CATHIE LINZ
Warto było
czekać
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Nie! - krzyknęła Gaylynn Janos. - Nie... nie rób tego!
Poderwała głowę z poduszki i hamując napływające do
oczu łzy, zaczerpnęła głębokim haustem powietrza. Śmier
telnie przerażona, próbowała odsunąć od siebie koszmar
senny - koszmar, który miał związek z rzeczywistością.
Musiała przeżyć wszystko jeszcze raz - krótki jak mgnie
nie oka błysk noża, potem ściskający gardło strach.
- Nie bój się - szepnęła do siebie drżącym głosem.
- Jesteś bezpieczna. W tym domu nic ci nie grozi.
Trzęsąc się cała, Gaylynn wyciągnęła rękę po budzik.
Była trzecia. Dzięki światłu, które przedzierało się przez
szczelinę między zasłonami, zorientowała się, że jest po
południe. Czternastogodzinna podróż samochodem z Chi
cago do Północnej Karoliny zmęczyła ją tak bardzo, że
zasnęła na łóżku w ubraniu.
Z pewnością postąpiłaby rozsądniej, gdyby zatrzymała
się gdzieś na nocleg, ale w chwili kiedy już zdecydowała
się na wyprawę do Blue Ridge Mountain, do położonego
w bezpiecznym zaciszu domku letniego należącego do jej
starszego brata Michaela, chciała znaleźć się tam jak naj
szybciej. Miała nadzieję, że zostawi za sobą koszmary
i odzyska spokój.
- Nic z tego - mruknęła smętnie, siadając na brzegu
6
WARTO BYŁO CZEKAĆ
łóżka. Burczenie w żołądku przypomniało jej, że wcześniej
nic nie jadła.
Kiedy zrobiła sobie pospiesznie podwójną kanapkę z sa
lami, jej wzrok zatrzymał się na kartonowym pudełku,
które Michael i Brett podarowali jej na pożegnanie, zanim
wymknęła się z ich przyjęcia weselnego.
Z talerzem w jednej ręce i pudełkiem w drugiej wyszła
na zewnątrz, żeby usiąść w swoim ulubionym fotelu na
biegunach. Stojący w osłonecznionej części werandy sta
roświecki drewniany mebel aż prosił się, żeby ktoś go zajął.
W takim fotelu można spędzić nawet cały dzień, pomyślała
Gaylynn. Odstawiwszy na bok tajemniczy prezent od no
wożeńców, zaczęła jeść kanapkę.
W południowych stanach wiosna przychodzi wcześniej.
W Chicago o tej porze gałęzie drzew były jeszcze nagie,
a tu, w Karolinie, pyszniły się zielonymi pączkami liści.
Gaylynn zauważyła jakieś delikatne poruszenie w krza
kach. Chwilę później wypełzły spod nich dwa kociaki,
a potem ich matka. Cała kocia rodzina była przerażona
i głodna. Bardzo głodna.
Przemawiając do nich łagodnym głosem, Gaylynn wy
jęła z kanapki kilka plasterków salami, zeszła powoli ze
schodów i podsunęła jedzenie kotce, a potem jej dzieciom.
Mimo że nie wykonała żadnego gwałtownego gestu, zwie
rzęta spłoszyły się i umknęły w krzaki.
Oczy Gaylynn nabiegły łzami. Znała dobrze to uczucie.
Była równie wystraszona jak te dzikie koty. Śmiertelnie
przerażona. Kiedy ktoś tak bardzo się boi, najpierw ucieka,
a dopiero potem zaczyna myśleć.
Z ulgą dostrzegła, że kocia mama z dwójką dzieci nie
uciekła daleko. Przyglądała się jej z ukrycia. Gaylynn
WARTO BYŁO CZEKAĆ
7
ukucnęła, podzieliła salami na małe kawałki i położyła je
na ziemi. Kiedy wróciła na werandę, koty wyskoczyły zza
krzaków i rzuciły się na jedzenie. Najmniejszy kotek, o jas
nej, nakrapianej sierści, chwycił tylko jeden kęs. Matka,
bardzo chuda, wyglądała na syjamkę. Drugi kociak był
jasnokremowy.
Kiedy zjadły wszystko, czmychnęły jeden za drugim
w gęstwinę drzew. Wyglądało na to, że czuły się bezpiecz
niej z dala od ludzi. Od pewnego czasu Gaylynn mogła
dokładnie to samo powiedzieć o sobie.
Usadowiwszy się ponownie w fotelu, sięgnęła odrucho
wo po kartonowe pudełko, które podarował jej Michael
z wyjaśnieniem, że to „drobiazg ze Starego Kraju, który
przyniesie ci szczęście".
Jej starszy brat, mimo że w jego żyłach płynęła krew
Romów, utrzymywał dotąd, że nie wierzy w amulety przy
noszące szczęście ani w żadne inne przesądy - i choćby
pod tym względem był przeciwieństwem ich ojca. Konrad
Janos, węgierski Cygan, nauczył Gaylynn wielu magicz
nych zaklęć i sposobów unikania złego losu. Dwa dni te
mu, jak przed każdą podróżą, nalegał, żeby zabrała ze sobą
jego króliczą łapkę.
Ojciec Gaylynn nie wiedział, że żadne cygańskie czary
nie były w stanie uwolnić jej od ślepego, paraliżującego
lęku. Niby skąd mógł wiedzieć? Ani jemu, ani swojej matce
nie opowiedziała, co naprawdę wydarzyło się miesiąc temu.
Uwierzyli w wymówkę, że praca nauczycielki - w szkole
położonej w centrum Chicago - wyczerpała ją tak bardzo,
że musi koniecznie odpocząć i zastanowić się nad swoimi
dalszymi planami. Ponieważ oboje od początku odradzali
jej pracę w tak niebezpiecznym środowisku, przyjęli decy-
8
WARTO BYŁO CZEKAĆ
zję córki z ogromną ulgą, nie zastanawiając się nawet nad
jej konkretnymi przyczynami.
Mimo że dzień był słoneczny i ciepły, Gaylynn zaczęła
drżeć, kiedy koszmarne wspomnienie zawładnęło jej wy
obraźnią - ostrze noża, jej przerażenie, raptowność, z jaką
to wszystko się zdarzyło. Nic nie zapowiadało niebezpie
czeństwa. Nie miała żadnych złych przeczuć.
Oczywiście, miewała wcześniej różne kłopoty, ale sły
nęła w tej szkole z odwagi i stanowczości. Nigdy przedtem
nie przytrafiło jej się nic złego. Uczniowie lubili ją i na
swój sposób szanowali. Mimo to nie należała do ludzi,
naiwnych. Zdawała sobie sprawę z zagrożeń i świadomie
ich unikała. Aż do tamtego dnia...
Została dłużej w szkole. Była sama. Wychodząc z klasy
na pusty korytarz, wciąż myślała o szkolnym pokazie ta
lentów, gdy ktoś ją chwycił za ramię. W tej samej sekun
dzie poczuła ostrze noża na gardle. Żadnej szansy wezwa
nia pomocy. Żadnej szansy obrony. Była zupełnie bezrad
na. Takiego uczucia doświadczyła po raz pierwszy w życiu.
Jako dziecko nigdy niczego się nie bała. To ona uchodziła
w swojej rodzinie za nieustraszoną.
Napastnik, chociaż niewiele wyższy od Gaylynn, był
nieprawdopodobnie silny - co dawało jej niemal pewność,
że jest pod wpływem narkotyków. To one sprawiły, że
czternastoletni chłopiec stał się nieobliczalnym, zdolnym
do popełnienia każdej zbrodni przestępcą.
Chciał pieniędzy. Oddała mu wszystkie, jakie miała, ale
było tego niewiele. Trzęsły mu się ręce. A w nich długie,
błyszczące ostrze noża, kłujące i kaleczące jej skórę.
Koszmar ów skończył się jednak równie szybko, jak się
zaczął. Chłopak pchnął ją na ścianę i uciekł. Ale przez
WARTO BYŁO CZEKAĆ 9
ułamek sekundy widziała jego twarz. Nazywał się Duane
Washington. Pięć lat temu był jej uczniem. Jednym z bar
dziej obiecujących. Miała nadzieję, iż akurat temu chłopcu
powiedzie się w życiu, że coś osiągnie. Teraz owa nadzieja
prysła.
Dwadzieścia cztery godziny później włączyła w domu
telewizor, żeby obejrzeć popołudniowe wiadomości. Tra
fiła na reportaż z wypadku ulicznego. Zbliżenie kamery na
plamę zastygłej na asfalcie krwi i głos prezentera: „Czter
nastoletni Duane Washington był poszukiwany przez poli
cję z powodu licznych napadów rabunkowych. W czasie
ostatniej ucieczki, z pewnością bojąc się aresztowania po
kolejnym napadzie, wpadł prosto pod koła nadjeżdżające
go autobusu. Świadkowie twierdzą, że zginął na miejscu".
Następne zbliżenie, tym razem ukazujące przykryte ciało
na noszach. Ciało Duane'a.
Codziennie te same obrazy nawiedzały ją w koszmar
nych snach. Nóż. Krew na asfalcie. Ciało Duane'a pod
białym prześcieradłem.
Mimo że wszystko to zdarzyło się prawie miesiąc temu,
Gaylynn czuła, że jej stan psychiczny się nie poprawia.
Wciąż miała wrażenie, że jest całkowicie zdana na łaskę
swoich emocji - głównie poczucia winy i strachu. Być
może popełniła błąd, dzwoniąc na policję i donosząc im
o postępku Duane'a. Może gdyby tego nie zrobiła, chłopak
nie uciekałby jak szalony i nie wpadł pod koła autobusu.
Nie mówiąc o tym, że gdyby była lepszą nauczyciel
ką, może zauważyłaby dużo wcześniej, że Duane popada
w kłopoty, i zareagowała w porę, zanim sprawy zaszły za
daleko.
Tak czy inaczej, przeszłości podobnie jak nurtu rzeki
10 WARTO BYŁO CZEKAĆ
nie da się odwrócić. Teraz chodziło tylko o to, że ona,
nieustraszona Gaylynn, która miała odwagę podróżować
samotnie po najbardziej zapadłych zakątkach świata, od
miesiąca bała się zasypiać we własnym łóżku. Strach ją
paraliżował - drętwiała na myśl, że popełniła błąd, a w
związku z tym ponosi część winy za śmierć Duane'a, bo
nie potrafiła się obronić, okazała się tak łatwym celem dla
napastnika, i że taka historia może się powtórzyć.
Terapeuta, do którego zwróciła się o poradę, stwierdził,
że to szok pourazowy. Gaylynn miała więc nadzieję,
że wkrótce wyjdzie z owego szoku, tak jak wychodzi się
z grypy. Ale objawy nie mijały. Nie będąc w stanie uczyć,
musiała zrezygnować z pracy w szkole. Dyrektor udzielił
jej bezterminowego urlopu... do czasu kiedy „znów będzie
sobą".
Drżała coraz bardziej, nie mogąc tego opanować. Za
wsze tak się działo, kiedy zbyt długo rozpamiętywała tamto
zdarzenie. Kiedy w bujanym fotelu pochyliła się do przo
du, kartonowe pudełko omal nie ześlizgnęło się z jej kolan.
Chwyciła je i przytrzymała.
- Nic ci teraz nie grozi - wyszeptała swoje codzienne
zaklęcie. Gdyby jeszcze potrafiła uwierzyć w jego skute
czność...
Żeby odsunąć od siebie czarne myśli, wzięła kilka głę
bokich oddechów i zaczęła odpakowywać podarunek od
Michaela. W pudełku była misternie grawerowana metalo
wa szkatułka oraz krótki, pisany ręką starszej osoby list.
„Najstarszy synu Janosów!
Nadszedł czas, żebyś poznał sekret naszej rodziny i bathali
- to znaczy magię, która jest dobra. Ma ona wielką moc.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
11
Przysyłam tę szkatułkę, żeby wtajemniczyć cię w nasze losy.
Starzeję się i nie mam czasu ani pomysłu, jak opowiedzieć ci
całą historię od początku. Musisz poprosić o to rodziców.
Wiedz tylko, że ta szkatułka ma czarodziejską moc Romów
- pomoże ci znaleźć miłość tam, gdzie będziesz jej szukał.
Używaj jej ostrożnie, wtedy przyniesie ci dużo szczęścia. Jeśli
zmarnujesz dar, będziesz miał kłopoty".
Pod listem była przyklejona żółta kartka z dopiskiem
Michaela: „Pomyślałem sobie, siostrzyczko, że może cię
to zainteresować. Brett przysięga, że w naszym wypadku
magia zadziałała. Sprawdź ją na sobie".
To była słynna szkatułka, o której Gaylynn słyszała wie
le razy, ale nigdy przedtem jej nie widziała - ta sama, którą
Michael dostał z Węgier od ich ciotecznej babki, Magdy.
Trzy tygodnie później ożenił się z Brett.
Gaylynn przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy
usłyszała o czarodziejskiej szkatułce, działającej jak miłos
ne zaklęcie. Tuż przed Bożym Narodzeniem jej ojciec opo
wiedział legendę rodzinną o pięknej, młodej Cygance, któ
ra zakochała się w jakimś arystokracie - „zbankrutowanym
hrabi", jak go natychmiast przezwała Gaylynn.
Hrabia nie odwzajemniał jej uczuć, dlatego dziewczyna
postanowiła kupić miłosne zaklęcie, które odmieniłoby je
go serce. Zapłatą za tę przysługę miał być jedyny warto
ściowy przedmiot, jaki posiadała - grawerowana szkatuł
ka, należąca do jej rodziny od wielu pokoleń. Pech chciał,
że stara Cyganka pomyliła się i urok nabrał mocy dopiero
w następnym pokoleniu. Odtąd co drugie pokolenie mło
dych Janosów miało znajdować miłość tam, gdzie jej bę
dzie szukało - w sensie dosłownym! Pierwsza osoba prze-
12 WARTO BYŁO CZEKAĆ
ciwnej płci, na którą padnie wzrok tego, kto otworzy cza
rodziejską szkatułkę, stanie się obiektem jego, lub jej, do
zgonnej i wzajemnej miłości. Stara „szuwani" przyznała
się do błędu, zrezygnowała z zapłaty i pozwoliła dziewczy
nie zatrzymać szkatułkę. Janosowie byli przodkami w pro
stej linii tamtej cygańskiej dziewczyny, a Gaylynn ostat
nim ogniwem rodzinnego łańcucha. Jeśli wierzyć legen
dzie, teraz ona, dzięki „czarodziejskiej mocy starych Ro
mów", miała znaleźć miłość...
Kiedy pochyliła się, żeby dokładniej obejrzeć magiczny
przedmiot - zapominając, że siedzi w fotelu na biegunach
- wieczko szkatułki otworzyło się.
Gaylynn podniosła wzrok... i natychmiast tego pożało
wała. Na skraju lasu okalającego posiadłość Michaela zo
baczyła starego mężczyznę w stroju włóczęgi.
Oniemiała z wrażenia, podniosła się. Mężczyzna znik
nął za drzewami, a wieczko opadło.
- Jasne - mruknęła. - Michael dostał szkatułkę i od ra
zu zobaczył piękną Brett. Mnie się trafił jakiś zwariowany
łazęga! Może zamiast miłosnego zaklęcia przypadła mi
w udziale klątwa. - Powiedziawszy to, Gaylynn ostrożnie,
jakby trzymała w ręku dynamit, włożyła szkatułkę wraz
z listem do kartonowego opakowania, a potem je dokład
nie zamknęła. Jakżeby chciała w owej chwili zapano
wać nad swoimi poszarpanymi nerwami - w równie łatwy
sposób.
Wieczorem Gaylynn wybrała już imiona dla całej kociej
rodziny. Mamę nazwała Cleo, kotka o kremowej sierści
i zezowatych jaskrawobłękitnych oczach - Blue, a jego
nakrapianego brata - albo siostrę - Spook.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
13
Nie czekając, aż koty się pojawią, wyniosła im na skraj
lasu resztę salami, kilka serowych krakersów, puszkę tuń
czyka i mleko. Na następny dzień zaplanowała wycieczkę
do najbliższego sklepu po suchą karmę dla kotów i zapasy
jedzenia dla siebie.
Zajęta karmieniem zwierząt, dopiero po jakimś czasie
zorientowała się, że zapadł mrok. A tak niedawno temu
lubiła ciemność. Te same drzewa, które kiedyś działały na
nią kojąco, wydawały się takie przyjazne, teraz przeraziły
ją i przypomniały o nocnych zmorach.
Poruszywszy się gwałtownie, Gaylynn spłoszyła kocia
ka o zezowatych, błękitnych oczach, jedynego, który pod
szedł do niej bliżej niż reszta. Gdy czmychnął do lasu,
poczuła wilgoć pod powiekami. Do diabła, przecież nigdy
nie była płaczką! Nawet wówczas kiedy jako czternasto
latka złamała w dwóch miejscach nogę, nie uroniła ani
jednej łzy.
Przygryzła do krwi dolną wargę i szybkim krokiem,
patrząc prosto przed siebie, ruszyła do domu. Ledwie zdą
żyła wejść do środka, kiedy usłyszała odgłos trzeszczącego
pod kołami żwiru. Ktoś tu przyjechał!
Gaylynn nic na to nie mogła poradzić. Zdrętwiała ze
strachu.
Do pokoju dziennego wdarło się migotliwe światło re
flektorów. Dom Michaela położony był zbyt wysoko i zbyt
daleko od utartego szlaku, żeby ktokolwiek przejeżdżał
tędy przypadkowo. Dlatego właśnie Gaylynn wybrała to
miejsce. Czuła się w nim jak we własnym królestwie -
z kotami i całą dziką przyrodą, bez kontaktów z jakimkol
wiek człowiekiem, jeśli nie liczyć starego włóczęgi, który
mignął jej tylko przed oczami i zniknął.
14
WARTO BYŁO CZEKAĆ
Nie spodziewała się żadnych odwiedzin. Tylko rodzinie
powiedziała, dokąd się wybiera. A jednak jakiś samochód
wjechał na teren prywatnej posiadłości Michaela i zbliżał
się wąską, stromą drogą do bramy wjazdowej. Na pewno
nie przez pomyłkę.
Dziękując w duszy swojemu bratu za to, że zainstalował
na zewnątrz oświetlenie, Gaylynn podeszła na palcach do
drzwi frontowych i wyjrzała przez zasłonięte do połowy
okno. Widziała wszystko doskonale. Auto zatrzymało się.
Bardzo ciemny sedan. Nie skojarzyła go z nikim ze swoich
znajomych.
Drzwi samochodu otworzyły się. Wysiadł z niego męż
czyzna o ciemnych włosach. Dopiero kiedy odwrócił się
w stronę domu, zobaczyła wyraźnie jego twarz.
W tej samej chwili jej strach ustąpił miejsca gniewowi.
Otworzyła z rozmachem drzwi, nie czekając, aż mężczy
zna wejdzie po drewnianych schodach na werandę.
- Co ty tu robisz?
- W taki sposób witasz starego przyjaciela? - odparł
Hunter Davis z uśmiechem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ostatnio widziała się się z Hunterem Davisem dziesięć
lat temu, a jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to było
wczoraj, jak gdyby czas stanął w miejscu. Może miał dłuż
sze niż wtedy włosy, na skroniach lekko przyprószone
siwizną, ale głęboko osadzone oczy w kolorze wiosennych
liści były dokładnie takie same, jak tamte, które zapadły
jej w pamięć.
- Nie zaprosisz mnie do środka, Rudzielcu?
Nienawidziła tego przezwiska w dzieciństwie, a teraz
jeszcze bardziej. To Hunter ją tak nazwał, kiedy jako zwa
riowana trzynastolatka ufarbowała włosy henną, żeby zro
bić wrażenie na „mężczyźnie swojego życia". Hunter nie
wiedział, że to on jest tym mężczyzną. Miał osiemnaście
lat, był od niej dużo starszy. Widziała w nim dorosłego
mężczyznę, uosobienie doskonałości.
Patrząc na niego teraz, zdała sobie sprawę, jak bardzo
się myliła. Dopiero teraz był mężczyzną. Wpływ czasu
sprawił, że Hunter wyglądał niezwykle interesująco - w ja
kimś stopniu sprawiły to delikatne zmarszczki w zewnętrz
nych kącikach oczu. Atrakcyjność twarzy podkreślały
mocno zarysowane, proste brwi. Nie, Hunter nie był kla
sycznie przystojny, miał przecież zbyt grube rysy, ale robił
piorunujące wrażenie na kobietach.
Kiedy więc trzynastoletnia Gaylynn ufarbowała swoje
16
WARTO BYŁO CZEKAĆ
jasnobrązowe włosy na ognistoczerwony kolor, Hunter za
czął nazywać ją Rudzielcem. Cierpiała, ale nie przestała
włóczyć się za nim i za Michaelem. Zakochała się nieprzy
tomnie, z właściwą dla jej wieku żarliwością.
Kiedy Hunter Davis w wieku dwudziestu pięciu lat się
ożenił, uroniła dwie albo trzy łzy. Odtąd nie płakała już
nigdy. Aż do dnia napadu.
- Hunter, skąd ty się tu wziąłeś?
Zamiast odpowiedzieć, przyglądał się Gaylynn ze zmar
szczonym czołem.
- Co się z tobą dzieje? - spytał obcesowo. - Wyglądasz
okropnie.
Poczuła, jak pąsowieją jej policzki. Wiedziała, że jest
w wymiętej bluzce i karmiąc koty, poplamiła dżinsy. Nie
zdążyła wejść pod prysznic, nie pamiętała też, kiedy ostat
nio używała grzebienia.
- Nie spodziewałam się towarzystwa. Zmiataj - wark
nęła zirytowana, usiłując popchnąć Huntera w kierunku
drzwi. - Wpadnij do mnie później.
Równie dobrze mogłaby próbować przestawić Statuę
Wolności.
- Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie powiesz, co się stało.
- Nic się nie stało. Spędzam tu urlop, jasne? Wyobraź
sobie, że będąc na urlopie wyglądam tak, jak mi się podoba.
A jeśli cię to drażni, możesz spadać! - Pokazała mu drzwi
i zniknęła w łazience.
Ma rację, pomyślała z przerażeniem, kiedy zobaczyła
swoje odbicie w lustrze. Umyła szybko twarz, wyszczot-
kowała włosy i pomalowała usta.
- I co, teraz lepiej? - spytała kpiąco Huntera, który
czekał na nią tuż za drzwiami.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
17
- Nie mówiłem o twoich włosach. Chodzi mi o oczy.
-
Krótko spałam...
- Nie, to nie to - przerwał i delikatnie unosząc jej bro
dę, zmusił, żeby na niego spojrzała. - W twoich oczach
jest coś takiego...
Zamknęła je. Mocno. Ale dzięki temu odczuwała jego
bliskość jeszcze bardziej dotkliwie. Znowu miała trzynaście
lat i pewność, że Hunter jest dla niej kimś bardzo ważnym.
Falę gwałtownego ciepła biegnącą od czubków jej palców do
serca powitała z uczuciem tłumionej rozkoszy i paniki.
Otworzyła oczy i cofnęła się gwałtownie.
- To Michael cię przysłał, prawda? Prosił, żebyś miał
na mnie oko?
- Uprzedził mnie po prostu, że przyjedziesz.
-Zabiję go...
- Uspokój się.
Chciała się uspokoić. Marzyła, żeby znaleźć się w ra
mionach Huntera. Przytulić się do niego mocno i nie po
zwolić mu odejść. To szaleństwo... Wybrała nie najlepszą
porę na odgrzewanie szczenięcej miłości. Teraz powinna
go wyrzucić. Natychmiast - zanim powie albo zrobi coś
głupiego.
- Nic mi nie jest. Nie musisz tracić czasu na pilnowanie
nieznośnej siostry swego przyjaciela.
- Kto powiedział, że jesteś nieznośna?
- To prawda, że ty nigdy tego nie mówiłeś!
- Miałaś wtedy pięć lat.
- Dziewięć - poprawiła go bez zastanowienia, dosko
nale pamiętając dzień, w którym rodzina Davisów zamie
szkała w sąsiednim domu. Od początku patrzyła w Huntera
jak w obraz... wkrótce potem się w nim zakochała. - Co
18
WARTO BYŁO CZEKAĆ
ci dokładnie powiedział Michael? Dlaczego prosił, żebyś
mnie szpiegował?
- To nie tak. Zadzwonił, żeby mnie uprzedzić, że ktoś
- to znaczy ty - będzie przez jakiś czas tu mieszkał. Umó
wiliśmy się, że będę miał oko na jego dom.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że tu mieszkasz, co?
- Jasne, że nie.
- To dobrze.
- Mam własny dom za najbliższym wzgórzem. Dwie
minuty drogi stąd, idąc na piechotę.
- Świetnie.
Dwie minuty... Cudownie.
- Michael ci nie mówił, że po ukończeniu studiów ku
piliśmy na spółkę tę posiadłość? Z dwoma domami.
- Nie, nie był łaskaw.
- Powiesz mi wreszcie, co takiego się wydarzyło?
- Nic się nie wydarzyło. To znaczy... przepraszam, coś
się jednak wydarzyło. Michael i Brett wzięli wczoraj ślub.
Właściwie zrobili to po raz drugi, ale to skomplikowana hi
storia - powiedziała Gaylynn zmienionym głosem, uświa
damiając sobie, że czarodziejska szkatułka leży teraz za
mknięta w pudełku, koło kanapy.
Szkoda, że Hunter nie był pierwszym mężczyzną, na któ
rego spojrzała, kiedy szkatułka została otwarta. W przeci
wieństwie do Michaela, zatwardziałego racjonalisty, Gaylynn
zawsze wierzyła, że na tym świecie jest trochę miejsca dla
magii.
W każdym razie wierzyła w to do niedawna. Teraz nie
była pewna. Niczego nie była pewna.
- Tak, wiem o ślubie. Żałuję, że na nim nie byłem, ale
nie mogłem zwolnić się z pracy.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
19
Gaylynn kiwnęła ze zrozumieniem głową. Wiedziała, że
Hunter był oficerem policji. On i Michael wstąpili do aka
demii policyjnej w tym samym roku. Jej brat nie ukończył
jej. Wolał pracować na własną rękę i otworzył agencję za
jmującą się ochroną dużych firm. Hunter skończył studia
z wyróżnieniem i rozpoczął błyskotliwą karierę zawodową
w Chicago. W mundurze robił jeszcze większe wrażenie
na kobietach i przez kilka lat skwapliwie z tego korzystał.
Ożenił się - zaskakując przyjaciół, którzy wróżyli mu los
starego kawalera - w tym samym miesiącu, kiedy Gaylynn
rozpoczęła naukę w college'u.
- Jak się miewa twoja żona? - spytała z wymuszonym
uśmiechem.
- Nie mam bladego pojęcia. Rozwiedliśmy się pięć lat
temu.
Gaylynn milczała przez chwilę. Niespodziewana nowi
na zbiła ją z tropu.
- O tym Michael też mi nie powiedział. Cóż ze mnie
za idiotka - mruknęła do siebie pod nosem.
- Słucham?
- Nic, nic, mówiłam do siebie.
- Najlepszy dowód na to, że za dużo czasu spędzasz
we własnym towarzystwie.
- Niczego nie rozumiesz. Właśnie po to tu przyjecha
łam. Żeby pobyć we własnym towarzystwie. Całkiem sa
ma. Teraz też mam na to ochotę.
Hunter przyglądał się jej zdumiony, kiedy niespokojnym
gestem zmierzwiła sobie włosy. Gaylynn nigdy nie była
nerwowa, nawet jako dziecko. Przeciwnie, miała nerwy jak
postronki i nigdy nie traciła zimnej krwi. Wydawało się, że
nie zna uczucia strachu. Kiedyś wdrapała się po linie do
20 WARTO BYŁO CZEKAĆ
kryjówki, którą zbudował z Michaelem na najwyższym
drzewie, jakie rosło na podwórku Janosów. Okazało się
potem, że wcale nie przepadała za wspinaczkami, a jednak
zrobiła to. Kiedy zeszła na ziemię, miała poocierane do
krwi dłonie. Wiedział, że do tej pory ma bliznę między
kciukiem a palcem wskazującym - medal za odwagę, jak
potem żartowała.
Zmieniła się od tamtych czasów. Hunter nosił w pamięci
obraz zawadiackiej nastolatki, tymczasem Gaylynn, z któ
rą teraz rozmawiał, była kobietą - bardzo atrakcyjną mimo
„urlopowego" wyglądu. Patrzył na nią i ogarniały go coraz
dziwniejsze odczucia...
- Dlaczego tak się na mnie gapisz? - spytała niepew
nym głosem.
- Przypomniałem sobie pewne zdarzenie. Pamiętasz,
jak wprosiłaś się do naszej kryjówki na drzewie?
- Tak. - Gaylynn spojrzała mimo woli na swoją prawą
dłoń naznaczoną „medalem za odwagę". Blizna, wciąż wy
raźna, zdawała się drwić z jej lęku. Ale ona miała inne
znamię, które ten strach tłumaczyło - maleńki ślad na szyi
po skaleczeniu nożem. I piętno strachu odbite w duszy.
Straciła więcej niż trzynaście i pół dolara, które miała
w portfelu w dniu napadu. Utraciła zimną krew.
Nie stało się to z dnia na dzień. Na początku przejmo
wała się głównie tym, że ktoś z policji mógłby opo
wiedzieć o zdarzeniu w szkole jej bratu. Wiedziała, że Mi
chael utrzymuje kontakty z niektórymi kolegami z akade
mii. Wracając we wspomnieniach do tamtego wieczoru do
domu, próbowała wyrzucić całe zdarzenie z pamięci. Nie
dopuszczać do siebie żadnych myśli o tym, co się stało. Na
początku wierzyła, że to możliwe.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 21
Dopóki nie obejrzała wiadomości telewizyjnych. Zdrę
twiała z przerażenia, a potem zaczęła płakać. Następnego
dnia rano zacisnęła zęby i poszła do pracy. Kiedy weszła
do klasy, nie mogła wydobyć z gardła ani jednego dźwięku.
Nie była w stanie się poruszyć. Po raz pierwszy w życiu
doświadczyła paraliżującego - dosłownie - efektu strachu.
- Ty niczego się nie bałaś - powiedział Hunter z wy
raźnym podziwem w głosie.
Wiedziała, jak bardzo ceni w ludziach odwagę. Straciła
ją, ale nie utraciła jeszcze godności. Nie chciała, żeby
Hunter był świadkiem jej strachu, nie potrzebowała jego
współczucia ani litości. Musiała się go pozbyć.
- Chętnie bym pogadała z tobą o dawnych czasach, ale
właśnie zaczynałam myśleć o kolacji...
- Świetnie. Ja też jestem głodny.
- Tego, co mam, nie wystarczy dla dwóch osób.
- Możemy iść do mnie. Mam pełną lodówkę.
- Nie. Nie chce mi się wychodzić.
- Nie ma sprawy. Skoczę po jedzenie i zjemy razem
kolację. Nie widziałem cię tyle lat. Byłoby zabawnie po
wspominać niektóre zdarzenia.
Zabawnie byłoby się z nim całować... Gaylynn uśmie
chnęła się do tej przewrotnej myśli, ale natychmiast ją
odrzuciła. Coraz gorzej z tobą, skarciła się w duchu. Za
mało masz kłopotów? Nie wystarczą ci koszmarne sny?
Ten facet traktował cię zawsze jak siostrę.
- Potrafię zrobić przeciętnej jakości sos do spaghetti
- powiedział kuszącym szeptem.
- Nie wątpię, ale...
- Wrócę za kilka minut.
22
WARTO BYŁO CZEKAĆ
Właściwie Hunter zamierzał tylko wpaść do Gaylynn,
sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku, i wrócić do swo
ich zajęć. Sam nie mógł zrozumieć, po co nalegał na wspólną
kolację. Może sprawiły to cienie w jej brązowopiwnych
oczach - oczach, które, jak pamiętał, zawsze iskrzyły się
ogniem. Oczywiście minęło wiele lat od tamtych czasów.
Musiała mieć teraz około... trzydziestu lat. On skończył
niedawno trzydzieści pięć. Czas szybko upływa. Obiecy
wał sobie, że w Chicago będzie się spotykał z Michaelem,
ale przez wiele lat ich kontakty ograniczały się do wymia
ny kartek bożonarodzeniowych. Naprawdę żałował, że nie
mógł być na jego ślubie.
Najbardziej żałował jednak tego, że nie powściągnął
w porę języka i powiedział Gaylynn, że okropnie wygląda.
To zupełnie nie było w jego stylu. Nie dziwił się, że miała
ochotę go uderzyć. Ale widząc w jej oczach skrywane cier
pienie, chciał po prostu pomóc.
Co mogło spowodować, że Gaylynn tak bardzo się zmie
niła? Dlaczego uciekła z przyjęcia weselnego swojego bra
ta i przyjechała sama w to górskie odludzie? Michael, zbyt
pochłonięty własnymi sprawami, nie miał na te pytania
żadnej odpowiedzi. Ale Hunter przysiągł sobie, że rozwią
że zagadkę.
Oczywiście zrobisz to nie dlatego, że Gaylynn jest atra
kcyjną kobietą i budzi w tobie potrzebę bycia miłosiernym
samarytaninem, zakpił z niego wewnętrzny głos.
- Nie jest wcale ładna - mruknął cicho, kiedy znalazł
się w domu.
No proszę, mówisz sam do siebie, tak jak Gaylynn.
A jeśli ci się nie podoba, to skąd to podniecenie, kiedy na
nią patrzysz?
WARTO BYŁO CZEKAĆ
23
- Z głodu - mruknął Hunter, wyjmując pospiesznie
z lodówki wszystkie składniki do swojego „przeciętnego"
sosu.
Gaylynn była siostrą jego przyjaciela i troszczył się
o nią z czysto altruistycznych pobudek. Takiej interpretacji
postanowił się trzymać.
Pierwsze dziesięć minut po wyjściu Huntera Gaylynn
spędziła w łazience, potem się szybko przebrała i uczesała.
Zauważyła, że jej proste, miękkie włosy opadają na ramio
na i że już dawno powinna je skrócić.
Hunter też ma za długie włosy. Pewnie był zbyt zajęty,
żeby znaleźć czas na wizytę u fryzjera. Ona zaniedbała się
nie z przepracowania, tylko z powodu szaleństwa, w któ
rym pogrążała się coraz głębiej.
Przygryzając dolną wargę, westchnęła głęboko i zajęła
się robieniem sobie makijażu.
- Jesteś dobrą aktorką - zwróciła się do swojego odbi
cia w lustrze. - Dobrze więc zagraj dzisiejszą rolę. Nie
mów o sobie za wiele.
- To prawda, że robisz przeciętne spaghetti - przyznała
Gaylynn, zlizując dyskretnie z wargi kropelkę sosu.
Hunter przez cały wieczór nie odrywał od niej wzroku.
Zauważyła, w jaki sposób na nią patrzy, nie była jednak
w stanie odgadnąć, o czym naprawdę myśli. Ona postępo
wała zgodnie ze swoim planem, rozpromieniona, plotkując
o wspólnych znajomych z dawnych czasów.
- Nie, nie mogę uwierzyć, że Joey Greco został księ
dzem. - Hunter pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Powtórzę mu twoje słowa.
24
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Pamiętam, jak kradł u Jabłońskich gruszki.
- Nie ma już tej gruszy, a Jabłońscy dawno się przepro
wadzili.
- Zabawne, że człowiek zapamiętuje rzeczy takimi, ja
kie je widział po raz ostatni. Ludzi też. Ciebie zapamięta
łem w białej czapce z daszkiem.
- Noszę ją czasami - powiedziała obojętnym tonem. -
A co słychać u twoich rodziców?
- Czują się dobrze. Oboje są już na emeryturze i prze
prowadzili się na Florydę. A twoi rodzice? Czy pan Ja
nos wciąż używa cygańskich czarów do przepowiadania
pogody?
- Jakbyś zgadł! I robi to lepiej niż wszyscy telewizyjni
spece od prognoz razem wzięci.
- Pamiętam, jak zabrał kiedyś mnie i Michaela na ry
by i próbował nauczyć sztuczek, na które łapią się pstrą
gi. Nam się nie poszczęściło, ale twój ojciec złowił
sześć sztuk. Jednego pstrąga powiesił na drzewie i dopiero
wtedy wróciliśmy do domu. Nigdy tego nie zapomnę.
- Na szczęście: żeby następnym razem, w tym samym
miejscu, też połów się udał - wyjaśniła Gaylynn.
- Właśnie. A wiesz, czego wam zazdrościłem? Tego
całego rytuału z otwieraniem prezentów w wigilię Bożego
Narodzenia. Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, wcześniej też
coś dostawaliście.
- Zgadza się. W dniu Świętego Mikołaja znajdowali
śmy prezenty w butach.
- Mamy dużo miłych wspomnień z tamtych czasów.
- Tak - odrzekła z uśmiechem Gaylynn.
Kiedy była dzieckiem -jedyną dziewczynką w rodzinie
- czuła się wspaniale. Miała jednego młodszego i jednego
WARTO BYŁO CZEKAĆ 25
starszego brata. Byli jej aniołami stróżami i świadomość
tego pomagała jej we wszystkich trudnych chwilach życia.
Do tej pory. Po raz pierwszy postanowiła, że musi poradzić
sobie bez nich. Nie chciała, żeby się dowiedzieli, jak bar
dzo jest słaba. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby
ich zawieść.
Jeśli Hunter zauważy strach w jej oczach, powie im.
Myśląc o swoim strachu, pomyślała o kociej rodzinie.
- Posłuchaj, Hunter, miałam zapytać cię o to, czy nie
wiesz, komu w tej okolicy mogła zginąć syjamska kotka
z przychówkiem?
- Nie mam pojęcia. Może to bezpańskie koty?
- Potrzebują opieki.
Ty też, pomyślał. Gaylynn drżały ręce i była wyraźnie
roztrzęsiona. Czyżby łudziła się, że on niczego nie zauwa
ży i da się zwieść jej grze, przyjmując za dobrą monetę jej
sztuczne ożywienie? Jeśli tak, wiele się będzie musiała
jeszcze nauczyć.
- Nie powiedziałaś mi, dlaczego zdecydowałaś się przy
jechać sama do domu Michaela...
- Owszem, powiedziałam, że przyjechałam na urlop.
- Czyżby rozpoczęły się ferie wiosenne?
- Nie w tym rzecz.
- A w czym rzecz?
- Jesteś wścibski! Zdajesz sobie z tego sprawę?
- To ty będziesz musiała zdać sobie sprawę, że w sztuce
dochodzenia prawdy osiągnąłem mistrzowski poziom. Ale
może sama zdradzisz mi swoje sekrety... - Hunter uśmie
chnął się, a potem zaczął zbierać ze stołu brudne naczynia.
- Poznam je wcześniej czy później. Czy nadal boisz się
łaskotek?
26
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Och, nie, poruczniku Davis! - szepnęła z drwiącym
uśmiechem. - Tylko nie to!
- A więc jesteś gotowa wyznać prawdę i tylko prawdę?
- Cóż, masz mnie w garści. - Westchnęła, przykładając
teatralnym gestem dłoń do czoła. - Jestem zbiegłą przestę
pczynią, poszukiwaną w Chicago za dwukrotne niewłaści
we zaparkowanie samochodu. Poddam się bez oporu. -
Wyciągnęła do niego obie ręce. - Proszę nałożyć mi kaj
danki i oddać w ręce sprawiedliwości.
- Nie kuś mnie... - powiedział szeptem, zmieszany
swoim nagłym podnieceniem. Oczyma wyobraźni zoba
czył nagą Gaylynn w kajdankach. Co się z nim dzieje? Do
diabła, przecież ona jest siostrą Michaela!
- To przestań robić z tego problem! - odparła zrezyg
nowana. - Musiałam odpocząć od pracy w szkole. Byłam
wykończona, więc poprosiłam o urlop. Koniec, kropka.
- Kiedy kończy ci się ten urlop? Poczekaj chwileczkę.
O ile mi wiadomo, nauczyciele nie mogą brać urlopu tak
sobie, w czasie roku szkolnego, nawet jeżeli są zmęczeni.
- Brawo, Sherlocku.
- Co znaczy, że jesteś na... na czymś w rodzaju zwol
nienia?
- Właśnie.
- Czy to zwolnienie lekarskie?
Upór Huntera zaczął doprowadzać ją do szału.
- To nie twój interes! - warknęła, odbierając mu z pasją
talerze, żeby włożyć je do zlewozmywaka.
- To znaczy, że mam rację.
- To znaczy, że to nie twój interes - powtórzyła sta
nowczo. - Posłuchaj, uczyłam przez siedem lat w publicz
nej szkole w śródmieściu Chicago, w bardzo trudnych wa-
WARTO BYŁO CZEKAĆ 27
runkach - chyba nie muszę ci tego tłumaczyć. Wypaliłam
się, mam dosyć i nie widzę w tym nic dziwnego.
- Ktoś taki jak ty nie wypala się... tak po prostu.
- Co to znaczy „ktoś taki jak ja"?
- Jesteś silna i zbyt dobrze wiesz, co robisz, żeby rap
tem, z dnia na dzień, mieć czegoś dosyć. Poza tym jesteś
uparta jak osioł i nie lubisz się poddawać.
- A skąd ty, do diabła, możesz coś o mnie wiedzieć?
Nie widzieliśmy się przez dziesięć lat.
- To i owo jednak wiem. Michael zawsze coś o tobie
napisał przy okazji składania życzeń świątecznych. Wiem,
że uparłaś się, pomimo protestów rodziny, że będziesz
uczyć tam, gdzie najbardziej potrzebują nauczycieli, w naj
bardziej podłej dzielnicy.
Powiedziawszy to, Hunter podszedł do pochylonej nad
zlewozmywakiem Gaylynn, żeby wstawić do niego szklan
kę. Poczuła na plecach ciepło bijące od jego ciała, a potem
ramię, które musnęło jej pierś. Drgnęła gwałtownie.
- Gaylynn, co się stało? - zapytał zmieszany. - Dlacze
go odskoczyłaś się ode w ten sposób? - Nagle, kiedy jedy
ne możliwe wytłumaczenie przyszło mu do głowy, jego
twarz pobladła. - O Boże... Czy ktoś cię napastował?
ROZDZIAŁ TRZECI
- Nie bądź śmieszny! Nikt mnie nie napastował. Drgnę
łam, bo podszedłeś znienacka. Co w tym dziwnego? Mó
wiłam ci, że jestem wykończona.
- Zresztą i tak byś mi nie powiedziała, prawda?
- Jeżeli wiesz, to po co w ogóle pytasz?
- Bo zastanawiam się, w jaki sposób mógłbym ci po
móc.
Słowa Huntera upokorzyły ją.
- Nie potrzebuję pomocy - powiedziała lodowatym
szeptem. - Pamiętam, jak ratowałeś okaleczone pisklęta,
które wypadły z gniazda, ale to nie mój przypadek. Jestem
dorosłą.
- Teraz też zdarza mi się leczyć złamane skrzydła. Je
stem w tym dobry. - Podszedł tak blisko, że jego ciepły
oddech zbudził w Gaylynn dawno uśpione pragnienia.
Hunter był dobry w wielu rzeczach. Wiedziała o tym. Te
raz sprawił, że poczuła się jak młoda dziewczyna na pierwszej
w życiu randce - rozmarzona, oczekująca w podnieceniu na
to, co może się zdarzyć.
Wypomniawszy sobie bez ogródek, że nie jest młodą
dziewczyną, Gaylynn powróciła do rzeczywistości.
- Nie wątpię, że tutejsze ptactwo docenia twoje umie
jętności - powiedziała najbardziej oschłym tonem, na jaki
WARTO BYŁO CZEKAĆ
29
mogła się zdobyć - ale ja nie mam skrzydeł i nie potrzebuję
pomocy.
Delikatnie, opuszkami palców, Hunter pogładził jej ło
patki.
- Pamiętasz, jak Michael ci tłumaczył, że kiedy doroś
niesz, wyrosną z nich skrzydła anielskie?
- Byłam wyjątkowo łatwowiernym dzieckiem.
- A teraz? Wciąż jesteś łatwowierna?
- Czasami... - odparła łamiącym się głosem. - W koń
cu pozwoliłam ci tu przyjść, chociaż powinnam się była
spodziewać, że będziesz mnie dręczył.
- Zapomniałaś o wspaniałej kolacji, którą zrobiłem. Ju
tro twoja kolej.
- Spokojnie, nie przyjechałam w góry, żeby gotować.
- A po co przyjechałaś?
Postanowiła walczyć jego bronią.
- Odpowiedziałam na to pytanie kilka razy. Może po
winieneś sprawdzić słuch? Powiedz, ile ty masz lat? Zbli
żasz się do czterdziestki, prawda?
- Mam trzydzieści pięć lat. Wiesz o tym doskonale -
odparował Hunter, nie próbując nawet udawać, że ta drob
na nieścisłość go nie dotknęła.
- Wybacz, jeśli byłam zbyt zajęta własnym życiem,
żeby zapamiętać wszystkie szczegóły twojej biografii!
- Słyszałem, że wiele podróżowałaś. Podobno zjeź
dziłaś świat wzdłuż i wszerz.
Odetchnęła. Nareszcie bezpieczny temat, poza tym
o podróżach mogła rozmawiać z przyjemnością.
- Tak, w czasach studenckich każde letnie wakacje
spędzałam gdzie indziej. W Tajlandii podróżowałam na
słoniu, spałam na plaży w Maroku, robiłam zakupy
30
WARTO BYŁO CZEKAĆ
w Singapurze, byłam w puszczy tropikalnej w Kosta
ryce...
- I co? Życie globtrotera znudziło ci się? Skończyłaś
z tym?
- W każdym razie teraz wyjeżdżam znacznie rzadziej
i więcej czasu spędzam w domu.
- Z jakichś konkretnych powodów?
- Na pewno finansowych, poza tym zwiedziłam kawał
świata, a jest tyle ciekawych miejsc w Ameryce, do których
nigdy nie dotarłam. Na przykład Blue Ridge Mountain.
Jestem tu po raz pierwszy.
- W takim razie musisz się koniecznie przejechać Blue
Ridge Parkway - trasą przez tutejsze przełęcze. W sobotę
mam dzień wolny, możemy pojechać razem...
- Nie chce mi się nigdzie jechać - przerwała mu gwał
townie. - Widzę stąd góry i to mi wystarczy.
- Ale w tych okolicach są jeszcze piękniejsze widoki.
Naprawdę warto je obejrzeć.
- Możliwe, ale tutaj jest mi bardzo dobrze.
- Gdybym cię nie znał, zacząłbym podejrzewać, że
przyjechałaś się ukryć, a nie podziwiać góry.
Właśnie po to przyjechała i nie miała zamiaru zmie
niać swoich planów. Bez względu na to, jak kusząca była
perspektywa spędzenia weekendu z „mężczyzną swojego
życia".
Widząc, że Gaylynn nie jest skłonna wyjawić mu swoich
najskrytszych myśli, Hunter wybrał bezpieczniejszy temat
rozmowy.
- A co słychać u reszty twojej rodziny?
- Dziękuję, ma się nieźle. Włóczykij Dylan przyleciał
na ślub Michaela, ale rano następnego dnia miał zamiar
WARTO BYŁO CZEKAĆ 31
uciec. Gdyby nie to, może i ja odłożyłabym swój wyjazd
w góry o dzień lub dwa. Nie widziałam go prawie od roku.
- Czym on się zajmuje? Wciąż tak podróżuje? Jest
globtroterem?
- Ciągnie go zdecydowanie do zachodnich stanów, ale
nigdzie jeszcze nie zagrzał miejsca. Bierze udział w rodeo
jako ujeżdżacz mustangów. A słyszałeś, że Brett i Michael
adoptowali małą dziewczynkę? Ma na imię Hope i jest
cudowna. Oczywiście ja jestem jej ulubioną ciocią.
- Oczywiście. Ona ci to powiedziała?
- Niewiele jeszcze mówi. Skończyła dziewięć miesięcy
i dopiero zaczyna samodzielnie chodzić. Mam przy sobie
jej zdjęcie. - Gaylynn wyjęła z torebki mały album foto
graficzny.
- Zdjęcie? - zapytał ironicznie. -To wygląda na całą
kolekcję.
- Tak, ale spójrz na tę fotografię i powiedz, czy ona nie
jest. śliczna? Widziałeś kiedyś dziecko, które miałoby tyle
wdzięku?
- Nigdy. - Hunter pokręcił głową. - Dziwię się, że ją
zostawiłaś. Dzieci szybko rosną.
- Tak, to prawda - powiedziała z żalem w głosie.
- Spodziewałem się, że do tej pory założysz własną
rodzinę.
- To samo mogłabym powiedzieć ó tobie.
-- Zawód gliny nie sprzyja życiu rodzinnemu. Przenio
słem się tutaj przede wszystkim dlatego, że w Chicago
moja żona, Tricia, była u kresu wytrzymałości psychicznej.
Myślałem, że tutaj będzie jej łatwiej. Posada prowincjo
nalnego szeryfa nie jest związana z tyloma niebezpieczeń
stwami...
32
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Ale niebezpieczeństwa są.
- Wszędzie może być niebezpiecznie. - Wzruszył ra
mionami. - Ale to nie poczucie zagrożenia ostatecznie zni
szczyło nasze małżeństwo. Moja była żona nienawidziła
życia na wsi. Codziennie powtarzała, że zwariuje w tej
zapadłej dziurze, aż w końcu wróciła do Chicago. Podobno
wyszła za mąż za hydraulika.
- Intuicja mi podpowiada, że pozbyłeś się jej bez żalu.
Jeśli chodzi o kobiety, nigdy nie miałeś dobrego gustu -
powiedziała obcesowo. - Pamiętasz radą panienkę, z którą
prowadzałeś się w szkole średniej?
- Dziwne, że ty ją pamiętasz.
- Trudno nie zapamiętać takiego biustu. Byłam przeko
nana, że to nadmuchane balony. Ty pewnie zapomniałeś
o niej... i w ogóle o tamtych czasach.
- Ciebie nie zapomniałem.
- Ma się rozumieć, oczywiście! - Zamrugała powieka
mi, udając wzruszenie. - Przechowuję wszystkie kartki i li
sty, którymi obsypywałeś mnie przez wszystkie te lata.
- Wiesz, że nie lubię pisać listów.
Odkąd się ożenił, Gaylynn nie spodziewała się od niego
żadnych wieści. Nie chciała też nic wiedzieć. Pragnęła tylko
o nim zapomnieć i udało jej się to. Na długi czas.
Teraz zdała sobie sprawę, że - gdzieś głęboko w pod
świadomości - wszystkich mężczyzn, z którymi się spoty
kała, porównywała z Hunterem. Żaden nie dorównywał
mu siłą. Ale skłamałaby, mówiąc, że była ze swojego życia
niezadowolona.
Do dnia kiedy wydarzył się tamten koszmar.
Postanowiła nie wracać do ponurych wspomnień. Nagle
poczuła się zmęczona. Ziewnęła.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
33
- Rozumiem, że to sygnał dla mnie - powiedział kwaś
no Hunter. - W porządku, już sobie idę.
- Przepraszam - westchnęła, zasłaniając usta i tłumiąc
kolejne ziewnięcie. - Jestem po prostu zmęczona.
- Zauważyłem.
- Dzięki, że dzisiaj do mnie wpadłeś, ale poradzę sobie
ze wszystkim. Nic mi nie jest, naprawdę.
- Wierzę, że sobie poradzisz. - Nie powiedział jej jed
nak, iż wierzy w to dlatego, że postanowił za wszelką cenę
jej pomóc.
W nocy Gaylynn śnił się szary wilk błądzący po okoli
cznych lasach. Wilk o jasnozielonych oczach Huntera. Ona
była przebrana za Czerwonego Kapturka. Obudziła się,
kiedy wilk leżąc w łóżku, kusił ją, żeby się do niego przy
tuliła.
- Pomarzyć dobra rzecz - mruknęła zaspana, wchodząc
po omacku do łazienki. Wierzyła w cuda, owszem, ale nie
w to, żeby Hunterowi przyszło do głowy ciągnąć ją do
łóżka. Może gdyby... ciężko zachorowała.
Chłodny prysznic ostudził jej wyobraźnię i pomógł ze
brać myśli. W domu było zimno, ubrała się więc błyska
wicznie i zrobiła długą listę spraw, które powinna tego dnia
załatwić. Przede wszystkim musiała kupić jedzenie dla
kotów i uprać poplamione spodnie - zakładając, że w od
dalonym o dwadzieścia minut jazdy miasteczku znajdzie
pralnię samoobsługową.
Niechętnie, z nadzieją że spędzi tam niewiele czasu i nie
będzie zmuszona wdawać się w niepotrzebne rozmowy,
Gaylynn wsiadła do samochodu i ruszyła w kierunku naj
bliższego miasteczka.
34
WARTO BYŁO CZEKAĆ
Mina jej zrzedła, kiedy zatrzymała się przed czymś, co
przypominało stację benzynową. Budynek z nie otynkowa
nej cegły, pompy paliwowe, jakie oglądała na czarno-bia
łych filmach z lat czterdziestych, nad szyldem „Pit Stop"
reklamy artykułów motoryzacyjnych, które wyszły z uży
cia jakieś ćwierć wieku temu.
W progu, między półotwartymi drzwiami, leżało zwie
rzę podobne do ogara - wielkie, zwaliste, o kasztanowej
sierści.
- Nie gryzie - dobiegł ją głos ze środka. - Ja też nie.
To bydlę jest bardziej leniwe od śpiącego niedźwie
dzia. Ale to pies. Nazywa się Bo Regard. Proszę wejść bez
obaw.
- Ma pan wielkiego psa - powiedziała Gaylynn, ostroż
nie wchodząc do środka.
- On nie jest nasz. Ale przyłazi tu codziennie w odwie
dziny. Chyba lubi sobie pogadać z kimś inteligentnym. Oto
widok, który cieszy oko...
- Słucham? - zapytała zaskoczona Gaylynn.
- Niech pani nie zwraca na niego uwagi - powiedziała
starsza kobieta stojąca za ladą. - Floyd mówi to każdej
babce, która nie przekroczyła setki. Mam na imię Bessie.
Bessie Twitty. A ten zrzędliwy gaduła to mój mąż Floyd.
A ty, dziecko, pewnie jesteś siostrą przyjaciela Huntera.
Przyjechałaś z północy, prawda?
- Z Chicago.
- Nienawidzę wielkich miast. - Bessie skrzywiła się.
- W żadnym z nich jeszcze nie byłaś.
- Byłam raz w Knoxville. I wystarczy. Przyjechałaś po
znaczki pocztowe? - zwróciła się do Gaylynn. - Mało tu
do nas przyjeżdża turystów, to i znaczki źle się sprzedają.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 35
Ile ci ich trzeba? Nie dosłyszałam, jak ci na imię, kocha-
neczko.
- Gaylynn. Nie potrzebuję znaczków.
- Benzyny też nie kupiłaś - powiedział Floyd.
- Przyjechałam po żywność.
- Jedzenie tutejsi mieszkańcy kupują u Piggly-Wiggly
w Summerville.
- Czy to daleko stąd?
- Będzie jakieś trzy kwadranse drogi - wyjaśnił Floyd.
- Godzinę, jeśli ktoś nie przekracza dozwolonej szyb
kości - wtrąciła Bessie.
- Jeździłem tymi drogami, zanim wymyślili ogranicze
nia szybkości - ofuknął ją Floyd.
- Nie pojadę do Summerville - zdecydowała Gaylynn.
- Mam nadzieję, że najpotrzebniejsze rzeczy dostanę tutaj.
- Nie mamy dużego wyboru towarów - musiała przy
znać Bessie. - Wiem, wiem - zdążyła uprzedzić protest
Floyda - lodów mamy pod dostatkiem.
- A znajdzie się tuńczyk w puszce? Albo karma dla
kotów? - spytała Gaylynn.
- Coś ci tam wynajdziemy. Przyjechałaś z miasta ze
swoimi kotami?
- Nie, znalazłam w lesie kocią rodzinę- matkę z dwo
ma kociakami. Zastanawiałam się, czy należały do kogoś
i się nie zabłąkały.
- Nie słyszałam, żeby ktoś szukał swoich kotów. Pew
nie są bezpańskie. Pełno tu takich.
Takich jak ja, pomyślała Gaylynn. Pakując jedzenie,
pomyślała, że wielu z tych rzeczy nie jadła od lat. Świeży
chleb pochodził z małej tradycyjnej piekarni, dżem truska
wkowy był domowej roboty. Kupiła wszystkie posiadane
36
WARTO BYŁO CZEKAĆ
przez państwa Twitty konserwy rybne i cały zapas karmy
dla kotów.
Układała zdobycze w bagażniku, wsłuchana w mrucze
nie wijącego się przez dolinę strumienia. Góry ponad nim
mieniły się wszystkimi odcieniami wiosennej zieleni.
Oczarowana widokiem, nie miała ochoty wsiadać do
samochodu, ale czuła na plecach wzrok państwa Twitty,
którzy, z nosami przyklejonymi do okna, śledzili każdy jej
gest.
Gaylynn nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest zde
nerwowana, dopóki nie znalazła się z powrotem w domu.
Dopiero wtedy trochę się odprężyła.
Przez całe popołudnie oswajała koty. Spook nadal utrzy
mywał dystans. Gaylynn nie była nawet pewna, czy to
rzeczywiście „on". Blue pozwolił łaskawie się dotknąć.
Kiedy Gaylynn musnęła palcami jego puszysty grzbiet,
przypomniała sobie dotyk dłoni Huntera, który podobnie
kojącym ruchem pogładził jej plecy.
Postanowiła odpędzić natychmiast myśli o Hunterze.
Usiadła na oszklonej werandzie, żeby przyglądać się dys
kretnie kociej rodzinie.
Nie zauważyła nawet, że wzięła do ręki ołówek i zaczęła
machinalnie rysować na odwrocie kwitu kasowego z „Pit
Stopu". Kiedy zatrzymała wreszcie wzrok na papierze, nie
mogła wprost uwierzyć, że naszkicowała oglądany krajo
braz - o dziwo, rysunek był całkiem udany...
Zabawne, przecież nigdy nie umiała rysować. W szkole
dzieci żartowały z jej bazgrołów na tablicy, bo wszystkie
bez wyjątku robiły to lepiej od niej.
Porzucając pracę w szkole, rezygnowała z czegoś, za
czym z pewnością będzie tęskniła - z uczucia, że robi coś
WARTO BYŁO CZEKAĆ 37
z pasją, ze świadomości wzajemnego wpływania na siebie
uczniów i uczącego, z radości na widok wyrazu oczu dzie
cka, które zrozumiało sens czytanki albo opanowało jakieś
nowe pojęcie matematyczne. Po raz pierwszy od dnia na
padu myśl o pracy w szkole nie wywołała w niej paniki.
Nie była jeszcze gotowa do powrotu - pod żadnym wzglę
dem - ale czuła, jak dobroczynnie wpływa na nią spokój
i piękno otoczenia.
Pomyślała o magicznej cygańskiej szkatułce, a potem
jej myśli znowu powędrowały do Huntera. Czy rzeczy
wiście wpadnie wieczorem na kolację? Odburknęła mu,
co prawda, że nie przyjechała tu gotować ani udzielać się
towarzysko, odniosła jednak wrażenie, że potraktował
jej słowa równie poważnie, jak kiedyś naukę zaklinania
pstrągów.
Słońce schowało się za horyzontem, a Hunter nie przy
szedł. Gaylynn wiedziała, że nie wrócił do domu z pracy.
Zasnęła o dopiero o czwartej nad ranem i do tej pory nie
słyszała warkotu silnika żadnego samochodu.
Wstała o świcie i wybrała się na spacer, podświadomie
kierując kroki w kierunku domu Huntera.
Na podwórzu nie było jego samochodu, w środku ani
żywej duszy. Próbowała sobie tłumaczyć, że nie ma powo
du do zmartwienia. W końcu od wielu lat sam sobie świet
nie radził.
Ale natrętne pytania nie dawały jej spokoju. A jeżeli coś
mu się jednak stało? Może miał jakieś kłopoty w pracy?
Rozsądek jej podpowiadał, że powinna zapanować nad
swoją wyobraźnią. Hunter przecież sam jej mówił, że Lo
nesome Gap to nie Chicago...
Kiedy wróciła do domu i zaczęła karmić koty, nadal drżały
38
WARTO BYŁO CZEKAĆ
jej ręce. Jeżeli Hunterowi przydarzyło się coś złego, w jaki
sposób miałaby się o tym dowiedzieć? W domu nie było
telefonu, a ona nie podała mu numeru swojej „komórki"...
Przestań, próbowała się opanować. Nic mu się nie stało.
Jesteś po prostu histeryczką!
Przypomniała sobie niedawny napad i to, że nie była
zdolna przeciwstawić się napastnikowi. A gdyby chodziło
o życie kogoś innego? Nienawidziła swojej słabości. Hun
ter zasługiwał na kogoś równie silnego jak on sam.
Gaylynn wychodziła spod prysznica, kiedy usłysza
ła pukanie do drzwi wejściowych. Serce podeszło jej do
gardła.
- Gaylynn, to ja - krzyknął głośno Hunter.
Zapominając, że jest tylko w płaszczu kąpielowym,
otworzyła mu natychmiast. Hunter wyglądał na skrajnie
wycieńczonego.
- Przepraszam, że nie udało mi się przyjść na umówio
ną kolację.
- Drobiazg - skłamała. - Właściwie trudno powie
dzieć, żebyśmy się umówili. Sam się wprosiłeś, a ja się
zgodziłam.
- Miałem kłopoty.
- Co się stało? Zranili cię?
- Pewien idiota jechał „pod prąd" autostradą. Zdezelo
waną furgonetką. Wpakowałby się prosto pod półciężarów
kę z nawozami, ale jakimś cudem oba samochody znalazły
się na poboczu. Furgonetka wylądowała w rowie, cięża
rówka miała dachowanie. Kiedy mój zastępca sprawdził,
że jej kierowcy nic złego się nie stało, podszedł do furgo
netki - i oberwał kulą w stopę.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
39
- Został postrzelony!
Hunter skinął głową.
- Wyjdzie z tego?
- Będzie żył. - Hunter opadł na kanapę. - Biorąc pod
uwagę to, że kula mogła zrobić mu większą krzywdę, po
winien dziękować Bogu.
- Jakoś nie słyszę w twoim głosie współczucia.
- Masz dobry słuch. Musiałem zastąpić go na nocnym
patrolu, a potem odwalić własny dyżur!
- Przecież to nie jego wina, że został postrzelony!
- Oczywiście, że jego.
- Słucham?
- Powiedziałem, że to jego wina. A niby czyja jeszcze?
- Faceta, który do niego strzelał.
- Oczywiście.
- Aresztowałeś go?
- Miałem na to cholerną ochotę, możesz mi wierzyć.
- Chcesz powiedzieć, że go puściłeś...?
- Leży w szpitalu, w Summerville.
- A potem go zamkną?
- Niestety, prawo nie karze za głupotę.
- Wypuścisz na wolność kierowcę tej furgonetki?
- Oczywiście, że nie. Facet jest pod kluczem i czeka na
przeniesienie do aresztu okręgowego.
- Ale przecież powiedziałeś...
- Zastępca szeryfa Carberry postrzelił się własnoręcz
nie. Zbliżał się do furgonetki, sięgając do kabury po broń
i wtedy potknął się o coś - nie wiem, o jakiś kamień albo
korzeń. Nacisnął odruchowo cyngiel i przestrzelił sobie
duży palec u nogi. Ten cholerny głupiec nie miał na sobie
regulaminowych butów. Kiedy do niego podbiegłem, bar-
40
WARTO BYŁO CZEKAĆ
dzo krwawił. Fatalnie to wyglądało, ale w szpitalu okazało
się, że nic mu nie grozi.
Bardzo krwawił. Gaylynn zbladła na te słowa.
- Wyglądasz nie najlepiej - zauważył Hunter. - Nie
masz chyba zamiaru zemdleć? - Podszedł do niej i przy
ciągnął delikatnie do siebie, zmuszając, żeby położyła gło
wę na jego piersi.
Ukryta w jego mocnych ramionach, czuła, że traci kon
trolę nie tylko nad swoim ciałem. Przestań, rozkazała sobie,
zaciskając powieki. Nie zachowuj się jak dziecko i wróć
na ziemię. To przeszłość, więc po co do niej wracasz...
- Ty cała drżysz - powiedział z niedowierzaniem Hun
ter. - Ta reakcja ma związek z tym, co ci się przydarzyło,
prawda?
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Mogłabyś mi jednak cokolwiek powiedzieć. Wyciąg
nę z ciebie prawdę, w ten czy inny sposób.
- Jakim prawem... - zaczęła krzyczeć.
- Takim. - Hunter przerwał jej i zamknął usta poca
łunkiem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Hunter próbował tylko uświadomić Gaylynn, iż nie po
zwoli jej dłużej unikać prawdy. I że nie pozwoli jej uciec
przed nim.
Gaylynn chciała tylko, żeby wybił sobie z głowy, iż
może jej rozkazywać jak przed laty, kiedy była zakochaną
w nim nastolatką.
W chwili gdy poczuła na ustach jego wargi, przestała
walczyć. Żarliwość pocałunku Huntera zaskoczyła ją.
Odkrył się. Okazał, jak bardzo jej pragnie.
Nie ukrywała, że czuje to samo.
Czy dlatego uległa pod naporem jego języka, że kusił
ją w taki sposób, czy z powodu własnego pożądania? Jakie
to ma znaczenie? Pragnęła, żeby ta chwila trwała w nie
skończoność.
Przyciągnął ją do siebie mocniej. Zaborczym gestem
zacisnął dłonie na jej ramionach. Niepotrzebnie. Ani my
ślała z nim walczyć. Postanowiła poddać się bezwarunko
wo. Po to, żeby poczuć smak zwycięstwa. Tłumiąc w sobie
resztki niepewności, objęła go za szyję.
Na jeden krótki moment przylgnęli do siebie i trwali
nieruchomo, wstrzymując oddech, doskonale zespoleni,
lecz nagle Hunter odsunął ją od siebie.
Zdumiona, z sercem bijącym jak młotem i pustką
42
WARTO BYŁO CZEKAĆ
w głowie, Gaylynn patrzyła na Huntera, mrugając nerwo
wo powiekami.
Uniosła rękę i drżącymi palcami dotknęła swoich roz
palonych pocałunkiem ust.
- Dlaczego to zrobiłeś? - odezwała się ochrypłym
szeptem. Zapytała bezwiednie o przyczynę jego nagłego
gestu, o to, dlaczego przestał ją całować i dlaczego ode
pchnął.
- To nie było zamierzone... - mruknął pod nosem Hun
ter, przeczesując ręką włosy. - Chciałem tylko dać ci na
uczkę...
- Nie wysilaj się - przerwała mu, czując, że robi jej się
ciemno przed oczami.
A więc pocałował ją tylko po to, żeby dać jej nauczkę?
Tak po prostu, z zimną krwią?
- Próbowałem cię skłonić do rozmowy, prosiłem, żebyś
mi powiedziała, co cię dręczy...
- Twoje pożal się Boże „metody dochodzeniowe" przy
prawiają mnie o mdłości! - wykrzyknęła z gniewem, zaci
skając dłonie na pasku szlafroka.
Jej złość nie zniechęciła Huntera. Wiedział, że kiedy
Gaylynn krzyknęła: „Nie zbliżaj się do mnie!", naprawdę
chciała zawołać: „Nie rań mnie".
- Przecież mnie możesz zaufać - zapewnił ją z za
pałem.
- O tak, udowodniłeś to czynem - odparowała drwiąco.
Dostrzegła w jego oczach urazę i rozczarowanie, i to
wystarczyło, żeby złość uszła z niej jak powietrze z prze
kłutego balonu. Dalszy upór stracił sens. Teraz miała jesz
cze jeden powód do strachu - bała się uczucia, które roz
palił w niej Hunter.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 43
Gdyby, otwierając zaklętą szkatułkę, zobaczyła właśnie
jego, mogłaby winić magię cygańską za to, co się z nią
działo. Niestety. Nie miała tym razem żadnego usprawied
liwienia.
Tym jednym pocałunkiem obnażyła się przed nim bar
dziej, niż chciała. Musiała znaleźć jakąś drogę odwrotu.
Mogła jedynie liczyć to, że kiedy Hunter zaspokoi już
swoją ciekawość i pozna przyczynę jej udręki - zacznie
działać. Po pierwsze, zaproponuje jej wsparcie duchowe.
Ona je przyjmie.. Na odczepnego. Jeżeli odmówi, niewy
kluczone, że pomysłowy szeryf jeszcze raz spróbuje użyć
wobec niej siły swojego męskiego uroku. Z jednej strony,
pragnęła tego rozpaczliwie, z drugiej - bała się.
Gdyby Hunter dowiedział się całej prawdy -jak głębo
ko sięga jej uraz i jak bardzo jest przerażona - uciekł
by gdzie pieprz rośnie i poszukał łatwiejszego zadania.
Nie, nie miała powodu myśleć o nim w ten sposób. Hunter
nie zostawiłby bez pomocy żadnego cierpiącego stworze
nia. Próbowałby ją wyleczyć - tak jak ptaki ze złamanymi
skrzydłami, którym, jako chłopak, ratował życie.
Więc co powinna zrobić? Co ktoś inny zrobiłby na jej
miejscu, znajdując się między młotem a kowadłem? Posta
nowiła opowiedzieć mu o napadzie i liczyć na to, że wszy
stko się jakoś ułoży... I starać się nie patrzeć mu w oczy.
- Proszę, powiedz mi... - szepnął Hunter i wziął ją za
rękę.
- Posłuchaj, to nie jest... Powiem ci, jeśli przyrzek
niesz, że nie powtórzysz tego mojemu bratu ani nikomu
innemu. - Widząc, że chce zaprotestować, wyrwała rękę
i spojrzała mu prosto w oczy...
- Zgoda.
44
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Przyrzeknij.
- Przyrzekam.
- Chodzi o to... Coś się wydarzyło w szkole. Miesiąc
temu napadł na mnie chłopak, jeden z moich byłych ucz
niów. To była moja wina...
- To była twoja wina, że cię napadł?
- Zostałam w szkole dłużej niż zwykle. To była głupota
z mojej strony. Zdarzały się przecież różne nieciekawe hi
storie. To nie znaczy, że było wyjątkowo groźnie, nic po
dobnego, ale o pewnych środkach ostrożności należało pa
miętać. Tamtego popołudnia zachowałam się jak idiotka,
zlekceważyłam wszelkie zasady bezpieczeństwa.
- Zranił cię?
- Nie, właściwie nie. Przyłożył mi nóż do gardła. To
był smarkacz, narkoman na dużym haju. Nie miałam po
jęcia, do czego może być zdolny. Oddałam mu wszystkie
pieniądze, on je złapał i uciekł. W ostatniej chwili go roz
poznałam. Zadzwoniłam na policję...
- Zeznawałaś na policji? Więc jak to możliwe, że Mi
chael o niczym nie wie?
- Zrobiłam to tak, żeby się nie dowiedział. Miał wtedy
wystarczająco dużo własnych kłopotów. Tego jeszcze bra
kowało, żeby zajmował się moimi.
- Ktoś jednak powinien - mruknął posępnie Hunter.
Gaylynn spojrzała na niego wymownym wzrokiem.
- Dobrze, już dobrze, nie denerwuj się... Mów dalej.
Złapali tego szczeniaka?
- On... on zginął następnego dnia. Wróciłam z pracy
i zobaczyłam go w telewizji. Uciekał, ścigała go policja
i wpadł prosto pod autobus. Zginął na miejscu. - Gaylynn
nie mogła wydusić z siebie ani słowa więcej. Nie była
WARTO BYŁO CZEKAĆ
45
w stanie mówić o krwi na asfalcie. O swoich natarczy
wych, koszmarnych wizjach.
- I z tym wszystkim próbujesz poradzić sobie sama,
bez niczyjej pomocy?
- Nie, kiedy zaczęłam płakać i nie mogłam przestać,
wiedziałam już... zrozumiałam, że ktoś musi mi pomóc.
Byłam u terapeuty. Oczywiście wiem, dlaczego tak się czu
ję. Potrzebuję tylko czasu, żeby się z tym uporać.
- Więc po to tu przyjechałaś?
Kiwnęła głową.
- To głupie, że postanowiłaś radzić sobie z tym sama.
Powinnaś wyrzucić to z siebie, powiedzieć rodzinie, swoim
przyjaciołom. Po to człowiek ich ma!
Jakby słyszała ton głosu swojego starszego brata.
- Powiedziałam przyjaciółce, z którą wynajmuję mie
szkanie na Lincoln Park. Musiałam jej wytłumaczyć, dla
czego wyjeżdżam na kilka tygodni z miasta. Zostawiłam
jej pieniądze na opłacenie czynszu do końca roku szkolne
go. Starałam się nad wszystkim panować i udawało mi się
- dopóki ty się nie pojawiłeś. Pozbieram się jakoś, spokoj
na głowa, ale naprawdę muszę odpocząć. Uczę od siedmiu
lat w tej samej szkole, więc pewnie zasługuję na kilka
tygodni urlopu. Wygląda na to, że los zmusił mnie do
spauzowania...
- A nie myślisz przypadkiem w ten sposób... - Hunter
mierzył ją świdrującym wzrokiem - że ponosisz winę za
śmierć tamtego smarkacza?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Znam cię.
- Mniej, niż ci się wydaje.
- Możliwe. Ale wiem, że należysz do ludzi, dla których
46
WARTO BYŁO CZEKAĆ
każda niepotrzebna śmierć jest tragedią nie mówiąc
o śmierci chłopca, który był twoim uczniem. Michael nie
raz mi opowiadał, że poświęcasz swoim uczniom mnóstwo
wolnego czasu, za własne pieniądze kupujesz dodatkowe
pomoce, stajesz na głowie, żeby każde dziecko czuło się
ważne i potrzebne.
- Bo wszystkie dzieci są ważne i potrzebne. To one są
naszą nadzieją na przyszłość, choć brzmi to banalnie.
A wracając do twojego pytania, rozsądek mi mówi, że nie
ponoszę żadnej winy za śmierć Duane'a.
Gaylynn nie chciała rozmawiać z Hunterem o swoich
wyrzutach sumienia, o tym, że wciąż, obsesyjnie, zastana
wia się, czy Duane Washington żyłby dzisiaj, gdyby ona
postąpiła inaczej i nie została po lekcjach w szkole. Poli
cjanci jej tłumaczyli, że nawet gdyby nie doniosła im o na
padzie, zrobiłby to ktoś inny. Duane był poszukiwany za
kilka innych przestępstw.
- Męczy mnie po prostu myśl - powiedziała po chwili
- że niczego nie zrobiłam, żeby zapobiec tragedii tego
chłopca. Ale jeśli mnie znasz, to dobrze wiesz, że jestem
twarda. Odpocznę i wrócę do szkolnej harówki. W tych
górach jest taki spokój, trudno wymarzyć sobie lepsze
miejsce na odpoczynek. Zapomnę na jakiś czas o mieście,
może trochę poszkicuję.
- Nie wiedziałem, że rysujesz.
- Sama o tym nie wiedziałam - powiedziała z gorzkim
uśmiechem. - Przez całe życie byłam przekonana, że nie
umiem rysować. Może brakowało mi natchnienia. Boże,
tutaj jest tak pięknie, że każdy znalazłby natchnienie.
- Chyba masz rację - zgodził się Hunter, nie odrywając
od niej oczu.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
47
Gaylynn nerwowym gestem odgarnęła z policzków
włosy. Przestała być sobą. Czuła się bezbronna, zupełnie
nie panowała nad swoimi emocjami. Dlatego przylgnęła
tak do Huntera.
- Teraz sam widzisz, że nie jestem największym zu
chem w rodzinie Janosów - powiedziała ponuro, a potem
jej głos się załamał. - Właściwie nie wiem już, kim jestem.
Hunter wiedział, kim jest Gaylynn - niezwykłą kobietą,
a on musiał sprawić, żeby w swoją niezwykłość uwierzyła.
Nie mógł jej tego po prostu powiedzieć, bo nie potrakto
wałaby jego słów poważnie. Widział w jej oczach bezrad
ność, którą tak rozpaczliwie próbowała ukryć. A jeszcze
głębiej - ślepy strach. Nie, zwykłe słowa na nic by się nie
zdały. Musiał jej przypomnieć, kim jest naprawdę.
On sam odkrywał ją na nowo i z każdą minutą wyda
wała mu się wspanialsza. Ale po sprowokowanym przez
niego pocałunku - pocałunku, który był jak trzęsienie zie
mi - nie mógł dłużej udawać, że wtrącał się w jej sprawy
i ofiarował pomoc tylko dlatego, że była siostrą Michaela.
Pora skończyć z tą grą pozorów. Jego uczucie do Gaylynn
nie było platoniczne. Pociągała go swoją urodą, budziła
w nim pożądanie, apetyt na seks -jakkolwiek by to wyra
zić, czysta przyjaźń nie wchodziła w grę.
Ale Hunter nie zapominał i o tym, że Gaylynn całe
swoje życie spędziła w wielkim mieście, z przerwami na
egzotyczne, fascynujące podróże po całym niemal świecie.
Nigdy nie przywykłaby do życia w spokojnym, zagubio
nym w górach Lonesome Gap. Teraz Gaylynn cierpiała
i przyjechała na to odludzie leczyć rany. Ale wcześniej czy
później dojdzie do siebie. A on przysiągł sobie, że jej
w tym skutecznie pomoże. Kiedy więc odzyska dawną for-
48
WARTO BYŁO CZEKAĆ
mę i znów będzie odważna oraz pewna siebie, wróci do
Chicago. To jedno było pewne.
Z drugiej strony, dotychczasowe doświadczenia Huntera
z kobietami nauczyły go ostrożności. Jego małżeństwo się
rozpadło. Po pierwsze dlatego, że był policjantem, po dru-
gie: jego żona nie mogła znieść życia na odludziu. Od
tamtej pory postanowił, że z płcią przeciwną będzie utrzy
mywał wyłącznie związki niezobowiązujące i powierz
chowne. Ale nikt nie mógłby traktować powierzchownie
Gaylynn Janos...
Przede wszystkim, nie wybiegając myślami w dalszą
przyszłość, powinien pomóc Gaylynn wrócić do równowa
gi psychicznej. A żeby to zrobić, musiał skłonić ją w jakiś
sposób do opuszczenia swojego schronienia.
Dwa tygodnie zajęło Hunterowi opracowanie szczegó
łowego planu. W tym czasie próbował kusić, straszyć
i prowokować Gaylynn w najróżniejszy sposób do tego,
żeby opuściła górską kryjówkę.
Nic z tego. Poklepywała go po policzku i zbywała byle
czym, przekonując, że czuje się doskonale. I rzeczywiście,
wyglądała coraz lepiej. Ale dawny błysk w oczach nie
powrócił.
Hunter nigdy nie należał do ludzi, którzy łatwo dają za
wygraną, więc i tym razem nie zamierzał się poddać. Kiedy
zawiódł plan A, wypróbował plan B. Doszedł wreszcie do
planu M albo N.
Gaylynn otworzyła mu drzwi, gdy tylko usłyszała pu
kanie, szybciej niż się spodziewał. Miała na sobie dżinsy
i jasnobrzoskwiniową dżersejową bluzkę z krótkimi ręka
wami i koronkową wstawką przy dekolcie. Opaliła się nie-
WARTO BYŁO CZEKAĆ
49
co, a padające przez matową szybę światło sprawiało,
że wyglądała romantycznie. Piękniej niż kiedykolwiek.
Hunterowi gwałtownie zabiło serce, jak gdyby ujrzał ją
po raz pierwszy w życiu. Jego ciało rozpoznało w jej cie
le swoje dopełnienie, jakby drugą połowę zamierzonej
całości.
- Coś się stało? - spytała Gaylynn z niepokojem w gło
sie. - Wyglądasz tak, jakbyś dostał obuchem w łeb.
- Zaczynasz góralską gadkę, co? - spytał z południo
wym akcentem, pożerając ją wzrokiem.
- Czym mogę ci służyć?
Wyobraził sobie, że leży naga w jego ramionach. Wizja
była tak natarczywa i tak realistyczna, że stracił na chwilę
głos.
- Hunter...?
- Tak...? Wyjątkowo piękny dzień, prawda?
- Prawda. Wpadłeś, żeby porozmawiać ze mną o po
godzie?
- Wpadłem, bo umówiliśmy się na randkę.
Coraz bardziej zdezorientowana, patrzyła na niego
w milczeniu.
- Pamiętasz, którego dzisiaj mamy?
- Oczywiście, że nie. Chyba... - Z zamkniętymi ocza
mi i zmarszczonym nosem próbowała ustalić właściwą da
tę. - Już wiem! - Strzeliła palcami. - Pierwszy kwietnia!
- Prima aprilis!
- Cudownie... Pamiętam, że ty, Michael i Dylan robi
liście mi tego dnia paskudne kawały.
- Coś takiego!
- Zapomniałeś? Któregoś roku włożyliście do filtra nie
bieską farbkę, ultramarynę, i z kranu leciała bez przerwy
50
WARTO BYŁO CZEKAĆ
niebieska woda. Kiedy mama zobaczyła wyraz mojej twa
rzy, omal nie dostała ataku serca.
Sam był bliski ataku serca. Gaylynn uśmiechała się nie
winnie, wspominając dawne czasy, a jemu krew pulsowała
w skroniach jak chłopakowi, który po raz pierwszy w ży
ciu widzi naprawdę piękną kobietę. Odwrócił wzrok, żeby
przywołać się do porządku. Przyszedł, żeby wywabić Gay
lynn z jej kryjówki, a nie zedrzeć z niej ubranie i wciągnąć
do łóżka.
- No dobrze... - Odchrząknął, żeby odzyskać natural
ne brzmienie głosu. - Czy nie mógłbym cię dzisiaj namó
wić na przejażdżkę po najpiękniejszych okolicach Blue
Ridge?
- Pytasz mnie o to w każdy wolny od pracy dzień. Mo
ja odpowiedź brzmi tak samo: dziękuję, nie.
- Trudno. Chodźmy więc. - Wziął ją za rękę i delikat
nie wyprowadził z domu.
- Poczekaj! Powiedziałam, że nigdzie z tobą nie jadę.
- Wiem. Słyszałem. Nigdzie nie pojedziemy. Idziemy
na spacer.
- Na spacer? Jaki spacer? Dokąd? - zapytała pode
jrzliwie.
- Na zwykły spacer. Chodź, chciałbym ci coś pokazać.
Ścisnął mocniej jej rękę i poprowadził wąską ścieżką
przez las. Poczuła cudowne ciepło promieniujące od czub
ków jej palców do samego serca. Kiedy odwzajemniła
uścisk, Hunter uśmiechnął się, przyspieszając kroku.
- Podobno tutejsi górale znają nie mniej słów na
określenie wiosennej zieleni niż Eskimosi na opisanie
śniegu.
- Wierzę - powiedziała, rozglądając się z zachwytem.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
51
- A te polne kwiaty? Jest ich tu zatrzęsienie, a ja znam
może ze trzy nazwy... Dzwonki, anemony, fiołki...
- Możesz mnie pytać, znam trochę więcej ich nazw.
- Żartujesz? W Prima aprilis? Nic z tego, zapytam cię
kiedy indziej.
- Daj spokój, przecież nie zmyślałbym nazw kwiatów
polnych.
- Jestem zmęczona. Wracajmy - westchnęła Gaylynn
po dwudziestu minutach drogi przełęczami.
- Jeśli przejdziemy jeszcze kilkadziesiąt metrów, to zo
baczysz widok, dla którego warto się zmęczyć.
- Muszę odpocząć - powiedziała stanowczo.
- Nie wyprzęgaj koni przed brodem.
- Słucham...?
- Nie znasz tego przysłowia? Kiedy czujesz, że jest ci
ciężko, nie wolno się zatrzymywać i poddawać. Trzeba
pchać wózek dalej, zacisnąć zęby i iść.
- Popchnęłabym swój wózek dalej, ale stoi przede mną
facet ogromny jak góra. - Uśmiechnęła się, poklepując go
po ramieniu. - Zasłaniasz mi widok.
Tak naprawdę przez niemal dwadzieścia minut przyglą
dała mu się z zachwytem. Zauważyła, że chodzi jak do
świadczony wędrownik.
To, co zobaczyła kilkanaście metrów dalej, rzeczywiście
warte było każdego wysiłku.
- I co, podoba ci się?
- Bardzo...
Niebo było intensywnie błękitne. Regularne pasma
mglistoniebieskich gór (nigdzie na świecie nie oglądała
krajobrazu w takim kolorze) ciągnęły się aż po horyzont.
Pojedyncze wzgórza oddzielały od siebie głębokie, wąskie
52
WARTO BYŁO CZEKAĆ
jary. Kiedy przymknęła powieki, widziała tylko morze fa
lujących grzbietów.
Oniemiała z zachwytu Gaylynn pomyślała, że jest coś
mistycznego w sposobie, w jaki kolejne górskie granie
przenikają jedna w drugą - położone najbliżej są najcie
mniejsze, najdalsze całkiem jasne, z nieskończoną ilością
odcieni pomiędzy pierwszym a ostatnim, zanikającym
w oddali pasmem.
- Opowiem ci, w jaki sposób, według Czirokezów, po
wstały te góry - powiedział Hunter. - Dawno, dawno te
mu, gdy ziemia była wilgotna, miękka i bardzo płaska,
przyleciał nad nią Wielki Myszołów. Został wysłany na
zwiady i miał za sobą bardzo długą drogę. Kiedy dotarł do
celu, był już ogromnie zmęczony i zawadzał skrzydłami
o błotnistą glebę. Tak powstały doliny. Przy każdym unie
sieniu jego skrzydeł wyrastała góra.
- Od tamtych czasów te góry były świadkiem wielu
cierpień - odezwała się Gaylynn. - Szczególnie Cziroke
zów. Żyli tu spokojnie przez tysiąc lat i może trwałoby
to dłużej, gdyby prezydentem Stanów nie został Andrew
Jackson. Z powodu odkrytych niedaleko złóż złota wysłał
przeciwko nim wojsko i tysiące ludzi z tego plemienia ze
słał na wygnanie - Szlakiem Łez - aż do Oklahomy.
- Niektórym Czirokezom udało się tu zostać i prze
trwać - dodał Hunter. - Moja prababka pochodziła z tego
plemienia. Mieszkała w rezerwacie Qualla.
- Nie wiedziałam, że w twoich żyłach płynie indiańska
krew.
- Podobno odziedziczyłem po swojej prababce deter
minację - powiedział z uśmiechem. - Udało mi się zali
czyć z tego powodu kilka solidnych bójek. Ale w szkole
WARTO BYŁO CZEKAĆ
53
opinię „gorącej głowy" zawdzięczałem w równym stopniu
irlandzkiemu pochodzeniu. To był oczywiście jeden z ła
godniejszych epitetów.
- Irlandzkie pochodzenie! A więc stąd ta dusza po
chlebcy!
- Panieńskie nazwisko mojej matki brzmi O'Brien.
Mieszkańców Chicago ceniła za to, że uroczyście obcho
dzą Dzień Świętego Patryka.
- Wracajmy - powiedziała nagle Gaylynn, ale uszła
zaledwie kilkanaście kroków i zatrzymała się raptownie. -
O rany, poczekaj! - jęknęła.
- Co się stało? - Hunter chwycił ją za łokieć, podpro
wadził do najbliższej kłody i pomógł usiąść.
- Nic, jakiś kamień wpadł mi do buta. - Krzywiąc się,
rozwiązała sznurowadło lewego adidasa.
Hunter usiadł obok. Patrzył, jak kładzie stopę na pra
wym kolanie i zdejmuje z niej but. Znów byli w lesie,
w otoczeniu zieleni. Szczyt zbocza zasłonił im całkowicie
widok gór.
Nagle za ich plecami rozległ głośny, przejmujący skrzek.
Przerażona Gaylynn zachwiała się i niewiele brakowało,
a upadłaby na plecy w gąszcz paproci. Nie wiedziała, jakim
cudem znalazła się w ramionach Huntera, skulona, z policz
kiem przyciśniętym do jego torsu.
- Co to było? - spytała drżącym głosem.
- Sójka.
- O Boże... - Zawstydzona Gaylynn chciała wyrwać
się z jego objęć, ale zdołała tylko podnieść głowę i spojrzeć
mu w oczy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ich pierwszy pocałunek, dwa tygodnie temu, był gwał
towny jak burza, teraz natomiast całowali się powoli, z czu
łością, rozmyślnie dawkując sobie rozkosz. Ani on, ani ona
nie chcieli się spieszyć, ale opanowanie Huntera wzmagało
w Gaylynn jeszcze bardziej pragnienie, doprowadzało ją
do szaleństwa.
Kiedy chwyciła delikatnie zębami jego dolną wargę,
mruknął z uznaniem i przygarnął ją do siebie mocniej.
Miała piersi przyciśnięte do jego torsu. Wplątał palce w jej
włosy, delikatnie masując skórę głowy. Uwielbiała to. Każ
da nowa pieszczota była wielkim odkryciem - i potwier
dzeniem tego, o czym wiedziała od dawna: że żaden inny
mężczyzna nie działał na nią w ten sposób.
Pożądanie rosło, całowali się więc coraz bardziej za
chłannie, instynktownie, pieszczotą języków powtarzając
odwieczny rytm miłości. Gaylynn osunęła się delikatnie na
kolana Huntera.
Poczuła, jak bardzo jest podniecony, gdy nagle ich usta
rozłączyły się i oboje omal nie upadli na ziemię.
Gaylynn poderwała się gwałtownie, zapominając, że jest
tylko w jednym bucie. Najpierw spojrzała na swoją bosą
stopę, a potem na uśmiechniętą twarz Huntera.
A wszystko mogło być takie proste, pomyślała. Jak ła
two przyszłoby jej zakochać się w Hunterze. Była już
WARTO BYŁO CZEKAĆ
55
w pół drogi... W pół drogi do miłosnej udręki. Dlaczego
nie mogła się w nim zakochać, kiedy była normalną, zrów
noważoną kobietą, dostatecznie silną, żeby walczyć o nie
go, o jego miłość? Kiedy na niego zasługiwała.
Być może Hunterowi sytuacja wydawała się zabawna.
Jej ani trochę.
- Komu w drogę, temu czas - mruknęła pod nosem,
zawiązując sznurowadła. - Wracajmy do domu.
- Blue, ty cwaniaku! - krzyknęła radośnie Gaylynn.
Kremowy kociak rzucił się na sznurek, który ciągnęła po
podłodze, i zaczął się nim bawić.
Przez dwa tygodnie kocia rodzina oswoiła się z nią na
tyle, że wszystkie trzy koty zaglądały na werandę. Spook
wolał chować się pod podłogą, a mama, Cleo, wybrała
miejsce na schodach, z którego mogła mieć oko na jedno
i drugie dziecko.
Gaylynn przywiązała się do całej trójki jeszcze bardziej
niż koty do niej. Któregoś dnia urządziła im nawet posłanie
- w kartonowym pudełku, do którego Michael włożył cy
gańską szkatułkę.
Zaczarowany przedmiot postawiła na stoliku przy kana
pie. I odtąd bardzo często o nim myślała.
Kiedy Blue zwinął się w kłębek na jej kolanach i zasnął,
Gaylynn zaczęła przeglądać papiery, które znalazła w pu
dełku pod szkatułką.
Na niektórych rozpoznała pismo swojej matki, która, jak
opowiadał im ojciec, spisała wiele rodzinnych legend pod
dyktando jego matki. Gaylynn nie znała babci, ponieważ
urodziła się wiele lat po jej śmierci. Według jednego z prze
kazów, nie wszystkim przodkom Janosów zaklęta szkatuł-
56
WARTO BYŁO CZEKAĆ
ka przyniosła szczęście. Był taki, który próbował ją sprze
dać, a wkrótce potem zginął rażony piorunem.
Matka Gaylynn napisała w post scriptum:
„Nikt nie wie dokładnie, jak stara jest magiczna szkatułka
- Romowie liczą czas inaczej niż my. Niektóre historie po
wiązałam ze znanymi faktami historycznymi, na przykład
wydarzeniami z końca XVIII wieku. W tamtych czasach zda
rzyło się, że młody Cygan, otwierając szkatułkę, nie zachował
ostrożności i zakochał się w zamężnej kobiecie. Niestety, ona
w nim również. Ich miłość zakończyła się tragicznie: oboje
popełnili samobójstwo w domku myśliwskim jej męża".
- Unikaj jak zarazy domków myśliwskich i żonatych
mężczyzn - mruknęła Gaylyn. - Przede wszystkim dlate
go, że jedna z moich protoplastek zakochała się bez wza
jemności w jakimś durnym arystokracie. Tak, tak, kotku,
wiem, jak to jest... - zwróciła się do Blue, który mrucząc
błogo, przeciągał się po drzemce. - Miłość bez wzajemno
ści to przykra sprawa, nie da się ukryć. Ale żeby wierzyć
w miłosne zaklęcia? Żeby chociaż były solidne, a nie takie
wybrakowane, które działają w co drugim pokoleniu...
Przeczytała jeszcze kilka innych historii.
Niektórym szkatułka przynosiła wielkie szczęście, tak
jak w przypadku Cygana, który zakochał się w austriackiej
hrabiance. Oboje żyli długo i szczęśliwie. Wiele zdziałali
dla poprawy losu Cyganów wędrujących po ich włościach.
Cyganka z innej opowieści zakochała się w najznako
mitszym mężczyźnie ze swojego klanu, mimo że był od
niej dużo starszy.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
57
Kiedyś dzięki zaklętej szkatułce zakochali się w sobie
chłopak i dziewczyna ze zwaśnionych klanów, co zapo
biegło wojnie plemion i doprowadziło do trwałej zgody.
- Ciekawe, czy ta Cyganka zakochana w arystokracie
choć raz się z nim przespała? - Gaylynn wypowiedziała na
głos pytanie, na które nie znalazła odpowiedzi w zapiskach
swojej matki.
Ostrożnie, żeby nie obudzić śpiącego kota, sięgnęła po
szkatułkę. Dotknąwszy dziwnie ciepłego metalu, poczuła
mrowienie w palcach. Pomyślała, że okna były nie zasło
nięte i pudełko nagrzało się od słońca. Właściwie po raz
pierwszy oglądała je z bliska. Na misternie grawerowanym
wieczku zauważyła drzewa palmowe i żeglującą łódź.
- Co to może znaczyć? - zastanowiła się głośno. - Że
wybiorę się niedługo w podróż statkiem?
Lewy róg szkatułki ozdabiały cztery półksiężyce, w pra
wym wielkie pękate słońce chowało się za górami.
- A może los chciał, żebym przyjechała w te góry?
Otworzyła szkatułkę, pamiętając, że w środku jest sre
brny kluczyk. Tak mówił Michael. Ale zamiast kluczyka
znalazła order z czerwono-białymi, spłowiałymi ze starości
wstążkami.
Trzymając go w jednej ręce, drugą jeszcze raz przekar-
tkowała zapiski swojej matki, nie znalazła w nich jednak
żadnej wzmianki ani o medalu, ani o żadnym innym przed
miocie ukrytym w szkatułce.
Wiele się tego popołudnia dowiedziała. Dotąd miała na
dzieję, że urokowi miłosnemu poddają się tylko osoby stanu
wolnego, nie związane uczuciowo z nikim innym, tymcza
sem. .. niekoniecznie. Kawalerowie czy żonaci, młodsi czy
starsi - nie miało to żadnego znaczenia. Nie pozostawało jej
58
WARTO BYŁO CZEKAĆ
nic innego, jak modlić się albo zaklinać los, żeby stary
włóczęga, którego zobaczyła na skraju lasu, okazał się
odporny na magię. Nie pragnęła na razie niczego więcej.
- Gaylynn, rozumiem, że przez całe życie czekałaś na
tę chwilę - powiedział z dobroduszną miną Hunter - ale
nie pozwól, żeby zjadły cię nerwy.
- Ucisz się w końcu i pozwól mi grać.
- Myślałem, że to będzie przyjacielska rozgrywka. Nie
zażarty pojedynek.
- Mów za siebie. - Wzięła głęboki oddech i skoncen
trowała się na siatce. Piłka odbiła się od tablicy i zatoczyła
półokrąg na metalowej obręczy kosza, zanim wpadła do
środka. - Kosz! - zawołała radośnie.
- Spokojnie, to nie rozgrywki NBA.
- Wściekasz się, bo wygrywam.
- Wolnego, jeszcze nie wygrywasz! Masz tylko kilka
punktów przewagi...
- Dziesięć.
Kiedy Hunter przyszedł do niej po południu, w pier
wszej chwili bez entuzjazmu przyjęła propozycję, żeby
poszła do niego i zagrała z nim w koszykówkę. Znalazł
jednak na nią sposób. Z premedytacją przypomniał dawne
czasy, kiedy on i Michael nigdy nie dopuszczali jej do gry.
- Możesz się teraz zemścić - kusił. - Będę z tobą grał
tak długo, jak sama zechcesz.
Ze swoim niezbyt imponującym wzrostem na wygraną
z Hunterem, któremu sięgała najwyżej do ramion, specjal
nie nie liczyła. Ale miała też pewne atuty - dobrą koordy
nację wzrokowo-ruchową, refleks i możliwość rozprosze
nia jego uwagi.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
59
Najpierw pozbyła się zapinanej na suwak wiatrówki.
Było gorąco, postanowiła więc grać w samej bluzce, a wła
ściwie w krótkim bawełnianym kaftaniku kończącym się
dziesięć centymetrów powyżej pasa. Ponadto miała na so
bie czarne legginsy.
Gaylynn nie ubrała się tak rozmyślnie - odbywała swoją
codzienną gimnastykę, kiedy pojawił się Hunter - ale ów
skąpy, delikatnie mówiąc, kostium dał jej niewątpliwie
przewagę w meczu. Ona, doskonale skupiona, nie odrywa
ła oczu od piłki, on - od jej nagiej talii.
- Faul! - krzyknął Hunter, kiedy wpadła na niego po
raz kolejny.
- Akurat! Daj spokój, Hunter, widziałam czwartoklasi
stów grających w kosza lepiej od ciebie.
- Jasne. A ja widziałem lepiej dryblujących przedszko
laków - odparował ze śmiechem, kiedy próbowała odebrać
mu piłkę.
- Ja też. Szkoda, że nie znasz Hope, mojej bratanicy,
która zaczyna dopiero chodzić. Piękny widok!
Hunter podziwiał jeden naprawdę piękny widok, a była to
Gaylynn - z włosami wpadającymi do oczu, rozpalonymi
policzkami i uśmiechem na ustach, który sprawiał, że serce
miękło mu jak wosk, a inne części ciała twardniały aż do bólu.
Niesamowite, znowu wrzuciła piłkę do kosza, tym ra
zem zdobywając trzy punkty.
Do końca meczu udało mu się zmniejszyć jej przewagę
do jednego punktu.
Kiedy próbował ochłonąć, ze schyloną głową i dłońmi
zaciśniętymi na kolanach, Gaylynn podeszła do niego od
tyłu, objęła ramieniem, a potem pocałowała w spocony po
liczek. Fala ciepła uderzyła mu do głowy.
60 WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Za co ta nagroda?
- Za to, że nie udawałeś dżentelmena i nie dawałeś mi
forów. Musiałam się napracować. Wygrałam całkiem fair!
- Czyżby? Całkiem fair? W tym ubraniu?
- To nie moja wina, że łatwo się rozpraszasz.
- Mniejsza o to. Nie wiem, jak ty, ale ja napiłbym się
czegoś zimnego. Chodźmy do domu. W lodówce mam wodę
i piwo. - Pewny, że przyjmie jego zaproszenie, wszedł na
schody, ale ku jego zaskoczeniu, Gaylynn nie poruszyła się.
- Coś nie tak? Masz coś przeciwko zimnym napojom?
- zapytał ze zmarszczonym czołem. - Czy boisz się, że
mam w domu taki bałagan, że będziesz musiała zamknąć
oczy? Nie ma sprawy, możesz poczekać, a ja sam pójdę po
napoje. Chyba że jednak zaryzykujesz...
Gaylynn wolała wejść, niż zostać sama z myślami
o Hunterze.
W jego domu nie panował ani przesadny porządek, ani
bałagan. Porozkładane w różnych miejscach gazety i cza
sopisma, para butów obok kanapy - nie robiły na niej
wrażenia. Zwróciła uwagę na wielki, murowany kominek
i obrazy na ścianach.
- Sztuka Czirokezów - powiedział, nie czekając na jej
pytanie. - Czego się napijesz?
- Wody z lodem.
- Czy nadal jadasz te okropne kanapki z masłem orze
chowym i bananami?
- A ty swoje ohydne kanapki z masłem orzechowym
i ketchupem?
- Jasne! Chyba sobie jedną zrobię...
- Nie przy mnie - odpowiedziała ze skrzywioną miną.
- Jeśli to zrobisz, wracam do domu.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 61
Rezygnując z kanapki, wyniósł na werandę dwa identy
czne fotele na biegunach. Gaylynn usiadła, zwracając się
twarzą do słońca, ale kątem oka przyglądała się twarzy
Huntera. Nie zakocham się w Hunterze, powtarzała to zda
nie w myśli niczym magiczne zaklęcie. Nie zakocham się
w Hunterze. Nie zakocham się w Hunterze.
Potem zaczęła się zastanawiać, czy nie za późno już na
zaklęcia...
- No dobrze, Blue, spróbujemy jeszcze raz dodzwonić
się do rodziców. - Gaylynn zwróciła się do kota, który
wskoczył jej na kolana, gdy tylko usiadła w fotelu stoją
cym na werandzie.
Michael dał jej swój telefon komórkowy, prosząc, żeby
przynajmniej od czasu do czasu kontaktowała się z rodziną.
Rozmawiała z rodzicami kilka razy, ale dzwoniłaby czę
ściej, gdyby nie kłopoty z połączeniem.
- Cześć, tatusiu! Co u was słychać?
- Wszystko w porządku. Hope zaczęła chodzić. Twoja
matka i Brett szaleją z zachwytu, a Michael poświęcił temu
historycznemu wydarzeniu film długometrażowy.
- Domyślam się, że ciebie to historyczne wydarzenie
nie poruszyło ani trochę... - zakpiła Gaylynn.
- Wiesz, że ta mała chodzi jak kurczaczek z łokciami
schowanymi za plecy. Identycznie jak ty, kiedy stawiałaś
pierwsze kroki.
Rozmawiali jeszcze kilka minut o Hope, zanim ojciec
Gaylynn zmienił temat.
- Podobno Michael dał ci szkatułkę. Otworzyłaś ją?
- Tak.
- I co?
62 WARTO BYŁO CZEKAĆ
- I nic.
- Nic? Na nikogo nie spojrzałaś?
Nie miała zamiaru przyznać się, że zobaczyła starego
włóczęgę. Obawiała się, że jej troskliwy ojcie,c gotów był
by przyjechać po nią natychmiast i zabrać do domu.
- Nie martw się o mnie, tatusiu.
- Czy Hunter zagląda do ciebie?
- Ograłam go dzisiaj w kosza.
- Brawo! A więc nie na darmo zabierałem cię jako
dziecko na wszystkie mecze Bullsów.
- Ale dobrą formę sportową zawdzięczam cięciom eta
towym w szkole. Ostatnio prowadziłam lekcje wuefu.
- Ale to już przeszłość. Koniec ze szkołami w podłych
dzielnicach. Jak tylko wrócisz do domu, złożysz podanie
o pracę do dobrej szkoły. Może do Świętego Bazylego? Na
północnym wybrzeżu mieszkają zamożni ludzie.
- Dzieci zamożnych ludzi też mają problemy.
- Więc kiedy wracasz?
- Jeszcze nie wiem.
- Ani ja, ani mama nie mamy zamiaru cię pona
glać. Chcemy tylko, żebyś wiedziała, że bardzo za tobą
tęsknimy.
- Wiem, tatusiu. Ja też za wami tęsknię. Niedługo się
odezwę, dobrze? Trzymajcie się! Aha, poczekaj chwilę,
miałam cię zapytać o ten medal w szkatułce...
Za późno. Jej ojciec odłożył już słuchawkę i połączenie
zostało przerwane. Postanowiła, że zapyta go o to nastę
pnym razem.
Późnym wieczorem zaczęło padać i zerwał się chłodny
wiatr. Gaylynn wyszła na werandę, żeby wnieść do środka
Blue, ale nawet on nie miał do niej aż tyle zaufania, nie
WARTO BYŁO CZEKAĆ
63
mówiąc o Cleo i Spooku. Było jednak zbyt zimno, żeby
mogła ze spokojnym sumieniem zostawić koty poza do
mem na noc.
Ubrała się w bluzę i postanowiła nie zamykać na razie
drzwi frontowych. Pociągnęła za sznurek, którym uwiel
biał bawić się Blue. Kociak skoczył za nim z zapałem
i wpadł do przedpokoju. Odetchnęła z ulgą, kiedy Spook
zrobił to samo. Zamknęła szybko drzwi, a po chwili
w identyczny sposób zwabiła koty do sypialni.
Na dworze została Cleo. Żeby i ją zachęcić do wejścia,
Gaylynn otworzyła w kuchni puszkę z jedzeniem. Miau
czenie dobiegające z sąsiedniego pokoju ostatecznie zła
mało opór syjamki.
Postawiwszy na podłodze trzy miseczki z kocią strawą,
Gaylynn wypuściła Spooka i Blue z sypialni. Matka przy
witała dzieci z wyraźną ulgą, potem cała trójka rzuciła się
na jedzenie. Pierwsze lody zostały przełamane. Następną
atrakcją wieczoru było zwiedzanie wszystkich możliwych
zakamarków domu Michaela.
- No i co - zapytała uprzejmie Gaylynn - czy, waszym
zdaniem, jest to miejsce, w którym można mieszkać? Po
doba wam się?
Cleo odpowiedziała głośnym „mrrau". Gaylynn wiedziała
już, że mama syjamka jest bardzo rozmowna. Lubiła wzbu
dzać zainteresowanie i zawsze reagowała, kiedy ktoś do niej
mówił. Najmniej towarzyski Spook zaszył się pod stołem.
Kiedy następnego dnia rano Gaylynn obudziła się, cała
trójka leżała na jej łóżku. Na szczęście wieczorem zdążyła
sprawdzić, czy koty nie mają pcheł.
- Teraz już naprawdę nic ci nie grozi - szepnęła do
Cleo. - Jesteś bezpieczna.
64
WARTO BYŁO CZEKAĆ
Na dworze było pochmurnie i zimno, do wieczora lał
deszcz. Idealny dzień na to, żeby nie wychylać nosa z domu.
Gaylynn postanowiła sportretować koty. Właściwie tyl
ko Cleo sprawdziła się w roli modelki, kiedy przez blisko
godzinę, zwinięta w kłębek, spała na kanapie. Autorka por
tretu nie mogła wprost uwierzyć, że narysowała kota, który
nie tylko był kotem, ale konkretną kotką o imieniu Cleo!
Oczywiście nie miała żadnych profesjonalnych przybo
rów graficznych. Znalazła w samochodzie blok zwykłych
gładkich kartek - żaden prawdziwy nauczyciel nie rusza
się z domu bez papieru do pisania.
Ale czy ty jesteś jeszcze nauczycielką? usłyszała nagle
wewnętrzny głos. Zastanawiała się, co robią teraz jej ucz
niowie z Chicago. Nic nie mogło zmienić faktu, że porzu
ciła ich przez końcem roku, bo zabrakło jej odwagi. Nie
raz miała ochotę zadzwonić do szkoły, do którejś z koleża
nek, i zapytać... o cokolwiek. A jednak coś ją powstrzy
mywało.
Pukanie do drzwi wyrwało Gaylynn z zamyślenia i wy
straszyło koty, które w jednej sekundzie czmychnęły do
sypialni.
- To tylko Hunter - powiedziała kojącym głosem, za
nim otworzyła drzwi.
Nie chcąc, żeby koty uciekły na werandę, złapała gościa
za rękę i wciągnęła go do środka.
- Co to jest? - wskazała palcem trzy wielkie torby,
które Hunter postawił na podłodze.
- Jedzenie. Zepsuła mi się lodówka, a szkoda byłoby
zmarnować tyle żarcia. Pozwolisz, że skorzystam z twojej?
- O rany, taką ilością jedzenia mógłbyś wyżywić armię
wojska!
WARTO BYŁO CZEKAĆ
65
- No wiesz, jestem dorastającym chłopcem.
- Moja lodówka jest prawie pusta. Wszystko się zmieści.
- Dzięki. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że za
czniemy to jeść. Pojęcia nie mam, kiedy uda mi się spro
wadzić jakiegoś fachowca.
Zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem. Coś jej mówi
ło, że Hunter wymyślił awarię lodówki po to, żeby ją kon
trolować. Niestety, nie miała na to żadnych dowodów,
nie pozostawało jej więc nic innego, jak przygotować ko
lację.
- Jeśli mi pomożesz, spróbujemy uszczuplić twoje za
pasy.
O niczym innym nie marzył.
Gaylynn lubiła gotować. Zajęcia kulinarne uspokajały
ją, chociaż nie była znakomitą kucharką. Na wszelki wy
padek unikała potraw skomplikowanych.
Kiedy rozpakowała torby, jej podejrzenie zamieniło się
w pewność.
- Zupa? - wzięła do ręki jedną z puszek. - Odkąd to
trzymasz w lodówce zupy w puszce?
- Nie mieściły mi się w kredensie. Była wyprzedaż
i wziąłem tego za dużo... Drzwiczki się nie domykały.
Hunter mówił o puszkach, a ona śledziła wzrokiem ruch
jego warg. Pomijając fakt, że nie wyobrażała sobie męż
czyzny o bardziej ponętnych ustach, przyszło jej nagle do
głowy, że chciałaby narysować jego twarz.
Coraz lepiej. Potem będziesz spała z jego portretem pod
poduszką, zganiła się w myślach.
Kiedy smażyła steki, gotowała młode ziemniaki i przy
rządzała cukinię, Hunter usiłował przekonać koty, że nie
jest ich pogromcą.
66
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Może Laura powinna je zbadać, żebyś miała pewność,
że są zdrowe?
- Kim jest Laura?
- Tutejszym weterynarzem. W szczególnych przypad
kach zgadza się na wizyty domowe. Jestem pewien, że
gdybym ją poprosił, wpadłaby do ciebie.
- Chyba ją bardzo dobrze znasz...
- Uhm... Jest mężatką - odpowiedział uśmiechem,
lecz nagle jego wzrok zatrzymał się na grawerowanej szka
tułce. - Co to jest?
- To... pamiątka rodzinna, którą przysłała nam kuzyn
ka z Węgier.
- Piękna rzemieślnicza robota. Cacko.
- Zauważyłeś w niej coś dziwnego?
- Dziwnego... W jakim sensie?
- Z tą szkatułką związana jest stara rodzinna legenda.
Kiedyś ci ją opowiem.
- Dlaczego nie teraz?
- Kolacja gotowa.
- Wygląda nieźle.
Mogła mieć tylko nadzieję, że smakować będzie tak
samo.
Zaczęła się zastanawiać, czy stan jej fryzury nie woła
o pomstę do nieba. Hunter zjawił się tak niespodziewanie,
że nie miała nawet czasu przejrzeć się w lustrze. Do tej
pory nie obcięła włosów. Ale on też musiał omijać fryzjera
z daleka. Im bardziej zmierzwioną miał czuprynę, tym bar
dziej jej się podobał.
- Powinieneś skrócić włosy - powiedziała.
- Zgłaszasz się na ochotnika, żeby je obciąć?
- Czyżby w Lonesome Gap nie było fryzjera?
WARTO BYŁO CZEKAĆ
67
- Jakbyś zgadła. Nie ma ani jednego. Najczęściej żony
strzygą mężów. Ja nie mam żony, więc...
- Tylko się nie rozpłacz! Gdzie ostatnio obcinałeś włosy?
- W modnym salonie fryzjerskim w Summerville.
- Jakoś nie bardzo mogę sobie wyobrazić ciebie
w modnym salonie.
- Dzięki za komplement - odpowiedział z leniwym
uśmiechem, który sprawił, że ugięły się pod nią nogi.
- Ja... Dlaczego nie pojedziesz do tamtego salonu?
- Chcieli mnie potraktować pianką - oświadczył z wy
razem takiej wściekłości w oczach, że Gaylynn zaniosła się
głośnym śmiechem.
- Biedaczek! Kto śmiał proponować szeryfowi piankę
do włosów!
Ledwie przestali się śmiać, pomyślała, że tak powinno
być zawsze między nimi - zabawnie, beztrosko, na luzie.
Wtem dostrzegła pełen czułości wzrok Huntera. Koniec
marzeń o beztrosce. Pożądanie, głód miłości, tęsknota za
władnęły nią bez reszty. Z wyrazu jego twarzy próbowała
odgadnąć, czy tylko ona doznała tego niespodziewanego
wybuchu namiętności, ale jego zielone oczy nie zdradzały
żadnych gwałtownych uczuć.
Musiała coś powiedzieć, skierować rozmowę na jakiś
neutralny temat, byle się nie rozczulić albo nie powiedzieć
czegoś głupiego.
- Jak się czuje twój zastępca? Ten, który postrzelił się
w nogę?
- Czuje się nieźle. Chodzi o lasce, a w pracy jeszcze przez
dwa tygodnie będzie zajmował się papierkową robotą.
- To dlatego wciąż pracujesz po godzinach?
- Zauważyłaś? - spytał, wyraźnie zadowolony.
68 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Co miała mu powiedzieć? Że jest świadoma jego wyjść
i powrotów jak własnego oddechu, a w nocy nie może za
snąć, dopóki nie usłyszy trzeszczenia żwiru pod kołami sa
mochodu? Rozpoznawała nawet warkot silnika jego auta.
Odetchnęła z ulgą, kiedy Hunter zaczął opowiadać
o swoim ostatnim dyżurze. Ma Battle zadzwoniła do niego
z błaganiem, żeby ściągnął z drzewa jej „wstrętnego bure
go kocura".
- Cudem wyszedłem z tej akcji bez szwanku - powie
dział. - Zdaje się, że Ma Battle wykastrowała starego To
ma, a on ani myśli pogodzić się z tym faktem.
- Rozumiem, że Tom to imię jej kota?
- Właśnie.
- A Ma Battle rozwiązuje krzyżówki i obstawia wszy
stkie możliwe totalizatory?
- Zgadza się. Poznałaś ją? Chyba z tobą nie rozmawia
ła, co?
- Nie, nie miałam tej przyjemności. Ale dlaczego py
tasz, czy ze mną rozmawiała? Czy to karalne?
- Nie... skądże znowu.
- Więc skąd takie pytanie?
- Tak sobie zapytałem.
Gaylynn przyglądała mu się wymownie z uniesionymi
brwiami.
- No dobrze, wspomniałem niechcący, że jesteś na
uczycielką - zaczął niechętnie. - Ludzie w miasteczku
zmówili się natychmiast i chcieli cię o coś... poprosić. Ale
uspokój się, nic ci nie grozi. Powiedziałem, żeby nie ważyli
się zawracać ci głowy, bo przyjechałaś tu odpocząć, a nie
użerać się z dzieciakami.
- O czym ty mówisz?
WARTO BYŁO CZEKAĆ 69
- O niczym. Zapomnij o tym. Musisz odpocząć. Nie
ma sensu, żebyś zaglądała do tej dziury i dawała się wcią
gać w ich kłopoty.
- Jakie kłopoty?
- Żadne. Powiedziałem ci, że nie ma o czym mówić.
Dzięki za wspaniałą kolację.
- Uhm, nie ma sprawy. Zauważyłam, że połowę steku
oddałeś Blue.
- Nigdy nie potrafiłem się oprzeć takim niesamowitym
oczom.
- Wiem. Taki już jesteś. - Gaylynn pomyślała smętnie,
że może i jej by się nie oparł, gdyby zamiast zwykłych
brązowych miała oczy „niesamowite". - Zawsze miałeś
gołębie serce.
Hunter wpatrywał się w nią uważnie.
- Ty się rumienisz... - powiedziała zdumiona.
- Nic podobnego. Słuchaj, muszę już iść. Dzisiaj też
mam nocną służbę. - Włożył płaszcz i zarzucił przynętę po
raz ostatni. - Pamiętaj, nie daj się nikomu wciągnąć w nie
swoje sprawy.
- Tak jest! - Pomachała mu ręką na pożegnanie i za
mknęła drzwi.
- Gaylynn będzie robić to, co jej się żywnie podoba
- mruknął Hunter pod nosem. - Przynajmniej taką mam
nadzieję.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Czego jak czego, ale tego żarcia dla kotów to ty sporo
kupujesz - powiedział Floyd Twitty, kiedy postawiła na
ladzie cztery puszki suchej karmy. - Ile ich tam masz na
garnuszku? Chyba całe stado?
- To są dorastające kociaki.
- Jasne, i jak tak dalej będą żarły, wyrosną z nich ol
brzymie kocury.
Zamiast spieszyć się jak zwykle, Gaylynn sprawiała
wrażenie osoby spragnionej towarzystwa i rozmowy. Prze
czucie jej podpowiadało, że w Lonesome Gap nie może
zdarzyć się nic, co uszłoby uwagi Floyda i Bessie. A ona
koniecznie musiała się dowiedzieć, o czym mówił, a raczej
czego nie chciał jej powiedzieć Hunter. Jaką sprawę mieli
do niej mieszkańcy miasteczka.
Floyd i Bessie rozprawiali jednak wyłącznie o cięża
rówce z przyczepą wyładowaną po brzegi obornikiem, któ
ra kilka tygodni temu dachowała na szosie.
- Narobili bałaganu, oj narobili! - Bessie pokręciła
głową.
- A cuchnęło, jakby przeszło tędy stado.
- Proszę, nie zapominaj się, Floydzie! - krzyknęła Bes
sie, grożąc mu podniesioną ręką. - Nie jesteś sam!
- Głowę dam sobie uciąć, że ta młoda dama z Chicago
WARTO BYŁO CZEKAĆ
71
nie takie rzeczy słyszała - odparował Floyd. - A tobie
zawsze coś nie pasuje, jakżeby inaczej...
- No więc mówię ci, kochanie - Bessie sapnęła ciężko
- tamten wypadek narobił bałaganu co niemiara. Moja ku
zynka Eldon pracuje w Summerville, w przedsiębiorstwie
oczyszczania miasta, i była wtedy w ekipie, która sprzątała
drogę...
- Namawiałem Boone'a, żeby pojechał do Summervil
le i próbował załatwić sobie robotę w tej samej firmie, ale
on nie może się oderwać od różnych starych gratów!
- Boone jest naszym wnukiem - wyjaśniła Bessie
zdezorientowanej Gaylynn. - Jego rodzice umarli, kiedy
był dzieciakiem. Wychował się u nas. Ma taką smykałkę
do mechaniki, że podziw bierze. Prowadzi warsztat, zaraz
tutaj, koło naszej stacji. Ludzie z całej okolicy przywożą
do niego samochody do naprawy.
- Mówię mu ciągle, że powinien liczyć im więcej za
robotę. A on głupi haruje za marne grosze - przerwał jej
Floyd. - Zostawiłbym mu to wszystko i poszedł z Bessie
na zasłużony odpoczynek, ale wpierw muszę przecie
sprawdzić, czy chłopak ma łeb do interesów. Na razie
widzę tylko, że jest uparty jak osioł.
- To ma po tobie i twojej rodzinie - powiedziała z sa
tysfakcją Bessie.
- Nic więcej nie wydarzyło się ostatnio w mieście? -
zapytała Gaylynn.
- O tym biedaku, zastępcy szeryfa, który sam siebie po
strzelił w nogę, to już na pewno słyszałaś - odparł Floyd.
- Kupa wstydu... - dodała Bessie.
- A bólu?
- Mówię o jego żonie. - Bessie machnęła lekceważąco
72
WARTO BYŁO CZEKAĆ
ręką. - Ciągle się puszyła i gadała, że Lonesome Gap po
winno Bogu dziękować i wszystkim świętym za takiego
stróża porządku jak Charlie Carberry.
- Dziękujemy, a jakżeby nie! - Floyd parsknął śmie
chem. - Ilu znasz stróżów porządku, którzy trafiają w sam
środek własnego kopyta?
- No, no, Floyd! - Bessie z trudem zachowała powagę.
- Ładnie to się naśmiewać z cudzego nieszczęścia? Czym
możemy ci jeszcze służyć, kochanie? - zwróciła się do
Gaylynn.
- Dziękuję, mam chyba wszystko... Aha! Moglibyście
mi polecić jakieś miejsce, gdzie mogłabym zjeść przyzwoi
ty lunch?
- Naturalnie - odpowiedziała Bessie. - Zajrzyj do Lo
nesome Cafe.
- Zaraz za gospodą Hazel's Hash - pospieszył z wyjaś
nieniem Floyd. - Właściwie w tym samym budynku, jeśli
chcesz wiedzieć dokładnie...
- Ja nie chcę. - Bessie przerwała mu stanowczo. - Nie
ma potrzeby rozpuszczać języka i opowiadać w szczegó
łach, dlaczego to rodzina Rue jest zwaśniona z Montgome-
rymi i po co Hazel Rue otworzył knajpę w tym samym
domu co Lillie Montgomery. Wystarczy powiedzieć, że
całemu miastu wyszłoby na dobre, gdyby ci awanturnicy
Rue zostali w swojej dziurze, zamiast pchać się do miasta.
- Czy ten konflikt ma coś wspólnego ze sprawą, z którą
mieszkańcy miasta chcieli się zwrócić do mnie? - zapytała
Gaylynn.
- Nie... gdzieżby tam - odpowiedziała zdumiona Bes
sie. - Ale o tym nie wolno nam mówić. Dobry Boże, Hun
ter obdarłby mnie żywcem ze skóry, gdybym pisnęła choć
WARTO BYŁO CZEKAĆ
73
słowo... o tamtej sprawie - zakończyła konfidencjonal
nym szeptem.
- Co to za sprawa?
- Naprawdę nie mogę powiedzieć. I nie przejmuj się
niczym. Nie wystraszyłam cię czasem tym gadaniem
o waśni rodzinnej?
- O co im poszło? Od czego wszystko się zaczęło?
- Sama nie wiem.
-
Ale ja wiem - wtrącił się Floyd. - Caleb Montgomery
nasłał na swojego sąsiada, Paula Rue, policję skarbową,
a ci Rue... w bardzo podły sposób wyrównywali rachunki.
- Ta sprawa dotyczyła podatków?
- Raczej przemytu alkoholu - odpowiedział Floyd.
- Kiedy to się zaczęło?
- Mniej więcej w 1927.
- Prawie pięćdziesiąt lat temu.
- U nas, w górach, to jak z bicza strzelił.
- Czy ktoś z Rue albo Montgomerych mieszka koło
domu mojego brata?
- Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
- Widziałam pod lasem jakiegoś starszego mężczyznę,
o wyglądzie, delikatnie mówiąc, niezbyt szacownym. Czy
ja wiem... był to chyba włóczęga, przemytnik, raczej po
dejrzany typ.
- Pasuje jak ulał - przerwała jej Bessie - do połowy
tutejszych chłopów.
Gaylynn tak niewiele wiedziała o życiu w górach.
Czyżby przemytnicy wciąż uprawiali swój proceder w tych
okolicach? Czy mogła zapytać o to wprost? Floyd i Bessie
odnosili się do niej bardzo przyjaźnie, ale nie zmieniało to
przecież faktu, że była tutaj obca. Na razie.
74
WARTO BYŁO CZEKAĆ
Nie zastanawiając się, co miało oznaczać owo „na ra
zie", zdecydowała, że obecna pora jest dobra jak każda
inna na to, żeby wpaść do kawiarni na lunch.
- Muszę już iść. Dziękuję, że mnie trochę oświeciliście
w sprawie waśni rodzinnych... i w ogóle.
- Tak, tak - westchnął Floyd. - W Lonesome Gap ma
my wojnę rodów, jak w tym filmie Szekspira, który kiedyś
pożyczyliśmy, o Montekach i Kapuletach.
Lonesome Gap było tak małym miasteczkiem, że Gay
lynn mogła je bez wysiłku przemierzyć na piechotę z jed
nego końca na drugi. Rozpostarte pomiędzy rzeką a szosą,
formą zabudowy przypominało paciorki naszyjnika. Pa
ciorków było niewiele - około trzydziestu budynków,
z czego zaledwie połowę stanowiły domy mieszkalne.
Zatrzymała się przed Lonesome Cafe. Po drugiej stronie
drogi, u podnóża najbliższej góry, zauważyła dwa kościoły
i niewielką szkołę. Wydawało się, że w dolinie jest jeszcze
bardziej zielono i jeszcze wcześniej nastąpiła wiosna niż,
w górskich partiach tej okolicy. Krzewy azalii w przydo-
mowych ogródkach obsypane były ognistoczerwonymi al-
bo bladopurpurowymi kwiatami.
Biuro szeryfa znajdowało się na samym końcu miasta.
Gaylynn widziała je przez okno kawiarni. Usiadła przy
upatrzonym stoliku, zanim jasnoruda kelnerka uśmiechnęła
się do niej na powitanie.
- Czym mogę służyć? Jestem Darlene - powiedziała
jednym tchem, żując gumę. - Proszę menu. Może kawy?
Nie? Nie ma pośpiechu, przyjdę za sekundkę.
Gaylynn zamówiła rybę smażoną w cieście, porcję fry-
tek i szklankę mrożonej herbaty. Czekając na jedzenie, za-
częła rysować na papierowej serwetce opuszczoną stajnię,
WARTO BYŁO CZEKAĆ
75
o pochylonych ze starości ścianach, która znajdowała się
tuż za biurem szeryfa.
- Hej, nieźle ci to idzie! - zauważyła Darlene, stawiając
przed nią talerz z jedzeniem, ostrożnie, żeby nie dotknąć
serwetki. - Jesteś artystką albo kimś w tym rodzaju?
- Niezupełnie. Natchnęło mnie słońce. Popatrz, w jaki
sposób pada na tę pochyloną ścianę...
- Ta stajnia już niejednego natchnęła. Była kiedyś miej
scem schadzek albo tak tylko mówią. Ja tego nie pamiętam.
Potem zaczęła się zapadać.
- Ta stajnia zapada się od czasów, kiedy prezydentem
był Eisenhower - rzuciła od niechcenia druga, przechodzą
ca obok, znacznie starsza kelnerka.
- Jesteś tu na urlopie? - spytała Darlene.
- Coś w tym rodzaju.
- W jakie strony się wybierasz?
- Zatrzymałam się w Lonesome Gap. Mój brat ma tutaj
domek letni, niedaleko domu Huntera.
- Więc to ty jesteś przyjaciółką Huntera? - spytał star
szy mężczyzna siedzący przy sąsiednim stoliku.
- Tak, znamy się od dawna. Właściwie dorastaliśmy
razem.
- Nie powiesz nam chyba, że jesteś stąd...
•- Mieszkam w Chicago.
- No tak, przypominam sobie... Rodzice Huntera prze
nieśli się na jakiś czas temu na północ. Potem odechciało
im się chłodów i jak przestali pracować, wyjechali na. Flo
rydę.
- No to powiedz nam, czy ktoś z tego miasta wciągnął
cię do naszych zakładów?
- Zakładów...?
76
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Wszyscy zakładają się o to, kiedy runie stajnia. Dla
tego nikt jej nie burzy. Czekamy, aż sama się zawali.
- Będą tak czekać do sądnego dnia - mruknął posępnie
jeden z niewielu młodych ludzi jedzących przy barze.
- No tak - westchnęła Darlene - Boone Twitty jest nie
w sosie. Przypomniał sobie, że marnuje życie w takiej za
padłej dziurze jak Lonesome Gap.
Gaylynn przyjrzała mu się uważnie. Boone miał takie
same niebieskie oczy jak jego dziadkowie. Ale ani jednej
zmarszczki na twarzy.
- To miasteczko jest tak małe, że napis „Witajcie w Lo
nesome Gap" umieszczono po obu stronach tej samej tab
licy - powiedział Boone.
- Dobrze, że w ogóle mamy taki napis! - odcięła się
Darlene.
- Tylko dlatego, że paniusie z Ligi Kobiet wymalowały
go z nudów na starej tablicy.
- Za pozwoleniem, paniusie z Ligi Kobiet robią też wiele
innych rzeczy - powiedziała z godnością kobieta o srebrno-
siwych włosach. - Szyjemy wspólnie pikowane narzuty, tka
my gobeliny, spotykamy się... Mamy coraz to nowe pomysły.
Jestem Gladys Battle - zwróciła się do Gaylynn z szerokim
uśmiechem - ale wszyscy mnie tu nazywają Ma Battle.
- Osoba, która wygra kiedyś milion dolarów w totka,
prawda, Ma Battle? - zażartował Boone.
- Żebyś wiedział. A teraz przestań się wtrącać i pozwól
wreszcie tej biednej dziewczynie się przedstawić.
- Jestem Gaylynn Janos.
- Powiedz nam... To nieprawda, że jesteś nauczyciel
ką? - zapytał podekscytowanym głosem jakiś starszy męż
czyzna.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 77
- Byłam nauczycielką w Chicago. Ale dlaczego pan
mnie o to zapytał?
Zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć, drzwi kawiarni
otworzyły się i do środka wszedł Hunter.
- Mógłbym wiedzieć, co wy jej tu wszyscy opowiadacie?
- Nie powiedzieliśmy jej, że od pięciu lat zamknięta
jest biblioteka i że nasze dzieci wyrosną na nieuków. Szko
le wciąż obcinają budżet, nie mówiąc o tym, ile kilometrów
trzeba do niej dojeżdżać - wyrzuciła z siebie Darlene, nie
przerywając żucia gumy.
- Właśnie jej powiedziałaś.
- Nie.
- Oczywiście, że tak.
- Powiedziałam tobie - upierała się kelnerka. - Nie
moja wina, jeśli ona też to słyszała.
- Dlaczego biblioteka jest zamknięta? - spytała Gaylynn.
- Dlatego, że nasza bibliotekarka uciekła z jakimś nę
dznym żygolakiem - odezwał się męski głos z końca sali.
- To kłamstwo, Orville - zaprotestowała gwałtownie
Darlene. - Jesteś zazdrosny, bo nie chciała uciec z tobą.
Prawda jest taka, że panna Russell odeszła na emeryturę.
Miała siedemdziesiąt lat!.
- Nie mogliście zatrudnić kogoś na jej miejsce?
- Tak naprawdę nigdy jej nie zatrudniliśmy.
- Pracowała za darmo - wyjaśnił Boone.
- Tylko dlatego, że była krewną poprzedniego burmi
strza. Kiedy przestała pracować w Chattanooga, uznała, że
jej obowiązkiem jest podtrzymywanie tradycji rodzinnej
i służenie miastu.
- To ciebie nie dotyczy, Gaylynn. Masz własne proble
my. - Hunter przysiadł się do jej stolika i sięgnął po kartę
78
WARTO BYŁO CZEKAĆ
deserów. - Pieką tu wspaniałą szarlotkę. Zamówić ci ka
wałek?
- Nie, dzięki. Powiedz mi coś więcej o bibliotece -
zwróciła się do Darlene.
- Dobra, nie ma sprawy, możemy ci ją pokazać. To
kilka kroków stąd.
- Posłuchaj, Darlene, Gaylynn ma ciekawsze zajęcia
niż oglądanie jakiejś starej rudery. Daj jej spokojnie zjeść.
- Nie zwracaj na niego uwagi. - Gaylynn uśmiechnęła
się do kelnerki, lekceważąc Huntera.
- Łatwo ci mówić, kochana. To on jest tutaj przedsta-
wicielem prawa. Pójdę sprawdzić, czy został chociaż ka
wałek szarlotki.
- Postaraj się, żeby został! - krzyknął za nią Hunter.
- Pewnie wydaje ci się, że jesteś bardzo przebiegły
- zaczęła Gaylynn, kiedy zostali sami i Hunter porwał z jej
talerza garść frytek.
- Jeśli mnie pamięć nie myli, to ty zawsze uważałaś,
że jestem przebiegły.
Obserwowała jedzącego Huntera. Nawet w tym mo
mencie, pochłaniając łapczywie frytki, wyglądał wspa
niale.
- Zamyśliłaś się, Rudzielcu. Hej, nie patrz na mnie
w ten sposób.
- Nie nazywaj mnie tak - powiedziała przez zaciśnięte
zęby. -I trzymaj łapy z daleka od mojego talerza!
Znieruchomiał z frytką w dłoni, kiedy jego wzrok spo
czął na dekolcie Gaylynn. Oddychała szybko, sądząc po
tym, jak unosiły się i opadały jej piersi. Kiedyś wydawała
mu się maleństwem, żywą maskotką, tymczasem teraz jej
piersi świadczyły, że jest dojrzałą kobietą. Jego ręce wy-
WARTO BYŁO CZEKAĆ
79
ciągały się same, żeby ich dotknąć, musnąć kciukami ró
żowe koniuszki, tulić w dłoniach jędrne kule...
Od czasu ich pocałunku w lesie nie przespał spokojnie
ani jednej nocy. Każde wspomnienie, każda myśl o Gay-
lynn budziły w nim pożądanie. Zimne prysznice o drugiej
nad ranem nie nastrajały go pozytywnie. Więc co takiego
w niej było? Czym go tak opętała? Ogniem w ciemnych
oczach, ustami, których słodycz już poznał? Co się z nim
działo?
Nie wiadomo, jak długo trwałby w tym niespodziewa
nym transie, z ręką wyciągniętą w powietrzu, gdyby Gay-
lynn nie pochyliła się i nie chwyciła zębami trzymanej
przez niego frytki.
Dotyk jej warg na opuszkach palców przyprawił Hun
tera o gęsią skórkę. Wyraz triumfu w jej oczach odebrał
mu mowę. A może zaniemówił dopiero wtedy, gdy rozpo
znał syreni ton w jej śmiechu.
Gaylynn, jakby przeczuwała, że coś się dzieje, spojrzała
na Huntera pytającym wzrokiem.
Kiedy ich oczy spotkały się, skamienieli oboje. Gwar
kawiarni rozpłynął się w nicość. W spojrzeniu Huntera wi
działa zapowiedź najczulszych pieszczot. Czas stanął
w miejscu. Gaylynn nie wiedziała, czy minęły dwie sekun
dy, czy też dwie minuty. Ale była pewna, że nigdy dotąd
nie oglądała czegoś równie fascynującego - subtelne prze
obrażenie wyrazu twarzy Huntera, światło słoneczne
oświetlające jego rysy, zmarszczki w kącikach oczu,
zmienność wszystkiego i nieuchwytność chwili...
-• Służę uprzejmie, oto dwie szarlotki. - Darlene poja
wiła się nie wiadomo skąd.
Wyrwani ze swojego snu na jawie, Hunter i Gaylynn
80
WARTO BYŁO CZEKAĆ
wyciągnęli jednocześnie ręce, omal nie strącając z tacy na
podłogę talerzyków z deserem.
- Boże, oboje jesteście narwani jak para wygłodniałych
wilków. - Kelnerka, śmiejąc się, pospieszyła do baru, żeby
wręczyć rachunek niecierpliwemu Boone'owi.
Gaylynn chciała powiedzieć coś dowcipnego, ale miała
kompletną pustkę w głowie. Chwyciwszy łyżeczkę, zaczęła
jeść szarlotkę - która rzeczywiście okazała się wyśmienita.
- Która girlanda bardziej ci się podoba? Ta z liliową
wstążką i misiem czy wianek z różową wstążką?
Kiedy wyszli z kawiarni, Hunter uparł się, że spędzi
z Gaylynn resztę przerwy na lunch. Wiedząc jednak, że
- w jego towarzystwie nie dowie się niczego konkretnego
o bibliotece, Gaylynn postanowiła odstraszyć Huntera za
kupami w Galerii Podarków - jedynym w miasteczku
sklepie z prezentami. Nic z tego. W istocie nie był to sklep,
lecz kilkanaście indywidualnych stoisk mieszczących się
pod jednym dachem. Rzemieślnicy z najbliższych okolic
sprzedawali w nich najróżniejsze wyroby, od drewnianych
misek i girland po oprawione w szkło fotografie gór i pi
kowane narzuty.
Gaylynn nie pamiętała, kiedy ostatnio chodziła po skle
pach. Kiedyś to lubiła. „Kiedyś" oznaczało: przed napadem.
W Galerii było całkiem pusto, nie licząc ich dwojga i właści
cielki, którą okazała się Ma Battle we własnej osobie.
- Lubię być w ruchu - powiedziała. - Najgorsza jest
bezczynność. Co za niespodzianka, Hunter! Nie zaglądałeś
tu od wieków.
- Oprowadzam Gaylynn po mieście.
- To znaczy, że pokażesz jej bibliotekę?
WARTO BYŁO CZEKAĆ
81
- Nie, proszę pani.
- Bardzo lubię, kiedy staje się taki uprzejmy. - Ma
Battle uśmiechnęła się do Gaylynn. - Przypomina mi to
czasy, kiedy byłam nauczycielką w szkółce niedzielnej
i zdarzało mi się przyłapać Huntera na wklejaniu dziew
czętom we włosy gumy do żucia.
- Długo z tego nie mógł wyrosnąć. Mnie w Chicago
też zrobił taki dowcip. Ale tylko jeden jedyny raz.
- Jej ojciec zagroził, że rzuci na mnie jakiś wstrętny
cygański urok, jeśli jeszcze raz spróbuję zrobić coś podo
bnego. Nie spróbowałem.
- Zdaje się, że za bardzo mu pobłażałam - powiedziała
Ma Battle.
- Ma pani gołębie serce. Ale mnie też to zarzucają.
- Gołębie serce? Nie, synku, ty z tym swoim błyskiem
w oczach i szlachetnym sercem przypominasz wilka.
- Bardzo trafna ocena - przyznała Gaylynn.
- Przecież to ty powiedziałaś, że mam gołębie serce.
- Myliłam się. Ma Battle opisała cię najlepiej, jak tylko
można. Ale wróćmy do girland. Która, według ciebie, jest
bardziej dekoracyjna?
- Daj spokój, czy ja się znam na dekorowaniu wnętrz?
Dlaczego mnie o to pytasz?
- Ma Battle, a jak pani sądzi? Która jest ładniejsza?
- A jaki kolor dominuje w pokoju, w którym chcesz
powiesić girlandę?
- Myślałam o pokoju dziennym, którego jeszcze nie
urządziłam. Mam antyczną kanapę z zielonym obiciem.
Zielonym w odcieniu avocado. Ale chyba je zmienię na
niebieskie.
- Różowy bardzo pasuje do niebieskiego.
82
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Tak, ma pani rację. Ale ta purpurowa girlanda też mi
się podoba. Kupię po prostu jedną i drugą. Tę purpurową
umieszczę w sypialni.
- Michael będzie zachwycony - mruknął Hunter.
- Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal - odparo
wała Gaylynn. - I kupię jeszcze tę wielką niebieską sala
terkę. Na stole w jadalni będzie wyglądała fantastycznie.
- Jest tak wielka, że zajmie cały stół - zadrwił Hunter,
a potem zwrócił się do Ma Battle. - Jak się miewa stary
Tom? Dobrze się czuje po wczorajszej wspinaczce?
- Wiesz, co mi przyszło do głowy? Stary Tom chyba
nie wie, że jest kotem - odpowiedziała starsza pani. - Ła
pie muchy, zamiast bawić się tak jak inne kocury. Na do
datek ma lęk wysokości. Właśnie dlatego musiałam prosić
wczoraj Huntera, żeby pospieszył mu na ratunek. Najadłam
się strachu, jak ściągał go z drzewa, oj, najadłam... Bałam
się, że spadnie.
- Hunter czy Tom? - spytała z uśmiechem Gaylynn.
- Obaj - odparła uprzejmie Ma Battle. - Muszę ci po
wiedzieć, że jestem wielką miłośniczką kotów. A ty, moje
dziecko?
- Zaopiekowała się już całą kocią rodziną - Hunter
odpowiedział za Gaylynn.
- Syjamka z dwojgiem małych. Jeden kociak, Blue, jest
typowym kremowym kotem syjamskim, drugi, Spook, bia
ły z ciemnymi łatami, w niczym nie przypomina brata.
- Naprawdę? Niezwykłe... Ciekawe, jak wyglądał ich
ojciec.
- Jest pani pewna, że to nie Tom? Kiedy był jeszcze
prawdziwym mężczyzną?
- No, no, nie waż się kpić z mojego Toma! - Ma Battle
WARTO BYŁO CZEKAĆ
83
klepnęła Huntera po ramieniu. - Gdzie znalazłaś te koty?
Koło domu?
Gaylynn skinęła głową.
- To po drugiej stronie rzeki, za daleko, żeby mój Tom
mógł tam dotrzeć.
- No, nie wiem - powiedział Hunter z zawadiackim
uśmiechem. - Mężczyzna, który poczuje wolę bożą, jest
zdolny podróżować bardzo daleko.
- Wiesz o tym z własnego doświadczenia? - zapytała
obcesowo Gaylynn, zastanawiając się, dla ilu kobiet
w swoim życiu Hunter „podróżował".
- Dżentelmeni nie rozmawiają o takich sprawach.
- Jasne, zapomniałam!
- Wybrałaś już wszystko? Zakupy skończone? - Ma
Battle przypomniała im o swoim istnieniu.
- Tak, chyba tak.
Wyszli ze sklepu objuczeni paczkami i paczuszkami.
Hunter twierdził stanowczo, że nie musi jeszcze wracać do
biura i lekceważąc protesty Gaylynn, odprowadził ją do
„Pit Stopu", obok którego, za zgodą państwa Twitty, za
parkowała samochód.
- Dzięki za pomoc - mruknęła, kiedy załadowali pa
kunkami cały bagażnik i tylne siedzenie.
Spędziła z Hunterem ponad godzinę - dostatecznie dłu
go, żeby zdać sobie sprawę, że ma rozkołatane nerwy i że
musi natychmiast odpocząć.
- Cześć. Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Na razie...
- Nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś mnie pod
rzuciła do biura - przerwał jej z uprzejmym uśmiechem.
- To niedaleko. Nie wolisz się przejść?
- Czuję się kompletnie wykończony.
84
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Taak. A jeśli w to uwierzę, sprzedasz mi jakiś nastę
pny kit, prawda?
- Nie ma sprawy, jeżeli ma ci to sprawić kłopot... - od-
rzekł z tak szelmowską miną, że nie mogła się nie uśmie
chnąć.
- Jesteś teraz podobny do Bo Regarda, tego tam...
- Pochlebstwa na nic się nie. zdadzą.
- Wsiadaj. Podrzucę cię.
Czuła się spięta do granic wytrzymałości. Z pewnością
przekroczyłaby dozwoloną szybkość, gdyby nie fakt, że jej
pasażerem był oficer policji. Jazda trwała całe - nieznośnie
długie - pięć minut.
- Proszę bardzo - powiedziała ze sztucznym ożywie
niem w głosie. - Podwiozłam cię pod same drzwi.
- Skoro już tu jesteś - Hunter, jakby z premedytacją,
wcale się spieszył - może wejdziesz na chwilę? Przedsta
wię ci mojego zastępcę. Czułby się urażony, gdybym tego
nie zrobił. Nie daj się prosić.
Gaylynn musiała pożegnać się z nadzieją, że wkrót
ce będzie sama, weźmie się w garść i pozbiera myśli.
Ale nie widziała jeszcze opuszczonej biblioteki, a im bar
dziej Hunter starał się przeszkodzić jej w obejrzeniu te
go pomieszczenia, tym bardziej była zdecydowana, że do
wie się, o co tu naprawdę chodzi. Jeżeli nie dzisiaj, to
wkrótce.
Zastępca Huntera, Charlie Carberry, okazał się prosto
dusznym, bardzo uprzejmym młodym człowiekiem, z wy
datnym, poruszającym się nerwowo jabłkiem Adama.
Charlie nie mógł się doczekać swojej przerwy na lunch.
- Miło mi panią poznać. Hunter, wychodzę na lunch.
Dzisiaj muszę iść do Hazel's Hash House.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
85
- Co on chciał przez to powiedzieć? - zapytała Gay
lynn, kiedy Charlie zamknął za sobą drzwi.
- Chodzimy na zmianę do dwóch restauracji. Żeby ni
kogo nie urazić.
- Z powodu wojny między Rue a Montgomerymi?
- Słyszałaś już o tym?
Kiwnęła głową.
Zamiast wejść w szczegóły, Hunter zmienił temat.
- No i jak ci się podoba mój gabinet?
- Brakuje kilku plakatów z rozebranymi panienkami na
ścianach i byłoby identycznie jak w waszej dawnej kry
jówce na drzewie.
Hunter przyjął z uśmiechem jej złośliwy komentarz. To
właśnie była Gaylynn, jaką znał i kochał. Nagle przeraził
się własnych myśli. Kochał? Skąd mu to przyszło do gło
wy? Czy się w niej zakochał? Nie ma mowy! Zakochać się
w Gaylynn to jakby najeść się prochu - wiadomo, że na
stąpi wybuch. Poza tym wiedział, że ona wcześniej czy
później wróci do swojego życia w Chicago. Obydwa sce
nariusze mogły mieć dla niego bolesne zakończenie. Byłby
głupcem, gdyby nie potrafił tego przewidzieć.
Ale tak wspaniale wygląda w tych dżinsach. Niech to
wszyscy diabli!
- Pokażesz mi swój arsenał? - zapytała Gaylynn z iro
nicznym uśmiechem. - Czy jest to punkt programu zare
zerwowany dla wyjątkowych gości? Hunter... - zaniepo
koiła się, że znowu patrzy na nią błędnym wzrokiem - czy
ty się dobrze czujesz?
- Oczywiście - odpowiedział spokojnie, może odrobi
nę mniej pewnym głosem niż zwykle. - Chcesz obejrzeć
moje kajdanki? To sprzęt na wyjątkowe okazje. - Wyjął je
86
WARTO BYŁO CZEKAĆ
z górnej szuflady i potrzymał przez chwilę w uniesionej
ręce.
- Mogę je wypróbować na tobie? - spytała.
Przewrotny błysk w jej oczach zdradzał podniecenie -
albo chęć zemsty za tamtą gumę we włosach.
- Ale tylko w łóżku - usłyszał swój chrapliwy głos.
Otworzyła szeroko oczy. Czy naprawdę o tym myślał?
A może tylko się z nią droczył? Z jego łobuzerskiego
uśmiechu niewiele mogła odczytać. Odwróciła wzrok.
- A gdzie masz listy gończe ze zdjęciami?
- Bessie je wywiesza koło skrzynki pocztowej.
- Opowiadała mi, że musi pilnować Floyda, żeby nie
dorysowywał przestępcom wąsów.
- On ma rzeczywiście dość niezwykłe poczucie humoru.
- Nie on jeden - mruknęła. - Szczerze mówiąc, nie
bardzo się nadajesz na przewodnika.
- Przykro mi. - Hunter schował kajdanki do szuflady,
a potem zamknął ją na klucz. - Właściwie co tu można po
kazywać... Zwykłe biuro: telefony, jeden faks, dwa biurka,
kartoteki, wyposażenie policyjne. Z tyłu mamy jedną zakra
towaną celę. - Otworzył drzwi, żeby Gaylynn mogła ją obe
jrzeć. - Za tamtymi drzwiami jest toaleta. W tym pokoju -
a raczej wnęce - centralka radiotelefoniczna.
Gaylynn zamilkła. Oglądała teraz Huntera w codziennej
zawodowej scenerii i nagle dotarło do niej, że on naprawdę
jest człowiekiem, który zarabia na życie pilnowaniem po
rządku.
- Coś nie tak? Źle się czujesz? - spytał.
Pokręciła przecząco głową. Przypomniała sobie, że Lo
nesome Gap to nie Chicago i Hunter naraża się tutaj
w nieporównywalnie mniejszym stopniu niż policjanci
WARTO BYŁO CZEKAĆ
87
w wielkich miastach. A jednak wystarczyłby jeden sza
leniec...
Zamknęła oczy, żeby odsunąć od siebie ponure myśli.
- Więc może spotkamy się później. - Pogładził ją po
policzku.
Zastanawiała się, czy zrobił to rozmyślnie, żeby ją uspo
koić. Jeśli tak, to mu się udało.
Właściwie pogodziła się już z myślą, że nie zdąży tego
popołudnia obejrzeć biblioteki, ale skoro sytuacja rozwi
nęła się tak pomyślnie, nie mogła nie skorzystać z okazji.
Uliczkę prowadzącą do opuszczonego budynku łatwo
mogła przeoczyć - drogowskaz był zardzewiały i prawie
nieczytelny - ale zauważyła ją i skręciła.
Stary dom z nie otynkowanej cegły okazał się zamknię
ty. Schody prowadzące do drzwi frontowych porastało ziel
sko. Czy wewnątrz było pusto, czy też książki zostały?
Zauważyła wysoko osadzone okna w ścianie szczytowej.
Nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała przez nie zajrzeć
do środka. Dopiero za trzecim razem zdołała odbić się od
błotnistego gruntu i oprzeć jedną stopę na ramie okiennej
sutereny.
Podciągnęła się na tyle wysoko, żeby zerknąć przez
brudną szybę, gdy nagle poczuła szerokie męskie dłonie
chwytające ją w talii.
- Co ty, do diabła, robisz?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Ja? - warknęła. - Powiedz raczej, co ty tu robisz.
- Wygląda na to, że zatrzymuję włamywaczkę.
Próbowała uwolnić się z jego uchwytu, ale przez to ich
bliskość stawała się jeszcze bardziej intymna.
- Zamierza pani opierać się przy aresztowaniu? - spytał
ochrypłym szeptem.
Usiłowała oprzeć się dręczącej pokusie. Hunter przyci
skał ją do siebie, poruszał instynktownie biodrami, dając
oczywisty dowód swojego pożądania. Kiedy już myślała,
że serce wyskoczy jej z piersi, postawił ją na ziemi i obró
cił. Patrzyli sobie prosto w oczy.
- Jesteś w tarapatach - szepnął.
- I to jakich - odpowiedziała identycznym szeptem.
Nie mogła mu się oprzeć. Musiała go pocałować. I zro
biła to.
Zaczęło się od długiego, płomiennego spojrzenia w ka
wiarni. Potem napięcie rosło i oboje czuli przez skórę, że
nie obędzie się bez wybuchu.
Najpierw Gaylynn ledwie musnęła jego wargi, powoli,
delikatnie, jakby zapraszając go do zabawy. Znieruchomiał
i przez kilka sekund, mrucząc z zadowolenia, pozwolił się
kusić. Słyszała jego nierówny oddech, widziała zamglone
oczy. Hunter, wyprężony jak do skoku, był u kresu wytrzy
małości.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
89
Objął dłońmi jej pośladki i mocniej przygarnął Gaylynn
do siebie. Ich usta połączyły się w długim, gwałtownym
jak letnia burza pocałunku.
Gaylynn nie poznawała siebie samej. Pragnęła Huntera
tak rozpaczliwie, że gotowa była błagać, żeby ją kochał,
dotykał, przekonał się, jak bardzo jest podniecona. Nie była
w stanie myśleć. Chciała zachwycać się jego ciałem, po
znawać jego tajemnice i czułe miejsca. Niektóre już odkry
ła. Hunter prężył się, kiedy czubkiem języka łaskotała jego
podniebienie, uśmiechał się błogo, kiedy całowała jego
szorstką szyję.
Jego ręce błądziły po wypukłościach bioder Gaylynn,
jej ramion, po paciorkach kręgosłupa. Kiedy jednym sta
nowczym ruchem wyjął zza paska jej dżinsów czerwo
ny podkoszulek, westchnęła z ulgą. Zwlekał kilka sekund,
z premedytacją, zanim jego ręce wśliznęły się pod baweł
niany materiał. Gaylynn drgnęła jak porażona prądem.
Nareszcie! Nareszcie pieścił dotykiem jej nagie ciało.
Opuszkami palców przebiegał po plecach, od talii po na
:
sadę włosów, tam i z powrotem. Chciała go ponaglić. Pró
bowała wyciągnąć mu ze spodni koszulę. Nie zdążyła.
Poczuła jego dłonie na piersiach. O dziwo, jedwabna
tkanina stanika potęgowała doznanie, zamiast je osłabić.
Tego właśnie pragnęła - przeżywać rozkosz bez znie
czulenia. Chciała czuć nagość Huntera, tak jak on czuł teraz
pod palcami jej boleśnie napięte sutki. Ześliznęła dłonie
z jego ramion na tors, ale szukała przecież ciepła jego
skóry, a nie ciepła koszuli.
Guziki. Zaczęła ich szukać drżącymi palcami. Rozpięła
tylka dwa. Poddała się, kiedy Hunter obrysował wilgotnym
językiem płatek jej ucha. Żeby zwykła pieszczota sprawia-
90 WARTO BYŁO CZEKAĆ
ła taką rozkosz... Miała dwadzieścia dziewięć lat i nikt
dotąd nie całował jej w ten sposób.
Chciała od niego czegoś więcej. Płonęła żywym ogniem.
Stłumiony dźwięk „uff nie przedarł się do jej świadomo
ści. Dopiero dotyk mokrego nosa na plecach okazał się na
tyle silnym bodźcem, że wzdrygnęła się spłoszona i odsu
nęła od Huntera.
- Coo,.. co to? - Gaylynn z trudem rozpoznała brytana
państwa Twitty. Dotąd widywała go tylko w pozycji hory
zontalnej. - Nigdy nie widziałam Bo Regarda stojącego na
dwóch łapach - powiedziała zaskoczona.
- Nie tylko on się podniósł - mruknął do siebie Hutner,
z trudem łapiąc oddech. - Zmiataj, Bo!
Pies zawył w odpowiedzi i usiadł na tylnych łapach pół
metra dalej.
- Co ty tu w ogóle robisz? - spytała Gaylynn.
- Pytasz mnie czy psa?
- Was obu.
- Nie mogę odpowiadać za Bo Regarda, ale ja pilnuję,
żebyś nie pchała się w tarapaty.
- Kto ma klucz od kłódki, na którą zamknięte są drzwi
biblioteki?
- Ja, ale..,.
- Świetnie! W takim razie otwórz sam te drzwi, a ja
tylko zajrzę do środka.
- Posłuchaj, Gaylynn, wiem, że nie masz najmniejszej
ochoty wplątywać się w to wszystko.
- Mam - przerwała mu stanowczo. - Przestań gadać,
tylko otwórz kłódkę.
- Dobrze. - Wzruszył ramionami i odwrócił się, żeby
ukryć przed nią radosny uśmiech. Jego plan się powiódł!
WARTO BYŁO CZEKAĆ
91
Z trudem udając niezadowolenie, podszedł powoli do
drzwi.
- Nie znam się na tym, ale...
- Ale ja się znam. Np chodź, przestań marudzić
i otwórz w końcu tę kłódkę.
- Gaylynn, ten dom był zamknięty na cztery spusty
przez pięć lat. To do niczego nie prowadzi.
A jednak prowadzi, pomyślał. Zaprowadzi tę dziewczy
nę z powrotem do domu i życia w mieście. Już się zmieniła
- miała przed sobą jakiś ceł. I tak być powinno. O to mu
przecież chodziło. Tak czy nie...?
Powiódł za nią jeszcze raz smętnym wzrokiem.
Wpatrywała się w drewniany, rzeźbiony szyld nad drzwia
mi: „Biblioteka i Wypożyczalnia Książek w Lonesome
Gap".
- Floyd go zrobił - powiedział. - To było w latach
czterdziestych. Dużo rzeźbił, póki wzrok mu nie zaczął
szwankować.
Kiedy zdjął wreszcie kłódkę i otworzył skrzypiące
drzwi, Gaylynn przykleiła się niemal do jego pleców, żeby
wejść jak najszybciej do środka, ale Hunter przytrzymał ją
za rękę,
- Uważaj! Tam mogą być węże. Nie mówiąc o my
szach i pająkach.
- Pokazywałam je dzieciom na lekcjach biologii, jeśli
wymagał tego program.
- Biegały sobie swobodnie po klasie?
- Czasami - przyznała z krzywym uśmiechem.
Tak naprawdę, Hunter sprawdził wszystko dzień wcześ
niej, ale nie chciał się z tym zdradzać.
Gaylynn próbowała ocenić stan wnętrza budynku. Pełno
92
WARTO BYŁO CZEKAĆ
było w nim kurzu i pajęczyn, ale tego należało się spo
dziewać.
Wiele wskazywało na to, że ktoś, kto zamykał bibliotekę
po raz ostatni, robił to w pośpiechu. Krzesła wciąż były
odsunięte od stołu. Zegar na ścianie zatrzymał się trzy
minuty po trzeciej. Warstwy kurzu pokrywały dosłownie
wszystko. Białe niegdyś prześcieradła były teraz ciemno
szare. Przykrywały szafy biblioteczne, w których zostały
tylko pojedyncze książki.
Usłyszawszy głośne kichnięcie, odruchowo powiedziała
„na zdrowie", zanim uświadomiła sobie, że to Bo Regard.
Leżał na progu, w swojej typowej pozie, lecz na jego pysku
malowało się tak głębokie zdziwienie, że Gaylynn nie mog
ła się nie roześmiać.
Huntera dręczyła obsesyjna myśl, żeby ją pocałować,
powtarzał więc sobie, że uwiedzenie Gaylynn nie jest czę
ścią jego planu.
- Zobaczyłaś wszystko, co chciałaś? - spytał.
- Dokąd zabrano książki?
- Zdaje się, że panie z Ligi Kobiet przechowują je
w bezpiecznym miejscu, ale zapytaj o to Ma Battle.
- Zamierzam to zrobić - odpowiedziała z południo
wym akcentem.
Hunter zgadywał z wyrazu jej twarzy, że zaczęła coś
knuć.
- Przypominam ci, że nie przyjechałaś tu po to, żeby
pracować.
- Nie martw się o mnie - powiedziała ze zniecierpli
wieniem. - Możesz wracać do biura, sama zamknę drzwi.
- Zostawiam ci Bo Regarda do towarzystwa. - Tym
razem Hunter nie zdołał powściągnąć uśmiechu.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 93
- To miłe z twojej strony.
- Tylko niech wam nie przyjdzie do głowy szukać cze
goś na dachu. - Pogroził jej żartobliwie palcem, wiedząc
doskonale, że Gaylynn ani myśli go słuchać.
Na pożegnanie objął ją mocno, cmoknął w policzek,
a potem w otwarte ze zdumienia usta.
- Wróciłaś- szepnął czule i pogładził jej włosy. Chwilę
potem był za drzwiami.
- Ten facet doprowadzi mnie do rozstroju nerwowego
- Gaylynn poskarżyła się Bo Regardowi.
- Słyszałem! - krzyknął Hunter.
- W porządku! - odkrzyknęła. - O to mi chodziło!
Zadowolona, że do niej należało ostatnie słowo, zaczęła
robić listę najpilniejszych spraw, które trzeba było załatwić,
żeby otworzyć bibliotekę.
- A więc dobrze mi się zdawało! To ty zaparkowałaś
tutaj samochód - zawołała Bessie Twitty od drzwi. - Zo
stawiłam Floyda na gospodarstwie i przyszłam zobaczyć,
co w trawie piszczy. Bo Regard, ty tutaj? Robisz się wścib-
ski na stare lata?
- Gzy on jest bardzo stary? - spytała Gaylynn. - Z po
wodu wieku jest taki... niemrawy?
- Bóg raczy wiedzieć, ile dokładnie ma lat, ale chyba
około czterech. Nie chodzi o wiek - ot, bestia jest grymaś-
na i do byle kogo nie pójdzie. Ale jak mu się gdzieś spo
doba - położy się i leży tam bardzo długo. Mnie się zdaje,
że nie najgorsze jest to jego pieskie życie.
- Masz rację.
- No więc co myślisz o bibliotece? Wystarczy kilka lat,
żeby z domu zrobiła się rudera.
- Widzę. Ale opowiedz mi o niej coś więcej - poprosiła
94 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Gaylynn. - Komu najbardziej zależy na wypożyczalni
książek? Gdyby udało się ją otworzyć, kto by na tym naj
bardziej skorzystał?
- Dzieci, a jakżeby inaczej! Korzystały z niej przed
tem, to i teraz by to robiły. Maluchy siadały sobie na pod
łodze, a pani Russell w wielkim fotelu na biegunach, o, tu
taj. Czytała im rozmaite historie z książek z obrazkami.
- Hunter mi powiedział, że panie z Ligi Kobiet prze
chowują gdzieś książki.
- Prawdę powiedział. Ja też do niej należę. Jest nas ze
dwanaście, większość z Lonesome Gap.
- Czy panie pomogłyby mi tu sprzątnąć?
- Chyba tak. Ale po co?
- Żeby otworzyć znów bibliotekę.
- A ty zostałabyś bibliotekarką? Cudowny pomysł! -
krzyknęła Bessie, rzucając się Gaylynn na szyję. - Czyli
sprawy się mają dokładnie tak, jak to Hunter obmyślił...
- Co chciałaś przez to powiedzieć?
- Nic, nic - zreflektowała się Bessie. - Czasami ga
dam, co mi ślina na język przyniesie.
- Poczekaj! Czy to Hunter wymyślił, że zostanę waszą
bibliotekarką? To on chciał, żebym uruchomiła wypoży
czalnię?
- My wszyscy chcieliśmy, żeby miasto miało bibliote
kę, ale nikt z nas nie ma pojęcia o prowadzeniu czegoś
takiego. Co innego wspólne szycie narzut, a co innego
książki... - Bessie pokręciła głową. - Nie, w Lidze Kobiet
mamy różne specjalizacje, ale żadna z nas nie nadaje się
na bibliotekarkę.
- Wróćmy na chwilę do Huntera. Co miałaś na myśli...
- Oho, zdaje się, że Floyd mnie woła. Muszę już iść.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 95
- Niczego nie słyszałam.
- Żona zawsze wie, kiedy mąż ją woła. Tak się cieszę,
że otworzysz bibliotekę. A do sprzątania zbiorę całą Ligę
Kobiet, kiedy tylko zechcesz. Daj mi znać.
- Jasne, że dam ci znać. Kobieta zawsze wie, kiedy mąż
ją woła. Banialuki! Raczej zawsze wie, kiedy wpada w sid
ła. - Gaylynn powiedziała to do siebie, kiedy Bessie wy
biegła na zewnątrz. Kiedy patrzyła z dystansu na poczyna
nia Huntera w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin,
wszystko jej się zaczęło układać w logiczną całość. Odgad
ła jego plan. Najpierw napomyka niechcący, że ludzie mają
do niej jakąś sprawę, potem zaklina, żeby nie dawała się
w to wciągnąć.
- A więc tak się, piesku, rzeczy mają! - Powiedziała to
tak głośno, że Bo Regard uniósł lekko łeb i otworzył oczy.
Zaraz jednak ziewnął i wrócił do poprzedniej pozycji.
Hunter zarzucił przynętę, na którą dała się złapać. Po
wiedział, żeby trzymała się z daleka od spraw mieszkań
ców tego miasteczka, więc z czystej przekory wyszła ze
swojej górskiej kryjówki. I o to mu chodziło.
A ostatni pocałunek? Prawdę mówiąc, to ona go spro
wokowała. Ale on się nie bronił... A niby jak powinien
zachować się facet z temperamentem, któremu rzuca się
w ramiona nienasycona kobieta?
Nie chciała myśleć o swoich uczuciach do Huntera.
I bez tego była dostatecznie zakłopotana.
- Cwaniak z ciebie. Muszę ci to uczciwie przyznać -
powiedziała chwilę później w biurze szeryfa, oddając mu
klucze.
- Masz na myśli coś konkretnego czy chodzi ci o moją
wybitną inteligencję... ?
96 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Gaylynn uśmiechnęła się tylko i pocałowała go w poli
czek. Wyraz zakłopotania na jego twarzy poprawił jej na
strój. Zakłopotanie, pomyślała, podobnie jak nieszczęście,
lubi towarzystwo. Jeżeli ona była kłębkiem nerwów i nie
panowała nad swoimi myślami i uczuciami, dlaczego on
nie miałby się także trochę pomęczyć? Poza tym... to miłe
z jego strony, że w całe te tarapaty wplątał się dla niej.
Była już za drzwiami, kiedy usłyszała wołanie Huntera:
- Poczekaj chwilkę! Zapomniałem ci powiedzieć, że
dzwoniła Ma Battle. Pytała, czy mogłabyś dzisiaj do niej
wpaść - oczywiście jeżeli znajdziesz trochę czasu. Miesz
ka na rogu następnej uliczki, po prawej stronie. Sklep już
zamknęła. Chce porozmawiać z tobą o książkach z bib
lioteki.
- Dobrze.
Hunter odprowadził ją osłupiałym wzrokiem do samo
chodu, kręcąc głową.
- Ach, te kobiety!
Salon w domu Ma Battle przypominał muzeum staroci.
Cała ściana zabudowana była półkami, na których, oprócz
książek, stało mnóstwo ozdobnych talerzy. Pikowana na
rzuta na kanapie przyciągała wzrok bajecznymi kolorami.
Na stole w aneksie jadalnym piętrzyły się stosy papierów
i teczek.
- Papierkowa robota Ligi Kobiet - wyjaśniła starsza pani.
- No i oczywiście moje rozwiązania konkursów, krzyżówek,
odcinki totalizatorów. Boone powiedział, że nigdy niczego
nie wygrałam, ale to nieprawda. Wylosowałam mnóstwo rze
czy. Nawet ślepej kurze trafia się ziarno... Widzisz tę lampę
z muszelek, o tam, na półce? Wygrałam ją. Szklanka, z któ-
WARTO BYŁO CZEKAĆ 97
rej pijesz, też jest fantem. - Ma Battle wręczyła Gaylynn
szklankę mrożonej herbaty na powitanie, ledwie zamknęła
za nią drzwi. - To prawdziwy kryształ.
- Nie mogę oderwać oczu od tej narzuty na kanapie.
Jest piękna!
- Bardzo dziękuję za komplement. Nie zliczyłabym
wszystkich pikowanych narzut i kołder, które zrobiłam
w swoim życiu. Przynajmniej po jednej dostała piątka mo
ich dzieci i piętnaścioro wnuków. Wyprowadzili się z tych
okolic, ale zostały im moje narzuty. Jest taki stary przesąd,
że jeżeli młoda dziewczyna zaśnie pod nową kołdrą, przy
śni jej się chłopak, którego poślubi.
To bezpieczniejsze, pomyślała Gaylynn z uśmie
chem, niż znajdowanie miłości dosłownie „tam, gdzie jej
szukasz".
- Kiedyś częściej zbierałyśmy się na wspólne szy
cie. Miedzy Bogiem a prawdą, chodzi głównie o to, że
by się spotkać i poplotkować. Szyjemy, gadamy, szyje
my. .. A w rezultacie jest się czym pochwalić. Każda taka
narzuta żyje potem własnym życiem... Ale przecież nie
zaprosiłam cię tutaj, żeby opowiadać o pikowaniu. Chcia
łam ci pokazać, gdzie schowałyśmy książki z wypożyczal
ni. Bessie do mnie zadzwoniła i powiedziała, że otwierasz
bibliotekę.
- Sama nie dam sobie rady.
- Pomożemy ci. Kiedy tylko zechcesz! Od czego trzeba
by zacząć?
- Od sprzątania.
- Słusznie. Mogłybyśmy zabrać się do roboty w naj
bliższą sobotę. Dopilnuję, żeby każda przyszła z wiadrem
i szczotką. Stary katalog też jest u mnie, w nie używanym
98
WARTO BYŁO CZEKAĆ
pokoju. To wytworna dębowa szafka z sześcioma szufla
dami, każda wypełniona fiszkami katalogowymi. Książki
trzymamy w piwnicach - w trzech najsuchszych piwni
cach w mieście - w mojej, Hazel Rue i Lillie Montgomery.
- Do Ligi należy pani Rue i pani Montgomery? Słysza
łam, że ich rodziny są skłócone.
- Zgody nie ma, to prawda. Ale nie jest to krwawa
wendeta jak za dawnych czasów. Zresztą u nas, w Północ
nej Karolinie, nigdy nie było tak źle jak w Tennessee czy
w Kentucky - powiedziała stanowczo. - Ja jednak nigdy
nie stawałam po stronie jednej albo drugiej rodziny. Jeże
li część książek wzięła na przechowanie Lillie, Hazel nie
mogła być gorsza.
- Dużo jest tych książek?
- Dokładnie nie wiem. Nie policzyłyśmy ich, ale ja
mam w piwnicy około trzydziestu pełnych kartonów, po
zostałe panie mniej więcej tyle samo.
- W takim razie zajmiemy się najpierw przygotowa
niem pomieszczenia, a potem zaczniemy przewozić książ
ki. Biblioteka byłaby czynna w ustalonych godzinach. Ja
bym ją prowadziła przez pewną część dnia, a potem może
znalazłby się ktoś jeszcze...
- Będzie tak jak, sobie życzysz.
W powietrzu wisiało nie wypowiedziane pytanie: co się
stanie z biblioteką, kiedy wrócisz do Chicago?
Doświadczenie podpowiadało Gaylynn, że w pracy spo
łecznej wystarczy jeden zapaleniec, który wznieci iskrę,
pokaże, że można coś zrobić, żeby wszystko potoczyło się
gładko. Poradzą sobie bez niej.
Ale czy ona poradzi sobie bez nich?
WARTO BYŁO CZEKAĆ
99
- Co u ciebie słychać? - spytała Brett, żona Michaela.
- Dzięki, wszystko dobrze - odpowiedziała zdawkowo
Gaylynn. Zadzwoniła do Brett, bo poczuła gwałtowną po
trzebę rozmowy z kobietą w swoim wieku.
- Masz tam jakieś zajęcia? Nie nudzisz się?
- Podobne do twoich. Przygarnęłam kotkę z dwojgiem
małych. Tylko, proszę, nie mów nic Michaelowi. Mógłby
mieć do mnie o to pretensje. Koty są teraz w domu, godzi
nę temu badał je weterynarz. Wystawił im świadectwo nie
nagannej czystości i zdrowia. Szkoda, że ich nie widzisz.
Są cudne... - Gaylynn uśmiechała się, patrząc na trzy śpią
ce, zwinięte w kłębek koty.
- Gaylynn, czy mi się zdaje, czy ty zaczynasz mówić
z południowym akcentem?
- Pewnie ci się zdaje.
- Więc co tam jeszcze robisz, poza tym, że założyłaś
przytulisko dla zbłąkanych kotów?
Postanowiła nie opowiadać Brett o bibliotece. W końcu
nic konkretnego jeszcze się nie działo. Dopiero w czasie
sobotniego sprzątania miało się okazać, ile znajdzie chęt
nych do pomocy.
- No więc wyobraź sobie, że zaczęłam tu rysować.
Niesamowite, bo nigdy nie miałam ani krzty zacięcia do
malowania. Coś dziwnego musi być w tych górach...
- Albo w cygańskiej szkatułce. Pamiętasz, jak mówiłaś
mi, że Michael nie ma ani krzty podejścia do małych dzie
ci? Po tym, jak dostał z Węgier szkatułkę, zwariował na
punkcie Hope. Zresztą nie tylko o nią chodzi. Gdziekol
wiek pójdziemy, dzieci wciąż nie dają mu spokoju. Niesa
mowity widok, mówię ci.
- Naprawdę myślisz, że to szkatułka pomaga mi ryso-
100
WARTO BYŁO CZEKAĆ
wać? Ale dlaczego? Po co? W natchnieniu czy zaczarowa
niu Michaela, żeby polubił dzieci, był jakiś sens. Właśnie
to was połączyło. - Gaylynn dziwiła się samej sobie, że
w tak rzeczowy sposób rozmawia o zjawiskach magicz
nych. Z drugiej strony, nie byłaby córką swojego ojca...
- Nie jestem pewna, dlaczego rysowanie stało się dla
ciebie ważne - odpowiedziała Brett. - Tylko ty możesz się
domyślić, jaki to ma sens. Czy dzięki temu coś się w twoim
życiu zmieniło?
- Zaczęłam więcej widzieć - przyznała z wahaniem
w głosie Gaylynn. - Zauważać piękno w zwyczajnych rze-
czach. Kiedy rysuj ę coś konkretnego, muszę na to naprawdę
patrzeć. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Jedną ręką trzyma
jąc słuchawkę, drugą szkicowała coś machinalnie na czy
stej kartce papieru. Z gmatwaniny linii wyłoniła się wkrót
ce twarz Huntera, przypominając jej, że nie o rysowaniu
chciała porozmawiać z Brett. - Ale dzwonię do ciebie
głównie po to, żebyś mi doradziła...
- Kłopoty sercowe?
- Tak... No właśnie dlatego mi się spodobałaś. Masz
intuicję i jak mało kto potrafisz słuchać. Nastrajasz się na
odbiór i od razu wiesz, co w człowieku siedzi. Boże, nawet
takiego Michaela potrafiłaś rozgryźć, a on naprawdę nie
jest łatwy...
- Święte słowa! - Brett wybuchnęła śmiechem. - Ale
mnie pomogła szkatułka. A może to samo przydarzyło się
tobie? Masz kłopoty sercowe z powodu cygańskiego za
klęcia.
- Chciałabym, żeby to było takie proste...
- A więc? Co się stało, kiedy otworzyłaś szkatułkę? No
bo otworzyłaś ją, prawda?
WARTO BYŁO CZEKAĆ
101
- Jasne. Nic się nie stało.
- Na nikogo nie spojrzałaś?
- Zobaczyłam jakiegoś starego włóczęgę. Podejrze
wam, że jest tutejszym przemytnikiem.
- Och, nie!
- Na szczęście on mnie chyba nie zauważył. Dobra
wiadomość jest taka, że od tamtej pory nigdzie go spo
tkałam. Zła - że wpadłam... Zakochałam się... w kimś
innym.
- W kim?
- W Hunterze Davisie.
- Przyjacielu Michaela?
- Zgadza się. I nie mam pojęcia, co z tym zrobić.
- W czym problem? Jest żonaty albo związany z kimś
innym?
- Nie. Rozwiódł się. Michael o tym wiedział, ale nie
raczył mi powiedzieć.
- Wciąż ciężko pracuję nad jego umiejętnością konta
ktowania się z ludźmi - przyznała posępnym głosem Brett.
- Gdzie on teraz jest? Słucha nas?
- Wyszedł z Hope na spacer.
- To dobrze. Poradź mi, co ja mam z tym zrobić... To
znaczy z Hunterem?
- A powiesz mi, na czym polega twój kłopot?
To proste pytanie uświadomiło Gaylynn, że nie może
niczego wyjaśnić, nie wspominając o napadzie, o tym
wszystkim, co spowodowało jej ucieczkę z Chicago. Gdy
by Brett się dowiedziała o jej przygodzie, powtórzyłaby
wszystko Michaelowi. Nie było więc wyjścia. Musiała się
jakoś wykręcić.
- Chodzi o to... Patrząc na mnie z boku, można by
102 WARTO BYŁO CZEKAĆ
powiedzieć, że przeżywam kryzys średniego wieku i nie
wiem, co zrobić z własnym życiem. Zwolniłam się z pracy,
nie jestem pewna, czego chcę, niczego nie jestem pewna.
Wygląda na to, że już nie wiem, kim jestem.
- Mówiąc, że nie jesteś pewna, czego chcesz, masz
także na myśli Huntera?
- Marzy mi się - Gaylynn roześmiała się drżącym gło
sem - żeby spędzić resztę życia w jego objęciach.
- Fajnie. I co cię powstrzymuje? Co ci się w tym po
myśle nie podoba? Boisz się czegoś?
- Wielu rzeczy. Tego, że on nic do mnie nie czuje. Być
może opiekuje się mną tylko dlatego, że jestem siostrą jego
najlepszego przyjaciela, a Michael go o to prosił. Hunter
zawsze był chętny do pomocy - bez względu na to, czy
potrzebował jej ptak ze złamanym skrzydłem, czy... kto
kolwiek. I przeraża mnie to, że jest policjantem.
- Czyli same wątpliwości - powiedziała rzeczowym
tonem Brett. - A może jednak Hunter czuje do ciebie to
samo, co ty do niego? Bierzesz pod uwagę taką możliwość?
- Od pewnego czasu... tak. Dlatego zadzwoniłam do
ciebie.
- A w czym ci przeszkadza jego zawód?
- Nie tyle przeszkadza, co przeraża. Znam, oczywiście,
wszystkie logiczne argumenty - że mieszkamy w małym
spokojnym miasteczku w Północnej Karolinie i w porów
naniu z niebezpieczeństwem, na jakie narażają się policjan-
ci w Chicago, nic szczególnego mu tutaj nie zagraża.
A jednak... Boże, nienawidzę tego uczucia, nie mogę
znieść swojego tchórzostwa!
- Nie znam cię może dostatecznie długo - powiedziała
spokojnie Brett - ale nie przyszłoby mi do głowy pode-
WARTO BYŁO CZEKAĆ
103
jrzewać cię o tchórzostwo. Cała twoja rodzina uważa, że
ty nie znasz uczucia strachu.
- Tak było dawniej. Rzeczywiście uchodziłam za osobę
odważną. A teraz co byś o mnie powiedziała?
- Że się chwilowo zagubiłaś.
- I masz rację - szepnęła niepewnym głosem.
- Chcesz o tym porozmawiać?
- Nie teraz. Ale dzięki za życzliwość.
- Nie ma sprawy. Moja propozycja jest wciąż aktualna.
Jeżeli dojrzejesz do tej rozmowy, po prostu zadzwoń.
- Zadzwonię.
- Ale wróćmy do Huntera. Kochasz go?
- Kochałam go - odpowiedziała po chwili milczenia
- kiedy miałam trzynaście lat. Dostałam kompletnego świ
ra na jego punkcie. Jest ode mnie o pięć lat starszy. Wstąpił
do akademii policyjnej, był gliną w Chicago, ożenił się i
w końcu wyjechał.
- Zapomniałaś o nim?
- W pewnym sensie. W każdym razie wmówiłam so
bie, że o nim zapomniałam. Teraz nie jestem tego pewna.
Zdaje się, że wszystkich facetów, z którymi zdarzało mi się
spotykać, mierzyłam jego miarką.
- I wszyscy byli do niczego, prawda?
- Dlaczego tak sądzisz?
- Domyśliłam się tego. Masz bardzo ekspresyjny głos.
Kiedy wymawiasz imię: Hunter, to brzmi to tak...
- Jakbym była w nim zakochana? W porządku, jestem.
Chociaż kiedy mówię to głośno, dostaję gęsiej skórki ze
strachu. - Gaylynn roześmiała się nerwowo. - Właściwie
zrobiłam to po raz pierwszy.
- Gęsia skórka ze strachu to drobiazg. Ja skamieniałam
104 WARTO BYŁO CZEKAĆ
z przerażenia, kiedy po raz pierwszy powiedziałam o tym
głośno.
- Wy zakochaliście się w sobie jednocześnie, od pier
wszego wejrzenia.
- Tak. Ale nie od razu zdaliśmy sobie z tego sprawę.
Szkoda, że Hunter nie był pierwszym facetem, którego
zobaczyłaś, otwierając szkatułkę. Nie próbowałaś otwo
rzyć jej jeszcze raz?
- Hunter wziął ją kiedyś do ręki. Powiedział, że nie
widzi w niej niczego niezwykłego.
- A ty?
- Ja nie potrafię przy nim normalnie myśleć.
- No tak... Jeżeli jest aż tak dobrze, co cię powstrzy
muje? Dlaczego nie gonisz za swoim szczęściem?
Zwykle spokojna i bierna Spook, która okazała się jed
nak kotką, rzuciła się w stronę osłupiałego ze zdziwienia
Blue, zmuszając go do ucieczki. Scena tej nieoczekiwanej
zmiany roli ze ściganej na ścigającą podsunęła Gaylynn
pewien pomysł: gdyby tak, zamiast uciekać przed własny
mi lękami, zaczęła gonić marzenia?
- Dopóki człowiek nie spróbuje, nie dowie się, czy było
warto... Jesteś tam?
- Jestem - odpowiedziała Gaylynn. - Przeżywam
właśnie moment olśnienia. Znasz takie uczucie, kiedy masz
pustkę w głowie i nagle coś ci zaczyna w niej świtać?
- Aha... Powiesz mi, co wymyśliłaś?
- Mam zamiar uwieść Huntera Davisa. Dasz mi
w związku z tym jakąś dobrą radę?
W sobotę rano, kiedy Gaylynn zajechała pod bibliotekę,
czekała na nią spora grupa ludzi. Wiedziała już, że w takim
WARTO BYŁO CZEKAĆ
105
małym miasteczku jak Lonesome Gap dwadzieścia kilka
osób zebranych w jednym miejscu to prawdziwy tłum.
Przed budynkiem z czerwonej cegły jej oczom ukazała
się scena piknikowa: rząd ogrodowych stołów, łopoczące
na wietrze żółte obrusy, przytrzymywane na rogach cięż
kimi kamieniami. Kilka kobiet nalewało kawę i układało
na talerzach ciepłe bułeczki. Gaylynn zauważyła Floyda
i Bessie Twitty oraz ich wnuka Boone'a. Ma Battle z Dar-
lene, kelnerką z kawiarni, podawały kawę i bułeczki. Dwaj
starsi mężczyźni, ci sami, którzy pytali ją, czy weźmie
udział w zakładach, dyrygowali grupką dzieci wyrywają
cych chwasty. Ogólnie rzecz biorąc, panowała atmosfera
zorganizowanego chaosu.
Hunter też przyszedł. Gaylynn wyczuła jego obecność,
zanim dostrzegła zwichrzoną bardziej niż zwykle czuprynę.
- Nie byłam pewna, czy się dzisiaj zobaczymy.
- Nie darowałbym sobie utraty takiej okazji. Chodź,
jest tu kilka osób, które chciałbym ci przedstawić.
Kilka osób okazało się kilkunastoma, a wszystkie, w ten
czy inny sposób, były spokrewnione z Hunterem. Jedna
uśmiechnięta twarz zamieniła się w drugą jak obrazy z epi
diaskopu. Jeff, Jerry, Noah i co najmniej trzech Jamesów.
- Ilu masz w tym mieście krewnych? - spytała Gay
lynn po skończonej prezentacji.
- Mniej niż kiedyś. Wielu z nich opuściło te strony.
Zostało tylko piętnaście osób.
- A ja myślałam, że pochodzę z licznej rodziny... -
Gaylynn pokręciła głową.
- Jako jedyny w swoim klanie nie mam rodzeństwa.
- Ale nie cierpisz chyba na kompleks jedynaka, mając
tylu kuzynów...
106
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Zauważyłaś rodzinne podobieństwo?
- Za krótko z nimi rozmawiałam, żeby się zorientować,
czy wszyscy są takimi samymi szczwanymi lisami jak ty.
- Nie wydaje ci się, że przedstawiciel prawa zasługuje
na trochę więcej szacunku?
Nie uśmiechał się do niej jak przedstawiciel prawa. Jas
noniebieska koszula i czarne dżinsy pozwoliły jej za
pomnieć na chwilę o gwieździe szeryfa. Kiedy w czasie
sprzątania żartował z pajęczyn w jej włosach, jego oczy
promieniowały beztroską radością.
Trzy godziny później po pajęczynach nie było śladu.
Kiedy poradzono sobie z najgorszym brudem i kurzem,
otwarto na oścież drzwi frontowe. Panie z Ligi Kobiet
przyniosły wystarczająco dużo wiader, proszku i pasty, że
by z szarej drewnianej podłogi wyczarować lśniący par
kiet. Powrotu do stanu świetności doczekały się też szafki
biblioteczne, a na końcu okna.
- Zaczyna to nieźle wyglądać - powiedziała Gaylynn
z udawaną obojętnością.
- Powiem ci, co naprawdę dobrze wygląda - usłyszała
zza pleców głos Darlene. - Hunter! Popatrz tylko na te
bary. Dźwiga tę szafę jak piórko. Gdybym tak nie była
mężatką... O, rany! - Darlene przesunęła ręką po czole.
- Hunter ma w sobie coś takiego, że jak na niego patrzę,
to mnie ściska w dołku. Wiesz, o co mi chodzi?
- Tak, wiem, o co ci chodzi - odpowiedziała Gaylynn,
wachlując się papierową serwetką. Chwilę później po
drapała się po nosie. - Swędzi mnie skóra od tego kurzu.
- Podobno swędzenie nosa wróży zabawę w miłym to
warzystwie.
Gaylynn marzyło się towarzystwo Huntera, a na speł-
WARTO BYŁO CZEKAĆ 107
nienie tego życzenia nie musiała długo czekać. W tej samej
chwili, kiedy ogłoszono przerwę na lunch, Hunter znalazł
się u jej boku.
Stoły ogrodowe ustawione na trawniku przed biblioteką
uginały się pod ciężarem jedzenia. Wszyscy coś przynieśli
- kurczaka, duszoną wołowinę, domową marynowaną ku
kurydzę, wędzoną szynkę, sałatkę z pomidorów, dzbanki
z lemoniadą i co najmniej pięć rodzajów ciasta, w tym trzy
placki z gruszkami. Gaylynn zauważyła, że Bo Regard
zajął pozycję strategiczną pod stołem, licząc zapewne na
to, że po spadające z góry okruchy nie będzie musiał nawet
wstawać.
Kiedy prawie wszyscy jeszcze jedli, ktoś zaczął grać na
cymbałach. Muzyka, szczyty gór, wiosenna zieleń, zapach
kwiatów i świeżo skoszonej trawy, wszystkie te szczegó
ły i wiele innych tworzyły scenerię doskonałą w swo
jej harmonii. Ci ludzie nie posiadali luksusowych domów
ani złotych kart kredytowych, ale mieli silne poczucie wię
zi z rodziną i z sąsiadami, i naprawdę kochali miejsce,
w którym mieszkali. Gaylynn z trudem powstrzymała cis
nące się pod powieki łzy. Były to jednak łzy szczęścia, a nie
bólu.
- Jak się czujesz? - spytał Hunter, siadając koło niej na.
ogrodowej ławce.
- Wiesz, że słuchałam gry na kobzach w Szkocji, pa
miętam cytry alpejskie, a teraz cymbały w Blue Rigde...
- I skrzypce - powiedział Hunter, kiedy Floyd wyjął
z futerału instrument i zaczął na nim grać.
- Na dźwięk skrzypiec coś ściska mnie w gardle.
- Skrzypce przypominają dziewczynę; nie wydobę-
dziesz z nich odpowiedniego dźwięku bez właściwego
108 WARTO BYŁO CZEKAĆ
smyczka, - Zanim zdążył się zasłonić, Gaylynn uderzyła
go łokciem w żebra.
- Przepraszam - powiedziała z łobuzerskim uśmie
chem - ale nie dosłyszałam. Mówiłeś coś?
Na wszelki wypadek, pamiętając, że umiar jest cnotą,
postanowił nie powtarzać swojego dowcipu.
-- Co robisz wieczorem? - spytała, jakby w nagrodę za
jego powściągliwość.
- Pracuję. Bo co?
- A jutro wieczorem? Też pracujesz?
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Pomyślałam sobie, że moglibyśmy zjeść razem kola
cję. U mnie. Uroczystą kolację. Mogłabym usmażyć kur
czaka. Co ty na to?
- Czy to jest tylko wstępna propozycja, czy też kon
kretne zaproszenie na jutrzejszą kolację?
- To drugie.
- W takim razie przyjmuję je z radością.
- No to jesteśmy umówieni - powiedziała krótko. - Ju
tro o siódmej.
Za pięć siódma następnego wieczoru Hunter pukał do
drzwi Gaylynn. Nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje.
W domu stracił całe dziesięć minut, zmieniając trzykrotnie
koszulę. Nigdy w życiu nie był tak bardzo zdenerwowany.
Śmieszne. To przecież nie będzie jego pierwsza wizy
ta u Gaylynn, powtarzał sobie, poprawiając machinalnie
krawat.
- Poczekaj chwilę. Zaraz do ciebie wyjdę! - krzyknęła
Gaylynn.
Nie powinien był przychodzić dziesięć minut wcześniej.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 109
Usiadł w fotelu bujanym na werandzie i starał się uspoko
ić. Nic z tego. Wpatrzony w sekundnik ręcznego zegarka,
czekał, aż Gaylynn mu otworzy drzwi.
Co tam się dzieje? Wstał i zapukał raz jeszcze.
- Już idę! - zawołała.
Po chwili stanęła w otwartych drzwiach. Hunter zanie
mówił.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Gaylynn spędziła popołudnie na gorączkowych przygo
towaniach do tej wyjątkowej kolacji. Prawie nic jej nie
wychodziło. Zaplanowała główne danie, ale gdy zabierała
się do smażenia, Blue ukradł ze stołu udko kurczaka.
Postanowiła usmażyć pozostałe porcje, ale przypaliła je
- gorąca patelnia, na którą (prawdopodobnie) wsypała zbyt
dużo mąki, zajęła się żywym ogniem. Przy okazji spaliły
się dwie ściereczki którymi gasiła płomień. Kurczak był
nie do uratowania.
W całym tym zamieszaniu zapomniała o cieście, które
wstawiła do piecyka. Kiedy zorientowała się, skąd wydo
bywają się kłęby dymu, deser był już tylko zwęgloną masą.
W całym domu tak strasznie cuchnęło spalenizną, jak
gdyby wybuchł w nim pożar. Gaylynn otworzyła wszystkie
okna. Jak na złość, nie było wiatru.
Roztrzęsiona, sprawdziwszy, że w lodówce nie ma ni
czego innego, z czego mogłaby zrobić obiecaną kolację,
zadzwoniła do Lonesome Cafe i Hazel's Hash House, żeby
spytać, czy nie sprzedają smażonego kurczaka na wynos.
Pierwszy lokal, jak w każdą niedzielę, był zamknięty,
w drugim kurczaki smażyli tylko w dni powszednie. Po
wiedziano jej jednak, że Ma Battle zawsze w niedzielę
przyrządza słynnego w całej okolicy kurczaka. I że na
pewno jej go odstąpi.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
111
Ma Battle potwierdziła otrzymaną wiadomość, odmó
wiła jednak sprzedania swego specjału, upierając się, że
podaruje kurczaka Gaylynn „dla dobra sprawy".
Z włosami w papilotach - nie miała czasu na zakręcenie
ich elektryczną lokówką, którą zresztą, jak się okazało,
zostawiła w domu w Chicago - wskoczyła do swojego wy
służonego czerwonego samochodu i ruszyła do miasta.
- Obróć się z tym półmiskiem kilka razy - zażartowała
z wesołym błyskiem w oczach Ma Battle - to w domu bę
dzie pachnieć tak, jakbyś od rana nic innego nie robiła,
tylko gotowała.
- Już pachnie -jęknęła Gaylynn. - W całym domu cu
chnie spalenizną jak po pożarze.
- I zrób trochę bałaganu w kuchni.
- Bałaganu? Proszę mi wierzyć, że to, co już zrobiłam,
można nazwać dosadniej. Szczęście, że cała kuchnia się
nie spaliła, tak jak moja kolacja.
- Nie przejmuj się, kochanie, nie raz i nie dwa przyda
rzyła mi się taka historia, kiedy byłam młoda - pocieszyła
ją Ma Battle. - Posłuchaj mojej rady: uśmiechaj się słodko
i wetrzyj sobie za jedno ucho trochę tłuszczu z kurczaka.
Proszę, weź jeszcze to. - Wręczyła jej miskę pełną ugoto
wanych ziemniaków. - Zawinęłam wszystko w folię, żeby
nie wystygło.
- A co pani będzie jeść?
- Już ty się o mnie nie martw! Zjem resztę wczorajszej
pieczeni.
- Dziękuję, Ma Battle. Jest pani cudowna. Czy napra
wdę nie mogłabym zapłacić...?
- Nie mów głupstw. Życzę wam udanej kolacji.
Do domu dotarła za kwadrans siódma. Kolacja była
112
WARTO BYŁO CZEKAĆ
gotowa, a koty, uraczone puszką tuńczyka, wylegiwały się
na łóżku.
Gaylynn zostało kilka minut na przebranie się. Błogo
sławiła chwilę, w której zdecydowała - a może to los nią
pokierował albo cygańskie czary - że na wszelki wypadek
oprócz sportowego ubrania zabierze w podróż żakardową
suknię w herbacianym kolorze. W zwiewnej i długiej su
kience o bufiastych rękawach czuła się pewnie i elegancko.
Ledwie zdążyła ją włożyć, usłyszała pukanie do drzwi.
Och, nie, Hunter przyszedł za wcześnie!
- Poczekaj chwilę! Zaraz do ciebie wyjdę - krzyknęła.
Makijaż, dzięki Bogu, zrobiła tuż po kąpieli, zanim
pojechała do Ma Battle, ale na głowie wciąż miała te idio
tyczne papiloty! Pozbywszy się ich w błyskawicznym tem
pie, wpadła do łazienki, żeby przejrzeć się w lustrze. Trud
no, jest jak jest, powtarzała sobie, szczotkując pośpiesznie
włosy. Naturalny wygląd jest w modzie, tak czy nie?
Znowu rozległo się pukanie do drzwi.
- Już idę!
Zatrzymała się koło szkatułki, otworzyła ją i wyjęła ze
środka dziwaczny medal. Przypięła go do sukni, na szczę
ście, westchnęła głęboko i otworzyła drzwi.
Hunter patrzył na nią nieruchomym wzrokiem. Nie do
strzegła w jego oczach zwykłego wesołego błysku, który
sprawiał, że nigdy nie była pewna, czy uwodzi ją tym
spojrzeniem, czy tylko się z nią droczy. Teraz jego nieru
choma twarz wyrażała bezgraniczne zdumienie.
Zamarło w niej serce. Czy to znaczy, że przesadziła
z tym wieczorowym strojem? Zrobiła z siebie kompletną
idiotkę? Czyżby swoje niedwuznaczne zamiary miała wy
pisane na twarzy?
WARTO BYŁO CZEKAĆ
113
Trudno, zdecydowała. Ani myślała rezygnować ze swo
ich planów. Po takim wysiłku, po tym wszystkim, co dzisiaj
przeszła?!
Wciągnęła go do środka i zamknęła drzwi - na wypa
dek gdyby przypomniała mu się nagle komenda „w tył
zwrot".
- Przyszedłeś za wcześnie.
- Jesteś wspaniała - powiedział ochrypłym basem,
z wyraźniejszym niż zwykle góralskim zaśpiewem.
- Dziękuję. - Komplement Huntera nie tylko nie zbił
jej z tropu, ale pomógł odzyskać odwagę.
- Co tak ładnie pachnie? - mruknął pod nosem, wcią
gając w nozdrza powietrze.
- Chyba pieczony kurczak.
- Nie, przypomina mi to raczej...
Boże, spraw, żeby nie powiedział, że smołę albo węgiel
drzewny, modliła się w duchu Gaylynn.
- Brzoskwinie!
- Może placek z owocami.
- Nie... - Podszedł bliżej do Gaylynn. - To twoje włosy.
Zupełnie zapomniała o brzoskwiniowym szamponie
i żelu pod prysznic. Ucieszyła się w głębi serca, uświado
miwszy sobie, że Hunter reagował na te zapachy lepiej niż
na tłuszcz z kurczaka za uchem...
Obserwując rozkwitający na jej twarzy tajemniczy
uśmiech, Hunter miał ochotę przytulić ją i całować bez
końca. Wyglądała tak kusząco... Policzki miała lekko za
różowione, wargi błyszczące i wilgotne, zapraszające do
pocałunku. Słowa uwięzły mu w gardle.
- Kolacja gotowa. Mam nadzieję, że jesteś głodny...
- Gaylynn wycofała się do kuchni.
114
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Jestem - powiedział zdławionym głosem.
Wydało jej się, że nie mówi o jedzeniu. Bardzo dobrze!
Pierwszy krok miała za sobą. Zrobiła na nim wrażenie
- jeśli nie ona sama, to jej strój. Rozmyślnie nie zapięła
połowy guzików w dolnej części sukienki. Kiedy krążyła
między jadalnią a kuchnią, zauważyła wzrok Huntera śliz
gający po jej odsłoniętych nogach.
- Jest tu wszystko, czego nam trzeba?
Układając serwetkę na kolanach, Hunter nie popisywał
się dobrymi manierami przy stole, lecz próbował jedynie
ukryć swoją reakcję na widok jej kształtnych ud.
Czy powinien jej powiedzieć, że ma nie zapięte gu
ziki...? Może to jego wina. W końcu zaskoczył Gaylynn,
przychodząc o pięć minut za wcześnie. Tak czy inaczej,
nie zamierzał odmawiać sobie rozkoszy oglądania takiego
widoku.
- Wolisz udo czy pierś?
Jego oczy powędrowały w górę do równie kształtnych
jak uda piersi Gaylynn. Głęboki dekolt sukienki odsłaniał
ich szczyty i łagodne zejście w ocienioną dolinę. Brzosk
winiowy aromat jej skóry wprawił jego nozdrza w niespo
kojne drganie.
- Udo czy pierś? - powtórzyła.
- Jedno i drugie wygląda fantastycznie - odpowiedział
szeptem, nie spojrzawszy nawet na półmisek z kurczakiem.
- Szczerze mówiąc, ślinka mi cieknie.
- Bardzo dobrze. - Z czarującym uśmiechem na twarzy
Gaylynn zsunęła z półmiska na jego talerz dwie porcje
kurczaka: udko i pierś.
Dopiero teraz Hunterowi zaświtała w głowie myśl, że
Gaylynn nie zapięła tych guzików umyślnie. Czyżby w ten
WARTO BYŁO CZEKAĆ
115
sposób postanowiła odwdzięczyć mu się za pomoc? Nale
żała do ludzi, którzy zawsze spłacają swoje długi.
- I jak ci smakuje kurczak?
- Jest pyszny!
- Kamień spadł mi z serca.
- Smakuje prawie tak samo jak pieczony kurczak Ma
Battle - powiedział z uznaniem. - A ona przyrządza naj
lepsze kurczaki w tym stanie.
- Naprawdę? - Czując, że schodzą w rozmowie na śli
ski grunt, Gaylynn postanowiła zmienić temat. - Jak było
dzisiaj w pracy?
- Spokojnie. Wczoraj mieliśmy trochę atrakcji. Ale to
normalne. W każdą sobotę jest większe prawdopodobień
stwo, że komuś palma odbije.
- Co się stało? - spytała zmienionym głosem.
- Ktoś zadzwonił, że w mieście jest awantura. Kilku
pijanych facetów kłóciło się na środku ulicy. Wyglądało
na to, że skończy się to bójką. Większość rozbiegła się, jak
tylko przyjechałem, ale jeden okazał się uparty. Rozró
ba odbywała się pod jego domem i właściwie niczego
mu nie mogłem zarzucić poza tym, że stał na włas
nym podwórzu i wrzeszczał, jakby go ktoś obdzierał ze
skóry. Powiedziałem, że albo wróci do domu, albo go
aresztuję.
- I co?
- Wszedł, otworzył okno na parterze i zaczął przekli
nać -jeszcze głośniej. Bredził, jaki to jest bezpieczny we
własnym domu, że będzie robił, co mu się podoba, i niko
mu nic do tego. Używał oczywiście zupełnie innych wy
rażeń niż ja w tej chwili. Sklął, kogo się dało i obudził całe
miasteczko. W końcu wyprowadził mnie z równowagi.
1 1 6 WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Co z nim zrobiłeś?
- Podszedłem pod okno, złapałem faceta za koszulę
i wyciągnąłem go na zewnątrz. Musiałem zamknąć tego
krzykacza na noc w areszcie.
- Czy to jest zgodne z prawem? Nie będziesz miał kło
potów?
- Nie. Temu facetowi odbija szajba raz w miesiącu
w identyczny sposób. Urządza przedstawienie, w którym
uczestniczymy, chcąc nie chcąc. Po prostu tak się bawi
Bobby Ray.
Nie wiedząc, co powiedzieć, Gaylynn uśmiechnęła się
i pogładziła przypięty do sukni dziwaczny medal. Wzrok
Huntera znowu zatrzymał się na jej dekolcie. Dotknięcie
tajemniczego przedmiotu związanego z cygańską szkatuł
ką musiało sprawić, że poczuła się odważna i pewna siebie.
Spojrzała na Huntera i pochyliła się nad stołem.
- Zjadłbyś jeszcze jedną pierś? - zapytała półszeptem.
Zastanawiał się, co by zrobiła, gdyby położył nagle rękę
na jej piersi.... Mało prawdopodobne, żeby specjalnie przy
pięła tę dziwaczną ozdobę. Po to, żeby przyciągnąć jego
wzrok? Z drugiej strony, ten błysk w jej oczach wzbudził
w nim podejrzenie...
Po kolacji Gaylynn podała kawę i ciasto brzoskwinio
we. Coraz bardziej była przekonana, że nie dożyje nastę
pnego dnia, jeśli nie uwiedzie Huntera. To on był mężczy
zną, na którego czekała tyle lat.
Kiedy otarli się o siebie ramionami, poczuła bijące od
Huntera niezwykłe ciepło. Odkryła jego przyspieszony od
dech.
Uda się!
Odgłos grzmotu zagłuszył bicie jej serca.
sip A43
WARTO BYŁO CZEKAĆ 1 1 7
- Wciąż lubisz burze, tak jak w dzieciństwie? - spytał
Hunter.
- Mhm. Mój ojciec mówił nam, że pioruny to tylko
kichnięcia pana Boga.
Hunter pokiwał głową, wpatrzony w dolną wargę Gay-
lynn, na której zawisła kropelka brzoskwiniowego syropu.
Zlizała ją czubkiem języka. Jego opanowanie, nadwerężo
ne do granic wytrzymałości, pękło jak bańka mydlana.
Nie był w stanie rozsądnie myśleć ani chwili dłużej.
Wskazującym palcem dotknął jej wargi. Zaraz potem jego
usta upomniały się o pocałunek z żarliwością, o jakiej do
tąd nie miała pojęcia. I z czułością, jakiej nie spodziewa
ła się zaznać w najśmielszych snach. Jego pocałunek był
aktem podboju i wyrazem ogromnej namiętności.
Gaylynn uległa bezwarunkowo, żądając od Huntera te
go samego. Wszystkie lęki i niepewności się rozwiały. By
ło jej dobrze, czuła się bezpiecznie, nareszcie tak, jak tego
pragnęła.
Napięcie rosło w miarę zbliżania się burzy. Palce Hun
tera błądziły po wypukłościach jej piersi, i z powrotem.
Kiedy wreszcie musnął kciukiem różowy koniuszek, wy
prężyła się jak kotka i cichutko jęknęła. Zanim zoriento
wała się w sytuacji, leżeli na kanapie, mocno do siebie
przytuleni.
Chcieli być jeszcze bliżej siebie. Najpierw poradzili so
bie z krawatem. Po nim przyszła kolej na guziki sukienki,
a potem na zapięcie stanika. Gaylynn wstrzymała oddech.
Czuła, jak twardnieją jej sutki. Hunter przyglądał się im
zachwycony, w końcu pochylił głowę, obrysował językiem
ich ciemne aureole i zaczął je ssać. Delikatnie, nie spie
sząc się.
1 1 8 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Gaylynn wsunęła palce w jego włosy, znieruchomiała,
a potem zaczęła poruszać się pod nim bezładnie, jakby nie
mogła tego wytrzymać.
Nagle coś ostrego ukłuło ją w plecy, na tyle boleśnie, że
mimowolnie krzyknęła.
- Auu!
- Co się stało? - Hunter opanował się natychmiast i po
mógł jej usiąść.
Obejrzawszy się przez ramię, Gaylynn jedną ręką pod
niosła przedmiot, który spowodował zamieszanie, drugą
usiłowała poprawić sukienkę.
- To szpilka! Nawet wiem, kiedy ją tu zostawiłam.
- Czuła się jak idiotka. - Znowu mi się coś udało, prawda?
Jakbym przekłuła szpilką nadmuchany balon...
- Niezupełnie - pocieszył ją z szelmowskim uśmie
chem. - Ze mnie nie uszła ani odrobina powietrza. Sama
sprawdź. - Ujął delikatnie jej rękę i położył na swoim pod
brzuszu.
- Hunter - szepnęła, kiedy ją pocałował - kochaj się ze
mną...
Znieruchomiał i spojrzał jej w oczy.
- Naprawdę chcesz tego? Jesteś pewna, że to nie jest
z twojej strony wyraz wdzięczności albo...
- Niby za co mam być ci wdzięczna? Za to, że po raz
kolejny doprowadzasz mnie do takiego stanu i nic z tym
nie robisz? Jesteś sadystą...
Chwycił Gaylynn na ręce i zdejmując z niej po drodze
ubranie, zaniósł ją do sypialni.
- Czy tak będzie romantycznie? - spytał z chytrym
uśmiechem, sadzając ją na środku łóżka.
Gaylynn przypomniała sobie o paczce prezerwatyw,
WARTO BYŁO CZEKAĆ 1 1 9
które położyła na nocnym stoliku. Przysłała je Brett spe
cjalną pocztą ekspresową - z krótkim liścikiem.
Twój brat zastrzeliłby mnie, gdyby się dowiedział, co ci
posyłam, ale Lonesome Gap jest małą mieściną i wątpią,
żebyś zechciała wybrać się tam do sklepu właśnie po to.
Pamiętaj, jeśli będziesz miała ochotą pogadać, możesz do
mnie zadzwonić.
Bessie dostałaby zawału, gdyby znała zawartość pilnej
przesyłki zaadresowanej do Gaylynn.
Na razie jednak to ona była bliska zawału, patrząc na
dłonie Huntera wędrujące po jej brzuchu i przesuwające
się coraz niżej. Co się stało z jej ubraniem?
Chciała dotykać go w taki sam sposób. Zdarła z niego
koszulę i spodnie, odrzuciła daleko za siebie wszystko, co
mogło im przeszkadzać. Uderzenie następnego pioruna po
przedziła błyskawica, która na ułamek sekundy oświetliła
sypialnię białoniebieskim światłem.
Nagle lampa w pokoju dziennym zgasła. Dom pogrążył
się w całkowitej ciemności. Gaylynn nie dostrzegła ani tej
zmiany, ani następnych błyskawic. Nic ich już nie dzieliło.
Kiedy dłonie Huntera rozsunęły jej uda, opanowało ją nie
znane uczucie. Miała wrażenie, że oddycha rozrzedzonym
powietrzem i za chwilę zemdleje.
- Wiesz, co jest naprawdę groźne w czasie takiej burzy?
-szepnął jej do ucha.
- Nie, co takiego?
- Wszystko, co znajduje się pod wysokim napięciem.
- Przylgnął do niej biodrami, żeby pokazać, o czym kon
kretnie mówi.
120 . WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Naprawdę jest pod wysokim napięciem? - Kiedy do
tknęła twardej jak kamień powierzchni, Hunter wyprężył
się jak struna i zaczął oddychać głęboko. Jej palce błądziły
tam i z powrotem z coraz większym zapamiętaniem.
- Pod bardzo wysokim napięciem -jęknął, sięgając po
pudełko z kondomami.
- Wiem, gdzie go trzeba schować... - Gaylynn wes
tchnęła zachwycona, kiedy był gotowy. - Na czas burzy...
- Uniosła biodra, torując mu drogę do wilgotnego gniazda.
-Tutaj... tak... tak!
Ich oczy się spotkały, kiedy o odwrocie nie mogło być
mowy. Wbił się w nią jednym silnym pchnięciem - uświa-
damiając sobie poniewczasie, że jest to jej pierwszy raz.
Mimowolnie napięła mięśnie, kiedy przeszył ją krótki
jak błyskawica, tępy ból.
Hunter zamarł w bezruchu.
Zobaczyła niedowierzanie w jego oczach.
- Nie przerywaj teraz - szepnęła, unosząc biodra.
Zadałby jej niejedno pytanie, ale nie był w stanie
myśleć.
Poruszał się wolno, ostrożnie, szukając oznak bólu na
jej twarzy. Ale Gaylynn nie wyglądała na cierpiącą. Wes
tchnęła z ulgą, tonąc w jego ramionach. Zapomniała
o swoich lękach, o tym, że po raz pierwszy w życiu jest
z mężczyzną, a jeszcze wczoraj niczego nie była pewna...
Poddała się czarowi chwili. Była wdzięczna losowi za to
co czuła, i chciała, żeby Hunter o tym wiedział.
- Cicho, obudzisz go!
Hunter nie mógł uwierzyć, że po tym, co się wydarzyło
poprzedniej nocy, zdołał zasnąć.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
121
Szykował się do długiej rozmowy z Gaylynn, ale pró
bując znaleźć właściwe słowa, zamknął na chwilę oczy.
Obudził się nad ranem.
To prawda, że od pewnego czasu zbyt mało sypiał, ale
żeby po takiej nocy...
- Nie skacz na niego! - usłyszał głos Gaylynn.
Niemal w tej samej chwili ważąca niemal cztery kilo
gramy syjamska kotka wyładowała na jego brzuchu.
Hunter poderwał się gwałtownie, zrzucając ją na podło
gę, wcześniej jednak zdążył poczuć dwadzieścia kocich
pazurków wczepiających się w jego skórę.
- Przestraszyłeś ją - powiedziała Gaylynn z wymówką
w głosie, kiedy Cleo jak niepyszna uciekła z sypialni.
- Z wzajemnością - mruknął zaspany.
Z wzajemnością... Czy kochała Huntera z wzajemno
ścią? Bo jeżeli czekogolwiek mogła być pewna, to właśnie
tego, że go kocha. A jeśli z jego strony to tylko fizyczne
pożądanie?
- Musimy porozmawiać - powiedział z chmurną miną.
- Dobrze. - Gaylynn usiadła na brzegu łóżka.
.- Dlaczego mi nie powiedziałaś... Że nigdy wcześ
niej...?
- Celibat jest w modzie, nie słyszałeś?
- Pytam poważnie.
- A ja ci poważnie odpowiadam. W dzisiejszych cza
sach jest więcej dziewic, niż ci się wydaje.
- Od dzisiaj o jedną mniej.
- Zgadza się. - Sięgnęła do talerza po grzankę z ma
słem orzechowym. - Jesteś głodny?
Tak, kiedy patrzył na nią, od razu robił się głodny, ale
nie miał ochoty jeść.
122 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Nie usłyszawszy odpowiedzi, westchnęła głośno i od
stawiła talerz.
- Posłuchaj, za miesiąc mam urodziny. Może zdecydowa
łam po prostu, że nie chcę być trzydziestoletnią dziewicą.
Hunter nie wyglądał na rozbawionego.
- Nie wierzę ci. Nie należysz do kobiet, które robią to
bez... Nie poszłabyś do łóżka z kimś, kogo nie... nie ko
chasz. - Nie patrzył na nią jak zakochany mężczyzna, jak
ktoś, kto chciałby spędzić z nią resztę życia, człowiek gar
nący się do małżeństwa. Wyraz jego twarzy zdradzał jedy
nie wyrzuty sumienia.
- Gdybym wiedział, że jesteś... Że nie miałaś wcześ
niej...
- To słowo brzmi: dziewica - podpowiedziała zniechę
cona.
- Dokąd, według ciebie, prowadzi nasz... związek? -
zapytał zniecierpliwiony.
- A według ciebie: dokąd?
- Donikąd. Ty niedługo wrócisz do Chicago, a ja zo
stanę tutaj.
- Dobrze - powiedziała, chociaż czuła się źle. Bardzo
źle. Ona i Hunter zostali stworzeni do tego, żeby być ra
zem. Ale nie mogła paść przed nim na kolana i oświadczyć
mu się. Nie potrafiła wyznać, że go kocha i jeszcze zmusić
do wzajemności. Mogła jednak zaoszczędzić mu wyrzutów
sumienia.
- Posłuchaj, nie komplikujmy tego bardziej, niż trzeba.
Nie jesteśmy sobie nic winni. Spróbujmy po prostu dobrze
się bawić. Póki to możliwe.
- Bawić jak? Tak jak poprzedniej nocy?
Skinęła głową, nie patrząc mu w oczy.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
123
- No więc... co ty na to? Zgoda?
- Zgoda.
Zgodził się oczywiście, co nie zmieniało faktu, że mio
tały nim gwałtowne, nie do końca uświadomione uczucia.
Wiedział, że Gaylynn budziła w nim coś więcej niż pożą
danie, ale czy była to miłość?
Na pewno nie był zbyt atrakcyjną partią dla kobiety
z taką klasą jak Gaylynn - niezależnej, wykształconej, po
dróżującej po całym świecie i nieźle sobie radzącej bez
mężczyzn. Jego była żona z trudem skończyła szkołę śred
nią i nigdy nie wyjechała z Chicago, dopóki nie przepro
wadzili się razem do Lonesome Gap - „zapadłej dziury
na końcu świata", jak zwykła nazywać to miejsce, dopóki
z niego nie uciekła.
Gaylynn zdawała się lubić jego rodzinne strony, przy
najmniej na razie. Nie zdziwiłby się, gdyby któregoś dnia
powiedziała, że ma dosyć gór, przyrody i Lonesome Gap.
Często tak bywa z przyjezdnymi, nawet jeśli przedtem
mieli dosyć wielkiego miasta, z którego uciekli.
Widział, jak Gaylynn wspaniale dochodzi do siebie po
niedawnym urazie i odzyskuje dawną odwagę. Miał rację,
przewidując, że strach minie, a w górach odnajdzie samą
siebie. Fakt, że postanowiła go uwieść - i jak postanowiła,
tak zrobiła - świadczył o tym najlepiej.
Bez względu na wszystkie wątpliwości, Hunter był pe
wien, że nic nie powstrzyma Gaylynn przed powrotem do
dawnego życia w Chicago. Sama mu to powiedziała.
Gaylynn zauważyła smutek w oczach Huntera. Wiele
by dała, żeby wymazać z nich ten nowy niepokój. Nie
mogła pozwolić, żeby czuł się choć trochę winny z jej
powodu. Nie była naiwna i doskonale wiedziała, co robi.
124 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Nie chciała zresztą roztrząsać zbyt dokładnie tego, co się
wydarzyło, żeby nie pozbawić się radości.
- Masz niesamowite oczy - powiedział nagle Hunter,
uśmiechając się do niej.
- Po prostu brązowe.
- Takie ciemne, mroczne oczy doprowadzają facetów
do szaleństwa. Nikt ci tego nie mówił?
- Mnie doprowadzają do szaleństwa wyłącznie zielone.
- Jak się objawia takie szaleństwo? - spytał z figlar
nym błyskiem w oczach.
- Chodź, pokażę ci...
- A to gdzie mam postawić? - spytał Boone, wnosząc
do biblioteki następne pudło z książkami.
- Otwórz je. Muszę się zorientować, co jest w środku
- odpowiedziała Gaylynn.
- Te pudła były w piwnicy Rue - dodał, jak gdyby taka
informacja mogła pomóc jej zdecydować, przy której półce
postawić książki.
- Aha, powieści! Zanieś to pudło Stelli, ona rozpakuje
książki i ustawi je półkach.
Nigdy przedtem nie widziała tak uszczęśliwionej twarzy
Boone'a.
- Coś takiego! - Ma Battle uśmiechnęła się, kiedy
wnuk państwa Twitty podniósł bez wysiłku karton i po
biegł z nim do Stelli. - Nie widziałam, żeby ktoś tak bardzo
się spieszył, od czasu kiedy dziesięcioletni Floyd uciekał
przed niedźwiedziem na drzewo. Zachodzę w głowę, czy
to nie do ślicznej Stelli Rue tak mu spieszno.
Stella była dobrze wychowaną, spokojną i miłą dziew
czyną. Gaylynn poznała ją w zeszłą sobotę, tak jak wię-
WARTO BYŁO CZEKAĆ
125
kszość mieszkańców miasta, którzy zgłosili się do sprząta
nia biblioteki. Od razu ją polubiła. Boone'a również.
- Nic dobrego nie może z tego wynikać - powiedziała
Ma Battle.
- A to dlaczego?
- Dlatego, że matka. Boone'a była z Montgomerych.
Dlatego, moje dziecko.
- Ale on nosi nazwisko Twitty.
- Bo jego tata był Twitty. Ale mama Montgomery.
- Pani chyba nie pochwala tych ciągnących się przez
pokolenia waśni rodowych?
- Ja nie staję po niczyjej stronie - odparła Ma Battle. -
I ty rób tak samo, jeśli chcesz posłuchać rady starej kobiety.
Ani jedna, ani druga rodzina nie słynie z łagodności. Mo
żesz mi wierzyć na słowo.
- A z czego słynie jedna i druga rodzina?
- Z bimbrownictwa i przemytu. Ale to dawne dzieje.
Wyprodukowanie dobrej jakości whisky było wielką sztu
ką w tamtych czasach. Ale to już sztuka zapomniana - po
wiedziała Ma Battle z melancholią w głosie.
- Dlaczego?
- W dzisiejszych czasach dużo jest łatwiejszych sposo
bów zarobkowania. Nie mówię, że dzisiaj nikt niczego nie
pędzi. Znajdzie się jakiś zapaleniec tu czy tam. Ale szacu
nek dla bimbrowników, podziw dla ich umiejętności to już
zamierzchła przeszłość. Szkoda gadać...
- Mówi pani o tym z wielkim znawstwem.
- Naturalnie, że wiem, co mówię. Mój dziadek był
jednym z największych producentów i przemytników whi
sky w tym stanie. Skrzynki z butelkami ukrywał w cięża
rówkach z kukurydzą, ale prawda była taka, że w jednym
126
WARTO BYŁO CZEKAĆ
transporcie więcej było butelek niż kolb kukurydzy. Pano
wała wtedy prohibicja, więc zapotrzebowanie na dobre
trunki było ogromne. Rynek wydawał się nienasycony.
- Dał się kiedyś złapać?
- Nie. Ale aresztowanie innego bimbrownika spowodo
wało wojnę między Rue a Montgomerymi.
- Tak, słyszałam. Ale to było tak dawno temu! Nie
wydaje mi się, żeby Boone żywił jakieś uprzedzenia do
Stelli, tylko dlatego, że ona nosi nazwisko Rue.
- Boone myśli sercem, a nie głową. Bessie z Floydem
rwaliby sobie włosy z głowy, gdyby wiedzieli, co się kroi.
A o tym, że się coś „kroiło", Gaylynn była przekonana.
Spoglądając na nich ukradkiem, rozpoznawała wszystkie
objawy młodej, nie ostygłej jeszcze miłości.
Cierpiała na tę samą chorobę. Nawet teraz, w sobotnie
popołudnie, otoczona wianuszkiem dzieci, nie mogła ode
rwać myśli od Huntera. Ten facet działał na nią jak narko
tyk!
- Jaką bajkę będzie nam pani czytać? - spytała jed
na z dziewczynek, ciągnąc Gaylynn za liliową spódnicę,
tę, w której najczęściej przychodziła do swojej szkoły
w Chicago.
- Właśnie się zastanawiałam... którą bajkę wam prze
czytać na początek.
Trzymała dwie książki: całkiem nową i bardzo sta
rą. Nową podarował jej Hunter, stara była zbiorem baś
ni cygańskich, które czytali jej rodzice, gdy była dziec
kiem.
Pamiętała, że mama czytała dokładnie, nie zmieniając
ani słowa, podczas gdy ojciec wymyślał co chwila własną
- zawsze inną - wersję tej samej historii.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 127
Zerknąwszy na ostatnią stronę, Gaylynn odnalazła kilka
swoich ulubionych baśni. Na dobry początek postanowiła
przeczytać dzieciom „Złotą gruszkę" - o chorym królu,
jego czterech synach i cygańskiej czarodziejce, która ka
zała im szukać złotej gruszki - cudownego lekarstwa dla
ich ojca.
Ta baśń bardzo się dzieciom spodobała. Potem Gaylynn
przeczytała im legendę czirokeską „Dlaczego opos ma goły
ogonek" z książki Huntera, który czytał jej tę historię ze
szłej nocy. Rozmarzyła się... Po skończonej lekturze za
częli „odgrywać", jak nazwał to Hunter, treść legendy
przed kominkiem w jego domu.
- Będzie pani czytać? - Jakieś dziecko przywołało ją
do rzeczywistości.
- Oczywiście. - Zaczęła czytać przypowieść o tym, jak
niebezpieczna może być próżność: „W czasach, o których
prawie nikt już nie pamięta, opos miał piękny, puszysty
ogon, z którego był dumny, bo mógł go każdego ranka
czesać i chwalić się nim przed innymi zwierzętami. Tak
bardzo się chwalił, że królik, który wcale nie miał ogona,
odkąd wyszarpał mu go niedźwiedź, stał się bardzo za
zdrosny i postanowił zakpić z oposa".
Opowiadanie było krótkie, w sam raz dla sześcioletnich
dzieci, które zaśmiewały się w głos, kiedy skończyła czy
tać: „Później opos był tak zdumiony i zaskoczony, że nie
mógł powiedzieć ani słowa. Przysiadł bezradnie na ziemi
i uśmiechnął się, tak jak robią to oposy do dzisiaj, kiedy
są zdziwione".
Kiedy Gaylynn wybrała każdemu dziecku książkę, od
łożyła karty biblioteczne do drewnianego pudełka. Osiem
naście takich kart wypisała na starym, zabytkowym re-
128
WARTO BYŁO CZEKAĆ
mingtonie, któremu brakowało jednej litery w klawiaturze.
Cieszyła się, że było to „z", bo żadne dziecko nie miało
nazwiska zaczynającego się od tej litery.
Nie mieli pieniędzy na nowe książki, ale stare zbiory,
szczególnie z zakresu literatury dziecięcej, stanowiły cał
kiem przyzwoity księgozbiór, jak na małą wypożyczal
nię w bardzo małym miasteczku. Gaylynn wpadła na po
mysł, że będzie wysyłała do wydawnictw prośby o egzem
plarze gratisowe. Dopisała go do długiej listy spraw do
załatwienia.
Kiedy dzieci wyszły, została w bibliotece sama - nie
licząc Stelli i Boone'a, którzy, pochłonięci sobą nawzajem,
nie poświęcali uwagi reszcie otaczającego ich świata. Ma
Battle zapowiedziała, że wpadnie do Gaylynn, żeby roz
ważyć możliwość prowadzenia kursów czytania i pisania.
Gaylynn chciała jej z kolei zaproponować wystąpienie
o dotowanie biblioteki przez prywatną fundację rządową.
Kiedy sięgnęła po swoją książkę z baśniami cygański
mi, wypadła z niej na podłogę jakaś kartka.
Podniosła ją natychmiast i przeczytała: „Lęk zubaża,
a pogodzenie się ze smutkiem może wzbogacić".
Słyszała kiedyś te słowa. Było to stare porzekadło Ro
mów. Nie wiedziała, skąd je zna, ale znała na pewno. Słowa
te wydawały się skierowane specjalnie do niej. Kiedy przy
jechała z Chicago, paraliżował ją strach. Strach wyjałowił
ją psychicznie, odebrał chęć życia.
Tutaj, w domku Michaela, obecność gór, ich piękno
i spokój uzdrowiły jej duszę. Powoli wracała do równowa
gi. Przyszedł też czas na pogodzenie się ze śmiercią Du-
ane'a. Przestała dręczyć się pytaniami o własną winę i od
powiedzialność.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
129
„Lęk zubaża", szepnęła, przesuwając palcami po lite
rach. W jaki sposób ta kartka znalazła się w książce?
Jej palce powędrowały mimowolnie do starego orderu,
który od pamiętnego wieczoru, kiedy kochała się z Hunte
rem, zaczęła nosić na co dzień. Ten dziwny przedmiot
dodał jej wtedy odwagi... Uśmiechnęła się. Tak naprawdę
nie wiadomo, które z nich uwodziło, a które zostało uwie
dzione. Wystarczyła iskra, żeby ich wzajemne pożądanie
wybuchło takim ogniem...
Gdyby miała ocenić własne odczucia, stwierdziłaby, że
nie było to tylko pożądanie. To jej miłość wybuchła jak
wulkan.
Spojrzała kątem oka na Stellę i Boone'a, którzy układali
książki w dziale literatury faktu. W gruncie rzeczy więcej
tam było szeptania niż układania.
- Boone Twitty, wynoś się stąd natychmiast! - usłysza
ła krzyk Floyda, tak głośny, że nawet leżący przed progiem
Bo Regard wstał i odwrócił głowę. Potem podwinął ogon
i schował się pod stołem.
Coś takiego! Gaylynn wyszła zza biurka, żeby przeko
nać się, o co ten hałas. Nie musiała długo czekać. Floyd
z innym, młodszym mężczyzną wpadli do biblioteki.
- Aha - mruknęła Gaylynn. - Zaczęły się kłopoty.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Trzymaj się z daleka od mojej córki! - wrzasnął Otis
Rue.
- To twoja córka próbuje swoich sztuczek na moim
wnuku! - krzyknął Loyd.
Gaylynn włożyła dwa palce do ust i zagwizdała - wy
sokim, porażającym bębenki tonem. Dzięki długoletniej
pracy w szkole doprowadziła tę sztukę do perfekcji. Nie
znała lepszej metody na uciszenie całej gromady nieznoś
nych chłopaków. Okazało się, że na dorosłych mężczyzn
działa to równie skutecznie. W sali biblioteki zapanowała
głucha cisza.
- A teraz proszę mi spokojnie wytłumaczyć, o co cho
dzi - poprosiła stanowczo.
- Ci awanturnicy Rue znowu się stawiają - zaczął Floyd.
- Awanturnicy? Mówisz pewnie o Montgomerych!
- A więc znów chodzi o wojnę między waszymi rodzi
nami, tak? - zapytała Gaylynn.
Obaj mężczyźni wpatrywali się w nią kompletnie zde
zorientowani.
- A więc, posłuchajcie, panowie. Przykro mi, że to ja
muszę wam ogłosić taką nowinę, ale niebawem rozpocznie
się dwudziesty pierwszy wiek.
- A co to ma do rzeczy? - spytał Floyd.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
131
Gaylynn sama nie była pewna, ale jakimś cudem Floyd
Twitty i Otis Rue przestali skakać sobie do oczu.
- Otóż ma - odpowiedziała stanowczo, próbując po
zbierać myśli. - Czas skończyć tę śmieszną wojnę.
- Naszą wojnę nazywasz śmieszną? - oburzył się Otis.
- Nasza wojna wcale nie jest śmieszna! - Floyd poparł
go z jeszcze większą irytacją w głosie.
- Dobrze, przepraszam, użyłam niewłaściwego słowa.
- Ale jakkolwiek by ją nazwać, ta wojna nie może trwać
w nieskończoność. Koniec z tym.
- A to niby dlaczego?
- Dlatego, że wyrządzacie krzywdę swoim bliskim. Tym,
których powinniście najbardziej chronić. Swoim dzieciom
i wnukom.
- Jesteś w tym mieście od kilku tygodni i już wiesz
lepiej ode mnie, czego brakuje do szczęścia mojemu wnu
kowi? Daj kurze grzędę! - Floyd był pąsowy ze złości.
- Nie odbiegajmy od tematu. Wiesz, że nie chodzi tu
o moją skromną osobę. Stella ani Boone nie zrobili nic złego.
- Może, według ciebie...
- Czy chcecie doprowadzić do tego, że ci młodzi ludzie
stąd uciekną? - spytała podniesionym głosem. - Właśnie o to
wam chodzi? Nic łatwiejszego! Stella i Boone mogą wyje
chać z Lonesome Gap na zawsze, tak jak zrobiło to przed
nimi wielu młodych ludzi. Mogą osiedlić się w Ashville albo
w jakimkolwiek innym mieście i żyć spokojnie, nie narażając
się na wasz gniew. Chcecie tego naprawdę? Nie przyszło wam
do głowy, że przez was tak wielu młodych ludzi porzuciło te
strony? Może zaczniecie w końcu zachęcać swoje dzieci
i wnuki, żeby zostały tutaj, pozakładały rodziny, zamiast
zmuszać je do ucieczki swoimi kłótniami?
132 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Floyd i Otis zaczęli szurać nerwowo nogami, nie patrząc
na Gaylynn. Wiedziała już, że poruszyła w nich najczulszą
strunę i że ma ich w garści.
- Posłuchajcie! O wojnach klanów mogłabym wam
długo opowiadać. Romowie są mistrzami w prowadzeniu
waśni rodowych.
- Nie słyszałem o nich - mruknął Floyd. - Mieszkają
w tych stronach?
- Romowie to inaczej Cyganie. Moi przodkowie mie
szkali na Węgrzech. Zanim wdarliście się tu z krzykiem,
czytałam dzieciom baśnie cygańskie. Jedna z moich ro
dzinnych legend - to takie historie przekazywane z poko
lenia na pokolenie - opowiada o wojnie między dwoma
rywalizującymi ze sobą klanami i zaczarowanej szkatułce,
która sprawiła, że dwoje młodych ludzi ze skłóconych
rodzin, chłopak i dziewczyna, zakochali się w sobie. Ich
małżeństwo położyło kres waśniom.
- Chcesz powiedzieć, że Stella i Boone myślą o mał
żeństwie?
- Tak! - krzyknęli jednocześnie Boone i Stella, którzy
dotąd milczeli.
Floyd i Otis zamienili się w dwa słupy soli.
- Będzie tak, jak powiedziała Gaylynn - odezwał się
Boone - wyjedziemy stąd lub zostaniemy, jeśli pozwolicie
nam się pobrać. Decyzję wy sami musicie podjąć.
- No... ja... - Otis rozłożył bezradnie ręce.
- Co: ty... - Floyd stracił głos.
- Moje gratulacje! - Gaylynn uściskała oniemiałych
mężczyzn. - Podjęliście słuszną decyzję. Od początku, jak
tylko was poznałam, wiedziałam, że jesteście wspaniałymi
ludźmi. Tylko mądry człowiek potrafi zdobyć się na tyle
WARTO BYŁO CZEKAĆ
133
odwagi, żeby odrzucić przeszłość i krępujące go przesądy.
Tylko światły człowiek, wcześniej czy później, sam zaczy
na podejmować decyzje.
- O czym ona, do diabła, mówi? - Otis zwrócił się do
Floyda.
- Nie wiem, choćbyś mnie zabił. Nie znasz tych mia
stowych ludzi?
- Co tu się dzieje? - zapytał stojący w progu Hunter.
- Dowiedziałem się o awanturze.
- To nie jest awantura, tylko zaręczyny - oznajmiła
z satysfakcją Gaylynn.
- Cześć, Hunter - przywitał go Floyd klepnięciem
w plecy. - Możesz nam pogratulować. Wygląda na to, że
nastąpił koniec wieloletniej wojny.
Dopiero wówczas, kiedy wszyscy, poza Hunterem, wy
szli z biblioteki, Gaylynn zdała sobie sprawę, jak wielkie
znaczenie dla niej samej ma to, co się wydarzyło. Pomimo
agresji rozwścieczonych mężczyzn nie wpadła w panikę.
Potrafiła odpowiedzieć krzykiem, tak jak kiedyś. Rozpie-
rała ją duma!
- Możesz mi wytłumaczyć, co tu się działo? - spytał ją
Hunter.
- Czary.
- Nie myślałem, że dożyję dnia, w którym tych dwóch
facetów znajdzie się w jednym pomieszczeniu i żaden
z nich nie będzie ubliżał temu drugiemu.
- Robili to! Obaj! Ale ja ich przekrzyczałam.
- Jak ci się to udało?
- Zapominasz, że przez kilka lat miałam do czynienia
z hałaśliwymi, nieznośnymi dziećmi.
- Tak potraktowałaś Otisa i Floyda?. Jak dzieci?
134
WARTO BYŁO CZEKAĆ ,
- A jak się zachowywali?
Ku jej zaskoczeniu, Hunter schylił się i pocałował ją
w usta. Odniosła wrażenie, że chciał powiedzieć, jak bar
dzo jest z niej dumny.
- A to za co? - spytała drżącym głosem.
- Za to, że jesteś.
- Hunter, nigdy bym nie pomyślała, że możesz być
takim tchórzem!
- Spytałem tylko, czy na pewno wiesz, co robisz.
- A kto chciał, żebym obcięła ci włosy?
- Ja. Zanim zobaczyłem ten błysk w twoich oczach,
kiedy wzięłaś do ręki nożyczki.
- Nie bój się, nie obetnę ci... niczego, co jest ci nie
zbędne - szepnęła, mrużąc powieki.
Chwilę później, upewniwszy się, że odłożyła nożycz
ki w bezpieczne miejsce, Hunter posadził ją na swoich ko
lanach.
- Zapłacisz mi za to, kobieto! - powiedział z góralskim
akcentem.
- Mam nadzieję... Masz jakieś specjalne zachcianki?
- Trochę tego... - Musnął wargami jej szyję. - I dużo
tego... - Wsunął rękę pod jej spódnicę i obrysował palcem
kształt jedwabnych trójkątów.
- Specjalnie mnie rozpraszasz, żebym nie obcięła ci
włosów - szeptała coraz ciszej.
- Skutecznie?
- Tak. Bardzo dobrze. Cudownie... - Wsunęła rękę
między jego uda. - Muszę sprawdzić dokładnie, czy u cie
bie też wszystko jest w porządku.
- Proszę bardzo. Nie krępuj się... Czuj się swobodnie.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
135
- Uwolnił ją z objęć i rozparł się wygodnie na krześle.
- Sprawdzaj, co chcesz.
- Dobrze, ale najpierw muszę cię ostrzyc. - Gaylynn
wstała, sięgając z powrotem po nożyczki.
Nagle Blue przypomniał im o swoim istnieniu. Leżąc
na krześle, zezowaty kociak nie spuszczał z nich oka, nie
cierpliwie czekając na okazję do zabawy.
- Dlaczego tak strasznie ci zależy, żeby skrócić mi wło
sy? - zapytał Hunter.
- Nie pamiętasz, że sam mnie o to prosiłeś? Poza tym
różne przyzwoite kobiety z Lonesome Gap za bardzo się
na ciebie gapią. Przynajmniej od pewnego czasu. Wyglą
dasz zbyt... wyzywająco.
- Już widzę siebie w przyszłości z włosami obciętymi
na jeża... - powiedział Hunter z miną męczennika. -I po
myśleć, że wszystkiemu są winne przyzwoite kobiety...
- Nie bój się, nie będzie tak źle. Jedno cięcie tutaj. I
jedno tutaj... - Gaylynn wykonywała więcej ruchów ręką
niż nożyczkami. Nie miała sumienia ostrzyc Huntera „na
zapałkę". Jego włosy skróciła nieco z tyłu, żeby nie zasła
niały, jak dotąd, całego kołnierza. O wiele większą przy
jemność sprawiało jej samo dotykanie jego głowy, prze
czesywanie palcami włosów, wyszukiwanie siwych nitek.
Naliczyła trzydzieści pięć srebrnych włosów. Większość
z nich odnalazła na skroniach. - Dzięki nim wyglądasz
trochę dostojniej.
- Jeśli nie odłożysz tych nożyczek, za chwilę jesz
cze bardziej osiwieję - powiedział zrezygnowany Hunter,
schylając się do Blue, który patrzył na niego błagalnym
wzrokiem, domagając się zabawy.
- Nie baw się teraz z kotem, bo utnę ci coś niepotrzeb-
136
WARTO BYŁO CZEKAĆ
nie. A zresztą... Już po wszystkim. - Wręczyła mu luster
ko, ale Hunter zerknął w nie szybko, zupełnie nie zaintere
sowany własnym odbiciem.
- Bardzo ładnie. Mam nadzieję, że teraz wrócimy do
badania.
- Badania...?
- Może kontroli... Albo inspekcja będzie lepszym
określeniem. Miałaś coś sprawdzić.
- Ach: to...
- Tak, to.
- Wydaje mi się, że nie miałeś jeszcze okazji docenić
wszystkich uroków mojej sypialni.
- Jest to propozycja, której nie nie potrafiłbym się oprzeć.
Podała mu rękę i zaprowadziła go do swego pokoju.
- Widzisz jakąś różnicę? Coś nowego?
- Pudełko z kondomami jest otwarte.
- A poza tym?
- No dobrze, przyznam się bez bicia - westchnął. - Nie
mam szansy zgadnąć, o co ci chodzi, bo nigdy w tym po
koju nie zwracam uwagi na wystrój wnętrza. Patrzę tylko
na ciebie.
- Wiem. I za to cię kocham. - Gaylynn wymówiła te
słowa żartobliwie, wiedząc, że Hunter nie weźmie ich na
serio. - Ale rozejrzyj się wkoło. Na pewno zauważysz coś
interesującego.
Powiódł wzrokiem po całym pokoju. Dostrzegł znane
mu łóżko i stolik, a także sporo drobiazgów, które sprowa
dziła tu Gaylynn - lustro, wazon z kwiatami, firanki w ok
nach. Zamieniła to miejsce w prawdziwy dom. Rozpoznał
girlandę z purpurowych kwiatów. Może nie zauważył...
- Ten obraz?
WARTO BYŁO CZEKAĆ 137
- Ciepło, ale nie gorąco...
- Poddaję się.
- Na łóżku. Pikowana narzuta w gwiazdki. Kupiłam ją
dziś rano od Ma Battle. Piękna, prawda? - Pogładziła de
likatnie purpurową tkaninę.
- Piękna. Chodź, zobaczymy, jak się na niej leży. -
Hunter pociągnął ją za sobą na łóżko.
Ku jego zdumieniu, Gaylynn poderwała się i ściągnęła
go siłą na podłogę.
- Nie kładź się na tym! - krzyknęła. - To jest dzieło
sztuki!
- W takim razie powinno wisieć na ścianie, a nie leżeć
na łóżku.
- Tak myślisz? To dobry pomysł. Widziałam nawet spe
cjalne wieszaki do takich tkanin. Może Ma Battle ma je
u siebie w sklepie. Chodź, przejedziemy się.
- Później. Przeszkadza mi to dzieło sztuki. Wolałbym
oglądać coś innego. - Spojrzał na nią z cierpiętniczą miną.
'- No, nie daj się prosić, chodź, złożymy dzieło sztuki
w piękną kostkę. Złap dwa rogi...
Kiedy podszedł do Gaylynn, żeby wykonać jej polece
nie, pocałował ją, ale cofnął się pospiesznie, zanim zdążyła
zareagować. Intrygujący błysk w jego oczach podpowie
dział jej, że Hunter postanowił się z nią droczyć.
Proszę bardzo, pomyślała, do tej gry trzeba dwojga.
Kiedy schylił się, żeby staranniej złożyć tkaninę, Gaylynn
pocałowała go znienacka, w identyczny sposób: atak i bły
skawiczna ucieczka.
- Szybko się uczysz - przyznał Hunter z uśmiechem.
- Ty też - odpowiedziała szeptem, odwrócona do niego
plecami, czekając, aż rozepnie guziki jej bluzki.
1 3 8 WARTO BYŁO CZEKAĆ
Tym razem, kiedy opadli razem na łóżko, przyjęła go
z otwartymi ramionami. Kiedy się kochali, powiedziała
sobie, że nie pragnie niczego więcej. Żadne słowa się nie
liczą, jeżeli bez nich może być tak dobrze.
- Nie podglądasz, prawda? - spytał po raz drugi, pro
wadząc Gaylynn przez gęste krzaki rododendronów. Wiódł
ją tuż przed sobą, jak gdyby była jego cieniem.
- Jak mogę podglądać, kiedy zasłaniasz mi oczy swoi
mi wielkimi dłońmi?
- Zasłaniam ci oczy tylko jedną ręką. Drugą cię pod
trzymuję.
- I tak wiem, dokąd mnie prowadzisz.
- Cicho. Jesteś gotowa?
- Uhm... Ty chyba też... - Zamruczała przeciągle,
ocierając się pośladkami o jego biodra.
- A teraz? - Położył swoją potężną dłoń na jej piersi.
- Co ty na to?
- Mmm! - Nie otwierając oczu, przechyliła do tyłu
głowę, żeby oprzeć ją na ramieniu Huntera. - Cudownie!
- Pytałem o widok - szepnął jej do ucha.
- Rozumiem. Oczywiście.
Słyszała od pewnego czasu szmer płynącej wody, wiedzia
ła więc, że zbliżają się do rzeki. Kiedy otworzyła oczy, zoba
czyła przed sobą wodospad. Był potężny, otoczony ze wszy
stkich stron niewiarygodnie soczystą, niemal jaskrawą ziele
nią. Promienie słońce odbijały się od tańczącego słupa wody,
tworząc w powietrzu siatkę iskrzących diamentowych żyłek.
- Pięknie tu - szepnęła. - Jak znalazłeś to miejsce? Wy
daje się takie odległe od cywilizowanego świata. Chyba
nikt tu nie przychodzi.,.
WARTO BYŁO CZEKAĆ
139
- Zgadza się. To moje ulubione miejsce. Kryjówka.
Przychodzę tu, kiedy mam wszystkiego dosyć.
Gaylynn postawiła na ziemi koszyk, odwróciła się do
Huntera i zarzuciła mu ręce na szyję.
- A to za co? - roześmiał się.
- Za to, że mnie tu przyprowadziłeś. Nigdy nie widzia
łam piękniejszego miejsca.
Myślała o tym, jak bardzo go kocha. Świadczył o tym
każdy jej gest i ton głosu. Ale nie mogła powiedzieć te
go głośno. Bała się, że czar pryśnie, bo takim wyzna
niem zniechęciłaby go. Spędzili razem kilka cudownych
tygodni, każdą wolną od pracy chwilę, i wciąż do siebie
tęsknili. Nie mogła ryzykować. Żadne słowa nie były tego
warte.
Uświadomiła sobie nagle, że to ich pierwszy wspólny
piknik. Poczuła się jak nastolatka.
- Pani pozwoli... - Hunter podał jej uprzejmie rękę,
drugą pokazując rozłożony przez niego na trawie czerwo
no-biały obrus.
Przygotował mnóstwo przekąsek: pokrojony w plaster
ki szwajcarski ser, szynkę, winogrona, pomarańcze. Poma
rańcze. .. Nigdy by nie zgadła, do czego mogą się przydać
na romantycznym pikniku.
Usiadła między nogami Huntera, oparta plecami o jego
tors. Zaczęli od pomarańczy. Obierał je, pochylając się nad
nią. Czuła każde poruszenie jego mięśni, kiedy zdejmował
z nich skórkę, a potem dzielił je na cząstki. Podał jej jedną
z cząstek do ust. Ugryzła kawałek. To był bardzo soczysty
owoc. Kilka kropel soku pociekło jej za dekolt.
- Przepraszam, zaraz to wytrę...
Przyciągnął ją do siebie, układając głowę na zgiętym
140
WARTO BYŁO CZEKAĆ
łokciu. Pochylił się i zlizał sok - powoli, kreśląc językiem
esy-floresy na jej ciepłej skórze.
Początek uczty okazał się tak podniecający, że Hunter
musiał wycisnąć więcej soku. Zlizując kroplę za kroplą, jedną
ręką ściskał cząstki pomarańczy, drugą gładził pierś Gaylynn.
- Zdejmę z ciebie tę bluzkę, póki cała nie jest w soku...
Zamiast stanika Gaylynn miała na sobie bawełniany,
koronkowy podkoszulek. Hunter patrzył jak zauroczony na
prześwitujące przez ażurową tkaninę ciemne aureole.
- To też...
- Nie! Ktoś nas może zobaczyć!
- Tutaj nikt nie przychodzi poza nami - uśmiechnął się
zagadkowo - ale jeśli chcesz, pokażę ci inne miejsce. Chodź!
- Podał jej rękę i poprowadził w stronę wodospadu.
- Uprzedzam, że nie umiem pływać.
- Nie będziemy pływali. Zanurzymy się, ale w swojej
namiętności, nie w wodzie. Uważaj, kamienie są tutaj śli
skie. - Objął ją mocno w pasie.
- Nie ma tu przypadkiem niedźwiedzi?
- Nie - roześmiał się - ale ja będę groźnym misiem.
Zjem cię z rozkoszą.
Chwilę później znaleźli się w małej grocie za wodospa
dem. Dźwięk wody uderzającej o kamienie zagłuszał ich
słowa.
Ale Gaylynn nie dbała już o słowa. Nie przeszkadzał jej
hałas ani chłód, ani to, że grota była ciasna. Wargi Huntera
były wystarczająco ciepłe, żeby ją ogrzać i rozniecić w niej
ogień, jaki tylko on, mężczyzna jej życia, będzie w stanie
ugasić.
Posadził Gaylynn na półce skalnej, a potem wsunął rękę
pod jej kolano i podniósł nogę. Gaylynn zamknęła oczy.
WARTO BYŁO CZEKAĆ 1 4 1
Po dwóch długich, namiętnych pocałunkach byli prawie
całkiem nadzy, chociaż Gaylynn nie wiedziała, jak to się
stało. Była nieprzytomna z podniecenia.
- Hunter, błagam cię... - szeptała, nie słysząc włas
nych słów.
Skalna ściana była śliska i zimna, jego ciało twarde
i rozpalone. Zanurzał się w niej powoli, nie odrywając
wzroku od twarzy ukochanej. Chciał, żeby reagowała na
każdą jego pieszczotę, poruszenie bioder, każde pchnięcie.
Kiedy przygarnęła go do siebie mocniej i zaczęła poru
szać się delikatnie, a potem coraz szybciej, Hunter zaczął
pędzić na oślep, porywając ją ze sobą.
- Tak... tak... Hunter!
Jej ciało przebiegł nagły dreszcz, a potem kolejne, słabną
ce fale konwulsji. Hunter odrzucił w tył głowę i krzyknął.
Żadne słowa nie były w stanie opisać rozkoszy, jaką
przeżyli.
- Często tu przychodzisz? - spytała Gaylynn po kilku
minutach, kiedy doszli nieco do siebie.
- Masz włochate myśli i niewyparzony język - odpo
wiedział z uśmiechem, doceniwszy złośliwość jej pytania.
Hunter dopiero co naostrzoną siekierą rozłupał na poło
wę kolejny kawał drewna. Gaylynn śledziła z zachwytem
każdy jego ruch.
Po powrocie z romantycznego pikniku nad wodospa
dem Hunter zdecydował, że wieczorem rozpali ogień w ko
minku.
- Nikt nie potrafi rozpalić lepiej ognia... - Gaylynn
ukąsiła go delikatnie w ucho, mile zaskoczona, że taka
pieszczota sprawia mu nie mniejszą przyjemność niż jej.
142
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Nie chcesz, żebym narąbał drewna? - spytał z uda
waną pretensją w głosie.
- Chcę!
- No to zanieś do domu ten koszyk i przynieś mi coś
do picia.
- Tak jest! Zrobić ci kanapkę z masłem orzechowym
i bananem?
- Nie, ale gdybyś mi zrobiła kanapkę z masłem orze
chowym i ketchupem, byłbym ci dozgonnie wdzięczny.
- Nic z tego - odpowiedziała hardo i rozkołysanym
krokiem oddaliła się w stronę domu Huntera.
- Nie zapomnij o piciu! Może być piwo.
Przyniosła piwo, a potem, siedząc na werandzie, przy
glądała się Hunterowi, który wciąż rąbał drewno, ocierał
pot z czoła, od czasu sięgał po puszkę z piwem. Nie mogła
oderwać od niego wzroku. Wciąż nie mogła uwierzyć, że
jest jej... Tylko jej!
Jak długo będzie twój?
Hunter nigdy nie rozmawiał z nią o przyszłości. Czasa
mi Gaylynn miała wrażenie, że czyta w jego myślach, ale
znacznie częściej wydawało jej się, że nic o nim nie wie.
- Koniec przerwy na picie! - krzyknęła. - Wracamy do
pracy!
- Powinnaś być dozorcą niewolników! - odciął się na
tychmiast, miażdżąc w dłoni puszkę po piwie.
- Brawo, brawo!
Nigdy nie zrozumiała, jaki popełnił błąd. Pamiętała tyl
ko, że śmiał się głośno, a potem nagle siekiera ześliznęła
się w bok, przecięła jego dżinsy i wbiła się w udo.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Krew. Była wszędzie!
Gaylynn zdrętwiała z przerażenia. Znowu miała przed
oczami tamten obraz z. telewizji. Krew Duane'a. Czerwona
kałuża na ulicy. Wiadomość o jego śmierci.
Ale to Hunter teraz krwawił.
Instynktownie dotknęła medalionu i od razu poczuła się
lepiej. Opuściła ją panika. Wiedziała, co musi zrobić.
Podbiegła do niego, porywając przedtem z werandy rę
cznik. Hunter był przytomny, ale trząsł się cały, przyciska
jąc rękę do krwawiącego uda. Odsunęła ją delikatnie, po
łożyła ręcznik na ranie i przycisnęła go ręką. Musiała jak
najszybciej zawieść Huntera do szpitala.
- Jest tu jakaś karetka, po którą mogę zadzwonić?
Hunter pokręcił głową.
- Trzeba jechać do Summerville... do szpitala.
Zdjęła bluzkę i użyła jej jako bandaży.
- Choćbym chciał - usłyszała szept Huntera - nie na
daję się... do niczego.
- Nic nie mów. Oszczędzaj siły.
- Chyba zemdleję... - zdążył ją ostrzec. I zemdlał.
Gaylynn modliła się, żeby odzyskał przytomność. Mia
ła nadzieję, że stracił ją pod wpływem bólu, a nie z powo
du wykrwawienia się. Obwiązała swoją bluzką ręcznik, a
z opaski, którą miała na włosach, zrobiła bandaż uciskowy.
144
WARTO BYŁO CZEKAĆ
Nie traciła spokoju, przekonana, że robi to, co każdy
powinien zrobić w takiej sytuacji. Ukończyła kurs pier
wszej pomocy i na szczęście niczego nie zapomniała.
Hunter odzyskał przytomność, kiedy rana była opatrzo
na. Teraz Gaylynn musiała wnieść go do samochodu.
- Posłuchaj, jesteś dzielnym chłopcem. Spróbujesz nie
zemdleć, póki nie dotrzemy do samochodu?
- Kluczyki... przednia kieszeń.
- Są.
- Przepraszam... za to wszystko.
- O mnie się nie martw - zażartowała. - To nie ja mdle
ję na widok krwi. Twarda ze mnie sztuka, nie pamiętasz?
Gaylynn wypatrzyła na stosie drewna długą, solidną
gałąź. Pobiegła po nią, a w drodze powrotnej przebrała się
w koszulę Huntera.
.- Jak myślisz, mógłbyś zrobić kilka kroków, gdybyś
oparł się na takiej kuli?
- Jasne.
Udało im się. Gaylynn miała więcej siły, niż przypusz
czała. Zdołała podnieść Huntera, podprowadzić go do sa
mochodu i ułożyć na tylnym siedzeniu. Pasem bezpieczeń
stwa unieruchomiła jego tułów, na wypadek gdyby miał
osunąć się na podłogę.
Kiedy wyjechała na drogę, jedną ręką trzymała kierow
nicę, drugą uruchomiła telefon komórkowy, żeby zadzwo
nić do Floyda.
- Floyd, gdzie jest najbliższy szpital?
- W Summerville. Co się stało?
- Potrzebuję pomocy. Boone jest w domu?
- Nie, pojechał ze Stellą i Ma Battle na zakupy do
Summerville. Co się stało? Jesteś ranna?
WARTO BYŁO CZEKAĆ
145
- Nie ja. Hunter. Jesteśmy w drodze, będziemy u was
za dziesięć minut. Chciałabym, żebyś poprowadził samo
chód, ja usiądę z tyłu, muszę zająć się jego raną.
- Będę czekał na zewnątrz. Nie martw się. Zawiozę go
do szpitala i wszystko będzie dobrze.
Gaylynn jednak martwiła się. Wszystko mogło być do
brze, ale też mogło dojść do tragedii.
- Zadzwoń do szpitala. Uprzedź lekarzy, że jedziemy.
- Już dzwonię.
Floyd czekał na drodze. Gaylynn przesiadła się na tylne
siedzenie, a on włączył syrenę policyjną i ruszył z piskiem
opon.
- Od dawna chciałem się przejechać takim policyjnym
wozem - powiedział, wyraźnie podniecony. - Jestem ci
bardzo zobowiązany, Hunter, za to, że mam taką okazję.
Ale szkoda, że musiałeś oberwać, żeby mi na to pozwolić.
Tylko się nie obraź.... - Floyd odwrócił na chwilę głowę.
- Głupstwa gadam.
- Nie ma sprawy - odpowiedział cicho Hunter.
- Siedźcie tam spokojnie i nie bójcie się. Zaraz będzie
my w szpitalu.
Gaylynn klęczała na podłodze, uciskając oburącz zaban
dażowane udo Huntera.
- Zawsze o tym marzyłem - powiedział cicho. - Pięk
na kobieta na kolanach... przede mną.
- Nie mogłeś w jakiś łatwiejszy sposób zwrócić na sie
bie uwagi? - zapytała z lekkim tylko drżeniem w głosie.
- Floyd wreszcie zrealizował swoje marzenia... Prowa-
dzi samochód szeryfa.
- Następnym razem daj mu po prostu kluczyki.
- Jasne, Rudzielcu.
146
WARTO BYŁO CZEKAĆ
Ponieważ Hunter nie miał na sobie koszuli, obserwowa
ła jego płytki oddech.
- Zimno ci? Okryć cię koszulą?
- Nie... Zostań w niej. Nie chcę... żeby jacyś lekarze
gapili się na ciebie.
- Z tym akurat nie będzie problemu. To na ciebie będą
się gapiły jakieś pielęgniarki.
- Nie martw się.
Łatwo ci tak mówić, pomyślała. Widziała, jak Hunter
cierpi, próbowała go zagadywać, rozśmieszać, byle tylko
nie myślał o swoim bólu. Uśmiechała się do niego, plotła
coś, modląc się w duchu do wszystkich świętych, o jakich
kiedykolwiek słyszała, żeby wyszedł z tego cało.
Floyd dowiózł ich do szpitala w rekordowo krótkim
czasie. Pielęgniarze podbiegli do samochodu z noszami,
wyjęli Huntera - i tyle go widziała... W recepcji wypełniła
jakieś formularze. Nie znała jednak numeru polisy ubez
pieczeniowej Huntera, ale pamiętała nazwisko panieńskie
jego matki.
- Kiedy będę mogła go zobaczyć? Czy on wyjdzie z tego?
- Zawiadomimy panią - odpowiedziała pielęgniarka.
Floyd siedział na krześle, a ona przemierzała tam i z po
wrotem maleńką poczekalnię. Najróżniejsze myśli kłębiły
się w jej głowie; mnóstwo obrazów i wspomnień. Hunter
prowadzący ją do wodospadu. Kochający się z nią w gro
cie. Wykradający frytki z jej talerza. Grający z nią w ko
szykówkę. Bawiący się z kotem. Przedstawiający jej swo
ich kuzynów. Żartujący, pomimo cierpienia, w drodze do
szpitala.
Jego wypadek uświadomił Gaylynn, jak puste byłoby jej
życie bez Huntera. Wszystko inne przestało się liczyć. Nie-
WARTO BYŁO CZEKAĆ
147
ważne, czy kiedykolwiek by ją pokochał -jej miłości wy
starczyłoby dla nich dwojga. Nic nie przerażało jej bardziej
niż myśl, że mogłaby go stracić na zawsze.
Ciasna poczekalnia stała się jeszcze mniejsza, kiedy zja
wili się Boone, Stella i Ma Battle.
- Zadzwoniłem do domu - powiedział Boone - i do
wiedziałem się o wypadku. Jak on się czuje?
- Nie wiadomo - odpowiedziała Gaylynn. - Czekamy
na wiadomość od lekarzy.
- Nie martw się. - Ma Battle objęła ją ramieniem. -
Hunter jest silny jak tur. Wyliże się, zobaczysz.
- Mam nadzieję.
- Wiem, że to nie jest odpowiednia pora, ale mam dobre
wiadomości. Chodzi o lekcje czytania i pisania. Rozma
wiałyśmy o tym w bibliotece. Liga Kobiet otrzymała kwar
talny wykaz zysków z inwestycji i okazało się, że nasza
sytuacja jest bardzo dobra.
- Świetnie - odpowiedziała zdawkowo Gaylynn, zu
pełnie nie rozumiejąc, o co chodzi.
- Wczoraj odbyło się głosowanie. Postanowiłyśmy
przeznaczyć część naszych zysków na fundusz bibliotecz
ny. Piętnaście tysięcy dolarów.
Boone i Stella otworzyli szeroko usta. Ich zdziwienie
zauważyła Gaylynn i powoli zaczęło do niej docierać,
o czym mówi Ma Battle.
- Piętnaście tysięcy dolarów? - powtórzył Boone.
- Dobrze zrobiłyśmy, kupując akcje firm elektronicz
nych - wyjaśniła Ma Battle. - I na sprzęcie medycznym
też nie wyszłyśmy najgorzej.
- To znaczy, że nie wygrałyście tych pieniędzy na lo
terii? - Boone miał coraz głupszą minę.
148
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Na loterii? Skądże znowu. Od sześciu lat inwestuje
my na giełdzie. Analizujemy sytuację różnych firm, potem
podejmujemy wspólnie decyzje. Wybieramy małe firmy
o wielkich perspektywach rozwoju.
- A ja myślałem - jęknął Floyd - że wy, baby, tylko
szyjecie i paplacie.
- Źle myślałeś. Wszystkie dochody z szycia, i nie tyl
ko, inwestujemy w pewne przedsięwzięcia - z dobrym
skutkiem! Nie straciłyśmy ani grosza.
- A niech mnie...
- Bessie miała ci o tym opowiedzieć wieczorem, ale
pomyślałam sobie, że skoro spotkaliśmy się z Gaylynn, nie
ma na co czekać. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że ona
teraz myśli tylko o Hunterze.
Jakby na zawołanie, w poczekalni zjawił się lekarz.
- Jesteście znajomymi Huntera Davisa?
- Tak - odpowiedziała Gaylynn. - Jak on się czuje?
- Musieliśmy mu założyć kilkanaście szwów, ale tętni
ca nie jest uszkodzona. Miał szczęście, że przywiozła go
pani tak szybko, no i założyła mu pani uciskowy opatru
nek. Pogratulować trzeźwości umysłu!
- Mogę go zobaczyć?
- Oczywiście. Pielęgniarka zaprowadzi panią na od
dział.
Hunter siedział na łóżku, patrząc wrogo na pielęgniarkę,
która trzymała w ręku strzykawkę.
- Dajcie mi spokój! Dosyć atrakcji jak na jeden dzień.
Zniszczyli moje najlepsze dżinsy - poskarżył się Gaylynn.
- Odcięli całą lewą nogawkę.
- Trzeba było poświęcić albo dżinsy - burknęła pielęg
niarka - albo nogę. Powinien się pan cieszyć, że nie jest
WARTO BYŁO CZEKAĆ
149
w znacznie gorszym stanie. - Wyszła z sali, nie czekając
na jego odpowiedź.
- Ona ma rację - powiedziała Gaylynn. - Ciesz się. Ja
w każdym razie bardzo się cieszę. Jak się czujesz?
- Jakbym dostał siekierą w głowę. Kiedy mnie stąd
wyciągniesz?
- Niedługo. Najpierw powiem ci coś ważnego.
- Nie możemy z tym poczekać?
- Nie. Chodzi o to... Ja... Kocham cię. Może już o tym
wiesz. Ja jestem przekonana o tym od dawna. Ale muszę
ci to wyznać. Musisz wiedzieć, ile dla mnie znaczysz.
Chciałabym z tobą spędzić resztę życia. Nie, nie mów nic.
Nie przerywaj mi. Muszę to z siebie wyrzucić. Nigdy wię
cej strach nie będzie rządził moim życiem, rozumiesz?
Będę walczyć o wszystko, na czym mi zależy. A przede
wszystkim zależy mi na tobie. Pragnę być z tobą na zawsze.
Chcę, żebyś był moim mężem.
Musiała głośno odetchnąć, żeby mówić dalej.
- Wariowałam na twoim punkcie jako nastolatka, ale
teraz to coś więcej. Gdyby nie to, że cygańska szkatułka
nie miała z tym nic wspólnego, pomyślałabym, że to prze
znaczenie. A zresztą, to jest przeznaczenie! Ze szkatułką
czy bez... Nie wiesz, o czym mówię? Dzięki magicznej
szkatułce miałam się zakochać w pierwszym mężczyźnie,
na którego spojrzę po otwarciu wieczka. Ale to nie ty nim
byłeś. Zobaczyłam jakiegoś obdartusa, włóczęgę - praw
dopodobnie handlarza bimbrem. Przechodził pod lasem,
naprzeciwko domu Michaela, w dniu mojego przyjazdu.
Miałam szczęście, że przepowiednia się nie spełniła i nie
zakochałam się w tamtym facecie.
- W tych lasach nie ma żadnych bimbrowników, włó-
150
WARTO BYŁO CZEKAĆ
częgów ani przemytników - powiedział Hunter, powstrzy
mując wybuch śmiechu.
- Więc może był to zwyczajny stary człowiek,
- Nie był taki stary.
- Skąd wiesz?
- Bo to byłem ja przebrany za obdartusa. Wszystko się
zgadza. Policja okręgowa przeprowadzała pewną akcję.
Mam doświadczenie w przebierankach i mistyfikacjach.
Trenowałem to w Chicago, więc zgodziłem się im pomóc.
Po pracy nie zmieniłem stroju, tylko wróciłem prosto do
domu.
- Ale ja słyszałam twój samochód... później.
- W drodze przegrzał mi się silnik. Poszedłem na skróty
po wodę do chłodnicy. W domu przebrałem się i w zwy
czajnym ubraniu wróciłem do samochodu.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? Nie
widziałeś, że na ciebie patrzę?
- Nie miałem pojęcia, że mnie widzisz. Wydawało mi
się, że wzrok utkwiłaś w czymś, co trzymałaś na kolanach.
- Patrzyłam na szkatułkę, taką starą, grawerowaną, któ
ra stoi przy kanapie. Oglądałeś ją, pamiętasz?
- Pamiętam. Musi być zrobiona z dziwnego metalu, bo
emanuje z niej ciepło.
- Tylko wtedy, gdy działa magia. A więc to byłeś ty!
Nie do wiary...
- Czy wciąż trudno będzie ci uwierzyć, że ja też cię
kocham?
- Nie! - Gaylynn uśmiechnęła się radośnie. - Czyli za
czarowana szkatułka jeszcze raz się sprawdziła! Zaklęcie
działa!
- Nie zaklęcie, tylko ty. - Hunter pogładził czulę jej
WARTO BYŁO CZEKAĆ 1 5 1
policzek. - Ty mnie zaczarowałaś. Wiem, że przeszłaś cięż
kie chwile i że być może wykorzystałem twoją słabość...
- Chwileczkę - przerwała mu. - Dosyć tego. Kto ci
uratował nogę, a może nawet życie? Ja. Jesteś mi coś wi
nien, czy nie? Jesteś! Więc nie wyobrażaj sobie, że nie
upomnę się o zapłatę.
- Czym mam ci się odpłacić?
- Och, myślę, że trzydzieści albo czterdzieści lat mał
żeństwa wystarczy. Na początek.
- Wydaje mi się, że to uczciwy układ. Kiedy zaczynamy?
- Jak najszybciej.
- Nie mogę się doczekać. Błagam, zabierz mnie z tego
szpitala.
Dziesięć dni później
- Czy
wiesz, że kiedy zdmuchiwałam świeczki w swoje
szesnaste urodziny, wypowiedziałam po cichu tylko jedno
życzenie: żeby zostać twoją żoną.
- Mam nadzieję, że warto było czekać. - Hunter błądził
palcami po jej nagich ramionach.
- Na pewno. Warto było, ale cieszę się, że nie czekali
śmy dłużej.
- Nie żałujesz, że nasz miodowy miesiąc spędzamy
tutaj?
- Ani trochę. Mamy tu dom w lesie. I grotę nad wo
dospadem. Ty wracasz do zdrowia. Niedługo będziesz
mógł rozstać się z laską. Czego więcej potrzeba nam do
szczęścia?
- Może magia szkatułki wciąż nad nami czuwa. Ale
została mi blizna na nodze.
152
WARTO BYŁO CZEKAĆ
- Będzie mi ona przypominać, iż niewiele brakowało,
a utraciłabym cię na zawsze. Gdybyś był wtedy sam...
- Ale nie byłem.
Gaylynn potrząsnęła głową, żeby uwolnić się od ponu
rych myśli. Obrzuciła wzrokiem sypialnię.
- Czy będą ci się podobały takie same firanki, jakie
powiesiłam w sypialni Michaela? Oczywiście, pikowana
narzuta...
- Może wisieć na ścianie - przerwał jej stanowczo.
- Nie kładź żadnych cennych rzeczy na łóżku. Nie mówiąc
o dziełach sztuki.
- Nie? A ja nie jestem dla ciebie cenna? Mogę się kłaść
na łóżku?
- Ty...? - Zmarszczył czoło. - Czasami możesz.
- Dziękuję, jesteś bardzo uprzejmy.
- Staram się. - Przyciągnął ją do siebie i zamknął
w objęciach. Gaylynn przytuliła głowę do jego torsu.
- Sądzisz, że moja matka wybaczy mi ten cichy ślub?
- Daj spokój, kiedy rozmawialiśmy z nią przez telefon,
wcale nie była tym zmartwiona. A twój ojciec twierdzi, że
wszystko przewidział.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że latem będziemy musieli
do nich pojechać i zorganizować wielkie weselne przyjęcie
dla moich krewnych?
- A tutaj urządzimy wesele dla moich krewnych. Floyd
będzie grał na skrzypcach. Przylecą z Florydy moi rodzice.
- Może nie powinniśmy im mówić o cichym ślubie?
- Żeby byli przekonani, iż żyjemy w grzechu? Mowy
nie ma! Twój ojciec mógłby rzucić na mnie jakąś cygańską
klątwę.
- Przez cały czas jesteś pod wpływem cygańskiej ma-
WARTO BYŁO CZEKAĆ 153
gii. Dane ci było znaleźć miłość „tam, gdzie jej będziesz
szukał"...
- Nie zapomnij o „żyli długo i szczęśliwie" - szepnął,
dotykając wargami jej policzka.
- Znowu się naczytałeś cygańskich baśni.
- Mhm... - Pocałował ją w usta. - Ale to prawda. Sa
mo życie...
- Czy takie szczęście jest zgodne z prawem? - spytała.
- Wyszłaś za mąż za szeryfa, nie musisz się tym prze
jmować.
Gaylynn wiedziała, że nie musi się niczym przejmować.
Znalazła prawdziwą miłość w sercu jedynego mężczyzny
na świecie, który był dla niej stworzony. Pokochała też
nowe życie w Lonesome Gap. Została potrzebną, cenioną
i uwielbianą przez wszystkich bibliotekarką. Doświadczyła
na sobie potęgi cygańskiej magii. Teraz przyszła pora, żeby
wypełniła się dalsza część wróżby. Musiała przesłać szka
tułkę miłości swojemu młodszemu bratu, Dylanowi.
KONIEC