Kamiński Marek
WYPRAWA
Gdańsk 2011
Wstęp
Jak szukać w życiu własnych biegunów, nie bać się o nich marzyć i
jak znaleźć do nich drogę?
Często zastanawiałem się nad tym pytaniem. Czy doświadczenia
wyniesione ze zdobywania biegunów mogą pomóc innym ludziom w
osiąganiu ich celów, odkrywaniu swoich biegunów i czy mogą zmienić
czyjeś życie?
Sam często próbuję to sobie wyjaśnić, w jaki sposób przeciętny
chłopiec z przeciętnej polskiej rodziny dotarł na krańce świata.
Odpowiedzią na wiele tych pytań jest moja następna wyprawa, tym
razem nie do konkretnego punktu na mapie świata, ale wyprawa w
głąb własnego doświadczenia i podzielenie się tym doświadczeniem.
Myślę, że życie to nie tylko zdobywanie biegunów, które są gdzieś
daleko, ale to także życie tu i teraz w harmonii ze sobą i światem
i bycie sobą, podążanie za swoim przeznaczeniem, nawet jeżeli
droga jest trudna i wymaga pokonania samego siebie oraz
ograniczeń, które narzuca nam świat.
Podróżując przez życie, odkryłem, że bardzo ważne jest docieranie
w głąb, pod powierzchnię, i zbadanie tego, co kryje się za
oczywistymi prawdami i schematami. Często okazywało się, że te
schematy są zwykle przesądami a nie prawdami, które nas
obowiązują. Często prawda polega na przeciwstawianiu się
schematom.
Zmiana swojego życia wiąże się często z ryzykiem, problemami z
pokonywaniem trudności, ale wydaje mi się, że jeszcze bardziej
ryzykowne jest nie podjęcie próby podążania za marzeniami.
Zapraszam do podróży, do odkrywania swoich własnych biegunów.
Mam nadzieję, że otrzymacie po drodze wskazówki, jak ustalić swoje
bieguny i jak je osiągnąć.
Nigdy nie jest za późno.
Dobrej podróży!
Być na wzór
Nikt nie rodzi się po to, żeby stawać się kimś innym.
Czy chcę uchodzić w tej książce za wzór? Nie. Nie proponowałbym
nikomu pomysłu na życie polegającego na naśladowaniu kogokolwiek.
To prawda, wzory mogą nas gdzieś prowadzić, ale nie miałoby
żadnego sensu dążenie do tego, by powtarzać czyjeś życie w życiu
własnym.
W przeszłości patrzyłem na takie postacie jak Edmund Hillary czy
Roald Amundsen, widziałem w nich niedoścignione wzory, kogoś, kim
chciałbym się stać. Dzisiaj, z pewnej perspektywy, nie porównuję
się, ani z wielkością, ani ze słabościami tamtych postaci. To,
czego dokonali, jest zawsze tylko pewnym drogowskazem. Warto się
uczyć, warto poznawać ich życiowe drogi, ale nie po to, żeby
naśladować i stawać się takimi jak oni.
Oni są już historią, zarówno wielkie, jak i nieznane postacie,
które mogą być dla nas również inspirujące. Nawet jeśli wydaje nam
się, że te postacie były doskonałe i wiele osiągnęły, zostało to
osiągnięte przez nie.
Nasza droga na pewno jest inna. Nikt nie rodzi się po to, żeby
stawać się kimś innym. Chodzi zawsze o to, żeby stawać się sobą,
korzystając jedynie z doświadczeń innych ludzi. Patrzymy na to, co
inni osiągnęli, żeby odnaleźć własną drogę, niekoniecznie po to,
żeby zdobywać szczyty czy pisać książki. Wystarczy wyznaczyć w
swoim życiu nową jakość. W ludziach, których kiedyś podziwiałem,
doszukiwałem się doskonałości. Teraz widzę w nich także słabość.
Choćby alkohol w życiu Marka Hłaski i Ernesta Hemingwaya. Być może
nie da się oddzielić pisania od używek, może w tych przypadkach
pierwsze wynikało z drugiego, ale przecież nie musi tak być, to
żadna reguła i nie należy się tym kierować. W życiu wielkich
polarników, takich jak Amundsen, Shackleton czy Scott, a także
Nansen, widzę nie tylko ich wielkie osiągnięcia, ale także również
wielkie ambicje sięgania po nieosiągalne cele znajdujące się w
fascynującym i niezwykłym polarnym świecie.
Stały tam gotowe piedestały, podia, wtedy jeszcze puste, które
można było zająć. Na pewno dążenie do zajęcia miejsca na
piedestale było częścią ich życia, ale to ambicja bycia pierwszym
całkowicie wypełniła ich życie osobiste. Tego życia zwyczajnie nie
mieli, a jeśli założyli rodziny, ich żony i dzieci często stawały
się wdowami i sierotami.
Scott zginął zdobywając biegun południowy, Ernest Shackleton zmarł
podczas wyprawy, której celem było opłynięcie Antarktydy, Nansen
przeżył swoje wyprawy i zaangażował się w pomoc ludziom. Niezwykły
jest los Amundsena, który zginął niosąc pomoc swojemu rywalowi a
jego ciała do dzisiaj nie odnaleziono. Byłem w domu Amundsena,
wspaniałym, bardzo praktycznie urządzonym. Został wybudowany na
początku ubiegłego wieku. Zaskakujące było na przykład to, że
samotnie mieszkający mężczyzna zainstalował bidet. Amundsen był
praktycznym człowiekiem. Zaadoptował dwie eskimoskie dziewczynki,
które z nim zamieszkały. Po jakimś czasie musiał je odesłać, bo
pojawiły się nieuzasadnione podejrzenia, że je wykorzystuje. Żył
sam, a przecież życie jest pewną całością, bliskość z drugą osobą
to część naszego człowieczeństwa. Praktycznie wszyscy wielcy
zdobywcy polarnego świata byli samotnikami, Amundsen nie był
wyjątkiem. Nansen w swoim domu w Oslo dobudował wieżę, w której
mieściła się jego pracownia.
Istniały już wtedy telefony. Telefon w wieży Nansena działał tylko
w jedną stronę, to znaczy Nansen mógł dzwonić do innych, ale inni,
nawet domownicy, nie mogli dzwonić do niego. To wiele mówiący
szczegół. Myślę, że ceną za spotkanie z polarnym światem był brak
życia osobistego. Byłbym jednak daleki od oceniania. Oceniać jest
bardzo łatwo, trudniej jest zrozumieć.
Zdarzyło mi się kiedyś rozmawiać o książce „Koniec jest moim
początkiem" Tiziano Terzaniego, włoskiego dziennikarza i
reportażysty.
Moja rozmówczyni powiedziała, że po lekturze tej książki
zrozumiała, o ile mniejszym pisarzem był Kapuściński, bo Terzani
pisał prawdziwie i niczego nie przeinaczał. Lubię i nie lubię
Kapuścińskiego. Niektóre jego książki wywarły na mnie wrażenie,
gdy byłem jeszcze dzieckiem, ale odkąd zacząłem więcej podróżować,
wszystko się zmieniło. Nie mogę powiedzieć, żebym je nadal
podziwiał. Zapamiętałem zdanie, że gdy Kapuściński dotarł na
północ, powietrze zamarzało mu w płucach.
Rozumiem, ta przesada to zabieg literacki, niemniej jednak... Może
dlatego zamieszanie wywołane książką Artura Domosławskiego, który
napisał kontrowersyjną biografię Kapuścińskiego, przeszło jakby
obok mnie. Ale kiedy moja rozmówczyni wygłosiła to zdanie,
pomyślałem, że takie oceny są jednak zbyt łatwe i niesprawiedliwe.
Powstała książka Domosławskiego o Kapuścińskim, ale nie mamy
podobnej książki o Terzanim. Znamy tylko książki napisane przez
niego. Są oczywiście wspaniałe, świetnie się je czyta, niemniej
jednak nikt nie podążył jego śladami, nie spotykał się z ludźmi,
których Terzani opisywał.
Może gdyby powstała książka o Terzanim, dowiedzielibyśmy się, że
coś przeinaczył. Ocenianie ludzi, prowadzenie dochodzeń to droga
donikąd. Kto wie, może gdyby przeprowadzić dochodzenie w sprawie
Artura Domosławskiego, okazałoby się, że nie miał on moralnego
prawa napisać książki o Kapuścińskim. Życie człowieka jest
niezwykle skomplikowane i poza ewidentnymi draństwami czy
przestępstwami nie poddaje się łatwym ocenom.
Często oceniamy różnie w zależności od wieku. Kiedy miałem
dwadzieścia lat, wydawało mi się, że jeśli ktoś nie założył
rodziny, to poświęcił się na rzecz wypraw, odkrywania świata i
zbawiania ludzkości. Dzisiaj myślę, że brak rodziny jest właśnie
brakiem, niepełnym życiem. Nawet zdobycie wszystkich szczytów na
świecie powinno mieć cel. Pewnie można doświadczyć miłości i na
takiej drodze, ale to chyba dużo mniej prawdopodobne niż wtedy,
gdy po prostu zakładamy rodzinę. Przyznam się też, że na studiach
wydawało mi się, iż alkohol jest czymś, co powoduje, że człowiek
dotyka głębiej rzeczywistości i intensywniej ją przeżywa; otwiera
inne perspektywy. Teraz widzę raczej zagrożenia, zresztą związane
z wszelkimi używkami, nie tylko z alkoholem. Terzani, gdy był w
Wietnamie, codziennie palił opium.
Udało mu się nie uzależnić, ale wpadł w nałóg hazardu. Więc i jego
życie daje do myślenia. Z drugiej strony życie polega też na tym,
żeby mierzyć się z zagrożeniami i je pokonywać. Trudno wyobrazić
sobie drogę, na której nie stawiamy żadnego niewłaściwego kroku.
Być może idealne, wzorcowe życie po prostu nie istnieje. Nie można
oddzielić rzeczy udanych od nieudanych.
Mając obecną wiedzę i pewne doświadczenia, nie chciałbym być
dokładnie taki jak ludzie, których podziwiałem. Na początku drogi
mogą być oni niedoścignionymi wzorami, natchnieniem, tak jak góry
na horyzoncie inspirują nas do tego, by je zdobywać. Ale kiedy się
do nich zbliżamy, zaczynamy dostrzegać własne szczyty, na które
chcemy się wspiąć. Dobrze, że pierwsze góry są, bo zachęcają do
tego, by w ogóle wyruszyć w drogę. Jednak trzeba odkryć szczyty,
które wznoszą się przed nami.
Czy gdybym mógł stać się dowolną postacią z historii świata,
chciałbym tego? Chyba nie. Nawet gdyby była to najdoskonalsza,
najwspanialsza postać, jaki sens miałoby powtarzanie doświadczeń i
drogi tego, co już zostało zrobione, napisane, przeżyte? Wiedza
jest przydatna, ale to co najistotniejsze, trzeba zrobić samemu.
Zapytajmy na początku siebie, czy chcielibyśmy stać się wybraną
postacią z historii świata. Czy gdyby umożliwiono nam wybór między
własnym życiem, którego jeszcze nie znamy, które być może nie
będzie najbardziej spektakularne, a z drugiej strony cudzym
życiem, już przeżytym i to na miarę Aleksandra Wielkiego, czy
zdecydowalibyśmy się na taką zamianę? Swoją drogą ciekawe, co by
wybrały wspomniane postacie. Może i one wolałyby inne życie?
To pytanie, które warto zadać: czy chcę być sobą? - co oznacza
zaakceptowanie wolności, którą mam, ale też niedogodności, które
się z tym wiążą. Mimo wszystko wolność wydaje się jednak czymś o
wiele cenniejszym niż najwspanialsze, ale jednak cudze, życie.
Dzięki tej wolności możemy odrodzić się na nowo. To o wiele
bardziej fascynujące niż prowadzenie życia, którego finał jest
znany. Nie do końca zdajemy sobie sprawę z potęgi wolności, którą
posiadamy, i jej możliwości. Oczywiście nie jest tak, że tylko
pomyślimy i już to mamy. Jeśli mamy jakąś wizję, w każdej chwili
możemy zacząć ją realizować. Ograniczenia są może nie iluzoryczne,
ale tymczasowe, bo można je pokonać. Gdy zastanawiam się nad
ludźmi, którzy byli moimi wzorami w dzieciństwie, widzę ich
wspólną cechę - ustanawiali nową jakość. Nie kopiowali innych,
tylko odkrywali nowe drogi korzystając z daru wolności. Z tego
powodu mogli funkcjonować jako wzory, stawali się górami, które
wyrastają ponad horyzont i które widać z daleka.
Książkowe wzory
Nauczyć się jak rozpalić prymus to nic trudnego, wystarczy
przeczytać instrukcję obsługi. Czytając książki można zrozumieć
ogólny schemat wyprawy.
Polarnicy byli tylko małym fragmentem świata. Wiele nauczyły mnie
książki. Książki odpowiednio przeczytane, czyli takie, które
przeżywa się jak własne losy i przygody. To niesamowicie wzbogaca,
gdy przeczyta się w ten sposób sto życiorysów. Można czytać
książki nieuważnie albo uważnie. Jeśli czytamy je uważnie,
częściowo żyjemy życiem innych ludzi, co poszerza nasze
doświadczenie i naszą wiedzę. Jeśli czytamy nieuważnie, to
jakbyśmy nie czytali w ogóle. Nie zdobywamy nowych doświadczeń, a
jedynie zaliczamy kolejne tytuły. Dzięki książkom zacząłem myśleć
o biegunach i wyprawach. Przeżyłem kilka historii i nie chciałem
już ich powtarzać, chciałem przeżyć historię podobną, ale własną.
Wiedza, którą zdobyłem, spowodowała, że chciałem odkryć własne
bieguny. Gdybym ograniczył się do schematu otrzymanego w
dzieciństwie, do myślenia o przyszłości, o zawodzie, o trudzie
życia, nigdzie bym nie wyruszył. To problemy ważne, ale ważne
zewnętrznie. Ważniejsze jest to, co ma się w środku. Żeby jeździć
samochodem, trzeba mieć na paliwo, ale ważne jest także to, dokąd
chcemy dojechać, czy będziemy jeździć w kółko, czy wyznaczymy
sobie jakiś cel. Jeśli ograniczymy życie do samego paliwa,
będziemy tylko jeździć od jednej do drugiej stacji benzynowej i
tak będzie wyglądało całe nasze życie.
Przez to, że przeczytałem tyle książek z bardzo różnych dziedzin,
wcześnie poznałem różne życiowe schematy, mechanizmy sukcesów i
porażek. W młodym wieku, gdy nie mamy tylu obciążeń, przyswojenie
dużej dawki wiedzy powoduje, że staramy się nie powtarzać cudzych
błędów. Nie chodzi o praktyczną, konkretną wiedzę. To błąd, jeśli
szuka się tylko tego, co jest potrzebne w pracy, tylko tego, co
trzeba zaliczyć, żeby zdobyć dobrą ocenę. W wiedzy zawsze podobało
mi się samo jej zdobywanie. Wydaje mi się, że nie ma wiedzy
niepotrzebnej.
Jeśli tylko możemy coś poznać, warto to zrobić. Na moich studiach
jedynym z całą pewnością bezużytecznym przedmiotem były zajęcia ze
studium wojskowego. Ale i na nie poszedłem z nastawieniem, żeby
się czegoś nauczyć. Zacząłem zadawać pytania i natychmiast od
oficera prowadzącego ćwiczenia usłyszałem, że już on mnie oduczy
stawiania pytań. Zrozumiałem, że niczego się nie nauczę... Dzisiaj
wiedzą niepotrzebną wydaje mi się czytanie gazet. Zaledwie tylko
promil tych informacji jest nam potrzebny. Kłopot polega na tym,
że nigdy nie wiadomo, na której stronie znajduje się ta przydatna
informacja. To samo można powiedzieć o wszystkich mediach
bombardujących nas newsami. Dużym problemem jest wybór narzędzia
selekcji w taki sposób, żeby naszą uwagę przykuwały jedynie
potrzebne informacje.
Kiedy pochłaniałem książki, nie robiłem tego z myślą, że kiedyś mi
się to przyda. Nie byłem nastawiony na zdobywanie praktycznej
wiedzy. Większości tytułów dzisiaj nie pamiętam, ale mój umysł
przeszedł trening, a wiedza pozostała zmagazynowana w
podświadomości.
Wiedza, czyli coś więcej niż tylko proste umiejętności, na
przykład jak rozpalić prymus czy zwinąć namiot. Książki uczyły
mnie zachowań w sytuacjach, w których wydaje się, że niczego nie
można już zrobić, pozornie beznadziejnych. Trzeba szukać wyjścia,
odkryć je, trzeba mieć nadzieję. Ten schemat powtarzał się w
prawie każdym życiorysie: beznadziejna sytuacja, a jednak walczę,
staram się, znajduję rozwiązania, zdarza się cud i jestem
uratowany. Zapadło mi to w pamięć. Właśnie takiego rodzaju
schematy sytuacji i reakcji wielokrotnie powtarzane mogą osadzać
się w naszej podświadomości. Nauczyć się jak rozpalić prymus to
nic trudnego, wystarczy przeczytać instrukcję obsługi.
Czytając książki można zrozumieć ogólny schemat wyprawy, nauczyć
się tego, że trzeba się dobrze przygotować na wypadek różnych
złych sytuacji, że — to także jest niezbędne — trzeba
przestudiować wszystkie instrukcje rozpalania prymusa i zwijania
namiotu.
Dzięki lekturom było mi łatwiej przyswajać wszystkie instrukcje i
je stosować. Kiedy stajemy przed nowym problemem, próbujemy go
rozwiązać przez analogię do znanych sytuacji. Analogię może nam
podsunąć równie dobrze książka traktująca o medycynie, jak i
biografia podróżnika. Psychika w czasie wyprawy jest o wiele
istotniejsza niż sprawność fizyczna czy nawet praktyczne
umiejętności. Sprawność fizyczną można wytrenować, jest czymś
stałym, bo wydolność organizmu, kiedy już się ją nabędzie, tak
łatwo się nie obniża. Natomiast wydolność psychiczna może się
zmienić w każdej chwili, a może się nawet załamać. Pomocą mogą
okazać się nawet pojedyncze słowa zapamiętane z lektur, słowa,
które nas prowadzą. Dla mnie takim zdaniem stało się zawołanie
Nansena „fram”, czyli „naprzód".
Kiedy konstrukcji psychicznej nie zostawiamy przypadkowi, kiedy ma
ona swój pień, kiedy mamy się czego w sobie uchwycić, wewnętrzna
konstrukcja tak naprawdę prowadzi nas do celu, a sprawność
fizyczna tylko ją niesie. Wewnętrzna konstrukcja jest - można by
powiedzieć - niekierunkowa, niezwiązana z wyprawami polarnymi,
biznesem czy z jakąkolwiek zawodową specjalizacją. Jest pewną
ogólną predyspozycją. Ale to ona decyduje o tym, że docieramy do
wyznaczonego celu.
Żeby mieć dobre pomysły biznesowe, trzeba najpierw zdobyć, jestem
o tym przekonany, ogólną wiedzę o świecie. Nie tylko o ekonomii,
ale także o człowieku, o zakamarkach ludzkiej duszy. Wydawałoby
się, niewiele ma to wspólnego z biznesem. Żeby odkryć niszę na
rynku, żeby mieć nowy pomysł, trzeba mieć też dużą ogólną wiedzę,
taki wewnętrzny szeroki skaner. Skanować współczesną sytuację tu i
teraz, patrzeć co dzieje się w świecie biznesu i porównywać to z
naszą ogólną wiedzą, starając się odkrywać nowe rozwiązania i
pomysły.
Dzięki temu sukces w biznesie często odnoszą ludzie, którzy wcale
nie są z wykształcenia ekonomistami, ani nie studiowali finansów,
ale mają ogólną wiedzę o człowieku i świecie z różnych dziedzin.
Ogólna wiedza pozornie zawieszona jest w próżni, wydaje się, że
nijak ma się do naszego życia tu i teraz, ale prędzej czy później
znajduje zastosowanie.
Nie ma wiedzy niepotrzebnej. Zdarza ci się wykorzystywać, w tym co
robisz, wiedzę zupełnie z tą dziedziną niezwiązaną? Jeśli nic nie
przychodzi ci do głowy, może pora coś z tym zrobić?
Pomosty przed wyprawą
O urzeczywistnianiu marzeń decyduje umiejętność budowania
scenariuszy.
Kiedy byłem dzieckiem, starałem się w wyobraźni budować pomosty
między tym, co znane i nieznane, możliwe i niemożliwe. Pamiętam,
że byłem wysyłany parę kilometrów z kanką po mleko albo po obiad
do stołówki i podczas tej drogi wyobrażałem sobie, że wyruszę w
samotny rejs dookoła świata jak Leonid Teliga. To było ćwiczenie
wyobraźni, które wiele mi dało. Jestem tu i teraz, mam trzynaście
lat, wiem, że nie popłynę dookoła świata jutro. Starałem się
znaleźć w wyobraźni najkrótszą możliwą drogę do tego rejsu. To nie
było bezproduktywne marzycielstwo. Ustalałem w myślach, że za
tydzień zacznę pływać żaglówką po jeziorze Drawsko, potem znajdę
jakiś klub i zdobędę patent sternika jachtowego, a gdy będę miał
piętnaście lat, popłynę w dalszy rejs. Na koniec wybiorę się do
kapitana jacht klubu i powiem mu, że chciałbym jako najmłodszy
człowiek na świecie opłynąć świat dookoła. Ów kapitan nie zechce
się zgodzić, ja jednak będę przekonywał go argumentem, że to
rozsławi Polskę. Rozpoczniemy treningi, znajdzie się także jacht,
który będzie można wykorzystać. Kiedy mam szesnaście lat, wypływam
w rejs.
Droga ulicami Połczyna Zdroju po mleko była dla mnie podróżą
dookoła świata. Wydaje się, że to dwie oddzielne sfery. Z jednej
strony jest to, co robimy tu i teraz: chodzimy do szkoły,
wyprowadzamy psa, uczymy się, sprzątamy i tak dalej. Z drugiej
strony, jeśli naprawdę czegoś chcemy, możemy robić takie ćwiczenia
wyobraźni, które połączą nas z odległym celem, są prowadzącym do
niego pomostem, łącznikiem.
Ponieważ cel leży daleko, bardzo ważni są ludzie, których
spotykamy po drodze, a nie tylko wyobrażenia. Ci ludzie są już
namacalnym przykładem, że takie rzeczy są możliwe. Od nich możemy
nauczyć się najwięcej i najszybciej. Trzeba pamiętać, że inni
ludzie mogą wywierać na nasze życie także negatywny wpływ. Mamy w
sobie wiele różnych możliwości i często z nich nie korzystamy,
jeśli nie wsłuchujemy się w siebie, ale słuchamy innych. Jako
dzieci czy nastoletni ludzie spotykamy często dorosłych, którzy
niezadowoleni z własnego życia będą ograniczać nasze możliwości do
własnych wizji, często czarnych scenariuszy. Nie ma co liczyć na
to, że będą rozwijać nasze zdolności i zachęcać do tego, żebyśmy
za tymi odkrywanymi możliwościami podążali, żebyśmy mieli odwagę
przyjmować, że wszystko jest możliwe.
Aby nie ulec takim wpływom musiałem zamknąć się w swoim świecie,
ograniczyć się do niego, trudno było mi spotkać ludzi, którzy
mówili: tak, jest możliwe żebyś popłynął dookoła świata, dobrze że
o tym myślisz, planuj to dalej. Reakcja była na ogół zupełnie
inna: nie myśl o takich banialukach, szkoda czasu, lepiej odrób
lekcje, żebyś miał dobre stopnie na świadectwie i dostał się do
szkoły, która da ci przyzwoity zawód. W pewnym momencie przestałem
mówić o swoich marzeniach, zarówno rówieśnikom, jak i dorosłym.
Żyłem w swoim świecie. Czasami spotykałem ludzi, którzy zachęcali
mnie do tego, żeby podążać za marzeniami.
Uczyłem się też tego, żeby nie tylko marzyć, ale i robić coś, co
mnie rzeczywiście do tych marzeń przybliży. Moja wewnętrzna siła
polegała nie na samych marzeniach, nie na niezależności myślenia,
tylko na zdolności budowania scenariuszy. Marząc o czymś od razu
zastanawiałem się, jak to krok po kroku osiągnąć. A potem to
realizowałem.
W czasopismach widziałem na przykład listy od dzieci z innych
krajów. Najwięcej tych listów było ze Związku Radzieckiego. Zwykłe
dziecięce listy: jestem z takiego miasta, zbieram znaczki, czytam
książki i chciałbym zawrzeć z kimś znajomość. Jeśli jakieś dziecko
mogło to zrobić, to ja także mogłem podobny list napisać.
Przeważnie ci, którzy się na to odważyli, dostawali w odpowiedzi
dziesiątki listów z Polski od innych dzieci i tylko na niektóre
odpowiadali. Zadałem sobie pytanie, dlaczego nie miałbym wysłać
listu do gazety, że to ja chciałbym korespondować. Dobrze, napiszę
taki list do redakcji polskiego czasopisma, to jest łatwe. Ale
chciałbym korespondować z dziećmi z innych krajów. Jak to zrobić?
Musiałbym wysłać list do zagranicznego czasopisma podobnego do
tych, które wychodziły w Polsce. Tylko że nie znam tytułów
zagranicznych czasopism. Wtedy nie było jeszcze Googli i
Internetu... Mogę zadzwonić do ambasady, na przykład
kolumbijskiej, i zapytać o tytuły, o to w jakim mieście są
wydawane, a może od razu podadzą mi adres? Aby zdobyć pieniądze na
rozmowy telefoniczne, zbierałem najpierw makulaturę, potem szedłem
na pocztę, zamykałem się w kabinie do rozmów międzymiastowych i
dzwoniłem do Ambasady Kolumbii. Dzień dobry, nazywam się Marek
Kamiński, chciałbym dowiedzieć się, jakie jest najpopularniejsze
czasopismo w Kolumbii. Miałem wtedy może jedenaście lat. I moi
rozmówcy z ambasady podawali mi ów tytuł. Pamiętam, że urzędnicy
mówili łamaną polszczyzną albo znajdował się tłumacz. I tak
budowałem swoje scenariusze działań.
Scenariusz to podstawa. Najpierw jest wizja, pomysł, że chciałbym
korespondować z osobami z innych krajów. Jeśli tego naprawdę chcę,
jeśli mam mocne przekonanie, jeśli wierzę w swoją wizję, to mogę
ją zrealizować, tylko trzeba znaleźć drogę. Jeśli tę drogę rozłoży
się na etapy, krok po kroku, okazuje się dostępna także dla małego
chłopca w małym Połczynie Zdroju. W Połczynie Zdroju, jeśli się
tylko naprawdę chciało, można było odnaleźć nauczyciela znającego
języki obce, który pomógłby przetłumaczyć list. Dobrze że
spotkałem wtedy odpowiednią osobę, bo mogłem trafić na kogoś, kto
by powiedział: nikt ci takiego listu nie opublikuje, nikt nie
odpowie, daj sobie spokój, chłopcze. Ważne, że co jakiś czas
spotykałem ludzi, którzy mnie zachęcali, żeby robić coś
nieszablonowego, żeby podążać za marzeniami. W ten sposób
poradziłem sobie z językiem angielskim i włoskim, ale do
korespondowania z dziećmi z Ameryki Łacińskiej potrzebny był
hiszpański. Nauczycieli hiszpańskiego w Połczynie nie było.
Okazało się jednak, że jest ktoś, kto ma daleką rodzinę w
Hiszpanii. Ten ktoś wysyłał list z prośbą o przetłumaczenie go na
hiszpański i po długim czasie list przychodził przetłumaczony.
Udało mi się też dotrzeć do nauczyciela francuskiego z miejscowego
liceum. Wybrałem się do niego - pamiętam, że mieszkał w bloku - i
poprosiłem o pomoc.
Chętnie to zrobił.
Ludzie często pozostają na poziomie samego wyobrażania albo
marzenia o czymś. O urzeczywistnianiu marzeń decyduje umiejętność
budowania scenariuszy, a także wiara, że niemożliwe może być
możliwe. Jeżeli możemy o czymś pomyśleć, możemy to także
zrealizować.
Potrzebna jest determinacja, by tego dokonać. Gdybym postanowił
teraz, że chciałbym jeszcze polecieć na Księżyc, byłoby to
możliwe, tylko że nie widzę sensu, by zacząć się starać, to tak
poważne przedsięwzięcie, że musiałbym poświęcić może nawet
dwadzieścia najbliższych lat. O tym, jak tam jest, mogę poczytać
sięgając po wspomnienia ludzi, którzy na Księżycu byli: Armstronga
czy Buzza Aldrina. Dlatego wolę szukać innych wyzwań. Gdybym mając
czterdzieści siedem lat, a tyle mam obecnie, postanowił polecieć
na Księżyc albo opuścić się w batyskafie na dno Rowu Mariańskiego,
wierzę, że mógłbym to osiągnąć. Tak przy okazji - na dnie Rowu
Mariańskiego było mniej ludzi niż na Księżycu, bo dotarło tam
tylko dwóch: Jacques Piccard i Don Walsh, a na Księżycu było już
kilkunastu astronautów. Wiem, że podobne cele są dla mnie
osiągalne, ale wiem także, że nie chciałbym powtarzać cudzych
doświadczeń.
Być może dzisiaj większą wartością jest przebywanie z moimi
dziećmi niż opuszczenie się na dno Rowu Mariańskiego czy podróż na
Księżyc.
Brzmi to tak jakby zrobienie czegoś, czego nikt dotąd nie zrobił,
było dla mnie wartością samą w sobie. Tak nie jest. Nie uważam,
żeby było dla nas dobre, gdybyśmy kierowali się w życiu podobnym
założeniem. Niemniej powtarzanie cudzych osiągnięć nie jest wielką
wartością. Choć lepiej powtarzać dobre wzory niż robić coś złego
po swojemu... Bycie pierwszym to coś wtórnego, co nie zawsze, nie
w każdych warunkach jest wartością. A już bycie pierwszym w
sytuacji, gdy mamy rodzinę albo gdy osiągamy to krzywdząc innych
ludzi jest oczywistym złem. Różne są warunki brzegowe podobnych
dokonań.
Odkryć swoją Północ
Jeśli negatywne doświadczenia nas nie zatrzymują, tylko prowadzą
dalej, w końcu natrafiamy na swoją Północ.
Mamy w sobie cały wachlarz możliwości, spotykamy się z różnymi
wzorami, które prowadzą nas w różnych kierunkach. Jak odnaleźć
najwłaściwszy kierunek, trafić na swoją Północ, odkryć ją tak jak
zrobiłem to ja? Myślę, że kiedy natrafiamy w naszych
poszukiwaniach na prawdziwy, własny kierunek świata, on da nam to
poczucie harmonii, coś, czego na ogół szukamy w życiu
podświadomie, nie zdając sobie z tego sprawy. Możemy to nazwać
jakkolwiek: poczuciem spełnienia, harmonii, szczęścia. W życiu
doświadczamy szczęścia tylko w pewnych momentach. Udało nam się
coś zrobić, ominęło nas coś złego albo spotkało nas coś wyjątkowo
dobrego — w takich chwilach jesteśmy szczęśliwi. Dostrzegamy je,
gdy jesteśmy uważni i wsłuchujemy się w samych siebie. Dlatego
ważne jest nie tylko obserwowanie świata zewnętrznego, ale także
zrozumienie, że jesteśmy częścią tego świata i należy poznać
samego siebie, aby być szczęśliwym.
Warto poznać samego siebie, także dlatego, że świat stale próbuje
złapać nas na wędkę i zabrać nam wolność. Życie stale konfrontuje
nas z negatywnymi zdarzeniami, zastawia pułapki. Same w sobie nie
są one niczym złym, bo uczą odkrywania własnych możliwości, które
najlepiej poznajemy nie w sytuacjach komfortowych, tylko będąc w
opresji i przezwyciężając trudności. Ważne, by nie dać się złapać.
W swoim życiu poznałem setki hoteli na całym świecie. Są takie, w
których gdy tylko wchodzi się do środka, widzi się przejście do
kasyna.
W tych miejscach nie istnieje dzień i noc, pomieszczenia są
odizolowane od światła dziennego, prowadzi tam specjalna śluza.
Bardzo łatwo tam skręcić, a potem zapomnieć o świecie, który
znajduje się na zewnątrz.
Łatwo dać się złapać w pułapkę. Kiedyś zostałem zaproszony przez
menedżera hotelu, żeby podobne miejsce zwiedzić. Wiele mnie to
nauczyło.
Jeśli negatywne doświadczenia nas nie zatrzymują, tylko prowadzą
dalej, w końcu natrafiamy na swoją Północ. Zwykle nie dzieje się
to od razu.
W swoim podróżowaniu odkrywałem świat małymi krokami. Najpierw
było Maroko, gdzie pozostały ślady hiszpańskiej przeszłości, przez
co wydawało mi się ono podobne do krajów Zachodniej Europy, które
już poznałem. Był to jeszcze niewielki kulturowy przeskok. Meksyk
był już kompletnie innym światem, inną kulturą, którą się
zachłysnąłem. To było przejście poza dotychczas znany mi horyzont.
A potem Północ stała się dopełnieniem i przekroczeniem wielu
granic naraz. Nie było tam żadnych ludzi, wytworów cywilizacji, a
jednak przestrzeń i natura bardzo silnie oddziaływały na moją
psychikę. Intuicja podpowiadała mi, że to coś najpełniej mojego.
Intuicja to nasz wewnętrzny głos, któremu nie zawsze potrafimy
zaufać. Ja również nie miałem żadnych racjonalnych przesłanek,
żeby powiedzieć: ta przestrzeń jest moja. Spitsbergen był moim
pierwszym zetknięciem z Północą, ale niczego tu jeszcze nie
zdziałałem, nie miałem żadnych wielkich planów ani polarnego
przygotowania, niczego co namawiałoby mnie do szukania czegoś w
tej przestrzeni. A jednak czułem, że to jest coś mojego, coś
bliskiego. Zaufałem wewnętrznemu głosowi, chociaż myślę, że gdyby
nie to, iż pisałem wtedy pamiętniki, pewnie bym o tym
doświadczeniu zapomniał. Spędziłem trochę czasu na Spitsbergenie,
było tam niezwykle, ale pewnie ruszyłbym dalej i nie byłoby wątku
Północy w moim życiu.
Dziennik to taki materialny ślad naszej uważności, wsłuchiwania
się w siebie, który pozwala odkryć, co jest naprawdę nasze. Pisząc
odkrywałem swój wewnętrzny głos. Na ogół ludzie nie ufają swojemu
wewnętrznemu głosowi. Bardziej ufają temu, co mówią inni,
nauczyciele. Być może niektórzy powiedzą, że głos wewnętrzny
czasem ich ostrzegł. Na co dzień nie przywiązujemy do tego
większej wagi. Gdyby nie różne zdarzenia z mojego życia, podobne
do poznania Północy, też bym pewnie tak postępował.
Odkrycie Północy było dla mnie możliwe dzięki temu, że posłuchałem
wewnętrznego głosu. To on podpowiedział mi na Spitsbergenie, kiedy
po raz pierwszy znalazłem się w okolicach koła podbiegunowego, że
to nie jest kolejne doświadczenie, to nie jeszcze jeden Meksyk. To
przestrzeń, w którą chcę się bardziej zagłębić, pójść dalej.
Dokładnie tak to było - odkryłem przestrzeń dla siebie. Przestałem
nawet interesować się podróżami. Miałem wtedy możliwości, żeby
wybrać się znów do Meksyku, ale zrezygnowałem. Gdybym nie zaufał
wewnętrznej intuicji, zapomniał o tym, że odkryłem jakiś ważny dla
siebie kierunek, pewnie stałbym się z czasem turystą wędrującym od
kraju do kraju, a nie tym, kim jestem - podróżnikiem, zdobywcą
biegunów.
Założyłem już wtedy własną firmę, która nie dawała jeszcze
finansowych możliwości podróżowania, gdzie tylko miałbym ochotę,
ale mogłem na przykład zdecydować się na rejs jachtem przez
Atlantyk. W Niemczech, gdzie wtedy jeszcze mieszkałem, istnieje
bardzo rozwinięty system współpodróżowania. Człowiek najmuje się
jako załogant i można popłynąć gdzie się chce. Mogłem wybrać się
nawet do Australii, a jednak wróciłem na Północ. To ważne, żebyśmy
nie przegapiali podobnych momentów w życiu, gdy odkryjemy coś
własnego, nasz własny kierunek.
Na pewno w decyzji pomógł mi przykład Nansena. Studiowałem też
wtedy życiorys Wittgensteina, wybitnego filozofa, który w pewnym
momencie życia porzucił wszystko i wyjechał do Norwegii, gdzie
zbudował chatę, w której samotnie mieszkał. Wydawało mi się to
równie inspirujące jak jego filozoficzne książki, sama decyzja, że
nagle porzucił wszystko czym żył. Norwegia kojarzyła mi się z
Północą. Norway to droga na północ. Łączyło się to pewnie z innymi
wzorami z dzieciństwa, z czytanymi wtedy książkami, które głęboko
tkwiły w mojej podświadomości. W każdym razie zwróciłem się na
Północ, a Spitsbergen stał się moim punktem zwrotnym. To tam
spotkałem ludzi, którzy poprowadzili mnie dalej, przede wszystkim
Wojtka Moskala, z którym zostaliśmy pierwszymi polskimi zdobywcami
bieguna północnego.
W tandemie
Najlepiej przekazuje się wiedzę poprzez bycie razem i wspólne
działanie.
Myślę, że kiedy jechałem na Spitsbergen, biegun tkwił we mnie jako
pewien pomysł. Już w 1988 roku myślałem o wyprawie jachtem na
biegun. Te pomysły czekały jak woda pod pokrywką czajnika, gotowa
do zagotowania. Sądzę zresztą, że pewnie każdy z nas ma ukrytą w
sobie jakąś dużą sprawę, jakiś ważny cel, który czeka na to, by
pojawić się na powierzchni naszej świadomości. Spotkanie Wojtka
Moskala na Spitsbergenie było dla mnie katalizatorem, który
uruchomił reakcję odkrywania własnego życiowego celu.
Rzadko spotykałem ludzi, którzy w reakcji na słowa, że chcę coś
zrobić, odpowiadali: świetnie, zrób to; albo nawet — pomogę ci,
możemy zrobić to razem. Miałem dużo szczęścia, że trafiłem na
Wojtka. Słyszałem o nim jeszcze w Polsce, że to najbardziej
doświadczony polarnik, legenda, bez mała jak Jerzy Kukuczka, tyle
że z polarnego, a nie górskiego, świata. Wojtek konsekwentnie od
lat podążał swoją drogą, zdobywał doświadczenia. Kiedy spotkaliśmy
się na Spitsbergenie, wiedziałem kim jest Wojtek, za to on
absolutnie niczego nie wiedział o mnie. Po prostu spotkał jakiegoś
studenta z Gdańska. Z jednej strony był więc sławny Wojtek Moskal,
a z drugiej strony ja, który szukałem, próbowałem, była to jedyna
możliwa droga odkrywania swojego prawdziwego celu. Wówczas
wtopiłem się w świat Północy, odkryłem, że to mój świat, a potem
zdarzyło się spotkanie z Wojtkiem, zaczęliśmy opowiadać o sobie,
szybko okazało się, że ja chcę dojść na biegun i że Wojtek także
chce dojść na biegun... Zaczęliśmy od razu snuć niesamowite plany.
Wojtek wydał mi się przy tym dobrze zorganizowanym człowiekiem.
Wszystko, co mówił i robił, było przemyślane, funkcjonowało jako
racjonalny i sprawdzony system. A ja miałem tylko pożyczone narty.
Ja byłem pospolitym ruszeniem, a Wojtek żołnierzem polarnym, może
nawet polarnym pułkownikiem. Partyzant i żołnierz. Taki tandem.
Między Wojtkiem Moskalem a mną dokonało się potem coś, co można by
nazwać transferem wiedzy. Zdobywanie wiedzy w nowej dziedzinie
wcale nie jest łatwe. Co innego przeczytać książkę, a co innego
posiąść praktyczne umiejętności. Wojtkowi porządkowanie zdobywanej
wiedzy i opanowywanie umiejętności, przechodzenie od zerowego
poziomu do pewnego maksimum zabrało co najmniej piętnaście lat.
To dziesiątki szczegółów, które trzeba sprawdzić i wybrać
najlepsze rozwiązanie. Widzimy na przykład na półce w sklepie
wiele różnych namiotów. Aby wybrać ten, który jest wśród nich
najlepszy, trzeba wielu lat praktyki. Namiot, prymus, cały polarny
sprzęt to dziesiątki szczegółów, które trzeba samemu sprawdzać.
Piętnaście lat to tak naprawdę wcale nie tak długi czas na
zdobycie podobnej wiedzy.
Spotkaliśmy się z Wojtkiem w 1990 roku, a przeszliśmy razem
Grenlandię w 1993. Przez dwa lata przygotowywaliśmy się do tej
wyprawy.
Dzięki przygotowaniom i samej wyprawie dokonał się między nami
transfer wiedzy. Tak jakby połączyć nasze organizmy rurką. Wiedzę,
którą on zgromadził w ciągu piętnastu lat, ja zaimplementowałem
przez trzydzieści dni. Na pewno nie całą, wiele mi brakowało, ale
80 procent tej wiedzy zdobyłem w działaniu, dzięki wspólnej
wyprawie. W trakcie późniejszej wyprawy na biegun północny byliśmy
już prawie partnerami. Wojtek wciąż miał większe doświadczenie,
ale różnica nie była już tak wielka, a na biegunie nasze
doświadczenia praktycznie wyrównały się. Uzupełnialiśmy się,
Wojtek wnosił swoje doświadczenie, ja wnosiłem wiarę,
determinację. Dzięki temu stworzyliśmy zespół, który mógł zdobyć
biegun północny. Z doświadczeniem zdobytym na Grenlandii na pewno
nie doszedłbym do bieguna północnego samotnie, tak samo jak nie
dokonałbym tego, idąc z kimś innym niż Wojtek. Myślę, że działa to
też w drugą stronę. Choć może nie jest to w pełni symetryczne, nie
wykluczam, że Wojtek doszedłby samotnie na biegun, ale na pewno
byłoby to bardzo trudne.
Na biegunie północnym stałem się już polarnym żołnierzem i mogłem
iść sam na biegun południowy. Bez bieguna północnego, bez wspólnej
drogi z Wojtkiem przez Grenlandię i na biegun, bez transferu
wiedzy nie byłoby to dla mnie możliwe. Najlepiej przekazuje się
wiedzę poprzez bycie razem i wspólne działanie. Gdybym chciał
poznawać matematykę, najlepszą metodą byłoby wspólne seminarium.
Jeżeli celem miałoby być poznanie zasad prowadzenia firmy,
najlepiej umówić się na wspólne działanie z kimś doświadczonym i
dobrym w tej dziedzinie. Gdybym miał możliwość spotykania się
przez trzy miesiące ze świetnym menedżerem, funkcjonowania jako
jego pomocnik czy asystent, wartość tego byłaby nieoceniona.
Ludzie często boją się, że są słabsi, gorsi, boją się
konfrontacji, w której okażą się nikim, obawiają się przykrych
sytuacji. Wyprawa z Wojtkiem, zapewniam, nie polegała na samych
przyjemnościach. Były trudne momenty, ale najważniejsze jest, żeby
się w takich chwilach nie zrażać. Jeśli coś zrobimy nie tak, nie
jest to jeszcze koniec świata. Często załamujemy się, kiedy
słyszymy, że zrobiliśmy coś źle. Mówimy wtedy: ten, kto nam to
powiedział, jest naszym wrogiem, już więcej z niczym się do niego
nie zgłoszę. Takie sytuacje wymagają wzajemnej otwartości.
Ja odkryłem swoją Północ, kierunek, w którym poruszałem się potem
przez większą część mojego życia, gdy miałem dwadzieścia kilka
lat. W tym wieku łatwiej jest podążać za wewnętrznym głosem, ale
uważam, że jest to możliwe zawsze, w każdym momencie życia. Ja
miałem szczęście, że tak szybko trafiłem. Ale wcześnie czy późno,
nie ma to aż takiego znaczenia. Decyduje nasza otwartość, wola
zmian, wiara w świat i w siebie, w jego i własne możliwości. Czy
ma się dwadzieścia pięć, czy sześćdziesiąt pięć lat, nigdy nie
jest za późno. I nigdy za wcześnie, jak pokazuje przykład
australijskiej szesnastolatki, która postanowiła samotnie opłynąć
świat jachtem. Wydaje się, że czym później, tym trudniej
podejmować takie decyzje, ale to pozór. Jesteśmy otoczeni
przedmiotami i sytuacjami, dlatego pozornie trudno się od tego
oderwać. Niemniej zawsze jest to możliwe. Jeśli czujemy się źle w
jakiejś życiowej sytuacji, czujemy, że to nie jest ta nasza
przestrzeń, zawsze można pomyśleć o innym scenariuszu i szukać
innych miejsc.
Często nie wiemy, gdzie czulibyśmy się dobrze, wiemy tylko, że tu,
gdzie jesteśmy teraz, czujemy się źle. Nie wiemy, gdzie jest nasza
Północ.
Trzeba nam najpierw nieoswojone miejsca podotykać, poznać, musimy
doświadczyć innych przestrzeni, zawodów, aktywności. A potem
zbudować scenariusz drogi. To jest możliwe, jestem tego absolutnie
pewien.
Początkowe trudności
Jako dziecko sądziłem, że wyprawa polega na osiągnięciu jakiegoś
celu.
Najważniejsze jest to właśnie doświadczenie - zdobycie szczytu czy
opłynięcie świata dookoła. Cel jest treścią wyprawy, czymś
kluczowym, a droga jest czymś, co trzeba przebyć. Po drodze dzieją
się oczywiście różne rzeczy, coś przeżywamy, ale to jedynie
wartość dodana, najważniejsze jest pokonywanie trudności i
osiągnięcie celu. Wyprawa, która nie zakończyłaby się opłynięciem
świata dookoła, byłaby niepełna.
Nie byłaby właściwą wyprawą, a tylko i wyłącznie próbą.
Kiedy zacząłem podróżować, zrozumiałem, że jest inaczej. Moje
pierwsze wyprawy nie miały jakiegoś konkretnego celu. Jako
nastoletni chłopak odbyłem rejs statkiem do Maroka. Rejs polegał
na dopłynięciu do Afryki i powrocie do kraju. Można powiedzieć, że
najważniejsze było dotknięcie afrykańskiej ziemi. Tak, ono było
ważne, po raz pierwszy znalazłem się na innym kontynencie. Ale
wiele ciekawych rzeczy wydarzyło się po drodze i to w naturalny
sposób stało się treścią wyprawy.
Potem przyszły dwie podróże do Meksyku, w których także trudno
byłoby wskazać jakiś cel. Owszem, opowiadając o nich i
jednocześnie porządkując w głowie związane z nimi wrażenia,
starałem się wymieniać konkretne punkty na mapie. Mówiłem, że
byłem w Yaxchilan czy Bonampak, ale tyle zdarzało się po drodze,
że trudno było mi wskazać najważniejszy punkt, który mógłby być
celem wyprawy. Podróże stały się dla mnie bardziej sposobem
przeżywania świata niż osiąganiem wyznaczonych celów.
Kiedy przyszedł czas wypraw polarnych, na pewno na początku, na
Spitsbergenie czy przy przejściu Grenlandii, ważne były cele,
które sobie stawiałem. Pamiętam, że nawet się przeciwko temu
buntowałem.
Kiedy szliśmy z Wojtkiem Moskalem przez Grenlandię, obowiązywała
rygorystyczna dyscyplina marszruty, wszystko było podporządkowane
pokonywaniu przestrzeni, dotarciu do celu. Porównywałem to z
Meksykiem, tam jednak było ciekawiej, bo można było cieszyć się
poznawaniem nieznanego świata, a tutaj wszystko jest robione jak
na rozkaz.
Potem mimo iż wydawało się, że świat, który przemierzam, jest
pusty i wszystko skupione jest tylko na tym, by w tym świecie
przetrwać i dojść do punktu położonego po drugiej stronie
Grenlandii, stopniowo wszystko zaczynało się zmieniać,
porządkować. Na początku byliśmy bardzo tym wszystkim ograniczeni:
zimnem, niewygodą, przeskokiem z cywilizacji do życia w namiocie,
pokonywaniem kilometrów w głębokim śniegu i z dużym psychicznym
obciążeniem. Znalezienie się w tej przestrzeni samo w sobie było
wyzwaniem. Ale kiedy już się w tej przestrzeni znaleźliśmy, z
czasem podporządkowaliśmy ją sobie i oswoiliśmy się z nią. Kiedy
świat polarny przestał być czymś tak obcym, czymś, co mogło nas
zabić, stał się w jakimś sensie domem.
Takim samym miejscem jak polana w lesie, przyjaznym dzięki temu,
że poznaliśmy zasady rządzące tym światem.
Tym zasadom trzeba było najpierw się podporządkować, a potem
wprowadzać harmonię między nimi a naszą wiedzą. Gdybyśmy nie byli
do tego wcześniej przygotowani, ten świat by nas zabił, ale
ponieważ przygotowania okazały się efektywne, okazaliśmy respekt
dla natury, zaczęliśmy funkcjonować w harmonii z nią. Po paru
tygodniach polarna przestrzeń stała się dla nas takim samym
miejscem jak polana w lesie.
W lesie możemy nagle wpaść w bagno albo ukąsi nas pszczoła, a my
akurat jesteśmy alergikami. Leśna polana wcale nie jest rajem.
Raju na ziemi nie odnajdziemy, możemy tylko starać się stworzyć
sytuacje, w których będziemy funkcjonować w harmonii z otoczeniem.
Mimo tego że było tam pusto i zdawało się, że nie ma czego
przeżywać, bo nie spotykaliśmy nikogo i nie odkrywaliśmy nowych
miejsc, przestrzeń zaczęła się wypełniać. Zwykle, gdy podróżujemy
po fragmencie przestrzeni, wyznaczamy tam różne punkty. Obejrzymy
ten zabytek, ten pomnik, odwiedzimy miasto albo plażę. Nawijamy
koraliki na nitkę według przyjętego planu. Podobnie planujemy
swoje życie. Na Grenlandii również mieliśmy plan, ale punkt
docelowy znajdował się sześćset kilometrów przed nami, nie było
żadnych innych punktów. Wyznaczyliśmy odcinek do pokonania, każdy
dzień był nowym wyzwaniem, ale nic poza tym, że na przykład za
dziesięć dni spotka nas coś szczególnego albo zrobimy imprezę w
namiocie. Paradoksalnie poddanie się temu rytmowi, tej harmonii,
samo w sobie okazało się tak samo ciekawe jak zaliczanie punktów z
przewodnika w turystycznych podróżach.
To wcale nie znaczy, że cel przestał się liczyć. On był przed nami
przez cały czas, bez niego nie podejmowalibyśmy codziennej
wędrówki.
Przy długofalowych celach trzeba umieć cieszyć się dniem, w którym
pozornie nic się nie dzieje. Po to żeby nie wypalić się po drodze,
nie stracić motywacji, musimy uporządkować najbliższe kilometry,
najbliższe godziny. Jeśli jesteśmy nastawieni tylko na osiągnięcie
odległego celu, który znajduje się na horyzoncie, paradoksalnie
może zdarzyć się tak, że stwierdzimy, iż nie damy rady by do niego
dojść, bo jest nam tak ciężko, a cel wciąż jest daleko. Nie o to
chodziło, lepiej będzie wrócić do cywilizacji, do tego portu, z
którego wyruszyliśmy, do naszej wyjściowej sytuacji, w której w
sumie nie było źle.
Kiedy piętrzą się trudności, a cel jest bardzo odległy, łatwo
znaleźć powody by zrezygnować. Sam się kilkukrotnie poddawałem.
Kiedy wyruszałem razem z Wojtkiem na biegun północny z wyspy Ward
Hunt i przez trzy dni nie mogliśmy nawet wejść na lód z powodu
olbrzymiej szczeliny, stwierdziłem, że jest tak ciężko, iż lepiej
będzie zacząć za rok.
Nawet jeśli w końcu wejdziemy na lód, to i tak nie dotrzemy do
bieguna, bo jesteśmy zbyt spóźnieni. Byłem bliski decyzji o
rezygnacji. Gdyby tylko znalazł się jeszcze jakiś konkretny powód,
a właściwie pretekst, powitałbym go z radością, bo byłaby to jakaś
wymówka, żeby przerwać wyprawę. Przez pierwsze dni, gdy cel
znajduje się bardzo daleko, umysł szuka wymówki, żeby przerwać
wyprawę i wrócić do punktu wyjścia, gdzie znów zastanowimy się nad
całym przedsięwzięciem. Nie musimy nawet szukać jakiegoś
pretekstu, wystarczy, gdy powiemy sobie, że przecież podjęliśmy
już próbę, sprawdziliśmy możliwości, robiliśmy co było można, ale
już wystarczy tej przygody.
W początkowych momentach często pretekstu dostarcza nam otoczenie.
Tak było na przykład w początkowej fazie przygotowań do wyprawy z
Jaśkiem Melą, niepełnosprawnym chłopcem, z którym doszliśmy
wspólnie najpierw na biegun północny, a potem południowy. Na
początku od wielu osób słyszałem opinie, że to bez sensu, a w
pewnym momencie z udziału w przygotowaniach wycofała się lekarka,
która zajmowała się rehabilitacją Jaśka. Bardzo łatwo jest ulec
podobnym podszeptom, cudzemu zwątpieniu. Dzięki doświadczeniu
zdobytym w wielu wyprawach wiedziałem już, że to stały fragment
gry.
Gdy pojawiają się przeszkody, a pojawiają się zawsze, dopóki nie
sprawdzimy wszystkich rozwiązań, nie warto rezygnować. Zwykle
trudności we wstępnej fazie planowania mają charakter mentalny, a
nie polegają na realnych, zewnętrznych trudnościach.
Zewnętrzne przeszkody mogą okazać się nie takie wielkie. Zamiast
rezygnować już na starcie, lepiej spróbować, sprawdzić, czy
rzeczywiście szczelina nie zniknie przez następny tydzień i
naprawdę nie będziemy mogli wejść na lód. Nie należy kapitulować
po trzech dniach. Jeśli nawet ktoś zrezygnuje, to jest to tylko
jedna osoba, a nie cały zespół. Czyjeś zniechęcenie nie musi
stawać się naszym zniechęceniem.
Trudności w pierwszej fazie wyprawy pojawiły się także w drodze
przez Grenlandię. Wojtek Moskal miał o wiele większe
doświadczenie, widać było, że jest przyzwyczajony do stałych
fragmentów gry i w ogóle się nimi nie przejmował. To pomogło mi
myśleć w podobny sposób. Wspólnie opracowaliśmy pewną formułę,
która pomagała nam w drodze. Powtarzaliśmy sobie jeszcze przed
wyprawą, że próba jest ważniejsza niż samo osiągnięcie celu.
Chodzi o to, żeby przez tę próbę dobrze przejść. I że dopóki mamy
jedzenie i paliwo, będziemy iść. Jeżeli nawet z powodu pogody
będziemy musieli obozować przez miesiąc, a choćby nawet dwa
miesiące w punkcie startu, po tej stronie Grenlandii, to będziemy
tam koczować, bo przynajmniej dzięki temu czegoś się nauczymy. To
co założyłem, muszę wykonać. Plan musi być realizowany niezależnie
od niesprzyjających okoliczności, chyba że pojawiłoby się
zagrożenie życia, wtedy musielibyśmy to założenie zmodyfikować.
Dopóki istnieje choćby hipotetyczna możliwość dotarcia do celu,
plan należy realizować do końca. Nawet jeśli jest beznadziejnie,
nie mamy nic do stracenia, a możemy zdobyć doświadczenie. Gdybyśmy
wrócili do domu, niczego byśmy się przecież nie nauczyli. Mieliśmy
dość jedzenia i paliwa do prymusów, by przykładowo obozować przez
dwa miesiące na wyspie Elsmera czy w innym punkcie Arktyki. To
samo w sobie jest doświadczeniem.
Przenieśmy to na inne sytuacje. Jeśli chcemy założyć firmę i
zebraliśmy odpowiednie środki, warto byśmy do końca próbowali
osiągnąć zamierzony cel. Oczywiście jeśli nie wiąże się to z
ryzykiem utraty wszystkiego. Gdyby na Grenlandii okazało się, że
nie zadbaliśmy o jakiś ważny element wyposażenia, brakuje nam
czegoś na tyle istotnego, że musimy wezwać pomoc, zrzut z
helikoptera, a lot kosztuje sto tysięcy dolarów, trzeba by zadać
pytanie, czy warto to robić, czy też lepiej uznać, że nie mamy już
szans na osiągnięcie celu. Jeśli zebraliśmy wystarczające zasoby,
wyruszamy i cel zaczyna wydawać się niemożliwy do osiągnięcia,
mimo wszystko trzeba realizować założony plan na miarę aktualnych
możliwości. Jeśli odpuścimy mając wystarczające środki do
osiągnięcia celu, tracimy swoją szansę. Prowiant w trakcie wyprawy
może służyć osiągnięciu celu, ale jeśli zawrócimy, staje się
czymś, co możemy kupić w każdym sklepie. Czekolada na Grenlandii
miała zupełnie inną wartość, mogła nawet uratować życie... Kiedy
zakładamy firmę i zatrudniamy ludzi oraz kupujemy wyposażenie, ma
to wielką wartość, bo służy osiągnięciu naszego celu. Jeśli te
zasoby zostaną rozproszone, wszystko trzeba zbierać od początku.
Komputer na sklepowej wystawie w niczym nam nie pomoże. Dopiero
gdy jest dostępny, nabiera wartości.
Zrezygnowałeś kiedyś na samym początku, gdy tylko pojawiły się
pierwsze trudności? Czy dzisiaj zdecydowałbyś tak samo?
Jak czytać własne książki
W trakcie wyprawy przez Grenlandię instynktownie odnalazłem swój
sposób na wędrowanie przez świat i stało się to dla mnie bardzo
ważne.
Grenlandia polegała też na osiągnięciu konkretnego celu. W oczach
ludzi, którzy patrzyli na to z zewnątrz, ale także w moich,
najważniejsze było to, że oto pierwsi Polacy przeszli Grenlandię.
To rzeczywiście było sednem wyprawy, a cała reszta, mimo wszystko,
dodatkami. Przy następnej podróży, wyprawie na biegun północny,
choć nadal cel był najważniejszy (dojście na jeden z biegunów
ziemi), cały czas mówiliśmy sobie, że najważniejsza jest próba.
Ważne jest to, żeby spróbować, a do bieguna dojdziemy za którymś
razem.
Wyprawa na biegun była przedsięwzięciem na większą skalę niż droga
przez Grenlandię, była też o wiele trudniejsza. Tym razem szybko
odnalazłem się w polarnym świecie, który stał się dla mnie światem
jak każdy inny. Jeżeli coś jest dla nas obce, nowe, trudno jest
nam to przeżywać, bo jesteśmy skupieni na samym przetrwaniu. A
jeśli coś już znamy, jeśli zostało to przez nas oswojone, droga
staje się częścią nas.
Możemy ją inaczej przeżywać.
Na biegunie północnym ostatecznie zrozumiałem, że droga jest
również ważna jak samo dojście. Osiągnięcie celu jest
ukoronowaniem drogi, ale ona jest również istotna. Przeżycia w
drodze stanowią nasz kapitał, który wykorzystamy w następnym
etapie. Dzięki takiemu myśleniu już w trakcie wyprawy na biegun
północny zrozumiałem, że nie chcę, by droga kończyła się na
biegunie, że pragnę pójść dalej.
Droga na biegun północny zaprowadziła mnie na biegun południowy.
Jeśli jesteśmy nastawieni jedynie na cel, omijamy naszą drogę.
A przeżywanie tego czasu ma kapitalne znaczenie. Pozwala nam
dojrzeć do kolejnych, bardziej odległych celów. Na biegunie
północnym zrozumiałem, że ważna jest droga, a nie cel.
Później okazało się, że prawda polega jeszcze na czymś innym.
Nastawienie, że ważna jest droga, a nie cel, towarzyszyło kilku
moim następnym wyprawom. Dopiero wyprawa z Jaśkiem Melą stała się
kolejną cezurą. Zrozumiałem wówczas, że to droga jest celem. Bo w
wyprawie z Jaśkiem tak naprawdę cel, czyli biegun, w ogóle nie był
ważny. Początkowo nawet nie został wytyczony. A kiedy już się
pojawił, był bardzo umowny, bo wiedzieliśmy, że możemy go nigdy
nie osiągnąć, że to bardzo mało prawdopodobne. Najważniejsze było
to, żeby prowadzić przygotowania, było to bardzo wartościowe,
zmieniło życie Jaśka. Biegun był tylko i wyłącznie punktem, do
którego hipotetycznie dążyliśmy, ale tak naprawdę ważny był każdy
dzień, który do niego prowadził. Ważniejsza była droga, czyli to
wszystko, co wpływało na Jaśka, pomagało mu się rozwinąć i
dojrzeć.
Dzisiaj powiedziałbym, że to podróż jest celem. Trzeba tylko być
uważnym na nasze tu i teraz, przywiązywać wagę do sytuacji, w
której jesteśmy. Z tego wynikną nasze kolejne etapy.
W wyprawie z Wojtkiem Moskalem na biegun wielokrotnie
ryzykowaliśmy życiem, aby biegun osiągnąć. Szczeliny, przez które
przechodziliśmy, były niekiedy pokryte tak cienkim lodem, że
naprawdę niewiele było trzeba, by się pod nami załamał. Kiedy
patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, przyznaję, że ryzykowałem
życiem, aby osiągnąć cel. Igrałem z losem. Trudno jest wyobrazić
sobie w normalnym życiu takie sytuacje i takie decyzje, które
wtedy podejmowaliśmy. Z punktu widzenia normalnego człowieka było
to pewnie absurdalne. Po to żeby zdobyć biegun, wystawiać się na
ryzyko utraty życia? Przechodziliśmy na przykład przez szczelinę,
która miała kilometr szerokości. Pokrywał ją świeżo zamarznięty
lód, jakby błona. Chodziło się prawie jak po wodzie. Wyobrażam
sobie, że chodzenie po wodzie musi wyglądać podobnie, bo musi ona
się trochę uginać, na pewno nie jest twarda jak kamień. Tak samo
było z nami. Kiedy człowiek skacze po krach i wpadnie do wody, ma
jakąś szansę złapania kawałka większej kry i wydostania się na
powierzchnię. Tam nie było żadnych szans, nie byłoby się czego
złapać. Lód był tak cienki, że w każdej chwili mógł się pod nami
załamać, ale z drugiej strony nie dawałby wtedy żadnego oparcia i
nie pozwoliłby dopłynąć do grubszego lodu. To byłaby pewna śmierć.
Wtedy wydawało nam się, że jakoś by się dopłynęło, ale przecież to
złudzenie. Zresztą czy przy tej temperaturze wody bylibyśmy w
stanie przepłynąć kilkusetmetrowy dystans?
W czasie naszej wyprawy z Jaśkiem zginęła francuska polarniczka,
Dominique Arduin. Płynęła kajakiem przez taki lód. Nigdy nie
odnaleziono jej ciała. Pewnie lód był zbyt gruby, by przebijać się
przez niego kajakiem, a za cienki, by się na nim położyć i
odpocząć. Mogło tak być, że ani nie mogła płynąć, ani się ratować.
My mieliśmy więcej szczęścia.
Ale dla osiągnięcia bieguna ryzykowalibyśmy życiem.
W wyprawie z Jaśkiem także ryzykowaliśmy, ale wyglądało to
zupełnie inaczej. Ryzyko istniało, bo istnieje zawsze, ale
staraliśmy się o maksymalnie duży margines bezpieczeństwa. Celem
był nie biegun, tylko Jasiek. Niemniej doszliśmy do bieguna, może
właśnie dlatego że przyjęliśmy, iż droga jest celem. Gdybyśmy nie
zrobili takiego założenia, gdyby chodziło o dojście do bieguna,
prawdopodobnie spieszylibyśmy się, nadmiernie ryzykowali, mogłoby
to skończyć się bardzo źle.
Nasze zachowania trzeba dopasować do aktualnego celu. Gdyby w
wyprawie z Jaśkiem chodziło tylko o dojście na biegun, mogłoby to,
paradoksalnie, doprowadzić do porażki.
Nie ma jednej drogi prowadzącej do wyznaczonego końcowego punktu.
Nawet jeśli za każdym razem jest to ten sam biegun, drogi mogą być
różne. Za każdym razem może to być odmienna sytuacja czy
konfiguracja. Zupełnie inaczej idzie się na biegun samemu, inaczej
we dwójkę, a inaczej z chłopcem, który stracił rękę i nogę. To
ważne, by dopasować planowanie do sytuacji. Do sytuacji, a nie do
celu. Po pierwsze trzeba tę sytuację widzieć, a nie skupiać się na
punkcie dojścia.
Planując cele trzeba mieć przegląd sytuacji, poprzez które
będziemy przechodzić. To błąd, jeśli patrzymy wyłącznie na cel, a
to co ma być po drodze kopiujemy podpatrując doświadczenia innych
wypraw, które już doszły do naszego celu. Każda wyprawa ma własną
dynamikę wynikającą z jej struktury. Wielokrotnie już
przekonywałem się, że kopiowanie cudzych doświadczeń okazuje się
bardzo zawodne.
Nie powinniśmy zbytnio wzorować się także na tym, co zrobiliśmy
sami. Dokonaliśmy tego raz, ale za drugim razem może być zupełnie
inaczej. Łatwo wtedy o błąd, bo nasz umysł ma taką właściwość, że
kiedy osiągnęło się cel, skupiamy się na dobrych stronach
przedsięwzięcia, a wypieramy z pamięci złe doświadczenia. I często
pozornie banalny cel, powtórzenie tego samego, okazuje się naszą
porażką.
W wyprawie „Solo Transantarctica" nie osiągnąłem celu przejścia
trawersem Antarktydy, właśnie dlatego że za bardzo przywiązałem
się do myśli, iż biegun jest stosunkowo łatwym punktem do
osiągnięcia.
Zdobyłem już przecież oba bieguny i to w jednym roku. Przywiązałem
się do dobrych doświadczeń, a zapomniałem o złych i wyruszyłem na
trawers Antarktydy z poczuciem, że jadę na świetną wycieczkę, na
której będzie jeszcze ciekawiej niż wcześniej. Zapomniałem, że
wcześniej było bardzo ciężko. Mimo iż upłynął zaledwie rok,
wyparłem z pamięci momenty, kiedy wszystko się chwiało i topniały
szanse na to, że dojdę.
Z perspektywy czasu wyprawa stała się przygodą, czymś pięknym.
Może dlatego że powitano mnie w Polsce jak bohatera, siłą rzeczy
opowiadałem o dobrych stronach wypraw, bo ileż razy można ludzi
przekonywać, że było strasznie. Może to być przecież odebrane jako
chwalenie się trudnymi przeżyciami, przerysowywanie. Aby tego
wrażenia uniknąć, przerysowałem w drugą stronę. I uwierzyłem, że
oto jestem herosem, który zdobył dwa bieguny w jednym roku, a
teraz postawię przed sobą jeszcze większe wyzwanie, ale przecież
znam już świat polarny, więc teraz też dojdę. Nie zadałem sobie
pytania, co będzie dalej po drugiej stronie bieguna. Zresztą wcale
nie musiałem na to czekać. Już na samym początku drogi był
knockdown, wichura przewróciła mnie, gdy próbowałem jechać na
nartach ze specjalnym spadochronem i ledwo to przeżyłem.
Nie przeszedłem trawersem Antarktydy, dlatego że w punkcie wyjścia
źle interpretowałem rzeczywistość. Pamiętałem o dobrych stronach
polarnego świata, a zapomniałem o złych i niebezpiecznych.
Prawie identyczna sytuacja -jak człowiek opornie się uczy -
powtórzyła się podczas wyprawy z Jaśkiem Melą na biegun
południowy.
Wcześniej doszliśmy wspólnie, razem z Wojtkiem Moskalem i Wojtkiem
Ostrowskim, na biegun północny i wydawało się, że zaliczenie
południowego będzie formalnością. Nie odrobiliśmy dobrze zadań
domowych. Potem w drodze było nam bardzo ciężko, ledwo
przetrwaliśmy, ledwo na ten biegun dotarliśmy. Szliśmy z Wojtkiem
Ostrowskim i Jaśkiem. Pamiętam, rozmawiałem z Wojtkiem jak jest
trudno, jak małe mamy szanse, aby dojść, po co wybraliśmy taki
długi odcinek...
Tyle rzeczy można było poprawić, gdy otworzyły nam się oczy na
trudności drogi. Wojtek powiedział nagle: przecież Jasiek ma
książkę „Moje bieguny", w której można przeczytać opis twojej
drogi, dzień po dniu. Kiedy otworzyłem tę książkę i zacząłem ją
wertować, moją pierwszą myślą było: czemu nie przeczytałem własnej
książki przed tą wyprawą?!
Również przed wyprawą „Solo Transantarctica" nie wyciągnąłem
wniosków z własnych doświadczeń. Zbyt mało czasu poświęciłem na
przygotowania, nie sięgnąłem głębiej, nie przeanalizowałem
sytuacji.
A brak przygotowań wynikał nie z tego, że nie było czasu i
warunków, tylko z przekonania, że wszystko o Antarktydzie już wiem
i na pewno sobie poradzę. Nie do końca zdiagnozowana sytuacja
stała się przyczyną niepowodzenia.
Antarktyda nauczyła mnie w końcu, teraz już to wiem, że w skrajnie
trudnych warunkach, jeśli nawet raz udało nam się jakoś przez nie
przemknąć, to wcale nie znaczy, że za drugim razem łatwo uda nam
się znaleźć drogę w labiryncie. To nie tak, że zdobywamy biegun.
To raczej on pozwala się zdobyć. Dzięki korzystnemu zbiegowi
okoliczności udaje nam się do niego dotrzeć. Oczywiście wiele
zależy od naszego doświadczenia i wiedzy, ale bardzo trudno jest
ocenić, ile w sukcesie było naszego udziału, a ile szczęśliwego
zbiegu okoliczności. To że w pewnych momentach było nam łatwiej
pokonywać trudności, wcale nie znaczy, że następnym razem nie
natrafimy na przeszkody nie do pokonania. Nie jesteśmy herosami,
od których wszystko zależy, wiele zależy od szczęścia, zbiegu
okoliczności.
Wyprawa „Solo Transantarctica" otworzyła mi oczy na to, że nie
możemy zbytnio ufać własnemu doświadczeniu. Ono pozostaje w nas,
ale nie w stanie czystym, tylko zniekształconym. Pamięć o
doświadczeniu to jednak co innego niż doświadczenie. Nie zawsze,
gdy osiągnęliśmy jakiś cel, oznacza to, że dowiedzieliśmy się
wszystkiego o rzeczywistości, w której się poruszamy. Poznane
przez nas trudności to tylko jedna z płaszczyzn tego świata.
Rozwiązując jakiś trudny problem w biznesie, możemy mieć wrażenie,
że dużo wiemy o negocjacjach czy o radzeniu sobie w kryzysowych
sytuacjach. Tymczasem gdy sytuacja się powtórzy, możemy być
niemile zaskoczeni tym, jak mało o tej rzeczywistości wiemy. Tego
właśnie nauczyła mnie Antarktyda.
Może nam się wydawać, że wiemy już wszystko o biegunie, a
tymczasem biegun za którymś razem może nas bardzo zdziwić. Tak
jest też w życiu. Osiągamy swój życiowy biegun, dzięki czemu
czujemy się pewnie i wydaje nam się, że bardzo dużo już wiemy.
Idziemy poznaną drogą, wszystko jedno, czy tym biegunem jest
praca, czy jakaś pasja, ale kiedy ponownie wyruszamy w drogę na
już zdobyty biegun, co może się z jakichś powodów zdarzyć, choćby
dlatego że będzie bazą wypadową do następnego celu, może się
okazać, że poddaliśmy się rutynie, bagatelizujemy rzeczywistość i
z tego powodu wywracamy się. Bagatelizowanie bieguna, czymkolwiek
by on nie był, na ogół źle się kończy. Jesteśmy zaskakiwani tym,
jak mało wiemy o rzeczywistości, ile rzeczy szczęśliwie układało
się wcześniej bez naszego udziału, tyle że nie zdawaliśmy sobie z
tego sprawy. Doświadczenia zebrane w drodze mogą nam pomagać, ale
również dobrze mogą okazać się przeszkodą albo nawet powodem
porażki.
Droga jest celem
Najpierw był cel, a droga służyła celowi. Podróż prowadziła do
celu i to on był najważniejszy. Z czasem podróż zaczęła być przeze
mnie doceniana. Cel był nadal najważniejszy, ale droga również
okazywała się ważna. Potem podróż i cel stały się również ważne.
Tak było już podczas samotnej wyprawy na biegun południowy. Wtedy
dokonało się zrównanie celu i drogi. Tak też było na wyprawie
„Solo Transantarctica" i na Pustyni Gibsona. Ale już w trakcie
wyprawy z Jaśkiem droga stała się celem, a przynajmniej czymś
równie ważnym jak cel. A w przypadku wyprawy „Wisła” od początku
droga była celem. W projekcie „Wisła" dotarcie do celu, do ujścia
Wisły, było przecież najmniej ważne. Ważny był każdy kilometr
trasy, spotykani ludzie. A przede wszystkim — to Wisła była ważna.
Dlatego właśnie droga była celem. Nie chodziło przecież o to, żeby
dopłynąć do Bałtyku. Do Bałtyku mogłem dotrzeć nie ruszając się z
Gdańska, gdzie mieszkam. Gdyby celem było dopłynięcie kajakiem
Wisłą do morza, mogłem wypożyczyć kajak w Gdańsku i wygodnie, i
szybko powiosłować do ujścia rzeki. A jednak wybrałem się na drugi
koniec Polski i przepłynąłem całą Wisłę.
Droga może być równie ważna jak cel. Żeby to zrozumieć, musimy
odbyć długą wyprawę.
Pojęcie wyprawy ewoluowało we mnie. W którymś momencie odkryłem,
że poznawanie przy okazji podróży samego siebie jest równie
istotne jak cel, do którego się zmierza. Pamiętam, że kiedy
szedłem przez Grenlandię z Wojtkiem Moskalem i miałem dużo czasu
dla siebie, obiecywałem sobie, że będę się uczył języków. Dookoła
mnie Grenlandia, a ja planowałem, że kiedy wrócę, zacznę się uczyć
francuskiego.
Dzięki wyprawom odkrywałem siebie. Może dzięki temu, że tyle czasu
byłem sam ze sobą? Gdybym nie odbył tych wypraw, gdybym był przez
cały ten czas w kontakcie z innymi ludźmi, z wieloma różnymi
sytuacjami, siłą rzeczy mój umysł stawiałby sobie cele istniejące
na zewnątrz mnie. Może na przykład byłbym pochłonięty rozwijaniem
firmy, którą założyłem niewiele wcześniej, zanim zacząłem
przygotowywać się do wyprawy przez Grenlandię. Żyjąc w świecie nie
mógłbym przebywać z sobą tyle czasu i w taki sposób, jak okazało
się to możliwe na wyprawach. Życie uczy nas raczej tego, że trzeba
działać i osiągać zewnętrzne cele. Ale rzeczywiste cele są
wewnątrz nas.
Obcowanie z sobą kojarzy się z egoizmem. Jeśli jesteśmy zwróceni
ku sobie, innym kojarzy się to właśnie w taki sposób. Uczy się nas
tego, żeby nie być egoistą, nie być skupionym na własnym ja. Czym
innym jest jednak egoizm, czyli dbanie wyłącznie o własne potrzeby
czy nawet zachcianki, a czym innym wnikanie w swoje wnętrze.
Wnętrze to nie tylko nasze egoistyczne ja, to także coś więcej.
Poznawanie tego, eksploracja wnętrza jest również ważna jak świat
zewnętrzny.
Paradoksalnie, dążąc do zewnętrznych celów, zacząłem poznawać
samego siebie. Na pewno nie taki był mój plan. Na początku o
niczym takim nie myślałem, liczyły się jedynie cele zewnętrzne.
Ale Grenlandia niejako zmusiła mnie do tego, by swoją uwagę
skierować na coś innego, żeby na przykład myśleć o tym, co będę
robił, gdy już wrócę do Polski.
Dużą rolę odegrał prowadzony przeze mnie dziennik. Pisałem go już
w Meksyku. Wojtek Moskal również prowadził dziennik, w ogóle chyba
wszyscy polarnicy, których poznałem, spisywali swoje
doświadczenia.
Prowadzenie dziennika wynikało z praktycznych potrzeb — i tak
trzeba było prowadzić dziennik podróży, zapisywać log. Kiedy
zauważyłem, że inni prowadzą jakieś zapiski, postanowiłem utrwalać
własne. Najpierw pisałem o świecie zewnętrznym, o warunkach, o tym
ile kilometrów przeszliśmy, ale potem, może dlatego że miałem w
pamięci przykłady przeczytanych książek, zacząłem odnotowywać nie
tylko praktyczne spostrzeżenia, ale na przykład to, że widziałem
ptaka albo dostrzegłem szczególny odcień lodu. Starałem się
dokładnie opisywać rzeczywistość.
Jak już coś robimy, ważne jest, by robić to dobrze. Starałem się
więc robić to najlepiej jak potrafiłem. Ołówek i zeszyt stawały
się jakby lupą czy mikroskopem, przez które oglądałem swoje
wnętrze. Starałem się to pogłębiać, pisać o wszystkim z takim
założeniem, żeby robić „fotografie" wszystkiemu, co dostrzegłem, a
po jakimś czasie ewentualnie do tego wrócić i zobaczyć, czy coś z
tego wynika. Wynikło po paru latach to, że wydałem swoje dzienniki
i zdobyły one nawet kilka prestiżowych nagród.
Prowadzenie dziennika było dla mnie bardzo ważne w procesie
poznawania siebie. Czy zeszyt i ołówek pomagały mi w wyprawach, w
tym by iść, nie zatrzymywać się? Kto wie. W naszym organizmie
powstają różne toksyny, które muszą być usuwane, żebyśmy nie
ulegli zatruciu. Kiedy przeżywamy świat, również powstają w nas
jakieś toksyny: strach, tęsknota, ból, stany, które jeśli się
nagromadzą, mogą zaburzyć nasze funkcjonowanie. Dzienniki pełniły
taką funkcję terapeutyczną. Gdybym gromadził w sobie wszystkie
stany niepewności, wszystkie lęki, mógłbym dojść do stanu
psychicznego zatrucia. Dzięki dziennikom wydobywałem te stany na
zewnątrz, trochę jak na spowiedzi. Nie na darmo ludzie się
spowiadają. Ma to funkcję terapeutyczną: mówiąc o czymś głośno
przed kimś, oczyszczamy się. Tak samo działa psychoterapia. Nikt
mi tego rozwiązania nie podpowiedział, sam je odkryłem. Nie
powiedziałem sobie: człowiek spowiada się w kościele, wobec czego
ja zrobię to samo przed samym sobą. Kiedy odkrywamy, że coś jest
dla nas dobre, powinniśmy to robić, nie oglądając się na to, co
mogą pomyśleć inni. Nawet jeśli komuś może wydawać się śmieszne
to, że polarnik idący na biegun prowadzi dzienniczek jak jakaś
pensjonarka. Wokół szaleje huragan, a on pisze pamiętniczek. I co
z tego? Jeśli coś dobrze na nas wpływa, trzeba to robić.
Inną pomocą było dla mnie liczenie do tysiąca. To także okazało
się bardzo użyteczne. Ktoś mógłby powiedzieć: przecież to strata
czasu, powinieneś myśleć o ważnych sprawach, planować jaką trasą
iść, a ty liczysz w kółko do tysiąca, to jakaś bzdura. Myślę, że
gdybym oglądał się na opinie innych ludzi, na to, co mogliby o
mnie pomyśleć, to pewnie wielu rzeczy dobrych dla siebie po prostu
bym nie robił.
Prowadziłem dzienniczek i było mi z tym dobrze. Wydobywanie z
siebie negatywnych przeżyć powodowało ich unieszkodliwianie. To
były potencjalne granaty, które we mnie tkwiły, a które dzięki
notatkom rozbrajałem. Dawało mi to niesamowitą psychiczną ulgę.
Dzień był skończony, stawałem się obserwatorem samego siebie. Już
nie byłem człowiekiem, który siedzi w namiocie, ledwo żywy.
Wewnętrznie przenosiłem się na inny poziom. Obserwowałem tę
sytuację i mój umysł stawał się dzięki temu wolny. To dawało
niesamowity psychiczny komfort. Mimo tego że ciało było zmęczone,
wewnętrznie umysł nie czuł wszystkich obciążeń, mógł myśleć,
analizować, prowadzić wątki poprzez te różne nitki, które wiążą
nas z rzeczywistością. Byłem w namiocie, bezpieczny, nie musiałem
całej uwagi skupiać na rzeczywistości. W ten sposób mój umysł
oczyszczał się.
Nie wiem, czy to rozwiązanie dobre dla każdego, ale na pewno
wszyscy potrzebują relaksu i wszyscy powinni szukać metod, dzięki
którym oczyszczą swoje ciało i swój umysł. Nie może być on przez
cały czas skupiony na celu. Potrzebujemy chwil uwolnienia się od
presji. Sen polega na tym, że odcinamy się od aktywności. Ciału
wystarcza do tego bezruch, ale umysł trudniej jest odciąć od
świata, bo pracuje przez cały czas. Potrzebne jest zresetowanie
umysłu, odcięcie się od negatywnych doświadczeń i rozpoczęcie
nowego dnia. Jeśli bez chwili przerwy jesteśmy na czymś skupieni,
możemy się spalić i to bardzo szybko.
Właściwy rytm jest bardzo ważny i na wyprawie, i w pracy.
Potrzebujemy odpoczynku zewnętrznego i także psychicznego, to
oczywiste.
Odpoczynek przybiera w naszej kulturze różne formy. Post jest
rodzajem odpoczynku dla ciała. Post, modlitwa, pamiętaj, abyś
dzień święty święcił — to wszystko ma uzasadnienie. Oczywiście
przykazanie, aby dzień święty święcić, nie sprowadza się do tego,
by dzięki temu efektywnie osiągać cele, ma ono swój głębszy
duchowy sens. Ale polega także na pewnym zaleceniu dotyczącym
higieny psychicznej.
Kiedy skupiamy się wyłącznie na celach zewnętrznych i na dążeniu
do nich, może się tak zdarzyć, że na zewnątrz nas będzie się wiele
zmieniać, ale wewnątrz nie będzie się zmieniać nic. Nadal będzie
to wyprawa, ale jakie będą jej owoce? Poruszanie się jedynie w
świecie zewnętrznym często jest podporządkowane temu, żeby podobać
się światu. Tak naprawdę chcemy wejść na szczyt Kilimandżaro, żeby
pokazać potem znajomym ludziom pamiątkowe zdjęcia. Spieszymy się,
nie zastanawiamy się nad tym, co robimy, funkcjonujemy wyłącznie w
świecie zewnętrznym, nie starając się poznać samych siebie. Kiedy
zaczynam się spieszyć, tak wielu rzeczy nie zauważam.
Ilu ludzi bagatelizuje spotkania z innymi nie mając czasu, by
kogoś wysłuchać. Tak samo może się stać z naszymi podróżami. Tak
naprawdę wcale ich nie przeżywamy. Jeśli ktoś patrzy z zewnątrz,
może mu się wydawać, że wiele osiągnęliśmy, ale tak naprawdę, ze
względu na nas samych, może to być zwykłą stratą czasu.
Czasami wyprawiam się do Londynu, Nowego Jorku albo Tokio.
Podróżuję tak daleko, a często jest tak, że ze spotkania z dziećmi
w jednej z gdańskich szkół pamiętam więcej niż z podróży do Nowego
Jorku czy do Kuala Lumpur. I więcej to dla mnie znaczy.
Kiełkujące ziarna
Od spotkania z Wojtkiem Moskalem na Spitsbergenie do naszej
wspólnej wyprawy na biegun upłynęło pięć lat. Mogło upłynąć nawet
dwadzieścia. Pięć lat w podobnych przedsięwzięciach to bardzo
krótki czas.
Ludzie w Polsce myśleli o biegunie od dziesięcioleci. Pojawiały
się też pomysły, żeby przejść Grenlandię. O biegunie być może
myślał Stanisław Siedlecki, pewnie miał takie myśli Wojtek Moskal
i to na wiele lat przed spotkaniem ze mną. Na pewno rozważali to
różni polarnicy, dziesiątki osób ze Stacji Arctowskiego czy ze
stacji na Spitsbergenie.
Biegun był niedaleko, ponad tysiąc kilometrów. Stefan Makne,
zdobywca Pucharu Bennetta, jeden z najwybitniejszych polskich
baloniarzy, myślał o tym, by dolecieć na biegun balonem. Różne
inne plany były czasem bardzo zaawansowane. Ale ci, którzy o tym
myśleli, ostatecznie nie podjęli żadnych realnych kroków. Nie
zgłębili tematu.
Wszystko zaczyna się od tego, żeby zgłębić temat i opracować
scenariusz podróży. Jeśli nie ma się scenariusza, a jedynie ogólną
mglistą ideę, nie wyrusza się w drogę. Myśli się co najwyżej o
powtórzeniu ekspedycji w stylu poprzednich wypraw. Jeśli nie ma
konkretnego pomysłu jak coś osiągnąć, nie gromadzi się też
potrzebnej wiedzy.
W moim przypadku w punkcie wyjścia również była tylko ogólna idea.
Miałem zresztą w tamtym czasie wiele pomysłów na siebie. Myślałem,
żeby opłynąć świat dookoła i to był projekt o wiele bardziej
zaawansowany niż wyprawa na biegun. Rejs nie doszedł do skutku z
powodu pewnego oficera bezpieki - to były jeszcze lata 80. w
Polsce - chociaż mieliśmy już przygotowany jacht i opracowany plan
podróży.
O biegunie myślałem od 1986 roku, ale to było tylko mgliste
marzenie bez konkretnego scenariusza. Niemniej ziarno zostało
posiane. Kiedy po 1990 roku snułem różne plany podróżnicze, myśl
jak igła kompasu stale skierowana była na Północ.
W tym czasie zakładałem firmę i to mnie wciągnęło. Do tego jedną
nogą byłem w Niemczech, bo studiowałem filozofię na uniwersytecie
w Hamburgu. Firmą zajmowałem się praktycznie dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Ktoś, kto w tamtych latach budował firmę od zera,
wie, że przypominało to wyrąbywanie ścieżek w dżungli.
Dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu poświęcałem rozwojowi
firmy, ale pozostawał ten jeden procent, który gdzieś we mnie
błądził, tkwił jak kiełkujące ziarenko. Przez cały ten czas byłem
w kontakcie z Wojtkiem Moskalem, który pracował w stacji naukowej
na Antarktydzie. W Hamburgu zachodziłem do biura Greenpeace'u,
skąd można było wysyłać maile.
Wtedy jeszcze ludzie komunikowali się na odległość głównie za
pomocą teleksów i faksów. To że można było wpisać w komputerze
wiadomość, kliknąć i po paru chwilach list docierał na Antarktydę,
dawało poczucie łączności. Wojtek odpowiadał zresztą z dużym
opóźnieniem, ale te kontakty nie pozwoliły mi zapomnieć, że co
prawda tutaj jest bardzo ciężko, ale gdzieś istnieje taki biały
świat, który pamiętałem ze Spitsbergenu i z którym nadal mam
łączność. Ten świat był także realny, tak samo jak świat, w którym
walczyłem z prawem gospodarczym i uczyłem się zasad zarządzania na
specjalnych kursach.
Ważne, żeby nawet wówczas, gdy intensywnie zajmujemy się czymś
innym, zachować takie związki, niteczki z noszonym w sobie ukrytym
pomysłem, bo wtedy te niteczki podtrzymują ideę przy życiu. Gdybym
nie utrzymywał kontaktów z Wojtkiem Moskalem, być może przyszedłby
mi do głowy jakiś nowy pomysł. Może bym żeglował, może robiłbym
inne rzeczy. Ale nie wykluczam, że prędzej czy później biegun i
tak stanąłby przede mną.
Nie wydaje mi się, żebyśmy przez życie przechodzili jak przez
labirynt, w którym gdy już raz skręcimy w złą stronę, bo zamiast w
prawo pójdziemy w lewo, to nie trafimy do naszego punktu
przeznaczenia.
Nawet jeśli obierzemy zły kierunek, w którymś momencie pojawi się
możliwość powrotu na ten właściwy. Mamy w sobie wewnętrzny kompas,
który stale wskazuje stronę naszego bieguna. W tamtych latach
stałem się początkującym biznesmenem, ale przez cały czas wracałem
na swoją drogę. Nie biegła ona prosto, bo gdyby tak było, wszystko
potoczyłoby się jeszcze szybciej. Ale nawet jeśli skręciłem w bok,
pozostałem na kursie. Zawsze istnieje możliwość powrotu, nie
dzieje się tak, że raz na zawsze coś się zamyka, jeśli tego w
danym momencie nie zrobimy. Nic nie jest stracone nieodwołalnie.
Jeśli jakiejś szansy nie wykorzystaliśmy, to cały czas mamy ją w
zasięgu ręki, tylko musimy ją odczytać i wracać na właściwą drogę.
Być może dzieje się tak, że życie zatrzymuje nas w jakimś miejscu
po to, żebyśmy dojrzeli do realizacji swojego głębokiego celu, a
gdy już dojrzejemy, wypuszcza nas z objęć i maszerujemy dalej we
właściwym kierunku. W każdym razie na pewno istnieje więcej niż
jedna ścieżka, która prowadzi nas do celu. Ścieżek może być bardzo
dużo. Gdy nie wykorzysta się jednych możliwości, pojawią się
następne. W tym czasie uczymy się, dojrzewamy. Spotkałem na
przykład w tamtych latach Reinholda Messnera, pierwszego zdobywcę
Korony Ziemi, czyli wszystkich ośmiotysięczników. Akurat w tamtym
czasie przeszedł w poprzek Antarktydę, rozmawialiśmy o tej
wyprawie. Utrzymywałem kontakt mailowy z Wojtkiem Moskalem.
Mieliśmy wspólne plany, pierwsza miała być Grenlandia, jako
trening przed biegunem. Biegun był nadal celem, choć w tym czasie
przede wszystkim rozwijałem firmę.
Dynamika dużych projektów potrzebuje takiego dojrzewania. Nie
wszystko da się zrobić od razu. Może dobrze, że miałem inne
zajęcie, które mnie absorbowało, dzięki temu nie spalałem się w
oczekiwaniu na realizację dalekosiężnego celu, jakim pozostawał
biegun. Nieraz jest tak, że chcemy, by coś stało się od razu, żeby
od razu gdzieś wyruszyć.
Kiedy tylko pojawia się pomysł chcemy, żeby następnego dnia zaczął
być realizowany. Gdy się tak nie dzieje, spalamy się wewnętrznie.
Gdybym wtedy wiedział, że dojrzewanie do podróży na biegun zajmie
mi pięć lat, nie wiem, jak bym się z tym czuł. A tak wszystko
działo się naturalnie, bez niepotrzebnej frustracji, bo miałem też
inne zajęcia. Gdybym od razu postawił sobie cel: idę na biegun i
tak po prostu, z miejsca chciałbym do niego dojść, nigdy bym go
nie zdobył, bo nie miałbym potrzebnego doświadczenia, nie byłbym w
stanie przygotować takiej wyprawy i pewnie bym się zniechęcił.
Podobne projekty wymagają wielkiej cierpliwości, której nie zawsze
nam wystarcza. Dojrzewanie do projektu odbywa się etapami. W byciu
cierpliwym może pomóc to, że poza dalekim i abstrakcyjnym celem
zajmuje nas także cel bliższy, równie fascynujący i absorbujący.
Czymś takim było dla mnie zakładanie i prowadzenie firmy.
Mniej więcej w 1991 roku firma okrzepła, ale zarazem zaczęła się
tak gwałtownie rozwijać, tak mnie wciągnęła, że na krótko
zapomniałem nawet o biegunie. W jakimś sensie firma stała się
biegunem. Jeśli jest się liderem takiego projektu, trzeba
zarządzać wieloma, nieraz słabo znanymi albo w ogóle nieznanymi,
dziedzinami. Jako szef nie musiałem być lepszy od specjalistów,
którymi zarządzałem, ale musiałem tą całością kierować, wyznaczać
zadania, zapanować nad nieznanymi dotychczas problemami. Starałem
się, żeby poszczególne elementy jednego przedsięwzięcia tworzyły
harmonię. Jeśli firma rozwija się harmonijnie, to pracownicy są
zadowoleni, dzięki czemu są też bardziej kreatywni. Od ludzi
zależy bardzo dużo. Gdyby byli niezadowoleni, nie dawaliby z
siebie tego, co najlepsze, nie byliby skłonni do tego, żeby się
rozwijać.
Zastanawiam się czasem nad tym, czy ważniejsza jest kreatywność
lidera projektu, czy ludzi, którzy w projekcie uczestniczą.
Wszystko zależy od zespołu, nie ma chyba jednego modelu. Ktoś może
być liderem na tyle kreatywnym, że potrzebuje tylko dobrych
wykonawców. Modele mogą być różne, ale chyba najbardziej efektywne
są jednak takie, w których firma rozwija się w oparciu o pomysły
całego zespołu, a nie jednego człowieka. Zespół jest, wydaje mi
się, kluczowy dla powodzenia projektu. Ale to na pewno nie jedyny
model. Znam przypadki, kiedy sukces opierał się na dyktaturze,
takim one-man show, zarządzaniu przez człowieka orkiestrę, który
wszystko wie i wszystkim bezpośrednio zarządza. Pamiętajmy jednak,
że wyjątki potwierdzają regułę... Dyrygent jest bardzo ważną
osobą, ale bez orkiestry nic nie zdziała.
Dzięki prowadzeniu firmy zdobyłem uniwersalne doświadczenie
dotyczące zarządzania projektami w ogóle. Można doświadczenie
biznesowe ograniczać tylko do robienia biznesu, a biznes tylko do
robienia pieniędzy. Biznesmen to człowiek, który uczy się jak to
sprawnie robić.
Ale spoglądając na to szerzej, można traktować biznes jako szkołę,
w której uczymy się zarządzania projektami, zarządzania ludźmi,
współdziałania z nimi. To szkoła, w której można się nauczyć jak
przebiegają różne interakcje społeczne.
Przygotowanie biznesowe było dla mnie wstępem do wypraw na
bieguny. Ekspedycja w świat polarny nie polega na samej
gimnastyce, na pokonaniu, dzięki fizycznemu przygotowaniu,
określonej drogi w bardzo trudnych warunkach. Nic bardziej
błędnego. Zdobycie bieguna jest skomplikowanym zadaniem, rozgrywa
się na różnych płaszczyznach. Po pierwsze, żeby tam dojść, trzeba
wszystko dokładnie zaplanować. Po drugie, to zadanie zespołowe, bo
przygotowane zawsze w jakimś zespole, nawet jeśli na koniec na
biegun dociera samotny polarnik. Wytwórca sprzętu musi uszyć
specjalną kurtkę, a lekarz przygotować odpowiednie menu. Nie
przychodzi się do sklepu sportowego i nie mówi sprzedawcy:
poproszę o dwie pary nart, jedne na biegun północny, a drugie na
południowy. Wszystko w takim przedsięwzięciu zespolone jest w
jeden system: człowiek, sprzęt, wspierający wyprawę zespół ludzi.
Dla kogoś, kto patrzy z zewnątrz, wygląda to bardzo prosto, ale
tak naprawdę dotarcie na biegun jest skomplikowaną operacją.
Robert Edwin Peary porównywał dojście na biegun do partii szachów,
tyle że ruchy trzeba planować wiele miesięcy albo nawet lat
wcześniej.
Posunięcie, które będziemy wykonywać na środku Oceanu Arktycznego,
na przykład kiedy zepsuje się nam wiązanie, musimy zdjąć rękawicę,
odkręcić wiązanie, przymocować je drutem i tak dalej, wszystkie te
bardzo precyzyjne ruchy musimy przećwiczyć i opanować o wiele
wcześniej. Nie wróżę sukcesu nikomu, kto ruszyłby na trudną
ekspedycję z nastawieniem: będziemy szli na nartach, a jeśli coś
się stanie, wtedy zobaczymy, co da się zrobić.
Wiele zdarzeń mojego życia posłużyło mi potem do tego, żeby dojść
na bieguny. Nawet samotność w dzieciństwie, kiedy po wypadku
spędziłem wiele miesięcy w szpitalach z dala od rodzinnego domu,
była przygotowaniem do samotności w podróży. Bez treningu, który
zawdzięczam życiu, nie doszedłbym na bieguny ziemi.
Czy daną kompozycję lepiej wykona orkiestra bez dyrygenta, czy
dyrygent bez orkiestry?
Bez poręczy i asekuracyjnej liny
Ostatnia faza mojej pierwszej polarnej wyprawy przez Grenlandię
rozpoczęła się wówczas, gdy do Polski przyjechał Wojtek Moskal.
Na początku była nas piątka, mocny zespół, Wojtek Moskal, Michał
Kochańczyk, Kuba Jakubczyk, Ryszard Czajkowski. Byłem najmłodszym
członkiem grupy, nazywano mnie nawet „student". Ryszard Czajkowski
miał za sobą wiele wypraw, także polarnych, był doświadczonym
podróżnikiem. Michał Kochańczyk, szef Klubu Wysokogórskiego
„Trójmiasto”, przeszedł Spitsbergen na nartach, brał udział w
wielu wyprawach w Himalaje i Alpy. Kuba Jakubczyk to legendarna
postać, gwiazda na firmamencie podróżniczym, Wojtek Moskal miał w
tym zespole największe polarne doświadczenie, w ogóle chyba
największe w Polsce. A na końcu ja, kompletny żółtodziób, z
wyjątkiem wypraw do Meksyku, które dla tych ludzi niewiele
znaczyły. Pewnie każdy z nich był już w Meksyku. Nie sądzę, żeby
traktowali mnie poważnie. Byłem człowiekiem, który kiedyś spotkał
przypadkiem Wojtka Moskala i tyle.
Na spotkaniach wypowiadali się tylko oni: jaki wybrać sprzęt,
jakich można spodziewać się trudności. Nikt mnie o nic nie pytał,
sam nie zabierałem głosu, bo nie miałem nic do powiedzenia. Za to
słuchałem, przez cały ten czas słuchałem.
Na początku uczestników spotkań było więcej, liczba dochodziła
chyba nawet do dziesiątki, ale gdy projekt zaczął się
krystalizować, pozostało nas pięciu — osoby, które na pewno miały
pójść. Zaczęliśmy się spotykać na Wydziale Oceanografii
Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie dołączał do nas profesor Węcławski,
ale bardziej jako mentor i ekspert.
Można zadać sobie pytanie, dlaczego tolerowano tam takiego
beniaminka jak ja? Cóż, byłem zdeterminowany, na tym polegał mój
atut.
Ci znani podróżnicy mieli w tamtym czasie wiele różnych
możliwości. Jak nie pojadę tu, to pojadę tam, może wybiorę się na
Grenlandię, ale wcześniej mam zaplanowaną wyprawę w Himalaje.
Chciałbym, ale muszę jeszcze odbyć rejs statkiem... Każdy miał
tyle możliwości, że nie był zdeterminowany, żeby przejść
Grenlandię.
Inna rzecz, że nie bardzo było wiadomo, o co z tą Grenlandią
chodzi. Nikt tego dotąd w Polsce nie zrobił, więc budziło to
respekt.
Polacy przechodzili w dużych wyprawach co najwyżej sto czy
dwieście kilometrów bez pomocy z zewnątrz. Przejść sześćset - to
było mniej więcej jak Mount Everest polskiego polarnictwa albo
przynajmniej K2.
W przeszłości ludzie ginęli próbując przejść Grenlandię. Giną
zresztą i dzisiaj. Wiatry wieją tam z prędkością stu
pięćdziesięciu, a nawet dwustu kilometrów na godzinę. Wszystko to
budziło namysł, bo było w tym coś niepewnego, groźnego.
Każdy z tej piątki, poza mną rzecz jasna, mógł wziąć udział w
innej wyprawie, polegającej na poruszaniu się po drogach, które
były już znane. Jednak czym innym są Himalaje, gdzie są opracowane
trasy i przećwiczona cała logistyka. Można było, mówiąc obrazowo,
przypiąć się do liny i wzdłuż niej dotrzeć z Polski na sam szczyt.
Trzeba było po drodze pokonywać różne trudności, ale wyimaginowana
lina istniała.
Tu nie było żadnej liny, tylko kompletnie nieznana przestrzeń. I
nie było żadnych punktów referencyjnych, żadnego Polaka, do
którego można byłoby się zwrócić, zapytać jak tam jest, jak się
tam poruszać.
Nie było nikogo takiego.
Poza mną najbardziej zdeterminowany był Wojtek Moskal. Po jego
wszystkich doświadczeniach polarnych naturalnym następnym celem
była Grenlandia. Tak jakby zdobył wszystkie szczyty w Europie i
został mu tylko Mont Blanc. Natomiast ja byłem zdeterminowany,
ponieważ chciałem zrobić coś nowego. To że nie było żadnej
asekuracyjnej liny, zachęcało mnie. Byłem już na Spitsbergenie,
poznałem to środowisko, oczywiście mógłbym robić podobne rzeczy,
na przykład przejść Spitsbergen wzdłuż, ale jakoś mnie to nie
pociągało.
Wiem, wszyscy lubimy te filmy, które już oglądaliśmy. Wolimy robić
coś, w czym czujemy się bezpiecznie, coś co nie wymaga zbyt dużego
skoku doświadczenia. To taki program na życie, żeby robić coś z
ludźmi, których się już zna i powtarzać doświadczenia, które już
się zdobyło.
Niechętnie podchodzimy do wyzwań, w których wszystko jest nowe.
Lepiej jak jest trochę nowego, ale wiele rzeczy jest znanych, są
jakieś punkty oparcia. Jak takich punktów nie ma, pojawiają się
obawy.
Ja akurat lubię takie sytuacje czy takie projekty i doświadczenia,
w których punktów oparcia nie ma. Dlatego to, że Grenlandia
pozostawała tak mało znana, nie zniechęcało mnie, przeciwnie.
Dostrzegałem w tym nowe otwarcie w historii podróży w Polsce. W
czasie studiów trochę interesowałem się tym, co Polacy robią w
dziedzinie wypraw.
Grenlandia mogła być nowym rozdziałem.
Poza chęcią zrobienia czegoś, co nie było dotąd robione, kierowała
też mną ciekawość świata. Nie chodzi o to, żeby robić rzeczy
niebezpieczne, tylko żeby odkrywać świat. Od zawsze interesowało
mnie, żeby próbować zrobić coś więcej i dalej, nie przejmowałem
się tym, że dorośli niczego o tym nie wiedzieli albo że wydawało
im się to dziwne czy wręcz niemożliwe. Może człowiek rodzi się z
taką ciekawością świata. Widzę ją w sobie odkąd pamiętam. Nigdy
nie interesowało mnie przywiązanie do znanych miejsc. Najlepiej
czułem się tam, gdzie wszystko zależało ode mnie. Może dlatego
łatwiej było mi się zadomowić w polarnym świecie. Oczywiście w
harmonii z tym światem, respektując jego prawa, ale reszta
zależała ode mnie, a nie od tego, że ktoś stwierdzi, że nie wolno
mi iść na biegun, bo jeszcze jestem za młody.
Pewnie nie wszyscy mamy w sobie podobną ciekawość świata. Nie
każdy lubi wspinać się bez liny i poręczy. Ma za to inne zalety.
Człowiek jest zbiorem wielu cech, gotowość do podejmowania wyzwań
jest tylko jedną z nich. Nie widzę też w tym swojej zasługi. Może
to czytanie książek w dzieciństwie spowodowało zaciekawienie
światem, a może geny? Towarzystwo National Geographic
zaproponowało mi niegdyś udział w badaniach Projektu
Genograficznego. Przeprowadzano je na osobach z całego świata, po
to żeby próbować określić trasy wędrówki ludów. Wiadomo dziś, że
życie pojawiło się w Afryce, wiadomo też, że do Polski ludzie
wędrowali przez Bliski Wschód i Ukrainę. Według mojego DNA moi
przodkowie zawędrowali aż do Indii, a potem przez Syberię do
Polski. Autorytet nauki potwierdził, że moi praprzodkowie odbyli
taką wędrówkę. Ja mogę to potwierdzić o tyle, że kiedy byłem w
Indiach, stosunkowo łatwo mogłem wtapiać się w otoczenie. Moi
przodkowie wędrowali zatem dłużej niż przodkowie większości
Polaków. Może to im zawdzięczam swój gen podróży?
Kto nie błądzi, ten pyta
Kiedy widziałem, jak ludzie uczestniczący w przygotowaniach do
wyprawy na Grenlandię wykruszają się jeden po drugim, mobilizowało
mnie to, żeby spróbować. To, że inni po kolei wycofywali się,
zwiększało tylko moją determinację. Nie dlatego że się wykruszali,
tylko dlatego że przestrzeń wyprawy stawała się coraz bardziej
klarowna.
Póki w spotkaniach uczestniczyło pięć osób, tworzył się chaos
myśli i pomysłów. Nie mogliśmy ruszyć z miejsca. Kiedy zostaliśmy
z Wojtkiem Moskalem we dwóch, wszystko zaczęło toczyć się bardzo
szybko.
Dobrze się porozumiewaliśmy i bez problemów podejmowaliśmy wspólne
decyzje. W piątkę ciągle tylko spotykaliśmy się, dyskutowaliśmy i
nic z tego nie wynikało.
Po tym jak z Wojtkiem Moskalem przeszliśmy Grenlandię, pewnie
każdy z pierwotnie zainteresowanych chciałby uczestniczyć w tej
wyprawie. Może wtedy nie wierzyli, że dojdzie do skutku? Z
pewnością wcześniej brali udział w dziesiątkach projektów, które
ostatecznie nie doczekały się realizacji. Może sądzili, że
przejście Grenlandii będzie kolejnym z nich. A może nie pociągało
ich niewiadome. Czym innym jest wejście na szczyt, bo nawet jeśli
aklimatyzacja trwa bardzo długo, to jednak wszystko rozgrywa się w
promieniu niewielu kilometrów.
A czym innym jest przejście sześciuset kilometrów lodowej pustyni.
Nikt z Polaków wcześniej tego nie dokonał i niewielu ludzi na
świecie mogło się tym pochwalić. Jak na przykład ciągnąć sanki,
które ważą siedemdziesiąt pięć kilogramów? Nie wiedzieliśmy czy po
godzinie nie zemdlejemy. Może nie była to podróż na Księżyc, ale
wszystko rysowało się bardzo mgliście.
Wiele osób odradzało mi wtedy udział w wyprawie. Przeżywałem to
potem setki razy - wbijanie mi do głowy: coś nie wyjdzie, nie rób
tego, to się nie uda. Już kiedy jako kilkunastoletni chłopak
miałem popłynąć statkiem do Danii czy do Afryki, dorośli
powtarzali, że to nie może się udać. A jednak udawało się i wtedy,
i wielokrotnie później.
Nauczyło mnie to czujności. Jak ktoś mówi, że się nie uda, nie
należy rezygnować, tylko to zbadać. Ludzie często nic nie wiedzą o
rzeczywistości, której dotyczy dany projekt, a z góry skazują
przedsięwzięcie na niepowodzenie.
Gdy więc uczestnicy przygotowań do wyprawy na Grenlandię zaczęli
się wycofywać, mobilizowało mnie to, ponieważ widziałem, że
powtarza się schemat, który zawsze zachęcał mnie do tego, żeby
sprawdzić i zobaczyć, czy na pewno się nie da. W końcu został na
placu boju duet najdziwniejszy ze wszystkich możliwych
konfiguracji, czyli zespół złożony z najbardziej doświadczonego i
najbardziej niedoświadczonego polarnika. Miało to swoje zalety.
Dzięki temu, że byłem kompletnym żółtodziobem, zgadzałem się na
niemal wszystko, co proponował Wojtek, polegając na jego zdrowym
rozsądku. Lepsze to niż gdybym uważał siebie za starego wygę,
dyskutował i powodował konflikty. Z doświadczenia wiem, że często
ludzie przywiązują się do własnego zdania, uważają, że muszą mieć
zawsze rację. Przestają wtedy znaczyć argumenty merytoryczne,
liczy się tylko to, żeby moje było na wierzchu. Przez to, że nie
miałem doświadczenia, zgadzałem się ze wszystkim. Z jednej strony
dawałem swoją energię, determinację, a z drugiej - nie wnosiłem
konfliktów. Byłem, uważam, idealnym partnerem...
Ale partnerem okazał się także Wojtek Moskal. Nie narzucał
niczego, zawsze dyskutowaliśmy. Wojtek mówił: bierzemy to i tamto,
i czekał na moją opinię. Mimo mojego braku doświadczenia mogłem
swoje zdanie wypowiedzieć. Bardzo ważna nauka, którą potem
wielokrotnie, czy w firmie, czy podczas wyprawy z Jaśkiem Melą
stosowałem. Nie trzeba się wstydzić tego, że mając dużą wiedzę
pyta się o coś osoby, które mają wiedzę prawie zerową. Często
powstaje w nas tego rodzaju bariera, gdy uważamy siebie za kogoś
lepszego w czymś, przyjmujemy, że wszystko wiemy i wszystko
powinniśmy narzucać. Taki model współpracy powoduje mniejsze
zaangażowanie i mniejszą odpowiedzialność partnera.
Natomiast gdy ktoś pyta mnie o zdanie, kiedy mogę je wyrazić,
staję się współodpowiedzialny za podjętą decyzję. Teraz jest to
także moja decyzja. Kiedy pojawią się trudności, nie zacznę mówić:
ale to ty wybrałeś te narty czy te buty, widzisz co z tego
wynikło. Wybieraliśmy je razem.
Mimo że nie miałem takiej wiedzy, mogłem wyrazić swoje zdanie.
Kiedy się nie wie, trzeba mieć odwagę, żeby pytać. Ale działa to
także w drugą stronę. Kiedy się wie, warto pytać tych, którzy nie
wiedzą, co już nie jest wcale takie oczywiste. Wspólne z Wojtkiem
Moskalem przygotowywanie wyprawy przez Grenlandię było dla mnie
ważną nauką partnerstwa. Ja do naszego zespołu wniosłem
determinację, pewne ogólne życiowe doświadczenie, pierwsze
doświadczenia w prowadzeniu firmy, zasady zarządzania. Podobne
sprawy rozumiałem, nie rozumiałem natomiast problemów związanych
ze sprzętem, bo w tym specem był Wojtek. Nie odczuwałem jednak z
tego powodu dyskomfortu. W firmie również nie znałem się tak samo
dobrze na każdej dziedzinie, ale nie znaczyło to, że nie
ogarniałem całości spraw.
Ludzie uważają za dyshonor, jeśli muszą się przyznać, że nie znają
się do końca, do najmniejszej śrubki na czymś, czym się zajmują.
Mnie to nie przeszkadzało, bo moim celem było nie to, żeby stać
się ekspertem od sprzętu, tylko to, żeby przejść Grenlandię.
Wyposażenie było tylko jednym z elementów przygotowań, na tym
akurat o wiele lepiej znał się Wojtek, tak samo zresztą jak na
wielu innych sprawach. Z tego powodu projekt nie przestawał być
moim projektem.
Gdyby Wojtek zaczął mną komenderować, wbijać mi do głowy: ja tu
jestem szefem, musisz mnie słuchać, będziesz od tej pory
żołnierzem polarnym na moje rozkazy, pewnie czułbym się
psychicznie dużo gorzej.
Ale idąc przez Grenlandię byliśmy partnerami.
Powtórzyłem ten wzór bycia szefem w wyprawie z Jaśkiem Melą.
Nigdy nie mówiłem Jaśkowi, że ja jestem od wydawania poleceń, a on
od słuchania. Powieliłem model wyprawy przez Grenlandię. Ja byłem
jakby Wojtkiem, a Jasiek był Markiem, relacja między nami była
bardzo naturalna. Pokazuje to, jak ważni są ludzie, których
spotykamy na swojej drodze. To oni zaszczepiają nam pewne wzorce.
Trudno liczyć na to, że dobre wzorce zachowań powstaną w nas
samoczynnie. To nie była naturalna i częsta sytuacja, że tak
doświadczony polarnik jak Wojtek Moskal w partnerski sposób
traktował takiego debiutanta jak ja.
Miałem sporo szczęścia. W świecie biznesu, mediów, jakichkolwiek
projektów często człowiek doświadczony jest typem lidera, który
nie stawia na współtworzenie. Na Grenlandii przyzwyczaiłem się do
innego schematu wypraw, wchłonąłem go i powtarzałem. Postępowałem
tak nie na zasadzie przyjętego z góry świadomego założenia. Po
prostu powtarzałem to, co wcześniej sam przeżyłem. Myślę, że w
życiu w taki właśnie sposób powielamy przeżyte sytuacje i robimy
to nie zawsze świadomie. Reprodukujemy to, co się sprawdziło.
Korygujmy drogi, a nie ludzi
W swoim działaniu powtarzamy nie tylko dobre schematy, z którymi
kiedyś się zetknęliśmy, ale niestety również te złe. Dzieje się
tak, dlatego że na ogół uczymy się na tych wzorach, z którymi
spotykaliśmy się w życiu wcześniej i przenosimy je na późniejsze
działania. Gdy coś się nie sprawdziło, powinniśmy się nad tym
zastanowić, ale często bezrefleksyjnie powielamy także złe
schematy.
Miałem to szczęście, że nie spotykałem się ze złymi wzorami
przywództwa. Albo szedłem sam, albo w małych zespołach, w których
obowiązywały partnerskie relacje. Ale zdarzyło mi się kilka razy
uczestniczyć w wyprawach, w których dochodziło do kłótni, głównie
o to, kto jest szefem i kto jest najmądrzejszy. Byłem już wtedy na
tyle ukształtowany, że było mi to obce. Nie potrafię dobrze
działać w podobnych warunkach.
W świecie wypraw przyswoiłem sobie dobre schematy i wzory.
W świecie biznesu nie miałem natomiast żadnych wzorów. Z tego
powodu przez długi czas popełniałem fundamentalny błąd w
zarządzaniu ludźmi, polegający na tym, że zbyt małą wagę
przywiązywałem do podkreślania dobrych stron ich pracy, a zbyt
dużą do wytykania złych.
Mówiłem, że o dobrych rzeczach nie będziemy mówić, bo szkoda na to
czasu, skupmy się na błędach, żeby je wyeliminować. Teraz uważam
to za błąd. Lepiej jest zwracać uwagę na rzeczy dobre, bo to
buduje w ludziach poczucie wartości. Dopiero w drugiej kolejności
należy mówić o błędach, a właściwie nie o nich samych, tylko o
tym, jak je poprawiać. Nie mając dobrych wzorców, dopiero po wielu
latach uczenia się na błędach doszedłem do wniosku, że to
efektywniejszy schemat.
Gdyby w trakcie naszej pierwszej wspólnej drogi przez Grenlandię
Wojtek Moskal rozliczał mnie z wszystkich popełnianych przeze mnie
błędów, szłoby się nam fatalnie. Każde takie stwierdzenie, nawet
jeśli byłoby uzasadnione, bo oczywiście zdarzało mi się zrobić coś
źle, każda pretensja niekorzystnie wpływałaby na wyprawę. Ktoś
skrytykowany w naturalny sposób zaczyna się bronić, przerzucać
odpowiedzialność na drugą osobę albo na trudne warunki, mówić: to
nie ja. W pustej przestrzeni, w której funkcjonowaliśmy,
urastałoby to do strasznych, niszczących rozmiarów.
Rozmawialiśmy ze sobą przez całą drogę. Nikt nikomu niczego nie
wytykał. Rozmawialiśmy nie tylko o wyprawie, ale i na przykład o
kuchni. I nikt nie dowodził, że kuchnia włoska jest bez sensu,
trzeba jeść ziemniaki i schabowe. Przyjmowaliśmy to, co mówił
drugi, czy rozmawialiśmy o filozofii, czy o matematyce. Wojtek
miewał w tych sprawach inne zdanie, co mnie niekiedy denerwowało,
ale nie chodzi przecież o to, żeby się we wszystkim i na wszystko
zgadzać. Niezgadzanie się nie oznacza negowania człowieka.
Ja słucham takich piosenek, a ktoś drugi innych. Co innego
powiedzieć, że te piosenki mi się nie podobają, a co innego —
musisz być głupi, skoro słuchasz italo disco. Każdy ma swoją listę
przebojów, ale czy to znaczy, że fan jazzu jest lepszy od kogoś,
kto słucha metalu? W naszych rozmowach z Wojtkiem Moskalem nigdy
nie próbowaliśmy sobie udowodnić, że ktoś jest gorszy. Jeśli ktoś
wygłasza pogląd, z którym się nie zgadzam, nie może to być powodem
atakowania człowieka. Atakować można poglądy. Skoro tak mówisz, to
znaczy, że jesteś beznadziejny — zdarza nam się tak kogoś
podsumować. Tylko że jeśli idziemy razem do celu, od tego momentu
będzie się nam szło o wiele gorzej.
Innym niedobrym schematem, z którym spotykałem się czasem na
wyprawach, było dążenie do podporządkowania sobie członków
ekspedycji. Wynika to pewnie z osobistych problemów lidera, z jego
potrzeby dowartościowania się. Dążenie do podporządkowania może
wyrażać się na różne sposoby. Na przykład chcemy, żeby inni
akceptowali w nas wszystko, bez żadnego wyjątku, a jeżeli ktoś nas
w czymś nie akceptuje, to jest naszym wrogiem. Bardzo trudno jest
w takim zespole korygować błędy. To w ogóle osobna umiejętność, bo
czasami błędy nie są prostymi, zero-jedynkowymi sytuacjami.
Wybieramy jakąś drogę, która okazała się zła. Co dalej? Możemy
mieć pretensje do siebie. Wojtku, szedłeś wtedy pierwszy, dlaczego
wybrałeś złą drogę?!
Ale może inna droga okazałaby się jeszcze gorsza od tej złej? To
nie są proste sytuacje. Lepiej wtedy korygować drogę niż partnera,
zarzucając go pretensjami. Korygujmy drogi, a nie ludzi.
W wyprawach z Wojtkiem Moskalem na pewno popełnialiśmy wiele
błędów, bo każdy krok praktycznie był krokiem w nieznane. Były też
między nami poważne różnice zdań, na przykład czy jeść obfitsze
posiłki na danym etapie wyprawy, czy wciąż na tych samych zasadach
racjonować żywność. Wojtek chciał, żebyśmy mieli do końca jak
najwięcej jedzenia, a ja byłem zwolennikiem tego, żeby szybciej
zjadać zapasy i dzięki temu iść z mniejszym obciążeniem. Byłem
zwolennikiem opcji bardzo ryzykownej, Wojtek - opcji ostrożnej.
Tutaj między nami powstał spór. Może nie kłóciliśmy się, ale
różnica zdań była poważna. Z perspektywy czasu myślę, że to Wojtek
miał rację, chociaż podjęliśmy decyzję zgodną z moim myśleniem.
Wojtek, mimo iż był polarnikiem sto razy bardziej ode mnie
doświadczonym, ustąpił. Był to wynik mojego przekonywania, ale
także skrajnych warunków, w jakich się znaleźliśmy. Doświadczenie,
które zdobyliśmy po drodze, było już na tyle duże, że poziomy
naszej wiedzy o świecie polarnym zbliżyły się. Przeżyliśmy razem
rzeczy, których dotąd nie znał także Wojtek. Gdyby uważał się za
kogoś we wszystkim mądrzejszym ode mnie, gdyby nie wziął pod uwagę
tego, że rzeczywistość jest już trochę inna niż na etapie
przygotowań, pewnie trudno by nam było się porozumieć. Ale, jak
już to parę razy sygnalizowałem, tworzyliśmy dobrze dobrany
zespół.
Podobną wspólną decyzję podjęliśmy w trakcie wyprawy na biegun
północny. Wtedy miało to duże praktyczne znaczenie, bo
zdecydowaliśmy się zostawić kurtki puchowe, co bardzo nas
odciążyło. Wojtek potrafił przełamywać swoje nastawienie, żeby
szukać raczej ostrożniejszych rozwiązań, a nie ryzykownych. Mógłby
trzymać się swego zdania, a jednak potrafił przełamać własne
schematy, chociaż to ja byłem tym mniej doświadczonym polarnikiem.
To, co w takich sytuacjach proponowałem, było powtórzeniem
schematu Nansena, który zapamiętałem z przeczytanych książek.
Wszyscy, którzy przed Nansenem chcieli przejść Grenlandię,
wyruszali z zachodniego wybrzeża w stronę wschodniego, po to by
móc w razie czego wrócić do ludzi. Szli w nieznane, więc łatwiej
było podjąć decyzję, żeby zawrócić, kiedy robiło się ciężko, bo
nie wiedzieli, co jest po drugiej stronie. Nansen wybrał odwrotny
schemat. Nie miał do czego wracać, mógł iść tylko naprzód, w
stronę terenów zamieszkałych przez ludzi.
Palenie za sobą mostów nie jest dobrym pomysłem na życie,
absolutnie do tego nie namawiam, ale czasami, kiedy mamy przed
sobą naprawdę trudne wyzwanie, lepiej spalić za sobą wszystkie
mosty niż asekurować się, zapewniać sobie szansę powrotu, ale
przez to nie dać sobie pełnej motywacji, żeby iść naprzód.
Determinacja, która pojawia się w nas, gdy już nie mamy odwrotu,
tworzy nową jakość na naszej drodze. Jest już tylko droga naprzód,
nie ma drogi wstecz. Dopóki możliwy jest odwrót, możliwe jest też
dreptanie, zastanawianie się, może jednak cofniemy się, może
wrócimy, spróbujemy innym razem i tak dalej. „Fram” znaczy
„naprzód", takie było zawołanie Nansena. W drodze przez Grenlandię
i podobnie w wyprawie na biegun północny powtórzyliśmy, być może
podświadomie, ten schemat.
Co ciekawe, chcieliśmy powtórzyć go jeszcze raz, przy okazji
wyprawy z Jaśkiem Melą, gdy znów szło nam się bardzo ciężko i
wyglądało na to, że przy takim obciążeniu nie osiągniemy celu. Ale
na szczęście nie powtórzyliśmy schematu dosłownie. Nie
ryzykowaliśmy nadmiernie pamiętając, że celem jest nie biegun,
tylko dobro Jaśka.
Czasami mechaniczne powtórzenie schematu bez wewnętrznej treści,
bez wystarczającego uzasadnienia może doprowadzić do katastrofy.
Zastanawialiśmy się wtedy nawet nad tym, czy na ostatnim odcinku
nie zostawić sprzętu obozowego. Chcieliśmy iść z minimalnym
obciążeniem. Myślę, że i tak nie pomogłoby to nam w przebijaniu
się przez torosy, czyli spiętrzony lód, a skończyłoby się tym, że
nie mielibyśmy jak nocować, co spowodowałoby katastrofę.
Powtarzanie na oślep przećwiczonych wcześniej schematów bez
zastanowienia się, na ile pasują one do naszych obecnych warunków,
do niczego dobrego nie prowadzi.
Często jestem pytany, jaka umiejętność jest najważniejsza, żeby
dać sobie radę na wyprawach polarnych i w innych ekstremalnych
warunkach. Odpowiadam zawsze, że najważniejsza jest nie tyle
odwaga, siła fizyczna, umiejętności manualne czy nawet
doświadczenie, które praktycznie każdy może zdobywać.
Fundamentalna wydaje mi się umiejętność radzenia sobie z
nieprzewidzianymi sytuacjami. Rzeczywistość zawsze jest
nieprzewidywalna, zawsze mogą nas spotkać rzeczy, których
absolutnie byśmy się nie spodziewali, nie tylko w wyprawach
ekstremalnych. Także zwykłe sytuacje mogą być niezwykłe. Liczy się
wtedy umiejętność psychicznego radzenia sobie z nowymi problemami,
zaadaptowanie się do nich, a z drugiej strony umiejętność
rozwiązywania ich za pomocą wyobraźni, w ramach tych możliwości,
którymi dysponujemy.
To fundamentalna umiejętność. Dotyczy to nie tylko wpraw, ale
także etapu przygotowań. Rezygnacja pani doktor, która miała
odegrać bardzo ważną rolę w zespole przygotowującym Jaśka Melę do
wyprawy, była nieoczekiwanym problemem, który musieliśmy
elastycznie rozwiązać.
Telewizja publiczna miała być partnerem projektu, a okazało się,
że chce za to pieniądze, więc trzeba było wiele spraw organizować
na nowo.
Z podobnymi sytuacjami musimy sobie poradzić najpierw psychicznie.
Coś, co miało nam służyć, zaczyna nam szkodzić albo przynajmniej
okazuje się, że nie możemy liczyć na wsparcie. Pomoc okazuje się
przeszkodą, zasadzką. Najpierw musimy to w swojej świadomości
zaakceptować, nie dać się złamać, a potem zacząć rozwiązywać
problem.
Odwaga często jest ślepa i prowadzi do katastrofy. Wytrwałość
czasem sprawia, że nie modyfikujemy czegoś, co powinno zostać
zmienione. Doświadczenia szybko się wyrównują. Najważniejsza, a
zarazem najtrudniejsza do skopiowania i wyuczenia jest umiejętność
radzenia sobie z nieprzewidzianymi sytuacjami. Stajemy przed
nieznanym i musimy się z tym uporać. Kto ma taką sprawność, może
się porównywać z kimś, kto ma dziesięć razy większe doświadczenie.
Dzięki temu, że tę umiejętność w jakimś stopniu posiadłem, szybko
mogłem stać się partnerem Wojtka Moskala w naszych wspólnych
wyprawach. Wojtek na pewno lepiej ode mnie potrafiłby sobie
poradzić z naprawą prymusa czy narty. Ja wykazywałem się czasami
większą zdolnością radzenia sobie z nieprzewidzianymi sytuacjami.
Jedną z takich nieprzewidywalnych sytuacji podczas wyprawy na
biegun północny było to, że na środku pustego lodowego pola Wojtek
przy śniadaniu złamał sobie ząb. Musieliśmy sobie z tym jakoś
poradzić.
Wpadliśmy na pomysł, że można usunąć resztę zęba, razem z
korzeniem... kombinerkami. I bez znieczulenia. Jakoś się udało.
Podobnie musieliśmy opracować system przemieszczania się po krach.
Nie przewidywaliśmy, że mogą się one tak szybko poruszać.
Przeskakiwanie po nich przypominało wskakiwanie do jadącego
tramwaju. Czegoś takiego w ogóle nie przewidywaliśmy.
Również Grenlandia dała mi wiele nowych doświadczeń, ale przede
wszystkim rozwinęła we mnie umiejętność radzenia sobie z
nieprzewidywalnym. Z perspektywy czasu i moich późniejszych
osiągnięć Grenlandia wydawać się może małym etapem, czymś po
drodze. Dla mnie to bardzo ważny etap. Bardzo istotny jest ten
czas, kiedy się kształtujemy, bo to jemu zawdzięczamy, że osiągamy
wielkie cele. Często zapominamy o etapach pośrednich, wydają nam
się one mało ważne, ale istotne jest to, jakie wydobyły z nas
możliwości i według jakich schematów ukształtowały.
Trzeba się cieszyć z wszystkich poznanych po drodze ludzi, uczyć
się od nich, ale trzeba się także cieszyć z tych mniejszych
doświadczeń, przeżywać je, uczyć się dzięki nim. W codziennym
życiu zawsze mamy do czynienia z wzorami. One zapisują się w nas,
a potem mechanicznie je powtarzamy. Dobrze, jeśli jesteśmy
świadomi tych pierwszych wzorów, bo to pozwala nam poprawiać
własne błędy.
Jest taka teoria, że uczymy się języków na zasadzie niebieskiego
pudełka, blue boxu. Od pierwszego do siódmego roku życia blue box
w naszej głowie jest otwarty na oścież. W tym wieku łatwo
przyswajamy sobie język, nie mamy obcego akcentu i tak dalej.
Potem blue box jakby się zamyka. Nadal możemy nauczyć się obcego
języka, ale przychodzi to nam z większym trudem, a dobrego akcentu
w pełni nie jesteśmy w stanie opanować. Może tak samo jest z
naszymi doświadczeniami.
Zapisujemy i powielamy pierwsze wzorce. Tak jak z językiem.
Zmienienie tego jest możliwe, ale wymaga niemałej pracy.
Ja miałem szczęście. Udało mi się w dobry sposób przejść moją
Grenlandię.
Przez biegun na biegun
Na początku drogi na biegun północny byliśmy z Wojtkiem Moskalem
strasznie zgnieceni, jak w kleszczach. Dojście do bieguna wydawało
się w tych pierwszych dniach nierealne. Zderzyliśmy się ze
światem, który okazał się o wiele bardziej wymagający niż
Grenlandia.
Kiedy przylecieliśmy do Resolute Bay, zbudowanej na lodzie bazy,
spotkaliśmy tam Basela Jesudasona, Hindusa z Madrasu, eksperta w
sprawach wypraw polarnych. Widział on już wiele ekspedycji,
zwłaszcza takich, którym się nie udało, bo tych była większość.
Pochwaliliśmy się, że przeszliśmy Grenlandię. Odpowiedział:
chłopcy, Grenlandia to spacer, zapomnijcie o tym. I rzeczywiście
przejście Grenlandii w zestawieniu z drogą na biegun północny
można porównać do spaceru plażą.
Sądziłem, że to będzie jeden szczebel wyżej, a różnica była
kolosalna jak przepaść.
Kiedy przeszliśmy Grenlandię, wydawało nam się, że dotarliśmy do
samej granicy naszej wydolności. Ale po nie tak długim czasie
zdecydowaliśmy, że idziemy dalej - na biegun. Myśleliśmy, że nowa
granica, którą wyznaczyliśmy, nie leży dużo dalej. Kiedy człowiek
dochodzi do sytuacji granicznej, nabiera przekonania, że już nic
takiego go nie spotka. Będzie trochę trudniej, trochę zimniej, ale
granica przesunie się nieznacznie. Wyobrażamy sobie, że może nie
będzie tak źle. Rzeczywistość często nas zaskakuje.
Czytałem wiele opisów wypraw na biegun, ale ten przekaz nie do
końca do mnie dotarł. Na zdjęciach wyglądało to tragicznie. Te
opuchnięte, odmrożone twarze ludzi. Człowiek, który miał
dwadzieścia kilka lat, a wyglądał jak sześćdziesięciolatek.
Szczeliny z otwartą wodą, perspektywa, że można w nie wpaść przy
minus 60 stopniach, to wszystko budziło przerażenie. Ale z drugiej
strony, w głębokich warstwach świadomości człowiek nie traci
przekonania, że jakoś to będzie, że przetrwa i nic złego mu się
nie stanie. Zdjęcia z bieguna północnego mogły budzić przerażenie,
ale gdy już człowiek raz się przeraził, to potem przyjmował, że
jakoś to będzie. Daliśmy radę poprzednio, to i tym razem się uda.
Zawsze jest w nas nadzieja, która sprawia, że nawet jeśli
doszliśmy do jakiegoś ekstremum, potrafimy je przekroczyć.
Dojście do granicy sprawia, że chcemy ją przesuwać.
Na początku było to bardzo ciężkie. Biegun przez pierwszy miesiąc
wydawał się niemożliwy do osiągnięcia. Z czasem stawał się coraz
bardziej realny. W naszym marszu pojawiła się radość i lekkość. To
jeden z tych momentów w moim życiu, gdy niemożliwe stawało się
możliwe.
Wyzwoliliśmy się z psychicznych i fizycznych okowów,
przystosowaliśmy się do warunków, umysł zaczął funkcjonować w tej
rzeczywistości, jakbyśmy szli cudowną ścieżką przez niezwykły las.
W tym momencie drogi mój umysł zaczął podróżować gdzieś dalej.
Kiedy uda nam się przejść przez naprawdę ciężką sytuację,
adaptujemy się do niej i robi się przez to lżej, w umyśle pojawia
się dodatkowa energia, która zaczyna szukać następnych wyzwań.
Pamiętam, myślałem o pisaniu książek, wywiadach z ciekawymi
ludźmi, wyobrażałem sobie różne scenariusze życia. Energia, którą
wcześniej zużywałem na pokonywanie przestrzeni, została uwolniona.
W codziennym życiu nie mamy ani sposobności, ani energii, żeby
marzyć o scenariuszach życia, o wielkich projektach. Mnie umysł
podsuwał wtedy różne wizje.
W myślach zaczął wtedy po raz pierwszy pojawiać się biegun
południowy. Zdałem sobie sprawę z tego, że kiedy dojdę do końca
trasy, droga, której niezwykłość zacząłem dopiero odkrywać,
skończy się.
I co dalej? Najfajniej byłoby iść przed siebie, na Spitsbergen,
może nawet przejść całą Arktykę... Było to jednak niemożliwe ze
względów logistycznych, a poza tym byliśmy już mocno wyczerpani.
Niemniej błądziła we mnie myśl, że byłoby świetnie, gdyby wyprawa
nie skończyła się na biegunie północnym. To pamiętam bardzo
wyraźnie: poczucie harmonii z przestrzenią i żal, że nie
zaplanowaliśmy trawersu całej Arktyki. Było bardzo ciężko i ledwo
na biegun doszliśmy, ale gdy tylko pojawiła się szansa, że do
niego dotrzemy, urodziła się we mnie myśl, żeby iść dalej.
Drugą myślą było to, żeby iść na biegun południowy. Przy tym od
początku intuicyjnie czułem, że to będzie wyprawa samotna.
Intuicja wyprzedzała rzeczywistość. Szło nam się z Wojtkiem bardzo
dobrze, stanowiliśmy świetny zespół, ale myśl o drodze na biegun
południowy była wizją wyprawy samotnej. Pamiętałem, że Wojtek z
natury jest raczej sceptykiem, bardzo ostrożnie podchodzi do
dużych projektów, nie ekscytuje się nimi. Gdybym wtedy powiedział
mu o pomyśle wyprawy na biegun południowy, Wojtek mógłby zgasić
myśl w zarodku mówiąc, że to nierealne czy pozbawione sensu.
Ludzie mają bardzo różne osobowości, dlatego trzeba się
zastanawiać, na jakie tematy można z nimi rozmawiać. Gdybym chciał
rozwijać wątpliwości na temat wyprawy na biegun południowy, zbadać
słabe punkty projektu, powinienem w pierwszej kolejności
porozmawiać właśnie z Wojtkiem. Jeśli idea dopiero się pojawiła,
rozmowa z nim z pewnością tylko by mnie złamała, a przynajmniej
nie pomogła tej idei we mnie rosnąć.
Kiedy pojawia się w naszej głowie jakiś fascynujący plan, nie
trzeba tego od razu rozgłaszać na prawo i na lewo. Duże projekty
są bardzo wrażliwe, udają się albo nie, czasem z powodu jednego
trafionego albo chybionego kroku, jednej rozmowy. Na pewnym etapie
warto poddać plan testowi, wtedy jakiś sceptyk obok nas może być
bardzo potrzebny. Kiedy coś jest w nas słabe jak wątła roślina,
która musi się przyjąć, trzeba najpierw pozwolić, żeby idea
okrzepła, wzrosła. Warto wtedy rozmawiać z ludźmi, którzy nie będą
nas gasić, tylko wspierać.
W którymś momencie powiedziałem Wojtkowi, że fajnie byłoby pójść
na biegun południowy. Pamiętam, że rozmawiałem o tym z
przyjaciółmi przez telefon satelitarny, kiedy już po zdobyciu
bieguna północnego znaleźliśmy się w Kanadzie. Idea dojrzewała we
mnie w czasie ostatnich tygodni w drodze na biegun północny.
Zdobycie bieguna było dla mnie tak naprawdę początkiem wyprawy na
biegun południowy.
Nawet aż tak bardzo nie przeżywałem, że stanąłem na północnym
biegunie ziemi, bo zacząłem żyć wyprawą na biegun południowy.
Wtedy też chyba powiedziałem Wojtkowi Moskalowi, że chcę sam pójść
na drugi biegun.
W ekstremalnych warunkach wysiłek początkowo przygniata nas do
ziemi. Jeśli damy sobie z tym radę, wyzwalająca się nowa energia
może nie tylko zaprowadzić nas do założonego celu, ale także
ponieść dalej.
A przy okazji ułatwia osiągnięcie pierwszego celu. Zawsze pomaga,
gdy otwiera się inna perspektywa, z której możemy spojrzeć na
sytuację.
Póki jesteśmy w niej zamknięci, skupiamy się wyłącznie na naszym
celu i dążeniu do niego, ale w ten sposób możemy przegapiać
większe szanse. Warto co jakiś czas wychodzić z danej sytuacji i
spojrzeć na nią z perspektywy innej wyprawy, jeszcze trudniejszej.
Wielość perspektyw jest ważna w realizowaniu projektów. Oczywiście
nie może być tak, że żyjemy dziesięcioma projektami na raz, bo
wtedy nie zrobimy nic.
Trzeba być bardzo głęboko osadzonym w jednym projekcie, ale należy
zachować wolny umysł.
Jak nie zatrzymać się na tej pierwszej fazie przytłoczenia i
związanej z tym niewiary, że dojdziemy? Cóż, nie ma lepszej rady
niż taka, że trzeba sobie dać radę. Trzeba być na tyle dobrze
przygotowanym, żeby nie załamać się pod ciężarem początkowo
przytłaczającej nas nieprzyjaznej rzeczywistości. Mnie bardzo
pomogło szukanie oparcia w samym sobie, wyszukiwanie słów czy
zdań, które mogą nas prowadzić.
Potrzebne jest nam wtedy coś niezmiennego, jakby taki kompas.
Dzięki temu, chociaż przytłaczają nas trudności, niezależnie od
wszystkiego idziemy naprzód. Pamiętam, że w drodze na biegun
północny takimi słowami były dla mnie zdania z książki
„Przekroczyć próg nadziei" Jana Pawła II. Progi do pokonania,
następne stopnie, to była bardzo wyraźna paralela. Zdanie, żeby
przekraczać próg nadziei, nie zatrzymać się przed nim, dać się
prowadzić dalej, pomagało mi iść. Stawaliśmy przed progiem każdego
dnia. Codziennie należało się zatrzymać, bo według matematycznych
kalkulacji nie mieliśmy szans dojść na biegun.
Mieliśmy mniej jedzenia niż dni, których potrzebowaliśmy na drogę.
Takie zdanie dawało mi wiarę, że niemożliwe jest możliwe. Skoro
ktoś to zdanie wypowiedział, może i w naszej sytuacji okaże się
prawdziwe.
Zdanie, żeby przekraczać próg nadziei, powtarzałem sobie setki
razy.
Ono pomogło mi dojść na biegun północny. I pomyśleć, że chciałem
tę książkę wyrzucić, kiedy zastanawialiśmy się, jak moglibyśmy się
odciążyć. A jednak wziąłem ją do sanek. Potem, gdy była bardzo zła
pogoda, zrobiliśmy przerwę w marszu, wziąłem do ręki książkę
Papieża i trafiłem na to zdanie.
Możemy takich zdań, podtrzymujących w nas nadzieję, poszukać we
własnej pamięci. Co prawda mają one taką właściwość, że raz użyte,
za drugim razem nie zawsze działają. To jednak nie są zaklęcia.
Później musiałem szukać innych zdań. Działają one podobnie jak
amulet. Kiedy się na niego patrzy, dotyka się go, zawsze
przypomina nam o czymś ważnym. Dla kogoś może to być zdanie, dla
kogoś innego medalik, kamyk, zdjęcie, wspomnienie, piosenka.
Lepiej chyba, jeśli jest to coś niematerialnego.
Dla przezwyciężania oporu materii najważniejsza jest siła
psychiczna, którą musimy skądś czerpać. Nie zawsze jej wystarcza,
wtedy trzeba szukać impulsów, żeby ją pobudzić, uruchomić w sobie
głębsze pokłady energii. Bez tego łatwo zgasnąć, stwierdzić, że
nie dam rady, łatwiej będzie zawrócić i spróbować następnym razem.
Łatwo jest zgasić w sobie płomień. Sztuka polega na tym, żeby do
końca, dopóki nie wyczerpały się możliwości marszu, podtrzymać
płomień. Praktycznie w każdej mojej wyprawie dochodziłem do
momentu, kiedy wydawało się, że już nic nie można zrobić. Trzeba
było wtedy wskrzeszać w sobie nadzieję. Trzeba było ją pobudzać,
podtrzymywać każdego dnia.
Dieta dla marzeń
Spodziewałem się, że samotna wyprawa na biegun południowy będzie
przebiegać podobnie jak podróż na biegun północny. Przeczytałem
wiele książek o Antarktydzie, miałem też okazję spotkać się z
Reinholdem Messnerem, słynnym podróżnikiem, który był na tym
kontynencie.
Wiedziałem jak wygląda trasa, że punktem wypadowym jest Punta
Arenas, że sprawami logistyki zajmuje się firma Adventure Network
International, która przewozi ludzi i sprzęt do bazy Patriot Hills
na Antarktydzie. Wiedziałem także, że trzeba wyruszyć w
listopadzie.
Pozostawało pytanie, czy zdążę przygotować się do samotnej wyprawy
i czy zgromadzę fundusze na czas.
Po powrocie z bieguna północnego wraz z Wojtkiem Moskalem przyjęto
nas w Polsce niezwykle. Udzielałem mnóstwo wywiadów, spotykałem
się z wieloma osobami, ale przez cały czas myślałem o biegunie
południowym. Wtedy dotarło do mnie, że nie mam życia osobistego,
że nie założyłem rodziny. Zaczęło mi to doskwierać. Czytałem
wówczas dużo o Amundsenie, który nigdy nie był związany z żadną
kobietą, i zastanawiałem się czy nie wchodzę na tę samą drogę.
Z jednej strony był biegun, który mnie pociągał, tak że cała moja
energia była tam skierowana. Z drugiej strony pojawiło się uczucie
żalu, że teraz mógłbym zbudować dom, założyć rodzinę i zasadzić
drzewo, a tymczasem przygotowuję się do podróży do jednego z
najbardziej niegościnnych miejsc na ziemi. W głębi duszy czułem,
że biegun to nie wszystko. W Polsce witali mnie przyjaciele,
którzy mieli już rodziny i dzieci, pamiętam też, że byłem na kilku
ślubach... Gdyby któryś ze znajomych wybrał się na biegun,
cieszyłby się potem z najbliższą rodziną, a dzieci w szkole
chwaliłyby się sławnym tatą. A ja szykowałem się na nowy biegun.
Czułem się spełniony dzięki temu, co osiągnąłem, ale pojawił się
żal. Szybko został przytłumiony przygotowaniami do wyprawy. Biegun
całkowicie wypełnił horyzont.
Wtedy już na pewno powiedziałem Wojtkowi Moskalowi, że wspaniale
byłoby pójść jeszcze w tym roku na biegun południowy. Wojtek
wyraził wątpliwość, że nie zdążymy, że jesteśmy wyczerpani. Byłem
już przygotowany na taką odpowiedź. Gdyby nie to, być może
zacząłbym się wahać. Przecież Wojtek ma więcej doświadczenia niż
ja, może to rzeczywiście nie ma sensu, trzeba to odłożyć, może za
rok... Do bieguna można dotrzeć pod warunkiem, że wszystkie kroki
są zaplanowane wiele miesięcy wcześniej. Tę rozmowę z Wojtkiem
zaplanowałem miesiąc wcześniej, jeszcze w drodze na biegun
północny. Zdecydowałem się powiedzieć o moim pomyśle wtedy, gdy
projekt dojrzał i mogłem go w sobie obronić.
To niedobre doświadczenie, kiedy chcemy coś zrobić razem i ten
ktoś odmawia. A przecież to idealny partner, tak dobrze się
rozumiemy.
Jeśli nie mamy wyraźnie już zarysowanego obrazu celu, ten cel
zaczyna być mniej atrakcyjny. Wielokrotnie znajdowałem się w
takiej sytuacji, gdy chciałem coś zrobić z kimś i mi odmawiano. W
swoją pierwszą podróż miałem wyruszyć z kolegą statkiem do Danii.
Nieoczekiwanie kolega stwierdził, że to nie ma sensu i że na pewno
się nie uda. Wtedy nawet nie szukałem innej osoby, z którą mógłbym
się w ten rejs wybrać, ale zrobiłem wszystko, żeby popłynąć. I
popłynąłem.
Mówimy do partnera: wybierzmy się na piękny spacer plażą. A
partner odpowiada — nie, to bez sensu, plaża jest zanieczyszczona,
będą tam jacyś ludzie, zrobi się zimno, lepiej zostańmy w domu.
Piękno spaceru zostaje w ten sposób z czegoś odarte. Co innego,
jeśli usłyszymy w odpowiedzi: dobrze, pójdźmy, tylko weźmy
parasol, żeby deszcz nie popsuł nam spaceru, albo żebyśmy lepiej
zostali w domu, ale podane zostają przekonywające argumenty.
Partner zaproponuje: zrobię dobrą kolację, będzie nam jeszcze
przyjemniej ze sobą. Jeśli komuś po prostu się nie chce albo nie
widzi w tym piękna, nie ma wiary i kwestionuje pomysł, tylko
dlatego że mu się nie podoba, taka krytyka może osłabić naszą
motywację. Czym innym jest krytyka rzeczowa, wypływająca z
racjonalnych przesłanek, a czym innym różnica odczuć. Początek to
wrażliwa faza marzeń i projektów. Łatwo odrzeć ją z piękna i
niezwykłości w momencie, gdy marzenie jest jedynie ideą i nie
rozmawiamy o konkretnych rozwiązaniach, na przykład o tym, że
lepiej będzie wziąć parasol. Wszystko sprowadza się do tego, że
komuś się nie podoba.
A to na nas działa.
Teraz, po przejściu wielu podobnych sytuacji, gdy moje marzenia
były odzierane z czegoś, co wydawało się w nich niezwykłe, a potem
stawały się rzeczywistością, czyjeś stwierdzenie „to bez sensu"
nie ma już dla mnie takiego znaczenia. Staram się wyławiać z
krytyki racjonalne argumenty, jeśli to w ogóle możliwe. Ludzi
nieraz dziwi, kiedy mówią mi, że coś co planuję jest pozbawione
sensu, a ja jestem z tego zadowolony. Myślą, że powiedzieli coś
przykrego, a ja się cieszę, bo często jest to właśnie
potwierdzenie, że idę właściwą drogą. Widzę w tych sytuacjach
powtórzenie schematu, że ludzie w pierwszym odruchu skupiają się
na własnych emocjach. Negatywne emocje dyktują im zdanie, że coś
nie ma sensu, jest niemożliwe do zrobienia. W ogóle nie wnikają w
istotę rzeczy. Właśnie dlatego wydaje im się to niemożliwe. A
tymczasem bywa to czasem o wiele łatwiejsze niż wydawało się na
początku.
W marzeniach jest piękno, które nas pociąga. Warto planować
rozmowy na ich temat, żeby piękna zbyt łatwo nie wyprzedać.
Przyznam się, że już jako dziecko planowałem rozmowy z rodzicami,
gdy chciałem coś osiągnąć. Dzięki temu rodzice wstępnie zgodzili
się na mój rejs do Danii. Widocznie mój kolega nie miał
negocjacyjnych talentów... Kiedy chciałem dostać jakąś zabawkę,
układałem najpierw scenariusz rozmowy. Wiedziałem przecież, że
rodzice zakwestionują zakup, powiedzą: ta zabawka nie jest ci
potrzebna, masz już tyle innych.
Starałem się w myślach ułożyć dalszy ciąg rozmowy. Rodzice
powiedzą, że nie, mowy nie ma, a ja na to, że będę miał lepsze
stopnie, jeśli dostanę tę książkę. Starałem się podążać za ich
tokiem myślenia, żeby doprowadzić do zaplanowanego przeze mnie
celu.
W ważnych rozmowach istotny jest plan. Trzeba pamiętać, że każdy
ma własny profil psychologiczny, można więc z grubsza przewidzieć,
jak będzie przebiegać rozmowa. W słuchaniu cudzych argumentów
należy oddzielać emocje od faktów. Jeśli będziemy przyjmowali
wszystko, co mówią nam ludzie, to możemy stracić wiarę we własny
cel. Jeżeli nie będziemy brali pod uwagę konstruktywnej krytyki
wskazującej na słabe punkty, również możemy zabrnąć w ślepą
uliczkę. W fazie planowania ważne jest dochodzenie do poziomu
rzeczywistości, tam gdzie marzenie spotyka się z faktami.
Dziecko mówi bez zastanowienia o wszystkich marzeniach, bo jest
otwarte. Nie wie jeszcze, że słowa mają naprawdę wielką moc, mogą
i gasić, i rozpalać. Niezależnie od tego, jak silni jesteśmy
wewnętrznie, zawsze przykre słowa, uzasadnione czy nieuzasadnione,
będą nas dotykać i ranić. O sobie także nie mogę powiedzieć, że
mnie nie dotykały.
Ale stworzyłem w sobie ochronny klosz osłaniający moje marzenia.
Nie jest też dobrze słuchać sztucznego hurraoptymizmu. Świetny
pomysł, na pewno się uda, jakie tam chmury, idziemy na spacer, nie
ma sprawy. Ileż razy słyszałem takie słowa: Marku, na pewno ci się
uda, przecież tobie wszystko się udaje... Trzeba odróżnić słowa
wynikające ze zrozumienia problemu od pustych zapewnień
pozbawionych refleksji.
Wszystkie rady zawierają się w jednym zdaniu: trzeba zbudować w
sobie przestrzeń, w której marzenia mogą wyrastać jak w szklarni.
Wszyscy dobrze wiemy, jak ważne jest to, czym odżywiamy ciało.
Jeśli karmimy je nieodpowiednio, zaczyna gorzej funkcjonować.
Równie ważne jest to, czym odżywiamy nasze marzenia. Jakimi
słowami, jakimi obrazami. Trzeba bardzo uważać na to, co wpada do
naszej głowy. Dietę możemy łatwo skontrolować, ale psychicznych
procesów i zmian tak wyraźnie w sobie nie widzimy.
Kiedy pojedziemy do Stanów, zobaczymy tam ludzi monstra. Jak na
dłoni widać tam związek zdrowia z odżywianiem. Ja na co dzień
nieustannie eksperymentuję, sprawdzam, jaki rodzaj diety jest dla
mnie najlepszy. Ostatnio odkrywam, że najlepsza byłaby pewnie
wegetariańska, ale nie ta z wegetariańskich fast foodów, bo i
takie są. Odpowiada mi jedzenie bardzo proste, posiłki oparte na
kaszy jaglanej albo ryżu, ale takim, który gotuje się sześć godzin
i który ma zupełnie inne właściwości i inaczej smakuje niż ryż,
który gotuje się dziesięć minut w woreczku foliowym.
Podobnie możemy eksperymentować, szukając najlepszej „diety" dla
naszych marzeń. Związek ten trudniej uchwycić, ale jest to
możliwe.
Dieta marzeń to na przykład rozmowy, które na ich temat
prowadzimy, albo zdarzenia, w których bierzemy udział. Nie da się
stworzyć idealnych warunków. Najzdrowsze odżywianie polega ponoć
na tym, żeby jeść możliwie najmniej. Bardzo skromne jedzenie to
najlepszy jadłospis, miska ryżu czy prosa i woda do popicia. Ze
względu na potrzebę doznań i konsumpcji nie wystarcza nam to.
Podobnie jest z dietą dla marzeń.
Naszemu wnętrzu wystarczyłaby pewnie skromna liczba bodźców, może
byłoby to najlepszą, oczyszczającą dietą zamiast bombardowania
wrażeniami. Ale my wolimy się objadać, nawet toksynami.
Jako dziecko miałem czasem aż za bardzo zwariowane pomysły.
Być może gdybym teraz do nich wrócił, wynikłoby z nich coś
ciekawego. Ale gdy próbowałem rozmawiać na ich temat z dorosłymi,
odpowiadali mi: więcej już się w ten sposób nie odzywaj, nie mów
takich rzeczy, to bzdury. Taka krytyka zabija marzenia. Potrafiłem
się obronić, ale zetknięcie z dorosłym światem przytłumiło
dziecięce marzenia. Na szczęście zostało ich tyle, że doszedłem na
bieguny. Kiedy porównuję siebie obecnego z tym, jakim byłem
dzieckiem, jak otwartą głowę miałem i ile nosiłem w sobie
pomysłów, trochę mi tego szkoda.
Dorośli odrobili swoje zadanie domowe i skutecznie przytłumili we
mnie podobne ciągoty. Na szczęście ich nie zabili. Może to kurs,
który musimy zaliczyć. Kurs sceptycyzmu, szczepionka, która czegoś
nas jednak uczy. Trzeba pamiętać, że ze szczepionkami różnie bywa,
nieraz zamiast wzmocnić organizm, powodują chorobę.
Masz w sobie pomysł, który został od razu skrytykowany i dlatego
go porzuciłeś? Może warto do niego wrócić?
Granice sukcesu
Przygotowania do wyprawy na biegun południowy były bardzo trudne.
Trwały od czerwca - lipca do września. Trzy miesiące pracy po
kilkanaście godzin na dobę. Trzeba było na nowo zorganizować
sprzęt, wybrać się do Londynu, żeby zamknąć sprawy logistyczne z
Adventure Network International, do tego doszło szukanie sponsora.
Zainteresowanie okazała TVP, która chciała nakręcić drugi film o
wyprawach na bieguny i zobaczyła w mojej wyprawie szansę na własną
promocję. Kiedy już podejmujemy ryzykowną decyzję, okoliczności
często zaczynają się układać. Wierzę też, że potrafiłbym
porozumieć się z inną instytucją.
Zawsze można znaleźć drogę. Najgorszy jest brak wiary, on nas
zabija, z tego powodu marzenia w nas obumierają.
W dzieciństwie marzyłem o niesamowitej samotnej podróży dookoła
świata. Teraz pojawiała się szansa ziszczenia tego marzenia.
Głęboko ukryte pragnienia wypływały na powierzchnię. Może dlatego
nie przytłaczała mnie myśl, że będę sam w tak trudnych,
niebezpiecznych warunkach. Bałem się czy sobie poradzę, bo
wystarczyłaby awaria prymusa, żeby wyprawa zakończyła się
fiaskiem. We dwóch łatwiej kontrolować rzeczywistość, ciężary są
rozłożone, a gdy pojawiają się problemy, jest większa szansa, że
razem uda się je rozwiązać. W pojedynkę człowiek odpowiada za
wszystko, za każdy krok, każdą myśl.
Ja mogłem się oprzeć na doświadczeniu, które zgromadziłem w drodze
przez Grenlandię i na biegun północny. Co prawda szedłem wtedy z
Wojtkiem Moskalem, który myślał dziesięć kroków do przodu, miał
wiedzę i doświadczenie, ale ja także coś do naszego zespołu
wnosiłem i również pewne umiejętności w sobie rozwinąłem, np.
umiejętność przewidywania oraz sprawdzania nowych rozwiązań i
pomysłów.
Eksperymentowałem, byłem czynnikiem, który z warunków stworzonych
dzięki doświadczeniu Wojtka, wydobywał dodatkowe, powiedzmy,
dwadzieścia procent. Te dwadzieścia procent wiele znaczyło dla
naszego dojścia. Gdyby zabrakło nam dwadzieścia procent czasu,
gdyby jedzenie skończyło się przed biegunem, nie byłby możliwy
dalszy marsz. To niesamowite, że normalnie człowiek ma w sobie
tyle ukrytych pokładów energii, że może nie jeść przez tydzień
albo i dłużej. W świecie potrafiłbym wytrzymać może nawet miesiąc
bez jedzenia, gdybym miał tylko wodę do picia. Wierzę, że mając ją
i niewielkie racje żywności, doszedłbym z Gdańska do Santiago de
Compostela. W takich sytuacjach zużywamy zasoby ciała. W tamtym
momencie wyprawy były już one całkowicie zużyte. Byliśmy jak
samochody, które bez paliwa w baku nie zapalą. Bez paliwa, czyli
kalorii, moglibyśmy tylko leżeć w namiocie. Z tego powodu moje
dwadzieścia procent udziałów miało swoje znaczenie.
Nie wykluczam, że Wojtek Moskal w pomyśle wyprawy na biegun
południowy jeszcze w tym samym roku widział takie zagrożenie.
Obawiał się, że nam się nie uda, będziemy zbyt wyczerpani i
zamiast cieszyć się tym, co osiągnęliśmy, polegniemy i
zaprzepaścimy nasz sukces.
Może taka była jego ocena sytuacji. Ja widziałem w tym pomyśle
szansę, pozytywne strony. Nikt tego dotychczas nie dokonał, Polak
mógłby być pierwszy. A poza tym biegun południowy był dla mnie
logicznym zakończeniem rozpoczętej drogi. Tak jak już wspomniałem,
fundamenty wyprawy na biegun południowy zostały we mnie zbudowane
w czasie drogi na biegun północny. To również doświadczenie innych
polarników. Nansen podczas wyprawy na biegun północny, gdy musiał
zimować przez rok na Ziemi Franciszka Józefa, stworzył zręby
wyprawy na biegun południowy. Nie wyruszył na nią z powodów
rodzinnych, ale plan Nansena, który wtedy powstał, zrealizował
Amundsen. Amundsen popłynął nawet tym samym statkiem.
Kiedy już coś osiągnęliśmy, możemy zamknąć się w granicach swojego
sukcesu. Są ludzie, którzy gdy spełnili się w danej dziedzinie,
kopiują to przez całe późniejsze życie. Nabyli umiejętności i już
nie wychodzą poza nie. Przez całe późniejsze życie mogłem przejść
jako jeden ze zdobywców bieguna północnego, powtarzać to, robić
mniejsze wyprawy, być przewodnikiem. Stało się jednak inaczej, nie
tylko dlatego że wyruszyłem na drugi biegun w tym samym roku, ale
dlatego że w pewnym momencie życia dla mnie bieguny się skończyły.
Pojawiły się pustynie, góry, przepłynąłem Atlantyk. Świat polarny
wyczerpał się dla mnie, trudno było mi znaleźć w nim nowe
inspiracje. Wróciłem do niego dopiero wówczas, gdy pojawiła się
idea wypraw z niepełnosprawnym chłopcem, Jaśkiem Melą.
Paradoksalnie te wyprawy okazały się chyba ważniejsze od
poprzednich. Żaden fragment świata nie wyczerpuje do końca swoich
możliwości. Jeśli odkryjemy je na nowo, warto do nich wrócić. Ale
jeśli nie mamy dobrego pomysłu, nie warto kopiować tego samego.
Jeśli nie możemy w jednej przestrzeni znaleźć czegoś dla siebie,
lepiej szukać w innym miejscu. Warto wtedy przynajmniej próbować
zmienić obszar, rodzaj działalności po to, żeby ciągle odkrywać
świat na nowo.
Podobnie było w mojej działalności biznesowej. Mógłbym poprzestać
na założeniu firmy Invena i na jej rozwijaniu. Jednak nie chciałem
powtarzać tego samego. Zawsze interesowała mnie eksploracja innych
rzeczy. Założyłem Instytut Marka Kamińskiego, w którym chcę
zajmować się między innymi działaniami edukacyjnymi, stworzyć nową
jakość w edukacji. Model tradycyjnego transferu wiedzy przeżył
się, młodzież więcej uczy się poza szkołą niż w szkole. Jeśli ten
model sprzed dwustu lat, system klasy, nauczyciela i tablicy, jest
coraz mniej efektywny, zmiany wymaga sam sposób podejścia do
edukacji. Nie mam wykształcenia pedagogicznego, ale polarnego
także nie miałem, wierzę więc, że sobie poradzę i że wyniknie z
tego coś sensownego.
Może uda się wypracować model przekazywania wiedzy o takich
dziedzinach jak na przykład motywacja czy osiąganie celów. Nad tym
obecnie pracuję, chociaż lubię Invenę, trochę tak jak lubię
bieguny.
Ale Invenę, Antarktydę i Arktykę już znam. Pociągają mnie rzeczy
inne, nowe.
Nie są one całkowicie oderwane od tego, czym zajmowałem się
wcześniej, od zdobytego przeze mnie doświadczenia. Nie planuję
zostać baletmistrzem albo gwiazdą pop, chociaż wierzę, że szanse,
po które możemy sięgać w życiu, są niemal nieograniczone. W
świecie arktycznym zdobyłem umiejętności, które obecnie mogę
przenosić na inne dziedziny. Kiedy coś robimy dobrze i głębiej coś
poznajemy, na przykład wyprawy, możemy tę wiedzę transferować na
inne dziedziny.
Chyba że posługiwaliśmy się nimi w sposób wyuczony i
bezrefleksyjny, wtedy jest trudniej.
Drive
Skoro Wojtek Moskal nie zdecydował się, by pójść w tym samym roku
na biegun południowy, czy nie rozsądniej było próbować przekonać
do wspólnej wyprawy innego doświadczonego polarnika, a nie
wyruszać samemu na tak niebezpieczną ekspedycję? Nie, ten wariant
nie wchodził w grę. Nie ma drugiego tak doświadczonego polarnika
jak Wojtek, a gdybym nawet usłyszał o kimś z podobnym
doświadczeniem, musiałbym go najpierw poznać. To bardzo duże
ryzyko podejmować się realizacji poważnego i trudnego projektu z
kimś, kogo kompletnie nie znamy. Gdyby położyć na szalach ryzyko
wynikające z tego, że coś robi się samotnie i można liczyć tylko
na własne siły, a na drugiej szali ryzyko robienia czegoś w
tandemie, na zasadach równoprawności, z zupełnie nieznanym
człowiekiem, moim zdaniem to drugie zagrożenie jest większe.
Ryzyko wynikające ze skomplikowania drugiego człowieka i
wzajemnych interakcji jest tak duże, że nie warto go podejmować,
chyba że nie można tego uniknąć.
Możemy nawet słyszeć o tym kimś wiele dobrego, ale póki go choć
trochę nie poznamy, lepiej nie opierać się na opiniach. Każdy
człowiek jest wypadkową siebie i środowiska. Może doskonale
funkcjonować w jednym miejscu, ale jeśli przeniesie się go w inne,
mogą ujawnić się nieznane dotychczas cechy, które wcześniej
niekoniecznie były przeszkodą, a mogą prowadzić nawet do
niepowodzenia całego projektu.
To przekonanie wynika z bagażu całego mojego życia, a nie tylko z
doświadczeń wypraw polarnych. Dylemat czy robić coś samemu, czy z
partnerem, pojawiał się w moim życiu często, praktycznie od samego
początku moich wypraw. Kiedy budowaliśmy wspólnie jacht, żeby
wyruszyć nim na wyprawę, zaczęliśmy robić to w trójkę, a
skończyliśmy w dwóch. To neverending story, powtarzająca się
historia, stały fragment gry. Liczymy, że zrobimy coś razem, ale
kogoś raptem zaboli paluszek i główka, i nie chce słyszeć o
dalszym ciągu. Jak to zostaje nazwane, czy ze względów rodzinnych,
czy dla innych racji, jest już rzeczą drugorzędną. Owszem, mogą
wchodzić w grę jakieś nieoczekiwane zewnętrzne przeszkody, ale w
dziewięćdziesięciu procentach wynika to z braku woli. Nawet jeśli
usprawiedliwienia wydają się racjonalne, efekt jest po prostu
taki, że albo ktoś jest w projekcie, albo go nie ma. Co za
różnica, z jakiego powodu. Gdybym powiedział, że nic mnie już nie
zaskoczy, byłoby to brakiem szacunku dla życia, bo ono zaskakuje
nas przez cały czas. Niemniej ten fragment gry rzeczywiście mnie
nie zaskakuje. Często nie można liczyć nawet na najbliższych i
trzeba zwrócić na to uwagę. Dzisiaj staram się podchodzić do tego
już bez emocji. Nauczyłem się, że zawsze znajduje się jakieś
wyjście, a to, że ktoś się wycofał, może nawet prowadzić do czegoś
lepszego. Często dzięki takim trudnościom projekt jeszcze bardziej
dojrzewa.
Nie brałem więc pod uwagę procedury szukania kogokolwiek do
wspólnej wyprawy na biegun południowy. Szukanie, przekonywanie to
często droga w przeciwnym kierunku, zamiast prowadzić nas do celu,
oddala. Druga osoba musi sama chcieć osiągnąć cel. W ekstremalnych
projektach trudno jest szukać partnerów na zasadzie przekonywania,
że może zrobimy to czy tamto. Można robić coś wspólnie, jeśli ma
się wspólną wizję. Kogoś, kto o tym w ogóle nie myśli, nie można
przekonać, żeby teraz szedł na Mount Everest czy na biegun. Osoba
ta musi wewnętrznie dojrzeć do tego, że chciałaby pójść. Jeśli
jest dużo czasu, można kogoś takiego szukać, ale ja wiedziałem, że
za parę miesięcy muszę wyruszyć. Straciłbym tylko czas na
dyskusje, przekonywania i rozczarowania, zamiast inwestować czas w
konkretną pracę.
W projekcie powinno się zawsze określać hierarchię priorytetów.
A, B, C i D, czyli te najważniejsze, mniej ważne, mało ważne i
całkiem nieistotne. Co było niezbędne, żebym dotarł wówczas na
biegun południowy: drugi człowiek czy właściwe przygotowania i
właściwy sprzęt? Bez wątpienia inwestycja czasu w przygotowania i
właściwy sprzęt dawała o wiele większe prawdopodobieństwo sukcesu
niż inwestowanie czasu w poszukiwanie drugiej osoby. Dlatego w
ogóle nie pojawiła się w mojej głowie podobna myśl. Kiedy potem
racjonalizowałem tę historię, mówiłem, że skoro nie było w Polsce
nikogo tak doświadczonego w wyprawach polarnych, a Wojtek iść nie
chciał, musiałem iść sam. Ale to było wyjaśnienie post factum. W
rzeczywistości w ogóle nie brałem pod uwagę, ani Wojtka, ani
nikogo innego, a jeśli Wojtka, to na zasadzie, żeby nie zamykać
przed nim szansy, chociaż podświadomie i tak czułem, że to będzie
samotna wyprawa.
Rzeczywistość pokazała, że od początku była to właściwa wizja.
Gdybym próbował przekonać Wojtka, a po jego odmowie kolędował po
wszystkich znajomych, oznaczałoby to tylko niesamowitą stratę
czasu i mnóstwo rozczarowań. Noszę w sobie ideę, która wydaje mi
się wspaniała, a inni podchodzą do niej pewnie sceptycznie. Coś
takiego odbiera entuzjazm.
Pomijam już czysto techniczną stronę zagadnienia. Jakby to było,
gdybym biegnąc w maratonie, w połowie dystansu zaprosił do
dalszego biegu kogoś z widzów? Do takiej propozycji można porównać
szukanie partnerów do wyprawy na biegun południowy. Przeżyłem dwa
miesiące na Oceanie Arktycznym, był to bardzo forsowny marsz,
niesamowity trening dla organizmu, który łatwo nie zapomina
podobnych doświadczeń. Przerwa między wyprawami wynosiła zaledwie
cztery miesiące. Przez cały ten czas trenowałem stymulując
organizm.
W moim porównaniu - nawet gdyby osoba zaproszona z trybun była
maratończykiem, wątpię, czy byłaby w stanie wskoczyć między
biegaczy i biec z nimi w tym samym tempie.
Dla mnie oparciem był wytrenowany organizm, ale także wiara w
siebie, którą zdobyłem. Pozwalała ona mieć nadzieję, że poradzę
sobie z nieznanymi sytuacjami. Nie byłem nigdy na tak długiej
samotnej wyprawie, z wyjątkiem paru dni na Spitsbergenie, więc nie
wiedziałem, jak będę dawał sobie radę. Przy czym to, że przez dwa
miesiące będę sam, nie było problemem. Bywałem już sam w swoim
życiu i samotności się nie obawiałem. Przede wszystkim ufałem, że
doświadczenie, które zdobyłem na biegunie północnym, będzie mnie
prowadzić. Był we mnie pewien strach, ale był to margines, o
którym sądziłem, że sobie poradzę. Najważniejsze było to, że plan
zgadzał się ze mną, tworzył harmonię z najgłębszymi pragnieniami,
nie był czymś obcym, narzuconym. Zaś najważniejszy był wewnętrzny
drive, żeby iść dalej, impet, coś co pojawiło się we mnie w drodze
na biegun północny. Pragnienie, żeby nie zatrzymywać się w
wyznaczonym punkcie, tylko iść dalej. Tę energię chciałem gdzieś
skierować. Biegun południowy był do tego idealnym miejscem.
Najważniejsza była energia wewnętrzna, a reszta to tylko szczegóły
techniczne. Czy pojadę volkswagenem, czy oplem, nie miało
znaczenia. Najważniejsze było to, żeby ruszyć. Samemu czy z kimś,
to tylko kalkulacje.
Kiedy budujemy model określający całkiem nową sytuację, musimy
opierać się na racjonalnych przesłankach, a nie powtarzać
bezmyślnie to, co już zostało zrobione. Na ogół ludzie ze względów
bezpieczeństwa starają się wyruszać na ekstremalne wyprawy w
grupie. Ale każda sytuacja jest inna. Nie warto powtarzać gotowych
wzorów, lepiej zastanowić się, co one nam dają. Czasami nie dają
nic, bo drugi człowiek może zachorować. My również możemy poczuć
się gorzej, ale gdy idziemy w dwójkę, taka możliwość się dubluje.
Jeżeli partner zachoruje, musimy przerwać wyprawę. Jeśli choroba
dopadnie mnie, oczywiście przerywam wyprawę, ale w duecie
prawdopodobieństwo jest większe. Być może dzięki partnerowi szansa
dojścia zwiększa się trzy razy, ale prawdopodobieństwo choroby
powiększa się dwukrotnie. Trzeba wszystko przeanalizować i
przekalkulować. W moim przypadku chłodna analiza bez uprzednich
sądów i emocji wskazała mi właściwą drogę.
To, że Wojtek nie chciał iść ze mną na biegun południowy,
spowodowało nawet, że projekt stał się ciekawszy dla innych ludzi.
Kiedy idzie się samotnie, budzi to większe emocje. Trudność stała
się korzyścią.
Często tak jest, że przezwyciężenie trudności zamienia się w
wartość dodaną, czyli bonus. W ogóle dzięki trudnościom nasze
życie nabiera wartości. Coś się wtedy z naszym życiem dzieje.
Balast na głowie, balast w głowie
Dobre rozpoznanie własnych możliwości powoduje, że pozornie
niemożliwy do osiągnięcia cel okazuje się możliwy. Przekraczamy
kolejną granicę.
Nie może to być analiza, ani przypadkowa, ani emocjonalna.
Pierwszym aktem odwagi jest nie tyle decyzja, żeby coś zrobić,
choć to ważne, tylko ocenienie jako rzeczy możliwej do zrobienia.
Pierwszy jest moment, kiedy się do czegoś przymierzam. Wielu ludzi
rezygnuje już na tym etapie. Widzą coś, co budzi w nich silne
negatywne emocje, obawy i twierdzą, że to nie dla nich, że nie
dadzą rady. Aktem odwagi jest nie tyle powiedzenie sobie: dam
radę, ile - przyjrzę się temu. To pierwszy moment, pierwszy krok,
który jest bardzo ważny. Wydaje się to trudne, może niemożliwe,
może niebezpieczne, nawet śmiertelnie niebezpieczne, ale zobaczę
jak to wygląda, przyjrzę się temu. Wiele osób już w tym momencie
resetuje w głowie cały problem.
Zawsze jest pewna odległość, którą trzeba pokonać w drodze do
celu.
Mierzymy ją w dniach albo w kilometrach. Trzeba ją pokonać. Nie
trzeba pokonywać jej całej od razu. Można powiedzieć: przejdę sto
metrów, zobaczę, jak to wygląda. Może sto metrów, a może nawet
dwieście. Mogę się wycofać, a jeżeli uznam, że dobrze mi idzie, to
spróbuję iść dalej. Najpierw potrzebna jest odwaga pomyślenia.
Pierwsze sto metrów naszej drogi nie jest jeszcze właściwą drogą.
Nie chodzi o to, by od razu podejmować decyzje, ubierać się i iść.
Pierwsze sto metrów to proces polegający na tym, że w ogóle
przyglądamy się idei, rozpatrujemy możliwość, że można to zrobić.
Nie musimy przecież natychmiast iść, nie musimy w ogóle tego
zrobić. Ale zawsze możemy się temu przyjrzeć, wyobrazić sobie, jak
to może wyglądać, jakie spotkają nas niebezpieczeństwa.
Kiedyś reagowałem inaczej, na zasadzie będzie dobrze, damy radę,
bez analizy. Zwykle kończy się to słomianym zapałem. Nie
przyglądamy się czemuś i natychmiast deklarujemy: zrobię to.
Przeciwstawna opcja to powiedzenie - nie zrobię tego, to nie dla
mnie. Tak naprawdę to dwie strony tego samego medalu. Oba warianty
zwykle kończą się porażką. Nie realizujemy jakiegoś planu, jedni
dlatego że w ogóle nie próbują, a drudzy dlatego że próbują, ale
bez uprzedniej analizy i przygotowania. Pierwsze sto metrów
rozgrywa się w naszej psychice i rozstrzyga o dojściu albo
rezygnacji.
Wyprawę można porównać do góry lodowej. Jedna siódma wystaje ponad
powierzchnię, sześć siódmych ukrytych jest pod wodą. Ludziom
wydaje się, że ta jedna siódma, czyli realizacja, widoczna część
jest najważniejsza. Ale kluczem do wyprawy jest sześć siódmych pod
wodą, wszystko co rozgrywa się przed wyprawą. Sama wyprawa jest
zaledwie wynikiem, skutkiem. Praca włożona w przygotowanie, praca
u podstaw, również mentalna, analiza, najpierw bardzo ogólna,
przyjrzenie się problemowi, zdefiniowanie punktów krytycznych,
próba dopasowania siebie do sytuacji - to rozstrzyga o późniejszym
powodzeniu. Wstępna analiza wskazuje nam, przed czym należy się
zabezpieczyć, podpowiada, co trzeba opracować, co wyeliminować.
Później przekłada się to na szczegóły, opracowuje dokładne
scenariusze, przychodzi czas na pracę ze sprzętem.
Ludziom wydaje się, że bardzo wiele zależy od sprzętu, ale to nie
do końca prawda. Myślimy: gdybym miał dość pieniędzy, kupiłbym
wysokiej jakości sprzęt i to zapewniłoby sukces. Sukces zależy od
tego, z jaką wiedzą, z jakimi umiejętnościami będziemy używali
tego sprzętu. Musi być odpowiednio dopasowany do naszej
osobowości. Nie ma seryjnego sprzętu, który pozwala dojść na
biegun. Trzeba wszystko dopasować i zoptymalizować. Namiot
powinien ważyć parę kilogramów, ale musi też wytrzymać wiatr
wiejący z prędkością 300 km na godzinę. Wiatr wiejący 150 km na
godzinę przewraca drzewa i zrywa dachy. Na biegunie trzeba mieć
namiot, który waży dwa i pół kilograma i wytrzyma najgorszy
huragan.
Sprzęt jest tylko materializacją naszej wiedzy. Jest ważny, o ile
przedłuża ideę. Można powiedzieć, że sprzęt decyduje o wszystkim,
ale tylko w takim znaczeniu, że to wiedza włożona w przygotowanie
sprzętu i w posługiwanie się nim. Tego nie kupi się nawet za
największe pieniądze. „Jeśli kupimy bardzo drogi sprzęt, dojdziemy
na biegun". Nic bardziej mylnego.
Wiedza i przede wszystkim wiedza decyduje o sukcesie, a materia,
przedmioty są tylko jej dopełnieniem.
Oczywiście, jeśli nieodpowiednio skonfigurujemy sprzęt, będzie nam
się źle szło. Nawet niewłaściwie dobrany kolor ścian w biurze może
mieć swoje znaczenie. Będziemy, nieświadomi powodów, czuli się
źle.
Wszystko ma swoje znaczenie. Czerwony kolor kombinezonów, których
używa się w wyprawach polarnych, dlatego że na śniegu widać je z
daleka.
Namiot jest z zewnątrz ciemny, żeby absorbował ciepło, ale w
środku jest jasny, żeby światło, które wpada do środka, odbijało
się od ścian. Drobne parametry można pozostawić przypadkowi, ale o
wiele lepiej je zoptymalizować. Ludziom wydaje się to proste,
namiot to namiot, rozstawia się go i to wszystko. Ale jest w nim
mnóstwo elementów, które można udoskonalić: linki do suszenia
bielizny, wentylacja, absorbowanie ciepła, odporność na wiatr i
wiele innych zmiennych w namiocie, który waży zaledwie dwa i pół
kilograma. Polarny namiot to skarbnica patentów, łącznie z
fartuchami śnieżnymi, wbijaniem nart, by wiatr go nie wyrwał, czy
ustawianiem sanek, które można okopać śniegiem. Wiele przedmiotów,
które zabierałem na wyprawę, było tak „skonfigurowanych", że można
było wbijać je w śnieg i dzięki temu solidniej umocować namiot.
Nie musiałem więc brać palików, które są dodatkowym obciążeniem.
Czekan, narty, kijki, narta zapasowa, łopata do śniegu, wszystko
służy temu, żeby przymocować namiot i zoptymalizować ciężar całego
sprzętu.
Różne mogą być stopnie optymalizacji. Na wyprawach waga sprzętu
jest kluczowym elementem. To różnica, czy będę ciągnął sto
kilogramów, czy dziewięćdziesiąt. Kto tego nie zrozumiał przed
ruszeniem w drogę, zwykle nie dochodzi do celu. Zbędnym balastem
może okazać się wiele drobnostek. Nieodpowiedni sprzęt, ale też
nieodpowiednie zachowanie czy nawyki, błędne kroki w sytuacjach
kryzysowych. Generalnie wszystko, co nie jest niezbędne.
W moim biurze, w którym piszę, nagromadziły się dziesiątki
przedmiotów, których nie miałem czasu uprzątnąć, bo przez ostatni
rok nieustannie byłem w podróży. Po usunięciu połowy przedmiotów
znacznie lepiej mi się pracuje. Gdy wprowadzę jeszcze większy
porządek, będzie mi się dziesięć razy lepiej pracowało. O czymś
takim mówi feng shui. Kiedyś się z tego śmiałem. Dziś traktuję
feng shui poważniej, co wcale nie znaczy, że uważam tę wiedzę za
cudowną receptę na życie, bo takich recept nie ma. W mądrościach
narodów czy kultur są ziarna prawdy. Kiedy buduje się z nich
system przekonań obejmujący całość życia, jest to błędem. To co
może wynikać z feng shui, przekonanie, że przedmioty, których nie
używamy, mają hamującą energię, jest warte uwagi. Zbędne
przedmioty przeszkadzają nam w działaniu, myśleniu, blokują nas
zarówno w pracy, jaki na wyprawach. Chodzi nie tylko oto, że
musimy je ciągnąć ze sobą.
Musimy także przekładać je z miejsca na miejsce, zastanawiać się,
czy są nam potrzebne, czy nie. Prowadzi to do strat energii
zużywanej na operowanie czymś, co tak naprawdę nie jest nam
potrzebne. Pozostają one w polu naszej świadomości, zastanawiamy
się, po co je zabraliśmy, czy kiedyś będą nam przydatne i tak
dalej. Już to powoduje stratę czasu, zaburzenie. Zbędne elementy
absorbują naszą uwagę, którą lepiej skierować na coś naprawdę
ważnego. Dla ekstremalnych projektów sprawy drobne z pozoru mają
ogromne znaczenie. Podstawową sztuką w drodze jest eliminowanie
tego, co zbędne. Dzięki eliminacji zostają nam najlepsze
rozwiązania.
Zajrzyjmy do naszych szaf czy szuflad — ile tam niepotrzebnych
rzeczy! Chomikujemy je, nie potrafimy wyrzucić, bo czym więcej ich
mamy, tym czujemy się bezpieczniej. A nuż się to kiedyś przyda...
Przeważnie wynika to z błędnej analizy. Zabieramy coś na wyprawę,
bo ktoś używał podobnego wyposażenia, o którym czytaliśmy, więc
wydaje nam się, że będzie przydatne. Takie asekuracyjne myślenie,
na wszelki wypadek, jest dużym obciążeniem.
Widzę po sobie, że na start zabieram więcej rzeczy niż to
potrzebne, a potem stopniowo je eliminuję. Najpierw mam cały pokój
różnych przedmiotów, które chcę zabrać na wyprawę, a potem, na
różnych etapach drogi, pozbywam się ich. Dzięki doświadczeniu uczę
się oddzielać rzeczy niezbędne od balastu. Nie jest tak, że jeśli
byliśmy na biegunie i coś się sprawdziło, możemy to mechanicznie
zastosować po raz drugi.
W drodze zmieniła się nasza wiedza, pewne rzeczy być może dałoby
się poprawić. Nie ma rozwiązań na całe życie. Pojawiają się nowe
technologie, nowe rozwiązania czy nawet nowe sposoby myślenia.
Na początku jest pokój pełen rzeczy. Zanim wyruszę na wyprawę,
zawartość pokoju zmniejsza się o połowę. Ale wciąż zabieram do
punktu startowego więcej przedmiotów niż to niezbędne. Na miejscu
dokonuję ostatniej selekcji. Gdy człowiek zatrzymuje się, jest już
na wylocie, zmienia się myślenie. Przed samym startem dokonuje się
ostateczna eliminacja. Często ładunek zmniejsza się jeszcze
dwukrotnie.
Można zapytać, dlaczego nie wiemy, co jest nam niezbędne, a bez
czego możemy się obyć. Cóż, ciągle mamy wątpliwości, ciągle wydaje
nam się, że może coś się przyda. Wynika to z niewiedzy. Nie wiemy,
czy najlepsze okaże się coś skomplikowanego, czy prostego. Możemy
wziąć tylko jedną z tych rzeczy, ale nie wiemy, co będzie
przydatniejsze. Często brakuje nam też czasu, by w porę dokonać
selekcji. Jest tyle czynności do wykonania, tyle trudnych decyzji
do podjęcia. Człowiek ma skłonność do tego, by maksymalnie
odwlekać moment decyzji. Ma to swoje dobre i złe strony. Jest
dobre, jeśli służy podjęciu właściwej decyzji, złe, jeśli oznacza
stratę czasu, prowadzi do odwlekania decyzji, której nie potrafimy
podjąć. Na ogół lepiej podjąć decyzję szybciej niż ją przeciągać.
Jeśli nie wynika to z braku dostatecznej wiedzy, takie odwlekanie
bierze się jedynie ze złych nawyków psychicznych.
Otrzymuję zaproszenie na spotkanie na drugim kontynencie. Nie
potrafię od razu odmówić, chociaż zdaję sobie sprawę, że i tak tam
nie pojadę, bo brakuje mi czasu i mam inne plany. A odpowiadam:
zobaczymy. Tracę potem czas na zastanawianie się, gospodarz dzwoni
albo przysyła maile, a w końcu i tak podejmuję taką samą decyzję,
jaką podjąłbym na początku. Ale ponieważ tego nie zrobiłem,
kosztowało mnie to dużo czasu i energii. Lepiej skupić się od razu
i podjąć decyzję niż odwlekać ją, szczególnie gdy są to decyzje
oparte na emocjach, kiedy coś nam się podoba albo nie podoba, gdy
mielibyśmy ochotę być w dwóch miejscach na raz. Lepiej od razu
powiedzieć sobie: mogę pojechać w jedno miejsce, a w drugie już
nie. Próbujemy łapać zbyt wiele srok za ogon, za co płacimy
straconym czasem.
Przy ważnych decyzjach, gdy upływ czasu może spowodować przyrost
wiedzy i podjęcie lepszej decyzji, namysł jest oczywiście
pożądany.
Lepiej podjąć decyzję późno niż wcale. Kiedy staje się przed
sytuacją graniczną, można albo unikać decyzji i pozostać w
dotychczasowej konfiguracji idąc z balastem dotychczasowego
doświadczenia, albo wszystko zweryfikować. Na biegun północny z
Wojtkiem Moskalem doszliśmy tylko dzięki temu, że na pewnym etapie
drogi, gdy dojście wydawało się już niemożliwe, zostawiliśmy
kurtki puchowe. To zadziwiające, jak w granicznych sytuacjach
przedmioty zmieniają znaczenie.
Kurtki wydawały się wcześniej niezbędne, bez nich nie
przeżylibyśmy.
Jednak po miesiącu spędzonym w warunkach polarnych tak się
zahartowaliśmy, że mogliśmy ten balast odrzucić, stwierdzić, że
kurtki nie są potrzebne. Były niezbędne na pierwszym etapie, bez
nich nie przeżylibyśmy. Ale organizm się przystosowuje i z czasem
pewnych elementów wyposażenia można się pozbyć.
Ważne, żeby przez cały czas weryfikować sytuację. Do samego końca,
dopóki nie osiągniemy celu, musi dokonywać się weryfikacja naszego
doświadczenia, sprzętu, trybu postępowania. Coś, co początkowo
wydawało się niemożliwe, w połowie drogi stanie się możliwe i
odwrotnie, coś, co wydawało się oczywiste i łatwe na początku,
może okazać się zagrożeniem.
Nie ma jednego niezmiennego patentu, jednego rozwiązania
sprawdzającego się w każdej sytuacji. W drodze na biegun z Jaśkiem
Melą nie powtórzyliśmy tego samego manewru. Nie można mechanicznie
powtarzać doświadczeń z jednego schematu wyprawy, tylko dlatego że
odbyła się ona w tym samym terenie, skoro w tej samej przestrzeni
robimy coś odmiennego. Wyprawa dwójki dorosłych mężczyzn to co
innego niż wyprawa z niepełnosprawnym chłopcem. To sprawa
elastyczności myślenia, żeby nie kopiować gotowych rozwiązań,
wnikać w szczegóły, zastanawiać się. Każda sytuacja jest trochę
inna, każda ma własną dynamikę. Jeśli tę samą czynność wykonujemy
z kimś innym, robimy to na nowo. Kto nie wyczuwa zagrożeń
wynikających ze struktury sytuacji i mechanicznie powtarza znany
patent, często skazuje się na klęskę.
Zajrzyj do szafy albo szuflady. Czy wszystko, co tam trzymasz,
jest niezbędne? Zajrzyj do swojej głowy i zastanów się nad tym
samym...
W harmonii
Gdybym nie zdecydował się na wyprawę na biegun południowy w kilka
miesięcy po zdobyciu bieguna północnego, czy jeszcze kiedyś
wybrałbym się na Antarktydę? Niekoniecznie. Czasem wyzwala się w
naszym życiu wielki ładunek energii, drive, który może nas
zaprowadzić daleko.
Jeśli jednak za nim nie pójdziemy, energia może się rozproszyć.
Gdybym nie poszedł wtedy dalej, może pozostałbym w dziedzinie
wypraw polarnych niespełniony. Poczucie spełnienia osiągnąłem
dopiero na drugim biegunie, wydawało mi się wtedy, że więcej
osiągnąć już nie można. Wojtek Moskal był prawdopodobnie spełniony
na biegunie północnym. Coś, o czym być może marzył przez większość
życia, stało się rzeczywistością. Biegun północny był biegunem
Wojtka, ale dla mnie to był wspólny biegun, a nie coś absolutnie
mojego. Tak naprawdę to Wojtek szedł na biegun, a ja szedłem tam z
Wojtkiem, myślę, że taka była dynamika zdarzenia. Dlatego był mi
potrzebny jeszcze biegun południowy, który miał być już moim
biegunem, biegunem Marka, z którego nie musiałem się przed nikim
tłumaczyć. Pewnie brakowało mi mojego bieguna i dlatego chciałem
go zdobyć. Może to była tęsknota za swoim miejscem na ziemi,
całkowicie własnym. Własnym nie znaczy „moim”. Własnym, dlatego że
jest naszym miejscem spełnienia.
Biegun północny był życiowym biegunem Wojtka, tak jak dla mnie
takim miejscem stał się biegun południowy. A kiedy już zdobyłem
własny biegun, sytuacja powtórzyła się - ja także nie musiałem iść
dalej.
Otrzymałem wówczas propozycję udziału w wyprawie na Mount Everest
Roba Halla, byłby to trzeci biegun w ciągu jednego roku, bo w maju
byłem na biegunie północnym, w grudniu na południowym; w maju
mogłem ruszyć na Mount Everest. Znamienne, że wielu uczestników
tej wyprawy zginęło. Jon Krakauer napisał o tym książkę „Into Thin
Air" wydaną po polsku pod tytułem „Wszystko za Everest" Było to w
1996 roku, w jednym z najtragiczniejszych sezonów w historii
najwyższej góry świata. O mały włos nie znalazłem się na tej
wyprawie...
Nie dołączyłem do niej, bo w tamtym momencie czułem się spełniony.
Chciałbym wejść jeszcze kiedyś na Mount Everest, ale wtedy
powiedziałem sobie: na razie wystarczy. Nie potrzebowałem zdobywać
najwyższej góry świata. Może kiedy osiągnęliśmy coś, co nas
spełniło, lepiej przystanąć niż iść od razu dalej. Inaczej można
łatwo spaść.
Przeżyłem coś podobnego, ale mniej dramatycznego, w czasie wyprawy
przez Pustynię Gibsona. Zabrałem sprzęt do nurkowania, kombinezon,
butlę, bo pomyślałem, że po przejściu pustyni będę mógł po drugiej
stronie Australii ponurkować na Wielkiej Rafie Koralowej.
Po wyprawie czułem się tak spełniony, że myśl o nurkowaniu stała
się abstrakcją. Nie było to nawet zmęczenie. Wrażeń było we mnie
tyle, że byłoby nonsensem szukanie następnych, przeżywanie
kolejnej wielkiej przygody.
Ważne jest, by nie rozpędzać się zbyt daleko, ale również ważne
jest, by nie zatrzymać się przed czasem. Gdybym nie poszedł na
biegun południowy, być może nie otrzymałbym od losu drugiej
szansy.
Gdybym nie uwierzył w siebie, trudno byłoby później dokonać czegoś
podobnego. Gdy dochodzimy do punktu, z którego możemy spaść, jest
on także punktem, z którego widzimy więcej. Nie wolno tego
przegapić.
Gdybym wtedy nie zaufał intuicji, może nigdy nie doszedłbym na
swój biegun, zajmowałbym się biznesem, czułbym się niespełniony i
żałowałbym, że straciłem okazję, mogłem pójść, a teraz jest już za
późno.
W 1990 roku byłem na Spitsbergenie, w 1993 przeszliśmy z Wojtkiem
Moskalem Grenlandię, w 1995 zdobyliśmy biegun północny, Wojtek
myślał o biegunie południowym, ale może za rok czy dwa.
A tak wszystko potoczyło się znacznie szybciej. Wszedłem we własny
rytm.
W tym rytmie nie mieścił się Mount Everest bezpośrednio po
zdobyciu bieguna. Niespełna rok później podjąłem kolejne
ekstremalne wyzwanie, próbę przejścia Antarktydy. Nie udało mi
się, zatrzymałem się na biegunie i wracałem z tej wyprawy z
uczuciem niespełnienia.
Ale gdy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, ważniejsze jest
dla mnie to, że jednak spróbowałem. Nie przeszedłem całej trasy,
ale podjąłem próbę. Gdybym nie podjął wyzwania, poczucie
niespełnienia byłoby o wiele większe, szczególnie dziś. Nieraz
wydaje nam się, że ponieśliśmy porażkę, szkoda było próbować, ale
dużo ważniejsza od porażki jest próba. Bardziej liczy się to, że
spróbowaliśmy niż to, że nie doszliśmy.
Każda porażka czegoś nas uczy. Bardzo dużo nauczyłem się w czasie
wyprawy „Solo Transantarctica”. Jeżeli
żyję do dzisiaj,
zawdzięczam to lekcjom, które dała mi wówczas Antarktyda. Nauczyła
mnie pokory, większego dystansu, potrzeby jeszcze staranniejszego
przygotowania.
A przede wszystkim pokazała mi, że wyprawy to nie wszystko, że
jest inne życie, są inne scenariusze i możliwości. Ale te nauki
wyniknęły z podjęcia próby. Gdybym nie zaryzykował samotnej drogi
na biegun południowy, być może nigdy nie stałbym się samodzielnym
polarnikiem, Markiem Kamińskim. Byłbym elementem wyprawy Wojtka
Moskala na biegun północny. Nie jest to oczywiście niczym złym,
ale czymś o wiele cudowniejszym jest narodzić się dla samego
siebie. Może nie każdemu jest to potrzebne, żeby się samemu
narodzić, ale jeżeli mamy taką potrzebę, to trzeba próbować,
szukać.
Nie znaczy to, że wszystko trzeba robić samemu i samemu dochodzić
do swoich biegunów. Kiedy źle funkcjonujemy w pojedynkę,
powinniśmy kogoś znaleźć. Ważne, aby wszystko robić w zgodzie ze
sobą. Na tym polegają nasze narodziny. Jeśli ktoś lepiej
funkcjonuje w tandemie, powinien się tego trzymać. Widać to w
historii Salvadora Dali i Gali. Kiedy druga połówka odchodzi, coś
się zamyka. Mimo że Dali był wielkim indywidualistą,
ekscentrykiem, wielką osobowością, w życiu był jakby zrośnięty z
Galą. Kiedy drugiej połowy zabrakło, to w jakimś sensie się
skończył.
Zatrzymać się w odpowiednim miejscu, na swoim biegunie...
Życiowe spełnienie, dążenie do jego osiągnięcia nie polega na
mnożeniu i konsumowaniu wrażeń. Nie dają nam poczucia spełnienia
starania, by jak najwięcej doznać i jak najwięcej rzeczy zdobyć.
Spełnienie często polega na ograniczeniu. Rzeczy nas wciągają, tak
naprawdę zabijają. Musimy mieć styczność z nimi po to, żeby
wypróbować dawane nam możliwości, ale nie możemy się do nich
przywiązywać albo pozwalać, żeby istniały zamiast nas. Moje
wyprawy na bieguny polegały, wbrew pozorom, na wielkim
ograniczeniu. Kiedy skończyłem studia i założyłem firmę, mogłem
podróżować po świecie, zaliczać kolejne atrakcyjne miejsca, mogłem
stać się turystą powtarzającym historie innych ludzi, czyli
czytającym przewodniki po to by odkryć, gdzie trzeba być i co
zobaczyć. Muszę zobaczyć Taj Mahal i koniecznie piramidę Cheopsa.
Piramidy Cheopsa nigdy z bliska nie widziałem, Taj Mahal zresztą
też nie, byłem jedynie w Bombaju w hotelu o tej nazwie. Po
wyprawie do Meksyku, gdy byłem pełen wrażeń i świata, doszedłem do
pozornie paradoksalnego wniosku, że trzeba to ograniczyć, że
przyrost nic nie daje. Z wrażeniami jest jak z rzeczami. Człowiek
gromadzi je, ale gromadzenie przestaje wnosić coś nowego, a
człowiek zmienia się w niewolnika przedmiotów.
W swojej pracowni mam setki książek. Jest ich za dużo, bo z powodu
ich nagromadzenia nie mogę zająć się tymi najciekawszymi. Gdy
oczyszczę przestrzeń, ułatwię do nich dostęp. Gdy oczyszczę
wrażenia, będę miał dostęp do tych najistotniejszych. Nie tych,
które będę mógł konsumować, ale takich, z którymi będę w harmonii.
Sedno polega nie na wielości, ale na harmonii. Mogłoby się
wydawać, że w swoim życiu kolekcjonuję wrażenia. Najpierw bieguny,
potem pustynia, podróże w nowe miejsca. Ale nie chodzi o
kolekcjonowanie, ale o to żeby nie kopiować samego siebie. Takie
powielanie zabija w nas coś istotnego. Model życia polegający na
powtarzaniu tego, czego się nauczyliśmy, przytłacza mnie. Nie
chodzi więc o to, żeby kolekcjonować wrażenia, ale o to by nie
przestać szukać.
Ktoś mnie niedawno zapytał: co nowego u pana, panie Marku, jakieś
nowe plany, na biegun by pan jeszcze raz nie poszedł?
Odpowiedziałem, że smutne byłoby życie, które polegałoby na
nieustannym powracaniu na bieguny. Każda moja wyprawa, także z
tych polarnych, była inna.
Powtarzanie jednego doświadczenia byłoby dla mnie bardzo
depresyjne.
Harmonia czasem polega na tym, żeby stanąć, zatrzymać się, a
czasem na tym, żeby szukać. Harmonię tworzy nasza relacja z
otoczeniem, miejscem, okolicznościami życia. Gdy brakuje harmonii,
jedni są nieszczęśliwi z powodu biedy, a inni z powodu bogactwa.
Tymczasem, ani brak rzeczy, ani ich nadmiar nie jest sednem,
podobnie brak wrażeń lub ich przesyt.
Momentem w moim życiu, kiedy odkrywałem, co to znaczy znaleźć się
w głębokiej harmonii z otoczeniem, był czas, gdy docierałem już na
biegun południowy. Wcale nie dzień, w którym na biegunie stanąłem,
bo nie był on ani tak harmonijny, ani tak cudowny. Dużo bardziej
harmonijna od momentu osiągnięcia celu była sama droga.
Najbardziej harmonijne były ostatnie dni, gdy zdałem sobie sprawę,
że prawdopodobnie do bieguna dojdę. To było wyzwolenie.
Potwierdzenie znalazła cała wcześniejsza droga, spadł ze mnie
ciężar odpowiedzialności.
Nastąpiła pełna akceptacja siebie i świata. Zaakceptowałem
wszystkie dobre i złe rzeczy, które zdarzyły się wcześniej.
Wszystko było dobre, nie było już rzeczy złych. Ani w przeszłości,
ani w przyszłości, ani teraz.
W życiu przeważnie czegoś nam brakuje, coś jest nie tak, mamy
pretensje do przeszłości, obawiamy się o przyszłość, nosimy w
sobie ukryty żal do siebie i innych ludzi. Po drodze na biegun
południowy wszystko to rozmyło się. Stan głębokiej satysfakcji,
spełnienia, można osiągnąć nie wtedy, gdy pławimy się w nadmiarze
wrażeń, tylko gdy przezwyciężamy trudności. Nie polega to na
zdobyciu szczytu. Wynika z czegoś głębszego niż osiągnięcie celu.
Jest owocem wiary, wytrwałości, woli w dążeniu do celu. W
przezwyciężaniu słabości splata się jakby cały człowiek. W drodze
podążania za wolą, intuicją w jedną całość splata się wiele nitek.
Skok w nartach do basenu
To, czy dochodzimy do celu, zależy od naszej motywacji. Moje
doświadczenie podpowiada mi, że motywacja może wzrastać po drodze,
zwłaszcza gdy realne staje się osiągnięcie celu. Niezbędny jest
poziom motywacji w punkcie startu. Na początku motywacja jest na
ogół bardzo duża, tuż po starcie, gdy zderzamy się z rzeczywistymi
trudnościami, gwałtownie maleje, a potem stopniowo rośnie.
Wykresem naszej motywacji w trakcie realizowania projektów byłaby
sinusoida, która najpierw gwałtownie rośnie, następnie gwałtownie
opada, a potem stopniowo rośnie, dochodząc do przełomowego punktu,
w którym przystosowujemy się do trudnych warunków. W moich
wyprawach trwało to około dwóch tygodni. Po tym czasie następuje
przełom i motywacja w naszej drodze rośnie. Dlatego tak ważna dla
dynamiki wyprawy jest faza przygotowań. Jeśli dobrze ją
zaplanujemy, przełomowy punkt osiągamy szybciej.
Przygotowując się do wypraw, czerpałem z różnych doświadczeń,
wzorów innych projektów, nie tylko polarnych. Przestudiowałem
dokładnie życiorysy i regaty, w których uczestniczyli Eric Tabarly
(zginął w 1998 roku) i Alain Colas (zginął w 1978 roku), światowej
klasy francuscy żeglarze. Analizowałem, jak się przygotowywali,
jak myśleli o wyprawach i jak zmieniło się ich podejście do
problemów. Schemat myślenia jest bardzo ważny. Poznając modele
przygotowań do różnych projektów, możemy odkryć punkty, które będą
nas inspirować. Alain Colas wygrał wyścig samotników przez
Atlantyk. Dzięki czemu? Bardzo ważne okazało się używanie jachtu
jeszcze przed regatami. Colas miał nowoczesny jacht Pen Duick,
który musiał przeprowadzić przez prawie pół świata z Nowej
Kaledonii na Pacyfiku aż do punktu startu w Plymouth w Anglii.
W czasie tego rejsu tak zżył się z jachtem, że stali się
jednością. Dało mi to do myślenia. Zrozumiałem, że próbne wyprawy
są bardzo ważne.
We wszystkich podejmowanych przez nas przedsięwzięciach bardzo
czasochłonne jest zżycie się ze sprzętem i wejście w odpowiedni
rytm. Gdy rozpoczynamy wyprawę, wszystko jest dla nas nowe. W im
mniejszym stopniu wyposażenie jest dla nas nowością, tym bardziej
jesteśmy zżyci ze sprzętem, jesteśmy szybsi i łatwiej nam
pokonywać trudności. Kiedy Alain Colas przepłynął jachtem przez
Pacyfik, to na Atlantyku w punkcie startu był już od jakiegoś
czasu w drodze i wyścig był tylko kolejnym etapem. Jego konkurenci
dopiero na starcie poznawali własne jachty. Często dzieje się tak,
że sprzęt zostaje skompletowany na ostatnią chwilę, można go
poznawać dopiero przed uruchomieniem projektu. Przekładając to na
sytuacje biznesowe czy inne: jeśli najpierw przetestujemy próbny
projekt, wówczas realizując projekt rzeczywisty zmniejszamy ryzyko
błędu, czy nawet załamania przedsięwzięcia, dzięki temu, że mamy
już za sobą fazę rozpoznawania problemów, przynajmniej niektórych.
Nie musimy uczyć się na błędach.
Mamy już przyswojoną wiedzę, teorię, która pasuje do
rzeczywistości.
Eliminujemy przez to słabe punkty, oczywiście nie wszystkie, bo
rzeczywistość zawsze będzie nas zaskakiwać.
Gdy brakuje fazy testowej, powinniśmy liczyć się z tym, że liczba
problemów może nas zaskoczyć. Z tego powodu nie będziemy w stanie
podejmować na czas decyzji i realizować planu. Może to doprowadzić
do efektu domina. Porażki, a także wielkie tragedie, zwykle
zaczynają się od błahych problemów. Gdy pojawia się coś z pozoru
błahego, czego nie potrafimy w porę rozwiązać, przykuwa to naszą
uwagę powodując, że zapominamy o czymś istotnym. Nasza uwaga jest
skierowana na mniejsze rzeczy, przez co tracimy kontrolę nad
poważniejszymi problemami.
W ramach treningów przed wyprawami wskakiwałem w kompletnym
ubraniu i z przypiętymi nartami do basenu. Testowałem w ten sposób
własne zachowanie w najbardziej niebezpiecznych momentach.
Przekonywałem się, jak to jest, czy narty ciągną w dół, topię się,
czy jednak pływam. Moja wiedza stawała się o wiele pełniejsza. Gdy
idziemy po lodzie i nagle wpadamy do wody z przypiętymi nartami, w
pierwszym odruchu możemy pomyśleć, że to katastrofa, koniec.
Strach może nas sparaliżować. Tymczasem jeśli już to przeszliśmy,
wiemy, że nie musimy się tak bać.
W fazie przygotowań możemy nie tylko przetestować sprzęt, ale
także własną motywację. Dobrym sprawdzianem będzie dla nas
spotykanie się z zarzutami, że to, co chcemy zrobić, wynika z
naszego egoizmu, ukierunkowania na siebie, dążenia tylko do
własnych korzyści czy cudzego uznania. Kiedy realizujemy autorski
plan, musimy liczyć się z tym, że nie zadowolimy wszystkich. Może
nawet będziemy musieli działać wbrew komuś. Zastanówmy się nad
definicją egoizmu. Egoizmem nie jest przecież podążanie za własną
intuicją i realizacja własnych planów nawet wbrew zdaniu innych.
Egoizm to robienie czegoś tylko i wyłącznie dla własnego dobra,
często kosztem innych. W życiu często tak bywa, że trzeba
realizować własne plany, często zaprzeczając innym wizjom.
Ale realizowanie własnych, głębokich celów nie jest egoizmem. Ktoś
powie - egoistycznie wybrałem się na biegun południowy sam, bez
Wojtka Moskala. Można to odwrócić - może to Wojtek byłby egoistą,
gdyby powiedział: masz na mnie poczekać, teraz jestem zmęczony,
ale gdy odpocznę, to pójdziemy razem na biegun południowy, może za
rok.
Trudno przy takich projektach mówić o egoizmie, aczkolwiek ludziom
realizowanie ich może kojarzyć się z nastawieniem na siebie.
Zwykle nie ufamy tym, którzy się wyróżniają. Kto się wyróżnia,
jest podejrzany niezależnie od tego, czy wyróżnia się w biznesie
tworząc firmę, czy działając na rzecz innych. W drugim przypadku
też jest egoistą...
Kategorią zakazaną jest również sława. Gdyby ktoś przyznał, że
zrobił coś dla sławy, byłby przekreślony i nie warto byłoby nawet
przyglądać się temu, czego dokonał. Kiedy dorastałem, wpajano mi,
że sława jest czymś złym i nie powinno się niczego dla niej robić.
Ale z książek, które wtedy czytałem, wynikało jasno, że sława była
częstym motywem działania wielu wybitnych postaci. Przy okazji
wyprawy z Jaśkiem Melą spotkałem się z zarzutem, że zorganizowałem
tę wyprawę dla sławy. Wyprawa rzeczywiście rozsławiła Jaśka, jakaś
sława wynikła z tego i dla mnie, trudno temu zaprzeczyć. To co ma
się w głowie, nasze wewnętrzne motywacje są czymś trudnym do
weryfikacji. Można by zarzucić mi nie tylko to, że zorganizowałem
wyprawę po to, by być jeszcze bardziej sławnym, ale i to, że
chciałem czegoś złego dla Jaśka, ale mi się nie udało. I jak
miałbym się przed podobnym zarzutem obronić?
Jeśli ktoś chciałby zrobić coś dobrego, po to żeby być sławnym, to
cóż w tym złego? Najważniejsze są owoce tego, co robimy. Gdyby
intencje były nie do końca czyste w oczach innych ludzi, czy
przekreślałyby dobre efekty? I czy intencja bycia sławnym jest złą
intencją?
Doszedłem do wniosku, że nie. Jeżeli w imię tego, żeby być
sławnym, robimy jakieś świństwa, nie wynika to z chęci bycia
sławnym, ale z tego, jakimi ludźmi jesteśmy.
Najlepiej gdy sława przychodzi z zewnątrz. Gdy spotykamy się z
uznaniem w Nowym Jorku czy Londynie, wtedy sława jest czymś
właściwym. Ale jeśli wśród ludzi, którzy męczą się i trudzą w
codziennym życiu, ktoś zacznie się wyróżniać, od razu usłyszy:
chcesz się pokazać, być kimś lepszym, kimś sławnym. Czy to nie
jest chore?
Sława niejedno ma imię. Czasem ludzie popełniają wiele głupstw,
byle tylko było o nich głośno. Na tym polega bycie celebrytą.
Sława nie jest taka zła, jak może się wydawać, ale jeśli ktoś
zaczyna się wyróżniać, inni chcą go ściągnąć do własnego poziomu.
Częścią naszej drogi, i to na samym początku, jest pokonywanie
takiego oporu otoczenia. Nie trzeba bać się opinii, że to, czym
chcemy się zająć, jest złe, bo wynika z potrzeby ludzkiego
uznania.
Ja miałem na początku o tyle łatwiej, bo nie było dużej
konkurencji.
Trudno było o głosy zawiści albo nieprzychylne oceny, bo niewielu
ludzi miało coś do powiedzenia o wyprawach polarnych. Jeśli
znajdujemy się w środowisku, w którym inni ludzie podejmują się
podobnych zadań, o wiele bardziej prawdopodobne jest to, że
spotkamy się z krytyką, czasem bardzo ostrą. W takich sytuacjach
musimy liczyć się z dużym oporem społeczeństwa. Musimy nabyć
odporności, by się temu nie poddać.
Z walkmanem przez lodową pustynię
Rytm, w jakim odbywała się moja wędrówka przed dojściem na biegun
południowy, pozwolił poznać stan głębokiej harmonii. Ktoś może
powiedzieć: łatwo ci mówić, żyłeś w rzeczywistości, w której nie
było niczego innego do roboty poza najprostszymi czynnościami, tym
że się idzie, odżywia i śpi. W normalnym świecie, w którym musimy
zajmować się mnóstwem spraw, nie jest to takie proste. Tak, ale
idąc na biegun również mogłem słuchać walkmana. Na Antarktydzie
miałem, można by rzec, sterylne warunki, ale i w normalnym świecie
możemy próbować ograniczać hałas i informacyjny szum, w jakim
żyjemy. Dobór informacji to tylko kwestia wewnętrznej dyscypliny.
Ja pozbyłem się z domu telewizora. I problem oglądania go, czy to
jest mi potrzebne, czy nie, sam się rozwiązał. Nie ma tematu. Póki
miałem telewizor, machinalnie włączałem go i potem przez godzinę
czy dwie oglądałem różne programy, bo zawsze znalazło się coś
interesującego.
Przyłapuję się teraz na tym, że gdy robię zakupy w jakimś centrum
handlowym i mijam sklep ze sprzętem RTV, w którym migają
dziesiątki ekranów, przystaję i zaczynam oglądać film. Tak jakby
organizm zapamiętał, że kiedyś aplikowałem mu codziennie sporą
dawkę obrazków, i natychmiast zaczyna się tego domagać. W domu,
odkąd pozbyłem się telewizora, problem nie istnieje.
Gorzej, jeśli nie odcinamy się od źródeł informacji, wtedy musimy
oprzeć się na wewnętrznej dyscyplinie. Oczywiście, we współczesnym
skomplikowanym świecie jest nam potrzebny stały dopływ nowych
danych. Potrzebujemy ich, to prawda, ale potrzebujemy informacji
selektywnie dobranych. W ogólnodostępnych mediach przydatnej
wiedzy jest, wbrew pozorom, wcale nie tak wiele. Zwykle są nam
potrzebne precyzyjne informacje na konkretny temat, lepiej
zdobywać je ze specjalistycznych źródeł. Moim zdaniem większość
informacji przekazywanych przez media jest bezużyteczna.
Przez trzy miesiące mojej wyprawy na biegun południowy byłem
odcięty od wszystkiego: telewizji, Internetu, gazet. Po powrocie
uderzyło mnie, że dosłownie po pięciu minutach byłem już z
najważniejszymi informacjami na bieżąco. Zdarzyło się w tym czasie
kilka ważkich spraw, parę faktów, o których informacje stale się
powtarzały, dzięki czemu szybko mogłem zorientować się w ich
wadze. A reszta faktów jakby nie istniała. Nie musiałem odtwarzać
ich sobie, zbierać na ich temat informacji by wiedzieć, co się
działo. Ten schemat powtarzał się w czasie każdej mojej wyprawy.
Dlatego uważam, że 99 procent informacji, którymi zaprzątamy sobie
codziennie głowę, nie ma większego znaczenia. Kiedy przeglądam
Internet czy śledzę program telewizyjny, po krótszym czy dłuższym
czasie dociera do mnie, że to marnowanie czasu. Informacje w
mediach są wytwarzane w takiej masie po to tylko, żeby przyciągnąć
moją uwagę, a gdy już coś mnie wciągnie, można puścić mi reklamę.
To narasta. Moderatorzy stron internetowych starają się dzięki
mylącym zapowiedziom informacji podkręcać ich wartość.
Klikamy na link, a wtedy okazuje się, że tam głębiej nic nie ma,
że to wydmuszka albo jakieś bzdury. Logika komunikowania się w
mediach, przekazywania informacji, podporządkowana jest obecnie
jednemu celowi - zarabianiu pieniędzy.
Dlatego przestałem szukać w mediach ważnych informacji. Wyszukuję
tylko takie, które mogą być narzędziem przydatnym w podejmowaniu
decyzji, w działaniu, na przykład w biznesie. I coraz częściej
szukam ich raczej w książkach, a jeśli w Internecie, to w
specjalistycznych portalach. Oczywiście, trzeba spojrzeć na to, co
dzieje się w mediach, przeczytać gazetę czy zajrzeć do Internetu,
ale śledzenie na bieżąco przepływających przez nie wiadomości to
strata czasu. Może się to na początku wydawać trudne, bo
przyzwyczailiśmy się do takiej stymulacji, nowych bodźców, ale
przekonałem się, że można bez tego żyć.
Nadal przeglądam gazety czy wchodzę do Internetu, ale staram się
to ograniczać. Kilkanaście lat temu wiedzę o świecie w dużym
stopniu czerpałem z prasy. Teraz czerpię ją głównie z książek,
autorefleksji, rozmów z ludźmi.
Tylko niewielka część przyswajanych informacji jest nam niezbędna
do życia. Wiele z nich służy temu, by podtrzymywać nasz umysł w
stanie ciągłej gotowości po to, żeby w następnym dniu czerpać nową
wiedzę, potem w następnym i następnym, i tak dalej. Tymczasem, aby
dobrze działać, trzeba oddzielać wiedzę potrzebną od
niepotrzebnej.
Jesteśmy przekonani, że czym więcej wiemy, tym lepiej będziemy
poruszać się w skomplikowanym świecie. To prawda, ale pozostaje
pytanie, skąd tę przydatną wiedzę czerpać, żeby było to
najbardziej efektywne.
Wiedzę, a nie same informacje.
Wiedza jest czymś, co pozwala rozumieć fragment świata. Pomaga w
zarządzaniu nim, ale przede wszystkim w rozumieniu. Informacje
medialne na ogół nie mają wpływu na tak rozumianą wiedzę, dlatego
wcale nie pomagają nam w tym, by się sprawniej w świecie poruszać.
Są tylko informacyjnym szumem. Opisują jakieś fakty, ale ich
poznawanie nie powoduje, że lepiej rozumiemy świat.
Mogę zdobyć wiele informacji na temat mojego pokoju. Sprawdzić z
jakiego materiału zostały wykonane meble czy inne elementy
wyposażenia, a nawet zbadać skład chemiczny tych materiałów. Tylko
czy będę z tego korzystał? Pozornie mój zasób informacji bardzo by
się poszerzył, ale nie spowodowałoby to przyrostu wiedzy
rozumianej jako umiejętność poruszania się w świecie. O wiele
lepiej poruszałbym się po swoim pokoju, gdybym ten czas
przeznaczył na zdobywanie innego rodzaju wiadomości, na przykład z
ergonomii.
Trzeba zatem szukać nie informacji, ale wiedzy. To jest właśnie
cała sztuka, jak oddzielić ziarno od plew. Przede wszystkim trzeba
mieć samoświadomość, wiedzieć, czego się potrzebuje, a co
niepotrzebnie zapełnia nam głowę.
W drodze na biegun południowy miałem ze sobą walkmana. Włączyłem
go sobie parę razy i było to wspaniałe doznanie, kiedy na środku
lodowej pustyni mogłem posłuchać Ennio Morricone albo naszej Kory.
Zabrałem ze sobą dwie czy trzy kasety. Ale gdybym słuchał ich
codziennie, coś bym stracił. To że słuchałem ich wybiórczo,
wynikało z tego, że nie zadbałem o odpowiedni zapas baterii; kto
wie, gdybym zabrał ich więcej, może słuchałbym muzyki na
okrągło... Tylko że mógłbym to robić nie ruszając się z domu, w o
wiele wygodniejszych warunkach. Gdybym słuchał muzyki na
Antarktydzie, odciąłbym się od tamtej rzeczywistości. Na pewno nie
pojawiłyby się w głowie wszystkie te myśli, którymi teraz się
dzielę. Straciłbym całą warstwę refleksji, która wtedy we mnie
powstała. Nie obcowałbym z tamtą rzeczywistością, bo obcowałbym z
rzeczywistością muzyki.
Zamykając się w świecie Internetu czy telewizji, odcinamy się od
rzeczywistości, od tego, co dzieje się wokół nas i w nas samych.
Żyjemy tamtym stworzonym, wymyślonym światem. Nie ma w tym nic
złego, to także jakaś wartość pod warunkiem, że nie zagłuszamy w
ten sposób siebie. Dziś wiele osób żyje ze słuchawkami na uszach
nie wiedząc, co tracą. Możemy stać się cudzym klonem. Nie żyjemy
rzeczywistością własną, tylko tą wytworzoną przez innych ludzi.
Powtarzam, samo w sobie nie jest to niczym złym, ale ważne są
proporcje. Na przykładzie Antarktydy widać to z kliniczną
czystością. Co mógłbym opowiedzieć o swojej drodze na biegun,
gdybym szedł z nieustannie włączonym walkmanem?
Słuchałem Ennio Morricone, bardzo przeżywałem jego muzykę i było
to wspaniałe. Ale czy coś jeszcze? W czasie przerw miałbym jakieś
przemyślenia, ale wątpię, czy byłoby to związane z
rzeczywistością, w której się znajdowałem, i ze mną samym. Myślę
też, że ciągłe słuchanie muzyki miałoby negatywny wpływ na
efektywność marszu. Motywacja pewnie byłaby słabsza, byłbym
rozproszony, mniej skupiony. Trzeba by zrobić eksperyment i
przejść całą trasę ze słuchawkami, ale wydaje mi się, że wtedy nie
doszedłbym na biegun. Wydaje mi się, że gdybym całą trasę szedł ze
słuchawkami, odcięty od rzeczywistości, nie doszedłbym na biegun.
Cel, śmierć wyprawy
Wyprawa na biegun południowy skończyła się dla mnie, jeszcze zanim
doszedłem do celu. Charakterystyczne, że na kilka dni przed
dotarciem do bieguna przestałem prowadzić dziennik. A przecież
pisanie było dla mnie czymś ważnym, czułem, że dzieją się bardzo
istotne sprawy i chciałem je utrwalić. Tymczasem z samego bieguna
nie mam żadnych zapisków, moje dzienniki kończą się kilka dni
wcześniej.
Oczywiście, biegun nie był bez znaczenia, był kropką nad i,
osiągnięciem, które potwierdzało moje racje. Ale nie był częścią
wyprawy, znajdował się już poza nią. Dojściem na biegun była
droga, można powiedzieć, że każdy dzień po drodze był celem.
Zrozumiałem to kilkadziesiąt kilometrów przed biegunem, ostatniego
dnia, gdy już wiedziałem, że biegun jest w zasięgu ręki. Tak
naprawdę ten ostatni dzień był dla mnie biegunem. Na biegunie
południowym było mi nawet smutno, że to już się kończy. Tak, byłem
raczej smutny niż podekscytowany. To paradoks, ale tak to wtedy
odczuwałem.
Na pewnym etapie drogi dochodzi się do odkrycia, że zewnętrzne
potwierdzenie ma mniejszą wartość, niż osiągnięty przez nas stan
wewnętrzny. Inaczej - gdybyśmy mieli tylko zewnętrzne
potwierdzenia, gdybyśmy zaliczali tylko takie punkty jak biegun,
bez prowadzącej do nich drogi, wyprawy nie miałyby żadnego sensu.
Oczywiście, osiągnięcia są ważne, to na nich możemy budować dalszą
drogę, możemy też dzięki nim dzielić się doświadczeniem. Ludzie
postrzegają nas jednak głównie przez pryzmat sukcesów. Gdy ktoś
osiąga cele, wtedy jego doświadczenie staje się ważne. Jeżeli mu
się nie udaje, raczej musi się z tego tłumaczyć i wtedy rzadko
jest wysłuchiwany.
Gdybym nie doszedł na bieguny, to pewnie niewiele osób, które
przychodzą na spotkania ze mną, chciałoby mnie wysłuchiwać.
Dzielenie się moimi doświadczeniami, to że mogę w ten sposób coś z
siebie dać, ma dla mnie niesamowitą wartość. Gdy słyszę, że moje
doświadczenie zainspirowało kogoś do działań, że ten ktoś
przekroczył swoje bariery, zrobił coś z własnym życiem, są to dla
mnie zdarzenia bezcenne.
Bieguny mają dla mnie dzisiaj znaczenie właśnie w tym wymiarze.
Same w sobie nie mają treści.
Jako dzieci marzymy, żeby stać się bohaterami, zdobywać nieznane
światy. Te dziecięce marzenia w moim życiu w jakimś stopniu się
spełniły. Zostałem „bohaterem", przynajmniej w świadomości części
ludzi, człowiekiem, który zdobył dla Polski dwa bieguny w jednym
roku.
Nie jest oczywiście tak pięknie, że wszyscy mnie lubią, ale
większość ludzi identyfikuje się z ideą zdobywania biegunów,
przekraczania swoich barier i ograniczeń. W tych ludziach może
wyzwalać się jakaś pozytywna energia. Niezwykle to cenię. Przed
wyprawami miałem oczywiście wielu przyjaciół i znajomych, ale na
tym się to kończyło.
W tej chwili znajomymi jest dla mnie połowa mieszkańców Polski.
Z każdym mogę rozmawiać jakbyśmy się już kiedyś poznali. To jest
różnica. Bieguny są dla mnie ważniejsze jako przestrzeń kontaktów
z ludźmi niż jako fundament mojej popularności czy forma
zaspokajania ambicji.
Co zyskalibyśmy, gdybyśmy odnosili tylko zewnętrzne sukcesy nie
ucząc się niczego po drodze, co by nam to dało? Ludzie często dążą
do sukcesu za wszelką cenę, uciekając się do podstępu, kłamstwa.
Obawiam się, że sukces podszyty złymi uczynkami może bardziej
boleć niż rozgrzewać. Mimo że osiąga się sukcesy zewnętrzne,
wewnętrznie okazuje się to destrukcyjne. W tym sensie droga jest
może nawet ważniejsza niż ostateczny sukces. Nastawienie na sam
cel, bez oglądania się na cokolwiek, powoduje, że wszystko
podporządkowujemy sukcesowi nie licząc się nie tylko z innymi
ludźmi, ale także z samym sobą, ze swoimi wartościami. Krzywdzenie
innych może być krzywdzeniem siebie, a maszerowanie od sukcesu do
sukcesu może być drogą od porażki do porażki.
Myślę, że jeśli moje bieguny mogły spowodować coś dobrego w życiu
innych ludzi, było to możliwe tylko dlatego że osiągnąłem je
czystymi metodami. Być może z tego powodu przywiązuję wagę do
drogi, a nie do samego sukcesu. Tylko wtedy bieguny mogą
promieniować na innych. W przeciwnym razie jakie znaczenie miałoby
to, że ktoś stanął na czubku ziemi? Po to, żeby pomóc Jaśkowi
Meli, żeby dotknąć tych spraw - pomocy drugiemu człowiekowi,
przełamania barier - musieliśmy pójść bardzo daleko. A chodziło o
dojście do czegoś, co tak naprawdę jest w każdym z nas, bo to
przede wszystkim w nas istnieją bariery i ograniczenia. Celem były
rzeczy bardzo bliskie, a jednak żeby je zmienić, musieliśmy pójść
najdalej jak tylko można na Ziemi.
Ale żeby to było przekonywające dla ludzi, żeby mogło pociągać
jako przykład, po to żeby ktoś mógł sobie pomyśleć: nie muszę żyć
jak dotychczas, musiało być osiągnięte fair.
Bieguny pełne są paradoksów. Po to żeby być bliżej ludzi, żeby
połowa mieszkańców Polski stała się moimi znajomymi, musiałem
przejść tę drogę sam. Dzięki temu uzbierałem kapitał doświadczeń,
którym mogę dzielić się z innymi. To doświadczenia, a nie same
bieguny, są moimi sukcesami, moimi osiągnięciami. Ktoś pokazał mi
niedawno ofertę wykładów prowadzonych przez „pierwszego człowieka
na świecie, który dotarł do niezwykłych miejsc”. Przy okazji
dowiedziałem się, że ktoś taki istnieje... Obawiam się, że ten
podróżnik dotarł do tych miejsc na skróty, powierzchownie, w
każdym razie nie przebył drogi, tylko osiągnął cel. I pozostaje
kimś nieznanym, chociaż osiągnął więcej niż ja. Jego przykład nie
rezonuje, bo ludzie są wyczuleni na autentyczność podobnych
osiągnięć.
Same cele są puste. Cel znajduje się poza wyprawą. Owszem,
zawieszamy na nim cały kapitał doświadczenia, ale tak naprawdę
liczy się kapitał. W zasadzie cel jest śmiercią wyprawy. Ludzie
nie zdają sobie z tego sprawy, wydaje im się, że cel jest
najważniejszy, bo oświetla całą drogę, jest jej metaforą. Według
mnie cel sam w sobie nie jest ważny. Jeżeli nie patrzymy na drogę
prowadzącą do sukcesu, możemy nie dostrzec, że stał się on naszą
porażką. Czy nie o tym opowiada wiele bajek? Ich bohaterowie
dochodzą do celu i nagle okazuje się, że najważniejsza była droga,
że kogoś na niej spotkali. Kiedy zacząłem odczytywać bajki przez
pryzmat własnych doświadczeń, odkrywałem ten schemat w wielu
historiach.
Liczy się droga, a nie cel. Nieraz sam cel może nas nawet
rozczarować, ale jeśli po drodze ulitowaliśmy się nad jakimś
żebrakiem, komuś podaliśmy rękę, na sam koniec to właśnie okazuje
się ważne. Dlatego lepiej rozglądać się po drodze niż tylko
wyglądać punktu dojścia, bo możemy nie spotkać przyszłej żony albo
przyjaciela... A nawet jeśli i tak nie spotkamy, przynajmniej
przeżyjemy coś interesującego. Pamiętam, usłyszałem kiedyś od
Jurka Surdela, który kręcił filmy dokumentalne o moich wyprawach,
że jego najlepsze filmy powstały o porażkach, że to najlepszy
temat. Paradoksalnie dobrze przeżyta porażka czy dobra droga,
która kończy się porażką, jest czasami większym kapitałem niż
bezrefleksyjny i przez to pusty sukces. Z historii wypraw
polarnych ludzi bardziej fascynuje historia Scotta, który zginął
wracając z wyprawy na biegun południowy, niż Amundsena, który miał
wszystko perfekcyjnie zaplanowane i nie tylko doszedł na biegun,
ale i z niego powrócił.
Jednak to Scott do dzisiaj rozpala wyobraźnię ludzi, choć uważam,
że Amundsen jest równie ważny i jego historia jest tak samo
fascynująca.
Ludzi przyciąga raczej Scott, jego namiętności, śmierć, śmierć
przyjaciół, słowa zapisane w dzienniku, wszystko to interesuje
bardziej niż cel, który został osiągnięty przez Amundsena.
Wygrywa tylko pierwsze miejsce
W życiu musimy zajmować się wieloma rzeczami jednocześnie. Nigdy
nie jest tak dobrze, że mamy swój biegun i możemy wszystko
podporządkować przygotowaniom do jego zdobycia. Zawsze możemy
odpowiednio określić nasze priorytety. Zaczynamy dzień od myśli o
tym, że biegun jest przed nami i na tym się koncentrujemy. Również
w drodze na biegun nie jesteśmy w stanie myśleć tylko o
marszrucie, ale i wówczas możemy w zły albo dobry sposób ustalać
priorytety.
Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że chociaż poświęcamy cały
swój czas osiągnięciu celu, wewnątrz mamy inne priorytety i
odmienne cele są dla nas ważne. Jeżeli zatem mamy zamiar osiągnąć
duże cele, nie musimy poświęcać im całego czasu. Nie tylko nie
musimy, ale także nie możemy, bo mamy rodzinę, pracę, inne
zobowiązania. Ważniejsza jest wewnętrzna hierarchia, realny
porządek wartości. Jeżeli to, co jest naszym biegunem, jest
równoważne wielu innym celom albo nawet umieszczamy go poniżej,
nawet gdybyśmy poświęcali mu 80 procent czasu, nasze myśli będą
błądzić gdzie indziej. Będziemy opowiadali, że musimy dojść,
zdobyć, przygotować się, ale nie ruszymy z miejsca albo
zrezygnujemy pod pierwszym lepszym pretekstem.
Dzięki czemu moim realnym, a nie wydumanym priorytetem stał się
biegun, nie tylko zewnętrznie, w deklaracjach i nawet w czynach,
ale w konsekwentnym dążeniu do niego? Ja swoim biegunem żyłem
wewnętrznie. Wcale nie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę,
bo rzeczywistość zmuszała do tego, by zajmować się także innymi
problemami. Wewnątrz mnie biegun zajmował stale pierwsze miejsce.
Ci, którzy w trakcie pierwszych spotkań przed wyprawą na biegun
północny deklarowali, że chcieliby na ten biegun dojść, że to jest
najważniejsze i zrobią wszystko, by biegun osiągnąć, wewnętrznie,
obawiam się, zajmowali się raczej tym, że muszą jeszcze zbudować
dom albo zrobić remont, zadbać o pracę i tak dalej. To wszystko
jest ważne, ale co jest dla nas najważniejsze? Budowanie
hierarchii priorytetów to także umiejętność rezygnacji z tych
innych spraw. Kiedy nie potrafimy tego zrobić, jesteśmy
rozproszeni i nie odnajdujemy swojego kierunku na północ.
Dzieje się to częściowo poza naszą świadomością. Czymś bardzo
ważnym w procesie dochodzenia na biegun jest refleksja wewnętrzna,
a nie tylko życie światem zewnętrznym, nawet jeśli ten zewnętrzny
świat jest przygotowaniem do wyprawy. Warto najpierw zastanowić
się, czy rzeczywiście biegun jest dla mnie tak ważny, czy to
naprawdę mój priorytet. Zewnętrznie wszystko może być pozornie
dobrze poukładane. Wstajemy rano, potem trening, praca nad
sprzętem itd. Wszystko się zgadza, naszym priorytetem jest biegun,
ale — może wcale tak nie jest. Często okazuje się to w momencie
podjęcia ostatecznej decyzji o wyruszeniu. Ci, którzy wycofali się
w pewnym momencie z wyprawy na biegun północny, najwidoczniej
mieli inne wewnętrzne priorytety.
To nie był ich biegun, pierwszoplanowy cel. Charakterystyczne, że
gdy ludzie wycofują się z projektu, tłumaczą, że to nie
najważniejsze, mają pracę, muszą coś jeszcze zrobić. W takich
momentach uwidacznia się prawdziwa hierarchia wartości.
W drodze na biegun północny spotkaliśmy z Wojtkiem Moskalem Oatsa
MacKenziego, komandosa SAS. Zostało mi w pamięci, że w czasie
naszej rozmowy wiele opowiadał o dziewczynie, do której chce
wrócić, o tym, że mają syna, którego chciałby wychować. W parę dni
później zrezygnował. Dlaczego? Jego myśli były gdzie indziej, jego
cel był inny.
Może narzucił sobie wyprawę na biegun, być może narzucił mu ją
ktoś inny, nie był to cel zgodny z jego wewnętrznymi priorytetami.
Jak się okazuje, wewnętrzne i zewnętrzne priorytety mogą się
wykluczać. Jeśli je mylimy, łatwo możemy narobić sobie problemów.
Gdy doszedłem na biegun południowy, był tam już Borge Ousland, mój
przyjaciel polarnik, który chciał przejść trawersem Antarktydę.
Samolot, który zabrał mnie z bieguna, zabrał także Borge'a. Miał
odmrożenia, wdało się nawet zakażenie, potrzebował pomocy
lekarskiej, dlatego przerwał swój trawers. Ja, gdy już dochodziłem
do bieguna, miałem poczucie, że można iść dalej, poza biegun, bo
przecież nie cel jest ważny, tylko droga. Ale wtedy nie było to
możliwe, byłem zbyt zmęczony po zdobyciu dwóch biegunów w jednym
roku. Niemniej podobna myśl urodziła się w głowie. Tylko że tym
razem wyglądało to inaczej niż wtedy, gdy w drodze na biegun
północny zacząłem myśleć o biegunie południowym. Dopiero gdy
doszedłem do bieguna południowego, pomyślałem: szkoda, że nie
zabrałem więcej jedzenia, mógłbym pójść dalej, przejść Antarktydę.
Wtedy zacząłem myśleć o trawersie Antarktydy. Na pewno nie było to
moim priorytetem, tak jak zdobycie bieguna północnego, gdy zaraz
po powrocie zacząłem przygotowania do następnej wyprawy.
Powiedziałbym raczej, że byłem napełniony biegunami, może trochę
jak Wojtek Moskal, który mówił po zdobyciu bieguna północnego, że
był wtedy „pełen”. Ja czułem się spełniony na biegunie
południowym, dzięki temu wszystkiemu, co przeżyłem po drodze.
Spotkałem wtedy w bazie Patriot Hills Roba Halla, Nowozelandczyka,
który kilka razy był już na Mount Everest. Zaproponował mi, żebym
zdobył trzeci biegun w tym samym roku, czyli wybrał się wraz z nim
na najwyższą górę świata. Podszedłem do tego bez entuzjazmu.
Pomyślałem, że rzeczywiście byłoby ciekawie, ale nie był to jednak
mój biegun. Parę miesięcy później otrzymałem ponownie tę
propozycję.
Wybrałem się w lutym do Norwegii, tam spotkałem polarnika Erlinga
Kaggego, był na obu biegunach i także z Robem Hallem na Evereście.
Kagge również podsuwał mi pomysł, żeby pójść w tym samym roku
jeszcze na Mount Everest z Robem Hallem, bo to najbardziej
profesjonalny przewodnik kierujący biurem, które miało najwięcej
sukcesów we wprowadzaniu ludzi na Mount Everest. Jakoś nie
ciągnęła mnie ta myśl, odmówiłem.
Na wiosnę przyszła do kraju wiadomość, że Rob Hall zginął w
trakcie wyprawy na Mount Everest z dużą częścią jej uczestników.
To był dla mnie wstrząs. Byłem w pracy, gdy dowiedziałem się, że
doszło do tragedii na Mount Evereście. Na początku nie skojarzyłem
tego z Robem Hallem, usłyszałem tylko tyle, że zginęło wielu
ludzi. Potem okazało się, że spotkało to tę wyprawę, w której
miałem uczestniczyć...
Nie mogę powiedzieć, żebym w ogóle o zdobyciu „trzeciego bieguna"
wtedy nie myślał. Dyskutowałem o tym projekcie z paroma
przyjaciółmi, także z telewizją. Coś mnie kusiło. Jurkowi
Surdelowi, który uczestniczył w wyprawie na Mount Everest jako
filmowiec, mówiłem nawet, że chciałbym wejść na Mount Everest
samotnie, taka rozmowa odbyła się jeszcze przed wyprawą na biegun
północny. Temat pojawił się, w pewnym momencie byłem nawet krok od
podjęcia decyzji. Gdybym rzeczywiście tego chciał, dopiąłbym celu.
Widocznie chciałem tego częściowo i to być może mnie ocaliło.
Ocaliło mnie też poczucie braku życia rodzinnego. Ale
najważniejszą przeszkodą było to, że trudno mi było utożsamić się
z projektem trzech biegunów w jednym roku. Czułem, że to nie była
moja bajka, że cel był bardziej zewnętrzny niż moje wewnętrzne
pragnienie. Gdybym tych dwóch rzeczy instynktownie nie rozróżniał,
może wybrałbym się z Robem Hallem na Mount Everest...
Ostatecznie wybrałem się na wyprawę „Solo Transantarctica".
W czerwcu Borge Ousland przyjechał do Polski, byliśmy na Mazurach
razem z jego synem, ale wtedy jeszcze nie zdecydowałem o samotnym
przejściu trawersem Antarktydy. Coraz bardziej doskwierała mi
pustka wieczornych powrotów do domu. Pojawił się żal, że życie
tutaj nie jest tak intensywne, tak pełne jak tam. W świecie
polarnym życie było wypełnione przez 24 godziny na dobę. Tutaj
wieczorami byłem sam, coraz bardziej czegoś mi brakowało. Myśl o
trawersie Antarktydy pojawiała się w tym wszystkim coraz
wyraźniej, ale nie jako cel, który wynikał z dynamiki drogi. Miało
się to wydarzyć na zasadzie — niech jeszcze raz będzie dobrze. Nie
było to moim głębokim, wewnętrznym celem, bardziej czymś
zewnętrznym. Pewną rolę odgrywały też oczekiwania wielu znajomych
osób, że będzie jakiś następny biegun, następna wyprawa. Odpowiedź
na oczekiwania ludzi, ich dyskretna presja, że będzie jakiś ciąg
dalszy, to także zewnętrzne motywy. Do tego doszła świadomość, że
Borge nie przeszedł trasy i pozostaje ona do zdobycia. Aż w pewnym
momencie kliknęło: trawers Antarktydy.
To pamiętam dokładnie, takie kliknięcie, że przecież jest jeszcze
trawers Antarktydy. Wynikało to bardziej z pustki po biegunach i z
pragnienia, żeby powtórzyły się emocje z przeszłości. Jak w
wierszu W H. Audena: „If equal affection cannot be, let the more
loving one be me”. Jeżeli nie może przyjść podobne przeżycie,
powtórzmy to samo.
Inny zatem był drive projektu „Solo Transantarctica". Grenlandia i
biegun południowy były wielkimi wyprawami, a biegun południowy był
ich dokończeniem, postawieniem kropki nad i, wypełnieniem
przestrzeni. Całość została osiągnięta, są przecież tylko dwa
bieguny...
W „Solo Transantarctica" chodziło tylko o powtórkę na dwa razy
dłuższej trasie. Brak życia rodzinnego, rozczarowanie tym, że nie
znalazłem drugiej połowy sprawiły, że drugą połową stała się dla
mnie Antarktyda.
Skoro Borge nie doszedł, Mount Everest nie stał się
rzeczywistością.
Pojawiła się pustka, na którą odpowiedzią był projekt „Solo
Transantarctica”: niedokończona wyprawa.
Smak porażki
Brak prawdziwej, głębokiej motywacji był na pewno jedną z
przyczyn, dla których moje przygotowania przed „Solo
Transantarctica" nie były tak dokładne jak w poprzednich
wyprawach. Pojawiło się też zdradliwe poczucie rutyny. Byłem już
przecież na biegunie południowym, teraz będzie tylko łatwiej.
Zapomniałem, że w tak trudnych projektach wszystkie etapy
przygotowań trzeba przejść od początku. Nie można sobie
powiedzieć: jestem dalej niż poprzednio, mam do zrobienia tylko
parę dodatkowych rzeczy. Trzeba znów przejść całą listę, punkt po
punkcie i niczego nie pomijać.
Ponieważ motywy mojej wyprawy były bardziej zewnętrzne niż
wewnętrzne, bardziej powierzchownie traktowałem cały projekt. O
niepowodzeniu zdecydował już pierwszy etap przygotowań, który był
niedokładny, niestaranny. Np. nauka posługiwania się parasailem,
czyli specjalnym skrzydłem, wykorzystywanym jak żagiel, co wówczas
było całkowitą nowością. Parasaila używałem tylko przez chwilę w
czasie treningu na Płaskowyżu Hardangervidda. Czasem coś wydaje
się tak proste jak rozpalanie prymusa, ale to wrażenie bierze się
tylko stąd, że czegoś nie poznaliśmy od podszewki. Skoro jednak
wydaje nam się to proste, nie przywiązujemy do tego wagi. To był
kluczowy moment.
Fakt, że nie nabrałem wystarczającej wprawy w posługiwaniu się
parasailem, spowodował późniejszą lawinę zdarzeń, gdy już
znalazłem się na trasie. Nieopanowanie jednej drobnej czynności,
która tylko wydaje się drobna, uruchamia lawinę i jest powodem
porażki. Zdawałoby się, że znajdowałem się w tej samej
przestrzeni, tyle że trasa była dłuższa.
Otóż nie. Czymś całkowicie nowym był niewystarczająco przećwiczony
element. To wystarczyło, by doprowadzić do katastrofy.
Umniejszyłem także znaczenie kilku innych elementów. W czasie
wyprawy na biegun północny i południowy zakładałem goreteks,
wodoodporną i oddychającą tkaninę, która bardzo dobrze chroniła
mnie przed zimnem. Przez wyprawą „Solo Transantarctica" chciałem
wszystko zoptymalizować. Zabrałem zatem lżejszą impregnowaną
bawełnę, która okazała się przewiewniejsza. Wyobrażałem sobie, że
będzie dobrze chroniła przed wiatrem i przepuszczała na zewnątrz
parę wodną z potu, ale kompletnie się to nie sprawdziło. Te błędy
wynikały z powierzchownego potraktowania Antarktydy, o której
myślałem, że znam ją jak własną kieszeń. Okazało się jednak, że
wszystko co powtarzamy, powinniśmy robić tak, jakbyśmy robili to
po raz pierwszy.
Nowością był wówczas udział w rywalizacji, bo w tym samym czasie
trzy inne wyprawy próbowały przejść w poprzek Antarktydę, czego
przed nimi nikt jeszcze nie dokonał. To nie tak, żeby rywalizacja
była moim priorytetem czy napędem. Starałem się raczej uciec od
myśli o wyścigu, bo działała na mnie negatywnie. Chcąc nie chcąc
rywalizowałem, bo szliśmy w tym samym czasie, jednak w mojej
świadomości celem było dojście na drugą stronę Antarktydy, a nie
znalezienie się tam przed innymi. Był w tym element rywalizacji z
samym sobą, a nie z ludźmi. Wyzwaniem była Antarktyda, a nie
współzawodnictwo. Gdybym przeszedł Antarktydę jako drugi czy
trzeci, byłoby to dla mnie równie ważne. Ale potrafię wyobrazić
sobie ludzi, którzy rywalizację będą umieszczać na pierwszym
miejscu. W mojej hierarchii pierwsza była Antarktyda, potem sprawy
odbioru wyprawy w Polsce, dalej program edukacyjny, a dopiero
później rywalizacja. Gdyby to ona była moim priorytetem, może
nawet lepiej przygotowałbym się do wyprawy.
Pamiętam zabawne sytuacje jeszcze przed marszem z Punta Arenas w
Chile, gdzie spotkałem się z moim przyjacielem Borgem Ouslandem,
który również postanowił przejść trawers Antarktydy. Musieliśmy
uważać, co sobie mówimy. Kjell Ove, fotograf, który był razem z
Borge, gdy przychodziliśmy z Wojtkiem Ostrowskim do ich hotelu,
zawsze krzyczał na nasz widok: Borge, Polakkene, Polacy idą! I
chowali do łazienki cały sprzęt, żebyśmy go nie podejrzeli. Ja
własnego sprzętu przed nimi nie chowałem, ale element rywalizacji
na pewno istniał.
Czy rywalizacja to dobry drive? Zależy od osoby. Może być nie
najgorszym napędem, ale ważne, jakie owoce przynosi. Sam
rywalizowałem od dziecka. W szkole podstawowej brałem udział we
wszystkich możliwych olimpiadach i konkursach. Od czasu do czasu
jeździłem na jakieś eliminacje i wygrywałem w nich. Kiedyś
rozgrywano w Połczynie konkurs brydża sportowego, a mój wujek znał
reguły gry. Konkurs rozpoczynał się o godzinie 16, a ja o 15
pobiegłem do wujka z prośbą, żeby nauczył mnie grać w brydża...
Element rywalizacji był dla mnie ważny i bardzo rozwijający.
Dzięki temu, że uczestniczyłem w wielu różnych konkursach, od
szachowego do biegów sportowych, uczyłem się wielu rzeczy,
musiałem też czytać dużo książek. Z czasem mi przeszło, zwłaszcza
gdy wygrałem kilka olimpiad i konkursów. Przestało mnie to
interesować, za to zacząłem rywalizować z samym sobą. Skoro w
czymś okazałem się pierwszy, skoro już zdobyłem doświadczenie,
kolejne zwycięstwa w rywalizacjach tak bardzo mnie nie
interesowały. Ale jeśli człowiek nie spróbował rywalizacji, może
być ona bardzo dobrym napędem, który rozwija, uczy radzenia sobie
z emocjami i zmusza do samodoskonalenia.
Jeśli dążymy do rywalizacji dla rywalizacji, do wygrywania za
wszelką cenę, wtedy celem jest nie meta, nie to co się na niej
znajduje, tylko bycie pierwszym. To ważna różnica. Kiedy
uczestniczymy w sprincie na sto metrów, celem jest nie
dobiegnięcie do mety, bo każdy z nas może pokonać podobny dystans,
tylko bycie pierwszym. Celem staje się nie dana wartość, tylko
kolejność na mecie.
Są sportowcy, którzy rywalizują fair, i są tacy, którzy oszukują —
choćby cała sfera dopingu. Dotyczy to również wypraw polarnych i w
ogóle wszelkich wypraw. Mogę przejść drogę w czysty sposób, a mogę
ją też pokonać depcząc, oszukując, krzywdząc, także samego siebie,
a może nawet siebie najbardziej. Sama rywalizacja, dążenie do
bycia pierwszym, nie jest — wydaje mi się — niczym złym. Pytanie,
jak ten cel osiągamy.
Gdybym stanął do wyścigu o to, kto pierwszy w historii przejdzie
trawers Antarktydy, mogłoby to mieć pozytywny wpływ na wyprawę, bo
przygotowałbym się wówczas perfekcyjnie. Ale przygotowałem się
niedokładnie i to zdecydowało. Powodem mojej porażki było
wewnętrzne nastawienie, a nie podmuch wiatru, który pewnego dnia
wyprawy tak szarpnął parasailem, że przewrócił mnie na ziemię i
ciągnął po niej, sam nie wiem jak długi dystans, bo straciłem
przytomność. Gdyby nie ten podmuch, prawdopodobnie zdarzyłoby się
coś innego, może na przykład wychłodziłbym się dostając hipotermii
lub wpadłbym do szczeliny i znalazłbym się w jeszcze trudniejszym
położeniu. Generalnie nie radziłem sobie z sytuacją. Podobnie jak
w domino, w którym jedna kostka może przewrócić wszystkie
pozostałe, zniszczyć cały układ. Nie ma znaczenia, która to
kostka, liczy się struktura całej sytuacji.
Często wskazujemy jako powód niepowodzenia temperaturę,
niesprzyjającą pogodę, warunki zewnętrzne, a tak naprawdę powody
tkwią w nas, okoliczności jedynie obnażają niewiedzę i
nieprzygotowanie.
Dzisiaj potrafię zidentyfikować cztery moje błędy, które
popełniłem.
Błędem podstawowym było skupienie się na wadze sprzętu i
założenie, że cały sprzęt powinien być za wszelką cenę jak
najlżejszy. Nawet za cenę jego podstawowych właściwości. Drugim
był niedostateczny trening posługiwania się parasailem, a trzecim
— źle dobrana odzież, niby profesjonalna, ale niesprawdzona w tych
warunkach. Sprzęt trzeba sprawdzać w warunkach w miarę możliwości
zbliżonych do tych, w jakich rozgrywać się będzie wyprawa. Żeby
było zabawniej, ubrania zostały wykonane na moje zamówienie. To ja
wymyśliłem impregnowaną bawełnę, ponieważ skupiłem się tylko na
jednym parametrze, wentylacji, a nie przetestowałem tego
rozwiązania w warunkach choćby zbliżonych do tych, jakie panują na
Antarktydzie. Czwartym błędem była pompowana mata, wówczas
absolutna nowość na rynku. We wcześniejszych wyprawach używałem
zwykłych mat. Ta wydawała się bardziej komfortowa, ale po miesiącu
zaczęła się rozwarstwiać i powstała wielka gula, na której nie
mogłem spać. Z kolei gdy spuszczałem z niej powietrze, marzłem, bo
nie miałem innych mat i spałem praktycznie bezpośrednio na lodzie.
Zdobyta wiedza o Antarktydzie tak mnie wówczas wypełniała i dawała
takie poczucie pewności siebie, że wydawało mi się, iż w każdym
przypadku podejmuję właściwe decyzje optymalizując dobierany
sprzęt. A było dokładnie odwrotnie. Tych kilka pozornie drobnych
elementów zdecydowało o niepowodzeniu.
W ekstremalnych przedsięwzięciach nie ma znaczenia, czy
popełniliśmy drobny, czy poważny błąd. Musimy być skupieni na
każdym szczególe. Każdy z nich może okazać się wielki. Pozornie
jeden element sprzętu wydaje się ważny, a inny pozbawiony
większego znaczenia.
W rzeczywistości każdy jest również istotny. Gdybym zabrał prymus,
który przestałby działać, musiałbym przerwać wyprawę natychmiast.
Wypadek z parasailem, złe ubranie i fatalna mata pozwoliły mimo
wszystko, dzięki sile woli, dojść do bieguna południowego, ale już
nie dalej. Byłem w stanie przejść tylko połowę dystansu. I tak
dobrze, że doszedłem do bieguna. Wielu ludzi wręcz odebrało jako
sukces to, że udało mi się pomimo wypadku do niego dotrzeć.
Trzymałem się zasady, którą wypracowaliśmy z Wojtkiem Moskalem
jeszcze na Grenlandii: dopóki jest jedzenie i paliwo, trzeba iść
niezależnie od wszystkich zewnętrznych i wewnętrznych
okoliczności. No to szedłem.
Kto wie, być może byłem nawet w stanie przejść całą Antarktydę.
Po drodze do bieguna trochę się pozbierałem, organizm się
zregenerował, na biegunie południowym miałem zapas żywności i
paliwa na 55 dni. To wystarczyłoby, żeby przejść na drugą stronę
kontynentu. Ale na biegunie przyszedł kryzys woli, motywacji.
Wielu ludzi tłumaczyło mi, że cel został osiągnięty, że to już
jest sukces. Drudzy mówili wprost, że idąc dalej narażę życie
innych ludzi, jeśli niezbędna okaże się akcja ratownicza. Na
jednej szali moje ambicje, a na drugiej życie innych osób, które
pewnie mają rodziny, dzieci... Dawka wstrzykniętych we mnie
informacji spowodowała zmianę priorytetów. Gdy dochodziłem do
bieguna, byłem pełen nadziei. Ale pobyt na biegunie, wśród ludzi
ze stacji, bardzo osłabił mnie psychicznie. To psychika, a nie
spuchnięta po wypadku noga, zadecydowała o przerwaniu wyprawy. Ci
ludzie troszczyli się o moje życie, sądzili, że jestem wyczerpany,
więc aby mnie zniechęcić, przesadnie opisywali złe warunki na
Lodowcu Axel Heiberg, snuli posępne wizje, żeby zniechęcić mnie do
dalszej drogi.
Wiedzieli jak działać na moją psychikę, próbowali różnych
sposobów.
Jedni chwalili, że już tyle osiągnąłem, że to heroizm dojść do
bieguna po takim wypadku, że w zasadzie nie mam po co iść dalej,
bo niczego więcej nie udowodnię. A drudzy zniechęcali i
ostrzegali. Całkiem jak dobry i zły policjant. I do tego jeszcze
posługiwali się argumentem, że przeze mnie mógłby ktoś zginąć. Dla
człowieka, który był odizolowany od ludzi przez prawie
sześćdziesiąt dni, była to zabójcza mieszanka. Nie poddałem się od
razu, ruszyłem w dalszą trasę, ale w drodze dopadły mnie
wątpliwości. Okazałem się nieodporny na sugestie, z czym w
przeszłości zawsze dawałem sobie radę. Gdybym nie zatrzymał się
wtedy na biegunie, nie spotkał ludzi, nie zaczął z nimi rozmawiać,
wszystko potoczyłoby się inaczej.
Ale czy coś zmieniłoby się w moim życiu, gdybym przeszedł wtedy
całą Antarktydę w poprzek? Niewiele. A może nawet wyszło mi to na
dobre. Ta pierwsza polarna porażka zatrzymała mnie w drodze
podbijania
świata, drodze, która mogła zamienić się w
autodestrukcję.
Już wtedy stawało się widoczne, że polarne wyprawy zaczynają być
powierzchowne, że nie chodzi w nich już o nic istotnego.
Zdobywanie świata po to, by komuś coś udowodnić to droga, na
której trudno się zatrzymać. Gdybym przeszedł wtedy Antarktydę,
może następnym celem byłby lot na Księżyc albo przynajmniej
opuszczenie się na dno Rowu Mariańskiego. Może zaraz po
zakończeniu „Solo Transantarctica" chciałbym wspiąć się na Mount
Everest. Ten zimny prysznic zmusił mnie do zatrzymania i
zastanowienia się nad tym wszystkim.
Kiedy wyobrażam sobie życie polegające na nieustającym paśmie
sukcesów, zaczyna mi się wydawać,
że dzieje się coś
nierzeczywistego.
Poznałem smak porażki — chociaż w Polsce wyprawę otrąbiono jako
sukces, zostałem nawet uznany za trzeciego sportowca roku. Biegun
osłodził niepowodzenie, nie była to kompletna klapa, ale smak
porażki był wyczuwalny. Zmusiło mnie to do refleksji, dokąd
prowadzi ta droga, a także do przyjrzenia się innym ludziom.
Zdałem sobie sprawę, że nie warto za wszelką cenę dążyć do
sukcesu. Kończy się to eskalacją celów, a to w pewnym momencie
staje się śmiertelnie niebezpieczne. Może więc porażka uchroniła
mnie przed śmiercią, a przynajmniej przed autodestrukcją. Stałbym
się pewnie łowcą uganiającym się za coraz bardziej spektakularnymi
celami. A tak moje życie potoczyło się całkiem inaczej.
Po „Solo Transantarctica" poznałem Kasię, moją obecną żonę. Po to,
żeby odpocząć od wszystkiego, pojechałem na Rodos. I tam się
poznaliśmy. Taki był uboczny skutek mojego zatrzymania się w
biegu.
Gdyby nie to, może w maju wybrałbym się na Mount Everest, a potem
odpoczywał gdzie indziej. Może w niebie...
Wyobraź sobie, że twoje życie staje się nieustającym pasmem
narastających sukcesów. Co widzisz na końcu drogi?
Ziemia jest okrągła, a bieguny są dwa
Ziemia ma tylko dwa bieguny. Jeśli było się na obu, można to potem
powtarzać, można jeszcze przejść trawers Antarktydy albo Arktyki,
zawsze znajdą się jakieś większe rzeczy do zrobienia, ale istnieje
maksimum, które można w danym momencie osiągnąć. Na przykład
Edmund Hillary wszedł na Mount Everest i było to wówczas
szczytowym osiągnięciem himalaizmu. Potem ludzie wynaleźli inne
rzeczy, takie jak korona Himalajów, czyli czternaście
ośmiotysięczników, trudniejsze drogi, wejście zimowe, ale prędzej
czy później pojawia się ten moment: wszystko, co miałeś do
zrobienia w danym miejscu, zostało zrobione.
A kiedy się coś powtarza, trudno o uczucie spełnienia.
Po zdobyciu obu biegunów rzeczywiście miałem poczucie, że
osiągnąłem wszystko w dziedzinie wypraw polarnych. Następne
wyzwania, pomijając wyprawę z Jaśkiem Melą, która była całkowicie
inną „dyscypliną", podejmowałem trochę na siłę. Szukałem
następnych biegunów, ale Ziemia tak już została skonstruowana, że
istnieją jedynie dwa. Wybrałem się na przykład na Mount Vinson,
najwyższy szczyt Antarktydy. W ten sposób spędziłem trzy sezony na
tym kontynencie w trzech kolejnych latach. Wejście na Mount Vinson
polegało na szukaniu tych samych doznań, tego samego uczucia
odkrywania świata, jakie daje Antarktyda.
Ludziom wydaje się, że świat polarny jest monotonny, pusty,
jednolicie biały, a to nieprawda. Antarktyda bardziej różni się od
Arktyki niż Wenecja od Nowego Jorku. Tak samo można powiedzieć, że
te dwa miasta niczym specjalnie się nie różnią, tu i tu mamy
ulice, budynki, ludzi, muzea. A to przecież różne światy. Każdy
kilometr Arktyki jest inny, tak jak inny jest każdy kilometr
Antarktydy. Trzeba tylko opanować język, który to dobrze opisuje.
Ponieważ ludzie, gdy zaczyna padać śnieg, raczej się od niego
izolują, zamykają w domach, nie rozwijają języka opisującego
śnieg, to mają tylko jedno słowo na jego określenie.
Eskimosi mają ich około stu. Gdy język opisujący świat jest ubogi,
także świat wydaje się ubogi. Dla mnie odkrywanie Antarktydy było
także odkrywaniem języka, w którym mógłbym o niej opowiadać.
Wejście na Mount Vinson był próbą pogłębienia tych doświadczeń,
ale okazało się głównie naśladowaniem samego siebie. Głównie nie
znaczy, że wyłącznie, czymś się jednak ta ekspedycja różniła. Do
bazy pod Mount Vinson dotarłem samotnie bardzo trudną drogą jako
pierwszy i chyba do tej pory jedyny człowiek. W świecie wypraw tak
właśnie jest, że jakieś przejście czy ściana mogą być o wiele
większym wyzwaniem niż zdobycie Mount Everestu. Mało kto o tym
wie, że moje wejście na Mount Vinson było chyba pierwszym i
ostatnim dokonaniem tego typu.
Przeszedłem samotnie całą drogę od bazy Patriot Hills do podnóża
góry, a potem z Leszkiem Cichym i grupą polskich himalaistów na
jej szczyt. Wyprawy na Mount Vinson docierają do podnóża samolotem
i dopiero od tego miejsca zaczyna się ich marszruta. Ja
przeszedłem najpierw dwieście kilometrów. To droga najeżona
lodowcami, gdzie bardzo łatwo można zginąć. Do dzisiaj, gdy
samoloty przelatują nad tym terenem, przewodnicy opowiadają, że
był taki Polak, który tę drogę przeszedł samotnie. Wiem to, bo sam
się z podobną opowieścią spotkałem. Kiedy dotarliśmy z Jaśkiem
Melą do bieguna południowego, jakiś przewodnik powiedział nam, że
biegun to nic takiego, bo kiedyś pewien Polak przeszedł samotnie
na Mount Vinson przez lodowce, to dopiero osiągnięcie. Ta droga
rzeczywiście robi wrażenie. Wybrałem ją, bo chciałem utrudnić
sobie zadanie, nie do końca wiedząc, na co się porywam.
Powiedziałem sobie: co to dla mnie dwieście czy trzysta
kilometrów, to przyjemny spacer, wyruszę w święta Bożego
Narodzenia i dojdę do Mount Vinson na Sylwestra. Znów zapomniałem,
jak trudne jest na Antarktydzie przejście każdego kilometra. Na
początku było nawet przyjemnie, ale potem zaczął się horror.
Najgorsze były szczeliny, po których przechodziłem intuicyjnie po
śnieżnych mostach. Nigdy nie wiedziałem, czy się pode mną nie
załamią. Szczeliny były szerokie na dwadzieścia — trzydzieści
metrów. Dzisiaj myślę, że to był obłęd, że w ogóle na nie
wchodziłem, a przeszedłem ich dziesiątki, jeśli nie setki.
Z czasem nawet się do tego przyzwyczaiłem, tak jak w drodze na
biegun północny przyzwyczaiłem się do chodzenia po cieniutkim jak
bibułka, uginającym się lodzie. Te śnieżne mosty w każdej chwili
mogły się załamać, a pod nimi otwierały się szczeliny głębokie na
kilkadziesiąt metrów.
Pewna śmierć. Kiedy o tym myślę, aż się otrząsam i zastanawiam,
jak to było możliwe. Kierowałem się instynktem, ale zbadałem
wcześniej każdy szczegół trasy i miałem o niej dużą wiedzę. Gdybym
wyruszył bez tej wiedzy, na pewno bym zginął. Dochodząc już do
Mount Vinson poszedłbym na wprost, przez teren tak poszczeliniony,
że gdybym tam zabłądził, już bym się z tego obszaru nie wydostał.
Ale wiedziałem, że inna wyprawa, kilkuosobowa, musiała się z tej
trasy wycofać. Jakoś przez to wszystko przeszedłem dzięki dobrze
odrobionemu zadaniu domowemu, szczęściu i intuicji. Wejście na
Mount Vinson było więc mimo wszystko nową jakością. Może nie tak
spektakularną jak bieguny, ale to jednak najwyższa góra na
Antarktydzie. Sceneria była taka sama, ale droga była nowym
doświadczeniem.
Potem jednak stanęło przede mną pytanie, jaką drogą iść dalej, by
nie zacząć powielać samego siebie. Gdy w jakiejś dziedzinie
osiągnęliśmy wszystko, gdzie może kryć się coś więcej? Po pierwsze
trzeba być uważnym, szukać, być otwartym. Wróciłem w tamtym czasie
do spraw firmy, pracowałem nad jej strategią, ale nie zaniechałem
wypraw.
Szukałem. Nie dzieje się tak, że od razu możemy wejść na nową
drogę i robić jakieś ciekawe i wartościowe rzeczy. Moje poznawanie
świata trwało dalej i był to bardzo intensywny okres.
Przepłynąłem wówczas dwukrotnie Atlantyk jachtem, wspinałem się w
Andach, wszedłem też na szczyt Kilimandżaro. W 1999 roku znów
uczestniczyłem w dużej i bardzo trudnej wyprawie przez Pustynię
Gibsona. Czas między nieudaną wyprawą „Solo Transantarctica" a
pustynią był okresem przygotowań do kolejnej próby. Kiedy na
jakimś etapie swojego życia osiągamy pewne maksimum, którym było
dla mnie zdobycie dwóch biegunów w jednym roku, potem przez jakiś
czas dokonujemy rzeczy mniejszej wagi. Nic w tym złego czy
deprecjonującego.
Nie możemy codziennie zdobywać biegunów, a jeśli udało się nam
jakiś zdobyć, nie będziemy przecież natychmiast zdobywać
następnych.
Gdyby to było takie łatwe, na bieguny dochodziłoby wielu ludzi.
Gdyby można było robić to z marszu, ustawiłaby się długa kolejka.
Dojście na kolejny biegun wymaga najpierw cierpliwego i dokładnego
poznania nowej rzeczywistości. Dla mnie czas po „Solo
Transaantarctica" był właśnie takim poznawaniem.
To prawda, że wejście na Kilimandżaro nie jest szczególnie wielką
wyprawą, ale w ciągu dwóch tygodni razem z Leszkiem Cichym byłem i
na Kilimandżaro, i na górze Kościuszki w Australii. To również
okazało się poznawaniem świata na poziomie trochę wyższym niż
turystyczny. Potem wspinałem się w górach w Boliwii, wszedłem na
szczyt Huayana Potosi, wędrowałem po dżungli amazońskiej, kiedy
między innymi płynęliśmy czółnem przez kilka dni, gdzie wśród
setek krokodyli łowiliśmy piranie. Byłem też nad jeziorem
Titicaca. Nie były to jednak zwykłe wycieczki do Boliwii czy Peru,
gdzie zwiedza się Cuzco i La Paz. Miejsca turystyczne znalazły się
na naszej drodze, ale tylko jako wstęp, rozgrzewka, po to by się
zaaklimatyzować.
Starałem się poznawać te fragmenty świata, Amerykę Środkową czy
Afrykę, trochę głębiej niż to robią turyści. Poznanie Afryki
dzięki wejściu na Kilimandżaro pozwala na inny kontakt z Czarnym
Lądem niż np. safari w Kenii.
Świat, którego udało nam się dotknąć, to inna rzeczywistość od
tego, czego możemy się dowiedzieć dzięki lekturze przewodników czy
oglądaniu odpowiednich kanałów telewizyjnych. Dzięki
bezpośredniemu spotkaniu kiełkują w nas inne przemyślenia.
Zetknięcie z realnym światem jest doświadczeniem, z którego
wypływają nowe idee. Ktoś powie: co mogły ci dawać takie małe
wyprawy po zdobyciu biegunów? Ale co to znaczy „małe"? I co to
znaczy „większe"? Kiedy mówimy, że coś jest większe, na ogół
porównujemy to z dokonaniami innych ludzi. „Większe" znaczy takie,
które imponuje, dobrze wypada w cudzych oczach. Cudzych, a nie
własnych.
Dla mnie te małe wyprawy miały swoją wagę, swój wymiar, wcale nie
„mniejszy" od biegunów. Do wypraw polarnych długo się
przygotowywałem, a tutaj nagle, bez niemal żadnych przygotowań,
trafiałem w nieznaną mi dotychczas rzeczywistość. Niektórzy żyją
takimi marzeniami, żeby zobaczyć Cuzco albo jezioro Titicaca czy
Machu Picchu.
Dla mnie akurat Machu Picchu nie było szczególnie interesującym
doświadczeniem. To rzeczywiście miejsce obliczone wyłącznie na
turystów, przez to nieprawdziwe, to sztucznie wykreowany mit. Taki
trochę Disneyland dla przybyszów z zewnątrz. Gdybym tam nie był,
mógłbym do dzisiaj myśleć o Machu Picchu, że to magiczne, piękne
miejsce. Tymczasem trudno przeżyć tam coś autentycznego.
Kilimandżaro również możemy uznać za miejsce turystycznych
pielgrzymek, ale tylko 25 procent tych, którzy wyruszają spod
bramy parku z zamiarem wejścia na szczyt, na ten szczyt dochodzi.
Reszta rezygnuje.
Oczywiście opowiadają potem wszem i wobec, że byli na
Kilimandżaro, bo byli, tyle że nie na szczycie. W Australii byłem
parokrotnie, ale nigdy nie wybrałem się na słynny monolit Uluru
Peak. Dzięki doświadczeniom zebranym w innych zakątkach ziemi
wiedziałem już, że zaliczenie kolejnego turystycznego miejsca
będzie rozczarowaniem. Kiedy po raz drugi wszedłem na Kilimandżaro
z grupą przyjaciół, pojechaliśmy potem na safari do
najsłynniejszych rezerwatów uznawanych za cuda świata, czyli
Ngorongoro i Serengeti. Byłem znudzony sztucznością tej sytuacji,
podstawianiem turystom przekarmionych zwierząt. Jeśli nawet w
jakimś wymiarze obserwowanie tych zwierząt było piękne,
nieautentyczność odbierała mi cały smak tej przygody. Byłem tak
znudzony, że wolałem w samochodzie tłukącym się po wertepach
czytać „Małego Księcia" Saint-Exupery’ego. Od tamtego czasu unikam
turystycznych miejsc, bo wiem, że czeka mnie tylko rozczarowanie.
Te miejsca, może z racji liczby ludzi, którzy je odwiedzają, tracą
energię.
Energię daje dotykanie świata. Przepłynięcie Atlantyku jachtem nie
jest tym samym, co przelecenie nad nim samolotem. Trzeba było
każdy kilometr oceanu pokonać. Wejście na Kilimandżaro czy na
Huayna Potosi z granią ostrą jak brzytwa, przez którą można się
było tylko przewiesić z dwóch stron, mając pod sobą tysiąc metrów
w dół, pionową ścianę, coś takiego było autentycznym dotykaniem
świata i — co najważniejsze — kapitałem składanym na przyszłość.
Każda z tych pozornie nieistotnych i niespektakularnych wypraw
czegoś mnie nauczyła. Dawała radość i energetyzujący zastrzyk
nadziei, że poznawanie świata ma sens, bo świat jest piękny i nie
kończy się na biegunach.
Księżycowe bazy w Australii
Przejście Pustyni Gibsona w Australii było pierwszą wyprawą przez
ten dziewiczy obszar. Nikt nigdy nie przebył tej pustyni pieszo.
Nie wymyśliłem tej wyprawy sam, dołączyłem do gotowego projektu.
Jak już wspominałem, po to żeby w tamtym czasie nie stanąć w
miejscu, jeśli sam nie miałem lepszego pomysłu, korzystałem z
podobnych propozycji pod warunkiem, że dostrzegłem w nich coś
interesującego.
W taki sposób poznałem m.in. Andrzeja Piotrowskiego, który miał
zamiar przepłynąć jachtem przez Atlantyk. Zaproponował mi, żebym
płynął razem z nim, nie zastanawiałem się długo, popłynąłem.
Poznałem też wtedy Leszka Cichego, wybitnego polskiego alpinistę,
z którym do dzisiaj bardzo się przyjaźnimy. Jest on człowiekiem,
który potrafi tolerować kogoś, kto odniósł sukces. Przeważnie
kiedy człowiek odnosi sukces w jakiejś dziedzinie, myśli jedynie o
sobie i wszystko jest temu podporządkowane. Albo więc ktoś służy
do tego, żebyś mógł odnosić kolejne sukcesy, i wtedy podejmuje się
z kimś takim współpracę, albo stwierdza się, że ten ktoś się nie
przyda, i mówi mu się do widzenia. Ja Leszkowi nie jestem do
niczego przydatny w jego drodze, a jednak bardzo dobrze się
dogadujemy, a także inspirujemy do różnych własnych działań. Jego
trzeźwe spojrzenie bardzo mi pomaga.
Spotkanie z Leszkiem Cichym pośrednio zaprowadziło mnie na
Pustynię Gibsona, choć poznaliśmy się w całkiem innym regionie
świata, bo na Antarktydzie, w czasie wyprawy na Mount Vinson, na
którą Leszek wszedł w ramach swoich wspinaczek na Koronę Ziemi.
Kiedy już schodziliśmy ze szczytu, wraz z Leszkiem wyprzedziliśmy
innych i dotarliśmy o wiele szybciej do bazy. Graliśmy tam w
szachy.
- Wiesz Marku - powiedział w pewnej chwili Leszek - zostały mi
jeszcze tylko dwa szczyty Korony Ziemi do zdobycia. Marzec byłby
odpowiednim terminem, żeby pojechać na Kilimandżaro, a potem od
razu na Górę Kościuszki w Australii. Może byś pojechał ze mną?
Z Leszkiem Cichym, jednym z moich wzorów z dzieciństwa, zimowym
zdobywcą Everestu? Jego „Rozmowy o Evereście" były moją
podróżniczą Biblią. To książka, w której opisy wypraw łączą się z
poważnymi rozmowami na temat życia, śmierci i granicy pomiędzy
nimi.
Kiedy ją czytałem, nie wiedziałem jeszcze, że kiedyś będzie mi
dane przeżywać ostateczne problemy człowieka na ziemi, radzić
sobie w sytuacjach ekstremalnych. Odpowiedziałem bez namysłu -
tak, oczywiście, że pojadę z tobą na Kilimandżaro i na Górę
Kościuszki! Dzisiaj myślę, że wejście na Górę Kościuszki, moje
pierwsze dotknięcie Australii, było wstępem do wyprawy przez
Pustynię Gibsona. Kiedy spotkałem się z projektem tej ekspedycji,
wiedziałem już, czym pachnie Australia, było mi więc łatwiej
przygotować się do drogi. To jeszcze jedno potwierdzenie, że moje
wycieczki po świecie miały pewną dynamikę i swój dalszy ciąg. I
nie były czymś przypadkowym.
Przyjmowałem różne propozycje, ale tylko wtedy, kiedy coś mi się w
nich podobało. Zwykle nie zdajemy sobie sprawy, dlaczego coś
wydaje się nam bliskie, dlaczego właściwie mamy ochotę coś zrobić,
a coś innego przyjmujemy obojętnie. Gdyby ktoś w tamtym czasie
zadzwonił do mnie z propozycją: słuchaj, pojedź z nami, wybieramy
się do Tybetu, będziemy tam medytować, na pewno będzie świetnie
wątpię, czy bym pojechał. Również dzisiaj otrzymuję wiele różnych,
z pozoru atrakcyjnych propozycji, które odrzucam. Dzwoni boss
jakiejś firmy i słyszę w słuchawce telefonu miły głos: panie
Marku, a może pojedzie pan z nami do Ameryki Południowej albo na
afrykańskie safari? Grzecznie odmawiam, nie ciągnie mnie, nawet
gdyby mieli mi za wspólny wyjazd suto zapłacić. Interesuje mnie
poznawanie świata, ale nieraz lepiej przeczytać wartościową
książkę, opisującą jakiś jego zakątek, niż brać udział w banalnej
podróży do tego samego regionu.
Wybrałem się na Kilimandżaro, bo odezwała się we mnie pamięć
młodzieńczych lektur, przede wszystkim Hemingwaya. A do tego
mogłem tam pojechać z Leszkiem Cichym. To było moim celem i moją
motywacją, nie był ważny punkt na mapie i dyplom zdobywcy
Kilimandżaro zawieszony na ścianie salonu. Warto starać się, żeby
to co robimy, było zgodne z nami samymi, z naszym wnętrzem. Jako
dzieciak nie mogłem podróżować na krańce świata, ale mogłem czytać
książki, co nie było tym samym, ale pozostawało dostępną dla mnie
namiastką. Już wtedy poznawany w ten sposób świat jakoś
porządkowałem. Coś mi się podobało, a coś innego nie. Być może
niektórzy pisarze odkrywają nam nas samych, tylko że nie
uświadamiamy sobie tego wyraźnie. Dopiero gdy stajemy się
dorosłymi ludźmi, możemy w bardziej świadomy sposób wrócić do
tego, co jest naszą ukrytą dynamiką. Myślę, że na tym polegała
moja pierwsza wyprawa na Kilimandżaro. Była powrotem do tego, co
niegdyś przeżywałem czytając Hemingwaya.
Oczywiście, czytanie książek nie jest jedyną metodą poznawania
siebie. Mogą nam w tym pomóc ludzie, których spotykamy na swojej
drodze. Często słyszę pytania: kto ci o tym wszystkim powiedział,
kto wskazał drogę, kto poprowadził za rękę? Mnie akurat nikt nie
prowadził, robiły to książki. Ludzi ta odpowiedź nie zadowala, bo
wydaje im się, że książki kupić może każdy, a poza tym oni także
różne książki czytali i jakoś nigdzie ich nie zaprowadziły.
Wszyscy są przekonani, że na pewno ktoś w mojej rodzinie albo
przynajmniej wśród znajomych wiele podróżował. Ale wśród moich
znajomych z dzieciństwa i młodości nie było żadnego podróżnika.
Nie miałem takich wzorów ani nauczyciela, który by mnie zachęcał
do podejmowania wypraw. To książki były moim jedynym nauczycielem.
Paradoksalnie możemy czerpać z realnych wzorów, z napotkanych
ludzi i życiowych sytuacji w taki sposób, że niczego nas to nie
nauczy.
Pozostaniemy jedynie turystami. Na czym polega bycie turystą? Na
tym, że idzie się łatwiejszą drogą, korzysta z pomocy
przewodników, nie przezwycięża prawie żadnych trudności. Dzięki
temu poznajemy świat gładko, bez przeszkód, jakbyśmy oglądali film
w telewizji. Niczym się to nie różni od oglądania dobrego programu
na Discovery czy Planete. Nieraz nawet z tych programów możemy
wynieść więcej.
Przy takim sposobie poznawania świata ważne jest tylko to, że
gdzieś byliśmy. Byliśmy w Watykanie, byliśmy we Florencji,
byliśmy, byliśmy, byliśmy... Nie ma czasu na refleksję,
zatrzymanie się, poczucie tego miejsca. W czasie moich podróży
starałem się nie zaliczać świata, wręcz unikałem miejsc
turystycznych z doświadczenia wiedząc, że niewiele zostaje mi
potem w głowie. Co innego poznawanie świata własną drogą dzięki
zatrzymaniu się, pobyciu razem z tym światem, wejściu w związek.
Ma to wówczas inny wymiar i inny sens.
Gdy dzięki swoim wyprawom poznałem trochę Australię, zorientowałem
się, że większość Australijczyków tak naprawdę nie wie, gdzie
mieszka. Kiedy byłem tam pierwszy raz, gdy wszedłem z Leszkiem
Cichym na Górę Kościuszki, miałem poczucie, że to sympatyczne
miejsce na ziemi oddalone od świata, gdzie wszyscy mówią „no
worries, mate" -„nie martw się", ze swoją oryginalną kulturą,
specyficzną kuchnią i charakterystycznym luzem. Wszystko jest tam
daleko, również problemy. W Europie, w Ameryce nieustannie coś się
dzieje, a w Australii jest spokojnie. Ale kiedy wybrałem się tam
po raz drugi i przeszedłem Pustynię Gibsona, zrozumiałem, że
Australia cywilizowana, takie miejsca jak Sydney czy Melbourne są
czymś sztucznym, tak jakby powstały bazy na Księżycu. Między tymi
bazami człowiek przemieszcza się samolotem i widzi pod sobą
jedynie czerwoną ziemię, tak jakby widział lód.
Większość Australijczyków nie ma pojęcia o Australii, tak mi się
wydaje.
Chciałbym napisać kiedyś książkę o wyprawie przez Pustynię
Gibsona, bo wielu ludzi mnie o nią wypytuje. Dlaczego z biegunów
przeniosłem się na pustynię? Australia wydaje mi się uzupełnieniem
biegunów. Nie tylko pustynia i nie tylko sama ekspedycja, to co w
jej trakcie się wydarzyło, ale Australia jako pewne zjawisko
polegające na tym między innymi oczywiście - że świat, który
zamieszkujemy, często poznajemy jedynie powierzchownie. Można żyć
w jakimś kawałku świata, niczego o nim nie wiedząc, a można starać
się ten świat zrozumieć, wejść z nim w jakieś relacje.
Lider, członek zespołu
W „mniejszych" wyprawach, do których dołączałem, występowałem nie
w roli lidera, tylko członka ekspedycji. Nie miałem z tym żadnych
problemów. Powiedziałbym nawet, że to całkiem przyjemne, kiedy
ktoś inny jest odpowiedzialny za całe przedsięwzięcie. Ja
odpowiadałem za własny „odcinek" i nie musiałem poświęcać całej
uwagi i czasu na ogarnianie całości. Nigdy nie sprawiało mi
trudności to, że musiałem podporządkowywać się cudzym decyzjom.
Jeżeli moje doświadczenie jest mniejsze niż doświadczenie lidera,
potrafię znaleźć swoje miejsce i nie mam żadnych problemów z tym,
że ktoś wydaje mi polecenia. Wiem przecież, że wykonując
postawione zadania, czegoś się uczę. Wiedzę o oceanie czy o górach
zdobywałem u najlepszych nauczycieli. Poznanie liderów, ich
osobowości było dla mnie ważnym doświadczeniem, wcale nie mniej
znaczącym niż bycie liderem. Wręcz lubię funkcjonować w zespołach
i być ich członkiem. To naprawdę nic przyjemnego być zawsze
wystawianym na pierwszą linię frontu, rozwiązywać wszystkie
problemy i troszczyć się o cały zespół.
Poza tym są różne rodzaje liderowania. Ja staram się troszczyć o
innych w najmniejszych szczegółach. Są tacy liderzy, którzy
ogarniają projekt ogólnie i nie przywiązują wagi do detali.
Uważają, że każdy sam powinien odnaleźć się w rzeczywistości.
Jeśli coś ci się stanie, to trudno, twoja wina. Ja staram się, na
ile to tylko możliwe, myśleć za innych. Może czasami idę w tym za
daleko?
Spotykając się z innymi liderami w roli ich podkomendnego, uczę
się różnych sposobów bycia przywódcą i to też mi pomaga. Mając to
doświadczenie można potem zmieniać własny sposób zarządzania
zależnie od osobowości zespołu. Czasem trzeba troszczyć się o
wszystko, a innym razem wystarczy ogólne doglądanie.
Funkcjonowanie w różnych zespołach powoduje, że człowiek potrafi
szerzej spojrzeć na kwestię przywództwa, na to jak może ono
wyglądać. W rutynę nie wpada się też tak łatwo. Jeżeli będziemy
trzymali się tylko jednego modelu przywództwa, w którym każdy
radzi sobie jak może, to w niektórych sytuacjach może się to
skończyć wypadkiem. I odwrotnie, styl zarządzania bardzo
troskliwy, opiekuńczy dla pewnych ludzi może być bardzo męczący, a
z czasem zacznie być odrzucany. Między zespołem a liderem, który
myśli za wszystkich o każdym szczególe, może dochodzić do spięć
czy konfliktów. Przeskakiwanie między różnymi typami przywództwa,
w zależności od zespołu i napotykanych trudności, to ważna
umiejętność. Wymaga ona wychodzenia poza schematy. To, że
nauczyliśmy się jakiegoś sposobu radzenia sobie z ludźmi, który
okazał się skuteczny w danych okolicznościach, nie znaczy, że
będzie on skuteczny w pracy z innym zespołem.
Znane są przykłady przywódców, którzy w jakimś okresie czy
sytuacji okazali się bardzo skuteczni i dzięki temu zostali
wyniesieni na piedestał. Ale w innych okolicznościach metody te
stają się anachroniczne, są wręcz przeszkodą czy balastem. Tak
potoczyła się według mnie historia z Lechem Wałęsą, który jest dla
mnie niekwestionowanym bohaterem, ale jest też przykładem, że nie
można w życiu robić wszystkiego. Olbrzymi sukces na jednym polu
nie daje się mechanicznie przenieść na inne. Lech jest
człowiekiem, który prowadził walkę o odrzucenie komunizmu, ale nie
sprawdził się do końca jako prezydent. Nie chciałbym, by to
brzmiało jak ocenianie Lecha Wałęsy, bo to jeden z moich
bohaterów, ale fakty są faktami. Brak elastyczności, przenoszenie
wypracowanych schematów przywództwa na zupełnie inne pole
skończyło się jak najgorzej.
Funkcjonowanie w różnych konfiguracjach, bycie raz członkiem
wyprawy, a raz jej liderem, na pewno przyczyniło się do tego, że
ekstremalne projekty, które prowadziłem, kończyły się sukcesem.
Gdyby nie różne doświadczenia, także wyprawa z Jaśkiem Melą
mogłaby potoczyć się inaczej. Jasiek miał już
własne
doświadczenie, miał też własne zdanie, które trzeba było szanować.
To nie wyglądało tak, że jedynie bezrefleksyjnie wykonywał
polecenia, bo wtedy nie miałby własnej motywacji. Umiejętność
bycia i liderem, i partnerem pomogła mi też znaleźć wspólny język
z rodzicami Jaśka. Musiałem prowadzić różnego rodzaju negocjacje z
zespołem wspierającym, co nastręczało wiele problemów, które
trzeba było szybko rozwiązywać. Wtedy przydatnymi okazywały się
nabyte wcześniej umiejętności prowadzenia negocjacji, radzenia
sobie z emocjami i - co ważne - niekoniecznie upierania się przy
własnym zdaniu.
Jeśli zależy nam na autentycznym zaangażowaniu ludzi, na tym by
własne idee stawały się wspólną sprawą, bardzo ważne jest, żeby
cały projekt nie był jedynie naszym pomysłem, który narzucamy
innym.
Musi to być nasza wspólna idea. To jeden z kluczy do sukcesu. Ale
ludzie bywają czasem odporni na nasze idee, a wyprawę trzeba
doprowadzić do określonego celu. W takiej sytuacji musimy przyjąć
inny styl zarządzania, bardziej autorytatywny, polegający na
wydawaniu rozkazów, bo to jedyna droga docierania do pewnych
ludzi, którzy drogę negocjacyjną łatwo mogą odebrać jako wyraz
słabości lidera. Trzeba intuicyjnie odgadywać profile osobowości
ludzi, zdawać sobie sprawę z tego, co na nich najlepiej wpływa,
jak styl zarządzania jest potrzebny i do takiego stylu należy się
odwoływać.
Co nie znaczy, że mamy te style zmieniać jak rękawiczki. Muszą być
one dopasowane nie tylko do osobowości członków zespołu, ale i do
osobowości lidera. Dla mnie wiodącym stylem jest zarządzanie
oparte na współodpowiedzialności, wspólnocie idei i partnerstwie.
To jest mi najbliższy model, którego praktycznie zawsze się
trzymam i który uważam za najskuteczniejszy, a też najbardziej
ludzki. Ale jeżeli w danej konfiguracji ten styl nie działa czy
nawet prowadzi do chaosu, trzeba wybrać inny, skuteczny w tych
warunkach. Oczywiście nie może to być skuteczność za wszelką cenę,
np. poniżanie ludzi. Są tacy liderzy, którzy uważają, że ludzi
trzeba czasem podeptać, po to by znali swoje miejsce. Inni
uważają, że trzeba powodować konflikty, bo to osłabia możliwy opór
zespołu. Różne style rządów obowiązują na wyprawach... Ja zawsze
byłem przeciwny temu, by dążyć do celu dzięki wyzwalaniu złej
energii. Zła energia raz wyzwolona pozostaje i prędzej czy później
powraca, obracając się przeciwko nam albo przeciwko wyprawie.
W świecie polarnym nauczyłem się dostrzegać różnice w odcieniach
lodu, widzieć napięcia form, pęknięcia i szczeliny stanowiące
potencjalne zagrożenie. To, co dla laika było jedynie monotonną i
pustą białą przestrzenią, dostarczało mi informacji o możliwości
nadejścia sztormu czy groźnym dryfie. Świat nie jest
monochromatyczny, zawsze ma swoją mniej czy bardziej złożoną
strukturę. Tak samo jest z zespołem ludzi. Obcując z nim widzę nie
tylko twarze poszczególnych członków, po pewnym czasie widzę także
wspólne działania, zaczynam zdawać sobie sprawę z rysujących się
konfliktów i pęknięć. Odpowiednio do tego mogę intuicyjnie
dobierać styl zarządzania. Podobnie dzieje się, gdy występuję nie
w roli lidera, tylko członka wyprawy. Wówczas zdaję sobie sprawę z
tego, że przyjmując styl zbyt partnerski, mogę urazić lidera,
który akurat ma skłonności do posługiwania się modelem bardziej
autorytatywnym. Są liderzy, którzy nie lubią, gdy zadaje im się za
dużo pytań, są też jednak tacy, którzy to akceptują, a nawet tego
oczekują. Trzeba to rozpoznać, żeby nie tworzyć niepotrzebnych pól
konfliktów. Dzieje się to zwykle bezwiednie, podświadomość
rejestruje wydarzenia i podpowiada jak się zachowywać.
Im więcej uzbieramy doświadczeń, najlepiej występując po obu
stronach barykady, dowódców i podwładnych, tym lepiej potrafimy
reagować. Doświadczenia gromadzą się w naszej podświadomości, a
potem intuicja może do nich sięgać. Liczy się raczej intuicja niż
intelektualne analizowanie: znalazłem się w takim zespole, to
znaczy, że powinienem zachowywać się tak. Im więcej zaliczymy
doświadczeń, zwłaszcza tych trudnych, konfliktowych, tym łatwiej
jest później uzmysłowić sobie zagrożenia i być mądrym przed
szkodą.
A jeśli będziemy szli, nie zastanawiając się nad wszystkim i nie
wyczuwając tego, co dzieje się między ludźmi, może się nam
wydawać, że idziemy bezpieczną drogą, do czasu... Lodowce to takie
miejsca, gdzie często przez długi czas droga jest bardzo równa, a
pogoda bardzo ładna. Ale pogoda potrafi się gwałtownie załamać
albo ni stąd, ni zowąd załamie się pod nami śnieg. I dopiero wtedy
odkrywamy, że sytuacja miała zupełnie inną strukturę niż nam się
wydawało.
Czy można nauczyć się bycia liderem? W moim przypadku stało się to
naturalnie poprzez doświadczenia, a nie dlatego że myślałem o
sobie jak o liderze i próbowałem świadomie rozwijać w sobie
podobne zdolności, trenować je jak jazdę na rowerze. Chociaż w
pewnym momencie w mojej karierze biznesowej, gdy spotkałem się z
propozycją studiów zarządzania, zdecydowałem się na to. Chętnie
uczestniczę też w konferencjach, spotkaniach i warsztatach z
liderami biznesu. Spotkałem się między innymi z Brianem Tracy,
autorytetem w dziedzinie przywództwa oraz Philipem Kotlerem,
twórcą współczesnej koncepcji marketingu. Odwiedziłem też w Nowym
Jorku Fundację Petera Druckera, guru zarządzania, człowieka, który
stworzył podwaliny nowoczesnej teorii zarządzania w Stanach i był
niekwestionowanym światowym autorytetem. Jako dziecko brałem
udział w wielu konkursach, a jako dorosły człowiek uczę się ciągle
czegoś nowego. Zrobiłem na przykład kurs płetwonurka, będę starał
się zrobić patent jachtowego sternika morskiego, myślę o kursie
spadochronowym. Nie zamierzam być kolekcjonerem dyplomów i
patentów, ale jeżeli uczę się czegoś co mnie interesuje, bardzo
mnie to rozwija. Dzięki zdobywaniu wielu różnych umiejętności
pogłębiam także wiedzę o przywództwie. Praca sternika jachtowego
to także sztuka pracy w zespole. Jeśli mogę być na pokładzie raz
kapitanem, a raz członkiem załogi, czy można sobie wyobrazić
lepszą szkołę przywództwa?
Kiedy wszyscy mówią nam „nie”
Często bywa tak, że czyjeś dokonania ludzie zaczynają doceniać po
pewnym czasie, a na początku lekceważą je, uważając za mało
poważne.
Tak było nawet z moimi biegunami, a już na pewno tak wyglądał
stosunek ludzi do pomysłu przepłynięcia Wisły kajakiem. Kiedy mamy
taką intuicję, żeby zrobić coś innego, niestereotypowego: wybrać
się na kajakową wyprawę Wisłą albo oddać medytacji czy uprawiać
jogę, ludzie zwykle pukają się w czoło. Zawsze słyszałem: jak to,
doszedłeś na bieguny, a teraz będziesz płynął kajakiem po Wiśle?
Poza tym, że jest w niej brudna woda, co to za wyczyn?
Cóż, życie nie polega na wyczynach, to po pierwsze, a po drugie
cudza wizja naszej aktywności, to jak ją sobie ludzie wyobrażają i
na podstawie czego budują osąd, często nijak ma się do
rzeczywistości.
Wisła wcale nie jest taka brudna, medytacja nie polega na myśleniu
o niebieskich migdałach, a joga nie sprowadza się wyłącznie do
ćwiczeń fizycznych. O wiele sensowniej jest nie podążać za
ludzkimi opiniami, choć zawsze warto każdą z nich brać pod
rozwagę. Ale rozważać nie znaczy automatycznie się z nimi zgadzać,
czy się do nich stosować.
Dotyczy to także naszych najbliższych, rodziców, a nawet - dodam -
żony. Rodzice z zasady są przeciwni naszym pomysłom, uważając je
za niepraktyczne, niepotrzebne, nawet śmieszne. Chcą, byśmy
kierowali się ich przemyśleniami, co należy robić z własnym
życiem. Możemy oczywiście ich posłuchać, gdy dotyczy to spraw na
krótką metę, tygodni, może nawet miesięcy, ale na pewno nie w
sprawach na całe życie. Gdy chodzi o wybór zawodu czy małżeństwo,
trzeba słuchać intuicji. Ona jest często mądrzejsza niż się nam
wydaje. Oparta na naszych doświadczeniach, tym co przeżyliśmy albo
co przeczytaliśmy. Inni mają własne doświadczenia, doradzają nam
na podstawie tego, co sami przeżyli, ale to przecież ich życie,
nie nasze.
Otoczenie zwykle próbuje nas zdusić. Ja staram się otaczać ludźmi,
którzy mnie wspomagają, a nie tłamszą. Ktoś powie: szukasz
poklasku, dobierasz sobie takich, którzy ci we wszystkim potakują.
To nie tak.
Chodzi o to, żeby współdziałać z ludźmi, którzy potrafią
polemizować, ale też potrafią być bezstronni i nie chcą narzucać
własnego punktu widzenia. Teraz, kiedy mam już pewne dokonania,
ludziom nie tak łatwo powiedzieć, że moje zamierzenia są
bezsensowne albo śmieszne.
Pamiętam, że przed laty na wszelki wypadek nie rozmawiałem z
innymi o swoich planach, bo wiedziałem, że 99 procent moich
rozmówców uzna je za wymysł, fanaberie, coś o czym nawet nie warto
rozmawiać, że to nierealne.
Tego rodzaju zniechęcająca presja otoczenia często jest bardzo
silna. Oryginalne, dziwne pomysły rzadko kiedy spotykają się z
aprobatą. Trudno nawet znaleźć w kimś chęć podjęcia rzeczowej
dyskusji, bez uprzedzeń, bez narzucania swego zdania. Najłatwiej
jest usłyszeć: przestałbyś mówić takie rzeczy, szkoda na to czasu,
zajmij się czymś sensownym, zrób lepiej lekcje albo porządek w
pokoju. Na ile otoczenie pozwala dzieciom i młodym ludziom marzyć?
A na ile przymusza ich do tego, żeby mieścili się w ramach
określających sposób, w jaki wolno nam marzyć? Na ile pozwalamy
innym, żeby mieli własne wizje i zachęcamy ich do tego, żeby
próbowali je realizować?
Zwykle 99 procent ludzi mówi nam „nie". Ale często 99 procent
ludzi się myli. A nawet jeśli wszyscy mówią to samo, wszyscy mogą
się mylić.
Statystyka nie zawsze jest dobrym doradcą. A co jest dobrym
doradcą?
Nasza intuicja. Jeśli ktoś z góry mówi, że pomysł jest bez sensu,
nie podpierając tego żadną argumentacją, i oddala samo to pytanie
mówiąc, że szkoda na nie czasu, dla mnie jest to właśnie sygnał,
że warto się głębiej zastanowić nad problemem. Trzeba brać pod
uwagę zdanie innych ludzi, ale tylko wtedy, gdy jest oparte na
racjonalnych przesłankach. Jeśli ich nie słyszymy, a spotykamy się
tylko z emocjami, z mówieniem, że to bzdury, takiego zdania,
uważam, w ogóle nie należy brać pod uwagę, bo nic ono nie wnosi.
Nawet jeśli jest wygłaszane przez autorytety czy ludzi, którzy
wydają się być autorytetami. Mogą nimi być, ale w tym konkretnym
przypadku nie muszą mieć racji.
Kiedy w trakcie przygotowań do wyprawy z Jaśkiem Melą na biegun
północny lekarka o niezaprzeczalnym dorobku naukowym i zawodowym
opiekująca się chłopcem powiedziała, że wycofuje się z projektu,
bo według niej ta wyprawa jest pozbawiona sensu i przyniesie
więcej szkody niż pożytku, musiałem się nad tym poważnie
zastanowić. Ale gdy przeanalizowałem sytuację, stwierdziłem, z
całym szacunkiem dla pani doktor i jej dorobku, że w tym zdaniu są
tylko jej emocje, a nie ma żadnych racjonalnych argumentów.
Zdecydowałem więc, że nie będę kierował się jej opinią, tylko
dalej będę badał temat. Takich sytuacji miałem w życiu co
niemiara. Wszyscy naokoło mówili, że coś jest niedorzeczne albo że
na pewno się nie uda, bo nie zdążymy, nie damy rady, może za rok,
może kiedyś, ale nie teraz, bo teraz mamy co innego do zrobienia.
Nigdy nie zdarzył się w mojej działalności żaden poważny projekt,
który nie spotkałby się z podobnymi wątpliwościami i oporami.
Mimo wszystkich moich osiągnięć... Scenariusz jest zawsze ten sam.
Zawsze było za mało czasu i zawsze ktoś się wykruszał. Partnerzy,
na których wydawało się, można było liczyć i którzy deklarowali
wstępne zainteresowanie, wycofywali się i to nieraz w ostatniej
chwili. Wiele razy przedsięwzięcie wisiało na włosku. Kiedy
wyprawa już wyruszała, wszystko zależało ode mnie oraz od pogody i
natury. Największe zagrożenia i trudności pojawiały się przed
startem. To absolutny standard.
Doszedłem już do tego, że kiedy pojawiają się problemy, zaczynam
się cieszyć, bo to znaczy, że sprawy są najpewniej na dobrej
drodze.
A poza tym, gdyby nie było żadnych problemów, życie stałoby się
nudne i niczego byśmy się nie uczyli...
Trzeba stać się wewnętrznie niezależnym od najbliższego otoczenia.
Gdybym słuchał się we wszystkim moich rodziców, nie wyruszyłbym na
żadną ze swoich wypraw. Mówię to oczywiście z uśmiechem, bo
rodzicom zawsze należy się szacunek, ale słuchanie we wszystkim
taty i mamy nie zawsze wyprowadza na prostą. Żeby urzeczywistnić
swoje marzenia, zawsze trzeba pokonać opory tych, którzy często są
bardzo blisko nas. Nie mówię już o dalszym otoczeniu, o firmach
czy partnerach, którzy deklarują, że będą nas wspierać, a w
ostatniej chwili wycofują się. Nie powinniśmy odbierać tego jako
osobistej porażki. To stały fragment gry, który nie powinien mieć
wpływu na nasze emocje, nie powinien zniechęcać. Nie zawsze mi to
wychodzi, ale kiedy zdarza się taka sytuacja, a zdarza się niemal
za każdym razem, staram się tylko uśmiechnąć. Nie lekceważąco, ale
po to by uśmiechem rozładować sytuację. Kiedy ktoś nas zawodzi,
można poczuć do niego urazę. Ale można też uśmiechnąć się i
pomyśleć, że mimo wszystko damy radę i wszystko będzie dobrze.
Będę się nawet jeszcze cieszył, że mimo tych przeszkód dotarłem do
celu. Wtedy problem złych emocji znika, zaczynamy myśleć raczej o
dalszej drodze niż o tym, żeby jakoś odreagować uczucie zawodu.
Pielęgnowanie złości nic nie daje, bo nie przybliża nas do celu, a
wręcz przykuwa do sytuacji, w której znaleźliśmy się w punkcie
wyjścia. A my przecież mamy iść dalej. Często dajemy się złapać w
sieć urazów, szamoczemy się w niej, zapominając o naszym celu.
Jest to szczególnie trudne, gdy człowiek żyje w małej społeczności
i musi się jej przeciwstawić. Ale i w małej społeczności można się
mentalnie odizolować. Może zresztą nie tyle od społeczności, ile
od negatywnych emocji, które mogą się pojawić wówczas, gdy nasze
marzenia są negowane przez innych, przedstawiane jako
bezwartościowe. Lepiej skupić się na tym, co prowadzi nas do celu.
Walka na czekany na biegunie
Z oporem ze strony innych ludzi trzeba liczyć się przez cały czas,
nie tylko w początkach wyprawy. Ludzie mają swoje ograniczenia,
humory, które potrafią okazywać na różne sposoby. Ważne, żeby nie
wchodzić w niepotrzebne emocje. Najlepiej cieszyć się, że sprawy
idą dobrze, i przechodzić do porządku dziennego nad drobiazgami,
które nie wychodzą. To w końcu normalne, że coś zdarzyło się nie
tak jak trzeba.
Niektórzy zachowują się odwrotnie: nie dostrzegają tego, że całość
jest udana, ale skupiają się jedynie na nieudanych detalach. Ojej,
zrobiliśmy zły krok, nie tak zawiązaliśmy kokardkę czy poszliśmy w
nieodpowiednim kierunku. Podobne osoby całą energię wkładają w to,
by podkreślać błędy, które się zdarzyły, zapominając o pozostałym
dobru. Ja w takich sytuacjach staram się nie angażować
emocjonalnie w dyskusje, bo wiem, że bardzo łatwo może się to
przerodzić w konflikt i wtedy stanie się realnym problemem.
Gdybym zaczął przekonywać, że to drobiazg, nie ma sensu na tym się
skupiać, wszedłbym z taką osobą w konflikt. Usłyszałbym w
odpowiedzi: to wcale nie jest drobiazg, tylko ważna sprawa, nie
rozumiesz tego, to przecież katastrofa! I zaczęłoby się... Podobne
spory łatwo przeradzają się w osobiste animozje, kto jest
mądrzejszy, kto lepszy i kto ma rację, co prowadzi donikąd. A
jeśli ludzie powiedzą swoje i nie będzie to w żaden sposób
podsycane, potencjalny spór w naturalny sposób zamrze.
Gdybym w czasie porannych przygotowań do drogi usłyszał, że
członkowie wyprawy marudzą w swoim namiocie i zamiast to
zignorować, nie wytrzymałbym i zawołał: przestańcie tak gadać —
spór byłby gotowy. Mógłbym usłyszeć: mamy prawo mówić, co nam się
podoba, a ty na nas nie krzycz. Po takim poranku idzie się razem
trudniej. To częsty model konfliktu. Lider ma swoją wizję i jest
zadowolony, bo zespół ją realizuje, ale ludzie chcą podkreślić
swoją obecność w projekcie, że są ważni, że biorą w tym wszystkim
udział, więc zaczynają wytykać drobiazgi i krytykować. Różne mogą
być sposoby zaznaczenia swojej osobowości. Oczywiście lider, który
za wszelką cenę chce, żeby nie pojawiały się zakłócenia, próbuje
stłamsić oponentów, robi to na zasadzie — jesteś krytykantem,
malkontentem, przestań się czepiać. — A ty chcesz, żeby wszystko
było po twojemu — usłyszy w odpowiedzi lider. To modelowy
konflikt, który rozpala się coraz większym ogniem, nawet jeśli
wyprawa postępuje zgodnie z przyjętym planem.
Znam bardzo wymowną historię wyprawy na biegun kilku Anglików.
Jeden z nich był w trakcie leczenia białaczki czy może innej, w
każdym razie bardzo poważnej, choroby, a dwóch przyjaciół
wspomagało go w próbie dojścia na biegun. Owszem, dotarli tam, ale
na biegunie o mało nie pozabijali się czekanami, taka wybuchła
między nimi kłótnia. Ci, którzy mu pomagali, uważali, że to ich
sukces, a on z kolei miał poczucie, że to jego własne osiągnięcie.
Tamci chcieli mu odebrać filmy oraz zrobione zdjęcia i tak się
zaczęło. Widziałem ich przed wyprawą, obserwowałem pełną zgodę i
wspólną wizję. Pozornie wszystko poszło dobrze, zgodnie z planem,
każdy odegrał swoją rolę.
Przypuszczam, że pewnie zaczęło się od drobnego konfliktu. Jeden
drugiemu nie chciał przyznać racji, może ktoś kogoś skrytykował, a
ten przejął się krytyką. Coś takiego mogło wystarczyć, tliło się,
a na sam koniec wybuchł pożar. To modelowy przykład sytuacji, w
której niby wszystko potoczyło się dobrze, w tym sensie, że
wyznaczony cel został osiągnięty, ale różnice osobowości sprawiły,
że wyprawa skończyła się traumą dla wszystkich. W wyprawach
górskich, w których pojawia się wiele napięć i emocji, to niestety
częsty finał. W biznesie również.
Wyprawa kończy się sukcesem, a jej członkowie mają do końca życia
zatrute sumienie. Trzeba wystrzegać się takich „sukcesów".
Nie zawsze trzeba mieć rację za wszelką cenę, nawet jeśli się ją
ma. Nie zawsze musimy swoją rację udowadniać czy narzucać, jeśli
tylko nie dotyczy to spraw fundamentalnych, bezpieczeństwa wyprawy
albo osiągnięcia celu. Nie zawsze też musimy udowadniać innym, że
nie mają racji, nawet jeśli wiemy, że tak jest. Moje doświadczenie
podpowiada, że lepiej pozostawić to w spokoju, bo dochodzenie
swoich racji na ogół kończy się źle, szczególnie jeśli mamy do
czynienia z ludźmi, którzy mają już praktykę w prowadzeniu sporów.
A przeważnie z takimi ludźmi robimy wspólne projekty...
Ustępliwość nie może dotyczyć spraw najważniejszych, trzeba umieć
być pryncypialnym. Ale w drobniejszych sprawach ważną
umiejętnością jest nierozpoczynanie konfliktów. Nie jest to
proste, mnie również nie zawsze wychodzi. Ale zawsze staram się
przechodzić do porządku dziennego nad drobnymi problemami i nie
podsycać z ich powodu sporów. Szybko o nich zapominam, a jeśli
nawet coś zostaje w pamięci, nie ma to wpływu na relacje z ludźmi.
Bywa że po czasie inni i tak przyznają nam rację, ale lepiej na to
nie liczyć. Z trudem przychodzi nam przyznanie się do błędu czy
pomyłki.
Kiedy do mnie dotrze, że w czymś nie miałem racji, staram się od
razu do tego przyznać, co rzeczywiście rozładowuje sytuację, ale
odczuwa się to jak skok na głowę do zimnej wody. Trochę boli, ale
tylko przez chwilę, potem jest dobrze. To oczyszczające
doświadczenie. Są ludzie odporni na wszelkie przeprosiny, tacy
niczego już nie przyjmą, z tym także należy się liczyć. Ale mimo
wszystko przyznanie się do błędu oczyszcza i uzdrawia całą
sytuację.
Nie każdy jest tego zdania. Niektórzy idą w zaparte i nie są w
stanie przyznać się do błędu. Znam takie sytuacje, może bardziej z
wypraw, a mniej z kontaktów biznesowych, w których błędy mogą
kosztować życie. Są liderzy, którym wydaje się, że we wszystkim
mają rację i to jedyne dopuszczane wyjaśnienie. Każdy ma własne
życiowe kalkulacje i prowadzi własny bilans zysków i strat.
Niektórym wychodzi, że nie przyznawać się do błędów jest lepiej.
Nawet jeśli będzie wychodziło jak dwa plus dwa to cztery, że
zrobili coś źle, potrafią przekonywać, że arytmetyka to tylko
pewien system, nie wolny od błędów...
Liderzy obawiają się, że przyznając się do błędu, stracą
autorytet.
Paradoksalnie często ktoś taki zyskuje w oczach podwładnych, bo
sprawia wrażenie nieomylnego. Trzeba brać pod uwagę różne
scenariusze.
Najlepszy jest według mnie jednak taki, który polega na prawdzie.
Ale są też takie zespoły, w których panuje absolutna dyktatura i
prawda ma mniejsze znaczenie. Oczywiście gdzieś w końcu zwycięża,
bo zwykle nieprawda powoduje kumulację błędów i katastrofę. Ale i
od tej reguły są wyjątki. Szef zespołu za wszelką cenę chce mieć
rację, nawet gdy popełnia błędy, nie przyznaje się do nich, a
jednak osiąga sukces i wszyscy uważają, że można mu wybaczyć
wcześniejsze postępowanie.
Skoro osiągnął to, co sobie założył, najwidoczniej miał rację. I
nawet kłamstwa zostają usankcjonowane. Życie jest pełne
możliwości.
Mimo to uważam, że model, w którym przyznajemy się do błędów, jest
najskuteczniejszy. Byłoby przymykaniem oczu twierdzenie, że tak
dzieje się zawsze. W skrajnych sytuacjach, w naprawdę trudnych
projektach blefowanie odgrywa czasem pozytywną rolę. Nieraz dla
podbudowania nastroju trzeba przedstawić sytuację w jaśniejszych
barwach.
Niekoniecznie od razu kłamać, ale rzeczywistość można przedstawić
w jaśniejszych i ciemniejszych barwach pokazując dobre albo złe
strony, z nadzieją wskazując na szanse albo akcentując zagrożenia.
Prawda jest bardzo ogólną kategorią, ideałem, który często jest
nie do osiągnięcia.
Między prawdą a kłamstwem rozciąga się feeria barw, sytuacji,
narzędzi przydatnych do tego, by tchnąć w ludzi nadzieję.
Nadzieja jest kategorią leżącą poza prawdą. Wierzymy przecież w
coś, czego nie możemy udowodnić. Nadzieja potrafi jednoczyć
bardziej niż prawda. Może wyjaśnia to dziwną historię wyprawy
Anglików?
Pozornie mieli wspólny cel, ale prawdopodobnie ów chory polarnik
chciał dla lepszego samopoczucia zostać samodzielnym zdobywcą
bieguna, natomiast jego towarzysze szli z nastawieniem, że mu
pomagają i że dojście na biegun zależy od nich. Nie mieli jednego
celu, tylko różne. Mieli inne bieguny przed sobą. Dopóki panowały
skrajne warunki, kiedy trzeba było skupić się na marszu, dopóki
prowadziła ich nadzieja, prawda o różnych celach nie wyszła na
jaw. Ale kiedy cel został osiągnięty, okazało się, że doszli do
różnych biegunów.
Nie musieliby chwycić za czekany, gdyby nie upierali się za
wszelką cenę przy własnych zdaniach. Co jest lepsze, trwać przy
zdaniu, które uważa się za prawdę, i mieć złe wspomnienia z
wyprawy, nawet jeśli cel został osiągnięty, czy zachować dobre
wspomnienia dzieląc się sukcesem, uznając cudzą rację? Kiedy
jesteśmy bardzo skupieni na własnym zdaniu, zapominamy o racjach
innych ludzi i o tym, że prawda często leży pośrodku. Często, ani
my, ani druga strona nie ma do końca racji.
Na pewno warto ze sobą rozmawiać. Gdy dochodzi do konfliktowej
sytuacji, rozmawiam o tym z członkami zespołu, z tymi najbardziej
zaangażowanymi w konflikt, ale także z całą grupą. Często
przypomina to spowiedź. Samo wypowiedzenie konfliktu, pokazanie go
światu, już ten problem w nas trochę osłabia. Najgorsze
scenariusze i najczarniejsze wizje rozgrywają się w naszej głowie.
Kiedy musimy je zwerbalizować, stajemy się bardziej obiektywni, a
inni doprowadzają nas do prawdy dzięki swojej dociekliwości.
Generalnie konflikt zawsze rujnuje, spala, czasem wręcz zabija.
Wypowiedzenie go na czas, zanim się zaogni, powoduje, że czasem
znajdujemy rozwiązanie. Anglicy prawdopodobnie nie rozmawiali ze
sobą o tym, co naprawdę myślą i czują. Gdy odsłoniło się to na
koniec, każdy trwał już tylko przy własnym zdaniu, przy swoim
czekanie. Często dzieje się tak w biznesie. Ludzie obstają przy
swoim, nie szukają porozumienia, jeżeli ustępują, robią to nie
dlatego że przyjęli argumenty, tylko dlatego że poczuli się
zmuszeni do przyjęcia narzuconych im rozwiązań, co całemu
przedsięwzięciu nie rokuje dobrze. Nie uznając argumentów,
podkreślając, że zostaliśmy do czegoś przymuszeni, a nie
przekonani, pozornie wybieramy kompromis. Ale to kompromis
podszyty konfliktem. Nieraz lepiej się rozstać, byleby zrobić to w
zgodzie, a nie w gniewie. Rozstanie jest czasem dobre. Nie
potrafimy się dogadać, porozumieć, mamy różne osobowości, to
normalne, takie jest życie, rozejdźmy się. Zostajemy każdy przy
swoim zdaniu, ale nie niszcząc się wzajemnie i nie obrażając.
Niszcząc, oskarżając, trwając w konflikcie z drugim człowiekiem
niszczymy też samych siebie, zamiast iść dalej, rozwijać się,
podejmować nowe wyzwania.
Owi Anglicy doszli do geograficznego punktu, który sobie założyli.
Ale przecież ta wyprawa miała zaprowadzić ich całkiem gdzie
indziej, miała być przedsięwzięciem wspierających się ludzi. Na
pewno nie marzyli o takim zakończeniu. Nie sądzę, żeby o tej
wyprawie można było powiedzieć, że była spełnieniem. Tak niestety
bywa, że dochodzi się do celu, ale za cenę ludzkiego zniszczenia.
Nie wiem, jak często tak się dzieje, bo uczestnicy tych projektów
nie przyznają się do tego, ale czytając historie różnych wypraw,
analizując je pod kątem własnych doświadczeń, można wyłowić różne
informacje. Coś skończyło się konfliktem i można tylko domyślać
się, jak bardzo był on destrukcyjny. Zespoły muzyczne w szczytowym
momencie kariery rozpadają się i nigdy nie są w stanie powrócić do
dawnego poziomu, a nawet nie mogą wyjść na scenę i zagrać razem
jednego utworu. Patrząc na ich dalszą historię można się
zastanawiać, jak bardzo okazało się to niszczące.
Ja miałem to szczęście, że żadna z moich wypraw, odpukać, nie
zakończyła się konfliktem. Może dzięki temu, że od początku dużo
ze sobą rozmawialiśmy, o naszych celach, czego chcemy, czego się
spodziewamy. Partnerskie traktowanie zapobiegło zasadniczym
konfliktom, choć oczywiście konflikty, raz większe, raz mniejsze,
zdarzały się.
Najpoważniejszy wybuchł w czasie wyprawy przez Pustynię Gibsona.
Poza tym przypadkiem były to drobne konflikty, które raczej
budowały niż dewastowały. Jeśli się dużo rozmawia i traktuje
drugiego człowieka jak partnera, ryzyko konfliktu jest o wiele
mniejsze. Z założenia partner może przedstawiać własne zdanie i
musimy się z nim liczyć. Jeżeli ustawiamy siebie w pozycji kogoś,
kto ma więcej do powiedzenia, automatycznie podwładnych
umieszczamy poniżej siebie. Wystarczy wówczas, że ktoś wyraża
swoje zdanie, by w tak zbudowanej strukturze zamieniało się to w
zarzewie konfliktu.
Czasem konflikt jest nieunikniony, bo w zespole spotykają się dwie
silne osobowości. Ich zderzenie powoduje napięcia, które
odreagowuje się poprzez konflikt. W takiej sytuacji byliśmy w
Wojtkiem Moskalem w czasie wyprawy na biegun północny.
Odreagowanie poprzez konflikty niebezpiecznych, ekstremalnych
sytuacji pozwalało wyrzucić z siebie to napięcie. Coś takiego nas
oczyszcza, ale trzeba pamiętać, że dotyka innych. Takie
oczyszczenie przez uderzenie. Być może nie zawsze potrafimy
rozpoznać, że o to w tym chodzi, więc najlepiej przejść nad tym do
porządku dziennego. Zawsze, kiedy przyjmowałem konflikty
osobiście, to powodowało ich eskalację albo - co także jest formą
konfliktu - zerwanie kontaktu, nie odzywanie się do siebie. Nie
zawsze potrafimy zarządzać konfliktami, mnie również to się nie
udaje. Ważna jest wtedy dalsza perspektywa, to czy potrafimy
zapomnieć o czymś, co nas uraziło.
Konflikt jest też pewnym narzędziem, które może mieć określony
cel.
Pytanie, na ile potrafimy świadomie posługiwać się tym narzędziem,
na ile, robiąc coś pod wpływem emocji, jesteśmy w stanie to
skanalizować.
Ciekawe, co na ten temat myślą dzisiaj partnerzy moich
projektów...
Ze wszystkimi członkami wypraw mam dobre relacje i raczej wszyscy
są zadowoleni z tego, co razem zrobiliśmy. Wydaje mi się, że nikt
nie ma do mnie żalu, poczucia, że został wykorzystany czy
niedoceniony.
Starałem się zawsze, czego świadectwem są podziękowania
umieszczane na ostatnich stronach moich książek, naprawdę pamiętać
o wszystkich, którzy mi pomogli.
Innego morału w tej historii chyba nie będzie. Nawet jeśli
wyprawie towarzyszy najszczytniejszy cel, podczas każdej zdarzają
się konflikty, to nieuniknione. Każdy człowiek jest inny, nawet
jeśli pomyślnie rozwiązywaliśmy dotychczasowe konflikty, gdy
wchodzimy w nowe, nie możemy mieć pewności, że i tym razem damy
sobie radę. Człowiek ma już taką naturę, że zawsze chce, by jego
było na wierzchu.
Innego morału nie będzie.
Płynie Wisła, płynie
Najbliższe otoczenie może nas albo stymulować, albo hamować. Jako
dzieci mamy na to niewielki wpływ, możemy co najwyżej wybierać
swoich kolegów. Ale już jako uczniowie czy studenci możemy własne
otoczenie kształtować, jako ludzie dorośli tym bardziej. Pytanie,
jaką drogą pójdziemy. Czy podążając za własną intuicją, czy wbrew
sobie tkwiąc w sytuacjach, które nas ograniczają.
Ważną ludzką potrzebą jest bezpieczeństwo. Ja chyba rzeczywiście
jestem dziwnym przypadkiem, bo bezpieczeństwo nigdy nie było moim
priorytetem, pierwszą potrzebą, dopiero po której zaspokojeniu
mogłem myśleć o innych. Często dzieje się tak, że nawet jeśli
chcemy dla siebie innej przyszłości niż nasza teraźniejszość,
marzy nam się, żeby robić coś innego, to jednak podświadomie
staramy się przede wszystkim zapewnić sobie bezpieczeństwo i
podążamy drogą, która ma nam to ułatwić. Szukamy otoczenia
bezpiecznego, czyli ludzi, którzy będą myśleli podobnie jak nasi
rodzice czy — szerzej — pierwotne otoczenie, przez które
zostaliśmy ukształtowani. Bezpieczeństwa szukamy w dopasowaniu,
nie wychylaniu się poza obowiązujące wzory.
Wydaje mi się, że w moim przypadku tym, co rozbiło tę strukturę,
zmieniło ową logikę, był wypadek w dzieciństwie, skomplikowane
złamanie ręki, po którym wiele czasu spędziłem w szpitalach.
Wyrzuciło mnie to poza naturalne otoczenie. Mój świat skurczył się
do rozmiarów mojego ciała i czytanych przeze mnie książek.
Doświadczenie książkowe stało się moim doświadczeniem życiowym. A
w książkach różni ludzie piszą różne rzeczy, tak by inni ludzie je
czytali. Piszą więc o niebezpieczeństwach, o takim życiu, o jakim
marzą ludzie i marzą sami pisarze. Przedstawiają siebie takimi,
jakimi chcieliby się stać, czyli wyjątkowymi. Może na tym polega
rzeczywistość książek, że jest w specyficzny sposób wydestylowana
z życia.
Czytałem książki, które miałem pod ręką, bajki, w których bardzo
często bohater wyruszał na spotkanie z niebezpieczeństwem i
opuszczał bezpieczną przystań. Stało się to dla mnie wzorem
postępowania.
Niebezpieczeństwo stało się jakby normą, tak samo jak normą stało
się to, że człowiek opuszcza bezpieczny świat i wyrusza na
spotkanie świata prawdziwego, który jest jego przeznaczeniem.
Kiedy głos najbliższych jest głosem decydującym, normą staje się
zwykle dopasowanie do miejsca, w którym się funkcjonuje. Otoczenie
chce zamknąć człowieka w swoim horyzoncie, a jeśli pojawia się
ktoś, kto pragnie poza ten horyzont wyjść, reakcją otoczenia jest
negacja. Trzeba się z tym oswoić i przyjąć za normę. Ty masz swój
horyzont, ja mam swój, trudno żeby się to ze sobą nie zderzało.
Dla wielu ludzi książki to tylko książki, są w nich różne wymysły,
ale tylko tutaj, gdzie żyjemy, rozciąga się prawdziwe życie.
Myśląc w taki sposób podchodzimy do książek jak do pewnych idei,
projekcji, niczego więcej. Dla mnie wciąż rzeczywistość książkowa
jest przynajmniej tak samo realna jak fizyczna, o ile nie
bardziej. Jeżeli rozmawiam z kimś w myślach, to tak samo z
bohaterami książek jak z rzeczywistymi ludźmi.
Z ludźmi oczywiście również rozmawiam, spieram się, biorę pod
uwagę ich zdanie. Ale większą część mojej świadomości wypełniają
idee i sytuacje z książek, mniejszą — mimo wszystko mniejszą —
realni ludzie.
Niemniej ludzie są bardzo ważni w tym wszystkim, bo tworzą pomost
do świata rzeczywistego. A droga idei, od pomyślenia do
rzeczywistości, wcale nie jest taka łatwa i prosta. Potrzebne są
na niej pomosty. Takie pomosty przerzucają nam nauczyciele,
ludzie, którzy nieraz dzięki paru zdaniom mogą dać do ręki klucz,
dzięki któremu ze świata idei, książek, wartości, które w sobie
nosimy, możemy przejść do realnych czynów. Na mojej drodze takimi
pomostami stawały się spotkania z wieloma ludźmi. Urealnienie
naszych wizji jest możliwe dzięki spotkaniu z drugim człowiekiem,
absolutnie nie można o tym zapominać.
Dobrym przykładem tego, że warto przeciwstawiać się otoczeniu
oczywiście rozumnie, a nie na zasadzie „nie, bo nie" - są dla mnie
losy projektu „Wisła”. Intuicja podpowiadała mi, żeby trzymać się
idei, chociaż zewnętrzne fakty i opinie wielu osób, z którymi się
w tamtym czasie spotykałem, były bezlitosne. Po co płynąć kajakiem
Wisłą?!
Kajakarze perswadowali mi, że nie warto, bo to nieciekawa rzeka.
Inni ludzie pukali się w czoło, że jest brudna. Mało kto
przepłynął Wisłę kajakiem, ale nie dlatego że jest to trudne,
chociaż nie jest też wcale takie łatwe, tylko dlatego że wydaje
się to pozbawione głębszego sensu.
Ale takie same głosy słyszałem przed wyprawami na bieguny -
przecież to bez sensu, po co ty tam idziesz.
Okazało się, że Wisła jest takim ukrytym biegunem. Tak naprawdę
nic o niej nie wiemy, poza tym, że płynie oddzielona od nas
wałami.
Polacy bardzo niewiele wiedzą o Wiśle, mniej niż o Tatrach, mimo
że widzą ją z tylu mostów. W Tatrach wielu ludzi przespacerowało
się do Morskiego Oka czy Doliną Kościeliską. Wątpię, żeby również
wielu Polaków przepłynęło choć kawałek Wisłą.
W trakcie letniej wyprawy spotkałem się z kajakarzami z
Grudziądza. W Grudziądzu mieli swoją przystań, ale nigdy nie
pływali po Wiśle. Brali kajaki i wyruszali na Wdę. Nigdy nie
przepłynęli nawet stu metrów po Wiśle. Dlatego właśnie Wisła była
dla mnie tak pociągająca, bo nikt o niej nic nie wiedział. Kiedy o
nią pytałem, słyszałem oparte wyłącznie na emocjach odpowiedzi, że
to bez sensu. Ale kiedy dopytywałem, jak się tą Wisłą płynie, jaki
sprzęt jest potrzebny, kajakarze, którzy tę rzekę lekceważyli,
niczego nie potrafili o niej powiedzieć.
Intuicja podpowiadała mi, że Wisłą warto popłynąć, ale nie
spodziewałem się, że ta intuicja poprowadzi mnie aż tak daleko.
Dwukrotnie popłynąłem Wisłą latem i zimą i ta zimowa wyprawa
zmieniła się w manifestację uczuć patriotycznych. Ludzie
wychodzili na brzeg z biało-czerwonymi flagami, z chlebem i solą,
to było niesamowite, flagi na mostach, ludzie jednoczyli się, przy
tej okazji widać było, jak bardzo Polacy spragnieni są
demonstrowania narodowej dumy.
Nie minęło parę tygodni i Wisła z leniwej rzeki, którą tolerujemy
i ignorujemy: niech sobie będzie, nic do niej nie mamy,
niespecjalnie nas to obchodzi, nagle przemieniła się
przypominając, że nie można jej lekceważyć. Rzeka pokazała
nieznane oblicze. Przyszła powódź, jedna z największych, nie było
chyba gorszego wylania Wisły w powojennej historii Polski.
Niewiele czasu minęło i moje słowa nabrały innego znaczenia.
Wypłynęły wyłącznie z intuicji, bo jakoś musiałem uzasadnić
kajakowy spływ Wisłą. Słowa, że nie można rzeki lekceważyć, ludzie
przyjmowali sceptycznie. Widzieli w tym wszystkim jedynie wyczyn,
to że płynę zimą, śpię w namiocie i odżywiam się rybami.
Widzieli zewnętrzną warstwę czynów, a nie docierało do nich
rzeczywiste przesłanie wyprawy. Dopiero powódź pokazała znaczenie
tego, co mówiłem - że nie można odwracać się do natury plecami, bo
ona zawsze jest od nas potężniejsza.
Sam odkrywałem sens projektu „Wisła" stopniowo. Najpierw wydawało
mi się jedynie, że Wisła jest warta tego, żeby nią przepłynąć, że
biegunów nie trzeba szukać daleko. Sądziłem, że odkryłem jakiś
biegun, to znaczy piękny kawałek Polski, zapomniany, zlekceważony,
zduszony, funkcjonujący w zbiorowej świadomości jedynie jako
ściek, a w rzeczywistości będący czymś zupełnie innym. Miałem
wiele potwierdzeń takiego myślenia. Spotkałem wówczas Artura
Tabora, który zginął potem w Mongolii, jednego z najlepszych
fotografów natury w Polsce.
Wychował się nad Wisłą, ale przez długi czas nie poświęcał jej
uwagi.
Sfotografował Bug, zrobił o nim piękny album, a zapomniał o
miejscu, w którym się urodził. Wychował się nad rzeką, ale jeździł
gdzieś daleko, żeby robić zdjęcia. Dopiero na pewnym etapie swego
życia odkrył Wisłę i stwierdził wtedy, że nie musiał się nigdzie
ruszać, bo piękna natura istniała obok niego. Wydał wspaniały
album o Wiśle, miał niesamowite plany. Wisła stała się dla niego
kosmosem. Wielu ludzi podkreśla, że mieszkając nad Wisłą, szukali
szczęścia gdzieś dalej, nie zdając sobie sprawy z tego, co mają
pod ręką. To prawda dotycząca całej Polski. Kompletnie nie
docenialiśmy rzeki, a teraz przynajmniej zastanawiamy się nad
Wisłą. Jeszcze parę lat temu była ściekiem, jak pisał Herbert,
rowem, którym płynie mętna rzeka. Herbert oddawał uczucia Polaków
wobec Wisły. Chociaż była to przenośnia służąca opisaniu świata
politycznego, dokładnie oddawała myślenie Polaków o Wiśle: tak, to
taki rów, którym płynie mętna woda.
Może dwadzieścia lat temu rzeczywiście była tak zanieczyszczona,
co było skutkiem naszej działalności. Tak ją zniszczyliśmy, a
Wisła oczyściła się przez to, że ma niesamowite zdolności
regeneracji. Najważniejsze w tym wszystkim było odkrywanie dobra,
które znajdowało się na wyciągnięcie ręki, ale żeby je odkryć,
trzeba było pokonać opór otoczenia. Dopiero wówczas odsłoniło się
coś, co jest częścią życia otoczenia twierdzącego, że to
bezsensowne przedsięwzięcie. Oczywiście nie jestem jedyny, wielu
ludzi wierzy w Wisłę i wie jak jest piękna.
Ale w swoim otoczeniu byłem jedynym, który uporczywie dążył do
odkrycia tej prawdy. Chciałem tej Wisły dotknąć, nawet jeżeli
wszyscy mówili, że to ściek. Chciałem się przekonać, czy nie jest
inaczej.
Paradoksalnie czasem coś znajduje się bardzo blisko, a ludzie
patrzą i nie dostrzegają tego. Wisła jest dobrą metaforą naszego
życia i tego, jak ważna jest umiejętność nie tyle przeciwstawiania
się innym, ile trwania przy własnym zdaniu i podążania za
intuicją. Trzeba trwać przy swoim i starać się badać, jaka jest
rzeczywistość. Do tego zawsze mamy prawo.
Ja zawsze staram się dotknąć świata. Moje myślenie jest bardzo
proste. Czy jest tak, jak mówią inni, skoro nigdy tam nie byli?
Staram się myśleć, powiedziałbym nawet, łopatologicznie. Przede
wszystkim badam, kiedy ktoś coś głosi, czy rzeczywiście wie, co
mówi. Ludziom bardzo często wydaje się, że coś wiedzą, ale to
tylko pozory. Dlatego warto sprawdzać pochodzenie wiedzy. Czy
ktoś, kto mówi, na czym polega dojście na biegun wie, czym jest
biegun? Strach ma wielkie oczy.
Biegun nie jest aż tak straszny, nawet jeśli czasem strasznym się
staje.
Tak samo Wisła, nie jest wcale tak brudna. Ale też nie jest tak
łatwa i oswojona, potrafi być nieobliczalna.
Może gdzieś blisko ciebie leży ukryty biegun, coś wartościowego i
jeszcze nieodkrytego. Może nie dostrzegasz tego, bo patrzysz na to
tak jak patrzą inni...
Doświadczony ryzykant
Chodziłem po cieniutkim uginającym się lodzie, przechodziłem po
lodowych mostach nad głębokimi szczelinami, skakałem po ruchomych
krach - ale nie uważam siebie za ryzykanta. Nie akceptuję ryzyka
dla ryzyka, hazardu stawiania życia na jedną kartę, ekscytowania
się tym, że żyje się na krawędzi. Ryzyko trzeba umieć oszacować.
Trzeba też nauczyć się odróżniać rzeczywiste ryzyko od wyobrażenia
o ryzyku.
Nigdy nie bałem się samego wyobrażenia o ryzyku. Dopóki czegoś nie
sprawdzę, nie dotknę, nie wypowiadam się na jego temat. Nie jestem
ryzykantem, nie jestem kimś, kto by ryzykował życiem za wszelką
cenę, ale wiem też, że nie wszystko jesteśmy w stanie przewidzieć.
Całe moje doświadczenie mówi mi, że ryzyko rzeczywiste często
czyha na nas w miejscach innych niż się tego spodziewamy.
Zwykle wyobrażamy sobie ryzyko nic nie wiedząc o tym, jak wygląda
ono w rzeczywistości, tyle że z różnicy między rzeczywistością a
wyobrażeniem nie zdajemy sobie sprawy. Tymczasem nasze wyobrażenie
może się mijać z prawdą. Nie tylko w taki sposób, że
przeszacowujemy stopień ryzyka jakiegoś przedsięwzięcia. Równie
dobrze może to działać w drugą stronę. W życiu codziennym
uczestniczymy przecież w wielu ryzykownych sytuacjach, często
nawet tego nie dostrzegając. Wydaje się nam, że wyprawy na
Antarktydę czy w wysokie góry są straszliwie niebezpieczne, a
prawda jest taka, że - oczywiście przy dobrym przygotowaniu - nie
jest to takie straszne jak się ludziom wydaje. Z drugiej strony
jeden nieostrożny ruch kierownicą czy wejście na jezdnię może
skończyć się katastrofą.
Na szczęście zwykle mamy możliwość wyboru, podjęcia na czas
decyzji na tak lub na nie. Wchodzę — nie wchodzę w to. Zdaję sobie
sprawę, że coś polegać będzie na tym, że położę swoje życie na
szali, ale nie cofam się przed tym. Nie mogę powiedzieć, że nie
działo się tak czasem na moich wyprawach. Rzeczywiście jest taki
wybór: życie albo śmierć. Człowiek wybiera życie, ale jednak
świadomie w sytuacji, w której mógłby się jeszcze cofnąć, nie robi
tego, tylko idzie dalej. Często dokonywałem podobnego wyboru przy
przechodzeniu przez szczeliny.
Może pomaga w podejmowaniu podobnych decyzji świadomość, że śmierć
stale jest bardzo blisko nas, z czego nie zdajemy sobie sprawy w
codziennym życiu. Może przez cały czas idziemy po krawędzi...
Życie wcale nie jest tak bezpieczne, jak byśmy sobie tego życzyli.
Więcej ludzi ginie na drogach niż na wyprawach. Tyle że śmierć na
wyprawie jest bardzo nagłośniana, a w mieście pozostaje anonimowa.
Statystyki mówią co innego niż podsuwają nam nasze wyobrażenia.
Statystyki pokazują,
że podróż samolotem jest o wiele
bezpieczniejsza niż podróż samochodem. A jednak wszystkim to
samolot kojarzy się z niebezpieczeństwem.
Ludzie mają wyobrażenia o wyprawach jak o podróżowaniu samolotami.
Tyle że w samolocie pasażer nie ma wpływu na to, co się stanie, a
w wyprawach doświadczenie i przygotowanie mają kolosalny wpływ na
bezpieczeństwo. Niemal zawsze śmierć, wypadek wynikają, także w
przypadku tych najbardziej doświadczonych podróżników, z
popełnienia błędu. Chyba że za pierwszy i podstawowy błąd uznać
samo wyruszenie na wyprawę... Kiedy analizuje się sytuacje, które
doprowadziły do wypadków, odkrywa się, że bardzo często wynikały
one z lekceważenia niebezpieczeństwa, dróg na skróty, błędu w
ocenie ryzyka. Bardzo często tak bywa, to prawda, ale z drugiej
strony często lekceważenie ryzyka sprawdza się, bo przynosi efekt
— docieramy tam, gdzie chcieliśmy się znaleźć. Dopiero gdy
dochodzi do tragedii, stwierdzamy: to był nasz błąd. Życie polega
na popełnianiu błędów, sztuka polega na uniknięciu jednego, który
jest o jednym błędem za dużo. Zawsze analizując drogę, odkryje się
popełnione błędy. Odkryje się też, że były one popełniane do czasu
i dopiero za którymś razem skończyło się to źle.
Ważny jest cały splot okoliczności. Jeden błąd w danej sytuacji
nie ma znaczenia, a w innej splot zdarzeń powoduje, że ten sam
błąd staje się kamyczkiem wywołującym lawinę. Sukces nie wynika z
tego, że nie popełniło się błędów. Chodzi o to, żeby popełnić ich
jak najmniej, a przede wszystkim — żeby w danej sytuacji nie
zrobić tego jednego fałszywego kroku, który ściągnie nas w
przepaść.
Im lepiej jesteśmy przygotowani, tym ryzyko popełnienia błędu jest
mniejsze. Ale zbytnia pewność siebie, wynikająca z bardzo
dokładnych przygotowań czy dotychczasowych doświadczeń,
paradoksalnie może okazać się naszym błędem i to popełnionym na
starcie. Ponieważ dotychczas wszystko nam się udawało, jesteśmy
przekonani, że nasz ekwipunek jest najlepszy jaki może być. Jednak
to, co było najlepsze w danych warunkach, niekoniecznie również
dobrze sprawdzi się w innych. Coś przeniesione w inne warunki, w
inny splot okoliczności może okazać się błędnym założeniem.
Kopiując bezmyślnie wypracowane wzorce, nie zastanawiamy się nad
tym, czy na pewno sprawdzą się ponownie, zaniedbujemy trening, nie
testujemy rozwiązań. Doświadczenie wystawia nas na ryzyko porażki.
Nie wolno traktować niczego tak, jakby to było absolutne,
niezmienne, zawsze prawdziwe. Przypomina mi się w tej chwili
postać Georga Cantora, niemieckiego matematyka, odkrywcy teorii
mnogości i liczb pozaskończonych. Z jego rozważań wynika na
przykład, że paradoksalnie odcinek ma tyle samo punktów co prosta,
w której się zawiera. Bierze się to z tego, że rzeczywistość jest
podzielna w nieskończoność. Można by obrazowo powiedzieć, że każdy
odcinek jest kosmosem. Przenosząc to w rzeczywistość wypraw — w
każdej sytuacji kryje się o wiele więcej problemów i wynikających
z nich konsekwencji niż nam się wydaje. Każda sytuacja jest
wypadkową bardzo wielu zmiennych. Przez to ziarnka piasku urastają
czasem do rangi kamieni.
Ważne jest zatem, byśmy zawsze opanowali sytuację w danej chwili.
Im mniej zmiennych, im mniej nowych dla nas elementów, tym ryzyko
jest mniejsze. Zatem im większa jest nasza znajomość sytuacji,
świata, otoczenia, tym większy jest margines bezpieczeństwa. Ale
tylko do pewnej granicy, bo jeśli poczujemy się zbyt pewnie, jeśli
tylko zaczniemy lekceważyć ryzyko, natychmiast jego poziom
wzrasta. Pewne sytuacje, pewne typy wyzwań najlepiej traktować
jako zjawiska o wysokim stopniu ryzyka niezależnie od naszego
doświadczenia. Dopiero połączenie tych dwóch postaw: doświadczenia
i stałego oszacowywania ryzyka realnie zmniejsza niebezpieczeństwo
popełnienia błędu, który mógłby nas wiele kosztować. Dotyczy to,
według mnie, nie tylko gór czy wypraw ekstremalnych.
Nie bać się na zapas
Czy ryzyko można trafnie oszacować? Istnieje jakiś matematyczny
wzór, według którego można je wyliczyć? Ja go nie znam. Wydaje mi
się natomiast, że wiem, jak przechodzić od ryzyka wyobrażonego do
rzeczywistego. W jaki sposób myśleć, jak patrzeć na rzeczywistość,
by nie popełniać błędu polegającego na tym, że odruchowo uważamy
podróżowanie samolotami za niebezpieczniejsze od jeżdżenia
autostradami.
Informacje o tym jak jest naprawdę, mamy zawsze w zasięgu ręki.
Problem w tym, że w ogóle się nimi nie interesujemy. Poprzestajemy
na ryzyku wyobrażonym, ponieważ bardzo łatwo jest opierać się na
emocjach. Podróż samolotem jest emocjonalnie całkiem inną sytuacją
od jazdy samochodem. Latamy rzadko, a z samochodem mamy do
czynienia zwykle już jako dzieci, jesteśmy z nim oswojeni. Albo
zatrzymujemy się na podobnych emocjach, albo analizujemy dane, po
to by dowiedzieć się, co na temat latania mówi statystyka. Aha -
przekonujemy się - ofiar katastrof samolotowych jest o wiele mniej
niż wypadków na drogach... Może jednak tak być, że mimo iż
przekonamy się, jaka jest rzeczywistość i tak emocje okażą się
silniejsze. Chodzi o zdobycie takiej wiedzy, która pozwoli nam nie
ulegać emocjom.
Musimy zdać sobie sprawę z faktu, że emocjonalne reakcje i oceny
są powierzchowne, zwykle nie dotykają rzeczywistości. Ja staram
się zawsze zbadać temat i nie bać się na zapas. Przecież dopóki
nie wyruszę, nic mi nie grozi, tutaj jestem bezpieczny, nie muszę
się bać, mogę za to pomyśleć, analizować, czytać. Ludzie często po
pierwszej emocjonalnej reakcji nie próbują dalej nic robić,
niczego nie zgłębiają. Stwierdzają, że to jest niebezpieczne, to
nie dla mnie, nigdy bym tego nie zrobił, nawet gdyby mi zapłacono
milion dolarów! Nie pójdę na żaden biegun! Nie podejmują żadnej
próby, choćby zbliżenia się w myślach do tego, co budzi w nich
takie obawy.
Ja na podstawie swoich doświadczeń wiem już, jak bardzo zmienia
się rzeczywistość, gdy zaczynamy ją poznawać, kiedy nie
pozostajemy na poziomie wyobrażonego niebezpieczeństwa. Tylko
wówczas, gdy zbliżamy się do celu budzącego lęk, możemy przekonać
się, którędy tak naprawdę biegnie granica naszych realnych, a nie
wyobrażonych możliwości. Nie podejmując wyzwań poruszamy się po
utartej ścieżce, ograniczamy nasze życie, nasze poznawanie i
odczuwanie świata. To jakbyśmy nie wystawiali nosa poza miasto, bo
w lesie są wilki. Moja mała córa, Pola, bardzo boi się wilków.
Gdzie nie pojedziemy, pyta, czy nie ma tam wilków. Możemy pozostać
na takim poziomie lęku przed wilkami, które czyhają na nas
wszędzie, a możemy to zbadać. Wtedy okazuje się, że wilki żyją
dzisiaj tylko w najdzikszych ostępach i nie ma czego się bać.
Strach ogranicza dostęp nie tylko do ryzykownych sytuacji, ale być
może w ogóle do tej części świata, która byłaby dla nas piękna,
warta poznania, która tylko czeka na to, byśmy ją odkryli dla
siebie. Ale stawiamy przed sobą zamknięte bramy i nawet nie
próbujemy dowiedzieć się, co znajduje się po drugiej stronie. Nie
robimy tego nie tylko realnie, w fizycznej przestrzeni, ale także
mentalnie, w myślach.
Często już na początku naszego życia, gdy decydują za nas dorośli,
uczymy się takiego funkcjonowania, które polega na ustalaniu
barier.
Przyzwyczajamy się do tego i potem przez całe życie uważamy, że te
bramy realnie istnieją. Bramy z napisem: dla Jana Kowalskiego,
czytaj: dla mnie wstęp surowo wzbroniony. Wszędzie dookoła widzimy
te bramy.
Mnie ciekawią nieznane światy. Próbowałem na przykład malować, ale
okazało się, że nie potrafię. Gdyby mi to wychodziło, wcale bym
się nie wstydził niedojrzałości swoich prób i malowałbym dalej.
Kiedy coś mnie napędza, nie mówię sobie w punkcie wyjścia: może
bym i chciał, ale nie potrafię, wstydzę się, przecież ja brzydko
maluję. Zawsze coś namaluję. Nie śpiewam, bo wiem, że nie mam
głosu, ale jestem przekonany, że gdybym poświęcił na to bardzo
dużo czasu, jakoś dawałbym sobie radę. Nie trafiłbym na operową
scenę, ale na rodzinnym albo koleżeńskim spotkaniu mógłbym
zaimponować. Ponieważ wiem, że czas, który mam do dyspozycji, nie
rozciąga się w nieskończoność, wybieram inne pomysły. Ale nie boję
się śpiewania, malowania, gotowania.
Mamy w głowach takie gotowe kalki: nie umiem gotować, nie
zaśpiewam, nie zatańczę. Oczywiście nie chodzi w życiu o to, żeby
robić wszystko, ale dobrze jest mieć ciekawość świata i
praktykować ją nawet w zwykłych sprawach. Jeżeli potrafimy
przełamać się w mniejszych zdarzeniach, będziemy umieli przełamać
się też w większych. Boimy się śmieszności, bo inni zobaczą, że
nie jesteśmy w czymś najlepsi.
Człowiek nie może być jednakowo dobry we wszystkim. Nie warto bać
się tego, że w czymś nie jesteśmy doskonali. Liczy się to, że
próbujemy.
Kto wie, może okaże się, że w czymś, o czym byliśmy przekonani, że
jesteśmy beznadziejni, nagle odkryjemy swoje powołanie? Zdarza
się, że ludzie zaskoczeni sytuacją próbują po raz pierwszy czegoś,
na co pewnie nigdy nie zdobyliby się sami z siebie, i mówią: ojej,
jakie to fajne.
To wyjście poza klatkę, otwarcie bramki, o której byliśmy
przekonani, że zabrania wstępu na dany teren.
Jako uczeń brałem udział w wielu szkolnych konkursach. Nie było
dla mnie żadnym wstydem, gdy w czymś nie byłem najlepszy. Zawsze
czegoś się przy okazji uczyłem, zawsze towarzyszyła temu
satysfakcja, że poznałem coś nowego, czymkolwiek by to było,
biegiem przełajowym, konkursem bibliotecznym czy olimpiadą
biologiczną. Były też inne korzyści. Kiedy wygrywałem, dostawałem
książkę albo sprzęt sportowy, a gdy przegrywałem, nic złego się
nie działo, nie było za to żadnej kary. Być może gdyby spotykały
mnie kary za to, że nie byłem pierwszy, gdybym dostawał wtedy w
skórę od rodziców przenoszących na mnie własne ambicje, może
zacząłbym bać się uczestnictwa w konkursach. Ale rywalizacja
polegała na tym, że były nagrody, a nie było kar. To dobry system
pobudzania ciekawości, polecam.
Bez trudu możemy wyobrazić sobie wyprawę, która nie doszła do
celu, bo zlekceważono niebezpieczeństwa. Trudniej jest nam
pomyśleć o wyprawie, która nie dotarła gdzieś z powodu nadmiernej
ostrożności.
Ale tak również bywa, choć oczywiście pierwszy schemat jest
częstszy.
Dzieje się tak, dlatego że gdy człowiek wpada w rytm wyprawy,
potrafi zatracić się w dążeniu do celu. Bardzo powiększa się wtedy
skłonność do ponoszenia ryzyka, a spada poziom ostrożności. Wiem
to po sobie.
Przed prawie każdą wyprawą przyjmowałem, że tego, tego i tego nie
będę robił, a po tygodniu czy dwóch wszystko to robiłem.
Sztywne założenie, że będziemy starali się nie popełnić żadnego
błędu, na ogół nie doprowadza nas do celu. Takie nastawienie może
nawet spowodować, że w ogóle nie wyruszymy. Przed drogą musimy z
góry zaakceptować pewien poziom ryzyka, inaczej nie podejmiemy
wyzwania. A z drugiej strony nawet maksymalna ostrożność nie
gwarantuje bezpieczeństwa. Zygmunt Heinrich, polski himalaista,
był człowiekiem niezwykle ostrożnym. Zwykł mawiać, że Mount
Everest nie jest wart odmrożonych palców. Zginął w lawinie
uczestnicząc w tragicznej ekspedycji, w której poniosła śmierć
większość jej uczestników. Jedyny człowiek, który wówczas przeżył,
Andrzej Marciniak, który był moim przyjacielem, zginął w 2009 roku
w Tatrach. Ocalał w tamtej tragedii, a zginął wspinając się, w
zdawałoby się, niegroźnych słowackich Tatrach.
Zygmunt Heinrich był wzorem ostrożności, człowiekiem, który
potrafił zawrócić w ostatniej chwili spod samego szczytu. Bardzo
trudno jest potem ocenić, czy było to uzasadnione, czy z powodu
ostrożności nie osiągnęliśmy czegoś, co było do zdobycia. Często
jednak instynkt podpowiada nam w takich momentach najlepsze
decyzje. Tak było w drodze na Gunnbjorns Fjeld, najwyższy szczyt
Grenlandii. Po przejściu jedenastu kilometrów, na trzysta metrów
przed szczytem, zawróciliśmy i to uratowało nam życie. Instynkt
zaczął podpowiadać, że dalsza droga byłaby zbyt niebezpieczna.
Jakby nagle włączyła się syrena, czerwona lampa, sygnał
niebezpieczeństwa. Tak właśnie działa instynkt. Jesteśmy już
blisko szczytu, ale pojawia się ryzyko załamania pogody, nie
wiadomo, jak to będzie i nie wiadomo czy wrócimy. Rzeczywiście
droga na szczyt nie była taka łatwa jak się wydawało, właśnie
trzysta ostatnich metrów było najgorszych. W zamieci można było
łatwo spaść i zginąć.
Ledwo wróciliśmy do bazy, niektórzy byli już na skraju
wyczerpania.
Gdybyśmy w tamtym momencie nie zawrócili, część z nas na pewno by
nie przeżyła.
Słychać syrenę, zapala się czerwona lampka, trzeba to dostrzec.
Szczyt był blisko, wydawało się, że zdołamy do niego dotrzeć,
zdania między członkami wyprawy były podzielone. Iść dalej czy
wracać?
W końcu zrobiliśmy coś w rodzaju głosowania, chociaż ja byłem
pewien, że trzeba się zwijać, i razem podjęliśmy decyzję o
odwrocie. Była to sytuacja, że szczyt był niedaleko, ale śmierć
jeszcze bliżej, a droga prowadząca do bezpiecznego miejsca
niepewna. Lepiej powiedzieć, że szczyt może jeszcze poczekać.
Trzeba jasno widzieć swój cel: czy jest nim wejście na szczyt, czy
też celem jest wejście na szczyt i powrót do bazy. To dwie różne
rzeczy. Ludzie często je mylą, widzą osiągnięcie celu w wejściu na
szczyt, a nie widzą pełnej drogi, czyli osiągnięcia celu i powrotu
do życia, do świata. Szczyt jest w połowie drogi.
Z ryzykiem trzeba umieć się oswoić i nawet z nim współdziałać.
Trzeba mieć łut szczęścia. Myślę, że ja miałem go sporo, nawet w
działalności firmy. Jest tak wiele potencjalnych zagrożeń, ludzie,
z którymi współdziałamy, są przecież równie nieprzewidywalni jak
pogoda.
Gdyby zacząć to wszystko analizować, brać pod lupę każde
zagrożenie, strach byłoby codziennie się budzić, wstawać z łóżka i
wychodzić poza próg domu. Nie dziwię się ludziom, którzy boją się
nowych sytuacji, bo dostali tyle ciosów od życia, od przyjaciół,
do których mieli zaufanie, że nie potrafią zaufać, że coś może się
jeszcze dobrze ułożyć. Ale trzeba odnaleźć w sobie chęć próbowania
mimo wszystko.
Czytać i pisać po japońsku
Pokonywanie trudności niekoniecznie polega na samej sile, na tym
żeby uderzać w coś z impetem i przełamywać bariery. Często lepszy
efekt zapewnia elastyczność, dzięki której możemy uchylić się
przed ciosem, dostosować do sytuacji, a nawet przestraszyć.
Słabość także można wykorzystać do pokonywania trudności.
Działając nie siłą, tylko unikiem, paradoksalnie możemy przeszkodę
uczynić częścią drogi.
Przychodzą mi na myśl wschodnie sztuki walki, gdzie siłę
przeciwnika wykorzystuje się do tego, żeby popchnęła nas naprzód.
Siłę można odkrywać we własnych słabościach, one w końcu też
czemuś służą.
A gdy sytuacja wydaje nam się zamknięta, nie do przezwyciężenia?
Moje doświadczenie mówi mi, że często najciemniej jest pod
latarnią.
Wydaje się jasne i oczywiste, że nie mamy szans, ale ten świat
jest zawsze trochę bogatszy niż to, co o nim w danej chwili wiemy.
Im większa jest nasza wiedza o świecie, o jego bogactwie, tym
łatwiej i bezpieczniej możemy się w nim poruszać. Ale nie należy z
tym przesadzać. Szukając ciągle czegoś nowego możemy się w tym
zagubić. Jest czas gromadzenia i czas, kiedy dobrze jest się
pozbyć nadmiaru przedmiotów czy wiedzy. Trochę tak jak z
książkami. Mamy w swojej domowej biblioteczce te, które
przeczytaliśmy i które lubimy, ale wracanie ciągle do tego samego
księgozbioru nie będzie nas po jakimś czasie rozwijać. Niekiedy
trzeba pozbyć się części własnych książek, niekiedy być może
lepiej przestać aktywnie się czymś zajmować, a zrobić miejsce
nowym książkom, nowej wiedzy. Oczywiście w zgodzie ze sobą, a nie
na zasadzie, że pójdziemy do księgarni i kupimy sto nowych książek
jak leci, alfabetycznie. Jako podróżnik doszedłem do pewnej
granicy, do swoich biegunów.
Oczywiście mógłbym dalej to robić, mógłbym skupić się wyłącznie na
podróżach. W pewnym momencie dostrzegłem jednak, że doświadczenie,
które zdobyłem, użyte w innej konfiguracji może zagwarantować
poczucie spełnienia czy harmonii. Odkrywanie świata prowadziło
mnie nie tylko w stronę ekstremalnych wypraw, ale też pomagania
innym. W tym wszystkim ważne jest zwiększanie możliwości, nie tyle
technicznych, związanych ze sprzętem, ile dotyczących naszego
umysłu.
To że dokładnie poznam techniczne uwarunkowania jakiejś podróży,
ma według mnie mniejsze znaczenie niż to, że np. w pewnym okresie
życia praktykowałem jogę czy że stale uczę się języków. Takie
rzeczy rozwijają mój umysł. Można by powiedzieć, pół żartem, pół
serio, że nawet wiedza o feng shui przydaje się w drodze na
biegun. Feng shui polega na dążeniu do harmonii, pomaga w
odkrywaniu roli szczegółów, które wydają się bez znaczenia, a mają
duży wpływ na nasze samopoczucie.
Wydaje nam się, że nie ma znaczenia, w jaki sposób ustawione jest
łóżko w pokoju, bylebyśmy się wyspali. Okazuje się jednak, że
kiedy zostało ustawione niewłaściwie, za dnia gorzej
funkcjonujemy. Feng shui uczy, jak odkrywać strukturę świata, w
którym funkcjonujemy. Jeśli uczymy się czegoś o pewnym fragmencie
rzeczywistości, doświadczenia, które zgromadziliśmy w jednej
dziedzinie, możemy przenosić do drugiej.
Co z feng shui można przenieść do dziedziny ekstremalnych wypraw?
Choćby właśnie analizę sytuacji, umiejętność dostrzegania ukrytych
stron danej struktury. Oczywiście, równie dobrze może to być inna
wiedza, feng shui jest tylko przykładem.
Dzisiaj wydaje nam się, że kiedy zajmujemy się jedną dziedziną,
powinniśmy się w niej wyspecjalizować, a inna wiedza jest zbędna
jak balast. Zgłębianie jednej, podstawowej dla nas dziedziny jest
oczywiście niezbędne. Powinniśmy jednak zadawać sobie pytanie o
cel, o to, czemu służyć ma zdobywana przez nas wiedza. Powiedzmy,
że zamarzyło mi się, żeby zostać kierowcą wyścigowym. Jaka wiedza
i jakie umiejętności są potrzebne? Czy powinienem skupić się na
budowie samochodu, na zaletach paliwa, konstrukcji silnika? Czy
potrzebna jest mi wiedza konstruktora silników samochodowych, czy
po to, by zdobywać pierwsze miejsca w wyścigu, potrzebna jest mi
przede wszystkim inna wiedza czy trening fizyczny? Albo sztuka
relaksacji? Ktoś powie - co może mieć wspólnego z wyścigami
samochodowymi sztuka relaksacji? Otóż aby uodpornić się na stres,
jest nam ona bardziej potrzebna niż mechanika. Różne rzeczy
okazują się ważne w wyprawach, nie tylko poznawanie parametrów
sprzętu, ale także ogólna wiedza o świecie. Wiedza techniczna to
jedno, ale rozwój umysłu to drugie, to właśnie dzięki niemu mogę
osiągnąć przewagę w szybkiej jeździe samochodem.
Dzięki ogólnej wiedzy możemy w pewnej strukturze dostrzec rzeczy,
które inaczej pozostałyby niezauważone, a mogłyby mieć ukryty
wpływ na nasze osiągnięcia. Gdy poznajemy inną dziedzinę wiedzy, z
dystansu lepiej widzimy tę „naszą”. To tak jak z językami: gdy
znamy tylko jeden, nasz własny, posługujemy się nim i tyle. Kiedy
zacząłem uczyć się innych języków, zauważyłem, że lepiej
poznawałem język polski. Słowa, których znaczenie wydawało mi się
oczywiste, nagle odkrywały przede mną swój głębszy sens. Choćby
słowo Norwegia, oczywiste w języku polskim, wiadomo, że to ten
kraj. Ale angielska nazwa Norwegii -„Norway", czy niemiecka
„Norwegen", pochodzi od słów „north" i „way" lub w wersji
niemieckiej „Norden" i „Weg", co oznacza drogę na północ. To już
trochę więcej niż samo słowo Norwegia, które oznacza jedynie
określone miejsce na mapie. Albo banalna autostrada, połączenie
dwóch słów: „auto" i „strada", czyli droga dla samochodów w języku
włoskim. Słowa przez nas używane mają czasem głębsze znaczenie,
które paradoksalnie możemy poznać zgłębiając inne języki.
To nie znaczy, że mamy stawać się filologami. Trzeba określić
poziom wiedzy, który jest nam potrzebny. Zależy to od tego, jaki
zakładamy w tym wszystkim cel. Nie musimy mieć akcentu native
speakera, żeby rozumieć związki między słowami. Ważna jest
umiejętność wyważenia, określenia granicy potrzebnej wiedzy. Kiedy
widzimy, że coś nie jest już nam potrzebne, nie jesteśmy w stanie
tego użyć, niewiele już znaczy, wtedy można się zatrzymać,
stwierdzić, że taki poziom opanowania danego języka wystarcza. Ja
stwierdziłem, że gdy potrafię już czytać i pisać, ten poziom
wiedzy jest dla mnie w sam raz.
W przypadku języka japońskiego okazało się to niemożliwe, bo żeby
nauczyć się czytać, musiałbym poświęcić na to od dwóch do pięciu
lat. Dokonałem więc wyboru, że wystarczy mi mówienie na całkiem
podstawowym poziomie. To chyba dobra ilustracja tego, że
specjalizacja i ogólna wiedza współzależą. Potrzebne jest jedno i
drugie, tylko pytanie, w jakich proporcjach.
Polarnik na pustyni
Może dziś trochę dziwić, jak to się stało, że kolejną dużą wyprawą
po biegunach i „Solo Transantarctica" stała się ekspedycja na
Pustynię Gibsona. Gdzie Rzym, gdzie Krym... Ale pustynia od dawna
była w moich marzeniach. Pamiętam, że szedłem przez Grenlandię z
Wojtkiem Moskalem, który wiele opowiadał mi o Australii. Myśl o
przejściu przez australijską pustynię pojawiła się wtedy w mojej
głowie, ale dotyczyła innego terytorium, myślałem o Pustyni
Simpsona. Często wracałem potem myślami do Australii. W świecie
rzeczywistym rozegrało się to tak, że gdy wróciłem z kolejnej
wyprawy przez Atlantyk, spotkałem się z propozycją udziału w
wyprawie przez Australię.
Zadecydował przypadek? Niezupełnie. Nie zachowuję się tak, że
przyjmuję każdą propozycję i próbuję wszystkiego. Dostaję,
szczególnie teraz, wiele różnych ofert, a jednak nie budzą one we
mnie chęci, żeby ruszać gdzieś w drogę. Ale gdy otrzymałem tamtą
propozycję, to jakby rzeczywistość odpowiedziała po raz kolejny na
moje ukryte marzenia.
Być może kiedyś zrealizowałbym sam taką wyprawę przez pustynię.
Fakt, że Holendrzy Marc Cornelissen i Edmund Offner, właśnie
organizowali wyprawę przez Pustynię Gibsona, znaczył w tym
wszystkim tylko tyle, że było mi łatwiej, bo nie musiałem brać na
siebie całego ciężaru organizacyjnego. Gdybym musiał zajmować się
tym sam od początku, musiałbym poświęcić na to z rok. A tak
zostałem zaproszony jako ekspert do udziału w wyprawie.
Polarnik ekspertem od przechodzenia przez pustynię? A dlaczego
nie? Struktura sytuacji jest taka sama, dlatego doświadczenia
polarne można przenosić w dziedzinę pustynnych ekspedycji. Wysiłek
ciągnięcia sanek czy wózków, samowystarczalność w terenie, na
którym nie ma możliwości naturalnego zdobycia pożywienia - te
wyzwania niczym się od siebie nie różnią. Powiedziałbym nawet, że
dużo łatwiej jest przenieść doświadczenia z rzeczywistości
skrajnie odmiennych, a tak naprawdę o podobnej strukturze, niż z
sytuacji nie tak bardzo różnych, ale o innej strukturze. Łatwiej
przejść pustynię polarnikowi niż himalaiście. Dynamika sytuacji
jest bardzo podobna, i tu pustynia, i tam pustynia, tam lodowa, tu
piaszczysta, w obu przypadkach są ludzie, którzy ciągną ze sobą
całe wyposażenie. Różnica polega na szczegółach, choć oczywiście
nie są one błahe, bo na przykład na Antarktydzie woda jest
dostępna, wystarczy stopić lód, a na pustyni wodę trzeba ze sobą
transportować. Na pustyni są za to zwierzęta, które można zabijać
(choć my akurat nie robiliśmy tego).
W biznesie jest to jeszcze bardziej widoczne. Istnieją sytuacje
polegające na tym, że człowiek, który powiedzmy zarządzał Pepsi
Colą zostaje prezesem firmy komputerowej Apple, albo człowiek,
który zarządzał Pepsi Colą, zarządza koncernem produkującym
Boeingi. Podstawowe parametry, czyli zarządzanie ludźmi,
zarządzanie wiedzą, motywacja, wyznaczanie celów - to wszystko
daje się transferować. Ze skrajnych warunków, czyli bardziej
konkurencyjnego rynku, łatwiej przenieść się do firmy o bardziej
skomplikowanej strukturze, ale działającej na prawach monopolisty,
niż odwrotnie.
Przekładając to na polskie realia: ludzie, którzy zarządzają
spółkami Skarbu Państwa, gdzie tak wiele rzeczy jest dawanych,
przyzwyczajają się do tego, że ich ewentualne błędy nie są
weryfikowane przez życie. Poczta Polska co najwyżej będzie musiała
postarać się o dodatkowe dofinansowanie z budżetu. Gdyby był to
prywatny biznes, firma mogłaby nawet zbankrutować, bo życie
weryfikuje ją każdego dnia. Łatwiej zatem przenieść się osobie,
która zarządzała w prywatnym biznesie, do monopolistycznej spółki
finansowanej z budżetu państwa niż odwrotnie, po długoletnim byciu
menedżerem spółki budżetowej przenieść się do prywatnego biznesu.
Rodzaj produkcji czy usług ma mniejsze znaczenie.
Gdybym założył firmę kurierską i mógł na stanowisku prezesa
obsadzić albo menedżera z Poczty Polskiej, albo menedżera z innej,
o wiele bardziej konkurencyjnej branży, na przykład sprzedaży
komputerów, na pewno wybrałbym tego z branży komputerowej. W
usługach pocztowych istotą jest logistyka. Logistyk z prywatnej
firmy na pewno ma większe doświadczenie niż człowiek, który
zarządzał jakimś segmentem molocha o nazwie Poczta Polska. Inne są
też problemy. W prywatnej firmie chodzi o to, żeby stworzyć
efektywne przedsiębiorstwo i zarabiać pieniądze. A w poczcie
państwowej są bardzo silne związki zawodowe, wobec czego potrzebne
są całkiem inne umiejętności, na przykład negocjacyjne. Menedżer
Poczty Polskiej, wydaje mi się, jest skoncentrowany przede
wszystkim na tym, żeby dogadać się ze związkami zawodowymi z
jednej i Ministrem Skarbu z drugiej strony. Dopiero później może
zajmować się poprawą efektywności działania poczty.
W prywatnej firmie umiejętność prowadzenia negocjacji ze związkami
często do niczego się nie przydaje. Podobieństwo branż nie oznacza
więc podobieństwa umiejętności.
Różnica między światem polarnym i pustynnym nie miała więc takiego
znaczenia. Ja na pustyni czułem się wręcz komfortowo. Oczywiście
droga wiązała się z wysiłkiem, trzeba było pokonywać różnego
rodzaju trudności, ale sytuacja była o wiele bardziej luksusowa
niż na Antarktydzie. Wiele doświadczeń, które zdobyłem w świecie
polarnym, mogłem przenieść na nową rzeczywistość. Mój trening
przed australijską wyprawą polegał w dużym stopniu na powtarzaniu
tego, co robiliśmy przed wyprawą na biegun północny z Wojtkiem
Moskalem. Spędziliśmy wtedy trzy dni zimą nad Morskim Okiem, a
później znalazłem pustynię idąc z Helu do Łeby. Wziąłem cały
pustynny sprzęt, chciałem poczuć się tak, jakbym szedł przez
prawdziwą pustynię. Wędrowałem więc plażą, nie zachodziłem do
miejscowości po drodze, miałem ze sobą wodę, spałem na piasku. To
była namiastka pustyni. Bardzo mi to pomogło. Inni członkowie
wyprawy, z tego co wiem, nie odrobili zadań domowych i było to
potem źródłem problemów, bo na pustyni zderzyli się z czymś, czego
wcześniej nie doświadczyli. Ja zetknąłem się przynajmniej z
namiastką i dzięki temu wiedziałem na przykład, że najlepsze w
takiej drodze są górskie buty. Mówię o namiastce, ale tak naprawdę
droga z Helu do Łeby to były dwa czy trzy dni ciężkiego marszu.
Kiedy doszedłem do celu, może nie byłem ledwo żywy, ale na pewno
bardzo zmęczony. Za to pierwszy szok miałem za sobą. Inni
przeżywali go dopiero przez kilka pierwszych dni wędrówki przez
Pustynię Gibsona.
Ja w tym samym czasie nie byłem aż tak obciążony i mogłem
zregenerować się psychicznie. Trzy pierwsze dni są zawsze bardzo
trudne.
Musimy maszerować, a zarazem zapoznawać się ze sprzętem i jeszcze
w tym wszystkim zachować psychiczne rezerwy, żeby odnawiać siły.
Pustynia piaszczysta okazała się podobna do lodowej, ale
oczywiście nie we wszystkim. Struktura powtarzała się, ale nie
skali 1:1. Podobne jest podobne, ale tylko w pewnym zakresie.
Trzeba uważać na różnice, nowe elementy i wynikające z nich
niebezpieczeństwa, inaczej można polec. Najgorzej jest stworzyć w
wyobraźni taki obraz, że skoro mamy już pewne doświadczenie, to
będzie dość łatwo. Przecież poradziłem sobie w świecie ostrej
konkurencji, więc bez problemu dam sobie radę tam, gdzie jest ona
mniejsza. Możemy zostać nieprzyjemnie zaskoczeni przez
rzeczywistość. Każde ekstremalne wyzwanie jest wyzwaniem, w nowe
wyprawy musimy włożyć podobny wysiłek jak poprzednio. Jeżeli
oczekujemy czegoś innego, wtedy zderzenie z rzeczywistością jest
tak mocne, że może nas powalić i nawet doprowadzić do decyzji o
rezygnacji.
Gdy jesteśmy nastawieni na przyjemny spacer, a nagle każą nam biec
w maratonie, nasza motywacja może gwałtownie spaść. Przychodzimy
na start z nastawieniem, że przespacerujemy się, to co prawda
czterdzieści kilometrów, ale przecież już nieraz taki dystans
pokonywaliśmy, więc będzie przyjemnie. I nagle taśma pod nami
zaczyna się bardzo szybko przesuwać, a my nie możemy spokojnie
maszerować, tylko musimy biec w tempie jej przesuwania się. Raptem
uświadamiamy sobie, że maraton to czterdzieści kilometrów i
stwierdzamy, że nie damy rady. Już po pierwszym kilometrze
dochodzimy do wniosku, że byliśmy nastawieni na coś innego, miało
być inaczej, a jest nerwowo, ciężko i jesteśmy już zmęczeni.
Lepiej przyjść na maraton z nastawieniem przebiegnięcia całej
trasy i nawet pokonać dystans w wolniejszym tempie niż odwrotnie,
być nastawionym na długi, ale jednak spacer, a w trakcie trasy
przekonać się, jaka to trudna dyscyplina. Ludzie, którzy
wykruszają się na początku drogi zwykle rezygnują, dlatego że byli
przygotowani na coś innego.
Zadziałał mechanizm, o którym wspominałem: nie przejmujmy się za
bardzo trudnościami, mówimy: zobaczymy jak tam będzie, może jakoś
damy sobie radę. Jeśli naszą motywacją jest zdanie, że nie będzie
tak źle, a potem okazuje się, że jest źle, nasza gotowość
działania łatwo się ulatnia.
Oczywiście nie należy przesadzać i widzieć przed sobą nie wiadomo
jakie przeszkody, bo to również nie sprzyja motywacji. Gdy mówimy
sobie, że nie jest tak źle, ale zarazem staramy się zdobyć wiedzę
o rzeczywistości i przygotowujemy się do spotkania z nią, mamy
wtedy największe szanse, że damy radę. W działaniach moich
towarzyszy w wyprawie przez Pustynię Gibsona zabrakło etapu
przygotowań, a wynikło to z ich przekonania, że nie będzie tak
źle. Nie nastawiali się psychicznie na trudne sytuacje.
Z trudnościami trzeba się liczyć, ale jeśli zabraknie nam wiary i
nadziei, to przygotowania mogą nas przytłoczyć. Zaczniemy mówić:
nie damy rady, będzie na pewno strasznie ciężko, przecież
temperatura dochodzi tam do plus 50 stopni, po co mi to, jestem na
to za słaby. Ważne są obie strony medalu, nadzieja i respekt,
wiara, ale też drobiazgowe przygotowania. Trzeba obu tych rzeczy,
żeby pomyślnie zmierzyć się z ekstremalnymi wyzwaniami. Początkowo
mieliśmy przejść pustynię w piątkę: dwójka Holendrów Marc i
Edmund, Kanadyjka Denise, Brazylijczyk Thomas i ja, ale po
pierwszym dniu treningu na pustyni w rzeczywistych warunkach nasz
zespół zmniejszył się prawie o połowę.
Denise i Thomas postanowili nie wyruszać w podróż.
Zespół, lider i hamulcowi
Być może oboje moi potencjalni towarzysze drogi na Pustyni
Gibsona, uczestniczyli wcześniej w wyprawach, na których
rzeczywiście nie było tak źle. Mogli więc uznać, że w mówieniu o
trudnościach drogi przez pustynię więcej jest koloryzowania niż
prawdy. A ponadto choć mieli pewne wyprawowe doświadczenia, to
jednak uczestniczyli w wyprawach nieudanych, które nie osiągały
celów albo były tylko pewnym etapem. Chyba żadna z tych dwóch osób
nie uczestniczyła w jakiejś wyprawie od początku do końca. Thomas
Brandolin, Brazylijczyk, próbował bodaj dojść na biegun
magnetyczny, ale była to nieudana próba.
Czyli miał raczej doświadczenie w zawracaniu... Ale do tych
wniosków doszedłem później, już po wyprawie. Kiedy się poznaliśmy,
Holendrzy, Kanadyjka i Brazylijczyk byli dla mnie jedynie ludźmi,
którzy chcieli przejść przez Pustynię Gibsona. Nie analizowałem
ani ich doświadczenia, ani przygotowań. To być może było błędem.
Przed własnymi wyprawami zawsze długo i starannie dobierałem jej
uczestników. Ale tu nie było takich możliwości. Na ogół takich
możliwości nie mamy... Byłem tylko członkiem wyprawy, zespół był
mi w jakimś sensie narzucony. Nie czułem się upoważniony do tego,
żeby kwestionować jego skład. Nie miałem takich kompetencji i nie
było to moją rolą. Skupiłem się na tym, że jestem członkiem
wyprawy, zostały ustalone moje obowiązki i moim udziałem było
wypełnianie tych zadań.
To inna sytuacja, inna odpowiedzialność i inny horyzont. Odmienna
jest perspektywa członka wyprawy, który analizuje jedynie własny
sprzęt i własne możliwości, a inna jest perspektywa człowieka
planującego całą wyprawę. Dwie całkowicie różne role. Dobrze,
jeśli członkowie zespołu wspierają lidera swoim doświadczeniem,
ale zazwyczaj ludzie ograniczają się do własnych ról. Jeżeli moją
rolą jest bycie członkiem zespołu, uczestnikiem wyprawy, nie
wnikam jak lider w całość sytuacji. Wystarczy, gdy będę ją widział
jedynie bardzo ogólnie.
Nie jest przy tym wskazane, żeby w zespole każdy był liderem. Kto
był liderem w drodze przez Pustynię Gibsona? Trudno powiedzieć.
Nie było zdecydowanego przywódcy. Można by chyba powiedzieć, że to
ja wspólnie z Markiem Cornelissenem byliśmy liderami. Powtórzyła
się sytuacja, którą przeżyłem z Wojtkiem Moskalem, tylko że tym
razem to raczej ja byłem Wojtkiem, a Marc był mną. Na pewnym
etapie to ja odgrywałem w większym stopniu rolę przywódcy, gdy
okazało się, że dwoje członków wyprawy odpadło. Zdałem sobie
sprawę, że posypał się pierwotny plan i trzeba było na zgliszczach
poprzedniego stworzyć nowy. Wyprawa była ich projektem i pomysłem,
ale moje doświadczenie w sytuacjach ekstremalnych wtedy było
większe, dlatego brałem aktywny udział w kreowaniu nowego planu.
Dla mnie w skrajnych projektach nie ma kompromisu. Gdy nie mamy
takiej komfortowej sytuacji, że możemy stworzyć zespół odpowiednio
do celu, tylko zespół jest nam dany niejako z góry, liczy się
umiejętność działania w takim zespole i umiejętność reagowania na
nowe, nieprzewidziane wcześniej sytuacje, które mogą zaburzyć
porządek w grupie. To o wiele trudniejsze, gdy w firmie czy życiu
mamy zastany zespół i musimy sobie z nim dać radę. Ja wolę nawet
odejść, stworzyć nowy team niż na siłę pracować z ludźmi, którzy
mają inne cele, inną optykę albo nie są wystarczająco
zaangażowani. Ale zawsze staram się podejmować próby, żeby
stworzyć zespół z tych ludzi, których mam do dyspozycji. Łatwiej
jednak o to w firmie niż na pustyni. W skrajnych projektach nie ma
żartów. Co innego, gdy w fundacji latami tolerowałem to, że nie
następował rozwój odpowiedni do możliwości, starając się
nakłaniać, przekonywać pracowników do samorozwoju, dokształcania,
zaangażowania. Inna sytuacja jest na wyprawie, na której często
ryzykujemy życiem albo przynajmniej porażką.
Nawet w wyprawie „Wisła", letniej czy zimowej, chociaż wydawało
się, że to tylko spływ, zdarzały się ryzykowne sytuacje. W jednej
z tych wypraw brał udział niepełnosprawny chłopak. Płynęliśmy ze
specjalistami, byli z nami doświadczeni przewodnicy, którzy już
Wisłą płynęli, ale ze względu na tego niepełnosprawnego chłopca,
Maćka, starałem się maksymalizować bezpieczeństwo. Uważałem, że to
priorytet ważniejszy od wszystkiego innego, również od tego, czy
przepłyniemy Wisłę, czy nie.
Wiedzieliśmy, że na sto dwudziestym pierwszym kilometrze trzeba
będzie przepłynąć między wielkimi kamieniami. Przewodnicy
twierdzili, że to łatwy odcinek i nic się nie stanie. Ja jednak
zapamiętałem wypowiedzianą jeszcze przed wyprawą opinię, że dobrze
by było mieć w takich sytuacjach plastikowe kaski. Była to opinia
specjalisty nie tyle związanego z Wisłą i kajakarstwem, ile
znającego się na problemach bezpieczeństwa. Podchwyciłem to,
wydawało mi się, że skoro na trasie będą kamienie, to rzeczywiście
kaski trzeba będzie założyć. Większość uczestników naśmiewała się:
co, kaski na Wiśle? Ale uparłem się, nawet za cenę śmieszności,
mimo iż przewodnicy mówili, że to bez sensu i żebym dał sobie
spokój. Kupiliśmy więc kaski rowerowe, nie taka to znów wielka
inwestycja. Los chciał, że na kamieniach wywrócił się właśnie
Maciek Urbaniak, niepełnosprawny chłopak, razem z drugim
uczestnikiem wyprawy. Nic im się nie stało, ale co by było, gdyby
Maciek uderzył głową o kamień, nie mając założonego kasku?
W wyprawie „Wisła" zespół również był mi jakimś stopniu narzucony.
Nie jestem specjalistą od wypraw kajakowych, czasu na organizację
było niewiele, zespół powstał na zasadzie zadaniowej, nie było
możliwości treningu i tak dalej. Podczas wyprawy okazało się, że
pojawiają się coraz głębsze różnice zdań i że te banalne
początkowo konflikty mogą się skończyć źle. Zdałem sobie sprawę,
że lepiej będzie, jeśli dalszą część drogi odbędziemy bez osób,
które może nie hamują nas, ale zwiększają ryzyko konfliktów. I
niestety musiałem z niektórych zrezygnować. To była moja decyzja,
żeby na pewnym etapie pożegnać się z nimi. Trzeba zrobić to
taktownie, bo wyrzucanie kogoś z hukiem nie jest dobre.
Wykorzystałem to, że skończył się pewien etap i stwierdziliśmy, że
następny rozpoczniemy w innym składzie.
W każdym zespole mogą pojawić się hamulcowi. Hamulcowym jest się
nie tylko wtedy, gdy idzie się w innym tempie. Można być nim na
różne sposoby, np. kiedy bagatelizuje się niebezpieczeństwa i
przez to marnowany jest czas na dyskutowanie o sprawach, które
powinny być oczywiste. To czy założymy kaski niewiele zmieniało, w
żaden sposób nie spowalniało przecież wyprawy, nie stwarzało też
żadnych problemów. Co zmieniało założenie kasków na czas potrzebny
do przepłynięcia dziesięciu kilometrów? Nie miało to żadnego
znaczenia dla efektywności. W dyskusjach chodziło raczej o
zaznaczenie własnego zdania. Powiem: nie, nie założę, bo to
śmieszne. Hamulcowym może być właśnie ktoś, kto zawsze upiera się
przy swoim zdaniu.
Hamulcowym może być także ktoś za szybki, kto wędruje we własnym
rytmie, niedopasowanym do rytmu grupy, ktoś kto ignoruje fakt, że
jesteśmy zespołem i płyniemy razem. Czy ktoś zostaje z tyłu, czy
wyrywa się do przodu, efekt jest ten sam: trzeba się nim zajmować,
czekać na niego albo go szukać. Na jednym z etapów naszego spływu
o mało nie doszło do nieszczęścia, bo dwie osoby popłynęły za
szybko i nie mogły wrócić pod prąd do miejsca postoju. Zgubiły się
po prostu i musieliśmy ich szukać. Zbliżała się noc, telefony
komórkowe nie miały zasięgu, niewiele brakowało, a uruchomilibyśmy
akcję ratowniczą, nie wiem, ściągnęlibyśmy worz albo nawet
helikopter.
Wyprawa Wisłą pokazała mi, jak ważne jest zgranie zespołu,
podporządkowanie i dyscyplina. Nie wszystkie problemy udaje się w
porę wyłapać i zneutralizować. Trudni do wychwycenia są na
przykład hamulcowi, których rola polega na sianiu niewiary albo
ciągłym podważaniu umiejętności lidera. To niepotrzebne, tamto
niepotrzebne, to za szybko, to za wolno — takie ciągłe osłabianie
kompetencji lidera zwiększa ryzyko niepowodzeń. Zamiast skupić się
na tym, jak najlepiej dać sobie radę, skupiamy się na analizowaniu
czy rzeczywiście jest tak źle.
Bywają hamulcowi, którzy choć są tylko członkami zespołu, wchodzą
w rolę lidera. Perorują: czy to dobrze, czy źle zostało zrobione?
Co robimy dalej? Powoduje to rozluźnienie dyscypliny. Bywa też
jednak, że ktoś musi zastąpić lidera, bo ten się nie sprawdza.
Pamiętam jedną taką sytuację, w której rolę liderów mieli odgrywać
ludzie z dużym doświadczeniem w organizowaniu wypraw kajakowych.
Znali dobrze rzekę, ale nie byli w stanie wywiązywać się z
organizacyjnych obowiązków wobec młodych uczestników wyprawy. Idea
wyprawy polega na tym, że fundacja jest organizatorem, ale
płyniemy „pod dowództwem" przewodników. Po jednym czy po dwóch
dniach okazało się jednak, że przewodnicy nie do końca są w stanie
zarządzać zespołem. Wszystko zaczynało się rozpadać, było z tym
coraz więcej problemów. Musiałem stać się faktycznym liderem,
wziąć sprawy w swoje ręce. Wtedy zaczęły się inne problemy, bo
obaj przewodnicy poczuli się odstawieni na boczny tor, na tylne
siedzenie i z tego tylnego siedzenia nadal próbowali kierować. Ich
podpowiedzi, w mojej ocenie, mogły skończyć się źle dla wyprawy,
przestałem więc brać je pod uwagę i sam podejmowałem decyzje. Gdy
przewodnicy nie decydowali już o tym, co dotyczyło wyprawy,
zaczęli kwestionować moje decyzje. I nie można już było tej
zarządczej sytuacji naprawić. Czułem, że moje próby doprowadzenia
do klarownej sytuacji nie dawały rezultatu, podjąłem więc decyzję,
że aby dopłynąć bezpiecznie, dla wszystkich, dla całego składu
lepiej będzie, jeśli w naturalny sposób te osoby skończą swoją
przygodę w połowie trasy, po to by reszta mogła bezpiecznie
dopłynąć do celu. I tak się stało. Ale dopłynęliśmy z
przewodnikami do półmetka wyprawy, nie zdecydowałem się na to, by
zostawić te osoby gdzieś po drodze. Wyrzucanie ludzi źle wpływa na
morale zespołu. Potem każdy może sobie myśleć: skoro zostali
wyrzuceni tacy doświadczeni ludzie, to co mnie może tutaj spotkać?
W każdej decyzji trzeba brać pod uwagę cały zespół. Moglibyśmy też
płynąć w pełnym składzie do końca, ale byłoby to ze szkodą dla
przygody, pomijając już względy bezpieczeństwa i problem
marnowania energii na rozwiązywanie sztucznych problemów.
Straciłaby swój smak i sens przygoda z rzeką, a wyprawa stałaby
się bardziej mocowaniem i walką z zespołem niż odkrywaniem innej
rzeczywistości.
Kryzys przydarzył się nam także w drodze przez Pustynię Gibsona,
ale na innej zasadzie, jakby na własne życzenie. Na samym początku
wyprawy, a właściwie po pierwszym dniu treningu, dwie osoby
stwierdziły, że to będzie dla nich zbyt trudne, nie chcieli nawet
wyruszać.
Kanadyjkę Denise udało się nakłonić, żeby jednak z nami poszła,
ale po niewielu dniach stwierdziła, że to była zła decyzja i że
nie jest w stanie iść dalej. Wszystko to wzięło się z niewiary,
złego psychicznego nastawienia i niewystarczających przygotowań.
Nie wszyscy to rozumieją, że wyprawa rozpoczyna się od momentu
podjęcia decyzji o wyruszeniu i obejmuje cały etap przygotowań.
Ludziom wydaje się, że początkiem wyprawy jest moment, gdy już
wyruszamy do celu. A tymczasem często przed wyruszeniem pojawia
się wiele destrukcyjnych sytuacji, trudności, nieprzewidzianych
problemów, które spalają naszą energię. W momencie startu jesteśmy
tak zmęczeni psychicznie i fizycznie, że tracimy wiarę, iż
dotrzemy do celu. Wówczas szok zderzenia z nową rzeczywistością,
szok opuszczenia bezpiecznego portu często powoduje, że
podejmujemy decyzję o wycofaniu się. Tracimy motywację.
Podobną przygodę przeżyłem prowadząc kiedyś komercyjną wyprawę na
biegun północny. Z powodu złych warunków przez blisko dwa tygodnie
nie mogliśmy dostać się na lód, skąd miał się rozpocząć nasz marsz
na biegun. Gdyby marsz rozpoczął się od razu, gdyby nie było
dwutygodniowego oczekiwania, uczestnicy wyprawy przetrwaliby jakoś
dwa pierwsze krytyczne dni drogi. Ale dwutygodniowa huśtawka
nastrojów i niewiara, że w ogóle zdołamy wyruszyć, spowodowały, że
siły psychiczne wyczerpały się w kilku osobach. Troje uczestników
tak intensywnie przeżywało oczekiwanie na start, że ich psychiczne
rezerwy stopniały prawie do zera. Gdy potem zderzyli się z
polarnymi warunkami, już po pierwszym dniu załamali się i
stwierdzili, że wolą wracać do domu. Gdyby to były bardziej
ekstremalne warunki, być może trzeba by tych ludzi wykluczyć od
razu. Zastanawiałem się jednak nad tym. Wyprawą kierowałem
wspólnie z Wojtkiem Moskalem, mieliśmy dość doświadczenia, by
próbować tych ludzi „ciągnąć" za sobą wzmacniając ich motywację.
Fizycznie każda z tych osób była w stanie, gdyby tylko się
przełamała, dojść na biegun. Ale gdy podjęli decyzję o rezygnacji,
ponowne zmotywowanie ich byłoby bardzo trudne. Każdy ma swój
biegun w innym punkcie, zabieranie kogoś na siłę na własny biegun
może skończyć się źle. W takich sytuacjach lepiej podążać za
biegiem wypadków i nie holować nikogo na siłę. Skoro podjęli
decyzję o rezygnacji, uszanowałem ją.
Pamiętam szczególną historię pewnego człowieka, który postanowił
polecieć na biegun z żoną. Owszem, doleciał na biegun, ale wrócił
w bardzo złym stanie, po powrocie stracił nawet pracę. Trzeba
uważać z osiąganiem celów za wszelką cenę, poza granicą realnych
możliwości.
Pamiętam też historię tragicznej wyprawy na Mount Everest, komuś
nie starczało już sił, a jednak lider wyprawy przekonywał go, żeby
wspinał się dalej, że szczyt jest na wyciągnięcie ręki, w
granicach jego możliwości. Ten ktoś wszedł na szczyt, ale już z
niego nie zszedł, tylko został tam już na zawsze... W skrajnych
warunkach lepiej nie robić niczego na siłę.
Poza tym - motywowanie ludzi, którzy utracili chęć działania, to
ciężki kawałek chleba. Znam to z własnego doświadczenia. Gdy przed
moimi wielkimi wyprawami szukałem towarzyszy, a oni wykruszali
się. Pamiętam to nieustanne przekonywanie i rozwiewanie ich
oporów, strachów, które i tak kończyło się tym, że wyprawa w tym
składzie nie dochodziła do skutku. Doświadczenie podpowiada mi, że
kiedy ktoś już podjął negatywną decyzję, potem bardzo trudno
przekonać go, żeby zmienił zdanie. A nawet jeśli się go przekona,
to potem wszystkie złe sytuacje stają się tylko potwierdzeniem
tego, że miał rację. Ktoś taki zaczyna żałować: dlaczego się nie
wycofał, dlaczego poszedł, i staje się coraz większym balastem dla
wyprawy.
Nic na siłę. Motywowanie innych spala, powoduje wyczerpanie sił,
które są potrzebne do przezwyciężania realnych trudności. A cała
praca i tak przeważnie kończy się wycofaniem osoby, którą
próbowaliśmy przekonać czy zdopingować.
Jeszcze o braniu na hol
Jakby było dobrze, gdyby zawsze udawało się tak zmotywować ludzi,
żeby dzięki temu niezmiennie dochodzić do wyznaczonego celu. Ale
nie jest to takie proste. Gdy postawione zadanie jest bardzo
trudne, ekstremalne, wiele zależy od umiejętnej zewnętrznej
motywacji, ale - stety albo niestety - najważniejsza jest
motywacja wewnętrzna. Trudno ją w krótkim czasie wywołać.
Oczywiście zawsze są wyjątki od reguły, ale moje doświadczenia
nauczyły mnie sceptycyzmu w tej sprawie. Kiedy w kimś dojrzeje
decyzja, żeby wycofać się z przedsięwzięcia, raczej nie warto
próbować tej decyzji odwrócić, bo i tak prowadzi to tylko do coraz
większych kłopotów. Dotyczy to zwłaszcza dużych, niestandardowych
projektów.
Nie przypominam sobie takiej sytuacji, żeby ktoś zrezygnował z
udziału w projekcie, a potem mimo wszystko odzyskał wewnętrzną
motywację. A przynajmniej to bardzo rzadkie wyjątki. Dlatego
bezpieczniej dla projektu jest uszanować czyjąś decyzję, jeśli
została już podjęta, niż na siłę kogoś holować. Motywację trudno
„indukować", trudno przekonać kogoś nieprzekonanego. Poziom
motywacji wypływa z wielu życiowych doświadczeń, nie da się tego
zmienić od ręki. Próby wywołania motywacji często tylko
ugruntowują w kimś przekonanie, że nie da rady. Ta osoba na każdym
argument, że warto iść do celu, znajdzie kontrargument, że nie
warto. Ma to zły wpływ na morale całej wyprawy, szczególnie w
małym zespole. Ale w większym zespole podważanie celowości dążenia
do celu również niepotrzebnie zużywa energię pozostałych osób.
Chętnie nauczyłbym się, jak zmieniać motywację w krótkim czasie i
każdego, kto zrezygnuje, doprowadzić do celu, ale na podstawie
moich wszystkich dotychczasowych doświadczeń sądzę, że na ogół
kończy się to źle dla całego przedsięwzięcia. Gdybyśmy podczas
wyprawy na biegun północny tych ludzi, którzy zrezygnowali na
starcie, ciągnęli dalej wbrew ich wewnętrznej woli, podsuwając
różne argumenty, np. działając na ambicję (spektrum możliwych
działań jest w takich przypadkach bardzo duże), gdybyśmy więc
ciągnęli ich dalej za sobą, mogłoby to zakończyć się nawet
wypadkiem. Pamiętam, że jedna z tych osób, dziewczyna, spaliła
sobie włosy od prymusa jeszcze przed wyruszeniem. Można tylko
wyobrażać sobie, co mogłoby się dziać dalej.
Ludzie zdemotywowani najłatwiej i najczęściej popełniają błędy. To
mogą być banalne sprawy, choćby zacięcie się nożem przy
przygotowywaniu śniadania. Jeśli ktoś idzie wbrew sobie, we
wszystkim szuka potwierdzenia dla swojego negatywnego nastawienia
albo boi się, że zaraz stanie się coś, co właśnie pokaże, że nie
warto się starać. Powoduje to gorszą koncentrację i przez to
większą możliwość popełniania błędów. Taka osoba mniej jest
skoncentrowana na zadaniu, a w większym stopniu na problemach
motywacyjnych. Motywowanie innych ma swoją granice, poza którymi
staje się nieefektywne. Praca włożona w tę motywację obraca się
przeciwko projektowi. Zamiast wzmacniać wyprawę, osłabia ją i
wystawiana ryzyko porażki. Osłabia dwojako, bo z jednej strony
traci naszą energię na wzmacnianie motywacji zniechęconych osób, a
po drugie często podważa podstawy przedsięwzięcia, wciąż
kwestionowane przez zdemotywowanych uczestników.
Gdy widzę, że w fazie przygotowań osoba, która na początku
deklarowała chęć udziału w projekcie i miała - wydawało się -
wystarczającą motywację, nagle zaczyna piętrzyć trudności, bo tu
jej coś nie gra, tutaj nie ma czasu, a tam coś jej wypadło, aż w
końcu rezygnuje z udziału w projekcie, zawsze wtedy się cieszę,
mimo iż dla wielu ludzi odejście uczestnika to zły znak. Cieszę
się, że ta osoba rezygnuje, bo lepiej, że dzieje się to jeszcze
przed wyruszeniem niż żeby miało wyjść na jaw później i prowadzić
do komplikacji. Wiem, że łatwiej jest zapełnić tę lukę, która
pojawia się przed startem, niż walczyć z oporem osoby, która z
jakichś powodów straciła motywację albo ma po prostu inne
priorytety.
Tak było w przypadku wyprawy „Wisła”: jednym z jej filarów była
Liv Arnesen. Cała idea opierała się na jej pomyśle przepłynięcia
Wisły kajakiem. Jeśli mogę powiedzieć o sobie, że byłem jednym z
filarów wyprawy, z całą pewnością Liv była drugim. Wszystko było
dobrze, dopóki poruszaliśmy się na poziomie ogólnych idei, dopóki
wymienialiśmy maile na temat wyprawy. Jeszcze gdy Liv przyjechała
do Polski, wszystko wyglądało tak, jakby było na najlepszej
drodze. Ale kiedy przystąpiliśmy do etapu realizacji, nagle
okazało się, że Liv nie ma czasu, że ma jeszcze inny projekt, że
do tego jeszcze czeka ją operacja kręgosłupa i tak dalej. Nagle
zaczęły się piętrzyć trudności. Wydawało się, że idea projektu
międzynarodowej wyprawy zawisła na włosku i całe przedsięwzięcie
stanęło pod znakiem zapytania. W tym momencie stwierdziłem, że Liv
już nie ma w tym projekcie i od tej chwili działamy tak, że
niezależnie od tego, czy Liv weźmie udział w wyprawie, czy nie,
zapewniamy międzynarodowy wymiar spływu, a wszystkie części
projektu z udziałem Liv zastępujemy jakimś backupem. Jeżeli zaś
Liv jednak weźmie udział w wyprawie, to tym lepiej, będzie to
bonus. Przyjąłem taką marszrutę, plan dalszych działań.
Napisaliśmy do organizacji skautowskich z Europy i znaleźliśmy
skautów z Litwy, a także Amerykanów — w ten sposób wymiar
międzynarodowy został zapewniony. Inne elementy również udało się
zorganizować. I rzeczywiście, tuż przed rozpoczęciem wyprawy Liv
napisała do mnie, że nie weźmie w niej udziału ze względu na różne
osobiste problemy.
Gdyby nie moje myślenie na zapas wynikające z wcześniejszych
doświadczeń, które podpowiadały mi, że jeśli ktoś traci motywację,
w końcu się wycofuje, znaleźlibyśmy się w trudnej sytuacji.
Miesiąc przed wyprawą obcokrajowców chętnych do udziału nie
udałoby się nam znaleźć.
Wiedziałem też, że nic by nie dało motywowanie Liv. Podjęła taką
decyzję i należało to uszanować. To wcale nie znaczy, że mam
dzisiaj pretensje do Liv. Jesteśmy w bardzo dobrych stosunkach,
była ona zresztą tuż przed wyruszeniem wyprawy w Polsce, pojawiła
się także na koniec. Chodzi o to, że nie chciałem rezygnować z
projektu. Był on już zaawansowany, cały zespół włożył bardzo dużo
pracy w przygotowania i rezygnacja z niego byłaby zaprzeczaniem
samemu sobie. Wszystkim opowiadałem, że warto Wisłę przepłynąć, że
to piękna rzeka, trzeba ją odkrywać, i nagle, tylko dlatego że
ktoś z Norwegii nie płynie razem z nami, miałbym stwierdzić, no
trudno, odkładamy to na rok. Zresztą odłożenie projektu nic by nie
dało, bo za rok historia mogłaby się powtórzyć. Gdyby nie było
innego rozwiązania, pewnie nawet sam bym popłynął, byłem
zdeterminowany. Uważałem, że cel jest wart tego i że ważniejsze
jest, żeby Wisłę przepłynąć niż to, kto ją przepłynie.
Gdyby to mnie zdrowie czy inne zewnętrzne powody nie pozwoliły
wziąć udziału w wyprawie, zrobiłbym wszystko, żeby doszła ona do
skutku.
Intuicja pomaga w podobnych momentach podejmować właściwe decyzje,
często wyprzedzając bieg wydarzeń. Widzi się ostrzegawcze światła
i na czas się reaguje. Trzeba być czujnym. Gdy odbieramy sygnał,
że coś nie działa, trzeba mieć backup, wyjście awaryjne. Takich
świateł awaryjnych pamiętam ze swoich wypraw bardzo dużo.
Przygotowania polegają na nieustannej modyfikacji. Trzeba widzieć
cel, drogę do celu i nie wolno opierać przedsięwzięcia na
niepewnych filarach. Gdy widzimy, że coś się chwieje, trzeba to
zastąpić solidniejszym rozwiązaniem. Warto mieć przygotowane
wyjście awaryjne.
Im większe doświadczenie, tym szybciej się na podobne problemy
reaguje. Ważne jest, żeby reagować na czas, żeby nie myśleć
życzeniowo. Mógłbym powiedzieć: Liv na pewno wyzdrowieje, rozwiąże
swoje problemy, nie ma się czym martwić, wszystko będzie dobrze.
Lepiej przyjmować najgorszy scenariusz. Coś się stanie i co wtedy?
Czy jestem przygotowany na taką ewentualność? Jeśli reagujemy na
czas, mamy komfortową sytuację, bo nie musimy działać jak strażak,
który podejmuje akcję, kiedy już się pali. Najgorzej, gdy wszystko
wali się i pali, a my musimy gorączkowo poszukiwać awaryjnego
wyjścia. Jeśli podjęliśmy działania na czas, możemy spokojnie
szukać najlepszych rozwiązań, ale kiedy wszystko wali się tuż
przed wyprawą albo w jej trakcie, czas reakcji dramatycznie się
kurczy.
Aczkolwiek i w takich momentach ważne jest doświadczenie, które
pozwala nam, jeśli przeżyliśmy w przeszłości podobne sytuacje,
skupić się na najlepszych rozwiązaniach. Nie musimy analizować
setek różnych rozwiązań, stosunkowo łatwo jest wybrać takie, które
ratuje nas z opresji.
Moje zdanie i koniec
W wyprawach niektórzy uczestnicy zaczynają aspirować do roli
liderów, wywyższają się i chcą przewodzić. Tak jak w wyprawie
„Wisła" ci kajakarze, którzy wypłynęli daleko przed resztę, a
potem mieli trudności z zawróceniem do miejsca postoju. Trzeba z
takimi osobami postępować ostrożnie, żeby nie zabić w nich
kreatywności. Kiedy ktoś wysuwa się do przodu, znaczy to przecież,
że ma duże zapasy energii oraz ambicji i chce się pokazać od jak
najlepszej strony. Takie cechy są bardzo przydatne i warto je
pielęgnować. Im więcej mamy dobrych, silnych partnerów w
projekcie, tym lepiej. Chodzi jedynie o to, by nie wpływało to na
bezpieczeństwo całego przedsięwzięcia.
Dopóki aktywność takich osób zamyka się w sferze zgłaszania
pomysłów, dyskusji czy incydentalnych działań, uważam, że nie
należy tego tłumić czy krytykować. Dopiero w momencie, gdy
wystawia to na szwank bezpieczeństwo projektu czy danej osoby (a w
biznesie bezpieczeństwo firmy), należy przywrócić dyscyplinę. W
wyprawie „Wisła”, gdybyśmy pozwolili na podobne rozpierzchnięcie
się całej grupy, mogłoby to doprowadzić do utraty kontroli,
wypadku i uruchomienia akcji ratunkowej. Po czymś takim trudno
wyobrazić sobie, że moglibyśmy dalej płynąć. Opinia publiczna
uznałaby, że jesteśmy nieprzygotowani; skoro wymagamy asysty
helikopterów czy ratowników, to znaczy, że coś jest nie tak.
Mieliby rację. Gdybyśmy nie kontrolowali pozbawionych
doświadczenia uczestników wyprawy, znaczyłoby to, że kierują nami
raczej pobożne życzenia niż profesjonalizm i doświadczenie.
Przekładając to na biznes: wyobraźmy sobie, że ktoś podejmuje
decyzję o zaciągnięciu kredytu w obcej walucie. Zwykle są to
decyzje prezesów, liderów, ale nieraz decyzje zapadają na niższym
szczeblu.
Wiele przedsiębiorstw wpadło w ogromne tarapaty z powodu operacji
finansowych. Tak jak w wyprawie kajakowej: pozornie wszyscy
płynęli z nurtem rzeki, ale gdzieś z przodu czy z tyłu znajdował
się ktoś, kto poza kontrolą dokonywał operacji, które miały być
dobre, a prowadziły do katastrofy. Zdarzają się historie, że
szeregowy pracownik banku albo makler doprowadza na skraj
bankructwa swoją firmę. Dlatego dyscyplina i kontrola jest
niezbędna we wszystkich sprawach, które mają przełożenie na
bezpieczeństwo projektu. W takich przypadkach dyscyplina musi
obowiązywać nawet w przypadku drobnych spraw, choćby tego, czy
ktoś płynie szybciej czy wolniej, czy robi coś na własną rękę, czy
razem z innymi i pod ich kontrolą.
Kreatywność, ciąg do przodu są dobre na etapie propozycji i
dyskusji, a nie w sferze nieweryfikowanych przez zespół czy
liderów działań.
Decyzje powinno się podejmować na podstawie doświadczenia, a nie
na zasadzie, że każdy, kto ma pomysł, wciela go w życie, bo
prowadzi to do chaosu. Natomiast na poziomie konsultacji,
wygłaszania opinii, dyskusji - kreatywność i niezależność są mile
widziane. A bywa z tym niestety problem - wyrażanie własnego
zdania bywa uznawane za coś niewłaściwego. W firmach zachodnich
jest inaczej, u nas wciąż przedstawianie własnego zdania bywa źle
przyjmowane. Jeśli ktoś ma inne zdanie niż zarząd firmy czy
prezes, jest to odbierane jako podważanie pozycji liderów.
Czasem w zespołach tworzy się układ polegający na tym, że obok
formalnego lidera wyrastają nieformalni przywódcy. W wyprawie
„Wisła” nie miałem wielkiego doświadczenia kajakowego, niektórzy z
uczestników mieli większe doświadczenie i chcieli to okazywać. Ale
czym innym są kompetencje kajakowe, a czym innym zarządzanie całym
projektem. Czym innym jest to, że potrafię dobrze pływać i
wymyślam projekt przepłynięcia z grupą ludzi przez kanał La
Manche, a czym innym realia takiej ryzykownej wyprawy. Gdybym był
świetnym pływakiem, ale kiepskim organizatorem i dopuściłbym do
tego, że każdy z grupy płynąłby na własną rękę nie dbając o
innych, nietrudno przewidzieć, czym by się to skończyło. To dwa
różne cele - jestem świetnym pływakiem i obieram za cel
przepłynięcie kanału, i to, że wszyscy mają dopłynąć do drugiego
brzegu. Nie o to chodzi, żebym pokazał jak szybko potrafię pływać,
tylko o to, żebyśmy dopłynęli wszyscy. Te dwie rzeczy są przez
ludzi często mylone. Wydaje im się, że celem jest umiejętność
wykazania się kwalifikacjami. Trzeba pokazać, jak jest się dobrym,
czasem nawet wciągając innych na tereny, na których nie mają oni
takich kompetencji i mogą sobie przez to napytać biedy. Trzeba
oceniać takie sytuacje, wynikające z nich zagrożenia i je
eliminować.
Trzeba pamiętać, że płyniemy razem.
Płynął z nami, jak wspomniałem, niepełnosprawny chłopak, Maciej.
Czyjeś niezdyscyplinowanie mogłoby sprawić, że odwrócilibyśmy
uwagę od Maćka. Mogliśmy na przykład wypłynąć na poszukiwania
zostawiając Maćka samego, a wtedy mogłoby mu się coś stać. Takie
rzeczy, wiem z doświadczenia, czasem powodują lawinę. Chociaż
wydają się niepozornymi, nieistotnymi faktami, ich destrukcyjny
wpływ polega na tym, że odwracają uwagę od tego, co istotne. To
najlepsza droga do utraty kontroli nad projektem.
Co zrobić, gdy ktoś wysuwa się do przodu, pomimo naszych tłumaczeń
i upomnień jak się zachowywać? Ciągłe tłumaczenie i napominanie
nie jest dobrym rozwiązaniem, bo powoduje dyskusje. Ja
wprowadziłem prostą zasadę po pierwszym zniknięciu kilku
uczestników wyprawy. Kto zniknie z pola widzenia, następne dwa dni
płynie w łódce, która nam towarzyszyła. I momentalnie problem
znikania został rozwiązany, wszyscy zaczęli płynąć razem.
Rozwiązanie nie było zwrócone przeciwko żadnej konkretnej osobie.
Nie polegało na napominaniu i straszeniu: jak to się powtórzy, to
nie popłyniesz. Wprowadziłem zasadę, która musiała być
przestrzegana przez wszystkich.
Jak już się taką zasadę ogłosi, nie można potem od niej
odstępować.
Odstępowanie od wprowadzonych zasad rozsadza kierowanie wyprawą.
Jeśli ludzie zobaczą, że nie przestrzega się ogłoszonych reguł,
wtedy polecenia nie będą wykonywane. Wymaga to pewnej
pomysłowości, jaką karę wprowadzić, żeby tak naprawdę nie była
karą. To jednak byli dorośli ludzie. Kara powinna być zawsze
dostosowana do osób i do sytuacji, nie powinna też nikogo
eliminować. Trzeba każdemu dać szansę, byleby już nie powtórzyło
się niewłaściwe zachowanie. Uznałem, że płynięcie łodzią nie jest
drakońską karą, tylko odpoczynkiem.
Ogłosiłem, że taka zasada obowiązuje i wszyscy to przyjęli.
Byłem liderem. Gdyby pojawiły się jakiekolwiek problemy z
akceptacją tej zasady, po prostu rano nie wyruszylibyśmy, póki
delikwent, który na to zasłużył, nie wsiadłby do łódki.
Respektowanie poleceń jest poza dyskusją. Jeśli uczestnicy wyprawy
w warunkach, w których może dojść do wypadku, nie respektują
poleceń lidera, trzeba przerwać projekt. Bezpieczeństwo jest
priorytetem. Nie jest ważne, żeby za wszelką cenę dotrzeć do celu.
Naczelną zasadą przy wszelkich projektach, najważniejszą wartością
jest zdrowie i życie. Jeśli są one niepotrzebnie wystawiane na
ryzyko, lepiej zrezygnować z projektu. Gdybym na przykład
zobaczył, że kupiłem kaski, a ludzie ich nie zakładają, bo Marek
Kamiński mówi, ale co mnie to obchodzi, sam wiem najlepiej, co mam
robić — w takiej sytuacji na pewno przerwałbym wyprawę. Ale zdaje
się, że byłem dobrym liderem, chociaż to inni byli bardziej
kompetentni w sprawach wypraw kajakowych. Za to moje kompetencje
zarządzania ludźmi, określania granic ryzyka i zasad
bezpieczeństwa były wyższe od kompetencji któregokolwiek z
uczestników. Dzięki temu, że potrafiłem reagować na różne
przykłady niesubordynacji, dotarliśmy bezpiecznie do celu. Gdyby
woźnica machał batem, a potem go wyrzucił, albo szarpał lejcami, a
potem zawiesił je gdzieś z boku, zaprzęg przestałby go słuchać.
Jeżeli nie egzekwuję własnych decyzji, tracę kontrolę nad
sytuacją. Trzeba umieć to modyfikować, jeśli wprowadzone zasady
się nie sprawdzają. Trzeba również umieć je stopniować. Można
zaczynać od zwykłego zwrócenia uwagi, dopiero gdy to nie pomaga,
należy szukać innych rozwiązań.
W ostateczności jeżeli różne rodzaje perswazji zawodzą, uwagi nie
odnoszą skutku a bezpieczeństwo projektu jest zagrożone, należy
rozważyć rezygnację z tych osób, które powodują utratę kontroli
nad biegiem wypadków, o ile w ogóle takie rozwiązanie wchodzi w
grę.
Kiedy tracimy kontrolę nad sytuacją, to ona zaczyna nami kierować.
Jeżeli widzimy, że nie kierujemy wyprawą, chociaż formalnie
jesteśmy liderem, trzeba się zreflektować i szukać narzędzi,
dzięki którym odzyskamy kontrolę. Kontrola polega na tym, że
wiemy, czego mamy się spodziewać, a jeśli coś nas zaskakuje, wiemy
jak zareagować. Nie można przesadzać z centralizacją. Ważne jest,
by istniał wyraźny ośrodek decyzyjny, ale to wcale nie znaczy, że
to my musimy podejmować wszystkie decyzje. Wystarczy wiedzieć, co
jest ważne dla bezpieczeństwa i kierunku wyprawy i na tym się
skupić. A mniej ważne kwestie, na przykład menu albo co będziemy
robić wieczorem, pozostawiać uczestnikom.
Ale o której jest pobudka — to już miało znaczenie, w tym sensie,
że nie można było wstawać później niż reszta. Kto zaś brał na
drogę wodę, a kto napój — było sprawą indywidualną. Możemy coś
zalecać, ale nie musimy podejmować decyzji w każdym szczególe, bo
to zmieniłoby się w absurd. No i oznaczałoby stratę czasu. Ilość
energii i czasu jest zawsze określona, należy więc skupiać się na
najważniejszych decyzjach.
Dobrze zaangażować ludzi do współuczestnictwa w ich podejmowaniu.
Decyzje kluczowe podejmowałem ja, ale w pewnym sensie robiliśmy to
wspólnie, bo dyskutowaliśmy nad różnymi rozwiązaniami.
Czasem decydowałem potem wbrew innym, takie prawo lidera, ale
bardzo często razem z innymi. Udział uczestników wyprawy w
dyskusji pozytywnie wpływał na późniejszą dyscyplinę i
przestrzeganie zaleceń.
Kiedy ludzie wiedzą, że mogą się wypowiedzieć, czują się potem
tak, jakby mieli wpływ na decyzje.
Bywało także, że po dyskusji zmieniałem zdanie. Myślę, że
autorytet lidera tylko się umacnia, jeśli przyjmuje on argumenty i
optuje za najlepszym wariantem, wszystko jedno czyjego autorstwa.
Znam co prawda takich menedżerów, którzy po prostu mówią, że ma
być tak i koniec, a twoje zdanie mnie nie interesuje. Wydaje mi
się, że w takim przypadku autorytet lidera maleje, a już na pewno
traci go on w oczach osób, które znają się na danym zagadnieniu.
Demotywuje to też osoby, które szukały lepszych rozwiązań, a nawet
nie wysłuchano ich zdania.
Mentalność ludzi jest jednak przewrotna. Kto wie, czy niektórzy po
takim postawieniu sprawy przez lidera nie pomyśleliby raczej: to
jest prawdziwy szef, ma swoje zdanie, dąży do celu za wszelką cenę
i nie poddaje się. Spotkałem się z takimi firmami czy z takimi
organizacjami, w których panuje podobna mentalność. Byłem
świadkiem sytuacji polegających na tym, że lider mówił: tak ma być
i koniec. I było to przyjmowane bez zdziwienia i sprzeciwu. Ale ja
jestem takim człowiekiem, który chce stosować zawsze najlepsze
rozwiązania, niezależnie od tego, kto jest ich autorem.
Gdyby w prowadzonych przeze mnie różnych przedsięwzięciach
realizowano wyłącznie moje idee, nie byłoby przestrzeni dla idei
lepszych... A czasem wchodziłyby w życie moje niedobre pomysły.
Mogę podać nie tak dawny przykład z Inveny, firmy, którą
założyłem, ale w której prezesem jest od pewnego czasu mój ojciec.
Tata jest osobą bardzo zachowawczą, z rezerwą podchodzi do nowych
pomysłów.
Dopóki ja kierowałem firmą, nowych rozwiązań było wprowadzanych
bardzo dużo. W tej chwili ludzie są wobec nich ostrożniejsi, bo
wiedzą, że takie jest nastawienie prezesa. Trudno przesądzać,
który model jest lepszy, ale w sytuacji, o której chcę
opowiedzieć, prawdopodobnie udało nam się dzięki temu uniknąć
dużych kłopotów. Wiele firm sięgnęło po finansowe korzyści
wynikające z opcji walutowych. Ja mam osobowość skłonną do ryzyka
i innowacji, a ten instrument finansowy był uznawany za nowość.
Bardzo możliwe zatem, że gdybym kierował firmą, zdecydowałbym się
na to rozwiązanie. Z kolei ojciec kierując się swoją ostrożnością,
konsekwentnie nie korzystał z tej opcji. I to ustrzegło nas przed
kłopotami.
Są momenty, w których ryzyko jest uzasadnione i kiedy
innowacyjność popłaca, przynosi owoce, ale są i takie, kiedy
forsowanie innowacyjności za wszelką cenę może prowadzić do
katastrofy. Sztywne rozróżnienie: zawsze konserwatyzm albo zawsze
postęp, jest błędem.
Narzędzia trzeba dobierać odpowiednio do sytuacji. Trzeba widzieć
w postępie zagrożenia i zalety, ale tak samo należy dostrzegać
zagrożenia i zalety w konserwatyzmie. To trudna do zdobycia
umiejętność, jak rozróżniać sytuacje, kiedy najlepszą strategią
jest innowacyjność, a kiedy zachowawczość. Jestem przeciwnikiem
rozwiązań skrajnych postęp za wszelką cenę albo radykalna niechęć
do ryzykownych zmian.
Przy czym każdy menedżer ma swój naturalny przechył na jedną lub
drugą burtę. We mnie jest to przechył bardziej na stronę
innowacyjności. Gdybym był ortodoksyjnym konserwatystą, nie
wybrałbym się na bieguny... Ale trzeba widzieć zagrożenia w
innowacyjności za wszelką cenę, niezależnie od warunków. Przykład
ostatniego kryzysu ekonomicznego pokazuje zalety ostrożności.
Ideałem byłoby rozpoznanie sytuacji i stosowanie odpowiedniego
nastawienia zależnie od czasu albo otoczenia, w którym
funkcjonujemy.
Rzeczywistość stale się zmienia, raz premiuje otwartość na
innowacyjność, a po jakimś czasie zamyka się i wtedy trzeba w porę
się wycofać.
W wyprawie na biegun południowy z Jaśkiem Melą wymyśliłem kółka
dołączone do sanek. To był właśnie przykład innowacyjności za
wszelką cenę. Chciałem po prostu, żeby wyprawa z Jaśkiem była
czymś więcej, żeby nie była wyłącznie powtórzeniem wyprawy na
biegun północny. Chodziło o to, żeby się odróżnić, zrobić coś
nowego. Ale gdy tylko zauważyłem zagrożenie dla tempa marszu, koła
po prostu odrąbałem czekanem nie upierając się przy tym
rozwiązaniu. To zdarzyło się pierwszego czy drugiego dnia wyprawy.
Zorientowaliśmy się, że koła nas spowalniają, widzieliśmy od razu,
że to fatalne rozwiązanie i nie wahaliśmy się ani chwili.
Odrąbałem kółka czekanem i później tradycyjnie ciągnęliśmy sanki.
W sytuacjach zagrożenia szybkość reakcji ma fundamentalne
znaczenie. Widziałem przecież, że każdy dzień będzie stracony, nie
ma najmniejszego sensu upierać się przy swoim pomyśle. Co jest
celem: dotarcie do bieguna w odpowiednim czasie czy dotarcie na
kółkach?
Nieraz w ferworze walki nie potrafimy rozpoznać głównego celu.
W trudnych warunkach łatwo zacząć zachowywać się irracjonalnie.
Potrafimy przywiązywać wagę do szczegółów i trzymać się ich
kurczowo.
A tymczasem trzeba pierwszego albo drugiego dnia odrąbać te kółka.
Podróżnik w domowych kapciach
Wyprawa „Z Polą przez Polskę" jest najmniej znana i opisana z
wszystkich moich ekspedycji, ale pozostaje dla mnie bardzo ważna.
Trudniej jest przebić się z informacjami o podobnym
przedsięwzięciu do opinii publicznej, bo ludzi interesują bardziej
wydarzenia, które budzą dreszczyk emocji, czyli bieguny, pustynie,
niedźwiedzie polarne i węże. Bardziej pociąga coś nieznanego,
dalekiego. Ludziom wydaje się, że dzieci to temat powszechnie
znany i nie potrzebują więcej wiadomości na ich temat. Stąd
mniejsze zainteresowanie tym fragmentem mojego życia.
W momencie gdy rodziła się idea wyprawy „Z Polą przez Polskę”, co
prawda dzieci podróżowały już z rodzicami, to jednak myśl, żeby
wyprawić się z dzieckiem dookoła świata — czego ostatecznie jednak
nie udało się zrealizować — dla wielu wydawała się niemożliwa. Z
jednej strony ryzykowna, a z drugiej — niepotrzebna. Wzbudzała
wiele kontrowersji i spotykała się z zarzutami podobnymi do tych,
których wysłuchiwałem w czasie przygotowań do pierwszej wyprawy z
Jaśkiem Melą. Chociaż tym razem trasa nawet w małej części nie
była tak ekstremalna, to jednak myśl, żeby na taką skalę
podróżować z dzieckiem, odbywać z nim dłuższą wyprawę, dla wielu
rodziców była nowa i niezrozumiała. Nie chcę powiedzieć, że była
absolutną nowością, tak samo jak przed wyprawą z Jaśkiem znane
były sportowe dokonania osób niepełnosprawnych, ale była to nowa
formuła, tak w jednym, jak i w drugim przypadku. Co ciekawe, dla
wielu ludzi stało się to z czasem inspiracją, zachętą, by na
własną rękę szukać nowych form. Dostałem wówczas bardzo wiele
maili i listów, ludzie podchodzili do mnie na lotniskach, żeby na
ten temat porozmawiać. Idea wyprawy z Polą zainspirowała ich do
podobnych przedsięwzięć z własnymi dziećmi. Wiele osób wchodziło
na stronę „Baby on board” , którą założyliśmy w czasie wyprawy. Na
mniejszą skalę może niż wyprawa z Jaśkiem, choć kto wie, może i na
porównywalną, wyprawa z Polą niosła ze sobą potencjał
przełamywania społecznych barier. Ludzie zaczęli trochę inaczej
myśleć o dzieciach w kontekście podróży. Okazało się, że dziecko
wcale nie musi być życiowym balastem. Nie musi być tak, że do
piątego czy dziesiątego roku życia nie można ruszyć się z nim z
domu gdzieś dalej.
Dla mnie wyprawa była doświadczeniem, dzięki któremu zyskałem inne
spojrzenie na dzieci, ich potrzeby i rozwój. Tradycyjnie myśli się
o dzieciach tak, że rodzice zajmują się nim do trzeciego - piątego
roku życia i z tego okresu dzieciak mało co pamięta. Jest przecież
jeszcze tak niesamodzielny i niezaradny, trzeba go uczyć słów,
bawić się z nim, żeby miał szczęśliwe dzieciństwo. Dzięki wyprawie
z Polą zrozumiałem, jak ważne jest to, co dziecko w tych latach
przeżywa. To okres fundamentalny dla kształtowania się osobowości
człowieka. Już na tym etapie rozstrzyga się w dużym stopniu to,
jak będzie wyglądać jego postępowanie w przyszłości. Ładunek
przeżyć, emocji i doznań, który zgromadziliśmy w tym czasie w
podświadomości, jest matrycą, według której rozgrywa się niemała
część naszego późniejszego życia.
A matrycę raz odbitą trudno zmienić. Mnie również wydawało się, że
dopiero gdy dziecko kończy siedem czy osiem lat, zaczyna się dla
niego etap edukacji, a wcześniej dany jest mu czas zabaw i
szczęśliwego dzieciństwa. Szczęśliwe dzieciństwo oczywiście się
należy, ale formy, w jakich dziecko później poznaje świat czy
według których w nim działa, kształtują się - mam dziś takie
przekonanie - bardzo wcześnie.
Podróże z dzieckiem są poznawaniem świata w pigułce. Nie chodzi o
to, czy pojedziemy do Ameryki, Japonii czy Afryki, tylko o to, co
będzie się podczas tej podróży działo. Jakie to będą doznania,
jakie przeżycia. Podróż „Z Polą przez Polskę" była dla mnie
podróżą niezwykłą, wierzę, że także dla Poli i mojej żony. Zresztą
autorem pomysłu była właśnie żona. Ja miałem za sobą wiele wypraw,
często ekstremalnych, przeważnie podróżowałem sam czy w
towarzystwie dorosłych osób.
Katarzyna także podróżowała, była m.in. pierwszą Polką na biegunie
północnym i weszła na szczyt Kilimandżaro. Stwierdziła więc, że
jeżeli będziemy podróżowali wspólnie z dzieckiem, będziemy też
razem jako rodzina. Taki był wyjściowy plan. Bardzo mi się on
spodobał, był czymś innym niż ekstremalne wyprawy, ale wydawał mi
się nie mniej fascynujący. Preludium, prologiem do planowanej
przez nas wyprawy dookoła świata była wyprawa przez Polskę. Jeżeli
chcemy poznawać świat, to najbliższym jego zakątkiem pozostaje
własny kraj.
Spotykałem się oczywiście z wątpliwościami, a nawet drwinami.
Polarnik, zdobywca biegunów będzie bawił się z dzieckiem?
Mężczyźni mają przecież inne rzeczy do roboty. Obserwuję jednak,
że w ciągu pięciu lat, które minęły od wyprawy z Polą, wiele się w
tych sprawach zmieniło i coś, co kiedyś budziło zdziwienie, dziś
przyjmowane jest naturalnie. Przed naszą wyprawą nie było
praktycznie żadnych książek o podróżowaniu z dzieckiem, nie tylko
dookoła świata, ale także po Polsce. Pamiętam, bo szukałem
podobnych informacji, gdy przygotowywałem podróż. Teraz tych
książek jest mnóstwo, wydano wiele poradników jak podróżować z
dzieckiem po świecie i po Polsce.
Może nasz wspólny pomysł był częścią jakiegoś ogólnego trendu? Tak
się zbiegło, że wyprawa z Polą była pierwszą nagłośnioną rodzinną
podróżą. Na pewno wielu ludzi podróżuje z dziećmi, ale „Z Polą
przez Polskę" było czymś więcej, pierwszym świadomym projektem nie
tylko spędzenia czasu z dzieckiem, ale także działań edukacyjnych.
Poprzez naszą wyprawę chcieliśmy pokazać innym, że można
podróżować z dziećmi i jak to robić. Stąd wzięła się np. strona
internetowa.
O wyprawie powstał też film dokumentalny, jego kręcenie było dla
Poli i dla Kasi ciężką pracą.
Pięć lat temu nikt nie myślał o urlopie tacierzyńskim. Dzisiaj
świadomość tego, że dziecko do rozwoju potrzebuje obecności nie
tylko matki, ale i ojca, jest powszechna. Wyprawa „Z Polą przez
Polskę" została zapomniana, ale w swoim czasie towarzyszące jej
artykuły czy funkcjonująca strona internetowa, wydaje mi się,
mogły mieć pozytywny wpływ na sposób myślenia i postawy społeczne.
Nie tylko w sprawie podróżowania z dziećmi, bo podróż była tylko
pretekstem. Paradoksalnie dobrze się nawet złożyło, że nie
odbyliśmy podróży dookoła świata, bo w czasie przygotowań do
wyprawy okazało się, że moja żona jest w ciąży z drugim dzieckiem
i trzeba było przełożyć cały projekt. Szczęśliwie złożyło się, że
naszą wspólną podróżą nie była ekspedycja dookoła świata, bo wielu
ludziom coś takiego wydaje się niedostępne. To impreza dla kogoś,
kto ma pieniądze — powiedziałoby wiele osób — a nie dla
przeciętnego człowieka. Podróż gdzieś w Polskę jest dla każdego.
Każdy może niewielkim kosztem wyruszyć w podróż po najbliższej
okolicy. Dobrze się stało, że „Z Polą przez Polskę" nie jest dziś
synonimem fanaberii Marka Kamińskiego, który wybrał się z rodziną
w podróż dookoła świata, bo go było na to stać, co jest tak
naprawdę usprawiedliwieniem — że mnie nie stać, więc nie pojadę.
Tutaj najcenniejszą wartością, dużo ważniejszą niż pieniądze, jest
czas, który chcemy poświęcić dla rodziny. Poświęcić to może
nieodpowiednie słowo — dać rodzinie i dać sobie. Czas to
deficytowe dobro w dzisiejszych czasach. W Polsce każdy, kto chce,
może podróżować, to nie wiąże się z wielkimi kosztami, może być
nawet tańsze, jeśli weźmie się namiot i sprzęt biwakowy, niż życie
w mieście, a okazuje się często niesamowitą przygodą. Nie ma więc
wymówki, że biegun jest daleko. Wszystko może zacząć się tutaj.
Dobrze, jeśli nasza podróż po Polsce ma jasną strukturę, jeśli nie
jest łańcuszkiem przypadkowo odwiedzanych miejsc, tylko ma klucz
czy logikę. Można wyruszyć tropem miejsc filmowych, tropem zamków,
tropem wydarzeń sportowych. Różne mogą być klucze, zależy to tylko
od naszych pasji. Ja wówczas odkryłem, że kluczem do Polski jest
Wisła. Gdy zastanawialiśmy się z Kasią, jak podróżować przez
Polskę, czy z południa na północ, czy może ze wschodu na zachód,
wspólnie doszliśmy szybko do przekonania, że Wisła jest najlepszym
tropem.
Wzdłuż tej rzeki rozgrywała się przecież historia Polski, a nieraz
Europy czy świata. Wisła to naturalna historia Polski w pigułce,
nie sama rzeka rzecz jasna, także ludzie, którzy nad nią żyją.
Mogę więc z całym przekonaniem powiedzieć, że wyprawa od początku
do końca, od pomysłu do realizacji była naszą wspólną wyprawą. Nie
wyglądało to tak, że ja wszystko wymyśliłem, a Kasia jedynie
zrealizowała.
Wyprawa z Polą sprawiła, że otworzyła się przede mną jakaś nowa,
nieznana wcześniej rzeczywistość. W sposób naturalny to odkrycie
wpłynęło na kolejne kroki i drogi, po których zacząłem się
poruszać.
Polska stała się dla mnie nową, atrakcyjną przestrzenią. Zawsze
tak się dzieje. Uruchomione emocje kreują rzeczywistość i
zmieniają ją. Nawet jeśli rzeczywistość wydawała się nam wcześniej
nieatrakcyjna i szara, nagle się przed nami odkrywa. To jest
podzielność w nieskończoność linii prostej i odcinka - i linia, i
odcinek zawierają w sobie nieskończenie wiele punktów. Jeśli
zaczniemy z wiarą i przekonaniem badać jakiś wycinek świata,
okazuje się, że kryje moc możliwości. Chociaż wydaje się codzienny
i zwyczajny, zawiera nieskończenie wiele sytuacji, zdarzeń,
emocji, faktów. Oczywiście nie zawsze mamy taką pasję,
wystarczającą wiarę w to, że akurat nasze podwórko jest tym
mikrokosmosem. Jeżeli w to uwierzymy, to będziemy potrafili tę
rzeczywistość sami zmieniać i kreować, a potem pokazywać innym
ludziom, którzy dzięki naszemu doświadczeniu zaczną otaczającą ich
rzeczywistość postrzegać inaczej.
Nastawienie i wiara są absolutnie kluczowe, bez tego nie mamy
szans na wyczarowanie z codziennego świata czegoś niecodziennego.
Moje wcześniejsze wyprawy, w jakimś sensie nawet wyprawy z Jaśkiem
Melą, były ekstremalnymi projektami, ale nie to wydaje mi się
dzisiaj ich istotą. Chodziło w nich zawsze o przekraczanie
ograniczeń.
W wyprawach z Jaśkiem - ograniczeń wynikających z
niepełnosprawności. Ale w wyprawach z Polą także chodziło o
pokazanie, że coś, co łatwo uznajemy za nasze ograniczenie, czyli
pojawienie się dzieci, może być impulsem do odkrywania nowych
światów i nowych możliwości.
To stało się moją drogą, a nie ekstremalne cele. Góry, biegun,
owszem, są piękne, inne, ale kopiowanie tego po jakimś czasie
niewiele przynosi.
Trzeba poznawać inny fragment rzeczywistości na zasadzie myślenia
o przeciwieństwach, które się uzupełniają, tak jak siła i słabość.
Ze słabości możemy czerpać siłę. Tak samo próba zwrócenia uwagi na
inne fragmenty rzeczywistości, ich eksploracja, ale też podążanie
za intuicją, własnymi emocjami wzbogaca nasz świat. W czymś, co na
pierwszy rzut oka wydaje się nieatrakcyjne, możemy nagle odkryć
niezwykłość, tak jak w wyprawie z Jaśkiem czy Polą.
Im dalej od tego wydarzenia, tym większej nabiera ono wartości.
Czas spędzony z Polą był dla mnie, po doświadczeniach biegunowych,
czasem niezwykłym. Nauczył mnie tego, żeby być uważnym i
cierpliwym. Na ogół chcemy od razu odkrywać niezwykłe rzeczy, ale
przy tej okazji możemy przeoczyć coś, co jest blisko nas, pod
ręką. Zrozumiałem wtedy, że tak naprawdę chodzi o rzecz jeszcze,
zdawałoby się, mniejszą i prostszą niż przekraczanie barier i
ograniczeń. O ile było to jednym z głównych motorów wypraw
wcześniejszych, o tyle tutaj najważniejsze było po prostu
przebywanie razem.
Nie udałoby się jednak niczego zdziałać, gdyby nie kierował nami
również motyw odkrywania rzeczywistości, podążania za prawdą, a
nie za gotowymi stereotypami. Jest taki stereotyp, że gdy ma się
dziecko i rodzinę, to koniec z fantazjami i marzeniami. Już to
kilka razy podkreślałem - zawsze mam w sobie takie nastawienie,
żeby sprawdzać, jak ma się do rzeczywistości to, co jest obiegowym
przekonaniem. Gdy ludzie mówią, że jutro będzie zła pogoda, zawsze
staram się zrozumieć, z jakich przesłanek to wynika. Nie przyjmuję
na wiarę nieraz nawet najbardziej oczywistych zdań, tylko pytam,
czy rzeczywiście tak jest.
Często okazuje się, że ludzie przyjmują jakieś zdania za pewnik,
ale nie sprawdzają ich zawartości. Tak było też w tym przypadku:
sprawdźmy, czy rzeczywiście nie można podróżować z dzieckiem,
sprawdźmy, czy z niepełnosprawnym chłopcem nie można dojść na
biegun.
Większość stereotypów to zdania bez pokrycia. Są tylko projekcjami
doświadczeń wynikających z cudzych historii, ale te doświadczenia
nie są jedynymi obowiązującymi prawdami. Oczywiście stereotyp, że
istnieje zawsze konflikt między dążeniem do sukcesów, kariery a
posiadaniem dzieci nie jest całkowicie bezpodstawny i nie wziął
się znikąd, ale zawsze możemy zadać pytanie, co uważamy za swój
życiowy sukces, co jest celem, do którego dążymy. Jeśli sukces
upatrujemy w szczęśliwym życiu rodzinnym i jest to nastawienie
głębokie i szczere, to przecież nie powinniśmy podobnego konfliktu
przeżywać. Gorzej, gdy są to cele zewnętrzne i powiązane wyłącznie
z nami, a nie z członkami najbliższej rodziny. Trudno zaprzeczyć
temu, że tak rozumiany indywidualny sukces staje w konflikcie z
życiem rodzinnym. Kończy się to, albo rozpadem rodziny, albo
rezygnacją z dążenia do sukcesu czy realizacji swojej pasji.
W moim przypadku nie stało się jednak, ani jedno, ani drugie.
Kiedy poznałem Kasię, nadal miałem w sobie ów drive, parcie na
następne projekty, które zresztą realizowałem. Czasem sami się z
Kasią śmiejemy, że to ona była inspiracją. Owszem, na bieguny
doszedłem, zanim poznałem Kasię, ale potem przyszło bogactwo
kolejnych przedsięwzięć: pustynia, oceany, wyprawa z Jaśkiem, z
Polą. One były dopełnieniem polarnych ekspedycji, które pojawiły
się po spotkaniu z Kasią, to ona była, można powiedzieć, motorem
wszystkiego. Nie mogę być tego w stu procentach pewny, ale kto
wie, może moje kawalerskie życie zamknęłoby się bilansem tych
dwóch czy trzech wypraw polarnych.
Może bym na tym poprzestał, spoczął na laurach i tylko oczekiwał
ciągłych wiwatów? Po paśmie sukcesów człowiek oczekuje, że świat
będzie go nieustannie podziwiał. Ktoś taki nie ma nowych pomysłów,
trudno mu kopiować samego siebie, bo doszedł do własnego kresu i
nie ma przed sobą dalszych celów, w sposób naturalny zwraca się
więc do przeszłości, rozpamiętuje, jaki był wspaniały, i oczekuje,
że inni będą robić to samo. To doświadczenie aktorów, gwiazd
popkultury czy sportowców. Po okresie popularności medialnej
przychodzi cisza; nikt nie pisze, nie dzwoni, niczego nie chce...
Pojawia się rozczarowanie, poczucie zawodu, potem przypominanie o
sobie oparte na oczekiwaniu, że świat będzie żył tym, co wydarzyło
się przed pięcioma czy dziesięcioma laty. Ale świat pędzi naprzód.
Bite są kolejne rekordy, ktoś inny odnosi sukcesy, show must go
on. A ktoś, kto żyje własną przeszłością, znika, tak jak znikali
przed nim inni, podobni ludzie.
Tylko nieprzerwanie aktywne życie, następne doświadczenia
powodują, że wciąż mamy co przeżywać i nie musimy rozpamiętywać
przeszłości. Mamy też czym się dzielić i możemy być kimś
interesującym, ważnym dla innych. Możemy robić coś nie wyłącznie
dla siebie, ale także dla drugiej osoby. Jeśli można powiedzieć,
że moja żona Kasia inspirowała mnie do tego, by podejmować kolejne
wyzwania, działo się tak być może z tego prostego powodu, że
chciałem swojej dziewczynie, a z czasem żonie pokazać, że na coś
mnie stać. Można by to nawet określić jako chęć popisania się
przed Kasią, nie widzę w tym nic złego.
Muszę dodać, że moja małżonka ma otwarty i krytyczny umysł, na
pewno nie była i nie jest bezrefleksyjnym amatorem wszystkiego, co
robiłem i co robię...
Poznałem Kasię w momencie, gdy spotkała mnie porażka, po nieudanej
wyprawie „Solo Transantarctica”. Na pewno był to moment refleksji,
miałem chwilę, żeby się nad sobą zastanowić. Ciekawe, jak
wyglądałoby nasze spotkanie, gdybyśmy zetknęli się wówczas, gdy
szedłem od sukcesu do sukcesu. Może nie byłoby we mnie wewnętrznej
przestrzeni na namysł nad sobą? Zwolniłem wówczas i zacząłem
bardziej refleksyjnie podchodzić do życia. Zacząłem dostrzegać
najbliższy świat, a nie tylko bieguny. Wyszło mi to na zdrowie.
To wcale nie znaczy, że byłem wówczas rozgoryczony, zrezygnowany.
Planowałem następne wyprawy, gdzieś tam nawet pojechałem, zacząłem
pracować nad książką. Spotkałem Kasię we wrześniu, a w grudniu
byłem w drodze na Antarktydę na Mount Vinson. Potem było
Kilimandżaro i Boliwia. Nie były to bieguny, ale nie była to też
rezygnacja, odwrócenie się od świata i zamknięcie w sobie. Byłem
nieustannie w ciągu zdarzeń, tyle że na inną skalę, bo bieguny
Ziemia ma tylko dwa. A poza tym w planowaniu wypraw brałem pod
uwagę Kasię i siłą rzeczy superekstremalne przeżycia nie tyle może
przestały mnie całkowicie interesować, ile nie były już
wyznacznikiem wypraw. Wyznacznikiem stało się poznawanie świata
jak najszerzej, w jego horyzontalnym wymiarze. Można by
powiedzieć, że mniej już kierowałem się igłą kompasu, zawsze
wychyloną na północ, a bardziej różą wiatrów. Przeżycia
ekstremalne są do siebie mimo wszystko podobne. Ryzykowanie życiem
czy bycie na krawędzi jest tylko formą poznawania świata i także
może stać się powtarzalne. Ludzie mają czasem potrzebę, żeby coś
przeżyć prawdziwie, otrzeć się o śmierć, o coś wyjątkowego. Ja to
przeżyłem i nie widziałem potrzeby, żeby to powtarzać, kopiować.
Zrozumiałem, że kluczem jest nie ilość, tylko jakość. A jakość
osiąga się dzięki temu, jaki ma się świat wewnętrzny, a nie przez
ciągłe zaliczanie różnych rekordów.
Czytałem kiedyś o człowieku, który przyjął założenie, że do
osiemdziesiątego roku życia dokona stu rzeczy. Wypisał listę.
Wydawało mi się to trochę śmieszne, ale potem sam stworzyłem listę
tego, co chciałbym zrobić. Co prawda nie stu, ale dziesięciu
rzeczy i to takich, które chciałbym zrobić nie w swoim życiu,
tylko w jednym roku. Takie ćwiczenie, okazało się, ma swój sens.
Na mojej liście znalazł się między innymi skok ze spadochronem,
reżyserowanie sztuki teatralnej i rejs łodzią podwodną. I jakoś to
realizuję, ze spadochronem na przykład skoczyłem, nawet w
tandemie, co rzeczywiście było niesamowitym doświadczeniem.
Zdobywałem przy okazji realizowania mojej listy kilka nowych
doświadczeń. Ale stawianie przed sobą życiowych celów według
ułożonej listy, jako pomysł na życie, nie pociągałby mnie. Być
może lepszy taki plan niż żaden, ale chyba w życiu nie o to
chodzi, żeby zaliczać kolejne ekscytujące doświadczenia. Dopóki
tego nie skosztujemy, wydaje nam się to czymś fascynującym i jest
to fascynujące. Ale trudno przez całe życie skakać ze
spadochronem. O wiele ważniejsze wydaje mi się odkrywanie
harmonii. Może okazać się, że czymś również ekscytującym jak
ekstremalne doświadczenia może być picie herbaty albo patrzenie na
morze.
Odkrywam to dzięki Kasi. Ale proszę tych wyznań nie przyjmować
jako opisu czegoś, co udaje się osiągnąć gładko i bezkonfliktowo.
Kasia jest przeciwna wielu moim projektom i pomysłom, a od kiedy
pojawiły się dzieci, bywa naprawdę bardzo trudno łączyć dom i
podróże.
Ubodzy fighterzy
Pogodzenie życia zawodowego i domowego rzeczywiście nie jest
prostym zadaniem. Ćwiczę to niemal każdego dnia. Zawodowe
zobowiązania wciąż narastają. Zgodzę się, że gdzieś się pojawię, a
potem nie wypada mi odmówić, a gdy zgodzę się na spotkanie jeszcze
gdzieś, powstaje z tego trudna do ogarnięcia suma, bo pojedyncze
zdarzenia w pewnym momencie kumulują się jak w totolotku. Z
nieznacznych spotkań, pięć minut tu, dziesięć tam, godzina na
wywiad w kawiarni, nagle robi się cały dzień i mój czas dla
rodziny bardzo się kurczy. Te sytuacje powodują konflikty i trzeba
sobie z nimi radzić.
Pytanie, jakie są tak naprawdę nasze długofalowe priorytety. Jeśli
na krótką metę popełnimy błędy, możemy to naprawić. Możemy starać
się skorygować nasz kalendarz, choć nie jest to proste. Jeżeli
naszym priorytetem jest kariera, praca, jakiś cel zewnętrzny i
temu podporządkujemy wszystko, a rodzina znajduje się na drugim
planie, to jest to naszym założeniem strategicznym. Bywa, że
nieświadomym. Strategię trudno zmienić. Nie wystarczy wtedy, że
poświęcimy trochę czasu dla rodziny, że zmodyfikujemy w tym
tygodniu nasz kalendarz spotkań. Żeby zmiana była realna,
musielibyśmy zmienić nasze życiowe założenie.
Po wyprawach z Polą po Polsce i Norwegii byłem bardziej
zaangażowany w inne projekty i to odbijało się na rodzinie.
Musiałem jedno i drugie równoważyć, bo wszystko zaczynało się
chwiać. Być może ważna jest w tym wszystkim właśnie równowaga. Nie
można uwiesić się na rodzinie i cały czas żyć tylko i wyłącznie
nią, ale też niedobrze, aby przechylało nas za bardzo w drugą
stronę, czyli żeby jedynym naszym celem było życie zawodowe,
szczególnie kosztem rodziny. Przy czym jednego, stałego, raz na
zawsze obranego kursu nie uda się nam raczej utrzymać. I życie
zawodowe, i życie rodzinne mają swoje etapy. W jednej i drugiej
dziedzinie czasem wymagane jest większe zaangażowanie, a czasem
można sobie odpuścić. Trzeba więc mądrze reagować na bieg
wydarzeń. Trzeba to też uzgadniać w małżeństwie, żeby nie stało
się tak, iż oboje nagle podrzucimy dzieci dziadkom czy niańce i
będziemy się zawodowo realizować. W naszej rodzinie wygląda to
tak, że Kasia spędza cały czas z dziećmi, Pola i Kay nigdy nie
byli dłużej niż przez dwa dni bez niej. Raz jeden tylko
wyjechaliśmy razem bez dzieci na trzydniową wycieczkę do Sankt
Petersburga. Pola miała wtedy pięć lat i to był pierwszy moment,
gdy była bez mamy przez całe trzy dni. Ale dla niej to także była
przygoda. Nie można dzieci uzależniać od siebie.
Wszystko to jest trudne do pogodzenia i zrównoważenia. Nie byłoby
prawdą, gdybym próbował stworzyć taki obraz, że doskonale potrafię
pogodzić jedno z drugim. Staram się nie ulegać jednemu złudzeniu:
w fundacji realizujemy jakąś misję, ważną dla innych ludzi, wobec
czego można poświęcić swoją rodzinę. Rzeczywiście, dzięki
projektom fundacji pomagamy innym, niekiedy zmieniamy ich życie,
to bardzo ważne sprawy, ale... Przychodzi mi na myśl przykład
najstarszego syna Mahatmy Gandhiego, Harilala. Był alkoholikiem,
stoczył się, co jest częstym problem synów wielkich ojców. Otóż
Harilal powiedział o swoim ojcu, że był on ojcem Indii, ale nie
był ojcem własnego syna.
To zdanie daje do myślenia. Czy zbawiać świat niezależnie od
kosztów, czy lepiej zachować zdrowe proporcje między zbawianiem
świata a troską o najbliższych? Ci, którzy tak się poświęcają,
często tłumaczą, że to co robią, robią tak naprawdę dla innych, a
nie dla siebie. Ale nasza rodzina to także inni. W moim przypadku
też tak jest i pewnie będzie, że aktywność zewnętrzna polegająca
na pomaganiu innym ludziom, odbywa się kosztem rodziny.
Największym błędem, który przy tej okazji popełniałem, było
oczekiwanie, że rodzina musi to zaakceptować. Przecież robię to
nie dla siebie, tylko dla innych, pomagam im, poświęcam się...
Jeżeli ktoś nas kocha, żona czy dzieci, na pewno nie zaakceptuje
takiej argumentacji, nawet gdyby uzasadniała nasz udział w misji
na Księżyc albo Marsa. Błędem jest zakładanie, że rodzina na pewno
to zaakceptuje, że ma taki obowiązek. Nie można tak stawiać
problemu. Nie zapominajmy, że tak naprawdę podejmujemy podobne
działania w jakimś sensie dla siebie, bo podążamy za własnym
powołaniem, realizujemy siebie. Trzeba znaleźć kompromis między
rodziną a misją, której się podejmujemy - jeśli rzeczywiście taką
misję mamy, czy tak naprawdę chodzi o przyjemność, samorealizację
albo aktywność towarzyską, w czym wielu ludzi łatwo się zatraca.
Różne są nasze motywacje...
Trzeba znajdować punkt równowagi między bezwarunkowym oddaniem się
rodzinie a bezwarunkowym oddaniem się misji (i sobie).
Nawet jeśli jest to prawdziwa misja, to jest to nasza misja, nawet
jeśli jest to misja dla ludzkości, pozostaje naszą misją. Jeżeli
nie zachowamy w tym równowagi, to czy będziemy prezydentem Stanów
Zjednoczonych, czy najlepszym pisarzem świata, czy supergwiazdą
popkultury, nie osiągniemy w moim przekonaniu sukcesu. A to, co
osiągniemy, będzie miało wątpliwą wagę. Zdanie syna Mahatmy
Gandhiego wydaje się oddawać istotę problemu. Można stać się ojcem
dzieci na całym świecie, a nie być ojcem własnego syna.
Równowaga potrzebna jest także nam samym, a nie tylko naszej
rodzinie. Jeśli ktoś przesadnie poświęca się rodzinie, całkowicie
rezygnując z siebie, z rozwijania swoich aspiracji czy nawet
ambicji, prędzej czy później stanie się sfrustrowanym ojcem albo
znerwicowaną matką i nic dobrego z tego poświęcenia nie wyniknie,
nie tylko dla samego zainteresowanego, ale także dla współmałżonka
i dzieci, dla których tak się „poświęcono". Nie jest dobrze, jeśli
nie potrafimy przebudować życiowej strategii i priorytetów, ale to
nie znaczy, że trzeba wywracać od razu wszystko do góry nogami.
Wyprawa z Polą była dla mnie dwiema rzeczami w jednej, czyli i
wyprawą, i życiem rodzinnym. Dzięki takiemu pogodzeniu pasji i
rodziny nie było to dla mnie doświadczeniem w żaden sposób
frustrującym. Nie przeżyłem i mam nadzieję nie przeżyć tej
życiowej alternatywy jako wyniszczającego konfliktu, który
ostatecznie powoduje, że dwoje ludzi nie widzi już możliwości
dalszego życia razem. Powstaje wtedy jakby samonapędzająca się
machina, efekt kuli śniegowej, bo każde rozczarowujące
doświadczenie staje się potwierdzeniem tego, że nie można już być
razem. Ważna jest więc harmonia, ale nie „nasza" harmonia, którą
sami osiągamy, bo „nasza" harmonia to wciąż egoizm, myślenie tylko
i wyłącznie o sobie. Chodzi o harmonię pomiędzy nami a innymi
osobami. Elementem dobrze rozumianej i budowanej harmonii są także
konflikty, które czegoś uczą i dzięki którym rozwijamy się.
Dopiero stan dysharmonii, coś co nas spala jest sygnałem, że
trzeba zmienić strukturę sytuacji.
Modyfikacja życiowej strategii, rozszerzenie jej na innych ludzi,
wzbogaca nasze życie o nowe możliwości. Byłem bardzo ubogim
człowiekiem żyjąc jedynie biegunami. Część ludzi pewnie patrzyła
na mnie z pobłażaniem, jak na ciekawostkę. Kto by tam wychodził z
domu w takie zimno... Spotykałem się z wyobrażeniami, że angażuję
się w ekstremalne podróże z powodu kompleksów. Spotykałem ludzi,
którzy mówili: pan jest taki pogodny, śmieje się, a myślałem, że
jest pan zawziętym milczkiem, stale niezadowolonym z życia, takim
fighterem. Tak, byłem człowiekiem ubogim w stosunku do możliwości
świata. Choć może niedokładnie to określiłem, bo jednak miałem
swoje bieguny. Ale gdybym zatrzymał się na tym etapie, byłbym
ubogi w kontekście życiowych możliwości człowieka. Miłości na
przykład. Mój świat, mimo że bogaty w jakimś fragmencie, jako
całość pozostałby ubogi.
Świat fightera nastawionego tylko na zaliczanie biegunów i
sukcesów.
Na początku, gdy odkrywamy tę rzeczywistość, może to wzbogacać,
ale potem zawęża się ona i jedyny nasz świat to kolejne wyzwania i
starcia. Paradoksalnie może się to wszystko zubożyć. Na początku
otrzymujemy w prezencie niezwykłe bogactwo przeżyć, intensywne
doświadczanie świata, ale potem zostaje sama walka. Nie odczuwamy
już smaku nowości, nasza wrażliwość na bodźce maleje.
Od drugiej strony w codziennym życiu nie dostrzegamy wspaniałych
rzeczy, które są w nim zawarte, nawet tak prostych jak to, że
możemy wspólnie wypić herbatę. Tym, którzy podziwiali moje polarne
wyczyny wydawało się, że powrót z wypraw był dla mnie czymś
przygnębiającym. A tymczasem było super. Oczywiście, bieguny także
były super, ale swój smak ma również życie tutaj. Odkrywałem na
nowo, że można spać w wygodnym łóżku i wziąć prysznic, czynności,
na które, z racji tego że wykonujemy je codziennie, zobojętniała
nasza wrażliwość. Gdybyśmy przez całe życie nie robili niczego
innego niż tylko zaliczali bieguny, podejrzewam, że nasza
wrażliwość również by zmalała. Z czasem to, co było świeże i
niezwykle, przestaje smakować.
W tym sensie spotkanie z Kasią i nasze bycie razem stało się
odkrywaniem nie tylko Kasi, ale także własnych nowych stron i
możliwości.
Stało się przeżywaniem świata w całkiem inny sposób.
Dzieci w balonie
Czy naszą wyprawę z Polą można by porównać do firmy rodzinnej?
Jeśli już, to takiej, która była prowadzona nie tylko przeze mnie
i przez Kasię. Pola, mimo że była mała, miała tak silną osobowość,
że wykupiła spory pakiet akcji w „firmie". Nie była niczego
nieświadomym dzieckiem, tylko pełnoprawnym członkiem wyprawy. Ja
miałem swoje zdanie, Kasia swoje, a Pola swoje i to zdanie bardzo
łatwo demonstrowała. Pewne rzeczy jej się podobały, inne nie; nie
było tak, że na wszystko patrzyła bezrefleksyjnie czy przyjmowała
hurtem, jak leci.
Gdy byliśmy w pracowni malarza Jerzego Gnatowskiego w Kazimierzu
Dolnym, profesor przygotował farby olejne na palecie i Pola z
wielką ochotą namalowała słońce. To było niesamowite: artysta,
który chciał jej pokazać świat malarstwa, i Pola, która
momentalnie to podchwyciła. Do dzisiaj główną aktywnością Poli
jest malowanie. Potrafi rysować i malować dziennie dwie - trzy
godziny. Kasia jest malarką po ASP, mówi, że zestawienia kolorów
stosowane przez Polę są bardzo oryginalne i śmiałe. Ja, przyznaję,
nigdy nie wykazywałem żadnych uzdolnień plastycznych. A Pola to
uwielbia. Kasia zapytała ją ostatnio:
- Kim chcesz zostać, gdy dorośniesz?
- Jak to zostać, ja jestem – malarką - odpowiedziała.
Może rzeczywiście wizyta w pracowni malarza wyzwoliła tkwiące w
Poli możliwości?
Jeśli więc wyprawa była firmą, to Kasia i ja mieliśmy w niej
wspólnie 50 procent udziałów, a Pola drugie 50. Chcieliśmy robić
coś razem, a Pola robiła swoje. Była pora, gdy chciała spać, pić,
czas, kiedy coś jej się podobało i kiedy nie chciała czegoś robić,
kategorycznie stwierdzając „iść stamtąd”. Zaczynała wtedy
wypowiadać pierwsze słowa, a pod koniec wyprawy posługiwała się
już pełnymi zdaniami. Spotkała tylu ludzi, uczestniczyła w tylu
zdarzeniach, tylu sytuacjach, nic dziwnego, że ją to pobudzało i
rozwijało. Na tyle rozumiała otaczający ją świat, że potrafiła
albo coś przyjmować, albo odrzucać. Wiele od niej zależało.
Czasami musieliśmy z jej względu radykalnie zmieniać plany.
Wyprawa była dostosowana do Poli.
Dzięki wcześniejszym polarnym ekspedycjom z Jaśkiem Melą poznałem
już model wyprawy z dzieckiem. Musi być jasne, że to dziecko jest
biegunem i jego bezpieczeństwo jest najważniejsze. To czy
dojdziemy na prawdziwy biegun jest kwestią drugorzędną. Pola była
zatem naszym biegunem, była najważniejsza. Czy w zderzeniu z ekipą
filmową, czy z ludźmi, którzy nas wspomagali, a którzy
nieświadomie widzieli czasem w Poli jedynie narzędzie potrzebne do
tego, żeby pokazać wchodzenie na Baranią Górę. Gdy widzieliśmy, że
zdrowie Poli byłoby narażane, nie było żadnej wątpliwości, że
musimy zawrócić. Wyprawa „Z Polą przez Polskę” miała pokazać, że
jest możliwe przekraczanie barier. Ale pokonywanie ograniczeń na
pewno nie polega na udowadnianiu, że ograniczeń nie ma w ogóle.
Nie musimy przekraczać barier za wszelką cenę. Przekraczanie ich
powinno nam służyć, a nie niszczyć, inaczej możemy się o te
bariery rozbić. W oczach ludzi osiągniemy być może spektakularny
sukces, ale prywatnie zapłacimy za to zbyt wysoką cenę.
Czasem pytano mnie, czy Pola jako małe dziecko nie zapłaciła zbyt
dużej ceny za to, że rodzice targali ją ze sobą po Polsce i
świecie.
Przykład z pracowni malarskiej przekonuje mnie, że było to dobre
dla rozwoju Poli. Jest jednak faktem, że gdy trochę podrosła,
miała już cztery lata, powiedziała mi raz, że ona to by chciała,
żeby tata był w domu. Ale kiedy podróżowaliśmy, byliśmy razem.
Dziś jest z tym różnie, czasami Pola mówi, że chciałaby gdzieś
pojechać, czasem mówi o podróżach bez entuzjazmu. Po wszystkich
ekspedycjach niewątpliwie stała się domatorką i preferuje spokój,
a nie zamieszanie. Myślę, że naturalną reakcją jest, gdy dziecko
coś robi, a następnie pragnie czegoś innego.
Ja ani tego nie oczekiwałem, ani teraz nie chcę, żeby Pola została
w przyszłości podróżniczką. To smutne, kiedy rodzice pragną, żeby
dziecko było ich kopią. Jeszcze smutniejsze jest, kiedy
niezrealizowane ambicje próbują zrealizować dzięki własnym
dzieciom. Krzywdzi się w ten sposób dzieci, ale krzywdzą się też
rodzice, bo nie odkrywają prawdziwych możliwości własnego dziecka.
Z drugiej strony trzeba się dzielić własnymi doświadczeniami.
Dlaczego miałbym unikać podróży z Polą? Próbujemy z Kasią
przekazać jej różne doświadczenia: podróżnicze, malarskie,
wszelkie. Staramy się podążać za ich - Poli i Kaya - marzeniami,
ale też staramy się pokazywać różne znane fragmenty świata,
dzielić się doświadczeniem. Najważniejsze, żeby byli sobą, a czy
odkryją siebie w podróżach, w muzyce czy w zawodzie lekarza,
będzie to ich sprawą. Naszą rolą jest im w tym pomóc, stworzyć
warunki, żeby mogli stać się sobą, nie przeszkadzać im w tym, nie
zabić w nich czegoś ważnego.
Kiedy byłem dzieckiem, nikomu nie przyszło do głowy, że pojawi się
taki zawód jak informatyk. Świat zmienia się z niesamowitą
szybkością. Gdyby na podstawie własnych doświadczeń planować
dziecku przyszłość i wyznaczać, kim miałoby być, zamykałoby to
wiele drzwi.
W mojej rodzinie nikt by nie przypuścił, że będę podróżnikiem,
zdobywcą biegunów. Nikt by tego nie zaplanował. Trzeba podążać za
rzeczywistością, a rzeczywistość zmienia się w takim tempie, że
tylko ten, kto jest najbliższy, czyli dziecko, jest w stanie ją
kształtować, a przy okazji kształtuje siebie. Można tylko mu
pomóc. Wyznaczanie losu dziecka przez rodziców jest po prostu
nieefektywne. Kształtowanie - jak najbardziej, wychowanie,
edukacja, przekazywanie doświadczenia - tak, ale wyznaczanie,
planowanie w szczegółach losu dziecka, że za dziesięć lat będziesz
kimś, za dwadzieścia lat ożenisz się czy wyjdziesz za mąż, za
dwadzieścia jeden będziesz miał dzieci i tak dalej, to wielka
krzywda.
Nie jest się dowódcą wyprawy, w której dziecko idzie przez swoje
życie. W ogóle - nie jest się dowódcą cudzego życia. Można być
doradcą, pomocnikiem, od biedy wzorem czy mistrzem, różne role
można pełnić w życiu drugiego człowieka, ale na pewno nie można
być dowódcą.
Także, a nawet szczególnie, w przypadku ludzi poszkodowanych przez
los, upośledzonych. Tym bardziej mają oni własne życie, wobec
którego trzeba zachować wielką delikatność, po to żeby ułatwić
rozwój.
Nikt nie powinien być dowódcą czyjegoś życia. Można pełnić różne
role, ale na pewno nie tę. Nie powinniśmy dopuszczać do takiej
sytuacji, również w stosunku do nas samych. Jeśli pojawiają się w
stosunku do nas podobne zakusy, jeśli wywierane są na nas naciski
i ktoś próbuje być naszym dowódcą, także w kręgu najbliższych nam
osób, powinniśmy wykazać się wewnętrzną siłą, żeby się temu
przeciwstawić.
Trzeba nauczyć się trudnej sztuki wpływania na życie zależnych od
nas ludzi, przede wszystkim - naszych dzieci. Trzeba też nauczyć
się czerpać od nich, przyjmować, że i one mogą mieć pozytywny
wpływ na nas. Gdyby nie pojawiła się w moim życiu Kasia, pewnie
podążałbym coraz bardziej ekstremalną drogą. Ale spotkanie z moją
żoną całkiem mnie zmieniło. Na etapie życia między czterdziestką a
pięćdziesiątką człowiek chce się jeszcze sprawdzać w granicznych
wyzwaniach. Nie wiem więc, jakby to ze mną było, gdyby nie pojawił
się hamulec w postaci Poli i Kaya. Gdyby nie moje dzieci, pewnie
organizowałbym o wiele bardziej niebezpieczne wyprawy i częściej
ryzykowałbym życiem. Uświadomiłem to sobie podczas wyprawy na
najwyższy szczyt Grenlandii, Gunnbjorns Fjeld. Ta ekspedycja była
mechanicznym powtórzeniem, na mniejszą skalę, moich wcześniejszych
dokonań, ale zdałem sobie wówczas sprawę, że przecież mógłbym
zginąć a Pola i Kay zostaliby bez ojca. Od tamtego czasu przy
planowaniu różnych przedsięwzięć świadomie nie biorę podobnych
projektów pod uwagę. Mam wiele rozmaitych propozycji, jedna nęci
mnie szczególnie - wejście na Mount Everest z Leszkiem Cichym. Od
zawsze marzyłem o wejściu na Everest. Leszek od paru lat namawia,
żebyśmy weszli północną ścianą od strony Tybetu. Pociąga mnie to,
kusi, żeby zrobić to właśnie z Leszkiem, z którym byłem na tylu
wyprawach.
Dla niego byłoby to ukoronowaniem wspinaczkowej drogi, bo był już
na Evereście, tyle że wchodził od strony południowej. Kusi mnie
taka wyprawa i chciałbym to zrobić. Gdyby nie Pola i Kay,
wybrałbym się na Everest pewnie już dwa lata temu. Stosunkowo
łatwo znaleźć partnerów i sponsorów takiego projektu. Jest mi
trochę niezręcznie odpowiadać Leszkowi: zobaczę, muszę porozmawiać
z Kasią, Kasia nie wyraża zgody. Tak naprawdę to Pola i Kay nie
wyrażają zgody, chociaż nigdy ich o to nie zapytałem.
Czy dzieci są jednak balastem? Balast to nieodpowiednie słowo, bo
kojarzy się z obciążeniem. Ale można by je porównać z workami
balastowymi w balonie. Potrzebne są po to, żeby lecieć na
właściwej wysokości, ani za wysoko, ani za nisko. Najchętniej
powiedziałbym jednak, że dzieci są inspiracją. Z balastem nie
porozmawiam, a Pola przez to, co mówi, przez to, że z nią jestem i
przez to, jaka jest, staje się dla mnie inspiracją. Różne zdania,
które wypowiada, inspirują do myślenia, do spojrzenia na życie w
inny sposób.
Spotkanie ze złotą kaczką
W trakcie przygotowań do wyprawy „Razem na biegun" z Jaśkiem Melą,
chłopcem, który w wypadku stracił rękę i nogę, otworzyły mi się
oczy na pewien niedostrzegany wcześniej wymiar rzeczywistości.
Do tej pory odbierałem świat osób niepełnosprawnych tak, jak jest
on przedstawiany w książkach, gazetach, telewizji albo działaniach
edukacyjnych. Osobom niepełnosprawnym trzeba pomagać i jest wiele
osób i instytucji, które tego szlachetnego dzieła się podejmują.
Ponieważ na co dzień, tak jak większość z nas, nieczęsto
spotykałem osoby niepełnosprawne, w ogóle nie zdawałem sobie
sprawy, do jakiego stopnia rzeczywistość odbiega od obrazu, który
nosimy w świadomości.
Dopiero gdy spotkałem Jaśka, przekonałem się na przykład, że nikt
nie jest w stanie zapewnić temu chłopcu odpowiedniej protezy,
która zresztą nie byłaby żadnym cudem świata, po prostu zwykłej
protezy, dzięki której mógłby się poruszać. Zdałem sobie wówczas
sprawę, jak niewiele i wiele zależy od pieniędzy. Rodzina takiej
osoby jest skazana na siebie i jeśli nie będzie jej stać, by kupić
odpowiednią protezę, człowiek wypada za burtę życia. Wiem, że to
drastyczne porównanie, ale ktoś powiedział mi wówczas, że protezy
wypełniające pokój w muzeum w Auschwitz-Birkenau są
nowocześniejsze od tych, które dzisiaj dostają poszkodowani w
wypadkach w Polsce. W muzeum są protezy z jakimiś urządzeniami,
mechanizmami, natomiast Jasiek dostał po prostu kawałek
wystruganego drewna jak pirat, może trochę lepszy model, Piraci de
lux, można by powiedzieć. Zrozumiałem wtedy, że niepełnosprawnych
ludzi upycha się, żeby zniknęli z horyzontu i nie stwarzali
problemów.
Być może w gospodarce rynkowej każdy powinien troszczyć się sam o
siebie, ale trudno przecież osobie, która uległa wypadkowi i żyje
w niezamożnej rodzinie, zatroszczyć się o siebie. W takich
sytuacjach pomoc jest zadaniem państwa.
Dopiero spotkanie z Jaśkiem otworzyło mi na to oczy. Dopóki miałem
tylko wyobrażenia dotyczące osób niepełnosprawnych, nie wiedziałem
tak naprawdę, w jaką rzeczywistość wkraczam. Jeszcze w fazie
planowania wszystko wyglądało bardzo ładnie i bezproblemowo,
przedsięwzięcie wyglądało na atrakcyjny temat, można było wymyślać
różne rzeczy, które krzepiły i dawały nadzieję. Projekt był
wielopiętrowy. Na jednym piętrze znajdował się Jasiek, na drugim
inne osoby w podobnej sytuacji, na innym piętrze byli rodzice
Jaśka i tak dalej. Pięter było wiele, ale wszystko wspierało się
na Jaśku. Budowałem te piętra w głowie, ale przez długi czas nie
znałem Jaśka, czyli osoby, na której wszystko to było oparte.
Wychodziłem z założenia, że zanim przedstawię mu i jego rodzicom
pomysł, plan wyprawy musi dojrzeć.
Wiedziałem z doświadczenia, że modele projektów często się
zmieniają.
Już w czasie pierwszych przymiarek odbyliśmy długą drogę, bo
pierwszy był pomysł wyprawy na Wieżycę, potem wspinaczki na Rysy,
na Mont Blanc, potem wyprawy przez Grenlandię, a dopiero na końcu
pojawił się biegun. Także nie miałoby sensu co tydzień rodzicom
Jaśka dawać pod rozwagę innego pomysłu. Dlatego minęło kilka
miesięcy, kiedy pracowałem nad projektem, ale nie spotkałem się z
Jaśkiem.
Tego spotkania, pamiętam, trochę się bałem. Zdałem sobie sprawę,
że nie wiem, kto do mnie przyjdzie. Oczywiście wiedziałem, że
pojawi się w moim gabinecie chłopiec, który stracił rękę i nogę,
ale bałem się jego osobowości, reakcji na propozycję, czy nie
przyjmie jej jako nierealnego pomysłu. Zdałem sobie sprawę z tego,
jak wiele zależy od psychiki. Wyprawa z niepełnosprawnym chłopcem
na biegun to prawie jak lot na Księżyc, nikt wcześniej tego nie
robił! Łatwo było o tym myśleć, a miałem spotkać się z chłopcem i
zarazem partnerem, uczestnikiem wyprawy, przedstawić mu projekt,
do którego trudno byłoby namówić wiele osób zdrowych,
wysportowanych i silnych. Czy nie będzie się bał albo czy nie
okaże się osobą o roszczeniowej postawie? Wiele było zagadek.
Wiedziałem tylko tyle, że nieznany chłopak nie myślał o żadnych
wyprawach, a reszta była całkowitą niewiadomą.
Spodziewałem się osoby pokrzywdzonej przez los, którą trzeba się
zająć, otoczyć opieką i nie wiedziałem, czy dam sobie z tym radę.
Czy jestem właściwą osobą? Nie miałem żadnego doświadczenia z
wyjątkiem paru realizowanych przez nas projektów, związanych z
pomocą psychologiczną polegającą na wspieraniu dzieci z chorobą
nowotworową. Ale to całkiem co innego wspomagać dzieci w
bezpiecznych warunkach, w ich środowisku, a czym innym jest wyrwać
taką osobę z jej środowiska i zabrać na ekstremalną wyprawę.
Kiedy więc miałem spotkać rzeczywistego człowieka, byłem pełen
obaw. Przewidywałem, że może to być nasza pierwsza i ostatnia
rozmowa, choćby dlatego że Jasiek nie będzie w ogóle
zainteresowany myśleniem w tym kierunku. Oczekiwałem zatem chłopca
bez ręki i nogi, który będzie biedny, nie tylko w cielesnym
wymiarze, ale także osobowościowym. Taki miałem obraz
rzeczywistości: z jednej strony wspaniały projekt, świetlany,
tryskający nadzieją, energią, słońcem, uśmiechem, bardzo
pozytywny, z drugiej strony biedny, skrzywdzony przez los
chłopiec, który miał do mnie przyjść. Kontrast między celem a
punktem wyjścia był olbrzymi, a wiedziałem przecież, że osobowość
i wynikające z niej nastawienie zmienić jest najtrudniej. Wydawało
się nieprawdopodobne, żeby czternastoletni chłopak, który stracił
rękę i nogę, zapragnął pójść na biegun. Wyobrażenie, które miałem
o rzeczywistości, nie pozwalało mi dobrze rozeznać się wśród
możliwości, które wkrótce okazały się realne.
Był to trudny moment dla całego projektu. Również trudnym momentem
było wycofanie się pani rehabilitantki opiekującej się Jaśkiem.
Później przeszkodą nie do pokonania wydawało się to, że nikt nie
chciał słyszeć o pomyśle, nikt nie chciał pomóc w zdobyciu
odpowiedniej protezy i środków na wyprawę. Ale to było później, a
w tamtym momencie przed spotkaniem największym elementem
zagrożenia wydawał się główny bohater. Powiedziałem sobie jeszcze
przed rozmową, że to także moment oczyszczający. Będzie albo tak,
albo tak. I to wydało mi się dobre. Jeżeli coś jest skazane na
niepowodzenie, ponieważ zaczęło być budowane na zbyt kruchych
podstawach, nie ma sensu zbyt długo tego ciągnąć, nie ma też sensu
naginanie rzeczywistości do naszej wizji.
Można przekraczać granice, ale w harmonii z prawdą. Nawet jeśli
decydujemy się na jakieś przedsięwzięcie wbrew wszystkim, którzy
mówią, że nasz pomysł jest niedorzeczny, musi być w tym pomyśle
jakaś wewnętrzna siła, potencjał, energia, która będzie nas pchała
naprzód. Gdy tej wewnętrznej energii brakuje, lepiej dać sobie
spokój. Gdyby Jasiek stwierdził, że projekt go nie interesuje, bo
woli bawić się żołnierzykami, nie byłoby o co walczyć. Nadszedł
ten moment, gdy koncepcja na tyle dojrzała, że można było
podejmować się jej urzeczywistnienia, i trzeba było zobaczyć, czy
warto podejmować następne kroki.
Pierwsze spotkanie z Jaśkiem... Oczekiwałem biednego,
skrzywdzonego chłopca, a przyszedł po prostu Jasiek, młody
chłopak, z rodzicami i siostrą. Kiedy wszyscy weszli do mojego
gabinetu, kompletnie nie przyszło mi do głowy, że Jasiek to
Jasiek. Myślałem, że pojawi się ktoś o kulach albo na wózku, a on
wszedł zwyczajnie, uśmiechnięty, razem z gromadką całkiem
pogodnych ludzi. Pomyślałem, że Jasiek pewnie zaraz do nas
dołączy, być może robi coś innego w tej chwili, może się
przebiera, w każdym razie zaraz się pojawi. I tak czekaliśmy na
tego wyobrażonego przeze mnie skrzywdzonego Jaśka, a oni, czyli
rodzice z dwójką dzieci, czekali na rozpoczęcie rozmowy albo może
również sądzili, że ktoś jeszcze ma do nas dołączyć. I tak sobie
czekaliśmy wspólnie, czekaliśmy i czekaliśmy, w końcu nieśmiało
zapytałem, bo wypadało już coś powiedzieć, kiedy przyjdzie Jasiek?
I wtedy mi go przedstawiono. Było dla mnie szokiem, że chłopak,
który wszedł bez żadnego widocznego znaku krzywdy i biedy, jest
właśnie Jaśkiem. Jego osobowość była dla mnie ogromnym i bardzo
pozytywnym zaskoczeniem. Dotąd, ile razy spotkałem w życiu dzieci
skrzywdzone przez los, były one smutne. Bardzo trudno też było je
przekonać, dać im argumenty, dzięki którym uwierzyłyby, że ich
życie może być lepsze niż jest.
Ktoś może powie, że życie Jaśka odmieniło się dzięki temu, że miał
trochę szczęścia, dzięki któremu łańcuszek ludzi dobrej woli
doprowadził do Marka Kamińskiego, a ten zorganizował wyprawę na
biegun z jego udziałem. To nieprawda. Jasiek zawdzięcza wszystko
sobie samemu. Nieszczęście, które spadło na tego chłopaka, nie
naruszyło go wewnętrznie. To było najważniejsze. Gdyby tragedia
złamała Jaśka, gdyby przestał wierzyć w to, że jego los może być
lepszy, albo gdyby podejrzewał, że propozycja wyprawy na biegun to
tylko następna pułapka, po całym ciągu ciosów, które spadły na
niego i jego rodzinę, wyprawa najpewniej nie doszłaby do skutku. A
trudnych doświadczeń, które zmieniłyby psychicznie niejedną
dorosłą osobę, w życiu Jaśka nie brakowało. Najpierw na jego
oczach utonął brat, potem spalił się dom, w którym mieszkali całą
rodziną, i w końcu zdarzył się wypadek, porażenie prądem o wysokim
napięciu, pobyt w szpitalu oraz amputacja ręki i nogi. Miał
podstawy by zakładać, że świat nie przyniesie już niczego dobrego,
że to kolejna pułapka, coś co znowu skończy się źle, tak jak źle,
tragicznie wręcz kończyło się do tej pory wiele rzeczy. Gdyby
Jasiek miał inną osobowość, negującą, podkreślającą trudności i
obawy, nie przyjąłby pewnie propozycji. Tymczasem okazał się
normalną i dojrzałą osobą. Nastoletni wiek kojarzy się raczej z
zabawą, ale to nie do końca prawda. Dzieci są stawiane przez los
niekiedy w dramatycznie trudnych sytuacjach. Zdarza się, że po
czymś takim upodabniają się do ludzi dorosłych, co także nie jest,
wydaje mi się, dobre, nawet jeśli pomaga im w uporaniu się z
traumami. Takie dzieci myślą jak dorośli, mówią jak dorośli, ale w
złym sensie, to znaczy jak dorośli, którzy stracili nadzieję i
podchodzą do życia bardzo pesymistycznie. Niektórzy rodzice nawet
dążą do tego, nie wiem dlaczego, żeby ich dzieci bardzo szybko
dojrzewały i mierzyły się z trudnościami życia. Tacy rodzice
lubią, gdy dzieci potrafią zarabiać pieniądze w wieku dziesięciu
czy dwunastu lat. Zwłaszcza rodzice prowadzący jakiś biznes
uważają za pozytywną cechę, jeśli potrafi ono analizować, ile co
kosztuje i jak dużo będzie zarabiać, gdy zacznie pracować. Dzieci
mogą być karykaturą dorosłych w swoim rozumieniu świata. Jasiek
nie był, ani jednym, ani drugim. Pozostał dzieckiem, zachował
dziecięcą wrażliwość, a równocześnie mimo tak trudnych doświadczeń
był otwarty na świat. Jedno i drugie było ogromnie ważne dla
powodzenia projektu.
Czy gdyby Jasiek był innym chłopcem, do wyprawy by nie doszło?
Trudno dzisiaj przesądzać. Nie wiadomo jak by się to wówczas
potoczyło. Wiem jedno: na biegun trzeba dojść samemu. Ludziom może
się wydawać, że Jasiek spotkał Marka Kamińskiego i dzięki niemu
stanął na obu biegunach. Ale jeśli nawet na Mount Everest idzie
się z przewodnikiem, to jednak na szczyt trzeba wejść samemu. Nie
ma takiej możliwości, żeby kogoś tam wnieść. Z biegunem jest
podobnie, chociaż teren jest bardziej równy. Gdyby Jasiek miał
inne podejście do życia, prawdopodobnie po prostu nie doszedłby na
biegun. Nie dałby mi szansy, żeby sobie pomóc.
Widziałem w życiu wiele takich sytuacji, gdy ludzie mogli realnie
zmienić swoje życie, co widzimy patrząc na to z dalszej
perspektywy.
Mogli być partnerami w wielkim przedsięwzięciu, które potem
okazało się sukcesem, ale bali się zaryzykować, ponieważ mieli już
bezpieczną pracę albo bali się utraty oszczędności. A potem
okazało się, że spotkali złotą kaczkę, która powiedziała, co
trzeba zrobić, żeby zostać bogaczem. Ponieważ bali się z kaczką
porozmawiać, nie wypowiedzieli na głos swoich pragnień. I złota
kaczka zniknęła im sprzed oczu. Czasem na zawsze.
Wespół w zespół
Podstawą wydaje mi się autentyczność. Jeśli z czyjejś strony
wyczuwamy, że jej nie ma, trzeba poważnie zastanowić się, czy
warto w to brnąć, czy opłaci się biznes albo projekt.
Pierwsza rozmowa z Jaśkiem Melą trwała kilka godzin. Miałem
wrażenie, jakbym spotkał siebie sprzed dwudziestu kilku lat.
Pewnie tak samo podszedłbym do podobnego wyzwania, gdybym dostał
taką szansę i gdyby rodzice się zgodzili. W wieku czternastu lat
marzyłem, by samotnie opłynąć jachtem świat. Nie tak dawno
wyruszyła w taki rejs holenderska nastolatka, coś takiego jest
możliwe. Wierzę, że gdybym w wieku Jaśka otrzymał propozycję
udziału w wyprawie na biegun, tak samo bym do niej podszedł —
chciałbym to zrobić.
Nie wyszukiwałbym i nie wymyślał w pierwszym momencie przeszkód.
Oczywiście starałbym się je zidentyfikować i potem rozwiązać
wynikające z nich problemy, ale na samą propozycję nie
odpowiadałbym, że się boję albo że nie dam rady. Powiedziałbym po
prostu, że spróbuję.
To że Jasiek zachował dziecięcą wrażliwość i spontaniczność
pozwalającą mu w podobny sposób podejmować trudne wyzwania, było
częścią jego psychicznej siły. Poznał złą stronę życia, wiedział
już, że niemało ono kosztuje i jest niebezpieczne, ale wiedział
także, jak ważna jest wytrwałość, dzięki której możliwe okazuje
się przekraczanie granic.
Mimo wypadku dawał sobie radę, przetrwał trudną operację i
rekonwalescencję, zaczął chodzić, odkrywał, że można cieszyć się z
każdego drobiazgu, z tego, że człowiek po prostu żyje. Dzisiaj z
perspektywy widzę to wyraźniej, natomiast wtedy, na gorąco,
działała raczej intuicja, która podpowiadała mi, że spotkałem
kogoś fajnego, z kim można coś razem zrobić. Dziś, także po
doświadczeniu wspólnych wypraw, mogę powiedzieć, że Jasiek jest
rzeczywiście niesamowitym połączeniem dziecięcej otwartości i
trudnych życiowych doświadczeń.
To, że Jasiek był uśmiechnięty, najlepiej świadczyło o tym, że
poradził sobie z trudnymi doświadczeniami. Uśmiech jest ważnym
znakiem, dobrze jest go używać. Nie ten amerykański szeroki
uśmiech, niezależnie od tego, co się dzieje, tylko taki, który
płynie z naszego wnętrza. Pogoda ducha jest, uważam, nie bez
znaczenia we wspólnych przedsięwzięciach, ale nie warto się nią
bezkrytycznie kierować, uśmiech może coś kamuflować, być sygnałem
nieszczerości. Spotkałem ludzi, którzy byli bardzo surowi, może
nie smutni, ale uśmiechali się rzadko, niemniej byli doskonałymi
partnerami. Pomocna we wspólnej drodze jest może nie tyle pogoda
ducha, ile autentyzm. Jeśli ktoś jest autentyczny, nie zakłada
masek, nie prowadzi gier, można coś wspólnie budować. Kiedy ktoś
prowadzi grę, myśli co innego niż zewnętrznie okazuje, wyprawa
jest dla niego często celem pobocznym, potrzebnym do realizacji
własnych celów. To częsta sytuacja, którą należy szybko
zidentyfikować. Zwłaszcza w biznesie wyczucie prawdziwych
intencji, przeniknięcie zasłon to bardzo ważne umiejętności.
Oszczędzają nasz czas i nasze pieniądze. Sam wielokrotnie
spotykałem się z podobnymi grami przy okazji różnych aktywności.
Nawet przy wyprawie z Jaśkiem pojawiły się media, które udawały
zainteresowanie projektem tylko po to, żeby blokować media
konkurencyjne. Podpisywano listy intencyjne w tym celu, żeby ktoś
inny tym się nie zajął, a potem nie robiono nic.
W biznesie musimy rozszyfrować podobne działania czasem na
podstawie krótkich spotkań, nie mamy tyle czasu jak w wyprawie z
Jaśkiem, którą poprzedziły blisko półtoraroczne przygotowania. Na
podstawie spotkań i listów musimy zorientować się, jaki jest model
sytuacji czy rzeczywiście deklarowane intencje odpowiadają
prawdzie. Biznes polega przecież często na tym, że ludzie blefują,
mówią co innego niż myślą. Nawet trudno nazwać to kłamstwem, to
raczej strategia.
W przeciwieństwie do tego autentyczność jest wartością niezbędną w
trudnych, ekstremalnych przedsięwzięciach. Ale i tu zdarzają się
sytuacje, kiedy blef okazuje się przydatny. Trzeba na przykład
osiągnąć w zespole poziom potrzebnego optymizmu. To nie jest wcale
takie złe. Optymizm jest paliwem, dzięki któremu możemy oderwać
się od ziemi i zacząć lot. Ma to jednak granice. Sztucznie
wytworzony optymizm jest dobry na początku, gdy działa jak
zapalnik, ale potem powinien przechodzić w optymizm prawdziwy,
zbudowany na pomyślnym ciągu wydarzeń. Sztuczny optymizm potrzebny
jest wtedy, gdy któryś z liderów ma nadzieję, widzi przed sobą
drogę, ale nie widzą jej inni. Zaszczepianie takiego optymizmu ma
sens pod warunkiem, że opiera się na jakichś podstawach, na
autentycznej wierze. Natomiast podtrzymywanie sztucznego
optymizmu, gdy sami nie mamy nadziei albo - co gorsza - gdy wiemy
już, że nie będzie dobrze, prowadzi tylko do utraty zaufania.
Przekonujemy, że będzie dobrze, a cały czas jest źle, a nawet
coraz gorzej. To na dłuższą metę nie będzie działać.
Smutek nieraz jest potrzebny, nie zawsze jest dobry czas na
uśmiech i radość. Podstawą wydaje mi się autentyczność. Jeśli z
czyjejś strony wyczuwamy, że jej nie ma, trzeba poważnie
zastanowić się, czy warto w to brnąć, czy opłaci się biznes albo
projekt. Z mojego doświadczenia wynika, że wszystkie dziwne
sytuacje, w których wyczuwamy, że ktoś jest nieautentyczny, ale
mimo wszystko współdziałamy dalej, kończą się źle, są straconym
czasem i straconymi pieniędzmi. Trzeba przynajmniej się
zabezpieczyć, przygotować awaryjne warianty, gdyby okazało się, że
przeczucia nas nie myliły.
Do Jaśka nabrałem zaufania już po pierwszym spotkaniu. I ten
element wyprawy rzeczywiście okazał się jej mocnym punktem. Choć
momentów, kiedy wszystko wisiało na włosku, gdy wydawało się, że
wyprawa nie ma szans, było wiele, dotyczyły też Jaśka. Najgorsze
spotkało nas już w drodze na biegun, bo trasa przez spiętrzony lód
okazała się horrorem. Nikt z nas nie przewidział na przykład tego,
że Jasiek na nierównym lodzie będzie się przewracał. A każdy z
takich upadków mógł skończyć się źle. Tego zagrożenia nie
skalkulowaliśmy. Patrzyliśmy na wielkie trudności, rozwiązywaliśmy
je, a nie pomyśleliśmy o nierównym lodzie. My też się na nim
wywracaliśmy, każdy z tych upadków mógł się skończyć urazem. Byłem
wtedy pełen obaw, że coś się stanie, że Jasiek nie dojdzie cały.
Przez dwa pierwsze tygodnie wyprawy niemal w każdej sekundzie
zastanawiałem się, czy jej nie przerwać.
Ciężkie chwile przeżywaliśmy też na Spitsbergenie, jeszcze przed
wyruszeniem na lód. Akurat w te dni wydarzył się najgorszy od
pięćdziesięciu lat sztorm. Dwanaście wypraw zostało odciętych od
świata, w tym polska wyprawa z Adamem Kieresem, moim pierwszym
polarnym nauczycielem, z którym przeszedłem niegdyś półwysep
Sorkapp.
Przyszło najgorsze, czyli zaginięcie Adama. Nie udało się go
odszukać mimo uruchomienia akcji ratowniczej z udziałem
helikoptera, który wykonał około trzydziestu lotów. Była to
oczywista lekcja przed naszą wyprawą, że mimo całej techniki, jaką
dysponuje człowiek, nikt w podobnych warunkach nie będzie mógł nam
pomóc. A działo się to w ostatnim przed lodową pustynią przyczółku
cywilizacji, w okolicach miasta Longyearbyen. Dalej było już tylko
1300 kilometrów pustki.
W pobliżu tego przyczółka cywilizacji, mimo zaangażowania
dziesiątków ludzi i najnowocześniejszej technologii, łącznie z
helikopterem czy boją satelitarną, nie można było pomóc tym,
którzy znajdowali się raptem 70 km od miasta. My mieliśmy się
oddalić ponad tysiąc kilometrów... Los nam pokazał: zobaczcie, jak
coś się stanie, nic wam nie pomoże, nie macie szans, możecie
liczyć tylko na siebie.
My, ludzie dorośli, mogliśmy podejmować za siebie decyzję podjęcia
podobnego ryzyka. Ale czy mogliśmy decydować o tym w imieniu
piętnastoletniego wówczas chłopca z amputowaną ręką i nogą? Wojtek
Moskal zawsze powtarzał: nie licz na mnie, licz na siebie. Czy coś
takiego mieliśmy powiedzieć Jaśkowi? Tragedia była jak znak losu,
a ja akurat jestem dość wrażliwy na różne znaki i liczby, nie
lubię, gdy czarny kot przebiega drogę. Uważam, że los wysyła różne
sygnały i trzeba je odczytywać, a nie lekceważyć. Zacząłem więc
rozpatrywać możliwość rezygnacji. Z drugiej strony wewnętrzny
głos, moja intuicja, podpowiadał mi, że nie można się
przestraszyć. Przecież na etapie przygotowań zrobiliśmy wszystko,
co mogliśmy zrobić, pracował nad tym cały zespół ludzi przez
blisko dwa lata. Zdarzył się wypadek obok nas, zaginął nasz
przyjaciel, musimy z tego wyciągnąć wnioski, musimy być ostrożni
bardziej niż planowaliśmy, ale w samych założeniach wyprawy nic
się nie zmieniło, nic takiego, co kazałoby podjąć decyzję o
wycofaniu się.
Gdyby coś złego przydarzyło się Jaśkowi czy komuś w naszym zespole
albo gdyby okazało się, że nasze założenia były nietrafione, to co
innego.
Ale ja od początku wiedziałem, że możemy liczyć tylko na siebie.
Gdyby coś się zdarzyło, nikt by po nas nie przyleciał. Było dla
mnie jasne, że musimy działać tak, jakbyśmy byli sami, unikać
niebezpieczeństw, nie mnożyć ich, bo nie ma szans, byśmy otrzymali
jakąkolwiek pomoc z zewnątrz. Tak naprawdę sytuacja ta, mimo
całego dramatyzmu, nie różniła się szczególnie od momentu, gdy na
etapie przygotowań wycofała się pani doktor rehabilitant Jaśka. I
wówczas, i teraz emocje, lęki i wyobrażenia grały główną rolę. W
głębokiej strukturze rzeczywistości, w strukturze naszej wyprawy
nic się nie zmieniło. To było tylko ostrzeżenie: uważajcie, bo
tutaj nie ma żartów.
Postanowiłem porozmawiać o tym z samym Jaśkiem, Wojtkiem
Ostrowskim i Wojtkiem Moskalem, a także telefonicznie z rodzicami
Jaśka. Było dla mnie ważne, żeby przekonać się, jakie są nastroje
członków zespołu, co o tym myślą i jak przeżywają całą sytuację.
Pozostali członkowie naszej małej ekipy nie znali tak dobrze
Adama, nie byli z nim tak blisko jak ja. Ja miałem z nim częsty i
żywy kontakt, dlatego jego śmierć była dla mnie szokiem. Przed
Adamem nie zginął żaden Polak na Spitsbergenie, wyspa wydawała się
zawsze bezpiecznym miejscem, polarną oazą, gdzie warunki były
ciężkie, ale nie stanowiły zagrożenia dla życia. I nagle taka
tragedia. Wywarła ona na mnie takie wrażenie, dlatego że czułem
się odpowiedzialny za Jaśka. Jego rodzice mnie powierzyli jego
los. Wiadomo, byliśmy zespołem, ale kiedy przychodziło co do
czego, to ja podejmowałem decyzje i to na mnie spoczywała
odpowiedzialność za wszystko, a szczególnie za Jaśka.
Gdyby coś się stało, jego rodzice mieliby żal do mnie, a nie do
Wojtka Moskala czy do Wojtka Ostrowskiego.
Gdybym oddzielił się w tamtym momencie od zespołu i zaczął sam,
zamknięty w pokoju, rozważać całą sytuację, byłoby mi na pewno
trudniej podjąć racjonalną decyzję. Kto wie, może bym zrezygnował.
Raczej staram się słuchać znaków wysyłanych przez rzeczywistość.
Odczytałbym to jako znak, że nie ma co kusić losu, życie Jaśka
jest ważniejsze niż biegun. Morał z tego taki, że w kryzysowych
momentach dobrze jest oprzeć się na zespole, choć na pewno nie na
każdym. Zespół nie może poddawać się emocjom, musi kierować się
argumentami. Jeżeli zespół jest emocjonalnie rozchwiany, wtedy
lepiej go opanować niż się go słuchać. Znajdowałem się czasem w
takich sytuacjach, że lepiej było się zamknąć w pokoju, zastanowić
się w pojedynkę i podjąć najlepszą decyzję. W innej konfiguracji
tej samej wyprawy, gdy pani doktor rehabilitant odmówiła
współpracy, zespół był pewien, że to już koniec. Ludzie byli już
zbyt zmęczeni huśtawką nastrojów, tym że wszyscy odmawiają, znikąd
nie pojawia się nadzieja, a dodatkowo jeszcze bardzo ważna,
wydawało się, osoba wycofuje się. Gdybym ja również poddał się tym
zbiorowym emocjom, projekt by upadł. Mogłem podjąć decyzję wbrew
tym nastrojom, ponieważ akurat wtedy miałem wystarczające rezerwy
emocjonalne, siły psychiczne i duchowe. Jeśli rezerwy lidera są
znaczne, a zespołu małe, lepiej przekazać ludziom część własnej
energii. Jeśli czujemy, że jest odwrotnie, my jesteśmy na skraju
wyczerpania, natomiast rezerwy zespołu są nietknięte, warto
wesprzeć się na zespole.
Ktoś, kto nie musi decydować i nie jest wystawiony na związane z
tym emocje, może być bardziej stabilny niż ktoś, który stale żyje
w wirze. Ja byłem wówczas w wirze ciągłych decyzji, musiałem
podejmować ich dziesiątki, a zespół był skupiony jedynie na
realizacji. Podejmowanie decyzji - wie o tym dobrze każdy, kto
musi rozstrzygać o wielu sprawach - bardzo zużywa naszą energię.
Nie do końca zdajemy sobie sprawę jak głęboka jest emocjonalna
różnica między liderem, który podejmuje decyzje, a kimś obok
niego, kto tylko decyzje wykonuje.
Przez to zasoby lidera mogą być całkiem zużyte, a członek zespołu
wciąż jest pełen nadziei i wiary, jakby nietknięty przez
wydarzenia.
Decydowanie wiele kosztuje. Dlatego dobrze jest rozdzielać nie
tylko zadania, ale i odpowiedzialność. To że lider nie podejmuje
decyzji w najmniejszych szczegółach, jeśli to nie jest konieczne,
rozkłada ciężar odpowiedzialności na innych członkach
przedsięwzięcia. Nieraz widzimy, że zespół spokojnie wykonuje
zadania, a lider coraz bardziej się miota. Wyeksploatował go
proces podejmowania decyzji, a członkowie zespołu nie zostali
naruszeni. To paradoks, bo sądząc z pozorów, pracuje tylko zespół,
a lider właściwie nie robi nic. Tak, decydowanie strasznie zużywa,
trzeba to sobie uzmysłowić i znać własne granice. Nie zawsze, gdy
czujemy się wyeksploatowani, zachowujemy trafny osąd.
Warto wtedy odwołać się do innych.
Po pierwsze nie należy przesadzać w eksploatowaniu siebie. To
częsty błąd początkujących liderów chcących podejmować decyzje w
najmniejszych szczegółach. Rozdzielenie zadań i odpowiedzialności
powinno być jednym z pierwszych ruchów lidera. Chyba że nie ma on
partnerów, wtedy niestety musi decydować w najdrobniejszych nawet
kwestiach. Ale zanim się na to zdecyduje, niech podejmie próbę
innego podziału zadań. Liderzy są często przekonani, że ludzie
podejmują na ogół złe decyzje, więc nie rozdzielają zadań, tylko
decydują o wszystkim samodzielnie. Zawsze można spróbować, czy w
zespole tkwi jakiś decyzyjny potencjał. Jeżeli tak jest, to
zadania trzeba sensownie rozdzielać.
Razem na biegun
Czasem na decyzje lidera, na jego skłonność do ponoszenia ryzyka
ma wpływ także to, że ryzykuje więcej niż przeciętny członek
wyprawy.
Choćby swoją opinią, reputacją. Muszę zaznaczyć, że sam się nad
tym w trakcie wyprawy „Razem na biegun" ani razu nie
zastanawiałem.
A przecież położyłem na jednej szali swoją legendę polarnika,
która ległaby w gruzach, gdyby Jasiek uległ jakiemuś wypadkowi.
Byłem jednak tak pochłonięty projektem, że nie przeprowadzałem
kalkulacji, czy mnie samemu się to opłaca, czy nie. Nie
przypominam sobie, żebym zastanawiał się, co ja z tego będę miał.
Gdybym tak myślał, pewnie doszedłbym do wniosku, że mi się to
przedsięwzięcie nie zwróci.
Dopiero później zdałem sobie sprawę jak ryzykowałem. Wtedy
najważniejsza była odpowiedzialność za drugiego człowieka.
Pamiętam taki moment z drugiej wyprawy, na biegun południowy, gdy
w Punta Arenas w Chile dyskutowaliśmy o różnych zagrożeniach i
scenariuszach zachowań z pracownikami firmy, która nas tam
zawiozła i która była operatorem logistycznym. Ludzie ci zapytali
mnie - nawet zdziwiło mnie, że byli tacy bezpośredni - czy zdaję
sobie sprawę, że złe publicity działa sto razy ostrzej niż dobre.
Jeżeli wyprawa powiedzie się - tłumaczyli mi - może ktoś na
świecie o tym napisze. Ale jeśli coś się stanie, to na pewno będą
o tym pisać wszyscy. Odruchowo pomyślałem wtedy: no dobrze, ale
jaki to ma związek ze mną? Byłem w jakimś sensie naiwny, nie
zdawałem sobie do końca sprawy z tego, że przez opinię publiczną
jestem uznawany za motor wyprawy, że w powszechnym odbiorze to ja
wprowadziłem chłopca w świat polarny i to na mnie skupi się całe
ewentualne odium. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, byłem wewnątrz
projektu, skupiony na celu i to mnie uratowało, bo gdybym zaczął
analizować, przeliczać, co mi się opłaca, a co nie, nigdy bym się
podobnej wyprawy nie podjął. A gdybym nawet się podjął, byłoby to
tak wykalkulowane, że nie miałoby szans powodzenia. Szedłbym ze
świadomością, że jeśli się nie uda, zostanę ogłoszony za antywzór,
za nieodpowiedzialnego podróżnika. Zamiast skupić się na wyprawie,
wykupywałbym od takiej ewentualności różne polisy ubezpieczeniowe.
A ja nawet nie wykupiłem polisy na życie, jedynie standardowe
ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków i akcji ratowniczej. Nie
zdawałem sobie sprawy, że postawiłem na szali całą reputację
podróżnika, wcale nie mając takiego zamiaru, bo jedynym moim celem
była pomoc Jaśkowi. Dziś wiem, że mógłbym wszystko robić właściwie
i odpowiedzialnie, ale wystarczyłoby, żeby Jasiek poślizgnął się i
złamał sobie nogę albo co gorsza kręgosłup i byłbym w jakimś
sensie skończony. To niesamowite, bo przecież mój wpływ na to
byłby żaden.
Jeśli uskładaliśmy jakiś dorobek w swojej dziedzinie i boimy się
go stracić, przywiązujemy się do niego. Może to nas z czasem
zacząć ograniczać czy nawet paraliżować. Ja na szczęście nie
patrzę za bardzo w przeszłość, nie przywiązuję do swojego
„dorobku" aż takiej wagi.
Oczywiście jest mi miło, że zrobiłem parę fajnych rzeczy, ale
realna sfera to dla mnie wczoraj, dzisiaj i jutro. Wczoraj to
nawet ostatnia noc, dzisiaj to jest dzisiaj, najbardziej realna
realność, a jutro to kilka najbliższych dni. Przeszłość nie ma
szczególnego wpływu na moje działania, jeśli oczywiście nie liczyć
doświadczeń, które zdobyłem. Medale, wyróżnienia, tytuły — to
wszystko pojawia się, znika i nie ma większego znaczenia, jeśli
nie stoją za nimi trwałe wartości, trwałe, czyli istniejące w nas
samych, a nie na zewnątrz, które czegoś nadal nas uczą. W tym
sensie nie położyłem w wyprawach z Jaśkiem Melą swojego dorobku na
jednej szali, bo niczego takiego we własnym poczuciu nie miałem.
Gdy człowiek zaczyna przywiązywać wagę do swojego dorobku, to
pojawiają się jakby dwa byty: jednostka i dorobek. I zaczyna się
robienie czegoś nie ze względu na siebie, tylko ze względu na swój
dorobek. Ale to iluzja. Jeśli czymś ryzykowałem, to tylko czymś,
co istniało w wyobrażeniach ludzi. Zwłaszcza w kryzysowych
momentach, takich jak ten na Spitsbergenie, gdybym brał pod uwagę
swoje osiągnięcia, byłoby mi trudniej znajdować optymalne
rozwiązanie niż gdybym zastanawiał się jedynie nad samą sytuacją
ograniczoną do tu i teraz.
Kolejny paradoks mojego życia polega na tym, że chociaż w ogóle
nie zastanawiałem się nad tym, wyprawy „Razem na biegun" bardzo
wzbogaciły mój dorobek i moją podróżniczą reputację. Życie lubi
paradoksy. Człowiek idzie do celu i odkrywa, że tak naprawdę ważna
jest droga, chce być silny, a przekonuje się, że siła tkwi w
słabości, w ogóle na coś nie liczy, a właśnie to dostaje w
prezencie, kieruje się kompasem, który wskazuje tylko jeden
północny kierunek, a kompas z czasem zmienia się w różę wiatrów,
która obejmuje cały horyzont.
Aby tak się działo, warto jednak co jakiś czas resetować własne
życie i nie pozwalać, by przeszłość zbytnio obciążała nas w
drodze. Resetować, oczyszczać się z przedmiotów i niepotrzebnie
nagromadzonych spraw, które ciągną się za nami i nas ograniczają.
Warto też oczyszczać pamięć z nawyków i nabywać inne. Życie w
dużej mierze opiera się na nawykach, które przyswajamy od
dzieciństwa. Na początku są one inspirujące i ożywiające, ale
potem zamieniają się w pudełko, które ogranicza i zamyka. Nawyki
wchodzą w nas bardzo głęboko, dlatego trudno jest je zmieniać, tym
niemniej jest to możliwe, widzę po sobie. Przez ostatnich parę lat
tak byłem wypełniony wyprawami, że ćwiczenia fizyczne nie miały
dla mnie większego sensu. I tak wkrótce wyruszam na wyprawę, to
wystarczająca gimnastyka, mówiłem sobie.
Ale od mniej więcej dwóch lat staram się co rano biegać czy
jeździć na rowerze. I przekonałem się, że niesamowicie poprawia to
jakość życia.
Ta jakość jest zależna od nowych dobrych nawyków.
Nie znaczy to, że trzeba robić coś na siłę, tylko dlatego że to
nowość albo że robią to inni. W tej chwili możemy zajmować się
tyloma ciekawymi działaniami, które podsuwa nam świat, że
zapominamy o własnym wnętrzu, o tym, że ono istnieje również
realnie jak zewnętrzna rzeczywistość. Mamy tyle opcji, tysiące
rzeczy, którym poświęcamy czas i uwagę, odbierając czas i uwagę
samym sobie. Nie szukamy chwil dla siebie we własnym życiu, choćby
kilkunastu minut, kiedy nie zwracalibyśmy się ku światu
zewnętrznemu, tylko ku sobie, próbując ze sobą rozmawiać. Dla mnie
takim czasem były samotne wyprawy. Nie polegały one jedynie na
fizycznym wysiłku, były także - a tak naprawdę przede wszystkim -
moim przebywaniem ze sobą. Łatwość, dostępność i wielość wrażeń
sprawiają dzisiaj, że zapominamy w tym wszystkim o sobie.
Piętnaście minut dziennie byłoby dostępną dla wszystkich
wewnętrzną podróżą. Sam nie zawsze to robiłem, obawiam się, że
niewielu ludzi to robi. Czy nie dlatego że boimy się przebywać
sami?
Obawiamy się sytuacji bycia ze sobą sam na sam. Piętnaście minut
nicnierobienia wydaje nam się straszną karą, chociaż polega tylko
na przebywaniu w pokoju i patrzeniu, co robi z nami czas.
Uspokajamy się wtedy i wypływa na powierzchnię to, co jest w nas
głębiej. Często okazuje się to czymś innym niż to, co sami o sobie
myślimy, a co często jest tylko przyzwyczajeniem, nawykiem,
powierzchnią. Tak mi się wydaje, że to co sobie uświadamiamy, jest
tak naprawdę powierzchnią, a podświadomość jest naszym rdzeniem,
tym czym jesteśmy naprawdę.
Dlatego właśnie trudno jest nam świadomie dążyć do wyznaczonych
celów, jeśli nie są one osadzone w naszej podświadomości. Jeśli
nagromadziły się w niej negatywne doświadczenia traum i porażek,
trudno jest do czegoś dążyć, bo podświadomość sprawia, że albo w
ogóle nie ruszamy z miejsca, albo idziemy w innym kierunku. To że
doszedłem na bieguny może wydawać się przypadkiem. Mnie się jednak
wydaje, że różne doświadczenia, choćby wypadek w dzieciństwie, po
którym odkryłem samotność i świat marzeń zbudowanych na książkach,
przygotowały drogę. Odcisnęły się w mojej podświadomości w taki
sposób, że pozwoliło to potem, już w dorosłym życiu, podejmować
odpowiednie decyzje.
Ktoś powie: ja także czytałem książki, też miałem marzenia, czemu
ich nie zrealizowałem? Nie miałem tyle szczęścia? Nie, nie w tym
rzecz.
Wszystko zależy od rzeczy istniejących w nas samych, których sobie
nie uświadamiamy, a nie od zewnętrznych okoliczności. Jasiek także
jest tego przykładem. Może się wydawać, że tak naprawdę miał
niewielki wpływ na swoje życie, bo najpierw uległ wypadkowi, a
potem spotkał mnie, ani jedno, ani drugie nie zależało od niego.
Ale można o tym myśleć inaczej. Osiągnął to, co osiągnął, nie
dlatego że spotkał mnie, tylko dzięki temu, że sam podjął decyzję,
a potem doszedł tam, gdzie zamierzał. Zawdzięcza to sobie. Gdyby
nie miał w sobie pewnych możliwości, nasze spotkanie skończyłoby
się pewnie tym, że wręczyłbym mu jedną ze swoich książek z
dedykacją. I tyle.
Nazwaliśmy te wyprawy „Razem na biegun". Ta nazwa wiele mówi.
Czym innym jest działanie polegające na tym, że pomagam komuś
dojść na biegun, a czym innym to, że zabieram go na podobną
wyprawę.
Myśmy Jaśka nie zabierali ze sobą, bo to on był celem wyprawy, my
jedynie pomagaliśmy mu, bo nie mógłby iść sam. Cel jakiegoś
przedsięwzięcia powinien być jeden i powinien być czysty. „Razem
na biegun" to nie to samo co „Marek Kamiński zabrał Jaśka Melę na
biegun". To „razem" było bardzo ważne. Nie mogłem mieć tu innych
osobistych celów. Kompletnie nie myślałem o splendorze, zresztą
nikt z nas przecież nie spodziewał się, że sukces wyprawy spotka
się z takim zainteresowaniem. Wyglądało na to, że będzie to bardzo
niszowa wyprawa, tak się sprawy miały, dopóki nie doszliśmy na
biegun i tematem nie zainteresował się TVN, a potem inne media.
Ale to był ostatni akord, wcześniejsze przygotowania trwały
półtora roku i nikt się nimi nie interesował. Nikt późniejszego
zainteresowania nie przewidywał i nie kalkulował. To był czysty
projekt z jasno określonym celem. Może właśnie takie czyste
projekty mają swoją siłę przyciągania...
Cel wyprawy musi być jasny, inne partykularne cele niestety trzeba
schować do kieszeni. Często dzieje się inaczej. Ludzie wkładają w
jakiś projekt własne ambicje i potem czują się niedocenieni. W
każdym działaniu mamy input i output, to co wkładamy i to co
otrzymujemy.
Kiedy ktoś czuje, że dostał na wyjściu za mało, pojawiają się
frustracje i pretensje do rzeczywistości. Często zmienia się to w
konflikt w zespole, a jeśli rozgrywa się to w trakcie wyprawy,
uniemożliwia osiągnięcie celów.
Lepiej więc od razu założyć, że jeśli nie osiągniemy tyle, ile
chcielibyśmy, przynajmniej zdobędziemy doświadczenie i tym także
można się cieszyć.
Kiedy szedłem po raz pierwszy na biegun, wiedziałem, że najpierw
będzie bardzo trudna przeprawa, ale potem być może pojawi się w
nagrodę jakiś rozgłos. Okazało się, że jest odwrotnie - dużo
ważniejsza od nagrody na mecie była dla mnie sama droga. Niektórym
nie chodzi o biegun, tylko o rozgłos, dlatego nie zwracają uwagi
na to, co dzieje się po drodze, bo wszystko to jedynie przeszkody
w osiągnięciu celu. Ich kompas jest nastawiony na sławę, nie na
biegun. To może spowodować, że idą w nieodpowiednim kierunku i nie
docierają tam, gdzie pragną. Trzeba mieć wewnętrzny kompas
ustawiony na prawdziwy cel, wtedy unika się pomyłek i rozczarowań.
Jeżeli jest kilku członków zespołu, również ich kompasy muszą być
zestrojone. Jeśli ludzie będą dążyć do własnych biegunów, a nie do
tego jednego wyznaczonego, jeśli wyprawa służy czemuś innemu niż
jest to deklarowane, jest duża szansa, że ludzie do finalnego
punktu nie dojdą. Równie dobrze może to dotyczyć pojedynczej
osoby. Deklarujemy, że chcemy dojść na biegun, a tak naprawdę
chcemy zdobyć coś innego, sławę, pieniądze, cokolwiek. Gdy tylko
napotykamy pierwsze trudności, zaczynamy kalkulować: no nie,
przecież nie zaryzykuję życia po to, żeby być sławnym, przecież
mogę zdobyć sławę w inny sposób.
Zaczyna działać w nas mechanizm, który prowadzi do rezygnacji z
projektu. Chciałbym zarobić jakieś pieniądze, ale to by kosztowało
zbyt wiele wysiłku. I w tym momencie przestaję iść, mówiąc na
przykład, że już mnie to nie interesuje albo że pogoda się
zepsuła. A tak naprawdę przewartościowanie dokonało się wewnątrz,
odsłaniając nasz prawdziwy kurs, właściwy biegun. Myśleliśmy, że
to jest naszym kierunkiem, a okazuje się, że wcale tak nie jest.
Między deklaracjami a wewnętrznym kursem jest zwykle jakaś
różnica, odchylenie.
W przypadku wypraw „Razem na biegun" bez wątpienia kursy
uczestników projektu były zbieżne. Jasiek na pewno chciał dojść na
biegun, ja tak samo i pozostali uczestnicy wyprawy także. Wszyscy
byli zaangażowani, nie było przypadkowych osób. Rzeczywistość zna
jednak inne historie. Czytałem opisy wypraw, niejako modelowych,
które nie osiągnęły celu ze względu na kłótnie albo jeśli nawet
dotarły do mety, był to sygnał do wzajemnego udowadniania, kto ile
zasług wniósł w ten sukces. Nawet nie chodzi o to, żeby podzielić
się zasługami w równych częściach. Przeważnie dąży się do tego,
żebyśmy to my byli na piedestale, a reszta znalazła się w jego
cieniu. Cele mogą być zresztą bardziej szlachetne, na przykład
zapewnienie bytu rodzinie, w każdym razie jeśli - mówiąc obrazowo
- gradienty dążeń uczestników wyprawy zwrócone są w różne strony,
rośnie prawdopodobieństwo, że skończy się to nieciekawie.
Finał wypraw z Jaśkiem Melą jest dla mnie kolejnym paradoksem.
Wydawało się, że ich sens polegał na tym, że znany polarnik
podzielił się w nich swoim doświadczeniem z niepełnosprawnym
chłopcem, który mógł dzięki temu odmienić swoje życie. Tak,
wyprawa zmieniła życie Jaśka, ale wpłynęła również na moje. Kiedy
Jasiek pojawił się u mnie z rodzicami na pierwszej rozmowie,
miałem mu po prostu pomóc i to wszystko. I tak się rzeczywiście
działo, starałem się zbudować model wyprawy, zorganizowałem
treningi i tak dalej. Ale w trakcie trwania projektu, jak to w
życiu, zaczęło się to zmieniać, podobnie zresztą jak w przypadku
mojej pierwszej wyprawy z Wojtkiem Moskalem. Wojtek niewątpliwie
był nauczycielem, mistrzem, szefem i polarnym guru, ale jednak
proces edukacji dokonywał się w obie strony. Tak samo było z
Jaśkiem. Nasze spotkanie nie skończyło się tylko tym, że coś
Jaśkowi dałem i zaoferowałem pomoc. Jasiek zmienił moje życie,
rozszerzył horyzonty. Pomagając mu, pomagałem sobie. Z tej
wspólnej lekcji ja także wyniosłem powiększony kapitał wiedzy.
Kiedy nie tak dawno miałem okazję prowadzić wspólnie z Jaśkiem
wykład dla zarządu pewnej korporacji i słuchałem go, gdy mówił o
swoim doświadczeniu, żałowałem potem, że tego nie nagrałem, bo
gdybym był w jakimś dołku, co każdemu się zdarza, chętnie bym
posłuchał tego, co Jasiek mówi. Jeśli mnie to inspirowało, to
dlatego że wcześniej miałem zaszczyt i możliwość uczestniczenia
razem z nim w całym przedsięwzięciu. Z dzisiejszej perspektywy
mogę powiedzieć, że było to wielkim przywilejem.
Natomiast w czasie samej wyprawy nie patrzy się na rzeczywistość
tak głęboko. Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, że
edukacja odbywa się w obie strony. Tak to już jest, że dopiero
późniejsze życie pokazuje nam coś niewidocznego wcześniej,
powoduje, że zaczynamy to w pełni doceniać i rozumieć
konsekwencje. Myślę, że w tylu procentach, w ilu pomogłem Jaśkowi,
w tylu też dostałem coś od niego.
To że moja fundacja obecnie pomaga wielu osobom, jest w
największej mierze zasługą wypraw z Jaśkiem. To, co dałem Jaśkowi
wykorzystując swoje umiejętności, wróciło do mnie w postaci jego
doświadczenia. Bez tego byłbym dziś innym człowiekiem.
Pragnę dodać, że podobny wpływ nie byłby możliwy, gdyby nie
istniała we mnie forma czekająca na wypełnienie. Pomaganie innym
już wcześniej stawało przede mną jako zadanie. Może to również
wzięło się z książek czytanych w dzieciństwie. Wiem, powtarzam to
jak mantrę, ale rzeczywiście uważam, że obraz świata, w którym
ludzie pomagają komuś, kto znalazł się w trudniejszej sytuacji,
wyniosłem z dziecięcych lektur. Te książki utkwiły we mnie jak
matryce.
Gdyby odbiły się inne, byłbym kimś innym, ale odbiły się właśnie
takie. Już jako dziecko brałem udział w akcji „Niewidzialna Ręka”,
czyli pomaganiu innym, a później podobne działania powracały w
moim życiu, w mniejszym lub większym nasileniu. Wątek pomocy
towarzyszył wielu moim wyprawom, chociaż nie był w żaden sposób
nagłośniony i wydawało się, że nie miał znaczenia. A jednak musiał
mieć dla mnie znaczenie, skoro tak uporczywie do niego wracałem i
przy okazji wyprawy na biegun południowy, i przy wyprawie „Solo
Transantarctica”, kiedy dzięki ogłoszonemu konkursowi dziewczyna i
chłopak z domu dziecka pojechali na Antraktydę, by spędzić tam
święta Bożego Narodzenia. W trakcie wyprawy przez Pustynię Gibsona
wspólnie z jedną z gazet zorganizowaliśmy konkurs, chłopak, który
go wygrał, pojechał do Australii. Równolegle do wyprawy z Wojtkiem
Ostrowskim przez Grenlandię dwoje studentów etnografii poleciało
na Grenlandię i przeprowadzało tam obserwacje. W zasadzie w każdym
z moich projektów można odnaleźć nastawienie na pomaganie innym.
Wyprawom z Jaśkiem towarzyszył program edukacyjny „Szkoła na
biegunie”. Nie robiłem tego wszystkiego, by zdobywać czyjeś
uznanie, bo niewiele osób, poza samymi zainteresowanymi, cokolwiek
o tych działaniach słyszało.
Jest z drugiej strony prawdą, że dopiero dzięki wyprawom „Razem na
biegun" dokonał się zwrot i w działaniach mojej fundacji, i w moim
życiu. A przecież mógłbym po tym, jak pomogłem Jaśkowi, spokojnie
wrócić do biznesu i zajmować się rozwojem firmy, w której wyzwań
nie brakuje. Tymczasem pochłaniają mnie nowe wyzwania, dlatego
niemal całą energię angażuję w rozwój fundacji a ostatnio w pracę
założonego przeze mnie instytutu. Nie zajmuję się tylko wyprawami.
I uważam, że to droga dobra dla mnie. Łączy się ona w jakimś
stopniu z drogą wyprawową, bo teraz pracujemy nad metodą „Biegun",
w której lekcje z biegunów i moje doświadczenie życiowe chcemy
zmienić w program i narzędzia związane z przełamywaniem barier i
ograniczeń przez ludzi, którzy chcą zmienić swoje życie i osiągać
własne bieguny. Wyprawy, edukacja i pomoc innym harmonijnie łączą
się w jednym programie.
Jeśli program wyczerpie swoje możliwości, wymyślimy inny. Tak to
widzę, że trzy dziedziny można połączyć w niestandardowych
działaniach. Moje doświadczenie życiowe w całości może się w tym
zmieścić.
I pomyśleć, że przed spotkaniem Jaśka Meli nosiłem się z pomysłami
wyprawy na krańce ziemi, najbardziej ekstremalnych sytuacji... Ten
zwrot nie dokonałby się jednak, gdyby model życia, uwzględniający
potrzeby innych, nie był mi od dawna wewnętrznie bliski. Imponował
mi przykład życia Jana Pawła II, a także ludzi, którzy poświęcili
się innym. Nie znaczy to, że chciałem być papieżem czy świętym,
ale podobało mi się to, pociągało mnie, czułem, że to jest dobre.
Tak jak podobały mi się przygody. Nie marzy mi się, żeby zostać
malarzem, piłkarzem zresztą też nie. Jest wiele aktywności,
których nie czułem i nie czuję. Ale przygodę i pomoc tak. To było
mi zawsze najbliższe.
Pomagać innym jest i łatwo, i trudno. Łatwo, bo cały świat
potrzebuje pomocy, trudno, bo trzeba się za to zabrać. Musimy
znaleźć taką formę, która nam odpowiada. Mimo tego że chciałem
pomagać, przez długi czas nie trafiłem na drogę, która by mnie do
tego prowadziła. Nie stanął przede mną nikt i nie powiedział: o
tutaj jest ktoś potrzebujący, możesz mu pomóc. Istniejące
organizacje wydawały mi się zamknięte; owszem można było zostać
wolontariuszem, ale trzeba by zrobić krok, wejść w obce
środowisko, w strukturę organizacji - jakoś nie potrafiłem tego
kroku zrobić. Łatwiej było mi realizować wyzwania podróżnicze.
Dopiero kiedy doszedłem do kresu marzeń o podróżach, w naturalny
sposób zwróciłem się do mojej drugiej strony czy twarzy, czegoś,
co jest mi również bliskie. Ten mój drugi wektor jest oczywiście o
wiele mniej spektakularny, bo wiele osób pomaga innym i wiele
potrzebuje pomocy, media nagłaśniają tylko wybrane akcje. To czym
obecnie się zajmuję jest niemedialne, ale dla mnie ów zwrot stał
się faktem i bardzo mi to odpowiada.
Co jest dobrego w pomaganiu innym? Nie ma w tym niczego złego, od
tego trzeba by zacząć. Jeśli nie robimy niczego złego, to nie jest
z nami najgorzej. Myślę, że pomaganie innym wprowadza harmonię w
naszym życiu. Mam poczucie, że to właściwie zainwestowany czas.
Nie odnosi się żadnej materialnej korzyści, ale zyskujemy coś
więcej.
Korzyści materialne szybko znikają, a tutaj otrzymujemy coś bardzo
trwałego. Faktu, że pomogliśmy innym, nie zmieni nic. Dobro nie
znika, zawsze możemy do niego wrócić. Kiedy będziemy dokonywać
rachunku życia, dorobek zdobywczy, oparty na zewnętrznych celach,
na biegunach, to wszystko może zniknąć. Jak wiadomo, lodowce na
biegunach topnieją... Tak samo mogą stopnieć zewnętrzne
osiągnięcia.
Ale tego, że pomogliśmy innym, nikt i nic nam nie odbierze. To coś
trwałego. Kiedy zdobywamy bieguny, zdobywamy je w dużej mierze dla
siebie. To co robimy dla innych powstaje pomiędzy mną a innymi
ludźmi. Nawet jeśli ktoś zakwestionuje cały nasz dorobek i nas
samych, nie będzie mógł zakwestionować pomostów dobra. Nawet my
sami nie będziemy potrafili ich zakwestionować, ponieważ drugim
końcem oparte są one na innych ludziach. To obiektywny fakt, że
komuś pomogliśmy, i nikt nie może tego zanegować, nawet my sami.
Gdybyśmy zaczęli kiedyś deprecjonować własne życie we wszystkim:
to zrobiliśmy źle, to nam się nie udało, tu spotkała nas porażka,
nie będziemy mogli zakwestionować tego, że dzięki nam ktoś ma
lepsze życie. To na zawsze pozostanie. Jeżeli więc możemy mieć w
naszym życiu coś trwałego, to jest to tym, co daliśmy innym.
Wartość, wydawałoby się, bardzo ulotna, a paradoksalnie okazuje
się bardzo trwała.
Nie czuję się nikim szczególnym, żadnym wyjątkiem, przeciwnie,
patrzę na siebie jak na potwierdzenie reguły. Często ludzie,
którzy dochodzą do granicy własnych możliwości w uprawianej
dziedzinie, czy będzie to sławny aktor, czy polityk, który
skończył kadencję prezydenta, biznesmen, który doczekał się
milionów dolarów na koncie, tacy ludzie często odkrywają, że
dodatkową wartością, możliwością wyjścia poza horyzont osiągnięć
jest dzielenie się sobą z innymi. Podobny zwrot dokonał się w moim
życiu. Mniej mnie przez to widać, ale daje mi to poczucie
spełnienia, dobrego wykorzystania danego czasu, sensu życia.
Mój kompas pokazujący na początku drogi tylko północ, zmienił się
w różę wiatrów. Czy pokazuje ona teraz 360°? Myślę, że nadal nie.
Ciągle odkrywam coś dla mnie nowego. Życie nieustannie mnie
zaskakuje. Wierzę, że moja róża wiatrów będzie się jeszcze
rozszerzać. Gdyby objęła 360°, znaczyłoby to, że już nic więcej
nie mam do zobaczenia i poznania, i w żadną stronę nie warto się
już zwracać, żeby poznać coś nieznanego. Wierzę, że tak nie jest.
Świat ciągle zaskakuje mnie nowymi wymiarami. Dziś potrafię
powiedzieć tyle, że wyszedłem daleko poza wycinek mojej róży
wiatrów z roku 1990, kiedy wydawało mi się, że życie zostało
zaprogramowane i ustawione: tak jak w przypadku tylu innych ludzi
czekały mnie praca, rodzina, dom, ewentualnie samochód.
Wszystko było jasne. Ale skręciłem na bieguny i wycinek świata, w
którym funkcjonowałem, z każdym rokiem się zwiększał dzięki różnym
dobrym i złym doświadczeniom, które spotykały mnie po drodze.
Właściwie każdy dzień sprawiał, że horyzont rósł w oczach.
Radykalnie rozszerzył się po wyprawach „Razem na biegun”.
Rozszerzył się po nich, ale na nich nie zamknął. Interesują mnie
wciąż nowe zagadnienia, paradoksy życia. Każdy dzień ma swój
wewnętrzny kompas. Horyzont cały czas się rozszerza, o ile tylko
człowiek nie zamknie się w pudełku i nie przyjmie schematu, że
tym, tym i jeszcze tamtym nie warto się interesować, bo nic z tego
nie wynika. Oczywiście nie wszystkim warto się interesować, ale
warto poznawać ten świat.
Epilog
Dotarliśmy razem do końca tej podróży, ale każda podróż może być
drabiną, której ostatni szczebel jest początkiem nowej wyprawy.
Ten początek polega na postawieniu pytania o metodę, która
pozwoliła mi osiągnąć różne, nawet często na pozór niemożliwe do
realizacji cele. Nazwałem tę metodę BIEGUN, ponieważ właśnie to
słowo zawiera w sobie mnóstwo znaczeń i łączy wiele paradoksów,
żeby nie powiedzieć sprzeczności.
Biegun to nieruchomy poruszyciel, pusta przestrzeń i magiczny
punkt, który jest źródłem wszelkich zmian.
Kiedy zacząłem zastanawiać się nad tą metodą i nad znalezieniem
precyzyjnej odpowiedzi na pytania, co jest i co może być biegunem,
drogą na biegun, zrozumiałem, że słowo biegun nie tylko sięga w
głąb mojego życia. Jest uszczegółowieniem i zebraniem wszystkich
moich doświadczeń, ale prowadzi również gdzieś o wiele dalej, nie
tylko do mnie, ale też do innych ludzi. Jest metodą i narzędziem,
służącym osiąganiu własnych, wydawałoby się niemożliwych do
zdobycia celów, ale też tych codziennych życiowych biegunów.
Zrozumiałem też, że ta metoda z jednej strony może zawrzeć się w
książce, ale z drugiej strony może być czymś znacznie większym.
Może to być mój kolejny biegun, dla mnie samego zaskakujący, tym
razem w innym wymiarze - dzielenia się z ludźmi doświadczeniem i
pomaganiem im w znalezieniu przepisu na osiągnięcie własnych
biegunów.
Jeżeli ta książka spowodowała, że pomyśleliście o własnych
biegunach, do których chcielibyście dotrzeć, zachęcam Was do
wejścia na stronę www bieguny.pl, gdzie będzie można opisać swój
biegun i gdzie otrzymacie dalsze wskazówki.
Życzę Wam determinacji i mądrości w drodze.
Do zobaczenia na biegunie.
Spis treści
Wstęp
Być na wzór
Książkowe wzory
Pomosty przed wyprawą
Odkryć swoją Północ
W tandemie
Początkowe trudności
Jak czytać własne książki
Droga jest celem
Kiełkujące ziarna
Bez poręczy i asekuracyjnej liny
Kto nie błądzi, ten pyta
Początek wieńczy dzieło
Przez biegun na biegun
Dieta dla marzeń
Granice sukcesu
Drive
Balast na głowie, balast w głowie
W harmonii
Skok w nartach do basenu
Z walkmanem przez lodową pustynię
Cel, śmierć wyprawy
Wygrywa tylko pierwsze miejsce
Smak porażki
Ziemia jest okrągła, a bieguny są dwa
Księżycowe bazy w Australii
Lider, członek zespołu
Kiedy wszyscy mówią nam „nie"
Walka na czekany na biegunie
Płynie Wisła, płynie
Doświadczony ryzykant
Nie bać się na zapas
Czytać i pisać po japońsku
Polarnik na pustyni
Zespół, lider i hamulcowi
Jeszcze o braniu na hol
Moje zdanie i koniec
Podróżnik w domowych kapciach
Ubodzy fighterzy
Dzieci w balonie
Spotkanie ze złotą kaczką
Wespół w zespół
Razem na biegun
Epilog
Copyright © by Marek Kamiński 2011
Opracował: Jarosław Zalesiński
Projekt graficzny i skład: Pracownia z www.pracownia.pl
Redakcja językowa i korekta: Agata Bielecka
Swoje uwagi i przemyślenia na temat książki mogą Państwo przekazać
Markowi Kamińskiemu, pisząc na adres e-mail:
marekkaminski@kaminski.pl
Wydawca:
Instytut Marka Kamińskiego Sp. z o.o.
80-266 Gdańsk, ul. Grunwaldzka 212
Zamówienia telefoniczne: (0 58) 552 25 13
Sklepik internetowy: www.instytutkaminski.pl
Email: instytut@kaminski.pl
Druk i oprawa: GRAFIX centrum poligrafii
ISBN: 978-83-929787-4-9
Zapraszam na moją stronę
www.marekkaminski.com