Kamiński Marek
WYPRAWA
Gdańsk 2011
_ _Tu wpisz swoje motto,
które odkryjesz na końcu tej wyprawy
Wstęp
Jak szukać w życiu własnych biegunów, nie bać się o nich marzyć i jak
znaleźć do nich drogę?
Często zastanawiałem się nad tym pytaniem. Czy doświadczenia
wyniesione ze zdobywania biegunów mogą pomóc innym ludziom
w osiąganiu ich celów, odkrywaniu swoich biegunów i czy mogą zmie-
nić czyjeś życie?
Sam często próbuję to sobie wyjaśnić, w jaki sposób przeciętny
chłopiec z przeciętnej polskiej rodziny dotarł na krańce świata.
Odpowiedzią na wiele tych pytań jest moja następna wyprawa, tym
razem nie do konkretnego punktu na mapie świata, ale wyprawa w głąb
własnego doświadczenia i podzielenie się tym doświadczeniem. Myślę,
że życie to nie tylko zdobywanie biegunów, które są gdzieś daleko, ale to
także życie tu i teraz w harmonii ze sobą i światem i bycie sobą, podąża-
nie za swoim przeznaczeniem,nawet jeżeli droga jest trudna i wymaga
pokonania samego siebie oraz ograniczeń, które narzuca nam świat.
Podróżując przez życie, odkryłem, że bardzo ważne jest docieranie
w głąb, pod powierzchnię, i zbadanie tego, co kryje się za oczywistymi
prawdami i schematami. Często okazywało się, że te schematy są zwy-
kle przesądami a nie prawdami, które nas obowiązują. Często prawda
polega na przeciwstawianiu się schematom.
Zmiana swojego życia wiąże się często z ryzykiem, problemami
z pokonywaniem trudności, ale wydaje mi się, że jeszcze bardziej ryzy-
kowne jest nie podjęcie próby podążania za marzeniami.
Zapraszam do podróży, do odkrywania swoich własnych biegunów.
Mam nadzieję, że otrzymacie po drodze wskazówki, jak ustalić swoje
bieguny i jak je osiągnąć.
Nigdy nie jest za późno.
Dobrej podróży i
Być na wzór
Nikt nie rodzi się po to, żeby stawać się kimś innym.
Czy chcę uchodzić w tej książce za wzór? Nie. Nie proponowałbym
nikomu pomysłu na życie polegającego na naśladowaniu kogokolwiek.
To prawda, wzory mogą nas gdzieś prowadzić, ale nie miałoby żadnego
sensu dążenie do tego, by powtarzać czyjeś życie w życiu własnym.
W przeszłości patrzyłem na takie postacie jak Edmund Hillary czy
Roald Amundsen, widziałem w nich niedoścignione wzory, kogoś, kim
chciałbym się stać. Dzisiaj, z pewnej perspektywy, nie porównuję się,
ani z wielkością, ani ze słabościami tamtych postaci. To, czego doko-
nali, jest zawsze tylko pewnym drogowskazem. Warto się uczyć, warto
poznawać ich życiowe drogi, ale nie po to, żeby naśladować i stawać
się takimi jak oni.
Oni są już historią, zarówno wielkie, jak i nieznane postacie, które
mogą być dla nas również inspirujące. Nawet jeśli wydaje nam się, że te
postacie były doskonałe i wiele osiągnęły, zostało to osiągnięte przez nie.
Nasza droga na pewno jest inna. Nikt nie rodzi się po to, żeby stawać
się kimś innym. Chodzi zawsze o to, żeby stawać się sobą, korzystając
jedynie z doświadczeń innych ludzi. Patrzymy na to, co inni osiągnęli,
żeby odnaleźć własną drogę, niekoniecznie po to, żeby zdobywać
szczyty czy pisać książki. Wystarczy wyznaczyć w swoim życiu nową
jakość. W ludziach, których kiedyś podziwiałem, doszukiwałem się
doskonałości. Teraz widzę w nich także słabość. Choćby alkohol w życiu
Marka Hłaski i Ernesta Hemingwaya. Być może nie da się oddzielić
pisania od używek, może w tych przypadkach pierwsze wynikało
z drugiego, ale przecież nie musi tak być, to żadna reguła i nie należy
się tym kierować. W życiu wielkich polarników, takich jak Amundsen,
Shackleton czy Scott, a także Nansen, widzę nie tylko ich wielkie
osiągnięcia, ale także również wielkie ambicje sięgania po nieosiągalne
cele znajdujące się w fascynującym i niezwykłym polarnym świecie.
Stały tam gotowe piedestały, podia, wtedy jeszcze puste, które można
było zająć. Na pewno dążenie do zajęcia miejsca na piedestale było
częścią ich życia, ale to ambicja bycia pierwszym całkowicie wypełniła
ich życie osobiste. Tego życia zwyczajnie nie mieli, a jeśli założyli
rodziny, ich żony i dzieci często stawały się wdowami i sierotami.
Scott zginął zdobywając biegun południowy, Ernest Shackleton zmarł
podczas wyprawy, której celem było opłynięcie Antarktydy, Nansen
przeżył swoje wyprawy i zaangażował się w pomoc ludziom. Niezwykły
jest los Amundsena, który zginął niosąc pomoc swojemu rywalowi
a jego ciała do dzisiaj nie odnaleziono. Byłem w domu Amundsena,
wspaniałym, bardzo praktycznie urządzonym. Został wybudowany
na początku ubiegłego wieku. Zaskakujące było na przykład to, że
samotnie mieszkający mężczyzna zainstalował bidet. Amundsen był
praktycznym człowiekiem. Zaadoptował dwie eskimoskie dziewczynki,
które z nim zamieszkały. Po jakimś czasie musiał je odesłać, bo pojawiły
się nieuzasadnione podejrzenia, że je wykorzystuje. Żył sam, a przecież
życie jest pewną całością, bliskość z drugą osobą to część naszego czło-
wieczeństwa. Praktycznie wszyscy wielcy zdobywcy polarnego świata
byli samotnikami, Amundsen nie był wyjątkiem. Nansen w swoim
domu w Oslo dobudował wieżę, w której mieściła się jego pracownia.
Istniały już wtedy telefony. Telefon w wieży Nansena działał tylko
w jedną stronę, to znaczy Nansen mógł dzwonić do innych, ale inni,
nawet domownicy, nie mogli dzwonić do niego. To wiele mówiący
szczegół. Myślę, że ceną za spotkanie z polarnym światem był brak życia
osobistego. Byłbym jednak daleki od oceniania. Oceniać jest bardzo
łatwo, trudniej jest zrozumieć.
Zdarzyło mi się kiedyś rozmawiać o książce „Koniec jest moim
początkiem" Tiziano Terzaniego, włoskiego dziennikarza i reportażysty.
Moja rozmówczyni powiedziała, że po lekturze tej książki zrozumiała,
o ile mniejszym pisarzem był Kapuściński, bo Terzani pisał prawdziwie
i niczego nie przeinaczał. Lubię i nie lubię Kapuścińskiego. Niektóre
jego książki wywarły na mnie wrażenie, gdy byłem jeszcze dzieckiem,
ale odkąd zacząłem więcej podróżować, wszystko się zmieniło. Nie
mogę powiedzieć, żebym je nadal podziwiał. Zapamiętałem zdanie, że
gdy Kapuściński dotarł na północ, powietrze zamarzało mu w płucach.
Rozumiem, ta przesada to zabieg literacki, niemniej jednak... Może
dlatego zamieszanie wywołane książką Artura Domosławskiego, który
napisał kontrowersyjną biografię Kapuścińskiego', przeszło jakby obok
mnie. Ale kiedy moja rozmówczyni wygłosiła to zdanie, pomyślałem,
że takie oceny są jednak zbyt łatwe i niesprawiedliwe. Powstała książka
Domosławskiego o Kapuścińskim, ale nie mamy podobnej książki
o Terzanim. Znamy tylko książki napisane przez niego. Są oczywiście
wspaniałe, świetnie się je czyta, niemniej jednak nikt nie podążył
jego śladami, nie spotykał się z ludźmi, których Terzani opisywał.
Może gdyby powstała książka o Terzanim, dowiedzielibyśmy się, że
coś przeinaczył. Ocenianie ludzi, prowadzenie dochodzeń to droga
donikąd. Kto wie, może gdyby przeprowadzić dochodzenie w sprawie
Artura Domosławskiego, okazałoby się, że nie miał on moralnego
prawa napisać książki o Kapuścińskim. Życie człowieka jest niezwykle
skomplikowane i poza ewidentnymi draństwami czy przestępstwami
nie poddaje się łatwym ocenom.
Często oceniamy różnie w zależności od wieku. Kiedy miałem
dwadzieścia lat, wydawało mi się, że jeśli ktoś nie założył rodziny, to
poświęcił się na rzecz wypraw, odkrywania świata i zbawiania ludz-
kości. Dzisiaj myślę, że brak rodziny jest właśnie brakiem, niepełnym
życiem. Nawet zdobycie wszystkich szczytów na świecie powinno
mieć cel. Pewnie można doświadczyć miłości i na takiej drodze, ale to
chyba dużo mniej prawdopodobne niż wtedy, gdy po prostu zakładamy
rodzinę. Przyznam się też, że na studiach wydawało mi się, iż alkohol
jest czymś, co powoduje, że człowiek dotyka głębiej rzeczywistości
i intensywniej ją przeżywa; otwiera inne perspektywy. Teraz widzę
raczej zagrożenia, zresztą związane z wszelkimi używkami, nie tylko
z alkoholem. Terzani, gdy był w Wietnamie, codziennie palił opium.
Udało mu się nie uzależnić, ale wpadł w nałóg hazardu. Więc i jego
życie daje do myślenia. Z drugiej strony życie polega też na tym, żeby
mierzyć się z zagrożeniami i je pokonywać. Trudno wyobrazić sobie
drogę, na której nie stawiamy żadnego niewłaściwego kroku. Być może
12
idealne, wzorcowe życie po prostu nie istnieje. Nie można oddzielić
rzeczy udanych od nieudanych.
Mając obecną wiedzę i pewne doświadczenia, nie chciałbym być
dokładnie taki jak ludzie, których podziwiałem. Na początku drogi
mogą być oni niedoścignionymi wzorami, natchnieniem, tak jak góry
na horyzoncie inspirują nas do tego, by je zdobywać. Ale kiedy się do
nich zbliżamy, zaczynamy dostrzegać własne szczyty, na które chcemy
się wspiąć. Dobrze, że pierwsze góry są, bo zachęcają do tego, by w ogóle
wyruszyć w drogę. Jednak trzeba odkryć szczyty, które wznoszą się
przed nami.
Czy gdybym mógł stać się dowolną postacią z historii świata, chciał-
bym tego? Chyba nie. Nawet gdyby była to najdoskonalsza, najwspanial-
sza postać, jaki sens miałoby powtarzanie doświadczeń i drogi tego, co
już zostało zrobione, napisane, przeżyte? Wiedza jest przydatna, ale to
co najistotniejsze, trzeba zrobić samemu. Zapytajmy na początku siebie,
czy chcielibyśmy stać się wybraną postacią z historii świata. Czy gdyby
umożliwiono nam wybór między własnym życiem, którego jeszcze nie
znamy, które być może nie będzie najbardziej spektakularne, a z drugiej
strony cudzym życiem, już przeżytym i to na miarę Aleksandra Wiel-
kiego, czy zdecydowalibyśmy się na taką zamianę? Swoją drogą ciekawe,
co by wybrały wspomniane postacie. Może i one wolałyby inne życie?
To pytanie, które warto zadać: czy chcę być sobą? - co oznacza
zaakceptowanie wolności, którą mam, ale też niedogodności, które się
z tym wiążą. Mimo wszystko wolność wydaje się jednak czymś o wiele
cenniejszym niż najwspanialsze, ale jednak cudze, życie. Dzięki tej wol-
ności możemy odrodzić się na nowo. To o wiele bardziej fascynujące niż
prowadzenie życia, którego finał jest znany. Nie do końca zdajemy sobie
sprawę z potęgi wolności, którą posiadamy, i jej możliwości. Oczywiście
nie jest tak, że tylko pomyślimy i już to mamy. Jeśli mamy jakąś wizję,
w każdej chwili możemy zacząć ją realizować. Ograniczenia są może nie
iluzoryczne, ale tymczasowe, bo można je pokonać. Gdy zastanawiam
się nad ludźmi, którzy byli moimi wzorami w dzieciństwie, widzę ich
wspólną cechę - ustanawiali nową jakość. Nie kopiowali innych, tylko
odkrywali nowe drogi korzystając z daru wolności. Z tego powodu
13
mogli funkcjonować jako wzory, stawali się górami, które wyrastają
ponad horyzont i które widać z daleka.
Które z tych zdań jest według ciebie prawdziwe?
A. Nie miałoby żadnego sensu dążenie do tego, by powtarzać czyjeś
życie we własnym.
B. Wystarczy wyznaczyć w swoim życiu nowa jakość.
C. Być może idealne, wzorcowe życie po prostu nie istnieje.
D. Nie do końca zdajemy sobie sprawę z potęgi wolności, która jest
w każdym z nas i praktycznie w każdej chwili może nas poprowadzić.
Książkowe wzory
Nauczyć się jak rozpalić prymus to nic trudnego,
wystarczy przeczytać instrukcję obsługi. Czytając
książki można zrozumieć ogólny schemat wyprawy.
Polarnicy byli tylko małym fragmentem świata. Wiele nauczyły mnie
książki. Książki odpowiednio przeczytane, czyli takie, które przeżywa
się jak własne losy i przygody. To niesamowicie wzbogaca, gdy przeczyta
się w ten sposób sto życiorysów. Można czytać książki nieuważnie albo
uważnie. Jeśli czytamy je uważnie, częściowo żyjemy życiem innych
ludzi, co poszerza nasze doświadczenie i naszą wiedzę. Jeśli czytamy
nieuważnie, to jakbyśmy nie czytali w ogóle. Nie zdobywamy nowych
doświadczeń, a jedynie zaliczamy kolejne tytuły. Dzięki książkom
zacząłem myśleć o biegunach i wyprawach. Przeżyłem kilka historii
i nie chciałem już ich powtarzać, chciałem przeżyć historię podobną,
ale własną. Wiedza, którą zdobyłem, spowodowała, że chciałem odkryć
własne bieguny. Gdybym ograniczył się do schematu otrzymanego
w dzieciństwie, do myślenia o przyszłości, o zawodzie, o trudzie życia,
nigdzie bym nie wyruszył. To problemy ważne, ale ważne zewnętrz-
nie. Ważniejsze jest to, co ma się w środku. Żeby jeździć samochodem,
trzeba mieć na paliwo, ale ważne jest także to, dokąd chcemy dojechać,
czy będziemy jeździć w kółko, czy wyznaczymy sobie jakiś cel. Jeśli
ograniczymy życie do samego paliwa, będziemy tylko jeździć od jednej
do drugiej stacji benzynowej i tak będzie wyglądało całe nasze życie.
Przez to, że przeczytałem tyle książek z bardzo różnych dziedzin,
wcześnie poznałem różne życiowe schematy, mechanizmy sukcesów
i porażek. W młodym wieku, gdy nie mamy tylu obciążeń, przyswojenie
dużej dawki wiedzy powoduje, że staramy się nie powtarzać cudzych
błędów. Nie chodzi o praktyczną, konkretną wiedzę. To błąd, jeśli
szuka się tylko tego, co jest potrzebne w pracy, tylko tego, co trzeba
16
zaliczyć, żeby zdobyć dobrą ocenę. W wiedzy zawsze podobało mi się
samo jej zdobywanie. Wydaje mi się, że nie ma wiedzy niepotrzebnej.
Jeśli tylko możemy coś poznać, warto to zrobić. Na moich studiach
jedynym z całą pewnością bezużytecznym przedmiotem były zajęcia
ze studium wojskowego. Ale i na nie poszedłem z nastawieniem, żeby
się czegoś nauczyć. Zacząłem zadawać pytania i natychmiast od oficera
prowadzącego ćwiczenia usłyszałem, że już on mnie oduczy stawiania
pytań. Zrozumiałem, że niczego się nie nauczę... Dzisiaj wiedzą nie-
potrzebną wydaje mi się czytanie gazet. Zaledwie tylko promil tych
informacji jest nam potrzebny. Kłopot polega na tym, że nigdy nie
wiadomo, na której stronie znajduje się ta przydatna informacja. To
samo można powiedzieć o wszystkich mediach bombardujących nas
newsami. Dużym problemem jest wybór narzędzia selekcji w taki spo-
sób, żeby naszą uwagę przykuwały jedynie potrzebne informacje.
Kiedy pochłaniałem książki, nie robiłem tego z myślą, że kiedyś
mi się to przyda. Nie byłem nastawiony na zdobywanie praktycznej
wiedzy. Większości tytułów dzisiaj nie pamiętam, ale mój umysł prze-
szedł trening, a wiedza pozostała zmagazynowana w podświadomości.
Wiedza, czyli coś więcej niż tylko proste umiejętności, na przykład jak
rozpalić prymus czy zwinąć namiot. Książki uczyły mnie zachowań
w sytuacjach, w których wydaje się, że niczego nie można już zrobić,
pozornie beznadziejnych. Trzeba szukać wyjścia, odkryć je, trzeba mieć
nadzieję. Ten schemat powtarzał się w prawie każdym życiorysie: bez-
nadziejna sytuacja, a jednak walczę, staram się, znajduję rozwiązania,
zdarza się cud i jestem uratowany. Zapadło mi to w pamięć. Właśnie
takiego rodzaju schematy sytuacji i reakcji wielokrotnie powtarzane
mogą osadzać się w naszej podświadomości. Nauczyć się jak rozpa-
lić prymus to nic trudnego, wystarczy przeczytać instrukcję obsługi.
Czytając książki można zrozumieć ogólny schemat wyprawy, nauczyć
się tego, że trzeba się dobrze przygotować na wypadek różnych złych
sytuacji, że — to także jest niezbędne — trzeba przestudiować wszystkie
instrukcje rozpalania prymusa i zwijania namiotu.
Dzięki lekturom było mi łatwiej przyswajać wszystkie instrukcje
i je stosować. Kiedy stajemy przed nowym problemem, próbujemy go
17
rozwiązać przez analogię do znanych sytuacji. Analogię może nam
podsunąć równie dobrze książka traktująca o medycynie, jak i bio-
grafia podróżnika. Psychika w czasie wyprawy jest o wiele istotniejsza
niż sprawność fizyczna czy nawet praktyczne umiejętności. Sprawność
fizyczną można wytrenować, jest czymś stałym, bo wydolność orga-
nizmu, kiedy już się ją nabędzie, tak łatwo się nie obniża. Natomiast
wydolność psychiczna może się zmienić w każdej chwili, a może się
nawet załamać. Pomocą mogą okazać się nawet pojedyncze słowa zapa-
miętane z lektur, słowa, które nas prowadzą. Dla mnie takim zdaniem
stało się zawołanie Nansenafram, czyli „naprzód".
Kiedy konstrukcji psychicznej nie zostawiamy przypadkowi, kiedy
ma ona swój pień, kiedy mamy się czego w sobie uchwycić, wewnętrzna
konstrukcja tak naprawdę prowadzi nas do celu, a sprawność fizyczna
tylko ją niesie. Wewnętrzna konstrukcja jest - można by powiedzieć -
niekierunkowa, niezwiązana z wyprawami polarnymi, biznesem czy
z jakąkolwiek zawodową specjalizacją. Jest pewną ogólną predyspo-
zycją. Ale to ona decyduje o tym, że docieramy do wyznaczonego celu.
Żeby mieć dobre pomysły biznesowe, trzeba najpierw zdobyć,
jestem o tym przekonany, ogólną wiedzę o świecie. Nie tylko o eko-
nomii, ale także o człowieku, o zakamarkach ludzkiej duszy. Wydawa-
łoby się, niewiele ma to wspólnego z biznesem. Żeby odkryć niszę na
rynku, żeby mieć nowy pomysł, trzeba mieć też dużą ogólną wiedzę,
taki wewnętrzny szeroki skaner. Skanować współczesną sytuację tu
i teraz, patrzeć co dzieje się w świecie biznesu i porównywać to z naszą
ogólną wiedzą, starając się odkrywać nowe rozwiązania i pomysły.
Dzięki temu sukces w biznesie często odnoszą ludzie, którzy wcale
nie są z wykształcenia ekonomistami, ani nie studiowali finansów, ale
mają ogólną wiedzę o człowieku i świecie z różnych dziedzin. Ogólna
wiedza pozornie zawieszona jest w próżni, wydaje się, że nijak ma się do
naszego życia tu i teraz, ale prędzej czy później znajduje zastosowanie.
Nie ma wiedzy niepotrzebnej. Zdarza ci się wykorzystywać, w tym co
robisz, wiedzę zupełnie z tą dziedziną niezwiązaną? Jeśli nic nie przy-
chodzi ci do głowy, może pora coś z tym zrobić?
Pomosty przed wyprawą
O urzeczywistnianiu marzeń decyduje
umiejętność budowania scenariuszy.
Kiedy byłem dzieckiem, starałem się w wyobraźni budować pomosty
między tym, co znane i nieznane, możliwe i niemożliwe. Pamiętam, że
byłem wysyłany parę kilometrów z kanką po mleko albo po obiad do
stołówki i podczas tej drogi wyobrażałem sobie, że wyruszę w samotny
rejs dookoła świata jak Leonid Teliga. To było ćwiczenie wyobraźni,
które wiele mi dało. Jestem tu i teraz, mam trzynaście lat, wiem, że nie
popłynę dookoła świata jutro. Starałem się znaleźć w wyobraźni naj-
krótszą możliwą drogę do tego rejsu. To nie było bezproduktywne ma-
rzycielstwo. Ustalałem w myślach, że za tydzień zacznę pływać żaglówką
po jeziorze Drawsko, potem znajdę jakiś klub i zdobędę patent sternika
jachtowego, a gdy będę miał piętnaście lat, popłynę w dalszy rejs. Na
koniec wybiorę się do kapitana jacht klubu i powiem mu, że chciałbym
jako najmłodszy człowiek na świecie opłynąć świat dookoła. Ów kapitan
nie zechce się zgodzić, ja jednak będę przekonywał go argumentem, że
to rozsławi Polskę. Rozpoczniemy treningi, znajdzie się także jacht, który
będzie można wykorzystać. Kiedy mam szesnaście lat, wypływam w rejs.
Droga ulicami Połczyna Zdroju po mleko była dla mnie podróżą
dookoła świata. Wydaje się, że to dwie oddzielne sfery. Z jednej strony jest
to, co robimy tu i teraz: chodzimy do szkoły, wyprowadzamy psa, uczymy
się, sprzątamy i tak dalej. Z drugiej strony, jeśli naprawdę czegoś chcemy,
możemy robić takie ćwiczenia wyobraźni, które połączą nas z odległym
celem, są prowadzącym do niego pomostem, łącznikiem.
Ponieważ cel leży daleko, bardzo ważni są ludzie, których spotykamy
po drodze, a nie tylko wyobrażenia. Ci ludzie są już namacalnym przy-
kładem, że takie rzeczy są możliwe. Od nich możemy nauczyć się naj-
więcej i najszybciej. Trzeba pamiętać, że inni ludzie mogą wywierać na
20
nasze życie także negatywny wpływ Mamy w sobie wiele różnych moż-
liwości i często z nich nie korzystamy, jeśli nie wsłuchujemy się w siebie,
ale słuchamy innych. Jako dzieci czy nastoletni ludzie spotykamy czę-
sto dorosłych, którzy niezadowoleni z własnego życia będą ograniczać
nasze możliwości do własnych wizji, często czarnych scenariuszy. Nie
ma co liczyć na to, że będą rozwijać nasze zdolności i zachęcać do tego,
żebyśmy za tymi odkrywanymi możliwościami podążali, żebyśmy mieli
odwagę przyjmować, że wszystko jest możliwe.
Aby nie ulec takim wpływom musiałem zamknąć się w swoim
świecie, ograniczyć się do niego, trudno było mi spotkać ludzi, którzy
mówili: tak, jest możliwe żebyś popłynął dookoła świata, dobrze że
o tym myślisz, planuj to dalej. Reakcja była na ogół zupełnie inna -
nie myśl o takich banialukach, szkoda czasu, lepiej odrób lekcje, żebyś
miał dobre stopnie na świadectwie i dostał się do szkoły, która da ci
przyzwoity zawód. W pewnym momencie przestałem mówić o swoich
marzeniach, zarówno rówieśnikom, jak i dorosłym. Żyłem w swoim
świecie. Czasami spotykałem ludzi, którzy zachęcali mnie do tego, żeby
podążać za marzeniami.
Uczyłem się też tego, żeby nie tylko marzyć, ale i robić coś, co mnie
rzeczywiście do tych marzeń przybliży. Moja wewnętrzna siła polegała
nie na samych marzeniach, nie na niezależności myślenia, tylko na zdol-
ności budowania scenariuszy. Marząc o czymś od razu zastanawiałem się,
jak to krok po kroku osiągnąć. A potem to realizowałem.
W czasopismach widziałem na przykład listy od dzieci z innych
krajów. Najwięcej tych listów było ze Związku Radzieckiego. Zwykłe
dziecięce listy: jestem z takiego miasta, zbieram znaczki, czytam książki
i chciałbym zawrzeć z kimś znajomość. Jeśli jakieś dziecko mogło to
zrobić, to ja także mogłem podobny list napisać. Przeważnie ci, którzy
się na to odważyli, dostawali w odpowiedzi dziesiątki listów z Polski
od innych dzieci i tylko na niektóre odpowiadali. Zadałem sobie
pytanie, dlaczego nie miałbym wysłać listu do gazety, że to ja chciał-
bym korespondować. Dobrze, napiszę taki list do redakcji polskiego
czasopisma, to jest łatwe. Ale chciałbym korespondować z dziećmi
z innych krajów. Jak to zrobić? Musiałbym wysłać list do zagranicznego
21
czasopisma podobnego do tych, które wychodziły w Polsce. Tylko że
nie znam tytułów zagranicznych czasopism. Wtedy nie było jeszcze
Googli i Internetu... Mogę zadzwonić do ambasady, na przykład
kolumbijskiej, i zapytać o tytuły, o to w jakim mieście są wydawane,
a może od razu podadzą mi adres? Aby zdobyć pieniądze na rozmowy
telefoniczne, zbierałem najpierw makulaturę, potem szedłem na pocztę,
zamykałem się w kabinie do rozmów międzymiastowych i dzwoniłem
do Ambasady Kolumbii. Dzień dobry, nazywam się Marek Kamiński,
chciałbym dowiedzieć się, jakie jest najpopularniejsze czasopismo
w Kolumbii. Miałem wtedy może jedenaście lat. I moi rozmówcy
z ambasady podawali mi ów tytuł. Pamiętam, że urzędnicy mówili
łamaną polszczyzną albo znajdował się tłumacz. I tak budowałem
swoje scenariusze działań.
Scenariusz to podstawa. Najpierw jest wizja, pomysł, że chciał-
bym korespondować z osobami z innych krajów. Jeśli tego naprawdę
chcę, jeśli mam mocne przekonanie, jeśli wierzę w swoją wizję, to
mogę ją zrealizować, tylko trzeba znaleźć drogę. Jeśli tę drogę rozłoży
się na etapy, krok po kroku, okazuje się dostępna także dla małego
chłopca w małym Połczynie Zdroju. W Połczynie Zdroju, jeśli się
tylko naprawdę chciało, można było odnaleźć nauczyciela znającego
języki obce, który pomógłby przetłumaczyć list. Dobrze że spotkałem
wtedy odpowiednią osobę, bo mogłem trafić na kogoś, kto by powie-
dział: nikt ci takiego listu nie opublikuje, nikt nie odpowie, daj sobie
spokój, chłopcze. Ważne, że co jakiś czas spotykałem ludzi, którzy
mnie zachęcali, żeby robić coś nieszablonowego, żeby podążać za
marzeniami. W ten sposób poradziłem sobie z językiem angielskim
i włoskim, ale do korespondowania z dziećmi z Ameryki Łacińskiej
potrzebny był hiszpański. Nauczycieli hiszpańskiego w Połczynie nie
było. Okazało się jednak, że jest ktoś, kto ma daleką rodzinę w Hiszpa-
nii. Ten ktoś wysyłał list z prośbą o przetłumaczenie go na hiszpański
i po długim czasie list przychodził przetłumaczony. Udało mi się też
dotrzeć do nauczyciela francuskiego z miejscowego liceum. Wybrałem
się do niego - pamiętam, że mieszkał w bloku - i poprosiłem o pomoc.
Chętnie to zrobił.
22
Ludzie często pozostają na poziomie samego wyobrażania albo
marzenia o czymś. O urzeczywistnianiu marzeń decyduje umiejętność
budowania scenariuszy, a także wiara, że niemożliwe może być moż-
liwe. Jeżeli możemy o czymś pomyśleć, możemy to także zrealizować.
Potrzebna jest determinacja, by tego dokonać. Gdybym postanowił teraz,
że chciałbym jeszcze polecieć na Księżyc, byłoby to możliwe, tylko że
nie widzę sensu, by zacząć się starać, to tak poważne przedsięwzięcie, że
musiałbym poświęcić może nawet dwadzieścia najbliższych lat. O tym,
jak tam jest, mogę poczytać sięgając po wspomnienia ludzi, którzy na
Księżycu byli: Armstronga czy Buzza Aldrina. Dlatego wolę szukać
innych wyzwań. Gdybym mając czterdzieści siedem lat, a tyle mam
obecnie, postanowił polecieć na Księżyc albo opuścić się w batyskafie
na dno Rowu Mariańskiego, wierzę, że mógłbym to osiągnąć. Tak przy
okazji - na dnie Rowu Mariańskiego było mniej ludzi niż na Księżycu,
bo dotarło tam tylko dwóch: Jacques Piccard i Don Walsh, a na Księżycu
było już kilkunastu astronautów. Wiem, że podobne cele są dla mnie osią-
galne, ale wiem także, że nie chciałbym powtarzać cudzych doświadczeń.
Być może dzisiaj większą wartością jest przebywanie z moimi dziećmi
niż opuszczenie się na dno Rowu Mariańskiego czy podróż na Księżyc.
Brzmi to tak jakby zrobienie czegoś, czego nikt dotąd nie zro-
bił, było dla mnie wartością samą w sobie. Tak nie jest. Nie uważam,
żeby było dla nas dobre, gdybyśmy kierowali się w życiu podobnym
założeniem. Niemniej powtarzanie cudzych osiągnięć nie jest wielką
wartością. Choć lepiej powtarzać dobre wzory niż robić coś złego po
swojemu... Bycie pierwszym to coś wtórnego, co nie zawsze, nie w każ-
dych warunkach jest wartością. A już bycie pierwszym w sytuacji, gdy
mamy rodzinę albo gdy osiągamy to krzywdząc innych ludzi jest oczy-
wistym złem. Różne są warunki brzegowe podobnych dokonań.
Zadanie: Ułóż scenariusz dojścia z punktu A do punktu B.
Punkt A: Twoje marzenie.
Punkt B: Realizacja marzenia.
Odkryć swoją Północ
Jeśli negatywne doświadczenia nas nie
zatrzymują, tylko prowadzą dalej, w końcu
natrafiamy na swoją Północ.
Mamy w sobie cały wachlarz możliwości, spotykamy się z różnymi
wzorami, które prowadzą nas w różnych kierunkach. Jak odnaleźć
najwłaściwszy kierunek, trafić na swoją Północ, odkryć ją tak jak zro-
biłem to ja? Myślę, że kiedy natrafiamy w naszych poszukiwaniach na
prawdziwy, własny kierunek świata, on da nam to poczucie harmonii,
coś, czego na ogół szukamy w życiu podświadomie, nie zdając sobie
z tego sprawy. Możemy to nazwać jakkolwiek: poczuciem spełnienia,
harmonii, szczęścia. W życiu doświadczamy szczęścia tylko w pewnych
momentach. Udało nam się coś zrobić, ominęło nas coś złego albo spo-
tkało nas coś wyjątkowo dobrego — w takich chwilach jesteśmy szczęśli-
wi. Dostrzegamy je, gdy jesteśmy uważni i wsłuchujemy się w samych
siebie. Dlatego ważne jest nie tylko obserwowanie świata zewnętrznego,
ale także zrozumienie, że jesteśmy częścią tego świata i należy poznać
samego siebie, aby być szczęśliwym.
Warto poznać samego siebie, także dlatego, że świat stale próbuje
złapać nas na wędkę i zabrać nam wolność. Życie stale konfrontuje nas
z negatywnymi zdarzeniami, zastawia pułapki. Same w sobie nie są one
niczym złym, bo uczą odkrywania własnych możliwości, które najle-
piej poznajemy nie w sytuacjach komfortowych, tylko będąc w opresji
i przezwyciężając trudności. Ważne, by nie dać się złapać.
W swoim życiu poznałem setki hoteli na całym świecie. Są takie,
w których gdy tylko wchodzi się do środka, widzi się przejście do kasyna.
W tych miejscach nie istnieje dzień i noc, pomieszczenia są odizolowane
od światła dziennego, prowadzi tam specjalna śluza. Bardzo łatwo tam
skręcić, a potem zapomnieć o świecie, który znajduje się na zewnątrz.
24
Łatwo dać się złapać w pułapkę. Kiedyś zostałem zaproszony przez me-
nedżera hotelu, żeby podobne miejsce zwiedzić. Wiele mnie to nauczyło.
Jeśli negatywne doświadczenia nas nie zatrzymują, tylko prowadzą
dalej, w końcu natrafiamy na swoją Północ. Zwykle nie dzieje się to od razu.
W swoim podróżowaniu odkrywałem świat małymi krokami. Najpierw
było Maroko, gdzie pozostały ślady hiszpańskiej przeszłości, przez co wy-
dawało mi się ono podobne do krajów Zachodniej Europy, które już pozna-
łem. Był to jeszcze niewielki kulturowy przeskok. Meksyk był już komplet-
nie innym światem, inną kulturą, którą się zachłysnąłem. To było przejście
poza dotychczas znany mi horyzont. A potem Północ stała się dopełnie-
niem i przekroczeniem wielu granic naraz. Nie było tam żadnych ludzi, wy-
tworów cywilizacji, a jednak przestrzeń i natura bardzo silnie oddziaływały
na moją psychikę. Intuicja podpowiadała mi, że to coś najpełniej mojego.
Intuicja to nasz wewnętrzny głos, któremu nie zawsze potrafimy
zaufać. Ja również nie miałem żadnych racjonalnych przesłanek, żeby
powiedzieć: ta przestrzeń jest moja. Spitsbergen był moim pierwszym
zetknięciem z Północą, ale niczego tu jeszcze nie zdziałałem, nie mia-
łem żadnych wielkich planów ani polarnego przygotowania, niczego
co namawiałoby mnie do szukania czegoś w tej przestrzeni. A jednak
czułem, że to jest coś mojego, coś bliskiego. Zaufałem wewnętrznemu
głosowi, chociaż myślę, że gdyby nie to, iż pisałem wtedy pamiętniki,
pewnie bym o tym doświadczeniu zapomniał. Spędziłem trochę czasu
na Spitsbergenie, było tam niezwykle, ale pewnie ruszyłbym dalej i nie
byłoby wątku Północy w moim życiu.
Dziennik to taki materialny ślad naszej uważności, wsłuchiwania się
w siebie, który pozwala odkryć, co jest naprawdę nasze. Pisząc odkrywałem
swój wewnętrzny głos. Na ogół ludzie nie ufają swojemu wewnętrznemu
głosowi. Bardziej ufają temu, co mówią inni, nauczyciele. Być może nie-
którzy powiedzą, że głos wewnętrzny czasem ich ostrzegł. Na co dzień nie
przywiązujemy do tego większej wagi. Gdyby nie różne zdarzenia z moje-
go życia, podobne do poznania Północy, też bym pewnie tak postępował.
Odkrycie Północy było dla mnie możliwe dzięki temu, że posłucha-
łem wewnętrznego głosu. To on podpowiedział mi na Spitsbergenie,
kiedy po raz pierwszy znalazłem się w okolicach koła podbiegunowego,
25
że to nie jest kolejne doświadczenie, to nie jeszcze jeden Meksyk. To
przestrzeń, w którą chcę się bardziej zagłębić, pójść dalej. Dokładnie tak
to było - odkryłem przestrzeń dla siebie. Przestałem nawet interesować
się podróżami. Miałem wtedy możliwości, żeby wybrać się znów do
Meksyku, ale zrezygnowałem. Gdybym nie zaufał wewnętrznej intuicji,
zapomniał o tym, że odkryłem jakiś ważny dla siebie kierunek, pewnie
stałbym się z czasem turystą wędrującym od kraju do kraju, a nie tym,
kim jestem - podróżnikiem, zdobywcą biegunów.
Założyłem już wtedy własną firmę, która nie dawała jeszcze finanso-
wych możliwości podróżowania, gdzie tylko miałbym ochotę, ale mogłem
na przykład zdecydować się na rejs jachtem przez Atlantyk. W Niem-
czech, gdzie wtedy jeszcze mieszkałem, istnieje bardzo rozwinięty sys-
tem współpodróżowania. Człowiek najmuje się jako załogant i można
popłynąć gdzie się chce. Mogłem wybrać się nawet do Australii, a jed-
nak wróciłem na Północ. To ważne, żebyśmy nie przegapiali podobnych
momentów w życiu, gdy odkryjemy coś własnego, nasz własny kierunek.
Na pewno w decyzji pomógł mi przykład Nansena. Studiowałem
też wtedy życiorys Wittgensteina, wybitnego filozofa, który w pewnym
momencie życia porzucił wszystko i wyjechał do Norwegii, gdzie zbu-
dował chatę, w której samotnie mieszkał. Wydawało mi się to równie
inspirujące jak jego filozoficzne książki, sama decyzja, że nagle porzu-
cił wszystko czym żył. Norwegia kojarzyła mi się z Północą. Norway to
droga na północ. Łączyło się to pewnie z innymi wzorami z dzieciństwa,
z czytanymi wtedy książkami, które głęboko tkwiły w mojej podświa-
domości. W każdym razie zwróciłem się na Północ, a Spitsbergen stał
się moim punktem zwrotnym. To tam spotkałem ludzi, którzy popro-
wadzili mnie dalej, przede wszystkim Wojtka Moskala, z którym zosta-
liśmy pierwszymi polskimi zdobywcami bieguna północnego.
Gdzie leży twoja Północ? Wpisz odpowiedź:
W tandemie
Najlepiej przekazuje się wiedzę poprzez
bycie razem i wspólne działanie.
Myślę, że kiedy jechałem na Spitsbergen, biegun tkwił we mnie jako
pewien pomysł. Już w 1988 roku myślałem o wyprawie jachtem na bie-
gun. Te pomysły czekały jak woda pod pokrywką czajnika, gotowa do
zagotowania. Sądzę zresztą, że pewnie każdy z nas ma ukrytą w sobie
jakąś dużą sprawę, jakiś ważny cel, który czeka na to, by pojawić się
na powierzchni naszej świadomości. Spotkanie Wojtka Moskala na
Spitsbergenie było dla mnie katalizatorem, który uruchomił reakcję
odkrywania własnego życiowego celu.
Rzadko spotykałem ludzi, którzy w reakcji na słowa, że chcę coś zro-
bić, odpowiadali: świetnie, zrób to; albo nawet — pomogę ci, możemy
zrobić to razem. Miałem dużo szczęścia, że trafiłem na Wojtka. Sły-
szałem o nim jeszcze w Polsce, że to najbardziej doświadczony polar-
nik, legenda, bez mała jak Jerzy Kukuczka, tyle że z polarnego, a nie
górskiego, świata. Wojtek konsekwentnie od lat podążał swoją drogą,
zdobywał doświadczenia. Kiedy spotkaliśmy się na Spitsbergenie,
wiedziałem kim jest Wojtek, za to on absolutnie niczego nie wiedział
o mnie. Po prostu spotkał jakiegoś studenta z Gdańska. Z jednej strony
był więc sławny Wojtek Moskal, a z drugiej strony ja, który szukałem,
próbowałem, była to jedyna możliwa droga odkrywania swojego praw-
dziwego celu. Wówczas wtopiłem się w świat Północy, odkryłem, że
to mój świat, a potem zdarzyło się spotkanie z Wojtkiem, zaczęliśmy
opowiadać o sobie, szybko okazało się, że ja chcę dojść na biegun i że
Wojtek także chce dojść na biegun... Zaczęliśmy od razu snuć niesa-
mowite plany. Wojtek wydał mi się przy tym dobrze zorganizowanym
człowiekiem. Wszystko, co mówił i robił, było przemyślane, funkcjono-
wało jako racjonalny i sprawdzony system. A ja miałem tylko pożyczone
27
narty. Ja byłem pospolitym ruszeniem, a Wojtek żołnierzem polarnym,
może nawet polarnym pułkownikiem. Partyzant i żołnierz. Taki tandem.
Między Wojtkiem Moskalem a mną dokonało się potem coś, co
można by nazwać transferem wiedzy. Zdobywanie wiedzy w nowej
dziedzinie wcale nie jest łatwe. Co innego przeczytać książkę, a co innego
posiąść praktyczne umiejętności. Wojtkowi porządkowanie zdobywa-
nej wiedzy i opanowywanie umiejętności, przechodzenie od zerowego
poziomu do pewnego maksimum zabrało co najmniej piętnaście lat.
To dziesiątki szczegółów, które trzeba sprawdzić i wybrać najlepsze
rozwiązanie. Widzimy na przykład na półce w sklepie wiele różnych
namiotów. Aby wybrać ten, który jest wśród nich najlepszy, trzeba wielu
lat praktyki. Namiot, prymus, cały polarny sprzęt to dziesiątki szcze-
gółów, które trzeba samemu sprawdzać. Piętnaście lat to tak naprawdę
wcale nie tak długi czas na zdobycie podobnej wiedzy.
Spotkaliśmy się z Wojtkiem w 1990 roku, a przeszliśmy razem Gren-
landię w 1993. Przez dwa lata przygotowywaliśmy się do tej wyprawy.
Dzięki przygotowaniom i samej wyprawie dokonał się między nami
transfer wiedzy. Tak jakby połączyć nasze organizmy rurką. Wiedzę,
którą on zgromadził w ciągu piętnastu lat, ja zaimplementowałem przez
trzydzieści dni. Na pewno nie całą, wiele mi brakowało, ale 80 procent
tej wiedzy zdobyłem w działaniu, dzięki wspólnej wyprawie. W trakcie
późniejszej wyprawy na biegun północny byliśmy już prawie partne-
rami. Wojtek wciąż miał większe doświadczenie, ale różnica nie była już
tak wielka, a na biegunie nasze doświadczenia praktycznie wyrównały
się. Uzupełnialiśmy się, Wojtek wnosił swoje doświadczenie, ja wnosi-
łem wiarę, determinację. Dzięki temu stworzyliśmy zespół, który mógł
zdobyć biegun północny. Z doświadczeniem zdobytym na Grenlandii
na pewno nie doszedłbym do bieguna północnego samotnie, tak samo
jak nie dokonałbym tego, idąc z kimś innym niż Wojtek. Myślę, że działa
to też w drugą stronę. Choć może nie jest to w pełni symetryczne, nie
wykluczam, że Wojtek doszedłby samotnie na biegun, ale na pewno
byłoby to bardzo trudne.
Na biegunie północnym stałem się już polarnym żołnierzem i mo-
głem iść sam na biegun południowy. Bez bieguna północnego, bez
28
wspólnej drogi z Wojtkiem przez Grenlandię i na biegun, bez transferu
wiedzy nie byłoby to dla mnie możliwe. Najlepiej przekazuje się wiedzę
poprzez bycie razem i wspólne działanie. Gdybym chciał poznawać
matematykę, najlepszą metodą byłoby wspólne seminarium. Jeżeli
celem miałoby być poznanie zasad prowadzenia firmy, najlepiej umó-
wić się na wspólne działanie z kimś doświadczonym i dobrym w tej
dziedzinie. Gdybym miał możliwość spotykania się przez trzy miesiące
ze świetnym menedżerem, funkcjonowania jako jego pomocnik czy
asystent, wartość tego byłaby nieoceniona. Ludzie często boją się, że są
słabsi, gorsi, boją się konfrontacji, w której okażą się nikim, obawiają
się przykrych sytuacji. Wyprawa z Wojtkiem, zapewniam, nie polegała
na samych przyjemnościach. Były trudne momenty, ale najważniejsze
jest, żeby się w takich chwilach nie zrażać. Jeśli coś zrobimy nie tak, nie
jest to jeszcze koniec świata. Często załamujemy się, kiedy słyszymy,
że zrobiliśmy coś źle. Mówimy wtedy: ten, kto nam to powiedział, jest
naszym wrogiem, już więcej z niczym się do niego nie zgłoszę. Takie
sytuacje wymagają wzajemnej otwartości.
Ja odkryłem swoją Północ, kierunek, w którym poruszałem się
potem przez większą część mojego życia, gdy miałem dwadzieścia
kilka lat. W tym wieku łatwiej jest podążać za wewnętrznym głosem,
ale uważam, że jest to możliwe zawsze, w każdym momencie życia. Ja
miałem szczęście, że tak szybko trafiłem. Ale wcześnie czy późno, nie
ma to aż takiego znaczenia. Decyduje nasza otwartość, wola zmian,
wiara w świat i w siebie, w jego i własne możliwości. Czy ma się dwa-
dzieścia pięć, czy sześćdziesiąt pięć lat, nigdy nie jest za późno. I nigdy
za wcześnie, jak pokazuje przykład australijskiej szesnastolatki, która
postanowiła samotnie opłynąć świat jachtem. Wydaje się, że czym
później, tym trudniej podejmować takie decyzje, ale to pozór. Jesteśmy
otoczeni przedmiotami i sytuacjami, dlatego pozornie trudno się od
tego oderwać. Niemniej zawsze jest to możliwe. Jeśli czujemy się źle
w jakiejś życiowej sytuacji, czujemy, że to nie jest ta nasza przestrzeń,
zawsze można pomyśleć o innym scenariuszu i szukać innych miejsc.
Często nie wiemy, gdzie czulibyśmy się dobrze, wiemy tylko, że tu, gdzie
jesteśmy teraz, czujemy się źle. Nie wiemy, gdzie jest nasza Północ.
29
i `
Trzeba nam najpierw nieoswojone miejsca podotykać, poznać, musimy
iadczyć innych przestrzeni, zawodów, aktywności. A potem zbu-
ć scenariusz drogi. To jest możliwe, jestem tego absolutnie pewien.
La podać wiele przykładów ludzi, którzy z sukcesem w późnym
i zmienili całkowicie swoje życie.
Wypisz swoje pomysły, które czekają jak woda pod pokrywką czajnika,
gotowa do zagotowania.
Początkowe trudności
Prowiant w trakcie wyprawy może służyć
osiągnięciu celu, ale jeśli zawrócimy, staje się
czymś, co możemy kupić w każdym sklepie.
Jako dziecko sądziłem, że wyprawa polega na osiągnięciu jakiegoś celu.
Najważniejsze jest to właśnie doświadczenie - zdobycie szczytu czy
opłynięcie świata dookoła. Cel jest treścią wyprawy, czymś kluczowym,
a droga jest czymś, co trzeba przebyć. Po drodze dzieją się oczywiście
różne rzeczy, coś przeżywamy, ale to jedynie wartość dodana, naj-
ważniejsze jest pokonywanie trudności i osiągnięcie celu. Wyprawa,
która nie zakończyłaby się opłynięciem świata dookoła, byłaby niepełna.
Nie byłaby właściwą wyprawą, a tylko i wyłącznie próbą.
Kiedy zacząłem podróżować, zrozumiałem, że jest inaczej. Moje
pierwsze wyprawy nie miały jakiegoś konkretnego celu. Jako nastoletni
chłopak odbyłem rejs statkiem do Maroka. Rejs polegał na dopłynięciu
do Afryki i powrocie do kraju. Można powiedzieć, że najważniejsze było
dotknięcie afrykańskiej ziemi. Tak, ono było ważne, po raz pierwszy
znalazłem się na innym kontynencie. Ale wiele ciekawych rzeczy wyda-
rzyło się po drodze i to w naturalny sposób stało się treścią wyprawy.
Potem przyszły dwie podróże do Meksyku, w których także trudno
byłoby wskazać jakiś cel. Owszem, opowiadając o nich i jednocześnie
porządkując w głowie związane z nimi wrażenia, starałem się wymie-
niać konkretne punkty na mapie. Mówiłem, że byłem w Yaxchilan czy
Bonampak, ale tyle zdarzało się po drodze, że trudno było mi wskazać
najważniejszy punkt, który mógłby być celem wyprawy. Podróże stały
się dla mnie bardziej sposobem przeżywania świata niż osiąganiem
wyznaczonych celów.
Kiedy przyszedł czas wypraw polarnych, na pewno na początku,
na Spitsbergenie czy przy przejściu Grenlandii, ważne były cele, które
32
sobie stawiałem. Pamiętam, że nawet się przeciwko temu buntowałem.
Kiedy szliśmy z Wojtkiem Moskalem przez Grenlandię, obowiązywała
rygorystyczna dyscyplina marszruty, wszystko było podporządkowane
pokonywaniu przestrzeni, dotarciu do celu. Porównywałem to z Mek-
sykiem, tam jednak było ciekawiej, bo można było cieszyć się pozna-
waniem nieznanego świata, a tutaj wszystko jest robione jak na rozkaz.
Potem mimo iż wydawało się, że świat, który przemierzam, jest
pusty i wszystko skupione jest tylko na tym, by w tym świecie prze-
trwać i dojść do punktu położonego po drugiej stronie Grenlandii,
stopniowo wszystko zaczynało się zmieniać, porządkować. Na początku
byliśmy bardzo tym wszystkim ograniczeni: zimnem, niewygodą, prze-
skokiem z cywilizacji do życia w namiocie, pokonywaniem kilometrów
w głębokim śniegu i z dużym psychicznym obciążeniem. Znalezienie
się w tej przestrzeni samo w sobie było wyzwaniem. Ale kiedy już się
w tej przestrzeni znaleźliśmy, z czasem podporządkowaliśmy ją sobie
i oswoiliśmy się z nią. Kiedy świat polarny przestał być czymś tak
obcym, czymś, co mogło nas zabić, stał się w jakimś sensie domem.
Takim samym miejscem jak polana w lesie, przyjaznym dzięki temu,
że poznaliśmy zasady rządzące tym światem.
Tym zasadom trzeba było najpierw się podporządkować, a potem
wprowadzać harmonię między nimi a naszą wiedzą. Gdybyśmy nie byli
do tego wcześniej przygotowani, ten świat by nas zabił, ale ponieważ
przygotowania okazały się efektywne, okazaliśmy respekt dla natury,
zaczęliśmy funkcjonować w harmonii z nią. Po paru tygodniach polarna
przestrzeń stała się dla nas takim samym miejscem jak polana w lesie.
W lesie możemy nagle wpaść w bagno albo ukąsi nas pszczoła, a my
akurat jesteśmy alergikami. Leśna polana wcale nie jest rajem. Raju
na ziemi nie odnajdziemy, możemy tylko starać się stworzyć sytuacje,
w których będziemy funkcjonować w harmonii z otoczeniem.
Mimo tego że było tam pusto i zdawało się, że nie ma czego prze-
żywać, bo nie spotykaliśmy nikogo i nie odkrywaliśmy nowych miejsc,
przestrzeń zaczęła się wypełniać. Zwykle, gdy podróżujemy po fragmen-
cie przestrzeni, wyznaczamy tam różne punkty. Obejrzymy ten zabytek,
ten pomnik, odwiedzimy miasto albo plażę. Nawijamy koraliki na nitkę
33
według przyjętego planu. Podobnie planujemy swoje życie. Na Grenlan-
dii również mieliśmy plan, ale punkt docelowy znajdował się sześćset
kilometrów przed nami, nie było żadnych innych punktów. Wyznaczy-
liśmy odcinek do pokonania, każdy dzień był nowym wyzwaniem, ale
nic poza tym, że na przykład za dziesięć dni spotka nas coś szczególnego
albo zrobimy imprezę w namiocie. Paradoksalnie poddanie się temu
rytmowi, tej harmonii, samo w sobie okazało się tak samo ciekawe
jak zaliczanie punktów z przewodnika w turystycznych podróżach.
To wcale nie znaczy, że cel przestał się liczyć. On był przed nami
przez cały czas, bez niego nie podejmowalibyśmy codziennej wędrówki.
Przy długofalowych celach trzeba umieć cieszyć się dniem, w którym
pozornie nic się nie dzieje. Po to żeby nie wypalić się po drodze, nie
stracić motywacji, musimy uporządkować najbliższe kilometry, najbliż-
sze godziny. Jeśli jesteśmy nastawieni tylko na osiągnięcie odległego
celu, który znajduje się na horyzoncie, paradoksalnie może zdarzyć się
tak, że stwierdzimy, iż nie damy rady by do niego dojść, bo jest nam tak
ciężko, a cel wciąż jest daleko. Nie o to chodziło, lepiej będzie wrócić
do cywilizacji, do tego portu, z którego wyruszyliśmy, do naszej wyj-
ściowej sytuacji, w której w sumie nie było źle.
Kiedy piętrzą się trudności, a cel jest bardzo odległy, łatwo znaleźć
powody by zrezygnować. Sam się kilkukrotnie poddawałem. Kiedy
wyruszałem razem z Wojtkiem na biegun północny z wyspy Ward Hunt
i przez trzy dni nie mogliśmy nawet wejść na lód z powodu olbrzymiej
szczeliny, stwierdziłem, że jest tak ciężko, iż lepiej będzie zacząć za rok.
Nawet jeśli w końcu wejdziemy na lód, to i tak nie dotrzemy do bieguna,
bo jesteśmy zbyt spóźnieni. Byłem bliski decyzji o rezygnacji. Gdyby
tylko znalazł się jeszcze jakiś konkretny powód, a właściwie pretekst,
powitałbym go z radością, bo byłaby to jakaś wymówka, żeby przerwać
wyprawę. Przez pierwsze dni, gdy cel znajduje się bardzo daleko, umysł
szuka wymówki, żeby przerwać wyprawę i wrócić do punktu wyjścia,
gdzie znów zastanowimy się nad całym przedsięwzięciem. Nie musimy
nawet szukać jakiegoś pretekstu, wystarczy, gdy powiemy sobie, że
przecież podjęliśmy już próbę, sprawdziliśmy możliwości, robiliśmy
co było można, ale już wystarczy tej przygody.
34
W początkowych momentach często pretekstu dostarcza nam
otoczenie. Tak było na przykład w początkowej fazie przygotowań
do wyprawy z Jaśkiem Melą, niepełnosprawnym chłopcem, z któ-
rym doszliśmy wspólnie najpierw na biegun północny, a potem połu-
dniowy. Na początku od wielu osób słyszałem opinie, że to bez sensu,
a w pewnym momencie z udziału w przygotowaniach wycofała się
lekarka, która zajmowała się rehabilitacją Jaśka. Bardzo łatwo jest ulec
podobnym podszeptom, cudzemu zwątpieniu. Dzięki doświadczeniu
zdobytym w wielu wyprawach wiedziałem już, że to stały fragment gry.
Gdy pojawiają się przeszkody, a pojawiają się zawsze, dopóki nie spraw-
dzimy wszystkich rozwiązań, nie warto rezygnować. Zwykle trudności
we wstępnej fazie planowania mają charakter mentalny, a nie polegają
na realnych, zewnętrznych trudnościach.
Zewnętrzne przeszkody mogą okazać się nie takie wielkie. Zamiast
rezygnować już na starcie, lepiej spróbować, sprawdzić, czy rzeczywiście
szczelina nie zniknie przez następny tydzień i naprawdę nie będziemy
mogli wejść na lód. Nie należy kapitulować po trzech dniach. Jeśli nawet
ktoś zrezygnuje, to jest to tylko jedna osoba, a nie cały zespół. Czyjeś
zniechęcenie nie musi stawać się naszym zniechęceniem.
Trudności w pierwszej fazie wyprawy pojawiły się także w drodze
przez Grenlandię. Wojtek Moskal miał o wiele większe doświadcze-
nie, widać było, że jest przyzwyczajony do stałych fragmentów gry
i w ogóle się nimi nie przejmował. To pomogło mi myśleć w podobny
sposób. Wspólnie opracowaliśmy pewną formułę, która pomagała
nam w drodze. Powtarzaliśmy sobie jeszcze przed wyprawą, że próba
jest ważniejsza niż samo osiągnięcie celu. Chodzi o to, żeby przez tę
próbę dobrze przejść. I że dopóki mamy jedzenie i paliwo, będziemy
iść. Jeżeli nawet z powodu pogody będziemy musieli obozować przez
miesiąc, a choćby nawet dwa miesiące w punkcie startu, po tej stronie
Grenlandii, to będziemy tam koczować, bo przynajmniej dzięki temu
czegoś się nauczymy. To co założyłem, muszę wykonać. Plan musi być
realizowany niezależnie od niesprzyjających okoliczności, chyba że
pojawiłoby się zagrożenie życia, wtedy musielibyśmy to założenie zmo-
dyfikować. Dopóki istnieje choćby hipotetyczna możliwość dotarcia do
35
celu, plan należy realizować do końca. Nawet jeśli jest beznadziejnie, nie
mamy nic do stracenia, a możemy zdobyć doświadczenie. Gdybyśmy
wrócili do domu, niczego byśmy się przecież nie nauczyli. Mieliśmy
dość jedzenia i paliwa do prymusów, by przykładowo obozować przez
dwa miesiące na wyspie Elsmera czy w innym punkcie Arktyki. To
samo w sobie jest doświadczeniem.
Przenieśmy to na inne sytuacje. Jeśli chcemy założyć firmę i zebra-
liśmy odpowiednie środki, warto byśmy do końca próbowali osiągnąć
zamierzony cel. Oczywiście jeśli nie wiąże się to z ryzykiem utraty
wszystkiego. Gdyby na Grenlandii okazało się, że nie zadbaliśmy o jakiś
ważny element wyposażenia, brakuje nam czegoś na tyle istotnego, że
musimy wezwać pomoc, zrzut z helikoptera, a lot kosztuje sto tysięcy
dolarów, trzeba by zadać pytanie, czy warto to robić, czy też lepiej
uznać, że nie mamy już szans na osiągnięcie celu. Jeśli zebraliśmy
wystarczające zasoby, wyruszamy i cel zaczyna wydawać się niemożliwy
do osiągnięcia, mimo wszystko trzeba realizować założony plan na
miarę aktualnych możliwości. Jeśli odpuścimy mając wystarczające
środki do osiągnięcia celu, tracimy swoją szansę. Prowiant w trakcie
wyprawy może służyć osiągnięciu celu, ale jeśli zawrócimy, staje się
czymś, co możemy kupić w każdym sklepie. Czekolada na Grenlandii
miała zupełnie inną wartość, mogła nawet uratować życie... Kiedy
zakładamy firmę i zatrudniamy ludzi oraz kupujemy wyposażenie, ma
to wielką wartość, bo służy osiągnięciu naszego celu. Jeśli te zasoby
zostaną rozproszone, wszystko trzeba zbierać od początku. Komputer
na sklepowej wystawie w niczym nam nie pomoże. Dopiero gdy jest
dostępny, nabiera wartości.
Zrezygnowałeś kiedyś na samym początku, gdy tylko pojawiły się pierw-
sze trudności? Czy dzisiaj zdecydowałbyś tak samo?
Jak czytać własne książki
To nie tak, że zdobywamy biegun.
To raczej on pozwala się zdobyć.
W trakcie wyprawy przez Grenlandię instynktownie odnalazłem swój
sposób na wędrowanie przez świat i stało się to dla mnie bardzo ważne.
Grenlandia polegała też na osiągnięciu konkretnego celu. W oczach
ludzi, którzy patrzyli na to z zewnątrz, ale także w moich, najważniej-
sze było to, że oto pierwsi Polacy przeszli Grenlandię. To rzeczywiście
było sednem wyprawy, a cała reszta, mimo wszystko, dodatkami. Przy
następnej podróży, wyprawie na biegun północny, choć nadal cel był
najważniejszy (dojście na jeden z biegunów ziemi), cały czas mówiliśmy
sobie, że najważniejsza jest próba. Ważne jest to, żeby spróbować, a do
bieguna dojdziemy za którymś razem.
Wyprawa na biegun była przedsięwzięciem na większą skalę niż
droga przez Grenlandię, była też o wiele trudniejsza. Tym razem szybko
odnalazłem się w polarnym świecie, który stał się dla mnie światem
jak każdy inny. Jeżeli coś jest dla nas obce, nowe, trudno jest nam to
przeżywać, bo jesteśmy skupieni na samym przetrwaniu. A jeśli coś już
znamy, jeśli zostało to przez nas oswojone, droga staje się częścią nas.
Możemy ją inaczej przeżywać.
Na biegunie północnym ostatecznie zrozumiałem, że droga jest
również ważna jak samo dojście. Osiągnięcie celu jest ukoronowaniem
drogi, ale ona jest również istotna. Przeżycia w drodze stanowią nasz
kapitał, który wykorzystamy w następnym etapie. Dzięki takiemu
myśleniu już w trakcie wyprawy na biegun północny zrozumiałem,
że nie chcę, by droga kończyła się na biegunie, że pragnę pójść dalej.
Droga na biegun północny zaprowadziła mnie na biegun południowy.
Jeśli jesteśmy nastawieni jedynie na cel, omijamy naszą drogę.
A przeżywanie tego czasu ma kapitalne znaczenie. Pozwala nam dojrzeć
37
do kolejnych, bardziej odległych celów. Na biegunie północnym zro-
zumiałem, że ważna jest droga, a nie cel.
Później okazało się, że prawda polega jeszcze na czymś innym.
Nastawienie, że ważna jest droga, a nie cel, towarzyszyło kilku moim
następnym wyprawom. Dopiero wyprawa z Jaśkiem Melą stała się
kolejną cezurą. Zrozumiałem wówczas, że to droga jest celem. Bo
w wyprawie z Jaśkiem tak naprawdę cel, czyli biegun, w ogóle nie był
ważny. Początkowo nawet nie został wytyczony. A kiedy już się pojawił,
był bardzo umowny, bo wiedzieliśmy, że możemy go nigdy nie osią-
gnąć, że to bardzo mało prawdopodobne. Najważniejsze było to, żeby
prowadzić przygotowania, było to bardzo wartościowe, zmieniło życie
Jaśka. Biegun był tylko i wyłącznie punktem, do którego hipotetycznie
dążyliśmy, ale tak naprawdę ważny był każdy dzień, który do niego
prowadził. Ważniejsza była droga, czyli to wszystko, co wpływało na
Jaśka, pomagało mu się rozwinąć i dojrzeć.
Dzisiaj powiedziałbym, że to podróż jest celem. Trzeba tylko być
uważnym na nasze tu i teraz, przywiązywać wagę do sytuacji, w której
jesteśmy. Z tego wynikną nasze kolejne etapy.
W wyprawie z Wojtkiem Moskalem na biegun wielokrotnie ryzy-
kowaliśmy życiem, aby biegun osiągnąć. Szczeliny, przez które prze-
chodziliśmy, były niekiedy pokryte tak cienkim lodem, że naprawdę
niewiele było trzeba, by się pod nami załamał. Kiedy patrzę na to z dzi-
siejszej perspektywy, przyznaję, że ryzykowałem życiem, aby osiągnąć
cel. Igrałem z losem. Trudno jest wyobrazić sobie w normalnym życiu
takie sytuacje i takie decyzje, które wtedy podejmowaliśmy. Z punktu
widzenia normalnego człowieka było to pewnie absurdalne. Po to żeby
zdobyć biegun, wystawiać się na ryzyko utraty życia? Przechodziliśmy
na przykład przez szczelinę, która miała kilometr szerokości. Pokry-
wał ją świeżo zamarznięty lód, jakby błona. Chodziło się prawie jak
po wodzie. Wyobrażam sobie, że chodzenie po wodzie musi wyglądać
podobnie, bo musi ona się trochę uginać, na pewno nie jest twarda
jak kamień. Tak samo było z nami. Kiedy człowiek skacze po krach
i wpadnie do wody, ma jakąś szansę złapania kawałka większej kry
i wydostania się na powierzchnię. Tam nie było żadnych szans, nie
38
byłoby się czego złapać. Lód był tak cienki, że w każdej chwili mógł
się pod nami załamać, ale z drugiej strony nie dawałby wtedy żadnego
oparcia i nie pozwoliłby dopłynąć do grubszego lodu. To byłaby pewna
śmierć. Wtedy wydawało nam się, że jakoś by się dopłynęło, ale prze-
cież to złudzenie. Zresztą czy przy tej temperaturze wody bylibyśmy
w stanie przepłynąć kilkusetmetrowy dystans?
W czasie naszej wyprawy z Jaśkiem zginęła francuska polarniczka,
Dominique Arduin. Płynęła kajakiem przez taki lód. Nigdy nie odna-
leziono jej ciała. Pewnie lód był zbyt gruby, by przebijać się przez niego
kajakiem, a za cienki, by się na nim położyć i odpocząć. Mogło tak być,
że ani nie mogła płynąć, ani się ratować. My mieliśmy więcej szczęścia.
Ale dla osiągnięcia bieguna ryzykowalibyśmy życiem.
W wyprawie z Jaśkiem także ryzykowaliśmy, ale wyglądało to
zupełnie inaczej. Ryzyko istniało, bo istnieje zawsze, ale staraliśmy się
o maksymalnie duży margines bezpieczeństwa. Celem był nie biegun,
tylko Jasiek. Niemniej doszliśmy do bieguna, może właśnie dlatego
że przyjęliśmy, iż droga jest celem. Gdybyśmy nie zrobili takiego
założenia, gdyby chodziło o dojście do bieguna, prawdopodobnie
spieszylibyśmy się, nadmiernie ryzykowali, mogłoby to skończyć się
bardzo źle.
Nasze zachowania trzeba dopasować do aktualnego celu. Gdyby
w wyprawie z Jaśkiem chodziło tylko o dojście na biegun, mogłoby to,
paradoksalnie, doprowadzić do porażki.
Nie ma jednej drogi prowadzącej do wyznaczonego końcowego
punktu. Nawet jeśli za każdym razem jest to ten sam biegun, drogi
mogą być różne. Za każdym razem może to być odmienna sytuacja
czy konfiguracja. Zupełnie inaczej idzie się na biegun samemu, inaczej
we dwójkę, a inaczej z chłopcem, który stracił rękę i nogę. To ważne,
by dopasować planowanie do sytuacji. Do sytuacji, a nie do celu. Po
pierwsze trzeba tę sytuację widzieć, a nie skupiać się na punkcie dojścia.
Planując cele trzeba mieć przegląd sytuacji, poprzez które będziemy
przechodzić. To błąd, jeśli patrzymy wyłącznie na cel, a to co ma być
po drodze kopiujemy podpatrując doświadczenia innych wypraw,
które już doszły do naszego celu. Każda wyprawa ma własną dynamikę
39
wynikającą z jej struktury. Wielokrotnie już przekonywałem się, że
kopiowanie cudzych doświadczeń okazuje się bardzo zawodne.
Nie powinniśmy zbytnio wzorować się także na tym, co zrobiliśmy
sami. Dokonaliśmy tego raz, ale za drugim razem może być zupełnie
inaczej. Łatwo wtedy o błąd, bo nasz umysł ma taką właściwość, że kiedy
osiągnęło się cel, skupiamy się na dobrych stronach przedsięwzięcia,
a wypieramy z pamięci złe doświadczenia. I często pozornie banalny
cel, powtórzenie tego samego, okazuje się naszą porażką.
W wyprawie „Solo Transantarctica" nie osiągnąłem celu przejścia
trawersem Antarktydy, właśnie dlatego że za bardzo przywiązałem się
do myśli, iż biegun jest stosunkowo łatwym punktem do osiągnięcia.
Zdobyłem już przecież oba bieguny i to w jednym roku. Przywiązałem
się do dobrych doświadczeń, a zapomniałem o złych i wyruszyłem na
trawers Antarktydy z poczuciem, że jadę na świetną wycieczkę, na któ-
rej będzie jeszcze ciekawiej niż wcześniej. Zapomniałem, że wcześniej
było bardzo ciężko. Mimo iż upłynął zaledwie rok, wyparłem z pamięci
momenty, kiedy wszystko się chwiało i topniały szanse na to, że dojdę.
Z perspektywy czasu wyprawa stała się przygodą, czymś pięknym. Może
dlatego że powitano mnie w Polsce jak bohatera, siłą rzeczy opowiadałem
o dobrych stronach wypraw, bo ileż razy można ludzi przekonywać, że
było strasznie. Może to być przecież odebrane jako chwalenie się trud-
nymi przeżyciami, przerysowywanie. Aby tego wrażenia uniknąć, prze-
rysowałem w drugą stronę. I uwierzyłem, że oto jestem herosem, który
zdobył dwa bieguny w jednym roku, a teraz postawię przed sobą jeszcze
większe wyzwanie, ale przecież znam już świat polarny, więc teraz też
dojdę. Nie zadałem sobie pytania, co będzie dalej po drugiej stronie bie-
guna. Zresztą wcale nie musiałem na to czekać. Już na samym początku
drogi był knockdown, wichura przewróciła mnie, gdy próbowałem jechać
na nartach ze specjalnym spadochronem i ledwo to przeżyłem.
Nie przeszedłem trawersem Antarktydy, dlatego że w punkcie wyj-
ścia źle interpretowałem rzeczywistość. Pamiętałem o dobrych stronach
polarnego świata, a zapomniałem o złych i niebezpiecznych.
Prawie identyczna sytuacja - jak człowiek opornie się uczy - powtó-
rzyła się podczas wyprawy z Jaśkiem Melą na biegun południowy.
40
Wcześniej doszliśmy wspólnie, razem z Wojtkiem Moskalem i Wojt-
kiem Ostrowskim, na biegun północny i wydawało się, że zaliczenie
południowego będzie formalnością. Nie odrobiliśmy dobrze zadań
domowych. Potem w drodze było nam bardzo ciężko, ledwo przetrwa-
liśmy, ledwo na ten biegun dotarliśmy. Szliśmy z Wojtkiem Ostrowskim
i Jaśkiem. Pamiętam, rozmawiałem z Wojtkiem jak jest trudno, jak
małe mamy szanse, aby dojść, po co wybraliśmy taki długi odcinek...
Tyle rzeczy można było poprawić, gdy otworzyły nam się oczy na
trudności drogi. Wojtek powiedział nagle: przecież Jasiek ma książkę
„Moje bieguny", w której można przeczytać opis twojej drogi, dzień
po dniu. Kiedy otworzyłem tę książkę i zacząłem ją wertować, moją
pierwszą myślą było: czemu nie przeczytałem własnej książki przed
tą wyprawą?!
Również przed wyprawą „Solo Transantarctica" nie wyciągnąłem
wniosków z własnych doświadczeń. Zbyt mało czasu poświęciłem na
przygotowania, nie sięgnąłem głębiej, nie przeanalizowałem sytuacji.
A brak przygotowań wynikał nie z tego, że nie było czasu i warunków,
tylko z przekonania, że wszystko o Antarktydzie już wiem i na pewno
sobie poradzę. Nie do końca zdiagnozowana sytuacja stała się przy-
czyną niepowodzenia.
Antarktyda nauczyła mnie w końcu, teraz już to wiem, że w skraj-
nie trudnych warunkach, jeśli nawet raz udało nam się jakoś przez nie
przemknąć, to wcale nie znaczy, że za drugim razem łatwo uda nam
się znaleźć drogę w labiryncie. To nie tak, że zdobywamy biegun. To
raczej on pozwala się zdobyć. Dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczno-
ści udaje nam się do niego dotrzeć. Oczywiście wiele zależy od naszego
doświadczenia i wiedzy, ale bardzo trudno jest ocenić, ile w sukcesie
było naszego udziału, a ile szczęśliwego zbiegu okoliczności. To że
w pewnych momentach było nam łatwiej pokonywać trudności, wcale
nie znaczy, że następnym razem nie natrafimy na przeszkody nie do
pokonania. Nie jesteśmy herosami, od których wszystko zależy, wiele
zależy od szczęścia, zbiegu okoliczności.
Wyprawa „Solo Transantarctica" otworzyła mi oczy na to, że nie
możemy zbytnio ufać własnemu doświadczeniu. Ono pozostaje w nas,
41
ale nie w stanie czystym, tylko zniekształconym. Pamięć o doświad-
czeniu to jednak co innego niż doświadczenie. Nie zawsze, gdy osią-
gnęliśmy jakiś cel, oznacza to, że dowiedzieliśmy się wszystkiego
o rzeczywistości, w której się poruszamy. Poznane przez nas trudności
to tylko jedna z płaszczyzn tego świata. Rozwiązując jakiś trudny pro-
blem w biznesie, możemy mieć wrażenie, że dużo wiemy o negocja-
cjach czy o radzeniu sobie w kryzysowych sytuacjach. Tymczasem gdy
sytuacja się powtórzy, możemy być niemile zaskoczeni tym, jak mało
o tej rzeczywistości wiemy. Tego właśnie nauczyła mnie Antarktyda.
Może nam się wydawać, że wiemy już wszystko o biegunie, a tymcza-
sem biegun za którymś razem może nas bardzo zdziwić. Tak jest też
w życiu. Osiągamy swój życiowy biegun, dzięki czemu czujemy się
pewnie i wydaje nam się, że bardzo dużo już wiemy. Idziemy poznaną
drogą, wszystko jedno, czy tym biegunem jest praca, czy jakaś pasja,
ale kiedy ponownie wyruszamy w drogę na już zdobyty biegun, co
może się z jakichś powodów zdarzyć, choćby dlatego że będzie bazą
wypadową do następnego celu, może się okazać, że poddaliśmy się
rutynie, bagatelizujemy rzeczywistość i z tego powodu wywracamy
się. Bagatelizowanie bieguna, czymkolwiek by on nie był, na ogół
źle się kończy. Jesteśmy zaskakiwani tym, jak mało wiemy o rzeczywi-
stości, ile rzeczy szczęśliwie układało się wcześniej bez naszego udziału,
tyle że nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Doświadczenia zebrane
w drodze mogą nam pomagać, ale również dobrze mogą okazać się
przeszkodą albo nawet powodem porażki.
Które z tych zdań uważasz za prawdziwe?
A. Doświadczenie pozwala lepiej radzić sobie z trudnościami.
B. Doświadczenie utrudnia rozpoznawanie trudności.
Droga jest celem
Życie uczy nas raczej tego, że trzeba
działać i osiągać zewnętrzne cele. Ale
rzeczywiste cele są wewnątrz nas.
Najpierw był cel, a droga służyła celowi. Podróż prowadziła do celu
i to on był najważniejszy. Z czasem podróż zaczęła być przeze mnie
doceniana. Cel był nadal najważniejszy, ale droga również okazywała się
ważna. Potem podróż i cel stały się również ważne. Tak było już podczas
samotnej wyprawy na biegun południowy. Wtedy dokonało się zrów-
nanie celu i drogi. Tak też było na wyprawie „Solo Transantarctica" i na
Pustyni Gibsona. Ale już w trakcie wyprawy z Jaśkiem droga stała się
celem, a przynajmniej czymś równie ważnym jak cel. A w przypadku
wyprawy „■isła' od początku droga była celem. W projekcie „Wisła"
dotarcie do celu, do ujścia Wisły, było przecież najmniej ważne. Ważny
był każdy kilometr trasy, spotykani ludzie. A przede wszystkim — to
Wisła była ważna. Dlatego właśnie droga była celem. Nie chodziło
przecież o to, żeby dopłynąć do Bałtyku. Do Bałtyku mogłem dotrzeć
nie ruszając się z Gdańska, gdzie mieszkam. Gdyby celem było dopły-
nięcie kajakiem Wisłą do morza, mogłem wypożyczyć kajak w Gdańsku
i wygodnie, i szybko powiosłować do ujścia rzeki. A jednak wybrałem
się na drugi koniec Polski i przepłynąłem całą Wisłę.
Droga może być równie ważna jak cel. Żeby to zrozumieć, musimy
odbyć długą wyprawę.
Pojęcie wyprawy ewoluowało we mnie. W którymś momencie
odkryłem, że poznawanie przy okazji podróży samego siebie jest rów-
nie istotne jak cel, do którego się zmierza. Pamiętam, że kiedy szedłem
przez Grenlandię z Wojtkiem Moskalem i miałem dużo czasu dla siebie,
obiecywałem sobie, że będę się uczył języków. Dookoła mnie Grenlan-
dia, a ja planowałem, że kiedy wrócę, zacznę się uczyć francuskiego.
43
Dzięki wyprawom odkrywałem siebie. Może dzięki temu, że tyle czasu
byłem sam ze sobą? Gdybym nie odbył tych wypraw, gdybym był przez
cały ten czas w kontakcie z innymi ludźmi, z wieloma różnymi sytu-
acjami, siłą rzeczy mój umysł stawiałby sobie cele istniejące na zewnątrz
mnie. Może na przykład byłbym pochłonięty rozwijaniem firmy, którą
założyłem niewiele wcześniej, zanim zacząłem przygotowywać się do
wyprawy przez Grenlandię. Żyjąc w świecie nie mógłbym przebywać
z sobą tyle czasu i w taki sposób, jak okazało się to możliwe na wypra-
wach. Życie uczy nas raczej tego, że trzeba działać i osiągać zewnętrzne
cele. Ale rzeczywiste cele są wewnątrz nas.
Obcowanie z sobą kojarzy się z egoizmem. Jeśli jesteśmy zwróceni
ku sobie, innym kojarzy się to właśnie w taki sposób. Uczy się nas tego,
żeby nie być egoistą, nie być skupionym na własnym ja. Czym innym
jest jednak egoizm, czyli dbanie wyłącznie o własne potrzeby czy nawet
zachcianki, a czym innym wnikanie w swoje wnętrze. Wnętrze to nie
tylko nasze egoistyczne ja, to także coś więcej. Poznawanie tego, eks-
ploracja wnętrza jest również ważna jak świat zewnętrzny.
Paradoksalnie, dążąc do zewnętrznych celów, zacząłem poznawać
samego siebie. Na pewno nie taki był mój plan. Na początku o niczym
takim nie myślałem, liczyły się jedynie cele zewnętrzne. Ale Grenlandia
niejako zmusiła mnie do tego, by swoją uwagę skierować na coś innego,
żeby na przykład myśleć o tym, co będę robił, gdy już wrócę do Polski.
Dużą rolę odegrał prowadzony przeze mnie dziennik. Pisałem go już
w Meksyku. Wojtek Moskal również prowadził dziennik, w ogóle chyba
wszyscy polarnicy, których poznałem, spisywali swoje doświadczenia.
Prowadzenie dziennika wynikało z praktycznych potrzeb — i tak trzeba
było prowadzić dziennik podróży, zapisywać log. Kiedy zauważyłem, że
inni prowadzą jakieś zapiski, postanowiłem utrwalać własne. Najpierw
pisałem o świecie zewnętrznym, o warunkach, o tym ile kilometrów
przeszliśmy, ale potem, może dlatego że miałem w pamięci przykłady
przeczytanych książek, zacząłem odnotowywać nie tylko praktyczne
spostrzeżenia, ale na przykład to, że widziałem ptaka albo dostrzegłem
szczególny odcień lodu. Starałem się dokładnie opisywać rzeczywistość.
Jak już coś robimy, ważne jest, by robić to dobrze. Starałem się więc
44
robić to najlepiej jak potrafiłem. Ołówek i zeszyt stawały się jakby lupą
czy mikroskopem, przez które oglądałem swoje wnętrze. Starałem się to
pogłębiać, pisać o wszystkim z takim założeniem, żeby robić „fotografie"
wszystkiemu, co dostrzegłem, a po jakimś czasie ewentualnie do tego
wrócić i zobaczyć, czy coś z tego wynika. Wynikło po paru latach to, że
wydałem swoje dzienniki i zdobyły one nawet kilka prestiżowych nagród.
Prowadzenie dziennika było dla mnie bardzo ważne w procesie
poznawania siebie. Czy zeszyt i ołówek pomagały mi w wyprawach,
w tym by iść, nie zatrzymywać się? Kto wie. W naszym organizmie
powstają różne toksyny, które muszą być usuwane, żebyśmy nie ule-
gli zatruciu. Kiedy przeżywamy świat, również powstają w nas jakieś
toksyny: strach, tęsknota, ból, stany, które jeśli się nagromadzą, mogą
zaburzyć nasze funkcjonowanie. Dzienniki pełniły taką funkcję tera-
peutyczną. Gdybym gromadził w sobie wszystkie stany niepewności,
wszystkie lęki, mógłbym dojść do stanu psychicznego zatrucia. Dzięki
dziennikom wydobywałem te stany na zewnątrz, trochę jak na spowie-
dzi. Nie na darmo ludzie się spowiadają. Ma to funkcję terapeutyczną:
mówiąc o czymś głośno przed kimś, oczyszczamy się. Tak samo działa
psychoterapia. Nikt mi tego rozwiązania nie podpowiedział, sam je
odkryłem. Nie powiedziałem sobie: człowiek spowiada się w kościele,
wobec czego ja zrobię to samo przed samym sobą. Kiedy odkrywamy,
że coś jest dla nas dobre, powinniśmy to robić, nie oglądając się na to,
co mogą pomyśleć inni. Nawet jeśli komuś może wydawać się śmieszne
to, że polarnik idący na biegun prowadzi dzienniczek jak jakaś pensjo-
narka. Wokół szaleje huragan, a on pisze pamiętniczek. I co z tego? Jeśli
coś dobrze na nas wpływa, trzeba to robić.
Inną pomocą było dla mnie liczenie do tysiąca. To także okazało
się bardzo użyteczne. Ktoś mógłby powiedzieć: przecież to strata czasu,
powinieneś myśleć o ważnych sprawach, planować jaką trasą iść, a ty
liczysz w kółko do tysiąca, to jakaś bzdura. Myślę, że gdybym oglądał się
na opinie innych ludzi, na to, co mogliby o mnie pomyśleć, to pewnie
wielu rzeczy dobrych dla siebie po prostu bym nie robił.
Prowadziłem dzienniczek i było mi z tym dobrze. Wydobywanie
z siebie negatywnych przeżyć powodowało ich unieszkodliwianie. To
46
były potencjalne granaty, które we mnie tkwiły, a które dzięki notat-
kom rozbrajałem. Dawało mi to niesamowitą psychiczną ulgę. Dzień
był skończony, stawałem się obserwatorem samego siebie. Już nie
byłem człowiekiem, który siedzi w namiocie, ledwo żywy. Wewnętrz-
nie przenosiłem się na inny poziom. Obserwowałem tę sytuację i mój
umysł stawał się dzięki temu wolny. To dawało niesamowity psychiczny
komfort. Mimo tego że ciało było zmęczone, wewnętrznie umysł
nie czuł wszystkich obciążeń, mógł myśleć, analizować, prowadzić
wątki poprzez te różne nitki, które wiążą nas z rzeczywistością. Byłem
w namiocie, bezpieczny, nie musiałem całej uwagi skupiać na rzeczy-
wistości. W ten sposób mój umysł oczyszczał się.
Nie wiem, czy to rozwiązanie dobre dla każdego, ale na pewno
wszyscy potrzebują relaksu i wszyscy powinni szukać metod, dzięki
którym oczyszczą swoje ciało i swój umysł. Nie może być on przez cały
czas skupiony na celu. Potrzebujemy chwil uwolnienia się od presji. Sen
polega na tym, że odcinamy się od aktywności. Ciału wystarcza do tego
bezruch, ale umysł trudniej jest odciąć od świata, bo pracuje przez cały
czas. Potrzebne jest zresetowanie umysłu, odcięcie się od negatywnych
doświadczeń i rozpoczęcie nowego dnia. Jeśli bez chwili przerwy jeste-
śmy na czymś skupieni, możemy się spalić i to bardzo szybko.
Właściwy rytm jest bardzo ważny i na wyprawie, i w pracy. Potrze-
bujemy odpoczynku zewnętrznego i także psychicznego, to oczywiste.
Odpoczynek przybiera w naszej kulturze różne formy. Post jest rodza-
jem odpoczynku dla ciała. Post, modlitwa, pamiętaj, abyś dzień święty
święcił — to wszystko ma uzasadnienie. Oczywiście przykazanie, aby
dzień święty święcić, nie sprowadza się do tego, by dzięki temu efek-
tywnie osiągać cele, ma ono swój głębszy duchowy sens. Ale polega
także na pewnym zaleceniu dotyczącym higieny psychicznej.
Kiedy skupiamy się wyłącznie na celach zewnętrznych i na dążeniu
do nich, może się tak zdarzyć, że na zewnątrz nas będzie się wiele
zmieniać, ale wewnątrz nie będzie się zmieniać nic. Nadal będzie to
wyprawa, ale jakie będą jej owoce? Poruszanie się jedynie w świecie
zewnętrznym często jest podporządkowane temu, żeby podobać się
światu. Tak naprawdę chcemy wejść na szczyt Kilimandżaro, żeby
47
pokazać potem znajomym ludziom pamiątkowe zdjęcia. Spieszymy
się, nie zastanawiamy się nad tym, co robimy, funkcjonujemy wy-
łącznie w świecie zewnętrznym, nie starając się poznać samych sie-
bie. Kiedy zaczynam się spieszyć, tak wielu rzeczy nie zauważam.
Ilu ludzi bagatelizuje spotkania z innymi nie mając czasu, by kogoś
wysłuchać. Tak samo może się stać z naszymi podróżami. Tak naprawdę
wcale ich nie przeżywamy. Jeśli ktoś patrzy z zewnątrz, może mu się
wydawać, że wiele osiągnęliśmy, ale tak naprawdę, ze względu na nas
samych, może to być zwykłą stratą czasu.
Czasami wyprawiam się do Londynu, Nowego Jorku albo Tokio.
Podróżuję tak daleko, a często jest tak, że ze spotkania z dziećmi w jed-
nej z gdańskich szkół pamiętam więcej niż z podróży do Nowego Jorku
czy do Kuala Lumpur. I więcej to dla mnie znaczy.
Ile rzeczy robisz dla siebie, a ile po to, by pokazać je znajomym?
Kiełkujące ziarna
Dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu
poświęcałem rozwojowi firmy, ale pozostawał
ten jeden procent, który gdzieś we mnie
błądził, tkwił jak kiełkujące ziarenko.
Od spotkania z Wojtkiem Moskalem na Spitsbergenie do naszej wspól-
nej wyprawy na biegun upłynęło pięć lat. Mogło upłynąć nawet dwa-
dzieścia. Pięć lat w podobnych przedsięwzięciach to bardzo krótki czas.
Ludzie w Polsce myśleli o biegunie od dziesięcioleci. Pojawiały się też
pomysły, żeby przejść Grenlandię. O biegunie być może myślał Stani-
sław Siedlecki, pewnie miał takie myśli Wojtek Moskal i to na wiele
lat przed spotkaniem ze mną. Na pewno rozważali to różni polarnicy,
dziesiątki osób ze Stacji Arctowskiego czy ze stacji na Spitsbergenie.
Biegun był niedaleko, ponad tysiąc kilometrów. Stefan Makne, zdo-
bywca Pucharu Bennetta, jeden z najwybitniejszych polskich baloniarzy,
myślał o tym, by dolecieć na biegun balonem. Różne inne plany były
czasem bardzo zaawansowane. Ale ci, którzy o tym myśleli, ostatecznie
nie podjęli żadnych realnych kroków. Nie zgłębili tematu.
Wszystko zaczyna się od tego, żeby zgłębić temat i opracować sce-
nariusz podróży. Jeśli nie ma się scenariusza, a jedynie ogólną mglistą
ideę, nie wyrusza się w drogę. Myśli się co najwyżej o powtórzeniu eks-
pedycji w stylu poprzednich wypraw. Jeśli nie ma konkretnego pomysłu
jak coś osiągnąć, nie gromadzi się też potrzebnej wiedzy.
W moim przypadku w punkcie wyjścia również była tylko ogólna
idea. Miałem zresztą w tamtym czasie wiele pomysłów na siebie. Myśla-
łem, żeby opłynąć świat dookoła i to był projekt o wiele bardziej
zaawansowany niż wyprawa na biegun. Rejs nie doszedł do skutku
z powodu pewnego oficera bezpieki - to były jeszcze lata 80. w Polsce -
chociaż mieliśmy już przygotowany jacht i opracowany plan podróży.
49
O biegunie myślałem od 1986 roku, ale to było tylko mgliste marzenie
bez konkretnego scenariusza. Niemniej ziarno zostało posiane. Kiedy
po 1990 roku snułem różne plany podróżnicze, myśl jak igła kompasu
stale skierowana była na Północ.
W tym czasie zakładałem firmę i to mnie wciągnęło. Do tego jedną
nogą byłem w Niemczech, bo studiowałem filozofię na uniwersytecie
w Hamburgu. Firmą zajmowałem się praktycznie dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Ktoś, kto w tamtych latach budował firmę od zera, wie,
że przypominało to wyrąbywanie ścieżek w dżungli. Dziewięćdziesiąt
dziewięć procent czasu poświęcałem rozwojowi firmy, ale pozostawał
ten jeden procent, który gdzieś we mnie błądził, tkwił jak kiełkujące
ziarenko. Przez cały ten czas byłem w kontakcie z Wojtkiem Moska-
lem, który pracował w stacji naukowej na Antarktydzie. W Hamburgu
zachodziłem do biura Greenpeace'u, skąd można było wysyłać maile.
Wtedy jeszcze ludzie komunikowali się na odległość głównie za pomocą
teleksów i faksów. To że można było wpisać w komputerze wiadomość,
kliknąć i po paru chwilach list docierał na Antarktydę, dawało poczucie
łączności. Wojtek odpowiadał zresztą z dużym opóźnieniem, ale te kon-
takty nie pozwoliły mi zapomnieć, że co prawda tutaj jest bardzo ciężko,
ale gdzieś istnieje taki biały świat, który pamiętałem ze Spitsbergenu
i z którym nadal mam łączność. Ten świat był także realny, tak samo
jak świat, w którym walczyłem z prawem gospodarczym i uczyłem się
zasad zarządzania na specjalnych kursach.
Ważne, żeby nawet wówczas, gdy intensywnie zajmujemy się czymś
innym, zachować takie związki, niteczki z noszonym w sobie ukrytym
pomysłem, bo wtedy te niteczki podtrzymują ideę przy życiu. Gdybym
nie utrzymywał kontaktów z Wojtkiem Moskalem, być może przy-
szedłby mi do głowy jakiś nowy pomysł. Może bym żeglował, może
robiłbym inne rzeczy. Ale nie wykluczam, że prędzej czy później biegun
i tak stanąłby przede mną.
Nie wydaje mi się, żebyśmy przez życie przechodzili jak przez labi-
rynt, w którym gdy już raz skręcimy w złą stronę, bo zamiast w prawo
pójdziemy w lewo, to nie trafimy do naszego punktu przeznaczenia.
Nawet jeśli obierzemy zły kierunek, w którymś momencie pojawi się
50
możliwość powrotu na ten właściwy. Mamy w sobie wewnętrzny kom-
pas, który stale wskazuje stronę naszego bieguna. W tamtych latach
stałem się początkującym biznesmenem, ale przez cały czas wracałem
na swoją drogę. Nie biegła ona prosto, bo gdyby tak było, wszystko
potoczyłoby się jeszcze szybciej. Ale nawet jeśli skręciłem w bok, pozo-
stałem na kursie. Zawsze istnieje możliwość powrotu, nie dzieje się tak,
że raz na zawsze coś się zamyka, jeśli tego w danym momencie nie
zrobimy. Nic nie jest stracone nieodwołalnie. Jeśli jakiejś szansy nie
wykorzystaliśmy, to cały czas mamy ją w zasięgu ręki, tylko musimy ją
odczytać i wracać na właściwą drogę.
Być może dzieje się tak, że życie zatrzymuje nas w jakimś miejscu
po to, żebyśmy dojrzeli do realizacji swojego głębokiego celu, a gdy już
dojrzejemy, wypuszcza nas z objęć i maszerujemy dalej we właściwym
kierunku. W każdym razie na pewno istnieje więcej niż jedna ścieżka,
która prowadzi nas do celu. Ścieżek może być bardzo dużo. Gdy nie
wykorzysta się jednych możliwości, pojawią się następne. W tym cza-
sie uczymy się, dojrzewamy. Spotkałem na przykład w tamtych latach
Reinholda Messnera, pierwszego zdobywcę Korony Ziemi, czyli wszyst-
kich ośmiotysięczników. Akurat w tamtym czasie przeszedł w poprzek
Antarktydę, rozmawialiśmy o tej wyprawie. Utrzymywałem kontakt
mailowy z Wojtkiem Moskalem. Mieliśmy wspólne plany, pierwsza
miała być Grenlandia, jako trening przed biegunem. Biegun był nadal
celem, choć w tym czasie przede wszystkim rozwijałem firmę.
Dynamika dużych projektów potrzebuje takiego dojrzewania. Nie
wszystko da się zrobić od razu. Może dobrze, że miałem inne zajęcie,
które mnie absorbowało, dzięki temu nie spalałem się w oczekiwaniu
na realizację dalekosiężnego celu, jakim pozostawał biegun. Nieraz jest
tak, że chcemy, by coś stało się od razu, żeby od razu gdzieś wyruszyć.
Kiedy tylko pojawia się pomysł chcemy, żeby następnego dnia zaczął być
realizowany. Gdy się tak nie dzieje, spalamy się wewnętrznie. Gdybym
wtedy wiedział, że dojrzewanie do podróży na biegun zajmie mi pięć
lat, nie wiem, jak bym się z tym czuł. A tak wszystko działo się natural-
nie, bez niepotrzebnej frustracji, bo miałem też inne zajęcia. Gdybym
od razu postawił sobie cel: idę na biegun i tak po prostu, z miejsca
51
chciałbym do niego dojść, nigdy bym go nie zdobył, bo nie miałbym
potrzebnego doświadczenia, nie byłbym w stanie przygotować takiej
wyprawy i pewnie bym się zniechęcił. Podobne projekty wymagają
wielkiej cierpliwości, której nie zawsze nam wystarcza. Dojrzewanie
do projektu odbywa się etapami. W byciu cierpliwym może pomóc to,
że poza dalekim i abstrakcyjnym celem zajmuje nas także cel bliższy,
równie fascynujący i absorbujący. Czymś takim było dla mnie zakła-
danie i prowadzenie firmy.
Mniej więcej w 1991 roku firma okrzepła, ale zarazem zaczęła się tak
gwałtownie rozwijać, tak mnie wciągnęła, że na krótko zapomniałem
nawet o biegunie. W jakimś sensie firma stała się biegunem. Jeśli jest
się liderem takiego projektu, trzeba zarządzać wieloma, nieraz słabo
znanymi albo w ogóle nieznanymi, dziedzinami. Jako szef nie musia-
łem być lepszy od specjalistów, którymi zarządzałem, ale musiałem
tą całością kierować, wyznaczać zadania, zapanować nad nieznanymi
dotychczas problemami. Starałem się, żeby poszczególne elementy
jednego przedsięwzięcia tworzyły harmonię. Jeśli firma rozwija się
harmonijnie, to pracownicy są zadowoleni, dzięki czemu są też bardziej
kreatywni. Od ludzi zależy bardzo dużo. Gdyby byli niezadowoleni, nie
dawaliby z siebie tego, co najlepsze, nie byliby skłonni do tego, żeby
się rozwijać.
Zastanawiam się czasem nad tym, czy ważniejsza jest kreatywność
lidera projektu, czy ludzi, którzy w projekcie uczestniczą. Wszystko
zależy od zespołu, nie ma chyba jednego modelu. Ktoś może być
liderem na tyle kreatywnym, że potrzebuje tylko dobrych wykonaw-
ców. Modele mogą być różne, ale chyba najbardziej efektywne są
jednak takie, w których firma rozwija się w oparciu o pomysły całego
zespołu, a nie jednego człowieka. Zespół jest, wydaje mi się, kluczowy
dla powodzenia projektu. Ale to na pewno nie jedyny model. Znam
przypadki, kiedy sukces opierał się na dyktaturze, takim one-man
show, zarządzaniu przez człowieka orkiestrę, który wszystko wie
i wszystkim bezpośrednio zarządza. Pamiętajmy jednak, że wyjątki
potwierdzają regułę... Dyrygent jest bardzo ważną osobą, ale bez
orkiestry nic nie zdziała.
52
Dzięki prowadzeniu firmy zdobyłem uniwersalne doświadczenie
dotyczące zarządzania projektami w ogóle. Można doświadczenie biz-
nesowe ograniczać tylko do robienia biznesu, a biznes tylko do robienia
pieniędzy. Biznesmen to człowiek, który uczy się jak to sprawnie robić.
Ale spoglądając na to szerzej, można traktować biznes jako szkołę,
w której uczymy się zarządzania projektami, zarządzania ludźmi, współ-
działania z nimi. To szkoła, w której można się nauczyć jak przebiegają
różne interakcje społeczne.
Przygotowanie biznesowe było dla mnie wstępem do wypraw na
bieguny. Ekspedycja w świat polarny nie polega na samej gimnastyce,
na pokonaniu, dzięki fizycznemu przygotowaniu, określonej drogi
w bardzo trudnych warunkach. Nic bardziej błędnego. Zdobycie bie-
guna jest skomplikowanym zadaniem, rozgrywa się na różnych płasz-
czyznach. Po pierwsze, żeby tam dojść, trzeba wszystko dokładnie
zaplanować. Po drugie, to zadanie zespołowe, bo przygotowane zawsze
w jakimś zespole, nawet jeśli na koniec na biegun dociera samotny
polarnik. Wytwórca sprzętu musi uszyć specjalną kurtkę, a lekarz przy-
gotować odpowiednie menu. Nie przychodzi się do sklepu sportowego
i nie mówi sprzedawcy: poproszę o dwie pary nart, jedne na biegun
północny, a drugie na południowy. Wszystko w takim przedsięwzięciu
zespolone jest w jeden system: człowiek, sprzęt, wspierający wyprawę
zespół ludzi. Dla kogoś, kto patrzy z zewnątrz, wygląda to bardzo pro-
sto, ale tak naprawdę dotarcie na biegun jest skomplikowaną operacją.
Robert Edwin Peary porównywał dojście na biegun do partii szachów,
tyle że ruchy trzeba planować wiele miesięcy albo nawet lat wcześniej.
Posunięcie, które będziemy wykonywać na środku Oceanu Arktycznego,
na przykład kiedy zepsuje się nam wiązanie, musimy zdjąć rękawicę,
odkręcić wiązanie, przymocować je drutem i tak dalej, wszystkie te
bardzo precyzyjne ruchy musimy przećwiczyć i opanować o wiele wcze-
śniej. Nie wróżę sukcesu nikomu, kto ruszyłby na trudną ekspedycję
z nastawieniem: będziemy szli na nartach, a jeśli coś się stanie, wtedy
zobaczymy, co da się zrobić.
Wiele zdarzeń mojego życia posłużyło mi potem do tego, żeby
dojść na bieguny. Nawet samotność w dzieciństwie, kiedy po wypadku
53
spędziłem wiele miesięcy w szpitalach z dala od rodzinnego domu,
była przygotowaniem do samotności w podróży. Bez treningu, który
zawdzięczam życiu, nie doszedłbym na bieguny ziemi.
Czy daną kompozycję lepiej wykona orkiestra bez dyrygenta, czy dyry-
gent bez orkiestry?
Bez poręczy
i asekuracyjnej liny
Od zawsze interesowało mnie, żeby
próbować zrobić coś więcej i dalej.
Ostatnia faza mojej pierwszej polarnej wyprawy przez Grenlandię
rozpoczęła się wówczas, gdy do Polski przyjechał Wojtek Moskal.
Na początku była nas piątka, mocny zespół, Wojtek Moskal, Michał
Kochańczyk, Kuba Jakubczyk, Ryszard Czajkowski. Byłem najmłod-
szym członkiem grupy, nazywano mnie nawet „student". Ryszard Czaj-
kowski miał za sobą wiele wypraw, także polarnych, był doświadczo-
nym podróżnikiem. Michał Kochańczyk, szef Klubu Wysokogórskiego
„Trójmiasto'; przeszedł Spitsbergen na nartach, brał udział w wielu
wyprawach w Himalaje i Alpy. Kuba Jakubczyk to legendarna postać,
gwiazda na firmamencie podróżniczym, Wojtek Moskal miał w tym
zespole największe polarne doświadczenie, w ogóle chyba największe
w Polsce. A na końcu ja, kompletny żółtodziób, z wyjątkiem wypraw do
Meksyku, które dla tych ludzi niewiele znaczyły. Pewnie każdy z nich
był już w Meksyku. Nie sądzę, żeby traktowali mnie poważnie. Byłem
człowiekiem, który kiedyś spotkał przypadkiem Wojtka Moskala i tyle.
Na spotkaniach wypowiadali się tylko oni: jaki wybrać sprzęt, jakich
można spodziewać się trudności. Nikt mnie o nic nie pytał, sam nie
zabierałem głosu, bo nie miałem nic do powiedzenia. Za to słuchałem,
przez cały ten czas słuchałem.
Na początku uczestników spotkań było więcej, liczba dochodziła
chyba nawet do dziesiątki, ale gdy projekt zaczął się krystalizować,
pozostało nas pięciu — osoby, które na pewno miały pójść. Zaczęliśmy
się spotykać na Wydziale Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie
dołączał do nas profesor Węcławski, ale bardziej jako mentor i ekspert.
55
Można zadać sobie pytanie, dlaczego tolerowano tam takiego benia-
minka jak ja? Cóż, byłem zdeterminowany, na tym polegał mój atut.
Ci znani podróżnicy mieli w tamtym czasie wiele różnych możliwo-
ści. Jak nie pojadę tu, to pojadę tam, może wybiorę się na Grenlandię,
ale wcześniej mam zaplanowaną wyprawę w Himalaje. Chciałbym, ale
muszę jeszcze odbyć rejs statkiem... Każdy miał tyle możliwości, że
nie był zdeterminowany, żeby przejść Grenlandię.
Inna rzecz, że nie bardzo było wiadomo, o co z tą Grenlandią
chodzi. Nikt tego dotąd w Polsce nie zrobił, więc budziło to respekt.
Polacy przechodzili w dużych wyprawach co najwyżej sto czy dwieście
kilometrów bez pomocy z zewnątrz. Przejść sześćset - to było mniej
więcej jak Mount Everest polskiego polarnictwa albo przynajmniej K2.
W przeszłości ludzie ginęli próbując przejść Grenlandię. Giną zresztą
i dzisiaj. Wiatry wieją tam z prędkością stu pięćdziesięciu, a nawet
dwustu kilometrów na godzinę. Wszystko to budziło namysł, bo było
w tym coś niepewnego, groźnego.
Każdy z tej piątki, poza mną rzecz jasna, mógł wziąć udział w innej
wyprawie, polegającej na poruszaniu się po drogach, które były już
znane. Jednak czym innym są Himalaje, gdzie są opracowane trasy
i przećwiczona cała logistyka. Można było, mówiąc obrazowo, przypiąć
się do liny i wzdłuż niej dotrzeć z Polski na sam szczyt. Trzeba było po
drodze pokonywać różne trudności, ale wyimaginowana lina istniała.
Tu nie było żadnej liny, tylko kompletnie nieznana przestrzeń. I nie
było żadnych punktów referencyjnych, żadnego Polaka, do którego
można byłoby się zwrócić, zapytać jak tam jest, jak się tam poruszać.
Nie było nikogo takiego.
Poza mną najbardziej zdeterminowany był Wojtek Moskal. Po jego
wszystkich doświadczeniach polarnych naturalnym następnym celem
była Grenlandia. Tak jakby zdobył wszystkie szczyty w Europie i został
mu tylko Mont Blanc. Natomiast ja byłem zdeterminowany, ponieważ
chciałem zrobić coś nowego. To że nie było żadnej asekuracyjnej liny,
zachęcało mnie. Byłem już na Spitsbergenie, poznałem to środowisko,
oczywiście mógłbym robić podobne rzeczy, na przykład przejść Spits-
bergen wzdłuż, ale jakoś mnie to nie pociągało.
56
Wiem, wszyscy lubimy te filmy, które już oglądaliśmy. Wolimy robić
coś, w czym czujemy się bezpiecznie, coś co nie wymaga zbyt dużego
skoku doświadczenia. To taki program na życie, żeby robić coś z ludźmi,
których się już zna i powtarzać doświadczenia, które już się zdobyło.
Niechętnie podchodzimy do wyzwań, w których wszystko jest nowe.
Lepiej jak jest trochę nowego, ale wiele rzeczy jest znanych, są jakieś
punkty oparcia. Jak takich punktów nie ma, pojawiają się obawy.
Ja akurat lubię takie sytuacje czy takie projekty i doświadczenia,
w których punktów oparcia nie ma. Dlatego to, że Grenlandia pozosta-
wała tak mało znana, nie zniechęcało mnie, przeciwnie. Dostrzegałem
w tym nowe otwarcie w historii podróży w Polsce. W czasie studiów
trochę interesowałem się tym, co Polacy robią w dziedzinie wypraw.
Grenlandia mogła być nowym rozdziałem.
Poza chęcią zrobienia czegoś, co nie było dotąd robione, kierowała
też mną ciekawość świata. Nie chodzi o to, żeby robić rzeczy niebez-
pieczne, tylko żeby odkrywać świat. Od zawsze interesowało mnie, żeby
próbować zrobić coś więcej i dalej, nie przejmowałem się tym, że dorośli
niczego o tym nie wiedzieli albo że wydawało im się to dziwne czy wręcz
niemożliwe. Może człowiek rodzi się z taką ciekawością świata. Widzę
ją w sobie odkąd pamiętam. Nigdy nie interesowało mnie przywiązanie
do znanych miejsc. Najlepiej czułem się tam, gdzie wszystko zależało
ode mnie. Może dlatego łatwiej było mi się zadomowić w polarnym
świecie. Oczywiście w harmonii z tym światem, respektując jego prawa,
ale reszta zależała ode mnie, a nie od tego, że ktoś stwierdzi, że nie
wolno mi iść na biegun, bo jeszcze jestem za młody.
Pewnie nie wszyscy mamy w sobie podobną ciekawość świata. Nie
każdy lubi wspinać się bez liny i poręczy. Ma za to inne zalety. Człowiek
jest zbiorem wielu cech, gotowość do podejmowania wyzwań jest tylko
jedną z nich. Nie widzę też w tym swojej zasługi. Może to czytanie
książek w dzieciństwie spowodowało zaciekawienie światem, a może
geny? Towarzystwo National Geographic zaproponowało mi niegdyś
udział w badaniach Projektu Genograficznego. Przeprowadzano je na
osobach z całego świata, po to żeby próbować określić trasy wędrówki
ludów. Wiadomo dziś, że życie pojawiło się w Afryce, wiadomo też, że
57
do Polski ludzie wędrowali przez Bliski Wschód i Ukrainę. Według
mojego DNA moi przodkowie zawędrowali aż do Indii, a potem przez
Syberię do Polski. Autorytet nauki potwierdził, że moi praprzodkowie
odbyli taką wędrówkę. Ja mogę to potwierdzić o tyle, że kiedy byłem
w Indiach, stosunkowo łatwo mogłem wtapiać się w otoczenie. Moi
przodkowie wędrowali zatem dłużej niż przodkowie większości Pola-
ków. Może to im zawdzięczam swój gen podróży?
Którą z tych dwóch dróg na ogół wybierasz?
Droga A: więcej punktów znanych niż nieznanych.
Droga B: więcej punktów nieznanych niż znanych.
Kto nie błądzi, ten pyta
Nie trzeba się wstydzić tego, że mając
dużą wiedzę pyta się o coś osoby, które
mają wiedzę prawie zerową.
Kiedy widziałem, jak ludzie uczestniczący w przygotowaniach do
wyprawy na Grenlandię wykruszają się jeden po drugim, mobilizowa-
ło mnie to, żeby spróbować. To, że inni po kolei wycofywali się, zwięk-
szało tylko moją determinację. Nie dlatego że się wykruszali, tylko
dlatego że przestrzeń wyprawy stawała się coraz bardziej klarowna.
Póki w spotkaniach uczestniczyło pięć osób, tworzył się chaos myśli
i pomysłów. Nie mogliśmy ruszyć z miejsca. Kiedy zostaliśmy z Wojt-
kiem Moskalem we dwóch, wszystko zaczęło toczyć się bardzo szybko.
Dobrze się porozumiewaliśmy i bez problemów podejmowaliśmy
wspólne decyzje. W piątkę ciągle tylko spotykaliśmy się, dyskutowali-
śmy i nic z tego nie wynikało.
Po tym jak z Wojtkiem Moskalem przeszliśmy Grenlandię, pew-
nie każdy z pierwotnie zainteresowanych chciałby uczestniczyć w tej
wyprawie. Może wtedy nie wierzyli, że dojdzie do skutku? Z pewnością
wcześniej brali udział w dziesiątkach projektów, które ostatecznie nie
doczekały się realizacji. Może sądzili, że przejście Grenlandii będzie
kolejnym z nich. A może nie pociągało ich niewiadome. Czym innym
jest wejście na szczyt, bo nawet jeśli aklimatyzacja trwa bardzo długo,
to jednak wszystko rozgrywa się w promieniu niewielu kilometrów.
A czym innym jest przejście sześciuset kilometrów lodowej pustyni.
Nikt z Polaków wcześniej tego nie dokonał i niewielu ludzi na świecie
mogło się tym pochwalić. Jak na przykład ciągnąć sanki, które ważą
siedemdziesiąt pięć kilogramów? Nie wiedzieliśmy czy po godzinie
nie zemdlejemy. Może nie była to podróż na Księżyc, ale wszystko
rysowało się bardzo mgliście.
59
Wiele osób odradzało mi wtedy udział w wyprawie. Przeżywałem
to potem setki razy - wbijanie mi do głowy: coś nie wyjdzie, nie rób
tego, to się nie uda. Już kiedy jako kilkunastoletni chłopak miałem
popłynąć statkiem do Danii czy do Afryki, dorośli powtarzali, że to
nie może się udać. A jednak udawało się i wtedy, i wielokrotnie później.
Nauczyło mnie to czujności. Jak ktoś mówi, że się nie uda, nie należy
rezygnować, tylko to zbadać. Ludzie często nic nie wiedzą o rzeczy-
wistości, której dotyczy dany projekt, a z góry skazują przedsięwzięcie
na niepowodzenie.
Gdy więc uczestnicy przygotowań do wyprawy na Grenlandię
zaczęli się wycofywać, mobilizowało mnie to, ponieważ widziałem,
że powtarza się schemat, który zawsze zachęcał mnie do tego, żeby
sprawdzić i zobaczyć, czy na pewno się nie da. W końcu został na
placu boju duet najdziwniejszy ze wszystkich możliwych konfigura-
cji, czyli zespół złożony z najbardziej doświadczonego i najbardziej
niedoświadczonego polarnika. Miało to swoje zalety. Dzięki temu, że
byłem kompletnym żółtodziobem, zgadzałem się na niemal wszystko,
co proponował Wojtek, polegając na jego zdrowym rozsądku. Lepsze
to niż gdybym uważał siebie za starego wygę, dyskutował i powodo-
wał konflikty Z doświadczenia wiem, że często ludzie przywiązują się
do własnego zdania, uważają, że muszą mieć zawsze rację. Przestają
wtedy znaczyć argumenty merytoryczne, liczy się tylko to, żeby moje
było na wierzchu. Przez to, że nie miałem doświadczenia, zgadzałem
się ze wszystkim. Z jednej strony dawałem swoją energię, determina-
cję, a z drugiej - nie wnosiłem konfliktów. Byłem, uważam, idealnym
partnerem...
Ale partnerem okazał się także Wojtek Moskal. Nie narzucał niczego,
zawsze dyskutowaliśmy. Wojtek mówił: bierzemy to i tamto, i czekał na
moją opinię. Mimo mojego braku doświadczenia mogłem swoje zdanie
wypowiedzieć. Bardzo ważna nauka, którą potem wielokrotnie, czy
w firmie, czy podczas wyprawy z Jaśkiem Melą stosowałem. Nie trzeba
się wstydzić tego, że mając dużą wiedzę pyta się o coś osoby, które mają
wiedzę prawie zerową. Często powstaje w nas tego rodzaju bariera, gdy
uważamy siebie za kogoś lepszego w czymś, przyjmujemy, że wszystko
60
wiemy i wszystko powinniśmy narzucać. Taki model współpracy powo-
duje mniejsze zaangażowanie i mniejszą odpowiedzialność partnera.
Natomiast gdy ktoś pyta mnie o zdanie, kiedy mogę je wyrazić, staję się
współodpowiedzialny za podjętą decyzję. Teraz jest to także moja decy-
zja. Kiedy pojawią się trudności, nie zacznę mówić: ale to ty wybrałeś
te narty czy te buty, widzisz co z tego wynikło. Wybieraliśmy je razem.
Mimo że nie miałem takiej wiedzy, mogłem wyrazić swoje zdanie.
Kiedy się nie wie, trzeba mieć odwagę, żeby pytać. Ale działa to
także w drugą stronę. Kiedy się wie, warto pytać tych, którzy nie
wiedzą, co już nie jest wcale takie oczywiste. Wspólne z Wojtkiem
Moskalem przygotowywanie wyprawy przez Grenlandię było dla mnie
ważną nauką partnerstwa. Ja do naszego zespołu wniosłem determi-
nację, pewne ogólne życiowe doświadczenie, pierwsze doświadczenia
w prowadzeniu firmy, zasady zarządzania. Podobne sprawy rozumia-
łem, nie rozumiałem natomiast problemów związanych ze sprzętem,
bo w tym specem był Wojtek. Nie odczuwałem jednak z tego powodu
dyskomfortu. W firmie również nie znałem się tak samo dobrze na
każdej dziedzinie, ale nie znaczyło to, że nie ogarniałem całości spraw.
Ludzie uważają za dyshonor, jeśli muszą się przyznać, że nie znają się
do końca, do najmniejszej śrubki na czymś, czym się zajmują. Mnie to
nie przeszkadzało, bo moim celem było nie to, żeby stać się ekspertem
od sprzętu, tylko to, żeby przejść Grenlandię. Wyposażenie było tylko
jednym z elementów przygotowań, na tym akurat o wiele lepiej znał się
Wojtek, tak samo zresztą jak na wielu innych sprawach. Z tego powodu
projekt nie przestawał być moim projektem.
Gdyby Wojtek zaczął mną komenderować, wbijać mi do głowy: ja
tu jestem szefem, musisz mnie słuchać, będziesz od tej pory żołnierzem
polarnym na moje rozkazy, pewnie czułbym się psychicznie dużo gorzej.
Ale idąc przez Grenlandię byliśmy partnerami.
Powtórzyłem ten wzór bycia szefem w wyprawie z Jaśkiem Melą.
Nigdy nie mówiłem Jaśkowi, że ja jestem od wydawania poleceń, a on
od słuchania. Powieliłem model wyprawy przez Grenlandię. Ja byłem
jakby Wojtkiem, a Jasiek był Markiem, relacja między nami była bar-
dzo naturalna. Pokazuje to, jak ważni są ludzie, których spotykamy na
61
swojej drodze. To oni zaszczepiają nam pewne wzorce. Trudno liczyć
na to, że dobre wzorce zachowań powstaną w nas samoczynnie. To nie
była naturalna i częsta sytuacja, że tak doświadczony polarnik jak Woj-
tek Moskal w partnerski sposób traktował takiego debiutanta jak ja.
Miałem sporo szczęścia. W świecie biznesu, mediów, jakichkolwiek
projektów często człowiek doświadczony jest typem lidera, który nie
stawia na współtworzenie. Na Grenlandii przyzwyczaiłem się do innego
schematu wypraw, wchłonąłem go i powtarzałem. Postępowałem tak
nie na zasadzie przyjętego z góry świadomego założenia. Po prostu
powtarzałem to, co wcześniej sam przeżyłem. Myślę, że w życiu w taki
właśnie sposób powielamy przeżyte sytuacje i robimy to nie zawsze
świadomie. Reprodukujemy to, co się sprawdziło.
Czy mam szczęście do liderów? Czy powtarzam po nich dobre, czy złe
schematy? Czy ci, którzy spotkali we mnie lidera, mieli szczęście?
Początek wieńczy dzieło
Korygujmy drogi, a nie ludzi.
W swoim działaniu powtarzamy nie tylko dobre schematy, z którymi
kiedyś się zetknęliśmy, ale niestety również te złe. Dzieje się tak, dla-
tego że na ogół uczymy się na tych wzorach, z którymi spotykaliśmy się
w życiu wcześniej i przenosimy je na późniejsze działania. Gdy coś
się nie sprawdziło, powinniśmy się nad tym zastanowić, ale często
bezrefleksyjnie powielamy także złe schematy.
Miałem to szczęście, że nie spotykałem się ze złymi wzorami przy-
wództwa. Albo szedłem sam, albo w małych zespołach, w których obo-
wiązywały partnerskie relacje. Ale zdarzyło mi się kilka razy uczestniczyć
w wyprawach, w których dochodziło do kłótni, głównie o to, kto jest
szefem i kto jest najmądrzejszy. Byłem już wtedy na tyle ukształtowany,
że było mi to obce. Nie potrafię dobrze działać w podobnych warunkach.
W świecie wypraw przyswoiłem sobie dobre schematy i wzory.
W świecie biznesu nie miałem natomiast żadnych wzorów. Z tego
powodu przez długi czas popełniałem fundamentalny błąd w zarządza-
niu ludźmi, polegający na tym, że zbyt małą wagę przywiązywałem do
podkreślania dobrych stron ich pracy, a zbyt dużą do wytykania złych.
Mówiłem, że o dobrych rzeczach nie będziemy mówić, bo szkoda na
to czasu, skupmy się na błędach, żeby je wyeliminować. Teraz uważam
to za błąd. Lepiej jest zwracać uwagę na rzeczy dobre, bo to buduje
w ludziach poczucie wartości. Dopiero w drugiej kolejności należy
mówić o błędach, a właściwie nie o nich samych, tylko o tym, jak je
poprawiać. Nie mając dobrych wzorców, dopiero po wielu latach ucze-
nia się na błędach doszedłem do wniosku, że to efektywniejszy schemat.
Gdyby w trakcie naszej pierwszej wspólnej drogi przez Grenlandię
Wojtek Moskal rozliczał mnie z wszystkich popełnianych przeze mnie błę-
dów, szłoby się nam fatalnie. Każde takie stwierdzenie, nawet jeśli byłoby
63
uzasadnione, bo oczywiście zdarzało mi się zrobić coś źle, każda pretensja
niekorzystnie wpływałaby na wyprawę. Ktoś skrytykowany w naturalny
sposób zaczyna się bronić, przerzucać odpowiedzialność na drugą osobę
albo na trudne warunki, mówić: to nie ja. W pustej przestrzeni, w której
funkcjonowaliśmy, urastałoby to do strasznych, niszczących rozmiarów.
Rozmawialiśmy ze sobą przez całą drogę. Nikt nikomu niczego
nie wytykał. Rozmawialiśmy nie tylko o wyprawie, ale i na przykład
o kuchni. I nikt nie dowodził, że kuchnia włoska jest bez sensu, trzeba
jeść ziemniaki i schabowe. Przyjmowaliśmy to, co mówił drugi, czy
rozmawialiśmy o filozofii, czy o matematyce. Wojtek miewał w tych
sprawach inne zdanie, co mnie niekiedy denerwowało, ale nie cho-
dzi przecież o to, żeby się we wszystkim i na wszystko zgadzać. Nie-
zgadzanie się nie oznacza negowania człowieka.
Ja słucham takich piosenek, a ktoś drugi innych. Co innego powie-
dzieć, że te piosenki mi się nie podobają, a co innego — musisz być głupi,
skoro słuchasz italo disco. Każdy ma swoją listę przebojów, ale czy to
znaczy, że fan jazzu jest lepszy od kogoś, kto słucha metalu? W naszych
rozmowach z Wojtkiem Moskalem nigdy nie próbowaliśmy sobie udo-
wodnić, że ktoś jest gorszy. Jeśli ktoś wygłasza pogląd, z którym się nie
zgadzam, nie może to być powodem atakowania człowieka. Atakować
można poglądy. Skoro tak mówisz, to znaczy, że jesteś beznadziejny —
zdarza nam się tak kogoś podsumować. Tylko że jeśli idziemy razem
do celu, od tego momentu będzie się nam szło o wiele gorzej.
Innym niedobrym schematem, z którym spotykałem się czasem
na wyprawach, było dążenie do podporządkowania sobie członków
ekspedycji. Wynika to pewnie z osobistych problemów lidera, z jego
potrzeby dowartościowania się. Dążenie do podporządkowania może
wyrażać się na różne sposoby. Na przykład chcemy, żeby inni akcep-
towali w nas wszystko, bez żadnego wyjątku, a jeżeli ktoś nas w czymś
nie akceptuje, to jest naszym wrogiem. Bardzo trudno jest w takim
zespole korygować błędy. To w ogóle osobna umiejętność, bo czasami
błędy nie są prostymi, zero-jedynkowymi sytuacjami. Wybieramy
jakąś drogę, która okazała się zła. Co dalej? Możemy mieć pretensje do
siebie. Wojtku, szedłeś wtedy pierwszy, dlaczego wybrałeś złą drogę?!
64
Ale może inna droga okazałaby się jeszcze gorsza od tej złej? To nie są
proste sytuacje. Lepiej wtedy korygować drogę niż partnera, zarzucając
go pretensjami. Korygujmy drogi, a nie ludzi.
W wyprawach z Wojtkiem Moskalem na pewno popełnialiśmy wiele
błędów, bo każdy krok praktycznie był krokiem w nieznane. Były też mię-
dzy nami poważne różnice zdań, na przykład czy jeść obfitsze posiłki na
danym etapie wyprawy, czy wciąż na tych samych zasadach racjonować
żywność. Wojtek chciał, żebyśmy mieli do końca jak najwięcej jedzenia,
a ja byłem zwolennikiem tego, żeby szybciej zjadać zapasy i dzięki temu iść
z mniejszym obciążeniem. Byłem zwolennikiem opcji bardzo ryzykownej,
Wojtek - opcji ostrożnej. Tutaj między nami powstał spór. Może nie kłóci-
liśmy się, ale różnica zdań była poważna. Z perspektywy czasu myślę, że to
Wojtek miał rację, chociaż podjęliśmy decyzję zgodną z moim myśleniem.
Wojtek, mimo iż był polarnikiem sto razy bardziej ode mnie doświadczo-
nym, ustąpił. Był to wynik mojego przekonywania, ale także skrajnych
warunków, w jakich się znaleźliśmy. Doświadczenie, które zdobyliśmy po
drodze, było już na tyle duże, że poziomy naszej wiedzy o świecie polar-
nym zbliżyły się. Przeżyliśmy razem rzeczy, których dotąd nie znał także
Wojtek. Gdyby uważał się za kogoś we wszystkim mądrzejszym ode mnie,
gdyby nie wziął pod uwagę tego, że rzeczywistość jest już trochę inna niż
na etapie przygotowań, pewnie trudno by nam było się porozumieć. Ale,
jak już to parę razy sygnalizowałem, tworzyliśmy dobrze dobrany zespół.
Podobną wspólną decyzję podjęliśmy w trakcie wyprawy na biegun
północny. Wtedy miało to duże praktyczne znaczenie, bo zdecydowali-
śmy się zostawić kurtki puchowe, co bardzo nas odciążyło. Wojtek potra-
fił przełamywać swoje nastawienie, żeby szukać raczej ostrożniejszych
rozwiązań, a nie ryzykownych. Mógłby trzymać się swego zdania, a jed-
nak potrafił przełamać własne schematy, chociaż to ja byłem tym mniej
doświadczonym polarnikiem. To, co w takich sytuacjach proponowałem,
było powtórzeniem schematu Nansena, który zapamiętałem z przeczyta-
nych książek. Wszyscy, którzy przed Nansenem chcieli przejść Grenlandię,
wyruszali z zachodniego wybrzeża w stronę wschodniego, po to by móc
w razie czego wrócić do ludzi. Szli w nieznane, więc łatwiej było podjąć
decyzję, żeby zawrócić, kiedy robiło się ciężko, bo nie wiedzieli, co jest po
65
drugiej stronie. Nansen wybrał odwrotny schemat. Nie miał do czego wra-
cać, mógł iść tylko naprzód, w stronę terenów zamieszkałych przez ludzi.
Palenie za sobą mostów nie jest dobrym pomysłem na życie, abso-
lutnie do tego nie namawiam, ale czasami, kiedy mamy przed sobą
naprawdę trudne wyzwanie, lepiej spalić za sobą wszystkie mosty niż
asekurować się, zapewniać sobie szansę powrotu, ale przez to nie dać
sobie pełnej motywacji, żeby iść naprzód. Determinacja, która pojawia
się w nas, gdy już nie mamy odwrotu, tworzy nową jakość na naszej
drodze. Jest już tylko droga naprzód, nie ma drogi wstecz. Dopóki moż-
liwy jest odwrót, możliwe jest też dreptanie, zastanawianie się, może
jednak cofniemy się, może wrócimy, spróbujemy innym razem i tak
dalej. Fram znaczy „naprzód", takie było zawołanie Nansena. W drodze
przez Grenlandię i podobnie w wyprawie na biegun północny powtó-
rzyliśmy, być może podświadomie, ten schemat.
Co ciekawe, chcieliśmy powtórzyć go jeszcze raz, przy okazji wy-
prawy z Jaśkiem Melą, gdy znów szło nam się bardzo ciężko i wyglą-
dało na to, że przy takim obciążeniu nie osiągniemy celu. Ale na
szczęście nie powtórzyliśmy schematu dosłownie. Nie ryzykowaliśmy
nadmiernie pamiętając, że celem jest nie biegun, tylko dobro Jaśka.
Czasami mechaniczne powtórzenie schematu bez wewnętrznej treści,
bez wystarczającego uzasadnienia może doprowadzić do katastrofy.
Zastanawialiśmy się wtedy nawet nad tym, czy na ostatnim odcinku
nie zostawić sprzętu obozowego. Chcieliśmy iść z minimalnym obcią-
żeniem. Myślę, że i tak nie pomogłoby to nam w przebijaniu się przez
torosy, czyli spiętrzony lód, a skończyłoby się tym, że nie mielibyśmy
jak nocować, co spowodowałoby katastrofę. Powtarzanie na oślep prze-
ćwiczonych wcześniej schematów bez zastanowienia się, na ile pasują
one do naszych obecnych warunków, do niczego dobrego nie prowadzi.
Często jestem pytany, jaka umiejętność jest najważniejsza, żeby dać
sobie radę na wyprawach polarnych i w innych ekstremalnych warun-
kach. Odpowiadam zawsze, że najważniejsza jest nie tyle odwaga, siła
fizyczna, umiejętności manualne czy nawet doświadczenie, które prak-
tycznie każdy może zdobywać. Fundamentalna wydaje mi się umiejęt-
ność radzenia sobie z nieprzewidzianymi sytuacjami. Rzeczywistość
66
zawsze jest nieprzewidywalna, zawsze mogą nas spotkać rzeczy, których
absolutnie byśmy się nie spodziewali, nie tylko w wyprawach ekstremal-
nych. Także zwykłe sytuacje mogą być niezwykłe. Liczy się wtedy umie-
jętność psychicznego radzenia sobie z nowymi problemami, zaadapto-
wanie się do nich, a z drugiej strony umiejętność rozwiązywania ich za
pomocą wyobraźni, w ramach tych możliwości, którymi dysponujemy.
To fundamentalna umiejętność. Dotyczy to nie tylko wpraw, ale także
etapu przygotowań. Rezygnacja pani doktor, która miała odegrać bardzo
ważną rolę w zespole przygotowującym Jaśka Melę do wyprawy, była
nieoczekiwanym problemem, który musieliśmy elastycznie rozwiązać.
Telewizja publiczna miała być partnerem projektu, a okazało się, że chce
za to pieniądze, więc trzeba było wiele spraw organizować na nowo.
Z podobnymi sytuacjami musimy sobie poradzić najpierw psychicznie.
Coś, co miało nam służyć, zaczyna nam szkodzić albo przynajmniej oka-
zuje się, że nie możemy liczyć na wsparcie. Pomoc okazuje się przeszkodą,
zasadzką. Najpierw musimy to w swojej świadomości zaakceptować, nie
dać się złamać, a potem zacząć rozwiązywać problem.
Odwaga często jest ślepa i prowadzi do katastrofy. Wytrwałość
czasem sprawia, że nie modyfikujemy czegoś, co powinno zostać zmie-
nione. Doświadczenia szybko się wyrównują. Najważniejsza, a zarazem
najtrudniejsza do skopiowania i wyuczenia jest umiejętność radzenia
sobie z nieprzewidzianymi sytuacjami. Stajemy przed nieznanym
i musimy się z tym uporać. Kto ma taką sprawność, może się porów-
nywać z kimś, kto ma dziesięć razy większe doświadczenie.
Dzięki temu, że tę umiejętność w jakimś stopniu posiadłem, szybko
mogłem stać się partnerem Wojtka Moskala w naszych wspólnych
wyprawach. Wojtek na pewno lepiej ode mnie potrafiłby sobie pora-
dzić z naprawą prymusa czy narty. Ja wykazywałem się czasami więk-
szą zdolnością radzenia sobie z nieprzewidzianymi sytuacjami. Jedną
z takich nieprzewidywalnych sytuacji podczas wyprawy na biegun
północny było to, że na środku pustego lodowego pola Wojtek przy
śniadaniu złamał sobie ząb. Musieliśmy sobie z tym jakoś poradzić.
Wpadliśmy na pomysł, że można usunąć resztę zęba, razem z korze-
niem... kombinerkami. I bez znieczulenia. Jakoś się udało.
67
Podobnie musieliśmy opracować system przemieszczania się po
krach. Nie przewidywaliśmy, że mogą się one tak szybko poruszać.
Przeskakiwanie po nich przypominało wskakiwanie do jadącego tram-
waju. Czegoś takiego w ogóle nie przewidywaliśmy.
Również Grenlandia dała mi wiele nowych doświadczeń, ale przede
wszystkim rozwinęła we mnie umiejętność radzenia sobie z nieprze-
widywalnym. Z perspektywy czasu i moich późniejszych osiągnięć
Grenlandia wydawać się może małym etapem, czymś po drodze. Dla
mnie to bardzo ważny etap. Bardzo istotny jest ten czas, kiedy się kształ-
tujemy, bo to jemu zawdzięczamy, że osiągamy wielkie cele. Często
zapominamy o etapach pośrednich, wydają nam się one mało ważne,
ale istotne jest to, jakie wydobyły z nas możliwości i według jakich
schematów ukształtowały.
Trzeba się cieszyć z wszystkich poznanych po drodze ludzi, uczyć
się od nich, ale trzeba się także cieszyć z tych mniejszych doświadczeń,
przeżywać je, uczyć się dzięki nim. W codziennym życiu zawsze mamy
do czynienia z wzorami. One zapisują się w nas, a potem mechanicz-
nie je powtarzamy. Dobrze, jeśli jesteśmy świadomi tych pierwszych
wzorów, bo to pozwala nam poprawiać własne błędy.
Jest taka teoria, że uczymy się języków na zasadzie niebieskiego
pudełka, blue boxu. Od pierwszego do siódmego roku życia blue box
w naszej głowie jest otwarty na oścież. W tym wieku łatwo przyswajamy
sobie język, nie mamy obcego akcentu i tak dalej. Potem blue box jakby
się zamyka. Nadal możemy nauczyć się obcego języka, ale przychodzi
to nam z większym trudem, a dobrego akcentu w pełni nie jesteśmy
w stanie opanować. Może tak samo jest z naszymi doświadczeniami.
Zapisujemy i powielamy pierwsze wzorce. Tak jak z językiem. Zmie-
nienie tego jest możliwe, ale wymaga niemałej pracy.
Ja miałem szczęście. Udało mi się w dobry sposób przejść moją
Grenlandię.
Czym skorupka za młodu... Czy do dzisiaj powielasz złe albo dobre
wzorce, które przyswoiłeś na początku swojej drogi?
Przez biegun na biegun
W ekstremalnych warunkach wysiłek
początkowo przygniata nas do ziemi. Jeśli
damy sobie z tym radę, wyzwalająca się nowa
energia może nie tylko zaprowadzić nas do
założonego celu, ale także ponieść dalej.
Na początku drogi na biegun północny byliśmy z Wojtkiem Moskalem
strasznie zgnieceni, jak w kleszczach. Dojście do bieguna wydawało się
w tych pierwszych dniach nierealne. Zderzyliśmy się ze światem, który
okazał się o wiele bardziej wymagający niż Grenlandia.
Kiedy przylecieliśmy do Resolute Bay, zbudowanej na lodzie bazy,
spotkaliśmy tam Basela Jesudasona, Hindusa z Madrasu, eksperta
w sprawach wypraw polarnych. Widział on już wiele ekspedycji, zwłasz-
cza takich, którym się nie udało, bo tych była większość. Pochwaliliśmy
się, że przeszliśmy Grenlandię. Odpowiedział: chłopcy, Grenlandia to
spacer, zapomnijcie o tym. I rzeczywiście przejście Grenlandii w zesta-
wieniu z drogą na biegun północny można porównać do spaceru plażą.
Sądziłem, że to będzie jeden szczebel wyżej, a różnica była kolosalna
jak przepaść.
Kiedy przeszliśmy Grenlandię, wydawało nam się, że dotarliśmy do
samej granicy naszej wydolności. Ale po nie tak długim czasie zdecy-
dowaliśmy, że idziemy dalej - na biegun. Myśleliśmy, że nowa granica,
którą wyznaczyliśmy, nie leży dużo dalej. Kiedy człowiek dochodzi
do sytuacji granicznej, nabiera przekonania, że już nic takiego go nie
spotka. Będzie trochę trudniej, trochę zimniej, ale granica przesunie
się nieznacznie. Wyobrażamy sobie, że może nie będzie tak źle. Rze-
czywistość często nas zaskakuje.
Czytałem wiele opisów wypraw na biegun, ale ten przekaz nie
do końca do mnie dotarł. Na zdjęciach wyglądało to tragicznie. Te
69
opuchnięte, odmrożone twarze ludzi. Człowiek, który miał dwadzie-
ścia kilka lat, a wyglądał jak sześćdziesięciolatek. Szczeliny z otwartą
wodą, perspektywa, że można w nie wpaść przy minus 60 stopniach,
to wszystko budziło przerażenie. Ale z drugiej strony, w głębokich war-
stwach świadomości człowiek nie traci przekonania, że jakoś to będzie,
że przetrwa i nic złego mu się nie stanie. Zdjęcia z bieguna północ-
nego mogły budzić przerażenie, ale gdy już człowiek raz się przeraził,
to potem przyjmował, że jakoś to będzie. Daliśmy radę poprzednio,
to i tym razem się uda. Zawsze jest w nas nadzieja, która sprawia, że
nawet jeśli doszliśmy do jakiegoś ekstremum, potrafimy je przekroczyć.
Dojście do granicy sprawia, że chcemy ją przesuwać.
Na początku było to bardzo ciężkie. Biegun przez pierwszy miesiąc
wydawał się niemożliwy do osiągnięcia. Z czasem stawał się coraz bar-
dziej realny. W naszym marszu pojawiła się radość i lekkość. To jeden
z tych momentów w moim życiu, gdy niemożliwe stawało się możliwe.
Wyzwoliliśmy się z psychicznych i fizycznych okowów, przystosowali-
śmy się do warunków, umysł zaczął funkcjonować w tej rzeczywistości,
jakbyśmy szli cudowną ścieżką przez niezwykły las.
W tym momencie drogi mój umysł zaczął podróżować gdzieś dalej.
Kiedy uda nam się przejść przez naprawdę ciężką sytuację, adaptujemy
się do niej i robi się przez to lżej, w umyśle pojawia się dodatkowa
energia, która zaczyna szukać następnych wyzwań. Pamiętam, myśla-
łem o pisaniu książek, wywiadach z ciekawymi ludźmi, wyobrażałem
sobie różne scenariusze życia. Energia, którą wcześniej zużywałem na
pokonywanie przestrzeni, została uwolniona. W codziennym życiu
nie mamy ani sposobności, ani energii, żeby marzyć o scenariuszach
życia, o wielkich projektach. Mnie umysł podsuwał wtedy różne wizje.
W myślach zaczął wtedy po raz pierwszy pojawiać się biegun połu-
dniowy. Zdałem sobie sprawę z tego, że kiedy dojdę do końca trasy,
droga, której niezwykłość zacząłem dopiero odkrywać, skończy się.
I co dalej? Najfajniej byłoby iść przed siebie, na Spitsbergen, może
nawet przejść całą Arktykę... Było to jednak niemożliwe ze wzglę-
dów logistycznych, a poza tym byliśmy już mocno wyczerpani. Nie-
mniej błądziła we mnie myśl, że byłoby świetnie, gdyby wyprawa nie
70
skończyła się na biegunie północnym. To pamiętam bardzo wyraźnie:
poczucie harmonii z przestrzenią i żal, że nie zaplanowaliśmy trawersu
całej Arktyki. Było bardzo ciężko i ledwo na biegun doszliśmy, ale gdy
tylko pojawiła się szansa, że do niego dotrzemy, urodziła się we mnie
myśl, żeby iść dalej.
Drugą myślą było to, żeby iść na biegun południowy. Przy tym od
początku intuicyjnie czułem, że to będzie wyprawa samotna. Intuicja
wyprzedzała rzeczywistość. Szło nam się z Wojtkiem bardzo dobrze,
stanowiliśmy świetny zespół, ale myśl o drodze na biegun południowy
była wizją wyprawy samotnej. Pamiętałem, że Wojtek z natury jest
raczej sceptykiem, bardzo ostrożnie podchodzi do dużych projek-
tów, nie ekscytuje się nimi. Gdybym wtedy powiedział mu o pomyśle
wyprawy na biegun południowy, Wojtek mógłby zgasić myśl w zarodku
mówiąc, że to nierealne czy pozbawione sensu.
Ludzie mają bardzo różne osobowości, dlatego trzeba się zastana-
wiać, na jakie tematy można z nimi rozmawiać. Gdybym chciał rozwijać
wątpliwości na temat wyprawy na biegun południowy, zbadać słabe
punkty projektu, powinienem w pierwszej kolejności porozmawiać
właśnie z Wojtkiem. Jeśli idea dopiero się pojawiła, rozmowa z nim
z pewnością tylko by mnie złamała, a przynajmniej nie pomogła tej
idei we mnie rosnąć.
Kiedy poj awia się w naszej głowie jakiś fascynujący plan, nie trzeba
tego od razu rozgłaszać na prawo i na lewo. Duże projekty są bardzo
wrażliwe, udają się albo nie, czasem z powodu jednego trafionego
albo chybionego kroku, jednej rozmowy. Na pewnym etapie warto
poddać plan testowi, wtedy jakiś sceptyk obok nas może być bardzo
potrzebny. Kiedy coś jest w nas słabe jak wątła roślina, która musi się
przyjąć, trzeba najpierw pozwolić, żeby idea okrzepła, wzrosła. Warto
wtedy rozmawiać z ludźmi, którzy nie będą nas gasić, tylko wspierać.
W którymś momencie powiedziałem Wojtkowi, że fajnie byłoby
pójść na biegun południowy. Pamiętam, że rozmawiałem o tym z przy-
jaciółmi przez telefon satelitarny, kiedy już po zdobyciu bieguna pół-
nocnego znaleźliśmy się w Kanadzie. Idea dojrzewała we mnie w czasie
ostatnich tygodni w drodze na biegun północny. Zdobycie bieguna było
71
dla mnie tak naprawdę początkiem wyprawy na biegun południowy
Nawet aż tak bardzo nie przeżywałem, że stanąłem na północnym bie-
gunie ziemi, bo zacząłem żyć wyprawą na biegun południowy. Wtedy
też chyba powiedziałem Wojtkowi Moskalowi, że chcę sam pójść na
drugi biegun.
W ekstremalnych warunkach wysiłek początkowo przygniata nas do
ziemi. Jeśli damy sobie z tym radę, wyzwalająca się nowa energia może
nie tylko zaprowadzić nas do założonego celu, ale także ponieść dalej.
A przy okazji ułatwia osiągnięcie pierwszego celu. Zawsze pomaga, gdy
otwiera się inna perspektywa, z której możemy spojrzeć na sytuację.
Póki jesteśmy w niej zamknięci, skupiamy się wyłącznie na naszym
celu i dążeniu do niego, ale w ten sposób możemy przegapiać większe
szanse. Warto co jakiś czas wychodzić z danej sytuacji i spojrzeć na nią
z perspektywy innej wyprawy, jeszcze trudniejszej. Wielość perspektyw
jest ważna w realizowaniu projektów. Oczywiście nie może być tak,
że żyjemy dziesięcioma projektami na raz, bo wtedy nie zrobimy nic.
Trzeba być bardzo głęboko osadzonym w jednym projekcie, ale należy
zachować wolny umysł.
Jak nie zatrzymać się na tej pierwszej fazie przytłoczenia i związa-
nej z tym niewiary, że dojdziemy? Cóż, nie ma lepszej rady niż taka,
że trzeba sobie dać radę. Trzeba być na tyle dobrze przygotowanym,
żeby nie załamać się pod ciężarem początkowo przytłaczającej nas
nieprzyjaznej rzeczywistości. Mnie bardzo pomogło szukanie oparcia
w samym sobie, wyszukiwanie słów czy zdań, które mogą nas prowadzić.
Potrzebne jest nam wtedy coś niezmiennego, jakby taki kompas. Dzięki
temu, chociaż przytłaczają nas trudności, niezależnie od wszystkiego
idziemy naprzód. Pamiętam, że w drodze na biegun północny takimi
słowami były dla mnie zdania z książki „Przekroczyć próg nadziei"
Jana Pawła n. Progi do pokonania, następne stopnie, to była bardzo
wyraźna paralela. Zdanie, żeby przekraczać próg nadziei, nie zatrzymać
się przed nim, dać się prowadzić dalej, pomagało mi iść. Stawaliśmy
przed progiem każdego dnia. Codziennie należało się zatrzymać, bo
według matematycznych kalkulacji nie mieliśmy szans dojść na biegun.
Mieliśmy mniej jedzenia niż dni, których potrzebowaliśmy na drogę.
72
Takie zdanie dawało mi wiarę, że niemożliwe jest możliwe. Skoro ktoś
to zdanie wypowiedział, może i w naszej sytuacji okaże się prawdziwe.
Zdanie, żeby przekraczać próg nadziei, powtarzałem sobie setki razy.
Ono pomogło mi dojść na biegun północny. I pomyśleć, że chciałem
tę książkę wyrzucić, kiedy zastanawialiśmy się, jak moglibyśmy się
odciążyć. A jednak wziąłem ją do sanek. Potem, gdy była bardzo zła
pogoda, zrobiliśmy przerwę w marszu, wziąłem do ręki książkę Papieża
i trafiłem na to zdanie.
Możemy takich zdań, podtrzymujących w nas nadzieję, poszukać
we własnej pamięci. Co prawda mają one taką właściwość, że raz użyte,
za drugim razem nie zawsze działają. To jednak nie są zaklęcia. Później
musiałem szukać innych zdań. Działają one podobnie jak amulet. Kiedy
się na niego patrzy, dotyka się go, zawsze przypomina nam o czymś
ważnym. Dla kogoś może to być zdanie, dla kogoś innego medalik,
kamyk, zdjęcie, wspomnienie, piosenka. Lepiej chyba, jeśli jest to coś
niematerialnego.
Dla przezwyciężania oporu materii najważniejsza jest siła psy-
chiczna, którą musimy skądś czerpać. Nie zawsze jej wystarcza, wtedy
trzeba szukać impulsów, żeby ją pobudzić, uruchomić w sobie głębsze
pokłady energii. Bez tego łatwo zgasnąć, stwierdzić, że nie dam rady,
łatwiej będzie zawrócić i spróbować następnym razem. Łatwo jest zga-
sić w sobie płomień. Sztuka polega na tym, żeby do końca, dopóki nie
wyczerpały się możliwości marszu, podtrzymać płomień. Praktycznie
w każdej mojej wyprawie dochodziłem do momentu, kiedy wydawało
się, że już nic nie można zrobić. Trzeba było wtedy wskrzeszać w sobie
nadzieję. Trzeba było ją pobudzać, podtrzymywać każdego dnia.
Jakie są twoje amulety: zdania, zdarzenia, wspomnienia, piosenki itd.,
które mogą podtrzymywać nadzieję w beznadziejnych sytuacjach?
Dieta dla marzeń
Trzeba bardzo uważać na to,
co wpada do naszej głowy.
Spodziewałem się, że samotna wyprawa na biegun południowy będzie
przebiegać podobnie jak podróż na biegun północny. Przeczytałem
wiele książek o Antarktydzie, miałem też okazję spotkać się z Reinhol-
dem Messnerem, słynnym podróżnikiem, który był na tym kontynencie.
Wiedziałem jak wygląda trasa, że punktem wypadowym jest Punta
Arenas, że sprawami logistyki zajmuje się firma Adventure Network
International, która przewozi ludzi i sprzęt do bazy Patriot Hills na
Antarktydzie. Wiedziałem także, że trzeba wyruszyć w listopadzie.
Pozostawało pytanie, czy zdążę przygotować się do samotnej wyprawy
i czy zgromadzę fundusze na czas.
Po powrocie z bieguna północnego wraz z Wojtkiem Moskalem
przyjęto nas w Polsce niezwykle. Udzielałem mnóstwo wywiadów, spo-
tykałem się z wieloma osobami, ale przez cały czas myślałem o biegunie
południowym. Wtedy dotarło do mnie, że nie mam życia osobistego, że
nie założyłem rodziny. Zaczęło mi to doskwierać. Czytałem wówczas
dużo o Amundsenie, który nigdy nie był związany z żadną kobietą,
i zastanawiałem się czy nie wchodzę na tę samą drogę.
Z jednej strony był biegun, który mnie pociągał, tak że cała moja
energia była tam skierowana. Z drugiej strony pojawiło się uczucie żalu,
że teraz mógłbym zbudować dom, założyć rodzinę i zasadzić drzewo,
a tymczasem przygotowuję się do podróży do jednego z najbardziej
niegościnnych miejsc na ziemi. W głębi duszy czułem, że biegun to nie
wszystko. W Polsce witali mnie przyjaciele, którzy mieli już rodziny
i dzieci, pamiętam też, że byłem na kilku ślubach... Gdyby któryś
ze znajomych wybrał się na biegun, cieszyłby się potem z najbliższą
rodziną, a dzieci w szkole chwaliłyby się sławnym tatą. A ja szykowałem
75
się na nowy biegun. Czułem się spełniony dzięki temu, co osiągnąłem,
ale pojawił się żal. Szybko został przytłumiony przygotowaniami do
wyprawy. Biegun całkowicie wypełnił horyzont.
Wtedy już na pewno powiedziałem Wojtkowi Moskalowi, że wspa-
niale byłoby pójść jeszcze w tym roku na biegun południowy. Wojtek
wyraził wątpliwość, że nie zdążymy, że jesteśmy wyczerpani. Byłem już
przygotowany na taką odpowiedź. Gdyby nie to, być może zacząłbym
się wahać. Przecież Wojtek ma więcej doświadczenia niż ja, może to
rzeczywiście nie ma sensu, trzeba to odłożyć, może za rok... Do bieguna
można dotrzeć pod warunkiem, że wszystkie kroki są zaplanowane
wiele miesięcy wcześniej. Tę rozmowę z Wojtkiem zaplanowałem mie-
siąc wcześniej, jeszcze w drodze na biegun północny. Zdecydowałem
się powiedzieć o moim pomyśle wtedy, gdy projekt dojrzał i mogłem
go w sobie obronić.
To niedobre doświadczenie, kiedy chcemy coś zrobić razem i ten
ktoś odmawia. A przecież to idealny partner, tak dobrze się rozumiemy.
Jeśli nie mamy wyraźnie już zarysowanego obrazu celu, ten cel zaczyna
być mniej atrakcyjny. Wielokrotnie znajdowałem się w takiej sytuacji,
gdy chciałem coś zrobić z kimś i mi odmawiano. W swoją pierwszą
podróż miałem wyruszyć z kolegą statkiem do Danii. Nieoczekiwanie
kolega stwierdził, że to nie ma sensu i że na pewno się nie uda. Wtedy
nawet nie szukałem innej osoby, z którą mógłbym się w ten rejs wybrać,
ale zrobiłem wszystko, żeby popłynąć. I popłynąłem.
Mówimy do partnera: wybierzmy się na piękny spacer plażą. A part-
ner odpowiada — nie, to bez sensu, plaża jest zanieczyszczona, będą
tam jacyś ludzie, zrobi się zimno, lepiej zostańmy w domu. Piękno spa-
ceru zostaje w ten sposób z czegoś odarte. Co innego, jeśli usłyszymy
w odpowiedzi: dobrze, pójdźmy, tylko weźmy parasol, żeby deszcz nie
popsuł nam spaceru, albo żebyśmy lepiej zostali w domu, ale podane
zostają przekonywające argumenty. Partner zaproponuje: zrobię dobrą
kolację, będzie nam jeszcze przyjemniej ze sobą. Jeśli komuś po prostu
się nie chce albo nie widzi w tym piękna, nie ma wiary i kwestionuje
pomysł, tylko dlatego że mu się nie podoba, taka krytyka może osłabić
naszą motywację. Czym innym jest krytyka rzeczowa, wypływająca
z racjonalnych przesłanek, a czym innym różnica odczuć. Początek to
wrażliwa faza marzeń i projektów. Łatwo odrzeć ją z piękna i niezwy-
kłości w momencie, gdy marzenie jest jedynie ideą i nie rozmawiamy
o konkretnych rozwiązaniach, na przykład o tym, że lepiej będzie wziąć
parasol. Wszystko sprowadza się do tego, że komuś się nie podoba.
A to na nas działa.
Teraz, po przejściu wielu podobnych sytuacji, gdy moje marzenia
były odzierane z czegoś, co wydawało się w nich niezwykłe, a potem
stawały się rzeczywistością, czyjeś stwierdzenie „to bez sensu" nie ma
już dla mnie takiego znaczenia. Staram się wyławiać z krytyki racjo-
nalne argumenty, jeśli to w ogóle możliwe. Ludzi nieraz dziwi, kiedy
mówią mi, że coś co planuję jest pozbawione sensu, a ja jestem z tego
zadowolony. Myślą, że powiedzieli coś przykrego, a ja się cieszę, bo czę-
sto jest to właśnie potwierdzenie, że idę właściwą drogą. Widzę w tych
sytuacjach powtórzenie schematu, że ludzie w pierwszym odruchu sku-
piają się na własnych emocjach. Negatywne emocje dyktują im zdanie,
że coś nie ma sensu, jest niemożliwe do zrobienia. W ogóle nie wnikają
w istotę rzeczy. Właśnie dlatego wydaje im się to niemożliwe. A tym-
czasem bywa to czasem o wiele łatwiejsze niż wydawało się na początku.
W marzeniach jest piękno, które nas pociąga. Warto planować
rozmowy na ich temat, żeby piękna zbyt łatwo nie wyprzedać. Przy-
znam się, że już jako dziecko planowałem rozmowy z rodzicami, gdy
chciałem coś osiągnąć. Dzięki temu rodzice wstępnie zgodzili się na
mój rejs do Danii. Widocznie mój kolega nie miał negocjacyjnych
talentów... Kiedy chciałem dostać jakąś zabawkę, układałem najpierw
scenariusz rozmowy. Wiedziałem przecież, że rodzice zakwestionują
zakup, powiedzą: ta zabawka nie jest ci potrzebna, masz już tyle innych.
Starałem się w myślach ułożyć dalszy ciąg rozmowy. Rodzice powie-
dzą, że nie, mowy nie ma, a ja na to, że będę miał lepsze stopnie, jeśli
dostanę tę książkę. Starałem się podążać za ich tokiem myślenia, żeby
doprowadzić do zaplanowanego przeze mnie celu.
W ważnych rozmowach istotny jest plan. Trzeba pamiętać, że każdy
ma własny profil psychologiczny, można więc z grubsza przewidzieć, jak
będzie przebiegać rozmowa. W słuchaniu cudzych argumentów należy
78
oddzielać emocje od faktów. Jeśli będziemy przyjmowali wszystko, co
mówią nam ludzie, to możemy stracić wiarę we własny cel. Jeżeli nie
będziemy brali pod uwagę konstruktywnej krytyki wskazującej na słabe
punkty, również możemy zabrnąć w ślepą uliczkę. W fazie planowania
ważne jest dochodzenie do poziomu rzeczywistości, tam gdzie marze-
nie spotyka się z faktami.
Dziecko mówi bez zastanowienia o wszystkich marzeniach, bo jest
otwarte. Nie wie jeszcze, że słowa mają naprawdę wielką moc, mogą
i gasić, i rozpalać. Niezależnie od tego, jak silni jesteśmy wewnętrznie,
zawsze przykre słowa, uzasadnione czy nieuzasadnione, będą nas doty-
kać i ranić. O sobie także nie mogę powiedzieć, że mnie nie dotykały.
Ale stworzyłem w sobie ochronny klosz osłaniający moje marzenia.
Nie jest też dobrze słuchać sztucznego hurraoptymizmu. Świetny
pomysł, na pewno się uda, jakie tam chmury, idziemy na spacer, nie
ma sprawy. Ileż razy słyszałem takie słowa: Marku, na pewno ci się uda,
przecież tobie wszystko się udaje... Trzeba odróżnić słowa wynikające
ze zrozumienia problemu od pustych zapewnień pozbawionych refleksji.
Wszystkie rady zawierają się w jednym zdaniu: trzeba zbudować
w sobie przestrzeń, w której marzenia mogą wyrastać jak w szklarni.
Wszyscy dobrze wiemy, jak ważne jest to, czym odżywiamy ciało.
Jeśli karmimy je nieodpowiednio, zaczyna gorzej funkcjonować. Rów-
nie ważne jest to, czym odżywiamy nasze marzenia. Jakimi słowami,
jakimi obrazami. Trzeba bardzo uważać na to, co wpada do naszej
głowy. Dietę możemy łatwo skontrolować, ale psychicznych procesów
i zmian tak wyraźnie w sobie nie widzimy.
Kiedy pojedziemy do Stanów, zobaczymy tam ludzi monstra. Jak
na dłoni widać tam związek zdrowia z odżywianiem. Ja na co dzień
nieustannie eksperymentuję, sprawdzam, jaki rodzaj diety jest dla mnie
najlepszy. Ostatnio odkrywam, że najlepsza byłaby pewnie wegeta-
riańska, ale nie ta z wegetariańskich fast foodów, bo i takie są. Odpo-
wiada mi jedzenie bardzo proste, posiłki oparte na kaszy jaglanej albo
ryżu, ale takim, który gotuje się sześć godzin i który ma zupełnie inne
właściwości i inaczej smakuje niż ryż, który gotuje się dziesięć minut
w woreczku foliowym.
79
Podobnie możemy eksperymentować, szukając najlepszej „diety"
dla naszych marzeń. Związek ten trudniej uchwycić, ale jest to możliwe.
Dieta marzeń to na przykład rozmowy, które na ich temat prowadzimy,
albo zdarzenia, w których bierzemy udział. Nie da się stworzyć ideal-
nych warunków. Najzdrowsze odżywianie polega ponoć na tym, żeby
jeść możliwie najmniej. Bardzo skromne jedzenie to najlepszy jadłospis,
miska ryżu czy prosa i woda do popicia. Ze względu na potrzebę doznań
i konsumpcji nie wystarcza nam to. Podobnie jest z dietą dla marzeń.
Naszemu wnętrzu wystarczyłaby pewnie skromna liczba bodźców,
może byłoby to najlepszą, oczyszczającą dietą zamiast bombardowania
wrażeniami. Ale my wolimy się objadać, nawet toksynami.
Jako dziecko miałem czasem aż za bardzo zwariowane pomysły.
Być może gdybym teraz do nich wrócił, wynikłoby z nich coś cie-
kawego. Ale gdy próbowałem rozmawiać na ich temat z dorosłymi,
odpowiadali mi: więcej już się w ten sposób nie odzywaj, nie mów
takich rzeczy, to bzdury. Taka krytyka zabij a marzenia. Potrafiłem
się obronić, ale zetknięcie z dorosłym światem przytłumiło dziecięce
marzenia. Na szczęście zostało ich tyle, że doszedłem na bieguny. Kiedy
porównuję siebie obecnego z tym, jakim byłem dzieckiem, jak otwartą
głowę miałem i ile nosiłem w sobie pomysłów, trochę mi tego szkoda.
Dorośli odrobili swoje zadanie domowe i skutecznie przytłumili we
mnie podobne ciągoty. Na szczęście ich nie zabili. Może to kurs, który
musimy zaliczyć. Kurs sceptycyzmu, szczepionka, która czegoś nas
jednak uczy. Trzeba pamiętać, że ze szczepionkami różnie bywa, nieraz
zamiast wzmocnić organizm, powodują chorobę.
Masz w sobie pomysł, który został od razu skrytykowany i dlatego go
porzuciłeś? Może warto do niego wrócić?
Granice sukcesu
Są ludzie, którzy gdy spełnili się w danej
dziedzinie, kopiują to przez całe późniejsze życie.
Przygotowania do wyprawy na biegun południowy były bardzo trudne.
Trwały od czerwca - lipca do września. Trzy miesiące pracy po kilkana-
ście godzin na dobę. Trzeba było na nowo zorganizować sprzęt, wybrać
się do Londynu, żeby zamknąć sprawy logistyczne z Adventure Network
International, do tego doszło szukanie sponsora. Zainteresowanie oka-
zała TVP, która chciała nakręcić drugi film o wyprawach na bieguny
i zobaczyła w mojej wyprawie szansę na własną promocję. Kiedy już
podejmujemy ryzykowną decyzję, okoliczności często zaczynają się
układać. Wierzę też, że potrafiłbym porozumieć się z inną instytucją.
Zawsze można znaleźć drogę. Najgorszy jest brak wiary, on nas zabij a,
z tego powodu marzenia w nas obumierają.
W dzieciństwie marzyłem o niesamowitej samotnej podróży do-
okoła świata. Teraz pojawiała się szansa ziszczenia tego marzenia. Głę-
boko ukryte pragnienia wypływały na powierzchnię. Może dlatego nie
przytłaczała mnie myśl, że będę sam w tak trudnych, niebezpiecznych
warunkach. Bałem się czy sobie poradzę, bo wystarczyłaby awaria
prymusa, żeby wyprawa zakończyła się fiaskiem. We dwóch łatwiej
kontrolować rzeczywistość, ciężary są rozłożone, a gdy pojawiają się
problemy, jest większa szansa, że razem uda się je rozwiązać. W po-
jedynkę człowiek odpowiada za wszystko, za każdy krok, każdą myśl.
Ja mogłem się oprzeć na doświadczeniu, które zgromadziłem w dro-
dze przez Grenlandię i na biegun północny. Co prawda szedłem wtedy
z Wojtkiem Moskalem, który myślał dziesięć kroków do przodu, miał
wiedzę i doświadczenie, ale ja także coś do naszego zespołu wnosi-
łem i również pewne umiejętności w sobie rozwinąłem, np. umiejęt-
ność przewidywania oraz sprawdzania nowych rozwiązań i pomysłów.
81
Eksperymentowałem, byłem czynnikiem, który z warunków stworzo-
nych dzięki doświadczeniu Wojtka, wydobywał dodatkowe, powiedzmy,
dwadzieścia procent. Te dwadzieścia procent wiele znaczyło dla naszego
dojścia. Gdyby zabrakło nam dwadzieścia procent czasu, gdyby jedzenie
skończyło się przed biegunem, nie byłby możliwy dalszy marsz. To niesa-
mowite, że normalnie człowiek ma w sobie tyle ukrytych pokładów ener-
gii, że może nie jeść przez tydzień albo i dłużej. W świecie potrafiłbym
wytrzymać może nawet miesiąc bez jedzenia, gdybym miał tylko wodę
do picia. Wierzę, że mając ją i niewielkie racje żywności, doszedłbym
z Gdańska do Santiago de Compostela. W takich sytuacjach zużywamy
zasoby ciała. W tamtym momencie wyprawy były już one całkowicie
zużyte. Byliśmy jak samochody, które bez paliwa w baku nie zapalą. Bez
paliwa, czyli kalorii, moglibyśmy tylko leżeć w namiocie. Z tego powodu
moje dwadzieścia procent udziałów miało swoje znaczenie.
Nie wykluczam, że Wojtek Moskal w pomyśle wyprawy na biegun
południowy jeszcze w tym samym roku widział takie zagrożenie. Oba-
wiał się, że nam się nie uda, będziemy zbyt wyczerpani i zamiast cie-
szyć się tym, co osiągnęliśmy, polegniemy i zaprzepaścimy nasz sukces.
Może taka była jego ocena sytuacji. Ja widziałem w tym pomyśle szansę,
pozytywne strony. Nikt tego dotychczas nie dokonał, Polak mógłby
być pierwszy. A poza tym biegun południowy był dla mnie logicznym
zakończeniem rozpoczętej drogi. Tak jak już wspomniałem, funda-
menty wyprawy na biegun południowy zostały we mnie zbudowane
w czasie drogi na biegun północny. To również doświadczenie innych
polarników. Nansen podczas wyprawy na biegun północny, gdy musiał
zimować przez rok na Ziemi Franciszka Józefa, stworzył zręby wyprawy
na biegun południowy. Nie wyruszył na nią z powodów rodzinnych, ale
plan Nansena, który wtedy powstał, zrealizował Amundsen. Amundsen
popłynął nawet tym samym statkiem.
Kiedy już coś osiągnęliśmy, możemy zamknąć się w granicach
swojego sukcesu. Są ludzie, którzy gdy spełnili się w danej dziedzinie,
kopiują to przez całe późniejsze życie. Nabyli umiejętności i już nie
wychodzą poza nie. Przez całe późniejsze życie mogłem przejść jako
jeden ze zdobywców bieguna północnego, powtarzać to, robić mniejsze
82
wyprawy, być przewodnikiem. Stało się jednak inaczej, nie tylko dla-
tego że wyruszyłem na drugi biegun w tym samym roku, ale dlatego że
w pewnym momencie życia dla mnie bieguny się skończyły. Pojawiły
się pustynie, góry, przepłynąłem Atlantyk. Świat polarny wyczerpał się
dla mnie, trudno było mi znaleźć w nim nowe inspiracje. Wróciłem
do niego dopiero wówczas, gdy pojawiła się idea wypraw z niepełno-
sprawnym chłopcem, Jaśkiem Melą. Paradoksalnie te wyprawy oka-
zały się chyba ważniejsze od poprzednich. Żaden fragment świata nie
wyczerpuje do końca swoich możliwości. Jeśli odkryjemy je na nowo,
warto do nich wrócić. Ale jeśli nie mamy dobrego pomysłu, nie warto
kopiować tego samego. Jeśli nie możemy w jednej przestrzeni znaleźć
czegoś dla siebie, lepiej szukać w innym miejscu. Warto wtedy przynaj-
mniej próbować zmienić obszar, rodzaj działalności po to, żeby ciągle
odkrywać świat na nowo.
Podobnie było w mojej działalności biznesowej. Mógłbym poprze-
stać na założeniu firmy Invena i na jej rozwijaniu. Jednak nie chciałem
powtarzać tego samego. Zawsze interesowała mnie eksploracja innych
rzeczy. Założyłem Instytut Marka Kamińskiego, w którym chcę zaj-
mować się między innymi działaniami edukacyjnymi, stworzyć nową
jakość w edukacji. Model tradycyjnego transferu wiedzy przeżył się,
młodzież więcej uczy się poza szkołą niż w szkole. Jeśli ten model
sprzed dwustu lat, system klasy, nauczyciela i tablicy, jest coraz mniej
efektywny, zmiany wymaga sam sposób podejścia do edukacji. Nie
mam wykształcenia pedagogicznego, ale polarnego także nie miałem,
wierzę więc, że sobie poradzę i że wyniknie z tego coś sensownego.
Może uda się wypracować model przekazywania wiedzy o takich
dziedzinach jak na przykład motywacja czy osiąganie celów. Nad tym
obecnie pracuję, chociaż lubię Invenę, trochę tak jak lubię bieguny.
Ale Invenę, Antarktydę i Arktykę już znam. Pociągają mnie rzeczy
inne, nowe.
Nie są one całkowicie oderwane od tego, czym zajmowałem się
wcześniej, od zdobytego przeze mnie doświadczenia. Nie planuję
zostać baletmistrzem albo gwiazdą pop, chociaż wierzę, że szanse, po
które możemy sięgać w życiu, są niemal nieograniczone. W świecie
83
arktycznym zdobyłem umiejętności, które obecnie mogę przenosić na
inne dziedziny. Kiedy coś robimy dobrze i głębiej coś poznajemy, na
przykład wyprawy, możemy tę wiedzę transferować na inne dziedziny.
Chyba że posługiwaliśmy się nimi w sposób wyuczony i bezrefleksyjny,
wtedy jest trudniej.
Czy kiedy osiągasz sukcesy w jakiejś dziedzinie, zaczynasz rozglądać się
za nowym wyzwaniem?
Drive
Najważniejsza była energia wewnętrzna, a reszta
to tylko szczegóły techniczne. Czy pojadę
volkswagenem, czy oplem, nie miało znaczenia.
Najważniejsze było to, żeby ruszyć.
Skoro Wojtek Moskal nie zdecydował się, by pójść w tym samym roku
na biegun południowy, czy nie rozsądniej było próbować przekonać
do wspólnej wyprawy innego doświadczonego polarnika, a nie wyru-
szać samemu na tak niebezpieczną ekspedycję? Nie, ten wariant nie
wchodził w grę. Nie ma drugiego tak doświadczonego polarnika jak
Wojtek, a gdybym nawet usłyszał o kimś z podobnym doświadczeniem,
musiałbym go najpierw poznać. To bardzo duże ryzyko podejmować
się realizacji poważnego i trudnego projektu z kimś, kogo kompletnie
nie znamy. Gdyby położyć na szalach ryzyko wynikające z tego, że
coś robi się samotnie i można liczyć tylko na własne siły, a na drugiej
szali ryzyko robienia czegoś w tandemie, na zasadach równopraw-
ności, z zupełnie nieznanym człowiekiem, moim zdaniem to drugie
zagrożenie jest większe. Ryzyko wynikające ze skomplikowania dru-
giego człowieka i wzajemnych interakcji jest tak duże, że nie warto go
podejmować, chyba że nie można tego uniknąć.
Możemy nawet słyszeć o tym kimś wiele dobrego, ale póki go choć
trochę nie poznamy, lepiej nie opierać się na opiniach. Każdy człowiek
jest wypadkową siebie i środowiska. Może doskonale funkcjonować
w jednym miejscu, ale jeśli przeniesie się go w inne, mogą ujawnić
się nieznane dotychczas cechy, które wcześniej niekoniecznie były
przeszkodą, a mogą prowadzić nawet do niepowodzenia całego pro-
jektu.
To przekonanie wynika z bagażu całego mojego życia, a nie tylko
z doświadczeń wypraw polarnych. Dylemat czy robić coś samemu,
85
czy z partnerem, pojawiał się w moim życiu często, praktycznie od
samego początku moich wypraw. Kiedy budowaliśmy wspólnie jacht,
żeby wyruszyć nim na wyprawę, zaczęliśmy robić to w trójkę, a skoń-
czyliśmy w dwóch. To neverending story, powtarzająca się historia, stały
fragment gry. Liczymy, że zrobimy coś razem, ale kogoś raptem zaboli
paluszek i główka, i nie chce słyszeć o dalszym ciągu. Jak to zostaje
nazwane, czy ze względów rodzinnych, czy dla innych racji, jest już
rzeczą drugorzędną. Owszem, mogą wchodzić w grę jakieś nieocze-
kiwane zewnętrzne przeszkody, ale w dziewięćdziesięciu procentach
wynika to z braku woli. Nawet jeśli usprawiedliwienia wydają się racjo-
nalne, efekt jest po prostu taki, że albo ktoś jest w projekcie, albo go
nie ma. Co za różnica, z jakiego powodu. Gdybym powiedział, że nic
mnie już nie zaskoczy, byłoby to brakiem szacunku dla życia, bo ono
zaskakuje nas przez cały czas. Niemniej ten fragment gry rzeczywiście
mnie nie zaskakuje. Często nie można liczyć nawet na najbliższych
i trzeba zwrócić na to uwagę. Dzisiaj staram się podchodzić do tego już
bez emocji. Nauczyłem się, że zawsze znajduje się jakieś wyjście, a to,
że ktoś się wycofał, może nawet prowadzić do czegoś lepszego. Często
dzięki takim trudnościom projekt jeszcze bardziej dojrzewa.
Nie brałem więc pod uwagę procedury szukania kogokolwiek do
wspólnej wyprawy na biegun południowy. Szukanie, przekonywanie to
często droga w przeciwnym kierunku, zamiast prowadzić nas do celu,
oddala. Druga osoba musi sama chcieć osiągnąć cel. W ekstremalnych
projektach trudno jest szukać partnerów na zasadzie przekonywania,
że może zrobimy to czy tamto. Można robić coś wspólnie, jeśli ma się
wspólną wizję. Kogoś, kto o tym w ogóle nie myśli, nie można przeko-
nać, żeby teraz szedł na Mount Everest czy na biegun. Osoba ta musi
wewnętrznie dojrzeć do tego, że chciałaby pójść. Jeśli jest dużo czasu,
można kogoś takiego szukać, ale ja wiedziałem, że za parę miesięcy
muszę wyruszyć. Straciłbym tylko czas na dyskusje, przekonywania
i rozczarowania, zamiast inwestować czas w konkretną pracę.
W projekcie powinno się zawsze określać hierarchię priorytetów.
A, B, C i D, czyli te najważniejsze, mniej ważne, mało ważne i cał-
kiem nieistotne. Co było niezbędne, żebym dotarł wówczas na biegun
86
południowy: drugi człowiek czy właściwe przygotowania i właściwy
sprzęt? Bez wątpienia inwestycja czasu w przygotowania i właściwy
sprzęt dawała o wiele większe prawdopodobieństwo sukcesu niż inwe-
stowanie czasu w poszukiwanie drugiej osoby. Dlatego w ogóle nie poja-
wiła się w mojej głowie podobna myśl. Kiedy potem racjonalizowałem
tę historię, mówiłem, że skoro nie było w Polsce nikogo tak doświad-
czonego w wyprawach polarnych, a Wojtek iść nie chciał, musiałem iść
sam. Ale to było wyjaśnienie post factum. W rzeczywistości w ogóle nie
brałem pod uwagę, ani Wojtka, ani nikogo innego, a jeśli Wojtka, to na
zasadzie, żeby nie zamykać przed nim szansy, chociaż podświadomie
i tak czułem, że to będzie samotna wyprawa.
Rzeczywistość pokazała, że od początku była to właściwa wizja.
Gdybym próbował przekonać Wojtka, a po jego odmowie kolędował
po wszystkich znajomych, oznaczałoby to tylko niesamowitą stratę
czasu i mnóstwo rozczarowań. Noszę w sobie ideę, która wydaje mi się
wspaniała, a inni podchodzą do niej pewnie sceptycznie. Coś takiego
odbiera entuzjazm.
Pomijam już czysto techniczną stronę zagadnienia. Jakby to było,
gdybym biegnąc w maratonie, w połowie dystansu zaprosił do dal-
szego biegu kogoś z widzów? Do takiej propozycji można porównać
szukanie partnerów do wyprawy na biegun południowy. Przeżyłem
dwa miesiące na Oceanie Arktycznym, był to bardzo forsowny marsz,
niesamowity trening dla organizmu, który łatwo nie zapomina podob-
nych doświadczeń. Przerwa między wyprawami wynosiła zaledwie
cztery miesiące. Przez cały ten czas trenowałem stymulując organizm.
W moim porównaniu - nawet gdyby osoba zaproszona z trybun była
maratończykiem, wątpię, czy byłaby w stanie wskoczyć między biegaczy
i biec z nimi w tym samym tempie.
Dla mnie oparciem był wytrenowany organizm, ale także wiara
w siebie, którą zdobyłem. Pozwalała ona mieć nadzieję, że poradzę
sobie z nieznanymi sytuacjami. Nie byłem nigdy na tak długiej samotnej
wyprawie, z wyjątkiem paru dni na Spitsbergenie, więc nie wiedziałem,
jak będę dawał sobie radę. Przy czym to, że przez dwa miesiące będę
sam, nie było problemem. Bywałem już sam w swoim życiu i samotności
88
się nie obawiałem. Przede wszystkim ufałem, że doświadczenie, które
zdobyłem na biegunie północnym, będzie mnie prowadzić. Był we
mnie pewien strach, ale był to margines, o którym sądziłem, że sobie
poradzę. Najważniejsze było to, że plan zgadzał się ze mną, tworzył
harmonię z najgłębszymi pragnieniami, nie był czymś obcym, narzu-
conym. Zaś najważniejszy był wewnętrzny drive, żeby iść dalej, impet,
coś co pojawiło się we mnie w drodze na biegun północny. Pragnienie,
żeby nie zatrzymywać się w wyznaczonym punkcie, tylko iść dalej. Tę
energię chciałem gdzieś skierować. Biegun południowy był do tego
idealnym miejscem. Najważniejsza była energia wewnętrzna, a reszta
to tylko szczegóły techniczne. Czy pojadę volkswagenem, czy oplem,
nie miało znaczenia. Najważniejsze było to, żeby ruszyć. Samemu czy
z kimś, to tylko kalkulacje.
Kiedy budujemy model określający całkiem nową sytuację, musimy
opierać się na racjonalnych przesłankach, a nie powtarzać bezmyśl-
nie to, co już zostało zrobione. Na ogół ludzie ze względów bezpie-
czeństwa starają się wyruszać na ekstremalne wyprawy w grupie. Ale
każda sytuacja jest inna. Nie warto powtarzać gotowych wzorów,
lepiej zastanowić się, co one nam dają. Czasami nie dają nic, bo drugi
człowiek może zachorować. My również możemy poczuć się gorzej,
ale gdy idziemy w dwójkę, taka możliwość się dubluje. Jeżeli partner
zachoruje, musimy przerwać wyprawę. Jeśli choroba dopadnie mnie,
oczywiście przerywam wyprawę, ale w duecie prawdopodobieństwo
jest większe. Być może dzięki partnerowi szansa dojścia zwiększa
się trzy razy, ale prawdopodobieństwo choroby powiększa się dwu-
krotnie. Trzeba wszystko przeanalizować i przekalkulować. W moim
przypadku chłodna analiza bez uprzednich sądów i emocji wskazała
mi właściwą drogę.
To, że Wojtek nie chciał iść ze mną na biegun południowy, spowo-
dowało nawet, że projekt stał się ciekawszy dla innych ludzi. Kiedy idzie
się samotnie, budzi to większe emocje. Trudność stała się korzyścią.
Często tak jest, że przezwyciężenie trudności zamienia się w wartość
dodaną, czyli bonus. W ogóle dzięki trudnościom nasze życie nabiera
wartości. Coś się wtedy z naszym życiem dzieje.
89
Stwórz listę priorytetów prowadzonego przez ciebie przedsięwzięcia:
A. Najważniejsze
B. Mniej ważne
C. Mało ważne
D. Nieistotne
Balast na głowie,
balast w głowie
Podstawową sztuką w drodze jest
eliminowanie tego, co zbędne.
Dobre rozpoznanie własnych możliwości powoduje, że pozornie niemoż-
liwy do osiągnięcia cel okazuje się możliwy. Przekraczamy kolejną granicę.
Nie może to być analiza, ani przypadkowa, ani emocjonalna. Pierwszym
aktem odwagi jest nie tyle decyzja, żeby coś zrobić, choć to ważne, tylko
ocenienie jako rzeczy możliwej do zrobienia. Pierwszy jest moment, kiedy
się do czegoś przymierzam. Wielu ludzi rezygnuje już na tym etapie. Widzą
coś, co budzi w nich silne negatywne emocje, obawy i twierdzą, że to nie dla
nich, że nie dadzą rady. Aktem odwagi jest nie tyle powiedzenie sobie: dam
radę, ile - przyjrzę się temu. To pierwszy moment, pierwszy krok, który jest
bardzo ważny. Wydaje się to trudne, może niemożliwe, może niebezpiecz-
ne, nawet śmiertelnie niebezpieczne, ale zobaczę jak to wygląda, przyjrzę
się temu. Wiele osób już w tym momencie resetuje w głowie cały problem.
Zawsze jest pewna odległość, którą trzeba pokonać w drodze do celu.
Mierzymy ją w dniach albo w kilometrach. Trzeba ją pokonać. Nie trzeba
pokonywać jej całej od razu. Można powiedzieć: przejdę sto metrów,
zobaczę, jak to wygląda. Może sto metrów, a może nawet dwieście. Mogę
się wycofać, a jeżeli uznam, że dobrze mi idzie, to spróbuję iść dalej. Naj-
pierw potrzebna jest odwaga pomyślenia. Pierwsze sto metrów naszej
drogi nie jest jeszcze właściwą drogą. Nie chodzi o to, by od razu podej-
mować decyzje, ubierać się i iść. Pierwsze sto metrów to proces polega-
jący na tym, że w ogóle przyglądamy się idei, rozpatrujemy możliwość,
że można to zrobić. Nie musimy przecież natychmiast iść, nie musimy
w ogóle tego zrobić. Ale zawsze możemy się temu przyjrzeć, wyobrazić
sobie, jak to może wyglądać, jakie spotkają nas niebezpieczeństwa.
91
Kiedyś reagowałem inaczej, na zasadzie będzie dobrze, damy radę, bez
analizy. Zwykle kończy się to słomianym zapałem. Nie przyglądamy się cze-
muś i natychmiast deklarujemy: zrobię to. Przeciwstawna opcja to powie-
dzenie - nie zrobię tego, to nie dla mnie. Tak naprawdę to dwie strony tego
samego medalu. Oba warianty zwykle kończą się porażką. Nie realizujemy
jakiegoś planu, jedni dlatego że w ogóle nie próbują, a drudzy dlatego że
próbują, ale bez uprzedniej analizy i przygotowania. Pierwsze sto metrów
rozgrywa się w naszej psychice i rozstrzyga o dojściu albo rezygnacji.
Wyprawę można porównać do góry lodowej. Jedna siódma wystaje
ponad powierzchnię, sześć siódmych ukrytych jest pod wodą. Ludziom
wydaje się, że ta jedna siódma, czyli realizacja, widoczna część jest
najważniejsza. Ale kluczem do wyprawy jest sześć siódmych pod wodą,
wszystko co rozgrywa się przed wyprawą. Sama wyprawa jest zaledwie
wynikiem, skutkiem. Praca włożona w przygotowanie, praca u podstaw,
również mentalna, analiza, najpierw bardzo ogólna, przyjrzenie się pro-
blemowi, zdefiniowanie punktów krytycznych, próba dopasowania siebie
do sytuacji - to rozstrzyga o późniejszym powodzeniu. Wstępna analiza
wskazuje nam, przed czym należy się zabezpieczyć, podpowiada, co
trzeba opracować, co wyeliminować. Później przekłada się to na szczegóły,
opracowuje dokładne scenariusze, przychodzi czas na pracę ze sprzętem.
Ludziom wydaje się, że bardzo wiele zależy od sprzętu, ale to nie do
końca prawda. Myślimy: gdybym miał dość pieniędzy, kupiłbym wysokiej
jakości sprzęt i to zapewniłoby sukces. Sukces zależy od tego, z jaką wiedzą,
z jakimi umiejętnościami będziemy używali tego sprzętu. Musi być odpo-
wiednio dopasowany do naszej osobowości. Nie ma seryjnego sprzętu,
który pozwala dojść na biegun. Trzeba wszystko dopasować i zoptymali-
zować. Namiot powinien ważyć parę kilogramów, ale musi też wytrzymać
wiatr wiejący z prędkością 300 km na godzinę. Wiatr wiejący 150 km
na godzinę przewraca drzewa i zrywa dachy. Na biegunie trzeba mieć
namiot, który waży dwa i pół kilograma i wytrzyma najgorszy huragan.
Sprzęt jest tylko materializacją naszej wiedzy. Jest ważny, o ile prze-
dłuża ideę. Można powiedzieć, że sprzęt decyduje o wszystkim, ale tylko
w takim znaczeniu, że to wiedza włożona w przygotowanie sprzętu i w po-
sługiwanie się nim. Tego nie kupi się nawet za największe pieniądze. „Jeśli
92
kupimy bardzo drogi sprzęt, dojdziemy na biegun". Nic bardziej mylnego.
Wiedza i przede wszystkim wiedza decyduje o sukcesie, a materia, przed-
mioty są tylko jej dopełnieniem.
Oczywiście, jeśli nieodpowiednio skonfigurujemy sprzęt, będzie
nam się źle szło. Nawet niewłaściwie dobrany kolor ścian w biurze może
mieć swoje znaczenie. Będziemy, nieświadomi powodów, czuli się źle.
Wszystko ma swoje znaczenie. Czerwony kolor kombinezonów, których
używa się w wyprawach polarnych, dlatego że na śniegu widać je z daleka.
Namiot jest z zewnątrz ciemny, żeby absorbował ciepło, ale w środku jest
jasny, żeby światło, które wpada do środka, odbijało się od ścian. Drobne
parametry można pozostawić przypadkowi, ale o wiele lepiej je zopty-
malizować. Ludziom wydaje się to proste, namiot to namiot, rozstawia
się go i to wszystko. Ale jest w nim mnóstwo elementów, które można
udoskonalić: linki do suszenia bielizny, wentylacja, absorbowanie ciepła,
odporność na wiatr i wiele innych zmiennych w namiocie, który waży
zaledwie dwa i pół kilograma. Polarny namiot to skarbnica patentów,
łącznie z fartuchami śnieżnymi, wbijaniem nart, by wiatr go nie wyrwał,
czy ustawianiem sanek, które można okopać śniegiem. Wiele przed-
miotów, które zabierałem na wyprawę, było tak „skonfigurowanych", że
można było wbijać je w śnieg i dzięki temu solidniej umocować namiot.
Nie musiałem więc brać palików, które są dodatkowym obciążeniem.
Czekan, narty, kijki, narta zapasowa, łopata do śniegu, wszystko służy
temu, żeby przymocować namiot i zoptymalizować ciężar całego sprzętu.
Różne mogą być stopnie optymalizacji. Na wyprawach waga sprzętu
jest kluczowym elementem. To różnica, czy będę ciągnął sto kilogramów,
czy dziewięćdziesiąt. Kto tego nie zrozumiał przed ruszeniem w drogę,
zwykle nie dochodzi do celu. Zbędnym balastem może okazać się wiele
drobnostek. Nieodpowiedni sprzęt, ale też nieodpowiednie zachowa-
nie czy nawyki, błędne kroki w sytuacjach kryzysowych. Generalnie
wszystko, co nie jest niezbędne.
W moim biurze, w którym piszę, nagromadziły się dziesiątki przed-
miotów, których nie miałem czasu uprzątnąć, bo przez ostatni rok nie-
ustannie byłem w podróży. Po usunięciu połowy przedmiotów znacznie
lepiej mi się pracuje. Gdy wprowadzę jeszcze większy porządek, będzie mi
93
się dziesięć razy lepiej pracowało. O czymś takim mówi feng shui. Kiedyś
się z tego śmiałem. Dziś traktuję feng shui poważniej, co wcale nie znaczy,
że uważam tę wiedzę za cudowną receptę na życie, bo takich recept nie
ma. W mądrościach narodów czy kultur są ziarna prawdy. Kiedy buduje
się z nich system przekonań obejmujący całość życia, jest to błędem. To
co może wynikać z feng shui, przekonanie, że przedmioty, których nie
używamy, mają hamującą energię, jest warte uwagi. Zbędne przedmioty
przeszkadzają nam w działaniu, myśleniu, blokują nas zarówno w pracy,
jaki na wyprawach. Chodzi nie tylko oto, że musimy je ciągnąć ze sobą.
Musimy także przekładać je z miejsca na miejsce, zastanawiać się, czy są
nam potrzebne, czy nie. Prowadzi to do strat energii zużywanej na ope-
rowanie czymś, co tak naprawdę nie jest nam potrzebne. Pozostają one
w polu naszej świadomości, zastanawiamy się, po co je zabraliśmy, czy kie-
dyś będą nam przydatne i tak dalej. Już to powoduje stratę czasu, zaburze-
nie. Zbędne elementy absorbują naszą uwagę, którą lepiej skierować na coś
naprawdę ważnego. Dla ekstremalnych projektów sprawy drobne z pozoru
mają ogromne znaczenie. Podstawową sztuką w drodze jest eliminowanie
tego, co zbędne. Dzięki eliminacji zostają nam najlepsze rozwiązania.
Zajrzyjmy do naszych szaf czy szuflad — ile tam niepotrzebnych
rzeczy! Chomikujemy je, nie potrafimy wyrzucić, bo czym więcej
ich mamy, tym czujemy się bezpieczniej. A nuż się to kiedyś przyda...
Przeważnie wynika to z błędnej analizy. Zabieramy coś na wyprawę,
bo ktoś używał podobnego wyposażenia, o którym czytaliśmy, więc
wydaje nam się, że będzie przydatne. Takie asekuracyjne myślenie, na
wszelki wypadek, jest dużym obciążeniem.
Widzę po sobie, że na start zabieram więcej rzeczy niż to potrzebne,
a potem stopniowo je eliminuję. Najpierw mam cały pokój różnych
przedmiotów, które chcę zabrać na wyprawę, a potem, na różnych eta-
pach drogi, pozbywam się ich. Dzięki doświadczeniu uczę się oddzielać
rzeczy niezbędne od balastu. Nie jest tak, że jeśli byliśmy na biegunie
i coś się sprawdziło, możemy to mechanicznie zastosować po raz drugi.
W drodze zmieniła się nasza wiedza, pewne rzeczy być może dałoby się
poprawić. Nie ma rozwiązań na całe życie. Pojawiają się nowe techno-
logie, nowe rozwiązania czy nawet nowe sposoby myślenia.
94
Na początku jest pokój pełen rzeczy. Zanim wyruszę na wyprawę,
zawartość pokoju zmniejsza się o połowę. Ale wciąż zabieram do punktu
startowego więcej przedmiotów niż to niezbędne. Na miejscu doko-
nuję ostatniej selekcji. Gdy człowiek zatrzymuje się, jest już na wylocie,
zmienia się myślenie. Przed samym startem dokonuje się ostateczna
eliminacja. Często ładunek zmniejsza się jeszcze dwukrotnie.
Można zapytać, dlaczego nie wiemy, co jest nam niezbędne, a bez
czego możemy się obyć. Cóż, ciągle mamy wątpliwości, ciągle wydaje
nam się, że może coś się przyda. Wynika to z niewiedzy. Nie wiemy, czy
najlepsze okaże się coś skomplikowanego, czy prostego. Możemy wziąć
tylko jedną z tych rzeczy, ale nie wiemy, co będzie przydatniejsze. Często
brakuje nam też czasu, by w porę dokonać selekcji. Jest tyle czynności
do wykonania, tyle trudnych decyzji do podjęcia. Człowiek ma skłon-
ność do tego, by maksymalnie odwlekać moment decyzji. Ma to swoje
dobre i złe strony. Jest dobre, jeśli służy podjęciu właściwej decyzji, złe,
jeśli oznacza stratę czasu, prowadzi do odwlekania decyzji, której nie
potrafimy podjąć. Na ogół lepiej podjąć decyzję szybciej niż ją przecią-
gać. Jeśli nie wynika to z braku dostatecznej wiedzy, takie odwlekanie
bierze się jedynie ze złych nawyków psychicznych.
Otrzymuję zaproszenie na spotkanie na drugim kontynencie. Nie
potrafię od razu odmówić, chociaż zdaję sobie sprawę, że i tak tam
nie pojadę, bo brakuje mi czasu i mam inne plany. A odpowiadam:
zobaczymy. Tracę potem czas na zastanawianie się, gospodarz dzwoni
albo przysyła maile, a w końcu i tak podejmuję taką samą decyzję, jaką
podjąłbym na początku. Ale ponieważ tego nie zrobiłem, kosztowało
mnie to dużo czasu i energii. Lepiej skupić się od razu i podjąć decy-
zję niż odwlekać ją, szczególnie gdy są to decyzje oparte na emocjach,
kiedy coś nam się podoba albo nie podoba, gdy mielibyśmy ochotę
być w dwóch miejscach na raz. Lepiej od razu powiedzieć sobie: mogę
pojechać w jedno miejsce, a w drugie już nie. Próbujemy łapać zbyt
wiele srok za ogon, za co płacimy straconym czasem.
Przy ważnych decyzjach, gdy upływ czasu może spowodować przy-
rost wiedzy i podjęcie lepszej decyzji, namysł jest oczywiście pożądany.
Lepiej podjąć decyzję późno niż wcale. Kiedy staje się przed sytuacją
95
graniczną, można albo unikać decyzji i pozostać w dotychczasowej
konfiguracji idąc z balastem dotychczasowego doświadczenia, albo
wszystko zweryfikować. Na biegun północny z Wojtkiem Moskalem
doszliśmy tylko dzięki temu, że na pewnym etapie drogi, gdy dojście
wydawało się już niemożliwe, zostawiliśmy kurtki puchowe. To zadzi-
wiające, jak w granicznych sytuacjach przedmioty zmieniają znaczenie.
Kurtki wydawały się wcześniej niezbędne, bez nich nie przeżylibyśmy.
Jednak po miesiącu spędzonym w warunkach polarnych tak się zahar-
towaliśmy, że mogliśmy ten balast odrzucić, stwierdzić, że kurtki nie są
potrzebne. Były niezbędne na pierwszym etapie, bez nich nie przeżyli-
byśmy. Ale organizm się przystosowuje i z czasem pewnych elementów
wyposażenia można się pozbyć.
Ważne, żeby przez cały czas weryfikować sytuację. Do samego
końca, dopóki nie osiągniemy celu, musi dokonywać się weryfikacja
naszego doświadczenia, sprzętu, trybu postępowania. Coś, co począt-
kowo wydawało się niemożliwe, w połowie drogi stanie się możliwe
i odwrotnie, coś, co wydawało się oczywiste i łatwe na początku, może
okazać się zagrożeniem.
Nie ma jednego niezmiennego patentu, jednego rozwiązania spraw-
dzającego się w każdej sytuacji. W drodze na biegun z Jaśkiem Melą nie
powtórzyliśmy tego samego manewru. Nie można mechanicznie powta-
rzać doświadczeń z jednego schematu wyprawy, tylko dlatego że odbyła
się ona w tym samym terenie, skoro w tej samej przestrzeni robimy
coś odmiennego. Wyprawa dwójki dorosłych mężczyzn to co innego
niż wyprawa z niepełnosprawnym chłopcem. To sprawa elastyczności
myślenia, żeby nie kopiować gotowych rozwiązań, wnikać w szczegóły,
zastanawiać się. Każda sytuacja jest trochę inna, każda ma własną dyna-
mikę. Jeśli tę samą czynność wykonujemy z kimś innym, robimy to na
nowo. Kto nie wyczuwa zagrożeń wynikających ze struktury sytuacji
i mechanicznie powtarza znany patent, często skazuje się na klęskę.
Zajrzyj do szafy albo szuflady. Czy wszystko, co tam trzymasz, jest nie-
zbędne? Zajrzyj do swojej głowy i zastanów się nad tym samym...
W harmonii
Bardziej liczy się to, że spróbowaliśmy,
niż to, że nie doszliśmy.
Gdybym nie zdecydował się na wyprawę na biegun południowy w kilka
miesięcy po zdobyciu bieguna północnego, czy jeszcze kiedyś wybrał-
bym się na Antarktydę? Niekoniecznie. Czasem wyzwala się w naszym
życiu wielki ładunek energii, drive, który może nas zaprowadzić daleko.
Jeśli jednak za nim nie pójdziemy, energia może się rozproszyć. Gdy-
bym nie poszedł wtedy dalej, może pozostałbym w dziedzinie wypraw
polarnych niespełniony. Poczucie spełnienia osiągnąłem dopiero na
drugim biegunie, wydawało mi się wtedy, że więcej osiągnąć już nie
można. Wojtek Moskal był prawdopodobnie spełniony na biegunie pół-
nocnym. Coś, o czym być może marzył przez większość życia, stało się
rzeczywistością. Biegun północny był biegunem Wojtka, ale dla mnie
to był wspólny biegun, a nie coś absolutnie mojego. Tak naprawdę to
Wojtek szedł na biegun, a ja szedłem tam z Wojtkiem, myślę, że taka
była dynamika zdarzenia. Dlatego był mi potrzebny jeszcze biegun
południowy, który miał być już moim biegunem, biegunem Marka,
z którego nie musiałem się przed nikim tłumaczyć. Pewnie brakowało
mi mojego bieguna i dlatego chciałem go zdobyć. Może to była tęsk-
nota za swoim miejscem na ziemi, całkowicie własnym. Własnym nie
znaczy „moim'. Własnym, dlatego że jest naszym miejscem spełnienia.
Biegun północny był życiowym biegunem Wojtka, tak jak dla mnie
takim miejscem stał się biegun południowy. A kiedy już zdobyłem wła-
sny biegun, sytuacja powtórzyła się - ja także nie musiałem iść dalej.
Otrzymałem wówczas propozycję udziału w wyprawie na Mount Eve-
rest Roba Halla, byłby to trzeci biegun w ciągu jednego roku, bo w maju
byłem na biegunie północnym, w grudniu na południowym; w maju
mogłem ruszyć na Mount Everest. Znamienne, że wielu uczestników
97
tej wyprawy zginęło. Jon Krakauer napisało tym książkę „Into Thin Air"
wydana po polsku pod tytułem „Wszystko za Everest" Było to w 1996
roku, w jednym z najtragiczniejszych sezonów w historii najwyższej
góry świata. O mały włos nie znalazłem się na tej wyprawie...
Nie dołączyłem do niej, bo w tamtym momencie czułem się speł-
niony. Chciałbym wejść jeszcze kiedyś na Mount Everest, ale wtedy
powiedziałem sobie: na razie wystarczy. Nie potrzebowałem zdobywać
najwyższej góry świata. Może kiedy osiągnęliśmy coś, co nas spełniło,
lepiej przystanąć niż iść od razu dalej. Inaczej można łatwo spaść.
Przeżyłem coś podobnego, ale mniej dramatycznego, w czasie
wyprawy przez Pustynię Gibsona. Zabrałem sprzęt do nurkowania,
kombinezon, butlę, bo pomyślałem, że po przejściu pustyni będę mógł
po drugiej stronie Australii ponurkować na Wielkiej Rafie Koralowej.
Po wyprawie czułem się tak spełniony, że myśl o nurkowaniu stała
się abstrakcją. Nie było to nawet zmęczenie. Wrażeń było we mnie
tyle, że byłoby nonsensem szukanie następnych, przeżywanie kolejnej
wielkiej przygody.
Ważne jest, by nie rozpędzać się zbyt daleko, ale również ważne
jest, by nie zatrzymać się przed czasem. Gdybym nie poszedł na bie-
gun południowy, być może nie otrzymałbym od losu drugiej szansy.
Gdybym nie uwierzył w siebie, trudno byłoby później dokonać czegoś
podobnego. Gdy dochodzimy do punktu, z którego możemy spaść, jest
on także punktem, z którego widzimy więcej. Nie wolno tego przegapić.
Gdybym wtedy nie zaufał intuicji, może nigdy nie doszedłbym na swój
biegun, zajmowałbym się biznesem, czułbym się niespełniony i żało-
wałbym, że straciłem okazję, mogłem pójść, a teraz jest już za późno.
W 1990 roku byłem na Spitsbergenie, w 1993 przeszliśmy z Wojt-
kiem Moskalem Grenlandię, w 1995 zdobyliśmy biegun północny,
Wojtek myślał o biegunie południowym, ale może za rok czy dwa.
A tak wszystko potoczyło się znacznie szybciej. Wszedłem we wła-
sny rytm.
W tym rytmie nie mieścił się Mount Everest bezpośrednio po zdo-
byciu bieguna. Niespełna rok później podjąłem kolejne ekstremalne
wyzwanie, próbę przejścia Antarktydy. Nie udało mi się, zatrzymałem
98
się na biegunie i wracałem z tej wyprawy z uczuciem niespełnienia.
Ale gdy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, ważniejsze jest dla mnie
to, że jednak spróbowałem. Nie przeszedłem całej trasy, ale podjąłem
próbę. Gdybym nie podjął wyzwania, poczucie niespełnienia byłoby
o wiele większe, szczególnie dziś. Nieraz wydaje nam się, że ponieśliśmy
porażkę, szkoda było próbować, ale dużo ważniejsza od porażki jest
próba. Bardziej liczy się to, że spróbowaliśmy niż to, że nie doszliśmy.
Każda porażka czegoś nas uczy. Bardzo dużo nauczyłem się w czasie
wyprawy „Solo Transantarctica .Jeżeli żyję do dzisiaj, zawdzięczam to
lekcjom, które dała mi wówczas Antarktyda. Nauczyła mnie pokory,
większego dystansu, potrzeby jeszcze staranniejszego przygotowania.
A przede wszystkim pokazała mi, że wyprawy to nie wszystko, że jest
inne życie, są inne scenariusze i możliwości. Ale te nauki wyniknęły
z podjęcia próby. Gdybym nie zaryzykował samotnej drogi na biegun
południowy, być może nigdy nie stałbym się samodzielnym polar-
nikiem, Markiem Kamińskim. Byłbym elementem wyprawy Wojtka
Moskala na biegun północny. Nie jest to oczywiście niczym złym, ale
czymś o wiele cudowniejszym jest narodzić się dla samego siebie. Może
nie każdemu jest to potrzebne, żeby się samemu narodzić, ale jeżeli
mamy taką potrzebę, to trzeba próbować, szukać.
Nie znaczy to, że wszystko trzeba robić samemu i samemu docho-
dzić do swoich biegunów. Kiedy źle funkcjonujemy w pojedynkę,
powinniśmy kogoś znaleźć. Ważne, aby wszystko robić w zgodzie ze
sobą. Na tym polegają nasze narodziny. Jeśli ktoś lepiej funkcjonuje
w tandemie, powinien się tego trzymać. Widać to w historii Salvadora
Dali i Gali. Kiedy druga połówka odchodzi, coś się zamyka. Mimo
że Dali był wielkim indywidualistą, ekscentrykiem, wielką osobowością,
w życiu był jakby zrośnięty z Galą. Kiedy drugiej połowy zabrakło, to
w jakimś sensie się skończył.
Zatrzymać się w odpowiednim miejscu, na swoim biegunie...
Życiowe spełnienie, dążenie do jego osiągnięcia nie polega na mnoże-
niu i konsumowaniu wrażeń. Nie dają nam poczucia spełnienia stara-
nia, by jak najwięcej doznać i jak najwięcej rzeczy zdobyć. Spełnienie
często polega na ograniczeniu. Rzeczy nas wciągają, tak naprawdę
99
zabijają. Musimy mieć styczność z nimi po to, żeby wypróbować
dawane nam możliwości, ale nie możemy się do nich przywiązywać
albo pozwalać, żeby istniały zamiast nas. Moje wyprawy na bieguny
polegały, wbrew pozorom, na wielkim ograniczeniu. Kiedy skończy-
łem studia i założyłem firmę, mogłem podróżować po świecie, zaliczać
kolejne atrakcyjne miejsca, mogłem stać się turystą powtarzającym
historie innych ludzi, czyli czytającym przewodniki po to by odkryć,
gdzie trzeba być i co zobaczyć. Muszę zobaczyć Taj Mahal i koniecznie
piramidę Cheopsa. Piramidy Cheopsa nigdy z bliska nie widziałem,
Taj Mahal zresztą też nie, byłem jedynie w Bombaju w hotelu o tej
nazwie. Po wyprawie do Meksyku, gdy byłem pełen wrażeń i świata,
doszedłem do pozornie paradoksalnego wniosku, że trzeba to ograni-
czyć, że przyrost nic nie daje. Z wrażeniami jest jak z rzeczami. Czło-
wiek gromadzi je, ale gromadzenie przestaje wnosić coś nowego,
a człowiek zmienia się w niewolnika przedmiotów.
W swojej pracowni mam setki książek. Jest ich za dużo, bo z powodu
ich nagromadzenia nie mogę zająć się tymi najciekawszymi. Gdy
oczyszczę przestrzeń, ułatwię do nich dostęp. Gdy oczyszczę wrażenia,
będę miał dostęp do tych najistotniejszych. Nie tych, które będę mógł
konsumować, ale takich, z którymi będę w harmonii.
Sedno polega nie na wielości, ale na harmonii. Mogłoby się wyda-
wać, że w swoim życiu kolekcjonuję wrażenia. Najpierw bieguny, potem
pustynia, podróże w nowe miejsca. Ale nie chodzi o kolekcjonowanie,
ale o to żeby nie kopiować samego siebie. Takie powielanie zabij a w nas
coś istotnego. Model życia polegający na powtarzaniu tego, czego się
nauczyliśmy, przytłacza mnie. Nie chodzi więc o to, żeby kolekcjonować
wrażenia, ale o to by nie przestać szukać.
Ktoś mnie niedawno zapytał: co nowego u pana, panie Marku, jakieś
nowe plany, na biegun by pan jeszcze raz nie poszedł? Odpowiedziałem,
że smutne byłoby życie, które polegałoby na nieustannym powracaniu
na bieguny. Każda moja wyprawa, także z tych polarnych, była inna.
Powtarzanie jednego doświadczenia byłoby dla mnie bardzo depresyjne.
Harmonia czasem polega na tym, żeby stanąć, zatrzymać się, a cza-
sem na tym, żeby szukać. Harmonię tworzy nasza relacja z otoczeniem,
101
miejscem, okolicznościami życia. Gdy brakuje harmonii, jedni są nie-
szczęśliwi z powodu biedy, a inni z powodu bogactwa. Tymczasem, ani
brak rzeczy, ani ich nadmiar nie jest sednem, podobnie brak wrażeń
lub ich przesyt.
Momentem w moim życiu, kiedy odkrywałem, co to znaczy znaleźć
się w głębokiej harmonii z otoczeniem, był czas, gdy docierałem już na
biegun południowy. Wcale nie dzień, w którym na biegunie stanąłem,
bo nie był on, ani tak harmonijny, ani tak cudowny. Dużo bardziej har-
monijna od momentu osiągnięcia celu była sama droga. Najbardziej
harmonijne były ostatnie dni, gdy zdałem sobie sprawę, że prawdo-
podobnie do bieguna dojdę. To było wyzwolenie. Potwierdzenie zna-
lazła cała wcześniejsza droga, spadł ze mnie ciężar odpowiedzialności.
Nastąpiła pełna akceptacja siebie i świata. Zaakceptowałem wszystkie
dobre i złe rzeczy, które zdarzyły się wcześniej. Wszystko było dobre,
nie było już rzeczy złych. Ani w przeszłości, ani w przyszłości, ani teraz.
W życiu przeważnie czegoś nam brakuje, coś jest nie tak, mamy
pretensje do przeszłości, obawiamy się o przyszłość, nosimy w sobie
ukryty żal do siebie i innych ludzi. Po drodze na biegun południowy
wszystko to rozmyło się. Stan głębokiej satysfakcji, spełnienia, można
osiągnąć nie wtedy, gdy pławimy się w nadmiarze wrażeń, tylko gdy
przezwyciężamy trudności. Nie polega to na zdobyciu szczytu. Wynika
z czegoś głębszego niż osiągnięcie celu. Jest owocem wiary, wytrwałości,
woli w dążeniu do celu. W przezwyciężaniu słabości splata się jakby
cały człowiek. W drodze podążania za wolą, intuicją w jedną całość
splata się wiele nitek.
Zaznacz odpowiedź:
A. Lepiej jest świadomie ograniczać wrażenia niż je mnożyć. TAK NIE
B. Ważniejsze jest jak dochodzi się do bieguna niż to,
czy się na nim stanęło. TAK NIE
C. Spełnienie polega na ograniczeniu. TAK NIE
Skok w nartach do basenu
Jeśli najpierw przetestujemy próbny projekt, wówczas
realizując projekt rzeczywisty zmniejszamy ryzyko
błędu, czy nawet załamania całego przedsięwzięcia.
To, czy dochodzimy do celu, zależy od naszej motywacji. Moje doświad-
czenie podpowiada mi, że motywacja może wzrastać po drodze, zwłasz-
cza gdy realne staje się osiągnięcie celu. Niezbędny jest poziom motywa-
cji w punkcie startu. Na początku motywacja jest na ogół bardzo duża,
tuż po starcie, gdy zderzamy się z rzeczywistymi trudnościami, gwał-
townie maleje, a potem stopniowo rośnie. Wykresem naszej motywacji
w trakcie realizowania projektów byłaby sinusoida, która najpierw gwał-
townie rośnie, następnie gwałtownie opada, a potem stopniowo rośnie,
dochodząc do przełomowego punktu, w którym przystosowujemy się
do trudnych warunków. W moich wyprawach trwało to około dwóch
tygodni. Po tym czasie następuje przełom i motywacja w naszej drodze
rośnie. Dlatego tak ważna dla dynamiki wyprawy jest faza przygoto-
wań. Jeśli dobrze ją zaplanujemy, przełomowy punkt osiągamy szybciej.
Przygotowując się do wypraw, czerpałem z różnych doświadczeń,
wzorów innych projektów, nie tylko polarnych. Przestudiowałem do-
kładnie życiorysy i regaty, w których uczestniczyli Eric Tabarly (zginął
w 1998 roku) i Alain Colas (zginął w 1978 roku), światowej klasy francu-
scy żeglarze. Analizowałem, jak się przygotowywali, jak myśleli o wypra-
wach i jak zmieniło się ich podejście do problemów. Schemat myślenia
jest bardzo ważny. Poznając modele przygotowań do różnych projektów,
możemy odkryć punkty, które będą nas inspirować. Alain Colas wygrał
wyścig samotników przez Atlantyk. Dzięki czemu? Bardzo ważne oka-
zało się używanie jachtu jeszcze przed regatami. Colas miał nowoczesny
jacht Pen Duick 1v, który musiał przeprowadzić przez prawie pół świata
z Nowej Kaledonii na Pacyfiku aż do punktu startu w Plymouth w Anglii.
103
W czasie tego rejsu tak zżył się z jachtem, że stali się jednością. Dało
mi to do myślenia. Zrozumiałem, że próbne wyprawy są bardzo ważne.
We wszystkich podejmowanych przez nas przedsięwzięciach bar-
dzo czasochłonne jest zżycie się ze sprzętem i wejście w odpowiedni
rytm. Gdy rozpoczynamy wyprawę, wszystko jest dla nas nowe. W im
mniejszym stopniu wyposażenie jest dla nas nowością, tym bardziej
jesteśmy zżyci ze sprzętem, jesteśmy szybsi i łatwiej nam pokonywać
trudności. Kiedy Alain Colas przepłynął jachtem przez Pacyfik, to
na Atlantyku w punkcie startu był już od jakiegoś czasu w drodze
i wyścig był tylko kolejnym etapem. Jego konkurenci dopiero na star-
cie poznawali własne jachty. Często dzieje się tak, że sprzęt zostaje
skompletowany na ostatnią chwilę, można go poznawać dopiero przed
uruchomieniem projektu. Przekładając to na sytuacje biznesowe czy
inne: jeśli najpierw przetestujemy próbny projekt, wówczas realizując
projekt rzeczywisty zmniejszamy ryzyko błędu, czy nawet załamania
przedsięwzięcia, dzięki temu, że mamy już za sobą fazę rozpoznawania
problemów, przynajmniej niektórych. Nie musimy uczyć się na błędach.
Mamy już przyswojoną wiedzę, teorię, która pasuje do rzeczywistości.
Eliminujemy przez to słabe punkty, oczywiście nie wszystkie, bo rze-
czywistość zawsze będzie nas zaskakiwać.
Gdy brakuje fazy testowej, powinniśmy liczyć się z tym, że liczba
problemów może nas zaskoczyć. Z tego powodu nie będziemy w stanie
podejmować na czas decyzji i realizować planu. Może to doprowadzić
do efektu domina. Porażki, a także wielkie tragedie, zwykle zaczynają się
od błahych problemów. Gdy pojawia się coś z pozoru błahego, czego nie
potrafimy w porę rozwiązać, przykuwa to naszą uwagę powodując, że
zapominamy o czymś istotnym. Nasza uwaga jest skierowana na mniej-
sze rzeczy, przez co tracimy kontrolę nad poważniejszymi problemami.
W ramach treningów przed wyprawami wskakiwałem w komplet-
nym ubraniu i z przypiętymi nartami do basenu. Testowałem w ten
sposób własne zachowanie w najbardziej niebezpiecznych momen-
tach. Przekonywałem się, jak to jest, czy narty ciągną w dół, topię się,
czy jednak pływam. Moja wiedza stawała się o wiele pełniejsza. Gdy
idziemy po lodzie i nagle wpadamy do wody z przypiętymi nartami,
104
w pierwszym odruchu możemy pomyśleć, że to katastrofa, koniec.
Strach może nas sparaliżować. Tymczasem jeśli już to przeszliśmy,
wiemy, że nie musimy się tak bać.
W fazie przygotowań możemy nie tylko przetestować sprzęt, ale
także własną motywację. Dobrym sprawdzianem będzie dla nas spoty-
kanie się z zarzutami, że to, co chcemy zrobić, wynika z naszego egoizmu,
ukierunkowania na siebie, dążenia tylko do własnych korzyści czy cu-
dzego uznania. Kiedy realizujemy autorski plan, musimy liczyć się z tym,
że nie zadowolimy wszystkich. Może nawet będziemy musieli działać
wbrew komuś. Zastanówmy się nad definicją egoizmu. Egoizmem nie
jest przecież podążanie za własną intuicją i realizacja własnych planów
nawet wbrew zdaniu innych. Egoizm to robienie czegoś tylko i wyłącznie
dla własnego dobra, często kosztem innych. W życiu często tak bywa,
że trzeba realizować własne plany, często zaprzeczając innym wizjom.
Ale realizowanie własnych, głębokich celów nie jest egoizmem. Ktoś
powie - egoistycznie wybrałem się na biegun południowy sam, bez
Wojtka Moskala. Można to odwrócić - może to Wojtek byłby egoistą,
gdyby powiedział: masz na mnie poczekać, teraz jestem zmęczony, ale
gdy odpocznę, to pójdziemy razem na biegun południowy, może za rok.
Trudno przy takich projektach mówić o egoizmie, aczkolwiek
ludziom realizowanie ich może kojarzyć się z nastawieniem na siebie.
Zwykle nie ufamy tym, którzy się wyróżniają. Kto się wyróżnia, jest
podejrzany niezależnie od tego, czy wyróżnia się w biznesie tworząc
firmę, czy działając na rzecz innych. W drugim przypadku też jest
egoistą...
Kategorią zakazaną jest również sława. Gdyby ktoś przyznał, że
zrobił coś dla sławy, byłby przekreślony i nie warto byłoby nawet
przyglądać się temu, czego dokonał. Kiedy dorastałem, wpajano mi,
że sława jest czymś złym i nie powinno się niczego dla niej robić. Ale
z książek, które wtedy czytałem, wynikało jasno, że sława była częstym
motywem działania wielu wybitnych postaci. Przy okazji wyprawy
z Jaśkiem Melą spotkałem się z zarzutem, że zorganizowałem tę wyprawę
dla sławy. Wyprawa rzeczywiście rozsławiła Jaśka, jakaś sława wynikła
z tego i dla mnie, trudno temu zaprzeczyć. To co ma się w głowie, nasze
105
wewnętrzne motywacje są czymś trudnym do weryfikacji. Można by
zarzucić mi nie tylko to, że zorganizowałem wyprawę po to, by być
jeszcze bardziej sławnym, ale i to, że chciałem czegoś złego dla Jaśka, ale
mi się nie udało. I jak miałbym się przed podobnym zarzutem obronić?
Jeśli ktoś chciałby zrobić coś dobrego, po to żeby być sławnym,
to cóż w tym złego? Najważniejsze są owoce tego, co robimy. Gdyby
intencje były nie do końca czyste w oczach innych ludzi, czy przekre-
ślałyby dobre efekty? I czy intencja bycia sławnym jest złą intencją?
Doszedłem do wniosku, że nie. Jeżeli w imię tego, żeby być sławnym,
robimy jakieś świństwa, nie wynika to z chęci bycia sławnym, ale z tego,
jakimi ludźmi jesteśmy.
Najlepiej gdy sława przychodzi z zewnątrz. Gdy spotykamy się
z uznaniem w Nowym Jorku czy Londynie, wtedy sława jest czymś wła-
ściwym. Ale jeśli wśród ludzi, którzy męczą się i trudzą w codziennym
życiu, ktoś zacznie się wyróżniać, od razu usłyszy: chcesz się pokazać,
być kimś lepszym, kimś sławnym. Czy to nie jest chore?
Sława niejedno ma imię. Czasem ludzie popełniają wiele głupstw,
byle tylko było o nich głośno. Na tym polega bycie celebrytą. Sława nie
jest taka zła, jak może się wydawać, ale jeśli ktoś zaczyna się wyróżniać,
inni chcą go ściągnąć do własnego poziomu. Częścią naszej drogi, i to
na samym początku, jest pokonywanie takiego oporu otoczenia. Nie
trzeba bać się opinii, że to, czym chcemy się zająć, jest złe, bo wynika
z potrzeby ludzkiego uznania.
Ja miałem na początku o tyle łatwiej, bo nie było dużej konkurencji.
Trudno było o głosy zawiści albo nieprzychylne oceny, bo niewielu
ludzi miało coś do powiedzenia o wyprawach polarnych. Jeśli znaj-
dujemy się w środowisku, w którym inni ludzie podejmują się podob-
nych zadań, o wiele bardziej prawdopodobne jest to, że spotkamy się
z krytyką, czasem bardzo ostrą. W takich sytuacjach musimy liczyć
się z dużym oporem społeczeństwa. Musimy nabyć odporności, by się
temu nie poddać.
Czy odstąpiłeś kiedyś od pomysłu, bo spotkałeś się z zarzutem, że chcesz
pokazać, że jesteś lepszy?
walkmanem przez
lodową pustynię
Trzeba szukać nie informacji, ale wiedzy.
Rytm, w jakim odbywała się moja wędrówka przed dojściem na bie-
gun południowy, pozwolił poznać stan głębokiej harmonii. Ktoś może
powiedzieć: łatwo ci mówić, żyłeś w rzeczywistości, w której nie było
niczego innego do roboty poza najprostszymi czynnościami, tym że
się idzie, odżywia i śpi. W normalnym świecie, w którym musimy
zajmować się mnóstwem spraw, nie jest to takie proste. Tak, ale idąc
na biegun również mogłem słuchać walkmana. Na Antarktydzie mia-
łem, można by rzec, sterylne warunki, ale i w normalnym świecie
możemy próbować ograniczać hałas i informacyjny szum, w jakim
żyjemy. Dobór informacji to tylko kwestia wewnętrznej dyscypliny. Ja
pozbyłem się z domu telewizora. I problem oglądania go, czy to jest
mi potrzebne, czy nie, sam się rozwiązał. Nie ma tematu. Póki miałem
telewizor, machinalnie włączałem go i potem przez godzinę czy dwie
oglądałem różne programy, bo zawsze znalazło się coś interesującego.
Przyłapuję się teraz na tym, że gdy robię zakupy w jakimś centrum
handlowym i mijam sklep ze sprzętem RTV, w którym migają dziesiątki
ekranów, przystaję i zaczynam oglądać film. Tak jakby organizm zapa-
miętał, że kiedyś aplikowałem mu codziennie sporą dawkę obrazków,
i natychmiast zaczyna się tego domagać. W domu, odkąd pozbyłem
się telewizora, problem nie istnieje.
Gorzej, jeśli nie odcinamy się od źródeł informacji, wtedy musimy
oprzeć się na wewnętrznej dyscyplinie. Oczywiście, we współczesnym
skomplikowanym świecie jest nam potrzebny stały dopływ nowych
danych. Potrzebujemy ich, to prawda, ale potrzebujemy informacji
selektywnie dobranych. W ogólnodostępnych mediach przydatnej
107
wiedzy jest, wbrew pozorom, wcale nie tak wiele. Zwykle są nam
potrzebne precyzyjne informacje na konkretny temat, lepiej zdobywać
je ze specjalistycznych źródeł. Moim zdaniem większość informacji
przekazywanych przez media jest bezużyteczna.
Przez trzy miesiące mojej wyprawy na biegun południowy byłem
odcięty od wszystkiego: telewizji, Internetu, gazet. Po powrocie uderzyło
mnie, że dosłownie po pięciu minutach byłem już z najważniejszymi
informacjami na bieżąco. Zdarzyło się w tym czasie kilka ważkich
spraw, parę faktów, o których informacje stale się powtarzały, dzięki
czemu szybko mogłem zorientować się w ich wadze. A reszta faktów
jakby nie istniała. Nie musiałem odtwarzać ich sobie, zbierać na ich
temat informacji by wiedzieć, co się działo. Ten schemat powtarzał się
w czasie każdej mojej wyprawy. Dlatego uważam, że 99 procent infor-
macji, którymi zaprzątamy sobie codziennie głowę, nie ma większego
znaczenia. Kiedy przeglądam Internet czy śledzę program telewizyjny,
po krótszym czy dłuższym czasie dociera do mnie, że to marnowanie
czasu. Informacje w mediach są wytwarzane w takiej masie po to tylko,
żeby przyciągnąć moją uwagę, a gdy już coś mnie wciągnie, można
puścić mi reklamę. To narasta. Moderatorzy stron internetowych starają
się dzięki mylącym zapowiedziom informacji podkręcać ich wartość.
Klikamy na link, a wtedy okazuje się, że tam głębiej nic nie ma, że to
wydmuszka albo jakieś bzdury. Logika komunikowania się w mediach,
przekazywania informacji, podporządkowana jest obecnie jednemu
celowi - zarabianiu pieniędzy.
Dlatego przestałem szukać w mediach ważnych informacji. Wyszu-
kuję tylko takie, które mogą być narzędziem przydatnym w podejmo-
waniu decyzji, w działaniu, na przykład w biznesie. I coraz częściej szu-
kam ich raczej w książkach, a jeśli w Internecie, to w specjalistycznych
portalach. Oczywiście, trzeba spojrzeć na to, co dzieje się w mediach,
przeczytać gazetę czy zajrzeć do Internetu, ale śledzenie na bieżąco
przepływających przez nie wiadomości to strata czasu. Może się to na
początku wydawać trudne, bo przyzwyczailiśmy się do takiej stymu-
lacji, nowych bodźców, ale przekonałem się, że można bez tego żyć.
Nadal przeglądam gazety czy wchodzę do Internetu, ale staram się to
108
ograniczać. Kilkanaście lat temu wiedzę o świecie w dużym stopniu
czerpałem z prasy. Teraz czerpię ją głównie z książek, autorefleksji,
rozmów z ludźmi.
Tylko niewielka część przyswajanych informacji jest nam niezbędna
do życia. Wiele z nich służy temu, by podtrzymywać nasz umysł w sta-
nie ciągłej gotowości po to, żeby w następnym dniu czerpać nową
wiedzę, potem w następnym i następnym, i tak dalej. Tymczasem, aby
dobrze działać, trzeba oddzielać wiedzę potrzebną od niepotrzebnej.
Jesteśmy przekonani, że czym więcej wiemy, tym lepiej będziemy poru-
szać się w skomplikowanym świecie. To prawda, ale pozostaje pytanie,
skąd tę przydatną wiedzę czerpać, żeby było to najbardziej efektywne.
Wiedzę, a nie same informacje.
Wiedza jest czymś, co pozwala rozumieć fragment świata. Pomaga
w zarządzaniu nim, ale przede wszystkim w rozumieniu. Informacje
medialne na ogół nie mają wpływu na tak rozumianą wiedzę, dlatego
wcale nie pomagają nam w tym, by się sprawniej w świecie poruszać.
Są tylko informacyjnym szumem. Opisują jakieś fakty, ale ich pozna-
wanie nie powoduje, że lepiej rozumiemy świat.
Mogę zdobyć wiele informacji na temat mojego pokoju. Sprawdzić
z jakiego materiału zostały wykonane meble czy inne elementy wypo-
sażenia, a nawet zbadać skład chemiczny tych materiałów. Tylko czy
będę z tego korzystał? Pozornie mój zasób informacji bardzo by się
poszerzył, ale nie spowodowałoby to przyrostu wiedzy rozumianej jako
umiejętność poruszania się w świecie. O wiele lepiej poruszałbym się
po swoim pokoju, gdybym ten czas przeznaczył na zdobywanie innego
rodzaju wiadomości, na przykład z ergonomii.
Trzeba zatem szukać nie informacji, ale wiedzy. To jest właśnie cała
sztuka, jak oddzielić ziarno od plew. Przede wszystkim trzeba mieć
samoświadomość, wiedzieć, czego się potrzebuje, a co niepotrzebnie
zapełnia nam głowę.
W drodze na biegun południowy miałem ze sobą walkmana. Włą-
czyłem go sobie parę razy i było to wspaniałe doznanie, kiedy na środku
lodowej pustyni mogłem posłuchać Ennio Morricone albo naszej
Kory. Zabrałem ze sobą dwie czy trzy kasety. Ale gdybym słuchał ich
109
codziennie, coś bym stracił. To że słuchałem ich wybiórczo, wynikało
z tego, że nie zadbałem o odpowiedni zapas baterii; kto wie, gdybym
zabrał ich więcej, może słuchałbym muzyki na okrągło... Tylko że
mógłbym to robić nie ruszając się z domu, w o wiele wygodniejszych
warunkach. Gdybym słuchał muzyki na Antarktydzie, odciąłbym się od
tamtej rzeczywistości. Na pewno nie pojawiłyby się w głowie wszystkie
te myśli, którymi teraz się dzielę. Straciłbym całą warstwę refleksji, która
wtedy we mnie powstała. Nie obcowałbym z tamtą rzeczywistością, bo
obcowałbym z rzeczywistością muzyki.
Zamykając się w świecie Internetu czy telewizji, odcinamy się od
rzeczywistości, od tego, co dzieje się wokół nas i w nas samych. Żyjemy
tamtym stworzonym, wymyślonym światem. Nie ma w tym nic złego,
to także jakaś wartość pod warunkiem, że nie zagłuszamy w ten sposób
siebie. Dziś wiele osób żyje ze słuchawkami na uszach nie wiedząc, co
tracą. Możemy stać się cudzym klonem. Nie żyjemy rzeczywistością wła-
sną, tylko tą wytworzoną przez innych ludzi. Powtarzam, samo w sobie
nie jest to niczym złym, ale ważne są proporcje. Na przykładzie Antark-
tydy widać to z kliniczną czystością. Co mógłbym opowiedzieć o swojej
drodze na biegun, gdybym szedł z nieustannie włączonym walkmanem?
Słuchałem Ennio Morricone, bardzo przeżywałem jego muzykę i było
to wspaniałe. Ale czy coś jeszcze? W czasie przerw miałbym jakieś prze-
myślenia, ale wątpię, czy byłoby to związane z rzeczywistością, w której
się znajdowałem, i ze mną samym. Myślę też, że ciągłe słuchanie muzyki
miałoby negatywny wpływ na efektywność marszu. Motywacja pewnie
byłaby słabsza, byłbym rozproszony, mniej skupiony. Trzeba by zrobić eks-
peryment i przejść całą trasę ze słuchawkami, ale wydaje mi się, że wtedy
nie doszedłbym na biegun. Wydaje mi się, że gdybym całą trasę szedł
ze słuchawkami, odcięty od rzeczywistości, nie doszedłbym na biegun.
Wypisz dziesięć najważniejszych rzeczy, których się dzisiaj dowiedziałeś.
Teraz wykreśl te, które już jutro nie będą ci do niczego potrzebne. Coś
ci zostało? Wykreśl te, których nie będziesz potrzebował w przyszłym
tygodniu. Coś zostało? Wykreśl te, które nie przydadzą ci się do niczego
w przyszłym miesiącu. Coś ci zostało?
Cel, śmierć wyprawy
Cel znajduje się poza wyprawą. Owszem,
zawieszamy na nim cały kapitał doświadczenia,
ale tak naprawdę liczy się kapitał.
Wyprawa na biegun południowy skończyła się dla mnie, jeszcze zanim
doszedłem do celu. Charakterystyczne, że na kilka dni przed dotarciem
do bieguna przestałem prowadzić dziennik. A przecież pisanie było
dla mnie czymś ważnym, czułem, że dzieją się bardzo istotne sprawy
i chciałem je utrwalić. Tymczasem z samego bieguna nie mam żadnych
zapisków, moje dzienniki kończą się kilka dni wcześniej.
Oczywiście, biegun nie był bez znaczenia, był kropką nad i, osią-
gnięciem, które potwierdzało moje racje. Ale nie był częścią wyprawy,
znajdował się już poza nią. Dojściem na biegun była droga, można
powiedzieć, że każdy dzień po drodze był celem. Zrozumiałem to kilka-
dziesiąt kilometrów przed biegunem, ostatniego dnia, gdy już wiedzia-
łem, że biegun jest w zasięgu ręki. Tak naprawdę ten ostatni dzień był
dla mnie biegunem. Na biegunie południowym było mi nawet smutno,
że to już się kończy. Tak, byłem raczej smutny niż podekscytowany. To
paradoks, ale tak to wtedy odczuwałem.
Na pewnym etapie drogi dochodzi się do odkrycia, że zewnętrzne
potwierdzenie ma mniejszą wartość, niż osiągnięty przez nas stan
wewnętrzny. Inaczej - gdybyśmy mieli tylko zewnętrzne potwierdzenia,
gdybyśmy zaliczali tylko takie punkty jak biegun, bez prowadzącej do
nich drogi, wyprawy nie miałyby żadnego sensu. Oczywiście, osiągnię-
cia są ważne, to na nich możemy budować dalszą drogę, możemy też
dzięki nim dzielić się doświadczeniem. Ludzie postrzegają nas jednak
głównie przez pryzmat sukcesów. Gdy ktoś osiąga cele, wtedy jego
doświadczenie staje się ważne. Jeżeli mu się nie udaje, raczej musi się
z tego tłumaczyć i wtedy rzadko jest wysłuchiwany.
111
Gdybym nie doszedł na bieguny, to pewnie niewiele osób, które
przychodzą na spotkania ze mną, chciałoby mnie wysłuchiwać. Dzie-
lenie się moimi doświadczeniami, to że mogę w ten sposób coś z siebie
dać, ma dla mnie niesamowitą wartość. Gdy słyszę, że moje doświad-
czenie zainspirowało kogoś do działań, że ten ktoś przekroczył swoje
bariery, zrobił coś z własnym życiem, są to dla mnie zdarzenia bezcenne.
Bieguny mają dla mnie dzisiaj znaczenie właśnie w tym wymiarze. Same
w sobie nie mają treści.
Jako dzieci marzymy, żeby stać się bohaterami, zdobywać nieznane
światy. Te dziecięce marzenia w moim życiu w jakimś stopniu się speł-
niły. Zostałem „bohaterem", przynajmniej w świadomości części ludzi,
człowiekiem, który zdobył dla Polski dwa bieguny w jednym roku.
Nie jest oczywiście tak pięknie, że wszyscy mnie lubią, ale większość
ludzi identyfikuje się z ideą zdobywania biegunów, przekraczania
swoich barier i ograniczeń. W tych ludziach może wyzwalać się jakaś
pozytywna energia. Niezwykle to cenię. Przed wyprawami miałem
oczywiście wielu przyjaciół i znajomych, ale na tym się to kończyło.
W tej chwili znajomymi jest dla mnie połowa mieszkańców Polski.
Z każdym mogę rozmawiać jakbyśmy się już kiedyś poznali. To jest
różnica. Bieguny są dla mnie ważniejsze jako przestrzeń kontaktów
z ludźmi niż jako fundament mojej popularności czy forma zaspoka-
jania ambicji.
Co zyskalibyśmy, gdybyśmy odnosili tylko zewnętrzne sukcesy nie
ucząc się niczego po drodze, co by nam to dało? Ludzie często dążą do
sukcesu za wszelką cenę, uciekając się do podstępu, kłamstwa. Oba-
wiam się, że sukces podszyty złymi uczynkami może bardziej boleć
niż rozgrzewać. Mimo że osiąga się sukcesy zewnętrzne, wewnętrznie
okazuje się to destrukcyjne. W tym sensie droga jest może nawet waż-
niejsza niż ostateczny sukces. Nastawienie na sam cel, bez oglądania się
na cokolwiek, powoduje, że wszystko podporządkowujemy sukcesowi
nie licząc się nie tylko z innymi ludźmi, ale także z samym sobą, ze
swoimi wartościami. Krzywdzenie innych może być krzywdzeniem
siebie, a maszerowanie od sukcesu do sukcesu może być drogą od
porażki do porażki.
112
Myślę, że jeśli moje bieguny mogły spowodować coś dobrego w ży-
ciu innych ludzi, było to możliwe tylko dlatego że osiągnąłem je czy-
stymi metodami. Być może z tego powodu przywiązuję wagę do drogi,
a nie do samego sukcesu. Tylko wtedy bieguny mogą promieniować na
innych. W przeciwnym razie jakie znaczenie miałoby to, że ktoś stanął
na czubku ziemi? Po to, żeby pomóc Jaśkowi Meli, żeby dotknąć tych
spraw - pomocy drugiemu człowiekowi, przełamania barier - mu-
sieliśmy pójść bardzo daleko. A chodziło o dojście do czegoś, co tak
naprawdę jest w każdym z nas, bo to przede wszystkim w nas istnieją
bariery i ograniczenia. Celem były rzeczy bardzo bliskie, a jednak
żeby je zmienić, musieliśmy pójść najdalej jak tylko można na Ziemi.
Ale żeby to było przekonywające dla ludzi, żeby mogło pociągać jako
przykład, po to żeby ktoś mógł sobie pomyśleć: nie muszę żyć jak do-
tychczas, musiało być osiągnięte fair.
Bieguny pełne są paradoksów. Po to żeby być bliżej ludzi, żeby
połowa mieszkańców Polski stała się moimi znajomymi, musiałem
przejść tę drogę sam. Dzięki temu uzbierałem kapitał doświadczeń,
którym mogę dzielić się z innymi. To doświadczenia, a nie same bieguny,
są moimi sukcesami, moimi osiągnięciami. Ktoś pokazał mi niedawno
ofertę wykładów prowadzonych przez „pierwszego człowieka na świecie,
który dotarł do niezwykłych miejsc". Przy okazji dowiedziałem się, że
ktoś taki istnieje... Obawiam się, że ten podróżnik dotarł do tych miejsc
na skróty, powierzchownie, w każdym razie nie przebył drogi, tylko
osiągnął cel. I pozostaje kimś nieznanym, chociaż osiągnął więcej niż
ja. Jego przykład nie rezonuje, bo ludzie są wyczuleni na autentyczność
podobnych osiągnięć.
Same cele są puste. Cel znajduje się poza wyprawą. Owszem, zawie-
szamy na nim cały kapitał doświadczenia, ale tak naprawdę liczy się
kapitał. W zasadzie cel jest śmiercią wyprawy. Ludzie nie zdają sobie
z tego sprawy, wydaje im się, że cel jest najważniejszy, bo oświetla
całą drogę, jest jej metaforą. Według mnie cel sam w sobie nie jest
ważny. Jeżeli nie patrzymy na drogę prowadzącą do sukcesu, możemy
nie dostrzec, że stał się on naszą porażką. Czy nie o tym opowiada
wiele bajek? Ich bohaterowie dochodzą do celu i nagle okazuje się, że
113
najważniejsza była droga, że kogoś na niej spotkali. Kiedy zacząłem
odczytywać bajki przez pryzmat własnych doświadczeń, odkrywałem
ten schemat w wielu historiach.
Liczy się droga, a nie cel. Nieraz sam cel może nas nawet rozczaro-
wać, ale jeśli po drodze ulitowaliśmy się nad jakimś żebrakiem, komuś
podaliśmy rękę, na sam koniec to właśnie okazuje się ważne. Dlatego
lepiej rozglądać się po drodze niż tylko wyglądać punktu dojścia, bo
możemy nie spotkać przyszłej żony albo przyjaciela... A nawet jeśli i tak
nie spotkamy, przynajmniej przeżyjemy coś interesującego. Pamiętam,
usłyszałem kiedyś od Jurka Surdela, który kręcił filmy dokumentalne
o moich wyprawach, że jego najlepsze filmy powstały o porażkach, że
to najlepszy temat. Paradoksalnie dobrze przeżyta porażka czy dobra
droga, która kończy się porażką, jest czasami większym kapitałem niż
bezrefleksyjny i przez to pusty sukces. Z historii wypraw polarnych
ludzi bardziej fascynuje historia Scotta, który zginął wracając z wyprawy
na biegun południowy, niż Amundsena, który miał wszystko perfekcyj-
nie zaplanowane i nie tylko doszedł na biegun, ale i z niego powrócił.
Jednak to Scott do dzisiaj rozpala wyobraźnię ludzi, choć uważam, że
Amundsen jest równie ważny i jego historia jest tak samo fascynująca.
Ludzi przyciąga raczej Scott, jego namiętności, śmierć, śmierć przyja-
ciół, słowa zapisane w dzienniku, wszystko to interesuje bardziej niż
cel, który został osiągnięty przez Amundsena.
Nie osiągnąłeś zamierzonego celu, ale wiele się przy tej okazji nauczyłeś.
Potrafisz zobaczyć w tym własny sukces?
Wygrywa tylko
pierwsze miejsce
Gdy ludzie wycofują się z projektu, tłumaczą,
że to nie najważniejsze, mają pracę, muszą
coś jeszcze zrobić. W takich momentach
uwidacznia się prawdziwa hierarchia wartości.
W życiu musimy zajmować się wieloma rzeczami jednocześnie. Nigdy
nie jest tak dobrze, że mamy swój biegun i możemy wszystko pod-
porządkować przygotowaniom do jego zdobycia. Zawsze możemy
odpowiednio określić nasze priorytety. Zaczynamy dzień od myśli
o tym, że biegun jest przed nami i na tym się koncentrujemy. Również
w drodze na biegun nie jesteśmy w stanie myśleć tylko o marszrucie,
ale i wówczas możemy w zły albo dobry sposób ustalać priorytety.
Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że chociaż poświęcamy cały
swój czas osiągnięciu celu, wewnątrz mamy inne priorytety i odmienne
cele są dla nas ważne. Jeżeli zatem mamy zamiar osiągnąć duże cele, nie
musimy poświęcać im całego czasu. Nie tylko nie musimy, ale także
nie możemy, bo mamy rodzinę, pracę, inne zobowiązania. Ważniejsza
jest wewnętrzna hierarchia, realny porządek wartości. Jeżeli to, co jest
naszym biegunem, jest równoważne wielu innym celom albo nawet
umieszczamy go poniżej, nawet gdybyśmy poświęcali mu 80 procent
czasu, nasze myśli będą błądzić gdzie indziej. Będziemy opowiadali, że
musimy dojść, zdobyć, przygotować się, ale nie ruszymy z miejsca albo
zrezygnujemy pod pierwszym lepszym pretekstem.
Dzięki czemu moim realnym, a nie wydumanym priorytetem stał
się biegun, nie tylko zewnętrznie, w deklaracjach i nawet w czynach,
ale w konsekwentnym dążeniu do niego? Ja swoim biegunem żyłem
wewnętrznie. Wcale nie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę,
116
bo rzeczywistość zmuszała do tego, by zajmować się także innymi
problemami. Wewnątrz mnie biegun zajmował stale pierwsze miejsce.
Ci, którzy w trakcie pierwszych spotkań przed wyprawą na biegun
północny deklarowali, że chcieliby na ten biegun dojść, że to jest naj-
ważniejsze i zrobią wszystko, by biegun osiągnąć, wewnętrznie, obawiam
się, zajmowali się raczej tym, że muszą jeszcze zbudować dom albo zro-
bić remont, zadbać o pracę i tak dalej. To wszystko jest ważne, ale co jest
dla nas najważniejsze? Budowanie hierarchii priorytetów to także umie-
jętność rezygnacji z tych innych spraw. Kiedy nie potrafimy tego zrobić,
jesteśmy rozproszeni i nie odnajdujemy swojego kierunku na północ.
Dzieje się to częściowo poza naszą świadomością. Czymś bardzo
ważnym w procesie dochodzenia na biegun jest refleksja wewnętrzna,
a nie tylko życie światem zewnętrznym, nawet jeśli ten zewnętrzny
świat jest przygotowaniem do wyprawy. Warto najpierw zastanowić się,
czy rzeczywiście biegun jest dla mnie tak ważny, czy to naprawdę mój
priorytet. Zewnętrznie wszystko może być pozornie dobrze poukła-
dane. Wstajemy rano, potem trening, praca nad sprzętem itd. Wszystko
się zgadza, naszym priorytetem jest biegun, ale — może wcale tak nie
jest. Często okazuje się to w momencie podjęcia ostatecznej decyzji
o wyruszeniu. Ci, którzy wycofali się w pewnym momencie z wyprawy
na biegun północny, najwidoczniej mieli inne wewnętrzne priorytety.
To nie był ich biegun, pierwszoplanowy cel. Charakterystyczne, że gdy
ludzie wycofują się z projektu, tłumaczą, że to nie najważniejsze, mają
pracę, muszą coś jeszcze zrobić. W takich momentach uwidacznia się
prawdziwa hierarchia wartości.
W drodze na biegun północny spotkaliśmy z Wojtkiem Moskalem
Oaga MacKenziego, komandosa SAS. Zostało mi w pamięci, że w czasie
naszej rozmowy wiele opowiadał o dziewczynie, do której chce wrócić,
o tym, że mają syna, którego chciałby wychować. W parę dni później
zrezygnował. Dlaczego? Jego myśli były gdzie indziej, jego cel był inny.
Może narzucił sobie wyprawę na biegun, być może narzucił mu ją ktoś
inny, nie był to cel zgodny z jego wewnętrznymi priorytetami. Jak się
okazuje, wewnętrzne i zewnętrzne priorytety mogą się wykluczać. Jeśli
je mylimy, łatwo możemy narobić sobie problemów.
117
Gdy doszedłem na biegun południowy, był tam już Borge Ousland,
mój przyjaciel polarnik, który chciał przejść trawersem Antarktydę.
Samolot, który zabrał mnie z bieguna, zabrał także Borge'a. Miał odmro-
żenia, wdało się nawet zakażenie, potrzebował pomocy lekarskiej, dla-
tego przerwał swój trawers. Ja, gdy już dochodziłem do bieguna, miałem
poczucie, że można iść dalej, poza biegun, bo przecież nie cel jest ważny,
tylko droga. Ale wtedy nie było to możliwe, byłem zbyt zmęczony po
zdobyciu dwóch biegunów w jednym roku. Niemniej podobna myśl
urodziła się w głowie. Tylko że tym razem wyglądało to inaczej niż
wtedy, gdy w drodze na biegun północny zacząłem myśleć o biegunie
południowym. Dopiero gdy doszedłem do bieguna południowego,
pomyślałem: szkoda, że nie zabrałem więcej jedzenia, mógłbym pójść
dalej, przejść Antarktydę. Wtedy zacząłem myśleć o trawersie Antark-
tydy. Na pewno nie było to moim priorytetem, tak jak zdobycie bieguna
północnego, gdy zaraz po powrocie zacząłem przygotowania do następ-
nej wyprawy. Powiedziałbym raczej, że byłem napełniony biegunami,
może trochę jak Wojtek Moskal, który mówił po zdobyciu bieguna
północnego, że był wtedy „pełen'. Ja czułem się spełniony na biegunie
południowym, dzięki temu wszystkiemu, co przeżyłem po drodze.
Spotkałem wtedy w bazie Patriot Hills Roba Halla, Nowozeland-
czyka, który kilka razy był już na Mount Everest. Zaproponował mi,
żebym zdobył trzeci biegun w tym samym roku, czyli wybrał się wraz
z nim na najwyższą górę świata. Podszedłem do tego bez entuzjazmu.
Pomyślałem, że rzeczywiście byłoby ciekawie, ale nie był to jednak mój
biegun. Parę miesięcy później otrzymałem ponownie tę propozycję.
Wybrałem się w lutym do Norwegii, tam spotkałem polarnika Erlinga
Kaggego, był na obu biegunach i także z Robem Hallem na Evereś-
cie. Kagge również podsuwał mi pomysł, żeby pójść w tym samym roku
jeszcze na Mount Everest z Robem Hallem, bo to najbardziej profesjo-
nalny przewodnik kierujący biurem, które miało najwięcej sukcesów
we wprowadzaniu ludzi na Mount Everest. Jakoś nie ciągnęła mnie ta
myśl, odmówiłem.
Na wiosnę przyszła do kraju wiadomość, że Rob Hall zginął w trak-
cie wyprawy na Mount Everest z dużą częścią jej uczestników. To był
119
dla mnie wstrząs. Byłem w pracy, gdy dowiedziałem się, że doszło do
tragedii na Mount Evereście. Na początku nie skojarzyłem tego z Robem
Hallem, usłyszałem tylko tyle, że zginęło wielu ludzi. Potem okazało się,
że spotkało to tę wyprawę, w której miałem uczestniczyć...
Nie mogę powiedzieć, żebym w ogóle o zdobyciu „trzeciego bieguna"
wtedy nie myślał. Dyskutowałem o tym projekcie z paroma przyja-
ciółmi, także z telewizją. Coś mnie kusiło. Jurkowi Surdelowi, który
uczestniczył w wyprawie na Mount Everest jako filmowiec, mówiłem
nawet, że chciałbym wejść na Mount Everest samotnie, taka rozmowa
odbyła się jeszcze przed wyprawą na biegun północny. Temat pojawił
się, w pewnym momencie byłem nawet krok od podjęcia decyzji. Gdy-
bym rzeczywiście tego chciał, dopiąłbym celu. Widocznie chciałem tego
częściowo i to być może mnie ocaliło. Ocaliło mnie też poczucie braku
życia rodzinnego. Ale najważniejszą przeszkodą było to, że trudno mi
było utożsamić się z projektem trzech biegunów w jednym roku. Czu-
łem, że to nie była moja bajka, że cel był bardziej zewnętrzny niż moje
wewnętrzne pragnienie. Gdybym tych dwóch rzeczy instynktownie nie
rozróżniał, może wybrałbym się z Robem Hallem na Mount Everest...
Ostatecznie wybrałem się na wyprawę „Solo Transantarctica".
W czerwcu Borge Ousland przyjechał do Polski, byliśmy na Mazurach
razem z jego synem, ale wtedy jeszcze nie zdecydowałem o samot-
nym przejściu trawersem Antarktydy. Coraz bardziej doskwierała mi
pustka wieczornych powrotów do domu. Pojawił się żal, że życie tutaj
nie jest tak intensywne, tak pełne jak tam. W świecie polarnym życie
było wypełnione przez 24 godziny na dobę. Tutaj wieczorami byłem
sam, coraz bardziej czegoś mi brakowało. Myśl o trawersie Antarktydy
pojawiała się w tym wszystkim coraz wyraźniej, ale nie jako cel, który
wynikał z dynamiki drogi. Miało się to wydarzyć na zasadzie — niech
jeszcze raz będzie dobrze. Nie było to moim głębokim, wewnętrz-
nym celem, bardziej czymś zewnętrznym. Pewną rolę odgrywały też
oczekiwania wielu znajomych osób, że będzie jakiś następny biegun,
następna wyprawa. Odpowiedź na oczekiwania ludzi, ich dyskretna
presja, że będzie jakiś ciąg dalszy, to także zewnętrzne motywy. Do
tego doszła świadomość, że Borge nie przeszedł trasy i pozostaje ona
120
do zdobycia. Aż w pewnym momencie kliknęło: trawers Antarktydy.
To pamiętam dokładnie, takie kliknięcie, że przecież jest jeszcze
trawers Antarktydy. Wynikało to bardziej z pustki po biegunach
i z pragnienia, żeby powtórzyły się emocje z przeszłości. Jak w wierszu
W H. Audena: „If equal affection cannot be, let the more loving one be
nie'. Jeżeli nie może przyjść podobne przeżycie, powtórzmy to samo.
Inny zatem był drive projektu „Solo Transantarctica". Grenlandia
i biegun południowy były wielkimi wyprawami, a biegun południowy
był ich dokończeniem, postawieniem kropki nad i, wypełnieniem
przestrzeni. Całość została osiągnięta, są przecież tylko dwa bieguny...
W „Solo Transantarctica" chodziło tylko o powtórkę na dwa razy dłuż-
szej trasie. Brak życia rodzinnego, rozczarowanie tym, że nie znalazłem
drugiej połowy sprawiły, że drugą połową stała się dla mnie Antarktyda.
Skoro Borge nie doszedł, Mount Everest nie stał się rzeczywistością.
Pojawiła się pustka, na którą odpowiedzią był projekt „Solo Trans-
antarctica: Niedokończona wyprawa.
Dokończ zdanie: Najbardziej bym chciał
A teraz dokończ zdanie: A tak naprawdę najbardziej bym chciał
Czy drugie zdanie różni się czymś od pierwszego?
Smak porażki
Jeśli dążymy do rywalizacji dla rywalizacji,
do wygrywania za wszelką cenę, wtedy
celem jest nie meta, nie to co się na niej
znajduje, tylko bycie pierwszym.
Brak prawdziwej, głębokiej motywacji był na pewno jedną z przyczyn,
dla których moje przygotowania przed „Solo Transantarctica" nie były
tak dokładne jak w poprzednich wyprawach. Pojawiło się też zdradliwe
poczucie rutyny. Byłem już przecież na biegunie południowym, teraz
będzie tylko łatwiej. Zapomniałem, że w tak trudnych projektach
wszystkie etapy przygotowań trzeba przejść od początku. Nie można
sobie powiedzieć: jestem dalej niż poprzednio, mam do zrobienia
tylko parę dodatkowych rzeczy. Trzeba znów przejść całą listę, punkt
po punkcie i niczego nie pomijać.
Ponieważ motywy mojej wyprawy były bardziej zewnętrzne niż
wewnętrzne, bardziej powierzchownie traktowałem cały projekt. O nie-
powodzeniu zdecydował już pierwszy etap przygotowań, który był
niedokładny, niestaranny. Np. nauka posługiwania się parasailem, czyli
specjalnym skrzydłem, wykorzystywanym jak żagiel, co wówczas było
całkowitą nowością. Parasaila używałem tylko przez chwilę w czasie
treningu na Płaskowyżu Hardangervidda. Czasem coś wydaje się tak
proste jak rozpalanie prymusa, ale to wrażenie bierze się tylko stąd, że
czegoś nie poznaliśmy od podszewki. Skoro jednak wydaje nam się
to proste, nie przywiązujemy do tego wagi. To był kluczowy moment.
Fakt, że nie nabrałem wystarczającej wprawy w posługiwaniu się para-
sailem, spowodował późniejszą lawinę zdarzeń, gdy już znalazłem się
na trasie. Nieopanowanie jednej drobnej czynności, która tylko wydaje
się drobna, uruchamia lawinę i jest powodem porażki. Zdawałoby się,
że znajdowałem się w tej samej przestrzeni, tyle że trasa była dłuższa.
122
Otóż nie. Czymś całkowicie nowym był niewystarczająco przećwiczony
element. To wystarczyło, by doprowadzić do katastrofy.
Umniejszyłem także znaczenie kilku innych elementów. W cza-
sie wyprawy na biegun północny i południowy zakładałem goreteks,
wodoodporną i oddychającą tkaninę, która bardzo dobrze chroniła
mnie przed zimnem. Przez wyprawą „Solo Transantarctica" chciałem
wszystko zoptymalizować. Zabrałem zatem lżejszą impregnowaną
bawełnę, która okazała się przewiewniejsza. Wyobrażałem sobie, że
będzie dobrze chroniła przed wiatrem i przepuszczała na zewnątrz parę
wodną z potu, ale kompletnie się to nie sprawdziło. Te błędy wynikały
z powierzchownego potraktowania Antarktydy, o której myślałem, że
znam ją jak własną kieszeń. Okazało się jednak, że wszystko co powta-
rzamy, powinniśmy robić tak, jakbyśmy robili to po raz pierwszy.
Nowością był wówczas udział w rywalizacji, bo w tym samym czasie
trzy inne wyprawy próbowały przejść w poprzek Antarktydę, czego
przed nimi nikt jeszcze nie dokonał. To nie tak, żeby rywalizacja była
moim priorytetem czy napędem. Starałem się raczej uciec od myśli
o wyścigu, bo działała na mnie negatywnie. Chcąc nie chcąc rywalizo-
wałem, bo szliśmy w tym samym czasie, jednak w mojej świadomości
celem było dojście na drugą stronę Antarktydy, a nie znalezienie się
tam przed innymi. Był w tym element rywalizacji z samym sobą, a nie
z ludźmi. Wyzwaniem była Antarktyda, a nie współzawodnictwo. Gdy-
bym przeszedł Antarktydę jako drugi czy trzeci, byłoby to dla mnie
równie ważne. Ale potrafię wyobrazić sobie ludzi, którzy rywalizację
będą umieszczać na pierwszym miejscu. W mojej hierarchii pierwsza
była Antarktyda, potem sprawy odbioru wyprawy w Polsce, dalej pro-
gram edukacyjny, a dopiero później rywalizacja. Gdyby to ona była
moim priorytetem, może nawet lepiej przygotowałbym się do wyprawy.
Pamiętam zabawne sytuacje jeszcze przed marszem z Punta Arenas
w Chile, gdzie spotkałem się z moim przyjacielem Borgem Ouslandem,
który również postanowił przejść trawers Antarktydy. Musieliśmy uwa-
żać, co sobie mówimy. Kjell Ove, fotograf, który był razem z Borge, gdy
przychodziliśmy z Wojtkiem Ostrowskim do ich hotelu, zawsze krzyczał
na nasz widok: Borge, Polakkene, Polacy idą! I chowali do łazienki cały
123
sprzęt, żebyśmy go nie podejrzeli. Ja własnego sprzętu przed nimi nie
chowałem, ale element rywalizacji na pewno istniał.
Czy rywalizacja to dobry drive? Zależy od osoby. Może być nie naj-
gorszym napędem, ale ważne, jakie owoce przynosi. Sam rywalizowałem
od dziecka. W szkole podstawowej brałem udział we wszystkich możli-
wych olimpiadach i konkursach. Od czasu do czasu jeździłem na jakieś
eliminacje i wygrywałem w nich. Kiedyś rozgrywano w Połczynie kon-
kurs brydża sportowego, a mój wujek znał reguły gry. Konkurs rozpoczy-
nał się o godzinie 16, a ja o 15 pobiegłem do wujka z prośbą, żeby nauczył
mnie grać w brydża... Element rywalizacji był dla mnie ważny i bardzo
rozwijający. Dzięki temu, że uczestniczyłem w wielu różnych konkur-
sach, od szachowego do biegów sportowych, uczyłem się wielu rzeczy,
musiałem też czytać dużo książek. Z czasem mi przeszło, zwłaszcza gdy
wygrałem kilka olimpiad i konkursów. Przestało mnie to interesować,
za to zacząłem rywalizować z samym sobą. Skoro w czymś okazałem
się pierwszy, skoro już zdobyłem doświadczenie, kolejne zwycięstwa
w rywalizacjach tak bardzo mnie nie interesowały. Ale jeśli człowiek nie
spróbował rywalizacji, może być ona bardzo dobrym napędem, który
rozwija, uczy radzenia sobie z emocjami i zmusza do samodoskonalenia.
Jeśli dążymy do rywalizacji dla rywalizacji, do wygrywania za
wszelką cenę, wtedy celem jest nie meta, nie to co się na niej znajduje,
tylko bycie pierwszym. To ważna różnica. Kiedy uczestniczymy w sprin-
cie na sto metrów, celem jest nie dobiegnięcie do mety, bo każdy z nas
może pokonać podobny dystans, tylko bycie pierwszym. Celem staje
się nie dana wartość, tylko kolejność na mecie.
Są sportowcy, którzy rywalizują fair, i są tacy, którzy oszukują —
choćby cała sfera dopingu. Dotyczy to również wypraw polarnych
i w ogóle wszelkich wypraw. Mogę przejść drogę w czysty sposób,
a mogę ją też pokonać depcząc, oszukując, krzywdząc, także samego
siebie, a może nawet siebie najbardziej. Sama rywalizacja, dążenie do
bycia pierwszym, nie jest — wydaje mi się — niczym złym. Pytanie, jak
ten cel osiągamy.
Gdybym stanął do wyścigu o to, kto pierwszy w historii przejdzie
trawers Antarktydy, mogłoby to mieć pozytywny wpływ na wyprawę, bo
124
przygotowałbym się wówczas perfekcyjnie. Ale przygotowałem się nie-
dokładnie i to zdecydowało. Powodem mojej porażki było wewnętrzne
nastawienie, a nie podmuch wiatru, który pewnego dnia wyprawy tak
szarpnął parasailem, że przewrócił mnie na ziemię i ciągnął po niej,
sam nie wiem jak długi dystans, bo straciłem przytomność. Gdyby
nie ten podmuch, prawdopodobnie zdarzyłoby się coś innego, może
na przykład wychłodziłbym się dostając hipotermii lub wpadłbym do
szczeliny i znalazłbym się w jeszcze trudniejszym położeniu. Generalnie
nie radziłem sobie z sytuacją. Podobnie jak w domino, w którym jedna
kostka może przewrócić wszystkie pozostałe, zniszczyć cały układ. Nie
ma znaczenia, która to kostka, liczy się struktura całej sytuacji.
Często wskazujemy jako powód niepowodzenia temperaturę, nie-
sprzyjającą pogodę, warunki zewnętrzne, a tak naprawdę powody tkwią
w nas, okoliczności jedynie obnażają niewiedzę i nieprzygotowanie.
Dzisiaj potrafię zidentyfikować cztery moje błędy, które popełniłem.
Błędem podstawowym było skupienie się na wadze sprzętu i założenie,
że cały sprzęt powinien być za wszelką cenę jak najlżejszy. Nawet za cenę
jego podstawowych właściwości. Drugim był niedostateczny trening
posługiwania się parasailem, a trzecim — źle dobrana odzież, niby profe-
sjonalna, ale niesprawdzona w tych warunkach. Sprzęt trzeba sprawdzać
w warunkach w miarę możliwości zbliżonych do tych, w jakich rozgry-
wać się będzie wyprawa. Żeby było zabawniej, ubrania zostały wyko-
nane na moje zamówienie. To ja wymyśliłem impregnowaną bawełnę,
ponieważ skupiłem się tylko na jednym parametrze, wentylacji, a nie
przetestowałem tego rozwiązania w warunkach choćby zbliżonych do
tych, jakie panują na Antarktydzie. Czwartym błędem była pompowana
mata, wówczas absolutna nowość na rynku. We wcześniejszych wypra-
wach używałem zwykłych mat. Ta wydawała się bardziej komfortowa,
ale po miesiącu zaczęła się rozwarstwiać i powstała wielka gula, na któ-
rej nie mogłem spać. Z kolei gdy spuszczałem z niej powietrze, marzłem,
bo nie miałem innych mat i spałem praktycznie bezpośrednio na lodzie.
Zdobyta wiedza o Antarktydzie tak mnie wówczas wypełniała
i dawała takie poczucie pewności siebie, że wydawało mi się, iż w każ-
dym przypadku podejmuję właściwe decyzje optymalizując dobierany
125
sprzęt. A było dokładnie odwrotnie. Tych kilka pozornie drobnych
elementów zdecydowało o niepowodzeniu.
W ekstremalnych przedsięwzięciach nie ma znaczenia, czy popeł-
niliśmy drobny, czy poważny błąd. Musimy być skupieni na każdym
szczególe. Każdy z nich może okazać się wielki. Pozornie jeden element
sprzętu wydaje się ważny, a inny pozbawiony większego znaczenia.
W rzeczywistości każdy jest również istotny. Gdybym zabrał prymus,
który przestałby działać, musiałbym przerwać wyprawę natychmiast.
Wypadek z parasailem, złe ubranie i fatalna mata pozwoliły mimo
wszystko, dzięki sile woli, dojść do bieguna południowego, ale już nie
dalej. Byłem w stanie przejść tylko połowę dystansu. I tak dobrze, że
doszedłem do bieguna. Wielu ludzi wręcz odebrało jako sukces to, że
udało mi się pomimo wypadku do niego dotrzeć. Trzymałem się zasady,
którą wypracowaliśmy z Wojtkiem Moskalem jeszcze na Grenlandii:
dopóki jest jedzenie i paliwo, trzeba iść niezależnie od wszystkich
zewnętrznych i wewnętrznych okoliczności. No to szedłem.
Kto wie, być może byłem nawet w stanie przejść całą Antarktydę.
Po drodze do bieguna trochę się pozbierałem, organizm się zregene-
rował, na biegunie południowym miałem zapas żywności i paliwa na
55 dni. To wystarczyłoby, żeby przejść na drugą stronę kontynentu. Ale
na biegunie przyszedł kryzys woli, motywacji. Wielu ludzi tłumaczyło
mi, że cel został osiągnięty, że to już jest sukces. Drudzy mówili wprost,
że idąc dalej narażę życie innych ludzi, jeśli niezbędna okaże się akcja
ratownicza. Na jednej szali moje ambicje, a na drugiej życie innych
osób, które pewnie mają rodziny, dzieci... Dawka wstrzykniętych we
mnie informacji spowodowała zmianę priorytetów. Gdy dochodziłem
do bieguna, byłem pełen nadziei. Ale pobyt na biegunie, wśród ludzi ze
stacji, bardzo osłabił mnie psychicznie. To psychika, a nie spuchnięta
po wypadku noga, zadecydowała o przerwaniu wyprawy. Ci ludzie
troszczyli się o moje życie, sądzili, że jestem wyczerpany, więc aby
mnie zniechęcić, przesadnie opisywali złe warunki na Lodowcu Axel
Heiberg, snuli posępne wizje, żeby zniechęcić mnie do dalszej drogi.
Wiedzieli jak działać na moją psychikę, próbowali różnych sposobów.
Jedni chwalili, że już tyle osiągnąłem, że to heroizm dojść do bieguna
126
po takim wypadku, że w zasadzie nie mam po co iść dalej, bo niczego
więcej nie udowodnię. A drudzy zniechęcali i ostrzegali. Całkiem jak
dobry i zły policjant. I do tego jeszcze posługiwali się argumentem, że
przeze mnie mógłby ktoś zginąć. Dla człowieka, który był odizolowany
od ludzi przez prawie sześćdziesiąt dni, była to zabójcza mieszanka. Nie
poddałem się od razu, ruszyłem w dalszą trasę, ale w drodze dopadły
mnie wątpliwości. Okazałem się nieodporny na sugestie, z czym w prze-
szłości zawsze dawałem sobie radę. Gdybym nie zatrzymał się wtedy
na biegunie, nie spotkał ludzi, nie zaczął z nimi rozmawiać, wszystko
potoczyłoby się inaczej.
Ale czy coś zmieniłoby się w moim życiu, gdybym przeszedł wtedy
całą Antarktydę w poprzek? Niewiele. A może nawet wyszło mi to
na dobre. Ta pierwsza polarna porażka zatrzymała mnie w drodze
podbijania świata, drodze, która mogła zamienić się w autodestrukcję.
Już wtedy stawało się widoczne, że polarne wyprawy zaczynają być
powierzchowne, że nie chodzi w nich już o nic istotnego. Zdobywanie
świata po to, by komuś coś udowodnić to droga, na której trudno się
zatrzymać. Gdybym przeszedł wtedy Antarktydę, może następnym
celem byłby lot na Księżyc albo przynajmniej opuszczenie się na dno
Rowu Mariańskiego. Może zaraz po zakończeniu „Solo Transantarctica"
chciałbym wspiąć się na Mount Everest. Ten zimny prysznic zmusił
mnie do zatrzymania i zastanowienia się nad tym wszystkim.
Kiedy wyobrażam sobie życie polegające na nieustającym paśmie
sukcesów, zaczyna mi się wydawać, że dzieje się coś nierzeczywistego.
Poznałem smak porażki — chociaż w Polsce wyprawę otrąbiono jako
sukces, zostałem nawet uznany za trzeciego sportowca roku. Biegun
osłodził niepowodzenie, nie była to kompletna klapa, ale smak porażki
był wyczuwalny. Zmusiło mnie to do refleksji, dokąd prowadzi ta droga,
a także do przyjrzenia się innym ludziom. Zdałem sobie sprawę, że nie
warto za wszelką cenę dążyć do sukcesu. Kończy się to eskalacją celów,
a to w pewnym momencie staje się śmiertelnie niebezpieczne. Może
więc porażka uchroniła mnie przed śmiercią, a przynajmniej przed auto-
destrukcją. Stałbym się pewnie łowcą uganiającym się za coraz bardziej
spektakularnymi celami. A tak moje życie potoczyło się całkiem inaczej.
127
Po „Solo Transantarctica" poznałem Kasię, moją obecną żonę. Po
to, żeby odpocząć od wszystkiego, pojechałem na Rodos. I tam się
poznaliśmy. Taki był uboczny skutek mojego zatrzymania się w biegu.
Gdyby nie to, może w maju wybrałbym się na Mount Everest, a potem
odpoczywał gdzie indziej. Może w niebie...
Wyobraź sobie, że twoje życie staje się nieustającym pasmem narastają-
cych sukcesów. Co widzisz na końcu drogi?
Ziemia jest okrągła,
abieguny są dwa
Gdy w jakiejś dziedzinie osiągnęliśmy
wszystko, gdzie może kryć się coś więcej?
Ziemia ma tylko dwa bieguny. Jeśli było się na obu, można to potem
powtarzać, można jeszcze przejść trawers Antarktydy albo Arktyki,
zawsze znajdą się jakieś większe rzeczy do zrobienia, ale istnieje maksi-
mum, które można w danym momencie osiągnąć. Na przykład Edmund
Hillary wszedł na Mount Everest i było to wówczas szczytowym osią-
gnięciem himalaizmu. Potem ludzie wynaleźli inne rzeczy, takie jak
korona Himalajów, czyli czternaście ośmiotysięczników, trudniejsze
drogi, wejście zimowe, ale prędzej czy później pojawia się ten moment:
wszystko, co miałeś do zrobienia w danym miejscu, zostało zrobione.
A kiedy się coś powtarza, trudno o uczucie spełnienia.
Po zdobyciu obu biegunów rzeczywiście miałem poczucie, że osią-
gnąłem wszystko w dziedzinie wypraw polarnych. Następne wyzwa-
nia, pomijając wyprawę z Jaśkiem Melą, która była całkowicie inną
„dyscypliną", podejmowałem trochę na siłę. Szukałem następnych bie-
gunów, ale Ziemia tak już została skonstruowana, że istnieją jedynie
dwa. Wybrałem się na przykład na Mount Vinson, najwyższy szczyt
Antarktydy. W ten sposób spędziłem trzy sezony na tym kontynencie
w trzech kolejnych latach. Wejście na Mount Vinson polegało na szu-
kaniu tych samych doznań, tego samego uczucia odkrywania świata,
jakie daje Antarktyda.
Ludziom wydaje się, że świat polarny jest monotonny, pusty, jed-
nolicie biały, a to nieprawda. Antarktyda bardziej różni się od Arktyki
niż Wenecja od Nowego Jorku. Tak samo można powiedzieć, że te dwa
miasta niczym specjalnie się nie różnią, tu i tu mamy ulice, budynki,
129
ludzi, muzea. A to przecież różne światy. Każdy kilometr Arktyki jest
inny, tak jak inny jest każdy kilometr Antarktydy. Trzeba tylko opano-
wać język, który to dobrze opisuje. Ponieważ ludzie, gdy zaczyna padać
śnieg, raczej się od niego izolują, zamykają w domach, nie rozwijają
języka opisującego śnieg, to mają tylko jedno słowo na jego określenie.
Eskimosi mają ich około stu. Gdy język opisujący świat jest ubogi, także
świat wydaje się ubogi. Dla mnie odkrywanie Antarktydy było także
odkrywaniem języka, w którym mógłbym o niej opowiadać.
Wejście na Mount Vinson był próbą pogłębienia tych doświadczeń,
ale okazało się głównie naśladowaniem samego siebie. Głównie nie zna-
czy, że wyłącznie, czymś się jednak ta ekspedycja różniła. Do bazy pod
Mount Vinson dotarłem samotnie bardzo trudną drogą jako pierwszy
i chyba do tej pory jedyny człowiek. W świecie wypraw tak właśnie jest,
że jakieś przejście czy ściana mogą być o wiele większym wyzwaniem
niż zdobycie Mount Everestu. Mało kto o tym wie, że moje wejście na
Mount Vinson było chyba pierwszym i ostatnim dokonaniem tego typu.
Przeszedłem samotnie całą drogę od bazy Patriot Hills do podnóża
góry, a potem z Leszkiem Cichym i grupą polskich himalaistów na jej
szczyt. Wyprawy na Mount Vinson docierają do podnóża samolotem
i dopiero od tego miejsca zaczyna się ich marszruta. Ja przeszedłem
najpierw dwieście kilometrów. To droga najeżona lodowcami, gdzie
bardzo łatwo można zginąć. Do dzisiaj, gdy samoloty przelatują nad
tym terenem, przewodnicy opowiadają, że był taki Polak, który tę drogę
przeszedł samotnie. Wiem to, bo sam się z podobną opowieścią spo-
tkałem. Kiedy dotarliśmy z Jaśkiem Melą do bieguna południowego,
jakiś przewodnik powiedział nam, że biegun to nic takiego, bo kiedyś
pewien Polak przeszedł samotnie na Mount Vinson przez lodowce, to
dopiero osiągnięcie. Ta droga rzeczywiście robi wrażenie. Wybrałem
ją, bo chciałem utrudnić sobie zadanie, nie do końca wiedząc, na co
się porywam. Powiedziałem sobie: co to dla mnie dwieście czy trzysta
kilometrów, to przyjemny spacer, wyruszę w święta Bożego Narodzenia
i dojdę do Mount Vinson na Sylwestra. Znów zapomniałem, jak trudne
jest na Antarktydzie przejście każdego kilometra. Na początku było
nawet przyjemnie, ale potem zaczął się horror. Najgorsze były szczeliny,
130
po których przechodziłem intuicyjnie po śnieżnych mostach. Nigdy
nie wiedziałem, czy się pode mną nie załamią. Szczeliny były szerokie
na dwadzieścia — trzydzieści metrów. Dzisiaj myślę, że to był obłęd, że
w ogóle na nie wchodziłem, a przeszedłem ich dziesiątki, jeśli nie setki.
Z czasem nawet się do tego przyzwyczaiłem, tak jak w drodze na biegun
północny przyzwyczaiłem się do chodzenia po cieniutkim jak bibułka,
uginającym się lodzie. Te śnieżne mosty w każdej chwili mogły się zała-
mać, a pod nimi otwierały się szczeliny głębokie na kilkadziesiąt metrów.
Pewna śmierć. Kiedy o tym myślę, aż się otrząsam i zastanawiam, jak
to było możliwe. Kierowałem się instynktem, ale zbadałem wcześniej
każdy szczegół trasy i miałem o niej dużą wiedzę. Gdybym wyruszył
bez tej wiedzy, na pewno bym zginął. Dochodząc już do Mount Vin-
son poszedłbym na wprost, przez teren tak poszczeliniony, że gdybym
tam zabłądził, już bym się z tego obszaru nie wydostał. Ale wiedziałem,
że inna wyprawa, kilkuosobowa, musiała się z tej trasy wycofać. Jakoś
przez to wszystko przeszedłem dzięki dobrze odrobionemu zadaniu
domowemu, szczęściu i intuicji. Wejście na Mount Vinson było więc
mimo wszystko nową jakością. Może nie tak spektakularną jak bieguny,
ale to jednak najwyższa góra na Antarktydzie. Sceneria była taka sama,
ale droga była nowym doświadczeniem.
Potem jednak stanęło przede mną pytanie, jaką drogą iść dalej, by
nie zacząć powielać samego siebie. Gdy w jakiejś dziedzinie osiągnę-
liśmy wszystko, gdzie może kryć się coś więcej? Po pierwsze trzeba
być uważnym, szukać, być otwartym. Wróciłem w tamtym czasie do
spraw firmy, pracowałem nad jej strategią, ale nie zaniechałem wypraw.
Szukałem. Nie dzieje się tak, że od razu możemy wejść na nową drogę
i robić jakieś ciekawe i wartościowe rzeczy. Moje poznawanie świata
trwało dalej i był to bardzo intensywny okres.
Przepłynąłem wówczas dwukrotnie Atlantyk jachtem, wspinałem
się w Andach, wszedłem też na szczyt Kilimandżaro. W 1999 roku znów
uczestniczyłem w dużej i bardzo trudnej wyprawie przez Pustynię Gib-
sona. Czas między nieudaną wyprawą „Solo Transantarctica" a pustynią
był okresem przygotowań do kolejnej próby. Kiedy na jakimś etapie
swojego życia osiągamy pewne maksimum, którym było dla mnie
131
zdobycie dwóch biegunów w jednym roku, potem przez jakiś czas doko-
nujemy rzeczy mniejszej wagi. Nic w tym złego czy deprecjonującego.
Nie możemy codziennie zdobywać biegunów, a jeśli udało się nam
jakiś zdobyć, nie będziemy przecież natychmiast zdobywać następnych.
Gdyby to było takie łatwe, na bieguny dochodziłoby wielu ludzi. Gdyby
można było robić to z marszu, ustawiłaby się długa kolejka. Dojście na
kolejny biegun wymaga najpierw cierpliwego i dokładnego poznania
nowej rzeczywistości. Dla mnie czas po „Solo Transaantarctica" był
właśnie takim poznawaniem.
To prawda, że wejście na Kilimandżaro nie jest szczególnie wielką
wyprawą, ale w ciągu dwóch tygodni razem z Leszkiem Cichym byłem
i na Kilimandżaro, i na górze Kościuszki w Australii. To również
okazało się poznawaniem świata na poziomie trochę wyższym niż
turystyczny. Potem wspinałem się w górach w Boliwii, wszedłem na
szczyt Huayana Potosi, wędrowałem po dżungli amazońskiej, kiedy
między innymi płynęliśmy czółnem przez kilka dni, gdzie wśród setek
krokodyli łowiliśmy piranie. Byłem też nad jeziorem Titicaca. Nie
były to jednak zwykłe wycieczki do Boliwii czy Peru, gdzie zwiedza
się Cuzco i La Paz. Miejsca turystyczne znalazły się na naszej dro-
dze, ale tylko jako wstęp, rozgrzewka, po to by się zaaklimatyzować.
Starałem się poznawać te fragmenty świata, Amerykę Środkową czy
Afrykę, trochę głębiej niż to robią turyści. Poznanie Afryki dzięki
wejściu na Kilimandżaro pozwala na inny kontakt z Czarnym Lądem
niż np. safari w Kenii.
Świat, którego udało nam się dotknąć, to inna rzeczywistość od
tego, czego możemy się dowiedzieć dzięki lekturze przewodników
czy oglądaniu odpowiednich kanałów telewizyjnych. Dzięki bezpo-
średniemu spotkaniu kiełkują w nas inne przemyślenia. Zetknięcie
z realnym światem jest doświadczeniem, z którego wypływają nowe
idee. Ktoś powie: co mogły ci dawać takie małe wyprawy po zdobyciu
biegunów? Ale co to znaczy „małe"? I co to znaczy „większe"? Kiedy
mówimy, że coś jest większe, na ogół porównujemy to z dokonaniami
innych ludzi. „Większe" znaczy takie, które imponuje, dobrze wypada
w cudzych oczach. Cudzych, a nie własnych.
132
Dla mnie te małe wyprawy miały swoją wagę, swój wymiar, wcale
nie „mniejszy" od biegunów. Do wypraw polarnych długo się przygo-
towywałem, a tutaj nagle, bez niemal żadnych przygotowań, trafiałem
w nieznaną mi dotychczas rzeczywistość. Niektórzy żyją takimi marze-
niami, żeby zobaczyć Cuzco albo jezioro Titicaca czy Machu Picchu.
Dla mnie akurat Machu Picchu nie było szczególnie interesującym
doświadczeniem. To rzeczywiście miejsce obliczone wyłącznie na
turystów, przez to nieprawdziwe, to sztucznie wykreowany mit. Taki
trochę Disneyland dla przybyszów z zewnątrz. Gdybym tam nie był,
mógłbym do dzisiaj myśleć o Machu Picchu, że to magiczne, piękne
miejsce. Tymczasem trudno przeżyć tam coś autentycznego.
Kilimandżaro również możemy uznać za miejsce turystycznych piel-
grzymek, ale tylko 25 procent tych, którzy wyruszają spod bramy parku
z zamiarem wejścia na szczyt, na ten szczyt dochodzi. Reszta rezygnuje.
Oczywiście opowiadają potem wszem i wobec, że byli na Kilimandżaro,
bo byli, tyle że nie na szczycie. W Australii byłem parokrotnie, ale nigdy
nie wybrałem się na słynny monolit Uluru Peak. Dzięki doświadcze-
niom zebranym w innych zakątkach ziemi wiedziałem już, że zaliczenie
kolejnego turystycznego miejsca będzie rozczarowaniem. Kiedy po
raz drugi wszedłem na Kilimandżaro z grupą przyjaciół, pojechaliśmy
potem na safari do najsłynniejszych rezerwatów uznawanych za cuda
świata, czyli Ngorongoro i Serengeti. Byłem znudzony sztucznością tej
sytuacji, podstawianiem turystom przekarmionych zwierząt. Jeśli nawet
w jakimś wymiarze obserwowanie tych zwierząt było piękne, nieauten-
tyczność odbierała mi cały smak tej przygody. Byłem tak znudzony, że
wolałem w samochodzie tłukącym się po wertepach czytać „Małego
Księcia" Saint-Exuperyego. Od tamtego czasu unikam turystycznych
miejsc, bo wiem, że czeka mnie tylko rozczarowanie. Te miejsca, może
z racji liczby ludzi, którzy je odwiedzają, tracą energię.
Energię daje dotykanie świata. Przepłynięcie Atlantyku jachtem
nie jest tym samym, co przelecenie nad nim samolotem. Trzeba było
każdy kilometr oceanu pokonać. Wejście na Kilimandżaro czy na
Huayna Potosi z granią ostrą jak brzytwa, przez którą można się było
tylko przewiesić z dwóch stron, mając pod sobą, tysiąc metrów w dół,
133
pionową ścianę, coś takiego było autentycznym dotykaniem świata
i — co najważniejsze — kapitałem składanym na przyszłość. Każda
z tych pozornie nieistotnych i niespektakularnych wypraw czegoś mnie
nauczyła. Dawała radość i energetyzujący zastrzyk nadziei, że poznawa-
nie świata ma sens, bo świat jest piękny i nie kończy się na biegunach.
Zdobyłeś samotnie Mount Everest. Co robisz dalej:
A. Chcesz od razu, z marszu zdobyć jeszcze wyższą górę?
B. Przyjmujesz propozycję znajomych wspólnej wyprawy na Kiliman-
dżaro, bo wszędzie może zdarzyć się coś ciekawego?
Księżycowe bazy w Australii
Nieraz lepiej przeczytać wartościową książkę,
opisującą jakiś zakątek świata, niż brać udział
w banalnej podróży do tego samego regionu.
Przejście Pustyni Gibsona w Australii było pierwszą wyprawą przez
ten dziewiczy obszar. Nikt nigdy nie przebył tej pustyni pieszo. Nie
wymyśliłem tej wyprawy sam, dołączyłem do gotowego projektu. Jak
już wspominałem, po to żeby w tamtym czasie nie stanąć w miejscu,
jeśli sam nie miałem lepszego pomysłu, korzystałem z podobnych
propozycji pod warunkiem, że dostrzegłem w nich coś interesującego.
W taki sposób poznałem m.in. Andrzeja Piotrowskiego, który miał
zamiar przepłynąć jachtem przez Atlantyk. Zaproponował mi, żebym
płynął razem z nim, nie zastanawiałem się długo, popłynąłem. Pozna-
łem też wtedy Leszka Cichego, wybitnego polskiego alpinistę, z którym
do dzisiaj bardzo się przyjaźnimy. Jest on człowiekiem, który potrafi
tolerować kogoś, kto odniósł sukces. Przeważnie kiedy człowiek odnosi
sukces w jakiejś dziedzinie, myśli jedynie o sobie i wszystko jest temu
podporządkowane. Albo więc ktoś służy do tego, żebyś mógł odnosić
kolejne sukcesy, i wtedy podejmuje się z kimś takim współpracę, albo
stwierdza się, że ten ktoś się nie przyda, i mówi mu się do widzenia. Ja
Leszkowi nie jestem do niczego przydatny w jego drodze, a jednak bar-
dzo dobrze się dogadujemy, a także inspirujemy do różnych własnych
działań. Jego trzeźwe spojrzenie bardzo mi pomaga.
Spotkanie z Leszkiem Cichym pośrednio zaprowadziło mnie na
Pustynię Gibsona, choć poznaliśmy się w całkiem innym regionie
świata, bo na Antarktydzie, w czasie wyprawy na Mount Vinson, na
którą Leszek wszedł w ramach swoich wspinaczek na Koronę Ziemi.
Kiedy już schodziliśmy ze szczytu, wraz z Leszkiem wyprzedziliśmy
innych i dotarliśmy o wiele szybciej do bazy. Graliśmy tam w szachy.
135
Wiesz Marku - powiedział w pewnej chwili Leszek - zostały mi jesz-
cze tylko dwa szczyty Korony Ziemi do zdobycia. Marzec byłby odpo-
wiednim terminem, żeby pojechać na Kilimandżaro, a potem od razu
na Górę Kościuszki w Australii. Może byś pojechał ze mną?
Z Leszkiem Cichym, jednym z moich wzorów z dzieciństwa, zimo-
wym zdobywcą Everestu? Jego „Rozmowy o Evereście" były moją
podróżniczą Biblią. To książka, w której opisy wypraw łączą się z poważ-
nymi rozmowami na temat życia, śmierci i granicy pomiędzy nimi.
Kiedy ją czytałem, nie wiedziałem jeszcze, że kiedyś będzie mi dane
przeżywać ostateczne problemy człowieka na ziemi, radzić sobie w sytu-
acjach ekstremalnych. Odpowiedziałem bez namysłu - tak, oczywiście,
że pojadę z tobą na Kilimandżaro i na Górę Kościuszki! Dzisiaj myślę,
że wejście na Górę Kościuszki, moje pierwsze dotknięcie Australii,
było wstępem do wyprawy przez Pustynię Gibsona. Kiedy spotkałem
się z projektem tej ekspedycji, wiedziałem już, czym pachnie Austra-
lia, było mi więc łatwiej przygotować się do drogi. To jeszcze jedno
potwierdzenie, że moje wycieczki po świecie miały pewną dynamikę
i swój dalszy ciąg. I nie były czymś przypadkowym.
Przyjmowałem różne propozycje, ale tylko wtedy, kiedy coś mi
się w nich podobało. Zwykle nie zdajemy sobie sprawy, dlaczego coś
wydaje się nam bliskie, dlaczego właściwie mamy ochotę coś zrobić,
a coś innego przyjmujemy obojętnie. Gdyby ktoś w tamtym czasie
zadzwonił do mnie z propozycją: słuchaj, pojedź z nami, wybieramy
się do Tybetu, będziemy tam medytować, na pewno będzie świetnie -
wątpię, czy bym pojechał. Również dzisiaj otrzymuję wiele różnych,
z pozoru atrakcyjnych propozycji, które odrzucam. Dzwoni boss jakiejś
firmy i słyszę w słuchawce telefonu miły głos: panie Marku, a może
pojedzie pan z nami do Ameryki Południowej albo na afrykańskie
safari? Grzecznie odmawiam, nie ciągnie mnie, nawet gdyby mieli mi
za wspólny wyjazd suto zapłacić. Interesuje mnie poznawanie świata,
ale nieraz lepiej przeczytać wartościową książkę, opisującą jakiś jego
zakątek, niż brać udział w banalnej podróży do tego samego regionu.
Wybrałem się na Kilimandżaro, bo odezwała się we mnie pamięć
młodzieńczych lektur, przede wszystkim Hemingwaya. A do tego
136
mogłem tam pojechać z Leszkiem Cichym. To było moim celem i moją
motywacją, nie był ważny punkt na mapie i dyplom zdobywcy Kiliman-
dżaro zawieszony na ścianie salonu. Warto starać się, żeby to co robimy,
było zgodne z nami samymi, z naszym wnętrzem. Jako dzieciak nie
mogłem podróżować na krańce świata, ale mogłem czytać książki, co
nie było tym samym, ale pozostawało dostępną dla mnie namiastką. Już
wtedy poznawany w ten sposób świat jakoś porządkowałem. Coś mi się
podobało, a coś innego nie. Być może niektórzy pisarze odkrywają nam
nas samych, tylko że nie uświadamiamy sobie tego wyraźnie. Dopiero
gdy stajemy się dorosłymi ludźmi, możemy w bardziej świadomy spo-
sób wrócić do tego, co jest naszą ukrytą dynamiką. Myślę, że na tym
polegała moja pierwsza wyprawa na Kilimandżaro. Była powrotem do
tego, co niegdyś przeżywałem czytając Hemingwaya.
Oczywiście, czytanie książek nie jest jedyną metodą poznawania
siebie. Mogą nam w tym pomóc ludzie, których spotykamy na swojej
drodze. Często słyszę pytania: kto ci o tym wszystkim powiedział, kto
wskazał drogę, kto poprowadził za rękę? Mnie akurat nikt nie prowa-
dził, robiły to książki. Ludzi ta odpowiedź nie zadowala, bo wydaje im
się, że książki kupić może każdy, a poza tym oni także różne książki
czytali i jakoś nigdzie ich nie zaprowadziły. Wszyscy są przekonani, że
na pewno ktoś w mojej rodzinie albo przynajmniej wśród znajomych
wiele podróżował. Ale wśród moich znajomych z dzieciństwa i mło-
dości nie było żadnego podróżnika. Nie miałem takich wzorów ani
nauczyciela, który by mnie zachęcał do podejmowania wypraw. To
książki były moim jedynym nauczycielem.
Paradoksalnie możemy czerpać z realnych wzorów, z napotkanych
ludzi i życiowych sytuacji w taki sposób, że niczego nas to nie nauczy.
Pozostaniemy jedynie turystami. Na czym polega bycie turystą? Na
tym, że idzie się łatwiejszą drogą, korzysta z pomocy przewodników,
nie przezwycięża prawie żadnych trudności. Dzięki temu poznajemy
świat gładko, bez przeszkód, jakbyśmy oglądali film w telewizji. Niczym
się to nie różni od oglądania dobrego programu na Discovery czy
Planete. Nieraz nawet z tych programów możemy wynieść więcej.
Przy takim sposobie poznawania świata ważne jest tylko to, że gdzieś
137
byliśmy. Byliśmy w Watykanie, byliśmy we Florencji, byliśmy, byliś-
my, byliśmy... Nie ma czasu na refleksję, zatrzymanie się, poczucie
tego miejsca. W czasie moich podróży starałem się nie zaliczać świata,
wręcz unikałem miejsc turystycznych z doświadczenia wiedząc, że nie-
wiele zostaje mi potem w głowie. Co innego poznawanie świata własną
drogą dzięki zatrzymaniu się, pobyciu razem z tym światem, wejściu
w związek. Ma to wówczas inny wymiar i inny sens.
Gdy dzięki swoim wyprawom poznałem trochę Australię, zorien-
towałem się, że większość Australijczyków tak naprawdę nie wie, gdzie
mieszka. Kiedy byłem tam pierwszy raz, gdy wszedłem z Leszkiem
Cichym na Górę Kościuszki, miałem poczucie, że to sympatyczne
miejsce na ziemi oddalone od świata, gdzie wszyscy mówią „no worries,
mate" - „nie martw się", ze swoją oryginalną kulturą, specyficzną kuch-
nią i charakterystycznym luzem. Wszystko jest tam daleko, również pro-
blemy. W Europie, w Ameryce nieustannie coś się dzieje, a w Australii
jest spokojnie. Ale kiedy wybrałem się tam po raz drugi i przeszedłem
Pustynię Gibsona, zrozumiałem, że Australia cywilizowana, takie miej-
sca jak Sydney czy Melbourne są czymś sztucznym, tak jakby powstały
bazy na Księżycu. Między tymi bazami człowiek przemieszcza się samo-
lotem i widzi pod sobą jedynie czerwoną ziemię, tak jakby widział lód.
Większość Australijczyków nie ma pojęcia o Australii, tak mi się wydaje.
Chciałbym napisać kiedyś książkę o wyprawie przez Pustynię Gib-
sona, bo wielu ludzi mnie o nią wypytuje. Dlaczego z biegunów prze-
niosłem się na pustynię? Australia wydaje mi się uzupełnieniem biegu-
nów. Nie tylko pustynia i nie tylko sama ekspedycja, to co w jej trakcie
się wydarzyło, ale Australia jako pewne zjawisko polegające na tym -
między innymi oczywiście - że świat, który zamieszkujemy, często
poznajemy jedynie powierzchownie. Można żyć w jakimś kawałku
świata, niczego o nim nie wiedząc, a można starać się ten świat zrozu-
mieć, wejść z nim w jakieś relacje.
Wypisz kilka miejsc, które odwiedziłeś. Postaw literę T przy tych miej-
scach, w których byłeś jedynie turystą, oraz literę P przy tych, które
poznałeś jak podróżnik.
139
Lider, członek zespołu
Przeskakiwanie między różnymi typami
przywództwa, w zależności od zespołu
i napotykanych trudności, to ważna umiejętność.
W „mniejszych" wyprawach, do których dołączałem, występowałem
nie w roli lidera, tylko członka ekspedycji. Nie miałem z tym żadnych
problemów. Powiedziałbym nawet, że to całkiem przyjemne, kiedy ktoś
inny jest odpowiedzialny za całe przedsięwzięcie. Ja odpowiadałem za
własny „odcinek" i nie musiałem poświęcać całej uwagi i czasu na ogar-
nianie całości. Nigdy nie sprawiało mi trudności to, że musiałem pod-
porządkowywać się cudzym decyzjom. Jeżeli moje doświadczenie jest
mniejsze niż doświadczenie lidera, potrafię znaleźć swoje miejsce i nie
mam żadnych problemów z tym, że ktoś wydaje mi polecenia. Wiem
przecież, że wykonując postawione zadania, czegoś się uczę. Wiedzę
o oceanie czy o górach zdobywałem u najlepszych nauczycieli. Poznanie
liderów, ich osobowości było dla mnie ważnym doświadczeniem, wcale
nie mniej znaczącym niż bycie liderem. Wręcz lubię funkcjonować
w zespołach i być ich członkiem. To naprawdę nic przyjemnego być
zawsze wystawianym na pierwszą linię frontu, rozwiązywać wszystkie
problemy i troszczyć się o cały zespół.
Poza tym są różne rodzaje liderowania. Ja staram się troszczyć
o innych w najmniejszych szczegółach. Są tacy liderzy, którzy ogarniają
projekt ogólnie i nie przywiązują wagi do detali. Uważają, że każdy
sam powinien odnaleźć się w rzeczywistości. Jeśli coś ci się stanie, to
trudno, twoja wina. Ja staram się, na ile to tylko możliwe, myśleć za
innych. Może czasami idę w tym za daleko?
Spotykając się z innymi liderami w roli ich podkomendnego, uczę
się różnych sposobów bycia przywódcą i to też mi pomaga. Mając to
doświadczenie można potem zmieniać własny sposób zarządzania
140
zależnie od osobowości zespołu. Czasem trzeba troszczyć się o wszystko,
a innym razem wystarczy ogólne doglądanie. Funkcjonowanie w róż-
nych zespołach powoduje, że człowiek potrafi szerzej spojrzeć na
kwestię przywództwa, na to jak może ono wyglądać. W rutynę nie
wpada się też tak łatwo. Jeżeli będziemy trzymali się tylko jednego
modelu przywództwa, w którym każdy radzi sobie jak może, to w nie-
których sytuacjach może się to skończyć wypadkiem. I odwrotnie, styl
zarządzania bardzo troskliwy, opiekuńczy dla pewnych ludzi może być
bardzo męczący, a z czasem zacznie być odrzucany. Między zespołem
a liderem, który myśli za wszystkich o każdym szczególe, może docho-
dzić do spięć czy konfliktów. Przeskakiwanie między różnymi typami
przywództwa, w zależności od zespołu i napotykanych trudności, to
ważna umiejętność. Wymaga ona wychodzenia poza schematy. To, że
nauczyliśmy się jakiegoś sposobu radzenia sobie z ludźmi, który oka-
zał się skuteczny w danych okolicznościach, nie znaczy, że będzie on
skuteczny w pracy z innym zespołem.
Znane są przykłady przywódców, którzy w jakimś okresie czy sytu-
acji okazali się bardzo skuteczni i dzięki temu zostali wyniesieni na
piedestał. Ale w innych okolicznościach metody te stają się anachro-
niczne, są wręcz przeszkodą czy balastem. Tak potoczyła się według
mnie historia z Lechem Wałęsą, który jest dla mnie niekwestionowa-
nym bohaterem, ale jest też przykładem, że nie można w życiu robić
wszystkiego. Olbrzymi sukces na jednym polu nie daje się mechanicz-
nie przenieść na inne. Lech jest człowiekiem, który prowadził walkę
o odrzucenie komunizmu, ale nie sprawdził się do końca jako prezy-
dent. Nie chciałbym, by to brzmiało jak ocenianie Lecha Wałęsy, bo
to jeden z moich bohaterów, ale fakty są faktami. Brak elastyczności,
przenoszenie wypracowanych schematów przywództwa na zupełnie
inne pole skończyło się jak najgorzej.
Funkcjonowanie w różnych konfiguracjach, bycie raz członkiem
wyprawy, a raz jej liderem, na pewno przyczyniło się do tego, że eks-
tremalne projekty, które prowadziłem, kończyły się sukcesem. Gdyby
nie różne doświadczenia, także wyprawa z Jaśkiem Melą mogłaby poto-
czyć się inaczej. Jasiek miał już własne doświadczenie, miał też własne
141
zdanie, które trzeba było szanować. To nie wyglądało tak, że jedynie
bezrefleksyjnie wykonywał polecenia, bo wtedy nie miałby własnej
motywacji. Umiejętność bycia i liderem, i partnerem pomogła mi też
znaleźć wspólny język z rodzicami Jaśka. Musiałem prowadzić różnego
rodzaju negocjacje z zespołem wspierającym, co nastręczało wiele pro-
blemów, które trzeba było szybko rozwiązywać. Wtedy przydatnymi
okazywały się nabyte wcześniej umiejętności prowadzenia negocjacji,
radzenia sobie z emocjami i - co ważne - niekoniecznie upierania się
przy własnym zdaniu.
Jeśli zależy nam na autentycznym zaangażowaniu ludzi, na tym by
własne idee stawały się wspólną sprawą, bardzo ważne jest, żeby cały
projekt nie był jedynie naszym pomysłem, który narzucamy innym.
Musi to być nasza wspólna idea. To jeden z kluczy do sukcesu. Ale
ludzie bywają czasem odporni na nasze idee, a wyprawę trzeba dopro-
wadzić do określonego celu. W takiej sytuacji musimy przyjąć inny styl
zrządzania, bardziej autorytatywny, polegający na wydawaniu rozka-
zów, bo to jedyna droga docierania do pewnych ludzi, którzy drogę
negocjacyjną łatwo mogą odebrać jako wyraz słabości lidera. Trzeba
intuicyjnie odgadywać profile osobowości ludzi, zdawać sobie sprawę
z tego, co na nich najlepiej wpływa, jak styl zarządzania jest potrzebny
i do takiego stylu należy się odwoływać.
Co nie znaczy, że mamy te style zmieniać jak rękawiczki. Muszą
być one dopasowane nie tylko do osobowości członków zespołu, ale
i do osobowości lidera. Dla mnie wiodącym stylem jest zarządzanie
oparte na współodpowiedzialności, wspólnocie idei i partnerstwie.
To jest mi najbliższy model, którego praktycznie zawsze się trzymam
i który uważam za najskuteczniejszy, a też najbardziej ludzki. Ale
jeżeli w danej konfiguracji ten styl nie działa czy nawet prowadzi do
chaosu, trzeba wybrać inny, skuteczny w tych warunkach. Oczywiście
nie może to być skuteczność za wszelką cenę, np. poniżanie ludzi. Są
tacy liderzy, którzy uważają, że ludzi trzeba czasem podeptać, po to
by znali swoje miejsce. Inni uważają, że trzeba powodować konflikty,
bo to osłabia możliwy opór zespołu. Różne style rządów obowiązują
na wyprawach... Ja zawsze byłem przeciwny temu, by dążyć do celu
142
dzięki wyzwalaniu złej energii. Zła energia raz wyzwolona pozostaje
i prędzej czy później powraca, obracając się przeciwko nam albo prze-
ciwko wyprawie.
W świecie polarnym nauczyłem się dostrzegać różnice w odcieniach
lodu, widzieć napięcia form, pęknięcia i szczeliny stanowiące poten-
cjalne zagrożenie. To, co dla laika było jedynie monotonną i pustą białą
przestrzenią, dostarczało mi informacji o możliwości nadejścia sztormu
czy groźnym dryfie. Świat nie jest monochromatyczny, zawsze ma
swoją mniej czy bardziej złożoną strukturę. Tak samo jest z zespołem
ludzi. Obcując z nim widzę nie tylko twarze poszczególnych członków,
po pewnym czasie widzę także wspólne działania, zaczynam zdawać
sobie sprawę z rysujących się konfliktów i pęknięć. Odpowiednio do
tego mogę intuicyjnie dobierać styl zarządzania. Podobnie dzieje się,
gdy występuję nie w roli lidera, tylko członka wyprawy. Wówczas zdaję
sobie sprawę z tego, że przyjmując styl zbyt partnerski, mogę urazić
lidera, który akurat ma skłonności do posługiwania się modelem bar-
dziej autorytatywnym. Są liderzy, którzy nie lubią, gdy zadaje im się
za dużo pytań, są też jednak tacy, którzy to akceptują, a nawet tego
oczekują. Trzeba to rozpoznać, żeby nie tworzyć niepotrzebnych pól
konfliktów. Dzieje się to zwykle bezwiednie, podświadomość rejestruje
wydarzenia i podpowiada jak się zachowywać.
Im więcej uzbieramy doświadczeń, najlepiej występując po obu stro-
nach barykady, dowódców i podwładnych, tym lepiej potrafimy reago-
wać. Doświadczenia gromadzą się w naszej podświadomości, a potem
intuicja może do nich sięgać. Liczy się raczej intuicja niż intelektualne
analizowanie: znalazłem się w takim zespole, to znaczy, że powinienem
zachowywać się tak. Im więcej zaliczymy doświadczeń, zwłaszcza tych
trudnych, konfliktowych, tym łatwiej jest później uzmysłowić sobie
zagrożenia i być mądrym przed szkodą.
A jeśli będziemy szli, nie zastanawiając się nad wszystkim i nie
wyczuwając tego, co dzieje się między ludźmi, może się nam wydawać,
że idziemy bezpieczną drogą, do czasu... Lodowce to takie miejsca,
gdzie często przez długi czas droga jest bardzo równa, a pogoda bardzo
ładna. Ale pogoda potrafi się gwałtownie załamać albo ni stąd, ni zowąd
143
załamie się pod nami śnieg. I dopiero wtedy odkrywamy, że sytuacja
miała zupełnie inną strukturę niż nam się wydawało.
Czy można nauczyć się bycia liderem? W moim przypadku stało się
to naturalnie poprzez doświadczenia, a nie dlatego że myślałem o sobie
jak o liderze i próbowałem świadomie rozwijać w sobie podobne zdol-
ności, trenować je jak jazdę na rowerze. Chociaż w pewnym momencie
w mojej karierze biznesowej, gdy spotkałem się z propozycją studiów
zarządzania, zdecydowałem się na to. Chętnie uczestniczę też w kon-
ferencjach, spotkaniach i warsztatach z liderami biznesu. Spotkałem
się między innymi z Brianem Tracy, autorytetem w dziedzinie przy-
wództwa oraz Philipem Kotlerem, twórcą współczesnej koncepcji mar-
ketingu. Odwiedziłem też w Nowym Jorku Fundację Petera Druckera,
guru zarządzania, człowieka, który stworzył podwaliny nowoczesnej
teorii zarządzania w Stanach i był niekwestionowanym światowym
autorytetem. Jako dziecko brałem udział w wielu konkursach, a jako
dorosły człowiek uczę się ciągle czegoś nowego. Zrobiłem na przykład
kurs płetwonurka, będę starał się zrobić patent jachtowego sternika
morskiego, myślę o kursie spadochronowym. Nie zamierzam być
kolekcjonerem dyplomów i patentów, ale jeżeli uczę się czegoś co mnie
interesuje, bardzo mnie to rozwija. Dzięki zdobywaniu wielu różnych
umiejętności pogłębiam także wiedzę o przywództwie. Praca sternika
jachtowego to także sztuka pracy w zespole. Jeśli mogę być na pokła-
dzie raz kapitanem, a raz członkiem załogi, czy można sobie wyobrazić
lepszą szkołę przywództwa?
A. Jeśli jesteś liderem, spróbuj sobie wyobrazić jak widzą cię członko-
wie zespołu.
B. Jeśli jesteś członkiem zespołu, spróbuj sobie wyobrazić jak
widzi cię lider.
Kiedy wszyscy
mówią nam „nie
Inni mają własne doświadczenia, doradzają
nam na podstawie tego, co sami przeżyli,
ale to przecież ich życie, nie nasze.
Często bywa tak, że czyjeś dokonania ludzie zaczynają doceniać po
pewnym czasie, a na początku lekceważą je, uważając za mało poważne.
Tak było nawet z moimi biegunami, a już na pewno tak wyglądał sto-
sunek ludzi do pomysłu przepłynięcia Wisły kajakiem. Kiedy mamy
taką intuicję, żeby zrobić coś innego, niestereotypowego: wybrać się
na kajakową wyprawę Wisłą albo oddać medytacji czy uprawiać jogę,
ludzie zwykle pukają się w czoło. Zawsze słyszałem: jak to, doszedłeś
na bieguny, a teraz będziesz płynął kajakiem po Wiśle? Poza tym, że
jest w niej brudna woda, co to za wyczyn?
Cóż, życie nie polega na wyczynach, to po pierwsze, a po drugie
cudza wizja naszej aktywności, to jak ją sobie ludzie wyobrażają i na
podstawie czego budują osąd, często nijak ma się do rzeczywistości.
Wisła wcale nie jest taka brudna, medytacja nie polega na myśleniu
o niebieskich migdałach, a joga nie sprowadza się wyłącznie do ćwiczeń
fizycznych. O wiele sensowniej jest nie podążać za ludzkimi opiniami,
choć zawsze warto każdą z nich brać pod rozwagę. Ale rozważać nie
znaczy automatycznie się z nimi zgadzać, czy się do nich stosować.
Dotyczy to także naszych najbliższych, rodziców, a nawet - dodam -
żony. Rodzice z zasady są przeciwni naszym pomysłom, uważając je za
niepraktyczne, niepotrzebne, nawet śmieszne. Chcą, byśmy kierowali
się ich przemyśleniami, co należy robić z własnym życiem. Możemy
oczywiście ich posłuchać, gdy dotyczy to spraw na krótką metę, tygodni,
może nawet miesięcy, ale na pewno nie w sprawach na całe życie. Gdy
145
chodzi o wybór zawodu czy małżeństwo, trzeba słuchać intuicji. Ona
jest często mądrzejsza niż się nam wydaje. Oparta na naszych doświad-
czeniach, tym co przeżyliśmy albo co przeczytaliśmy. Inni mają własne
doświadczenia, doradzają nam na podstawie tego, co sami przeżyli, ale
to przecież ich życie, nie nasze.
Otoczenie zwykle próbuje nas zdusić. Ja staram się otaczać ludźmi,
którzy mnie wspomagają, a nie tłamszą. Ktoś powie: szukasz poklasku,
dobierasz sobie takich, którzy ci we wszystkim potakują. To nie tak.
Chodzi o to, żeby współdziałać z ludźmi, którzy potrafią polemizować,
ale też potrafią być bezstronni i nie chcą narzucać własnego punktu
widzenia. Teraz, kiedy mam już pewne dokonania, ludziom nie tak
łatwo powiedzieć, że moje zamierzenia są bezsensowne albo śmieszne.
Pamiętam, że przed laty na wszelki wypadek nie rozmawiałem z innymi
o swoich planach, bo wiedziałem, że 99 procent moich rozmówców
uzna je za wymysł, fanaberie, coś o czym nawet nie warto rozmawiać,
że to nierealne.
Tego rodzaju zniechęcająca presja otoczenia często jest bardzo
silna. Oryginalne, dziwne pomysły rzadko kiedy spotykają się z apro-
batą. Trudno nawet znaleźć w kimś chęć podjęcia rzeczowej dyskusji,
bez uprzedzeń, bez narzucania swego zdania. Najłatwiej jest usłyszeć:
przestałbyś mówić takie rzeczy, szkoda na to czasu, zajmij się czymś
sensownym, zrób lepiej lekcje albo porządek w pokoju. Na ile otocze-
nie pozwala dzieciom i młodym ludziom marzyć? A na ile przymusza
ich do tego, żeby mieścili się w ramach określających sposób, w jaki
wolno nam marzyć? Na ile pozwalamy innym, żeby mieli własne wizje
i zachęcamy ich do tego, żeby próbowali je realizować?
Zwykle 99 procent ludzi mówi nam „nie". Ale często 99 procent ludzi
się myli. A nawet jeśli wszyscy mówią to samo, wszyscy mogą się mylić.
Statystyka nie zawsze jest dobrym doradcą. A co jest dobrym doradcą?
Nasza intuicja. Jeśli ktoś z góry mówi, że pomysł jest bez sensu, nie pod-
pierając tego żadną argumentacją, i oddala samo to pytanie mówiąc, że
szkoda na nie czasu, dla mnie jest to właśnie sygnał, że warto się głębiej
zastanowić nad problemem. Trzeba brać pod uwagę zdanie innych ludzi,
ale tylko wtedy, gdy jest oparte na racjonalnych przesłankach. Jeśli ich
147
nie słyszymy, a spotykamy się tylko z emocjami, z mówieniem, że to
bzdury, takiego zdania, uważam, w ogóle nie należy brać pod uwagę,
bo nic ono nie wnosi. Nawet jeśli jest wygłaszane przez autorytety czy
ludzi, którzy wydają się być autorytetami. Mogą nimi być, ale w tym
konkretnym przypadku nie muszą mieć racji.
Kiedy w trakcie przygotowań do wyprawy z Jaśkiem Melą na biegun
północny lekarka o niezaprzeczalnym dorobku naukowym i zawodo-
wym opiekująca się chłopcem powiedziała, że wycofuje się z projektu,
bo według niej ta wyprawa jest pozbawiona sensu i przyniesie więcej
szkody niż pożytku, musiałem się nad tym poważnie zastanowić. Ale
gdy przeanalizowałem sytuację, stwierdziłem, z całym szacunkiem dla
pani doktor i jej dorobku, że w tym zdaniu są tylko jej emocje, a nie ma
żadnych racjonalnych argumentów. Zdecydowałem więc, że nie będę
kierował się jej opinią, tylko dalej będę badał temat. Takich sytuacji
miałem w życiu co niemiara. Wszyscy naokoło mówili, że coś jest nie-
dorzeczne albo że na pewno się nie uda, bo nie zdążymy, nie damy rady,
może za rok, może kiedyś, ale nie teraz, bo teraz mamy co innego do
zrobienia. Nigdy nie zdarzył się w mojej działalności żaden poważny
projekt, który nie spotkałby się z podobnymi wątpliwościami i oporami.
Mimo wszystkich moich osiągnięć... Scenariusz jest zawsze ten sam.
Zawsze było za mało czasu i zawsze ktoś się wykruszał. Partnerzy, na
których wydawało się, można było liczyć i którzy deklarowali wstępne
zainteresowanie, wycofywali się i to nieraz w ostatniej chwili. Wiele
razy przedsięwzięcie wisiało na włosku. Kiedy wyprawa już wyruszała,
wszystko zależało ode mnie oraz od pogody i natury. Największe zagro-
żenia i trudności pojawiały się przed startem. To absolutny standard.
Doszedłem już do tego, że kiedy pojawiają się problemy, zaczynam
się cieszyć, bo to znaczy, że sprawy są najpewniej na dobrej drodze.
A poza tym, gdyby nie było żadnych problemów, życie stałoby się nudne
i niczego byśmy się nie uczyli...
Trzeba stać się wewnętrznie niezależnym od najbliższego otoczenia.
Gdybym słuchał się we wszystkim moich rodziców, nie wyruszyłbym
na żadną ze swoich wypraw. Mówię to oczywiście z uśmiechem, bo
rodzicom zawsze należy się szacunek, ale słuchanie we wszystkim
148
taty i mamy nie zawsze wyprowadza na prostą. Żeby urzeczywistnić
swoje marzenia, zawsze trzeba pokonać opory tych, którzy często są
bardzo blisko nas. Nie mówię już o dalszym otoczeniu, o firmach czy
partnerach, którzy deklarują, że będą nas wspierać, a w ostatniej chwili
wycofują się. Nie powinniśmy odbierać tego jako osobistej porażki. To
stały fragment gry, który nie powinien mieć wpływu na nasze emocje,
nie powinien zniechęcać. Nie zawsze mi to wychodzi, ale kiedy zdarza
się taka sytuacja, a zdarza się niemal za każdym razem, staram się tylko
uśmiechnąć. Nie lekceważąco, ale po to by uśmiechem rozładować
sytuację. Kiedy ktoś nas zawodzi, można poczuć do niego urazę. Ale
można też uśmiechnąć się i pomyśleć, że mimo wszystko damy radę
i wszystko będzie dobrze. Będę się nawet jeszcze cieszył, że mimo tych
przeszkód dotarłem do celu. Wtedy problem złych emocji znika, zaczy-
namy myśleć raczej o dalszej drodze niż o tym, żeby jakoś odreagować
uczucie zawodu. Pielęgnowanie złości nic nie daje, bo nie przybliża nas
do celu, a wręcz przykuwa do sytuacji, w której znaleźliśmy się w punk-
cie wyjścia. A my przecież mamy iść dalej. Często dajemy się złapać
w sieć urazów, szamoczemy się w niej, zapominając o naszym celu.
Jest to szczególnie trudne, gdy człowiek żyje w małej społeczności
i musi się jej przeciwstawić. Ale i w małej społeczności można się men-
talnie odizolować. Może zresztą nie tyle od społeczności, ile od nega-
tywnych emocji, które mogą się pojawić wówczas, gdy nasze marzenia
są negowane przez innych, przedstawiane jako bezwartościowe. Lepiej
skupić się na tym, co prowadzi nas do celu.
Gdy wszyscy mówią ci nie:
A. Zgadzasz się z nimi i rezygnujesz.
B. Obrażasz się, kłócisz zapominając o celu.
C. Uśmiechasz się i idziesz dalej.
Walka na czekany
na biegunie
Nie zawsze trzeba mieć rację za wszelką cenę,
nawet jeśli się ją ma. Nie zawsze musimy
swoją rację udowadniać czy narzucać, jeśli
tylko nie dotyczy to spraw fundamentalnych,
bezpieczeństwa wyprawy albo osiągnięcia celu.
Z oporem ze strony innych ludzi trzeba liczyć się przez cały czas, nie
tylko w początkach wyprawy. Ludzie mają swoje ograniczenia, humory,
które potrafią okazywać na różne sposoby. Ważne, żeby nie wchodzić
w niepotrzebne emocje. Najlepiej cieszyć się, że sprawy idą dobrze,
i przechodzić do porządku dziennego nad drobiazgami, które nie
wychodzą. To w końcu normalne, że coś zdarzyło się nie tak jak trzeba.
Niektórzy zachowują się odwrotnie: nie dostrzegają tego, że całość jest
udana, ale skupiają się jedynie na nieudanych detalach. Ojej, zrobiliśmy
zły krok, nie tak zawiązaliśmy kokardkę czy poszliśmy w nieodpowied-
nim kierunku. Podobne osoby całą energię wkładają w to, by podkreślać
błędy, które się zdarzyły, zapominając o pozostałym dobru. Jaw takich
sytuacjach staram się nie angażować emocjonalnie w dyskusje, bo wiem,
że bardzo łatwo może się to przerodzić w konflikt i wtedy stanie się
realnym problemem.
Gdybym zaczął przekonywać, że to drobiazg, nie ma sensu na tym się
skupiać, wszedłbym z taką osobą w konflikt. Usłyszałbym w odpowiedzi:
to wcale nie jest drobiazg, tylko ważna sprawa, nie rozumiesz tego, to
przecież katastrofa! I zaczęłoby się... Podobne spory łatwo przeradzają
się w osobiste animozje, kto jest mądrzejszy, kto lepszy i kto ma rację,
co prowadzi donikąd. A jeśli ludzie powiedzą swoje i nie będzie to
w żaden sposób podsycane, potencjalny spór w naturalny sposób zamrze.
150
Gdybym w czasie porannych przygotowań do drogi usłyszał, że
członkowie wyprawy marudzą w swoim namiocie i zamiast to zigno-
rować, nie wytrzymałbym i zawołał: przestańcie tak gadać — spór byłby
gotowy. Mógłbym usłyszeć: mamy prawo mówić, co nam się podoba,
a ty na nas nie krzycz. Po takim poranku idzie się razem trudniej. To
częsty model konfliktu. Lider ma swoją wizję i jest zadowolony, bo
zespół ją realizuje, ale ludzie chcą podkreślić swoją obecność w pro-
jekcie, że są ważni, że biorą w tym wszystkim udział, więc zaczynają
wytykać drobiazgi i krytykować. Różne mogą być sposoby zazna-
czenia swojej osobowości. Oczywiście lider, który za wszelką cenę
chce, żeby nie pojawiały się zakłócenia, próbuje stłamsić oponentów,
robi to na zasadzie — jesteś krytykantem, malkontentem, przestań
się czepiać. — A ty chcesz, żeby wszystko było po twojemu — usłyszy
w odpowiedzi lider. To modelowy konflikt, który rozpala się coraz
większym ogniem, nawet jeśli wyprawa postępuje zgodnie z przyję-
tym planem.
Znam bardzo wymowną historię wyprawy na biegun kilku Angli-
ków. Jeden z nich był w trakcie leczenia białaczki czy może innej,
w każdym razie bardzo poważnej, choroby, a dwóch przyjaciół wspo-
magało go w próbie dojścia na biegun. Owszem, dotarli tam, ale na
biegunie o mało nie pozabijali się czekanami, taka wybuchła między
nimi kłótnia. Ci, którzy mu pomagali, uważali, że to ich sukces, a on
z kolei miał poczucie, że to jego własne osiągnięcie. Tamci chcieli mu
odebrać filmy oraz zrobione zdjęcia i tak się zaczęło. Widziałem ich
przed wyprawą, obserwowałem pełną zgodę i wspólną wizję. Pozornie
wszystko poszło dobrze, zgodnie z planem, każdy odegrał swoją rolę.
Przypuszczam, że pewnie zaczęło się od drobnego konfliktu. Jeden
drugiemu nie chciał przyznać racji, może ktoś kogoś skrytykował, a ten
przejął się krytyką. Coś takiego mogło wystarczyć, tliło się, a na sam
koniec wybuchł pożar. To modelowy przykład sytuacji, w której niby
wszystko potoczyło się dobrze, w tym sensie, że wyznaczony cel został
osiągnięty, ale różnice osobowości sprawiły, że wyprawa skończyła się
traumą dla wszystkich. W wyprawach górskich, w których pojawia
się wiele napięć i emocji, to niestety częsty finał. W biznesie również.
151
Wyprawa kończy się sukcesem, a jej członkowie mają do końca życia
zatrute sumienie. Trzeba wystrzegać się takich „sukcesów".
Nie zawsze trzeba mieć rację za wszelką cenę, nawet jeśli się ją
ma. Nie zawsze musimy swoją rację udowadniać czy narzucać, jeśli
tylko nie dotyczy to spraw fundamentalnych, bezpieczeństwa wyprawy
albo osiągnięcia celu. Nie zawsze też musimy udowadniać innym, że
nie mają racji, nawet jeśli wiemy, że tak jest. Moje doświadczenie
podpowiada, że lepiej pozostawić to w spokoju, bo dochodzenie swo-
ich racji na ogół kończy się źle, szczególnie jeśli mamy do czynienia
z ludźmi, którzy mają już praktykę w prowadzeniu sporów. A przeważ-
nie z takimi ludźmi robimy wspólne projekty... Ustępliwość nie może
dotyczyć spraw najważniejszych, trzeba umieć być pryncypialnym. Ale
w drobniejszych sprawach ważną umiejętnością jest nierozpoczynanie
konfliktów. Nie jest to proste, mnie również nie zawsze wychodzi. Ale
zawsze staram się przechodzić do porządku dziennego nad drobnymi
problemami i nie podsycać z ich powodu sporów. Szybko o nich
zapominam, a jeśli nawet coś zostaje w pamięci, nie ma to wpływu na
relacje z ludźmi.
Bywa że po czasie inni i tak przyznają nam rację, ale lepiej na to nie
liczyć. Z trudem przychodzi nam przyznanie się do błędu czy pomyłki.
Kiedy do mnie dotrze, że w czymś nie miałem racji, staram się od razu
do tego przyznać, co rzeczywiście rozładowuje sytuację, ale odczuwa
się to jak skok na głowę do zimnej wody. Trochę boli, ale tylko przez
chwilę, potem jest dobrze. To oczyszczające doświadczenie. Są ludzie
odporni na wszelkie przeprosiny, tacy niczego już nie przyjmą, z tym
także należy się liczyć. Ale mimo wszystko przyznanie się do błędu
oczyszcza i uzdrawia całą sytuację.
Nie każdy jest tego zdania. Niektórzy idą w zaparte i nie są w stanie
przyznać się do błędu. Znam takie sytuacje, może bardziej z wypraw,
a mniej z kontaktów biznesowych, w których błędy mogą kosztować
życie. Są liderzy, którym wydaje się, że we wszystkim mają rację i to
jedyne dopuszczane wyjaśnienie. Każdy ma własne życiowe kalkulacje
i prowadzi własny bilans zysków i strat. Niektórym wychodzi, że nie
przyznawać się do błędów jest lepiej. Nawet jeśli będzie wychodziło
152
jak dwa plus dwa to cztery, że zrobili coś źle, potrafią przekonywać, że
arytmetyka to tylko pewien system, niewolny od błędów...
Liderzy obawiają się, że przyznając się do błędu, stracą autorytet.
Paradoksalnie często ktoś taki zyskuje w oczach podwładnych, bo spra-
wia wrażenie nieomylnego. Trzeba brać pod uwagę różne scenariusze.
Najlepszy jest według mnie jednak taki, który polega na prawdzie. Ale
są też takie zespoły, w których panuje absolutna dyktatura i prawda
ma mniejsze znaczenie. Oczywiście gdzieś w końcu zwycięża, bo zwy-
kle nieprawda powoduje kumulację błędów i katastrofę. Ale i od tej
reguły są wyjątki. Szef zespołu za wszelką cenę chce mieć rację, nawet
gdy popełnia błędy, nie przyznaje się do nich, a jednak osiąga sukces
i wszyscy uważają, że można mu wybaczyć wcześniejsze postępowanie.
Skoro osiągnął to, co sobie założył, najwidoczniej miał rację. I nawet
kłamstwa zostają usankcjonowane. Życie jest pełne możliwości.
Mimo to uważam, że model, w którym przyznajemy się do błędów,
jest najskuteczniejszy. Byłoby przymykaniem oczu twierdzenie, że tak
dzieje się zawsze. W skrajnych sytuacjach, w naprawdę trudnych pro-
jektach blefowanie odgrywa czasem pozytywną rolę. Nieraz dla podbu-
dowania nastroju trzeba przedstawić sytuację w jaśniejszych barwach.
Niekoniecznie od razu kłamać, ale rzeczywistość można przedstawić
w jaśniejszych i ciemniejszych barwach pokazując dobre albo złe strony,
z nadzieją wskazując na szanse albo akcentując zagrożenia. Prawda jest
bardzo ogólną kategorią, ideałem, który często jest nie do osiągnięcia.
Między prawdą a kłamstwem rozciąga się feeria barw, sytuacji, narzędzi
przydatnych do tego, by tchnąć w ludzi nadzieję.
Nadzieja jest kategorią leżącą poza prawdą. Wierzymy przecież
w coś, czego nie możemy udowodnić. Nadzieja potrafi jednoczyć bar-
dziej niż prawda. Może wyjaśnia to dziwną historię wyprawy Anglików?
Pozornie mieli wspólny cel, ale prawdopodobnie ów chory polarnik
chciał dla lepszego samopoczucia zostać samodzielnym zdobywcą
bieguna, natomiast jego towarzysze szli z nastawieniem, że mu poma-
gają i że dojście na biegun zależy od nich. Nie mieli jednego celu,
tylko różne. Mieli inne bieguny przed sobą. Dopóki panowały skrajne
warunki, kiedy trzeba było skupić się na marszu, dopóki prowadziła
153
ich nadzieja, prawda o różnych celach nie wyszła na jaw. Ale kiedy cel
został osiągnięty, okazało się, że doszli do różnych biegunów.
Nie musieliby chwycić za czekany, gdyby nie upierali się za wszelką
cenę przy własnych zdaniach. Co jest lepsze, trwać przy zdaniu, które
uważa się za prawdę, i mieć złe wspomnienia z wyprawy, nawet jeśli
cel został osiągnięty, czy zachować dobre wspomnienia dzieląc się
sukcesem, uznając cudzą rację? Kiedy jesteśmy bardzo skupieni na
własnym zdaniu, zapominamy o racjach innych ludzi i o tym, że
prawda często leży pośrodku. Często, ani my, ani druga strona nie ma
do końca racji.
Na pewno warto ze sobą rozmawiać. Gdy dochodzi do konfliktowej
sytuacji, rozmawiam o tym z członkami zespołu, z tymi najbardziej
zaangażowanymi w konflikt, ale także z całą grupą. Często przypomina
to spowiedź. Samo wypowiedzenie konfliktu, pokazanie go światu, już
ten problem w nas trochę osłabia. Najgorsze scenariusze i najczarniejsze
wizje rozgrywają się w naszej głowie. Kiedy musimy je zwerbalizować,
stajemy się bardziej obiektywni, a inni doprowadzają nas do prawdy
dzięki swojej dociekliwości.
Generalnie konflikt zawsze rujnuje, spala, czasem wręcz zabija.
Wypowiedzenie go na czas, zanim się zaogni, powoduje, że czasem
znajdujemy rozwiązanie. Anglicy prawdopodobnie nie rozmawiali ze
sobą o tym, co naprawdę myślą i czują. Gdy odsłoniło się to na koniec,
każdy trwał już tylko przy własnym zdaniu, przy swoim czekanie. Czę-
sto dzieje się tak w biznesie. Ludzie obstają przy swoim, nie szukają
porozumienia, jeżeli ustępują, robią to nie dlatego że przyjęli argumenty,
tylko dlatego że poczuli się zmuszeni do przyjęcia narzuconych im
rozwiązań, co całemu przedsięwzięciu nie rokuje dobrze. Nie uznając
argumentów, podkreślając, że zostaliśmy do czegoś przymuszeni, a nie
przekonani, pozornie wybieramy kompromis. Ale to kompromis pod-
szyty konfliktem. Nieraz lepiej się rozstać, byleby zrobić to w zgodzie,
a nie w gniewie. Rozstanie jest czasem dobre. Nie potrafimy się dogadać,
porozumieć, mamy różne osobowości, to normalne, takie jest życie,
rozejdźmy się. Zostajemy każdy przy swoim zdaniu, ale nie niszcząc się
wzajemnie i nie obrażając. Niszcząc, oskarżając, trwając w konflikcie
154
z drugim człowiekiem niszczymy też samych siebie, zamiast iść dalej,
rozwijać się, podejmować nowe wyzwania.
Owi Anglicy doszli do geograficznego punktu, który sobie założyli.
Ale przecież ta wyprawa miała zaprowadzić ich całkiem gdzie indziej,
miała być przedsięwzięciem wspierających się ludzi. Na pewno nie
marzyli o takim zakończeniu. Nie sądzę, żeby o tej wyprawie można
było powiedzieć, że była spełnieniem. Tak niestety bywa, że dochodzi
się do celu, ale za cenę ludzkiego zniszczenia. Nie wiem, jak często tak
się dzieje, bo uczestnicy tych projektów nie przyznają się do tego, ale
czytając historie różnych wypraw, analizując je pod kątem własnych
doświadczeń, można wyłowić różne informacje. Coś skończyło się
konfliktem i można tylko domyślać się, jak bardzo był on destruk-
cyjny. Zespoły muzyczne w szczytowym momencie kariery rozpadają
się i nigdy nie są w stanie powrócić do dawnego poziomu, a nawet nie
mogą wyjść na scenę i zagrać razem jednego utworu. Patrząc na ich dal-
szą historię można się zastanawiać, jak bardzo okazało się to niszczące.
Ja miałem to szczęście, że żadna z moich wypraw, odpukać, nie
zakończyła się konfliktem. Może dzięki temu, że od początku dużo ze
sobą rozmawialiśmy, o naszych celach, czego chcemy, czego się spo-
dziewamy. Partnerskie traktowanie zapobiegło zasadniczym konflik-
tom, choć oczywiście konflikty, raz większe, raz mniejsze, zdarzały się.
Najpoważniejszy wybuchł w czasie wyprawy przez Pustynię Gibsona.
Poza tym przypadkiem były to drobne konflikty, które raczej budowały
niż dewastowały. Jeśli się dużo rozmawia i traktuje drugiego człowieka
jak partnera, ryzyko konfliktu jest o wiele mniejsze. Z założenia part-
ner może przedstawiać własne zdanie i musimy się z nim liczyć. Jeżeli
ustawiamy siebie w pozycji kogoś, kto ma więcej do powiedzenia,
automatycznie podwładnych umieszczamy poniżej siebie. Wystarczy
wówczas, że ktoś wyraża swoje zdanie, by w tak zbudowanej strukturze
zamieniało się to w zarzewie konfliktu.
Czasem konflikt jest nieunikniony, bo w zespole spotykają się dwie
silne osobowości. Ich zderzenie powoduje napięcia, które odreagowuje
się poprzez konflikt. W takiej sytuacji byliśmy w Wojtkiem Moskalem
w czasie wyprawy na biegun północny. Odreagowanie poprzez konflikty
155
niebezpiecznych, ekstremalnych sytuacji pozwalało wyrzucić z siebie
to napięcie. Coś takiego nas oczyszcza, ale trzeba pamiętać, że dotyka
innych. Takie oczyszczenie przez uderzenie. Być może nie zawsze
potrafimy rozpoznać, że o to w tym chodzi, więc najlepiej przejść nad
tym do porządku dziennego. Zawsze, kiedy przyjmowałem konflikty
osobiście, to powodowało ich eskalację albo - co także jest formą
konfliktu - zerwanie kontaktu, nieodzywanie się do siebie. Nie zawsze
potrafimy zarządzać konfliktami, mnie również to się nie udaje. Ważna
jest wtedy dalsza perspektywa, to czy potrafimy zapomnieć o czymś,
co nas uraziło.
Konflikt jest też pewnym narzędziem, które może mieć określony cel.
Pytanie, na ile potrafimy świadomie posługiwać się tym narzędziem, na
ile, robiąc coś pod wpływem emocji, jesteśmy w stanie to skanalizować.
Ciekawe, co na ten temat myślą dzisiaj partnerzy moich projektów...
Ze wszystkimi członkami wypraw mam dobre relacje i raczej wszyscy
są zadowoleni z tego, co razem zrobiliśmy. Wydaje mi się, że nikt nie
ma do mnie żalu, poczucia, że został wykorzystany czy niedoceniony.
Starałem się zawsze, czego świadectwem są podziękowania umieszczane
na ostatnich stronach moich książek, naprawdę pamiętać o wszystkich,
którzy mi pomogli.
Innego morału w tej historii chyba nie będzie. Nawet jeśli wyprawie
towarzyszy najszczytniejszy cel, podczas każdej zdarzają się konflikty,
to nieuniknione. Każdy człowiek jest inny, nawet jeśli pomyślnie roz-
wiązywaliśmy dotychczasowe konflikty, gdy wchodzimy w nowe, nie
możemy mieć pewności, że i tym razem damy sobie radę. Człowiek ma
już taką naturę, że zawsze chce, by jego było na wierzchu.
Innego morału nie będzie.
Ułóż od najłatwiejszej do najtrudniejszej cztery sytuacje:
A. Przyznanie się do błędu.
B. Niepoprawianie czyjegoś błędu.
C. Zapomnienie urazy.
D. Przeprosiny.
Płynie Wisła, płynie
Czytałem książki, które miałem pod ręką,
bajki, w których bardzo często bohater
wyruszał na spotkanie z niebezpieczeństwem
i opuszczał bezpieczną przystań. Stało się
to dla mnie wzorem postępowania.
Najbliższe otoczenie może nas albo stymulować, albo hamować. Jako
dzieci mamy na to niewielki wpływ, możemy co najwyżej wybierać
swoich kolegów. Ale już jako uczniowie czy studenci możemy własne
otoczenie kształtować, jako ludzie dorośli tym bardziej. Pytanie, jaką
drogą pójdziemy. Czy podążając za własną intuicją, czy wbrew sobie
tkwiąc w sytuacjach, które nas ograniczają.
Ważną ludzką potrzebą jest bezpieczeństwo. Ja chyba rzeczywiście
jestem dziwnym przypadkiem, bo bezpieczeństwo nigdy nie było
moim priorytetem, pierwszą potrzebą, dopiero po której zaspokojeniu
mogłem myśleć o innych. Często dzieje się tak, że nawet jeśli chcemy
dla siebie innej przyszłości niż nasza teraźniejszość, marzy nam się,
żeby robić coś innego, to jednak podświadomie staramy się przede
wszystkim zapewnić sobie bezpieczeństwo i podążamy drogą, która ma
nam to ułatwić. Szukamy otoczenia bezpiecznego, czyli ludzi, którzy
będą myśleli podobnie jak nasi rodzice czy — szerzej — pierwotne oto-
czenie, przez które zostaliśmy ukształtowani. Bezpieczeństwa szukamy
w dopasowaniu, niewychylaniu się poza obowiązujące wzory.
Wydaje mi się, że w moim przypadku tym, co rozbiło tę strukturę,
zmieniło ową logikę, był wypadek w dzieciństwie, skomplikowane
złamanie ręki, po którym wiele czasu spędziłem w szpitalach. Wyrzu-
ciło mnie to poza naturalne otoczenie. Mój świat skurczył się do roz-
miarów mojego ciała i czytanych przeze mnie książek. Doświadczenie
książkowe stało się moim doświadczeniem życiowym. A w książkach
157
różni ludzie piszą różne rzeczy, tak by inni ludzie je czytali. Piszą więc
o niebezpieczeństwach, o takim życiu, o jakim marzą ludzie i marzą
sami pisarze. Przedstawiają siebie takimi, jakimi chcieliby się stać,
czyli wyjątkowymi. Może na tym polega rzeczywistość książek, że jest
w specyficzny sposób wydestylowana z życia.
Czytałem książki, które miałem pod ręką, bajki, w których bardzo
często bohater wyruszał na spotkanie z niebezpieczeństwem i opusz-
czał bezpieczną przystań. Stało się to dla mnie wzorem postępowania.
Niebezpieczeństwo stało się jakby normą, tak samo jak normą stało
się to, że człowiek opuszcza bezpieczny świat i wyrusza na spotkanie
świata prawdziwego, który jest jego przeznaczeniem. Kiedy głos naj-
bliższych jest głosem decydującym, normą staje się zwykle dopasowanie
do miejsca, w którym się funkcjonuje. Otoczenie chce zamknąć czło-
wieka w swoim horyzoncie, a jeśli pojawia się ktoś, kto pragnie poza ten
horyzont wyjść, reakcją otoczenia jest negacja. Trzeba się z tym oswoić
i przyjąć za normę. Ty masz swój horyzont, ja mam swój, trudno żeby
się to ze sobą nie zderzało.
Dla wielu ludzi książki to tylko książki, są w nich różne wymysły, ale
tylko tutaj, gdzie żyjemy, rozciąga się prawdziwe życie. Myśląc w taki
sposób podchodzimy do książek jak do pewnych idei, projekcji, niczego
więcej. Dla mnie wciąż rzeczywistość książkowa jest przynajmniej tak
samo realna jak fizyczna, o ile nie bardziej. Jeżeli rozmawiam z kimś
w myślach, to tak samo z bohaterami książek jak z rzeczywistymi ludźmi.
Z ludźmi oczywiście również rozmawiam, spieram się, biorę pod uwagę
ich zdanie. Ale większą część mojej świadomości wypełniają idee i sytu-
acje z książek, mniejszą — mimo wszystko mniejszą — realni ludzie.
Niemniej ludzie są bardzo ważni w tym wszystkim, bo tworzą
pomost do świata rzeczywistego. A droga idei, od pomyślenia do
rzeczywistości, wcale nie jest taka łatwa i prosta. Potrzebne są na niej
pomosty. Takie pomosty przerzucają nam nauczyciele, ludzie, którzy
nieraz dzięki paru zdaniom mogą dać do ręki klucz, dzięki któremu ze
świata idei, książek, wartości, które w sobie nosimy, możemy przejść
do realnych czynów. Na mojej drodze takimi pomostami stawały się
spotkania z wieloma ludźmi. Urealnienie naszych wizji jest możliwe
158
dzięki spotkaniu z drugim człowiekiem, absolutnie nie można o tym
zapominać.
Dobrym przykładem tego, że warto przeciwstawiać się otoczeniu -
oczywiście rozumnie, a nie na zasadzie „nie, bo nie" - są dla mnie
losy projektu „Wisła :Intuicja podpowiadała mi, żeby trzymać się idei,
chociaż zewnętrzne fakty i opinie wielu osób, z którymi się w tamtym
czasie spotykałem, były bezlitosne. Po co płynąć kajakiem Wisłą?!
Kajakarze perswadowali mi, że nie warto, bo to nieciekawa rzeka. Inni
ludzie pukali się w czoło, że jest brudna. Mało kto przepłynął Wisłę
kajakiem, ale nie dlatego że jest to trudne, chociaż nie jest też wcale
takie łatwe, tylko dlatego że wydaje się to pozbawione głębszego sensu.
Ale takie same głosy słyszałem przed wyprawami na bieguny - przecież
to bez sensu, po co ty tam idziesz.
Okazało się, że Wisła jest takim ukrytym biegunem. Tak naprawdę
nic o niej nie wiemy, poza tym, że płynie oddzielona od nas wałami.
Polacy bardzo niewiele wiedzą o Wiśle, mniej niż o Tatrach, mimo że
widzą ją z tylu mostów. W Tatrach wielu ludzi przespacerowało się
do Morskiego Oka czy Doliną Kościeliską. Wątpię, żeby również wielu
Polaków przepłynęło choć kawałek Wisłą.
W trakcie letniej wyprawy spotkałem się z kajakarzami z Grudzią-
dza. W Grudziądzu mieli swoją przystań, ale nigdy nie pływali po
Wiśle. Brali kajaki i wyruszali na Wdę. Nigdy nie przepłynęli nawet stu
metrów po Wiśle. Dlatego właśnie Wisła była dla mnie tak pociągająca,
bo nikt o niej nic nie wiedział. Kiedy o nią pytałem, słyszałem oparte
wyłącznie na emocjach odpowiedzi, że to bez sensu. Ale kiedy dopy-
tywałem, jak się tą Wisłą płynie, jaki sprzęt jest potrzebny, kajakarze,
którzy tę rzekę lekceważyli, niczego nie potrafili o niej powiedzieć.
Intuicja podpowiadała mi, że Wisłą warto popłynąć, ale nie spo-
dziewałem się, że ta intuicja poprowadzi mnie aż tak daleko. Dwu-
krotnie popłynąłem Wisłą latem i zimą i ta zimowa wyprawa zmieniła
się w manifestację uczuć patriotycznych. Ludzie wychodzili na brzeg
z biało-czerwonymi flagami, z chlebem i solą, to było niesamowite -
flagi na mostach, ludzie jednoczyli się, przy tej okazji widać było, jak
bardzo Polacy spragnieni są demonstrowania narodowej dumy.
159
Nie minęło parę tygodni i Wisła z leniwej rzeki, którą tolerujemy
i ignorujemy: niech sobie będzie, nic do niej nie mamy, niespecjalnie
nas to obchodzi, nagle przemieniła się przypominając, że nie można jej
lekceważyć. Rzeka pokazała nieznane oblicze. Przyszła powódź, jedna
z największych, nie było chyba gorszego wylania Wisły w powojennej
historii Polski. Niewiele czasu minęło i moje słowa nabrały innego
znaczenia. Wypłynęły wyłącznie z intuicji, bo jakoś musiałem uza-
sadnić kajakowy spływ Wisłą. Słowa, że nie można rzeki lekceważyć,
ludzie przyjmowali sceptycznie. Widzieli w tym wszystkim jedynie
wyczyn, to że płynę zimą, śpię w namiocie i odżywiam się rybami.
Widzieli zewnętrzną warstwę czynów, a nie docierało do nich rzeczy-
wiste przesłanie wyprawy Dopiero powódź pokazała znaczenie tego,
co mówiłem - że nie można odwracać się do natury plecami, bo ona
zawsze jest od nas potężniejsza.
Sam odkrywałem sens projektu ,Wisła" stopniowo. Najpierw wyda-
wało mi się jedynie, że Wisła jest warta tego, żeby nią przepłynąć, że
biegunów nie trzeba szukać daleko. Sądziłem, że odkryłem jakiś biegun,
to znaczy piękny kawałek Polski, zapomniany, zlekceważony, zduszony,
funkcjonujący w zbiorowej świadomości jedynie jako ściek, a w rze-
czywistości będący czymś zupełnie innym. Miałem wiele potwierdzeń
takiego myślenia. Spotkałem wówczas Artura Tabora, który zginął
potem w Mongolii, jednego z najlepszych fotografów natury w Polsce.
Wychował się nad Wisłą, ale przez długi czas nie poświęcał jej uwagi.
Sfotografował Bug, zrobił o nim piękny album, a zapomniał o miej-
scu, w którym się urodził. Wychował się nad rzeką, ale jeździł gdzieś
daleko, żeby robić zdjęcia. Dopiero na pewnym etapie swego życia
odkrył Wisłę i stwierdził wtedy, że nie musiał się nigdzie ruszać, bo
piękna natura istniała obok niego. Wydał wspaniały album o Wiśle,
miał niesamowite plany. Wisła stała się dla niego kosmosem. Wielu
ludzi podkreśla, że mieszkając nad Wisłą, szukali szczęścia gdzieś dalej,
nie zdając sobie sprawy z tego, co mają pod ręką. To prawda dotycząca
całej Polski. Kompletnie nie docenialiśmy rzeki, a teraz przynajmniej
zastanawiamy się nad Wisłą. Jeszcze parę lat temu była ściekiem, jak
pisał Herbert, rowem, którym płynie mętna rzeka. Herbert oddawał
160
uczucia Polaków wobec Wisły. Chociaż była to przenośnia służąca
opisaniu świata politycznego, dokładnie oddawała myślenie Polaków
o Wiśle: tak, to taki rów, którym płynie mętna woda.
Może dwadzieścia lat temu rzeczywiście była tak zanieczyszczona,
co było skutkiem naszej działalności. Tak ją zniszczyliśmy, a Wisła
oczyściła się przez to, że ma niesamowite zdolności regeneracji. Naj-
ważniejsze w tym wszystkim było odkrywanie dobra, które znajdowało
się na wyciągnięcie ręki, ale żeby je odkryć, trzeba było pokonać opór
otoczenia. Dopiero wówczas odsłoniło się coś, co jest częścią życia
otoczenia twierdzącego, że to bezsensowne przedsięwzięcie. Oczywi-
ście nie jestem jedyny, wielu ludzi wierzy w Wisłę i wie jak jest piękna.
Ale w swoim otoczeniu byłem jedynym, który uporczywie dążył do
odkrycia tej prawdy. Chciałem tej Wisły dotknąć, nawet jeżeli wszyscy
mówili, że to ściek. Chciałem się przekonać, czy nie jest inaczej.
Paradoksalnie czasem coś znajduje się bardzo blisko, a ludzie patrzą
i nie dostrzegają tego. Wisła jest dobrą metaforą naszego życia i tego, jak
ważna jest umiejętność nie tyle przeciwstawiania się innym, ile trwania
przy własnym zdaniu i podążania za intuicją. Trzeba trwać przy swoim
i starać się badać, jaka jest rzeczywistość. Do tego zawsze mamy prawo.
Ja zawsze staram się dotknąć świata. Moje myślenie jest bardzo
proste. Czy jest tak, jak mówią inni, skoro nigdy tam nie byli? Staram
się myśleć, powiedziałbym nawet, łopatologicznie. Przede wszystkim
badam, kiedy ktoś coś głosi, czy rzeczywiście wie, co mówi. Ludziom
bardzo często wydaje się, że coś wiedzą, ale to tylko pozory. Dlatego
warto sprawdzać pochodzenie wiedzy. Czy ktoś, kto mówi, na czym
polega dojście na biegun wie, czym jest biegun? Strach ma wielkie oczy.
Biegun nie jest aż tak straszny, nawet jeśli czasem strasznym się staje.
Tak samo Wisła, nie jest wcale tak brudna. Ale też nie jest tak łatwa
i oswojona, potrafi być nieobliczalna.
Może gdzieś blisko ciebie leży ukryty biegun, coś wartościowego i jesz-
cze nieodkrytego. Może nie dostrzegasz tego, bo patrzysz na to tak jak
patrzą inni...
Doświadczony ryzykant
Życie polega na popełnianiu błędów,
sztuka polega na uniknięciu jednego,
który jest o jednym błędem za dużo.
Chodziłem po cieniutkim uginającym się lodzie, przechodziłem po
lodowych mostach nad głębokimi szczelinami, skakałem po rucho-
mych krach - ale nie uważam siebie za ryzykanta. Nie akceptuję ryzyka
dla ryzyka, hazardu stawiania życia na jedną kartę, ekscytowania
się tym, że żyje się na krawędzi. Ryzyko trzeba umieć oszacować.
Trzeba też nauczyć się odróżniać rzeczywiste ryzyko od wyobrażenia
o ryzyku.
Nigdy nie bałem się samego wyobrażenia o ryzyku. Dopóki czegoś
nie sprawdzę, nie dotknę, nie wypowiadam się na jego temat. Nie jestem
ryzykantem, nie jestem kimś, kto by ryzykował życiem za wszelką cenę,
ale wiem też, że nie wszystko jesteśmy w stanie przewidzieć. Całe moje
doświadczenie mówi mi, że ryzyko rzeczywiste często czyha na nas
w miejscach innych niż się tego spodziewamy.
Zwykle wyobrażamy sobie ryzyko nic nie wiedząc o tym, jak wy-
gląda ono w rzeczywistości, tyle że z różnicy między rzeczywistością
a wyobrażeniem nie zdajemy sobie sprawy. Tymczasem nasze wy-
obrażenie może się mijać z prawdą. Nie tylko w taki sposób, że prze-
szacowujemy stopień ryzyka jakiegoś przedsięwzięcia. równie dobrze
może to działać w drugą stronę. W życiu codziennym uczestniczymy
przecież w wielu ryzykownych sytuacjach, często nawet tego nie do-
strzegając. Wydaje się nam, że wyprawy na Antarktydę czy w wysokie
góry są straszliwie niebezpieczne, a prawda jest taka, że - oczywiście
przy dobrym przygotowaniu - nie jest to takie straszne jak się ludziom
wydaje. Z drugiej strony jeden nieostrożny ruch kierownicą czy wejście
na jezdnię może skończyć się katastrofą.
162
Na szczęście zwykle mamy możliwość wyboru, podjęcia na czas
decyzji na tak lub na nie. Wchodzę — nie wchodzę w to. Zdaję sobie
sprawę, że coś polegać będzie na tym, że położę swoje życie na szali,
ale nie cofam się przed tym. Nie mogę powiedzieć, że nie działo się
tak czasem na moich wyprawach. Rzeczywiście jest taki wybór: życie
albo śmierć. Człowiek wybiera życie, ale jednak świadomie w sytuacji,
w której mógłby się jeszcze cofnąć, nie robi tego, tylko idzie dalej. Często
dokonywałem podobnego wyboru przy przechodzeniu przez szczeliny.
Może pomaga w podejmowaniu podobnych decyzji świadomość, że
śmierć stale jest bardzo blisko nas, z czego nie zdajemy sobie sprawy
w codziennym życiu. Może przez cały czas idziemy po krawędzi... Życie
wcale nie jest tak bezpieczne, jak byśmy sobie tego życzyli. Więcej ludzi
ginie na drogach niż na wyprawach. Tyle że śmierć na wyprawie jest bar-
dzo nagłośniana, a w mieście pozostaje anonimowa. Statystyki mówią
co innego niż podsuwają nam nasze wyobrażenia. Statystyki pokazują,
że podróż samolotem jest o wiele bezpieczniejsza niż podróż samocho-
dem. A jednak wszystkim to samolot kojarzy się z niebezpieczeństwem.
Ludzie mają wyobrażenia o wyprawach jak o podróżowaniu samo-
lotami. Tyle że w samolocie pasażer nie ma wpływu na to, co się sta-
nie, a w wyprawach doświadczenie i przygotowanie mają kolosalny
wpływ na bezpieczeństwo. Niemal zawsze śmierć, wypadek wynikają,
także w przypadku tych najbardziej doświadczonych podróżników,
z popełnienia błędu. Chyba że za pierwszy i podstawowy błąd uznać
samo wyruszenie na wyprawę... Kiedy analizuje się sytuacje, które
doprowadziły do wypadków, odkrywa się, że bardzo często wynikały
one z lekceważenia niebezpieczeństwa, dróg na skróty, błędu w ocenie
ryzyka. Bardzo często tak bywa, to prawda, ale z drugiej strony czę-
sto lekceważenie ryzyka sprawdza się, bo przynosi efekt — docieramy
tam, gdzie chcieliśmy się znaleźć. Dopiero gdy dochodzi do tragedii,
stwierdzamy: to był nasz błąd. Życie polega na popełnianiu błędów,
sztuka polega na uniknięciu jednego, który jest o jednym błędem za
dużo. Zawsze analizując drogę, odkryje się popełnione błędy. Odkryje
się też, że były one popełniane do czasu i dopiero za którymś razem
skończyło się to źle.
163
Ważny jest cały splot okoliczności. Jeden błąd w danej sytuacji nie
ma znaczenia, a w innej splot zdarzeń powoduje, że ten sam błąd staje
się kamyczkiem wywołującym lawinę. Sukces nie wynika z tego, że
nie popełniło się błędów. Chodzi o to, żeby popełnić ich jak najmniej,
a przede wszystkim — żeby w danej sytuacji nie zrobić tego jednego
fałszywego kroku, który ściągnie nas w przepaść.
Im lepiej jesteśmy przygotowani, tym ryzyko popełnienia błędu
jest mniejsze. Ale zbytnia pewność siebie, wynikająca z bardzo dokład-
nych przygotowań czy dotychczasowych doświadczeń, paradoksalnie
może okazać się naszym błędem i to popełnionym na starcie. Ponie-
waż dotychczas wszystko nam się udawało, jesteśmy przekonani, że
nasz ekwipunek jest najlepszy jaki może być. Jednak to, co było naj-
lepsze w danych warunkach, niekoniecznie również dobrze sprawdzi się
w innych. Coś przeniesione w inne warunki, w inny splot okoliczności
może okazać się błędnym założeniem. Kopiując bezmyślnie wypraco-
wane wzorce, nie zastanawiamy się nad tym, czy na pewno sprawdzą się
ponownie, zaniedbujemy trening, nie testujemy rozwiązań. Doświad-
czenie wystawia nas na ryzyko porażki.
Nie wolno traktować niczego tak, jakby to było absolutne, nie-
zmienne, zawsze prawdziwe. Przypomina mi się w tej chwili postać
Georga Cantora, niemieckiego matematyka, odkrywcy teorii mno-
gości i liczb pozaskończonych. Z jego rozważań wynika na przykład,
że paradoksalnie odcinek ma tyle samo punktów co prosta, w której
się zawiera. Bierze się to z tego, że rzeczywistość jest podzielna w nie-
skończoność. Można by obrazowo powiedzieć, że każdy odcinek jest
kosmosem. Przenosząc to w rzeczywistość wypraw — w każdej sytuacji
kryje się o wiele więcej problemów i wynikających z nich konsekwen-
cji niż nam się wydaje. Każda sytuacja jest wypadkową bardzo wielu
zmiennych. Przez to ziarnka piasku urastają czasem do rangi kamieni.
Ważne jest zatem, byśmy zawsze opanowali sytuację w danej chwili.
Im mniej zmiennych, im mniej nowych dla nas elementów, tym ryzyko
jest mniejsze. Zatem im większa jest nasza znajomość sytuacji, świata,
otoczenia, tym większy jest margines bezpieczeństwa. Ale tylko do pew-
nej granicy, bo jeśli poczujemy się zbyt pewnie, jeśli tylko zaczniemy
164
lekceważyć ryzyko, natychmiast jego poziom wzrasta. Pewne sytuacje,
pewne typy wyzwań najlepiej traktować jako zjawiska o wysokim
stopniu ryzyka niezależnie od naszego doświadczenia. Dopiero połą-
czenie tych dwóch postaw: doświadczenia i stałego oszacowywania
ryzyka realnie zmniejsza niebezpieczeństwo popełnienia błędu, który
mógłby nas wiele kosztować. Dotyczy to, według mnie, nie tylko gór
czy wypraw ekstremalnych.
Potrafisz wytłumaczyć, skąd wzięła się różnica?
A. Popełniłeś jakiś błąd i nic złego się nie stało.
B. Popełniłeś jakiś błąd i skutki tego okazały się fatalne.
Nie bać się na zapas
Tylko wówczas, gdy zbliżamy się do celu
budzącego lęk, możemy przekonać się, którędy
tak naprawdę biegnie granica naszych
realnych, a nie wyobrażonych możliwości.
Czy ryzyko można trafnie oszacować? Istnieje jakiś matematyczny
wzór, według którego można je wyliczyć? Ja go nie znam. Wydaje mi się
natomiast, że wiem, jak przechodzić od ryzyka wyobrażonego do rze-
czywistego. W jaki sposób myśleć, jak patrzeć na rzeczywistość, by nie
popełniać błędu polegającego na tym, że odruchowo uważamy podró-
żowanie samolotami za niebezpieczniejsze od jeżdżenia autostradami.
Informacje o tym jak jest naprawdę, mamy zawsze w zasięgu ręki.
Problem w tym, że w ogóle się nimi nie interesujemy. Poprzestajemy
na ryzyku wyobrażonym, ponieważ bardzo łatwo jest opierać się na
emocjach. Podróż samolotem jest emocjonalnie całkiem inną sytuacją
od jazdy samochodem. Latamy rzadko, a z samochodem mamy do
czynienia zwykle już jako dzieci, jesteśmy z nim oswojeni. Albo zatrzy-
mujemy się na podobnych emocjach, albo analizujemy dane, po to by
dowiedzieć się, co na temat latania mówi statystyka. Aha - przekonu-
jemy się - ofiar katastrof samolotowych jest o wiele mniej niż wypadków
na drogach... Może jednak tak być, że mimo iż przekonamy się, jaka
jest rzeczywistość i tak emocje okażą się silniejsze. Chodzi o zdobycie
takiej wiedzy, która pozwoli nam nie ulegać emocjom.
Musimy zdać sobie sprawę z faktu, że emocjonalne reakcje i oceny
są powierzchowne, zwykle nie dotykają rzeczywistości. Ja staram się
zawsze zbadać temat i nie bać się na zapas. Przecież dopóki nie wyruszę,
nic mi nie grozi, tutaj jestem bezpieczny, nie muszę się bać, mogę za to
pomyśleć, analizować, czytać. Ludzie często po pierwszej emocjonalnej
reakcji nie próbują dalej nic robić, niczego nie zgłębiają. Stwierdzają, że
166
to jest niebezpieczne, to nie dla mnie, nigdy bym tego nie zrobił, nawet
gdyby mi zapłacono milion dolarów! Nie pójdę na żaden biegun! Nie
podejmują żadnej próby, choćby zbliżenia się w myślach do tego, co
budzi w nich takie obawy.
Ja na podstawie swoich doświadczeń wiem już, jak bardzo zmienia
się rzeczywistość, gdy zaczynamy ją poznawać, kiedy nie pozostajemy
na poziomie wyobrażonego niebezpieczeństwa. Tylko wówczas, gdy
zbliżamy się do celu budzącego lęk, możemy przekonać się, którędy
tak naprawdę biegnie granica naszych realnych, a nie wyobrażonych
możliwości. Nie podejmując wyzwań poruszamy się po utartej ścieżce,
ograniczamy nasze życie, nasze poznawanie i odczuwanie świata. To
jakbyśmy nie wystawiali nosa poza miasto, bo w lesie są wilki. Moja
mała córa, Pola, bardzo boi się wilków. Gdzie nie pojedziemy, pyta, czy
nie ma tam wilków. Możemy pozostać na takim poziomie lęku przed
wilkami, które czyhają na nas wszędzie, a możemy to zbadać. Wtedy
okazuje się, że wilki żyją dzisiaj tylko w najdzikszych ostępach i nie
ma czego się bać.
Strach ogranicza dostęp nie tylko do ryzykownych sytuacji, ale być
może w ogóle do tej części świata, która byłaby dla nas piękna, warta
poznania, która tylko czeka na to, byśmy ją odkryli dla siebie. Ale sta-
wiamy przed sobą zamknięte bramy i nawet nie próbujemy dowiedzieć
się, co znajduje się po drugiej stronie. Nie robimy tego nie tylko realnie,
w fizycznej przestrzeni, ale także mentalnie, w myślach.
Często już na początku naszego życia, gdy decydują za nas dorośli,
uczymy się takiego funkcjonowania, które polega na ustalaniu barier.
Przyzwyczajamy się do tego i potem przez całe życie uważamy, że te
bramy realnie istnieją. Bramy z napisem: dla Jana Kowalskiego, czytaj:
dla mnie wstęp surowo wzbroniony. Wszędzie dookoła widzimy te
bramy.
Mnie ciekawią nieznane światy. Próbowałem na przykład malować,
ale okazało się, że nie potrafię. Gdyby mi to wychodziło, wcale bym się
nie wstydził niedojrzałości swoich prób i malowałbym dalej. Kiedy coś
mnie napędza, nie mówię sobie w punkcie wyjścia: może bym i chciał,
ale nie potrafię, wstydzę się, przecież ja brzydko maluję. Zawsze coś
168
namaluję. Nie śpiewam, bo wiem, że nie mam głosu, ale jestem prze-
konany, że gdybym poświęcił na to bardzo dużo czasu, jakoś dawałbym
sobie radę. Nie trafiłbym na operową scenę, ale na rodzinnym albo kole-
żeńskim spotkaniu mógłbym zaimponować. Ponieważ wiem, że czas,
który mam do dyspozycji, nie rozciąga się w nieskończoność, wybie-
ram inne pomysły. Ale nie boję się śpiewania, malowania, gotowania.
Mamy w głowach takie gotowe kalki: nie umiem gotować, nie
zaśpiewam, nie zatańczę. Oczywiście nie chodzi w życiu o to, żeby robić
wszystko, ale dobrze jest mieć ciekawość świata i praktykować ją nawet
w zwykłych sprawach. Jeżeli potrafimy przełamać się w mniejszych
zdarzeniach, będziemy umieli przełamać się też w większych. Boimy
się śmieszności, bo inni zobaczą, że nie jesteśmy w czymś najlepsi.
Człowiek nie może być jednakowo dobry we wszystkim. Nie warto bać
się tego, że w czymś nie jesteśmy doskonali. Liczy się to, że próbujemy.
Kto wie, może okaże się, że w czymś, o czym byliśmy przekonani, że
jesteśmy beznadziejni, nagle odkryjemy swoje powołanie? Zdarza się,
że ludzie zaskoczeni sytuacją próbują po raz pierwszy czegoś, na co
pewnie nigdy nie zdobyliby się sami z siebie, i mówią: ojej, jakie to fajne.
To wyjście poza klatkę, otwarcie bramki, o której byliśmy przekonani,
że zabrania wstępu na dany teren.
Jako uczeń brałem udział w wielu szkolnych konkursach. Nie było
dla mnie żadnym wstydem, gdy w czymś nie byłem najlepszy. Zawsze
czegoś się przy okazji uczyłem, zawsze towarzyszyła temu satysfakcja,
że poznałem coś nowego, czymkolwiek by to było, biegiem przełajo-
wym, konkursem bibliotecznym czy olimpiadą biologiczną. Były też
inne korzyści. Kiedy wygrywałem, dostawałem książkę albo sprzęt
sportowy, a gdy przegrywałem, nic złego się nie działo, nie było za to
żadnej kary. Być może gdyby spotykały mnie kary za to, że nie byłem
pierwszy, gdybym dostawał wtedy w skórę od rodziców przenoszących
na mnie własne ambicje, może zacząłbym bać się uczestnictwa w kon-
kursach. Ale rywalizacja polegała na tym, że były nagrody, a nie było
kar. To dobry system pobudzania ciekawości, polecam.
Bez trudu możemy wyobrazić sobie wyprawę, która nie doszła do
celu, bo zlekceważono niebezpieczeństwa. Trudniej jest nam pomyśleć
169
o wyprawie, która nie dotarła gdzieś z powodu nadmiernej ostrożności.
Ale tak również bywa, choć oczywiście pierwszy schemat jest częstszy.
Dzieje się tak, dlatego że gdy człowiek wpada w rytm wyprawy, potrafi
zatracić się w dążeniu do celu. Bardzo powiększa się wtedy skłonność
do ponoszenia ryzyka, a spada poziom ostrożności. Wiem to po sobie.
Przed prawie każdą wyprawą przyjmowałem, że tego, tego i tego nie
będę robił, a po tygodniu czy dwóch wszystko to robiłem.
Sztywne założenie, że będziemy starali się nie popełnić żadnego
błędu, na ogół nie doprowadza nas do celu. Takie nastawienie może
nawet spowodować, że w ogóle nie wyruszymy. Przed drogą musimy
z góry zaakceptować pewien poziom ryzyka, inaczej nie podejmiemy
wyzwania. A z drugiej strony nawet maksymalna ostrożność nie gwa-
rantuje bezpieczeństwa. Zygmunt Heinrich, polski himalaista, był czło-
wiekiem niezwykle ostrożnym. Zwykł mawiać, że Mount Everest nie jest
wart odmrożonych palców. Zginął w lawinie uczestnicząc w tragicznej
ekspedycji, w której poniosła śmierć większość jej uczestników. Jedyny
człowiek, który wówczas przeżył, Andrzej Marciniak, który był moim
przyjacielem, zginął w 2009 roku w Tatrach. Ocalał w tamtej tragedii,
a zginął wspinając się, w zdawałoby się, niegroźnych słowackich Tatrach.
Zygmunt Heinrich był wzorem ostrożności, człowiekiem, który
potrafił zawrócić w ostatniej chwili spod samego szczytu. Bardzo trudno
jest potem ocenić, czy było to uzasadnione, czy z powodu ostrożności
nie osiągnęliśmy czegoś, co było do zdobycia. Często jednak instynkt
podpowiada nam w takich momentach najlepsze decyzje. Tak było
w drodze na Gunnbjorns Fjeld, najwyższy szczyt Grenlandii. Po przejściu
jedenastu kilometrów, na trzysta metrów przed szczytem, zawróciliśmy
i to uratowało nam życie. Instynkt zaczął podpowiadać, że dalsza droga
byłaby zbyt niebezpieczna. Jakby nagle włączyła się syrena, czerwona
lampa, sygnał niebezpieczeństwa. Tak właśnie działa instynkt. Jesteśmy
już blisko szczytu, ale pojawia się ryzyko załamania pogody, nie wia-
domo, jak to będzie i nie wiadomo czy wrócimy. Rzeczywiście droga
na szczyt nie była taka łatwa jak się wydawało, właśnie trzysta ostatnich
metrów było najgorszych. W zamieci można było łatwo spaść i zginąć.
Ledwo wróciliśmy do bazy, niektórzy byli już na skraju wyczerpania.
170
Gdybyśmy w tamtym momencie nie zawrócili, część z nas na pewno
by nie przeżyła.
Słychać syrenę, zapala się czerwona lampka, trzeba to dostrzec.
Szczyt był blisko, wydawało się, że zdołamy do niego dotrzeć, zdania
między członkami wyprawy były podzielone. Iść dalej czy wracać?
W końcu zrobiliśmy coś w rodzaju głosowania, chociaż ja byłem pewien,
że trzeba się zwijać, i razem podjęliśmy decyzję o odwrocie. Była to
sytuacja, że szczyt był niedaleko, ale śmierć jeszcze bliżej, a droga pro-
wadząca do bezpiecznego miejsca niepewna. Lepiej powiedzieć, że
szczyt może jeszcze poczekać. Trzeba jasno widzieć swój cel: czy jest
nim wejście na szczyt, czy też celem jest wejście na szczyt i powrót do
bazy. To dwie różne rzeczy. Ludzie często je mylą, widzą osiągnięcie
celu w wejściu na szczyt, a nie widzą pełnej drogi, czyli osiągnięcia celu
i powrotu do życia, do świata. Szczyt jest w połowie drogi.
Z ryzykiem trzeba umieć się oswoić i nawet z nim współdziałać.
Trzeba mieć łut szczęścia. Myślę, że ja miałem go sporo, nawet w dzia-
łalności firmy. Jest tak wiele potencjalnych zagrożeń, ludzie, z któ-
rymi współdziałamy, są przecież równie nieprzewidywalni jak pogoda.
Gdyby zacząć to wszystko analizować, brać pod lupę każde zagrożenie,
strach byłoby codziennie się budzić, wstawać z łóżka i wychodzić poza
próg domu. Nie dziwię się ludziom, którzy boją się nowych sytuacji,
bo dostali tyle ciosów od życia, od przyjaciół, do których mieli zaufa-
nie, że nie potrafią zaufać, że coś może się jeszcze dobrze ułożyć. Ale
trzeba odnaleźć w sobie chęć próbowania mimo wszystko.
Pomyśl o czymś: nie, to nie dla mnie, a potem zrób to. Na próbę.
Czytać i pisać po japońsku
Nawet wiedza o feng shui przydaje
się w drodze na biegun.
Pokonywanie trudności niekoniecznie polega na samej sile, na tym
żeby uderzać w coś z impetem i przełamywać bariery. Często lepszy
efekt zapewnia elastyczność, dzięki której możemy uchylić się przed
ciosem, dostosować do sytuacji, a nawet przestraszyć. Słabość także
można wykorzystać do pokonywania trudności. Działając nie siłą, tylko
unikiem, paradoksalnie możemy przeszkodę uczynić częścią drogi.
Przychodzą mina myśl wschodnie sztuki walki, gdzie siłę przeciwnika
wykorzystuje się do tego, żeby popchnęła nas naprzód. Siłę można
odkrywać we własnych słabościach, one w końcu też czemuś służą.
A gdy sytuacja wydaje nam się zamknięta, nie do przezwyciężenia?
Moje doświadczenie mówi mi, że często najciemniej jest pod latarnią.
Wydaje się jasne i oczywiste, że nie mamy szans, ale ten świat jest zawsze
trochę bogatszy niż to, co o nim w danej chwili wiemy.
Im większa jest nasza wiedza o świecie, o jego bogactwie, tym łatwiej
i bezpieczniej możemy się w nim poruszać. Ale nie należy z tym przesa-
dzać. Szukając ciągle czegoś nowego możemy się w tym zagubić. Jest czas
gromadzenia i czas, kiedy dobrze jest się pozbyć nadmiaru przedmiotów
czy wiedzy. Trochę tak jak z książkami. Mamy w swojej domowej biblio-
teczce te, które przeczytaliśmy i które lubimy, ale wracanie ciągle do tego
samego księgozbioru nie będzie nas po jakimś czasie rozwijać. Niekiedy
trzeba pozbyć się części własnych książek, niekiedy być może lepiej prze-
stać aktywnie się czymś zajmować, a zrobić miejsce nowym książkom,
nowej wiedzy. Oczywiście w zgodzie ze sobą, a nie na zasadzie, że pój-
dziemy do księgarni i kupimy sto nowych książek jak leci, alfabetycznie. Jako podróżnik
doszedłem do pewnej granicy, do swoich biegunów.
Oczywiście mógłbym dalej to robić, mógłbym skupić się wyłącznie na
172
podróżach. W pewnym momencie dostrzegłem jednak, że doświadcze-
nie, które zdobyłem, użyte w innej konfiguracji może zagwarantować
poczucie spełnienia czy harmonii. Odkrywanie świata prowadziło
mnie nie tylko w stronę ekstremalnych wypraw, ale też pomagania
innym. W tym wszystkim ważne jest zwiększanie możliwości, nie
tyle technicznych, związanych ze sprzętem, ile dotyczących naszego
umysłu.
To że dokładnie poznam techniczne uwarunkowania jakiejś podróży,
ma według mnie mniejsze znaczenie niż to, że np. w pewnym okresie
życia praktykowałem jogę czy że stale uczę się języków. Takie rzeczy roz-
wijają mój umysł. Można by powiedzieć, pół żartem, pół serio, że nawet
wiedza o feng shui przydaje się w drodze na biegun. Feng shui polega
na dążeniu do harmonii, pomaga w odkrywaniu roli szczegółów, które
wydają się bez znaczenia, a mają duży wpływ na nasze samopoczucie.
Wydaje nam się, że nie ma znaczenia, w jaki sposób ustawione jest łóżko
w pokoju, bylebyśmy się wyspali. Okazuje się jednak, że kiedy zostało
ustawione niewłaściwie, za dnia gorzej funkcjonujemy. Feng shui uczy,
jak odkrywać strukturę świata, w którym funkcjonujemy. Jeśli uczymy
się czegoś o pewnym fragmencie rzeczywistości, doświadczenia, które
zgromadziliśmy w jednej dziedzinie, możemy przenosić do drugiej.
Co z feng shui można przenieść do dziedziny ekstremalnych wypraw?
Choćby właśnie analizę sytuacji, umiejętność dostrzegania ukrytych
stron danej struktury. Oczywiście, równie dobrze może to być inna
wiedza, feng shui jest tylko przykładem.
Dzisiaj wydaje nam się, że kiedy zajmujemy się jedną dziedziną,
powinniśmy się w niej wyspecjalizować, a inna wiedza jest zbędna
jak balast. Zgłębianie jednej, podstawowej dla nas dziedziny jest
oczywiście niezbędne. Powinniśmy jednak zadawać sobie pytanie
o cel, o to, czemu służyć ma zdobywana przez nas wiedza. Powiedzmy,
że zamarzyło mi się, żeby zostać kierowcą wyścigowym. Jaka wiedza
i jakie umiejętności są potrzebne? Czy powinienem skupić się na
budowie samochodu, na zaletach paliwa, konstrukcji silnika? Czy
potrzebna jest mi wiedza konstruktora silników samochodowych,
czy po to, by zdobywać pierwsze miejsca w wyścigu, potrzebna jest
173
mi przede wszystkim inna wiedza czy trening fizyczny? Albo sztuka
relaksacji? Ktoś powie - co może mieć wspólnego z wyścigami samo-
chodowymi sztuka relaksacji? Otóż aby uodpornić się na stres, jest
nam ona bardziej potrzebna niż mechanika. Różne rzeczy okazują się
ważne w wyprawach, nie tylko poznawanie parametrów sprzętu, ale
także ogólna wiedza o świecie. Wiedza techniczna to jedno, ale rozwój
umysłu to drugie, to właśnie dzięki niemu mogę osiągnąć przewagę
w szybkiej jeździe samochodem.
Dzięki ogólnej wiedzy możemy w pewnej strukturze dostrzec rze-
czy, które inaczej pozostałyby niezauważone, a mogłyby mieć ukryty
wpływ na nasze osiągnięcia. Gdy poznajemy inną dziedzinę wiedzy,
z dystansu lepiej widzimy tę „naszą'. To tak jak z językami: gdy znamy
tylko jeden, nasz własny, posługujemy się nim i tyle. Kiedy zacząłem
uczyć się innych języków, zauważyłem, że lepiej poznawałem język
polski. Słowa, których znaczenie wydawało mi się oczywiste, nagle
odkrywały przede mną swój głębszy sens. Choćby słowo Norwegia,
oczywiste w języku polskim, wiadomo, że to ten kraj. Ale angielska
nazwa Norwegii - „Norway", czy niemiecka „Norwegen", pochodzi
od słów „north" i „way" lub w wersji niemieckiej „Norden" i „Weg",
co oznacza drogę na północ. To już trochę więcej niż samo słowo
Norwegia, które oznacza jedynie określone miejsce na mapie. Albo
banalna autostrada, połączenie dwóch słów: „auto" i „strada", czyli
droga dla samochodów w języku włoskim. Słowa przez nas używane
mają czasem głębsze znaczenie, które paradoksalnie możemy poznać
zgłębiając inne języki.
To nie znaczy, że mamy stawać się filologami. Trzeba określić po-
ziom wiedzy, który jest nam potrzebny. Zależy to od tego, jaki zakła-
damy w tym wszystkim cel. Nie musimy mieć akcentu native speakera,
żeby rozumieć związki między słowami. Ważna jest umiejętność wy-
ważenia, określenia granicy potrzebnej wiedzy. Kiedy widzimy, że coś
nie jest już nam potrzebne, nie jesteśmy w stanie tego użyć, niewiele
już znaczy, wtedy można się zatrzymać, stwierdzić, że taki poziom
opanowania danego języka wystarcza. Ja stwierdziłem, że gdy po-
trafię już czytać i pisać, ten poziom wiedzy jest dla mnie w sam raz.
174
W przypadku języka japońskiego okazało się to niemożliwe, bo żeby
nauczyć się czytać, musiałbym poświęcić na to od dwóch do pięciu
lat. Dokonałem więc wyboru, że wystarczy mi mówienie na całkiem
podstawowym poziomie. To chyba dobra ilustracja tego, że specjali-
zacja i ogólna wiedza współzależą. Potrzebne jest jedno i drugie, tylko
pytanie, w jakich proporcjach.
Połącz zawody i dziedziny wiedzy, które mogą być przydatne w ich
wykonywaniu:
A. Taksówkarz I. Psychologia
B. Lekarz II. Języki obce
C. Sportowiec III. Techniki relaksacji
D. Bankowiec IV. Informatyka
E. Nauczyciel V. Medycyna niekonwencjonalna
Polarnik na pustyni
Gdybym założył firmę kurierską i mógł na
stanowisku prezesa obsadzić albo menedżera
z Poczty Polskiej, albo menedżera z innej,
o wiele bardziej konkurencyjnej branży, na
przykład sprzedaży komputerów, na pewno
wybrałbym tego z branży komputerowej.
Może dziś trochę dziwić, jak to się stało, że kolejną dużą wyprawą po
biegunach i „Solo Transantarctica" stała się ekspedycja na Pustynię Gib-
sona. Gdzie Rzym, gdzie Krym... Ale pustynia od dawna była w moich
marzeniach. Pamiętam, że szedłem przez Grenlandię z Wojtkiem
Moskalem, który wiele opowiadał mi o Australii. Myśl o przejściu przez
australijską pustynię pojawiła się wtedy w mojej głowie, ale dotyczyła
innego terytorium, myślałem o Pustyni Simpsona. Często wracałem
potem myślami do Australii. W świecie rzeczywistym rozegrało się to
tak, że gdy wróciłem z kolejnej wyprawy przez Atlantyk, spotkałem się
z propozycją udziału w wyprawie przez Australię.
Zadecydował przypadek? Niezupełnie. Nie zachowuję się tak, że
przyjmuję każdą propozycję i próbuję wszystkiego. Dostaję, szczególnie
teraz, wiele różnych ofert, a jednak nie budzą one we mnie chęci, żeby
ruszać gdzieś w drogę. Ale gdy otrzymałem tamtą propozycję, to jakby
rzeczywistość odpowiedziała po raz kolejny na moje ukryte marzenia.
Być może kiedyś zrealizowałbym sam taką wyprawę przez pustynię.
Fakt, że Holendrzy Marc Cornelissen i Edmund Offner, właśnie orga-
nizowali wyprawę przez Pustynię Gibsona, znaczył w tym wszystkim
tylko tyle, że było mi łatwiej, bo nie musiałem brać na siebie całego
ciężaru organizacyjnego. Gdybym musiał zajmować się tym sam od
początku, musiałbym poświęcić na to z rok. A tak zostałem zaproszony
jako ekspert do udziału w wyprawie.
176
Polarnik ekspertem od przechodzenia przez pustynię? A dlaczego
nie? Struktura sytuacji jest taka sama, dlatego doświadczenia polarne
można przenosić w dziedzinę pustynnych ekspedycji. Wysiłek ciągnię-
cia sanek czy wózków, samowystarczalność w terenie, na którym nie ma
możliwości naturalnego zdobycia pożywienia - te wyzwania niczym się
od siebie nie różnią. Powiedziałbym nawet, że dużo łatwiej jest przenieść
doświadczenia z rzeczywistości skrajnie odmiennych, a tak naprawdę
o podobnej strukturze, niż z sytuacji nie tak bardzo różnych, ale o innej
strukturze. Łatwiej przejść pustynię polarnikowi niż himalaiście. Dyna-
mika sytuacji jest bardzo podobna, i tu pustynia, i tam pustynia, tam lo-
dowa, tu piaszczysta, w obu przypadkach są ludzie, którzy ciągną ze sobą
całe wyposażenie. Różnica polega na szczegółach, choć oczywiście nie są
one błahe, bo na przykład na Antarktydzie woda jest dostępna, wystarczy
stopić lód, a na pustyni wodę trzeba ze sobą transportować. Na pustyni są
za to zwierzęta, które można zabijać (choć my akurat nie robiliśmy tego).
W biznesie jest to jeszcze bardziej widoczne. Istnieją sytuacje polega-
jące na tym, że człowiek, który powiedzmy zarządzał Pepsi Colą zostaje
prezesem firmy komputerowej Apple, albo człowiek, który zarządzał
Pepsi Colą, zarządza koncernem produkującym boeingi. Podstawowe
parametry, czyli zarządzanie ludźmi, zarządzanie wiedzą, motywacja,
wyznaczanie celów - to wszystko daje się transferować. Ze skrajnych
warunków, czyli bardziej konkurencyjnego rynku, łatwiej przenieść
się do firmy o bardziej skomplikowanej strukturze, ale działającej na
prawach monopolisty, niż odwrotnie.
Przekładając to na polskie realia: ludzie, którzy zarządzają spółkami
Skarbu Państwa, gdzie tak wiele rzeczy jest dawanych, przyzwyczajają się
do tego, że ich ewentualne błędy nie są weryfikowane przez życie. Poczta
Polska co najwyżej będzie musiała postarać się o dodatkowe dofinansowa-
nie z budżetu. Gdyby był to prywatny biznes, firma mogłaby nawet zban-
krutować, bo życie weryfikuje ją każdego dnia. Łatwiej zatem przenieść
się osobie, która zarządzała w prywatnym biznesie, do monopolistycz-
nej spółki finansowanej z budżetu państwa niż odwrotnie, po długolet-
nim byciu menedżerem spółki budżetowej przenieść się do prywatne-
go biznesu. Rodzaj produkcji czy usług ma mniejsze znaczenie.
Gdybym założył firmę kurierską i mógł na stanowisku prezesa obsa-
dzić albo menedżera z Poczty Polskiej, albo menedżera z innej, o wiele
bardziej konkurencyjnej branży, na przykład sprzedaży komputerów,
na pewno wybrałbym tego z branży komputerowej. W usługach pocz-
towych istotą jest logistyka. Logistyk z prywatnej firmy na pewno ma
większe doświadczenie niż człowiek, który zarządzał jakimś segmentem
molocha o nazwie Poczta Polska. Inne są też problemy. W prywatnej
firmie chodzi o to, żeby stworzyć efektywne przedsiębiorstwo i zarabiać
pieniądze. A w poczcie państwowej są bardzo silne związki zawodowe,
wobec czego potrzebne są całkiem inne umiejętności, na przykład
negocjacyjne. Menedżer Poczty Polskiej, wydaje mi się, jest skoncen-
trowany przede wszystkim na tym, żeby dogadać się ze związkami
zawodowymi z jednej i Ministrem Skarbu z drugiej strony. Dopiero
później może zajmować się poprawą efektywności działania poczty.
W prywatnej firmie umiejętność prowadzenia negocjacji ze związkami
często do niczego się nie przydaje. Podobieństwo branż nie oznacza
więc podobieństwa umiejętności.
Różnica między światem polarnym i pustynnym nie miała więc
takiego znaczenia. Ja na pustyni czułem się wręcz komfortowo. Oczy-
wiście droga wiązała się z wysiłkiem, trzeba było pokonywać różnego
rodzaju trudności, ale sytuacja była o wiele bardziej luksusowa niż na
Antarktydzie. Wiele doświadczeń, które zdobyłem w świecie polarnym,
mogłem przenieść na nową rzeczywistość. Mój trening przed australijską
wyprawą polegał w dużym stopniu na powtarzaniu tego, co robiliśmy
przed wyprawą na biegun północny z Wojtkiem Moskalem. Spędzi-
liśmy wtedy trzy dni zimą nad Morskim Okiem, a później znalazłem
pustynię idąc z Helu do Łeby. Wziąłem cały pustynny sprzęt, chciałem
poczuć się tak, jakbym szedł przez prawdziwą pustynię. Wędrowałem
więc plażą, nie zachodziłem do miejscowości po drodze, miałem ze
sobą wodę, spałem na piasku. To była namiastka pustyni. Bardzo mi to
pomogło. Inni członkowie wyprawy, z tego co wiem, nie odrobili zadań
domowych i było to potem źródłem problemów, bo na pustyni zderzyli
się z czymś, czego wcześniej nie doświadczyli. Ja zetknąłem się przynaj-
mniej z namiastką i dzięki temu wiedziałem na przykład, że najlepsze
178
w takiej drodze są górskie buty. Mówię o namiastce, ale tak naprawdę
droga z Helu do Łeby to były dwa czy trzy dni ciężkiego marszu. Kiedy
doszedłem do celu, może nie byłem ledwo żywy, ale na pewno bardzo
zmęczony. Za to pierwszy szok miałem za sobą. Inni przeżywali go
dopiero przez kilka pierwszych dni wędrówki przez Pustynię Gibsona.
Ja w tym samym czasie nie byłem aż tak obciążony i mogłem zrege-
nerować się psychicznie. Trzy pierwsze dni są zawsze bardzo trudne.
Musimy maszerować, a zarazem zapoznawać się ze sprzętem i jeszcze
w tym wszystkim zachować psychiczne rezerwy, żeby odnawiać siły.
Pustynia piaszczysta okazała się podobna do lodowej, ale oczywiście
nie we wszystkim. Struktura powtarzała się, ale nie skali 1:1. Podobne
jest podobne, ale tylko w pewnym zakresie. Trzeba uważać na różnice,
nowe elementy i wynikające z nich niebezpieczeństwa, inaczej można
polec. Najgorzej jest stworzyć w wyobraźni taki obraz, że skoro mamy już
pewne doświadczenie, to będzie dość łatwo. Przecież poradziłem sobie
w świecie ostrej konkurencji, więc bez problemu dam sobie radę tam,
gdzie jest ona mniejsza. Możemy zostać nieprzyjemnie zaskoczeni przez
rzeczywistość. Każde ekstremalne wyzwanie jest wyzwaniem, w nowe
wyprawy musimy włożyć podobny wysiłek jak poprzednio. Jeżeli ocze-
kujemy czegoś innego, wtedy zderzenie z rzeczywistością jest tak mocne,
że może nas powalić i nawet doprowadzić do decyzji o rezygnacji.
Gdy jesteśmy nastawieni na przyjemny spacer, a nagle każą nam
biec w maratonie, nasza motywacja może gwałtownie spaść. Przycho-
dzimy na start z nastawieniem, że przespacerujemy się, to co prawda
czterdzieści kilometrów, ale przecież już nieraz taki dystans pokony-
waliśmy, więc będzie przyjemnie. I nagle taśma pod nami zaczyna się
bardzo szybko przesuwać, a my nie możemy spokojnie maszerować,
tylko musimy biec w tempie jej przesuwania się. Raptem uświadamiamy
sobie, że maraton to czterdzieści kilometrów i stwierdzamy, że nie
damy rady. Już po pierwszym kilometrze dochodzimy do wniosku, że
byliśmy nastawieni na coś innego, miało być inaczej, a jest nerwowo,
ciężko i jesteśmy już zmęczeni.
Lepiej przyjść na maraton z nastawieniem przebiegnięcia całej trasy
i nawet pokonać dystans w wolniejszym tempie niż odwrotnie, być
179
nastawionym na długi, ale jednak spacer, a w trakcie trasy przekonać
się, jaka to trudna dyscyplina. Ludzie, którzy wykruszają się na początku
drogi zwykle rezygnują, dlatego że byli przygotowani na coś innego.
Zadziałał mechanizm, o którym wspominałem: nie przejmujmy się za
bardzo trudnościami, mówimy: zobaczymy jak tam będzie, może jakoś
damy sobie radę. Jeśli naszą motywacją jest zdanie, że nie będzie tak źle,
a potem okazuje się, że jest źle, nasza gotowość działania łatwo się ulatnia.
Oczywiście nie należy przesadzać i widzieć przed sobą nie wiadomo
jakie przeszkody, bo to również nie sprzyja motywacji. Gdy mówimy
sobie, że nie jest tak źle, ale zarazem staramy się zdobyć wiedzę o rze-
czywistości i przygotowujemy się do spotkania z nią, mamy wtedy naj-
większe szanse, że damy radę. W działaniach moich towarzyszy w wy-
prawie przez Pustynię Gibsona zabrakło etapu przygotowań, a wynikło
to z ich przekonania, że nie będzie tak źle. Nie nastawiali się psychicznie
na trudne sytuacje.
Z trudnościami trzeba się liczyć, ale jeśli zabraknie nam wiary
i nadziei, to przygotowania mogą nas przytłoczyć. Zaczniemy mówić:
nie damy rady, będzie na pewno strasznie ciężko, przecież temperatura
dochodzi tam do plus 50 stopni, po co mi to, jestem na to za słaby. Ważne
są obie strony medalu, nadzieja i respekt, wiara, ale też drobiazgowe
przygotowania. Trzeba obu tych rzeczy, żeby pomyślnie zmierzyć się
z ekstremalnymi wyzwaniami. Początkowo mieliśmy przejść pusty-
nię w piątkę: dwójka Holendrów Marc i Edmund, Kanadyjka Denise,
Brazylijczyk Thomas i ja, ale po pierwszym dniu treningu na pustyni
w rzeczywistych warunkach nasz zespół zmniejszył się prawie o połowę.
Denise i Thomaz postanowili nie wyruszać w podróż.
Na którym kilometrze w maratonie na ogół przeżywasz kryzys i chcesz
zrezygnować?
Zespół, lider i hamulcowi
Czy ktoś zostaje z tyłu, czy wyrywa się do
przodu, efekt jest ten sam: trzeba się nim
zajmować, czekać na niego albo go szukać.
Być może oboje moi potencjalni towarzysze drogi na Pustyni Gibsona,
uczestniczyli wcześniej w wyprawach, na których rzeczywiście nie było
tak źle. Mogli więc uznać, że w mówieniu o trudnościach drogi przez
pustynię więcej jest koloryzowania niż prawdy. A ponadto choć mieli
pewne wyprawowe doświadczenia, to jednak uczestniczyli w wypra-
wach nieudanych, które nie osiągały celów albo były tylko pewnym
etapem. Chyba żadna z tych dwóch osób nie uczestniczyła w jakiejś
wyprawie od początku do końca. Thomas Brandolin, Brazylijczyk, pró-
bował bodaj dojść na biegun magnetyczny, ale była to nieudana próba.
Czyli miał raczej doświadczenie w zawracaniu... Ale do tych wniosków
doszedłem później, już po wyprawie. Kiedy się poznaliśmy, Holendrzy,
Kanadyjka i Brazylijczyk byli dla mnie jedynie ludźmi, którzy chcieli
przejść przez Pustynię Gibsona. Nie analizowałem, ani ich doświad-
czenia, ani przygotowań. To być może było błędem.
Przed własnymi wyprawami zawsze długo i starannie dobierałem
jej uczestników. Ale tu nie było takich możliwości. Na ogół takich moż-
liwości nie mamy... Byłem tylko członkiem wyprawy, zespół był mi
w jakimś sensie narzucony. Nie czułem się upoważniony do tego, żeby
kwestionować jego skład. Nie miałem takich kompetencji i nie było to
moją rolą. Skupiłem się na tym, że jestem członkiem wyprawy, zostały
ustalone moje obowiązki i moim udziałem było wypełnianie tych zadań.
To inna sytuacja, inna odpowiedzialność i inny horyzont. Od-
mienna jest perspektywa członka wyprawy, który analizuje jedynie
własny sprzęt i własne możliwości, a inna jest perspektywa człowieka
planującego całą wyprawę. Dwie całkowicie różne role. Dobrze, jeśli
181
członkowie zespołu wspierają lidera swoim doświadczeniem, ale zazwy-
czaj ludzie ograniczają się do własnych ról. Jeżeli moją rolą jest bycie
członkiem zespołu, uczestnikiem wyprawy, nie wnikam jak lider w ca-
łość sytuacji. Wystarczy, gdy będę ją widział jedynie bardzo ogólnie.
Nie jest przy tym wskazane, żeby w zespole każdy był liderem. Kto
był liderem w drodze przez Pustynię Gibsona? Trudno powiedzieć. Nie
było zdecydowanego przywódcy. Można by chyba powiedzieć, że to ja
wspólnie z Markiem Cornelissenem byliśmy liderami. Powtórzyła się
sytuacja, którą przeżyłem z Wojtkiem Moskalem, tylko że tym razem
to raczej ja byłem Wojtkiem, a Marc był mną. Na pewnym etapie to ja
odgrywałem w większym stopniu rolę przywódcy, gdy okazało się, że
dwoje członków wyprawy odpadło. Zdałem sobie sprawę, że posypał
się pierwotny plan i trzeba było na zgliszczach poprzedniego stworzyć
nowy. Wyprawa była ich projektem i pomysłem, ale moje doświadcze-
nie w sytuacjach ekstremalnych wtedy było większe, dlatego brałem
aktywny udział w kreowaniu nowego planu.
Dla mnie w skrajnych projektach nie ma kompromisu. Gdy nie mamy
takiej komfortowej sytuacji, że możemy stworzyć zespół odpowiednio
do celu, tylko zespół jest nam dany niejako z góry, liczy się umiejętność
działania w takim zespole i umiejętność reagowania na nowe, nieprze-
widziane wcześniej sytuacje, które mogą zaburzyć porządek w grupie. To
o wiele trudniejsze, gdy w firmie czy życiu mamy zastany zespół i musimy
sobie z nim dać radę. Ja wolę nawet odejść, stworzyć nowy team niż na siłę
pracować z ludźmi, którzy mają inne cele, inną optykę albo nie są wystar-
czająco zaangażowani. Ale zawsze staram się podejmować próby, żeby
stworzyć zespół z tych ludzi, których mam do dyspozycji. Łatwiej jednak
o to w firmie niż na pustyni. W skrajnych projektach nie ma żartów. Co
innego, gdy w fundacji latami tolerowałem to, że nie następował rozwój
odpowiedni do możliwości, starając się nakłaniać, przekonywać pracowni-
ków do samorozwoju, dokształcania, zaangażowania. Inna sytuacja jest na
wyprawie, na której często ryzykujemy życiem albo przynajmniej porażką.
Nawet w wyprawie „Wisła", letniej czy zimowej, chociaż wyda-
wało się, że to tylko spływ, zdarzały się ryzykowne sytuacje. W jednej
z tych wypraw brał udział niepełnosprawny chłopak. Płynęliśmy ze
182
specjalistami, byli z nami doświadczeni przewodnicy, którzy już Wisłą
płynęli, ale ze względu na tego niepełnosprawnego chłopca, Maćka, sta-
rałem się maksymalizować bezpieczeństwo. Uważałem, że to priorytet
ważniejszy od wszystkiego innego, również od tego, czy przepłyniemy
Wisłę, czy nie.
Wiedzieliśmy, że na sto dwudziestym pierwszym kilometrze trzeba
będzie przepłynąć między wielkimi kamieniami. Przewodnicy twier-
dzili, że to łatwy odcinek i nic się nie stanie. Ja jednak zapamiętałem
wypowiedzianą jeszcze przed wyprawą opinię, że dobrze by było mieć
w takich sytuacjach plastikowe kaski. Była to opinia specjalisty nie tyle
związanego z Wisłą i kajakarstwem, ile znającego się na problemach
bezpieczeństwa. Podchwyciłem to, wydawało mi się, że skoro na trasie
będą kamienie, to rzeczywiście kaski trzeba będzie założyć. Większość
uczestników naśmiewała się: co, kaski na Wiśle? Ale uparłem się, nawet
za cenę śmieszności, mimo iż przewodnicy mówili, że to bez sensu
i żebym dał sobie spokój. Kupiliśmy więc kaski rowerowe, nie taka
to znów wielka inwestycja. Los chciał, że na kamieniach wywrócił się
właśnie Maciek Urbaniak, niepełnosprawny chłopak, razem z dru-
gim uczestnikiem wyprawy Nic im się nie stało, ale co by było, gdyby
Maciek uderzył głową o kamień, nie mając założonego kasku?
W wyprawie ,Wisła" zespół również był mi jakimś stopniu narzu-
cony. Nie jestem specjalistą od wypraw kajakowych, czasu na organi-
zację było niewiele, zespół powstał na zasadzie zadaniowej, nie było
możliwości treningu i tak dalej. Podczas wyprawy okazało się, że poja-
wiają się coraz głębsze różnice zdań i że te banalne początkowo kon-
flikty mogą się skończyć źle. Zdałem sobie sprawę, że lepiej będzie, jeśli
dalszą część drogi odbędziemy bez osób, które może nie hamują nas,
ale zwiększają ryzyko konfliktów. I niestety musiałem z niektórych zre-
zygnować. To była moja decyzja, żeby na pewnym etapie pożegnać się
z nimi. Trzeba zrobić to taktownie, bo wyrzucanie kogoś z hukiem nie
jest dobre. Wykorzystałem to, że skończył się pewien etap i stwierdzili-
śmy, że następny rozpoczniemy w innym składzie.
W każdym zespole mogą pojawić się hamulcowi. Hamulcowym
jest się nie tylko wtedy, gdy idzie się w innym tempie. Można być nim
183
na różne sposoby, np. kiedy bagatelizuje się niebezpieczeństwa i przez
to marnowany jest czas na dyskutowanie o sprawach, które powinny
być oczywiste. To czy założymy kaski niewiele zmieniało, w żaden
sposób nie spowalniało przecież wyprawy, nie stwarzało też żadnych
problemów. Co zmieniało założenie kasków na czas potrzebny do prze-
płynięcia dziesięciu kilometrów? Nie miało to żadnego znaczenia dla
efektywności. W dyskusjach chodziło raczej o zaznaczenie własnego
zdania. Powiem: nie, nie założę, bo to śmieszne. Hamulcowym może
być właśnie ktoś, kto zawsze upiera się przy swoim zdaniu.
Hamulcowym może być także ktoś za szybki, kto wędruje we wła-
snym rytmie, niedopasowanym do rytmu grupy, ktoś kto ignoruje
fakt, że jesteśmy zespołem i płyniemy razem. Czy ktoś zostaje z tyłu,
czy wyrywa się do przodu, efekt jest ten sam: trzeba się nim zajmować,
czekać na niego albo go szukać. Na jednym z etapów naszego spływu
o mało nie doszło do nieszczęścia, bo dwie osoby popłynęły za szybko
i nie mogły wrócić pod prąd do miejsca postoju. Zgubiły się po prostu
i musieliśmy ich szukać. Zbliżała się noc, telefony komórkowe nie miały
zasięgu, niewiele brakowało, a uruchomilibyśmy akcję ratowniczą, nie
wiem, ściągnęlibyśmy worz albo nawet helikopter.
Wyprawa Wisłą pokazała mi, jak ważne jest zgranie zespołu, pod-
porządkowanie i dyscyplina. Nie wszystkie problemy udaje się w porę
wyłapać i zneutralizować. Trudni do wychwycenia są na przykład
hamulcowi, których rola polega na sianiu niewiary albo ciągłym pod-
ważaniu umiejętności lidera. To niepotrzebne, tamto niepotrzebne,
to za szybko, to za wolno — takie ciągłe osłabianie kompetencji lidera
zwiększa ryzyko niepowodzeń. Zamiast skupić się na tym, jak najle-
piej dać sobie radę, skupiamy się na analizowaniu czy rzeczywiście
jest tak źle.
Bywają hamulcowi, którzy choć są tylko członkami zespołu, wcho-
dzą w rolę lidera. Perorują: czy to dobrze, czy źle zostało zrobione? Co
robimy dalej? Powoduje to rozluźnienie dyscypliny. Bywa też jednak,
że ktoś musi zastąpić lidera, bo ten się nie sprawdza. Pamiętam jedną
taką sytuację, w której rolę liderów mieli odgrywać ludzie z dużym
doświadczeniem w organizowaniu wypraw kajakowych. Znali dobrze
184
rzekę, ale nie byli w stanie wywiązywać się z organizacyjnych obowiąz-
ków wobec młodych uczestników wyprawy. Idea wyprawy polega na
tym, że fundacja jest organizatorem, ale płyniemy „pod dowództwem"
przewodników. Po jednym czy po dwóch dniach okazało się jednak, że
przewodnicy nie do końca są w stanie zarządzać zespołem. Wszystko
zaczynało się rozpadać, było z tym coraz więcej problemów. Musiałem
stać się faktycznym liderem, wziąć sprawy w swoje ręce. Wtedy zaczęły
się inne problemy, bo obaj przewodnicy poczuli się odstawieni na
boczny tor, na tylne siedzenie i z tego tylnego siedzenia nadal próbo-
wali kierować. Ich podpowiedzi, w mojej ocenie, mogły skończyć się
źle dla wyprawy, przestałem więc brać je pod uwagę i sam podejmowa-
łem decyzje. Gdy przewodnicy nie decydowali już o tym, co dotyczyło
wyprawy, zaczęli kwestionować moje decyzje. I nie można już było tej
zarządczej sytuacji naprawić. Czułem, że moje próby doprowadzenia do
klarownej sytuacji nie dawały rezultatu, podjąłem więc decyzję, że aby
dopłynąć bezpiecznie, dla wszystkich, dla całego składu lepiej będzie,
jeśli w naturalny sposób te osoby skończą swoją przygodę w połowie
trasy, po to by reszta mogła bezpiecznie dopłynąć do celu. I tak się
stało. Ale dopłynęliśmy z przewodnikami do półmetka wyprawy, nie
zdecydowałem się na to, by zostawić te osoby gdzieś po drodze. Wyrzu-
canie ludzi źle wpływa na morale zespołu. Potem każdy może sobie
myśleć: skoro zostali wyrzuceni tacy doświadczeni ludzie, to co mnie
może tutaj spotkać?
W każdej decyzji trzeba brać pod uwagę cały zespół. Moglibyśmy
też płynąć w pełnym składzie do końca, ale byłoby to ze szkodą dla
przygody, pomijając już względy bezpieczeństwa i problem marnowania
energii na rozwiązywanie sztucznych problemów. Straciłaby swój smak
i sens przygoda z rzeką, a wyprawa stałaby się bardziej mocowaniem
i walką z zespołem niż odkrywaniem innej rzeczywistości.
Kryzys przydarzył się nam także w drodze przez Pustynię Gibsona,
ale na innej zasadzie, jakby na własne życzenie. Na samym początku
wyprawy, a właściwie po pierwszym dniu treningu, dwie osoby stwier-
dziły, że to będzie dla nich zbyt trudne, nie chcieli nawet wyruszać.
Kanadyjkę Denise udało się nakłonić, żeby jednak z nami poszła, ale po
185
niewielu dniach stwierdziła, że to była zła decyzja i że nie jest w stanie
iść dalej. Wszystko to wzięło się z niewiary, złego psychicznego nasta-
wienia i niewystarczających przygotowań. Nie wszyscy to rozumieją, że
wyprawa rozpoczyna się od momentu podjęcia decyzji o wyruszeniu
i obejmuje cały etap przygotowań. Ludziom wydaje się, że początkiem
wyprawy jest moment, gdy już wyruszamy do celu. A tymczasem często
przed wyruszeniem pojawia się wiele destrukcyjnych sytuacji, trudności,
nieprzewidzianych problemów, które spalają naszą energię. W momen-
cie startu jesteśmy tak zmęczeni psychicznie i fizycznie, że tracimy wiarę,
iż dotrzemy do celu. Wówczas szok zderzenia z nową rzeczywistością,
szok opuszczenia bezpiecznego portu często powoduje, że podejmu-
jemy decyzję o wycofaniu się. Tracimy motywację.
Podobną przygodę przeżyłem prowadząc kiedyś komercyjną wy-
prawę na biegun północny. Z powodu złych warunków przez blisko
dwa tygodnie nie mogliśmy dostać się na lód, skąd miał się rozpocząć
nasz marsz na biegun. Gdyby marsz rozpoczął się od razu, gdyby nie
było dwutygodniowego oczekiwania, uczestnicy wyprawy przetrwaliby
jakoś dwa pierwsze krytyczne dni drogi. Ale dwutygodniowa huśtawka
nastrojów i niewiara, że w ogóle zdołamy wyruszyć, spowodowały, że
siły psychiczne wyczerpały się w kilku osobach. Troje uczestników
tak intensywnie przeżywało oczekiwanie na start, że ich psychiczne
rezerwy stopniały prawie do zera. Gdy potem zderzyli się z polarnymi
warunkami, już po pierwszym dniu załamali się i stwierdzili, że wolą
wracać do domu. Gdyby to były bardziej ekstremalne warunki, być
może trzeba by tych ludzi wykluczyć od razu. Zastanawiałem się
jednak nad tym. Wyprawą kierowałem wspólnie z Wojtkiem Moskalem,
mieliśmy dość doświadczenia, by próbować tych ludzi „ciągnąć" za sobą
wzmacniając ich motywację. Fizycznie każda z tych osób była w stanie,
gdyby tylko się przełamała, dojść na biegun. Ale gdy podjęli decyzję
o rezygnacji, ponowne zmotywowanie ich byłoby bardzo trudne. Każdy
ma swój biegun w innym punkcie, zabieranie kogoś na siłę na własny
biegun może skończyć się źle. W takich sytuacjach lepiej podążać za
biegiem wypadków i nie holować nikogo na siłę. Skoro podjęli decyzję
o rezygnacji, uszanowałem ją.
186
Pamiętam szczególną historię pewnego człowieka, który postano-
wił polecieć na biegun z żoną. Owszem, doleciał na biegun, ale wrócił
w bardzo złym stanie, po powrocie stracił nawet pracę. Trzeba uważać
z osiąganiem celów za wszelką cenę, poza granicą realnych możliwości.
Pamiętam też historię tragicznej wyprawy na Mount Everest, komuś nie
starczało już sił, a jednak lider wyprawy przekonywał go, żeby wspinał
się dalej, że szczyt jest na wyciągnięcie ręki, w granicach jego możliwo-
ści. Ten ktoś wszedł na szczyt, ale już z niego nie zszedł, tylko został tam
już na zawsze... W skrajnych warunkach lepiej nie robić niczego na siłę.
Poza tym - motywowanie ludzi, którzy utracili chęć działania, to
ciężki kawałek chleba. Znam to z własnego doświadczenia. Gdy przed
moimi wielkimi wyprawami szukałem towarzyszy, a oni wykruszali
się. Pamiętam to nieustanne przekonywanie i rozwiewanie ich oporów,
strachów, które i tak kończyło się tym, że wyprawa w tym składzie nie
dochodziła do skutku. Doświadczenie podpowiada mi, że kiedy ktoś
już podjął negatywną decyzję, potem bardzo trudno przekonać go, żeby
zmienił zdanie. A nawet jeśli się go przekona, to potem wszystkie złe
sytuacje stają się tylko potwierdzeniem tego, że miał rację. Ktoś taki
zaczyna żałować: dlaczego się nie wycofał, dlaczego poszedł, i staje się
coraz większym balastem dla wyprawy.
Nic na siłę. Motywowanie innych spala, powoduje wyczerpanie sił,
które są potrzebne do przezwyciężania realnych trudności. A cała praca
i tak przeważnie kończy się wycofaniem osoby, którą próbowaliśmy
przekonać czy zdopingować.
Jak odróżnić: kiedy warto kogoś „brać na hol", a kiedy lepiej jest go
zostawić na poboczu?
Jeszcze o braniu na hol
Motywację trudno indukować, trudno
przekonać kogoś nieprzekonanego.
Jakby było dobrze, gdyby zawsze udawało się tak zmotywować ludzi,
żeby dzięki temu niezmiennie dochodzić do wyznaczonego celu. Ale
nie jest to takie proste. Gdy postawione zadanie jest bardzo trudne, eks-
tremalne, wiele zależy od umiejętnej zewnętrznej motywacji, ale - stety
albo niestety - najważniejsza jest motywacja wewnętrzna. Trudno ją
w krótkim czasie wywołać. Oczywiście zawsze są wyjątki od reguły, ale
moje doświadczenia nauczyły mnie sceptycyzmu w tej sprawie. Kiedy
w kimś dojrzeje decyzja, żeby wycofać się z przedsięwzięcia, raczej
nie warto próbować tej decyzji odwrócić, bo i tak prowadzi to tylko
do coraz większych kłopotów. Dotyczy to zwłaszcza dużych, niestan-
dardowych projektów.
Nie przypominam sobie takiej sytuacji, żeby ktoś zrezygnował
z udziału w projekcie, a potem mimo wszystko odzyskał wewnętrzną
motywację. A przynajmniej to bardzo rzadkie wyjątki. Dlatego bez-
pieczniej dla projektu jest uszanować czyjąś decyzję, jeśli została już
podjęta, niż na siłę kogoś holować. Motywację trudno „indukować",
trudno przekonać kogoś nieprzekonanego. Poziom motywacji wypływa
z wielu życiowych doświadczeń, nie da się tego zmienić od ręki. Próby
wywołania motywacji często tylko ugruntowują w kimś przekonanie,
że nie da rady. Ta osoba na każdym argument, że warto iść do celu,
znajdzie kontrargument, że nie warto. Ma to zły wpływ na morale
całej wyprawy, szczególnie w małym zespole. Ale w większym zespole
podważanie celowości dążenia do celu również niepotrzebnie zużywa
energię pozostałych osób.
Chętnie nauczyłbym się, jak zmieniać motywację w krótkim czasie
i każdego, kto zrezygnuje, doprowadzić do celu, ale na podstawie moich
188
wszystkich dotychczasowych doświadczeń sądzę, że na ogół kończy
się to źle dla całego przedsięwzięcia. Gdybyśmy podczas wyprawy na
biegun północny tych ludzi, którzy zrezygnowali na starcie, ciągnęli
dalej wbrew ich wewnętrznej woli, podsuwając różne argumenty, np.
działając na ambicję (spektrum możliwych działań jest w takich przy-
padkach bardzo duże), gdybyśmy więc ciągnęli ich dalej za sobą, mo-
głoby to zakończyć się nawet wypadkiem. Pamiętam, że jedna z tych
osób, dziewczyna, spaliła sobie włosy od prymusa jeszcze przed wy-
ruszeniem. Można tylko wyobrażać sobie, co mogłoby się dziać dalej.
Ludzie zdemotywowani najłatwiej i najczęściej popełniają błędy. To
mogą być banalne sprawy, choćby zacięcie się nożem przy przygoto-
wywaniu śniadania. Jeśli ktoś idzie wbrew sobie, we wszystkim szuka
potwierdzenia dla swojego negatywnego nastawienia albo boi się, że
zaraz stanie się coś, co właśnie pokaże, że nie warto się starać. Powo-
duje to gorszą koncentrację i przez to większą możliwość popełniania
błędów. Taka osoba mniej jest skoncentrowana na zadaniu, a w więk-
szym stopniu na problemach motywacyjnych. Motywowanie innych
ma swoją granice, poza którymi staje się nieefektywne. Praca włożona
w tę motywację obraca się przeciwko projektowi. Zamiast wzmacniać
wyprawę, osłabia ją i wystawiana ryzyko porażki. Osłabia dwojako, bo
z jednej strony traci naszą energię na wzmacnianie motywacji zniechę-
conych osób, a po drugie często podważa podstawy przedsięwzięcia,
wciąż kwestionowane przez zdemotywowanych uczestników.
Gdy widzę, że w fazie przygotowań osoba, która na początku dekla-
rowała chęć udziału w projekcie i miała - wydawało się - wystarczającą
motywację, nagle zaczyna piętrzyć trudności, bo tu jej coś nie gra, tutaj
nie ma czasu, a tam coś jej wypadło, aż w końcu rezygnuje z udziału
w projekcie, zawsze wtedy się cieszę, mimo iż dla wielu ludzi odejście
uczestnika to zły znak. Cieszę się, że ta osoba rezygnuje, bo lepiej, że
dzieje się to jeszcze przed wyruszeniem niż żeby miało wyjść na jaw
później i prowadzić do komplikacji. Wiem, że łatwiej jest zapełnić tę
lukę, która pojawia się przed startem, niż walczyć z oporem osoby,
która z jakichś powodów straciła motywację albo ma po prostu inne
priorytety.
190
Tak było w przypadku wyprawy „Wisła': Jednym z jej filarów była
Liv Arnesen. Cała idea opierała się na jej pomyśle przepłynięcia Wisły
kajakiem. Jeśli mogę powiedzieć o sobie, że byłem jednym z filarów
wyprawy, z całą pewnością Liv była drugim. Wszystko było dobrze,
dopóki poruszaliśmy się na poziomie ogólnych idei, dopóki wymienia-
liśmy maile na temat wyprawy. Jeszcze gdy Liv przyjechała do Polski,
wszystko wyglądało tak, jakby było na najlepszej drodze. Ale kiedy
przystąpiliśmy do etapu realizacji, nagle okazało się, że Liv nie ma
czasu, że ma jeszcze inny projekt, że do tego jeszcze czeka ją operacja
kręgosłupa i tak dalej. Nagle zaczęły się piętrzyć trudności. Wydawało
się, że idea projektu międzynarodowej wyprawy zawisła na włosku
i całe przedsięwzięcie stanęło pod znakiem zapytania. W tym momen-
cie stwierdziłem, że Liv już nie ma w tym projekcie i od tej chwili dzia-
łamy tak, że niezależnie od tego, czy Liv weźmie udział w wyprawie,
czy nie, zapewniamy międzynarodowy wymiar spływu, a wszystkie
części projektu z udziałem Liv zastępujemy jakimś backupem. Jeżeli
zaś Liv jednak weźmie udział w wyprawie, to tym lepiej, będzie to
bonus. Przyjąłem taką marszrutę, plan dalszych działań. Napisaliśmy
do organizacji skautowskich z Europy i znaleźliśmy skautów z Litwy,
a także Amerykanów — w ten sposób wymiar międzynarodowy został
zapewniony. Inne elementy również udało się zorganizować. I rze-
czywiście, tuż przed rozpoczęciem wyprawy Liv napisała do mnie,
że nie weźmie w niej udziału ze względu na różne osobiste problemy.
Gdyby nie moje myślenie na zapas wynikające z wcześniejszych
doświadczeń, które podpowiadały mi, że jeśli ktoś traci motywację,
w końcu się wycofuje, znaleźlibyśmy się w trudnej sytuacji. Miesiąc
przed wyprawą obcokrajowców chętnych do udziału nie udałoby się
nam znaleźć.
Wiedziałem też, że nic by nie dało motywowanie Liv. Podjęła taką
decyzję i należało to uszanować. To wcale nie znaczy, że mam dzisiaj
pretensje do Liv. Jesteśmy w bardzo dobrych stosunkach, była ona
zresztą tuż przed wyruszeniem wyprawy w Polsce, pojawiła się także na
koniec. Chodzi o to, że nie chciałem rezygnować z projektu. Był on już
zaawansowany, cały zespół włożył bardzo dużo pracy w przygotowania
191
i rezygnacja z niego byłaby zaprzeczaniem samemu sobie. Wszystkim
opowiadałem, że warto Wisłę przepłynąć, że to piękna rzeka, trzeba ją
odkrywać, i nagle, tylko dlatego że ktoś z Norwegii nie płynie razem
z nami, miałbym stwierdzić, no trudno, odkładamy to na rok. Zresztą
odłożenie projektu nic by nie dało, bo za rok historia mogłaby się
powtórzyć. Gdyby nie było innego rozwiązania, pewnie nawet sam
bym popłynął, byłem zdeterminowany. Uważałem, że cel jest wart tego
i że ważniejsze jest, żeby Wisłę przepłynąć niż to, kto ją przepłynie.
Gdyby to mnie zdrowie czy inne zewnętrzne powody nie pozwoliły
wziąć udziału w wyprawie, zrobiłbym wszystko, żeby doszła ona do
skutku.
Intuicja pomaga w podobnych momentach podejmować właściwe
decyzje, często wyprzedzając bieg wydarzeń. Widzi się ostrzegawcze
światła i na czas się reaguje. Trzeba być czujnym. Gdy odbieramy sygnał,
że coś nie działa, trzeba mieć backup, wyjście awaryjne. Takich świateł
awaryjnych pamiętam ze swoich wypraw bardzo dużo. Przygotowania
polegają na nieustannej modyfikacji. Trzeba widzieć cel, drogę do
celu i nie wolno opierać przedsięwzięcia na niepewnych filarach. Gdy
widzimy, że coś się chwieje, trzeba to zastąpić solidniejszym rozwią-
zaniem. Warto mieć przygotowane wyjście awaryjne.
Im większe doświadczenie, tym szybciej się na podobne problemy
reaguje. Ważne jest, żeby reagować na czas, żeby nie myśleć życze-
niowo. Mógłbym powiedzieć: Liv na pewno wyzdrowieje, rozwiąże
swoje problemy, nie ma się czym martwić, wszystko będzie dobrze.
Lepiej przyjmować najgorszy scenariusz. Coś się stanie i co wtedy? Czy
jestem przygotowany na taką ewentualność? Jeśli reagujemy na czas,
mamy komfortową sytuację, bo nie musimy działać jak strażak, który
podejmuje akcję, kiedy już się pali. Najgorzej, gdy wszystko wali się
i pali, a my musimy gorączkowo poszukiwać awaryjnego wyjścia. Jeśli
podjęliśmy działania na czas, możemy spokojnie szukać najlepszych
rozwiązań, ale kiedy wszystko wali się tuż przed wyprawą albo w jej
trakcie, czas reakcji dramatycznie się kurczy.
Aczkolwiek i w takich momentach ważne jest doświadczenie, które
pozwala nam, jeśli przeżyliśmy w przeszłości podobne sytuacje, skupić
się na najlepszych rozwiązaniach. Nie musimy analizować setek róż-
nych rozwiązań, stosunkowo łatwo jest wybrać takie, które ratuje nas
z opresji.
Zdarzyło ci się nie zareagować na czas na sygnały ostrzegawcze? Czy
za drugim razem byłeś mądrzejszy, czy znów wydawało ci się, że nie
będzie tak źle? A za trzecim razem?
Moje zdanie i koniec
Na poziomie dyskusji podczas wypraw można
rozmawiać o absolutnie każdym rozwiązaniu.
Natomiast jeśli trzeba podjąć decyzję,
kompetencje powinny być ściśle określone.
W wyprawach niektórzy uczestnicy zaczynają aspirować do roli lide-
rów, wywyższają się i chcą przewodzić. Tak jak w wyprawie „Wisła" ci
kajakarze, którzy wypłynęli daleko przed resztę, a potem mieli trud-
ności z zawróceniem do miejsca postoju. Trzeba z takimi osobami
postępować ostrożnie, żeby nie zabić w nich kreatywności. Kiedy
ktoś wysuwa się do przodu, znaczy to przecież, że ma duże zapasy
energii oraz ambicji i chce się pokazać od jak najlepszej strony. Takie
cechy są bardzo przydatne i warto je pielęgnować. Im więcej mamy
dobrych, silnych partnerów w projekcie, tym lepiej. Chodzi jedynie
o to, by nie wpływało to na bezpieczeństwo całego przedsięwzięcia.
Dopóki aktywność takich osób zamyka się w sferze zgłaszania pomy-
słów, dyskusji czy incydentalnych działań, uważam, że nie należy
tego tłumić czy krytykować. Dopiero w momencie, gdy wystawia to
na szwank bezpieczeństwo projektu czy danej osoby (a w biznesie
bezpieczeństwo firmy), należy przywrócić dyscyplinę. W wyprawie
„Wisła, gdybyśmy pozwolili na podobne rozpierzchnięcie się całej
grupy, mogłoby to doprowadzić do utraty kontroli, wypadku i uru-
chomienia akcji ratunkowej. Po czymś takim trudno wyobrazić sobie,
że moglibyśmy dalej płynąć. Opinia publiczna uznałaby, że jesteśmy
nieprzygotowani; skoro wymagamy asysty helikopterów czy ratow-
ników, to znaczy, że coś jest nie tak. Mieliby rację. Gdybyśmy nie
kontrolowali pozbawionych doświadczenia uczestników wyprawy,
znaczyłoby to, że kierują nami raczej pobożne życzenia niż profesjo-
nalizm i doświadczenie.
194
Przekładając to na biznes: wyobraźmy sobie, że ktoś podejmuje
decyzję o zaciągnięciu kredytu w obcej walucie. Zwykle są to decyzje
prezesów, liderów, ale nieraz decyzje zapadają na niższym szczeblu.
Wiele przedsiębiorstw wpadło w ogromne tarapaty z powodu operacji
finansowych. Tak jak w wyprawie kajakowej: pozornie wszyscy płynęli
z nurtem rzeki, ale gdzieś z przodu czy z tyłu znajdował się ktoś, kto
poza kontrolą dokonywał operacji, które miały być dobre, a prowadziły
do katastrofy Zdarzają się historie, że szeregowy pracownik banku
albo makler doprowadza na skraj bankructwa swoją firmę. Dlatego
dyscyplina i kontrola jest niezbędna we wszystkich sprawach, które
mają przełożenie na bezpieczeństwo projektu. W takich przypadkach
dyscyplina musi obowiązywać nawet w przypadku drobnych spraw,
choćby tego, czy ktoś płynie szybciej czy wolniej, czy robi coś na własną
rękę, czy razem z innymi i pod ich kontrolą.
Kreatywność, ciąg do przodu są dobre na etapie propozycji i dysku-
sji, a nie w sferze nieweryfikowanych przez zespół czy liderów działań.
Decyzje powinno się podejmować na podstawie doświadczenia, a nie
na zasadzie, że każdy, kto ma pomysł, wciela go w życie, bo prowadzi
to do chaosu. Natomiast na poziomie konsultacji, wygłaszania opinii,
dyskusji - kreatywność i niezależność są mile widziane. A bywa z tym
niestety problem - wyrażanie własnego zdania bywa uznawane za coś
niewłaściwego. W firmach zachodnich jest inaczej, u nas wciąż przed-
stawianie własnego zdania bywa źle przyjmowane. Jeśli ktoś ma inne
zdanie niż zarząd firmy czy prezes, jest to odbierane jako podważanie
pozycji liderów.
Czasem w zespołach tworzy się układ polegający na tym, że obok
formalnego lidera wyrastają nieformalni przywódcy. W wyprawie
,Wisła' nie miałem wielkiego doświadczenia kajakowego, niektórzy
z uczestników mieli większe doświadczenie i chcieli to okazywać. Ale
czym innym są kompetencje kajakowe, a czym innym zarządzanie
całym projektem. Czym innym jest to, że potrafię dobrze pływać
i wymyślam projekt przepłynięcia z grupą ludzi przez kanał La Manche,
a czym innym realia takiej ryzykownej wyprawy. Gdybym był świet-
nym pływakiem, ale kiepskim organizatorem i dopuściłbym do tego, że
195
każdy z grupy płynąłby na własną rękę nie dbając o innych, nietrudno
przewidzieć, czym by się to skończyło. To dwa różne cele - jestem świet-
nym pływakiem i obieram za cel przepłynięcie kanału, i to, że wszyscy
mają dopłynąć do drugiego brzegu. Nie o to chodzi, żebym pokazał
jak szybko potrafię pływać, tylko o to, żebyśmy dopłynęli wszyscy. Te
dwie rzeczy są przez ludzi często mylone. Wydaje im się, że celem jest
umiejętność wykazania się kwalifikacjami. Trzeba pokazać, jak jest się
dobrym, czasem nawet wciągając innych na tereny, na których nie mają
oni takich kompetencji i mogą sobie przez to napytać biedy. Trzeba
oceniać takie sytuacje, wynikające z nich zagrożenia i je eliminować.
Trzeba pamiętać, że płyniemy razem.
Płynął z nami, jak wspomniałem, niepełnosprawny chłopak, Maciej.
Czyjeś niezdyscyplinowanie mogłoby sprawić, że odwrócilibyśmy
uwagę od Maćka. Mogliśmy na przykład wypłynąć na poszukiwania
zostawiając Maćka samego, a wtedy mogłoby mu się coś stać. Takie rze-
czy, wiem z doświadczenia, czasem powodują lawinę. Chociaż wydają
się niepozornymi, nieistotnymi faktami, ich destrukcyjny wpływ polega
na tym, że odwracają uwagę od tego, co istotne. To najlepsza droga do
utraty kontroli nad projektem.
Co zrobić, gdy ktoś wysuwa się do przodu, pomimo naszych tłu-
maczeń i upomnień jak się zachowywać? Ciągłe tłumaczenie i napomi-
nanie nie jest dobrym rozwiązaniem, bo powoduje dyskusje. Ja wpro-
wadziłem prostą zasadę po pierwszym zniknięciu kilku uczestników
wyprawy. Kto zniknie z pola widzenia, następne dwa dni płynie w łódce,
która nam towarzyszyła. I momentalnie problem znikania został roz-
wiązany, wszyscy zaczęli płynąć razem. Rozwiązanie nie było zwrócone
przeciwko żadnej konkretnej osobie. Nie polegało na napominaniu
i straszeniu: jak to się powtórzy, to nie popłyniesz. Wprowadziłem
zasadę, która musiała być przestrzegana przez wszystkich.
Jak już się taką zasadę ogłosi, nie można potem od niej odstępować.
Odstępowanie od wprowadzonych zasad rozsadza kierowanie wyprawą.
Jeśli ludzie zobaczą, że nie przestrzega się ogłoszonych reguł, wtedy
polecenia nie będą wykonywane. Wymaga to pewnej pomysłowości,
jaką karę wprowadzić, żeby tak naprawdę nie była karą. To jednak byli
196
dorośli ludzie. Kara powinna być zawsze dostosowana do osób i do
sytuacji, nie powinna też nikogo eliminować. Trzeba każdemu dać
szansę, byleby już nie powtórzyło się niewłaściwe zachowanie. Uzna-
łem, że płynięcie łodzią nie jest drakońską karą, tylko odpoczynkiem.
Ogłosiłem, że taka zasada obowiązuje i wszyscy to przyjęli.
Byłem liderem. Gdyby pojawiły się jakiekolwiek problemy z akcep-
tacją tej zasady, po prostu rano nie wyruszylibyśmy, póki delikwent,
który na to zasłużył, nie wsiadłby do łódki. Respektowanie poleceń jest
poza dyskusją. Jeśli uczestnicy wyprawy w warunkach, w których może
dojść do wypadku, nie respektują poleceń lidera, trzeba przerwać pro-
jekt. Bezpieczeństwo jest priorytetem. Nie jest ważne, żeby za wszelką
cenę dotrzeć do celu. Naczelną zasadą przy wszelkich projektach, naj-
ważniejszą wartością jest zdrowie i życie. Jeśli są one niepotrzebnie
wystawiane na ryzyko, lepiej zrezygnować z projektu. Gdybym na przy-
kład zobaczył, że kupiłem kaski, a ludzie ich nie zakładają, bo Marek
Kamiński mówi, ale co mnie to obchodzi, sam wiem najlepiej, co mam
robić — w takiej sytuacji na pewno przerwałbym wyprawę. Ale zdaje się,
że byłem dobrym liderem, chociaż to inni byli bardziej kompetentni
w sprawach wypraw kajakowych. Za to moje kompetencje zarządzania
ludźmi, określania granic ryzyka i zasad bezpieczeństwa były wyższe od
kompetencji któregokolwiek z uczestników. Dzięki temu, że potrafiłem
reagować na różne przykłady niesubordynacji, dotarliśmy bezpiecznie
do celu. Gdyby woźnica machał batem, a potem go wyrzucił, albo
szarpał lejcami, a potem zawiesił je gdzieś z boku, zaprzęg przestałby
go słuchać. Jeżeli nie egzekwuję własnych decyzji, tracę kontrolę nad
sytuacją. Trzeba umieć to modyfikować, jeśli wprowadzone zasady się
nie sprawdzają. Trzeba również umieć je stopniować. Można zaczynać
od zwykłego zwrócenia uwagi, dopiero gdy to nie pomaga, należy szu-
kać innych rozwiązań.
W ostateczności jeżeli różne rodzaje perswazji zawodzą, uwagi
nie odnoszą skutku a bezpieczeństwo projektu jest zagrożone, należy
rozważyć rezygnację z tych osób, które powodują utratę kontroli nad
biegiem wypadków, o ile w ogóle takie rozwiązanie wchodzi w grę.
Kiedy tracimy kontrolę nad sytuacją, to ona zaczyna nami kierować.
197
Jeżeli widzimy, że nie kierujemy wyprawą, chociaż formalnie jesteśmy
liderem, trzeba się zreflektować i szukać narzędzi, dzięki którym odzy-
skamy kontrolę. Kontrola polega na tym, że wiemy, czego mamy się
spodziewać, a jeśli coś nas zaskakuje, wiemy jak zareagować. Nie można
przesadzać z centralizacją. Ważne jest, by istniał wyraźny ośrodek decy-
zyjny, ale to wcale nie znaczy, że to my musimy podejmować wszystkie
decyzje. Wystarczy wiedzieć, co jest ważne dla bezpieczeństwa i kie-
runku wyprawy i na tym się skupić. A mniej ważne kwestie, na przykład
menu albo co będziemy robić wieczorem, pozostawiać uczestnikom.
Ale o której jest pobudka — to już miało znaczenie, w tym sensie, że nie
można było wstawać później niż reszta. Kto zaś brał na drogę wodę,
a kto napój — było sprawą indywidualną. Możemy coś zalecać, ale nie
musimy podejmować decyzji w każdym szczególe, bo to zmieniłoby
się w absurd. No i oznaczałoby stratę czasu. Ilość energii i czasu jest
zawsze określona, należy więc skupiać się na najważniejszych decyzjach.
Dobrze zaangażować ludzi do współuczestnictwa w ich podejmo-
waniu. Decyzje kluczowe podejmowałem ja, ale w pewnym sensie
robiliśmy to wspólnie, bo dyskutowaliśmy nad różnymi rozwiązaniami.
Czasem decydowałem potem wbrew innym, takie prawo lidera, ale
bardzo często razem z innymi. Udział uczestników wyprawy w dyskusji
pozytywnie wpływał na późniejszą dyscyplinę i przestrzeganie zaleceń.
Kiedy ludzie wiedzą, że mogą się wypowiedzieć, czują się potem tak,
jakby mieli wpływ na decyzje.
Bywało także, że po dyskusji zmieniałem zdanie. Myślę, że autory-
tet lidera tylko się umacnia, jeśli przyjmuje on argumenty i optuje za
najlepszym wariantem, wszystko jedno czyjego autorstwa. Znam co
prawda takich menedżerów, którzy po prostu mówią, że ma być tak
i koniec, a twoje zdanie mnie nie interesuje. Wydaje mi się, że w takim
przypadku autorytet lidera maleje, a już na pewno traci go on w oczach
osób, które znają się na danym zagadnieniu. Demotywuje to też osoby,
które szukały lepszych rozwiązań, a nawet nie wysłuchano ich zdania.
Mentalność ludzi jest jednak przewrotna. Kto wie, czy niektórzy po
takim postawieniu sprawy przez lidera nie pomyśleliby raczej: to jest
prawdziwy szef, ma swoje zdanie, dąży do celu za wszelką cenę i nie
198
poddaje się. Spotkałem się z takimi firmami czy z takimi organizacjami,
w których panuje podobna mentalność. Byłem świadkiem sytuacji
polegających na tym, że lider mówił: tak ma być i koniec. I było to
przyjmowane bez zdziwienia i sprzeciwu. Ale ja jestem takim człowie-
kiem, który chce stosować zawsze najlepsze rozwiązania, niezależnie
od tego, kto jest ich autorem.
Gdyby w prowadzonych przeze mnie różnych przedsięwzięciach
realizowano wyłącznie moje idee, nie byłoby przestrzeni dla idei lep-
szych... A czasem wchodziłyby w życie moje niedobre pomysły. Mogę
podać nie tak dawny przykład z Inveny, firmy, którą założyłem, ale
w której prezesem jest od pewnego czasu mój ojciec. Tata jest osobą
bardzo zachowawczą, z rezerwą podchodzi do nowych pomysłów.
Dopóki ja kierowałem firmą, nowych rozwiązań było wprowadzanych
bardzo dużo. W tej chwili ludzie są wobec nich ostrożniejsi, bo wiedzą,
że takie jest nastawienie prezesa. Trudno przesądzać, który model jest
lepszy, ale w sytuacji, o której chcę opowiedzieć, prawdopodobnie
udało nam się dzięki temu uniknąć dużych kłopotów. Wiele firm się-
gnęło po finansowe korzyści wynikające z opcji walutowych. Ja mam
osobowość skłonną do ryzyka i innowacji, a ten instrument finansowy
był uznawany za nowość. Bardzo możliwe zatem, że gdybym kierował
firmą, zdecydowałbym się na to rozwiązanie. Z kolei ojciec kierując
się swoją ostrożnością, konsekwentnie nie korzystał z tej opcji. I to
ustrzegło nas przed kłopotami.
Są momenty, w których ryzyko jest uzasadnione i kiedy innowa-
cyjność popłaca, przynosi owoce, ale są i takie, kiedy forsowanie inno-
wacyjności za wszelką cenę może prowadzić do katastrofy. Sztywne
rozróżnienie: zawsze konserwatyzm albo zawsze postęp, jest błędem.
Narzędzia trzeba dobierać odpowiednio do sytuacji. Trzeba widzieć
w postępie zagrożenia i zalety, ale tak samo należy dostrzegać zagro-
żenia i zalety w konserwatyzmie. To trudna do zdobycia umiejętność,
jak rozróżniać sytuacje, kiedy najlepszą strategią jest innowacyjność,
a kiedy zachowawczość. Jestem przeciwnikiem rozwiązań skrajnych -
postęp za wszelką cenę albo radykalna niechęć do ryzykownych zmian.
Przy czym każdy menedżer ma swój naturalny przechył na jedną lub
199
drugą burtę. We mnie jest to przechył bardziej na stronę innowacyj-
ności. Gdybym był ortodoksyjnym konserwatystą, nie wybrałbym
się na bieguny... Ale trzeba widzieć zagrożenia w innowacyjności za
wszelką cenę, niezależnie od warunków. Przykład ostatniego kryzysu
ekonomicznego pokazuje zalety ostrożności.
Ideałem byłoby rozpoznanie sytuacji i stosowanie odpowiedniego
nastawienia zależnie od czasu albo otoczenia, w którym funkcjonujemy.
Rzeczywistość stale się zmienia, raz premiuje otwartość na innowacyj-
ność, a po jakimś czasie zamyka się i wtedy trzeba w porę się wycofać.
W wyprawie na biegun południowy z Jaśkiem Melą wymyśliłem
kółka dołączone do sanek. To był właśnie przykład innowacyjności za
wszelką cenę. Chciałem po prostu, żeby wyprawa z Jaśkiem była czymś
więcej, żeby nie była wyłącznie powtórzeniem wyprawy na biegun
północny. Chodziło o to, żeby się odróżnić, zrobić coś nowego. Ale
gdy tylko zauważyłem zagrożenie dla tempa marszu, koła po prostu
odrąbałem czekanem nie upierając się przy tym rozwiązaniu. To zda-
rzyło się pierwszego czy drugiego dnia wyprawy. Zorientowaliśmy się,
że koła nas spowalniają, widzieliśmy od razu, że to fatalne rozwiązanie
i nie wahaliśmy się ani chwili. Odrąbałem kółka czekanem i później
tradycyjnie ciągnęliśmy sanki.
W sytuacjach zagrożenia szybkość reakcji ma fundamentalne zna-
czenie. Widziałem przecież, że każdy dzień będzie stracony, nie ma
najmniejszego sensu upierać się przy swoim pomyśle. Co jest celem:
dotarcie do bieguna w odpowiednim czasie czy dotarcie na kółkach?
Nieraz w ferworze walki nie potrafimy rozpoznać głównego celu.
W trudnych warunkach łatwo zacząć zachowywać się irracjonalnie.
Potrafimy przywiązywać wagę do szczegółów i trzymać się ich kurczowo.
A tymczasem trzeba pierwszego albo drugiego dnia odrąbać te kółka.
A. Jesteś typem zachowawczym? Przypomnij sobie, czy zdarzyło się, że
nie zaryzykowałeś i byłeś na tym stratny.
B. Jesteś typem nastawionym na innowacyjność? Przypomnij sobie, czy
nie zdarzyło się tak, że zaryzykowałeś i byłeś na tym stratny.
Podróżnik w domowych
kapciach
Jeśli zaczniemy z wiarą i przekonaniem
badać jakiś wycinek świata, okazuje się, że
kryje moc możliwości. Chociaż wydaje się
codzienny i zwyczajny, zawiera nieskończenie
wiele sytuacji, zdarzeń, emocji, faktów.
Wyprawa „Z Polą przez Polskę" jest najmniej znana i opisana z wszyst-
kich moich ekspedycji, ale pozostaje dla mnie bardzo ważna. Trudniej
jest przebić się z informacjami o podobnym przedsięwzięciu do opinii
publicznej, bo ludzi interesują bardziej wydarzenia, które budzą dresz-
czyk emocji, czyli bieguny, pustynie, niedźwiedzie polarne i węże. Bar-
dziej pociąga coś nieznanego, dalekiego. Ludziom wydaje się, że dzieci
to temat powszechnie znany i nie potrzebują więcej wiadomości na ich
temat. Stąd mniejsze zainteresowanie tym fragmentem mojego życia.
W momencie gdy rodziła się idea wyprawy „Z Polą przez Polskę',
co prawda dzieci podróżowały już z rodzicami, to jednak myśl, żeby
wyprawić się z dzieckiem dookoła świata — czego ostatecznie jednak
nie udało się zrealizować — dla wielu wydawała się niemożliwa. Z jed-
nej strony ryzykowna, a z drugiej — niepotrzebna. Wzbudzała wiele
kontrowersji i spotykała się z zarzutami podobnymi do tych, których
wysłuchiwałem w czasie przygotowań do pierwszej wyprawy z Jaś-
kiem Melą. Chociaż tym razem trasa nawet w małej części nie była tak
ekstremalna, to jednak myśl, żeby na taką skalę podróżować z dziec-
kiem, odbywać z nim dłuższą wyprawę, dla wielu rodziców była nowa
i niezrozumiała. Nie chcę powiedzieć, że była absolutną nowością, tak
samo jak przed wyprawą z Jaśkiem znane były sportowe dokonania
osób niepełnosprawnych, ale była to nowa formuła, tak w jednym, jak
201
i w drugim przypadku. Co ciekawe, dla wielu ludzi stało się to z czasem
inspiracją, zachętą, by na własną rękę szukać nowych form. Dostałem
wówczas bardzo wiele maili i listów, ludzie podchodzili do mnie na
lotniskach, żeby na ten temat porozmawiać. Idea wyprawy z Polą zain-
spirowała ich do podobnych przedsięwzięć z własnymi dziećmi. Wiele
osób wchodziło na stronę „Baby on board , którą założyliśmy w czasie
wyprawy. Na mniejszą skalę może niż wyprawa z Jaśkiem, choć kto
wie, może i na porównywalną, wyprawa z Polą niosła ze sobą poten-
cjał przełamywania społecznych barier. Ludzie zaczęli trochę inaczej
myśleć o dzieciach w kontekście podróży. Okazało się, że dziecko wcale
nie musi być życiowym balastem. Nie musi być tak, że do piątego czy
dziesiątego roku życia nie można ruszyć się z nim z domu gdzieś dalej.
Dla mnie wyprawa była doświadczeniem, dzięki któremu zyskałem
inne spojrzenie na dzieci, ich potrzeby i rozwój. Tradycyjnie myśli
się o dzieciach tak, że rodzice zajmują się nim do trzeciego - piątego
roku życia i z tego okresu dzieciak mało co pamięta. Jest przecież
jeszcze tak niesamodzielny i niezaradny, trzeba go uczyć słów, bawić
się z nim, żeby miał szczęśliwe dzieciństwo. Dzięki wyprawie z Polą
zrozumiałem, jak ważne jest to, co dziecko w tych latach przeżywa. To
okres fundamentalny dla kształtowania się osobowości człowieka. Już
na tym etapie rozstrzyga się w dużym stopniu to, jak będzie wyglądać
jego postępowanie w przyszłości. Ładunek przeżyć, emocji i doznań,
który zgromadziliśmy w tym czasie w podświadomości, jest matrycą,
według której rozgrywa się niemała część naszego późniejszego życia.
A matrycę raz odbitą trudno zmienić. Mnie również wydawało się,
że dopiero gdy dziecko kończy siedem czy osiem lat, zaczyna się dla
niego etap edukacji, a wcześniej dany jest mu czas zabawi szczęśliwego
dzieciństwa. Szczęśliwe dzieciństwo oczywiście się należy, ale formy,
w jakich dziecko później poznaje świat czy według których w nim
działa, kształtują się - mam dziś takie przekonanie - bardzo wcześnie.
Podróże z dzieckiem są poznawaniem świata w pigułce. Nie chodzi
o to, czy pojedziemy do Ameryki, Japonii czy Afryki, tylko o to, co
będzie się podczas tej podróży działo. Jakie to będą doznania, jakie prze-
życia. Podróż „Z Polą przez Polskę" była dla mnie podróżą niezwykłą,
202
wierzę, że także dla Poli i mojej żony. Zresztą autorem pomysłu była
właśnie żona. Ja miałem za sobą wiele wypraw, często ekstremalnych,
przeważnie podróżowałem sam czy w towarzystwie dorosłych osób.
Katarzyna także podróżowała, była m.in. pierwszą Polką na biegunie
północnym i weszła na szczyt Kilimandżaro. Stwierdziła więc, że jeżeli
będziemy podróżowali wspólnie z dzieckiem, będziemy też razem
jako rodzina. Taki był wyjściowy plan. Bardzo mi się on spodobał, był
czymś innym niż ekstremalne wyprawy, ale wydawał mi się nie mniej
fascynujący. Preludium, prologiem do planowanej przez nas wyprawy
dookoła świata była wyprawa przez Polskę. Jeżeli chcemy poznawać
świat, to najbliższym jego zakątkiem pozostaje własny kraj.
Spotykałem się oczywiście z wątpliwościami, a nawet drwinami.
Polarnik, zdobywca biegunów będzie bawił się z dzieckiem? Mężczyźni
mają przecież inne rzeczy do roboty. Obserwuję jednak, że w ciągu
pięciu lat, które minęły od wyprawy z Polą, wiele się w tych spra-
wach zmieniło i coś, co kiedyś budziło zdziwienie, dziś przyjmowane
jest naturalnie. Przed naszą wyprawą nie było praktycznie żadnych
książek o podróżowaniu z dzieckiem, nie tylko dookoła świata, ale
także po Polsce. Pamiętam, bo szukałem podobnych informacji, gdy
przygotowywałem podróż. Teraz tych książek jest mnóstwo, wydano
wiele poradników jak podróżować z dzieckiem po świecie i po Polsce.
Może nasz wspólny pomysł był częścią jakiegoś ogólnego trendu? Tak
się zbiegło, że wyprawa z Polą była pierwszą nagłośnioną rodzinną
podróżą. Na pewno wielu ludzi podróżuje z dziećmi, ale „Z Polą
przez Polskę" było czymś więcej, pierwszym świadomym projektem
nie tylko spędzenia czasu z dzieckiem, ale także działań edukacyjnych.
Poprzez naszą wyprawę chcieliśmy pokazać innym, że można podró-
żować z dziećmi i jak to robić. Stąd wzięła się np. strona internetowa.
O wyprawie powstał też film dokumentalny, jego kręcenie było dla Poli
i dla Kasi ciężką pracą.
Pięć lat temu nikt nie myślało urlopie tacierzyńskim. Dzisiaj świado-
mość tego, że dziecko do rozwoju potrzebuje obecności nie tylko matki,
ale i ojca, jest powszechna. Wyprawa „Z Polą przez Polskę" została zapo-
mniana, ale w swoim czasie towarzyszące jej artykuły czy funkcjonująca
203
strona internetowa, wydaje mi się, mogły mieć pozytywny wpływ na
sposób myślenia i postawy społeczne. Nie tylko w sprawie podróżowa-
nia z dziećmi, bo podróż była tylko pretekstem. Paradoksalnie dobrze
się nawet złożyło, że nie odbyliśmy podróży dookoła świata, bo w czasie
przygotowań do wyprawy okazało się, że moja żona jest w ciąży z dru-
gim dzieckiem i trzeba było przełożyć cały projekt. Szczęśliwie złożyło
się, że naszą wspólną podróżą nie była ekspedycja dookoła świata, bo
wielu ludziom coś takiego wydaje się niedostępne. To impreza dla kogoś,
kto ma pieniądze — powiedziałoby wiele osób — a nie dla przeciętnego
człowieka. Podróż gdzieś w Polskę jest dla każdego. Każdy może nie-
wielkim kosztem wyruszyć w podróż po najbliższej okolicy. Dobrze się
stało, że „Z Polą przez Polskę" nie jest dziś synonimem fanaberii Marka
Kamińskiego, który wybrał się z rodziną w podróż dookoła świata, bo
go było na to stać, co jest tak naprawdę usprawiedliwieniem — że mnie
nie stać, więc nie pojadę. Tutaj najcenniejszą wartością, dużo ważniejszą
niż pieniądze, jest czas, który chcemy poświęcić dla rodziny. Poświęcić
to może nieodpowiednie słowo — dać rodzinie i dać sobie. Czas to defi-
cytowe dobro w dzisiejszych czasach. W Polsce każdy, kto chce, może
podróżować, to nie wiąże się z wielkimi kosztami, może być nawet
tańsze, jeśli weźmie się namiot i sprzęt biwakowy, niż życie w mieście,
a okazuje się często niesamowitą przygodą. Nie ma więc wymówki, że
biegun jest daleko. Wszystko może zacząć się tutaj.
Dobrze, jeśli nasza podróż po Polsce ma jasną strukturę, jeśli nie
jest łańcuszkiem przypadkowo odwiedzanych miejsc, tylko ma klucz
czy logikę. Można wyruszyć tropem miejsc filmowych, tropem zam-
ków, tropem wydarzeń sportowych. Różne mogą być klucze, zależy to
tylko od naszych pasji. Ja wówczas odkryłem, że kluczem do Polski jest
Wisła. Gdy zastanawialiśmy się z Kasią, jak podróżować przez Polskę,
czy z południa na północ, czy może ze wschodu na zachód, wspólnie
doszliśmy szybko do przekonania, że Wisła jest najlepszym tropem.
Wzdłuż tej rzeki rozgrywała się przecież historia Polski, a nieraz Europy
czy świata. Wisła to naturalna historia Polski w pigułce, nie sama rzeka
rzecz jasna, także ludzie, którzy nad nią żyją. Mogę więc z całym prze-
konaniem powiedzieć, że wyprawa od początku do końca, od pomysłu
204
do realizacji była naszą wspólną wyprawą. Nie wyglądało to tak, że ja
wszystko wymyśliłem, a Kasia jedynie zrealizowała.
Wyprawa z Polą sprawiła, że otworzyła się przede mną jakaś nowa,
nieznana wcześniej rzeczywistość. W sposób naturalny to odkrycie
wpłynęło na kolejne kroki i drogi, po których zacząłem się poruszać.
Polska stała się dla mnie nową, atrakcyjną przestrzenią. Zawsze tak się
dzieje. Uruchomione emocje kreują rzeczywistość i zmieniają ją. Nawet
jeśli rzeczywistość wydawała się nam wcześniej nieatrakcyjna i szara,
nagle się przed nami odkrywa. To jest podzielność w nieskończoność
linii prostej i odcinka - i linia, i odcinek zawierają w sobie nieskończe-
nie wiele punktów. Jeśli zaczniemy z wiarą i przekonaniem badać jakiś
wycinek świata, okazuje się, że kryje moc możliwości. Chociaż wydaje
się codzienny i zwyczajny, zawiera nieskończenie wiele sytuacji, zdarzeń,
emocji, faktów. Oczywiście nie zawsze mamy taką pasję, wystarczającą
wiarę w to, że akurat nasze podwórko jest tym mikrokosmosem. Jeżeli
w to uwierzymy, to będziemy potrafili tę rzeczywistość sami zmieniać
i kreować, a potem pokazywać innym ludziom, którzy dzięki naszemu
doświadczeniu zaczną otaczającą ich rzeczywistość postrzegać inaczej.
Nastawienie i wiara są absolutnie kluczowe, bez tego nie mamy szans
na wyczarowanie z codziennego świata czegoś niecodziennego.
Moje wcześniejsze wyprawy, w jakimś sensie nawet wyprawy z Jaś-
kiem Melą, były ekstremalnymi projektami, ale nie to wydaje mi się
dzisiaj ich istotą. Chodziło w nich zawsze o przekraczanie ograniczeń.
W wyprawach z Jaśkiem - ograniczeń wynikających z niepełnospraw-
ności. Ale w wyprawach z Polą także chodziło o pokazanie, że coś, co
łatwo uznajemy za nasze ograniczenie, czyli pojawienie się dzieci, może
być impulsem do odkrywania nowych światów i nowych możliwości.
To stało się moją drogą, a nie ekstremalne cele. Góry, biegun, owszem,
są piękne, inne, ale kopiowanie tego po jakimś czasie niewiele przynosi.
Trzeba poznawać inny fragment rzeczywistości na zasadzie myślenia
o przeciwieństwach, które się uzupełniają, tak jak siła i słabość. Ze sła-
bości możemy czerpać siłę. Tak samo próba zwrócenia uwagi na inne
fragmenty rzeczywistości, ich eksploracja, ale też podążanie za intuicją,
własnymi emocjami wzbogaca nasz świat. W czymś, co na pierwszy
205
rzut oka wydaje się nieatrakcyjne, możemy nagle odkryć niezwykłość,
tak jak w wyprawie z Jaśkiem czy Polą.
Im dalej od tego wydarzenia, tym większej nabiera ono wartości.
Czas spędzony z Polą był dla mnie, po doświadczeniach biegunowych,
czasem niezwykłym. Nauczył mnie tego, żeby być uważnym i cierpli-
wym. Na ogół chcemy od razu odkrywać niezwykłe rzeczy, ale przy
tej okazji możemy przeoczyć coś, co jest blisko nas, pod ręką. Zrozu-
miałem wtedy, że tak naprawdę chodzi o rzecz jeszcze, zdawałoby się,
mniejszą i prostszą niż przekraczanie barier i ograniczeń. O ile było
to jednym z głównych motorów wypraw wcześniejszych, o tyle tutaj
najważniejsze było po prostu przebywanie razem.
Nie udałoby się jednak niczego zdziałać, gdyby nie kierował nami
również motyw odkrywania rzeczywistości, podążania za prawdą, a nie
za gotowymi stereotypami. Jest taki stereotyp, że gdy ma się dziecko
i rodzinę, to koniec z fantazjami i marzeniami. Już to kilka razy pod-
kreślałem - zawsze mam w sobie takie nastawienie, żeby sprawdzać,
jak ma się do rzeczywistości to, co jest obiegowym przekonaniem. Gdy
ludzie mówią, że jutro będzie zła pogoda, zawsze staram się zrozumieć,
z jakich przesłanek to wynika. Nie przyjmuję na wiarę nieraz nawet
najbardziej oczywistych zdań, tylko pytam, czy rzeczywiście tak jest.
Często okazuje się, że ludzie przyjmują jakieś zdania za pewnik, ale nie
sprawdzają ich zawartości. Tak było też w tym przypadku: sprawdźmy,
czy rzeczywiście nie można podróżować z dzieckiem, sprawdźmy, czy
z niepełnosprawnym chłopcem nie można dojść na biegun.
Większość stereotypów to zdania bez pokrycia. Są tylko projekcjami
doświadczeń wynikających z cudzych historii, ale te doświadczenia nie
są jedynymi obowiązującymi prawdami. Oczywiście stereotyp, że ist-
nieje zawsze konflikt między dążeniem do sukcesów, kariery a posiada-
niem dzieci nie jest całkowicie bezpodstawny i nie wziął się znikąd, ale
zawsze możemy zadać pytanie, co uważamy za swój życiowy sukces, co
jest celem, do którego dążymy. Jeśli sukces upatrujemy w szczęśliwym
życiu rodzinnym i jest to nastawienie głębokie i szczere, to przecież nie
powinniśmy podobnego konfliktu przeżywać. Gorzej, gdy są to cele
zewnętrzne i powiązane wyłącznie z nami, a nie z członkami najbliższej
206
rodziny. Trudno zaprzeczyć temu, że tak rozumiany indywidualny suk-
ces staje w konflikcie z życiem rodzinnym. Kończy się to, albo rozpadem
rodziny, albo rezygnacją z dążenia do sukcesu czy realizacji swojej pasji.
W moim przypadku nie stało się jednak, ani jedno, ani drugie. Kiedy
poznałem Kasię, nadal miałem w sobie ów drive, parcie na następne
projekty, które zresztą realizowałem. Czasem sami się z Kasią śmie-
jemy, że to ona była inspiracją. Owszem, na bieguny doszedłem, zanim
poznałem Kasię, ale potem przyszło bogactwo kolejnych przedsięwzięć:
pustynia, oceany, wyprawa z Jaśkiem, z Polą. One były dopełnieniem
polarnych ekspedycji, które pojawiły się po spotkaniu z Kasią, to ona
była, można powiedzieć, motorem wszystkiego. Nie mogę być tego
w stu procentach pewny, ale kto wie, może moje kawalerskie życie
zamknęłoby się bilansem tych dwóch czy trzech wypraw polarnych.
Może bym na tym poprzestał, spoczął na laurach i tylko oczekiwał
ciągłych wiwatów? Po paśmie sukcesów człowiek oczekuje, że świat
będzie go nieustannie podziwiał. Ktoś taki nie ma nowych pomysłów,
trudno mu kopiować samego siebie, bo doszedł do własnego kresu i nie
ma przed sobą dalszych celów, w sposób naturalny zwraca się więc do
przeszłości, rozpamiętuje, jaki był wspaniały, i oczekuje, że inni będą
robić to samo. To doświadczenie aktorów, gwiazd popkultury czy
sportowców. Po okresie popularności medialnej przychodzi cisza; nikt
nie pisze, nie dzwoni, niczego nie chce... Poj awia się rozczarowanie,
poczucie zawodu, potem przypominanie o sobie oparte na oczekiwaniu,
że świat będzie żył tym, co wydarzyło się przed pięcioma czy dziesię-
cioma laty. Ale świat pędzi naprzód. Bite są kolejne rekordy, ktoś inny
odnosi sukcesy, show must go on. A ktoś, kto żyje własną przeszłością,
znika, tak jak znikali przed nim inni, podobni ludzie.
Tylko nieprzerwanie aktywne życie, następne doświadczenia powo-
dują, że wciąż mamy co przeżywać i nie musimy rozpamiętywać prze-
szłości. Mamy też czym się dzielić i możemy być kimś interesującym,
ważnym dla innych. Możemy robić coś nie wyłącznie dla siebie, ale
także dla drugiej osoby. Jeśli można powiedzieć, że moja żona Kasia
inspirowała mnie do tego, by podejmować kolejne wyzwania, działo się
tak być może z tego prostego powodu, że chciałem swojej dziewczynie,
207
a z czasem żonie pokazać, że na coś mnie stać. Można by to nawet
określić jako chęć popisania się przed Kasią, nie widzę w tym nic złego.
Muszę dodać, że moja małżonka ma otwarty i krytyczny umysł, na
pewno nie była i nie jest bezrefleksyjnym amatorem wszystkiego, co
robiłem i co robię...
Poznałem Kasię w momencie, gdy spotkała mnie porażka, po nie-
udanej wyprawie „Solo Transantarctica .Na pewno był to moment
refleksji, miałem chwilę, żeby się nad sobą zastanowić. Ciekawe, jak
wyglądałoby nasze spotkanie, gdybyśmy zetknęli się wówczas, gdy sze-
dłem od sukcesu do sukcesu. Może nie byłoby we mnie wewnętrznej
przestrzeni na namysł nad sobą? Zwolniłem wówczas i zacząłem bar-
dziej refleksyjnie podchodzić do życia. Zacząłem dostrzegać najbliższy
świat, a nie tylko bieguny. Wyszło mi to na zdrowie.
To wcale nie znaczy, że byłem wówczas rozgoryczony, zrezygnowany.
Planowałem następne wyprawy, gdzieś tam nawet pojechałem, zaczą-
łem pracować nad książką. Spotkałem Kasię we wrześniu, a w grud-
niu byłem w drodze na Antarktydę na Mount Vinson. Potem było Kili-
mandżaro i Boliwia. Nie były to bieguny, ale nie była to też rezygnacja,
odwrócenie się od świata i zamknięcie w sobie. Byłem nieustannie
w ciągu zdarzeń, tyle że na inną skalę, bo bieguny Ziemia ma tylko
dwa. A poza tym w planowaniu wypraw brałem pod uwagę Kasię i siłą
rzeczy superekstremalne przeżycia nie tyle może przestały mnie całko-
wicie interesować, ile nie były już wyznacznikiem wypraw. Wyznacz-
nikiem stało się poznawanie świata jak najszerzej, w jego horyzontal-
nym wymiarze. Można by powiedzieć, że mniej już kierowałem się igłą
kompasu, zawsze wychyloną na północ, a bardziej różą wiatrów. Prze-
życia ekstremalne są do siebie mimo wszystko podobne. Ryzykowa-
nie życiem czy bycie na krawędzi jest tylko formą poznawania świata
i także może stać się powtarzalne. Ludzie mają czasem potrzebę, żeby
coś przeżyć prawdziwie, otrzeć się o śmierć, o coś wyjątkowego. Ja to
przeżyłem i nie widziałem potrzeby, żeby to powtarzać, kopiować. Zro-
zumiałem, że kluczem jest nie ilość, tylko jakość. A jakość osiąga się
dzięki temu, jaki ma się świat wewnętrzny, a nie przez ciągłe zalicza-
nie różnych rekordów.
208
Czytałem kiedyś o człowieku, który przyjął założenie, że do osiem-
dziesiątego roku życia dokona stu rzeczy. Wypisał listę. Wydawało
mi się to trochę śmieszne, ale potem sam stworzyłem listę tego, co
chciałbym zrobić. Co prawda nie stu, ale dziesięciu rzeczy i to takich,
które chciałbym zrobić nie w swoim życiu, tylko w jednym roku. Takie
ćwiczenie, okazało się, ma swój sens. Na mojej liście znalazł się między
innymi skok ze spadochronem, reżyserowanie sztuki teatralnej i rejs
łodzią podwodną. I jakoś to realizuję, ze spadochronem na przykład
skoczyłem, nawet w tandemie, co rzeczywiście było niesamowitym
doświadczeniem. Zdobywałem przy okazji realizowania mojej listy
kilka nowych doświadczeń. Ale stawianie przed sobą życiowych celów
według ułożonej listy, jako pomysł na życie, nie pociągałby mnie. Być
może lepszy taki plan niż żaden, ale chyba w życiu nie o to chodzi, żeby
zaliczać kolejne ekscytujące doświadczenia. Dopóki tego nie skosztu-
jemy, wydaje nam się to czymś fascynującym i jest to fascynujące. Ale
trudno przez całe życie skakać ze spadochronem. O wiele ważniejsze
wydaje mi się odkrywanie harmonii. Może okazać się, że czymś również
ekscytującym jak ekstremalne doświadczenia może być picie herbaty
albo patrzenie na morze.
Odkrywam to dzięki Kasi. Ale proszę tych wyznań nie przyjmować
jako opisu czegoś, co udaje się osiągnąć gładko i bezkonfliktowo. Kasia
jest przeciwna wielu moim projektom i pomysłom, a od kiedy pojawiły
się dzieci, bywa naprawdę bardzo trudno łączyć dom i podróże.
Pamiętasz jeszcze działania na zbiorach? Świetnie. Narysuj zbiór A:
twoje prywatne aspiracje oraz zbiór B: twoje życie rodzinne. Jak mają
się do siebie te dwa zbiory: są rozłączne? Czy mają wspólną część? Czy
zbiór A może być podzbiorem zbioru B?
Ubodzy fighterzy
Na początku otrzymujemy w prezencie niezwykłe
bogactwo przeżyć, intensywne doświadczanie świata,
ale potem zostaje sama walka. Nie odczuwamy już
smaku nowości, nasza wrażliwość na bodźce maleje.
Pogodzenie życia zawodowego i domowego rzeczywiście nie jest pro-
stym zadaniem. Ćwiczę to niemal każdego dnia. Zawodowe zobowią-
zania wciąż narastają. Zgodzę się, że gdzieś się pojawię, a potem nie
wypada mi odmówić, a gdy zgodzę się na spotkanie jeszcze gdzieś,
powstaje z tego trudna do ogarnięcia suma, bo pojedyncze zdarzenia
w pewnym momencie kumulują się jak w totolotku. Z nieznacznych
spotkań, pięć minut tu, dziesięć tam, godzina na wywiad w kawiarni,
nagle robi się cały dzień i mój czas dla rodziny bardzo się kurczy. Te
sytuacje powodują konflikty i trzeba sobie z nimi radzić.
Pytanie, jakie są tak naprawdę nasze długofalowe priorytety. Jeśli na
krótką metę popełnimy błędy, możemy to naprawić. Możemy starać się
skorygować nasz kalendarz, choć nie jest to proste. Jeżeli naszym priory-
tetem jest kariera, praca, jakiś cel zewnętrzny i temu podporządkujemy
wszystko, a rodzina znajduje się na drugim planie, to jest to naszym
założeniem strategicznym. Bywa, że nieświadomym. Strategię trudno
zmienić. Nie wystarczy wtedy, że poświęcimy trochę czasu dla rodziny,
że zmodyfikujemy w tym tygodniu nasz kalendarz spotkań. Żeby
zmiana była realna, musielibyśmy zmienić nasze życiowe założenie.
Po wyprawach z Polą po Polsce i Norwegii byłem bardziej zaanga-
żowany w inne projekty i to odbijało się na rodzinie. Musiałem jedno
i drugie równoważyć, bo wszystko zaczynało się chwiać. Być może
ważna jest w tym wszystkim właśnie równowaga. Nie można uwiesić się
na rodzinie i cały czas żyć tylko i wyłącznie nią, ale też niedobrze, aby
przechylało nas za bardzo w drugą stronę, czyli żeby jedynym naszym
211
celem było życie zawodowe, szczególnie kosztem rodziny. Przy czym
jednego, stałego, raz na zawsze obranego kursu nie uda się nam raczej
utrzymać. I życie zawodowe, i życie rodzinne mają swoje etapy. W jed-
nej i drugiej dziedzinie czasem wymagane jest większe zaangażowanie,
a czasem można sobie odpuścić. Trzeba więc mądrze reagować na bieg
wydarzeń. Trzeba to też uzgadniać w małżeństwie, żeby nie stało się
tak, iż oboje nagle podrzucimy dzieci dziadkom czy niańce i będziemy
się zawodowo realizować. W naszej rodzinie wygląda to tak, że Kasia
spędza cały czas z dziećmi, Pola i Kay nigdy nie byli dłużej niż przez
dwa dni bez niej. Raz jeden tylko wyjechaliśmy razem bez dzieci na
trzydniową wycieczkę do Sankt Petersburga. Pola miała wtedy pięć lat
i to był pierwszy moment, gdy była bez mamy przez całe trzy dni. Ale
dla niej to także była przygoda. Nie można dzieci uzależniać od siebie.
Wszystko to jest trudne do pogodzenia i zrównoważenia. Nie byłoby
prawdą, gdybym próbował stworzyć taki obraz, że doskonale potrafię
pogodzić jedno z drugim. Staram się nie ulegać jednemu złudzeniu:
w fundacji realizujemy jakąś misję, ważną dla innych ludzi, wobec
czego można poświęcić swoją rodzinę. Rzeczywiście, dzięki projektom
fundacji pomagamy innym, niekiedy zmieniamy ich życie, to bardzo
ważne sprawy, ale... Przychodzi mi na myśl przykład najstarszego
syna Mahatmy Gandhiego, Harilala. Był alkoholikiem, stoczył się, co
jest częstym problem synów wielkich ojców. Otóż Harilal powiedział
o swoim ojcu, że był on ojcem Indii, ale nie był ojcem własnego syna.
To zdanie daje do myślenia. Czy zbawiać świat niezależnie od kosztów,
czy lepiej zachować zdrowe proporcje między zbawianiem świata a tro-
ską o najbliższych? Ci, którzy tak się poświęcają, często tłumaczą, że
to co robią, robią tak naprawdę dla innych, a nie dla siebie. Ale nasza
rodzina to także inni. W moim przypadku też tak jest i pewnie będzie,
że aktywność zewnętrzna polegająca na pomaganiu innym ludziom,
odbywa się kosztem rodziny. Największym błędem, który przy tej
okazji popełniałem, było oczekiwanie, że rodzina musi to zaakcep-
tować. Przecież robię to nie dla siebie, tylko dla innych, pomagam im,
poświęcam się... Jeżeli ktoś nas kocha, żona czy dzieci, na pewno nie
zaakceptuje takiej argumentacji, nawet gdyby uzasadniała nasz udział
212
w misji na Księżyc albo Marsa. Błędem jest zakładanie, że rodzina na
pewno to zaakceptuje, że ma taki obowiązek. Nie można tak stawiać
problemu. Nie zapominajmy, że tak naprawdę podejmujemy podobne
działania w jakimś sensie dla siebie, bo podążamy za własnym powo-
łaniem, realizujemy siebie. Trzeba znaleźć kompromis między rodziną
a misją, której się podejmujemy - jeśli rzeczywiście taką misję mamy,
czy tak naprawdę chodzi o przyjemność, samorealizację albo aktyw-
ność towarzyską, w czym wielu ludzi łatwo się zatraca. Różne są nasze
motywacje...
Trzeba znajdować punkt równowagi między bezwarunkowym
oddaniem się rodzinie a bezwarunkowym oddaniem się misji (i sobie).
Nawet jeśli jest to prawdziwa misja, to jest to nasza misja, nawet
jeśli jest to misja dla ludzkości, pozostaje naszą misją. Jeżeli nie
zachowamy w tym równowagi, to czy będziemy prezydentem Stanów
Zjednoczonych, czy najlepszym pisarzem świata, czy supergwiazdą
popkultury, nie osiągniemy w moim przekonaniu sukcesu. A to, co
osiągniemy, będzie miało wątpliwą wagę. Zdanie syna Mahatmy Gan-
dhiego wydaje się oddawać istotę problemu. Można stać się ojcem dzieci
na całym świecie, a nie być ojcem własnego syna.
Równowaga potrzebna jest także nam samym, a nie tylko naszej
rodzinie. Jeśli ktoś przesadnie poświęca się rodzinie, całkowicie rezy-
gnując z siebie, z rozwijania swoich aspiracji czy nawet ambicji, prędzej
czy później stanie się sfrustrowanym ojcem albo znerwicowaną matką
i nic dobrego z tego poświęcenia nie wyniknie, nie tylko dla samego
zainteresowanego, ale także dla współmałżonka i dzieci, dla których
tak się „poświęcono". Nie jest dobrze, jeśli nie potrafimy przebudować
życiowej strategii i priorytetów, ale to nie znaczy, że trzeba wywracać
od razu wszystko do góry nogami. Wyprawa z Polą była dla mnie
dwiema rzeczami w jednej, czyli i wyprawą, i życiem rodzinnym. Dzięki
takiemu pogodzeniu pasji i rodziny nie było to dla mnie doświadcze-
niem w żaden sposób frustrującym. Nie przeżyłem i mam nadzieję nie
przeżyć tej życiowej alternatywy jako wyniszczającego konfliktu, który
ostatecznie powoduje, że dwoje ludzi nie widzi już możliwości dalszego
życia razem. Powstaje wtedy jakby samonapędzająca się machina,
213
efekt kuli śniegowej, bo każde rozczarowujące doświadczenie staje się
potwierdzeniem tego, że nie można już być razem. Ważna jest więc
harmonia, ale nie „nasza" harmonia, którą sami osiągamy, bo „nasza"
harmonia to wciąż egoizm, myślenie tylko i wyłącznie o sobie. Chodzi
o harmonię pomiędzy nami a innymi osobami. Elementem dobrze
rozumianej i budowanej harmonii są także konflikty, które czegoś uczą
i dzięki którym rozwijamy się. Dopiero stan dysharmonii, coś co nas
spala jest sygnałem, że trzeba zmienić strukturę sytuacji.
Modyfikacja życiowej strategii, rozszerzenie jej na innych ludzi,
wzbogaca nasze życie o nowe możliwości. Byłem bardzo ubogim
człowiekiem żyjąc jedynie biegunami. Część ludzi pewnie patrzyła
na mnie z pobłażaniem, jak na ciekawostkę. Kto by tam wychodził
z domu w takie zimno... Spotykałem się z wyobrażeniami, że anga-
żuję się w ekstremalne podróże z powodu kompleksów. Spotykałem
ludzi, którzy mówili: pan jest taki pogodny, śmieje się, a myślałem, że
jest pan zawziętym milczkiem, stale niezadowolonym z życia, takim
fighterem. Tak, byłem człowiekiem ubogim w stosunku do możliwości
świata. Choć może niedokładnie to określiłem, bo jednak miałem swoje
bieguny. Ale gdybym zatrzymał się na tym etapie, byłbym ubogi w kon-
tekście życiowych możliwości człowieka. Miłości na przykład. Mój świat,
mimo że bogaty w jakimś fragmencie, jako całość pozostałby ubogi.
Świat fightera nastawionego tylko na zaliczanie biegunów i sukcesów.
Na początku, gdy odkrywamy tę rzeczywistość, może to wzbogacać,
ale potem zawęża się ona i jedyny nasz świat to kolejne wyzwania
i starcia. Paradoksalnie może się to wszystko zubożyć. Na początku
otrzymujemy w prezencie niezwykłe bogactwo przeżyć, intensywne
doświadczanie świata, ale potem zostaje sama walka. Nie odczuwamy
już smaku nowości, nasza wrażliwość na bodźce maleje.
Od drugiej strony w codziennym życiu nie dostrzegamy wspa-
niałych rzeczy, które są w nim zawarte, nawet tak prostych jak to, że
możemy wspólnie wypić herbatę. Tym, którzy podziwiali moje polarne
wyczyny wydawało się, że powrót z wypraw był dla mnie czymś przy-
gnębiającym. A tymczasem było super. Oczywiście, bieguny także były
super, ale swój smak ma również życie tutaj. Odkrywałem na nowo,
214
że można spać w wygodnym łóżku i wziąć prysznic, czynności, na
które, z racji tego że wykonujemy je codziennie, zobojętniała nasza
wrażliwość. Gdybyśmy przez całe życie nie robili niczego innego niż
tylko zaliczali bieguny, podejrzewam, że nasza wrażliwość również by
zmalała. Z czasem to, co było świeże i niezwykle, przestaje smakować.
W tym sensie spotkanie z Kasią i nasze bycie razem stało się odkry-
waniem nie tylko Kasi, ale także własnych nowych stron i możliwości.
Stało się przeżywaniem świata w całkiem inny sposób.
Co uważasz za swój sukces? Czy wystarcza ci, że odniosłeś sukces, czy
próbujesz go w kółko powtarzać?
Dzieci w balonie
To smutne, gdy rodzice pragną, żeby
dziecko było ich kopią. Jeszcze smutniejsze
jest, kiedy niezrealizowane ambicje próbują
zrealizować dzięki własnym dzieciom.
Czy naszą wyprawę z Polą można by porównać do firmy rodzinnej?
Jeśli już, to takiej, która była prowadzona nie tylko przeze mnie i przez
Kasię. Pola, mimo że była mała, miała tak silną osobowość, że wyku-
piła spory pakiet akcji w „firmie". Nie była niczego nieświadomym
dzieckiem, tylko pełnoprawnym członkiem wyprawy Ja miałem swoje
zdanie, Kasia swoje, a Pola swoje i to zdanie bardzo łatwo demon-
strowała. Pewne rzeczy jej się podobały, inne nie; nie było tak, że na
wszystko patrzyła bezrefleksyjnie czy przyjmowała hurtem, jak leci.
Gdy byliśmy w pracowni malarza Jerzego Gnatowskiego w Kazimierzu
Dolnym, profesor przygotował farby olejne na palecie i Pola z wielką
ochotą namalowała słońce. To było niesamowite: artysta, który chciał
jej pokazać świat malarstwa, i Pola, która momentalnie to podchwy-
ciła. Do dzisiaj główną aktywnością Poli jest malowanie. Potrafi ryso-
wać i malować dziennie dwie - trzy godziny. Kasia jest malarką po
ASP, mówi, że zestawienia kolorów stosowane przez Polę są bardzo
oryginalne i śmiałe. Ja, przyznaję, nigdy nie wykazywałem żadnych
uzdolnień plastycznych. A Pola to uwielbia. Kasia zapytała ją ostatnio:
kim chcesz zostać, gdy dorośniesz? Jak to zostać, ja jestem - malarką,
odpowiedziała. Może rzeczywiście wizyta w pracowni malarza wyzwo-
liła tkwiące w Poli możliwości?
Jeśli więc wyprawa była firmą, to Kasia i ja mieliśmy w niej wspól-
nie 50 procent udziałów, a Pola drugie 50. Chcieliśmy robić coś razem,
a Pola robiła swoje. Była pora, gdy chciała spać, pić, czas, kiedy coś jej
się podobało i kiedy nie chciała czegoś robić, kategorycznie stwierdzając
216
„iść stamtąd'. Zaczynała wtedy wypowiadać pierwsze słowa, a pod
koniec wyprawy posługiwała się już pełnymi zdaniami. Spotkała tylu
ludzi, uczestniczyła w tylu zdarzeniach, tylu sytuacjach, nic dziwnego,
że ją to pobudzało i rozwijało. Na tyle rozumiała otaczający ją świat, że
potrafiła, albo coś przyjmować, albo odrzucać. Wiele od niej zależało.
Czasami musieliśmy z jej względu radykalnie zmieniać plany. Wyprawa
była dostosowana do Poli.
Dzięki wcześniejszym polarnym ekspedycjom z Jaśkiem Melą
poznałem już model wyprawy z dzieckiem. Musi być jasne, że to
dziecko jest biegunem i jego bezpieczeństwo jest najważniejsze. To
czy dojdziemy na prawdziwy biegun jest kwestią drugorzędną. Pola
była zatem naszym biegunem, była najważniejsza. Czy w zderzeniu
z ekipą filmową, czy z ludźmi, którzy nas wspomagali, a którzy nie-
świadomie widzieli czasem w Poli jedynie narzędzie potrzebne do
tego, żeby pokazać wchodzenie na Baranią Górę. Gdy widzieliśmy, że
zdrowie Poli byłoby narażane, nie było żadnej wątpliwości, że musimy
zawrócić. Wyprawa „Z Polą przez Polskę” miała pokazać, że jest moż-
liwe przekraczanie barier. Ale pokonywanie ograniczeń na pewno nie
polega na udowadnianiu, że ograniczeń nie ma w ogóle. Nie musimy
przekraczać barier za wszelką cenę. Przekraczanie ich powinno nam
służyć, a nie niszczyć, inaczej możemy się o te bariery rozbić. W oczach
ludzi osiągniemy być może spektakularny sukces, ale prywatnie zapła-
cimy za to zbyt wysoką cenę.
Czasem pytano mnie, czy Pola jako małe dziecko nie zapłaciła
zbyt dużej ceny za to, że rodzice targali ją ze sobą po Polsce i świecie.
Przykład z pracowni malarskiej przekonuje mnie, że było to dobre
dla rozwoju Poli. Jest jednak faktem, że gdy trochę podrosła, miała
już cztery lata, powiedziała mi raz, że ona to by chciała, żeby tata był
w domu. Ale kiedy podróżowaliśmy, byliśmy razem. Dziś jest z tym
różnie, czasami Pola mówi, że chciałaby gdzieś pojechać, czasem mówi
o podróżach bez entuzjazmu. Po wszystkich ekspedycjach niewątpli-
wie stała się domatorką i preferuje spokój, a nie zamieszanie. Myślę,
że naturalną reakcją jest, gdy dziecko coś robi, a następnie pragnie
czegoś innego.
217
Ja, ani tego nie oczekiwałem, ani teraz nie chcę, żeby Pola została
w przyszłości podróżniczką. To smutne, kiedy rodzice pragną, żeby
dziecko było ich kopią. Jeszcze smutniejsze jest, kiedy niezrealizowane
ambicje próbują zrealizować dzięki własnym dzieciom. Krzywdzi się
w ten sposób dzieci, ale krzywdzą się też rodzice, bo nie odkrywają
prawdziwych możliwości własnego dziecka. Z drugiej strony trzeba
się dzielić własnymi doświadczeniami. Dlaczego miałbym unikać
podróży z Polą? Próbujemy z Kasią przekazać jej różne doświadczenia:
podróżnicze, malarskie, wszelkie. Staramy się podążać za ich - Poli
i Kaya - marzeniami, ale też staramy się pokazywać różne znane frag-
menty świata, dzielić się doświadczeniem. Najważniejsze, żeby byli
sobą, a czy odkryją siebie w podróżach, w muzyce czy w zawodzie
lekarza, będzie to ich sprawą. Naszą rolą jest im w tym pomóc, stwo-
rzyć warunki, żeby mogli stać się sobą, nie przeszkadzać im w tym, nie
zabić w nich czegoś ważnego.
Kiedy byłem dzieckiem, nikomu nie przyszło do głowy, że pojawi
się taki zawód jak informatyk. Świat zmienia się z niesamowitą szyb-
kością. Gdyby na podstawie własnych doświadczeń planować dziecku
przyszłość i wyznaczać, kim miałoby być, zamykałoby to wiele drzwi.
W mojej rodzinie nikt by nie przypuścił, że będę podróżnikiem, zdo-
bywcą biegunów. Nikt by tego nie zaplanował. Trzeba podążać za
rzeczywistością, a rzeczywistość zmienia się w takim tempie, że tylko
ten, kto jest najbliższy, czyli dziecko, jest w stanie ją kształtować, a przy
okazji kształtuje siebie. Można tylko mu pomóc. Wyznaczanie losu
dziecka przez rodziców jest po prostu nieefektywne. Kształtowanie - jak
najbardziej, wychowanie, edukacja, przekazywanie doświadczenia - tak,
ale wyznaczanie, planowanie w szczegółach losu dziecka, że za dziesięć
lat będziesz kimś, za dwadzieścia lat ożenisz się czy wyjdziesz za mąż,
za dwadzieścia jeden będziesz miał dzieci i tak dalej, to wielka krzywda.
Nie jest się dowódcą wyprawy, w której dziecko idzie przez swoje
życie. W ogóle - nie jest się dowódcą cudzego życia. Można być doradcą,
pomocnikiem, od biedy wzorem czy mistrzem, różne role można peł-
nić w życiu drugiego człowieka, ale na pewno nie można być dowódcą.
Także, a nawet szczególnie, w przypadku ludzi poszkodowanych przez
218
los, upośledzonych. Tym bardziej mają oni własne życie, wobec którego
trzeba zachować wielką delikatność, po to żeby ułatwić rozwój.
Nikt nie powinien być dowódcą czyjegoś życia. Można pełnić różne
role, ale na pewno nie tę. Nie powinniśmy dopuszczać do takiej sytuacji,
również w stosunku do nas samych. Jeśli pojawiają się w stosunku do
nas podobne zakusy, jeśli wywierane są na nas naciski i ktoś próbuje być
naszym dowódcą, także w kręgu najbliższych nam osób, powinniśmy
wykazać się wewnętrzną siłą, żeby się temu przeciwstawić.
Trzeba nauczyć się trudnej sztuki wpływania na życie zależnych
od nas ludzi, przede wszystkim - naszych dzieci. Trzeba też nauczyć
się czerpać od nich, przyjmować, że i one mogą mieć pozytywny
wpływ na nas. Gdyby nie pojawiła się w moim życiu Kasia, pewnie
podążałbym coraz bardziej ekstremalną drogą. Ale spotkanie z moją
żoną całkiem mnie zmieniło. Na etapie życia między czterdziestką
a pięćdziesiątką człowiek chce się jeszcze sprawdzać w granicznych
wyzwaniach. Nie wiem więc, jakby to ze mną było, gdyby nie pojawił
się hamulec w postaci Poli i Kaya. Gdyby nie moje dzieci, pewnie
organizowałbym o wiele bardziej niebezpieczne wyprawy i częściej
ryzykowałbym życiem. Uświadomiłem to sobie podczas wyprawy na
najwyższy szczyt Grenlandii, Gunnbjorns Fjeld. Ta ekspedycja była
mechanicznym powtórzeniem, na mniejszą skalę, moich wcześniej-
szych dokonań, ale zdałem sobie wówczas sprawę, że przecież mógł-
bym zginąć a Pola i Kay zostaliby bez ojca. Od tamtego czasu przy
planowaniu różnych przedsięwzięć świadomie nie biorę podobnych
projektów pod uwagę. Mam wiele rozmaitych propozycji, jedna nęci
mnie szczególnie - wejście na Mount Everest z Leszkiem Cichym. Od
zawsze marzyłem o wejściu na Everest. Leszek od paru lat namawia,
żebyśmy weszli północną ścianą od strony Tybetu. Pociąga mnie to, kusi,
żeby zrobić to właśnie z Leszkiem, z którym byłem na tylu wyprawach.
Dla niego byłoby to ukoronowaniem wspinaczkowej drogi, bo był już
na Evereście, tyle że wchodził od strony południowej. Kusi mnie taka
wyprawa i chciałbym to zrobić. Gdyby nie Pola i Kay, wybrałbym się na
Everest pewnie już dwa lata temu. Stosunkowo łatwo znaleźć partnerów
i sponsorów takiego projektu. Jest mi trochę niezręcznie odpowiadać
220
Leszkowi: zobaczę, muszę porozmawiać z Kasią, Kasia nie wyraża
zgody. Tak naprawdę to Pola i Kay nie wyrażają zgody, chociaż nigdy
ich o to nie zapytałem.
Czy dzieci są jednak balastem? Balast to nieodpowiednie słowo,
bo kojarzy się z obciążeniem. Ale można by je porównać z workami
balastowymi w balonie. Potrzebne są po to, żeby lecieć na właściwej
wysokości, ani za wysoko, ani za nisko. Najchętniej powiedziałbym
jednak, że dzieci są inspiracją. Z balastem nie porozmawiam, a Pola
przez to, co mówi, przez to, że z nią jestem i przez to, jaka jest, staje
się dla mnie inspiracją. Różne zdania, które wypowiada, inspirują do
myślenia, do spojrzenia na życie w inny sposób.
Może któraś z dwóch sytuacji jest ci znana: jestem dowódcą czyjegoś
życia - ktoś jest dowódcą mojego życia?
Spotkanie ze złotą kaczką
Nawet jeśli decydujemy się na jakieś
przedsięwzięcie wbrew wszystkim, którzy mówią,
że nasz pomysł jest niedorzeczny, musi być
w tym pomyśle jakaś wewnętrzna siła, potencjał,
energia, która będzie nas pchała naprzód.
W trakcie przygotowań do wyprawy „Razem na biegun" z Jaśkiem
Melą, chłopcem, który w wypadku stracił rękę i nogę, otworzyły mi
się oczy na pewien niedostrzegany wcześniej wymiar rzeczywistości.
Do tej pory odbierałem świat osób niepełnosprawnych tak, jak jest
on przedstawiany w książkach, gazetach, telewizji albo działaniach
edukacyjnych. Osobom niepełnosprawnym trzeba pomagać i jest
wiele osób i instytucji, które tego szlachetnego dzieła się podejmują.
Ponieważ na co dzień, tak jak większość z nas, nieczęsto spotykałem
osoby niepełnosprawne, w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego
stopnia rzeczywistość odbiega od obrazu, który nosimy w świadomości.
Dopiero gdy spotkałem Jaśka, przekonałem się na przykład, że nikt
nie jest w stanie zapewnić temu chłopcu odpowiedniej protezy, która
zresztą nie byłaby żadnym cudem świata, po prostu zwykłej protezy,
dzięki której mógłby się poruszać. Zdałem sobie wówczas sprawę, jak
niewiele i wiele zależy od pieniędzy. Rodzina takiej osoby jest skazana
na siebie i jeśli nie będzie jej stać, by kupić odpowiednią protezę, czło-
wiek wypada za burtę życia. Wiem, że to drastyczne porównanie, ale
ktoś powiedział mi wówczas, że protezy wypełniające pokój w muzeum
w Auschwitz-Birkenau są nowocześniejsze od tych, które dzisiaj dostają
poszkodowani w wypadkach w Polsce. W muzeum są protezy z jakimiś
urządzeniami, mechanizmami, natomiast Jasiek dostał po prostu kawa-
łek wystruganego drewna jak pirat, może trochę lepszy model, Piraci de
lux, można by powiedzieć. Zrozumiałem wtedy, że niepełnosprawnych
222
ludzi upycha się, żeby zniknęli z horyzontu i nie stwarzali problemów.
Być może w gospodarce rynkowej każdy powinien troszczyć się sam
o siebie, ale trudno przecież osobie, która uległa wypadkowi i żyje
w niezamożnej rodzinie, zatroszczyć się o siebie. W takich sytuacjach
pomoc jest zadaniem państwa.
Dopiero spotkanie z Jaśkiem otworzyło mi na to oczy. Dopóki
miałem tylko wyobrażenia dotyczące osób niepełnosprawnych, nie
wiedziałem tak naprawdę, w jaką rzeczywistość wkraczam. Jeszcze
w fazie planowania wszystko wyglądało bardzo ładnie i bezproble-
mowo, przedsięwzięcie wyglądało na atrakcyjny temat, można było
wymyślać różne rzeczy, które krzepiły i dawały nadzieję. Projekt był
wielopiętrowy. Na jednym piętrze znajdował się Jasiek, na drugim inne
osoby w podobnej sytuacji, na innym piętrze byli rodzice Jaśka i tak
dalej. Pięter było wiele, ale wszystko wspierało się na Jaśku. Budowałem
te piętra w głowie, ale przez długi czas nie znałem Jaśka, czyli osoby,
na której wszystko to było oparte. Wychodziłem z założenia, że zanim
przedstawię mu i jego rodzicom pomysł, plan wyprawy musi dojrzeć.
Wiedziałem z doświadczenia, że modele projektów często się zmieniają.
Już w czasie pierwszych przymiarek odbyliśmy długą drogę, bo pierwszy
był pomysł wyprawy na Wieżycę, potem wspinaczki na Rysy, na Mont
Blanc, potem wyprawy przez Grenlandię, a dopiero na końcu pojawił
się biegun. Także nie miałoby sensu co tydzień rodzicom Jaśka dawać
pod rozwagę innego pomysłu. Dlatego minęło kilka miesięcy, kiedy
pracowałem nad projektem, ale nie spotkałem się z Jaśkiem.
Tego spotkania, pamiętam, trochę się bałem. Zdałem sobie sprawę,
że nie wiem, kto do mnie przyjdzie. Oczywiście wiedziałem, że pojawi
się w moim gabinecie chłopiec, który stracił rękę i nogę, ale bałem
się jego osobowości, reakcji na propozycję, czy nie przyjmie jej jako
nierealnego pomysłu. Zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele zależy
od psychiki. Wyprawa z niepełnosprawnym chłopcem na biegun to
prawie jak lot na Księżyc, nikt wcześniej tego nie robił! Łatwo było
o tym myśleć, a miałem spotkać się z chłopcem i zarazem partnerem,
uczestnikiem wyprawy, przedstawić mu projekt, do którego trudno
byłoby namówić wiele osób zdrowych, wysportowanych i silnych. Czy
223
nie będzie się bał albo czy nie okaże się osobą o roszczeniowej posta-
wie? Wiele było zagadek. Wiedziałem tylko tyle, że nieznany chłopak
nie myślał o żadnych wyprawach, a reszta była całkowitą niewiadomą.
Spodziewałem się osoby pokrzywdzonej przez los, którą trzeba się zająć,
otoczyć opieką i nie wiedziałem, czy dam sobie z tym radę. Czy jestem
właściwą osobą? Nie miałem żadnego doświadczenia z wyjątkiem paru
realizowanych przez nas projektów, związanych z pomocą psycholo-
giczną polegającą na wspieraniu dzieci z chorobą nowotworową. Ale
to całkiem co innego wspomagać dzieci w bezpiecznych warunkach,
w ich środowisku, a czym innym jest wyrwać taką osobę z jej środo-
wiska i zabrać na ekstremalną wyprawę.
Kiedy więc miałem spotkać rzeczywistego człowieka, byłem pełen
obaw. Przewidywałem, że może to być nasza pierwsza i ostatnia roz-
mowa, choćby dlatego że Jasiek nie będzie w ogóle zainteresowany
myśleniem w tym kierunku. Oczekiwałem zatem chłopca bez ręki
i nogi, który będzie biedny, nie tylko w cielesnym wymiarze, ale także
osobowościowym. Taki miałem obraz rzeczywistości: z jednej strony
wspaniały projekt, świetlany, tryskający nadzieją, energią, słońcem,
uśmiechem, bardzo pozytywny, z drugiej strony biedny, skrzywdzony
przez los chłopiec, który miał do mnie przyjść. Kontrast między celem
a punktem wyjścia był olbrzymi, a wiedziałem przecież, że osobowość
i wynikające z niej nastawienie zmienić jest najtrudniej. Wydawało się
nieprawdopodobne, żeby czternastoletni chłopak, który stracił rękę
i nogę, zapragnął pójść na biegun. Wyobrażenie, które miałem o rze-
czywistości, nie pozwalało mi dobrze rozeznać się wśród możliwości,
które wkrótce okazały się realne.
Był to trudny moment dla całego projektu. również trudnym mo-
mentem było wycofanie się pani rehabilitantki opiekującej się Jaśkiem.
Później przeszkodą nie do pokonania wydawało się to, że nikt nie chciał
słyszeć o pomyśle, nikt nie chciał pomóc w zdobyciu odpowiedniej
protezy i środków na wyprawę. Ale to było później, a w tamtym mo-
mencie przed spotkaniem największym elementem zagrożenia wydawał
się główny bohater. Powiedziałem sobie jeszcze przed rozmową, że to
także moment oczyszczający. Będzie albo tak, albo tak. I to wydało mi
224
się dobre. Jeżeli coś jest skazane na niepowodzenie, ponieważ zaczęło
być budowane na zbyt kruchych podstawach, nie ma sensu zbyt długo
tego ciągnąć, nie ma też sensu naginanie rzeczywistości do naszej wizji.
Można przekraczać granice, ale w harmonii z prawdą. Nawet jeśli decy-
dujemy się na jakieś przedsięwzięcie wbrew wszystkim, którzy mówią,
że nasz pomysł jest niedorzeczny, musi być w tym pomyśle jakaś we-
wnętrzna siła, potencjał, energia, która będzie nas pchała naprzód. Gdy
tej wewnętrznej energii brakuje, lepiej dać sobie spokój. Gdyby Jasiek
stwierdził, że projekt go nie interesuje, bo woli bawić się żołnierzykami,
nie byłoby o co walczyć. Nadszedł ten moment, gdy koncepcja na tyle
dojrzała, że można było podejmować się jej urzeczywistnienia, i trzeba
było zobaczyć, czy warto podejmować następne kroki.
Pierwsze spotkanie z Jaśkiem... Oczekiwałem biednego, skrzywdzo-
nego chłopca, a przyszedł po prostu Jasiek, młody chłopak, z rodzicami
i siostrą. Kiedy wszyscy weszli do mojego gabinetu, kompletnie nie
przyszło mi do głowy, że Jasiek to Jasiek. Myślałem, że pojawi się ktoś
o kulach albo na wózku, a on wszedł zwyczajnie, uśmiechnięty, razem
z gromadką całkiem pogodnych ludzi. Pomyślałem, że Jasiek pewnie
zaraz do nas dołączy, być może robi coś innego w tej chwili, może się
przebiera, w każdym razie zaraz się pojawi. I tak czekaliśmy na tego
wyobrażonego przeze mnie skrzywdzonego Jaśka, a oni, czyli rodzice
z dwójką dzieci, czekali na rozpoczęcie rozmowy albo może również
sądzili, że ktoś jeszcze ma do nas dołączyć. I tak sobie czekaliśmy
wspólnie, czekaliśmy i czekaliśmy, w końcu nieśmiało zapytałem, bo
wypadało już coś powiedzieć, kiedy przyjdzie Jasiek? I wtedy mi go
przedstawiono. Było dla mnie szokiem, że chłopak, który wszedł bez
żadnego widocznego znaku krzywdy i biedy, jest właśnie Jaśkiem. Jego
osobowość była dla mnie ogromnym i bardzo pozytywnym zaskocze-
niem. Dotąd, ile razy spotkałem w życiu dzieci skrzywdzone przez los,
były one smutne. Bardzo trudno też było je przekonać, dać im argu-
menty, dzięki którym uwierzyłyby, że ich życie może być lepsze niż jest.
Ktoś może powie, że życie Jaśka odmieniło się dzięki temu, że miał
trochę szczęścia, dzięki któremu łańcuszek ludzi dobrej woli doprowa-
dził do Marka Kamińskiego, a ten zorganizował wyprawę na biegun
225
z jego udziałem. To nieprawda. Jasiek zawdzięcza wszystko sobie
samemu. Nieszczęście, które spadło na tego chłopaka, nie naruszyło
go wewnętrznie. To było najważniejsze. Gdyby tragedia złamała Jaśka,
gdyby przestał wierzyć w to, że jego los może być lepszy, albo gdyby
podejrzewał, że propozycja wyprawy na biegun to tylko następna
pułapka, po całym ciągu ciosów, które spadły na niego i jego rodzinę,
wyprawa najpewniej nie doszłaby do skutku. A trudnych doświad-
czeń, które zmieniłyby psychicznie niejedną dorosłą osobę, w życiu
Jaśka nie brakowało. Najpierw na jego oczach utonął brat, potem
spalił się dom, w którym mieszkali całą rodziną, i w końcu zdarzył
się wypadek, porażenie prądem o wysokim napięciu, pobyt w szpitalu
oraz amputacja ręki i nogi. Miał podstawy by zakładać, że świat nie
przyniesie już niczego dobrego, że to kolejna pułapka, coś co znowu
skończy się źle, tak jak źle, tragicznie wręcz kończyło się do tej pory
wiele rzeczy. Gdyby Jasiek miał inną osobowość, negującą, podkre-
ślającą trudności i obawy, nie przyjąłby pewnie propozycji. Tymcza-
sem okazał się normalną i dojrzałą osobą. Nastoletni wiek kojarzy się
raczej z zabawą, ale to nie do końca prawda. Dzieci są stawiane przez
los niekiedy w dramatycznie trudnych sytuacjach. Zdarza się, że po
czymś takim upodabniają się do ludzi dorosłych, co także nie jest,
wydaje mi się, dobre, nawet jeśli pomaga im w uporaniu się z trau-
mami. Takie dzieci myślą jak dorośli, mówią jak dorośli, ale w złym
sensie, to znaczy jak dorośli, którzy stracili nadzieję i podchodzą do
życia bardzo pesymistycznie. Niektórzy rodzice nawet dążą do tego,
nie wiem dlaczego, żeby ich dzieci bardzo szybko dojrzewały i mie-
rzyły się z trudnościami życia. Tacy rodzice lubią, gdy dzieci potrafią
zarabiać pieniądze w wieku dziesięciu czy dwunastu lat. Zwłaszcza
rodzice prowadzący jakiś biznes uważają za pozytywną cechę, jeśli
potrafi ono analizować, ile co kosztuje i jak dużo będzie zarabiać, gdy
zacznie pracować. Dzieci mogą być karykaturą dorosłych w swoim
rozumieniu świata. Jasiek nie był, ani jednym, ani drugim. Pozostał
dzieckiem, zachował dziecięcą wrażliwość, a równocześnie mimo
tak trudnych doświadczeń był otwarty na świat. Jedno i drugie było
ogromnie ważne dla powodzenia projektu.
226
Czy gdyby Jasiek był innym chłopcem, do wyprawy by nie doszło?
Trudno dzisiaj przesądzać. Nie wiadomo jak by się to wówczas poto-
czyło. Wiem jedno: na biegun trzeba dojść samemu. Ludziom może
się wydawać, że Jasiek spotkał Marka Kamińskiego i dzięki niemu
stanął na obu biegunach. Ale jeśli nawet na Mount Everest idzie się
z przewodnikiem, to jednak na szczyt trzeba wejść samemu. Nie ma
takiej możliwości, żeby kogoś tam wnieść. Z biegunem jest podobnie,
chociaż teren jest bardziej równy. Gdyby Jasiek miał inne podejście do
życia, prawdopodobnie po prostu nie doszedłby na biegun. Nie dałby
mi szansy, żeby sobie pomóc.
Widziałem w życiu wiele takich sytuacji, gdy ludzie mogli realnie
zmienić swoje życie, co widzimy patrząc na to z dalszej perspektywy.
Mogli być partnerami w wielkim przedsięwzięciu, które potem okazało
się sukcesem, ale bali się zaryzykować, ponieważ mieli już bezpieczną
pracę albo bali się utraty oszczędności. A potem okazało się, że spotkali
złotą kaczkę, która powiedziała, co trzeba zrobić, żeby zostać boga-
czem. Ponieważ bali się z kaczką porozmawiać, nie wypowiedzieli na
głos swoich pragnień. I złota kaczka zniknęła im sprzed oczu. Czasem
na zawsze.
Przypomnij sobie spotkanie ze złotą kaczką. Jeśli czegoś wtedy nie
powiedziałeś, może dałoby się to jeszcze powtórzyć?
Wespółwzespół
Podstawą wydaje mi się autentyczność. Jeśli
z czyjejś strony wyczuwamy, że jej nie ma,
trzeba poważnie zastanowić się, czy warto w to
brnąć, czy opłaci się biznes albo projekt.
Pierwsza rozmowa z Jaśkiem Melą trwała kilka godzin. Miałem wra-
żenie, jakbym spotkał siebie sprzed dwudziestu kilku lat. Pewnie tak
samo podszedłbym do podobnego wyzwania, gdybym dostał taką
szansę i gdyby rodzice się zgodzili. W wieku czternastu lat marzy-
łem, by samotnie opłynąć jachtem świat. Nie tak dawno wyruszyła
w taki rejs holenderska nastolatka, coś takiego jest możliwe. Wierzę,
że gdybym w wieku Jaśka otrzymał propozycję udziału w wyprawie
na biegun, tak samo bym do niej podszedł — chciałbym to zrobić.
Nie wyszukiwałbym i nie wymyślał w pierwszym momencie prze-
szkód. Oczywiście starałbym się je zidentyfikować i potem rozwiązać
wynikające z nich problemy, ale na samą propozycję nie odpowiadał-
bym, że się boję albo że nie dam rady. Powiedziałbym po prostu, że
spróbuję.
To że Jasiek zachował dziecięcą wrażliwość i spontaniczność pozwa-
lającą mu w podobny sposób podejmować trudne wyzwania, było
częścią jego psychicznej siły. Poznał złą stronę życia, wiedział już, że
niemało ono kosztuje i jest niebezpieczne, ale wiedział także, jak ważna
jest wytrwałość, dzięki której możliwe okazuje się przekraczanie granic.
Mimo wypadku dawał sobie radę, przetrwał trudną operację i rekon-
walescencję, zaczął chodzić, odkrywał, że można cieszyć się z każdego
drobiazgu, z tego, że człowiek po prostu żyje. Dzisiaj z perspektywy
widzę to wyraźniej, natomiast wtedy, na gorąco, działała raczej intuicja,
która podpowiadała mi, że spotkałem kogoś fajnego, z kim można coś
razem zrobić. Dziś, także po doświadczeniu wspólnych wypraw, mogę
228
powiedzieć, że Jasiek jest rzeczywiście niesamowitym połączeniem
dziecięcej otwartości i trudnych życiowych doświadczeń.
To, że Jasiek był uśmiechnięty, najlepiej świadczyło o tym, że pora-
dził sobie z trudnymi doświadczeniami. Uśmiech jest ważnym zna-
kiem, dobrze jest go używać. Nie ten amerykański szeroki uśmiech,
niezależnie od tego, co się dzieje, tylko taki, który płynie z naszego
wnętrza. Pogoda ducha jest, uważam, nie bez znaczenia we wspól-
nych przedsięwzięciach, ale nie warto się nią bezkrytycznie kierować,
uśmiech może coś kamuflować, być sygnałem nieszczerości. Spotkałem
ludzi, którzy byli bardzo surowi, może nie smutni, ale uśmiechali się
rzadko, niemniej byli doskonałymi partnerami. Pomocna we wspólnej
drodze jest może nie tyle pogoda ducha, ile autentyzm. Jeśli ktoś jest
autentyczny, nie zakłada masek, nie prowadzi gier, można coś wspólnie
budować. Kiedy ktoś prowadzi grę, myśli co innego niż zewnętrznie
okazuje, wyprawa jest dla niego często celem pobocznym, potrzebnym
do realizacji własnych celów. To częsta sytuacja, którą należy szybko
zidentyfikować. Zwłaszcza w biznesie wyczucie prawdziwych intencji,
przeniknięcie zasłon to bardzo ważne umiejętności. Oszczędzają nasz
czas i nasze pieniądze. Sam wielokrotnie spotykałem się z podobnymi
grami przy okazji różnych aktywności. Nawet przy wyprawie z Jaśkiem
pojawiły się media, które udawały zainteresowanie projektem tylko po
to, żeby blokować media konkurencyjne. Podpisywano listy intencyjne
w tym celu, żeby ktoś inny tym się nie zajął, a potem nie robiono nic.
W biznesie musimy rozszyfrować podobne działania czasem na pod-
stawie krótkich spotkań, nie mamy tyle czasu jak w wyprawie z Jaśkiem,
którą poprzedziły blisko półtoraroczne przygotowania. Na podstawie
spotkań i listów musimy zorientować się, jaki jest model sytuacji czy
rzeczywiście deklarowane intencje odpowiadają prawdzie. Biznes
polega przecież często na tym, że ludzie blefują, mówią co innego niż
myślą. Nawet trudno nazwać to kłamstwem, to raczej strategia.
W przeciwieństwie do tego autentyczność jest wartością niezbędną
w trudnych, ekstremalnych przedsięwzięciach. Ale i tu zdarzają się
sytuacje, kiedy blef okazuje się przydatny. Trzeba na przykład osią-
gnąć w zespole poziom potrzebnego optymizmu. To nie jest wcale
229
takie złe. Optymizm jest paliwem, dzięki któremu możemy oderwać
się od ziemi i zacząć lot. Ma to jednak granice. Sztucznie wytworzony
optymizm jest dobry na początku, gdy działa jak zapalnik, ale potem
powinien przechodzić w optymizm prawdziwy, zbudowany na pomyśl-
nym ciągu wydarzeń. Sztuczny optymizm potrzebny jest wtedy, gdy
któryś z liderów ma nadzieję, widzi przed sobą drogę, ale nie widzą jej
inni. Zaszczepianie takiego optymizmu ma sens pod warunkiem, że
opiera się na jakichś podstawach, na autentycznej wierze. Natomiast
podtrzymywanie sztucznego optymizmu, gdy sami nie mamy nadziei
albo - co gorsza - gdy wiemy już, że nie będzie dobrze, prowadzi tylko
do utraty zaufania. Przekonujemy, że będzie dobrze, a cały czas jest źle,
a nawet coraz gorzej. To na dłuższą metę nie będzie działać.
Smutek nieraz jest potrzebny, nie zawsze jest dobry czas na uśmiech
i radość. Podstawą wydaje mi się autentyczność. Jeśli z czyjejś strony
wyczuwamy, że jej nie ma, trzeba poważnie zastanowić się, czy warto
w to brnąć, czy opłaci się biznes albo projekt. Z mojego doświadczenia
wynika, że wszystkie dziwne sytuacje, w których wyczuwamy, że ktoś
jest nieautentyczny, ale mimo wszystko współdziałamy dalej, kończą
się źle, są straconym czasem i straconymi pieniędzmi. Trzeba przynaj-
mniej się zabezpieczyć, przygotować awaryjne warianty, gdyby okazało
się, że przeczucia nas nie myliły.
Do Jaśka nabrałem zaufania już po pierwszym spotkaniu. I ten
element wyprawy rzeczywiście okazał się jej mocnym punktem. Choć
momentów, kiedy wszystko wisiało na włosku, gdy wydawało się, że
wyprawa nie ma szans, było wiele, dotyczyły też Jaśka. Najgorsze spo-
tkało nas już w drodze na biegun, bo trasa przez spiętrzony lód okazała
się horrorem. Nikt z nas nie przewidział na przykład tego, że Jasiek na
nierównym lodzie będzie się przewracał. A każdy z takich upadków
mógł skończyć się źle. Tego zagrożenia nie skalkulowaliśmy. Patrzyliśmy
na wielkie trudności, rozwiązywaliśmy je, a nie pomyśleliśmy o nierów-
nym lodzie. My też się na nim wywracaliśmy, każdy z tych upadków
mógł się skończyć urazem. Byłem wtedy pełen obaw, że coś się stanie,
że Jasiek nie dojdzie cały. Przez dwa pierwsze tygodnie wyprawy niemal
w każdej sekundzie zastanawiałem się, czy jej nie przerwać.
230
Ciężkie chwile przeżywaliśmy też na Spitsbergenie, jeszcze przed
wyruszeniem na lód. Akurat w te dni wydarzył się najgorszy od pięć-
dziesięciu lat sztorm. Dwanaście wypraw zostało odciętych od świata,
w tym polska wyprawa z Adamem Kieresem, moim pierwszym polar-
nym nauczycielem, z którym przeszedłem niegdyś półwysep Sorkapp.
Przyszło najgorsze, czyli zaginięcie Adama. Nie udało się go odszu-
kać mimo uruchomienia akcji ratowniczej z udziałem helikoptera,
który wykonał około trzydziestu lotów. Była to oczywista lekcja przed
naszą wyprawą, że mimo całej techniki, jaką dysponuje człowiek, nikt
w podobnych warunkach nie będzie mógł nam pomóc. A działo się to
w ostatnim przed lodową pustynią przyczółku cywilizacji, w okolicach
miasta Longyearbyen. Dalej było już tylko 1300 kilometrów pustki.
W pobliżu tego przyczółka cywilizacji, mimo zaangażowania dziesiąt-
ków ludzi i najnowocześniejszej technologii, łącznie z helikopterem
czy boją satelitarną, nie można było pomóc tym, którzy znajdowali
się raptem 70 km od miasta. My mieliśmy się oddalić ponad tysiąc
kilometrów... Los nam pokazał: zobaczcie, jak coś się stanie, nic wam
nie pomoże, nie macie szans, możecie liczyć tylko na siebie.
My, ludzie dorośli, mogliśmy podejmować za siebie decyzję pod-
jęcia podobnego ryzyka. Ale czy mogliśmy decydować o tym w imieniu
piętnastoletniego wówczas chłopca z amputowaną ręką i nogą? Woj-
tek Moskal zawsze powtarzał: nie licz na mnie, licz na siebie. Czy coś
takiego mieliśmy powiedzieć Jaśkowi? Tragedia była jak znak losu, a ja
akurat jestem dość wrażliwy na różne znaki i liczby, nie lubię, gdy czarny
kot przebiega drogę. Uważam, że los wysyła różne sygnały i trzeba je
odczytywać, a nie lekceważyć. Zacząłem więc rozpatrywać możliwość
rezygnacji. Z drugiej strony wewnętrzny głos, moja intuicja, podpowia-
dał mi, że nie można się przestraszyć. Przecież na etapie przygotowań
zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić, pracował nad tym cały zespół
ludzi przez blisko dwa lata. Zdarzył się wypadek obok nas, zaginął nasz
przyjaciel, musimy z tego wyciągnąć wnioski, musimy być ostrożni
bardziej niż planowaliśmy, ale w samych założeniach wyprawy nic się
nie zmieniło, nic takiego, co kazałoby podjąć decyzję o wycofaniu się.
Gdyby coś złego przydarzyło się Jaśkowi czy komuś w naszym zespole
231
albo gdyby okazało się, że nasze założenia były nietrafione, to co innego.
Ale ja od początku wiedziałem, że możemy liczyć tylko na siebie. Gdyby
coś się zdarzyło, nikt by po nas nie przyleciał. Było dla mnie jasne, że
musimy działać tak, jakbyśmy byli sami, unikać niebezpieczeństw, nie
mnożyć ich, bo nie ma szans, byśmy otrzymali jakąkolwiek pomoc
z zewnątrz. Tak naprawdę sytuacja ta, mimo całego dramatyzmu, nie
różniła się szczególnie od momentu, gdy na etapie przygotowań wyco-
fała się pani doktor rehabilitant Jaśka. I wówczas, i teraz emocje, lęki
i wyobrażenia grały główną rolę. W głębokiej strukturze rzeczywisto-
ści, w strukturze naszej wyprawy nic się nie zmieniło. To było tylko
ostrzeżenie: uważajcie, bo tutaj nie ma żartów.
Postanowiłem porozmawiać o tym z samym Jaśkiem, Wojtkiem
Ostrowskim i Wojtkiem Moskalem, a także telefonicznie z rodzicami
Jaśka. Było dla mnie ważne, żeby przekonać się, jakie są nastroje człon-
ków zespołu, co o tym myślą i jak przeżywają całą sytuację. Pozostali
członkowie naszej małej ekipy nie znali tak dobrze Adama, nie byli
z nim tak blisko jak ja. Ja miałem z nim częsty i żywy kontakt, dlatego
jego śmierć była dla mnie szokiem. Przed Adamem nie zginął żaden
Polak na Spitsbergenie, wyspa wydawała się zawsze bezpiecznym
miejscem, polarną oazą, gdzie warunki były ciężkie, ale nie stanowiły
zagrożenia dla życia. I nagle taka tragedia. Wywarła ona na mnie
takie wrażenie, dlatego że czułem się odpowiedzialny za Jaśka. Jego
rodzice mnie powierzyli jego los. Wiadomo, byliśmy zespołem, ale
kiedy przychodziło co do czego, to ja podejmowałem decyzje i to na
mnie spoczywała odpowiedzialność za wszystko, a szczególnie za Jaśka.
Gdyby coś się stało, jego rodzice mieliby żal do mnie, a nie do Wojtka
Moskala czy do Wojtka Ostrowskiego.
Gdybym oddzielił się w tamtym momencie od zespołu i zaczął sam,
zamknięty w pokoju, rozważać całą sytuację, byłoby mina pewno trud-
niej podjąć racjonalną decyzję. Kto wie, może bym zrezygnował. Raczej
staram się słuchać znaków wysyłanych przez rzeczywistość. Odczytał-
bym to jako znak, że nie ma co kusić losu, życie Jaśka jest ważniejsze
niż biegun. Morał z tego taki, że w kryzysowych momentach dobrze
jest oprzeć się na zespole, choć na pewno nie na każdym. Zespół nie
232
może poddawać się emocjom, musi kierować się argumentami. Jeżeli
zespół jest emocjonalnie rozchwiany, wtedy lepiej go opanować niż
się go słuchać. Znajdowałem się czasem w takich sytuacjach, że lepiej
było się zamknąć w pokoju, zastanowić się w pojedynkę i podjąć
najlepszą decyzję. W innej konfiguracji tej samej wyprawy, gdy pani
doktor rehabilitant odmówiła współpracy, zespół był pewien, że to już
koniec. Ludzie byli już zbyt zmęczeni huśtawką nastrojów, tym że wszy-
scy odmawiają, znikąd nie pojawia się nadzieja, a dodatkowo jeszcze
bardzo ważna, wydawało się, osoba wycofuje się. Gdybym ja również
poddał się tym zbiorowym emocjom, projekt by upadł. Mogłem pod-
jąć decyzję wbrew tym nastrojom, ponieważ akurat wtedy miałem
wystarczające rezerwy emocjonalne, siły psychiczne i duchowe. Jeśli
rezerwy lidera są znaczne, a zespołu małe, lepiej przekazać ludziom
część własnej energii. Jeśli czujemy, że jest odwrotnie, my jesteśmy na
skraju wyczerpania, natomiast rezerwy zespołu są nietknięte, warto
wesprzeć się na zespole.
Ktoś, kto nie musi decydować i nie jest wystawiony na związane
z tym emocje, może być bardziej stabilny niż ktoś, który stale żyje
w wirze. Ja byłem wówczas w wirze ciągłych decyzji, musiałem podej-
mować ich dziesiątki, a zespół był skupiony jedynie na realizacji. Podej-
mowanie decyzji - wie o tym dobrze każdy, kto musi rozstrzygać o wielu
sprawach - bardzo zużywa naszą energię. Nie do końca zdajemy sobie
sprawę jak głęboka jest emocjonalna różnica między liderem, który
podejmuje decyzje, a kimś obok niego, kto tylko decyzje wykonuje.
Przez to zasoby lidera mogą być całkiem zużyte, a członek zespołu
wciąż jest pełen nadziei i wiary, jakby nietknięty przez wydarzenia.
Decydowanie wiele kosztuje. Dlatego dobrze jest rozdzielać nie tylko
zadania, ale i odpowiedzialność. To że lider nie podejmuje decyzji
w najmniejszych szczegółach, jeśli to nie jest konieczne, rozkłada cię-
żar odpowiedzialności na innych członkach przedsięwzięcia. Nieraz
widzimy, że zespół spokojnie wykonuje zadania, a lider coraz bardziej
się miota. Wyeksploatował go proces podejmowania decyzji, a człon-
kowie zespołu nie zostali naruszeni. To paradoks, bo sądząc z pozorów,
pracuje tylko zespół, a lider właściwie nie robi nic. Tak, decydowanie
233
strasznie zużywa, trzeba to sobie uzmysłowić i znać własne granice. Nie
zawsze, gdy czujemy się wyeksploatowani, zachowujemy trafny osąd.
Warto wtedy odwołać się do innych.
Po pierwsze nie należy przesadzać w eksploatowaniu siebie. To
częsty błąd początkujących liderów chcących podejmować decyzje
w najmniejszych szczegółach. Rozdzielenie zadań i odpowiedzialności
powinno być jednym z pierwszych ruchów lidera. Chyba że nie ma on
partnerów, wtedy niestety musi decydować w najdrobniejszych nawet
kwestiach. Ale zanim się na to zdecyduje, niech podejmie próbę innego
podziału zadań. Liderzy są często przekonani, że ludzie podejmują na
ogół złe decyzje, więc nie rozdzielają zadań, tylko decydują o wszystkim
samodzielnie. Zawsze można spróbować, czy w zespole tkwi jakiś decy-
zyjny potencjał. Jeżeli tak jest, to zadania trzeba sensownie rozdzielać.
Zespół, którym kierujesz, napotkał przeszkodę. Co robisz?
A. Usuwasz przeszkodę sam.
B. Wydajesz polecenie, by ją usunięto.
C. Starasz się ją usunąć sam, a jeśli ci się nie udaje, odwołujesz się do
zespołu.
D. Odwołujesz się do zespołu, a jeśli mu się to nie udaje, starasz się ją
usunąć sam.
234
Razem na biegun
Myślę, że w tylu procentach, w ilu pomogłem
Jaśkowi, w tylu też dostałem coś od niego.
Czasem na decyzje lidera, na jego skłonność do ponoszenia ryzyka ma
wpływ także to, że ryzykuje więcej niż przeciętny członek wyprawy.
Choćby swoją opinią, reputacją. Muszę zaznaczyć, że sam się nad tym
w trakcie wyprawy „Razem na biegun" ani razu nie zastanawiałem.
A przecież położyłem na jednej szali swoją legendę polarnika, która
ległaby w gruzach, gdyby Jasiek uległ jakiemuś wypadkowi. Byłem
jednak tak pochłonięty projektem, że nie przeprowadzałem kalkula-
cji, czy mnie samemu się to opłaca, czy nie. Nie przypominam sobie,
żebym zastanawiał się, co ja z tego będę miał. Gdybym tak myślał, pew-
nie doszedłbym do wniosku, że mi się to przedsięwzięcie nie zwróci.
Dopiero później zdałem sobie sprawę jak ryzykowałem. Wtedy naj-
ważniejsza była odpowiedzialność za drugiego człowieka. Pamiętam
taki moment z drugiej wyprawy, na biegun południowy, gdy w Punta
Arenas w Chile dyskutowaliśmy o różnych zagrożeniach i scenariuszach
zachowań z pracownikami firmy, która nas tam zawiozła i która była
operatorem logistycznym. Ludzie ci zapytali mnie - nawet zdziwiło
mnie, że byli tacy bezpośredni - czy zdaję sobie sprawę, że złe publicity
działa sto razy ostrzej niż dobre. Jeżeli wyprawa powiedzie się - tłuma-
czyli mi - może ktoś na świecie o tym napisze. Ale jeśli coś się stanie, to
na pewno będą o tym pisać wszyscy. Odruchowo pomyślałem wtedy: no
dobrze, ale jaki to ma związek ze mną? Byłem w jakimś sensie naiwny,
nie zdawałem sobie do końca sprawy z tego, że przez opinię publiczną
jestem uznawany za motor wyprawy, że w powszechnym odbiorze
to ja wprowadziłem chłopca w świat polarny i to na mnie skupi się
całe ewentualne odium. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, byłem
wewnątrz projektu, skupiony na celu i to mnie uratowało, bo gdybym
235
zaczął analizować, przeliczać, co mi się opłaca, a co nie, nigdy bym się
podobnej wyprawy nie podjął. A gdybym nawet się podjął, byłoby to
tak wykalkulowane, że nie miałoby szans powodzenia. Szedłbym ze
świadomością, że jeśli się nie uda, zostanę ogłoszony za antywzór, za
nieodpowiedzialnego podróżnika. Zamiast skupić się na wyprawie,
wykupywałbym od takiej ewentualności różne polisy ubezpieczeniowe.
A ja nawet nie wykupiłem polisy na życie, jedynie standardowe ubez-
pieczenie od nieszczęśliwych wypadków i akcji ratowniczej. Nie zda-
wałem sobie sprawy, że postawiłem na szali całą reputację podróżnika,
wcale nie mając takiego zamiaru, bo jedynym moim celem była pomoc
Jaśkowi. Dziś wiem, że mógłbym wszystko robić właściwie i odpowie-
dzialnie, ale wystarczyłoby, żeby Jasiek poślizgnął się i złamał sobie
nogę albo co gorsza kręgosłup i byłbym w jakimś sensie skończony. To
niesamowite, bo przecież mój wpływ na to byłby żaden.
Jeśli uskładaliśmy jakiś dorobek w swojej dziedzinie i boimy się
go stracić, przywiązujemy się do niego. Może to nas z czasem zacząć
ograniczać czy nawet paraliżować. Ja na szczęście nie patrzę za bardzo
w przeszłość, nie przywiązuję do swojego „dorobku" aż takiej wagi.
Oczywiście jest mi miło, że zrobiłem parę fajnych rzeczy, ale realna
sfera to dla mnie wczoraj, dzisiaj i jutro. Wczoraj to nawet ostatnia
noc, dzisiaj to jest dzisiaj, najbardziej realna realność, a jutro to kilka
najbliższych dni. Przeszłość nie ma szczególnego wpływu na moje dzia-
łania, jeśli oczywiście nie liczyć doświadczeń, które zdobyłem. Medale,
wyróżnienia, tytuły — to wszystko pojawia się, znika i nie ma większego
znaczenia, jeśli nie stoją za nimi trwałe wartości, trwałe, czyli istniejące
w nas samych, a nie na zewnątrz, które czegoś nadal nas uczą. W tym
sensie nie położyłem w wyprawach z Jaśkiem Melą swojego dorobku
na jednej szali, bo niczego takiego we własnym poczuciu nie miałem.
Gdy człowiek zaczyna przywiązywać wagę do swojego dorobku, to
pojawiają się jakby dwa byty: jednostka i dorobek. I zaczyna się robienie
czegoś nie ze względu na siebie, tylko ze względu na swój dorobek. Ale
to iluzja. Jeśli czymś ryzykowałem, to tylko czymś, co istniało w wyobra-
żeniach ludzi. Zwłaszcza w kryzysowych momentach, takich jak ten na
Spitsbergenie, gdybym brał pod uwagę swoje osiągnięcia, byłoby mi
236
trudniej znajdować optymalne rozwiązanie niż gdybym zastanawiał
się jedynie nad samą sytuacją ograniczoną do tu i teraz.
Kolejny paradoks mojego życia polega na tym, że chociaż w ogóle
nie zastanawiałem się nad tym, wyprawy „Razem na biegun" bardzo
wzbogaciły mój dorobek i moją podróżniczą reputację. Życie lubi para-
doksy. Człowiek idzie do celu i odkrywa, że tak naprawdę ważna jest
droga, chce być silny, a przekonuje się, że siła tkwi w słabości, w ogóle
na coś nie liczy, a właśnie to dostaje w prezencie, kieruje się kompasem,
który wskazuje tylko jeden północny kierunek, a kompas z czasem
zmienia się w różę wiatrów, która obejmuje cały horyzont.
Aby tak się działo, warto jednak co jakiś czas resetować własne życie
i nie pozwalać, by przeszłość zbytnio obciążała nas w drodze. Reseto-
wać, oczyszczać się z przedmiotów i niepotrzebnie nagromadzonych
spraw, które ciągną się za nami i nas ograniczają. Warto też oczyszczać
pamięć z nawyków i nabywać inne. Życie w dużej mierze opiera się
na nawykach, które przyswajamy od dzieciństwa. Na początku są one
inspirujące i ożywiające, ale potem zamieniają się w pudełko, które
ogranicza i zamyka. Nawyki wchodzą w nas bardzo głęboko, dla-
tego trudno jest je zmieniać, tym niemniej jest to możliwe, widzę po
sobie. Przez ostatnich parę lat tak byłem wypełniony wyprawami, że
ćwiczenia fizyczne nie miały dla mnie większego sensu. I tak wkrótce
wyruszam na wyprawę, to wystarczająca gimnastyka, mówiłem sobie.
Ale od mniej więcej dwóch lat staram się co rano biegać czy jeździć na
rowerze. I przekonałem się, że niesamowicie poprawia to jakość życia.
Ta jakość jest zależna od nowych dobrych nawyków.
Nie znaczy to, że trzeba robić coś na siłę, tylko dlatego że to nowość
albo że robią to inni. W tej chwili możemy zajmować się tyloma cieka-
wymi działaniami, które podsuwa nam świat, że zapominamy o wła-
snym wnętrzu, o tym, że ono istnieje również realnie jak zewnętrzna
rzeczywistość. Mamy tyle opcji, tysiące rzeczy, którym poświęcamy
czas i uwagę, odbierając czas i uwagę samym sobie. Nie szukamy chwil
dla siebie we własnym życiu, choćby kilkunastu minut, kiedy nie zwra-
calibyśmy się ku światu zewnętrznemu, tylko ku sobie, próbując ze
sobą rozmawiać. Dla mnie takim czasem były samotne wyprawy. Nie
237
polegały one jedynie na fizycznym wysiłku, były także - a tak naprawdę
przede wszystkim - moim przebywaniem ze sobą. Łatwość, dostępność
i wielość wrażeń sprawiają dzisiaj, że zapominamy w tym wszystkim
o sobie. Piętnaście minut dziennie byłoby dostępną dla wszystkich
wewnętrzną podróżą. Sam nie zawsze to robiłem, obawiam się, że
niewielu ludzi to robi. Czy nie dlatego że boimy się przebywać sami?
Obawiamy się sytuacji bycia ze sobą sam na sam. Piętnaście minut
nicnierobienia wydaje nam się straszną karą, chociaż polega tylko na
przebywaniu w pokoju i patrzeniu, co robi z nami czas. Uspokajamy
się wtedy i wypływa na powierzchnię to, co jest w nas głębiej. Często
okazuje się to czymś innym niż to, co sami o sobie myślimy, a co czę-
sto jest tylko przyzwyczajeniem, nawykiem, powierzchnią. Tak mi się
wydaje, że to co sobie uświadamiamy, jest tak naprawdę powierzchnią,
a podświadomość jest naszym rdzeniem, tym czym jesteśmy naprawdę.
Dlatego właśnie trudno jest nam świadomie dążyć do wyznaczonych
celów, jeśli nie są one osadzone w naszej podświadomości. Jeśli nagro-
madziły się w niej negatywne doświadczenia traum i porażek, trudno
jest do czegoś dążyć, bo podświadomość sprawia, że albo w ogóle nie
ruszamy z miejsca, albo idziemy w innym kierunku. To że doszedłem
na bieguny może wydawać się przypadkiem. Mnie się jednak wydaje,
że różne doświadczenia, choćby wypadek w dzieciństwie, po któ-
rym odkryłem samotność i świat marzeń zbudowanych na książkach,
przygotowały drogę. Odcisnęły się w mojej podświadomości w taki
sposób, że pozwoliło to potem, już w dorosłym życiu, podejmować
odpowiednie decyzje.
Ktoś powie: ja także czytałem książki, też miałem marzenia, czemu
ich nie zrealizowałem? Nie miałem tyle szczęścia? Nie, nie w tym rzecz.
Wszystko zależy od rzeczy istniejących w nas samych, których sobie nie
uświadamiamy, a nie od zewnętrznych okoliczności. Jasiek także jest
tego przykładem. Może się wydawać, że tak naprawdę miał niewielki
wpływ na swoje życie, bo najpierw uległ wypadkowi, a potem spotkał
mnie, ani jedno, ani drugie nie zależało od niego. Ale można o tym
myśleć inaczej. Osiągnął to, co osiągnął, nie dlatego że spotkał mnie,
tylko dzięki temu, że sam podjął decyzję, a potem doszedł tam, gdzie
238
zamierzał. Zawdzięcza to sobie. Gdyby nie miał w sobie pewnych moż-
liwości, nasze spotkanie skończyłoby się pewnie tym, że wręczyłbym
mu jedną ze swoich książek z dedykacją. I tyle.
Nazwaliśmy te wyprawy „Razem na biegun". Ta nazwa wiele mówi.
Czym innym jest działanie polegające na tym, że pomagam komuś
dojść na biegun, a czym innym to, że zabieram go na podobną wyprawę.
Myśmy Jaśka nie zabierali ze sobą, bo to on był celem wyprawy, my
jedynie pomagaliśmy mu, bo nie mógłby iść sam. Cel jakiegoś przed-
sięwzięcia powinien być jeden i powinien być czysty. „Razem na biegun"
to nie to samo co „Marek Kamiński zabrał Jaśka Melę na biegun". To
„razem" było bardzo ważne. Nie mogłem mieć tu innych osobistych
celów. Kompletnie nie myślałem o splendorze, zresztą nikt z nas prze-
cież nie spodziewał się, że sukces wyprawy spotka się z takim zainte-
resowaniem. Wyglądało na to, że będzie to bardzo niszowa wyprawa,
tak się sprawy miały, dopóki nie doszliśmy na biegun i tematem nie
zainteresował się TVN, a potem inne media. Ale to był ostatni akord,
wcześniejsze przygotowania trwały półtora roku i nikt się nimi nie
interesował. Nikt późniejszego zainteresowania nie przewidywał i nie
kalkulował. To był czysty projekt z jasno określonym celem. Może
właśnie takie czyste projekty mają swoją siłę przyciągania...
Cel wyprawy musi być jasny, inne partykularne cele niestety trzeba
schować do kieszeni. Często dzieje się inaczej. Ludzie wkładają w jakiś
projekt własne ambicje i potem czują się niedocenieni. W każdym
działaniu mamy input i output, to co wkładamy i to co otrzymujemy.
Kiedy ktoś czuje, że dostał na wyjściu za mało, pojawiają się frustracje
i pretensje do rzeczywistości. Często zmienia się to w konflikt w zespole,
a jeśli rozgrywa się to w trakcie wyprawy, uniemożliwia osiągnięcie celów.
Lepiej więc od razu założyć, że jeśli nie osiągniemy tyle, ile chcieli-
byśmy, przynajmniej zdobędziemy doświadczenie i tym także można
się cieszyć.
Kiedy szedłem po raz pierwszy na biegun, wiedziałem, że naj-
pierw będzie bardzo trudna przeprawa, ale potem być może pojawi
się w nagrodę jakiś rozgłos. Okazało się, że jest odwrotnie - dużo waż-
niejsza od nagrody na mecie była dla mnie sama droga. Niektórym nie
239
chodzi o biegun, tylko o rozgłos, dlatego nie zwracają uwagi na to, co
dzieje się po drodze, bo wszystko to jedynie przeszkody w osiągnięciu
celu. Ich kompas jest nastawiony na sławę, nie na biegun. To może
spowodować, że idą w nieodpowiednim kierunku i nie docierają tam,
gdzie pragną. Trzeba mieć wewnętrzny kompas ustawiony na praw-
dziwy cel, wtedy unika się pomyłek i rozczarowań.
Jeżeli jest kilku członków zespołu, również ich kompasy muszą być
zestrojone. Jeśli ludzie będą dążyć do własnych biegunów, a nie do tego
jednego wyznaczonego, jeśli wyprawa służy czemuś innemu niż jest
to deklarowane, jest duża szansa, że ludzie do finalnego punktu nie
dojdą. równie dobrze może to dotyczyć pojedynczej osoby. Deklaru-
jemy, że chcemy dojść na biegun, a tak naprawdę chcemy zdobyć coś
innego, sławę, pieniądze, cokolwiek. Gdy tylko napotykamy pierwsze
trudności, zaczynamy kalkulować: no nie, przecież nie zaryzykuję życia
po to, żeby być sławnym, przecież mogę zdobyć sławę w inny sposób.
Zaczyna działać w nas mechanizm, który prowadzi do rezygnacji
z projektu. Chciałbym zarobić jakieś pieniądze, ale to by kosztowało
zbyt wiele wysiłku. I w tym momencie przestaję iść, mówiąc na przy-
kład, że już mnie to nie interesuje albo że pogoda się zepsuła. A tak
naprawdę przewartościowanie dokonało się wewnątrz, odsłaniając
nasz prawdziwy kurs, właściwy biegun. Myśleliśmy, że to jest naszym
kierunkiem, a okazuje się, że wcale tak nie jest. Między deklaracjami
a wewnętrznym kursem jest zwykle jakaś różnica, odchylenie.
W przypadku wypraw „Razem na biegun" bez wątpienia kursy
uczestników projektu były zbieżne. Jasiek na pewno chciał dojść na
biegun, ja tak samo i pozostali uczestnicy wyprawy także. Wszyscy
byli zaangażowani, nie było przypadkowych osób. Rzeczywistość zna
jednak inne historie. Czytałem opisy wypraw, niejako modelowych,
które nie osiągnęły celu ze względu na kłótnie albo jeśli nawet dotarły
do mety, był to sygnał do wzajemnego udowadniania, kto ile zasług
wniósł w ten sukces. Nawet nie chodzi o to, żeby podzielić się zasługami
w równych częściach. Przeważnie dąży się do tego, żebyśmy to my byli
na piedestale, a reszta znalazła się w jego cieniu. Cele mogą być zresztą
bardziej szlachetne, na przykład zapewnienie bytu rodzinie, w każdym
240
razie jeśli - mówiąc obrazowo - gradienty dążeń uczestników wyprawy
zwrócone są w różne strony, rośnie prawdopodobieństwo, że skończy
się to nieciekawie.
Finał wypraw z Jaśkiem Melą jest dla mnie kolejnym paradoksem.
Wydawało się, że ich sens polegał na tym, że znany polarnik podzielił się
w nich swoim doświadczeniem z niepełnosprawnym chłopcem, który
mógł dzięki temu odmienić swoje życie. Tak, wyprawa zmieniła życie
Jaśka, ale wpłynęła również na moje. Kiedy Jasiek pojawił się u mnie
z rodzicami na pierwszej rozmowie, miałem mu po prostu pomóc i to
wszystko. I tak się rzeczywiście działo, starałem się zbudować model
wyprawy, zorganizowałem treningi i tak dalej. Ale w trakcie trwania
projektu, jak to w życiu, zaczęło się to zmieniać, podobnie zresztą jak
w przypadku mojej pierwszej wyprawy z Wojtkiem Moskalem. Wojtek
niewątpliwie był nauczycielem, mistrzem, szefem i polarnym guru, ale
jednak proces edukacji dokonywał się w obie strony. Tak samo było
z Jaśkiem. Nasze spotkanie nie skończyło się tylko tym, że coś Jaśkowi
dałem i zaoferowałem pomoc. Jasiek zmienił moje życie, rozszerzył
horyzonty. Pomagając mu, pomagałem sobie. Z tej wspólnej lekcji ja
także wyniosłem powiększony kapitał wiedzy. Kiedy nie tak dawno
miałem okazję prowadzić wspólnie z Jaśkiem wykład dla zarządu
pewnej korporacji i słuchałem go, gdy mówiło swoim doświadczeniu,
żałowałem potem, że tego nie nagrałem, bo gdybym był w jakimś dołku,
co każdemu się zdarza, chętnie bym posłuchał tego, co Jasiek mówi. Jeśli
mnie to inspirowało, to dlatego że wcześniej miałem zaszczyt i możli-
wość uczestniczenia razem z nim w całym przedsięwzięciu. Z dzisiejszej
perspektywy mogę powiedzieć, że było to wielkim przywilejem.
Natomiast w czasie samej wyprawy nie patrzy się na rzeczywistość
tak głęboko. Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, że edu-
kacja odbywa się w obie strony. Tak to już jest, że dopiero późniejsze
życie pokazuje nam coś niewidocznego wcześniej, powoduje, że zaczy-
namy to w pełni doceniać i rozumieć konsekwencje. Myślę, że w tylu
procentach, w ilu pomogłem Jaśkowi, w tylu też dostałem coś od niego.
To że moja fundacja obecnie pomaga wielu osobom, jest w największej
mierze zasługą wypraw z Jaśkiem. To, co dałem Jaśkowi wykorzystując
241
swoje umiejętności, wróciło do mnie w postaci jego doświadczenia. Bez
tego byłbym dziś innym człowiekiem.
Pragnę dodać, że podobny wpływ nie byłby możliwy, gdyby nie
istniała we mnie forma czekająca na wypełnienie. Pomaganie innym
już wcześniej stawało przede mną jako zadanie. Może to również
wzięło się z książek czytanych w dzieciństwie. Wiem, powtarzam
to jak mantrę, ale rzeczywiście uważam, że obraz świata, w którym
ludzie pomagają komuś, kto znalazł się w trudniejszej sytuacji, wynio-
słem z dziecięcych lektur. Te książki utkwiły we mnie jak matryce.
Gdyby odbiły się inne, byłbym kimś innym, ale odbiły się właśnie
takie. Już jako dziecko brałem udział w akcji „Niewidzialna Ręka',
czyli pomaganiu innym, a później podobne działania powracały
w moim życiu, w mniejszym lub większym nasileniu. Wątek pomocy
towarzyszył wielu moim wyprawom, chociaż nie był w żaden sposób
nagłośniony i wydawało się, że nie miał znaczenia. A jednak musiał
mieć dla mnie znaczenie, skoro tak uporczywie do niego wracałem
i przy okazji wyprawy na biegun południowy, i przy wyprawie „Solo
Transantarctica , kiedy dzięki ogłoszonemu konkursowi dziewczyna
i chłopak z domu dziecka pojechali na Antraktydę, by spędzić tam
święta Bożego Narodzenia. W trakcie wyprawy przez Pustynię Gibsona
wspólnie z jedną z gazet zorganizowaliśmy konkurs, chłopak, który
go wygrał, pojechał do Australii. Równolegle do wyprawy z Wojtkiem
Ostrowskim przez Grenlandię dwoje studentów etnografii poleciało na
Grenlandię i przeprowadzało tam obserwacje. W zasadzie w każdym
z moich projektów można odnaleźć nastawienie na pomaganie innym.
Wyprawom z Jaśkiem towarzyszył program edukacyjny „Szkoła na
biegunie'. Nie robiłem tego wszystkiego, by zdobywać czyjeś uznanie,
bo niewiele osób, poza samymi zainteresowanymi, cokolwiek o tych
działaniach słyszało.
Jest z drugiej strony prawdą, że dopiero dzięki wyprawom „Razem
na biegun" dokonał się zwrot i w działaniach mojej fundacji, i w moim
życiu. A przecież mógłbym po tym, jak pomogłem Jaśkowi, spokojnie
wrócić do biznesu i zajmować się rozwojem firmy, w której wyzwań nie
brakuje. Tymczasem pochłaniają mnie nowe wyzwania, dlatego niemal
242
całą energię angażuję w rozwój fundacji a ostatnio w pracę założonego
przeze mnie instytutu. Nie zajmuję się tylko wyprawami. I uważam,
że to droga dobra dla mnie. Łączy się ona w jakimś stopniu z drogą
wyprawową, bo teraz pracujemy nad metodą „Biegun", w której lekcje
z biegunów i moje doświadczenie życiowe chcemy zmienić w program
i narzędzia związane z przełamywaniem barier i ograniczeń przez ludzi,
którzy chcą zmienić swoje życie i osiągać własne bieguny. Wyprawy,
edukacja i pomoc innym harmonijnie łączą się w jednym programie.
Jeśli program wyczerpie swoje możliwości, wymyślimy inny. Tak to
widzę, że trzy dziedziny można połączyć w niestandardowych działa-
niach. Moje doświadczenie życiowe w całości może się w tym zmieścić.
I pomyśleć, że przed spotkaniem Jaśka Meli nosiłem się pomysłami
wyprawy na krańce ziemi, najbardziej ekstremalnych sytuacji... Ten
zwrot nie dokonałby się jednak, gdyby model życia, uwzględniający
potrzeby innych, nie był mi od dawna wewnętrznie bliski. Impono-
wał mi przykład życia Jana Pawła II, a także ludzi, którzy poświęcili
się innym. Nie znaczy to, że chciałem być papieżem czy świętym,
ale podobało mi się to, pociągało mnie, czułem, że to jest dobre. Tak
jak podobały mi się przygody. Nie marzy mi się, żeby zostać malarzem,
piłkarzem zresztą też nie. Jest wiele aktywności, których nie czułem i nie
czuję. Ale przygodę i pomoc tak. To było mi zawsze najbliższe.
Pomagać innym jest i łatwo, i trudno. Łatwo, bo cały świat potrze-
buje pomocy, trudno, bo trzeba się za to zabrać. Musimy znaleźć taką
formę, która nam odpowiada. Mimo tego że chciałem pomagać, przez
długi czas nie trafiłem na drogę, która by mnie do tego prowadziła. Nie
stanął przede mną nikt i nie powiedział: o tutaj jest ktoś potrzebujący,
możesz mu pomóc. Istniejące organizacje wydawały mi się zamknięte;
owszem można było zostać wolontariuszem, ale trzeba by zrobić krok,
wejść w obce środowisko, w strukturę organizacji- jakoś nie potrafiłem
tego kroku zrobić. Łatwiej było mi realizować wyzwania podróżnicze.
Dopiero kiedy doszedłem do kresu marzeń o podróżach, w naturalny
sposób zwróciłem się do mojej drugiej strony czy twarzy, czegoś, co
jest mi również bliskie. Ten mój drugi wektor jest oczywiście o wiele
mniej spektakularny, bo wiele osób pomaga innym i wiele potrzebuje
243
pomocy, media nagłaśniają tylko wybrane akcje. To czym obecnie się
zajmuję jest niemedialne, ale dla mnie ów zwrot stał się faktem i bar-
dzo mi to odpowiada.
Co jest dobrego w pomaganiu innym? Nie ma w tym niczego złego,
od tego trzeba by zacząć. Jeśli nie robimy niczego złego, to nie jest
z nami najgorzej. Myślę, że pomaganie innym wprowadza harmonię
w naszym życiu. Mam poczucie, że to właściwie zainwestowany czas.
Nie odnosi się żadnej materialnej korzyści, ale zyskujemy coś więcej.
Korzyści materialne szybko znikają, a tutaj otrzymujemy coś bardzo
trwałego. Faktu, że pomogliśmy innym, nie zmieni nic. Dobro nie
znika, zawsze możemy do niego wrócić. Kiedy będziemy dokonywać
rachunku życia, dorobek zdobywczy, oparty na zewnętrznych celach,
na biegunach, to wszystko może zniknąć. Jak wiadomo, lodowce na
biegunach topnieją... Tak samo mogą stopnieć zewnętrzne osiągnięcia.
Ale tego, że pomogliśmy innym, nikt i nic nam nie odbierze. To coś
trwałego. Kiedy zdobywamy bieguny, zdobywamy je w dużej mierze
dla siebie. To co robimy dla innych powstaje pomiędzy mną a innymi
ludźmi. Nawet jeśli ktoś zakwestionuje cały nasz dorobek i nas samych,
nie będzie mógł zakwestionować pomostów dobra. Nawet my sami
nie będziemy potrafili ich zakwestionować, ponieważ drugim końcem
oparte są one na innych ludziach. To obiektywny fakt, że komuś pomo-
gliśmy, i nikt nie może tego zanegować, nawet my sami. Gdybyśmy
zaczęli kiedyś deprecjonować własne życie we wszystkim: to zrobiliśmy
źle, to nam się nie udało, tu spotkała nas porażka, nie będziemy mogli
zakwestionować tego, że dzięki nam ktoś ma lepsze życie. To na zawsze
pozostanie. Jeżeli więc możemy mieć w naszym życiu coś trwałego, to
jest to tym, co daliśmy innym. Wartość, wydawałoby się, bardzo ulotna,
a paradoksalnie okazuje się bardzo trwała.
Nie czuję się nikim szczególnym, żadnym wyjątkiem, przeciwnie -
patrzę na siebie jak na potwierdzenie reguły. Często ludzie, którzy
dochodzą do granicy własnych możliwości w uprawianej dziedzinie, czy
będzie to sławny aktor, czy polityk, który skończył kadencję prezydenta,
biznesmen, który doczekał się milionów dolarów na koncie, tacy ludzie
często odkrywają, że dodatkową wartością, możliwością wyjścia poza
244
horyzont osiągnięć jest dzielenie się sobą z innymi. Podobny zwrot
dokonał się w moim życiu. Mniej mnie przez to widać, ale daje mi to
poczucie spełnienia, dobrego wykorzystania danego czasu, sensu życia.
Mój kompas pokazujący na początku drogi tylko północ, zmienił
się w różę wiatrów. Czy pokazuje ona teraz 360°? Myślę, że nadal nie.
Ciągle odkrywam coś dla mnie nowego. Życie nieustannie mnie zaska-
kuje. Wierzę, że moja róża wiatrów będzie się jeszcze rozszerzać. Gdyby
objęła 360°, znaczyłoby to, że już nic więcej nie mam do zobaczenia
i poznania, i w żadną stronę nie warto się już zwracać, żeby poznać coś
nieznanego. Wierzę, że tak nie jest. Świat ciągle zaskakuje mnie nowymi
wymiarami. Dziś potrafię powiedzieć tyle, że wyszedłem daleko poza
wycinek mojej róży wiatrów z roku 1990, kiedy wydawało mi się, że
życie zostało zaprogramowane i ustawione: tak jak w przypadku tylu
innych ludzi czekały mnie praca, rodzina, dom, ewentualnie samochód.
Wszystko było jasne. Ale skręciłem na bieguny i wycinek świata, w któ-
rym funkcjonowałem, z każdym rokiem się zwiększał dzięki różnym
dobrym i złym doświadczeniom, które spotykały mnie po drodze.
Właściwie każdy dzień sprawiał, że horyzont rósł w oczach. Radykalnie
rozszerzył się po wyprawach „Razem na biegun'.
Rozszerzył się po nich, ale na nich nie zamknął. Interesują mnie
wciąż nowe zagadnienia, paradoksy życia. Każdy dzień ma swój wew-
nętrzny kompas. Horyzont cały czas się rozszerza, o ile tylko człowiek
nie zamknie się w pudełku i nie przyjmie schematu, że tym, tym i jesz-
cze tamtym nie warto się interesować, bo nic z tego nie wynika. Oczywi-
ście nie wszystkim warto się interesować, ale warto poznawać ten świat.
Ostatnie ćwiczenie: wypisz jedno zdanie, dla którego warto było, według
ciebie, przeczytać tę książkę.
P.S. Zajrzyj na stronę 5.
Epilog
Dotarliśmy razem do końca tej podróży, ale każda podróż może być
drabiną, której ostatni szczebel jest początkiem nowej wyprawy.
Ten początek polega na postawieniu pytania o metodę, która pozwo-
liła mi osiągnąć różne, nawet często na pozór niemożliwe do realizacji
cele. Nazwałem tę metodę BIEGUN, ponieważ właśnie to słowo zawiera
w sobie mnóstwo znaczeń i łączy wiele paradoksów, żeby nie powie-
dzieć sprzeczności.
Biegun to nieruchomy poruszyciel, pusta przestrzeń i magiczny
punkt, który jest źródłem wszelkich zmian.
Kiedy zacząłem zastanawiać się nad tą metodą i nad znalezieniem
precyzyjnej odpowiedzi na pytania, co jest i co może być biegunem,
drogą na biegun, zrozumiałem, że słowo biegun nie tylko sięga w głąb
mojego życia. Jest uszczegółowieniem i zebraniem wszystkich moich
doświadczeń, ale prowadzi również gdzieś o wiele dalej, nie tylko do
mnie, ale też do innych ludzi. Jest metodą i narzędziem, służącym
osiąganiu własnych, wydawałoby się niemożliwych do zdobycia celów,
ale też tych codziennych życiowych biegunów.
Zrozumiałem też, że ta metoda z jednej strony może zawrzeć się
w książce, ale z drugiej strony może być czymś znacznie większym.
Może to być mój kolejny biegun, dla mnie samego zaskakujący, tym
razem w innym wymiarze - dzielenia się z ludźmi doświadczeniem
i pomaganiem im w znalezieniu przepisu na osiągnięcie własnych
biegunów.
Jeżeli ta książka spowodowała, że pomyśleliście o własnych biegu-
nach, do których chcielibyście dotrzeć, zachęcam Was do wejścia na
stronę www bieguny.pl, gdzie będzie można opisać swój biegun i gdzie
otrzymacie dalsze wskazówki.
Życzę Wam determinacji i mądrości w drodze.
Do zobaczenia na biegunie
3 246
PRZYPISY
1 Artur Domosławski: Kapuściński non fiction, Warszawa 2010 [przyp. red.]
2 Zbigniew Herbert: Prolog
[...]
Rów w którym płynie mętna rzeka
nazywam Wisłą. Ciężko wyznać:
na taką miłość nas skazali
taką przebodli nas ojczyzną
248
BIBLIOGRAFIA
Moje życie polarnika Roald Amundsen
Wyznania Św. Augustyn
Rozmyślania Marek Aureliusz
Dżuma, Obcy, Upadek Albert Camus
Tytus, Romek i A'Tomek Henryk Chmielewski
Barbarzyńca w ogrodzie Zbigniew Herbert
Wyścig Kare Holt
1140 GMT Newport Kazimierz Jaworski
Poezje Siergiej Jesienin
Utwory zebrane Jacek Kaczmarski
Philosophy for polar Explorers Erling Kagge
Akme znaczy szczyt Gumilow, Achmatowa, Mandelsztam
Otago, Otago na zdrowie Iwona Pieńkawa
Twierdza Antoine de Saint-Exupery
Poezje wybrane Edward Stachura
Samotne zwycięstwo Eric Tabarly
Przygody kapitana Hatterasa Juliusz Verne
Dociekania filozoficzne, Tractatus Logico-Philosophicus Ludwig Wittgenstein
Utwory zebrane Rafał Wojaczek
PŁYTO GRAFIA
Pieśni Żanna Biczewska
Enregistrement Public a l'Olympia Jacques Brei
The Essential Leonard Cohen Leonard Cohen
Świadectwo Jacek Kaczmarski
Łóżko Kora
Best of Bułat Okudżawa Bułat Okudżawa
The Very Best of Edith Piaf Edith Piaf
The Best of Simon & Garfunkel Simon & Garfunkel
Antarctica Vangelis
Polowanie na wilki, Pożegnanie zgórami Władimir Wysocki
FILMOGRAFIA
Przygoda, Czerwona Pustynia, Zaćmienie, Powiększenie Michelangelo Antonioni
Casino Royale Martin Campbell
Absolwent Mike Nichols
Do widzenia, do jutra Janusz Morgenstern
Andriej Rublow, Stalker Andriej Tarkowski
Niewinni czarodzieje Andrzej Wajda
249
Spis treści
7 Wstęp
9 Być na wzór
16 Książkowe wzory
20 Pomosty przed wyprawą
24 Odkryć swoją Północ
27 W tandemie
32 Początkowe trudności
37 Jak czytać własne książki
43 Droga jest celem
49 Kiełkujące ziarna
sBez poręczy i asekuracyjnej liny
59 Kto nie błądzi, ten pyta
63 Początek wieńczy dzieło
69 Przez biegun na biegun
75 Dieta dla marzeń
81 Granice sukcesu
85 Drive
91 Balast na głowie, balast w głowie
97 W harmonii
103 Skok w nartach do basenu
107 Z walkmanem przez lodową pustynię
in Cel, śmierć wyprawy
116 Wygrywa tylko pierwsze miejsce
122 Smak porażki
129 Ziemia jest okrągła, a bieguny są dwa
135 Księżycowe bazy w Australii
140 Lider, członek zespołu
145 Kiedy wszyscy mówią nam „nie"
oWalka na czekany na biegunie
157 Płynie Wisła, płynie
162 Doświadczony ryzykant
166 Nie bać się na zapas
172 Czytać i pisać po japońsku
176 Polarnik na pustyni
181 Zespół, lider i hamulcowi
188 Jeszcze o braniu na hol
194 Moje zdanie i koniec
201 Podróżnik w domowych kapciach
211 Ubodzy fighterzy
216 Dzieci w balonie
222 Spotkanie ze złotą kaczką
228 Wespół w zespół
235 Razem na biegun
246 Epilog
248 Przypisy
249 Bibliografia
FUNDACJA MARKA KAMIŃSKIEGO
Już od 1996 roku pomagamy chorym dzieciom i młodzieży w realizacji ich marzeń.
Razem z nimi przełamujemy bariery i sprawiamy, że niemożliwe staje się możliwe.
Nie zrobimy tego bez Twojego wsparcia.
Jak możesz nam pomóc? To proste - uwierz w siebie, wybierz jeden z projektów
i zacznij działać.
KLUB ODKRYWCY DOBRA
Jeżeli chcesz pomóc osobom niepełnosprawnym, zostań członkiem Klubu Odkrywcy
Dobra.
Ofiarowując już od ozł miesięcznie, współfinansujesz rehabilitację i zakup sprzętu
niesłyszącemu Dawidkowi, Kubie z wadą serca, niepełnosprawnej Oli i wielu innym
osobom.
Dołącz do Klubu Odkrywcy Dobra.
Więcej informacji: www.kaminski.pl
Numer konta BRE Bank: 63 114o 1137 0000 4878 88 00 1018
KLUB WYPRAW DOTYKANIE ŚWIATA
Jeżeli jesteś ciekawy świata, wybierz się z nami na wyprawę. Organizujemy wyjątkowe
ekspedycje w najdalsze zakątki świata. Amazonia Peruwiańska, Borneo, Grenlandia,
Mauritius to tylko niektóre miejsca, które poznasz z naszymi doświadczonymi prze-
wodnikami. Zysk z wypraw przeznaczamy na realizację celów statutowych Fundacji.
Więcej informacji: www.wyprawy.kaminski.pl
SZLAK WISŁY
Jeżeli wiesz, że Wisła ma 1047 km długości, ten projekt jest dla Ciebie. Jeżeli nie wiesz,
tym bardziej. Wierzymy, że Wisła ma wspaniały potencjał, który możemy mądrze
i odpowiedzialnie wykorzystać przez edukację, działania lokalnych społeczności,
turystykę i przemysł. Dlatego uruchomiliśmy długoterminowy projekt „Szlak Wisły",
w ramach którego opublikowaliśmy przewodnik „Wisła -1047 tajemnic", stworzyliśmy
portal internetowy www.szlakwisly.pl, zorganizowaliśmy letnią i zimową kajakową
ekspedycję Wisłą oraz ogólnopolską konferencję „Wisła - xxi wieku'. Zapraszamy
Cię do współpracy.
Więcej informacji: www.szlakwisly.pl i www.kaminski.pl
Przekazując 1% podatku - Pomagasz nam pomagać innym!
KRS 0000133671
INSTYTUT MARKA KAMIŃSKIEGO
Założony w 2008 roku przez Marka Kamińskiego, polskiego podróżnika i polarnika,
który zdobył jako pierwszy człowiek na świecie oba bieguny w jednym roku. Celem
Instytutu Marka Kamińskiego jest to by pokazywać i uczyć jak godzić życie osobiste
z życiem zawodowym.
Nasza misja:
Dzielimy się pasją, wiedzą i unikalnym doświadczeniem. Dajemy narzędzia do dosko-
nalenia umiejętności ludzi oraz organizacji. Wspieramy w harmonijnym rozwoju,
osiąganiu celów i sukcesów.
Działalność Instytutu:
• Organizacja warsztatów i szkoleń biznesowych z zakresu motywacji, planowania
i osiągania celów, kierowania i przywództwa, przełamywania barier, zarządzania
kryzysem, konfliktem i zmianą. Nasze szkolenia oparte są zarówno na kompeten-
cjach i doświadczeniu wyselekcjonowanych trenerów, jak i na bogatym doświad-
czeniu wyprawowym Marka Kamińskiego.
Każdy etap współpracy rozpoczynamy dialogiem. Przygotowujemy indywidualne
programy po analizie potrzeb organizacji, wypracowujemy rozwiązania, dobie-
ramy odpowiednie narzędzia pracy, określamy poziom rezultatów, omawiamy
spostrzeżenia, wnioski. Oprócz kwestii programowej dopasowujemy do Państwa
potrzeb: wielkość grup, wybór miejsca i termin szkolenia.
• Publikacja i dystrybucja wydawnictw.
• Organizacja wypraw dla firm i osób prywatnych w najdalsze zakątki świata. Instytut
podejmuje się realizacji najbardziej nietypowych pomysłów wyprawowych, mając
jednocześnie na celu popularyzację aktywnego wypoczynku. Koncepcją działalno-
ści wyprawowej jest odpowiedź na oczekiwania najbardziej wymagającego turysty.
• Projekty wielkoformatowe, np. Projekt BIEGUN.
We wszelkich swych działaniach Instytut Marka Kamińskiego stawia na rozwój
człowieka, motywację i inspirowanie do przełamywania barier oraz propagowanie
efektywnego życia w harmonii z samym sobą.
Więcej informacji znajdą Państwo na stronie: www.instytutkaminski.pl
MAREK KAMIŃSKI
Podróżnik, polarnik, przedsiębiorca. Pierwszy i jedyny człowiek na świecie, który
zdobył oba bieguny Ziemi w ciągu jednego roku bez pomocy z zewnątrz: 23 maja
1995 roku wraz z Wojciechem Moskalem dotarł na biegun północny, a 27 grudnia
1995 roku zdobył samotnie biegun południowy. Uczestniczył w wielu wyprawach na
Antarktydę, Grenlandię, dwa razy przepłynął jachtem Ocean Atlantycki, przeszedł
Pustynię Gibsona, w 2004 roku dotarł na obydwa bieguny z niepełnosprawnym
chłopcem - Jaśkiem Melą.
Urodził się 24 marca w 1964 Gdańsku. Studiował filozofię i fizykę na Uniwersytecie
Warszawskim. Jest absolwentem Programu AMP (Advanced Management Program)
IESE Business School (Barcelona).
Ekspert w dziedzinie motywacji i przywództwa. Założyciel Instytutu Marka Kamiń-
skiego - firmy szkoleniowej, oraz właściciel Inveny SA, wiodącej firmy z branży
grzewczej i sanitarnej. Założył również Fundację Marka Kamińskiego zajmującą się
realizowaniem dużych projektów społecznych, skierowanych do wybranych grup osób,
ze szczególnym uwzględnieniem osób niepełnosprawnych. Fundacja prowadzi biuro
podróży „Dotykanie Świata', organizujące wyprawy w nieznane zakątki świata oraz
wyprawy typu incentive travel.
Laureat wielu nagród: za wybitne zasługi dla promocji Polski w świecie; Explorer 2000;
Super Kolos 2004; polskiej edycji konkursu , World Young Business Achiever"; wpis
do księgi Guinnessa; Ambasador Hansa Christiana Andersena. Odznaczony Krzyżem
Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Medalem Ministra Sportu, Medalem
Św. Wojciecha. Laureatem nagród jest również firma Invena SA.
Marek Kamiński jest autorem książek „Moje Bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998.
„Razem na Bieguny", wywiadu rzeka: „Dotykanie świata" oraz książki dla dzieci „Marek -
Chłopiec, który miał marzenia':
Należy do „Klubu Odkrywcy Dobra:
Kolejne lata poświęci relizacji projektu „Biegun", który składa się z książki, filmu
oraz projektów, które będą nową jakością w dziedzinie samorozwoju, motywacji
i osiągania celów.
Więcej na www.bieguny.pl
Mieszka w Gdyni z żoną Katarzyną, córką Polą, synkiem Kayem.
Prowadzi blog na wwwmarekkaminski.com
Copyright © by Marek Kamiński 2011
Opracował: Jarosław Zalesiński
Ilustracje: Mariusz Stawarski
Ilustracja na okładce: Mariusz Stawarski
Projekt graficzny i skład: Pracownia z www.pracownia.pl
Redakcja językowa i korekta: Agata Bielecka
Swoje uwagi i przemyślenia na temat książki mogą Państwo przekazać
Markowi Kamińskiemu, pisząc na adres e-mail: marekkaminski@kaminski.pl
Wydawca:
Instytut Marka Kamińskiego Sp. z o.o.
80-266 Gdańsk, ul. Grunwaldzka 212
Zamówienia telefoniczne: (0 58) 552 25 13
Sklepik internetowy: www.instytutkaminski.pl
Email: instytut@kaminski.pl
Druk i oprawa: GRAFIX centrum poligrafii
ISBN: 978-83-929787-4-9
Zapraszam na moją stronę
www.marekkaminski.com