L
UCY
M
AUD
M
ONTGOMERY
Ś
LADY
NA
PIASKU
P
RZEŁOŻYŁA
J
OANNA
K
AZIMIERCZYK
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
A
LONG
THE
S
HORE
T
ALES
BY
THE
S
EA
EDITED
BY
R
EA
W
ILMSLMRST
Z
MIANA
UCZUĆ
Żaden cień nie zakłócał szczęścia dziewczyny. Była pewna wierności i przywiązania
ukochanego, choć niekiedy zdawało się jej, że nie dostrzega w jego zachowaniu namiętnej
żarliwości kochanka. Zawsze był taki troskliwy i nienagannie uprzejmy. Uprzedzał życzenia
narzeczonej i spędzał z nią każdą wolną chwilę. A mimo to pragnęła niekiedy, aby okazywał
większą niecierpliwość, jak również skłonność do gwałtownych uczuć. Czy wszyscy
zakochani są tak układni i powściągliwi?
Ilekroć budziły się w niej te wątpliwości, ganiła się za nielojalność. Przecież Esterbrook
dawał liczne dowody czułości i mógł zadowolić najbardziej wymagającą dziewczynę! Marian
należała do osób bardzo opanowanych, a dalsi znajomi uważali ją za dumną i wyniosłą. Tylko
garstka przyjaciół znała szczerość oraz głębię jej uczuć i wiedziała, że jest wrażliwą i czułą
kobietą.
Esterbrook sądził, że docenia ją w pełni. Wracając do domu po zaręczynach, dokonał w
duchu rzetelnego przeglądu wszystkich zalet Marian i przyznał z ogromną satysfakcją, że nic
w niej nie chciałby zmienić.
Wieczorem stali pod akacją i snuli plany dotyczące wesela. Nie mieli nikogo tak bliskiego,
aby zasięgnąć w tej kwestii rady.
Zamierzali się pobrać na początku września, a potem wyjechać za granicę. Esterbrook w
najdrobniejszych szczegółach zaplanował podróż poślubną. Zamierzali zwiedzić wszystkie
interesujące Marian miejsca starego świata i wrócić do domu. Opowiedział narzeczonej o
pewnych zmianach, które chciał wprowadzić w starej siedzibie Elliottów, by stała się godna
młodej i pięknej pani.
Cały czas mówił o własnych pomysłach. Marian wystarczało do szczęścia milczące
przysłuchiwanie się. Wreszcie zaproponowała spacer do Cove.
— Kiedy się pobierzemy, musisz mnie wprowadzić w tę swoją „dobroczynność”. Sądzę,
że dotąd pędziłem żywot wyjątkowo samolubny i masz okazję to zmienić. Czuję, że stanę się
jeszcze dobrym człowiekiem.
— Ależ, jesteś taki, Esterbrooku! — zareagowała żywo. — Gdybyś nie był dobry, nie
mogłabym cię kochać.
— Mam wrażenie, że to nie jest t e n rodzaj dobroci. Nie miałem okazji ani ochoty, by
zrobić coś złego, a więc życie nie wystawiło mnie na żadną próbę. Kto wie, czybym się
sprawdził?
— Na pewno — odparła Marian z przekonaniem.
— Esterbrook roześmiał się. Jej wiara sprawiła mu przyjemność. Postanowił udowodnić,
że wart jest zaufania.
Cove było małą rybacką osadą położoną na piaszczystym brzegu zatoki. Domy
przycupnęły ciasno obok siebie. Poszarzałe od deszczów i słonych morskich wiatrów,
połyskiwały srebrzyście w promieniach słońca. Gromada obdartych dzieciaków bawiła się z
wynędzniałymi żółtymi kundlami, które ujadały hałaśliwie na obcych.
Na wąskiej plaży, tuż za domami gawędzili rozleniwieni mężczyźni. Sezon na makrele
jeszcze się nie zaczął, a wiosenne połowy śledzi już się skończyły. Dla rybaków nastał czas
wakacji. Weseli, choć obdarci korzystali z wolnych chwil, nie troszcząc się o to, co przyniesie
jutro. Zakotwiczone łodzie kołysały się na lśniącej wodzie z gracją morskich ptaków, a
wysokie maszty przy każdej fali robiły ceremonialny dyg w stronę lądu. Leniwy, rozmarzony
spokój ogarnął bezmiar wód. Błękitny horyzont był wyblakły i zamglony, a fioletowa mgiełka
przyćmiewała kontury odległych przylądków i skalistych brzegów. Olśniewająco żółte plaże
wyglądały jak obsypane klejnotami.
Stłumione odgłosy życia dochodzące z osady, zamącały od czasu do czasu głośniejsze
wrzaski rozbrykanych dzieciaków. Większość malców przerwała na chwilę zabawę i z
nieukrywaną ciekawością gapiła się na przybyszy.
Marian skierowała się do domu stojącego z dala od pozostałych, przy samym skraju
urwiska. Podwórko było starannie wymiecione i uporządkowane, a dróżka prowadząca do
drzwi pedantycznie obłożona białymi muszlami. Na oknach kwitło w doniczkach wspaniałe
geranium, wyglądając spoza muślinowych firanek.
Kobieta o znużonej twarzy wyszła im na spotkanie. — Stan Bessie jest wciąż taki sam,
panno Lesley — odparła na pytanie Marian. — Był dzisiaj doktor, którego pani przysłała.
Robił wszystko co w ludzkiej mocy i wyglądało na to, że ma nadzieję na poprawę. Mała nie
skarży się, tylko leży i pojękuje. Czasami robi się bardzo niespokojna. To wielkie szczęście,
że pani odwiedza nas tak często, panno Lesley. Magdalen, postaw na półce koszyk pani!
Dziewczyna, dotąd nie zauważona, siedziała tyłem do gości, przy łóżeczku chorego
dziecka stojącym w kącie pokoju. Wstała i powoli się odwróciła, a Marian i Esterbrook aż
drgnęli ze zdziwienia. Esterbrook wciągnął powietrze, jak człowiek nagle zbudzony ze snu.
O, nieba! Kimże jest ta dziewczyna, tak nie pasująca do swego otoczenia?
Stała w ogarniającym kąt pokoju półmroku i promieniała urodą przywodzącą na myśl
wspaniałe dzieło sztuki. Była wysoka, a prosta, ciemna sukienka podkreślała doskonałe
proporcje jej figury. Ciężkie, złocisto—kasztanowe włosy zwinięte w węzeł zdobiły
klasycznie ukształtowaną głowę. Odsłonięte szerokie czoło lśniło bielą, której nie pokalały
nawet ostre wiatry znad oceanu. Dziewczyna miała owalną twarz o regularnych rysach i duże
orzechowe oczy. W półmroku wydawały się mroczne i nieprzeniknione. Nawet policzki
Marian nie były tak delikatne. Gładkiej i białej jak marmur cery dziewczyny nie krasił
najlżejszy rumieniec, lecz ta bladość nie nosiła znamion słabości czy choroby. Pełne, pięknie
wykrojone usta miały intensywnie pąsową barwę.
Stała nieruchomo, lecz bez śladu skrępowania czy nieśmiałości. Gdy pani Barrett
powiedziała: „To jest moja siostrzenica, Magdalen Crawford”, pochyliła głowę w milczącym
powitaniu. A kiedy wyciągnęła rękę, aby wziąć koszyk od Marian, widać było, jak bardzo nie
pasuje do tego niskiego i ciasnego pokoju. Jej obecność wprawiała wszystkich w jakieś
dziwne zakłopotanie.
Marian podeszła do łóżeczka i położyła delikatnie dłoń na rozpalonym czole dziecka. Mała
otworzyła brązowe oczy i patrzyła pytająco.
— Jak się czujesz, Bessie?
— Mag… chcę Mag — jęknęła płaczliwie. Magdalen stanęła obok Marian Lesley.
— Woła mnie — powiedziała niskim, przejmującym głosem. Jej akcent pozbawiony był
wszelkiej prostackiej intonacji. — Tylko mnie rozpoznaje. Tak, kochanie, Mag jest tutaj.
Nigdy cię nie opuści.
Uklękła przy łóżeczku i podłożyła ramię pod kark dziecka, przyciągając do siebie
kędzierzawą główkę czułym, kojącym gestem.
Esterbrook Elliott przyglądał się z uwagą obu kobietom. Tej, o pięknej, rasowej twarzy
stojącej obok łóżka i tej klęczącej na gołej polepie, w skromnej sukience z nisko pochyloną
wspaniałą głową.
Gdy przepastne oczy Magdalen przez ułamek sekundy spotkały się z oczami Elliotta, serce
ścisnął mu bolesny choć rozkoszny spazm. Był on tak gwałtowny i namiętny, że mężczyzna
aż pobladł z wrażenia. Pokój rozpłynął mu się przed oczami we mgle i widział tylko tę
cudowną twarz o fascynujących, głębokich i promiennych oczach, które przenikały wprost w
takie tajnie jego duszy, jakich istnienia nawet nie podejrzewał.
Kiedy mgła ustąpiła, a zmysły wróciły do równowagi, zdumiał się własną reakcją. Drżał na
całym ciele i pragnął tylko jednego; ująć tę chłodną twarz w dłonie i całować dopóty, dopóki
ten beznamiętny marmur nie rozpali się i nie zacznie pulsować życiem.
— Kim jest ta dziewczyna? — spytał znienacka, gdy już wyszli z chaty.
— To najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem. Naturalnie… wyjąwszy
obecną tu damę — zakończył z wymuszonym uśmiechem. Delikatny rumieniec na policzkach
Marian pociemniał.
— Mogłeś sobie darować tę uwagę. Była zdecydowanie poniewczasie— powiedziała
spokojnie. — Owszem, jest naprawdę śliczna. Choć muszę przyznać, że na jej urodę pada
cień czegoś niepojętego, wprost niesamowitego. To siostrzenica pani Barrett. Przypominam
sobie… tak, chyba przed miesiącem pani Barrett nadmieniła, że oczekuje siostrzenicy, która
ma u nich zamieszkać, przynajmniej na razie. Jej rodzice nie żyją. Pani Barrett martwiła się.
Wspomniała, że dziewczyna otrzymała staranne wychowanie i przywykła do lepszych
warunków niż te, które czekały ją w Cove. Nie chciała, żeby czuła się tu nieszczęśliwa.
Przypomniałam sobie o tym, kiedy ją zobaczyłam. Istotnie wygląda na osobę nieprzeciętną i
na pewno będzie bardzo samotna. Trudno oczekiwać, by zechciała dłużej pozostać w Cove.
Muszę pomyśleć, co można dla niej zrobić, choć zachowuje się dość arogancko, nie sądzisz?
— Nie — odparł krótko Esterbrook. — Wydaje mi się, że jak na dziewczynę w jej sytuacji
jest zadziwiająco opanowana i pełna godności. Ma iście królewskie maniery. W jej sposobie
bycia nie zauważyłem też śladu zażenowania mimo całej niestosowności otoczenia. Lepiej
zostaw ją w spokoju, Marian. Możesz urazić dziewczynę swoją protekcjonalnością. Jakież
ona ma wspaniałe i niezgłębione oczy…
Policzki Marian znowu poróżowiały, gdy w głosie narzeczonego zabrzmiała nuta
rozmarzenia. Zapewne z tego powodu aż do końca wizyty Esterbrooka zachowywała się
bardzo powściągliwie. Pożegnał Marian o zmierzchu. Prosiła, by został na wieczór, ale
wyszedł, wymyślając na poczekaniu jakiś pretekst.
— Przyjdę jutro po południu — powiedział, składając na policzku Marian niedbały
pocałunek.
Patrzyła za nim z rozżaleniem i nieoczekiwanym bólem w sercu. Wyraźniej niż
kiedykolwiek czuła, że w naturze jej ukochanego są zakamarki, do których nigdy nie zdoła
dotrzeć. Czy inna je poruszy? Pomyślała o dziewczynie z Cove, o jej przepaścistych oczach i
pięknej twarzy. Owładnęło nią złe przeczucie i poczuła chłód.
— Czuję się tak, jakby Esterbrook odszedł ode mnie na zawsze — powiedziała w zadumie
i przytuliła do policzka chłodną, mlecznobiałą kiść akacji. — Jakby nie miał już wrócić.
Gdyby coś takiego się wydarzyło, moje życie straciłoby sens.
Esterbrook zamierzał udać się od Marian prosto do domu. A jednak, kiedy dotarł do
skrzyżowania z drogą do Cove, skierował konia właśnie na nią, z policzkami pałającymi
rumieńcem wstydu. Zdawał sobie sprawę, że postępuje nielojalnie wobec Marian i miał
wyrzuty sumienia.
Pragnienie spotkania Magdalen Crawford i wejrzenia w przepaścistą głębię jej oczu
okazało się silniejsze niż wszelkie zasady i stłumiło poczucie obowiązku.
Ale w Cove jej nie zobaczył. Nie mógł wymyślić żadnego pretekstu, pod którym wypadało
odwiedzić dom Barrettów, więc tylko powoli przejechał obok osady i wzdłuż morskiego
brzegu.
Słońce, czerwone jak rozżarzone węgle, do połowy zanurzyło się w jedwabistym fiolecie
morza. Zachodnie niebo wyglądało jak jedno olbrzymie jezioro szafranu, różu i delikatnej
zieleni. Płynął po nim wąski sierp młodego księżyca, powoli zmieniającego barwę od
matowej bieli i zimnego srebra aż do połyskliwego złota. Towarzyszyła mu jedyna perłowo—
biała gwiazda. Nad głową, ogromna kopuła nieba była fioletowa i nieskończona. Hen, w dali,
ametystowe wysepki lśniły jak klejnoty na gładkiej toni zatoki. Maleńkie kałuże wzdłuż
niskiego brzegu mieniły się niczym kawałeczki rozbitego lustra. Wąskie, porośnięte sosnami
cyple wcinały się ciemnymi klinami w spokojną, pastelowo błękitną wodę.
Gdy Esterbrook objechał jeden z nich, zobaczył Magdalen stojącą na skraju sąsiedniego
przylądka. Była odwrócona tyłem, a jej wspaniała sylwetka odcinała się wyraźnie od
barwnego nieba.
Esterbrook zeskoczył z konia i puścił go luzem, a sam żywo ruszył w kierunku
dziewczyny. Serce biło mu gwałtownie i niemal zapierało dech. Stracił poczucie
rzeczywistości i pragnął namiętnie tylko jednego: spojrzeć na nią. Gdy podszedł bliżej,
odwróciła się okazując zdziwienie. Nie słyszała jego kroków na mokrym piasku.
Przez kilka chwil stali w milczeniu, zapatrzeni w siebie, jakby chcieli przeniknąć się
nawzajem. Słonce zaszło, pozostawiając plamę płomienistej czerwieni. W zadziwiająco
jasnym powietrzu drżała promienista poświata. Kędzierzawe grzywy małych fal uderzały o
brzeg i drżały jak nieśmiałe, czarodziejskie istoty. Rześki wiatr nadlatywał znad zatoki i
rozwiewał lśniące pierścienie włosów wokół białej twarzy Magdalen. Najgłębsze cienie tej
godziny zmierzchu znalazły schronienie w jej oczach.
Płomienne spojrzenie Esterbrooka nie wywołało śladu rumieńca na policzkach
dziewczyny. Ale kiedy powiedział „Magdalen”, jakby płomień przeleciał przez jej twarz.
Dziecinnym gestem zasłoniła dłońmi oczy, lecz nie odezwała się nawet jednym słowem.
— Magdalen, nie masz mi nic do powiedzenia? — zapytał, przeszywając ją tak namiętnym
i błagalnym spojrzeniem, jakiego nigdy nie widziała u niego Marian Lesley. Wyciągnął rękę,
ale ona cofnęła się przed jego dotknięciem.
— Co miałabym panu powiedzieć?
— Choćby to, że cieszysz się z mego widoku.
— Wcale się nie cieszę. Nie miał pan prawa tu przychodzić, choć spodziewałam się, że
pan to zrobi.
— Wiedziałaś? Skąd?
— Powiedziały mi to pańskie oczy. Nie jestem ślepa. Widzę więcej niż ci ciemni rybacy.
Tak, wiedziałam, że pan przyjdzie i dlatego właśnie tu jestem. Chciałam, aby zastał mnie pan
samą i bardzo proszę, by pan tu więcej nie przychodził.
— Ale dlaczego tak mówisz, Magdalen?
— Już powiedziałam. Nie ma pan prawa tu przychodzić.
— A jeśli cię nie usłucham? Jeśli przyjdę wbrew twemu zakazowi? Zwróciła swe
spokojne, głębokie jak toń morza oczy na spiętą twarz Esterbrooka.
— Wówczas uznam pana za szaleńca — odparła zimno. — Wiem, że ma pan zostać
mężem panny Lesley. Więc albo pan oszukuje ją, albo chce znieważyć mnie. W obu
wypadkach towarzystwo Magdalen Crawford nie powinno być tym, czego pan szuka. Proszę
odejść!
Odwróciła się, odprawiając go wyniosłym gestem. Esterbrook zrobił krok naprzód i
chwycił mocno jej biały nadgarstek.
— Nie posłucham cię — powiedział niskim, chrapliwym głosem, przeszywając
dziewczynę płomiennym wzrokiem. — Możesz kazać mi odejść, lecz ja będę wracał tyle
razy, aż nauczysz się witać mnie z radością. Czy musimy być wrogami? Dlaczego nie
mielibyśmy zostać przyjaciółmi?
Dziewczyna obróciła się ku niemu.
— Nie jesteśmy sobie równi — rzekła dumnie. Tak bardzo się różnimy, że między nami
nie może być mowy o przyjaźni. Magdalen Crawford, siostrzenica rybaka, nie jest
odpowiednim towarzystwem dla pana. Postąpi pan nierozsądnie i nielojalnie, próbując się ze
mną spotykać. Proszę wracać do pięknej, dobrze urodzonej kobiety i zapomnieć o mnie.
Pewnie pan myśli, że jestem harda i niekobieca, mówiąc w taki bezceremonialny sposób do
obcego człowieka. Jednak są w życiu sytuacje, gdy szczerość jest niezastąpiona. Nie chcę
pana więcej widzieć! Wracaj pan do swojego świata!
Esterbrook powoli i w milczeniu ruszył ku brzegowi. Zasłonięty cieniem przylądka
obejrzał się i posłał jej tęskne spojrzenie. Stała jak natchniona wieszczka na tle płomiennego
nieba i srebrzystoniebieskiej wody. Na niebie zaczynały migotać gwiazdy, powiała nocna
bryza, docierająca tu z tajemnego schronienia w odległych głębinach. Po prawej stronie
dojrzał Esterbrook światła osady w Cove.
— Czuję się jak tchórz i zdrajca — powiedział cicho. — Dobry Boże, co mnie opętało.
Czy na tym polega sławna męska siła?
W chwilę później głuchy odgłos kopyt jego konia ucichł w oddali.
Magdalen Crawford odczekała na cyplu, dopóki resztki purpury nie rozpłynęły się w
fioletowym cieniu nadmorskiego zmierzchu. Zdawała się zupełnie nieczuła na ten rzadko
spotykany i przepyszny widok. Zaciskając do bólu usta, w skupieniu słuchała nieprzerwanych
jęków i szeptów morza.
Nazajutrz, gdy popołudniowe, gorące słońce zawisło nad wodą, Esterbrook Elliott znów
przyjechał do Owe, lecz w osadzie nie zastał żywego ducha. Rozeszła się pogłoska o
pojawieniu się makreli i wszystkie łodzie wypłynęły o świcie na łowisko. Jednak nad samym
morzem, na wąskim pasie połyskującego żółtego piasku zauważył stojącą Magdalen.
Trzymała w ręku linę, którą mała, płaskodenna łódka była przywiązana do na poły
zatopionego wraku.
Patrzyła na stado mew stłoczonych na wąskiej mierzei i odwróciła się na odgłos
pospiesznych kroków Elliotta. Twarz jej pobladła, a w głębi oczu zamigotał przez chwilę
namiętny błysk.
— Jak widzisz, Magdalen, wróciłem mimo twego zakazu.
— Tak, widzę — odparła poważnym i strapionym tonem. — Jest pan szaleńcem i na nic
zdały się moje ostrzeżenia.
— Dokąd się wybierasz? — spytał, widząc jak odwiązuje linę od wraka.
— Muszę popłynąć do Chapel Point po sól. Ludzie spodziewają się, że łodzie wrócą pełne
złowionych makreli. — Niech pan spojrzy, ile ich tam jest… i sól będzie potrzebna.
— Zdołasz wiosłować sama tak daleko?
— Bez trudu. Nauczyłam się wiosłować dawno temu dla zabicia czasu. Teraz bardzo mi
się to przydaje.
Weszła zgrabnie do łódki i ujęła wiosło. Otuliły ją promienie słoneczne, nadając jej
włosom miedzianozłoty odcień. Utrzymywała równowagę z gracją morskiego ptaka. Patrzący
mężczyzna poczuł zawrót głowy.
— Do widzenia, panie Elliott.
Zamiast odpowiedzi wskoczył do łodzi i wyjąwszy wiosła z rąk Magdalen, odepchnął się
od starego wraku z taką siłą, że łódka odskoczyła od brzegu jak bańki piany na fali. Ten skok
rozkołysał ją gwałtownie, a Magdalen zachwiała się i odruchowo chwyciła go za rękę. Gdy
palce dziewczyny zacisnęły się na ramieniu Elliotta, poczuł, że płomień przemknął mu po
żyłach.
— Dlaczego pan to zrobił? Proszę zawrócić!
— Ani mi się śni — oznajmił stanowczo, patrząc jej prosto w oczy. — Zawiozę cię do
Chapel Point. Mam w ręku wiosła i tym razem ja będę górą.
Przez chwilę oczy dziewczyny zabłysły gniewnym sprzeciwem, ale opuściła je pod
spojrzeniem Esterbrooka. Bladą twarz zalał gorący rumieniec. Niechętnie poddała się jego
woli i nagle zaczęła drżeć od stóp do głów, a dumne, zmysłowe usta skrzywiły się boleśnie.
Po twarzy mężczyzny przyglądającemu się dziewczynie z zapartym tchem, przemknął
wyraz triumfu i radości. Wyciągnął rękę i delikatnie popchnął Magdalen na ławkę. Sam usiadł
naprzeciw niej, uniósł wiosła i zanurzył je w połyskującej, błękitnej wodzie. Łódka pomknęła,
a piaszczyste dno wkrótce zniknęło i woda przybrała odcień głębokiej zieleni.
Serce Elliotta waliło jak oszalałe. Na chwilę otrzeźwiła go myśl o Marian, lecz natychmiast
o niej zapomniał, gdy spotkał się z oczami Magdalen.
— Opowiedz mi o sobie — powiedział wreszcie, przerywając czarowne, pełne napięcia
milczenie.
— Nie ma tu nic do opowiadania — odparła z właściwą sobie bezpośredniością. —
Wiodłam bardzo spokojne życie. Nigdy nie byłam bogata, nie zdobyłam dużego
wykształcenia, ale wszystko było inne niż obecnie. Przedtem miałam jakąś szansę, jeszcze
przed śmiercią ojca.
— Kiedy tu przyjechałaś, musiałaś się czuć bardzo samotnie i obco.
— Tak. Początkowo myślałam, że umrę, ale teraz jakoś przywykłam. Zaprzyjaźniłam się z
morzem, wiele mnie nauczyło i wciąż wzbogaca moją duszę. Kiedy słucham jego
nieustannego, zawsze tego samego o północy i w południe poszumu, to moja dusza godzi się
z tym co nieuchronne. Czasami, odczuwana wówczas radość graniczy z bólem.
Nagle przerwała. — Sama nie wiem, dlaczego to panu opowiadam.
— Jesteś niezwykłą dziewczyną, Magdalen. Czy nie masz innego towarzystwa poza
morzem?
— Nie. Nawet go nie szukam. Nie pozostanę tu długo.
— Twarz Elliotta drgnęła z bólu.
— Chyba nie odjedziesz stąd, Magdalen?
— Ależ tak, jesienią. Muszę zarabiać na utrzymanie. Nie mam żadnego majątku. Wuj i
ciotka to poczciwi ludzie, ale nie mogę być im ciężarem dłużej niż to konieczne.
Westchnienie podobne do jęku wyrwało się z ust Esterbrooka.
— Nie możesz odjechać, Magdalen! Musisz pozostać ze mną!
— Pan się zapomina — rzekła z godnością. — Jak pan śmie mówić mi podobne rzeczy! A
panna Lesley? Czy chce pan oszukiwać nas obie?
Esterbrook nie odpowiedział. Pochylił tylko swą pobladłą, nieszczęśliwą twarz w poczuciu
winy.
Wody zatoki skrzyły się niezliczoną ilością klejnotów jak szyja pięknej kobiety. Odległe
brzegi przybierały odcienie ametystu i purpury. Na tle bladego horyzontu widniały zarysy
niebieskawych, widmowych żagli. Łódka tańczyła na falach lekko jak piórko. Przypłynęli do
Chapel Point…
* * *
Tego popołudnia Marian Lesley na próżno czekała na ukochanego. Zjawił się dopiero
wtedy, gdy nastał wonny czerwcowy mrok. Marian spotkała go na ocienionej akacjami
werandzie i powitała z chłodną powściągliwością. Może kobieca intuicja podpowiedziała jej,
gdzie i z kim spędził popołudnie, bo nie podała mu ust i nie spytała, dlaczego się spóźnił.
Oczy Elliotta wpiły się w osłoniętą mrokiem piękną i subtelną twarz narzeczonej. Z trudem
powstrzymał westchnienie. Czuł irytację i po raz kolejny zapytywał sam siebie, co za
szaleństwo go ogarnęło, lecz w odpowiedzi pojawiło się wspomnienie Magdalen Crawford
zarumienionej pod jego palącym wzrokiem.
Było już późno, gdy odchodził. Marian patrzyła długo na jego oddalającą się sylwetkę.
Przeniknął ją chłodny dreszcz.
— Czuję się jak królowa Waszti, kiedy pozbawiona tronu wymykała się przez wrota
Shushanu, by ukryć swe złamane serce — powiedziała głośno do siebie. — Ciekawa jestem,
czy Estera już przejęła moje berło? Czy ta dziewczyna z Cove, z bladą twarzą kapłanki i
tajemniczymi oczami, skradła mi jego serce? A może ono nigdy nie należało do mnie? Wiem,
że Esterbrook Elliott dotrzyma przyrzeczenia bez względu na to, ile go to będzie kosztowało.
Ale ja nie chcę wyblakłego cienia miłości, która należy do innej. Obawiam się, że nadszedł
czas abdykacji. I co pozostanie pozbawionej królestwa Waszti?
Wracając do domu w kojącej ciszy nocy, Esterbrook Elliott bił się z myślami.
W końcu musiał spojrzeć w oczy prawdzie. Obudziła się w nim gorzka świadomość, że
nigdy nie kochał Marian Lesley. Darzył ją braterskim przywiązaniem, a namiętna miłość,
którą zapałał do Magdalen Crawford, grozi utratą honoru.
Widział ją zaledwie trzy razy, a jego drżące serce spoczywało bezbronne na chłodnej,
białej dłoni dziewczyny. Zamknął oczy i jęknął. Został opętany! To nie ma sensu! Dał słowo
Marian, a honor i szacunek dla samego siebie stały na straży ich związku. A nawet gdyby był
wolny, Magdalen Crawford nie jest odpowiednią dla niego żoną — przynajmniej w oczach
świata. Dziewczyna z Cove, bez wykształcenia i pozycji towarzyskiej! A jednak ją kochał!
Jęknął ponownie pogrążony w bólu. Hen, w dali dostrzegł atramentowe wody zatoki.
Monotonna, głucha skarga morza przenikała nocną ciszę. Światełka Cove słabo migotały w
mroku.
W następnym tygodniu Esterbrook codziennie chodził do Cove. Czasami nie spotykał
Magdalen, ale przeważnie ją widywał. Pod koniec tygodnia odniósł zwycięstwo w gorzkiej,
bolesnej walce z samym sobą. Choć na początku uległ zaślepieniu i szalonej namiętności, to
w końcu podjął właściwą decyzję. Wahania i niezdecydowanie miał już za sobą, lecz głos
wciąż mu się łamał z bólu, gdy mówił do Magdalen:
— Już więcej nie przyjdę…
Stali właśnie w cieniu porośniętego sosnami cypla na lewo od Cove. Przedtem spacerowali
wzdłuż brzegu, podziwiając purpurowo—złoty zachód słońca. W górze szybko przepływały
małe puszyste chmurki o czerwono–bursztynowych odcieniach. Pomiędzy nimi
prześwitywało jasnoseledynowe niebo. Szli w milczeniu, trzymając się za ręce jak dzieci, ale
ich serca rozpłomieniały namiętne uczucia.
Magdalen odwróciła się, słysząc słowa Esterbrooka i długo na niego patrzyła. Przed nimi
rozciągała się zachwycająca, migotliwa zatoka, a na ciemniejącym szybko nieboskłonie
mrugało już kilka gwiazd. Ze wschodu ciągnęła posępna jak monstrualnych rozmiarów
nietoperz chmura i pochłaniała ostatnie świetliste barwy zachodniego nieba. Twarz Magdalen
wydawała się jeszcze piękniejsza, wprost nieziemsko uduchowiona w srebrzystej poświacie
wieczornego pejzażu. Odwróciła spojrzenie od bladej, spiętej twarzy Esterbrooka i wpatrzyła
się w bezmiar spokojnego morza.
— Tak będzie lepiej — powiedziała wreszcie.
— Lepiej? O, tak! Ale dałby Bóg, abyśmy się byli nigdy nie spotkali! Kocham cię, wiesz o
tym i żadne słowa nie są nam potrzebne. Nigdy dotąd nie kochałem… tylko łudziłem się. Za
ten błąd muszę teraz płacić. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem — odparła lakonicznie.
— Nie usprawiedliwiam się. Byłem słaby, tchórzliwy i nielojalny. Ale przemogłem się i
zostanę wierny kobiecie, której dałem słowo. Nie możemy się spotykać. Zduszę w sobie to
szaleństwo. Odkąd cię pierwszy raz zobaczyłem, żyłem w stanie przypominającym obłęd.
Teraz wreszcie oprzytomniałem i za wszelką cenę postaram się spełnić swój obowiązek. Nie
mam odwagi powiedzieć ci nic więcej, ale proszę… wybacz mi…
— Nie ma nic do wybaczenia — rzekła martwym głosem. — Jestem tak samo winna jak
ty. Gdybym okazała więcej stanowczości i odprawiła cię za drugim spotkaniem, sprawy
potoczyłyby się inaczej. Byłam słaba i zasługuję na cierpienie. Ono będzie moją pokutą.
Żegnaj, Esterbrooku! Nie mamy wyboru. — Jej głos załamał się z bólu, ale zamglone, smutne
oczy patrzyły nieugięcie na Elliotta.
Zbliżył się do dziewczyny i porwał ją w ramiona.
— Żegnaj, ukochana! Pocałuj mnie choć raz, nim odejdę! Uwolniła się z jego objęć i
powiedziała dumnie:
— Nie! Żaden mężczyzna poza moim mężem nie dotknie mych ust! Żegnaj, najdroższy!
* * *
Następnego wieczoru Marian Lesley obserwując bladą, tchnącą rezygnacją twarz Elliotta,
czytała z niej jak z otwartej księgi. Ona również pobladła, a cienie pod oczami były
świadectwem bezsennych nocy. Spokojnie przywitała narzeczonego i podała mu swą
kształtną, białą dłoń.
Dostrzegła ślady toczonej z samym sobą walki i wiedziała, że wyszedł z niej zwycięsko.
Świadomość tego faktu utrudniała jej zadanie. Łatwiej przecież puścić napiętą linę, niż
odrzucić, gdy bez oporu trzyma się ją w ręku.
Przez moment serce Marian przeszył dreszcz słodkiej nadziei. A może z czasem zapomni o
tamtej? Czy powinna tak zdecydowanie przecinać ostatnią nić łączącą ją z Esterbrookiem.
Czy powinna żywić nadzieję, że odzyska utracone berło? A jeśli… Kobieca duma zdławiła
budzącą się nadzieję. Niepotrzebne jej to pozorne panowanie i cząstka przywiązania!
Esterbrook nagle zaczął całkiem szczerze mówić o przyspieszeniu daty ślubu. On chciałby,
aby ceremonia odbyła się już w sierpniu. Marian przymknęła na chwilę oczy, a szczupłe
dłonie tonące w powodzi koronek zacisnęła kurczowo na podołku. Zaraz jednak odezwała się
opanowanym głosem:
— Czasami wydaje mi się, że lepiej byłoby, gdybyśmy się w ogóle nie pobierali,
Esterbrooku.
Esterbrook odwrócił się zaskoczony.
— Nie pobierali? Marian, co ty mówisz?
— To, co słyszałeś. Nie sądzę, byśmy byli dobraną parą. Tak nam się tylko wydawało.
Jesteśmy dla siebie bratem i siostrą — niczym więcej. Myślę więc, że lepiej aby tak pozostało
na zawsze.
Esterbrook zerwał się na równe nogi.
— Marian, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Czy coś słyszałaś… Nikt nie mógł
ci powiedzieć…
— Nic nie słyszałam — przerwała mu gwałtownie. — Iz nikim o tym nie rozmawiałam.
Wyraziłam tylko głośno to, o czym ostatnio często myślę. Jeszcze nie jest za późno, aby
naprawić błąd. Nie odmówisz mej prośbie, prawda, Esterbrook? Zwrócisz mi słowo?
— Wielkie nieba, Marian! — powiedział ochrypłym głosem. — Nie mogę uwierzyć, że
mówisz poważnie. Przestało ci na mnie zależeć?
Kurczowo zaciśnięte dłonie Marian splotły się jeszcze mocniej.
— Nie. Zawsze będę cię darzyć uczuciem przyjaźni i jeśli zechcesz, pozostaniemy
przyjaciółmi. Wiem jednak, że nie możemy dać sobie szczęścia, za późno na to. Każde z nas
byłoby rozgoryczone. Czy więc zwolnisz mnie z przysięgi, która zmieniła się w uciążliwe
pęta?
Esterbrook patrzył zamglonym wzrokiem na uniesioną ku sobie twarz dziewczyny.
Wzbierająca w jego sercu wielka radość mieszała się z goryczą. Wiedział, co tracił wraz z tą
czystą, wspaniałą kobietą.
— Skoro naprawdę tego chcesz, Marian… — zaczął powoli. — Jeśli jesteś szczerze
przekonana, że twoje serce naprawdę nie należy do mnie… i że nie dam ci szczęścia… to nie
pozostaje mi nic innego, jak uczynić zadość twemu życzeniu. Jesteś wolna.
— Dziękuję ci, mój drogi — odparła łagodnie i wstała. Zdjęła z palca zaręczynowy
pierścionek i podała go Esterbrookowi. Wziął go automatycznym gestem. Wciąż jeszcze był
oszołomiony i miał wrażenie, że śni. Marian wyciągnęła do niego rękę.
— Dobranoc, Esterbrook — odezwała się z pewnym znużeniem. — Jestem zmęczona.
Cieszę się, że mamy na tę sprawę podobny pogląd.
— Marian — zawołał porywczo, ściskając wyciągniętą dłoń. — Jesteś pewna, że będziesz
szczęśliwa, jesteś pewna, że postępujesz słusznie?
— Najzupełniej — rzekła ze słabym uśmiechem. — Nie postępuję pochopnie. Wszystko
sobie dokładnie przemyślałam. Tak będzie lepiej, mój drogi. Zostaniemy przyjaciółmi, a
twoje radości i smutki będą moimi. Kiedy inna miłość opromieni ci życie, będę się z tego
cieszyć, Esterbrook. A teraz dobranoc. Chcę zostać sama.
Na progu odwrócił się i spojrzał jeszcze raz na Marian, na jej uroczą i pełną godności
postać spowitą mrokiem zapadającego zmierzchu. I świadom poniesionej straty pochylił
głowę w odruchu żalu.
Potem wyszedł w ciemność letniej nocy. Godzinę później stał na malutkim cyplu, na
którym poprzedniego wieczoru rozstał się z Magdalen. Niespokojny nocny wiatr miotał się
wśród sosen porastających zbocze. Księżyc rzucał na zatokę chłodne mlecznobiałe światło.
Esterbrook wyjął z kieszeni pierścionek Marian, ucałował go i cisnął daleko w morze.
Brylant błysnął w locie, po czym z cichym pluskiem pogrążył się w wodzie. Esterbrook
spojrzał w kierunku Cove, leżącej pośród ciemności i ciszy w ramionach sierpowatych
przylądków. Samotne światło pobłyskiwało pod niską strzechą domku Barrettów.
Jutro, pomyślał, jutro pójdę do Magdalen.
T
ĘSKNIĄCA
DUSZA
Tego wieczoru, gdy Paul i panna Trevor spotkali się po raz pierwszy, był wyjątkowo
piękny zachód słońca. Barwne zorze długo nie gasły i pozwalały oczom rozkoszować się
malowniczym widokiem. Zachodnia strona nieba mieniła się złoto–różowymi kolorami, zaś
od północy nadciągały puszyste, obramowane złotem obłoczki. Drżąca, połyskliwa ścieżka
światła wybiegała niemal spod stóp panny Trevor i mknęła po wodzie ku słońcu, które
opadało wolno na daleki skraj purpurowego morza. Po lewej stronie wznosiły się łagodnie
pofałdowane fioletowe wzgórza. O piaszczysty brzeg rozbijały się srebrzyste fale, a nieco
dalej widać było przystań. Szeregi smukłych masztów podrygiwały wdzięcznie na tle linii
horyzontu.
Panna Trevor westchnęła ze szczęścia, oczarowana subtelnym i ulotnym pięknem
nadmorskiego krajobrazu. Po chwili odwróciła wzrok, by spojrzeć jeszcze raz na Noel Cove,
majaczące niewyraźnie w zapadającym mroku, i wtedy zobaczyła Paula.
Nawet przez chwilę nie pomyślała, że jest chłopcem z przystani. Znała tamtych ludzi. Paul
pojawił się ponadto w dość tajemniczy sposób. Nie nadszedł plażą, tego była pewna, a z kolei
przypływ był zbyt wysoki, by mógł dotrzeć od strony drugiego przylądka. A jednak siedział
na czerwonym głazie skrzyżowawszy gołe opalone nogi i zaciskając dłoń na kolanie. Nie
widział panny Trevor. Wpatrywał się w zachodzące słońce, ale wyglądał tak, jakby przenikał
je wzrokiem na wskroś i widział w oddali coś jeszcze wspanialszego.
Panna Trevor przyjrzała mu się dokładnie oczyma, które widziały mnóstwo ludzi z
różnych części świata i w ciągu wielu lat — tak wielu, że wolała o tym nie myśleć — i doszła
do wniosku, że jest najładniejszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Był gibki, miał
spadziste ramiona i smukłą, opaloną szyję. Twarz okalały mu gęste i faliste
rdzawokasztanowe włosy. Brwi miał proste i znacznie ciemniejsze od włosów, a oczy szare,
wielkie i pełne zadumy. Podbródek i szczęka były pięknie zarysowane, a usta pełne i
purpurowe, ślicznie wykrojone, kończyły się słodkimi, delikatnymi kącikami.
Jego ubranie składało się z bawełnianej koszuli i kusych sztruksowych spodni, ale nosił je
z taką gracją, że pannie Trevor wydal się dużo lepiej odziany niż w rzeczywistości.
Po chwili chłopiec uśmiechnął się z rozmarzeniem i tym uśmiechem podbił na zawsze
serce panny Trevor. Nie chodziło tu o zmianę wyrazu ust i oczu, jak to zazwyczaj bywa u
ludzi. Cała jego postać wydawała się rozświetlona, jakby w środku małego ciała rozbłysnęło
światło i opromieniło je od kasztanowatej czuprynki po czubki palców stóp. Najbardziej
cudowna była spontaniczność tego uśmiechu zrodzonego z jakiejś szalonej, zachwycającej
myśli, równie nieposkromionej i kapryśnej jak morski wiatr.
Panna Trevor postanowiła dowiedzieć się wszystkiego o nieznajomym. Wyszła z cienia
rzucanego przez skałę i stanęła w ostrym, niesamowitym świetle zalewającym całe wybrzeże.
Chłopiec odwrócił głowę i spojrzał na nią — najpierw ze zdumieniem, potem pytająco i
wreszcie z zachwytem. Majestatyczna postać panny Trevor w białej sukni i koronkowym
szalu na głowie mogła budzić podziw. Uśmiechnęła się, a on odpowiedział uśmiechem, który
nie dorównywał poprzedniemu, gdyż wywołany był czynnikiem zewnętrznym, ale
niewątpliwie był przeznaczony wyłącznie dla niej. Inteligentna panna Trevor zrozumiała, że
w tej chwili stali się starymi przyjaciółmi, jakby znali się przynajmniej od stu lat. Nie traciła
więc czasu na zbędne ceregiele.
— Chcę wiedzieć, jak się nazywasz, gdzie mieszkasz i czego wypatrywałeś za
zachodzącym słońcem — oznajmiła.
— Nazywam się Paul Hubert. Mieszkam po tamtej stronie, ale nie mogę powiedzieć, co
widziałem. Gdy wrócę do domu, opiszę to wszystko w specjalnym zeszycie.
Zdziwiona drugą częścią odpowiedzi, panna Trevor zbyt mało uwagi poświęciła temu, co
chłopiec powiedział na końcu. Owo „po tamtej stronie”, uzupełnione towarzyszącym gestem,
dotyczyło małego, szarego domku na skraju Noel Cove. Wyglądał jak wielka muszla
wyrzucona przez morze na piaszczysty brzeg. Zamiast komina z dachu wystawały dwie
żelazne rury od pieca, a szyby w dwóch oknach zastąpiono deskami. To niepojęte, aby
chłopiec wyglądający jak książę, choć co prawda niejeden książę chciałby być do niego
podobny, mieszkał właśnie tam! Więc jednak był dzieckiem z rybackiej osady!
— Kto jeszcze z tobą mieszka? — zapytała. — Widzisz — dodała nieśmiało — pytam cię
nie bez powodu. Wiem, że się polubiliśmy i to jest najważniejsze. Ale dobrze wiedzieć coś
więcej o kimś bliskim. Na przykład, czy masz rodziców albo rodzeństwo?
Paul nie odpowiedział od razu. Założył ręce do tyłu i patrzył na nią przyjaźnie.
— Podoba mi się pani sposób mówienia — zauważył. — Nie znam nikogo, kto by tak
mówił, z wyjątkiem postaci w książkach i moich skalnych ludków.
— Twoich skalnych ludków?
— Mam jedenaście lat. Rodzice moi nie żyją. Mieszkam ze Stephenem Kane. Stephen jest
wspaniały. Gra na skrzypcach i zabiera mnie swą łodzią na połowy. Kiedy dorosnę, będę jego
wspólnikiem. Kocham go i moje skalne ludki też.
— Kogo masz na myśli mówiąc o skalnych ludkach? — spytała panna Trevor. Była
szczerze zainteresowana rozmową. Spotkała wreszcie dziecko, które w lot chwytało i
rozumiało wszystkie jej uwagi, nie żądało wyjaśnień, a do tego jeszcze tak mówiło!
— Na przykład Norę — odrzekł Paul. — Jest najlepsza z nich. Kocham ją najbardziej, bo
zjawiła się pierwsza. Mieszka za tym cyplem, ma czarne oczy, czarne włosy i wie wszystko o
rusałkach i wodnikach. Powinna pani posłuchać jej opowieści! Oprócz niej są jeszcze
Żeglarze Bliźniacy. Nie mają domu, cały czas żeglują, ale często wychodzą na brzeg, aby ze
mną porozmawiać. Są wesołą parką, która na świecie widziała wszystko a nawet jeszcze
więcej. Wie pani, co się przytrafiło młodszemu Bliźniakowi? Płynął i płynął, aż znalazł się na
księżycowej ścieżce. To jest taki ślad, który zostawia na wodzie księżyc w pełni, kiedy
wznosi się nad morze. No, cóż, młodszy Bliźniak żeglował tym szlakiem i dotarł do samego
księżyca. A tam były złote wrota, otworzył je i przepłynął na drugą stronę. Na księżycu miał
wspaniałe przygody — wszystko zapisałem w zeszycie. Jest tam też Złota Dama z Jaskini.
Pewnego dnia odkryłem nad brzegiem morza wielką jaskinię i kiedy do niej wszedłem,
spotkałem Złotą Damę. Ma złote włosy, sięgające aż do ziemi, a jej suknia lśni jak żywe
złoto. Całymi dniami gra na złotej harfie. Jeśli pani wsłucha się uważnie, usłyszy jej muzykę,
ale pewnie pomyśli pani, że to wiatr świszczę wśród skał. Nigdy nie mówiłem Norze o Złotej
Damie, bo mógłbym zranić jej uczucia. Ona niechętnie słucha nawet opowieści o Żeglarzach
Bliźniakach. Za nic w świecie nie chciałbym zranić uczuć Nory, gdyż kocham ją najbardziej
spośród moich skalnych ludków.
— Paul, czy jest w tym odrobina prawdy? — wykrzyknęła panna Trevor.
— Nie. Oczywiście, że nie — odparł bez namysłu Paul. Patrzył na nią z wyrzutem, szeroko
otwartymi oczami. Przypuszczałem, że pani wie. Gdybym podejrzewał, że pani się nie
domyśli, to bym panią uprzedził, że to tylko na niby. Sądziłem, że należy pani do osób, które
rozumieją takie rzeczy.
— Ależ rozumiem, naturalnie, dobrze rozumiem! —zapewniła skwapliwie panna Trevor.
Wiedziałabym od razu, gdybym się tylko przez chwilę zastanowiła. No, cóż, robi się późno.
Muszę wracać, choć wcale nie mam ochoty. Ale znowu przyjdę i zobaczymy się. Czy
będziesz tu jutro po południu?
Paul skinął twierdząco.
— Tak. Obiecałem wprawdzie Młodszemu Bliźniakowi, że spotkam się z nim przy tych
skałach, ale równie dobrze może to być pojutrze. Największy urok skalnych ludków polega na
tym, że zawsze się zjawiają wtedy, kiedy tego pragnę. Młodszy Bliźniak nie obrazi się, on ma
bardzo łagodne usposobienie. Gdyby chodziło o Starszego Bliźniaka, to byłoby gorzej.
Czasami podejrzewam go o różne rzeczy. Gdyby się odważył, chyba zostałby piratem. Nie
ma pani pojęcia, jak groźnie czasami wygląda. Jest w nim coś tajemniczego.
W powrotnej drodze do hotelu panna Trevor przypomniała sobie o zeszycie.
— Muszę go skłonić, by mi go pokazał — szepnęła uśmiechając się do siebie. — Ten
chłopiec to prawdziwy geniusz. Jak takie dziecko mogło się wychować w rybackiej osadzie!
Zupełnie tego nie rozumiem! Czuję, że go pokochałam. To normalne, kobieta zawsze musi
kogoś kochać i może to być ktoś prawie nieznajomy…
Nazajutrz po południu Paul czekał na pannę Trevor przy skałach Noel Cove. Towarzyszył
mu wysoki mężczyzna o pomarszczonej twarzy i długiej, szpakowatej brodzie. Nosił
płócienne ubranie i wyglądał jak inni rybacy z przystani. Miał jednak głęboko osadzone,
łagodne oczy i jego twarz spodobała się pannie Trevor. Usunął się na bok, kiedy podeszła i
rozmawiała z Paulem. Jakiś czas wpatrywał się w morze, a potem bez słowa ruszył wprost do
małego szarego domku.
— Stephen chciał zobaczyć, czy pani jest odpowiednim towarzystwem dla mnie —
wyjaśnił z powagą Paul.
— Mam nadzieję, że go nie rozczarowałam — powiedziała rozbawiona panna Trevor.
— Och, na pewno nie. Gdyby było inaczej, nie zostawiłby nas samych.
Stephen jest bardzo wymagający pod tym względem i nie z każdym mogę się zadawać. To
się odnosi również do skalnych ludków. Musiałem mu obiecać, że nigdy nie pozwolę
Bliźniakom Żeglarzom używać brzydkich słów. Czasami, gdy patrzę na starszego Bliźniaka,
to wiem, że wprost umiera z chęci, by sobie porządnie zakląć. Ale ja mu nie pozwalam, bo
przecież obiecałem Stephenowi. Dla niego zrobiłbym wszystko. Jest dla mnie strasznie dobry!
Wie pani, on mnie wychowuje i stara się robić to jak najlepiej.
Dobrze nam z sobą, tylko brakuje mi książek do czytania. Łowimy razem ryby, a kiedy
wracamy wieczorem do domu, pomagam Stephenowi je czyścić. Potem siedzimy na progu i
on gra na skrzypcach. Czasami trwa to godzinami. Rzadko rozmawiamy — Stephen jest
małomówny — tylko tak sobie siedzimy i rozmyślamy. Niewielu jest takich ludzi jak on,
zapewniam panią.
Ani tego dnia, ani później pannie Trevor nie udało się nawet rzucić okiem na tajemniczy
zeszyt Paula. Kiedy o nim wspominała, chłopiec oblewał się rumieńcem.
— Och, nie mógłbym pani go pokazać — powiedział raz zakłopotany. — Nie pokazałem
go nawet Stephenowi ani Norze. Zamiast tego coś pani opowiem, coś, co wydarzyło się
dawno temu. Zobaczy pani, że to będzie ciekawsze niż historie z zeszytu, tylko proszę
pamiętać, że to nie jest prawda! Nie zapomni pani, dobrze?
— Postaram się — zgodziła się panna Trevor.
— Pewnego wieczoru siedziałem sobie tutaj, tak jak wczoraj i słońce właśnie zachodziło.
Nagle przypłynął zaczarowany żaglowiec i wsiadłem do niego. W środku był perłowy jak
wnętrze muszli, a żagle wyglądały jak księżycowa poświata. Popłynąłem wprost ku
zachodzącemu słońcu. Proszę sobie wyobrazić, byłem w środku zachodu! Jak pani myśli, co
to jest? Otóż zachód słońca to po prostu kraina kwiatów, jeden wielki ogród, a chmurkami są
także kwiatowe rabatki. Pożeglowaliśmy do wielkiej przystani, tysiąc razy większej niż ta
obok pani hotelu. Wysiadłem z łodzi na ogromną różaną łąkę i przebywałem tam bardzo
długo. Wydawało mi się, że minął cały rok, ale Młodszy Bliźniak powiedział mi, że gościłem
tam zaledwie parę godzin. Widzi pani, w Krainie Zachodzącego Słońca czas biegnie wolniej
niż u nas. Ale cieszyłem się z powrotu do domu. Zawsze się cieszę, gdy wracam do zatoki i
do Stephena. Ale pani wie przecież, że to mi się nie zdarzyło?
Panna Trevor nie zamierzała zrezygnować z obejrzenia zeszytu, a Paul nadal odmawiał
pokazania go.
Przychodziła codziennie do Noel Cove i z każdym dniem Paul wydawał się jej bardziej
uroczy. Był taki bystry, oryginalny i spontaniczny, a zarazem jeszcze bardzo chłopięcy, bez
najmniejszej pozy dojrzałości. Często żartował i dokazywał, a niekiedy zdarzały mu się
wybuchy gniewu, ale, jak podkreślał — nigdy w obecności damy.
— Czasami naprawdę się wściekam na Bliźniaków, a nawet na Stephena, choć jest dla
mnie bardzo dobry. Lecz nie mógłbym się złościć na Norę albo Złotą Damę. Nigdy w życiu!
Każdego dnia opowiadał jej jakąś nową historię, wspaniałą przygodę na skałach lub na
morzu i zawsze ją uprzedzał, że to nie jest prawda. Wyobraźnia chłopca była jak pryzmat,
który rozdziela promień słońca w barwną tęczę. Kochał wybrzeże i morze. Jedynym światem
istniejącym dla niego poza Noel Cove był świat wyobraźni. Oprócz Stephena i skalnych
ludków nie miał żadnego towarzystwa.
— Teraz mam panią — powiedział raz pannie Trevor. — Panią również kocham, ale pani
wkrótce wyjedzie, więc staram się nie kochać pani tak mocno… jak… Stephena i skalne
ludki.
— Ale mógłbyś, prawda? — zapytała panna Trevor. — Gdybyśmy przebywali ze sobą
codziennie, to mógłbyś mnie pokochać równie mocno?
Paul zastanawiał się chwilę nad pytaniem z właściwym sobie wdziękiem.
— Oczywiście, kochałbym panią nawet bardziej niż Bliźniaków i Złotą Damę — oznajmił
wreszcie. — Myślę, że mógłbym pokochać panią tak jak Stephena. Ale nie tak jak Norę.
Widzi pani, ona była tu pierwsza, była tu zawsze. Jestem pewien, że nikogo nie pokocham tak
jak Norę.
Pewnego dnia, gdy Stephen wypłynął na połów makreli, Paul zabrał pannę Trevor do
szarego domku i pokazał jej swoje skarby. Wdrapali się po drabinie na stryszek, gdzie sypiał.
Malutkie okno wychodziło na morze, a jego zawodzenie przeplatane świstem wiatru słychać
było tu dniem i nocą. Paul miał wiele niezwykłych muszli i wodorostów, różne drobiazgi z
rozbitych statków wyrzucane na brzeg podczas sztormów. Miał też półkę z książkami.
— Są wspaniałe! — powiedział z entuzjazmem. — Stephen mi je kupił— Za każdym
razem gdy idzie do miasta sprzedać makrele, przynosi mi nową książkę.
— Byłeś kiedykolwiek w mieście? — spytała panna Trevor.
— O, tak! Dwa razy. Stephen mnie tam zabrał. To cudowne miejsce. Wie pani, kiedy
później spotkałem Żeglarzy Bliźniaków, to miałem im wiele do powiedzenia. Strasznie się
interesowali wszystkim, co tam widziałem i przeżyłem. Nawet Norę to zaciekawiło. Tylko
Złota Dama słuchała obojętnie, ale złoci ludzie już tacy są…
— Czy chciałbyś mieszkać na stałe w mieście? — zapytała panna Trevor, patrząc nań
uważnie. — Miałbyś tyle książek, ile zechcesz i mógłbyś się bawić z prawdziwymi chłopcami
i dziewczynkami, a także zwiedzić te kraje, o których opowiadali ci Bliźniacy.
Paul spojrzał na nią zaskoczony.
— Ja… nie… wiem — odparł zakłopotany. — Nie sądzę, by mi się tam podobało bez
Stephena i Nory.
Ale nowa myśl pozostała w umyśle chłopca i powracała często, a za każdym razem
wydawała mu się mniej zaskakująca.
— A właściwie, dlaczego nie? — myślała panna Trevor. — Chłopcu trzeba dać szansę.
Nigdy nie będę miała syna, a on mógłby mi go zastąpić.
Nadszedł wreszcie dzień, kiedy Paul pokazał jej swój zeszyt. Przyniósł go, gdy siedziała na
skalistym cyplu.
— Pobiegam sobie i porozmawiam trochę z Norą, a pani przez ten czas to przeczyta —
powiedział. — Obawiam się, że ostatnio zaniedbywałem ją nieco i że ona to czuje.
Panna Trevor rzuciła okiem na zeszyt. Był zrobiony z wielu zszytych luźnych kartek,
oprawiony w ceratę i zapisany starannym, dziecinnym pismem. Rzucały się w oczy
oryginalna ortografia i kapryśna interpunkcja. Panna Trevor przeczytała go jednym tchem.
Paul opisał swoje fantastyczne „przygody”, niezwykłe myśli i rozmowy z Bliźniakami
Żeglarzami. Zaskoczyło ją, że jedenastoletnie dziecko mogło tak pisać. Ale raz po raz
pojawiały się wyrażenia tak dziecinne i naiwne, że wybuchała serdecznym śmiechem. Gdy
skończyła czytać, zauważyła stojącego obok Stephena Kane. Wyjął fajkę z ust i wskazał nią
zeszyt.
— Co pani o tym sądzi? — zapytał.
— Myślę, że to niezwykłe. Paul jest bardzo inteligentnym dzieckiem.
— I ja tak uważam — stwierdził lakonicznie Stephen. Wsunął ręce do kieszeni i zapatrzył
się na morze. Pannie Trevor dotychczas nie udało się porozmawiać z nim pod nieobecność
Paula, postanowiła więc skorzystać z okazji.
— Chciałabym dowiedzieć się czegoś o Paulu — zaczęła. — Czy jest pana krewnym?
— Nie. Chociaż kiedyś miałem zamiar poślubić jego matkę — odparł Stephen matowym
głosem. Ściskał kurczowo w kieszeni fajkę, ale o tym panna Trevor nie miała pojęcia. — Była
dziewczyną z wybrzeża, bardzo ładną… No, cóż… zakochała się w młodym człowieku, który
przyjechał, by uczyć dzieci w miejscowej szkole. Pobrali się i wyjechali. To był przyzwoity
człowiek. Przyznaję to, chociaż wówczas myślałem o nim najgorsze rzeczy. Ale Rachel
popełniła błąd. Nie potrafiła żyć z dala od morza. Tęskniła, dręczyła się i serce jej usychało z
tęsknoty za nim. Po śmierci męża wróciła… ale już było za późno. Przeżyła tylko miesiąc…
Został Paul… dwuletnie maleństwo. Wziąłem go na wychowanie. Jego rodzice nie mieli
żadnych krewnych. Robiłem, co mogłem, ale pewnie nie na wiele się to zdało.
— Jestem przekonana, że zrobił pan bardzo dużo — odparła panna Trevor dość
protekcjonalnym tonem. — Ale moim zdaniem, chłopiec zasługuje na coś więcej, niż pan
może mu dać obecnie. Powinien chodzić do szkoły.
Stephen skinął twierdząco.
— Może. Nigdy nie chodził do szkoły. Była za daleko. Nauczyłem go czytać i pisać i
kupowałem tyle książek, na ile było mnie stać. Nic więcej nie mogę dla niego zrobić.
— Ale ja mogę — rzekła panna Trevor. — I chcę tego. Czy odda mi pan Paula, panie
Kane? Pokochałam go. Jestem bogata i mogę dać mu prawie wszystko.
Stephen nadal wpatrywał się w morze z twarzą pozbawioną wyrazu. Wreszcie odezwał się:
— Spodziewałem się, że usłyszę coś takiego. Nie wiem, naprawdę nie wiem… Jeśli
zabierze pani Paula, będzie w przyszłości mądry i bogaty, ale czy lepszy i szczęśliwszy? Jest
synem Racheli — kocha morze i wszystko co z nim związane. Po ojcu odziedziczył tylko
zamiłowanie do książek. Nie mogę za niego decydować. Jeśli chce, niech jedzie.
W końcu Paulowi zaczęła się podobać myśl o wyjeździe. Stephen nie odezwał się ani
jednym słowem i Paul sądził, że jest mu wszystko jedno, czy on zostanie, czy nie. Poza tym
panna Trevor oczarowała go swym urokiem, kusiła możliwością zdobycia wiedzy…
— Chyba pojadę — powiedział z głębokim westchnieniem.
Panna Trevor przytuliła go i pocałowała z macierzyńską czułością. W rewanżu Paul
cmoknął ją nieco zażenowany w policzek. Pomyślał, jak to będzie cudownie mieszkać stale
razem z nią. Czuł się szczęśliwy i podekscytowany i gdy nadszedł czas pożegnania, wcale się
nie wzruszył. Panna Trevor w głębi serca pragnęła nawet, aby okazał więcej żalu; nie
spodziewała się bowiem, że tak łatwo zniesie rozstanie. Stephen pożegnał się z chłopcem,
którego kochał nad życie, bez zbędnych sentymentów.
— Do widzenia, Paul. Bądź grzecznym chłopcem i ucz się dobrze. — Zawahał się na
chwilę, po czym dodał poważnie: — Jak ci się tam nie spodoba, to wracaj.
— Czy pożegnałeś się już ze skalnymi ludkami? — spytała panna Trevor po drodze.
— Nie. Nie mogłem… ja… ja im nawet nie powiedziałem, że wyjeżdżam. Norze by pękło
serce. Proszę, nie mówmy o tym więcej. Może nie odczuję ich braku, gdy będę miał dużo
książek i prawdziwe dzieci do zabawy.
Przebyli dziesięć mil dzielące ich od miasta, a stamtąd mieli nazajutrz wyruszyć
pociągiem. Paul cieszył się jazdą i widokiem ruchliwych ulic. Był bardzo podniecony. Noc
mieli spędzić u przyjaciółki panny Trevor. Zjedli u niej podwieczorek, a potem wyszli na
spacer do parku. Kiedy wrócili, Paul był zmęczony i bardzo cichy. Noc spędził w pokoju
gościnnym, którego przepych napawał go trwogą.
Jakiś czas leżał nieruchomo na miękkich, pachnących wytwornie poduszkach. Pierwszy
raz spał z dala od małego stryszku z oknem wychodzącym na morze, gdzie ręką mógł dotknąć
krokwi. Gdy o tym myślał, coś ścisnęło go za gardło, a do serca wkradła się nieznana dotąd,
dziwna i pełna goryczy tęsknota. Brakowało mu morza i plusku fal rozbijających się o skały.
Nie mógł zasnąć bez swojej starej kołysanki. Wtulił twarz w poduszkę, ale tęsknota i
samotność stawały się coraz dotkliwsze, więc jęknął boleśnie. Och, jakże pragnął być w
domu! Na pewno go nie opuścił. Nawet mu to przez myśl nie przeszło! Tam nad brzegiem
zatoki świecą teraz gwiazdy. Stephen siedzi na progu i trzyma skrzypce. Ale nie gra… Paul
był przekonany, że nie gra. Siedzi z pochyloną głową, a jego samotne serce wzywa Paula
przez mile dzielącej ich drogi. Och, on nigdy tak naprawdę nie chciał opuścić Stephena.
A Nora? Będzie czekała na niego wśród skał, lecz nigdy go nie zobaczy. Wyobraził sobie
jej delikatną twarzyczkę, z takim długim, żałosnym spojrzeniem.
Usiadł na łóżku, dławiąc się łzami. Och, na co mu książki i obce kraje? Czymże jest nawet
panna Trevor i jej przyjaźń trwająca zaledwie miesiąc. Czy można to porównać z wołaniem
morza, głębokimi, łagodnymi oczami Stephena i kochanymi skalnymi ludkami? Nie, on nie
może bez nich żyć!
Wstał po cichutku i ubrał się w ciemnościach. Potem ostrożnie zapalił lampę i otworzył
brązową skrzyneczkę, w której były wszystkie jego skarby. Ale wyjął tylko ołówek i kawałek
papieru wyrwany z zeszytu. Drżącą ze wzruszenia ręką napisał:
Kochana panno Trevor!
Wracam do domu, nieh się pani o mnie nie boi, bo ja znam drogę. Muszę wrucić, coś mnie
wola. Niech się pani nie gniewa. Kocham panią, ale nie mogę zostać.
Zostawiam pani mój zeszyt, niech go pani zatrzyma na zawsze. Idę do Stephena i Nory.
Paul
List i zeszyt położył na stole. Zdmuchnął lampę, włożył czapkę i cicho wyszedł z pokoju.
W domu panowała cisza. Wstrzymując oddech, zszedł na palcach do hallu i otworzył
frontowe drzwi. Przed nim biegła ulica, która, o czym wiedział, zaprowadzi go do domu. Paul
zamknął drzwi i zbiegł po stopniach, czując bolesny ucisk w sercu. Ale kiedy znalazł się na
drodze, puścił się pędem i biegł jak szalony pod koronami wielkich lip. Było już późno. Biegł,
dopóki starczyło mu tchu, potem człapał wolno i gdy odzyskiwał siły, znowu przyspieszał.
Nie chciał się zatrzymać w tym wielkim mieście, które kojarzyło mu się z więzieniem. W
domach nie widać gwiazd, a wiatr wciska się w zakamarki jak kret, zamiast unosić się z
rozmachem nad bezmiarem morskich wód.
Wreszcie zabudowania stały się rzadsze, a w końcu wszystkie pozostały za nim. Odetchnął
głęboko i poczuł się lepiej, choć wciąż przytłaczały go wzgórza, pola i ciemne ściany lasów.
Lecz przynajmniej miał nad sobą niebo, takie samo jak w Noel Cove. Rozpoznawał gwiazdy
jak starych przyjaciół. Jakże często Stephen mu je pokazywał, kiedy siadywali wieczorami na
progu!
Teraz już się nie bał. Znał drogę do domu, a wokół była życzliwa noc. Każdy krok
przybliżał go do Stephena, Nory i Żeglarzy Bliźniaków, pogwizdując szedł raźnie naprzód.
Świtało, gdy dotarł do Noel Cove. Niebo na wschodzie było bladoróżowe i srebrne a
morze marszczyło się małymi, szarymi falkami. Na zachodzie, nad zatoką, niebo miało
niesamowitą błękitną barwę i wiał słony orzeźwiający wiatr. Paul czuł zmęczenie, ale zbiegł
lekko po skałach do przystani. Stephen właśnie spuszczał łódź na wodę. Na widok Paula
stanął jak wryty i twarz mu się rozjaśniła ze szczęścia. Paula przeniknął dreszcz. Dotychczas
radość wprost go rozpierała i przez całą drogę do domu, nie miał żadnych wątpliwości, ale
teraz…
— Stephen! —zawołał. — Wróciłem! Musiałem wrócić! Cieszysz się, Stephen? Jesteś
zadowolony?
Twarz Stephena jak zwykle nie wyrażała żadnych uczuć. Wybuch uczuć, który tak
zaskoczył Paula, gdyż do niego nie przywykł, trwał tylko mgnienie oka.
— Pewnie jestem — odparł. — Tak, jestem zadowolony. Właściwie miałem nadzieję, że
wrócisz. Idź do domu i zjedz śniadanie.
Oczy Paula promieniały jak wstający świt. Wiedział, że Stephen się cieszy i nie było co
tracić słów na tę sprawę. Znowu są razem, tak jak przed pojawieniem się panny Trevor.
Znowu łączy ich doskonała, niczym nie zmącona przyjaźń.
— Najpierw muszę pobiec na cypel i przywitać się z Norą! — zawołał Paul.
T
RUDNY
WYBÓR
Łodzie stały zakotwiczone na łowisku. Morze było spokojne i gładkie jak szklana tafla,
tylko w miejscach, gdzie marszczył je lekki powiew wiatru, pojawiały się smugi ciemnego
lazuru. Trwało wciąż skwarne i duszne późne popołudnie. Przylądki i zatoczki drżały w
fioletowej mgiełce upału. Długa i wąska piaszczysta plaża lśniła tak oślepiająco, że obolałe
oczy szukały wytchnienia pośród poszarpanych skał, gdzie wielkie czerwonawe głazy rzucały
głębokie cienie. Mała gromadka rybackich chat, przez lata wystawiona na wiatry i deszcze,
spłowiała aż do srebrzystej szarości. Hen, w dali, widać było kilka „jankeskich” szkunerów, a
ich maszty i żagle ledwie rysowały się na tle białego horyzontu.
Dwie lodzie wciągnięto właśnie na biegnącą prosto ze skał pochylnię. Kilka
płaskodennych łódek kołysało się leniwie pod pomostem. Od czasu do czasu zalśniła biała
mewa, gdy w jej piórach odbił się zabłąkany promień słońca.
Przy pochylni stał młody człowiek i obserwował przez lornetkę rybackie stateczki. Był
wysoki, świetnie zbudowany i nosił proste rybackie ubranie. Twarz, mocno ogorzała od
morskiej bryzy, przyciągała nie tyle urodą, co wyrazem spokoju i szczerości, a oczy
młodzieńca, błękitne i czyste jak woda zatoki, miały otwarte, uczciwe spojrzenie.
Dwóch żylastych, śniadych francusko—kanadyjskich chłopaków rozsiadło się na jednej z
łodzi i z leniwym zainteresowaniem śledziło rybacką flotę, zastanawiając się czy „jankesi”
mieli udany połów. Niebawem stromą ścieżką z rybackiej osady nadeszły trzy osoby. Jedna z
nich, dziewczyna, pobiegła pierwsza do Benjamina Selby’ego i dotknęła jego ramienia. Ten,
zaskoczony, opuścił gwałtownie lornetkę i obejrzał się. W jednej chwili twarz mu się
rozjaśniła wyrazem nie ukrywanej radości.
— Mary Stella! Nie spodziewałem się, że przyjdziesz w taki upał! Ostatnimi czasy coś
rzadko pojawiałaś się na wybrzeżu — dodał z wyrzutem.
— Naprawdę, nie miałam czasu, Benjaminie — odparła niefrasobliwie. Wyjęła mu z ręki
lornetę i skierowała na rybacką flotę. Benjamin pomógł jej uregulować ostrość, a jego
opalone policzki zabarwiły się rumieńcem ze szczęścia.
— Czy makrele biorą? — spytała.
— Nie w tej chwili. Kim jest ten nieznajomy obok twego ojca, Mary Stello?
— To nasz kuzyn, pan Braithwaite. Czy jesteś bardzo zajęty, Benjaminie?
— Ależ nie! Dlaczego pytasz?
— Może zabrałbyś mnie na małą przejażdżkę łódką. Tak dawno nie pływałam.
— Oczywiście. Chodźmy, tam jest łódź. Jak widzisz — to twoja imienniczka. W zeszłym
tygodniu malowałem ją. Jest czysta jak łza.
Dziewczyna lekkim krokiem zeszła ze skały i zgrabnie wsiadła do małej, jasnożółtej łodzi.
Benjamin odcumował i odepchnął ją wiosłem od brzegu.
— Dokąd chcesz popłynąć, Mary Stello?
— Och, wzdłuż brzegu, ale nie za daleko. I, proszę, nie wypływaj na głębinę, bo tam
zawsze się boję i kręci mi się w głowie.
Benjamin z uśmiechem obiecał, że tego nie zrobi. Wiosłował z gracją i lekko, jak człowiek
nawykły do tej czynności. Urodził się i wyrósł wśród rybaków nad szumiącą wciąż zatoką, a
szept fal był jego pierwszą kołysanką. Znał morze i kochał każdy jego nastrój, każdą zmianę
wywołaną wiatrem czy przypływem. Na wybrzeżu nie było lepszego szypra od Benjamina
Selby’ego.
Mary Stella wesoło pomachała ręką dwóm mężczyznom, stojącym na skałach. Benjamin
obrzucił ich niechętnym spojrzeniem.
— Kim jest ten młody człowiek? — zapytał ponownie. — Skąd się tu wziął?
— To syn siostry mego ojca. Ukochanej siostry. Nie widział jej od wielu lat, od czasu gdy
wyszła za pewnego Amerykanina i wyjechała do Stanów. To ona kazała Frankowi przyjechać
tu i odnaleźć nas. Jest wspaniały, prawda? To bardzo zdolny nowojorski prawnik.
Benjamin nie odezwał się. Wyciągnął wiosła z wody i pozwolił łódce unosić się
swobodnie na falach. Piaszczyste dno, usiane mnóstwem barwnych kamyków, prześwitywało
przez ciemnozieloną wodę. Mary Stella przechylona przez burtę obserwowała zniekształcone
odbicie swej twarzy.
— Dopisało ci szczęście w tym tygodniu, Benjaminie? Ojciec wiele nie złowił,
przeszkodziły mu sianokosy, a z Leona marny rybak.
— Ten tydzień był jednym z najlepszych w minionym sezonie. Niektóre kutry złapały
wczoraj po sześćset sztuk makreli. My mieliśmy czterysta.
Mary Stella zaczęła z roztargnieniem przebierać w wodzie smukłymi, opalonymi palcami.
Zapanowało milczenie. Benjamin był nawet zadowolony, ponieważ miał okazję napawać się
widokiem pięknej twarzy dziewczyny. Odkąd sięgał pamięcią, kochał Mary Stellę. Zdawało
mu się niekiedy, że stała się cząstką jego samego. Kochał ją z mocą i przywiązaniem
właściwymi naturze wrażliwej i uczuciowej. Miał nadzieję, że Mary Stella odwzajemnia to
uczucie; dotychczas nie napotkał też rywala, którego by się obawiał. Czcił ją nieomal jak
boginię, jak coś zbyt cennego, by się odważyć wyciągnąć po to rękę. Była dlań uosobieniem
wszystkiego co piękne i dobre. Ostrożnie dobierał słowa, zważał na czyny, aby tylko stać się
jej godny. W każdej chwili życia miłość ta strzegła go jak anioł stróż od wszelkich pokus i
niebezpieczeństw młodości. Nie wybierał drogi, po której nie chciałaby stąpać jego ukochana.
Dzisiaj jednak czuł niepokój. Zdawało mu się, że Mary Stella jest inna niż zazwyczaj. Było
to przelotne wrażenie i zniknęło, zanim zdołał określić, na czym polegała różnica. Powiedział
sobie w duchu, że ponosi go wyobraźnia, ale mimo to dziwne, podświadome uczucie
niepokoju nie ustępowało.
Niebawem Mary Stella zauważyła, że czas wracać. Benjaminowi się nie spieszyło, ale
ponieważ zawsze nieomal uprzedzał każde jej życzenie, zawrócił łódkę i powiosłował w
stronę brzegu.
Tymczasem na przystani Mosey Louis i Xavier, Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia,
spoglądali na zmianę przez lornetę, nie szczędząc złośliwych uwag łowiącym rybakom. Pan
Murray z kuzynem stali obok pochylni i śledzili wzrokiem nadpływającą łódkę.
— Kim jest ten młody mężczyzna? — spytał Braithwaite. — Co za wspaniała
muskulatura! Aż przyjemnie patrzeć, jak on wiosłuje.
— Rzeczywiście — odrzekł starszy mężczyzna z odcieniem dumy w głosie. — To
Benjamin Selby, najlepszy rybak na wyspie. Od lat łowi najwięcej makreli. Poza tym, to
wspaniały człowiek w każdym calu. Być może pomyślisz, że jestem stronniczy — ciągnął
dalej z uśmiechem. — Ale wiesz, on i Mary Stella mają się ku sobie. Któregoś dnia, jak
dobrze pójdzie, zostanie moim zięciem.
Oblicze Braithwaite’a zachmurzyło się. Podszedł milcząc do łódki i pomógł Mary Stelli
wysiąść. W tym czasie Benjamin przywiązywał linę, a gdy podniósł głowę, dziewczyna
lekkim krokiem podążała już obok kuzyna w kierunku skał. Niebieskie oczy Benjamina
pociemniały i z ponurą miną podszedł do pochylni.
— Nie wypływał pan dzisiaj, panie Murray?
— Nie. Musiałem zebrać siano. Zdaje mi się, że straciłem dobrą okazję. Wyciągają coś?
— Nie. Nie sądzę, aby ryba zaczęła brać wcześniej niż za godzinę.
— Widzę kogoś w tej łodzi z boku — powiedział pan Murray, wyciągając rękę po lornetę.
— Och, to tylko załoga Roba Leslie stara się nas nabrać. Dzisiaj już raz tego próbowali.
Nie ma sensu, żebyśmy wypłynęli i prażyli się w słońcu jak inni.
— Frank! — zawołał pan Murray. — Chodź tutaj. Jesteś mi potrzebny. — Do Benjamina
zaś powiedział: — To mój siostrzeniec, porządny chłopak. Na pewno polubisz go.
Braithwaite podszedł do nich i pan Murray położył rękę na jego ramieniu, a drugą na
ramieniu Benjamina.
— Chłopcy, chcę, żebyście się poznali. Benjaminie, to jest Frank Braithwaite; Franku, to
Benjamin Selby, najlepszy rybak na wybrzeżu, jak ci już wspomniałem.
Podczas gdy pan Murray przedstawiał ich sobie, obaj mężczyźni zmierzyli się bardzo
uważnie wzrokiem. Kilka sekund wydawało się wiekiem. Kiedy minęły, Benjamin wiedział,
że ten drugi będzie jego rywalem. Pierwszy odezwał się Frank Braithwaite. Wyciągnął rękę z
niewymuszoną serdecznością.
— Cieszę się, że mogłem pana poznać, panie Selby — powiedział. — Choć jestem nieco
onieśmielony w obecności tak doświadczonego rybaka.
Nie wypadało milczeć po tak uprzejmych słowach. Benjamin ujął powściągliwie
wyciągniętą dłoń.
— Żałuję, że dziś ryba nie bierze — ciągnął Amerykanin. — Chciałem spróbować
szczęścia. Nigdy jeszcze nie łowiłem makreli i przypuszczam, że na początku nie będzie ze
mnie wielkiego pożytku.
— To nic trudnego — odparł sztywno Benjamin. — Właściwie każdy może łowić makrele
po pewnym czasie. Najważniejsza jest wytrwałość.
Odwrócił się raptownie i odszedł de swojej łódki. Nie mógł się zmusić do obojętnej
pogawędki z przybyszem, gdy robak zgryzoty toczył jego serce.
— Lepiej wypłynę — zauważył. — Trochę się ochłodziło. Wcale bym się nie zdziwił,
gdyby wkrótce pokazały się makrele.
— To ja też płynę — oświadczył pan Murray. — Hej, wy tam! Leon i Pete! Hej, do was
mówię!
Obaj Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia wybiegli z szałasu, w którym wylegiwali się
podczas siesty i rzucili się do pracy na pochylni.
— Frank, nie chcesz mi towarzyszyć? — zawołał pan Murray.
— Dzisiaj raczej nie — brzmiała odpowiedź. — Jest za gorąco. Może jutro spróbuję.
Sprawnie spuszczone łodzie wyślizgnęły się z cienia rzucanego przez poszarpane skały.
Benjamin stanął przy swoim sterze. Mary Stella zeszła niżej, aż do samej wody i wesoło
pokiwała mu ręką.
— Powodzenia! I najlepszego połowu w sezonie! — zawołała. Benjamin w odpowiedzi
pomachał czapką. Przez chwilę zapomniał o zazdrości i pomyślał, że zachował się grubiańsko
wobec Braithweiite’a.
— Pożałujesz, że nie wypłynąłeś z nami — krzyknął wesoło. — To doskonały wieczór na
połów.
Kiedy obie łodzie dotarły do łowiska, zatrzymały się i rzucono kotwice. Ostre maszty
rysowały się wyraźnie na tle nieba. W każdej łodzi widniał szereg ciemnych, ruchomych
sylwetek. Lśniąca powierzchnia zatoki pomarszczyła się dziwnymi, czarnymi smugami; to
makrele gromadziły się w ławice.
Frank Braithwaite wypłynął na połów nazajutrz i złapał trzydzieści makreli. Ogromnie się
tym szczycił i wkrótce został całkiem dobrym rybakiem. Poza tym, kiedy łodzie wracały z
łowiska, nigdy nie wymigiwał się od pracy, ale zakasywał nogawki spodni i pomagał
wybierać wodę albo nosił makrele z takim zapałem, jakby mu to sprawiało przyjemność.
Nigdy też nie zadzierał nosa i niezmiennie brał stronę Leona w sprzeczkach z napastliwym
Moseyem Louisem. Nawet Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia, ci bezlitośni krytykanci
— przyznawali, że jankes to swój chłop. Jedynie Benjamin Selby uparcie zachowywał
chłodną rezerwę.
Pewnego wieczoru załadowane po brzegi łodzie przybiły do portu o zachodzie. Benjamin
wyskoczył, gdy tylko jego łódź dotknęła pochylni i pobiegł ścieżką w górę. Zatrzymał się jak
wryty obok swej rybackiej chaty, gdyż dojrzał Braithwaite’a i Mary Stellę stojących blisko
siebie przy ogrodzeniu pastwiska. Braithwaite był doń odwrócony plecami, trzymał
dziewczynę za rękę i mówił coś z przejęciem. Mary Stella uniosła głowę i spojrzała Frankowi
prosto w oczy. Jej twarz miała taki wyraz, jakiego Benjamin dotychczas u niej nie zauważył,
ale dobrze wiedział, co on oznacza.
Twarz mu pobladła, a rysy stężały. Zacisnął pięści, a ból i gorycz buchnęły mu w piersi
płomieniem. Cała nadzieja, która go krzepiła i podtrzymywała w trudnym życiu, została w
jednej chwili pogrzebana.
Odwrócił się bez namysłu i bezgłośnie ruszył z powrotem do przystani. Szmer morskich
fal wydał mu się jakiś odległy. Mosey Louis liczył złowione makrele. Xavier nabierał
wiaderkiem wodę i polewał nią srebrzyste ryby. Słońce schowało się za fioletowe chmury, a
długi, ciemny cypel na zachodzie wrzynał się w złote morze jak mahoniowy klin. Wszystko
było jakieś nierealne i rzeczywiste zarazem. Benjamin zaczął pracować jak automat.
Po pewnym czasie Mary Stella zeszła do łodzi ojca. Braithwaite szedł za nią powoli,
zatrzymując się co chwilę, by odeprzeć kolejną złośliwą uwagę Moseya Louisa. Benjamin
niżej pochylił głowę nad stołem. Niekiedy śmiech lub głos Mary Stelli docierały doń
wyraźniej, gdy odpowiadała na dowcipy Pete’a lub Leona. Zauważył nawet, jak poszła
ścieżką w górę razem z Braithwaite’em. Dostrzegł kątem oka skrawek jej jasnej sukni,
znikającej za skałą, ale nie dał niczego po sobie poznać i pracował wytrwale dalej.
Późno skończyli patroszenie ryb. Mosey Louis i Xavier zmęczeni natychmiast poszli spać
do szałasu. Benjamin stał przy pochylni, aż zapadła całkowita cisza, a wtedy ruszył ku
zatoczce, gdzie skalny występ wrzynał się ostro w morze. Opadł na wielki głaz i podłożywszy
ramię pod głowę, spoglądał na niebo. Gwiazdy rzucały chłodny blask, obojętne na wszystkie
nieszczęścia świata. Przed nim rozciągało się rozedrgane morze, którego głuchy pomruk
zdawał się wyrażać jego własny ból.
Powietrze było nieruchome i ciężkie. Od czasu do czasu na horyzoncie gęste zwały chmur
przecinały zygzaki błyskawic. Drobne fale szlochały u stóp urwiska.
Kiedy Benjamin uniósł głowę, zobaczył Franka Braithwaite’a, stojącego pomiędzy nim a
lśniącą powierzchnią zatoki. Zrobił jeden krok i gdy Frank odwrócił się zaskoczony, stanął z
nim twarzą w twarz. Benjamin zacisnął pięści i ogarnęło go przemożne, nieprzeparte
pragnienie zepchnięcia rywala ze skały,
— Widziałem was dzisiaj — powiedział głuchym, zdławionym głosem. — Jakim prawem
przyjeżdżasz tutaj i kradniesz mi dziewczynę, którą kocham! Czy mało było dziewcząt tam,
skąd przybyłeś? Jakże ja cię nienawidzę. Chętnie bym cię zabił…
— Selby, przestań! Sam nie wiesz, co mówisz! Jeśli skrzywdziłem cię, przysięgam, że nie
zrobiłem tego umyślnie. Pokochałem Stellę od pierwszego wejrzenia. Kto by tego nie zrobił?
Ale myślałem, że jest związana z tobą i nawet nie próbowałem ci jej odbić. Nie masz pojęcia,
ile mnie kosztowało udawanie obojętności!
Zauważyłem od samego początku, że mi nie ufałeś, ale nie dałem ci ku temu
najmniejszego powodu. Dopiero dzisiaj odkryłem, że ona jest wolna i… nie kocha cię…
Pomyślałem… tak mi się wydało, że mam szansę. Chwyciłem się jej i wtedy zapomniałem o
wszystkim…
— A więc ona cię kocha? — spytał głucho Benjamin.
— Tak — odparł łagodnie Braithwaite.
Benjamin odpowiedział z pasją w głosie:
— Nienawidzę cię! Jestem najnieszczęśliwszym z ludzi, lecz jeśli ona jest szczęśliwa,
moje uczucia się nie liczą. Tak łatwo zdobyłeś to, o co zabiegałem całe życie. Nie docenisz jej
tak, jak ceniłbym ja, ale jeśli będzie szczęśliwa, to reszta nie ma znaczenia. Proszę cię tylko o
jedno: nie pozwól Stelli przychodzić teraz na brzeg. Nie zniósłbym tego.
Minął wreszcie upalny sierpień. Życie na wybrzeżu toczyło się zwykłym trybem. Benjamin
zamknął swój ból w głębi serca i nie okazywał, że cierpi. Jak na złość połowy w tym sezonie
były rekordowe, a nawet rok ten nazwano „makrelowym”. Pracował więc bez wytchnienia,
nie szczędząc sił ani czasu.
Braithwaite rzadziej pojawiał się na brzegu, a Mary Stella wcale. Pan Murray próbował
porozmawiać z Benjaminem o tej sprawie, ale on się nie zgodził.
— Lepiej nic nie mówić — oświadczył z godnością.
Widząc jego spokój, pan Murray pomyślał sobie, że widocznie chłopak nie jest specjalnie
urażony i odzyskał pogodę ducha. Trochę jednak żałował, że sprawy przybrały taki obrót.
Braithwaite zabierze mu córkę, tak samo jak kiedyś zabrano mu siostrę. W dodatku pan
Murray kochał Benjamina jak własnego syna.
Pewnego popołudnia Benjamin stał przy łodzi, z niepokojem obserwując morze i niebo.
Obaj jego pomocnicy chcieli koniecznie wypłynąć, bo inne łodzie już rozpoczęły połów.
— Nie wiem, czy dobrze robią — powiedział z namysłem Benjamin.
— Nie podoba mi się ten widok. Jestem pewien, że wkrótce nadejdzie
burza. Pamiętam, był taki sam dzień przed trzema laty, kiedy nadszedł straszliwy szkwał.
Utonął wówczas Joe Otway.
Niebo zasnuły ciężkie chmury. Powietrze stało się lepkie i duszne, a nieruchoma woda
przybrała miedziany odcień. Morze mruczało pieszczotliwie, jak wielkie zwierzę
wyczekujące odpowiedniej chwili, by chwycić i zagryźć swą ofiarę.
— Jednak spróbuję — oświadczył Benjamin po dłuższym zastanowieniu. — Jeśli
nadejdzie szkwał, zawrócę szybko do brzegu. Na pewno zdążę.
Błyskawicznie spuścili łódź na wodę, a ponieważ nie było wiatru, zaczęli wiosłować.
Kiedy odbijali, Braithwaite i Leon zeszli ze skał do łodzi Murraya.
— Jak te dwa wleco w szkwał, to bedom mnieli bal — zauważył z krzywym uśmiechem
Mosey Louis. — Tyn Leon to on tyle wi o łodzi, co kot!
Benjamin rzucił kotwicę niedaleko brzegu, ale Braithwaite i Leon płynęli dalej, dopóki nie
minęli pozostałych rybaków.
— Pewnie wybrali się na dorsze — stwierdził Xavier.
Makrele brały dobrze, ale Benjamin wciąż uważnie śledził niebo. Nagle spostrzegł ciemną
smugę ciągnącą nisko nad wodą z północnego zachodu. Odwrócił się ze słowami:
— Chłopcy, idzie szkwał! Podnosimy kotwicę, prędko!
— Tu je pełno rybów — zamruczał Mosey Louis, który nie lubił zostawiać zdobyczy. —
Inne łodzie jeszcze nie zawracajo.
Ledwo to powiedział, gdy nawałnica uderzyła w łódź, która przechyliła się i zachybotała.
Woda zakotłowała się. Wokół zapanowało poruszenie i w całej flocie w mgnieniu oka
podniesiono żagle. Mosey Louis zbladł i skoczył do lin. Benjamin był w połowie drogi do
brzegu, zanim na łodzi Murraya podniesiono żagiel.
— Nie wim, co uny myślom — mruknął Mosey Louis. — Ani chybi utopio sie!
Benjamin obejrzał się zaniepokojny. Wszystkie łodzie wracały. Wichura szalała. Nie miał
wątpliwości, że bezpiecznie dobije do brzegu; Braithwaite przybędzie pewnie dwadzieścia
minut później.
— Ale to nie moja rzecz — powiedział do siebie. Zacumował i wyładowywał swój połów,
gdy ścieżką zbiegł ze skały pan Murray.
— Frank! Frank — wykrztusił. — On i Leon też wypłynęli! Głupie chłopaki! Żaden z nich
nie ma pojęcia, jak radzić sobie w takiej chwili.
— Nie sądzę, aby im się coś stało — uspokajał go Benjamin. — Chociaż późno zawrócili i
mogą mieć kłopoty z dotarciem do brzegu.
Wszystkie łodzie wylądowały z większym czy mniejszym trudem. Jedynie lodź Murraya
nie przybiła. Mężczyźni zbierali się na brzegu, stali w grupkach i przerażeni obserwowali
morze.
Łódź pojawiła się nagle gnana wichrem. Pan Murray niemal wychodził ze skóry.
— Wszystko będzie dobrze, proszę pana — powiedział jeden z mężczyzn. — Jeśli nie
będą mogli przybić tutaj, to wylądują dalej, na wydmach.
— Żeby tylko wiedzieli, jak to zrobić — jęknął pan Murray. — Ale nie wiedzą i władują
się prosto na skały!
— Dlaczego nie spuszczają żagla — zawołał ktoś z obecnych. — Jak tego nie zrobią,
wywrócą się!
— Już go spuszczają — zauważył Benjamin.
Łódź znajdowała się w odległości trzystu jardów od brzegu. Żagiel nie opadł do końca,
widocznie się zaciął.
— Dobry Boże, co tam się dzieje? — wykrzyknął pan Murray. Kiedy to mówił, łódź się
wywróciła. Krzyki przerażenia rozległy się nad plażą. Pan Murray skoczył do łodzi
Benjamina, ale jeden z mężczyzn go odciągnął.
— Nie może pan tego zrobić. Nie wiem, czy ktokolwiek mógłby. Braithwaite i Leon
kurczowo trzymali się burty. Benjamin Selby stał na uboczu, wargi zagryzł do krwi i zacisnął
pięści. W duchu toczył najtrudniejszą bitwę swego życia. Wiedział, że tylko on jeden z
obecnych tu mężczyzn ma odpowiednie kwalifikacje i tyle odwagi, by dotrzeć do
przewróconej łodzi, jeśli to w ogóle możliwe. Nikła szansa i ogromne ryzyko. Człowiek,
którego nienawidził, tonął na jego oczach. A więc… niech utonie! Dlaczego miałby
ryzykować i stracić życie dla swego wroga? Nikt nie będzie go winił, gdy odmówi, a jeśli
Braithwaite’a nie stanie, to Mary Stella wróci do niego!
Pokusa i odrzucenie jej zajęły mu jedną sekundę. Chłodnym i opanowanym głosem
oznajmił:
— Wypływam! Potrzebny mi jeden człowiek. Ale żaden z tych, co mają żony i dzieci. Jest
chętny?
— Ja! — krzyknął Mosey Louis. — Mam na pieńku z tem Leonem, ale nie chce, żeby się
utopił.
Benjamin zgodził się. Chłopak był silny i zręczny, miał też spore doświadczenie. Pan
Murray chwycił Benjamina za ramię.
— Nie! Tylko nie ty! Nie chcę patrzeć, jak toną obaj moi chłopcy! Benjamin łagodnie
uwolnił rękę.
— Robię to dla Mary Stelli — powiedział rwącym się głosem. — Jeśli nie wrócę, proszę
jej to powtórzyć.
Z trudem spuścili łódź i zepchnęli na wodę. Benjamin nie tracił zimnej krwi. Silne ramię i
bystre oko nigdy go jeszcze nie zawiodły. Kilka razy przerażeni widzowie sądzili, że łódź
przepadła, ale po chwili oddychali z ulgą.
Wreszcie dopłynęli do tonących i jakoś udało im się wciągnąć ich na pokład. Powrót był
łatwiejszy, ponieważ skierowali łódź na mieliznę. Przy akompaniamencie głośnych okrzyków
i wiwatów mężczyźni stojący na brzegu pognali co sił, aby pomóc wynieść z łodzi
Braithwaite’a i Leona ledwie żywych z wyczerpania. Kiedy nieśli ich do chaty pana Murraya,
Benjamin niepostrzeżenie wrócił do domu. Pozostał Mosey Louis i zbierał gratulacje. Siedział
w kręgu pełnych podziwu rówieśników, którym szczegółowo relacjonował wydarzenie.
— Ten Leon, niech tylko sobie nie wyobraża, że jest taki ważny! — zakończył.
Nazajutrz, Braithwaite, ciągle jeszcze blady i roztrzęsiony, pojawił się na brzegu. Podszedł
wprost do Benjamina i wyciągnął rękę. — Dziękuję ci — powiedział po prostu.
Benjamin niżej pochylił głowę nad siecią.
— Nie musisz mi dziękować — rzekł niechętnie. — Chciałem, żebyś utonął. Popłynąłem
tylko ze względu na Mary Stellę. Powiedz mi jedno — nie mogłem się zdobyć na to, by
spytać kogoś innego — kiedy się pobieracie?
— Dwunastego września.
Rysy Benjamina skamieniały. Odwrócił się i przez chwilę patrzył uparcie na morze.
Cierpiał niewyobrażalne męki, wyrzekając się jedynej miłości swego życia. Wreszcie zebrał
wszystkie siły i wyciągnął rękę.
— Zrobiłem to dla niej — powiedział poważnie.
Frank Braithwaite uścisnął delikatną dłonią twardą, opaloną i spracowaną rękę rybaka. W
oczach obu mężczyzn zabłysły łzy. Rozstali się w milczeniu.
Rankiem dwunastego września Benjamin Selby jak zwykle wypłynął na połów. Ryby było
dużo, choć sezon dobiegał końca. Po południu obaj jego pomocnicy poszli spać. Benjamin
miał zamiar powiosłować wzdłuż brzegu i zebrać trochę soli. Stał przy łodzi gotów do drogi,
ale zdawał się jeszcze na coś czekać. W końcu usłyszał odległy gwizd lokomotywy i kłąb
białego dymu popłynął nad wzgórzami.
Mary Stella nareszcie odjechała i na zawsze zniknęła z jego życia. Uczciwe, błękitne oczy
wpatrzone w morze nie zmieniły wyrazu. Benjamin odważnie spoglądał w swą pustą i
posępną przyszłość.
Białe mewy unosiły się nad wodą. Drobne, krótkie fale omywały piasek. Wieczorne
odgłosy, delikatne i senne, zagłuszał nieprzerwany pomruk zatoki.
K
SIĘGA
ŻYCIA
WUJA
J
ESSE
’
A
Wuj Jesse! Imię to wywołuje z pamięci jego postać, jaką miałam przed oczami podczas
cudownych wakacji spędzonych w Golden Gate. Pierwszy raz zobaczyłam go, gdy stał w
drzwiach swego małego domku z niskim dachem, zbudowanego na brzegu zatoki i witał nas
na nowym miejscu z właściwą sobie nieświadomą grzecznością, z którą tak bardzo mu było
do twarzy. Wysoka, dość niezgrabna, nieco przygarbiona sylwetka, promieniowała wielką siłą
i wytrzymałością. Starannie wygolona, ogorzała twarz była poorana zmarszczkami, a gęste
siwe włosy opadały na ramiona. Przejrzyste, błękitne, głęboko osadzone oczy od czasu do
czasu pomrugiwały wesoło, niekiedy bywały rozmarzone, ale najczęściej spoglądały na
rozległą morską toń z wyrazem pytającej zadumy, jakby szukały czegoś cennego i
utraconego. Pewnego dnia miałam się dowiedzieć, czego wypatrywał wuj Jesse.
Trzeba przyznać, że wyglądał dość pospolicie. Wąska szczęka, nieładne usta i kwadratowe
czoło nie zostały wymodelowane według kanonów piękna, lecz choć na pierwszy rzut oka
robił wrażenie brzydkiego, to wcale się go tak nie odbierało. Wrodzona szlachetność
opromieniała i upiększała tę nieforemną powłokę.
Wuj Jesse doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że nie grzeszy urodą i bolał nad tym
ogromnie. Wielbił wszystko co piękne. Pewnego razu nadmienił przy mamie, iż marzy, aby
powtórnie przyjść na świat jako mężczyzna urodziwy.
— Ludzie powiadają, że jestem dobry — zauważył kapryśnie. — Ja zaś sobie czasami
myślę, że lepiej byłoby, gdyby Pan stworzył mnie tylko w połowie tak dobrym, a za to
bardziej przystojnym. Przypuszczam jednak, że On wiedział, co robi, jak przystało na
dobrego Kapitana. Niektórzy z nas muszą być pospolici, bo inaczej ci piękni, na przykład
obecna tu panna Mary, nie prezentowaliby się tak doskonale.
Wcale nie byłam taka ładna, ale wuj Jesse zawsze mówił, że jestem, a ja kochałam go za
to. Kłamał uroczo i z takim przekonaniem, że gotowa byłam mu uwierzyć. Zresztą sądzę, że
on sam szczerze w to wierzył. W jego oczach wszystkie kobiety były śliczne i doskonałe ze
względu tę jedną, którą kochał. Tylko raz widziałam wuja Jesse’a naprawdę rozgniewanego,
gdy w jego obecności jakiś mężczyzna obraził jedną z miejscowych dziewcząt. Nieszczęsny
ten człowiek dosłownie wił się, kiedy wuj Jesse zwrócił się do niego z groźnie zmarszczonym
czołem i oczami miotającymi błyskawice. W takiej chwili wcale nietrudno mi było pogodzić
prosty i dobrotliwy charakter wuja z tym szalonym, pełnym przygód życiem, jakie wiódł
niegdyś.
Do Golden Gate przyjechałyśmy wiosną. Mama miała kłopoty ze zdrowiem, więc doktor
zalecił jej spokój i morskie powietrze. Wuj Jamęes, kiedy się o tym dowiedział, zaproponował
nam mały domek w Golden Gate, który niedawno otrzymał w spadku po starej ciotce.
— Jeszcze go nawet nie widziałem — powiedział. — Ale na pewno wszystko jest tak, jak
za życia ciotki Elizabeth. Była wcieleniem schludności. Klucze są u starego żeglarza,
mieszkającego w pobliżu. Nazywam się Jesse Boyd, o ile dobrze pamiętam. Jestem pewien,
że będzie war tam bardzo wygodnie. Domek stoi na piaszczystym brzegu zatoki, wśród
malowniczych wydm, około pięć minut drogi do morza.
Propozycja wuja Jamesa odpowiadała nam z powodu skąpych rodzinnych oszczędności,
zatem, nie namyślając się, wyruszyłyśmy do Golden Gate. Zatelegrafowałyśmy do Jesse’a
Boyda, żeby otworzył dom i pewnego pogodnego wiosennego dnia, gdy swawolny wietrzyk
uganiał się po zatoce i wydmach, ubijając wodę na białą pianę, a srebrzyste grzywy bałwanów
zostawiały na piaszczystej plaży długie smugi, wysiadłyśmy na małej stacyjce i
przemaszerowałyśmy pół mili do naszego nowego miejsca zamieszkania. Bagaże miały być
przywiezione ze stacji wieczorem.
* * *
Domek ciotki Elizabeth oczarował nas od pierwszego wejrzenia. Wyglądał jak wielka
szara muszla wyrzucona na plażę. Od zatoki oddzielał go wąski pas lądu usypany
nadmorskimi kamykami i muszelkami. Za domem rósł sosnowy lasek, powyginany i
poszarpany, bo wiatry miały zwyczaj dawać w nim swoje koncerty, pełne dziwacznych i
przenikliwych dźwięków. Wewnątrz dom okazał się uroczo staroświecki. Pokoje miały niskie
sufity z ciemnych belek, a przez kwadratowe, głęboko osadzone okna, nawet jeśli były
zamknięte, wpadała morska bryza, jeśli tylko przyszła jej na to ochota. Z kamiennych
schodków otwierał się przed oczami wspaniały widok na całą zatokę w obramowaniu
purpurowych wzgórz. Głęboki, wąski kanał między linią piaszczystych wydm, a wysokim,
poszarpanym urwiskiem z czerwonawego piaskowca stanowiący wejście do przystani, był
inspiracją do nadania nazwy osadzie. Pojęłyśmy to, gdy po raz pierwszy obserwowałyśmy
czarowny, złoty wschód słońca, kiedy fale światła wyłaniając się z morza i niebios,
prześlizgiwały się przez ten ciasny przesmyk. Naprawdę były to „złote wrota”, przez które
można było pożeglować do odległych, fantastycznych krain.
Skoro tylko znalazłyśmy się na ścieżce biegnącej wprost do naszego domku, zaskoczył nas
przyjemnie siwobłękitny dym unoszący się w spiralach z dużego, kwadratowego komina. Po
chwili wuj Jesse (zaczęłyśmy tak do niego mówić już pół godziny po spotkaniu), stanął w
drzwiach.
— Witajcie, moje panie — powiedział ;wyciągając dużą i szorstką, ale bardzo czystą dłoń.
— Pomyślałem sobie, że będziecie trochę zmęczone i głodne, więc przyszedłem rozpalić
ogień. Zaparzyłem wam również herbatę. Bardzo lubię wyświadczać sąsiadom przysługi, lecz
rzadko mam do tego okazję.
Jak się okazało, herbata wuja Jesse’a oznaczała prawdziwą ucztę. Przewietrzył małą
jadalnię, starannie ustawił na stole porcelanową zastawę ciotki Elizabeth i ozdobił nakrycia
pierwiosnkami. Później dopiero dowiedziałyśmy się, że przewędrował po nie ładnych parę
mil.
— Wiem, gdzie co tu leży, bo nieraz pomagałem pannie Kennedy przy zmywaniu.
Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Strasznie mi za nią tęskno …
Na stole był więc smaczny chleb i masło, „kupne” biszkopty, dzbanek herbaty godnej
olimpijskich bogów i talerz najwspanialszych, znakomicie przyrządzonych pstrągów.
— Mam nadzieję, że będą smakowały po podróży — powiedział wuj Jesse. — Są
świeżutkie, proszę pani. Przed dwiema godzinami baraszkowały jeszcze w stawie Johnsona.
Tak, sam je złapałem, proszę pani. To wszystko, do czego się teraz nadaję — łapanie pstrąga i
od czasu do czasu dorsza. Ale nie zawsze tak było, o nie! Robiłem też wiele innych rzeczy.
Uwierzy mi pani, gdy zobaczy księgę mego życia.
Byłam tak głodna i zmęczona, że wtedy nie złapałam się na przynętę „księgi życia” wuja
Jesse’a. Chciałam tylko jak najprędzej zjeść i odpocząć. Mama poprosiła, żeby wuj usiadł z
nami i pomógł zjeść przygotowany przez siebie posiłek. Przyjął zaproszenie bez zbędnych
ceregieli.
— Bardzo dziękuję. To będzie prawdziwa przyjemność. Zwykle muszę jadać sam,
wyłącznie w towarzystwie odbicia w lustrze mojej paskudnej gęby. Niezbyt często mam
okazję zasiąść do stołu z dwiema takimi uroczymi i ślicznymi damami.
Na papierze komplementy wuja Jesse’a wydają się dosyć banalne, alej prawił je głosem
pełnym szacunku, z nieświadomym wdziękiem i niewątpliwym przekonaniem. Każda kobieta
musiała je potraktować jak królewski dar.
Wujek przełamał się z nami chlebem i od tej chwili staliśmy się przyjaciółmi od serca. Po
wspaniałej uczcie siedzieliśmy jeszcze dobrą godzinkę przy stole, słuchając przeróżnych
historii z życia wuja Jesse’a.
— Jeśli się za bardzo rozgadam, trzeba mnie powstrzymać — oznajmił poważnym tonem,
zerkając porozumiewawczo spod oka. — Kiedy mam okazję pogadania z kimś miłym, to
potrafię się strasznie zagalopować.
Wuj Jesse był żeglarzem od dziesiątego roku życia i niektóre z jego przygód były tak
niezwykłe, że w skrytości ducha zastanawiałam się, czy czasem nie fantazjuje, wykorzystując
naszą łatwowierność. Ale, jak się później przekonałam, byłam wobec niego niesprawiedliwa.
Mówił szczerą prawdę. Wuj Jesse miał dar urodzonego gawędziarza, co powodowało, że
odległe sprawy przedstawiał słuchaczowi z całą przejmującą wyrazistością.
Obie z mamą śmiałyśmy się i drżałyśmy zarazem słuchając wuja Jesse’a, a raz nawet
wybuchnęłyśmy płaczem. Wuj, który nie potrafił ukryć swych uczuć, patrzył na nasze łzy z
widoczną przyjemnością.
— Lubię, kiedy ludzie przeżywają, to co opowiadam — zauważył. — To mi pochlebia.
Ale ja i tak nie mogę opisać wszystkiego, co widziałem i robiłem. Zanotowałem swoje
wspomnienia w księdze życia, ale nie nadaję się na pisarza. Nie mam talentu. Gdybym miał,
mógłbym napisać wspaniałą książkę! Najtrudniej jest znaleźć właściwe słowa i przelać myśli
na papier. Coś tam się ukrywa w tym biednym człowieczynie — tu wuj Jesse ze smutkiem
poklepał się po piersiach — lecz on nie może tego wydobyć.
Kiedy wuj Jesse chciał wracać do domu, mama poprosiła, by odwiedzał nas jak
najczęściej.
— Ciekawe, czyby mnie pani zaprosiła wiedząc, jak chętnie z tego zaproszenia skorzystam
— zauważył z humorem.
— Co znaczy, że zastanawia się pan, czy mówiłam serio — uśmiechnęła się mama. —
Naprawdę, zapraszam pana najserdeczniej i najszczerzej.
— W takim razie przyjdę. Obawiam się, że będziecie musiały mnie znosić zbyt często.
Byłbym zaszczycony, gdybyście wstąpiły do mnie od czasu do czasu. Mieszkam niedaleko,
na tamtym cyplu. Co prawda, to nie warto oglądać ani mnie, ani mego domu. Mam tylko
jeden pokój, stryszek i rurę od pieca sterczącą z dachu zamiast komina. Ale jest za to parę
drobiazgów, pozbieranych w różnych dziwnych zakątkach, w które wtykałem swój nos. Może
was zainteresują.
„Parę drobiazgów” wuja Jesse’a okazało się najbardziej fascynującym zbiorem
osobliwości, jaki widziałam. Jedyny, nieduży pokoik jego domku zapełniały rzeczy piękne,
koszmarne i dziwaczne, a z każdą z nich wiązała się jakaś niesamowita lub pasjonująca
historia.
Spędziłyśmy z mamą przepiękne lato w Golden Gate. Żyłyśmy jak dwoje beztroskich
dzieci, mających wspaniałego towarzysza zabaw. Prowadziłyśmy nader skromne
gospodarstwo i czas mijał nam na wędrówkach po plaży, czytaniu na skałach lub pływaniu po
zatoce małą zgrabną łódką wuja Jesse’a. Z każdym dniem coraz bardziej kochałyśmy tego
prostodusznego, szczerego i rycerskiego żeglarza. Jego obecność orzeźwiała jak świeże
tchnienie morskiej bryzy. Był, poza tym, żywą kroniką dawnych wydarzeń. Nigdy nie
miałyśmy dosyć opowieści, a dosadne uwagi i komentarze wuja stanowiły źródło naszego
nieustannego zachwytu. Jednym słowem, należał do gatunku najbardziej interesujących i
malowniczych osób, o których mieszkańcy wybrzeża mają zwyczaj się wyrażać, że nigdy
„nie gadają, ale mówią”. Dobroć i mądrość współistniały w jego gawędach, dając
niezrównany efekt.
Pewnego razu nie było go cały dzień i pojawił się dopiero wieczorem.
— Wybrałem się trochę dalej — wyjaśnił. „Trochę dalej” w słowniku wuja Jesse’a mogło
oznaczać równie dobrze wzgórze za stacyjką, miasto oddalone o sto mil lub jakiekolwiek inne
miejsce.
— Zaniosłem panu Kimball trochę pstrągów. Od czasu do czasu ma na nie ochotę, a tylko
tyle mogę dla niego zrobić w zamian za wyświadczoną mi kiedyś przysługę. Zostałem dłużej i
przegadaliśmy cały dzień. Lubi ze mną rozmawiać, choć to człowiek wykształcony. Należy
do tych ludzi, co to muszą sobie pogawędzić, bo inaczej czują się nieszczęśliwi. Niełatwo mu
znaleźć słuchacza… Tutejsi mieszkańcy unikają go, mając za niedowiarka. Tak daleko to on
się nie posunął i sądzę, że przypomina raczej heretyka. Heretycy to niecnoty, ale niecnoty
interesujące Oni trochę jakby się pogubili, szukając Pana Boga. Zdaje im się, że trudno Go
znaleźć, a przecież tak nie jest. Większość z nich, mam wraże nie, wraca do Niego w końcu.
Nie wierzę, by wysłuchiwanie argumentów pana Kimballa wyrządziło komuś szkodę. Moja
wiara w każdym razie jest niezmiennie taka, w jakiej mnie wychowano. To człowiekowi
oszczędzi mnóstwa kłopotów, a poza tym Bóg jest przecież dobry. Kłopot pana Kimballa
polega na tym, że jest on ciut–ciut za mądry. I myśli, że musi w życiu tę swoją mądrość wciąż
potwierdzać, a do tego jeszcze wynaleźć nową drogę do nieba. Starą, utartą ścieżką — tak
uważa — idą tylko prości, ciemni ludziska. Ale kiedyś i on na nią trafi i będzie się śmiał z
samego siebie.
* * *
Nic nigdy nie mogło ani przygnębić, ani wytrącić wuja Jesse’a z równowagi.
— Tak się jakoś zaraziłem bakcylem radości i odtąd cieszę się za wszystkiego — zauważył
kiedyś, gdy mama zwróciła uwagę na jego niewzruszoną pogodę ducha. — I to przeszło w
stan chroniczny. Chyba mógłbym cieszyć się nawet z niemiłych rzeczy. Na przykład mój
reumatyzm… Kiedy mnie kipie, to sobie mówię: „Przecież w końcu musi przestać mi
dokuczać. Im jest gorszy, tym prędzej się skończy. W końcu i tak ja będę górą, czy w ciele,
czy poza ciałem”.
Wuj Jesse rzadko zjawiał się u nas bez upominku, nawet jeśli był to tylko pęczek
pachnącej trawy.
— Lubię zapach słodkiej trawy — zauważył. — Zawsze przypomina mi matkę.
— Lubiła ten zapach?
— Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, czy widziała kiedyś słodką trawę. Nie, to dlatego,
że ta trawa ma taki matczyny zapach… nie za młody — rozumiecie — coś takiego
dojrzałego, zdrowego, na czym można polegać. Jak matka…
Wuj Jesse był rannym ptaszkiem. Bardzo często wstawał rano, by obejrzeć wschód słońca.
— Widziałem najprzeróżniejsze wschody słońca, które przemykały się przez nasze
„Wrota” — powiedział z rozmarzeniem, gdy któregoś ranka zrobiłam heroiczny wysiłek i
zerwawszy się o świcie, dołączyłam eto wuja oczekującego na skalnym cyplu w połowie
drogi między naszymi domami.
— Objechałem cały świat, lecz nigdzie nie widziałem piękniejszego widoku niż letni
wschód słońca nad Gate. Człowiek nie może wybrać godziny śmierci, Mary, po prostu
odchodzi wtedy, gdy Kapitan każe odbić od brzegu. Ale ja, gdybym mógł, to bym odszedł
wówczas, kiedy świt budzi się nad Gate. Oglądałem go tyle razy i myślałem, jakby to było
wspaniale przepłynąć przez tę wielką białą przestrzeń na morze, którego nie ma na żadnej
mapie. Wiesz, Mary, chyba tam znalazłbym wreszcie zaginioną Margaret.
W owym czasie znałam już historię „zaginionej Margaret”, jak ją zawsze nazywał. Rzadko
o niej mówił, ale za każdym razem jego głos był przepojony miłością, która nigdy nie osłabła
i nie została zapomniana. Wuj Jesse miał siedemdziesiąt lat, a pięćdziesiąt minęło od dnia,
gdy zaginiona Margaret usnęła w łodzi swego ojca i podryfowała —jak przypuszczano, bo nic
pewnego nie było wiadomo o jej losie — zatoką, a potem przez Wrota na pełne morze.
Pewnie zginęła w czarnych odmętach rozszalałego nieoczekiwanie sztormu. Dla wuja Jesse’a
pięćdziesiąt lat minęło niepostrzeżenie, jakby tragedia wydarzyła się wczoraj.
— Po tym, co się stało, miesiącami chodziłem wzdłuż brzegu — powiedział za smutkiem.
— Miałem nadzieję, że znajdę jej kochane ciało. Ale morze nigdy mi jej nie zwróciło. Kiedyś
jednak odnajdę ją. Chciałbym ci opisać, jak wyglądała, lecz nie potrafię… Widziałem raz
piękną, srebrną mgle unoszącą się nad Gate podczas wschodu słońca i wydała mi się podobna
do Margaret. Kiedy indziej przypominała mi ją biała brzoza, tam w lesie, w głębi lądu.
Margaret miała jasnobrązowe włosy, bladą twarzyczkę i długie, szczupłe palce — takie jak
twoje, Mary, tylko bardziej opalone. Była przecież dziewczyną z wybrzeża. Czasami budzę
się w nocy i słyszę niesamowity głos morza… i zdaje mi się, że to woła mnie zaginiona
Margaret. Podczas sztormu fale szlochają i jęczą, to wtedy słyszę k lamentującą wśród nich.
A gdy znowu śmieją się w pogodny dzień, to zdaje mi się, że towarzyszy im słodki śmiech
zaginionej Margaret. Morze ją zabrało, Mary, ale któregoś dnia znajdę ją. Ono nie może
rozłączyć nas na zawsze.
Wkrótce po naszym przybyciu do Golden Gate, zobaczyłam „księgę życia” wuja Jesse’a.
Nie trzeba go było specjalnie molestować, aby ją pokazał. Z dumą wręczył mi stary,
oprawiony w skórę dziennik, pełen opisów podróży i przygód. Pomyślałam sobie, że to byłby
łakomy kąsek dla pisarza — każde zdanie na wagę złota. Księga, jako taka, nie miała ‘
literackiej wartości. Cudowny dar opowiadania wuja Jesse’a ginął, gdy; ten zaczynał brać się
za pióro i atrament. Słynne opowieści były tylko z grubsza naszkicowane, a gramatyka i
ortografia pozostawiały wiele do życzenia. Ale czułam, że gdyby ktoś mający prawdziwy
talent zapoznał’ się z tą bezpretensjonalną relacją o odważnym i pełnym przygód życiu,
odczytał między wierszami całą prawdę o niebezpieczeństwach, którym wuj dzielnie stawiał
czoła i obowiązkach, które wypełniał jak na mężczyznę przystało, to powstałaby znakomita
powieść. Humor i tragedia kryły się w „księdze życia” wuja Jesse’a, czekając na dotknięcie
czarodziejskiej różdżki, aby wywołać śmiech lub przerażenie czytelników. Przypomniałam
sobie kuzyna Roberta. On potrafił po mistrzowsku żonglować słowami, ale skarżył się, że z
trudem przychodzi mu wymyślanie wydarzeń i charakterów postaci. A tu jedno i drugie było
pod ręką. Prawdziwy pech! Robert bowiem wyjechał do Japonii w sprawach swojej gazety.
Jesienią, gdy zatoka pod listopadowym niebem spoczywała czarna i posępna, wróciłyśmy z
mamą do miasta. Z prawdziwym żalem rozstawałyśmy się z wujem Jesse’em. Prosiłyśmy,
aby nas odwiedził zimą, ale on tylko pokręcił głową.
— To za daleko, Mary. Jeżeli zaginiona Margaret zawoła mnie, to mogę jej tam nie
usłyszeć. Muszę pozostać tutaj, aż mój czas nadejdzie. A pewnie stanie się to wkrótce.
Przez całą zimę pisałam do wuja Jesse’a, posyłając przy okazji różne książki i czasopisma.
Wyraźnie się z nich cieszył, ale sądził — i nie bez podstaw — że żadne historie nie mogą się
równać z jego księgą życia.
— Gdyby ktoś, kto ma talent, wykorzystał moje wspomnienia, to wszystkich by zakasał —
napisał w jednym z nielicznych listów.
Wiosną z radością wróciłyśmy do Golden Gate. Były tak złociste jak zawsze, a zatoka tak
samo błękitna. Wiatry dalej hulały swawolnie, a fale uderzały o piasek ławicy jak dawniej.
Wszystko zastałyśmy bez zmian, z wyjątkiem wuja Jesse’a. Bardzo się postarzał i osłabł,
wydawał się jakiś kruchy i skurczony. Po jego pierwszej wizycie u nas, mama się rozpłakała.
— Wuj Jesse wkrótce wyruszy na poszukiwanie zaginionej Margaret — powiedziała.
W czerwcu przyjechał Robert. Od razu zabrałam go do wuja Jesse’a, który bardzo się
przejął wiadomością, że Robert jest prawdziwym „człowiekiem pióra”.
— Robert chciałby usłyszeć kilka twoich opowieści, wujku — oznajmiłam. — Opowiedz
mu tę o kapitanie, który postradał zmysły i wyobraził sobie, że jest Latającym Holendrem.
To była najlepsza opowieść wuja Jesse’a. Wiało z niej humorem i grozą i choć słyszałam
ją kilka razy, to drżałam za strachu i śmiałam się tak samo serdecznie jak Robert. Potem były
inne historie. Wuj Jesse opowiedział o tym, jak jego żaglowiec zderzył się z parowcem, jak
zaatakowali go malajscy piraci, jak na statku wybuchł pożar i jak pomógł w ucieczce
więźniowi politycznemu z Ameryki Południowej. Nigdy się nie chełpił, ale trudno było nie
zauważyć, jak dzielnym, prawym, bezinteresownym, a zarazem przedsiębiorczym i zaradnym
był ten człowiek. Siedząc w ubogim pokoiku, odtwarzał przed nami wszystkie te zdarzenia.
Uniesieniem brwi, skrzywieniem warg, gestem, słowem malował scenę lub postać tak, że
stawały przed nami jak żywe.
W końcu pożyczył Robertowi swą księgę. Robert przesiedział nad nią całą noc i przyszedł
na śniadanie ogromnie poruszony.
— Mary, to wspaniała książka! Gdybym mógł ją dostać na pewien czas, solidnie
opracować, ułożyć i całość związać romansem wuja Jesse’a z zaginioną Margaret, byłaby to
powieść roku! Jak sądzisz, pozwoli mi na to?
— Pozwoli! Myślę, że będzie zachwycony — odparłam.
I rzeczywiście. Entuzjazmował się tą propozycją jak uczniak. Nareszcie ziści się jego
wielkie marzenie, a księga życia zostanie zaprezentowana światu.
— Będziemy współpracować — rzekł Robert. — Pan da dziełu duszę, a ja ciało. Och,
napiszemy razem fantastyczną książkę, wuju Jesse. I zaraz zabieramy się do roboty!
Tego lata wuj Jesse był najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Mały pokoik od
podwórza, który dałyśmy Robertowi na gabinet, traktował jak sanktuarium. Robert wszystko
omawiał z wujem Jesse’em, ale nie pokazywał mu rękopisu.
— Musi pan poczekać, aż wydadzą książkę — tłumaczył. — Wtedy BĘdzie pan miał
całość w najlepszej formie.
Robert sięgał po skarby zawarte w księdze życia i wykorzystywał je bez ograniczeń.
Marzył i rozmyślał o zaginionej Margaret tak długo, aż stała się realną postacią i ożyła na
kartach książki. W trakcie pisania temat pochłaniał go bez reszty. Nie widziałam, by ktoś
pracował w tak gorączkowym napięciu. Pozwolił mi czytać rękopis i krytykować, a końcowy
rozdział, który później krytycy zgodnie nazwali idyllicznym, przerobił zgodnie z mymi
sugestiami. Miałam więc i ja swój udział w tworzeniu dzieła.
Książka została ukończona jesienią. Robert wrócił do miasta, ale obie z mamą
postanowiłyśmy spędzić zimę w Golden Gate. Kochałyśmy to miejsce, a poza tym pragnęłam
zostać ze względu na wuja Jesse’a. Robił się coraz słabszy i po wyjeździe Roberta, gdy
entuzjazm wywołany pracą nad książką minął, zaczął zapadać na zdrowiu. Skończyły się
dalekie piesze wyprawy, rzadko też wypływał łodzią. Prawie nie mówił. Nadal przychodził do
nas, lecz przeważnie siedział godzinami w milczeniu przy oknie z widokiem na morze.
Opierając siwą głowę na rękach, spoglądał z rozrzewnieniem w kierunku Gate. Ożywiała go
jedynie myśl o książce Roberta. Niecierpliwie czekał na jej wydanie.
— Chciałbym żyć tak długo, abym zdążył ją zobaczyć — westchnął. — Tylko tak długo…
a potem już będę gotów do drogi. Obiecywał, że książka ukaże się na wiosnę… więc muszę…
dotrwać do tej pory, Mary… muszę.
Nadchodziły chwile, kiedy zatrwożona traciłam nadzieję, że dotrwa. Z upływem zimy robił
się jeszcze słabszy. Ale mimo to, dalej wyczekiwał nadejścia wiosny i „swej książki” — jego
książki, przetworzonej i udoskonalonej.
Pewnego dnia, na początku kwietnia książka nareszcie wyszła. Wuj Jesse chodził
codziennie na pocztę przez cały miesiąc, lecz tego właśnie dnia czuł się słaby i roztrzęsiony,
więc zamiast niego poszłam ja. Tytuł był całkiem prosty: „Księga życia wuja Jesse’a”, a na
pierwszej stronie widniały nazwiska współautorów — Roberta Kennedy’ego i Jesse’a Boyda.
Nigdy nie zapomnę twarzy wuja, gdy mu podałam zawinięty tom. Zarazi też wyszłam i
zostawiłam pochłoniętego czytaniem, głuchego na wszystkie dźwięki świata. Całą noc paliło
się światło w jego pokoju, a ja patrzyłam w okno, wyobrażając sobie zachwyt i radość starego
człowieka, pochylonego nad zadrukowanymi stronicami, na których uwieczniono jego życie.
Ciekawa byłam, czy spodoba mu się zakończenie, będące moim pomysłem. Nigdy się tego
nie dowiedziałam.
Po śniadaniu poszłam do wuja Jesse’a, zabrawszy przygotowane przez mamę smakołyki.
Ranek był wyjątkowo piękny i pełen delikatnych oznak nadchodzącej wiosny. Zatoka
migotała i wdzięczyła się jak dziewczyna, wiatry przemykały między powykrzywianymi
świerkami, a srebrne mewy unosiły się lekko nad plażą. Za przesmykiem Gate leżało
wspaniałe morze połyskujące tysiącami iskier.
Kiedy doszłam do domku na cyplu, dostrzegłam blask lampy na okiennym parapecie.
Serce ścisnął mi niepokój. Nie pukając otworzyłam drzwi i zajrzałam do pokoju.
Wuj Jesse leżał na starej kanapie pod oknem i przyciskał książkę do serca. Oczy miał
zamknięte, a na twarzy wyraz błogiego spokoju i szczęścia. Wyraz człowieka, który długo
czegoś szukał i wreszcie to znalazł.
Nie wiedziałyśmy, kiedy zmarł, ale myślę, że spełniło się jego pragnienie i odszedł wtedy,
gdy nad Gate wstawał dzień. Jego dusza uniosła się w promiennym świcie ponad zalane
potokami słonecznego światła morze i odpłynęła w niebo, gdzie w ciszy wolnej od burz
czekała zaginiona Margaret.
N
IESZCZĘŚLIWA
MIŁOŚĆ
PANNY
F
ARQUHAR
Frances Farquhar była pięknością i ludzie, którzy mało o niej wiedzieli, nazywali ją
motylem z wyższych sfer. Jej ojciec miał majątek, a matka pochodziła z rodziny o krwi
najbłękitniejszej z możliwych. Frances bywała w świecie od trzech lat i stała się ulubienicą
salonów. Tym większe zdziwienie musi budzić fakt, że czuła się nieszczęśliwa.
Mówiąc szczerze, Frances Farquhar została porzucona. Tak zwyczajnie, po prostu!
Zaręczyła się z Paulem Holcombem, bardzo przystojnym mężczyzną, niewątpliwie
świadomym tego faktu i była w nim bardzo zakochana lub też sądziła, że jest, co zazwyczaj
znaczy jedno i to samo. Całe otoczenie wiedziało o tych zaręczynach i wszystkie przyjaciółki
jej zazdrościły, ponieważ Holcomb był doskonałą partią.
I wówczas runęły wszystkie plany. Nikt poza rodziną nie wiedział dokładnie, co się
wydarzyło, ale każdy był przekonany, że z małżeństwa będą nici i objaśniał ten fakt na
własny sposób. A tak naprawdę, to Holcomb okazał się niestały i zakochał się w innej
dziewczynie. Daleko mu było do prawdziwego mężczyzny, a dla jego egoistycznej natury nie
miało żadnego znaczenia to, czy złamie serce Frances, czy nie. Odzyskał wolność i po sześciu
miesiącach ożenił się z Maud Carroll.
Farquharowie byli wściekli z powodu tego skandalu. Zwłaszcza zaś Ned, starszy brat
Frances, choć nie poświęcał jej wiele uwagi, poza chwilami, gdy chodziło o honor rodziny.
Pan Farquhar więc szalał i grzmiał, Ned klął, Delia opłakiwała utraconą okazję zostania
druhną. Jeśli zaś chodzi o panią Farquhar, to płakała i twierdziła, że przyszłość Frances
została zrujnowana.
Sama dziewczyna nie brała udziału w tych burzliwych rodzinnych obradach. Ale
uwierzyła, że ma złamane serce. Miłość i duma cierpiały w równym stopniu, a życie
wydawało się jej nie do zniesienia.
Po jakimś czasie Farquharowie uspokoili się i zaczęli pocieszać Frances. To jednak na nic
się nie zdało. Mimo wszystko jakoś dotrwała do końca sezonu towarzyskiego i pokazywała
światu obojętną twarz. Powieka jej nawet nie drgnęła, gdy spotykała Holcomba. Prawdę
powiedziawszy, to wychudła i pobladła, ale skutecznie ukrywała pod maską prawdziwe
uczucie. Nic w tym nadzwyczajnego, w końcu to samo można powiedzieć o tuzinie innych
panien, których nikt nie podejrzewał o złamane serce.
Gdy nadeszło lato, Frances podjęła brzemienną w skutki decyzję. Zazwyczaj Farquharowie
spędzali wakacje w Green Harbour. Tym razem jednak Frances oświadczyła, że tam nie
pojedzie i postawiła na swoim. Wszyscy krewni po kolei usiłowali ją przekonać, ale niczego
mimo starań nie wskórali.
— Pojadę do Windy Meadows i zamieszkam u cioci Eleanor, kiedy będziecie w Harbour
— oznajmiła. — Ciocia zapraszała mnie już tyle razy.
Ned gwizdnął przeciągle. — Ale się rozerwiesz, siostruniu. Windy Meadows są równie
wesołe jak cmentarz. A i ciotka Eleanor, mówiąc oględnie, nie promieniuje energią.
— Nie ma znaczenia, jak tam jest. Chcę wyjechać gdzieś, gdzie ludzie nie będą spoglądać
na mnie znacząco i rozmawiać o… tym — upierała się Frances bliska płaczu.
Ned wyszedł z pokoju przeklinając Holcomba, a potem poradził matce, żeby ustąpiła. I w
ten sposób Frances udała się do Windy Meadows.
Windy Meadows, jak to zauważył Ned, stanowiły zupełne przeciwieństwo towarzysko
ożywionej miejscowości. Była to ładna wiejska osada z małą rybacką przystanią, przytuloną
do smaganego wiatrem skrawka plaży, nazywanego przez miejscowych Zatoczką. Ciotka
Eleanor należała do tych rzadkich uroczych osób, które do perfekcji opanowały sztukę
interesowania się tylko swoimi sprawami. Zostawiła więc Frances własnemu losowi.
Wiedziała jednak, że siostrzenica miała jakieś sercowe kłopoty „czy coś w tym rodzaju” i,
że jeszcze nie doszła całkiem do siebie.
— Najlepiej jeśli wszystko toczy się zwykłym trybem — powiedziała ta filozoficznie
nastawiona dama do swej pokojowej a zarazem powiernicy, Margaret Ann Peabody. —
Pogodzi się z tym kiedyś, choć teraz biedactwo myśli inaczej.
Przez pierwsze dwa tygodnie Frances upajała się bez ograniczeń doznawanym bólem.
Mogła przepłakać całą noc, a potem cały dzień, jeśli tylko chciała i nie musiała
powstrzymywać łez dlatego, by ludzie nie zauważyli jej zaczerwienionych oczu. Mogła
przesiadywać apatycznie swym pokoju, ile dusza zapragnie. No i nie było mężczyzn, którzy
wymagali zainteresowania albo uprzejmości.
Kiedy dwa tygodnie minęły, ciotka Eleanor rozważyła sytuację. Chociaż zasada „dawania
świętego spokoju” była niewątpliwie dobra, to jednak nie może pozwolić, żeby dziewczyna
marniała na jej oczach. Frances bowiem stawała się coraz bledsza i chudsza, a poza tym łzy
niszczyły jej rzęsy.
— Chciałabym — oświadczyła ciotka Eleanor pewnego ranka przy śniadaniu, kiedy
Frances udawała, że je — zabrać dzisiaj Coronę Sherwood na przejażdżkę. Obiecałam jej w
zeszłym tygodniu, że się spotkamy, ale wciąż nie miałam czasu. A dzisiaj na domiar
wszystkiego pieczemy chleb i robimy masło. Jaki pech! Biedna Corona!
— A kto to jest? — zapytała Frances uświadamiając sobie, że na świecie oprócz niej są
jeszcze inni ludzie godni współczucia.
— Siostra naszego pastora. Chorowała na gościec stawowy. Teraz czuje się lepiej, lecz
bardzo powoli dochodzi do siebie. Powinna częściej bywać na powietrzu, ale cóż… nie ma
jeszcze dość sił, by chodzić. Naprawdę, muszę pojechać tam jutro. Ona zajmuje się
gospodarstwem brata na plebanii. Pastor, jak zapewne wiesz, jest kawalerem.
Frances o tym nie wiedziała i wcale jej to nie obchodziło. Ani trochę! Jednakże nawet
luksus oddawania się bezgranicznej rozpaczy może się z czasem znudzić i właśnie zaczęła to
powoli sobie uświadamiać. Dlatego też zaproponowała, że pojedzie i zabierze pannę
Sherwood na przejażdżkę.
— Nie znam jej — zauważyła — ale sądzę, że to nie ma większego znaczenia. Mogę
zaprząc do bryczki Szarego Toma, jeśli pozwolisz.
Ciotka Eleanor tylko tego pragnęła i popatrzyła na odjeżdżającą sprzed domu Frances z
zadowoleniem.
— Przekaż Coronie serdeczne pozdrowienia! — zawołała za oddalającą się siostrzenicą.
— I powiedz jej, żeby stroniła od ludzi z wioski, dopóki całkiem nie wyzdrowieje. Plebania to
czwarty dom, za trzecim zakrętem.
Frances liczyła zakręty i domy, aż znalazła plebanię. Do drzwi podeszła sama Corona
Sherwood. Frances spodziewała się ujrzeć starszą, siwą panią w okularach. Bardzo się
zdziwiła widząc, że siostra pastora niemal jej rówieśnica i do tego obdarzona całkowicie
świecką urodą. Corona była brunetką, lecz podczas gdy Frances miała alabastrową cerę przy
kruczoczarnych włosach, to Corona była śniada, a wyraziste rysy dodawały egzotyki jej
urodzie.
Gdy Frances wyjaśniła, z czym przybywa, oczy panny Sherwood zalśniły radością.
— Jak to uprzejmie z pani strony, no i panny Eleanor! Nie mam jeszcze dość sił na dłuższe
spacery i nie mogę robić nic pożytecznego, a Elliott jest za rzadko w domu, żeby zabierać
mnie na przejażdżki.
— Dokąd się wybierzemy? — zapytała Frances, kiedy bryczka ruszyła. — Prawie nie
znam okolicy.
— Czy możemy najpierw podjechać nad Zatoczkę? Chciałabym baczyć małego Jacka
Harta. Jest bardzo chory…
— Ciocia Eleanor stanowczo tego zabroniła — odparła Frances po namyśle. — Czy nie
powinnyśmy być posłuszne?
Corona roześmiała się.
— Panna Eleanor obwinia tych biedaków z przystani o to, że wpędzili mnie w chorobę, ale
to nieprawda. Muszę zobaczyć Jacka Harta. Przez dłuższy czas cierpiał na jakieś dolegliwości
kręgosłupa, a ostatnio czuje się gorzej. Jestem przekonana, że panna Eleanor się nie
pogniewa, jeśli go odwiedzę.
Frances zawróciła Szarego Toma na nadmorską drogę prowadzącą do Zatoczki i dalej, aż
do srebrnych wydm przycupniętych nad przejrzystą tonią morza. Dom Jacka okazał się
małym budyneczkiem pełnym dzieciarni. Pani Hart, blada kobieta o zmęczonym wyglądzie,
miała cierpliwie utkwione w przestrzeń oczy, które często spotyka się u kobiet wypatrujących
w morzu dniami i nocami tych, co czasami nie wracają.
O Jackym mówiła apatycznie, widocznie straciła już wszelką nadzieję. Doktor stwierdził,
że dni chłopca są policzone. Opowiadała Coronie o swych kłopotach bez zażenowania,
monotonnym, równym głosem.
Jej „chłop” znowu pije, a połowy makreli były bardzo marne…
Kiedy pani Hart poprosiła Coronę do mieszkania, by mogła zobaczyć Jacka, Frances
weszła tam za nią. Chory chłopiec, dziecko jeszcze o delikatnej, wymizerowanej twarzy i
wielkich błyszczących oczach, leżał w malutkiej sypialni obok kuchni. Powietrze było tu
ciężkie i rozgrzane. Pani Hart stanęła u stóp łóżka z twarzą skamieniałą z bólu.
— Teraz siedzimy przy nim po całych nocach — powiedziała. — To strasznie uciążliwe
dla mnie i mego chłopa. Sąsiedzi są dosyć życzliwi i pomagają, jak mogą, ale przeważnie
mają dość własnych kłopotów. Lekarstwo podajemy co pół godziny… nie śpię już trzecią noc
z rzędu. Jabez dwie przesiedział w oberży. Jestem po prostu wykończona.
I nagle jej głos załamał się i zaczęła płakać, czy raczej pochlipywać w sposób
rozdzierający serce.
Corona zmartwiła się. — Bardzo bym chciała przyjść tu dziś wieczorem, pani Hart, ale
naprawdę nie mam jeszcze dość siły.
— Nie znam się na pielęgnacji chorych — odezwała się Frances nieoczekiwanie — ale
jeśli ma to być tylko siedzenie przy dziecku i podawanie mu lekarstwa, to jestem pewna, że
sobie poradzę. Przyjdę tu wieczorem i pobędę przy Jacku, jeśli chcecie.
Później, już w drodze powrotnej, dziwiła się sama sobie, za to Corona potraktowała tę
propozycję jak rzecz całkiem naturalną i Frances nie miała odwagi zdradzić dręczących ją
wątpliwości. Przejechały przez wielką zieloną dolinę, mieniącą się w promieniach słońca, a
wtedy Corona zaczęła namawiać Frances, by wpadła do niej na herbatę.
Wielebny Elliott Sherwood wrócił właśnie ze swych duszpasterskich wizyt i zajmował się
przyczepianiem pędów pachnącego groszku do ogrodowego parkanu. Był bez marynarki i w
wielkim słomkowym kapeluszu, ale bynajmniej nie wydawał się tym strojem zakłopotany.
Corona przedstawiła go, on zaś wziął Szarego Toma za uzdę i odprowadził do stajni, potem
zaś wrócił jakby nigdy nic do niesfornego groszku. Oznajmił, że jadł już podwieczorek i
Frances nie widziała go już do końca wizyty. Wydał się jej nieciekawym młodym
człowiekiem, nawet w połowie nie tak sympatycznym jak jego siostra.
Tego wieczoru pojechała więc posiedzieć przy Jacku Harcie. Pod ciemnym niebem morze
drżało i lśniło migotliwymi cętkami. Z łowisk wracały do przystani rybackie łodzie. Jack
przywitał ją szerokim uśmiechem. W słabym świetle malutkiej lampki w milczeniu
przyglądała się choremu dziecku. Na dworze, gdzieś blisko, na skałach, aż do późnych godzin
nocnych słychać było głośne śmiechy i rozmowy.
Potem zapadła cisza, którą zakłócał jedynie plusk fal omywających piasek plaży i daleki
pomruk Atlantyku. Jack był niespokojny i często się budził, ale nie cierpiał i chętnie
rozmawiał. Frances słuchała, odkrywając w sobie ze zdumieniem zdolność współczucia.
Pomyślała, że to chyba wpływ Corony.
Chłopiec opowiedział jej tragedię swego krótkiego życia; mówił o tym, jak źle się czuje, o
ojcu pijaku i ciężko harującej matce. Żałosne, urywane zdania raniły serce Frances. Nagle
odezwał się w niej instynkt macierzyński, właściwy każdej prawdziwej kobiecie. Coś ją w
tym chłopcu nieodparcie pociągało. Był dzieckiem wrażliwym, a cierpienie uczyniło go nad
wiek dojrzałym i mądrym. Przebudziwszy się kolejny raz zauważył, że przypomina mu
anioła.
— Jest pani taka słodka i piękna — oznajmił w powagą. — Nigdy nie widziałem kogoś tak
ładnego. Nawet panna Corona nie jest taka. Wygląda pani jak na obrazku. Widziałem kiedyś
taki na stole pana Sherwooda, jak byłem dawno temu na plebanii… wtedy jeszcze mogłem
chodzić. To była kobieta z malutkim dzieckiem w ramionach i nad głową miała taką
obrączkę. Mam na coś straszną ochotę…
— Na co, mój mały? — zapytała łagodnie Frances. — Jeśli będę w stanie dać ci coś lub
zrobić, to dam lub zrobię.
— Mogłaby pani — odparł z rozrzewnieniem — ale nie wiem, czy pani zechce.
Chciałbym, aby pani przychodziła do mnie codziennie i siedziała chociaż pięć minut i
pozwoliła na siebie patrzeć… nic więcej. Czy to duży kłopot?
Frances pochyliła się i pocałowała go. — Będę przychodzić każdego dnia, Jacku —
powiedziała, a wychudła twarz chłopca rozjaśniła się ze szczęścia. Podniósł rękę i dotknął jej
policzka.
— Wiedziałem, że jest pani dobra. Tak dobra jak panna Corona, ale ona jest aniołem.
Kocham panią.
Gdy nastał dzień, Frances wróciła do domu. Padało i morze okryła mgła. Po drodze
dogonił ją Elliott Sherwood i zabrał na swoją dwukółkę. W płaszczu przeciwdeszczowym i
czapce wcale nie wyglądał na pastora, w każdym razie na pastora z wyobrażeń Frances.
Dotychczas nie interesowała się duchownymi. Tam, w mieście, gdzie mieszkała, chodziła
do eleganckiego, modnego kościoła, a pastor był postawnym, dystyngowanym starym
człowiekiem o srebrnych włosach i nosił okulary w złotej oprawie. Wygłaszał inteligentne,
kulturalne kazania i był tak daleki od osobistego życia Frances jak Droga Mleczna.
Ale pastor ubrany w gumowy płaszcz i czapkę, jeżdżący strasznie zabłoconą i zniszczoną
dwukołową bryczuszką, rozprawiający o mieszkańcach rybackiej wioski tak, jakby stanowili
jego rodzinę, to była dla niej absolutna nowość.
Nie mogła również nie zauważyć, że brązowe włosy wymykające się spod zabawnej
czapeczki, okalają pięknie sklepione czoło. Miał poza tym parę ładnych, szarych oczu i usta o
stanowczym wyrazie świadczącym o tym, że potrafią też zaciąć się w uporze. Chociaż nie
należał, w powszechnym rozumieniu, do zbyt przystojnych mężczyzn, Frances się podobał.
Otulił jej kolana mokrym gumowym „fartuchem” bryczki i zaczął zadawać pytania. Musiała
mu dokładnie opowiedzieć o Jacku, po czym pan Sherwood wyjął z kieszeni notes i przejrzał
go uważnie.
— Czy chciałaby pani więcej takich zajęć? — zapytał nieoczekiwanie.
Frances poczuła lekkie rozbawienie. Mówił do niej, tak jak zapewne zwracał się do Corony
i chyba wcale nie zauważył, jakie śliczne ma oczy i klasyczny profil. Jego obojętność
zabolała Frances odrobinę, mimo że serce miała rozdarte. Cóż, jeśli jest coś do zrobienia, co
mogłaby zrobić to nie odmówi, oznajmiła, a on z taką samą powściągliwością dał jej adres
pewnej starej damy z Elm Creek, której miałaby czytać jakieś poważniejsze książki.
— Rozprawy społeczno–filozoficzne to niegroźny kaprys cioci Clorindy — wyjaśnił. —
Ona po prostu nimi żyje. Jest prawie niewidoma i bardzo jej teraz brakuje Corony.
Były jeszcze inne sprawy; jakieś pół tuzina dziewcząt z fabryki wymagało opieki, a spora
grupka obdartych dzieciaków powinna zostać porządnie przyodziana. Frances, trochę
zaniepokojona stwierdziła, że nie wiedząc kiedy i jak, zobowiązała się pomagać we
wszystkich przedsięwzięciach. Trzeba też było przedyskutować sposoby działania. Jechali
wzdłuż szeregu domów, a zza firanek wyglądali mieszkańcy ciekawi, „jaką to dziewczynę
wiezie pastor”. Frances nigdy się tego nie dowiedziała, ale Elliott Sherwood nadłożył tego
ranka całą milę, żeby odwieźć ją do domu, narażając się na spóźnienie na bardzo ważne
spotkanie. Można więc wnioskować, że nie był tak zupełnie niewrażliwy na kobiecą urodę.
Mokra i nużąca droga wydała się Frances wyjątkowo krótka. Po południu, Frances nie bacząc
na deszcz, poszła do cioci Clorindy i dość długo czytała jej „rozprawy”. Tego wieczoru czuła
się tak śmiertelnie zmęczona, ze zapomniała o płaczu. Całą noc spała mocno i spokojnie.
Rano, po raz pierwszy od przyjazdu do Windy Meadows wybrała się do kościoła. Uznała
za brak uprzejmości, nie wysłuchać kazania człowieka, któremu obiecała pomoc w kłopotach
z fabrycznymi dziewczętami i z którego siostrą odwiedzała biedaków. Kazanie Elliotta
Sherwooda zaskoczyło ją i nie mogła pojąć, dlaczego takiego człowieka zostawiono Przez
cztery lata w małej, wiejskiej parafii. Potem ciocia Eleanor wyjada, że chodziło o jego
zdrowie.
— Po skończeniu college’u trochę chorował, no i zamieszkał tutaj. Teraz jest w doskonałej
formie. Przypuszczam, że wkrótce zabiorą go do jednego z waszych miejskich kościołów.
Ubiegłej zimy odprawiał nabożeństwa w kościele przy Castle Street… zdaje mi się, że byli
nimi zachwyceni.
Rozmowa odbyła się miesiąc później. Przez ten czas Frances czuła się tak, jakby urodziła
się na nowo. Była zupełnie odmieniona. Każdą wolną chwilę spędzała z Coroną. Dziewczęta
stały się serdecznymi przyjaciółkami. Nic dziwnego, że darzyły się głębokim uczuciem, obie
należały dc istot wyjątkowo obdarowanych przez naturę.
Corona powoli nabierała sił i choć sama jeszcze nie mogła pomagać trzódce swego brata,
to Frances doskonale ją zastępowała, a Elliott wciąż dostarczał jej nowych zajęć. Dzięki temu
dziewczyna zdołała dobrze poznać młodego pastora, jego wzniosłe ideały i szczere wysiłki.
Weszło w zwyczaj, że zwracał się do niej — do Frances Farquhar! — po radę w różnych
trudnych sprawach.
Frances pielęgnowała Jacka Harta i namawiała do wstrzemięźliwości jego ojca; czytała
rozprawy cioci Clorindzie i zorganizowała kółko czytelniczek wśród dziewcząt z fabryki,
zaopatrzyła w ubranka małych Jarboesów, namawiała dzieci z wioski do chodzenia do szkoły
i nawet załagodziła stary spór między dwiema rybackimi rodzinami. Poza tym robiła
mnóstwo innych, pożytecznych rzeczy.
Ciocia Eleanor, swoim zwyczajem, nic nie mówiła, ale po naradzie z Margaret Ann
Peabody, przyznała rację temu chodzącemu ideałowi pomocy domowej.
— Praca odsuwa od ludzi zgryzoty i pozwala o nich zapomnieć. Dc póki ta dziewczyna
myślała wyłącznie o sobie, czuła się nieszczęśliwa Lecz gdy tylko zobaczyła, że inni ludzie
też bywają nieszczęśliwi i pospieszyła im z pomocą, to sama przede wszystkim wydobyła się
z kłopotów. Nabrała rumieńców i przytyła. A ślepy by zauważył, że nasz pastor stracił dla
niej głowę.
Pewnego wieczora Frances opowiedziała Coronie o Holcombie. Elliotta Sherwooda nie
było w domu i Frances nocowała na plebanii. Sie działy w zalanym księżycową poświatą
pokoju Corony i Frances czuła potrzebę zwierzeń. Sądziła, że wspomnienia sprawią jej ból i
doprowadzą do łez, ale nic takiego się nie stało. Nim doszła do połowy, zobaczyła wszystko
w innym świetle. Corona szczerze współczuła przyjaciółce. Nie mówiła wiele, ale to co
powiedziała, napawało optymizmem.
— Och, jakoś sobie z tym poradzę — oświadczyła w końcu Frances. — Kiedyś myślałam,
że nigdy nie zdołam się pocieszyć, lecz prawdę mówiąc, najgorsze mam już za sobą. Cieszę
się bardzo z tego, choć zarazem mi wstyd, gdy pomyślę, jaka za mnie niestała dziewczyna.
— Nie uważam cię za niestałą — odparła poważnie Corona. — Przecież ty nigdy tak
naprawdę nie kochałaś tego mężczyzny. Tylko to sobie wyobraziłaś. A poza tym, on nie był
ciebie wart. Jesteś taka dobra, kochanie. Ci ludzie z wioski cię uwielbiają. Elliott twierdzi, że
mogłabyś z nimi zrobić wszystko, co zechcesz.
Frances roześmiała się i rzekła: — Wcale nie jestem taka dobra. — Ale komplement
sprawił jej przyjemność. Później, kiedy szczotkowała włosy przed lustrem i uśmiechała się z
roztargnieniem do swego odbicia, Corona zapytała:
— Frances, co się czuje, będąc taką piękną dziewczyną?
— Och, nonsens — odpowiedziała Frances.
— To żaden nonsens. Na pewno wiesz, że jesteś śliczna. Elliott uważa cię za
najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widział.
Frances tyle razy obiecywała sobie nie przywiązywać uwagi do męskich zachwytów. I
nagle przeszył ją dreszcz wzruszenia. Doznała dziwnej radości słysząc, że pastor z Windy
Meadows uważa ją za piękną. Wiedziała, że podziwia jej intelekt i ma ogromny szacunek dla
tego, co nazywał darem „niezwykłego wpływu na ludzi”. Była jednak przekonana, że gdyby
Elliotta Sherwooda zapytano, nie potrafiłby odpowiedzieć, czy jest choć odrobinę ładniejsza
od nauczycielki ze szkoły niedzielnej, Kitty Martin, która miała czerwone, pyzate policzki i
zadarty nos.
Lato przemknęło jak sen. Pewnego dnia umarł Jack Hart. Odszedł w porze odpływu,
trzymając rękę Frances. Kochała tego cierpliwego, łagodnego dzieciaka i odczuła jego brak.
Kiedy nastał czas powrotu do domu, Frances ogarnęło przygnębienie. Z żalem myślała o
opuszczeniu Windy Meadows, Corony, poczciwych ludzi z wioski i… i… no i Margaret Ann
Peabody.
Elliott Sherwood zjawił się wieczorem w przeddzień wyjazdu. Gdy Margaret Ann
wprowadziła go z należnym szacunkiem, Frances siedziała skąpana w blasku zachodzącego
słońca i złote chryzantemy wpięte w jej kruczoczarne włosy wyglądały jak gwiazdy.
Elliott Sherwood wyjechał z Windy Meadows na kilka dni i teraz jego zachowaniu
wyczuwało się podniecenie.
— Myślisz pewnie, że przyszedłem się pożegnać, ale jesteś w błędzie — powiedział. —
Chyba wkrótce znowu się zobaczymy. Właśnie zaproponowano mi, bym został pastorem w
kościele przy Castle Street i zamierzam się zgodzić. Tak więc Corona i ja przyjedziemy tej
zimy do miasta…
Frances próbowała powiedzieć mu, jak bardzo się cieszy, lecz tylko coś niewyraźnie
wyjąkała. Gdy tak stała w dogasającym świetle dnia. Elliott Sherwood podszedł bardzo blisko
i rzekł…
Po głębszym namyśle postanowiłam jednak nie zdradzać tego, co powiedział ani tego, co
odpowiedziała mu Frances. Niektóre sprawy należy zostawić wyobraźni…
K
ŁÓTNIA
W
DOMU
Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały to od wielu dni… Duży George, o wzroście
zaledwie pięciu stóp i jednego cala, zastanawiał się, jak mógł ich nie zauważyć. Salt wył
ponuro cały poniedziałek. We wtorek, Mały George, wysoki na sześć stóp i dwa cale, rozbił
lustro, przed którym golił się od czterdziestu lat. W środę, Duży George nie podniósł leżącej
na podłodze szpilki. W czwartek, Mały George przeszedł pod drabiną Toma Appleby w
pakowni homarów. A w piątek, właśnie w piątek, Mały i Duży George wysypali podczas
kolacji sól. Czy można się dziwić, że po tym nastąpiła katastrofa? Zaraz po owym fatalnym
posiłku Mały George wyszedł ukradkiem, aby zagrać na loterii w Chapel Point i przyniósł „tę
rzecz” do domu.
Duży George nie był przesądny. Rozsypana sól i rozbite lustro niewiele znaczyły dla
dobrego prezbiterianina. Ale wierzył w sny — na to zezwalała Biblia. Dwa tygodnie
wcześniej miał straszny sen. Widział w nim księżyc w pełni, który w jednej chwili z
poczerniałego zrobił się płomiennie czerwony i w szalonym pędzie zbliżał się do ziemi.
Akurat wtedy gdy księżyc miał spaść, obudził się z krzykiem przerażenia. Jego przeraźliwy
wrzask na dobre kilkadziesiąt jardów rozdarł ciszę wiosennej nocy w Little Spruce. Duży
George, prowadzący od czterdziestu lat systematyczny zapis swoich snów, przejrzał go
uważnie i doszedł do wniosku, że żaden nie był tak przejmujący i groźny jak ostatni.
No i jeszcze ten dziwaczny dźwięk, jaki od pewnego czasu wydawała zatoka. Kiedy Stara
Władczyni zatoki jęczała w taki sposób, to na pewno kogoś czekały zmartwienia. Lecz Mały
George nie skojarzył tego ze swoją piątą nagrodą na loterii, którą urządził kapitan Leon Buote
w Chapel Point, by podreperować fundusz Domu Starych Marynarzy. Mały George kupił
bilet od młodego Moseya Gautiera, bo chciał sprawić przyjemność dzieciakowi i tego
wieczora, gdy losowano numery pomyślał, że właściwie to mógłby przejść się do Chapel
Point i zobaczyć, czy dopisało mu szczęście.
Dopisało!
„Mały” George Beelby i „Duży” George Beelby byli kuzynami. Duży George był sześć lat
starszy i przydomek, odpowiedni w dzieciństwie przywarł doń, jak to się zdarza w
miejscowościach typu Rose River i Littlei Spruce Owe, na całe życie. Obaj George’owie byli
żeglarzami i rybakami. Mieszkali razem w domku Małego George’a w Spruce Cove od
trzydziestu lat. Duży George urodził się na starego kawalera, ale Mały George owdowiał
przed wielu laty. Duży George już dawno wybaczył kuzynowi małżeństwo, choć czasami
wyrzucał mu je w gwałtownych kłótniach, którymi ożywiali sobie raczej monotonną
egzystencję ludzi morza.
Nie zaliczali się do urodziwych mężczyzn, ale fakt ten zbytnio ich nie martwił. Duży
George miał twarz szerszą niż dłuższą i płomiennie rudą brodę. Nie potrafił gotować, za to
dobrze prał i łatał ubrania. Umiał także robić na drutach skarpetki i pisać wiersze. Duży
George uważał się za prawdziwego poetę. Napisał poemat i deklamował go zadziwiająco
grzmiącym głosem, ciało miał bowiem wątłe i chude. Kiedy bywał w złym nastroju, narzekał,
że minął się z powołaniem i groził ludziom wiecznym potępieniem.
— Powinienem zostać poetą — mówił ponuro do swego ognistorudego kota. Kot zawsze
się z nim zgadzał, lecz za to Mały George niekiedy pogardliwie prychał.
Był tylko trochę próżny i wyłącznie z powodu wytatuowanych na dłoniach niezwykle
ozdobnych kotwic. W polityce popierał liberałów i miał nad łóżkiem zawieszony portret
Lauriera. Uważał Little Spruce Cove za najpiękniejsze miejsce na świecie i nawet nie
dopuszczał do siebie myśli, że może być inaczej.
— Lubię mieć niebieskie, szerokie morze tuż za progiem, tak ja tutaj — oznajmił
pewnemu „człowiekowi pióra”, gdy ten pytał, czy nie czują się w Little Spruce samotni.
— To część jego poetyckiej natury — wyjaśnił na stronie Mały George. Nie chciał, żeby
„obcy” pomyślał sobie, że Duży George ma nie po kolei w głowie. Mary George żył potem w
ciągłym strachu, a Duży George miał skrytą nadzieję, że człowiek „pióra” uwieczni ich w
swojej książce.
Obok Dużego George’a, Mały George wyglądał na olbrzyma. Jego piegowata twarz
składała się w połowie z czoła, a siateczka wyraźnych, czerwonofioletowych żyłek na nosie i
policzkach sprawiała wrażenie pajęczej sieci. Do tego miał długie, zwisające, szpakowate
wąsy w kształcie podkowy, które zupełnie nie pasowały do twarzy. Ale był zacną duszą.
Lubił jeść, to co sam ugotował, zwłaszcza owe słynne grochówki i krem z ostryg. Sir John
Macdonald, którego portret wisiał nad półką z zegarem, był jego politycznym idolem, a
kiedyś powiedział, oczywiście nie w obecności Dużego George’a, że podziwia kobiety jako
zjawisko abstrakcyjne. Miał nieszkodliwe hobby, polegające na zbieraniu czaszek na starym
indiańskim cmentarzu w Big Spruce i ozdabianiu nimi ogrodzenia przy kartoflanym zagonie.
Kłócili się z Dużym George’em, ilekroć przyniósł do domu nową czaszkę. Duży George
powiadał, że to jest nieprzyzwoite i niegodne prezbiterianina. Ale czaszki i tak sterczały na
kołkach.
* * *
Mały George wrócił z loterii późnym wieczorem i dlatego eksplozja nastąpiła dopiero
rano. Mały George odwinął przyniesioną paczkę, obejrzał zawartość, pokiwał nad nią głową i
przymierzył, jak będzie wyglądała na półce z zegarem. „Rzecz” podobała mu się, lecz miał
też pewne wątpliwości.
— Figurę to ma pierwsza klasa — mruknął, rzucając lękliwe spojrzenie na Dużego
George’a, który spał z kotem zwiniętym w złotorudą kulę gdzieś w okolicy swego żołądka. —
Ale nie wiem, co on sobie pomyśli… oj, nie wiem. Ani co pomyśli pastor…
Te troski nie zepsuły jednak Małemu George’owi nocy. Zasnął natychmiast i Aurora,
bogini świtu, trwała na straży pod zegarem przez wszystkie godziny ciemności i naturalnie
była pierwszym przedmiotem, na którym spoczęły oczy Dużego George’a, gdy je otworzył o
poranku. Stała, wspinając się na palcach, taka smukła i piękna, cała opromieniona złoto–
purpurowym blaskiem wschodzącego słońca.
— A cóż to jest, u diabła? — zapytał Duży George przekonany, że jeszcze śni. Zerwał się
z posłania, zrzucając oburzonego kota i przeszedł przez izbę.
— To nie sen — stwierdził z niedowierzaniem. — To figurka… naga figurka!
Pies, który nazywał się Salt i wylegiwał się w nogach łóżka Małego George’a, zeskoczył
na ziemię w ślad za kotem o wdzięcznym imieniu Mustard. Salt lubił kota, ale nie mógł
pozwolić, by ten siedział na podłoże i robił do niego miny. Wynikło drobne nieporozumienie,
a powstały efekcie hałas obudził Małego George’a. Usiadł strasznie zaspany i zapytał z
jakiego powodu ta awantura.
— George’u Beelby — zapytał groźnie Duży George — co tam stoi?
— Och, to! To alabastrowa statutka. Wyciągnąłem ją na loterii fantowej kapitana Buote’a
jako piątą nagrodę. Wczoraj wieczorem. Ładna, no nie?
Głos Dużego George’a zagrzmiał.
— Ładna?! Ona jest nieprzyzwoita, ot co! Zdejm to natychmiast i wrzuć do zatoki tak
daleko, jak się da.
Gdyby Duży George nie rozkręcił się tak na cały regulator, to pewnie Mały George
zrobiłby to bez zachęty, z własnej i nieprzymuszonej woli. Żywił pewne obawy w związku z
pastorem i ogólnym wyglądem tej rzeczy. Ale nie zamierzał dopuścić, żeby ten mikrus Duży
George go terroryzował i postanowił mu to okazać.
— Och, nie przypuszczam — odparł obojętnie. — Myślę, że będzie stała tam, gdzie stoi. I
przestań ujadać, bo ci się włosy nie skręcą.
Kilka marnych włosków na czaszce Dużego George’a nie próbowało nawet się zwinąć w
loczki, ale za to ruda broda aż się zaiskrzyła z oburzenia. Zaczął krążyć po izbie, ze
wzburzenia gryząc co i raz to jedną, to drugą pięść. Salt i Mustard umknęli, pozostawiając
George’ów samych na polu walki.
— To niewłaściwe trzymać w domu jakieś statu… statutki, a do tego jeszcze całkiem
nagie. To sprzeciwia się boskim prawom. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną…”
— Ciszej! Ciszej! Przecież ja jej nie zrobiłem i nie modlę się do niej!”
— Ale i to nastąpi… nastąpi… A do tego to francuski wyrób.
— A właśnie, ze nie. Zrobiono ją w Niemczech i pod spodem ma wypisane imię —
Aurora. Po prostu dziewczyna i to wszystko.
—— Czy myślisz, że apostoł Paweł nosił przy sobie takie coś? — zapytał surowo Duży
George. — Albo — dodał po namyśle, jakby to miało szczególnie podziałać na kuzyna — sir
John Macdonald?
— Mało prawdopodobne. Święty Paweł nie cierpiał kobiet, tak jak i ty. A co do sir
Johna… to zbyt zajmowało go zwalczanie przeciwników na kolejnych wyborach, żeby miał
czas na sztukę. Za to sir Wilfried mógłby nosić. No, a teraz przestań obgryzać pięści i
zachowuj się jak dorosły, nawet jeśli taki nie jesteś, George. Przynajmniej postaraj się ubrać.
Bądź mężczyzną!
— Dziękuję… dziękuję ci — odparł Duży George ze złowieszczym spokojem. Co się
tyczy sir Wilfrieda, to on jest zawsze ubrany. Ja zaś jestem całkiem zadowolony z porównania
mnie ze świętym Pawłem. Najzupełniej! Zawsze postępuję zgodnie ze swoim sumieniem, ty
sprośny staruchu!
— Wygląda na to, że nauczyłeś się na pamięć słownika — odpalił Mały George, ściągając
spodnie z kołka, i że ci to stanęło na żołądku. Lepiej wypij wody z sodą. Twoje sumienie nie
ma z tym nic wspólnego… to są tylko uprzedzenia. Popatrz na tego pisarza. Czy on nie ma z
pół tuzina takich statutków w letnim domku nad rzeką?
— Jeśli jest głupi, tym gorzej dla niego, ale to nie powód, abyś i ty oszalał. Weź pod
uwagę swoją nieśmiertelną duszę, George’u Beelby!
— To nie jest mój dzień na myślenie — odparł niewzruszony Mały George. — Teraz, gdy
wypuściłeś całą parę, nastaw garnek z owsianką. Lepiej się poczujesz, jak zjesz śniadanie.
Dzieł sztuki nie można oglądać z pustym żołądkiem, George!
Duży George rzucił mu miażdżące spojrzenie. Potem gwałtownie otworzył drzwi, chwycił
garnek i cisnął go za próg. Naczynie potoczyło się grzechocząc po skałach i zatrzymało na
piaszczystej plaży. Salt i Mustard popędzili w tamtym kierunku.
— Pewnego dnia posuniesz się za daleko — zauważył Mały George znacząco. — Jesteś po
prostu ograniczoną, małoduszną starą panną. Oto, czym jesteś! Gdybyś nie miał brudnych
myśli, nie robiłbyś sceny na widok kobiecych nóg i do tego kamiennych. Twoje własne nie
wyglądają zbyt pięknie, kiedy tak przebierasz nimi w nocnej koszuli. Naprawdę, powinieneś
nosić piżamę, George’u.
— Wywaliłem twój stary rondel, żeby ci udowodnić, że mówię poważnie! — wrzasnął
Duży George. — I, powiadam ci, że nie pozwolę na nagie babsko w tym domu, George’u
Beelby!
— Wrzeszcz sobie, ile chcesz — odparł zimno Mały George. — A, tak przy okazji
przypominam, że to mój dom…
— Och, czyżby? Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Powiem ci więc tu i teraz… Otóż… nie
jest on wystarczająco duży dla nas dwóch i… dla twojego wrzasku.
— Nie jesteś pierwszą osobą, której to przyszło do głowy — warknął Mały George. —
Ostatnio miałem już zupełnie dosyć twojego dogryzania.
Duży George przestał dreptać w miejscu i próbował przybrać godny wyglad, o ile może się
to w ogóle udać mężczyźnie w nocnej koszuli. Zamierzał postawić ultimatum, które — w co
nie wątpił — przywróci rozsądek Małemu George’owi.
— Zniosłem wiele… Znosiłem twoje czaszki przez długie lata, zapowiadam ci, że nie
ścierpię tego paskudztwa! Jeśli ono pozostanie ja… odejdę.
— Zostaniesz, czy odejdziesz, to twoja sprawa. Aurorka będzie sta na tej półce z zegarem
— zakończył dysputę Mały George, wychodząc z domu po swój nieszczęsny rondel.
* * *
Śniadanie minęło w ponurym nastroju. W zachowaniu Dużego Gorge’a uderzała
stanowczość, ale Mały George wcale się nie przejmował. Przeżył już gorszą awanturę, gdy w
zeszłym tygodniu przyłapał Dużego George’a na podkradaniu kawałka placka z rodzynkami,
który odłożył sobie na drugie śniadanie. Kiedy jednak skończyli śniadanie w grobowym
milczeniu, Duży George ostentacyjnie wyciągnął spod łóżka starą, zniszczoną, brzuchatą
walizę i zaczął pakować do niej swój dobytek. W tej chwili Mały George zdał sobie sprawę,
że kryzys jest poważniejszy, niż przypuszczał. Cóż… niech tak będzie, proszę bardzo. Niech
Duży George sobie nie wyobraża, że w taki sposób zmusi go do rezygnacji z Aurorki. Wygrał
ją i zatrzyma, a Duży George może iść nawet do… Hadesu. Mały George naprawdę myślał o
Hadesie. Usłyszał to słowo od pastora, i sądził, że brzmi dosadniej niż piekło.
Mały George obserwował spod oka Dużego George’a, gdy ten mył naczynia, a potem
karmił Mustard, która podeszła do okna i podrapała w szybę. Poranne słońce zawiodło i, jak z
niechęcią zauważył Mały George, zapowiadał się ciemny, mglisty dzień, zdecydowany
popsuć człowiekowi nastrój. Oto rezultat rozbitego lustra i przechodzenia pod drabiną!
Duży George zapakował portret Lauriera oraz model statku ze szkarłatnym kadłubem i
białymi żaglami, zdobiący od lat trójkątną półkę nad jego łóżkiem. To bezsprzecznie należało
do niego. Lecz kiedy doszło do niewielkiej biblioteczki, zaczęły się trudności.
— Które z tych książek mogę zabrać? — zapytał lodowato.
— Które chcesz — odrzekł Mały George wyciągając stolnicę. Spośród wszystkich
znajdujących się w domu, interesowały go tylko dwie: „Księga męczenników” Foxe’a i
„Straszna spowiedź i egzekucja Johna Murdbocka (pewnego emigranta) powieszonego w
Brockwille — Górna Kanada, dnia trzeciego września — za okrutne zamordowanie własnego
brata”.
Skoro Mały George zrozumiał, że Duży George właśnie to dzieło pakuje do walizki, z
wielkim trudem powstrzymał jęk rozpaczy.
— Zostawiam ci „Męczenników” i te… tam… tanie powieścidła — oświadczył niepewnie
Duży George. — A co z psem i kotem?
— Weź lepiej kota — rzekł Mały George przemierzając pokój. — Pasuje w sam raz do
twoich bokobrodów.
Duży George przyjął propozycję z ulgą. Mustard była jego ulubienicą.
Duży George zamknął walizę i zaciągnął paski, wsadził opierającą się Mustard do worka,
przewiesił go przez ramię i w niedzielnym kapeluszu wyszedł z domu. Ruszył w dół po
skałach, nie obdarzywszy kuzyna ani jednym spojrzeniem. Ten zaś ostentacyjnie trudził się
przygotowywaniem ciasta z rodzynkami. Przez pewien czas spoglądał w kierunku Dużego
George’a z niedowierzaniem, a gdy ów zniknął mu z oczu, zerknął na białą przyczynę
nieporozumienia, stojącą spokojnie obok zegara.
— Cóż, jednak nie zdołał cię wyrzucić, moja ślicznotko. I niech mnie gęś kopnie, jeśli mu
się to kiedykolwiek uda. O, nie, mój panie! Powiedziałem swoje i dotrzymam słowa. W
każdym razie moje uszy nie będą musiały już nigdy wysłuchiwać jego starego poematu. I
znowu mogę nosić kolczyki.
* * *
Mały George myślał, że Duży George wróci, jak tylko się uspokoi. Ale nie docenił mocy
zasad Dużego George’a i jego uporu.
Nie trwało długo i ludzie mu donieśli, że Duży George wynajął starą chatę Toma Wilkinsa
w Upper Spruce i tam zamieszkał. Ale nie z Mustard, o nie! Duży George mógł sobie nie
wracać, ale Mustard to zrobiła. Trzy dni po haniebnym opuszczeniu domu w worku, Mustard
zadrapała w okienną szybę. Mały George wpuścił ją i nakarmił. To nie jego wina, że Duży
George nie potrafił zatrzymać przy sobie kota. Mały George uratował zwierzaka od śmierci
głodowej. Mustard siedziała u niego do niedzieli. Duży George widząc, że Mały George jest
w kościele, przyszedł do Little Spruce i zabrał ją. I całkiem niepotrzebnie. Mustard znowu
wróciła… j jeszcze raz… Po trzeciej próbie Duży George poddał się rozgoryczony.
— Czy muszę trzymać tego starego, żółtego i wyleniałego kota? — zapytał znajomego
pisarza. — Bogiem a prawdą, nie! Moje uczucia rani najwięcej to, że on wiedział, że ten
stwór wróci. Dlatego tak chętnie mi ją odstąpił. O, to diabelnie sprytny człowiek! Słyszałem,
że chodzi i rozpowiada o mnie złośliwe i fałszywe plotki. Mówi, że się wkrótce pochoruję,
jedząc solone dorsze i wrócę dla samego zapachu jego kuchni. O, on już zobaczy… zobaczy.
Nigdy żołądek nie był dla mnie bożkiem. Z nim, to co innego. Powinien pan usłyszeć, jakie
pewnego dnia zrobił piekło, bo zjadłem kawałek jego starego, zakalcowatego placka z
rodzynkami. Schował go dla siebie, chciwy prosiak! I powiada, że będę tu zbyt samotny, i nie
będę miał z kim pogadać… Tak, tak, mój panie! To jego własne słowa! Ja i samotność! To
miejsce bardzo mi odpowiada. Niech pan tylko spojrzy na krajobraz. Ja jestem miłośnikiem
przyrody, proszę pana. Kocham księżyc… I te dobroduszne krowy na Cyplu. Godzinami
mógłbym na nie patrzeć. Ich towarzystwo najzupełniej mi wystarczy, proszę pana. Nie
pomijając obecnych. Nie, żeby Mały George był bez zalet — dodał Duży George z uczuciem.
— Jaki ten chłop robi pudding z czarnych jagód! A jego zupa z ostryg nie ma sobie równej.
Ale ja muszę się zatroszczyć o własną duszę, no nie? I o moją moralność.
* * *
Kłótnia i rozstanie obu George’ów wywołały sensację w Rose River a nawet na całym
wybrzeżu. Lecz tylko nieliczni wiedzieli, że nieporozumienie ma poważny charakter. Kiedy
minęła wiosna a potem lato, nikt już nie spodziewał się zgody. Ci Beelby’owie zawsze słynęli
z uporu. Żaden z nich nie zachowywał się z dostojną powściągliwością, gdy chodziło o
wzajemne urazy. Przy spotkaniach patrzyli na siebie spode łba w ponurym milczeniu. Każdy
też nieustannie zaczepiał sąsiadów, by opowiedzieć własną wersję historii.
— Słyszałem, że on rozpowiada, jakobym to ja kopnął psa w podbrzusze — sarkał Mały
George. — A co to jest podbrzusze, proszę pana?
— Brzuch — odpowiadała szczerze przydybana ofiara.
— No i co pan powie? Wiedziałem, że on kłamie. Nigdy nie kopnąłem psa w brzuch.
Dotknąłem jego żeber czubkiem buta, dawno temu… i to wszystko. I nie bez przyczyny…
Mówi, że ja zwabiłem do siebie jego kota. A na co mi jego kot? Tylko przynosił zdechłe
szczury i rzucał je gdzie popadło. A w nocy chciał spać tylko na moim podbrzuszu. Gdyby
dobrze karmił tego kota, to on by nie uciekł. A ja przecież nie mogę odpędzić od drzwi
biednego, źle traktowanego zwierzęcia!
Słyszałem, że coś tam wygaduje o księżycu i dobrodusznych krowach. Temu człowiekowi
księżyc jest potrzebny wyłącznie do przepowiadaniu pogody. A co do krów… to dla niego
wszystkie są jednakie. Ale się cieszę, że jest zadowolony. Ja też jestem. Mogę sobie śpiewać,
ile chcę i nikt… nikt mi nie gada złośliwie: „Bardzo dobry głos do skrobania rzepy” albo: „Co
za ponure grobowe wycie” i podobnie irytujące rzeczy. Musiałem to znosić latami. I czy ja
robiłem z tego powodu jakieś sceny? Albo z powodu, że wieczorami wywrzaskiwał ten swój
stary poemat… dusząc się, krztusząc, parskając, szczekając i chrypiąc, aż czułem się jak
przepuszczony przez maszynkę do mięsa. Czy miałem mu za złe, kiedy zawsze miał inne
zdanie? Nie, przez to życie było zabawniejsze. Czy miałem mu za złe, że jest takim
fundamentalistą? Nie, szanowałem jego zasady i nawet przestałem nosić kolczyki, bo on
uważał, że to niegodne prezbiterianina. Czy miałem mu za złe, że zrywał się w niedzielę o
świcie na modlitwę? Ja nie jestem taki nabożny jak on. Chociaż niektórzy mogą uważać, że
sposób w jaki się modlił, był pozbawiony szacunku… Rozmawiał z Bogiem tak jak ze mną
albo z panem. Mnie ten brak szacunku nie przeszkadzał, ale jednego nie lubiłem… tego
przerywania modlitw w połowie. A mimo to nie czepiałem się go i na wszystko przymykałem
oczy. A mimo to… kiedy przyniosłem do domu taką piękną figurkę… Aurorkę, to Duży
George zaraz zaczął się ciskać i wrzeszczeć. Cóż, ja tam wolę Aurorkę od niego i niech mu to
pan powtórzy. Po pierwsze, przyjemniej na nią patrzeć, a po drugie, nie zakrada się do
spiżarni i nie zjada mego osobistego placka. Nie chcę więcej mówić o tej całej historii… Dość
o niej opowiada Duży George, ale któregoś dnia, jak znajdę czas, to opowiem panu bardzo
dużo, proszę pana.
— Mówiono mi, że ten głupi osioł, Mały George, spędza wolny czas wyobrażając sobie, że
sadzi kwiatki na mym grobie — oznajmił pastorowi Duży George. — Obawiam się, że
również naśmiewa się z moich modlitw. Czy pan uwierzy, pastorze? Był na tyle bezczelny, że
raz kazał mi skrócić modły, bo mu przeszkadzają w porannym śnie. Czyje skróciłem? Ani o
sekundę! Modliłem się dwa razy dłużej. Co ja przeżyłem z tym człowiekiem! Jego pies
niemal całkowicie zeżarł moją obligację zwycięstwa, ale ja się nie skarżyłem. Bóg
świadkiem, że nie! A on zaraz zaczął wierzgać, kiedy mój kot okocił się na jego koszuli. A
skoro jesteśmy przy kotach, to słyszałem, że Mustard ma znowu kocięta. Myślałem, że on mi
jednego przyśle. Są trzy małe… a ja nie mam żadnego stworzenia do towarzystwa… oprócz
paru kaczek. Lecz gdy się wie, że trzeba je zjeść, przestaje być przyjemnie. Niech pan
posłucha, pastorze. Dlaczego Jakób jęczał i płakał, kiedy całował Rachelę?
Pastor nie wiedział albo chciał zachować dla siebie tę informację. Niektórzy ludzie z Rose
River uważali, że pastor za bardzo lubi ciągnąć George’ów za języki.
— Bo odkrył, że to nie było to, co miało być — zachichotał Duży George. Zdobył punkt
na pastorze i cały dzień miał doskonały humor.
Ale wkrótce Dużemu George’owi nie było do śmiechu. Nieomal dostał apopleksji, gdy
usłyszał, że któryś z letników znad rzeki poszedł do Małego George’a sądząc, że to on jest
poetą i poprosił o przeczytanie poematu. Najgorsze, że Mały George prośbę spełnił.
Przeczytał cały utwór od początku do końca i nie wyprowadził gościa z błędu.
— Od oddawania czci figurkom do kradzieży cudzych wierszy jest tylko jeden krok.
Widzicie, jak się psuje charakter tego człowieka? — zauważył Duży George.
— A może by tak wdowa Terlizzick potrafiła go naprawić? — zaśmiał się słuchacz.
— Kto to jest?
— Nie wiesz, że Mały George chodzi do niej w niedzielne wieczory? Ludzie spodziewają
się ślubu.
Duży George dosłownie skamieniał, lecz po chwili rozpuścił język ku niepohamowanej
radości mieszkańców Rose River i Cove.
— Chce zamęczyć na śmierć drugą żonę, jak sądzę. Naprawdę, myślałem, że ma więcej
rozumu. Ale nie można ufać mężczyźnie, który jn raz był żonaty. Choć z drugiej strony… taki
powinien wiedzieć co robi. No i ta jego uroda! Nie ma brzydszego na całym północnym
wybrzeżu. Wdowa Terlizzick też nie jest żadną pięknością… ta włochata brodawka na
brodzie i pokręcone stopy. Wygląda, jakby ją ponadgryzały psy. A jaka tłusta! Dobrze
chociaż, że nie musi jej kupować na wagę! Już dwa razy była zamężna. Niektórzy ludzie
nigdy nie wiedzą, kiedy powinni przestać. Jej ojciec raz się upił i poszedł do kościoła w
nocnej koszuli… Miła rzecz… ktoś taki w rodzinie… Żal mi Małego George’a, ale sam się
wkopał. Słyszałem, że siedząc w kościele, gapi się na nią jak wół na malowane wrota.
Niedługo zacznie jej śpiewać serenady. Mówiłem wam, że Mały George sądzi, że potrafi
śpiewać? Raz go zapytałem: „Więc te wycie nazywasz muzyką?” A ta Terlizzick nigdy nie
miała słuchu. Cóż, dc stanie za swoje… gdybym zechciał, przypomniałbym jej parę
ciekawych spraw…
Duży George bardzo sobie wziął do serca małżeńskie plany Małego! George’a. Stawał na
skale i wymachiwał rękami, a wszyscy wiedzieli, że nie deklamuje swego poematu, lecz
złorzeczy wdowie Terlizzick. Ona to była mówił wszem i wobec, utajoną kobrą, wielkim,
tłustym babsztylem, kobiecym drapieżnikiem, najgroźniejszą tygrysicą… Wyrażał głęboką
litość dla Małego George’a. Ten biedak nawet sobie nie wyobraża, w co się pakuje. Zbierać
resztki po dwóch mężczyznach! Lecz te wdowy już potrafią zawracać ludziom w głowie! Ta
Terlizzick ma doświadczenie! Dwóch mężów już wykończyła. Paniusia powinna być
oszczędniejsza, jeśli chodzi o małżonków.
Komplementy te, naturalnie, natychmiast przekazywano Małemu George’owi i wdowie
Terlizzick. Jak się do nich odnosili, nie wiadomo. Mały George trzymał język za zębami i
demonstracyjnie zajmował się kociętami Mustard.
Biała bogini świtu stała dalej, wspinając się na palcach, na półce z zegarem, lecz na jej
zgrabnych nogach powoli osiadała warstwa kurzu. Kiedy kapitan Leon ogłosił nową loterię
fantową w Chapel Point, Mały George oświadczył, że powinno wkroczyć prawo, a Mosey
Gautier musiał ratować się ucieczką, gdy spróbował sprzedać mu bilet.
* * *
Wiosna i lato minęły, jesień też dobiegała końca. Ludzie z Rose River opatrzyli swoje
domy na zimę, a letnicy wyjechali do miast — wszyscy oprócz pisarza, który zwykle
zostawał w swej chacie, dopóki zatoka nie zamarzła.
Pewnego wieczoru, Duży George wybrał się brzegiem morza do latarni na Cyplu. Spacer
był długi, a jego zaatakował reumatyzm. Jednakże w latarni oczekiwali go kompani i Duży
George uznał, że wieczór towarzyski dobrze mu zrobi na nerwy. Krótkie dni i długie,
wcześnie zapadające wieczory bardzo go przygnębiały. A na domiar wszystkiego chata
Wilkinsa była strasznie przewiewna. Żona latarnika pewnie poda im jakiś lunch. Kucharskie
umiejętności Dużego George’a, jak dotąd, nie poprawiły się zbytnio. Odnosił wrażenie, że
jest za stary na naukę. Mimo to, nie pozwalał swym myślom błądzić wokół łojowego
puddingu Małego George’a, zupy z ostryg i gorących biszkoptów. Myśli takie prowadziły
bowiem do szaleństwa.
Tego ranka spadł niewielki śnieg, który stajał, gdy słońce powędrowało wyżej. Niebo
jednak wciąż zaciągały chmury. Krótki dzień nie przyniósł ciepła, a ku wieczorowi robiło się
jeszcze zimniej. Ląd i morze ogarnęła posępna cisza. Duży George usłyszał daleki gwizd
lokomotywy.” Stara Władczyni zatoki od czasu do czasu pojękiwała głucho. Zbierało; się na
sztorm, lecz Duży George nie bał się sztormów. Wróci do domu drogą wzdłuż rzeki,
ponieważ przypływ będzie zbyt wysoki, by mógł iść obok Dziury w Ścianie.
Kiedy jednak dotarł do długiego, czerwonego przylądka zwanego Dziura w Ścianie, zdał
sobie sprawę, że przypływ już go wyprzedził. Niej było mowy o obejściu przylądka. Nie mógł
też wspiąć się na stromej i poszarpane zbocze, zaś powrót do miejsca, z którego droga wiodła
do brzegu, oznaczał dodatkowy spacer.
Duży George doznał nagłego olśnienia. Skoro nie może obejść Dziury w Ścianie, to
spróbuje przejść przez nią! Nikomu się to wprawdzie nie udało, ale zawsze jest ten pierwszy
raz. Poza tym, na pewno się powiększyła od ubiegłego roku. Ten, co nic nie robi, nie odnosi
sukcesów! Dziura w Ścianie była najpierw małym otworem w stosunkowo cienkiej skale
przylądka. Z roku na rok, pod wpływem erozji, piaskowiec się rozpadał i teraz miała już
znaczne rozmiary. Duży George zaś był niski; i chudy. Uznał, że jeśli przejdzie głowa, to
reszta ciała zmieści się także. Położył się na ziemi i zaczął się ostrożnie przeciskać. Było
ciaśniej niż przypuszczał. Brzegi szczeliny wydały mu się bardzo solidne. W jednej chwili
doszedł do wniosku, że nie nadaje się na pioniera i odkrywcę nowych dróg. Lepiej wróci na
drogę. Spróbował, ale nie mógł się ruszyć Niewiadomym sposobem kurtka zwinęła mu się na
ramionach i zaklinowała w otworze. Na próżno wił się, kręcił i szarpał. Wielka skała zdawał
się trzymać go żelazną garścią. Im bardziej się szamotał, tym głębiej się wciskał. W końcu
legł wyczerpany, a ciało, z przerażenia, zrosił mu lodowaty pot. Głowa już przeszła, ramiona
były zaklinowane, lecz nogi, gdzie znajdowały się jego nogi? Stracił w nich czucie, ale
pewnie zwisały z drugiej strony kamiennej ściany.
Co za sytuacja! Na bezludnym brzegu, w szybko zapadającej listopadowej nocy i wobec
nadciągającego sztormu! W żaden sposób tego nie przeżyje! Umrze przed świtem na atak
serca, jak stary kapitan Jobby, kiedy po pijanemu próbował przejść przez Dziurę.
Nikt go nie zobaczy. Wołanie też nie ma sensu. Przed nim i za nim była pustka. Zatoka
tonęła w cieniu drugiego przylądka. Ani jednej żywej duszy! Mimo to, Duży George krzyczał
ze wszystkich sił i na ile mu pozwalał jego krótki oddech.
— Lepiej byś śpiewał, zamiast wydawać te okropne wrzaski — odezwał się Mały George,
wysuwając głowę zza wielkiego głazu.
Duży George wpił się wzrokiem w tak dobrze mu znane długie wąsy i cienki nos. Spośród
wszystkich mieszkańców River i Cove właśnie Mały George musiał go przydybać w takim
położeniu! I co, u diabła, robi on wieczorem w miejscu odległym o milę od domu?
— Nie zamierzam śpiewać, bo jeszcze mi się nie przewróciło w głowie… jak niektórym —
odparł sarkastycznie Duży George. — Próbowałem tylko złapać oddech.
— Dlaczego nie przeszedłeś do końca? — zakpił Mały George, wychodząc zza głazu.
— Bo nie mogę i ty dobrze o tym wiesz! — wrzasnął rozgniewany Duży George. —
Posłuchaj no, George’u Beelby! Nie przyjaźnimy się już, ale jestem chyba człowiekiem, no
nie?
— Są chwile, w których dostrzegam pewne podobieństwo — przyznał Mały George,
siadając spokojnie na wystającej krawędzi.
— A więc, w imię ludzkości, pomóż mi się stąd wydostać.
— Nie wiem, czy potrafię — zauważył Mały George z powątpiewaniem. — Jedyny
sposób, to szarpnąć cię z powrotem za nogi, ale nie mogę obejść teraz Cypla…
— Jeżeli złapiesz mnie mocno za ramiona albo za kurtkę, to zdołasz wyciągnąć mnie i z tej
strony. Trzeba tylko szarpnąć z całej siły. Sam nie poradzę, bo nie mogę poruszać rękami.
— A poza tym nie wiem, czy chcę to zrobić — ciągnął Mały George, jakby dopowiadał
myśl do końca.
— Ty… nie wiesz? Chcesz powiedzieć, że zostawisz mnie w taką noc? No wiesz,
George’u Beelby!
— Nie chciałbym, ale jeśli tu zostaniesz, to wyłącznie z własnej winy. Jeśli mam cię
wyciągnąć, to musisz okazać trochę rozsądku. No więc… czy wrócisz do domu i będziesz się
zachowywał jak należy?
— Jeżeli ci zależy, abym wrócił, to wiesz, co masz zrobić — warknął Duży George. —
Gadaj, o co chodzi.
— Aurorka zostaje — powiedział krótko Mały George.
— To ja też — Duży George naśladował zwięzły styl Małego George a, ale tylko dlatego,
że brakło mu tchu. Mały George wyciągnął fajkę i zaczął ja zapalać.
— Masz pięć minut do namysłu, zanim stąd odejdę. Nie zamierzam siedzieć dłużej na tym
zimnie. Nie wiem, jak takie chuchro jak ty wytrzyma tu całą noc. W każdym razie po tym
wszystkim zrozumiesz biednego wielbłąda, który próbował przejść przez ucho igielne.
— I ktoś taki uważa się za chrześcijanina! — zadrwił Duży George,
— Nie bądź opryskliwy. Religia nie ma tu nic do rzeczy, to kwestia zdrowego rozsądku —
odparł Mały George.
Duży George użył wszystkich sił, by się uwolnić, lecz skała nawet nie drgnęła.
Mały George zadrwił bezlitośnie: — Gdybyś mógł teraz się zobaczyć z tymi rudymi
bokobrodami wystającymi z dziury! A przypuszczam, że reszta sterczy z drugiej strony. Jeśli
ktoś nadejdzie, zobaczy piękny, tylny widoczek. Choć to bardzo wątpliwe, by ktoś nadszedł o
tej porze. Jeśli dożyjesz ranka, sprowadzę pisarza, żeby podziwiał twoją odwrotną stronę.
Bądź rozsądny, George, mam na kolację grochówkę… gorącą grochówkę.
— Idź do diabła ze swoją grochówką — odpalił Duży George.
Zapadło milczenie. Duży George intensywnie myślał. Już wiedział, gdzie są jego
kończyny, bo zimno poszczypywało jak chytra łasica. Skała była twarda jak żelazo. Zaczął
padać deszcz i zerwał się wiatr. Piana rozpryskiwała się już na głazach, gdy uderzały w nie
fale. Rano będzie… martwy albo nieprzytomny.
Ale nie chciał się tak łatwo poddać Małemu George’owi i białonogiej pannicy z półki.
Duży George spróbował ocalić choć odrobinę honoru doznając porażki.
— Jeżeli wrócę do domu, to obiecasz mi, że nie ożenisz się z grubą wdową?
— Niczego nie przyrzeknę, ale nigdy nie zamierzałem się żenić z jakąś wdową… grubą
czy chudą.
Duży George nie mógł sobie odmówić szyderstwa.
— Pewnie dlatego, że cię nie chciała?
— Nie dałem jej okazji do chcenia. Nie połączę się z domem Terlizicków. No, więc… bo
idę na gorącą grochówkę. No co, George?
Duży George wydał przeciągłe westchnienie wyrażające rezygnację. Życie okazało się
nadmiernie skomplikowane. Został pokonany.
— Wyciągaj mnie z tej przeklętej dziury! — rzekł kwaśno. — I nie obchodzi mnie, ile
gołych bab będziesz trzymał przy sobie.
— Jedna mi wystarczy — odparł Mały George.
Udało mu się złapać kurtkę oraz ramiona i potężnie szarpnąć. Duży George wrzasnął. Był
przekonany, że wyrwano mu nogi. Ale po chwili poczuł je na miejscu, stał bowiem obok
Małego George’a.
— Wyżmij sobie bokobrody i ruszamy — polecił Mały George. — Obawiam się, że
grochówka się przypaliła. Zostawiłem ją na kuchni.
Co za ulga i radość, choć deszcz zacinał, a zatoka wzburzyła się wysokimi falami. Piec
mruczał błogą pieśń o bukach i klonach, a Mustard czule lizała swoje maleństwa. Zupa była
najwyższej klasy. A do tego… Mały George bardzo ładnie wyglądał w kolczykach. Można
powiedzieć, że równoważyły wąsy.
A Aurorka? Właśnie… co z Aurorką?
— Coś ty zrobił z tym starym, pogańskim posążkiem? — zapytał Duży George,
odstawiając z hałasem kubek mocnej herbaty.
— Przemalowałem ją na brązowo — odparł z dumą Mały George. — Wygląda bardzo
gustownie. Wiedziałem, że prędzej czy później pojawisz się w domu i chciałem, żebyś
wiedział, że szanuję twoje zasady.
— No to lepiej ją oskrob — rzekł stanowczo Duży George. — Myślisz, że będę się gapił
na gołą murzynkę? Jeśli już mam dzień za dniem patrzeć na nagą kobietę, to gwoli
przyzwoitości niech będzie biała!
M
AGIA
MORZA
Wody Przylądka Racicot burzył północno–zachodni wiatr. Nasycony mocnym zapachem
soli dął w stronę lądu; najpierw długim, wąskim tunelem ciemnoniebieskiej wody, a potem
przemykał obok piaszczystych wydm i latarni morskiej stojącej na posępnej skale. Pędził
świszcząc między masztami łodzi zakotwiczonych na przystani i wśród kominów małych
rybackich domków nadmorskiej osady. Śpiewał i zawodził o różnych sprawach, ale każdy
słyszał tylko to, co było bliskie jego sercu. Nora Shelley, stojąca w drzwiach starego domu
swego ojca, pochwyciła w tym wieczornym zawodzeniu jakąś nową nutę. Tyle razy wiatr
opowiadał jej o dalekim, upragnionym świecie, ale nigdy w tych opowieściach nie było
obietnicy spełnienia.
— Noro, tam za horyzontem jest nowe życie — poświstywał wiatr. — Dobre życie i łatwe
do osiągnięcia. Wyciągnij tylko ręce, a wszystko czego pragniesz, będzie twoje…
Nora wyjrzała za próg i nastawiła twarz do wiatru. Kochała tę pół—nocno—zachodnią
wichurę jak starego wypróbowanego przyjaciela. Nora była szczupła i smukła. Miała jasną
delikatną skórę i niebieskie oczy o takim odcieniu błękitu, jaki przybiera morze w
promieniach zachodzącego słońca. Twarz o porcelanowobiałej cerze okalały włosy czarne
niczym noc. Nikt nie powątpiewał, że była najpiękniejszą dziewczyną w osadzie, ale
uchodziła za mało przystępną, a nawet zbyt dumną. Przyjaciółki musiały często wyjaśniać i
usprawiedliwiać jej odmienność.
W tej chwili przymknęła drzwi, chcąc się odgrodzić od dochodzących z izby głosów.
Podejmując decyzję, pragnęła zostać sam na sam z wiatrem, przed sobą miała kamienistą
plażę obsadzoną niskopiennymi, z trudem trzymającymi się ziemi wątłymi, nadmorskimi
wierzbami. Wokół wznosiły się małe ubogie chatki ani mniejsze, ani bardziej siermiężne niż
dom jej ojca. Pomiędzy nimi, na wyboistych ścieżkach, zawsze było pełno hałaśliwych dzieci.
Łodzie do połowu makreli kiwały się na wodzie, a za nimi rozciąga się ostro zakończony
przylądek Sandy, aż biały od siedzących a nim mew. Nieco niżej, w pobliżu zatoki, grupka
mężczyzn śmiejąc się, rozmawiała głośno przed rybiarnią Francuza Joego. Takie życie znała
dawna.
Po drugiej stronie przystani, na porośniętym świerkami lądzie, stało Dalveigh. John
Cameron, bezdzietny milioner, wybudował w tym miejscu letni dom i nazwał go tak na
pamiątkę swej starej, rodzinnej posiadłości w Szkocji. Mieszkańcom rybackiej osady zarówno
dom jak i jego otoczenie nie wydawały się czarowną bajką. Niewielu z nich widziało coś
podobnie wspaniałego.
Nora Shelley znała Dalveigh. Wielokrotnie gościła u Cameronów tego lata, a wśród piękna
i luksusu czuła się w swoim żywiole. Jakby przysługiwały jej z tytułu prawa. To mogło być i
jej życie, gdyby tylko je wybrała.
Tak naprawdę dokonała już wyboru, ale w poczuciu własnej wartości udawała przed sobą,
że się jeszcze waha. No i trudno było tak zupełnie wykreślić z pamięci dawne wzruszenia i
sympatie.
W domu jej ojca, w pokoju ze starymi wypaczonymi drzwiami i niskim sufitem siedziały
cztery osoby. Na dawno nie bielonych ścianach wisiały ceratowe kurtki i rybackie sieci.
Johnowi Cameronowi i jego żonie ofiarowano honorowe miejsce pośrodku izby. Pani
Cameron, przystojna i gustownie ubrana, miała nieodmiennie zgorzkniały wyraz twarzy. A
mimo to zawsze kierowała się zdrowym rozsądkiem i nawet najbardziej krytycznie nastawieni
mieszkańcy Racicot nie mogli powiedzieć, że „zadziera nosa”. Jej mąż był niewysokim,
szpakowatym mężczyzną o świeżej, niemal młodzieńczej cerze. Bardzo go lubiono w
Racicot, ponieważ chętnie przebywał w towarzystwie rybaków i żeglarzy, a poza tym
Dalveigh wciąż potrzebowało świeżych makreli i to też miało swoje znaczenie.
Nathan Shelley, zgarbiony, z rękami spoczywającym na kolanach, siedział w ulubionym
kącie przy piecu. Przez szacunek dla pani Cameron odłożył fajkę i bez niej trudno mu było
myśleć.
Pragnął, aby jego żona zajęła się jakąś pracą, gdyż jej bezczynność wydała mu się czymś
nienaturalnym. W takim stanie, jak pamiętał, znajdowała się tylko raz, gdy przed dziesięciu
laty, po silnym sierpniowym sztormie, przyniesiono do domu bezwładnego i ociekającego
wodą Neda Shelleya. Pani Shelley siedziała teraz przy oknie o malutkich szybkach i
obserwowała przystań. Mężowską kurtkę, którą łatała, gdy przyszli Cameronowie, złożyła na
kolanach i opuściła na nią bezwładnie obie ręce. Była to dość flegmatyczna, rosła kobieta o
pogodnej, ładnej twarzy. Rysy jej nie zmieniły wyrazu nawet wtedy, gdy Cameronowie
wystąpili z niezwykłą propozycją.
Chcieli Nory… Ci bogacze… tak wiele posiadający, chcieli tego cudnie rozkwitłego
dziewczęcia, bo tylko tego im brakowało do szczęścia, John Cameron jasno wyłożył swą
prośbę.
— Zadbamy o nią jak o własne dziecko — mówił. — Pokochaliśmy ją w ciągu tego lata.
Nora wyróżnia się urodą i zdolnościami, zasługuje na coś więcej, niż to, co może jej
ofiarować Racicot. Macie przecież kilkoro dzieci, a my jesteśmy bezdzietni. Poza tym… nie
zabierzemy wam córki na zawsze. Będziecie ją widywać, kiedy przyjedziemy do Racicot.
— To nie to samo — wtrącił cierpko Nathan Shelley. — Nie wróci już do naszego świata.
Nieważne, ile się ma dzieciaków, bo i tak nie chce się stracić żadnego. Ale nasze uczucia nie
powinny stawać na drodze do szczęścia Nory. Jest taka mądra i zawsze pragnęła czegoś
więcej, niż mogliśmy jej dać. Kiedyś byłem taki sam. Boże, jakże pomstowałem na Racicot!
W końcu się wyrwałem, poszedłem do miasta i znalazłem pracę. Ale nic z tego nie wyszło. Za
długo zwlekałem. Morze weszło mi w krew. Męczyłem się przez dwa lata, a potem wróciłem.
Nie chciałem tego zrobić, zapewniam was, ale musiałem. I od tej pory tu mieszkam. Lecz
może z dziewczyną będzie inaczej. Jest młodsza, niż ja byłem wówczas. I jeśli jej
przywiązanie do morza nie jest zbyt głębokie, to potrafi się odciąć od dotychczasowego życia.
Ale nigdy nie wiadomo, kto i kiedy odpowie na zew morza.
Cameron uśmiechnął się. Ten stary, pomyślał, przesiąknięty solą rybak, ma w sobie coś z
poety. Bardzo możliwe, że Nora odziedziczyła po nim inteligencję i oryginalność, bo na
pewno nie po flegmatycznej, choć przystojnej matce.
— I co ty na to żono? — zapytał wreszcie Shelley.
Żona odpowiedziała z właściwą sobie powściągliwością: — Zostawmy decyzję Norze. I
tak się stało.
Wreszcie pojawiła się Nora, jak zawsze piękna, lekko zarumieniona od smagającego
wichru. Czuła w sercu ciężar, bo w tej chwili decydował się jej los. Spojrzała niepewnie na
matkę.
Odchodzisz, czy zostajesz? — krótko zapytał ojciec. Myślę, że odejdę — odparła z
namysłem, lecz gdy ujrzała twarz matki, podbiegła do niej i objęła ją serdecznie.
Nigdy cię nie zapomnę, mamo! — zawołała. — Zawsze będę cię kochać. Ciebie i ojca…
Matka odsunęła córkę i lekko popchnęła w stronę Cameronów.
— Idź do nich — powiedziała spokojnie. — Już nie należysz do nas. Nowina
błyskawicznie rozniosła się po Racicot. Przed wieczorem wszyscy mieszkańcy przystani
wiedzieli, że Cameronowie adoptują i zabierają do siebie Norę Shelley. Wieść wywołała
zaskoczenie i jeszcze większą zazdrość. Kobiety z przystani kręciły głowami.
— Teraz to dopiero Nora zacznie zadzierać nosa — mówiły. — Zawsze uważała się za
kogoś lepszego od nas. Nat Shelley z żoną za bardzo ją rozpuścili. Ciekawe, co o tej sprawie
myśli Rob Fletcher.
Nora prosiła brata, aby przekazał wiadomość Robowi Fletcherowi, lecz uprzedziła go
Merran Andrews. Pojawiła się przy Robie, gdy ten zaledwie wrócił z połowu i jeszcze nie
zdążył porządnie zacumować łodzi.
— Słyszałeś nowinę, Rob? Nora wyjeżdża i zostanie wielką panią. Cameronowie
bzikowali na jej punkcie całe lato, a teraz ją adoptują.
Merran pragnęła Roba dla siebie. Był rosłym, przystojnym mężczyzną i do tego całkiem
zamożnym. Najlepsza partia spośród wszystkich chłopców w osadzie. Porzucił ją dla Nory i
teraz z przyjemnością go raniła, choć później zamierzała mu to wynagrodzić.
Pobladł wyraźnie pod opalenizną, ale ukrył tajemnicę swego serca przed wścibskimi,
czarnymi oczami Merran. — Dla niej to wielka sprawa — powiedział chłodno. — Jest
stworzona do innego życia, niż to, które może ofiarować jej Racicot.
— Chciałeś raczej powiedzieć, że cały czas uważała się za zbyt dobrą dla zwykłych ludzi
— zauważyła złośliwie Merran.
Następnego wieczoru Nora spotkała Roba. Przypłynęła do domu z Dalveigh, a on czekał
już na przystani, by zacumować jej łódź i pomóc wyjść na brzeg. Szli w kulminacyjnym
momencie zachodu, a północno–zachodni wiatr świszczał im w uszach. Właśnie zapłonęła jak
wielka gwiazda latarnia morska i lśniła bladym światłem na tle złocistego nieba. Nora czuła
się niezręcznie i złościło ją to. Rob Fletcher aż tak wiele dla niej nie znaczył, był po prostu
dobrym przyjacielem. Wolałaby z nim rozmawiać, lecz on kroczył w milczeniu z opuszczoną
głową.
— Rob, przypuszczam, że słyszałeś o moim wyjeździe? — przerwała w końcu milczenie.
— Tak, słyszałem ze sto razy — odparł, nie patrząc na nią.
— To wspaniała szansa dla mnie, prawda? — zapytała ostrym głosem, chcąc ukryć
uczucie zakłopotania.
— Cóż, nie wiem — rzekł poważnie. — Jak na to spojrzeć z jednej strony, na to wygląda.
Ale z drugiej strony… Czy jesteś pewna, że zdołasz wyrzucić z serca dwadzieścia lat życia i
nie poczujesz bólu?
— Och, na pewno będę tęskniła za domem, jeśli to masz na myśli — rzuciła Nora
opryskliwie. — Przynajmniej na początku. Ale ludzie jakoś z tym żyją. Zresztą nie odchodzę
na zawsze. Wrócę tu na lato… na każde lato…
— To już nie to samo — upierał się Rob. Myślał identycznie jak Nathan Shelley. —
Zostaniesz wielką damą, może to i dobrze, ale będziesz inna niż teraz. Tak, tak… życie cię
zmieni… Pewnie nie od razu, ale w końcu cię zmieni. Będziesz jedną z nich, a nie jedną z
nas. Lecz nie to jest najważniejsze. Cała rzecz w tym, czy znajdziesz szczęście.
Gdyby mówił to ktoś inny, Nora by się obruszyła, ale nie potrafiła gniewać się na Roba.
— Sądzę, że tak — rzekła po namyśle. — A poza tym, ja muszę wyjechać. Nic mnie nie
powstrzyma. Coś… coś z daleka… woła mnie… zawsze mnie wołało, od chwili, gdy jako
mała dziewczynka dowiedziałam się, że jest gdzieś inny, szeroki świat. I zawsze wydawało
mi się, że pewnego dnia znajdę do niego drogę. Dlatego chodziłam do szkoły dłużej niż inne
dziewczęta. Matka chciała, abym została w domu, uważała, że nadmiar nauki uczyni mnie
zgorzkniałą i odmienną od reszty ludzi, wśród których muszę żyć. Ale ojciec do tego nie
dopuścił, on mnie rozumiał… Twierdził, że jestem podobna do niego, kiedy był młody.
Nauczyłam się, ile mogłam i przeczytałam wszystko, co mogłam. Mam wrażenie, że przez
całe życie szłam po wąziutkiej kładce, a teraz otwiera się przede mną brama i mogę przez nią
wyjść na szeroki świat. Nie kuszą ranie luksusy, bogaty dom, stroje i przyjemności, choć
ludzie tak sądzą, nawet matka tak uważa. Nie o to mi chodzi. Jest coś nieuchwytnego, co
wydaje się być w zasięgu mej ręki, o czym zawsze marzyłam i dlatego muszę to zdobyć. Rob,
ja muszę!
Jeśli tak czujesz, to rzeczywiście musisz odejść — odparł spokojnie, Patrząc łagodnie na
strapioną twarz dziewczyny. — Lepiej na tym wyjdziesz, Noro, jeśli odejdziesz. I nie jestem
na tyle samolubny, aby twierdzić, że nie dostaniesz tego, czego pragniesz. Ale tym bardziej
się zmienisz. Noro! Noro! Co ja bez ciebie pocznę!
Przestraszyła się nieoczekiwanej namiętności w głosie Roba.
— Proszę cię, nie mów tak, nie mów! Zapomnisz o mnie. Jest przecież tyle innych
dziewcząt.
— Nie. Nie potrzebuję pocieszenia. Nie ma takiej jak ty i nigdy nie będzie. Nikt mi ciebie
nie zastąpi, Noro, dobrze o tym wiesz.
— Przepraszam — powiedziała zakłopotana.
— Nie trzeba — odparł ponuro Rob. — Wolę cię kochać i cierpieć. Ani przez chwilę nie
miałem nadziei, że mnie posłuchasz. Dziewczyna dobra dla Cameronów, to za wysokie progi
dla Roba Fletchera, rybaka.
— Nigdy tak nie myślałam — zaprotestowała Nora.
— Wiem — rzekł spokojnie. — Ale tak jest i nic na to nie poradzisz. Lecz zapewniam cię
Noro, że nikt mi ciebie nie zastąpi.
Pożegnali się pod drzwiami rodzinnego domu Nory. Długo spoglądała za jego zgrabną,
powoli oddalającą się sylwetką. Ku swemu niezadowoleniu poczuła pieczenie łez w oczach i
gorzkie pragnienie w sercu. Przez chwilę żałowała decyzji. Zostanie, nie może odejść…
Ale z drugiej strony przystani błysnęły światła Dalveigh. Tamto życie wołało, kusiło…
Nie, musi odejść, już dokonała wyboru. Za późno, by zawrócić.
* * *
Nora Shelley wyjechała z państwem Cameron i Dalveigh zostało puste. Do osady Racicot
przyszła zima. Wszyscy mieszkańcy oddawali się zwykłej o tej porze roku bezczynności. Był
to czas wylegiwania się i plotkowania, czas długich godzin palenia fajki w zacisznych kątach
i opowiadania historyjek o morzu i żeglowaniu.
Zimą w przystani rozkwitało życie towarzyskie, wszyscy chcieli powetować sobie udręki
lata, gdy pracowano po osiemnaście godzin na dobę. Zimą można było wreszcie śmiać się i
kłócić, zawierać małżeństwa, flirtować, a także — jeśli ktoś miał ochotę — marzyć w
samotności, jak to robił Fletcher.
W porze zimowej każda rzecz urastała do niebywałych rozmiarów. Nadejście
cotygodniowego listu od Nory do jej rodziców, było wydarzeniem dla całej wioski.
Kierowniczka poczty w Cove rozpuszczała wieść i wieczorem w kuchni Shelleyów robiło się
tak tłoczno, że ani palca wcisnąć. Isabel, młodsza siostra Nory, czytała list na głos. Chodziła
tak długo do szkoły, że potrafiła właściwie wymawiać trudniejsze słowa i wyjaśnić, gdzie
znajdowały się wymieniane w liście miasta.
Państwo Cameron spędzili jesień w Nowym Jorku, a zimą udali się na południe. Nora
szczegółowo opisywała nowe życie. Przyznawała, że początkowo bardzo tęskniła za domem,
ale później ten akcent zniknął z listów. O sobie niewiele pisała, za to dużo miejsca poświęcała
opisom poznanych tam ludzi i różnych wspaniałości, które zwiedzała. Słała pełne czułości
pozdrowienia dla dawnych przyjaciół, dopytywała się o interesujące ją kiedyś sprawy.
Jednak, w miarę upływu czasu, listy stawały się coraz bardziej obce i życie w Racicot nie
zajmowało jej tak jak przedtem. Rodzice wyraźnie to odczuwali.
— Ona się zmienia — pomrukiwał stary Nathan. — To było do przewidzenia i tak jest
lepiej dla niej… ale to boli. Straciliśmy naszą dziewczynkę, żono, na zawsze.
Rob Fletcher w milczeniu słuchał listów, podczas gdy inni szeptali i komentowali.
Opowiadano w przystani, że bardzo się zmienił. Stał się odludkiem. Zamiast odwiedzać
znajomych, jak to robili inni ludzie, siedział w domu i czytał książki. Mieszkańcy Racicot
mówiąc o nim, tylko kręcili zafrasowani głowami. Coś złego dzieje się z człowiekiem, skoro
woli czytać, kiedy wokół jest tyle rozrywek. Jacob Radnor całą zimę ślęczał nad książkami, a
na wiosnę się utopił. Wyskoczył za burtę swej łodzi podczas połowu śledzi. To są właśnie
skutki czytania książek!
Następnego lata państwo Cameronowie przyjechali do Dalveigh trochę później, z uwagi na
zły stan zdrowia pana Johna Camerona. Na początku sierpnia zjawiła się cała chmara służby,
aby przygotować dom na przyjęcie właścicieli, a po tygodniu przybyli i oni. Przywieźli
mnóstwo gości.
Przyjechała również Nora Shelley. Patrzyła teraz na skąpaną w zachodzącym słońcu
wioskę na przeciwległym brzegu. Zmęczona podróżą, nie miała zamiaru iść tam wcześniej niż
nazajutrz rano. Nagle jednak zdała sobie sprawę, że musi pójść natychmiast. Na przystani
była jej matka, stamtąd wołało ją dawne życie. Północno—zachodni wiatr mknął po
przesmyku i zachęcająco pogwizdywał pod oknami wykwintnego pokoju. Niósł z sobą
posmak słonego morza i napełnił jej serce niezmierzoną słodko–gorzką tęsknotą.
Nora wyglądała piękniej niż kiedykolwiek przedtem. Przez miniony rok rozkwitła i stała
się pełną czaru kobietą. Nawet Cameronowie dziwili się tej błyskawicznej adaptacji do
nowego otoczenia. Zdawało się, że zostawiła za sobą Racicot, tak jak zostawia się stare
ubranie. Przybrani rodzice szczycili się jej urodą i niezrównanym wdziękiem. Hojnie
obsypywali Norę podarkami i pobłażali we wszystkim. W ciągu kilku miesięcy żyła pełniej i
intensywniej niż przez dwadzieścia lat. Ta Nora Shelley, która powróciła, była zupełnie inną
osobą niż ta, która wyjechała.
Kiedy jednak ujrzała falujące morze, światło latarni morskiej, płomienny blask zachodu
odbijający się w szybach rybackich domków, gdy usłyszała wołanie wiatru, wyzwoliło się w
niej jakieś nieznane dotąd uczucie. Nie mogła się od niego uwolnić. Nie mogła dłużej czekać.
Musi, nie zwlekając, natychmiast pójść do domu!
Ubrała się już do kolacji, ale bez zastanowienia ściągnęła kosztowną suknię i włożyła
ciemny kostium podróżny. Włosy przewiązała czerwonym szalem. Ach, wymknie się
ostrożnie do krytej przystani, każe Davy’emu spuścić małą żaglówkę i puści się na szerokie
wody! Miałą nadzieję, że nikt jej nie zobaczy, lecz w hallu natknęła się na panią Cameron.
— Noro! — zawołała ta zaskoczona.
— Och, cioteczko, muszę pójść! — zawołała gorączkowo dziewczyna. Obawiała się, że
pani Cameron spróbuje ją zatrzymać i natychmiast pojęła, jakie to będzie dla niej trudne do
zniesienia.
— Musisz pójść? Dokąd? Kolacja prawie gotowa i…
— Och, nie chcę kolacji. Chcę do domu. Popłynę łodzią.
— Nie opowiadaj głupstw, moje drogie dziecko. Za późno, aby płynąć przez zatokę. Oni
się ciebie dziś nie spodziewają. Poczekaj jutra…
— Nie, nie rozumiesz tego. Ja muszę pójść, muszę! Tam jest moja matka!
Po ostatnich słowach dziewczyny na twarzy pani Cameron pojawił się wyraz bólu, ale nie
odwodziła już Nory od zamiaru.
— Cóż, jeśli musisz… Powinnaś jednak popłynąć z kimś jeszcze. Wiatr jest zbyt silny i
niebezpiecznie wyprawiać się samej. Popłynie z tobą Clark Bryant.
Nora chciała zaprotestować, lecz wiedziała, że to próżny trud. Zgodziła się więc, choć
niechętnie, i milcząc ruszyła w stronę brzegu. Clark Bryant szedł obok, zdając sobie sprawę z
jej nastroju. Ten wysoki, postawny mężczyzna miał brzydką twarz, na której odzwierciedlała
się i inteligencja i sarkazm. Był taki bystry, na jakiego wyglądał, a ponadto mimo młodego
wieku posiadał miliony. John Cameron miał co do niego pewne plany, budując swoje rozległe
imperium finansowe.
Bryant kochał Norę. Między innymi dlatego Cameronowie zaprosili go do letniej
posiadłości i on chętnie to zaproszenie przyjął. Nora nie miała o tym najmniejszego pojęcia i
nie poświęcała mu wiele uwagi.
Choć właściwie lubiła Clarka Bryanta, w obecnej sytuacji denerwował ją. Wcale nie
zamierzała przybyć do Racicot w jego towarzystwie, sama nie wiedziała dlaczego. Nie
wstydziła się przecież ubogiej i prostej rodziny… lecz on był obcy, nie należał do tego
świata… Pragnęła powitać rodziców sama.
Na krytej przystani Clark spuścił na wodę małą żaglówkę i Nora ujęła pewną dłonią ster.
Znała każdy cal tej zatoki. Gdy wiatr wydął żagiel i łódź pomknęła po spienionych falach, zły
humor minął, jak ręką odjął. Nawet obecność Bryanta przestała ją drażnić; po prostu
zapomniała o nim. Zew morza i wiatr wzburzyły jej krew i napełniły serce szaloną radością.
Tam, w dali, gdzie na pogrążonym w mroku brzegu, pod wysoko rozpiętym sklepieniem
ciemniejącego nieba połyskiwały światła, był jej dom. Jakże wesoło gwizdał na powitanie
wiatr! Jego smagnięcia, smak soli na wargach, skręt łodzi przecinającej fale — wszystko było
cudowne!
Clark Bryant obserwował Norę i pojął wreszcie, że nic dla niej nie znaczy. W jej sercu nie
ma dla niego miejsca. Czuł się jak człowiek zapomniany, odrzucony… A ona? Jakże była
piękna i godna pożądania! Nigdy jej takiej nie widział. Szal zsunął się z włosów Nory, a
kształtna głowa dziewczyny wychylała się z jego zwojów jak kwiat z purpurowej czary.
Bujne pukle odgarnęła z czoła i tworzyły teraz wokół bladej twarzy gęsty, czarny cień. Od
morskiej bryzy usta Nory stały się ciemnopurpurowe, a oczy — wielkie i wyraziste —
patrzyły na wskroś siedzącego mężczyzny i widziały jedynie światła Racicot.
Przybili w końcu do drewnianego pomostu i Nora wyskoczyła z łodzi, zanim Bryant
zdążył zacumować.
— Nie czekaj na mnie. Dzisiaj nie wrócę — rzuciła obojętnie.
Potem owinęła głowę szalem i niemal biegiem ruszyła wzdłuż brzegu. Nikogo nie
spotkała, bo w osadzie była to pora kolacji. W kuchni Shelleyów rodzina zasiadła wokół
stołu, kiedy nagle drzwi się otworzy ty i w progu stanęła zdyszana Nora. Patrzyli na nią jak na
zjawę z innego świata. Nie wiedzieli nic o jej powrocie do Dalveigh.
— Toż to nasza dziewczyna! To Nora! — zawołał wreszcie stary Nathan, wstając z ławy.
— Mamo! — krzyknęła Nora. Przebiegła izbę i przytuliła twarz do matczynej piersi łkając
spazmatycznie.
Kiedy nowina się rozeszła, ludzie z Racicot przybyli tłumnie do Shelllleyów zobaczyć
Norę. Był to radosny, pełen ciepła wieczór, jak za dawnych czasów. Mężczyźni palili, a
większość kobiet gawędząc robiła na drutach. Wszystkim się podobało, że Nora nie zadziera
nosa. Stary Jonas Myers powiedział jej otwarcie, że nie zauważył, aby pobyt wśród bogaczy
specjalnie ją zmienił.
— Jesteś taka sama jak przed rokiem — stwierdził. — Nie zrobili z ciebie wielkiej damy.
Tutejsi ludzie spodziewali się, że staniesz się kimś niezwykłym.
Nora roześmiała się. Cieszyło ją, że nie dostrzegali zmian. Stary Nathan uśmiechnął się
cierpko. Dziewczyna zmieniła się, choć sąsiedzi tego nie widzieli, lecz nie w sposób, który by
go zaniepokoił. Córka niezupełnie od niego odeszła.
Nora usiadła przy matce i czuła się szczęśliwa. Ale czas płynął nieubłaganie, a ona ucichła
i spoglądała na drzwi z jakimś żałosnym wyrazem w oczach. Stary Nathan dostrzegł to i
pomyślał, że jest zmęczona. Dał ciekawskim sąsiadom do zrozumienia, aby się rozeszli. Gdy
dom opustoszał, Nora wstała ociągając się i wyszła przed dom.
Wiatr się przyczaił. Na migoczącym światłami brzegu morza nastała głęboka cisza. Dla
mieszkańców Racicot było zbyt późno na nocne przesiadywanie i to w pełni sezonu na
makrele. Księżyc wschodził, zatoka wyglądała jak bezkresna przestrzeń pokryta srebrnymi
grzywami fal. Łagodne światło padło na wysoką postać mijającą zakręt obok domu
Shelleyów. Nora zauważyła ją i poznała. Zbiegła z piaszczystego wzgórza, wyciągając
ramiona.
— Rob! Rob!
— Nora! — zawołał ochrypłym głosem i wyciągnął rękę. Ale ona rzuciła mu się na piersi i
mocno przywarła do nich, śmiejąc się i płacząc zarazem.
— Och, Rob! Oczekiwałam cię przez cały wieczór. Za każdym skrzypnięciem drzwi
mówiłam sobie: — Teraz to już na pewno Rob. A kiedy wchodził ktoś inny, serce we mnie
zamierało. Nie śmiałam pytać o ciebie… bałam się usłyszeć, że może ty… Dlaczego nie
przyszedłeś?
— Nie wiedziałem, czy będę mile widziany — szepnął, przytulając ją mocniej. —
Kręciłem się tutaj licząc, że uda mi się spojrzeć na ciebie ukradkiem. Myślałem, że nie chcesz
się ze mną zobaczyć.
— Ja miałabym nie chcieć? Och, Rob, dziś wieczorem patrząc w stronę Racicot, myślałam
przede wszystkim o tobie! Częściej niż o mamie!
Odsunęła się trochę i utkwiła w niego oczy, z których przezierało głębokie uczucie.
— Stałeś się wspaniałym mężczyzną. Jesteś taki przystojny, Rob! — zawołała. Kobieca
powściągliwość ustąpiła pod naporem wzruszenia. Przez chwilę znowu była dzieckiem,
otwarcie wyrażającym swe myśli. — Żyłam przez ten rok jak w pięknym śnie. Bajecznym
śnie, lecz… tylko śnie. A teraz się obudziłam. I ty jesteś częścią tego przebudzenia…
najlepszą cząstką. I pomyśleć, że dotychczas tego nie wiedziałam!
— Nie wiedziałaś… czego?
Miał ją tak blisko swego serca, ich oddechy mieszały się, lecz wciąż jeszcze nie śmiał jej
pocałować.
— Że cię kocham — odszepnęła. — Och, Rob, jesteś dla mnie całym światem. Należę do
ciebie i do morza. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie przepłynęłam dziś zatoki.
Świadomość tego spadła na mnie jak gwałtowny przypływ. Wiem teraz, że nigdy stąd nie
odejdę. Muszę słyszeć szum wiatru i morza. To nowe życie było dobre, nawet bardzo dobre,
lecz nie dosięgło głębi mego serca. Kiedy cię ujrzałam, zrozumiałam natychmiast, co w nim
przechowywałam dla ciebie.
* * *
Tej nocy Nora zasypiała obok swych sióstr w małym pokoiku z oknami wychodzącymi na
zatokę. Młodsze dziewczęta spały mocno, ale Nora czuwała, przysłuchując się śmiechowi
wiatru i wspominała spotkanie z Robem. Szczęście jej wydawało się pełne, a jedyną skazą na
nim była obawa, co też powiedzą Cameronowie, gdy powie im o swym postanowieniu.
— Uznają mnie za lekkomyślną i niewdzięczną — westchnęła. — Nie wiedzą przecież, że
nic na to nie poradzę, choćbym się bardzo starała. Nigdy tego nie zrozumieją.
Rzeczywiście nie zrozumieli. Kiedy Nora powiedziała im, że wraca do Racicot,
początkowo śmiali się pobłażliwie, traktując jej decyzję jako kaprys stęsknionej za rodzicami
dziewczyny. Później, gdy pojęli, że mówi poważnie, zasmucili się i rozgniewali. Były sceny
pełne łez, próśb i wymówek. Nora płakała rozpaczliwie w ramionach pani Cameron, ale
uparcie rwała przy swoim. Nigdy do nich nie wróci, nigdy.
W końcu zwrócili się do Nathana Shelleya, ale on nie chciał popierać żadnej ze stron.
— Tego się nie da zmienić — oznajmił. — Wezwało ją morze, a ona posłuchała go i to
wszystko. Przykro mi ze względu na nią. Norze byłoby lepiej, gdyby przecięła więzy łączące
ją z domem i została z wami. Ale próba nie powiodła się. Rozumiem, co się dzieje w jej
sercu. Ze mną było tak samo. Nie zamierzam ani jednym słowem zganić tej decyzji. Zostanie,
czy pójdzie — wybór należy do niej. Jest tak samo wolna jak przed rokiem.
Pani Cameron raz jeszcze zaapelowała do uczuć Nory. Wreszcie powiedziała, że jest
niewdzięczna.
— Nie jestem — zaprzeczyła drżącymi ustami Nora. — Kocham was i doceniam to, co dla
mnie zrobiliście, ale nie jestem stworzona do waszego życia. Myślałam, że będzie inaczej.
Pragnęłam go i kochałam je… nawet jeszcze kocham. Ale coś bardzo silnie zatrzymuje mnie
tutaj.
— Noro, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz. Zatęskniłaś za rodziną i cieszysz się z
powrotu. Ale gdy wyjedziemy, a ty zostaniesz ze wszystkimi uciążliwościami życia w
Racicot, wtedy zrozumiesz… Pobyt u nas odzwyczaił cię od trudów i ciężkiej pracy. Cóż ty tu
będziesz robić? Stałaś się obca.
— Och nie! Wychodzę za mąż za Roba Fletchera! — oznajmiła z dumą Nora.
— Za Roba Fletchera? Ty, która mogłaś poślubić Clarka Bryanta?
Nora pokręciła głową. — To nie miało sensu. Kiedyś myślałam, że mogłabym, ale teraz
wiem, że to niemożliwe. Ja kocham Roba, cioteczko.
Po tych słowach pani Cameron nie miała już nic do powiedzenia. Przestała namawiać Norę
i odeszła zrozpaczona.
Nora długo płakała, ale wieczorem, gdy spacerowała z Robem nad brzegiem morza, w jej
oczach nie było łez. Wiatr świszczał, a na wielkim sklepieniu nieba rozbłysły tysiącami
gwiazdy. Śmiechy i śpiewy mieszkańców wioski pozostały daleko za nimi i czuli tylko
nieodparty zew morza. Ned dostrzegł światła posiadłości w Dalveigh i spojrzał na Norę.
— Czy sądzisz, że nie będziesz żałowała swej decyzji, moja dziewczynko? — zapytał.
— Nigdy, Rob. To był piękny strój na czas wakacji i z przyjemnością go nosiłam. Ale
teraz włożyłam robocze ubranie. Ledwie tydzień minął od opuszczenia Dalveigh, a dla mnie
to już odległa przeszłość. Posłuchajmy wiatru, Rob. On śpiewa o dobrych dniach, które nas
czekają.
Rob pochylił się i pocałował ją.
— Moja własna, kochana dziewczynka — szepnął czule.
W
YPRAWA
W
PRZESZŁOŚĆ
Susette nie była jeszcze oficjalnie zaręczona z Harveyem Brooksem, ale wiedziała, że to
nastąpi, kiedy wróci do domu z wizyty w Glenellyn. Kiedy Harvey zdecydował się zaprosić ją
do Glenellyn, by poznała jego matkę i ciotkę Clarę, a także cioteczną babkę Ruth i kilkoro
innych krewnych, to mogło oznaczać tylko jedno: nareszcie postanowił się ożenić. Harveyowi
nie przyszłaby do głowy myśl, że jeszcze ktoś powinien wyrazić na to zgodę.
Ale to nie miało znaczenia. Susette dawno zdecydowała, że powie „tak”, gdy on zapyta
„czy chcesz?”. No bo co innego mogła zrobić nie znana nikomu zastępczyni redaktora małej
prowincjonalnej gazety, kiedy Harvey Brooks zniżył się do niej? Przyjąć Harveya oznaczało
przyjąć bogactwo, pozycję społeczną, piękny dom i… i… samego Harveya.
Susette skrzywiła się, niecierpliwie nakładając elegancki zielony kapelusz na
kasztanowozłociste włosy.
— Jesteś najmniej rozumnym stworzeniem, jakie znam — mruknęła do siebie. — Harvey,
to świetna partia. Jest bogaty i pochodzi z dobrej rodziny. Nie możesz mu nic zarzucić.
Przystojny, dobrze urodzony, prawdziwy szczęściarz. Czego chcesz jeszcze, Susette King?
Ty, która do dwunastego roku życia biegałaś boso na farmie w Glen St. Mary, a teraz, mając
lat dwadzieścia osiem, próbujesz wmówić sobie i swemu otoczeniu, że zrobiłaś karierę?
Powinnaś umierać z radości na myśl, że Harvey Brooks, ten Harvey Brooks, co zbyt był
zajęty robieniem pieniędzy na czarnych lisach, aby mieć czas na miłość, choć spodziewano
się, że poszuka sobie hrabiny, gdyby ten czas znalazł — stracił dla ciebie głowę — ku zgrozie
całej rodziny.
A mimo wszystko bardzo lubiła Harveya. Kochała zaś to, co mógł jej ofiarować i
postanowiła go poślubić. Nie miała żadnych wątpliwości, gdy tego popołudnia jechała swym
małym samochodem do Glenellyn. Odczuwała tylko lekkie zdenerwowanie. Życie wystawiło
Susette na ciężką Próbę. Wkrótce czeka ją spotkanie ze znaną z bardzo wygórowanego
Mniemania o sobie rodziną Harveya, która na pewno surowo ją oceni. W tej chwili zobaczyła
Glenellyn i znienawidziła je od pierwszego wejrzenia.
Pani Brooks przyjęła Susette łaskawie, a ciotka Clara pocałowała ją. Tego Susette się nie
spodziewała. Jakoś zbyt szybko i zbyt nieodwołalnie została włączona do rodziny. Reszta
gości, prawie wszyscy krewni Harveya, uprzejmie ściskali jej rękę. Pomimo pocałunku ciotki
Clary czuła, że niezupełnie ją aprobują.
Ciotka Clara miała reputację osoby, wyrażającej najbardziej przykre rzeczy w niezwykle
słodki sposób. Zapytała, czy nie jest zmęczona po dniu ciężkiej pracy w biurowym zaduchu.
— Zaraz, zaraz… ty pracujesz w „The Enterprise”? To zdaje się konserwatywna gazeta?
— Raczej niezależna — odparła Susette, a jej zielone oczy zalśniły złośliwie.
Pani Brooks westchnęłaby, gdyby kiedykolwiek zdobyła się na coś tak banalnego. Nie
darzyła zaufaniem zielonookich kobiet. Pani Gilbertowa Blythe miała zielone oczy i dlatego
nigdy jej nie polubiła.
— Harveyu — powiedziała Susette następnego dnia podczas lunchu. — Zamierzam dziś
po południu pójść na wagary. Biorę samochód i udaję się na spotkanie z przeszłością. Innymi
słowy, jadę zobaczyć starą farmę w Glen St. Mary, gdzie przebywałam jako dziecko.
— Pojadę z tobą — zaproponował Harvey.
— Nie — Susette potrząsnęła przecząco głową. — Chcę pojechać sama. Czasem miło
wspomnieć dawne czasy, ale ciebie by to znudziło.
Harvey trochę się krzywił. Nie rozumiał tego kaprysu, a kiedy czegoś nie rozumiał, z
reguły potępiał. Lecz śliczna bródka wojowniczo wysunęła się do przodu, co go ostrzegło, że
lepiej się nie sprzeciwiać.
Wyjeżdżając za bramę Glenellyn, Susette odetchnęła z ulgą. Przed nią ciągnęła się piękna
droga. Na szczęście, nie taka zwykła, prosta, uregulowana szosa. Proste drogi, dla Susette,
która lubiła zakręty, wzniesienia i dołki, były przedmiotem odrazy.
Zastanawiała się, co też się stało z gromadką bliższych i dalszych kuzynów, z którymi
bawiła się na farmie. A także z dziećmi państwa Blythe’ów, przebywającymi tam całymi
dniami. Straciła ich z oczu, zapomniała o wszystkich z wyjątkiem Letty, najlepszej
przyjaciółki i Jacka Halla, tak sztywnego i surowego, że przezywano go Ding–dong. No i
Dicka. Nigdy nie zdoła zapomnieć Dicka — brutala, pyszałka i skarżypyty. Jakże go
nienawidziła! Wszyscy go nienawidzili. Przypomniała sobie, że zawsze bił się z Jemem
Blythe.
— Co za prosię! — wspominała Susette. — Gdyby był brzydki, prędzej bym mu
wybaczyła. Ale taki ładny dzieciak! Miał piękne oczy. Duże, szare, diabelskie oczy. Ciekawe,
co się z nim stało? Na pewno jest żonaty. Musiał sobie prędko wziąć żonę, aby mieć kogo
tyranizować. Och, chętnie bym się spotkała z Dickiem i spoliczkowała go, tak jak to zrobiłam
kiedyś.
Gęste chmury pojawiły się w chwili, gdy Susette nareszcie skręciła na drogę do farmy w
Glen St. Mary. Serce jej zabiło mocniej na widok tych samych drewnianych słupków. Stary
dom stał również, nie zmieniony. Trawnik, sad, lśnienie sadzawki pomiędzy starymi
świerkami… Wszystko takie schludne, starannie utrzymane. Widocznie dalej mieszkał tu
Roddy lub ktoś inny. Ale nie zauważyła nikogo. Nadciągała za to burza i jeśli nie będzie
mogła wejść do domu, to powinna jak niepyszna zawracać do Glenellyn.
Rozczarowana, już miała odjechać, kiedy zza narożnika domu wyszedł jakiś młody
człowiek i zatrzymał się, spoglądając na nią uważnie.
— Och, Dick, Dick — powiedziała.
Pobiegła do niego z wyciągniętymi ramionami. Teraz z radością witała nawet Dicka. Choć
go nie cierpiała, był przecież nadal cząstką jej dawnego życia.
Dick wziął ją za ręce i przyciągnął do siebie. Zajrzał z powagą w zielone oczy, a wtedy
Susette przeniknął dziwny, niepojęty dreszcz. Takiego wzruszenia nie zaznała nigdy pod
spojrzeniem Harveya.
Ty pewnie jesteś Susette, Susette King — powiedział Dick z namysłem. — Nikt inny nie
mógłby mieć takich oczu. One zawsze przypominały mi panią doktorową Blythe.
— Tak, jestem Susette. Przebywam w Glenellyn. Wiesz, to letni dom Brooksów,
— Tak, wiem. Wszyscy znają Glenellyn. — Całkiem zapomniał, że trzyma jej dłonie w
swoich.
— I kiedy dowiedziałam się, że to jest tak blisko, po prostu musiałam przyjechać. Tak,
jakbym spodziewała się zastać tu całą naszą paczkę 1 może kogoś z Blythe’ów. Ale nikogo
nie ma w domu. Kto tu teraz mieszka? I skąd się wziąłeś, Dick?
Susette mówiła bez przerwy, ponieważ nie mogła pojąć, co się z nią dzieje i nie pragnęła
tego zrozumieć. Pamiętała jednak, że tak jak wszyscy nienawidziła Dicka, więc gwałtownie
wyrwała ręce z uścisku.
— Mieszka tu Roddy z żoną. Zatrzymałem się u nich na kilka dni przed odlotem do Peru.
Jestem skromnym inżynierem, jak widzisz. Jutro wyjeżdżam. Niewiele brakowało, abym
wyjechał dziś rano. Jacyś bogowie nade mną czuwali, skoro tego nie zrobiłem.
Coś przemknęło przez pamięć Susette. Ten Dick pocałował ją kiedyś nieoczekiwanie, a
ona go za to uderzyła w twarz. Nie mogła pojąć, dlaczego na to wspomnienie rumieniec oblał
jej policzki. I dlaczego przestało to być irytujące? Kiedy Jem Blythe chciał jej dokuczyć,
drażnił ją, przypominając tamten incydent.
— Ja też powinnam być im wdzięczna — powiedziała ze śmiechem. — Skoro tu
mieszkasz, to pewnie wpuścisz mnie do środka, kiedy zacznie padać. Bardzo chciałam
obejrzeć ten stary dom, ale bałam się zostać dłużej, ze względu na zbliżającą się ulewę.
— Twój śmiech, Susette, wcale się nie zmienił — zauważył Dick. — Nikt się tak nie śmiał
w całej paczce, może tylko Nan Blythe. I twoje oczy… właściwie to jakiego one są koloru?
Nigdy nie mogłem tego stwierdzić. Oczywiście, trudno jest fotografować szarozielone światło
gwiazd.
— Kogo ty nienawidziłaś? — myślała Susette. Nikt z jej znajomych nigdy nie wygłaszał
takich ślicznych przemówień. Nagle wydało jej się, że najważniejsze jest to, aby Dick
dowiedział się, jak bardzo go kiedyś nienawidziła.
— Pamiętasz, jak się kłóciliśmy? Jak ja ciebie nie znosiłam! Jak my wszyscy cię nie
znosiliśmy!
— Rzeczywiście, nie zgadzaliśmy się będąc dziećmi — przyznał Dick. — Ale… bądź
teraz sprawiedliwa, Susette. Czy tylko ja byłem winien?
— Byłeś! — zawołała z pasją Susette. Ze znacznie większą pasją niż wypadało. Zwłaszcza
po tylu latach. — Zawsze robiłeś najbardziej złośliwe i paskudne rzeczy. Pamiętasz, jak
wepchnąłeś mnie w kępę pokrzyw i zniszczyłeś mi szyfonową sukienkę, i zawsze zwracałeś
uwagę na moje piegi, i spaliłeś mi lalkę, i powtykałeś w sierść biednego Bruna osty i… i…
— Pocałowałem cię — dokończył Dick z filuternym uśmiechem. — Ale na to samo
odważył się raz Jem Blythe i jemu nie zrobiłaś specjalnej sceny.
— A pamiętasz, jak ci dałam pięścią w nos? — krzyknęła Susette z zapałem, ignorując
zupełnie wzmiankę o Jemie Blythe, któremu dostał się tylko łagodny klaps. — Jak długo
leciała ci krew z nosa?
— Jasne, byłem wtedy małą bestyjką, ale to tak dawno temu. Zapomnij przez to
popołudnie, że mnie nienawidzisz. — Choć mówiąc szczerze wolę, żebyś mnie nienawidziła,
niż żebyś o mnie nie myślała. Chodźmy, powędrujemy sobie po wszystkich starych
miejscach. Nie musisz udawać, że mnie lubisz.
— Właściwie, to już powinnam wracać — westchnęła Susette. Zbiera się na deszcz i
Harvey będzie niespokojny.
— Kto to jest Harvey?
— Mężczyzna, za którego wyjdę za mąż — odparła Susette, dziwiąc się, dlaczego tak jej
zależy, aby Dick o tym wiedział.
Dick zamyślił się. — Och, oczywiście, ten wielki człowiek od lisów. Ale nie nosisz
żadnego pierścionka — zauważyłbym od razu.
— To… to nie jest jeszcze ostatecznie ustalone — wyjąkała Susette. — Ale dziś
wieczorem będzie. On oświadczy mi się dzisiaj wieczorem. To właśnie dlatego uciekłam.
Myślę…
— Naturalnie, słyszałem o wielkim człowieku. Wszyscy słyszeli — powiedział Dick
powoli. — Cóż, miał lepszy start ode mnie, ale sprytny robotnik może dokonać cudów w
jedno popołudnie, jak to mawiał Jem Blythe.
— Nie pleć głupstw — rzuciła krótko Susette. — Chodźmy poszperać. Chcę zobaczyć jak
najwięcej, zanim zacznie padać. Cieszę się, że farma tak niewiele się zmieniła. Nawet
pomalowane wapnem kamienie wokół rabatek z kwiatami są te same. Pamiętasz jak Susan
Baker w Złotym Brzegu nastawała, żeby rabatki okładać białymi kamieniami i jak się z niej z
tego powodu śmieliśmy?
— Susette, nie ma dwóch zdań co do tego, że jesteś najbardziej niezwykłą osobą, jaką
kiedykolwiek znałem — powiedział Dick.
— Czy mówisz to każdej dziewczynie na początku znajomości? z, że jestem zaprzysięgłą
starą panną.
— U mnie co w myśli, to na języku. Postanowiłem zawsze mówić szczerą prawdę. Rilla
Blythe twierdziła, że jej się to udaje. Nie masz Jednak pojęcia, jak to komplikuje życie, ale z
drugiej strony… nie wypowiedziane myśli starzeją się.
— Tak sądzę. — Susette zastanowiła się, do czego by doszło, gdyby mówiła prosto z
mostu, co o nim myśli, na przykład Harveyowi.
— A poza tym, poznałem cię przecież wiele lat temu. Jesteśmy kuzynami, prawda? I
starymi przy… wrogami. Dlaczego nie miałbym ci powiedzieć, że jesteś niezwykła i
piękna… i pełna uroku. Czy wiesz, że masz włosy o barwie sosen oświetlonych zachodzącym
słońcem i oczy jak ta sadzawka… tam w dole. I skórę jak płatek róży?
— A pamiętasz, jak kiedyś wyliczałeś niedostatki mojej urody w obecności całej naszej
paczki? — zapytała Susette. — Powiedziałeś, że włosy mam jak kopa siana, kocie oczy i do
tego milion piegów. Jem Blythe dał ci porządnie w szczękę za to gadanie — dodała z
uczuciem niewysłowionej wdzięczności dla Jema Blythe’a.
— O rany, znowu zaczynasz! — jęknął Dick. — Zostaw wreszcie przeszłość w spokoju!
— Dlaczego to robię? — zastanowiła się Susette. Dlaczego coś mnie skłania do
wyciągania tych spraw na światło dzienne? Nie mogę zapomnieć, jaki wstrętny dawniej był
Dick. Przecież człowiek nie może tak zmienić skóry! To się nie zdarza. On tylko ukrywa
prawdziwą naturę, a pomaga mu w tym niewątpliwie niebanalna uroda i wielki urok osobisty.
— Natychmiast muszę ruszać do Glenellyn, zanim… zanim zacznie padać — odezwała się
nagle.
— Nie możesz — odparł Dick. — Już słychać pierwsze grzmoty. Bądź rozsądna i wejdź
do domu, gdzie przeczekamy burzę. A potem zakończymy naszą wędrówkę w przeszłość.
— Jest piąta godzina — zaprotestowała. — Jeśli nie wyjadę natychmiast, spóźnię się na
kolację.
— Zrobię coś na poczekaniu. Nan Blythe nauczyła mnie gotować.
— Nie wierzę! Nan cię nie znosiła — zawołała Susette.
— Dick uśmiechnął się. — Nan i ja byliśmy lepszymi przyjaciółmi, niż się wydawało,
choć kłóciliśmy się w obecności innych. Ale tak, czy siak, nie ma mowy o wyjeździe do
Glenellyn przed burzą. Kiedyś był z ciebie nieustraszony czort, lecz są rzeczy, na które ci
nigdy nie pozwolę. Wiesz dobrze, jakie są nasze drogi w czasie deszczu.
Susette poddała się. Wiedziała, że nie zdoła przejechać tej krętej nierównej drogi podczas
ulewy. Będzie to trudne nawet wtedy, gdy przestanie padać. Poza tym, chciała choć raz
nastraszyć Harveya. Taki ostatni akt protestu. No i… czuła w głębi serca, że nie dość jeszcze
przekonała Dicka o swojej nienawiści. A dopóki tego nie zrobi, nie może opuścić farmy.
Weszli do domu. Zmienił się. Nowe meble, firanki, dywany. Świeża farba. Ale układ pokoi
został nie zmieniony. Kiedy je oglądała, Dick coś szykował w kuchni. W końcu wróciła do
bawialni. Za czasów jej dzieciństwa był to salon. Po szybach ściekały strugi wody. Nad głową
przetaczały się grzmoty. Lubiła gwałtowne burze. Ciekawe, czy Harvey wyrzuca sobie, że
puścił ją samą. Nie oczekiwała natomiast najmniejszych oznak żalu u ciotki Clary.
Dick wszedł z tacą, na której stały: dzbanek z herbatą, talerz pełen grzanek i słoik dżemu.
Z kredensu wyjął serwis ciotki Marian, ten z różyczkami, i mały brązowy dzbanuszek.
— Pamiętasz, jak Di Blythe dała mi go za ten zbity przez siebie?
Cóż za niezwykła zdolność zapamiętywania wszystkiego, co wiązało się z dziewczętami
Blythe’ów! Ale Susette natychmiast odsunęła tę myśl.
— Och — westchnęła. — Te grzanki są boskie!
— Miałem dobrą nauczycielkę. Nie zapominaj o tym — roześmiał się Dick. — Usiądź
przy stole i przełam się ze mną chlebem. Pochwal mnie też za herbatę. Jestem w tych
sprawach ekspertem.
— Przypuszczam, że i tego nauczyła cię Nan Blythe — nie mogła się powstrzymać
Susette.
— Dała mi parę wskazówek, ale mam do tego wrodzony dar.
— Chwalipięta, jak zwykle — rzuciła, ale posłusznie usiadła naprzeciwko niego. Herbata
rzeczywiście była dobra. Tak samo grzanki. Co do dżemu zaś, to wyraźnie zrobiony został
według słynnego przepisu Susan Baker. Przepis ten znany był w całej okolicy Glen St. Mary.
— Dzban herbaty, okruch chleba i ty! — odezwał się zuchwale Dick. Susette przemilczała
tę uwagę. Lecz dlaczego siedzenie w prawie ciemnym pokoju z Dickiem, picie herbaty i
zajadanie grzanek sprawiało jej taką przyjemność?
— Powinnam zadzwonić do Glenellyn — powiedziała bez przekonania.
— Nie możesz. Linia nie działa podczas burzy. Gdybym to ja był Harveyem Brooksem,
już bym cię szukał po okolicy. Susette, czy ktoś ci mówił, że twoje spojrzenie zmąciło mu
umysł? Działa nawet mocniej niż „śmiech Rilli Blythe.
— A pamiętasz — zapytała z namysłem Susette — jak kiedyś, gdy mięliśmy się bawić w
Robinsona Cruzoe, nie pozwoliłeś mi być Piętaszkiem? Bo byłam dziewczynką?
— I miałem rację! Jak mógł Cruzoe mieć takiego rozpraszającego uwagę Piętaszka?
Dowiodłem tylko wielkiego rozsądku. Blythe’owie nawet zgodzili się ze mną.
— Jeśli on jeszcze raz wspomni Blythe’ów, to rzucę w niego tym dzbankiem — pomyślała
Susette.
Znacznie później, mogło to być po upływie godzin, miesięcy lub lat — Susette zdała sobie
sprawę, że choć grzmoty ucichły, to deszcz nadal leje ze spokojną wytrwałością, jakby nie
miał zamiaru przestać przez najbliższych kilka dni. Spojrzała na zegarek i krzyknęła ze
zgrozą.
— Wpół do siódmej! Za godzinę w Glenellyn podadzą kolację. Nie ma mowy, abym
zdążyła!
— Tak sądzę — zgodził się Dick. — Bądź rozsądna, Susette. Droga stała się
nieprzejezdna, nawet dla twego samochodu. Nie możesz dzisiaj wrócić.
— Bzdury! Nie zostanę tu. Muszę zatelefonować. Harvey przyjedzie po mnie…
— Spróbuj więc zatelefonować.
Susette spróbowała. Nie było sygnału. Stała dobrą chwilę przed aparatem, zastanawiając
się, dlaczego się tym nie przejmuje.
— Nie wiem, co mam począć — powiedziała zakłopotana. — Zdaję sobie sprawę, że
szaleństwem jest wyruszać przy tej pogodzie, ale muszę być jutro rano w redakcji i… i…
— A co z oświadczynami Harveya? — uśmiechnął się Dick. — Nid martw się Susette, ja
ci się oświadczę jutro rano. Będę niezręczny, ale postaram się powiedzieć wszystko, jak
należy. Raz o mało nie oświadczyłem się Nan Blythe, lecz oczywiście ona i Ken Ford…
Susette usiadła dławiąc się wściekłością, bo nic innego nie mogła zrobić. Dick zapalił
świece stojące na gzymsie kominka i napomknął, że państwo Blythe’owie podarowali
świeczniki Roddy’emu i jego żonie w prezencie ślubnym. Wreszcie usiadł, skrzyżowawszy
przed sobą długie nogi. Nie darzył Susette komplementami ani nie kpił z Harveya. Nie
wspominał też Blythe’ów. Przez cały wieczór opowiadał o lotnictwie. Susette słuchała
oczarowana. Niemal zapomniała — dopóki nie znalazła się w pachnącej lawendą pościeli —
że nienawidzi Dicka.
Przypominała sobie z desperacją, jak on poniewierał innymi chłopcami, jak wykręcił
Jackowi rękę żądając przeprosin, jak oskarżył Jacka o zjedzenie ciasta i wreszcie… co zrobił
z kociakiem…
Te wspomnienia były nieznośne. Susette wcisnęła twarz w poduszkę i jęknęła. Pewną
pociechę stanowił fakt, że Jem Blythe nieźle odpłacił temu wstrętnemu chłopakowi, ale nadal
czuła się okropnie. Zawsze go nienawidziła! Wstanie rano i wymknie się tak, by się z nim nie
spotkać.
Nagle Susette usiadła na łóżku i w ciemności pogroziła pięścią. Właśnie odżyło w jej
pamięci uczucie, którego doznała, gdy Dick dotknął jej ręki, podając filiżankę z herbatą.
— Nie zakocham się w nim! Nie zakocham!
Ogarnęło ją przerażenie. Co ona mówi! Nawet te słowa budzą grozę. Nie pozostaje nic
innego, jak ucieczka do świata rozsądku i bezpieczeństwa, słowem… do Harveya.
* * *
Kiedy Susette otworzyła oczy, wiedziała coś, o czym nie miała pojęcia, kładąc się spać. A
może tylko bała się tej wiedzy?
Cicho wstała z łóżka i na palcach podeszła do okna. Słońce się jeszcze nie pokazało, lecz
całe niebo na wschodzie poróżowiało i płynęły po nim obramowane złotem chmury.
Srebrnozieloną sadzawkę pokrywały delikatne zmarszczki, a wszystko w dali przesłaniała
jasnobłękitna mgiełka. Susette wiedziała, że musi natychmiast wyruszyć, jeśli nie chce być
kobietą zgubioną.
Ubrała się szybko i bezszelestnie. Cichutko zeszła po schodach, otworzyła frontowe drzwi
i stanęła przed domem. Rozejrzała się dokoła i dech jej zaparło z zachwytu. Słońce już wstało
i nowy, piękny dzień z czysto wymytym obliczem mrugał do niej niewinnymi, dziecięcymi
oczami. Zapomniała zupełnie, jak wygląda ta farma o świcie. A jeszcze nie zobaczyła wielu
drogich sercu miejsc. Musi znaleźć kilka minut na to, by chociaż zerknąć na sadzawkę. Dick
na pewno nie wstanie wcześniej niż za godzinę.
Najpierw przebiegnie ukradkiem przez ten złoty świat. Później starą ścieżką zejdzie do
sadzawki, a towarzyszyć jej będzie tylko wiatr. Trawy otulą jej stopy chłodną zielenią, a woda
zaśpiewa jeszcze jeden raz, nim wróci do Harveya.
Zbliżała się do celu, gdy nagle poczuła rozkoszny zapach. Zanim go zidentyfikowała,
minęła grupę drzew i zobaczyła Dicka przykucniętego Przy ognisku i smażącego bekon. Na
pieńku stał dzbanek z kawą, a obok, na ziemi był rozłożony obrus. Na nim zaś… to
niesłychane! Poziomki! Poziomki na wielkim liściu łopianu. Kiedy ostatni raz jadła
jakiekolwiek poziomki? Nie mówiąc o tych, które rosły na farmie. Jak we śnie przypomniała
sobie, że Jem Blythe zawsze twierdził, iż zna takie miejsca, gdzie rosną poziomki większe i
słodsze niż gdzie indziej.
Dick pomachał widelcem z nadzianym kawałkiem bekonu.
— Dzielna dziewczynka! Właśnie miałem cię zawołać. Musimy wcześnie wyjechać, aby
zdążyć na czas do miasta. Poza tym, nie chciałem stracić okazji do skąpania duszy w brzasku,
jak mówiła Nan Blythe. Spójrz, co mam dla ciebie. Znalazłem to tajemnicze miejsce Jema,
tam dalej na łące. Co za szczęście! Ale ta farma zawsze uważana była za miejsce szczęśliwe.
A tu bukiecik czerwonych orlików, które tak bardzo lubiłaś! Usiądź sobie wygodnie na tym
kamieniu.
Susette posłuchała go. Czuła się trochę oszołomiona. Dick nalał jej kawy, poczęstował
bekonem i poziomkami. Żadne z nich wiele nie mówiło. Woda w sadzawce mieniła się
złotozielonymi i ciemnymi plamkami. Od strony Glen St. Mary na niebie piętrzyły się
wielkie, białe góry chmur otoczonych bursztynowymi dolinami. Wkrótce, pomyślała, Dick
będzie tędy przelatywał. — Dam pensa za twoje myśli — odezwała się nagle.
— Zastanawiam się, co się stanie, jeśli powiem do ciebie „kochanie” — odparł z powagą.
— Muszę stąd wyjechać! — zawołała. — Wyjeżdżam! Nie będziemy tu siedzieć bez
końca.
— A dlaczego nie? — zapytał Dick.
— Na głupie pytania nie ma odpowiedzi — rzuciła Susette wstając.
Dick wstał również.
— Ja jednak na nie odpowiem. Nie możemy tu siedzieć bez końca, choćby to było nie
wiem jak miłe, bo ja pojutrze odpływam. Nie mamy zbyt dużo czasu na dotarcie do
Montrealu, uzyskanie specjalnego pozwolenia na ślub no i… pobranie się.
— Chyba zwariowałeś — powiedziała Susette.
— A pamiętasz ulubiony cytat Waltera Blythe’a?: „Biedna to rodzina, co nie może sobie
pozwolić na jednego szaleńca”! Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem poezji, ale czy ktoś
nie napisał czegoś takiego? Jestem pewien, że słyszałem, jak Walter to cytował:
„Jest przyjemność w szaleństwie, której nie zna nikt poza szaleńcem”.
— Nigdy Blythe’owie nie byli mi tak bliscy jak tobie — zauważyła chłodno Susette.
— Wielka szkoda. Stanowili wspaniałą rodzinę.
— Idę teraz na chwilę do domu, potem zabieram samochód i wracam do Glenellyn —
oświadczyła stanowczo Susette.
— Wiem, że zamierzałaś tak postąpić, lecz zmiana planów nie zajmie ci wiele czasu.
Susette rozejrzała się wokół bezradnie i nieoczekiwanie spotkała wzrok Dicka. W tej samej
chwili znalazła się w jego ramionach, on zaś wycisnął na jej ustach długi, szalony, zapierający
dech pocałunek.
— Nie wiedziałaś, że patrząc na mężczyznę w taki sposób, wprost dopraszasz się całusa?
Jesteś moja, Susette. Ten pocałunek nas połączył. Nie możesz należeć już do nikogo innego.
Susette stała bez ruchu. Zrozumiała, że jest to jeden z tych rzadkich i wspaniałych
momentów życia i zrozumiała również, że nigdy nie poślubi Harveya.
— Za dziesięć minut będziemy w drodze do Charlottetown — oznajmił Dick. Tyle czasu
zajmie nam odniesienie patelni i zamknięcie twego samochodu w stodole Roddy’ego. Niech
sobie czeka, aż wrócimy z Peru za trzy lata.
Susette weszła do pokoju i wyjęła zegarek spod poduszki. — Jestem zaczarowana —
myślała — dosłownie zaczarowana. Inaczej nie można tego wyjaśnić. Przypomniała sobie,
jak śmiano się z doktora Blythe’a, kiedy twierdził, że coś takiego może się zdarzyć. A teraz to
ją spotkało. Gdyby tylko mogła zapomnieć tego kociaka! Przecież tylu chłopców postępowało
w dzieciństwie okrutnie…
Wróciła nad sadzawkę. Przez jakiś czas rozglądała się w poszukiwaniu Dicka i nagle go
zobaczyła. Stał na uboczu, w cieniu wielkiego świerka, odwrócony do niej plecami. Na jego
ramieniu siedziała wiewiórka, a on karmił ją i słuchał, co mu opowiada.
Susette skamieniała. Teraz utwierdziła się w swoich podejrzeniach. I gdyby Dick nie
odwrócił się, na pewno by uciekła. Wiewiórka wskoczyła na drzewo, a Dick podszedł do niej.
— Widziałaś to stworzonko? Pamiętasz, jak Jem Blythe kochał wiewiórki? Mnie też
lubiły…
— Ty nie jesteś Dick — powiedziała Susette głucho i spojrzała mu prosto w oczy.
Młody człowiek zatrzymał się.
— Nie — odparł szczerze. — Nie jestem. Właśnie zastanawiałem się, kiedy ci to
powiedzieć. Jak to odkryłaś?
Gdy zobaczyłam wiewiórkę na twoim ramieniu. Zwierzęta zawsze uciekały od Dicka. Był
dla nich okrutny. Ludzie nie zmieniają się do te stopnia. Żadna wiewiórka nie usiadłaby
nawet w jego pobliżu. Dlatego Jem Blythe tak go nienawidził. A mogę zapytać, kim
naprawdę jesteś?
— Skoro obiecałaś mnie poślubić, zyskałaś prawo do tej informacji — rzekł z powagą. —
Jestem Jerry Thornton, kuzyn Dicka przez ciotkę Marian i nie spokrewniony z tobą. Bardzo
się przyjaźniliśmy z Jemem Blythe. Mieszkałem z rodzicami w Charlottetown, ale jedno lato
spędziłem tutaj. Nie spotkaliśmy się wtedy, lecz dużo się nasłuchałem o tobie, zwłaszcza od
Jema, który miał do ciebie słabość, dopóki nie zainteresował się Faith Meredith.
Przypomnij sobie, że to ty pierwsza nazwałaś mnie Dickiem. Bałem się, że jeśli powiem
prawdę, nie zechcesz zostać i nie zdążysz się we mnie zakochać. Sądziłem, że większe szanse
mam jako Dick, nawet jeśli żywiłaś do niego głęboką urazę. Byliśmy bardzo do siebie
podobni. Nasze babki były siostrami, ale zapewniam cię, że podobieństwo jest tylko
zewnętrzne. Poza tym… Dick dawno się ożenił, jak większość chłopców z naszej paczki.
— Już on się o to postarał — powiedziała Susette.
Jerry spojrzał na nią z niepokojem. — Czy zamiana Dicka na Jerry’go bardzo cię
rozczarowała?
— Nie sądzę — odparła Susette. — Ale mam dwa pytania. Po pierwsze — skąd
wiedziałeś, że Dick mnie kiedyś pocałował?
— A jaki chłopak nie zrobiłby tego mając okazję? — zaśmiał się Jerry.
— Po drugie — skąd wiedziałeś, że lubię dzikie orliki?
— Przecież wszyscy je uwielbiają! — wykrzyknął Jerry.
W
YBÓR
P
ATRICKA
Pogrzeb stryja Stephena Brewstera już się odbył, a przynajmniej „domowa” część
ceremonii. Wszyscy albo poszli na cmentarz, albo rozeszli się do domów. Oprócz Patricka,
który tak bardzo pragnął, żeby mówiono do niego Pat, lecz nikt tego nie robił z wyjątkiem
Waltera Blythe’a z Glen St. Mary. A Waltera widywał rzadko, bo stryj Stephen nie lubił
Blythe’ów. Mówił, że nie cierpi wykształconych kobiet, gdyż nauka odciąga je od
właściwych obowiązków. Tak więc tylko chłopcy Brewsterów mieli okazję mówić Pat, ale
oni najczęściej wołali Patty i zaśmiewali się, gdy okazywał z tego powodu niezadowolenie.
Patrick cieszył się, że nie zabrano go na cmentarz. Cmentarze zawsze wzbudzały w nim
lęk, choć nie umiałby podać przyczyny. Na cmentarzu spoczywali jego rodzice; ojciec,
którego w ogóle nie pamiętał i matka, którą pamiętał bardzo słabo.
Nieoczekiwanie poczuł, że przygniata go pustka i samotność tego wielkiego domu.
Samotność jest zawsze i dla każdego okropna. A zwłaszcza dla kogoś, kto ma dopiero osiem
lat i nikt go nie lubi. Lubił go tylko Walter Blythe. Podczas kilku spotkań wytworzyła się
między nimi jakaś niezwykła zażyłość. Walter był taki jak on: spokojny, marzycielski,
wrażliwy i nie wstydził się przyznać, że boi się niektórych rzeczy.
Patrick bał się właściwie wszystkiego. Może z tego powodu stryj Stephen nigdy go nie
polubił. Stryj Stephen uważał, że chłopcy powinni być krzepcy i zadziorni. Tacy prawdziwi
mężczyźni — tak przynajmniej mówił. Ale tak naprawdę, to stryj nie znosił żadnych
chłopców. Patrick zdawał sobie sprawę, że właściwie niewiele wie, ale to akurat wiedział.
Choć ludzie ciągle mu powtarzali, jaki to stryj jest dla niego dobry i jaki Powinien być mu za
to wdzięczny.
Służące w wykrochmalonych na sztywno sukniach porządkowały pokoje i rozmawiały
przyciszonymi głosami o tym, jak panicz Patrick przerwa śmierć swego opiekuna. Chłopiec
ukrył się w bibliotece, gdzie te rozmowy nie docierały i w związku z tym nie budziły w nim
poczucia winy. Wiedział, że w słowach służby nie było cienia prawdy, bo śmierć stryja mało
go obeszła. Czuł, że powinna i obarczał się odpowiedzialnością; brak żalu, lecz nie miało
sensu udawanie przed samym sobą.
Dom również go nie lubił. Podczas krótkich wizyt w Złotym Brzegu — stryja Stephena i
matkę doktora Blythe’a łączyło jakieś pokrewieństwo, inaczej nigdy by na nie nie zezwolono
— odnosił wrażenie, że dom kocha wszystkich mieszkańców. — To dlatego, że my go
kochamy — tłumaczył Walter.
Oaklands zaś tylko go obserwował i zawsze odpychał. Słusznie, był taki duży i bogaty, że
nie potrzebował małego chłopca, który czuł się zagubiony i całkowicie zbędny w tej
wspaniałości i nie przysparzał rodzinie splendoru. Może dom lubił, aby ludzie się go bali?
Patrick był o tym przekonany, choć nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Nawet Walter nie umiał
tego wyjaśnić. Walter przyznawał, że boi się wielu rzeczy, ale nie rozumiał na przykład, jak
można bać się swoich krewnych. No cóż, jego krewni byli inni. Patrick też nigdy by się nie
bał doktora czy pani Blythe.
Trudno było myśleć o stryju Stephenie jak o nieboszczyku, właściwie to prawie
niemożliwe. Patrick dalej miał go przed oczami takiego jak za życia, siedzącego na krześle z
wysokim oparciem, w szlafroku z ciężkiego wzorzystego brokatu. Wyglądał tak, jakby nigdy
nie był młody.
Właściwie to stryj nie wyglądał staro, ale miał siwe włosy, odkąd Patrick sięgał pamięcią.
Chorował na serce i często odwiedzał go doktor Blythe z Glen St. Mary. Przy spotkaniach z
nim, Patricka ogarniało jakieś dziwne zawstydzenie, chociaż bardzo lubił doktora Blythe’a.
Chodziło o to, że stryj Stephen nie traktował doktora grzecznie, lecz ten zdawał się nie
zwracać na to uwagi. Czasami Patrick słyszał, jak razem z doktorem Galbraithem zaśmiewają
się serdecznie odjeżdżając bryczuszką jak z jakiegoś dobrego żartu. Kochał doktora i panią
Blythe, ale bardzo uważał, by stryj Stephen się tego nie domyślił. Miał niejasne wrażenie, że
gdyby tak się stało, nie pozwolono by mu nigdy więcej pójść do Glen St. Mary.
Stryj Stephen zawsze był pełen sarkazmu i bardzo zamknięty w sobie. Ale kiedy chciał,
potrafił być uprzejmy i dowcipny. W każdym razie ludzie uważali go za dowcipnego. Oprócz
Patricka. On ani razu nie słyszał śmiechu stryja. Dlaczego? Złoty Brzeg bezustannie
rozbrzmiewał śmiechem. Nawet stara Susan Baker śmiała się od czasu do czasu. Zastanawiał
się niekiedy, jakby to było, gdyby mieszkał z jakąś śmiejącą się od czasu do czasu osobą.
Zadawał sobie także pytanie, co się z nim stanie teraz, po śmierci stryja. Czy nadal będzie
mieszkał w tym nieprzyjaznym domu razem panną Sperry, która go uczyła i zawsze
spoglądała niechętnie zza okularów, kiedy zrobił błąd ortograficzny. Taka przyszłość
napełniała chłopca przerażeniem. Gdyby tylko mógł uciec, pojechać dokądś… wskoczyć do
autobusu… tego co minął w pędzie bramę wjazdową…
Patrick zawsze marzył o jeździe autobusem. Dzieci ze Złotego Brzegu często sobie na to
pozwalały. Jemu oczywiście zabraniano. Jeśli Patrick wyjeżdżał, to wyłącznie wielkim
samochodem prowadzonym przez Henry’ego. Nie cierpiał tego samochodu i wiedział, że
Henry uważa go za tępaka. Słyszał, jak mówił to gospodyni.
Gdyby mógł choć ten jeden raz przejechać się autobusem! Albo tak jak zaplanowali z
Walterem Blythe, przemknąć przez kraj na czarnym rumaku. Walter wybrał dla siebie
białego, a jego matka wcale się nie śmiała, gdy jej o tym powiedział. Przeskakiwać przez
płoty i wszelkie przeszkody, jak gdyby nigdy nic! To byłoby wspaniałe! Robił takie rzeczy w
swoim własnym, innym świecie. Lecz teraz ten inny świat bardzo się oddalił. Nie mógł się
doń przedostać.
Odkąd tylko pamiętał, mieszkał w Oaklands ze stryjem Stephenem. Początkowo — jak w
sennym marzeniu — była jeszcze matka i niewyraźne wspomnienie pobytu w jakimś pięknym
miejscu. W domu bardzo podobnym do Złotego Brzegu, który uśmiechał się do niego z
pagórka. I jeszcze wspomnienie ogrodu ze ścieżkami obsadzonymi czerwonym geranium i
obramowanymi białymi muszlami… W oddali, za rozległymi, pustymi polami, leżały w
czarodziejskim słonecznym blasku piaszczyste wydmy, a nad nimi unosiły się białe mewy. Po
podwórku dreptało stado kaczek i ktoś dał mu kromkę chleba z miodem. Wtedy, pamiętał
dobrze, czuł się tak blisko tamtego, innego świata. Tak blisko, że wystarczyłby jeden krok, by
zostać w nim na zawsze. I mężczyzna podobny do doktora Blythe’a nosił go na rękach i
nazywał Pat.
Wkrótce po tym matki już nie było. Ktoś mu powiedział, że poszła do nieba, ale Patrick
wierzył, że ona po prostu weszła do tego innego świata. Stryj Stephen oznajmił mu, że umarła
— Patrick nie wiedział, co to znaczy — i, że on nie znosi chlipiących smarkaczy. Tak więc
Patrick od tej pory zbyt często nie płakał, chyba że wieczorem w łóżku.
Teraz też nie płakał. Prawdę mówiąc, nie odczuwał potrzeby wypłacania się i zapewne
dlatego gospodyni stwierdziła, że jest najbardziej nieczułym dzieckiem, jakie zna. Zawsze
pragnął mieć psa. Stryj Stephen nie znosił psów, panna Sperry również. Mówiła, że psy są
higieniczne. A przecież w Złotym Brzegu mieli psy, chociaż pan Blythe był doktorem…
W jego innym świecie były psy. I smukły, młody jeleń biegał po gęstym lesie. Były też
konie o lśniącej sierści i zgrabnych kopytach, wiewiórki, tak oswojone, że jadły z ręki i lwy o
wspaniałych grzywach. Wszystkie te zwierzęta zachowywały się bardzo przyjaźnie.
I była też mała dziewczynka w czerwonej sukience! Lecz żadna z dziewczynek ze Złotego
Brzegu, choć ogromnie je lubił. O niej nie mówił nawet Walterowi, ale była tam zawsze.
Zawsze chętna do zabawy i rozmowy. Czasami filuternie pokazywała mu język, zupełnie jak
ta mała Rilla ze Złotego Brzegu.
Co by na to powiedziała panna Sperry? Pewnie oznajmiłaby głosem zimnym jak lód:
„Powściągnij swą wyobraźnię, Patricku. Tymczasem interesuje nas ten świat. Źle wykonałeś
mnożenie w tym zadaniu”.
Kiedy krewni stryja wrócili z cmentarza, weszli do biblioteki, gdzie miał zostać odczytany
testament. Mecenas Atkins życzył sobie, aby wszyscy byli obecni. Chociaż nikt się specjalnie
tym nie interesował. Pieniądze miał dostać Patrick. Stephen wielokrotnie to powtarzał.
Chodziło o majątek jego matki, nie ich. Byli tylko przyrodnim rodzeństwem, a ojciec Patricka
rodzonym bratem. Pozostawała jeszcze sprawa opieki. Stryj musiał kogoś wyznaczyć.
Najpewniej mecenasa Atkinsa, ale z człowiekiem tak ekscentrycznym jak Stephen, nigdy nic
nie wiadomo.
Patrick obserwował, jak wchodzili. Ciocia Melanie, stryj John Brewster i ciocia Elizabeth
Brewster, stryj Frederick i ciocia Fanny, ciocia Lilian — wszyscy Brewsterowie, prócz
kuzynki, panny Cynthi Adams. Bał się każdego z nich. Zawsze mieli mu coś do zarzucenia.
Kiedy zawisły na nim oczy ciotki Lilian, zdenerwowany zdjął nogi z poprzeczki krzesła.
Jej wzrok mówił wyraźnie: — Natychmiast usiądź jak należy! Dziwne. Kiedy bywał w
Złotym Brzegu, Susan Baker często strofowała dzieci, ale jej uwagi nie raniły i starał się, jak
mógł być grzeczny.
Mecenas Atkins podążył za rodziną z papierami w ręku. Okulary w szylkretowej oprawie
zdobiące przystojną twarz, przywiodły Patrickowi na pamięć sowę, rzucającą się na biedną,
drżącą mysz. W tym wypadku był wobec mecenasa niesprawiedliwy. Ten wielkiej zacności
człowiek z trudem tylko radził sobie z takim klientem jak Stephen Brewster i wcale nie
aprobował testamentu.
Ów zaś był krótki i jasny. Nawet Patrick go zrozumiał. Oaklands ma zostać sprzedane. To
doskonale! Przynajmniej nie będzie musiał w nim mieszkać! Opiekunem prawnym został
mecenas Atkins, ale mieszkać miał ze stryjem lub ciotką aż do pełnoletności. Później otrzyma
taką sumę pieniędzy, że nie mógł jej sobie nawet wyobrazić. Miał nadzieję, że starczy mu na
kupienie domu podobnego do Złotego Brzegu. Musiał także wybrać krewnego, z którym
chciałby zamieszkać. Kiedy już wybierze, nie ma mowy o zmianie, chyba że wybrany krewny
umrze. Jednakże, aby dokonał trafnego wyboru, najpierw pomieszka przez trzy miesiące z
każdym stryjem i ciotką. Kiedy minie okres próbny, wskaże tego wybranego. Rekompensatą
za utrzymanie i opiekę będzie suma dwóch tysięcy dolarów, wypłacana raz w roku
opiekunowi, dopóki Patrick nie ukończy dwudziestu jeden lat.
Zdesperowany Patrick postawił stopy na poprzeczce krzesła. Pomyślał, że ciotka Lilian
może sobie do woli wytrzeszczać oczy, lecz on musi znaleźć jakieś oparcie dla zdrętwiałych
nóg.
Nie chciał mieszkać u żadnego z nich. Chciał tylko zaraz pojechać do Glen St. Mary i
zostać na zawsze w Złotym Brzegu! Sama myśl o tamtym domu przynosiła pociechę.
Niestety, mieszkańcy Złotego Brzegu nie byli z nim spokrewnieni. No, może w bardzo
dalekim stopniu i to się zupełnie nie liczyło.
Nienawidził samej myśli o zamieszkaniu u któregokolwiek z krewnych. Była to głęboka,
bezsilna nienawiść, a stryj Stephen doskonale o niej wiedział.
Ciotka Melanie Hali była wdową; kobietą rosłą, niegłupią i protekcjonalną wobec
otoczenia. Pat słyszał, jak kiedyś doktor Blythe mówił, że byłaby protekcjonalna nawet wobec
Pana Boga.
Stryj John Brewster zawsze klepał go po plecach, a ciotka Elizabeth miała odrażającą
twarz. Wysokie czoło, długi nos i szpiczastą, wystającą brodę. Patrick nie mógł znieść jej
widoku.
Mieszkać obok takiej twarzy rok po roku! Nie, to po prostu nie do zniesienia!
Stryj Frederick Brewster, chudy, zniszczony, mały człowieczek, wcale w rodzinie nie
liczył. Za to ciotka Fanny, to ciotka co się zowie! Stryj powiedział kiedyś, że to ona powinna
nosić spodnie. Patrick nie wiedział, co to miało znaczyć, ale z całą pewnością nie pragnął
mieszkać z ciotką Fanny.
Ciotka Lilian nie miała męża i tak samo Cynthia Adams. Obie udawały, że im na tym nie
zależy, ale Patrick zdawał sobie sprawę, że jest zupełnie inaczej. Stryj Stephen nigdy nie
zapraszał ciotki Lilian i Cynthii Adams razem. — Mogę znieść tylko jedną starą panną obok
siebie — mawiał zwykłe.
— Toż to zupełnie w stylu Stephena, taki zwariowany testament! — oburzała się ciotka
Fanny. — Widzę, że jednym ze świadków był doktor Blythe. Wcale bym się nie zdziwiła,
gdyby to on wpadł na ten pomysł.
W tym czasie zaś myślała: Powinni dać go do mnie. Powinien chować się wśród innych
dzieci. Wyglądał jak odmieniony, gdy wracał z wizyt w Złotym Brzegu. Nie przepadam za
doktorem Blythe’em ani jego żoną, ale mają rodzinę i Patrick stawał się zupełnie normalnym
chłopcem, kiedy trochę u nich pobył. Nie sądzę, by wybrał nasz dom. Zawsze czułam, że
mnie nie lubi. Pewnie Stephen nastawił go przeciwko mnie. Ale mam te trzy miesiące…
Może uda się zdobyć jego przywiązanie, jeśli wszyscy się bardzo postaramy. Dwa tysiące…
to by załatwiło sprawę wykształcenia naszego chłopca. Inaczej… nie mam pojęcia, jak sobie
poradzimy. I moglibyśmy pojechać na wakacje. Szkoda, że nie poświęcałam mu więcej uwagi
w przeszłości, ale to takie dziwne i nieśmiałe dziecko. Bardziej przypomina Waltera Blythe’a,
niż kogokolwiek z rodziny. Będą też kłopoty z chłopcami. Tak lubią dokuczać innym… Nie
mam na nich żadnego wpływu. Ach, dzieci nie są już takie jak za moich młodych lat! Wtedy
słuchały rodziców…
To pokryłoby koszty wesela Anny, myślała ciotka Elizabeth. Te okropne chłopaki nie
dadzą mu chwili spokoju. To prawdziwe małe szatany. A sama myśl o starej pannie Lilian,
która miałaby go wychowywać, jest po prostu śmieszna. Widziałam przepiękny koronkowy
obrus u Moore’a i Stebbinsa. Wiem, oczywiście, że Patrick mnie nie lubi. Stephen też o tym
wiedział, ale w ciągu trzech miesięcy…
Powinien przyjść do mnie, myślała ciotka Lilian. Stephen doskonale wiedział, że
potrzebuję pieniędzy bardziej niż inni. Tak zmęczyło mnie oszczędzanie i wiązanie końca z
końcem. I gdybym miała pieniądze, to może George Imlay… Jasne, że to okropne mieć w
domu chłopca, zwłaszcza wtedy gdy zacznie dorastać. Poza tym, on się mnie boi. Nigdy tego
nie ukrywał, ale przez trzy miesiące… Tylko z Cynthią może być kłopot. Będzie udawać, że
go lubi, lecz on zaraz ją przejrzy… Prawdę mówiąc, to nie wiem, jak można w ogóle lubić
dzieci. Oni wszyscy tylko udają, a już ta pani Blythe… Robi mi się po prostu niedobrze…
— Cóż, trzeba wreszcie zacząć — powiedział stryj John, wybuchając rubasznym,
chrypliwym śmiechem, który tyle razy zaskakiwał Patricka. Właściwie to nie był śmiech, lecz
rechot. Klepnął chłopca po kościstych plecach pulchną, dużą dłonią.
Patrick nie cierpiał pulchnych dłoni.
— To kogo z nas wybierzesz na pierwszy ogień, chłopcze?
Patrick jednak nikogo nie wybierał. Przenosił wzrok z jednej osoby na drugą z takim
wyrazem dużych, szarych oczu, jaki ma zwierzę schwytane w pułapkę. Ciotka Lilian zaczęła
się nawet zastanawiać, czy chłopiec nie jest trochę pomylony. Niektórzy ludzie mówili tak o
Walterze Blythe, ale przecież pokrewieństwo było zbyt odległe… Przypomniała sobie, jak
kiedyś zrobiła taką uwagę przy Susan Baker i czym się to skończyło…
— Co należy uczynić? — zapytał niepewnie stryj Frederick.
— Najlepiej ciągnijmy losy — zaproponowała ciotka Melanie. — To uczciwe wyjście.
Właściwie… jedyne uczciwe wyjście. O ile jest coś uczciwego w tej całej sprawie. Mecenasie
Atkins, dziwię się, że poradził pan Stephenowi…
— Pan Brewster nie należał do ludzi słuchających czyichkolwiek rad — przerwał sucho
mecenas. A wszyscy obecni zdawali sobie z tego doskonale sprawę.
— Jestem pewna, że ktoś mu podsunął ten pomysł. Doktor Blythe…
— Doktor Blythe przyjechał właśnie tego dnia, aby go zbadać. Skorzystałem z okazji i
poprosiłem go, żeby był świadkiem. Po prostu zrobił nam przysługę.
— Cóż, dobrze przynajmniej, że mieszkamy blisko siebie. Nie będzie kłopotu ze zmianą
szkoły po trzech miesiącach.
A więc zacznie chodzić do szkoły! Ten pomysł spodobał się Patrickowi. Wszystko było
lepsze od panny Sperry. Chłopcy ze Złotego Brzegu chodzili do szkoły i uważali, że jest tam
bardzo wesoło. W każdym razie tak twierdził Jem. Co myślał na ten temat Walter, tego nie
był całkiem pewien.
— Biedaczek! — westchnęła sentymentalnie ciotka Lilian. Patrick nie mógł tego dłużej
znosić. Wstał i wyszedł z pokoju. Niech sobie ciągną losy! Wszystko jedno, kto go dostanie
pierwszy, kto ostatni i kto w środku.
W tym momencie przypomniał sobie, że kiedy w Złotym Brzegu zaciął się w palec i Susan
Baker powiedziała „biedactwo”, to wcale nie było mu nieprzyjemnie.
Och, ileż to zagadkowych rzeczy dzieje się na tym dziwacznym świecie!
— Trudne dziecko, nie ulega wątpliwości — stwierdziła ciotka Elizabeth. — Ale naszym
obowiązkiem jest…
— Och, nie! Nie nazywałabym go trudnym dzieckiem — oświadczyły ciotka Fanny, która
nigdy nie zgadzała się z Elizabeth. — Trochę jest dziwaczny, niedziecięcy, można by
powiedzieć. Zresztą, czemu się dziwią skoro mieszkał ze Stephenem? I ta jego matka… żadna
rodzina… żadne pochodzenie. A ojciec, który zrobił pieniądze w kopalni na zachodzie; Lecz
Patrick stałby się niebawem normalny, gdyby zamieszkał wśród rówieśników i wyrósł z tych
niemądrych wyobrażeń o i n n y m świecie.
— Co za inny świat? jestem pewna, że Stephen…
— Och, nie mam pojęcia. Po prostu jeden z jego głupich wymysłów. Panna Sperry jakoś
się o tym dowiedziała. To wyjątkowo przenikliwa kobieta. Sądzę, że podsłuchała rozmowę
Patricka z Walterem Blythe. Nigdy nie pochwalałam zażyłości Stephena z tą rodziną. Ale on,
naturalniej lekceważył moje zdanie. Panna Sperry martwiła się z powodu tych niemądrych
wyobrażeń. Powiedziałam jej, żeby nie przejmowała się, bo on na pewno z tego wyrośnie.
Tak niewielu ludzi rozumie psychikę dziecka. Gdybyście posłuchali pani Galbraith…
— Och, dobrze wiemy, jaka jest stuknięta, gdy chodzi o wychowanie dzieci. Choć sądzę,
że odkąd wyszła za mąż…
— Dobrze, już dobrze, ale nie ruszyliśmy z miejsca — zagrzmiał stryj John.
— Tego właśnie chciał Stephen — zauważyła ciotka Fanny. — Skłócili nas z sobą.
Znałam go jak zły szeląg. Cóż, skoro musimy odegrać przedstawienie…
— A jak inaczej można załatwić tę sprawę? — zapytała ciotka Lilian.
— Nie zamierzam się z tobą sprzeczać, Lilian. Każde z nas będzie go miało u siebie przez
trzy miesiące. To zupełnie jasne. Potem on zdecyduje, kogo wybierze. Będzie musiał, czy mu
się to spodoba, czy nie. Wtedy już nie będzie losowania.
Patrick przypadł ciotce Elizabeth na wrzesień, październik i listopad. Zawołano go i
wszedł ociągając się. Ciotka Elizabeth pocałowała go i powiadomiła o wyniku losowania.
Pocałunek nie sprawił mu przyjemności. Nie cierpiał ciotki. Co innego całusy pani Blythe!
Po przyjeździe do domu ciotki — opuścił Oaklands bez cienia żalu — pocałowała go
również kuzynka Amy. Bardzo dorosła młoda dama o krwistoczerwonych paznokciach.
Rzadko widywał zarówno kuzynkę Amy jak kuzyna Oscara. Ten niezmiennie zwracał się do
niego „hallo, dzieciaku”, kiedy tylko mieli okazję się spotkać i wydawał się wciąż nadąsany.
Ku wielkiej radości i ciotkę Elizabeth widywał rzadziej, niż się początkowo obawiał.
Zawsze miała mnóstwo zajęć. Organizowała klub brydżowy, bywała na przyjęciach i
wydawała je. Spotykali się przeważnie przy posiłkach, kiedy jej długa, końska twarz
odbierała mu apetyt. I to wspomnienie jej pocałunku… Oby nigdy tego nie zrobiła!
Wszyscy traktowali go niezwykle uprzejmie. Czuł, że wkładają w to mnóstwo wysiłku.
Każde jego życzenie byłoby spełnione, gdyby tylko je wyraził. Wreszcie odważył się.
W sobotnie, październikowe popołudnie poprosił nieśmiało o pozwolenie na przejażdżkę
autobusem. Na bardzo krótką przejażdżkę.
Ciotka tak się zdumiała, a nawet przeraziła, że jej podłużna twarz jeszcze się wydłużyła,
choć to się wydawało Patrickowi niemożliwe.
— Kochanie, to ci się nie spodoba. Jeśli chcesz gdzieś pojechać, to Amy lub Oscar zabiorą
cię samochodem… dokąd zapragniesz.
Ale wyglądało na to, że Patrick nie chce nigdzie jechać, chyba że do Glen St. Mary. Na to
mu jednak nie pozwolą. Ciotka Elizabeth nie cierpiała Blythe’ów.
Patrick już więcej nie wspominał o autobusie. Krewni zasypywali go prezentami, z których
tylko nieliczne naprawdę mogły mu się na coś przydać. Stryj John grzmiał nad nim, klepał go
po plecach i codziennie dawał mu cukierki. Stryj John był szczerze przekonany, że po latach
przebywania z tym złośliwym wariatem Stephenem, obecna sytuacja jest dla chłopca
przyjemną odmianą. On, John Brewster, dobrze wiedział, jak sobie radzić z chłopcami. Nie
wiedział tylko, że Patrick nie przepada za cukierkami i prawie wszystkie oddaje dzieciom
praczki.
Stryj John odwoził go co rano do szkoły, żartując przez całą drogę. Większości dowcipów
Patrick nie rozumiał… Amy lub ciotka Elizabeth przychodziły po niego po południu. W
szkole nie znalazł przyjaciół. Chłopcy ciotki Fanny chodzili do tej samej szkoły i nazywali
kuzyna mazgajem. Inni chłopcy zaczęli przezywać go „Panieneczką”.. .Mimo to wolał szkołę,
niż lekcje z panną Sperry.
Większość czasu w domu ciotki Elizabeth spędzał zwinięty na parapecie wykuszowego
okna umieszczonego na podeście. Przez szczelinę między domami widział dalekie wzgórze
otoczone fioletowoszarym lasem.
Na wzgórzu stał dom i zdawał się wznosić ponad okolicę. Patrick często się zastanawiał,
kto może w nim mieszkać. Wiedział, że nie jest to Złoty Brzeg, bo Glen St. Mary znajdowało
się znacznie dalej. Ale było coś w tym widoku, co przypominało mu Złoty Brzeg, choć nie
mógł tego określić.
Kiedy nastały listopadowe chłody i na szybach zamarzały śnieżynki, spoglądał ponad
oszronionymi dachami w stronę tamtego domu, nad którym świeciła teraz samotna gwiazda,
widoczna nawet podczas złej pogody i myślał, że to może jest dom z innego świata.
Może mieszka tam mała dziewczynka w szkarłatnej sukience. Jak długo widział jarzące się
w dali światła, tak długo nie czuł się samotny i nie chciany.
Bo tak naprawdę, to żadne z nich go nie chciało. Oni pragnęli tylko pieniędzy. Patrick nie
potrafiłby wyjaśnić skąd to wie, ale wiedział.
— Obawiam się, że nigdy nie potrafię go zrozumieć — wzdychała ciotka Elizabeth do
stryja Johna, który był absolutnie pewien, że rozumie Patricka doskonale i nie miał
najmniejszej wątpliwości, że to oni zostaną w końcu wybrani.
— Zrobiliśmy co w naszej mocy, lecz nie możemy sprawić, aby odtajał.
— Cóż, pewnie niektórzy chłopcy już tacy są. Skrytość jest ich drugą naturą.
— Ale on zdaje się zamykać w jakiejś skorupie!
— Mówiłem ci, że powinnaś mu pozwolić na tę wizytę w Glen St. Mary — zauważył stryj
John, który nie miał nic przeciw temu i całą winę zrzucał na żonę. Zgoda, nie jest jej łatwo.
Ale należy zachować spokój.
— Amy twierdzi, że on jej działa na nerwy.
— Jak widać niewiele trzeba, aby ją zdenerwować — odparł stryj John. Gdyby jednak była
taka jak pani Blythe…
— Nie chcę słuchać niczego o pani Blythe — oświadczyła ciotka, Elizabeth. — Od dawna
wiem, że dla ciebie jest ona chodzącą doskonałością.
— Elizabeth, co ty…
— Nie mam zamiaru sprzeczać się z tobą. Sądziłam, że rozmawiamy o Patricku.
— No, dobrze. Więc co z Patrickiem? Wydaje się całkiem zadowolony. Wy, kobiety
zawsze robicie z igły widły. Przekonasz się, że w końcu nas wybierze.
— Jego oczy nie są normalne. Nawet ty, Johnie Brewster, musiałeś to zauważyć.
— Nie widzę nic szczególnego w jego oczach. Skoro żywisz jakieś obawy, zaprowadź go
do okulisty.
— On zdaje się patrzeć na wskroś przez człowieka. Jakby czegoś wypatrywał i nie mógł
znaleźć — powiedziała ciotka Elizabeth z rzadką przenikliwością. — Czy naprawdę sądzisz,
że gdy nadejdzie pora, to wybierze nas?
— Bez najmniejszych wątpliwości. Chłopcy Fanny będą go zadręczać. Melanie i Lilian nie
mają pojęcia o wychowywaniu dzieci. Nie martw się. Będzie rad, kiedy do nas wróci. Nie
mogę się mylić.
Ciotka Elizabeth nie była taka pewna jak stryj. Chciała nawet zdobyć się na odwagę i
poprosić Patricka, aby do nich wrócił, lecz jakoś nie zdobyła się. W tym dziecku było coś.
John mógł sobie mówić, co chciał, ale w rzeczywistości nic o dzieciach nie wiedział. W
końcu to ona zajmowała się Oskarem i Amy, kiedy byli mali.
— Kochanie, jeśli stwierdzisz, że chłopcy ciotki Fanny są zbyt uciążliwi, to zawsze
możesz tu przyjść i odpocząć w spokoju i ciszy — powiedziała na pożegnanie.
— Och, nie sądzę, żeby mi przeszkadzali — odparł Patrick.
— Jacy byliby okropni, gdyby kazali mu wrócić do ciotki Elizabeth… Gdyby tylko mógł
pojechać do Glen St. Mary!
Ale los sprzysiągł się przeciw niemu, choć pani Blythe przysłała bardzo serdeczne
zaproszenie. Patrick nigdy nie dowiedział się, dlaczego nie pozwolono mu pojechać i nawet
nie śmiał o to pytać.
Chłopcy ciotki Fanny byli okropni i nieustannie go dręczyli. Ale zawsze pilnowali, by w
pobliżu nie było ciotki albo stryja Fredericka. Udawali zarazem wielką uprzejmość, ponieważ
— jak twierdził Joe — wobec dziewczynek zawsze należy być kurtuazyjnym.
Kiedy Bili zbił chińską filiżankę ciotki Fanny, tę z pięcioma pazurkami, stanowiącą część
łupu z Letniego Pałacu w Pekinie, tak przynajmniej uważała ciotka, to oskarżył o to Patricka.
Jemu zrobiono tylko łagodną wymówkę. Gdyby ciotka poznała prawdę, Bili zostałby surowo
ukarany.
— Zawsze będziemy zwalać winę na ciebie, bo tobie nic nie zrobią — oświadczył Joe. —
Mama chce mieć pewność, że nas wybierzesz w odpowiednim czasie. Nie rób tego. Ona ma
szatański charakter.
Patrick mógłby psocić do woli i nie usłyszałby złego słowa. Jakże ich za to nie znosił! I na
dodatek, gdyby wyznał, że takie postępowanie jest mu wstrętne, toby mu nie uwierzyli.
Doskonale sobie zdawał sprawę, że za przypisywane mu przewinienia, należała się surowa
kara. Wiedział również, że Bili i Joe z niechęcią odnosili się do jego bezkarności, nawet jeśli
ją cynicznie wykorzystywali.
Z żadnego okna u ciotki Fanny nie było widać domu na wzgórzu i bardzo z tego powodu
rozpaczał. Ale przynajmniej ciotka go nie całowała i nawet przywiązał się do stryja
Fredericka, choć z nim specjalnie się w domu ciotki nie liczono. Ludzie mówili, że to
doskonale prowadzony dom. Tak doskonale, że to aż przygnębiało. Książka nie na swoim
miejscu, przesunięty dywan, sweter zostawiony na krześle czy kanapie — to były
niewybaczalne przestępstwa. Pobłażano tylko Patrickowi. Chłopca nie przyzwyczajono do
porządku i cierpliwość ciotki wystawiona była na ciężką próbę. Nie przyszło jej do głowy, że
chłopiec przejrzał ją na wylot i kiedy przeniósł się do ciotki Lilian, uważała, że w przyszłości
na pewno wróci do niej.
— Miał tu prawdziwy dom — oznajmiła stryjowi Frederickowi. — Nie wierzę, by tego nie
docenił. Tak się troszczyłam o jego dietę. Bóg jeden wie, czym ta Lilian będzie go karmiła!
Ona nie ma pojęcia o wychowaniu dzieci.
— On jest oszukanym dzieckiem — zauważył stryj Frederick. — Całe życie jest
oszukiwany.
Ciotka Fanny nie zwróciła uwagi na jego słowa. Oszukany! Też mi coś! Kłopot z
Patrickiem polegał na tym, że zbyt łagodnie go traktowano. Spełniano każde jego życzenie.
Gdyby ona mogła zrobić tyle dla swoi synów, ile zrobiono dla tego chłopca.
Marzec, kwiecień i maj należały do ciotki Lilian. Ciągle nazywała go biedactwem i dbała
przede wszystkim o to, aby chodził porządnie ubrany. Patrick myślał niekiedy, że zwariuje od
tej czystości. Najgorsze były wieczory, kiedy musiał chodzić do swego pokoju po ciemnych,
ponurych schodach i przez taki sam hali, bo nigdzie nie paliły się lampy. Ciotka posunęła się
tak daleko w oszczędzaniu, że wprost dostawała spazmów, gdy ktoś zostawił włączone
światło. Uważała, że wystarczy niewielka żarówka w dolnym hallu, ponieważ górnego nie
używano tak często wieczorami.
Patrick zawsze zapominał gasić za sobą światło.
Jeśli chodzi o pannę Adams, to z reguły patrzyła na niego jak na okaz wyjątkowo
obrzydliwego karalucha, zaś jej chudy perski kot, w ogóle nie chciał mieć z chłopcem do
czynienia. Choć ten próbował się z nim zaprzyjaźnić, gdyż pragnął gorąco jakiejkolwiek
istoty do przytulenia. Ale nic z tego nie wyszło. Panna Adams nie miała najmniejszego
powodu do zaskarbiania sobie jego uczuć. Doskonale wiedziała, że nie polepszy tym swego
położenia. Nawet jeśli Lilian w końcu go zdobędzie. A przy tym nie znosiła dzieci.
Patrick nie przywiązał się szczególnie do stryjów Johna i Fredericka, lecz ten pozbawiony
mężczyzny dom był po prostu straszny. Czy jednak musiało tak być? Przecież wcale by nie
narzekał, gdyby mógł zamieszkać z Susan Baker.
Odrobinę lepiej było u ciotki Melanie, mimo jej protekcjonalnej postawy i pozostałych,
nieprzyjemnych cech charakteru. Przede wszystkim nigdy go nie całowała i nie nazywała
biedactwem. No i miała psa, dalmatyńczyka, z którym wyczyniał różne figle. Spunk, bo tak
nazywał się pies, turlał się po rabatce z kwiatami, przynosił do domu kości i, co
najważniejsze, polubił Patricka.
Gdyby tylko ciotka Melanie wciąż go tak nie wychwalała i nie cytowała jego powiedzeń,
Patrick czułby się nienajgorzej. Ale z czasem bał się nawet otworzyć usta, gdyż ciotka z
zachwytem powtarzała każde jego słowo kolejnemu gościowi.
W dodatku uparła się, aby spał w dużej frontowej sypialni, podczas gdy on chciał sypiać w
małym pokoiku na końcu hallu. Wślizgiwał się tam przy nadarzającej się okazji, gdyż stamtąd
było widać dom na wzgórzu. Stał sobie, taki odległy, po drugiej stronie doliny pełnej
liliowych cieni. Czasami letnie mgły zapełniały dolinę, ale nigdy nie sięgały tak wysoko jak
dom na wzgórzu. Zawsze unosił się nad nimi, żyjąc tajemniczym, własnym życiem.
Przynajmniej tak sądził Patrick.
U ciotki Melanie czuł się zadowolony również z innego jeszcze powodu. Nikt tu nie robił
sarkastycznych uwag i nie dręczyli go złośliwi chłopcy. Ale nie był szczęśliwy. Wkrótce
upłynie wyznaczony termin i będzie musiał zadecydować, z kim chce zamieszkać na długie
dwanaście lat.
Dzień za dniem zbliżało się nieuniknione. Mecenas Atkins już wyznaczył datę podjęcia
decyzji.
A on nie chciał mieszkać z żadnym z nich. Więcej, nienawidził samej myśli o tym. Krewni
byli dla niego bardzo mili. Zbyt mili, zbyt troskliwi i zbyt we wszystkim przesadzali. W
Złotym Brzegu nawet bura byłaby dużo przyjemniejsza.
I każdy, mniej lub bardziej zręcznie, stale próbował nastawić go przeciwko pozostałym.
Patrick pragnął przebywać z kimś, kogo lubił i kto lubiłby jego. Lubiłby bezinteresownie, a
nie dlatego, że miał przysporzyć opiekunowi dwa tysiące dolarów rocznie. Czuł, że gdyby
stryj Stephen żył, ta sytuacja bardzo by go bawiła.
Zbliżały się dziewiąte urodziny Patricka i ciotka Melanie spytała, jak chciałby je
obchodzić. Patrick z całą naiwnością odparł, że najlepiej byłoby, gdyby mógł pojechać do
Glen St. Mary i spędzić ten dzień u państwa Blythe’ów w Złotym Brzegu.
Ciotka spojrzała surowo, a potem zauważyła chłodno, że nie został zaproszony. Patrick
wiedział, że to nie miało znaczenia, ale zrozumiał aż nadto dobrze, iż nie otrzyma pozwolenia.
Potem zapytał, czy mógłby przejechać się autobusem. Tym razem ciotka roześmiała się i
rzuciła niedbale:
— Nie uważam tego za właściwe, kochanie. Nie sądzisz, że przyjęcie jest stosowniejsze.
Chciałbyś mieć przyjęcie, prawda? I zaprosić kolegów ze szkoły i wszystkich przyjaciół.
Chcesz przyjęcia, no przyznaj…
Patrick wiedział, że nikt nie weźmie pod uwagę, czy coś naprawdę sprawi mu
przyjemność. Przyjęcie i tak się odbędzie. Nie miał pojęcia, jak ma się zachować w tej
sytuacji. Musi to jakoś przetrwać. I pamiętać o podziękowaniu za kosztowne prezenty od
ciotek i stryjów.
— Czy mogę zaprosić Waltera Blythe’a? — zapytał.
I znowu ciotka Melanie zachmurzyła się. Nie mogła zrozumieć lej tęsknoty za Blythe’ami.
Nic im wprawdzie nie miała do zarzucenia, ale przecież…
— Kochanie, oni za daleko mieszkają. Nie przypuszczam, aby pozwolili mu przyjść —
wyjaśniła. — Poza tym nie powinieneś zadawać się z takim wiejskim chłopcem. Za kilka lat
będziesz utrzymywał kontakty z innymi ludźmi.
— To najsympatyczniejszy chłopiec jakiego znam — odparł Patrick.
— Nasze gusta zmieniają się, gdy dorastamy — rzekła pobłażliwie ciotka. — Słyszałam,
że jest bardzo rozpieszczony i do tego tchórzliwy.
— Nieprawda! — obruszył się Patrick. — Jest miły, bardzo miły. Oni wszyscy są tacy.
Pani Blythe jest najmilszą kobietą, jaką znam.
— Nie znasz wielu kobiet, kochanie — zauważyła ciotka Melanie. — Oczywiście, panna
Sperry nie była wzorem do naśladowania… Lecz chyba nie twierdzisz, że… jest milsza od…
cóż, nawet od cioci Lilian i cioci Fanny?
Patrick nie śmiał powiedzieć „tak”.
Rano, w dzień urodzin Spunk zginął pod ciężarówką. Ciotka Melanie niezbyt się tym
przejęła. Każdy pies był dobry, byle tylko bronił domu przed złodziejami. Ponadto Spunk
sprawiał kłopoty swoją pasją do przynoszenia kości. Służące się wciąż na niego skarżyły. Ileż
razy skompromitował ciotkę, gdy wprowadzano gości do salonu, a tam, na krześle
chesterfield leżała ogromna i starannie obgryziona kość. Nie mówiąc już o sierści na
dywanach. Ciotka Melanie postanowiła teraz kupić pekińczyka. Dlaczego wcześniej o tym nie
pomyślała?
Gdy zabrano ciało biednego Spunka, Patrick stał długo przy furtce skamieniały z żalu.
Potem jego krew zawrzała z oburzenia. Co za głupi pomysł urządzać przyjęcie urodzinowe,
kiedy zginął jego najlepszy przyjaciel! To było okropne i on nie zamierza tego dłużej znosić!
Nadjechał duży, czerwono—żółty autobus. Patrick wsunął dłoń do kieszeni. Znalazł
pięćdziesiąt centów. Podbiegł do przystanku i spytał kierowcę, jak daleko może jechać za
pięćdziesiąt centów.
— Do Glen St. Maiy pewnie nie wystarczy?
— No, niezupełnie — odparł kierowca. Miał miękkie serce i słabość do dzieci. — To
dwadzieścia mil dalej. A poza tym całkiem inna trasa. Ale coś ci powiem. Zabiorę cię aż do
Westbridge. Wskakuj.
Smutek z powodu straty Spunka nie pozwolił Patrickowi cieszyć się od dawna upragnioną
jazdą. Widok pary psów drepczących szosą, jeszcze go bardziej rozżalił. Ale powoli,
niezauważalnie zapominał o bólu. Wyobraził sobie, że siedzi razem z Walterem i rozmawiają
o różnych sprawach.
Piękna droga łagodnie wznosiła się w górę. Sosnowe lasy, wijące się beztrosko potoki,
rozległe łąki, tak podobne do tych z okolic Glen St. Mary, ogrody pełne floksów, nasturcji i
malw — wszystko go zachwycało. I powietrze takie czyste, i pełne blasku! W każdym
mijanym gospodarstwie widział coś interesującego. A to kota na schodkach przed domem,
mężczyznę malującego cembrowinę studni, kamienny murek z drzwiami… z drzwiami, które
mogły… powinny prowadzić do innego świata.
Jazda autobusem, tak jak się spodziewał, była bardzo przyjemna. Wcale nie czuł się
rozczarowany i nawet uśmiechnął się drwiąco na myśl o konsternacji w domu ciotki Melanie i
gorączkowych poszukiwaniach.
I wtedy go zobaczył…
Droga przestała się wznosić, gdy osiągnęła szczyt wzgórza ledwie widocznego z miasta.
I on tam był. Nieprawdopodobne, a jednak… Dom, o którym marzył od dawna. Nawet z
daleka go rozpoznał. Stał na skrzyżowaniu dróg.
Wstał i poprosił kierowcę, aby się zatrzymał. Ten zrobił to, choć odczuwał niejasny
niepokój o los chłopca. Było w nim coś… coś dziwnego. Jakaś odmienność, której ten
poczciwy człowiek nie umiał sobie uzmysłowić.
Patrick bez żalu spoglądał za odjeżdżającym autobusem. Nie zastanowił się nawet, jak
wróci do miasta. Najlepiej byłoby, gdyby wcale nie musiał wracać. Niech go szukają, aż
znajdą. Rozglądał się wokół z zainteresowaniem.
Podobała mu się brama z łukowato wygiętym napisem: „Sometyme”. Dom był biały,
licowany deskami i wyglądał przyjaźnie. W pewien sposób przypominał Złoty Brzeg, choć
tamten zbudowano z cegły.
Las widziany z tego miejsca wydawał się równie odległy jak z domu ciotki, ale dookoła
rosły klony o wielkich konarach, brzozy jak smukłe srebrne duchy i mnóstwo świerków w
długich rzędach wzdłuż ogrodzenia. Wyglądało tu prawie tak samo jak w Glen St. Mary.
Najzabawniejsze było to, że gdy się patrzyło na południe, to wcale nie dostrzegało się, że
dom stoi na wzgórzu. Przed oczami ciągnął się długi szereg farm i sadów. I dopiero wtedy,
gdy wzrok zwracał się na północ, można było zauważyć, jak wysoko się weszło.
Patrick miał wrażenie, że kiedyś to już widział. Może w innym świecie, który z każdym
dniem stawał mu się bliższy i bardziej znany? Nawet nazwa farmy brzmiała swojsko.
Młody człowiek stał oparty o furtkę i strugał drewniany kołek. Obok niego siedział pies,
żółto–biały seter o pięknych ślepiach. Młody człowiek był wysoki, szczupły i opalony. Miał
bystre niebieskie oczy i niesforną rudozłocistą czuprynę.
Jego szczery uśmiech spodobał się Patrickowi.
— Witaj, nieznajomy — odezwał się młodzieniec. — Co sądzisz o pogodzie?
Głos miał również miły i dziwnie Patrickowi znany. A przecież, o ile pamiętał, nigdy się
nie spotkali.
— Pogoda jest w porządku — odparł Patrick.
— Czy mam rozumieć, że inne sprawy nie przedstawiają się najlepiej? — zapytał młody
człowiek. — Jestem skłonny zgodzić się z tobą. Choć ten widok… Czyż nie wart jest uwagi.
Przybysze, oglądając go, zawsze pieją z zachwytu. Stąd widać okolicę w promieniu
dwudziestu mil. Zobaczysz nawet przystań i zatokę w Glen St. Mary. Nazywa się Cztery
Wiatry.
Patrick przejęty spojrzał we wskazanym kierunku.
— Tam mieszka Walter Blythe — oznajmił. — Czy zna pan Blythe’ów?
— A kto ich nie zna? — odparł młody człowiek. — Lecz zostawmy w spokoju pogodę i
widoki. Zdaje mi się, że jak wszyscy na tej fatalnej planecie masz jakieś kłopoty?
Patrick zapragnął się zwierzyć. Było to dziwne uczucie. Bardzo rzadko go doświadczał.
Tylko wtedy, gdy był w Złotym Brzegu.
— Naszego psa ktoś przejechał dziś rano i ja po prostu musiałem gdzieś pójść na cały
dzień. Ciotka Melanie urządza dla mnie przyjęcie urodzinowe, ale nie mogłem zostać.
— Jasne, że nie mogłeś. Znalazłeś się w przykrej sytuacji… Czego to ludzie nie robią…
Mogę zapytać, jak się nazywasz?
— Jestem Pat Brewster.
Młody człowiek upuścił drewniany kołek i dość długo go szukał.
— Och, tak… Cóż, ja nazywam się Bernard Andrews, a jeśli wolisz — Barney. Jak ci się
tu podoba?
— Podoba mi się — odparł Patrick, zastanawiając się dlaczego Barney tak mu się uważnie
przygląda. I dlaczego ma takie uczucie, jakby go już kiedyś widział.
Po chwili napięcie we wzroku Barneya zniknęło i w oczach pojawiły się figlarne błyski.
Otworzył furtkę.
— Jeśli opuściłeś Charlottetown o jedenastej, to pewnie porządnie zgłodniałeś do tej pory.
Zechcesz wejść i zjeść z nami obiad?
— A nie sprawię wam kłopotu? — zapytał uprzejmie Patrick. Pamiętał, co ciotka Melanie
mówiła o nieproszonych gościach.
— Ani trochę. Nieoczekiwani goście nie sprawiają nam nigdy kłopotu. Po prostu
dolewamy trochę wody do zupy.
Pat wszedł na podwórko z radością. Barney wsunął nowy kołek do dziurki i odwrócił się, a
wtedy zobaczył, że chłopiec głaszcze psa.
— Nie pieść, proszę, Jiggsa, dopóki nie zjemy obiadu — powiedział poważnie. —
Paskudnie się zachował, wykradając biednej kotce śniadanie. I to nie pierwszy raz. Ona ma
siedmioro dzieci do wykarmienia. Jeśli go będziesz głaskał, to uzna, że mu wybaczono.
Wkrótce nauczy się, co mu wolno, a czego nie. Przepada za głaskaniem… Wiesz, że z
każdym psem trzeba inaczej postępować. Jak długo tresowałeś Spunka?
— On nie wiedział, co to dyscyplina — powiedział Pat.
Barney pokiwał głową. — I to był błąd. Każdemu psu potrzebna jest tresura, ale większość
wymaga indywidualnego podejścia. Po obiedzie możesz go głaskać, ile tylko zechcesz.
Poszli w stronę domu przez ogród; trochę dziki, ale śliczny. Coś w nim mówiło o
dzieciach, które kiedyś się tutaj bawiły.
Przy ścieżce rosło geranium — jak u Susan Baker. Prawdę mówiąc, to dużo rzeczy
przypominało Złoty Brzeg. A jednocześnie wszystko było całkiem inne. Złoty Brzeg był
raczej dostojnym ceglanym budynkiem, podczas gdy ten, to zwykły farmerski dom.
W starej łódce stojącej na zielonej murawie podwórka, rosły wesołe petunie. Weszli po
wygładzonych długim używaniem stopniach, które tak wyglądały, jakby istniały tu od stu co
najmniej lat. Naprzeciwko, po drugiej stronie drogi, stał jeszcze jeden dom, także życzliwy, z
plamką czerwieni na podwórku.
A zza węgła wynurzył się długi szereg śnieżnobiałych kaczek.
— Ja tu już kiedyś byłem! — wykrzyknął Pat. — Dawno temu, gdy byłem całkiem mały.
Pamiętam to! Pamiętam takie same kaczki.
— Nic dziwnego — rzekł spokojnie Barney. — My zawsze trzymamy takie kaczki.
Przychodzi tu wielu ludzi. Sprzedajemy jajka.
Patrick tak był przejęty swym odkryciem, że ledwie zauważył kotkę, która powitała go
uprzejmym miauknięciem. Siedziała obok koszyka pełnego kociąt. Mimo niecnych poczynań
Jiggsa wyglądała na dobrze odżywioną.
— Chciałbyś może kociaka? — zapytał Barney. — My wszyscy lubimy koty, ale osiem to
trochę za dużo, nawet na Sometyme. Walter ze Złotego Brzegu zamówił jednego… ku
wielkiemu oburzeniu Susan.
— Och, to pan zna mieszkańców Złotego Brzegu! — zawołał Pat, czując jakąś nową, żywą
więź z Barneyem.
— Znam dobrze młode pokolenie. Przychodzą czasem po jajka, choć to szmat drogi. A oto
ciocia Holly — dodał Barney, otwierając brązowe, kuchenne drzwi. Tylko się nie bój.
Wszyscy dobrzy ludzie są jej przyjaciółmi.
Pat nie bał się ani trochę tej drobnej, kruchej kobiety o pomarszczonej twarzy. Od razu
spodobało mu się jej szczere, życzliwe spojrzenie.
Zaprowadziła go do malutkiej sypialni obok kuchni i zostawiła, aby umył się przed
obiadem. Pat pomyślał, że sypialnia jest stara i przytulna. Taka jak cały dom. Taka jak ciocia
Holly. Na podłodze leżał wytarty lecz czysty dywanik i stały miednica i dzbanek z
niebieskiego fajansu.
Jedne drzwi z pokoju prowadziły wprost do ogrodu. Teraz stały otworem, przyciśnięte
wielką, różową muszlą. Zaraz… zaraz… gdzie to on widział taką muszlę? I nagle sobie
przypomniał. Susan Baker taką samą podpiera drzwi swej sypialni. Mówiła, że przywiózł ją z
Indii Wschodnich jej wuj, marynarz.
Pat pomyślał, jak wspaniale byłoby wślizgnąć się do tego łóżka, pod kołdrę z barwnych
kwadratów, zostawić drzwi otwarte i wypatrywać gwiazd na niebie. Od razu wiedział, że to
próżne marzenie. Na długo przed zapadnięciem nocy ciotka Melanie go odnajdzie. Choćby
miała zawiadomić policję.
— Chcesz obiad teraz, czy poczekasz, aż go podadzą — zażartował Barney, gdy Pat wrócił
do kuchni z rękami tak wyszorowanymi, jak tylko można sobie wyobrazić.
— Chętnie zjem teraz i dziękuję — uśmiechnął się Pat. Był to pierwszy w jego życiu
spontaniczny, wesoły uśmiech, choć uczono go grzecznie
się uśmiechać.
Później okazało się, że nie ma żadnej zupy. Za to pojawiła się w obfitości szynka z
frytkami. Barney podał mu pełen talerz.
— Przypuszczam, że chłopięce apetyty nie zmieniły się od moich czasów — powiedział.
— Wiem, że Susan Baker zawsze się skarży, że nigdy nie może zaspokoić apetytów
chłopców ze Złotego Brzegu. Dziewczęta, to co innego…
Pat odkrył, że jest bardzo głodny i nic nigdy mu bardziej nie smakowało. Nie zachęcano go
do rozmowy. Barney pogrążył się we własnych myślach. Pat miał wrażenie, że nie są zbyt
przyjemne, choć nie pojmował, jak ktoś mieszkający na farmie Sometyme może nie czuć się
szczęśliwy.
Jiggs usadowił się obok niego i od czasu do czasu pojednawczo uderzał ogonem o podłogę.
Raz wyszedł na ganek i polizał kotkę po łebku. Jeszcze nie skończył się czas pokuty, ale Pat
co chwila podsuwał mu kąsek szynki, podczas gdy Barney udawał, że tego nie widzi.
Na deser była szarlotka z bitą śmietaną. Patrick miał wrażenie, że trafił na ucztę bogów.
— Jak masz zamiar spędzić popołudnie, Pat? — zapytał Barney, gdy nikt nie mógł
przełknąć ani kęsa więcej. Ściśle mówiąc, ciocia Holly nie jadła dużo i tylko dziobała
widelcem na talerzu. A i Barney okazywał mniej apetytu, niż można by oczekiwać od
człowieka jego wzrostu.
— Czy mógłbym spędzić popołudnie tutaj? — poprosił Pat.
— To zależy tylko od ciebie — rzekł Barney. — Ja muszę naprawić ogrodzenie za stodołą.
Chcesz mi pomóc?
Patrick wiedział, że Barney mówi to z grzeczności. Jak mógł mu pomóc? Ale chciał z nim
pójść. Barney wyciągnął rękę i Pat ujął jego dłoń w swoją.
— Nie sądzisz, że twoja rodzina martwi się o ciebie — zapytał Barney. — Z kim
mieszkasz, przynajmniej w tej chwili?
Pat odpowiedział.
— No, cóż… Pójdę i zadzwonię do nich. Powiem, że spędzisz popołudnie na farmie
Sometyme i wrócisz wieczorem. Co ty na to?
— To chyba najlepsze wyjście — odparł Pat żałośnie. Wprost nienawidził myśli o
powrocie do ciotki Melanie. Ale oczywiście musiał to zrobić.
— Chciałbym tu zostać na zawsze — powiedział rozmarzonym głosem.
Barney pominął milczeniem tę wypowiedź.
— No, to chodźmy — odezwał się wreszcie, wyciągając do Pata rękę.
— Jak do dobrze, że nie ma pulchnej dłoni — myślał Pat. — Jego ręka przypomina w
dotyku rękę doktora Blythe’a.
— Cieszył się również z tego powodu, że Barney go polubił. Tak prawdziwie i
bezinteresownie. W jakiś sposób to sobie uświadomił.
Barney naprawiał ogrodzenie za stodołą, a Pat siedział na wielkim omszałym głazie w
cieniu świerkowego lasku. Niekiedy przychodziło mu do głowy, że Barney krząta się przy
ogrodzeniu bez specjalnego zapału. Ale pewnie tak mu się tylko wydawało. Przecież każdy
byłby zainteresowany takim uroczym płotkiem, zrobionym z długich prętów, wijącym się jak
wąż i pięknie obrośniętym dzikimi roślinami.
Daleko, bardzo daleko stąd, za złocistymi wydmami szumiało morze. Wszystko było takie,
jak ten obraz wyłaniający się z pamięci. Wspomnienie z każdą chwilą stawało się
wyraźniejsze.
Nad wierzchołkami drzew przepływały stadka delikatnych obłoków, a dookoła unosił się
zapach przesyconej słońcem trawy. Głębokie, cudowne szczęście przeniknęło go na wskroś.
Nigdy, nawet w Złotym Brzegu, nie wyobrażał sobie, że życie może być takie wspaniałe.
Pragnął tu pozostać na zawsze. Ciotka Melanie i reszta rodziny są oddaleni o miliony mil i
lat. Wiedział, że wieczorem musi wrócić do brzydkiego domu ciotki i, że jakoś mu wybaczą.
Ale popołudnie należało do niego!
Na podwieczorek ciocia Holly przyniosła mu dużą kromkę chleba z masłem i syropem
klonowym. Zupełnie jak Susan Baker w Słonecznym Brzegu. Był zdumiony, gdy na widok
chleba poczuł głód i bardzo mu smakowało to proste jedzenie.
Podszedł Barney i usiadł obok.
— Przyjemnie być właścicielem tych wszystkich pól?
— Gdyby do mnie należały, mówię ci, czułbym się jak w raju. — Powiedział to z taką
goryczą i żalem, że Pat nie śmiał zadawać żadnych więcej pytań. A więc kto był właścicielem
farmy Sometyme jeśli nie Barney? Patrick był całkowicie pewien, choć znowu nie umiałby
wyjaśnić dlaczego, że Barney nie jest najemnym robotnikiem.
On powinien być właścicielem Sometyme Farm. O co tu chodzi?
Jak tylko Pat skończył jeść, wrócili na podwórko. Po drodze Pat poczuł, jak ręka Barneya
zaciska się wokół jego dłoni.
Z domu po drugiej stronie drogi szła ku nim dziewczyna. Włosy o takiej barwie jak u Rilli
Blythe pokrywał błękitny szal. Świeżą, lekko ogorzałą od wiatru twarz rozświetlała para
wesołych, orzechowych oczu. Była pięknie opalona, a szła tak lekko, jakby za chwilę miała
pofrunąć. Pat pomyślał, że przypomina mu pachnące geranium, świeży chleb i te odległe,
złociste wydmy. Obok niej dreptała mała dziewczynka w czerwonej sukience w turecki wzór.
— Czyżby to były Barbara Anne i Mała Indianka? — udawał zdziwienie Barney. Pat
wiedział, że Barney dużo wcześniej zauważył, jak nadchodziły.
I przechwycił też spojrzenie Barneya. Choć właściwie to bardziej interesowała go mała
dziewczynka w czerwonej sukience.
— A kogóż to widzimy? — zawołała Barbara Anne. Jej głos był taki jak wygląd — świeży
i wesoły. A mimo to Pat wyczuł, że zbiera się jej na płacz.
— To jest Pat Brewster — odparł Barney, kiedy przekroczyły już furtkę. Wyglądała na
często używaną.
— Słyszałaś zapewne o Patricku Brewsterze? — zapytał niedbale Barney.
W oczach Barbary Annę pojawił się dziwny wyraz. Pat był przekonany, że wiedziała o nim
niemało. Trudno w to było uwierzyć. Ale czyż cały ten dzień nie był pełen niezwykłych
wrażeń i przygód? Pat niemal uwierzył, że to wszystko mu się tylko śni.
Wesołe oczy Barbary Annę… czy rzeczywiście były takie wesołe? Zatrzymały się na
Patricku i na twarzy jej pojawił się uroczy, szeroki uśmiech; taki sam jak u pani Blythe.
Dlaczego wszystko na farmie Sometyme przypominało mu Złoty Brzeg? Przecież oba domy
nie były do siebie podobne. Ani tym bardziej zamieszkujący je ludzie.
Ale Pat miał wrażenie, że zna Barbarę Annę od lat. I wcale by się nie obraził, gdyby ona
nazwała go biedactwem. Nawet zniósłby bez przykrości jej pocałunek.
— A to jest Mała Indianka — przedstawił Barney.
I stała się rzecz nieprawdopodobna. Oto mała dziewczynka w czerwieni stała przed nim i
pokazywała mu język! To musiał być sen. Ale jaki piękny sen! Pat miał nadzieję, że dużo
czasu upłynie, nim się obudzi.
Barbara Anne potrząsnęła energicznie Małą Indianką, lecz ta nie zwróciła najmniejszej
uwagi na ten gest i znowu wyciągnęła język. Śliczny języczek — czerwoniutki jak jej wargi i
sukienka.
Potem zrobiła potrójny piruet na palcach bosej stopy i usiadła na wielkim głazie leżącym
przy furtce. Pat miał ochotę usiąść obok niej, ale się trochę wstydził i przycupnął na
odwróconym dnem do góry wiaderku. Zerkali na siebie ukradkiem, a w tym czasie Barbara
Anne i Barney gawędzili, lecz oczy ich mówiły zupełnie co innego niż usta. Pat znowu się
zdziwił, skąd to wie, ale we śnie wszystko jest możliwe.
Rozmawiali półgłosem i nie przyszło im do głowy, że Pat słyszy każde słowo. Pat miał
doskonały słuch.
— Postanowiłam jednak wyjechać na zachód — rzuciła jakby od niechcenia Barbara
Anne.
— Źle ci na Wzgórzu? — zapytał równie niedbale Barney.
— Och, nie! Wszystko jest w najlepszym porządku…
Głos Barbary Annę świadczył o tym, że nic nie jest w porządku i Pat, wyczuwając to,
bardzo się zaniepokoił.
— Po prostu, jak ci wiadomo, przebywanie w tym samym miejscu jest nużące.
Nużące? Przebywanie w Sometyme?…
— Nie lubię cię — zauważyła Mała Indianka. Ale w tej chwili jej uczucia nie miały
znaczenia. Mała Indianka oburzona obojętnością Pata schowała języczek i całą uwagę
poświęciła Jiggsowi.
— Farma Sometyme jest rzeczywiście nudnym miejscem — zgodził się Barney.
— I towarzystwo kochającego brata i jego żony, nie mówiąc o absolutnie uroczej Małej
Indiance, może nie wystarczać — ciągnęła Barbara Anne. Podniosła kotkę i przycisnęła ją tak
mocno do siebie, że biedne zwierzę zaczęło miauczeć i wyrywać się. — Zwłaszcza, kiedy
człowiek czuje się absolutnie niepotrzebny! Czy Mała Indianka dostanie jedno z kociąt?
— Nawet wszystkie, jeśli chce — odparł Barney. — Naturalnie, oprócz tego obiecanego
Walterowi Blythe.
— Chcesz powiedzieć, że potrzebny im jeszcze jeden kot? Myślałam, że Susan…
— Susan nie rządzi w Złotym Brzegu, choć wielu ludzi tak uważa. Więc naprawdę
wyjeżdżasz na zachód?
I znowu Pat wyczuł, jak wiele zależy od tej odpowiedzi. Spróbował zwrócić na siebie
uwagę Małej Indianki, lecz bez powodzenia.
— Długo cię tu nie będzie? — zapytał obojętnie Barney.
— Cóż, ciocia Ella chce mnie zatrzymać przez zimę — Barbara Anne ostrożnie postawiła
kotkę na ziemi i najwyraźniej zbierała się do odejścia.
— A prawdopodobnie zatrzyma dłużej — dodał Barney.
— Bardzo prawdopodobne — zgodziła się Barbara Anne.
— A tak szczerze, to zamierzasz tam pozostać? — dopytywał się Barney.
— Och, wiesz, jakie są możliwości na zachodzie — odparła Barbara Anne. — Mała
Indianko, idziemy! I tak zabrałyśmy tym ludziom zbyt wiele cennego czasu.
— Nie chcę stąd odchodzić — powiedziała Mała Indianka. — Chcę zostać i bawić się z
Patem.
— Cóż… —zaczął Barney.
Pat, pomimo radości, jaką napełniło go wyznanie Małej Indianki, poczuł, że powiedzenie
tego „cóż” tak lekko i swobodnie, kosztowało Barneya, który nagle postarzał się o dziesięć
lat, ogromnie dużo wysiłku. Tego dnia Pat tyle przeżył, że i on miał wrażenie, jakby był o
dziesięć lat starszy.
— Na pewno będziesz się doskonale bawiła. Bardzo by mi cię brakowało.. . gdybym…
zostawał na Wzgórzu, ale ja też wyjeżdżam.
Świadomość nieopisanej pustki i smutku przeniknęła Pata. Sen już nie był piękny i
zapragnął się z niego obudzić.
Barbara Anne powiedziała tylko: — Och!
Mała Indianka widząc, że jej próby nawiązania bliższych stosunków zostały odrzucone,
znowu zajęła się Jiggsem.
— Tak… hipoteka ostatecznie spada nam na głowę.
— Och! — westchnęła Barbara Anne. Pat zapragnął, żeby kotka przestała mruczeć. Ten
dźwięk stanowił dysonans z tym wszystkim, co się teraz działo.
— Tak. Ale… wiesz… tak bywa z hipotekami.
— Lecz może…
— Nie. Nie ma żadnych wątpliwości. Wczoraj Pursey przedłożył swoje ultimatum.
— Och!
Wesołe oczy Barbary Annę zamgliły się i pociemniały.
Pat wiedział, że gdyby była sama, zaczęłaby płakać. Ale dlaczego? Za dużo w tym śnie
było zagadek i tajemnic. Nawet Mała Indianka. Bo, dlaczego na przykład udawała, że jest
bardzo zajęta Jiggsem, skoro wprost umierała z chęci pokazania mu języka?
— To okropne! To po prostu okropne! — mówiła z oburzeniem Barbara Anne.
— Czym ona się tak przejmuje? — dziwił się Pat.
— Cztery wasze pokolenia w Sometyme! I jeszcze po tym, jak tak ciężko pracowałeś!
Mała Indianka odwróciła się od Jiggsa i próbowała schwytać kotkę, ale Pat jej nie
pozwolił. Może, gdyby tego nie zrobił, pokazałaby mu język?
— Gdybyś nie wydał tyle na operację cioci Holly! — Barbara Anne wydawała się coraz
bardziej wzburzona.
Mała Indianka zaczęła wyciągać kolec z bosej stopy. Pat pragnął mieć tyle śmiałości, aby
jej pomóc. Przynajmniej przytrzymać tę małą opaloną stopkę, ale…
— Teraz, kiedy ciocia czuje się dobrze i mógłbyś nadrobić zaległości, on pozbawia cię
prawa wykupu!
Co znaczyły te ostatnie słowa?
Mała Indianka wyciągnęła cierń samodzielnie i zapatrzyła się na dalekie morze. Pat
doszedł do wniosku, że nie przepada za takimi samodzielnymi kobietami.
— Nie winie Purseya — mówił Barney. — I tak wykazał dużo cierpliwości. Ani centa
procentów przez dwa lata! Gdybym mógł złożyć mu jakąś rozsądną propozycję nadrobienia…
ale teraz nie ma o tym mowy. Och, dobrze wiem, że zostałem pokonany!
— I co masz zamiar robić? — głos Barbary Annę stał się bardzo łagodny.
— Och, nie umrzemy z głodu. Zaproponowano mi pracę na lisiej farmie. Starczy dla mnie
i cioci na skromne utrzymanie.
— Ty, na lisiej farmie! — rzuciła pogardliwie Barbara Anne.
— Każdy musi jeść. Dobrze o tym wiesz. Przyznaję, że nie podchodzę do tego z
entuzjazmem. To okropne, doglądać uwięzionych w klatkach stworzeń.
Gorycz w głosie Barneya była przejmująca i sprawiała ból. Pat zapomniał nawet o Małej
Indiance i jej języczku. Tak, na pewno nastała pora przebudzenia.
Barbara Anne rozluźniła niebieski szal, jakby nagle zaczął ją dusić. Jeszcze bardziej
zniżyła głos, ale Pat i tak słyszał wszystko. Tak to już jest w snach. Lecz co ona mówi? Pat
tym razem naprawdę zapomniał o Małej Indiance.
— Och, gdybyś… gdybyś zgłosił swoje prawo, kiedy umarł Stephen Brewster! Masz takie
samo prawo do opieki nad nim jak ci w mieście. Nawet większe, znacznie większe! Oni są
tylko przyrodnim rodzeństwem… Wtedy mógłbyś spłacić hipotekę. Chciałam, żebyś to
zrobił. Wiesz, że chciałam. Ale mężczyźni nigdy nie słuchają kobiet!
O czym ona mówi? Sny są takie dziwaczne. Mała Indianka znalazła kolejny kolec, ale Pata
w tej chwili to nie obchodziło. Więc Barbara Anne wiedziała coś o stryju Stephenie? I co ma
z tym wspólnego Barney?
— Ja się nie nadawałem, Barbaro Annę. Taka stara, leżąca na odludziu farma…
— Jak on może tak mówić o Sometyme — pomyślał Pat.
— Tylko rejonowa szkoła, do której mógłby chodzić…
— A czy w Złotym Brzegu dzieci Blythe’ów nie chodziły też do jonowej szkoły? —
myślał oszołomiony Pat.
— No i tylko stara ciocia Holly do opieki… To nie byłoby w porządku wobec dzieciaka.
— Znacznie bardziej w porządku niż sobie wyobrażasz — odparła poruszona do żywego
Barbara Anne. — Mężczyźni, to najgłupsze stworzenia na świecie.
Mała Indianka spojrzała tak, jakby się z tym całkowicie zgadzała.
— No i moja duma…
— O, właśnie… twoja duma! —powiedziała Barbara Anne taktownie, że nawet Mała
Indianka drgnęła, a Jiggs rozejrzał się wokół zaniepokojony. — Nie mów mi tylko o swojej
dumie! Wiem o niej wszystko. Ty byś dla niej poświęcił nawet…
Pat czuł, że nie powinien pozwolić, aby mówiła takie rzeczy Barneyowi. Ale jak ją
powstrzymać? I musi się najpierw dowiedzieć, co ma z tym wspólnego stryj Stephen
Brewster.
— Niezupełnie — rzekł Barney. — Lecz nie jestem robakiem. Ci Brewsterowie z góry
traktowali moją siostrę, kiedy została żoną ojca Pata. Zupełnie jakby była jakąś
bezwartościową istotą. Wiesz o tym tak Z samo dobrze jak ja.
— A kimże są ci Brewsterowie? — zapytała Barbara Anne pogardliwie. — Wiadomo
przecież, w jaki sposób dorobili się majątku. Nie mają powodów do dumy. No i… te ich dwa
pokolenia przy sześciu Andrewsów!
— Wiem, ale nie miałem zamiaru czołgać się przed nimi na kolanach — stwierdził z
uporem Barney. — A poza tym, oni by go nie oddali.
— Czy mecenas Atkins cię nie zawiadomił?
— O, tak!
— I nic by nie mogli zrobić, gdyby on chciał tu przyjść. Mecenas Atkins jest uczciwym
człowiekiem. A wszyscy wiedzą, jaki testament zostawił Stephen Brewster.
— On to zrobił umyślnie, aby mnie upokorzyć — oznajmił Barney.
— Myślał, że zgłoszę swoje prawo, a chłopiec mnie wyśmieje. Co pewnie by i zrobił…
Sądzisz, że dzieciak wychowany w Oaklands wybrałby to?
Barney wskazał starą furtkę i dom, któremu przydałaby się warstwa świeżej farby i
przestarzałą żniwiarkę na podwórku. Ale Patowi zdawało się, że pokazuje wesołą łódkę z
petuniami i Jiggsa, sypialnię z drzwiami wychodzącymi na ogród i długą, jedwabistą łąkę za
ogrodem, i niewidoczną szkołę, w której chłopcy mówiliby do niego Pat.
Wstał i drżąc na całym ciele, podszedł do Barneya. Nie wiedział, czy zdoła cokolwiek
powiedzieć, ale postanowił spróbować. Były sprawy, o jakich należało mówić… i wyglądało
na to, że tylko on może lub chce to zrobić. Mała Indianka zrezygnowała z wyciągania kolca i
patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Jiggs zaczął machać ogonem, jakby
przeczuwał, że za chwilę coś się wydarzy.
— Ty jesteś moim wujem — zaczął Pat, wlepiając swoje szare oczy w niebieskie Barneya.
W te niebieskie oczy pełne bólu. Jakie to dziwne, że nigdy dotąd nie dostrzegł cierpienia
maskowanego śmiechem.
Barney drgnął. Czyżby chłopiec słyszał ich rozmowę? Barbara Anne też drgnęła. No i
Mała Indianka, ale ona chyba z powodu szczególnie dużego ciernia w palcu. Jiggs zaczął
uderzać ogonem mocniej niż dotychczas. Kotka zdawała się mruczeć dwa razy głośniej.
Wszystkie kaczki kwakały jednocześnie.
— Tak — rzekł Barney poważnie. — Jestem najmłodszym bratem twojej matki. Byłem
jeszcze dzieckiem, kiedy wyszła za Brewstera. To twój rodzinny dom…
— Myślę… myślę, że już go kiedyś widziałem — powiedział Pat. — Choć nie wiem, jak
to się mogło stać.
— Czułeś to, nawet jeśli nie widziałeś, prawda? — zagadnęła Barbara Anne. — Ludzie
często wyczuwają różne rzeczy, o których nic nie mogą wiedzieć. Chodziłam do szkoły z
twoją mamą. Była oczywiście dużo starsza ode mnie… ale najsłodsza ze wszystkich znanych
mi kobiet.
— Tak pragnąłem cię zobaczyć, Pat — powiedział Barney. — Raz tylko cię widziałem,
kiedy miałeś cztery lata. Przywiozła cię matka, kiedy pewnego dnia Stephen Brewster
wyjechał z domu.
— Zapamiętałem to! — wykrzyknął Pat. — Wiedziałem, że już tu kiedyś byłem.
— Ale rodzina twego ojca nie pozwalała ci odwiedzać nas — ciągnął Barney. — A kiedy
ona umarła… sądziłem, że nie ma sensu się starać. Pojechałem do Złotego Brzegu, gdy
usłyszałem, że masz tam być… i spóźniłem się jeden dzień… Już wróciłeś do domu.
— Do domu! — wykrzyknął Pat. — Do domu — powtórzyła Mała Indianka, chcąc
zwrócić na siebie uwagę.
I nagle Pat podjął decyzję. Tylko jedna rzecz była naprawdę ważna.
— Skoro jesteś moim wujem, to chcę mieszkać z tobą — oświadczył. — Ty nie wziąłbyś
mnie z powodu pieniędzy, no nie?
— Chętnie bym cię wziął, nawet gdybyś nie miał jednego centa — odrzekł Barney
szczerze.
— Wziąłbyś dla mnie samego? — upewniał się Pat.
— Tak. Lecz uczciwie mówiąc, te pieniądze bardzo mogłyby mi pomóc, Pat.
— Zatrzymać Sometyme? — stwierdził bystro Pat.
— Tak. A skąd o tym wiesz?
— Po prostu wiem i już. A będziesz mnie karał, kiedy na to zasłużę?
— Jeśli mi będzie wolno — odparł Barney, rzucając wymowne spojrzenie na Barbarę
Annę, która zdawała się bez reszty pochłonięta zabawą z Jiggsem. Mała Indianka dalej
wyciągała sobie kolce ze stopy.
Pat zdziwił się. A któż miał prawo zabronić Barneyowi dać mu burę? Przecież ciocia Holly
na pewno nie będzie się wtrącać. Ale najważniejsza sprawa nie została załatwiona do końca.
— Muszę mieszkać z tobą — powiedział Pat zdecydowanie. — Ja mogę… wiesz o tym.
Mogę wybrać sobie tego, z kim chcę mieszkać.
— Czy byłbyś tu szczęśliwy, Pat?
— Czy będę szczęśliwy? Tutaj? — Pat spojrzał na dom, na Barbarę Annę i Małą Indiankę,
która nieoczekiwanie zapomniała o kolcach i pokazała mu język. — Och, wujku Barneyu!
Wujku Barneyu!
— Co ty na to Barbaro Annę? — zagadnął Barney.
— To chyba nie mój interes — odparła Barbara Anne.
— Jasne, że nie — rzekł sobie w duchu Pat i zdziwił się, dlaczego Barney nagle się
roześmiał. Takim prawdziwym, młodym, pełnym nadziei śmiechem. Jakże niepodobnym do
tego, który Pat dotychczas słyszał.
Jaki śliczny rumieniec wypłynął na policzki Barbary Annę. I jaka szkoda, że ona musi
wyjechać! Pat poczuł, że chciałby przebywać blisko niej. Ale przynajmniej nie zabierze ze
sobą Małej Indianki. Dlaczego jednak… dlaczego Barney nie odpowiedział na jego pytanie.
W końcu chodziło o najważniejszą dla Patricka rzecz.
— Widocznie czasami cuda się zdarzają — powiedział w końcu Barney. — Taki cud spadł
nam z nieba w twojej osobie, Pat. Będzie piękna walka.
— Musi być walka? — zapytał Pat. Będą radzi się mnie pozbyć. Nikt mnie nie lubi.
— Może nie, ale za to lubią… zresztą, nie to jest ważne. Wydaje mi się, że obaj jesteśmy
ulepieni z tej samej gliny. Sometyme jest gotowa cię przyjąć.
Pat znowu usiadł na odwróconym wiaderku. Czuł, że nie utrzyma się na nogach ani minuty
dłużej. Nie mógł zrozumieć, co Barney miał na myśli mówiąc o walce, ale był przekonany, że
to Barney zwycięży. Co się teraz dzieje z Barbarą Annę? Czyżby płakała?
Ucieszył się, kiedy Mała Indianka pokazała mu język. Wszystko było bardziej realne. Bądź
co bądź, to nie mógł być…
— To nie jest sen, prawda? — spytał z obawą.
— Nie. Choć mi się wydaje, że tak — stwierdził Barney. — Ale to rzeczywistość. Miałaś
rację Barbaro Annę. Już dawno powinienem zgłosić swoje prawo do niego.
— Cuda się zdarzają — przedrzeźniała go Barbara Anne. — Mężczyzna przyznający się
do pomyłki!
— Dziękuję ci wujku Barneyu — rzekł Pat. — To strasznie miło z twojej strony, że chcesz
mnie wziąć do siebie.
— Strasznie — zgodził się Barney. Roześmiał się znowu i Barbara Anne też się zaśmiała,
choć trochę rzewnie. Nawet Mała Indianka… A właściwie… to jak ona ma na imię? Musi się
tego jak najprędzej dowiedzieć. Na pewno nie pozwoli, aby ktoś obcy mówił do niej „Mała
Indianko”. A jak ma się zwracać do Barbary Annę? Ale to nie ma znaczenia, skoro ona
wyjeżdża. Przecież ona wyjeżdża… czy dlatego płakała?
— Ja… ja nie chcę, żeby pani wyjeżdżała na zachód — powiedział uprzejmie Pat.
Naprawdę tego nie chciał.
— Och! — Barney znowu się roześmiał. Długim, niskim i zaraźliwym śmiechem. Pat czuł,
że on by każdego pobudził do śmiechu, nawet… stryja Stephena. Albo pannę Cynthie Adams.
— To byłby największy cud na tym pełnym cudów świecie — pomyślał Patrick. — Cóż za
wspaniałe urodziny!
Ale co mówi Barney?
— Cóż — powiedział, ciągle się śmiejąc. — Teraz Barbara Anne nie pojedzie na zachód.
— A dokąd? — zapytał Pat.
— Oto jest pytanie. Dokąd pojedziesz, Barbaro Annę?
Twarz Barbary Annę oblał rumieniec. — Ja… mogłabym… przenieść się do domu
naprzeciwko. Co… co o tym sądzisz, Barneyu?
— Sądzę, że to doskonały pomysł — odparł Barney. — Skoro już zaszczyciłaś mnie
prośbą o radę.
— Chyba… chyba tym razem ją przyjmę — odpowiedziała z namysłem.
Pat miał wrażenie, że zarówno Barney jak Barbara Anne chcieliby, aby on i Mała Indianka
znaleźli się daleko stąd. I zdumiało go, że wcale nie było mu z tego powodu przykro.
Ale najpierw musi się dowiedzieć jednej rzeczy. A potem zapyta Małą Indiankę, czy
pójdzie z nim obejrzeć kocięta.
— Dokąd wybiera się Barbara Anne? — dopytywał się. — Naprzeciwko jej domu jest
tylko Sometyme.
Barbara Anne i Barney wybuchnęli śmiechem.
— Chyba pozwolimy jej zamieszkać z nami w Sometyme. Chciałbyś ją mieć tutaj?
— Jeszcze jak — rzekł z wielką powagą Pat. — Czy Mała Indianka też się przeniesie?
— Obawiam się, że rodzice nie zechcą jej oddać — rzekł wesoło Barney. — Ale nie martw
się, będziesz ją widywał częściej, niż przypuszczasz. Może nawet będziesz miał jej dość.
— Nonsens — oświadczył Pat.
Dotychczas nigdy nie pozwolił sobie na takie odezwanie się. Lecz w Sometyme można
mówić różne rzeczy. A co tam opowiada Mała Indianka?
— Chodźmy zobaczyć kocięta. Może mamusia pozwoli mi wziąć jednego. Szkoda, że
Walterowi Blythe obiecano tego najładniejszego. Nie lubię Waltera, a ty?
— Dlaczego nie lubisz? — zapytał Pat, czując że kocha Waltera całym sercem.
— Bo on nie zwraca uwagi na to, czy mu pokazuję język, czy nie — oznajmiła Mała
Indianka.
Poszli obejrzeć kocięta i zostawili Barneya i Barbarę Annę wpatrzonych w siebie.
Przynajmniej tak długo, dopóki nie stracili ich z oczu.
— Ale walkę stoczysz z tymi Brewsterami! — zauważyła Barbarę Annę.
— Teraz mogę walczyć z całym światem. I pokonam go — odparł Barney.
P
OJEDNANIE
Panna Shelley postanowiła wybrać się do Lowbridge, aby przebaczyć Lisie Stephens, która
trzydzieści lat temu zabrała jej Ronalda Evansa.
Zanim się na to zdecydowała, stoczyła ze sobą długą walkę. Noc po nocy biła się z
myślami i tak zmizerniała, że jej siostrzenica w tajemnicy zasięgnęła porady doktora Blythe’a
i przyniosła ciotce lekarstwo.
Ale panna Shelley nie chciała zażywać lekarstwa. Dalej zmagała się z sobą. Każdego ranka
przyznawała się do porażki. Wiedziała jednak, że nie będzie mogła spojrzeć w oczy
wielebnemu pastorowi Meredithowi, dopóki nie odniesie zwycięstwa.
— Musimy wybaczać. Nie powinniśmy chować w sercach urazy i goryczy. Nie
powinniśmy pamiętać o wyrządzonych krzywdach — mówił pastor. Wyglądał przy tym jak
natchniony prorok.
Prezbiterianie z Glen St. Mary, a zwłaszcza panna Shelley, uwielbiali go. Był wdowcem i
miał rodzinę, lecz ona nie przyjmowała tego do wiadomości. Nie zmieniła też swego zdania o
pani doktorowej Blythe, po tym jak usłyszała, że ta po kazaniu powiedziała do męża: —
Przypuszczam, że teraz muszę przebaczyć Jossie Pye.
Panna Shelley nie miała pojęcia, kim jest Jossie Pye ani czego dotyczyły niesnaski między
nią i doktorową. Była jednak pewna, że to nie mogło być nic równie gorzkiego i bolesnego
jak to, co się stało między nią a Lisie Stephens. Panna Shelley nie mogła sobie wyobrazić
pani Blythe noszącej w sercu urazę przez trzydzieści lat. Lubiła ją, lecz uważała, że na coś
takiego jest zbyt niefrasobliwa. Dawno już doszła do wniosku, że należy żałować, iż doktor
Blythe nie ożenił się z bardziej subtelną osobą.
Sąsiedzi panny Shelley powiadali, że doktor zapewne powinien poczekać na jej
siostrzenicę. Panna Shelley nic nie wiedziała o tych plotkach, a z biegiem czasu szczerze
polubiła panią Blythe.
W każdym razie w końcu przekonała sama siebie, że powinna wybaczyć Lisie. I nie tylko
wybaczyć, ale pójść i powiedzieć jej o tym.
Skoro już postanowiła, ogarnął ją nieopisanie podniosły nastrój. Gdyby tylko pan Meredith
mógł się o tym dowiedzieć! Ale to było niemożliwe. Ona sama nigdy mu tego nie powie, a
Lisie też na pewno nie.
Tymczasem otuliła pomarszczoną szyję wytartym futrzanym kołnierzem płaszcza i
spoglądała na mijających ją przechodniów z pobłażliwą wyższością. Najprawdopodobniej
nikt z nich nie zaznał uczucia triumfu zrodzonego z pokonania gorszych stron swej natury.
Przyjaźniły się z Lisie Stephens w dzieciństwie i wczesnej młodości. Wokół Lisie roiło się
od adoratorów, a ona — Myrtle Shelley, rudowłose chude dziewczątko o wielkich niebieskich
oczach — nie miała ani jednego, dopóki nie pojawił się Ronald Evans. Była to miłość od
pierwszego wejrzenia. Lisie bawiła wtedy u ciotki w Toronto.
Ronald był przystojny, szczupły, miał ciemne włosy i takież oczy. W Glen St. Mary nie
widziano dotąd kogoś takiego jak on. No i wtedy zorganizowano wieczorek taneczny.
Niepozorna Myrtle Shelley zapamiętała ten wieczorek na całe życie… Oczekiwała go z
wielkim przejęciem. Po raz pierwszy miała zatańczyć z Ronaldem. Będą pewnie wracali
razem do domu w księżycowej poświacie. Może ją nawet pocałuje… Wiedziała, że
dziewczęta z Glen St. Mary nieraz całowały się z chłopcami. Słyszała, jak niektóre nawet się
tym przechwalały. Ale jej, Myrtle Shelley, nikt jeszcze nie pocałował.
, Nie zapomniała też, jaką miała sukienkę tego wieczoru. Matka uważała ją za niezmiernie
frywolną. Sukienka była z jasnozielonego muślinu z czerwonym paskiem. Myrtle wiedziała,
że wygląda w niej ładnie. Ronald powiedział kiedyś, że ma cerę jak płatki kwiatu. Było to
pochlebstwo, lecz jakże miłe dla uszu. Niewiele w swym życiu słyszała komplementów.
Kiedy doszła do budynku, w którym odbywały się tańce, to od razu zauważyła Ronalda
tańczącego z Lisie. Ta, jak na złość, właśnie tego dnia wróciła do domu. Ronald pomachał
Myrtle ręką, ale do tańca jej nie zaprosił. Większą część wieczoru przetańczył z Lisie, a gdy
nie tańczyli, to siedzieli w jednej z bryczek stojących za budynkiem.
Razem też jedli kolację, a potem gdzieś zniknęli. Ani razu nie spojrzał na Myrtle swoimi
pięknymi, chłodnymi oczami.
Stanęła z nimi twarzą w twarz nieco później, w świetle rozwieszonych wokół barwnych,
wesołych chińskich lampionów. Lisie była podekscytowana i zarumieniona. Gęste,
pszenicznozłote włosy przewiązała niebieską wstążką. Lekko skośne, brązowe oczy
promieniały jak gwiazdy. Jaką szansę mogła mieć Myrtle przy takich oczach?
— Cześć, kochanie — powitała ją niedbale Lisie. — Właśnie wróciłam do domu. Co
porabiałaś, gdy mnie tu nie było? Na pewno pracowałaś jak pszczółka, ty moje skrzętne
stworzonko. Panie Evans, czy poznał pan już pannę Shelley, moją przyjaciółkę? Zawsze
byłyśmy serdecznymi kumpelkami.
Myrtle podniosła rękę i wymierzyła śmiejącej się Lisie policzek.
— Co to znaczy, u licha, Myrtle Shelley!? — wykrzyknąła oburzona Lisie. Trzeba jej
oddać sprawiedliwość: nie miała najmniejszego pojęcia, za co spotkał ją ten despekt. Nigdy
nie słyszała o tym, że Ronald Evans „chodzi” z Myrtle Shelley. Choć pewnie gdyby nawet
słyszała, nie wywarło to by na niej żadnego wrażenia.
Myrtle nie odezwała się. Po prostu się odwróciła i pomaszerowała do domu.
— Pomyśleć tylko, jaka zazdrośnica! — wykrzyknęła Lisie, kiedy Ronald zaczął jej coś
niezręcznie tłumaczyć.
Lisie afiszowała się z Ronaldem przez parę tygodni, po czym porzuciła go, zanim zdążył
wyjechać. Oświadczyła bez skrępowania, że miał pusto zarówno w głowie jak w kieszeni.
Próbowała też pogodzić się z Myrtle Shelley, lecz spotkała się z lodowatym przyjęciem.
Następnej wiosny Lisie wyszła za mąż za Justina Rogersa, kupca z Lowbridge, który starał
się o nią od paru lat i wyjechała do miasteczka. Od tego czasu Myrtle Shelley nie widziała jej
ani razu, choć dziesięć lat temu powiedziano jej o śmierci Justina Rogersa.
Z Glen do Lowbridge był ładny kawałek drogi, ale panna Shelley odmawiała, ilekroć ktoś
znajomy proponował podwiezienie. Stopy bolały ją niemiłosiernie, a porywisty wiatr
wyciskał łzy z jej wyblakłych, niebieskich oczu. Wiedziała również, że czubek nosa ma
brzydko zaczerwieniony. A mimo to z determinacją szła dalej.
Dom Lisie był schludny i starannie utrzymany. Powiadano, że Justin Rogers zanim umarł,
solidnie zabezpieczył żonę. Wykuszowe okna pełne były pięknego geranium i begonii. Panna
Shelley do begonii nie miała szczęścia, chociaż Susan Baker dawała jej szczepki od
najpiękniejszych krzaków ze Złotego Brzegu.
Lisie podeszła do drzwi i panna Shelley od razu ją poznała. Te same krągłe kształty, te
same skośne oczy, i te same złote włosy niemal bez śladu siwizny.
— Frywolną jak zwykle — pomyślała zgorszona Myrtle. Pięćdziesiątka na karku i
pomadka na ustach!
Ale zauważyła również worki pod oczami Lisie i to sprawiło jej niemałą satysfakcję,
dopóki nie pomyślała o pastorze Meredith.
— Zdaje mi się… że znam tę twarz — powiedziała Lisie. Jej głos nic się nie zmienił.
Wciąż był ciepły i miękki.
— Jestem Myrtle Shelley…
— Myrtle, kochanie! Nigdy bym cię nie poznała! Ileż to lat się nie widziałyśmy! Sama
rzadko opuszczam dom, ale cieszę się z twego widoku. Pamiętasz, jak się przyjaźniłyśmy?
Wejdź do domu. Chyba nie przeszłaś całej drogi pieszo? Co ty powiesz! Moje ty biedactwo!
Pewnie padasz z nóg! Mógł cię ktoś podwieźć. Stale powtarzam, że ludzie stają się coraz
bardziej samolubni.
— Nie chciałam, żeby mnie podwożono — wtrąciła Myrtle.
— Zawsze byłaś niezależna. No i lubiłaś chodzić. Pamiętasz te nasze długie spacery
brzegiem zatoki?
— Tak, pamiętam — oznajmiła Myrtle. — Pamiętam też jeden, który odbyłam sama.
— Och, weź to krzesło — zaproponowała Lisie, zachodząc w głowę, co też Myrtle miała
na myśli. — Jest znacznie wygodniejsze. Boże, toż ty cała drżysz! Filiżanka gorącej herbaty
w mig cię rozgrzeje. Pamiętasz, jak się zaśmiewałyśmy ze staruszek pijących herbatę?
Sądziłyśmy, że mając pięćdziesiąt lat, będziemy słabe i bezradne.
— Nie przyszłam tu, aby pić z tobą herbatę — powiedziała sucho Myrtle.
— Oczywiście, że nie. Ale mimo to napijmy się. To naprawdę żaden kłopot. A potem
pogadamy o starych, dobrych czasach. Zawsze uważałam, że nie ma nic lepszego od
ploteczek przy filiżance herbaty. Co ty na to, kochanie? Mamy sobie tyle do powiedzenia.
Czy przed laty nie zdarzyła się nam jakaś głupia kłótnia? A właściwie, to o co się wtedy
pokłóciłyśmy?
Panna Shelley nie zamierzała rozsiadać się w domu Lisie Rogers, ale teraz przyjęła
podsunięte krzesło. Poczuła się nieco dziwnie.
— Ty… ty zabrałaś mi Ronalda Evansa na zabawie w stodole Clarków — powiedziała
zdławionym głosem.
Lisie Rogers patrzyła na nią przez chwilę, a potem wzruszyła pulchnymi ramionami.
— A kimże u licha był Ronald Evans? Nazwisko nie jest mi obce… Czy to o niego się
pokłóciłyśmy? Ale z nas była para idiotek! Uważano mnie w tych czasach za postrach
chłopców. Wystarczyło, że na któregoś spojrzałam. To przez te moje oczy. Ludzie mówili, że
coś w nich jest… jakiś magnes. Nawet teraz różni starzy kawalerowie i wdowcy… Ale ja
mam dość mężczyzn. Tak naprawdę, to wszyscy są tacy sami…
Za wszystkie swoje błędy winią kobiety. Dobrze zrobiłaś, nie wychodząc za mąż. Teraz
przypominam sobie Ronalda. Co się z nim stało? Tańczył okropnie, choć nie można
zaprzeczyć, że był przystojny. Lecz cały czas deptał mi po palcach. Pantofle nie nadawały się
do użytku… nigdy ich już nie włożyłam. Ale umiał prawić komplementy! Tak… nagle
wszystko mi się przypomniało, choć nie myślałam o nim przez lata. Czyż mężczyźni nie są
śmieszni? Oprzyj stopy o tę ciepłą ramę przy kominku.
— A pamiętasz, jak cię uderzyłam w twarz? — upierała się panna Shelley.
Lisie Rogers wybuchnęła śmiechem, wsypując herbatę do imbryczka.
— Naprawdę? Tak, chyba istotnie to zrobiłaś. Zupełnie o tym zapomniałam. Cóż, nie ma
sensu siedzieć w kącie i rozpaczać z tego powodu. Moją zasadą było zawsze „wybaczaj i
zapominaj”. A teraz utniemy sobie miłą pogawędkę. I nie rozpamiętujmy więcej głupstw
popełnionych w młodości. Byłyśmy takimi dzieciakami! Ludzie zbyt często kłócą się z byle
powodu, prawda?
Uzyskać przebaczenie, gdy samemu przyszło się wybaczyć! Myrtle Shelley podniosła się z
krzesła. Była wręcz purpurowa na twarzy, a wyblakłe niebieskie oczy miotały błyskawice. Z
całym spokojem trzepnęła Lisie Rogers w roześmianą twarz. Policzek był zdecydowany,
mocny i głośny.
— Nie zapamiętałaś pierwszego uderzenia — oznajmiła — to może drugie zachowasz w
pamięci.
Panna Shelley wracała do Glen St. Mary, nie zważając ani na wściekły wicher, ani na
bolące stopy. Policzek wymierzony Lisie usatysfakcjonował ją. Nawet nie zastanawiała się,
co powiedziałby na to wielebny Meredith. Rzadko miała okazję zrobić coś takiego, co dawało
jej świadomość, iż nie żyje na próżno. Tak, ten policzek Lisie długo będzie pamiętała!
Z
ALOTY
NA
PLAŻY
Fir Cottage, Flover Sands
6 lipca
Przyjechałyśmy tu wczoraj wieczorem, a dzisiaj przez cały dzień ciocia Marta nie
opuszczała swego pokoju, bo musiała odpocząć po podróży. Dlatego i ja zostałam w domu,
chociaż byłam w doskonałym nastroju. Czułam się szczęśliwa jak skowronek na wiosnę.
Nazywam się Marguerite Forrester — niesłychanie długie imię i nazwisko, zbyt długie, by
pasowało do takiej drobnej dziewczyny. Ciocia Marta zawsze mówi do mnie „Marguerite” z
akcentem głębokiej dezaprobaty. Nie lubi mego imienia, ale go nigdy nie skraca i nie uznaje
zdrobnień. Connie Shelmardine nazywa mnie na szczęście Ritą. Connie mieszkała ze mną na
ostatnim roku seminarium. Od czasu do czasu pisujemy do siebie, choć ciocia Marta nie jest
tym zachwycona.
Ciocia Marta opiekuje się mną od bardzo dawna. Straciłam rodziców jako niemowlę.
Ciocia powiada, że zostanę jej spadkobierczynią, jeśli będzie ze mnie zadowolona. A to
znaczy… och, lepiej nie mówić, jak trudno zadowolić ciocię Martę!
Ciocia jest przede wszystkim zaciętym i nieprzejednanym wrogiem mężczyzn. Właściwie
to i kobiet nie darzy szczególną miłością. A ufa tylko swojej wieloletniej pokojówce, pani
Saxby. Ona nie jest tak konserwatywna jak ciocia, ale z roku na rok coraz bardziej kostnieje.
Przypuszczam, że ten proces wkrótce zacznie się i we mnie, lecz na razie nie zauważyłam
jeszcze żadnych objawów. Moje ciało i krew są nadal nierozumnie gorące i pełne zapału.
Ciocia Marta dostałaby ataku serca, gdyby tylko dowiedziała się, że kiedykolwiek
rozmawiałam z mężczyzną. Pilnuje mnie zazdrośnie, zdecydowana za wszelką cenę uchronić
biedne dziewczę przed atakiem ryczącego dzikiego lwa, ukrywającego się pod męskim
ubraniem. Tak więc muszę spacerować z powagą i udawać chodzącą cnotę, podczas gdy w
istocie tęsknię straszliwie do nieznanych mi uciech życia.
Przyjechałyśmy na kilka tygodni do Fir Cottage. Nasza gospodyni jest pulchną i
dobroduszną osobą. Sądzę, że mnie polubiła. Przegadałam z nią cały dzień, gdyż bywają takie
chwile, kiedy koniecznie muszę z kimś porozmawiać. Inaczej bym zwariowała.
10 lipca
Nasze życie jest zdecydowanie nudne. Program każdego dnia taki sam. Chodzę na plażę z
ciocią i panią Saxby przed południem, czytam cioci Marcie po południu i nudzę się
śmiertelnie, spędzając samotnie wieczory. Pani Blake pożyczyła mi wspaniałą lornetkę do
oglądania widoków. Powiedziała, że jej „chłop” przywiózł ją do domu z „obcych stronów”,
zanim umarł. Ciocia Marta i pani Saxby krążą to w dół, to w górę plaży, pozostawiając mi
pewien margines swobody. Ja natomiast zabawiam się, obserwując przez lornetkę morze i
odległy brzeg. Dzięki temu udaje mi się zerknąć na zakazany świat. Widujemy niewiele osób,
chociaż niespełna milę od nas znajduje się przy samej plaży duży letni hotel. Widocznie
jednak nasze tereny spacerowe nie cieszą się popularnością wśród hotelowych gości. Oni
wolą skały. To całkowicie odpowiada cioci Marcie, lecz — co muszę przyznać — zupełnie
nie cieszy jej bratanicy. To jednak sprawa bez znaczenia.
Pierwszego popołudnia zauważyłam coś białego na skałach, jakieś pół mili stąd i
zwróciłam tam swoją lornetę. Tam — jak mi się wydawało w odległości rzutu kamieniem —
był młody mężczyzna. Siedział oparty o wielki głaz i z rozmarzeniem patrzył na morze. W
jego twarzy było coś znajomego, co mi kogoś przypominało, ale nie pamiętałam kogo.
Każdego ranka pojawia się w tym samym miejscu. Wygląda na samotnika, który robi, co
może, aby uniknąć towarzystwa. Zastanawiam się, co powiedziałaby ciocia Marta, gdyby
wiedziała, komu przyglądam się tak namiętnie przez lornetkę.
11 lipca
Zdaje się, że będę musiała przestać obserwować Nieznajomego. Dzisiaj rano jak zwykle
skierowałam lornetkę na jego ulubione miejsce pobytu i, o mało nie padłam ze zdumienia,
ponieważ on również patrzył przez lornetkę… i to wprost na mnie. Takie przynajmniej
odniosłam wrażenie. Poczułam się strasznie głupio! A jednak moja ciekawość była zbyt silna,
więc po kilku minutach znowu zerknęłam, tylko w tym celu, żeby sprawdzić co on robi. A
wtedy on z całkowitym spokojem odłożył szkła, wstał, zdjął kapelusz i uprzejmie mi się
ukłonił. A może tylko złożył ukłon w moim kierunku? Opuściłam lornetkę, po czym
uśmiechnęłam się z uczuciem zakłopotania i rozbawienia zarazem. Po chwili pomyślałam
sobie, że on pewnie patrzy jeszcze na mnie i weźmie ten uśmiech za przeznaczony dla siebie.
Natychmiast odrzuciłam to przypuszczenie, odłożyłam lornetkę i tego dnia już jej nie
tknęłam. Wkrótce wróciłyśmy do domu.
12 lipca
Nareszcie coś się wydarzyło. Kiedy dzisiaj szłam nad morze, postanowiłam nawet nie
spojrzeć w stronę nieznajomego. Ale w końcu musiałam zerknąć i zobaczyłam go na skałach.
Stał z lornetką przy oczach i kierował ją na mnie! Kiedy spostrzegł, że patrzę, odłożył szkła,
podniósł rękę do góry i zaczął coś pokazywać w języku migowym. To niebywałe, ale ja znam
ten język! Nauczyła mnie Connie, żebyśmy mogły się porozumiewać na zajęciach. Rzuciłam
jedno przestraszone spojrzenie na plecy cioci Marty i uważnie obserwowałam, jak
młodzieniec zręcznie gestykuluje: „Jestem Francis Shelmardine. Czy pani jest panną
Forrester, przyjaciółką mojej siostry?”
Francis Shelmardine! Teraz już wiedziałam, kogo mi przypominał. Ileż to się nasłuchałam
opowieści Connie o jej wspaniałym bracie, Francisie. Zdolnym, przystojnym, czarującym…
Po jakimś czasie stał się jedynym bohaterem moich marzeń. To było zbyt piękne. Z wrażenia
mogłam tylko spoglądać przez lornetkę.
— Czy możemy się poznać? — ciągnął dalej. — Czy mogę podejść do pani i przedstawić
się? Jeśli tak — proszę dać znak prawą ręką, jeśli nie — lewą…
Zatkało mnie. Przypuśćmy, że przyszedłby do nas? Co by się stało? Ze smutkiem
pomachałam lewą ręką. Wydał mi się bardzo rozczarowany i zasmucony, kiedy sygnalizował:
„Dlaczego nie? Czy pani przyjaciółki mają coś przeciwko temu?”
Zasygnalizowałam, że „tak”.
— Nie podoba się pani moja śmiałość? — zadał następne pytanie. Gdzie się podziały
umoralniające nauki cioci Marty? Ze wstydem przyznaję, że podniosłam lewą rękę. Zanim
zdążyłam zauważyć wyraz jego twarzy, podeszła ciocia Marta i oznajmiła, że czas wracać do
domu. No więc, wstałam posłusznie, otrzepałam piasek z sukni i podążyłam za ciocią do
domu.
13 lipca
Kiedy dzisiaj rano poszłyśmy nad morze, musiałam czekać z obawą i niepokojem, aż
ciocia zmęczy się czytaniem i pójdzie z panią Saxby na spacer wzdłuż plaży. Dopiero wtedy
sięgnęłam po lornetkę.
Przeprowadziliśmy z panem Shelmardine ożywioną rozmowę. Biorąc pod uwagę
okoliczności, w naszej wymianie poglądów nie ma miejsca na niepotrzebne rozwodzenie się.
Wszystko sprowadzało się do niezbędnych środków i przebiegało mniej więcej tak:
— Nie gniewa się pani na mnie?
— Nie, choć powinnam.
— Dlaczego?
— Bo to źle, że oszukuję ciocię Martę.
— Jestem całkiem przyzwoitym człowiekiem.
— Tu nie o to chodzi.
— Czy nie można przełamać jej uprzedzeń?
— Absolutnie niewykonalne.
— Pani Allardyce, która mieszka w hotelu, dobrze mnie zna… Czy mam ją
przyprowadzić, aby za mnie poręczyła?
— To niczego nie zmieni.
— A więc sprawa jest beznadziejna?
— Obawiam się, że tak.
— Czy pani sama ma jakieś zastrzeżenia co do naszej znajomości?
— Nie.
— Przychodzi pani czasami sama nad morze?
— Nie. Ciocia mi nie pozwala.
— A musi o tym wiedzieć?
— Tak. Nie przyszłabym bez jej przyzwolenia.
— Nie może pani pogawędzić ze mną w ten sposób od czasu do czasu?
— Nie wiem. Chyba nie.
No i wtedy musiałam już wracać do domu. Po drodze pani Saxby powiedziała komplement
pod adresem moich rumieńców. Ciocia Marta natomiast wyglądała na niezadowoloną.
Gdybym naprawdę zachorowała, wydałaby na lekarzy ostatniego centa, ale gdy jest inaczej,
to woli widzieć mnie bladą i przygaszoną. Nie chce, bym wyglądała na nadmiernie
zadowoloną z życia.
17 lipca
Przez ostatnie cztery dni dużo i długo „rozmawiałam” z panem Shelmardine. Zostanie tu
jeszcze przez kilka tygodni. Dzisiaj rano zasygnalizował mi ze skał: — Mam zamiar wreszcie
spotkać się z panią. Na jutrzejszym spacerze przejdę obok was.
— Nie powinien pan. Ciocia może coś podejrzewać.
— Nie ma obawy. Proszę się nie denerwować. Nie zrobię nic nieroztropnego.
A jednak przypuszczam, że zrobi. Wydaje się bardzo stanowczy. Naturalnie, nie mogę
zabronić mu spacerowania po naszej plaży, nawet przez cały dzień, jeśli ma na to ochotę. Ale
gdy tak postąpi, to ciocia Marta natychmiast zostawi mu cały piaszczysty brzeg do wyłącznej
dyspozycji. Zastanawiam się, w co mam się jutro ubrać.
19 lipca
Wczoraj rano ciocia Marta była pogodna i niczego nie podejrzewała. To paskudnie z mojej
strony, że ją oszukuję i dlatego czuję się winna. Usiadłam na piasku udręczona oczekiwaniem
i udawałam, że czytam „Wspomnienia misjonarza” — ciocia uwielbia takie pokrzepiające
książki. Niebawem ciocia odezwała się z dostojną miną: — Marguerite, w tę stronę idzie jakiś
mężczyzna. Zejdźmy bliżej morza.
I zeszłyśmy. Biedna ciocia!
Pan Shelmardine szedł odważnie dalej. Zatrzymał się przy resztkach starej, zagrzebanej w
piasku łodzi. Ciocia odwróciła się doń plecami.
Ja odważyłam się rzucić na niego okiem. Uchylił kapelusza z lekkim przymrużeniem oka. I
właśnie wtedy ciocia oznajmiła lodowato:
— Chodźmy do domu, Marguerite. Ten osobnik wyraźnie ma zamiar dalej nam
przeszkadzać.
No i poszłyśmy do domu…
Dziś rano zasygnalizował: — List od Connie. Wiadomość dla pani. Chciałbym przekazać
ją osobiście. Czy bywa pani w kościele?
Cóż, w domu chodzę do kościoła regularnie. Ale ciocia Marta i pani Saxby mają tak
surowe zasady, że za nic na świecie nie przestąpiłyby progu kościoła metodystów w Flover
Sands. Nie trzeba więc wyjaśniać, że i mnie nie wolno tego robić. Ale trudno byłoby długo i
zawile wyjaśniać tę sprawę, toteż odpowiedziałam po prostu:
— Nie tutaj.
— Nie pójdzie pani jutro rano?
— Ciocia mi nie pozwoli.
— Proszę ją namówić.
— Namowy nie mają na nią wpływu.
— Czy zgodziłaby się, gdyby poprosiła ją pani Allardyce?
Hm… ostrożnie wybadałam ciocię w kwestii pani Allardyce i dowiedziałam się, że za nią
nie przepada. Dlatego odparłam smutno:
— Daremny trud. Zapytam ciocię, czy mogę iść, ale jestem prawie pewna, że się nie
zgodzi.
Tego wieczoru ciocia miała niezwykle dobry, zupełnie u niej wyjątkowy nastrój. Zebrałam
całą odwagę i poprosiłam o pozwolenie.
— Marguerite — odparła z namaszczeniem. — Dobrze wiesz, że ja tutaj nie chodzę do
kościoła.
— Ależ ciociu — nastawałam z drżeniem serca. — Czy nie mogłabym pójść sama? To
przecież niedaleko i będę bardzo ostrożna.
Ciocia obrzuciła mnie wiele mówiącym spojrzeniem. Kiedy odwracałam się zrozpaczona,
pani Saxby, poczciwa dusza, powiedziała: — Myślę, że nic złego się nie stanie, jeśli
pozwolisz dziecku pójść.
Ponieważ ciocia przywiązuje dużą wagę do opinii pani Saxby, wzrok jej złagodniał i
stwierdziła:
— Cóż, pomyślę o tym i jutro ci powiem, Marguerite.
No i teraz wszystko zależy od tego, w jakim humorze ciocia się obudzi.
20 lipca
Ranek wstał piękny i po śniadaniu ciocia Marta oznajmiła łaskawie:
— Sądzę, Marguerite, że możesz wziąć udział w nabożeństwie, jeśli tak bardzo tego
pragniesz. Pamiętaj tylko, że życzę sobie, abyś zachowywała się skromnie i rozważnie.
Pobiegłam na górę i wyciągnęłam z kuferka najładniejszą sukienkę. Jest z takiego
delikatnego, szarego materiału w mieniące się perłowe cętki. Za każdym razem, gdy dostaję
coś nowego, staczamy z ciocią Martą walną bitwę. Jestem pewna, że ciocia najchętniej
ubierałaby mnie zgodnie z modą panującą w latach jej młodości. Dlatego moje suknie i
kapelusze zawsze mają w sobie coś staroświeckiego. Connie podkreślała, że to jest śliczne i
dodaje mi szczególnego uroku, a także oryginalności. Niemniej to był punkt widzenia
Connie… nie mój.
Ale z tą sukienką to postawiłam na swoim i bardzo mi w niej do twarzy. Włożyłam mały,
srebrzystoszary kapelusik ozdobiony jasnoróżowymi kwiatami, a do paska przypięłam słodki
bukiecik staromodnych różanych pączków, które zerwałam w ogrodzie. Potem pożyczyłam
od pani Saxby książkę z hymnami i zbiegłam na dół pokazać się cioci Marcie.
— Ależ, moje dziecko — zauważyła ciocia wyraźnie niezadowolona — wystroiłaś się zbyt
frywolnie.
— Ciociu Marto — zaprotestowałam. — Jestem cała w szarości! Ciocia prychnęła. Nie
macie pojęcia, ile ciocia Marta potrafi wyrazić jednym prychnięciem. Ale ja pomknęłam do
kościoła jak ptak.
Pierwszą osobą, jaką tam zobaczyłam, był pan Shelmardine. Siedział niedaleko mnie, po
drugiej stronie przejścia, a oczy mu się śmiały. Więcej na niego nie spojrzałam. Przez całe
nabożeństwo byłam tak skupiona, że zadowoliło by to nawet ciocię Martę.
Po nabożeństwie czekał na mnie przy wejściu do ławki. Udawałam, że go nie widzę,
dopóki nie powiedział: „Dzień dobry”, dźwięcznym i głębokim głosem, który tak brzmiał,
jakby zdolny był do wyrażania najczulszych słów. Kiedy zeszliśmy ze stopni kościoła, wziął
ode mnie książkę z hymnami i poszliśmy długą, wyboistą wiejską drogą.
— Bardzo dziękuję, że pani przyszła — powiedział.
— Miałam sporo kłopotów z uzyskaniem zgody cioci Marty — wyznałam szczerze. — I
nic bym nie osiągnęła, gdyby pani Saxby nie stanęła po mojej stronie.
— Niech niebo błogosławi panią Saxby — rzekł z przejęciem. — Ale czy istnieje jakiś
sposób na pokonanie niechęci pani ciotki? Jeśli tak, gotów jestem podjąć ryzyko.
— Nie ma żadnego. Ciocia Marta jest dobra i życzliwa, lecz nigdy nie przestanie mnie
wychowywać. Będzie to trwało nawet wtedy, gdy skończę pięćdziesiąt lat. No i poza tym
nienawidzi mężczyzn! Nie wiem, co by zrobiła, gdyby mnie teraz ujrzała.
Pan Shelmardine zmarszczył czoło i gniewnie ściął laską główki kilku niewinnym
stokrotkom.
— W takim razie nie ma nadziei na to, abym mógł panią widywać otwarcie i uczciwie?
— Nie w tej chwili — stwierdziłam słabym głosem.
Po chwili milczenia zaczęliśmy rozmawiać o czymś innym. Opowiedział mi, jak mnie
zobaczył po raz pierwszy.
— Byłem strasznie ciekaw, kim są ludzie siedzący na plaży zawsze w tym samym miejscu.
Więc pewnego dnia wziąłem lornetkę. Widziałem bardzo dokładnie, jak zdjęła pani kapelusz i
czytała. Kiedy wróciłem do hotelu, zapytałem panią Allardyce, czy zna mieszkanki Fir
Cottage i wtedy opowiedziała mi o was. Często słyszałem, jak Connie mówiła o pani, toteż
postanowiłem zawrzeć znajomość.
Gdy weszliśmy na naszą ścieżkę, wyciągnęłam rękę po książkę z hymnami.
— Nie powinien pan iść dalej, panie Shelmardine — gorączkowałam się. — Ciocia…
ciocia może pana zauważyć.
Ujął moją dłoń i mocno trzymał patrząc z powagą.
— A gdybym przyszedł jutro do Fir Cottage i zapytał o panią? Wstrzymałam oddech.
Wyglądało na to, że jest zdolny do wszystkiego.
— Och, proszę tego nie robić — błagałam. — Ciocia Marta byłaby… och, nie mówi pan
serio.
— Chyba nie — odrzekł z żalem. — Nie uczynię, oczywiście, niczego, co mogłoby
ściągnąć na panią kłopot lub przykrości. Ale to nie może być… to nie będzie nasze ostatnie
spotkanie, prawda?
— Ciocia nie pozwoli mi pójść znowu do kościoła — odparłam.
— Czy nie ucina sobie czasami drzemki po południu? — zagadnął z ciekawością.
— Niekiedy.
— Będę jutro o wpół do trzeciej po południu przy tej starej łodzi. Wyrwałam rękę z
uścisku.
— Nie mogłabym. Pan wie, że nie mogłabym — krzyknęłam, a potem zaczerwieniłam się
po uszy.
— Jest pani pewna, że nie? — ciągnął, przysuwając się trochę bliżej.
— Zupełnie pewna — szepnęłam. Wreszcie oddał mi książkę z hymnami.
— Da mi pani jedną różę?
Odpięłam od paska cały bukiecik i podałam mu. Uniósł go do twarzy i dotknął wargami. Ja
zaś w mało dostojny sposób pobiegłam ścieżką.
Na zakręcie odwróciłam głowę. Ciągle jeszcze tam stał z kapeluszem w ręku.
24 lipca
W poniedziałek po południu, kiedy ciocia Marta i pani Saxby udały się na swą codzienną
drzemkę, a mnie kazały czytać w tym czasie kazanie, wymknęłam się nad morze.
Pan Shelmardine stał oparty o starą łódź, ale zaraz jak mnie zobaczył, wyszedł
naprzeciwko.
— To bardzo miło z pani strony — powiedział.
— Nie powinnam przyjść — odparłam z poczuciem winy. — Ale w domu jest nudno i
naprawdę nie można bez przerwy zajmować się czytaniem kazań i żywotów.
Pan Shelmardine roześmiał się.
— Państwo Allardyce są po drugiej stronie łodzi. Czy zechce pani przywitać się z nimi?
Jak to ładnie z jego strony, że ich przyprowadził! Wiedziałam, że polubię panią Allardyce
choćby dlatego, że nie cierpiała jej ciocia Marta.
Odbyliśmy uroczą przechadzkę. Zapomniałam o upływie czasu, dopóki pan Allardyce nie
stwierdził, że jest czwarta.
— Och, już tak późno? — zawołałam. — Muszę natychmiast wracać.
— Przepraszam, że zatrzymaliśmy panią tak długo — rzekł na to pan Shelmardine
zatroskanym głosem. — Jakie będą konsekwencje, jeśli ona już się obudziła?
— Tak straszne, że lepiej o nich nie myśleć — odparłam. — Lepiej niech mi pan nie
podsuwa więcej takich pomysłów. Nie ulotnią się z mojej głowy nawet po przeczytaniu
całego tomu kazań od a do zet.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Potem on zaczął się uśmiechać i wreszcie oboje
wybuchnęliśmy śmiechem.
— Przynajmniej proszę mnie zawiadomić, czy panna Fiske bardzo szalała — zawołał za
mną.
Ale ciocia Marta jeszcze spała i od tamtego dnia byłam nad morzem jeszcze trzy razy.
Poszłam tam i dzisiaj, a jutro razem z panem Shelmardine i państwem Allardyce zamierzamy
popływać żaglówką. Obawiam się tylko, że on znowu zrobi coś nierozważnego. Dzisiaj po
południu powiedział: — To jest nie do zniesienia.
— Co takiego? — zapytałam.
— Dobrze pani wie — rzekł gwałtownie. — Spotykam się z panią ukradkiem, obciążając
pani biedne sumienie wyrzutami. Gdyby ciotka nie była tak… nierozsądna, nigdy bym się na
coś takiego nie zdecydował.
— To wszystko moja wina — powiedziałam skruszona.
— Naprawdę, nie to miałem na myśli — rzekł posępnie. — Czy nie byłoby lepiej, gdybym
poszedł otwarcie do pani ciotki i przedłożył całą sprawę?
— Gdyby pan to zrobił, nigdy już by pan mnie nie zobaczył! — zawołałam gwałtownie i
zaraz tego pożałowałam.
— To najgorsza groźba, jaką mogłem usłyszeć — stwierdził.
25 lipca
Wszystko skończone, a ja jestem najnieszczęśliwszą dziewczyną na świecie. To znaczy, że
ciocia Marta dowiedziała się o nas i spadła na ‘mnie zasłużona kara za grzechy.
Wymknęłam się dziś po południu na tę wyprawę żaglówką. Było wspaniale, lecz
spóźniliśmy się, niestety. Wracałam do domu, oczekując najgorszego. Ciocia Marta spotkała
mnie w drzwiach.
Sukienkę miałam pogniecioną i wilgotną, kapelusz zjechał mi na kark, a niesforne włosy
sterczały na wszystkie strony. Wiem, że wyglądałam okropnie i miałam winę wypisaną na
twarzy. Ciocia spojrzała takim gniewnym wzrokiem, że szkoda słów, a potem w grobowym
milczeniu zaprowadziła mnie do pokoju.
— Marguerite, co to ma znaczyć?
Mam wiele wad, ale nie znoszę kłamstwa. Wyznałam więc całą prawdę, no… prawie całą.
Nie powiedziałam bowiem o lornetce i języku migowym. Ciocia była zbyt wstrząśnięta, aby
przyszło jej na myśl pytać, jak poznałam pana Shelmardine’a. Wysłuchała relacji z kamienną
twarzą. Spodziewałam się okropnej bury, ale pewnie moje przestępstwo było zbyt wielkie, by
wyrazić je słowami.
Kiedy wyszlochałam ostatnie słowo, wstała, obrzuciła mnie spojrzeniem pełnym głębokiej
pogardy i wyszła z pokoju. Niebawem pojawiła się pani Saxby. Bardzo zatroskana.
— Moje drogie dziecko, coś ty narobiła? Twoja ciocia mówi, że jutro po południu
wracamy do domu. Strasznie ją zdenerwowałaś.
Ja tylko skuliłam się na łóżku i płakałam. Pani Saxby w tym czasie pakowała moje rzeczy.
Nawet nie będę miała okazji wyjaśnić panu Shelmardine, jak się sprawy mają. I nigdy go nie
zobaczę, gdyż ciocia Marta zdolna jest do tego, by wyprawić mnie choćby do Afryki. On
pomyśli, że jestem lekkomyślną flirciarą. Och, jaka jestem nieszczęśliwa!
26 lipca
Jestem najszczęśliwszą dziewczyną na świecie! Jaka różnica między wczorajszym a
dzisiejszym dniem! Za godzinę opuszczamy Fir Cottage, ale teraz ten fakt nie ma
najmniejszego znaczenia.
Całą noc nie zmrużyłam oka i rano, schodząc na śniadanie, wyglądałam jak półtora
nieszczęścia. Ciocia nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi, ale ku memu wielkiemu
zdziwieniu oznajmiła pani Saxby, że ma zamiar wybrać się na pożegnalny spacer nad morze.
Wiedziałam, że będę musiała jej towarzyszyć, aby nie wpaść znowu w jakieś tarapaty. Serce
zabiło mi gwałtownie, podniecone nadzieją. Może jednak znajdę okazję, by dać znak
Francisowi, skoro ciocia nie ma pojęcia, jaką haniebną rolę w mym występku odegrała
lornetka. Pokornie podążyłam za dwiema posępnymi opiekunkami nad morze i usiadłam
przygnębiona na pledzie. One jak zwykle wędrowały po plaży. Francis był na skałach. Gdy
tylko ciocia Marta i pani Saxby odeszły na bezpieczną odległość, zaczęłam posyłać
wiadomość: — Wszystko się wydało. Ciocia bardzo zagniewana. Dzisiaj wracamy do domu.
Zaraz po nadanym sygnale chwyciłam lornetkę. Jego twarz wyrażała najwyższą
konsternację, a nawet rozpacz. Teraz on nadał:
— Muszę cię zobaczyć przed wyjazdem.
— To niemożliwe. Ciocia nigdy mi nie wybaczy. Żegnaj.
Przez twarz Francisa przebiegł błysk rozpaczliwej determinacji. Gdyby czterdzieści
groźnych ciotek rzuciło się na mnie, to i tak nie oderwałabym oczu od szkieł.
— Kocham cię. Wiesz o tym. Czy zależy ci na mnie? Muszę znać prawdę.
Cóż za sytuacja! Ani czasu, ani możliwości na dziewicze rozterki, czy potok pięknych
słówek. Ciocia z panią Saxby już prawie dochodziły do miejsca, z którego zawsze zawracały.
Ledwie zdążyłam zasygnalizować krótkie, jasne: „tak” i odczytać jego odpowiedź.
— Ruszam natychmiast do domu, zabieram mamę i Connie, a potem jadę za wami i żądam
wydania mi mojej własności. Na pewno wygram. Nic się nie bój. Do zobaczenia więc, do
widzenia, kochanie.
— Marguerite — oznajmiła za mymi plecami pani Saxby — pora wracać.
Wstałam posłusznie. Ciocia Marta była posępna i zacięta jak zwykle, a pani Saxby
wyglądała jak pierwsza żałobnica na pogrzebie. Ale czy sądzicie, że to mnie choć trochę
obchodziło? Zwolniłam nieco kroku, zanim opuściłyśmy plażę. Wiedziałam, że patrzy na
mnie, więc pomachałam mu ręką.
Chyba jednak naprawdę jestem zaręczona z Francisem Shelmardine. Lecz powiedzcie, kto
słyszał o równie zabawnych zalotach? A co na to wszystko powie ciocia Marta?
M
ŁODY
S
I
Kiedy pan Bentley wjechał na podwórze z nową letniczką, pani Bentley z Agnes ciekawie
zerkały na nią zza firanki w oknie bawialni. Wiodły bardzo nudne życie na odosobnionej
farmie, toteż interesowały się każdym przybyszem ze świata, leżącego za pasmem odległych
wzgórz tonących w liliowej mgiełce.
Pani Bentley była pulchną, różowiutką kobietką o dobrodusznym uśmiechu. Agnes zaś
jasnowłosą, szczupłą dziewczyną o wyglądzie pensjonarki. Była wysoka jak matka, miała
słodką buzię i zapowiadała się na piękną pannę z brzoskwiniową cerą. Przyjazd letniczki był
wielkim wydarzeniem w jej życiu.
— Jaka ładna! — szepnęła z podziwem pani Bentley. Akurat przybyła wchodziła powoli
na zieloną skarpę przed domem. — Mam nadzieję, że okaże się miła. Można to przewidzieć,
gdy chodzi o letników mężczyzn, ale z dziewczętami różnie bywa. Niech Bóg broni od
marudnych lokatorów! Miałam ich dosyć. Ale ona mi się podoba.
Ethel Lennox zatrzymała się przy frontowych drzwiach w tym momencie, gdy pani
Bentley z córką wyszły do hallu. Agnes obserwowała nieznajomą z nieśmiałym,
pozbawionym zawiści podziwem. Ta zaś zatrzymała się na kamiennym schodku i wielki
kasztan przed domem rzucał na jej postać mozaikę lśnień i cieni.
Była wysoka, ubrana w skromną, białą, wdzięcznie układającą się suknię. Do paska
przypięła sobie bukiecik bladoróżowych różyczek, a biały kapelusz z szerokim rondem
osłaniał jej twarz i bujne włosy. Te włosy nie były ani kasztanowe, ani złociste, lecz po prostu
rude. Zresztą trudno było sobie wyobrazić inne, skoro raz się je zobaczyło w całej,
nieopisanej wspaniałości. Śnieżnobiała, delikatna cera doskonale pasowała do barwy włosów
i wielkich, fiołkowych oczu. Wyraziste rysy świadczyły zarazem o stanowczym, niezależnym
charakterze. W tej chwili jednak usta wyrażały samą słodycz i rozchyliły się w czarującym
uśmiechu. Pani Bentley podeszła z serdecznym powitaniem.
— Musi pani być bardzo zmęczona, panno Lennox. Za stacji do nas długa droga. Agnes,
zaprowadź pannę Lennox do jej pokoju. Zaczekamy na panią z herbatą.
Agnes wysunęła się przed gościa z nieśmiałym wdziękiem, który zawsze zjednywał jej
przyjaciół i obie panny powoli weszły na górę szerokimi, staroświeckimi schodami. Pani
Bentley zajęła się przygotowaniem herbaty i postawiła na stole bukiet świeżo ściętych w
ogrodzie róż.
— Wygląda na prawdziwą damę, prawda, John? — zwróciła się do męża. — Nigdy nie
widziałam podobnej twarzy i takich włosów. Czy dałbyś wiarę, że rude włosy mogą być tak
piękne? Wydaje się sympatyczna i nie udaje wielkiej damy. Napatrzyłam się na nie w życiu! I
mam ich po dziurki w nosie. Słowo daję!
— Ci–i–cho! — szepnął ostrzegawczo pan Bentley, gdyż właśnie weszła Ethel Lennox,
obejmując ramieniem Agnes.
Bez kapelusza wyglądała jeszcze ładniej. Miękkie pukle opadały na jej gładkie czoło. Pani
Bentley posłała mężowi nad stołem spojrzenie wyrażające najgłębszy zachwyt. Pan Bentley
krajał ozór na zimno i nieco zażenowany próbował nawiązać rozmowę.
— Przekona się pani, panno Lennox, że jest u nas bardzo spokojnie. Prości my ludzie i
niewiele tu rozrywek. Ale może będzie to pani odpowiadało?
— Bardzo mi odpowiada. Kiedy przez cały rok uczyło się w szkole, w hałaśliwym mieście,
to spokój jest czymś szczególnie pożądanym. Poza tym, uważam siebie za artystkę. Trochę
maluję i rysuję, o ile mam na to czas, oczywiście. Panna Courtland, która mieszkała tu
zeszłego lata, mówiła mi, że trudno o odpowiedniejsze miejsce do tych zajęć. Przyjechałam
więc, ponieważ wiedziałam, że na morzu trwają połowy makreli i znajdę niejedną okazję, aby
studiować różne typy fizjonomii rybaków.
— No cóż, wybrzeże jest niedaleko i do tego bardzo ładne, choć może tutejsi ludzie nie
cenią go jak należy, bo są do niego przyzwyczajeni. Przyjezdni natomiast zachwycają się tym,
jak to mówią, „malowniczym widokiem”. Co zaś do „typów”, to na pewno znajdzie pani
rozmaite wśród mieszkańców Cypla. Ja, w każdym razie, za nimi nie przepadam. Kiedy
będzie pani znudzona malowaniem, może się pani zająć rozwikłaniem naszej miejscowej
tajemnicy.
— Och, macie tu więc tajemnicę? Jakie to fascynujące!
— Tak. Właśnie tajemnicę — powtórzył pan Bentley uroczyście. — Nikt jej dotychczas
nie zdołał wyjaśnić. Ja się poddałem, inni także. Może pani będzie miała więcej szczęścia.
— A cóż to za tajemnica?
— Tajemnicą — oznajmiła dramatycznym tonem pani Bentley —jest młody Si. Akurat
wiosną, gdy nadpłynęły śledzie, pojawił się niespodziewanie na Cyplu młody człowiek.
Przybył nie wiadomo skąd. Nikomu nie udało się wykryć miejsca jego pochodzenia. Kupił
łódź, chatę na wybrzeżu i wszedł jakby w spółkę ze Snuffym Curtisem. Snuffy miał dać
doświadczenie, a młodzieniec gotówkę.. .tak sądzę. Snuffy jest biedny jak mysz kościelna i
po prostu manna spadła mu z nieba. No, i łowili całe lato…
— Ale co to za nazwisko — Młody Si?
— Jasne, że to nie nazwisko. Przedstawił się jako Brown, lecz nikt mu nie uwierzył.
Brzmiało jakoś nieprawdopodobnie. Sprzęt kupił od „Starego Si”, który też był rybakiem i
trochę tajemniczym typkiem. Kiedy więc młodzieniec zjawił się Bóg wie skąd, ludziska z
Cypla ochrzcili go mianem „Młody Si”, tylko dla żartu, ale tak zostało do dziś. On nie ma o to
pretensji. Jest dość ponurym, zamkniętym w sobie chłopakiem. Lecz mimo to — wiem o tym
doskonale — mieszkańcy wybrzeża cenią go. Snuffy mi powiadał, że da się lubić, mimo
niechęci do towarzyskiego życia. W każdym razie jest przystojny, a do tego wykształcony.
Różni się od naszych rybaków. Niektórzy myślą, że to zbieg, co wpadł gdzieś w tarapaty i
teraz ukrywa się tu przed prawem. Moja tu obecna żona nie chce o tym słyszeć i ma swoje
zdanie.
— Nigdy nie uwierzę w te brednie — oświadczyła stanowczo pani Bentley. — Młody Si
często tu przychodzi po mleko i masło i jest prawdziwym dżentelmenem. Nie dam się
przekonać, że zrobił coś, czego powinien się wstydzić. Może ma swoje powody, aby
marnować życie w tym zapomnianym przez Boga kącie.
— Młody Si nie marnuje życia, tylko robi pieniądze — zauważył z uśmiechem pan
Bentley. — Choć nie wydaje się, by mu na nich zależało. Ten rok był dobry na makrele, a
sprytny z niego chłopak. Kiedy zaczynał, wiedział tyle co nic. Teraz prześcignął Snuffy’ego.
A co do pracy, to niewielu może iść z nim w zawody. Tyra niczym opętany. Wstaje przed
świtem każdego dnia i nigdy nie kładzie się przed północą, i cały czas haruje jak niewolnik.
Powiedziałem mu pewnego razu: — Młody Si, musisz trochę pofolgować i odpocząć. Nie
wytrzymasz takiego tempa. Nie jesteś stąd. Miejscowi zniosą wszystko, ale ciebie ta praca
wykończy.
A on tylko się roześmiał, takim gorzkim śmiechem i powiada: — Nie ma znaczenia, jeśli
nawet tak się stanie. Komu na mnie zależy? —i poszedł sobie. Nadąsany jak zwykle. Jest w
tym Młodym Si coś takiego, czego nie mogę zrozumieć — zakończył pan Bentley.
Ethel Lennox bardzo się tą historią zainteresowała. Melancholijny, tajemniczy bohater na
tle srebrzystych wydm i błękitnych przestworzy oceanu. To powinno przysporzyć trochę
nieoczekiwanych emocji jej wakacjom.
— Muszę zobaczyć tego księcia w przebraniu — powiedziała. — Wszystko to wygląda
bardzo romantycznie.
— Zabiorę panią nad morze po herbacie, jeśli pani zechce — zaproponowała Agnes. — Si
jest wspaniały — ciągnęła poufnym tonem, kiedy wstawały od stołu. — Tato za nim nie
przepada, bo sądzi, że on coś ukrywa. Ale ja go lubię. Jest dżentelmenem w każdym calu, tak
jak mówi mama. Nie uwierzę, że mógł dokonać jakiegoś przestępstwa.
* * *
Ethel Lennox powoli weszła do sadu. Czekając na Agnes, usiadła pod jabłonią i zaczęła
czytać, ale wkrótce książka wysunęła się jej z rąk, a piękna główka odchyliła się na szary pień
starego drzewa. Łagodne usta wygięły się w smutnym grymasie, zaś fiołkowe oczy
spoglądały z rozmarzeniem.
— To nie jest twarz szczęśliwej dziewczyny — pomyślała Agnes, kiedy podeszła blisko
jabłoni. — Jaka ona śliczna! Wszyscy będą się za nią oglądać. Zawsze gapią się na nasze
letniczki, ale takiej jeszcze nie mieliśmy.
Ethel poderwała się z murawy. — Nie sądziłam, że przyjdziesz tak prędko — tłumaczyła
się. — Poczekaj chwilkę, zaraz przyniosę kapelusz.
Kiedy wróciła, ruszyły w drogę i niebawem szły porytą głębokimi koleinami ścieżką,
przecinającą skoszone łąki pokryte świeżą zielenią, zagony dojrzewającego owsa i
szarozielonej pszenicy, i znikającą hen w dali, wśród falistych wydm wybrzeża.
Za wydmami rozciągał się lśniący bezmiar oceanu o barwie spłowiałego błękitu, jak
zwykle w porze sierpniowych upałów. Nad horyzontem ciągnęły się długie pasma chmur o
różnych odcieniach różowości. Niezliczone łodzie rybackie kołysały się na spokojnych
wodach.
— Ta najdalej wysunięta łódź należy do Młodego Si — wyjaśniła Agnes. — On zawsze
tam wypływa.
— Czy jest rzeczywiście taki, jak mówi twój ojciec? — zapytała z ciekawością w głosie
panna Lennox.
— Jest taki, naprawdę. Zupełnie niepodobny do innych ludzi z wybrzeża. Jak pani. To
zrozumiałe, że zachowuje się trochę dziwnie. Wygląda tak, jakby trapiło go jakieś
zmartwienie, ale to nic złego. Nie, on jest po prostu nieszczęśliwy. No, przybyłyśmy na
miejsce — dodała, gdy minęły wydmy i weszły na długą, gładką plażę.
Po lewej stronie brzeg wyginał się w półkolisty cypel oślepiającej białości; po prawej, stał
mały rybacki domek.
— Tu mieszka Młody Si — powiedziała Agnes. — Dzień za dniem w takim domu! Już to
samo może przyprawić o melancholię! Nic dziwnego, że jest taki tajemniczy. Pójdę po jego
lornetkę. Mówił, że mogę jej używać.
Pchnęła drzwi i weszła do środka, a za nią wsunęła się Ethel. Wnętrze było skromne ale
czyste. Niewielką izbę oświetlało jedyne okno z widokiem na morze. Stojąca w kącie drabina
prowadziła na poddasze. Nagie, dawno nie bielone ściany, zawieszone były kurtkami,
sieciami i rozmaitym rybackim sprzętem. Na małym piecyku stał czajnik, a brudne naczynia i
resztki posiłku poniewierały się na prostym, zbitym z desek stole. Spasiony, wąsaty kociak,
który wyglądał jakby zrobiono go z czarnego aksamitu, drzemał na parapecie.
— To kot Młodego Si — wyjaśniła Agnes głaszcząc zwierzątko. Kot otworzył senne
zielone oczy i zamruczał okazując zadowolenie. — Mam wrażenie, że to jedyna istota, na
jakiej mu zależy. Wiedźmo! Jak się masz, Wiedźmo? A oto i lornetka. Wyjdziemy i
popatrzymy sobie. Si właśnie łowi makrele — oznajmiła po kilku minutach, gdy już obejrzała
wszystkie łodzie. — Nie wróci nawet za godzinę. Mamy trochę czasu na spacer po plaży.
Niebo stało się tak jasne, że aż prawie białe, a słońce wędrowało coraz niżej, pozostawiając
po zachodniej stronie morza roziskrzone smugi. Niestrudzone mewy raz po raz nurkowały i
podlatywały w górę. Gdy czerwona tarcza słońca zanurzyła się w wodzie, łodzie zaczęły
powoli płynąć ku przystani.
— Prawie wszystkie udadzą się na Cypel — wyjaśniła Agnes, wskazując pogardliwym
gestem rozciągający się przed nimi przylądek. — Ci prymitywni ludzie pochodzą stamtąd, ale
Młody Si nie spoufala się z nimi. O, właśnie podnosi żagiel. Zdążymy wrócić, zanim przybije
do brzegu.
Powoli ruszyły wzdłuż mokrej plaży. Słońce schowało się za horyzontem, lecz na niebie
płonęła jeszcze ognistoczerwona plama. Pusty dotychczas brzeg zaludnił się nagle, a okolice
rybackiej chatki bardzo się ożywiły. Obdarci chłopcy biegali w różne strony, nosząc wodę lub
ryby. Łodzie wciągano na pochylnie. Dwóch starych, obszarpanych majtków przybyłych z
Cypla, aby się dowiedzieć, jaki połów miał Młody Si, paliło fajki w kącie jego izby. Morze i
brzeg kąpały się w łagodnej poświacie nadciągającego zmierzchu. Ta piękna, romantyczna
sceneria radowała artystyczną duszę Ethel.
Agnes trąciła swą towarzyszkę.
— Tam! Jeśli chce pani zobaczyć Młodego Si — szepnęła wskazując na pomost, obok
którego poruszała się ciemna postać. — Tam jest, odwrócony plecami, przy tej kremowej
łodzi. Liczy makrele. Jeśli podejdzie pani do pomostu z drugiej strony, to będzie pani
wygodniej go obserwować. Ja w tym czasie pójdę do tego starego skąpca, Snuffy’ego i
spróbuję wyprosić jakąś makrelę. Może mi się uda.
Odeszła pospiesznie, a Ethel skierowała się w stronę łodzi. Nim do niej dotarła, minęła
grupkę mężczyzn, którzy przyglądali się letniczce z nieukrywanym zachwytem. W pobliżu
pomostu oprócz niej i Młodego Si nie było nikogo. Wszyscy zgromadzili się przy łodzi
Snuffy’ego. Młody Si wyrzucał makrele z nieprawdopodobną szybkością, ale na odgłos
kroków za plecami odwrócił się i wyprostował się na całą wysokość. Stanęli twarzą w twarz.
— Miles!
— Ethel!
Młody Si cofnął się i oparł o maszt, a duże, srebrzyste ryby wyśliznęły mu się z rąk do
wody. Jego przystojna, ogorzała twarz silnie pobladła.
Ethel Lennox obróciła się na pięcie i w milczeniu odeszła plażą. Agnes poczuła czyjąś dłoń
na swoim ramieniu, a kiedy się obejrzała, zobaczyła, że Ethel stoi blada oraz nienaturalnie
sztywna i poważna.
— Wracajmy do domu — powiedziała panna Lennox głucho. — Za wilgotno tu i zrobiło
mi się zimno.
— Ojej! — wykrzyknęła ze skruchę Agnes. — Powinnam była powiedzieć, żeby wzięła
pani szal! Tu zawsze jest wilgotno po zachodzie słońca. Hej, Snuffy, daj mi tę makrelę.
Dziękuję. Już jestem gotowa, panno Lennox.
Zaledwie dotarły do ścieżki, Ethel usłyszała pytanie, którego tak się obawiała.
— Widziała pani Młodego Si? I co pani o nim sądzi?
Ethel odwróciła twarz i odpowiedziała z wymuszoną obojętnością: — Wygląda dość
niezwykle jak na rybaka… chociaż nie mogłam mu się dobrze przyjrzeć w tym mroku. Tam
już było prawie ciemno. Chodźmy trochę prędzej. Nogi mam przemoczone.
Kiedy weszły do domu, panna Lennox wymówiła się od kolacji zmęczeniem i udała się
wprost do swego pokoju.
* * *
A na brzegu Młody Si jakoś się pozbierał i wrócił do pracy. Twarz miał ściągniętą i bez
wyrazu. Na obu policzkach wystąpiły mu czerwone plamy i drżącymi rękami rzucał makrele,
nieświadomy tego co czyni.
Snuffy podszedł do pomostu. — Widziałeś tę przystojną dziewczynę, Si? — zapytał od
niechcenia. — To jedna z letniczek Bentleyów. Wygląda jak z obrazka, no nie?
— Nie mam czasu do stracenia — odparł szorstko Młody Si. — Przed nocą trzeba
oczyścić te wszystkie ryby. Przestań gadać i weź się do roboty.
Snuffy wzruszył ramionami i zabrał się do pracy. Młody Si nie należał do osób, które by
można lekceważyć. Mieli obfity połów i kiedy zakończyli wszystkie czynności, nastała już
noc. Snuffy z zadowoleniem obejrzał pełne beczułki.
— Udany dzień — mruknął — ale i robota ciężka. Padam z nóg. Pewnie zaraz pójdę do
łóżka. Si, na miłość boską, co ty wyprawiasz?
Młody Si wszedł do płaskodenki i odcumował. Nie odpowiedział na pytanie, tylko
odepchnął łódź od brzegu. Snuffy obserwował go z głupią miną, dopóki nie zniknął w
ciemności.
— Masz ci los! — wykrzyknął. — Czy ten Si jest aby zdrowy na umyśle? Zawsze
zachowywał się dziwacznie, ale żeby wypływać, Bóg wie po co o takiej godzinie, po nocy?
To chyba niezbyt bezpiecznie przebywać razem z nim. — Tu Snuffy z dezaprobatą pokiwał
kudłatą głową.
Młody Si wiosłował miarowo. Wschodnia bryza niosła wilgotną lepką mgłę, przesłaniającą
zarysy brzegu i horyzontu. Młody rybak znalazł się nagle sam jeden w świecie
niezmierzonych wód i szarej mgły. Przestał wiosłować i pochylony oparł się ciężko na
wiosłach.
— Musiałem ją tu spotkać, w takim zakazanym miejscu! — mruknął. — I ani jednego
słowa! Zaledwie przelotne spojrzenie po tylu miesiącach udręki! Cóż, może to i lepiej. Ale
zawsze…wiedzieć, że jest tak blisko.. .Jaka ona piękna! A kocham ją bardziej niż wtedy. To
dokucza jak cierń. Myślałem, że w tym surowym życiu, pośród szorstkich ludzi, gdzie nic mi
jej nie będzie przypominało, zdołam zapomnieć. A teraz…
Zacisnął pięści. Wszędzie wokół leżała mgła. Pełznąca, nieuchwytna, widmowa. Łódka
kołysała się łagodnie na fali. Z daleka dochodził głuchy, nieprzerwany pomruk oceanu.
* * *
Nazajutrz Ethel Lennox nie chciała pójść nad brzeg morza, w pobliże miejsca gdzie stała
chatka Młodego Si. Zamiast tego wybrała spacer na Cypel i cały dzień rysowała. Następnego
dnia było tak samo i następnego też… Cypel jest najbardziej malowniczą częścią wybrzeża,
twierdziła, a „typy” wśród jego mieszkańców szczególnie interesujące. Agnes Bentley
przestała namawiać ją do wypraw nad morze. Odnosiła wrażenie, że z Ethel nie należy
rozmawiać na drażliwy temat.
Pod koniec tygodnia pani Bentley zauważyła: — Co też się dzieje z Młodym Si? Tydzień
minął, jak nie przychodzi po mleko i masło. Czy czasami nie zachorował?
Pan Bentley rozbawiony uśmiechnął się pod nosem.
— Chyba mogę ci wyjaśnić powód jego nieobecności. Si bierze teraz mleko i masło u
Waldenów. Widziałem, jak szedł tam dwa razy. Zdaje mi się, że Lisa Walden tym razem
okazała się lepsza od ciebie, Mary!
— Coś podobnego! — zawołała pani Bentley. — No cóż, Młody Si jest pierwszym
człowiekiem, który przedłożył masło Lisy nad moje. Wszyscy wiedzą, jakie jest jej masło.
Nigdy porządnie nie wypłucze z niego soli. Ale niech mu będzie na zdrowie. Życzę mu dużo
radości z tej zamiany.
Pani Bentley groźnie zagrzechotała garnkami. Widocznie jej wiara w rozsądek Młodego Si
została poważnie podkopana.
Ethel Lennox, z twarzą mokrą od łez pisała list w swoim pokoju. Wargi miała zaciśnięte, a
ręka jej drżała.
Zrozumiałam, że nie ma sensu ucieczka przed przeznaczeniem. — pisała. — Nieważne, jak
bardzo staramy się mu wymknąć i jak pewni jesteśmy wygranej. Ono spotka nas tam, gdzie
się go najmniej spodziewamy. Przyjechałam tutaj zmęczona, szukając spokoju i wypoczynku,
a — o nieba! — spotkałam twarzą w twarz kogoś, kto zburzył spokój mego życia.
Muszę ci coś wyznać, Helen. Szczera spowiedź jest lekarstwem dla duszy, jak dobrze wiesz.
Dlatego zaaplikuję sobie szczyptę tego leku, dopóki jestem w odpowiednim nastroju.
Wiesz, oczywiście, że byłam kiedyś zaręczona z Milesem Lesleyem. Wiesz także, że
zaręczyny zostały zerwane minionej jesieni z nie wyjaśnionych powodów. Cóż, opowiem ci, co
się stało, a potem zaniosę ten list na pocztę, zanim się rozmyślę.
Rok minął z okładem, od czasu gdy ogłosiliśmy nasze zaręczyny. Jak się zapewne
orientujesz, jego rodzina jest bardzo zamożna i dobrze ustawiona towarzysko. Ja zaś byłam
tylko ubogą nauczycielką. Możesz więc sobie wyobrazić, z jakim przerażeniem ci wszyscy
bogaci krewni przyjęli wiadomość o zainteresowaniu się Milesa istotą, jak oni uważają,
niższej kategorii. Teraz, kiedy spokojnie przemyślałam całą tę sprawę, nawet ich specjalnie
nie potępiam. Pewnie niełatwo arystokratycznym rodzicom, którzy niczego nie odmawiali
synowi i wiązali z nim wielkie nadzieje, zobaczyć jak odwraca się od swojej sfery i wybiera
kogoś, kto ich zdaniem, zajmuje tak niskie stanowisko w społeczeństwie. Ale wówczas nie
widziałam tego wszystkiego w takim właśnie świetle. Zamiast odrzucić jego starania (a tak
pewnie należało postąpić), zachęcałam go jeszcze. Nell, tak bardzo go kochałam! No i w
końcu, mimo oporów rodziny, Miles oficjalnie mi się oświadczył.
Kiedy jego rodzice przekonali się, że nie potrafią odwieść go od nierozsądnej decyzji,
pozornie zaakceptowali nasz związek. Lecz ta wymuszona łaskawość była dla mnie
upokorzeniem i udręką. Bolała mnie ich uprzejmość i niechęć ukrywana pod płaszczykiem
dobrych manier. Moja obrażona duma znalazła sobie ofiarę w osobie Milesa. Należę do
kategorii ludzi, którzy, lekceważeni, boleśnie to odczuwają zamiast zwyczajnie ignorować.
Tak postępują dobrze urodzeni. Sądziłam, że on nie dostrzega okazywanej mi pogardy i
stawałam się wobec niego coraz bardziej chłodna i oficjalna. Miał dużo cierpliwości, lecz
zbyt wiele nas dzieliło. Wkrótce stosunki między nami stały się bardzo napięte i bez trudu
znaleźliśmy pretekst do kłótni.
Któregoś wieczoru poszłam na przyjęcie wydawane przez jego matkę. Znałam tam niewiele
osób, a ponieważ Miles musiał pełnić obowiązki gospodarza, to po krótkim powitaniu
zostawił mnie samą sobie. Brakowało mi towarzyskiego wyrobienia i uznałam jego
zachowanie za celową zniewagę. W przystępie zazdrości, bardzo rozżalona, wzięłam odwet
godny — co ze wstydem przyznaję — wiejskiej dziewczyny. Zaczęłam bez żenady flirtować z
Fredem Curtisem, który się mną trochę interesował, jeszcze przed zaręczynami z Milesem.
Kiedy Miles podszedł do mnie, zastał nas bardzo zaabsorbowanych sobą, w każdym razie na
to wyglądało. Bez słowa obrócił się na pięcie i odszedł. Nie zbliżył się do mnie przez resztę
wieczoru.
Wróciłam do domu rozgniewana, ale tak nieszczęśliwa i pełna skruchy, że gdyby Miles,
który złożył mi wizytę następnego wieczoru, był cierpliwy i wyrozumiały jak zwykle,
błagałabym go o wybaczenie. Lecz posunęłam się za daleko. Mój brak ogłady wstrząsnął jego
matką, on sam czuł się upokorzony i to rozgoryczyło go do reszty. Nic dziwnego więc, że
wywiązała się między nami gwałtowna, pełna gorzkich wymówek kłótnia. Powiedziałam
wtedy wiele głupich, niewybaczalnych słów, a w końcu rzuciłam mu pierścionek pod nogi.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem i lekką pogardą. Potem wyszedł bez słowa. Gdy mój
gniew przygasł, poczułam się okropnie nieszczęśliwa. Zdałam sobie sprawę, jak niegodnie się
zachowałam, jak bardzo kocham Milesa i jak samotne i puste będzie bez niego moje życie. On
jednak do mnie nie wrócił, a po pewnym czasie dowiedziałam się, że wyjechał, nikt nie
wiedział dokąd, ale przypuszczałam, że za granicę. Cóż, pozbyłam się nadziei, ukryłam
rozpacz i jakoś brnęłam przez życie. Mam nadzieję, że to wydarzenie uczyniło mnie lepszą i
nauczyło myśleć.
Tego lata przyjechałam tutaj. Od początku słyszałam o tajemniczym przybyszu znanym
jako Młody Si, który łowi makrele w tej części wybrzeża. Bardzo się zainteresowałam, bo ta
historia wydała mi się szalenie romantyczna. Pewnego wieczoru poszłam go zobaczyć.
Stanęłam z nim twarzą w twarz i, och Helen! — to był Miles Lesley!
Przez minutę ziemia, niebo i morze zawirowały mi przed oczyma. W następnej
przypomniałam sobie wszystko i odeszłam. On za mną nie ruszył.
Możesz być pewna, że teraz unikam starannie tej części wybrzeża. Od tamtej pory nie
spotkaliśmy się i on nie uczynił żadnego kroku, aby mnie zobaczyć. Wyraźnie daje do
zrozumienia, że mną gardzi. Cóż, ja sama sobą gardzę. Jestem taka nieszczęśliwa, Nell, lecz
nie myślę wyłącznie o sobie. Gdyby Miles nie spotkał mnie na swej drodze, jego matka nie
wypłakiwałaby sobie oczu tęskniąc za synem. Własny ból pozwolił mi lepiej zrozumieć jej
uczucia i już nie żywię do niej urazy. Nie muszę dodawać, że nie zamierzam tu dłużej
przebywać. Wyjadę w przyszłym tygodniu. Zrobiłabym to wcześniej, ale nie potrafię wymyślić
przyzwoitego powodu…
O zmierzchu Ethel poszła razem z Agnes na pocztę wysłać list. Gdy zatrzymały się przy
drzwiach małego wiejskiego sklepiku, zza rogu wyszedł młody mężczyzna. Był to Młody Si.
Miał na sobie rybacki strój, a wielka sieć zwisała mu na ramieniu. Jednak żadne przebranie
nie mogło ukryć jego wspaniałej sylwetki. Agnes porywczo rzuciła się ku niemu.
— Si, gdzie się podziewałeś? Dlaczego nas nie odwiedzasz od tak dawna?
Młody Si nie odpowiedział. Uniósł tylko czapki w zdawkowym ukłonie i obrócił się na
pięcie.
— Coś takiego! — wykrzyknęła Agnes, skoro tylko odzyskała mowę. — Skoro Młody Si
tak traktuje swoich przyjaciół, to musiał się z jakiegoś powodu obrazić. Ale z jakiego? —
dodała, gdyż ciekawość przemogła oburzenie.
Gdy wyszły ze sklepiku, zobaczyły oddalającą się wzdłuż bezludnego brzegu samotną
postać Młodego Si. W zapadającym zmierzchu Agnes nie dostrzegła bladej twarzyczki ani
pełnych łez oczu swej towarzyszki.
* * *
— Wracam właśnie z Cypla — powiedziała tydzień później Agnes, wchodząc do domu
wczesnym popołudniem. — Mały Ev mówił, że dziś nie będzie połowów i on może nas wziąć
na przejażdżkę, jeśli ma pani na nią ochotę.
Ethel Lennox odłożyła szkicownik. Zmizerniała i wyglądała na bardzo zmęczoną.
Postanowiła nazajutrz wyjechać i to miała być jej ostatnia wyprawa nad morze.
Godzinę przed zachodem słońca z cienia rzucanego przez Cypel wypłynęła łódź. Siedziały
w niej Ethel Lennox z Agnes i Mały Ev, jasnowłosy, niski mieszkaniec Cypla; do niego
należała łódź.
Wieczór był piękny i od lądu wiała lekka orzeźwiająca bryza. Nikt nie zauważył ciemnych
zwałów chmur kłębiących się nisko nad horyzontem po północno—zachodniej stronie nieba.
— Czyż nie jest cudownie? — zawołała Ethel. Kapelusz zsunął się jej z głowy, a pukle
rudych włosów powiewały wokół twarzy.
Agnes rozejrzała się wokół. Bardziej doświadczona w sprawach morza od towarzyszki,
zauważyła w otoczeniu pewne niepokojące zmiany.
Młody Si stojący ze Snuffym przy pomoście dla łodzi, zniżył pospiesznie lornetkę.
— Tam jest Agnes Bentley i… i… ta ich letniczka — powiedział przejęty. — Wybrały się
z Małym Evem w tej nieszczęsnej przeciekającej balii. Gdzie te głuptasy mają oczy, że nie
widzą nadciągającego szkwału?
— Ten Mały Ev zna się na kierowaniu łodzią, tyle co kot napłakał — wykrzyknął
oburzony Snuffy. — Daj im znak, by wracali.
Si potrząsnął głową. — Są za daleko. I nie wiadomo, jaki będzie ten szkwał. W dobrej
łodzi i z kimś, kto zna się na żeglowaniu, nic by się im nie stało. Ale z Małym Evem… — tu
zaczął niecierpliwie chodzić po pomoście.
Łódź odpłynęła już na znaczną odległość od brzegu. Lekką bryzę zastąpił silny wiatr i
ciemnoszara, gładka dotychczas powierzchnia morza zapieniła się białymi grzywaczami.
Agnes nachyliła się ku Ethel. — Zaczyna mocno huśtać. Sądzę, że lepiej będzie zawrócić.
Boję się, że nie unikniemy burzy. Spójrz na te chmury.
Długi, głuchy pomruk potwierdził jej obawy.
— Mały Ev! — krzyknęła. — Wracajmy natychmiast!
Mały Ev w końcu też zdał sobie sprawę z sytuacji i przerażony rozejrzał się dookoła.
Dziewczęta spojrzały na siebie bezradnie. Niebo gwałtownie ciemniało., Odgłosy grzmotów
rozlegały się coraz częściej i wyraźniej. Nad horyzontem rozjarzyła się długim zygzakiem
pierwsza błyskawica, a nad ziemią i morzem błysnęło, jak mówi poeta „złowrogie, zielone
światło nadciągającego sztormu”.
Mały Ev czym prędzej odwrócił dziób łodzi, lecz spadły już pierwsze krople deszczu.
— Ev, łódź przecieka! — zawołała Agnes, starając się przekrzyczeć wycie wiatru. — W
środku jest coraz więcej wody!
— No to ją wylewaj — odkrzyknął Ev, mocując się z żaglem. — Wylewaj ją. Pod
siedzeniem są dwa naczynia. Ja muszę opuścić żagiel.
— Pomogę ci — powiedziała Ethel. Była bardzo blada lecz opanowana. Po chwili zaczęła
pomagać przy wylewaniu wody.
Gdy Młody Si, obserwując morze przez lornetkę, zobaczył ich usiłowania, w jednej chwili
podjął decyzję i pobiegł do swej łodzi.
— Mają przeciek. Hej, Curtis, spuszczaj łódź. Musimy wypłynąć, bo inaczej Ev je potopi.
Odbili od brzegu, gdy ulewa strugami deszczu przesłoniła już częściowo widok morza i
lądu.
— Młody Si płynie po nas — zauważyła Agnes. — Wszystko będzie w porządku, jeśli
zdąży na czas. Ta łódź na pewno zatonie.
Mały Ev był już kompletnie sparaliżowany strachem. Dziewczęta bez przerwy wylewały
wodę, lecz jej, mimo to, wciąż przybywało. Młody Si zdążył właściwie w ostatniej chwili.
— Skacz Ev! — krzyknął, gdy jego łódź znalazła się dość blisko. — Skacz i ratuj życie!
W jednej chwili wciągnął Ethel Lennox, a Agnes sama przeskoczyła zręcznie jak kot do
jego łódki. Mały Ev też się jakoś przedostał i w tym momencie rozległ się nad nimi potężny
grzmot, a niebo przeszyła niebieskawosina błyskawica.
Ale niebezpieczeństwo nikomu już nie groziło, szkwał bowiem nie mógł stanąć na
przeszkodzie takim żeglarzom jak Snuffy i Młody Si. Kiedy znaleźli się na brzegu, Agnes,
która prędko otrząsnęła się po doznanych przeżyciach, wyżęła przemoczoną spódniczkę i
oświadczyła stanowczo, że pójdzie natychmiast do domu razem ze Snufrym.
— Już i tak nie mogę bardziej przemoknąć — stwierdziła pogodnie. — Przyślę tatę z
bryczką po pannę Lennox. Rozpal ogień w swojej chacie, Si i pozwól jej obeschnąć. Ja już
pędzę!
Si chwycił Ethel w silne ramiona i zaniósł do chatki. Posadził ją na jednej z niskich ławek i
zaczął w pośpiechu rozpalać ogień. Ethel siedziała oszołomiona, odgarniając z czoła pasma
mokrych włosów. Młody Si odwrócił się i spojrzał na nią z płomykiem namiętności w oczach.
Ona zaś wyciągnęła ku niemu zimne i mokre ręce w błagalnym geście.
— Och, Miles! — szepnęła.
Na zewnątrz wiatr targał wątłymi zabudowaniami i darł morze na strzępy. Deszcz lał bez
przerwy. Zapowiadała się burzliwa noc. Lecz w środku, ogień rozpalony przez Młodego Si
rzucał wesołe błyski na ubogą izbę, zaś Ethel Lennox złożyła głowę na mocnym ramieniu
klęczącego przed nią młodzieńca. Miała oczy pełne łez, gdy odezwała się drżącym głosem:
— Miles, czy możesz mi wybaczyć? Gdybyś wiedział, jak ciężko odpokutowałam…
— Nigdy więcej nie mów mi o przeszłości, ukochana. W czasie samotnych nocy i dni, tu
nad morzem, zapomniałem o wszystkim prócz miłości.
— Miles, jak się tu znalazłeś? Myślałam, że jesteś w Europie.
— Początkowo trochę podróżowałem. A tu przybyłem przypadkowo i postanowiłem
odciąć się całkowicie od dawnego życia i spróbować zapomnieć o tobie. Nie mogę
powiedzieć, bym osiągnął sukces. — Uśmiechnął się, patrząc jej w oczy. — Miałaś jutro
wyjechać. Pomyśl, jak blisko byliśmy chwili rozstania! Lecz co powiemy naszym tutejszym
przyjaciołom?
— Sądzę, że lepiej niczego nie wyjaśniać. Wyjadę jutro, tak jak zaplanowałam, a ty
wkrótce podążysz za mną. Pozwól „Młodemu Si”, pozostać nie wyjaśnioną tajemnicą, jaką
był dotychczas.
— To chyba najlepsze wyjście w tej sytuacji. Oni by nigdy nie zrozumieli, nawet
gdybyśmy wyłożyli im całą prawdę. Przypuszczam też, że bardzo by ich rozczarowała
wiadomość, że nie jestem mordercą ani fałszerzem, ani żadnym przestępcą. Zawsze
przypisywali mi posępną przeszłość. Teraz wrócimy do naszego świata, Ethel. Zostaniesz tam
serdecznie przyjęta, kochanie. Moja rodzina dostała niezłą nauczkę i zrobi wszystko, aby nic
już nie przeszkodziło naszemu szczęściu.
Nazajutrz rano Agnes odwiozła Ethel na stację. Silny wiatr, który omiatał przez całą noc
ziemię i wodę, przegnał z powietrza duszny upał. Wstał rześki i przejrzysty ranek, jakby stara,
smutna ziemia oczyściła się z grzechów i wszelkiej zmazy i stała się znów promienna i
nieskalana. Ethel przepełniało tak rzucające się w oczy uczucie szczęścia, aż Agnes dziwiła
się tej przemianie.
— Do widzenia, panno Lennox — powiedziała z żalem. — Czy jeszcze kiedyś przyjedzie
pani do nas?
— Może — uśmiechnęła się Ethel. — A jeśli nie, to ty Agnes musisz przyjechać do mnie.
Może pewnego dnia zdradzę ci swój sekret.
Po tygodniu nieoczekiwanie zniknął Młody Si. Jego zniknięcie stało się powodem licznych
rozmów i domysłów. Ten odjazd był równie tajemniczy jak przybycie. W końcu wyjaśniło
się, że zanim się ulotnił, odesłał swoje makrele, a łódź i chatę przekazał Snuffy’emu
Curtisowi, tak jakby tu nigdy nie zamierzał wrócić.
Mały Ev był ostatnim mieszkańcem Cypla, który go widział, jak szedł na stację w porze
sierpniowego zmierzchu. A nazajutrz rano Agnes Ben—tley, wychodząc pierwsza z domu
znalazła na progu koszyk z małym, czarnym hałaśliwym kociakiem. Do szyi zwierzęcia
przywiązana była kartka, a na niej napisano:
„Czy Agnes, dla pamięci Młodego Si, zechce obdarzyć przyjaźnią Wiedźmę?”