Lucy Maud Montgomery Dziewczę z sadu

background image

LUCY

MAUD

MONTGOMERY

D

ZIEWCZĘ Z SADU

P

RZEŁOŻYŁA

W

ŁADYSŁAWA

W

IELIŃSKA

background image

Młodzieńcze zamiary

Wczesne słońce wiosennego poranka zalewało światłem złocistym jak miód i jak

miód łagodnym czerwone, ceglane budynki college'u w Queenslea oraz otaczające je

boiska. Jego promienie poprzez nagie, okryte pąkami klony i wiązy rzucały na ścieżki

delikatne rysunki, złote i brązowe, budząc pieszczotliwie do życia żonkile, które wychylały

się z ziemi pod oknami garderoby dziewcząt.

Kwietniowy wiaterek, świeży i łagodny - przywiany jakby znad rozłogów

wspomnień, a nie z mrocznych ulic miasta - szumiał w wierzchołkach drzew i kołysał

pędami bluszczu, spowijającego front głównego budynku. Wiatr ten śpiewał o wielu

rzeczach, ale każdemu, kto go słuchał, wydawało się, że słyszy pieśń najbliższą swemu

sercu.

Studentom, którym “Karol Stary”, dostojny dyrektor college'u w Queenslea, wręczył

właśnie dyplomy w obecności podziwiającej ich rzeszy rodziców, sióstr, narzeczonych i

przyjaciół, śpiewał on zapewne o radosnych nadziejach, błyskotliwym powodzeniu i

wielkich czynach. Śpiewał o młodzieńczych marzeniach, które nie spełnią się może nigdy, a

które mimo to snuć warto.

Niechaj bowiem Bóg ma w swej opiece tego, kto nie żywił nigdy podobnych marzeń

- i nie opuszczał swej Alma Mater bogaty w zamki na lodzie, jako właściciel licznych włości

na księżycu. Człowiek taki został pozbawiony prawa, należnego mu z urodzenia!

Tłum wypłynął z wejściowego hallu i rozproszył się po boisku, niknąc w pobliskich

uliczkach.

Eryk Marshall i Dawid Baker poszli razem.

Pierwszy otrzymał dyplom wydziału humanistycznego, będąc przy tym najlepszym z

uczniów.

Drugi zaś przybył, by wziąć udział w zakończonej dopiero co uroczystości, zaś

wyróżnienie Eryka napawało go dumą.

Łączyła ich obu dawna, wypróbowana i trwała przyjaźń, chociaż Dawid był o

dziesięć lat starszy od Eryka wiekiem, a o sto lat znajomością walk i trudności życiowych,

które postarzają człowieka o wiele szybciej i skuteczniej, niż przemijanie czasu.

Zewnętrznie obaj mężczyźni, mimo, iż łączyło ich pokrewieństwo, byli zupełnie do

siebie niepodobni.

Eryk Marshall wysoki, barczysty, muskularny, szedł krokiem lekkim, swobodnym,

który świadczył o niewyczerpanej sile i energii.

background image

Był on jednym z tych mężczyzn, na widok których bardziej upośledzeni śmiertelnicy

nie mogą oprzeć się zdziwieniu, czemu wszystkie dary fortuny przypadły w udziale jednej

osobie. Był nie tylko zdolny i przystojny, lecz posiadał ów nieokreślony osobisty urok,

zupełnie niezależny od zewnętrznej urody czy zalet umysłu.

Miał spokojne, szaroniebieskie oczy, ciemnokasztanowe włosy o złotym połysku -

gdy padło na nie światło słońca - oraz wydatny podbródek.

Był synem człowieka bogatego i miał za sobą pogodną młodość oraz wspaniałe

widoki na przyszłość. Uważano go za człowieka trzeźwego, nie ulegającego żadnym

romantycznym mrzonkom i rojeniom.

- Obawiam się, że Eryk Marshall nie popełni nigdy czynu nierozważnego - wyraził

się o nim jeden z profesorów, który zwykł był wypowiadać dosyć zagadkowe sentencje. -

Lecz jeśli uczyni to kiedykolwiek, uzupełni jedyny swój brak.

Dawid Baker był niski i krępy. Miał ciemne oczy, bystre i przenikliwe, a twarz

pociągającą mimo brzydkich, nieregularnych rysów. Zabawne skrzywienie ust stawało się

zależnie od jego woli żartobliwe, ironiczne lub ujmujące. Głos brzmiał na ogół cicho i

melodyjnie, jak u kobiety, ale nieliczne osoby, które widziały Dawida, ogarniętego

słusznym gniewem i usłyszały dźwięki, wydobywające się wówczas z jego ust, nie śpieszyły,

by go ponownie wyprowadzić z równowagi.

Był on lekarzem, specjalistą chorób gardła i strun głosowych i zaczynał cieszyć się

sławą w kraju. Był członkiem sztabu lekarskiego College'u Medycznego w Queenslea i

szeptano sobie, że niebawem zostanie powołany do Mc Gill, aby objąć tam poważne

stanowisko. Swój sukces wywalczył sobie poprzez trudności i przeszkody, które

odstraszyłyby większość ludzi.

W roku, w którym urodził się Eryk, Dawid Baker był gońcem w wielkim składzie

okręgowym Marshall i Spókła. W trzynaście lat później, wyróżniony zaszczytnie, uzyskał

dyplom College'u Medycznego. Wówczas pan Marshall, który łożył na jego naukę tyle

tylko, ile ambitny chłopak godził się przyjąć, wysłał go na dalsze studia do Londynu i

Niemiec.

Dawid zwrócił z czasem wydane na niego pieniądze co do grosza, lecz nie przestał

żywić głębokiej wdzięczności dla tego zacnego, szlachetnego człowieka, a syna jego kochał

miłością więcej niż braterską. Z bacznym, żywym zainteresowaniem śledził postępy Eryka

w College'u. Teraz, gdy Eryk ukończył wydział humanistyczny, pragnął, aby poświęcił się

studiom prawniczym lub lekarskim. Toteż doznał wielkiego zawodu, gdy Eryk postanowił

ostatecznie pracować u ojca.

background image

- Marnujesz swoje zdolności - mruczał Dawid, gdy podążali razem do domu. - Jako

prawnik zdobyłbyś rozgłos i wybiłbyś się. Twój język, łatwość formułowania myśli, to cechy

adwokata i sprzeciwiasz się po prostu Opatrzności, chcąc posługiwać się nim w celach

handlowych. Krzyżujesz niezręcznie zamiary losu. Gdzie twoje ambicje, człowieku?

- Na właściwym miejscu - roześmiał się Eryk. - Są inne niż twoje, ale w tym naszym

młodym, zasobnym kraju znajdzie się pole dla wszelkiego ich rodzaju. Tak, wstępuję do

firmy ojca. Przede wszystkim było to jego serdeczne życzenie odkąd przyszedłem na świat i

zawiódłby się boleśnie, gdyby się stało inaczej. Chciał, abym ukończył college, gdyż jest

zdania, że każdy człowiek powinien otrzymać takie wykształcenie, jakie może osiągnąć, ale

teraz, gdy zdobyłem je, pragnie mieć mnie w swej firmie.

- Nie sprzeciwiłby się, gdybyś chciał poświęcić się czemuś innemu.

- O nie. Ale rzecz w tym, Dawidzie, że ja tego nie pragnę. Nie cierpisz interesów,

więc nie możesz pojąć, że ktoś mógłby je lubić. Wielu jest na świecie prawników - aż zbyt

wielu może - ale nie będzie nigdy nadmiaru porządnych, uczciwych ludzi interesu,

gotowych podjąć się rzeczy poważnych dla dobra ludzkości i rozbudowy swego kraju,

projektować wielkie przedsięwzięcia i przeprowadzać je rozumnie i odważnie, kierować i

zarządzać, stawiać sobie wielkie cele i osiągać je. Ale dam temu lepiej spokój, bo robię się

gadatliwy. Ambicje, człowieku! Nie mogę ich wprost opanować! Chcę, by okręgowy skład

Marshall i Spółka stał się znany od oceanu po ocean... Ojciec rozpoczął pracę jako ubogi

chłopak z folwarku w Nowej Szkocji. Stworzył placówkę, znaną już teraz w całej prowincji.

Chcę rozwijać ją dalej. Za pięć lat będzie znana na wybrzeżu, za dziesięć w całej Kanadzie.

Pragnę, aby firma Marshall i Spółka odegrała poważną rolę w handlu Kanady. Czyż nie są

to ambicje równie chwalebne, jak gdybym usiłował dowieść w sądzie, że czarne jest białe,

lub odkrył nową chorobę o dziwacznej nazwie, ku udręce biednych istot, które umarłyby

inaczej spokojnie w błogiej nieświadomości tego, co im dolegało?

- Jeśli zaczynasz robić kiepskie dowcipy, to lepiej zmieńmy temat - rzekł Dawid,

wzruszając ramionami. - Z równym skutkiem mógłbym przypuścić, sam jeden, atak do

twierdzy, co starać się odwieść cię od raz powziętego zamiaru. Ależ ta ulica dała mi się we

znaki! Co też skłoniło naszych ojców, aby wznieść miasto na stokach wzgórza? Nie jestem

już taki rześki i szczupły jak dziesięć lat temu, w dniu otrzymania dyplomu. Skoro mowa o

dyplomie, ileż to dziewcząt było na twoim kursie! Ze dwadzieścia, jeśli się nie mylę. Kiedy

ja kończyłem studia, były na naszym kursie tylko dwie panny - pierwsze w ogóle studentki.

Niemłode, bardzo srogie, kanciaste i poważne. I nawet za swych najlepszych lat nie

potrzebowały z pewnością zaglądać często do lusterka. Ale wiesz, były to bardzo

background image

wartościowe niewiasty - o tak, bardzo. Sądząc po tym szeregu dziewcząt dzisiaj, czasy

zmieniły się, biorąc odwet. Była tam jedna studentka, nie mogąca mieć ponad lat

osiemnaście - cała jak ze złota, płatków różanych i kropel rosy.

- Wyrocznia przemawia głosem poety - zaśmiał się Eryk. - To Florencja Percival,

najlepsza matematyczka. Uważana jest przez wielu za najpiękniejszą na swoim kursie. Ja

jestem odmiennego zdania. Nie przepadam za jasnowłosą, dziecięcą urodą - wolę

Agnieszkę Campion. Czy zauważyłeś ją? Wysoka, ciemnowłosa z warkoczami i twarzą niby

barwny kwiat o aksamitnym puszku. Ukończyła z wyróżnieniem wydział filozofii.

- Zauważyłem ją - rzekł Dawid z naciskiem, obrzucając przyjaciela przenikliwym

spojrzeniem. - Przyjrzałem się jej wyjątkowo uważnie, bo ktoś za mną wyszeptał jej imię,

dodając, że panna Campion to prawdopodobnie przyszła pani Erykowa Marshall. Wobec

tego nie spuszczałem z niej oczu.

- To plotki - oświadczył Eryk, a w głosie jego zabrzmiało niezadowolenie. -

Agnieszka i ja jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale nic poza tym. Lubię ją i podoba

mi się bardziej, niż wszystkie znane panny. O ile jednak istnieje przyszła pani Erykowa

Marshall, nie spotkałem jej dotąd. Zresztą nie zacząłem jej nawet szukać, ani nie

zamierzam w ciągu najbliższych lat. Mam inne sprawy na głowie - zakończył lekceważącym

tonem, za który - nikt nie mógł wątpić - poniesie kiedyś zasłużoną karę, o ile Kupido nie

był równie głuchy jak ślepy.

- Spotkasz pewnego dnia swą przyszłą żonę - oświadczył Dawid krótko. - I wbrew

twej pogardzie ośmielę się przepowiedzieć, że o ile los nie ześle ci jej niebawem, wybierzesz

się wkrótce sam na poszukiwanie. A teraz mała rada, o synu twej matki! Uzbrój się w

zdrowy rozsądek, starając się o żonę.

- Czy myślisz, że mógłbym się go wyzbyć? - zapytał ubawiony Eryk.

- Nie dowierzam ci - rzekł Dawid, potrząsając z powagą głową. - Prócz nizinnej,

szkockiej krwi, masz w sobie również trochę krwi celtyckiej po babce, góralce. A nie

wiadomo nigdy, jak wpłynie to na mężczyznę i do czego go doprowadzi, zwłaszcza w

sprawach sercowych. Możesz równie dobrze stracić głowę dla jakiejś głupiej, czy swarliwej

kobietki, która pociągnie cię urodą i unieszczęśliwi na całe życie. Zapamiętaj sobie proszę,

że gdy wybierzesz żonę, zastrzegam sobie prawo wydania o niej szczerego sądu.

- Wydawaj jakie chcesz sądy, ale ostatecznie rozstrzygnie moje zdanie, ono jedynie.

- Tam do licha! Ty uparta latorośli upartego rodu! - mruknął Dawid, patrząc nań

serdecznie. - Wiem o tym, i tak długo nie będę o ciebie spokojny, aż nie zobaczę cię

ożenionym z odpowiednią dziewczyną. Łatwo ją znaleźć. Na dziesięć dziewcząt w naszym

background image

kraju dziewięć nadaje się do królewskich pałaców. Ale zawsze trzeba się liczyć z tą

dziesiątą.

- Jesteś nielepszy od bajkowej “Przezornej Alicji”, która martwiła się przyszłością

swych nie narodzonych dzieci - oświadczył Eryk.

- Niesłusznie się z niej śmiano - powiedział Dawid poważnie. - My, lekarze, wiemy

coś o tym. Może martwiła się zanadto, ale w zasadzie miała rację. Gdyby ludzie troszczyli

się więcej o swe nie narodzone dzieci, przynajmniej na tyle, by zapewnić im należyte

dziedzictwo, tak pod względem fizycznym, jak umysłowym i moralnym - a nie martwiliby

się o nie po ich urodzeniu, byłoby o wiele przyjemniej żyć na świecie, a rasa ludzka

osiągnęłaby większy postęp w jednym pokoleniu, niż udało się jej to przez całe dzieje.

- Jeśli zaczynasz dosiadać swego ulubionego konika, o dziedziczności przestaję z

tobą dyskutować, Dawidzie. Co zaś do tego, abym się pośpieszył i ożenił, czemuż...

Eryk miał już na ustach słowa: “Czemu ty sam nie dasz mi przykładu i nie

wyszukasz sobie odpowiedniej żony?” Ale powstrzymał się. Wiedział, że życie Dawida kryło

jakiś dawny ból, którego nawet uprzywilejowany przyjaciel nie powinien był dotykać

nieodpowiednimi żartami. Zmienił więc swe pytanie na: - Czemu nie zostawisz tej sprawy

bogom, do których ona należy. Myślałem, Dawidzie, że wierzysz mocno w przeznaczenie.

- Owszem, do pewnego stopnia - powiedział Dawid ostrożnie. - Wierzę - jak mówiła

jedna z moich ciotek - że co się ma stać, to się stanie, a co nie ma się stać, zdarza się

czasami. I właśnie takie niepożądane wydarzenia psują bieg rzeczy. Eryku, uważasz mnie

za starego zrzędę, ale znam świat lepiej niż ty i wraz z Arturem Tennysonem wierzę, iż “nie

ma na ziemi bardziej przebiegłego władcy nad młodzieńcze uczucie dla dziewczyny”.

Chciałbym widzieć cię bezpiecznym miłością kobiety wartościowej i to jak najprędzej. To

wszystko. Żałuję, że panna Campion nie jest twoją wybraną. Podobała mi się. Musi być

dobra, dzielna i prawa, a ma oczy kobiety, której miłość warto zdobyć. Poza tym jest z

dobrej rodziny i otrzymała staranne wychowanie i wykształcenie - trzy rzeczy niezbędne,

gdy chodzi o wybór kobiety, która ma zająć miejsce twej matki, mój przyjacielu.

- Masz rację - rzekł Eryk niedbale. - Nie mógłbym ożenić się z kobietą, nie

odpowiadającą tym warunkom. Ale jak powiedziałem, nie kocham się w Agnieszce

Campion - i gdybym się kochał, byłoby to daremne. Jest właściwie zaręczona z Larrym

Westem, pamiętasz Westa?

- Ten szczupły, długonogi chłopiec, z którym przyjaźniłeś się tak bardzo przez dwa

pierwsze lata w Queenslea? Co się z nim stało?

background image

- Musiał opuścić college po dwóch latach ze względów finansowych. Dobija się

wykształcenia własnymi siłami. Przez dwa ostatnie lata był nauczycielem w jakiejś zapadłej

miejscowości na wyspie Księcia Edwarda. Zdrowie nie bardzo biedakowi dopisuje - nie był

nigdy zbyt silny, a uczył się bez wytchnienia. Od lutego nie miałem od niego wiadomości.

Pisał wtedy, iż obawia się, że nie będzie mógł dotrwać do końca roku szkolnego. Mam

nadzieję, że nie da się jednak chorobie. To taki szlachetny człowiek i wart nawet Agnieszki

Campion. No, jesteśmy na miejscu. Wejdziesz, Dawidzie?

- Nie mam dziś czasu. Muszę iść do północnej dzielnicy, do pacjenta, który ma

niezwykłą chorobę gardła. Nikt nie może dojść, co to takiego. Wszyscy doktorzy łamią

sobie nad tym głowy i ja także. Ale dojdę co mu jest, byleby tylko żył wystarczająco długo.

background image

Los rozstrzyga

Stwierdziwszy, że ojciec nie wrócił jeszcze z college.u, Eryk udał się do biblioteki i

usiadł, by przeczytać list, który znalazł na stole w hallu.

List był od Larry'ego Westa. Już po pierwszych kilku wierszach twarz Eryka utraciła

wyraz roztargnienia. Odbiło się na niej zaciekawienie.

- Eryku, zwracam się do ciebie z prośbą - pisał West. - Otóż wpadłem w ręce

Filistynów - czyli doktorów. Nie czułem się zbyt dobrze przez całą zimę, ale trzymałem się,

mając nadzieję dotrwać do końca roku szkolnego. W zeszłym tygodniu moja gospodyni -

święta w okularach i perkalowej sukni - spojrzała na mnie przy śniadaniu i powiedziała z

wielką łagodnością: “Musi pan pojechać jutro do miasta i zasięgnąć porady lekarza”.

Pojechałem zgodnie z jej nakazem. Pani Williamson trzeba słuchać. Ma niemiły zwyczaj

uprzytamniania człowiekowi, że to, co ona mówi, jest zupełnie słuszne i że byłoby

doprawdy niemądrze, nie zastosować się do jej rady. Człowiek wie, że jutro będzie sam

tego zdania, co ona dziś. W Charlottetown udałem się do lekarza. Opukał mnie, obejrzał,

przykładał różne przyrządy i wsłuchiwał się. A w końcu oświadczył, że muszę przerwać

pracę “natychmiast, od razu” i wyruszyć czym prędzej w okolice, gdzie nie ma wiosną, jak

na wyspie Ks. Edwarda, północno-wschodnich wiatrów. Do jesieni nie wolno mi zupełnie

pracować. Tak brzmiało jego orzeczenie, a pani Williamson je popiera. Będę uczył jeszcze

do końca tego tygodnia. Potem rozpoczynają się trzytygodniowe wakacje wiosenne.

Chciałbym, żebyś przyjechał tu i objął moje miejsce w lindsayskiej szkole na ostatni tydzień

maja i cały czerwiec. Kończy się wówczas rok szkolny i będzie wielu nauczycieli,

ubiegających się o tę posadę, ale teraz nie mogę znaleźć odpowiedniego zastępcy. Mam

kilku uczniów, którzy przygotowują się do egzaminów wstępnych do Akademii Królowej i

nie chciałbym sprawić im zawodu lub pozostawić ich na łasce jakiegoś trzeciorzędnego

nauczyciela, mającego skąpe wiadomości z łaciny, a jeszcze mniejsze z greki. Przyjedź i

obejmij szkołę do końca roku, ty wypieszczone dziecię dostatku. Bardzo dobrze to ci zrobi,

gdy przekonasz się, jak bogatym czuje się człowiek, zarabiając 25 dol. miesięcznie własnym

trudem, bez niczyjej pomocy! Ale bez żartów. Mam nadzieję Eryku, że będziesz mógł

przyjechać, bo do nikogo poza tobą nie mogę się zwrócić. Praca nie jest ciężka, choć wyda

ci się zapewne jednostajna. Rozumie się, że ta mała osada farmerów na północnym

wybrzeżu jest miejscowością bardzo spokojną. Wschód i zachód słońca to najciekawsze

wydarzenia dnia powszedniego. Ale ludzie są tu poczciwi i gościnni. A wyspa Ks. Edwarda

w czerwcu to coś, czego nie widuje się często, chyba że w pięknych snach. W stawie są

pstrągi, a na przystani znajdziesz zawsze starego rybaka, który zabierze cię chętnie na

background image

połów homarów lub ryb. Zostawię ci moje mieszkanie. Będzie ci tam wygodnie i niedaleko

do szkoły. Pani Williamson to najmilsza istota na świecie i jedna z tych staroświeckich

gospodyń - nie do opłacenia - które raczą człowieka mnóstwem tłustych potraw. Mąż jej

Robert, czyli Bob, jak go zwą powszechnie mimo jego 60 lat, to typ jedyny w swoim

rodzaju. Zabawny stary gaduła, lubiący wygłaszać dowcipne uwagi i wtykać wszędzie swój

nos. Wie wszystko o każdym mieszkańcu Lindsay na trzy pokolenia wstecz.

Williamsonowie są bezdzietni, lecz Bob ma starego kota, który jest jego ulubieńcem i

dumą. Kot ten nazywa się Tymoteusz i tak trzeba go wołać i mówić o nim. Jeśli dbasz o

dobrą opinię u Roberta, nie powinieneś nazywać przy nim jego ulubieńca “kotem” lub

choćby “Tymkiem”. Nie przebaczyłby ci tego nigdy i uważałby, że nie nadajesz się na

kierownika szkoły. Zajmiesz mój pokój, niewielką izdebkę nad kuchnią z sufitem, który

opada z jednej strony odpowiednio do nachylenia dachu i o który uderzysz głową

niezliczone ilości razy, dopóki nie nauczysz się pamiętać o jego istnieniu. Znajdziesz

również lustro, które zmniejszy ci jedno oko do rozmiarów ziarnka grochu, nadając

drugiemu wielkość pomarańczy. Braki te wynagradza natomiast wielka ilość ręczników.

Pokoik ma też okno, wychodzące na zachód, skąd będziesz oglądał codziennie lindsayską

przystań i zatokę, cudownie piękną. W chwili, gdy piszę, słońce zachodzi ponad nią i widzę

“morze ognia i płynnego szkła”. Statek odpływa, niknąc w złocie i czerwieni widnokręgu.

Wielkie, ruchome światło na krańcu wybrzeża za przystanią zapłonęło właśnie. Mruga i

rzuca błyski, niby sygnał alarmowy, “wysłany z czarodziejskiej krainy spoza spienionych fal

niebezpiecznych mórz”. Zadepeszuj, czy możesz przyjechać i jeśli tak, bądź w Lindsay 23

maja.

Pan Marshall-senior wszedł do pokoju w chwili, gdy Eryk w zamyśleniu składał

otrzymany list.

Pan Marshall wyglądał raczej na duchownego lub filantropa niż na bystrego,

sprytnego i trochę surowego, chociaż sprawiedliwego i uczciwego człowieka interesu, jakim

był w istocie. Miał okrągłą, różową twarz, siwe wąsy, piękną siwą głowę i wydatne usta.

Jedynie w jego niebieskich oczach tlił się błysk, który sprawiał, że człowiek, chcący okpić

go przy załatwianiu interesu, namyśliłby się dobrze, zanim spróbowałby to uczynić. Łatwo

było stwierdzić, że Eryk odziedziczył urodę i wyróżniającą się postawę po matce. Jej portret

wisiał na ciemnej ścianie między oknami. Umarła młodo, gdy Eryk miał dziesięć lat. Mąż i

synek byli do niej głęboko przywiązani, a szlachetna, wyrazista i tchnąca słodyczą twarz na

portrecie świadczyła, że kobieta ta była godna ich miłości i czci. Tę samą twarz, tylko o

rysach męskich miał Eryk. Kasztanowate włosy okalały jego czoło w podobny sposób. Zaś

background image

oczy przypominały zupełnie oczy matki, zwłaszcza gdy był poważny i gdy pojawiał się w ich

głębi podobny wyraz tkliwej zadumy.

Pan Marshall był bardzo dumny z wyróżnienia Eryka w szkole, ale nie zamierzał mu

tego okazać. Kochał syna ponad wszystko na świecie i pokładał w nim nadzieje i ambicje.

- No, dzięki Bogu, już po wszystkim - oświadczył, siadając w swym ulubionym

fotelu.

- Czy program uroczystości nie był interesujący? - zapytał Eryk, myśląc o czym

innym.

- Większość była nic nie warta - rzekł ojciec. - Jedyne, co mi się podobało, to

łacińska modlitwa, którą odmówił “Karol” i te ładne dziewczęta, podchodzące kolejno po

swoje dyplomy. Łacina, oto moim zdaniem, język nadający się do modlitwy - przynajmniej

jeśli ktoś ma taki głos, jak nasz “Karol Stary”. Słowa płynęły gładko i sam ich dźwięk

przenikał mnie do głębi. A dziewczęta wyglądały jak kwiaty, nieprawda? Najładniejsza

była, moim zdaniem, Agnieszka. Słyszałem, że masz wobec niej poważne zamiary. Mam

nadzieję, że to prawda?

- A niech to! - rzekł Eryk na wpół gniewnie, na wpół ze smutkiem. - Zmówiliście się

z Dawidem, by skłonić mnie do małżeństwa, choćby wbrew mojej woli?

- Nie poruszałem wcale tej sprawy z Dawidem - zapewnił pan Marshall.

- NIe lepszy jednak jesteś od niego. Całą drogę z College'u do domu nie szczędził mi

odnośnych pouczeń. Ale czemu tak ci pilno, tatku, bym się ożenił?

- Bo pragnę mieć w domu jak najprędzej kogoś, kto stworzy w nim prawdziwe

ognisko domowe. A nie mieliśmy go od czasu śmierci twej matki. Dosyć mam już

gospodyń. I zanim umrę, chciałbym widzieć twoje dzieci na moich kolanach, Eryku.

Jestem już starym człowiekiem.

- Cóż, twoje życzenie jest zrozumiałe, ojcze - powiedział Eryk łagodnie, spojrzawszy

na portret matki. - Ale nie mogę przecież pójść i ożenić się tak, z miejsca. Obawiam się też,

że nawet w dzisiejszych czasach nie miałoby sensu ogłoszenie, iż szukam żony.

- Nie kochasz się w nikim? - zapytał pan Marshall z miną człowieka, który puszcza

cierpliwie mimo uszu puste żarty młodzieży.

- Nie. Nie spotkałem jeszcze kobiety, która by przyśpieszyła bicie mego serca.

- Nie rozumiem doprady, jacy wy, młodzi, jesteście dzisiaj - mruknął ojciec. - Zanim

doszedłem do twego wieku, kochałem się ze sześć razy.

background image

- Owszem, mogłeś “kochać się”. Ale nie kochałeś nigdy żadnej kobiety, dopóki nie

poznałeś mojej matki. Wiem o tym, ojcze. A stało się to dopiero, gdy nie byłeś już pierwszej

młodości.

- Jesteś zbyt wymagający. W tym rzecz.

- Nie przeczę. Jeśli ktoś miał taką matkę jak moja, wymaga bardzo dużo od kobiety.

Ale dość o tym. Przeczytaj, proszę, ten list. Od Larry'ego.

- Hm! - mruknął pan Marshall, przeczytawszy list. - No i cóż, pojedziesz?

- Tak, o ile nie masz nic przeciwko temu.

- Sądząc z tego, co pisze Larry, będzie tam dosyć nudno.

- Prawdopodobnie. Ale nie jadę tam w poszukiwaniu wrażeń, tylko chcę pomóc

Larry'emu i zobaczyć wyspę.

- Jest rzeczywiście warta tego - przyznał pan Marshall. - Gdy jestem latem na wyspie

Księcia Edwarda, rozumiem starego, szkockiego wyspiarza, którego spotkałem kiedyś w

Winnipeg. Opowiadał stale o “Wyspie”. Raz ktoś zapytał go: “O jakiej wyspie pan mówi?”

Spojrzał na owego ignoranta, po czym rzekł: “No przecież o Wyspie Księcia Edwarda!

Jakaż tu jest inna wyspa?” Jedź więc, skoro masz ochotę. Potrzebny ci odpoczynek po tej

orce przed egzaminami, zanim weźmiesz się do pracy u mnie. Ale uważaj, chłopcze, abyś

czego nie zbroił.

- Nie wyobrażam sobie, abym w takiej miejscowości jak Lindsay miał wiele

sposobności - zaśmiał się Eryk.

- Dla próżnujących rąk diabeł znajdzie tyleż zajęcia w Lindsay, co gdziekolwiek

indziej. Największa tragedia, o jakiej słyszałem, wydarzyła się na folwarku, odległym o

piętnaście mil od kolei, a o pięć od najbliższego składu. Spodziewam się jednak, że jako

godny syn twej matki, zachow_asz się, jak przystało porządnemu człowiekowi i dobremu

chrześcijaninowi. Najgorsza rzecz, jaka może ci się przytrafić - według wszelkiego

prawdopodobieństwa - to to, że jakaś niemądra niewiasta pościeli ci na noc w pokoju

gościnnym. A wówczas niech Bóg ulituje się nad tobą!

background image

Nowy nauczyciel

Pewnego popołudnia miesiąc później Eryk wyszedł ze starego, bielonego wapnem

budynku szkolnego w Lindsay i zamknął drzwi, na których wyrżnięte były niezliczone

litery. Drzwi te, z podwójnych desek, mogły oprzeć się wszelkim atakom oraz pociskom, na

jakie byłyby wystawione. Uczniowie Eryka rozeszli się przed godziną, lecz on pozostał, aby

przygotować ćwiczenia z łaciny dla tych, którzy byli bardziej zaawansowani w nauce.

Słońce rzucało z ukosa ciepłe, żółte smugi przez gęstwinę klonowego lasu,

znajdującego się po zachodniej stronie budynku, a mroczna, zielona przestrzeń pod

drzewami rozkwitała złociście. Dwie owce skubały bujną trawę w odległym kącie boiska.

Dzwonek u szyi krowy, pasącej się gdzieś w lesie, dźwięczał cicho i melodyjnie w

kryształowym powietrzu, które pomimo swej łagodności zachowało jednak pewną

orzeźwiającą surowość i ostrość właściwą kanadyjskiej wiośnie.

Wydawało się, że cały świat pogrążył się w tej chwili w miłym, niczym nie

zakłóconym świecie.

Obraz ten tchnął sielskim spokojem.

“Aż zbyt sielskim” - pomyślał młody człowiek, wzruszając ramionami, gdy stanął na

zniszczonych schodkach i spojrzał dookoła. Zastanawiał się, jak zdoła wytrzymać tu cały

miesiąc i uśmiechnął się z lekka.

“Dopiero by się ojciec śmiał, gdyby wiedział, że mam już tego dość” - pomyślał, idąc

przez boisko ku długiej, czerwonawej drodze, biegnącej obok szkoły.

“No, w każdym razie jeden tydzień już minął. Przez pięć dni zarabiałem na życie, a

to coś, czym nie mógłbym się dotąd pochwalić, choć mam już dwadzieścia cztery lata. Bawi

mnie ta myśl. Za to nauczanie w lindsayskiej powiatowej szkole nie jest stanowczo

zabawne - a przynajmniej nie w takiej jak ta, gdzie uczniowie sprawują się przesadnie

grzecznie i nie ma nawet tradycyjnego urozmaicenia, jakim byłoby ukaranie nieznośnych,

wrzaskliwych chłopaków. W tutejszej instytucji wychowawczej wszystko idzie jak w

zegarku. Larry musiał mieć doprawdy wybitny dar uczenia i organizowania. Czuję się tylko

trybem w sprawnie działającej maszynie, która porusza się sama. Wiem jednak, że są

uczniowie, którzy nie pojawili się dotąd w szkole i według tego, co o nich słyszałem,

niełatwa z nimi będzie sprawa. Może oni wniosą pewne ożywienie. No i jeszcze kilka takich

wypracowań jak Janka Reid, a moja praca zawodowa nabrałaby uroku.”

Śmiech Eryka obudził echo, gdy skręcał na drogę u stóp stromego wzgórza.

Na dzisiejszej lekcji zadał swym uczniom z czwartego oddziału wypracowanie na

temat dowolny.

background image

Janek Reid, rozsądny, rzeczowy malec, całkowicie pozbawiony poczucia humoru,

usłuchał rady, udzielonej mu szeptem przez łobuza, sąsiada w ławce i wybrał temat

“Zaloty”.

Twarz Eryka drgała od śmiechu, ilekroć przypomniał sobie w ciągu dnia zdanie,

którym Janek rozpoczął. “Zaloty, to rzecz bardzo przyjemna, ale wiele osób posuwa się w

tym za daleko”. Dalekie wzgórza i lesiste wyżyny wyglądały lekko i powiewnie, przybrane w

delikatne, wiosenne szaty.

Młode klony, pokryte zielonymi liśćmi cisnęły się aż na skraj drogi po jednej stronie,

a za drzewami ciągnęły się szmaragdowe pola, skąpane w słońcu, ponad którymi

przesuwały się cienie chmur.

Daleko poniżej pól drzemał spokojnie błękitny ocean wzdychając we śnie szumem,

brzmiącym nieustannie w uszach tych, którzy mieli szczęście narodzić się tam, skąd

dochodzi jego głos. Od czasu do czasu spotykał Eryk chłopca na koniu, bosego, w barwnej

koszuli, albo gospodarza, który jechał wozem i witał nauczyciela skinieniem głowy, wołając

wesoło:

- Dzień dobry panu!

Młoda dziewczyna o różowej, okrągłej twarzy, z dołeczkami na policzkach i o

ładnych, ciemnych oczach, pełnych nieśmiałej zalotności, minęła Eryka, a spojrzenie jej

mówiło wyraźnie, że nie byłaby wcale przeciwna zawarciu bliższej znajomości z nowym

nauczycielem.

W połowie drogi w dół zbocza spotkał Eryk wlokącego się powoli, starego siwka,

zaprzężonego do wozu, który pamiętał zapewne lepsze dni. Powoziła kobieta. Sądząc z jej

wyglądu była to jedna z tych bezbarwnych istot, które nie zaznały serdecznego wzruszenia

w całym swym życiu.

Zatrzymała konia i skinęła na Eryka sękatą rączką wyblakłej parasolki o sterczących

drutach.

Młody człowiek usłuchał wezwania i podszedł.

- To pan jest nowym nauczycielem? - zapytała.

Eryk potwierdził.

- Dobrze, że pana spotkałam - rzekła kobieta, podając mu rękę w bardzo

wycerowanej, bawełnianej rękawiczce, która kiedyś musiała być czarna. - Wielka to szkoda,

że pan West wyjechał. To był naprawdę dobry nauczyciel. Najpoczciwszy w świecie

człowiek, muchy by nie skrzywdził. Ale mówiłam mu zawsze, ile razy go widziałam, że musi

być chory. Pan to wygląda zdrowo, o tak - chociaż nie zawsze można sądzić po wyglądzie.

background image

Miałam brata, taki był jak pan i zginął w katastrofie kolejowej w młodym wieku. Mam

chłopaka, którego przyślę panu do szkoły w przyszłym tygodniu. Powinien był pójść już

teraz, ale zatrzymałam go w domu, żeby mi pomógł przy sadzeniu kartofli. Bo jego ojciec

nie chce pracować, nic nie robi i nie można go zapędzić do roboty. Sandy - na imię ma

Edward Aleksander, po obu dziadkach - nie ma chęci do nauki. Nie lubi szkoły. Ale będzie

chodził, bo uważam, że czas, aby nauczył się czegoś więcej. Wiem, że będzie pan miał z nim

kłopot. Jest głupi jak but, a uparty jak osioł króla Salomona. Ale niech pan pamięta, że

trzymam z panem.

Ile razy będzie potrzeba, spraw mu pan porządne lanie i przyślij mi przez niego parę

słów na karteczce, a dołożę mu drugie tyle. Są ludzie, co biorą zawsze stronę swych dzieci

jak się w szkole zdarzy awantura, ale ja do nich nie należę i nigdy nie należałam. Na

Rebekę Reid może pan zawsze liczyć.

- Dziękuję. Nie wątpię w to - powiedział Eryk swym najbardziej ujmującym głosem.

Twarz jego ani drgnęła. Uśmiechnął się dopiero, kiedy mógł to uczynić bezpiecznie.

I pani Reid odjechała, doznając łagodniejszego niż zwykle uczucia. Trudy i bieda,

znoszone przez długie lata oraz przeżycia z mężem, który nie chciał słyszeć o pracy,

uczyniły jej serce twardym, mało wrażliwym wobec przedstawicieli odmiennej płci. Ale

zachowanie się młodego nauczyciela podobało jej się.

Eryk znał już z widzenia większość mieszkańców Lindsay. Lecz u stóp wzgórza

natknął się na mężczyznę i chłopca, których widział po raz pierwszy. Siedzieli na nędznym,

staroświeckim wozie i poili konia w potoku, szemrzącym radośnie w zagłębieniu pod

małym drewnianym mostkiem.

Eryk przyjrzał im się z pewnym zaciekawieniem. Różnili się zupełnie od ogółu

mieszkańców Lindsay. Zwłaszcza chłopak wyglądał stanowczo na obcokrajowca pomimo

wełnianej koszuli i spodni z samodziału, stanowiących, zdaje się, zwykłe odzienie do pracy

miejscowych chłopaków.

Był on gibki i smukły, miał pochyłe ramiona i chudą, jedwabisto gładką, brunatną

szyję, którą osłaniał rozpięty kołnierzyk koszuli. Włosy jego były gęste, lśniące i czarne, a

ręka zwisająca z wozu, niezwykle długa i wysmukła. Twarz o rysach pięknych, choć trochę

grubych, była barwy oliwkowej, tylko policzki okrywał mocny rumieniec. Usta miał

czerwone i kuszące jak u dziewczyny, a oczy wielkie, czarne, o miłym spojrzeniu. Był w

ogóle niezwykle urodziwy, lecz twarz miała wyraz posępny. Chłopak ten przywodził

Erykowi na myśl jakieś stworzenie o wężowych czy kocich ruchach, wygrzewające się na

słońcu z leniwym wdziękiem, ale gotowe w każdej chwili do nieoczekiwanego skoku.

background image

Towarzysz jego był to mężczyzna lat około 65-#70. Miał stalowoszare włosy, długą,

gęstą i siwą brodę, twarz o ostrych rysach i głęboko osadzone, orzechowe oczy, ocienione

krzaczastymi, najeżonymi brwiami. Był najwidoczniej wysoki, ale przygarbiony, bo

wyglądał niepozornie i raczej odpychająco. Na zaciśniętych ustach o surowym wyrazie

uśmiech nie gościł chyba nigdy.

Tak, myśl o uśmiechu nie kojarzyła się z tym człowiekiem i wydawała się w

najwyższym stopniu niedorzeczna. A jednak twarz jego nie miała w sobie nic

odpychającego, przeciwnie, przyciągała uwagę Eryka, który chlubił się swą znajomością

fizjonomii. Był on przekonany, że człowiek ten nie jest zwykłym lindsayskim farmerem,

wesołym i gadatliwym, jak ci, których dotąd spotykał. I jeszcze długo po tym, gdy stary

wóz, wlokąc się pod górę, oddalił się wraz z dziwacznie dobraną parą, Eryk widział przed

sobą mężczyznę o surowej twarzy i gęstych brwiach oraz czarnowłosego chłopaka o

czerwonych ustach.

background image

Pogawędka przy wieczerzy

Dom Williamsonów, u których mieszkał Eryk, wznosił się na szczycie następnego

wzgórza.

Erykowi było tam tak dobrze, jak przepowiedział Larry.

Williamsonowie, na równi z pozostałymi mieszkańcami Lindsay, uważali Eryka za

biednego studenta z Kolegium, który szedł przez życie o własnych siłach, podobnie jak

Larry West.

Eryk pozostawił ich w tym mniemaniu, chociaż nie przyczynił się doń niczym.

Gdy Eryk wrócił ze szkoły, Williamsonowie siedzieli w kuchni przy wieczerzy.

Pani Williamson była ową “świętą w okularach i perkalowej sukni”, jak ją nazwał

Larry i Eryk lubił ją bardzo. Była to drobna, siwowłosa kobieta. Na szczupłej, łagodnej

twarzy o szlachetnych rysach widniały głębokie ślady przeżytych cierpień. Mówiła ona

zazwyczaj niewiele, przy czym nie posługiwała się nigdy wiejską gwarą.

Jedyną rzeczą, która zastanawiała zawsze Eryka było, że ta kobieta poślubiła

Roberta Williamsona.

Uśmiechnęła się po macierzyńsku do Eryka, gdy usiadł przy stole, powiesiwszy swój

kapelusz na bielonej ścianie.

Brzozowy gaj, widoczny za oknem, jaśniał w zachodzącym słońcu migotliwą

wspaniałością barw, a w gęstym poszyciu tworzyły się za każdym podmuchem wiatru

złociste fale.

Robert siedział na ławie naprzeciw młodego nauczyciela. Był to niewysoki, chudy

staruszek w zbyt obszernym ubraniu. Mówił głosem piskliwym i cienkim, jak i on sam.

Drugi koniec ławy zajmował Tymoteusz, układny i łaskawy, ze śnieżną piersią i

białymi łapkami. Robert dzielił się z nim każdym kęsem, a Tymoteusz jadł łagodnie,

mrucząc na znak podzięki.

- Czekaliśmy na pana, jak pan widzi - odezwał się Robert. - Coś pan dziś późno

wraca. Zatrzymał pan któregoś z chłopców? Kiepska to kara dla nich i dla pana.

Nauczyciel, którego mieliśmy cztery lata temu zamykał chłopców w szkole, no i szedł sobie

do domu. A za godzinę musiał wracać, żeby ich wypuścić - o ile jeszcze tam byli. Bo

zdarzało się, że ich nie zastawał. Tomek Ferguson wywalił kiedyś drzwi i wydostał się.

Wstawiliśmy potem nowe, z podwójnych desek, którym nie dali rady.

- Zostałem dłłużej, bo miałem trochę roboty - rzekł Eryk krótko.

- I rozminął się pan z Aleksandrem Tracy. Był tu. Chciał się dowiedzieć, czy pan gra

w szachy. Powiedziałem mu, że tak, więc zostawił dla pana karteczkę, żeby pan przyszedł

background image

do niego któregoś wieczora i zagrał z nim. Tylko nie wygrywaj pan za często, choćbyś pan

mógł. Musi pan z nim dobrze żyć, bo on ma syna, który może panu nawarzyć piwa, jak

zacznie chodzić do szkoły. O, Seth Tracy to urwis, któremu psoty milsze są niż jadło.

Próbuje wojować z każdym nowym nauczycielem i dwóch wygryzł po prostu ze szkoły. Ale

w panu West trafiła kosa na kamień. Za to z chłopakami Wilhelma Tracy nie będzie pan

miał najmniejszego kłopotu. Sprawują się dobrze, bo matka powtarza im każdej niedzieli,

że pójdą prosto do piekła, jak nie będą grzeczni.

To skutkuje. Czemuż pan nie je? Przecież pan wie, że nie zapraszamy do jedzenia

tak, jak pani Adamowa Scott, kiedy ma stołowników: “Pan już pewnie nie będzie tego jadł?

- ani pan? - ani pan?” Matko, Alek opowiadał, że stary Jerzy Wright używa sobie za

wszystkie czasy.

Jego żona pojechała odwiedzić siostrę w Charlottetown, więc jest sam na

gospodarstwie po raz pierwszy, odkąd się ożenił przed czterdziestu laty. No i korzysta ze

swobody, jak powiada Alek. Pali fajkę w bawialnym pokoju i przesiaduje do jedenastej,

czytając różne powieści.

- Czy nie spotkałem pana Tracy? - zapytał Eryk. - Taki wysoki mężczyzna o siwych

włosach i mrocznej, surowej twarzy?

- Nie. Alek jest wesoły i tęgi, a rosnąć przestał zanim jeszcze na dobre zaczął.

Domyślam się, że mówi pan o Tomaszu Gordon. Widziałem go, jak jechał drogą. Co do

niego nie ma obawy, żeby zanudzał pana zaproszeniami. Tak, Gordonowie nie są

towarzyscy, o co to, to nie.

Matko, przysuń panu herbatniki.

- A co to za chłopak z nim jechał? - zapytał Eryk z ciekawością.

- Neil - Neil Gordon.

- Szkockie imię, a ta twarz i oczy... Spodziewałbym się raczej, że nazywa się

Giuseppe, albo Angelo. Chłopak wygląda na Włocha.

- No nic w tym dziwnego, bo też nim jest. Trafnie pan odgadł. Tak jest proszę pana,

Włoch. I trochę za wiele ma w sobie z Włocha, myślę, żeby się to mogło podobać

przyzwoitym ludziom.

- Skądże ten włoski chłopak o szkockim imieniu wziął się tutaj, w Lindsay?

- Ano widzi pan, to było tak. Będzie temu lat dwadzieścia dwa - dwadzieścia dwa

matko, czy dwadzieścia cztery? Nie, dwadzieścia dwa - bo to było w tym samym roku, kiedy

urodził się nasz Jim. A gdyby był żył, miałby biedak dwadzieścia dwa lata. Otóż proszę

pana, dwadzieścia dwa lata temu zjawiło się tu dwoje włoskich handlarzy wędrownych.

background image

Roiło się wtedy od nich w okolicy. Nie było dnia, żebym nie poszczuł psem przynajmniej

jednego. Tych dwoje to było małżeństwo. Zaszli oni do Gordonów i kobieta zległa tam.

Jana Gordon wzięła ją do domu i zaopiekowała się nią. Na drugi dzień kobieta urodziła

dziecko i umarła. A mężczyzna zbiegł, zabierając swój tobół i nie widziano go odtąd więcej.

Dziecko

pozostało na opiece Gordonów. Radzono im, aby oddali je do przytułku - byłoby to

najrozsądniejsze. Cóż, kiedy Gordonowie nie lubili słuchać rad. Stary James, ojciec

Tomasza i Jany żył jeszcze wtedy i powiedział, że nie wyrzuci dziecka ze swego domu. Był

to człowiek samowolny i lubił rządzić. Ludzie mawiali, że ma żal do słońca, bo nie wschodzi

i nie zachodzi według jego woli. Dość, że dziecko zostało u nich. Ochrzcili je, dając mu na

imię Neil. Dbali o chłopca. Posyłali go do szkoły, brali ze sobą do kościoła i chowali go jak

swego. Niektórzy ludzie uważają, że byli dla niego za dobrzy, a to nie zawsze wychodzi na

dobre z takimi przybłędami, bo “co we krwi, wyjdzie zawsze na jaw”, jeśli pozostawić temu

swobodę. Słyszałem, że Neil jest obrotny i dobry pracownik. Ale tutejsi ludzie nie lubią go.

Mówią, że można mu ufać najwyżej, póki się go ma na oku. To pewne, że jest strasznie

porywczy i jak chodził do szkoły, omal nie zabił chłopca, do którego czuł niechęć. Zaczął go

dusić, aż tamten zsiniał na twarzy i musiano odciągnąć Neila siłą.

- Ależ, ojcze, wiesz przecież, że dokuczali mu okropnie - wtrąciła pani Williamson. -

Biedak nacierpiał się porządnie, kiedy chodził do szkoły. Dzieci przezywały go i obrzucały

czym popadło.

- O tak, zalały mu porządnie sadła za skórę - przyznał jej mąż. - Neil gra bardzo

pięknie na skrzypcach i lubi towarzystwo. Chodzi często do przystani. Ale powiadają, że jak

nie ma się do kogo odezwać, staje się mrukiem. Nic dziwnego, będąc u takich Gordonów!

Wszystko to dziwacy, jakich mało.

- Ojciec, nie powinieneś tak mówić o sąsiadach - zganiła Roberta żona.

- Ech, matko, toć wiesz, że mówię prawdę - gdybyś tylko chciała być szczera. Cóż,

kiedy ty jesteś taka, jak stara ciotka Nancy Scott. Nie zganisz nikogo, chyba, że już

koniecznie musisz.

Wiadoma to rzecz, że Gordonowie nie są tacy, jak inni, nie byli nigdy i nie będą.

Jedyni to chyba dziwacy, jakich mamy w Lindsay, nie licząc starego Piotra Cooka, który

chowa dwadzieścia pięć kotów. Pomyśl pan tylko! Biedne myszy nie mają tam co robić. Ale

poza tym, to nie ma wśród nas dziwaków, a w każdym razie, nie zauważyliśmy jakoś, aby

byli. Za to muszę przyznać, że jesteśmy bardzo nieciekawi.

background image

- A gdzie Gordonowie mieszkają? - zapytał Eryk, który przywykł trzymać się pewnej

kolejności pytań, poprzez zbaczające na manowce gawędy Roberta.

- Tam dalej, pół mili od drogi do Radnor, oddzieleni gęstym lasem od reszty świata.

Bywają tylko w kościele - o, tam zawsze - ale nigdzie więcej i nikt nie przychodzi do nich.

Jest tam stary Tomasz, jego siostra Jana, siostrzenica ich, no i Neil. Dziwni to ludzie,

mrukliwi, drażliwi. Nie cofnę tego, matko.

No, daj swemu staremu filiżankę herbaty i nie zważaj na to, co plecie.

Ale kiedy już mowa o herbacie, czy wiesz, że Adamowa Palmer i Jimowa Martin,

były w zeszłą środę razem na herbacie u Fosterowej Reid?

- Co ty mówisz? Myślałam, że się gniewają - zauważyła pani Williamson, zdradzając

odrobinę kobiecej ciekawości.

- A jakże, a jakże. Tylko, że obie wybrały się do pani Foster jednego dnia. I żadna nie

chciała wyjść, żeby nie ustąpić drugiej. Więc zostały, siedząc w dwóch przeciwległych

końcach pokoju. Pani Foster powiada, że nie spędziła jeszcze nigdy tak przykrego

popołudnia. Mówiła to do jednej, to do drugiej. A one rozmawiały z nią o sobie nawzajem.

Pani Foster powiedziała, iż myślała, że zostaną cały wieczór, bo żadna nie chciała iść do

domu przed drugą. W końcu Jim Martin przyszedł, pytając o żonę. Myślał, że ugrzęzła po

drodze w bagnie. No i poszły sobie nareszcie. Ale pan nauczyciel nic nie je. Niech pan nie

zważa na mnie, wziąłem się do jedzenia jeszcze zanim pan przyszedł, no i pilno mi do

roboty. Mój chłopak poszedł dziś do domu. Słyszał o północy krakanie kruka, więc chce się

dowiedzieć, kto umarł w jego rodzinie. A wie, że ktoś musiał umrzeć. Słyszał już raz nocą

krakanie kruka, a na drugi dzień dano mu znać, że umarł jego krewniak w Souris. Matko,

jeśli pan nauczyciel nie chce już więcej herbaty, to dasz może trochę śmietanki dla

Tymoteusza?

background image

Urocze zjawisko

Eryk wyszedł tego dnia na przechadzkę przed zachodem słońca.

O ile nie udawał się na wybrzeże, lubił dalekie wędrówki przez lindsayskie lasy i pola

pełne kwiecia.

Większość domostw Lindsay wznosiła się wzdłuż głównej drogi, biegnącej

równolegle do wybrzeża, albo też w pobliżu sklepów na tak zwanym “Rogu”.

Za nimi ciągnęły się pola, przechodząc w pustkowia lasów i pastwisk.

Eryk skręcił na południowy zachód od domu Williamsonów. Po raz pierwszy wybrał

się w tę stronę i podążał żwawo naprzód, rozkoszując się urokami, jakie lato roztaczało

wokół niego na ziemi, niebie i w powietrzu. Odczuwał je silnie, radował się nimi i poddawał

im się tak, jak każdy człowiek nie zepsuty i zdrowy.

Zachodzące słońce przebijało rubinowymi strzałami mroki jodłowego lasu, w

którym właśnie się znalazł. Ruszył długą, czerwonawą aleją. Brunatne podłoże uginało się

miękko pod stopami. A kiedy wyszedł spomiędzy drzew, oczom jego ukazał się widok,

który go zadziwił. Przed nim leżał sad, najwidoczniej zaniedbany i opuszczony. Sady nie

zamierają jednak łatwo. I ten oto, który kiedyś był zapewne ślicznym zakątkiem, zachował

swą urodę i teraz. Nie stracił nic ze swego piękna pomimo łagodnego smętku, co przenikał

go, zda się - smętku spowijającego wszystkie miejsca, które były ongiś widownią radości,

zabaw, młodego życia, gdzie serca biły żywo, krew krążyła szybciej, oczy jaśniały i

rozbrzmiewały wesołe głosy. Cienie tych uczuć i przeżyć trwają niejako w swych dawnych

przybytkach przez wiele lat. Sad był długi, rozległy, otoczony starym, rozwalonym płotem z

desek, które słońce spaliło na kolor srebrzystoszary w ciągu wielu minionych lat.

Wzdłuż płotu rosły w równych odstępach wysokie, sękate sosny, a wieczorny wiatr,

łagodniejszy niż ten, co wiał nad pachnącymi grzędami Libanu, śpiewał w ich

wierzchołkach pieśń starą jak świat, mającą moc przenoszenia duszy wstecz ku

zamierzchłym czasom.

Od wschodu rósł gęsty, sosnowy las. Najpierw młode drzewka, ledwie wychylające

się spomiędzy trawy, potem stopniowo coraz wyższe, aż do strzelistych weteranów leśnej

gęstwiny - zwarte i równe, tworzące jakby spadzisty, zielony mur, tak cudownie jednolity,

że powierzchnia jego wydawała się sztucznie przystrzyżona.

Większa część sadu była zarośnięta bujną trawą. Lecz w tym końcu, gdzie stał Eryk,

zobaczył czworobok, wolny od drzew, który był zapewne kiedyś ogrodem kwiatowym. Znać

było jeszcze dawne ścieżki, o brzegach wyłożonych kamykami i wielkimi krzemieniami.

background image

Rosły tam dwa krzaki bzu. Jeden kwitnący fioletowoczerwono, drugi biało. Pomiędzy nimi

znajdowała się grządka, na której kwitły gwiaździste narcyzy.

Najlżejszy podmuch wiatru rozpylał ich silny, przenikliwy zapach w powietrzu,

przesiąkniętym rosą. Pod płotem rosły krzewy róż, lecz na róże było jeszcze zbyt wcześnie.

Dalej ciągnął się właściwy sad, trzy długie rzędy drzew, rozdzielone zielonymi alejkami, a

każde drzewo było okryte cudownym, różowym kwieciem. Czar tego zakątka owładnął

nagle Erykiem silniej, niż cokolwiek dotąd. Eryk nie podlegał romantycznym nastrojom.

Lecz ów sad przyciągał go nieznacznie, wabił ku sobie i Eryk nie miał się już nigdy

wyzwolić z jego uroku. Wszedł do sadu przez dziurę w płocie i tak, nie wiedząc o tym, udał

się na spotkanie wszystkiego, czym życie miało go obdarzyć.

Ruszył środkową alejką, pomiędzy długimi, wijącymi się gałęziami, które okrywało

delikatne kwiecie o różowych środeczkach.

Gdy doszedł do południowego krańca sadu rzucił się na trawę w rogu płotu, gdzie

rósł jeszcze jeden krzak bzu, a wokoło paprocie i fiołki.

Z tego miejsca widział część domu, odległego o jakieś ćwierć mili; szary dach

wychylał się z ciemnego, jodłowego lasu. Sprawiał wrażenie ponurej, samotnej siedziby i

Eryk nie wiedział, kto ją zamieszkiwał.

Ku zachodowi widok był rozległy; na dalekie pola, oraz mgliste, błękitnawe przerwy

między wzgórzami. Słońce zachodziło właśnie i zielone łąki w oddali tonęły w złocistym

świetle.

W poprzek długiej doliny, pogrążonej w cieniu, wznosiły się jakby wzgórza, zalane

promieniami zachodzącego słońca, a na niebie utworzyły się jeziora barwy szafranu i różu.

Opadająca rosa orzeźwiła powietrze, przepojone zapachem mięty, bijącym z grządki,

na którą Eryk stąpnął.

W pobliskim lesie gwizdały raszki, dźwięcznie, łagodnie, urywanie.

“Jest to prawdziwe siedlisko dawnego spokoju”, zacytował Eryk, patrząc wokoło

zachwyconym wzrokiem.

“Mógłbym usnąć tutaj, śnić i mieć widzenia. Co za niebo! Czyż może być coś

cudowniejszego niż ten delikatny, kryształowy błękit na wschodzie i te wątłe, białe obłoki,

podobne do koronki? Jakże upajająca i oszałamiająca jest woń bzów! Ciekaw jestem, czy

można by się odurzyć tym zapachem. A te jabłonie! Ale co to?”.

Eryk zerwał się, nadsłuchując.

background image

Poprzez ciszę, zmieszane z szumem wiatru wśród drzew oraz nawoływaniem raszek,

podobnym do głosu fletu, przypłynęły cudowne tony muzyki, tak piękne i niezwykłe, iż

Eryk powstrzymał oddech w zdziwieniu i zachwycie. Czy śnił?

Nie, słyszał naprawdę dźwięki skrzypiec, na których grał ktoś natchniony przez

ducha harmonii.

Nigdy jeszcze nie słyszał podobnej muzyki i wyczuwał instynktownie, że ta melodia

rozbrzmiewała po raz pierwszy.

Miał wrażenie, że ta cudowna muzyka dobywała się wprost z duszy niewidocznego

skrzypka, wypowiadającej się po raz pierwszy tymi lekkimi, delikatnymi tonami - duszy

oczyszczonej ze wszystkiego, co zmysłowe i ziemskie.

Była to melodia nieuchwytna, dziwnie odpowiadająca porze i miejscu.

Brzmiało w niej westchnienie wiatru w lesie, poszept traw, kiedy opada na nie rosa,

czyste myśli lilii, radość kwiatów jabłoni.

Zawierała w sobie dawny śmiech, śpiew, łzy, wesołość i szloch, jakich świadkiem był

ten sad za minionych lat. A prócz tego słychać w niej było żałosny krzyk skargi, jak gdyby

istoty uwięzionej, rwącej się ku wolności i pragnącej się wypowiedzieć.

Z początku Eryk słuchał jak urzeczony, bez ruchu i w milczeniu, przejęty

zdumieniem. Następnie ogarnęła go zupełnie zrozumiała ciekawość. Któż w Lindsay mógł

tak grać na skrzypcach? I kto grał w ten sposób właśnie tu, w tym starym, opuszczonym

sadzie?

Wstał i poszedł długą białą alejką, powoli i jak najciszej, nie chcąc przerwać

grającemu.

Skoro dotarł do wolnej przestrzeni ogrodu, przystanął pod wpływem ponownego

zdumienia.

Pod wielkim, rozłożystym krzakiem bzu stała stara, krzywa, drewniana ławka. Na

ławce siedziała młoda dziewczyna, grająca na starych, brunatnych skrzypcach. Oczy jej

spoglądały w dal. Nie zauważyła Eryka.

On zaś stał chwilę, patrząc na nią. Obraz jej utrwalił się w jego wzroku, aż po

najdrobniejszy szczegół i nie mógł już być wymazany z pamięci. Aż po ostatni dzień swego

życia Eryk Marshall będzie mógł przywołać widok, jaki ujrzał wówczas - ciemna zieleń

jodłowego lasu, sklepienie nieba, jaśniejące łagodnym blaskiem, poruszane wiatrem kiście

bzu, a w tym otoczeniu dziewczyna na starej ławce, grająca na skrzypcach.

W ciągu dwudziestu czterech lat swego życia spotkał on setki ładnych kobiet,

mnóstwo przystojnych i kilka naprawdę pięknych.

background image

Ale pojął od razu ponad wszelką wątpliwość, że nie widział nigdy ani nie wyobrażał

sobie istoty tak czarownej jak to dziewczę z sadu. Uroda jej była tak wyjątkowa, że w chwili

pierwszego zachwytu zabrakło mu po prostu tchu. Każdy rys jej owalnej, podobnej do

kamei, twarzy tchnął wyrazem bezwzględnej, niepokalanej czystości, jaką widujemy u

aniołów i Madonn na obrazach starych mistrzów - czystości wolnej od najlżejszej ziemskiej

zmazy. Gęste, kruczoczarne włosy, przedzielone nad czołem, spływały na ramiona w dwóch

ciężkich, lśniących warkoczach.

Oczy miała niebieskie, lecz Eryk nie widział nigdy oczu o takiej bartwie. Był to

odcień, jaki miewa morze w spokojnym, łagodnym świetle, które następuje po pięknym

zachodzie słońca. Oczy te jaśniały jak gwiazdy, zapalające się nad lindsayską przystanią,

kiedy gasła wieczorna zorza; przesłonięte były długimi, czarnymi rzęsami, a ponad nimi

znaczyły się łuki delikatnie nakreślonych brwi.

Cera jej miała czystą i delikatną barwę płatka białej róży.

Bladoniebieska sukienka, bez kołnierzyka, odsłaniała wysmukłą szyję. Rękawy były

odwinięte powyżej łokci i może najpiękniejszą w całej jej postaci była ręka, wodząca

pewnie smyczkiem - harmonijna w kształcie i wielkości, biała, o różowych paznokciach.

Długa, zwisająca kiść bzu dotykała lekko włosów dziewczyny, rzucając ruchomy cień na

twarz, podobną do kwiatu. Było w niej coś bardzo dziecięcego, choć musiała mieć za sobą z

osiemnaście słodkich wiosen.

Zdawało się, że gra na wpół świadomie tak, jakby myślami była daleko w pięknej

krainie niebiańskich snów.

Ale teraz oderwała wzrok od “ogni zachodzącego słońca” i spojrzenie jej pięknych

oczu padło na Eryka, stojącego bez ruchu, tuż przed nią, w cieniu jabłoni.

I nagle zaszła w niej zatrważająca zmiana.

Wszelki ślad rumieńca znikł z jej twarzy, poczęła drżeć jak lilia, chwiejąca się na

wietrze.

- Przepraszam panią - odezwał się Eryk pośpiesznie. - Przykro mi, że przestraszyłem

panią. Ale grała pani tak pięknie, że zapomniałem o tym, iż pani nie zauważyła mojej

obecności. Proszę mi wybaczyć.

Urwał zaniepokojony, bo zrozumiał, że twarz dziewczyny wyrażała przerażenie - nie

przestrach dziecinnie nieśmiałej istoty, która sądziła, że jest sama, ale najprawdziwsze

przerażenie. Zdradzały to jej drżące, zbielałe wargi i szeroko otwarte, niebieskie oczy, które

wpatrzyły się w oczy Eryka z takim wyrazem, jaki miewają dzikie stworzenia, schwytane w

potrzask.

background image

Zabolało go, że kobieta mogła patrzeć w ten sposób na niego, który tak bardzo

poważał zawsze kobiety.

- Proszę się nie bać - rzekł łagodnie, jak do dziecka, chcąc rozproszyć jej obawy. -

Nie zrobię pani nic złego. Jest pani zupełnie bezpieczna.

I przejęty pragnieniem, by ją uspokoić, uczynił mimo woli krok naprzód. Wówczas

ona zerwała się i nie wydawszy dźwięku, uciekła z sadu.

Przez dziurę w płocie od północy wypadła na dróżkę, biegnącą skrajem sosnowego

lasu, nad którą dzikie czereśnie tworzyły łuki, bielejące mgliście w zapadającym zmroku.

Zanim Eryk zdołał się opamiętać, stracił ją z oczu pomiędzy sosnami.

Nachylił się i podniósł smyczek. Czuł się głupio i było mu przykro.

- Czy mnie zaczarowano? - rzekł do siebie z pewnym zniecierpliwieniem. “Czy to

możliwe, aby była tutejszą dziewczyną? I dlaczego, na Boga, widok mój tak ją przeraził? nIe

uważałem się za człowieka szczególnie szpetnego, ale ta przygoda nie zwiększy z pewnością

mej próżności.

Może dostałem się do zaczarowanego sadu i zostałem przemieniony w potwora?

Tak, ten zakątek ma w sobie coś niesamowitego, jeśli się nad tym zastanowić.

Wszystko może się tu zdarzyć. Nie jest to zwykły sad, w którym mają rodzić się

jabłka na sprzedaż, to oczywiste.

I im prędzej stąd umknę, tym lepiej.”

Rozejrzał się jeszcze raz, uśmiechając się niewyraźnie.

Światło dnia gasło szybko i sad był pełen ciszy i miękkich, rozpościerających się

cieni. Zdawało się, że mruga sennymi oczyma, radując się dziecinnie zakłopotaniem

młodego człowieka.

Eryk położył smyczek na ławce.

“No cóż, nie pójdę przecież za nią. To bezcelowe. I nie mam nawet do tego prawa.

Ale wolałbym, doprawdy, żeby nie uciekła z tak widocznym przerażeniem. Takie oczy jak

jej, powinny wyrażać jedynie serdeczną ufność. Czemu - czemu - czemu tak się

przestraszyła? I kto - kto - kto to może być?”

Przez całą drogę do domu, mijając pola i pastwiska, które zaczynało srebrzyć światło

księżyca, rozważał tę tajemnicę.

“Zaraz... Zaraz... - przypominał sobie. - Williamson opowiadał mi któregoś wieczora

o lindsayskich dziewczętach. Jeśli dobrze pamiętam, powiedział, że w powiecie są cztery

ładne dziewczyny. Jak się nazywają? Flora Woods, Melissa Foster - nie, Mellissa Palmer -

Emma Scott i Jennie May Fergusson. Czy może być jedną z nich? Podobne przypuszczenie

background image

jest oczywistą stratą czasu i nie prowadzi do niczego. Ta dziewczyna nie może być żadną

Florą, Melissą czy Emmą, a Jennie May nie biorę w ogóle pod uwagę. Tak, działają tu

jakieś czary. Jestem tego pewny. Lepiej więc zapomnieć o wszystkim.”

Eryk stwierdził jednak, że było to niemożliwe. Im bardziej starał się zapomnieć, tym

lepiej pamiętał.

Śliczna twarz dziewczęcia stawała mu wciąż przed oczami, a otaczająca ją tajemnica

nie dawała mu spokoju.

Wiedział wprawdzie, że pytając Williamsonów o dziewczynę, znajdzie

prawdopodobnie rozwiązanie zagadki, lecz ku własnemu zdziwieniu stwierdził, że trudno

mu się na to zdobyć.

Nie mógł pytać Roberta Williamsona, który wymieniłby zapewne imię dziewczyny

wśród powodzi drobnych plotek, tyczących jej samej, oraz wszystkich jej krewnych, aż po

trzecie i czwarte pokolenie.

Jeśli kogoś zapyta, to panią Williamson. Chciał jednak wyjaśnić tajemnicę sam, o ile

to się da. Miał poprzednio zamiar udać się następnego popołudnia do przystani. Jeden z

rybaków obiecał wziąć go na połów.

Lecz zamiast tego znowu powędrował nazajutrz polami na południowy zachód.

Odnalazł sad z łatwością - a obawiał się prawie, że go nie znajdzie. Był to ten sam

zakątek, wonny, zarosły trawą i nawiedzany przez wiatry. Nie zastał tam jednak nikogo, a

smyczek znikł z ławki.

“Może wróciła tu po niego przy świetle księżyca” - pomyślał Eryk i wyobraźnia

stawiała mu przed oczy wiotką, dziewczęcą postać, skradającą się z bijącym sercem wśród

cieni drzew i blasku księżyca.

“Ciekaw jestem, czy przyjdzie tu dziś, czy też wystraszyłem ją na zawsze. Ukryję się

w tym gąszczu jodeł i poczekam.”

Czekał dopóki się nie ściemniło, lecz w sadzie nie zabrzmiały tony skrzypiec i nikt

się nie zjawił. Zawód, jakiego doznał, był tak bolesny, że go to zdziwiło, a co więcej -

zaniepokoiło.

“Cóż za niedorzeczność przejmować się do tego stopnia tym, że dziewczyna, którą

widział przez pięć minut, nie zjawiła się! Gdzież podział się jego zdrowy rozsądek?

Mężczyzna lubi popatrzeć na ładną twarz - to rzecz zrozumiała. Lecz czyż to, że jej nie

zobaczył było dostatecznym powodem, aby życie wydawało mu się teraz nudne, jałowe i

bezcelowe?” Nazwał się głupcem i poszedł do domu niezadowolony z siebie.

background image

Znalazłszy się w swym pokoju, wziął się zapamiętale do rozwiązywania równań

algebraicznych, postanowiwszy wybić sobie z głowy wszelkie daremne rojenia o

zaczarowanym sadzie, bielejącym w świetle księżyca i o jego długich alejach,

rozbrzmiewających tonami muzyki duchów leśnych.

Następnego dnia wypadała niedziela i Eryk był dwukrotnie w kościele.

Ławka Williamsonów była jedną z bocznych w głębi kościoła i ci, co w niej siedzieli,

mieli twarze zwrócone ku całemu zgromadzeniu.

Eryk przyglądał się każdej dziewczynie i kobiecie wśród obecnych, lecz nie dojrzał

twarzy, która niby gwiazda przyświecała jego pamięci na przekór sile woli i zdrowemu

rozsądkowi.

Zobaczył Tomasza Gordona, siedzącego samotnie w swej długiej, pustej ławce w

głębi kościoła. A Neil Gordon śpiewał na chórze, zajmującym pierwszy rząd galerii.

Neil miał głos silny i melodyjny, choć nie szkolony, który wzbijał się ponad głosy

innych śpiewaków, bardziej nikłe, przeciętne i głuszył je. Ubrany był starannie w wełniany

szaroniebieski garnitur z białym kołnierzykiem i krawatem. Ale Eryk pomyślał leniwie, że

nie było mu w nim tak do twarzy, jak w codziennym ubraniu, w jakim widział go po raz

pierwszy.

Wystrojony zbyt odświętnie, wyglądał pospolicie i odbijał silniej od swego

otoczenia.

Przez dwa dni Eryk nie pozwalał sobie myśleć o sadzie. W poniedziałek wieczorem

wyjechał na połów, a we wtorek poszedł zagrać w szachy z Aleksandrem Tracy. Aleksander

wygrał wszystkie partie z taką łatwością, że stracił raz na zawsze wszelki szacunek dla

młodego Marshalla.

- Grał, jakby myślał nie wiadomo o czym - skarżył się żonie. - Nie będzie z niego

szachisty - nigdy w życiu.

background image

Dzieje Kilmeny

W środę po południu Eryk wybrał się znów do sadu. I tym razem doznał zawodu.

Wrócił więc do domu, postanowiwszy zapytać otwarcie o wyjaśnienie tajemnicy.

Szczęście było dlań łaskawe, gdyż zastał panią Williamson samą. Siedziała w kuchni

przy oknie od zachodu i robiła na drutach długą, szarą skarpetkę. Popatrzyła na Eryka ze

spokojną serdecznością wielkimi oczyma o szczerym spojrzeniu. Lubiła pana Westa, lecz

Eryk zjednał ją sobie bardziej, gdyż oczy jego były podobne do oczu małego synka, którego

pochowała przed wielu laty na lindsayskim cmentarzu.

- Proszę pani - odezwał się Eryk z udaną obojętnością. - W zeszłym tygodniu

zaszedłem przypadkiem do starego, opuszczonego sadu, tam za lasem. Uroczy, dziki

zakątek. Czy nie wie pani, do kogo on należy?

- Myślę, że to dawny sad Connorsów - odpowiedziała pani Williamson po chwili

namysłu. - Zapomniałam o nim zupełnie. Będzie ze trzydzieści lat, odkąd Connorsowie

opuścili Lindsay. Dom ich i stodoły spaliły się, więc sprzedali ziemię Tomaszowi Gordon i

przenieśli się do miasta. Oboje już nie żyją. Pan Connors był dumny ze swego sadu.

Niewiele było wówczas sadów w Lindsay, choć teraz prawie każdy ma sad.

- Jakaś młodziutka dziewczyna grała tam na skrzypcach - powiedział Eryk,

stwierdzając z niezadowoleniem, że musiał się przemóc, aby wspomnieć o niej i że krew

napłynęła mu przy tym do twarzy. - Przelękła się bardzo, zobaczywszy mnie i uciekła,

chociaż nie sądzę, bym uczynił lub powiedział coś, co mogłoby ją przestraszyć. Nie mam

pojęcia, kto to mógł być. A pani nie wie?

Pani Williamson milczała chwilę. Odłożyła robotę i spoglądała przez okno, jakby

rozważając poważnie jakąś sprawę. W końcu odezwała się, a w głosie jej brzmiał ton

żywego zainteresowania: - Przypuszczam, że była to Kilmeny Gordon, proszę pana.

- Kilmeny Gordon? Siostrzenica Tomasza Gordon, o której wspomniał pani mąż.

- Tak.

- Trudno mi uwierzyć, by ta dziewczyna mogła należeć do rodziny Gordonów.

- Jeżeli nie Kilmeny, to nie wiem, kto to mógł być. W pobliżu sadu nie ma innego

domu, a słyszałam, że ona gra na skrzypcach. O ile to ona, udało się panu zobaczyć kogoś,

kogo niewiele osób w Lindsay widziało. A i tych parę nie widziało jej z bliska. Ja sama nie

widziałam jej nigdy. Nic dziwnego, że biedaczka uciekła. Nie przywykła do widoku obcych.

- Rad jestem, jeśli to był wyłączny powód jej ucieczki - rzekł Eryk. - Przyznam się, że

przykro mi było widzieć dziewczynę tak przestraszoną moim widokiem, jak ona. Zbladła

okropnie i nie wyrzekłszy słowa, uciekła przerażona.

background image

- No, odezwać się w każdym razie nie mogła - powiedziała pani Williamson

spokojnie. - Kilmeny Gordon jest niema.

Eryk milczał chwilę, zaskoczony.

“Ta piękna istota dotknięta takim kalectwem? Okropność!” I jednocześnie doznał

dziwnego uczucia osobistego żalu i rozczarowania.

- A więc nie mogła to być Kilmeny Gordon - zaprzeczył w końcu. - Dziewczyna, o

której mówię, grała cudownie na skrzypcach. Nigdy nie słyszałem podobnej muzyki. To

niemożliwe, by głuchoniema tak grała.

- Ależ nie jest wcale głucha, proszę pana - odpowiedziała pani Williamson, patrząc

przenikliwie na Eryka przez szkła okularów, po czym podjęła znów swą robotę.

- To właśnie dziwne. Chociaż wszystko, co się jej tyczy, dziwniejsze jest jedno od

drugiego. Słyszy zupełnie dobrze, rozumie wszystko, co się do niej mówi. Ale sama nie

mówi wcale i jak opowiadają, nie mówiła nigdy. Co prawda, to nikt wiele o niej nie wie.

Jana i Tomasz nie wspominają nigdy o siostrzenicy i Neil nie chce o niej mówić. Może pan

być pewny, że próbowano go pytać, ale nie można z niego wydobyć słowa o Kilmeny i

wpada w złość, gdy się nalega.

- Dlaczego nie można o niej mówić? - zapytał Eryk niecierpliwie. - Cóż to za

tajemnica ją otacza?

- Smutne to dzieje, proszę pana. Myślę, że Gordonowie uważają jej życie za rodzaj

dopustu Bożego. Co do mnie, uważam, że chowano ją okropnie. Gordonowie, to bardzo

dziwni ludzie, panie Eryku. Pamięta pan, robiłam mężowi wymówki, kiedy tak powiedział,

ale to prawda. Dziwnie bardzo postępują. I pan widział naprawdę Kilmeny? Jak ona

wygląda? Słyszałam, że jest ładna. Czy to prawda?

- Moim zdaniem jest bardzo piękna - rzekł Eryk krótko. - Ale jak ją wychowano? I

dlaczego?

- No, właściwie to mogę opowiedzieć panu całą tę historię. Kilmeny jest siostrzenicą

Jany i Tomasza Gordonów, córką ich młodszej siostry, Małgorzaty. Stary James Gordon

pochodził ze Szkocji. Jana i Tomasz urodzili się w Starym Kraju i przyjechali tu jako małe

dzieci. Gordonowie nie byli nigdy zbyt towarzyscy, jednak zachodzili niekiedy do sąsiadów,

a i ci bywali u nich. Byli to ludzie dobrzy i uczciwi, tylko trochę dziwacy. Pani Gordon

umarła w kilka lat po przybyciu do Lindsay, a w cztery lata później James Gordon pojechał

do Szkocji i wrócił z drugą żoną. Była dużo młodsza od niego i bardzo ładna, jak mi matka

często opowiadała. Była serdeczna, wesoła i lubiła życie towarzyskie. Odkąd przybyła, dom

Gordonów zmienił się zupełnie. Nawet Jana i Tomasz rozruszali się i ożywili znacznie.

background image

Kochali swą macochę, jak mi mówiono. Ale w sześć lat po wyjściu za mąż druga pani

Gordon umarła również. Umarła po urodzeniu Małgorzaty. Mówią, że Jamesowi o mało

serce nie pękło. Małgorzatę wychowała Jana. Ona i Tomasz ubóstwiali po prostu

dziewczynkę, a ich ojciec także. Znałam niegdyś dobrze Małgorzatę Gordon. Byłyśmy

rówieśniczkami i trzymałyśmy się razem w szkole. Przyjaźniłyśmy się bardzo, dopóki nie

zerwała ze wszystkimi. Była zawsze trochę dziwną dziewczyną, ale lubiłam ją; jednak wiele

osób odnosiło się do niej z niechęcią. Taka już była. Wzbudzała w ludziach albo nienawiść,

albo miłość ku sobie. Wyrosła na bardzo ładną pannę - wysoką i postawną jak królowa.

Miała długie i grube, czarne warkocze, a mocno czerwone usta i policzki. Każdy, kto ją

zobaczył, oglądał się za nią. Zdaje mi się, że pyszniła się trochę swoją urodą. I była dumna -

ach, jaka dumna! Chciała zawsze przodować we wszystkim i lubiła okazywać swoją

przewagę. Była przy tym ogromnie stanowcza. Skoro raz coś postanowiła, nie odstąpiła od

tego na włos. Lecz serce miała gorące i szlachetne. Śpiewała cudownie i była bardzo zdolna.

Wystarczyło jej rzucić na coś okiem, a już się tego nauczyła. Lubiła też ogromnie czytać.

Kiedy o niej opowiadam, staje mi tak żywo przed oczyma, jaką była, jak wyglądała, co

mówiła i robiła - widzę każdy jej ruch. Wydaje mi się prawie, że jest tu w pokoju, a nie na

cmentarzu. Proszę zapalić lampę. Czuję się jakoś nieswojo.

Eryk wstał i zapalił lampę, trochę zdziwiony niezwykłym u pani Williamson

zdenerwowaniem. Taka była zawsze spokojna i opanowana!

- Dziękuję panu. Teraz jest lepiej. Nie będzie mi się już wydawało, że Małgorzata jest

tu i słucha tego, co mówię. Przed chwilą wrażenie to było tak silne! Uważa pan pewno, że

zatrzymałam się zbyt długo przy Małgorzacie, ale dochodzę już do Kilmeny. Nie

zamierzałam mówić tyle o Małgorzacie, lecz opanowała jakoś moje myśli. Otóż Małgorzata

ukończyła szkołę, wstąpiła do Akademii Królowej i dostała dyplom nauczycielki. Zdała

bardzo dobrze, ale wiem od Jany, że płakała przez całą noc po ogłoszeniu wyniku, bo nie

zajęła pierwszego miejsca. Potem zaczęła uczyć w szkole w Radnor. I tam poznała Ronalda

Frasera. Małgorzata nie miała dotąd nigdy kawalera. Gdyby chciała, mogła mieć każdego z

lindsayskich chłopaków. Ale nie spojrzała nawet na żadnego. Mówiono, że nikt nie był dla

niej dość dobry, lecz to nieprawda. Ja znałam powód, bo rozmawiałyśmy z Małgorzatą

nieraz o tych rzeczach, jak to zwykle między dziewczętami. Nie uznawała chodzenia z

chłopcem, o ile to nie był ktoś, kto podobałby się pod każdym względem. A takiego nie było

w Lindsay. Ronald Fraser był nietutejszy, pochodził z Nowej Szkocji i mało co o nim

wiedziano. Był wdowcem, choć całkiem jeszcze młody. Prowadził sklep w Radnor i

powodziło mu się dobrze. Był naprawdę przystojny i miał miły sposób bycia, który kobiety

background image

lubią. Opowiadano, że wszystkie dziewczęta w Radnor kochały się w nim. Ale i najgorszy

jego wróg nie mógł powiedzieć, że się z nimi zadawał. Nie zwracał na nie uwagi. Gdy tylko

zobaczył Małgorzatę, zakochał się w niej i ona w nim. Następnej niedzieli przyszli razem do

kościoła w Lindsay i wszyscy mówili, że będzie z nich para. Małgorzata wyglądała

prześlicznie tego dnia. Trzymała zwykle głowę do góry, ale tym razem nachyliła ją z lekka, a

oczy miała spuszczone.

Ronald Fraser był bardzo wysoki, blondyn, oczy miał niebieskie. Tworzyli

najładniejszą parę, jaką zdarzyło mi się widzieć. Lecz staremu Gordonowi, Tomaszowi i

Janie nie podobał się Fraser.

Widziałam to jasno, kiedy byłam raz u nich, a Ronald odprowadził Małgorzatę w

piątek wieczór z Radnor do domu. Małgorzata mogła zrobić z nimi prawie wszystko, co

chciała, tacy byli z niej dumni i tak ją kochali. Uprosiła ich więc w końcu. Ojciec opierał się

najdłużej, ale ostatecznie ustąpił i zgodził się, aby wyszła za Ronalda Frasera. Wesele było

huczne - zaproszono wszystkich sąsiadów. Małgorzata lubiła zawsze pokazać się. Ja byłam

druhną. Pomagałam jej ubierać się, ale trudno jej było dogodzić, bo chciała wyglądać jak

najładniej - dla Ronalda. Piękną była panną młodą. Cała w bieli, z czerwonymi różami we

włosach. Nie chciała białych kwiatów; mówiła, że przypominają jej zanadto kwiaty żałobne.

Wyglądała jak malowanie. Widzę ją w tej chwili wyraźnie taką, jaką była owego wieczora.

Rumieniła się i bladła na przemian, patrząc wzrokiem pełnym miłości na Ronalda. Jeżeli

kiedykolwiek dziewczyna kochała mężczyznę całym sercem, to czyniła to Małgorzata. We

mnie budziło to prawie lęk. Uwielbiała go tak, jak powinno się uwielbiać jedynie Boga,

proszę pana. A to bywa zawsze ukarane, sądzę. Zamieszkali w Radnor i przez krótki czas

wszystko szło dobrze. Małgorzata miała ładny dom, była wesoła i szczęśliwa. Ubierała się

pięknie i przyjmowała sporo gości. A potem - zjawiła się pierwsza żona Frasera, która go

odszukała. Nie umarła wcale, jak się okazało. Stał się okropny skandal! Straszne rzeczy, ile

było gadania i plotek. Każdy, kogo się spotkało, opowiadał co innego i trudno było dojść

prawdy. Niektórzy twierdzili, iż Ronald wiedział przez cały czas, że jego żona żyje i oszukał

Małgorzatę. Ale nie posądzam go o to. Przysięgał, że nic nie wiedział. Podobno nie był

bardzo szczęśliwy z pierwszą żoną. Jej matka wywoływała nieporozumienia pomiędzy

nimi. Potem żona pojechała do matki, do Montrealu i jak zawiadomiono Ronalda, umarła

tam w szpitalu. Może dał temu zbyt pochopnie wiarę, ale jestem pewna, że uwierzył

naprawdę. Żona twierdziła, że umarła inna kobieta tego samego nazwiska i kiedy ona

dowiedziała się, iż Ronald uważa ją za umarłą, postanowiła wraz z matką pozostawić go w

background image

tym mniemaniu. Lecz usłyszawszy o jego powtórnym ożenieniu się uznała, że lepiej, by

znał prawdę.

Cała ta sprawa była dość dziwna i nie można mieć ludziom za złe, że nie uwierzyli w

to zbyt skwapliwie. Ja nie wątpiłam nigdy w jej prawdziwość. Małgorzata myślała inaczej.

Była przekonana, że Ronald oszukał ją i wiedział dobrze, iż nie może uczynić jej swą

prawowitą małżonką. Straciła do niego zaufanie i znienawidziła go tak silnie, jak przedtem

kochała. Ronald wyjechał z pierwszą żoną i w niecały rok później przyszła wiadomość o

jego śmierci. Podobno pękło mu po prostu serce. Małgorzata wróciła do domu ojca. Od

dnia, kiedy przekroczyła jego próg, opuściła go dopiero, gdy wyniesiono ją w trumnie trzy

lata temu. Żywa dusza nie ujrzała jej więcej. Poza jej własną rodziną. Wybrałam się do niej,

ale Jana powiedziała mi, że nie chce mnie widzieć. Postępowanie Małgorzaty było

niemądre. Nie uczyniła przecież nic złego. I wszyscy żałowali jej i gotowi byli dopomóc w

miarę możliwości. Lecz myślę, że współczucie raniło ją równie głęboko, jak uczyniłaby to

przygana, bo była tak dumna. Powiadają, że ojciec przyjął ją źle. Jeśli to prawda, postąpił

niesprawiedliwie. Jana i Tomasz też bardzo odczuli nieszczęście siostry. Znajomi, którzy

bywali u Gordonów, przestali wkrótce zachodzić do nich, gdyż zrozumieli, że nie są mile

widziani. Stary James Gordon umarł tej jeszcze zimy.

Nie podniósł już nigdy głowy po tym skandalu. Zrzekł się od razu piastowanej w

kościele godności i nikt nie zdołał go skłonić do cofnięcia tego postanowienia.

Kilmeny urodziła się na wiosnę, lecz nie zobaczył jej nikt, prócz duchownego, który

ją ochrzcił. Nie brano jej nigdy do kościoła, ani nie posyłano do szkoły. Rozumie się, że nie

zdałoby się to na nic, posyłać ją do szkoły, skoro była niema. I Małgorzata nauczyła ją

pewno wszystkiego, czego tylko mogła. Ale to, że nie brano jej nigdy do kościoła, było

okropne. I że trzymano ją z daleka od dzieci i młodzieży.

I wstyd to doprawdy, że nie uczyniono nic, aby przekonać się, dlaczego nie mówiła i

czy nie dałoby się jej uleczyć.

Małgorzata Gordon umarła trzy lata temu i całe Lindsay było na jej pogrzebie. Lecz

nikt jej nie zobaczył. Wieko trumny było przyśrubowane. Nie ujrzano też Kilmeny.

Byłabym ją chętnie zobaczyła ze względu na Małgorzatę, ale Małgorzaty nie chciałam

widzieć. Widziałam ją po raz ostatni, jako pannę młodą, gdyż zaraz po weselu wyjechałam

na jakiś czas z Lindsay i kiedy wróciłam do domu, stał się właśnie ten skandal. Pamiętałam

Małgorzatę dumną, szczęśliwą i nie mogłabym patrzeć na jej martwą twarz i straszną

zmianę, jaka musiała w niej zajść.

background image

Myśleliśmy, że może po śmierci matki, Tomasz i Jana nie będą trzymali Kilmeny

ciągle w domu. Ale zawiedliśmy się. Przypuszczam więc, że zgodzili się z Małgorzatą, by ją

tak chować. Często żal mi było biednej dziewczyny i uważam, że rodzina postąpiła

niesłusznie wobec niej, nawet jeśli jej kalectwo miało tajemniczą przyczynę. Życie jej

musiało być bardzo smutne.

Oto dzieje Kilmeny, proszę pana. Opowieść moja wydała się panu pewnie długa. Ale

kiedy tak opowiadałam, przeszłość dla mnie odżyła. Jeżeli pan nie chce, by pana

zanudzano pytaniami o Kilmeny Gordon, niech pan lepiej nie wspomina, że pan ją widział.

Eryk wcale nie miał takich zamiarów. Dowiedział się wszystkiego, czego chciał, a

nawet jeszcze więcej.

“A więc ta dziewczyna wplątana jest w smutny dramat - rozmyślał, udając się do

swego pokoju. - I jest niema! Co za szkoda! Kilmeny! To imię pasuje do niej. Jest równie

urocza i niewinna jak bohaterka starej ballady: - “Piękną była Kilmeny”. Następny wiersz

jest mniej odpowiedni, gdyż oczy jej nie patrzyły bynajmniej ze spokojnym opanowaniem,

a w każdym razie nie wówczas, kiedy mnie dostrzegły. - Usiłował nie myśleć o dziewczynie,

lecz na próżno. Wspomnienie jej pięknej twarzy miało w sobie moc przyciągającą, której

nie mógł się oprzeć.

Następnego wieczora wybrał się znowu do sadu.

background image

Najpiękniejsza z kobiet

Skoro Eryk wyszedł z jodłowego lasu i znalazł się w sadzie, serce jego zabiło mocno,

a krew uderzyła mu gwałtownie do twarzy. Pośrodku kwiatowego ogrodu zobaczył

Kilmeny, nachyloną nad grządką narcyzów. Widział tylko jej jasny, dziewczęcy profil.

Przystanął, nie chcąc spłoszyć jej znowu.

Gdy podniosła głowę, spodziewał się, że drgnie i ucieknie, lecz nie uczyniła tego.

Przybladła tylko z lekka i stała bez ruchu, przypatrując mu się bacznie.

Widząc to, podszedł powoli ku niej i kiedy był tak blisko, iż słyszał jej przyśpieszony

oddech, dobywający się z rozchylonych, drżących warg, rzekł bardzo łagodnie:

- Proszę się mnie nie bać. Przychodzę jako przyjaciel i nie chciałbym niepokoić pani,

ani narzucać się jej.

Wahała się jakby przez chwilkę. Potem sięgnęła po małą tabliczkę, która wisiała u jej

paska, napisała coś szybko na niej i podała mu ją. Przeczytał słowa, skreślone drobnym,

wyraźnym pismem.

- Nie boję się już pana teraz. Mama mówiła mi, że wszyscy obcy mężczyźni są bardzo

źli i niebezpieczni. Ale nie wydaje mi się, aby pan był taki. Myślałam dużo o panu i żałuję,

że uciekłam wtedy.

Czytając to, zdał sobie sprawę z jej całkowitej niewinności i prostoty. Spojrzał

uważnie w jej oczy, wciąż jeszcze zmącone i rzekł:

- Za nic na świecie nie uczyniłbym pani krzywdy. Nie wszyscy mężczyźni są źli,

chociaż niestety, jest wielu takich. Nazywam się Eryk Marshall i jestem nauczycielem w

tutejszej szkole. A pani jest pewnie Kilmeny Gordon? Grała pani tak pięknie owego

wieczora, że odtąd stale pragnąłem móc usłyszeć panią. Czy zagrałaby mi pani?

Nieokreślony lęk znikł tymczasem z jej oczu i nagle uśmiechnęła się. Był to uśmiech

wesoły, dziewczęcy, nieodparty, który rozjaśnił jej spokojną twarz, niby promień słońca,

muskający pogodną toń jeziora.

Następnie napisała: - Żałuję bardzo, ale nie mogę dziś grać. Zostawiłam skrzypce w

domu. Przyniosę je jutro po południu i zagram panu, jeżeli pan zechce. Chętnie zrobię

panu tę przyjemność.

Znów ów ton niewinnej szczerości!

Jakim była dzieckiem - pięknym, nieświadomym dzieckiem - które nie umiało

zupełnie ukrywać swych uczuć.

Lecz czemuż miałaby je ukrywać? Były tak piękne i czyste, jak ona sama.

Eryk uśmiechnął się do niej równie szczerze.

background image

- Nie umiem wypowiedzieć, jak bardzo bym pragnął. Jeśli będzie ładnie, przyjdę na

pewno jutro po południu. Ale w razie mgły lub niepogody, proszę zostać w domu. Zagra mi

pani kiedy indziej. Czy dałaby mi pani parę kwiatków?

Skinęła głową, znowu z lekka się uśmiechając i poczęła zrywać narcyze, wybierając

starannie najpiękniejsze.

Przypatrywał się z zachwytem jej wdzięcznym, gibkim ruchom. Każdy z nich był

poezją. Wyglądała niczym uosobienie Wiosny - jakby wcieliły się w nią wszystkie lśnienia

młodych liści, blask poranków i przemijająca słodycz kwiatów tysiącznych wiosen.

Kiedy podeszła ku niemu rozpromieniona z rękami pełnymi kwiatów, przyszedł mu

na myśl wiersz ulubionego poety:

“Czerwonobiały kwiat,

co lekko z opadających wychyla się osłonek,

oto, przy Bożym gościńcu jedyna dla mnie dziewczyna.”

W następnej chwili ogarnął go gniew na samego siebie. Ostatecznie była tylko

dzieckiem - i to dzieckiem, żyjącym z dala od ludzi wskutek smutnego kalectwa.

Nie powinien pozwalać sobie na niedorzeczne myśli.

- Dziękuję pani. Narcyze to najczarowniejsze kwiaty, jakimi wiosna nas darzy. Czy

pani wie, że białe narcyzy nazywają się po łacinie poeticus?

Na twarzy jej odbiło się zaciekawienie i zadowolenie.

- Nie, nie wiedziałam - odpisała. - Czytałam nieraz o narcissus poeticus i

zastanawiałam się, jak też wygląda. Ale nie przyszło mi na myśl, by mógł to być mój drogi

biały narcyz. Kocham bardzo kwiaty. To moi dobrzy przyjaciele.

- Jak mogłaby pani nie żyć z nimi w przyjaźni? - rzekł Eryk. - Może pani usiądzie tu

na ławce - gdzie siedziała pani owego wieczora, kiedy panią tak przestraszyłem. Nie

miałem pojęcia, kim pani jest. Chwilami myślałem, że śniła mi się pani tylko, chociaż -

dodał półgłosem tak, iż go nie słyszała - nie mógłbym ujrzeć we śnie równie czarującej

istoty.

Usiadła na ławce obok niego, patrząc mu śmiało w twarz. W spojrzeniu jej nie było

zuchwałości - a jedynie całkowita, dziecięca ufność.

Gdyby w jego sercu taiło się coś złego - jakaś myśl podstępna - do której nie chciałby

się przyznać, nie ukryłaby się ona przed tymi oczyma i musiałby się jej zawstydzić.

Lecz on mógł patrzeć w nie bez obawy.

Potem Kilmeny napisała:

background image

- Przestraszyłam się bardzo. Uważał mnie pan pewno za strasznie głupią. Ale nie

widywałam mężczyzn, oprócz wuja Tomasza, Neila i handlarza jaj. A pan jest inny - ach,

zupełnie, zupełnie inny. Bałam się wrócić tu następnego dnia. A jednak miałam ochotę

przyjść. Nie chciałam, by pan myślał, że jestem dzika. Rano posłałam Neila po smyczek.

Nie mogę obejść się bez smyczka. Jestem niema, wie pan? Czy panu przykro?

- Tak, i to bardzo, ze względu na panią.

- Miałam na myśli, czy wolałby mnie pan, gdybym mówiła tak, jak wszyscy?

- Nie. Pod tym względem nie stanowi to dla mnie żadnej różnicy, Kilmeny. Ale czy

pozwoli mi pani mówić sobie po imieniu?

Spojrzała na niego zdziwiona i napisała:

- A jak miałby mi pan mówić? Przecież nazywam się Kilmeny. Wszyscy mówią mi po

imieniu.

- Ale ja jestem człowiekiem zupełnie obcym dla pani. Może życzy pani sobie, abym

mówił jej panno Gordon?

- O nie. Nie chcę - napisała szybko, a twarz jej przybrała wyraz zakłopotania. - Nikt

mi tak nie mówi. Nie czułabym się wtedy sobą. A pan nie wydaje mi się obcym. Dlaczego

nie miałby mi pan mówić Kilmeny? Czy istnieje jakiś powód?

- Żaden, o ile mi pani pozwoli.

Śliczne ma pani imię - właśnie takie, jakie pani powinna mieć.

- Cieszę się, że podoba się ono panu. Czy pan wie, że dano mi imię mojej babki,

która nazywała się tak, jak bohaterka pewnej ballady? Cioci Janie nie podoba się moje

imię, chociaż lubiła moją babcię. Ale cieszę się, że panu podoba się moje imię i ja także.

Obawiałam się, że nie będzie mnie pan lubił dlatego, że jestem niema.

- Wypowiada się pani za pośrednictwem muzyki.

Twarz jej wyraziła zadowolenie.

- Jak pan to dobrze rozumie - napisała. - Tak, nie mówię i nie śpiewam jak inni

ludzie, ale moje skrzypce mówią za mnie.

- Czy pani sama komponuje to, co pani gra? - I widząc, że nie zrozumiała jego

pytania, Eryk wyjaśnił: - Miałem na myśli, czy ktoś nauczył panią tej melodii, którą pani

wtedy grała.

- Nie. Zagrałam ją, siedząc tu i rozmyślając. Tak było zawsze. Gdy byłam mała, Neil

nauczył mnie trzymać skrzypce i smyczek, a reszty nauczyłam się już sama. Moje skrzypce

należały dawniej do Neila, ale podarował mi je. Neil jest bardzo miły i dobry dla mnie, ale

wolę pana. Niech mi pan opowie coś o sobie.

background image

Z każdą chwilą Kilmeny budziła w nim większy podziw.

Jakże była urocza! Każdy jej ruch, sposób patrzenia, trzymania głowy - wszystko w

niej było takie naturalne, niewymuszone, a jednocześnie czarujące.

I jak łatwo można się było z nią porozumieć, pomimo tego, że była niema.

Pisała tak szybko i wprawnie, a oczy i uśmiech nadawały jej ruchliwej twarzy tyle

wyrazu, że nie odczuwało się prawie wcale braku głosu.

Siedzieli w sadzie, dopóki długie, słabe cienie drzew nie dosięgły ich stóp. Słońce

tylko co zaszło. Dalekie wzgórza odcinały się purpurowo na tle bladoszafranowego nieba

po zachodniej stronie oraz przejrzystego błękitu od wschodu. Z tej strony, nad sosnowym

lasem, widniały chmury białe, spiętrzone wysoko na podobieństwo śnieżnych gór, a ich

zachodnie brzegi gorzały różowym blaskiem, niby szczyty Alp o zachodzie słońca. W górze

było jeszcze zupełnie jasno - jasnością niezmąconą, nieskażoną żadnym cieniem. Lecz na

dole, w sadzie, światło dnia znikło już prawie, ustępując miejsca zielonemu półmrokowi,

który był przepojony zapachem kwiatów jabłoni i mięty oraz balsamiczną wonią sosen.

Eryk opowiedział Kilmeny o sobie i o życiu w wielkim, nieznanym jej świecie, który

zaciekawiał ją żywo, jak każdą młodą dziewczynę.

Zadawała mu wiele pytań - pytań jasnych i wyraźnych, które zdradzały, że miała już

o tym określone pojęcia i poglądy.

Lecz widać było jasno, że nie uważała tego życia za coś, w czym mogłaby brać

kiedykolwiek sama udział. Zainteresowanie jej było zainteresowaniem spokojnym, z jakim

słuchałaby opowieści o baśniowej krainie lub o wielkim państwie, które znikło dawno z

powierzchni ziemi.

Eryk przekonał się, że czytała wiele poezji oraz książek historycznych, a także kilka

podróżniczych i biografii. Powieści nie znała natomiast nawet ze słyszenia i nie wiedziała,

co to słowo oznaczało.

Co ciekawsze, miała sporo wiadomości z dziedziny polityki i bieżących wydarzeń,

dzięki tygodnikowi, który prenumerował jej wuj.

- Za życia mamy - napisała - nie czytałam gazet ani wierszy. To ona nauczyła mnie

czytać i pisać. Przeczytałam całą Biblię wiele razy i kilka książek historycznych. Po śmierci

mamy, ciocia Jana dała mi wszystkie jej książki. Miała ich bardzo dużo. Były to przeważnie

nagrody, które dostała, kiedy chodziła do szkoły, a niektóre otrzymała od swego ojca. Czy

pan zna historię moich rodziców?

- Tak. Pani Williamson opowiedziała mi ją. Była ona przyjaciółką pani matki.

background image

- Jestem rada, że słyszał pan tę historię. Jest bardzo smutna i nie chciałabym jej

opowiadać, a znając ją, lepiej pan wszystko zrozumie. Ja dowiedziałam się o tym przed

samą śmiercią mamy. Opowiedziała mi wtedy wszystko. Zdaje mi się, że przypisywała ojcu

winę za całe nieszczęście. Ale przed śmiercią doszła do przekonania, że była

niesprawiedliwa wobec niego, gdyż on wierzył w śmierć żony. Powiedziała mi, że

umierając, ludzie widzą wszystko o wiele jaśniej, więc zrozumiała swą omyłkę w stosunku

do ojca. Chciała powiedzieć mi jeszcze wiele innych rzeczy, lecz nie zdążyła już, gdyż

umarła tej samej nocy. Dopiero w długi czas potem, zdobyłam się na przeczytanie jej

książek. I wówczas wydały mi się piękne. Była to jak gdyby muzyka, wyrażona słowami.

- Przyniosę pani kilka książek do czytania, jeśli pani chce - rzekł Eryk.

Jej wielkie, niebieskie oczy rozbłysły zaciekawieniem i radością.

- O, dziękuję. Bardzo bym chciała. Przeczytałam swoje tyle razy, że umiem je prawie

na pamięć. Rzeczy naprawdę piękne nie mogą się sprzykrzyć, ale czasem miałabym ochotę

przeczytać coś nowego.

- Czy nie czuje się pani nigdy samotna?

- O nie! Skądże? Mam zawsze dosyć roboty. Pomagam cioci Janie przy

gospodarstwie. Umiem bardzo wiele rzeczy - kreśląc szybko te słowa, spojrzała na niego z

dumą. - Umiem gotować i szyć. Ciocia mówi, że jestem bardzo dobrą gospodynią, a ona nie

jest skora do pochwał. A kiedy jej nie pomagam, mam moje kochane skrzypce. Nie

potrzebuję innego towarzystwa. Ale lubię czytać i wiedzieć o wielkim dalekim świecie, o

tym, co się tam dzieje i o ludziach, którzy tam żyją. Musi tam być naprawdę cudownie.

- A czy nie chciałaby pani pojechać i zobaczyć te cuda na własne oczy i poznać owych

ludzi? - zapytał z uśmiechem.

Zorientował się jednak, że dotknął ją, choć nie rozumiał czym.

Schwyciła ołówek i napisała pośpiesznie i z taką stanowczością, że wydawało się

prawie, jakby wykrzyknęła te słowa namiętnie na głos.

- Nie, nie nie! Nie chcę wyjeżdżać z domu. Nie chcę widzieć obcych, ani żeby oni

mnie widzieli. Nie zniosłabym tego.

Eryk sądził, że należało może przypisać to świadomości kalectwa. Chociaż nie była

pod tym względem, jak się wydawało, przewrażliwiona.

I pisząc swe uwagi, czyniła niejednokrotnie wzmianki o nim. A więc przyczyną był

może cień, ciążący nad jej urodzeniem? Czy w swej niewinności zdawałaby sobie jednak z

tego sprawę?

background image

Młody człowiek doszedł w końcu do wniosku, że był to po prostu chorobliwy lęk

wrażliwego dziecka, wychowanego w niezwykłych i nieodpowiednich warunkach.

Wreszcie cienie, coraz dłuższe, ostrzegły go, że czas iść do domu.

- Nie zapomni pani przyjść jutro zagrać mi? - zapytał, wstając niechętnie.

Odpowiedziała szybkim, lekkim skinieniem lśniącej, ciemnej głowy oraz

wymownym uśmiechem.

Patrzył za nią, gdy szła przez sad. “Księżycowej urody i jak on lekko stąpając”, a

potem drożyną, wysadzoną dzikimi czereśniami. Na zakręcie przy sosnach zatrzymała się i

skinęła mu ręką.

W domu zastał Eryk Roberta, posilającego się w kuchni chlebem i mlekiem. Gdy

młody nauczyciel wszedł gwiżdżąc, uśmiechnął się do niego przyjaźnie.

- Był pan na przechadzce, co? - zapytał.

- Tak - odpowiedział Eryk i zupełnie bezwiednie wyrzekł to zwykłe słowo głosem tak

radosnym, że wyczuł to nawet Robert.

Pani Williamson, która krajała chleb na końcu stołu, odłożyła nóż i bochenek.

Spojrzała na młodzieńca, a w oczach jej pojawił się wyraz lekkiego zaniepokojenia.

Zastanawiała się, czy był w sadzie Connorsów - i czy spotkał znowu Kilmeny.

- Nie natrafił pan chyba na kopalnię złota? - zażartował Robert. - Bo taką ma pan

minę.

background image

U bramy raju

Gdy Eryk przyszedł nazajutrz po południu do starego sadu Connorsów zastał

Kilmeny, oczekującą go na ławce pod krzewem białego bzu. Skrzypce spoczywały na jej

kolanach. Ujrzawszy go, ujęła je i poczęła grać delikatną, zwiewną melodię, w której

brzmiał jak gdyby śmiech kwiatów. Skończywszy, opuściła smyczek i spojrzała na niego

pytającym wzrokiem. Policzki miała zarumienione.

- Co panu ta muzyka powiedziała? - napisała.

- Mniej więcej coś w tym rodzaju - odpowiedział Eryk i uśmiechnął się,

dostosowując do jej wesołości. - Witaj mój przyjacielu. Piękny dziś dzień. Niebo jest

błękitne, a kwiaty jabłoni pachną słodko. Wiatr i ja przebywaliśmy tu we dwoje; wiatr jest

dobrym towarzyszem, a jednak rada jestem, żeś przyszedł. W taki dzień, jak ten, dobrze

jest żyć i przechadzać się po pięknym, białym sadzie. Witaj, mój przyjacielu.

Klasnęła w dłonie. Przypominała zadowolone dziecko.

- Bardzo pan pojętny - napisała. - Właśnie to chciałam wyrazić. Rozumie się, że nie

myślałam tymi samymi słowami, ale tak czułam. Czułam, iż cieszę się, że żyję. A kwiaty

jabłoni, biały bez i drzewa radują się razem ze mną, że pan przyszedł. Pan jest pojętniejszy

niż Neil. Przeważnie nie może zrozumieć mojej muzyki, a ja jego. Czasami budzi ona we

mnie strach. Wydaje mi się, że jest w niej coś niemiłego, co usiłuje mną owładnąć, a od

czego pragnę uciec.

Myśl o tym, że ów urodziwy chłopak, niskiego pochodzenia, widywał Kilmeny

codziennie, rozmawiał z nią, siedział razem przy stole, mieszkał pod jednym dachem i że

takie współżycie wytwarzało między nimi poufałą zażyłość - myśl ta była mu niemiła. Nie

chciał o tym myśleć i wyciągnął się na trawie u nóg dziewczyny.

- A teraz - rzekł - proszę mi grać. Będę leżał i słuchał pani gry.

“I patrzył na panią” - mógłby dodać.

Nie potrafiłby powiedzieć, co było większą przyjemnością.

Zachwycał się jej pięknością, cudowniejszą od najbardziej uroczej, widzianej na

obrazach.

Twarz jej była nieskazitelna w barwie i linii. A gra jej przenikała mu do duszy. To

dziecko, mówił sobie, ma wielki talent.

Lecz talent ów marnował się zupełnie.

I Eryk przyłapał się na tym, iż myślał z urazą o ludziach, będących jej opiekunami.

Oni ponosili odpowiedzialność za jej dziwne życie. Uczynili dziewczynie wielką,

niepowetowaną krzywdę. Czyż mieli prawo skazywać ją na takie życie? Kto wie, czy nie

background image

można było wyleczyć jej, gdyby zajęto się tym w porę. Obecnie było prawdopodobnie za

późno.

Przychodząc na świat, otrzymała od natury królewski dar urody i talentu, lecz

samolubne i niewybaczalne ich zaniedbanie pozbawiło go wszelkiej wartości. Co za

cudowną melodię wyczarowywała ze starych skrzypiec - na przemian wesołą i smętną,

radosną i smutną, melodię, jaką mogły śpiewać gwiazdy poranne, przy której mogły pląsać

wróżki, igrające wśród zielonych wzgórz lub na żółtym piasku, melodię, która mogła żalić

się nad grobem pogrzebanej nadziei. Następnie dźwięki popłynęły jeszcze łagodniejszym

strumieniem. Słuchając ich, Eryk pojął, że cała dusza i istota dziewczyny ujawniały się w tej

muzyce - piękno i czystość jej myśli, sny dzieciństwa i dziewczęce marzenia. Nie taiła

niczego. Nie mogła też zapobiec ujawnieniu swych uczuć, gdyż czyniła to nieświadomie.

Wreszcie odłożyła skrzypce i napisała:

- Zagrałam, jak umiałam, aby zrobić panu przyjemność. Teraz kolej na pana. Czy

pamięta pan, co mi pan wczoraj obiecał? Dotrzymał pan? - Eryk podał jej dwie

przyniesione książki - współczesną powieść i tomik wierszy, których nie znała.

Co do pierwszej, wahał się trochę, lecz książka była tak piękna i wartościowa, iż

sądził, że nie naruszy w najlżejszym stopniu jej niewinności.

Co do wierszy, nie miał żadnych wątpliwości. Wypowiedział się w nich jeden z tych

wielkich, natchnionych duchów, które przechodząc przez życie, czynią z miejsca swego

urodzenia i pracy prawdziwie Błogosławioną Krainę. Przeczytał jej kilka wierszy. Potem

opowiadał jej o swych szkolnych latach i przyjaciołach. Chwile mijały bardzo szybko.

Cały świat przestał dla niego istnieć poza tym sadem cienistym, gdzie opadały płatki

kwiatów i szumiał wiatr.

W pewnej chwili, gdy opisywał jej jakieś szkolne wyczyny, podczas niezliczonych

waśni między fuksami a starszymi uczniami, klasnęła swoim zwyczajem, w dłonie i

roześmiała się głośno. Był to śmiech jasny, dźwięczny, srebrzysty. Zadziwiło go, że mogła

tak się śmiać, będąc niemą. Co pozbawiło ją głosu i czy nie dałoby się jej wyleczyć?

- Kilmeny - odezwał się poważnie, po namyśle, patrząc na nią, gdy tak siedziała, a

czerwonawe światło słońca rzucało poprzez gałęzie bzu jak gdyby garść rubinów na jej

nieosłoniętą, ciemną głowę - czy mogę zapytać panią o okoliczności pani kalectwa? Nie

będzie pani przykro mówić o tym ze mną?

Potrząsnęła głową przecząco.

- O nie - napisała. - Rozumie się, iż żałuję, że jestem niema, ale przywykłam do

myśli o tym i nie boli mnie ona wcale.

background image

- A więc, proszę mi powiedzieć... Czy pani wie, dlaczego pani nie może mówić,

chociaż cieszy się pani pełnią zdrowia i zdolności umysłowych?

- Nie mam pojęcia, dlaczego. Zapytałam raz mamę. Powiedziała mi, że to kara,

zesłana na nią za ciężki grzech, jaki popełniła. A wyraz jej twarzy był taki dziwny, że

przestraszyłam się i nie mówiłam o tym więcej ani z nią, ani z kimkolwiek innym.

- A czy żaden doktór nie badał pani strun głosowych i języka?

- Nie. Pamiętam, że kiedy byłam bardzo mała, wuj Tomasz chciał pojechać ze mną

do doktora, do Charlottentown, aby przekonać się, czy nie można by mnie leczyć, ale

mama sprzeciwiła się temu. Powiedziała, że nie zda się to na nic. I zdaje mi się, że i wuj tak

myślał.

- Śmiech pani jest taki naturalny. Czy może pani wydać jeszcze jakiś inny głos?

- Tak, czasem. Gdy jestem zadowolona, albo przestraszona, wydaję lekkie okrzyki.

Ale tylko, kiedy o tym zupełnie nie myślę. Jeżeli staram się wydać głos, to nie mogę tego

uczynić.

Wydało się to Erykowi jeszcze bardziej niezwykłe.

- A próbuje pani czasem mówić, wypowiadać słowa? - nalegał.

- O tak. Bardzo często. Wypowiadam słowa w myśli tak, jak je słyszę wymawiane

przez innych, ale nie mogę wyrzec ich głośno. Proszę nie patrzeć na mnie tak smutnie.

Jestem zupełnie szczęśliwa i nie odczuwam tak bardzo tego, że nie mówię - może tylko

wtedy, gdy nie mogę nadążyć ze spisywaniem moich myśli. Niektóre ulatują mi w tym

czasie.

Muszę panu jeszcze zagrać, żeby pana rozweselić.

Roześmiała się ponownie, ujęła skrzypce i jakby przekomarzając się z nim, zagrała

krótką i figlarną melodię.

Patrzyła na Eryka ponad skrzypcami świetlistymi oczyma, wyzywając go do

wesołości.

Młody człowiek uśmiechnął się. Lecz wyraz zamyślenia powracał na jego twarz

jeszcze kilkakrotnie w ciągu tego dnia.

Szedł do domu, pogrążony w myślach. Wypadek Kilmeny był stanowczo niezwykły.

Im dłużej nad nim rozmyślał, tym bardziej wydawał mu się zagadkowy.

“Przecież to doprawdy szczególne, że może wydawać głos tylko wtedy, gdy o tym nie

myśli - zastanawiał się. - Chciałbym, aby Dawid mógł ją zbadać. Ale przypuszczam, że to

wykluczone. Ci jej srodzy opiekunowie nie zgodzą się nigdy na coś podobnego”.

background image

_ kobiecości

Przez następne trzy tygodnie Eryk Marshall miał wrażenie, iż żyje życiem

podwójnym, tak odmiennym jedno od drugiego, jak gdyby posiadał dwie różne

osobowości.

W jednym był sumiennym, gorliwym nauczycielem w lindsayskiej szkole

powiatowej; rozprawiał o teologii z Robertem Williamsonem; bywał u rodziców swych

uczniów i w uroczystym stroju spożywał z nimi kolację, chodził czasem na wiejskie tańce i

nic o tym nie wiedząc, siał spustoszenie w sercach lindsayskich dziewcząt. Lecz to życie

było jakby snem tylko.

Żył naprawdę jedynie w tym drugim, które spędzał w sadzie, zarosłym trawą, gdzie

chwile ociągały się niejako, rozmiłowane w tym zakątku, a czerwcowe wiatry igrały

swobodnie wśród jodeł. Tutaj spotykał się codziennie z Kilmeny.

W tym starym sadzie upływały im wspólnie godziny cichego szczęścia.

Razem przemierzali krainę dawnego romantyzmu. Czytali razem książki i

rozmawiali o wielu rzeczach. A kiedy im się to sprzykrzyło, Kilmeny brała do ręki skrzypce

i sad rozbrzmiewał jej czarownymi, fantastycznymi melodiami.

Przy każdym spotkaniu przenikało go uczucie radosnej niespodzianki, gdy

uprzytamniał sobie jej piękność. Z dala od niej, wydawało mu się niemożliwe, aby była tak

piękna, jaką pozostała mu w pamięci. Lecz ujrzawszy ją znów, stwierdzał, że jest jeszcze

piękniejsza. Nauczył się odnajdywać w jej oczach wyraz nietajonej radości, który zapalał się

w nich na dźwięk jego kroków.

Przychodziła prawie zawsze pierwsza i widać było, że cieszy się, iż przyszedł.

Okazywała szczere rozradowanie dziecka, które wita miłego towarzysza zabaw.

Za każdym razem była w innym usposobieniu.

Raz poważna, to znów wesoła, pełna godności, lub zamyślona.

Ale zawsze czarująca. Stary ród Gordonów mógł sobie być dziwaczny i osobliwy, lecz

miał chociaż tę jedną latorośl, w której wszystko było wdziękiem i harmonią. Serce i umysł,

które nie zetknęły się z brudem świata, były równie piękne jak jej twarz.

Niema i wychowana z dala od ludzi, odgrodzona od życia tym podwójnym

osamotnieniem, nie poznała jego brzydkich stron. Była bystra i zdolna. Często też uwagi jej

tryskały dowcipem i humorem.

Potrafiła być kapryśna - a nawet czarująco przekorna. Niewinna złośliwość

przebłyskiwała czasem w niezbadanej głębi jej niebieskich oczu. Ironia nie była jej również

obca. Wobec mało znaczącego przejawu młodzieńczej zarozumiałości czy męskiej

background image

wyższości, umiała przyciąć Erykowi uszczypliwym zdaniem, skreślonym jej ładnym

pismem. Przyswajała sobie szybko, skwapliwie i gruntownie myśli zawarte w czytanych

wspólnie książkach, wybierając zawsze najpiękniejsze i najprawdziwsze, a odrzucając

błędne, kłamliwe i bez znaczenia z niezawodną intuicją, która budziła podziw Eryka.

Władała jakby włócznią Ithuriela, który badał nią wszystko, oddzielając śmiecie od złota. Z

zachowania i wyglądu była jeszcze dzieckiem, lecz raz po raz przejawiała się w niej

prawdziwa kobieta. Przelotny wyraz twarzy, znaczący uśmieszek zawierały całą kobiecą

wiedzę i odwieczną mądrość.

Eryka zachwycał sposób w jaki się uśmiechała. Uśmiech rodził się zawsze gdzieś w

głębi jej oczu i zalewał jej twarz, niby skrzący się potok co wypływa z mroku na światło

słońca. Młody człowiek dowiedział się o niej wszystkiego. Opowiedziała mu swe skromne

dzieje z całą swobodą. Wspominała często wuja i ciotkę, do których była wyraźnie bardzo

przywiązana. O matce pisała rzadko. Eryk pojął

nie tyle z tego, co pisała, ile z tego, co przemilczała, że Kilmeny kochała wprawdzie

matkę, lecz bała się jej trochę. Nie istniała pomiędzy nimi swobodna, piękna zażyłość,

łącząca matkę i dziecko. O Neilu pisała z początku często. Lubiła go widocznie.

Później przestała wspominać o nim.

Z cudowną bystrością dostrzegała i rozumiała każdą przelotną zmianę wyrazu w

twarzy, czy głosie Eryka, zauważyła więc może to, z czego Eryk nie zdawał sobie sam

sprawy - że przy wzmiankach o Neilu, wzrok jego stawał się chmurny i posępny.

Raz zapytała go naiwnie:

- Czy tam w świecie jest wielu ludzi takich, jak pan?

- Ależ, tysiące - roześmiał się Eryk.

Spojrzała na niego poważnie, po czym zaprzeczyła szybkim, stanowczym ruchem

głowy.

- Wątpię w to - napisała. - Niewiele wiem o świecie, ale sądzę, że nie ma tam dużo

takich ludzi, jak pan.

Pewnego popołudnia, gdy dalekie wzgórza przywdziały purpurową szatę, a złocista

mgła wypełniała przerwy pomiędzy nimi, Eryk przyniósł do sadu cienką, zniszczoną

książkę, zawierającą historię miłosną.

Po raz pierwszy czytał Kilmeny tego rodzaju utwór, gdyż w pierwszej powieści, jaką

jej przyniósł, temat miłości był poruszony tylko z lekka, stanowiąc sprawę drugorzędną. A

to był piękny romans, ślicznie napisany.

background image

Czytał go Kilmeny leżąc w trawie u jej nóg. Słuchała obejmując kolana rękami, a

oczy miała spuszczone.

Opowiadanie było niedługie i kiedy je skończył, zamknął książkę i spojrzał pytająco

na swą towarzyszkę.

- Czy podoba się pani?

Sięgnęła powoli po tabliczkę i napisała.

- Owszem, podoba mi się. Ale było mi także przykro. Nie wiedziałam, że człowiekowi

może się podobać coś, co sprawia mu przykrość. Nie wiem dlaczego było mi przykro.

Wydało mi się, że utraciłam coś, czego nigdy nie posiadałam. Niemądre uczucie, prawda?

Ale wie pan, nie zrozumiałam dobrze tej książki. Mowa w niej o miłości, a ja nie wiem nic o

miłości.

Mama powiedziała mi kiedyś, że miłość jest przekleństwem i powinnam modlić się,

abym jej nie zaznała w swym życiu. I wyrzekła to z taką powagą, że uwierzyłam jej. A

pańska książka uczy, że miłość jest błogosławieństwem. Najcudowniejszą i najwspanialszą

rzeczą w życiu. Komu więc mam wierzyć?

- Miłość - miłość prawdziwa - nie jest nigdy przekleństwem, Kilmeny - rzekł Eryk

poważnie. - Istnieje też miłość fałszywa, będąca przekleństwem. Może twoja matka sądziła,

iż poznała właśnie takie uczucie i że ono zniszczyło jej życie. I tak popełniła omyłkę. Nie ma

na świecie - ani też w niebie - jak sądzę - nic tak prawdziwie pięknego, cudownego i

błogosławionego jak miłość.

- A czy pan kochał kiedy - zapytała Kilmeny.

Porozumiewając się przy pomocy pisma, nie mogła bawić się w omówienia, lecz

wyrażała się wprost, co było niekiedy kłopotliwe.

Pytanie to zadała z całą prostotą, bez żadnego zakłopotania. Nie znała żadnego

powodu, dla którego nie miałaby rozmawiać z Erykiem o miłości tak, jak o innych

sprawach, o muzyce, książkach, podróżach.

- Nie - odpowiedział Eryk - szczerze, jak mniemał. - Lecz każdy z nas ma jakiś ideał i

spodziewa się spotkać go kiedyś.

“Ideał kobiecy z młodzieńczych marzeń”.

Sądzę, że i ja mam swój w jakimś tajemnym, niedostępnym zakątku mego serca.

- Pański ideał kobiecy będzie pewno piękny, jak bohaterka tej książki?

- O tak. Kobieta brzydka nie mogłaby mi się podobać - rzekł Eryk, śmiejąc się i

usiadł. - Nasze ideały są zawsze piękne, bez względu na to, jakimi okażą się w

rzeczywistości. Ale słońce już zachodzi. Czas mknie po prostu w tym czarodziejskim sadzie.

background image

Przypuszczam, że pani zaczarowuje mijające chwile. Pani imienniczka z ballady była

dziewczęciem niezwykłym, o ile dobrze pamiętam. Siedem lat, spędzonych w krainie

duszków, było dla niej tym, czym pół godziny na powierzchni ziemi dla zwykłych ludzi.

Pewnego dnia obudzę się, przekonany, że byłem tu godzinę i spostrzegę, że jestem starym

człowiekiem o siwych włosach, w zniszczonym ubraniu, podobnie jak w baśni, którą

czytaliśmy onegdaj. Czy pozwoli pani ofiarować sobie tę książkę, nie mógłbym już nigdy

czytać jej w innym miejscu niż tu. Byłoby to profanacją. Książka ta jest stara, Kilmeny.

Nowa, pachnąca sklepem, nie nadawałaby się dla pani, choć byłaby najpiękniejsza. Była

własnością mojej matki, która czytała ją i lubiła. O widzi pani - oto są jeszcze zasuszone

płatki róż, które do niej włożyła. Napiszę tu pani imię - to śliczne, wdzięczne imię, jakby

stworzone dla pani - “Kilmeny z Sadu” i datę pięknego, czerwcowego dnia, w którym

przeczytaliśmy ją razem. A kiedy pani na nią spojrzy, przypomni pani sobie mnie i biały

pąk, rozchylający się na krzaku obok pani oraz szelest wiatru w wierzchołkach jodeł.

Podał jej książkę, ale ku jego zdziwieniu, potrząsnęła głową i zarumieniła się.

- Nie chce pani przyjąć tej książki? Dlaczego?

Sięgnęła po ołówek. Tym razem nie pisała szybko jak zwykle, lecz zupełnie powoli.

- Proszę nie gniewać się na mnie. Nie potrzebuję niczego, aby pamiętać o panu, bo

nigdy pana nie zapomnę. Ale wolałabym nie przyjąć tej książki. Nie chcę czytać jej po raz

drugi. Jest o miłości, a po cóż mam wiedzieć o miłości, nawet jeśli jest taka, jak pan mówi.

Nikt mnie nie pokocha. Jestem zbyt brzydka.

- Pani! Brzydka! - wykrzyknął Eryk i byłby wybuchnął śmiechem na tę myśl, lecz

spojrzawszy na jej odwróconą twarz, spoważniał.

Malował się na niej wyraz bolesnej goryczy taki, jaki widział już przedtem, gdy

zapytał ją, czy nie chciałaby zobaczyć świata na własne oczy.

- Kilmeny - rzekł ze zdziwieniem - przecież pani nie uważa się chyba naprawdę za

brzydką?

Skinęła głową, nie patrząc na niego, po czym napisała:

- Och, wiem, że jestem brzydka. Wiem o tym od dawna. Mama mówiła mi, że jestem

bardzo brzydka i że nikt nie zechce na mnie patrzeć. To bardzo przykre. Świadomość mojej

brzydoty boli mnie bardziej niż to, że jestem niema. Uważa pan pewno, że to bardzo

niemądrze z mej strony, ale tak jest. I dlatego nie wracałam przez tyle dni do sadu, nawet

kiedy przezwyciężyłam już swój strach. Nie mogłam znieść myśli, że pan będzie uważał

mnie za brzydką. Dlatego też nie chcę nigdzie bywać, ani widywać ludzi. Patrzyliby na mnie

tak, jak patrzył kiedyś handlarz jaj, gdy z ciocią Janą podeszłam do jego wozu na wiosnę,

background image

po śmierci mamy. Tak się we mnie wpatrywał! Wiedziałam, że to dlatego, iż wydawałam

mu się tak brzydką i odtąd chowałam się zawsze, ile razy przyjeżdżał.

Usta Eryka zadrgały.

Pomimo współczucia dla istotnego cierpienia, widniejącego w jej oczach, nie mógł

oprzeć się uczuciu rozbawienia, tak niesłychana była myśl, że ta piękna dziewczyna

uważała się zupełnie poważnie za brzydką.

- Ależ, Kilmeny, czy widząc się w lustrze, uważa się pani za brzydką?

- Nie przeglądałam się nigdy w lustrze - napisała. - Nie widziałam nawet, że taka

rzecz istnieje. Dopiero po śmierci mamy, przeczytałam o tym w książce. Wtedy zapytałam

ciocię Janę, a ona powiedziała, że mama stłukła wszystkie lustra w domu, kiedy byłam

jeszcze niemowlęciem. Ale widziałam moją twarz odbitą w łyżkach i okrągłej, srebrnej

cukiernicy cioci. I jest brzydka - bardzo brzydka.

Eryk ukrył twarz w trawie.

Nie był w stanie powstrzymać się od śmiechu, ale nie chciał za nic, aby Kilmeny

dostrzegła, że się śmieje.

Owładnęła nim jakaś przekorna zachcianka i nie pośpieszył wyjaśnić jej prawdy,

choć takim był pierwszy jego odróch.

Zamiast tego rzekł powoli, skoro odważył się wreszcie spojrzeć na nią.

- Nie uważam, by pani była brzydka, Kilmeny.

- Kiedy ja jestem tego pewna - zaprzeczyła. - Nawet Neil tak uważa. Mówi, że jestem

dobra i miła, ale gdy go zapytałam, czy wydaję mu się bardzo brzydką, odwrócił głowę i nie

odpowiedział nic, więc wiem jakiego jest zdania. Ale nie mówmy o tym więcej. Bo

odczuwam wtedy żal i nie mogę się już niczym cieszyć.

Zagram panu coś na pożegnanie i proszę się nie obrazić, że nie chcę przyjąć pańskiej

książki. Czułabym się nieszczęśliwa, czytając ją.

- Nie obrażę się - odpowiedział Eryk - i myślę, że przyjmie ją pani kiedyś - gdy

pokażę pani coś, co chciałbym, aby pani zobaczyła. I niech się pani nie przejmuje swoim

wyglądem. Piękność nie jest wszystkim.

- Lecz znaczy wiele - napisała naiwnie. - Ale pan lubi mnie, chociaż jestem taka

brzydka, prawda? Lubi mnie pan, dlatego, że ładnie gram?

- Lubię panią bardzo, Kilmeny - rzekł Eryk i zaśmiał się.

Lecz w głosie jego zadźwięczała bezwiedna tkliwość. Kilmeny wyczuła to i sięgnęła

po skrzypce, uśmiechając się z zadowoleniem.

background image

Grała też, gdy odchodził i przez całą drogę mrocznym, pachnącym żywicą, jodłowym

lasem dźwięki jej muzyki towarzyszyły mu, niby jakiś niewidzialny, opiekuńczy duch.

- Piękna Kilmeny! - szeptał - i Boże drogi, to dziecko sądzi, że jest brzydkie. Ona,

mająca twarz bardziej uroczą od jakiejkolwiek twarzy, wyśnionej przez artystę.

Osiemnastoletnia dziewczyna, która nie spojrzała nigdy w lustro! Ciekaw jestem, czy

istnieje taka druga w którymkolwiek z cywilizowanych krajów świata! Kto wie, czy

Małgorzata Gordon była całkiem przy zdrowych zmysłach? dziwne, że Neil nie powiedział

Kilmeny prawdy. Może nie chce, by ją poznała.

Eryk spotkał Neila kilka dni wcześniej na wiejskiej zabawie, gdzie chłopak

przygrywał do tańca na skrzypcach.

Z ciekawości zawarł z nim znajomość. Z początku Neil był rozmowny i uprzejmy.

Lecz gdy tylko Eryk napomknął zręcznie o Gordonach, wyraz jego twarzy i zachowanie

uległy zmianie.

Stał się czujny, podejrzliwy, prawie wrogi, a spojrzenie wielkich, czarnych oczu

sposępniało. Pociągnął smyczkiem po strunach tak, jakby chciał zakończyć rozmowę,

dobywając z nich niemiły dźwięk. Jasne było, że od Neila nie będzie się można niczego

dowiedzieć o Kilmeny i jej srogich opiekunach.

background image

Zmącenie wód

Pewnego wieczora pod koniec czerwca pani Williamson siedziała w kuchni przy

oknie.

Robota na drutach leżała nie tknięta na jej kolanach. Nie zwracała też uwagi na

Tymoteusza, chociaż zwinął się pieszczotliw_ie u jej nóg na dywaniku i mruczał głośno.

Wsparła głowę na dłoni i patrzyła przez okno ku dalekiej przystani.

“Muszę z nim pomówić - rozmyślała - choć przykra to dla mnie rzecz. Nie lubię

wtrącać się do cudzych spraw. Moja matka mawiała zawsze, że w dziewięćdziesięciu

dziewięciu wypadkach na sto, nie wynika z tego nic dobrego. Ale uważam to za swój

obowiązek. Byłam przyjaciółką Małgorzaty i powinnam chronić jej córkę w miarę mych

możliwości. Jeżeli pan Marshall pójdzie tam znowu, aby się z nią zobaczyć, powiem mu, co

o tym myślę.”

Na górze Eryk gwizdał, chodząc po swym pokoju. Po chwili zszedł. Myślał o sadzie i

dziewczynie, która będzie tam na niego czekała.

Mijając niewielkie frontowe drzwi, usłyszał, że pani Williamson woła go.

- Panie Eryku, proszę wejść do mnie na chwilę.

Eryk wszedł do kuchni.

Pani Williamson spojrzała na niego prosząco. Na jej zwiędłych policzkach ukazał się

rumieniec, a głos jej drżał.

- Panie Eryku, chciałabym pana o coś zapytać. Może będzie pan uważał, że wtrącam

się do nie swoich spraw. Ale nie pytam, aby się wtrącać. O nie! Tylko uważam to za swój

obowiązek. Rozważałam tę sprawę długo i wydaje mi się, że powinnam pomówić z panem.

Czy wybiera się pan znowu do sadu Connorsów, aby spotkać się z Kilmeny?

Przez chwilę rumieniec gniewu płonął na twarzy Eryka. Nie tyle słowa, ile ton, jakim

pani Williamson je powiedziała, zaskoczył go i wywołał jego niezadowolenie.

- Tak - rzekł chłodno. - I cóż z tego?

- W takim razie - oświadczyła pani Williamson bardziej stanowczo - muszę panu

powiedzieć, że nie postępuje pan dobrze. Podejrzewałam przez cały czas, że pan tam chodzi

codziennie, ale nie wspominałam o tym ani słowem, nikomu. Nawet mojemu mężowi.

Proszę mi jednak powiedzieć, czy wuj i ciotka Kilmeny wiedzą, że spotykacie się w sadzie?

- No tego - ja - ja - nie wiem - rzekł Eryk trochę zmieszany. - Ale pani Williamson,

nie podejrzewa mnie pani chyba o żadne złe, czy krzywdzące zamiary wobec Kilmeny?

- Broń Boże. Pomyślałabym tak o niejednym mężczyźnie, ale nigdy o panu. Nie

przyszłoby mi nawet na myśl, by pan mógł wyrządzić rozmyślnie krzywdę jej, czy też

background image

jakiejkolwiek innej kobiecie. A jednak może pan ją skrzywdzić. Niech pan się tylko

zastanowi. Bo jestem pewna, że nie pomyślał pan o tym. Kilmeny nie zna świata ani

mężczyzn i gotowa myśleć za wiele o panu. A to mogłoby ją unieszczęśliwić, bo nie ożeni

się pan przecież z dziewczyną, która jest niema. Nie powinien więc pan widywać się z nią

tak często i to w ten sposób. Niech pan przestanie chodzić do sadu.

Młody człowiek wyszedł bez słowa z kuchni i udał się na górę do swego pokoju.

Pani Williamson podjęła z westchnieniem swą robotę.

- No, Tymoteuszu, jestem zadowolona, że się już rozmówiłam - rzekła. -

Przypuszczam, że to, co powiedziałam, wystarczy. Pan Marshall jest młodzieńcem

szlachetnym, tylko trochę nierozważnym. Teraz, kiedy otworzyłam mu oczy, jestem pewna,

że postąpi, jak powinien. Nie chcę, by córka Małgorzaty była nieszczęśliwa.

W kuchennych drzwiach pojawił się Robert i przysiadł na schodkach, by wypalić

spokojnie wieczorną fajkę.

Wypuszczając kłęby dymu, opowiadał żonie o starszym Tracy, o kawalerze Marii

Alicji Martini, o nagrodzie, jaką Jake Crosby wyznaczył za jaja, o ilości siana zebranego z

łąki na wzgórzu, o cielęciu starej Molly, z którym miała kłopot i o zaletach kur z rasy

Brahma i Plymouth Rock.

Pani Williamson nie słuchała go prawie i wtrącała niekiedy jakieś słowo na chybił

trafił.

- Co się stało naszemu nauczycielowi, matko? - zapytał wreszcie Robert. - Słyszę, że

chodzi tam i z powrotem po swoim pokoju, jakby był uwięziony. Nie zamknęłaś go chyba

przez pomyłkę?

- Może martwi się zachowaniem Seth~a Tracy w szkole?

Pani Williamson wyraziła to przypuszczenie, gdyż wolała, aby jej gadatliwy mąż nie

domyślał się prawdy o Eryku i Kilmeny.

- Głupstwo. Nie ma się czym przejmować. Seth da spokój, jak się tylko przekona, że

nie poradzi nauczycielowi. A dobry z niego nauczyciel - jak rzadko. Lepszy nawet od pana

Westa, a to nie byle co. Opiekunowie szkolni spodziewają się, że pozostanie na dalsze

półrocze. Chcą go o to zapytać jutro, na szkolnym zebraniu i podwyższyć mu płacę.

Na górze zaś, w małym pokoju na poddaszu, Eryk Marshall znajdował się we władzy

przemożnego i najsilniejszego wzruszenia, jakiego doznał w życiu. Przemierzał pokój tam i

z powrotem, zaciskając usta i ręce.

Wreszcie padł wyczerpany na krzesło, przy oknie, walcząc z naporem uczuć.

background image

Słowa pani Williamson zerwały zwodniczą zasłonę. Stanął twarzą w twarz wobec

świadomości, że kocha Kilmeny Gordon miłością, która pojawia się tylko raz i nie mija.

Dziwił się, iż mógł być tak długo ślepy. Zrozumiał, że pokochał ją od pierwszego razu, gdy

ujrzał ją tam w starym sadzie, w majowe popołudnie. I wiedział, iż musi wybrać jedno z

dwojga, albo przestać bywać w sadzie, albo pójść tam jako starający się i oświadczyć się o

rękę Kilmeny? Światowa przezorność, będąca dziedzictwem po licznych pokoleniach

rozważnych przodków o trzeźwych umysłach, silna była w Eryku i nie poddał się on łatwo

ani też prędko nakazom swej miłości.

Przez całą noc staczał walkę z nowymi uczuciami. Groziły one zagłuszeniem

“zdrowego rozsądku”, którego Dawid nakazywał mu nie wyzbywać się, gdy będzie starał się

o żonę.

Czyż małżeństwo z Kilmeny Gordon nie byłoby czynem nierozsądnym pod każdym

względem?

Z kolei wezbrało w nim i opanowało go coś silniejszego, większego i bardziej

żywotnego, niż mądrość lub nierozwaga.

Kilmeny, piękna, niema Kilmeny, była jak pomyślał raz mimo woli, tą “jedyną” dla

niego dziewczyną.

Nic ich nie rozłączy. Nie mógł znieść nawet myśli o tym, że miałby nie zobaczyć jej

więcej. I śmiał się sam z siebie, iż brał w ogóle pod uwagę podobną możliwość.

“O ile pozyskam miłość Kilmeny, poproszę o jej rękę” - postanowił, patrząc przez

okno w stronę ciemnego wzgórza na południowym zachodzie, za którym znajdował się sad.

Na niebie jaśniały jeszcze gwiazdy, lecz odblask świtu, pojawiającego się na

wschodzie, srebrzył już wodę w zatoce.

- Kalectwo jej uczyni mi ją tylko droższą. Nie mogę pojąć, że miesiąc temu nie

znałem jej wcale. Wydaje mi się, że była zawsze częścią mego życia. Ciekaw jestem, czy

moja nieobecność zasmuciła ją - o ile czekała na mnie. Czy żywi dla mnie jakieś głębsze

uczucie? Jeśli tak, to nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy i moim wdzięcznym zadaniem

będzie nauczyć ją, czym jest miłość, a żaden mężczyzna nie miał uczennicy bardziej uroczej

i niewinnej.

Na dorocznym szkolnym zebraniu opiekunowie poprosili Eryka, aby pozostał w

Lindsay jako nauczyciel do końca roku. Zgodził się bez wahania.

Tegoż wieczora wstąpił do pani Williamson, gdy zmywała w kuchni naczynia.

- Idę do sadu Connorsów, pani Williamson, zobaczyć się z Kilmeny.

Spojrzała na niego z wyrzutem.

background image

- Cóż, proszę pana, nie mam nic więcej do powiedzenia. I sądzę, że gdybym nawet

miała, nie zdałoby się to na nic. Wie pan jednak, co o tym myślę.

- Mam zamiar ożenić się z Kilmeny, o ile zdołam pozyskać jej uczucie.

Wyraz zdumienia pojawił się na twarzy poczciwej kobiety. Patrzyła chwilę badawczo

w spokojne, szare oczy Eryka i na stanowczy wyraz jego ust. Po czym odezwała się głosem

niepewnym:

- Czy uważa pan, że to mądrze? Kilmeny jest, zdaje się, ładna. Wiem o tym od

handlarza jaj. I nie wątpię, że to dobra, miła dziewczyna. Ale nie nadaje się na żonę dla

pana - przecież jest niema.

- Nie stanowi to dla mnie żadnej różnicy.

- A co powie pańska rodzina?

- Mam tylko ojca. Skoro zobaczy Kilmeny, zrozumie. Ona jest dla mnie wszystkim.

- A więc nie ma o czym mówić, dopóki pan jest tego zdania - odpowiedziała pani

Williamson spokojnie. - Na pana miejscu miałabym pewne obawy. Ale wy młodzi, nie

myślicie nigdy o tych rzeczach.

- Moją jedyną obawą jest, że nie pokocha mnie - rzekł Eryk poważnie.

Pani Williamson obrzuciła przystojnego, barczystego młodzieńca bacznym

spojrzeniem.

- Wątpię, by znalazło się wiele kobiet, które powiedziałyby panu “nie”. Życzę panu

powodzenia w pańskich zamiarach, chociaż nie mogę oprzeć się myśli, że postępuje pan

nierozważnie. Mam nadzieję, że nie będzie pan miał przykrości z Tomaszem i Janą. Nie

wiadomo nigdy jak oni postąpią, tak się różnią od innych ludzi. Ale niech pan usłucha

mojej rady i pójdzie do nich od razu. Niech się pan nie spotyka z Kilmeny bez ich wiedzy.

- Rozumie się, że zrobię tak, jak mi pani radzi - rzekł Eryk poważnie. - Byłbym to

uczynił wcześniej. Nie pomyślałem o tym po prostu. Może już wiedzą... Kilmeny mogła im

powiedzieć.

Pani Williamson potrząsnęła stanowczo głową:

- Nie, proszę pana. Nie uczyniła tego. Gdyby o tym wiedzieli, nie pozwoliliby jej

nigdy spotykać się z panem w sadzie. Znam ich zbyt dobrze, abym mogła przypuścić coś

podobnego choć przez chwilę. Niech pan pójdzie do nich i powie im to, co pan mnie

powiedział. Tak będzie najlepiej. I strzeż się pan Neila. Gotów spłatać panu brzydkiego

figla, jeżeli tylko będzie mógł - jestem tego pewna. Nie można ufać tym obcokrajowcom - a

on jest tak samo obcy, jak jego rodzice - chociaż chowano go nie inaczej, niż nasze dzieci.

Wyczuwam zawsze tę jego obcość, kiedy widzę go, śpiewającego w kościele.

background image

- Nie obawiam się Neila - rzekł Eryk lekceważąco. - Nic dziwnego, że kocha

Kilmeny, któż mógłby jej nie kochać.

- Przypuszczam, że każdy młody człowiek, który jest taki, jakim młody człowiek

powinien być, powie to samo o swojej wybranej - zauważyła pani Williamson z lekkim

westchnieniem.

I gdy Eryk wyszedł, patrzyła za nim z niepokojem, dopóki nie znikł jej z oczu.

“Miejmy nadzieję, że wszystko skończy się dobrze - rozmyślała. - I że on nie

popełnia wielkiego błędu, a jednak - obawiam się czegoś. Kilmeny musi być bardzo ładna,

skoro go tak oczarowała. No cóż, niewiele to pomoże, że będę się tym martwiła. Wolałabym

jednak, aby nie był nigdy trafił do tego sadu i nie spotkał Kilmeny.”

background image

Zakochany

Kilmeny była w sadzie, gdy Eryk nadszedł. Przystanął na chwilę w cieniu jodłowego

lasu, aby pomarzyć, patrząc na jej piękność.

Sad zalała ostatnio powódź kwitnącego kminku i Kilmeny stała wśród tego morza

koronkowego kwiecia, falującego wokół niej na wietrze.

Miała na sobie skromną niebieską sukienkę, tę samą, w której zobaczył ją po raz

pierwszy.

Jedwabny strój nie mógłby uwydatnić lepiej jej urody. Uwiła sobie wianuszek z na

wpół rozchylonych białych pąków róż i włożyła go na swe ciemne włosy, gdzie delikatne

kwiaty nikły przy pięknie jej twarzy.

Skoro Eryk przedostał się do sadu przez dziurę w płocie, pobiegła mu na spotkanie,

uśmiechnięta, wyciągając ku niemu ręce.

Ująwszy dłonie Kilmeny, spojrzał jej w oczy tak, że po raz pierwszy nie wytrzymała

jego wzroku. Spuściła oczy, a gorący rumieniec zabarwił biel jej policzków i szyi.

Serce Eryka zabiło żywiej, gdyż rumieniec ten był pierwszym zwiastunem rodzącego

się uczucia.

- Cieszy się pani, że przyszedłem? - zapytał cichym, znaczącym głosem.

Skinęła głową i napisała z pewnym zakłopotaniem.

- Tak. Dlaczego pan pyta? Przecież pan wie, że cieszę się zawsze, gdy pan

przychodzi. Obawiałam się, że pan nie przyjdzie. Nie przyszedł pan wczoraj i było mi

bardzo smutno. A w sadzie nie było już wcale miło. Nie mogłam nawet grać. Próbowałam,

ale skrzypce łkały tylko. Czekałam dopóki się nie ściemniło, a potem poszłam do domu.

- Żałuję bardzo, że sprawiłem pani zawód. Nie mogłem przyjść wczoraj. Kiedyś

powiem pani dlaczego. Zostałem w domu, aby nauczyć się czegoś nowego. Przykro mi, że

odczuła pani moją nieobecność - a raczej cieszy mnie to. Czy rozumie pani, jak ktoś może

doznawać przykrości i radości z tego samego powodu?

Skinęła ponownie głową.

Odzyskała swą zwykłą swobodę.

- Dawniej nie zrozumiałabym tego, ale teraz rozumiem. Czy nauczył się pan już?

- O tak i to dokładnie. A skoro zrozumiałem wszystko dobrze, przekonałem się, że to

cudowna rzecz. Muszę nauczyć tego kiedyś i panią. Usiądźmy na ławce, Kilmeny. Chcę

pani coś powiedzieć. Ale najpierw, czy dostanę od pani różę?

Kilmeny podbiegła do krzewu i po starannym namyśle, wybrała prześliczny, na wpół

rozkwitły pąk i zerwała go dla Eryka. Pąk był biały, lekko zaróżowiony.

background image

- Dziękuję pani. Jest tak piękny jak - jak pewna moja znajoma.

Na twarzy Kilmeny pojawił się przy tych słowach wyraz zamyślenia. Skierowała się

ku ławce, idąc przez sad ze zwieszoną głową.

- Kilmeny - odezwał się Eryk poważnie - chcę poprosić panią o coś. Pójdziemy do

pani domu i przedstawi mnie pani wujowi i ciotce.

Podniosła głowę i wpatrzyła się w niego z niedowierzaniem, jak gdyby zażądał od

niej czegoś zupełnie niemożliwego, a kiedy zrozumiała, widząc jego poważną minę, że nie

żartuje, w oczach jej pojawił się wyraz trwogi. Potrząsnęła głową nieledwie gwałtownie,

czyniąc jak gdyby namiętny, podświadomy wysiłek, aby przemówić.

Po czym schwyciła ołówek i napisała z gorączkowym pośpiechem:

- Nie mogę tego zrobić. Niech mnie pan o to nie prosi. Pan tego nie rozumie.

Gniewaliby się bardzo. Nie chcą, aby ktokolwiek bywał u nich. I zabroniliby mi przychodzić

tutaj. Och, pan nie chce chyba tego naprawdę?

Erykowi było żal Kilmeny, gdyż spojrzenie jej wyrażało smutek i zmieszanie.

Ująwszy jej smukłe dłonie w swoje ręce, rzekł jednak stanowczo.

- Owszem, Kilmeny, chcę tego. Nie powinniśmy spotykać się tu, tak, jak to

czyniliśmy, bez wiedzy i zgody pani opiekunów. Pani nie może tego zrozumieć, lecz proszę

wierzyć temu, co mówię.

Patrzyła w jego oczy pytająco, żałośnie. To, co w nich wyczytała, przekonało ją

widocznie, pobladła bowiem silnie, a na twarzy jej pojawił się wyraz przygnębienia.

Uwolniwszy swe ręce, napisała powoli:

- Muszę panu wierzyć, skoro pan mówi, że nie powinniśmy tego robić; ale nie

wiedziałam, że rzecz tak przyjemna, może być czymś złym. Lecz jeśli tak jest, nie będziemy

się tu więcej spotykali. Mama mówiła mi, żebym nie robiła nigdy rzeczy złych. Nie

wiedziałam, że w tym jest coś złego.

- Pani nie postąpiła źle. To ja zawiniłem trochę, bo wiedziałem lepiej, a raczej

powinienem był wiedzieć. Nie pomyślałem po prostu - jak powiadają dzieci. Pewnego dnia

zrozumie pani wszystko. A teraz, chodźmy do wuja i ciotki. Pomówię z nimi i potem

będziemy mogli spotykać się swobodnie, czy tu, czy gdzie indziej.

Potrząsnęła głową.

- Nie - napisała. - Wuj i ciotka każą panu odejść i nie wracać więcej. I nie pozwolą

mi przychodzić tutaj. Nie będę przychodziła, jeśli nie powinnam, ale do nich nie ma po co

iść. Nie wspominałam im o panu, bo wiedziałam, że zabronią mi widywać się z panem.

Lecz teraz żałuję, skoro było w tym coś złego.

background image

- Muszę pójść do nich - oświadczył Eryk stanowczo. - Jestem przekonany, że obawy

pani nie sprawdzą się, gdy wyjaśnię wujowi i ciotce wszystko.

Kilmeny, bynajmniej nie pocieszona, napisała:

- Pójdziemy więc, skoro pan nalega, ale wiem na pewno, że to bezcelowe. Tylko nie

dziś, bo nie ma ich w domu. Wyjechali do Radnor po zakupy. Pójdziemy jutro. A potem nie

zobaczę pana więcej.

Dwie wielkie łzy spłynęły z jej pięknych, niebieskich oczu i padły na tabliczkę.

Usta Kilmeny drżały jak u dziecka, któremu zbiera się na płacz. Odruchowo, Eryk

objął ją i przyciągnął ku sobie tak, iż głowa jej opadła na jego ramię. A gdy wsparta o niego,

zapłakała cicho i żałośnie, przywarł ustami do czarnych, jedwabistych splotów,

przystrojonych wianuszkiem z pąków róż. Nie widział dwojga gorejących oczu, które

patrzyły na niego spoza płotu.

Płonął w nich szalony gniew i nienawiść.

To Neil Gordon, skulony pod płotem, śledził ich, zaciskając ręce i dysząc ciężko.

- Kilmeny, moja droga, proszę nie płakać - rzekł Eryk tkliwie. - Zobaczymy się

znowu. Obiecuję to pani, cokolwiek by się stało. Nie sądzę, by wuj pani i ciotka byli tak

nierozsądni, jak się pani obawia, lecz gdyby nawet, nie przeszkodzą mi spotykać się z

panią.

Młoda dziewczyna podniosła głowę i otarła łzy z oczu.

- Nie zna ich pan - napisała. - Zamkną mnie w moim pokoju. Zawsze mnie tak

karali, gdy byłam mała. I zrobili to raz, nie tak dawno temu, gdy byłam już duża.

- W takim razie jakoś panią uwolnię - zaśmiał się Eryk.

Zdobyła się na uśmiech, ale bardzo słaby.

Przestała płakać, nie odzyskała jednak humoru.

Eryk opowiadał coś wesoło, a ona zamyślona i roztargniona, nie słuchała go prawie.

A kiedy poprosił ją, by zagrała, potrząsnęła głową.

- Nie potrafię zagrać dziś żadnej melodii - napisała. - Pójdę do domu. Boli mnie

głowa i nie mogę jakoś zebrać myśli.

- Dobrze, Kilmeny. Tylko proszę się nie martwić, mała dziewczynko. Wszystko

będzie dobrze.

Nie podzielała widocznie jego pewności, bo zwiesiła znowu głowę, gdy szli razem

przez sad.

background image

Przy drożynie, wzdłuż której rosły dzikie czereśnie, przystanęła i spojrzała na niego

z wyrzutem, podczas gdy jej oczy napełniły się łzami. Wydawało się, iż żegna się z nim bez

słów.

Ulegając odruchowi czułości, którego nie mógł pohamować, Eryk objął ją

ramieniem i ucałował jej czerwone, drżące usta.

Kilmeny szarpnęła się w tył, wydając lekki okrzyk. Palący rumieniec opłynął jej

twarz. W następnej chwili uciekła szybko, ciemniejącą drożyną.

Słodycz tego mimowolnego pocałunku pozostała na wargach Eryka i upajała go, gdy

podążał ku domowi.

Wiedział, że pocałunek ów uczynił z Kilmeny kobietę. Czuł, że oczy jej nie spojrzą

już nigdy w jego oczy, z taką jak dotąd niezmąconą szczerością. Kiedy spojrzy w nie

następnym razem, zobaczy w nich świadomość tego pocałunku.

Tego wieczora Kilmeny pozostawiła za sobą w sadzie swe dzieciństwo.

background image

W pętach miłości

Udając się nazajutrz do sadu, odczuwał Eryk pewne zdenerwowanie. Nie wiedział

jak go przyjmą Gordonowie, a to, co o nich słyszał, było stanowczo niezachęcające.

Nawet pani Williamson, kiedy uprzedził ją, dokąd się wybiera, patrzyła na niego jak

na kogoś, zamierzającego stawić czoło lwu w jego jaskini.

Nie umiała powiedzieć mu nic lepszego, jak tylko, że spodziewa się, iż nie będą zbyt

nieuprzejmi. Eryk liczył, że zastanie Kilmeny w sadzie, choć spóźnił się zatrzymany przez

jednego z opiekunów. Nie dojrzał jej jednak nigdzie.

Doszedł aż do dróżki wysadzonej dzikimi czereśniami, lecz skręcając na nią,

zatrzymał się nagle, przestraszony.

Zza drzew wyszedł Neil Gordon i stanąwszy przed nim, mierzył go płonącymi

oczyma. Usta miał skrzywione pod wpływem gwałtownego wzburzenia tak, iż w pierwszej

chwili nie mógł dobyć głosu.

Eryka przeniknął lęk, gdyż zrozumiał natychmiast, co zaszło. Neil wykrył, że on i

Kilmeny spotykali się w sadzie i doniósł o tym Tomaszowi i Janie Gordon. Młody człowiek

uświadomił sobie, jak źle się stało, że wydarzyło się to, zanim zdążył z nimi pomówić.

Opiekunowie Kilmeny uprzedzą się do niego jeszcze bardziej.

Gdy tak rozmyślał, gniew Neila znalazł nagle ujście w potoku gwałtownych słów.

- Przyszedł pan znowu, aby się z nią spotkać! Ale nie ma jej tu - nie zobaczy jej pan

więcej! Nienawidzę pana - nienawidzę - nienawidzę... - Głos jego przeszedł w przeraźliwy

krzyk. Postąpił o krok naprzód, z wściekłością, jakby chciał rzucić się na Eryka.

Ten spojrzał mu w oczy bez drgnienia, ze spokojnym wyzwaniem, o które dziki jego

gniew rozbił się niby spienione fale o skałę.

- A więc naraziłeś Kilmeny na przykrość, Neilu? - odezwał się Eryk wzgardliwie. -

Szpiegowałeś ją pewno. I powiedziałeś jej wujowi i ciotce, że widuje się tu ze mną. No cóż,

wyręczyłeś mnie tylko. Zamierzałem powiedzieć im to sam, dziś wieczorem. Nie wiem,

jakie kierowały tobą pobudki? Zazdrość o mnie? Czy złośliwość wobec Kilmeny?

Jego pogarda podziałała na Neila skuteczniej, niż uczyniłby to jakikolwiek przejaw

gniewu.

- Niech pana o to głowa nie boli - mruknął chłopak ponuro. - Nic panu do tego, co

zrobiłem i dlaczego. I nie ma pan także po co łazić tutaj. Kilmeny nie przyjdzie tu więcej.

- W takim razie zobaczę się z nią u niej w domu - rzekł Eryk ostro. - Neilu,

zachowując się w ten sposób, okazałeś się niemądrym i niesfornym chłopcem. Idę właśnie

do wuja i ciotki Kilmeny, aby wyjaśnić im wszystko.

background image

Neil zabiegł mu drogę.

- Nie - nie - niech pan tam nie idzie! - błagał. - Och, proszę pana, niech pan

odejdzie! Zrobię dla pana wszystko, co pan zechce. Kocham Kilmeny. Kochałem ją zawsze.

Dałbym za nią życie. Nie mogę patrzeć na to, gdy pan tu przychodzi, aby mi ją odebrać.

Jeśli pan to zrobi - zabiję pana! Chciałem zabić pana wczoraj, gdy zobaczyłem, jak pan ją

pocałował. O tak, widziałem pana. Śledziłem was, szpiegowałem - jeśli pan woli.

Poszedłem za nią - podejrzewałem coś. Była taka inna - taka zmieniona. Nie chciała

nosić kwiatów, które dla niej zrywałem. Zapominała jakby o tym, że istnieję. Wiedziałem,

że coś stanęło między nami. A to pan. - Tu zaklął. - O, pożałuje pan tego!

Podniecał się, wpadając znów we wściekłość - niepohamowaną wściekłość włoskiego

wieśniaka, gdy natrafia na przeszkody w urzeczywistnianiu swych serdecznych pragnień.

Zerwała ona wszelkie hamulce, nałożone przez wychowanie i środowisko.

Pomimo gniewu i doznanej przykrości poczuł Eryk współczucie dla Neila. Neil był

jeszcze bardzo młody, a czuł się nieszczęśliwy i nie panował nad sobą.

- Neilu, posłuchaj mnie - rzekł spokojnie. - Mówisz niemądrze. Nie od ciebie zależy,

kto ma być lub nie, przyjacielem Kilmeny. Opamiętaj się i wracaj do domu jak przyzwoity

człowiek. Nie boję się wcale twoich pogróżek. I będę wiedział, jak mam z tobą postąpić,

gdybyś się nadal wtrącał do moich spraw i nie dawał spokoju Kilmeny. Nie należę do osób,

które można tym odstraszyć.

Powstrzymywana siła w jego wzroku i głosie podziałała hamująco na chłopaka.

Neil odwrócił się niechętnie i mruknąwszy jeszcze jedno przekleństwo, znikł w

gęstwinie sosen.

Eryk poszedł dalej dróżką, wijącą się skrajem lasu do siedziby Gordonów. Pomimo

swego zewnętrznego opanowania, był trochę przejęty tym nieoczekiwanym i przykrym

spotkaniem.

Na myśl o Kilmeny serce jego biło żywiej. Co się tam z nią działo?

Sprawozdanie Neila, o tym co wiedział, było z pewnością przesadne i nieścisłe i jej

krewni musieli się bardzo na nią gniewać.

Biedactwo! Przyśpieszył kroku, zapominając prawie o spotkaniu z Neilem. Nie

przywiązywał wielkiego znaczenia do gniewnego wybuchu zazdrosnego chłopaka.

Ważniejsze było, że swą nierozwagą naraził Kilmeny na przykrości.

Wkrótce młody nauczyciel znalazł się przed domem Gordonów. Dom był stary ze

zwisającym okapem i dymnikami, pokryty gontami, które wystawione przez długie lata na

wiatr i słotę, przybrały ciemnoszarą barwę. Okna dolnego piętra były zaopatrzone w

background image

wyblakłe, zielone okiennice. Za domem był las, a niewielkie podwórze od frontu było

starannie utrzymane, choć rosła na nim tylko trawa.

Niskie drzwi wejściowe oplatał natomiast bujny krzew wczesnej, pnącej róży,

pękiem krwawoczerwonych kwiatów stanowiąc niezwykłe przeciwieństwo do ogólnej

szarzyzny otoczenia. Usiłował on niejako opanować ponury, stary dom, aby wnieść doń

nieznaną tu radość i życie.

Eryk zapukał do drzwi, zastanawiając się, czy nie ukaże się w nich Kilmeny. Ale w

chwilę później otworzyła mu starsza kobieta, cała sztywna od rąbka ciemnej sukni, aż po

czubek głowy, o włosach czarnych, które pomimo kilku szarych nitek były jeszcze gęste i

bujne. Miała pociągłą, bladą twarz, trochę zniszczoną i pokrytą zmarszczkami, lecz

odznaczającą się pewnym surowym pięknem rysów, którego ani wiek, ani zmarszczki nie

zatarły całkowicie. A głęboko osadzone, jasnoszare oczy umiały widać patrzeć życzliwie,

chociaż w tej chwili zmierzyły Eryka z nie tajoną niechęcią. Prosty krój sukni uwydatniał

kanciastość postaci. Lecz ruchy jej i postawa były pełne godności, która podobała się

Erykowi. W każdym razie wolał jej szorstkość, pozbawioną uśmiechu, niż pospolitą

gadatliwość.

Uchylił kapelusza.

- Czy mam zaszczyt mówić z panną Gordon? - zapytał.

- Jestem Janina Gordon - odpowiedziała kobieta sucho.

- Chciałbym pomówić z panią i pani bratem.

- Proszę wejść.

Usunęła się na bok i powiodła go ku niskim, brunatnym drzwiom na prawo.

- Niech pan wejdzie i spocznie. Pójdę po Tomasza - rzekła chłodno i wyszła na dwór

przez hall.

Eryk wszedł do bawialnego pokoju i usiadł, jak mu powiedziano.

Znajdował się w najbardziej staroświeckim pokoju, jaki zdarzyło mu się widzieć.

W zestawieniu z tymi solidnymi stołami, których drewno ściemniało ze starości i

stało się lśniące, garnitur miękkich mebli z bawialnego pokoju pani Williamson wydawał

się rażąco nowoczesny.

Malowaną podłogę zaściełały okrągłe dywaniki z plecionki. Na stole, stojącym

pośrodku, znajdowała się lampa, oraz leżała biblia i kilka książek teologicznych, mających

tyleż lat, co i meble. Na ścianach, wyłożonych do połowy drewnem, a powyżej obitych

ciemnymi, wzorzystymi tapetami, wisiały wyblakłe sztychy, przedstawiające przeważnie

osoby o wyglądzie duchownych, w perukach, płaszczach i pasach. Lecz nad wysokim

background image

czarnym kominkiem w czerwonym blasku, jaki zachodzące słońce rzucało przez okno,

wisiał portret, który przykuł uwagę Eryka, usuwając w cień całą resztę.

Było to “kredkowe” powiększenie z fotografii, przedstawiające młodą dziewczynę. I

pomimo prostego wykonania stawało się łatwo ośrodkiem zainteresowania w tym pokoju.

Eryk domyślił się od razu, że musiał to być portret Małgorzaty Gordon. Nie przypominał

wprawdzie wdzięcznej, uduchowionej twarzy Kilmeny, lecz w zarysie brwi i podbródka

zaznaczało się nieomylne podobieństwo. Twarz na portrecie była bardzo piękna.

Małgorzata miała widać ciemne, aksamitne oczy i piękną cerę. Eryka czarował jednak

raczej wyraz twarzy niż jej piękno. Nie widział dotąd nigdy twarzy, świadczącej o większej i

bardziej nieugiętej sile woli. Małgorzata Gordon nie żyła i spoczywała w grobie. Portret był

dziełem tanim, bez artystycznej wartości, przy tym oprawiony w okropną pluszową i

złoconą ramę. A jednak moc bijąca z tej twarzy, panowała wciąż jeszcze nad otoczeniem,

jakąż musiała więc być potęga takiej indywidualności za życia?

Młody człowiek zrozumiał, że ta kobieta mogła i przeprowadzała wszystko to, czego

chciała, nieugięcie i nieustępliwie. Narzuciłaby swe życzenia wszystkiemu i wszystkim

wokół siebie, urabiając ich według swej woli, wbrew im samym i bez względu na ich

sprzeciw.

Wiele w wychowaniu i usposobieniu Kilmeny stało się dla niego zrozumiałe.

“Gdyby ta kobieta powiedziała mi, że jestem brzydki, uwierzyłbym jej - pomyślał

sobie. - I to nawet mając lustro, które przeczyłoby temu. Nie przyszłoby mi nigdy na myśl,

by zaprzeczyć jej lub poddawać w wątpliwość to, co by powiedziała. Dziwna siła, jaką

tchnie ta twarz, jest doprawdy niezwykła w zestawieniu z pięknem młodzieńczych rysów.

Duma i upór, oto jej cechy charakterystyczne. No, Kilmeny nie przypomina wcale matki z

wyrazu, a bardzo mało z rysów”.

Wejście Tomasza i Jany Gordon przerwało jego rozważania. Tomasza odwołano

widocznie od pracy. Skinął tylko głową w milczeniu, po czym usiadł wraz z siostrą

naprzeciwko Eryka.

- Przyszedłem do pana, panie Gordon, w sprawie pańskiej siostrzenicy - rzekł Eryk

bez wstępów, pojmując, że z tym srogim rodzeństwem najlepiej przystąpić od razu do

rzeczy. - Spotkałem pańskiego - spotkałem Neila Gordona w sadzie Connorsów i

dowiedziałem się, że powiadomił pana o tym, iż widywałem się tam z Kilmeny.

Umilkł na chwilę. Tomasz Gordon skinął ponownie głową, lecz nie odezwał się i nie

spuszczał spokojnego, przenikliwego wzroku z zapłonionej twarzy młodego człowieka.

Jana siedziała bez ruchu w wyczekującej postawie.

background image

- Obawiam się, że na tej podstawie powziął pan niekorzystne mniemanie o mnie -

podjął znów Eryk. - Nie sądzę jednak, bym na to zasłużył. Jeśli pan pozwoli, wyjaśnię

wszystko. Spotkałem pańską siostrzenicę przypadkowo w sadzie, trzy tygodnie temu i

usłyszałem ją grającą. Muzyka jej zachwyciła mnie i odtąd zacząłem przychodzić po

południu do sadu, aby jej posłuchać. Nie przyszło mi na myśl, bym czynił jej tym

jakąkolwiek krzywdę. Uważałem ją po prostu za dziecko i to dziecko podwójnie dla mnie

święte, wskutek swego kalectwa. Lecz ostatnio... ostatnio... doszedłem do przekonania, że

nie postępuję całkiem uczciwie, zachęcając ją do podobnych spotkań. Wczoraj wieczorem

poprosiłem Kilmeny, aby poszła ze mną do państwa i przedstawiła mnie panu i swej ciotce.

Bylibyśmy przyszli zaraz, lecz państwa nie było w domu. Wobec tego umówiliśmy się na

dziś.

- Powiedziała nam to samo - odezwał się Tomasz Gordon powoli, silnym,

dźwięcznym głosem. - Nie uwierzyliśmy jej. Ale pańskie słowa zgadzają się z tym, co ona

mówiła. I zaczynam sądzić, że byliśmy dla niej zbyt surowi. Lecz to, co mówił Neil,

brzmiało nieładnie i rozgniewało nas bardzo. Nie mamy powodu, by dowierzać zbytnio

obcym mężczyznom. Być może, iż nie miał pan nic złego na myśli. Skłonny jestem w to

wierzyć. Ale te spotkania muszą się skończyć.

- Mam nadzieję, że pozwoli mi pan widywać pańską siostrzenicę, panie Gordon -

rzekł Eryk pośpiesznie. - Czy mógłbym odwiedzać ją tutaj? Nie wymagam, aby pan nabrał

do mnie zaufania jedynie na podstawie moich własnych zapewnień. Mogę się powołać na

osoby, zajmujące poważne stanowiska w Charlottentown i Queenslea. Jeśli pan zwróci się

do nich...

- To zbyteczne - rzekł Tomasz Gordon spokojnie. - Wiem o panu więcej, niż pan

sądzi. Znam dobrze pańskiego ojca ze słyszenia i poznałem go nawet kiedyś. Wiem, że jest

pan synem człowieka zamożnego, chociaż zachciało się panu być nauczycielem w wiejskiej

szkole. Lecz skoro nie zdradzał się pan z tym, pomyślałem sobie, że nie chce pan, aby

wszyscy wiedzieli, jak się rzecz ma naprawdę, no i milczałem także. Nie słyszałem o panu

nic złego i nic też złego nie myślę, teraz kiedy wiem, że nie namawiał pan Kilmeny, aby

spotykała się z panem bez wiedzy swych bliskich. Nie jest pan jednak odpowiednim

towarzyszem dla niej mimo wszystko, a raczej - tym bardziej. Im rzadziej będzie pana

widywała, tym lepiej.

Młody człowiek o mało nie zerwał się z krzesła, chcąc zaprzeczyć Tomaszowi z

oburzeniem. Przypomniał sobie jednak w porę, że może mieć jedynie wtedy nadzieję

zdobycia Kilmeny, gdy doprowadzi jej wuja do zmiany zdania.

background image

Jak dotąd poszło mu lepiej, niż się spodziewał. Nie wolno mu zniweczyć

zniecierpliwieniem i brakiem rozwagi tego, co już osiągnął.

- Dlaczego pan tak uważa, panie Gordon? - zapytał, opanowując się z pewnym

wysiłkiem.

- No, najlepiej stawiać sprawę jasno. Gdyby pan tu przychodził i widywał często

Kilmeny, zaczęłaby może myśleć zbyt wiele o panu. I podejrzewam, że trochę złego już się

stało. A potem pan wyjedzie i ona zostanie ze złamanym sercem, gdyż odczuwa wszystko

głęboko. Była dotąd szczęśliwa. Wiem, że ludzie mają nam za złe sposób, w jaki była

chowana, ale nie wiedzą oni wszystkiego. Tak było dla niej najlepiej - wziąwszy wszystko

pod uwagę. I nie chcemy, aby ją ktoś unieszczęśliwił.

- Ależ ja kocham pańską siostrzenicę i pragnę się z nią ożenić, o ile zdołam pozyskać

jej wzajemność - odezwał się Eryk spokojnie.

Tym razem słowa jego wytrąciły ich w końcu z równowagi.

Oboje drgnęli i wpatrzyli się w niego, jakby nie dając wiary świadectwu swych uszu.

- Ożenić się! Z Kilmeny! - wybuchnął Tomasz niedowierzająco. - Nie mówi pan tego

chyba poważnie. Przecież ona jest niema.

- Nie wpływa to na moją miłość dla niej, chociaż boleję nad tym głęboko ze względu

na Kilmeny. Mogę tylko powtórzyć to, co już powiedziałem, panie Gordon. Pragnę, aby

Kilmeny została moją żoną.

Tomasz pochylił się naprzód z widocznym zakłopotaniem i utkwił wzrok w podłogę,

ściągając krzaczaste brwi i uderzając końcami stwardniałych palców, jednym o drugi. Był

najwidoczniej zaskoczony nieoczekiwanym obrotem rozmowy i wahał się, co odpowiedzieć.

- A co pański ojciec powiedziałby na to? - zapytał w końcu.

- Ojciec mój twierdził zawsze, że mężczyzna powinien żenić się według własnego

upodobania - rzekł Eryk z uśmiechem. - Gdyby miał ochotę zmienić zdanie, sądzę, że

widok Kilmeny nawróciłby go. Ale ostatecznie rozstrzyga przecież w tej sprawie moje

zdanie? Ukończyłem studia i nie lękam się pracy. Mogę zapewnić Kilmeny utrzymanie za

parę lat, nawet gdybym musiał polegać wyłącznie na własnych siłach. Daj mi pan tylko

możność zdobycia jej - to wszystko, o co proszę.

- Nie wiem, czy to będzie dobrze, proszę pana - rzekł Tomasz, potrząsając głową. -

Rozumie się, że pan... pan... - chciał powiedzieć “kocha”, lecz szkocka powściągliwość

zatrzymała się uparcie przy tym strasznym dla niej słowie - że panu podoba się teraz

Kilmeny, ale jest pan jeszcze bardzo młody, a młodzieńcze upodobania są zmienne.

background image

- Moje nie zmieni się - przerwał Eryk gwałtownie. - To nie jest upodobanie, panie

Gordon. To miłość, pojawiająca się w życiu tylko jeden jedyny raz. Tak, jestem młody, ale

wiem, że nie ma dla mnie innej dziewczyny - tylko Kilmeny i - nie będzie nigdy. Nie mówię

tego nierozważnie, bez zastanowienia. Przemyślałem tę sprawę wszechstronnie. A wynik

jest jeden: kocham Kilmeny i chcę tego, do czego każdy uczciwy mężczyzna - kochający

kobietę prawdziwie, ma prawo - chcę mieć możność zdobycia jej wzajemności.

- No cóż! - Tomasz Gordon odetchnął głęboko, westchnął prawie. - Być może...

Skoro takie są pańskie uczucia... Nie wiem... bywają rzeczy, którym nie należy się

sprzeciwiać. Może nie powinniśmy... Jano, co mu odpowiedzieć?

Jana Gordon nie odezwała się dotąd ani słowem. Siedziała sztywno wyprostowana

na krześle, pod patrzącym uporczywie portretem Małgorzaty, sękate, zniszczone pracą ręce

zaciśnięte były mocno na rzeźbionych poręczach, a oczy jej przywarły do twarzy Eryka. Z

początku patrzyły nieufnie i wrogo, ale w miarę, jak rozmowa postępowała naprzód, traciły

stopniowo ten wyraz i spojrzenie ich stało się prawie łagodne. Teraz, gdy brat zwrócił się

do niej, pochyliła się naprzód i odezwała się z żywością:

- Czy pan wie, że na urodzeniu Kilmeny ciąży plama?

- Wiem, że jej matka była niewinną ofiarą bardzo smutnej omyłki, proszę pani. Nie

uznaję istotnej winy tam, gdzie nie było świadomie wyrządzonej krzywdy. Zresztą, gdyby

nawet, Kilmeny nie byłaby temu winna i nie zmieniłoby to w niczym moich uczuć dla niej.

Wyraz twarzy Jany Gordon uległ nagłej zmianie, która przeobraziła ją zupełnie.

Surowe usta złagodniały, a szare oczy opromieniła powstrzymywana czułość.

- A więc - rzekła prawie radośnie - skoro nie zraża się pan ani tym, ani jej

kalectwem, czemuż mielibyśmy panu odmówić. Może pańscy znajomi powiedzą, że nie jest

pana warta, ale ona jest... jest... - dorzuciła nieledwie wyzywająco. - To dobra dziewczyna,

szczerego serca i nie znająca zła. Jest wesoła, roztropna i niebrzydka. Słuchaj Tomaszu,

niech będzie tak, jak pan sobie życzy.

Tomasz Gordon wstał, jakby uważał, że wobec tego rozmowa jest skończona, a on

zrzucił z siebie odpowiedzialność.

- A więc dobrze, Jano, jeśli uważasz, że to rozsądnie. Niechaj Bóg czuwa nad panem

tak, jak czuwa nad nią. Dobranoc panu. Zobaczymy się znowu. Może pan przychodzić

kiedy i na jak długo pan chce. Ale ja muszę wrócić teraz do roboty. Zostawiłem konie w

polu.

- Pójdę na górę i powiem Kilmeny, że może zejść - rzekła Jana spokojnie.

Zapaliła lampę na stole i wyszła z pokoju.

background image

W chwilę później zjawiła się Kilmeny. Eryk wstał i podszedł żywo ku niej, lecz ona

podała mu tylko rękę z wdziękiem i godnością i choć patrzyła mu w twarz, unikała jego

wzroku.

- Widzi pani, że miałem jednak słuszność - rzekł Eryk, uśmiechając się. - Pani wuj i

ciotka nie odprawili mnie. Przeciwnie, byli dla mnie bardzo mili i zgadzają się, bym

widywał panią, gdzie i kiedy chcę.

Kilmeny uśmiechnęła się i podeszła do stołu, by napisać na swej tabliczce:

- Ale wczoraj gniewali się strasznie i nagadali mi okropnie. Taka byłam przerażona i

nieszczęśliwa! Uważali, zdaje się, że zrobiłam coś bardzo złego. Wujek powiedział, że nie

spuści mnie już nigdy z oczu. Gdy ciocia Jana przyszła na górę i powiedziała mi, że pan jest

tutaj i mogę zejść, ledwie mogłam w to uwierzyć. Patrzyła na mnie przy tym tak jakoś

dziwnie. Poznałam, że nie gniewa się już wcale. Była jakby zadowolona, a jednocześnie

smutna. Ale cieszę się, że nam przebaczyli.

Nie przyznała się, jak bardzo była rada i jak się czuła nieszczęśliwa na myśl, że go

więcej nie zobaczy. Wczoraj jeszcze opowiedziałaby mu wszystko szczerze i bez zastrzeżeń.

Lecz wczoraj odległe było dla niej o lata całe - lata, w ciągu których przejęła swe

dziedzictwo kobiecej godności i powściągliwości. Pocałunek, jaki Eryk wycisnął na jej

ustach, to co usłyszała od wuja i ciotki, łzy wylane po raz pierwszy w bezsenną noc -

wszystko połączyło się - aby ujawnić jej własną istotę.

Nie śniło się jej nawet, że kochała Eryka Marshalla lub, że on ją kochał. Lecz

przestała już być dzieckiem, w którym można widzieć tylko miłego towarzysza. Stała się -

chociaż zupełnie nieświadomie - kobietą, o którą należy starać się i zdobywać ją - kobietą,

wymagającą z łagodną, wrodzoną dumą należnych jej hołdów.

background image

Urocza dziewczyna

Eryk był odtąd stałym gościem w domostwie Gordonów. Stał się wkrótce

ulubieńcem Tomasza i Jany, zwłaszcza tej ostatniej. Polubił ich oboje, gdy przekonał się, że

pod powłoką zewnętrznych dziwactw byli to ludzie prawdziwie wartościowi i szlachetni.

Tomasz Gordon był zadziwiająco oczytany i mógł zawsze dotrzymać Erykowi pola w

dyskusji, skoro tylko zapalił się dostatecznie, aby stać się wymownym.

Eryk ledwie go poznał, ujrzawszy go po raz pierwszy tak ożywionym. Jego

przygarbiona postać wyprostowała się, zapadłe oczy rozbłysły, twarz zapłonęła rumieńcem,

głos zabrzmiał donośnie, niby trąbka, a z ust jego popłynął potok słów, który porwał cięte

dowodzennie Eryka, niby źdźbła słomy, unoszone na falach górskiego strumienia. Eryk był

niezmiernie rad z własnej porażki, lecz Tomasz zawstydził się, że zapomniał tak dalece o

zwykłej powściągliwości i ograniczał potem przez tydzień swe uwagi do słów “tak” i “nie”,

albo w ostateczności do krótkiego stwierdzenia, że zanosi się na zmianę pogody.

Jana nie poruszała nigdy w rozmowie spraw, tyczących się Kościoła i państwa.

Uważała, że przekraczają one zakres zainteresowań kobiety.

Lecz przysłuchiwała się z czujnym zainteresowaniem w oczach, gdy Tomasz i Eryk

zarzucali się wzajemnie faktami, statystyką i poglądami, a w rzadkich wypadkach, kiedy

przewaga była po stronie Eryka, uśmiechała się z chytrym zadowoleniem.

Neila widywał Eryk nieczęsto. Młody Włoch unikał go, a gdy spotkali się

przypadkowo, przechodził obok niego, patrząc ponuro w ziemię.

Eryk nie przejmował się wielce zachowaniem się chłopaka. Natomiast Tomasz

Gordon, rozumiejąc pobudki, które skłoniły Neila do wyjawienia tego, co zobaczył w

sadzie, oświadczył Kilmeny bez ogródek, że nie powinna odnosić się do Neila, jak do

równego sobie, co czyniła dotychczas.

- Moja droga, byłaś zbyt dobra dla chłopaka i przewróciło mu się w głowie. Trzeba

mu wskazać jego właściwe miejsce. Obawiam się, że wszyscy byliśmy dla niego za dobrzy.

Większość sielankowych godzin, jakie Eryk spędzał z Kilmeny, upływała jednak w

starym sadzie. Ogrodowa jego część była teraz jednym gąszczem róż - róż purpurowych,

jak słońce o zachodzie, różowych, jak pierwszy rumieniec jutrzenki, białych, niby śnieg na

szczytach gór - róż w pełni rozkwitłych i róż w pąkach, których piękno przewyższała jedynie

urocza twarz Kilmeny. Ich płatki opadały, tworząc jedwabiste stosy wzdłuż starych ścieżek

lub przywierały do bujnej trawy, wśród której leżał Eryk i marzył, podczas gdy Kilmeny

grała.

background image

Eryk postanowił sobie, że gdy zostanie jego żoną, nie zaniedba niczego, aby rozwijać

jej cudowny talent. Jej zdolność wyrażania uczuć pogłębiała się i wzrastała, zdaje się, z

każdym dniem w miarę, jak rozwijała się jej dusza, a serce dojrzewało, nadając tym

uczuciom nowe odcienie i bogactwo. Każdy dzień był dla Eryka jak gdyby stronicą

natchnionej idylli. Nie marzył nigdy o tym, by miłość mogła być tak potężna, a świat

równie piękny. Zastanawiał się, czy świat jest dość rozległy, by pomieścić jego radość, a

wieczność dosyć długa, by mogła wyczerpać tę radość. Całe jego życie ograniczało się

obecnie do tego sadu, gdzie starał się pozyskać serce swej ukochanej. Wszystkie inne

ambicje, plany i nadzieje ustąpiły miejsca dążeniu do tego jedynego celu, którego

osiągnięcie wzmogłoby ich wartość tysiąckrotnie, podczas gdy klęska pozbawiłaby je racji

istnienia. Dawny jego świat wydawał mu się daleki, a sprawy tego świata poszły w

zapomnienie.

Ojciec, dowiedziawszy się, że objął szkołę w Lindsay na rok, napisał mu list,

wyrażający zdumienie, zapytując go, czy oszalał. Czy może wchodzi w grę jakaś dziewczyna

- pisał - aby przykuć cię na rok do takiej dziury jak Lindsay. Miej się na baczności, Eryku.

Byłeś dotąd zawsze rozsądny. A mężczyzna musi popełnić choć jedno głupstwo w życiu i

skoro nie uczyniłeś tego w latach chłopięcych, może ci się to przydarzyć teraz.

Dawid napisał również, czyniąc mu wymówki z większą powagą. Nie wyraził jednak

podejrzeń, jakie z pewnością żywił - w to Eryk nie wątpił.

“Poczciwy Dawid! Drży ze strachu, że robię coś, czego nie mógłby pochwalić, ale nie

powie słowa, aby skłonić mnie do zwierzeń”.

Nie mogło pozostać długo tajemnicą w Lindsay, że “Pan Nauczyciel” bywał u

Gordonów “w poważnych zamiarach”. Pani Williamson zachowała milczenie o tym, co

wiedziała.

Gordonowie nie powiedzieli nic nikomu, a jednak wieść się rozeszła, wywołując

zdziwienie, zdumienie oraz mnóstwo gadaniny.

Jedna, czy dwie niebaczne osoby, odważyły się wyrazić samemu nauczycielowi,

jakiego są zdania o jego rozumie, lecz po raz drugi już nie wracały do tematu.

O Kilmeny krążyły setki pogłosek, wielce przesadnych, w miarę jak podawano je z

ust do ust.

Potrząsano znacząco i poważnie głowami i większość osób uznała, że to wielka

szkoda.

Nauczyciel był miłym młodzieńcem. I mógłby chyba wybrać sobie dziewczynę jaką

chciał. A tu masz, zawrócił sobie głowę tą cudaczną, niemą siostrzenicą Gordonów, którą

background image

wychowano jak pogankę. Cóż, jak mężczyzna zaczyna szukać żony, nie wiadomo nigdy,

kogo sobie upatrzy. A widać, że Neil Gordon nierad z tego, o nie! Strasznie był smutny i

ponury ostatnimi czasy i nie chciał śpiewać w kościele.

Takie oto słychać było uwagi i ploteczki.

Dla dwojga młodych w starym sadzie nie miało to najmniejszego znaczenia.

Kilmeny nie wiedziała nawet nic o tym gadaniu.

Lindsay było dla niej światem tak samo nieznanym, jak rodzinne miasto Eryka.

Myśli jej błądziły swobodnie po królestwie wyobraźni, lecz nie stykały się nigdy z drobnymi

przejawami rzeczywistości, od której odgradzały ją wyjątkowe warunki, w jakich żyła.

Rozwinęła się wśród nich, podobna do pięknego kwiatu, jedynego w swoim rodzaju.

Bywały chwile, gdy Eryk żałował prawie, że nadejdzie dzień, kiedy będzie musiał

zabrać ją w świat z tej samotni, do której małość i zło nie miały dostępu. A świat ów

okazywał się przy bliższym poznaniu takim samym Lindsay - w większych tylko

rozmiarach, ale o jednakowej ciasnocie uczuć, myśli i poglądów.

Eryk pragnął zachować Kilmeny na zawsze dla siebie w tym starym sadzie,

osłoniętym jodłami, gdzie kwitły róże.

Pewnego dnia pozwolił sobie na spełnienie zachcianki, jaką powziął, gdy Kilmeny

powiedziała, że uważa się za brzydką.

Wstąpił do Jany i poprosił ją, by mu pozwoliła kupić do ich domu lustro, aby mógł

być pierwszym, który ujawni Kilmeny jej zewnętrzny wygląd.

Jana miała z początku pewne wątpliwości.

- Od szesnastu lat nie mieliśmy w domu lustra, proszę pana. I nie było ich nigdy

więcej, niż trzy - jedno w pokoju gościnnym, mniejsze w kuchni i lustro Małgorzaty. Stłukła

je wszystkie w dniu, kiedy dostrzegła, że Kilmeny będzie ładna. Mogłam była kupić lustro

po jej śmierci. Nie pomyślałam jakoś o tym. No i nie potrzeba, aby dziewczyna mizdrzyła

się ciągle przed lustrem.

Lecz Eryk tłumaczył i dowodził tak przekonywająco, że w końcu Jana oświadczyła:

- No, dobrze, rób pan, jak pan uważa. Przeprowadziłby pan to zresztą i tak. Bo

należy pan do ludzi, co zawsze dopną swego. Ale to nie to samo co człowiek, który musi

zawsze postawić na swoim. - Bogu dzięki - dodała po cichu.

W następną sobotę wybrał się Eryk do miasta i kupipł lustro, które mu się bardzo

podobało. Kazał je dostarczyć do Radnor, skąd Tomasz przywiózł paczkę do domu, nie

wiedząc, co zawiera, gdyż Jana uważała, że nie trzeba mu tego mówić.

- To prezent dla Kilmeny od pana Eryka - wyjaśniła bratu.

background image

Po podwieczorku wyprawiła siostrzenicę do sadu, a Eryk przekradł się do domu

Gordonów, idąc gościńcem, a potem boczną drożyną.

Następnie wraz z Janą wypakował lustro i zawiesił je w bawialnym pokoju.

- Nie widziałam jeszcze tak wielkiego lustra - rzekła Jana z powątpiewaniem, jak

gdyby nie ufała, mimo wszystko, jego połyskliwej głębi i bogato ozdobionej ramie. - Mam

nadzieję, że nie uczyni jej próżną. Kilmeny jest bardzo ładna, ale może lepiej dla niej, by o

tym nie wiedziała.

- Nie przyniesie jej to żadnej szkody - zapewnił Eryk z ufnością. - Jeśli przekonanie

o swej brzydocie nie wpłynęło ujemnie na dziewczynę, nie uczyni tego wiara we własną

piękność.

Jana nie zrozumiała jednak tej uwagi.

Wytarła starannie odrobinę kurzu z gładkiej powierzchni i patrząc na bynajmniej

niepiękne odbicie, jakie tam ujrzała, zamyśliła się, marszcząc czoło.

- Nie mogę pojąć, dlaczego Kilmeny przypuszcza, że jest brzydka.

- Powiedziała jej to matka - odezwał się Eryk z pewną goryczą.

- Ach tak? - Tu Jana rzuciła szybkie spojrzenie na portret siostry. - Więc to dlatego?

Małgorzata była dziwną kobietą. Uważała widocznie, że jej własna uroda stała się

przyczyną nieszczęścia. A ona była urodziwa. Ten portret nie jest dobry. Nie podobał mi się

nigdy. Był zrobiony zanim poznała Ronalda Frasera. Żadne z nas nie uważało wtedy, by

podobieństwo było wielkie. Ale w trzy lata później - o tak, wówczas, było zupełne. Twarz jej

nabrała właśnie takiego wyrazu.

- Kilmeny nie jest podobna do matki - odezwał się młody człowiek, spoglądając na

portret z tym samym uczuciem oczarowania i niechęci jednocześnie, z jakim patrzył nań

zawsze. - Czy jest podobna do ojca?

- Nie bardzo, choć przypomina go w niejednym. Wdała się w babkę - matkę

Małgorzaty. Ona także nazywała się Kilmeny. Była przystojna, miła i dobra. Kochałam ją

bardzo. Umierając, powierzyła mi swe maleństwo. Prosiła abym była mu matką. Starałam

się nią być. Ale jednak nie mogłam ochronić jej życia od zgryzoty i myślę czasem, że nie

zdołam ochronić również Kilmeny.

- Będzie to moim zadaniem - rzekł Eryk.

- Nie wątpię, że uczyni pan wszystko, co pan będzie mógł. Ale może się zdarzyć, że w

końcu zazna zmartwienia właśnie przez pana.

- Nie z mojej winy w każdym razie, ciociu Jano.

background image

- O nie. Nie mówię, że będzie pan temu winien. Lecz serce moje miewa niekiedy złe

przeczucia. Cóż, jestem starą, niemądrą kobietą. Rób pan, jak pan uważa. Może pan

przyprowadzić Kilmeny i pokazać jej to cacko, skoro pan chce. Nie będę się do tego

wtrącała.

Jana udała się do kuchni, a Eryk poszedł po Kilmeny. Nie zastał jej w sadzie. Znalazł

ją dopiero po dłuższym poszukiwaniu. Stała pod bukiem w polu za sadem, oparta o płot,

przyciskając ręce do policzków. Trzymała w rękach białą lilię, zerwaną w sadzie. Nie

podbiegła ku niemu, gdy szedł przez pastwisko, jakby to uczyniła dawniej. Czekała bez

ruchu, aż znajdzie się tuż przy niej. Na pół czule, na pół ze śmiechem zaczął Eryk

deklamować wyjątek z ballady o jej imienniczce:

“Kilmeny piękna, Kilmeny miła,

powiedz, ach powiedz, gdzieżeś chodziła?

Szukaliśmy cię długo, po polach i gajach,

w ciemnej pieczarze i przy ruczajach.

Jakżeż ta biała szata zdobi cię mile!

Skądże to niesiesz róż tak pięknych tyle,

Kilmeny piękna, Kilmeny miła,

powiedz, ach powiedz, gdzieżeś chodziła?”

Tylko że ma pani w rękach lilię, a nie róże.

Ale mogę mówić dalej i przytoczyć dwa następne wiersze:

“A ona wdzięcznym spojrzeniem nas darzy,

nie ma jednak uśmiechu na jej twarzy.”

Czemu patrzy pani tak poważnie?

Kilmeny nie miała przy sobie tabliczki, więc nie mogła odpowiedzieć. Lecz Eryk

odgadł po wyrazie jej oczu, że przeciwstawiała z goryczą piękności bohaterki ballady swą

własną domniemaną brzydotę.

- Chodźmy do domu, Kilmeny. Chcę pani coś pokazać. Nie widziała pani jeszcze

nigdy, czegoś równie uroczego - odezwał się, a w oczach jego jaśniało chłopięce

zadowolenie. - Proszę włożyć muślinową sukienkę, tę, którą pani miała na sobie zeszłej

niedzieli i upiąć włosy tak, jak wtedy. Niech pani nie czeka na mnie i pobiegnie prędko.

Tylko proszę nie wchodzić do bawialnego pokoju, dopóki nie przyjdę. Chcę narwać trochę

lilii.

background image

Gdy Eryk wrócił do domu Gordonów z naręczem białego kwiecia o długich

łodygach, które kwitło właśnie w sadzie, Kilmeny schodziła po wąskich, stromych

drewnianych schodach, zasłanych pasiastym, ręcznie tkanym chodnikiem.

Ciemne drzewo i mrok starego hallu uwydatniały wspaniale jej cudowną urodę.

Miała na sobie kremową sukienkę, która należała kiedyś do jej matki. Nie poczyniono w

niej żadnych zmian, gdyż w domu Gordonów nie stosowano się do mody i Kilmeny była

przekonana, że sukienka jest bez zarzutu, a było jej ślicznie w tym pięknym, stylowym

stroju.

Niewielkie wycięcie odsłaniało okrągłą, białą szyję, a rękawy były długie, bufiaste;

piękne jej ręce wychylały się z nich, niby kwiaty ze swych osłon. Długie warkocze upięła

Kilmeny wokół głowy na kształt korony. A z boku zatknęła białą różę.

“Oddał szczęście, bogactwo

którem został obdarzony,

za jeden pocałunek

na ustach jej złożony.”

- powiedział Eryk szeptem, patrząc na Kilmeny, gdy schodziła. Głośno zaś rzekł: -

Niech pani weźmie te lilie do ręki, tak, aby kwiaty opadły pani na ramię - o, w ten sposób.

A teraz proszę podać mi rękę i przymknąć oczy. I nie otwierać ich, aż powiem, że można.

Powiódł ją do bawialnego pokoju, przed lustro.

- Proszę spojrzeć - rzekł wesoło.

Kilmeny otworzyła oczy i spojrzała prosto w lustro, gdzie niby uroczy obraz w złotej

ramie zobaczyła odbicie swej postaci.

Chwilę trwała w oszołomieniu, po czym zrozumiała wszystko. Lilie wysunęły się z jej

rąk na podłogę. Pobladła i z lekkim mimowolnym okrzykiem przesłoniła twarz rękami.

Eryk odsunął je gwałtownym ruchem.

- Kilmeny, czy uważa się pani i teraz za brzydką? Oto zwierciadło wierniejsze, niż

srebrna cukierniczka ciotki Jany. Niech pani patrzy. Czy wyobrażała sobie pani kiedy istotę

piękniejszą, niż pani sama, śliczna Kilmeny?

A ona zapłoniła się teraz, rzucając ukradkiem nieśmiało, promienne spojrzenie w

lustro.

Uśmiechając się, ujęła tabliczkę i napisała naiwnie.

- MyśLę, że jestem ładna. Nie umiem panu powiedzieć jak się z tego cieszę. To takie

okropne wierzyć, że się jest brzydką. Można pogodzić się ze wszystkim, ale z tym nigdy.

background image

Było mi zawsze tak samo przykro, ile razy o tym pomyślałam. Ale dlaczego mama

powiedziała mi, że jestem brzydka? Czy była naprawdę tego zdania? A może wyładniałam,

kiedy dorosłam.

- Matka pani przekonała się pewnie, że piękność nie zawsze jest błogosławieństwem,

więc uważała, że lepiej, aby pani nie wiedziała, iż została nią pani obdarzona. A teraz

wróćmy do sadu. Nie marnujmy w domu tego wyjątkowego wieczora. Dzisiejszy zachód

słońca będziemy pamiętali przez całe życie. A lustro pozostanie tutaj. Jest pani własnością.

Tylko proszę nie przeglądać się w nim zbyt często, bo ciotka Jana nie będzie z tego

zadowolona. Obawia się, że stanie się pani próżna.

Kilmeny roześmiała się swym melodyjnym śmiechem, który budził w Eryku zawsze

to samo zdziwienie, że będąc niema mogła tak się śmiać. Po czym rzuciła ręką pocałunek

swemu odbiciu w lustrze i skierowała się ku drzwiom.

Idąc do sadu, spotkali Neila. Przeszedł obok nich, patrząc w inną stronę, lecz

Kilmeny zadrżała i przybliżyła się odruchowo do Eryka.

- Nie rozumiem wcale, co się dzieje z Neilem - napisała gorączkowo. - Nie jest wcale

miły, jak dawniej i czasem nie odpowiada, gdy do niego mówię. I patrzy na mnie tak

dziwnie. A poza tym jest ponury i stawia się wujowi i ciotce.

- Niech się pani nie przejmuje Neilem - odpowiedział Eryk niedbale. -

Prawdopodobnie jest zły z powodu tego, co mu powiedziałem, gdy się przekonałem, że

śledził nas.

Wieczorem przed udaniem się na górę, Kilmeny wśliznęła się do bawialnego pokoju,

aby przejrzeć się raz jeszcze w tym cudownym lustrze przy słabym świetle trzymanej w ręce

świeczki.

Stała tam jeszcze, pogrążona w marzeniach, gdy w cieniu drzwi ukazała się surowa

twarz ciotki Jany.

- Czy rozmyślasz nad tym, jak ładnie wyglądasz? Ale pamiętaj, że pięknym jest ten,

kto pięknie czyni - odezwała się z mimowolnym podziwem, gdyż dziewczyna, której oczy

jaśniały, a policzki były zarumienione, wyglądała tak pięknie, że patrząc na nią nawet Jana

nie mogła pozostać obojętna. Kilmeny uśmiechnęła się z lekka.

- Postaram się pamiętać o tym - napisała. - Ale tak się cieszę, że nie jestem brzydka,

ciociu. To chyba nic złego, że się z tego cieszę, prawda?

- Nie dziecko, nie sądzę - przyznała ciotka. - Mając ładną twarz, należy być za to

wdzięcznym; któż może wiedzieć o tym lepiej, niż ten, co nie posiadał nigdy urody.

background image

Pamiętam dobrze, że nie byłam ładna i za młodu. Pan Marshall uważa, że jesteś bardzo

piękna - dodała, patrząc przenikliwie na siostrzenicę.

Kilmeny drgnęła i twarz jej spłonęła szkarłatnym rumieńcem. Rumieniec ten i

wyraz, jaki zabłysnął w jej oczach wyjaśnił Janie wszystko, co chciała wiedzieć. Z

tłumionym westchnieniem powiedziała siostrzenicy dobranoc i wyszła.

A Kilmeny pobiegła na górę do swego ciemnego pokoiku, wychodzącego na las i

rzuciła się na łóżko, kryjąc pałającą twarz w poduszkę.

Słowa ciotki ujawniły jej ukrytą tajemnicę własnego serca.

Zrozumiała, że kocha Eryka Marshalla - a świadomości tej towarzyszył dziwny

niepokój. Bo czyż nie była niema?

Przeleżała aż do świtu, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w ciemność.

background image

Zmiana nastroju

Przy następnym spotkaniu zauważył Eryk zmianę u Kilmeny - zmianę, która go

zaniepokoiła.

Kiedy zaproponował, by poszli do sadu wydało mu się, że przystała na to niechętnie.

Następne dni utwierdziły go w jego spostrzeżeniach. Coś stanęło między nimi. Miał

wrażenie, że Kilmeny oddaliła się od niego tak, jak gdyby za przykładem imienniczki z

ballady przebywała siedem lat w krainie, “gdzie deszcz nie pada nigdy ani wiatr nie wieje” i

powróciła wolna oed wszelkich ziemskich uczuć. Eryk spędził z tego powodu ciężki tydzień,

lecz postanowił położyć koniec niepewności i postawić sprawę jasno. Pewnego popołudnia,

siedząc z nią w sadzie, wyznał jej swą miłość. Był już sierpień, na polach dojrzewała

pszenica. W sadzie zapadł wcześniej delikatny, fioletowy zmierzch, jakby stworzony dla

miłości, a z oddali dochodził szum wzburzonego morza, bijącego o skaliste wybrzeże.

Kilmeny siedziała na ławce tam, gdzie zobaczył ją po raz pierwszy. Grała mu, lecz

nie była zadowolona ze swej muzyki i marszcząc lekko czoło, odłożyła skrzypce. A może

bała się grać - bała się zdradzić, ujawniając w muzyce swe nowe uczucia.

Trudno było temu zapobiec, przywykła bowiem od tak dawna przelewać wszystkie

swe wzruszenia w jakąś melodię. Konieczność powściągania się drażniła ją, a smyczek stał

się nieposłusznym narzędziem w jej ręku.

W tej chwili pragnęła - bardziej niż kiedykolwiek - móc mówić. Słowa osłoniłyby ją i

zataiły to, co niebezpieczne milczenie mogło zdradzić.

Cichym, poważnym głosem powiedział jej Eryk, że kocha ją - że pokochał od

pierwszego wejrzenia, kiedy zobaczył Kilmeny w starym sadzie. Mówił nieśmiało, lecz bez

obawy, gdyż sądził, że ona go kocha i nie spodziewał się odmowy.

- Kilmeny, czy chcesz być moją żoną? - zapytał w końcu, ujmując jej ręce.

Młoda dziewczyna słuchała, nie patrząc na niego. Z początku rumieniec okrył jej

twarz, lecz teraz pobladła silnie. Kiedy skończył i czekał na jej odpowiedź, wyrwała mu

nagle swe ręce i zakrywszy nimi twarz, zalała się łzami, szlochając bezgłośnie.

- Kilmeny, najdroższa, czy cię zatrwożyłem? Przecież widziałaś z pewnością, że cię

kocham. Czemuż mnie nie kochasz? - rzekł Eryk obejmując ją ramieniem i usiłując

przyciągnąć ku sobie.

Lecz ona potrząsnęła smutnie głową i zaciskając usta, napisała:

- Tak, kocham pana, ale nie zostanę nigdy pańską żoną, dlatego, że jestem niema.

background image

- Och, Kilmeny! - odezwał się Eryk z uśmiechem, pewny wygranej. - Nie stanowi to

dla mnie żadnej różnicy. Wiesz dobrze, najmilsza, że to nie ma najmniejszego znaczenia.

Bylebyś ty mnie kochała.

Młoda dziewczyna potrząsnęła jednak ponownie głową. Na bladej twarzy pojawił się

wyraz wielkiej stanowczości.

- Nie, to nie wystarcza - napisała. - Wyrządziłabym panu wielką krzywdę,

wychodząc za pana i nie uczynię tego, gdyż zanadto pana kocham, aby zrobić coś, co byłoby

ze szkodą dla pana. Pańscy znajomi uważaliby, że postąpił pan bardzo nierozsądnie i

mieliby słuszność. Rozmyślałam nad tym wiele, odkąd zrozumiałam wszystko ze słów

ciotki Jany. I wiem, że postępuję słusznie. Przykro mi, że nie zrozumiałam wcześniej,

zanim mnie pan tak bardzo pokochał.

- Kilmeny, cóż za niedorzeczność uroiłaś sobie w tej swojej kochanej, czarnej głowie.

Czyż nie wiesz, że unieszczęśliwisz mnie na całe życie, jeśli nie zechcesz być moją żoną?

- Tak się panu zdaje teraz. I wiem, że będzie panu ciężko z początku. Ale potem

wyjedzie pan i po pewnym czasie zapomni pan o mnie. A wtedy przekona się pan, że

miałam słuszność. I ja będę bardzo cierpiała, lecz lepsze to, niż gdybym miała zmarnować

panu życie. Niech pan nie nalega i nie prosi, gdyż nie zmienię swego postanowienia.

Mimo to Eryk nalegał i prosił.

Z początku cierpliwie i z uśmiechem, tak, jak się przekonuje kochane, lecz niemądre

dziecko, a potem z całą powagą, gwałtownie i zapalczywie, skoro zaczął zdawać sobie

sprawę, że Kilmeny nie żartuje. Wszystko na próżno. Młoda dziewczyna bladła coraz

silniej, a oczy jej zdradzały, jak dotkliwie cierpiała. Nie próbowała nawet przeczyć mu,

słuchała tylko cierpliwie, ze smutkiem i potrząsała głową. Żadne jego dowodzenia, prośby i

błagania nie zdołały zachwiać jej postanowieniem ani o włos. Nie tracił jednak nadziei. Nie

mógł uwierzyć, by było ono nieodwołalne. Był przekonany, że jej miłość dla niego zwycięży

ostatecznie i wrócił do domu bynajmniej nie przygnębiony. Nie rozumiał, że opierała się

tak stanowczo jego naleganiom właśnie dzięki sile swej miłości, podczas gdy żywiąc uczucie

mniej głębokie, uległaby im może. I dlatego była nieustępliwa, nie chcąc uczynić tego, co

uważała za wyrządzenie mu krzywdy.

background image

Dawne, smutne dzieje

Następnego dnia wybrał się Eryk znowu do Kilmeny i ponowił swe prośby, lecz

również na próżno.

Wszelkie jego tłumaczenia i dowodzenia były bezskuteczne wobec jej smutnej

stanowczości. Skoro musiał w końcu uznać, że nic nie zdoła zachwiać jej postanowienia,

zwrócił się w swej rozpaczy do Jany Gordon.

Wysłuchała go ze współczuciem. Była najwidoczniej bardzo zawiedziona. Gdy

skończył, potrząsnęła głową.

- Ogromnie mi przykro. Nie umiem panu wyrazić jak bardzo. Spodziewałam się

czegoś zupełnie innego. Co tam, spodziewałam się! Modliłam się o to. Tomasz i ja

starzejemy się. Od dawna już gnębi mnie myśl - co będzie z Kilmeny, gdy nas nie stanie.

Odkąd pan zaczął bywać u nas, miałam nadzieję, że znajdzie w panu opiekuna. Lecz skoro

Kilmeny powiada, że nie wyjdzie za pana, obawiam się, że nie odstąpi od tego.

- Ależ ona mnie kocha! - wykrzyknął młody człowiek. - I gdyby pani i jej wuj

pomówili z nią... spróbowali ją przekonać... może potrafiliby państwo wpłynąć na nią...

- Zrobimy to, rozumie się, ale to nic nie pomoże. Kilmeny jest tak samo stanowcza

jak jej matka, kiedy sobie coś umyśli. Była zawsze dobra i przeważnie posłuszna, ale ze dwa

razy przekonaliśmy się, że potrafi być uparta. Po śmierci jej matki chcieliśmy wziąć ją do

kościoła. Nie dała się namówić. Wtedy nie rozumieliśmy dlaczego. Ale teraz domyślam się,

że to dlatego, iż uważała się za brzydką. Nie chce wyjść za pana, bo kocha pana bardzo.

Obawia się, że będzie pan żałował, iż ożenił się z niemową. Może ma i słuszność...

- Nie mogę się jej wyrzec - oświadczył Eryk z uporem. - Trzeba coś przedsięwziąć.

Może dałoby się ją uleczyć jeszcze i teraz? Czy myślała pani kiedy o tym? Przecież nie badał

jej żaden lekarz, który mógłby ocenić jej przypadek?

- Nie, proszę pana. Nie byliśmy z nią nigdy u lekarza. Kiedy zaczęliśmy się obawiać,

że nie będzie w ogóle mówiła, Tomasz chciał pojechać z nią do Charlottentown, aby ją

zbadano. Martwił się okropnie, gdyż był bardzo przywiązany do dziecka. Ale Małgorzata

nie chciała o tym słyszeć. A z nią na próżno było się spierać.

Mówiła, że dziecko ponosi karę za grzech, jaki ona popełniła i żadne starania tu nie

pomogą.

- I państwo ulegliście wobec tak chorobliwego urojenia? - zapytał zniecierpliwiony

Eryk.

background image

- Proszę pana, nie znał pan mojej siostry. Musieliśmy ulec. Nikt nie mógł się jej

przeciwstawiać. Dziwna to była kobieta - straszna pod pewnymi względami od czasu swego

nieszczęścia. Baliśmy się jej sprzeciwiać, ażeby nie postradała zmysłów.

- A czyż nie mogliście zawieźć Kilmeny do doktora bez wiedzy matki?

- To było niemożliwe. Małgorzata nie puszczała jej od siebie ani na krok, nawet

kiedy dorosła. Zresztą, prawdę mówiąc, to i my sami nie wierzyliśmy bardzo w to, aby

można było uleczyć Kilmeny. Bo przyczyną jej kalectwa był grzech.

- Ciotko Jano, jakżeż ciotka może mówić coś podobnego? Jakiż tu był grzech?

Wasza siostra sądziła, że jest prawowitą żoną Ronalda Frasera. O ile on wiedział, że tak nie

jest, a nie ma na to dowodu - to on popełnił grzech. Ale nie wierzy ciotka chyba, aby jego

niewinne dziecko miało pokutować za to?

- Nie miałam tego na myśli, proszę pana. Małgorzata zawiniła czym innym. A

chociaż nie lubiłam nigdy Ronalda, muszę oddać mu sprawiedliwość - jestem pewna, że

kiedy żenił się z Małgorzaatą uważał się za człowieka wolnego. Nie, chodzi tu o rzecz inną,

o wiele gorszą. Dreszcz mnie przenika, ilekroć o tym myślę. Och, proszę pana, Pismo

Święte powiada słusznie, że dzieci cierpią za winy ojców. W całej tej księdze nie ma słów

prawdziwszych.

- Cóż to wszystko znaczy, na miłość boską? - wykrzyknął Eryk. - Proszę mi

powiedzieć. Muszę znać całą prawdę o Kilmeny. Niech mnie ciotka nie dręczy dłużej.

- Opowiem panu, chociaż będzie to rozdrapywaniem dawnej rany. Żadna osoba

żyjąca nie wie o tym, prócz mnie i Tomasza. I kiedy usłyszy pan wszystko, zrozumie pan,

dlaczego Kilmeny nie mówi i dlaczego nie da się zapewne nic dla niej uczynić. Nie zna ona

prawdy i niech jej pan tego nigdy nie powie. Nie nadaje się to dla niej, zwłaszcza, że

dotyczy jej matki. Proszę mi obiecać, że nie powtórzy jej pan tego, cokolwiek by zaszło.

- Obiecuję. Niech ciotka mówi... Niech ciotka mówi - rzekł młody człowiek

gorączkowo.

Jana zacisnęła ręce na kolanach, jak gdyby chcąc zebrać siły do podjęcia przykrego

zadania. Wyglądała bardzo staro w tej chwili. Bruzdy na jej twarzy pogłębiły się i

uwydatniły bardziej.

- Siostra moja, Małgorzata, była dziewczyną dumną i hardą. Ale nie chciałabym, aby

pan sądził, że była niemiła. O, nie. Byłoby to krzywdą wobec jej pamięci. Miała wady jak

my wszyscy, ale serce gorące i była wesoła, żywa. Kochaliśmy ją wszyscy. Wnosiła radość i

szczęście do naszego domu. Tak, proszę pana, zanim spadło na nią nieszczęście,

Małgorzata była ujmującą dziewczyną. Śpiewała od rana do nocy, niczym skowronek. Być

background image

może rozpieściliśmy ją trochę - i pozwalali zbyt często, by robiła to, co chciała. Cóż, zna pan

dzieje jej zamążpójścia za Ronalda Frasera i wie pan co się stało później, więc nie

potrzebuję o tym mówić. Znam, a raczej znałam dobrze Elżbietę Williamson i wiem, że

cokolwiek panu powiedziała, była to tylko szczera prawda. Ojciec nasz był człowiekiem

bardzo dumnym. Tak, proszę pana. I Małgorzata odziedziczyła dumę nie po kim innym.

Nieszczęście jej było dla niego wielkim ciosem. Kiedy się o nim dowiedział, nie odezwał się

do nas ani słowem przez trzy dni. Siedział w kącie, zwiesiwszy głowę i nie tknął jedzenia,

ani picia. Był przeciwny temu, by Małgorzata wyszła za Ronalda i kiedy powróciła

sromotnie do domu, nie zdążyła jeszcze przekroczyć progu, gdy zaczął jej wymyślać. Widzę

ją w tej chwili, jak stoi w drzwiach, blada i drżąca, trzymając się ramienia Tomasza, a

wyraz smutku i wstydu w jej wielkich oczach przemienia się w gniew. Słońce zachodziło

właśnie i przez okno padł czerwony promień wprost na jej pierś, niby krwawa plama.

Ojciec powiedział jej coś obelżywego, proszę pana. I chociaż to mój ojciec - muszę

powiedzieć, że był zbyt surowy dla niej, złamanej nieszczęściem. Nie zawiniła przecież

niczym prócz odrobiną uporu w sprawie swego zamążpójścia. Lecz ojciec sam tego

pożałował. Tak, słowo to nie padło jeszcze z jego ust, a już go żałował. Lecz zło stało się.

Nie zapomnę nigdy wyrazu twarzy Małgorzaty! Prześladuje mnie jeszcze teraz po

nocach. Tyle w nim było gniewu, oburzenia i wyzwania! Ale nie odpowiedziała nic.

Zacisnęła ręce i poszła bez słowa do swego dawnego pokoju, powstrzymując się jedynie siłą

woli, aby nie wypowiedzieć gwałtownych uczuć, które się w niej burzyły. I od tego dnia,

proszę pana, aż do urodzenia Kilmeny, nie wyrzekła słowa. I nie mogliśmy jej niczym

ułagodzić. A byliśmy dla niej dobrzy, serdeczni i nie czyniliśmy jej żadnych wymówek.

Siedziała w swym pokoju i wpatrywała się w ścianę takim okropnym wzrokiem. Ojciec

błagał ją, żeby się odezwała i przebaczyła mu, ale ona nie dała nawet poznać po sobie, że go

słyszy. Nie doszłam jeszcze do najgorszego, proszę pana. Ojciec zachorował obłożnie.

Małgorzata nie odezwała się do niego. I pewnej nocy - a było coś około godziny jedenastej,

gdy Tomasz i ja czuwaliśmy przy nim, nagle ojciec powiedział: “Jano, idź na górę i powiedz

małej - nazywał tak zawsze pieszczotliwie Małgorzatę - że umieram i chcę, żeby przyszła do

mnie i przemówiła, zanim odejdę z tego świata”. - Poszłam, proszę pana. Małgorzata

siedziała w swoim pokoju - a zimno tam było i ciemno - wpatrując się w ścianę.

Powtórzyłam jej słowa ojca. Nie drgnęła nawet. Prosiłam i płakałam. Zrobiłam to, czego nie

uczyniłam dotąd wobec żadnej ludzkiej istoty - uklękłam przed nią i zaklinałam ją na

zmiłowanie, jakiego spodziewała się dla siebie, aby zeszła do naszego umierającego ojca.

background image

Nie chciała, proszę pana! Nie poruszyła się, ani nie spojrzała na mnie. Musiałam wstać,

zejść na dół i powiedzieć staruszkowi, że ona nie przyjdzie.

Tu Jana Gordon załamała ręce. Wspomnienie to było dla niej prawdziwą męką.

- Kiedy ojciec to usłyszał, rzekł tylko bardzo łagodnie: “biedna mała, byłem dla niej

zbyt surowy. Nie należy brać jej tego za złe. Ale nie mogę stanąć przed jej matką, dopóki

nasza mała nie przebaczy mi, że ją tak skrzywdziłem. Tomaszu, pomóż mi wstać. Muszę

pójść do niej, skoro nie chce przyjść do mnie”. Widzieliśmy, że nie ma co mu się

sprzeciwiać. Podniósł się z łoża śmierci, a Tomasz pomógł mu przejść przez hall i po

schodach. Szłam za nimi ze świecą. Ach, proszę pana, nie zapomnę tego nigdy - te straszne

cienie, jęk wichru na dworze i ciężki oddech ojca. Tak doprowadziliśmy go do pokoju

Małgorzaty. Stanął przed nią cały drżący, a siwe włosy opadały mu wokół zapadniętej

twarzy. I prosił Małgorzatę, by mu przebaczyła - przebaczyła i odezwała się do niego

jednym bodaj słowem, zanim stanie przed jej matką. I nie uczyniła tego - proszę pana, nie

uczyniła!

Głos Jany przeszedł nieledwie w krzyk.

- A jednak chciała przemówić, przyznała się potem, że chciała. Lecz upór był

silniejszy. Opanowała ją jak gdyby jakaś zła moc, nie dając jej się odezwać. Z równym

skutkiem mógł ojciec zwracać się do obrazu. Och, straszne to było i okrutne! widziała, że

ojciec umiera i nie wyrzekła słowa, o które prosił. Oto był jej grzech, proszę pana - za ten

grzech padła klątwa na nie narodzone dziecko. Gdy ojciec zrozumiał, że nie odezwie się,

przymknął oczy i byłby upadł, gdyby go Tomasz nie podtrzymał.

“Jesteś okrutna, moja mała” powiedział tylko. Były to jego ostatnie słowa. Tomasz i

ja sprowadziliśmy go na dół, ale zanim doszliśmy do jego pokoju, oddał ostatnie tchnienie.

W miesiąc po tym urodziła się Kilmeny i kiedy Małgorzata przytuliła do piersi swoją

dziecinę, wyzwoliła się spod władzy złej mocy. Przemówiła, rozpłakała się i była znowu taka

jak dawniej. Ach, jak płakała. Błagała nas, abyśmy jej przebaczyli. Przebaczyliśmy jej

chętnie i z całego serca. Lecz ten, wobec którego zgrzeszyła najciężej, odszedł i żadne słowo

przebaczenia nie mogło dojść jej z grobu. Moja biedna siostra nie zaznała już nigdy

spokoju sumienia. Ale była dobra, łagodna i uległa dopóty - dopóki nie zaczęła się obawiać,

że Kilmeny nie będzie mówiła. Myśleliśmy wtedy, że postrada zmysły. I właściwie to nie

była już odtąd nigdy zupełnie normalna. A teraz wie pan wszystko i jestem rada, że już

skończyłam. Otóż Kilmeny nie mówi, ponieważ jej matka nie chciała mówić.

Eryk słuchał tej niesamowitej opowieści z twarzą pobladłą ze zgrozy.

background image

Był przerażony ponurym tragizmem tego bezlitosnego prawa, będącego

najokrutniejszą i najbardziej tajemniczą rzeczą na Bożym świecie, a nakazującego, ażeby

niewinny ponosił karę za grzech winnego. I chociaż zamierzał walczyć przeciwko temu,

wkradło się do jego serca smutne przekonanie, że wiedza ludzka będzie istotnie bezsilna

wobec kalectwa Kilmeny.

- To, co mi ciotka opowiedziała, jest straszne - odezwał się posępnie.

Powstał i zaczął chodzić niespokojnie tam i z powrotem po ciemnej, zacienionej

kuchni, gdzie się znajdowali.

- I jeśli uparte milczenie matki spowodowało rzeczywiście to, że Kilmeny jest niema,

obawiam się, iż tak, jak ciotka powiada, nie da się tu nic zrobić. Ale może ciotka się myli.

Mógł to być po prostu dziwny zbieg okoliczności. Może dałoby się ją uleczyć? W każdym

razie trzeba spróbować. Mam w Queenslea przyjaciela, który jest doktorem, bardzo

wybitnym specjalistą chorób gardła i narządów głosowych. Nazywa się Dawid Baker.

Sprowadzę go tu, żeby zbadał Kilmeny.

- Niech pan robi, jak pan uważa - zgodziła się Jana, lecz głos jej nie wyrażał

najsłabszej nadziei, tak, jak gdyby pozwalała Erykowi próbować rzeczy zupełnie

niemożliwej.

- Trzeba będzie powiedzieć doktorowi Bakerowi co jest przyczyną kalectwa Kilmeny,

a raczej, co uważacie za przyczynę.

Przez twarz Jany przebiegł skurcz.

- Czy to konieczne, proszę pana? Ciężko to opowiadać taką rzecz obcemu.

- Proszę się nie obawiać. Powiem mu tylko to, co jest ściśle konieczne, aby zrozumiał

należycie ten wypadek. Wystarczy, gdy będzie wiedział, że Kilmeny jest niema, zapewne

dlatego, iż przez kilka miesięcy przed jej urodzeniem stan umysłu jej matki był chorobliwy,

przy czym zachowywała ona uparte milczenie pod wpływem pewnej głębokiej osobistej

urazy.

- Dobrze, niech pan robi tak, jak pan uważa, że będzie najlepiej.

Widać było jednak wyraźnie, że Jana nie wierzyła, by jego starania dały jakikolwiek

wynik.

Twarz Kilmeny zaróżowił natomiast blask nadziei, kiedy Eryk powiedział jej, co

zamierza przedsięwziąć.

- Ach, czy myśli pan, że mógłby przywrócić mi mowę? - napisała skwapliwie.

- Nie wiem, Kilmeny. Mam nadzieję, że tak i wiem, że uczyni on wszystko, co jest w

ludzkiej mocy. Czy obiecujesz wyjść za mnie, najdroższa, jeśli cię uleczy?

background image

Skinęła głową. Ten drobny, poważny ruch miał w sobie uroczystość świętej

obietnicy.

- Tak - napisała. - Jeśli będę mówiła jak inni, wyjdę za pana.

background image

Orzeczenie Dawida Bakera

W następnym tygodniu przybył do Lindsay Dawid Baker. Przyjechał po południu,

kiedy Eryk był w szkole.

Powróciwszy do domu, Eryk stwierdził, że w ciągu godziny Dawid zdobył serce pani

Williamson, zaskarbił sobie łaski Tymoteusza i zasprzyjaźnił się z Robertem.

Dawid przyjrzał się przyjacielowi ciekawie, gdy znaleźli się obaj sami w pokoiku na

górze.

- No, Eryku, chciałbym dowiedzieć się o co chodzi. Czy masz jakieś

nieprzyjemności? Piszesz do mnie, zaklinając mnie w imię przyjaźni, abym przyjechał

natychmiast. Zgodnie z tym zjawiam się niezwłocznie. I zastaję cię w doskonałym zdrowiu.

Wytłumacz mi, czemu zwabiłeś mnie tutaj.

- Chcę cię prosić o przysługę, którą tylko ty możesz mi oddać, Dawidzie - odezwał się

Eryk spokojnie. - Nie chciałem wdawać się w szczegóły listownie. Poznałem w Lindsay

młodą dziewczynę, którą pokochałem. Poprosiłem ją, aby została moją żoną, lecz chociaż

nie jestem jej obojętny, odmówiła mi, ponieważ jest niema. Chcę, abyś ją zbadał i

stwierdził przyczynę jej kalestwa i czy da się je uleczyć. Słyszy doskonale i jest zupełnie

zdrowa i normalna pod każdym innym względem. Ażebyś mógł zrozumieć lepiej ten

wypadek, opowiem ci najważniejsze wydarzenia z jej życia.

Po czym zaczął swą opowieść.

Dawid Baker słuchał poważnie, z uwagą, nie spuszczając oczu z twarzy przyjaciela.

Nie zdradził niczym zdziwienia, ani też niepokoju jaki odczuł, dowiadując się, że Eryk

zakochał się w dziewczynie niemej, o dziwnej przeszłości. Niezwykłość wypadku Kilmeny

obudziła jego zawodowe zainteresowanie. Wysłuchawszy całej historii, wsunął ręce w

kieszenie i począł przechadzać się po pokoju. W końcu stanął przed Erykiem i odezwał się:

- A więc zrobiłeś to, czego się obawiałem przez cały czas. Nie kierowałeś się

zdrowym rozsądkiem przy wyborze przyszłej żony.

- Jeśli nawet tak było, to kierowałem się czymś lepszym i szlachetniejszym, niż

zdrowy rozsądek - rzekł Eryk ze spokojem.

Dawid wzruszył ramionami.

- Niełatwo ci będzie przekonać mnie o tym, Eryku.

- Owszem, zupełnie łatwo. Mam jeden argument, który przekona cię od razu - a jest

nim sama Kilmeny Gordon. Lecz nie czas teraz rozprawiać o tym, czy postąpiłem mądrze,

czy też nie. Chcę wiedzieć - co sądzisz o wypadku, jaki ci opowiedziałem?

Dawid zamyślił się, ściągając brwi.

background image

- Nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Jest bardzo ciekawy i niezwykły, ale nie jedyny

w swoim rodzaju. Słyszałem o wypadkach, że wpływy działające przed urodzeniem dziecka,

wywołały podobny skutek. Ale nie przypominam sobie w tej chwili, czy którykolwiek z nich

został uleczony. Nie mogę nic powiedzieć, dopóki jej nie zbadam.

Nazajutrz rano Eryk udał się z Dawidem do Gordonów. Gdy zbliżali się do sadu,

przypłynęły ku nim poprzez pachnący żywicą jodłowy las dźwięki muzyki - było to jak

gdyby namiętne wołanie, pełne smutku i skargi, a jednocześnie pełne cudownej słodyczy i

przejmującej wymowy.

- Co to? - wykrzyknął Dawid zdziwiony.

- To Kilmeny gra na skrzypcach - odpowiedział Eryk. - Ma wielkie zdolności

muzyczne i improwizuje przepiękne melodie.

W sadzie Kilmeny powstała z ławki, idąc na ich spotkanie. Jej piękne, świetliste oczy

były szeroko rozwarte, a twarz zarumieniona pod wpływem podniecenia, wywołanego

nadzieją i jednocześnie obawą.

- O Boże! - szepnął Dawid.

Nie mógł ukryć swego zdumienia i Eryk uśmiechnął się, widząc to. Nie uszło

bowiem uwagi Eryka, że do tej chwili uchodził w oczach Dawida za człowieka niezupełnie

przy zdrowych zmysłach.

- Kilmeny - rzekł - oto mój przyjaciel, doktor Baker.

Kilmeny uśmiechnęła się i podała Bakerowi rękę. Stojąc w blasku porannego słońca

obok grządki swych siostrzyc, lilii, była tak piękna, że można było oniemieć na jej widok.

Dawid, któremu nie brakło bynajmniej pewności siebie i który był na ogół wymowny w

towarzystwie kobiet, skłonił się przed nią w milczeniu, onieśmielony, niczym uczniak. Lecz

Kilmeny była czarująco swobodna. W jej zachowaniu nie było śladu zmieszania, a tylko

pełna wdzięku nieśmiałość. Eryk uśmiechnął się, przypominając sobie swe pierwsze

spotkanie z nią. I zdał sobie nagle sprawę jak wielkie uczyniła postępy od tego czasu i jak

bardzo się rozwinęła. Uczyniwszy ręką zapraszający ruch, skierowała się młoda dziewczyna

ku drożynie, wysadzonej dzikimi czereśniami, a obaj mężczyźni poszli za nią przez sad.

- Eryku, ona jest niewypowiedzianie piękna! - odezwał się Dawid półgłosem. -

Wczoraj, jeśli mam być szczery, byłem dosyć niepochlebnego zdania o twoim rozsądku. A

teraz ginę z zazdrości. To najbardziej urocza istota, jaką zdarzyło mi się widzieć.

Eryk przedstawił Dawida Gordonom i pośpieszył do szkoły. Na bocznej dróżce

natknął się na Neila i prawie, że się przeraził błysku nienawiści, jaki dojrzał w oczach

młodego Włocha. Lecz chwilowa trwoga ustąpiła miejsca litości. Twarz Neila wychudła i

background image

wynędzniała. Oczy zapadły się i błyszczały gorączkowo. Postarzał się jak gdyby o lata całe

od dnia, gdy Eryk zobaczył go po raz pierwszy nad strumieniem. Pod wpływem

niespodziewanego odruchu współczucia młody nauczyciel przystanął i wyciągnął rękę do

chłopaka.

- Neilu, czy nie możemy żyć w zgodzie? - rzekł. - Przykro mi, że jestem przyczyną

twego cierpienia.

- W zgodzie! - Nigdy! - rzucił Neil gwałtownie. - Odebrałeś mi pan Kilmeny. Będę

pana zawsze nienawidził. I odpłacę się panu jeszcze.

Oddalił się szybko, a Eryk poszedł do szkoły, wzruszywszy ramionami i przestał

myśleć o tym spotkaniu. Dzień wydał mu się nieskończenie długi. Kiedy wrócił do domu na

obiad, Dawida jeszcze nie było. Dopiero wieczorem, gdy wszedł do swego pokoju zastał

przyjaciela wyglądającego oknem.

- No więc? - rzekł niecierpliwie, skoro Dawid obrócił się ku niemu, zachowując

jednak milczenie. - Cóż mi powiesz? Nie trzymaj mnie w niepewności. Nie zniosę tego

dłużej. Dzisiejszy dzień wydał mi się wiekiem. Czy stwierdziłeś, co jest przyczyną kalectwa

Kilmeny?

- Przyczyny nie ma żadnej - odpowiedział doktor Baker powoli, opadając na krzesło

przy oknie.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Jedynie to, co mówię. Wszystkie jej narządy głosowe są w zupełnym porządku. I co

się ich tyczy, nie ma żadnego powodu, aby nie mogła mówić.

- No więc czemu nie może mówić? Czyżbyś sądził, że... że...

- Sądzę, że nie zdołam wyrazić mego wniosku trafniej, niż powtarzając słowa Jany

Gordon. Kilmeny nie mówi, ponieważ jej matka nie chciała mówić. Oto wszystko.

Przyczyna jest natury psychicznej, a nie fizycznej. Wiedza lekarska jest bezsilna w tym

przypadku. Istnieją w moim zawodzie wybitniejsi specjaliści ode mnie Eryku, ale jestem

przekonany, że gdybyś zasięgnął ich rady, powiedzieliby ci to samo, co ja, ni mniej, ni

więcej.

- W takim razie nie ma nadziei - rzekł Eryk z rozpaczą. - Nie możesz nic dla niej

uczynić.

Dawid zdjął z oparcia krzesła szydełkową serwetkę, wyobrażającą skradającego się

lwa i rozpostarł ją na kolanach.

background image

- Nic nie mogę dla niej uczynić - powtórzył, wpatrując się chmurnie w tę artystyczną

robótkę. - Wątpię, by ktokolwiek zdołał ją uleczyć. Ale nie twierdzę bynajmniej, że nie ma

dla niej nadziei wyzdrowienia.

- Słuchaj, Dawidzie, nie jestem usposobiony do rozwiązywania zagadek. Wypowiedz

się jasno i nie dręcz mnie.

Dawid zmarszczył czoło w niepewności i wetknął palec w dziurkę, będącą okiem

króla zwierząt.

- Nie wiem, czy potrafię wyrazić ci to jasno. Nie jest to całkiem jasne dla mnie

samego. Ma się rozumieć, że to tylko moja własna, mglista teoria. Nie mogę przytoczyć

faktów, które by ją potwierdziły. No, krótko mówiąc, uważam za możliwe Eryku, aby

Kilmeny zaczęła kiedyś mówić - o ile zapragnie tego dość silnie.

- Zapragnie! Ależ, człowieku, ona pragnie tego tak silnie, jak tylko można chcieć

czegoś. Kocha mnie całym sercem, a nie wyjdzie za mnie, ponieważ jest niema. Czy sądzisz,

że ktokolwiek mógłby goręcej pragnąć mówić, niż młoda dziewczyna w tych warunkach?

- Tak, ale nie mam na myśli tego rodzaju pragnienia, niezależnie od jego siły. Myślę

o nagłej, gwałtownej, namiętnej potrzebie wypowiedzenia się, jednocześnie fizycznej i

psychicznej, dość potężnej, ażeby zerwać niewidzialne okowy, pętające jej mowę. O ile by

się zdarzała okoliczność, która wywołałaby tego rodzaju silne pragnienie, wierzę, że

Kilmeny przemówiłaby, a gdyby raz przemówiła, byłaby odtąd zupełnie uleczona - tak, byle

wypowiedziała choć jedno słowo.

- Wszystko to wydaje mi się bardzo niedorzeczne - odezwał się Eryk niepewnie. -

Przypuszczam, że ty masz pojęcie o czym mówisz, ale ja nie. A w każdym razie znaczy to w

praktyce, że nie może ona żywić żadnej nadziei - no i ja też. Nawet jeśli twoja teoria jest

trafna, gdzież prawdopodobieństwo, że zdarzy się okoliczność o jakiej mówisz? Kilmeny

nie zostanie więc nigdy moją żoną.

- Nie dawaj tak łatwo za wygraną. Bywały wypadki, że kobieta zmieniała swe

postanowienie.

- Ale nie taka kobieta jak Kilmeny - rzekł Eryk ze smutkiem. - Powiadam ci, że

posiada nieugiętą wolę i wytrwałość swej matki, chociaż nie ma w niej ani śladu egoizmu

lub dumy. Dziękuję ci, Dawidzie, za życzliwość i dobre chęci. Uczyniłeś wszystko, co było w

twej mocy. Mój Boże, czym by to było dla mnie, gdybyś zdołał ją uleczyć!

Eryk padł na krzesło, wzdychając ciężko i ukrył twarz w dłoniach. Chwila ta była dla

niego bolesna jak śmierć. Sądził, że jest przygotowany na rozczarowanie. Nie zdawał sobie

sprawy jak silna była jego nadzieja, dopóki ta nadzieja nie została mu całkowicie odebrana.

background image

Dawid westchnął, kładąc szydełkową robótkę na miejsce.

- Jeśli mam być szczery, Eryku, myślałem sobie wczoraj, że jeśli przekonam się, iż

nie uda mi się uleczyć tej dziewczyny, będzie to najlepsze rozwiązanie sprawy dla ciebie.

Ale odkąd ją zobaczyłem, dałbym sobie uciąć prawą rękę, byle móc uczynić coś dla niej.

Tak, to żona dla ciebie - gdybyśmy tylko zdołali przywrócić jej mowę! I na pamięć twej

matki! - Tu Dawid uderzył pięścią w parapet okienny z taką siłą, że wstrząsnął futryną -

jest to żona dla ciebie bez względu na to, czy będzie mówiła, czy też nie - żebyśmy tylko

mogli przekonać ją o tym.

- Nie przekonamy jej. Nie, Dawidzie, straciłem ją. Czyż powiedziałeś jej to, co mnie?

- Powiedziałem, że nie mogę nic dla niej uczynić. Nie wspominałem o mojej teorii,

gdyż nie miałoby to celu.

- Jak to przyjęła?

- Bardzo spokojnie i odważnie - z wdziękiem wielkiej damy. Ale wyraz jej oczu -

Eryku, doznałem uczucia, że popełniłem zabójstwo. Pożegnała mnie, uśmiechając się

żałośnie i poszła na górę. Nie widziałem jej więcej, chociaż zostałem na obiedzie,

zaproszony przez pana Gordona. Osobliwa to para, ci starzy Gordonowie. Podobali mi się

jednak. Mocne charaktery o stałych zasadach, wierni w przyjaźni, a zawzięci jako

wrogowie. Żałowali, że nie mogę uleczyć Kilmeny, ale widać było wyraźnie, iż Tomasz

Gordon uważał moje usiłowania za wtrącanie się do wyroków przeznaczenia.

Eryk uśmiechnął się bezmyślnie.

- Muszę tam pójść i zobaczyć się z Kilmeny. Wybaczysz mi, prawda Dawidzie? Masz

tu książki. Poczytaj sobie.

U Gordonów zobaczył się Eryk jednak tylko z Janą. Powiedziała mu, że Kilmeny jest

w swoim pokoju i nie chce go przyjąć.

- Spodziewała się, że pan przyjdzie i zostawiła mi to dla pana.

Jana wręczyła mu karteczkę. Zawierała niewiele słów i widniały na niej ślady łez.

Panie Eryku - przeczytał - proszę nie przychodzić więcej. Nie powinniśmy się

widywać, gdyż byłoby to jeszcze bardziej bolesne dla nas obojga. Musi pan wyjechać i

zapomnieć o mnie. Kiedyś będzie mi pan wdzięczny za to. Będę pana zawsze kochała i

modliła się za pana.

Kilmeny

- Muszę się z nią widzieć - oświadczył Eryk rozpaczliwie. - Ciotko Jano, proszę mi

dopomóc i powiedzieć jej, że muszę pomówić z nią. Proszę tylko o chwilkę rozmowy.

Jana potrząsnęła głową, lecz udała się na górę. Wróciła niebawem.

background image

- Kilmeny powiada, że nie może zejść. A pan wie, jaka ona jest stanowcza. Żadne

prośby tu nie pomogą. I uważam, iż ma słuszność. Skoro nie chce wyjść za pana, lepiej dla

niej, by pana nie widywała.

Eryk zmuszony był wrócić do domu, nie otrzymawszy żadnej innej pociechy.

Nazajutrz rano odwiózł sam Dawida na stację, gdyż była to sobota. Nie spał całą noc

i wyglądał tak źle, że przyjaciel zaniepokoił się o niego. Dawid pozostałby chętnie kilka dni

w Lindsay, lecz groźny stan zdrowia jednego z pacjentów wymagał jego szybkiego powrotu.

Na peronie zamienił z Erykiem uścisk dłoni.

- Rzuć tę szkołę, Eryku i wracaj do domu. Nic tu już nie wskórasz, a zamartwisz się

na śmierć.

- Muszę zobaczyć się raz jeszcze z Kilmeny, zanim wyjadę - brzmiała odpowiedź

Eryka.

Po południu poszedł do Gordonów. Ale wynik tych odwiedzin był taki sam, jak

poprzedniego dnia. Kilmeny odmówiła widzenia się z nim, a Tomasz powiedział poważnie:

- Panie Eryku, pan wie, że pana lubię i żałuję, iż Kilmeny tak postanowiła. Może ma

jednak słuszność. Widywałbym pana chętnie często i będzie mi pana brak. Ale powiem

panu otwarcie, że tak, jak sprawy stoją obecnie, lepiej, aby pan nie przychodził tu więcej.

Nic to nie pomoże, a im prędzej przestaniecie oboje myśleć o sobie, tym lepiej dla was. A

teraz idź pan i niech Bóg ma pana w swej opiece.

- Czy pan wie, czego pan ode mnie żąda? - rzekł młody człowiek ochrypłym głosem.

- Tak jest, wymagam od pana rzeczy niełatwej, dla pańskiego dobra. Kilmeny nie

rozmyśli się. Wiemy już z doświadczenia, jaką może być wola kobiety. Cicho Jano, nie

płacz. Jakież wy, kobiety, jesteście niemądre! Czy myślisz, że łzy zmyją taki czyn? Nie

zmażą one grzechu, ani skutków grzechu. Straszne to, jak grzech rozrasta się i rozpościera,

a w końcu niszczy niewinne życie, nieraz w długi czas po tym, gdy grzesznik odszedł już

zdać sam sprawę przed Bogiem. Proszę pana, jeśli pan usłucha mojej rady, rzuci pan szkołę

w Lindsay i powróci jak najprędzej do Queenslea.

background image

Zerwane okowy

Eryk udał się do domu blady i posępny. Nie przypuszczał nigdy, by człowiek mógł

tak cierpieć, jak on cierpiał obecnie.

Co miał począć? Wydawało mu się niepodobieństwem wieść życie dalej - czym

miało być życie bez Kilmeny?

Ból szarpał jego duszę, pozbawiając go sił, a młodzieńcza nadzieja przemieniły się w

jego sercu w gorycz i żal.

Nie potrafił nigdy potem powiedzieć, jak przeżył tę niedzielę i w jaki sposób pełnił w

poniedziałek swe zwykłe obowiązki. Przekonał się, ile człowiek może przecierpieć i mimo

to żyć dalej i pracować. Miał wrażenie, że ciało jego jest automatem, poruszającym się i

mówiącym bez współudziału jego woli, podczas gdy zamknięty w nim udręczony duch

doznawał mąk, które wycisnęły na nim niezatarte piętno. Z tej ogniowej próby Eryk

Marshall wyszedł już jako mężczyzna, który pozostawił za sobą na zawsze swe lata

chłopięce i patrzył na życie oczyma, sięgającymi w jego głąb i poza nie.

We wtorek po południu odbył się w powiecie pogrzeb i zgodnie z miejscowym

obyczajem, dzieci w szkole nie miały lekcji. Eryk poszedł do sadu. Nie spodziewał się zastać

tam Kilmeny, gdyż przypuszczał, że będzie unikała tego miejsca, aby go nie spotkać. Lecz

nie mógł przebywać z dala od sadu, chociaż myśl o nim była jedną więcej udręką. Erykiem

miotały dwa sprzeczne uczucia. Pragnął gwałtownie nie zobaczyć go więcej, a jednocześnie

nie mógł pogodzić się z tym, by odjechać i opuścić ów dziwny, stary sad, gdzie poznał swą

ukochaną i starał się o nią, gdzie widział, jak rozwijała się i rozkwitała w jego oczach,

niczym rzadki kwiat i w krótkim czasie trzech miesięcy stała się z prześlicznego dziecka

jeszcze bardziej uroczą kobietą.

Idąc przez pastwisko koło lasu natknął się na Neila Gordona, który robił płot.

Chłopak nie spojrzał, gdy Eryk go mijał, lecz wbijał w dalszym ciągu paliki w ziemię.

Przedtem Erykowi żal było Neila. Obecnie zdał sobie sprawę, że odczuwa dlań

sympatię. Czy Neil cierpiał tak, jak on cierpiał? Młody nauczyciel widział w nim teraz

współtowarzysza niedoli.

Sad drzemał cicho w silnych, gorących promieniach wrześniowego słońca, które

posiadały niejako moc zgęszczania wszelkich woni, jakie lato nagromadziło w lesie i polu.

Kwiatów było teraz niewiele. Większość lilii, które kilka dni temu królowały tak

okazale wzdłuż środkowej ścieżki, zwiędła. Trawa zeschła się, była nierówna i zapuszczona.

Tylko po rogach płonęły niby pochodnie wysokie kwiaty nawłoci, a tu i ówdzie pochylało

się kilka ciemnopurpurowych astrów.

background image

Sad zachował swoisty, niezwykły powab, podobnie jak pewne kobiety, które otacza

atmosfera dawnej piękności i które nie utraciły nic z wrodzonego, niezniszczalnego czaru,

chociaż młodość ich dawno przeminęła.

Eryk przechadzał się po sadzie smutny i zgnębiony a w końcu usiadł na pochylonej

żerdzi płotu w cieniu zwisających gałęzi jodły. Tutaj oddał się bolesnemu rozpamiętywaniu,

pełnemu gorzkiej słodyczy, przeżywając na nowo wszystko, co wydarzyło się w tym sadzie,

odkąd spotkał tu po raz pierwszy Kilmeny. Był tak pogrążony w myślach, że nie zdawał

sobie zupełnie sprawy z tego, co się wokół niego działo. Nie słyszał więc za sobą odgłosu

skradających się kroków w jodłowym lesie. Nie widział nawet Kilmeny, która nadchodziła

powoli i ukazała się na zakręcie dróżki, wysadzonej dzikimi czereśniami.

Młoda dziewczyna przyszła do sadu, chcąc ukryć swą boleść - o ile to było w ogóle

możliwe. Nie obawiała się spotkać tam Eryka o tej porze dnia, gdyż nie wiedziała, że w

powiecie istniał zwyczaj przerywania nauki na czas pogrzebu. Wieczorem nie poszłaby

nigdy do sadu, choć tęskniła za nim nieustannie. Sad i wspomnienia - oto wszystko co jej

obecnie pozostało.

Wydawało się, że przez tych kilka dni przeżyła lata całe. Piła z kielicha bólu i

cierpienia. Twarz miała bladą i wychudłą. Sine, przezroczyste cienie widniały pod wielkimi,

myślącymi oczyma, z których zniknął wyraz dziewczęcej wesołości i rozmarzenia, a ból,

znoszony z poddaniem się nadał im osobliwego uroku.

Tomasz Gordon potrząsnął głową z niepokojem, spojrzawszy na nią tego ranka przy

śniadaniu.

“Nie przetrzyma tego - pomyślał sobie. - Nie pobędzie długo na tym świecie.

Biedactwo! Może tak będzie dla niej najlepiej. Ale dałbym wiele, aby ten młody Marshall

nie był nigdy zaszedł do sadu Connorsów, ani do naszego domu. Och, Małgorzato,

Małgorzato, to straszne, że twoja córka ma płacić za grzech, popełniony zanim przyszła na

świat”.

Kilmeny szła powoli dróżką, jakby we śnie, nie zwracając na nic uwagi. Skoro

znalazła się przy otworze w płocie, gdzie drożyna wchodziła w sad, podniosła głowę i

zobaczyła Eryka, siedzącego w cieniu drzew po drugiej stronie sadu. Miał głowę schyloną,

wspartą na dłoniach. Kilmeny przystanęła i krew rzuciła jej się gwałtownie do twarzy, a w

następnej chwili odpłynęła, pozostawiając twarz bladą jak papier. Wyraz zgrozy -

nieopisanej, śmiertelnej zgrozy - pojawił się w jej oczach tak, jak ciemne cienie chmur

odbijają się w dwóch błękitnych stawach. Za Erykiem stał Neil, przyczajony, sprężony do

morderczego ciosu. Nawet z tej odległości widziała Kilmeny wyraz jego twarzy oraz to, co

background image

trzymał w ręce i w nagłym przebłysku zrozumienia, uświadomiła sobie znaczenie tego.

Wszystko to utrwaliło się w jej mózgu, niby na kliszy fotograficznej. Wiedziała, że zanim

dobiegnie przez sad, aby ostrzec Eryka dotknięciem ręki, będzie za późno. A przecież musi

go ostrzec... Musi... Musi!

Przemożne pragnienie dobycia głosu wezbrało w niej i zalało ją niby fala morska,

znosząc wszelkie zapory z nieodpartą siłą.

Kiedy Neil wzniósł szybkim i mściwym ruchem siekierę, którą trzymał w ręce,

Kilmeny rzuciła się naprzód przez dziurę w płocie.

- Eryku, Eryku obejrzyj się... Obejrzyj się za siebie!

Młody człowiek porwał się zaskoczony, zdumiony, gdy krzyk ten rozległ się w sadzie.

Nie zdawał sobie zupełnie sprawy, że to Kilmeny go woła, lecz odruchowo usłuchał

nakazu.

Obejrzał się i zobaczył Neila, który nie patrzył na Eryka, lecz obok niego, na

Kilmeny. Twarz młodego Włocha była szara jak popiół, a oczy jego wyrażały przerażenie i

niedowierzanie, tak jak gdyby nadprzyrodzona siła przeszkodziła mu w wykonaniu

morderczego zamiaru. Siekiera, leżąca u jego nóg tak, jak ją upuścił pod wpływem

niewypowiedzianego strachu, usłyszawszy krzyk Kilmeny, zdradziła Erykowi wszystko.

Zanim jednak Eryk zdołał się odezwać, Neil zawrócił, krzyknął przeraźliwie głosem

podobniejszym do głosu zwierzęcia niż istoty ludzkiej i uciekł w mrok jodłowego lasu,

jakby go ktoś ścigał.

W chwilę później Kilmeny padła w ramiona Eryka. Twarz miała zroszoną łzami i

rozjaśnioną uśmiechem.

- Ach, Eryku, ja mówię!... - Ja mówię! Czy to nie cudowne! Eryku, kocham cię...

Kocham cię!

Neil sam znajduje wyjście

To cud! - powiedział Tomasz Gordon ze czcią. Były to jego pierwsze słowa od chwili,

kiedy Eryk i Kilmeny, trzymając się za ręce, wpadli do mieszkania niby dwoje dzieci,

upojonych radością i zdumieniem i opowiedzieli zdyszanym głosem rzecz całą jemu oraz

Janie.

- Och, nie, jest to bardzo niezwykłe, ale nie żaden cud - rzekł Eryk. - Dawid mówił

mi, że może się tak stać. Tylko nie miałem nadziei. Gdyby tu był, wytłumaczyłby wam

wszystko.

Tomasz Gordon potrząsnął głową.

background image

- Wątpię, by on, czy ktokolwiek inny mógł to wyjaśnić, proszę pana. Ja uważam to

za cud. Podziękujmy Bogu kornie i ze czcią, iż uznał za stosowne zdjąć klątwę z niewinnej.

Niechaj wasi doktorzy tłumaczą to, jak chcą, nie będą na pewno bliżsi prawdy. Ja widzę w

tym rękę Bożą. Jano, wydaje mi się, że śnię. Czy Kilmeny mówi naprawdę?

- Naprawdę, wujku - odpowiedziała Kilmeny, rzucając Erykowi spojrzenie pełne

zachwytu. - Nie wiem, jak to się stało, ale uczułam, że muszę przemówić i przemówiłam. A

teraz jest to takie łatwe. Wydaje mi się, że mogłam zawsze mówić.

Mówiła naturalnie i swobodnie. Jedynie odpowiednia modulacja głosu sprawiała jej

niejaką trudność. Chwilami brzmiał on zbyt wysoko, to znów zbyt nisko. Ale wyczuwało

się, że opanuje go wkrótce całkowicie. Głos miała piękny - bardzo czysty, miękki i

melodyjny.

- Ach, jak się cieszę, że pierwszym słowem, które wypowiedziałam, było twoje imię,

najdroższy - szepnęła do Eryka.

- A co będzie z Neilem? - zapytał Tomasz Gordon, otrząsając się z trudem z podziwu,

w jakim był pogrążony. - Co zrobimy, gdy wróci? Niewesoła to sprawa pod tym jednym

względem.

Eryk zapomniał prawie o Neilu pod wpływem przemożnego zdumienia oraz radości.

Świadomość, że uniknął nagłej i gwałtownej śmierci, nie owładnęła dotąd jego myślami.

- Musimy mu przebaczyć, panie Gordon. Wiem, jakie uczucia żywiłbym względem

człowieka, który odebrałby mi Kilmeny. W swym bólu uległ złemu porywowi, lecz pomyśl

pan, ile stąd wynikło dobrego.

- No tak. Nie zmienia to jednak strasznej prawdy, że chłopak żywi w sercu

mordercze zamiary - i byłby pana zabił. Wszechmocna opatrzność nie dopuściła, by

popełnił dzisiaj zbrodnię i skierowała zło ku dobremu. Lecz zawinił on zamiarem i

myślami. A my przywiązaliśmy się do chłopca, wychowaliśmy, jak własne dziecko i

kochaliśmy go mimo wszystkich jego wad. Ciężka to rzecz dla nas i nie wiem, co mamy

uczynić. Nie możemy przyjąć go tak, jakby się nic nie stało. Nie będziemy mogli mu już

nigdy zaufać.

Lecz Neil Gordon rozstrzygnął sam swoją sprawę. Kiedy Eryk powrócił tego dnia do

domu, zastał Roberta Williamsona przy kredensie, raczącego się kawałkiem chleba z serem

po jeździe na stację. Tymoteusz siedział na stole w swym strojnym aksamitnym futerku i

spożywał z powagą smaczne kąski, rzucane mu przez Roberta.

- Dobry wieczór panu. No, rad jestem, że pan jakoś raźniej wygląda. Mówiłem żonie,

że to pewnie tylko zwykła sprzeczka zakochanych. Martwiła się panem. Ale nie chciała

background image

dopytywać się. Ona nie należy do tych osób, które czują się nieszczęśliwe, nie mogąc

wtykać ustawicznie nosa w cudze sprawy. Ale cóż się tam stało dziś wieczorem u

Gordonów, proszę pana?

Eryk spojrzał ze zdziwieniem. O czymże mógł się Robert tak prędko dowiedzieć?

- O czym pan mówi? - zapytał.

- No, my tam na stacji, domyślaliśmy się, że coś musiało zajść, jeśli Neil Gordon

pojechał w taki sposób na wycieczkę.

- Neil pojechał! Na wycieczkę! - wykrzyknął Eryk.

- Ano tak. Przecież pan wie, że pociąg wycieczkowy odszedł dziś wieczorem. A w

nocy przesiądą się na statek. Od nas pojechało ze dwunastu chłopaków. Staliśmy sobie

przed stacją i gwarzyliśmy, a tu Lincoln Frame zajechał pędem, a z bryczki wyskoczył Neil.

Wpadł do kasy, kupił bilet i wsiadł do pociągu, nie zamieniwszy z nikim słowa. A chmurny

był jak noc. Takeśmy się zdziwili, że żaden z nas nie odezwał się, aż gdy go już nie było.

Lincoln nie wiedział wiele. Neil przybiegł do niego o zmroku, a wyglądał, jakby uciekał

przed policją. Chciał sprzedać Lincolnowi czarnego źrebaka za sześćdziesiąt dolarów, jeżeli

Lincoln zawiezie go na stację tak, aby zdążył na pociąg wycieczkowy. Źrebak był własnością

Neila i Lincoln miał na niego dawno ochotę, tylko Neil nie chciał przedtem słyszeć o tym.

Teraz więc Lincoln skorzystał ze sposobności, a ponieważ chłopak przyprowadził źrebaka

ze sobą, zaprzągł natychmiast i zawiózł Neila na stację. Nie miał on żadnych rzeczy przy

sobie i przez całą drogę nie puścił pary z ust. Domyśliliśmy się, że musiał pokłócić się z

Tomaszem. Czy wie pan co o tym? A może był pan tak zajęty swoją dziewczyną, że nie miał

pan ani uszu, ani oczu dla czegokolwiek innego?

Eryk zastanowił się szybko. Doznał wielkiej ulgi, dowiedziawszy się o wyjeździe

Neila. Nie wróci on więcej i tak było najlepiej dla wszystkich. Robertowi trzeba powiedzieć

choć część prawdy, bo będzie i tak wkrótce wiadome, że Kilmeny mówi.

- Owszem, były dziś pewne nieprzyjemności u Gordonów - odezwał się młody

nauczyciel spokojnie. - Neil zachował się bardzo źle i przestraszył okropnie Kilmeny - tak

dalece, że wydarzyła się rzecz doprawdy zadziwiająca. Kilmeny zdołała przemówić i teraz

mówi doskonale.

Robert odłożył kawałek sera, który niósł do ust na końcu noża i wpatrywał się ze

zdumieniem w Eryka.

- W imię Ojca i Syna!... A to ci dopiero nadzwyczajna rzecz! - wykrzyknął. - Czy pan

mówi poważnie? Czy też próbuje pan zakpić ze mnie, starego?

background image

- Nie, panie Williamson. Zapewniam pana, że to szczera prawda. Doktor Baker

mówił mi, że jakiś nagły wstrząs mógłby ją uleczyć i tak się stało. A co do Neila, sądzę, że

nie wróci więcej i uważam, iż dobrze zrobił.

Nie chcąc rozprawiać dłużej o tej sprawie, Eryk wyszedł z kuchni. Idąc na górę do

swego pokoju, usłyszał, jak Robert mruczał sam do siebie w bezradnym zdumieniu:

- Jak żyję, nie słyszałem czegoś podobnego - jak żyję... A ty, Tymoteuszu, słyszałeś

kiedy? Ci Gordonowie to nieobliczalni ludzie - co do tego nie ma dwóch zdań. Żeby nawet

chcieli, nie potrafią postępować tak, jak inni. Muszę zbudzić matkę i opowiedzieć jej o tym,

bo inaczej nie zasnę.

background image

Ostateczne zwycięstwo

Teraz, kiedy wszystko ułożyło się szczęśliwie, Eryk chciał porzucić szkołę i wrócić do

rodzinnego miasta. Prawda, zobowiązał się “na piśmie”, że obejmuje posadę nauczyciela na

rok. Lecz wiedział, że opiekunowie zwolnią go, jeśli postara się o odpowiedniego zastępcę.

Postanowił pozostać do wakacji jesiennych, które wypadały w październiku, a potem

wyjechać. Kilmeny obiecała, że pobiorą się na wiosnę. Eryk prosił o wcześniejszy termin,

lecz odmówiła z łagodną stanowczością, a Tomasz i Jana poparli ją.

- Muszę nauczyć się wielu rzeczy zanim będę mogła wyjść za mąż - powiedziała

Kilmeny. - I chcę przyzwyczaić się widywać ludzi. Odczuwam jeszcze pewien lęk, ile razy

widzę kogoś obcego, chociaż zdaje mi się, że tego nie okazuję. Będę chodziła do kościoła z

wujem i ciotką, a także na zebrania Towarzystwa Misyjnego. I wuj powiada, że pośle mnie

tej zimy do miasta do jakiejś szkoły, o ile byś się na to zgodził.

Eryk wyraził natychmiast swój sprzeciw. Kilmeny w szkole! Nie mógł po prostu

myśleć o tym bez śmiechu.

- Nie rozumiem dlaczego nie może nauczyć się wszystkiego czego jej potrzeba,

równie dobrze po wyjściu za mąż, jak przedtem - wyrzekł przed jej wujem oraz ciotką.

- Ale my chcemy mieć ją u siebie jeszcze przez zimę - wyjaśnił cierpliwie Tomasz

Gordon. - Będzie nam jej okropnie brak, gdy wyjedzie, proszę pana. Nie rozstawaliśmy się

z nią nigdy, ani na jeden dzień, jest naszą jedyną radością. Bardzo to miło, że pan powiada,

iż będzie nas odwiedzała kiedy zechce. Ale to zupełnie co innego. Będzie wtedy należała do

pańskiego świata, a nie do naszego. I tak być powinno - nie chcielibyśmy, aby stało się

inaczej. Ale pozostaw nam ją jeszcze przez jedną zimę.

Eryk ustąpił, choć niezbyt chętnie.

- Ostatecznie - pomyślał sobie - Lindsay nie jest znów tak daleko od Queenslea, a

istnieją przecież statki i pociągi.

- Czy napisał pan już o wszystkim swemu ojcu? - zapytała Jana z niepokojem.

Nie, nie uczynił tego jeszcze. Ale wróciwszy do domu, skreślił dokładne

sprawozdanie z całego lata i wysłał je ojcu. Pan Marshall senior odpowiedział na list,

zjawiając się osobiście.

W parę dni później zastał Eryk po powrocie ze szkoły ojca, siedzącego w

czyściutkim, wymuskanym bawialnym pokoju pani Williamson. Sprawę listu poruszyli

jednak dopiero po kolacji. Skoro znaleźli się sami, pan Marshall odezwał się bez wstępów.

- Eryku, cóż tam z tą dziewczyną? Mam nadzieję, że nie zrobiłeś głupstwa? Bo coś

mi się to nie bardzo podoba. Dziewczyna, która była niema od urodzenia i nie posiada

background image

prawa do nazwiska ojca - dziewczyna wiejska, wychowana w takiej miejscowości jak

Lindsay! twoja żona będzie musiała zająć miejsce twej matki - a matka była kobietą

wyjątkową. Czy uważasz, że ta dziewczyna jest tego godna? To niemożliwe! Dałeś się

zwieść ładnej twarzy, świeżej wiejskiej urodzie. Spodziewałem się, że wynikną jakieś

przykrości z tej twojej zachcianki, aby objąć tutaj posadę nauczyciela.

- Poczekaj ojcze, aż zobaczysz Kilmeny - rzekł Eryk i uśmiechnął się.

- Hm. To samo powiedział mi Dawid Baker. Otrzymawszy twój list, poszedłem od

razu do niego, gdyż wiedziałem, że musi być jakiś związek pomiędzy tym listem, a

tajemniczym pobytem Dawida w Lindsay, co do którego nie mogłem wydobyć z niego

słowa ani prośbą, ani groźbą. Powiedział mi tylko: “Niech pan poczeka, aż pan pozna

Kilmeny Gordon”. Dobrze, poczekam do tej chwili, ale pamiętaj, że będę patrzył na nią

oczyma człowieka sześćdziesięciopięcioletniego, a nie dwudziestoczteroletniego

młodzieńca. I jeśli nie jest taka, jaką twoja żona powinna być, wyrzekniesz się jej, albo też

będziesz sobie sam radził w życiu. Jeśli zechcesz bowiem popełnić głupstwo i zmarnować

sobie życie, nie przyłożę do tego ręki.

Eryk zagryzł wargi, lecz rzekł tylko spokojnie:

- Chodź ze mną, ojcze. Pójdziemy teraz do niej.

Udali się okrężną drogą, gościńcem.

Nie zastali Kilmeny w domu.

- Jest w sadzie - wyjaśniła Jana. - To jej ulubione miejsce i spędza tam cały swój

wolny czas. Lubi uczyć się w sadzie.

Ojciec i syn usiedli i rozmawiali chwilę z Tomaszem i jego siostrą. Wyszedłszy od

Gordonów pan Marshall odezwał się:

- Ci ludzie podobają mi się. Gdyby Tomasz był taki, jak Robert Williamson nie

czekałbym nawet, aby zobaczyć twoją Kilmeny. Ale oboje Gordonowie są bez zarzutu -

szorstcy i małomówni, ale znać dobry ród - oraz wrodzoną szlachetność i siłę charakteru.

Tylko powiem szczerze, że mam nadzieję, iż twoja ukochana nie ma takich ust, jak jej

ciotka.

- Usta Kilmeny są niby ucieleśniona pieśń miłosna - odpowiedział Eryk z zapałem.

- Hm - zauważył pan Marshall. - No - dodał po chwili bardziej pobłażliwie - byłem

także poetą przez sześć miesięcy mego życia, kiedy starałem się o twoją matkę.

Kilmeny czytała, siedząc na ławce pod krzewami bzu, gdy weszli do sadu. Powstała i

podeszła nieśmiało na ich spotkanie, gdyż odgadła kim był wysoki, siwy pan, towarzyszący

narzeczonemu. Gdy się zbliżała, Eryk zauważył z uczuciem radosnej dumy, że nie

background image

wyglądała nigdy bardziej uroczo. Miała na sobie sukienkę ulubionego, niebieskiego koloru,

uszytą ładnie i skromnie, tak, jak wszystkie jej sukienki. Uwydatniała ona przepięknie linie

jej smukłej, wiotkiej postaci. Lśniące, czarne warkocze upięte były wokół głowy, a zdobiące

je dwa dzikie astry jaśniały przy nich, niby bladopurpurowe gwiazdy. Twarz jej była lekko

zapłoniona pod wpływem podniecenia. Kilmeny wyglądała jak młodziutka księżniczka w

błyszczącej koronie, którą tworzyły czerwonawe promienie słońca, padające poprzez

listowie starych drzew na jej głowę.

- Ojcze, oto Kilmeny - odezwał się Eryk z dumą.

Młoda dziewczyna podała panu Marshallowi rękę, szepcząc nieśmiało słowa

powitania. On zaś ujął tę rękę i przytrzymał ją w swojej, wpatrując się tak uważnie i

przenikliwie w twarz Kilmeny swemi bystrymi oczyma, że nawet jej szczere spojrzenie nie

wytrzymało tego wzroku. Po czym przyciągnął ją do siebie i złożył z powagą delikatny

pocałunek na jej białym czole.

- Moja droga - rzekł - cieszę się i jestem dumny, że zgodziłaś się zostać żoną mojego

syna - a moją bardzo kochaną i szanowaną córką.

Eryk odwrócił się szybko, chcąc ukryć wzruszenie. Twarz miał rozjaśnioną jak

człowiek, który widzi swą przyszłość w najpromienniejszych barwach.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lucy Maud Montgomery Kilmeny z sadu
Lucy Maud Montgomery Kilmeny ze starego sadu
Lucy Maud Montgomery Emilka 1 Emilka ze Srebrnego Nowiu
Lucy Maud Montgomery 9 Opowieści z Avonlea
Further Chronicles of Avonlea by Lucy Maud Montgomery
Lucy Maud Montgomery Zrzadzenie Losu
Lucy Maud Montgomery W stronę miłości (opowiadania)
Lucy Maud Montgomry Okruchy światła (Opowiadania)
Lucy Maud Montgomery ślady na piasku
LUCY MAUD MONTGOMER1
Lucy Maud Montgomery Zapach Wiatru
Lucy Maud Montgomery Historynka 02 Złoty gościniec (Złocista droga)
Lucy Maud Montgomery Czarodziejski Swiat Marigold (m76)
Lucy Maud Montgomery Cykl Pat ze Srebrnego Gaju (1) Pat ze Srebrnego Gaju
Lucy Maud Montgomery Okruchy swiatła

więcej podobnych podstron