L
UCY
M
AUD
M
ONTGOMERY
Z
RZĄDZENIE LOSU
P
RZEŁOśYŁY
J
OANNA
K
AZIMIERCZYK
,
J
OLANTA
W
NUK
Z
RZĄDZENIE LOSU
Pani majorowa Hill poczuła się w swoim żywiole Było to zjawisko wyjątkowe, choć —
biorąc pod uwagę zbieg okoliczności — nie powinno budzić zdziwienia W dalekim
miasteczku, zagubionym na prerii w północno — zachodniej Kanadzie, gdzie stacjonował jej
małżonek, rzadko miała okazję do swatania.
A pani Hill twierdziła uparcie, że jest urodzoną swatką Major Hill dowodził oddziałem
Północno–Zachodniej Policji Konnej w Dufferin Bluff. Pani Hill często powtarzała, że to
największa zapadła dziura nie tylko w Kanadzie, ale w całym świecie Jednakże robiła, co
mogła, by ją ożywić i trzeba przyznać bezstronnie, że wszyscy oficerowie i żołnierze PZPK
dzielniej jej w tym pomagali.
Gdy Violet Thayer, przyjaciółka szkolna, przybyła wreszcie z dawno obiecaną wizytą, pani
Hill promieniała ze szczęścia W głębi duszy przysięgała sobie, że Violet wróci na wschód
tylko w tym celu, aby przegotować wyprawę ślubną. Wśród oficerów policji było
przynajmniej pół tuzina kawalerów godnych ręki Violet i pani Hill po dłuższych
rozważaniach za najlepszego kandydata na męża uznała Neda Madisona.
— Oboje są wprost stworzeni dla siebie — oznajmiła majorowi w przeddzień przyjazdu
przyjaciółki. — On ma pieniądze, jest przystojny i czarujący Ona, to prawdziwa piękność i na
dodatek wyjątkowo inteligentna. Tacy ludzie muszą się w sobie zakochać. Mówię ci, to
przeznaczenie.
— A może panna Thayer jest zainteresowana kimś innym? — zauważył ostrożnie major
Hill Nieraz już widział, jak rozpadały się budowane przez jego żonę domki z kart.
— Och, nie, Violet by tego nie zataiła przede mną. A już najwyższy czas, aby się
ustatkowała i założyła rodzinę. Jak wiesz, ma dwadzieścia pięć lat. Mężczyźni tracą dla mej
głowy, lecz ona strasznie wybrzydza. Jednak na pewno nie oprze się urokowi Neda. To
chłopak bez skazy. Nie mam wątpliwości, że są dla siebie przeznaczeni.
Pani Hill wiedziała swoje, a chcąc pomóc losowi, użyła kilku kobiecych sztuczek.
Violet Thayer przybyła, spojrzała i — bez wątpienia — odniosła tryumf. W ciągu
trzydziestu sześciu godzin pobytu w Dufferin Bluff miała u swych stóp sześciu
„odpowiednich kandydatów”, nie wspominając o co najmniej tuzinie „nieodpowiednich”.
Zresztą, byłaby bardzo zdziwiona, gdyby się stało inaczej. Panna Thayer znała swoje
możliwości i umiała je wykorzystać. Ale w gruncie rzeczy była to dobra i miła dziewczyna.
Tak samo myśleli młodzi bywalcy salonu pani Hill. Uważali się za szczęśliwców, mogąc
napawać wzrok widokiem panny Thayer. Przez całe tygodnie oglądali bowiem tylko krępe
Metyski i kruczowłose squaw.
Oczywiście w centrum uwagi znajdował się Madison, młodzieniec zasługujący ze wszech
miar na uznanie pani Hill. Przystojny i dobrze ułożony, umiał śpiewać, bosko tańczył i
doskonale grał na skrzypcach. Inni oficerowie kipieli z zazdrości, szczególnie od chwili
przybycia panny Thayer. Zdawali sobie sprawę, że żaden z nich nie ma najmniejszej szansy,
jeśli w szranki wkroczy taki zawodnik jak Ned Madison.
Violet lubiła Madisona i na swój sposób dobrze go traktowała. Wszystkich z policji konnej
uważała za miłych chłopców i była im wdzięczna, że dostarczali jej rozrywek. Oczekiwała
ś
miertelnych nudów w Dufferin Bluff i była przekonana, że jej obawy są uzasadnione, ale na
razie cieszyła się ze zmiany otoczenia.
Wieczorem, szóstego dnia pobytu gościa, w mieszkaniu pani Hill kłębił się tłum oficerów
Violet — w nowej, wspaniałej sukni, którą sierżant Fox opisywał później jako „oszałamiającą
kremowo–niebiesko–brązową kreację” — wyglądała zachwycająco. Początkowo flirtowała
obojętnie ze wszystkimi otaczającymi ją młodzieńcami, ale później swoje zainteresowanie
skupiła na Nedzie Madisonie, ku ogromnej radości pani Hill, krążącej w pobliżu niczym
mały, lśniący motyl.
Violet rozmawiała z Madisonem i kątem oka obserwowała Johna Spencera. Spencer nie
służył w policji konnej. Piastował jakieś stanowisko w państwowej administracji, a od
przyjazdu panny Thayer tylko raz złożył wizytę w Lone Poplar Villa — domu Hillów. Nie
wydawał się oszołomiony widokiem pięknej panny. Zaraz po tym, jak został przedstawiony,
przeszedł w towarzystwie majora w kąt salonu i przesiedział tam cały wieczór, rozmawiając o
kłopotach w rezerwacie Indian w Loon Lake.
Być może ta obojętność zaintrygowała pannę Thayer. Może uznała ją za coś ożywczego po
nieprzerwanym potoku składanych sobie hołdów. W każdym razie, gdy policjanci
zgromadzeni wokół fortepianu śpiewali z zapałem, ona spławiła Madisona i skierowała się do
kąta, gdzie opuszczony akurat przez majora, siedział samotnie Spencer.
Kiedy Violet z delikatnym szelestem sukni przysiadła obok niego na kanapie, zmierzył ją
obojętnym spojrzeniem. Ukryty za palmą sierżant Robinson, który obserwował ich zazdrośnie
i oddałby oczy, a przynajmniej jedno z nich za takie szczęście, uznał Spencera za
największego nudziarza, z jakim miał w życiu do czynienia.
— Pan nie śpiewa, panie Spencer? — zapytała Violet, chcąc jakoś nawiązać rozmowę .
Robinson, obdarzony takim spojrzeniem, straciłby głowę, ale Spencer bohatersko
zachował stoicyzm.
— Nie — odparł krótko i chłodno, lecz bez ostentacyjnej szorstkości. Mimo towarzyskiego
obycia Violet poczuła się niezręcznie.
— Skoro nie chce ze mną rozmawiać, nie mam zamiaru go zmuszać — pomyślała z
irytacją. śaden mężczyzna tak jej dotąd nie potraktował.
Spencer przez pewien czas siedział bez ruchu i słuchał muzyki. Wreszcie obrócił się
twarzą do swej towarzyszki, z widocznym wysiłkiem próbując podtrzymać uprzejmą
konwersację.
— Jak się pani podoba Zachód, panno Thayer? — zagadnął.
Violet się uśmiechnęła, ten uśmiech był niebezpieczny dla większości mężczyzn.
— Sądząc po tym, co dotąd widziałam — bardzo. śycie tutaj ma pewien urok, ale
niewątpliwie wkrótce mi spowszednieje. Przez większą część roku, zwłaszcza w zimie,
człowiek musi się tu czuć straszliwie samotnie.
— Policjanci zawsze narzekają, że tak właśnie jest — odrzekł Spencer z lekkim
uśmiechem. — Jeśli o mnie chodzi, to nigdy tego nie odczułem.
Violet zauważyła, że bardzo mu do twarzy z tym uśmiechem. Podobało jej się również
jego czoło i ciemne włosy
— Nie wydaje mi się, abym wcześniej widywała pana w Lone Poplar Villa — zauważyła.
— Rzeczywiście. Nie było mnie tutaj przez jakiś czas. Dopiero dzisiaj wróciłem, aby
spotkać się z majorem i zameldować mu o kłopotach w Loon Lake.
— W przeciwnym razie wcale byś nie przyszedł — pomyślała Violet. — Jakie to
pochlebne dla mnie! — Głośno zaś zapytała — Czy to coś poważnego?
— O, nie Zwyczajna sprzeczka między Indianami. Czy odwiedziła pani kiedykolwiek
rezerwat, panno Thayer? Nie? W takim razie powinna pani. Poproszę jednego z moich
przyjaciół z policji, aby tam panią zabrał. To warto zobaczyć.
— A pan mnie nie zaprosi? — zapytała odważnie Violet.
Spencer znowu się uśmiechnął. — Och, czyżbym okazał się źle wychowany? Po prostu
ż
ywiłem obawę, że uzna mnie pani za nieznośnego nudziarza.
A więc nie miał zamiaru jej zapraszać. Poczuła się urażona. Uświadomiła sobie, że
odczuwa coś w rodzaju rozczarowania. Poszukała wzrokiem Madisona. Jakiż zgrabny i
elegancki młodzieniec!
— Nie cierpię mężczyzn lalusiowatych — mruknęła do siebie. Spencer tymczasem wziął
ze stolika jedną z książek należących do pani Hill.
„Ofiary przyzwyczajeń” — przeczytał, spoglądając na okładkę. Zdaje mi się, że to jakiś
bestseller. Chyba go pani czytała?
— Owszem. To bardzo zabawna, nawet trochę frywolna powieść. Lekka, ale napisana z
wdziękiem. Podobała się panu?
Spencer z namysłem ważył książkę w szczupłej, opalonej ręce.
— Tak, raczej tak. Ale z reguły nie interesuję się powieściami. Nie rozumiem ich. Na
przykład bohater tej oto. Czy pani uwierzy, że zakochany mężczyzna mógłby się zachować
tak jak on?
— Nie wiem — odparła Violet z rozbawieniem — To pan, jako mężczyzna, powinien
wypowiedzieć się na ten temat.
— Nigdy nikogo nie kochałem, więc nie próbuję nawet zabierać głosu — powiedział
Spencer. W jego głosie nie zabrzmiało nawet zakłopotanie, jakby mówił o sprawie dotyczącej
Loon Lake. Violet nie omieszkała wykorzystać okazji.
— No to ma pan do przeżycia interesujące doświadczenie — zauważyła. Spencer obrócił
na nią spojrzenie głęboko osadzonych szarych oczu.
— Nie wiem czy tak. Mówiąc, że nigdy nie kochałem, miałem na myśli coś więcej niż
miłość mężczyzny do wybranej kobiety, lecz miłość w sensie ogólnym. Nie żywiłem ciepłych
uczuć do żadnej ludzkiej istoty. Moi rodzice zmarli, zanim zdążyłem ich zapamiętać.
Jedynym żyjącym krewnym był stary, skąpy stryj, który zaopiekował się mną wyłącznie z
obowiązku i wypędził w świat najwcześniej, jak się tylko dało. Nie zawieram łatwo przyjaźni.
Rzadko mi się zdarza kogoś polubić. Mam nielicznych znajomych i na całym świecie nie
znajdzie pani żywej duszy, której zależy na mnie i odwrotnie.
— Kiedy wreszcie nadejdzie miłość, będzie dla pana objawieniem — powiedziała miękko
Violet.
— Sądzi pani, że nadejdzie? — Mężczyzna spojrzał jej przenikliwie w oczy.
Zanim zdążała odpowiedzieć, stanęła przed nimi pani Hill. Zakomunikowała, że Violet jest
proszona do fortepianu i koniecznie musi cos zaśpiewać. Czy pan Spencer wybaczy, jeśli go
opuści? Pan Spencer uprzejmie wybaczał. Wstał ponadto z kanapy i ukłoniwszy się, życzył
paniom dobrej nocy. Violet podała mu rękę.
— Przyjdzie pan wkrótce? — zapytała.
Spencer zerknął na Madisona, stojącego w drugim końcu pokoju. A może jej się tylko
zdawało?
— Nie sądzę — odparł. — Jeśli, jak pani raczyła nadmierne, nadejdzie kiedyś miłość, to
byłoby niemiło, gdyby okazała się beznadziejna. A przecież nigdy nie wiadomo, co się może
wydarzyć.
Panna Thayer, idąc w stronę fortepianu, czuła mocniejsze niż zwykle bicie serca. Było to
zupełnie nowe przeżycie i chyba warte przeanalizowania. Kiedy goście się rozeszli, zapytała
panią Hill o Spencera.
— Och, John Spencer! — odrzekła pani Hill niedbale. — Jest szefem tutejszego biura do
spraw gruntów. I to naprawdę wszystko, co o nim wiemy. Jack twierdzi, że to zacny człowiek
i bardzo go ceni Ale towarzysko jest do niczego. Nie potrafi rozmawiać pewnie nie chce. Jest
nijaki. Rożni się od pana Madisona, prawda?
— Ogromnie — odpowiedziała z przekonaniem Violet.
Po wyjściu paru Hill Violet podeszła do najbliższego lustra i zaczęła bacznie lustrować
swoją twarz, przykładając palec do dołka w brodzie.
— To bardzo dziwne — oznajmiła. Naturalnie, nie miała na myśli dołka.
Spencer mówił, że więcej nie przyjdzie. Nie uwierzyła, ale i nie spodziewała się ujrzeć go
podczas najbliższych dni. Dlatego trochę się zdziwiła, gdy zjawił się już następnego
wieczoru. Madison, z którym właśnie rozmawiała, do dziś nie ma pojęcia, co chciała mu
powiedzieć, ponieważ nagle zamilkła w pół słowa.
Ciekawa jestem, czy to znowu sprawa Loon Lake — pomyślała.
W tej chwili podeszła pani Hill i zabrała Madisona do walca. Spencer skorzystał z okazji i
przeszedł przez pokój wprost do niej. Obserwując ich sierżant Robinson, był gotów zeznać
pod przysięgą, że panna Thayer zmieniła się na twarzy.
Po przywitaniu Spencer milczał jak grób. Usiadł obok niej i oboje przeglądali się, jak pani
Hill tańczy walca z Madisonem. Violet zastanawiała się dlaczego nie jest znudzona.
Dostrzegła, że Madison wraca do niej i poczuła, że ogarnia ją nieuzasadniony gniew na Bogu
ducha winnego młodzieńca. Wstała raptownie.
— Chodźmy na werandę — odezwała się zdecydowanie. — Tu jest okropnie duszno.
Wyszli przed dom. Na dworze zapadł już mrok i zrobiło się chłodno. W dole migotały
ś
wiatła miasteczka, a usiana stromymi pagórkami preria była ciemna i milcząca.
— Jutro po południu jadę do Loon Lake Muszę sprawdzić, co tam się dzieje — oświadczył
Spencer. — Pojedzie paru ze mną?
Violet zastanawiała się tylko przez chwilę.
— Nie sądzę, aby panu zależało na moim towarzystwie — zauważyła. Spencer położył
dłoń na białych palcach obejmujących balustradę.
Pochylił się tak mocno do przodu, że jego oddech poruszył pukiel włosów nad czołem
dziewczyny.
— Ależ tak — powiedział wyraźnie. — Chcę, żeby pani jutro pojechała ze mną do Loon
Lake. Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego.
Nieco później, gdy goście wyszli, Violet ucięła sobie półgodzinną pogawędkę z panną Hill.
Ta ostatnia czuła się dotknięta i rozżalona.
— Uważam, że dzisiaj wyjątkowo źle potraktowałaś biednego Neda, Vi. Ciężko to przeżył.
Nie należało wychodzić ze Spencerem, a wystawanie z nim na osobności było doprawdy w
złym stylu. Nie powinnaś z nim flirtować, on się do tego nie nadaje.
— Nie zamierzałam flirtować — powiedziała spokojnie panna Thayer.
— Och, sądzę, że to po prostu twój zwykły sposób bycia. Tylko nie zawróć w głowie temu
biedakowi. A tak przy okazji. Ned jutro po południu przyjdzie z aparatem fotograficznym i
zrobi nam wszystkim zdjęcie.
— Obawiam się, że nie zastanie mnie w domu — odparła Violet. — Jadę z panem
Spencerem do Loon Lake.
Pani Hill padła na łóżko. Znajdowała się w okropnym nastroju. Majorowi oznajmiła, że ma
wszystkiego dosyć. Sprawy układały się tak pomyślnie i nagle wymknęły się spod kontroli.
— Czy Madison zwleka z oświadczynami? — zapytał sennie major.
— Madison? Tu chodzi o Violet. Zachowuje się skandalicznie. Dziś haniebnie
potraktowała biednego Neda. Sam widziałeś, jak afiszowała się ze Spencerem i w dodatku
jutro jedzie z nim do Loon Lake. Przynajmniej tak mówiła. Nie mam pojęcia, co ona w nim
widzi. To najnudniejszy człowiek na świecie. Różnią się od siebie pod każdym względem.
— Może dlatego właśnie jej się podoba — zauważył major. — Wiesz, przyciąganie się
przeciwnych biegunów i takie tam rzeczy.
Ale pani Hill stwierdziła, że on nie ma pojęcia o tych sprawach. Więc jako człowiek
rozsądny major zamilkł i swoje uwagi zachował dla siebie.
Przez kolejne dwa tygodnie pani Hill była najbardziej ponurą kobietą we wszystkich
czterech okręgach i każdy policjant, nawet ostatni zupełnie zielony rekrut, klął w sekrecie
Spencera przynajmniej dziesięć razy dziennie. Violet po prostu odstawiła na bok wszystkich,
z Madisonem włącznie i nikt nie miał wątpliwości co do przyczyny jej lodowatego
zachowania.
Pewnego wieczoru Spencer nie pojawił się w Lone Poplar. Violet długo go wypatrywała, a
gdy uświadomiła sobie wreszcie, że dłuższe czekanie nie ma sensu, zapragnęła być zupełnie
sama i wyszła na werandę. Zaledwie usadowiła się w mrocznym kąciku, nadeszli dwaj
policjanci i nie widząc jej, kontynuowali rozmowę.
— Słyszałeś o Spencerze? — zapytał jeden z nich.
— Nie. A co się z nim stało?
— Cóż, powiadają, że panna Thayer dała mu kosza. Wczoraj około czwartej po południu
przechodziłem tędy i widziałem go wchodzącego. Minęło jakieś pół godziny siedziałem
właśnie w urzędzie ziemskim i gadałem sobie z Gibsonem, gdy otworzyły się drzwi i wpadł
Spencer. Blady niczym śmierć zupełnie jakby oszalał.
— Czy Fyshe pojechał do Ramy River w sprawie królewskich gruntów? — Wrzasnął.
A Gibson na to — Nie.
— No to powiedz mu, że nie musi, bo sam pojadę — rzekł i wypadł na dwór. Wyruszył
dziś do Ramy River i nie wróci wcześniej niż za dwa tygodnie. Po powrocie już jej tu nie
zastanie.
— Po tym jak go kokietowała, Spencerowi nieźle się dostało — zauważył drugi policjant,
po czym obaj wyszli.
Violet wstała powoli. Gdy ostatni gość opuścił dom, wkroczyła do pokoju pani Hill.
— Edith — zwróciła się do przyjaciółki zimnym tonem, starannie odmierzając słowa, dla
tych, którzy ją znali, oznaczało to nadciągającą nieuchronnie burzę. — Pan Spencer przyszedł
tu wczoraj, akurat wtedy, gdy wybrałam się na przejażdżkę z majorem, prawda? Co mu
naopowiadałaś?
Pani Hill spojrzała w roziskrzone oczy Violet i skurczyła się.
— Ja… Nic takiego nie mówiłam… nie tak dużo…
— Co to było?
Pani Hill zaczęła pochlipywać.
— Nie patrz tak na mnie, Violet. On tylko wstąpił i chwilkę rozmawialiśmy o tobie. To
znaczy ja wspomniałam, że podobno Harry St Maur był tobą wyraźnie zainteresowany, zanim
tu przyjechałaś… i niektórzy myślą, że jesteście zaręczeni tak więc… więc…
— Powiedziałaś panu Spencerowi, że jestem zaręczona z Harrym St Maur, czy tak?
— Nie–e–e. Dałam mu jedynie do zrozumienia. Ale nic złego nie miałam na myśli. Nigdy
nie sądziłam, że jesteś nim naprawdę zainteresowana. Uważałam, że się po prostu bawisz.
Tak wszyscy sądzili no i chciałam dla ciebie Madisona. Violet pobladła.
— Kocham Spencera — powiedziała ochrypłym głosem. — A ty go odstręczyłaś ode mnie
Pojechał do Ramy River i nigdy go już nie zobaczę!
— Ależ tak, zobaczysz’ — żachnęła się pani Hill — On wróci, gdy się dowie. Możesz do
niego napisać i wyjaśnić.
— Przypuszczasz, że się poniżę do tego stopnia, że napiszę, prosząc o powrót? — zawołała
z przejęciem Violet — Mam dosyć dumy, aby nie zrobić tego dla człowieka, któremu nieomal
rzucałam się na szyję, podczas gdy on nigdy ani słowem, ani czynem nie dał mi do
zrozumienia, że cokolwiek do mnie czuje! Nigdy ci tego nie wybaczę, Edith!
Pani Hill pozostała sam na sam ze zranioną miłością własną. Pozwoliła sobie na pół
godziny solidnego płaczu, a potem zaczęła intensywnie myśleć. Nie ulegało wątpliwości, że
wtrąciła się niefortunnie w cudze życie, ale przecież nie zamierzała zostawić sprawy w takim
stanie. Jedno lub dwa właściwe słowa mogą wszystko naprawić.
Pani Hill usiadła i napisała list będący szczytem dyplomacji. Nazajutrz rano przy łapała
sierżanta Foxa, polecając mu udanie się do Ramy River z bardzo ważną wiadomością dla
pana Spencera. Sierżant Fox dziwił się, co to może być, ale nie do niego należało zadawanie
pytań. Miał tylko dosiąść konia i pędzić przed siebie, gdyż życzenia pani Hill były w równym
stopniu obowiązujące, jak rozkazy majora.
Wieczorem, kiedy pani Hill i Violet — ta ostatnia milcząca i zasępiona — siedziały na
werandzie, na szlaku wiodącym z Ramy River ukazał się galopujący jeździec. Pani Hill
przeprosiła przyjaciółkę i wyszła. Pięć minut później John Spencer, pokryty od stóp do głów
pyłem dwudziestopięciomilowej drogi, zeskoczył z koma tuz obok Violet.
*
*
*
Późnym wieczorem policjanci dawali w koszarach koncert i państwo Hill udali się tam
razem z wszystkimi znaczącymi coś w mieście osobami. Zabrakło jedynie Violet i Spencera.
Oni bowiem zasiedli na werandzie domu majora, przyglądając się wschodowi księżyca nad
pagórkowatą prerią i jego mlecznobiałemu odbiciu w niewielkim jeziorku.
— Mam wrażenie, jakby od ostatniego wieczoru upłynął pełen udręki rok — powiedział z
powagą Spencer. — Jesteś dla mnie wszystkim, absolutnie wszystkim. Inni mężczyźni żywią
słabsze lub silniejsze uczucia dla sióstr, kuzynek, ciotek, a we mnie całe uczucie skupiło się
na tobie. Pamiętasz, jak podczas pierwszego spotkania zauważyłaś, że dla mnie miłość będzie
objawieniem? Okazała się czymś więcej nową ewangelią. Nie śmiałem nawet mieć nadziei,
ż
e mnie pokochasz. Nawet teraz nie rozumiem, dlaczego tak się stało.
— Kocham cię — odpowiedziała poważnie Violet — ponieważ ty to ty. Cóż, szczerze
mówiąc, trudno o lepszy powód.
B
UNT
M
ARY
I
SABEL
Mary Isabel, jak na kobietę czterdziestoletnią, jesteś wyjątkowo nierozsądna — oznajmiła
Louisa Irving. Podobne wypowiedzi niemal codziennie kierowała pod adresem Mary Isabel.
Ta nigdy nie zaprzeczała, nawet jeśli poczuła się szczególnie zraniona. Każdy mieszkaniec
Latimer wiedział, że Louisa rządzi swą potulną siostrą, jak chce i dziwili się, dlaczego Mary
Isabel nie protestuje. A Mary Isabel dotychczas po prostu nie wpadła na taki pomysł. Całe
ż
ycie słuchała ślepo Louisy i myśl o buncie nie postała jej nawet w głowie. Tylko jeden sekret
miała przed siostrą i żyła w nieustannym lęku, że ta go odkryje. Był to zupełnie niewinny
sekret, ale Mary Isabel była przekonana, że Louisa miałaby jej za złe.
Właśnie siedziały w mrocznej bawialni swego niedużego, stojącego nad brzegiem morza
domku. Przez otwarte okno wpadała do środka orzeźwiająca bryza, poruszając lekko sztywne
białe firanki i mierzwiąc ciemne loczki Mary Isabel, które zawsze tak bardzo drażniły Louisę.
Uważała, że Mary Isabel powinna włosy zaczesać gładko do tyłu, co ta zresztą robiła
przynajmniej dziesięć razy dziennie. Ale po kilku minutach niesforne loczki znowu opadały
na czoło, jakby na przekór Louisie. Podporządkowała sobie siostrę we wszystkich sprawach,
lecz nie mogła zmusić do uległości jej kręconych włosów. Naturalnie, że swoimi włosami
Louisa nigdy nie miała kłopotów — były proste i gładkie o jakimś nieokreślonym, mysim
kolorze.
Policzki Mary Isabel ożywiał rumieniec, a piwne oczy patrzyły smutno i błagalnie. Mary
Isabel wciąż była ładna i próżność nie była jej obca, jak każdej, niezależnie od wieku,
kobiecie.
— Już dłużej nie mogę nosić tego kapelusza, Louiso — protestowała . — Ten fason dawno
wyszedł z mody i noszą go tylko stare babcie.
Chcę mieć nowy kapelusz, taki z miękkim rondem, ozdobiony niezapominajkami.
Wtedy Louisa wygłosiła przytoczoną na wstępie uwagę. — Nosiłam taki kapelusz, nie
mając czterdziestu lat — ciągnęła, nie zważając na protest. — I tak powinna robić każda
przyzwoita kobieta. To po prostu śmieszne, jeśli ktoś w twoim wieku tak się przejmuje
strojami. Nie wiem, co byś na siebie włożyła, gdybym ci dała wolną rękę. Na szczęście jest
ktoś, kto nie dopuści, żebyś się stała pośmiewiskiem. Jutro jadę do miasta i wybiorę ci
odpowiedni kapelusz. Ładnie byś wyglądała z kogucim piórem i niezapominajkami na
głowie.
Mary Isabel była pewna, że wyglądałaby ładnie, ale naturalnie ustąpiła siostrze. Już z góry
wiedziała, że z całego serca znienawidzi ten nowy, a zarazem staromodny kapelusz.
— Cóż, rób co uważasz za słuszne, Louiso — westchnęła. — Przepuszczam, że to bez
znaczenia. Nikt i tak nie zwróci uwagi na mój wygląd. Czy nie mogłabym pojechać z tobą do
miasta? Chciałabym kupie jedwab na nową suknię.
— Znam się na czarnym jedwabiu równie dobrze jak ty — oświadczyła krótko Louisa. —
Lepiej nie zostawiać domu bez opieki.
— Ależ ja nie chcę czarnego jedwabiu — zawołała Mary Isabel. — Od dawna chodzę w
czerni. Obie moje suknie są czarne. Chcę mieć popielaty jedwab, taki jak pani Ford.
— Czy ktoś słyszał podobne bzdury? — to retoryczne pytanie zadała Louisa ze szczerym
zdumieniem. — Szarosrebrzysty jedwab jest najmniej praktyczny pod słońcem. Nie ma nic
lepszego i równie eleganckiego jak czarny jedwab. Nie, nie. Mary Isabel. Nie bądź głupia.
Musisz się zdać na mój wybór. Wiesz dobrze, że nigdy nie potrafiłaś sama podjąć decyzji.
Mama ci to ciągle powtarzała. No, a teraz załóż słomkowy kapelusz i idź na spacer nad
morze. Wyglądasz na zmęczoną. Sama przygotuję herbatę.
Ton Louisy był stanowczy, choć pełen życzliwości. Naprawdę dobrze traktowała Mary
Isabel, dopóki ta była posłuszna. Gdyby jednak znała sekret siostry, nigdy by jej nie pozwoliła
na te samotne spacery nad morzem.
Mars Isabel westchnęła i potulnie wyszła z domu.
Na drugim krańcu zielonego pola rozciągającego się za chatą sióstr Irving krył się w cieniu
gęstego, sosnowego lasu duży dom doktora Donalda Hamiltona. Dzięki zwartej ścianie lasu
doktor mógł uprawiać ogród. Przy domku Irvingów brakowało takiej osłony od wiatrów, a
więc nie było i ogródka. Gdy doktor Hamilton zamieszkał w sąsiedztwie, posłał siostrom
przez swą gospodynię bukiet żonkili. Louisa ujęła kwiaty w dwa palce, zaniosła do
ogrodzenia przy trawniku i wyrzuciła za płotek. Scenę tę obserwował z rozbawieniem
wyglądający przez okno swego gabinetu doktor Hamilton.
Louisa wróciła na werandę i ostentacyjnie otrzepała ręce.
— Sądzę, że to rozwiąże problem Donalda Hamiltona — oznajmiła szczerze zmartwionej
Mary Isabel. I tak się stało, przynajmniej w zakresie rozwoju stosunków towarzyskich.
Doktor Hamilton był doskonałym lekarzem i wspaniałym człowiekiem. Louisa nie mogła
znaleźć skazy zarówno na jego charakterze jak i przeszłości. Właściwie to nie żywiła do
doktora szczególnej niechęci, lecz był on bratem człowieka, którego nienawidziła. Z jego
powodu unikała całej rodziny jak zarazy. A jedyne, co miała do zarzucenia owemu bratu, było
to, że w głośnym sporze kościelnym przed kilkunastu laty, znalazł się we wrogim Irvingom
obozie. Od tej pory Louisa ani z nim, ani z bliskimi mu osobami nie utrzymywała kontaktów
towarzyskich.
Mary Isabel nie spoglądała w stronę domu Hamiltonów. Podążając ścieżką ku morzu,
głowę odwracała w drugą stronę. Dopiero gdy skręciła za sosnowy lasek, osłaniający ją od
strony wsi, spojrzała nieśmiało ponad polnym ogrodzeniem. W miejscu, gdzie ogrodzenie
dochodziło do piaszczystego brzegu, stał doktor Hamilton, paląc krótką fajeczkę. Wyjął ją
natychmiast z ust, gdy tylko ujrzał wynurzającą się z lasku Mary Isabel. Mężczyźni
automatycznie robili takie rzeczy w obecności Mary Isabel. Była — mimo wieku — taka
niewinna i subtelna, że otaczano ją względami, należącymi się raczej bardzo młodym
dziewczętom.
Doktor Hamilton uśmiechnął się, widząc zakłopotanie na twarzy osłoniętej wielkim
słomkowym kapeluszem.
— Co się stało? — zapytał tubalnym głosem starego kawalera. Do swych pacjentów
odzywał się innym tonem, ale ten lepiej brzmiał wśród szumu wiatru i morskich fal.
— A skąd pan wie, że coś się stało? — odrzekła nieco speszona Mary Isabel..
— Wystarczy spojrzeć. Proszę, niechże pani podejdzie i powie mi, o co chodzi.
— Nic wielkiego. Po prostu śmiesznie się zachowałam i to wszystko. Chciałam mieć
kapelusz ozdobiony niezapominajkami i popielaty jedwab na suknię, a Louisa uważa, że
wystarczy mi czarny jedwab i zwykły czepek.
Doktor wyglądał na oburzonego, ale nic nie powiedział. On i Mary Isabel mieli niepisaną
umowę — nigdy nie mówić o Louisie, ponieważ był to zbyt drażliwy temat. Mary Isabel nie
wypadało krytykować siostry przy doktorze, a doktorowi przez usta by nie przeszło nic
pochlebnego na jej temat. Pominęli więc tę kwestię milczeniem i prowadzili rozmowę o
morzu i statkach, poezji i kwiatach oraz innych podobnych, bezkonfliktowych sprawach.
Te ukradkowe spotkania trwały od dwóch miesięcy; od chwili, gdy po raz pierwszy
spotkali się na skraju sosnowego lasku. Mary Isabel nie przyszło na myśl, że doktorowi może
chodzić o coś więcej niż przyjaźń. Gdyby zaś jemu wpadło to do głowy, to na pewno nie
zamierzał zdradzać się z tym przed Mary Isabel. Znajdowała się pod zbyt silnym wpływem
siostry. Mogła od czasu do czasu zaryzykować ukradkowe spotkanie pod sosnami, ale nie
ś
miałaby posunąć się dalej. Zresztą doktor nie miał pewności, czy rzeczywiście pragnął
czegoś więcej. Mary Isabel była wprawdzie uroczą kobietką, lecz on tak długo cieszył się
kawalerskim życiem, że trudno by mu było zerwać z tym nawykiem. Tak trudno, że chyba nie
warto było próbować. Zwłaszcza, że musiałby się przeciwstawić tyranii Louisy. Dlatego
nigdy nie zalecał się do Mary Isabel, choć pewnie by spróbował, gdyby miał jakąkolwiek
szansę. Brzmi to mało romantycznie, ale mężczyzna pięćdziesięcioletni nie bywa skłonny do
romansów.
— Nie sądzę, aby przyszła pani w przyszły czwartek na uroczystość introdukcji mego
siostrzeńca na pastora? — rzucił doktor mimochodem w trakcie rozmowy.
— Nie. Louisa mi nie pozwoli. Miałam nadzieję — dodała Mary Isabel z westchnieniem
— że gdy stary pan Moody wyjedzie, ona znowu zacznie chodzić do naszego kościoła. I
myślę, że zaczęłaby, gdyby… gdyby…
— Gdyby na miejsce pana Moody’ego nie przyszedł Jim — dokończył doktor i roześmiał
się.
Mary Isabel zarumieniła się uroczo. — Nie dlatego, że jest pańskim siostrzeńcem, lecz…
— Dlatego, że jest również krewnym mego brata, który stanął po niewłaściwej stronie w
tym starym kościelnym sporze. Rozumiem panią. Ależ zawzięta osoba z tej pani siostry! śeby
z takim uporem przenosić niechęć z jednego pokolenia na drugie! Nie mogę wyjść z podziwu.
A co się tyczy Jima, cóż, dobry z niego chłopiec. Zamieszka ze mną, dopóki plebania nie
zostanie wyremontowana.
— Na pewno jest pan z tego zadowolony — zauważyła Mary Isabel. Zastanawiała się, czy
przybycie młodego duchownego zmieni coś w kwestii spotkań nad brzegiem morza, ale nim
zdecydowała, że zapewne nie, już przemknęła jej przez głowę następna myśl, że to i tak nie
miałoby znaczenia.
— Tak potrzebuję towarzystwa — przyznał doktor, który nie lubił samotności i nadmorską
ś
cieżkę uważał za zbyt odludną. — Wczoraj otrzymałem od niego list. Pisze, że przybędzie tu
zaraz po wyświęceniu. Ale, ale, dzisiaj zaczęli rozbiórkę starej poczty. To mi przypomina, że
obiecałem odwiedzić wieczorem Mollie Marr. Jej nerwy są znowu w strzępach. No, to muszę
się pospieszyć.
Doktor uniósł na pożegnanie rękę i oddalił się szybkim krokiem. Mary Isabel stała jeszcze
przez chwilę i opierając się o ogrodzenie, spoglądała w rozmarzeniu na morze. Doktor jest
takim miłym towarzyszem. Och, gdyby tylko Louisa pozwoliła utrzymywać z nim sąsiedzkie
stosunki! Maty Isabel z niechęcią pomyślała o swojej bezsilności. Nigdy nie miała tego co
inne dziewczęta: przyjaciół, strojów, wielbicieli, a wszystko to z winy Louisy — Louisy,
która chciała ją zmusić do noszenia przez resztę życia staromodnego czepka. Im dłużej
myślała o tym okropnym nakryciu głowy, tym bardziej go nienawidziła.
Tego wieczoru Warren Marr nadjechał konno do domku przy plaży i wręczył Mary Isabel
pomięty, zżółkły i poplamiony list. Gdy Mary Isabel ujrzała pismo na kopercie, zadrżała i
pobladła, jakby zobaczyła zjawę.
— Otóż i list dla pani — rzekł, uśmiechając się Warren. — Bardzo długo był w drodze,
jakieś piętnaście lat. Pewnie nowiny nie będą aktualne. Znaleźliśmy go za starą przegrodą
przy ladzie, kiedy ją dziś rozwalaliśmy.
— To pismo mego brata Toma — odparła Isabel słabym głosem. Weszła do pokoju,
trzymając list w mocno zaciśniętej ręce. Louisa wybrała się do wsi i Mary Isabel nieomal
ż
ałowała, że nie ma jej w domu. Nie miała siły otworzyć listu w samotności. Tom nie żył od
dziesięciu lat i ten list zrobił na niej niesamowite wręcz wrażenie, jak przesłanie z krainy
duchów.
Piętnaście lat temu Thomas Irving wyjechał do Kalifornii i zmarł tam po pięciu latach
pobytu. Mary Isabel, która uwielbiała brata, fakt ten niemal wpędził do grobu.
W końcu otworzyła kopertę lodowatymi palcami. Tom napisał list zaraz po przyjeździe do
Kalifornii. Dwie pierwsze strony zawierały opis kraju i jego pracy.
Na trzeciej zaś Tom zaczął nieoczekiwanie:
Posłuchaj, Mary Isabel. Nie pozwól Louisie wodzić się za nos, jak wtedy, gdy byłem w
domu. Chciałem z Tobą o tym porozmawiać przed wyjazdem, ale jakoś zapomniałem. Lou to
dobra dziewczyna, ale zbyt władcza i im więcej jej ustępujesz, tym się robi gorsza. A ty, Mary
Isabel, jesteś zbyt łagodna i to ci nie wyjdzie na dobre. Okaż więcej odwagi i stanowczości, bo
to leży w twoim interesie. Nie pozwól Louisie wtrącać się do twego życia; żyj sama. Na
początku będą sprzeczki i starcia, ale to nieważne. Lou podda się, gdy zobaczy, że musi i obu
wam będzie z tym lepiej. Chcę, żebyś była naprawdę szczęśliwa. Mary Isabel, ale tak się nie
stanie, jeśli nie zdobędziesz niezależności. Godząc się na wszystko, jak dotychczas, krzywdzisz
i siebie, i Louisę. Ona się staje tyranem, a ty pokornym stworzeniem, z którym nikt się nie
będzie liczył. Zbierz wszystkie siły i bądź stanowcza.
Mary Isabel przeczytała list i zaniosła do swego pokoju, po czym włożyła do szuflady
biurka. Usiadła przy oknie, wpatrując się w tonące w morzu słońce i rozmyślając o słowach
brata. List pojawił się w tak dziwny i nieoczekiwany sposób, że mógł uchodzić za posłanie z
tamtego świata. Mary Isabel ogarnęło zabobonne przekonanie, że musi mu być posłuszna.
Zawsze liczyła się ze zdaniem Toma. A w dodatku miał rację. Jaka szkoda, że nie otrzymała
listu dawno temu, zanim stalą się niewolnicą przyzwyczajenia. Ale i teraz nie jest za późno.
Wreszcie się zbuntuje. Jak napisał Tom, potwierdzi swoją niezależność. Jest to winna
Tomowi. Takie było jego życzenie, a chociaż nie żyje, ona zrobi wszystko, żeby je spełnić.
— Nie kupię tego ohydnego czepka — pomyślała z determinacją Mary Isabel. — Tomowi
by się nie podobał. Od dziś będę robić tylko to, co Tom by zaaprobował. Nie ma znaczenia,
czy boję się Louisy, czy nie. Och, mimo wszystko wciąż się jej boję!
Nazajutrz po śniadaniu Mary Isabel rzeczywiście była porządnie wystraszona, choć na to
nie wyglądała, gdyż policzki miała zarumienione, a piwne oczy rzucały wojownicze błyski.
Ukryła list Toma na piersi i dotykała go czubkami palców. Szelest papieru dodawał jej
odwagi.
— Louiso — oznajmiła stanowczo — jadę z tobą do miasta.
— Pleciesz głupstwa — ucięła krótko Louisa.
— Możesz to nazwać głupstwem, jeśli chcesz, ale ja i tak pojadę — niewzruszenie mówiła
Mary Isabel. Podjęłam w tej kwestii decyzję i nie zmienię jej.
Louisa wyglądała na zaskoczoną. Mary Isabel nigdy się tak nie odzywała.
— Czyś postradała zmysły? — zapytała.
— Nie, nie zwariowałam. Ale pojadę do miasta i kupię sobie popielaty jedwab na suknię, a
także nowy kapelusz. Nie zamierzam nosić tego ohydnego czepka i nie mówmy o tym więcej.
— Jeśli ty jedziesz do miasta, ja zostaję — odparła Louisa tak zimnym tonem, że Mary
Isabel niemal zadrżała. Gdyby szelest listu Toma nie dodał jej odwagi, strach pewnie wziąłby
górę.
— Domu nie można zostawić bez opieki. Jeśli pojedziesz, ja zostanę. Louisa była święcie
przekonana, że to powstrzyma buntownicze skłonności Mary Isabel, która nigdy w życiu nie
była sama w mieście. Louisa wierzyła, że i tym razem siostrze zabraknie śmiałości. Ale Mary
Isabel z próby ogniowej wyszła zwycięsko.
Pojechała do miasta i to sama. Spędziła uroczy dzień, wędrując od sklepu do sklepu i —
nie peszona krytyką oraz drwinami Louisy — oglądając różne śliczne rzeczy. Wybrała sobie
kapelusz, który — tego była pewna — spodobałby się Tomowi. Zgrabny, z marszczonej
szarej słoniki, ozdobiony niezapominajkami i wstążką. A później kupiła piękny jedwab o
srebrzystym odcieniu.
Po powrocie do domu rozpakowała zakupy i pokazała je Louisie. Ta jednak nie raczyła na
nie spojrzeć i nie odezwała się nawet jednym słowem. Mary Isabel podniosła głowę do góry i
wymaszerowała do swego pokoju. Ten łyk wolności dodał jej sił i humory Louisy sprawiały
mniej przykrości, niż oczekiwała. Znowu przeczytała list Toma, żeby się umocnić w
powziętym postanowieniu, a potem ułożyła włosy na wzór widzianej w mieście fryzury i
opuściła loczki na czoło.
Następnego dnia zaniosła jedwab do krawcowej i wybrała modny fason. Gdy suknię
odesłano do domu, Louisa, która zdążyła już odtajać, uznała za stosowne zauważyć, że suknia
jest ładna i doskonale dopasowana.
— Założę ją jutro do kościoła na introdukcję — oświadczyła Mary Isabel, pozornie
odważna, lecz w duchu dygocząca ze strachu. Wiedziała, że tymi słowami rzuca wyzwanie w
sprawie zasadniczej. Jeśli zdoła w niej zachować niezależność, to przewaga Louisy zostanie
złamana na zawsze.
*
*
*
Dwanaście lat temu wspomniany wcześniej spór podzielił religijną wspólnotę w Latimer.
Pastor opowiedział się po tej stronie, przeciwko której wystąpiła Louisa Irving. Natychmiast
przestała chodzić do kościoła i wycofała swą pomoc finansową. Zaczęła opłacać oddalony o
piętnaście mil kościół w Marwood. Od czasu do czasu wynajmowała parę koni i jechała tam
na nabożeństwo. Progu kościoła w Latimer nigdy nie przestąpiła i zakazała tego siostrze.
Prawdę mówiąc, to Mary Isabel sama nie miała ochoty tam bywać. Potępiała stanowisko
pastora równie zdecydowanie jak Louisa. Kiedy jednak pan Moody przyjął propozycję
objęcia innej parafii, zaświtała nadzieja, że Louisa wróci do starego kościoła. I tak by się
pewnie stało, gdyby kongregacja nie powołała na to stanowisko młodego, świeżo
wyświęconego Jamesa Andersona. Mary Isabel nie widziała w tym nic złego, lecz Louisa
oznajmiła, że ani ona, ani nikt z jej rodziny nie pojawi się w kościele, w którym modły
odprawia siostrzeniec Martina Hamiltona. Wówczas Mary Isabel podporządkowała się
potulnie, ale teraz zapragnęła chodzić do kościoła i postanowiła zacząć od nabożeństwa
wprowadzającego.
Louisa patrzyła na siostrę z niedowierzaniem.
— Czyś ty kompletnie zwariowała, Mary Isabel?
— Nie. Raczej nabrałam rozumu — odparła nieustraszenie siostra. Drżała na całym ciele i
aby ukryć to przed Louisa, z całej siły ściskała oparcie krzesła. — To po prostu głupie i
ś
mieszne unikać kościoła z powodu jakiejś starej urazy. Męczy mnie, że w niedziele muszę
siedzieć w domu albo tłuc się piętnaście mil do Marwood, aby wysłuchać biednego, starego
Grattana. Wszyscy mówią, że pan Anderson jest wspaniałym młodym człowiekiem i
doskonałym kaznodzieją. Mam zamiar uczęszczać regularnie do kościoła.
Pierwszy przejaw otwartego buntu Mary Isabel Louisa przyjęła z lodowatą wyniosłością.
Teraz jednak straciła panowanie nad sobą i rozszalała się prawdziwa burza. Potok gniewnych
słów uderzał w biedną Mary Isabel jak grad, ale ona trwała dzielnie przy swoim. Zdawało jej
się, że słyszy głos Toma: „śyj własnym życiem, Mary Isabel. Nie pozwól, żeby robiła to za
ciebie Louisa” — I postanowiła być mu posłuszna.
— Jeśli pójdziesz na introdukcję tego człowieka, to nigdy ci tego nie zapomnę —
zakończyła wybuch Louisa.
Mary Isabel nie odpowiedziała. Mocniej zacisnęła usta, zebrała fałdy jedwabnej sukni i
powędrowała do swego pokoju.
Nazajutrz dzień nastał pogodny i ciepły. Louisa przez cały ranek nie otworzyła ust.
Pracowała bez wytchnienia, robiąc przy tym więcej hałasu niż zwykle. Po obiedzie Mary
Isabel zniknęła w swoim pokoju i wkrótce zeszła na dół, elegancka i zgrabna w nowej sukni i
ozdobionym niezapominajkami kapeluszu, spod którego miękkiego ronda wymykały się
kręcone włosy. W tym czasie Louisa czyściła kuchenny piec.
Obrzuciła siostrę gniewnym spojrzeniem, a potem wybuchnęła pogardliwym śmiechem.
Ś
miechem doprowadzonej do pasji kobiety, gdy odgadnie, że pozbawiono ją wszelkiej broni
oprócz drwiny.
Mary Isabel zaczerwieniła się i wyszła z domu pewnym krokiem, a następnie podążyła
ś
cieżką. Z przykrością wspominała śmiech Louisy. Wiedziała, że w jej wyglądzie nie ma nic
ś
miesznego. Znacznie starsze od niej kobiety, nawet te w Latimer, nosiły jasne suknie i
modne kapelusze. W rzeczy samej, Louisa była po prostu nieznośna.
— Za długo tolerowałam jej humory — skonstatowała Mary Isabel w przypływie nagłego
gniewu. — Ale koniec z tym. Nigdy więcej! Niech sobie wybrzydza i złości się, ile zapragnie.
Uroczystość wprowadzenia nowego pastora i nabożeństwo były bardzo piękne i Mary
Isabel ogromnie się podobały. Doktor Hamilton siedział po drugiej stronie przejścia i kilka
razy spotkała jego pełen podziwu wzrok. Doktor zauważył jedwabną suknię oraz kapelusz i
teraz zastanawiał się, jak Mary Isabel zdołała postawić na swoim. A jaka ładna z niej
kobietka! Doprawdy, dlaczego dotychczas tego nie zauważył. Chyba z tego powodu, że
zawsze widywał ją w staroświeckim czepku, z włosami gładko zaczesanymi do tyłu.
Po skończonym nabożeństwie Mary Isabel spojrzała z lękiem na zachmurzone niebo.
Najwyraźniej zbierało się na deszcz. Wszyscy spieszyli do domów i Mary Isabel żwawo
podążała nadmorską dróżką, niespokojna o los swojej nowej sukni. Na jedwabiu tego rodzaju
wilgoć zawsze zostawia plamy, no i kapelusz będzie do niczego, gdy zmoknie. Jak mogła być
tak nierozsądna i nie zabrać parasolki!
Dotarła zdyszana przed dom, gdy spadły pierwsze krople deszczu.
— Dzięki Bogu! — westchnęła.
Potem próbowała otworzyć drzwi. Nie ustąpiły. Widziała, że Louisa najspokojniej w
ś
wiecie czyta, siedząc przy kuchennym oknie.
— Louiso, otwórz mi, prędzej! — zawołała niecierpliwie.
Louisa nawet nie drgnęła, choć Mary Isabel wiedziała, że musiała usłyszeć wołanie.
— Louiso, słyszysz mnie? — podniosła głos, a nawet wyciągnęła rękę i popukała mocno w
szybę. — Otwórz natychmiast drzwi. Zaczyna padać., już pada… Pospiesz się.
Louisa przypominała kamienny posąg. Wtedy Mary Isabel zdała sobie sprawę z sytuacji.
Siostra umyślnie zamknęła drzwi i miała zamiar trzymać ją na deszczu tak długo, aż suknia i
kapelusz — symbole buntu — zostaną doszczętnie zniszczone. Taki był odwet Louisy.
Mary Isabel stłumiła cisnące się jej na usta ostre słowa i rozejrzała się. Co ma robić?
Zaryglowane drzwi kurnika, drewutni i szopy wskazywały na pedantyczną realizację
mściwych zamysłów Louisy. Dokąd ma iść? Gdzie się schować? Nie dopuści do zniszczenia
ś
licznej sukienki i kapelusza.
Uniosła ręką fałdy sukni i przebiegła przez podwórko. Przekroczyła ogrodzenie i pognała
na przełaj przez pola. Krople deszczu zmoczyły jej twarz. Ani razu nie obejrzała się za siebie,
nie widziała więc przerażonej twarzy przylepionej do okiennej szyby. Louisa nie
przypuszczała, że Mary Isabel poszuka schronienia u doktora Hamiltona.
Doktor przyjechał właśnie z młodym pastorem i widząc ją przez okno, natychmiast
otworzył drzwi. Mary Isabel niemal bez tchu wbiegła po stopniach werandy, purpurowa na
twarzy i drżąca z hamowanego gniewu i oburzenia.
— Louisa zamknęła przede mną dom, doktorze Hamilton — zawołała z nutą histerii w
głosie. — Zrobiła to umyślnie, żeby zniszczyć moją nową suknię. Nigdy jej tego nie wybaczę.
Nigdy do niej nie wrócę, nigdy, nigdy, chyba że będzie o to błagała. Musiałam tu przyjść; nie
chciałam stracić sukienki, aby zrobić przyjemność Louisie.
— Oczywiście, że nie. Oczywiście — powiedział łagodnie doktor Hamilton,
wprowadzając ją do dużej, przytulnej bawialni. — Postąpiła pani słusznie, przychodząc tutaj.
I w samą porę. Rozpadało się na całego.
Mary Isabel opadła na fotel i spojrzała na doktora oczami pełnymi łez.
— Czy tak postępuje siostra? — zapytała żałośnie. — Och, już nigdy nie będę żywiła
wobec Louisy takich samych uczuć. Tom miał rację; nic panu nie mówiłam o liście Toma, ale
zaraz to uczynię. Nie wrócę do Louisy, po tym jak zamknęła przede mną drzwi. Kiedy
przestanie padać, pójdę prosto do kuzynki Elli i zostanę tam, dopóki nie urządzę się od nowa.
Jedno jest pewne: nie wrócę do Louisy.
— Ja też bym nie wrócił — oznajmił doktor bez zastanowienia. — A teraz proszę przestać
płakać i martwić się. Niech pani zdejmie kapelusz. Może pani przejść do pokoju gościnnego
po drugiej stronie hallu. Jim położył się na górze. Głowa go rozbolała i zrezygnował z
podwieczorku. Miałem więc zamiar zrobić sobie małą kawalerską przekąskę. Gospodyni
wyjechała do Marwood, gdyż w kościele dowiedziała się, że zachorowała jej matka.
Mary Isabel wróciła do bawialni uspokojona, choć ze śladami łez na różowych policzkach.
Doktor przygotował podwieczorek, którego by się nie powstydziła żadna kobieta. Gniew
Mary Isabel już się wypalił i pomyślała, że na szczęście został w domu Tomy Brewster,
chłopiec na posyłki, w przeciwnym razie byłaby okropnie zażenowana. Ale później, gdy
wypili herbatę, zakłopotanie minęło, a ona poczuła się szczęśliwa i swobodna. Doktor
Hamilton potrafił być gościnny i miły.
Opowiedziała mu o liście Toma i wywołanym przez niego buncie. Doktor Hamilton ani
razu się nie uśmiechnął w trakcie tej relacji. Tylko słuchał, potakiwał i współczuł.
— Tak więc postanowiłam nie wracać, dopóki Louisa mnie o to nie poprosi — zakończyła
Mary Isabel. — A ona tego nigdy nie zrobi. Ella chętnie mnie zatrzyma, nie może nikogo
znaleźć do pomocy przy dzieciach.
Doktor wzruszył ramionami. Pomyślał o Mary Isabel jako nieoficjalnej służącej Elli
Kemble i jej rodziny. A potem spojrzał na drobną, srebrzystoszarą postać przy oknie.
— Chyba mogę zaproponować lepsze wyjście z sytuacji — rzekł łagodnie i czule. —
Przypuśćmy, że zostanie pani tutaj jako moja żona. Od dawna chciałem panią poprosić o rękę,
ale sądziłem, że nie ma sensu, bo Louisa na pewno się sprzeciwi. Wiedziałem, że pani się nie
zgodzi, jeśli ona zaprotestuje. Myślę — ciągnął doktor, pochylając się, aby ująć drżące dłonie
Mary Isabel — sądzę, że będziemy razem bardzo szczęśliwi, moja droga.
Twarz Mary Isabel zalał ciemny rumieniec, a serce zabiło jak szalone. Zrozumiała, że
kocha doktora Hamiltona, i że Tom byłby z tego zadowolony. O, tak, na pewno!
Przypomniała sobie, jak Tom bolał nad tym, że jego siostry pozostają starymi pannami.
— I ja… też tak… myślę — wyjąkała wstydliwie.
— A więc — stwierdził rzeczowo doktor — czy masz coś przeciwko temu, abyśmy się
zaraz pobrali?
— Pobrali się?
— Naturalnie. Mieszkamy w stanie, w którym zezwolenie na ślub nie jest wymagane,
pastora mamy w domu, a ty jesteś odpowiednio ubrana. Jeśli spojrzysz na sprawę
obiektywnie, na pewno uznasz, że to znacznie lepsze wyjście niż przeniesienie się do pani
Kemble i pokazanie całej osadzie, że poróżniłaś się z Louisa. Daję ci piętnaście minut na
oswojenie się z tą myślą, a potem zawołam Jima.
Mary Isabel ukryła twarz w dłoniach.
— Ty… ty jesteś niczym huragan — wykrztusiła. — To zapiera mi dech w piersiach.
— Zastanów się — powiedział doktor rzeczowym tonem.
Mary Isabel bardzo intensywnie myślała przez kilka chwil.
— Co by jej poradził Tom? Czy zaaprobowałby taki pospieszny i nieoczekiwany ślub?
Mary Isabel doszła do wniosku, że chyba wolałby to, niż publiczne roztrząsanie
rodzinnych sporów. Poza tym, Mary Isabel nie przepadała za Ellą Kemble. Pójście do niej
byłoby niemal tak samo okropne jak powrót do Louisy.
W końcu Mary Isabel odjęła dłonie od twarzy.
— No i co? — zapytał doktor.
— Zgodzę się pod jednym warunkiem — rzekła stanowczo Mary Isabel. — Pozwól mi
zawiadomić Louisę, że wychodzę za mąż. Jeśli zechce, może przyjść i wziąć udział w
ceremonii. Louisa nie zachowała się wobec mnie właściwie, ale jest moją siostrą i ostatecznie
nie była taka zła. Nie chcę dać jej powodu do gadania, że wyszłam za mąż w taki…
ekscentryczny sposób i na dodatek nawet jej nie zawiadomiłam.
— Tommy zaniesie wiadomość — odparł doktor.
— Mary Isabel podeszła do biurka i napisała krótki list.
Kochana Louiso!
Właśnie wychodzę za mąż za doktora Hamiltona. Tego lata często widywałam się z nim
nad morzem. Pragnę, żebyś wzięła udział w ceremonii ślubnej — jeśli, oczywiście, zechcesz.
Mary Isabel
Tommy, lekceważąc ścieżkę, pognał z liścikiem na przełaj.
Tymczasem przestało padać i niebo zaczęło się przecierać. Mary Isabel uznała to za dobry
omen. Oboje z doktorem patrzyli przez okno na biegnącego chłopca. Potem dostrzegli, że
Louisa wychodzi, bierze list i zatrzaskuje drzwi przed nosem Tommy’ego. Dziesięć minut
później pojawiła się znowu, ubrana w płaszcz nieprzemakalny i czepek przeznaczony na
mniej ważne okazje.
— Ona tu idzie — powiedziała Louisa drżącym głosem.
Doktor objął drobną postać opiekuńczym gestem.
Mary Isabel potrząsnęła głową. — Och, nie… jestem tylko podniecona. Przestałam się jej
bać raz na zawsze.
Louisa przeszła przez pole, wspięła się po schodkach na werandę i bez pukania wkroczyła
do pokoju.
— Mary Isabel — rzekła, wpatrując się w siostrę i zupełnie ignorując doktora — czy twoja
decyzja jest nieodwołalna?
— Naturalnie — odparła stanowczo Mary Isabel.
— Chcesz poślubić tego człowieka? I to tak na łapu capu? Nie masz wstydu?
— Tak.
— I nic co powiem, nie wpłynie na twoją decyzję?
— Absolutnie.
— W takim razie — oświadczyła Louisa bardziej posępnie niż zwykle — proszę cię o
jedno. Wróć do domu i weź ślub pod własnym dachem. Przez wzgląd na rodziców! Uszanuj
ich pamięć!
— Oczywiście, że tak zrobię — zawołała Mary Isabel, natychmiast łagodniejąc. —
Oczywiście, że tak zrobimy, prawda? — zwróciła się do doktora.
— Jak sobie życzysz — odrzekł szarmancko.
Louisa prychnęła. — Muszę wrócić i przewietrzyć salonik — oznajmiła. — Na szczęście
upiekłam placek z owocami. Przyjdźcie, kiedy będziecie gotowi.
I pomaszerowała przez pole w stronę domu. Po kilku minutach wyszedł też doktor z Mary
Isabel, a za nimi podążył młody pastor, niosąc pod pachą modlitewnik i z wielkim trudem
usiłując zachować powagę.
P
LOTKI W
V
ALLEY
V
IEW
Był pierwszy kwietnia i czternastoletni Julius Barett, przewieszony przez ogrodzenie
ojcowskiej farmy, uznał ten dzień za stracony.
Spoglądał ze smutkiem na zachodzące słońce. Mimo wielokrotnych prób nie udało mu się
„nabrać” ani jednej osoby. Każdy, w kim upatrzył sobie ofiarę, okazywał się zbyt ostrożny.
Dlatego Julius stał rozgoryczony, ale wciąż gotowy do działania czy to za pomocą podstępu,
czy też frontalnego ataku.
Wejście na ziemię Barettów znajdowało się na najwyższym pagórku w Valley View Julius
miał stąd widok na całą osadę, począwszy od lezącej milę na zachód farmy młodego Thomasa
Everetta, do poszarzałego od deszczu i słońca małego domku Adelii Williams,
przycupniętego na łagodnym stoku wzgórza na wschodzie. Właśnie wpatrywał się
zrezygnowany w błotnistą drogę, gdy wracający z poczty do domu Dan Chester, nadjechał na
swej siwej klaczy i podał mu gazetę.
Dan był młodzieńcem, który wszystko traktował bardzo poważnie. Rzadko się uśmiechał,
nigdy nie żartował i miał opinię niezwykle prawdomównego człowieka. Dan nigdy w życiu
nie skłamał, on nawet w niczym nie przesadził.
Na widok poważnej twarzy Dana Julius poczuł nagle, że musi go nabrać. W tej samej
chwili olśniło go odbicie światła słonecznego w oknach Adelii Williams i szatański pomysł
przyszedł mu do głowy.
— Słyszałeś nowinę? — zapytał.
— Nie, a cóż to za nowina? — zainteresował się Dan.
— Nie wiem, czy powinienem ci ją zdradzić — odparł Julius z namysłem — To niemal
sprawa rodzinna, ale skoro Adelia nie zabroniła w końcu i tak, prędzej czy później, przestanie
być tajemnicą.
Powiem ci więc, jeśli obiecasz, że nigdy nie wyjawisz, od kogo się dowiedziałeś. Adelia
Williams i Młody Thomas Everett pobierają się.
Wygłaszając to straszliwe kłamstwo, Julius wyglądał jak uosobienie niewinności. Dan,
mimo ufnej natury, nie od razu uwierzył jego słowom.
— Nabierasz mnie — rzekł wreszcie
— To prawda, daję słowo — zaklinał się Julius — Adelia była u nas wczoraj wieczorem i
wszystko opowiedziała mamie. Są kuzynkami. Wesele odbędzie się w czerwcu i Adelia
prosiła mamę o pomoc w szyciu kołder i takich tam różnych rzeczy.
Julius mówił tak swobodnie, że Dana w końcu przekonał, chociaż w osadzie były to
ostatnie osoby, które by o taki związek podejrzewano. Młody Thomas był
pięćdziesięcioletnim, zatwardziałym kawalerem, a Adelia Williams dobiegała czterdziestki.
Nawet się dobrze nie znali, bo obie rodziny nigdy się ze sobą nie przyjaźniły, chociaż nie
dzieliła ich otwarta wrogość.
Niemniej jednak, z uwagi na wszystkie wymienione przez Juliusa szczegóły,
zdumiewająca nowina nosiła znamiona prawdy i Dan poczuł nieprzepartą potrzebę
przekazania jej dalej. Julius obserwował Dana i siwą klacz, dopóki nie stracił ich z oczu i
niemal wił się w ekstazie. Ach, jak łatwo tego Dana nabrać! W ciągu dwudziestu godzin
historyjka ta obiegnie całe Valley View. Julius tak się śmiał, że o mało nie spadł z ogrodzenia.
W tym momencie Julius i Dan znikają z naszej opowieści, a wkracza do mej Młody
Thomas.
Minęły dwa dni, zanim Młody Thomas usłyszał, że w czerwcu ma poślubić Adelię
Williams. Dowiedział się o tym od kowala Ebena Clarka, gdy poszedł do kuźni podkuć konia.
Młody Thomas, szczerze ubawiony, wybuchnął śmiechem. Plotkarze w Valley View żenili go
już od trzydziestu lat, ale jeszcze nigdy z Adelią Williams.
— A to ci nowina — rzekł pobłażliwie.
Twarz Ebena rozjaśnił szeroki uśmiech. — Nie masz się co zapierać — zauważył. —
Nowina pochodzi z wiarygodnego źródła. Cóż, rad to usłyszałem, chociaż byłem trochę
zaskoczony. Nigdy mi przez myśl nie przeszło, że ty i Adelia. Ale to dobra kobitka i będzie
doskonałą żoną.
Młody Thomas mruknął coś pod nosem i odjechał. Tego dnia miał dużo spraw na głowie
Musiał wstąpić w parę miejsc — do sklepiku po melasę, do młyna po mąkę, do Jima Bentleya
po ziarno siewne, do doktora po lekarstwo na żeby dla swej gospodyni i na pocztę po listy I w
każdym z tych miejsc żartowano na temat jego bliskiego ożenku W końcu go to zirytowało
Wracał do domu, kipiąc wewnętrznie ze złości Skąd, u licha, wzięła się ta głupia historia Na
dodatek z takimi szczegółami jak szycie kołder? Pewnie Adelia Williams wychodzi za mąż i
plotkarze z Valley View nie mogą dojść za kogo, domyślił się Młody Thomas.
Ledwie dotarł do domu — zmęczony, ubłocony i głodny — gospodyni, która była również
ż
oną jego parobka, zapytała, czy to prawda, że się żeni. Młody Thomas, rzuciwszy okiem na
marną i zimną kolację, poczuł się bardziej niż zwykle zirytowany i odparł, że nieprawda.
Dodał też nieco mocniejsze wyrażenie, nie przekleństwo jednak, bo Młody Thomas nigdy nie
przeklinał.
Pani Dunn westchnęła, otarła pulchną dłonią twarz i wyraziła swoje ubolewanie, gdyż
miała nadzieję, że tak. Jej mąż postanowił przenieść się na zachód. Wyjeżdżają tam za
miesiąc. Młody Thomas zasiadł do kolacji z ponurą perspektywą szukania nowej gospodyni i
parobka. Nie wpłynęło to dobrze na jego apetyt.
Nazajutrz Młodego Thomasa odwiedziły trzy osoby i pogratulowały mu z okazji bliskiego
ś
lubu. Młody Thomas, który już odzyskał dobry humor, tylko się roześmiał. — Nie ma sensu
zaprzeczać zbyt gorliwie — pomyślał. Wiedział, że jego nieoczekiwany wybuch przy
gospodyni, tylko ją utwierdził w przekonaniu, że rozpowiadana historia jest prawdziwa. —
Oczywiście, z czasem sprawa ucichnie, jak dotąd wszystkie plotki tego rodzaju — mówił
sobie w duchu.
Jednakże Młody Thomas spoważniał, gdy wieczorem przyszedł do mego pastor z żoną i
wspomnieli o ślubie. Młody Thomas z powagę oświadczył, że pogłoski są wierutnym
wymysłem. Pastor wydał się zmartwiony. Dodał, że miał nadzieję, że to jednak prawda.
Pastorowa ogarnęła spojrzeniem dużą, zaniedbaną bawialnię, gdzie pod sufitem zwisały
pajęczyny, a w kątach toczyły się kłębki kurzu. Wprawdzie nie odezwała się jednym słowem,
lecz wyraz jej twarzy mówił sam za siebie.
— A niech to licho — mruknął do siebie Młody Thomas po odjeździe pastorostwa. — Oni
mnie ożenią wbrew mej woli!.
Na skutek plotki zaczął myśleć o Adeln Williams. Do tej pory nie poświęcał jej uwagi,
ledwie się znali. Teraz przypomniał sobie, że jest ona pulchną, niewysoką kobietką o
pogodnej twarzy i ma opinię doskonałej gospodyni. Tu Młody Thomas jęknął na myśl, że
musi poszukać kogoś do prowadzenia domu, a takich osób nie znajduje się na ulicy. Młody
Thomas przekonał się o tym nieraz, odkąd dziesięć lat temu zmarła jego matka.
W następną niedzielę Młody Thomas zerknął ukradkiem w kościele na Adelię Williams.
Gdy ich oczy się spotkały, Adelia zaczerwieniła się i odwróciła wzrok.
— A niech to licho! — mruknął Młody Thomas, zapominając że jest w kościele. —
Pewnie i ona słyszała te plotki. Chciałbym dopaść tego, co je wymyślił .Każdemu — kobiecie
czy mężczyźnie — chętnie dałbym w szczękę.
Mimo to nie przestał rzucać spojrzeń na Adelię, ale nie udało mu się przyłapać jej na
spoglądaniu w jego stronę. Zauważył, że ma krągłe, zarumienione policzki i wesołe brązowe
oczy. Nie przypominała z wyglądu starej panny i Młody Thomas zaczął się zastanawiać,
jakim cudem nią została. Co innego Sarah Barnett, z którą przed rokiem chcieli go ożenić
miejscowi plotkarze, tamta wyglądała niczym kwaśne, pomarszczone jabłko.
Przez następne cztery tygodnie pogłoska prześladowała Młodego Thomasa jak widmo i nic
nie wskazywało na to, że ucichnie. Gdziekolwiek poszedł, żartowano sobie na jego temat. Z
każdym dniem historię uzupełniano o nowe szczegóły. Podobno Adelia miała już
przygotowaną suknię ślubną, wszyscy wiedzieli, że jest z brązowego kaszmiru. Uszyła ją
Vinnie Lawrence z Valley Centre. Był też nowy kapelusz ze strusim piórem. Jedni twierdzili,
ż
e z białym, inni zaś, że z szarym.
Młodego Thomasa intrygowało, kim będzie pan młody, gdyż święcie wierzył, że Adelia
rzeczywiście ma zamiar kogoś poślubić. Pewnego razu odkrył, że myśli o tym nieznajomym z
zazdrością. Adelia była ładną i miłą kobietką, a on wciąż szukał gospodyni, lecz kandydatki
ani widu, ani słychu.
— A niech to licho — westchnął zdesperowany. — Wcale mi nie zależy, żeby to była
prawda.
Jego zamężna siostra mieszkała w Carlisle i gdy plotki do niej dotarły, przyjechała
sprawdzić, jak się rzeczy mają. Thomas zaprzeczył wszystkiemu i wtedy siostra zaczęła go
strofować. — Miałam cichą nadzieję — rzekła — że to prawda, bo wówczas spadłby mi
ciężar z serca.
— Dom jest w opłakanym, godnym pożałowania stanie — oświadczyła surowo. — Gdyby
matka wstała z grobu i zobaczyła, jak mieszkasz, pękłoby jej serce. A Adelia słynie z
gospodarności i zamiłowania do porządku.
— Jakoś dotychczas nie miałaś najlepszego zdania o Williamsach — zauważył cierpko
Młody Thomas.
— Och, niektórzy z nich nie zasługują na szacunek — przyznała Maria. — Lecz Adelia
jest w porządku.
I spostrzegłszy dziwny wyraz twarzy brata, dodała pospiesznie — Thomasie Everett, zdaje
mi się, że coś kręcisz. No jak? Prawda czy nie? Na miłość boską, nie bądź taki skryty.
Mógłbyś mi powiedzieć, jestem przecież twoją siostrą.
— Och, zamknij się — padła odpowiedź, świadcząca o całkowitym braku uczuć
braterskich.
Tego wieczoru Młody Thomas doszedł do wniosku, że jeśli krążąca po Valley View
pogłoska nie przycichnie, to on chyba wkrótce wyląduje w domu wariatów. Zadawał sobie
pytanie, czy Adelia jest tak samo nękana. Niewątpliwie tak. Teraz nie udawało mu się
przechwycić w kościele jej wzroku. Byłby jednak bardzo zdziwiony, gdyby mógł policzyć, ile
razy zerkała skrycie w jego stronę.
Wzburzenie Thomasa osiągnęło szczyt w trzecim tygodniu maja. Od początku miesiąca
sam prowadził gospodarstwo, aż tu nieoczekiwanie otrzymał przesyłkę ekspresową od
Charlesa Everetta, kuzyna mieszkającego w Manitobie. W latach młodzieńczych byli dobrymi
kompanami. Dotąd jeszcze od czasu do czasu pisywali do siebie, chociaż Charles wyjechał na
zachód dwadzieścia pięć lat temu.
List zawierał gratulacje dla Młodego Thomasa z okazji bliskiego ślubu. Charles dowiedział
się o tym od kogoś z Valley View, kto korespondował z jego żoną. Wyrażał zadowolenie,
gdyż zawsze lubił Adelię i nawet kiedyś był jej wielbicielem. Thomas, jeśli zechce, może ją
od niego ucałować. Razem z listem wysyła prezent ślubny i ma nadzieję, że będą ze sobą
szczęśliwi, itd., itd.
Prezentem był wieszak na kapelusze, staranie wykonany z bawolich rogów, osadzonych w
czerwonym pluszu, z lusterkiem pośrodku. Młody Thomas postawił wieszak na kuchennym
stole i ze złości wykrzywił się do swego odbicia w lustrze. Skoro nadchodzą prezenty ślubne,
to znaczy, że najwyższy czas coś postanowić. To już nie są żarty! Wiadomość o prezencie na
pewno rozniesie się po całym Valley View, tu niczego nie dało się ukryć. Niech to licho!
Teraz mu dopiero zaleją sadła za skórę!
— Ożenię się! — powiedział stanowczo Młody Thomas. — Jeśli nie zechce mnie Adelia
Williams, to wezmę pierwszą, która wyrazi zgodę. Nawet, jeśli miałaby to być Sarah Barnett!
Młody Thomas ogolił się i włożył niedzielny garnitur. Gdy nastał wieczór, pod osłoną
ciemności przekradł się do domu Adelii Williams. Nie miał pewności, czy go dobrze
przyjmie, lecz śmiałości dodało mu wspomnienie figlarnego błysku w jej piwnych oczach.
Wyglądało na to, że ma poczucie humoru. Może nie zgodzi się go poślubić, ale na pewno nie
poczuje się dotknięta czy obrażona jego propozycją.
— A niech to licho, mam nadzieję, że mnie zechce — mówił w duchu Młody Thomas. —
Zdecydowałem się na małżeństwo i od tego nie odstąpię. Nie mogę wybić sobie Adelii z
głowy. Myślę o mej cały czas, odkąd tylko pojawiła się ta paskudna plotka.
Gdy pukał do drzwi Adelii, poczuł, że ma twarz mokrą od potu. Adelia otworzyła i
ż
achnęła się na jego widok. Potem zaczerwieniła się i oschłym głosem zaprosiła go do środka.
Młody Thomas wszedł i usiadł, zastanawiając się, czy wszyscy mężczyźni, którzy zaczynają
zaloty, są równie stremowani jak on.
Adelia pochyliła się nad skrzynką z drewnem i włożyła polano do pieca. Majowy wieczór
był wyjątkowo chłodny. Jej ramiona zadrżały, drżenie stawało się coraz silniejsze, aż
wreszcie Adelia wybuchnęła histerycznym śmiechem i usiadła na skrzynce, śmiejąc się bez
ustanku. Młody Thomas obserwował ją z wyrazem zadowolenia na twarzy.
— Och, proszę mi wybaczyć — wykrztusiła wreszcie, ocierając płynące z oczu łzy. — To,
to jest okropne, nie miałam zamiaru. Nie mam pojęcia, dlaczego się śmieję, ale nic na to nie
mogę poradzić.
I znowu zaczęła się śmiać. Młody Thomas jej zawtórował. Jego zakłopotanie rozpłynęło
się w tym oczyszczającym śmiechu. Niebawem Adelia poskromiła wzburzenie i przeniosła
się ze skrzynki z drewnem na krzesło. Lecz kąciki jej ust nadal drgały podejrzanie.
— Przypuszczam — odezwał się Młody Thomas, zdecydowany wyłożyć kawę na ławę,
dopóki atmosfera się nie ochłodzi — przypuszczam, Adelio, że słyszałaś krążące o nas
plotki!?
Adelia skinęła twierdząco.
— Przezywam prawdziwą udrękę i jestem bliska obłędu — wyznała. — Każdy spotkany
człowiek wprost zarzuca mnie pytaniami. Niektórzy nawet pisali w tej sprawie. Zaprzeczałam
do utraty tchu, ale nikt mi nie daje wiary. Nie mogę dojść, jak to się wszystko zaczęło.
Zapewniam pana, że ta sprawa nie wyszła ode mnie. Czułam się głupio na myśl, że mógłby
pan myśleć inaczej. Podobno moja kuzynka, Lucilla Barett, miała twierdzić, że to ja jej
powiedziałam. Ale Lucilla przysięgała, że nigdy w życiu tego nie mówiła, nawet jej to nie
przyszło do głowy. Okropnie się czuję z powodu tej historii. Nawet zrezygnowałam z uszycia
nowej kapy, żeby nie uznano tego faktu za potwierdzenie plotki.
— Ja z kolei sądziłem, że wybiera się pani za mąż, a ludzie nie wiedząc, kto jest tym
wybranym, wskazali na mnie — Młody Thomas powiedział to z lekkim niepokojem w głosie.
— Nie, nie wybieram się za mąż — roześmiała się Adelia i zaczęła robić na drutach.
— Całe szczęście — oświadczył z powagą Młody Thomas. — To znaczy — dodał, widząc
zaskoczenie na twarzy Adelii — otóż jestem rad, że nie ma innego mężczyzny, ponieważ…
ponieważ chciałbym cię, Adelio, dla siebie.
Adelia odłożyła robótkę i zarumieniwszy się, popatrzyła z wyrzutem na Młodego
Thomasa.
— Panie Everett, nie ma pan obowiązku oświadczać mi się z powodu jednej plotki —
oznajmiła spokojnie.
— Och, to nie tak — odparł pospiesznie Młody Thomas. — Chodzi o to… otóż, ta historia
spowodowała, że zacząłem wciąż myśleć o tobie, a potem chciałem, żeby tak się stało. W
ż
aden sposób nie potrafiłem ciebie Adelio, wybić sobie z głowy. W końcu zrozumiałem, że
mi na tobie zależy. Uważam, że jesteś dla mnie stworzona… gdybyś tylko zechciała…
Zgodzisz się, Adelio? Mam ładną farmę i dom, no i będę się starał, żebyś była szczęśliwa.
Być może te zaloty nie należały do romantycznych, ale Adelia miała prawie czterdziestkę i
nigdy, nawet w młodych latach, nie zdradzała skłonności do sentymentalnych uniesień. Była
kobietą praktyczną, no a bądź co bądź Młody Thomas, jak na swój wiek, prezentował się
znakomicie. Poza tym lubiła go, a na skutek plotki zaczęła się nim interesować. Prawdę
mówiąc, podczas nabożeństwa w ostatnią niedzielę, w chwili szczerości przyznała w głębi
duszy, że nie miałaby nic przeciw temu, gdyby plotka okazała się prawdą.
— Ja… zastanowię się — rzekła.
Młody Thomas uznał te słowa za wyrażenie zgody. Nie tracąc czasu, przemierzył kuchnię,
usiadł obok Adelii i objął ramieniem jej pulchną kibić.
— A tu masz całusa od Charlesa — powiedział, wykonując polecenie.
Z
ALOTY DO
B
ESSY
Gdy Lawrence Eastman zaczął chodzić do Bessy Houghton, mieszkańcy Lynnfield
wzruszali ramionami i mówili, że mógłby wybrać młodszą i ładniejszą, ale cóż, Bessy była
zamożna. Farma na dwustu akrach i solidne konto w banku warte były zachodu. Nie ma
wątpliwości, że Eastman wie, z której strony chleb jest posmarowany.
Lawrence liczył dwadzieścia lat, a wyglądał jeszcze młodziej, dzięki gładkiej chłopięcej
twarzy, kędzierzawym włosom i niemal dziewczęcym rumieńcom. Bessy Houghton w
rzeczywistości skończyła dwadzieścia pięć lat, ale mieszkańcy Lynnfield odnosili wrażenie,
ż
e przekroczyła trzydziestkę. Zawsze wyglądała na starszą niż w rzeczywistości. Ta spokojna,
powściągliwa dziewczyna ubierała się ze skromną prostotą i unikała towarzystwa młodych
mężczyzn. Wcześnie straciła matkę i odtąd sama prowadziła ojcu dom. Odpowiedzialność
uczyniła ją poważną i nad wiek dojrzałą. Gdy miała lat dwadzieścia, umarł jej ojciec i Bessy
odziedziczyła spory majątek. Zatrzymała farmę i ujęła, jak mówiono, ster rządów w swoje
ręce. Gospodarowała z powodzeniem, czego nie można było powiedzieć o wielu
mężczyznach z Lynnfield.
Bessy nigdy nie miała starającego. Różniła się od innych dziewcząt i zaczęła uchodzić za
starą pannę, gdy jej rówieśnice odnosiły sukcesy towarzyskie.
Pani Eastman, matka Lawrence’a, wcześnie została wdową i samotnie wychowywała
dwóch synów. Georg, starszy, był jej ulubieńcem i jemu właśnie ojciec zapisał posiadłość w
spadku. Lawrence odziedziczył jedynie kilkaset dolarów, mieszkał więc nadal w domu i
pracował u George’a, powiększając stopniowo konto w banku. Miał na oku farmę w
Lynnfield, ale na razie z racji młodego wieku, nie myślał zbyt wiele o przyszłości. Dopóki nie
zakochał się w Bessy Houghton.
Prawdę mówiąc, nikt nie był tym faktem bardziej zdziwiony niż sam Lawrence. Nawet mu
przez głowę nie przeszło, że taki będzie efekt tego ciemnego, deszczowego wieczoru, gdy
wracając z nabożeństwa, dogonił Bessy i zaproponował odwiezienie do domu.
Bessy przyjęła zaproszenie i wsiadła do dwukółki. Początkowo milczała, a Lawrence,
który był raczej nieśmiałym chłopcem, czuł się skrępowany i zażenowany. Ale niebawem
Bessy, litując się nad jego zakłopotaniem, rozpoczęła rozmowę. Potrafiła ciekawie mówić i
Lawrence, oczarowany jej błyskotliwością, szybko i bez oporów włączył się do rozmowy.
Odniósł wrażenie, jakby dotychczas nie znał wcale Bessy Houghton i wprost zaskoczyło go
to, że przebywanie w jej towarzystwie może należeć do przyjemności. Była zupełnie inna, niż
znane mu dziewczęta, ale doszedł do wniosku, że podoba mu się ta różnica.
— Wybierasz się na przyjęcie do Baileyów jutro wieczorem? — zapytał, pomagając
dziewczynie wysiąść z dwukółki.
— Nie wiem — odparła. — Zostałam zaproszona, ale zawsze siedzę sama… i właściwie
nigdy nie przepadałam za przyjęciami.
W jej głosie zabrzmiała nuta smutku i Lawrence usłyszawszy ją, powiedział szybko, bojąc
się, że opuści go odwaga: — Och, radzę ci pójść. Jeśli chcesz, to przyjadę po ciebie.
Przestraszył się, że ona uzna go za zarozumialca. Zdawało mu się, że odpowiedziała nieco
chłodniejszym głosem:
— Obawiam się, że sprawię ci zbyt wielki kłopot.
— To żaden kłopot — bąknął. — Zabiorę cię z przyjemnością.
W końcu Bessy się zgodziła i następnego dnia Lawrence przyjechał po nią, gdy nastał
purpurowy, jesienny zmierzch.
Czekała gotowa do wyjścia. Ubrała się z niezwykłą starannością i Lawrence nie mógł się
nadziwić, dlaczego ludzie odmawiają Bessy urody. Była doskonale zbudowana, z miłymi dla
oczu krągłościami. Wspaniałe, jasne włosy upięła wysoko na głowie i wsunęła w nie pączek
kremowej róży. Suknia z pięknego, czarnego jedwabiu miała modny krój, a elegancji
dodawały jej koronki przy mankietach i dekolcie. Spod długich, ciemnych rzęs spojrzały na
Lawrence’a błyszczące orzechowe oczy — a policzki zakwitły ciemnym rumieńcem.
Ofiarowała mu pączek róży i sama go włożyła do butonierki. Gdy patrzył na nią z góry,
zauważył, że ma wyjątkowo pięknie wykrojone usta, czerwone i pełne, o prawie dziecięcym
wyrazie.
Przybycie Lawrence’a Eastmana i Bessy Houghton na zabawę do Baileyów wywołało
niemałą sensację. Ludzie kiwali głowami, dziwili się i mrugali porozumiewawczo.
— Stara panna z forsą — zauważyła z zawiścią Milly Fiske, ale wszyscy wiedzieli, że
Milly sama miała chrapkę na Lawrence’a.
Po przyjęciu Lawrence zaczął odwiedzać Bessy regularnie. W prostocie ducha nie
przypuszczał, że mogłaby źle odczytać jego intencje lub podejrzewać go o interesowność.
Nawet mu przez myśl nie przeszło, że mogłaby wątpić w szczerość kierujących nim
motywów.
Wkrótce zrozumiał, że ją kocha i miał cichą nadzieję na wzajemność. Bessy zawsze
zachowywała się powściągliwie, a te nieliczne oznaki łaskawości, które u innych dziewcząt
znaczyły tyle co nic, u niej znaczyły bardzo dużo. Wieczory spędzane w jej przytulnym
saloniku, wspólne przejażdżki przy świetle księżyca i powroty z wieczornych nabożeństw,
stanowiły dla Lawrence’a źródło wielkiego szczęścia.
Sprawy zaszły dość daleko, zanim pani Eastman pojęła, co się święci. Podczas pikowania
kołder u pani Bailey jedna z miejscowych plotkarek nie odmówiła sobie przyjemności
poinformowania matki, że jej syn stracił głowę dla Bessy Houghton. Ta zaś miała go jakoby
zachęcać z tej prostej przyczyny, że lepiej mieć jakiegokolwiek adoratora niż żadnego. W
końcu i tak zostawi chłopaka na lodzie, bo doskonale wie, że on leci tylko na jej majątek.
Pani Eastman była kobietą dumną i stanowczą i nie cierpiała Bessy. Wróciła do domu
zdecydowana położyć kres „głupiemu zachowaniu” swego syna.
— Gdzie jest Lawrie? — zapytała, stając w progu niedużej kuchni, gdzie przyr piecu
odpoczywał George Eastman.
— W stajni, oporządza Lady Grey — odparł starszy syn nachmurzony. — Pewnie znowu
wybiera się do Bessy Houghton. Co za głuptas! Dlaczego mu nie zabronisz?
— Właśnie mam zamiar to zrobić — rzekła pani Eastman — już dawno położyłabym temu
kres, gdybym wiedziała, co się tu wyprawia Zaraz porozmawiam z Lawrence’em.
George mruknął coś niewyraźnie, gdy matka zniknęła za drzwiami. Tego niskiego i
krępego mężczyznę nie łączyło z młodszym o dziesięć lat bratem nikłe nawet podobieństwo.
Przed dwoma laty, licząc na znaczny posag, próbował zalecać się do Bessy Houghton. Dostał
kosza i jeszcze teraz zgrzytał zębami ma wspomnienie tego faktu. Od tej pory nienawidził
dziewczyny z całej duszy.
Lawrence właśnie szczotkował do połysku sierść ulubionej klaczy, nucąc przy tym Annie
Laune, piosenkę, którą Bessy śpiewała mu poprzedniego wieczoru. Wciąż jeszcze miał przed
oczami postać w czerwonej sukience — w tym kolorze było jej wyjątkowo do twarzy — z
ulubionymi koronkami przy mankietach i dekolcie, z białą różą w wysoko upiętych włosach.
Czesała się w ten sposób od tej chwili, gdy zauważył, że mu się bardzo podoba ta fryzura.
Wczoraj Bessy grała i śpiewała stare szkockie ballady, a gdy odprowadzała go do drzwi,
ujął jej obie dłonie i widząc przyzwolenie w brązowych oczach, pochylił się i pocałował ją.
Natychmiast się odsunął, przejęty obawą, że zachował się zbyt śmiało. Ale Bessy
najwidoczniej nie miała nic przeciw temu i tylko spłonęła mocnym rumieńcem.
— Ona na pewno czuje coś do mnie — pomyślał uradowany. — Inaczej przecież by się
rozgniewała.
Kiedy pani Eastman weszła do stajni, twarz miała zaciętą i zdecydowaną.
— Lawrie! — rzuciła ostro — Dokąd się wybierasz? Wychodziłeś wczoraj?
— Och, matko, zapewniam cię, że nie bywam w złym towarzystwie. Daj spokój, nie
naciskaj mnie.
— Znowu zamierzasz kręcić się koło Bessy Houghton. Już czas, żebyś się dowiedział,
jakiego robisz z siebie głupca. Mogłaby być twoją matką. Jesteś pośmiewiskiem całej okolicy.
Lawrence poczuł się tak, jakby matka wymierzyła mu policzek.
— To sprawka George’a! — wykrzyknął gwałtownie. — Podjudził cię przeciwko mnie,
prawda? Tak, wiem, że jest zazdrosny, bo sam próbował zdobić Bessy, ale ona nie chciała
nawet na niego spojrzeć. Sądzi, że nikt o tym nie wie, ale się myli.
— Lawrie Eastman, zupełnie oszalałeś. George nic mi nie mówił. Nie wyobrażasz sobie
chyba, że Bessy Houghton zechce wyjść za ciebie. A gdyby nawet to i tak jest dla ciebie za
stara. Przestań do niej chodzić i już.
— Nie przestanę — odparł krótko Lawrence. — Nie obchodzi mnie, co ludzie gadają. Nie
martw się o mnie. Dam sobie radę.
Pani Eastman patrzyła na mego w osłupieniu. Dotychczas był posłusznym synem.
Przypuszczała, że jej słowo jest nadal dla niego prawem. Nie wyobrażała sobie buntu w
jakiejkolwiek postaci. Złowróżbnie zacisnęła wargi, a oczy jej się zwęziły.
— Jesteś większym głupcem, niż sądziłam — powiedziała głosem drżącym od gniewu. —
Bessy Houghton drwi sobie z ciebie. Wie, że lecisz na jej pieniądze i dobrze się bawi.
— Udowodnij to — przerwał niewzruszenie Lawrence. — Nie mam zamiaru wierzyć
plotkarzom z Lynnfield. Przedstaw mi dowody.
— Zrobię to. Dowiedziałam się od Maggie Hatfield… ona rozmawiała z Bessy o tobie.
Bessy miała powiedzieć, że jesteś zakochanym smarkaczem, a ona chodzi z tobą dla
rozrywki. I jeśli myślisz, że żeniąc się z nią, zapewnisz sobie wygodne życie, to się grubo
mylisz…
Być może w spokojniejszej chwili pani Eastman wzdrygnęłaby się przed tak oczywistym
kłamstwem, choć w Lynnfield mówiono, że ma zwyczaj mijania się z prawdą, gdy ta nie
służy jej celom. Poza tym była zupełnie pewna, że Lawrence nigdy nie zapyta o to Maggie
Hatfield.
Lawrence zbladł. — Czy to prawda, matko? — zapytał ochrypłym głosem.
— Pamiętaj, że cię ostrzegałam — odparła matka, nie decydując się na powtórzenie
nieprawdy. — Jeśli dalej będziesz się kręcił koło Bessy,. to poniesiesz konsekwencje.
Owinęła szal wokół pobladłej, rozzłoszczonej twarzy i opuściła stajnię, na pożegnanie
rzucając synowi pogardliwe spojrzenie.
— Mam nadzieję, że to mu przywróci rozsądek — pomyślała ponuro. — Bessy Houghton
pokręciła nosem na George’a, ale nie zrobi pośmiewiska z Lawrence’a.
Zostawszy sam na sam ze swymi myślami, Lawrence tępo wpatrywał się w wielką,
czerwoną kulę zimowego słońca. Wierzył matce bez zastrzeżeń, dlatego cios trafił go prosto
w serce. Tego wieczoru Bessy Houghton na próżno nasłuchiwała znajomych kroków.
Nazajutrz Lawrence wrócił z wieczornych modłów z Milly Fiske. Wybrał ją z tłumu
dziewcząt na oczach Bessy Houghton, schodzącej właśnie po stopniach małego kościółka.
Bessy wróciła do domu sama. W bawialni panował półmrok i w lustrze nad kominkiem
dojrzała swą pobladłą twarz z rozszerzonymi przestrachem, tragicznymi oczami. Annie Hillis,
jej służąca, miała wychodne. W wielkim domu Bessy samotnie zmagała się z bólem i
rozpaczą.
Poruszając się jak automat, weszła na górę do sypialni i rzuciła się na łóżko.
— Wszystko skończone — powiedziała głucho. Przeleżała bezsennie całą noc, zupełnie
załamana. W szarości poranka przejrzała się w lustrze z pełną litości wzgardą. Zlustrowała
ziemistą cerę i podsiniałe oczy o martwym spojrzeniu.
— Jaka ja byłam głupia, wyobrażając sobie, że mu na mnie zależy — westchnęła z
goryczą. — On się tylko zabawiał moim kosztem. I pomyśleć, że pozwoliłam mu się
pocałować!
Ten pocałunek wspominała wciąż z bolesnym zawstydzeniem. Nienawidziła się za to, że
nie umiała powstrzymać łez. Jej samotne życie rozjaśniło towarzystwo tego młodego
człowieka. Młodość, lata dziewczęce, którym los odmówił radości, powróciły razem z
obudzonym uczuciem. Przyszłość była pełna obietnic. A teraz wszystko pociemniało, stało się
posępne i bezbarwne.
Akurat tego dnia zaplanowała „dzień szycia” z Maggie Hatfield. Miała zamiar uszyć sobie
ciemnoniebieską jedwabną sukienkę i wieczorową narzutkę z jasnoróżowego kaszmiru.
Chciała je włożyć na zabawę mającą się odbyć za dwa tygodnie. Wybrała te kolory ze
względu na Lawrence’a. Teraz postanowiła zrezygnować z nowego stroju. Odłożyła materiały
do szuflady, wyjęła natomiast brzydkie płócienko w kolorze tabaczkowym upstrzone
smutnym wzorkiem. Leżało w domu od lat, do niczego nie przydatne.
— Gdzie masz ten śliczny różowy kaszmir, Bessy? — zapytała krawcowa. — Nic nie
szyjesz na zabawę?
— Nie. Nie wybieram się na nią i nie zamierzam niczego szyć — odparła Bessy głucho. —
To dla mnie zbyt wesoły kolor. Byłam głupia, sądząc, że jest odpowiedni. Tego płócienka
starczy na wiosenną sukienkę. W końcu nie ma znaczenia, co na siebie włożę.
Maggie Hatfield nie uczestniczyła w nabożeństwie i nie miała pojęcia, co się wydarzyło.
Popatrzyła na Bessy z zaciekawieniem, pytając się w duchu, co też Lawrence mógł w niej
widzieć, żeby tak stracić głowę, jak opowiadali ludzie. W tej chwili Bessy wyglądała i staro, i
brzydko. Gładko przyczesane włosy odsłaniały bladą, pozbawioną życia twarz.
— Chłopak na pewno leci na pieniądze — pomyślała Maggie. — Ona wygląda na
trzydzieści lat z okładem i nawet nie może się łudzić, że jest ładna. Ale coś mi się wydaje, że
jej mocno zawrócił w głowie.
Większość mieszkańców Lynnfield wierzyła, że to Bessy zerwała z Lawrencem. Ta opinia
powstała z powodu widocznego przygnębienia młodzieńca. Schudł i zbladł, a jego twarz
utraciła chłopięcą miękkość, stała się twardsza i dojrzalsza. Mówił niewiele i przeważnie był
nieobecny duchem, ale zarówno w jego wypowiedziach jak i zachowaniu pojawił się cynizm.
*
*
*
W kwietniu o Bessy Houghton zaczął się starać zamożny kupiec z sąsiedniej wioski.
Przekroczył pięćdziesiątkę i nawet w młodości trudno go było nazwać przystojnym, ale w
Lynnfield utrzymywano, że Bessy go przyjmie. Nie mogła się spodziewać czegoś lepszego,
mówiono, a ponadto ostatnio wyglądała na starą i okropnie zaniedbaną.
W czerwcu Maggie Hatfield poszła szyć u Eastmanów.
Przyniosła pani Eastman nowinę, że Bessy Houghton odrzuciła zaloty Jabeza Lea. W
każdym razie przestał u niej bywać. Pani Eastman gwałtownie szarpnęła nitkę i powiedziała
cierpko.
— Bessy Houghton jest urodzoną starą panną. Myśli, że nikt nie jest dla niej dość dobry
Lawrence w zimie nabił nią sobie głowę, ale natychmiast mu to wyperswadowałam.
— Zawsze miałam wrażenie, że Bessy jest bardzo zajęta Lawrence’em — zauważyła
Maggie. — Odkąd przestał do niej przychodzić, zmieniła się nie do poznania. Byłam tam rano
po tych wieczornych modłach, o których się tyle mówiło… wyglądała wprost okropnie…
jakby całą noc nie zmrużyła oka.
— Bzdury! — przerwała stanowczo pani Eastman — Ona nigdy by nie wybrała takiego
chłopca, kiedy kręciła nosem na lepsze partie. Zresztą, nie znoszę jej i nie chciałam, by
została moją synową. We właściwym czasie wtrąciłam swoje trzy grosze. Lawrence dąsał się
przez jakiś czas, jak to chłopak w jego wieku. No i od tej pory zrobił się krnąbrny niczym
rozpieszczony dzieciak.
— Cóż, pewnie ma pani rację — zgodziła się krawcowa. — Ale muszę przyznać, że
zawsze odnosiłam wrażenie, iż Bessy ogromnie zależało na Lawrence’u. Oczywiście, ona jest
taka zamknięta w sobie, że trudno mieć jakieś zdanie. W ogóle nic nie mówi na swój temat.
Cała ta rozmowa miała jeszcze jednego, mimowolnego słuchacza. Lawrence przyszedł z
pola, by napić się wody i stał w otwartych drzwiach kuchni, słysząc bez trudu każde słowo.
Przez całe życie nie wątpił w prawdomówność matki, ale teraz był pewien, że gdzieś
dopuszczono się szachrajstwa. Wzbraniał się przed my ślą, że matka skłamała, ale jak można
było wytłumaczyć, to co się stało?
Gdy pani Eastman wyszła do kuchni, by przygotować obiad, Lawrence zaskoczył Maggie
Hatfield, pojawiając się nagle w otwartym oknie bawialni.
— Dobry Boże, ale mnie przestraszyłeś! — wykrzyknęła nerwowo.
— Maggie — odezwał się Lawrence poważnie — muszę cię o cos zapytać. Czy Bessy
Houghton rozmawiała kiedykolwiek z tobą na mój temat lub ty mówiłaś komuś, że
powiedziała ci coś o mnie? Odpowiedz szczerze.
Krawcowa obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem.
— Nie Bessy w rozmowie ze mną nawet nie wymieniła twojego imienia — oświadczyła.
— I nigdy nie słyszałam, żeby zrobiła to w towarzystwie innej osoby. Dlaczego pytasz?
— Dziękuję ci. To wszystko, co chciałem wiedzieć — odparł Lawrence, ignorując jej
pytanie i zniknął tak nagle, jak się pojawił.
Wieczorem, gdy już na niebie pojawił się księżyc, Lawrence wszedł do kuchni w
niedzielnym garniturze. Matka spotkała go w drzwiach.
— Znowu się gdzieś wybierasz? — spytała cierpko.
Lawrence spojrzał na nią oskarżycielskim wzrokiem. Matka zmieszała się.
— Idę do Bessy Houghton, błagać, by zechciała mi wybaczyć, że tak łatwo uwierzyłem w
kłamstwa, które rozdzieliły nas na tak długo.
Pani Eastman spurpurowiała i otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz onieśmielił ją widok
bladej i poważnej twarzy Lawrence’a. Odwróciła się bez słowa, czując w głębi serca, że
straciła na zawsze swego młodszego syna.
Lawrence odnalazł Bessy w sadzie wśród kwitnących jabłoni wyglądających jak lśniące
perłowo piramidy. Zwróciła na mego spojrzenie pełne niemego wyrzutu i zawahała się. On
jednak wyciągnął ręce i nie zważając na opór, objął jej dłonie władczym uściskiem.
— Wysłuchaj mnie, Bessy. Nie potępiaj, zanim nie wysłuchasz. Moja wina polega na tym,
ż
e uwierzyłem kłamstwom na twój temat, ale teraz znam prawdę i przyszedłem prosić cię o
wybaczenie.
Opowiedział wszystko jasno i szczerze. Aby być w zgodzie z prawdą, musiał wspomnieć o
matce, lecz nadmienił tylko, że popełniła omyłkę. Bessy na pewno domyśliła się prawdy,
doskonale wiedziała bowiem, jaką reputację ma pani Eastman.
— Mogłeś okazać mi więcej zaufania — powiedziała.
— Masz rację. Ale nie wiedziałem, co ze sobą zrobić z powodu bólu i zawodu. Och.
Bessy, czy mi przebaczysz? Tak cię kocham! Jeśli mnie odrzucisz, to zejdę całkiem na psy.
I ona, będąc kobietą, przebaczyła.
— Pokochałam cię od pierwszej chwili, Lawrence — szepnęła, oddając mu pocałunek.
S
POSÓB NA ZAWIERANIE ZNAJOMOŚCI
Przyczyną całego zamieszania były skrzypce. Gdyby doktora Jamesa Dinimy nie
rozbudziły o świcie dźwięki skrzypiec, dobiegające z werandy domu pani Jackson, mógłby
wybaczyć Arthurowi Binnsowi inne rzeczy. To, że wyglądał jak aktor filmowy i przed
dziesięcioma dniami spytał go: „Złapał pan coś?”, podczas gdy doktor Dinima siedział nad
jeziorem od trzech długich godzin, a ryba nawet nie tknęła haczyka i rzecz najtrudniejszą do
wybaczenia, to, że był najwidoczniej biedny i nie miał odpowiednich znajomości.
Ale obudzić kogoś o trzeciej nad ranem kocią muzyką, tego już za wiele. O tak, za wiele! I
trzeba coś z tym zrobić. Gdzie, u licha, podziała się panna Jackson i dlaczego wyjeżdżając,
zostawiła w domu tego bezczelnego typa? Czy aby zostawiła? Zjawił się następnego dnia po
jej wyjeździe. Może ona nic o tym nie wie? A jeśli to bandyta lub włamywacz? Bardzo
możliwe. Tylko bandyta lub włamywacz zdolny jest do tego, by grać na skrzypcach o trzeciej
nad ranem i to stojąc na werandzie. A Merle zbytnio się z nim spoufala. Sam przecież widział,
jak wczoraj wieczorem rzucała temu typowi kremową różę przez żywopłot. Chociaż
właściwie Merle rzuca każdemu róże. Ale nie powinna rzucać ich jakiemuś osobnikowi, który
pewnie nie miał w rodzinie ani jednego lekarza! Nie, temu trzeba natychmiast położyć kres!
Merle może sobie pozwolić na to i owo ze znajomymi chłopcami, lecz są pewne granice…
Od dziś żadnych róż, żadnych wspólnych wypraw na partię golfa w klubie Sangamo. To już
ciągnie się od dwóch tygodni, ale się skończy. Doktor Dinima nie miał najmniejszych
wątpliwości, że to się skończy, jeśli on tego zażąda. Merle była najposłuszniejszą, najbardziej
uległą z dziewcząt. Zawsze robiła to, co jej kazał. Nie wątpił więc, że w końcu i tak wyjdzie
za Clarka Fairweathera. śadna dziewczyna przy zdrowych zmysłach nie byłaby zdolna
odmówić Clarkowi. Ma pieniądze, a jego drzewo genealogiczne dorównuje szacownością
drzewa Dinimów. To solidny, ciężko pracujący człowiek, mający w perspektywie katedrę
uniwersytecką. Szkoda, że nie jest lekarzem. Doktor Dinima westchnął i ściągnął z siebie
fioletowo–pomarańczową piżamę, po czym zwinął ją i rzucił gniewnie na podłogę. To byłoby
zbyt wielkie szczęście, jak na ten przewrotny świat.
Doktor Dinima uwielbiał swój zawód. śaden inny nie znajdował takiego uznania w jego
oczach. Miał też nadzieję, że Merle poślubi lekarza. Mieć zięcia, z którym można dyskutować
o bakteriach, operacjach czy raku było dlań szczytem marzeń. A trzeba przyznać, że
kandydatów nie brakowało. Merle mogła wyjść nawet za Cleavera Robinsona, mającego
znaczne zasługi w dziedzinie bakteriologii. Prawdę mówiąc, to Cleaver sam wyglądał jak
duża bakteria. Nic dziwnego, że Merle go nie znosiła i doktor Dinima to rozumiał — był
przecież rozsądnym ojcem. Ale trudno znaleźć jakiekolwiek usterki w Clarku Fairweatherze.
Cóż, Merle powinna się wreszcie ustatkować i zaprzestać flirtów.
No i koniec z rzucaniem róż przez żywopłot. Tą sprawą zajmie się natychmiast. Czy on
uprawia róże dla człowieka, nie potrafiącego odróżnić Gloire de Dijon od zwykłej dziczki?
Tyle czasu i energii zmarnował na to paskudztwo. Nic, tylko pająki, ślimaki i pleśń… Głupi
ten, kto na hobby wybiera hodowlę róż! Głupim też jest ojciec, dający córce zbyt dużo
swobody. Już on jej pokaże!
I doktor Dinima, który uwielbiał Merle i nie wyobrażał sobie życia bez pracy w rosarium,
zszedł na śniadanie w okropnym humorze, pragnąc, by wszyscy to odczuli.
Na dodatek Merle spóźniła się dziesięć minut i jeszcze mu wmawiała, że to jego zegarek
ź
le chodzi. Takie uwagi doprowadzały doktora do pasji. Uderzył więc pięścią w stół i
przeszył córkę gniewnym wzrokiem. Na Merle nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Wcale
się nie bała ojca. Większość życia spędziła nakłaniając go, by robił to, co chciała i
usprawiedliwiając przed przyjaciółmi jego obelżywe uwagi. Mimo gniewu, w oczach doktora
czaiła się duma. śadna z dziewcząt nie mogła się równać z jego córką! Ta zgrabna główka z
kruczymi włosami… i biała szyja prezentująca się wdzięcznie nad zielonym pulowerem. Te
czarne brwi jak małe skrzydełka… aksamitne oczy za firanką rzęs! I uroczy dołeczek w
kąciku pąsowych ust! Rasowa dziewczyna, od stóp do głów. Pracowały na ten wygląd całe
pokolenia. Trochę za bardzo pokazuje kolana, ale są to kolana, które warto pokazać.
— Mój zegarek chodzi dobrze! — wrzasnął. Doktor Dinima wierzył w głębi duszy, że jeśli
wyrazi swój sprzeciw wystarczająco głośno, to przekona każdego. — Siedzę tu wykończony
bezsenną nocą, a zaraz muszę wyjść do szpitala. Czy zdajesz sobie sprawę, że o dziesiątej
mam ważną konsultację? I ty mi każesz czekać godzinami na śniadanie!
Merle nie zapytała, dlaczego nie zaczął jeść bez niej. Wiedziała, że każdy posiłek tracił dla
niego smak, jeśli nie mógł na nią patrzeć nad stołem. Dla niego była nie tylko córką, lecz
ucieleśnieniem młodości, tajemnicy, urody i romansu; wszystkiego, co dawno zniknęło z
ż
ycia starzejącego się, łysego doktora, który wyraźnie zaczynał się zaokrąglać. Nie zadawała
więc zbędnych pytań, tylko podeszła i pocałowała ojca.
— Tatuśku najdroższy, nie złość się — poprosiła.
Zwykle w ten sposób łagodziła wybuchy doktora. Lubił, gdy mu nadskakiwały otaczające
go kobiety. Dziś jednak został zraniony zbyt głęboko. Gra na skrzypcach o trzeciej nad
ranem! „Złapał pan coś?”
— Nie stój w tej wyzywającej spódniczce. Usiądź wreszcie na swoim miejscu.
Merle posłusznie usiadła. Czuła, że się zanosi na burzę. Być może słyszała skrzypce. I
lepiej niż doktor wiedziała, co na nich grano.
— Czy wczoraj wieczorem wzrok mnie mylił, czy też naprawdę rzuciłaś różę temu
osobnikowi zza płotu? — zapytał doktor znacząco.
— Zadajesz retoryczne pytanie — odparła spokojnie Merle. — Przecież doskonale
widziałeś.
Doktor Dinima chrząknął ironicznie.
— Doskonale — przedrzeźniał. — No cóż, to się musi skończyć.
— Co się musi skończyć?
— Wszystko, wszystko. Nie życzę sobie, żebyś przebywała w towarzystwie tego osobnika.
Nie znamy go…
— Ja go znam — odrzekła Merle.
— Ach, ty go znasz? I co o nim wiesz, moja panno? Znasz jego rodowód?
— Tatku drogi, on nie jest koniem. To miły chłopak, doskonale gra w golfa — jaka
szkoda, że nie uznajesz golfa i… i… być może to twój przyszły zięć. Powinieneś go poznać.
Doktor Dinima przeszył ją płomiennym wzrokiem i uderzył dłonią w stół. Wiedział, że
Merle żartuje, ale mimo wszystko.
— Zięciem? No me, dziękuję bardzo! — W jego głosie zabrzmiał wyraźnie ton sarkazmu.
— Moim zięciem nie zostanie człowiek grający na skrzypcach wtedy, gdy przyzwoici ludzie
mają zwyczaj spać.
— Ależ tatku, on był za oceanem i od tej pory cierpi na bezsenność. Poza tym, gra pomaga
mu myśleć.
— Och, teraz wojna jest wszystkiemu winna. Ale ten osobnik nie wąchał prochu. A co do
myślenia nie opowiadaj, że on w ogóle myśli. Taka męska lala nie wie, co to myślenie.
— Jesteś niesprawiedliwy, tatku. To nie jego wina, że jest przystojny. I… i… nie masz
pojęcia, jak on cudownie całuje — dodała z rozmarzeniem Merle.
Doktor Dinima pił właśnie kawę i omal się nie zakrztusił.
— Co ty… o tym wiesz… Czy on śmiał czy śmiał.
— Tatku, bo dostaniesz apopleksji. Najdroższy, przestań się dławić. Jeszcze nie
zdecydowałam, czy chcę wyjść za niego. Ale w porównaniu z Clarkiem…
— A co ci się nie podoba w Clarku? — zdumiał się doktor — Jest mądry, bogaty i
przystojny, czyż nie? I będzie bardzo czułym mężem.
— Czułym mężem! Och, tatku, jaki ty jesteś wiktoriański — jęknęła Merle. — Czuli
małżonkowie wyszli z mody. Teraz wolimy jaskiniowców. Mam jedno do zarzucenia
Clarkowi: jego twarzy brakuje bokobrodów, a w naszym pokoleniu to rzecz nie do przyjęcia.
— Posłuchaj no, Merle. Mówię poważnie i chcę żebyś mnie tak traktowała. Musisz zerwać
przyjaźń z tym… tym…
— On się nazywa…
— Wiem, jak się nazywa. I to wszystko co o nim wiem, z wyjątkiem faktu, że jest
próżniakiem i…
— On był…
— Ani słowa więcej. Dinimowie są w Sangamo od sześciu pokoleń. Bądź łaskawa
zapamiętać moje słowa. Mówiłem serio i przekonasz się, że potrafię być stanowczy.
Merle wstała. Nadszedł czas, by zakończyć rozmowę. Czuła lekki niepokój, lecz nie dała
tego po sobie poznać. Raz czy dwa w życiu nie udało się jej ułagodzić ojca. Gdy doktor
Dinima naprawdę się uparł, w żadnych okolicznościach nie zmienił zdania. A jego szacunek
dla rodowodów znała aż nadto dobrze.
— Byłbyś bardziej przekonujący, tatusiu, gdybyś się tak nie złościł. Człowiek stanowczy
nie musi być tyranem. Proszę cię, nie kłóćmy się w taki piękny ranek.
— Merle, pamiętaj, co powiedziałem.
— Oczywiście, zapamiętam. Jak mogłabym zapomnieć, kiedy na mnie wrzeszczysz. I
niemal przebijasz wzrokiem! Jesteś uroczym ojczulkiem, jeśli nie patrzysz tak paskudnie.
Starałam się wychować cię dobrze, ale nie mogę poradzie sobie z tym świdrującym
spojrzeniem. No, a teraz pędź do twego szpitalika. Ja idę do klubu z dziewczętami Bensonów.
Tworzymy komitet organizacyjny jutrzejszego wieczorku tanecznego.
Doktor Dinima chrząknął niechętnie. Nie przepadał za dziewczętami Bensonów, chociaż
ich drzewo genealogiczne dorównywało drzewu Dinimów. Z trudem tolerował również
gładkie, wyrafinowane stworzenia z otoczenia Merle: wężowate, pozbawione bioder, z krótko
ostrzyżonymi włosami i ustami jak po krwawej uczcie. Publicznie pudrujące sobie nosy z
czarującą obojętnością kotów, myjących łapą pyszczek przed tysięczną widownią. Gdzie się
podziały dziewczęta z dawnych lat? Dziewczęta będące dziewczętami… ach! Czasy się
jednak zmieniają. Czy ojciec nie ma już żadnych praw? Oto, co mu zostało za wszystkie lata
poświęceń i troski. Człowiek się zapada w odmęty ich bezczelności. Ale on jej jeszcze
pokaże… pokaże tej głupiej smarkuli, igrającej z mężczyzną takiej klasy jak Clark
Fairweather. Najwyższy czas, żeby ktoś jej przemówił do rozsądku. Niech to będzie nawet
staroświecki, kochający ojciec, który harował dla niej, a teraz w nagrodę usłyszał, że nie
akceptowany przez niego zalotnik, potrafi wspaniale całować!
*
*
*
Pewnego ranka dwa tygodnie później doktor Dinima, którego wezwano w nocy do chorego
i odczuwał teraz znużenie, postanowił zostać w łóżku do południa. Tak powiedział Merle,
kiedy przyszła sprawdzić co się stało. Uczucie zmęczenia, chociaż noc była rzeczywiście
ciężka, świadczyło o nadchodzącej starości i to przygnębiło doktora jeszcze bardziej. Na
dobitkę nie miał syna, mogącego przejąć jego praktykę. Ani nawet zięcia. Doktor Dinima
jęknął głucho. Ale popatrzył na Merle z dumą, gdy wychodziła do klubu organizować
wieczorek taneczny. Doktor Dinima doszedł do wniosku, że świat oszalał na punkcie tańca.
Lecz Merle wyglądała wyjątkowo ładnie w zgrabnym kapelusiku z czarnego aksamitu,
nasuniętym głęboko na roześmiane oczy. Kapelusze zresztą też się zdegenerowały, jak
wszystko inne, ale ten na głowie Merle nawet mu się podobał.
— Wrócę do domu po wieczorku, tato. Powiedziałam pani Mason, co ma ci przygotować
na lunch. Jeśli będziesz grzeczny, dostaniesz pomidora i sałatkę z rzeżuchy. Czy pamiętasz o
spotkaniu z Janesem? Postaraj się dobrze wypocząć. Jaką masz szałową piżamę, tato! To
jakaś nowa? Nigdy nie widziałam takiej wspaniałej.
— A gdzie ty oglądałaś męskie piżamy? — zapytał cierpko doktor.
— Na wystawach sklepowych — odparła Merle, udając, że nie zauważyła wulgarnej
sugestii doktora.
Doktor odprowadził ją dumnym spojrzeniem. Była dobrą i dzielną dziewczynką. Jego
decyzję w sprawie Arthura Binnsa przyjęła z godnością. Skończyły się róże i partie golfa.
Chociaż dwa dni temu zapytała, czy mimo wszystko nie pragnie poznać ich sąsiada. Doktor
jednak stwierdził wyniośle, że jego decyzja jest ostateczna. Merle przyjęła słowa ojca z
niezmąconym spokojem.
Doktor przespał snem sprawiedliwego całe przedpołudnie. Zjadł w łóżku lunch, podany
przez panią Mason, która służyła mu od dwudziestu lat z niezmiennym uwielbieniem.
Wyraził zgodę, by gospodyni spędziła popołudnie u przyjaciółki, a sam postanowił
wylegiwać się w łóżku do czwartej. Zostanie mu dość czasu na ubranie się i dotarcie do
szpitala, o godzinie piątej miał umówioną konsultację z wielkim Janesem, niewątpliwie
największym neurologiem w całym stanie.
Ale… ale… co tam się dzieje? W mgnieniu oka poderwał się z łóżka i dopadł okna. Święci
pańscy! Świnie w jego różanym ogrodzie! Trzy świnie! Skąd się tu wzięły, do licha! Pewnie z
górnej części ulicy, gdzie mieszkali Kellysowie. Świnie… już on im pokaże…
Doktor, kipiąc gniewem, zbiegł na dół, a potem pognał na przełaj przez trawnik. Świnie
dostrzegły go i być może nie spodobał się im kolor jego piżamy, gdyż jak oszalałe rzuciły się
do otwartej furtki w żywopłocie, oddzielającym posiadłość Dinimów od ogrodu panny
Jackson. Doktor nie mógł ich tam zostawić, ścigał więc dalej z właściwą sobie zawziętością.
Przerażone świnie ominęły dom, przebyły warzywnik i uciekły przez dziurę w ogrodzeniu za
garażem. Doktor odwrócił się z tryumfem. Już on nauczy rozumu tych godnych pożałowania
Kelly’sów. Oto są skutki mieszkania za miastem, gdzie ludziom wolno trzymać przy domu
diabli wiedzą co. O, tego już za wiele! Wyprowadzi się stąd, bezwarunkowo! Nie ma
znaczenia, że całe życie przemieszkał w Beechhurst, tak jak przedtem jego ojciec… Na bok
sentymenty, gdy w nocy dręczą człowieka skrzypce, a w dzień — świnie… i jacyś ludzie nie
wiadomo skąd… Tacy, co pewnie nie słyszeli o streptokokach i myślą, że ultrafiolet jest
imieniem dziewczyny. Kto też zostawił otwartą furtkę? Kto… i w tym momencie zobaczył
psa.
Gdy doktor go dostrzegł, pies był już tak blisko, że zdawał się zasłaniać cały horyzont.
Największy i najbrzydszy buldog, jakiego doktor Dinima kiedykolwiek widział! I
najwyraźniej nie gustował w pomarańczowo–fioletowych piżamach,
Doktor Dinima odwrócił się, ale nawet nie próbował ruszyć w stronę domu. Zauważył
otwarte drzwi garażu i jednym susem wskoczył do środka, a pies w ślad za nim. W garażu
stała oparta o belkowanie drabina i doktor nie tylko wspiął się po mej zręcznie niczym kot, ale
wdrapał się na poprzeczną belkę. Zwykłe psy nie potrafią wchodzić po drabinie, ale kto wie,
do czego jest zdolne takie szatańskie psisko. Doktor nie zamierzał ryzykować. Jeśli zwierzak
spróbuje wejść po drabinie, po prostu zepchnie ją na podłogę.
Pies jednakże nie przejawiał chęci do wspinaczki. Przysiadł na tylnych łapach i zaczął
wpatrywać się w doktora, a właściwie w niezwykłą piżamę o krzykliwych barwach.
Wyglądał, jakby miał mnóstwo wolnego czasu, a to nie było przyjemne.
Co za sytuacja! Jak on zejdzie, u licha? Musi krzyczeć, to jedyne wyjście. Ktoś go
wreszcie usłyszy… pani Mason… Nie, pani Mason wyszła, a poza tym nie chciałby, żeby
pies pogryzł poczciwą kobiecinę. A ten Binns? Czy pies należy do niego? Doktor Dinima zdał
sobie nagle sprawę, jak jest ubrany. Przejęty początkowo gniewem, a potem strachem, nie
pomyślał o swoim stroju. Niemniej jednak, piżama piżamą, a on musi zejść na dół. Zaczął
więc wołać.
W drzwiach garażu stanął młody człowiek — wysoki, młody mężczyzna o szarych oczach
i bujnej, rudej czuprynie. Oparł się nonszalancko o futrynę i wbił rozbawione spojrzenie w
piżamę doktora.
— Hej, tam! Proszę pana! — wypowiedzenie tych słów kosztowało doktora wiele wysiłku.
— Niech pan odwoła psa.
— Niby dlaczego? — zapytał chłodno młody człowiek.
Doktor wprost przeszywał go wzrokiem. — Dlaczego? Dlaczego…
— No właśnie. Ostatnio włóczą się tu złodzieje kur.
— Więc uważa mnie pan za włóczęgę lub kurokrada?
— Nigdy nie wiadomo. Mógł pan uciec z kliniki dla umysłowo chorych doktora
Mayberry’ego. Barwy pańskiej piżamy raczej potwierdzają to przypuszczenie. A zresztą, nie
znam pana i wolę się nie narażać.
Doktor Dinima patrzył wciąż na Arthura Binnsa szeroko otwartymi oczami i jako człowiek
niegłupi, od razu zrozumiał kilka rzeczy. A więc dowiedział się od Merle i to był jego odwet.
— Młodzieńcze…
— Nazywam się…
— Nie interesuje mnie pańskie nazwisko. Wiem, kim pan jest, ale żeby wyczyniać takie
sztuczki ze starym człowiekiem…
— Stan człowiek? W takiej piżamie? No, no!
— Panie Binns, posunął się pan za daleko. Bądź pan tak uprzejmy i odwołaj psa. O piątej
mam bardzo ważną konsultację.
Pan Binns pokiwał głową powoli i z widocznym żalem.
— Klinika psychiatryczna, nie ulega wątpliwości. Od razu na to wpadłem, jak tylko
zobaczyłem tę piżamę. Alphonso, miej go na oku. Może być niebezpieczny.
Alphonso wlepił w doktora ślepia, a pan Binns odwrócił się i odszedł.
— Hej, ty tam! — wrzasnął doktor, nie dowierzając własnym oczom. — Chyba mnie tak
nie zostawisz?
Smukły, rudy lis — takie bowiem powinien nosić imię — obejrzał się.
— Muszę. Nie mogę pozwolić, by podejrzany osobnik węszył w garażu mojej ciotki.
Oczywiście, sprawa wyglądałaby inaczej, gdybym znał pana…
Doktor Dinima bez trudu zrozumiał, co mu proponuje nieznajomy, ale nie zamierzał się
poddawać. Co to, to nie, raczej umrze przedtem, w piżamie lub bez.
— Schodzę z drabiny — oznajmił buńczucznie. — I jeśli pies mnie zagryzie, pan będzie
temu winien.
— Lecz to nie przywróci panu życia — uśmiechnął się Binns. — Naprawdę nie radzę
próbować. Alphonso uznaje tylko jedną osobę. W odróżnieniu od niego mógłby pan
rozszerzyć krąg swoich znajomych. Pochodzę z przyzwoitej rodziny, chodzę wcześnie spać
przynajmniej raz w tygodniu i nigdy nie mówię przyjaciołom w oczy tego, czego nie mogę
powtórzyć za ich plecami. Co pan na to?
— Dobry człowieku — rzekł doktor z politowaniem. — Gdy coś mówię, to wiem, co
mówię.
— Ja również. Przynajmniej tyle mamy ze sobą wspólnego. — I po ytch słowach pan
Binns się oddalił. Zanim jednak zniknął z horyzontu, odwrócił się i powiedział.
— Jeśli zmieni pan zdanie, będę w pobliżu.
Doktor Dinima wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł spocone czoło. Cóż za diabelska
pułapka! A na dodatek o piątej spotkanie z Janesem. Za żadne skarby świata nie wolno mu go
opuścić. Ale jak zejść na doł? Poza drabiną nie było innej drogi. Mógł udawać odwagę dla
zachowania pozorów, ale wiedział, że nie zejdzie z drabiny. Czyż nie słyszał o psach,
zagryzających ludzi na śmierć? A nie tak dawno czytał o psie, który przegryzł człowiekowi
tętnicę szyjną. Nagle zapragnął gorąco poznać Arthura Binnsa i całą jego rodzinę.
Postawił stopę na szczeblu drabiny i Alphonso wydał natychmiast głos mrożący krew w
ż
yłach. Doktor cofnął nogę i cały oblał się zimnym potem. Dookoła panowała głęboka cisza.
Na poddaszu było okropnie gorąco. Gdzieś z ulicy dochodziły odgłosy śmiechu. Jak w ogóle
można się śmiać? A ten młody diabeł gra sobie na skrzypcach! Wszystko zdawało się takie
zwyczajne. To wprost skandaliczne! Dlaczego nikt go nie szuka? A niby kto miałby to robić?
Biedny, stary doktor Dinima nikomu nie był potrzebny. No, może wyjątek stanowiło paru
nieszczęsnych pacjentów, którzy umrą, jeśli do nich nie pójdzie. Dlaczego nikt się nie zjawia?
Ludzie przeważnie nie znajdują się tam, gdzie są potrzebni. Dlaczego jego rodzona córka
pognała na tańce, zamiast siedzieć w domu i doglądać biednego, starego ojca, usychającego z
pragnienia w garażu panny Jackson? Ile godzin potrafi tu sterczeć to diabelskie psisko? Co
mu przyszło do głowy, żeby złożyć skargę do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami na
starego Dana Kelly’ego, ponieważ kopał swego psa? Ten pies niewątpliwie zasłużył na
kopniaka. Każdy pies zasługuje, tylko za to, że jest psem.
Co za idiotyczne kłucie w karku! Musi zachować spokój! Tak… nawet jeśli Janes… — tu
doktora ogarnęło nieprzezwyciężone uczucie nienawiści do całego świata. Miał nadzieję, że
na Alphonso spadną wszelkie możliwe choroby i nieszczęścia. Wymyślił na poczekaniu kilka
okrutnych sposobów uśmiercenia zarówno psa, jak i jego pana. Z rozkoszą by przywiązał
Arthura Binnsa do słupa i rzucał weń toporkami. Dlaczego tak niesprawiedliwie ocenia się
Cezara Borgię?
Błysnęła mu iskierka nadziei, gdy przez garaż przeszedł dostojnie duży, czarny kot
Alphonso na pewno rzuci się za nim. Każdy pies by tak zrobił. Tak w każdym razie twierdził
niejaki Kiphng. Ale Alphonso dalej siedział nieruchomo, spoglądając pożądliwie na
pomarańczowo–fioletową piżamę. Cóż, pewnie nigdy nie słyszał o Kiplingu.
Ilekroć doktor Dinima się poruszył, Alphonso wydawał ten sam okropny dźwięk. Doktor
bał się głębiej odetchnąć. Jednak siedzenie na wąskiej belce nie należało do
najwygodniejszych. Lewa noga całkiem mu zdrętwiała, a to nie było przyjemne. Jak długo tu
przebywa? Pewnie parę godzin. Janes nigdy mu nie wybaczy zawodu! A jeśli zaśnie lub
zemdleje z głodu i spadnie na ziemię? Może dostać apopleksji albo zawału. Psisko gotowe
wściec się z gorąca. Pomimo tych ponurych rozważań, doktor Dinima nie dopuszczał myśli,
ż
e mógłby zawrzeć znajomość z Arthurem Binnsem.
Nadzieja zaświeciła znowu. Przez okienko stryszku dostrzegł kawałek ścieżki prowadzącej
do jego domu. Właśnie przeszła tamtędy jakaś dama. Gdy zobaczy otwarte drzwi frontowe i
nie zastanie nikogo w domu, zechce na pewno wyjaśnić ten fakt. I wtedy dama odwróciła
głowę. Doktor rozpoznał ją z daleka i aż się skulił. To ta koszmarna pani Slocum, reporterka
Sangamo Banner. Jedyna kobieta, której naprawdę nie znosił. Pani Slocum nieustannie
wciągała go w dyskusje o nerwicach, kompleksie niższości i temu podobnych, nowomodnych
wymysłach. Interesowała się spirytyzmem i wierzyła, że posiada „ducha miłości” po drugiej
stronie „rzeczywistego świata”. Czego tu szuka, do licha! Niechby go znalazła! Doktor
Dinima wolałby siedzieć na tej belce do skończenia świata. Wolałby nawet stanąć oko w oko
z gromadą czterdziestu psów takich jak Alphonso, niż dopuścić, by małe, wodniste oczka pani
Slocum spoczęły na nim, siedzącym w samej piżamie na belce garażu panny Jackson. A
gdyby to opisała w gazecie? Okryłaby go śmiesznością do końca życia! Wreszcie spostrzegł,
ż
e zawraca i odchodzi, lecz jeszcze przez pół godziny trwał bez ruchu, bojąc się jej powrotu.
Ten pies dostanie zeza. Czy nigdy nie odwróci oczu? Doktor spróbował zmierzyć się z nim
spojrzeniem. Przecież czytał o władzy ludzkiego wzroku nad zwierzętami. śadne zwierzę nie
jest w stanie spoglądać dłużej człowiekowi w oczy. Niestety, wygląda na to, że to potrafi.
Alphonsowi nawet nie drgnęła powieka. Doktor wypróbował na nim siłę swojej woli, ale pies
tylko się uśmiechał chytrze. Czy istniało jakieś słowo — polecenie, zmuszające psa do
posłuszeństwa?
Już pewnie minęła piąta. Janes zrezygnował z czekania, pewnie kipi z gniewu i pogardy.
Taka okazja nigdy się już nie zdarzy. Świnie Kellych też pewnie powróciły i tratują jego
najpiękniejsze róże. Doktor jęknął i ponownie sięgnął po chusteczkę, aby otrzeć spocone
czoło. Nie znalazł jej w kieszeni, upadła pewnie na podłogę, ale wyczul palcami skrawek
papieru. To kawałek wychodzącej w Toronto gazety, którą czytał dwa dni temu. Oderwał ten
fragment ze względu na notkę o uprawie róż. Na drugiej stronie znalazł fragment Kroniki
Towarzyskiej i zatrzymał spojrzenie na następujących słowach
Doktor A.W.Binns, autor znanej rozprawy o chorobach tropikalnych spędza letnie
miesiące w domku swojej ciotki w Sangamo, gdzie zamierza ukończyć artykuł o gruźlicy i
złożyć go na konkurs w Carmody Ten sławny młody Kanadyjczyk zdobył już dla siebie laury a
dla ojczyzny wiele uznania. Otrzymał posadą w szpitalu im Johna Hopkinsa i rozpocznie tam
pracą jesienią.
Doktor o mało nie spadł z belki Nareszcie poznał Arthura Binnsa! Wrzask, jaki wydał,
musiał być słyszany w promieniu mili. W jednej chwili na progu garażu stanął sam Binns.
— Czy teraz zna mnie pan trochę? — zapytał — Czy tak się panu tylko zdaje?
— Czy znam? — warknął doktor — Znam pana od lat. Jako autora tej słynnej rozprawy o
chorobach tropikalnych Dlaczego nigdy pan nie wspomniał, że jest t y m A W Binnsem?
— Och! — doktor Binns dostrzegł kawałek gazety w ręce starszego pana. — Więc to jest
przyczyna zawarcia znajomości? No cóż, ja się nie lubię reklamować. Nie sądzę też, aby
Merle pokochała mnie bardziej z powodu tej rozprawy. — Nie dodał jednak: — I uważam, że
należała się panu nauczka. — Ale gdyby tak powiedział, niczego by to nie zmieniło.
— Lepiej, żeby nie był pan taki skromny. Uniknąłbym przykrości tego popołudnia —
mruknął doktor Dinima. — Na szczęście znalazłem w kieszeni ten wycinek, bo inaczej
siedziałbym na tej belce do sądnego dnia. No, a teraz niech pan wreszcie odpędzi tego psa.
— Alphonso — rzekł doktor Binns — to nasz dobry przyjaciel. Jesteś wolny.
Doktor Dinima mógłby przysiąc, że Alphonso mrugnął do niego porozumiewawczo. Ale to
nie miało znaczenia. Był zbyt podniecony i uradowany, żeby zwracać uwagę na drobiazgi. —
Jakąż dostojną twarz ma ten młody człowiek! Co za rysy! Jakim cudem Merle udało się go
złapać! Merle, ten mały głuptas, który się jeszcze nie zdecydował, czy go „naprawdę chce”.
Boże, daj mi cierpliwość! Mój zięć, doktor A.W. Binns… Och, chyba pęknę z dumy!
— Proszę zejść na dół. Alphonso nie tknie pana. To poczciwa psina. Przekona się pan, gdy
go lepiej pozna.
Doktor Dinima miał co do tego pewne wątpliwości. Był absolutnie przekonany, że poznał
Alphonso wystarczająco i najchętniej by mu porachował kości. Ale Alphonso musiał pozostać
nietykalny.
— Zejdę, jak tylko mi wróci krążenie — odparł, rozcierając sobie nogę. — Ale, ale, która
to godzina? Jestem umówiony z doktorem Janesem na piątą.
— Za piętnaście piąta — zauważył doktor Binns. — Ma pan pięć minut na ubranie się i
dziesięć na dojazd. Na pewno zdążymy, chociaż nie obędzie się bez potrącenia paru
nieuważnych pieszych.
Doktor Dinima zszedł po drabinie dużo wolniej, niż się na nią wdrapywał i ani na chwilę
nie spuścił wzroku z Alphonso. Potem wyciągnął rękę do doktora Binnsa.
— Obawiam się, że rozpowie pan tę zabawną historię w całym mieście — rzekł ze
smutkiem.
— Och, w żadnym wypadku — zaprzeczył doktor Binns, ściskając podaną sobie dłoń. —
To sprawa rodzinna. Nie zamierzam drwić z teścia. Widzi pan, pobraliśmy się z Merle…
wczoraj po południu…
S
TARA
P
ANI
L
LOYD
Od dawna fama w Spencervale głosiła, że „Stara Pani Lloyd” jest bogata, złośliwa i
dumna. Szczerze mówiąc, te pogłoski niewiele miały wspólnego z prawdą, gdyż dwie trzecie
z nich było wierutnym kłamstwem. Stara Pani Lloyd w rzeczywistości nie była ani złośliwa,
ani bogata, lecz rozpaczliwie biedna. Tak biedna, że kulawy Jack Spencer, który uprawiał jej
ogródek i rąbał drewno, wydawał się w porównaniu z nią wręcz zamożny. Przynajmniej jadał
trzy razy dziennie, a Stara Pani mogła sobie pozwolić zaledwie na jeden posiłek. Ale była
bardzo dumna; do tego stopnia, że wolałaby umrzeć, niż dopuścić, by ludzie ze Spencervale
zauważyli jej ubóstwo i do jakich zmuszona jest wyrzeczeń. Wolała, żeby uważali ją za
odludka i skąpą dziwaczkę. Nie bywała nawet w kościele i ze wszystkich parafian płaciła
najniższą składkę na pensję pastora.
— A śpi na forsie! — mówili ludzie z oburzeniem. — Cóż, jedno jest pewne: nie
odziedziczyła tego skąpstwa po rodzicach. Należeli do elity towarzyskiej i słynęli z
gościnności. Nie znano większego gentlemana od starego doktora Lloyda. Zawsze wszystkim
pomagał, jak mógł, a robił to tak delikatnie, że człowiek się czuł, jakby jemu wyświadczał
przysługę. Ale, co tam! Niech Stara Pani Lloyd siedzi sobie na pieniądzach, skoro jej to
odpowiada. Jeśli nie pragnie naszego towarzystwa, nie musi go znosić i koniec. Ale przy tej
całej dumie i majątku nie wygląda na zbytnio szczęśliwą…
Istotnie, Stara Pani Lloyd nie była szczęśliwa. Trudno być zadowolonym, gdy człowieka
zżera samotność i ma pustkę w duszy, a od śmierci głodowej ratują mizerne grosze uzyskane
ze sprzedaży jaj.
Stara Pani Lloyd mieszkała w starym domu Lloydów. Był to uroczy dom o kwadratowych
oknach i nisko opadającym dachu z wielkimi kominami, otoczony świerkowym laskiem. śyła
samotnie i z wyjątkiem Kulawego Jacka całymi tygodniami nie widywała żywego ducha. Co
robiła i jak spędzała wolny czas, stanowiło zagadkę, którą na próżno starali się rozwiązać
mieszkańcy Spencervale. Dzieci wierzyły święcie, że zajmuje się liczeniem złotych monet w
schowanej pod łóżkiem dużej, czarnej skrzynce. Strasznie się bały Starej Pani. Niektóre,
zwłaszcza te ze Spencer Road, wierzyły nawet, że jest czarownicą. Każde dziecko
poszukujące w lesie jagód lub żywicy, rzucało się do ucieczki, jeśli z daleka nawet dostrzegło
drobną staruszkę zbierającą drewno do kominka. Jedynie Mary Moore twierdziła stanowczo,
ż
e Stara Pani nie jest czarownicą.
— Czarownice są zawsze brzydkie — mówiła. — A Stara Pani jest ładna. Ma takie
miękkie, białe włosy, wielkie czarne oczy i delikatną bladą twarz. Dzieciaki ze Spencer Road
plotą trzy po trzy. Mama uważa, że są wielkimi ignorantami.
— Ale ona nie chodzi do kościoła, a spacerując po lesie, mówi do siebie albo mruczy pod
nosem — obstawał przy swoim Jimmy Kimball.
Stara Pani istotnie mówiła do siebie, ponieważ lubiła towarzystwo i pogawędki. Jeśli przez
dwadzieścia lat człowiek rozmawia tylko sam ze sobą, to niewątpliwie może się tym poczuć
zmęczony. Bywały chwile, kiedy Stara Pani Lloyd wiele by oddała — oprócz dumy — w
zamian za trochę kontaktów z ludźmi.
Miała pretensje do losu, że pozbawił ją wszystkiego. Nie miała nikogo i niczego do
kochania, a taka sytuacja nie wychodzi na zdrowie żadnej istocie ludzkiej.
C
O SIĘ ZDARZYŁO W MAJU
Stara Pani Lloyd wiosną czuła się najgorzej. Dawno, dawno temu kochała wiosny. Ale
wtedy była śliczną, beztroską, pełną życia Margaret Lloyd. Teraz wiosny przynosiły jej same
cierpienia i dlatego ich nie znosiła. Tego roku, zwłaszcza w maju, cierpiała jak nigdy dotąd.
Myślała, że dłużej nie zdoła znieść tego bólu. Bolało ją wszystko — nowe zielone pączki na
drzewach, delikatna mgiełka nad bukami rosnącymi w niższej części ogrodu, zapach ziemi
ś
wieżo skopanej przez Kulawego Jacka. Pewnej księżycowej nocy leżała bezsennie i płakała
rozżalona. Ten trawiący duszę smutek pozwolił jej zapomnieć o głodzie nękającym ciało.
Stara pani nie dojadała przez ostatni tydzień. śywiła się sucharkami i wodą, aby móc zapłacić
Kulawemu Jackowi za skopanie ogrodu. Kiedy śliczny, perłowy świt rozjaśnił niebo za
ś
wierkami. Stara Pani ukryła twarz w poduszce. Nie chciała oglądać brzasku.
— Nienawidzę tego dnia — powiedziała zbuntowana. — Będzie tak samo męczący jak
inne. Nie chcę wstawać i przezywać wszystkiego od nowa. Och, pomyśleć, że dawniej z
radością wyciągałam ramiona do każdego nowego dnia, jak do przyjaciela przynoszącego
dobre wieści! Wtedy kochałam poranki te słoneczne i pochmurne wszystkie były tak
obiecujące jak zaczęta książka. A teraz nienawidzę! Nienawidzę!
Stara Pani wstała ostatecznie, bo wiedziała, że Kulawy Jack przyjdzie bardzo wcześnie, by
dokończyć kopania. Ułożyła starannie swe piękne siwe włosy i włożyła jedwabną suknię,
bordową w drobne złote kropeczki. Od lat nosiła jedwabne suknie z oszczędności. Noszenie
jedwabnej sukni po matce było znacznie tańsze niż kupowanie w sklepie kretonu na nową.
Starej Pam Lloyd zostało po matce mnóstwo jedwabnych kreacji. Nosiła je rano, w południe i
wieczorem, a mieszkańcy Spencervale uznali to za kolejny dowód jej dumy. Twierdzono tez,
ż
e wyłącznie z powodu skąpstwa nosi takie staromodne fasony. Nie przypuszczano, że Stara
Pani za każdym razem, gdy wkładała jedną z tych jedwabnych sukienek, bolała okropnie nad
jej staromodnością. Kobiecą próżność raniły nawet spojrzenia Kulawego Jacka rzucane
ukradkiem na staroświeckie falbany i baskiny.
Chociaż Stara Pani nie powitała nowego dnia z radością, była oczarowana jego pięknem,
kiedy po obiedzie — a ściślej mówiąc po paru sucharkach — wybrała się na przechadzkę.
Dzień nastał rześki, słodki i przejrzysty, a świerkowy las dookoła starego domostwa Lloydów
dyszał wiosną, migotał blaskami i cieniami. Do zgorzkniałego serca Starej Pani dotarło trochę
tego piękna. A po spędzeniu paru chwil na wąskiej kładce przerzuconej przez wijący się u
stóp buków strumyk, poczuła się prawie zdrowa. Znajdował się tam pewien szczególny buk i
Pani Lloyd, z przyczyn sobie tylko wiadomych, bardzo go kochała. Rósł wysoki i rozłożysty,
a jego gałęzie zwisały nad utworzoną przez strumień sadzawką. Był całkiem młodym
drzewkiem, gdy przed laty Stara Pani Lloyd przeżywała swoje chwile świetności.
Z oddali, że ścieżki prowadzącej do farmy Williama Spencera za lasem, do uszu Starej
Pani docierały dziecięce głosy i śmiech. Główna droga z farmy Spencera do szosy biegła w
przeciwnym kierunku, ta zaś „boczna” tworzyła wygodny skrót i dzieci zawrze chodziły tędy
do szkoły.
Stara Pani stanęła szybko za kępą młodych świerków. Nie lubiła dzieci Spencerów,
ponieważ nie ukrywały, że się jej boją. Poprzez gałęzie świerkowe widziała je teraz, idące
ś
cieżką w podskokach; na przedzie dwójka starszych, za nimi bliźnięta uczepione rąk
wysokiej, smukłej dziewczyny, pewnie nowej nauczycielki muzyki. Stara Pani słyszała od
handlarza jajami, że nauczycielka ma zamieszkać u Spencerów, ale jeszcze nie znała jej
nazwiska.
Patrzyła zaciekawiona, a gdy grupa się zbliżyła, jej serce zamarło, a potem zaczęło bić tak
szybko, jak nie biło od lat. Oddech stał się krótki i urywany. Kim… kim mogła być ta
dziewczyna?
Spod słomkowego kapelusza nowej nauczycielki muzyki wymykały się bujne kasztanowe
włosy, o takim odcieniu i tak faliste jak te, które Stara Pani znała w przeszłości, ale
przypominały jej inną głowę. Wielkie, fiołkowe oczy… czarne brwi i rzęsy… Te oczy Stara
Pani znała jak swoje własne. Piękna twarz, o delikatnych rysach i subtelnej karnacji… młoda,
pełna życia… Sięgając pamięcią wstecz, miała ją w oczach. Wierne odbicie… niemal pod
każdym względem… z jednąa różnicą… Twarz zapamiętana przez Panią Lloyd była
naznaczona słabością, ta zaś, na którą patrzyła w tym momencie, wyrażała skupioną siłę,
połączoną ze słodyczą i urokiem kobiecości. Mijając kryjówkę Starej Pani, nauczycielka
zaśmiała się z czegoś, co powiedziało jedno z dzieci i… Och…! Stara Pani Lloyd rozpoznała
także ten śmiech. Słyszała go tyle razy pod tym samym bukiem.
Spoglądała na idących, dopóki nie zniknęli za zalesionym wzgórzem po drugiej stronie
strumyka, a potem wróciła do domu. Szła jak we śnie. Kulawy Jack pracował pilnie w
ogrodzie. Zazwyczaj Stara Pani niewiele z nim rozmawiała. Nie cierpiała jego pasji do
roznoszenia plotek. Tym razem weszła do ogrodu — dostojna postać w połyskującej złotem
bordowej sukni — z aureolą rozświetlonych słońcem siwych włosów.
Kulawy Jack dostrzegł ją z oddali i pomyślał, że Stara Pani mocno się posunęła, wygląda
blado i mizernie. Gdy się zbliżyła, przyznał w duchu, że się jednak pomylił. Policzki Starej
Pani były zarumienione, a oczy promieniały. Podczas spaceru odmłodniała przynajmniej o
dziesięć lat. Kulawy Jack oparł się na łopacie i stwierdził, że zna niewiele kobiet
wyglądających lepiej od Starej Pani Lloyd. Szkoda, że jest takim skąpiradłem!
— Panie Spencer — odezwała się uprzejmie Stara Pani. Zawsze zwracała się uprzejmie do
osób stojących niżej w hierarchii społecznej, jeśli się do nich w ogóle zwracała. — Czy może
mi pan powiedzieć, jak się nazywa nowa nauczycielka muzyki, mieszkająca u pana Williama
Spencera?
— Sylvia Gray — odparł Kulawy Jack.
Serce Starej Pani omal nie wyskoczyło z piersi. Wiedziała. Wiedziała, że dziewczyna z
oczami, włosami i śmiechem Lesliego Graya musi być jego córką.
Kulawy Jack splunął w dłonie i wziął się znowu do kopania, ale językiem poruszał prędzej
niż łopatą, a Stara Pani słuchała go chciwie. Po raz pierwszy w życiu chwaliła sobie
gadatliwość i plotkarstwo Kulawego Jacka. Błogosławiła każde słowo, jakie wypowiadał.
Akurat pracował u Williama Spencera, gdy przyjechała nowa nauczycielka. A to, czego
Kulawy Jack nie dowiedział się o kimś w ciągu jednego dnia, nie było warte dociekania. Nie
tylko lubił nowinki, ale uwielbiał puszczać je w obieg. I trudno ocenić, kto w ciągu następnej
godziny był szczęśliwszy: Stara Pani czy Kulawy Jack.
Jego relacja w największym skrócie sprowadzała się do tego, że rodzice panny Gray
zmarli, gdy była małym dzieckiem i wychowała ją bardzo biedna lecz wyjątkowo ambitna
ciotka.
— Chce zdobyć wykształcenie muzyczne — rzekł na zakończenie Kulawy Jack. — I
powinna je mieć, bom jeszcze nie słyszał tak pięknego głosu. Śpiewała nam tego pierwszego
wieczoru po kolacji i zdawało mi się, że słyszę anielskie pienie. To wstrząsnęło mną
porządnie. Mali Spencerowie szaleją na jej punkcie. Tu, w okolicy, w Grafion i Avonlea ma
ze dwudziestu uczniów.
Gdy Stara Pani usłyszała już wszystko, co miał jej do powiedzenia Kulawy Jack, wróciła
do domu i usiadła w małej bawialni przy oknie, aby to sobie przemyśleć.
Córka Lesliego! Przed czterdziestu laty Stara Pani była zaręczona z Leslie Grayem,
młodym studentem college’u. Przyjechał na wakacje do Spencervale i uczył w tutejszej
szkole. Margaret Lloyd przeżyła cudowne lato. Leslie był nieśmiałym, rozmarzonym,
przystojnym młodzieńcem. Miał ambicje literackie i zarówno on jak i Margaret wierzyli
ś
więcie, że pewnego dnia osiągnie sławę oraz majątek.
A potem wydarzyła się głupia, niepotrzebna kłótnia i zakończyła złote dni lata. Leslie
wyjechał, kipiąc gniewem. Potem napisał wprawdzie, ale dumna Margaret nie ochłonęła
jeszcze z oburzenia i dała mu ostrą odprawę. Leslie Gray nigdy już nie przyjechał, a Margaret
zbył późno zrozumiała, że zaprzepaściła swoje szczęście. Zdała sobie sprawę, że już nikogo
nie pokocha i od tej chwili przestała się cieszyć młodością. Mroczne dni mijały kolejno i tak
zmierzała ku ekscentrycznej i samotnej starości.
Po wielu latach usłyszała o małżeństwie Lesliego, a potem o śmierci. Los nie spełnił jego
marzeń ani oczekiwań. Niewiele o nim wiedziała… aż do dzisiaj, gdy zobaczyła tę
dziewczynę.
— Córka Lesliego! A przecież mogłaby być moją córką — szepnęła Stara Pani. — Och,
gdybym ją poznała. Na pewno bym ją pokochała, a może nawet zdobyła jej miłość! Niestety,
nic z tego! Zrobię wszystko, by córka Lesliego Graya nie dowiedziała się, jaka jestem biedna
i jak nisko upadłam. Tego bym nie zniosła. I pomyśleć, że ona mieszka tak blisko… tuż za
drogą i wzgórzem. Mogę widywać ją codziennie. Tej przyjemności sobie nie odmówię. Ach,
jak miło byłoby zrobić coś dla niej, dać odrobinę radości…
Wieczorem Stara Pani weszła do pokoju gościnnego i patrząc przez okno, dostrzegła
między drzewami światło w domu na wzgórzu. Wiedziała że świeci się w pokoju gościnnym
Spencerów. A więc u Sylvii… Stara Pani stała w ciemnościach, czekając aż zgaśnie światło i
nieznana radość rozpierała jej serce. Wyobraziła sobie Sylvię, jak porusza się po pokoju,
szczotkuje i zaplata włosy, układa na toaletce dziewczęce drobiazgi, spokojnie kładzie się do
snu… Kiedy światło zgasło, oczami wyobraźni ujrzała smukłą postać w bieli, klęczącą przy
oknie w łagodnym blasku gwiazd. Wówczas uklękła i odmówiła modlitwę, w poczuciu
duchowej więzi z nieznajomą dziewczyną. Proste słowa wypowiadała jak w natchnieniu,
ponieważ przenikał ją nowy duch. Zakończyła modły prośbą: „Pozwól Panie zrobić coś dla
niej, chociaż mało znaczącą, drobną rzecz”.
Stara Pani całe życie spała w tym samym pokoju z widokiem na północ, na świerkowy las i
czuła się w nim szczęśliwa. Następnego dnia bez żalu przeniosła się do pokoju gościnnego.
Teraz to będzie jej pokój, musi przebywać tam, skąd widać okno Sylvii. Przestawiła łóżko,
aby móc obserwować tę nową gwiazdę, rozjaśniającą mroki smutnego, starego serca Od
dawna nie czulą się taka szczęśliwa. Obudziły się w niej zainteresowania dalekie od surowych
realiów codzienności Poza tym wciąż myślała o jakiejś ..drobnej rzeczy”, która sprawiłaby
przyjemność Sylvii.
Mieszkańcy Spencervale zawsze żałowali, że w okolicy nie rosną pierwiosnki. Dzieciarnia
chodziła po nie na ugory wokół Avonlea, oddalonego o sześć mil drogi. Stara Pani miała na
ten temat inne zdanie. Podczas licznych samotnych spacerów znalazła w lesie niewielką
polankę, na południowym skłonie wzgórza, należącego do kogoś mieszkającego w mieście.
Wiosną polankę pokrywały białe i różowe gwiazdki kwiatów.
Tam właśnie wybrała się Stara Pani następnego popołudnia. Wędrowała leśnymi dróżkami,
pod niskim sklepieniem świerkowych konarów, jak osoba zmierzająca prosto do celu.
Polubiła znowu wiosnę, odkąd miłość przeniknęła jej serce.
Znalazła na wzgórzu mnóstwo pierwiosnków. Zapełniła nimi koszyczek, ciesząc się ich
pięknem i wyobrażając sobie radość Sylvii. Po powrocie do domu napisała na skrawku
papieru: „Dla Sylvii”. Nie sądziła, aby ktoś ze Spencervale znał jej pismo, ale dla pewności
zmieniła je, kreśląc duże, okrągłe litery jak dziecko. Zaniosła kwiaty do kotlinki i wsunęła w
szczelinę między korzeniami starego buku z karteczkę ułożoną na wierzchu.
Potem ukryła się za kępą świerków. Nie czekała długo. Wkrótce nadeszła Sylvia Gray
razem z Mattie Spencer. Na widok pierwiosnków krzyknęła z radości. Widząc swoje imię
wypisane na kartce, oniemiała ze zdziwienia. Stara Pani spoglądała ukradkiem, uśmiechając
się radośnie.
— Dla mnie! — zawołała Sylvia, podnosząc kwiaty. — Czy one naprawdę są dla mnie.
Mattie? Kto mógł je tu położyć?
Mattie zachichotała.
— Zdaje mi się, że Chris Stewart — odparła. — Wiem, że wczoraj chodził do Avonlea.
Mama uważa, że pani mu zawróciła w głowie. Obserwowała go, jak patrzył wtedy, gdy pani
ś
piewała. To zupełnie w jego stylu, takie dziwactwo. On jest strasznie nieśmiały wobec
dziewcząt.
Sylvia zmarszczyła brwi. Uwagi Mattie uznała za zbytnią poufałość, ale podobały się jej
pierwiosnki, a Chris Stewart był po prostu miłym i skromnym wiejskim chłopcem. Podniosła
bukiet i wtuliła weń twarz.
— Tak czy owak, jestem bardzo zobowiązana ofiarodawcy, kimkolwiek jest —
powiedziała wesoło. — Uwielbiam pierwiosnki! Och, jakież są śliczne i słodkie!
Dziewczęta poszły dalej i Stara Pani wynurzyła się ze swej kryjówki, zarumieniona ze
szczęścia. Nie miała nic przeciwko temu, by Sylvia myślała, że to Chris Stewart podarował jej
kwiaty. To nawet lepiej. Dzięki temu nikt nie będzie jej posądzał. Najważniejsza była radość
Sylvii. Pani Lloyd wróciła do domu nie tylko zadowolona, ale w ręcz szczęśliwa.
Niebawem w Spencervale rozeszła się plotka, że Chris Stewart co drugi dzień w bukowej
kotlince zostawia pierwiosnki dla nauczycielki muzyki. Chris gorąco zaprzeczał, lecz nie
wierzono mu. Po pierwsze dlatego, że w Spencervale nie było pierwiosnków; po drugie: Chris
co drugi dzień odwoził mleko do mleczarni w Carmody, gdzie rosły pierwiosnki; a po trzecie:
Stewartowie zawsze mieli skłonności do romantycznych gestów. Czyż więc nie dość było
poszlak?
Sylvia nie miała nic przeciwko młodzieńczej adoracji Chrisa, do tego wyrażanej tak
subtelnie. Myślała, że to miły gest, podobało jej się również, że chłopak nie zaleca się do niej.
A pierwiosnki były śliczne.
Pani Lloyd wysłuchała z rozbawieniem plotek handlarza jajami. Ten zaś odchodząc,
zastanawiał się nad tym, że nigdy jeszcze Stara Pani nie wyglądała na tak ożywioną, jak tej
wiosny. Chyba wreszcie zaczęła się interesować sprawami mieszkańców osady.
Stara Pani umiała dochować tajemnicy. Chodziła na polankę z pierwiosnkami, dopóki
kwiaty nie przekwitły i zawsze chowała się za świerkami, by zobaczyć z ukrycia Sylvię Gray.
Kochała ją coraz bardziej i coraz bardziej za nią tęskniła. Długo tłumioną czułość przelała na
dziewczynę, która nie miała o niczym pojęcia. Czuła się dumna z urody Sylvii, słodyczy jej
głosu i śmiechu. Polubiła dzieci Spencerów, ponieważ one uwielbiały Sylvię. Zazdrościła
pani Spencer, że mogła się o nią troszczyć. Nawet handlarz jajami stał się sympatyczniejszy,
odkąd przynosił wieści o młodej nauczycielce; o jej popularności, zawodowych sukcesach,
sympatii i uznaniu, jakie sobie zdobyła.
Stara Pani nie zamierzała się zdradzać przed Sylvią. W żadnym wypadku. Przy jej
ubóstwie… rzecz nie do pomyślenia. Oczywiście, cudownie byłoby ją poznać, gościć w
starym domu, rozmawiać, uczestniczyć w jej życiu. Ale do tego nie dojdzie. Duma Starej Pani
ciągle jeszcze przeważała nad uczuciem. Tej jednej rzeczy nigdy nie poświęciła i nigdy, jak
sądziła, nie poświęci.
C
O SIĘ ZDARZYŁO W CZERWCU
W czerwcu nie było pierwiosnków, ale ogród Starej Pani tonął w kwiatach. Codziennie
rano Sylvia znajdowała pod bukiem wiązankę wonnych narcyzów albo płomiennych
tulipanów, delikatnych forsycji lub bladoróżowych, malutkich, słodko pachnących różyczek.
Stara Pani nie bała się zdemaskowania, gdyż takie same kwiaty rosły w każdym ogrodzie w
Spencervale, w ogrodzie Stewartów także. Chris Stewart, gdy mu dokuczano nauczycielką
muzyki, uśmiechał się tylko i milczał. On jeden wiedział doskonale, kto zostawiał kwiaty.
Gdy zaczęto roztrząsać sprawę pierwiosnków, miał zamiar od razu ją wyjaśnić. Ale skoro
Starej Pani zależało na utrzymaniu tajemnicy, uszanował jej wolę. Chris zawsze lubił Starą
Panią Lloyd, zwłaszcza od pewnego dnia przed dziesięciu laty, kiedy znalazła go w lesie,
płaczącego z powodu skaleczonej stopy. Zabrała chłopca do siebie, opatrzyła ranę, a na
dodatek dała dziesięć centów, żeby na pocieszenie kupił sobie cukierków. Tego wieczoru
Stara Pani poszła spać bez kolacji, ale Chris nigdy się o tym nie dowiedział…
Stara Pani uznała czerwiec za wyjątkowo piękny. Już nie myślała z nienawiścią o każdym
nowym dniu, lecz odwrotnie — oczekiwała go z radością.
— Każdy dzień jest taki niezwykły — mówiła do siebie zachwycona. Prawie codziennie
miała okazję, by zerknąć na Sylvię. Nawet w dni deszczowe stawała za kępą mokrych
ś
wierków, wpijając się oczami w postać przechodzącej. Jedynie w niedziele nie widywała
dziewczyny i dlatego niedziele nigdy jeszcze nie wydawały się jej tak długie jak tego
czerwca.
Pewnego dnia handlarz jajami przyniósł nowinę. — Nauczycielka muzyki ma śpiewać solo
na jutrzejszej zbiórce datków — powiedział.
W czarnych oczach Starej Pani zapłonęła iskierka zainteresowania.
— Nic wiedziałam, że panna Gray należy do chóru — zauważyła.
— Wstąpiła przed dwoma tygodniami. Mówię pani, warto teraz posłuchać naszego chóru.
Jutro kościół będzie pełny, na pewno. Jest znana w całej okolicy. Powinna pani przyjść i
posłuchać, panno Lloyd.
Handlarz chciał tymi słowami okazać, że nie boi się Starej Pani mimo jej wyniosłej pozy.
Stara Pani nie odezwała się, a on pomyślał, że ją obraził. Odszedł więc, powtarzając w duchu,
ż
e powinien być mądrzejszy i trzymać język za zębami. Nie przepuszczał, że ostatnie zdanie
zaważy na uczuciach Starej Pani. Jej myśli zdominowało pragnienie, by usłyszeć śpiew
Sylvii. Wróciła wzburzona do domu i próbowała zwalczyć to pragnienie, przywołując w
sukurs całą dumę, która jej szeptała:
— Musiałabyś pójść do kościoła, a nie masz odpowiedniego ubrania. Ładnie byś
wyglądała… Co by ludzie powiedzieli.
Ale po raz pierwszy w życiu odezwał się w jej duszy jakiś głos bardziej uparty niż duma. I
Stara Pani posłuchała go. Przestała chodzić do kościoła od czasu, gdy zaczęła donaszać
suknie swojej matki. Zdawała sobie sprawę z niewłaściwości takiego postępowania.
Umartwiała się i przestrzegając święcenia niedzieli, rano i wieczorem urządzała własne
nabożeństwo. Śpiewała hymny starczym, łamiącym się głosem, modliła się głośno i
wygłaszała kazania. Nie potrafiła jednak pójść do kościoła w staroświeckiej sukni, ona, co
kiedyś dyktowała modę w Spencervale. Z upływem lat zacinała się coraz bardziej. Teraz to
było możliwe, a nawet konieczne. Musi iść do kościoła i posłuchać śpiewu Sylvii bez
względu na to, jak ludzie zareagują i co powiedzą.
Następnego dnia po południu parafianie doznali wstrząsu. Przed samym nabożeństwem
weszła do kościoła Stara Pani Lloyd i usiadła w nie używanej od dawna, rodzinnej ławce, tuż
przed pulpitem pastora.
W duszy przeżywała męki. Zanim wyszła z domu, przejrzała się w lustrze: czarna
jedwabna suknia o fasonie sprzed trzydziestu lat i dziwaczny kapelusik z marszczonej satyny.
Jakże niestosowny wygląd i to w obecności tylu zebranych ludzi!
Mówiąc szczerze, wcale nie prezentowała się źle. Inna kobieta wzbudziłaby politowanie,
ale Stara Pani była tak wytworna i dostojna, że jej strój stawał się sprawą bez znaczenia.
Ona jednak tego nie wiedziała. Nie mogła za to nie zauważyć, że pani Kimball, żona
miejscowego sklepikarza, wcisnęła się do pobliskiej ławki, ubrana według najświeższej
mody. Obie były w tym samym wieku i kiedyś pani Kimball była szczęśliwa, naśladując, w
ograniczonym zakresie, styl ubierania się Margaret Lloyd. A potem oświadczył się jej
sklepikarz i sprawy przybrały inny obrót. Stara Pani myślała z goryczą o tej odmianie losu i
zaczęła żałować, że przyszła do kościoła.
I oto nagle miłość rozproszyła te niemądre myśli, zrodzone z próżności i pychy. Sylvia
Gray weszła na chór i usiadła tak, że popołudniowe słońce padając na jej piękne włosy,
utworzyło z nich świetlistą aureolę. Stara Pani patrzy la w zachwycie, a nabożeństwo stało się
dla niej radością i błogosławieństwem, jak wszystko co rodzi się z czystej miłości boskiej czy
ludzkiej.
Stara Pani nigdy dotąd nie przyjrzała się Sylvii dokładnie. Były to zaledwie zerknięcia,
ukradkowe spojrzenia z ukrycia. Teraz pożerała dziewczynę wzrokiem, oglądając z radością
każdy szczegół: lśniące włosy, opadające uroczo falami, sposób w jaki przymykała okolone
długimi rzęsami oczy, gdy znużył ją czyjś natarczywy wzrok, szczupłe dłonie tak podobne do
rąk Lesliego Graya… Ubrana była bardzo skromnie, w czarną spódnicę i białą bluzkę, lecz
ż
adna z dziewcząt nie mogła się z nią równać — jak powiedział żonie handlarz jajami w
drodze do domu.
Stara Pani słuchała hymnów z wielką przyjemnością. Głos Sylvii wybijał się nad inne, ale
kiedy zaczęto zbierać datki, przez kościół przebiegł szmer podniecenia. Sylvia wstała i
podeszła do organów. W następnej chwili jej głos — czysty, jasny i silny — wzniósł się ku
górze. Nikt w Spencervale nie słyszał takiego śpiewu, z wyjątkiem Starej Pani, która w
młodości miała wiele okazji do bywania na dobrych koncertach i potrafiła ocenić właściwie
każdy głos. Natychmiast zdała sobie sprawę, że dziewczyna jest niezwykle utalentowana;
może zdobyć sławę i majątek, jeśli będzie odpowiednio kształcona.
— Och, jak to dobrze, że przyszłam do kościoła — westchnęła w myślach Pani Lloyd.
Kiedy śpiew dobiegł końca, Stara Pani z poczucia obowiązku przeniosła wzrok i myśli na
pastora, który od początku nabożeństwa pochlebiał sobie, że Pani Lloyd ze względu na niego
odwiedziła kościół. Ten poczciwy w gruncie rzeczy człowiek w Spencervale przebywał od
kilku miesięcy i wierzył święcie, iż w kościelne progi zwabił Starą Panią rozgłos jego kazań.
Po nabożeństwie znajomi Pani Lloyd podchodzili, aby z nią porozmawiać. Zyskała uznanie
wszystkich teraz, gdy zrobiła pierwszy krok na właściwej drodze. Starej Pani podobała się ich
serdeczność, tym bardziej, że okazywali respekt i szacunek, do jakich przywykła w dawnych
czasach. Respekt i szacunek budziła zresztą w każdym, kto z nią obcował. Była zaskoczona,
ż
e nikt jej nie lekceważy z powodu niemodnego kapelusza i staroświeckiej sukni.
Janet Moore i Sylvia Gray wracały razem z kościoła.
— Więc zobaczyłaś Starą Panią Lloyd — odezwała się Janet. — Nie mogłam wyjść ze
zdumienia, kiedy weszła do kościoła. Odkąd pamiętam, nigdy nie pojawiała się na
nabożeństwie. Co za dziwaczka! Wiesz, jest bardzo bogata, ale donasza suknie swojej matki i
nigdy nie kupuje sobie nic nowego. Niektórzy sądzą, że to ze skąpstwa, ale ja uważam ją za
osobę ekscentryczną.
— Od pierwszego wejrzenia odgadłam, że to panna Lloyd — odparła Sylvia — Chciałam
ją zobaczyć… z pewnego powodu… Ona ma niezwykłą twarz. Gdybyśmy mogły bliżej się
poznać!
— Nie wiem, czy ci się to uda — rzekła lekceważąco Janet. — Nie lubi młodzieży i
nigdzie nie bywa. Nie zależy mi na takiej znajomości. Wzbudza we mnie lęk tymi
królewskimi manierami i przenikliwym spojrzeniem.
— Ja bym się jej nie bała — powiedziała w duchu Sylvia, skręcając na ścieżkę Spencerów.
— Ale chyba się nie poznamy. Gdyby wiedziała, kim jestem… Pewnie nawet nie podejrzewa,
ż
e moim ojcem był Leslie Gray.
Pastor uważał, że należy kuć żelazo póki gorące, nazajutrz więc wybrał się z wizytą do
Starej Pani Lloyd. Szedł z duszą na ramieniu, bo opowiadano o niej różne rzeczy. Stara Pani
okazała się jednak taka miła na swój wytworny i pełen dystynkcji sposób, że był wprost
oczarowany. Po powrocie do domu powiedział żonie, że mieszkańcy Spencervale nie
rozumieją panny Lloyd. Mówił świętą prawdę, co wcale nie znaczyło, że rozumiał ją sam.
Popełnił tylko jeden nietakt, ale ponieważ Stara Pani nie zareagowała, nigdy się o tym nie
dowiedział.
Przy wyjściu odezwał się: — Mam nadzieję, panno Lloyd, że w następną niedzielę
zobaczymy panią w kościele.
— Oczywiście — odparła stanowczo Stara Pani.
C
O SIĘ ZDARZYŁO W LIPCU
Pierwszego lipca Sylvia znalazła pod bukiem mały koszyczek z brzozowej kory. Były w
nim pierwsze w tym sezonie poziomki. Stara Pani zebrała je w sobie tylko znanym miejscu.
Stanowiły zawsze liczący się dodatek w ubogiej diecie Starej Pani, ale tym razem nawet nie
pomyślała o zjedzeniu ich. Większą przyjemność sprawiała jej myśl, że Sylvia z apetytem zje
je na podwieczorek. Tym sposobem poziomki zastąpiły kwiaty, a potem zaczęły się jagody i
maliny. Czarne jagody rosły w znacznej odległości i Stara Pani musiała robić dalekie
wyprawy. Czasami z tego powodu czuła w nocy łamanie w kościach, ale kto by się
przejmował takimi drobiazgami! Ból w kościach łatwiej znieść niż cierpienie duszy. A po raz
pierwszy od wielu lat dusza Starej Pani przestała cierpieć. Teraz żywiła się manną niebieską.
Pewnego wieczoru przyszedł Kulawy Jack, aby naprawić studnię i Stara Pani wyszła do
niego, licząc, że po dniu pracy u Spencerów, przyniesie jakieś wieści o Sylvii.
— Zdaje mi się, że dziś wieczorem nauczycielka muzyki nie czuje się najlepiej —
zauważył Kulawy Jack, nadużywszy cierpliwości Starej Pani opowieściami o nowej pompie
wodnej Williama Spencera, nowej maszynie do prania pani Spencer i nowym konkurencie
Amelii Spencer.
— Dlaczego? — Stara Pani pobladła. — Czy coś się stało?
— Cóż, została zaproszona na przyjęcie do mieszkającego w mieście brata pani Moore, a
nie ma odpowiedniej sukni — wyjaśnił Kulawy Jack. — Oni tam wszyscy są strasznie ważni i
każdy będzie wystrojony. Pani Spencer mówiła mi, że panna Gray nie może sobie pozwolić
na nową suknię, bo musi opłacić rachunki za lekarza swojej ciotki. Mówiła też, że chociaż
panna Gray poczuje się rozczarowana, nie da tego po sobie poznać. Pani Spencer zauważyła,
ż
e wczoraj wieczorem panna Gray płakała, zanim poszła spać.
Stara Pani odwróciła się gwałtownie i podreptała do domu. To było okropne! Sylvia musi
iść na to przyjęcie! Ale jak to zrobić? Przez głowę Starej Pani przemknęły szalone myśli o
jedwabnych sukniach jej matki. śadna jednak nie będzie odpowiednia, nawet po przerobieniu.
Nigdy dotychczas Stara Pani nie żałowała tak gorzko swego utraconego majątku.
— Mam tylko dwa dolary — westchnęła. — A muszę przeżyć do przyjazdu handlarza
jajami. Czy mogłabym coś sprzedać? Ależ tak! Dzbanek z winogronami!
Aż do dzisiejszego dnia Stara Pani prędzej by się rozstała z własną głową niż z dzbankiem.
Miał dwieście lat i był w rodzinie Lloydów od zawsze. To duże, baniaste naczynie, ozdobione
różowo–złocistymi winogronami, miało z jednej strony wypisany wierszyk. Otrzymała go w
prezencie ślubnym babka Starej Pani. Odkąd panna Loyd pamiętała, stał na górnej półce
serwantki, zbyt cenny, aby go używać.
Dwa lata temu Spencervale odwiedziła kolekcjonerka starej porcelany. Dowiedziawszy się
o dzbanku, przypuściła szturm na domostwo Lloydów i zaproponowała kupno. Do ostatniego
tchnienia nie zapomni zapewne, jak Stara Pani ją potraktowała, ale będąc kobietą
nowoczesną, na wszelki wypadek zostawiła wizytówkę, że słowami, że jeśli panna Lloyd
zmieni zdanie w sprawie sprzedaży, ona podtrzymuje swoją propozycję. Ludzie, których
hobby jest kolekcjonowanie starej porcelany, muszą niejednokrotnie znosić cierpkie uwagi i
lekceważenie.
Stara Pani podarła wizytówkę na strzępy, ale zapamiętała nazwisko i adres. Teraz podeszła
do serwantki i zdjęła ukochany dzbanek.
— Nie wyobrażałam sobie rozstania z nim — powiedziała ze smutkiem. — Lecz Sylvia
musi mieć suknię, nie ma więc innego wyjścia. W końcu po mojej śmierci, komu się
dostanie? Wezmą go obcy ludzie, a skoro tak, to wszystko jedno, kiedy się to stanie. Jutro
pojadę do miasta. Nie ma czasu do stracenia, bo przyjęcie jest w piątek wieczorem. Nie byłam
w mieście od dziesięciu lat. Przeraża mnie myśl o tej wyprawie. Jeszcze bardziej niż rozstanie
z dzbankiem. Ale ze względu na Sylvię…
Nazajutrz od rana krążyła po Spencervale nowina, że Stara Pani Lloyd pojechała do miasta
ze starannie zapakowaną paczką. Wszyscy się zastanawiali nad celem tej podróży; większość
uznała, że nie chciała dłużej trzymać pieniędzy w czarnej skrzynce pod łóżkiem, że względu
na ostatnie włamania w Carmody. Dlatego zawiozła je do banku.
Stara Paru odnalazła adres kolekcjonerki, drżąc ze strachu, że może jej nie zastać. Ta
jednak była na miejscu, nie tylko żywa, ale i pełna chęci nabycia dzbanka. Stara Pani,
dotknięta w swej dumie, aż pobladła z bólu. Sprzedała dzbanek i wyszła w przekonaniu, że
prababka na pewno przewróciła się w grobie. Czuła się niczym zdrajczyni rodzinnych
tradycji.
Mimo to bez zmrużenia oka weszła do wielkiego magazynu i chyba kierowała nią
Opatrzność, troszcząca się o prostaczków, wyruszających w szeroki świat, bo natrafiła na
wyrozumiałego sprzedawcę i została sprawnie obsłużona. Wybrała bardzo delikatną i
wdzięczną muślinową sukienkę, odpowiednie rękawiczki i pantofelki, po czym kazała wysłać
do panny Sylvii Gray, mieszkającej u Williama Spencera w Spencervale.
A potem, wyniosłym i beztroskim gestem, wyłożyła pieniądze, całą zapłatę za dzbanek —
po odliczeniu półtora dolara na bilet kolejowy — i wyszła ze sklepu. Gdy wyprostowana jak
ś
wieca szła między stoiskami, natknęła się na eleganckiego i dostatnio wyglądającego
mężczyznę. Ich spojrzenia się skrzyżowały, mężczyzna drgnął, a na jego nieruchomą twarz
wypłynął ciemny rumieniec. Uniósł kapelusz i ukłonił się zmieszany. Ale Stara Pani patrzyła
jak na powietrze, udając, że go nie poznaje. Mężczyzna zrobił krok w jej kierunku, lecz zaraz
się zatrzymał i odwrócił z krzywym uśmiechem, wzruszając niedbale ramionami.
Na widok wychodzącej z godnością Starej Pani, nikt by nie podejrzewał, że serce jej
przepełnia odraza i pogarda. Za żadne skarby nie pojechałaby do miasta, nawet przez wzgląd
na Sylvię, gdyby wiedziała, że spotka Andrewa Camerona. Jego widok otworzył dawno
zabliźnione rany. Jednak myśl o Sylvii uśmierzyła złość i niebawem Stara Pani uśmiechnęła
się z satysfakcją, czując, że w tym nieprzewidzianym spotkaniu odniosła triumf. Bądź co
bądź, nie zarumieniła się i nie straciła głowy.
Jemu się to przytrafiło, pomyślała mściwie. Czuła zadowolenie, że Andrew Cameron
przegrał w konfrontacji z nią. Był jej kuzynem i jedyną istotą, której nienawidziła z całego
serca. Cameron skrzywdził bardzo ją i jej bliskich i dlatego wolałaby umrzeć, niż zwrócić na
niego uwagę.
Niebawem przestała myśleć o Andrewie Cameronie. Łączenie w myślach jego osoby i
Sylvii Gray graniczyło z bluźnierstwem. Gdy wieczorem kładła się spać, była niemal
szczęśliwa. Nastroju nie zepsuł jej nawet widok pustego miejsca na półce serwantki.
— Jakie to piękne, móc poświęcić coś dla kogoś, kogo kochamy. Wspaniale mieć kogoś,
dla kogo można się poświęcić — myślała Stara Pani, zasypiając.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Stara Pani sądziła, że niczego jej nic brakuje do szczęścia,
ale już w piątek nie mogła opanować chęci ujrzenia Sylvii w nowej sukience. Nie wystarczała
jej wyobraźnia, musiała dziewczynę zobaczyć.
— I zobaczę ją — rzekła stanowczo Stara Pani, obserwując światło w pokoju Sylvii.
Owinęła się ciemnym szalem, przemknęła ostrożnie obok kotlinki, a następnie ruszyła leśną
ś
cieżką. Noc była mglista, księżycowa i wiatr przynosił woń kwitnącej koniczyny.
— Chciałabym zabrać ci ten zapach, twego słodkiego ducha i napełnić nim życie Sylvii —
powiedziała głośno Stara Pani.
Sylvia Gray stała na środku pokoju gotowa do wyjścia. Otaczało ją kółko zachwyconych
dziewczynek Spencerów. Była także pani Spencer i Amelia i jeszcze jeden widz. Na dworze,
pod krzakiem bzu stała Stara Pani Lloyd. Pochłaniała wzrokiem Sylvię w gustownej sukni.
We włosy dziewczyna wpięła bladoróżowe różyczki, które Stara Pani zostawiła dla niej pod
bukiem. Policzki miała zarumienione, a oczy lśniły niczym gwiazdy.
— Ta suknia wygląda, jak szyta na miarę — zauważyła z podziwem pani Spencer. — Jaka
ś
liczna, prawda, Amelio? Kto mógł ją przysłać?
— Och, wydaje mi się, że dobrą wróżką jest pani Moore — odparła Sylvia. — Nikt inny
by tego nie zrobił. To bardzo miłe z jej strony. Wiedziała, że zależy mi na tym przyjęciu.
Szkoda, że ciocia nie może mnie zobaczyć — westchnęła Sylvia. — Oprócz niej nie mam
nikogo, kto by się o mnie troszczył.
Ach. Sylvio, jakże się mylisz! Jest jedna osoba, otaczająca cię troską… pewna Stara Pani o
ciekawych, przenikliwych oczach. Przed chwilą stała pod krzakiem bzu i właśnie zniknęła jak
cień na leśnej ścieżynie. Wracała do domu, zachowując wspomnienie tej chwili i zasnęła z
twoim obrazem pod powiekami.
O
TYM
,
CO SIĘ ZDARZYŁO W SIERPNIU
Pewnego dnia żona pastora odważyła się na rzecz niesłychaną. Poszła bez obawy do Starej
Pani Lloyd i zaprosiła ją na spotkanie kółka krawieckiego, którego członkinie zbierały się co
drugą sobotę po południu.
— Przygotowujemy paczkę z darami, żeby wysłać ją naszym misjonarzom do Trynidadu
— wyjaśniła pastorowa. — Byłoby nam bardzo miło gdyby zechciała pani przyjść, panno
Lloyd.
Stara Pani w pierwszej chwili zamierzała odmówić oschłym tonem. Nie, żeby miała cos
przeciwko misjonarzom i kołkom krawieckim, ale każda z pan musiała co ty dzień wpłacać
po dziesięć centów na zakup materiałów do szycia. Biedna Stara Pani naprawdę nie mogła
sobie na to pozwolić! Jednakże pewna myśl powstrzymała jej odmowę.
— Przypuszczam, że niektóre dziewczęta także biorą udział w tych spotkaniach? —
spytała przebiegle.
— Och, szczerze mówiąc, to prawie wszystkie — odparła pastorowa — Do najbardziej
oddanych należą Janet Moore i Sylvia Gray. Ze strony panny Gray to prawdziwe
wyrzeczenie, gdyż jedynie sobotnie popołudnia ma wolne od zajęć z uczniami. Ale ona jest
naprawdę słodkim stworzeniem.
— Wstąpię do waszego kółka — zgodziła się pośpiesznie Stara Pani. Podjęła tę decyzję
wiedząc, że po zapłaceniu składki będzie musiała się obyć dwoma posiłkami dziennie.
Następnej soboty poszła na spotkanie, odbywające się w domu Jamesa Martina, i
wykonane przez nią szwy wzbudziły ogólny podziw. Miała taką wprawę, że szyła
automatycznie, całą uwagę zwracając na Sylvię, siedzącą obok Janet Moore w przeciwległym
rogu pokoju. Dziewczyna pracowała pilnie nad kraciastą, chłopięcą koszulą. Nikomu nie
przyszło do głowy przedstawić Sylvię Starej Pani Lloyd, ale jej wcale to nie przeszkadzało.
Szyła, nie odrywając oczu od igły i przysłuchiwała się uważnie rozmowie dziewcząt.
Dowiedziała się, że urodziny Sylvii przypadają dwudziestego sierpnia. Informacja ta
wywołała u Starej Pani gorące pragnienie ofiarowania Sylvii prezentu urodzinowego. Prawie
całą bezsenną noc spędziła na rozmyślaniach, jak mogłaby to zrobić. Ostatecznie doszła do
przygnębiającego wniosku, że największe wyrzeczenia i oszczędności na nic się nie zdadzą.
Aż do następnego zebrania kółka ponure myśli prześladowały Starą Panią niczym zły duch
dobrą duszę.
Tym razem spotkanie odbyło się u pani Moore, uprzedzająco grzecznej wobec Starej Pani
Lloyd. Gospodyni zaproponowała jej bujany fotel w salonie. Stara pani wolałaby pozostać z
młodzieżą w bawialni, ale nie chciała urazić pani Moore i wkrótce została nagrodzona. Jej
fotel stał tuz za drzwiami prowadzącymi do hallu, gdzie niebawem zasiadły na schodach Janet
Moore i Sylvia, rozkoszując się świeżym powiewem łagodnego wietrzyku.
Rozmawiały o swoich ulubionych poetach. Janet uwielbiała Byrona i Scotta, Sylvia
natomiast wolała Tennysona i Browninga.
— Czy wiesz — spytała Sylvia — ze mój ojciec był poetą? Kiedyś opublikował tomik
wierszy i — wyobraź sobie — ja nie mam żadnego egzemplarza. Och, jakże chciałabym go
dostać! Wiersze wydano w niewielkim nakładzie, w czasie gdy był studentem. Już niczego
nie opublikował… biedny ojczulek… Myślę, że przeżył wiele rozczarowań. Z całego serca
pragnę zobaczyć ten mały tomik jego wierszy. Nie zostawił mi ani jednej, zapisanej przez
siebie kartki. Te wiersze byłyby dla mnie cząstką duszy, serca i myśli mego ojca. Stałby się
dla mnie czymś więcej niż tylko nazwiskiem.
— Nie miał własnego egzemplarza? A może matka… — zainteresowała się Janet.
— Mama nie miała. Umarła przy moim urodzeniu, ale ciocia mówiła, że w jej rzeczach nie
znalazła tomiku wierszy ojca. Ani mama, ani ciocia nie interesowały się poezją. Po śmierci
mamy ojciec wyjechał do Europy i umarł rok później. Nie odesłano nam jego rzeczy. Przed
wyjazdem sprzedał większość swoich książek, lecz kilka dał cioci, aby je zachowała dla mnie.
Jednak wierszy wśród nich nie było i nie sądzę, bym kiedykolwiek znalazła to wydanie. Ale
bardzo bym chciała…
Gdy Stara Pani wróciła do domu, wyjęła z biurka inkrustowaną szkatułkę z drzewa
sandałowego. Leżała w niej, owinięta bibułką, cienka książeczka. Na obwolucie znajdowała
się dedykacja: „Dla Margaret wraz z miłością autora”.
Stara Pani przerzuciła kilka pożółkłych kartek i z oczami pełnymi łez przeczytała wiersze,
chociaż od dawna znała je na pamięć. Postanowiła ofiarować tomik Sylvii i, biorąc pod
uwagę ogrom poświęcenia, był to jeden z najcenniejszych darów, jakie można otrzymać. W
tej malutkiej książeczce była zaklęta nieśmiertelna miłość, dawny śmiech i rozkwitające przed
laty piękno.
Zdjęła z książeczki obwolutę z dedykacją i w przeddzień urodzin Sylvii przemknęła
polnymi ścieżkami i znanymi sobie skrótami do małego sklepiku, pełniącego funkcję urzędu
pocztowego. Wsunęła cieniutką paczuszkę przez szczelinę w drzwiach, a następnie wróciła do
domu z poczuciem straty i samotności. Miała wrażenie, że oddała ostatnie ogniwo, łączące ją
z młodością. Ale nie żałowała swego gestu. Sprawianie przyjemności Sylvii stało się jedyną
pasją w życiu Starej Pani.
Następnego wieczoru światło w pokoju Sylvii paliło się do późnej nocy, a Stara Pani
obserwowała je z uśmiechem triumfu. Ona wiedziała, że Sylvia czyta wiersze swego ojca i
sama powtarzała je półgłosem, jakby czytała razem z dziewczyną. Ostatecznie oddanie
książki nie było tak wielką stratą. Dalej posiadała jej ducha i obwolutę z napisaną przez
Lesliego dedykacją.
Na kolejnym zebraniu kółka Stara Pani szyła w saloniku Marshallów, gdy weszła Sylvia
Gray i usiadła obok niej. Ręce Starej Pani zaczęły drżeć i jeden brzeg chusteczki,
przeznaczonej dla ciemnoskórej dziewczynki z Trynidadu, nie został obdziergany tak idealnie
jak pozostałe.
Sylvia zaczęła opowiadać o kółku, daliach i pani Marshall. Stara Pani była w siódmym
niebie, choć starała się nie okazywać radości. Zachowywała się dostojnie i wytwornie, jak
zawsze. W pewnej chwili zapytała Sylvię, jak jej się podoba pobyt w Spencervale.
— Bardzo — odparła dziewczyna. — Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy. Poza tym — tu
zniżyła głos — mam tutaj dobrą wróżkę, która robi dla mnie wspaniałe i niezwykłe rzeczy.
Sylvia, mówiąc te słowa, nie patrzyła na Starą Panią, ale i tak by niczego nie dostrzegła.
Nie na darmo Stara Pani pochodziła z Lloydów.
— To szalenie ciekawe — zauważyła obojętnie.
— Prawda? Jestem jej ogromnie wdzięczna i chciałabym, żeby wiedziała, ile mi sprawiła
przyjemności. Przez całe lato znajdowałam na swej drodze kwiaty i smaczne jagody. To na
pewno ona przysłała mi suknię… ale najmilszy prezent otrzymałam w ubiegłym tygodniu…
dostałam na urodziny tomik wierszy mojego ojca… Nie potrafię wyrazić, tego co czułam, gdy
go wzięłam do ręki. Tak bardzo pragnę spotkać tę dobrą wróżkę i podziękować jej.
— Niezwykła tajemnica, prawda? Nie domyśla się pani, kim ona jest?
Stara Pani zaryzykowała to pytanie, mając całkowitą pewność, że Sylvia nie ma pojęcia o
romansie swego ojca z Margaret Lloyd. Sądziła, że jest ostatnią osobą, którą Sylvia Gray
mogłaby podejrzewać o te wszystkie „czary”.
Przez ułamek sekundy Sylvia wahała się, wreszcie odparła:
— Nawet nie próbowałam się dowiadywać. Ona nie chce, abym wiedziała. Oczywiście, z
początku… przy kwiatach i sukni próbowałam rozwiązać tę zagadkę, ale kiedy otrzymałam
książkę, zrozumiałam, że to wszystko robi moja dobra wróżka. Skoro chce pozostać w
ukryciu, uszanuję jej wolę. Może któregoś dnia sama zdradzi swą tajemnicę. Taką mam
nadzieję…
— Nie liczyłabym na to — rzekła Stara Pani. — Dobre wróżki, przynajmniej w czytanych
przeze mnie bajkach, są kapryśne i wolą być osnute mgłą tajemnicy niż stawać z nami oko w
oko.
— Jestem przekonana, że moja jest zupełnie inna i na pewno okaże się czarująca — rzekła
pogodnie Sylvia.
W tym momencie podeszła pani Marshall i poprosiła Sylvię, by zaśpiewała zebranym
paniom. Panna Gray zgodziła się bez oporów i Stara Pani została sama. Była z tego powodu
zadowolona. Rozmowa z Sylvią sprawiła jej większą przyjemność, gdy ją sobie odtworzyła w
domu. W trakcie jej trwania irytowało ją i mąciło myśli niezbyt czyste sumienie. Zastanawiała
się z pewnym niepokojem, czy Sylvia na pewno jej nie podejrzewa, ale wydawało się to
niemożliwe. Kto mógłby podejrzewać skąpą, stroniącą od towarzystwa, Starą Panią Lloyd,
która nie ma przyjaciół i daje pięć centów składki na kółko, podczas gdy inne panie dziesięć
lub piętnaście, o to że jest dobrą wróżką, dającą kwiaty czy wieczorową suknię? Komu by
przyszło do głowy, że to jej ofiarował swe wiersze romantyczny i ambitny młody poeta?
C
O SIĘ ZDARZYŁO WE WRZEŚNIU
We wrześniu Stara Pani przebiegła myślami zdarzenia tego lata i uznała je za wyjątkowo
szczęśliwe. Niedzielne nabożeństwa i zebrania kółka krawieckiego stanowiły słupy milowe na
drodze jej życia. Czuła się zupełnie inną kobietą i ludzie zauważyli tę zmianę. Panie z kółka
uznały ją za osobę miłą i towarzyską. Doszły do wniosku, że musiały źle ocenić Starą Panią,
której styl życia kształtował ekscentryczny charakter nie zaś pospolite skąpstwo.
Na spotkaniach kółka Sylvia zawsze przysiadała się do Starej Pani, ta zaś chłonęła każde
jej słowo i przechowywała w sercu, rozpamiętując następnie podczas bezsennych nocy.
Sylvia nigdy nie mówiła o sobie i swoich planach, chyba że ją o to pytano. Stara Pani
podświadomie unikała rozmów na osobiste tematy. Gawędziły o sprawach codziennych, tak
więc nie od panny Gray lecz od pastorowej Stara Pani dowiedziała się, o czym marzy młoda
nauczycielka.
Pewnego dnia, pod koniec września, pastorowa wstąpiła do Starej Pani. Akurat wiał silny
wiatr i jęczał pod okapami domów, jakby żałując, że „lato minęło i żniwa skończone”. Stara
Pani słuchała jego głosu, splatając dla Sylvii koszyszek z nadmorskiej trzciny, po którą poszła
aż do Avonlea, na tamtejsze piaszczyste wzgórza i czuła się teraz bardzo zmęczona. Lato
przyniosło jej tyle radości, ale niestety dobiegało końca. Sylvia w końcu października miała
opuścić Spencervale. Starej Pani ściskało się serce na samą myśl o rozstaniu i niemal ucieszył
ją widok pastorowej. Bała się jedynie, czy ta nie zechce poprosić o składkę na nowy chodnik
do zakrystii; Stara Pani nie miała na zbyciu ani jednego centa.
Lecz pastorowa, wracając do domu od Spencerów, wstąpiła po drodze z krótką wizytą i nie
czyniła żadnych kłopotliwych propozycji. Zaraz zaczęła opowiadać o Sylvii Gray i jej słowa
brzmiały w uszach Starej Pani jak najcudowniejsza muzyka. Pastorowa nie miała dość słów
uznania dla nauczycielki: — Taka jest miła, piękna i potrafi zdobywać serca.
— Co za głos! — zachwycała się dalej pastorowa i dodała z westchnieniem: — Szkoda, że
nie może go odpowiednio szkolić. Mogłaby zostać wielką śpiewaczką; tak przynajmniej
twierdzą znawcy. Ale jest zbyt biedna i niczego nie osiągnie… chyba że… chyba że dostanie
stypendium Camerona… Niewielką ma szansą, niemniej nauczyciel, u którego brała lekcje,
zgłosił jej kandydaturę.
— Co to za stypendium Camerona? — zapytała Stara Pani.
— Słyszała pani zapewne o tym milionerze, Andrewie Cameronie? — zaczęła pastorowa,
nie zdając sobie sprawy, ile to nazwisko budzi u Starej Pani bolesnych wspomnień.
— Tak, słyszałam — odparła Pani Lloyd, rumieniąc się gwałtownie, jakby jakaś brutalna
dłoń wymierzyła jej policzek.
— Otóż, miał on śliczną i utalentowaną córkę, którą kochał ponad wszystko na świecie
Aby wyszkolić odpowiednio jej piękny glos, wysłał dziewczynę na studia do Europy… a ona
tam umarła… Można się domyślić, jak to przyjął… Niemal się załamał. Od tej pory co roku
wysyła do Europy, na staranną muzyczną edukację, jedną młodą dziewczynę. Przez pamięć o
córce… Wysłał już dziewięć albo dziesięć, ale obawiam się, że Sylvia ma nikłe szanse. Ona
też tak sądzi.
— Ale dlaczego? — zdziwiła się Stara Pani. — Nie ma wielu dziewcząt, mogących się z
nią równać pod względem głosu.
— To prawda. Ale, widzi pani, to stypendium prywatne, zależy wyłącznie od kaprysu pana
Camerona. Oczywiście, jeśli panienka ma wpływowych przyjaciół, to on wysyła ją, polegając
na rekomendacji… Podobno w ubiegłym roku wysłał na studia dziewczynę bez szczególnego
głosu, tylko dlatego, że dobrze znał jej ojca. Sylvia nie zna jednak nikogo, kto — jak mówią
— mógłby pociągnąć za właściwe sznurki. Sama też nie zna Camerona. Cóż, powinnam iść
do domu. Mam nadzieję, że zobaczymy się jutro na plebanii, panno Lloyd. Tym razem
spotkanie będzie u mnie.
— Tak, wiem — powiedziała Stara Pani z roztargnieniem.
Po wyjściu pastorowej odłożyła koszyczek i przez długi czas siedziała z rękami złożonymi
na kolanach, wpatrując się czarnymi oczami w ścianę naprzeciwko.
Stara Pani, tak uboga, że aby opłacać składkę na kółko, musiała w ciągu tygodnia zjadać
sześć sucharków mniej, mogła sprawić, aby panna Gray wyjechała na studia do Europy. Jeśli
zdecyduje się „pociągnąć za sznurek”, czyli pójść do Andrewa Camerona i poprosić go, to —
nie miała wątpliwości — on jej nie odmówi. Wszystko teraz zależało od tego, czy Stara Pani
zdoła przełamać swą dumę i zniżyć się do prośby o łaskę człowieka, który skrzywdził jej
bliskich tak boleśnie…
Przed laty Abraham Lloyd, jej ojciec, działając za namową Andrewa Camerona, źle
ulokował swój majątek i stracił wszystko do ostatniego dolara. Rodzina znalazła się w
tarapatach finansowych. Cameronowi można było wybaczyć pomyłkę, ale istniało
podejrzenie… niemal pewność, że w kwestii inwestycji swego wuja zawinił bardziej… to nie
była pomyłka! Prawnicy niczego mu nie udowodnili, niemniej Cameron, znany z brutalnej
gry w interesach, wyszedł z tej afery wzbogacony, podczas gdy wielu porządnych ludzi
zostało zrujnowanych.
Prawda, jak zwykle, leżała pośrodku. Cameron chciał początkowo dla wuja jak najlepiej,
ale później ratował, ile się dało dla siebie, wychodząc z założenia, że koszula bliższa ciału…
Margaret Lloyd uważała, że nic go nie usprawiedliwiało. Według niej Andrew nie tylko
był odpowiedzialny za utratę majątku, ale i za przedwczesną śmierć jej ojca. Nigdy nie
wybaczyła kuzynowi. Gdy Abraham Lloyd umarł, Andrew Cameron — nękany wyrzutami
sumienia — ofiarował kuzynce pomoc finansową. Obiecał, że postara się, aby jej nigdy
niczego nie brakowało.
Margaret odrzuciła jego ofertę z taką pogardą, że nie miał cienia wątpliwości, co o nim
myśli.
— Wolałabym umrzeć — odrzekła z pasją — niż przyjąć od ciebie złamanego pensa! I nie
rób mi żadnych grzeczności!
Cameron zachował niewzruszony spokój. Wyraził żal, że go tak niesprawiedliwie osądza i
wychodząc, zapewnił ją o swojej niezmiennej życzliwości. — Zawsze będę twoim
przyjacielem i w każdych okolicznościach możesz na mnie liczyć — powiedział, wychodząc.
Stara Pani przez dwadzieścia lat żyła w przekonaniu, że raczej umrze w przytułku dla
ubogich — co nie było tak nieprawdopodobne — niż poprosi Andrewa Camerona o
najdrobniejszą przysługę. I nic by nie zmieniło tego postanowienia, gdyby chodziło o nią
samą. Lecz dla Sylvii… czyż mogła znieść każde upokorzenie?
Musiała podjąć decyzję, a to nie było takie proste, jak sprzedaż dzbanka czy rozstanie z
tomikiem wierszy. Przez cały tydzień walczyła z dumą i przetrawiała swój żal. W bezsenne
noce, gdy wszelkie ludzkie urazy wydają się marnościami, sądziła, że potrafi przebaczyć
krzywdę. Ale rano… Wystarczył widok fotografii ojca, szelest niemodnej sukni, na którą była
skazana z powodu nieuczciwych machinacji kuzyna i jej serce zalewała przejmująca gorycz.
Jednakże miłość do Sylvii okazała się najsilniejszym uczuciem w życiu Starej Pani. Miłość
jest cudotwórczynią, a jej niezwykła moc przejawiła się w końcu pewnego zimnego poranka.
Stara Pani powędrowała na stację kolejową w Bright River i wsiadła do pociągu jadącego do
Charlottetown. Na samą myśl o zadaniu, jakie ją czekało, czuła nieopisany ból. Kasjer na
stacji zauważył, że Stara Pani wygląda blado i mizernie. — Zupełnie jakby nie spała albo nie
jadła przez tydzień — powiedział do żony przy obiedzie. — Pewnie źle się jej wiedzie w
interesach, bo już drugi raz tego lata pojechała do miasta.
Gdy Stara Pani przybyła na miejsce, zjadła skromny lunch i powędrowała na przedmieście,
gdzie znajdowały się składy Camerona. Miała długą drogę do przebycia, ale nie mogła sobie
pozwolić na dorożkę. Nic więc dziwnego, że czuła się ogromnie zmęczona, wchodząc do
luksusowo urządzonego gabinetu kuzyna.
Na jej widok wstał i podchodząc z rozpromienioną twarzą, wyciągnął rękę.
— Ależ to kuzynka Margaret! Co za miła niespodzianka. Siadaj, proszę. Pozwól, to krzesło
jest wygodniejsze. Kiedy przyjechałaś? Co słychać w Spencervale?
Na dźwięk jego głosu Stara Pani zarumieniła się. Usłyszeć w ustach tego człowieka imię,
którym nazywali ją rodzice i ukochany, wydało się jej profanacją. Ale postanowiła nie
zwracać uwagi na takie subtelności. Skoro ma prosić Camerona o przysługę, musi niejedno
znieść. Ze względu na Sylvię podała mu rękę i usiadła na wskazanym przez niego krześle. Ale
nic nie mogło zmusić upartej staruszki do okazania choćby odrobiny serdeczności. Z
rzeczowością właściwą Lloydom od razu przeszła do tematu.
— Mam do ciebie prośbę — rzekła, patrząc mu prosto w oczy bez cienia pokory czy
uniżoności. W jej spojrzeniu było wyzwanie i odwaga, jakby chciała sprowokować Camerona
do odmowy.
— Szalenie się cieszę, Margaret — głos mężczyzny zabrzmiał uprzejmie, niemal uniżenie.
— Zrobię dla ciebie wszystko i to z prawdziwą przyjemnością. Nie traktuj mnie jak wroga…
zapewniam cię, że bolałem z tego powodu. Zdaję sobie sprawę, że okoliczności przemawiały
na moją niekorzyść, ale…
Stara Pani uniosła dłoń, przerywając potok jego wymowy.
— Nie wracajmy do tamtej sprawy — powiedziała. — Pragnę, abyś zrobił coś nie dla
mnie, ale dla pewnej drogiej mi osoby, panny Gray. Jest to młoda dziewczyna obdarzona
wyjątkowo pięknym głosem. Powinna go szkolić, lecz jest biedna i dlatego… bardzo cię
proszę, abyś przeznaczył dla niej jedno ze swoich stypendiów. Wiem, że jej nauczyciel
przesłał ci rekomendację. Nie mam pojęcia, co napisał o jej głosie, ale na pewno nie można
go przecenić. Jeśli wyślesz pannę Gray na studia za granicę… nie popełnisz błędu…
Stara Pani umilkła. Była pewna, że Andrew Cameron spełni jej prośbę, ale sądziła, że zrobi
to niechętnie lub odpowie arogancko. Znacznie łatwiej byłoby jej znieść przysługę, gdyby ją
rzucił jak psu kość. Jednak rozczarowała się. Cameron zachował się wyjątkowo uprzejmie,
zapewniając kuzynkę, że nic mu nie sprawi większej radości, jak spełnienie prośby drogiej
Margaret. Szkoda tylko, że nie wymaga to większego wysiłku z jego strony. — Oczywiście
— mówił — twoja protegowana otrzyma szansę szkolenia głosu i wyjedzie do Europy.
Jestem ogromnie rad…
— Dziękuję ci — przerwała mu Stara Pani. — Pozostanę twoją dłużniczką. Proszę, aby
panna Gray nie dowiedziała się o moim udziale w tej sprawie. A teraz nie będę ci zabierać
cennego czasu. Do widzenia.
— Ależ, nie pozwolę ci odejść tak prędko — powiedział ze szczerą życzliwością, a może z
poczuciem rodzinnej solidarności. Andrew Cameron nie miał złego charakteru. Był dobrym
mężem i ojcem, a kiedyś naprawdę lubił kuzynkę Margaret i żałował, że pewne okoliczności
zmusiły go do takich a nie innych kroków w sprawie majątku jej ojca.
— Zostań dziś moim gościem — rzekł serdecznie.
— Dziękuję ci, ale muszę wrócić do domu — odparła stanowczo. Coś w tonie jej głosu
sprawiło, że nie nalegał. Uparł się jednak i zadzwonił po swój powóz, aby ją odwieźć na
stację. Stara Pani przyjęła propozycję z ulgą. W skrytości ducha obawiała się, że biedne,
zmęczone nogi nie zniosą drugiej, powrotnej trasy. Na pożegnanie uścisnęła mu nawet rękę i
podziękowała za życzliwość.
— Nie ma za co, kuzynko Margaret. Proszę, postaraj się mieć o mnie trochę lepsze zdanie.
Na stacji Stara Pani dowiedziała się, że jej pociąg właśnie odjechał przed chwilą, a na
następny musi czekać dwie godziny. Weszła więc do poczekalni i usiadła znużona.
Podniecenie, które dodawało jej sił, teraz opadło, a ona poczuła się stara i słaba. Nie miała nic
do jedzenia, bo liczyła na wcześniejszy powrót do domu. W poczekalni panował chłód, a
cienka jedwabna narzutka nie chroniła przed zimnem i Stara Pani zaczęła drżeć. Bolała ją
głowa i dokuczało serce. Zdobyła dla Sylvii upragnione stypendium, ale Sylvia wkrótce
zniknie z jej życia, a ona zostanie sama… Jak to zniesie… Przesiedziała dwie godziny —
sztywna, budząca respekt stara kobieta, tocząca w milczeniu walkę z fizycznym i duchowym
cierpieniem. Wokół niej obojętni ludzie wchodzili i wychodzili, zajęci swoimi sprawami.
O ósmej Stara Pani dotarła wreszcie do Bright River. Nikt nie zauważył, jak wysiadała z
pociągu i wkrótce skrył ją wieczorny mrok. Do domu miała milę, a na domiar złego zaczął
padać zimny deszcz. Wkrótce przemokła do suchej nitki. Od połowy drogi szła jak w sennym
koszmarze, ale jakimś cudem dobrnęła na miejsce. Mocując się z kluczem, poczuła, że
oblewa ją fala gorąca. Potknęła się na progu i z trudem zamknęła za sobą drzwi.
C
O SIĘ ZDARZYŁO W PAŹDZIERNIKU
Nazajutrz po wyprawie Starej Pani Sylvia wybrała się do lasu. Był piękny jesienny ranek
— rześki i słoneczny. Przemarznięte paprocie, mokre i pobite wczorajszym deszczem,
pachniały odurzająco. Gdzieniegdzie klony płonęły czerwienią swych liści albo gałąź brzozy
odcinała się złotem od tła ciemnych sosen. Powietrze było wprost balsamiczne i Sylvia
stąpała lekkim krokiem, rozglądając się dookoła z wyraźną przyjemnością.
Przy buku w kotlince przystanęła na chwilę, lecz nic dla niej nie było tym razem między
— szarymi korzeniami. Już odwracała się, gdy mały Teddy Kimball, mieszkający w
sąsiedztwie plebanii, nadbiegł zboczem pagórka od strony domu Lloydów. Piegowata buzia
Teddy’ego była bardzo blada.
— Och, panno Gray! — wykrztusił. — Chyba Stara Pani Lloyd całkiem zwariowała. Pani
pastorowa wysłała mnie do niej z listem… i pukałem… i pukałem… i nikt nie otwierał. Więc
chciałem wejść i zostawić list na stole… Ale kiedy otworzyłem drzwi, usłyszałem dziwny
ś
miech i zaraz Stara Pani podeszła… Och, panno Gray, jak ona wyglądała! Twarz miała
czerwoną i takie dzikie oczy… i coś mruczała do siebie… A śmiała się jak szalona!
Wystraszyła mnie tak okropnie, że odwróciłem się i uciekłem.
Sylvia, nie myśląc wiele, złapała Teddy’ego za rękę i pobiegła pod górkę. Nie bała się, ale
podobnie jak Teddy pomyślała, że Stara Pani w końcu postradała zmysły.
Po wejściu do domu ujrzała Starą Panią siedzącą w kuchni na kozetce. Wciąż jeszcze miała
na sobie czarną, jedwabną suknię, w której wróciła z miasta. Rozpalona twarz i rozszerzone
ź
renice świadczyły o wysokiej gorączce, ale mimo to poznała Sylvię.
— Nie patrz na mnie! — jęknęła. — Proszę, idź stąd. Nie chcę, żebyś widziała, jaka jestem
biedna… Pojedziesz do Europy… Andrew Cameron cię wyśle… poprosiłam go o to… nie
mógł mi odmówić. Ale proszę, idź sobie…
Sylvia nigdzie nie poszła. Od razu poznała, że majaczenie jest wynikiem choroby, a nie
utraty zmysłów. Wysłała natychmiast Teddy’ego po panią Spencer, a potem obie położyły
Starą Panią do łóżka i posłały po doktora. Wieczorem każdy w Spencervale wiedział, że Stara
Pani ma zapalenie płuc.
Pani Spencer postanowiła opiekować się chorą. Kilka innych kobiet też zaofiarowało swą
pomoc. Wszyscy byli życzliwi i okazywali zainteresowanie, ale Stara Pani nic o tym nie
wiedziała. Nie poznawała nikogo, nawet Sylvii, która niemal nie odchodziła od jej łóżka.
Wreszcie Sylvia dowiedziała się, kto był jej dobrą wróżką. Stara Pani mówiła bez przemy,
zdradzając całą swą miłość do dziewczyny i poświęcenie. Serce Sylvii przepełniła czułość i
wdzięczność i modliła się gorąco, by Stara Pani odzyskała zdrowie.
— Tak pragnę dać jej miłość za miłość — szeptała do siebie. Prawda o ubóstwie Starej
Pani wyszła wreszcie na jaw. Biedaczka w malignie wyjawiła wszystkie swe zazdrośnie
strzeżone sekrety, z wyjątkiem jednego… miłości do Lesliego Graya. Ta tajemnica została
zamknięta na siedem pieczęci, ale inne sprawy się wydały. To, jak cierpiała z powodu
staroświeckich ubrań, jak z trudem wiązała koniec z końcem… żałosne próby oszczędzania…
upokorzenie, gdy mogła zapłacić jedynie pięciocentową składkę na kółko krawieckie.
Pielęgnujące ją poczciwe kobiety miały łzy w oczach, słuchając tych wyznań i żałowały
swych dawnych surowych opinii.
— Kto by pomyślał? — mówiła pani Spencer do pastorowej. — Nikomu by przez myśl nie
przeszło, że jej ojciec stracił cały majątek, choć niektórzy podejrzewali, że poniósł jakieś
straty w związku z bankructwem kopalni srebra na Zachodzie To straszne! Jak ona żyła przez
te wszystkie lata? Nie dojadając i kładąc się do łóżka o zmierzchu, żeby oszczędzić opał. Ale
nawet gdybyśmy wiedzieli, czy można byłoby coś zrobić? Jest taka dumna. Lecz jeśli
przeżyje i pozwoli sobie pomagać, wszystko się jakoś ułoży. Kulawy Jack podobno nie może
sobie wybaczyć, że brał od niej pieniądze za te drobne prace. Powiada, że nie weźmie już od
niej ani grosza. Czy nie dziwi was, jaką ona sympatią darzy pannę Gray? To ona robiła te
niespodzianki przez całe lato, ale ze sprzedała dzbanek z winogronami. Cóż, Stara Pani jest
dziwaczką. Jakie to smutne. Panna Gray ogromnie się przejmuje, chyba jest bardzo
przywiązana do Starej Pani. Tak się przejęła, że nie chce myśleć o wyjeździe do Europy.
Naprawdę tam jedzie. Cameron przysłał wiadomość. Strasznie się cieszę, bo nie ma lepszej
od mej dziewczyny, ale ona twierdzi, że jeśli Stara Pani przepłaci to życiem, to koszt będzie
zbyt wielki.
Andrew Cameron dowiedział się o chorobie Starej Pani i przyjechał do Spencervale.
Chociaż nie pozwolono mu jej zobaczyć, oznajmił wszystkim zainteresowanym, że pokryje
wszystkie wydatki, a doktor ma wysyłać rachunki na jego adres i trzymać język za zębami. Po
powrocie do domu Andrew uczynił jeszcze więcej. Przysłał dyplomowaną pielęgniarkę do
opieki nad Starą Panią. Była to poczciwa i rozsądna kobieta, która wzięła sprawy w swoje
ręce, nie obrażając pani Spencer, a to świadczyło jak najlepiej ojej takcie.
Stara Pani nie umarła. Silna natura Lloydów pomogła jej pokonać chorobę. Pewnego dnia
na widok Sylvii uśmiechnęła się słabo i wyszeptała jej imię, a wtedy pielęgniarką oznajmiła,
ż
e kryzys minął.
Stara Pani była idealną pacjentką. Robiła wszystko, co jej kazali i przyjęła obecność
pielęgniarki jako coś naturalnego. Ale któregoś dnia, gdy miała dość sił, by rozmawiać,
powiedziała do Sylvii.
— Przypuszczam, że to Andrew Cameron przysłał tu pannę Hayes?
— Tak — odrzekła nieco zakłopotana Sylvia.
Stara Pani dostrzegła to zakłopotanie i uśmiechnęła się z błyskiem humoru w oczach.
— Był czas, że każdą osobę przysłaną przez Camerona wyrzuciłabym bez ceregieli —
zauważyła. — Ale widzisz, Sylvio, przeszłam Aleję Cienia Śmierci i na zawsze pozbyłam się
dumy i urazy taką mam przynajmniej nadzieję. Nie mam już żalu do Andrewa. Mogę nawet
przyjąć od niego przysługę. Wybaczam mu całe zło, które wyrządził mojej rodzinie. Podobno
w czasie choroby byłam bardzo gadatliwa. Teraz wszyscy wiedzą, jaka jestem uboga, a mnie
to ani trochę nie przeszkadza. śałuję tylko, że tak długo uciekałam od moich sąsiadów z
powodu tej głupiej dumy. Wiesz, Sylvio, wszyscy okazują mi tyle dobroci. W przyszłości,
jeśli będę żyła, wszystko musi wyglądać inaczej. Chcę się otworzyć na życzliwość i przyjaźń,
jaką znajdę wśród młodych i starych. Mam zamiar pomagać wszystkim w miarę mych sił i
pozwolić im pomagać sobie. Mogę być użyteczna Przekonałam się też, że pieniądze nie są
jedynym sposobem niesienia pomocy. Każdy, kto ma w sobie zrozumienie oraz współczucie i
chce je dać innym, posiada bezcenny skarb. Och, Sylvio, dowiedziałaś się tego, co chciałam
ukryć, ale teraz i to nie jest ważne.
Sylvia ujęła chudą białą dłoń Starej Pani i pocałowała.
— Nigdy nie zdołam się odwdzięczyć za wszystko, co pani dla mnie zrobiła, najdroższa
panno Lloyd! — zawołała z wielką szczerością. — Cieszę się, że nie ma już między nami
tajemnic i ze mogę kochać panią tak mocno i otwarcie, jak zawsze pragnęłam to robić. Jestem
tak rada i tak wdzięczna, że mnie kochasz, moja droga, dobra wróżko.
— A czy wiesz, dlaczego tak cię kocham? — zapytała Stara Pani z rozrzewnieniem. —
Czy o tym też powiedziałam w majaczeniach?
— Nie. Ale chyba się domyślam. To dlatego, że jestem córką Lesliego Gray’a, czy tak?
Wiem, że ojciec panią kochał. Jego brat, stryj Willis powiedział mi to.
— Zmarnowałam życie przez tę przeklętą dumę — oznajmiła ze smutkiem Stara Pani —
Ale mimo wszystko Sylvio, będziesz mnie kochać? I odwiedzisz kiedyś? Napiszesz od czasu
do czasu?
— Zamierzam przychodzić do pani codziennie — odparła Sylvia. — Nie opuszczę
Spencervale jeszcze przez cały rok tylko dlatego, żeby być blisko pani. Gdy pojadę do Europy
— i to dzięki tobie, dobra wróżko — będę pisać co dzień. Zostaniemy najlepszymi
przyjaciółkami i będzie to rok wspaniały dla nas obu!
Stara Pani uśmiechnęła się z zadowoleniem. W kuchni żona pastora która przyniosła
salaterkę galaretki, rozmawiała z panią Spencer o kółku krawieckim. Przez otwarte okno, od
strony przesłoniętej czerwonym dzikim winem, dochodziło wonne, ogrzane słońcem
październikowe powietrze. Promienie słońca oświetliły kasztanowe włosy Sylvii,
wyglądające w tej chwili jak korona młodości i chwały.
— Jestem doskonale szczęśliwa — oświadczyła Stara Pani, wydając długie zachwycone
westchnienie.
U
RODZINY CIOTKI
Z
UZANNY
Dzień dobry. Noro May. Jak miło cię widzieć. Obserwowałam, jak schodzisz ze wzgórza,
mając nadzieję, że skręcisz w naszą stronę. Posiedzisz ze mną trochę? Doskonale. Czuję się
wyjątkowo zadowolona, wprost szczęśliwa. Muszę koniecznie z kimś o tym porozmawiać.
Chyba mogę ci opowiedzieć tę historię. Nie sądzę, bym zawiodła czyjeś zaufanie.
Znałaś Annę Douglas? Uczyła w tutejszej szkole przed trzema laty. Już po waszej
przeprowadzce do Talcott. Pochodziła z okolic Montrose i kiedy pojechała, miała osiemnaście
lat. Zamieszkała u nas i bardzo się zaprzyjaźniłyśmy ze sobą. To była naprawdę miła
dziewczyna.
Uważano ją też za najładniejszą nauczycielkę, jaką dotychczas mieliśmy. A to nie byle co,
gdyż Springdale zawsze słynęło z ładnych nauczycielek, tak jak Miller’s Road słynie z
brzydkich.
Annę miała bardzo jasną karnację, długie, brązowe włosy i wielkie niebieskie oczy. Kiedy
się uśmiechnęła, każdy musiał zrobić to samo, chociażby był głównym żałobnikiem na
własnym pogrzebie.
Gilbert Martin zaczął ją zabierać na przejażdżki już w pierwszym tygodniu jej pobytu u
nas. Gilbert jest moim siostrzeńcem i bardzo zacnym młodym człowiekiem. Wychwalanie
własnych krewnych nie należy do dobrego tonu, ale ja zawsze o tym zapominam. Gil należał
do moich ulubieńców. Był taki bystry i dobrze ułożony… wszyscy go lubili. Mówię ci, Noro
May, tworzyli z Anne piękną parę. Nie odznaczali się idealnymi rysami twarzy. Annę miała
trochę za długi nos, a Gilbert skrzywione usta. Poza tym oboje byli drażliwi, dumni i uparci,
ale bardzo do siebie przywiązani. Gdy na nich patrzyłam, to znowu czułam się młodo. Anne
nie była próżną dziewczyną, ale w te wieczory, kiedy oczekiwała Gilberta, całymi godzinami
siedziała przed lustrem, zmieniając fryzury i przymierzając wszystkie lepsze suknie, aby
wybrać tę, w której wyglądała najładniej. Bardzo ją za to kochałam. Lubiłam też patrzeć na
twarz Giłberta, gdy rozpromieniała się na widok ukochanej.
Pewnego razu Amanda Perkins stwierdziła.
— Anne Douglas i Gil Martin świata za sobą nie widzą. — A powiedziała to takim tonem,
jakby to była sytuacja niewłaściwa i godna pożałowania. Amanda przeżyła kiedyś zawód
miłosny i stała się zgorzkniałą kobietą. Ja odparłam natychmiast. — Tak strasznie są w sobie
zakochani. — A ton mojego głosu sugerował, że uważam taki stan rzeczy za piękny i
właściwy.
— Ach, Noro May, jesteś jeszcze za młoda, żeby myśleć o takich sprawach, ale
wspomnisz moje słowa w odpowiednim czasie.
Mój drugi siostrzeniec. James Ebenezer Lawson — każe się teraz nazywać James E. i nie
potępiam go, bo cóż to za imię Ebenezer — ale nie w tym rzecz. Otóż on powiedział, że ich
miłość jest idylliczna. Nie bardzo wiem, co to znaczy. Po wyjeździe Jamesa E. zajrzałam do
słownika, ale wcale się nie stałam mądrzejsza. W każdym razie, to znaczy coś ładnego.
Byłam tego pewna słysząc, jakim tonem James to powiedział i widząc wyraz jego oczu. On
się nie ożenił. Niewiele brakowało, lecz ona umarła miesiąc przed ślubem. Od tej pory to nie
ten sam człowiek. Wróćmy jednak do Anne i Giłberta. Gdy minął rok jej pracy w szkole,
złożyła rezygnację i pojechała do domu, aby się przygotować do ślubu. Wesele zaplanowano
na wrzesień, a ja obiecałam przyjechać w sierpniu na dwa tygodnie do Montrose i pomóc jej
w szyciu kołder. Anne uważała, że nikt nie szyje takich kołder jak ja. Cieszyłam się jak
dziecko na myśl o wyjeździe i przebywaniu u Anne przez dwa tygodnie. Tylko że w końcu
nigdzie nie pojechałam, bo wcześniej miały miejsce pewne wydarzenia.
Nie pamiętam, jak się zaczęły te wszystkie kłopoty. Ale to ludzie złośliwi ludzie wtrącili
swoje trzy grosze. Anne od Giłberta oddzielało trzydzieści mil drogi i chłopak nie mógł jej
widywać codziennie. Poza tym, jak wspominałam, oboje byli dumni i drażliwi. Kiedyś
wynikła kłótnia i zaręczyny zostały zerwane.
Widzisz, Noro May, gdy dwojga ludzi nie łączy wielkie uczucie, to sprzeczka nie ma
większego znaczenia i wkrótce mogą się pogodzić. Ale kiedy dwoje ludzi bardzo się kocha, to
każda kłótnia rani boleśnie i głęboko, no i w dziewięciu wypadkach na dziesięć, nigdy sobie
nie przebaczają. Im bardziej się kogoś kocha, Noro May, tym mocniej można go zranić. Ale
jesteś za młoda, żeby myśleć o takich sprawach.
Na przyjaciół Giłberta w Greendale wieść o zerwaniu spadła jak grom z jasnego nieba.
Nikt nie podejrzewał, że sprawy wzięły taki zły obrót. Najpierw dowiedzieliśmy się, że Anne
pojechała na zachód uczyć w St Mary, odległym o osiemdziesiąt mil, a Gilbert wybrał się do
Manitoby na żniwa i tam już pozostał Jego rodzice zupełnie się załamali. Był ich jedynym
dzieckiem i uwielbiali go. Gil i Annę pisywali do mnie od czasu do czasu, ale żadne nie
wspomniało drugiego, nie wymieniło nawet imienia. Napisałabym do nich i wybadałabym, o
co im poszło, gdybym tylko miała nadzieję, że to coś da. Mimo że od dawna mam trudności z
pisaniem… drży mi ręka. Może to i lepiej, bo wtrącanie się w cudze sprawy zawsze jest
ryzykowne. Zwłaszcza w sprawy miłosne. Wtrącanie swoich trzech groszy nikomu nie
wyszło jeszcze na dobre.
Siedziałam więc cicho, podczas gdy cała rodzina bez ustanku gadała tylko o Anne i
Gilbercie.
W ostatnie swoje urodziny poczułam się ogromnie przygnębiona. Dawno temu
postanowiłam, że ten dzień musi być przyjemny dla innych ludzi, ale nikomu nie mogłam
sprawić radości. Emma Matilda, George i dzieci byli zdrowi i szczęśliwi i niczego ode mnie
nie potrzebowali. Mówię ci, Noro May, już się zaczęłam obawiać, że żyję za długo. Kiedy
kobieta doczeka takiej chwili, że niczym nie może obdarować przyjaciół, jej życie traci sens
Poczułam się stara, zmęczona i niepotrzebna.
Siedziałam więc tutaj, pod tymi samymi drzewami — akurat wypuszczały pierwsze listki
— i wyglądały tak wesoło, jakby nie miały po sto lat. Westchnęłam głęboko i powiedziałam
sobie: — Och, dziadku Holland, już pewnie pora, żeby złożono mnie obok ciebie na tym
pagórku. — I nagle trzasnęła furtka i pojawił się Sam, chłopak Nancy Jane Whitmore, z
dwoma listami do mnie.
Jeden był od Anne z St Mary, a drugi od Giłberta z Manitoby.
Na początek przeczytałam list Anne. Już na wstępie wspomniała o najważniejszym. Pisała,
ż
e dobiega końca rok pracy w St. Mary, a ona zamierza wkrótce zrezygnować z nauczania i
pojechać do Nowego Jorku uczyć się na pielęgniarkę. Serce ma złamane z powodu Gilberta,
ale będzie go kochać do ostatniego tchnienia. Wie, że jest mu obojętna, bo nie zachowałby się
w taki sposób. Nic jej w życiu nie pozostało, tylko poświęcić się dla innych i tak dalej, i tak
dalej… Całe dwanaście stron. Annę potrafi pisać piękne listy i spłakałam się jak dziecko ze
wzruszenia. Chociaż muszę przyznać, że byłam zadowolona. Cieszyłam się, że dalej kocha
Gilberta, bo już się zaczynałam bać, że jest inaczej. Przez całą zimę otrzymywałam od niej
frywolne i żartobliwe listy; wyłącznie o zabawach, rozrywkach, przyjęciach i nowych
sukniach. Nowe suknie! Czytając ten ostatni list, wiedziałam, że wszystkie jedwabie świata
nie były dla niej niczym więcej jak tylko włosiennicą, skoro Gilbert siedział zaszyty na jakiejś
zapadłej farmie.
Cóż, otarłam łzy, wyczyściłam okulary, lecz daję słowo, Noro May, mogłam sobie
oszczędzić fatygi, bo za chwilę znowu chlipałam nad listem Gilberta. Dziwnym zbiegiem
okoliczności, on także postanowił otworzyć przede mną swoje serce. Ale jako mężczyzna nie
był tak wylewny jak Anne. To co miał do powiedzenia, opisał zaledwie na czterech stronach,
jednak czytając, czułam wyraźnie jego cierpienie. Pisał, że wybiera się do Klondike i wyruszy
tam za miesiąc. Po stracie Anne życie nie ma dlań żadnego uroku. Nadal kocha ją ponad
wszystko na świecie i nigdy nie zdoła jej zapomnieć. Wie, że ona go nie kocha, bo przecież
tak źle się z nim obeszła… Pojedzie więc w świat, jak najdalej od Anne i może uda mu się
zapomnieć… Chce pojechać do Klondike… — Do Klondike, Noro May, gdy matka co
tydzień błaga go o powrót do domu, a serce Anne krwawi w St. Mary!
W końcu złożyłam oba listy i po chwili zastanowienia powiedziałam w duchu: — Dziadku
Holland, zdaje mi się, że wiem, jak uczcić swoje urodziny.
Nie mogłam sama napisać i wyjaśnić tym dwojgu, że nie potrafią żyć bez siebie; palce
mam na to zbyt sztywne. Nie mogłam też nikogo o to poprosić; bądź co bądź zwierzyli mi się
w zaufaniu. Tak więc, Noro May uczyniłam rzecz niegodną… posłałam Anne list Gilberta, a
jemu list Anne. Poprosiłam Emmę Mathildę o zaadresowanie kopert, a ona zrobiła to bez
zadawania pytań. Tak ją wychowałam.
A potem zaczęłam wyczekiwać. Nie minął miesiąc, a matka Gilberta otrzymała od niego
list z wiadomością, że wraca do domu i żeni się z Anne. Przyjechał wczoraj, a wieczorem w
Springdale zjawiła się też Anne. Dziś rano odwiedzili mnie i powiedzieli mi mnóstwo miłych
rzeczy, których nie będę powtarzać, bo pomyślisz, że jestem ogromnie próżną istotą. Byli tacy
szczęśliwi… Dobrze jest żyć na świecie, gdzie ludzie mogą znaleźć tyle szczęścia. Ich radość
była moim urodzinowym podarkiem. Wesele odbędzie się we wrześniu, a w sierpniu jadę do
Montrose pomóc Anne w szyciu kołder. Nie sądzę, by coś mi przeszkodziło tym razem… na
pewno nie kłótnia. Bo oboje dostali już nauczkę. Weź to sobie do serca, Noro May. Uczenie
się na cudzych błędach jest mniej kłopotliwe. Nigdy nie kłóć się ze swym prawdziwym
ukochanym. Oczywiście, sprzeczki z takimi na niby są bez znaczenia. Nie obrażaj się z
powodu głupstw i nie słuchaj, co mówią ci o nim inni ludzie. Tacy wyczekujący okazji
mąciciele. Ważne jest jedynie to, co ty o nim myślisz. Co prawda, jesteś jeszcze zbyt młoda,
aby w ogóle myśleć o tych sprawach. Ale jak przyjdzie czas, pamiętaj słowa starej ciotki
Zuzanny.
O
ŚWIADCZYNY MILIONERA
Thrush Hill, 5 października 18…
Nareszcie wszystkie sprawy zostały załatwione i za tydzień opuszczę Thrush Hill. Jadę do
Montrealu spędzić zimę z Alicją. Z tego powodu miotają mną sprzeczne uczucia.
Alicja, to starsza o osiem lat moja przyrodnia siostra. Gdy mieszkała w Thrush Hill i sama
szyła sobie sukienki, była zwyczajną Alice. Obie jesteśmy sierotami. Ciotka Elizabeth
wychowywała nas tutaj, w Thrush Hill, w najpiękniejszym na świecie wiejskim domu, prawie
całkowicie zasłoniętym wielkimi wierzbami i topolami, na które wspinałam się w
dzieciństwie, w latach fartuszków i płóciennych kapeluszy od słońca.
Kiedy Alicja skończyła osiemnaście lat, wyszła za mąż za czterdziestoletniego Rogera
Greshama. Wszyscy uważali, że zrobiła to dla pieniędzy. Ja też tak sądzę. Alicja była już
bardzo zmęczona biedą.
Wyjeżdżając do Montrealu, chciała zabrać mnie ze sobą, ale ja wolałam żyć na swobodzie,
chować się w sianie albo hasać po lesie z Jackiem.
Jack Willoughby — obecnie doktor John H. Willoughby, jak głosi wizytówka na drzwiach
jego domu — był synem naszego najbliższego sąsiada. Przyjaźniliśmy się od zawsze i kiedy
wyjechał do college’u, myślałam, że mi pęknie serce. Jedyną pociechę stanowiły wtedy
wakacje.
Nie pamiętam, w jakim momencie zaczęłam dostrzegać zmiany w Jacku. Ale dwa lata
temu, gdy wrócił jako doktor — rosły, barczysty mężczyzna ze ślicznymi wąsikami i bujną,
ciemną czupryną, która aż się prosiła, by wsunąć w nią dłonie — zdałam sobie sprawę, że
Jack stał się dorosły. Dobre, stare czasy wędkowania i wybierania ptasich gniazd minęły
bezpowrotnie.
Początkowo byłam rozżalona. Chciałam dawnego Jacka. „Doktor Willoughby” to brzmiało
zbyt dostojnie i oficjalnie. Przypuszczam, że i on zauważył zmiany we mnie. Zaczęłam nosić
długie suknie i upinać włosy Poza tym mam piękną cerę, ale nie do twarzy mi z opalenizną.
Wiedziałam doskonale, że ładnie wyglądam, lecz Jack obejrzał mnie ze zdegustowaną miną.
— Jak ty wyglądasz? Nie jesteś sobą. Nigdy się tak nie ubierałaś! A te loczki i zawijasy na
głowie… Dlaczego nie uczeszesz się gładko i nie zapleciesz włosów w warkocz, tak jak
dawniej?
To mi wcale nie odpowiadało. Kiedy oczekuję komplementu, a spotyka mnie taki afront, to
staję się naprawdę niemiła. Odpowiedziałam więc z lodowatą uprzejmością, że nie sądzę,
abym była tą samą dziewczyną co kiedyś. Wydoroślałam i jeśli nie gustuje w loczkach, to
może na nie nie patrzeć. Ja uważam natomiast, że są o niebo ładniejsze od tych okropnych
wyzywających wąsów, które sobie wyhodował.
— Chętnie je zgolę, jeśli ci się nie podobają — odparł przyjaźnie Jack. On zawsze ma taki
denerwująco dobry humor. Jeśli człowiek się rozgniewa na tyle, by zrobić podobną uwagę jak
ta o wąsach, to nie ma nic gorszego niż pogodne zachowanie się osoby dotkniętej.
Ale po pewnym czasie oboje przywykliśmy do zmian, jakie w nas zaszły i znowu staliśmy
się dobrymi przyjaciółmi. Przyjaźń ta różniła się znacznie od dawnej, ale też była przyjemna.
Tak… była… muszę to przyznać.
Nie mogłam zrozumieć decyzji Jacka o pozostaniu i rozpoczęciu praktyki w Valleyfield,
okropnej, zabitej deskami prowincjonalnej osadzie.
— Tu zawsze będziesz ledwie wiązał koniec z końcem, Jack — powtarzałam złośliwie. —
Zamierzasz całe życie klepać biedę i osiwieć przed czterdziestką?
— Nie nastawiam się na zrobienie majątku, Kitty — odparł spokojnie Jack. — Czy twoim
zdaniem jest niezbędny do życia? Nigdy nie zostanę człowiekiem bogatym. Ale przecież
pieniądze nie dają szczęścia.
— Cóż, mnie się wydaje, że mają w tym znaczny udział — odcięłam się. — Pogarda dla
bogactwa brzmi bardzo wzniosie, lecz zwykle jest to tylko żal z powodu jego braku. Ja,
mówiąc szczerze i otwarcie, chcę być bogata.
Zawsze, gdy wygłaszam takie opinie, Jack się gniewa, a później chodzi przygnębiony.
Pewnie dlatego nie poprosił mnie dotychczas o rękę. Poza tym staram się gasić w zarodku
jego wszelkie sentymentalne ciągoty.
Trzy tygodnie temu dostałam od Alicji list z zaproszeniem. Chciała, żebym spędziła z nią
zimę. Jej listy sprawiają, że ogarnia mnie tęsknota za opisywanym przez nią życiem.
Kiedy powiedziałam o tym Jackowi, twarz mu posmutniała tak bardzo, że chociaż byłam w
siódmym niebie z radości, poczułam wyrzuty sumienia.
— Naprawdę masz zamiar to zrobić, Kitty? Wyjedziesz i zostawisz mnie na pastwę losu?
— Nie sądzę, byś długo tęsknił za mną — odparłam lekkim tonem, czując, że zanosi się na
dramatyczną scenę. — Jestem śmiertelnie zmęczona Thrush Hill i życiem na wsi. Pewnie to
niewdzięczność z mojej strony, ale mówię szczerą prawdę.
— Będzie mi ciebie brakowało — oznajmił z powagą.
Jakimś cudem ujął moje dłonie, choć przysięgłabym, że ukryłam je na wszelki wypadek za
plecami.
— Kitty, wiesz, że cię kocham. Jestem biedny i nie mam widoków na wzbogacenie się.
Moje wyznanie możesz uznać za zuchwalstwo, lecz nie mogę pozwolić ci odejść tak po
prostu. Czy zostaniesz moją żoną?
Cóż, sposób bycia miał wyjątkowo bezpośredni. Cały Jack! Próbowałam wyrwać ręce, ale
trzymał je mocno. Nie było wyjścia. Musiałam dać mu odpowiedź. Zdecydowałam się
powiedzieć „nie”, ale Boże drogi, jakże to słowo nie chciało przejść mi przez usta!
Jestem przekonana, że zanim bym je wykrztusiła, zmieniłoby się wbrew mej woli w „tak”.
Na szczęście przypomniał mi się pewien fragment listu Alicji.
Nie chcę ci schlebiać, kochanie, ale jesteś prawdziwą pięknością. Naturalnie, jeśli
fotografia nie kłamie. Gdybyś tego nie odkryła sama — bądź co bądź trudno o to w miejscu
takim jak Thrush Hill — odkryjesz ten fakt w Montrealu. Zrobisz furorę ze swoją buzią i
figurą.
Tej zimy ma się tu pojawić bratanek Sinclairów. Bardzo bogaty Amerykanin. Będziesz
łakomym kąskiem w tym sezonie. Mądrej głowie… itd. Nie zaciągaj tylko względem nikogo
zobowiązań. Słyszałam jakieś plotki o tobie i towarzyszu zabaw w dziecięcych latach Jacku
Willoughby. Mam nadzieję, że to nic poważnego. Możesz się urządzić w życiu dużo lepiej.
Twoja Alicja.
I to zadecydowało o losie Jacka.
— Nie mów głupstw, Jack — powiedziałam pospiesznie. — Jesteśmy przyjaciółmi… i to
wszystko… Nie myślę o tobie inaczej. I nigdy za ciebie nie wyjdę.
— Jesteś tego pewna Kitty? — zapytał Jack z naciskiem. — Wcale ci na mnie nie zależy?
Jak mógł zadać mi takie pytanie!
— Nie — odparłam z przygnębieniem. — Nie w ten sposób… Och, nigdy nie pytaj mnie o
takie rzeczy.
Wypuścił moje dłonie, a wargi mu zbielały.
— Och, Jack, nie patrz tak na mnie! — zawołałam.
— Nic na to nie poradzę — odparł schrypniętym głosem. — Ale już nie będę ci sprawiał
kłopotów. Jakiż byłem głupi, oczekując… mając nadzieję… Wiem, że nie zasługuję na ciebie.
— Och, to nieprawda Jack — zaprotestowałam. — Gdybyś wiedział, jaka jestem okropna,
podziękowałbyś losowi za moją odmowę. Och, Jack, dlaczego nie możemy być zawsze
dziećmi?
Jack uśmiechnął się smutno.
— Nie przejmuj się tak bardzo Kitty. To nie twoja wina. Dobranoc, moja droga. — Obrócił
moją twarz i pocałował mnie mocno w usta. Pierwszy raz od wyjazdu do college’u. Ale teraz
było to znacznie przyjemniejsze odczucie.
Kiedy się oddalił, poszłam do swego pokoju na piętrze i popłakałam sobie do woli, a
potem postanowiłam zamknąć ten rozdział życia i przestać o nim myśleć.
Zawsze będę wyrażać się o Jacku z uznaniem. Mam nadzieję, że wkrótce znajdzie sobie
miłą dziewczynę, która go uszczęśliwi. Mary Carter leci na niego, wiem o tym doskonale. Jest
taka sobie ani ładna, ani brzydka, ale on przecież wciąż podkreśla, jak małą wagę przywiązuje
do urody. Nie wątpię, że mu będzie odpowiadać.
Co do mnie… cóż, jestem ambitna. Nie sądzę, by to była ambicja zbyt wygórowana, lecz
jakakolwiek jest, pójdę za jej głosem. Doskonale. Teraz napiszę coś na kartce i przyjrzę się
uważnie.
„Mam zamiar poślubić bogatego bratanka Sinclairów.”
No, nareszcie! Ulżyło mi wyraźnie, gdy wypowiedziałam głośno te słowa. Jednak napisane
tak po prostu, bez ogródek, wyrażają zachłanność i wyrachowanie. Nie chciałabym, żeby Jack
lub ciocia Elizabeth — poczciwa istota nie z tego świata — przeczytali je. Ale mogłabym
pokazać to Alicji.
Biedny, drogi Jack…
Montreal 16 grudnia 18…
Ładnie prowadzę ten pamiętnik! Jednak dni, kiedy udawało mi się pisać regularnie,
minęły. Tu jest zupełnie inaczej niż w Thrush Hill. Czuję się bosko. Jak w ogóle mogłam żyć
w tej zapadłej dziurze?
Chociaż, prawdę mówiąc, tego październikowego dnia, gdy odjeżdżałam pociągiem z
Valleyfield, płakałam jak dziecko.
Alicja i Roger przyjęli mnie bardzo serdecznie. Po tygodniu palącej tęsknoty za domem —
aż przenika mnie dreszcz na to wspomnienie — wkroczyłam w nowe życie, jakbym nie znała
innego.
Alicja ma wspaniały dom i wszystko, czego dusza zapragnie: biżuterię, powozy, służbę,
lożę w operze i pozycję towarzyską. Roger jest najwyraźniej przykładnym mężem, a także —
muszę to przyznać — przykładnym szwagrem.
W chwili powitania czułam, jak Alicja taksuje mnie wzrokiem. Drżałam z niepewności,
lecz niebawem odetchnęłam z ulgą.
— Wiesz, Katherine, cieszę się, że fotografia nie kłamała, co się często zdarza. To
zdumiewające, jakim sposobem udało ci się wyrosnąć na piękną dziewczynę. Byłaś przecież
taka chuda i śniada jako dziecko. A przy okazji… Mam nadzieję, że nie zaszło nic poważnego
między tobą i Jackiem Willoughby?
— Naturalnie, że nie! — odparłam pospiesznie. Chciałam opowiedzieć Alicji o Jacku, ale
kiedy przyszło co do czego — nie potrafiłam.
— Cieszę się — Alicja odetchnęła z ulgą. — Nie wątpię, że Jack jest bardzo zacnym
człowiekiem. Był takim miłym chłopcem… Ale nie jest odpowiednim kandydatem na męża
dla ciebie, Katherine.
Wiedziałam o tym doskonale. Dlatego właśnie odrzuciłam jego oświadczyny. Ale w ustach
Alicji zabrzmiało to wyjątkowo nieprzyjemnie Przeniknął mnie chłód. Alicja powiada, że do
twarzy mi z lodowatą wyniosłością. Bądź co bądź, od tej pory imienia Jacka nie wy mawiano
w mojej obecności.
Zostałam wprowadzona w świat na domowym przyjęciu, które Alicja wydała ze względu
na mnie. Wymusztrowała mnie przedtem porządnie, więc sądzę, że wypadłam całkiem
przyzwoicie. Zaaprobował mnie sam Charlie Vankleek, którego opinia ustawia lub niszcz)’
towarzysko debiutantkę. Powiedział, że jestem pięknością i teraz wszyscy są o tym
przekonani, a w związku z tym traktują mnie odpowiednio.
Gusa Sinclaira poznałam na kolacji u pani Brompton. Alicja twierdzi, że zdarzył się
wówczas przypadek miłości od pierwszego wejrzenia. Nawet jeśli to prawda, było to uczucie
jednostronne.
Pan Sinclair jest niezaprzeczenie brzydki. Nawet Alicja to przyznaje. A pod względem
urody ani się umywa do Jacka, gdyż ten biedaczek nic nie ma, ale urody nie można mu
odmówić. U pana Sinclaira brak urody rekompensuje majątek. Alicja stale mi o tym
przypomina. Pomijając jego powierzchowność, polubiłam go i to bardzo. To kulturalny,
bywały w świecie mały człowieczek o nieskazitelnych manierach. Jego głowa sięga mi do
ramienia. Ale potrafi naprawdę ciekawie opowiadać, czego nie można powiedzieć o Jacku.
Prowadził mnie do stołu na kolacji u pani Brompton i był niezmiernie opiekuńczy. Można
sobie wyobrazić, jakimi spojrzeniami obdarzały mnie inne kandydatki do jego łask.
Od tego dnia bawię się wprost znakomicie. Wieczorki taneczne, kolacje, lunche,
herbatki… Zajęć towarzyskich mam co niemiara i wszystkie urocze. Ciocia Elizabeth pisuje
do mnie, ale nie otrzymałam dotąd listu od Jacka. Wygląda na to, że zapomniał całkiem o
moim istnieniu. Niewątpliwie pocieszył się Mary Carter.
Cóż, pewnie to i lepiej, choć muszę przyznać, że nie spodziewałam się, by Jack zapomniał
tak szybko o mnie. Ale czy to ma jakieś znaczenie?
Dziś wieczorem przyjdą na kolację Sincłairowie, Bromptonowie i Currie’owie.
Przeglądam się w stojącym na wprost wysokim lustrze i jestem przekonana, że mój wygląd
zadowoli nawet krytyczne oko Gusa Sinclaira. Mam bardzo bladą cerę. To było jedno ze
zmartwień Jacka. On lubi rumiane panienki, a moja wspaniała bladość zupełnie mu nie
odpowiadała.
Ale najważniejsze, że podoba się Gusowi Sinclairowi. Preferuje styl posągowy.
Montreal, 20 stycznia !8. .
Minął cały miesiąc od ostatniego zapisu. Siedzę wystrojona, cała w „lśnieniu jedwabiu i
migotaniu pereł” i czekam na wieczorek taneczny u pani Currie. Te parę chwil, kiedy
wysuwam się z rąk mej pokojówki i czekam na powóz, to jedyny czas, który mam wyłącznie
dla siebie. Bawię się wspaniale. Choć muszę przyznać, że nie jest to już tak podniecające jak
na początku. Obawiam się, że jestem niestała w uczuciach. Poza tym trawi mnie tęsknota za
domem.
Byłoby cudownie zobaczyć ciocię Elizabeth i stare, kochane Thrush Hill i J… Nie, tego
nie napiszę!
Pan Sinclair jeszcze się nie zdeklarował, lecz nie ma wątpliwości, że jest to tylko kwestia
najbliższych dni. Oczywiście, przyjmę go. Tak właśnie odpowiedziałam Alicji, gdy zapytała,
co mam zamiar zrobić.
— Jasne, że wyjdę za niego — odparłam szorstko, bo ten temat zawsze mnie irytuje. —
Chyba dość się natrudziłam przez całą zimę, żeby go złapać. Taka jest czysta i naga, choć
może nie najpiękniejsza prawda. Oświadczam, moja ukochana siostrzyczko, że zamierzam
przyjąć oświadczyny pana Sinclaira bez wahania, jeśli tylko będę miała po temu okazję.
— Muszę przyznać, że masz więcej zdrowego rozsądku, niż oczekiwałam i nie zawracasz
sobie byle czym głowy — zauważyła Alicja z wyraźną ulgą. — Katherine, jesteś w czepku
urodzona.
— Bo mam wyjść za bogatego mężczyznę tylko dla pieniędzy? — spytałam chłodno.
Ostatnio bywam wobec Alicji nieco szorstka i oschła.
— Nie — rzekła moja siostra z wyczuwalnym rozdrażnieniem. — Dlaczego upierasz się
przy takich poglądach? To niebezpieczna postawa. Zupełnie zrozumiałe, że nie chciałabym,
abyś wyszła za biedaka, a poza tym jestem przekonana, że lubisz Gusa.
— Tak, lubię go… Nawet bardzo — odparłam bez emocji. — Prawdę mówiąc, w wieku
cielęcym myślałam, że lubienie raczej nie wystarcza w takiej sytuacji. Byłam chyba głupia,
bo wydawało mi się, że małżeństwo musi mieć coś wspólnego z miłością.
— Mówisz bez sensu — przerwała ostro Alicja. — Miłość! Pewnie, że powinnaś kochać
swego męża. I będziesz na pewno. On w każdym razie kocha cię wystarczająco silnie.
— Alicjo — popatrzyłam jej prosto w oczy i zapytałam tak otwarcie, że mogłam
zadowolić nawet Jacka z jego umiłowaniem szczerości — wyszłaś za mąż dla pieniędzy. Tak
mówią ludzie… Czy jesteś szczęśliwa?
Po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, Alicja się zarumieniła. Wyglądała na bardzo
rozgniewaną.
— Tak, wydałam się dla pieniędzy — rzuciła szorstko — i wcale tego nie żałuję. Bogu
dzięki, nigdy nie byłam głupia.
— Nie złość się — poprosiłam. — Zapytałam, ponieważ… ach, to nie ma znaczenia.
Montreal, 25 stycznia 18…
Już powinnam spać, lecz jestem zbyt szczęśliwa, podekscytowana i zmartwiona zarazem,
by zasnąć. Był dziś Jack… Drogi, stary przyjaciel. Jakże się ucieszyłam na jego widok.
Pojawił się zupełnie nieoczekiwanie. Siedziałam akurat w swoim pokoju pogrążona w
apatii, gdy Bessie przyniosła mi jego wizytówkę. Obejrzałam ją z zachwytem i popędziłam
jak wicher na dół, mijając stojącą w hallu Alicję i wpadłam do salonu wcale nie dostojnym
krokiem.
— Jack! — zawołałam, wyciągając ku niemu obie ręce na powitanie. A więc był tutaj…
zawsze ten sam Jack o imponująco szerokich ramionach i pięknych piwnych oczach. I jak
zawsze miał przekrzywiony krawat! Poczułam się tak jak za dawnych, dobrych czasów.
— A więc cieszysz się z mego widoku Kitty? — spytał Jack, ściskając moje dłonie w
swoich dużych mocnych łapskach.
— Ależ tak! Już sądziłam, że całkiem o mnie zapomniałeś. I tak okropnie tęskniłam za
domem, za… wszystkim — plotłam bez związku. — Och, Jack mam tyle pytań do ciebie. Nie
wiem, od czego zacząć. Opowiedz mi wszystkie nowinki z Thrush Hill i Valleyfield.
Opowiedz o wszystkim, co się wydarzyło od mego wyjazdu. Ile osób udało ci się wykończyć?
I dlaczego nie przyjechałeś wcześniej?
— Nie przypuszczałem, że będę mile widzianym gościem, Kitty — odparł spokojnie Jack.
— Nowe życie pochłonęło cię tak bardzo, że na stare przyjaźnie i zainteresowania nie
pozostało już miejsca.
— Tak było na początku — rzekłam za skruchą. — Widzisz, to wszystko mnie oszołomiło.
Za dużo wspaniałości, jak dla osoby z Thrush Hill. Ale teraz jest inaczej. Co się stało, że
przyjechałeś?
— Musiałem być w Montrealu w interesach i pomyślałem, że nie wypada wrócić do domu
i nie zobaczyć, co się stało z moją dawną towarzyszką zabaw.
— A jak uważasz, co tu ze mną zrobili? — spytałam. Miałam na sobie wyjątkowo
twarzową sukienkę i wiedziałam, że wyglądam doskonale. Jack jednak przyglądał mi się z
zastanowieniem.
— Cóż mam ci powiedzieć — odezwał się po chwili. — Ta suknia jest oszołamiająca, ale
nie taka ładna jak ta z niebieskiego muślinu, którą nosiłaś latem. I włosy masz piękne. Tylko
wyglądasz jakoś obco i wyniośle, dlatego wolę Kitty z Thrush Hill.
To było typowe dla Jacka. Nigdy nie uważał mnie za naprawdę ładną, a jest na tyle
uczciwy, by nie udawać, że uważa.
Ale nie obchodziło mnie to. Roześmiałam się tylko i usiedliśmy obok siebie. Odbyliśmy
długą, serdeczną rozmowę.
Jack opowiedział mi wszystkie ploteczki z Valleyfield. Nie zapomniał dodać, że Mary
Carter wychodzi w czerwcu za mąż za pastora. Nie wydawał się tym faktem poruszony,
domyśliłam się więc, że nie obchodziła go Mary.
Po pewnym czasie zjawiła się Alicja. Sądzę, że dowiedziawszy się, kim jest mój gość,
poczuła niepokój z powodu przedłużającego się tete–à–tete. Przywitała Jacka bardzo
uprzejmie, ale z pewną wyższością. W jej okazywaniu jest mistrzynią. Jack to odczuł, gdyż
zaczął zbierać się do wyjścia tak szybko, jak na to pozwalały dobre obyczaje. Alicja zaprosiła
go na kolację.
— Przyjdzie kilkoro naszych przyjaciół, ale to zupełnie nieoficjalne przyjęcie.
Przez ułamek sekundy czułam na sobie wzrok Jacka, lecz przypomniałam sobie, że ma być
Gus Sinclair. Nie podniosłam więc oczu i nie spojrzałam na niego.
Wtedy odmówił grzecznie. Powiedział, że ma się spotkać w interesach.
Alicja musiała dostrzec to spojrzenie, bo natychmiast pokazała pazurki.
— Proszę nie zapominać o nas, jeśli będzie pan w Montrealu — odezwała się słodkim jak
miód głosem. — Jestem pewna, że Katherine nie wyrzeknie się starych przyjaciół, chociaż
niektórzy nowi zajmują jej sporo czasu zwłaszcza jeden. Nie rumień się Katherine, jestem
pewna, że pan Willoughby okaże się dyskretny.
Wcale się nie zarumieniłam. Byłam po prostu wściekła. Alicja postąpiła nie fair, choć
doprawdy nie wiem, dlaczego tak mnie to rozdrażniło.
Aż do wyjścia Jacka Alicja nie spuszczała z nas oczu. A potem zauważyła protekcjonalnie
— Wiesz, Kathenne, Jack Willoughby rzeczywiście wyrósł na całkiem przystojnego
młodzieńca. Tylko ubiera się okropnie. Chyba mu się nie przelewa.
— Tak — odparłam. — Brakuje mu wszystkiego, z wyjątkiem młodości, urody, dobroci i
szczerości. Ale przypuszczam, że to się nie liczy!
Na to Alicja uniosła wysoko brwi i zmierzyła mnie wzrokiem.
O zmierzchu przyniesiono z kwiaciarni pudełko z wizytówką Jacka. W środku były białe
goździki. Jack wydał na nie majątek. To było z mojej strony obrzydliwe, ale przypięłam
kwiaty do sukni i zeszłam na dół przyjmować hołdy innego mężczyzny.
Tego wieczoru olśniewałam urodą i błyszczałam dowcipem, gdyż wizyta Jacka i
późniejszy pojedynek słowny z Alicją wprawiły mnie w stan szczególnego uniesienia. Przy
pożegnaniu Gus Sinclaire zapytał, czy jutro po południu może się spotkać ze mną na
osobności.
Wiedziałam, co to znaczy i po plecach przebiegł mi lodowaty dreszcz. Ale spojrzałam na
mego, takiego wymuskanego i szarmanckiego — jego krawat nigdy nie bywa przekrzywiony
— i powiedziałam, że może przyjść o trzeciej.
Alicja zauważyła tę rozmowę na stronie. Czy w ogóle coś mogło umknąć jej uwadze? A
kiedy wyszedł, zapytała znacząco, jakie zawierzał mi sekrety.
— Chce się ze mną zobaczyć jutro sam na sam. Przypuszczam, że domyślasz się, o co
chodzi?
— Ach! — wyszeptała Alicja z zachwytem. — Gratuluję ci, moja droga.
— Czy te gratulacje nie są aby przedwczesne? — zauważyłam chłodno. — Jeszcze go nie
przyjęłam.
— Ale to zrobisz?
— Och, naturalnie. Czyż nie snułyśmy takich planów? Nie dążyłyśmy do tego? Jestem z
siebie zadowolona.
I rzeczywiście jestem. Ale wolałabym, żeby to się nie zdarzyło zaraz po wizycie Jacka.
Czuję się jakoś niewyraźnie. Oczywiście, bardzo lubię Gusa Sinclaira i jestem pewna, że będę
go darzyć przywiązaniem.
Cóż, teraz muszę iść do łóżka i dobrze się wyspać. Nie chcę podczas jutrzejszej wizyty
mieć podkrążonych oczu. Odbędę przecież rozmowę, która zadecyduje o mojej przyszłości.
Thrush Hill, 6 maja 18…
Rozmowa istotnie zadecydowała, ale niezupełnie tak, jak przewidywałam. Teraz mogę
spojrzeć beznamiętnie na całą tę historię, ale za wszystkie skarby Indii nie chciałabym
przeżyć tego jeszcze raz.
Na Gusa Sinclaira czekałam w najpiękniejszej nowej sukni. Alicja zapewniła mnie, że
wyglądam doskonale.
— I taka jesteś zrównoważona Czy zdołasz wytrwać w tym usposobieniu? Naprawdę nie
denerwujesz się Katherine?
— Ani trochę — odparłam. — Pewnie powinnam, zgodnie z obowiązującym rytuałem, ale
nigdy w życiu nie czułam się równie spokojna.
Gdy Bessie przyniosła mi wizytówkę Gusa Sinclaira, Alicja cmoknęła mnie w policzek i
lekko popchnęła do drzwi. Zeszłam na dół całkiem opanowana, chociaż serce biło mi jak
szalone. Gus Sinclaire był wyraźnie zdenerwowany, lecz ja zachowałam zimną krew za nas
oboje. Ktoś mógłby pomyśleć, że oświadczyny milionerów to dla mnie chleb codzienny.
— Sądzę, że pani domyśla się celu mej wizyty — zaczął pan Sinclair, gdy z wdziękiem
opadłam na wielki fotel, pamiętając, by fałdy sukni ułożyły się jak należy.
A potem kontynuował swą przemowę w sposób dość chaotyczny, ale z uderzającą
szczerością.
Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że chyba ułożył sobie to wystąpienie poprzedniego dnia i
parę razy powtórzył, ale mimo to potknął się w kilku miejscach.
Gdy zakończył tym samym pytaniem, które Jack zadał mi trzy miesiące temu w Thrush
Hill, pochylił się i ujął mnie za ręce.
Podniosłam wzrok. Jego poczciwa, brzydka twarz znajdowała się obok mojej, a w oczach
miał wyraz szczerej miłości i czułości.
Otworzyłam usta, by powiedzieć tak.
I wtedy, w mgnieniu oka, zdałam sobie sprawę, że zamierzam popełnić świętokradztwo.
Zapomniałam o wszystkim prócz tego, że kocham Jacka Willoughby i nigdy, przenigdy nie
poślubię kogo innego.
Wyrwałam dłonie z jego uścisku i wybuchnęłam histerycznym szlochem.
— Bardzo przepraszam — powiedział pan Sinclair. — Nie miałem zamiaru tak zaskoczyć
pani. Ale przecież musiała pani… spodziewała się pani tego…
— Tak, tak, wiedziałam — zawołałam żałośnie. — I aż do tej chwili zamierzałam wyjść za
pana. Bardzo mi przykro, ale nie mogę… nie mogę.
— Nie rozumiem — odparł wyraźnie oszołomiony. — Jeśli pani wiedziała, to dlaczego…
dlaczego… Czy pani na mnie nie zależy?
— Nie, to nie tak — szlochałam. — Ja pana nie kocham, lecz kogoś innego… Ale on jest
biedny, a ja nie cierpię biedy. Więc mu odmówiłam i chciałam wyjść za pana… dla majątku.
Na jego twarzy odbiło się cierpienie.
— Nie spodziewałem się tego po pani — rzekł zmienionym głosem.
— Och, zachowałam się okropnie — zawołałam. — Nie może pan myśleć o mnie gorzej,
niż ja sama… Zasługuję na pogardę!
— Nie — odparł z posępnym uśmiechem. — Gdybym pogardzał, byłoby mi lżej.
Mógłbym przestać kochać panią. Ale nie zadręczaj się Katherine. Czuję się zraniony i
rozczarowany, to oczywiste, ale jestem rad, że przynajmniej zostałaś wierna sobie. Nie płacz,
moja droga.
— Jest pan zbyt dobry — powiedziałam ze smutkiem. — Ale nic nie zmieni faktu, że
zachowałam się wobec pana haniebnie. I pan to wie. Och, błagam, panie Sinclair… proszę już
odejść. Tak mi wstyd.. Nie mogę patrzeć panu w oczy.
— Już idę — odrzekł łagodnie. — Rozumiem, że to dla pani bolesne przeżycie, lecz i mnie
nie jest łatwo…
— Czy mi pan wybaczy? — spytałam niespokojnie.
— Tak. Całkowicie. Nie rozpaczaj z tego powodu. Pamiętaj… zawsze będę twoim
przyjacielem. Do widzenia.
Wyciągnął rękę, uścisnął serdecznie moją i wyszedł. Zostałam w salonie, żeby się
porządnie wypłakać, a poza tym bałam się spotkania z Alicją.
W końcu przyszła do mnie z twarzą promieniejącą uśmiechem i najwyraźniej oczekująca
dobrej nowiny. Lecz gdy zatrzymała wzrok na mej skulonej postaci, nieomal podskoczyła.
— Katherine, co się stało? — zapytała ostro. — Czy pan Sinclair…
— Ależ tak, oświadczył się, ale dałam mu kosza. I na tym koniec… Teraz miała nastąpić
burza z piorunami. Zagrzmiało nie od razu, bo szok prawie sparaliżował moją przyrodnią
siostrę.
— Katherine — wykrztusiła. — Czyś ty oszalała? Postradałaś zmysły?
— Nie, raczej nabrałam rozumu. To prawda Alicjo i możesz mnie krytykować, ile ci się
spodoba. Wiem, że na to zasłużyłam i nie zamierzam się wypierać. Naprawdę chciałam
przyjąć jego oświadczyny, ale gdy przyszło co do czego… nie potrafiłam. Nie kocham go.
No i wtedy rozpętała się burza. Nigdy jeszcze nie widziałam Alicji tak rozgniewanej i
nigdy nie zostałam tak zwymyślana. Lecz nawet możliwości Alicji musiały się w końcu
wyczerpać, gdyż ucichła.
— Zachowałaś się haniebnie — podsumowała. — Jestem oburzona. Prowokowałaś Gusa
Sinclaira do zalotów od samego początku, a potem odrzuciłaś bezwzględnie. Pomyśl, straciłaś
fortunę dla sentymentalnej bzdury! Nie sądziłam, że jesteś tak nieskończenie głupia!
— Wygląda na to, że cały rodzinny rozsądek przypadł w udziale tobie — odparłam
posępnie. — Och, Alicjo, zostaw mnie samą. Tak nisko upadłam.
— Co zamierzasz zrobić? — zapytała pogardliwie Alicja. — Wrócisz do Valleyfield i
wyjdziesz za tego swojego głodującego doktorka?
Tym razem nie wytrzymałam. Mogła mi wymyślać, ile chciała, ale nie pozwolę znieważać
Jacka.
— Bardzo bym chciała. Jeśli mnie jeszcze zechce… — I wyszłam z salonu z podniesioną
głową.
Postanowiłam jak najszybciej opuścić Montreal. Lecz wyjechałam dopiero po tygodniu. A
był to tydzień wyjątkowo nieprzyjemny. Alicja traktowała mnie z lodowatą obojętnością.
Wiedziałam, że nigdy nie wrócę do jej łask.
Ku memu zaskoczeniu Roger stanął po mojej stronie.
— Zostaw dziewczynę w spokoju — powiedział Alicji. — Jeśli nie kocha Smclaira, miała
prawo mu odmówić. To bardzo dobrze, że znalazła w sobie dość uczciwości, by się nie
sprzedać.
A potem przyszedł do biblioteki, gdzie siedziałam zmartwiona i położył mi rękę na głowie.
— Dziecko, nie zwracaj uwagi na to, co ci mówią różni ludzie. Nigdy nie wychodź za mąż
dla pieniędzy ani z innego powodu niż z miłości.
To mnie bardzo pocieszyło i tej nocy już nie płakałam.
W końcu mogłam wyjechać. Zadepeszowałam do Jacka: „Wracam w środę, czekaj na
stacji” i wiedziałam, że tam będzie. Jakże pragnęłam wreszcie zobaczyć starego, kochanego,
zlekceważonego Jacka.
Dotarłam do Valleyfield tuż przed zmierzchem. Padał deszcz, cały świat tonął we mgle,
smutku i szarudze. Ale z daleka dostrzegłam światła Thrush Hill, a Jack czekał na peronie.
— Och, Jack! — zawołałam, tuląc się do niego i nie bacząc na konwenanse. — Tak się
cieszę, że wróciłam.
— Ja też, Kitty. Wiedziałem, że o nas nie zapomnisz. Jak ładnie wyglądasz.
— Powinnam wyglądać okropnie — odparłam potulnie. — Wiesz, bardzo brzydko się
zachowałam. Poczekam, aż odjedziemy kawałek, to wszystko ci opowiem. — I tak zrobiłam.
Niczego nie ukrywałam ani nie upiększałam, lecz wyznałam szczerą prawdę. Jack
wysłuchał mnie w milczeniu, a potem ucałował.
— Jack, czy mi wybaczysz i zechcesz mnie jeszcze? — szepnęłam, tuląc się do jego boku.
A on odpowiedział… Nie, rozmyśliłam się, nie napiszę tego, co powiedział.
Nasz ślub odbędzie się w czerwcu…
E
KWIPAś PANNY
C
ORDELII
Biedactwa — westchnęła ze współczuciem panna Cordelia. Myślała o dzieciach z fabryki.
Widywała je często pomiędzy szkołą, w której uczyła, a mostem na rzece oddzielającej
Pottstown — malutką, zasypaną sadzami osadę — od zwyczajnej wioski Point Pleasant.
Bawiły się i awanturowały na ulicach lub ze smutkiem wyglądały przez okna nędznych
domów.
— Dziś sobota — uświadomiła sobie — a one nie mają innego miejsca do zabawy… tylko
te podwórka i ulice. To skandal. Nasi filantropi mają tu pole do popisu, ale zdają się niczego
nie dostrzegać. Cóż, żal mi dzieciaków… aż przykro na nie patrzeć, lecz nie mogę nic zrobić.
— Panna Cordelia westchnęła, jednak ,po chwili uśmiech rozjaśnił jej twarz. Pomyślała, że
przez dwa cudowne dni nie musi oglądać Pottstown, bo jedzie do Point Pleasant, gdzie jest
tylko jedna długa, ocieniona wiązami ulica, biegnąca wśród osłoniętych żywopłotami
staroświeckich ogrodów i przytulnych domów wprost na otwarte pola.
Panna Cordelia mieszkała samotnie w niewielkim domku w Point Pleasant. Dom był tak
mały, że wydawało się nieprawdopodobne, by ktokolwiek mógł w nim mieszkać.
— Wystarczy miejsca dla takiej jak ja starej panny — mawiała panna Cordelia. — I przede
wszystkim jest mój własny. Czuję się tu panią. Posiadanie jakiegoś miejsca to wspaniała
sprawa. Oczywiście, gdyby to ode mnie zależało, wybrałabym większy dom.
W tym miejscu zawsze wybuchała śmiechem. To był jej ulubiony żart. Za domem
rozciągało się czteroakrowe pole. Całą posiadłość otrzymała w spadku od stryja. Ale nie
wiedziała, jaki użytek zrobić z ziemi. Nie trzymała krowy i nie miała czasu na założenie
ogrodu. Lubiła jednak swoje poletko, a gdy ją pytano, dlaczego go nie sprzedaje,
odpowiadała: — Jestem przywiązana do niego. Lubię po nim chodzić, gdy urośnie trawa. No i
kiedyś może się przydać. Moja matka mawiała, że jeśli przechowuje się coś przez siedem lat,
to w końcu okaże się przydatne. Mam to pole trochę dłużej, ale jego czas jeszcze nie
nadszedł. Tymczasem sprawia mi przyjemność fakt, że jestem właścicielką czterech akrów
ziemi.
Panna Cordelia najchętniej urządziłaby na polu plac zabaw dla dzieci z fabrycznej osady.
Lecz zdawała sobie sprawę, że sąsiedzi będą protestować, tak więc dała temu spokój.
Pewnego dnia panna Cordelia otworzyła furtkę zawieszoną krzywo na gęstym
ś
wierkowym żywopłocie i stanęła w osłupieniu.
— Wielkie nieba, a cóż to takiego! — zawołała, gdy odzyskała głos. Cynthia Ann
Fleniming, mieszkająca po drugiej stronie żywopłotu,
podeszła do niej szybkim krokiem.
— Dobry wieczór Cordelio. Mam tu dla ciebie list.
— Ale… ten… koń — zająknęła się panna Cordelia. — Skąd się tu znalazł? I kto go
przywiązał przed frontowymi drzwiami? Objadł całe geranium z kwiatów! Gdzie jest
właściciel, jeździec, czy kto tam jeszcze?
Koń, przywiązany za uzdę do rosnącego przed domem wiązu, był sympatycznym
czworonogiem o łagodnych oczach. Właśnie z apetytem zajadał kolejną gałązkę geranium.
Cynthia Ann podała Ust ze słowami: — Może on ci coś wyjaśni. Jakiś chłopiec zostawił
go razem z koniem. Taki mały piegus z uśmiechem dookoła głowy. Powiedział, że kazano mu
oddać konia i list pannie Cordelii Herry z ulicy Wiązów w Point Pleasant i nie może dłużej
czekać. Dał mi więc Ust, a to stworzenie przywiązał do drzewa. Był tu pół godziny temu.
Cóż, nie da się ukryć, że twoje geranium mocno ucierpiało.
Panna Cordelia otworzyła i przeczytała list. Gdy skończyła, spojrzała na zaciekawioną
Cynthię Ann z roztargnieniem.
— Oto cały John Drew! Kiedy ujrzałam to zwierzę, zaraz wiedziałam, że to jego sprawka.
John Drew to mój kuzyn. Mieszkał dotychczas w Poplar Valley, ale wyjeżdża na Zachód i
prosi, żebym wzięła sobie staruszka Napa… Pewnie chodzi mu o tego konia… Pisze, że Nap
się starzeje i nie może pracować, a on nie ma serca ani go zastrzelić, ani sprzedać komuś, kto
by go źle traktował. Dlatego chce, żebym ja się nim zaopiekowała przez pamięć na stare,
dobre czasy. W dzieciństwie byliśmy jak brat i siostra. Tylko on mógł wpaść na taki pomysł.
Zawsze był niekonwencjonalny i uważał to za zupełnie naturalne. A teraz wyjechał na
Zachód, a koń jest tutaj… Gdyby to chodziło o kota albo psa, ale koń…
— Teraz przydadzą ci się te cztery akry pola — zażartowała Cynthia Ann.
— Pewnie tak — przytaknęła z roztargnieniem panna Cordelia. — To jest rozwiązanie!
Tak, tam go umieszczę!
— Chyba nie masz zamiaru zatrzymać konia? — zdumiała się Cynthia Ann. — Po co? Nie
jest ci potrzebny. I pomyśl, ile kosztuje utrzymanie takiego stworzenia!
— Na razie zatrzymam go tutaj — oświadczyła krótko panna Cordelia. — Jak zauważyłaś,
mam cztery akry pola. To mu wystarczy przez jakiś czas. Zawrze podejrzewałam, że to
poletko odegra w moim życiu ważną rolę. Biedny John Drew! Wyświadczę mu przysługę za
względu na dawne czasy, choć ten szalony pomysł jest zupełnie w jego stylu. Lecz mam
pewien plan. Ale do niego nie należy karmienie Napa geranium.
Panna Cordelia zawsze szybko i pogodnie przystosowywała się do nowych okoliczności.
— Nie ma sensu wpadać w panikę — mawiała zwykle. Rzucając smętne spojrzenie na
objedzone geranium, odwiązała Napa i odprowadziła na pole za domem, gdzie przywiązała
go do palika tyloma węzłami, że nie miał najmniejszej szansy na ucieczkę.
Gdy zaintrygowana i zbulwersowana Cynthia Ann wróciła do domu, panna Cordelia
przystąpiła do parzenia herbaty i obmyślania planu, jaki jej przyszedł do głowy w związku z
nieoczekiwanym prezentem.
— Mogę go zatrzymać przez lato, ale co zrobić z nim jesienią? Nie mam stajni i na dobrą
sprawę nie stać mnie na jego utrzymanie. Zobaczę, czy uda mi się wypożyczyć wóz od pana
Griggsa, a jeśli tak, to te biedne dzieciaki z mojej klasy będą miały co tydzień uciechę albo
nie nazywam się Cordelia Herry. Być może tym razem John Drew zrobił coś naprawdę
pożytecznego. Biedny John! Zawsze był przekonany, że postępuje właściwie.
*
*
*
Mieszkańcy Point Pleasant dowiedzieli się niebawem, jaka pannie Cordelii trafiła się
gratka. Nie omieszkali zasypać ją radami i propozycjami. Słuchała cierpliwie, ale i tak robiła
to, co uznała za stosowne. Pan Griggs okazał zrozumienie w sprawie wozu i w pewną sobotę
w Point Pleasant zapanowało niezwykłe poruszenie. Ni stąd, ni zowąd panna Cordelia
przejechała po wiejskiej drodze turkoczącym, żółtym wozem Wóz ciągnął Nap, pełen wigoru
po tygodniowym wypoczynku na czteroakrowym poletku. Gdy panna Cordelia minęła most,
długie siedzenia na platformie zajęte zostały przez dzieci z fabrycznej osady. Oczy tych
bladych, wątłych istotek błyszczały z powodu tego niezwykłego wydarzenia.
Panna Cordelia pojechała w kierunku pokrytych sosnowym lasem wzgórz Deepdale, w
odległości sześciu mil od Pottstown. Tam przywiązała Napa na polance, a dzieciom pozwoliła
hasać do woli po lesie i łące. Jakże się one cieszyły! A panna Cordelia była szczęśliwa,
patrząc na ich radość.
W porze obiadowej zebrała swoją gromadkę i przywiodła do wozu. Tam miała koszyk z
chlebem i masłem.
— Na nic więcej mnie nie stać — powiedziała Cynthii Ann. — Lecz one muszą zaspokoić
głód. Wody dostaniemy w jakimś gospodarstwie.
Panna Cordelia już od rana rozmyślała o pewnej farmie. Nie znała właścicieli, ale podobał
się jej dom. Był to duży, biały budynek z zielonymi okiennicami, otoczony rozległym sadem.
Przed frontem rozciągał się aksamitny, zielony trawnik. Tam właśnie przyprowadziła małych
pasażerów. Akurat dotarli na wielkie podwórze, kiedy ze stodoły wyszedł wysoki mężczyzna.
Podszedł bliżej i wówczas pannie Cordelii przyszło na myśl, że człowiek ten jest wcieleniem
pogody. Jego ogorzała twarz wprost jaśniała jednym wielkim uśmiechem.
— Proszę, proszę! — odezwał się, gdy podeszli bliżej i mogli go usłyszeć. — Czy to klasa
na wagarach, łaskawa pani?
— Jestem nauczycielką na wagarach — odparła wesoło panna Cordelia. — A dzieci są z
fabrycznej osady. Przywiozłam je na sobotnią wycieczkę. Może dostaniemy wody z pańskiej
studni i jakieś naczynie?
— Wody? — zawołał mężczyzna, a jego twarz rozjaśniła się promiennym uśmiechem. —
To powinno być mleko, łaskawa pani. Mleko. Zaraz przyniesie je moja gospodyni. A wy
rozgośćcie się na trawniku przed domem. Bardzo lubię dzieci. Nazywam się Smiles…
Abraham Smiles
*
.
— Pasuje do pana — odparła panna Cordelia bez zastanowienia i zarumieniła się speszona.
Pan Smiles się roześmiał. — Tak, zdaje mi się, że stale muszę się uśmiechać. Chociaż
mam zgryźliwe usposobienie. Bądź co bądź, nazwisko zobowiązuje. Chodźmy tędy, proszę
pani. Widzę, że dzieciaki są porządnie głodne Zaraz urządzimy sobie wesoły piknik. Powiem
gospodyni, żeby przyniosła również jakiś dżem.
Podczas gdy dzieci jadły swój lunch, panna Cordelia z niezwykłą u niej otwartością
opowiedziała panu Smilesowi o starym Napie i swoim przedsięwzięciu.
— Zamierzam przez całe lato w każdą sobotę zabierać tę gromadkę do lasu — wyznała. —
Tylko tyle mogę zrobić. A te maluchy są takie szczęśliwe. Strach pomyśleć, w jakich
mieszkają warunkach. Po prostu nurzają się w sadzy. Niektóre aż dc dziś nie widziały pola i
łąki.
Pan Smiles słuchał rozpromieniony, a panna Cordelia miała wrażenie, że patrzy na słońce.
— Proszę posłuchać, łaskawa pani. Podoba mi się pani pomysł i chciałbym w czymś
pomóc. Niech pani przywozi dzieciaki tutaj w każdą sobotę. Niech biegają w moim bukowym
lasku i po górnym pastwisku Ustawię tam jakieś huśtawki do zabawy, a także dostarczę
jedzenie. śe to kłopot? śaden kłopot, nie ma o czym mówić. To dla mnie prawdziwa
przyjemność, łaskawa pani. Lubię dzieci, choć jestem zrzędliwym, nieznośnym starym
kawalerem. Skoro pani poświęca swój czas, robiąc tyle dobrego, to ja też mogę.
Gdy panna Cordelia wróciła o zachodzie słońca do miasteczka z gromadką zmęczonych
lecz szczęśliwych dziewcząt i chłopców, czuła wielką satysfakcję. Nawet Nap wyglądał na
zadowolonego. Pewnie wspominał piękne popołudnie i koniczynę na pastwisku pana Smilesa.
Tego lata panna Cordelia w każdą sobotę zabierała dzieci z fabrycznej osady na farmę
Beechwood. Mieszkańcy Point Pleasant nazwali wóz ekwipażem panny Cordelii, a ona sama
stała się przedmiotem wielu żartów.
Pan Smiles okazał się cennym pomocnikiem. Razem z panną Cordelia poświęcał soboty
dzieciom i co tydzień na farmie Beechwood odbywały się wesołe zabawy.
Kiedy jednak z buków zaczęty opadać brązowe liście, panna Cordelia ze smutkiem zdała
sobie sprawę, że to koniec lata i koniec wycieczek.
— Tak mi przykro — zwierzyła się panu Smilesowi. — Ale nic na to nie poradzę. Wkrótce
będzie za zimno na zabawy na świeżym powietrzu… Napa też nie mogę zatrzymać przez
zimę. Nie chcę się z nim rozstawać, naprawdę go polubiłam, ale muszę to zrobić…
Spojrzała smętnie na konia, skubiącego resztki koniczyny na skoszonej łące. Boki Napa
byty zaokrąglone i lśniące. Przeżył wspaniałe, złote lato.
*
smile — uśmiech, smiles — uśmiechy /przyp. tłum/
Pan Smiles zakasłał z zakłopotaniem. Panna Cordelia podniosła na niego wzrok i zdumiała
się, widząc, że się nie uśmiecha. Wyglądał niezwykle poważnie.
— Kupię Napa — powiedział uroczystym głosem. — Ale to nie wszystko. Chcę…
również ciebie, łaskawa pani. Znudziło mnie bycie nieznośnym, starym kawalerem i dla
odmiany pragnę zostać nieznośnym, starym mężem. Czy zniesie mnie pani w tym wcieleniu,
panno Cordelio?
Panna Cordelia ledwie pohamowała okrzyk zdumienia, a potem zaczęła się śmiać. — Och,
panie Smiles, zgodzę się na wszystko, jeśli się pan uśmiechnie do mnie. Pańska uroczysta
mina jest taka nienaturalna.
Uśmiech natychmiast rozjaśnił twarz wielbiciela.
— A więc zgadzasz się? — zapytał uradowany.
Przez najbliższe pół godziny obmyślali plany. Po Nowym Roku panna Cordelia miała
odejść ze szkoły i zasypanego sadzą Pottstown i przenieść się na farmę Beechwood jako jej
pani.
— A ponadto — dodał pan Smiles — każdej pogodnej soboty zaprzęgniesz Napa do
dużych sań i pojedziesz do osady po dzieci. Mogą się bawić cały dzień. Dom jest
wystarczająco obszerny i mamy jeszcze stodołę. To będzie nasza specjalna akcja
dobroczynna, łaskawa pani… Chciałem powiedzieć, droga Cordelio.
— To wszystko dzięki staremu Napowi — wyszeptała panna Cordelia z błyskiem
szczęścia w oczach.
— Ma zapewnioną koniczynę do końca życia — odparł pan Smiles z uśmiechem.
N
IEZNOŚNE PROSIAKI
John Harrington był wrogiem kobiet, a w każdym razie za takiego się uważał, co na jedno
wychodzi. Miał czterdzieści pięć lat i w młodości musiał być bardzo przystojny. Mimo
upływu lat odznaczał się doskonałą prezencją. Gospodarował z powodzeniem na niezłej
farmie. Posiadał również ogród, będący jego chlubą i radością. Tak było przynajmniej do
chwili, gdy wpadły tam prosięta pani Hayden.
Sarah King, ciotka Harringtona, prowadząca mu gospodarstwo, była głucha i opryskliwa i
dlatego rzadko kto zachodził do ich domu. Ale taki stan rzeczy odpowiadał Harringtonowi.
Jako dobry obywatel, nie uchylał się od obowiązków wobec społeczności, lecz brakowało mu
talentów towarzyskich. Był, mimo to zadowolony z życia, troszczył się o farmę, dbał o żywy
oraz martwy inwentarz i nie zwracając uwagi na otoczenie, zajmował się swoimi sadzonkami.
Szczęście nie trwa jednak wiecznie, a udziałem człowieka są również kłopoty. Stanął z
nimi oko w oko, gdy Perry Hayden od spadkobierców Shakespeare’a Ely kupił sąsiednią
farmę i wprowadził się tam z rodziną.
Prawdę mówiąc, Perry Hayden nie zdążył sprawić Harringtonowi żadnych kłopotów.
Biedak zmarł bowiem z powodu zapalenia płuc miesiąc po przeprowadzce. Na gospodarstwie
została wdowa, mając do pomocy parobka niedorostka. Jej dzieci, Charles i Theodore, znane
ogólnie jako Bobbles i Ted, były zaledwie kilkuletnimi maluchami. Wszystko zaczęło się
wtedy, gdy czternaście żarłocznych prosiąt Mary Hayden wdarło się do ogrodu Harringtona.
Obie posiadłości oddzielało ogrodzenie, sosnowy lasek i jabłoniowy sad, ale nie stanowiło to
przeszkody dla przedsiębiorczych prosiąt.
Harrington akurat skończył sadzenie i nie ma się co dziwić, że wpadł we wściekłość, gdy
dostrzegł ryjące gdzie popadnie stado. Był zły, ale ponieważ zdarzyło się to pierwszy raz,
więc z filozoficznym spokojem przepędził prosięta, naprawił ogrodzenie i przez resztę dnia
doprowadzał ogród do porządku.
Trzy dni później świnie znowu weszły do ogrodu. Harrington puścił soczystą wiązankę
pod adresem kobiet, które próbują samodzielnie prowadzić farmę i trochę mu ulżyło. Później
zaś posłał do sąsiadki swego parobka z prośbą, by pani Hayden była łaskawa trzymać swoje
ś
winie z dala od jego ogrodu. Pani Hayden odpowiedziała uprzejmie, że bardzo jej przykro, i
ż
e to się nie powtórzy. John Harrington nie wątpił w szczerość jej zapewnienia, ale składając
obietnicę, pani Hayden nie wzięła pod uwagę możliwości prosiąt. Dobrze zapamiętały
smakowite zapachy i smak soczystych pędów z sąsiedniego ogrodu. Po tygodniu Mordecai
wszedł do kuchni i zakomunikował Harringtonowi, że te nieznośne prosiaki znowu buszują na
jego zagonkach.
Każda cierpliwość ma swoje granice. Harrington zostawił parobkowi walkę z uciążliwą
trzodą, a sam założył kapelusz i udał się do domu Haydenów. Ted i Bobbles grali w kamyki
na ścieżce i umknęli przezornie na jego widok. Zbliżył się do niskiego, ukrytego wśród
jabłoni budynku, zanim pędzący prosięta Mordecai wyłonił się zza stodoły. Pani Hayden
siedziała na progu, obierając ziemniaki i na widok gościa wstała pospiesznie.
Harrington dotychczas nie widział sąsiadki. Nie mógł nie zauważyć, że jest ładną kobietą o
smutnych, ciemnoniebieskich oczach i urzekającym wyrazie twarzy. Pani Hayden w młodości
była pięknością i choć ciężka praca i zmartwienia odbiły się na niej, zachowała ślady dawnej
urody. Ale John Harrington był wściekły i nie obchodziło go, czy będzie toczył wojnę z
ładną, czy brzydką kobietą. Myślał wyłącznie o świniach rozkopujących mu ogród.
— Pani Hayden, prosiaki znowu wlazły do mojego ogrodu. Mam tego dosyć. Proszę
pilnować swego inwentarza. Jeśli jeszcze raz zastanę je na mojej ziemi, spuszczę psa…
Ostrzegam panią…
Pani Hayden słuchała, a policzki jej pokrywał blady rumieniec.
— Bardzo mi przykro, panie Harrington. Bobbles pewnie znowu nie zamknął drzwiczek
od zagrody. Jest taki zapominalski — tłumaczyła drżącym głosem.
— Widocznie trzeba mu poprawić pamięć — odparł ponuro Harrington, przekonany że
Bobbles to imię parobka. — Nie życzę sobie, by mój ogród został zniszczony z powodu
czyjejś krótkiej pamięci. Jeśli nie potrafi pani upilnować własnej trzody, to niech się pani nie
bierze za prowadzenie farmy!
W tym momencie pani Hayden opadła na próg i wybuchnęła płaczem. Harrington poczuł
się — według słów Sarah King — kompletnie zbaraniały. Ale się wpakował w tarapaty! Z
kobietami są większe kłopoty niż z prosiakami!
— Och, niechże pani nie płacze, pani Hayden — zaczął zakłopotany. — Nic złego nie
miałem na myśli… chyba jednak potraktowałem panią zbyt ostro. Na pewno nie
wypuściliście świń umyślnie. No, proszę już nie płakać! Przepraszam, jeśli panią uraziłem…
— Nie o to chodzi — łkała pani Hayden. — To tylko… tak bardzo się starałam… a
wszystko idzie na opak. Robię mnóstwo błędów. A co do pańskiego ogrodu… zapłacę za
szkody… Proszę powiedzieć, ile to wyniesie…
Znowu załkała i westchnęła jak rozżalone dziecko. Harrington poczuł się jak ostatni brutal.
Miał ochotę objąć ją i powiedzieć, żeby nie zaprzątała sobie głowy sprawami, które są
domeną mężczyzn. Ale naturalnie nie zrobił tego. Ostatecznie wymamrotał, że szkody nie są
takie wielkie i ma nadzieję, że mu wybaczy… A potem zrejterował w wielkim pośpiechu.
Mordecai wrócił już do domu i świnie zniknęły z horyzontu, ale za to spomiędzy
wiśniowych drzew wyjrzała pyzata mała buzia.
— Idź sobie, zły człowieku! — rzekł mściwie Bobbles. — Idź! Moja mama płakała przez
ciebie, sam to widziałem. Jestem jeszcze mały Bobbles, ale jak urosnę, to będę duży Charles
Henry Hayden i nie odważysz się krzyczeć na moją mamę.
Harrington uśmiechnął się posępnie.
— A więc to ty jesteś tym chłopakiem, który zapomina o zamykaniu drzwiczek od
chlewika? Podejdź bliżej i pokaż mi się. Kto tam jest jeszcze z tobą?
— Ted. Jest młodszy ode mnie. Ale ja nie wyjdę stąd. Nie lubię cię. Idź sobie.
Harrington posłusznie odszedł. Wrócił do domu i zabrał się do pracy w gospodarstwie.
Lecz choć pracował bez przerwy, w oczach stała mu ciągle zasmucona twarz Mary Hayden.
— Zachowałem się okropnie — mówił sobie w duchu. — Dlaczego nie potraktowałem jej
łagodniej? Pewnie i tak ma dosyć zmartwień. Niech diabli porwą te prosięta!
Po tym wydarzeniu zapanował spokój. Najwyraźniej zrobiono coś z pamięcią Bobbłesa
albo pani Hayden sama zamykała drzwiczki. W każdym razie świnie nie wchodziły w szkodę
i ogród pana Harring — tona rozkwitał jak róża. Za to stan samego Harringtona pozostawiał
wiele do życzenia.
Gdziekolwiek spojrzał, miał w oczach obraz sąsiadki: zmęczoną, delikatną twarz i łzy w
błękitnych oczach. Oryginału nie widywał, ale to tylko pogarszało sytuację. Zastanawiał się
wciąż, co ona o nim sądzi i doszedł do wniosku, że pewnie uważa go za starego, gderliwego
malkontenta. Chodził zmartwiony i zdenerwowany, i prawie chciał, żeby świnie wtargnęły do
jego ogrodu. Miałby przynajmniej okazję do pokazania, jaki jest wyrozumiały.
Pewnego dnia zebrał spory pęczek włoszczyzny i posłał pani Hayden przez Mordecaia.
Chciał najpierw posłać kwiaty, lecz zmienił zdanie po namyśle. Poza tym Mordecai i
kwiaty… jakoś to do siebie nie pasowało. Pani Hayden kazała przekazać słowa
podziękowania i to w znacznym stopniu pocieszyło Harringtona. Mordecai, widząc co się
ś
więci, poszedł do stodoły i pękał ze śmiechu.
— Złapała go ta wdówka. I kto by się spodziewał?
Nazajutrz jedna przedsiębiorcza świnka znalazła drogę do ogrodu Harringtona, który na
ten widok wyskoczył z domu. Od razu też zauważył biegnącą przez sad panią Hayden.
Słomkowy kapelusz zjechał jej na kark, a na czoło opadały kasztanowe włosy. Policzki
miała zaróżowione od biegu, a oczy tak błyszczące, że wyglądała jak młoda dziewczyna.
— Och, panie Harrington — powiedziała, łapiąc z trudem oddech. — W pańskim ogrodzie
jest ulubiona świnka Bobblesa. Weszła tam przed chwileczką Zauważyłam, jak się wymyka i
natychmiast pobiegłam za nią.
— Jest tu, rzeczywiście. — stwierdził pogodnie Harrington. — Zaraz ją przegonię. Niech
się pani nie trudzi. Proszę wejść do domu i odpocząć, a ja tymczasem zajmę się prosiakiem.
Pani Hayden wolała pomóc, więc oboje weszli do ogrodu i zaczęli wypędzać świnię.
Uwagę Harringtona zaprzątały jednak inne sprawy, a pani Hayden nie wiedziała, jak się do
tego zabrać. Przez pewien czas uganiali się bez powodzenia. Pani Hayden w ferworze nie
zwracała uwagi na grządki, a Harrington, chcąc być blisko niej, nie okazywał więcej rozsądku
Tym sposobem stratowali tyle samo roślin co stado prosiaków.
Koniec końcem świnka się zmęczyła i pognała do furtki, przemknęła przez podwórze i
ruszyła do swojej zagrody. Pani Hayden podążyła za nią powoli, a Harrington szedł obok niej.
— Od jutra świnie będą zamknięte — odezwała się stanowczo. — Hiram klecił w wolnych
chwilach odpowiednią zagrodę i akurat dziś skończył.
— Och, nie robiłbym tego — rzekł pospiesznie Harrington. — Młode świnie źle się
chowają w zamknięciu. Niech pobiegają jeszcze przez jakiś czas na swobodzie.
— Nie — odparła zdecydowanie. — Mam przez nie dosyć zmartwień. Od jutra będą
zamknięte.
Ś
cieżka się skończyła i stanęli obok furtki. Harrington musiał ją otworzyć i przepuścić
panią Hayden. Patrzył zdesperowany, jak idzie powoli między rzędami jabłoni, a niebieska,
perkalowa spódnica ociera się o bujną trawę. Bobbles i Ted wybiegli matce na spotkanie i
cała trójka, trzymając się za ręce, zniknęła mu powoli z oczu.
Harrington wrócił do domu z uczuciem, że czeka go życie puste i jałowe, zupełnie
pozbawione sensu. Podczas kolacji uświadomił sobie nagle, że pragnie, aby Mary Hayden
siedziała tu z Tedem i Bobblesem na miejscu Sarah King. Pojął wreszcie, co się z nim dzieje.
Po prostu zakochał się na zabój w tej niebieskookiej wdowie.
Ś
winie musiały przebywać w zamknięciu, bo ogród Harringtona pozostawał nietknięty.
Znosił to dzielnie przez tydzień, lecz w końcu się załamał. Napełnił koszyk wczesnymi
truskawkami i powędrował na farmę Haydenów, starając się wyglądać spokojnie i odważnie,
choć serce mało mu nie rozsadziło piersi.
Drzwi frontowe obsadzone po bokach rzędami malw były gościnnie otwarte. Harrington
zatrzymał się na schodkach i wyciągnął rękę, żeby zapukać. Z wnętrza domu dobiegł do niego
cichy płacz. Zapomniawszy o konwenansach, wszedł cicho do środka i otworzył drzwi małej
bawialni. Bobbles stał pośrodku kuchni, ale Harrington nie zauważył chłopca. Patrzył na
Mary Hayden, siedzącą przy stole z głową ukrytą w ramionach. Płakała bezgłośnie i
rozpaczliwie.
Harrington odstawił koszyk z truskawkami.
— Mary! — zawołał.
Pani Hayden wyprostowała się zaskoczona i spojrzała na niego oczami pełnymi łez.
— Co się stało? — spytał zaniepokojony Harrington. — Czy spotkało cię coś złego?
— Och, nie — odparła pani Hayden, próbując się opanować. — Tak, właściwie coś się
wydarzyło. Ale nie powinnam się tak zachowywać. Nie wiedziałam, że jesteś i… całkiem
upadłam na duchu… Cielak złamał nogę na bagnach, a Hiram musiał go zastrzelić. To był
cielak Teda. Ale pewnie nie ma sensu płakać z tego powodu.
I na dowód tego biedna, udręczona, przytłoczona odpowiedzialnością kobieta wybuchnęła
znowu łzami. Nie dbała o to, czy Harrington to widzi, czy nie.
Wróg kobiet tak się przejął, że zapomniał o zdenerwowaniu. Usiadł obok i objął ją
ramieniem, a potem powiedział prosto z mostu, co mu leżało na sercu.
— Nie płacz Mary. Posłuchaj. Nie musisz gospodarzyć na farmie i zamartwiać się na
ś
mierć. Nie sądzę, aby takie było twoje przeznaczenie. Powinno się ciebie nosić na rękach.
Wyjdź za mnie i wszystko będzie dobrze. Zakochałem się w tobie tego dnia, gdy płakałaś
przeze mnie. Czy nie jestem ci całkiem obojętny?
Mary Hayden nie wyglądała na zaskoczoną. Tego dnia gdy wypędzali razem prosię, w
twarzy Harringtona można było czytać jak w otwartej księdze. Jej odpowiedź mógłby
zdradzić jedynie Bobbles, wyjadający cichcem truskawki; ja zachowam dyskrecję…
Obecnie mały, brązowy domek stoi zamknięty na trzy spusty, a płot dzielący gospodarstwa
należy do przeszłości. Odeszła również Sarah King i pani Johnowa Harrington króluje na jej
miejscu. Bobbles i Ted mają małą, błękitnooką siostrzyczkę Bardzo rozpieszczoną. Na farmie
jest też świnia, która umrzeć może wyłącznie ze starości i z żadnego innego powodu. To
ś
winia Bobblesa, ostatnia ze znamienitej czternastki. Mordecai dogląda nadal inwentarza, a
przede wszystkim wielbi ziemię, po której stąpa pani Harrington. Ogród jest taki sam jak
dawniej, ale dom zmienił się nie do opisania. Inny jest też Harrington. A Mordecai, gdyby go
zapytać, powie z przymrużeniem oka — To wszystko przez te nieznośne prosiaki.
J
EDWABNA SUKNIA CIOTKI
C
AROLINE
Patty wróciła z poczty z policzkami zarumienionymi od mrozu. Carry patrzyła na nią z
przyjemnością, ostatnio bowiem Patty chodziła blada i wcale nie miała apetytu. Kilka razy
skarżyła się na ból głowy. Dlatego Carry wysłała ją na pocztę, choć zwykle to był jej spacer
d l a z d r o w i a , oczekiwany z utęsknieniem po ciężkim dniu ślęczenia nad igłą.
Utrzymywała się z szycia pięknych sukien. Dla siebie nigdy nie uszyła nic ładnego. Nie było
jej na to stać. Carry miała dwadzieścia dwa lata, ale czuła się tak, jakby przekroczyła
czterdziestkę. Ostatnią ładną sukienkę dostała w wieku czternastu lat, zanim umarł jej ojciec.
Ciotka Kathleen podarowała jej, co prawda, kupon jedwabnej organdyny, ale taka kreacja
nadawała się wyłącznie na eleganckie przyjęcia, a Carry nigdzie nie bywała.
— Są jakieś listy, Patty? — zapytała nieoczekiwanie. Siostry Lea nie prowadziły rozległej
korespondencji.
— Tak — odparła krótko Patty. — Jest Weekly Achocate, reklama jakichś lekarstw i list do
panny Carry M. Lea. Ma stempel z Enfield i podejrzanie matrymonialny wygląd. Jestem
przekonana, że to zaproszenie na wesele Chris Fairley. Otwórz go szybciej Carry.
Carry, zarumieniona z podniecenia, otworzyła kopertę. W środku rzeczywiście znajdowało
się zaproszenie na ślub Christine Fairley.
— Cudownie! — wykrzyknęła Patty entuzjastycznie. — Naturalnie, że pojedziesz. Musisz
wreszcie wykorzystać tę śliczną organdynę.
— To ładnie ze strony Chris, że mnie zaprasza — zauważyła Carry. — Wcale się tego nie
spodziewałam.
— A ja tak. Przecież, kiedy mieszkała w Enderby, była twoją najbliższą przyjaciółką.
— Oczywiście. Ale minęły już cztery lata, odkąd wyjechała. To dużo czasu i niektórzy
zapomnieliby o przyjaźni. Powinnam się jednak spodziewać, że Chris tak nie postąpi. Chyba
pojadę.
— I uszyjesz sobie coś z tej organdyny?
— Chyba tak — roześmiała się Carry, zapominając na chwilę o wszystkich kłopotach.
Poczuła się młoda i szczęśliwa na samą myśl o wyjeździe na wesele. — Nie mam co założyć
na taką okazję. Gdyby nie ta organdyna, pewnie bym została w domu.
— Będziesz w niej ślicznie wyglądać. Zrób marszczoną spódnicę. : Są teraz bardzo modne.
Chcę, żebyś wyglądała jak należy. Enfield to duża miejscowość i na wesele przyjdzie
ś
mietanka towarzyska. Wyjmij żurnale i od razu wybierzemy fason. O, ta na pierwszej stronie
byłaby odpowiednia. Dla ciebie jak wymarzona. Jesteś taka wysoka i smukła. Z moją figurą
nie mam co marzyć o takiej kreacji.
Carry też się podobał fason i zaczęły z ożywieniem omawiać wszystkie szczegóły. W
końcu jednak Carry z westchnieniem odłożyła żurnal i cały dotychczasowy entuzjazm zniknął
z jej twarzy.
— Zostawmy to, Patty. Na parę minut zapomniałam o kłopotach, ale trzeba wrócić na
ziemię. Nie mogę myśleć o weselu i nowej sukni, gdy wisi nade mną sprawa tych procentów’.
Mamy je zapłacić za miesiąc… Pięćdziesiąt dolarów! Udało mi się zaoszczędzić zaledwie
dziesięć. Nie zbiorę w ciągu miesiąca czterdziestu dolarów, choćbym miała górę szycia, a
dobrze wiesz, że ostatnio nie mamy prawie klientek. Nie wiem, co robić. Ostatecznie,
mogłybyśmy wynająć we wsi jakieś dwa pokoiki, ale na samą myśl o opuszczeniu naszego
starego domu pęka mi serce.
— Może pan Kerr poczeka jeszcze trochę — odezwała się bez przekonania Patty. Z jej
twarzy także zniknęło ożywienie. Patty kochała stan’ dom rodzinny równie mocno jak Carry.
— Wiesz doskonale, że tego nie zrobi. Chce jak najprędzej zamknąć hipotekę. Potrzebuje
ziemi, na której stoi nasz dom. Och, gdybym nie chorowała tak długo wtedy latem, gdy
wszyscy mieli coś do szycia. Starałam się bardzo to nadrobić, lecz nie zdołałam… — Tu głos
Carry się załamał.
Patty nachyliła się nad stołem i pogłaskała delikatnie siostrę po lśniących włosach.
— Pracowałaś ciężko, kochanie. Została z ciebie sama skóra i kości. Och, dobrze wiem, co
czujesz! Ja również nie potrafię wyobrazić sobie, że odchodzimy z naszego drogiego domku.
Gdyby pan Kerr zgodził się odroczyć termin spłaty. Zacznę już wkrótce pracować w szkole i
bez trudu opłacimy procenty, a pewnie i część długu podstawowego. Może ustąpi, jeśli obie
zaczniemy prosić? Tak czy owak nie martw się na zapas. Jedź na wesele i baw się wesoło,
Carry. Nie miewasz żadnych rozrywek.
— Ty także — odparła Carry porywczo. — Nigdy nie miałaś tego co inne dziewczęta,
nawet ładnych ubrań.
— To prawda, ale mam wiele innych rzeczy, za które jestem wdzięczna losowi — rzekła
pogodnie Patty. — Nie martw się o mnie. Nie jestem próżna, ale zdaję sobie sprawę, że nie
brakuje mi zdolności i rozumu. Mam zamiar wykorzystać odpowiednio te zalety. Najlepiej
jeśli pójdę zaraz na górę i wykorzystam wieczór na naukę. Dziś będzie tam wystarczająco
ciepło, a tutaj przeszkadza mi trochę stukot maszyny.
Po odejściu Patty Carry jakoś nie mogła skupić się nad szyciem. Przez dłuższy czas
siedziała nieruchomo, pogrążona w zadumie. Czuła się zmęczona i straciła wszelką nadzieję.
Stoczyła ciężką walkę, ale wyglądało na to, że jej wysiłki pójdą na marne. Po śmierci matki
przez pięć lat Carry zarabiała igłą na utrzymanie swoje i Patty. Cały czas oszczędzały, z
trudem wiążąc koniec z końcem i obywając się bez wielu podstawowych rzeczy. Enderby
było małą miejscowością, a oprócz Carry mieszkały tu jeszcze dwie krawcowe. Każdy
uciułany grosz pochłaniała hipoteka. Aż do dzisiaj Carry jakoś dawała sobie radę, lecz
wreszcie musiała uznać się za pokonaną. Wiosną zachorowała na tyfus i bardzo długo nie
pracowała. I tak wróciła do zajęć wcześniej niż należało. Rachunki za leczenie leżały nie
zapłacone, ale doktor Hamilton powiedział, że to nic pilnego. Carry wiedziała, że w
przyszłym roku Patty zacznie jej pomagać. Tylko będzie za późno… Do tego czasu stracą
kochany stary dom.
W końcu Carry otrząsnęła się z przygnębienia. Powiodła wzrokiem po pokoju i zauważyła
na podłodze zmiętą kartkę. Podniosła ją i rozłożyła machinalnie, a dostrzegłszy imię Patty,
już miała ją odłożyć nie czytając, gdy nagle zdała sobie sprawę, że treść liściku dotarła do jej
ś
wiadomości Było to zaproszenie do Clare Forbes! Obie wiedziały, że dziewczęta Forbesów
urządzają przyjęcie, ale nie spodziewały się, że Patty zostanie zaproszona. Chociaż Clare
Forbes chodziła do jednej klasy z Patty i zawsze była dla niej miła i przyjacielska, to jednak
należały do innych światów. Carry pobiegła na górę do pokoju siostry.
— Patty, kartka leżała na podłodze i nie mogłam nie zauważyć, co tu jest napisane.
Dlaczego nie powiedziałaś o zaproszeniu Clare?
— I tak nie mogę pójść, a nie chciałabym, aby ci było przykro z tego powodu. Och, Carry,
tak mi przykro… Szkoda, że to znalazłaś…
— Patty. Chciałabym, żebyś poszła na to przyjęcie. Bardzo ładnie ze strony Clare, że cię
zaprosiła i nie powinnaś urazić jej odmową. Nie dała ci do tego powodu. Clare Forbes nie
należy do dziewczyn, których przyjaźń można lekceważyć.
— Wiem. Ale, Carry, kochanie, sama rozumiesz… nie mogę iść do Forbesów w
zeszłorocznej, plisowanej sukience. Jest o dobre dwa cale za krótka i do tego ciasnawa.
Pomijając moje uczucia, byłby to afront dla Clare. Nie wracajmy do tej sprawy.
Ale sprawa ta nie znikała z myśli Carry. W nocy, leżąc bezsennie, zastanawiała się, jakim
sposobem wyprawić Patty na przyjęcie. I nagle doznała olśnienia. Przestała się miotać w
pościeli i leżała nieruchomo, patrząc szeroko otwartymi oczami na oświetlone księżycową
poświatą okno i widoczne za nim grube gałęzie wierzby. Tak… to jedyne wyjście… Ale czy
zdobędzie się na to? Oczywiście… Skoro postanowiła, co i w jaki sposób ma być zrobione,
zrobi to i Carry tłumiąc szloch, wtuliła twarz w poduszkę.
— Czy dzisiaj zaczniesz szyć tę nową sukienkę? — zapytała rano Patty przed wyjściem do
szkoły.
— Najpierw skończę garsonkę pani Pidgeon — odparła Carry. — Swoją zajmę się w
przyszłym tygodniu.
Próbowała się uśmiechnąć, ale bez powodzenia. Patty ze ściśniętym sercem pomyślała, że
Carry jest okropnie blada i wygląda na zmęczoną. — Pewnie całą noc dręczyła się tymi
procentami — westchnęła. — Tak się cieszę, że pojedzie na wesele Chris. To trochę oderwie
jej myśli od domowych kłopotów.
W tym tygodniu nie poruszały już tematu sukni z organdyny, wesela, czy przyjęcia u
Forbesów Carry szyła bez wytchnienia i siedziała przy maszynie długo po tym, jak Patty
położyła się spać. W przeddzień przyjęcia powiedziała jakby nigdy nic: — Zapleć na noc
włosy, Patty, żeby ładniej wyglądały, kiedy pójdziesz jutro do Forbesów.
Patty myślała, że Carry chce być dowcipna i zmusiła się do śmiechu. Ale był to śmiech
przez łzy. Po całym wieczorze spędzonym nad książkami Patty ogarnęło zniechęcenie. Czuła
się zmęczona i szczerze mówiąc rozgoryczona z powodu przyjęcia, ale nie przyznałaby się do
tego za żadne skarby świata.
— Pójdziesz tam, niewątpliwie — oznajmiła poważnie Carry, chociaż w oczach jej
zapaliły się figlarne iskierki.
— W sukience nie dość że wyblakłej, to na dodatek dwa cale za krótkiej? — Patty
uśmiechnęła się najweselej, jak potrafiła.
— Och, nie. Mam dla ciebie nową kreację. — Carry otworzyła szafę i wyjęła z niej…
prześliczną sukienkę z kremowej organdyny w drobne różowe różyczki, ozdobioną
gustownymi falbankami i zakładkami, a wokół dekoltu cieniutką koronką. — To dla ciebie —
powiedziała po prostu.
Patty patrzyła na sukienkę ze zgrozą.
— Caroline Lea, to przecież twoja organdyna! Jak mogłaś uszyć z niej sukienkę dla mnie!
A co ty włożysz na wesele?
— Nie mam zamiaru iść na nie.
— Ale powinnaś… musisz. Ja nie wezmę tej sukienki.
— Nie masz wyjścia. Jest uszyta na ciebie. Przestań Patty! Tak chciałam, żebyś poszła na
to przyjęcie, więc nie możesz mnie rozczarować. Zresztą i tak nic mi nie przyjdzie z tej sukni.
Nie pasuje na mnie.
Patty wiedziała, że to prawda. Mogła iść na przyjęcie, ale jakoś nie odczuwała
szczególnego zadowolenia z tego powodu. Mimo to, gdy następnego wieczoru stała gotowa
do wyjścia, poczuła dreszcz radosnego oczekiwania. Wyglądała naprawdę ładnie i wytwornie.
— Wyglądasz słodko! — wykrzyknęła z podziwem Carry. — Zdaje mi się, że słyszę
powozik Brownów. Patty, obiecaj mi, że nie pozwolisz, aby jakiekolwiek ponure myśli
zepsuły ci nastrój dzisiejszego wieczoru. Dałam ci tę sukienkę, żebyś się dobrze bawiła, więc
nie zmarnuj okazji.
— Spróbuję — obiecała Patty, zbiegając po schodach.
O drugiej w nocy Carry obudziła się i zobaczyła pochyloną nad sobą zarumienioną ze
szczęścia Patty. Zaspana i półprzytomna uniosła głowę z poduszki.
— Zgaduję, że dobrze się bawiłaś?
— Och, tak, tak! Ale nie zerwałam cię w środku nocy ze snu, żeby o tym rozmawiać.
Carry, mam pomysł! Pojedziesz na to wesele. Przyszedł mi do głowy podczas kolacji… Pani
Forbes siedziała naprzeciwko mnie i to wszystko przez jej kreację… Musisz koniecznie
przerobić jedwabną suknię ciotki Caroline.
— Bzdura — odparła Carry nieco zirytowana. Nawet święty by się zdenerwował, gdyby
go obudzono nie wiadomo po co.
— śadna bzdura. Jasne, musisz ją popruć i przerobić…
— Patty Lea, jesteś szalona. W najkoszmarniejszym śnie nie włożyłabym na siebie czegoś
takiego. Jasnozielony jedwab z żółtymi kwiatami wielkości główki kapusty, rozrzuconymi w
najdziwniejszych miejscach. Zupełnie się w tym nie widzę!
— Carry, posłuchaj mnie. Mamy spory kawałek czarnej koronki po mamie i starczy go na
stanik. A ten czarny, koronkowy szal babci Lea przykryje spódnicę…
— Gładki dół z jedwabiu… — szepnęła Carry, a jej bystry umysł ogarniał wszystkie
możliwości przeróbki. — Dlaczego nie wpadłam na to wcześniej? To będzie akurat w sam raz
dla mnie. Zieleń i żółć zostaną stonowane przez czarną koronkę. Zrobię do tego mankiety z
czarnego aksamitu… powiększę odrobinę dekolt i ozdobię go delikatną riuszką. Patty Lea, to
jest to!
Carry wyskoczyła z łóżka o świcie i nie czekając, aż Patty się obudzi, wdrapała się na
stryszek, by wyciągnąć z kuferka suknię, leżącą tam w zapomnieniu od trzech lat. Carry
uniosła ją w wyciągniętych rękach i obejrzała z rozbawieniem.
— Jest rzeczywiście okropna, lecz koronka doda jej szyku. Biedna ciotka Caroline. Nie
można powiedzieć, żebym była wtedy wdzięczna za ten podarek. Ale teraz jestem.
Ciotka Caroline, która podarowała Carry tę suknię, była starą, osiemdziesięcioletnią damą,
siostrą ich ojca. Niegdyś miała dobrze prosperującą farmę, ale w złą godzinę namówiono ją,
by przekazała majątek siostrzeńcowi. Edwardowi Curry. Ciotka Caroline gorzko żałowała
potem tego kroku. Wszyscy w Enderby wiedzieli, że Edward Curry i jego żona odpłacili jej
czarną niewdzięcznością za ten dar.
Carry była zawsze jej ulubioną bratanicą. Często odwiedzała ciotkę, lecz małżeństwo
Currych przyjmowało zimno te wizyty. Nigdy też nie zostawiali staruszki sam na sam z nią
ani kimkolwiek z rodziny. Podczas jednej z takich wizyt ciotka Caroline podarowała Carry
jedwabną suknię.
— Pragnę ci ją dać, Carry — rzekła nieśmiało. — To dobry jedwab i nie taki stan!. Pan
Greenley dał mi go na urodziny piętnaście lat temu. Może przerobisz dla siebie…
Pani Edwardowa, „dyżurująca” akurat przy ciotce, chrząknęła nieprzyjemnie, lecz nie
odezwała się. Dla niej suknia nie przedstawiała najmniejszej wartości. Krój był brzydki i
staromodny. śadna z jej córek modniś nie chciałaby nosić czegoś takiego. Dlatego pozwolono
staruszce, by podarowała suknię Carry.
Carry serdecznie podziękowała za prezent. Nie zależało jej na sukni, ale doceniła dobre
intencje ciotki. Obie z Patty uśmiały się do łez z brzydoty stroju i wepchnęły go do kufra na
strychu. Biedna ciotka Caroline wkrótce potem umarła. Carry zapomniała o zielonej
jedwabnej sukni. Miała dosyć innych spraw na głowie.
Tego dnia po śniadaniu zaczęła pruć kliny spódnicy. Nożyczki śmigały, a Carry myślami
krążyła wokół spraw związanych z wyjazdem na wesele Chris, a od czasu do czasu wracała
do bolesnej kwestii hipotecznego długu.
Patty, zmywając naczynia, obserwowała z troską zmiany na wyrazistej twarzy siostry.
— Och, a cóż to takiego? — zawołała nagle Carry.
Patty odwróciła się i zdumiała widokiem siostry, patrzącej w osłupieniu na rozłożoną
suknię. W rozprutym miejscu, między podszewką i jedwabiem leżał banknot
dwudziestodolarowy, a obok niego kartka pokryta kanciastym pismem. — Carry Lea! —
wykrztusiła Patty. Carry drżącymi rękami odcięła ściegi przytrzymujące papier i przeczytała
list na głos.
Moja droga Caroline. Nie wiem, kiedy znajdziesz ten list i pieniądze, ale masz do nich
niepodważalne prawo. Mam sto dolarów, które dawno chciałam ci ofiarować, bo jesteś moją
imienniczką. Edward i jego żona nie mają o niczym pojęcia i nie chcę, żeby się dowiedzieli.
Na pewno by mi zabronili. Dlatego wymyśliłam ten sposób. Zaszyłam pięć
dwudziestodolarówek pod podszewkę spódnicy i daję ci z najlepszymi życzeniami. Zawsze
byłaś dobrą dziewczyną i ciężko pracowałaś A ja i tak dałam Edwardowi zbyt dużo. Wydaj
pieniądze na co chcesz.
Ciotka Caroline Greenley
— Carry Lea, czyja śnię? — wyjąkała Patty.
Z pałającą twarzą Carry rozpruła pozostałe szwy i znalazła jeszcze cztery banknoty. Potem
opadła bezsilnie na poduszki sofy i zaczęła płakać z ulgi i szczęścia.
— Będziemy mogły zapłacić procenty! — zawołała Patty, wirując po pokoju. — A ty
kupisz sobie ładną nową sukienkę na wesele.
— Ani myślę — odparła Carry, uśmiechając się przez łzy. — Przerobię tę suknię i będę ją
nosić z wdzięczną pamięcią o ciotce Caroline.
L
IST DO PANNY
S
ALLY
Panna Sally spojrzała uważnie na Willarda Stanleya najpierw przez okulary w złoconej
oprawie, a potem ponad nimi. Willard udawał niewiniątko. Joyce podniosła się raptownie i
wyszła z pokoju.
— Więc jednak kupiłeś ten dziwaczny mały domek o absurdalnej nazwie? — zapytała
panna Sally.
— Uważa pani nazwę Eden za absurdalną? — zaprotestował Willard.
— Naturalnie, jeśli chodzi o dom. Na ziemi nie ma Edenu. I co masz zamiar począć z tym
fantem?
— Zamieszkam w nim.
— Sam?
Panna Sally spojrzała na Willarda podejrzliwie.
— Nie. Prawdę mówiąc, panno Sally, jesienią zamierzam się ożenić i chcę przy gotować
Eden dla mojej żony.
— Och! — panna Sally odetchnęła głęboko, co miało oznaczać triumf i zarazem ulgę.
Zerknęła na Joyce, która właśnie wróciła, lecz ta nie odwzajemniła spojrzenia, gdyż wlepiła
oczy w podłogę.
— I chciałbym — ciągnął spokojnie Willard — prosić panią o pomoc w urządzeniu domu.
Nie znam się na tych sprawach, a pani jest bardzo kompetentną osobą.
Panna Sally wyglądała na zadowoloną, chociaż zazwyczaj z trudem akceptowała
cokolwiek, co proponował mężczyzna. Ale jej największą pasją było planowanie, urządzanie i
zdobywanie odpowiedniego wyposażenia dla domu.
Dom panny Sally stanowił przykład dobrego smaku i wygody, a ona sama niczego bardziej
nie pragnęła niż powtórzenia sukcesu. Eden natychmiast urósł w jej oczach. Litując się nad
lekkomyślną panną młodą, która nieopatrznie zawierzy swoje życie mężczyźnie, postanowiła
dopilnować przynajmniej, aby to biedactwo znosiło męki w przyzwoitym domu.
— Z radością pomogę ci w miarę mych możliwości — powiedziała uprzejmie.
Panna Sally, jeśli chciała, potrafiła być uprzejma nawet dla mężczyzn. Kto by pomyślał, że
ich nienawidziła? Ale tak było. Nienawidziła szczerze i z przekonaniem. W takim duchu
wychowała również swoją siostrzenicę. W każdym razie bardzo się starała. Czasami nabierała
podejrzeń, iż Joyce nie nienawidzi mężczyzn wystarczająco i nie jest wobec nich tak nieufna
jak powinna. To podejrzenie budziło się w niej kilka razy tego lata. Od czasu, gdy Willard
Stanley przyjechał, aby objąć kierownictwo stacji biologicznej na przystani. Panna Sally nie
miała nic przeciwko Willardowi jako takiemu. Ona po prostu z reguły nie ufała mężczyznom.
Mimo to starała się być dla niego miła. Panna Sally — urocza, zadbana i elegancka, o
srebrzystych włosach i dużych czarnych oczach — nie mogła być niemiła nawet wobec
mężczyzn.
Willard często bywał u panny Sally. Jeśli nawet Joyce była celem tych odwiedzin, panna
Sally z satysfakcją krzyżowała mu plany. Nigdy nie pozwoliła, aby został z Joyce sam na
sam. Na skutek tego, nie robił w znajomości widocznych postępów. Lecz teraz znikło całe
niebezpieczeństwo. Tak przynajmniej sądziła panna Sally. Skoro zamierza się żenić, Joyce
nic nie grozi z jego strony.
— Dziękuję — odparł Willard. — Przyjdę po panią jutro po południu. Obejrzymy Eden i
ustalimy, co należy zrobić. Jestem wielce zobowiązany.
— Ciekawe, z kim się żeni — odezwała się panna Sally po odejściu gościa. — Biedna…
biedna ta dziewczyna…
— Nie rozumiem, dlaczego się nad nią litujesz — mruknęła Joyce, nie podnosząc wzroku
znad robótki. Głos jej odrobinę zadrżał i panna Sally popatrzyła na nią uważnie.
— Lituję się nad każdą kobietą, jeśli nie ma rozumu i wychodzi za mąż. Nie można ufać
ż
adnemu mężczyźnie, Joyce. śadnemu! Wszyscy są gotowi złamać serce kobiecie, ot tak dla
sportu. Nie dopuść do tego Joyce. Nie zgodzę się, byś wyszła za mąż, więc lepiej zawczasu
wybij sobie takie myśli z głowy. Przypuszczam, że nie muszę się o ciebie obawiać, bo
przecież od dzieciństwa wpajałam ci właściwie poglądy, ale dziewczęta robią tyle głupstw..
Wiem o tym, gdyż sama byłam kiedyś jedną z nich.
— Oczywiście, że nigdy nie wyjdę za mąż bez twojej aprobaty, ciociu Sally — oznajmiła
Joyce ze słabym uśmiechem. Kochała swoją ciotkę całym sercem. Uwielbiali ją wszyscy
znajomi. Nieczęsto spotyka się podobnie miłą osobę jak ta ładna, drobna stara panna, tak
bardzo nienawidząca mężczyzn.
— Mądra dziewczynka — stwierdziła pogodnie panna Sally. — Miałam pewne
wątpliwości, odkąd ten Willard Stanley zaczął przychodzić do ciebie. Ale teraz mogę spać
spokojnie i z radością pomogę mu urządzić ten domek dla lalek. Też mi Eden! — Panna Sally
prychnęła pogardliwie i udała się na poszukiwanie katalogu mebli. Joyce westchnęła i
upuściła robótkę na podłogę.
— Tak się boję, czy plan Willarda się powiedzie — szepnęła. — Ciocia Sally nigdy nie da
przyzwolenia na nasze małżeństwo, a ja bez jej zgody nie wyjdę za mąż. Nigdy by mi nie
wybaczyła, a ja bym tego nie zniosła… Ciekawe, dlaczego żywi do mężczyzn urazę… Jest
przecież taka urocza i miła. A jednak ma w sobie tyle goryczy, że to aż nienaturalne. Co
powie, kiedy się dowie o wszystkim? Nie przeżyję, jeśli się pogniewa na mnie…
Nazajutrz Willard przyszedł i zabrał ciocię Sally, aby obejrzała Eden. Był to malutki szary
domek z nisko opadającym dachem stojący po drugiej stronie drogi. Wiodła do niego długa,
kręta ścieżka opasująca skraj bukowego lasku. Nikt w nim nie mieszkał od czterech lat i miał
bardzo zaniedbany wygląd.
— To raczej pudełeczko, a nie dom, prawda? — zauważył Willard. — Obawiam się, że
ona tak właśnie pomyśli. Ale to wszystko, na co mogę sobie teraz pozwolić. Marzę, by kiedyś
ofiarować jej pałac, ale musimy zacząć skromnie. Jak pani uważa? Da się coś z tego zrobić?
Panna Sally przez chwilę roztrząsała w myśli sposób urządzenia domku.
— Jest bardzo mały — odezwała się wreszcie z namysłem. — I podwórko też niewielkie…
Poza tym, za dużo tu drzew i krzewów, rosnących bez żadnego porządku. Część z nich trzeba
będzie wyciąć. No i rozebrać ogrodzenie… a jeśli chodzi o sam dom… no cóż, wejdźmy do
ś
rodka.
Willard otworzył drzwi i oprowadził pannę Sally po niewielkim wnętrzu. Ona zaś
wszędzie zaglądała, prychała i marszczyła czoło. W końcu stanęła na schodach i orzekła.
— Domek można ładnie urządzić. Odpowiednia tapeta i farby uczynią cuda. Ale nie maluj
go od zewnątrz. Niech zostanie taki szarosrebrzysty, wysmagany wiatrem i deszczem. Zasadź
jedynie dzikie wino… Zobaczymy, co się da zrobić… Jest mały… kuchnia, jadalnia, pokój
dzienny i dwie sypialnie. Nie należy wstawiać ciężkich mebli. Wymalujesz sam, a ja pomogę
ci przy tapetowaniu. Ile możesz wydać na wszystko?
Willard wymienił sumę. Nie była imponująca.
— Cóż, musi wystarczyć — mruknęła panna Sally. — Postaramy się, żeby wystarczyło.
To wielka frajda dostać za dolara, ile się da i dwa razy więcej niż kto inny. Lubię takie
wyzwania. Czeka nas świetna zabawa i przystąpimy do niej z dobrą wolą. Nie mógłbyś nadać
temu miejscu jakiejś rozsądniejszej nazwy?
— Ależ, Eden to najwłaściwsza nazwa na świecie — roześmiał się Willard. — I to będzie
dla mnie Eden, gdy ona tu zamieszka.
— Przyjąwszy, że uwierzy we wszystko, co jej opowiesz — zauważyła ironicznie panna
Sally. — Oboje się przekonacie, że w życiu jest więcej prozy niż poezji.
— Za to będziemy się dowiadywać o tym razem — rzekł poważnie Willard. — To też coś
warte, panno Sally. Proza właściwie napisana i odczytana jest często równie piękna jak
poezja.
Panna Sally nie zaszczyciła go odpowiedzią. Starannie zebrała fałdy szarej, jedwabnej
spódnicy i wyszła na dwór.
— Każ Christinie Bowes przyjść tu jutro i wyszorować wszystko do czysta — zauważyła
rzeczowo. My pojedziemy do miasta wybrać tapety i farby. Jadalnię widzę w tonacji
bladozielonej, a pokój dzienny w kremowej… w odcieniach od białego do złotobrązowego.
Ale jeśli ma inny gust? Co wtedy?
— Nie ma sprawy — pospiesznie zapewniał ją Willard. Jestem pewien, że wszystko co
pani zrobi i jej się spodoba. Nigdy nie zdołam odwdzięczyć się pani za pomoc. Gdyby mi
pani odmówiła, musiałbym urządzenie domu przekazać w obce ręce i nie mógłbym sam
pomagać. A tak bardzo pragnę być pomocny. Do wszystkiego chcę się przyłożyć. Bo to
przecież dla niej, panno Sally…
— Ciekawe, czy mężczyźni tak myślą naprawdę — zauważyła z goryczą panna Sally. —
Pewnie tak. Albo jesteś wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Przez kolejne dwa miesiące panna Sally była niewątpliwie szczęśliwą istotą. Nawet
Willard nie okazywał większego zainteresowania Edenem niż ona. Za pomocą skromnej
sumki dokonywała cudów. Okazała się ekspertem od wyszukiwania sprzętów, a miała
znakomity smak. Wiele razy sprzeciwiała się Willardowi, tłumiąc w zarodku jego pomysły.
— Koronkowe firanki do pokoju dziennego? Nie, nie i jeszcze raz nie! Tu wystarczą
wąskie, marszczone lambrekiny. Wczoraj wr mieście znalazłam cudowny miedziany talerz,
dosłownie za grosze. U tego starego śyda… on raczej odda ci jakąś rzecz, niż dopuści, abyś
wyszedł z jego sklepu, nic nie kupując. Dobrze wiem, jak się z nimi wszystkimi obchodzić!
— Niewątpliwie — roześmiał się Willard. — To zdumiewające, ile potrafi pani kupić za
dolara.
Willard wymalował pomieszczenia pod czujnym okiem panny Sally, a tapety kładli
wspólnie. Razem też jeździli po okolicy, szukając mebli i talerzy takich, jakie wybrała.
Powoli chata przekształcała się w przytulny dom, a panna Sally coraz bardziej się do niego
przywiązywała. Miała do domku szczególną słabość i zupełnie nieoczekiwanie dla siebie
samej, zaczęła się interesować narzeczoną Willarda. Nigdy nie wymienił jej imienia, a panna
Sally nie pytała. Często natomiast mówił o niej czule, nieśmiało i z uwielbieniem.
— On chyba jest rzeczywiście zakochany — powiedziała panna Sally któregoś wieczoru
do Joyce. — Uwierzyłabym mu, gdybym potrafiła obdarzyć zaufaniem jakiegokolwiek
mężczyznę. Tak czy owak, będzie miała śliczny domek. Sama prawie pokochałam ten Eden.
Dlaczego nie chcesz go obejrzeć?
— Och, pójdę tam kiedyś, mam nadzieję — odparła Joyce. — Nie chcę go widzieć przed
wykończeniem.
— Willard to zacny i miły chłopak — odezwała się nagle panna Sally. — Chyba byłam
wobec niego niesprawiedliwa na początku znajomości. Najlepsze cechy jego charakteru
ujawniają się podczas zwykłych, codziennych prac i sytuacji. Przypuszczam, że będzie z
niego całkiem dobry mąż. Ale nie ma za grosz pojęcia o prowadzeniu domu. Jeśli jego
wybranka nie jest lepsza, to nie mam pojęcia, jak sobie poradzą. Nie jestem pewna, czy
zaaprobuje styl urządzenia Edenu. Willard twierdzi, że tak, ale ona może mieć zły gust. A
jeśli nie spodoba się jej ten niebieski serwis, który kupiłam na licytacji w Aldenbury?
Stałam po niego przez dwie godziny w ulewnym deszczu. Eden jest nieomal doskonały.
*
*
*
W ciągu następnego tygodnia dom został urządzony. Panna Sally stała w malutkim hallu i
rozglądała się uważnie.
— Cóż, wszystko jest zapięte na ostatni guzik — westchnęła. — Szkoda. Doskonale się
bawiłam, a teraz będzie mi brakowało zajęcia. Mam nadzieję Willardzie, że jesteś
zadowolony?
— Zadowolony to za słabe określenie, panno Sally. Jestem uradowany. Wiedziałem, że
potrafi pani dokonywać cudów, ale nie przypuszczałem, że aż takich. Dom jak marzenie…
subtelny, słodki, najdroższy domek jaki kiedykolwiek oczekiwał na pannę młodą. Gdy ją tu
przyprowadzę. .. och, panno Sally, czy pani wie, co to dla mnie znaczy?
Panna Sally z zaciekawieniem spojrzała na młodego człowieka. Głos mu drżał, a na
policzki wypłynął ciemny rumieniec. Wzrok utkwił w przestrzeń, jakby dostrzegał tam jakąś
czarowną wizję.
— Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi — powiedziała z namysłem. — Kiedy tu
przyjedzie?
Rumieniec znikł z twarzy Willarda. Stał blady i zdeterminowany.
— To już zależy od niej i… od pani — odparł spokojnie.
— Ode mnie! — wykrzyknęła panna Sally. — A co ja mam z tym wspólnego?
— Bardzo wiele. Jeśli pani nie wyrazi zgody, ona nie przyjdzie tu nigdy.
— Willardzie Stanley — spokój w głosie panny Sally nie wróżył nic dobrego. — Jaką
dziewczynę chcesz poślubić?
— Pragnę poślubić Joyce. Proszę nic nie mówić, dopóki mnie pani nie wysłucha.
Podszedł bliżej i ujął jej dłonie mocnym uściskiem.
— Pokochaliśmy się z Joyce od pierwszego spojrzenia. Ale straciliśmy nadzieję na
uzyskanie pani zgody. A Joyce bez niej nie wyjdzie za mnie… Myślałem, że jeśli pomoże mi
pani urządzić domek, to lepiej mnie pani pozna i zaufa mi… i odda Joyce. Proszę, panno
Sally. Kocham ją szczerze i wiem, że będziemy szczęśliwi. Jeśli się pani nie zgodzi, to Eden
na zawsze pozostanie bez gospodyni. Zamknę go na pamiątkę utraconej nadziei i żony, którą
mógłbym mieć…
— Nie zrobisz tego — zaprotestowała panna Sally. — To zbyt okropne… taki śliczny
dom… po tylu trudach i staraniach, jakie weń włożyłam. Ale wciągnąłeś mnie w pułapkę…
Wy, mężczyźni, nigdy nie potraficie być szczerzy i otwarci.
— Ależ to było jedyne wyjście dla zakochanego … i byłem taki zdesperowany. Niech się
pani nie gniewa i odda mi Joyce. Jeśli nie, zamknę Eden na zawsze.
Panna Sally rozejrzała się ze smutkiem. Za drzwiami po lewej strome znajdował się
wytwornie i racjonalnie urządzony salonik; eleganckie ozdoby… obrazy na ścianach… Przez
frontowe drzwi widziała starannie przystrzyżony trawnik. Obecność kobiety ożywi dwa
pokoiki na górze. No i kuchnia… poświęciła jej tyle uwagi i pomysłowości. W umyśle panny
Sally wszystko to skojarzyło się z obrazem ołtarza, przy którym nigdy nie odprawiono
nabożeństwa. Myśląc o kuchni, panna Sally załamała się ostatecznie.
— Wciągnąłeś mnie w pułapkę — powiedziała z wyrzutem. — Przez ciebie pokochałam
ten dom i nie mogę znieść myśli, że zostanie opuszczony. Chyba musisz dostać Joyce.
Właściwie to jestem nawet zadowolona, bo nikt obcy nie obejmie Edenu. Joyce nie przepada
za koronkowymi firankami i nie lubi też różowych dywanów. A co do porcelany, to nasze
gusty nie różnią się właściwie. W pewnym sensie czuję ulgę. A jednak to straszliwe ryzyko…
straszliwe ryzyko. Gdy wyobrażę sobie, że możesz unieszczęśliwić moje drogie dziecko…
— Nie mówi pani tego poważnie. Przecież nie może mnie pani o to podejrzewać. Nie
jestem złym człowiekiem. Pani o tym wie, prawda?
— Jesteś mężczyzną i to wystarczy, by nie darzyć cię zaufaniem — oświadczyła panna
Sally, ocierając chusteczką napływające do oczu łzy.
— Panno Sally, dlaczego pani nie ufa mężczyznom? — zapytał Willard z ciekawością. —
To zupełnie nie pasuje do pani charakteru.
— Uważasz mnie za pomyloną? — westchnęła panna Sally. — No cóż, powiem ci,
dlaczego nie mam zaufania do mężczyzn. Istnieją ważne powody. Pewien mężczyzna złamał
mi serce i napełnił goryczą całe moje życie. Nigdy nikomu nie opowiadałam o tej historii, ale
jeśli chcesz, posłuchaj.
Panna Sally usiadła na schodku i schowała koronkową chusteczkę, a potem objęła kolana
szczupłymi ramionami. Mimo siwych włosów i siateczki zmarszczek na twarzy, wyglądała
jak młoda dziewczyna. Na policzkach jej zakwitł rumieniec, a wielkie czarne oczy błyszczały
obudzonym przez wspomnienia gniewem.
— Miałam dwadzieścia lat, gdy go spotkałam. Byłam głupia, jak wszystkie dziewczyny w
tym wieku, a na dobitkę romantyczna i sentymentalna. On uchodził za szalenie przystojnego i
ja… ale nie chcę o tym mówić. Irytuje mnie samo wspomnienie własnej głupoty. Ale
kochałam go całym sercem… jak tylko można kochać. Był taki uwodzicielski. Świadomie
starał się zdobyć moją miłość. Przez całe lato flirtował ze mną, a ja nie miałam pojęcia że to
flirt. Sądziłam, że to poważne uczucie. Och, jakim byłam głuptasem! Szczęśliwym
głuptasem…
A potem wyjechał… Wyjechał nieoczekiwanie, bez słowa pożegnania. Wezwano go z
powodu poważnej choroby jego ojca. Myślałam, że później napisze. Czekałam, łudziłam się
nadzieją. Nigdy nie napisał i więcej go nie widziałam. Znudził się i odrzucił mnie jak
zabawkę… Oto i cała historia — zakończyła panna Sally z przejęciem. — Od tej pory nie
zaufałam żadnemu mężczyźnie. Moja siostra przed śmiercią powierzyła mi swoje jedyne
dziecko. Postanowiłam wychować je tak, aby nauczyło się unikać niebezpieczeństwa. Jak
widać, nie udało mi się… Ale być może, wszystko się jakoś ułoży. Jesteś prawdopodobnie
uczciwy, chociaż Stephen Merritt okazał się kłamcą.
— Stephen jak? — zapytał Willard podekscytowany, a panna Sally zaczerwieniła się.
— Nie powinnam wymieniać jego nazwiska — odparła, wstając. — Wymknęło mi się
niechcący. Zapomnij o całej sprawie. Nie jest wart wspomnienia, a mimo wszystko
wspominam go i nie mogę zapomnieć. Tym bardziej go za to nienawidzę. Za to, że tak
głęboko wszedł w moje życie i że nie udało mi się go wymazać z pamięci, gdy okazał się
niegodny… czuję się upokorzona. Dobrze już… zamknijmy Eden i chodźmy do domu.
Pewnie pilno ci do Joyce i chcesz się pochwalić rezultatem swojej intrygi.
Ale Willard daleki był od niecierpliwości. Pogrążony w głębokiej zadumie, milczał przez
całą drogę do domu. Panna Saliy milczała również. Albo żałowała swojej otwartości, albo
rozmyślała o niewiernym kochanku. Czarne oczy spoglądały w roztargnieniu, a kąciki warg
opadły żałośnie.
— Panno Sally — przerwał milczenie Willard. — Czy Stephen Merritt miał siostry?
Panna Sally utkwiła w nim zdziwione spojrzenie.
— Jedną. Jean Merritt i nie cierpiałam jej. Ona mnie też nie lubiła — odparła cierpko. —
Nie mówmy o niej. To była jedyna kobieta, którą szczerze nienawidziłam. Nie znałam innych
członków tamtej rodziny. Mieszkali w odległej części stanu.
Willard tym razem przebywał z Joyce wyjątkowo krótko, aż w pannie Sally obudziła się
podejrzliwość. Takie zachowanie nie pasowało do zakochanego.
Cóż, jest taki sam jak inni i kiedy zdobędzie nagrodę, przestaje się nią interesować —
pomyślała panna Sally ponuro. — Biedna Joyce! Biedne dziecko! Lecz w jego domu
wszystko tworzy harmonijną całość. W końcu to jakaś pociecha. Na szczęście, nie
pozwoliłam mu kupić tych krzeseł obitych brokatem. Joyce miałaby koszmarne sny od ich
widoku.
Willard tymczasem podążył do stacji biologicznej, a stamtąd pojechał na dworzec, by
zdążyć na wieczorny ekspres.
Wrócił po trzech dniach i zjawił się u panny Sally zakurzony lecz triumfujący.
— Joyce nie ma w domu — oznajmiła panna Sally.
— To dobrze — odparł bez zastanowienia. Chcę porozmawiać z panią, panno Sally. Coś
pani pokażę. Pojechałem po to aż do domu.
Wyjął z portfela złożoną, pożółkłą karteczkę, wyglądającą na stary list. Rozłożył ją
ostrożnie i trzymając w palcach, ogarnął spojrzeniem pannę Sally.
Moja babka z domu nazywała się Merritt. Jean Merritt — zaczął z namysłem. — A
Stephen Merritt był moim ciotecznym dziadkiem. Nigdy go nie widziałem. Umarł, gdy byłem
jeszcze dzieckiem, ale często opowiadał mi o nim ojciec…
Panna Sally zbladła jak ściana. Trzymając drżącą ręką chusteczkę, otarła nią wargi.
Willard ciągnął dalej:
— Wuj nigdy się nie ożenił. Mieszkał z siostrą Jean aż do jej spóźnionego zamążpójścia.
Nie przepadałem za moją babką. Była kobietą despotyczną i samolubną. Zupełnie inną niż
tradycyjne babki. Po jej śmierci ja odziedziczyłem wszystko, gdyż mój ojciec już nie żył.
Przeglądając szkatułkę ze starymi papierami, znalazłem stary list miłosny. Przeczytałem go,
zachodząc w głowę, skąd się wziął wśród papierów babci. Był podpisany „Stephen”,
domyśliłem się więc, że napisał go wuj, ale nie miałem pojęcia, kim była Sally, do której się
zwracał… Aż do tamtego dnia… Wtedy zrozumiałem, że to pani… Pojechałem do domu po
list, który powinna pani dostać dawno, dawno temu. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego nie
dotarł do pani. Obawiam się, że to wina mojej babki. Pewnie chcąc was rozłączyć,
przechwyciła list. Nie mogę naprawić wyrządzonego pani zła, choć bardzo tego chciałbym.
Lecz może przynajmniej ten list przywróci dobre imię pani ukochanego.
Położył kartkę na kolanach panny Sally i wyszedł.
Ona zaś podniosła drżącymi palcami list od Stephena Merritta do „najdroższej Sally”.
Zawierał szczere wyznanie miłości. Czy zechce zostać jego żoną? Jeśli tak, niech napisze.
Lecz gdyby go nie kochała, milczenie będzie znakiem odmowy. On pragnie jej oszczędzić
przykrości wyrażenia tego słowami. Brak odpowiedzi uzna za dowód, że nie są sobie
przeznaczeni.
Gdy Willard i Joyce weszli do pogrążonego w mroku pokoju, zastali pannę Sally przy
stole. Głowę wtuliła w ramiona i widać było, że płakała. Cieniutka chusteczka leżała zmięta
obok, lecz ona sama wydawała się zadowolona.
— Nawet nie wyobrażasz sobie, ile dla mnie zrobiłeś — zwróciła się do Willarda. — Nie,
nie możesz tego wiedzieć ani zrozumieć. To najważniejsza rzecz w moim życiu. Przywróciłeś
mi kobiecą godność, wyzwoliłeś od upokorzenia. On kochał mnie naprawdę, nie oszukał…
Mogę zachować o nim jasną i czystą pamięć. Teraz nic już nie ma znaczenia. Jestem taka
szczęśliwa. Ale nie zaznałabym tego uczucia, gdybym nie zgodziła się na wasze małżeństwo.
Wstała i ujęła ich dłonie, a potem połączyła je.
— Niech Bóg błogosławi was moje dzieci — powiedziała miękko. — Cieszcie się życiem,
a wasza miłość niech będzie szczera, wierna i czuła. Willardzie, oddaję ci moje drogie
dziecko z ufnością.
Panna Sally wyszła z pokoju z blaskiem w oczach. W zaciśniętej dłoni trzymała pożółkły
list.
J
ARSKI OBIAD
Ale, ale — wyjąkała z zakłopotaniem Robin Lyle — to niemożliwe Myro. W słownictwie
pani George’owej Lyle brakowało słowa „niemożliwe”.
— Możliwe — ucięła. — A nawet konieczne. Bliźnięta muszą mieć teraz własny pokój.
Chłopcy zajmą pomieszczenie po babci. Siłą rzeczy Gladys musi dzielić sypialnię z tobą.
Jestem pewna, że taki duży pokój pomieściłby tuzin osób.
W glosie Myry Lyle zabrzmiała nuta niezadowolenia. Zawsze w głębi duszy złościła się,
ż
e Robin przypadł ten duży, słoneczny pokój. On jeden jedyny w całym domu posiadał
kominek. Myra chciała mieć pokój gościnny. Ale dopóki żyła babcia Lyle, nic się nie dało
zrobić. Poza tym George, jej mąż, w niektórych sprawach bywał uparty, choć zwykle żona
wodziła go za nos.
Robin wciąż wyglądała na zakłopotaną. Nie odezwała się jednak ani słowem. Mieszkając
przez szesnaście lat pod tym samym dachem z ciotką, nauczyła się nie wypowiadać własnego
zdania, nawet gdy żyła jej babcia. A teraz, po jej śmierci, nie było już nikogo, kto by
utemperował ciotkę. George się nie liczył, on do tej pory uważał, że Robin należy
„wychowywać”.
Milczenie i wyraz twarzy Robin zaniepokoiły panią Lyle. Myra nie tolerowała milczenia
ani nikogo, kto nie myślał na głos i nie wyjawiał swych uczuć całemu światu. Oczywiście,
Robin zawsze była nieśmiałą i skrytą istotą.
— Co masz przeciwko zamieszkaniu z Gladys? — dopytywała się Myra, ignorując
milczenie Robin. — Powinnaś cieszyć się z towarzystwa młodej osoby. Jej obecność nie
pozwoli ci się zestarzeć.
— Nie mam nic przeciwko zestarzeniu się w spokoju — wyjaśniła Robin. — Jestem
pewna, że nie chcę mieszkać z młodą dziewczyną.
— Nie pomieszkasz z nią długo. Irving Keyes postara się już o to.
Uśmieszek na twarzy Myry podziałał na Robin tak, jakby ją ciotka szturchnęła kościstym
łokciem w żebro. Prawdę mówiąc, nie mogła go znieść. Odwróciła się i bez słowa wyszła z
pokoju. Myra westchnęła. Znosiła te fochy przez szesnaście lat. Potem uśmiechnęła się na
myśl o Irvingu Keyesie. Wdowiec zawsze oznaczał dobry interes. Myra wróciła do szycia.
Wszystko się znakomicie układało. W końcu uwolnili się od babci, a wkrótce pozbędą się
Robin. Dziewczyna zrobi dobrą partię. Cała rodzina byłaby zachwycona. George głupio
sądził, że ona czuje coś do Michaela Stanislawsa. Taki nędzarz! I nawet nie wstydzi się
swojej biedy! Michael miał szczupłą twarz z blizną od szrapnela i nogę, z której nie było
wielkiego pożytku. Poza tym w czasie wojny doznał szoku podczas bombardowania. śył
teraz samotnie w Owl Roost i trwonił czas, pielęgnując dalie na wystawę. Zawsze
towarzyszyły mu dwa czarne koty. Ale Robin nie jest głupia. Trzeba jednak powiedzieć jej,
aby nie igrała z losem. Przed śmiercią matki Robin chodziły słuchy, że Irving interesuje się
Blanche Foster, ładną dziewczyną, znacznie młodszą od Robin. Pani George’owej trudno
było zrozumieć, że ktoś wolał bladą, podstarzałą pannę. A jednak zdawało się, że Irving
Keyes z jakiegoś nie wyjaśnionego powodu skłania się właśnie ku niej. Robin nie może
jednak pozwolić, aby Irving wymknął się jej z rąk. Taka okazja już się nie nadarzy. Zamożny
kupiec z najdroższym samochodem we wsi i najwytworniejszym domem w okolicy! Myra
westchnęła i zastanawiała się, dlaczego jej trafił się jedynie rolnik. Była pewna, że jako żona
zamożnego kupca brylowałaby w towarzystwie.
— Zaraz po ślubie Robin — zdecydowała — Gladys zamieszka w pokoju gościnnym, a
zachodni pokój przemebluję.
*
*
*
Robin weszła do pokoju, jedynego miejsca na świecie, które mogła nazwać swym
własnym. Jak zawsze przeniknęły ją: spokój, piękno i poczucie własnej wartości. Znajdowała
się w innym świecie. Świecie, w którym nie słyszała kłótni George’a z Myrą, a służąca nie
zachowywała się wobec niej bezczelnie. Nie milknący harmider cichł na progu jak
wyczerpana fala wzburzonego morza. Przez wiele lat możliwość znalezienia się samej w
ukochanym pokoju, w którym sny dodawały jej sił do przeżycia następnego dnia, pomagały’
przetrwać niewdzięczny trud przy gderliwej inwalidce.
Północne okno wychodziło na wielką, pomarszczoną powierzchnię morza i odległe,
zamglone, jakby bajkowe brzegi lądu. Jedynie karłowaty lasek starych, poskręcanych
ś
wierków oddzielał dom od wydm.
Z zachodniego okna widać było Owl Roost wraz z sadem i ogrodem, gdzie o zmierzchu
Pierwszy Peter i Drugi Peter czyhali na zdobycz, a Michael grał na skrzypcach, wtedy gdy
wszyscy przyzwoici ludzie powinni leżeć w łóżkach. Czasami również jadał swe skromne
posiłki w sadzie, pod rozłożystą jabłonią. Czytał przy jedzeniu, opierając książkę o dzbanek z
mlekiem. Nawet do głowy mu nie przyszło, że Robin Lyle obserwuje go z okna i w tajemnicy
marzy bezwstydnie o zwracaniu się do niego po imieniu.
Teraz miała to wszystko stracić. Wiedziała doskonale, co oznacza dzielenie pokoju z
Gladys i słuchanie wrzasku jej koleżanek. Koniec z marzeniami, koniec ze słuchaniem
niespokojnej muzyki Michaela w sadzie, koniec z oglądaniem tajemniczych statków,
dryfujących wczesnym świtem wzdłuż wydm do portu; koniec z samotnymi nocami.
Nie, to nie do zniesienia! Nawet ulizany, zamożny Irving Keyes będzie lepszy niż
towarzystwo Gladys.
— Nie ma sprawiedliwości na świecie — mruknęła ponuro Robin, jakby to stwierdzenie
miało się na coś zdać.
Podeszła do lustra i przejrzała się w nim. Popatrzyła na proste, krótko ścięte włosy,
ciemnoniebieskie oczy i bladą twarz w kształcie serca, na szerokie usta o podniesionych do
góry kącikach, które sprawiały wrażenie, jakby Robin uśmiechała się, nawet wtedy, gdy była
smutna. Pomyślała o miedzianozłotych włosach Blanche Foster, o jej czarnych oczach i
porcelanowej cerze. Robin czuła się przy niej stara, zaniedbana i głupia. To zadziwiające, że
Irving wolał właśnie ją, ale jeśli wolał…
Robin lekko zadrżała i usiadła w świetle księżyca przy otwartym oknie, przez które
wlatywał delikatny aromat chłodnej nocy, zmieszany z zapachem fajki Michaela Stanislawsa.
Zapach ten choć ani delikatny, ani słodki, był jednak bardzo pociągający. Jako
osiemnastolatka obdarzyła przelotnym uczuciem Irvinga i on o tym wiedział. Wydawał się jej
atrakcyjny, dopóki nie otworzył ust. Te wulgarne historyjki i głośny rechot! Uwielbiał robić
kawały. Uważał za zabawne podstawienie komuś nogi, a za bardzo dowcipne nazywanie jajek
gdakaczkami.
Podobno słyszano, jak Irving Keyes chełpił się, że osiąga wszystko, czego zapragnie.
Teraz pragnął Robin Lyle. Robin obawiała się, że i to pragnienie spełni się, mimo salw
okropnego śmiechu i gipsowych ozdóbek na jego domu.
Kto jej pozostał? Arnold Clive? Nie! Ponownie wstrząsnął nią dreszcz. Surowy, religijny
Arnold o fanatycznej twarzy, wąskich brwiach, głęboko osadzonych, nietolerancyjnych
oczach i bezwzględnych ustach. Nie wchodzi w rachubę! Mimo jego okropnych wad, wolała
Irvinga Keyesa.
Popatrzyła na Owl Roost. Jaki to ładny, mały dom. Sympatyczny, leniwy, stary dom, który
składał ręce i mówił: — Potrzebuję odpoczynku. — Nie miał w sobie wygód i nowoczesności
domu Lyle’ów. Lecz posiadał figlarne, małe okienko nad gankiem, a wokół rosły
czarodziejskie drzewa. Przy domu George’a nie było drzew, bo Myra uważała cień za
niehigieniczny.
Przy płocie Michael palił fajkę, za nim rozciągał się sad oświetlony tajemniczą poświatą
księżyca. Robin chciałaby zejść i porozmawiać z Michaelem. Czasami prowadziła z nim
pogawędki przez płot. Rzadko, ale mimo to czuła, że doskonale go zna. Już przy pierwszym
spotkaniu zaśmiewali się razem. Dwoje ludzi zaprzyjaźnią się na całe życie, znajdując
wspólny powód do śmiechu.
A Michael nie śmiał się często. Raczej był zgorzkniały. Jego zgorzkniałość miała w sobie
coś stymulującego i przenikającego, jak kwaśne wiśnie. Wykrzywiają ci usta, a jednak sięgasz
po nie.
— Ciekawe, o czym myśli — zastanawiała się Robin.
Tylko myślała, a jednak w tej chwili z sadu doleciał do niej głos:
— Zastanawiam się, jaka śmieszna jest ta chmura przesłaniająca księżyc. Proszę zejść na
dół i poobserwować razem ze mną, jak się przesuwa. Wygląda to zupełnie jak zaćmienie
księżyca.
Robin zbiegła na dół, wymknęła się bocznymi drzwiami, a potem szła wzdłuż muru
ś
cieżką wydeptaną wieloma stopami. Michael opierał się o płot. Pierwszy Peter siedział w
pobliżu, Drugi Peter ocierał się o jego ramię. Pierwszy Peter zawsze pozwalał Robin się
pogłaskać, natomiast Drugi Peter prychał na nią. Nie można się było z nim zaprzyjaźnić.
Robin stała na wyłożonej kamieniami ścieżce w miejscu, gdzie po odpłynięciu chmury
poświata księżyca leżała biała jak śnieg. Nigdy nie była po drugiej stronie płotu. Pomiędzy
posiadłością Lyle’ów, a starym, pachnącym i urokliwym sadem brakowało furtki. Stali razem
w cudownej ciszy, dopóki chmura nie odpłynęła. „Ten, kto widział pełnię księżyca
wyłaniającą się w nocy zza chmury, doświadczył, jak archanioł, stworzenia światła i świata”
— zacytował Michael. Postukał fajką o płot i włożył ją do kieszeni. — Czy warto było to
zobaczyć, panno Lyle?
Jeśli czegoś nie cierpiała, to tego gdy Michael nazywał ją panną Lyle. Tak ją to
rozzłościło, że odpowiedziała sztywno i bez entuzjazmu — Tak.
— Nie da się ukryć, że coś panią gryzie — stwierdził Michael. — Proszę się zwierzyć
Pierwszemu Peterowi, a ja posłucham.
Szalona myśl nawiedziła Robin. Powie mu. Musi komuś powiedzieć.
— Nie mogę się zdecydować, którego z dwóch mężczyzn mam poślubić — wypaliła.
Michael zamilkł na dłuższą chwilę. Jedynymi dźwiękami były mruczenie Pierwszego
Petera i szczekanie psa dwa domy dalej. Milczenie Michaela działało Robin na nerwy.
— To częściowa prawda — odezwała się szorstkim tonem. — Jest ich dwóch, ale na męża
nadaje się tylko jeden. Sęk w tym, że nie chcę wychodzić za niego ani za kogokolwiek innego
— dodała pospiesznie, kłamiąc kolejny raz.
— Więc po co wychodzić za kogoś takiego? — zdziwił się Michael. — Po co w ogóle
wychodzić za mąż w czasach kobiecej emancypacji?
— Problem w tym, że ja nie jestem emancypantką — westchnęła Robin, pragnąc, aby
Pierwszy Peter przestał mruczeć. To oburzające, że kot może być tak bezwstydnie szczęśliwy.
A właściwie dlaczego nie? Może przecież siedzieć na ramieniu Michaela i ocierać nos o jego
twarz. I właśnie to robi. Przeklęte kocisko! Mimo to ciągnęła dalej. — Jestem spóźniona o
dwadzieścia lat. Mam trzydzieści trzy lata i żadnego zawodu. Brak mi jakichkolwiek
talentów. Nie umiem szyć ani uczyć, ani pisać na maszynie. Umiem tylko i lubię prowadzić
dom. Muszę wyjść za mąż albo zamieszkać z Gladys.
— Czy sądzi pani, że Irving Keyes będzie sympatyczniejszym współmieszkańcem? —
głos Michaela brzmiał sarkastycznie, choć Robin nie wspomniała o Irvingu.
— Cóż, on przynajmniej nie zasypie mojej toaletki pudrem, ani nie zrobi awantury z
powodu zagubionych szpilek do włosów. Nie podniesie wrzasku w razie odmrożenia, ani nie
będzie celowo przeglądać się w lustrze właśnie w tym samym czasie, kiedy ja to chcę robić
— wyliczała buntowniczo Robin.
— Chyba wiem, o co pani chodzi — Michael ponownie zaczął nabijać fajkę tytoniem.
— Nie wie pan. śaden mężczyzna nie wie — warknęła Robin. — Gladys zadręczy mnie na
ś
mierć, opowiadając o swych adoratorach. Ona uważa, że nie ma sensu mieć adoratora, jeśli
nie można o nim opowiedzieć całemu światu. Będzie wyśmiewała się z moich zabawnych,
starych obrazków na ścianie. Będzie mnie budzić o nieludzkich porach i nalegać na trzymanie
obrzydliwej srebrnej świni z niebieską, aksamitną poduszeczką do igieł na moim stoliku.
Przyprowadzi swe opętane koleżanki szkolne na niekończące się pogaduszki. I wszystko
będzie albo cudowne, albo bezcenne. Skończy się moja samotność — dokończyła patetycznie
Robin.
— To mogę zrozumieć — powiedział Michael. — A alternatywą jest Irving Keyes.
Przystojny facet z furą pieniędzy. Czemu go pani nie lubi?
— Lubię. Ale z różnych powodów nie chcę go poślubić. — Na przykład…
— On lubi grube pajdy chleba, a ja cienkie — wyjaśniła Robin nonszalancko. Czułą że
absurdem było zdradzić Michaelowi tyle szczegółów.
— Każdy normalny mężczyzna lubi grube pajdy chleba. W tym wypadku nie mam dla pani
współczucia.
— Śmieszą nas różne dowcipy.
— A, to już poważna sprawa — jednak głos Michaela nie brzmiał poważnie.
— I… — Robin popatrzyła na kolejną chmurkę przesłaniającą księżyc — chcę kogoś
innego.
— Oho! — Drugi Peter parsknął odepchnięty nogą.
— To jedyny człowiek odpowiedni dla mnie — Robin patrzyła prosto w oczy Michaela.
— Po odrzuceniu około pięciuset milionów mężczyzn żyjących na świecie — zakpił
Michael.
Począł zawzięcie pykać fajkę. Chmura przesłoniła księżyc i wokół zapanowały ciemności.
Robin poczuła się zmarznięta i stara, głupia i pusta.
— Muszę iść do domu — odezwała się.
— Proszę poczekać minutkę — Michael szukał czegoś w kieszeni. — Mam tu coś dla pani
na potpourri.
Podał jej papierową torebkę pełną suchych płatków róży.
— To wszystko, co teraz mogę ofiarować kobiecie: zwiędłe płatki róży — rzekł lekkim
tonem. — Irving to dobry człowiek. Może nauczy go pani śmiać się we właściwym
momencie. Proszę spróbować.
*
*
*
Robin wyjechała na dwa tygodnie w odwiedziny do starszej od siebie o dwa lata koleżanki
szkolnej, której córka właśnie się zaręczyła. Była to pierwsza wizyta od dziesięciu lat. Po
powrocie Michael spytał ją przez płot, czy nadszedł czas na gratulacje.
— Jeszcze nie — zaprzeczyła. Michael jakby się postarzał i wyglądał na zmęczonego.
— Obiecałam dać dzisiaj odpowiedź. Napiszę list. Nie mogłabym powiedzieć „tak” i
patrzeć mu prosto w oczy.
— Jestem pewien, że „tak” jest najlepszą odpowiedzią — Michael przestał drapać
Drugiego Petera za uchem. Kot parsknął. Nie z nim takie numery.
— Oczywiście — zgodziła się Robin żałosnym głosem. — Sęk w tym, że nie chcę
powiedzieć „tak”, Michaelu.
Ich oczy spotkały się. W ciągu sekundy można było z nich tyle wyczytać! W każdym razie
Robin mogła, ale Michael milczał. Zdała sobie sprawę, że odkrył jej uczucia, gdy ona nawet
nie zajrzała do jego serca.
— Jestem bardzo biedny — powiedział wolno.
— Ale śmiech zawsze będzie gościł w naszym domu — odparowała Robin.
— Pierwszy Peter codziennie śpi w nogach łóżka.
— Dlaczego nie razem z Drugim Peterem?
— Wszystko w moim domu jest wyszczerbione, podarte lub załatane.
— Można więc wszystkiego używać bez strachu.
— Mam nieznośny charakter, a przeżyty szok pogorszył go tylko. Będziemy się często
kłócić.
— Małżeństwo ma prawo do kłótni od czasu do czasu.
— Wstawanie o świcie i praca pomiędzy posiłkami nie interesuje mnie specjalnie.
— Po trzydziestu trzech latach obcowania z pracowitym George’em, przyda się dla
odmiany leniuch.
— Skłaniam się ku wegetarianizmowi.
„Lepiej więc jadać jarski obiad” — zacytowała Robin.
— W chwili obecnej cały mój majątek stanowi dziesięć dolarów.
— Starczy na obrączki i pozwolenie na ślub.
— No, to na co czekamy? — Michael popatrzył na Pierwszego Petera. Robin uśmiechnęła
się pod nosem. W chwilę później rozpłakała się. Wyrzuciła ręce naprzód, jakby chciała
odepchnąć Michaela, kota i płot o tysiące kilometrów stąd.
— O, mój kochany! Jaki jesteś zabawny! — zawołała. — Nie wyszłabym za ciebie, nawet
gdybyś był jedynym żyjącym mężczyzną na ziemi.
Twarz Michaela nic nie wyrażała. Spojrzał ponad nią na Drugiego Petera, który siedział na
gałęzi jabłoni i nigdy nie pozwalał, aby sobie z niego kpiono.
— Przepraszam — wybąkał. — Myślałem, że spodoba ci się ten pomysł. Pomyliłem się.
George Lyle rzucił gniewne spojrzenie na wchodzącą do domu Robin.
— Nie wygłupiaj się z tym Michaelem Stanislawsem — powiedział bez ogródek.
— Czy już się nie wygłupiłam?
— Co masz na myśli?
— Właśnie dałam mu kosza.
— Dzięki Bogu masz trochę rozumu w głowie — George odetchnął z ulgą.
Po drodze do jej pokoju znajdowało się pięcioro drzwi i Robin zapukała do wszystkich.
Więc litował się nad nią! Sprawiła, że z litości poprosił ją o rękę! Ale ona mu jeszcze pokaże!
Podbiegła do stołu. Natychmiast da listowną odpowiedź Irvingowi Keyesowi.
— Śmiejesz się, kocie? — wściekły Michael zapytał Drugiego Petera. Po kolacji Robin
poszła ostentacyjnie wrzucić list do skrzynki. Michael podwiązywał dalie i pomachał do niej
niedbale, gdy przechodziła obok. Robin nie mogła się zdecydować, czy ma go nienawidzić,
czy ignorować. Ostatecznie pomachała ręką, trzymając w niej list do Irvinga Keyesa.
Gdy wróciła, Michaela nie było już w ogrodzie. Siedział na chwiejącej się werandzie i
rozmawiał z mężczyzną, który najwidoczniej przyjechał samochodem. Eleganckie, zielone
auto stało przed domem. Na krześle pomiędzy nimi leżał stos starych, zniszczonych książek.
Słyszała śmiech Michaela. Poszła do swojego pokoju, który jeszcze tylko jeden dzień miał
należeć do niej i siadła przy zachodnim oknie. Drzewo wiśniowe zasłaniało skrzynkę na listy,
ale dobiegł ją odgłos samochodu pocztowego. Zadrżała. List zabrano — nieodwołalnie. Nagle
przeraziła ją niewiadoma przyszłość. Dlaczego tak postąpiła? Dlaczego?
O zachodzie słońca Michael podszedł do płotu i zawołał ją. Robin postanowiła być
uprzejma w stosunku do odrzuconego konkurenta. Zapytała go przez okno, czego chce.
— Mam grzech na sumieniu. A co gorsza, może błąd — odkrzyknął Michael. — Proszę
zejść na dół, to wyspowiadam się.
Robin pomyślała, że nie interesują jej grzechy Michaela, ale zeszła na dół. Opierał się o
płot, z czapką tak głęboko nasuniętą na oczy, że nie widziała jego twarzy.
— Czy pani sądzi, że Irving Keyes otrzymał już list? — spytał impertynencko.
— Powinien.
— No cóż, nie otrzymał. List został spalony w moim piecu kuchennym. Wyjąłem go ze
skrzynki przed przyjazdem listonosza. Może mnie pani za to posadzić do paki.
Robin popatrzyła na Drugiego Petera, który wydawał się przygotowywać na nieuniknione.
— Dlaczego pan to zrobił?
— Nie mogłem znieść myśli, że pani poślubi kogoś innego. Dlaczego odrzuciła pani dziś
rano moją miłość, oświadczyny i tych parę znikomych ziemskich dóbr?
— Nie chcę, żeby się pan ze mną żenił z litości.
— Z litości! Też mi coś! Czy sądzi pani, że popełniłem zbrodnię, czy tylko wykroczenie?
Kocham panią od pierwszej naszej rozmowy przez płot. Ale jestem taki biedny i ułomny, i
brzydki.
— Nie jest pan brzydki i tylko trochę kulawy. Nie zależy mi na majątku — przyznała
Robin tak bezwstydnie, że Drugi Peter zaczerwienił się za nią.
Michael oparł się o płot i ujął jej dłoń.
— Dowiedziałem się dziś po południu, że moje stare wydanie „Podróży pielgrzyma” warte
jest tysiąc dolarów. Złożymy pieniądze w banku na czarną godzinę, czy pojedziemy w podróż
poślubną do Europy? Znam pewną wioskę w Apeninach: „Górach pokrytych chmurami”.
— Jedźmy do Europy — zadecydowała beztrosko Robin. — Wynaleziono parasole, odkąd
powstało to powiedzenie.
Scena, która potem nastąpiła, napełniła Drugiego Petera takim wstrętem, że odmaszerował,
prychając. Ale zawsze o tym wiedział, zawsze się tego spodziewał. Nie da się oszukać
Drugiego Petera.
— Czy przeczytałeś list? — spytała Robin, zanim poszła rozmówić się z Myrą i
George’em.
— Oczywiście, że nie — oburzył się Michael. — Może jestem złodziejem, ale nie czytam
cudzych listów.
— Szkoda, że tego nie zrobiłeś — stwierdziła flegmatycznie Robin. — Gdybyś przeczytał,
wiedziałbyś, że dałam kosza Irvingowi.
J
ANE
L
AVINIA
Jane Lavinia położyła cenną teczkę na stole w swoim pokoju. Zrobiła to tak ostrożnie,
jakby znajdowały się w niej kosztowności. Potem wyjęła szpilki z włosów i schowała na
miejsce swój prawie najlepszy kapelusz. Idąc do Whittakerów tego popołudnia, chciała
włożyć ten najlepszy, ale ciotka jak zwykle przeforsowała swoje zdanie.
— Niedługo zechcesz nosić najlepszą muślinową sukienkę do dojenia krów — rzekła z
sarkazmem w głosie. — Idź zaraz na górę i zdejmij ten szyfonowy kapelusz. Byłam głupia, że
dałam się nakłonić do jego kupna, ale nie pozwolę ci go zniszczyć na włóczędze w słońcu i
kurzu. Twój zeszłoroczny marynarski kapelusz jest wystarczająco dobry na wizytę u
Whittakerów, Jane Lavinio.
— Ale państwo Stephens przyjechali z Nowego Jorku — błagała Jane Lavinia — A pani
Stephens jest taka elegancka.
— Więc są przyzwyczajeni do oglądania szyfonowych kapeluszy’ — ucięła ciotka Rebeka
bardziej kategorycznie niż zwykle. — Twój kapelusz nie zrobi na nich żadnego wrażenia. Pan
Stephens nie posłał chyba po ciebie, aby zachwycać się kapeluszem. A jeśli tak, to nie
rozumiem, po co taszczyć tę wielką tekę. Idź włożyć marynarski kapelusz, Jane Lavinio.
Jane Lavinia posłuchała, bo zwykle słuchała ciotki. Z ciężkim sercem zmieniła nakrycie
głowy. Wrażliwa na piękno, nie cierpiała brzydkiego, marynarskiego kapelusza ze
sztywnymi, czarnymi kokardkami i niebieskimi różami. Ciotka Rebeka nigdy nie mogła
pojąć, dlaczego raził on artystyczny smak Jane Lavinii. Na dodatek był wyjątkowo
nietwarzowy.
— Wyglądam w nim okropnie — myślała z żalem. Buntując się w duszy przeciw
niesprawiedliwości ciotki, szła, powłócząc nogami doliną w kolorze aksamitnej wiosennej
zieleni, a potem nasłonecznionym, brzozowym wzgórzem.
Gdy Jane Lavinia wróciła do domu, jej drobna, delikatna twarzyczka promieniała w
krystalicznym powietrzu wczesnego popołudnia. Każda cząstka ciała i duszy dziewczyny
dygotała z radości i podniecenia. Zapomniała nawet wrzucić kapelusz do pudła ze zwykłą
niechęcią i rozgoryczeniem. Nawet o nim nie pomyślała. Obejrzała się w lustrze i
przyjacielsko pokiwała głową.
— Jeszcze do czegoś dojdziesz — powiedziała do siebie. — Tak stwierdził pan Stephens.
Lubię cię, Jane Lavinio. Czasami nie podobałaś mi się i nie podejrzewałam, że jesteś zdolna
do zrobienia czegoś wartościowego.
Uśmiechnęła się promiennie do małego, pękniętego lusterka. Wyglądała prawie pięknie z
rumieńcami na policzkach i błyskiem w oczach. Nie zwracała uwagi na włosy o nijakim
kolorze i aż zanadto widoczny, zadarty nos. Takie rzeczy nie miały znaczenia u wziętego
artysty. Pan Stephens stwierdził, że ma dość talentu, aby odnieść sukces.
Jane Lavinia siedziała przy oknie z widokiem na zachód i kępę jodeł. Rosły gęsto i tak
blisko domu, że mogła dotknąć ręką rozłożystych jak wielkie wachlarze gałęzi. Kochała te
jodły, ich szepty, westchnienia i skłony na wietrze. Mimo jego prostoty, kochała też swój
mały, trochę ciemny pokój z niskim sufitem. Pobudzał jej wyobraźnię i zapełniał się
wspaniałymi, tęczowymi fantazjami.
Zniszczone ściany pokrywały obrazy Jane — przeważnie szkice piórkiem i parę akwareli.
Widząc je, ciotka Rebeka kręciła nosem i ubolewała nad dziurami w tynku. Uważała
artystyczny wysiłek Jane Lavinii za stratę czasu, który można by lepiej wykorzystać, robiąc
chodniki, pokrowce na meble lub dziergając wełniane szale. Tak postępowały wszystkie
porządne dziewczęta w Chestercote. Dlaczego Jane Lavinia musi paćkać się tuszem,
pastelami i akwarelami?
Jane Lavinia wiedziała, że musi i nic nie mogła na to poradzić. Jakiś wewnętrzny głos
nakazywał jej tę pracę.
Serce dziewczyny zabiło nadzieją na wieść o przyjeździe do Chestercote pana Stephensa,
znanego artysty i ilustratora książek. Ojciec jego żony, pan Nathan Whittaker, zachorował.
Jane Lavinia poczyniła określone starania, które przy pomocy dobrotliwej pani Whittaker
zakończyły się sukcesem. Pewnego dnia, gdy pan Whittaker poczuł się już lepiej, pan
Stephens poprosił dziewczynę, by pokazała mu niektóre prace. Ubrana w znienawidzony
marynarski kapelusz, Jane Lavinia udała się do domu państwa Whittaker ze swymi
najlepszymi szkicami. Wróciwszy do domu poczuła, jakby cały świat się odmienił, a ona
wraz z nim.
Spoglądała przed okno smutnego małego pokoiku wielkimi, brązowymi, rozmarzonymi
oczami. Przez gałęzie jodeł widziała na zachodzie złociste niebo, jak rozpostarte płótno, na
którym jej wyobraźnia malowała świetlaną wizję przyszłości. Pojedzie do Nowego Jorku
studiować i pracować. Uda się w podróż za granicę i będzie jeszcze wytrwałej pracować i
osiągnie sukces. Zostanie podziwianą i znaną artystką, jeśli tylko ciotka Rebeka…! Jane
Lavinia westchnęła: Ciotka Rebeka! Na świecie i w sercu Jane Lavinii panowała wiosna, ale
na myśl o ciotce, która wyżej ceniła pokrowce i szale niż jej rysunki, powiało chłodem.
— I tak pojadę — zdecydowała Jane Lavinia. — Jeśli ciotka nie da mi pieniędzy, znajdę
inny sposób. Nie boję się pracy. Po rozmowie z panem Stephensem mogłabym harować
dwadzieścia godzin dziennie Zadowolę się suchym chlebem i mieszkaniem na strychu.
Wystarczą mi marynarskie kapelusze ze sztywnymi kokardkami i niebieskimi różami.
Jane Lavinia westchnęła na myśl o tym ostatnim wyrzeczeniu. Jak dobrze jest żyć, mieć
siedemnaście lat, wspaniałe ambicje i świat stojący otworem przed sobą! Przyszłość skrzyła
się i świeciła kusząco. Jane Lavinia z głową złożoną na parapecie zapatrzyła się w świetność
zachodu słońca i zatonęła w marzeniach.
— … Jane Lavinio! Jane Lavinio! Nie idziesz dziś po krowy? Dziewczyna poderwała się
na nogi z poczuciem winy. Zupełnie zapomniała o krowach. Szybko zmieniła muślinową
sukienkę na perkalową. Mimo pośpiechu zajęło to trochę czasu. Na dole powitała ją ciotka
jeszcze bardziej ponura niż zwykle:
— Nie zdążymy wydoić krów przed zmrokiem. Pewnie znowu rozmyślałaś o niebieskich
migdałach. Chciałabym, żebyś nabrała trochę rozumu.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Dotychczas słuchała takich uwag z ciężkim sercem.
Ale teraz, po pochwałach pana Stephensa, słowa ciotki Rebeki nie mogły jej zranić.
— Po dojeniu zapytam ją — mruknęła do siebie. Wesoło przebiegła przez wyboiste
podwórko, przez mały omszony mostek nad strumieniem, a potem wąską ścieżką wspięła się
na wzgórze, porośnięte gęsto paprociami i trawą usianą żabim oczkiem, niczym niebo
gwiazdami. Wilgotne powietrze słodko pachniało. Na końcu ścieżki dzika śliwa wyciągała ku
purpurowemu niebu pokryte delikatnym kwieciem gałęzie. Nie zważając na naglące
wezwania ciotki, Jane Lavinia zwolniła, aby przyjrzeć się temu zjawisku. Widok zadowolił jej
poczucie piękna i sprawił, że poczuła się szczęśliwa, żyjąc w świecie, w którym dzikie śliwy
kwitły na tle wiosennego nieba. Zadowolenie nie opuściło jej na pastwisku i podczas dojenia
krów z ciotką Rebeką.
Gdy mleko zostało przecedzone do wirówki znajdującej się przy strumieniu, a
wyszorowane bańki stały lśniącym rzędem na ławce, Jane Lavinia próbowała zebrać się na
odwagę i porozmawiać z ciotką. Siedziały na werandzie z tyłu domu. Wiosenny zmrok
ogarniał purpurą lasy i pola. W dole, na moczarach, żaby naprzykrzały się chóralnym
ś
piewem. Niedawno wzeszedł mały księżyc i unosił się teraz na bezchmurnym niebie ponad
położonym na zboczu pagórka sadem, obsypanym białym kwieciem.
Jane Lavinia bez powodzenia usiłowała zacząć rozmowę. O dziwo, ciotka Rebeka sama
wybawiła ją z kłopotu.
— I jakże pan Stephens ocenił twoje obrazki? — spytała krótko.
Wszystko, co Jane Lavinia chciała powiedzieć, równocześnie cisnęło się jej na usta. —
Ach, ciociu Rebeko, był nimi zachwycony! Powiedział, że mam niezwykły talent i powinnam
pojechać na studia do Nowego Jorku. Przyznał, że jego żona nie może znaleźć dobrej pomocy
domowej i jeśli się zgodzę, to mogłabym u nich zamieszkać; pomagać w domu rano, a po
południu studiować. W ten sposób nie kosztowałoby to drogo Dodał jeszcze, że będzie mi
pomagać. Ach, ciociu Rebeko, czy nie powinnam skorzystać z takiej okazji?
Dziewczyna wstrzymała oddech w niepewności. Ciotka Rebeka milczała tak długo, że Jane
Lavinia miała czas przejść przez fazę nadziei, strachu, rozpaczy i rezygnacji, zanim ciotka
odpowiedziała jeszcze bardziej ponuro niż zwykle: — Jeśli zdecydowałaś się pojechać, to
zapewne pojedziesz. Nie wydaje mi się, żebym ja miała tu coś do powiedzenia.
— Ależ ciociu Rebeko — głos Jane Lavinii zadrżał. — Nie mogę jechać bez twojej
pomocy. Muszę przecież opłacić lekcje w Akademii Sztuk Pięknych.
— Ach, to w tym rzecz? Oczekujesz, że dam ci pieniądze na lekcje?
— Niezupełnie dasz — wyjąkała Jane Lavinia. — Oddam ci kiedyś, ciociu Naprawdę, jak
tylko zacznę sprzedawać obrazy!
— To niezbyt zadowalająca gwarancja — odrzekła niewzruszona ciotka Rebeka. —
Dobrze wiesz, Jane Lavinio, że nie mam dużo pieniędzy. Dałam się namówić na płacenie po
25 centów za lekcje u panny Claston, sądząc, że nie będziesz się spodziewała po mnie niczego
więcej. Nie przyszło mi do głowy, że wpadniesz na pomysł wyjazdu do Nowego Jorku,
spodziewając się opłacania przeze mnie następnych rachunków.
Ciotka Rebeka odwróciła się i weszła do domu. Jane Lavinia, nieomal chora na duchu,
pobiegła do swego pokoju. Tej nocy płacz utulił ją do snu.
Na drugi dzień chodziła z czerwonymi oczami, ale nie dąsała się. Jane Lavinia nigdy się
nie dąsała. Sumiennie, choć bez zapału wykonała swoje poranne obowiązki. Po południu, gdy
znalazła się sama w sadzie i żegnała się z marzeniami, nadeszła ciotka Rebeka. Szła
ukwieconą aleją wysoka, chuda, o szczupłej, surowej twarzy.
— Jane Lavinio, lepiej idź do sklepu, aby kupić dziesięć metrów białej bawełny —
zarządziła. — Jeśli zamierzasz jechać do Nowego Jorku, potrzebny ci będzie zapas bielizny.
Jane Lavinia szeroko otworzyła oczy.
— Ach, ciociu Rebeko, więc mogę jechać?
— Owszem, jeśli chcesz. Dam ci tyle pieniędzy, ile będę mogła. Chyba starczy na
początek.
— Dziękuję ciociu! — zawołała Jane Lavinia zarumieniona. Miotały nią sprzeczne uczucia
— Ale może nie powinnam brać pieniędzy, może nie powinnam cię zostawiać samej…
Gdyby tylko ciotka Rebeka okazała żal na wieść o wyjeździe dziewczyny. Jane Lavinia
natychmiast porzuciłaby ten pomysł. Ale ciotka Rebeka stwierdziła tylko chłodno — Tym się
nie musisz martwić. Sama sobie dam radę.
A więc wszystko zostało postanowione. Przez następny tydzień nic nie mąciło szczęścia
Jane Lavinii. Nie smuciła się na myśl o porzuceniu Chestercote. Ciotka nie będzie za nią
tęsknić. Jest dla niej jedynie utrapieniem, głupią dziewczyną, która zamiast robić coś
pożytecznego, marnuje czas na malowanie. Jane Lavinia uważała, że ciotka nie żywi do niej
ż
adnych uczuć. Rodzice zmarli, gdy była bardzo małą dziewczynką i ciotka Rebeka wzięła ją
do siebie na wychowanie. Została „wychowana”, za co była wdzięczna ciotce, ale nie
połączyła ich żadna więź uczuciowa. Jane Lavinia odpłaciłaby za miłość miłością, lecz
sądziła, że ciotka jej nie kocha.
W dniu wyjazdu Jane Lavinia wstała wcześnie i szybko była gotowa do drogi. Jej kufer
odwieziono do pana Whittakera poprzedniego wieczoru, więc dzisiaj miała pójść piechotą na
stację wraz z państwem Stephens. Włożyła na podróż swój szyfonowy kapelusz i ciotka
Rebeka ani słowem nie zaprotestowała. Jane Lavinia płakała, żegnając się z ciotką, ale ta nie
uroniła ani jednej łzy. Ścisnęła tylko rękę dziewczyny i powiedziała sztywno: — Napisz po
przyjeździe do Nowego Jorku. I nie zapracuj się na śmierć u pani Stephens.
Jane Lavinia wolno przeszła przez most i ruszyła w górę ścieżką. Gdyby tylko ciotce
Rebece było choć trochę smutno! Ale wstał cudowny ranek o powietrzu czystym jak kryształ
i jechała do Nowego Jorku, gdzie czekały sława i fortuna. Szła, jakby miała skrzydła u ramion
i nagle zaśpiewała głośno, dając upust przepełniającej ją radości. W pewnej chwili zatrzymała
się przerażona. Zapomniała zegarka. Małego, złotego zegarka mamy. Zostawiła go na
toaletce.
Jane Lavinia zbiegła w dół ścieżką i popędziła do domu. Zatrzymała się w otwartych
drzwiach kuchni. Stanęła na mozaice skomponowanej z cienia i złocistych promieni
słonecznych prześwitujących przez gałęzie dzikiego wina. Kuchnia świeciła pustkami, a
ciotka Rebeka gorzko płakała w przyległej, małej sypialni. Głośno mówiła pomiędzy
szlochami.
— Odjechała i zostawiła mnie samą. Moja dziewczynka odjechała! Co teraz zrobię? Nie
zależało jej. Cieszyła się, że jedzie, że będzie daleko. Zawsze uważała mnie za nieznośną
ciotkę. Ale cały czas bardzo ją kochałam i byłam z niej taka dumna! Podobały mi się jej
obrazki, choć narzekałam, że marnuje czas. Nie wiem, jak będę żyła, gdy wyjedzie!
Jane Lavinia słuchała z twarzą, z której uleciały blask i podniecenie Wśród ruin zamków,
które budowała na lodzie, poczuła lekki dreszcz satysfakcji. Mimo wszystko ciocia Rebeka
kocha ją i jest zmartwiona!
Jane Lavinia odwróciła się i wysunęła bezszelestnie z domu. Szła szybko aleją kwitnących
ś
liw, a łzy wypełniły jej oczy, lecz usta okrasił uśmiech i pieśń szczęścia rozsadzała serce.
Ostatecznie lepiej być kochaną niż bogatą, podziwianą i sławną.
U pana Whittakera wszyscy wyszli na podwórze gotowi do drogi.
— Pośpiesz się, Jane Lavinio — ponaglała pani Whittaker. — Już zaczęliśmy
podejrzewać, że nie przyjdziesz. No, teraz żwawo!
— Nie jadę — stwierdziła spokojnie Jane Lavinia.
— Nie jedziesz? — wszyscy zawołali chórem.
— Nie. Przykro mi. Jestem panu bardzo wdzięczna, panie Stephens, ale nie mogę opuścić
ciotki. Za bardzo będzie za mną tęsknić.
— Ale z ciebie mała gąska! — zawołała pani Whittaker.
Pani Stephens nic nie powiedziała, tylko zrobiła niezadowoloną minę. Może mniej myślała
o stracie, jaką poniesie świat artystyczny, a bardziej o trudach związanych z poszukiwaniem
nowej pomocy domowej. Pan Stephens wyglądał na autentycznie smutnego.
— Przykro mi, panno Slade. Bardzo mi przykro — powtarzał. — Ma pani wyjątkowy
talent i powinno się nad nim pracować.
— Będę pracować nad ciotką Rebeką — odparła Jane Lavinia.
Nikt nie wiedział, co miała na myśli, ale wszyscy zrozumieli zdecydowany ton jej głosu.
Kufer wyjęto z wagonu i państwo Stephens odjechali. Gdy Jane Lavinia wróciła do domu,
ciotka zmywała po śniadaniu, a po jej twarzy toczyły się wielkie łzy.
— O, mój Boże! — wykrzyknęła zobaczywszy Jane Lavinię. — Co się stało? Spóźniłaś się
na pociąg i nie pojechałaś!
— Zmieniłam zdanie, ciociu. Nie chcę jechać do Nowego Jorku. Odjechali więc beze
mnie. Wolę zostać z tobą w domu.
Ciotka przyglądała się dziewczynie. Potem zrobiła krok do przodu i zarzuciła jej ręce na
szyję.
— Ach, Jane Lavinio — pociągnęła nosem. — Tak się cieszę! Zupełnie nie wiedziałam,
jak sobie poradzę bez ciebie. Ale nie sądziłam, że choć trochę cię obchodzę. Możesz
codziennie nosić swój najlepszy, szyfonowy kapelusz, a na niedzielę uszyję ci sukienkę z
różowej organdyny.
P
RZYPADKOWE ZASTĘPSTWO
Clifford Baxter wszedł do bawialni, w której Patty cerowała skarpetki i jednocześnie
czytała książkę. Patty potrafiła robić takie rzeczy. Trzeba przyznać, że skarpetki były
pocerowane bardzo starannie, a treść książki pamiętała Patty doskonale. Clifford opadł na
krzesło z ciężkim westchnieniem.
— Zmęczony? — zapytała współczująco Patty.
— No, cóż, raczej tak. Cały dzień włóczyłem się po stoczni i dokach, szukając ciekawych
materiałów. Ale wiesz co? Chyba złapałem okazję. Kiedy wychodziłem z biura, pan Harmer
dał mi na jutro prawdziwe zadanie, a właściwie dwa, ale tylko jedno z nich jest naprawdę
ważne. Jak słyszałaś,, ukazał się projekt nowej ustawy kolejowej i trwa dyskusja przed jej
zatwierdzeniem. Otóż, mam na ten temat przeprowadzić wywiad z panem Keefe. Przyjechał
do miasta odwiedzić przyjaciela z college’u, pana Reida i jest podobno ważną figurą.
Oczywiście, nie dostałbym tej roboty, gdyby ktoś inny był pod ręką, lecz większość personelu
przebywa poza miastem. Wszyscy pojechali oglądać tę kopalnię po wybuchu albo strajk
woźniców w Bainsville. Tylko ja byłem bez przydziału. Harmer dał mi niedwuznacznie do
zrozumienia, że mam okazję zdobyć ostrogi. Dobry artykuł zapewni mi stałą pracę od
przyszłego miesiąca, gdy odejdzie Alsop. Wiesz, wtedy nastąpi wielka rotacja. Każdy z
pracowników wskoczy na wyższy szczebel i zostanie wolne miejsce na dole tej drabiny.
Patty odłożyła igłę i klasnęła z radości. Clifford patrzył na nią z uznaniem. Uważał, że ma
najładniejszą siostrę na świecie, a poza tym była taka promienna, pełna życia i zarumieniona.
— Och, Cliffordzie, to po prostu wspaniałe! — zawołała. — I stało się to akurat w chwili,
gdy zaczęliśmy tracić nadzieję. Och, musisz dostać tę posadę. Musisz napisać dobry artykuł!
Pomyśl tylko, ile to dla nas znaczy.
— O, wiem — Clifford oparł głowę na rękach i utkwił zasępiony wzrok w lampie. — Ale
powściągnij swoją radość, Party. Jasne, że chcę mieć stałe zatrudnienie, lecz wcale się nie
palę do pracy w gazecie. Bogiem a prawdą, nie cierpię tego, choć staram się, jak mogę.
Przypomnij sobie, ojciec zawsze mówił, że jestem urodzonym mechanikiem. Gdybym tylko
znalazł zajęcie przy maszynach, to byłoby coś dla mnie! Jest wolne miejsce w hucie w
Bancroft, ale nie mam żadnych szans.
— Wiem. Jakie to przykre — powiedziała Patty, zabierając się znowu do cerowania. —
Tak bym chciała być chłopcem i pracować w Chronicle. Na pewno byłaby ze mnie dobra
dziennikarka, lecz o czymś takim nie słyszano jeszcze w Aylmer.
— Tak. Masz dwa razy więcej talentu ode mnie. Instynktownie czujesz, co opuścić, a co
jest naprawdę ważne. Ja tego nigdy nie wiem i Harmer bezlitośnie kreśli moje reportaże. Cóż,
tym razem postaram się jak nigdy, bo muszę zdobyć tę posadę. Rodzinna sakiewka staje się
coraz chudsza. Na twarzy mamy co dzień przybywa nowa zmarszczka. Nie mogę już na to
patrzeć.
— Ja też — westchnęła Patty. — Chciałabym również znaleźć pracę. Gdybyśmy oboje
zarabiali, wszystko by się zmieniło na lepsze. Mama przestałaby się zamartwiać. Nie mów jej
na razie o swojej szansie, dopóki sprawa się nie wyjaśni. Nie chcesz chyba, żeby się
rozczarowała, gdyby ci się nie udało? A jakie jest to drugie zadanie?
— Och, mam pojechać rannym pociągiem do Bancroft i opisać obchody jubileuszu starego
pana Morelanda. Skończył sto lat i dlatego szykuje się mnóstwo przemówień, uroczysta
prezentacja i tym podobne rzecz)’. Nic szczególnego. Wrócę pociągiem o trzeciej i zdążę
złapać tego polityka, zanim wyjedzie o piątej. Patty, wyjdź po mnie na dworzec
Odprowadzisz mnie do domu pana Reida; przechadzka dobrze ci zrobi.
Baxterowie mieszkali w Aylmer, małym, ale ruchliwym miasteczku, w którym wychodziły
— dwie gazety: Chronicle i Ledger. Pisma ostro rywalizowały ze sobą o to, które z nich
pierwsze zamieści jakąś informację lub poda ją bardziej interesująco. Clifford został przyjęty
wiosną na okres próbny, jako pewnego rodzaju chłopiec do wszystkiego. Nie pobierał
wynagrodzenia, ale uczył się zawodu i we wrześniu, jeśli okaże się przydatny, otwierała się
przed nim możliwość uzyskania stałej posady. Pan Baxter zmarł dwa lata temu i kiedy spółka,
której jego żona powierzyła pieniądze, zbankrutowała, rodzina znalazła się bez środków do
ż
ycia. Clifford chciał zostać inżynierem, lecz w tej sytuacji musiał zrezygnować ze studiów i
przyjąć taką pracę, jaka się trafiała. Podszedł do tego dzielnie i bez słowa skargi. Patty nie
miała dotychczas żadnych planów co do własnej „kariery” i wystarczała jej pozycja córki
domu. Była prawą ręką matki, ale zdawała sobie sprawę, że powinna także rozejrzeć się za
jakąś pracą. Matka nie potrzebowała jej do pomocy w domu, a cały ciężar odpowiedzialności
nie mógł spadać na barki osiemnastoletniego Clifforda. Patty była od niego rok starsza i
zdecydowana dzielić z bratem wszystkie obowiązki.
Nazajutrz po południu Patty wyruszyła na dworzec, ale gdy pociąg nadjechał, Clifford się
nie pojawił na peronie. Patty obserwowała przerzedzający się tłum z niedowierzaniem. Gdzie
on się podział? Czyżby nie przyjechał? Przecież musiał, bo następny pociąg jest dopiero o
siódmej. Pewnie go przegapiła. Odczekała, aż stacja opustoszeje, a potem zmartwiona poszła
w stronę domu. Redakcja Chronicle znajdowała się po drodze, więc wstąpiła tam zobaczyć,
czy Clifford się nie zjawił.
W pokoju redakcyjnym zastała tylko chłopca na posyłki, Larry’ego Browna, który
natychmiast poinformował ją, że Clifford nie tylko nie ma, ale przysłał telegram z
wiadomością, że spóźnił się na pociąg. Zrozpaczona Patty westchnęła głęboko. Jakie to
straszne!
— Gdzie jest pan Harmer? — spytała.
— Wyszedł, gdy tylko przygotowaliśmy popołudniowe wydanie, zanim jeszcze nadszedł
telegram. Będzie wściekły, kiedy się dowie, że nikt nie zrobił wywiadu z tym starym lisem od
polityki — odparł Larry, który wiedział wszystko o zadaniu Clifforda.
— Czy ktoś inny nie mógłby tego zrobić? — dopytywała się zdesperowana Patty.
Larry potrząsnął głową przecząco. — Nie ma żywej duszy. Z powodu tej eksplozji w
kopalni i strajku, nikt nie został na miejscu.
Patty zeszła na dół i na chwilę zatrzymała się w hallu, próbując coś wymyślić. W domu
pewnie by usiadła i zaczęła płakać. Co za przykre rozczarowanie! Clifford niewątpliwie straci
jedyną szansę stałej pracy, jeśli tylko rozgniewany redaktor działu wiadomości z miejsca nie
wyrzuci go z redakcji. Co powinna zrobić? I czy mogła coś zrobić? Musi coś zrobić!
— A gdybym poszła zamiast niego? — zastanowiła się Patty. Nagle drgnęła. A dlaczego
nie? Czy istnieje powód, dla którego nie miałaby zrobić wywiadu z jakimś ważniakiem?
Prawdę mówiąc, wiedziała tyle co nic o kolei, a jeszcze mniej o robieniu wywiadów, ale
może przynajmniej spróbuje i ocali dla Clifforda dotychczasową pozycję w gazecie.
Jeśli Patty podjęła decyzję, natychmiast przystępowała do działania. Wróciła do pokoju
reporterów, złapała notes i ołówek i wybiegła. Oddech miała przyspieszony a oczy błyszczące
z podniecenia. Do domu pana Reida był spory kawałek drogi i gdy tam dotarła, czuła się
porządnie zmęczona. Ale nie straciła entuzjazmu. Podeszła do drzwi i bez wahania
zadzwoniła.
— Czy mogę się zobaczyć z panem… panem — Patty przeraziła się. Zapomniała
nazwiska! Służąca, która jej otworzyła, spoglądała z taką bezczelną wyższością, że Patty
zarumieniła się z oburzenia. — … Z panem, który gości u pana Reida — dokończyła
energicznie. — Nie pamiętam jego nazwiska, ale otrzymałam polecenie zrobienia z nim
wywiadu dla Chronicle. Czy jest w domu?
— Jeśli ma pani na myśli pana Reefera, to jest — odparła pokojówka głosem pełnym
szacunku. Widocznie Chronicle sporo znaczyła w domu pana Reida. — Proszę wejść do
biblioteki. Powiem, że pani przyszła.
Zaledwie Patty siadła, rozłożyła przed sobą przybory do pisania i przybrała oficjalny wyraz
twarzy, gdy pan Reefer wszedł do pokoju. Był to wysoki, przystojny, starszy pan o siwych
włosach, czarnych oczach i takich ustach, że Patty modliła się w duchu, aby nie zadać mu
pytania, na które odmówi odpowiedzi. Zresztą, Patty dobrze wiedziała, że mężczyzna z takimi
ustami i tak powie wyłącznie to, co chce powiedzieć.
— Dzień dobry. Czym mogę pani służyć, madam? — spytał pan Reefer tonem uprzejmym,
ale dającym do zrozumienia, że nie lubi marnować czasu.
Patty prawie straciła głowę przez to „madam” i aż się skuliła ze strachu. Nie zdoła temu
męskiemu sfinksowi zadać nawet najprostszego pytania! Wtem pomyślała o zmęczonej,
zatroskanej twarzy matki i w mgnieniu oka odzyskała odwagę. Pochyliła się ku przodowi i
patrząc z zaciekawieniem na wyrazistą, jak wykutą w kamieniu twarz pana Reefera,
powiedziała ze szczerym uśmiechem:
— Pragnę przeprowadzić z panem wywiad dla Chronicle o projekcie nowej ustawy
kolejowej. Takie zadanie otrzymał, co prawda, mój brat, lecz spóźnił się na pociąg. Przyszłam
więc zamiast niego, ponieważ tyle zależy od tego wywiadu. Może pan Harmer da Cliffordowi
stałą pracę, jeśli artykuł będzie dobry? Teraz jest tylko chłopcem do wszystkiego. Nie mogę
dopuścić, aby stracił tę szansę — druga taka może się już nie zdarzyć. I to jest bardzo ważne
dla nas i dla mamy…
— Czy pani jest pracownikiem Chronicle! — zapytał pan Reefer nieco cieplejszym tonem.
— Och, nie! Nie mam nic wspólnego z gazetą i dlatego proszę mi wybaczyć brak
doświadczenia. Nie wiem nawet, o co powinnam pana zapytać. Może po prostu powie mi pan
wszystko, co myśli o tej ustawie, a ja spróbuję to napisać.
Pan Reefer patrzył przez chwilę na Patty. Jego rysy miały w sobie tyle samo życia co twarz
kamiennego posągu. O czym myślał? Czy o ustawie, czy też o tym, że ta bystra, ładna i
odważna dziewczyna stara się wyglądać bardzo profesjonalnie, a tak naprawdę jest tylko
pełna nadziei i dobrych chęci, ale zupełnie „zielona”.
— Ja też nigdy nie udzielałem wywiadu i niewiele o tym wiem — rzekł powoli. — Jednym
słowem, oboje jesteśmy nowicjuszami. Lecz chciałbym pani pomóc, więc powiem, co sądzę o
tej ustawie i jej wpływie na gospodarkę.
Pan Reefer mówił, a ołówek Patty nieomal fruwał nad papierem, gdy notowała krótkimi,
urywanymi zdaniami. Nagle zorientowała się, że zadaje pytania i że zaczyna się jej to
podobać. Po raz pierwszy pomyślała, jaką ciekawą rzeczą jest polityka, jeśli się ją trochę
rozumie, a rozumieć nie było trudno, gdy tłumaczył człowiek taki jak pan Reefer. Mówił
przez pół godziny, a po upływie tego czasu Patty znała doskonale jego zdanie o projekcie
słynnej ustawy.
— No, teraz wie pani tyle, ile ja — oznajmił pan Reefer. — Proszę to powiedzieć
redaktorowi. Mam nadzieję, że będzie zadowolony, a pani brat dostanie tę posadę. Nie
powinien się jednak spóźniać na pociąg, nie postępują tak młodzieńcy, którzy mają poważny
stosunek do życia. Niech zapamięta tę przestrogę. No, ale nie ma tego złego, co by na dobre
nie wyszło…
Patty poszła prosto do domu i przepisała artykuł, starannie szlifując swoje dzieło literackie,
po czym zaniosła je do redakcji. W Chronicle zastała pana Harmera z ponurym grymasem na
twarzy. Nie wyglądało to zachęcająco, ale na powitanie Patty skinął głową nawet dosyć
ż
yczliwie. Pan Harmer lubił Baxterów, choć bez zmrużenia oka poświęciłby ich dla
sensacyjnego artykułu z wyłącznością praw autorskich.
— Dobry wieczór, Patty. Usiądź, proszę. Twój braciszek jeszcze się nie zjawił. Kiedy
następnym razem dam mu zadanie, to lepiej niech się postara wykonać je w terminie.
— Och! — zawołała Patty stłumionym głosem. — Panie Harmer, proszę… ja mam ten
wywiad. Zrobiłam go za Clifforda. Udało mi się porozmawiać z panem Reeferem. Był bardzo
uprzejmy i…
— Pan… jaki?! — nieomal krzyknął Harmer.
— Pan Reefer. Pan Andrew Reefer. Kazał panu powtórzyć, że ten artykuł zawiera
wszystko, co on wie na temat ustawy o kolei i…
Pan Harmer dalej nie słuchał. Wyrwał starannie zapisane stronice i przebiegł je pospiesznie
doświadczonym okiem. Patty pomyślała, że zwariował, bo nagle zaczął tańczyć wokół
pokoju, wymachując kartkami, a potem popędził na złamanie karku do biura na górze.
Dziesięć minut później wrócił i uścisnął rękę osłupiałej Patty.
— Patty, to jest najlepsza rzecz, jaką dotąd zdobyliśmy! Pokonaliśmy nie tylko Ledgera,
ale wszystkie gazety w kraju. Jak tego dokonałaś? Jak ci się udało skłonić Andrewa Reefera
do udzielenia wywiadu?
— Cóż — odparła zaskoczona Patty — po prostu poszłam do domu pana Reida i
zapytałam o przebywającego tam gościa, bo… zapomniałam nazwiska. Gdy pan Reefer
zszedł do biblioteki, powiedziałam, że memu bratu polecono przeprowadzić ten wywiad, ale
spóźnił się na pociąg i w związku z tym, czy by się nie zgodził, żebym ja z nim
porozmawiała. Ja… przeprosiłam go także za brak doświadczenia, a on mi wybaczył.
— Ale Clifford nie miał przeprowadzić wywiadu z Reeferem — roześmiał się pan Harmer
— tylko z Johnem C. Keefe. Nie wiedziałem, że Reefer jest w naszym mieście, a gdybym
nawet wiedział, to nie przeszłoby mi do głowy posyłać do niego kogokolwiek z redakcji.
Dotychczas nie udzielił żadnego wywiadu, a w sprawie tej ustawy nabrał po prostu wody w
usta… Chociaż uganiali się za nim dziennikarze z największych gazet w kraju. Jest z tego
znany. Czy wiesz, Patty, że to najsmaczniejszy kąsek, jaki kiedykolwiek zdobyła ta redakcja?
Wszyscy przywiązują znaczenie do zdania Andrewa Reefera. Opublikujemy ten wywiad na
pierwszej stronie specjalnego wydania, które wkrótce się ukaże. Hm, jasne, że musiał się
zdecydować na publiczne ujawnienie swoich poglądów, bo inaczej nie puściłby pary z ust.
Ale pomyśleć, że to nam się udało… Patty, jesteś wspaniała!
Clifford wrócił do domu pociągiem o siódmej i Patty czekała na niego, drżąc z
niecierpliwości i chęci opowiedzenia mu nowiny. Lecz Clifford też miał coś do opowiedzenia
i zaczął pierwszy.
— Tylko, Patty, nie krzycz na mnie, dopóki nie wysłuchasz całej historii. U starego
Morelanda poznałem pana Peabody’ego z huty w Bancroft i pogadaliśmy sobie. Kiedy
dowiedział się, kim jestem, ogromnie się zainteresował i przyznał, że nasz ojciec był jednym
z jego bliskich przyjaciół w college’u. Wyznałem mu, że pragnę otrzymać pracę w jego
spółce, a on kazał mi od razu iść do fabryki i zapytać o wolny etat. I… Patty, otrzymałem tę
posadę! śegnaj więc harówko w gazecie! Potem próbowałem zdążyć na stację i złapać mój
pociąg, ale nic z tego nie wyszło. Zresztą, dobrze się stało, bo pan Keefe został w południe
wezwany nagle do domu. Jechał pociągiem, który o trzeciej trzydzieści zatrzymywał się w
Bancroft, więc wsiadłem, znalazłem go i pojechałem razem z nim aż do następnej stacji. W
ten sposób zdobyłem wywiad. Mam go jeszcze w notesie, ale muszę natychmiast pędzić do
redakcji. Sądzę, że pan Harmer dosyć się nadenerwował.
— Och, nie. Pan Harmer jest w doskonałym humorze — powiedziała Patty, a w jej oczach
zamigotały iskierki. Po czym przedstawiła swoją historię.
Wywiad z panem Reeferem ukazał się pod wielkim nagłówkiem i Chronicle przeżyła swój
dzień chwały. Nazajutrz pan Harmer zawiadomił Patty, że chce się z nią widzieć.
— Tak więc, Clifford odchodzi — zaczął bez wstępu, kiedy weszła do redakcji. — Cóż,
chciałabyś zająć jego miejsce?
— Panie Harmer, czy pan sobie żartuje? — spytała zaskoczona Patty.
— Nic podobnego. Ten materiał, który przyniosłaś, był doskonale napisany. Prawie nie
musiałem użyć ołówka. Ty naprawdę masz żyłkę dziennikarską. Zresztą i tak potrzebujemy w
zespole kobiety, więc jeśli chcesz, to miejsce jest twoje od zaraz, a stała posada za miesiąc.
— Biorę — powiedziała szybko rozpromieniona Patty.
— Doskonale. Idź dziś po południu do klubu muzycznego i opisz ich działalność. Masz
dziesięć minut na dojście — zakończył pan Harmer i… nie musiał tego powtarzać!
P
ACJENTKA
M
ARGARET
Margaret zatrzymała się przy furtce i z uczuciem dumy popatrzyła na staroświecki domek,
ledwo widoczny wśród ośnieżonych jodeł. Jej własny… Po raz pierwszy w życiu miała
prawdziwy dom. Do przeszłości należały lata źle płatnej harówki. Przyszłość oznaczała
niezależność i wiele odmawianych sobie do niedawna przyjemności. A wkrótce czekał ją
wyjazd do Vancouver z panią Boyd.
— Oczywiście, że pojadę — myślała Margaret, idąc szybko zaśnieżoną drogą. — Zawsze
chciałam zobaczyć Góry Skaliste, a z panią Boyd będzie jeszcze przyjemniej. Jest świetną
towarzyszką.
Wcześnie osierocona Margaret Campbell została wychowana przez daleką kuzynkę swego
ojca. W praktyce oznaczało to dach nad głową, jedzenie, mierne wykształcenie i liche ubrania
w zamian za ciężką pracę w domu kuzynki. Po jej śmierci Margaret była zdana tylko na
siebie. Koleżanka zaproponowała jej posadę damy do towarzystwa u bogatej, ekscentrycznej,
starej damy słabego zdrowia i przykrego charakteru. Margaret mieszkała u niej pięć lat, choć
miała wrażenie, że upłynęło ich ze sto. Pracodawczyni była zrzędliwą, szukającą dziury w
całym staruszką o wygórowanych wymaganiach i wielokrotnie Margaret prawie traciła przy
niej cierpliwość. Prawie… ale nie całkiem. Pięcioletnie trudy nie poszły jednak na marne, bo
umierając, pani Constance zapisała dziewczynie w testamencie mały dom i dość pieniędzy do
końca życia.
Margaret natychmiast zamieszkała w domku i przy pomocy starej służącej urządziła się
bardzo wygodnie. Zdała sobie sprawę, że lata tułaczki ma już za sobą i czeka ją zupełnie inne
ż
ycie. Myślała o przyjemnościach, których nigdy nie zaznała. Postanowiła nie marnować
ż
adnej okazji do czerpania radości z życia.
— Nie zrobię ani jednej pożytecznej rzeczy w ciągu roku — oznajmiła wesoło w
rozmowie z panią Boyd. — Proszę pomyśleć, cały rok wspaniałych wakacji wypełnionych
lekturą, podróżami, marzeniami i wypoczynkiem. Potem zobaczę, co mogę zrobić dla innych,
ale ten rok będzie tylko dla mnie. Pierwszym punktem programu jest nasza wyprawa do
Vancouver. Cieszę się, że mogę z panią pojechać, choć propozycja przyszła tak nagle. Będę
jednak gotowa na czas.
Oddychając mroźnym powietrzem i patrząc na błękit nieba, Margaret czuła się zadowolona
z życia. Wędrowała wiejską drogą wśród świerków, uginających się pod ciężarem śniegu. To
wszystko miało tylko jeden szkopuł i to poważny.
— Jestem taka samotna — myślała czasami. — Radość ze zmiany losu nie może całkiem
wypełnić mego serca. Pozostaje małe, puste, bolące miejsce. Gdybym miała kogoś do
kochania i opiekowania się: matkę, siostrę albo kuzynkę. Ale nie mam nikogo. Nie wiem, co
bym dała nawet za dalekiego krewnego. Cóż, pozostaje mi tylko cieszyć się przyjaźnią.
Odgłos szybkich kroków przerwał zadumę Margaret. Podszedł do niej doktor Forbes.
— Dzień dobry, panno Campbell. Na przechadzce?
— Tak. Czyż dzień nie jest wspaniały? Przypuszczam, że pan, doktorze, robi obchód? Jak
się czują pańscy pacjenci?
— Większość z nich wraca do zdrowia. Ale niepokoję się o swoją nową pacjentkę. Czy
zna pani Fredę Martin?
— Tę małą nauczycielkę ze szkoły podstawowej, która mieszka u państwa Waye?
Spotkałam ją raz czy dwa razy. Nie wiedziałam, że jest chora.
— I to poważnie. Zaraziła się tyfusem i ma niewielkie szansę. Pod pewnym względem
przypomina panią, panno Campbell — jest zupełnie sama na świecie. Pani Waye nie może się
nią zająć, bo sama cierpi na reumatyzm. Nie wiem, czy uda się znaleźć pielęgniarkę w
Blythefield. Dom państwa Waye nie nadaje się do pielęgnowania chorych. Pełno w nim
dzieci, a ponadto budynek przylega do hałaśliwej fabryki. Nie powinna tam pozostać.
— Bardzo jej współczuję — stwierdziła Margaret.
Doktor Forbes rzucił na nią przejmujące spojrzenie głęboko osadzonych oczu.
— Czy zamierza pani okazać współczucie w jakiś praktyczny sposób, panno Campbell? —
wypalił prosto z mostu. — Wczoraj słyszałem, że w przyszłym roku zamierza pani pracować
dla innych. Czemu nie teraz? Nadarza się wspaniała okazja zaprzyjaźnienia się z samotną
dziewczyną. Czy weźmie pani do siebie Fredę Martin na czas jej choroby?
— Och, nie! — wykrzyknęła Margaret. — Za tydzień wyjeżdżam. Jadę z panią Boyd do
Vancouver i zamykam dom na czas nieobecności.
— Nie wiedziałem o tym. To chyba przesądza sprawę — doktor Forbes westchnął ciężko.
— Cóż, muszę zobaczyć, co da się zrobić dla biednej Fredy. Ja sam wynajmuję pokój, więc
nie mogę jej zabrać do siebie. Czuję się bezradny, bo wiem, że nie będzie jej łatwo
wyzdrowieć. Zrobię, co w mojej mocy. śegnam panią, bo muszę jeszcze obejrzeć oczy
biednego Tonimy’ego Griggsa. Dobrego dnia, panno Campbell.
Margaret odpowiedziała półprzytomnie i odeszła z oczami utkwionymi w drogę. Radość z
pięknego dnia i planowanego wyjazdu gdzieś uleciała. Zatrzymała się na małym mostku i
popatrzyła na zamarznięty strumień. Czy doktor Forbes naprawdę uważał, że powinna
zrezygnować z wyjazdu, aby pielęgnować u siebie w domu Fredę Martin, bo znalezienie
fachowej pielęgniarki w Blythefield graniczyło z cudem. Doktor Forbes nie miał tego na
myśli. Nie wiedział przecież o jej wyjeździe. Na próżno Margaret próbowała oddalić od siebie
tę myśl.
Nikt lepiej niż ona nie wiedział, co znaczy samotność i brak przyjaciół. Gdy sama
zachorowała, zostawiono ją na łasce niedbałych służących. Na samą myśl o tym zadrżała.
Bardzo współczuła Fredzie Martin, ale nie mogła z jej powodu rezygnować ze swych planów.
— Szansa wyjazdu z panią Boyd już się nie powtórzy — próbowała oszukać swój
wewnętrzny niepokój.
Tak czy owak, spacer diabli wzięli. Kładąc się wieczorem do łóżka, twardo postanowiła
więcej nie zaprzątać sobie głowy Fredą Martin. Obudziła się w środku nocy. Świecił księżyc i
wokół panował mroźny spokój. W ciszy, w której wszystkie ludzkie problemy traciły
znaczenie, serce i sumienie przemówiły do Margaret. Po ich wysłuchaniu wiedziała, że rano
powie doktorowi Forbesowi, aby Fredę przywieziono do „Domu pod jodłami”.
Następnego wieczoru Freda leżała już w gościnnym pokoju, a Margaret przeobraziła się w
pielęgniarkę. Sprawdziły się bowiem obawy doktora Forbesa, że znalezienie kogoś
odpowiedniego do pomocy jest w Blythefield niemożliwe. Margaret miała sporo
doświadczenia wr tej dziedzinie. Zręczna, delikatna i opanowana, odznaczała się wrodzonym
talentem do pielęgnowania chorych. Obserwując ją przy pracy, doktor Forbes kiwał głową z
uznaniem.
Po tygodniu pani Boyd wyjechała do Vancouver, a pochylona nad majaczącą pacjentką
Margaret, nie mogła nawet odprowadzić jej na stację. Cała uwaga dziewczyny skupiała się na
wyciągnięciu Fredy z choroby. Gdy dwa tygodnie później doktor Forbes stwierdził, że kryzys
minął, Margaret miała takie wrażenie, jakby podarowała życie innej istocie. — Jestem taka
szczęśliwa, że nie pojechałam — wyszeptała do siebie.
Podczas rekonwalescencji Margaret szczerze pokochała swoją pacjentkę. Ta słodka, mała
kobietka posiadała wiele odwagi, stawiając czoła samotności i ciężkim wyzwaniom losu.
— Nigdy nie zdołam odwdzięczyć się za pani dobroć, panno Campbell — powiedziała z
ż
alem.
— Otrzymałam zapłatę z nadwyżką — szczerze przyznała Margaret. — Czyż nie zyskałam
drogiej przyjaciółki?
Pewnego dnia Freda poprosiła Margaret o napisanie listu do koleżanki ze szkoły.
— Ucieszy ją wiadomość o stanie mego zdrowia. Adres znajdzie pani w przyborach do
pisania.
Skromny kufer Fredy przywieziono do „Domu pod jodłami” i Margaret zaczęła go
przeglądać. Podczas przerzucania papierów w poszukiwaniu adresu, jej wzrok przyciągnął
wyblakły podpis na pożółkłym liście. Worth Spencer — takie samo imię i nazwisko nosiła jej
matka!
Margaret wyrwał się okrzyk zdziwienia. Czy to możliwe, że matka napisała ten list? Mało
prawdopodobne, aby jakaś inna kobieta identycznie się nazywała. Margaret pobiegła do
pokoju Fredy z listem w ręku.
— Fredo, przypadkiem zauważyłam nazwisko mojej matki na tym liście. Kto był
adresatem?
— To jeden ze starych listów mojej mamy — wyjaśniła Freda. — Mama miała dużo
starszą od siebie siostrę, ciocię Worth. Ich rodzice umarli, gdy moja mama była jeszcze
dzieckiem. Ciocię Worth zabrali do siebie krewni jej ojca, a babcia wzięła mamę. Myślę, że
obie rodziny były skłócone. Mama straciła kontakt z siostrą, gdy ta wyszła za mąż. Potem
ujrzała w gazecie jej nekrolog.
— Powiedz mi, gdzie mieszkały siostry, zanim je rozdzielono? — Margaret z trudem
hamowała podniecenie.
— W Ridgetown.
— W takim razie nasze matki były siostrami. Fredo, jesteś moją kuzynką.
Margaret zbadała gruntownie sprawę i upewniła się ponad wszelką wątpliwość — były
krewniaczkami. Trudno powiedzieć, która z dziewcząt bardziej się ucieszyła.
— Nigdy się już nie rozstaniemy — postanowiła radośnie Margaret. — Od tej pory „Dom
pod jodłami” to również twój dom. Fredo, czuję się taka bogata. Wreszcie mam rodzinę. A
wszystko zawdzięczam doktorowi Forbesowi. Nigdy nie odnalazłabym kuzynki, gdyby nie
jego propozycja zaopiekowania się tobą w chorobie.
— A ja bym nigdy nie wyzdrowiała — wyszeptała Freda, wsuwając rączkę w dłoń
Margaret.
— Będziemy najszczęśliwszymi dziewczynami na świecie — stwierdziła Margaret — Czy
wiesz, co zrobimy w czasie letnich wakacji, Fredo? Pojedziemy na wycieczkę w Góry
Skaliste. Podróż w twoim towarzystwie będzie dziesięć razy milsza, niż wyjazd z panią Boyd.
A
MOśE ZAPROSIĆ PANNĘ
P
RICE
?
Frances Allen wróciła z poczty i położyła otwarty list na stole przed matką, zajętą
wyrabianiem mielonych kotletów. Alma Allen podniosła głowę znad ciasta, które właśnie
lukrowała i spytała: — Co się stało, Fran? Wyglądasz, jakby list zawierał niepomyślne
nowiny.
— Bo i zawiera. Ciocia Clara nie przyjedzie. Dostała telegram z wiadomością o chorobie
szwagierki i natychmiast musiała do niej pojechać.
Pani Allen zmartwiła się, a Alma z tragicznym wyrazem twarzy stuknęła łyżką.
— To niedobrze. Cała uroczystość zmarnowana. Ale przypuszczam, że nie ma na to rady. !
— Nie ma — przytaknęła Frances. Opadła na krzesło i zabrała się do obierania jabłek. —
Na nic lamenty, choć moja sytuacja jest taka, że tylko siąść i płakać. Jestem strasznie
rozczarowana.
— Czy wujek Frank przyjedzie?
— Ciocia Clara pisze, że przyjedzie prosto ze Stellarton, jeśli stan zdrowia pani King się
nie pogorszy. Mamy jedno puste miejsce. Trzeba kogoś zaprosić. Ale kogo?
Obie dziewczyny wyglądały na zakłopotane. Pani Allen uśmiechała się dyskretnie i
powróciła do krojenia słoniny. W tym roku trud przygotowania obiadu w Święto
Dziękczynienia
*
przejęły córki, Frances i Alma. Miały również zaprosić gości i wprowadziły
pewne zmiany do jadłospisu, jednak lista gości nie zmieniła się.
— Obiad, to sprawa rodzinna — oznajmiła Frances. — Jeśli zaczniemy zapraszać
znajomych, to lista stanie się zbyt długa. Możemy przyjąć tylko czternaścioro gości, chociaż
niektóre pominięte osoby z pewnością poczują się urażone.
Pozostała więc stara lista. A teraz wesoła ciotka Clara, kochana i podziwiana przez
każdego, nie mogła przyjechać. Należało ją kimś zastąpić.
— Nie możemy zaprosić nowego pastora, bo przyjdzie z siostrą — wyjaśniła Frances. —
Trudno też wybrać tylko jedną koleżankę.
— Musisz nam pomóc, mamo — poprosiła Alma. — Zaproponuj kogoś na miejsce cioci.
Pani Allen popatrzyła na dwie ożywione, dziewczęce twarzyczki i powiedziała powoli: —
Nie wiem, czy mój wybór zadowoli was. Może zaprosiłybyście pannę Price?
Panna Price! Nigdy nie przyszłaby im do głowy! To ta blada, nieśmiała nauczycielka ze
szkoły podstawowej w Hazelwood.
— Pannę Price? — wolno powtórzyła Frances. — Ależ mamo, my ją ledwo znamy. Mam
wrażenie, że jest okropnie cicha i nudna.
— I nieśmiała — dodała Alma. — Kiedyś na przyjęciu u Wardów wyglądała na
ś
miertelnie przerażoną, gdy tylko ktoś się do niej odezwał. Myślę, że będzie się bała przyjść
do nas na obiad.
— To młode, samotne stworzenie — wyjaśniła cicho pani Allen. — I nie ma chyba nikogo
bliskiego. Moim zdaniem ucieszy się, że ma okazję spędzić Święto Dziękczynienia poza tym
ponurym pensjonatem, w którym mieszka.
— Oczywiście, zaprosimy ją, mamo, jeśli tego chcesz! — zawołała Frances.
— Nie, dziewczęta — odrzekła poważnie pani Allen. — Nie zapraszajcie jej jedynie ze
względu na mnie, jeśli same nie czujecie takiej potrzeby. Miałam nadzieję, że wasze dobre
serca zechcą okazać trochę świątecznej radości samotnej, ciężko pracującej dziewczynie,
której życie nie głaskało po głowie. Ale koniec z moralizatorstwem. To wasz obiad i wasi
goście.
Frances i Alma zaczerwieniły się i zamilkły na chwilę. Potem Frances podbiegła do matki i
uściskała ją.
*
Dzień Dziękczynienia obchodzony jest w Kanadzie w drugi poniedziałek października (przyp tłum)
— Jak zawsze masz rację, mamo. Jesteśmy strasznymi egoistkami. Zaprosimy pannę Price
i postaramy się, by miło spędziła czas. Dziś wieczorem pójdę do niej.
*
*
*
W szarym mroku chłodnego, jesiennego wieczoru, Bertha Price wracała do pensjonatu. W
niknącym świetle jej drobna twarz wydawała się bledsza, a szare oczy jeszcze smutniejsze niż
zazwyczaj. Do Święta Dziękczynienia pozostały tylko dwa dni, lecz ona nie będzie go
obchodzić. — Miłość wypełnia świat, ale dlaczego nie mam w niej żadnego udziału — pytała
sama siebie buntowniczo. W hallu powitała ją właścicielka pensjonatu.
— Panna Allen czeka w salonie. Chce się z panią widzieć, panno Price.
Bertha z pewną niechęcią weszła do salonu. Spotkała Frances Allen raz czy dwa razy w
ż
yciu i po prostu bała się tej ładnej, pełnej życia dziewczyny, tak różniącej się od niej samej.
— Przepraszam, że musiała pani czekać, panno Allen — odezwała się nieśmiało. —
Poszłam odwiedzić chorego ucznia i zabawiłam dłużej, niż zamierzałam.
— Wpadłam tylko na chwilę — wyjaśniła Frances z ożywieniem w głosie. — Panno Price,
mama zaprasza panią do spędzenia z nami Święta Dziękczynienia, jeśli nie ma pani innych
planów. Będzie paru gości, ale wszyscy należą do rodziny, oprócz pana Seeleya. To prawnik
— partner i bliski przyjaciel mojego brata, Ernesta. Przyjdzie pani, prawda?
— Ach tak, dziękuję — rzekła mile zaskoczona Bertha. — Z przyjemnością.
Spodziewałam się, że Dzień Dziękczynienia okaże się smutny i samotny, zupełnie nie
„dziękczynny”. Bardzo się cieszę.
— Wobec tego czekamy — Frances serdecznie uścisnęła rękę Berthy. — Proszę przyjść
wcześnie rano. Miło spędzimy dzień.
Tego wieczoru Frances relacjonowała mamie i siostrze. — Nie wyobrażacie sobie, jaka
zmiana nastąpiła w twarzy panny Price, gdy zaprosiłam ją do nas. Wyglądała zupełnie ładnie
— policzki zaróżowiły się, a oczy świeciły jak gwiazdy. Przypominała mi kogoś znajomego,
ale nie wiem kogo. Naprawdę się cieszę, że zaprosiłyśmy ją do nas.
*
*
*
Nadszedł Dzień Dziękczynienia. Pogodny, piękny dzień — jak wymarzony na tę okazję.
Zjawili się goście, a wśród nich Bertha Price, bledsza i bardziej nieśmiała niż zwykle. Ernest
Allen i jego przyjaciel, Maxwell Seeley, przyjechali z miasta rannym pociągiem.
Po dokonaniu niezbędnych prezentacji, Frances pognała do kuchni.
— Już wiem, kogo przypomina mi panna Price — stwierdziła, krzątając się wokół pieca.
— Maxa Seeleya. Nie śmiej się, Almo. To fakt. Gdy ich sobie przedstawiałam, zauważyłam
niezwykłe podobieństwo. Max jest pulchny i zamożny, a Bertha biedna i chuda, ale są
podobni. Przyjrzyjcie się i same oceńcie.
W dużym salonie goście miło spędzali czas. Max Seeley drgnął, gdy przedstawiono mu
pannę Price. Wkrótce pospieszył za nią do kąta, w którym się schroniła. Ernest Allen
rozmawiał w kuchni z siostrami. Wujkowie, ciotki i kuzyni gawędzili na różne tematy i nikt
nie zwracał uwagi na młodego Seeleya i pannę Price.
— Proszę wybaczyć mi, panno Price, to niedyskretne pytanie — zaczął rozmowę Max. —
Ale przypomina mi pani kogoś, kogo kiedyś znałem. Jestem przekonany, że łączy was
pokrewieństwo. Nie pamiętam jednak krewnych noszących pani nazwisko. Czy pani ma
kogoś z rodziny, kto nazywa się tak jak ja?
Bertha zaczerwieniła się, zawahała przez moment i potem odpowiedziała szczerze: — Nie
sądzę. Muszę jednak panu powiedzieć, że w rzeczywistości nie nazywam się Price. Moje
prawdziwe nazwisko zaczyna się na S, ale nie wiem, jak brzmi. Przypuszczam, że moi
rodzice zmarli, gdy miałam około trzech lat i wtedy oddano mnie do sierocińca. Po roku
adoptowała mnie pani Price. Była dla mnie bardzo dobra i traktowała jak własną córkę.
ś
yłyśmy w niedostatku, ale szczęśliwie. Pani Price chciała, żebym nosiła jej nazwisko. Nigdy
mi nie powiedziała, jak się faktycznie nazywam. A może sama nie wiedziała? Zmarła, gdy
miałam szesnaście lat i odtąd jestem zupełnie sama na świecie. To wszystko, co wiem o sobie.
Max Seeley wyraźnie się ożywił.
— Skąd przypuszczenie, że pani prawdziwe nazwisko zaczyna się na literę S? — spytał
— Mam zegarek po matce z wyrytym monogramem „B.S”. Pozostawiono go u
zarządzającej sierocińcem i pani Price dała mi go kiedyś. Oto on.
Max Seeley prawie wyrwał staromodny, mały, srebrny zegarek z ręki dziewczyny i
otworzył kopertę. Krzyknął, wskazując rysy na wewnętrznej strome. Przypominały litery
MAS.
— Teraz kolej na moją historię — powiedział. — Nazywam się Maxwell Seeley. Ojciec
zmarł, kiedy miałem siedem lat, a matka rok później. Zostaliśmy, moja trzyletnia siostra
Bertha i ja, sami na świecie. W biedzie. Nie mieliśmy krewnych. Mnie zaadoptował zamożny
kawaler, który znał ojca. Siostrę wysłano do sierocińca w mieście. Kochałem ją bardzo i
strasznie rozpaczałem po naszym rozstaniu. Mój przybrany ojciec dbał o mnie i otrzymałem
staranne wykształcenie. Nie zapomniałem siostry i gdy tylko mogłem, pojechałem do
sierocińca. Powiedziano mi o jej adopcji. Nie udało mi się jednak dotrzeć do tego, kto ją
adoptował, bo dwa lata wcześniej pożar zniszczył główny budynek, gdzie przechowywano
wszystkie akta. Wtedy całkiem straciłem nadzieję odnalezienia siostry. Ale w końcu
znalazłem ją. To ty jesteś Bertha Seeley, moją siostrą.
— Czy to możliwe?
— To pewne! Z tego, co pamiętam, jesteś uderzająco podobna do matki, widziałem starą
fotografię. A to jej zegarek. Widzisz, to ja pewnego dnia wyskrobałem swoje inicjały na
kopercie. Nie mam żadnych wątpliwości. Bertho, czy jesteś choć w połowie tak zadowolona
jak ja?
— Zadowolona!
Oczy Berthy lśniły jak gwiazdy. Próbowała uśmiechnąć się, ale zamiast tego wybuchnęła
płaczem i oparła głowę na ramieniu brata. W tym momencie wszyscy goście w salonie
spojrzeli na ten niezwykły obrazek. Przechodzący przez hali Ernest, zagwizdał ze zdziwienia i
tym przywołał do rzeczywistości siedzące w kącie rodzeństwo.
— Nie zwariowałem, Erneście, stary druhu — uśmiechnął się Max. — Panie i panowie,
przedstawiając tę małą nauczycielkę jako pannę Price, popełniono omyłkę. Przedstawiam ją
ponownie. — panna Bertha Seeley, moja dawno zaginiona i właśnie odnaleziona siostra.
Oczywiście, całe towarzystwo było w doskonałym nastroju. Wśród wesołej zabawy wprost
zasypywano rodzeństwo pytaniami. Zachodziła poważna obawa, że obiad zupełnie wystygnie
w jadalni. Na szczęście Frances i Alma zorientowały się w porę i jakoś zdołały zgromadzić
gości przy stole. Przyjęcie okazało się wspaniałe. Ale założę się, że Maxwell i Bertha nie
wiedzieli nawet, co jedzą. Za to inni wynagrodzili wysiłek dziewcząt i nie szczędzili pochwał.
Po południu wszyscy poszli do kościoła i przynajmniej dwa serca miały w tym dniu za co
dziękować.
Przed wieczorem, Maxwell i Ernest musieli złapać ostatni pociąg do miasta. Krewni
pożegnali się, lecz Bertha została u Allenów na noc. Gdy tylko jej rezygnacja ze stanowiska w
szkole zostanie przyjęta, dołączy do brata w mieście.
— W najbliższym czasie poszukam dla nas odpowiedniego domu — powiedział Max. —
Koniec z wynajmowaniem pokoju, Erneście. Odtąd możesz uważać mnie za człowieka
obarczonego rodziną.
Frances i Alma przed pójściem spać rozmawiały o całym wydarzeniu.
— Pomyśl tylko — odezwała się Frances. — Gdybyśmy jej nie zaprosiły, może nigdy nie
odnalazłaby swego brata. To dzięki mamie. Niech ją Bóg ma w swej opiece! Czasami
wszystko układa się jak w powieści, prawda? A nie mówiłam ci, że są podobni do siebie?
W
EKSEL
Ernest Duncan opuścił sklep Davida White’a i szedł ulicą, gwiżdżąc wesoło. W tym
momencie życie wydawało mu się piękne. Pan White oznajmił dzisiaj, że jest z niego
zadowolony i podniósł mu pensję. Panu White’owi niełatwo było dogodzić i sześć miesięcy
temu Ernest stał przed przyszłym pracodawcą, trzęsąc się ze strachu. Zdobycie posady uważał
za dobre zrządzenie losu. Rok wcześniej zmarł ojciec i oprócz domu nie zostawił po sobie
ż
adnych ziemskich dóbr. Już na kilka lat przed śmiercią nie był w stanie pracować i rodzinne
fundusze stale się kurczyły. Ernest chciał wstąpić do college’u po ukończeniu szkoły. Jednak
po śmierci ojca okazało się, że musi pójść do pracy, aby zarobić na utrzymanie matki i siebie.
Chociaż Ernest nie odziedziczył majątku, to jednak George Duncan zostawił synowi w
spadku coś równie cennego: prawy charakter oraz opinię uczciwego i sprawiedliwego
człowieka. Nikt nie wiedział tego lepiej od Davida White’a, który wybrał Ernesta spośród
wielu, na pierwszy — rzut oka, lepszych kandydatów i zatrudnił go jako urzędnika.
— Nic o tobie właściwie nie wiem — przyznał otwarcie. — Masz dopiero szesnaście lat i
możliwe, że nie posiadasz ani odrobiny wytrwałości czy charakteru. Ale syn takiego ojca…
bardzo bym się zdziwił. Znałem go przez całe życie. Nie było lepszego i pracowitszego
człowieka. W każdym razie dam ci szansę. Jeśli jesteś podobny do ojca, dasz sobie radę.
Nie minęło dużo czasu, a pan White z zadowoleniem doszedł do wniosku, że Ernest w
istocie przypomina ojca. Pracował ciężko. Odznaczał się uprzejmością i sumiennością. Lubili
go wszyscy klienci, począwszy od prostych przychodzących z portu rybaków, a skończywszy
na starych Irlandkach przyjeżdżających z odległych zakątków. Cieszyło to pana White’a. On
sam zaczynał się starzeć. Ten młodzieniec miał w sobie zadatki na dobrego partnera.
Oczywiście, nie należy się spieszyć. Chłopiec musi się jeszcze wiele nauczyć i odpowiednio
przygotować do prowadzenia firmy. Nie trzeba psuć go za wcześnie nadzieją przyszłego
partnerstwa. Wszystko w swoim czasie. David White był sprytnym człowiekiem.
Ernest, choć nieświadomy planów pracodawcy dotyczących jego przyszłości, wiedział, że
cieszy się opinią dobrego pracownika. Ku swemu zdziwieniu odkrył, że lubi tę pracę, i że
prowadzenie sklepu zaczyna go interesować, a nawet sprawia mu pewną przyjemność.
Dlatego tego popołudnia szedł do domu na podwieczorek lekkim krokiem i ze śmiejącymi się
oczami. Świat jest piękny i Ernest postanowił cieszyć się życiem, pracą i faktem, że może
zarabiać na utrzymanie matki. Większość spotkanych ludzi odwzajemniała przyjacielski
uśmiech młodego człowieka, o błyszczących oczach i otwartej twarzy. Jedynie stary Jakub
Patterson przechodząc obok, rzucił gniewne spojrzenie i mruknął coś niewyraźnie w
odpowiedzi na pozdrowienie Ernesta. Ale Jakub Patterson znany był ze swej gburowatości i
skąpstwa. Nigdy nie słyszano, aby prowadził z kimś miłą rozmowę, dlatego jego zachowanie
nie zepsuło Ernestowi humoru.
— śal mi go — pomyślał młodzieniec. — W życiu interesuje go tylko zarabianie
pieniędzy. Nie ma innych przyjemności, marzeń ani aspiracji. Gdy umrze, nie wiem, czy choć
jedna osoba odczuje jego stratę. Ojciec zmarł bez majątku, ale otoczony miłością i
szacunkiem. śal mi cię, Jakubie Pattersonie, bo pomimo swoich milionów jesteś biednym
człowiekiem.
Ernest mieszkał z matką na wzgórzu, na końcu długiej, wiejskiej uliczki. Niewielki,
staroświecki, pomalowany na biało dom stał na środku małego, lecz pięknie utrzymanego
trawnika. W ostatnich latach życia George Duncan poświęcił się uprawie kwiatów, krzewów i
drzew. W rezultacie tych zabiegów, jego posiadłość stała się najpiękniejsza w całym Conway.
Ernest ciężko pracował w wolnych chwilach, aby wyglądała nie gorzej niż za czasów ojca.
Kochał szczerze mały dom i był z niego dumny.
Radośnie wbiegł do salonu.
— Czy podwieczorek gotowy, pani mamo? Jestem głodny jak wilk. Dobre wiadomości
dodają apetytu. Pan White podniósł mi pensję o dwa dolary tygodniowo. Trzeba uczcić to
wydarzenie. Co powiesz na przejażdżkę po rzece, a potem lody u Taylora? Kiedy dorosła
osoba, jak pensjonarka nie może pohamować apetytu na lody… Ależ, mamo, co się stało?
Mamo kochana?
Pani Duncan stała przy oknie tyłem do pokoju. Kiedy odwróciła się, Ernest zobaczył, że
płakała.
— Ach, Erneście — powitała go przerywanym głosem. — Właśnie wyszedł Jakub
Patterson i… i… powiedział, powiedział…
— Co powiedział ten stary sknera, że tak cię zmartwił? — Ernest gniewnie domagał się
odpowiedzi, ujmując ręce matki.
— Powiedział, że znalazł zaległy — sprzed siedmiu lat — weksel ojca na dziewięćset
dolarów — oznajmiła pani Duncan. — Pokazał mi ten weksel, Erneście.
— Weksel ojca na dziewięćset dolarów! — zawołał oszołomiony Ernest. — Ależ mamo,
ojciec spłacił ten weksel Jamesowi Pattersonowi pięć lat temu. Tuż przed wypadkiem. Sama
mi o tym powiedziałaś.
— Wiem — przytaknęła pani Duncan, ale …
— Gdzie jest pokwitowanie spłaty? — przerwał Ernest. — Tato na pewno zatrzymał
pokwitowanie. Musimy poszukać wśród jego papierów.
— Nie znajdziemy go tutaj, Erneście. Nie wiem, gdzie jest. Pokwitowanie… zaginęło.
— Zaginęło? To pech. Ale mówiłaś, że Jakub Patterson pokazał ci weksel ojca. Jak to
możliwe? To nie może być ten zapłacony weksel. Czy mógł istnieć inny, o którym nic nie
wiedzieliśmy?
— Domyślam się, w jaki sposób weksel trafił do Jakuba Pattersona — powiedziała pani
Duncan mocniejszym głosem. — Ale roześmiał mi się prosto w twarz, gdy mu o tym
wspomniałam. Opowiem ci całą historię, Erneście. Lecz najpierw usiądź i zjedz
podwieczorek.
— Nie mam teraz ochoty’ na podwieczorek, mamo — stwierdził spokojnie Ernest. —
Muszę dowiedzieć się całej prawdy o tym wydarzeniu.
— Siedem lat temu twój ojciec wystawił weksel staremu Jamesowi Pattersonowi, bratu
Jakuba. Weksel opiewał na dziewięćset dolarów. W dwa lata później przypadł termin spłaty i
ojciec zapłacił Jamesowi całą sumę wraz z procentami. Ten dzień na zawsze utkwił mi w
pamięci. Nie bez powodu. Po południu ojciec poszedł do Pattersona z pieniędzmi. Panował
upał. James napisał poświadczenie i podał je ojcu. Tan fakt ojciec dobrze zapamiętał.
Pamiętał też, że wychodząc od Pattersona wziął ze sobą poświadczenie. Następnie poszedł
odwiedzić Paula Sinclaira. Po drodze rozpętała się burza. Później, jak wiesz, gdy znalazł się
przy furtce Paula, tuż obok uderzył piorun i ogłuszył go. Minęły tygodnie, zanim przyszedł do
siebie. Kiedy po jakimś czasie spytałam go o poświadczenie, nie mógł go znaleźć.
Szukaliśmy oboje, ale nigdy nie znaleźliśmy. Twój ojciec nie mógł sobie przypomnieć, co z
nim zrobił po wyjściu od Pattersona. Zarówno Paul Sinclair, jak jego żona niewiele pamiętają
z tamtego okresu. Następnego ranka James Patterson wyjechał do Kalifornii i już nie wrócił.
W owym czasie nie martwiliśmy się zbytnio o pokwitowanie. Nie było na to czasu i nie
należało denerwować twojego ojca, który nie cieszył się dobrym zdrowiem.
— Ale mamo, ten weksel w posiadaniu Jakuba Pattersona… nic z tego nie rozumiem.
— Właśnie zbliżam się do tego momentu. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru, gdy twój
ojciec przyszedł do domu z pieniędzmi. Opowiedział mi wówczas, że kiedy James Patterson
chciał wziąć podpisany weksel, jego kot przewrócił kałamarz. Atrament rozlał się po całym
stole i zaplamił część dokumentu. Stary James Patterson miał manię czystości.
— Tak nie można — powiedział. — Wystawimy nowy weksel, a ten poplamiony podrę.
— Tak też zrobił, a twój ojciec podpisał. Był przekonany, że James zniszczył pierwszy
weksel. W każdym razie, na pewno miał taki zamiar, bo nie było uczciwszego człowieka. A
jednak musiał zaniedbać zrobienia tego, gdyż Jakub Patterson pokazał mi poplamiony weksel.
Wyjaśnił, że znalazł go w papierach brata. Przypuszczam, że cały czas leżał w biurku
Pattersona. James zmarł w zeszłym roku i Jakub był jego jedynym spadkobiercą. Erneście,
dług wraz z procentami wynosi tysiąc sto dolarów. W jaki sposób możemy go spłacić?
— To bardzo poważna sprawa, mamo — Ernest wstał i zaczął przechadzać się po pokoju
nerwowym krokiem. — Będziemy musieli zapłacić, jeśli nie znajdziemy tego poświadczenia,
a nawet wtedy, kto wie… Twego opowiadania o drugim wekslu sąd nie uzna za dowód. Nie
możemy liczyć na litość Jakuba Pattersona. Bez wątpienia, on jest przekonany, że posiada nie
spłacony weksel ojca. To rzetelny człowiek. Nawet szczyci się tym, że wszystkie pieniądze
zarobił w uczciwy sposób. Wyegzekwuje dług do ostatniego centa. Trzeba jeszcze raz
dokładnie poszukać pokwitowania, choć obawiam się, że sprawa jest beznadziejna.
Sprawa faktycznie przedstawiała się beznadziejnie. Pokwitowania nie znaleziono. Stary
Jakub Patterson okazał się nieczuły. Uśmiał się z opowiadania o poplamionym wekslu. Ernest
przyznał ze smutkiem, że trudno uwierzyć w tak nieprawdopodobną historię.
— Pozostaje nam tylko sprzedać dom i zapłacić dług, mamo — stwierdził w końcu Ernest.
Wydoroślał w ciągu tych kilku dni, które nastąpiły po wizycie Jakuba Pattersona.
Młodzieńcza twarz stała się blada i zmizerowana. — Jakub Patterson wniesie sprawę do sądu,
jeśli natychmiast nie zaspokoimy jego żądań. Pan White zaofiarował mi pożyczkę pod zastaw
domu. Ale po spłaceniu procentów z mojej pensji, nie mielibyśmy z czego żyć. Tylko bym się
bardziej zadłużył. Nie boję się ciężkiej pracy, ale nie mam odwagi pożyczać pieniędzy, gdy
istnieje małe prawdopodobieństwo oddania ich. Musimy sprzedać dom i wynająć od pana
Percy’ego ten czteropokojowy domek nad rzeką. Mamo, nie mogę znieść myśli, że musisz
opuścić swój dom.
Pani Duncan również odczuwała żal, ale przez wzgląd na Ernesta ukryła swoje uczucia i
okazywała dobry humor. Posiadłość sprzedano. Nabywcą okazał się pan White. Ernest
przeprowadził się z matką do małego domku nad rzeką, zabierając ze sobą te przedmioty,
których nie sprzedano dla uzyskania brakującej kwoty. Ale nawet wtedy Ernest musiał
pożyczyć dwieście dolarów od pana White’a. Przewidywał, że spłacenie tej sumy wymagać
będzie kolejnych oszczędności i wyrzeczeń. Należy drastycznie ograniczyć skromne wydatki.
Ernestowi nie chodziło o siebie, ale bolało go serce, że matka pozbawiona zostanie paru
małych wygód i zbytków, do których przyzwyczaiła się przez lata. Zauważył, że opuszczenie
starego domu było dla niej strasznym ciosem, choć usiłowała to ukryć. Wziąwszy wszystko
pod uwagę, Ernest czuł się rozgoryczony i zniechęcony. Jego chód stracił sprężystość, a z
twarzy zniknął uśmiech. Skrupulatnie wykonywał pracę, ale nie znajdował w niej
przyjemności. Wiedział, że matka skrycie tęskniła za utraconym domem, do którego mąż
wprowadził ją zaraz po ślubie. Sama świadomość tego czyniła go bardzo nieszczęśliwym.
*
*
*
Paul Sinclair, kuzyn i przyjaciel ojca, zmarł tej zimy, pozostawiając dwóch małych
chłopców. Jego żona umarła jeszcze wcześniej. Interesy Paula znajdowały się w opłakanym
stanie. Przedsiębiorstwo tonęło w długach i wkrótce stało się jasne, że dzieci nic nie
odziedziczą. Malcy zostali bez dachu nad głową i bez grosza przy duszy.
— Biedne małe chłopaczki. Co z nich wyrośnie? — rozczulała się pani Duncan. — Oprócz
nas, nie mają innych krewnych. Musimy im zapewnić przynajmniej dom.
— W jaki sposób, mamo! — zawołał Ernest. — Jesteśmy tacy biedni. Ledwo wiążemy
koniec z końcem, a trzeba jeszcze oddać panu White dwieście dolarów. śal mi Danny’ego i
Franka, ale nie wiem, co moglibyśmy dla nich zrobić.
Pani Duncan westchnęła.
— Cóż, nie mam prawa cię bardziej obciążać — powiedziała pełna zadumy.
— Myślę tylko o tobie, mamo — głos Ernesta brzmiał czule. — To ciebie nie mogę
obciążać. Odmawiasz sobie zbyt wiele i za dużo pracujesz. Co się stanie, jak dorzucisz do
tego jeszcze dwoje dzieci?
— Nie myśl o mnie, Erneście — pocieszała go pani Duncan pełna entuzjazmu. — Nie
mam nic przeciwko temu. Z przyjemnością zrobię coś dla tych małych biedaków. Ich ojciec
był przyjacielem twojego. Czuję, że to mój obowiązek. To jeszcze małe dzieci. Kto wie, jak
będą je traktowali obcy ludzie. Najprawdopodobniej zostaną rozdzielone, a to byłby wstyd.
Ale decyzję pozostawiam tobie. To twoje święte prawo, bo największy kłopot spadnie na
ciebie.
Ernest nie od razu podjął decyzję. Przez tydzień ostrożnie rozważał wszystkie za i przeciw.
Zajęcie się dwoma chłopcami oznaczało podwójną dawkę pracy i wyrzeczeń. Czy i bez tego
nie miał dość kłopotów? Ale z drugiej strony, czy nie było jego obowiązkiem, ba nawet
przywilejem, pomóc dzieciom, jeśli tylko mógł to zrobić? W końcu oznajmił matce:
— Weźmiemy te szkraby, mamo. Zrobię dla nich, co mogę. Znajdziemy dla sierot kąt i coś
do jedzenia.
W ten sposób ośmioletni Frank i sześcioletni Danny Sinclair zamieszkali w małym domku.
Malcy, weseli i skorzy do psot, uwielbiali panią Duncan, a Ernesta uważali za
najwspanialszego chłopaka na świecie. Kiedy nadeszły jego urodziny w marcu, bracia zebrali
się na naradę w sprawie urodzinowego prezentu.
— On dał nam prezenty na urodziny — przypomniał Frank. — My też musimy mu coś
podarować.
— Ja dam mu mój nóz składany — Danny wyjął z kieszeni okrutnie sponiewierany
przedmiot i obdarzył go czułym spojrzeniem.
— Ja mu podaruję jedną z książek taty — obwieścił Frank. — Tę ładną książkę z
czerwonymi okładkami i złotymi literami.
Kilka ocalonych książek pana Sinclaira złożono w pudełku, stojącym teraz w pokoju
chłopców. Książka, o której mówił Frank, to była stara Historia Turków, a wesoła okładka
stanowiła jej jedyny walor.
W dniu urodzin Ernesta obaj chłopcy podarowali mu prezenty przy śniadaniu.
— Tu jest nóz składany dla ciebie — powiedział łaskawie Danny. — To fajny scyzoryk.
Będzie dobze ciął, jeśli go będzies odpowiednio cymał. Pokażę ci jak.
— A tu książka dla ciebie — oznajmił Frank. — Wygląda pięknie, więc musi być
interesująca. To o Turkach.
Ernest z powagą przyjął prezenty. Kiedy dzieci wyszły, oboje z matką wybuchnęli
ś
miechem.
— Kochane szkraby o złotych sercach! — stwierdziła pani Duncan. — Podarowanie ci
„noża składanego” musiało być prawdziwym poświęceniem ze strony Dannego. W pierwszej
chwili obawiałam się, że mu odmówisz, co strasznie uraziłoby jego uczucia. Wątpię, czy
zużyjesz dużo nafty na czytanie Historii Turków. Dobrze pamiętam tę książkę dzięki
wspaniałej okładce. Pewnego razu Paul Sinclair pożyczył ją twemu ojcu, który stwierdził, że
to absolutna szmira. Erneście, co się stało?
Ernest od niechcenia przerzucał kartki książki. Nagle poderwał się na równe nogi i zbladł
jak płótno.
— Mamo! — wyszeptał, trzymając w ręku pożółkły kawałek papieru. — Spójrz! To
zaginione poświadczenie!
Matka z synem patrzyli na siebie przez jakiś czas. Po chwili pani Duncan równocześnie
płakała i śmiała się.
— Twój ojciec zabrał ze sobą książkę, gdy poszedł spłacić weksel — powiedziała. — Miał
zamiar zwrócić ją panu Sinclairowi. Pamiętam mignięcie czerwonej okładki w ręku, gdy
otwierał furtkę. Musiał włożyć dokument do środka i od tej pory nikt nie otworzył książki.
Ach, Erneście, czy myślisz, że Jakub Patterson…
— Nie wiem, mamo. Muszę porozmawiać z panem White. Nie ciesz się na zapas. To
jeszcze nie dowód, że dokument Jakuba Pattersona jest nieważny. Nie wiem, czy możemy
posłużyć się poświadczeniem w sądzie. Musimy ocenę zostawić sprawiedliwości sądowej.
Jeśli Patterson odmówi oddania pieniędzy, nie zmusimy go do tego.
Ale Jakub Patterson uwierzył wreszcie w opowiadanie pani Duncan o poplamionym
wekslu. Ten twardy, skąpy człowiek szczycił się swą uczciwością. Orientował się dobrze w
interesach brata i wiedział, że George Duncan podpisał tylko jeden weksel.
— Przyznaję, że pani opowiadanie o poplamionym wekslu musi być prawdziwe, skoro
znalazło się pokwitowanie — stwierdził cierpko. — Zwrócę pani pieniądze. Nikt nigdy nie
powie, że Jakub Patterson oszukuje. Odebrałem, jak sądziłem, swą własność. Przekonawszy
się, że nie należy do mnie, oddam wszystko co do grosza. To nakazuje mi moja wrodzona
uczciwość. Prawo nie zmusiłoby mnie do niczego.
Ponieważ Jakub Patterson tak szczycił się swą uczciwością, Ernest i pani Duncan nie
ś
mieli się z nim spierać. Pan White ochoczo zgodził się odsprzedać dom i wiosna zastała ich
w ukochanym, własnym domu. Oczywiście Frank i Danny zamieszkali z nimi.
— Nie wiem, jak się im odpłacimy — powiedział Ernest. — Zawdzięczamy im nasze
szczęście.
— To prawda, Erneście. Gdybyś nie zgodził się wziąć ich do nas, kiedy byli w potrzebie,
szczęście by nas nie spotkało.
— Zostaliśmy wynagrodzeni, mamo — przyznał cicho Ernest. — Ale nawet, gdybyśmy
nie znaleźli dokumentu, byłbym zadowolony, pomagając Frankowi i Danny’emu. Wstydzę
się, że nie zdecydowałem się od razu. Twoje słowa to sprawiły. Trzeba więc podziękować
twojej bezinteresowności, kochana mamo.
N
OTA EDYTORSKA
Opowiadania zamieszczone w tym zbiorze były po raz pierwszy drukowane w
czasopismach i gazetach kanadyjskich, dziś trudno dostępnych. Poniżej podajemy tytuły
oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — w kolejności przyjętej w tomie.
The Touch of Fate, „Unique Monthly”, 1899.
Zrządzenie losu (tłum. Joanna Kazimierczyk)
The Revolt of Mary Isabel, „Blue Book Magazine”, 1908, December.
Bunt Mary Isabel (tłum. Joanna Kazimierczyk)
The Gossip of Valley View, „National Magazine”, 1910, February.
Plotki w Valley View (tłum. Joanna Kazimierczyk)
The Wooing of Bessy, ,.Trotwood’s Monthly’, 1906, April
Zaloty do Bessy (tłum. Joanna Kazimierczyk)
A Question of Asquaintance, .,MacLean’s”, 1929, 1 October.
Sposób na zawieranie znajomości (tłum. Joanna Kazimierczyk)
Old Lady Lloyd, „Chronicle of Avonlea”, 1912.
Stara Pani Lloyd (tłum. Joanna Kazimierczyk)
Aunt Susanna ‘s Birthday Celebration, „New Idea Woman’s Magazine”, 1905, February.
Urodziny ciotki Zuzanny (tłum. Joanna Kazimierczyk)
A Millionaire’s Proposal, „Amulet Magazine”, 1907.
Oświadczyny milionera (tłum. Joanna Kazimierczyk)
Miss Cordelia ‘s Accomodation, „American Young People”, 1903.
Ekwipaż panny Cordelii (tłum. Joanna Kazimierczyk)
Them Notorious Pigs, „New England Homestead”, 1904, October.
Nieznośne prosiaki (tłum. Joanna Kazimierczyk)
Aunt Caroline’s Sild Dress, „East and West”, 1907, 7 September.
Jedwabna suknia ciotki Caroline (tłum. Joanna Kazimierczyk)
Miss Sally’s Letter, ..Canadian Courier”, 1910, November.
List do panny Sally (tłum. Joanna Kazimierczyk)
A Dinner of Herbs, „Chatelaine”, 1?28, October, 10–11, 40.
Jarski obiad (tłum. Jolanta Wnuk)
Jane Lavinia, „Zion’s Herald”, 1906, Sectember.
Jane Lavinia (tłum. Jolanta Wnuk)
A Substitute Journalist, .,Forward and Wellspring”, 1907,9 March.
Przypadkowe zastępstwo (tłum. Jolanta Wnuk)
Margaret ‘s Patient, „East and West”, 1908, February.
Pacjentka Margaret (tłum. Jolanta Wnuk)
Why Not Ask Miss Price?, „Girls’ Companion”, 1904, November.
A może zaprosić pannę Price? (tłum. Jolanta Wnuk)
The Promissory vote, „Zion’s Herald”, 1913, 20 September.
Weksel (tłum. Jolanta Wnuk)