L
UCY
M
AUD
M
ONTGOMERY
Z
APACH WIATRU
I INNE OPOWIADANIA
T
YTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO
A
LONG THE
S
HORE
P
RZEŁOśYŁA
M
AGDALENA
K
OZIEJ
–O
STASZKIEWICZ
Z
APACH WIATRU
Porywisty wrześniowy wiatr smagał wody Racicot Harbour. Przynosił słony zapach morza,
hulał wokół wznoszącej się na urwisku, ponurej latarni morskiej, omiatał ławice piachu i długi,
wąski przesmyk ciemnoniebieskiej wody. Huczał pośród masztów łodzi stojących na kotwicy i
kominów wioski rybackiej. Wicher świszczał i śpiewał o wielu rzeczach, lecz każdy słyszał w
jego zawodzeniu to, co mu w duszy grało. Nora Shelley, która stała w drzwiach rodzinnego domu
— pobielanej chaty tkwiącej wśród szarych piasków — wyłowiła w śpiewie wiatru nową nutę.
Ś
piewał jej często o dalekim świecie, za którym tak tęskniła, lecz nigdy wcześniej w pieśni tej
nie było nadziei spełnienia.
„Gdzieś tam hen czeka cię nowe, wspaniałe życie — szumiał wiatr. — Musisz tylko
wyciągnąć rękę, a wszystko, czego pragnęłaś, będzie twoje”.
Nora wychyliła się za próg i wystawiła twarz na podmuchy wiatru. Kochała ten północno —
zachodni wicher, swego starego, wiernego przyjaciela. Nora była bardzo smukła, biel jej cery
przypominała pianę morską zastygającą na plaży, a oczy miały ten niepokojący odcień błękitu,
jakiego nabiera woda po pięknym zachodzie słońca. Jej włosy były czarne jak noc, a usta
rozkwitały dojrzałą czerwienią na tle nieskazitelnie czystej twarzy. Była bez wątpienia
najpiękniejszą z dziewcząt mieszkających w okolicy przystani, ale niezbyt ją lubiano. Zarówno
kobiety, jak mężczyźni uważali, że jest za dumna. Nawet przyjaciele czuli się w obowiązku
usprawiedliwiać w duchu jej odmienność.
Nora zamknęła za sobą drzwi, by nie słyszeć głosów dobiegających z wnętrza chaty. Kiedy
podejmowała decyzję, chciała być sam na sam z wiatrem. Przed nią roztaczał się widok na łachy
piachu, które pokrywały łagodne zbocze schodzące do szafirowych wód przystani. Były usiane
drobnymi kamykami i utwardzone przez krzewiący się jasny bluszcz. Wokół tkwiły małe,
przysadziste chaty, niewiele różniące się od jej domu. W pobliżu chałup bawiły się hałaśliwe
dzieciaki. Łodzie do połowu makreli kołysały się na wodzie, za nimi rysował się w oddali ostry
wierzchołek Sandy Point, który obsiadły białe mewy. W dole, na nabrzeżu, tuż przed rybaczówką
Joe, stała gromada mężczyzn, którzy śmiali się i głośno o czymś rozprawiali. Nora znała to
wszystko na pamięć.
Naprzeciw przystani, na otoczonym jodłami cyplu, wznosił się Dalveigh. John Cameron,
bezdzietny milioner, wybudował tam przed dwoma laty letni dom i nadał mu nazwę szkockiej
posiadłości przodków. Dla rybaków z Racicot ten dom i posiadłość były jak urzeczywistnienie
bajecznego snu. Niewielu z nich widziało kiedykolwiek coś podobnego.
Nora Shelley dobrze znała Dalveigh. Tego lata często gościła u Cameronów. Piękno i luksus
ich otoczenia z dziwną łatwością przemawiały do jej natury. Czuła się stworzona do takiego
ż
ycia. I mogłaby tak żyć, gdyby tylko zechciała.
Właściwie dokonała już wyboru i dobrze o tym wiedziała. Jednak chciała poudawać trochę dla
przyjemności, że nie podjęła jeszcze decyzji. Chciała poigrać czule ze starymi uczuciami, które
poruszały jej serce i domagały się, by zachowała je w pamięci.
Wewnątrz chaty, w głównej izbie, siedziało czworo ludzi. Pokój miał niski sufit, zniszczoną,
wypaczoną miejscami podłogę, a na okopconych ścianach wisiały sieci rybackie i
nieprzemakalne ubrania. John Cameron i jego żona zostali usadzeni na honorowych miejscach
pośrodku izby. Pani Cameron była przystojną, elegancką damą o wiecznie niezadowolonym
wyrazie twarzy. Nawet ci mniej krytyczni mieszkańcy Racicot uważali, że „zadziera nosa”. Jej
mąż, niski, siwy pan, miał czerstwą twarz o młodym wyglądzie. Był ogólnie lubiany w Racicot,
gdyż znajdował wspólny język z żeglarzami i rybakami, a poza tym w Dalveigh zawsze chętnie
kupowano świeże makrele.
Nathan Shelley siedział w swym ulubionym kącie przy piecu. Pochylił się do przodu i oparł
ręce na kolanach. Ze względu na szacunek dla pani Cameron odłożył fajkę i trudno mu było bez
niej zebrać myśli. Wolałby, żeby żona zajęła się czymkolwiek, bo czuł się nieswojo, widząc, jak
siedzi bezczynnie. Od kiedy sięgał pamięcią, zdarzyło się to tylko raz — tego dnia, gdy
przynieśli do domu przemokniętego do suchej nitki Neda Shelleya. Fakt ten miał miejsce po
sierpniowej burzy, dziesięć lat temu.
Pani Shelley siedziała przy małym oknie o wypaczonej framudze i wpatrywała się w przystań.
Płaszcz męża, który właśnie łatała, gdy weszli Cameronowie, leżał wciąż na jej kolanach, a ona
splotła na nim nieruchome dłonie. Była małomówną, tęgą kobietą o flegmatycznym
usposobieniu. Jej przystojna, pogodna twarz nawet nie drgnęła, gdy Cameronowie wyłuszczyli, o
co im chodzi.
Chodziło im o Norę. Ci bogacze, dla których życie było tak szczodre, chcieli mieć i ten jeden
kwiatek, co nigdy dla nich nie zakwitł. John Cameron zręcznie wyłożył swoją prośbę.
— Będziemy ją traktować jak własną córkę — powiedział. — Pokochaliśmy ją tego lata. Jest
piękna i mądra, zasługuje na więcej, niż jej może dać Racicot. Wy macie jeszcze inne dzieci, a
my jesteśmy bezdzietni. Poza tym nie odbierzemy wam jej na zawsze. Będziecie widywali ją
każdego lata, gdy przyjedziemy do Dalveigh.
— To nie to samo — odparł sucho Nathan. — Stanie się częścią waszego życia, nie będzie już
należeć do nas. Nieważne, ile ma się dzieci, żadnego nie chce się stracić. Ale chyba nasze
uczucia nie powinny zawadzać szczęściu Nory. Jest mądra i zawsze pragnęła czegoś więcej, niż
możemy jej dać. Też taki kiedyś byłem. Boże, jak ja nie cierpiałem tego Racicot! Wreszcie się
stąd wyrwałem, wyjechałem do miasta i podjąłem tam pracę. Na nic się to nie zdało. Za długo
zwlekałem z wyjazdem, morze weszło mi w krew. Wytrzymałem bez niego dwa lata, ale
musiałem wrócić. Jestem tu od tamtej pory. Może z nią będzie inaczej. Jest młodsza, niż ja wtedy
byłem. Jeśli tęsknota nie będzie jej doskwierać, może zdoła odciąć się na dobre od życia na
wybrzeżu. Nie wiecie jednak, jak morze wzywa tych, którzy do niego należą.
Cameron uśmiechnął się pod nosem. Pomyślał, że stary wilk morski ma skłonność do
poetyzowania. Najwidoczniej po nim Nora odziedziczyła zdolności i oryginalność. W
przystojnej, flegmatycznej matce nie było nic szczególnego.
— Co powiesz na to, żono? — spytał wreszcie Shelley.
— Niech Nora zdecyduje — odparła, jak zwykle cedząc słowa.
Wreszcie Nora weszła do chaty, a jej osmagana wiatrem twarz była olśniewająco piękna.
Zastanawiała się, jak ma powiedzieć rodzicom o swej decyzji. Spojrzała ze wzruszeniem na
matkę.
— Zostajesz czy wyjeżdżasz? — spytał szorstko ojciec.
— Myślę, że wyjadę… — zaczęła wolno Nora, lecz gdy tylko dostrzegła wyraz twarzy matki,
podbiegła do niej i zarzuciła jej ramiona na szyję.
— Ale nigdy o tobie nie zapomnę, mamo! — zawołała. — Zawsze będę cię kochać, ciebie i
ojca.
Matka wyswobodziła się z uścisku Nory i pchnęła ją lekko w stronę Cameronów.
— Idź — powiedziała cicho. — Teraz należysz do nich.
Niebawem wieść rozeszła się po okolicy. Zanim nastał wieczór, wszyscy w Racicot już
wiedzieli, że Cameronowie zamierzają adoptować Norę Shelley i zabrać ją ze sobą. Nowina
wywołała wielkie zdziwienie i jeszcze większą zawiść.
Miejscowe kobiety kręciły z dezaprobatą głowami.
— Nora jest pewnie w siódmym niebie — mówiły. — Przecież zawsze uważała się za kogoś
lepszego. Nathan Shelley i jego żona strasznie ją rozpuścili. Ciekawe, co na to Rob Fletcher?
Nora prosiła brata, by powiadomił o wszystkim Roba Fletchera, ale ubiegła go Merran
Andrews. Dopadła Roba, nim zdążył na dobre przybić do brzegu. O zachodzie słońca właśnie
wracał z połowu.
— Słyszałeś najnowsze wieści, Rob? — spytała. — Nora wyjeżdża i ma zostać prawdziwą
damą. Cameronowie dostali tego lata bzika na jej punkcie i zamierzają ją adoptować.
Merran dawno już zagięła parol na Roba. Był on dobrze zbudowanym, przystojnym
chłopakiem, a do tego jeszcze bogatym. Pod każdym względem stanowił najlepszą partię w
okolicy. Wzgardził jej względami z powodu Nory, więc z przyjemnością zadała mu cios, choć
później zamierzała mu to wynagrodzić.
Mimo opalenizny widać było, że twarz Roba zbladła, ale nie pozwolił, by zuchwałe, czarne
oczy Merran zajrzały mu w serce.
— To wspaniale — odparł spokojnie. — Została stworzona do czegoś lepszego niż życie w
Racicot.
— Chcesz, zdaje się, powiedzieć, że zawsze uważała się za kogoś lepszego od zwykłych ludzi
— stwierdziła zgryźliwie Merran.
Rob spotkał Norę dopiero następnego wieczora, gdy przypłynęła łodzią z Dalveigh.
Przycumował łódkę i pomógł Norze wysiąść. Szli wzdłuż plaży, w uszach szumiał im północno–
zachodni wiatr, a wielka gwiazda latarni morskiej jaśniała blado na tle nieba wyzłoconego przez
jesienny zachód słońca. Nora była zmieszana i miała to sobie za złe. Przecież Rob Fletcher nic
dla niej nie znaczył. Był tylko dobrym przyjacielem, któremu zwierzała się ze swych dziwnych
myśli i pragnień. Dlaczego z jego powodu miałoby się jej krajać serce? Chciała, by wreszcie się
odezwał, lecz on szedł w milczeniu, z lekko pochyloną głową.
— Słyszałeś pewnie, że wyjeżdżam, Rob? — spytała wreszcie.
— Tak, słyszałem to od mniej więcej stu osób — odparł.
— To wspaniale, prawda? — rzuciła nieco wyzywającym tonem.
— No, nie wiem — zaczął wolno Rob. — Jak patrzeć na to z zewnątrz, tak się zdaje. Ale gdy
głębiej się zastanowić, to może wcale tak nie jest. Czy myślisz, że zdołasz zupełnie bezboleśnie
wyrzucić z serca dwadzieścia lat życia?
— Och, będę tęskniła za domem, jeśli o to ci chodzi — odparła Nora z rozdrażnieniem. —
Wiem, że na początku tak będzie, ale wszyscy sobie jakoś z tym radzą. Poza tym nie wyjeżdżam
stąd na dobre. Wrócę tu następnego lata, zawsze będę latem przyjeżdżała.
— To już będzie co innego — upierał się Rob, mając na myśli to samo co Nathan Shelley. —
Zostaniesz prawdziwą damą i pewnie wyjdzie ci to na dobre, ale nie będziesz już taka sama.
Nowe życie cię odmieni. Może nie od razu, ale wreszcie tak się stanie. Będziesz jedną z nich, a
niejedną z nas. Ale czy będziesz szczęśliwa? Właśnie nad tym się zastanawiam.
Nora poczułaby się dotknięta, gdyby usłyszała to od kogoś innego. Jednak nigdy nie złościła
się na Roba.
— Myślę, że będę — powiedziała w zamyśleniu. — Tak czy owak muszę jechać. Wydaje mi
się, że nawet gdybym chciała, nie mogłabym się temu oprzeć. Coś mnie tam wzywa, od czasu
gdy będąc małą dziewczynką odkryłam, że poza Racicot rozciąga się szeroki świat. I zawsze mi
się wydawało, że pewnego dnia odnajdę do niego drogę. Dlatego właśnie nadal chodziłam do
szkoły, długo po tym, gdy inne dziewczyny z niej zrezygnowały. Matka uważała, że powinnam
siedzieć w domu. Mówiła, że jak zbyt wiele nauczę się z książek, stanę się rozgoryczona. śe
będę zbyt różnić się od ludzi, wśród których żyję. Ale ojciec pozwalał mi się uczyć, on mnie
rozumiał. Mówił, że w młodości był taki sam. Uczyłam się więc, czytałam wszystko, co mi
wpadło w ręce. Wydaje mi się, jakbym przez całe życie szła wąską ścieżką. A teraz jest tak,
jakby otworzono przede mną bramę. Wcale nie kusi mnie luksus, rozrywki, piękny dom i stroje,
choć miejscowi ludzie tak właśnie sądzą. Nawet moja matka tak myśli. Po prostu wydaje mi się,
ż
e to, czego zawsze pragnęłam, jest w zasięgu ręki, więc muszę wyjechać. Muszę, Rob.
— Tak, jeśli tak czujesz, to rzeczywiście musisz — odparł, patrząc łagodnie na jej zmartwioną
twarz. — Dla własnego dobra. Naprawdę w to wierzę i nie jestem na tyle samolubny, by nie mieć
nadziei, że znajdziesz wszystko, czego tak pragniesz. Jednak to cię odmieni. Nora, Nora! Cóż ja
bez ciebie pocznę?
Przeraziła ją nagła namiętność, z jaką wyrzucił z siebie te słowa.
— Przestań, Rob, przestań! Nie będziesz długo za mną tęsknił. Jest tyle innych dziewczyn.
— Daj spokój. Nie rzucaj mi tej suchej kości na pocieszenie. Nie ma żadnych innych
dziewczyn i nigdy nie było. Zawsze liczyłaś się tylko ty, Noro, i dobrze o tym wiesz.
— Przykro mi — powiedziała cicho.
— Nie musi ci być przykro — odparł Rob ponuro. — W końcu wolę cię kochać niż nie
kochać, choć będę przez to cierpieć. Nie miałem wielkiej nadziei, że za mnie wyjdziesz, więc nie
czuję się zawiedziony. Zawsze wiedziałem, że nie dorastam ci do pięt. Rybak Rob Fletcher nie
może równać się z dziewczyną, która pasuje do Cameronów.
— Nigdy mi to przez myśl nie przeszło — zaoponowała Nora.
— Wiem — powiedział spokojnie, zamykając się znów w sobie. — Ale to prawda, więc teraz
muszę cię stracić. Nigdy nie będzie dla mnie istnieć żadna inna, Noro.
Odprowadził ją do domu i odszedł. Patrzyła na rosłą sylwetkę Roba. Wreszcie znikł w mroku.
Nora poczuła wściekłość, gdy łzy napłynęły jej do oczu, a w sercu odezwała się ostra tęsknota.
Przez krótką chwilę żałowała swej decyzji, pomyślała, że zostanie, że nie może wyjechać. Wtedy
naprzeciw przystani rozbłysły światła Dalveigh. Za nimi lśniło nowe życie, które wabiło i
przywoływało Norę. Nie, musi jechać, już wybrała. Teraz nie ma odwrotu.
*
*
*
Nora Shelley odjechała z Cameronami i Dalveigh opustoszał. Potem nadeszła zima, a wioska
rybacka pogrążyła się w bezczynności typowej dla tej pory roku. Był to czas na długie spacery,
plotki, wzajemne odwiedziny i leniwe pykanie fajki pod piecem sąsiadów, kiedy to snuto
opowieści o morzu i połowach. Mieszkańcy Racicot Harbour odrabiali zaległości w życiu
towarzyskim. Latem, gdy pracowało się po osiemnaście godzin na dobę, nie było na to czasu. W
zimie było go pod dostatkiem — na śmiechy, plotki, zaloty i wesela, a nawet — na marzenia,
którym oddawał się w samotności Rob Fletcher.
Podczas ubogiej w wydarzenia zimy każdy drobiazg nabierał znaczenia. Cotygodniowy list od
Nory Shelley do rodziców był przedmiotem powszechnego zainteresowania. Gdy za sprawą
kierowniczki poczty ludzie dowiadywali się o jego nadejściu w sklepie w Cove, wieczorem
kuchnia Shelleyów pękała w szwach. List odczytywała na głos Isobel Shelley, młodsza siostra
Nory, bo uczęszczała do szkoły wystarczająco długo, by poprawnie wymawiać słowa i
wyjaśniać, gdzie znajdują się opisywane miejscowości.
Cameronowie spędzili jesień w Nowym Jorku, a zimą ruszyli na południe. Nora opisywała
nowe życie z dużą swadą. W pierwszych kilku listach przyznawała, że bardzo tęskni za domem,
ale po jakimś czasie przestała już o tym wspominać. Niewiele pisała o sobie, za to szczegółowo
rozwodziła się na temat zwiedzanych miejsc, poznawanych ludzi i wspaniałych rzeczy, które
oglądała po drodze. Przesyłała serdeczne pozdrowienia dla przyjaciół i wypytywała o sprawy,
które zawsze były drogie jej sercu. Jednak z czasem jej listy zaczęły sprawiać wrażenie, jakby
pochodziły od innej osoby, która nie miała nic wspólnego z życiem w Racicot. Rodzice od razu
to odczuli.
— Zmieniła się — mruknął Nathan. — Musiało tak być i dla niej to dobrze, a jednak boli.
Straciliśmy córkę, żono, straciliśmy na zawsze.
Rob Fletcher też przychodził, by posłuchać, co pisze Nora, lecz podczas gdy inni szeptali i
wydziwiali, siedział w milczeniu. Miejscowi uważali, że Rob bardzo się zmienił. Stał się
odludkiem, wolał siedzieć w domu i czytać książki niż, jak inni, chodzić po kominkach. Ludzie
kręcili tylko głowami. Musiało być coś nie w porządku z mężczyzną, który ślęczał nad
książkami, podczas gdy było tyle lepszych rzeczy do roboty. Jacob Radnor też kiedyś czytał
przez całą zimę, a wiosną się utopił — wyskoczył za burtę swej łodzi wprost do sieci do połowu
ś
ledzi. Tyle mu przyszło z tych całych książek.
Tego lata Cameronowie przybyli do Dalveigh nieco później, gdyż John Cameron miał kłopoty
ze zdrowiem.
Tuż po pierwszym sierpnia zjawił się zarządca i służba, by przygotować dom na przyjęcie
państwa, a w tydzień później przyjechali Cameronowie. Przywieźli ze sobą mnóstwo gości.
O zachodzie słońca w dniu przyjazdu Nora Shelley patrzyła na leżącą po drugiej stronie zatoki
wioskę rybacką. Była zmęczona podróżą i zamierzała się tam wybrać dopiero rankiem. Jednak
gdy ujrzała Racicot, zrozumiała, że musi zrobić to natychmiast. Tam była jej matka, wzywało ją
tam dawne życie. Północno–zachodni wiatr omiatał wody zatoki i zawodził kusicielsko. Jego
powiew wślizgnął się przez okno do eleganckiego pokoju Nory, przyniósł zapach słonych fal i
napełnił jej serce gorzko — słodką tęsknotą.
Nora była piękniejsza niż kiedykolwiek. W ciągu ostatniego roku rozkwitła i osiągnęła pełnię
kobiecości. Nawet Cameronowie byli zaskoczeni, że tak szybko przystosowała się do nowych
warunków. Zdawało się, że pozostawiła Racicot daleko za sobą, tak jak porzuca się stare ubranie.
Wspaniale radziła sobie w każdej sytuacji. Przybrani rodzice byli dumni z jej urody,
spontaniczności i niesłychanego uroku. Pobłażali jej we wszystkim i byli bardzo hojni. W ciągu
tych kilku krótkich miesięcy Nora żyła intensywniej i pełniej niż dotychczas. Wydawało się, że
Nora Shelley po powrocie nie była już tą samą dziewczyną, która opuściła Racicot.
Jednak gdy spojrzała na fale, gdy ujrzała światło latarni morskiej i odblask zachodzącego
słońca w oknach chat rybackich, gdy usłyszała wezwanie wiatru — coś wyrwało się z jej duszy.
Wzruszenie zalało ją jak morska fala. Wiedziała, że musi tam pójść natychmiast, nie może
zwlekać ani chwili.
Była już przebrana do kolacji, lecz drżącymi rękami zdjęła kosztowną suknię i założyła na
powrót ciemny podróżny strój. Nawet nie przyczesała włosów, tylko zarzuciła na głowę
purpurowy szal. Zamierzała wymknąć się cichcem na nabrzeże, poprosić Davy’ego, by spuścił na
wodę małą żaglówkę, a potem przemknąć szybko przez zatokę, gnana tym cudownym wiatrem.
Miała nadzieję, że nikt jej nie zauważy, ale w holu natknęła się na panią Cameron.
— Nora! — powiedziała zaskoczonym tonem.
— Och, muszę tam iść, ciociu, muszę! — zawołała gorączkowo Nora. Przestraszyła się, że
pani Cameron będzie próbowała ją zatrzymać, i wiedziała, że tego nie zniesie.
— Musisz iść? Ale dokąd? Kolacja prawie gotowa…
— Nie chcę żadnej kolacji. Idę do domu, popłynę żaglówką.
— Drogie dziecko, nie bądź niemądra. Jest zbyt późno, by płynąć do przystani. Nie
spodziewają się ciebie dzisiaj. Poczekaj do rana.
— Nie, och, ciocia nic nie rozumie. Muszę iść, muszę! Tam jest moja matka.
Ostatnie zdanie czy też ton, jakim zostało wypowiedziane, sprawiło, że na twarzy pani
Cameron pojawił się wyraz bólu. Nie próbowała dłużej odwodzić Nory od jej zamiaru.
— No cóż, skoro musisz… — powiedziała. — Ale nie możesz płynąć sama. Nie, Noro, na to
nie mogę się zgodzić. Wiatr jest za silny, a poza tym jest zbyt późno. Clark Bryant cię zawiezie.
Nora chciała zaprotestować, ale wiedziała, że to nie ma sensu. Z markotną miną, nie
odzywając się ani słowem, poszła na brzeg z Clarkiem Bryantem, który próbował dostosować się
do jej nastroju. Był wysokim, tęgim mężczyzną o brzydkiej, ale inteligentnej twarzy, na której
malował się wyraz sarkazmu. Należał do grupy młodych milionerów, z którymi współpracował
John Cameron przy realizacji swych dalekosiężnych planów finansowych. Bryant kochał się w
Norze i dlatego właśnie Cameronowie zaprosili go do Dalveigh na sierpień, a on na to przystał.
Nora domyślała się, o co chodzi, ale jak dotąd nie zawracała sobie tym głowy.
Lubiła Clarka Bryanta, ale w tej chwili nie miała ochoty na jego towarzystwo. Nie chciała go
zabierać do Racicot, choć nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego. Nie była snobką i nie wstydziła się
swego ubogiego domu. Ale Bryant nie należał do tego świata, był obcy, a Nora chciała ten
pierwszy raz po powrocie pojechać do domu sama. Davy spuścił żaglówkę na wodę i Nora
chwyciła rumpel. Znała każdy skrawek zatoki. Gdy żagiel chwycił wiatr, a łódź zaczęła mknąć
po falach, Norę natychmiast opuścił posępny nastrój.
Nie przeszkadzała jej już obecność Clarka Bryanta, bo całkiem o nim zapomniała. Zważała na
niego tyleż samo co na maszt, obok którego stanął. Czar morza i wiatru zawładnął jej sercem,
wypełnił je dziką radością oraz bezmiernym szczęściem. Tam gdzie pod sklepieniem
bladozłotego nieba rozciągało się upstrzone światełkami, mroczniejące wybrzeże, był jej dom.
Cudownie było słyszeć na powitanie świst wiatru, czuć jego powiew na twarzy i słony smak pyłu
wodnego na ustach, cieszyć się kołysaniem łodzi, która pruła grzbiety fal.
Gdy Clark Bryant przyjrzał się Norze, zrozumiał, że nic dla niej nie znaczy. Nigdy jeszcze nie
widział, by wyglądała tak pięknie i pociągająco. Szal zsunął się jej z ramion, a głowa wznosiła
się nad nim jak jakiś wspaniały kwiat o purpurowych płatkach. Wiatr zgarniał jej z twarzy gąszcz
kruczych włosów, które opadały na nią po chwili niczym czarny cień. Usta osmagane przez
morską bryzę, nabrały odcienia szkarłatu, oczy wielkie i piękne wpatrywały się w światła
przystani. Patrzyły ponad głową Clarka, nawet go nie dostrzegając.
Gdy podpłynęli do brzegu, Nora wyskoczyła z łodzi, nim Bryant zdążył przycumować.
— Nie czekaj na mnie, nie wracam na noc — zawołała niedbale. Potem zarzuciła szal na
głowę, wybiegła na brzeg i ruszyła przed siebie. Wokół nie było żywej duszy, bo o tej porze
wszyscy w Racicot jedli kolację. W kuchni Shelleyów rodzina właśnie zeszła się do stołu, gdy
nagle drzwi rozwarły się na oścież i w progu stanęła Nora. Przez chwilę gapili się na nią, jakby
była zjawą. Nie znali terminu jej przyjazdu i nie wiedzieli, że Cameronowie przybyli właśnie do
Racicot.
— Ależ to nasza dziewczyna, to Nora! — zawołał Nathan, podnosząc się z ławy.
— Mamo! — krzyknęła Nora. Przebiegła przez izbę i ze szlochem przytuliła się do jej piersi.
Gdy wieść rozeszła się po okolicy, zaczęli się schodzić mieszkańcy Racicot. Dom był pełen
ludzi. Spędzili razem hałaśliwy, wesoły, pełen serdeczności wieczór. Było jak za dawnych
czasów. W trakcie rozmów mężczyźni palili, a większość kobiet robiła na drutach.
Z zadowoleniem stwierdzono, że Nora nie zadziera nosa. Stary Jonas Myers powiedział jej
bez ogródek, że nie wydaje mu się, aby rok spędzony wśród bogaczy wyszedł jej na dobre.
— Jesteś taka sama jak przed wyjazdem — stwierdził. — Wcale nie zrobili z ciebie
prawdziwej damy. Miejscowi ludzie spodziewali się, że zamienisz się w Bóg wie kogo.
Nora wybuchła śmiechem. Była zadowolona, że, ich zdaniem, nie zmieniła się. Nathan
zachichotał pod nosem. W Norze zaszła zmiana i on ją dostrzegł, choć umknęła uwadze
sąsiadów. Ale nie była to zmiana, jakiej się obawiał. Jeszcze nie odebrano mu całkiem córki.
Nora usiadła obok matki i poczuła, że jest szczęśliwa. Jednak po pewnym czasie przycichła i
zaczęła wpatrywać się w drzwi z jakimś żałosnym wyrazem twarzy. Nathan zauważył to i
pomyślał, że jest pewnie zmęczona. W jowialny sposób dał ciekawskim sąsiadom do
zrozumienia, że na nich czas. Gdy wszyscy porozchodzili się do domów, Nora wyszła sama na
dwór.
Wiatr ucichł. Wybrzeże, uperlone światełkami, było pogrążone w bezruchu. W sezonie
połowu makreli mieszkańcy Racicot nie wychodzili o tak późnej porze z domu. Właśnie
wschodził księżyc, po wodach zatoki przewalały się srebrne fale. Łagodne światło wydobyło z
mroku wysoką postać przyczajoną na zakręcie drogi, za domem Shelleyów. Nora rozpoznała go
natychmiast. Rzuciła się pędem w dół piaszczystego pagórka.
— Rob! Rob! — wołała, rozpościerając ramiona.
— Nora! — powiedział ochrypłym głosem i wyciągnął do niej rękę. Rzuciła mu się na szyję i
objęła go kurczowo, śmiejąc się i płacząc zarazem.
— Och, Rob, wypatrywałam cię przez cały wieczór! Za każdym razem, gdy słyszałam czyjeś
kroki, mówiłam sobie: „To na pewno Rob”. A gdy drzwi się otwierały i wchodził ktoś inny,
zamierało mi serce. Nie śmiałam nawet pytać o ciebie, bojąc się tego, co mogę usłyszeć.
Dlaczego nie przyszedłeś?
— Nie wiedziałem, czy będę mile widziany — wyszeptał, przytulając ją do siebie. —
Sterczałem tu, mając nadzieję, że uda mi się spojrzeć na ciebie z ukrycia. Myślałem, że może nie
masz ochoty widzieć mnie dzisiaj.
— Nie mam ochoty cię widzieć? Och, Rob! Dziś wieczór, gdy spojrzałam z Dalveigh na
Racicot, myślałam przede wszystkim o tobie, bardziej nawet niż o matce!
Odsunęła się nieco i spojrzała na niego, a w jej oczach odbijało się to, co miała w sercu.
— Jaki ty jesteś wspaniały, jaki przystojny, Rob! — zawołała. Pod wpływem gwałtownych
uczuć straciła całą kobiecą rezerwę.
Przez chwilę była znowu dzieckiem i z dziecięcą szczerością odkrywała swe myśli.
— Przez ostatni rok żyłam jak we śnie. To był wspaniały, piękny sen, ale tylko sen. A teraz się
zbudziłam i ty jesteś moim przebudzeniem, cudownym przebudzeniem. Pomyśleć tylko, że nie
wiedziałam tego wcześniej!
— Czego nie wiedziałaś? — Przytulił Norę, czuł na ustach jej oddech, lecz nie zdobył się, by
ją pocałować.
— Nie wiedziałam, że cię kocham — wyszeptała. — Och, Rob, jesteś dla mnie całym
ś
wiatem. Należę do ciebie i morza. Nie wiedziałam tego do dzisiejszego wieczora. Gdy
przepływałam zatokę, zrozumiałam w jednej chwili, to było jak olśnienie. Zrozumiałam, że już
nigdy nie potrafiłabym stąd wyjechać. Muszę zostać tu na zawsze, by móc wciąż słyszeć wołanie
wiatru i fal. Nowe życie było przyjemne, ale nie potrafiłam tak naprawdę w nim zasmakować. A
kiedy nie przyszedłeś dziś wieczór, zrozumiałam wreszcie, co do ciebie czuję.
*
*
*
Tej nocy Nora leżała obok sióstr w małym pokoiku, którego okna wychodziły na przystań.
Młodsze dziewczęta spały głęboko, ale Nora leżała bezsennie, wsłuchana w śmiech wiatru, i
powtarzała w duchu to, co wyznali sobie z Robem. Nawet przykra myśl o tym, co powiedzą
Cameronowie, nie przyćmiła jej szczęścia.
„Pomyślą, że jestem niewdzięczna i przewrotna — westchnęła. — Nie wiedzą przecież, że to
jest silniejsze ode mnie. Nigdy tego nie zrozumieją.”
I rzeczywiście. Gdy powiedziała Cameronom, że wraca do Racicot, skwitowali to śmiechem,
traktując jej słowa jako przelotny kaprys stęsknionej dziewczyny. Gdy zrozumieli, że Nora mówi
poważnie, zmartwili się, po czym wpadli w furię. Potem zaczęły się prośby, łzy i wymówki. Nora
łkała gorzko w ramionach pani Cameron, lecz pozostała nieugięta.
Wreszcie Cameronowie odwołali się do Nathana Shelleya, ale ten nie zgodził się namawiać
Nory na zmianę decyzji.
— Nic się nie da zmienić — powiedział. — Wezwało ją morze i nikogo nie posłucha. Jest mi
nawet przykro ze względu na nią. Byłoby lepiej, gdyby potrafiła odciąć się od przeszłości i żyć
tak jak wy. Ale przecież próbowaliście ją stąd zabrać i na nic to się nie zdało. Wiem, co ona
czuje, sam to przeżyłem i nie zrobię jej najmniejszego wyrzutu. Ma wolny wybór — może zostać
lub wyjechać — tak jak rok temu.
Pani Cameron zaapelowała wreszcie do uczuć Nory, stwierdzając z goryczą, że jest
niewdzięczna.
— Wcale nie — odrzekła Nora drżącym głosem. — Kocham was i jestem wam wdzięczna za
wszystko. Ale nie potrafię żyć tak jak wy, choć bardzo tego pragnęłam. Kochałam to życie i
wciąż jeszcze kocham. Jednak tu trzyma mnie coś silniejszego.
— Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz, Noro. Tęskniłaś trochę za domem i
cieszysz się z powrotu. Jednak gdy odjedziemy, a ty będziesz musiała na nowo przystosować się
do życia w Racicot, nie będziesz z niego zadowolona. Przekonasz się, że to, co z nami przeżyłaś,
sprawi, że przestaniesz pasować do tego miejsca. Nie odnajdziesz się tu, nie będziesz miała nic
do roboty. Będziesz się czuła jak obca.
— O nie. Zamierzam poślubić Roba Fletchera — oświadczyła Nora z dumą.
— Poślubić Roba Fletchera! A przecież mogłabyś wyjść za Clarka Bryanta!
Nora pokręciła głową.
— Nigdy by do tego nie doszło. Kiedyś myślałam, że to możliwe, ale teraz wiem lepiej.
Kocham Roba.
Po tych słowach nie było już chyba nic do powiedzenia. Pani Cameron odeszła w milczeniu,
bardzo zasmucona.
Nora płakała gorzko po jej odejściu. Jednak gdy tego samego wieczora poszła na spacer
wzdłuż wybrzeża z Robem Fletcherem, w jej oczach nie było już łez. Wokół hulał wiatr, a na
wielkiej, hebanowej kopule nieba wiszącej nad zatoką migotały gwiazdy. Słyszeli śmiech i
ś
piewy rybaków dobiegające znad brzegu i głuche, uroczyste wołanie morza. Naprzeciw
przystani lśniły światła Dalveigh. Rob spojrzał na nie i przeniósł wzrok na Norę.
— Myślisz, że nigdy nie będzie ci żal tego życia? — spytał.
— Nigdy, Rob. Teraz wydaje mi się, że było ono jak piękne ubranie, które wkłada się w
ś
wiąteczny dzień i przez jakiś czas nosi się z przyjemnością. Właśnie je zdjęłam i znowu
włożyłam codzienny strój. Minął dopiero tydzień, od kiedy opuściłam Delveigh, a mam
wrażenie, że to było bardzo dawno. Wsłuchaj się w wiatr, Rob! Śpiewa o pięknych dniach, które
nas czekają!
Rob schylił się i pocałował Norę.
— Moja kochana dziewczyna! — powiedział czule.
P
AMIĘTNIK WUJKA
J
ESSE
’
A
Wujek Jesse! Gdy wymawiam to imię, staje mi przed oczyma jego postać, którą widywałam
tak często w ciągu tych cudownych wakacji w Złotej Bramie. Przypominam sobie, jak ujrzałam
go po raz pierwszy, gdy stał w otwartych drzwiach domku z niską strzechą położonego w pobliżu
przystani. Zapraszał nas do środka kurtuazyjnym gestem. Był wysoki, niezdarny i przygarbiony,
lecz coś w jego postaci znamionowało wielką siłę i wytrzymałość. Ogorzała, gładko wygolona
twarz była pobrużdżona głębokimi zmarszczkami, a gęste, siwe włosy sięgały prawie do ramion.
Oczy miał głęboko osadzone i intensywnie niebieskie. Bywały rozmarzone lub iskrzyły się
humorem, ale przeważnie wpatrywały się w morze z wyrazem pytającej zadumy, jakby szukały
tam czegoś cennego i utraconego. Pewnego dnia miałam się dowiedzieć, czego wypatrywał
wujek Jesse.
Trudno zaprzeczyć, że nie grzeszył urodą. Jego wydatne szczęki, mięsiste wargi i kwadratowe
czoło nie miały nic wspólnego z kanonem piękna. Jednak choć na pierwszy rzut oka wydawał się
brzydki, później jakoś nie myślało się o tym. Dusza, przenikająca przez szpetną powłokę,
opromieniała ją swym pięknem.
Wujek Jesse zdawał sobie sprawę, że jest nieurodziwy, i bardzo nad tym bolał, gdyż namiętnie
wielbił każdy przejaw piękna.
— Ludzie powiadają, że jestem dobry — stwierdził z nutką pretensji w głosie. — Ale czasami
chciałbym, aby Bóg stworzył mnie tylko w połowie tak dobrym, jak jestem, a resztę włożył w
mój wygląd. Jednak on zapewne wiedział, co robi, jak przystało dobremu Kapitanowi. Jedni
muszą być brzydcy, a inni piękni — jak panienka Mary.
Wcale nie byłam ładna, ale wujek Jesse zawsze mi mówił, że jestem, i kochałam go za to.
Kłamał tak uroczo i szczerze, że prawie mu wierzyłam, i myślę, że on sam także wierzył w to, co
mówi. W jego oczach wszystkie kobiety były cudowne i szlachetne ze względu na tę jedną, którą
kochał. Tylko raz widziałam wujka rzeczywiście wściekłego, gdy w jego obecności jakiś
człowiek powiedział coś obraźliwego o jednej z miejscowych dziewcząt. Wstrętny typ, który to
zrobił, dosłownie skulił się ze strachu, gdy wujek Jesse zmarszczył brwi i spiorunował go
wzrokiem. Od tej pory potrafiłam już pogodzić wizerunek prostodusznego wujka Jesse’a z
dzikim, pełnym przygód życiem, które wiódł niegdyś.
Przyjechałyśmy do Złotej Bramy na wiosnę. Mama podupadła na zdrowiu, więc lekarz zalecił
jej morskie powietrze i spokój. Gdy wuj James dowiedział się o tym, zaproponował, abyśmy
zamieszkały w małym domku w Złotej Bramie, który niedawno odziedziczył po zmarłej ciotce.
— Nie wybrałem się jeszcze, by go obejrzeć — powiedział. — Wszystko jest tam tak, jak za
ż
ycia cioci Elizabeth, ale ona miała wyjątkowe zamiłowanie do porządku. Klucz do domu ma
stary żeglarz mieszkający w pobliżu. O ile pamiętam, nazywa się Jesse Boyd. Myślę, że byłoby
wam tam dobrze. Dom stoi na piaszczystym wybrzeżu, tuż przy przystani, o pięć minut drogi
piechotą do wioski.
Propozycja wuja Jamesa bardzo nam odpowiadała, gdyż byłyśmy w kiepskiej sytuacji
finansowej. Od razu zaczęłyśmy szykować się do wyjazdu i zatelegrafowałyśmy do Jesse’a
Boyda. Pewnego rześkiego wiosennego dnia, gdy swawolny wiatr hulał po wydmach, wzbijał na
wodzie białe czapy piany, a przybrzeżne fale pozostawiały na piasku długie srebrzyste łuki,
wysiadłyśmy na nadmorskiej stacyjce. Przebyłyśmy piechotą pół mili dzielące nas od nowego
domu. Wszystkie bagaże i manatki pozostawiłyśmy na stacji, gdyż usłużny syn naczelnika
zaofiarował się przywieźć je nam na miejsce przed wieczorem.
*
*
*
Domek cioci Elizabeth od razu nas zachwycił. Wyglądał jak wielka szara muszla wyrzucona
na brzeg. Od przystani dzielił go tylko wąski przesmyk lądu usłany małymi okrągłymi
kamykami. Na skarpie, za domem, rosła kępa powykrzywianych sosen, wśród których wiatr
zawodził niesamowite pieśni. Wnętrze domu okazało się urocze. Był tam niski sufit o ciemnym
belkowaniu, a kapryśna morska bryza wpadała przez kwadratowe, głęboko osadzone okna, nawet
gdy były zamknięte. Stojąc w drzwiach miało się piękny widok na przystań i purpurowe
wzgórza. Miejscowość zawdzięczała swą nazwę malowniczemu wejściu do portu. Był to wąski,
głęboki tunel pomiędzy piaszczystymi wydmami a stromym, wysokim urwiskiem z czerwonego
piaskowca.
Doceniłyśmy wyjątkowość tego miejsca, gdy po raz pierwszy ujrzałyśmy cudowny, złocisty
wschód słońca, którego blask wyłaniający się z morza, przepływał przez wąski przesmyk falami
ś
wiatła. Naprawdę były to złote wrota, przez które można było pożeglować do jakiejś
zaczarowanej krainy. Gdy po raz pierwszy szłyśmy ścieżką prowadzącą do naszego domku,
zdziwiłyśmy się, widząc niebieską smugę dymu wijącą się z szerokiego komina. W chwilę
później w drzwiach stanął wujek Jesse (zaczęłyśmy zwracać się tak do niego już pół godziny po
zawarciu znajomości).
— Witam panie — powiedział, wyciągając do nas dużą, twardą dłoń. — Pomyślałem, że
będziecie trochę zmęczone i głodne, więc kiedy przyszedłem otworzyć dom, napaliłem w piecu i
przygotowałem herbatkę. Cieszę się bardzo, że mogłem wyświadczyć wam tę małą przysługę, bo
rzadko mam taką okazję.
„Herbatka” wujka Jesse’a okazała się prawdziwą ucztą. Przewietrzył małą jadalnię, położył na
stole wykwintną serwetę i porcelanową zastawę cioci Elizabeth. Upiększył nawet nakrycie
bukiecikiem kwiatów. Potem odkryłyśmy, że przewędrował parę mil, by je zebrać.
— Wiedziałem, gdzie co jest — powiedział — bo często pomagałem pannie Kennedy w
zmywaniu. śyliśmy w bliskiej przyjaźni. Bardzo mi jej brakuje.
Na stole leżał świeży chleb, masło, „kupne” ciasteczka, herbata, którą nie wzgardziliby
bogowie z Olimpu, i półmisek z doskonale przyrządzonymi pstrągami.
— Myślę, że będą wam smakowały po podróży — powiedział wujek Jesse. — Są świeżutkie,
proszę pani. Dwie godziny temu pływały jeszcze w stawie Johnsona. Sam je złowiłem. Teraz
potrafię tylko łowić pstrągi i czasami dorsze. Ale nie zawsze tak było. Robiłem inne rzeczy,
możecie się przekonać, jak zajrzycie do mojego pamiętnika.
Byłam tak głodna i zmęczona, że wtedy nie „złapałam się na przynętę” i nie zaczęłam
wypytywać o pamiętnik. Chciałam jak najszybciej zabrać się za pstrągi. Mama nalegała, by
wujek Jesse towarzyszył nam przy posiłku, na co przystał bez zbędnych ceregieli.
— Dziękuję pięknie — powiedział. — To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność.
Zazwyczaj muszę jadać samotnie, za jedyne towarzystwo mam odbicie mojej starej, brzydkiej
gęby w lustrze. Rzadko mam okazję usiąść do stołu z takimi uroczymi paniami.
Komplementy wujka Jesse’a wyglądają dość nijako na papierze. Jednak prawił je z takim
wdziękiem i tak pełnym uszanowania tonem, że kobieta, której dotyczyły, czuła się jak królowa.
Wujek Jesse przełamał się z nami chlebem i od tej chwili zostaliśmy przyjaciółmi na dobre i
na złe. Po sutym posiłku siedzieliśmy jeszcze godzinę przy stole, a wujek Jesse opowiadał różne
historyjki ze swego życia.
— Jak za bardzo się rozgadam, musicie mi przerwać — powiedział poważnym tonem, lecz z
ż
artobliwym błyskiem w oku. — Gdy trafi się okazja z kimś porozmawiać, lubię się
zagalopować…
Był żeglarzem od dziesiątego roku życia i niektóre z jego przygód były tak fantastyczne, że
zastanawiałam się w duchu, czy nie koloryzuje nieco, wykorzystując naszą łatwowierność.
Później jednak miałam przekonać się, że byłam niesprawiedliwa. Opowieści wujka Jesse’a były
prawdziwe, a jego dar wymowy sprawiał, że wszystkie dramatyczne, odległe historie odżywały
na nowo w całej swej malowniczości.
Mama i ja zaśmiewałyśmy się i drżałyśmy z trwogi, słuchając tych opowieści, a raz nawet
rozpłakałyśmy się.
Wujek Jesse popatrzył na nasze załzawione oczy, a jego twarz rozpromieniła się z radości.
— Lubię sprawiać, by ludzie płakali jak wy teraz — przyznał. — To dla mnie komplement.
ś
ałuję, że nie potrafię opisać wszystkiego, co widziałem i robiłem. Mam dokładne zapiski w
pamiętniku, ale brakuje mi talentu, by odmalować przeszłość na papierze. Gdybym potrafił,
napisałbym wspaniałą książkę. Wszystko kryje się tu, w tej nędznej istocie ludzkiej — poklepał
się z żalem po piersiach — ale ona nie potrafi tego wydobyć.
Gdy wujek Jesse zbierał się wieczorem do domu, mama poprosiła, by zaglądał do nas jak
najczęściej.
— Zastanawiam się, czy zaprosiłaby mnie pani, wiedząc jak chętnie skorzystam z tego
zaproszenia — powiedział z przekorą w głosie.
— Innymi słowy, zastanawia się pan, czy zrobiłam to szczerze — uśmiechnęła się mama. —
Naprawdę, zapraszam pana z całego serca.
— W takim razie przyjdę. Możecie spodziewać się mojej uprzykrzonej osoby o każdej porze. I
byłbym dumny, gdybyście od czasu do czasu także mnie odwiedziły. Mieszkam na tamtym
cyplu. Nie warto wprawdzie przychodzić oglądać mnie ani mojego domu. Jest tam tylko jedna
izba, strych i rura od pieca stercząca z dachu zamiast komina. Ale mam za to parę rzeczy, które
zbierałem po dziwnych kątach, gdzie niegdyś wtykałem swój nos. Może was zainteresują.
„Parę rzeczy” wujka Jesse’a okazało się najbardziej interesującą kolekcją osobliwości, jaką
widziałam. Mały, schludny pokoik był zawalony pięknymi, szkaradnymi i dziwacznymi
drobiazgami, a z każdym z nich wiązała się jakaś ciekawa historia.
Spędziłyśmy z mamą piękne lato w Złotej Bramie. śyłyśmy jak beztroskie dzieci, a wujek
Jesse był naszym towarzyszem zabaw. Nie przejmowałyśmy się wcale prowadzeniem domu i
spędzałyśmy czas na wędrówkach po plaży, czytałyśmy na skałach i pływałyśmy małą żaglówką
wujka Jesse’a. Z każdym dniem coraz bardziej kochałyśmy tego prostodusznego, dzielnego
ż
eglarza. Jego obecność była pokrzepiająca jak morska bryza, a opowieści fascynujące niczym
stara kronika. Nigdy nie miałyśmy dość słuchania ich, a oryginalne uwagi i komentarze wujka
Jesse’a niezmiennie nas zachwycały. Był jedną z tych interesujących i rzadkich osób, które, jak
mawiają ludzie z wybrzeża, „nie gadają, tylko mówią”. Miał w sobie tyleż dobroci, co mądrości.
Pewnego razu zniknął na cały dzień i zjawił się dopiero pod wieczór.
— Przeszedłem się trochę — powiedział. To „trochę” mogło u wujka Jesse’a oznaczać równie
dobrze spacer na stację w wiosce jak wyprawę do miasta odległego o setki mil. — Zaniosłem
panu Kimballowi parę pstrągów. Lubi zjeść sobie rybkę od czasu do czasu, a ja tylko w ten
sposób mogę odwdzięczyć się za przysługę, którą mi niegdyś wyświadczył. Zostałem u niego
cały dzień. Lubi pogadać ze mną, choć to wykształcony człowiek, bo jest z tych, co to m u s z ą
rozmawiać. Bez tego czują się nieszczęśliwi. A on nie ma do kogo gęby otworzyć. Ludzie
unikają go, bo uważają, że jest niedowiarkiem. Ale nie posunął się aż tak daleko. Można by go
nazwać heretykiem. Heretycy są grzeszni, ale to bardzo ciekawi ludzie. Zagubili się, szukając
Boga, bo wydaje im się, że trudno go odnaleźć. A wcale tak nie jest. Myślę, że przeważnie,
błądząc po omacku, wreszcie go znajdują. Nie sądzę, aby słuchanie wywodów pana Kimballa
mogło mi zaszkodzić. Wyznaję wiarę, w której zostałem wychowany. To oszczędza wielu
kłoptów — a Bóg jest dobry. Kłopot z panem Kimballem polega na tym, że jest troszkę za
mądry. Uważa, że musi się w życiu kierować tą swoją mądrością i wynaleźć jakiś nowy sposób
dostania się do nieba, a nie iść utartym szlakiem, jakim podążają zwykli, ciemni ludzie. Ale
kiedyś dotrze tam na pewno. I będzie się śmiał z samego siebie.
*
*
*
Wujek Jesse nigdy niczym się nie przejmował i nie wpadał w przygnębienie.
— Mam zwyczaj cieszyć się wszystkim — stwierdził pewnego razu, gdy mama zwróciła
uwagę na jego niezmienną pogodę ducha. — Tak mi to weszło w krew, że cieszę się nawet z
rzeczy nieprzyjemnych. Mam uciechę, gdy myślę, że nie mogą trwać wiecznie. „Och, ten stary
reumatyzm — mówię sobie, gdy zdrowo mnie chwyci — w końcu kiedyś musi przestać mi
dokuczać. Im większy ból, tym szybciej przechodzi”.
Wujek Jesse rzadko zjawiał się u nas bez drobnego upominku, nawet jeśli był to tylko bukiet
słodko pachnących traw.
— Bardzo lubię zapach trawy — mówił. — Przypomina mi matkę.
— Lubiła ten zapach?
— Sam nie wiem. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek widziała takie trawy. Ale ich woń jest
jak perfumy matki — jest taka szlachetna.
Wujek Jesse miał zwyczaj wstawać bardzo wcześnie. Rzadko przegapiał wschód słońca.
— Widziałem najprzeróżniejsze wschody słońca, które przechodziły przez tę Bramę —
powiedział z rozmarzeniem pewnego ranka, gdy zrobiłam heroiczny wysiłek, by wstać wcześnie,
i dołączyłam do wujka Jesse’a, który siedział na skałach w połowie drogi pomiędzy naszymi
domami. — Przemierzyłem świat wzdłuż i wszerz, ale nigdy nie widziałem niczego
piękniejszego niż letni wschód słońca za tą Bramą. Człowiek nie może wybierać sobie pory, w
której umrze, Mary. Trzeba odejść — gdy Kapitan wyda rozkaz odbicia od brzegu. Jednak
gdybym mógł, chciałbym odejść, gdy za Bramą zacznie świtać. Wiele razy patrzyłem na ten
brzask i myślałem, jak cudownie by było przejść przez tę aureolę i znaleźć kryjące się za nią
morze, o którym nie wie żadna ziemska mapa. Myślę, Mary, że znalazłbym tam też zaginioną
Margaret.
Niedługo przedtem opowiedział mi historię „zaginionej Margaret”, jak zawsze ją nazywał.
Rzadko mówił o niej, ale gdy to robił, każde słowo było przepojone miłością — miłością, która
nigdy nie osłabła i nie poszła w zapomnienie. Wujek Jesse miał siedemdziesiąt lat. Minęło pół
wieku od dnia, gdy zaginiona Margaret usnęła w łodzi swego ojca. Nikt nie wiedział na pewno,
jaki ją spotkał los. Przypuszczano, że łódź dryfowała przez wody przystani, przepłynęła Bramę i
zginęła w czarnych odmętach nawałnicy, która rozpętała się nagle tego fatalnego popołudnia.
Jednak dla wujka Jesse’a te pięćdziesiąt lat było jak jedno mgnienie, zdawało mu się, jakby
wszystko wydarzyło się wczoraj.
— Całymi miesiącami chodziłem potem wzdłuż brzegu — powiedział ze smutkiem wujek
Jesse. — Jednak morze nie oddało mi Margaret. Chciałbym opisać ci, jak wyglądała, ale nie
potrafię. Raz widziałem o świcie unoszącą się nad Bramą srebrzystą mgłę, która zdała mi się do
niej podobna. Kiedy indziej przypominała mija biała brzoza w tamtym lesie. Margaret miała
jasnokasztanowe włosy, jasną twarzyczkę i długie, smukłe palce, takie jak twoje, Mary, tylko
bardziej opalone, bo była dziewczyną z wybrzeża. Czasem budzę się w nocy i słyszę, jak morze
mnie woła. Zdaje mi się wtedy, że wzywa mnie zaginiona Margaret. Kiedy jest sztorm, a fale
szlochają i jęczą, słyszę jej lament. A kiedy śmieją się w pogodny dzień, jest tak, jakby ona się
ś
miała. Morze zabrało mi ją, ale nie uda mu się rozdzielić nas na zawsze, pewnego dnia odnajdę
ją, Mary.
Niedługo po przyjeździe do Złotej Bramy ujrzałam na własne oczy pamiętnik wujka Jesse’a.
Nie musiałam namawiać go, by mi go pokazał. Z dumą wręczył mi oprawiony w skórę notatnik,
w którym upamiętnił swoje podróże i przygody. Pomyślałam, że byłby to prawdziwy skarb dla
pisarza. Każde zdanie było niczym samorodek złota. Zapis ten nie miał wartości literackiej, gdyż
talent gawędziarza zawodził wujka Jesse’a, gdy sięgał po pióro i papier. Potrafił tylko zanotować
z grubsza szkic swych świetnych opowieści, a ortografia i składnia pozostawiały wiele do
ż
yczenia. Czułam jednak, że gdyby, ktoś utalentowany wziął na warsztat ten surowy opis
odważnego i pełnego przygód życia, gdyby potrafił odczytać pomiędzy wierszami i opowieść o
niebezpieczeństwach, którym wujek Jesse stawiał czoło, zadaniach, które dzielnie wypełniał,
powstałaby z tego wspaniała książka. W pamiętniku wujka Jesse’a kryły się czysto komediowe i
tragiczne wątki, czekające na dotknięcie różdżki czarnoksiężnika, który wzbudziłby śmiech, ból i
przerażenie tysięcy czytelnikowi; Przyszedł mi na myśl mój kuzyn, Robert Kennedy, który po
mistrzowsku żonglował słowami, ale skarżył się, że ma trudności i z wymyślaniem wydarzeń i
charakterów postaci. Tu miał wszystko jak na dłoni. Niestety, Robert był w tym czasie w Japonii,
gdzie pracował dla swojej gazety.
Jesienią, gdy nad czarnymi wodami przystani zawisło posępne listopadowe niebo, wróciłyśmy
z mamą do miasta. Z prawdziwym żalem rozstawałyśmy się z wujkiem Jesse’em.
Proponowałyśmy, by odwiedził nas zimą, ale on pokręcił przecząco głową.
— To za daleko, Mary. Gdyby wołała mnie zaginiona Margaret, mógłbym nie usłyszeć jej
wezwania. Muszę być tutaj, gdy nadejdzie mój czas. A pewnie stanie się to wkrótce.
W zimie pisywałam często do wujka Jesse’a, a także posyłałam mu książki i pisma. Cieszył
się z nich, lecz sądził — i zapewne miał rację — że nie są tak zajmujące jak jego pamiętnik.
„Gdyby ktoś wziął mój pamiętnik i opisał wszystko, jak trzeba, byłoby to o wiele lepsze” —
stwierdził w jednym ze swych nielicznych listów.
Na wiosnę wróciłyśmy z radością do Złotej Bramy. Była równie złocista jak dawniej, a wody
przystani tak samo błękitne jak przed rokiem. Wiatr hulał wesoło, a przybrzeżne fale rozbijały się
na piasku. Wszystko było jak dawniej, zmienił się tylko wujek Jesse. Bardzo się postarzał,
przygarbił i stał się słabowity. Gdy poszedł do domu po pierwszej wizycie u nas, mama się
rozpłakała.
— Wujek Jesse już wkrótce uda się na poszukiwanie zaginionej Margaret — powiedziała.
W czerwcu przyjechał Robert. Z miejsca zaprowadziłam go do wujka Jesse’a, który był
bardzo przejęty, gdy się dowiedział, że Robert jest „prawdziwym pisarzem”.
— Robert chciałby posłuchać twoich opowieści, wujku Jesse — powiedziałam. — Opowiedz
mu o tym kapitanie, który oszalał i wydawało mu się, że jest Latającym Holendrem.
To była najlepsza historia wujka Jesse’a. Nie brakło w niej humoru i grozy i choć słyszałam
już ją nieraz, drżałam znów z przerażenia i śmiałam się równie serdecznie jak Robert. Potem
wujek Jesse opowiedział o tym, jak jego statek zderzył się z parowcem, jak podpłynęli doń
malajscy piraci, jak raz stanął w ogniu, i o tym, jak on sam pomógł uciec więźniowi
politycznemu z Republiki Południowej Afryki. Nie chełpił się swymi dokonaniami, a przecież z
opowieści wynikało jasno, że był dzielnym, zaradnym, bezinteresownym i prawym człowiekiem.
Siedział w swym ubogim pokoiku i odtwarzał dla nas przeszłość. Uniesieniem brwi, grymasem
ust, jakimś niepozornym gestem czy słowem potrafił odmalować sceny i charaktery tak świetnie,
ż
e widzieliśmy je jak żywe.
Wreszcie pożyczył Robertowi swój pamiętnik. Robert spędził całą noc na lekturze, a przy
ś
niadaniu był wielce rozentuzjazmowany.
— Mary, to wspaniały materiał — powiedział. — Gdybym mógł to wszystko wygładzić,
usystematyzować, połączyć w całość romantycznym wątkiem zaginionej Margaret, byłaby to
powieść roku. Myślisz, że on by się na to zgodził?
— Myślę, że byłby zachwycony — odparłam.
I rzeczywiście. Był przejęty jak dziecko. Wreszcie miało się ziścić jego najskrytsze marzenie
— świat pozna historię jego życia.
— Stworzymy razem wspaniałą książkę, wujku Jesse — powiedział Robert. — Ty dasz jej
duszę, a ja ciało. Natychmiast zabieramy się do pracy.
Tego lata wujek Jesse był naprawdę szczęśliwy. Traktował pokoik, który udostępniłyśmy
Robertowi do pracy, jak sanktuarium. Robert konferował wciąż z wujkiem Jesse’em, ale nie
pozwolił mu zajrzeć do rękopisu.
— Musisz poczekać, aż książka ukaże się w druku — powiedział. — Wtedy od razu
zobaczysz wszystko w najdoskonalszej formie.
Robert przebierał w skarbnicy wspomnień wujka Jesse’a i traktował je dość swobodnie. Długo
marzył i dumał o zaginionej Margaret, aż wreszcie stała się dlań realną postacią i ożyła na
kartach książki. W miarę pisania powieść całkowicie zawładnęła jego wyobraźnią. Pracował z
gorączkowym zapałem. Pozwolił mi przeczytać rękopis i podzielić się uwagami. Końcowy
rozdział, który później krytycy z uznaniem określili jako idylliczny, został przerobiony pod
wpływem moich sugestii, więc czułam, że i ja mam swój udział w tworzeniu tego dzieła.
Książka została ukończona na jesieni. Robert wrócił do miasta, a my z mamą postanowiłyśmy
spędzić zimę w Złotej Bramie. Kochałyśmy to miejsce, a ja chciałam tu zostać również ze
względu na wujka Jesse’a. Coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Po odjeździe Roberta, gdy
minęło ożywienie wywołane pracą nad książką, jego stan się pogorszył. Skończyły się długie
wędrówki, rzadko wypływał gdzieś łodzią. Stał się małomówny. Gdy nas odwiedzał, lubił
godzinami siedzieć w milczeniu przy oknie, z którego roztaczał się widok na morze. Patrzył
posępnie na Bramę, podparłszy ręką siwą brodę. Jedyną rzeczą, która go żywo interesowała, była
książka Roberta. Niecierpliwie czekał na jej wydanie.
— Chcę dożyć chwili, gdy ją ujrzę — powiedział. — Wówczas będę gotów odejść. Robert
napisał, że książka ukaże się na wiosnę. Muszę dotrzymać jakoś do tego czasu, Mary.
Bywały chwile, gdy zastanawiałam się ze smutkiem, czy uda mu się „dotrzymać”. Z upływem
zimy stawał się coraz słabszy. Ale wciąż z radością wypatrywał wiosny i książki, swojej książki
— przetworzonej i sławnej.
Wreszcie pewnego dnia, na początku kwietnia, nadeszła przesyłka. Wujek Jesse przez cały
miesiąc, dzień w dzień, chodził na pocztę, ale właśnie tego dnia był zbyt słaby i ja go
wyręczyłam. Książka była zatytułowana po prostu „Pamiętnik Jesse’a Boyda”, a jako autorzy
figurowali Robert Kennedy i Jesse Boyd.
Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy wujka Jesse’a, gdy wręczyłam mu egzemplarz. Odeszłam,
pozostawiającego pogrążonego w lekturze, obojętnego na wszystko, co działo się wokół. Przez
całą noc w jego oknie paliło się światło. Patrząc tam, wyobrażałam sobie radość staruszka
ś
lęczącego nad drukowanymi stronami, na których zostało sportretowane jego życie.
Zastanawiałam się, czy podoba mu się zakończenie, które zaproponowałam. Nigdy się tego nie
dowiedziałam.
Po śniadaniu poszłam do domku wujka Jesse’a, by zanieść mu trochę przysmaków
przygotowanych przez mamę. Był to piękny poranek, urzekały mnie delikatne, wiosenne barwy i
harmonia dźwięków. Wody przystani iskrzyły się i marszczyły jak dołeczki na twarzy
dziewczyny, wiatr igrał w koronach karłowatych jodeł, srebrzyste mewy szybowały nad plażą. Za
Bramą rozciągało się lśniące, wspaniałe morze.
Gdy doszłam do domku na cyplu, ujrzałam blady blask lampy w oknie. Serce ścisnęło mi się z
niepokoju. Nie pukając chwyciłam za klamkę i weszłam do środka.
Wujek Jesse leżał na starej sofie przy oknie z książką przyciśniętą do piersi. Miał zamknięte
oczy, a na jego twarzy malował się spokój i szczęście. Wyglądał jak ktoś, kto długo czegoś
szukał i wreszcie odnalazł.
Nie wiadomo, kiedy umarł, ale myślę, że spełniło się jego życzenie i odszedł, gdy za Złotą
Bramą wstawał świt. Jego dusza odpłynęła na fali światła w perłowosrebrne morze opromienione
wschodem słońca. Odeszła do nieba, gdzie z dala’ od burz, za zasłoną ciszy oczekiwała zaginiona
Margaret.
T
RUDNY WYBÓR
Łodzie stały na łowisku. Morze, spokojne i wygładzone jak szklana tafla, mieniło się jasnym
błękitem. Tylko w miejscach, gdzie zbłąkana bryza zmarszczyła powierzchnię wody, rysowały
się lazurowe smugi.
Był środek skwarnego, dusznego popołudnia. Zarys cypli i zatoczek rozmazywał się w
purpurowych oparach upału. Piaszczysta plaża lśniła tak oślepiająco, że umęczony wzrok szukał
wytchnienia wśród kamieni, na które rzucały cień wielkie, czerwonawe głazy piaskowca. W
pobliżu stało kilka chat rybackich, zszarzał; i wysrebrzonych przez wiatr i deszcze. W dali widać
było jankeskie szkunery, których żagle ledwie rysowały się na tle białego horyzontu.
Dwie łodzie spuszczono właśnie na morze po pochylni opartej o skałę. W pobliżu unosiło się
na wodzie kilka płaskodenek. Od czasu do czasu widać było szybującą w stronę lądu mewę, która
połyskiwała srebrzyście, gdy jej pióra odbiły blask słońca.
Obok pochylni stał młody człowiek i przyglądał się łodziom przez lornetkę. Był wysoki,
muskularny i miał na sobie zwykłe, rybackie ubranie. Twarz ogorzała od morskiej bryzy była
raczej sympatyczna niż przystojna, zaś niebieskie i czyste jak wody zatoki oczy miały wyjątkowo
szczery i uczciwy wyraz.
Na jednej z łodzi usadowiło się dwóch chłopaków o śniadych twarzach. Z wyrazem leniwego
zainteresowania w czarnych oczach obserwowali flotyllę rybacką, zastanawiając się, czy
„Jankesi” mają udany połów.
Po chwili na stromej ścieżce prowadzącej do osady rybackiej ukazało się troje ludzi.
Odłączyła od nich dziewczyna, podbiegła lekkim krokiem do Benjamina Selby’ego i dotknęła
jego ramienia.
Opuścił gwałtownie lornetkę i rozejrzał się wokół. Twarz rozjaśniła mu się i przybrała wyraz
nie ukrywanego zachwytu.
— O! Mary Stella! Nie spodziewałem się, że wyjdziesz w taki upał. Ostatnio rzadko
pokazujesz się na brzegu — dodał z wyrzutem.
— Naprawdę nie miałam czasu, Benjaminie — odparła beztrosko, wyjmując mu z ręki
lornetkę. Benjamin pomógł jej nastawić ostrość, gdy skierowała szkła na łodzie. Jego śniada
twarz nadal tryskała szczęściem.
— Czy makrele biorą? — spytała dziewczyna.
— Jeszcze nie. Kim jest ten obcy z twoim ojcem?
— To nasz kuzyn, pan Braithwaite. Czy jesteś bardzo zajęty, Benjaminie?
— Skądże. Jak widzisz, nie mam nic do roboty.
— Może zabrałbyś mnie na przejażdżkę łódką? Nie pływałam od tak dawna.
— Oczywiście, chodź, łódź jest tam. To twoja imienniczka. Pomalowałem ją w zeszłym
tygodniu, jest czysta jak skorupka od jajka.
Dziewczyna zeszła ze skał i wsiadła z wdziękiem do niewielkiej, pomalowanej na kremowo
łodzi. Benjamin odcumował i odepchnął ją od brzegu.
— Gdzie chcesz popłynąć, Mary Stello?
— Och, powiosłuj trochę wzdłuż brzegu. Tylko proszę cię, nie wypływaj na głębinę, bo tam
się boję, kręci mi się w głowie.
Benjamin z uśmiechem obiecał, że tego nie zrobi. Wiosłował z niewymuszoną gracją i
wprawą. Urodził się i wychował wśród szumu fal zatoki, których nieustanny pomruk był jego
pierwszą kołysanką. Znał i kochał ich wszystkie odcienie, każdą zmianę wywołaną powiewem
wiatru, odpływem i przypływem. Na całym wybrzeżu nie było lepszego rybaka od Benjamina
Selby’ego.
Mary Stella pomachała wesoło dwóm mężczyznom stojącym na skałach. Benjamin obrzucił
ich ponurym spojrzeniem.
— Kim jest ten młody człowiek? — spytał ponownie. — Skąd pochodzi?
— To syn siostry ojca, jego ukochanej siostry. Ojciec nie widział jej jednak od lat, wyszła za
Amerykanina i przeniosła się do Stanów. Kazała Frankowi przyjechać tu na lato i odszukać nas.
Jest świetnym Prawnikiem, pracuje w Nowym Jorku.
Benjamin zamilkł. Uniósł wiosła i pozwolił łodzi kołysać się swobodnie na małych falach.
Poprzez ciemnozieloną wodę było wyraźnie dno usiane kolorowymi kamyczkami. Mary
wychyliła się nieco za burtę, by obejrzeć swoje zniekształcone odbicie w wodzie.
— Czy połowy w tym tygodniu były dobre, Benjaminie? Ojciec nie miał czasu wypływać w
morze, był zajęty przy sianie. A Leon jest takim kiepskim rybakiem.
— Tak, jedne z najlepszych tego lata. Parę łodzi Rustlera złowiło po sześćset sztuk makreli, a
my mieliśmy czterysta.
Mary Stella zaczęła z roztargnieniem pluskać po wodzie swą smukłą opaloną dłonią. Zapadło
milczenie, a Benjamin był z tego zadowolony, bo mógł napawać się do woli widokiem pięknej
twarzy dziewczyny.
Od kiedy sięgał pamięcią, kochał Mary Stellę. Zdawało mu się, że zawsze mieszkała w
najskrytszym zakamarku jego duszy. Kochał ją tak silnie i wiernie, jak potrafi człowiek o
naprawdę uczuciowej naturze. Miał nadzieję, że Mary Stella odwzajemnia jego uczucia, i
wiedział, że nie ma rywala, którego musiałby się obawiać. Benjamin ubóstwiał Mary Stellę tak
bardzo, że w skrytości ducha uważał, że nie jest jej godzien. Uosabiała w jego oczach ideał
piękna i dobra. Pilnował się wciąż, by nie zrobić, powiedzieć czy choćby nie pomyśleć czegoś,
co mogłoby uchybić temu ideałowi. W jego ciężkim, pełnym trudów życiu miłość do Mary Stelli
była jakby Aniołem Stróżem, który sprowadzał go ze złej drogi.
Tego dnia Benjamin odczuwał jakiś niepokój. Mary Stella wydawała mu się inna niż
zazwyczaj. Wrażenie to było przelotne i minęło, zanim potrafił określić, na czym polegała
różnica w zachowaniu dziewczyny. Skarcił się w duchu, że głupstwa przychodzą mu do głowy,
ale dokuczliwe, nieokreślone uczucie wciąż powracało.
Po chwili Mary Stella powiedziała, że czas wracać. Benjaminowi nigdzie się nie spieszyło, ale
zawsze spełniał najbłahsze życzenia dziewczyny. Zawrócił łódkę i zaczął wiosłować w stronę
brzegu.
Mosey Louis i Xavier, Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia, którzy siedzieli na skałach,
na zmianę patrzyli przez lornetkę na morze i robili jakieś typowe dla nich uwagi na temat flotylli
rybackiej. Pan Murray i Braithwaite stali obok pochylni, czekając na zbliżającą się łódź.
— Kim jest ten młody człowiek? — spytał Braithwaite. — Ma wspaniałą posturę. Aż
przyjemnie patrzeć, jak wiosłuje.
— To Benjamin Selby, najlepszy rybak na wyspie — powiedział z pewną dumą w głosie pan
Murray. — I nie znam porządniejszego człowieka. Być może pomyślisz, że jestem stronniczy —
ciągnął dalej z uśmiechem. — Bo wiesz, on i Mary Stella mają się ku sobie. Jak dobrze pójdzie,
Benjamin zostanie kiedyś moim zięciem.
Przez twarz Braithwaite’a przemknął cień. Podszedł do łodzi i pomógł Mary Stelli wysiąść,
podczas gdy Benjamin sprawnie cumował linę. Gdy się odwrócił, ujrzał, że Mary Stella idzie z
kuzynem pomiędzy skałami. Niebieskie oczy Benjamina pociemniały. Z ponurą miną ruszył w
stronę łódek.
— Nie wypływał pan tego ranka, panie Murray? — spytał.
— Nie. Trzeba było zwieźć siano. Chyba wiele straciłem. Podobno połów był świetny. Czy
nadal łowią?
— Nie, wygląda na to, że ryba znowu zacznie brać za jakąś godzinę.
— Zdaje się, że widzę kogoś w łodzi — powiedział pan Murray, sięgając po lornetkę.
— To załoga Roba Leslie’ego, która usiłuje wyprowadzić nas w pole. Próbowali już przed
południem. Myślą zapewne, że byłoby zabawnie, gdybyśmy smażyli się na słońcu tak jak oni.
— Frank! — zawołał pan Murray. — Pozwól tu na chwilę.
— To mój siostrzeniec — powiedział do Benjamina. — Miły chłopak, jestem pewien, że go
polubisz.
Braithwaite podszedł bliżej, a pan Murray położył jedną rękę na jego ramieniu, a drugą na
ramieniu Benjamina.
— Poznajcie się, chłopcy. Benjaminie, to jest Frank Braithwaite. Frank, to Benjamin Selby,
jak ci już wspominałem, najlepszy rybak na wybrzeżu.
Gdy pan Murray dokonywał prezentacji, dwaj mężczyźni wlepili w siebie nieruchome
spojrzenia. Tych kilka sekund wydało im się dziwnie długie. Gdy upłynęły, Benjamin wiedział,
ż
e ten drugi jest jego rywalem.
Braithwaite odezwał się pierwszy.
— Cieszę się, że pana poznałem — powiedział serdecznie, wyciągając rękę. — Choć pewnie
będę się czuł jak żółtodziób w obecności zawodowego rybaka.
Trudno było zignorować tak szczerą uprzejmość, więc Benjamin uścisnął powściągliwie
wyciągniętą dłoń.
— Przykro mi, że tego popołudnia ryba nie bierze — ciągnął Amerykanin. — Chciałbym
spróbować swych sił, nigdy nie łowiłem makreli. Na początku będę pewnie do niczego.
— To nie jest takie trudne — odparł sztywno Benjamin. — Po pewnym czasie każdy sobie
jakoś radzi. Liczy się tylko wytrwałość.
Odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę łodzi. Nie mógł zdobyć się na uprzejmą pogawędkę
z obcym, bo demon nieufności już wgryzał się w jego serce.
— Chyba wypłynę — powiedział. — Trochę się ochłodziło. Makrele pewnie zbiorą się
wkrótce w ławicę.
— To ja też płynę — zdecydował pan Murray. — Hej, tam wy! Leon i Pete, ruszcie się!
Dwóch Kanadyjczyków francuskiego pochodzenia wybiegło z chaty, gdzie odbywali sjestę.
Pływali w łodzi Murraya. Załogi Murraya i Benjamina przyjaźnie ze sobą rywalizowały, ale Leon
i Mosey Louis z sobie tylko znanych powodów byli zatwardziałymi wrogami.
— Spróbujesz z nami, Frank? — zapytał pan Murray.
— Chyba nie dziś — odparł. — Trochę za gorąco. Poczekam do jutra. Łodzie zostały szybko
spuszczone na wodę i wypłynęły z cienia, jaki rzucało urwisko. Benjamin stanął przy maszcie.
Mary Stella wyszła na brzeg i wesoło pomachała mu ręką.
— Powodzenia! Najlepszego połowu w sezonie! — zawołała.
Benjamin pomachał jej w odpowiedzi czapką. Na chwilę zapomniał o dręczącej go zazdrości i
pomyślał, że zachował się dość grubiańsko wobec Braithwaite’a.
— Szkoda, że nie wypłynąłeś — zawołał do niego. — Będzie doskonały połów!
Łodzie dopłynęły na łowisko i stanęły na kotwicy. Strzeliste maszty rysowały się wyraźnie na
tle nieba. W każdej łodzi widać było po kilka ciemnych sylwetek. Lśniący bezmiar wód zatoki
był teraz poznaczony dziwnymi czarnymi smugami — to makrele zaczęły gromadzić się w
ławice.
Frank Braithwaite wypłynął na połów nazajutrz i złapał trzydzieści makreli. Pysznił się tym
jak dziecko. Potem zaczął codziennie przychodzić na wybrzeże i został całkiem niezłym
rybakiem. Był ogólnie lubiany. Gdy łodzie przybijały do brzegu, nie wymigiwał się od pracy, ale
zakasywał nogawki u spodni, pomagał wybierać wodę i wyładowywać makrele. Nigdy nie
zadzierał nosa i zdecydowanie brał stronę Leona w sprzeczkach z agresywnym Mosey’em
Louisem. Nawet kanadyjscy Francuzi, ci bezlitośni krytykanci, przyznawali, że Jankes to
porządny facet. Jedynie Benjamin Selby odnosił się do niego z uporczywą rezerwą.
Pewnego wieczora pełne ryb łodzie przybiły do brzegu o zachodzie słońca. Benjamin
wyskoczył z łódki, gdy tylko uderzyła o pochylnię, i ruszył pędem po ścieżce prowadzącej w
górę plaży. Zatrzymał się za rogiem swego domu i zamarł w bezruchu, gdyż dostrzegł
Braithwaite i Mary Stellę, którzy stali przy drewnianym ogrodzeniu pastwiska. Braithwaite był
odwrócony plecami do Benjamina, trzymał dziewczynę za rękę i mówił coś z przejęciem. Mary
Stella spojrzała na niego, cofając nieco swą delikatną twarz. Jej oczy miały wyraz, którego
Benjamin nie widział u niej nigdy wcześniej, ale wiedział, co on oznacza.
Twarz mu pobladła, rysy stwardniały. Zacisnął pięści, a w sercu wezbrała gorycz i ból. Cała
nadzieja, która opromieniała jego życie, zniknęła bez śladu.
Benjamin odwrócił się na pięcie, po czym cichym, szybkim krokiem ruszył ku swojej łodzi.
Szum morza wydał mu się bardzo odległy. Mosey Louis był zajęty liczeniem makreli, Xavier
nabierał wiadrem wodę i polewał nią srebrzyste ryby. Zachodzące słońce kryło się za
purpurowymi chmurami, a długi, czarny cypel wrzynał się w złociste morze jak hebanowy klin.
Wszystko wydawało się jakieś nierealne. Benjamin machinalnie zabrał się do pracy.
Mary Stella schodziła na brzeg, do łodzi ojca. Braithwaite szedł za nią wolno, zatrzymując się
co chwila, by odpowiedzieć na jakąś zaczepkę impertynenckiego Moseya Louisa. Benjamin
pochylił się niżej nad stołem do oprawiania ryb. Od czasu do czasu dobiegał go głos Mary Stelli i
jej śmiech, którym kwitowała docinki Pete’a czy Leona. Widział, jak szła ścieżką z
Braithwaite’em. Mignęła mu jej letnia sukienka, gdy zniknęła za urwiskiem. Pracował dalej bez
wytchnienia, udając, że nic się nie stało.
Było późno, gdy wreszcie skończyli pracę. Znużeni Francuzi poszli natychmiast spać na
strych rybaczówki. Benjamin postał przy pochylni, aż wszysko ucichło, po czym zszedł do
zatoczki przy skalistym cypelku. Oparł się o wielki głaz, uniósł głowę i zaczął wpatrywać się w
ciemne niebo. Gwiazdy migotały spokojnie, obojętne na jego ból. Przed nim rozciągało się
dudniące rytmicznie morze, którego niski, gardłowy pomruk zdawał się wyrażać rozpacz
szarpiącą jego serce.
Powietrze było lepkie i duszne. Ciężkie zwały chmur na horyzoncie przecinały od czasu do
czasu zygzaki błyskawic. Małe fale rozbijały się ze szlochem o skały.
Gdy Benjamin się wyprostował, ujrzał Franka Braithwaite’a, który stał pomiędzy nim a
lśniącą powierzchnią morza. Po chwili stanęli twarzą w twarz.
Benjamin zacisnął pięści i zdławił w sobie pokusę, by zepchnąć rywala ze skały.
— Widziałem was dzisiaj — powiedział zdławionym głosem. — Jak mogłeś przyjechać tu i
ukraść mi dziewczynę, którą kocham? Czy tam, skąd przybyłeś, nie ma dość dziewcząt, wśród
których mógłbyś przebierać? Nienawidzę cię… Mógłbym cię zabić…
— Selby, przestań! Sam nie wiesz, co mówisz. Jeśli skrzywdziłem cię, przepraszam,
przysięgam, że nie zrobiłem tego umyślnie. Zakochałem się w Mary Stelli od pierwszego
wejrzenia, bo i któż mógłby się jej oprzeć? Sądziłem jednak, że jest związana z tobą, i nie
próbowałem jej odbijać. Nawet nie wiesz, ile mnie to kosztowało. Wiem, że mi nie ufałeś, ale jak
dotąd nie miałeś żadnych powodów. Jednak dziś przekonałem się, że ona jest wolna, bo nie
zależy jej na tobie! Pomyślałem, że mam szansę, i nie oglądając się na nic, skorzystałem z niej.
— A więc ona cię kocha? — spytał głucho Benjamin.
— Tak — odparł Braitwaite.
Benjamin odwrócił się i z nagłą pasją w głosie powiedział:
— Nienawidzę cię. Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, ale skoro ona jest
szczęśliwa, to nie ma znaczenia. Zdobyłeś z łatwością to, na co harowałem jak niewolnik przez
całe życie, więc z pewnością nie potrafisz tego właściwie docenić. Ale jeśli ją uszczęśliwisz,
wszystko inne się nie liczy. O jedno cię tylko proszę, nie pozwól jej, by przychodziła na brzeg.
Nie zniósłbym tego.
Upalny sierpień dobiegł wreszcie końca. śycie na wybrzeżu toczyło się po staremu. Benjamin
zamknął się w sobie, ukrył przed światem swe cierpienie. Jak na ironię połowy w tym sezonie
były rewelacyjne, nazywano go później „rokiem makreli”. Benjamin pracował bez opamiętania.
Braithwite rzadko teraz przychodził na brzeg. Mary Stella nie pojawiła się ani razu. Pan
Murray próbował porozmawiać z Benjaminem na drażliwy temat, ale on do tego nie dopuścił.
— Dajmy temu spokój — powiedział z godnością.
Ponieważ był jak zwykle opanowany, pan Murray pomyślał, że Benjamin nie przejmuje się
zbytnio nową sytuacją, i nawet się z tego ucieszył. śałował jednak, że sprawy przybrały taki
obrót. Braithwaite zabierze mu córkę, tak jak niegdyś jego ojciec zabrał mu siostrę. Poza tym
stary rybak kochał Benjamina jak syna.
Pewnego popołudnia Benjamin stał przy swojej łodzi, z niepokojem obserwując niebo i
morze. Francuzi chcieli koniecznie wypłynąć, bo inne łodzie już stały na łowisku.
— Nie podoba mi się to wszystko — powiedział Benjamin w zamyśleniu. — Myślę, że
możemy się spodziewać nawałnicy. Dokładnie tak samo było trzy lata temu, gdy nadszedł
straszliwy szkwał. Utonął wtedy Joe Otway.
Niebo było mroczne, powietrze ciężkie i duszne, a gładka jak szkło powierzchnia wody miała
miedziany odcień. Morze pomrukiwało cicho i pieszczotliwie obmywało brzegi.
Było jak wielki kot, który chłepce wodę i czeka stosownej chwili, by rzucić się i rozszarpać
swą ofiarę.
— Jednak spróbuję — orzekł w końcu Benjamin, po raz ostatni rozejrzawszy się wokół. —
Jeśli nadejdzie szkwał, po prostu szybko wrócę na brzeg.
Pospiesznie spuścili łódź na wodę, a ponieważ było bezwietrznie, musieli wiosłować. Gdy
wpłynęli w zatokę, ujrzeli Braithwaite’a i Leona, którzy przygotowywali się do spuszczenia łodzi
Murraya.
— No, jak tych dwóch złapie nawałnica, to popamiętają — wyszczerzył zęby Mosey Louis.
— Leon zna się na żeglowaniu tyle co nic.
Benjamin stanął na kotwicy blisko brzegu, ale Braithwaite i Leon popłynęli o wiele dalej.
— Myślę, że wypuścili się na dorsza — stwierdził Xavier.
Makrele dobrze brały, ale Benjamin wciąż popatrywał na niebo. Nagle dostrzegł ciemną
smugę sunącą od północnego zachodu.
— Chłopcy, szkwał nadciąga! Kotwica w górę! Prędko!
— Mamy czas — burknął Mosey Louis, który nie miał ochoty rezygnować z połowu. —
ś
adna z łodzi jeszcze nie wraca.
Zanim skończył mówić, nawałnica uderzyła w łódź, która przechyliła się gwałtownie i
rozkołysała na wezbranej fali. Na wszystkich łodziach zapanowało poruszenie i żagle poszły
gwałtownie w górę. Mosey Louis zbladł i szybko zabrał się do roboty. Gdy Benjamin był w
połowie drogi do brzegu, na łodzi Murraya dopiero podnoszono żagiel.
— Co oni sobie myślą — warknął Mosey Louis. — Potopią się jak nic. Benjamin obejrzał się
niespokojnie. Wszystkie łodzie płynęły w stronę lądu. Zawierucha wciąż przybierała na sile. Nie
był pewien, czy uda mu się w porę przybić do brzegu, a Braithwaite wyruszył o jakieś
dwadzieścia minut później.
— Nie moja rzecz — mruknął pod nosem.
Gdy Benjamin zaczął wyciągać łódź na piasek, zobaczył pędzącego pana Murraya.
— Gdzie Frank?! — wołał zdyszany. — Wypłynął z Leonem. Co za głupcy! Pojęcia nie mają,
jak radzić sobie z takim wiatrem.
— Jakoś sobie poradzą — powiedział spokojnie Benjamin. — Chociaż późno pomyśleli o
powrocie. Teraz mogą mieć kłopoty.
Pozostała flotylla jakoś zawinęła do portu. Tylko łódź Murraya była jeszcze na morzu. Ludzie,
którzy wylegli na brzeg, wpatrywali się w nią z przerażeniem.
Łódź mknęła szybko w silnych porywach wiatru. Pan Murray wyraźnie zaczął tracić nadzieję.
— Wszystko będzie dobrze — uspokajał go jeden z mężczyzn. — Jeśli nie będą mogli przybić
tutaj, osiądą na mieliźnie.
— śeby to potrafili! — lamentował stary rybak. — Oni tego nie zrobią! Wpadną wprost na
skały.
— Dlaczego nie zwijają żagla? — zawołał Benjamin.
Łódź znajdowała się teraz jakieś trzysta jardów od brzegu. śagiel nie został opuszczony do
końca, najwyraźniej coś się zacięło.
— Dobry Boże! Co się dzieje?! — wykrzykiwał pan Murray. Ledwie skończył mówić, łódź
wywróciła się do góry dnem. Na plaży rozległy się pełne przerażenia okrzyki. Pan Murray
skoczył do lodzi Benjamina, ale jeden z mężczyzn go powstrzymał. — Nie może pan tego zrobić.
Nie wiem, czy ktokolwiek potrafi im pomóc.
Braithwaite i Leon wczepili się w burtę łodzi. Benjamin Selby stał na brzegu nieco w tyle za
innymi. Miał zaciśnięte usta i pięści. Toczył w duchu najtrudniejszą walkę swego życia.
Wiedział, że tylko on ma niezbędne kwalifikacje i wystarczająco silne nerwy, by dopłynąć do
rozbitków. Szansa była nikła, a ryzyko ogromne.
Człowiek, którego nienawidził, tonął na jego oczach. A więc niechaj tonie! Dlaczegóż miałby
ryzykować życie dla swego wroga? Nikt nie będzie go winił, jeśli odmówi wypłynięcia na morze.
A poza tym gdyby Braithwaite zniknął, być może Mary Stella byłaby jego!
W ciągu kilku sekund pokonał pokusę.
— Wypływam! — zawołał. — Potrzebny jest jeden człowiek. Bez żony i dzieci. Kto się
zgłasza?
— Ja! — zawołał Mosey Louis. — Pokłóciłem się z Leonem, ale nie mogę patrzeć, jak tonie.
Benjamin nie miał nic przeciwko temu. Francuz był silny, zręczny i miał duże doświadczenie.
Pan Murray chwycił Benjamina za ramię.
— Nie, Benjaminie, nie ty. Nie mógłbym patrzeć, jak obaj moi chłopcy toną.
Benjamin łagodnie uwolnił się z uścisku.
— Robię to dla Mary Stelli — powiedział ochrypłym głosem. — Gdybym nie wrócił, proszę
to jej powtórzyć.
Z trudem zepchnęli na wodę wielką płaskodenkę i szybko pomknęli naprzód. Benjamin nie
tracił zimnej krwi. Nie zawiodła go siła ramion i bystry wzrok. Wiele razy przerażonym
obserwatorom wydawało się, że łódź tonie, ale ona wynurzała się wciąż triumfalnie z odmętów i
pruła naprzód.
Wreszcie dopłynęła do rozbitków, których jakoś udało się wciągnąć na pokład. Droga
powrotna była łatwiejsza, bo osadzili żaglówkę na mieliźnie. Ludzie czekający na brzegu z
okrzykiem dzikiej radości rzucili się do łodzi, pomagając wynieść na ląd półprzytomnego
Braithwaite’a i Leona. Potem zanieśli ich do chaty Murraya. Benjamin wymknął się
niepostrzeżenie do domu. Mosey Louis został, by zebrać gratulacje. Siedząc w kręgu pełnych
podziwu chłopców, opowiadał z detalami o przebiegu akcji ratunkowej.
— Niech ten Leon nie myśli, że z niego taki mądrala! — zakończył swoją opowieść.
Braithwaite przyszedł na brzeg następnego dnia. Był blady i i roztrzęsiony. Podszedł do
Benjamina i wyciągnął do niego rękę.
— Dziękuję — powiedział po prostu.
Benjamin schylił głowę nad robotą.
— Nie ma za co — odpowiedział gburowato. — Chciałem, żebyś utonął. Popłynąłem z myślą
o Mary Stelli. Powiedz mi… — dc chwili — kiedy bierzecie ślub?
— Dwunastego września.
Twarz Benjamina nawet nie drgnęła. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w morze. Przeżywał
katusze, pragnąc ostatecznie pogodzić się ze swoim wielkim wyrzeczeniem. Wreszcie odwrócił
się i wyciągnął rękę.
— Robię to dla niej — powiedział szczerze.
Frank Braithwaite uścisnął smukłą, białą dłonią twardą, brązową rękę rybaka. Obaj mieli łzy
w oczach. Rozstali się w milczeniu.
Rankiem dwunastego września Benjamin Selby jak zwykle wypłynął na łowisko. Połów był
dobry, choć sezon dobiegał końca. Po południu Francuzi poszli spać. Benjamin postanowił
popłynąć wzdłuż brzegu w poszukiwaniu soli. Stał obok płaskodenki gotowej do wypłynięcia, ale
wciąż na coś czekał. Wreszcie usłyszał stłumiony gwizd pociągu i ujrzał białą smugę dymu
unoszącą się nad odległą przełęczą.
Mary Stella odjechała, na zawsze zniknęła z jego życia. Jasne niebieskie oczy wpatrzone w
morską dal nie zmieniły twardego wyrazu. Benjamin dzielnie spoglądał w swoją samotną,
zrujnowaną przez obcego przyszłość.
Białe mewy szybowały nad tonią, krótkie fale omywały plażę.
Wszystkie łagodne, senne odgłosy wybrzeża tłumił miękki, nieprzerwany pomruk wód zatoki.
U
CZCIWA WYMIANA
Katherine Rangely właśnie się pakowała. Jej przyjaciółka i współlokatorka Edith Wilmer
siedziała na łóżku i przyglądała się krzątaninie Katherine z tym spokojnym brakiem
zainteresowania, który W określonej sytuacji może doprowadzić do szału.
— To irytujące, że Neda przenoszą właśnie teraz, kiedy wyjeżdżam — powiedziała Katherine,
szarpiąc za szal, który złośliwie się o coś zaczepił. — Jego zwierzchnicy mogli zaczekać na
koniec wakacji. Ned nie zna tu żywej duszy i będzie się czuł strasznie samotnie.
— Postaram się, jeśli pozwolisz, zaprzyjaźnić z nim — pocieszyła ją Edith.
— Och, wiem. Jesteś prawdziwym zrządzeniem losu, Ede. Ned zjawi się tu dziś wieczorem i
natychmiast ci go przedstawię. Postaraj się umilić biedakowi czas do mego powrotu. Dwa
miesiące! Pomyśl tylko! A ciocia Elizabeth nie daruje mi ani chwili tego czasu, który obiecałam
z nią spędzić. A do tego w Harbour Hill jest tak przerażająco nudno!
Potem rozmowa zeszła na sprawy Edith. Była zaręczona z profesorem Sidneyem Keithem,
który pracował w jakimś college’u.
— Myślę, że nie będę widywała się zbyt często z Sidneyem tego lata — powiedziała. — Pisze
kolejną książkę, to jego konik.
— Cudownie — westchnęła Katherine, która sama miała podobne aspiracje. — Gdyby Ned
przejawiał takie zainteresowania, byłabym naprawdę szczęśliwa. Ale on jest strasznie prozaiczny.
Ma w nosie poezję i śmieje się, gdy ja się nią zachwycam. A gdy mówię, że zamierzam poważnie
zabrać się za pisanie, wpada we wściekłość. Powiada, że pisarki to najszkaradniejsze istoty, jakie
chodzą po ziemi. Czy słyszałaś kiedyś podobne brednie?
— Za to jest bardzo przystojny — orzekła Edith, spoglądając na fotografię, która stała na
toaletce Katherine. — A Sid przeciwnie. Owszem, ma interesującą twarz, ale jest zdecydowanie
brzydki.
Edith westchnęła. Miała słabość do przystojnych mężczyzn i uważała za dopust Boży, że trafił
się jej taki brzydal.
— Ma piękne oczy — pocieszała przyjaciółkę Katherine. — A przystojni mężczyźni są
próżni. Ned także, ciągle muszę dawać mu po nosie. Ale myślę, że go polubisz.
Edith też była tego zdania, gdy Ned Ellison zjawił się wieczorem. Był przystojnym,
bezpośrednim młodzieńcem, który zdawał się uwielbiać Katherine bezgranicznie, a na dodatek
chyba nieco się jej bał.
— Edith postara się pod moją nieobecność uprzyjemnić ci pobyt w Riverton — powiedziała
mu na pożegnanie. — Jest przemiłą dziewczyną, wiem, że ją polubisz. To naprawdę okropne, że
muszę teraz wyjechać, ale nic na to nie poradzę.
— Będę się czuł strasznie samotny — mruknął Ned. — Nie zapominaj pisać regularnie, Kitty.
— Oczywiście, że będę pisać, ale na litość boską, Ned, nie nazywaj mnie Kitty. To brzmi tak
infantylnie. No, to do widzenia, kochany. Wrócę za dwa miesiące i będzie cudownie.
*
*
*
Po pierwszym tygodniu spędzonym w Harbour Hill Katherine zaczęła się zastanawiać, jak ma
wytrzymać pozostałe siedem. Harbour Hill było urocze, ale nie każda kobieta potrafi żyć tylko
samymi pejzażami.
— Ciociu Elizabeth, czy w Harbour Hill ktoś kiedyś umarł? — spytała pewnego dnia
Katherine. — Bo jeśli tak, to nie wydaje mi się, aby ten fakt cokolwiek zmienił w sytuacji tego
nieszczęśnika.
Ciocia Elizabeth odpowiedziała zaszokowanym spojrzeniem. Katherine zaczęła dla zabicia
czasu zbierać wodorosty, co wiązało się z długimi wędrówkami wzdłuż brzegu. Pewnego razu
wybrała się na trudno dostępny, skalisty cypel, położony w odległym zakątku. Zdjęła buty i
pończochy, podkasała spódnicę, podwinęła rękawy wysoko ponad łokcie i zabrała się do
wyławiania wodorostów. Nie wyglądała zbyt dostojnie podczas tego absorbującego zajęcia, ale w
tych warunkach godny wygląd nie miał żadnego znaczenia.
Nagle usłyszała wołanie dochodzące z brzegu. Odwróciła się skonsternowana i spostrzegła
mężczyznę, który stał na skałach.
Najwyraźniej krzyczał coś właśnie do niej.
„Czego on u licha chce?” — pomyślała wściekła.
— Niech pani stamtąd wyjdzie! — wołał, wymachując rękami. — Jak nie będzie pani uważać,
wpadnie w bezdenny dół!
— To jakiś wariat — mruknęła Katherine pod nosem. — Albo pijany. Co mam robić, u
diabła?
— No, niechże pani wychodzi! — nalegał obcy. — Co pani sobie myśli? Jak można brodzić
po takim miejscu, przecież to szaleństwo.
Oburzenie Katherine wzięło górę nad strachem.
— Nie sądzę, bym wkroczyła na prywatny teren! — odkrzyknęła wściekła.
Najwyraźniej nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Zszedł na sam skraj skał i wtedy
Katherine mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Miał na sobie nieco znoszony garnitur, a na nosie
— okulary. Nie wyglądał na wariata ani pijanego.
— Błagam, żeby pani wreszcie wyszła na brzeg — powiedział z przejęciem. — Zapewne stoi
pani na krawędzi bezdennego leja.
„On naprawdę jest niespełna rozumu — pomyślała Katherine. — To pewnie jeden z tych
stukniętych sekciarzy zabiegających o odnowę duchową. Chyba jednak lepiej będzie, gdy wyjdę
z wody.”
Ostrożnie wycofała się z płycizny, ściskając w ręku cenne okazy morskiej flory. Gdy wspięła
się na skały, nieznajomy zmierzył ją surowym spojrzeniem.
— Powinna mieć pani więcej rozumu. śeby ryzykować życie dla garści glonów! —
powiedział.
— Nie mam pojęcia, o co panu chodzi — odparła. — Nie wygląda pan na szaleńca, ale mówi
pan tak, jakby był obłąkany.
— A więc nie wie pani, że to miejsce nazywają Bezdennym Dołem? To najbardziej
niebezpieczny skrawek ziemi na całym wybrzeżu.
— Nie wiedziałam o tym — powiedziała Katherine z przerażeniem. Przypomniała sobie, że
ciocia Elizabeth ostrzegała ją przed jakąś niebezpieczną dziurą, ale nie zwróciła na to specjalnej
uwagi, a poza tym przypuszczała, że znajduje się ona gdzie indziej.
— Nie pochodzę z tych stron — bąknęła pod nosem.
— No cóż, nie posądzałem pani o brak rozsądku. Ktoś powinien jednak postawić tu tablicę z
ostrzeżeniem — odparł nieznajomy łagodniejszym już tonem. — Ten lej jest tak głęboki, że
nikomu jeszcze nie udało się dotrzeć do dna. Gdy ktoś tu wpadł, wszelki słuch po nim ginął.
Skały są tak uformowane, że tworzy się wir, który wsysa wszystko, na co trafi.
— Jestem bardzo wdzięczna za ostrzeżenie — powiedziała Katherine z pokorą w głosie. —
Nie miałam pojęcia, że coś mi zagraża.
— Widzę, że zebrała pani interesujące wodorosty — stwierdził nieznajomy.
Jednak Katherine nie miała ochoty na rozmowę o wodorostach. Nagle uświadomiła sobie, jak
wygląda — z tymi bosymi nogami, zszarganą spódnicą i ociekającymi wodą rękami. A osobnik,
którego wzięła za wariata, był niewątpliwie dżentelmenem. Gdyby chociaż odszedł i dał jej
możliwość nałożenia pończoch i butów!
Najwidoczniej nie miał jednak zamiaru tego zrobić. Gdy Katherine pozbierała z ziemi części
swojej garderoby i skierowała się w stronę domu, zaczął iść u jej boku i z wielką elokwencją
snuć rozważania na temat wodorostów, tak jakby codziennie spacerował z bosonogimi młodymi
kobietami. W końcu stwierdziła, że skoro on nie ma nic przeciwko bosym stopom, ona też nie
będzie się nimi przejmować.
Wiedział tak dużo o glonach, że Katherine poczuła się głupio. Obejrzał jej zbiór i wskazał,
które są najcenniejsze. Wytłumaczył; jak należy je konserwować i oprawiać w ramki. Polecił
inne, o wiele bezpieczniejsze miejsca na wybrzeżu, gdzie znajdzie nowe odmiany tych roślin.
Gdy w zasięgu wzroku pojawiło się Harbour Hill, Katherine zaczęła się zastanawiać, co
właściwie ma począć z tym człowiekiem. Niewątpliwie nie wypadało ot tak sobie odprawić
kogoś, kto uratował jej życie. Z drugiej jednak strony nie uśmiechała się jej perspektywa
paradowania główną ulicą Harbour Hill na bosaka w towarzystwie dżentelmena, który rozprawia
o wodorostach.
Nieznajomy sam przeciął ten gordyjski węzeł. Powiedział, że wracać, bo spóźni się na kolację,
uchylił kapelusza i odszedł. Katherine zaczekała, aż zniknie jej z oczu, po czym usiadła na
piasku, by założyć pończochy i buty.
„Kto to może być? — zastanawiała się. — Musiałam już gdzieś go widzieć Jest bardzo miły,
ale pewnie uznał mnie za wariatkę. Ciekawe, czy mieszka w Harbour Hill.”
Zagadka została rozwiązana, gdy po powrocie do domu przeczytała list od Edith.
„Spotykam się z Nedem dość często — pisała przyjaciółka. — Myślę, że jest cudowny. Co za
szczęściara z ciebie, Kate. Czy wiesz, że Sidney jest właśnie w Harbour Hill, a przynajmniej
gdzieś w pobliżu? Wczoraj otrzymałam od niego list. Pojechał tam na wakacje, bo to takie
spokojne miejsce, a on musi skończyć jakąś koszmarną książkę naukową. Zatrzymał się w domu
przy małej farmie na wybrzeżu. Napisałam do niego dzisiaj, by cię odszukał i czuł się
zapowiedziany. Myślę, że go polubisz, bo jest dokładnie w twoim stylu”.
Katherine uśmiechnęła się pod nosem, gdy tego samego wieczora otrzymała bilecik od
Sidneya Keitha. Na spotkanie stawił się jej poranny znajomy.
— To pani! — wykrzyknął.
— Tak, to ja — stwierdziła Katherine wesoło. — Nie spodziewał się pan tego, prawda? Byłam
pewna, że gdzieś już pana widziałam. Okazuje się, że oglądałam kiedyś pańską fotografię.
Gdy profesor Keith odchodził, zaproponowano mu serdecznie, by ponowił odwiedziny, a on
nie omieszkał skorzystać z zaproszenia. Wkrótce stał się bywalcem Sycamore Villa. Katherine
powiadomiła o tym listownie Edith i z czystym sumieniem zaskarbiała sobie przyjaźń profesora
Keitha. Wspaniale czuli się w swoim towarzystwie. Odbywali długie wędrówki wzdłuż brzegu w
poszukiwaniu glonów, a gdy ich zasób się wyczerpał, zabrali się do kolekcjonowania okazów
flory Harbour Hill. To wiązało się z jeszcze dłuższymi wyprawami. Katherine zastanawiała się,
kiedy profesor Kerth znajduje czas, by pracować nad książką, ale ponieważ nie poruszał tego
tematu, ona także go o to nie pytała.
Katherine była ciekawa, jak rozwija się znajomość Neda i Edith. Początkowo przyjaciółka
bardzo wiele pisała o Nedzie, jednak w ostatnich paru listach poświęciła mu tylko parę słów.
Katherine żartobliwie zapytała w liście, czy pokłóciła się z jej narzeczonym. „Co za
niedorzeczność” — odpisała Edith. Zapewniała, że nadal żyją w przyjaźni, ale Ned nawiązał
wiele innych znajomości w Riverton, więc nie był już zdany wyłącznie na jej towarzystwo.
Katherine westchnęła, przeczytawszy te słowa, i wybrała się na poszukiwanie paproci z
profesorem Keithem. Do końca wakacji pozostały jeszcze tylko dwa tygodnie. Odpoczywali
właśnie w przydrożnym rowie po długiej wędrówce, gdy mimochodem powiedziała coś ten
temat. Dźgając niewinny przydrożny pył laską, profesor wyraził przekonanie, że Katherine z
przyjemnością wróci do pracy i niewątpliwie będzie zadowolona ze spotkania z przyjaciółmi w
Rive
— Nie mogę się doczekać spotkania z Edith — powiedziała Katherine.
— I Nedem? — podsunął profesor Keith.
— O tak, naturalnie. I z Nedem — przyznała Katherine bez entuzjazmu.
Wyglądało na to, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Nie można bez końca rozmawiać o
paprociach, więc wstali i ruszyli w stronę domu. Tego wieczora Katherine napisała do Neda
wyjątkowo czuły list. Potem położyła się do łóżka i wybuchnęła płaczem.
Gdy profesor Keith szedł złożyć pannie Rangely pożegnalną wizytę w przeddzień jej wyjazdu
z Harbour Hill, wyglądał jak człowiek prowadzony na egzekucję i to bez pociechy duchowej.
Jednak ostatecznie wziął się w garść i spokojnie rozmawiał Katherine na różne niezobowiązujące
tematy.
Załamanie przyszło w chwili, gdy Katherine wstała, by się z nim pożegnać. Była właśnie w
ś
rodku jakiegoś konwencjonalnego zdania, gdy nagle głos jej zadrżał i przeszedł w dziecięcy
szloch.
Profesor otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Upuścil kapelusz i nastąpił na niego, ale
wątpię, by to zauważył, bo był całkowicie pochłonięty całowaniem włosów Katherine. Gdy sobie
to uświadomiła, szybko się odsunęła.
— Och, Sidney, nie rób tego! Pomyśl o Edith! Czuję się podle.
— Czy myślisz, że bardzo by się przejęła, gdybym… gdybyś… gdybyśmy…? — spytał z
wahaniem w głosie.
— Och, to by jej złamało serce! — wykrzyknęła Katherine z przekonaniem. — Jestem tego
pewna. I Nedowi też. Nigdy nie mogą poznać prawdy.
Profesor schylił się i zaczął szukać sfatygowanego kapelusz. Zajęło mu to sporu czasu, po
czym podszedł cicho do drzwi. Zatrzymał się z ręką na klamce i odwrócił po raz ostatni.
— Do widzenia, panno Rangely — powiedział miękko.
Ale Katherine, która leżała z twarzą ukrytą w poduszce kanapy, nie usłyszała tych słów. Gdy
uniosła głowę, już go nie było.
*
*
*
Następnego wieczora, po zapadnięciu zmroku, pociąg wjechał na stację Riverton. Katherine
miała uczucie, że jej życie stało się jałowe, szare i puste. Spodziewano się, że przyjedzie
późniejszym pociągiem, więc nikt nie wyszedł na jej spotkanie. Posępnie wlokła się przez ulice
do swojego pensjonatu. Gdy bez pukania weszła do pokoju, Edith, która leżała na łóżku, zerwała
się zaskoczona. Było wprawdzie dość ciemno, ale Katherine odniosła wrażenie, że jej
przyjaciółka płakała, i natychmiast odezwało się w niej poczucie winy. Czyżby Edith coś
podejrzewała?
— Ojej, nie spodziewaliśmy się, że przyjedziesz przed ósmą trzydzieści. Zamierzaliśmy z
Nedem wyjść po ciebie.
— Okazało się, że jest wcześniejszy pociąg, więc skorzystałam z niego — powiedziała
Katherine, opadając apatycznie na krzesło.
— Jestem wykończona, strasznie boli mnie głowa. Nie chcę nikogo dziś widzieć, nawet Neda.
— Biedactwo — powiedziała współczująco Edith i zaczęła rozglądać się za wodą kolońską.
— Połóż się, natrę ci skronie. Czy dobrze się bawiłaś w Harbour Hill? A jak się miewa Sidney?
Czy może wspominał o przyjeździe tutaj?
— Och, czuje się dobrze — powiedziała Katherine znużonym tonem. — Ale nie
przypominam sobie, by coś mówił o przyjeździe. Och, dziękuję ci, to na pewno dobrze mi zrobi.
Gdy Edith zeszła na dół, Katherine zaczęła miotać się po pokoju. Wiedziała, że Ned przyszedł,
ale wcale nie chciała go widzieć. Pomyślała jednak, że nie ma sensu bez końca odkładać tej
nieszczęsnej chwili. A poza tym nie może traktować Neda tak podle. Postanowiła zejść na dół.
Do saloniku prowadziło dwoje drzwi, a Katherine skierowała się tam przez bibliotekę.
Właśnie uniosła rękę, by odsunąć wiszącą w drzwiach portierę, gdy usłyszała coś, co ją
powstrzymało.
Edith mówiła z płaczem:
— Och, Ned, to wszystko jest takie straszne! Nie mogłam spojrzeć jej w oczy. Tak mi wstyd.
Wcale nie chciałam być tak fałszywa. Nie możemy dopuścić, by cokolwiek zaczęła podejrzewać.
— To nie będzie łatwe — odparł zdławionym głosem Ned. — Słowo daję, Edith, nie wiem,
czy zdołam zachować pozory.
— Musisz — zaszlochała Edith. — To by złamało jej serce. I Sidneyowi również. Musimy
postanowić, że zapomnimy o sobie. Musisz ożenić się z Katherine.
Katherine zdała sobie nagle sprawę, że podsłuchuje cudzą rozmowę, i bezszelestnie się
wycofała. Wcale nie wyglądała na osobę, której zadano śmiertelny cios, i zupełnie zapomniała o
migrenie.
Pół godziny później, gdy Edith weszła do pokoju, Katherine, jakby nigdy nic, czytała książkę.
— Jak tam twoja głowa, kochanie? — spytała Edith, odwracając twarz i unikając wzroku
przyjaciółki.
— Och, doskonale — odparła pogodnie Katherine.
— Dlaczego więc nie zeszłaś na dół? Ned przyszedł.
— No cóż, Edie, zeszłam na dół, ale odniosłam wrażenie, że nic tam po mnie.
Edith spojrzała z konsternacją na przyjaciółkę, zapominając o opuchniętych powiekach i
ś
ladach łez na policzkach.
— Katherine!
— Nie miej wyrzutów sumienia, kochanie. Nie wyrządziłaś nikomu krzywdy.
— A więc słyszałaś…
— Dość zaskakującą rozmowę. Więc ty i Ned zakochaliście się w sobie, tak?
— Och, Katherine — zachlipała Edith. — To stało się wbrew naszej woli, ale to już
skończone. Nie bądź na mnie zła.
— Zła? Ależ kochanie, jestem zachwycona!
— Zachwycona?
— Tak, głuptasku. Nie domyślasz się? Mnie i Sidneya spotkało to samo co was. Wczoraj
rozstaliśmy się w takim smutku, jaki ty i Ned przeżywaliście pewnie dziś wieczór.
— Katherine!
— Tak, naprawdę. I oczywiście postanowiliśmy złożyć siebie w ofierze na ołtarzu obowiązku
i tak dalej. Ale, dzięki Bogu, okazuje się, że nie jest to konieczne. Wybaczmy więc sobie
wzajemnie.
— Och — westchnęła uszczęśliwiona Edith. — To brzmi zbyt pięknie, aby mogło być
prawdziwe.
— To zrządzenie losu — zapewniła Katherine. — Ned i ja i tak długo byśmy ze sobą nie
wytrzymali, a ty i Sidney zanudzilibyście się na śmierć. A teraz zamiast czworga zawiedzionych
ludzi będzie czworo szczęśliwych. Jutro powiem o wszystkim Nedowi.
N
ATTY Z
B
ŁĘKITNEJ
W
YSPY
Natty Miller zszedł na nabrzeże, gdzie Bliss Ford cumował właśnie „Cockawee”. Bliss raz po
raz rzucał gniewne spojrzenia na prawie nową, białą łódź, której zwinięte żagle nie wiedzieć
czemu były i mokre, a lśniące wnętrze również ociekało wodą. Kilku stojących na brzegu
rybaków kręciło głowami i mówiło coś, wskazując żaglówkę. Natty podszedł bliżej.
— Równie dobrze możesz porąbać ją na opał — przekonywał Blissa Jake McLaren. — Nie
uda ci się nikogo namówić, by na niej pływał. Uszło jej to za pierwszym razem, gdy dowodził
młody Johnson. Ale jak łódź odwraca się do góry dnem z kapitanem Frankiem na pokładzie, to
znaczy, że naprawdę coś z nią jest nie tak.
— O co chodzi? — spytał Natty.
— „Cockawee” znowu przewróciła się dziś rano w zatoce — powiedział Will Scott. — To już
drugi raz. „Grey Gull” wyłowiła ludzi i przyholowała łódź do brzegu. Nie ma sensu próbować na
niej pływać. Nikt nie będzie narażał życia na takiej krypie. A co tam słychać na Błękitnej
Wyspie, Natty?
— Wszystko w porządku — stwierdził lakonicznie Natty.
Nie strzępił języka na próżno. Nigdy nie mówił za wiele w ciągu czternastu lat swego życia,
za to bardzo lubił rozmyślać. Był niewysoki, raczej niepozorny, ale paru chłopaków z okolicy
przekonało się, że Natty ma niezłe muskuły.
— Czy Everett otrzymał już odpowiedź z Otta wy w sprawie latarni morskiej? — spytał Will.
Natty pokręcił przecząco głową.
— Myślicie, że on ma jakąś szansę na tę posadę? — rzucił pytająco Adam Lewis.
— Ani cienia szansy — stwierdził stanowczym tonem Cooper Creasy. — Ma niewłaściwe
poglądy polityczne. Tak jak jego ojciec. Syn torysa nie dostanie posady od rządu laburzystów, ot
co.
— Pan Barr twierdzi, że Everett jest zbyt młody, by powierzyć mu tak odpowiedzialne
stanowisko — wyrecytował ponuro Natty.
Cooper wzruszył ramionami.
— Może i tak. Osiemnastka to zielony wiek, ale wszyscy wiedzą, że tak naprawdę to Ev był
latarnikiem przez ostatnie dwa lata, gdy wasz ojciec chorował. Irving Elliott od dawna chce mieć
tę latarnię, a ma dobre „plecy”. Barr jest mu coś winien za te dwa lata harówki przy wyborach.
Nie mam nic przeciwko Elliotowi, to porządny człowiek, ale latarnia powinna przejść w ręce
syna Millera. Jest to tak pewne, jak to, że on jej nie dostanie, ot co.
— Czy któryś z was wybiera się jutro na regaty do Summerside? — spytał Will Scott, by
odwrócić uwagę Coopera od polityki, którą ten lubił się nadmiernie ekscytować.
— Ja jadę — odparł Adam. — Do wyścigu stają jachty klubów żeglarskich z Summerside i
Charlottetown. Jak chcesz, dam ci szansę się wykazać, Natty.
Natty pokręcił głową.
— Nie jadę — stwierdził krótko.
— Powinniśmy uczcić Dzień Wiktorii — powiedział Adam buńczucznym tonem. —
Dwudziestego czwartego maja to dzień urodzin Królowej. Dobra, stara Królowa wprawdzie nie
ż
yje, ale na jej cześć ten dzień został uznany za święto narodowe.
— Nie możemy jechać razem z Evem, a on się tam wybiera — wyjaśnił Natty. — Prue i ja
zostajemy, by zapalić latarnię. Muszę już wracać. Chmurzy się.
— Wątpię, by jutro pogoda była iście królewska — stwierdził Cooper i skrzywił się z
dezaprobatą, patrząc na niebo. — Wygląda na to, że będzie wiało z północnego zachodu. O, Bliss
odchodzi, zdaje się, że jest wściekły. Nic dziwnego, „Cockawee” jest do niczego. A Nat —
dodał, patrząc na chłopaka, który właśnie podnosił żagiel „Merry Maid” — umie nieźle sobie
radzić z łodzią. Szkoda tylko, że to takie chuchro. Niewiele będzie z niego pożytku.
Po chwili „Merry Maid” mknęła jak ptak po wodach zatoki. Natty siedział za sterem i z
zadumą wpatrywał się w Błękitną Wyspę, ku której płynął. Nie miał ochoty brać udziału w
regatach. Niedługo będzie musiał wraz z Evem i Prue opuścić latarnię morską, gdzie spędzili całe
swoje życie. Dla Natty’ego było to niemal jak koniec świata. Czy warto żyć z dala od samotnej,
wietrznej Błękitnej Wyspy?
David Miller zmarł poprzedniej zimy po długiej, ciężkiej chorobie. Był latarnikiem na
Błękitnej Wyspie przez trzydzieści lat. Jego żona zmarła cztery lata wcześniej. Mała Prue
dzielnie przejęła jej obowiązki, a chłopcy byli bardzo oddani siostrze. Po śmierci ojca Everett
zaczął ubiegać się o posadę latarnika. Sprawa nie została jeszcze oficjalnie rozstrzygnięta, ale
stary Cooper Creasy dość wnikliwie ocenił sytuację. Millerowie nie mieli zbytniej nadziei, że
Everett otrzyma tę posadę.
W Dzień Wiktorii nie było sztormu, ale pogoda nie dopisała. Zmienny północno–wschodni
wiatr wiał nad zatoką, morze było wzburzone, niebo zakryły chmury, a majowe powietrze było
wilgotne i nieprzyjemne.
Millerowie wstali o świcie, bo Everett musiał wypłynąć wcześnie żaglówką, by dotrzeć na ląd
przed odjazdem pociągu. Ponieważ tylko jeden z chłopców mógł pojechać na regaty, Natty
nalegał, by zrobił to Everett. A Prue wolała zostać w domu, bo tego roku też nie miała serca do
majowego święta. Nie poczuła najmniejszego dreszczu entuzjazmu nawet wtedy, gdy Natty
wciągnął na maszt flagę i przystroił portret Królowej świerkowymi gałązkami. Prue, tak samo jak
chłopcy, martwiła się, że musi opuścić Błękitną Wyspę.
Czas wlókł się niemiłosiernie. Po południu wiatr całkiem ucichł, lecz morze nadal było
wzburzone. Tuż przed zachodem słońca nadciągnęła mgła, która osnuła zatokę i wyspy. Była tak
gęsta, że Prue i Natty nie mogli dostrzec nawet Wyspy Niedźwiedziej, leżącej po prawej stronie
Błękitnej Wyspy.
— Cieszę się, że Everett nie wraca dziś wieczór — powiedziała Pure. — W tej mgle nie
trafiłby do domu.
— Jest strasznie gęsta — przyznał Natty. — Światło latarni będzie miało niewielki zasięg.
O zachodzie słońca zapalili wielkie lampy, po czym pogrążyli się w wieczornej lekturze.
Jednak po chwili Natty podniósł oczy znad książki.
— Co to było, Prue? — spytał. — Wydaje mi się, że coś słyszałem.
— Ja też — przyznała Prue. — Coś jakby wołanie.
Podbiegli do drzwi, które wychodziły na przystań, ale tej nocy mgła była tak gęsta, że
ciemność wydawała się prawie namacalna. Z mroku dobiegały stłumione, rozpaczliwe krzyki.
— Prue, ktoś wzywa pomocy! — zawołał Natty.
— Och, to nie może być Ev! — przeraziła się Prue.
— Nie sądzę — pokręcił głową Natty. — Ev nie zamierzał dziś wracać. Przynieś latarnię,
Prue. Muszę sprawdzić, co się tam dzieje.
— Och, Natty, nie możesz tego zrobić — zawołała z rozpaczą Prue. — Morze jest bardzo
wzburzone, a do tego ta mgła… och, gdybyś się zgubił…
— Nie zgubię się. Muszę popłynąć, Prue. Może ktoś tam tonie. To oczywiście nie Ev, ale
równie dobrze mógłby to przecież być on. No już, uspokój się.
Prue ze ściągniętą twarzą poszła po latarnię, powstrzymując słowa protestu i przerażenia,
które cisnęły się jej na usta. Pobiegli na brzeg, a Natty wskoczył do małej łódki, pospiesznie
umocował latarnię na rufie, odcumował linę i uniósł w górę wiosła.
— Wrócę możliwie jak najszybciej! — zawołał do Prue. — Czekaj tu na mnie.
Po chwili Natty stracił z oczu brzeg i znalazł się w oparach czarnej mgły. Jego jedynym
przewodnikiem był głos wzywający pomocy, który stawał się coraz słabszy. Zdawało się, że
dobiega od strony Wyspy Niedźwiedziej, więc płynął w tym kierunku. Wiosłowanie kosztowało
go wiele wysiłku, bo trudno było płynąć małą płaskodenką po wzburzonej wodzie. Jednak Natty
był obeznany z wiosłami od dzieciństwa i dzięki długoletniej zaprawie i twardym mięśniom
dobrze sobie radził. Wiosłował miarowo i nieprzerwanie. Gdy wypłynął zza wyspy i znalazł się
na przesmyku pomiędzy Błękitną Wyspą i Wyspą Niedźwiedzią, morze stało się jeszcze bardziej
niespokojne. Krzyki wyraźnie słabły. A jeśli nie zdąży na czas? Wiosłował najszybciej, jak mógł.
Kiedy woda zaczęła się uspokajać, wiedział, że znalazł się w pobliżu Wyspy Niedźwiedziej.
Wołanie stało się donośniejsze. Musiał przepłynąć co najmniej milę. Po chwili okrążył mały
cypel i tuż przed sobą ujrzał wywróconą do góry dnem łódź, ledwie widoczną w świetle latarni
przenikającym mgłę. Dwóch wyczerpanych rozbitków czepiało się rozpaczliwie burt łodzi.
Natty podpłynął ostrożnie do tego, który był bliżej. Wiedział, że musi bardzo uważać, aby
półprzytomny człowiek nie wywrócił jego lekkiej łódki.
— Wejdziesz dopiero wtedy, gdy powiem! — zawołał. — I nie czepiaj się niczego, słyszysz?
No, teraz!
Po chwili mężczyzna leżał już w łodzi, wciągnięty przez Natty’ego przez burtę.
— Nie ruszaj się! — rozkazał Natty, chwytając za wiosła. Opłynięcie wywróconej żaglówki
przy wirze wodnym, który obok niej się tworzył, kosztowało Natty’ego wiele wysiłku i
zręczności. Wciągnął drugiego mężczyznę i z westchnieniem ulgi odpłynął od tonącej łodzi.
Przez kilka minut nie był w stanie ująć wioseł, trząsł się od stóp do głów po ogromnym wysiłku i
napięciu nerwowym.
— O nie, nie ma mowy — mruknął pod nosem. — Teraz na pewno nie dam za wygraną.
Tylko czy zdołam dopłynąć do brzegu?
Jednak już po chwili znalazł dość sił, aby chwycić za wiosła, i skierował swoją łódkę na
latarnię morską, której światło majaczyło w oddali jak wielka plama mlecznej mgły. Mężczyźni
posłuszni jego rozkazom leżeli cicho tam, gdzie ich umieścił. Wkrótce dobił do brzegu, gdzie
czekała ledwie żywa z niepokoju Prue. Pomógł rozbitkom wysiąść z łodzi i dojść do latarni.
Natty poszedł po jakieś suche ubrania, a Prue zakrzątnęła się, by przygotować coś gorącego do
picia.
— I pomyśleć tylko, że ten dzieciak nas uratował! — wykrzyknął jeden z mężczyzn. — Nie
sądzę, by dorosły człowiek miał tyle sił, żeby dokonać tego co on. To jest chyba pani brat, panno
Miller? I ma pani jeszcze jednego brata, prawda?
— Tak, Everetta, ale nie ma go tu w tej chwili — wyjaśniła Prue. — Usłyszeliśmy wasze
krzyki i Natty uparł się, by natychmiast płynąć wam na pomoc.
— Przybył w samą porę. Nie wytrzymałbym dłużej. Byłem tak wykończony, że nie mógłbym
ruszyć się czy nawet odezwać słowem przez całą drogę powrotną, nawet gdyby Natty nie zakazał
nam tego robić.
— Ależ to pan Barr — zdziwił się Natty, który właśnie wrócił. — Nie poznałem pana.
— Tak, to ja, młody człowieku. A ten dżentelmen jest moim przyjacielem, to pan Blackmore.
Z okazji Dnia Wiktorii wybraliśmy się na polowanie na Wyspę Niedźwiedzią. Wynajęliśmy dziś
rano żaglówkę od Forda z Harbour Head. Nazywała się „Cockawee”. Nie znam się zbytnio na
ż
eglowaniu, ale Blackmore zapewniał, że potrafi to robić. Byliśmy pod drugiej stronie wyspy,
gdy zaczęła nadciągać mgła. Spiesznie udaliśmy się na brzeg, ale zanim dotarliśmy do łodzi, było
już prawie ciemno. Opłynęliśmy cypel i wtedy żaglówka po tu wywróciła się, zupełnie nie wiem,
dlaczego…
— Za to ja wiem — przerwał gniewnie Natty. — Ta „Cockawee” bez przerwy się wywracała.
Dwa razy leżała do góry dnem na zatoce i to przy ładnej pogodzie. Ford jest po prostu draniem,
ż
e ją wam wynajął. Powinien przewidzieć, co się stanie. Jak on mógł?
— Tak właśnie myślałem, że z tą łodzią musi być coś nie w porządku — stwierdził
Blackmore. — Mimo kpinek mego przyjaciela zapewniam was, że naprawdę znam się na
ż
eglowaniu. Nie było żadnych powodów, żeby łódź ni stąd, ni zowąd nagle się przewróciła. Tego
Forda powinno się wybatożyć.
Dzięki gorącemu wywarowi z czarnej porzeczki, który przygotowała Prue, obaj panowie już
nazajutrz poczuli się dobrze, mimo że poprzedniego dnia długo przebywali w lodowatej wodzie.
Rankiem Natty zabrał ich na brzeg na „Merry Maid”. Pan Barr serdecznie uścisnął mu dłoń na
pożegnanie i powiedział:
— Dziękuję ci, chłopcze. Jesteś dzielnym młodzieńcem i nie brak ci zręczności. Powiedz
bratu, że jeśli zdołam, załatwię mu posadę latarnika na Błękitnej Wyspie. A ty zawsze możesz
liczyć na moją przyjaźń i pomoc.
W dwa tygodnie później Everett otrzymał oficjalne pismo stwierdzające, że został mianowany
latarnikiem na Błękitnej Wyspie. Natty zaniósł wiadomość rybakom, którzy przyjęli ją z
radością.
— Tak właśnie powinno być — powiedział Cooper Creasy. — Błękitna Wyspa bez Millera
nie byłaby już Błękitną Wyspą. To przeznaczenie Eva.
— Zdaje się, że Natty ma z tym więcej wspólnego niż przeznaczenie — powiedział Adam i
choć dowcip był niewyszukany, spotkał się z gorącym aplauzem. To zachęciło Willa Scotta do
dania prztyczka Adamowi.
— A mówiłeś, że Irving jest dobry przy wiosłach, za to Millerowie kiepsko z tym sobie radzą
— powiedział żartobliwie. — Tymczsem wygląda na to, że właśnie wiosłowanie Natty’ego na
Wyspę Niedźwiedzią i z powrotem załatwiło całą sprawę.
— To zakrawa na cud, że chłopak dokonał tego w taką noc — stwierdził Charles Macey.
— A gdzie Ford? — spytał Natty z zakłopotaniem. Był strasznie zażenowany, słysząc tę
dyskusję.
— Ford zwiał — powiedział Cooper. — Pojechał do Summerside i zatrudnił się w fabryce
Tobe Meekinsa. I dobrze zrobił. Miejscowi ludzie mają go za nic po tym, jak wciągnął w
ś
miertelną pułapkę tych dwóch. Nic nie szkodzi, że byli to laburzyści. Morze wyrzuciło
„Cockawee” na brzeg Wyspy Niedźwiedziej i tam już pozostania chyba na zawsze. Czy chcesz
latem pracować na mojej łodzi przy połowie makreli, Natty?
— Chcę — odparł Natty. — Ale mówił pan, zdaje się, że ma już komplet.
— Myślę, że znajdzie się dla ciebie miejsce — powiedział Cooper. — Chłopak z takim
charakterem i muskularni nie ma co siedzieć po próżnicy na Błękitnej Wyspie.
Natty nie posiadał się ze szczęścia.
L
ATARNIA Z
W
IELKIEJ
N
IEDŹWIEDZICY
Nie pozwól Nellie wybiegać na dwór, Mary Margaret. I uważaj na ogień. Myślę, że wrócimy
zaraz po zapadnięciu zmroku, więc nie będziesz długo sama.
Mary Margaret roześmiała się i przerzuciła gruby, czarny warkocz na drugie ramię.
— Nie ma obawy, mamo. Będę bardzo ostrożna. Mam tyle do roboty, że przez cały dzień będę
zajęta i wesoła jak pszczółka. Spędzimy z Nellie naprawdę miły dzień. A jeśli tylko samotność
zacznie mi doskwierać, zaraz pomyślę, że tata jest w drodze do domu. Bo przecież już wkrótce
wróci. O nic się nie martw, mamo.
Pani Campbell uśmiechnęła się. Wiedziała, że może zaufać ostrożnej, roztropnej, małej Mary
Margaret. Małej! W tym właśnie cały kłopot. Miała zaledwie dwanaście lat, a przez cały dzień na
Wyspie Małej Niedźwiedzicy nie będzie żywej duszy poza nią i Nelly. Pani Campbell trudno
było w tej sytuacji podjąć decyzję o wyjeździe, jednak musiała. Oscar Bryan przypłynął
poprzedniego wieczora na Wyspę i powiadomił panią Campbell, że jej jedyna siostra Nan, która
fpeszkała w Caromdlle, zachorowała i wkrótce ma przejść poważną operację. Musiała więc się z
nią zobaczyć. Wujek Martin czekał W łodzi. Miał przewieźć ją na ląd, by zdążyła złapać poranny
pociąg do Cartomdlle.
Gdyby pięcioletnia Nellie czuła się dobrze, pani Campbell zabrałaby obie dziewczynki ze
sobą. Jednak Nellie była bardzo przeziębiona, więc nie można było narażać jej na przeprawę
ż
aglówką przez zatokę w zimny, wietrzny listopadowy dzień. Nie pozostało więc nic innego jak
zostawić ją pod opieką Mary Margaret, która była z tego całkiem zadowolona.
— Wiesz przecież, mamo, że boję się tylko włóczęgów. A tu ich nie ma. Widzisz, jak dobrze
mieszkać na wyspie! No biegnij już, wujek Martin się niecierpliwi — powiedziała na pożegnanie.
Mary Margaret patrzyła przez okno, aż łódź znikła jej z oczu, po czym podśpiewując wesoło,
zabrała się do pracy. Całkiem miło było zostać samej w domu. Czuła się taka ważna i dorosła.
Zrobi wszystko jak najstaranniej, a mama zobaczy, jaka z niej świetna gospodyni.
Mary Margaret, Nellie i pani Campbell mieszkały na Wyspie Małej Niedźwiedzicy od
kwietnia. Przedtem żyły zawsze we własnym przytulnym domu w Harbour Head. Jednak w
kwietniu kapitan Campbell popłynął na żaglowcu „Two Sisters” w długi rejs. Brat pani Campbell
Martin Clowe miał na Wyspie Małej Niedźwiedzicy fabryczkę konserw, w której puszkowano
homary. Zaproponował, by siostra pod nieobecność męża zajęła się jego domem. Przyjęła tę
propozycję. W tym czasie wyspa nie była miejscem odludnym, gdyż mieszkali tam poławiacze
homarów z rodzinami, a łodzie bez przerwy kursowały między wyspą a lądem. Mary Margaret
miała wspaniałe wakacje. Kąpała się, żeglowała i włóczyła po skałach. A w pogodne dni wujek
George, który był latarnikiem na wyspie Wielkiej Niedźwiedzicy i mieszkał tam samotnie,
przypływał często i zabierał ją do siebie. Mary Margaret była zachwycona latarnią morską, a
wujek nauczył ją zapalać i obsługiwać lampy.
Gdy skończył się sezon na homary, rybacy przestawili się na połów dorszy. Sezon trwał do
października. Na zimę wszyscy wrócili na ląd. Jednak wujek Martin budował sobie dom w
Harbour Head i nie chciał się przeprowadzać do czasu, aż lód zetnie wody zatoki, słusznie
uważając, że wtedy o wiele łatwiej będzie przetransportować cały dobytek. W tej sytuacji matka
z córkami postanowiły pozostać na wyspie aż do powrotu kapitana Campbella.
Mary Margaret miała przez cały czas pełne ręce roboty, więc wcale nie czuła się samotnie.
Jednak gdy nadszedł wieczór, opuścił ją pogodny nastrój. Nellie usnęła, a jedynym
towarzystwem był kot. Ponadto wyglądało na to, że zanosi się na burzę. Woda była spokojna, ale
niebo wyraźnie pociemniało i zachmurzyło się na północnym wschodzie. Mary Margaret, która
znała się na pogodzie, pomyślała, że może spaść śnieg. Miała nadzieję, że mama wróci, zanim
zacznie padać, i chciała, żeby wreszcie zalśniło światło latarni na Wyspie Wielkiej
Niedźwiedzicy. Będzie jak oko starego, dobrego przyjaciela. Mary Margaret wyglądała go
każdego wieczora. Zaraz po zachodzie słońca wielka gwiazda latarni morskiej rozbłyskiwała
złociście na tle nieba.
— Posiedzę trochę przy oknie w kuchni i poczekam, aż się zapali — powiedziała do siebie
Mary Margaret. — A potem przygotuję smaczną, gorącą kolację dla mamy i wujka Martina.
Tak też zrobiła. Mijała minuta za minutą, ale na Wyspie Wielkiej Niedźwiedzicy nie rozbłysło
ś
wiatło. Co się stało? Margaret zaczynała się niepokoić. Było zbyt pochmurnie, by mogła dojrzeć
zachód słońca, ale na pewno już zaszło, bo w domu panował mrok. Zapaliła lampę, odszukała
almanach i odnalazła dokładny czas zachodu słońca. Okazało się, że zaszło już przed
kwadransem!
Teraz Mary Margaret przestraszyła się na dobre. Co się wydarzyło na Wielkiej
Niedźwiedzicy? Czy wujek George wyjechał? A może coś mu się stało? Była pewna, że nie mógł
ot tak sobie, bez żadnego powodu, zapomnieć o latarni.
Przez kolejny kwadrans Mary Margaret tkwiła w oknie, po czym stwierdziła, że musiało stać
się coś poważnego. Było pół godziny po zachodzie słońca, a latarnia z Wielkiej Niedźwiedzicy,
najważniejsza na całym wybrzeżu, nie świeciła. Co robić?
Rozsądna, praktyczna Mary Margaret natychmiast odpowiedziała sobie na to pytanie. Musi
popłynąć na Wyspę Wielkiej Niedźwiedzicy i zapalić lampy!
Ale czy potrafi? Od razu uświadomiła sobie wszystkie zagrożenia. Zapewne będzie padał
ś
nieg — już zaczęły na niebie wirować duże, miękkie płatki. Czy zdoła przepłynąć w ciemności i
ś
nieżycy dwie mile dzielące ją od Wielkiej Niedźwiedzicy? Może i dopłynie, ale czy powinna
zostawiać Nellie samą w domu? Och, nie może tego zrobić. Ktoś z Harbour Head na pewno
zauważy, że latarnia się nie pali, i przypłynie zobaczyć, co się dzieje. A jeśli nie? Jeśli zacznie się
ś
nieżyca, mogą nic nie zauważyć. A przecież na morzu zawsze jest jakiś statek, któremu
zagrażają skały i mielizny u wejścia do zatoki. Bez światła — przewodnika z Wielkiej
Niedźwiedzicy — życie wielu ludzi może być zagrożone.
Mary Margaret nie wahała się ani chwili dłużej. Musi popłynąć.
Szybko i rozważnie poczyniła konieczne przygotowania. Dorzuciła do pieca i postarała się, by
nie było żadnych przeciągów. Potem napisała kartkę do mamy i położyła na stole. Wreszcie
zbudziła Nellie.
— Nellie — powiedziała bardzo łagodnym, lecz stanowczym tonem — latarnia nie została
zapalona, więc muszę płynąć tam i sprawdzić, co się stało. Wrócę możliwie szybko, a mama i
wujek Martin już wkrótce tu będą. Zostaniesz sama, prawda, kochanie? Na wszelki wypadek
przywiążę cię jednak do krzesła. Muszę to zrobić, bo nie mogę zamknąć drzwi. Nie płacz, nic ci
się nie stanie. Bądź dzielną małą dziewczynką i pomóż swojej siostrze.
Nellie, zbyt zaspana i oszołomiona, by zrozumieć, o co chodzi Mary Margaret, nie
protestowała, gdy siostra owinęła ją w kołdrę i przywiązała do krzesła. Potem Mary Margaret
przywiązała z kolei krzesło do haka w ścianie, żeby Nellie nie mogła go przewrócić. Pomyślała,
ż
e tak jest bezpiecznie. Nellie nie może wybiec z domu, oparzyć się czy spaść na podłogę.
Mary Margaret włożyła kurtkę z kapturem, rękawiczki i wzięła latarnię wujka Martina. Gdy
wyszła z domu i zamknęła za sobą drzwi, dobiegł ją cichy płacz Nellie. Przez moment zawahała
się, ale ciemności na Wielkiej Niedźwiedzicy utwierdziły ją w powziętym zamiarze. Musi jechać.
Nellie jest bezpieczna, nic jej się nie stanie, jak trochę popłacze, a z powodu braku latarni komuś
może przytrafić się prawdziwe nieszczęście. Zaciskając usta, Mary Margaret pobiegła na brzeg.
Jak wszystkie dziewczęta z wybrzeża wiosłowała od dziewiątego roku życia, jednak gdy
wsiadła do małej płaskodenki i wypłynęła w morze, ogarnął ją strach. Zadymka przybierała na
sile. Czy zdoła przepłynąć te dwie mile w ciemności, zanim śnieg zacznie padać tak gęsto, że
zgubi drogę? No cóż, musi zaryzykować. Zostawiła światło w oknie kuchennym i teraz musi
pilnować, by mieć je cały czas za burtą, a wtedy trafi prosto na plażę obok latarni. Modląc się w
duchu, wiosłowała co sił w rękach.
Dla drobnej, dwunastoletniej dziewczynki była to długa, ciężka przeprawa. Na szczęście wiatr
ucichł, ale śnieg padał coraz gęściejszy. Wkrótce nie było już widać także światła lampy w oknie
kuchennym. Mary Margaret była zrozpaczona, lecz po chwili jej serce zabiło radośnie, gdyż
obejrzawszy się, ujrzała tuż za sobą ciemną wieżę latarni morskiej. Dobiła do brzegu i
wyskoczyła z łódki. W chwilę później była już w środku.
Drzwi prowadzące na schody były otwarte. U ich podnóża leżał wujek George. Był blady i
bardzo osłabiony.
— Och, wujku George! — zawołała Mary Margaret. — Co się stało?
— Mary Margaret! Dzięku Bogu! Właśnie modliłem się do Niego, by przysłał kogoś, kto
zapali lampy. Z kim przypłynęłaś?
— Sama przypłynęłam, wujku… Przestraszyłam się nie widząc światła, a mama i wujek
Martin jeszcze nie wrócili do domu.
— Chcesz powiedzieć, że wiosłowałaś przez całą drogę sama w ciemności i zawiei? Jesteś
najdzielniejszą dziewczynką na wybrzeżu! Biegnij szybko na górę i pozapalaj lampy. Mną się nie
przejmuj. Jestem starym niedołęgą, spadłem z tych pierońskich schodów. Złamałem nogę i tak
się potłukłem, że nie mogłem przeczołgać się nawet o cal. Leżę tu od trzech godzin, ale wydaje
mi się, że upłynęły już całe lata. Pospiesz się z tymi lampami, Mary Margaret.
Wkrótce latarnia morska na Wyspie Wielkiej Niedźwiedzicy znowu lśniła pogodnie nad
rozkołysanymi wodami zatoki. Mary Margaret pozapalała lampy i zbiegła do wujka. Okryła go
pledami, podłożyła poduszkę pod głowę i zaparzyła gorącej herbaty. Niewiele więcej mogła
zrobić.
— Zostawiłam mamie kartkę i napisałam, gdzie się wybieram, więc na pewno za chwilę
pojawi się tu wujek Martin.
— Będzie musiał się pospieszyć. Zaczął wiać silny wiatr… Posłuchaj. A do tego jeszcze
mamy zadymkę. Jeśli twoja mama i Martin nie wybrali się wcześniej z powrotem, dziś już nie
wyruszą. Latarnia w każdym razie świeci. Nie przejmuj się więc, że jestem pogruchotany.
Myślałem, że oszaleję. Leżałem tu wyobrażając sobie statek rozbijający się na rafach.
Ta noc była bardzo długa i niespokojna. Sztorm przybrał na sile. Wiatr miesił wokół latarni
morskiej tumany śniegu. Wujek George dostał wkrótce wysokiej gorączki i zaczął majaczyć.
Mary Margaret wpadła w rozpacz. Martwiła się o wujka George’a, dręczyły ją ponure myśli o
biednej Nellie przywiązanej do krzesła. Martwiła się o mamę i wujka Martina, którzy mogli
przecież zmagać się teraz ze sztormem na morzu. Wreszcie nadszedł błogosławiony poranek.
Piękny, pogodny wschód słońca opromienił blady świt. Mary Margaret wybiegła na brzeg i
zaczęła z przejęciem wpatrywać się w Wyspę Małej Niedźwiedzicy. Nad kominem domu wujka
Martina nie było jednak widać ani śladu dymu.
Nie mogła opuścić wujka George’a, który był półprzytomny i wciąż majaczył, ale musiała
jakoś wezwać pomoc. Nagle przypomniała sobie o sygnale alarmowym. Musi wywiesić flagę!
Jakie to szczęście, że wujek George pokazał jej, jak się to robi!
W dziesięć minut później w Harbour Head zapanowało poruszenie, gdyż natychmiast
zauważono sygnał. Wkrótce, choć Mary Margaret wydawało się, że minęła cała wieczność, w
stronę Wielkiej Niedźwiedzicy zaczęła płynąć łódź. Mężczyźni, którzy wysiedli, spotkali na
brzegu bardzo bladą dziewczynkę, która jednym tchem opowiedziała im dość chaotyczną historię
o latarni, która nie świeciła, wujku ze złamaną nogą i siostrze przywiązanej do krzesła. Spytała
też, czy mogliby zająć się wujkiem George’em, ponieważ ona musi natychmiast płynąć na Małą
Niedźwiedzicę.
Jeden z przybyłych postanowił odwieźć ją do domu. Zanim przepłynęli połowę drogi, ujrzeli
inną łódź kierującą się w stronę Małej Niedźwiedzicy. Mary Margaret dostrzegła sylwetki
kobiety i dwóch mężczyzn, którzy wysiedli z łodzi i pospiesznie ruszyli w stronę domu.
„To na pewno mama i wujek Martin, ale kim jest ten drugi pan?” — zastanawiała się Mary
Margaret.
Gdy weszła do domu, mama i wujek Martin właśnie czytali jej kartkę. Nellie, którą znaleziono
pogrążoną w głębokim, spokojnym śnie, tkwiła w ramionach wysokiego, opalonego mężczyzny z
bokobrodami.
— Tato! — pisnęła z zachwytem Mary Margaret i rzuciła się pędem ku niemu. Przez dziesięć
minut nie padło ani jedno sensowne słowo, bo wszystkie tonęły w śmiechu, płaczu i pocałunkach.
Mary Margaret opamiętała się pierwsza.
— A teraz niech ktoś mi opowie wszystko po kolei — zażądała.
— Martin i ja wróciliśmy do Harbour Head zbyt późno, by przeprawiać się przez zatokę —
powiedziała matka. — Byłoby szaleństwem wypływać w taki sztorm, choć odchodziłam od
zmysłów myśląc o was, moje dzieci. Dobrze, że nie wiedziałam, jak naprawdę wygląda sytuacja.
Przenocowaliśmy więc w Harbour Head, a rankiem zjawił się twój ojciec.
— Przybyliśmy nocą — powiedział kapitan Campbell. — Spotkały nas ciemności choć oko
wykol, nie świeciła żadna latarnia, a do tego zaczął sypać śnieg. Nie wiedzieliśmy, gdzie się
znajdujemy, byłem już bardzo zaniepokojony, gdy nagle rozbłysła latarnia na Wielkiej
Niedźwiedzicy. Ale gdyby to światło nie pojawiło się, Mary Margaret, nigdy nie udałoby się nam
wyminąć raf. Uratowałaś statek ojca i życie wszystkich, którzy nim płynęli. Moja dzielna
dziewczynka!
— Och! — Mary Margaret westchnęła głęboko, a do jej oczu napłynęły łzy szczęścia. — Och,
jestem taka szczęśliwa, że popłynęłam. I naprawdę musiałam przywiązać Nellie do krzesła,
mamo. Wujek George złamał nogę i jest bardzo chory, i nie ma śniadania, a ogień wygasł… ale
to nieważne, skoro tata jest bezpieczny… och, jaka jestem zmęczona!
I Mary Margaret usiadła na chwilę, mając zamiar zaraz wstać i pomóc mamie rozpalić w
piecu. Oparła głowę o ramię taty i nawet nie wiedziała, kiedy zapadła w głęboki sen.
S
KALISTA PUŁAPKA
— Kim był ten człowiek, z którym rozmawiałeś na polu? — spytała ciocia Kate, gdy wuj
Richard przyszedł na obiad.
— To Bob Marks — odparł krótko wuj Richard. — Sprzedaję mu Laddie’ego.
Ernest Hughes, dwunastoletni sierota, któremu wuj Richard zapewniał utrzymanie w zamian
za pracę na farmie, nagle przestał jeść.
— Och, panie Lawson, nie chce pan chyba sprzedać Laddie’ego? — zapytał zdławionym
głosem.
Wuj Richard spojrzał na niego zaskoczony. W ciągu pięciu lat, które Ernest spędził w jego
domu, nikt nie słyszał, by ten cichy chłopiec odzywał się nie pytany. A tym bardziej, by śmiał
protestować przeciwko czemuś, co jego opiekun zamierzał uczynić.
— Oczywiście, że to zrobię — odparł szorstko. — Bob zaproponował mi za psa dwadzieścia
dolarów, przyjdzie po niego w przyszłym tygodniu.
— Och, panie Lawson — powiedział błagalnie Ernest, wstając od stołu. Jego drobna,
piegowata twarz oblała się rumieńcem. — Och, proszę nie sprzedawać Laddie’ego! Proszę!
— A cóż to za bzdury? — rzucił ostro wuj Richard. Nie znosił, gdy ktoś mu się sprzeciwiał, i
nigdy nie zmieniał raz powziętej decyzji.
— Niech pan nie sprzedaje Laddie’ego — błagał nieszczęsny Ernest.
— To jedyny przyjaciel, jakiego mam. Nie będę mógł bez niego żyć. Och, niech go pan nie
sprzedaje, panie Lawson!
— Siadaj no i trzymaj język za zębami! — zawołał surowym tonem wuj Richard. — To mój
pies i zrobię z nim, co uważam za stosowne. Jest sprzedany i nie ma o czym mówić. Dokończ
obiad.
Jednak Ernest po raz pierwszy w życiu nie usłuchał. Chwycił czapkę wiszącą na oparciu
krzesła, nasunął ją na oczy i wybiegł z kuchni ze szlochem, który tamował mu oddech. Wuj
Richard był wściekły, więc ciocia Kate natychmiast zaczęła go uspokajać.
— Nie złość się na chłopca, Richardzie — powiedziała. — Wiesz, jak bardzo lubi Laddie’ego.
Zajmował się nim od szczeniaka i na pewno ciężko mu się pogodzić z tą stratą. Mnie również jest
przykro, że sprzedałeś psa.
— No cóż, jest sprzedany i koniec gadania. Owszem, to dobry pies, ale nie mam z niego
ż
adnego pożytku, a dwadzieścia dolarów bardzo nam się teraz przyda. Bobowi potrzebny jest
dobry stróż, więc obaj ubiliśmy niezły interes.
Nie padło już ani jedno słowo na temat Ernesta i Laddie’ego. Nie brałem udziału w tym
sporze, bo cała sprawa niewiele mnie obchodziła. Laddie był miłym psem, a Ernest spokojnym,
nikomu nie wadzącym chłopcem, pięć lat młodszym ode mnie. Nie poświęcałem im specjalnej
uwagi.
Spędzałem wakacje na położonej nad zatoką farmie wuja Richarda w Nowej Szkocji, na
wybrzeżu Fundy. Byłem ulubieńcem wuja, ponieważ bardzo kochał moją matkę, czyli swoją
siostrę, a także dlatego, że byłem bardzo podobny do jego jedynego syna, który zmarł wiele lat
temu. Wuj Richard był surowym, powściągliwym człowiekiem, ale wiedziałem, że darzy mnie
głębokim uczuciem, i zawsze lubiłem spędzać u niego wakacje.
— Co zamierzasz robić po południu, Ned? — spytał, gdy uspokoił się po wybuchu Ernesta.
— Chyba popłynę na Skalistą Wyspę — odparłem. — Chciałbym zrobić stamtąd parę zdjęć
wybrzeża.
Wuj Richard pokiwał głową. Bardzo interesował się moim nowym aparatem fotograficznym.
— Gdy znajdziesz się tam około czwartej, będziesz miał piękny widok na Dziurę w Ścianie.
Przechodzą wtedy przez nią promienie słoneczne — dodał. — Zawsze myślałem sobie, że można
by tam namalować ładny obraz.
— Jak skończę fotografować, przejdę się chyba wzdłuż brzegu. Przenocuję u wuja Adama.
Ciemnia Kima jest wygodniejsza od mojej, a on ma trochę zdjęć do wywołania i będzie to robił
dziś wieczór.
Wyruszyłem na wybrzeże około drugiej. Gdy przechodziłem przez podwórze, natknąłem się
na Ernesta, który siedział na stosie drew. Obejmował Laddie’ego za szyję, a twarz zanurzył w
jego gęstej, kędzierzawej sierści. Laddie był ładnym i inteligentnym, czar — no — białym
nowofunlandczykiem. Współczułem chłopcu, że traci ulubieńca.
— Nie przejmuj się tak, Ern — powiedziałem, próbując go jakoś, pocieszyć. — Wuj weźmie
pewnie jakiegoś szczeniaka.
— Nie chcę żadnego szczeniaka! — żachnął się Ernest. — A może byś spróbował uprosić
wuja, by go nie sprzedawał, co? Może ciebie posłucha.
Pokręciłem głową. Znałem wuja Richarda zbyt dobrze, by żywić taką nadzieję.
— Nie da rady, Ern — odparłem. — Powie, że to nie moja sprawa. Wiesz, że jak sobie coś
postanowi, nic nie zmusi go do zmiany decyzji. Musisz chyba pogodzić się z tym, że stracisz
Laddie’ego.
Ernest ponownie ukrył twarz w gęstym futrze na szyi psa. Pomyślałem, że nie ma sensu nic
więcej mówić, i ruszyłem w stronę wybrzeża, które znajdowało się mniej więcej o milę od domu
wuja Richarda. Plaża była pusta i dzika, gdyż rybacy mieszkali o dwie mile dalej, w Rowley
Cove. Około trzystu jardów od brzegu wznosiła się niezwykła skała zwana Skalistą Wyspą. Był
to olbrzymi głaz sterczący z wody. Na dole, gdzie zwykle znajdowała się tafla wody, skała była
pokryta szczelinami i rysami, a jej wierzchołek był wąski i spłaszczony. W czasie odpływu skała
wznosiła się nad powierzchnią morza, gdy nadchodził przypływ, kryła się na sześć, a nawet
więcej stóp pod wodą.
Zepchnąłem płaskodenkę wuja Richarda na zatokę i powiosłowałem ku Skalistej Wyspie. Gdy
dobiłem do niej, wepchnąłem cumę w głęboką i wąską szczelinę. Tak zawsze się robiło i nawet
na myśl mi nie przyszło, że łódź jest źle zabezpieczona.
Wdrapałem się na szczyt skały i przeszedłem na jej wschodnią stronę, gdzie było wygodniej
stać i skąd roztaczał się wyjątkowo piękny widok. W pobliżu skały woda była spokojna, ale na
pełnym morzu zdawała się być wzburzona i wiał wiatr od strony brzegu. W zasięgu wzroku nie
było żadnej łodzi. Zaczął się właśnie odpływ, więc na wybrzeżu widać było malownicze groty i
cypelki. Zrobiłem wiele świetnych zdjęć. Dochodziła trzecia. Należało poczekać jeszcze godzinę,
by mieć najpiękniejszy widok na Dziurę w Ścianie — wielki, łukowaty otwór w sterczącym
cyplu po zachodniej stronie. Obszedłem skałę, by rzucić nań okiem, i nagle zamarłem z
przerażenia. Obok cypla dryfowała moja płaskodenka. Widocznie fale i wiry wodne tworzące się
wokół skały wyrwały cumę ze szczeliny. Byłem uwięziony! Na początku poczułem tylko
irytację. Lecz już po chwili przez głowę przeleciała mi myśl, od której zrobiło mi się słabo z
przerażenia. Tej nocy będzie przypływ. Jeśli nie zdołam uciec ze Skalistej Wyspy, zginę.
Opadłem bez sił na występ skalny i spróbowałem spojrzeć prawdzie w oczy. Nie umiałem
pływać, mojego wołania o pomoc nikt nie usłyszy. Mogłem mieć tylko nadzieję, że ktoś będzie
szedł plażą albo pojawi się jakaś łódź.
Spojrzałem na zegarek. Był kwadrans po trzeciej. Przypływ zacznie się o piątej, a przed
dziesiątą skała znajdzie się pod wodą. Pozostało mi więc niecałe siedem godzin życia, jeśli mnie
ktoś nie uratuje.
Łódka zniknęła już za cyplem. Łudziłem się, że być może pusta płaskodenka dryfująca wzdłuż
brzegu zwróci czyjąś uwagę i naprowadzi na mój ślad. W domu wuja Richarda nie będą się o
mnie niepokoić, gdyż wiedzą, że miałem nocować u wuja Adama.
Słyszałem, że ludziom w moim położeniu czas bardzo się dłuży, ale mnie wydawało się, że
leci niezwykle szybko, bo każda chwila zmniejszała moją szansę na ocalenie. Postanowiłem, że
nie poddam się lękowi. Modląc się szeptem o pomoc, wyznaczyłem sobie zadanie czekania na
ś
mierć z całą odwagą, na jaką mnie było stać. Od czasu do czasu krzyczałem na całe gardło. Gdy
słońce świeciło pod właściwym kątem, sfotografowałem Dziurę w Ścianie. Okazało się potem, że
zdjęcie wyszło wspaniale, ale zawsze, gdy na nie patrzyłem, przeszywał mnie dreszcz zgrozy.
O piątej zaczął się przypływ i woda wokół Skalistej Wyspy zaczęła się wolniutko podnosić.
Wpatrywałem się w nią zafascynowany, czując się jak szczur w pułapce. Słońce było coraz niżej.
O ósmej pojawił się wielki, jasny księżyc. O dziewiątej zapadł mrok. Noc była śliczna i spokojna,
powietrze przejrzyste, a woda obmywała najwyższy występ skalny. Z pewnym trudem wspiąłem
się na sam szczyt i usiadłem oczekując końca. Nie miałem już żadnej nadziei na ocalenie, ale
ogromnym wysiłkiem woli starałem się zachować spokój. Skoro mam umrzeć, przynajmniej
zrobię to z godnością. Jednak gdy pomyślałem o matce, niemal się załamałem.
Nagle usłyszałem gwizd. Nigdy żaden dźwięk nie wydał mi się tak przyjemny i gorączkowo
zacząłem wpatrywać się w brzeg. Na szczycie urwiska ujrzałem chłopca z psem. Właśnie omijali
cypel z Dziurą w Ścianie. Wydałem z siebie dziki okrzyk, który odbił się echem wzdłuż brzegu.
Chłopiec zatrzymał się i spojrzał w stronę Skalistej Wyspy. Zawołał coś do mnie. To był głos
Ernesta, a obok niego stał Laddie, który szczekał donośnie.
— Ernest! — wrzasnąłem. — Leć po pomoc, szybko! Za pół godziny przypływ zaleje skałę!
Pospiesz się, bo będzie za późno!
Zamiast zacząć biec szybko, jak tego oczekiwałem, Ernest stał przez chwilę bez ruchu, po
czym zaczął ostrożnie zsuwać się po wąskiej ścieżce prowadzącej w dół urwiska, a za nim
podążał Laddie.
— Ernest! — krzyknąłem z przerażeniem. — Co ty wyprawiasz? Dlaczego nie biegniesz po
pomoc?
Tymczasem Ernest wszedł na wąski występ skalny znajdujący się tuż nad powierzchnią wody.
Zauważyłem, że coś niesie na ramieniu.
— To trwałoby zbyt długo! — zawołał. — Zanim dobiegłbym do Cove i ktoś przypłynąłby tu
łodzią, już byłoby po tobie. Uratujemy cię z Laddie’m. Czy masz do czego przywiązać linę?
Mam tu zwój liny, której powinno wystarczyć. Byłem w Cove i Alec Martin kazał ją zanieść
twojemu wujowi.
Rozejrzałem się wokół. W pewnym miejscu widniała gładka, okrągła dziura wydrążona na
przestrzał w skale.
— Mógłbym umocować linę! — zawołałem. — Ale jak mi ją podasz? Ernest przywiązał
kawałek drewienka do liny i włożył go do pyska Laddie’emu. Pies zaczął płynąć w moją stronę.
Gdy tylko się zbliżył, chwyciłem linę. Okazała się wystarczająco długa, Ernest zdołał ją jeszcze
kilkakrotnie owinąć wokół małego głazu. Za pomocą kawałka sznurka znalezionego w kieszeni
przywiązałem sobie do głowy futerał z aparatem. Potem zsunąłem się do wody i trzymając się
liny jakoś dotarłem do brzegu. Laddie płynął cały czas obok. Ernest wczepił się rozpaczliwie w
koniec liny, a nie było to łatwe zadanie dla jego drobnych ramion. Gdy wreszcie wygramoliłem
się na skałę, jego twarz ociekała potem i trząsł się cały jak liść.
— Ern, wspaniale się spisałeś! — wykrzyknąłem. — Uratowałeś mi życie!
— Nie, to Laddie — odparł Ernest, nie chcąc przypisywać sobie najmniejszej zasługi.
Pospiesznie ruszyliśmy do domu i zjawiliśmy się tam około dziesiątej. Wujostwo kładli się
właśnie spać.
Usłyszawszy o mojej przygodzie, wuj Richard zbladł i szepnął:
— Dzięki Bogu!
Ciocia Kate kazała mi szybko zdjąć mokre ubranie, zapakowała mnie do łóżka, okryła
ciepłymi kocami i napoiła imbirową herbatą. Spałem jak suseł, a rankiem czułem się już całkiem
nieźle.
Przy śniadaniu wuj Richard prawie się nie odzywał, jednak gdy skończyliśmy jeść, zwrócił się
nagle do Ernesta:
— Nie sprzedam Laddie’ego. Ty i ten pies uratowaliście Nedowi życie, więc nie ma mowy,
bym go sprzedał. Od tej pory należy do ciebie. Daję ci go na własność.
— Och, panie Lawson! — westchnął Ernest i oczy zalśniły mu ze wzruszenia.
Nigdy nie widziałem równie szczęśliwego chłopca. I jestem pewien, że Laddie, który siedział
obok Ernesta, złożywszy kudłatą głowę na jego kolanach, także zrozumiał, o co chodzi. Wyraz
jego oczu był niemal ludzki. Wuj Richard pochylił się i poklepał go.
— Dobry pies! — powiedział — Dobry pies!
O
CALENIE
D
ONA
Will Larrie szedł pogwizdując drogą prowadzącą na farmę Locksleya. Przeciął pole skoszonej
już koniczyny i położony na wzgórku sad pełen jabłek. Gdy wszedł na podwórze, ujrzał Curtisa
Locksleya, który siedział na stercie bierwion i leniwie strugał patyk scyzorykiem.
— Wygląda na to, że masz trochę czasu, Curt — powiedział Will. — Świetnie się składa, bo
chciałbym cię zabrać na kasztany na wzgórze Griera. Spotkałem wczoraj Toma Griera na drodze
i powiedział, że mogę przyjść, kiedy zechcę. Miły z niego staruszek.
— Dobrze! — powiedział wesoło Curtis i szybko wstał. — Mam wolny dzień, wuj mnie nie
potrzebuje. Zaczekaj, tylko zagwiżdżę na Dona. Możemy go wziąć ze sobą.
Curtis zagwizdał tak jak zazwyczaj, ale Don, jego piękny nowofunlandczyk, nie pojawił się.
Przez kilkanaście minut nawoływał i gwizdał na psa, chodząc po podwórzu, zajrzał nawet do
stajni i stodoły, a wreszcie powiedział z rozczarowaniem:
— Pewnie nie ma go w pobliżu. To bardzo dziwne. Kiedyś Don nigdy nie opuszczał domu
beze mnie, ale ostatnio znikał wiele razy a w zeszłym tygodniu dwukrotnie nie było go z rana i
zjawił się dopiero koło południa.
— Na twoim miejscu potrzymałbym go trochę w zamknięciu, żeby się odzwyczaił włóczyć
nie wiadomo gdzie — powiedział Will, gdy weszli na drogę.
— Don nie lubi, jak go zamykam, cały czas wyje tak przeraźliwie, że nie mogę tego znieść —
odparł Curtis.
— No cóż… — powiedział Will z wahaniem w głosie — może jednak lepiej słuchać jego
wycia niż pozwalać mu na wałęsanie się z innymi psami, od których może przejąć złe nawyki.
Pewnego wieczoru w zeszłym tygodniu widziałem Dona, jak biegł drogą prowadzącą do
przystani z tym dużym, brązowym psem Sama Ventnora. To psisko ma złą opinię. Ostatnio
zostało zagryzionych parę owiec i…
— Don nie tknąłby owcy! — zapewnił gorąco Curtis.
— Sądzę, że nie, jeszcze nie. Niektórzy jednak podejrzewają, że pies Ventnora zagryza owce,
a skoro Don z nim gania, nauczy się tej sztuczki jak amen w pacierzu. Farmerzy już zaczynają się
odgrażać, że zrobią z tym porządek. Jak się dowiedzą, że Don wałęsa się z tym drugim, zwalą
winę na oba psy. Lepiej potrzymaj przez jakiś czas Dona w zamknięciu i niech sobie wyje.
— Chyba tak zrobię — powiedział Curtis poważnym tonem. — Nie chcę, żeby Dona
podejrzewano, chociaż jestem pewien, że nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Jak wrócę do domu,
uwiążę go na łańcuchu w stajni. Nie zniósłbym, gdyby coś mu się stało. Poza tobą to mój jedyny
przyjaciel, i to dobry.
Will skinął głową. Lubił Dona prawie tak samo jak Curtis. Ale wcale nie był taki pewien, czy
nie zagryza owiec. Wiedział, że padło już takie podejrzenie, ale nie chciał martwić Gurtisa. Na
razie nie było na to żadnego konkretnego dowodu — tylko domysły niezadowolonych farmerów
z Bayside, którzy chcieli jak najszybciej znaleźć mordercę swoich owiec. W Bayside i okolicach
było wiele innych psów i równie dobrze mogła to być ich sprawka. Will miał nadzieję, że jak
Don posiedzi trochę w zamknięciu, a owce nadal będą ginęły, ludzie przestaną podejrzewać psa
Curtisa.
Will długo nie mógł się zdecydować, czy napomknąć przyjacielowi o całej tej sprawie, gdyż
Curtis był dość wybuchowy, a każdą uwagę dotyczącą Dona bardziej brał sobie do serca, niż
gdyby odnosiła się ona do niego samego. Will wiedział jednak, że lepiej będzie, gdy to on powie
przyjacielowi o krążących pogłoskach niż gdyby miał się o nich dowiedzieć od któregoś z
chłopaków z Bayside. Odetchnął z ulgą, gdy przekonał się, że Curtis spokojnie przyjął jego
przyjacielską radę.
— Kto ostatnio stracił owce? — spytał Curtis, gdy zeszli z głównej drogi na leśną ścieżkę,
przy której rosły buki wytyczające granicę ziemi Toma Griera.
— Prawie wszyscy farmerzy z Kotliny — odparł Will. — Do zeszłegj tygodnia na farmach na
Wzgórzu było wszystko w porządku. Jednaj we wtorek wieczorem sześć owiec PaulaStocktona
zostało zagryzie nych na pastwisku za jodłowym laskiem. Stockton jest straszni wściekły i
odgraża się, że znajdzie tego psa i zastrzeli.
Curtis spochmurniał. Farma Paula Stocktona znajdowała się zaledwie o ćwierć mili od domu
Locksleyów. Poza tym Paul żywi jakąś zadawnioną urazę do wuja Arnolda, która automatycznie
przeszła z czasem na jego siostrzeńca, a nawet na jego psa. Co gorsza, Curtis przypomniał sobie z
przerażeniem, że Dona nie było w domu w środowy poranek.
„To nieważne — pomyślał z przygnębieniem. — Wiem, że Don nie zabił tych owiec”.
— A jak już mówimy o Paulu… — zaczął Will, który pomyślał sobie, że warto zmienić temat.
— Przypomniało mi się, że w porcie niepokoją się o szkuner George’a Finleya — „Amy Reade”,
który powinien wrócić już trzy dni temu. A od kiedy wypłynął z Morro były już dwaj duże
sztormy. Na pokładzie jest Oskar Stockton i ojciec bardzo się o niego martwi. Oprócz Oskara
płynie jeszcze pięciu rybaków z okolicy i ich rodziny odchodzą od zmysłów z niepokoju.
Nie rozmawiali już więcej o owcach i w trakcie zbierania kasztanów Curtis zapomniał o swym
zmartwieniu. Stary Tom Grier zaprosił ich na obiad, więc było już późne popołudnie, gdy Curtis
z torbą pełną kasztanów przewieszoną przez ramię wszedł na podwórze Locksley’ów.
Wuj stał w otwartych drzwiach stodoły i rozmawiał z siwym człowiekiem o szczupłej,
przebiegłej twarzy.
Curtisowi serce zamarło, gdy rozpoznał Paula Stocktona.
„Po co tu przyszedł?” — zastanawiał się.
— Curtis! — zawołał wuj. — Chodź no tu.
Gdy chłopak przechodził przez podwórze, od strony domu, podskakując z radości, wybiegł na
powitanie Don. Curtis położył rękę na wielkim łbie psa i podszedł z nim wolno do stodoły. Paul
patrzył na nich spode łba.
— Curtis, to kiepska sprawa — powiedział wuj ponurym tonem. — Pan Stockton mówi, że
twój pies pozagryzał jego owce.
— Ależ to… — zaczął Curtis ze złością, ale opanował się i ciągnął już spokojniejszym tonem:
— To niemożliwe, panie Stockton, mój pies nie skrzywdziłby żadnego stworzenia.
— Zabił albo pomógł zabić sześć najlepszych owiec w moim stadzie — odpalił Paul.
— Jaki ma pan na to dowód? — spytał Curtis, starając się trzymać nerwy na wodzy.
— Abner Peck widział twojego psa z kundlem Ventnora, jak biegały po moim pastwisku we
wtorek o zachodzie słońca — odparł Paul. — A w środę rano znalazłem to w tej części
pastwiska, gdzie zostały zagryzione owce. Wuj przyznał, że twój pies miał to na szyi we wtorek.
Paul podał mu triumfalnie wypłowiałą czerwoną wstążkę. Curtis od razu ją rozpoznał. Jego
mała kuzynka Lena zawiązała ją Donowi na szyi we wtorek po południu. Przypomniał sobie, jak
się zaśmiewali z frywolnej, czerwonej kokardy na masywnej szyi Dona.
— Jestem pewien, że Don tego nie zrobił! — zawołał porywczo.
Pan Locksley pokręcił głową.
— Obawiam się, że jednak zrobił. Przynajmniej na to wygląda, a zabijanie owiec to poważna
sprawa.
— Psa trzeba zastrzelić — stwierdził Paul stanowczo. — I zostawiam to panu, panie Locksley.
Mam wystarczająco dużo dowodów i jeśli nie zabijecie psa, będziecie musieli mi zapłacić za
zagryzione owce.
Gdy Paul sobie poszedł, Curtis spojrzał błagalnie na wuja.
— Przecież nie możemy zastrzelić Dona — powiedział z rozpaczą w głosie. — Będę trzymał
go cały czas na łańcuchu.
— A on będzie wył na okrągło jak stado upiorów, tak? — burknął pan Locksley. Był surowym
człowiekiem i nie pojmował, jak Curtis może być tak przywiązany do psa. Ludzie z Bayside
powiadali, że Arnold Locksley był zawsze srogi dla swego siostrzeńca.
— Nie, Curtis, musisz rozsądnie spojrzeć na tę sprawę. Ten pies to utrapienie i trzeba go
zastrzelić. Nie możemy go bez przerwy trzymać w zamknięciu. A jak już się nauczył mordować
owce, nigdy tego nie zapomni. Możesz wziąć sobie innego psa, jak już koniecznie musisz.
Poproszę Charlesa Pepeya, by przyszedł jutro zastrzelić Dona. Przestań się dąsać, Curtis, jesteś
na to za stary. Przywiąż psa na noc, a potem zagoń cielęta do obory. Zanosi się na burzę, od
północnego wschodu wieje silny wiatr.
Wuj odszedł, pozostawiając na podwórzu pobladłego, zrozpaczonego chłopaka. Curtis
spojrzał na psa, który przysiadł obok i patrzył mu głęboko w oczy. Nie wyglądał na winowajcę.
Czy to możliwe, by zagryzał owce?
— Nigdy nie uwierzę, że to zrobiłeś — powiedział Curtis, po czym zaprowadził go w kąt
wozowni i przywiązał. Potem rzucił się na leżące obok worki i zanurzył twarz w czarnych
kędziorach Dona. Czuł się bardzo nieszczęśliwy i wzbierał w nim ponury bunt.
Długo leżał w ciemności pogrążony w gorzkich myślach i słuchany w odgłosy nadciągającej
burzy. Wreszcie wstał i poszedł zaganiać cielaki, a w uszach dźwięczał mu ponury skowyt Dona.
„Jutro w nocy będzie już cicho” — pomyślał zrozpaczony, idąc schodach do swojej sypialni.
Długo leżał bezsennie, aż wreszcie zapadł w głęboki sen, który trwał do chwili, gdy ciotka
zawołała go do dojenia krów.
Wichura rozszalała się na dobre. Ponad polami przelewał siei łoskot i ryk fal. Wody zatoki na
wschód od Bayside były bardzo wzburzone.
Wstawali od śniadania, gdy do kuchni wpadł zdyszany Will Barrie.
— „Amy Reade” wpadła na Rafę Gleesona! — zawołał. — Uderzyła w nie wczesnym
rankiem. Chodź, Curt!
Curtis skoczył po czapkę, a jego wuj zaczął się niespiesznie ubierać. Gdy chłopcy biegli przez
podwórze, Curtis usłyszał wycie Dona.
— Wezmę go ze sobą — mruknął pod nosem. — Zaczekaj chwilę, Will.
Na drodze było pełno ludzi spieszących na brzeg, bo wieść o katastrofie rozeszła się lotem
błyskawicy. Gdy chłopcy biegli wraz z Donem dotrzymującym im kroku, wyprzedził ich Sam
Morrow jadący wozem. Zaproponował, że ich podwiezie. Sam był już wcześniej na brzegu,
wrócił tylko, by przekazać wiadomość ojcu. Gdy jechali na podskakującej furze, Sam mówił, co
widział, przekrzykując szum nawałnicy.
— Kiepska sprawa! Łódź wpadła na rafę o jakieś ćwierć mili od brzegu. Mówią, że na pewno
się rozwali, wiecie, to stara krypa, przecieka i jest spróchniała. Morze jest bardzo wzburzone, a
fale walą wprost na nią. Przez co najmniej parę godzin nie można wypłynąć im na ratunek —
wszyscy potoną. Stary Paul biega po brzegu jak szaleniec. Mówi, że odda wszystko, co posiada,
temu, kto uratuje Oskara.
Wreszcie przyjechali na brzeg, na którym kłębił się tłum przejętych ludzi. Na Rafie Gleesona
widać było mały szkuner, wokół którego rozbryzgiwała się biała piana. Siwy, stary rybak, do
którego Sam coś wykrzykiwał, kręcił głową.
— Nie, nic się nie da zrobić! śadna łódź nie utrzyma się na wodzie przy takiej fali. Boję się,
ż
e za chwilę szkuner rozpadnie się na kawałki. To straszne, naprawdę straszne tak stać i patrzeć,
jak toną twoi sąsiedzi.
Curtis i Will przepchnęli się na sam skraj wody. Stali tam krewni rybaków pogrążeni w
rozpaczy, a Paul Stockton wyglądał tak, jakby postradał zmysły. Biegał po plaży, krzyczał i
modlił się. Jego jedyny syn był na pokładzie „Amy Reade”, a on nie mógł nic zrobić, by go
uratować!
— Co oni tam robią? — spytał Will Martina Clarka.
— Rzucają linę przywiązaną do kija w nadziei, że woda zniesie ją na brzeg — odparł Martin.
— Teraz właśnie próbuje to robić młody Stockton. Ale to nie ma sensu, prądy przy rafie są zbyt
silne i znoszą ją z powrotem.
— Przecież Don może przynieść tę linę na brzeg! — zawołał Curtis.
— Don, do nogi!
Pies szczeknął i przybiegł w podskokach. Curtis chwycił go za obrożę i wskazał na kij, który
młody Stockton ponownie rzucił w wodę. Don po raz drugi szczeknął na znak zrozumienia i
rzucił się do wody. Zebrani na brzegu ludzie, którzy pojęli, w czym rzecz, wydali radosny
okrzyk, po czym zamilkli. Słychać było tylko świst wichru i szum fal, gdy milczący tłum
obserwował wielkiego psa płynącego przez fale. Jego ogromny czarny łeb wznosił się na
grzbiecie fali, po czym znikał na chwilę z pola widzenia. Gdy Don, dopłynąwszy wreszcie od
unoszącego się na wodzie kija, chwycił go w pysk i zaczął płynąć z powrotem, przez tłum
przeleciał kolejny okrzyk radości. Kobieta stojąca za Curtisem, której mąż był na pokładzie
szkunera, uklękła na kamieniach i łkając dziękowała Bogu. Curtis poczuł, że łzy napływają mu
do oczu.
Gdy Don dopłynął do brzegu, rzucił kij do nóg swego pana i porządnie otrząsnął się z wody.
Curtis chwycił kij, a ludzie rzucili się jak szaleni na psa i zaczęli obściskiwać i całować jego
mokre futro. Był wśród nich także Paul Stockton. Curtis ujrzał nad jego ramieniem czarny łeb
Dona, a jego oczy wyraźnie pytały: po co to wszystko. Tymczasem kilku mężczyzn wyciągnęło
wielką cumę na brzeg i dobrze ją umocowało. W pół godziny później przemarznięta i ociekająca
wodą załoga „Amy Reade” była już na brzegu. Zaniim zabrano rozbitków do ciepłego
pomieszczenia, stary Paul Stockton chwycił Curtisa za rękę. Po jego twardej twarzy ściekały
strumienie łez.
— Powiedz wujowi, żeby nawet palcem nie tknął tego psa! Na pewno nie zabił żadnej mojej
owcy, a nawet gdyby tak, to nic mnie to nie obchodzi! Niechaj zabije je wszystkie, skoro tylko
baranina mu odpowiada!
Curtis wrócił do domu z lekkim sercem. Pan Locksley wysłucha z uśmiechem słów Paula.
Jego również wzruszył bohaterski czyn Dona.
— No cóż, Curtis, cieszę się, że Don jest w łaskach starego Paula. Jednak musimy go zamknąć
bodaj na tydzień, choćby nie wiem jak źle to znosił. Myślę, że to rozumiesz. W końcu możliwe,
ż
e morduje owce. A już na pewno trzeba przerwać jego znajomość z psem Ventnora.
Curtis przyznał, że wuj ma rację, i biedny Don znowu został uwięziony. Jego niewola nie
trwała jednak długo, gdyż pies Ventnora został zastrzelony. Wtedy Curtis uwolnił Dona i przez
parę tygodni żył w ciągłym niepokoju. Jednak żadna owca już nie została zagryziona, co
ś
wiadczyło o niewinności psa. A jeśli chodzi o Paula Stocktona, to jego wdzięczność dla Curtisa i
Dona nie miała granic. Puścił w niepamięć swoją niechęć do Locksleyów i został przyjacielem
Curtisa. O Donie mawiał:
— Jak żyję, nie widziałem takiego psa! Ten pies naprawdę mówi oczami. A gdybyście
widzieli, jak płynął do tego szkunera! A, pewnie, jak do nas przyjdzie, zawsze dostaje najlepsze
kości i nie tylko kości. Ten pies to bohater, ot co!
D
USZA NA WYGNANIU
Tego wieczora, gdy Paul i panna Trevor spotkali się po raz pierwszy, był bardzo malowniczy
zachód słońca. Panna Trevor rozkoszowała się nim, siedząc na cyplu za Zatoczką Noela. Niebo
na zachodzie zasnuła piękna, różowożółta poświata, a na północy złociły się puszyste obłoczki.
Roziskrzona ścieżka światła, która wymykała się niemal spod stóp panny Trevor, biegła po
wodzie w kierunku słońca. Brzeg słonecznej kuli dotknął właśnie krańca purpurowego morza. Po
lewej stronie wznosiły się łagodne, fioletowe wzgórza. Za plażą, którą obmywały srebrzyste fale,
widać było przystań, gdzie smukłe maszty kiwały się na tle horyzontu.
Panna Trevor westchnęła ze szczęścia, urzeczona nietrwałym i nieuchwytnym pięknem
morskiego pejzażu. Potem odwróciła się, by spojrzeć na Zatoczkę Noela, gdzie woda była
matowa i ciemna, gdyż ocieniały ją stromizny cypli. Wtedy właśnie ujrzała Paula.
Nawet przez myśl jej nie przeszło, że może być chłopcem z wybrzeża. Uznała jego pojawienie
się za dość tajemnicze, gdyż nie zauważyła, by nadszedł plażą, a przypływ był zbyt obfity, by
mógł obejść drugi cypel. Chłopak siedział na czerwonym głazie piaskowca, skrzyżowawszy
opalone nogi i objąwszy jedno z kolan ramionami. Wpatrywał się w zachodzące słońce, ale
wydawało się, że patrzy gdzieś dalej, na wskroś i że widzi coś o wiele wspanialszego. Panna
Trevor przyjrzała mu się oczyma, które oglądały mnóstwo ludzi w ciągu wielu lat — tak wielu,
ż
e niezbyt przyjemnie byłoby to przyznać — i doszła do wniosku, że jest najładniejszym
chłopcem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Gibki, o spadzistych ramionach, miał opaloną szyję o
jedwabistej skórze. Jego rudokasztanowate włosy były gęste i faliste. Brwi miał proste i o wiele
ciemniejsze od włosów, a oczy wielkie, szare i pełne zadumy. Podbródek i szczęka chłopca miały
piękny zarys, a usta były prześliczne. Pełne, purpurowe wargi wyginały się miękko i kończyły
ładnie zarysowanymi kącikami.
Był ubrany w błękitną bawełnianą koszulę i sztruksowe przyciasne spodnie do kolan. Miał w
sobie tyle naturalnego wdzięku, że jego strój wydał się pannie Trevor o wiele ładniejszy, niż był
w rzeczywistości.
Po chwili chłopak uśmiechnął się z rozmarzeniem i uśmiech ten podbił pannę Trevor. Nie był
to jedynie, jak u większości ludzi, odmienny wyraz ust i oczu. Zdawało się, że rozbłysło całe
ciało chłopca, jakby w jego wnętrzu zapłonął ogień. Najpiękniejsze było to, że robił to
bezwiednie, że jego uśmiech był odbiciem zachwycających myśli, nieskrępowanych i kapryśnych
jak morski wiatr.
Panna Trevor zdecydowała, że musi się dowiedzieć, kim jest nieznajomy. Wyszła z cienia
rzucanego przez skały i znalazła się w intensywnej, niesamowitej poświacie, która opromieniała
całe wybrzeże. Chłopiec odwrócił głowę i spojrzał na nią — najpierw z zaskoczeniem, potem
pytająco, a wreszcie z zachwytem. Majestatyczna panna Trevor w białej sukni i koronkowym
szalu na ciemnych włosach istotnie mogła budzić podziw. Uśmiechnęła się do chłopca, a on
odpowiedział uśmiechem, który nie dorównywał temu poprzedniemu, gdyż pochodził jakby z
zewnątrz, ale bez wątpienia był przeznaczony wyłącznie dla niej. Błyskotliwa panna Trevor
wiedziała, że nie musi tracić czasu na zbytnie ceregiele.
— Chcę wiedzieć, jak się nazywasz, gdzie mieszkasz i co widziałeś za zachodzącym słońcem
— oświadczyła.
— Nazywam się Paul Hubert. Mieszkam niedaleko, o tam, ale nie mogę powiedzieć, co
widziałem. Jak wrócę do domu, opiszę wszystko w mojej książce.
Zdziwiona drugą częścią jego odpowiedzi, panna Trevor przeoczyła to, co powiedział na
początku. Owo „o tam”, zgodnie z gestem ręki chłopca, dotyczyło wzniesienia nad Zatoczką
Noela. Widniał tam mały, szary domek przycupnięty wśród skał, który wyglądał jak wielka
muszla wyrzucona przez przypływ. Zamiast komina sterczała rura od pieca, a dwie szyby
okienne zastępowała dykta. Czy to możliwe, by ten chłopiec wyglądający jak książę mieszkał
właśnie tam?
— A kto jeszcze tam mieszka? — spytała. — Widzisz — dodała nieśmiało — chcę wiedzieć
wszystko. Wiem, że poczuliśmy do siebie sympatię i tylko to się liczy. Interesuje mnie na
przykład, czy masz ojca i matkę, czy masz jakieś rodzeństwo? Ciekawa jestem, ile masz lat?
Splótł ręce z tyłu i przez chwilę patrzył na pannę Trevor.
— Podoba mi się sposób, w jaki pani mówi — powiedział. — Nie znam nikogo, kto by tak
mówił, oprócz postaci z książek i skalnych ludzi.
— Skalnych ludzi?
— Mam jedenaście lat. Moi rodzice nie żyją. Mieszkam ze Stephenem Kane. Stephen jest
wspaniały. Gra na skrzypcach i zabiera mnie łodzią na połowy. Jak dorosnę, będę jego
wspólnikiem. Kocham go i moich skalnych ludzi także.
— Kogo masz na myśli, gdy mówisz o skalnych ludziach? — spytała panna Trevor. Bawiła
się znakomicie. Zawsze chciała spotkać dziecko, które w lot chwytałoby jej uwagi i nie żądało
wyjaśnień, a przede wszystkim mówiłoby tak jak Paul.
— Między innymi Norę — odparł Paul. — Jest najwspanialsza i kocham ją bardziej od
innych, bo zjawiła się pierwsza. Mieszka za tym cyplem. Ma czarne oczy, czarne włosy i wie
wszystko o syrenach. Powinna pani posłuchać jej opowieści. Oprócz niej są jeszcze śeglarze
Bliźniacy. Ci dwaj nie mają domu — przez cały czas żeglują, ale często tu wracają, by ze mną
porozmawiać. Są weseli i widzieli już cały świat, a nawet więcej. Wie pani, co przydarzyło się
pewnego razu Młodszemu Bliźniakowi? śeglował sobie i nagle wpłynął wprost w księżycowy
szlak. To droga, którą wschodzący nad morzem księżyc pozostawia na wodzie. Tak więc ten
Młodszy Bliźniak żeglował po tym szlaku, aż dopłynął do samego Księżyca. Znalazł tam złote
drzwiczki, otworzył je i przepłynął na drugą stronę. Na Księżycu miał wspaniałe przygody —
mam je wszystkie opisane w mojej książce. Znam też Złotą Damę z Jaskini. Pewnego dnia
odkryłem na wybrzeżu jaskinię. Szedłem i szedłem w jej głąb, aż wreszcie spotkałem Złotą
Damę. Ma złote włosy sięgające samych stóp, a jej suknia skrzy się złociście. Ma także złotą
harfę, na której gra całymi dniami — jeśli się pani wsłucha, usłyszy jej muzykę, choć Pewnie
pomyśli sobie pani, że to tylko wiatr gwiżdże wśród skał. Nigdy nie wspominałem Norze o Złotej
Damie, bo myślę, że to zraniłoby jej uczucia. Ona czuje się urażona nawet wtedy, gdy zbyt długo
rozmawiam z śeglarzami. A za nic nie chciałbym zranić jej uczuć, gdyż kocham ją najbardziej ze
wszystkich skalnych ludzi.
— Paul, co tu jest prawdą, a co fantazją? — spytała z przejęciem panna Trevor.
— Jak to? Oczywiście nic nie jest prawdą — odparł Paul, otwierając szeroko oczy i patrząc na
nią z wyrzutem. — Miałem nadzieję, że się pani domyśli. W przeciwnym razie ostrzegłbym
panią. Sądziłem, że jest pani z tych, którzy to rozumieją.
— Pewnie, że jestem — potwierdziła skwapliwie panna Trevor. — Wiedziałabym od razu,
gdybym przestała logicznie myśleć. No cóż, robi się późno, muszę już wracać, choć wcale nie
mam na to ochoty. Ale znów tu przyjdę. Czy będziesz tu jutro po południu?
— Tak — skinął głową Paul. — Umówiłem się wprawdzie z Młodszym Bliźniakiem przy
tamtych skałach, ale mogę to spotkanie przełożyć na pojutrze. To piękna cecha skalnych ludzi, że
zawsze zjawiają się, kiedy tego chcę. Młodszy Bliźniak nie będzie miał nic przeciwko temu, ma
łagodne usposobienie, ale Starszy byłby pewnie zły. Czasami podejrzewam go o różne rzeczy.
Myślę, że gdyby się ośmielił, mógłby zostać piratem. Nie ma pani pojęcia, jak groźnie czasami
wygląda. Jest w nim coś tajemniczego.
W drodze powrotnej do hotelu panna Trevor przypomniała sobie o „książce”.
„Muszę go skłonić, by mija pokazał — myślała, uśmiechając się do siebie. — On jest
genialny. I pomyśleć, że to zwykły chłopiec z wybrzeża. Zupełnie tego nie pojmuję, ale czuję, że
go pokochałam. No cóż, kobieta musi darzyć kogoś uczuciem…”
Następnego popołudnia Paul czekał na pannę Trevor na skałach. Towarzyszył mu wysoki
mężczyzna. Miał pobrużdżoną twarz o stwardniałych rysach i siwą brodę. Jak na rybaka
przystało, był ubrany bardzo zgrzebnie. Miał głęboko osadzone, łagodne oczy i jego twarz
spodobała się pannie Trevor. Gdy nadeszła, usunął się dyskretnie na bok i zaczął się wpatrywać
w morze. Potem wspiął się na wzniesienie nad zatoczką i zniknął w drzwiach szarego domu.
— Stephen przyszedł, by zobaczyć, czy jest pani odpowiednim towarzystwem dla mnie —
oświadczył uroczyście Paul.
— Mam nadzieję, że tak uważa — powiedziała rozbawiona panna Trevor.
— O, jak najbardziej, gdyby tak nie uważał, nie zostawiłby nas samych. Stephen nie ze
wszystkimi pozwala mi się zadawać. Dotyczy to również skalnych ludzi. Zanim pozwolił mi
zaprzyjaźnić się z śeglarzami, musiałem obiecać, że zabronię im bluźnić. Czasami gdy patrzę na
Starszego Bliźniaka, wiem, że aż się skręca, by rzucić jakieś przekleństwo. Nie pozwalam mu
jednak, bo przyrzekłem to Stephenowi. Dla niego zrobiłbym wszystko. Jest dla mnie taki dobry!
Bo wie pani, on mnie wychowuje i umie to robić. śyje nam się bardzo szczęśliwie, tylko
chciałbym mieć więcej książek do czytania. Wypływamy na połów, a gdy wracamy wieczorem
do domu, pomagam Stephenowi czyścić ryby. Potem siedzimy na progu, a on gra dla mnie na
skrzypcach. Czasami trwa to godzinami. Niewiele rozmawiamy — Stephen jest małomówny —
po prostu siedzimy i rozmyślamy. Naprawdę niewielu jest takich ludzi jak on.
Tego dnia i przez wiele następnych pannie Trevor nie udało się nawet rzucić okiem na
„książkę”. Gdy tylko wspominała coś na ten temat, urodziwa twarz Paula oblewała się
rumieńcem.
— Och, nie mógłbym jej pani pokazać — powiedział raz z zakłopotaniem. — Nie pokazałem
jej nawet Stephenowi ani Norze. Może zamiast tego coś pani opowiem, coś, co zdarzyło się
dawno temu. Zobaczy pani, że to o wiele ciekawsze od mojej książki, tylko proszę pamiętać, że
nie jest to prawda! Nie zapomni pani, dobrze?
— Postaram się — zgodziła się panna Trevor.
— Pewnego wieczora siedziałem sobie tutaj, tak jak wczoraj, a słońce właśnie zachodziło.
Nagle przypłynęła zaczarowana łódź, a ja do niej wsiadłem. Była cała perłowa jak wnętrze
muszli, a żagiel miała chyba utkany ze światła księżyca. Pożeglowałem wprost ku zachodzącemu
słońcu. Gdy do niego dotarłem, okazało się, że zachód słońca to kraina kwiatów, wyglądająca jak
jeden wielki ogród. Na chmurach także były rabatki. Zawinęliśmy do wielkiego portu, który był
tysiąc razy większy niż ten przy pani hotelu. Wysiadłem z łodzi wprost na różaną łąkę.
Wydawało mi się, że byłem tam co najmniej rok, ale Młodszy Bliźniak powiedział, że gościłem
tam zaledwie parę godzin. Bo wie pani, w Krainie Zachodzącego Słońca czas dłuży się
niesamowicie. Cieszyłem się z powrotu. Zawsze się cieszę, gdy wracam do zatoki i Stephena.
Ale pani wie przecież, że to nie zdarzyło się naprawdę.
Panna Trevor nie zrezygnowała tak łatwo z obejrzenia książki Paula, jednak bardzo długo
musiała na to czekać. Przychodziła nad zatoczkę codziennie i z każdym dniem Paul wydawał się
jej coraz bardziej zachwycający — niezwykły, mądry i spontaniczny. Był ponadto bardzo
chłopięcy, lubił bawić się i dokazywać, a od czasu do czasu zdarzały mu się nawet wybuchy
gniewu, choć, jak zapewniał — nigdy w obecności damy.
— Czasami naprawdę się wściekam na śeglarzy Bliźniaków, a nawet na Stephena, choć jest
dla mnie taki dobry. Ale nigdy nie okazałbym złości w obecności pani, Nory czy też Złotej
Damy.
Codziennie opowiadał jej jakąś historię, cudowną przygodę przeżytą na skałach lub na morzu i
zawsze zastrzegał się, że jest nieprawdziwa. Wyobraźnia tego chłopca była jak pryzmat, który
rozszczepia każdy promień na tęczowe pasmo. Uwielbiał wybrzeże i morze. Jedynym dostępnym
dla niego światem poza Zatoczką Noela był świat jego wyobraźni. Poza Stephenem i skalnymi
ludźmi nie miał żadnych przyjaciół czy towarzyszy zabaw.
— Teraz mam również i panią — powiedział raz do panny Trevor.
— Pokochałem panią, ale wiem, że wkrótce pani odjedzie, więc nie mogę kochać pani tak
mocno jak Stephena czy skalnych ludzi.
— Ale gdybyśmy byli ze sobą przez cały czas, to mógłbyś mnie bardzo pokochać, prawda? —
spytała błagalnym tonem panna Trevor.
Paul zastanawiał się przez chwilę z uroczym wyrazem twarzy.
— Oczywiście, kochałbym panią nawet bardziej od śeglarzy czy Złotej Damy — oświadczył
wreszcie. — Myślę, że mógłbym nawet kochać panią tak jak Stephena. Ale nie tak jak Norę. Ona
była pierwsza, była tu zawsze. Jestem pewien, że nikogo nie pokocham tak mocno jak ją.
Pewnego dnia, gdy Stephen wypłynął na połów makreli, Paul zaprosił pannę Trevor do
szarego domku i pokazał jej swoje skarby. Wspięli się po schodach na strych, gdzie sypiał. Małe,
kwadratowe okienko wychodziło na morze, którego lament, przemieszany ze świstem wiatru,
słychać było w dzień i w nocy. Paul miał wiele rzadkich okazów muszli i glonów, różne ciekawe
drobiazgi wyrzucone przez sztormowe fale na brzeg. Miał też małą półkę z książkami.
— Są cudowne — powiedział. — Kupił je Stephen. Za każdym razem, gdy zawozi makrele do
miasta, otrzymuję nową książkę.
— Czy ty kiedykolwiek byłeś w mieście? — spytała panna Trevor.
— O tak, dwa razy. Stephen mnie tam zabrał. Było cudownie. Gdy po powrocie spotkałem się
z śeglarzami, tym razem to ja miałem im najwięcej do opowiadania. Opisałem im wszystko, co
widziałem i co mi się przydarzyło. Nawet Norę to zainteresowało. Złota Dama nie była ciekawa,
prawie nie słuchała, co mówię. Ale tacy już są Złoci Ludzie.
— A czy chciałbyś na stałe mieszkać w mieście? — spytała panna Trevor, przyglądając mu
się uważnie. — Czy chciałbyś mieć mnóstwo książek, bawić się z prawdziwymi dziewczynkami i
chłopcami, a także zwiedzać obce kraje, o których opowiadają twoi śeglarze?
Paul spojrzał na nią z przestrachem.
— No… nie wiem — odparł nieśmiało. — Nie sądzę, abym mógł tam zamieszkać bez
Stephena i Nory.
A jednak nowa myśl zaczęła kiełkować w głowie chłopca. Z czasem oswoił się z nią i nie
wydawała mu się już tak przerażająca.
„A dlaczegóż by nie? — myślała panna Trevor. — Powinno się dać temu chłopcu szansę.
Nigdy już nie będę miała syna, a on mógłby mi go zastąpić”.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym Paul pokazał jej swoją książkę. Przyniósł ją, gdy siedziała
na skalistym cyplu.
— Proszę czytać, a ja pobiegnę porozmawiać z Norą — powiedział. — Obawiam się, że
ostatnio ją trochę zaniedbywałem, i myślę, że ona to czuje.
Panna Trevor przyjrzała się „książce”. Była zrobiona z wielu kartek zszytego ręcznie
kratkowanego papieru i miała okładkę z ceraty. Zapisano ją bardzo starannym dziecięcym
pismem, ale ortografia i interpunkcja pozostawiały wiele do życzenia.
Przeczytała ją błyskawicznie. Pełna była oryginalnych myśli i wyobrażeń. Paul relacjonował
w niej rozmowy z śeglarzami Bliźniakami i opisywał swoje „przygody”. Była zdumiona, że
jedenastoletnie dziecko mogło stworzyć coś podobnego, ale co chwila natykała się na jakieś
infantylne skojarzenie i uśmiechała się z rozczuleniem.
Gdy skończyła czytać i zamknęła „książkę”, zauważyła Stephena Kane’a. Wyjął z ust fajkę i
wskazał nią na „książkę”.
— Co pani o niej sądzi? — zapytał.
— Jest wspaniała. Paul jest bardzo mądrym dzieckiem.
— I mnie się tak wydaje — powiedział lakonicznie Stephen. Włożył ręce do kieszeni i
zapatrzył się na morze. Panna Trevor jeszcze nigdy nie miała okazji z nim rozmawiać, więc
postanowiła skorzystać z nieobecności chłopca.
— Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o Paulu — oświadczyła.
— Czy jest pana krewnym?
— Nie. Chociaż kiedyś miałem nadzieję poślubić jego matkę — powiedział Stephen tonem
pozbawionym emocji. Jego ręka ściskała kurczowo fajkę w kieszeni, ale panna Trevor nie mogła
o tym wiedzieć. — Była dziewczyną z wybrzeża, bardzo ładną dziewczyną. No i zakochała się, z
wzajemnością, w młodym człowieku, który przyjechał, by uczyć dzieci w miejscowej szkole.
Pobrali się i wyjechali. On był porządnym człowiekiem. Przyznaję to teraz, choć wówczas byłem
ź
le do niego usposobiony. Ale Rachel i tak popełniła błąd. Nie potrafiła żyć z dala od morza.
Usychała z tęsknoty. Po śmierci męża wróciła tu, ale było już za późno. śyła tylko miesiąc.
Zostawiła syna, Paul miał wówczas dwa lata. Wziąłem go na wychowanie. śadne z jego
rodziców nie miało krewnych. Starałem się, jak mogłem, ale pewnie na niewiele się to zdało.
— Jestem przekonana, że zrobił pan dla niego bardzo dużo — odparła panna Trevor dość
protekcjonalnym tonem. — Ale wydaje mi się, że ten chłopiec zasługuje na coś więcej, niż pan
jest w stanie mu dać. Powinien się uczyć.
Stephen skinął głową.
— Może. Nigdy nie chodził do szkoły. Była za daleko, koło przystani. Nauczyłem go czytać i
pisać i kupowałem mu wszystkie książki, na jakie mnie było stać. Nic więcej nie mogę dla niego
zrobić.
— Za to ja mogę — orzekła panna Trevor. — I chcę tego. Czy odda mi pan Paula, panie
Kane? Przywiązałam się do niego. Jestem bogata i mogę wiele dla niego zrobić.
Stephen nadal wpatrywał się w morze, a jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Wreszcie
powiedział:
— Spodziewałem się, że usłyszę od pani coś takiego. Sam nie wiem, co o tym sądzić. Jeśli
zabierze pani Paula, będzie w przyszłości bardziej wykształcony i może bogatszy, ale czy będzie
lepszym albo szczęśliwszym człowiekiem? Jest synem Racheli — kocha morze. Po ojcu
odziedziczył tylko zamiłowanie do książek. Nie będę podejmował za niego decyzji. Jak zechce
— może jechać.
W końcu Paul zdecydował się na wyjazd. Stephen nie powiedział ani słowa na temat jego
decyzji i chłopak pomyślał, że jest mu wszystko jedno, co on postanowi. Był ponadto
oczarowany panną Trevor i możliwością podjęcia nauki.
— Chyba pojadę — powiedział, wzdychając głęboko.
Panna Trevor przytuliła go do siebie i obdarzyła matczynym pocałunkiem. Paul cmoknął ją
nieśmiało w policzek, myśląc sobie, że wspaniale będzie żyć z nią w jednym domu. Był tak
szczęśliwy i przejęty, że gdy nadszedł czas rozstania — w ogóle się tym nie przejął. Panna
Trevor pragnęła nawet w skrytości ducha, by okazał więcej smutku. Stephen pożegnał się z
chłopcem, którego kochał nad życie, nie okazując żadnych uczuć.
— Do widzenia, Paul — powiedział. — Bądź grzeczny i ucz się dobrze. — Zawahał się na
moment, po czym dodał: — A jak ci się tam nie spodoba, wracaj.
— Czy pożegnałeś się ze swymi skalnymi ludźmi? — spytała z uśmiechem panna Trevor, gdy
odjeżdżali.
— Nie. Nie potrafiłbym…Ja… ja im nie powiedziałem, że wyjeżdżam. To by złamało Norze
serce. I wolałbym już więcej o tym nie mówić. Może zapomnę o nich, gdy będę miał kolegów.
Najpierw przebyli dziesięć mil, by dojechać do miasta, a następnego dnia mieli wyruszyć
pociągiem w dalszą drogę. Paulowi spodobała się jazda i widok ruchliwych ulic. Był bardzo
ożywiony i przejęty. Po wypiciu herbaty w domu przyjaciółki, u której mieli nocować, poszli na
spacer do parku. Gdy wrócili, Paul był zmęczony i bardzo cichy. Ułożono go do snu w pokoju,
którego przepych wprawiał chłopca w przerażenie.
Przez chwilę leżał nieruchomo w luksusowej, perfumowanej pościeli. To była pierwsza noc w
jego życiu spędzona poza domem i małym stryszkiem z oknem wychodzącym na morze. Gdy o
nim pomyślał, ścisnęło mu się gardło, a do serca wdarła się dziwna, nie znana dotąd tęsknota.
Brakowało mu morza rozbijającego się o skały, nie mógł zasnąć bez swojej starej kołysanki.
Ukrył twarz w poduszce, a tęsknota i samotność stały się jeszcze dokuczliwsze, więc jęknął
ż
ałośnie. Och, jakże chciał wrócić do domu! Oczywiście, że go nie opuścił, nie miał nawet
takiego zamiaru! Gdzieś tam, nad wodami zatoki, świecą gwiazdy. Stephen siedzi na progu
zupełnie sam i trzyma w rękach skrzypce. Paul był pewien, że nie gra. Siedzi tylko ze spuszczoną
głową, a jego samotne serce wzywa Paula przez te wszystkie dzielące ich mile! Och, tak
naprawdę nigdy nie zamierzał opuszczać Stephena!
A Nora? Będzie czekała na skałach, a on już nigdy do niej nie przyjdzie. Wyobrażał sobie jej
twarzyczkę elfa, która staje się coraz smutniejsza.
Usiadł na łóżku, dławiąc się łzami. Och, czymże są książki, dalekie, obce kraje i krótka
przyjaźń z panną Trevor w porównaniu z zewem morza, głębokimi, łagodnymi oczyma Stephena
i kochanymi skalnymi ludźmi? Nigdy ich nie opuści!
Wstał po cichu z łóżka i ubrał się w ciemności. Były tu jego książki i wszystkie skarby, ale
Paul wyjął tylko ołówek, kawałek papieru i swoją „książkę”. Drżącą z przejęcia ręką napisał:
„Kohana Panno Trevor!
Wracam do domu proszę się o mnie nie bać znam drogę. Muszę iść coś mnie woła. Niech pani
nie będzie zła. Koham panią, ale nie mogę zostać. Zostawiam pani moją książkę, może ją pani
zatszymać na zawsze, ale ja muszę wracać do stephena i nory.
Paul”.
Położył „książkę” wraz z kartką na stole, zgasił lampę, włożył czapkę i ostrożnie wyszedł z
pokoju. W domu panowała cisza. Paul wstrzymał oddech, z poczuciem winy zszedł na palcach po
schodach. Otworzył drzwi wejściowe. Znalazł się na ulicy, która, o czym wiedział, prowadziła do
drogi wiodącej do domu. Puścił się dzikim pędem pod koronami drzew. Biegł, to znowu wlókł
się żałośnie, a gdy odzyskiwał siły, zwiększał tempo. Wreszcie wydostał się z koszmarnego
miasta, które wydawało mu się więzieniem. Dachy domów zasłaniały gwiazdy, a wiatr pełzał po
zakamarkach niczym jakieś spętane zwierzę zamiast omiatać z rozmachem słony bezmiar
morskich wód.
Domów było coraz mniej, aż wreszcie pozostawił wszystkie za sobą. Zaczerpnął tchu i poczuł
się lepiej, choć wzgórza, pola i ciemny las były trochę przytłaczające. Ale przynajmniej miał nad
sobą niebo, które wyglądało tak samo jak w domu, przy Zatoczce Noela. Rozpoznawał
poszczególne gwiazdy i zdawało mu się, że znowu spotkał starych przyjaciół. Gdy siadywali
wieczorem na progu, Stephen często mu je pokazywał.
Nie czuł wcale lęku. Znał drogę do domu i każdy krok przybliżał go do Stephena, Nory i
ś
eglarzy. Pogwizdując szedł żwawo naprzód.
Ś
witało, gdy znalazł się w Zatoczce Noela. Niebo na wschodzie było bladoróżowe i srebrne, a
morze upstrzyły małe, szare falki. Na zachodzie, nad portem, niebo było niesamowicie błękitne i
wiał stamtąd słony, orzeźwiający wietrzyk.
Mimo zmęczenia Paul lekkim krokiem zbiegł po skałach nad zatoczkę. Stephen szykował się
właśnie do wypłynięcia w morze. Gdy ujrzał Paula, zastygł w bezruchu, a jego twarz rozjaśniła
się nieopisaną radością. Paula przeniknął dreszcz.
— Stephen! — zawołał. — Wróciłem! Musiałem! Cieszysz się, Stephen? Powiedz, że się
cieszysz!
Twarz Stephena, jak zwykle, nic nie wyrażała. Wybuch uczuć, który tak przeraził Paula, gdyż
do niego nie przywykł, minął bezpowrotnie. Był niczym przebłysk słońca spoza ciemnych
chmur.
— Myślę, że tak — odparł. — Tak, cieszę się. Właściwie… miałem nadzieję, że wrócisz. Idź
do domu i zjedz śniadanie.
Oczy Paula lśniły jak wschodzące właśnie słońce. Wiedział, że Stephen się cieszy, i nie ma co
tracić czasu na zbędne słowa. Było tak jak przed pojawieniem się panny Trevor. Znowu
zapanowała między nimi doskonała, niczym nie zmącona przyjaźń.
— Najpierw muszę zobaczyć się z Norą! — zawołał Paul i ruszył biegiem nad morze.
P
RZYLĄDEK
C
ZTERECH
W
IATRÓW
Alan Douglas z okrzykiem zniecierpliwienia odłożył pióro. Kazanie na następną niedzielę
powinno być już gotowe, ale nie mógł skoncentrować się na wybranym tekście. Przede
wszystkim nie podobał mu się i wybrał go tylko ze względu na Eldera Trewina. Gdy Trewin
odwiedził go poprzedniego wieczora, zasugerował, że Alan powinien wygłosić doktrynalną
rozprawę, podobną do tych, w jakich lubował się jego poprzednik w Rexton, wielebny Jabez
Strong. Alan nienawidził doktryn, które nazywał „gorsetami duszy”. Jednak Elder Trewin był
człowiekiem, z którym należało się liczyć, więc Alan od czasu do czasu wygłaszał kazanie, które
odpowiadało jego upodobaniom.
— To nie ma sensu — powiedział wreszcie znużonym tonem. — Mógłbym napisać kazanie
zainspirowane tym fragmentem w listopadzie albo w środku zimy. Ale teraz, gdy cały świat
budzi się do życia i doświadczamy cudu piękna i miłości — nie potrafię. Jeśli przed następną
niedzielą nie nadejdzie burza od północnego wschodu, pan Trewin nie doczeka się na swoje
kazanie. Zamiast tamtego wybiorę tekst: „Ziemię pokryły kwiaty, nadszedł czas ptaszęcych
treli”.
Alan wstał i podszedł do okna gabinetu. Na zewnątrz pięła się młoda winorośl, której
filigranowe listki jaśniały świeżą zielenią i rzucały drżący cień na przeciwległą ścianę, gdzie
wisiał portret matki Alana. Miała ładną, delikatną, ale i pełną wyrazu twarz, której rysy
odziedziczył syn. Gdy stał w jaskrawym popołudniowym słońcu, podobieństwo zdawało się
uderzające. Czarne włosy w ten sam sposób okalały jego czoło, oczy miały ten sam
stalowoniebieski kolor i wyraz pełen czułości i zadumy. Alan miał też takie same ruchliwe, skore
do śmiechu usta, tylko jego podbródek był bardziej kwadratowy i masywny niż u damy z
portretu. Ponadto w brodzie Alana widniał dołek, który w połączeniu z paroma
kontrowersyjnymi opiniami, jakie zdarzyło mu się wygłosić, spowodował, że Elder Trewin
powątpiewał, czy młody człowiek nadaje się na duszpasterza. Wielebny Jabez Strong nigdy nie
pozwalał sobie na żadne dołki czy dowcipy. Jednak Elder Trewin musiał przyznać uczciwie, że
wielebny Jabez Strong częstokroć wygłaszał kazania do pustych ławek. Teraz zaś w niedzielę
kościół pękał w szwach. Kazań pastora Douglasa przychodzili słuchać nawet ludzie, którzy przez
wiele lat nie przestąpili progu kościoła. Rozważywszy więc wszystkie „za” i „przeciw”, Elder
Trewin postanowił przymknąć oczy na ten dołek w brodzie. Bez wątpienia każdy kapłan ma
jakieś wady.
Alan ogarnął wzrokiem całą dolinę Rexton, nad którą górowała położona na wzniesieniu
plebania. Pomyślał, że tak mógł wyglądać Eden, gdyż wszystkie sady właśnie rozkwitły, a
odległe wzgórza osnuwała drżąca i eteryczna mgiełka o perłoworóżowym odcieniu. Jednak
piękno tych ogrodów było jakby „ugrzecznione”. Oczy Alana po chwili zachwytu nabrały
tęsknego wyrazu i wpatrzyły się tam, gdzie na północy wzgórza przechodziły łagodnie w rozległą
nizinę porośniętą sosnowo — jodłowym lasem. Za nim rozciągało się jezioro, którego woda w
purpurowym świetle wieczornym połyskiwała jak ciekłe złoto. Nie sposób było oprzeć się jego
czarowi. Alan urodził się i wychował nad morzem. Kochał je i wiedział, że pewnego dnia będzie
musiał tam wrócić. Tymczasem znajdował pocieszenie w wyprawach nad wielkie jezioro,
którego wody często wzburzały silne wiatry. Gdy tylko mógł, wymykał się na jego dziki,
bezludny brzeg, z poczuciem ulgi pozostawiając za sobą uprawne pola i zadbane ogrody. Jezioro
otaczała dziewicza puszcza, w której człowiek czuł się maluczkim stworzeniem i nie było tam
miejsca na wymyślone przez niego doktryny. Tam można było zbliżyć się do natury, a tym
samym być bliżej Boga. Wiele ze swych najlepszych kazań napisał Alan po powrocie do domu,
gdy był oczarowany wędrówką po brzegu. Puszcza otwierała wówczas przed nim serce, a sosny
pozdrawiały go w swym łagodnym, szemrzącym języku.
Alan spojrzał smętnie na nie dokończone kazanie, po czym wziął kapelusz i wyszedł z domu.
Był chłodny wiosenny wieczór, a słońce zawisło nisko nad wodą, gdy szedł po nie uczęszczanej,
wyboistej drodze wiodącej na brzeg. Od jeziora dzieliły go dwie mile, ale w połowie drogi Alan
zatrzymał się na skrzyżowaniu dróg i wybrał jeden z traktów prowadzących w kierunku
północno–wschodnim. Zastanawiał się czasem, dokąd prowadzi ta okolona sosnami ścieżka, ale
nigdy tego nie sprawdzał. Teraz naszła go nagła ochota, by to zrobić. Droga była jeszcze mniej
uczęszczana od poprzedniej, pomiędzy korzeniami drzew rosła gęsta, wysoka trawa, czasem
konary sosen splatały się nad głową Alana albo też jakieś zwalone drzewo odsłaniało piękny
widok na połyskującą w oddali wodę, purpurowe wysepki, ciemny, postrzępiony kontur
wybrzeża. Alanowi zaczęło jednak się zdawać, że ścieżka prowadzi donikąd, i już niemal
ż
ałował, że uległ chwilowemu impulsowi, gdy nagle wyszedł z cienia sosen i natknął się na coś,
co go bardzo zdziwiło.
Ujrzał mały półwysep, za którym rozpościerał się wspaniały bezmiar wody skąpanej w blasku
zachodzącego słońca. Półwysep był dość piaszczysty, porośnięty w większości skarłowaciałymi
jodłami i świerkami, pomiędzy którymi wiła się wąska dróżka. Prowadziła — i to właśnie było
zaskakującym elementem krajobrazu — do szarego, wysmaganego przez wiatry i deszcze domu,
stojącego na samym krańcu półwyspu, ocienionego od zachodniej strony przez gęstą ścianę
wysokich sosen.
Alan był zaskoczony. Nie miał pojęcia, że nad jeziorem stoi jakiś dom. A jednak ktoś tu
najwyraźniej mieszkał, gdyż cienka smuga dymu wiła się z komina. Nie była to chata rybacka.
Dom był duży i miał oryginalną architekturę. Im dłużej Alan mu się przyglądał, tym bardziej był
zdumiony. Dom znajdował się w granicach jego parafii, jak więc było możliwe, że nigdy nie
widział jego mieszkańców ani nawet o nich nie słyszał?
Ruszył wolnym krokiem przed siebie, aż zobaczył, że ścieżka prowadzi wprost na podwórze.
Skręcił więc na wąską dróżkę; prowadzącą nad jezioro. Teraz był bliżej domu, więc przyjrzał mu
się dokładniej. Piaszczyste nieużytki dochodziły niemal do samych drzwi. Z boku domu
znajdował się ogród, który sosny osłaniały od wiatru wiejącego znad jeziora. Rosły tam kolorowe
tulipany i złote żonkile. Nigdzie nie było widać żywego ducha. Pomimo kwitnących pelargonii,
muślinowych firanek w oknach i smużki dymu, miejsce to miało odludny charakter i wyglądało
na nie zamieszkane.
Gdy Alan doszedł na sam brzeg, zobaczył, że jest o wiele mniej zarośnięty i kamienisty niż w
tej części jeziora, którą zwykle odwiedzał. Plaża była piaszczysta, a liche nieużytki zlewały się z
nią niepostrzeżenie. Po lewej i prawej stronie wrzynały się w jezioro okolone jodłami cyple,
tworząc zatoczkę, nad którą stał dom.
Alan skierował się wolno w stronę cypelka po lewej stronie, zamierzając iść wzdłuż brzegu i
dojść do drogi, którą zwykle chadzał. Gdy minął cypel, zatrzymał się jak wryty. Czekała go tu
niespodzianka.
Na brzegu stała dziewczyna i patrzyła z przestrachem na nieoczekiwanego przybysza. Alan
Douglas sądził, że zna wszystkie dziewczęta w Rexton, ale nigdy przedtem nie widział tej
gibkiej, ślicznej istoty. Stała trzymając jedną rękę na łbie brązowego owczarka szkockiego, drugi
pies siedział obok.
Była wysoka, a wspaniały kasztanowy warkocz, rozjaśniony gdzieniegdzie przez słońce
rudymi kosmykami, opadał jej na ramię. Prosta, ciemna suknia podkreślała wdzięk i giętkość
ciała dziewczyny. Miała pociągłą, bladą twarz o prostych, czarnych brwiach i ślicznie wykrojone
pąsowe usta. Ta piękna twarz nosiła nieokreślone piętno rasy i wychowania, a zarazem krył się w
niej dziki urok. Była jak kwiat rosnący w jakimś odludnym, niedostępnym miejscu. śadna
dziewczyna z Rexton nie mogła z nią się równać. Kim mogła być?
Gdy się nad tym zastanawiał, dziewczyna odwróciła się z obojętnością, którą ktoś mniej
zafascynowany jej widokiem uznałby może za zbyt wystudiowaną. Skinęła na psy i odeszła
szybko ścieżką wijącą się wśród karłowatych świerków. Była tak wysoka, że drzewka sięgały jej
zaledwie do ramion. Alan stał jak wrośnięty w ziemię, dopóki dziewczyna nie weszła do szarego
domu. Wówczas ruszył w drogę powrotną. Był tak oszołomiony, że wyleciały mu z głowy
wszelkie kazania.
„To najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem — pomyślał. — Jak to możliwe, że
mieszkam w Rexton od pół roku i nigdy nie słyszałem o niej i o tym domu? No cóż, mógł być
niezamieszkały, może to letni dom i jego mieszkańcy dopiero się wprowadzili? Spytam panią
Danby. Ta poczciwa kobiecina wie wszystko o wszystkich w Rexton, i to do trzeciego pokolenia
wstecz”.
Gdy Alan wrócił do domu, zastał tam poza swoją gospodynią Isabel King, z którą przywitał
się raczej powściągliwie. Nie był próżny, ale nietrudno mu było zauważyć, że Isabel darzy go
względami, które wynikają raczej z pobudek osobistych niż respektu dla jego profesji. Poza tym
czuł do niej jakąś antypatię i nie podobała mu się jej wulgarna uroda. Gdy przypomniał sobie
dziewczynę znad jeziora, Isabel wydała mu się jeszcze bardziej trywialna niż zwykle.
Isabel wymyślała sobie różne preteksty, pod którymi odwiedzała panią Danby, po czym
siedziała na plebanii do późna i Alan, spełniając wymogi grzeczności, musiał odprowadzać ją do
domu. Chwyt był tak niewyszukany, że aż go to bawiło. Jednak starannie to ukrywał i traktował
Isabel z niezmiennym szacunkiem. Poważanie, które wpoiła mu matka w stosunku do wszystkich
kobiet, pochlebiało Isabel. Jednak tworzyło też dystans, którego nie potrafiła przezwyciężyć.
Była córką najbogatszego człowieka w Rexton i z tego powodu zadzierała nosa. Uprzejma
obojętność Alana dawała jej zawsze nieprzyjemne uczucie, że jest kimś gorszym.
— Pewnie znowu zmęczył się pan wędrując nad jeziorem? — spytała pani Danby. Była już
gospodynią trzech nieżonatych pastorów i zawsze czuła się upoważniona strofować ich jak
matka.
— Wcale się nie zmęczyłem, raczej wypocząłem i odświeżyłem umysł — uśmiechnął się
Alan. — Gdy wychodziłem, byłem znużony, a teraz mam w sobie tyle sił, że mógłbym biec w
maratonie. A tak przy okazji, pani Danby, kto mieszka w tym oryginalnym, starym domu nad
jeziorem? Nic nie wiedziałem o jego istnieniu.
„A tak przy okazji” Alana nie wypadło tak obojętnie, jak by tego chciał. Isabel King,
upozowana starannie wśród poduszek na kanapie, wyprostowała się gwałtownie, gdy usłyszała to
pytanie.
— Czyżby nigdy pan nie słyszał o kapitanie Anthonym Oliverze? — zdziwiła się pani Danby.
— Mieszka na Przylądku Czterech Wiatrów, jak zwą to miejsce, z córką i starą kuzynką.
Isabel King pochyliła się do przodu i wlepiła piwne oczy w Alana.
— Czy widział pan Lynde Oliver? — spytała zaniepokojona.
Alan zignorował pytanie.
— Od dawna tam mieszkają? — dociekał.
— Od osiemnastu lat — odparła spokojnie pani Danby. — To dziwne, że nigdy pan o nich nie
słyszał. Wprawdzie ostatnio nie mówi się zbyt wiele o kapitanie, bo to stara historia. Oni nigdy
nigdzie nie bywają, nie chodzą nawet do kościoła. Kapitan to istny bezbożnik i powiadają, że
jego córka jest taka sama. Niewiele o niej wiadomo, ale można się domyślać, że przy takim
wychowaniu musi być dziwaczką. Myślę, że to nie jej wina, ale tego starego niegodziwca, ojca.
Jej noga nigdy nie przestąpiła progu kościoła ani szkoły. Mówią, że jest dziwna — gania po lesie
z psami, łowi ryby i poluje jak mężczyzna. Nikt ich nigdy nie odwiedza — kapitan nie życzy
sobie żadnych gości. W przeszłości musiał zrobić coś okropnego, skoro zaszył się jak pustelnik w
tym miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Czy widział pan kogoś z nich?
— Widziałem, zdaje się, pannę Oliver — odparł szybko Alan. — A w każdym razie
spotkałem nad brzegiem jeziora młodą damę. A skąd pochodzą ci ludzie? Czy wie pani o nich
coś więcej?
— Wiem niewiele. Prawdę mówiąc, panie Douglas, ludzie nie uważają Oliverów za godnych
szacunku i nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. Osiemnaście lat temu kapitan Anthony przybył
Bóg wie skąd, kupił Przylądek Czterech Wiatrów i wybudował tam dom. Powiedział, że przez
całe życie był żeglarzem i nie potrafi żyć z dala od wody. Przywiózł ze sobą żonę, dziecko i
kuzynkę. Ta Lynde miała wtedy najwyżej dwa lata. Ludzie, którzy wybrali się złożyć kapitanowi
wizytę, nigdy nie widzieli tam żadnej kobiety, a on dawał im do zrozumienia, że ich obecność
jest niepożądana. Paru mężczyzn, którzy wykonywali jakieś prace wokół domu, widziało jego
ż
onę. Mówili, że była przystojna i zachowywała się jak dama, ale sprawiała wrażenie bardzo
chorej i nie miała, zdaje się, ochoty z nikim rozmawiać. Krążyły plotki, że kapitan był
przemytnikiem i gdyby go złapano, trafiłby do więzienia. Och, opowiadano różne niestworzone
historie. Pochodziły od ludzi tam pracujących, bo nikt inny nie bywał w tym domu. Mniej więcej
cztery lata temu zniknęła żona kapitana — nie wiadomo, jak i kiedy. Po prostu już więcej jej nie
widziano. Nikt nie wie — umarła, została zamordowana czy też wyjechała. Przebąkiwano coś
nawet o śledztwie, ale nic z tego nie wyszło. Jeśli chodzi o dziewczynę, nigdy nie opuszczała
tego miejsca. Pewnie jest zupełną Poganką. Kapitan też nigdzie nie wyjeżdża, ale mówiono, że
odwiedzają go jacyś obcy — podejrzane typy, które przypływają statkami z amerykańskiej części
jeziora. Chociaż od czasu zniknięcia jego żony nie słyszałam, by ktoś tam zaglądał. Kapitan ma
jacht, na którym wyprawia się czasem w parotygodniowy rejs. Niczym innym ponoć się nie
zajmuje. No cóż, teraz wie pan o Oliverach tyle co ja, panie Douglas.
Alan wysłuchał jej plotkarskiej opowieści z zainteresowaniem, które nie uszło uwagi Isabel
King. Pomyślał, że większość przypuszczeń to nieprawdopodobne bzdury, ale podstawowe fakty
zgadzały się pewnie z relacją pani Danby. Istotnie, dziewczyna znad jeziora nie wyglądała na
zwyczajną, starannie wychowaną młodą damę.
— Czy nikt nigdy nie usiłował przyciągnąć tych ludzi do Kościoła? — spytał
niezobowiązującym tonem.
— Ależ oczywiście. Każdy pastor, który był w Rexton, próbował to zrobić. Stara kuzynka
witała ich w progu i mówiła, że nikogo nie ma w domu. Pan Strong był najbardziej uparty, bo nie
znosił porażek. Nachodził ich bez przerwy, aż wreszcie kapitan kazał mu powiedzieć, że jak
będzie potrzebował klechów i konowałów, to po nich pośle, a na razie niech pilnują własnego
nosa. Powiadają, że pan Strong spotkał pewnego razu Lynde nad jeziorem i spytał, czy przyjdzie
do kościoła. Ponoć roześmiała mu się w twarz i powiedziała, że wie o Bogu więcej, niż on
kiedykolwiek będzie wiedział. Może to tylko zwykła bujda, a może to on sprowokował ją do
takich słów. Pan Strong nie był zbyt taktowny. Myślę, że ta biedna dziewczyna jest godna litości.
Traktowałabym ją pobłażliwie, zważywszy, jak została wychowana.
Litość pani Danby była Alanowi jakoś nie w smak. A jego poczucie humoru sprawiało, że
uśmiechał się na myśl, że ta pospolita kobiecina ma „traktować pobłażliwie” tę cudowną istotę,
którą spotkał nad jeziorem. Równie dobrze podwórkowa kwoka mogłaby mówić o pobłażliwym
traktowaniu mewy!
Alan odprowadził Isabel King do domu, ale prawie się nie odzywał, gdy szli w ciemności
drogą okoloną białymi sadami, które rozsiewały wokół słodką woń. Isabel wytłumaczyła sobie
po swojemu roztargnienie Alana, który w ogóle nie słyszał, co do niego mówiła. Nagle spytała
znienacka:
— Czy pana zdaniem Lynde Oliver jest ładna?
Pytanie to wyjątkowo zirytowało Alana. Czuł instynktownie niechęć do rozmawiania o Lynde
Oliver z Isabel King.
— Widziałem ją tylko przez moment — odparł chłodno. — Ale odniosłem wrażenie, że jest
piękna.
— Opowiadają o niej różne dziwne rzeczy, choć może nie wszystko jest prawdą.
W tej chwili skryta pogarda, jaką żywił do niej Alan, przemieniła się w jawną awersję. Nic nie
odpowiedział i aż do końca drogi szli w milczeniu. Gdy stanęli przy furtce, Isabel zauważyła z
pretensją w głosie:
— Dawno już nas pan nie odwiedzał, panie Douglas.
— Moja parafia jest bardzo rozległa i nie mogę odwiedzać wszystkich parafian tak często, jak
bym sobie tego życzył — odparł Alan jeszcze bardziej lodowatym tonem. — Czas pastora nie
należy do niego.
— Czy wybiera się pan do Oliverów? — spytała Isabel obcesowo.
— Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Dobranoc, panno King. Jednak wracając na
plebanię, nie myślał o niczym innym. Chyba powinien spróbować nawiązać przyjacielskie
stosunki z mieszkańcami Przylądka Czterech Wiatrów? Zdziwiło go, że bardzo mu na tym
zależy. Ostatecznie postanowił jednak, że tego nie zrobi. Nie byli przychylnie nastawieni do
Kościoła, a Alan uważał, że nawet pastor nie ma prawa nagabywać ludzi, którzy najwyraźniej
chcą, by pozostawiono ich w spokoju.
Gdy wrócił do domu, mimo później pory udał się do swego gabinetu i zaczął pracować nad
nowym tekstem, bo ten dla Eldera Trewina w ogóle już nie wchodził w rachubę. Ale i z nowym
fragmentem szło mu jak po grudzie. Wreszcie z rozdrażnieniem opadł na oparcie krzesła.
„Dlaczego nie mogę przestać myśleć o tych ludziach z Przylądka Czterech Wiatrów?
Spróbujmy ująć w słowa te natrętne myśli, to może uda się ich pozbyć. Ta dziewczyna ma piękną
twarz, ale zimną. Czy chciałbym ujrzeć, jak ożywia ją ciepło uwolnionej duszy? Szczerze
mówiąc, tak. Patrzyła na mnie obojętnie. Czy chciałbym, by traktowała mnie jak przyjaciela?
Jestem o tym przekonany, choć bez wątpienia cała parafia uważałaby, że ona zupełnie nie nadaje
się na moją przyjaciółkę. Czy wierzę, że jest nieokrzesaną poganką i że brak jej kobiecości, jak
twierdzi pani Danby? O, jak najbardziej nie. Uważam, że jest damą w najprawdziwszym sensie
tego nadużywanego słowa, choć niewątpliwie damą niekonwencjonalną. Po rozważeniu tych
wszystkich kwestii nie mam już sobie nic więcej do powiedzenia. No cóż… zabiorę się więc za
to kazanie.”
Alan napisał je, wyrzuciwszy chwilowo ze swych myśli Lynde Oliver. Nie miał pojęcia, że się
w niej zakochał. Nie wiedział nic o miłości i sądził, że nie liczy się ona w jego życiu.
Przyznawał, że dziewczyna w najwyższym stopniu go interesuje, ale nie przyszło mu do głowy,
ż
e może dla niego znaczyć coś więcej niż fascynującą zagadkę, która po rozwiązaniu straci na
atrakcyjności. Młode kobiety, z którymi zawarł znajomość w Rexton, miały w sobie spokojny
urok słodko pachnących, nie znających wiatru sadów. Lynde Oliver była fascynująca niczym
wybrzeże jeziora — jej dziki, nieoswojony czar był niczym powab pierwotnej puszczy. Alan
sądził, że jego myśli o Lynde nie mają wcale charakteru osobistego, a jednak gdy tylko
przypomniał sobie szyderczy ton Isabel King, poczuł się urażony.
*
*
*
W ciągu następnych dwóch tygodni Alan bardzo często wybierał się nad jezioro i zawsze
wędrował boczną drogą prowadzącą na Przylądek Czterech Wiatrów. W skrytości ducha liczył na
ponowne spotkanie z Lynde Oliver. A jednak mu się to nie udało. Czasami dostrzegał jej
sylwetkę gdzieś w dali na brzegu, ale natychmiast znikała mu z oczu. Czasami, gdy przechodził
przez cypel, widział ją, jak pracowała w ogrodzie, ale nigdy nie zbliżał się do domu, gdyż sądził,
ż
e nie ma prawa być natrętem. Wkrótce Alan przekonał się, że dziewczyna specjalnie go unika, i
poczuł się tym dotknięty. Chciał za wszelką cenę spotkać się z nią twarzą w twarz i zmusić, by na
niego spojrzała. Czasami czuł się jak ostatni głupiec i ślubował, że nigdy już nie pójdzie na
Przylądek Czterech Wiatrów. A jednak niezmiennie tam powracał. Wyprawy nad jezioro nie
poprawiały mu samopoczucia i nie potrafił z nich czerpać, jak niegdyś, natchnienia. Coś wkradło
się pomiędzy jego duszę a duszę puszczy — bezimienna, dręcząca tęsknota, którą wiązał ze
wspomnieniem pełnej chłodu i słodyczy twarzy i błyszczących, obojętnych, szarych jak jezioro o
brzasku oczu.
Alanowi nigdy nie udało się zobaczyć kapitana Anthony’ego, za to wielokrotnie widział starą
kuzynkę, która krzątała się po podwórzu. Wreszcie pewnego dnia spotkał ją, gdy szła ścieżką
prowadzącą do strumienia płynącego w otoczonej jodłami kotlince. Niosła dwa ciężkie wiadra z
wodą i Alan zaofiarował jej swoją pomoc.
Właściwie spodziewał się odmowy, gdyż wysoka, posępna starsza pani robiła wrażenie
surowej i odpychającej. Jednak przyjrzawszy mu się badawczo, powiedziała lakonicznie:
— Proszę, jeśli pan chce.
Alan wziął wiadra i podążył za nią, gdyż ścieżka była zbyt wąska, by mógł iść obok.
Staruszka szła żwawym i szybkim krokiem, aż wreszcie znaleźli się na podwórzu. Alan poczuł,
ż
e serce mu łomoce. Czy ujrzy Lynde Oliver?
— Może pan zanieść wodę tam — powiedziała starsza pani, wskazując małą przybudówkę
pod sosnami. — Właśnie robię pranie. Woda ze strumienia jest miększa od studziennej. Dziękuję
— dodała, gdy Alan postawił wiadra na ławie. — Nie jestem już zbyt młoda i noszenie wody
męczy mnie. Gdy Lynde jest w domu, zawsze mnie w tym wyręcza.
Stała naprzeciw Alana w wąskich drzwiach i tym samym uniemożliwiała mu wejście.
Wpatrywała się weń przenikliwie głęboko osadzonymi, ciemnymi oczyma. Pomimo zmarszczek
widać było na jej twarzy ślady dawnej urody i miała w sobie wiele godności, co nie wiedzieć
czemu ucieszyło Alana. Gdyby się głębiej zastanowił, stwierdziłby ze zdziwieniem, iż jest
zadowolony z tego, że kobieta mieszkająca z Lynde odznacza się pewną dystynkcją. Wolał jej
oschłość niż wulgarność albo gadulstwo.
— Czy jest pan tym młodym pastorem z Rexton? — spytała nagle.
— Tak.
— Tak też myślałam. Lynde mówiła, że widziała pana kiedyś nad jeziorem. No cóż… —
Rzuciła przez ramię niepewne spojrzenie w stronę domu. — Jestem panu bardzo wdzięczna za
pomoc.
Alanowi przyszło do głowy, że nie to chciała powiedzieć, ale ponieważ odwróciła się i zaczęła
krzątać przy wiadrach, nie pozostało nic innego jak odejść.
— Proszę zaczekać chwilę — odezwała się znienacka. Gdyby Alan był próżny, mógłby
pomyśleć, że w jej przenikliwych oczach czai się podziw. — Co pan właściwie o nas myśli?
Przypuszczam, że naopowiadano panu o nas niestworzonych rzeczy — skinęła pogardliwie w
kierunku Rexton. — Czy pan im wierzy?
— Nie wierzę żadnym pomówieniom, dopóki nie mam dowodów — odparł Alan z
uśmiechem. Nie zdawał sobie sprawy jak ujmujący ma uśmiech, i na tym polegał cały jego
urok… — I nigdy nie wierzę w plotki. Bo naturalnie o was plotkują — zresztą sami pani wie.
— O tak, wiem — stwierdziła ponuro. — I nie obchodzi mnie, mówią o kapitanie i o mnie.
Jesteśmy parą dziwaków i za takich n mają. Może pan wierzyć, w co pan chce, jeśli chodzi o nas,
ale niech pan nie wierzy w ani jedno złe słowo na temat Lynde. Jest kochana, dobra i piękna. To
nie jej wina, że nigdy nie była w kościele — to przez jej ojca.
Pomimo pewnej powściągliwości mówiła tak żarliwie, że Alan był wcale rozbawiony naiwną
obroną Lynde. Poza tym z jakie nieracjonalnych powodów słuchał jej z przyjemnością.
— Nie będę wierzył — obiecał. — Chociaż nie sądzę, by dla panny Oliver miało to
jakiekolwiek znaczenie. Zrobiła na mnie wrażenie młodej damy, która nie przejmuje się
specjalnie opinią innych ludzi.
Jego celem było przedłużenie rozmowy na temat Lynde, 1ecz doznał rozczarowania. Starsza
pani odwróciła się gwałtownie i zajęła pracą. Alan postał obok jeszcze chwilę, ale nie zwracała
na niego żadnej uwagi. Gdy odszedł, obserwowała go spoza drzwi, dopóki nie zniknął za
sosnami.
— Przystojny mężczyzna — mruknęła pod nosem. — Szkoda, że Lynde nie było. Nie
ośmieliłam się zaprosić go do domu, bo przecież Anthony znowu pogrążył się w tym swoim
dziwnym nastroju. Jednak czas z tym coś zrobić. To już dorosła kobieta i nie może tak żyć.
Ciekawe, dlaczego tak nienawidzi mężczyzn? Może dlatego, że nigdy nie spotkała prawdziwego
dżentelmena. A ten nim jest. Niestety, jest także pastorem, a to przeszkoda nie do przebycia.
Chociaż z drugie strony widziałam już większe przepaście, których brzegi łączyła miłość. Jednak
Lynde zawsze wybucha gniewem, gdy tylko usłyszy coś o miłości i małżeństwie. Nie rozumiem,
dlaczego. Przecież jej matka i Anthony byli ze sobą szczęśliwi, a innych małżeństw nie widziała.
Gdy mówiła mi o spotkaniu tego młodego człowieka nad jeziorem, w jej spojrzeniu było coś,
czego nigdy wcześniej nie zauważyłam. Jak gdyby odkryła w sobie uczucie, którego istnienia nie
podejrzewała. Jednak ona nigdy się z nim nie zaprzyjaźni, a ja nie mogę. Gdyby kapitan nie był
takim dziwakiem… — przerwała nagle swój cichy monolog, gdyż zauważyła wysoką, gibką
postać zbliżającą się od strony jeziora. Gdy Lynde podeszła bliżej, pomachała jej ręką.
— Och, Emily, tak cudownie się żeglowało. Ale widzę, że nosiłaś wodę. A przecież mówiłam
ci, żebyś nigdy tego nie robiła.
— Nie musiałam. Spotkałam tego młodego pastora z Rexton i on mi przyniósł. Jaki on miły,
Lynde.
Lynde zachmurzyła się. Odwróciła się i bez słowa poszła w stronę domu.
Gdy Alan wracał na plebanię, spotkał na głównej drodze prowadzącej nad jezioro Isabel King.
Niosła naręcze sosnowych gałęzi. Wyjaśniła, że gromadzi igły na poduszkę. Jednak Alanowi
przemknęła przez głowę myśl, że go śledzi.
Przez cały tydzień powstrzymywał się od wypraw nad jezioro. Jednak nadszedł dzień, gdy nie
mógł oprzeć się jego niewytłumaczalnemu czarowi. Było ciepłe, wietrzne popołudnie. Pachniało
ż
ywicą, a błękitne jezioro osnuła mgła. Na Przylądku Czterech Wiatrów nie było śladu życia.
Brzeg zdawał się tak dziewiczy i samotny, jakby nigdy nie tknęła go ludzka stopa. Jacht kapitana
zniknął z małej przystani, gdzie zwykle stał na kotwicy. Chociaż za każdym razem, gdy wiatr
poruszał gałęziami karłowatych sosen, serce Alana biło żywiej, niestety nigdzie nie dostrzegał
ś
ladu Lynde Oliver. Miał już Wracać do domu, gdy z zarośli wyskoczył jeden z psów
dziewczyny i zaczął głośno ujadać.
Wbrew oczekiwaniom Alana nie pojawiła się Lynde, a z zachowania psa wywnioskował, że
coś musiało się stać. Zwierzę krążyło wokół niego, szczekając z przejęciem, biegało, zawracało i
powtarzało te manewry wielokrotnie. Było jasne, że pies usiłował gdzieś Alana zaprowadzić.
Młodemu pastorowi przyszło do głowy, że z Lynde może dziać się coś niedobrego. Natychmiast
więc ruszył za psem, a ten szczeknął krótko z satysfakcją i skoczył pomiędzy świerki.
Alan podążył za psem na drugi brzeg półwyspu, który okazał się bardzo stromy i skalisty.
Urwisko było głębokie na jakieś pół mili, a plażę leżącą w dole pokrywały wielkie głazy. Alan
szedł za psem po jednej z wąskich ścieżek, których pełno było w promieniu mili od Przylądka
Czterech Wiatrów. Nagle pies zatrzymał się, podbiegł do skraju urwiska i zaszczekał.
Miejsce to wyglądało podejrzanie, gdyż najwyraźniej niedawno osunęła się część gruntu. Alan
bardzo ostrożnie zbliżył się do krawędzi skalnej ściany i spojrzał w dół. Nie mógł powstrzymać
okrzyku przerażenia.
Kilka stóp niżej leżała Lynde Oliver na stercie porosłej mchem ziemi, która w każdej chwili
mogła zsunąć się po pochyłej półce skalnej. Poniżej znajdowała się głęboka na trzydzieści stóp
przepaść i złowieszcze głazy. Choć ziemia, na której leżała dziewczyna, nie osypywała się, jasne
było, że najmniejsze poruszenie ciała spowoduje osunięcie się w dół.
Lynde leżała bez ruchu, a jej rozszerzone ze strachu oczy miały błagalny wyraz. Była jednak
dość spokojna, a gdy zobaczyła mężczyznę z psem, na jej ustach pojawił się cień uśmiechu.
— Dobra, wierna Pat, jednak sprowadziłaś pomoc — powiedziała.
— Ale jak mam pani pomóc, panno Oliver? — spytał Alan ochrypłym głosem. — Nie
dosięgnę do pani, a wygląda na to, że najlżejsze dotknięcie czy wstrząs spowoduje zsunięcie się
tej oberwanej bryły w dół.
— Też się tego boję. Musi pan wrócić na Przylądek Czterech Wiatrów i przynieść linę.
— Mam panią tak zostawić?
— Pat zostanie ze mną. Nie ma innego wyjścia. Znajdzie pan linę w przybudówce, do której
nosił pan wodę dla Emily. Ojca i Emily nie ma w domu. Myślę, że nic mi się nie stanie, jeśli nie
będę się ruszać.
Zdrowy rozsądek podpowiedział Alanowi, że dziewczyna ma słuszność, i choć trudno mu
było ją zostawić, postanowił nie tracić czasu.
— Wrócę jak najszybciej — obiecał.
Alan był w college’u znakomitym biegaczem i jego mięśnie nie zapomniały jeszcze treningu.
Jednak wydawało mu się, że minął wiek, zanim dobiegł do Przylądka Czterech Wiatrów i ruszył
z powrotem z liną. Gdy pędził, sadząc wielkie susy, miał wciąż przed oczyma dziewczynę na
skraju urwiska i dręczył go lęk, że może osunąć się w przepaść, zanim zdąży jej pomóc. Dobiegł
na miejsce wypadku i z lękiem spojrzał poza krawędź przepaści. Dziewczyna nadal leżała na
półce skalnej i uśmiechnęła się na jego widok. Ten odważny uśmiech nadał miękkości jej bladej,
spiętej twarzy. Wyglądała jak przestraszone dziecko.
— Jeśli zrzucę linę, czy będzie miała pani dość siły utrzymać się na niej, gdy ziemia się
osunie? A potem jeszcze podciągnąć się w górę? — spytał Alan z niepokojem w głosie.
— Tak — odparła z mocą.
Alan rzucił w dół koniec liny, po czym zaparł się mocno, by ją utrzymać, gdyż w pobliżu nie
było żadnego drzewa, które mogłoby być pomocne. Już po chwili poczuł, że lina dźwiga cały
ciężar ciała dziewczyny, bo przy pierwszym jej ruchu ziemia osunęła się w dół. Alanowi ścisnęło
się serce. Czy utrzyma się na linie, gdy będzie ją wyciągał?
Po chwili zobaczył, że Lynde znalazła oparcie na skalnej półce. Ostrożnie podniosła się na
kolana i uczepiona liny wspinała się po skale. Gdy była już w zasięgu ręki, chwycił ją i wciągnął
na górę.
— Dzięki Bogu — wyszeptał wargami pobladłymi bardziej niż usta dziewczyny.
Przez kilka chwil Lynde, wyraźnie zszokowana, siedziała w milczeniu. Pies łasił się i szalał z
radości. Wreszcie podniosła twarz i spojrzała na Alana, a ich oczy spotkały się. Policzki
dziewczyny poróżowiały nagle i było to coś więcej niż reakcja na odprężenie.
— Czy jest pani w stanie dojść do domu? — spytał Alan.
— O tak, czuję się już dobrze. To było bardzo grupie z mojej strony. Ojciec z Emily wypłynęli
jachtem, a ja wybrałam się na wycieczkę. Gdy tu przyszłam, ujrzałam dzwoneczki rosnące na
samym skraju urwiska i podczołgałam się tam, by je zerwać. Powinnam mieć więcej rozumu.
Ziemia obsunęła się pod moim ciężarem. Im usilniej próbowałam wycofać się, tym szybciej
osuwałam się w dół. Myślałam już, że runę za krawędź przepaści — wstrząsnęła się mimowolnie.
— Ale na samym skraju półki skalnej ziemia się zatrzymała. Wiedziałam, że muszę leżeć
nieruchomo, wydawało mi się, że trwa to kilka dni. Kazałam Pat biec po pomoc, ale wiedziałam,
ż
e nikogo nie ma w domu. Strasznie się bałam — powiedziała i znowu przeszedł ją dreszcz. —
Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałam.
— Była pani o włos od nieszczęścia — stwierdził Alan. Jakoś nic innego nie przychodziło mu
do głowy. Jego znakomity dar wymowy tym razem zawiódł.
— Uratował mi pan życie — powiedziała. — Pan i Pat, bo przecież i jej należy się
wdzięczność.
— O wiele większa niż mnie — odparł Alan z uśmiechem. — Gdyby Pat po mnie nie
przyszła, nie wiedziałbym, że jest pani w niebezpieczeństwie. Co za wspaniały pies!
— Prawda? — przyznała z dumą. — Laddie też jest taki. To mój drugi pies, dziś popłynął z
ojcem. Kocham je bardziej niż ludzi — powiedziała i rzuciła mu nieco wyzywające spojrzenie.
— Pewnie uważa pan, że to okropne?
— Myślę, że często psy są sympatyczniejsze od ludzi i bardziej godne miłości — odparł Alan,
ś
miejąc się.
Ależ ona była dziecinna! To wyzywające spojrzenie — zachowywała się jak dziecko, które
spodziewa się być zbesztane za jakieś brzydkie myśli. Ale były też chwile, gdy wyglądała jak
dumna królewna. Gdy szedł za nią wąską ścieżką do domu mógł podziwiać jej pełen gracji,
kołyszący się chód i napatrzeć się do woli na jasny kontur jej szyi, gdyż gruby warkocz miała
tego dnia owinięty dookoła głowy. Gdy dróżka rozszerzała się, mógł — idąc obok niej — rzucać
ukradkowe spojrzenie na jej profil — delikatny, lecz wyrazisty, dziewiczy w swej miękkości i
czysty jak u dziecka. Raz odwróciła się do niego i pochwyciła jego spojrzenie. Znowu oblała się
rumieńcem, a serce Alana podskoczyło z dziwnej radości. Wydało mu się, że ten panieński
rumieniec był mimowolnym, nieświadomym przyznaniem, że ma on nad nią jakąś władzę —
władzę, której jej nie skrępowane niczym dotychczas serce nigdy jeszcze nie poznało. Zniknęła
zimna obojętność, która biła z jej twarzy przy pierwszym spotkaniu, i coś mówiło Alanowi, że
zniknęła na zawsze.
Gdy Przylądek Czterech Wiatrów był już w zasięgu ich wzroku, ujrzeli dwoje ludzi
podążających z przystani. Po chwili stanęli twarzą w twarz z kapitanem i jego starą gospodynią.
Wygląd kapitana był dla Alana zaskoczeniem. Spodziewał się, że ujrzy gburowatego,
nieokrzesanego żeglarza o tubalnym głosie. Kapitan Anthony był wysokim, dobrze zbudowanym
mężczyzną około pięćdziesiątki. Miał gęste, zmierzwione siwe włosy i przystojną twarz, w której
było jednak coś odpychającego. Alan nie miał czasu analizować tego wrażenia, gdyż Lynde
powiedziała pospiesznie:
— Ojcze, to pan Douglas. Właśnie wyświadczył mi wielką przysługę.
Szybko opowiedziała o wypadku. Gdy skończyła, kapitan odwrócił się do Alana i wyciągnął
rękę, a szczery uśmiech zastąpił podejrzliwy i pełen pogardy wyraz, który wcześniej malował się
na jego twarzy.
— Jestem panu bardzo wdzięczny, panie Douglas — powiedział serdecznie. — Musi pan do
nas wstąpić i pozwolić podziękować sobie bez pośpiechu. Nie przepadam za klerem, jak pan
zapewne słyszał, ale w tym wypadku zapraszam do siebie człowieka, a nie pastora.
Drzwi frontowe prowadziły do obszernego salonu o niskim suficie, który był umeblowany z
prostotą i smakiem. Lynde i jej stara kuzynka zniknęły, a Alan pogrążył się w swobodnej
rozmowie z kapitanem. Jak się okazało, miał on wiele do powiedzenia na tematy odległe od życia
na Przylądku Czterech Wiatrów. Był rozsądnym i nieźle wykształconym samoukiem, ceniącym
własne zdanie, skłonnym do sarkazmu. Nie mówił nic o swej przeszłości, ale Alan stwierdził, że
jest zadziwiająco dobrze zorientowany w polityce i nauce. Czasami kapitan rzucał Alanowi
podejrzliwe, ukradkowe spojrzenia, co nie było miłe, ale i tak przyjemnie do niego się
rozczarował, więc nie był zbyt krytyczny. Przynajmniej kapitan mówił to, co myślał. Alanowi nie
przyszło nawet do głowy, że stara się sądzić o tym człowieku jak najlepiej, bo jest on ojcem
Lynde.
Wreszcie zjawiła się Lynde. Zmieniła wyjściową suknię uwalaną ziemią i mchem na
dopasowaną sukienkę z jakiegoś miękkiego, bladożółtego materiału, a długi, gruby warkocz
miała teraz przerzucony przez ramię. Usiadła bez słowa w mrocznym kącie i nie brała udziału w
rozmowie. Odpowiadała tylko krótko na uwagi, które Alan kierował do niej. Weszła Emily i
zapaliła lampę na stole. Była posępna jak zwykle, jednak gdy wychodziła, popatrzyła z
satysfakcją na Alana. Jeden z psów leżał u stóp Lynde, drugi przysiadł obok i położył jej łeb na
kolanach. Spokojnie życie w Rexton wypełnione duszpasterskimi obowiązkami wydało się
Alanowi odległe o tysiące mil i czuł się trochę jak we śnie.
Gdy zbierał się do wyjścia, kapitan zaproponował, by znowu ich kiedyś odwiedził.
— Oczywiście, jeśli ma pan ochotę — dodał szorstko. — I proszę pamiętać, zapraszam pana
jako człowieka, a nie księdza. Nie życzę sobie, aby podstępnie przemycał pan tu jakieś kościelne
nauki. Traciłby pan czas na próżno. Proszę przyjść tu jak człowiek do człowieka, a będzie pan
mile widziany. Polubiłem pana, a rzadko mi się to zdarza. Tylko proszę mi tu nie rozprawiać o
religii.
— Nigdy nie rozprawiam o religii — odparł Alan z naciskiem. — Ja tylko próbuję żyć
zgodnie z jej nakazami. Nie przyjdę do pana jako samozwańczy misjonarz. Natomiast
niewątpliwie będę zachowywał się i mówił, jak nakazuje mi sumienie i powołanie. Skoro ja
szanuję przekonania pana, jakiekolwiek one są, spodziewam się, że również pan będzie traktował
z szacunkiem moje, kapitanie Oliver.
— Och, nie będę znieważał pańskiego Boga — odparł kapitan z szyderczą nutką w głosie.
Alan wrócił do domu pełen sprzecznych uczuć. Miał pewne zastrzeżenia do kapitana, a jednak
coś go w nim pociągało. Pod względem intelektualnym był godnym przeciwnikiem. Alan często
marzył o poznaniu kogoś takiego od czasu przyjazdu do Rexton. Brakowało mu zażartych,
pobudzających intelektualnie dyskusji z czasów studenckich. Teraz miał szansę znów tego
zasmakować. I Lynde — jakaż ona piękna. Czy to możliwe, by podzielała przekonania ojca? Nie
mogła być przecież z natury niereligijna — to niemożliwe u prawdziwej kobiety. Czyż nie
nadarza się okazja, by jej pomóc, wyprowadzić z mroku?
Alan Douglas był szczerym człowiekiem zarówno wobec siebie, jak i innych. Zdarza się
jednak, że pewne pobudki wymykają się autoanalizie nawet takim ludziom jak on. Alan nie
podejrzewał wcale, jaka jest prawdziwa przyczyna jego zainteresowania Lynde Oliver. Nie
wiedział, skąd to nagłe, przemożne pragnienie zajęcia się nią, uratowania jej duszy, tak jak
uratował tego dnia jej ciało. „Jej życie musi być samotne i pozbawione satysfakcji — pomyślał.
— Moim obowiązkiem jest jej pomóc, jeśli tylko potrafię”.
Nie przyszło mu jakoś na myśl, że w tym wypadku „obowiązek” zapowiada się o wiele
przyjemniej, niż zdarza się zazwyczaj.
*
*
*
Alan nie zamierzał zbyt wcześnie skorzystać z zaproszenia Oliverów, lecz w trzy dni później
otrzymał książkę, którą kapitan Anthony chciał przeczytać. Był to doskonały pretekst do złożenia
wizyty. Potem bywał tam często. Kapitan był dla niego zawsze niezwykle uprzejmy, ponura
Emily serdeczna, a Lynde czasami była jakby nieobecna i poważna, to znów otwarta i przyjazna.
Niekiedy gdy kapitan wypływał gdzieś jachtem, Alan wybierał się na spacer z Lynde i psami.
Chodzili wzdłuż brzegu jeziora albo po słodko pachnących sosnowych lasach. Lynde kochała
książki, ale nie miała ich zbyt wiele, więc Alan z przyjemnością dostarczał jej lektury, a potem
dyskutowali na ich temat. Najbardziej lubiła książki historyczne i podróżnicze. Do powieści, jak
stwierdziła pogardliwie, nie miała cierpliwości. Rzadko mówiła o sobie i swojej przeszłości. Alan
odniósł wrażenie, że unika wszelkich osobistych tematów. Kiedyś jednak spytała go znienacka:
— Dlaczego nigdy nie nakłania mnie pan, żebym chodziła do kościoła? Zawsze się tego
obawiałam.
— Bo nie sądzę, aby chodzenie tam wyszło pani na dobre, skoro pani tego nie chce — odparł
Alan poważnym tonem.
Popatrzyła na niego w zadumie, dotykając palcem podbródka, co zwykle robiła, gdy się nad
czymś zastanawiała.
— Jest pan zupełnie inny niż pastor Strong. Ten przy każdej okazji beształ mnie, że nie
chodzę do kościoła. Znienawidziłabym go, gdyby był tego wart. Pewnego dnia powiedziałam
mu, że jestem bliżej Boga pod tymi sosnami, niż mogłabym być w jakimś budynku wzniesionym
przez ludzi. Był tym bardzo zaszokowany. Nie chciałabym, by pan niewłaściwie mnie zrozumiał.
Ojciec nie chodzi do kościoła, bo nie wierzy w istnienie Boga. Ale ja wiem, że On jest. Matka
mnie tego nauczyła. Nigdy nie byłam w kościele, gdyż ojciec tego sobie nie życzył, a teraz nie
mogę tam chodzić, ponieważ ludzie z Rexton wygadują o mnie niestworzone rzeczy. Wiem, że
nie jestem jak inne dziewczęta. Chciałabym taka być, ale już nigdy nie będę.
W jej głosie brzmiała jakaś dziwna pasja, którą Alan nie całkiem rozumiał. Pomyślał, że ta
gorycz i odraza dotyczą okoliczności, w jakich się znalazła.
— Czy nie mogłaby pani żyć inaczej, skoro życie, jakie pani prowadzi, nie przynosi pani
zadowolenia? — spytał Alan łagodnie.
— Ależ ja jestem zadowolona z mojego życia — odparła władczym tonem. — I nie pragnę
innego, chciałabym, aby było zawsze tak jak teraz, rozumie pan? To właśnie lęk przed zmianą,
która może nadejść, sprawia, że czuję się nieszczęśliwa. Och! — Wstrząsnął nią dreszcz i
zasłoniła rękami oczy.
Alan pomyślał, że pewnie chodzi jej o to, że gdy ojciec umrze, zostanie sama na świecie.
Chciał ją jakoś pocieszyć, ale nie wiedział jak.
Pewnego wieczora, gdy wybrał się na Przylądek Czterech Wiatrów, zastał drzwi otwarte i
ujrzawszy kapitana w salonie, wszedł bez pukania. Kapitan Anthony siedział przy stole z głową
wpartą na rękach. Gdy Alan wszedł, zwrócił ku niemu pociemniałą z gniewu twarz i spiorunował
go wzrokiem.
— Czego tu szukasz? — rzucił wrogim tonem, a po pytaniu posypały się wulgarne
przekleństwa.
Zanim Alan otrząsnął się ze zdumienia, do pokoju wślizgnęła się Lynde. Miała bladą twarz, na
której malował się błagalny wyraz. Bez słowa chwyciła Alana za ramię, wyciągnęła z pokoju i
zamknęła drzwi.
— Och, wyglądałam pana — powiedziała, z trudem łapiąc oddech. — Obawiałam się, że
może pan przyjść dzisiaj, a jednak przeoczyłam pana nadejście.
— Co się dzieje z pani ojcem? — spytał Alan zaskoczony. — Czym go tak zdenerwowałem?
— Ciszej. Chodźmy do ogrodu, tam panu wytłumaczę.
Poszli do ogródka, gdzie białe i czerwone róże były właśnie w pełnym rozkwicie.
— Ojciec nie jest zły na pana — powiedziała Lynde ściszonym, zawstydzonym głosem. — On
po prostu… wpada czasami w taki dziwny nastrój. Wydaje się wtedy, że wszystkich nienawidzi,
nawet mnie, i trwa to całymi dniami. Staje się podejrzliwy, wydaje mu się, że wszyscy coś
przeciwko niemu knują. Pan pewnie myśli, że on coś pił? Nie, te straszne stany przychodzą bez
ż
adnej racjonalnej przyczyny. Nawet matka nic nie mogła poradzić. Musi pan teraz odejść i nie
wracać, dopóki nie minie mu ten ponury nastrój. Wtedy ucieszy się jak zawsze na pana widok.
Proszę nie przychodzić co najmniej przez tydzień.
— Nie chciałbym pozostawiać pani w tak kłopotliwym położeniu, panno Oliver.
— Och, nic mi nie będzie, mam Emily. I nic nie mógłby pan poradzić. Proszę już iść. Ojciec
wie, że rozmawiam z panem, i to go rozdrażni jeszcze bardziej.
Alan zrozumiawszy, że nic tu po nim, odszedł bezzwłocznie. Następny tydzień był bardzo
ciężki. Obowiązki duszpasterskie mierziły go, a spotkania z parafianami były prawdziwą torturą.
Czasami pani Danby popatrywała na niego z powątpiewaniem i zdawało się, że korci ją, by coś
powiedzieć, ale nie zrobiła tego. Isabel King przy każdym spotkaniu mierzyła go zuchwałym,
badawczym spojrzeniem. Alan był tak rozkojarzony, iż nie zauważył, że parafianie traktują go z
pewną rezerwą, tak jakby coś podejrzewali i nie ufali mu jak dawniej.
Gdy odważył się wreszcie wrócić na Przylądek Czterech Wiatrów, kapitan wybierał się w rejs.
Był uprzejmy i serdeczny, całkowicie zignorował incydent, który wydarzył się w czasie ostatniej
wizyty Alana, i wyraził żal, że interesy zmuszają go do podróży. Alan nie przejął się tym wcale i
pożegnawszy się z nim, z radością podszedł do Lynde, która spacerowała pod sosnami w
towarzystwie psów. Była blada i wyglądała na zmęczoną, a w jej oczach czaił się niepokój.
Mimo wszystko uśmiechnęła się pogodnie i nie wracała do tego, co się wydarzyło.
— Idę położyć kwiaty na grobie matki — powiedziała, podnosząc smukłe dłonie, w których
trzymała pęk późnych, białych róż. — Mama kochała kwiaty. Może mi pan towarzyszyć, jeśli ma
pan ochotę.
Alan wiedział, że matka Lynde została pochowana pod sosnami, ale nigdy wcześniej tam nie
był. Grób znajdował się w najbardziej wysuniętym na zachód zakątku sosnowego lasu, tuż nad
jeziorem.
Było to piękne miejsce, pogrążone w cieniu i ciszy.
— Mama chciała, by ją tu pochowano — powiedziała Lynde, klękając, by ułożyć kwiaty. —
Ojciec zawiózłby ją, gdziekolwiek by sobie życzyła, ale ona powiedziała, że chce być blisko nas i
jeziora, które kochała. Ojciec sam tu ją pochował. Tak się cieszę, że jest właśnie tutaj, to byłoby
straszne, gdyby zabrano ją gdzieś daleko.
— Matki nikt nie zastąpi, zrozumiałem to, gdy ją straciłem — powiedział Alan łagodnie. —
Kiedy zmarła pani matka?
— Trzy lata temu. Och, myślałam, że także umrę. Była bardzo chora, ale nigdy nie sądziłam,
ż
e może umrzeć. Potem był ten rok, kiedy najpierw przestałam wierzyć w Boga, a potem go
znienawidziłam. Miałam nikczemne myśli, ale byłam taka nieszczęśliwa. Ojciec często wpadał w
straszny nastrój i zdarzyło się jeszcze coś… Pragnęłam umrzeć.
Spuściła głowę i wpatrywała się ze smutkiem w ziemię. Alan stał oparty o sosnę i przyglądał
się jej lśniącym włosom, na które padały promienie słońca, przedzierając się przez rozkołysane
wiatrem gałęzie. Oświetliły też zarys jej policzka i brody na ciemnym tle kory. Z twarzy Lynde
zniknął wyraz przekory i zaciętości, wyglądała tak bezbronnie jak zmęczone dziecko. Miał
ochotę wziąć ją w ramiona i pocieszyć.
— Pewnie jest pani podobna do matki — powiedział z roztargnieniem, jakby myślał na głos.
— Bo w ogóle nie przypomina pani ojca.
Lynde pokręciła głową.
— Nie, do mamy też nie jestem podobna. Ona była drobna i ciemnowłosa, miała aksamitne,
brązowe oczy i miękkie pukle. Tak ją kochałam, zrobiłabym wszystko, by oszczędzić jej
cierpień. Przynajmniej umarła w spokoju.
Gdy wypowiedziała ostatnie zdanie, w jej głosie zabrzmiała dziwna nuta zadowolenia. Nigdy
wcześniej nie mówiła tak swobodnie o swej przeszłości, ale Alan odniósł nieprzyjemne wrażenie,
ż
e zazdrośnie strzeże przed nim jakiejś tajemnicy. Pomyślał, że ma to pewnie jakiś związek z
ojcem. Bez wątpienia przeszłość kapitana Anthony’ego była bardzo podejrzana, a córka
wiedziała o tym i ukrywała prawdę. Alana ogarnęła wielka litość dla Lynde i wściekłość, że jest
tak bezsilny i nie może jej pomóc. Zabrano i zniszczono radość jej dziewczęcych lat. Czy ma być
również nieszczęśliwą kobietą? Ręce Alana zacisnęły się mimowolnie, gdy przemknęło mu przez
myśl to pytanie.
W drodze powrotnej znowu spotkał Isabel King. Zawróciła i szła obok, lecz ani słowem nie
wspomniała o Przylądku Czterech Wiatrów i jego mieszkańcach. Gdyby jednak Alan spojrzał w
jej piwne oczy, dojrzałby w nich złośliwy błysk. No cóż, jedynymi oczyma, które dla niego coś
znaczyły, były szare oczy Lynde Oliver.
*
*
*
W czasie swych trzech następnych wizyt na Przylądku Czterech Wiatrów Alan ku swemu
zmartwieniu i zaskoczeniu ani razu nie spotkał Lynde. Nie dostrzegł żadnej różnicy w
zachowaniu kapitana, który był nadal przyjacielski i uprzejmy. Alan lubił z nim rozmawiać, gdyż
miał cięty dowcip, ale z każdą wizytą odczuwał do niego coraz większą antypatię. Gdyby
zmuszono go do zdefiniowania jego odczuć, powiedziałby, że kapitan jest czatującym łotrem.
Alan zauważył też, że Emily czymś się martwi. Czasami łapał jej spojrzenie, jakby
zakłopotane i nieufne. Wyczuwał w niej pewną wrogość, ale szybko odrzucał tę myśl jako
niedorzeczną. Przecież była mu życzliwa od samego początku, a on nie zrobił nic, by zasłużyć na
jej dezaprobatę. Tajemnicza nieobecność Lynde niepokoiła go znacznie bardziej. Nie wyjechała,
gdyż kiedy spytał o nią, kapitan odparł obojętnie, że poszła na spacer. Jednak gdy to mówił, w
jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Alan gotów był przysiąc, że spojrzenie to nie było
pozbawione również złośliwości.
Pewnego popołudnia wybrał się na Przylądek Czterech Wiatrów drogą wiodącą wzdłuż
wybrzeża. Gdy minął cypel za zatoczką, ujrzał Lynde z psami w odległości jakichś stu stóp. Gdy
tylko go zauważyła, wskoczyła na nabrzeżną stromiznę i zniknęła w jodłowym gąszczu.
Alan stał jak rażony gromem. Bez wątpienia unikała go! Ruszył w stronę jej domu pełen złych
przeczuć, których nie rozumiał. Czuł się zraniony, był smutny i zakłopotany. Co to wszystko
miało znaczyć?
Na podwórzu spotkał Emily, która wybierała się właśnie nad strumień. Zatrzymał ją
zdecydowanym gestem.
— Panno Oliver, czy panna Lynde gniewa się na mnie? — spytał otwarcie.
— I nie wie pan dlaczego, co? — rzuciła, świdrując go wzrokiem.
— Nie mam pojęcia.
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, po czym wyraźnie zadowolona podniosła wiadro.
— Proszę iść za mną nad strumień — zaproponowała.
Gdy tylko odeszli na bezpieczną odległość od domu, Emily zaczęła mówić.
— Skoro pan nie wie, dlaczego Lynde tak się zachowuje, to trudno, abym ja wiedziała. Nie
mam pojęcia, czy ona jest zła na pana. Owszem, czasami myślałam sobie, że może zrobił lub
powiedział pan coś, co ją rozdrażniło, na przykład nalegał, by poszła do kościoła. Ale skoro nic
takiego nie zaszło, może ona wcale nie gniewa się na pana. Nie rozumiem tej dziewczyny, po
ś
mierci matki bardzo się zmieniła. Wcześniej zwierzała mi się ze wszystkiego. Musi pan zapytać
ją wprost, co się stało. Czy to pan wysłał do niej list przed dwoma tygodniami?
— Nie.
— A myślałam, że to pan. Nie wiem, kto jeszcze mógłby do niej pisać. List przyniósł jakiś
chłopiec. Od tej pory Lynde zachowuje się dziwnie. Płacze po nocach, co zdarzało się jej tylko
po śmierci matki. Całymi dniami jak nawiedzona włóczy się nad jeziorem i po lasach. Musi się
pan dowiedzieć, co było w tym liście, panie Douglas.
— Czy zna pani tego chłopca? — spytał Alan, czując przypływ ulgi. Pomyślał, że tajemnica
zaczyna się wyjaśniać. Bez wątpienia chodziło o jakiś wstrętny anonim. Mimo woli pomyślał o
Isabel King.
— Nie — Emily pokręciła głową — to był taki mały rudzielec, który trochę utykał.
— A, to syn kierownika poczty — powiedział Alan z rozczarowaniem. — W takim razie list
został pewnie wrzucony do skrzynki i nie ma sposobu, by poznać nadawcę.
— No cóż, nic więcej nie wiem — stwierdziła Emily. — Musi pan o wszystko spytać Lynde.
Alan miał zamiar zrobić to przy pierwszej okazji. Od razu poszedł nad jezioro i zaczął
wypatrywać Lynde, ale nigdzie jej nie było. Gdy wracał do domu, wreszcie zrozumiał, że kocha
tę dziewczynę. Był zdumiony, że tak długo nie zdawał sobie z tego sprawy. Pokochał ją przecież
od pierwszego wejrzenia. Zresztą, dlaczego nie miałby jej kochać? Może teraz zabiegać o jej rękę
i — ożenić się z nią, o ile ona darzy go uczuciem. Jest dobra, śliczna i szczera. Wątpliwa
reputacja jej ojca nie ma tu nic do rzeczy. Prawdopodobnie ludzie uznają, że kapitan Anthony jest
cokolwiek nieodpowiednim teściem dla pastora, ale Alan się tym nie przejmował. Co do listu, był
pewien, że z łatwością wszystko wyjaśni. Zapewne ktoś wścibski i nieżyczliwy dowiedział się o
jego częstych wizytach na Przylądku Czterech Wiatrów i postanowił wtrącić się w prywatne
ż
ycie pastora. Alan po raz pierwszy uświadomił sobie, że ostatnio parafianie odnosili się do niego
z pewną rezerwą, i domyślał sie, co było tego przyczyną. Kiedyś bardzo by się tym przejął, lecz
teraz był całkowicie pochłonięty myślami o Lynde. Jej niechęć i to, co ona myślała, liczyło się o
wiele bardziej niż opinia wszystkich ludzi z Rexton razem wziętych. Miał prawo, jak każdy inny
mężczyzna, zalecać się, do kogo chciał, i na pewno nie pozwoli, by ktoś mu w tym przeszkadzał.
Po bezsennej nocy wrócił rankiem na Przylądek Czterech Wiatrów. Pomyślał, że Lynde nie
spodziewa się go o tej porze, więc jest szansa na spotkanie. I rzeczywiście natknął się na nią przy
ź
ródle.
Był zdumiony zmianą, jaka zaszła w jej wyglądzie. Cierpienie wycisnęło piętno na jej twarzy.
Miała pobladłe usta i głębokie cienie pod oczami, które zdawały się nienaturalnie wielkie. Gdy
widział ją ostatni raz, była dziewczyną w rozkwicie młodości, a teraz miał przed sobą kobietę
ciężko doświadczoną przez życie.
Gdy go ujrzała, jej twarz oblał ciemny rumieniec, ale po chwili zrobiła się jeszcze bledsza, niż
była przedtem.
— Panno Oliver, dlaczego mnie pani ostatnio unika? Czy czymś panią uraziłem? — spytał
Alan bez ceregieli.
— Nie — odparła zdławionym głosem, wbijając wzrok w ziemię.
— Więc o co chodzi?
Milczała. Mimowolnie rozejrzała się wokół, jakby zastanawiając się, którędy ma uciec. Brzegi
strumienia porastał gęsty świerkowy lasek, a na ścieżce stał Alan.
Pochylił się i ujął jej ręce.
— Panno Oliver, musi mi pani powiedzieć, o co chodzi — zażądał z naciskiem.
Wyrwała ręce i zakryła nimi twarz. Zaczął nią wstrząsać gwałtowny szloch, a przejęty Alan
objął ją i przytulił.
— Powiedz, Lynde — szepnął czule.
Wyrwała mu się i zawołała porywczo:
— Nie wolno panu tu więcej przychodzić. Nie wolno panu zadawać się z nami.
Wyrządziliśmy już panu wystarczająco dużą krzywdę. Nie zdawałam sobie sprawy, że możemy
panu zaszkodzić. Och, tak mi przykro!
— Panno Oliver, chcę zobaczyć ten list, który pani niedawno otrzymała. Tak, wiem o nim od
Emily — dodał, widząc jej zdumienie. — Kto go napisał?
— Nie był podpisany — odparła zdławionym głosem.
— Tak właśnie myślałem. Musi mi go pani pokazać.
— Nie mogę, spaliłam…
— Więc proszę mi powiedzieć, co w nim było. Trzeba wszystko wyjaśnić. Nie pozwolę, by
jakiś złośliwy tchórz zniszczył naszą piękną przyjaźń.
— W tym liście było napisane, że cała parafia mówi o pańskich częstych wizytach tutaj… że
wywołały one wielki skandal… że przynosi to panu ujmę i prawdopodobnie będzie pan musiał
opuścić Rexton.
— To byłaby istna katastrofa — stwierdził Alan z przekąsem. — I co jeszcze?
— Już nic więcej, a przynajmniej na pana temat. Reszta była o mnie, nie przejęłam się tym
zbytnio. Było mi jednak przykro, że wyrządziłam panu krzywdę. Lecz jeszcze nie jest za późno.
Nie wolno tu panu więcej przychodzić. Wtedy o wszystkim zapomną.
— Możliwe, ale ja nie zapomnę. Dla mnie jest już za późno. Lynde, nie możesz pozwolić, by
ten jadowity list stanął pomiędzy nami. Kocham cię, pokochałem od pierwszego wejrzenia i
chcę, byś została moją żoną.
Alan nie zamierzał powiedzieć tego właśnie w tej chwili, lecz słowa same cisnęły mu się na
usta. Była tak wzruszająco smutna, udręczona, że chciał zyskać prawo, by ją pocieszać i chronić.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, w których nie było cienia dziewczęcej
wstydliwości. Zamiast tego malowało się w nich niebywałe przerażenie. Alana przejął chłód. Nie
spodziewał się, że Lynde natychmiast przyjmie jego oświadczyny. Wiedział, że nawet jeśli darzy
go uczuciem, będzie pewnie musiał zabiegać o jej rękę. Jednak nie oczekiwał takiego budzącego
ż
ałość lęku, jaki bił z jej pobladłej twarzy. Podniosła rękę, jakby broniła się przed ciosem.
— O nie… — westchnęła. — Nie wolno panu tego mówić. Gdybym pomyślała, że może do
tego dojść… że może mnie pan pokochać, nigdy bym z panem się nie zaprzyjaźniła. Och,
popełniłam straszliwy błąd.
Splotła kurczowo ręce i widać było, że przeżywa katusze. Alan nie mógł tego znieść.
— Nie wpadaj w popłoch — powiedział błagalnie. — Może zachowałem się zbyt obcesowo,
ale będę bardzo cierpliwy, kochanie. Może spróbujesz obdarzyć mnie uczuciem? Czy to
możliwe?
— Nie mogę wyjść za pana — odparła Lynde z rozpaczą w głosie. Oparła się o smukłą
brzózkę i wpatrywała się w niego z nieszczęśliwym wyrazem twarzy. — Proszę odejść i
zapomnieć o mnie.
— Nie mogę o tobie zapomnieć — powiedział Alan, uśmiechając się blado. — Jesteś jedyną
kobietą, jaką mogę kochać, i nie dam ci spokoju, dopóki nie będę musiał. Czy możesz być ze
mną szczera, kochanie? Czy naprawdę myślisz, że nigdy nie zdołasz mnie pokochać?
— Nie o to chodzi — odparła twardym, nienaturalnym głosem. — Ja już jestem zamężna.
Alan wbił w nią wzrok, jakby nie do końca zrozumiał znaczenie tych słów. Ból, nadzieja, lęk,
namiętność opuściły go w jednej chwili. Poczuł się tak, jakby ktoś zdzielił go pięścią. Pomyślał
też, że się przesłyszał.
— Zamężna? — powtórzył tępo. — Lynde, chyba nie mówisz poważnie?
— Ależ tak. Wyszłam za mąż trzy lata temu.
— Dlaczego nic o tym nie wiem? — spytał Alan surowo.
Lynde skuliła się i wstrząsnął nią dreszcz. Potem zaczęła mówić niskim, monotonnym głosem
tak, jakby opuściły ją wszystkie siły.
— Trzy lata temu mama była bardzo chora. Każdy wstrząs mógłby ją zabić. Ojca odwiedził
wówczas młody kapitan. Nazywał się Frank Harmon. Dobrze się znali, bo kiedyś razem pływali.
Wydawało mi się, że ojciec jest przerażony tym spotkaniem, a jeszcze nigdy nie widziałam, by
czegoś się bał. Byłam wówczas całkowicie zaprzątnięta myślą o matce i nie zwracałam uwagi na
kapitana Harmona. W każdym razie nie wzbudzał mojej sympatii, choć był dla mnie uprzejmy i
można go było uznać za przystojnego. Pewnego dnia ojciec oświadczył, że muszę poślubić tego
kapitana. Roześmiałam się, ale śmiech zamarł mi na wargach, gdy spojrzałam na twarz ojca. Była
blada i spięta. Błagał, bym wyszła za Harmona. Powiedział, że jeśli tego nie zrobię, wszyscy
okryjemy się hańbą. Kapitan Harmon wiedział coś o ojcu i groził, że wszystko rozpowie, jeśli za
niego nie wyjdę. Nie wiem, o co chodziło, ale musiało to być coś strasznego. To coś zabiłoby
moją matkę, więc w końcu się zgodziłam. Och, nie potrafię wyrazić, jak bardzo cierpiałam.
Miałam tylko siedemnaście lat i nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Pewnego dnia
popłynęliśmy do Cross Harbour i udzielono tam nam ślubu. Zaraz po zakończeniu ceremonii
kapitan musiał wsiąść na statek. Wypłynął do Chin, a ja z ojcem wróciłam do domu. Nikomu o
tym ślubie nie powiedzieliśmy, nawet Emily. Ojciec zdecydował, że nie wolno nic mówić matce,
dopóki nie poczuje się lepiej. Ale ona już nigdy nie wyzdrowiała. Pożyła jeszcze trzy miesiące,
był to dla niej pogodny i spokojny okres. Gdy o tym pomyślę, nie żałuję tego, co zrobiłam.
Kapitan Harmon zapowiedział, że na jesieni wróci po mnie. Czekałam pogrążona w udręce. Ale
on nie przyjechał, nigdy się tu nie pojawił. Od tamtej pory nie mieliśmy o nim żadnych wieści.
Czasami jestem przeświadczona, że nie żyje. Jednak codziennie, zanim wstanie świt, mówię
sobie w duchu: „A może dzisiaj przyjedzie?” I wtedy… — Głos jej się załamał i zaczęła
szlochać. Pomimo że Alan był bardzo przybity, wiedział, że nie może tego teraz okazać, by nie
sprawić jej jeszcze większego bólu.
— Czy naprawdę nie można sprawdzić, czy twój… ten człowiek jeszcze żyje? Twój ojciec
mógłby na pewno czegoś się dowiedzieć na ten temat — powiedział, starając się zdobyć na
spokojny, trzeźwy ton bezstronnego przyjaciela.
Lynde pokręciła głową.
— Nie, mówił, że nie ma sposobu, by to zrobić. Nie wiemy, czy kapitan Harmon miał jakichś
krewnych, nie wiemy nawet, skąd pochodził. Statek, na którym pływał, był jego własnością.
Ojciec byłby zadowolony, gdyby Frank Harmon nie żył, ale nie przypuszcza, by tak było. Mówi,
ż
e zawsze uchodził za niezrównoważonego człowieka, który dogadzał swym kaprysom. Och,
potrafię znieść swoje nieszczęście, ale przecież unieszczęśliwiłam również pana! Nawet mi się
nie śniło, że może pan obdarzyć mnie uczuciem. Byłam taka samotna, a pana przyjaźń dawała mi
tyle radości. Czy wybaczy mi pan kiedykolwiek?
— Nie mam ci nic do wybaczenia, Lynde — odparł Alan stanowczo. — Nie wyrządziłaś mi
krzywdy. Pokochałem cię głęboko i ta miłość jest dla mnie prawdziwym błogosławieństwem.
Chciałbym tylko jakoś ci pomóc. Serce mi się kraje, gdy pomyślę, w jakiej jesteś sytuacji. Nic
jednak nie mogę zrobić. Nie mogę już nawet tu bywać, mam nadzieję, że mnie zrozumiesz.
— Tak.
Dziewczyna spojrzała na Alana posępnie, a jej oczy nieświadomie wyraziły to, co czuła. Alan
był do głębi poruszony. Kochała go. Gdyby nie jej formalne małżeństwo, mógłby ją zdobyć, ale
ś
wiadomość ta powiększała tylko jego udrękę. Alan nie wyobrażał sobie, jak można żyć nosząc
takie cierpienie. Na usta cisnęło mu się wiele pytań, jednak dał temu spokój ze względu na
Lynde.
— śegnaj, kochana — powiedział, wyciągając rękę.
Nie ośmielił się dodać nic więcej, by nie powiedzieć za wiele.
— śegnaj — odparła cicho Lynde.
Gdy odszedł, rzuciła się na mech porastający brzegi strumienia i leżała długo, pogrążona w
nieutulonym żalu i cierpieniu.
Kiedy Alan wracał do domu, w jego poruszonym sercu ból walczył z oburzeniem. A więc tak
poczynał sobie kapitan Anthony! Poświęcił własną córkę, by ukryć jakąś niegodziwość
popełnioną w przeszłości. Alanowi nie przyszło nawet do głowy, żeby winić Lynde za
utrzymywanie w tajemnicy swego małżeństwa. Miał żal do prawdziwego winowajcy — jej ojca.
Kapitan Anthony nigdy nie ostrzegł go, nigdy nie dał do zrozumienia, że Lynde nie jest wolna.
Prawdopodobnie uznał, że to wszystko jest bardzo zabawne. Alan zrozumiał nagle, skąd się brał
w jego oczach ten ukradkowy błysk rozbawienia.
W gabinecie czekał na niego Elder Trewin. Na poczciwej twarzy parafianina malował się
niepokój. Musiał załatwić nieprzyjemną sprawę — powiedzieć pastorowi, że jego zażyłość z
mieszkańcami Przylądka Czterech Wiatrów wywołała skandal w parafii, i przywołać go do
porządku. Alan wysłuchał z roztargnieniem wymówek gościa. Nie czuł oburzenia, z jakim
zareagowałby na wtrącanie się w jego prywatne życie jeszcze poprzedniego dnia. Człowiekowi
nie przeszkadza ukłucie szpilką, gdy właśnie wykręcają mu kończynę ze stawu.
— Mogę panu obiecać, że moje niepożądane, zdaniem parafian, wizyty na Przylądku Czterech
Wiatrów już się nie powtórzą — powiedział sarkastycznym tonem.
Elder Trewin poczuł się odprawiony. Odszedł z ulgą. „Pastor przyjął to spokojnie —
pomyślał. — Nie wierzę, by te wszystkie plotki były prawdą. Isabel zaczęła jej rozsiewać i
pewnie nieźle przesadziła. Przypuszczam, że pastor namawiał kapitana, by zaczął uczęszczać do
kościoła. I nic z tego nie wyszło poza czczą gadaniną. Całe szczęście, że z tym koniec. To dobry
pastor i ciężko pracuje, może nawet zbyt ciężko. Wyglądał dziś na bardzo zgnębionego”.
Plotki wkrótce ucichły. W miesiąc później odżyły na krótko, gdy wysoka, stara kobieta o
ponurej twarzy, w której ten i ów rozpoznał gospodynię kapitana Anthony’ego, pojawiła się na
drodze prowadzącej do Rexton. Weszła na plebanię, lecz nie zabawiła tam długo. Obserwatorzy
ukryci za wieloma firankami byli co do tego zgodni — jednak nikt, nawet pani Danby, która
starała się jak mogła, nie dowiedział się nigdy, co kryło się za tą wizytą.
Gdy Emily wprowadzono do gabinetu Alana, spojrzała na niego z wyrzutem, a gdy tylko
zostali sami, spytała z charakterystyczną dla siebie otwartością:
— Panie Douglas, dlaczego przestał pan u nas bywać?
Alan drgnął.
— Proszę spytać o to Lynde, panno Oliver — odparł spokojnie.
— Pytałam, ale nie chce nic mówić.
— W takim razie i ja nie mogę nic powiedzieć.
Oczy Emily zapłonęły gniewem.
— Sądziłam, że jest pan dżentelmenem — stwierdziła z goryczą. — Ale myliłam się, łamie
pan Lynde serce. Przypomina teraz własny cień, zadręcza się dniami i nocami. Przychodził pan
do nas, postarał się, by pana polubiła — o, ja mam oczy — a potem ją pan zostawił.
Alan pochylił się nad biurkiem i ze stoickim spokojem spojrzał prosto w twarz starszej pani.
— Źle mnie pani ocenia, panno Oliver — powiedział z przejęciem. — Kocham Lynde i nie
posiadałbym się ze szczęścia, gdybym mógł ją poślubić. Nie jestem niczemu winien, ona to może
potwierdzić.
Spojrzenie i ton, jakim mówił, przekonały Emily.
— Któż więc jest winien? Lynde?
— O nie.
— A więc kapitan?
— Nie w tym sensie, w jakim pani myśli. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
Na twarzy starszej pani odmalowało się zmieszanie.
— Tu chodzi o jakąś tajemnicę, do której mnie nie dopuszczono. Lynde nie zwierzyła mi się,
chociaż oddałabym życie, by jej pomóc. Przestał pan przychodzić, bo pewnie sobie tego nie
ż
yczy, a może omija pan nasz dom, bo jej ojciec jest łotrem? Czy mam rację?
— Nie, nie w tym rzecz — odparł Alan, kręcąc głową.
— Więc nie zmieni pan zdania?
— To nie jest kwestia woli. Nie mogę. Nie wolno mi do was przychodzić.
— W takim razie Lynde całkiem się załamie — powiedziała Emily z rozpaczą.
— Nie sądzę, jest zbyt silna. Proszę jej pomóc, na ile pani może, ale niech jej pani nie
zadręcza pytaniami. Może jej pani powiedzieć, że radzę, by się zwierzyła ze wszystkiego, ale
jeśli nie potrafi — proszę jej nie nakłaniać. I proszę obchodzić się z nią bardzo łagodnie.
— Nie potrzebuje pan mi tego mówić. Prędzej bym umarła, niż wyrządziła jej krzywdę.
Przyszłam tu pełna gniewu, ale teraz widzę, że nie jest pan niczemu winien. Pan także cierpi,
widzę to po pańskiej twarzy. Ale i tak żałuję, że trafił pan na Przylądek Czterech Wiatrów. Nie
była przedtem zbyt szczęśliwa, ale też nie cierpiała tak jak teraz. Och, wiem, że za tym
wszystkim kryje się Anthony. Ale nie będę stawiała panu więcej pytań, skoro nie czuje się pan
upoważniony do odpowiedzi. Czy jest jednak pan pewien, że nic się nie da zrobić?
— Aż za bardzo — odrzekł Alan pobladłymi wargami.
*
*
*
Jesień wlokła się dzień za dniem. Alan przekonał się, że człowiek mimo cierpienia musi żyć i
pracować. W dodatku to praca właśnie czyniła jego życie znośnym. Oddawał się jej z
gorączkową energią, wychudł i miał podkrążone oczy. Nawet Elder Trewin upominał, że
przydałyby mu się wakacje, ale Alan zbywał te uwagi śmiechem. Gdyby wyjechał — byłby z
dala od Lynde, a to nie wchodziło w rachubę. Od pamiętnego dnia ani razu nie widział
dziewczyny, bo już nie chodził nad jezioro. Jednak wciąż pragnął ją zobaczyć, usłyszeć jej głos,
spojrzeć w jej świetliste oczy. Wiedział, że Lynde cierpi w samotności, i zaciskał pięści z
rozpaczy. W ogóle nie dopuszczał do świadomości myśli, że powrót Harmona jest możliwy. Był
przekonany, że ten człowiek nie żyje albo też, powodowany jakimś kaprysem, popłynął gdzieś na
koniec świata. Trudno było wytłumaczyć jego nieobecność. Jednak nie ma żadnej pewności i
cień tego człowieka zawsze będzie stał między nim i Lynde. Alan bardziej przejmował się
cierpieniem Lynde niż swoim własnym. Zniósłby każdy ból, gdyby tylko mógł ją uwolnić od
koszmarnego lęku przed powrotem Harmona. Lęk ten prześladował ją od dawna, a teraz, z
powodu miłości do innego mężczyzny, musiał zmienić się w prawdziwą torturę. Tymczasem on
nie mógł nic na to poradzić i bardzo cierpiał z powodu bezsilności.
Pewnego wieczora pod koniec listopada Alan odrzucił pióro i uległ pokusie, która ciągnęła go
nad jezioro. Nie zamierzał szukać Lynde — wybrał się w okolice, gdzie spotkanie dziewczyny
było niemożliwe. Szalała właśnie jesienna zawierucha i Alan pomyślał, że spacer w taką pogodę
przyniesie mu ulgę. Poza tym wiedział, że w jego domu jest Isabel King i wzdrygał się na myśl,
ż
e może ją spotkać. Był przekonany, że to ona właśnie napisała list do Lynde. Nie mógł znieść
Isabel King i musiał pilnować się, by nie okazać jej otwarcie swej pogardy. Prawdopodobnie
wyczuwała to mimo jego uprzejmości. Przynajmniej nie narzucała mu się tak jak kiedyś.
Był to już drugi dzień sztormu, dął porywisty północno — wschodni wiatr, padał zimny
deszcz lub deszcz ze śniegiem. Alana przeszedł dreszcz, gdy wyszedł na brzeg jeziora i wichura
zaatakowała go z całą furią. W pierwszej chwili nie widział tafli wody, gdyż zakrywały ją
tumany mgły. Gdy na chwilę się rozwiały, stanął jak wryty, porażony tym, co ujrzał.
Naprzeciw niego znajdowała się niewielka, podłużna wyspa — Philips Point, która po
północno — wschodniej stronie rozwidlała się na dwie podłużne ławice grząskich piasków. Alan
dojrzał z przerażeniem mały szkuner, który tonął pomiędzy dwoma piaszczystymi łachami. Jego
kadłub znajdował się już całkowicie pod wodą, a na linie przywiązanej do masztu wisiał jakiś
człowiek. Tylko tyle zdążył wypatrzyć, bo po chwili śnieg z deszczem znowu przesłonił wyspę.
Bez chwili namysłu Alan puścił się pędem w kierunku Przylądka Czterech Wiatrów.
Pomyślał, że przy pomocy kapitana może da się coś zrobić dla tego człowieka. Przed
zapadnięciem zmroku nie zdążyłby sprowadzić pomocy z Rexton, a potem byłoby już za późno.
Gdy Alan wszedł na schodki, Emily otworzyła na oścież drzwi. Za nią stała przerażona Lynde.
— Gdzie kapitan? — zawołał Alan, ciężko dysząc. — Przy Philip’s Point tonie statek z co
najmniej jednym człowiekiem na pokładzie.
— Kapitan wypłynął w rejs trzy dni temu — odparła obojętnie Emily.
— A więc nic się nie da zrobić — powiedział z rozpaczą Alan.
— Zanim dotrę do wioski, zapadnie ciemność. Lynde wyszła z domu, owijając się szalem.
— Chodźmy tam — powiedziała. — Ma pan zapałki? Nie? Emily, weź je ze sobą. Musimy
przynajmniej rozpalić tam ognisko. I weź też lornetkę ojca.
— Nie powinna pani wychodzić w taką pogodę — powiedział Alan z niepokojem. — Tu
jesteście osłonięte od wiatru, więc nie wiecie, jaka tam szaleje zawierucha.
— Niczego się nie boję i pospieszmy się, bo zaczyna się ściemniać — powiedziała Lynde.
W milczeniu pobiegli na brzeg i okrążając cypel, znaleźli się naprzeciwko Philip’s Point. Na
chwilę przestało padać i wtedy dojrzeli tonący szkuner i uwieszonego na linie człowieka. Lynde
pomachała ręką i zobaczyli, że tonący zaczyna gwałtownie gestykulować.
— Nie musimy rozpalać ogniska, skoro nas zauważył — powiedziała Lynde. — Bez pomocy
ludzi ze wsi nic się nie da zrobić, a do rana ten człowiek nie wytrzyma. Zamarznie na śmierć, bo
robi się coraz zimniej. Może tylko przypłynąć do nas, jeśli w ogóle umie pływać. Znajdzie się w
niebezpieczeństwie, gdy zbliży się do brzegu, ponieważ cofająca się fala i przeciwne prądy na
grząskich piaskach mogą go znieść w głębinę. Jest zmęczony, więc może temu nie podołać.
— Na pewno o tym wie i dlatego jeszcze nie odważył się tu płynąć — powiedział Alan. —
Ale ja wyjdę po niego przed cofającą się falę i wyciągnę na brzeg.
— Przecież ryzykowałby pan życie! — krzyknęła Lynde.
— Jest pewne ryzyko, ale nie sądzę, aby było zbyt duże. W każdym razie trzeba spróbować —
odparł spokojnie Alan.
Nagle Lynde straciła panowanie nad sobą, załamała ręce i wykrzyknęła:
— Nie pozwolę panu tego zrobić! Może pan utonąć! Nie ma pan pojęcia, jak silna jest ta fala.
Alanie, proszę o tym pomyśleć!
Wczepiła się w jego ramię białymi, mokrymi rękami i błagalnym wzrokiem wpatrywała się w
jego twarz.
Emily, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, powiedziała szorstko:
— Lynde ma rację, panie Douglas. Nie ma pan prawa ryzykować życia dla obcego. Radzę iść
do wsi po pomoc. My tymczasem rozpalimy ognisko i zaczekamy na pana. Trudno wymagać od
nas czegoś więcej.
Alan nie zważał na słowa Emily. Bardzo delikatnie wyswobodził się z uścisku Lynde i
spojrzał w jej niespokojne oczy.
— Wiesz, że to mój obowiązek, Lynde — powiedział łagodnym tonem. — Jeśli ktoś może coś
zrobić dla tego nieszczęśnika, to tylko ja. Wrócę z Bożą pomocą, bądź dzielna, kochanie.
Lynde jęknęła z rezygnacją i odwróciła się. Emily z ponurą dezaprobatą patrzyła, jak Alan z
trudem brnie przez fale, które burzą się wokół niego i pienią wściekle. Ulewny deszcz ze
ś
niegiem znowu ustał, więc odległy o pół mili wrak i samotny rozbitek byli dobrze widoczni.
Alan pokazał mu na migi, by wyskoczył za burtę i płynął do brzegu. Gestykulował przy tym,
chcąc zmusić mężczyznę do pośpiechu przed kolejną falą ulewy. Przez chwilę zdawało mu się,
ż
e żeglarz nie rozumie, o co chodzi, albo też zabrakło mu odwagi czy sił, by posłuchać Alana. W
końcu jednak oderwał się od liny i rzucił na grzbiet wielkiej fali, która uniosła go w stronę
brzegu.
Gdy dopłynął do miejsca, gdzie był przeciwny prąd, został wessany przez wir — wyrzucił
ramiona i zniknął pod wodą. W tej samej sekundzie Alan rzucił się na oślep w toń. Zdawało mu
się, że minęła wieczność, zanim chwycił tonącego i wyciągnął go spod cofającej się fali. Wlokąc
rozbitka przedarł się przez spienioną wodę i rzucił jego ciężkie ciało na piasek, u stóp Lynde.
Alan chwiał się na nogach z wycieńczenia i był przemarznięty do szpiku kości, ale myślał tylko o
uratowanym człowieku. śeglarz był nieprzytomny i gdy Alan pochylił się nad nim, usłyszał
zdławiony okrzyk Lynde.
— Jeszcze żyje — powiedział — musimy szybko zanieść go do domu. Jak to zrobimy?
— Możemy przynieść materac kapitana — powiedziała Emily. Teraz gdy Alan był już
bezpieczny, poczuła, że wraca jej energia.
— To chyba najlepsze wyjście — odparł Alan. — Pospieszcie się. Gdyby spojrzał na Lynde,
byłby zaszokowany udręką, jaka malowała się na jej twarzy. Spojrzała jeszcze raz na leżącego
mężczyznę i poszła z Emily. Wkrótce wrópiły z materacem, a Alan i Emily zanieśli żeglarza do
domu. Lynde szła z tyłu i sprawiała wrażenie nieprzytomnej. Jak zahipnotyzowana wpatrywała
się w twarz rozbitka.
Gdy dotarli na Przylądek Czterech Wiatrów i wnieśli mężczyznę do pokoju, Lynde poszła
podgrzać wodę i poszukać środków orzeźwiających. Poruszała się jak automat. Gdy Alan zszedł
na dół, o nic nie pytała, lecz wpatrywała się w niego ze źle ukrywanym przerażeniem, które nie
znikło z jej twarzy od chwili, gdy Alan zwalił u jej stóp rozbitka.
— Czy on… jest przytomny? — spytała jakby z przymusem.
— Majaczy i nie zdaje sobie sprawy, co się wokół niego dzieje. Sądzi, że wciąż jest na statku.
Myślę, że dojdzie do siebie. Emily nim się zajmie, a ja pójdę do Rexton i przyślę tu doktora
Amesa.
— Czy wie pan, kim jest ten człowiek? — spytała Lynde.
— Nie zapytałem, jak się nazywa, bo mamrotał coś pod nosem bez sensu.
— Mogę panu powiedzieć, to Frank Harmon.
— Frank Harmon? Pani… człowiek, którego pani poślubiła? Ależ to niemożliwe!
— To on. Czy sądzi pan, że mogłabym się mylić?
*
*
*
Doktor Ames przyszedł jeszcze tego wieczora, a nazajutrz Harmon znowu majaczył i miał
wysoką gorączkę.
— Minie wiele dni, zanim odzyska przytomność — powiedział doktor. — Czy mam przysłać
kogoś do pomocy?
— Nie ma takiej potrzeby — odparła Emily twardo. — Zajmę się nim, zresztą jutro wraca
kapitan.
— Przypuszczam, że nie wiecie, kto to jest? — spytał lekarz.
— Nie — odparła zupełnie szczerze Emily.
— Pan Douglas wykazał wiele odwagi ratując go — powiedział doktor Ames. — Jutro znowu
przyjdę.
Harmon był nieprzytomny przez cały tydzień. Alan przychodził codziennie. Mieszkańcy
Rexton uważali, że to zainteresowanie człowiekiem, którego uratował, jest rzeczą normalną.
Kapitan wrócił z rejsu. Był małomówny i posępny, choć starał się być uprzejmy. Alan
pomyślał ponuro, że kapitan Anthony prawdopodobnie ma mu za złe uratowanie Harmona.
Nigdy nie miał okazji być z Lynde sam na sam, lecz widok jej umęczonej twarzy był dla niego
udręką. Tylko Emily zachowywała się tak jak zawsze. Opiekowała się Harmonem i doktor Ames
stwierdził, że jest doskonałą pielęgniarką. „Na szczęście Emily wie tylko tyle, że Harmon jest
starym znajomym kapitana” — myślał Alan. Był przekonany, że wyszłaby z pokoju chorego i
nigdy by tam nie wróciła, gdyby tylko domyśliła się, kim jest rozbitek, który wzbudza w Lynde
takie przerażenie.
Pewnego popołudnia Emily powitała Alana u progu.
— Już mu lepiej — oświadczyła. — Dobrze dziś spał, a jak się obudził, był całkiem
przytomny. Niech pan do niego idzie. Wszystko mu opowiedziałam i chce pana poznać. Anthony
z Lynde popłynęli do Cross Harbour.
Gdy pastor wszedł do pokoju, Harmon odwrócił głowę i z uśmiechem wyciągnął do niego
rękę.
— To pan jest tym pastorem, jak się domyślam. Powiedziano mi, że wyciągnął mnie pan z
tego kotła. Nie byłem wart ocalenia, ale jestem panu tak wdzięczny, jakbym na to zasługiwał.
— Zrobiłem tylko to, co każdy zrobiłby na moim miejscu — powiedział Alan, ściskając
wyciągniętą dłoń.
— No nie wiem. A już na pewno nie każdy by potrafił. Wisiałem na linie przez cały dzień i
większość poprzedniej nocy. Na pokładzie było jeszcze pięciu ludzi, ale wszyscy utonęli.
Wiedziałem, że nie dopłynę o własnych siłach do brzegu — nie dałbym rady tym prądom.
Sprawiłem wam wiele kłopotu. Starsza pani powiedziała, że majaczyłem przez cały tydzień.
Czuję, że upłynie jeszcze tydzień, zanim stanę na nogi. Kim są właściwie ci Oliverowie?
— To pan ich nie zna? — spytał zdziwiony Alan. — Nie nazywa się pan Harmon?
— Zgadza się, jestem Harmon, Alfred Harmon, pierwszy oficer na szkunerze „Annie M”.
— Alfred? Myślałem, że ma pan na imię Frank.
— Frank był moim bratem bliźniakiem. Byliśmy tak do siebie podobni, że nawet nasza matka
nas nie rozróżniała. Czy znał pan Franka?
— Nie, ale ta rodzina go znała. Panna Oliver sądziła, że jest pan Frankiem.
— Nie czuję się jeszcze całkiem sobą, ale z pewnością nie jestem Frankiem. Ten biedak nie
ż
yje. Zginął podczas strzelaniny z chińskimi piratami trzy lata temu.
— Nie żyje? Czy to prawda? Jest pan pewien?
— Jak najbardziej. Jego oficer opowiedział mi całe zdarzenie. Ej, pastorze, co z panem?
Wygląda pan, jakby miał za chwilę zemdleć.
Alan wypił duszkiem szklankę wody.
— Już… dobrze. Ostatnio nie czuję się najlepiej.
— Pewnie zaszkodził pan sobie wchodząc do lodowatej wody.
— Przez resztę mego życia będę dziękować Bogu, że to zrobiłem — odparł Alan uroczyście.
Gdy Emily weszła do pokoju, spojrzał na nią rozpromieniony i spytał:
— Panno Oliver, kiedy wrócą kapitan z Lynde?
— Powiedzieli, że będą przed czwartą — odparła, przyglądając się z zaciekawieniem
Alanowi.
— Wyjdę im na spotkanie — powiedział pospiesznie.
Lynde siedziała na szarym głazie pod kopułą jodłowych gałęzi z psami u boku. Gdy usłyszała
kroki Alana, odwróciła obojętnie głowę i wolno wstała.
— Mam dla ciebie nowe wieści, Lynde — powiedział Alan.
— Czy on… odzyskał przytomność? — wyszeptała.
— Tak, jest przytomny, ale to nie jest Frank Harmon, lecz jego brat bliźniak. Mówi; że Frank
został zabity trzy lata temu na morzu przy brzegach Chin.
Przez długą chwilę wielkie, szare oczy Lynde wpatrywały się pytająco w Alana. Wreszcie,
gdy jego słowa do niej dotarły, usiadła na głazie i bez słowa zasłoniła rękami twarz. Alan poszedł
na brzeg jeziora, by dać jej czas na pozbieranie myśli. Gdy wrócił, ujął jej ręce i powiedział
cicho:
— Lynde, czy rozumiesz, co to dla nas znaczy? Jesteś wolna, możesz mnie kochać i zostać
moją żoną.
Lynde pokręciła głową.
— Och, to niemożliwe. Nie nadaję się na pańską żonę.
— Nie opowiadaj głupstw, kochanie — uśmiechnął się Alan.
— To wcale nie są głupstwa. Jest pan pastorem, a małżeństwo z taką dziewczyną jak ja
zrujnowałoby pańską karierę. Proszę pomyśleć, co powiedzieliby ludzie w Rexton.
— Świat nie kończy się na Rexton, kochanie. W zeszłym tygodniu otrzymałem list z
rodzinnego miasta, gdzie zaproponowano mi objęcie miejscowej plebanii. Wówczas nie
myślałem o przyjęciu tej propozycji, ale teraz pojadę, pojedziemy oboje. Zaczniesz nowe życie i
nie będzie na nie padał cień przeszłości.
— To niemożliwe. Nie, Alanie, posłuchaj… Kocham cię zbyt mocno, by cię skrzywdzić.
Chodzi mi o ojca. Też go kocham, zawsze był dla mnie taki dobry. Ale… coś jest nie w
porządku… no wiesz, jakaś czarna plama w jego życiorysie.
— Jedyny człowiek, który o niej wiedział, nie żyje.
— Nie wiemy, czy był jedyny. Jestem córką człowieka podejrzanego i nie nadaję się na żonę
Alana Douglasa. Nie, Alanie, nawet nie proś, nie zmienię zdania, nie mogę.
Powiedziała to tak stanowczo, że Alana ogarnęło przerażenie. Właśnie zamierzał zacząć
błagać i spierać się, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, gałęzie za ich plecami rozchyliły się i
kapitan Anthony zszedł na brzeg.
— Podsłuchiwałem was — oświadczył chłodno. — I wydaje mi się, że nadszedł czas, bym
włączył się do tej rozmowy. Widzę, że trafił pan na rafę, panie Douglas. Powiada pan, że Frank
Harmon nie żyje. To świetnie, o ile jest to prawda.
— Jego brat tak twierdzi.
— No cóż, w takim razie pomogę panu, na ile to jest możliwe. Lubię pana, panie Douglas, i
zależy mi na Lynde. Jest mi bliska ze względu na jej matkę i pragnąłbym, by była szczęśliwa.
Nie chciałem oddawać jej Frankowi Harmonowi trzy lata temu, ale nie mogłem nic na to
poradzić. Trzymał mnie w garści, przeklęty. Nie uległem jego żądaniom ze względu na siebie,
zrobiłem to dla żony. Ale już po wszystkim, a teraz zrobię, co w mojej mocy, by to odpokutować.
Nie chcesz poślubić swego pastora, bo twój ojciec był złym człowiekiem, tak? No cóż, sądzę, że
mężczyzna, który zmienia życie swej żony w piekło, nie jest dobrym człowiekiem. Jednak to
jeszcze nie powód, by jego rodzina czuła się zhańbiona. Poza tym, Linde, nie jestem twoim
ojcem.
— Nie jesteś moim ojcem? — powtórzyła Lynde jak echo.
— Nie. Twój ojciec był pierwszym mężem twojej matki. Nigdy ci o nim nie mówiła. Gdy
powiedziałem, że zamienił jej życie w piekło, nie przesadziłem ani na jotę. Kochałem twoją
matkę, Lynde, będąc jeszcze chłopcem. Ale ona miała o wiele wyższą pozycję społeczną i nawet
mi się nie śniło, że mógłbym zdobyć jej miłość. Poślubiła Jamesa Ashleya. Był tak zwanym
dżentelmenem, więc jej nie bił, ale za to znęcał się psychicznie nad tą subtelną istotą i niemal
doprowadził ją do szaleństwa. Zmarł, kiedy byłaś niemowlęciem. W rok później okazało się, że
twoja matka mnie kocha, choć byłem tylko zwyczajnym żeglarzem. Ożeniłem się z nią i
przywiozłem tutaj. Przez piętnaście lat byliśmy bardzo szczęśliwi. Może nie jestem dobrym
człowiekiem, ale dałem szczęście twojej matce, mimo że miała zrujnowane zdrowie i tragiczne
wspomnienia. śyczyła sobie, bym uważał cię za córkę, ale w obecnej sytuacji pewnie wolałabyś
znać prawdę. Wyjdź za swego mężczyznę, Lynde, i wyjedź z nim. Jeśli chcesz, Emily pojedzie z
tobą. Ja wracam na morze. Tęsknię za nim, odkąd zmarła twoja matka. Usunę się z twojego
ż
ycia. No, już nie płacz, nie mogę patrzeć, jak kobieta płacze. Panie Douglas, pozostawiam tu
pana, by osuszył jej łzy, a sam pójdę porozmawiać z Harmonem.
Gdy kapitan Anthony zniknął za zakrętem cypla, Alan odwrócił się do Lynde. Szlochała cicho
i miała twarz mokrą od łez. Alan przytulił ją, a ona oparła głowę na jego ramieniu.
— Kochanie, ponurą przeszłość masz za sobą. Teraz wszystko będzie dobrze.
Dziecinnym ruchem zarzuciła mu ręce na szyję, a ich usta spotkały się.
Z
ALOTY NA ODLEGŁOŚĆ
Willa „Pod Jodłami”, Plover Sands,
Szósty lipca
Przyjechałyśmy tutaj wczoraj wieczorem, a cały dzisiejszy dzień ciocia Martha spędziła w
swoim pokoju, gdyż chciała odpocząć. W związku z tym i ja musiałam siedzieć u siebie, chociaż
byłam wypoczęta i wesoła jak skowronek.
Nazywam się Marguerite Forrester — absurdalnie długie imię jak na taką kruchą dziewczynę.
Ciocia Martha zawsze wymawia je: MargueRITE i robi to z ogromną dezaprobatą. Nie podoba
się jej i daje mi to w pełni odczuć.
Connie Shelmardine, moja koleżanka ze szkoły, mówiła do mnie Rita. Teraz od czasu do
czasu piszemy do siebie, ale ciocia Martha nie pochwala tego.
Zawsze mieszkałam z ciocią, moi rodzice umarli, gdy byłam jeszcze niemowlęciem. Ciocia
Martha mówi, że uczyni mnie swoją spadkobierczynią, jeśli sprostam jej wymaganiom. Ale wy
nie wiecie, co to znaczy zadowolić ciocię Marthę.
Ciocia żywi wielką i zapiekłą nienawiść do mężczyzn. Nie znaczy to wcale, że przepada za
kobietami. Ma zaufanie jedynie do pani Saxby, swojej pokojówki, którą ja także lubię. Nie jest
jeszcze taką skamieliną jak ciocia, ale z każdym rokiem upodabnia się do niej coraz bardziej.
Przypuszczam, że wkrótce ja także zacznę się zmieniać, ale na razie moje ciało z
nieuzasadnionych powodów jest pełne życia.
Ciocia Martha chyba by dostała ataku sercowego, gdyby zobaczyła, że rozmawiam z
mężczyzną. Strzeże mnie zazdrośnie, zdecydowana chronić przed atakiem żarłocznego lwa,
ukrywającego się w męskim przebraniu. Dlatego też muszę zachowywać się przesadnie skromnie
i cnotliwie, podczas gdy marzą mi się w sekrecie różne nie zakosztowane przyjemności.
Przyjechałyśmy do willi „Pod Jodłami” na parę tygodni. Właścicielka domu jest zażywną,
miłą kobietą i myślę, że mnie polubiła. Rozmawiałam z nią przez cały dzień, gdyż zdarza się, że
koniecznie muszę z kimś pomówić, żeby nie oszaleć.
Dziesiąty lipca
Takie życie jest zdecydowanie nudne. Program dnia jest zawsze taki sam. Rankiem
spacerujemy z ciocią Marthą i panią Saxby po plaży, po południu czytam cioci coś na głos, a
wieczorem pogrążam się w chandrze. Pani Blake pożyczyła mi na nadmorskie spacery bardzo
dobrą lornetkę. Powiedziała, że jej „chłop” przywiózł ją z obcego kraju tuż przed śmiercią.
Podczas gdy ciocia i pani Saxby drepczą tam i z powrotem wzdłuż plaży, pozostawiając mi
pewien margines wolności, zabawiam się, wpatrując w morską dal i oglądając okoliczne brzegi.
Podpatruję zakazany świat. Spotykamy niewiele ludzi, choć niespełna milę stąd znajduje się
wielki hotel. Jednak jego goście raczej nie lubią naszej plaży. Wolą skały. Oczywiście cioci
szalenie to odpowiada. Jej siostrzenica nie jest tym zachwycona, ale to nie ma znaczenia.
Pierwszego ranka zauważyłam jakąś białą postać na skałach w odległości mniej więcej mili i
spojrzałam tam przez lornetkę. Zobaczyłam jakby na odległość rzutu kamieniem młodego
mężczyznę. Leżał wyciągnięty na głazie i z rozmarzeniem wpatrywał się w morze. Był podobny
do kogoś znajomego, ale nie mogłam sobie przypomnieć do kogo.
Każdego ranka pojawia się w tym samym miejscu. Wygląda na kogoś, kto lubi włóczyć się
samotnie. Ciekawa jestem, co powiedziałaby ciocia, gdyby wiedziała, że go bez przerwy
obserwuję.
Jedenasty lipca
Obawiam się, że muszę przestać przyglądać się Nieznajomemu.
Dziś rano, jak zwykle, skierowałam lornetkę na skałę i o mało niej zemdlałam, widząc, że on
również obserwuje mnie przez lornetkę. Poczułam się strasznie głupio. A jednak moja ciekawość
była taki wielka, że w kilka minut później znów na niego spojrzałam, żeby zobaczyć, co robi.
Odłożył ze spokojem lornetkę, wstał, zdjął czapkę i uprzejmie mi się ukłonił, a przynajmniej
skłonił się w moim kierunku. Upuściłam lornetkę i uśmiechnęłam się skonsternowana i ubawiona
zarazem. Wówczas przypomniałam sobie, że on prawdopodobnie znów mi się przygląda, i
wyobraziłam sobie, jak tłumaczy sobie ten mój uśmiech. Przestałam się więc uśmiechać,
schowałam lornetkę do futerału i nie tknęłam jej więcej. Wkrótce potem poszłyśmy do domu.
Dwunasty lipca
Wreszcie coś się wydarzyło. Dziś poszłam na plażę z twardym postanowieniem, że nawet nie
spojrzę w zakazanym kierunku. Jednak w końcu musiałam tam zerknąć i zobaczyłam go na
skałach z lornetką skierowaną na mnie. Gdy spostrzegł, że patrzę, odłożył lornetkę, podniósł ręce
i zaczął literować w języku migowym. Tak się składa, że znam ten alfabet. Connie nauczyła mnie
go w zeszłym roku, abyśmy mogły porozumiewać się na odległość w klasie. Rzuciłam nerwowe
spojrzenie na sztywne plecy cioci Marthy i znowu wróciłam do lornetki. Przeliterował słowa:
— Nazywam się Francis Shelmardine. Czy pani jest panną Forrester, przyjaciółką mojej
siostry?
Francis Shelmardine! Teraz wiem, dlaczego wydał mi się znajomy. A ile nasłuchałam się
opowieści Connie o jej wspaniałym bracie, który był nie tylko mądry, lecz także przystojny i
czarujący! Zresztą wkrótce stał się jedynym bohaterem moich marzeń. Cóż za wspaniały zbieg
okoliczności. Nie mogłam zdobyć się na nic więcej poza gapieniem się w oszołomieniu przez
lornetkę.
— Czy mogę pani w czymś pomóc? — kontynuował. — Czy mogę podejść do pani i
przedstawić się? Prawa ręka — tak, lewa — nie.
Aż mnie zatkało! Przypuśćmy, żeby przyszedł. Co by to było? Z żalem podniosłam lewą rękę.
Wyglądał na zbitego z tropu i rozczarowanego, gdy podniósł ponownie ręce i przeliterował:
— Dlaczego? Czy pani przyjaciółki będą niezadowolone?
— Tak — odpowiedziałam.
— Czy razi panią moja śmiałość? — brzmiało następne pytanie.
I na co zdały się wszystkie przykazania cioci Marthy? Rumienię się ze wstydu, gdy przyznaję,
ż
e nieśmiało uniosłam lewą dłoń. Zdążyłam jeszcze zauważyć wyraz zadowolenia na jego
twarzy, po czym zjawiła się ciocia Martha i powiedziała, że czas wracać. Wstałam potulnie,
otrzepałam suknię z piasku i poszłam z ciocią do domu.
Trzynasty lipca
Gdy przyszłyśmy na plażę dziś rano, czekałam pełna niepokoju i wyrzutów sumienia, aż
ciocia zmęczy się czytaniem i wyruszy na spacer po plaży z panią Saxby. Wtedy sięgnęłam po
lornetkę.
Przeprowadziłam z panem Shelmardine coś na kształt rozmowy. Z konieczności odbywało się
to bez zbędnych komentarzy i niedomówień. Brzmiało mniej więcej tak:
— Czy jest pani ze mnie niezadowolona?
— Nie, ale powinnam być.
— Dlaczego?
— To źle, że oszukuję ciocię.
— Jestem porządnym człowiekiem.
— To nie ma nic do rzeczy.
— Czy można zmienić jej uprzedzenia?
— Ani trochę.
— Pani Allardyce, która mieszka w moim hotelu, zna dobrze pani ciocię. Czy mam ją
przyprowadzić, by za mnie poręczyła?
— To nic by nie zmieniło.
— W takim razie to beznadziejna sprawa.
— Tak.
— Czy ma pani coś przeciwko temu, by poznać mnie na własną rękę?
— Nie.
— Czy przychodzi pani czasami na plażę sama?
— Nie. Ciocia mi nie pozwala.
— Czy musi o tym wiedzieć?
— Tak. Nie przyszłabym tu bez jej pozwolenia.
— Ale możemy chyba od czasu do czasu porozmawiać?
— Nie wiem. Chyba tak.
Potem musiałam już wracać do domu. Pani Saxby skomplementowała moją ładną cerę. Ciocia
Martha spojrzała na nią z dezaprobatą. Gdybym była ciężko chora, ciocia wydałaby ostatniego
centa na leczenie. Ale wolała też, bym była przygaszona i nie sprawiała wrażenia zbyt
zadowolonej z siebie na tym padole płaczu.
Siedemnasty lipca
Przez ostatnie cztery dni wiele „rozmawiałam” z panem Shelmardine. Ma zostać nad morzem
jeszcze parę tygodni. Dziś rano nadał wiadomość: „Mam zamiar wreszcie zobaczyć panią z
bliska. Jutro przejdę obok pani”.
— Nie wolno panu. Ciocia zacznie coś podejrzewać.
— Nie ma obawy. Nie zrobię nic nierozważnego.
Obawiam się jednak, że coś zrobi. Wygląda na bardzo zdeterminowanego. Naturalnie nie
mogę zabronić mu przechadzać się po naszej plaży przez okrągły dzień, jeśli przyjdzie mu na to
ochota. Jednak jeśli to zrobi, ciocia natychmiast pozostawi mu całą plażę do dyspozycji.
Zastanawiam się, co jutro założyć.
Dziewiętnasty lipca
Wczoraj rano ciocia Martha była pogodna i w mało podejrzliwym nastroju. To okropne, że tak
ją oszukuję, i naprawdę czuję się winna. Usiadłam na piasku i udawałam, że czytam „Pamiętnik
misjonarza” (ciocia lubi taką pokrzepiającą lekturę), a w rzeczywistości nie mogłam się doczekać
tego, co miało nastąpić.
Wreszcie ciocia powiedziała wyniośle:
— MargueRITE, nadchodzi tu jakiś mężczyzna. Przejdźmy nieco dalej.
I przeszłyśmy. Biedna ciocia!
Pan Shelmardine dzielnie maszerował przed siebie. Czułam, że serce wali mi jak młot.
Zatrzymał się obok wraku łodzi wyrzuconej na brzeg przez fale. Ciocia odwróciła się do niego
plecami.
Odważyłam się spojrzeć w jego stronę. Uchylił kapelusza i mrugnął do mnie. Właśnie wtedy
ciocia powiedziała lodowatym tonem:
— Pójdziemy już do domu. MargueRITE, ta kreatura najwyraźniej zamierza nam dalej
przeszkadzać.
Dziś rano zasygnalizował:
— List od Connie. Jest wiadomość dla pani. Mam zamiar dostarczyć ją osobiście. Czy bywa
pani w kościele?
No cóż, w naszym mieście regularnie chodzę do kościoła. Jednak ciocia Martha i pani Saxby
mają tak sztywne zasady w sprawach religijnych, że pod żadnym pozorem nie przestąpiłyby
progu kościoła metodystów w Plover Sands. Nie muszę dodawać, że i mnie nie wolno tam
bywać. Ponieważ nie mogłam tak wyczerpująco tłumaczyć tego wszystkiego, odpowiedziałam
tylko:
— Nie tutaj.
— A może przyszłaby pani jutro rano?
— Ciocia nie pozwoli.
— Proszę być dla niej miłą, może pozwoli?
— To nigdy na nią nie działa.
— Czy dałaby się ubłagać, gdyby pani Allardyce przyszła po panią? Ostrożnie wybadałam
ciocię co do pani Allardyce i okazało się, że jej nie lubi. Odparłam więc:
— To bezskuteczne. Spytam ciocię, czy mogę pójść, ale jestem pewna, że się nie zgodzi.
Tego wieczora, gdy ciocia była w niezwykle jak na nią dobrym humorze, zakołatałam do jej
serca i spytałam o pozwolenie.
— MargueRITE, wiesz przecież, że nie chodzę tutaj do kościoła — powiedziała z naciskiem.
— Ależ ciociu — nalegałam, z trudem opanowując drżenie głosu
— czy nie mogłabym pójść sama? To niedaleko i będę bardzo ostrożna.
Ciocia rzuciła mi krótkie, ale wiele mówiące spojrzenie i już miałam odwrócić się z rozpaczą,
gdy pani Saxby — dzięki jej za dobre serce — powiedziała:
— Naprawdę myślę, że nic by się dziecku nie stało, gdyby mogło tam pójść.
Ciocia przykładała wielką wagę do zdania pani Saxby, więc spojrzała na mnie już nieco
łagodniej i rzekła:
— No cóż, przemyślę to i powiem ci rano, MargueRITE. Teraz wszystko zależy od tego, w
jakim humorze będzie ciocia rano.
Dwudziesty lipce
Ranek był śliczny i po śniadaniu ciocia powiedziała łaskawie:
— Myślę, że możesz pójść do kościoła, jeśli masz ochotę, MargueRITE. Pamiętaj tylko, że
oczekuję od ciebie stosownego zachowania, roztropności i skromności.
Pobiegłam pędem na górę i wyciągnęłam z kufra moją najładniejszą, szaroperłową suknię z
delikatnego, szeleszczącego materiału. Za każdym razem, gdy dostaję coś nowego, muszę
najpierw stoczyć wielką bitwę z ciocią Marthą. Doprawdy wierzę, że ciocia chciałaby ubierać
mnie według mody, która obowiązywała w czasach jej młodości. W moich sukniach i
kapeluszach jest zawsze coś staroświeckiego. Connie mówiła, że to urocze, pikantne i oryginalne.
Jest to jednak tylko opinia Connie. Ta suknia została uszyta według mojego gustu i jest mi w niej
do twarzy. Noszę do niej srebrnoszary kapelusik ozdobiony bladoróżowymi kwiatkami. Tego
dnia przypięłam do paska bukiecik różyczek z ogrodu. Pożyczyłam książeczkę do nabożeństwa
od pani Blake i zbiegłam na dół, by poddać się szczegółowym oględzinom cioci.
— No, moje drogie dziecko — powiedziała z dezaprobatą. — Wydaje mi się, że wystroiłaś się
zbytnio i wyglądasz frywolnie.
— Ależ ciociu! — zaprotestowałam. — Przecież jestem ubrana cała na szaro.
Ciocia Martha pociągnęła nosem. Nie wiecie nawet, ile ona potrafi wyrazić w ten sposób.
Pomknęłam wreszcie do kościoła wesoła jak szczygiełek.
Pierwszą osobą, jaką tam dojrzałam, był pan Shelmardine. Siedział po przeciwległej stronie i
oczy mu się śmiały. Nie spojrzałam już więcej na niego i przez całe nabożeństwo zachowywałam
się tak powściągliwie, że nawet ciocia Martha byłaby usatysfakcjonowana.
Gdy ludzie zaczęli opuszczać kościół, stanął przy swojej ławce i czekał na mnie. Udawałam,
ż
e go nie widzę, dopóki nie powiedział: „Dzień dobry”. Miał głęboki, melodyjny głos, który
niewątpliwie potrafił umiejętnie modulować. Gdy zeszliśmy ze schodów, wziął moją książeczkę
do nabożeństwa i poszliśmy długą wiejską drogą przed siebie.
— Bardzo dziękuję, że pani przyszła — powiedział, jakbym wyświadczyła mu jakąś
przysługę.
— Z wielkim trudem uzyskałam zgodę cioci — przyznałam otwarcie. — Nie udałoby mi się,
gdyby nie wstawiła się za mną pani Saxby.
— Dzięki jej za to — powiedział żarliwym tonem. — Co trzeba zrobić, by ciocia wyzbyła się
uprzedzeń? Jestem zdecydowany na wszystko.
— Nic się nie da zrobić. Ciocia Martha jest bardzo dobra dla mnie, ale nigdy nie przestanie
mnie „wychowywać”. Nawet gdy będę miała pięćdziesiąt lat. A poza tym ona nienawidzi
mężczyzn! Nie wiem, co by zrobiła, gdyby ujrzała nas w tej chwili.
Pan Shelmardine zmarszczył brwi i z wściekłością zamachnął się laską na Bogu ducha winne
stokrotki.
— Wobec tego nie ma nadziei, abym mógł normalnie z panią się spotykać?
— Teraz to niemożliwe — odparłam cicho.
Po krótkiej chwili milczenia zaczęliśmy rozmawiać o innych rzeczach. Mówił o dniu, w
którym ujrzał mnie po raz pierwszy. Zainteresowało go, co to za kobiety spacerują po plaży o tej
samej porze i przesiadują wciąż w tym samym miejscu. Pewnego dnia zabrał ze sobą lornetkę.
— Widziałem panią bardzo wyraźnie. Czytała pani i nie miała na głowie kapelusza. Po
powrocie do hotelu spytałem panią Allardyce, kto mieszka w willi „Pod Jodłami”. Już wcześniej
Connie wiele mi o pani opowiadała. Postanowiłem poznać panią osobiście.
Gdy doszliśmy do alei prowadzącej do willi, wyciągnęłam rękę po modlitewnik.
— Nie może pan iść dalej, panie Shelmardine — powiedziałam pospiesznie. — Ciocia
mogłaby pana zobaczyć…
Ujął moją rękę i na chwilę zatrzymał w swojej. Potem uważnie na mnie spoglądając rzekł:
— A gdybym tak przyszedł jutro i zapytał o panią?
Dech mi zaparło. Sprawiał wrażenie człowieka zdolnego do wykonania wszystkiego, co sobie
wbije do głowy.
— Och, nie mógłby pan tego zrobić — jęknęłam żałośnie. — Ciocia Martha… nie mówi pan
chyba poważnie.
— Chyba nie — przyznał z żalem. — Oczywiście nie zrobiłbym nic, co miałoby pociągnąć za
sobą jakieś nieprzyjemności dla pani. Ale to nie może być… nie będzie nasze ostatnie spotkanie.
— Ciocia nie pozwoli mi iść znowu do kościoła — powiedziałam.
— Czy ona ucina sobie czasami drzemkę po południu? — spytał, Z zakłopotaniem wkręciłam
czubek parasolki w przydrożny pył.
— Czasami — odparłam.
— Będę przy tej starej łodzi jutro po południu, o wpół do czwartej.
— Nie mogłabym… wie pan, że nie mogłabym! — zawołałam i wyrwałam rękę z jego
uścisku, po czym oblałam się rumieńcem.
— Czy pani jest pewna? — spytał, pochylając się nieco w moją stronę.
— Chyba tak — szepnęłam.
Wreszcie oddał mi książeczkę do nabożeństwa.
— Czy podaruje mi pani różyczkę? — spytał.
Odpięłam cały bukiecik i podałam mu, a on przytknął go do ust. Co do mnie, przebiegłam
alejkę do willi w sposób całkowicie pozbawiony godności. Na zakręcie obejrzałam się. Stał w
tym samym miejscu, bez kapelusza.
Dwudziesty czwarty lipca
W poniedziałek po południu wymknęłam się na plażę, podczas gdy ciocia Martha i pani Saxby
odbywały swą codzienną drzemkę. Ja miałam czytać kazania w swoim pokoju.
Pan Shelmardine opierał się o starą łódź, ale gdy tylko mnie ujrzał, wyszedł na spotkanie.
— To bardzo miło z pani strony, że pani przyszła — powiedział.
— Nie powinnam tego robić — odparłam ze skruchą w głosie. — Ale czuję się tu taka
samotna… Nie można przecież przez cały dzień czytać kazań i pamiętników.
Pan Shelmardine roześmiał się.
— Państwo Allardyce są po drugiej stronie łodzi. Czy chce pani ich poznać?
Jak miło z jego strony, że ich przyprowadził! Wiedziałam, że polubię panią Allardyce właśnie
dlatego, że nie lubiła jej ciocia Martha. Odbyliśmy bardzo przyjemny spacer. Nie zastanawiałam
się, która może być godzina, aż wreszcie pan Shelmardine powiedział, że już jest czwarta.
— Och, tak późno! — zawołałam. — Natychmiast muszę wracać.
— Przykro nam, że tak długo panią zatrzymywaliśmy — powiedział pan Shelmardine z
niepokojem w głosie. — Jeśli ciocia obudziła się, co panią czeka?
— To zbyt straszne, by o tym myśleć — powiedziałam poważnym tonem. — Przepraszam,
panie Shelmardine, ale nie może iść pan dalej.
— Będziemy tutaj jutro po południu — przypomniał.
— Ależ, panie Shelmardine! — zaoponowałam. — Wolałabym, by nie nabijał mi pan głowy
takimi pomysłami. śeby móc o nich zapomnieć, będę chyba musiała natychmiast przeczytać cały
tom kazań.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Potem on zaczął się uśmiechać, aż wreszcie
oboje wy buchnęliśmy gromkim śmiechem.
— Przynajmniej proszę mi dać znać, czy panna Fiske się piekli! — zawołał za mną, gdy
biegłam w stronę domu.
Na szczęście ciocia Martha wciąż spała. Potem jeszcze przez trzy dni biegałam po południu na
plażę. Jutro wybieram się z panem Shelmardine i państwem Allardyce na przejażdżkę żaglówką.
Obawiam się tylko, żeby nie wymyślił czegoś niedorzecznego. Dzisiaj po południu powiedział:
— Chyba nie zniosę już tego dłużej.
— Czego?
— Doskonale pani wie — odparł. — Tych potajemnych spotkań i narażania pani biednego
sumienia na przykre wyrzuty. Gdyby pani ciocia nie była taka… nierozsądna, nigdy bym na to
nie przystał.
— To wszystko moja wina — powiedziałam skruszonym tonem.
— Nie to miałem na myśli — odparł ponuro. — Ale czy nie lepiej będzie, jeśli przyjdę do
cioci i otwarcie z nią porozmawiam?
— Wówczas już nigdy by pan mnie nie zobaczył — wyrwało mi się pospiesznie i natychmiast
pożałowałam tych słów.
— To najgorsze, co mógłbym od pani usłyszeć — powiedział.
Dwudziesty piąty lipca
Wszystko skończone, a ja jestem najnieszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem. Oznacza to
oczywiście, że ciocia Martha odkryła prawdę, a na mnie spadła zasłużona kara za grzechy.
Dziś po południu znów wymknęłam się nad morze i wybrałam się na ten rejs żaglówką. Było
cudownie, ale zabawiliśmy nieco za długo i biegłam do domu pełna złych przeczuć. W drzwiach
natknęłam się na ciocię Marthę.
Suknię miałam zabłoconą, kapelusz zsunął mi się na plecy, a moje niesforne, kręcone włosy
były w straszliwym nieładzie. Wiem, że wyglądałam bardzo podejrzanie, a poza tym widać było,
ż
e poczuwam się do winy. Ciocia rzuciła mi spojrzenie, którego nie da się opisać, i w ponurym
milczeniu podążyła za mną do pokoju.
— MargueRITE, co to ma znaczyć? — spytała.
Mam wiele wad, ale nie umiem kłamać. Wyznałam wszystko, no, prawie wszystko. Nie
powiedziałam nic o lornetkach i alfabecie głuchoniemych, a ciocia była zbyt oszołomiona, by
spytać, jak zawarłam znajomość z panem Shelmardine. Wysłuchała mnie w milczeniu.
Oczekiwałam jakichś straszliwych wymówek, ale przypuszczam, że moje przewinienia wydały
się jej zbyt wielkie, by można je było podsumować słowami.
Gdy wyszlochałam ostatnie słowo, wstała, zmiażdżyła mnie pełnym pogardy spojrzeniem i
wyszła z pokoju. Po chwili zjawiła się wyraźnie zmartwiona pani Saxby.
— Moje drogie dziecko, coś ty narobiła? Twoja ciocia powiedziała, że jutro wracamy do
domu popołudniowym pociągiem. Jest bardzo przygnębiona.
Skuliłam się na łóżku i zaczęłam płakać, a pani Saxby pakowała mój kufer. Nie będę miała już
okazji czegokolwiek wyjaśnić panu Shelmardine. I nigdy już go nie zobaczę, bo ciocia jest
zdolna wywieźć mnie choćby do Afryki. On pomyśli, że jestem trzpiotowatą flirciarą. Och, jaka
jestem nieszczęśliwa!
Dwudziesty szósty lipca
Jestem najszczęśliwszą dziewczyną na świecie! Jestem w zupełnie odmiennym nastroju niż
wczoraj. Za godzinę wyjeżdżamy z willi „Pod Jodłami,,, ale teraz to jest już bez znaczenia.
Przez całą ostatnią noc nie zmrużyłam oka i pogrążona w rozpaczy powlokłam się na
ś
niadanie. Ciocia nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi, lecz ku memu zaskoczeniu
powiedziała pani Saxby, że zamierza odbyć pożegnalny spacer po plaży. Wiedziałam, że weźmie
mnie ze sobą, abym czegoś nie przeskrobała, więc serce zabiło mi z nadzieją. Pomyślałam, że
może uda się przesłać wiadomość Francisowi. Na szczęście ciocia nie wiedziała, jaką rolę w
moim skandalicznym prowadzeniu się odegrała lornetka.
Potulnie poszłam za moimi ponurymi strażniczkami na plażę i usiadłam przygnębiona na
kocu, podczas gdy one ruszyły na spacer. Gdy tylko ciocia Martha i pani Saxby oddaliły się na
bezpieczną odległość, zaczęłam sygnalizować:
— Wszystko wydało się. Ciocia jest bardzo zła. Dziś wracamy do domu. — Potem chwyciłam
lornetkę. Jego twarz wyrażała konsternację i przerażenie. Zasygnalizował:
— Muszę się z panią zobaczyć przed wyjazdem.
— To niemożliwe. Ciocia mi nigdy tego nie wybaczy. śegnaj!
Zobaczyłam, że na jego twarzy maluje się desperacja i determinacja. Gdyby nawet
czterdzieści cioć runęło na mnie z góry, nie byłabym w stanie oderwać lornetki od oczu.
— Kocham cię. Wiesz o tym. Czy mogę liczyć na wzajemność? Natychmiast muszę znać
odpowiedź.
Co za sytuacja! Nie było czasu ani szans na żadne panieńskie wahania czy owijanie całej
sprawy w bawełnę. Ciocia i pani Saxby prawie doszły już do miejsca, gdzie zawsze zawracały.
Ledwie zdążyłam nadać proste, bez ogródek „Tak” i odczytać jego odpowiedź.
— Natychmiast wracam do domu, zabieram matkę i Connie, jadę za tobą i będę domagał się
oddania mi mojej własności. Nie obawiaj się, zwyciężę. Do zobaczenia, moja kochana.
— Marguerite — powiedziała pani Saxby, która znalazła się nagle tuż przy mnie. — Czas
wracać.
Wstałam posłusznie. Ciocia Martha była bardziej ponura i nieprzejednana niż zwykle, a pani
Saxby wyglądała jak żałobnica, ale czy sądzicie, że się tym przejmowałam? Gdy opuszczałyśmy
plażę, zostałam na chwilę z tyłu. Wiedziałam, że na mnie patrzy, i pomachałam mu ręką.
Myślę, że jestem naprawdę zaręczona z Francisem Shelmardine. Czy słyszał ktoś kiedyś o
takich śmiesznych zaręczynach? I co na to powie ciocia Martha?
N
IESZCZĘŚLIWA PANNA
F
ARQUHAR
Frances Farquhar była prawdziwą pięknością, ale ci, którzy nie znali jej zbyt dobrze, mawiali,
ż
e jest malowaną lalą. Miała bogatego ojca, a jej matka pochodziła z arystokratycznej rodziny.
Frances zaczęła prowadzić życie towarzyskie przed trzema laty i była ulubienicą salonów.
Dlaczego więc była nieszczęśliwa?
Mówiąc prosto z mostu — Frances Farquhar została porzucona, i to w bardzo banalny sposób.
Była zaręczona z Paulem Holcombem, bardzo przystojnym mężczyzną, który aż za dobrze
zdawał sobie z tego sprawę. Frances była w nim zakochana po uszy albo myślała, że tak jest, co
czasami na jedno wychodzi. Wszyscy w jej środowisku wiedzieli o zaręczynach, a przyjaciółki
zazdrościły Frances, gdyż Holcomb był doskonałą partią.
Katastrofa przyszła niespodziewanie. Nikt poza rodziną nie wiedział, co naprawdę się stało,
ale wiadomo było, że para Holcomb–Farquhar się rozpadła. Krążyły na ten temat najróżniejsze
opowieści.
A prawda wyglądała tak, że Holcomb był niestałego serca i zakochał się w innej dziewczynie.
Ten zadufany w sobie arogant wcale nie przejmował się złamanym sercem Frances — po pół
roku ożenił się z Maud Caroll.
Farquharowie byli naprawdę wściekli, zwłaszcza Ned, starszy brat Frances, chociaż na co
dzień wcale się siostrą nie przejmował.
Jednak tym razem w grę wchodził honor rodziny, więc pan Farquhar grzmiał, Ned klął, a
siostra Delia ubolewała, że nie będzie druhną. Pani Farquhar wciąż z płaczem powtarzała, że
zniszczy to szansę małżeńskie jej córki.
Sama Frances nie brała udziału w burzliwych naradach rodzinnych. Czuła jednak, że ma
złamane serce. Jej miłość i duma ucierpiały w równym stopniu, a skutki tego wydawały się jej
katastrofalne.
Po pewnym czasie Farquharowie nieco ochłonęli i zajęli się pocieszaniem Frances, co nie
przychodziło im łatwo. Dziewczyna dobrnęła jakoś do końca sezonu towarzyskiego nie okazując
ś
wiatu swego cierpienia. Nie zmieniała dumnego wyrazu twarzy nawet wtedy, gdy natykała się
na samego Holcomba. Zeszczuplała, zbladła, a jej twarz przypominała maskę, ale to samo można
powiedzieć o wielu innych dziewczętach, których nie podejrzewano o załamane serce.
Farquharowie jeździli każdego lata do Green Harbour. Jednak Frances oświadczyła, że tym
razem nie pojedzie i postawiła na swoim. Cała rodzina próbowała skłonić ją do zmiany decyzji,
ale nic nie wskórała.
— Jadę do Windy Meadows odwiedzić ciocię Eleonor — powiedziała. — Wielokrotnie
zapraszała mnie do siebie.
Ned gwizdnął ze zdumieniem:
— Ależ zanudzisz się tam na śmierć, Sis — powiedział. — Windy Meadows jest równie
zabawne jak pogrzeb. A ciocia Eleonor, mówiąc oględnie, też nie emanuje radością życia.
— Nic mnie to nie obchodzi. Chcę wyjechać gdzieś, gdzie ludzie nie będą gapić się na mnie i
mówić… o tym — odparła Frances i widać było, że zbiera się jej na płacz.
Ned wyszedł z pokoju i znowu zaczął przeklinać Holcomba, a potem poradził matce, by
ustąpiła. Tak się ostatecznie stało i Frances pojechała do Windy Meadows.
Ned miał rację, nie było to zbyt rozrywkowe miejsce. Na końcu wsi, tuż nad plażą, stały
domki rybackie, wśród których nieustannie hulał wiatr. To miejsce nazywano „Zatoczką”.
Ciocia Eleonor należała do tych rzadkich i wspaniałych osób, które w sposób mistrzowski
opanowały sztukę niewtrącania się do cudzych spraw. Zostawiła więc Frances w spokoju.
Wiedziała, że jej siostrzenica miała „jakieś kłopoty miłosne czy coś w tym rodzaju” i jeszcze
się z tym nie uporała.
— Najlepiej pozwolić, by takie sprawy toczyły się własnym trybem — powiedziała
filozoficznie nastawiona dama do swej garderobianej i powiernicy Margaret Ann Peabody. — Z
czasem jej to przejdzie, choć na razie jeszcze o tym nie wie.
Przez pierwsze dwa tygodnie Frances upajała się tym, że może cierpieć, ile dusza zapragnie.
Mogła płakać przez całą noc, a nawet i cały dzień, jeśli jej przyszła ochota, gdyż nie musiała się
obawiać, że ludzie zauważą jej zaczerwienione oczy. Mogła siedzieć w pokoju i pogrążać się w
czarnych myślach. Nikt też nie wymagał, by była uprzejma.
Jednak po dwóch tygodniach ciocia Eleonor poszła po rozum do głowy i stwierdziła, że choć
powściągliwość jest zaletą, nie może przecież pozwolić, by Frances marniała na jej oczach.
Dziewczyna była z każdym dniem coraz bledsza i szczuplejsza, a poza tym częsty płacz niszczył
jej rzęsy.
— Jaka szkoda — powiedziała pewnego ranka przy śniadaniu ciocia Eleonor, patrząc na
osowiałą Frances — że nie mogę dziś zabrać na przejażdżkę Corony Sherwood. Obiecałam jej to
w zeszłym tygodniu, ale dzisiaj pieczemy ciasta i ubijamy masło. Wciąż nie mam czasu, biedna
Corona!
— A kto to jest? — zainteresowała się Frances, zdziwiona, że na tym świecie jest poza nią
samą jeszcze ktoś, komu należy współczuć.
— To siostra naszego pastora. Miała ostry atak gośćca stawowego. Już ma się lepiej, lecz jest
jeszcze bardzo .osłabiona. Powinna więcej przebywać na powietrzu, ale nie może chodzić. Jutro
naprawdę muszę się do niej wybrać. Zajmuje się gospodarstwem brata na plebanii. Bo wiesz, ona
jest niezamężna.
Frances nie wiedziała i wcale jej to nie obchodziło. Jednak nawet możliwość cierpienia bez
ograniczeń może się sprzykrzyć i Frances zaczynała już odczuwać pewien przesyt.
Zaproponowała więc, że pojedzie i zabierze pannę Sherwood na przejażdżkę.
— Nie znam jej wprawdzie, ale to chyba nie ma znaczenia — powiedziała.
Ciotka z wielką satysfakcją obserwowała, jak Frances odjeżdża spod domu.
— Ucałuj Coronę — powiedziała. — Przekaż też jej, by nie szwendała się między tymi
ludźmi z wybrzeża, zanim nie wydobrzeje. Plebania to czwarty dom za trzecim rogiem.
Tak więc licząc domy i skrzyżowania Frances dotarła do plebanii. Drzwi otworzyła jej
osobiście Corona Sherwood. Frances spodziewała się zobaczyć starszą panią w okularach, o
siwych, karbowanych włosach. Tymczasem ku swemu zdziwieniu ujrzała dziewczynę mniej
więcej w swoim wieku, a do tego całkiem ładną. Corona była brunetką, ale podczas gdy Frances
miała kremową cerę i kruczoczarne włosy, Corona była smagła i fertyczna. Oczy zalśniły jej z
zachwytu, gdy Frances wyjaśniła cel wizyty.
— Jak to miło ze strony pani i panny Eleonor. Nie mam jeszcze siły na piesze wędrówki, a
Elliott tak rzadko ma czas, by mnie gdzieś zabrać.
— Dokąd mam jechać? — spytała Frances, gdy powozik ruszył.
— Nie znam dobrze okolicy.
— Czy mogłybyśmy najpierw zajrzeć nad Zatoczkę? Chciałabym odwiedzić biednego
Jacky’ego Harta. Jest bardzo chory…
— Ciocia Eleonor absolutnie zabroniła — powiedziała Frances.
— Czy możemy zlekceważyć ten zakaz?
Corona roześmiała się.
— Panna Eleonor obwinia tych ludzi z wybrzeża o to, że zachorowałam, ale to nieprawda.
Bardzo chcę zobaczyć Jacky’ego Harta. Ma chory kręgosłup i ostatnio czuje się coraz gorzej.
Panna Eleonor na pewno nie będzie miała nam za złe tych odwiedzin.
Frances zawróciła i ruszyła na wygładzoną przez wiatr piaszczystą plażę. Dom Jacky’ego
Harta okazał się bardzo mały i pełen dzieciaków. Pani Hart była bladą kobietą o zmęczonej
twarzy i cierpliwych, dalekowzrocznych oczach, które mają osoby wypatrujące na morzu tych, co
czasami nigdy nie wracają.
Mówiła o Jacky’m apatycznie i bez nadziei w głosie. Lekarz i powiedział, że pozostało mu już
niewiele życia. Potem bez skrępowania opowiadała Coronie o innych utrapieniach. Jej chłop
znowu zaczął pić, a połowy makreli były kiepskie.
Gdy pani Hart zaprosiła Coronę do pokoju, w którym leżał Jacky, Frances również tam poszła.
Chłopiec miał delikatną, wymizerowaną twarz i wielkie, błyszczące, smutne oczy. Leżał w
małym pokoiku obok kuchni, powietrze było tu ciężkie i rozgrzane. Pani Hart stanęła w nogach
łóżka.
— Teraz musimy siedzieć przy nim także w nocy — powiedziała. — Jest nam bardzo ciężko.
Sąsiedzi są życzliwi i czasami przychodzą pomóc, ale sami mają dość własnej roboty. Musi
dostawać lekarstwa co pół godziny. Siedziałam przy nim ostatnie trzy noce. Jabez wciąż chodzi
do tawerny, jestem skonana. — Nagle głos się jej załamał i zaczęła płakać.
— Chciałabym posiedzieć przy nim, pani Hart, ale obawiam się, że nie jestem jeszcze
wystarczająco silna — powiedziała Corona z zakłopotaniem.
— Nie znam się zbytnio na pielęgnowaniu chorych — odezwała się Frances zdecydowanym
tonem — ale jeśli chodzi tylko o to, by siedzieć przy dziecku i regularnie podawać lekarstwa, to z
pewnością mogę się tego podjąć. Przyjdę dziś wieczorem i posiedzę przy Jacky’m, jeśli pani
pozwoli.
W drodze powrotnej Frances zaczęła się zastanawiać, czy dobrze zrobiła, proponując pomoc.
Zauważyła jednak, że Corona jest najwyraźniej zadowolona. Potraktowała tę propozycję jako
rzecz oczywistą, więc Frances nie odważyła się głośno mówić o swych wątpliwościach.
Przejechały się piękną, zieloną doliną skąpaną w słońcu, a później Corona zaprosiła Frances na
herbatę.
Wielebny Elliott Sherwood zdążył już odwiedzić swoich licznych parafian. Teraz
manipulował przy pachnącym groszku, chcąc zmusić go, by piął się po parkanie. Był w samej
koszuli, a na głowie miał wielki, słomkowy kapelusz, co wcale nie wprawiało go w zakłopotanie.
Gdy Corona przedstawiła brata Frances, wyprzągł konia i zaprowadził do stajni, po czym znowu
powrócił do swego groszku. Powiedział paniom, że pił już herbatę, więc Frances zobaczyła go
ponownie dopiero przed odjazdem. Pomyślała sobie, że pastor jest zimnym człowiekiem i nie ma
wdzięku swej siostry.
Wieczorem pojechała do Zatoczki. Morze było rozmigotane i bajecznie kolorowe. Widać było
łodzie wracające z połowu. Jacky powitał ją cudownym uśmiechem i wkrótce została sama przy
jego łóżku. Lampka stojąca na stole sączyła przyćmione światło, a za oknami, gdzieś na skałach,
słychać było głośne śmiechy i rozmowy, które umilkły późno w nocy. Później zapadła cisza, w
której słychać było tylko chlupot fal rozbijających się na piasku i odległy jęk wód Atlantyku.
Jacky był niespokojny i nie spał, ale nie odczuwał bólu i miał ochotę na rozmowę. Frances
słuchała go z nieznanym jej dotąd współczuciem, którym natchnęła ją, jak sądziła, Corona.
Chłopiec opowiadał o swym krótkim, tragicznym życiu. O ojcu pijaku i wiecznie zaharowanej
matce.
Te niezwykle smutne zwierzenia chwyciły Frances za serce. Obudził się w niej instynkt
macierzyński drzemiący w każdej prawdziwej kobiecie. Poczuła nagłą sympatię do tego
wrażliwego chłopca, który wiele wycierpiał, więc był dojrzały i mądry. W pewnej chwili
nieoczekiwanie stwierdził, że Frances przypomina mu anioła.
— Jest pani taka śliczna, ładniejsza nawet od panny Corony. Nigdy jeszcze nie widziałem
kogoś tak pięknego. Gdy byłem raz na plebanii, zanim zachorowałem i póki mogłem jeszcze
chodzić, widziałem na biurku pana Sherwooda taki obrazek. Była na nim kobieta, która trzymała
na ręku maleńkie dziecko i miała pierścień dookoła głowy. Jest pani do niej podobna. I bardzo,
ale bardzo czegoś chcę…
— Czego kochanie? — spytała Frances łagodnie. — Jeśli mogę to zdobyć albo coś zrobić dla
ciebie, chętnie spełnię twoje życzenie.
— Może pani — powiedział ze smutkiem. — Ale nie wiem, czy pani się zgodzi. Chciałbym,
ż
eby wpadała pani do mnie choć raz dziennie, Chciałbym, żeby posiedziała pani przy mnie
chociaż pięć minut i pozwoliła na siebie popatrzyć. Tylko tyle. Czy to będzie zbyt duży kłopot
dla pani?
Frances pochyliła się i ucałowała chłopca.
— Będę przychodziła codziennie, Jacky — obiecała. Na wymizerowanej twarzyczce
odmalowała się niewysłowioną radość. Chłopiec uniósł rękę i dotknął policzka Frances.
— Wiedziałem, że pani jest dobra, tak dobra jak panna Corona, a ona jest aniołem. Kocham
panią.
Rankiem padał deszcz, a morze okryła mgła. Gdy Frances szła drogą, nadjechał Elliott
Sherwood i zabrał ją na swą małą dwukółkę. Miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy i zgrabną
czapeczkę. Wcale nie przypominał pastora, a przynajmniej nie wyglądał tak, jak Frances
wyobrażała sobie duchownego.
Nie znała ich zresztą zbyt wielu. Pastor kościoła, do którego chodziła, najwytworniejszego
kościoła w jej dzielnicy, był szacownym siwowłosym panem w okularach w pozłacanej oprawie.
Wygłaszał mądre kazania i wydawał się równie nierealny co gwiazda z Mlecznej Drogi.
Jednak pastor, który nosił nieprzemakalny płaszcz i czapeczkę, jeździł zabłoconą dwukółką i
mówił o rybakach tak, jakby byli jego domownikami, był dla Frances czymś zupełnie nowym.
Nie mogła przy tym nie zauważyć, że wymykające się spod czapeczki ciemne włosy okalają
bardzo kształtne czoło. Pastor miał piękne, piwne oczy i ładnie wykrojone usta o zdecydowanym
wyrazie. Nie był szczególnie przystojny, ale Frances stwierdziła, że się jej podoba.
Duchowny rozpostarł nad głową Frances mokry, gumowy daszek swego wehikułu, po czym
zaczął zadawać pytania. Musiała zrelacjonować przypadek Jacky’ego Harta, po czym pan
Sherwood wyjął notes i zaczął przeglądać go ze skupionym wyrazem twarzy.
— Czy chce pani więcej pracy tego typu? — zapytał obcesowo. Frances poczuła rozbawienie.
Zwracał się do niej tak, jak zapewne mówił do Corony, i zdawał się nie zauważać, że jej profil
jest klasyczny, a oczy prześliczne. Mimo złamanego serca ta obojętność zabolała ją. Powiedziała,
ż
e jeśli jest coś do zrobienia, może się tym zająć. Pastor równie pospiesznie polecił jej odszukać
pewną starszą panią zamieszkałą przy ulicy Elm Creek. Corona czytywała jej rozmaite rozprawy
naukowe.
— Są one ulubioną rozrywką cioci Clorindy — powiedział. — Po prostu je uwielbia, a prawie
już nie widzi. Bardzo jej teraz brakuje Corony.
Były też inne zlecenia. Kilkanaście robotnic z fabryki, którymi należało się zaopiekować, i
cała chmara obdartych dzieciaków, które trzeba było ubrać. Frances była nieco skonsternowana,
słysząc, że ma pomagać tylu ludziom, niemniej jednak należało szczegółowo omówić środki i
sposoby działania. Z okien domów stojących wzdłuż drogi wyglądali dyskretnie jacyś ludzie, by
zobaczyć, „co też za dziewczynę wiezie pastor”. Długa w istocie droga wydała się Frances
bardzo krótką. Nie wiedziała, że Elliott Sherwood nadłożył całą milę, by odwieść ją do domu, i
ryzykował spóźnienie na bardzo ważne spotkanie. Można było z tego wnosić, że wcale nie był
tak nieczuły na kobiecą urodę, jak by się mogło wydawać.
Jeszcze tego samego popołudnia Frances odbyła spacer w deszczu i czytała traktaty ciotce
Clorindzie. W nocy była bardzo zmęczona, zapomniała nawet sobie popłakać. Spała twardym,
spokojnym snem.
Rankiem poszła do kościoła, pierwszy raz od przyjazdu do Windy Meadows. Wiedziała, że
musi pójść ze zwykłej uprzejmości, jeśli odwiedzała chorych i zgodziła się opiekować
dziewczętami z fabryki. Była zaskoczona kazaniem pastora Sherwooda i zastanawiała się w
duchu, dlaczego pozwolono takiemu człowiekowi tkwić przez cztery lata na prowincji.
— Miał kłopoty ze zdrowiem po skończeniu college’u, dlatego przyjechał tutaj — wyjaśniła
ciocia Eleonor w miesiąc później. — teraz już wydobrzał i sądzę, że wkrótce zgarnie go jakaś
wielkomiejska parafia. Ostatniej zimy miał kazania w mieście w kościele pi Castle Street i ludzie
byli zachwyceni.
W owym czasie Frances czuła się jakby odmieniona. Rzadką miewała teraz wolną chwilę, a
jeśli jej się to zdarzało, spędzała z Coroną. Połączyła je głęboka przyjaźń, właściwa ludziom o
wyjątkowo szlachetnej naturze.
Corona powoli wracała do zdrowia i mogła już trochę pomagać podopiecznym brata, lecz
Frances wspaniale ją zastępowała, więc Elliott Sherwood wciąż się nią wyręczał. Przy tej
sposobności Frances miała okazję dobrze poznać młodego, sumiennego pastora o wzniosłych
ideałach. Nabrał zresztą przedziwnego zwyczaju przychodzenia do niej po radę — do niej,
Frances Farquhar!
Frances pielęgnowała Jacky’ego Harta, namawiała jego ojca do abstynencji, czytała rozprawy
naukowe ciotce Clorindzie, założyła kółko czytelnicze w fabryce, zaopatrzyła wszystkie maluchy
Jarboesów w ubrania, namawiała dzieciaki z wybrzeża, by chodziły do szkoły, załagodziła
odwieczny spór pomiędzy dwiema rybackimi rodzinami i zrobiła sto innych rzeczy w tym
rodzaju.
Ciocia Eleonor nie czyniła żadnych uwag, jak to miała w zwyczaju, za to przedyskutowała
wszystko z Margaret Ann Peabody i zgodził się z tym, co powiedziała jej idealna garderobiana:
— Praca zapobiega wielu kłopotom i pomaga się ich pozbyć. Gdy Frances rozmyślała w kółko
o własnych zmartwieniach i nikt ją nie obchodził, była nieszczęśliwa. Jednak gdy tylko
spostrzegła, że inni też są nieszczęśliwi, i spróbowała im trochę pomóc, pomogła przede
wszystkim sobie. Nabrała ciała i rumieńców. A chyba i nasz pastor myśli, że drugiej takiej nie ma
na całym świecie.
Pewnej nocy Frances opowiedziała Coronie o Holcombie. Elliott Sherwood wyjechał i
Frances przyszła na plebanię, by przenocować z przyjaciółką. Siedziały w pokoju Corony, który
zalewało światło księżyca, i Frances nabrała ochoty do zwierzeń. Sądziła, że gdy zacznie
wspominać, posmutnieje i rozpłacze się. Jednak wcale tak się nie stało i zanim dobrnęła do
połowy, doszła do wniosku, że w ogóle nie warto nad tym się rozwodzić. Corona okazała jej
współczucie, nie mówiła za wiele, ale jej słowa poprawiły samopoczucie Frances.
— Och, jakoś z tym sobie poradzę — powiedziała stanowczo. — Kiedyś myślałam, że nigdy
mi się to nie uda, a teraz widzę, że mam to już za sobą. Bardzo się z tego cieszę, a jednocześnie
bardzo się wstydzę, że jestem taka zmienna w uczuciach.
— Wcale nie jesteś zmienna — powiedziała Corona poważnym tonem. — Nie sądzę, byś
naprawdę kochała tego człowieka. Pewnie tylko ci się wydawało. A tak w ogóle, nie był ciebie
wart. Jesteś taka dobra, kochanie. Ci ludzie z wybrzeża wprost cię uwielbiają. Elliott mówi, że
możesz z nimi zrobić, co ci się żywnie podoba.
Frances roześmiała się, miała wątpliwości, czy rzeczywiście jest taka dobra, ale było jej miło.
Później, gdy szczotkowała włosy przed lustrem i uśmiechała się z roztargnieniem do swego
odbicia, Corona spytała:
— Frances, jak to jest, gdy się ma taką urodę, jak ty?
— Co ty pleciesz? — zaoponowała Frances.
— Wcale nie plotę, przecież wiesz, że jesteś śliczna. Elliott mówi, że jesteś najpiękniejszą
dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał.
Choć Frances powtarzała sobie bez przerwy, że już nigdy nie da się złapać na lep
komplementów, poczuła przypływ dziwnej radości na wieść, że pastor z Windy Meadows uważa
ją za piękność. Wiedziała, że podziwia jej inteligencję i to, co określał „niezwykłym wpływem na
ludzi”. Była jednak przekonana, że gdyby Elliotta Sherwooda zapytać o zdanie, nie potrafiłby
powiedzieć, czy Frances jest ładniejsza od Kitty Martin, nauczycielki ze szkółki niedzielnej,
dziewczyny o różowych policzkach i zadartym nosie.
Lato mijało bardzo szybko. Pewnego dnia zmarł Jacky Hart — odszedł wraz z odpływem
morza, trzymając Frances za rękę. Pokochała tego chłopca o łagodnym usposobieniu i bardzo go
jej brakowało.
Gdy nadszedł czas powrotu do domu, Frances popadła w przygnębienie. Nie chciała
opuszczać Windy Meadows, Corony, ludzi z wybrzeża, cioci Eleonor i… Margaret Ann
Peabody.
Elliott Sherwood przyszedł wieczorem, w przeddzień wyjazdu, a Margaret Ann z
uszanowaniem wprowadziła go do salonu, gdzie siedziała Frances. Opromieniał ją blask
zachodzącego słońca, a bladożółte chryzantemy wpięte w jej kruczoczarne włosy lśniły jak
gwiazdy.
Elliott Sherwood wrócił właśnie do Windy Meadows po dość długiej nieobecności. Był
dziwnie radosny.
— Myśli pani pewnie, że przyszedłem się pożegnać, ale wcale tał nie jest — oświadczył. —
Mam nadzieję, że wkrótce znowu zobaczymy. Właśnie zaproponowano mi, bym został
duszpasterze w kościele przy Castle Street i mam zamiar się zgodzić. Tak więc jeszcze tej zimy
przeniesiemy się z Coroną do miasta.
Frances chciała powiedzieć, że bardzo się cieszy, ale głos zamarł jej w gardle. Elliott
Sherwood podszedł bardzo blisko i wyszeptał…
Po namyśle postanowiłam nie zdradzać jego słów ani tego, co odparła Frances. Pewne rzeczy
lepiej pozostawić wyobraźni.
Z
BŁĄKANE SERCE
— Przejdziesz się ze mną po południu nad Zatoczkę? — spytała Marian Lesley.
Esterbrook Elliott odpiął bukiecik różyczek, który miała przy kołnierzyku, i włożył go do swej
butonierki.
— Naturalnie — odparł uprzejmym tonem. — Wiesz, że możesz rozporządzać moim czasem.
Stali właśnie w ogrodzie, pod gałęziami akacji obsypanymi kremowobiałym kwieciem. Długa
kiść kwiatków musnęła miękkie, złocistobrązowe pukle dziewczyny i rzuciła drżący cień na jej
piękną twarz.
Esterbrook Elliott pomyślał z dumą, że nigdy nie spotkał kobiety, która mogłaby się z nią
równać. Choć był z natury krytyczny i miał wybredny gust, musiał przyznać, że Marian była pod
każdym względem bez zarzutu.
Kochał Marian Lesley „od zawsze”, a przynajmniej tak mu się wydawało. Znali się od
dzieciństwa, oboje byli jedynakami, a ich rodziny uważały za oczywiste, że w przyszłości
powinni się pobrać. Jednak ojciec Marian życzył sobie, by zaręczyli się dopiero, gdy córka
ukończy dwadzieścia jeden lat.
Esterbrook zaakceptował przeznaczoną mu narzeczoną, a nawet żył w przekonaniu, że jest
wyjątkowym szczęściarzem. Spośród wszystkich kobiet na świecie właśnie ją wybrałby na panią
swego pięknego, starego domu. Marian ucieleśniała ideał jego chłopięcych lat. Wierzył, że kocha
ją szczerze, lecz miłość nie zaślepiła go na tyle, by nie widział materialnych korzyści płynących z
mariażu z kuzynką. Jego ojciec zmarł dwa lata wcześniej. Esterbrook był niezależny finansowo i
zamożny. Marian straciła matkę w dzieciństwie, a ojca, gdy miała osiemnaście lat. Od tamtej
pory mieszkała z ciotką.
Wiodła spokojne, samotne życie, które urozmaicały jedynie wizyty Esterbrooka, ale Marian to
wystarczało. Przelała na niego całą miłość swego szczodrego serca. Gdy ukończyła dwadzieścia
jeden lat, zostali oficjalnie zaręczeni. Mieli się pobrać na jesieni.
Nic nie mąciło szczęścia Marian. Była pewna uczuć ukochanego, który niezmiennie okazywał
jej swe oddanie. Jednakże czasami wydawało się jej, że ma dla niej zbyt mało namiętności. Był
zawsze taki uprzedzająco grzeczny. Wystarczyło, by wyraziła jakieś życzenie, a już gotów był je
spełnić. Spędzał z narzeczoną każdą wolną chwilę. Bywało jednak, że pragnęła, by okazał
niecierpliwość i zdradził gwałtowność uczuć. Zastanawiała się, czy wszyscy zakochani są równie
opanowani i powściągliwi. Ilekroć nachodziły ją podobne wątpliwości, ganiła się za nielojalność
i miała wyrzuty sumienia. Przecież oddanie Esterbrooka mogło zaspokoić najbardziej
wygórowane oczekiwania. Sama Marian była osobą powściągliwą i pełną rezerwy. Znajomi
uważali, że jest dumna i wyniosła. Tylko garstka uprzywilejowanych znała głębię jej uczuć i
wiedziała, jak czułą z natury jest kobietą.
Esterbrook sądził, że docenia ją w całej pełni. Gdy wracał do domu po zaręczynach, wyliczał
w myślach wszystkie zalety Marian. Z największą satysfakcją przyznał, że nie było w niej nic, co
chciałby zmienić.
Tego popołudnia pod akacjami snuli plany dotyczące ślubu. Mieli się pobrać na początku
września, po czym wyjechać za granicę. Esterbrook z namaszczeniem opracował szczegółowy
plan podróży poślubnej. Mieli zwiedzić wszystkie interesujące Marian miejsca Starego Świata,
po czym wrócić do domu. Esterbrook przedyskutował z narzeczoną zmiany, które chciał
wprowadzić w starej siedzibie Elliottów, by odpowiadała młodej i pięknej pani domu.
Większość planów już zrealizował. Uszczęśliwiona Marian wysłuchała w milczeniu jego
relacji. Później zaproponowała spacer nad Zatoczkę.
— Jaki obiekt dobroczynności znalazłaś tym razem? — spytał Esterbrook z niedbałym
zainteresowaniem, gdy szli spacerkiem w stronę Zatoczki.
— Mała Bessie pani Barrett bardzo gorączkuje — odparła Marian, a gdy pochwyciła jego
zaniepokojone spojrzenie, dodała pospiesznie:
— To nie jest zaraźliwe. Jakaś powolna, wycieńczająca choroba. Nic nam nie grozi,
Esterbrook.
— O siebie się nie boję — powiedział cicho. — To o ciebie się zaniepokoiłem. Zbyt wiele dla
mnie znaczysz, Marian, bym pozwolił ci ryzykować zdrowie i życie. Jesteś prawdziwą
dobrodziejką dla tych ludzi z Zatoczki. Gdy się pobierzemy, musisz się za mnie wziąć i
przekonać do dobroczynności. Obawiam się, że wiodę dość samolubny żywot. Ty wszystko
odmienisz, kochana. Zrobisz ze mnie przyzwoitego człowieka.
— Już nim jesteś, Esterbrook — odparła miękko. — W przeciwnym razie nie mogłabym cię
pokochać.
— Obawiam się, że ta moja „przyzwoitość” jest niewiele warta. Właściwie nigdy nie zostałem
wystawiony na próbę czy wiedziony na pokuszenie. Może bym się nie sprawdził…
— O, nie ma takiej obawy — odparła Marian z dumą. Esterbrook roześmiał się. Schlebiało
mu, że tak w niego wierzy.
Pomyślał, iż udowodni, że jest tego wart.
Tak zwana Zatoczka była małą wioską rybacką położoną na niskim, piaszczystym brzegu
zatoki. Stojące blisko siebie chaty wyglądały jak wielkie muszle wyrzucone przez morze, tak
były szare i wybielone przez wilgotne morskie wichry.
W pobliżu domów bawiły się obdarte dzieciaki, wśród których hasały wynędzniałe żółte
kundle ujadające wrzaskliwie na obcych.
Na wąskiej, piaszczystej plaży wylegiwali się mężczyźni. Sezon na makrele jeszcze się nie
zaczął, a było już po wiosennych połowach śledzi. Rybacy mieli teraz wakacje. Wesoła,
hałaśliwa gromada napawała się wolnością, nie przejmując się tym, co przyniesie jutro.
Łodzie stojące na kotwicy kołysały się jak mewy na roziskrzonej tafli wody, a ich wysokie
maszty przy każdej fali robiły ukłon w stronę lądu. Bezmiar morskich wód pogrążył się w
leniwej zadumie.
Błękity horyzontu były zamglone i przygaszone. Purpurowa mgiełka zamazywała kontur
odległych przylądków i przybrzeżnych urwisk. śółte plaże lśniły w słońcu, jakby były usypane
klejnotami.
Wioska tętniła życiem, którego stłumione odgłosy przeszywał od czasu do czasu jazgot
baraszkujących dzieci. Większość malców przerwała zabawę i ze skrywaną ciekawością gapiła
się na przybyszy.
Marian skierowała się do domu stojącego z dala od pozostałych, przy samym skraju skał.
Podwórze było niezwykle czyste, a ścieżka prowadząca do drzwi została starannie obłożona
białymi muszlami. Spoza muślinowych firanek w oknach wyglądały kwitnące pelargonie. Gdy
Marian i Esterbrook podeszli do drzwi, wyszła im na spotkanie kobieta o znużonej twarzy.
— Nie ma raczej żadnej poprawy, panno Lesley — odparła na pytanie Marian o zdrowie
dziecka. — Był tu dziś lekarz, którego pani przysłała. Robił wszystko, co w jego mocy.
Wyglądało na to, że jest pełen nadziei. Mała nie skarży się, tylko leży i jęczy. Czasami wpada w
rozdrażnienie. To bardzo uprzejmie, że tak często pani do nas zagląda, panno Lesley. Magdalen,
czy mogłabyś położyć na półce koszyk pani?
Dziewczyna siedziała do tej pory niezauważona, tyłem do gości, w głowach łóżeczka
stojącego w kącie pokoju. Gdy wstała i powoli się odwróciła, Marian i Esterbrook drgnęli
mimowolnie ze zdumienia. Esterbrook zaczerpnął powietrza jak człowiek nagle wyrwany ze snu.
Kimże była ta dziewczyna, tak nie pasująca do swego otoczenia?
Stojąc w półmroku, jaki panował w kącie pokoju, promieniała pięknością, która przywodziła
na myśl jakiś rzadki obraz. Była wysoka, a skromna suknia z ciemnego perkalu uwydatniała
wspaniałe proporcje jej figury. Gęste, kasztanowe włosy poprzetykane złotem były związane w
gruby węzeł. Zdobiły tył głowy o klasycznym kształcie i falowały nad niskim czołem, którego
gładkości nie pokalała nawet ostra bryza morska. Dziewczyna miała owalną twarz i doskonale
regularne rysy. Ogromne, orzechowe oczy, skryte w półmroku, zdawały się nieprzeniknione i
posępne. Nawet Marian Lesley nie miała delikatniejszej cery. Na gładkich, przypominających
marmur policzkach dziewczyny nie było śladu rumieńca, lecz jej woskowa bladość nie
wskazywała na słabość czy chorobę. Pełne, wygięte w kącikach usta miały zaś pąsowy kolor.
Stała bez ruchu, lecz nie wyglądała wcale na skrępowaną. Gdy pani Barrett powiedziała: „To
moja siostrzenica, Magdalen Crawford”, potwierdziła jej słowa milczącym skinieniem głowy. I
kiedy ruszyła z miejsca, by wziąć koszyk Marian, widać było, jak bardzo nie pasuje do tego
ciasnego pokoju o niskim suficie. Jej obecność wprawiała pozostałych w jakieś dziwne
zakłopotanie.
Marian podeszła do łóżeczka i położyła swą smukłą dłoń na rozpalonym czole dziecka.
Dziewczynka otworzyła piwne oczy i spojrzała na nią pytająco.
— Jak się dziś czujesz Bessie?
— Magdalen, chcę do Magdalen — jęknęła błagalnie mała. Magdalen stanęła obok Marian
Lesley.
— Chce, żebym ja przy niej była — powiedziała niskim, przejmującym głosem. Jej akcent był
pozbawiony wszelkich naleciałości. — Tylko mnie zawsze poznaje. Tak, kochanie, jestem tu.
Magdalen cię nie zostawi.
Uklękła przy łóżeczku i podłożyła ramię pod szyję dziecka. Przyciągnęła główkę o kręconych
włosach do siebie czułym, kojącym gestem.
Esterbrook Elliott w napięciu przyglądał się obu kobietom. Jedna, o pięknej, rasowej twarzy,
stała przy łóżku ubrana w prosty, lecz kosztowny strój. Druga klęczała na gołej, zapiaszczonej
podłodze w tej swojej skromnej sukience.
Gdy urzekające oczy Magdalen na jedną krótką sekundę spotkały się z oczami Esterbrooka,
poczuł w sercu bolesny, lecz przyjemny skurcz. Doznanie było tak nagłe i wzruszające, że aż
pobladł. Wszystko wokół zawirowało, miał mgłę przed oczyma. Widział tylko jej cudną twarz,
opalizujące, hipnotyzujące oczy przenikały jego duszę do głębi, której istnienia dotąd nie
podejrzewał.
Gdy mgła rozwiała się i minął zawrót głowy, nie mógł się nadziwić swej reakcji. Jednak wciąż
drżał na całym ciele, nie potrafił pozbierać myśli i walczył z przemożnym pragnieniem, by ująć
tę chłodną twarz w dłonie i całować, dopóki beznamiętny marmur nie rozpali się i nie zacznie
tętnić życiem.
— Kto to jest? — spytał niecierpliwie, gdy tylko wyszli z chaty. — To najpiękniejsza kobieta,
jaką kiedykolwiek widziałem… oczywiście oprócz tu obecnej — zakończył, pokrywając
niezręczność niedbałym śmiechem.
— Mogłeś sobie darować to ostatnie zdanie. Dodałeś je dopiero zreflektowawszy się —
powiedziała cicho Marian, a jej delikatna twarz z lekka się zarumieniła. — Owszem, jest
prześliczna. Choć jej uroda wydaje mi się dziwna, nieco niesamowita. Przypominam sobie teraz,
ż
e pani Barrett wspomniała mi z miesiąc temu o siostrzenicy, która ma u niej zamieszkać,
przynajmniej na jakiś czas. Jej rodzice nie żyją, ojciec zmarł całkiem niedawno. Wyglądało na to,
ż
e pani Barrett się o nią martwi. Mówiła, że dziewczyna otrzymała dobre wychowanie i jest
przyzwyczajona do lepszego życia, niż to, które czeka ją tutaj. Bała się, że będzie tu
nieszczęśliwa. Rzeczywiście wygląda na osobę niepospolitą. Zapewne będzie się czuła samotnie
w Zatoczce i nie zabawi tam długo. Zobaczę, czy mogę coś dla niej zrobić, choć ma raczej
odpychający sposób bycia, nie sądzisz?
— Raczej nie — odparł lakonicznie Esterbrook. — Wydaje mi się, że jak na dziewczynę w jej
sytuacji zachowywała się zadziwiająco godnie. Trudno o bardziej królewski wygląd i ukłon. W
jej sposobie bycia nie było śladu zażenowania pomimo całej niestosowności otoczenia. Lepiej
zostaw ją w spokoju, Marian. Pewnie byłaby urażona każdym protekcjonalnym gestem z twojej
strony. Ależ ona ma śliczne, tajemnicze oczy…
Policzki Marian znowu poróżowiały i zaczęła zachowywać się dość powściągliwie, gdyż
Esterbrook, zupełnie nieświadomie, wypowiedział ostatnią uwagę pełnym rozmarzenia tonem.
Pożegnał się z narzeczoną przed zachodem słońca. Gdy Marian poprosiła, by został na wieczór,
wymówił się pod jakimś błahym pretekstem.
— Przyjdę jutro po południu — powiedział, schylając się, by złożyć niedbały pocałunek na
policzku Marian.
Patrzyła w ślad za nim w zadumie i z niezmiernym bólem w sercu. Bardziej niż kiedykolwiek
doskwierało jej przeświadczenie, że nie potrafi dotrzeć do prawdziwej głębi duszy swego
ukochanego. Czy jakaś inna to potrafi? Pomyślała o dziewczynie z Zatoczki, o jej przepaścistych
oczach i pięknej twarzy. Tknięta złym przeczuciem, poczuła chłód.
— Czuję się, jakby Esterbrook odjechał na zawsze — powiedziała wolno do siebie i musnęła
kojąco policzek chłodnym, mlecznobiałym kwiatem akacji. — Jakby miał już nigdy nie wrócić.
Po cóż miałabym wtedy żyć?
*
*
*
Esterbrook Elliott zamierzał, a przynajmniej był szczerze przekonany, że zamierza wrócić do
domu po pożegnaniu z Marian. Tymczasem gdy dojechał do drogi prowadzącej nad Zatoczkę,
skierował na nią konia — z rumieńcem wstydu na ogorzałych policzkach. Zdawał sobie sprawę,
ż
e postępuje nielojalnie wobec Marian, i wstydził się swej słabości.
Jednak pragnienie zobaczenia Magdalen Crawford, spojrzenia w otchłań jej oczu było
silniejsze od wszystkiego, przełamało wszelkie opory i stłumiło poczucie obowiązku.
Gdy przyjechał nad Zatoczkę, nigdzie nie zauważył Magdalen, a nie przyszedł mu do głowy
ż
aden pretekst, pod którym mógłby odwiedzić panią Barrett. Toteż przejechał przez wioskę i
ruszył wolno wzdłuż brzegu.
Słońce, czerwone jak rozżarzone węgle, skryło się do połowy za jedwabiście fioletowy skraj
morza. Zachód nieba był jak olbrzymie, szafranowo–różowe jezioro spowite nieziemską zielenią.
Sunęła po nim wygięta szalupa młodego księżyca, którego matowa biel powoli przechodziła w
lśniące srebro polerowane złotem. Księżycowi towarzyszyła samotna, perłowobiała gwiazda.
Bezmiar nieba powyżej był nieskazitelnie fioletowy. W oddali widać było ciemnoametystowe
wysepki, rozsypane jak klejnoty po lśniącej tafli zatoki. Małe bajorka rozlane wzdłuż niskich
brzegów lśniły jak zwierciadła ze szlifowanego hiacyntu. Porośnięte sosnami cypelki
purpurowymi klinami wbijały się w błękitną gładź wody.
Gdy Esterbrook objechał jeden z nich, ujrzał Magdalen, która stała na skraju następnego
przylądka. Była odwrócona tyłem, a jej wspaniała sylwetka rysowała się wyraziście na tle
jaskrawego nieba.
Esterbrook zeskoczył z konia i pozostawił go na miejscu, a sam podszedł szybko do
dziewczyny. Serce mu waliło i niemal tracił oddech. Sam nie wiedział, po co to wszystko robi,
chciał ją po prostu zobaczyć.
Gdy był już blisko, odwróciła się raptownie. Nie słyszała jego kroków na wygładzonym
odpływem piasku, więc na jej twarzy malowało się zaskoczenie. Przez kilka chwil stali w
milczeniu, patrząc sobie w oczy, jakby próbowali zagłębić się w siebie. Słońce zniknęło,
pozostawiając plamę płomiennej czerwieni, która znaczyła jego grób. Powietrze było teraz
niesamowicie przejrzyste i nasycone jaskrawym światłem. Małe grzywy piany mknęły po
wodzie, jakby poruszane za sprawą czarów. Ożywczy wiatr wiejący od zatoki targał lśniące
loczki wokół twarzy Magdalen. Wszystkie rozproszone cienie tej godziny znalazły schronienie w
jej oczach.
Płomienne spojrzenie Esterbrooka nie wywołało najmniejszego rumieńca na twarzy
dziewczyny. Jednak, gdy powiedział „Magdalen”, jej policzki zalała na chwilę purpura. Uniosła
dłoń w geście i protestu, ale nie odezwała się ani słowem.
— Magdalen, czy nie masz mi nic do powiedzenia? — spytał, podchodząc jeszcze bliżej, z
namiętnym i błagalnym wyrazem twarzy,; jakiego nigdy nie widziała u niego Marian Lesley.
Wyciągnął rękę, ale dziewczyna cofnęła się o krok, więc nie zdołał jej dotknąć.
— Co miałabym ci powiedzieć?
— śe miło ci jest mnie zobaczyć.
— Wcale nie jest mi miło. Nie masz prawa tu przychodzić. Ale wiedziałam, że to zrobisz.
— Wiedziałaś? Skąd?
— Powiedziały mi to twoje oczy. Nie jestem ślepa. Widzę więcej niż ci tępi rybacy. Tak,
wiedziałam, że przyjdziesz, i dlatego właśnie tu jestem. Chciałam, żebyś zastał mnie samą. Abym
mogła ci powiedzieć, byś tu więcej nie przychodził.
— Ale dlaczego tak mówisz, Magdalen?
— Bo, jak już ci powiedziałam, nie masz prawa tego robić.
— A jeśli cię nie posłucham? Jeśli przyjdę, łamiąc twój zakaz? Wbiła nieruchomy wzrok w
bladą, spiętą twarz Esterbrooka.
— Uznałabym cię za szaleńca — odparła lodowatym tonem. — Wiem, że masz zostać mężem
panny Lesley. Tak więc albo oszukujesz ją, albo obrażasz mnie. W obu przypadkach
towarzystwo Magdalen Crawford nie jest tym, czego szukasz. Odejdź!
Odwróciła się, odprawiając go iście królewskim gestem. Esterbrook zrobił krok naprzód i
chwycił szczupły, biały nadgarstek.
— Nie posłucham cię — powiedział niskim, zdławionym głosem, wpijając w dziewczynę
plemienne spojrzenie. — Możesz mnie odprawić, lecz ja wciąż będę wracał, aż nauczysz się
witać mniej z radością. Dlaczego jesteś tak wrogo do mnie nastawiona? Dlaczego nie mielibyśmy
zostać przyjaciółmi?
— Bo nie jesteśmy sobie równi — odparła z dumą dziewczyna. — Nie może być mowy o
przyjaźni między nami. Magdalen Crawford, siostrzenica rybaka, nie jest odpowiednim
towarzystwem dla ciebie. Postąpisz głupio i nielojalnie, jeśli kiedykolwiek spróbujesz się ze mną
zobaczyć. Wracaj do pięknej, dobrze urodzonej kobiety, którą kochasz, i zapomnij o mnie.
Pewnie myślisz, że jestem zuchwała i niekobieca, skoro mówię tak bez ogródek z nieznajomym.
Ale bywają w życiu sytuacje, gdy tak jest najlepiej. Nie chcę cię więcej widzieć. Wracaj do
swojego świata.
Esterbrook powoli i w milczeniu odszedł na brzeg. Gdy znalazł się już w cieniu cypla,
obejrzał się, by jeszcze raz popatrzeć na dziewczynę. Stała jak natchniona wieszczka na tle
wieczornego nieba i srebrzystoniebieskiej wody. Niebo było teraz usiane gwiazdami. Zaczęła
wiać nocna bryza, która wyszła ze swego legowiska w odległych, dudniących echem jaskiniach
nadmorskich. Po prawej stronie ujrzał Esterbrook migocące w mroku światła Zatoczki.
— Czuję się jak tchórz i zdrajca — powiedział ze smutkiem. — Dobry Boże, co mnie opętało?
I to ma być moja sławetna męska siła?
W chwilę później odgłos kopyt jego konia ucichł w oddali.
Magdalen Crawford poczekała na cyplu, aż zgaszona czerwień zmieniła się w smętny fiolet
nadmorskiego zmierzchu. Z zaciśniętymi ustami i bólem w oczach wsłuchiwała się w odległy jęk
i pomruki morza.
Nazajutrz, gdy popołudniowe słońce zawisło nad wodą, Esterbrook Elliott znów przyjechał
nad Zatoczkę, w której nie widać było żywego ducha. Rozeszła się pogłoska, że pojawiły się
makrele, i wszystkie łodzie wyruszyły o świcie na łowiska. Jednak po chwili dojrzał Magdalen
Crawford, która stała na wąskiej plaży, na połyskującym w słońcu żółtym piachu. Trzymała w
ręku linę mocującą białą płaskodenkę do częściowo zatopionego wraku.
Obserwowała stadka mew przycupniętych na wąskiej mierzei. Odwróciła się, gdy tylko
usłyszała pospieszne kroki Esterbrooka. Twarz pobladła jej na chwilę, a w oczach przemknął
namiętny błysk.
— Jak widzisz, wróciłem pomimo twojego zakazu, Magdalen.
— Tak, widzę — odpowiedziała z powagą i troską w głosie. — Jesteś szaleńcem, który nie
przyjmuje danego mu ostrzeżenia.
— Dokąd się wybierasz? — spytał, gdy odwiązała linę od wraku.
— Płynę do Chapel Point po sól. Wieczorem łodzie wrócą pewnie wyładowane makrelami —
spójrz, ile ich tam jest — i sól będzie potrzebna.
— Potrafisz wypłynąć tak daleko?
— Z łatwością. Nauczyłam się wiosłować dawno temu, dla rozrywki. Bardzo mi się to tu
przydaje.
Wskoczyła zwinnie do łodzi i ujęła wiosło. Była skąpana w słońcu, które nadało jej włosom
rudozłoty odcień. Z wdziękiem mewy utrzymywała równowagę w rozkołysanej łodzi. Patrzący
na nią mężczyzna doznał zawrotu głowy.
— śegnam, panie Elliott — rzuciła.
Zamiast odpowiedzi wskoczył do płaskodenki. Wyrwał Magdalen wiosło i odepchnął się nim
od starego wraku z taką siłą, że łódź odskoczyła od brzegu jak piana na fali. Ten skok tak
rozkołysał łódkę, że dziewczyna omal nie upadła i odruchowo chwyciła Esterbrooka za rękę. Gdy
palce Magdalen zacisnęły się na jego nadgarstku, zadrżał cały, jakby krew zapłonęła mu w
ż
yłach.
— Co ty wyprawiasz? Musisz zawrócić.
— Nie mam zamiaru — odparł, patrząc jej prosto w oczy. — Odwiozę cię do Chapel Point.
Mam wiosła, więc przynajmniej ten jeden raz będę górą.
W oczach dziewczyny pojawił się na chwilę wyraz buntu, po czym spuściła wzrok, by uniknąć
spojrzenia Esterbrooka. Bladą twarz Magdalen zalał rumieniec. Ten mężczyzna narzucił jej swoją
wolę. Trzęsła się cała, a jej dumne, wrażliwe usta lekko drżały.
Na twarzy mężczyzny, który przyglądał się dziewczynie z zapartym tchem, malował się triumf
i niezmierna radość. Esterbrook wyciągnął rękę i delikatnie popchnął Magdalen na miejsce.
Usiadł naprzeciwko i ujął wiosła łódki. Zaczęła sunąć po roziskrzonej, rozfalowanej wodzie,
przez którą przeświecało na początku piaszczyste dno, a potem widać było już tylko
półprzeźroczystą, zieloną głębinę.
Serce Esterbrooka waliło wciąż nieprzytomnie. Nagle, jak chłodny powiew wiatru, przeleciała
mu przez głowę myśl o Marian, lecz natychmiast o niej zapomniał, gdy spotkał spojrzenie
Magdalen.
— Powiedz mi coś o sobie, Magdalen — powiedział wreszcie, przerywając pełne napięcia,
urzekające milczenie.
— Nie ma tu nic do opowiadania — odparła z typową dla niej prostolinijnością. — Moje
ż
ycie było bardzo jednostajne. Nigdy nie byłam bogata, nie chodziłam też do najlepszych szkół,
ale żyłam inaczej niż obecnie. Zanim ojciec umarł, miałam jakąś szansę.
— Gdy tu przyjechałaś, musiałaś się czuć bardzo samotnie i obco.
— Tak, początkowo myślałam, że umrę, ale teraz jakoś to znoszę. Zaprzyjaźniłam się z
morzem, wiele mnie nauczyło. Gdy słucha się jego nieustannego poszumu, dusza wychodzi na
spotkanie wieczności. Czasami radość, jaką wówczas odczuwam, graniczy z bólem — przerwała
nagle. — Sama nie wiem, dlaczego mówię ci to wszystko.
— Dziwna z ciebie dziewczyna, Magdalen. Nie masz innego towarzystwa poza morzem?
— Nie. I po co miałabym go szukać? Nie zabawię tu długo. Twarz Esterbrooka drgnęła z
bólu.
— Nie odjeżdżasz chyba, Magdalen?
— Tak, na jesieni. Muszę sama zarabiać na życie. Jestem bardzo uboga. Wujostwo są mili, ale
nie mogę być im ciężarem.
— Nie możesz odjechać, Magdalen! — jęknął Esterbrook. — Musisz zostać… ze mną.
— Zapominasz się — odparła z dumą. — Jak śmiesz mówić mi takie rzeczy? A co z panną
Lesley? Czy zwodzisz nas obie?
Esterbrook nie odezwał się ani słowem. Spuścił głowę, a na jego pobladłej, nieszczęśliwej
twarzy malowało się poczucie winy.
Wody zatoki iskrzyły się jak drogocenna kolia na dekolcie pięknej kobiety. Wybrzeże
widziane z oddali miało odcień ametystu i purpury. Na tle bladego horyzontu rysowały się
niebieskie, widmowe kontury żagli. Łódka pląsała na falach jak piórko. Wpłynęli w cień rzucany
przez Chapel Point.
*
*
*
Tego popołudnia Marian Lesley na próżno oczekiwała ukochanego. Zjawił się dopiero, gdy
zapadła wonna czerwcowa noc. Marian przywitała go ozięble na ocienionej akacjami werandzie.
Być może kobieca intuicja podpowiedziała jej, jak spędził to popołudnie, gdyż nie obdarzyła go
pocałunkiem ani nie spytała, dlaczego przyszedł tak późno.
Esterbrook wlepił w nią wzrok i z trudem powstrzymał się od jęku rozpaczy, patrząc na
ś
liczną, subtelną twarz narzeczonej, pogrążoną w półmroku. Znów zapytywał siebie, co go
opętało, i znów, zamiast odpowiedzi, powróciło wspomnienie Magdalen Crawford, która okryła
się rumieńcem pod jego spojrzeniem.
Gdy odchodził, było już późno. Marian, stojąc pod akacjami, patrzyła za nim, aż zniknął jej z
oczu. Przeszył ją chłodny dreszcz.
— Czuję się jak królowa Waszti, która pozbawiona korony opuszczała bramy zamku w Suzie,
by ukryć swe złamane serce — powiedziała do siebie na głos. — Ciekawa jestem, czy Estera
przejęła już moje berło? Czy ta dziewczyna z Zatoczki o bladej twarzy kapłanki i tajemniczych
oczach wykradła mi jego serce? A może ono nigdy nie należało do mnie? Wiem, że Esterbrook
Elliott dotrzyma wszystkich złożonych mi ślubów, choćby wiele go to kosztowało. Ale ja nie
chcę bladego cienia uczucia, które on żywi do innej. Obawiam się, że nadszedł czas abdykacji.
Lecz cóż pozostanie pozbawionej tronu Waszti?
W drodze powrotnej do domu Esterbrook Elliott bił się z myślami. Towarzyszyła mu drwiąca
cisza nocy.
Wreszcie musiał stawić czoło prawdzie. Z goryczą uświadomił sobie, że nigdy nie kochał
Marian Lesley, żywił dla niej jedynie braterski sentyment. Zaś żarliwa miłość, jaką zapałał do
Magdalen Crawford, może pozbawić go honoru. Widział ją zaledwie trzy razy, a jego tętniące
serce spoczywało na chłodnej, białej dłoni tej dziewczyny! Zamknął oczy i jęknął. Co za obłęd!
Przecież honor i szacunek dla samego siebie stały na straży więzi łączącej go z inną. A nawet
gdyby był wolny, Magdalen Crawford nie była odpowiednią kandydatką na jego żonę —
przynajmniej w oczach świata. Dziewczyna z Zatoczki, osoba bez wykształcenia i pozycji
społecznej! A jednak ją kochał.
Schodząc w dół pagórka, dostrzegł w oddali atramentowy pas wód zatoki. Ciszę nocną
przenikał teraz szum morza. Światełka Zatoczki pobłyskiwały w mroku.
W następnym tygodniu Esterbrook codziennie chodził do Zatoczki. Czasami nie widywał
Magdalen, innym razem udawało mu się ją spotkać. Jednak pod koniec tygodnia odniósł
zwycięstwo w tej gorzkiej, bolesnej walce z samym sobą. Choć na początku poddał się zrywowi
namiętności, męska siła wzięła w końcu górę. Wyzbył się wreszcie wahań, lecz głos łamał mu się
z bólu, gdy powiedział:
— Już tu więcej nie przyjdę, Magdalen.
Zatrzymali się właśnie w cieniu porośniętego sosnami cypla po lewej stronie Zatoczki.
Wcześniej spacerowali wzdłuż brzegu, podziwiając zachodzące słońce, które jarzyło się nad
wodą. Niebo było pokryte chmurkami o purpurowo–bursztynowym odcieniu. Oddzielały je
drugie, podobne do wstążek smugi jabłkowozielonego nieba. Spacerowali w milczeniu,
trzymając się za ręce jak dzieci, ale w ich sercach kipiała namiętność.
Magdalen odwróciła się na dźwięk słów Esterbrooka i długo na niego patrzyła. Za nią
rozciągały się lśniące wody zatoki, w ponurym zmierzchu pobłyskiwało już kilka gwiazd. Na
półprzeźroczystym tle nieba, utkanym z zieleni, różu i błękitu, zawisła ciemna, szkaradna
chmura, której zamazany kontur przypominał monstrualnego nietoperza. W przyćmionym świetle
smutna twarz dziewczyny nabrała nieziemskiego piękna. Magdalen odwróciła wreszcie oczy od
pobladłego Esterbrooka i wpatrzyła się w opalizujący posępnie bezmiar morza.
— Tak będzie najlepiej — powiedziała powoli.
— Tak, najlepiej! Ale jeszcze lepiej byłoby, gdybyśmy nigdy się nie spotkali! Kocham cię i
dobrze o tym wiesz, niepotrzebne nam słowa. Nigdy wcześniej nie kochałem, tak tylko mi się
wydawało. Zrobiłem błąd, za który muszę teraz zapłacić. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem — odparła po prostu.
— Nie próbuję się usprawiedliwiać. Byłem słaby, postępowałem tchórzliwie i nieuczciwie.
Ale pokonałem samego siebie. Będę wierny kobiecie, której to ślubowałem. Nie wolno nam się
więcej spotykać. Wyrwę z siebie to szaleństwo. Od dnia, kiedy cię ujrzałem po raz pierwszy,
czułem się jak opętany. Teraz nieco oprzytomniałem i zamierzam sprostać obowiązkom, jakie na
mnie ciążą. Nie ośmielę się powiedzieć nic więcej, bo nie ufam sobie na tyle. Magdalen, proszę,
abyś wybaczyła mi wszystko!
— Nie mam ci czego wybaczać — odparła ze spokojem. — Jestem tak samo winna jak ty.
Gdybym była bardziej stanowcza, sprawy nie potoczyłyby się w ten sposób. Ja także byłam słaba
i zasługuję na to, by odpokutować tę słabość cierpieniem. Nie mamy innego wyjścia. śegnaj,
Esterbrook. — Głos załamał jej się z bólu, lecz nie oderwała zamglonych, posępnych oczu od
oczu Esterbrooka.
Zbliżył się do niej i porwał w ramiona.
— Magdalen, żegnaj, moja kochana! Pocałuj mnie, zanim odejdę. Ten jeden raz.
Wyswobodziła się z jego ramion i powiedziała z dumą:
— Nie! Pozwolę się całować tylko temu, kto zostanie moim mężem. śegnaj, kochany.
*
*
*
Gdy następnego wieczora Marian Lesley patrzyła na bladą, zaciętą twarz Esterbrooka, czytała
z niej jak z otwartej księgi. Ona sama również miała pobladłą twarz i cienie pod fiołkowymi
oczami, będące świadectwem bezsennych nocy. Opanowanym głosem wypowiedziała słowa
powitania i podała narzeczonemu rękę. Dostrzegła ślady walki, jaką toczył z samym sobą, i
wiedziała, że wyszedł z niej zwycięsko.
Ś
wiadomość ta utrudniała zadanie, jakie sobie wyznaczyła. Łatwiej byłoby puścić napiętą linę
niż odrzucić ją, gdy bez oporu spoczywała w dłoni.
Przez moment serce Marian zadrżało z niewysłowionej nadziei. A może z czasem zapomni o
tamtej? Czyż nie powinna skorzystać ze sposobności i odbudować słabnącą więź? Może jeszcze
odzyska utracone berło? Kobieca duma zdławiła jednak ten zryw nadziei. Po cóż jej pozorne
królowanie i z trudem odzyskana wierność!
Powiedziała mu to, gdy Esterbrook spytał z powagą i przejęciem, czy mogliby nieco
przyspieszyć termin ślubu, przekładając go na sierpień.
Marian przymknęła na chwilę oczy i kurczowo zacisnęła smukłe dłonie spoczywające wśród
koronek na podołku, po czym odezwała się spokojnym tonem:
— Czasem myślę sobie, Esterbrook, że lepiej by było, gdybyśmy w ogóle się nie pobierali.
Esterbrook spojrzał na nią z zaskoczeniem.
— Marian, co chcesz przez to powiedzieć? — spytał.
— Właśnie to, co powiedziałam. Myślę, że wcale nie pasujemy do siebie, tak jak nam się to
zdawało. Kochaliśmy się jak brat i siostra — nic więcej. I sądzę, że lepiej będzie, gdy już na
zawsze tak pozostanie.
Esterbrook zerwał się z miejsca.
— Marian, czy wiesz, co mówisz? Nie doszły cię chyba żadne plotki…
— Nie — przerwała raptownie. — Powiedziałam tylko to, co ostatnio nasunęło mi się na
myśl. Jestem przekonana, że popełniliśmy błąd. Nie jest jeszcze za późno, by go naprawić. Nie
odmówisz chyba mojej prośbie, Esterbrook? Zwolnisz mnie z danego słowa?
— Mój Boże, Marian! — powiedział zdławionym głosem. — Nie mogę uwierzyć, że mówisz
szczerze. Przestało ci już na mnie zależeć?
Kurczowo zaciśnięte dłonie dziewczyny zwarły się jeszcze mocniej.
— Nie, zawsze mi będzie zależało na twojej przyjaźni, o ile pozwolisz mi się traktować jak
przyjaciel. Wiem jednak, że nie możemy dać sobie szczęścia, za późno już na to. Esterbrook, czy
zwolnisz mnie z przysięgi, która zmieniła się w uciążliwe pęta?
Gdy Esterbrook spojrzał na uniesioną do góry twarz Marian, oczy zaszły mu mgłą. W jego
sercu wzbierała ogromna radość, lecz towarzyszył jej żal. Wiedział, co umyka mu z życia wraz z
tą czystą, wrażliwą kobietą.
— Skoro rzeczywiście tego chcesz Marian… — powiedział powoli. — Jeżeli rzeczywiście
czujesz, że twoje serce nie należy i nigdy nie będzie należeć do mnie… że nie mogę cię
uszczęśliwić… Nie pozostaje mi nic innego, jak uszanować twoje życzenie. Jesteś wolna.
— Dziękuję, kochany — odparła łagodnie i wstała z miejsca. Zsunęła pierścionek z palca i
podała go Esterbrookowi. Wziął go mechanicznym ruchem. Nadal był oszołomiony. Wszystko
wydawało mu się jakieś nierealne. Marian wyciągnęła rękę.
— Dobranoc, Esterbrook — powiedziała nieco znużonym tonem. — Jestem zmęczona. Cieszę
się, że masz na tę sprawę podobny pogląd.
— Marian… — powiedział z przejęciem, ściskając kurczowo jej dłoń. — Czy jesteś pewna,
ż
e rzeczywiście będziesz szczęśliwa, jesteś przekonana, że postępujesz słusznie?
— Najzupełniej — odparła z bladym uśmiechem na ustach. — To nie jest pochopna decyzja.
Przemyślałam sobie wszystko. Tak będzie o wiele lepiej, kochany. Zawsze będziemy
przyjaciółmi. Będę traktować twoje radości i smutki jak swoje własne. Gdy inna miłość
opromieni twe życie, będę się z tego cieszyć. A teraz — dobranoc. Chcę zostać sama.
Stojąc w drzwiach odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na Marian. Gdy zobaczył skrytą w
półmroku, uroczą i pełną godności postać dziewczyny, pochylił z żalem głowę, jasno zdając
sobie sprawę, co utracił.
Potem odszedł w ciemność letniej nocy. W godzinę później sta samotnie na małym cyplu,
gdzie poprzedniej nocy rozstał z Magdalen. Niespokojny, nocny wiatr jęczał wśród sosen
porastających brzeg. Jasny księżyc okrył spokojny bezmiar morza mlecznobiałym blaskiem.
Esterbrook wyjął z kieszeni pierścionek Marian, ucałował gol z czcią, a potem cisnął daleko w
morze. Brylant błysnął w świetlej księżyca, po czym z cichym pluskiem zniknął wśród fal.
Esterbrook odwrócił się w stronę Zatoczki, która leżała pogrążona w ciemności i ciszy w
zakolu pomiędzy półksiężycowatymi cypelkami. Pod niską strzechą chaty Barrettów
pobłyskiwało samotne światełko. Esterbrook pomyślał, że już nazajutrz będzie mógł wrócić do
Magdalen.
P
RZEBUDZENIE
H
ELEN
Robert Reeves z zaciekawieniem przyjrzał się dziewczynie, która podała mu śniadanie.
Przyjechał do wynajętego na lato domu dopiero poprzedniego wieczora, więc wcześniej jej nie
widział. Zdecydował się zamieszkać na tej zniszczonej farmie, gdyż pobliska zatoka znana była z
silnych przypływów, a okolica słynęła z doskonałych efektów świetlnych. Reeves był zapalonym
malarzem impresjonistą. Nie przejmował się prymitywnymi warunkami mieszkaniowymi, źle
wychowanymi, nudnymi gospodarzami, ani tym, że farma znajdowała się na zupełnym odludziu.
Liczyło się tylko to, że może upajać się niezwykłymi wschodami i zachodami słońca, cudownym
ś
wiatłem księżyca, purpurowymi brzegami i bezmiarem lśniącej, niebieskiej wody.
Angus Fraser i jego żona byli zamkniętymi w sobie, nieokrzesanymi ludźmi. Jedyną rzeczą,
jaka ich interesowała, było tych parę kamienistych akrów ziemi, które zapewniały im środki do
ż
ycia. Robert sądził, że są bezdzietni, więc zainteresowało go, kim może być dziewczyna, która
nalewała mu herbatę i przygotowywała kanapki. Nie była podobna do Frasera ani do jego żony.
Niewątpliwie trudno uznać by ją za piękność. Była bardzo wysoka i poruszała się dość
niezgrabnie. Poza tym miała na sobie bardzo nietwarzową sukienkę z ciemnego kretonu. Jej
bujne, czarne włosy były upięte w węzeł na karku. Miała delikatne, lecz nieregularne rysy i
ś
niadą cerę. Reeves zwrócił szczególną uwagę na jej oczy. Były wielkie, ciemne i pełne na poły
nieświadomej tęsknoty, jakby uwięziona dusza, która przez nie przezierała, na próżno próbowała
się objawić.
Reeves nie zdołał się dowiedzieć niczego na temat dziewczyny od niej samej, gdyż wszelkie
jego niezobowiązujące pytania zbywała lakonicznymi odpowiedziami. Później wybadał ostrożnie
panią Fraser, która powiedziała, że dziewczyna nazywa się Helen Fraser i jest bratanicą Angusa.
— Jej rodzice nie żyją, więc my ją wychowaliśmy. To dobra dziewczyna, choć jest uparta i
czasem ma muchy w nosie. Ale tak w ogóle jest sumienna, a pracowitszej nie ma w całym Bay
Beach. Angus oblicza, że oszczędza na niej tyle pieniędzy, ile musiałby zapłacić parobkowi. Nie
mogę złego słowa o niej powiedzieć.
A jednak Reeves czuł, że pani Fraser nie lubi bratanicy męża. Często słyszał, jak ją łaja, i
zauważył, że dziewczyna nigdy nie reaguje na ostre słowa. Pewnego razu, gdy pani Fraser była
szczególnie uszczypliwa, Reeves spotkał Helen, jak pędziła korytarzem prowadzącym z kuchni, a
oczy miała pełne łez. Reeves poczuł się, jakby ktoś go uderzył.
Tego samego popołudnia poszedł do Angusa i jego żony. Powiedział, że chciałby namalować
obraz w pejzażu nadmorskim i potrzebna mu modelka. Czy pozwoliliby pannie Fraser pozować
do portretu? Zapłaci hojnie za jej czas.
Gospodarze nie mieli nic przeciwko temu. Pomyśleli, że pieniądze schowają sobie do
kieszeni, a Helen ktoś może zastąpić.
Reeves powiedział dziewczynie o swoim pomyśle dopiero wieczorem, gdy zaganiała do domu
krowy z pastwisk położonych nad bagnami. Był zaskoczony jej reakcją. Posępna twarz Helen
pojaśniała i stała się niemal piękna.
Trwało to jednak krótką chwilę. Dziewczyna z apatycznym spokojem zgodziła się na
propozycję. W drodze powrotnej do domu, idąc wraz z Helen za krowami, rozprawiał o
zachodzie słońca, tajemniczym pięknie zatoki, wspaniałych, purpurowych brzegach widniejących
w oddali. Słuchała w milczeniu. Tylko raz, gdy mówił o dalekim poszumie morza, uniosła głowę
i spojrzała na niego.
— O czym ono panu opowiada? — spytała.
— O wieczności. A pani?
— Ono mnie wzywa — odparła po prostu. — Wówczas chcę mu wyjść na spotkanie. To
sprawia mi ból. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Czasami jest tak, jakbym spała i chciała się
obudzić, ale nie wiem jak.
Odwróciła się i zapatrzyła w wody zatoki. Zamierający blask słońca przedarł się przez chmurę
i padł na włosy dziewczyny.
Wyglądała jak duch wybrzeża — miała w sobie jego tajemniczość, nieokreślony i ulotny urok.
Reeves pomyślał, że kryją się w niej nie ujawnione możliwości.
Nazajutrz zaczął pracę nad obrazem. Początkowo zamierzał namalować dziewczynę jako
wcielenie ducha morza, ale stwierdził, że jej usposobienie jest zbyt zmienne. Wobec tego
rozpoczął szkice do obrazu pod tytułem „Oczekiwanie”. Miał on przedstawiać kobietę zapatrzoną
w zatokę z beznadziejną tęsknotą w oczach. Temat ten bardzo pasował do modelki i praca nad
obrazem szybko posuwała się naprzód.
Gdy czuł się zmęczony, zabierał dziewczynę na spacer wzdłuż brzegu albo przejażdżkę łódką
do ujścia zatoki. Starał się nawiązać z Helen kontakt, ale z początku nie bardzo mu to
wychodziło. Sprawiała wrażenie, że się go boi. Opowiadał jej o wielu rzeczach, o dalekim
ś
wiecie, o krajach, po których podróżował, sławnych ludziach, których poznał, o muzyce, sztuce
i książkach. Gdy zaczął mówić o tych ostatnich, dotknął właściwej struny. Przez twarz
dziewczyny przemknął ten przemieniający ją błysk, który Reeves uwielbiał wywoływać.
— Zawsze chciałam dużo czytać, ale nie miałam możliwości — powiedziała z przejęciem. —
Ciocia wścieka się, gdy zastaje mnie przy czytaniu. Mówi, że to strata czasu. A ja tak to lubię.
Czytam każdy skrawek papieru, który mi się nawinie, ale rzadko mam dostęp do książek.
Nazajutrz Reeves zabrał ze sobą „Idylle o Królu” Tennysona i czytał jej na głos.
— To piękne… — powiedziała po prostu, lecz jej zachwycone oczy dopowiedziały resztę.
Później zawsze już zabierał na spotkanie z Helen jakąś książkę
— poezję czy klasyczną prozę. Był zaskoczony, że tak szybko orientowała się w treści
utworów i potrafiła docenić najtrafniejsze ustępy. Stopniowo przełamała nieśmiałość i zaczęła,
mówić. Nie miała pojęcia o jego świecie, ale swój własny znała wyśmienicie. Była prawdziwą
kopalnią opowieści na temat zatoki. Znała każdy skrawek kamienistego wybrzeża i wszystkie
związane z nim legendy. Wybierali się razem na wycieczki i zwiedzali dzikie nadmorskie
ustronia. Helen potrafiła ocenić pejzaż i kolory okiem artysty.
— .Powinnaś zostać malarką — powiedział jej pewnego dnia Reeves, gdy zwróciła uwagę na
wspaniały efekt, jaki tworzył snop światła padający przez szczelinę w skałach na ciemnozieloną
taflę wody.
— Wolałabym być pisarką — odparła po namyśle. — Gdybym tylko potrafiła napisać coś
takiego jak książki, które mi czytałeś. To musi być cudowne — mieć do powiedzenia coś, czego
słucha cały świat. Powiedzieć to słowami, które staną się nieśmiertelne. To zapewne
najszlachetniejsze powołanie człowieka.
— Ale wielu pisarzy nie wie, co to szlachetność czy dobroć — powiedział łagodnie Reeves.
— I często są nieszczęśliwi.
Helen raptownie zmieniła temat, jak zwykle gdy rozmowa dotyczyła drażliwej kwestii jej
najgłębszych pragnień.
— Czy wiesz, dokąd cię dziś zaprowadzę?
— Nie.
— Miejscowi ludzie zwą to miejsce Grotą Morskiego Ducha. Nie cierpię jej, wydaje mi się
jakaś niesamowita, ale myślę, że ci się spodoba. Jest to ciemna, mała jaskinia na zakręcie
zatoczki, po obu jej stronach są skaliste cyple. W czasie odpływu można wejść do środka, ale
przypływ zalewa Grotę. Gdy ktoś nie umiejący pływać da się tam zaskoczyć wodzie, jest
zgubiony, gdyż skały cypli są tak wysokie i strome, że nie sposób się na nie wspiąć.
Reeves słuchał z zaciekawieniem.
— Czy komuś się to zdarzyło? — spytał.
— Tak — odparła Helen i wstrząsnął nią dreszcz. — Kiedyś, jeszcze przed moim urodzeniem,
pewna dziewczyna weszła do jaskini od strony lądu i tam zasnęła. Nadszedł przypływ i utopił ją.
Była młoda i śliczna, miała wyjść za mąż w następnym tygodniu. Boję się tego miejsca.
Zdradliwa jaskinia okazała się malowniczym zakątkiem o niewinnym wyglądzie. Przed
wejściem do Groty iskrzyła się piaszczysta plaża, a po obu jej stronach wznosiły się ponure
skały.
— Muszę przyjść tu kiedyś i zrobić szkic — powiedział z ożywieniem Reeves. — A ty
będziesz Duchem Morskim. Usiądziesz w jaskini z rozpuszczonymi włosami, w które będą
wplątane wodorosty.
— Sądzisz, że tak właśnie wygląda Duch Morski? — spytała Helen z rozmarzeniem. — Ja
myślę, że ten złośliwy i okrutny duch ma postać diabła, który siedzi tu, czyhając na swe ofiary.
— Dajmy lepiej spokój tym twoim duchom — powiedział Reeves, wyławiając z wody tom
poezji Longfellowa. — To zwodnicze istoty, jeśli wierzyć legendom, i nierozważnie jest
obgadywać je w ich legowiskach. Przeczytam ci teraz wiersz, który na pewno ci się spodoba.
Gdy zaczął się przypływ, ruszyli w drogę powrotną.
— No i nie widzieliśmy w końcu tego Morskiego Ducha — powiedział Reeves.
— Myślę, że ja ujrzę go kiedyś — odrzekła Helen poważnym tonem. — Myślę, że czeka na
mnie w tej swojej ponurej grocie i pewnego dnia mnie dopadnie.
Reeves uśmiechnął się, słysząc tę ponurą fantazję, i Helen odpowiedziała mu jednym z tych
nagłych, rozjaśniających jej twarz uśmiechów. Przypływ pełzł szybko po białym piasku. Słońce
wisiało nisko nad bijącą bladoniebieskim blaskiem zatoką. Rozstali się przy Clam Point, gdyż
Helen musiała iść po krowy. Reeves udał się na spacer wzdłuż brzegu. Rozmyślał trochę o Helen
i cudownej przemianie, jaka w niej ostatnio nastąpiła. Później jego myśli powędrowały do innej
kobiety, kobiety niezwykłej urody i jej oczu niebieskich jak woda, na którą patrzył. Wówczas
zapomniał o istnieniu Helen.
Letnie dni mijały szybko. Pewnego popołudnia Reevesowi przyszła ochota na ponowną
wyprawę do Groty Morskiego Ducha. Helen nie mogła mu towarzyszyć, gdyż były właśnie
ż
niwa i musiała pomagać w polu.
— Nie daj się złapać Duchowi Morskiemu — powiedziała żartobliwie na pożegnanie. —
Przypływ będzie wcześnie, a ty lubisz się zamarzyć.
— Będę ostrożny — obiecał ze śmiechem i rzeczywiście miał taki zamiar. Jednak gdy wszedł
do jaskini, owładnął nim jej złowieszczy czar.
— Jeszcze godzina do przypływu — powiedział do siebie, siadając na głazie przed wejściem
do groty. — Akurat zdążę przeczytać ten artykuł o impresjonistach, a potem pójdę do domu
plażą.
Czytając, zamyślił się, a potem zdrzemnął, oparłszy głowę o ścianę jaskini. Nie wiedział, jak
długo spał, ale obudził się nagle z uczuciem przerażenia. Skoczył na równe nogi, natychmiast
zdając sobie sprawę, w jakim znalazł się położeniu. Nadszedł przypływ — woda zdążyła otoczyć
już oba cyple. Wokół piętrzyły się bezlitosne, ogromne skały. Nie było ucieczki.
Reeves nie należał do tchórzy, lecz kochał życie. A poza tym — umrzeć w ten sposób? Jak
szczur utopiony w norze? Czekać bezsilnie na tę nadciągającą szybko, nieuniknioną śmierć?
Zachwiał się na nogach i oparł o wilgotną skałę. Przez chwilę morze, niebo, więżące go cyple
i biała linia wody przypływu zawirowały mu przed oczyma. Potem oprzytomniał nieco i
próbował pozbierać myśli. Ile mu pozostało? Nie więcej niż dwadzieścia minut. Tak, czeka go
pewna śmierć, ale odważnie stawi jej czoło. Tylko to beznadziejne oczekiwanie! Oszaleje chyba
z przerażenia, zanim upłyną wlokące się w nieskończoność minuty!
Wyjął coś z kieszeni, pochylił głowę i raz po raz zaczął przytykać ów przedmiot do ust. Gdy
po chwili wyprostował się, zobaczył łódź, która wypłynęła zza cypla po prawej stronie. Siedziała
w niej Helen Fraser.
Reeves znów doznał zawrotu głowy — tym razem z radości. Przebiegł wąski pas piasku,
którego nie zdążyła zakryć woda, i podszedł do skały, gdzie właśnie przybijała łódź. Gdy
dziewczyna odłożyła wiosła i wstała, skoczył ku niej impulsywnie i chwycił jej chłodne dłonie.
— Helen! Uratowałaś mnie! Jakże ci się odwdzięczę? Przerwał nagle, gdyż patrzyła na niego
w milczeniu, z zapartym tchem, a jej oczy mówiły, co kryje się w duszy. To, co w nich zobaczył,
tak go zaskoczyło, że puścił ręce dziewczyny i cofnął się o krok, jakby uderzyła go w twarz.
Helen nie zauważyła zmiany, jaka w nim zaszła. Zacisnęła kurczowo obie dłonie i powiedziała
drżącym głosem:
— Och, tak się bałam, że może być za późno! Gdy wróciłam z pola, ciocia Hannah
powiedziała, że jeszcze cię nie ma, a wiedziałam, że nadszedł już przypływ. Miałam przeczucie,
ż
e zaskoczył cię w jaskini. Pobiegłam na bagna i wzięłam łódź Joe Simmona. Gdybym nie
zdążyła… — przerwała i wstrząsnął nią dreszcz.
Reeves wsiadł do łodzi i ujął wiosła.
— Duch Morski dorwałby swą ofiarę — powiedział, siląc się na niedbały ton. — Zasłużyłem
sobie na to, lekceważąc twoje ostrzeżenie. Byłem bardzo lekkomyślny. Będę wiosłował w drodze
powrotnej. Pewnie nadwerężyłaś swe siły, próbując przechytrzyć Ducha.
Całą drogę przebyli w całkowitym milczeniu. Helen nie odzywała się, a Reeves nie mógł
wydobyć z siebie ani słowa. Gdy dopłynęli do brzegu, pomógł dziewczynie wysiąść.
— Przejdę się trochę — powiedział. — Chcę uspokoić nerwy. Idź do domu i odpocznij. Nie
martw się, już nie będę igrał z duchami morskimi.
Helen odeszła bez słowa, a Reeves ruszył wolno w stronę cypla. Był bardzo przygnębiony
odkryciem, którego dokonał. Ani mu się śniło, że może do tego dojść. Nie był próżny, a już na
pewno nie należał do flirciarzy. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że przebudzenie duchowe
Helen może pociągnąć za sobą zgubne konsekwencje. Szczerze pragnął jej pomóc, a co zrobił?
Czuł się bardzo nieswojo. Nie mógł winić się za to, że świadomie popełnił błąd, ale widział
teraz, jak głupio postąpił. Musi natychmiast wyjechać. I powiedzieć jej coś, o czym powinna
wiedzieć. śałował, że nie zrobił tego o wiele wcześniej.
Następnego popołudnia nadarzyła się doskonała okazja do rozmowy. Reeves robił właśnie
szkic wybrzeża, gdy nadeszła Helen. Usiadła na rozkładanym krzesełku, odwrócona nieco tyłem
do malarza, i nie odezwała się ani słowem. Po kilku minutach Reeves ze zniecierpliwieniem
odłożył przybory do rysowania.
— Nie jestem w nastroju do pracy — powiedział. — Dzień jest jakiś senny. Poza tym
rozleniwiłem się, bo moje wakacje się kończą. Za parę dni muszę wyjechać.
Starał się nie patrzeć na dziewczynę, więc nie wiedział, że nagle pobladła.
— Tak wcześnie? — spytała tonem, który nic nie wyrażał.
— Tak, zabawiłem tu i tak dość długo. Nie mogę pozwolić, by świat o mnie zapomniał. To
było bardzo przyjemne lato i z przykrością opuszczę Bay Beach.
— Ale wrócisz tu za rok? — spytała pośpiesznie. — Tak mówiłeś…
Reeves zebrał wszystkie siły, by wykonać to niewdzięczne zadanie.
— Być może — powiedział, siląc się na niedbały ton. — Ale jeśli przyjadę, będzie mi
towarzyszyć osoba bardzo droga memu sercu.
Nigdy ci o niej nie mówiłem, Helen, ale jesteśmy tak zaprzyjaźnieni, że chyba mogę to zrobić.
Jestem zaręczony z uroczą dziewczyną i mamy się pobrać na wiosnę.
Zapadło milczenie. Reeves z ogromną ulgą stwierdził, że niepotrzebnie obawiał się
gwałtownej reakcji Helen. Dziewczyna siedziała bez ruchu. Nie widział jej twarzy. Czy w ogóle
jej na nim zależało? Może się mylił?
— Dziękuję, to miło, że mi o niej powiedziałeś — odezwała się wreszcie całkowicie
opanowanym głosem. — Pewnie jest bardzo piękna.
— Tak, to jej portrecik. Sama oceń.
Helen wzięła miniaturę namalowaną na kości słoniowej i przypatrzyła się jej spokojnie.
Sportretowana kobieta była rzeczywiście śliczna.
— Nic dziwnego, że ją kochasz — powiedziała Helen zdławionym głosem, zwracając portret.
— Ciekawe, jakie to uczucie być aż tak piękną.
Reeves podniósł tom poezji Tennysona. — Może ci coś przeczytam? — zaproponował. — Co
byś chciała?
— Przeczytaj „Elaine”. Chcę jeszcze raz tego posłuchać. Reeves nie był zachwycony tym
wyborem.
— A może coś innego? — spytał, pośpiesznie wertując książkę.
— „Elaine” to raczej smutny utwór. Co byś powiedziała na „Guinevere”?
— Nie — odparła Helen tym samym beznamiętnym tonem. — Nie mam współczucia dla
Guinevere. Cierpiała wprawdzie, gdyż jej miłość była zakazana, ale przynajmniej cieszyła się
wzajemnością. Nie marnotrawiła swego uczucia dla kogoś, kto jej nie chciał. Tak było z Elaine i
dlatego straciła życie. Przeczytaj mi tę historię.
Reeves spełnił jej życzenie. Gdy skończył czytać, podał dziewczynie książkę.
— Helen, czy przyjmiesz to ode mnie na pamiątkę naszej przyjaźni i Groty Morskiego Ducha?
Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam ci życie.
— Dziękuję.
Wzięła książkę i włożyła kawałek zawieruszonego na piasku, purpurowego glonu pomiędzy
stronice „Elaine”.
— Muszę już iść — powiedziała wstając. — Będę potrzebna cioci. Jeszcze raz dziękuję za
książkę, panie Reeves, i za całą pańską uprzejmość w stosunku do mnie.
Gdy odeszła, Reeves odetchnął z ulgą. Uspokoiło go jej opanowanie. Pomyślał, że Helen
wcale nie była mocno zaangażowana uczuciowo, że po jego wyjeździe minie ta przelotna
fascynacja i dziewczyna o wszystkim zapomni.
Wyjechał w kilka dni później. Przy pożegnaniu Helen okazała niewzruszony spokój. Przed
wieczorem wymknęła się z domu na wybrzeże z tomem Tennysona w ręku i skierowała się do
Groty Morskiego Ducha.
Właśnie zaczynał się przypływ. Helen usiadła na tym samym głazie, gdzie Reeves zapadł w
drzemkę. Przed nią rozciągał się ogrom lśniącej, błękitnej wody, który nabierał czarownych,
miękkich odcieni w pobliżu linii horyzontu. Wokół dziewczyny kładły się cienie skał. Patrzyła na
białą linię znaczącą zbliżający się przypływ. Woda dotarła już niemal do cypli. Helen wiedziała,
ż
e za kilka minut droga odwrotu zostanie odcięta, lecz nawet nie drgnęła.
Gdy ciemnozielona toń sięgnęła już jej stóp, a chlupoczące fale obmyły kraniec sukni,
dziewczyna uniosła głowę i jej twarz rozjaśnił nagły, dziwny uśmiech.
Duch Morski pewnie zrozumiał, co on oznacza.
M
ŁODY
S
I
Pan Bentley właśnie zajechał na podwórze z nową letniczką. Pani Bentley i Agnes z
ciekawością przyglądały się jej spoza firanek okna w saloniku. Rzadko mogły sobie pozwolić na
opuszczanie farmy, więc każdy przybysz ze świata rozciągającego się poza purpurowymi,
zasnutymi mgłą wzgórzami był dla nich wielką atrakcją.
Pani Bentley była pulchną kobietą o różowych policzkach i matczynym uśmiechu. Agnes,
jasnowłosa, szczupła dziewczyna, wysoka jak jej matka, miała uroczą twarzyczkę i zapowiadała
się na piękność. Przyjazd letniczki był wielkim wydarzeniem w jej spokojnym życiu.
— Jest prześliczna — wyszeptała pani Bentley, gdy dziewczyna wspięła się powoli na zielony
pagórek przed domem. — I mam nadzieję, że miła. Zawsze można liczyć pod tym względem na
mężczyzn, ale z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Oby tylko nie okazała się jakąś dziwaczką!
Mam już ich powyżej uszu!
Ethel Lennox zatrzymała się przy wejściu, a pani Bentley i Agnes wyszły do holu. Agnes
wpatrywała się w nieznajomą z nieśmiałym podziwem. Ta zaś stała na kamiennym stopniu, a
rosnący przy wejściu kasztanowiec rzucał rozmigotany cień na jej suknię i lśniące włosy.
Była wysoka, ubrana w prostą, białą suknię, która układała się we wdzięczne fałdy. Przy
pasku miała przypięty bukiecik bladoróżowych róż, a wielki, malowniczy, biały kapelusz
ocieniał jej twarz i burzę lśniących, ognistorudych włosów. Dziewczyna miała typową dla
rudzielców woskowobiałą cerę i duże, ciemnofiołkowe oczy. Dość zdecydowany, niezależny
wyraz jej twarzy o delikatnych rysach łagodziły urocze usta. Miały dołeczki po obu stronach,
były lekko wygięte i rozchyliły się w czarującym uśmiechu, gdy pani Bentley wyszła, by
uprzejmie powitać nową lokatorkę.
— Zapewne jest pani bardzo zmęczona, panno Lennox. Od stacji do nas jest niezły kawał
drogi. Agnes, pokaż pannie Lennox jej pokój, a ja przygotuję herbatę.
Agnes ruszyła naprzód z nieśmiałym wdziękiem, który zawsze zjednywał jej przyjaciół. Obie
dziewczyny wspięły się powoli po szerokich, staroświeckich schodach. Pani Bentley zakrzątnęła
się przy herbacie i ustawiła na stole puchar z damasceńskimi różami.
— Ma buzię jak z obrazka, prawda, John? — zwróciła się do męża. — Nigdy takiej nie
widziałam. A te włosy! Nie przypuszczałam, że rude mogą być aż tak ładne. Wygląda na
sympatyczną — nie to, co te twoje zadzierające nosa damulki. Dały mi do wiwatu, mówię ci!
— Ciiii… — syknął ostrzegawczo pan Bentley, gdyż Ethel Lennox weszła właśnie do pokoju,
obejmując wpół Agnes.
Bez kapelusza wyglądała jeszcze ładniej, bo miękkie, rude kędziorki okalały jej czoło. Pani
Bentley posłała mężowi ponad stołem porozumiewawcze, pełne podziwu spojrzenie.
— To bardzo spokojne miejsce — odezwał się, by nawiązać rozmowę. — Jesteśmy prostymi
ludźmi i niewiele się u nas dzieje. Mam nadzieję, że to pani nie przeszkadza?
— Wręcz przeciwnie. Gdy przez cały rok uczy się w szkole, w hałaśliwym mieście, spokój
jest właśnie tym, czego się pragnie. Poza tym lubię malować i szkicować w wolnej chwili, a
panna Courtłand, która gościła tu ostatniego lata, przekonywała mnie, że to wymarzone miejsce
do tego celu. Wiem, że właśnie jest czas połowu makreli, więc będę miała okazję studiowania
różnych typów ludzkich wśród rybaków.
— Wybrzeże znajduje się tuż, tuż i rzeczywiście jest ładne, choć my, miejscowi, chyba nie
doceniamy tego w pełni. Przyjezdni zawsze zachwycają się jego malowniczością. A co do
„typów”, znajdzie ich pani pod dostatkiem wśród Pointerów. W życiu nie spotkałam takich
stworów jak oni. Gdy znudzi się pani malowaniem, może rozerwać się trochę, próbując
rozwikłać naszą tajemnicę.
— Ach, macie więc tajemnicę? To ciekawe.
— Tak, tajemnicę — powtórzył uroczyście pan Bentley. — Jak dotąd nikt jej nie odkrył. Ja
dałem sobie z tym spokój i wszyscy pozostali także. Może pani będzie miała więcej szczęścia.
— Ale o co tu chodzi?
— Tą tajemnicą — pan Bentley dramatycznie zawiesił głos — jest Młody Si. Ostatniej
wiosny, w okresie połowu śledzi, pojawił się tu pewien młodzieniec. Nikt nie wie, skąd przybył.
Kupił łódź i chatę na wybrzeżu. Potem wszedł w spółkę ze Snuffym Curtisem, który służył mu
doświadczeniem, a chłopak zapewnił chyba gotówkę. Snuffy jest biedny jak mysz kościelna,
więc była to dla niego prawdziwa gratka. Łowili razem przez całe lato.
— Ale co to za imię: Młody Si?
— No, tak naprawdę przedstawił się jako Brown, ale nikt nie wierzy, że to prawdziwe
nazwisko. Kupił chatę od starego Si, który łowił tu kiedyś i też był jakiś dziwny. Toteż gdy ten
młody człowiek zjawił się Bóg wie skąd, jeden z Pointerów przezwał go żartobliwie Młodym Si i
tak już zostało. Chyba mu to nie przeszkadza. Jest dość ponurym, zamkniętym w sobie
człowiekiem, ale Snuffy powiedział mi, że choć jest tak nietowarzyski, jednak ludzie go lubią. W
każdym razie to najprzystojniejszy chłopak, jakiego widziałem, a do tego wykształcony. Nie jest
podobny do naszych zwykłych rybaków. Niektórzy podejrzewają, że jest uciekinierem, który
wpadł w jakieś tarapaty i ukrywa się tutaj, by nie trafić za kratki. Ale moja żona nie chce nawet o
tym słyszeć.
— Nigdy w to nie uwierzę — powiedziała stanowczo pani Bentley. — Młody Si przychodzi
do nas często po mleko i masło. To prawdziwy dżentelmen. Nikt mnie nie przekona, że zrobił
coś, czego musiałby się wstydzić, bez względu na to, co skłania go, by marnował sobie życie na
wybrzeżu.
— On wcale nie marnuje tu życia — zachichotał pan Bentley. — On zarabia pieniądze. O tak,
zarabia, choć zdaje się, że wcale o to nie dba. To był świetny rok na połów makreli, a on jest
zręczny. Nie znał się na łowieniu, gdy tu przybył, a teraz przebija Snuffy’ego. Pracuje jak
opętany. Wstaje co dzień przed wschodem słońca, a nie kładzie się przed północą. Mówię mu
kiedyś: „Młody Si, nie możesz tak tyrać, nie wytrzymasz tego. Nie jesteś Pointer, ci zniosą
wszystko, ale ty się wykończysz.” On na to zaśmiał się jak zwykle z goryczą i powiada:
„Nieważne, nikt się tym nie przejmie”.
I odszedł z markotną miną. Nie wiem, co w nim siedzi — zakończył pan Bentley.
Ethel Lennox zaciekawiła ta historia. Melancholijny, tajemniczy bohater wśród wydm
srebrzystego piasku, nad błękitnym oceanem, na pewno doda pikanterii jej wakacjom.
— Chciałabym zobaczyć tego księcia w przebraniu — powiedziała. — To wszystko brzmi
bardzo romantycznie.
— Po herbacie mogę zaprowadzić cię na wybrzeże — zaproponowała Agnes. — Si jest po
prostu wspaniały — ciągnęła poufnym tonem, gdy wstały od stołu. — Tata nie przepada za nim,
bo uważa, że jest jakiś dziwny. Ale ja go lubię. Jak powiedziała mama, on jest dżentelmenem.
Nie wierzę, że zrobił coś złego.
*
*
*
Czekając na Agnes, Ethel spacerowała po sadzie. Usiadła pod jabłonią i zamierzała poczytać,
ale wkrótce książka wyśliznęła jej się z rąk. Oparła głowę o szary, pokryty porostami pień
starego drzewa. Rozchyliła usta, a jej fiołkowe oczy nabrały tęsknego wyrazu. Agnes, która
nadchodziła właśnie aleją jabłoniową, pomyślała, że jej nowa znajoma nie wygląda na
szczęśliwą. Ale jaka była śliczna! Na pewno wszyscy miejscowi będą się na nią gapić. Zawsze
przyglądali się letnikom, a przecież nigdy nie było kogoś takiego jak ona.
— Nie wiedziałam, że przyjdziesz tak szybko — powiedziała Ethel, podrywając się z miejsca.
— Zaczekaj chwilę, wezmę tylko kapelusz.
Po chwili szły już trawiastą, pobrużdżoną koleinami ścieżką, która wiodła przez skoszone
pole, gdzie zieleniła się odrastająca koniczyna, a miejscami widniały jasne spłachetki
dojrzewającego owsa i złocisto — zielonej pszenicy. Wreszcie ścieżka zniknęła w sypkich
wydmach u podnóża stoku, z którego zeszły. Za wydmami rozpościerał się lśniący ocean. Jak
zwykle podczas sierpniowych upałów woda była bladoniebieska, a horyzont zdobiła koronka
różowawych chmur. Roziskrzona tafla morza usiana była niezliczonymi łodziami.
— Ta najdalej od brzegu należy do Młodego Si — powiedziała Agnes. — Zawsze wypływa w
tamto miejsce.
— Czy on jest naprawdę taki, jak mówi twój ojciec? — spytała z zaciekawieniem panna
Lennox.
— Naprawdę. Jest zupełnie inny niż tutejsi ludzie. Jest dziwny.
I chyba nieszczęśliwy. Wydaje mi się, że ma jakieś zmartwienie, ale jestem przekonana, że nie
kryje się za tym nic złego. No i jesteśmy — dodała, gdy pokonały wydmy i stanęły na długiej,
płaskiej plaży. Na lewo od nich, gdzie linia brzegu zakręcała, rozciągało się półkole lśniącej bieli,
na prawo stała szara chata rybacka.
— To dom Młodego Si — powiedziała Agnes. — Siedzi tu bez przerwy. Chyba każdy
wpadłby w takim miejscu w melancholię. Idę po jego lornetkę. Powiedział, że mogę ją sobie
pożyczać.
Pchnęła drzwi i weszła do środka, a Etheł podążyła za nią. Niewielka i uboga, lecz czysta izba
była oświetlona przez jedno małe okienko. Znajdująca się w kącie drabina prowadziła na strych.
Ś
ciany z surowych desek były zawieszone sieciami, linami do połowu makreli, ubraniami i
innymi akcesoriami rybackimi. Na piecyku stał czajnik i patelnia. Niski, szeroki stół był
zastawiony naczyniami, na których leżały wystygłe resztki pospiesznie jedzonego posiłku. Pod
ś
cianami stały drewniane ławy. Tłusty, wąsaty kociak, który wyglądał, jakby zrobiony był z
aksamitu, drzemał na parapecie.
— To kot Młodego Si — powiedziała Agnes, głaszcząc zwierzaka, który zaczął radośnie
mruczeć i otworzył zaspane, zielone oczy. I chyba jedyna istota, na której mu zależy. Jak się
masz, Wiedźmo? O, jest i lornetka. Wyjdziemy i popatrzymy sobie przez nią.
— Si łapie makrele — powiedziała kilka minut później, gdy obejrzała już wszystkie łodzie.
Wróci najwcześniej za godzinę. Jeśli chcesz, możemy się przejść wzdłuż brzegu.
Niebo było kremowobiałe, a słońce opuszczało się coraz niżej, pozostawiając na wodzie
roziskrzony ślad, który ginął na zachodzie. Mewy szybowały i nurkowały w wodę, a małe,
ć
wierkające ptaszki fruwały nad plażą. Gdy tylko czerwony brzeg tarczy słonecznej zanurzył się
w oblanym purpurą morzu, łodzie zaczęły płynąć w stronę brzegu.
— Większość z nich popłynie za cypel — wyjaśniła Agnes, wskazując to miejsce
pogardliwym gestem. — Mieszkają tam Pointerowie, którzy są strasznymi prostakami. Młody Si
nigdy się z nimi nie zadaje. O, podnosi już żagiel! Akurat zdążymy wrócić, zanim przypłynie.
Ruszyły szybko po plaży, bo piasek zaczął wilgotnieć, gdy
tylko zniknęło słońce, pozostawiwszy po sobie ognistoczerwoną plamę.
Na plaży w okolicy rybaczówki roiło się od ludzi. Chłopcy w ubraniach roboczych biegali tam
i z powrotem, nosząc wodę i ryby. Łodzie wyciągano na płozy. Paru starych, brodatych rybaków,
którzy przyszli z cypla, by dowiedzieć się, jaki połów miał Młody Si, paliło fajki pod chatą.
Morze i ląd tonęły w łagodnej poświacie, Ethel, która posiadała zmysł artystyczny, doceniała
otaczające ją piękno. Nagle Agnes trąciła ją łokciem.
— Jeśli chcesz zobaczyć Młodego Si, jest tam — wyszeptała, wskazując na wielką kremową
łódź, w której można było dostrzec jakąś krzątającą się postać. — To ten odwrócony plecami do
nas. Liczy właśnie makrele. Jeśli wejdziesz na platformę za nim, zobaczysz go, gdy się obejrzy.
Ja spróbuję wyłudzić makrelę od tego sknery Snuffy’ego.
Ethel ruszyła wolnym krokiem w stronę łodzi. Mężczyźni, których mijała, gapili się na nią,
otwierając usta z zachwytu. Wreszcie stanęła na platformie za Młodym Si. Nikogo nie było w
pobliżu, gdyż pozostali rybacy zebrali się wokół Snuffy’ego. Młody Si ze zdumiewającą
szybkością wyrzucał makrele z łodzi, lecz na odgłos kroków odwrócił się i wyprostował. Stanęli
twarzą w twarz.
— Miles!
— Ethel! — Młody Si zachwiał się na nogach i oparł o maszt, a dwie srebrne ryby
wyślizgnęły mu się z rąk. Przystojna, ogorzała twarz mężczyzny bardzo pobladła.
Ethel Lennox odwróciła się gwałtownie i bez słowa ruszyła szybkim krokiem przez plażę.
Agnes poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia, a gdy się obejrzała, zobaczyła pobladłą Ethel.
— Chodźmy do domu — powiedziała ochrypłym głosem. — Strasznie tu wilgotno, zmarzłam
już trochę.
— Ojej! — zawołała skruszona Agnes. — Powinnam była powiedzieć, żebyś zabrała szal. Po
zachodzie słońca na wybrzeżu jest zawsze wilgotno. No, Snuffy, daj tę makrelę. Dziękuję.
Możemy iść, panno Lennox.
Gdy doszły do ścieżki, Agnes przypomniała sobie, że chciała zadać pytanie, którego Ethel tak
bardzo się obawiała.
— Widziałaś Młodego Si? Co o nim sądzisz?
Ethel odwróciła głowę i odparła z wystudiowanym spokojem:
— Wygląda na to, że jest świetnym rybakiem, o ile dobrze zauważyłam. Było tam dość
ciemno. Chodźmy nieco szybciej. Buty mi przemokły.
Gdy doszły do domu, wymówiła się zmęczeniem i skierowała wprost do swego pokoju.
*
*
*
Tymczasem Młody Si zdążył się opanować i wrócił do pracy. Miał spiętą, pozbawioną wyrazu
twarz. Na ogorzałych policzkach płonęły rumieńce. Mechanicznym ruchem wyrzucał makrele z
łodzi, lecz ręce mu drżały.
— Widziałeś tę ładną dziewczynę? — spytał niedbałym tonem Snuffy, podchodząc do jego
łodzi. — Ponoć to jedna z letniczek Bentleyów. Wygląda, jakby zeszła z obrazka, co?
— Nie ma czasu do stracenia, Curtis — odparł oschle Młody Si.
— Zobacz, ile ryb do czyszczenia. Przestań gadać i bierz się do roboty.
Snuffy wzruszył ramionami i w milczeniu zabrał się do pracy. Z Młodym Si nie było żartów.
Zanim uporali się z obfitym połowem, zapadła już noc. Snuffy z zadowoleniem ogarnął
wzrokiem beczki pełne ryb.
— Dobra robota — mruknął pod nosem. — Ale ciężka. Jestem wykończony. Idę się położyć.
Rany boskie, co ty wyprawiasz, Si?!
Młody Si wsiadł do łodzi i odcumował ją. W milczeniu zaczął odpływać od brzegu. Snuffy
wpatrywał się w łódkę, dopóki nie zniknęła w mroku.
— Tego już za wiele! — wykrzyknął. — Może ten Si stracił rozum? Zachowywał się jakoś
dziwnie, a teraz wypłynął Bóg jeden wie gdzie w taką noc! Myślę, że niebezpiecznie zostawać z
nim sam na sam.
— Snuffy sceptycznie pokręcił swą nie uczesaną głową.
Młody Si wiosłował miarowo przez ciemne fale. Wschodnia bryza przyniosła wilgotną mgłę,
która zamazywała linię brzegu i horyzontu. Mężczyznę otaczała zewsząd woda i szara mgła.
Przestał płynąć i oparł się o wiosła.
— Kto by się spodziewał, że ujrzę ją właśnie tutaj? — wyszeptał.
— Nie odezwała się ani słowem, ledwie na mnie spojrzała po tym długim rozstaniu. Może to i
lepiej. To straszne wiedzieć, że jest tak blisko. I jaka jest piękna! Kocham ją bardziej niż
kiedykolwiek. Łudziłem się, że ciężkie życie wśród nieokrzesanych ludzi pozwoli mi o niej
zapomnieć. A teraz… — zacisnął kurczowo dłonie. Mgła otaczała go, pełzła zewsząd,
nienamacalna, podobna do zjawy. Łódź kołysała się łagodnie na falach. Z oddali dobiegał
uporczywy pomruk morza.
*
*
*
Nazajutrz Ethel Lennox odrzuciła propozycję Agnes, by odwiedzić Si. Poszła na cypel i przez
cały dzień rysowała. Spędziła tam także następne dwa dni. Twierdziła głośno, że cypel jest
najbardziej malowniczą częścią wybrzeża, a ludzie mieszkający tam mają niezwykle interesujące
fizjonomie. Agnes Bentley nie proponowała już więcej, by odwiedziły Si. Odniosła wrażenie, że
jej nowa znajoma nie ma ochoty wracać do tej kwestii.
— Co się mogło stać z tym Młodym Si? — zdziwiła się w kilka dni później pani Bentley. —
Już od tygodnia nie przychodzi po mleko i masło. Chory czy co?
Pan Bentley zachichotał z rozbawieniem.
— Zaraz ci powiem, co się stało. Si kupuje teraz u Walden. W tym tygodniu dwa razy
widziałem, jak do niej szedł. Liza Walden wreszcie jest górą, Mary.
— No cóż, Młody Si jest pierwszą osobą, która przedkłada masło Lizy Walden nad moje.
Wszyscy twierdzą, że ona nigdy nie doda soli jak trzeba. Ho, ho, Młody Si jest na pewno mile
tam widziany. I mam nadzieję, że będzie zadowolony z wyboru — odparowała pani Bentley,
grzechocząc złowieszczo naczyniami. Najwyraźniej jej wiara w Młodego Si została wystawiona
na poważną próbę.
Tymczasem Ethel Lennox siedziała w swoim pokoju na górze, z kilkoma obeschniętymi łzami
na policzkach, i pisała list. Miała zaciśnięte usta i ręka jej drżała.
„Przekonałam się, że nie sposób uciec od swego przeznaczenia — napisała. — Nawet jeśli
bardzo staramy mu się wymknąć i jesteśmy przekonani, że nam się to udało, dopadnie nas, gdy
najmniej tego oczekujemy.
Przyjechałam tu zmęczona, szukając spokoju i wytchnienia. Tymczasem okazało się, że
właśnie tu mój zamęt wewnętrzny jeszcze się powiększył.
Mam zamiar coś ci wyznać, Helen. Takie wyznanie przynosi ulgę duszy, więc złożę je, póki
jestem w nastroju.
Wiesz, naturalnie, że byłam zaręczona z Milesem Lesleyem i zaręczyny zostały zerwane
ostatniej jesieni z nie wyjaśnionych przyczyn. Mam zamiar wyjaśnić ci to wszystko teraz i
wysłać ten list, zanim zmienię zdanie.
Minął już ponad rok od chwili, gdy Miles i ja zaręczyliśmy się. Jak wiesz, jego rodzina
wywodzi się z arystokracji i jest zamożna. Możesz sobie wyobrazić, z jakim przerażeniem krewni
Milesa zareagowali na wiadomość, że ma zamiar ożenić się z ubogą nauczycielką. Teraz, gdy
wszystko spokojnie przemyślałam, nie mam o to do nich żalu. Rodzicom pewnie trudno pogodzić
się z tym, że ich ukochany syn, w którym pokładali tyle nadziei, odwraca się od kobiet własnej
klasy i chce związać się z kimś stojącym niżej od niego pod względem społecznym. Jednak
wówczas widziałam wszystko w innym świetle. Powinnam może ostudzić jego zapały, a nie
dawać nadzieję. Ale ja tak go kochałam, Nell! Wreszcie, pomimo sprzeciwu rodziny, Miles
oficjalnie ogłosił nasze zaręczyny.
Gdy rodzice przekonali się, że nie zmienią decyzji syna, ze względu na miłość do niego
udawali, że są mi przychylni. Jednak ja wyczuwałam ich niechęć i drażniła mnie
protekcjonalność, z jaką mnie traktowali. Byłam przewrażliwiona na punkcie ich dezaprobaty,
pokrywanej uprzejmością.
Moja urażona miłość własna znalazła ofiarę w Milesie. Należę do klasy ludzi, którzy bardzo
przeżywają, gdy spotka ich afront, zamiast go ignorować, jak to robią dobrze urodzeni.
Wydawało mi się, że Miles nie dostrzega, iż słusznie czuję się urażona. Zaczęłam traktować go
oficjalnie i chłodno. Był bardzo cierpliwy, lecz nie rozumiał mego zachowania, więc czuł się
zagubiony i zaniepokojony. Wkrótce nasze stosunki stały się bardzo napięte i wystarczył
drobiazg, by doszło do otwartej kłótni.
Pewnego wieczora jego matka wydawała wielkie przyjęcie. Znałam tam kilka z zaproszonych
osób, a Miles miał wiele obowiązków towarzyskich względem gości. Po pospiesznym powitaniu
zostawił mnie na jakiś czas samą. Ponieważ brakowało mi obycia, odczytałam to jako
zamaskowany afront. Rumienię się, przyznając, że zachowałam się jak pokojówka. W
przypływie zazdrości wzięłam odwet na Milesie, flirtując z Fredem Currie, który okazywał mi
pewne względy przed zaręczynami. Gdy Miles był wreszcie wolny i mógł mnie odszukać,
przekonał się, że jestem bardzo zaabsorbowana Fredem, gdyż nie zauważyłam nadejścia swego
narzeczonego. Odwrócił się na pięcie i odszedł. Przez resztę wieczoru nawet się do mnie nie
zbliżył.
Wracałam do domu naprawdę wściekła. Byłam jednak tak nieszczęśliwa i skruszona, że gdyby
Miles okazał mi zwykłą cierpliwość podczas swojej wizyty następnego wieczora, błagałabym go
o przebaczenie. Jednakże posunęłam się za daleko. Matka Milesa była zaszokowana moim
brakiem ogłady, on zaś czuł się upokorzony i był po prostu wściekły.
Doszło do gwałtownej, pełnej gorzkich słów sprzeczki. Powiedziałam wiele głupich,
niewybaczalnych rzeczy, a wreszcie rzuciłam w niego pierścionkiem. Widać było, że jest
wstrząśnięty, choć w jego spojrzeniu krył się też cień pogardy. Potem odszedł bez słowa.
Gdy złość mi przeszła, poczułam się strasznie nieszczęśliwa. Zdałam sobie sprawę, jak
niegodnie postąpiłam, jak bardzo kocham Milesa, jak jałowe i samotne będzie moje życie bez
niego. Ale on nie wrócił, a wkrótce dowiedziałam się, że wyjechał. Nikt nie wiedział dokąd, ale
mówiono, że za granicę. Pożegnałam się z nadzieją, osuszyłam łzy i brnęłam przez życie jak
wszyscy. śycie to nauczyło mnie myśleć i, mam nadzieję, uczyniło lepszą, szlachetniejszą.
Latem przyjechałam tutaj. Słyszałam wiele o tajemniczym przybyszu, znanym jako „Młody
Si”, który został rybakiem. Historia wydała mi się ciekawa i romantyczna, więc poszłam obejrzeć
jej bohatera. Stanęłam z nim twarzą w twarz, Helen. To był Miles Lesley!
Przez chwilę ziemia, niebo i morze zawirowały mi przed oczyma. Potem przypomniałam
sobie wszystko, odwróciłam się i odeszłam. Nie poszedł za mną.
Zapewniam cię, że teraz z zabobonnym niemal lękiem omijam tę część wybrzeża. Więcej już
go nie spotkałam, a on nie starał się ze mną zobaczyć. Jasno daje do zrozumienia, że mną gardzi.
No cóż, i ja gardzę sobą. Jestem bardzo nieszczęśliwa, Helen. I to nie tylko ze względu na siebie.
Wiem, że gdyby Miles nigdy mnie nie spotkał, jego matka nie cierpiałaby teraz katuszy z
powodu nieobecności syna. Moje cierpienia nauczyły mnie rozumieć jej własne, więc już nie
mam żalu do tej kobiety o jej dumę.
Nie muszę chyba dodawać, że wyjeżdżam stąd w przyszłym tygodniu. Gdybym mogła
wymyślić jakiś sensowny pretekst, zrobiłabym to natychmiast”.
Zapadł już chłodny zmierzch, gdy Ethel poszła z Agnes Bentley wysłać list. Gdy zatrzymały
się na chwilę przy drzwiach małego sklepiku, zza rogu ulicy wyszedł Młody Si. Ubrany był w
zgrzebne, rybackie ubranie, przez ramię przerzuconą miał wielką sieć do połowu śledzi. Jednak
strój ten nie deformował jego wspaniałej sylwetki.
— Si, gdzieś ty się podziewał? Dlaczego tak długo nas nie odwiedzałeś? — wykrzyknęła
Agnes, rzucając się ku niemu z radością.
Młody Si nie odparł ani słowa. Ledwie uchylił czapkę machinalnym gestem i odwrócił się na
pięcie.
— Jak on może w ten sposób traktować przyjaciół! — zawołała Agnes, gdy tylko odzyskała
mowę. — Pewnie się o coś obraził. Chciałbym wiedzieć, o co chodzi… — dodała, gdy
ciekawość wzięła górę nad oburzeniem.
W drodze powrotnej ujrzały w oddali postać Młodego Si, który przechodził przez pogrążone
w mroku pola. W ciemności Agnes nie zauważyła, że Ethel jest blada i ma w oczach łzy.
*
*
*
— Właśnie wracam z cypla — oznajmiła Agnes pewnego parnego popołudnia w tydzień
później. — Mały Ev powiedział, że ponieważ dziś nie wypływają na ryby, może nas wieczorem
zabrać na przejażdżkę żaglówką. Masz ochotę?
Ethel odłożyła obojętnie swój rysunek. Była blada i wyglądała na znużoną. Następnego dnia
miała wyjechać, więc byłaby to ostatnia morska wycieczka.
Mniej więcej w godzinę po zachodzie słońca żaglówka wyślizgiwała się z cienia rzucanego
przez cypel. Siedziały w niej Agnes i Ethel oraz Mały Ev Pointer — drobny, słomianowłosy
chłopak, do którego należała łódź.
Wieczór był pogodny, a od lądu wiał ożywczy wiaterek. Nie zauważyli dużej, posępnej
chmury nadciągającej od północnego wschodu.
— Ale cudownie! — wykrzyknęła Ethel. Kapelusz zsunął się jej z głowy, a rude kosmyki
pląsały wokół twarzy.
Agnes rozejrzała się z niepokojem. Ponieważ lepiej znała się na morzu, wiedziała, że coś jest
nie tak.
Młody Si, który stał wraz ze Snuffym przy pochylni, opuścił lornetkę, a na jego twarzy
malowało się zaskoczenie.
— Ależ to jest Agnes Bentley i … ta ich letniczka! — powiedział z niepokojem w głosie. —
Wypłynęły z Małym Evem na tej jego przeciekającej krypie! Gdzie oni mają oczy? Nie widzą, że
nadciąga burza?
— Mały Ev nie ma pojęcia o żeglowaniu! — zawołał z przejęciem Snuffy. — Daj im znać,
ż
eby wracali. Si pokręcił głową.
— Za daleko wypłynęli. Nie wiem, czy zdążą przed nawałnicą. W dobrej łodzi, z kimś, kto się
zna na rzeczy, nic by im nie groziło, ale z Małym Evem! — Zaczął chodzić nerwowo po wąskiej
pochylni.
Łódka znajdowała się teraz jeszcze dalej od lądu. Bryza zmieniała się w silny, jednostajnie
wiejący wiatr, a pomarszczona powierzchnia morza pokryła się białymi czapami piany. Agnes
nachyliła się ku Ethel.
— Wiatr się wzmaga — powiedziała. — Lepiej już wracajmy. Chyba będzie burza, spójrz na
te chmury.
Przeciągłe, odległe dudnienie potwierdziło jej słowa.
— Ev! — krzyknęła. — Chcemy wracać.
Mały Ev, wyrwany z zamyślenia, rozejrzał się z niepokojem. Dziewczęta wymieniły
przerażone spojrzenia. Niebo poczerniało, a grzmoty rozbrzmiewały coraz głośniej i częściej.
Nad horyzontem zamigotała błyskawica. Morze i ląd opromieniało zielonkawe, złowieszcze
ś
wiatło. Gdy Mały Ev zrobił szybki zwrot, spadły pierwsze ciężkie krople deszczu.
— Ev, ta łódź przecieka! — zawołała Agnes, przekrzykując wiatr.
— Wybierajcie wodę! — odkrzyknął Ev, który szamotał się z żaglem. — Pod siedzeniem są
dwa czerpaki. Ja muszę opuścić żagiel.
— Pomogę ci — powiedziała Ethel do Agnes.
Była bardzo blada, lecz opanowana. Dziewczyny zaczęły zawzięcie wylewać wodę z łodzi.
Młody Si obserwował je przez lornetkę. Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę swojej łodzi.
— Łódź im przecieka! Curtis, spuszczaj płaskodenkę na wodę! Musimy wypłynąć albo Ev je
potopi.
Odbili od brzegu, gdy rozpoczęła się ulewa, która okryła morze i ląd zasłoną białego deszczu.
— Młody Si po nas wypływa — powiedziała Agnes. — Jeśli zdąży, będziemy ocalone. Ta
łódź na pewno pójdzie na dno.
Mały Ev był zupełnie ogłupiały ze strachu. Dziewczęta nieprzerwanie wylewały wodę, której
z każdą chwilą przybywało. Młody Si zdążył w ostatniej chwili.
— Skacz, Ev! — zawołał, gdy jego łódź dobiła do tonącej żaglówki. — Ratuj się!
Wyciągnął Ethel Lennox, a Agnes przeskoczyła na pokład jego łodzi jak kot. Gdy Mały Ev
skoczył, tuż nad nimi rozległ się grzmot, a niebo zalało błękitne światło. Niebezpieczeństwo już
jednak minęło, gdyż burza nie stanowiła specjalnej przeszkody dla Si i Snuffy’ego.
Gdy dobili do brzegu, Agnes, która otrząsnęła się już ze strachu, podciągnęła ociekającą wodą
suknię i powiedziała, że idzie wprost do domu ze Snuffym.
— I tak jestem cała mokra — stwierdziła pogodnie. — Poproszę tatę, by przyjechał bryczką
po pannę Lennox. Napal w chacie, Si, niech się wysuszy. Postaram się załatwić to jak
najszybciej.
Si wziął Ethel na ręce i zaniósł do swej chaty. Posadził ją na niskiej ławie i zaczął rozpalać
ogień. Ethel patrzyła na niego w oszołomieniu, po czym odgarnęła ociekające wodą włosy.
Młody Si odwrócił się i spojrzał na nią, a w jego oczach płonęła namiętność. Ethel wyciągnęła ku
niemu zimne, mokre dłonie.
— Oh, Miles! — wyszeptała.
Na zewnątrz szalał wicher, który trząsł ścianami lichej chaty i szarpał fale wzburzonego
morza. Lało jak z cebra. Zapowiadała się sztormowa noc. Wnętrze ubogiej chaty oświetlały
wesołe płomienie. Młody Si klęczał u stóp Ethel i obejmował ją wpół. Ona złożyła głowę na jego
ramieniu. W oczach dziewczyny lśniły łzy szczęścia.
— Miles, czy możesz mi wybaczyć? — spytała drżącym głosem.
— Gdybyś wiedział, jak gorzko żałowałam…
— Nigdy już nie mówmy o przeszłości, kochanie. Podczas samotnych dni i nocy spędzonych
tu, nad morzem, zapomniałem o wszystkim oprócz swej miłości.
— Skąd się tu wziąłeś, Miles? Myślałam, że jesteś w Europie.
— Z początku rzeczywiście podróżowałem. Znalazłem się tu przypadkiem. Postanowiłem
zerwać ze swym dotychczasowym życiem, by łatwiej o tobie zapomnieć. Nie bardzo mi to
wyszło — uśmiechnął się, zaglądając jej w oczy. — A ty miałaś jutro wyjechać. Strach
pomyśleć, jak niewiele brakowało, byśmy stracili się na zawsze. Jak wyjaśnimy to wszystko
naszym przyjaciołom z wybrzeża?
— Myślę, że lepiej w ogóle nic nie wyjaśniać. Wyjadę jutro, jak zamierzałam, a ty możesz
wkrótce podążyć dyskretnie za mną. Niechaj „Młody Si” na zawsze pozostanie tajemnicą.
— Tak, masz rację. I tak by nie zrozumieli, gdybyśmy powiedzieli im prawdę. Poza tym bez
wątpienia byliby rozczarowani, dowiedziawszy się, że nie jestem mordercą, fałszerzem czy kimś
w tym rodzaju. Zawsze przypisywali mi podejrzaną przeszłość. Wrócimy do naszego świata,
Ethel. Będziesz tam mile widziana, kochanie. Moja rodzina również dostała lekcję i zrobi
wszystko, by mi zapewnić szczęście.
*
*
*
Nazajutrz Agnes odwiozła Ethel Lennox na stację. Ostry wicher, który dął nad lądem i
morzem, przegnał duchotę i lepką mgiełkę. Poranek był jasny i świeży. Zdawało się, że smutna,
stara Ziemia namiętnymi łzami obmyła się z grzechu i brudu. Promieniała niewinnością i
pięknem. Ethel także promieniała. Agnes zastanawiała się, skąd u niej ta nagła zmiana.
— Do widzenia. Odwiedzisz nas jeszcze kiedyś, prawda?
— Może… — uśmiechnęła się Ethel. — A jeśli nie, ty, Agnes, musisz przyjechać do mnie.
Może zdradzę ci wtedy pewien sekret.
W tydzień później Młody Si nagle zniknął i było z tego powodu wiele gadaniny. Znikł w
równie tajemniczy sposób, jak się pojawił. Oddał swoją chatę i łódź Snuffy’emu Curtisowi,
wysłał makrele na sprzedaż i usunął się z życia Pointerów, by nigdy więcej się nie pojawić.
Mały Ev był ostatnią osobą, która widziała Si, gdy szedł pogrążoną w jesiennym zmierzchu
drogą w kierunku stacji.
Następnego ranka, gdy Agnes Bentley wychodziła z domu, znalazła na progu koszyk, w
którym leżał czarny, rozpaczliwie miauczący kociak. Do jego szyi była przywiązana karteczka:
„Czy Agnes mogłaby zaopiekować się Wiedźmą na pamiątkę przyjaźni z Młodym Si?”.
A
LABASTROWA KOŚĆ NIEZGODY
Nadejście owego nieszczęścia zapowiadało wiele znaków. Duży George (mierzył pięć stóp i
jeden cal) zastanawiał się, jak mógł być ślepy na te ostrzeżenia. Przez cały poniedziałek Sól wył
jak opętany. We wtorek Mały George (mierzył sześć stóp i dwa cale) stłukł lustro, przed którym
golił się przez czterdzieści lat. W środę Duży George zobaczył szpilkę, ale jej nie podniósł. We
czwartek Mały George przeszedł pod drabiną Toma Appleby, która stała obok fabryki konserw.
A w piątek… w piątek, podkreślam, zdołali dziwnym trafem rozsypać jednocześnie sól przy
kolacji. Czy można było mieć jakieś wątpliwości, że nastąpi nieszczęście? Bezpośrednio po tym
fatalnym posiłku Mały George wymknął się na loterię w Point i przyniósł tę rzecz do domu.
Duży George nie należał do ludzi przesądnych. Jakie znaczenie dla dobrego prezbiterianina
mogły mieć stłuczone lustra czy rozsypana sól? A jednak wierzył w sny, co zresztą znajdowało
swe usprawiedliwienie w Biblii. A miał taki jeden straszny sen dwa tygodnie wcześniej. Widział
księżyc w pełni, który był czarny, to znów płonął czerwienią i zniżał się coraz bardziej ku ziemi.
Gdy księżyc był tuż, tuż, Duży George obudził się z wrzaskiem, który rozdarł ciszę wiosennej
nocy i dał się słyszeć w całym niemal Little Spruce. Wielki George prowadził spis swoich snów.
Gdy przejrzał opasły diariusz, stwierdził, że żaden jego sen nie był jeszcze tak złowieszczy.
Trzeba też wspomnieć o tym, że zatoka szumiała w bardzo szczególny sposób. Gdy Stara
Dama z Zatoki tak jęczy, wiadomo, że przydarzy się jakieś nieszczęście. Jednak Mały George nie
skojarzył tych wszystkich znaków z wygraniem piątej nagrody na loterii kapitana Buote w
Chapel Point, z której dochody miały być przeznaczone na Dom Starego śeglarza. Mały George
kupił bilet od Moseya Gautiera tylko po to, by sprawić dzieciakowi frajdę. Wieczorem w dniu
losowania przeszedł się do Chapel Point, żeby sprawdzić, czy dopisało mu szczęście. Okazało
się, że tak!
„Mały” George Beelby i „Duży” George Beelby byli kuzynami. Duży George był o sześć lat
starszy, a przydomek, który pasował do niego tylko w dzieciństwie, przylgnął do jego imienia już
na zawsze, jak to bywa w Rosę River i Little Spruce Cove. Obaj George’e byli starymi
ż
eglarzami i rybakami. Od trzydziestu lat mieszkali razem w domu Małego George’a w Spruce
Cove. Duży George był zatwardziałym kawalerem, a Mały George wdowcem. Jednak jego
ożenek zdarzył się w tak zamierzchłej przeszłości, że duży George niemal mu to wybaczył. Za to
wyrzucał mu ten błąd w częstych sprzeczkach, które ożywiały monotonny raczej żywot
emerytowanych rybaków.
Obaj nigdy nie grzeszyli urodą, ale wcale się tym nie przejmowali. Duży George miał twarz
szerszą niż dłuższą, a do tego ognistorudą brodę. Nie umiał gotować, za to dobrze prał i szył.
Potrafił też robić skarpetki na drutach i pisać wiersze. Właściwie to uważał się za poetę. Napisał
długi poemat, który lubił deklamować zaskakująco tubalnym, jak na tak niepozornego
człowieczka, głosem. W przypływach chandry czuł, że minął się z powołaniem. śywił też
wówczas przekonanie, że prawie wszyscy śmiertelnicy zostaną potępieni.
— Powinienem był zostać poetą — mawiał ponurym tonem do swego ryżego kota. Kot
zawsze się z nim zgadzał, za to Mały George nieraz komentował to pogardliwym parsknięciem.
Duży George miał też słabość do artystycznie tatuowanych kotwic na wierzchach swych
dłoni. Był liberałem i miał nad łóżkiem portret Lauriera. Uważał Little Spruce Cove za
najwspanialsze miejsce na ziemi i nie znosił, gdy ktoś był odmiennego zdania.
— Lubię mieć samotne, błękitne morze tuż u swego progu — huknął na „literata”, który
spytał, czy nie czują się czasem samotni w Little Spruce.
— On ma duszę poety — wyjaśnił na stronie Mały George, aby literat nie pomyślał, że Duży
George jest chory na głowę. Mały George strasznie się bał, a Duży George miał cichą nadzieję,
ż
e literat opisze ich w swojej książce.
U boku Dużego Mały George wyglądał na olbrzyma. Połowę jego piegowatej twarzy
zajmowało czoło, a siateczka dużych, purpurowych żyłek na nosie i policzkach wyglądała jak
monstrualny pająk. Nosił wielkie, siwe wąsy w kształcie podkowy, które zupełnie nie pasowały
do jego twarzy. Był wielkim poczciwiną, lubił swą własną, dobrą kuchnię, a zwłaszcza sławetną
grochówkę i mięczaki w potrawce. Jego ideałem politycznym był Sir John McDonald, którego
portret wisiał nad półką z zegarem. Słyszano, jak mówił (choć nie w obecności Dużego
George’a), że jest platonicznym wielbicielem kobiet. Jego nieszkodliwym hobby było
kolekcjonowanie czaszek z indiańskiego cmentarza w Big Spruce. Ozdabiał nimi płot
ogradzający poletko kartofli. Za każdym razem, gdy przynosił nową czaszkę do domu, Duży
George robił mu awanturę. Mówił, że postępuje niemoralnie, nienormalnie i nie po
prezbiteriańsku. A jednak czaszki nadal tkwiły na płocie.
*
*
*
Było już bardzo późno, gdy Mały George wrócił z loterii dobroczynnej, więc awantura miała
odbyć się dopiero nazajutrz rano.
Mały George wyjął coś z przyniesionej paczki, spojrzał na to z powątpiewaniem, pokręcił
głową i postawił ów przedmiot na półce obok zegara. Podobał mu się, choć był nim nieco
zażenowany.
— Całkiem zgrabniutka — mruknął, popatrując na Dużego Georga, który spał twardo na swej
koi, z rudym kotem zwiniętym w kłębek na jego brzuchu.
— Nie wiem tylko, co on sobie pomyśli. Naprawdę nie wiem… I co pomyśli pastor…
Powyższe rozważania nie spędziły mu jednak snu z powiek. Tymczasem Aurora, bogini
Jutrzenki, czuwała w ciemności na półce z zegarem. To właśnie na niej spoczęły oczy Dużego
George’a, gdy tylko otworzył je rankiem. Stała sobie, a na jej gibką, śliczną postać wznoszącą się
na palcach padały czerwonozłote promienie słońca, które wschodziło właśnie naprzeciw portu.
— A cóż to jest, do diabła? — mruknął Duży George, sądząc, że jeszcze śni. Zerwał się z koi,
zrzucając oburzonego kota, i podszedł do półki.
— To nie sen… — powiedział z niedowierzaniem — To statuetka… naga statuetka!
Pies o imieniu Sól, który leżał w nogach Małego George’a, rzucił się na podłogę w pogoni za
kotem o imieniu Musztarda. Nawet lubił tego kota, ale nie mógł przecież pozwolić, by siedział na
podłodze i szczerzył na niego zęby. Kotłowanina obudziła Małego George’a, który usiadł na
posłaniu i spytał nieprzytomnie, co się dzieje.
— George’u Beelby — zagrzmiał złowieszczo Duży George. — Co to ma być?
— Ach, to… To alabastrowa statuetka. Wygrałem ją wczoraj wieczorem na loterii kapitana
Buote. Całkiem ładna, prawda?
— Ładna?! — ryknął Duży George. — Jest obsceniczna i stanowi obrazę moralności, ot co!
Zabieraj ją stąd natychmiast i ciśnij w morze tak daleko, jak tylko potrafisz!
Gdyby Duży George nie uniósł się gniewem, Mały George pewnie tak właśnie by zrobił.
Niepokoiło go, jak zareaguje na statuetkę pastor, i sam był zażenowany jej wyglądem. Nie
zamierzał jednak pozwolić, by jakiś kurdupel mu rozkazywał.
— Och, nie sądzę, abym to zrobił — odparł chłodno. — Myślę, że pozostanie tam, gdzie jest.
Przestań już wrzeszczeć i niech włosy nie stają ci dęba.
Rzadka czupryna Dużego George’a wcale nie podniosła się do góry, lecz ruda broda trzęsła
mu się z oburzenia. Zaczął wściekle maszerować po pokoju, gryząc zaciśnięte w pięść dłonie. Sól
dał susa w jedną, a Musztarda w drugą stronę izby i zostawiły George’a samego na polu walki.
— Nie wolno trzymać żadnych tam statuetek, a już zwłaszcza nagich. To niezgodne z
nakazami boskimi. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną…”
— Dobry Boże! Przecież ja jej nie zamierzam czcić.
— I do tego dojdzie… Pomyśleć tylko, że jakaś francuska ozdóbka…
— Nie francuska, tylko niemiecka, a jej imię jest tu pod spodem… Nazywa się Aurorer.
Zabawna dziewuszka i tyle…
— Czy sądzisz, że apostoł Paweł nosił przy sobie coś podobnego? — spytał Duży George. —
Albo… Sir John McDonald? — dodał po namyśle, sądząc, że ten argument może podziałać.
— Nie sądzę. Święty Paweł nie cierpiał kobiet tak samo jak ty. Co zaś do Sir Johna, zbyt był
zajęty obroną liberałów przy każdych wyborach, by znaleźć czas na sztuki piękne. Może
zajmował się tym Sir Wilfrid. No, przestań już ssać piąstki i udawaj, że jesteś dorosły, nawet jeśli
to nieprawda, George. Spróbuj ubrać się jak mężczyzna.
— Dziękuję ci, dziękuję — odparł Duży George ze złowieszczym spokojem. — Co zaś do Sir
Wilfrida, to on jest u b r a n y . A podobieństwo do świętego Pawła bardzo mi odpowiada! Ja
zawsze postępuję zgodnie ze swym sumieniem, ty sprośny staruchu!
— Nie żołądkuj się tak, lepiej zażyj trochę sody — odciął się Mały George, jednym
szarpnięciem ściągając spodnie z gwoździa. — Twoje sumienie, jak to nazywasz, nie ma tu nic
do rzeczy. Chodzi o twoje uprzedzenia. A taki na przykład literat ma w swojej willi nad rzeką
kilkanaście podobnych statuetek.
— To, że jest durniem, nie znaczy, że ty masz nim być. Pomyśl o swej nieśmiertelnej duszy,
George’u Beelby!
— Nie jestem dziś w nastroju do przemyśleń — odparł niewzruszony Mały George. — Jak już
się wyładowałeś, postaw garnek z owsianką na ogniu. Po śniadaniu poczujesz się lepiej. Z
pustym żołądkiem trudno docenić dzieło sztuki, Georgie.
Duży George spiorunował go wzrokiem. Potem chwycił garnek, otworzył gwałtownie drzwi i
cisnął garnek na kamienie. Garnek potoczył się z łomotem aż na piaszczystą plażę położoną w
dole. Sól i Musztarda rzucili się w ślad za nim.
— Ty mnie kiedyś doprowadzisz do ostateczności — powiedział gniewnie Mały George. —
Jesteś ograniczoną umysłowo, małoduszną starą panną. Gdybyś nie miał włochatych myśli, nie
dostawałbyś szału na widok kamiennych nóg kobiecych. Zresztą muszę ci powiedzieć, że twoje
nie prezentują się najlepiej w tej koszulinie. Naprawdę powinieneś nosić piżamę, Georgie.
— Wyrzuciłem twój stary gar, by pokazać, że traktuję tę sprawę poważnie — ryknął Duży
George. — Mówię ci, George’u Beelby, że nie zniosę w tym domu gołej ladacznicy!
— Może będziesz wrzeszczał jeszcze głośniej, co? — odparł Mały George. — Tak się składa,
ż
e to mój dom.
— Co ty powiesz? No dobrze, bardzo dobrze… Powiem ci to od razu. Nie ma tu
wystarczająco dużo miejsca dla mnie, dla ciebie i twojej Roarer.
— I mnie podobna myśl przemknęła przez głowę — odparował Mały George. — Obrzydło mi
patrzenie na twoją gębę.
Duży George przerwał wędrówkę po izbie i starał się wyglądać jak najgodniej (na ile to
możliwe, gdy się jest w koszuli nocnej) składając swoje ultimatum. Nie wątpił, że przywoła ono
Małego George’a do rozsądku.
— Znosiłem wszystko — powiedział. — Przez całe lata. Nawet te twoje czaszki. Ale teraz
mówię ci, George’u Beelby, że nie ścierpię tej ohydy. Jeśli ona zostaje — ja odchodzę!
— Rób, co ci się żywnie podoba. Aurorer zostaje na tej półce z zegarem — odpalił Mały
George, ruszając w dół kamienistej ścieżki, by ratować swój zmaltretowany garnek.
*
*
*
Ś
niadanie zjedli w ponurym milczeniu. Duży George wyglądał na zdeterminowanego, ale
Mały George wcale się tym nie przejmował. W ostatnim tygodniu pokłócił się z Dużym Georgem
jeszcze gorzej, gdy przyłapał go na wykradaniu kawałka placka z rodzynkami, który odłożył
sobie na później.
Jednak gdy po posiłku Duży George ostentacyjnie wyciągnął spod koi stary, wysłużony
sakwojaż i zaczął pakować do niego swoje nieliczne drobiazgi, Mały George stwierdził, że
kryzys jest poważny. No i dobrze. Niech Duży George nie myśli sobie, że zmusi go do
wyrzucenia Aurorer. Wygrał ją i ma zamiar zatrzymać. A Dużego George’a niechaj Hades
pochłonie.
Mały George naprawdę miał na myśli Hades. Przechwycił to słówko od pastora i uważał, że
budzi większy respekt niż piekło.
Mały George zmywał naczynia i ukradkiem śledził swymi wodnistymi oczyma ruchy Dużego
George’a. Potem nakarmił Musztardę, która upominała się o jedzenie, drapiąc w szybę.
Stwierdził też z rozdrażnieniem, że poranne słońce było zwodnicze i zapowiada się jeden z tych
mglistych dni, które psują człowiekowi nastrój. A wszystko przez te drabiny i lustra!
Duży George spakował portret Lauriera i model okrętu o szkarłatnym kadłubie i białych
ż
aglach, które tak długo zdobiły narożną półkę nad jego koją. Były jego bezdyskusyjną
własnością. Jednak gdy przyszło do podziału skromnej biblioteczki, wyłoniła się trudność.
— Które z tych książek mam zabrać? — spytał lodowatym tonem.
— Które chcesz — odparł Mały George, wyciągając stolnicę. W biblioteczce były tylko dwie
książki, na których w ogóle mu zależało: „Księga męczenników” Foxe’a i „Straszliwa spowiedź i
egzekucja Johna Murdocka, który został powieszony w Brockville, w Północnej Kanadzie,
trzeciego dnia września za nieludzki mord na własnym bracie”.
Gdy Mały George zobaczył, że właśnie ta książka powędrowała do walizki, z trudem
powstrzymał jęk rozczarowania.
— Zostawiam ci męczenników i wszystkie groszowe powieści — powiedział Duży George
tonem usprawiedliwienia. — Ale co zrobimy z psem i kotem?
— Bierz kota — powiedział Mały George, wpatrując się w podłogę.
— Pasuje do twoich bokobrodów.
Duży George ucieszył się, bo Musztarda była jego ulubienicą.
— A co ze stolikiem do seansów spirytystycznych?
— Zabieraj sobie. Nie trzymam z diabłem.
Duży George zamknął i obwiązał walizę, wepchnął oporną Musztardę do torby i w
niedzielnym kapeluszu na głowie wyszedł z domu. Nie spojrzał nawet na Małego George’a, który
ostentacyjnie zagniatał placek z rodzynkami.
Mały George z niedowierzaniem patrzył, jak Duży George znika mu z oczu. Potem spojrzał na
białą, piękną przyczynę kłótni, triumfującą na półce.
— No i nie wyrzucił cię stąd, moja piękna. Niech mnie diabli porwą, jeśli kiedykolwiek to
zrobi. O, nie, mój panie. Postawię na swoim. Przynajmniej uszy mi nie będą puchły od słuchania
tego twojego poematu. I znów będę mógł nosić kolczyki.
*
*
*
Mały George był przekonany, że Duży George wróci, gdy tylko ochłonie z gniewu. Jednak nie
docenił mocy jego zasad oraz jego zatwardziałości.
Najpierw doszły go słuchy, że Duży George wynajął chatę Toma Wilkinsa w Upper Spruce.
W trzy dni po sromotnym wyjeździe w torbie — Musztarda wróciła. Zadrapała w szybę okienną,
a Mały George wpuścił ją i nakarmił. To w końcu nie jego wina, że Duży George nie potrafi
utrzymać przy sobie kota. On, Mały George, nie pozwoli, by zwierzak zginął z głodu. W
niedzielę Duży George zakradł się do domu w Little Spruce, gdy Mały George był w kościele, i
zabrał kotkę z powrotem. Nie zdało się to na nic. Musztarda znowu wróciła… i jeszcze raz
powtórzyło się to samo. Po trzeciej próbie rozgoryczony Duży George dał za wygraną.
— Myśli pan, że mi zależy na tej jego starej, wrzaskliwej kocicy?
— powiedział do literata. — Bóg jeden wie, że wcale, a wcale. Ale on wiedział, że to
stworzenie wróci, i to właśnie mnie boli. Dlatego tak ochoczo mija oddał. Co za człowiek!
Słyszałem też, że rozpowiada na mój temat różne świństwa i kłamstwa. Ponoć twierdzi, że
wkrótce rozchoruję się od jedzenia na okrągło solonego dorsza i przylecę z wywieszonym
ozorem, czując zapach dobrego jadła. On jeszcze zobaczy… zobaczy! Ja nigdy nie robiłem bożka
ze swego żołądka, tak jak on. Szkoda, że nie słyszał pan, jakiego wrzasku narobił w zeszłym
miesiącu, bo zjadłem kawałek zakalcowatego, starego placka z rodzynkami, który ta łakoma
ś
winia schowała dla siebie. Twierdzi też, że „taka gaduła” jak ja będzie się czuła tu samotnie. Ja
— samotny! To miejsce odpowiada mi jak żadne inne. Niech no pan tylko spojrzy, co za widok!
Jestem miłośnikiem natury, sir, a najbardziej cenię księżyc. Godzinami mógłbym też patrzeć na
te zadowolone krowy na pastwisku w Point. Inne towarzystwo mi niepotrzebne… oczywiście z
wyjątkiem tu obecnego. Choć muszę przyznać, że Mały George miał i dobre strony. Jakież
puddingi jagodowe robi ten człowiek! A ta jego potrawka z mięczaków… Ale przecież muszę
myśleć o zbawieniu swej duszy, prawda? I o moich zasadach moralnych!
*
*
*
Kłótnia i separacja George’ów wywołały prawdziwą sensację w Rosę River i okolicach. Tylko
nieliczni byli zdania, że już się nie zejdą. Jednak gdy minęła wiosna i lato, a do pojednania nie
doszło, wszyscy przestali wierzyć, że kiedykolwiek nastąpi. Beelby znani byli z uporu. śaden ze
staruszków nie zachowywał należytej dyskrecji, jeśli chodzi o ich obopólne przewinienia.
Podczas przypadkowych spotkań piorunowali się wzrokiem i mijali w milczeniu. Za to później
każdy z nich zaczepiał sąsiadów i przechodniów, by w nieskończoność wyłuszczać im swój
punkt widzenia na wiadomą sprawę.
— Słyszałem, jakoby on rozpowiadał, że kopnąłem psa w brzuch — prychnął Mały George.
— Oczywiście kłamał. Raz tylko zdarzyło mi się dotknąć żeber psa czubkiem buta, ale miałem
ku temu powód. Opowiada też, że zwabiłem do siebie jego kota. A na co mi on? Znosi tylko
zdechłe szczury i chowa je po kątach. W dodatku uparł się, by spać mi na brzuchu. Gdyby Duży
George dobrze karmił to nieszczęsne stworzenie, nie uciekłoby od niego. A trudno, żebym
biedactwo przegonił. Słyszałem też, że rozprawia o księżycu i zadowolonych krowach. Jedyne,
co go interesuje w księżycu, to to, jaką zapowiada pogodę. Co zaś do krów, to wszystko mu
jedno, czy są zadowolone, czy nie. Ale cieszę się, że jest szczęśliwy. Ja zresztą również. Mogę
wreszcie śpiewać, ile dusza zapragnie, i nikt nie rzuca sarkastycznych uwag typu: „Świetny głos
do żucia rzepy” albo: „Posłuchajcie tego zawodzenia dobiegającego z grobowca”. Albo innych
jeszcze, doprowadzających do szału komentarzy. Latami musiałem to znosić, ale czy robiłem z
tego powodu awantury? Albo czy miałem pretensję, że przez pół nocy recytuje ten swój poemat?
Albo gdy rechotał, trajkotał, ględził i trzeszczał tak długo, że czułem się, jakby ktoś przepuścił
mnie przez maszynkę do mięsa? Czy przeszkadzało mi, że zawsze mi się sprzeciwiał? W życiu
potrzebne jest przecież pewne urozmaicenie. Czyja czepiałem się go, że jest fundamentalistą?
Nie, szanowałem jego zasady i nawet przestałem nosić te kolczyki, bo jego zdaniem, nie były
ozdobą prezbiteriańską. A czy miałem pretensję, gdy ten dewot modlił się o jakiejś nieludzkiej
godzinie w niedzielę? Niektórzy ludzie mogliby zresztą sądzić, że modlił się w sposób
uchybiający Bogu… skoro rozmawiał z nim tak, jakby mówił ze mną lub z panem. Mnie akurat
to nie przeszkadzało, ale nie lubiłem, gdy nagle w środku modlitwy odwracał się i szamotał z
diabłem. Ale i tak patrzyłem na wszystko przez palce. A gdy przyniosłem do domu piękną
statuetkę, Aurorer, on nawygadywał mi niestworzonych rzeczy. No cóż, wolę jej towarzystwo niż
jego, może mu pan to powtórzyć. Po pierwsze — przyjemniej się na nią patrzy, a po drugie —
nie zakrada się do spiżarki, by wyjadać moje prywatne smakołyki. Nie mówiłem zbyt wiele o tej
sprawie, postanowiłem ją zbagatelizować. Ale pewnego dnia, gdy będę miał więcej czasu,
powiem, co o tym myślę, proszę pana.
— Mówiono mi, że ten biedny osioł Mały George spędza większość czasu wolnego
wyobrażając sobie, że zdobi mój grób kwiatami — powiedział Duży George do pastora. —
Słyszałem też, że natrząsa się z moich modlitw. To nie do wiary, ale on raz był na tyle bezczelny,
ż
e powiedział mi, abym skrócił modlitwę, gdyż przeszkadza mu W porannej drzemce. I co ja na
to? Modliłem się od tej pory dwa razy dłużej! Ile ja przecierpiałem przez tego człowieka! Pewnej
nocy jego pies prawie zeżarł mi baretkę Medalu Wiktorii. Bóg świadkiem, że nie powiedziałem
ani słowa. Za to jak moja kotka powiła kocięta na jego koszuli, od razu się awanturował.
Nawiasem mówiąc, słyszałem, że ona ma znowu małe. Mały George mógłby przysłać mi jednego
kociaka, bo ponoć są aż trzy. A ja nie mam żadnego towarzystwa oprócz kaczek. Ale jak
pomyślę, że kiedyś mam je zjeść… to wszystko psuje. Ale, ale, pastorze… dlaczego Jakub
zaszlochał, gdy pocałował Rachelę?
Pastor nie wiedział albo udawał, że nie wie. Niektórzy z mieszkańców Rosę River byli zdania,
ż
e pastor jest zadowolony z separacji George’ów.
— Bo przekonał się, że Rachela nie była taka, jak mu zachwalano — zachichotał Duży
George. Przez cały dzień nie posiadał się ze szczęścia, że zaimponował pastorowi.
Jednak już wkrótce Duży George nie był w nastroju do żartów ze współczesnych czy
starożytnych pocahinków. Niemalże dostał ataku apopleksji, gdy dowiedział się, że jacyś letnicy
poszli do Małego George’a, sądząc, że to on jest poetą, i prosili, by wyrecytował im swój poemat.
Mały George zrobił to, ale wcale nie przyznał się, że to nie on jest autorem!
— Po człowieku, który czci bałwany, można spodziewać się nawet tego, że będzie kradł
poezję. Jakże on się degeneruje!
— Może wdowa Terlizzick go odmieni — zachichotał jego rozmówca.
— Jak to?
— To nie wiesz, że Mały George odwiedzają w niedzielne wieczory? Gadają, że będzie z nich
para.
Dużemu George’owi po prostu mowę odjęło. Jednak po jakimś czasie zaczął rozwodzić się na
ten temat ku uciesze wszystkich mieszkańców River i Cove.
— Pewnie chce wykończyć kolejną żonę. Naprawdę sądziłem, że ten Mały George ma więcej
oleju w głowie. Ale trudno ufać człowiekowi, co już raz się ożenił. Choć właściwie on sam
powinien wiedzieć najlepiej, w co się pakuje! I to on, najbrzydszy mężczyzna na pomocnym
wybrzeżu! Nie twierdzę, że ta rozmamłana Terlizzick z owłosioną brodawką na brodzie to jakaś
piękność. A do tego gruba! Dobrze, że Mały George nie kupuje jej na wagę! Poza tym miała już
dwóch mężów. Niektórzy ludzie to nie wiedzą, kiedy powiedzieć „dość”. Jej ojciec kiedyś się
upił i wszedł do kościoła w koszuli nocnej. Niezła rodzinka! śal mi Małego George’a, on się
jeszcze doigra. Słyszałem, że wpatruje się w nią w kościele jak oczadziały pies. Niedługo zacznie
wyśpiewywać jej serenady. Czy mówiłem panu kiedykolwiek, że jemu się wydaje, że potrafi
ś
piewać? Pytam go kiedyś: „Czy ty nazywasz to wycie, muzyką?” Ale Terlizzickowie nigdy nie
mieli słuchu. No, ona też będzie miała za swoje. Mógłbym jej opowiedzieć to i owo na ten temat.
Duży George bardzo wziął sobie do serca plany matrymonialne Małego George’a. Gdy
widziano go na skałach, wymachującego zawzięcie ramionami, pewnym było, że nienrecytował,
jak niegdyś, swego poematu falom i gwiazdom, lecz znieważał wdowę Terlizzick.
Mówił wszystkim, że to zdradliwa kobra, głupia, żarłoczna samica i tygrysica. Zapewniał, że
strasznie mu żal Małego George’a. Biedaczek nie wie, w co się pakuje! Ale te wdowy potrafią
omotać mężczyznę! A Terlizzick ma duże doświadczenie. Załatwiła już w końcu dwóch mężów.
Ta pani naprawdę powinna bardziej się ograniczać.
Wszystko to zostało niezwłocznie powtórzone Małemu George’owi i pani Terlizzick, lecz nie
wiadomo, czy byli z tego zadowoleni. Mały George nikomu nie wyjawiał swoich zamiarów i
ostentacyjnie wychowywał trzy kociaki Musztardy.
Biała bogini jutrzenki nadal stała na paluszkach na półce z zegarem, ale jej kształtne nogi
pokryte były grubą warstwą kurzu. Gdy kapitan Buote zorganizował kolejną loterię w Chapel
Point, Mały George powiedział, że powinno być to prawnie zakazane, a Mosey Gautier musiał
ratować się ucieczką, gdy próbował sprzedać mu bilet.
Minęła wiosna, lato, przeszła jesień… Wyjechali wszyscy letnicy poza literatem, który
opuszczał swą chatę dopiero wtedy, gdy zatoka była skuta lodem.
Pewnego wieczora Duży George wybrał się na przechadzkę do latarni morskiej w Point.
Droga była daleka, a jemu dokuczał reumatyzm, ale Duży George pomyślał, że trochę życia
towarzyskiego lepiej mu zrobi na nerwy niż samotne siedzenie w domu. Te krótkie dni i długie
wieczory wpędzały go w depresję. Poza tym w chacie Wilkinsa panowały okropne przeciągi. I
może żona latarnika przygotuje jakiś skromny poczęstunek… Kucharzenie Dużego George’a nie
polepszyło się zbytnio. Zaczął nawet podejrzewać, że za stary już jest na naukę. Nie pozwolił
sobie jednak na rozmyślania o budyniach na parze, potrawkach z mięczaków i grzaneczkach
Małego George’a. Wiedział, że tak właśnie wpada się w obłęd.
Tego ranka prószył śnieżek, który zamienił się w breję, gdy słońce wynurzyło się na parę
godzin z rozmigotanej wody. Teraz zakrył je całun chmur, zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Ląd
i morze pogrążone były w szarości i bezruchu. Gdzieś w oddali Duży George usłyszał gwizd
pociągu. Stara Dama z Zatoki zawodziła od czasu do czasu. Zbliżał się sztorm, ale Duży George
nie obawiał się go. Postanowił, że wróci do domu drogą prowadzącą nad rzeką, bo wówczas
przypływ uniemożliwi mu już obejście Dziury w Ścianie.
Jednakże gdy doszedł do długiego, czerwonawego cypla znanego pod tą nazwą, okazało się,
ż
e już teraz nie sposób było go obejść. Nie można też było wspiąć się na jego stromą, nierówną
ś
cianę, zaś powrót na drogę wiodącą wzdłuż wybrzeża zająłby sporo czasu.
Nagle Dużemu George’owi przyszedł do głowy pewien śmiały pomysł. Skoro nie może obejść
Dziury w Ścianie, może spróbowałby przejść przez nią? Nikt jeszcze tego nie dokonał, ale
zawsze musi być ten pierwszy raz! Dziura była niewątpliwie większa niż przed rokiem. Kto nie
ryzykuje, nie wygrywa.
Dziura w Ścianie był to niewielki otwór w stosunkowo cienkiej skale cypla. Co roku szczelina
powiększała się coraz bardziej, gdyż piaskowiec erodował pod naporem fal i mrozu. Teraz
osiągnęła całkiem słuszne rozmiary. Duży George był mały i chudy. Stwierdził, że jeśli przejdzie
mu głowa, zmieści się i reszta. Położył się i zaczął przeciskać przez szczelinę. Była węższa, niż
sądził. Już po chwili Duży George stwierdził, że nie nadaje się na pioniera i lepiej będzie, jak
wróci na drogę. Spróbował wycofać się, ale na próżno. Sfałdowany płaszcz tak jakoś omotał mu
ramiona, że nie był w stanie się poruszyć. Nie pomogła szamotanina ani to, że wił się jak
dżdżownica — skała trzymała go w żelaznym uścisku. Im bardziej walczył, tym bardziej był
zaklinowany. Wreszcie znieruchomiał, oblawszy się zimnym potem z przerażenia. Głowa
wystawała mu z Dziury w Ścianie. Ramiona miał uwięzione. A nogi? Były odrętwiałe i zwisały
ze skały po drugiej stronie.
Co za położenie! Sam na odludnym wybrzeżu, podczas gdy szybko zapada listopadowy zmrok
i nadchodzi burza! Nie przeżyje tego. Umrze na atak serca, jak stary kapitan Jobby, który zawisł
na bramie, gdy próbował po pijanemu przez nią przejść.
Nikt go nie zauważy, a krzyczeć nie było sensu. Przed i za nim wiła się linia cienistej zatoczki,
którą przecinał następny cypel. Ani domu, ani człowieka w zasięgu wzroku. A jednak Duży
George zaczął wrzeszczeć, co sił w płucach.
— Czy to ma być śpiew? — spytał Mały George, który wytknął właśnie głowę zza wielkiego
głazu.
Duży George wgapił się w znajomy, pająkowaty nos i wąsiska.
ś
e też spośród wszystkich mieszkańców River i Cove akurat Mały George musiał zastać go w
tak kłopotliwym położeniu! Co, u diabła, robił w taką pogodę na skałach, o całą milę od domu?
— Nie zamierzałem śpiewać, bo nie jestem chory na umyśle, jak co poniektórzy — odparł
sarkastycznym tonem Duży George. — Próbowałem tylko zaczerpnąć powietrza w płuca.
— Dlaczego nie wychodzisz z tej dziury? — szydził Mały. George, wyłaniając się spoza
głazu.
— Bo nie mogę się z niej wydostać i dobrze o tym wiesz — odparł z wściekłością Duży
George. — Posłuchaj George’u Beelby! Nie jesteśmy przyjaciółmi, ale jestem istotą ludzką,
prawda?
— Czasami widzę dalekie podobieństwo — odparł Mały George, sadowiąc się spokojnie na
występie skalnym.
— Tak więc, w imieniu ludzkości, pomóż mi stąd wyjść!
— Nie wiem, czy potrafię — stwierdził z powątpiewaniem Mały George. — Wydaje mi się,
ż
e można to zrobić tylko próbując wyszarpnąć cię za nogi, a ja przecież nie mogę obejść teraz
cypla.
— Jeśli chwycisz mnie porządnie za ramię albo za płaszcz, wyciągniesz mnie i z tej strony.
Trzeba tylko mocno szarpnąć. Nie mogę wyswobodzić rąk.
— I nie wiem, czy chcę to zrobić… — ciągnął Mały George, jak gdyby nigdy nic.
— Nie wiesz, czy chcesz? Nie zostawisz mnie tu chyba na pastwę śmierci? Noooo, George’u
Beelby…
— Nie, nie zamierzam tak postąpić. To zależy tylko od ciebie. Wyciągnę cię, jeśli
udowodnisz, że masz nieco rozumu. Czy wrócisz do domu i będziesz zachowywał się
przyzwoicie?
— Jeśli chcesz, żebym wrócił, wiesz, co masz robić — warknął Duży George. — Wywal tę
swoją Roarer.
— Aurorer zostaje — rzucił stanowczo Mały George.
— Więc ja również zostaję — odparł Duży George równie stanowczo i szybko… między
innymi dlatego, że brakło mu tchu.
Mały George wyjął fajkę i zaczął ją nabijać.
— Dam ci jeszcze parę chwil do namysłu — powiedział. — Nie mam zamiaru przesiadywać
w tej wilgoci. Nie wiem, w jaki sposób taki mądrala jak ty wytrzyma tu przez całą noc.
Przynajmniej może obudzi się w tobie współczucie dla biednego wielbłąda próbującego
przecisnąć się przez ucho igielne.
— I ty uważasz się za chrześcijanina! — powiedział szyderczym tonem Duży George.
— Nie zrzędź mi tu. Nie mówimy o religii… ale o zdrowym rozsądku — odpalił Mały
George.
Duży George jeszcze raz spróbował nadludzkim wysiłkiem uwolnić się z potrzasku, ale na
próżno.
— Szkoda, że nie widzisz się z tymi rudymi bokobrodami wystającymi z dziury — szydził
Mały George. — Przypuszczam, że reszta ciebie sterczy po drugiej stronie. Ktoś będzie miał
wyjątkowy widok. Choć wątpię, by ktokolwiek przechodził tamtędy o tej porze. Jeśli będziesz
jeszcze żył rano, przyprowadzę literata, by cię sfotografował. Bądź rozsądny, Georgie. Na
kolację mam grochówkę… gorącą grochówkę.
— Idź do diabła z tą swoją grochówką — warknął Duży George. Zapadło milczenie, a Duży
George myślał gorączkowo. Wiedział, że długo nie wytrzyma, bo chłód przenikał go do kości.
Skała zaciskająca się wokół niego była twarda jak żelazo. Zaczęło padać i wiać. Fale rozbijały się
o skały, znad których pryskała woda. Duży George pomyślał, że umrze albo oszaleje.
A jednak ciężko było ustąpić Małemu George’owi i tej białonogiej pannicy. Aby poddać się z
honorem. Duży George powiedział:
— Jeśli wrócę, czy przyrzekasz, że nie ożenisz się z tą tłustą wdową?
— Nie obiecuję… ale nigdy nie zamierzałem się żenić z wdową
— grubą ani chudą.
— To pewnie oznacza, że ona cię nie chce — sarknął Duży George.
— Nie miała szans, by decydować, chce czy nie chce. Nie zamierzam wiązać się z domem
Terlizzicków. No, dobra. Idę do domu na grochówkę. Idziesz ze mną, Georgie?
Duży George westchnął z wycieńczenia i upokorzenia. Pomyślał, że życie jest zbyt
skomplikowane. Pokonano go.
— Wyciągnij mnie z tej przeklętej dziury — powiedział kwaśno.
— Nie obchodzi mnie, ile golasek trzymasz w domu.
— Jedna wystarczy — powiedział Mały George.
Chwycił za płaszcz Dużego George’a na wysokości ramion i szarpnął z całej siły. Duży
George aż zawył. Był pewien, że został pozbawiony nóg. Ale gdy stanął obok Małego George’a,
przekonał się, że nogi są na właściwym miejscu.
— Wyżmij sobie bokobrody i pospiesz się — powiedział Mały George. — Jeszcze grochówka
się nam przypali, bo stoi na piecu.
O tak, to było przyjemne… Za oknami bębnił zimny deszcz, a wody zatoki zaczęły się
kotłować. Piecyk mruczał poemat o syropie klonowym i buraczkach, a Musztarda lizała w
pobliżu swe śliczne potomstwo. Grochówka była doskonała. A te kolczyki całkiem pasowały do
Małego George’a. Stanowiły przeciwwagę dla wąsów, można by rzec. A Aurorer… ale co się z
nią stało?
— Coś ty zrobił z tym swoim pogańskim bałwanem? — spytał Duży George, odstawiając z
głuchym łoskotem kubek z nie dopitą herbatą.
— Pokryłem ją ciemną farbą — odparł z dumą Mały George. — To w dobrym guście, nie
sądzisz? Wiedziałem, że w końcu przywleczesz się do domu. Pomyślałem, że pokażę ci, iż liczę
się z twoimi zasadami.
— No więc zeskrob tę farbę — odparł stanowczo Duży George. — Myślisz, że zniosę
obecność tej nagiej Murzynki? Jak już mam patrzeć dzień w dzień na nie ubraną kobietę, niech
przynajmniej będzie biała! W imię przyzwoitości!
N
OTA EDYTORSKA
Opowiadania zawarte w tej książce ukazywały się pierwotnie w prasie. Podajemy adres
bibliograficzny, uwzględniając kolejność obowiązującą w tym tomie.
1. Zapach wiatru, „Springfield Republican”, 20 września 1903
2. Pamiętnik wujka Jesse’a, „Housekeeper”, sierpień 1909
3. Trudny wybór, „Springfield Republican”, 8 października 1905
4. Uczciwa wymiana, „Springfield Republican”, 15 września 1907
5. Natty z Błękitnej Wyspy, „Forward”, 13 sierpnia 1904
6. Latarnia z Wielkiej Niedźwiedzicy, „Churchman”, 17 marca 1906
7. Skalista pułapka, „Boys’ World”, 1 grudnia 1906
8. Ocalenie Dona, „Boys’ World”, 18 czerwca 1904
9. Dusza na wygnaniu, „Springfield Republican”, 21 marca 1909
10. Przylądek Czterech Wiatrów, „Housewife”, październik, listopad 1908
11. Zaloty na odległość, „Designer”, sierpień 1903
12. Nieszczęśliwa panna Farquhar, „Springfield Republican”, 12 czerwca 1903
13. Zbłąkane serce, „Arthur’s Home Magazine”, lipiec 1897
14. Przebudzenie Helen, „Waverley Magazine”, 31 sierpnia 1901
15. Młody Si, „Waverley Magazine”, 3 sierpnia 1901
16. Alabastrowa kość niezgody, „Canadian Home Journal”, marzec 1930