Lucy Maud Montgomery Pat ze Srebrnego Gaju. Cz.1
Przełożyła Ewa Fiszer
Na dysk przepisał F. Kwiatkowski
Zaznajamiamy się z Pat
I
- Coś mi się widzi, że niezadługo będę się musiała wybrać wieczorem na grządkę z
pietruszką - oznajmiła Judysia Plum zabierając się do cięcia w cieniutkie paseczki czerwonej
sukienki Winnie. Bardzo była z siebie rada, gdyż udało jej się przekonać panią Gardinerową,
by na to pozwoliła, pani Gardinerowa uważała bowiem, że Winni śmiało może pochodzić
jeszcze w owej sukience.
Jak wiadomo, na grządce pietruszki można znaleźć różne rzeczy, ale nie rosną tam
nigdy czerwone jedwabne suknie.
Ale Judysi ogromnie na tej sukience zależało, tego koloru bowiem powinny być płatki
róż ozdabiających dywanik, który szydełkowała dla ciotki Azalki.
Judysia Plum słynna była ze swoich dywaników, a ten miał się stać dziełem jej życia.
Zamierzała ofiarować go ciotce Azalce w podarunku ślubnym, jeśli ta młoda dama istotnie
wyjdzie tego lata za mąż. Judysia uważała, że już najwyższy czas, nie wolno aż tak długo
przebierać w konkurentach.
Pat szalenie zainteresowana przyszłością dywanika wiedziała tylko, że przeznaczony
jest dla cioci Azalki, ale nie wiedziała dlaczego.
Nic także nie wiedziała o innym przewidywanym wydarzeniu i Judysia uznała, że pora
już ją uprzedzić. Kiedy ktoś od blisko siedmiu lat przyzwyczaił się być beniaminkiem
rodziny, nie wiadomo, jak przyjmie pojawienie się swego następcy lub następczyni. Judysia
była przywiązana do wszystkich mieszkańców Srebrnego Gaju, ale nade wszystko kochała
Pat. A Pat trochę zanadto brała sobie wszystko do serca, Judysia mawiała, że „to dziecko ma
trudną miłość”.
Jeszcze dziś rano Pat popłakała się, bo Judysia chciała wziąć na róże jej stary
purpurowy sweterek. Był już za ciasny i wytarty, ale Pat za nic nie chciała się z nim rozstać.
Uwielbiała go. Tak zapalczywie walczyła w jego obronie, że Judysia - rzecz prosta ustąpiła.
Pat opłakiwała każdą znoszoną sukienkę. I nie cierpiała nowej - dopóki nie ponosiła jej paru
tygodni. A potem przywiązywała się do niej równie namiętnie.
- Powiadam wam, że to dziwny dzieciak - powtarzała Judysia potrząsając szpakowatą
głową. Ale miałby się z pyszna ten, kto by w jej obecności pozwolił sobie skrytykować Pat.
- Dlaczego ona jest dziwna? - spytał się kiedyś Sidney dość wojowniczym tonem.
Sidney kochał Pat i nie spodobało mu się to określenie.
- Pewnie w dzień jej narodzin kobold dotknął ją kolcem róży - odpowiedziała
tajemniczym tonem Judysia.
Judysia wiele wiedziała o koboldach, elfach, skrzatach, leśnych wróżkach i innych
fascynujących stworach.
- Więc już nigdy nie będzie taka jak wszyscy. Ale to i dobrze. Ona będzie potrafiła
robić wiele rzeczy, których inni nie potrafią.
- Na przykład co? - spytał zaciekawiony Sidney.
- Będzie umiała kochać bardziej niż inni... i to przyniesie jej wiele radości. Ale i
cierpienia. Takie to są dary wróżek, trochę słodyczy, trochę goryczy.
- Jeśli to wszystko, czym ją te kabaty obdarowały, to niewiele - oświadczył
pogardliwie mały Sidney.
- Cicho, sza! - Judysia zgorszyła się. - Nie wiesz, kto cię słucha! I wcale nie
powiedziałam, że to wszystko. Ona będzie potrafiła zobaczyć wiele rzeczy. Na przykład jak
czarownice lecą nocą na miotłach, a za nimi siedzą czarne koty. Chciałbyś, co?
- Ciocia Azalka powiada, że w ogóle nie ma czarownic, a już na pewno nie ma ich na
Wyspie Księcia Edwarda!
- Jak się w nic nie wierzy, to niewiele ma się uciechy z życia - odpowiedziała
zagadkowo Judysia. - Może i na Wyspie nie ma żadnej czarownicy, ale nie brakowało ich w
naszej starej Irlandii. Moja babka była czarownicą.
- A ty? - ośmielił się spytać Sidney. Już od dawna chciał ją o to spytać.
- Może i troszkę jestem. Ale już nie taką prawdziwą.
- I jesteś pewna, że kabat ukłuł Pat?
- Pewna? Nikt nie wie na pewno, co robi Zaczarowany Ludek. Może to ta jej mieszana
krew. Francuska i angielska, i irlandzka, i szkocka, i kwakierska... potworna mieszanka!
- To było dawno - zaprotestował Sidney. - Stryj Tom powiada, że teraz jesteśmy
Kanadyjczykami.
- Ha! Ha! - wykrzyknęła srodze urażona Judysia. - Jeżeli wasz stryj Tom wie lepiej
ode mnie, to czemu mnie zanudzasz pytaniami? Zmykaj lepiej, bo ci przyłożę.
- Nie wierzę ani w czarownice, ani we wróżki! - wrzasnął Sid, żeby ją jeszcze bardziej
rozzłościć. Lubił, jak się złościła.
- Coś podobnego! Raz w Irlandii jeden bezczelny mężczyzna też tak powiedział. I
kiedy wracał któregoś wieczoru, lepiej nie mówić skąd, to je spotkał. No i miał za swoje!
- Co one zrobiły? - spytał ochoczo Sid.
- Lepiej, żebyś nie wiedział! Nigdy już nie przyszedł do siebie, ale możesz mi
wierzyć, że nauczył się trzymać język za zębami i szanować Zaczarowany Ludek. I tobie też
radzę uważać, co mówisz, nawet wtedy, kiedy myślisz, że jesteś sam, ty zuchwały chłopaku!
Ii
Judysia szydełkowała dywanik w swoim pokoiku nad kuchnią... Dzieci ze Srebrnego
Gaju uważały, że pokoik ów jest wręcz fantastyczny.
Nie otynkowano go, ściany i sufit były z belek, które Judysia szorowała do białości.
Na ogromnym łóżku leżał siennik. Judysia gardziła piernatami, a materace uważała za
współczesny wynalazek diabła. Poszewki na poduszki obszyte były ręcznej roboty koronką,
łóżko okryte narzutą wyhaftowaną „autografami”, Judysia kupiła ją wiele lat temu na wencie
jednego ze stowarzyszeń dobroczynnych.
- Jak się budzę, to lubię się chwilę pogapić i powspominać.
Ludziska już dawno gryzą trawkę, a ja sobie kicam jak zając.
Dzieci ze Srebrnego Gaju, póki nie wyrosły, uwielbiały od czasu do czasu spać z
Judysią i słuchać opowieści o tych, których nazwiska przyozdabiały narzutę. Stare
zapomniane romanse... dziwne przygody... Judysia wszystko wiedziała, a niejedno potrafiła
zmyślić. Miała wspaniałą pamięć i ogromny dar słowa. Nie zawsze jednak były to niewinne
powiastki. Miała niewyczerpany zapas niesamowitych historyjek o duchach i „byczych”
morderstwach i aż dziw, że dzieci nie przestały ze strachu rosnąć. Ale one czuły tylko
rozkoszny dreszczyk zgrozy. Wiedziały, że Judysia „haftuje”, ale nie miało to żadnego
znaczenia. Te opowiadania były pasjonujące!
Judysia ciągnęła swą epopeję z dnia na dzień, przerywając zawsze w najbardziej
emocjonującym momencie - mógłby jej tego daru pozazdrościć pisarz produkujący seriale.
Pat najbardziej lubiła przeraźliwą opowieść o zamordowanym mężczyźnie, którego szczątki
rozwleczono po całym domu... ramię znaleziono na strychu, głowę w piwnicy, uda w garncu
w spiżarni.
- Ach, Judysiu, czuję taki rozkoszny dreszcz!
Obok łóżka stał stoliczek nakryty szydełkową serwetką, leżały na nim wyszywana
paciorkami poduszeczka na igły w kształcie serca i pudełeczko z muszelek, w którym Judysia
przechowywała pierwsze zęby dzieci i ich loczki. A obok muszla z Australii i kawałek wosku;
woskiem tym nacierała nici, by nadać im pożądaną gładkość.
Leżała tam także Biblia Judysi i gruba książeczka „Co każdy wiedzieć powinien”, z
której Judysia czerpała swoje zadziwiające wiadomości. Była to jedyna książka, którą czytała.
Powiadała, że ludzie są znacznie ciekawsi.
Z sufitu zwisały pęki ususzonego krwawnika i wrotycza oraz wyhodowanych w
ogrodzie ziół. W księżycowe noce wyglądały jak upiory, było to cudowne. Pod ścianą stała
wielka niebieska skrzynia, którą Judysia przed trzydziestu laty przywiozła ze Starego Kraju.
Kiedy miała wyjątkowo dobry humor, pokazywała dzieciom, co się w niej kryje - była tam
zbieranina rozmaitych fascynujących przedmiotów, bo Judysia w swoim czasie dużo kręciła
się po świecie. Urodzona w Irlandii, jeszcze jako nastolatka „służyła na zamku”; co
zachwycało dzieci ze Srebrnego Gaju. Potem pojechała do Anglii, gdzie pracowała przez parę
lat, aż jej obdarzony włóczęgowskimi skłonnościami brat postanowił jechać do Australii i
Judysia mu towarzyszyła. Australia mu się nie spodobała, zdecydował zatem spróbować, jak
będzie w Kanadzie, i osiedlił się na jakiś czas na Wyspie Księcia Edwarda, gdzie zatrudnił się
na farmie. Judysia jeszcze za czasów dziadków Pat zaczęła pracować w Srebrnym Gaju i
kiedy brat oświadczył jej, że zamierza spakować manatki i wybrać się do Klondike, oznajmiła
twardo, że tym razem pojedzie bez niej. Polubiła Wyspę. Była najbardziej podobna do
Starego Kraju. Polubiła Srebrny Gaj i pokochała rodzinę Gardinerów.
Odtąd stała się cząstką Srebrnego Gaju. Była tam, kiedy „Długi Alek” Gardiner
przywiózł do domu młodą żonę. Była podczas narodzin dzieci. Należała do rodziny. Nie
sposób było wyobrazić sobie domu bez jej obecności. Miała prawdziwy talent do
zapamiętywania wszelkich opowieści i legend, i obecnie znała już lepiej niż ktokolwiek
historię rodziny Gardinerów.
Nigdy nie wyszła za mąż.
- Miałam tylko jednego wielbiciela - zwierzyła się kiedyś Pat. Którejś nocy
wyśpiewywał pod moim oknem serenady i wylałam na niego wiadro mydlin. Chyba go to
zniechęciło... Więcej się nie pojawił.
- Nie żałowałaś? - spytała Pat.
- Ani chwili, złotko. Pan Bóg poskąpił mu rozumu. Hojniej już obdarzył gęsi.
- Czy myślisz, że jeszcze wyjdziesz za mąż? - spytała niespokojnie Pat. To by było
straszne, gdyby Judysia wyszła za mąż i opuściła Srebrny Gaj.
- W moim wieku? Widzisz przecież, że jestem siwa jak gołąb.
- Ile ty masz lat, Judysiu?
- To nie jest grzeczne pytanie, ale jesteś za mała, żeby o tym wiedzieć. Mam tyle lat,
ile ma ich mój język i trochę więcej niż moje zęby. Nie martw się. Kto wychodzi za mąż, ma
kłopoty, kto nie wychodzi, też ma kłopoty, ale ja już wolę te, które znam.
- Ja także, Judysiu, nigdy nie wyjdę za mąż - oświadczyła Pat. Bo jakbym wyszła za
mąż, musiałabym się stąd wyprowadzić, a tego bym nie zniosła. Ja i Sid zostaniemy na
zawsze w Srebrnym Gaju, a ty, Judysiu, też zostaniesz z nami, prawda? I nauczysz mnie, jak
się robi sery.
- Sery? Teraz sery robi się po mleczarniach. Żadna farma na Wyspie nie robi już
własnych serów, tylko my w Srebrnym Gaju. Ale tego lata zrobię je ostatni raz.
- Och, Judysiu, nie możesz przestać. Judysiu, błagam cię.
- Cóż, może jeszcze ze dwa lata będę je wyrabiała, ale tylko dla rodziny - zgodziła się
Judysia. - Twój tata zawsze powiada, że te fabryczne sery nie są takie smaczne jak domowe.
Nie mogą być!
Robią je mężczyźni. A co mężczyźni mogą wiedzieć o wyrobie sera!
Tak, tak, od czasu kiedy przyjechałam na Wyspę, wiele się tu zmieniło.
- Nienawidzę zmian - zawołała niemal ze łzami Pat.
Przykro było pomyśleć, że Judysia może kiedyś przestać robić sery.
Była to cała tajemnicza procedura. Najpierw mieszało się „podpuszczkę”... następnego
dnia wyglądała jak piękny biały krem, który pakowano w obręcze, wkładano pod „prasę” i
przyciskano dużym okrągłym kamieniem. A potem sery musiały długo „dojrzewać” i schnąć,
z wyjątkiem jednego malutkiego, przeznaczonego specjalnie dla Pat. Pat wiedziała, że całe
Północne Glen uważa Gardinerów za staroświeckich - co za pomysł robić własne sery! - ale
kogo to mogło obchodzić? Szydełkowe dywaniki też były staroświeckie, a wszyscy letnicy i
turyści zachwycali się nimi i chcieli je kupować. Ale Judysia Plum nigdy żadnego nie
sprzedała. Wszystkie musiały leżeć w Srebrnym Gaju! Iii
Iii
Judysia zawzięcie szydełkowała chcąc wykończyć różę, nim zmierzchnie”. Pat lubiła
to wyrażenie. Było i obrazowe, i tajemnicze. Siedziała na stołeczku przy otwartych drzwiach
do pokoiku Judysi, oparła kwadratową bródkę o ręce, a łokcie o kolana. Jej uśmiechnięta
buzia, z której uśmiech zdawał się nie schodzić, nawet kiedy smuciła się czy złościła, była w
zimie biała jak śnieg, ale teraz lekko się już opaliła. Włosy Pat miała mysiego koloru, proste i
długie. Nikt w Srebrnym Gaju z jednym wyjątkiem cioci Azalki nie ośmielił się obciąć
włosów.
Judysia tak się o to awanturowała, że mama nie odważyła się obciąć włosów Winnie i
Pat. Co śmieszniejsze, sama Judysia miała krótką czuprynę, taką jaka właśnie weszła w modę,
której Judysia nienawidziła. Ale Judysia zawsze miała krótko obcięte włosy.
Twierdziła, że nie ma czasu, by je upinać.
Obok Pat na najwyższym stopniu siedział Dżentelmen Tom, mrugając bezczelnymi
zielonymi ślepiami - miały one taki wyraz, że paręset lat temu Judysię skazano by na stos. Był
to ogromny chudy kot, który zawsze wyglądał tak, jakby miał jakieś ukryte kłopoty, i nigdy,
mimo że Judysia podsuwała mu najsmaczniejsze kąski, nie mógł utyć. Czarny kot...
„najczarniejszy kot, jakiego widziałam w życiu”.
Dłuższy czas nie miał imienia, Judysia uważała, że nie można nadawać imienia kotu,
który dopiero co się przybłąkał. Nie wiadomo komu można by się w ten sposób narazić.
Zatem o czarnym kocisku mówiło się dłuższy czas Kot Judysi (oczywiście przez duże K), aż
wreszcie któregoś dnia Sid mówiąc o nim nazwał go Dżentelmenem Tomem i tak już zostało,
nawet Judysia szybko się z tym pogodziła.
Pat lubiła wszystkie koty, ale w jej uczuciu do Dżentelmena Toma tkwiła domieszka
nabożnego lęku. Dżentelmen Tom pojawił się nie wiadomo skąd i obdarzył miłością Judysię.
Sypiał w nogach jej łóżka, chodził za nią z zadartym ogonem, nigdy nie mruczał. Nie można
by go nazwać kotem towarzyskim. Nawet Judysia, która nie dopuszczała, by go krytykowano,
przyznawała, że jest trochę zanadto „przebierny”.
- Tak, nie można go nazwać rozmownym kotem, ale i tak ma się z jego towarzystwa
pociechę.
Poznajemy Srebrny Gaj
I
Kiedy Judysia tak tajemniczo wspomniała o grządce pietruszki, przejrzyste brunatne
oczy Pat wyglądały przez okrągły świetlik w ścianie nad schodami. Było to jej ulubione
okienko, otwierało się na zewnątrz jak iluminator na okręcie. Pat nigdy nie wchodziła do
pokoiku Judysi nie wyjrzawszy pierwej przez ów świetlik. Zawsze docierał tu powiew
kapryśnego wietrzyka, którego nie czuło się w ogrodzie, a widok był wręcz przepiękny.
W rozległej brzezinie na zboczu wzgórza za domem, której Srebrny Gaj zawdzięczał
swoją nazwę, mieszkały miłe sówki, które rzadko fukały, a za to lubiły się zaśmiewać. Dalej
pełno było pagórków i kotlinek, gdzie znajdowały się pola. Jedno otoczone było
znienawidzonym przez Pat kolczastym drutem, inne żywopłotami, w narożnikach rosły astry i
wiciokrzew.
Pat kochała wszystkie pola farmy. Razem z Sidem spenetrowali każdy skraweczek
ziemi. Dla Pat każde pole było żywą istotą. Na dużym polu na stoku wzgórza zasiano tej
wiosny żyto i pole wyglądało teraz jak ogromny zielony kobierzec. Pólko Sadzawki - na
samym środku Pólka oczko wody wyglądało tak, jakby za czasów młodości ziemi jakaś
olbrzymka zrobiła tu palcem dołeczek - zarośnięte było latem kosaćcami i tatarakiem: w
upalne dni Pat i Sid moczyli tu z rozkoszą nogi. Pole Owocowego Tortu było trójkątne i
kończyło się gęstwiną świerków. Pole kaczeńców było podmokłe i można było sobie
wyobrazić, że rosną tam wszystkie kaczeńce świata. A pole Minionego Lata zakwitało we
wrześniu kępami astrów.
Pat najbardziej kochała Ukryte Pólko. Nikt nie podejrzewałby jego istnienia widząc
gęsty las, ale ona i Sid zuchwale do tego lasu wtargnęli i odkryli je - otoczone jodłami i
klonami, zalane słońcem, pachnące rosnącymi wokół paprociami. Wśród pióropuszy trawy
widać było listki ogromnych leśnych poziomek. Tu i ówdzie leżały kopce kamieni, ze
szczelin wyrastały wielkie paprocie, a naokoło zagnieździły się truskawki na długich
łodyżkach. Pat po raz pierwszy w życiu zerwała bukiet truskawek.
W rogu Ukrytego Pólka rosły dwa niewielkie świerki, jeden o stopę wyższy.
Wyglądały jak brat i siostra... jak Sid i ona. Natychmiast nazwali je Królem Lasu i
Księżniczką Paproci. To znaczy nazwała je tak Pat. Lubiła nadawać imiona wszystkim
rzeczom tego świata.
Wtedy coś stawało się kimś - kimś, kogo się kochało.
Pat i Sid pokochali Ukryte Pólko najbardziej ze wszystkich pól.
Należało do nich, czuli się tak, jakby je odkryli. Jakże się różniło od tego łysego
kamienistego pola za stodołą, które w nikim nie mogło wzbudzić ciepłych uczuć, oczywiście
poza Pat. Pat kochała nawet to pole. Należało przecież do Srebrnego Gaju. Dla Pat był to
wystarczający powód.
Na wschód od domu widać było Wzgórze Mgieł, trochę wyższe od wzgórza, na
którego zboczu znajdował się Srebrny Gaj. Na samym wierzchołku rosły trzy topole, trzy
czarne sylwetki strażników.
Chociaż to wzgórze nie należało już do Srebrnego Gaju, Pat bardzo je kochała i co
rano pozdrawiała z okna ruchem ręki.
Tuż pod świetlikiem znajdował się ogródek warzywny, w samym rogu widać było tę
tajemniczą grządkę pietruszki, równymi rzędami rosła fasola i groszek, i cebula. Studnia była
już za bramą...
staroświecka otwarta studnia z kołowrotkiem i wiadrem na długiej linie. Gardinerowie
zachowali tę studnię, żeby nie robić przykrości Judysi, która wzdragała się na samą myśl o
nowoczesnej pompie. Można sobie wyobrazić, co by to była za woda!
Pat cieszyła się, że Judysia ocaliła starą studnię. Była taka piękna... Ze szczelin
między kamieniami wyrastały paprocie, niemal przesłaniając lustro wody widniejące o
pięćdziesiąt stóp pod poziomem ziemi, w którym odbijało się błękitne niebo, z którego gdy
się nachyliła - wyzierała ku niej jej własna buzia. Nawet w zimie paprocie pozostawały
zielone, a Patrycja z głębi studni spoglądała na nią ze świata, któremu niestraszna była żadna
burza.
Nad studnią rósł wielki klon i wyciągał w stronę domu zielone ramiona.
Ze świetlika widać było także sad... niezwykły sad, w którym żyły pospołu jabłonie i
świerki, przynajmniej w starej części. W nowej części sadu widniały równe rzędy drzew
owocowych, było to dużo mniej zajmujące. W starej części rosły drzewa zasadzone przez
pradziadka Gardinera i drzewa, które zasiały się same, a między nimi kręte wąziutkie ścieżki.
Na końcu, w środku kępy młodych świerków była maleńka polanka, gdzie urządzano
pogrzeby zmarłych kotów. Pat przychodziła tam zawsze, kiedy miała coś „do przemyślenia”.
Zdarza się to nawet osobom, które nie ukończyły jeszcze siedmiu lat.
Ii
Za sadem był cmentarzyk. Tak, prawdziwy cmentarzyk. Pochowany tam został
prapradziadek Nehemiasz Gardiner, który przybył na Wyspę w 1780 roku, i jego żona, Marie
Bonnet, francuska hugonotka.
Spoczywał tam także pradziadek Tomasz Gardiner wraz z kwakierską żoną, Janiną
Wilson. Pochowano ich tam, bo najbliższy cmentarz znajdował się w Charlottetown z drugiej
strony Wyspy, a ścieżką wśród lasów dawało się tam dojechać tylko konno.
Janina Wilson była pruderyjną kobietką, która zawsze chodziła w szarej kwakierskiej
sukni i szarej chuście. Jedna z tych chust spoczywała jeszcze w kufrze na strychu Srebrnego
Gaju. To Janina, by odstraszyć wielkiego czarnego niedźwiedzia, który usiłował wejść przez
okno do drewnianej chaty, wylała mu prosto w pysk garnek z gorącą kaszą. Pat uwielbiała
opowieść Judysi o tym, jak niedźwiedź uciekał potykając się o pniaki i zatrzymując co
chwila, by zdrapać z pyska gorącą masę. Jakie to musiały być zajmujące czasy, kiedy w
lasach na Wyspie roiło się od niedźwiedzi i zaglądały do okien chat. Co za szkoda, że to już
nie może się zdarzyć, że niedźwiedzie wyginęły. Pat z bólem rozmyślała o losach ostatniego
niedźwiedzia. Jakże on musiał czuć się samotny!
Na cmentarzyku spoczywał też stryjeczny dziadek Ryszard...
Zawadiacki Dick, który był żeglarzem, walczył z rekinami i, jak utrzymywano,
zakosztował kiedyś ludzkiego mięsa. Przysięgał, że nie pozwoli się zakopać w ziemi. Kiedy
umierał na odrę - co za wstyd dla dzielnego żeglarza - błagał swego brata, Tomasza, by jego
zwłoki zabrał na łódź i zatopił w Zatoce. Ale zgorszony Tomasz nie miał zamiaru popełniać
podobnego szaleństwa i pochował Dicka na rodzinnym cmentarzyku.
I od tego czasu ilekroć Gardinerom coś groziło, Zawadiacki Dick wstawał z grobu,
siadał na płocie i wyśpiewywał rozpustne piosenki aż do chwili, kiedy jego bogobojna
rodzina też nie opuściła grobów i nie przyłączyła się do chóru. Tak przynajmniej
utrzymywała jedna z najbardziej sensacyjnych opowieści Judysi. Pat bardzo by chciała w to
uwierzyć...
Na cmentarzyku znajdował się też grób Płaczliwego Willa, brata Nehemiasza, który
przyjechawszy na Wyspę i zobaczywszy puszczę, którą należało dopiero wykarczować, usiadł
i zaczął szlochać.
Nigdy mu tego nie wybaczono. Do śmierci pozostał Płaczliwym Willem i żadna
dziewczyna nie zgodziła się za niego wyjść - która chciałaby zostać panią Płaczliwą Willową?
Jako zgorzkniały stary kawaler dożył zatem osiemdziesięciu lat i - tak twierdziła Judysia -
ilekroć jego rodzinie zaczynał sprzyjać los, Płaczliwy Will siadał na płaskim nagrobku i
szlochał. W to także trudno było uwierzyć. Ale Pat bardzo chciała, żeby Płaczliwy Will
wyszedł z grobu i zobaczył, jak teraz tu wygląda. Och, gdybyż mógł zobaczyć Srebrny Gaj.
Pochowano tu także wiele dzieci, nikt nie wiedział ile, gdyż na ich mogiłkach nie
postawiono nagrobków. Cmentarz zarosła gęsta trawa. W lecie płyty z piaskowca były gorące
i lubił się na nich wygrzewać Dżentelmen Tom. Wokół cmentarza był płot, który każdej
wiosny bieliła skrupulatnie Judysia.
Nigdy nie jedzono jabłek, które spadały na cmentarz. To by był „brak uszanowania”,
twierdziła Judysia. Jabłka te zbierano i zanoszono świniom. Pat nigdy nie mogła zrozumieć,
dlaczego „brakiem uszanowania” było owe jabłka zjadać, skoro wolno było nimi karmić
świnie.
Pat była z tego cmentarzyka bardzo dumna i ogromnie żałowała, że przestano już tam
grzebać Gardinerów. Rozkosznie by było spocząć na wieki tuż koło domu, przysłuchiwać się
głosom rodziny i zaprzyjaźnionych zwierząt.
Gęsi ze Srebrnego Gaju pogadywały z gęsiami stryja Toma, w chlewiku kwiczały
świnie, nawet ów kwik radował uszy, świnie te bowiem stanowiły także cząstkę domu. Kot
imieniem Czwartek miauczał żałośnie, żądając, by go wpuścić do spichlerza. Ktoś śmiał się -
oczywiście była to Winnie, Winnie tak ślicznie się śmiała... Za stodołą pogwizdywał Józek,
Józek gwizdał często i bardzo melodyjnie, zdarzało się, że wcale sobie z tego nie zdawał
sprawy. Raz zaczął gwizdać w kościele... Ale to powinna by opowiedzieć Judysia.
Twierdziła, że do tej pory nie przyszła jeszcze do siebie.
Zabudowania gospodarskie stały koło sadu, a z sadu Alejka Westchnień prowadziła na
pobliską farmę stryja Toma.
Obok dużej stodoły przykucnął mały dziwaczny budyneczek z nadbudówką,
wieżyczką, z podłużnymi oknami w wykuszach przypominającymi okna kościelne. Bo kiedyś
budyneczek ten był kościołem. Gdy w Północnym Glen wybudowano nowy kościół
prezbiteriański, dziadek Gardiner kupił stary i przeniósł go na farmę, gdyż potrzebna mu była
szopa. Był to jego jedyny uczynek, którego Judysia nie pochwalała. I kiedy w pięć lat później
siedemdziesięciopięcioletni pan Gardiner dostał udaru i nie przyszedł do siebie aż do śmierci,
która nastąpiła w osiemdziesiątym roku jego życia, Judysia uznała, że tego właśnie należało
oczekiwać. Świnie też przestały być tymi samymi świniami, odkąd chlew urządzono w
dawnym kościele. Wszystkie dostały reumatyzmu.
Iii
Słońce zachodziło. Pat lubiła patrzeć, jak przepych zachodu odbija się w szybach
okien domu stryja Toma. Była to jej ulubiona pora dnia. Liście topoli pobłyskiwały w
nadciągającym zmierzchu, na podwórze wyległy kocięta... W Srebrnym Gaju roiło się od
kociąt.
Nikt nie miał serca ich topić. Najbardziej kochała je Pat.
Judysia lubiła opowiadać, jak kiedyś pastor zaproponował czteroletniej Pat, żeby go
spytała, o co zechce. Pat zapytała ze smutkiem: - Dlaczego Dżentelmen Tom nie ma kociąt?
Biedny człowiek wkrótce przeniósł się do innej parafii. Łatwo było go rozśmieszyć i
utrzymywał, że nie może wygłaszać kazań, gdy mierzy go poważnym wzrokiem mała Pat.
Po podwórzu kręciła się czarna Niedziela, łaciaty Poniedziałek, biały długowłosy
Wtorek, rudawa Środa, bury Piątek i Sobota, popielata jak zmierzch. Tylko pręgowany
Czwartek wciąż miauczał rozpaczliwie pod drzwiami spichlerza. Czwartek był mało
towarzyskim kotem i zawsze, jak kot Kiplinga, chadzał własnymi drogami.
Stary indor z czerwonymi koralami przysiadł na płocie. Pojawiły się nietoperze,
Judysia twierdziła, że nietoperzy dosiadają wróżki. W oknach sąsiednich domów zabłysły
światła... U Neda Bakera i Kennetha Robinsona, i Duncana Gardinera, i Jakuba Adamsa.
Pat lubiła im się przypatrywać i wyobrażać sobie, co się w tych domach dzieje.
Tylko jeden dom pozostawał zawsze ciemny, stary biały dom wśród gęstych jodeł na
wierzchołku wzgórza położonego na południowy zachód od Srebrnego Gaju. Był to długi
niski budynek. Pat przezwała go Długim Samotnym Domem. Od wielu lat nikt tam nie
mieszkał. Pat było go bardzo żal zwłaszcza o zmierzchu, kiedy wszystkie domy ożywały
światłami. Jakże musiał się czuć opuszczony.
- Ten dom marzy o tym, żeby ktoś w nim zamieszkał - tłumaczyła Judysi.
W samym środku srebrzystego gaju brzóz rosła wysoka jodła i to nad nią pojawiała się
na bladym polu nieba pierwsza wieczorna gwiazda.
Widok pierwszej gwiazdy zawsze przyprawiał człowieka o rozkoszny dreszcz.
Cudownie byłoby wzlecieć i przycupnąć na wierzchołku jodły między wieczorną gwiazdą a
ciemnością.
O grządkach pietruszki
I
Czerwona róża była już niemal ukończona i Pat przypomniała sobie nagle to, co
Judysia powiedziała o grządce pietruszki.
- Judysiu - spytała - co ty właściwie chcesz znaleźć w tej pietruszce?
- A co byś powiedziała, gdybym tam znalazła nowego dzidziusia? spytała Judysia,
uważnie się jej przyglądając.
Pat odebrało dech.
- Czy uważasz, Judysiu, że potrzebny nam nowy dzidziuś?
- Potrzebny, niepotrzebny... Ale miło będzie mieć w domu małe dziecko. Dom, w
którym nie ma małego dziecka, staje się pusty.
- Czy ty, Judysiu... czy będziesz to dziecko bardziej kochała niż mnie?
Głosik Pat drżał.
- O nie, złotko. Jesteś moją najdroższą dziewczynką i na zawsze nią pozostaniesz,
choćbym na grządce pietruszki znalazła cały tuzin dzieci. To twoja matka ma ochotę na
nowego dzidziusia, Pat, i chcę jej dogodzić, bo ostatnio słabuje.
- Jeśli mama chce dziecka - powiedziała z namysłem Pat - to powinna je dostać...
Ale... ale Judysiu, tak nam było w naszej rodzinie dobrze... tatuś i mamusia, i ciocia Azalka, i
ty...
Winnie, Józek, Sid i ja. Wolałabym, żeby tak zostało...
- Może by i było lepiej... Ale twoja mamusia uparła się. I biedna Judyta Plum musi
pójść nocą na tych swoich sztywnych, starych nogach i przeszukać grządkę pietruszki.
- Czy naprawdę dzieci znajduje się w pietruszce? Janka Foster mówi, że dzieci
przynosi pan doktor w czarnej walizeczce. Zaś Hela Price, że bocian. A Pola Gardiner
przysięgała, że przynosi je w koszyku babcia Garlandowa.
- Czego też ta dzieciarnia nie wymyśli! - zawołała Judysia.
- Widziałaś przecież wiele razy doktora Bentleya, jak tu przychodził. Czy miał czarną
walizeczkę?
- Nie...
- A widziałaś kiedyś na Wyspie bociana?
Nie, Pat nie widziała.
- Co do babci Garland, to nie powiem. Może się zdarzyć, że ma w koszyku dzieciaka.
Ale na pewno znalazła go właśnie w pietruszce.
Nie chciałabyś chyba dzieciaka, którego babcia Garland wyszukała na własnej
grządce, co?
- Nie, nie. Ale czy nie mogłabym ci pomóc?
- Też pomysł! Nie wiesz, co mówisz. Tylko ktoś, kto ma w sobie choćby kroplę krwi
czarownicy, może dojrzeć takie dziecko. Ale muszę tam pójść, kiedy wzejdzie księżyc, i
muszę być sama, najwyżej może mi towarzyszyć kot. To poważne przedsięwzięcie, moja
droga, nie da się tego zrobić byle jak.
Pat z westchnieniem ustąpiła.
- Ale wybierzesz ładnego dzidziusia, dobrze, Judysiu? Dziecko ze Srebrnego Gaju
musi być ładne.
- Zrobię, co będę mogła. Pamiętaj tylko, że niemowlęta nie są zbyt urodziwe. Mają
czerwone pomarszczone buzie. I jeszcze coś ci powiem - z ładnych dzieci wyrastają
najczęściej brzydkie dziewczynki. Kiedy byłam niemowlęciem...
- Ty, Judysiu, byłaś niemowlęciem? - Pat nie mogła w to uwierzyć.
Niemal obraźliwe byłoby wyobrazić sobie Judysię jako niemowlę. A świat bez niej
wydawał się wręcz niemożliwy.
- Byłam. I to takim ślicznym, że sąsiadki wypożyczały mnie sobie, żeby pokazywać
gościom jako własne dziecko. A teraz - spójrz na mnie. I pamiętaj o tym, jeśli nie spodoba ci
się dzidziuś, którego znajdę w pietruszce! To prawda, że jak byłam mała, to dostałam
żółtaczki. I potem już zawsze miałam złą cerę.
- Ależ, Judysiu, ty wcale nie jesteś brzydka.
- Brzydka, niebrzydka, ale gdybym miała wybór, to bym nigdy nie wybrała sobie
takiej twarzy! No, róża gotowa, czas wydoić krowy. A ty wpuść lepiej Czwartka do
spichlerza, bo się zamiauczy na śmierć. I nikomu nie piśnij słówka o tym, co ci powiedziałam
o pietruszce.
- Nie pisnę. Ale, Judysiu... tak mnie coś ssie w żołądku.
- Spryciula z ciebie! Wiem, o co chodzi. Jak wydoję krowy, możesz wpaść do kuchni i
usmażę ci jajko.
- Ale na maśle...
- Na maśle, na maśle... Będziesz sobie mogła maczać w nim chleb. I nic nie obiecuję,
ale coś mi się widzi, że z kolacji została cynamonowa bułeczka.
Judysia, która nigdy nie nosiła fartucha, podwinęła płócienną spódnicę aż po pas,
pokazując pasiastą sztywną halkę, i zeszła na dół, cały czas - jak to miała w zwyczaju - coś do
siebie gadając.
Za nią poszedł Dżentelmen Tom. Pat pobiegła wpuścić Czwartka do spichlerza. Wciąż
się jakoś dziwnie czuła, choć nie była pewna, czy naprawdę doskwiera jej głód. Nagle świat
wydał jej się zbyt wielki. Myśl o nowym dziecku przygnębiła ją. Grządka pietruszki
zamieniła się w złowieszczy zakątek. Przez chwilę miała ochotę tam pójść i wyrwać
wszystkie pietruszki. Wtedy Judysi nie uda się znaleźć niemowlęcia. Ale przecież mama tego
dziecka pragnie. Nie wolno jej rozczarować.
„Ale znienawidzę je - pomyślała. - Po co nam w Srebrnym Gaju ktoś obcy?” Gdybyż
tylko mogła omówić to z Sidem. Obiecała jednak Judysi, że nikomu nie piśnie słówka. Po raz
pierwszy miała zachować coś wobec Sida w tajemnicy, bardzo to było nieprzyjemne. Nagle
wszystko uległo jakiejś dziwnej zmianie - a Pat nienawidziła zmian.
Ii
W pół godziny później udało jej się wygnać z głowy myśl o dziecku i pietruszce.
Poszła do ogrodu powiedzieć kwiatom dobranoc. Pat nigdy o tym nie zapominała. Była
pewna, że kwiatom sprawiłoby to przykrość. W ogrodzie było pięknie, mrocznie - tylko nad
Wzgórzem Mgieł pojawiła się srebrna poświata wschodzącego księżyca.
Rosnące wokół ogrodu drzewa - stare klony posadzone przez babkę Gardinerową,
kiedy jako młoda małżonka przybyła do Srebrnego Gaju - gadały coś do siebie, jak zwykle z
zapadnięciem nocy. Trzy brzózki w rogu szeptały sobie jakieś sekrety. Wielkie karmazynowe
peonie wyglądały jak czarne plamy. Dzwoneczki przy ścieżce trzęsły się ze śmiechu.
Pat biegła od rabatki do rabatki i całowała każdy kwiat.
Towarzyszył jej Wtorek i wyczyniał na ścieżkach dzikie harce.
Ścieżki te Judysia obramowała wielkimi białymi kamieniami znad brzegu morza.
Kiedy Pat ucałowała już na dobranoc wszystkie kwiatki, stała chwilę, spoglądając na
dom. Jak pięknie wyglądał na tle zalesionego wzgórza - jakby z niego wyrastał. Pat lubiła po
zapadnięciu zmroku stać przed domem i patrzeć w jego oświetlone okna. Paliło się w kuchni -
tam Sid odrabiał lekcje, paliło się w saloniku, gdzie Winnie grała na fortepianie, paliło się w
sypialni matki.
- Jaki ja mam kochany dom - szepnęła Pat. - Śliczny, przyjazny dom... Nikt... nikt nie
ma równie cudownego domu. Chciałabym go uściskać.
Pat dostała w kuchni swoje jajko, a potem nastąpiła zwykła ceremonia: trzeba było
zanieść dobrym wróżkom spodeczek mleka i postawić go na ocembrowaniu studni. Judysia
nigdy o tym nie zapominała.
- Mogłoby nas co złego spotkać. Ale my, w Srebrnym Gaju, wiemy, jak należy
odnosić się do Zaczarowanego Ludku.
Wróżki przychodziły nocą i wypijały mleko. W to Pat wierzyła. Czyż Judysia w
Starym Kraju nie widziała na własne oczy, jak wróżki tańcują?
- Ale Józek powiada, że na Wyspie nie ma wróżek - zauważyła ze smutkiem Pat.
- Józek często wygaduje, jakby był niespełna rozumu - odparła z oburzeniem Judysia.
- Czyż od stu lat nie przyjeżdżają na Wyspę ludzie ze Starego Kraju? I czy wyobrażasz sobie,
złotko, że żadna przedsiębiorcza wróżka nie schowała się do kufra i tu nie dotarła?
I pytam się ciebie po dobremu - jest rano mleko na spodeczku czy go nie ma?
Istotnie, rano nie było śladu mleka. To był fakt.
- Jesteś pewna, Judysiu, że nie wypijają go koty?
- Widzieliście ją! Koty! To prawda, że kot potrafi zrobić wszystko, co mu strzeli do
łba, ale najodważniejszy kot nie ośmieliłby się wypić wróżkom mleka! Koty przed wróżkami
czują mores i dobrze by było, żeby inni śmiertelnicy brali z nich przykład.
- Czy nie mogłybyśmy, Judysiu, którejś nocy pójść tam? Strasznie chciałabym
zobaczyć dobrą wróżkę.
- Czego ci się zachciewa! Żeby zobaczyć Zaczarowany Ludek, trzeba mieć widzące
oczy. Ty widziałabyś tylko, jak mleko powoli znika ze spodeczka. Zmykaj do łóżka i nie
zapomnij odmówić paciorka, bo gotowaś obudzić się i ujrzeć licho!
- Nigdy nie zapominam o paciorku - z godnością odpowiedziała Pat.
- I chwała Bogu. Znałam dziewczynkę, która się wieczorem nie pomodliła i w nocy
pojawił się duch. Nigdy już nie przyszła do siebie.
- A co ten duch jej zrobił?
- Co zrobił? Rzucił na nią klątwę. Ile razy chciała się roześmiać - musiała płakać, a jak
chciało jej się płakać, to wybuchała śmiechem. Ciężko została ukarana... No, złotko, co ci
dolega?
Widzę po twojej buzi, że coś cię trapi.
- Judysiu, ciągle myślę o tym dziecku w pietruszce. Czy nie mogłybyśmy zanieść go
stryjowi Tomowi? U nich nie ma dzieci...
Mamusia by tam co dzień zaglądała... Nas jest już czworo.
- No, no, czworgiem dzieci nie ma się co przechwalać... Twoja praprababka, pani
Nehemiaszowa miała siedemnaścioro. I czworo zmarło na cholerę, wszystkie tej samej nocy.
- Och, Judysiu, jak ona to zniosła?
- Jakoś zniosła. W końcu została jej okrągła trzynastka. Ale mówiono, że potem nie
była już tą samą kobietą. Marsz do łóżka!
Ostatni raz ci powtarzam!
Iii
Pat na palcach wbiegła po schodach. Na podeście stał stary zegar dziadka, który już
przed czterdziestu laty przestał chodzić. Oboje z Sidem nazywali go „umarłym zegarem”,
Judysia zaś uporczywie powtarzała, że jednak dwa razy dziennie zegar pokazuje właściwy
czas. Potem przeszła przez sień do swego pokoiku, spoglądając tęsknie na zamknięte drzwi
pokoju gościnnego, zwanego pokojem Poety, kiedyś bowiem w Srebrnym Gaju pojawił się
prawdziwy poeta i spędził w tym pokoju jedną noc.
Pat mocno wierzyła, że gdyby dostatecznie szybko otworzyła drzwi zamkniętego
pokoju, zobaczyłaby meble w najbardziej nieoczekiwanych pozycjach. Krzesła pewnie
przysuwają się do siebie, by cicho gawędzić, stolik podnosi białą koronkową spódniczkę, by
chełpić się różową jedwabną halką, szczypce i szufla spod kominka wytańcowują fandango.
Niestety, zawsze udawało im się usłyszeć zbliżające kroki.
Pat odmówiła paciorek. Aniele Boży, Stróżu mój i Modlitwę Pańską, a potem
pomodliła się własnymi słowami. To było najmilsze. Nie rozumiała, jak można nie lubić się
modlić. Maja Binnie powiedziała jej ostatnio w niedzielnej szkole, że modli się tylko
wówczas, gdy się czegoś boi. Coś podobnego!
Pat modliła się za wszystkich najbliższych i za Judysię, i stryja Toma, i ciotkę Edytę, i
ciotkę Barbarę... potem za wuja Horacego, który żeglował po morzu, i za wszystkich cudzych
wujów, którym przypadł w udziale ten sam los... Modliła się za wszystkie koty, za
Dżentelmena Toma, za psiaka Józka, „małego czarnego kundelka z zadartym ogonem”, żeby
Panu Bogu nie pomylił się on z psem stryja Toma, który też był czarny, ale duży i jego ogon
zwisał... i za wszystkie wróżki w okolicy i biedne duchy, które, kto wie, czy nie siedzą na
grobach... i za Srebrny Gaj, najdroższy Srebrny Gaj.
- Proszę Cię, kochany Panie Boże, Niech się tutaj nic nie zmieni błagała Pat - i nie
dopuść, żeby wicher łamał drzewa.
Pat wstała z kolan i przez chwilę walczyła z buntowniczym uczuciem, które ją
ogarnęło.
Wreszcie znów uklękła.
- Proszę Cię, kochany Panie Boże, jeśli w pietruszce naprawdę leży dzidziuś, to spraw,
żeby mu dziś w nocy nie było zimno. Tatuś mówił, że zanosi się na przymrozek.
Dziecko urodzone w niedzielę
I
W parę dni później w Srebrnym Gaju zaczął się wieczorem niezwykły ruch...
wszyscy kręcili się z pobladłymi twarzami. Ciotka Barbara przyszła w białym fartuchu, jakby
to nie chodziło o wizytę.
Judysia krążyła po domu, pomrukując coś pod nosem. Ojciec wyszedł z sypialni matki
i gdzieś zadzwonił, zamknąwszy szczelnie drzwi jadalni. W pół godziny później pojawiła się
ciotka Franciszka z Wybrzeża Zatoki i nieoczekiwanie zabrała na weekend Winnie i Józka.
Pat siedziała na nagrobku Płaczliwego Willa z miną pełną godności.
Czuła się wyrzucona poza nawias wydarzeń i nie chciała okazać, jak ją to boli. Nie
mogła udać się do matki, ta bowiem nie wychodziła z sypialni. Zatem poszła na cmentarzyk
do rodzinnych duchów. Po jakimś czasie pojawiła się Judysia, niezwykle uroczysta Judysia, z
taką miną jakby wiedziała coś, czego nie wie nikt.
- Pat, złotko, może byś dla odmiany poszła na noc do stryja Toma?
Sid się tam wybiera.
- Dlaczego? - zapytała chłodnym tonem Pat.
- Twoją mamę strasznie boli głowa i w domu musi być cicho.
Niedługo przyjdzie pan doktor...
- Mamusia tak się źle czuje, że musi przyjść pan doktor? - zawołała zatrwożona Pat.
Tydzień temu do matki Marysi May przyszedł lekarz i jej mama umarła.
- Uspokój się, złotko. Pan doktor pomoże twojej mamie na ten ból głowy. Mama
będzie już jutro zdrowa, ale teraz musi mieć ciszę i spokój. Więc ty i Sid idźcie jak grzeczne
dzieci do Jaskółczego Gniazda. Wiesz, dziś będzie nareszcie pełnia księżyca i zamierzam się
wybrać na tę grządkę pietruszki. Kto wie, co tu jutro zobaczysz...
- Pewnie tego dzidziusia... - pogardliwie zauważyła Pat. - Ja uważam, Judysiu, że jeśli
mamusię tak strasznie boli głowa, to nie jest pora, żeby musiała się zająć nowym dzieckiem.
- Tak długo na nie czekała, że ją to na pewno ozdrowi!
- oświadczyła Judysia. - Tak czy owak dziś jest odpowiednia noc na znalezienie
dziecka. Tamtej nocy, kiedy znalazłam w pietruszce ciebie, też była pełnia księżyca.
Pat z niechęcią spojrzała na księżyc. Wyglądał jakoś nieprawdziwie, wisiał nisko jak
czerwona latarnia.
- No leć, tu w torbie masz nocną koszulkę.
- Zaczekam na Sida.
- Sid zagania mi indyki. Dogoni cię, jak się wszystkie znajdą.
Chyba się nie boisz iść sama? To tylko parę kroków i od tego księżyca jest całkiem
jasno.
- Dobrze wiesz, Judysiu, że nigdy się nie boję. Ale dziś...
wszystko jest takie dziwne...
Judysia roześmiała się.
- Nie zaprzeczę, że coś wisi w powietrzu. Na pewno po lesie harcują dziś czarownice,
ale żadna cię nie zaczepi, jeśli nie będziesz się im narzucać. Masz tu garstkę rodzynków i nie
zaprzątaj sobie główki tym, czego nie potrafisz zrozumieć.
Pat dość niechętnie poszła do Jaskółczego Gniazda, choć było ono dla niej drugim
domem. Na tej farmie tuż za miedzą mieszkał stryj Tom i ciotka Edyta, i ciotka Barbara.
Judysia Plum bardzo ceniła ciotkę Barbarę, z ciotką Edytą wykłócała się, a o starych
kawalerach miała jak najgorszą opinię. Mężczyzna powinien mieć żonę. Bo inaczej jakaś
biedna kobieta pozostawała bez męża. Ale Pat bardzo kochała jowialnego, zamaszystego
stryja Toma, lubiła jego donośny głos i piękną długą, czarną brodę. Był jedynym mężczyzną
w Północnym Glen, który jeszcze nosił brodę. Była też przywiązana do wesolutkiej, okrągłej
ciotki Barbary, za to trochę się obawiała zwaśnionej z Judysią chudej, śniadej ciotki Edyty,
która się nigdy nie śmiała.
- Ona już się urodziła starą panną! - Nieraz słyszano, jak Judysia mruczy pod nosem tę
obelgę.
Pat pobiegła do Jaskółczego Gniazda Alejką Westchnień, wzdłuż której rosły brzozy
zasadzone przez którąś z dawno już nieżyjących panien młodych ze Srebrnego Gaju. Alejka
była obramowana dużymi kamieniami, które Judysia bieliła aż do bramy. Dalej bieliła je
ciotka Edyta; stryjowi Tomowi i ciotce Barbarze nie chciało się zawracać tym sobie głowy,
ale ciotka Edyta nie zamierzała dopuścić, żeby Judysia miała zatriumfować. Brama
znajdowała się w połowie alejki, dalej nie rosły już brzozy, przy płocie pełno było paproci,
fiołków i kminku.
Pat kochała Alejkę Westchnień. Kiedy miała cztery lata, zapytała Judysi, czy nie jest
ona tą właśnie „drogą życia”, o której wspominał w kościele pastor, i dotąd uważała, że za
brzozami ukrywa się jakaś cudowna tajemnica.
Wróciła jej pogoda ducha i szła zajadając rodzynki. Wszędzie tańcowały cienie,
przyjazne cienie szukające towarzyszy zabawy.
Szary królik przebiegł lękliwie drogę i schował się w kępie paproci. Powietrze aż
pachniało. Drzewa wyraźnie chciały się z nią zaprzyjaźnić. W oborze stryja Toma hasały
wełniste jagniątka, zza płotu patrzyły na nią łagodnymi oczami trzy małe łaciate cielątka.
Pat uwielbiała łaciate cielątka, stryj Tom był jedynym farmerem, który hodował
holenderskie krowy.
Na podwórzu pełno było budynków gospodarskich, farma stryja Toma wyglądała jak
małe miasteczko. Chlewy, kurniki, owczarnia, stodoły, suszarnia warzyw... i osobny „domek
jabłek”, Pat uważała, że to prześliczna nazwa.
Mieszkańcy Północnego Glen twierdzili, że Tom Gardiner co roku stawia jakiś nowy
budynek. Wszystkie te budyneczki zgrupowane były wokół wielkiej stodoły i Pat uważała, że
wyglądają jak kurczaki wokół kwoki.
Dom stryja Toma był bardzo stary. Dwa szerokie, niskie okna z obu stron balkonu
robiły wrażenie oczu z dwóch stron nosa. Pełen godności, niemal pruderyjny dom pokazywał
jednak czerwony jęzor drzwi. Pat uważała, że dom ten chichocze pod nosem z jakiegoś sobie
tylko znanego żartu. Lubiła zastanawiać się, jaką to ukrywa tajemnicę. Ale nie zniosłaby tego,
gdyby chodziło o Srebrny Gaj.
Srebrny Gaj nie miał prawa niczego przed nią ukrywać!
Ii
Gdyby nie ból głowy matki i przewidywana wyprawa Judysi, Pat uważałaby, że
cudownie będzie spędzić noc w Jaskółczym Gnieździe.
Nigdy dotąd nie została tam na noc - Jaskółcze Gniazdo znajdowało się zbyt blisko
domu.
Ale właśnie ta bliskość była rozkoszna... być niemal w domu, lecz poza nim...
wyglądać przez okienko z poddasza i widzieć dom...
dach nad drzwiami i światła w oknach. Pat poczuła się nagle trochę osamotniona. Sid
był gdzieś z drugiej strony Srebrnego Gaju, a stryj Tom perorował bez przerwy o lekarzach z
czarnymi walizeczkami... Wreszcie uciszyła go ciotka Edyta. Ciotka Edyta czy Pat? Bo Pat
oświadczyła:
- Jeśli stryjek chce powiedzieć, że pan doktor Bentley przyniesie nam w czarnej
walizeczce dzidziusia, to się stryjek bardzo myli.
My nasze dzieci hodujemy. Judysia Plum poszła właśnie po nasze dziecko na grządkę
pietruszki.
- Hm... niech mnie licho porwie! - zawołał stryj Tom i wyglądał na zupełnie zbitego z
tropu. Ciotka Edyta dała Pat obwarzanek i wyprawiła ją do łóżka.
Ciotka Edyta otuliła Pat do snu. Ale nie ucałowała jej, tak jak by to zrobiła ciotka
Barbara. I nie zajrzy tu do niej Judysia, która wchodziła na palcach myśląc, że Pat już śpi, i
szeptała: - Niech ci Bóg błogosławi, moje złotko! - Judysia robiła to co wieczór. Ale dziś
będzie przeszukiwać grządkę pietruszki i nawet o niej nie pomyśli. Pat zadrżały usteczka.
Bliska była łez... ale wtedy pomyślała o Płaczliwym Willu... On okrył rodzinę wystarczającą
hańbą. Rodzina nie potrzebuje Płaczliwej Pat.
Nie mogła jednak zasnąć. Leżała wpatrując się przez okno w komin Srebrnego Gaju i
żałowała, że Sid śpi tak daleko od niej. Nagle w okienku na poddaszu Srebrnego Gaju
zabłysło na chwilę światło.
Wyglądało to tak, jakby dom na nią mrugnął, jakby ją wzywał.
Wyskoczyła z łóżka i usiadła przy oknie w wielkim fotelu. I tak nie uśnie, więc
posiedzi tu, patrząc na ukochany Srebrny Gaj.
Gałęzie rosnącej pod oknem starej jodły uderzały o ściany domu. W całym Północnym
Glen poszczekiwały psy. Od czasu do czasu o szybę obijał się chrabąszcz. Promienie księżyca
padły na Długi Samotny Dom, jedno z okien rozświetliło się i można by przypuścić, że ktoś
tam zamieszkał. Pat poczuła rozkoszny dreszcz podniecenia.
Wierzchołek rosnącego za domem drzewa wyglądał tak, jakby na dachu przykucnęła
czarownica zeskoczywszy z miotły. Pat przeszły ciarki, było to zupełnie miłe uczucie. Może
jednak czarownice istnieją?
Może przynoszą dzieci? O, nie, nie. W Srebrnym Gaju nikt nie potrzebuje darów
czarownic. Już lepsza grządka pietruszki...
Noc była piękna, bardzo się nadawała na przyjęcie nowego dziecka.
Czy tam nad drzewami unosi się wielki biały ptak? Nie, to srebrna chmurka... Pat
zasnęła w fotelu i tak ją zobaczył Sid, który o świcie, nim ktokolwiek w Jaskółczym
Gnieździe się obudził, wśliznął się do jej pokoju.
- Sid! - Pat objęła go za szyję. - Czy to nie zabawne? Przespałam tu całą noc. Łóżko
było takie wielkie i nieprzyjazne. Jak myślisz, Judysia już je znalazła?
- Co?
- No jak to, dziecko. - Chyba już teraz mogła o tym powiedzieć Sidowi? Tak jej było
przykro, że ma przed nim tajemnicę. - Judysia miała w nocy poszukać go na grządce
pietruszki... dla mamusi...
Sid zrobił mądrą minę... Był o cały rok starszy od Pat. Chodził do szkoły i wiedział, że
te opowieści o pietruszce to wierutna bzdura... Ale w sam raz dla dziewczynki w wieku Pat.
- Chodźmy do domu i zobaczmy.
Pat szybko się ubrała, bezszelestnie zeszli po schodach i wyszli z domu. Pachniała
wilgotna od rosy ziemia. Pat po raz pierwszy znalazła się na dworze przed wschodem słońca.
Przyjemnie było iść z Sidem ręka w rękę Alejką Westchnień.
- Mam nadzieję, że to nowe dziecko okaże się dziewczynką - oświadczył Sid. - Dwóch
chłopców w rodzinie to w sam raz, a dziewczyny nikomu nie przeszkadzają. Żeby tylko było
to ładne dziecko.
Po raz pierwszy w życiu Pat poczuła przykrą zazdrość. Ale nic nie było w stanie
naruszyć jej lojalności wobec Srebrnego Gaju.
- Oczywiście, że będzie ładne. Ale przecież nie polubisz go bardziej niż mnie?
Sidzie...
- Jesteś głupia. Nie sądzę, żebym w ogóle mógł je polubić - oświadczył wzgardliwie
Sid.
- Trochę musisz, bo mamie będzie przykro. Ale obiecaj mi, Sidzie, że nigdy nie
polubisz bardziej ode mnie żadnej dziewczynki.
- Jasne, że nie. - Sid był do Pat bardzo przywiązany i wcale tego nie ukrywał. Przy
bramie objął ją pulchnymi ramionkami i ucałował.
- I nigdy się nie ożenisz?
- No pewnie. Będę starym kawalerem tak jak stryj Tom. On zawsze mówi, że lepsze
jest spokojne życie. Ja też chcę mieć spokój.
- I będziemy zawsze mieszkać w Srebrnym Gaju, i ja będę ci prowadzić dom -
nalegała żarliwie Pat.
- Aha! Chyba że pojadę na Zachód, wielu chłopców jedzie na Zachód.
- Och! - To ostatnie zdanie zmroziło Pat. - Nie, Sidzie, nie wolno ci jechać na Zachód.
Przecież nie możesz opuścić Srebrnego Gaju.
Na całej ziemi nie ma takiego drugiego miejsca.
- Cóż, przecież wiesz, że jak dorośniemy, nie będziemy tu mogli wszyscy zostać -
odparł rozsądnie Sid.
- Dlaczego nie? - zawołała Pat, znów bliska łez. Nagle przestał ją radować śliczny
poranek.
- Nie martw się, mamy jeszcze przed sobą wiele lat - uspokajał ją Sid. - Chodź.
Widzisz, Judysia daje mleczko Piątkowi i Poniedziałkowi.
- Judysiu - szepnęła Pat - znalazłaś je?
- No pewnie. Najładniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widziałaś.
Słodkie maleństwo. Jak się uwinę z robotą, to włożę moją najstrojniejszą suknię, żeby
to uczcić.
- Cieszę się, że jest ładne, bo przecież teraz należy już do naszej rodziny - oznajmiła
Pat. - Czy możemy je zaraz zobaczyć?
- O nie, złotko. Jest już w sypialni twojej mamy, a ona słodko śpi i nie wolno jej
przeszkadzać. W nocy nie spała, bo ja strasznie długo szukałam tego dzieciaka. Nie mam już
takich oczu jak dawniej. Pewnikiem już nigdy nie znajdę w pietruszce żadnego dziecka.
Iii
Judysia podała dzieciom śniadanie w kuchni. Nikt jeszcze nie wstał. Strasznie
przyjemnie było jeść śniadanie z Judysią; nalewała im do owsianki mleka ze swojej „mlecznej
krowy” - z brunatnego dzbanuszka w kształcie krowy, która miała zupełnie nie po krowiemu
zadarty ogon. Ogon ten służył za uszko, dzióbkiem był pysk. Judysia przywiozła ową
„mleczną krowę” z Irlandii i ceniła ją nad życie. Obiecała, że zapisze ją w testamencie Pat.
Pat nie chciała pogodzić się z myślą, że Judysia kiedyś umrze, ale ta obiecała, że dożyje stu
lat... Pat może się jeszcze długo nie martwić.
Kuchnia była wesolutka i tak wysprzątana, że trudno było sobie wyobrazić, iż w
Srebrnym Gaju tyle się tej nocy działo. Ściany były śnieżnobiałe, piec błyszczał, na
wyszorowanym kredensie stały białe i niebieskie dzbany Judysi. W oknach pyszniły się
pelargonie. Między piecem kuchennym a stołem leżał ciemnoczerwony dywan, na którym
wyszydełkowane były trzy czarne koty. Miały oczy z żółtej włóczki i te oczy wciąż jeszcze
zdawały się błyszczeć i patrzyć jak najbardziej po kociemu, mimo że już od wielu lat deptało
się po tym dywanie.
Na ławie siedział żywy czarny kot Judysi, bardzo się nad czymś głowił. I jakby
jeszcze mało było kotów, na ścianie wisiał obraz z trzema rozkosznymi kociętami... Obraz ten
Judysia także przywiozła z sobą z Irlandii. Trzy błękitnookie kocięta zabawiały się kłębkiem
splątanego jedwabiu. W Srebrnym Gaju wciąż to pojawiały się, to znikały różne koty, ale tym
kociętom nic nie groziło.
Kiedy Pat była bardzo malutka, zamartwiała się, że kocięta muszą rosnąć. Zawsze
było jej przykro, kiedy jakieś ulubione kocię nagle zamieniało się w kocura.
Na ścianach wisiały też inne obrazy. Królowa Wiktoria w momencie koronacji, król
William na białym koniu, obwieszony girlandami kwiatów marmurowy krzyż na czarnej
skale sterczącej pośrodku rozszalałego oceanu, wyhaftowane włóczką maksymy - Dom,
słodki dom... W górę serca. Przy kolejnych wiosennych porządkach Gardinerowie chcieli te
obrazy wyrzucić, ale Judysia do tego nie dopuściła. Pat nie chciałaby ich może widzieć w
pokojach, ale tu, na ścianach kuchni Judysi, bardzo jej się podobały. Bez nich kuchnia nie
byłaby tą samą kuchnią.
Pat zajadając tosty myślała sobie, jak to miło, że w tej kuchni nic się nie zmienia.
Zawsze bała się panicznie wszelkich zmian.
Kiedy kończyli śniadanie, wszedł tatuś i Pat do niego podbiegła.
Tatuś wyglądał na zmęczonego, ale uśmiechnął się i podniósł ją do góry.
- Czy Judysia powiedziała wam, że macie nową siostrzyczkę?
- Tak. Bardzo się cieszę. Uważam to za pomyślne wydarzenie - oświadczyła z powagą
Pat.
Tatuś roześmiał się.
- Masz rację. Parę osób martwiło się, że gotowa jesteś spuścić nos na kwintę.
- Mojemu nosowi nic się nie stało. Zobacz.
- No pewnie, że nie. Nie wbijaj jej do głowy takich głupot!
- Judysia rządziła kiedyś małym Alkiem i wciąż traktowała go surowo, choć był już
dorosłym Długim Alkiem Gardinerem i miał własną rodzinę. - Jak mogłeś przypuszczać, że
będzie zazdrosna. W tym dzieciaku nie znajdziesz krztyny zawiści! Też pomysł! - W
zielonkawych oczach Judysi zapłonął ogień.
Iv
Zbliżało się już południe, gdy pozwolono im pójść na górę.
Zaprowadziła ich Judysia, okropnie imponująca w sztywnej niebieskiej jedwabnej
sukni pochodzącej z czasów, kiedy przyzwoity jedwab powinien stać. Uszyła ją przed
piętnastu laty, by uczcić ślub Długiego Alka, i wkładała tylko od wielkiego dzwonu.
Paradowała w tej sukni za każdym razem, kiedy w Srebrnym Gaju rodziło się nowe
dziecko, a ostatni raz miała ją na sobie sześć lat temu z okazji pogrzebu babki Gardiner.
Moda bardzo się zmieniła, ale to Judysi nie dotyczyło. Jedwabna suknia jest jedwabną
suknią. Judysia wyglądała w niej tak wspaniale, że dzieci się jej niemal przestraszyły. Wolały
ją w codziennej drelichowej spódnicy, ale Judysia przeżywała dzień chwały.
W sypialni matki królowała pielęgniarka w białym fartuszku. Matka leżała wsparta o
poduszki, blada i wyczerpana tą straszną migreną, ale jej słodkie złociste oczy błyszczały
szczęściem. Ciotka Barbara kolebała noworodka w cudacznej czarnej kołysce zniesionej ze
strychu... Kołyska ta liczyła sobie sto lat, wykonał ją własnoręcznie prapradziadek
Nehemiasz. W niej kołysano kolejno wszystkie dzieci Srebrnego Gaju. Pielęgniarka nie
aprobowała ani kolebania, ani kołyski, ale cóż mogła zrobić, skoro tak chciały i ciotka
Barbara, i Judysia.
- Co, powiada pani, że nie mamy wkładać dzieciaka do kołyski? zawołała zgorszona
Judysia. - A niby gdzie? Do kosza? Żadnego dzieciaka w Srebrnym Gaju nie chowaliśmy do
kosza jak kociaka. Tę kołyskę wyczyściłam własnymi rękami i do kołyski położymy naszą
małą!
Pat ucałowawszy serdecznie matkę podeszła na paluszkach do kołyski, drżąc z
podniecenia. Judysia wyjęła noworodka i pokazała go dzieciom.
- Och, Judysiu, jaka ona jest słodka - szepnęła zachwycona Pat. Czy mogę ją
sekundeczkę potrzymać?
- Możesz, kochanie - i nim pielęgniarka i ciotka Barbara zdążyły zaprotestować, Pat
trzymała już niemowlę w ramionach. Tak zręcznie, jakby to robiła całe życie. Jakie cudne
maleńkie stópki.
Rozkoszne pomarszczone łapki. A te paznokietki różowe jak muszelki.
- Jakiego koloru są jej oczka, Judysiu?
- Fiołkowe, tak jak Winnie. I dam głowę, że będzie miała dołeczki w policzkach.
Ładne jest i ma szczęścia wiele Dziecko urodzone w niedzielę
- zacytowała ciotka Barbara.
- Ona by była ładna, nawet jak by się urodziła w piątek. Ona jest naszym dzieckiem! -
oświadczyła Pat.
- Słusznie mówi... - dorzuciła Judysia.
- Dziecko trzeba z powrotem włożyć do kołyski - nakazała pielęgniarka walcząc o
swój autorytet.
Pat niechętnie oddała maleńką. Jeszcze parę minut temu myślała o dziecku jak o
intruzie, którego należy znieść ze względu na matkę.
Ale teraz stało się już członkiem rodziny i było tak, jakby od zawsze było cząstką
Srebrnego Gaju. Wszystko jedno, skąd się wzięło, czy przyniósł je bocian, czy zostało
znalezione w pietruszce, dziecko należało do nich.
„Czymże jest imię? * (* Cytat z tragedii Williama Szekspira pt.
„Romeo i Julia”.)
I
Dopiero w trzy tygodnie później, gdy matka mogła zejść na dół, a pielęgniarka, ku
wielkiemu zadowoleniu Judysi, opuściła Srebrny Gaj, zabrano się do nadania imienia
nowemu dziecku.
Judysia równie niechętnie odnosiła się do panny Martin, jak panna Martin do niej.
- Same nogi i pomadka do ust - mawiała wzgardliwie, gdy panna Martin ubierała się i
wychodziła na spacer. Było to krzycząco niesprawiedliwe, gdyż panna Martin wcale nie
pokazywała więcej nóg, niż to nakazywała moda, a malowała się bardzo dyskretnie.
Judysia przyglądała jej się nieżyczliwie.
- Chętnie bym jej przyłożyła! Też pomysł, żeby chcieć nazwać naszą ślicznotkę Gretą!
Gretą! A sama ma dziadka, który wziął i umarł, a potem znowu ożył.
- Naprawdę, Judysiu?
- Ano. Kuba Martin przez dwa dni leżał martwym bykiem. Doktor stwierdził zgon. A
potem na złość rodzinie wstał. Ale nie był już tym samym człowiekiem, czego należało
oczekiwać. Rodzina okropnie się wstydziła. Panna Martin nie powinna zadzierać nosa.
- Ale dlaczego, Judysiu, tak się wstydzili? - spytał Sid.
- Jak już człowiek umarł, to przyzwoiciej by było pozostać martwym - zawyrokowała
Judysia. - I panna Martin powinna o tym pamiętać, jak próbuje rządzić osobami, które jeszcze
przed jej urodzeniem zajmowały się dziećmi! No, ale mamy ją z głowy, już się nam nie
będzie wierciła po domu z tą fałszywą miną. Przewróciło się jej w głowie, ot co.
- Przecież to nie jej wina, że miała takiego dziadka - zauważyła Pat.
- Nie mówię, że jej wina, złotko. Nikt nie odpowiada za swoich przodków. Czyż moja
własna babka nie była czarownicą? Ale o takich rzeczach musimy pamiętać i nie wbijać się w
pychę.
Pat cieszyła się ze zniknięcia panny Martin nie dlatego, że jej nie lubiła, ale wiedziała,
iż obecnie będzie mogła częściej brać na rękę małą siostrzyczkę. Pat uwielbiała ją. Czy to
możliwe, że Srebrny Gaj istniał bez niej? Kiedy stryj Tom spytał ją poważnym tonem, czy
postanowili zatrzymać dziecko, czy też je utopić, była oburzona i zgorszona.
- Ależ, złotko, on się tylko z tobą przekomarza - tłumaczyła śmiejąc się głośno
Judysia. - Starych kawalerów trzymają się dziwne żarciki.
Zwlekali z wybraniem imienia dla malutkiej do odejścia panny Martin, nikt bowiem
nie chciał, by nazywała się Greta, a nie śmiał tego pannie Martin powiedzieć. Tego samego
popołudnia, kiedy panna Martin wróciła do domu, zajęli się tą ważną kwestią.
Nie było to takie łatwe. Matka chciała nazwać córeczkę Dorotą, bo tak miała na imię
jej matka, ojciec - Rachelą, bo tak nazywała się jego matka. Romantyczna Winnie
proponowała Laurę, Józek uważał, że miło by było mieć Zuzię. Pat od tygodnia potajemnie
nazywała siostrzyczkę Mirandą, a Sid twierdził, że dziecko o fiołkowych oczach powinno się
nazywać Wiolettą. Ciotka Azalka optowała za Katarzyną, a Judysia oświadczyła, że
prawdziwie wytwornym imieniem byłoby Domena. Mieszkańcy Srebrnego Gaju
przypuszczali, że Judysia myślała o Dominice, ale nikt się tego nigdy nie dowiedział.
W końcu ojciec zaproponował, żeby każdy zasadził w ogródku ziarnko fasoli, czyje
ziarnko pierwsze zakiełkuje, ten będzie miał zaszczyt nadania imienia nowemu dziecku.
- Jeśli dwa ziarnka równocześnie wypuszczą kiełki, zwycięzcy jeszcze raz będą
musieli zasadzić fasolę.
W ten sposób każdy miał szansę, rozstrzygać będzie los. Dzieci były ogromnie
podekscytowane. Zasadzono ziarenka, wepchnięto tabliczki z imionami i co dzień
przychodzono patrzyć. Pat postanowiła wstawać skoro świt, bo Judysia twierdziła, że rośliny
lubią wschodzić nocą. Wieczorem nie widać nic, a rano już jest kiełek. I oto Pat zerwała się
ósmego dnia z rzędu w chwili wschodu słońca. Wszyscy jeszcze spali - poza Judysią. Żeby ją
wyprzedzić, należałoby się w ogóle nie kłaść.
Pat zobaczyła, że jej ziarenko zakiełkowało. Przez chwilę czuła się wniebowzięta. A
potem w jej bursztynowych oczkach pojawił się namysł. Miranda była ślicznym imieniem.
Ale tatuś chciał nazwać córeczkę Rachelą! To mama wybrała imiona dla niej i Sida, stryj dla
Józka, ciocia Azalka nazwała Winnie Winifredą... właściwie teraz była kolej na ojca.
Tatuś nie upierał się przy Racheli, ale Pat czuła, że bardzo mu na tym imieniu zależy.
W głębi duszy Pat przez cały czas miała nadzieję, że ziarenko taty wzejdzie pierwsze.
Rozejrzała się. Wokoło nie było żywego ducha, jeśli nie liczyć Dżentelmena Toma,
który siedział na kamieniu. Wyrwała fasolę i wrzuciła ją w osty za kurnikiem. Ojciec miał
dalej szansę.
Wszystko jednak sprzysięgło się przeciw biednemu tacie. Następnego dnia
zakiełkowały ziarenka Winnie i matki. Pat je bezlitośnie wyrwała. Winnie nie liczyła się, a
mama nadała już imiona dwojgu dzieciom. Wystarczy. Nazajutrz ten sam los spotkał fasolkę
Józka.
Potem Sida i Judysi. Pat była już teraz zatwardziałą kryminalistką. Zresztą żadnego
dziecka nie powinno się nazywać Domeną.
Następnego dnia nie pojawił się żaden kiełek. Pat zaczęła się niepokoić. Nikt nie
rozumiał, co się stało. Judysia stwierdziła ponuro, że wdał się w to księżyc. Pat obawiała się,
że ziarenko ojca w ogóle nie wzejdzie, i zaczęła się rozpaczliwie modlić, by rano danym jej
było zobaczyć kiełek.
I zobaczyła.
Rozejrzała się wokół triumfalnym wzrokiem, nie czując cienia skruchy. Oto
przyczyniła się do zwycięstwa ojca.
Świat był cudowny! Nad Wzgórzem Mgieł pojawiły się pajęcze rozświetlone obłoki.
Wśród srebrnych brzóz zasnął wiatr. Wysokie jodły trzęsły się ze śmiechu. W sadzie pojawiło
się jedno z kociąt. Czwartek mył się leżąc na parapecie okna swego ukochanego spichlerza. Z
gałęzi rosnącego nad studnią klonu zagadywała do niego ruda wiewiórka. Pojawiła się
Judysia z wiadrem.
- Judysiu, wzeszło ziarenko taty - zawołała Pat. Nie powiedziała, że wzeszło pierwsze,
bo to nie byłoby prawdą.
- No, no - Judysia dość chętnie przyjęła wyrok losu. - Co prawda, to prawda, tym
razem to się twojemu tatusiowi należało. No i zawsze to milej mieć w domu Rachelę niż
Gretę! Greta! Co za pomysł!
Ii
To w sześć tygodni później maleńka została Rachelą w majestacie prawa, gdy
ochrzczono ją w kościele, ubraną w śliczną sukienkę ozdobioną angielskim haftem, którą
babka Gardinerowa własnoręcznie uszyła na uroczystość chrzcin swego pierworodnego.
Wszystkie dzieci ze Srebrnego Gaju chrzczone były w tym stroju.
Obecnie wyszedł już z mody, ale Judysia Plum nie uznałaby chrztu za ważny, gdyby
sukienka nie miała co najmniej półtora metra. Na drugie imię dano dziewczynce Dorota, żeby
zrobić przyjemność matce, ale i tak dzień ten był dniem triumfu taty.
Pat nie żałowała tego, co zrobiła, czasem jednak gryzło ją sumienie i któregoś
wieczoru, gdy Judysia jak zwykle zajrzała, by polecić ją boskiej opiece, Pat usiadła na łóżku i
objęła Judysię za szyję.
- Judysiu... ja chyba zrobiłam coś bardzo złego... Wiesz, ja strasznie chciałam, żeby to
tatuś mógł nadać malutkiej imię, i co rano wyrywałam inne kiełki... Czy to okropny grzech?
- No, no, aleś się popisała! - Judysia zganiła ją, lecz w jej oczach pojawił się figlarny
błysk. - Jeśli dowie się o tym Józek, to stłucze cię na kwaśne jabłko. Ja mu nie powiem. Sama
byłam za tym, żeby to twój tatuś wybrał imię. Kobiety w tym domu strasznie jeżdżą mu po
głowie, fakt.
- Jego ziarenko zakiełkowało ostatnie - westchnęła Pat. - A cioci Azalki w ogóle nie
wzeszło.
- Ha, ha, co ty powiesz! - zaśmiała się Judysia. - Wzeszło poprzedniego dnia i to ja je
wyrwałam!
Przygotowania weselne
I
Tego roku pod koniec sierpnia Pat zaczęła chodzić do szkoły.
Pierwszy dzień był okropny... niemal równie okropny jak tamten przed rokiem, kiedy
do szkoły poszedł Sid. Bez niej. Dotąd nigdy się nie rozstawali. Stała przy bramie i
wpatrywała się w oddalającą się sylwetkę braciszka, póki nie oślepiły jej łzy.
- On po południu wróci, złotko. Pomyśl, jak ci będzie przyjemnie go powitać -
pocieszała Judysia.
- Popołudnie jest strasznie daleko - łkała Pat.
I wydawało jej się, że ten dzień nigdy się nie skończy. Ale wreszcie wybiło pół do
piątej i Pat pobiegła alejką na spotkanie Sida. Rzeczywiście, cudownie było znów go
zobaczyć, to niemal wyrównało poranną przykrość.
Pat nie miała ochoty chodzić do szkoły. Osiem godzin dziennie przez pięć dni w
tygodniu poza Srebrnym Gajem wydawało jej się prawdziwą tragedią. Judysia przygotowała
wspaniałe drugie śniadanie, dała woreczek ulubionych czerwonych jabłuszek i ucałowała ją
na pożegnanie.
- Pamiętaj, kochanie, że idziesz się kształcić. Wykształcenie to wielka rzecz, już ja coś
o tym wiem, bo nie miałam okazji go zdobyć.
- Ależ, Judysiu, ty wiesz więcej niż inni! - zdziwiła się Pat.
- Może i wiem, ale wykształcenie to zupełnie inna para kaloszy odparła Judysia. - Nic
się nie martw. Świetnie sobie poradzisz.
Znasz elementarz, to już coś. No, leć. I pamiętaj o dobrych manierach. Musisz
przynosić zaszczyt Srebrnemu Gajowi, wiesz.
I tylko myśl o tym pozwoliła Pat przetrwać jakoś ten dzień. I nie rozpłakać się, gdy
trzymając Sida za rękę odwróciła się na końcu alejki, by pomachać na pożegnanie Judysi
stojącej w bramie ogrodu.
I podtrzymywała na duchu, gdy rozmawiała z panią nauczycielką, a dwanaścioro
obcych dzieci utkwiło w niej wzrok. A także potem, kiedy siedząc samotnie w ławce,
rysowała kółka. Bardzo jej także pomogła podczas pauzy na śniadanie, którą Winnie spędziła
z dużymi dziewczynkami, Józek i Sid z chłopakami, a ona znalazła się sama wśród uczniów
pierwszej i drugiej klasy.
Kiedy wreszcie skończyły się lekcje, Pat przebiegła w myśli wydarzenia dnia i doszła
z dumą do wniosku, że nie zawiodła Srebrnego Gaju.
Cudownie było wrócić do domu. Judysia i matka powitały ją tak, jakby jej nie było
cały rok. Malutka uśmiechnęła się i zaczęła gaworzyć, Czwartek wybiegł na jej spotkanie. A
wszystkie kwiatki w ogrodzie ukłoniły się.
- Wszyscy cieszą się, że już jestem - zawołała.
Doprawdy, warto było opuścić dom, żeby zaznać radości powrotu. I jaką frajdą było
opowiadać Judysi o swoich szkolnych przeżyciach.
- Polubiłam wszystkie dziewczynki poza Mają Binnie. Przechwala się, że kamienie w
jej ogrodzie nie są omszałe. Powiedziałam jej, że mnie się mech podoba. Ona uważa, że nasz
dom jest staroświecki i należałoby go odmalować. I że tapety w naszym gościnnym pokoju są
poplamione.
- No bo są. Koło kominka jest zaciek i nic się nie da zrobić. Kto widział słuchać
Binnie’ych! Coś ty jej odpowiedziała?
- Że Srebrnego Gaju nie musi się malować tak często jak innych domów, bo on nie
jest brzydki.
Judysia parsknęła śmiechem.
- Jeden zero! To domiszcze Binnie’ych jest najbrzydsze, jakie w życiu widziałam,
mimo tej świeżutkiej żółtej farby. No i co ona na to?
- Och, Judysiu, ona powiedziała, że różowe zasłony w naszym salonie są
wypłowiałe... I to prawda. Poczułam się zdruzgotana. W Północnym Glen wszyscy poza nami
mają w salonikach takie śliczne koronkowe firanki!
Ii
Ale to wszystko działo się trzy tygodnie temu, teraz chodzenie do szkoły było czymś
najbardziej naturalnym na świecie i Pat polubiła szkołę.
Aż tu któregoś popołudnia Judysia powiedziała od niechcenia coś, co podziałało na
Pat jak grom z jasnego nieba.
- Czy wiesz już, że w końcu września twoja ciocia Azalka wychodzi za mąż?
Z początku Pat wcale w to nie chciała uwierzyć... Ciocia Azalka nie może wyjść za
mąż i opuścić Srebrnego Gaju! Wreszcie musiała przyjąć to do wiadomości i przez tydzień
płakała co wieczór. Nawet Judysia nie potrafiła jej pocieszyć. Nie pomagała nawet myśl o
Płaczliwym Willu...
- Najwyższy czas, żeby twoja ciocia Azalka wyszła za mąż, jeśli nie ma zostać starą
panną.
- Ciocia Barbara i ciocia Edyta są starymi pannami i są bardzo szczęśliwe - szlochała
Pat.
- Ejże, ejże, dwie stare panny w rodzinie zupełnie wystarczą!
Twoja ciocia Azalka ma rację, że chce wyjść za mąż. Na tym świecie kobiety mają i
tak ciężkie życie... Pewnie, że będzie nam jej brakować. Ona zawsze potrafiła umilić
każdemu czas. Ale już pora, żeby się ustaliła. Najgorszy wróg nie powie, że uganiała się za
mężczyznami. Ale lubiła poflirtować i parę razy bardzo się bałam, że zwiąże się z jakimś
ladaco... „Judysiu - mówiła - to tak przyjemnie mieć wielbicieli”. Całe szczęście, że
zdecydowała się na Roberta Madisona. To solidny człowiek. Polubisz, kochanie, twojego
nowego wujka.
- Nie polubię - ponuro odpowiedziała Pat, która zamierzała go nienawidzić. - Ty go
lubisz, Judysiu?
- Pewnie, że lubię. Pan Bóg nie poskąpił mu rozumu. I ma sklep.
Żona sklepikarza ma dużo lżejsze życie niż żona farmera.
- I uważasz, że jest dość przystojny, by zostać mężem cioci Azalki?
- No, no, widziałam brzydszych. Nie da się zaprzeczyć, że trochę nadto obrósł w
tłuszczyk, i nie da się zaprzeczyć, że jest kłapouchy. Jak cała jego rodzina. Odziedziczyli to
po Callenderach. Takich uszu jak stary Henry Callender to nie miał nikt. Kiedy widziało się
tylko jego głowę, można by pomyśleć, że to nietoperz...
Ale Robert ma przyjemną twarz i wszyscy jesteśmy radzi, że twoja ciocia się na niego
zdecydowała. Teraz ci mogę powiedzieć, że niemałośmy się namartwili. Najpierw był Gordon
Rhodes... no, nie wierzyłam, żeby wyszła za takiego krętacza! A Will Owen... Długi Alek go
lubił, ale on miał pypcia na języku. Gdyby Wszechmogący odebrał mu mowę, nikt by nawet
tego nie zauważył. Ja tam wolę, żeby mężczyzna miał coś do powiedzenia... Przez jakiś czas
myśleliśmy, że zdecyduje się na Sida Taylora. Ale kiedyś powiedziała mu, że nie podoba jej
się jego krawat i tyleśmy go widzieli. Trudno się dziwić. Pamiętaj, Pat, jak ci się kto spodoba,
to nie krytykuj jego krawatów, póki ci w kościele nie przysięgnie dochować wierności...
Twoja mama popierała Cala Gibsona. Owszem, nie powiem, był z niego elegancki
mężczyzna. Ale pochodził z tych Gibsonów z Letniego Brzegu i bałam się, że będzie na nas
patrzył z góry... I jakoś dziwnie wyglądał, trochę tak jak zezowaty kot... A tymczasem Robert
Madison przychodził i przychodził... Jak tylko Azalka odprawiła któregoś z konkurentów,
zaraz się znów pojawiał.
Madisonowie jak się na coś zawezmą, zawsze dopną swego. Weź na przykład stryja
Roberta, Kubę... Opowiadałam ci chyba, jak zamarynował brata i przywiózł go pochować do
kraju...
- Zamarynował?
- Przecie powiadam. Ned Madison zmarł na statku Kuby, kiedy w 1850 roku byli na
samym środku Oceanu Indyjskiego. Wszyscy oczywiście chcieli urządzić mu pogrzeb na
morzu. Ale Kuba zaklął się, że pochowa Neda w rodzinnym grobie na Wyspie. Kazał zrobić
ołowianą trumnę, ułożył w niej Neda i nalał do pełna rumu. No i Ned dojechał do domu
świeżutki jak pączek róży. Co prawda Kuba nigdy już potem nie przyszedł do siebie... więc
sama widzisz, jacy ci Madisonowie są... No, no, wszystko układa się jak najlepiej, a my
musimy zadbać o honor rodziny i urządzić piękne wesele.
Pat trudno było się z tym pogodzić. Kochała ciotkę Azalkę znacznie bardziej niż
ciotkę Edytę, a nawet ciotkę Barbarę. Ciotka Azalka była taka wesoła i śliczna. Miała ciemną
brzoskwiniową cerę, oczy i włosy brunatne jak orzech, czerwoniutkie usteczka, różowe
policzki. Wyglądała jak kwiat, zgodnie ze swoim imieniem. A to zdarza się rzadko. Na
przykład Liliana Whitney miała krucze włosy, a Róża Rhodes była wyblakła i nijaka.
Reszta dzieci ze Srebrnego Gaju potraktowała to wydarzenie bardziej filozoficznie.
Sid emocjonował się weselem w rodzinie, a Winnie uznała, że miło jest wychodzić za mąż.
- Nie widzę, co w tym miłego - oświadczyła rozgoryczona Pat.
- Przecież trzeba wyjść za mąż - pouczyła ją Winnie. - Ty też kiedyś wyjdziesz.
Pat pędem udała się do matki.
- Mamusiu, powiedz mi... Przecież ja nie będę musiała wyjść za mąż?
- Tylko wtedy, jeśli zechcesz - zapewniła ją matka.
- No to w porządku - westchnęła z ulgą Pat. - Nigdy nie zechcę.
- Wszystkie dziewczęta tak mówią - zauważyła Judysia mrugając do pani
Gardinerowej. - A kto wie, może i ja się zdecyduję. Miałam onegdaj propozycję. Przyczłapał
tu stary Drinkwine i chciał, żebym została czwartą panią Drinkwine’ową. O mały włos nie
upuściłam nowego czajniczka do herbaty. Długo się naczekałam, ale wreszcie ktoś mi się
oświadczył.
- Judysiu! Przecież ty za niego nie wyjdziesz?
- No, no, a właściwie czemu nie?
- I odejdziesz od nas?
- W tym sęk! - oznajmiła Judysia, która odesłała starego Tomasza, jak się wyraziła, na
zieloną trawkę.
Iii
Któregoś poranka Judysia oznajmiła Pat:
- Ślub odbędzie się w ostatnim tygodniu września, Deus vult.
Pat zadrżała. Wiedziała, że ten ślub nastąpi, ale żeby mówić o tym tak obojętnym
tonem!
- Co to znaczy „Deus vult, Judysiu?
- No, jeśli Pan Bóg dopuści.
- A jeśli nie dopuści?
- Wtedy, złotko, ślub się nie odbędzie.
Pat zaczęła się zastanawiać, czy nie pomodlić się o to, żeby Pan Bóg nie dopuścił.
- Powiedz, Judysiu, co by się stało, jakby ktoś pomodlił się o coś złego?
- Niewykluczone, że by to wyprosił - odpowiedziała Judysia tak złowieszczym tonem,
że przerażona Pat postanowiła nie ryzykować.
W końcu pogodziła się z losem. Koleżanki w szkole zazdrościły jej ciotki, która
wychodzi za mąż. I w Srebrnym Gaju zapanowała miła atmosfera podniecenia. Mówiono
niemal wyłącznie o przygotowaniach do ślubu i do wesela. Starej kotce w stodole „wylęgły
się” jak to nazwała Judysia, kocięta, ale nikt oprócz Pat tym się nie przejął.
Przyjemnie było mieć tajemnicę. Tylko ona i kotka wiedziały, gdzie są ukryte kocięta.
Pat nie zamierzała nikomu o tym powiedzieć aż do chwili, gdy kociaki będą już za duże, by je
utopić.
Większość narodzonych wiosną kotków zniknęła w niewytłumaczony sposób. Został
tylko Wtorek i Czwartek, a Wtorka obiecano ciotce Azalce. Tak więc Pat bardzo się ucieszyła
nowymi kociętami, ceremonię nadawania imion odłożyła jednak na „po ślubie”, teraz jakoś
nie mogła się skupić.
Ku jej wielkiej radości wytapetowano na nowo pokój Poety. Choć przykro jej było,
gdy zdzierano stary papier... A kiedy matka kupiła nowe cieniutkie koronkowe firanki do
salonu, Pat uświadomiła sobie, że to wesele ma swoje dobre strony.
Ale zbuntowała się, kiedy zabrano się do odnawiania jej pokoiku.
Kochała starą tapetę w czerwone i zielone papugi, które, odkąd pamiętała, co rano ją
radośnie witały. Pat wciąż miała tajemną nadzieję, że któregoś dnia naprawdę ożyją.
- Nie wiem, dlaczego ja mam mieć nowe tapety, skoro to ciotka Azalka wychodzi za
mąż?
- Bądź rozsądna, złotko - tłumaczyła jej Judysia. - Wiesz przecież, że w dzień wesela
w domu będzie dziki tłok. Przyjadą ci wasi wytworni krewni z miasta i z Nowej Szkocji... no i
ci Madisonowie z Nowego Brunszwiku - a to ponoć milionerzy. I będą się przebierać w
twoim pokoju. Przecież nie chcesz, by się krzywili na wypłowiałe tapety?
Nie, tego Pat nie chciała.
- Powiedziałam twojej matce, żeby ci pozwoliła samej wybrać nową tapetę... w
sklepie jest taka w błękitne dzwoneczki, które ci się na pewno spodobają. Więc koniec dąsom
i pomóż mi czyścić srebro.
Na takie święto wszystko musi lśnić. Już od dwudziestu lat nie mieliśmy w Srebrnym
Gaju żadnego wesela. Od czasu kiedy twojej ciotce Krystynie udało się wyjść za mąż. Mam
nadzieję, że twojej cioci Azalce nie przydarzą się takie tarapaty z welonem jak tej biednej
Krysi!
- A co się stało, Judysiu?
- Co się stało, pyta. To był przepiękny długi welon, który twoja praprababka
przywiozła ze Starego Kraju. Położyli go na łóżku w pokoju Poety. I kiedy po niego przyszli,
to wiesz, co zobaczyli, złotko? Wtedy w Srebrnym Gaju był mały piesek, wkradł się
rozpustnik do pokoju i poszarpał welon w strzępy. Nie dziwota, że Krysia zaczęła zanosić się
od płaczu.
- Ach, Judysiu... no i co zrobili?
- Nic. A co mieli robić? Biedna Krysia brała ślub bez welonu i cały czas szlochała.
Był wielki skandal, powiadam ci. Tym razem sama zamknę na klucz pokój Poety, a jeśli
złapię tego kundla Józka, jak się włóczy po domu, to mu sprawię lanie. No, teraz pójdziemy
na górę wybrać śliwki. Upiekę twojej cioci Azalce wielki placek ze śliwkami. Zawsze
mówiła, że nikt nie potrafi upiec takiego placka jak Judyta Plum*... nazwisko zobowiązuje...
(* Plum [ang.] - śliwka.)
Iv
Pat bardzo się ucieszyła, że ma być „dziewczynką z kwiatkami”. Ale zaraz zrobiło jej
się żal Winnie, która była na to za duża, a jednocześnie za mała, żeby zostać druhną. I
dziewczynki, i druhny miały być - ku zgrozie Judysi - w zielonych sukienkach. Judysia
oznajmiła, że zielony kolor na ślubie przynosi pecha.
- Tak, tak, kiedyś w Starym Kraju mieliśmy wesele z ubranymi na zielono druhnami. I
Zaczarowany Ludek tak się rozwścieczył, że obłożył ten dom klątwą.
- Jaką?
- Nie przerywaj. Przecie mówię... w tym domu nigdy już nie miał zagościć śmiech.
Nigdy. To straszna klątwa. Wyobraź sobie dom, w którym nikt się nie śmieje.
- I tak się stało?
- Ano stało. Płakać płakano, a śmiechu nikt nie uświadczył.
Pat poczuła się dość niewyraźnie. A jeśli w Srebrnym Gaju też wszyscy przestaną się
śmiać?... Umilknie cichy śmiech ojca i tubalny stryja Toma. Winnie śmiała się tak
srebrzyście, Judysia tak serdecznie... Ale ta sukienka była taka śliczna... seledynowa jak
wiosenne listki, a na ramieniu pęczek maleńkich różyczek.
Marszczony zielony kapelusik też był ozdobiony różyczkami. Pat zachwycała się nim;
klątwa nie klątwa. Nie zdawała sobie sprawy z tego, o czym dobrze wiedziała Judysia, że dla
jej bladej buzi był to kolor bardzo nietwarzowy. Nie miała w sobie jeszcze krztyny próżności.
Ślub wyznaczono na popołudnie, owo „ślubne uroczysko”, jak to nazwała
dziesięcioletnia Winnie, mistrzyni w przekręcaniu wyrazów, odbyło się w starym kamiennym
kościółku w Południowym Glen, do tego bowiem kościółka od niepamiętnych czasów
uczęszczała rodzina Gardinerów. Judysia uznała to za karygodny nowoczesny wymysł.
- Za dawnych dobrych czasów ślub odbywał się w Srebrnym Gaju wieczorem, a
potem tańczono całą noc. Ale wtedy nikomu się nie śniło o podróżach poślubnych.
Nowożeńcy, jak Pan Bóg przykazał, wracali do domu i zaczynali nowe życie. Czasy się
zmieniły, powiadam wam, i to wcale nie na lepsze. Dawniej tylko episkopaliści pobierali się
w kościele, a nie przyzwoici prezbiterianie.
- Ty, Judysiu, jesteś prezbiterianką?
Pat się nagle zaciekawiła. Nigdy nie zastanawiała się nad religią Judysi. Judysia
chodziła z nimi w niedzielę do kościółka w Południowym Glen, ale nigdy nie siedziała w
rodzinnej ławce, wchodziła na chór, żeby, jak twierdził stryj Tom, nic nie umknęło jej oczu.
- O tyle, o ile może nią być Irlandka - odpowiedziała wymijająco Judysia. - Żeby być
prawdziwym prezbiterianinem, trzeba być Szkotem. Tak czy owak wciąż się modlę, żeby
wszystko dobrze poszło i twojej cioci Azalce lepiej się poszczęściło niż kuzynce jej dziada.
- A co się stało kuzynce dziada, Judysiu?
- Ejże, ejże, nigdy nie słyszałaś? Widzę, że gdyby nie stara Judysia, to w ogóle byś nie
znała rodzinnej historii... Zmarła biedaczka w przeddzień ślubu na zapalenie płuc i
pochowano ją w ślubnej sukni. Najsmutniejsze było to, że tak długo nie mogła zdobyć męża,
miała już dobrą trzydziestkę... i tu w ostatniej chwili taki zawód. Nie płacz, złotko, to stało się
już pięćdziesiąt lat temu. I tak by już pewnie nie żyła... oszczędziła sobie przynajmniej wielu
życiowych zmartwień. Opowiadano, że pan młody był lekkoduchem i zależało mu tylko na
posagu. No, pomieszaj ciasto i nie wyjadaj śliwek.
V
Ostatni tydzień było to czyste szaleństwo. Pozwolono Pat nie chodzić do szkoły,
częściowo dlatego, że bardzo się przydawała w domu, a częściowo dlatego, że w przeciwnym
razie gotowa by umrzeć.
Judysia większość czasu spędzała w kuchni piekąc i gotując, wyglądała jak stara
czarownica pichcąca jakiś nieziemski dekokt.
Przychodziła jej pomagać ciotka Barbara, ciotka Edyta zaś piekła ciasta w domu, gdyż
żadna kuchnia nie byłaby w stanie pomieścić i jej, i Judysi.
Ciotka Azalka robiła kremy, matka - galaretki. Matce poza tym nie pozwalano się
niczego tknąć. Uważano, że ma dosyć roboty zajmując się Przylepką, bo po tym całym
rwetesie o imię tak teraz małą nazywano. Judysia powiedziała kiedyś Pat, że matka wciąż nie
przyszła do siebie po tej strasznej migrenie, która nawiedziła ją owej nocy, gdy znaleziono w
pietruszce Przylepkę, i trzeba o nią strasznie dbać.
Pat ubijała jajka, mieszała ciasto i na zmianę z Sidem wylizywała potem miski. Dom
od rana do wieczora pełen był rozkosznych zapachów. I cały czas słyszała: - Pat, chodź no
tutaj... - Albo:
- Pat, poleć po... - i chwilami zaczynało jej się kręcić w głowie.
- Tylko spokojnie - napominała Judysia. - Najpierw pomyśl, potem zrób. Kto nie ma w
głowie, ten ma w nogach... Musisz się tego nauczyć. Za bardzo tobą ganiają, Judysia do tego
nie dopuści. Ale co prawda, to prawda: bez ciebie nie udałoby się nam przygotować tego
weseliska twojej ciotki Azalki...
Weseliska jak weseliska, ale w każdym razie bez Pat nie byłoby masła. Judysia od
tygodnia już nie posyłała do mleczarni mleka od najbardziej rasowej krowy i w przeddzień
wesela zaczęła ubijać śmietanę w staromodnej maślnicy, której nie dała sobie odebrać.
Ubijała i ubijała, i kiedy późnym popołudniem Pat zeszła do chłodnej piwnicy,
znalazła ją „całkiem rozstrojoną”.
- Tę śmietanę coś zaczarowało - oświadczyła zrozpaczona Judysia. Ręce mi opadają, a
masła jak nie ma, tak nie ma.
Nie do pomyślenia było, żeby do ubijania masła miała się zabrać matka, a ciotka
Azalka miała na głowie sto spraw. Sprowadzono z podwórza ojca, który zgodził się
spróbować. Ale po półgodzinie dał za wygraną.
- Wylej, Judysiu, tę śmietanę świniom - oświadczył. - Kupimy masło w sklepie.
Judysia nie myślała dopuścić do podobnej hańby. Kupować w sklepie masło, które
zrobił nie wiadomo kto! Poszła przygotować kolację, głęboko przekonana, że zawiniły tu
zielone suknie druhen.
Pat zeskoczyła z beczki, na której siedziała, i postanowiła spróbować. Co za świetna
zabawa! Od dawna marzyła, żeby pozwolono jej ubić masło, ale Judysia nie chciała się
zgodzić; nie wolno było ubijać ani za szybko, ani za wolno, masło gotowe stać się za twarde
albo pozostać mazią. Teraz jednak przestało to odgrywać rolę i mogła sobie użyć za wszystkie
czasy... Bach, bach...
plum... plum... bach, bach... flap, flap, flap... Coraz trudniej było poruszać tłuczkiem i
Pat doszła do wniosku, że chyba ma już dosyć tego ubijania masła, gdy nagle na schodach
pojawiła się Judysia, by ją zawołać na kolację.
- O, Judysia! A ja ubijałam i ubijałam, aż się spociłam.
Judysia zgorszyła się.
- Co to za wyrażenie: spociłam się! Żebym tego więcej nie słyszała! Gardinerowie się
nie pocą. To dobre dla Binnie’ych! No cóż, trzeba będzie wylać śmietanę świniom i kupić
masło w sklepie!
Taki wstyd... To te zielone sukienki, można było tego oczekiwać.
Każdy wie, że...
Judysia zajrzała do maślnicy i oczy wylazły jej z głowy.
- Ależ ty, moje złotko, ubiłaś masło! No, no. Piękne masło. Tymi twymi małymi
rączkami zrobiłaś coś, co nie udało się ani mnie, ani Długiemu Alkowi. No, no, zaraz
powiemy całej twojej rodzinie.
To był prawdziwy triumf.
Oto oblubienica
I
Nadszedł wreszcie dzień ślubu. Od tygodnia Pat liczyła dni. Już tylko cztery dni
ciocia Azalka zostanie z nimi w Srebrnym Gaju...
już tylko trzy... dwa... dziś jest ostatni dzień. Tej nocy spała z Judysią, bo jej pokoik
zajęli przybyli z daleka goście. Obie z Judysią zerwały się przed świtem i zbiegły na dół, by
zobaczyć, jaka się zapowiada pogoda.
- Królewski dzień - oznajmiła Judysia tonem głębokiej satysfakcji.
- Wczoraj wieczorem bałam się deszczu, księżyc paradował w lisiej czapie, a
wiadomo, że deszcz nie przynosi szczęścia pannie młodej, nie mówiąc już o błocie, które
wnoszą do domu goście. No, teraz pobiegnę powiedzieć słonku, żeby wzeszło, i uporam się z
udojem, nim wstanie twój ojciec. Biedak ledwo już żyje...
- Jak to, Judysiu, to słonko nie wstanie, póki mu nie każesz?
- Wolę nie ryzykować, złotko.
Judysia poszła wydoić krowy, a Pat kręciła się po Srebrnym Gaju.
Dziwnie było krążyć po domu o świcie, kiedy wszyscy jeszcze spali.
Dom jakby na coś czekał. Oczywiście z powodu wesela pokoje wyglądały inaczej niż
zwykle. W salonie płomieniły się jesienne liście i chryzantemy. Nowe firanki były tak śliczne,
że Pat pożałowała, że Binnie’owie nie należą do zaproszonych gości.
Chciałaby zobaczyć minę Mai. Salonik pełen był prezentów ślubnych.
Już poprzedniego wieczora nakryto stół w jadalni. Jakże pięknie wyglądał, lśniło szkło
i srebrne świeczniki, w których wysokie cienkie świeczki przypominały promienie księżyca.
Pat wybiegła na dwór. Właśnie wschodziło słońce posłuszne rozkazowi Judysi.
Powietrze przepojone było miodowym jesiennym brzaskiem. Nawet brzozy i topole
Srebrnego Gaju wyglądały jak złociste panny. Ogród zmęczył się rośnięciem i przysiadł
odpocząć, tylko okazałe prawoślazy pyszniły się nad starym kamiennym murkiem.
Pat odwróciła się i zobaczyła, jak nieznany wychudzony kot bez ucha wypija mleko ze
spodeczka dla wróżek. A więc to tak! Zawsze to podejrzewała, ale przykro było wiedzieć.
Czyżby na tym świecie nie było już miejsca na czary?
- Judysiu... - pisnęła Pat ze łzami w oczach, gdy Judysia podeszła do studni z
wiadrami mleka. - Judysiu, wróżki nie wypijają mleka.
To kot! Sid zawsze mówił, że to kot.
- No, no, skoro tej nocy wróżki tu nie zajrzały, to czemu nie ma się pożywić biedny
kot? Żałujesz mu? Nigdy nie twierdziłam, że wróżki pojawiają się co noc. Muszą odwiedzać
niejeden dom.
- Judysiu, powiedz - ale z ręką na sercu - czyś ty kiedyś widziała wróżkę pijącą
mleko?
- No i co z tego, że nie widziałam? Ale moja babka widziała! Wiele razy opowiadała
mi o tym! Kobold chłeptał mleko, aż mu się uszy trzęsły! I zaraz następnego dnia złamała
nogę. Dziękuj Najwyższemu, że nigdy nie zobaczyłaś Zaczarowanego Ludku. Oni tego
bardzo nie lubią.
Ii
Dzień ten dostarczył Pat dużo przyjemności, choć nie obyło się bez bolesnych chwil.
W Srebrnym Gaju aż wrzało, zwłaszcza od momentu, kiedy psiaka Józka, Frycka, ugryzła w
powiekę osa i trzeba było zamknąć go w stodole. Wszyscy stroili się... Tak, śluby są ciekawe,
Sid miał rację. Matka włożyła prześliczną nową suknię koloru złocistobrunatnej chryzantemy
i Pat czuła się z niej taka dumna, że to aż bolało.
- Jak to przyjemnie mieć ładną matkę! - zawołała z zachwytem.
Zresztą była dumna z całej rodziny. Z ojca, który nie mógł znaleźć krawata, a potem
tak się spieszył, że włożył lewy but na prawą nogę i nim się spostrzegł - już go zasznurował,
ale teraz, ubrany i wyświeżony, był już w każdym calu prawdziwym Gardinerem. Była
dumna z kochanej maleńkiej Przylepki, której jedwabne pończoszki opadały pokazując
rozkoszne tłuste nóżki. Z Winnie, która w żółtej sukience wyglądała jak wielki złocisty
bratek. Z Sida i Józka w nowych garniturach i białych kołnierzykach. I nawet z Judysi, która
rozkwitła niczym królowa.
Wyciągnęła z kufra odświętną suknię, koronkowy szal i błękitny jedwabny czepeczek,
wspaniały relikt minionego stulecia. Judysia umarłaby raczej, niż pokazała się publicznie bez
nakrycia głowy. A gardziła nowoczesnymi kapelusikami! Włożyła też błyszczące lakierki na
wysokich obcasach. Tak wystrojona, kręciła się po domu, sprawdzając bacznym okiem, czy
wszystko jest w porządku, i witając nadciągających przyjaciół tym swoim głosem „od gości”
pozbawionym nagle irlandzkiego akcentu.
Nikt nie widział jeszcze ciotki Azalki i jej druhen, zamknęły się na cztery spusty w
pokoju Poety. Matka ubrała Pat w tę śliczniutką seledynową sukienkę i zielonkawy kapelusik.
Pat zachwycała się sukienką, ale szybko pobiegła na górę do swojej szafy, by zawiadomić
swą odświętną błękitną szatkę, że wcale o niej nie zapomniała.
Pojawiły się ciotki. Ciotka Barbara wyglądała bardzo „weselnie” w sukni i płaszczu z
beżowej koronki, ciotka Edyta uznała, że jest to strój „zbyt młodzieńczy”. Sukni ciotki Edyty
nikt nie nazwałby młodzieńczą, ale była to także piękna suknia i Pat pękała z dumy, że ma
taką wspaniałą rodzinę.
Wuj Brian z Letniego Brzegu miał zabrać pannę młodą i jej druhny swoim nowym
autem; wreszcie spłynęły po schodach, był to cudowny moment. Pat poczuła, że pieką ją
oczy. Czyżby tą tajemniczą istotą w bieli spowitą w długi welon była naprawdę wesolutka
ciocia Azalka? Tak, już ją utracili... Ale nie, ciocia Azalka zatrzymała się przy niej i szepnęła:
- Ukryłam w bukiecie ślubnym te bratki, które mi przyniosłaś.
Dziękuję ci. Panna młoda musi mieć „coś niebieskiego”.
I przez chwilę znów było cudownie.
Ojciec wpakował matkę, Winnie, Judysię i Józka do swojego wysłużonego auta, a Pat
i Sid mieli pojechać powozem stryja Toma.
Stryj Tom jeździł obszernym faetonem zaprzężonym w parę gniadoszy z białymi
gwiazdami na czołach. Pat wolała ten powóz od najwytworniejszego auta. Ale dlaczego stryj
się spóźnia?
- Przyjedziemy po ślubie... - jęczała. - Już sto aut pojechało w stronę kościoła!
- Nie przesadzaj.
- W każdym razie pięć! - zawołała oburzona Pat.
- No, no, stryj już nadjeżdża. Pamiętaj o dobrych manierach! napominała ją Judysia
zniżając głos do szeptu.
Ciotka Barbara, Pat i Sid zasiedli na tylnym siedzeniu powozu. Pat czuła się ogromnie
ważna i aż zadarła do góry głowę, kiedy zobaczyła, że z przejeżdżającego auta przygląda jej
się z zazdrością Maja Binnie. Zwykle oboje z Sidem chodzili do kościoła na skrót przez pola.
Ale droga też była śliczna, złociły się ścierniska, na płotach przysiadały czarne wrony,
widniejące w oddali błękitne morze promieniało szczęściem.
A potem kościół wśród klonów i świerków. Trzeba było ustawić orszak ślubny...
ludzie w kościele wstali... Główną nawą kroczyła ciocia Azalka wsparta o ramię ojca, a za nią
szły Janka Madison i Salka Gardiner, no i sama Pat dźwigając w opalonych łapkach koszyk
róż... Potem nastąpiła cisza... odezwał się uroczysty głos pastora... modlitwy... przez witraże
wpadało kolorowe światło zmieniając zwykłych śmiertelników w nieziemskie postacie.
Z początku Pat była zbyt oszołomiona, by uświadomić sobie, co naprawdę czuje...
Widziała, jak rubinowe światło znaczy welon cioci Azalki... widziała kłapouchego Roba
Madisona... widziała kruczoczarne włosy Salki pod zielonym kapelusikiem... widziała
paprocie i kwiaty... i nagle usłyszała głos cioci Azalki, i zobaczyła, jak ciocia Azalka patrzy
na pana młodego.
I wtedy wydarzyło się coś strasznego. Odwróciła się do siedzącej z tyłu Judysi.
- Judysiu, pożycz mi chusteczkę... zaraz się rozpłaczę - szepnęła z przerażeniem.
Judysia poczuła gęsią skórkę. Rozpaczliwa sytuacja wymaga rozpaczliwych środków.
Jej chusteczka była ogromna. A z tyłu siedzieli Binnie’owie! Nachyliła się.
- Jeśli rozpłaczesz się i okryjesz wstydem Srebrny Gaj, nigdy już nie dostaniesz
sadzonego jajka!
Pat wzięła się w karby. Czy pomogła myśl o Srebrnym Gaju, czy o sadzonym jajku,
czy też obie te rzeczy naraz? W każdym razie przełknęła łzy i zaczęła mrugać oczyma. Udało
się. Ceremonia dobiegła końca, nikt nic nie zauważył, wszyscy uważali, że Pat zachowała się
bardzo dzielnie. Cały Srebrny Gaj doznał ulgi, wszyscy drżeli, że Pat się załamie, tak jak
kiedyś Kora Gardiner, która na ślubie siostry zaczęła histerycznie szlochać, i zawstydzona
matka musiała ją zabrać do domu.
- Pięknie się zachowałaś, złotko - szepnęła z dumą Judysia.
Pat udało się jakoś przetrwać przyjęcie i kolację, ale nie mogła przełknąć ani kęsa. I
omal się jednak nie rozpłakała, kiedy ktoś powiedział do cioci Azalki:
- Jak się czujesz jako Azalia Madison? Już przestałaś być panną Gardinerówną, wiesz?
Ciocia Azalka przestała być Gardinerówną! To było nie do zniesienia.
Pokłosie wydarzeń
I
Para młodych odjechała. Po raz pierwszy w życiu Pat musiała pożegnać kogoś z
rodziny, kto odjeżdża na zawsze. Ale teraz było już jej wolno płakać, płakali wszyscy prócz
Judysi, której zdarzało się to bardzo rzadko.
- Jak czuję, że się gotowam rozpłakać - mawiała - to sobie wygodnie siadam i znajduję
powód do śmiechu!
Judysia nie pozwoliła Pat odprowadzić wzrokiem odjeżdżającej cioci Azalki.
- Nie wolno patrzeć, jak ktoś znika, to przynosi nieszczęście - oświadczyła.
Pat weszła do domu i błąkała się po pustych pokojach. Wszystko stało się nagle obce.
Nawet owe firanki stanowiły cząstkę tej obcości. Piękny o świcie stół wyglądał teraz żałośnie,
pełno okruchów, brudne talerzyki... brązowawe oczy Pat znów napełniły się łzami.
- Chodź, kochanie, musisz mi trochę pomóc - poprosiła Judysia, mądra Judysia. -
Twoja mama musiała się położyć, nie dziwota, po takim dniu! A Winnie okropnie rozbolał
brzuch, objadła się jak prosię! Więc my dwie musimy zabrać się do roboty. Jadalni damy do
jutra spokój, ale uporządkujemy salon i sypialnie. Cały dom wygląda na zmęczony.
Judysia zdjęła jedwabie i lakierki, odłożyła do lamusa swój głos „od gości”, miała na
sobie perkalową suknię i wygodne kapcie. Pat ucieszyła się. W ten sposób stała się „bardziej
Judysią”.
- Czy możemy ustawić meble tak, jak stały przedtem? - spytała ochoczo. To już
będzie pewna pociecha, kiedy z powrotem wstawi się do salonu fotel na biegunach, który
został uznany za zbyt zniszczony, i wrócą na miejsce wazony z trawą pampasów, uznane za
zbyt staroświeckie.
- Ano, ano, i to zaraz. Ale nie patrz tak żałośnie, jakby twoja ciocia umarła, a nie, jak
przystało, wyszła za mąż.
- Jakoś trudno mi się uśmiechać.
- Co prawda, to prawda. Ja też uśmiechałam się dziś tyle, że czuję się jak kot z
Cheshire. Ale wesele było jak się patrzy, i ta Janka Binnie nigdy takiego nie będzie miała,
choćby rzeczywiście wyszła za tego konkurenta z miasta. I takiej kolacji nie podano by nawet
w domu gubernatora. Nie mówiąc o ceremonii ślubnej! Była tak uroczysta, że gdybym chciała
wyjść za mąż, to bym się przestraszyła i zmieniła zdanie!
- Gdyby nie ty, Judysiu, rozpłakałabym się i wszystko popsuła wyznała Pat.
- No, no, nie przejmuj się. Znałam zupełnie dorosłą dziewczynę, która będąc druhną
rozpłakała się w samym środku ceremonii. I zaraz ludzie zaczęli opowiadać, że płakała
dlatego, iż to nie ona wychodzi za mąż! Wierutne bzdury, dziewczyna była po prostu
wrażliwa. Ale i tak lepszy już płacz niż śmiech. Na ślubie Izabelli Gardiner jedna z druhen
wybuchnęła śmiechem. Nikt nie wiedział, co ją tak rozśmieszyło, ale pan młody uznał, że
śmieje się ona z niego, i już nigdy się do niej nie odezwał. I tak zaczęła się rodzinna kłótnia,
która trwała czterdzieści lat.
Czasem byle drobiazg wywołuje straszne skutki...
Pat nie uważała śmiechu druhny za nieważny drobiazg. Cieszyła się, że nic takiego nie
okryło hańbą ślubu cioci Azalki.
- No, chodź, najpierw zamieciemy konfetti. Za dawnych dobrych czasów obrzucano
młodą parę ryżem. I chociaż kury miały z tego jakiś pożytek. No, no, ten stół wygląda jak
pobojowisko! Widzę, że jeden z tych srebrnych dzbanuszków jest cokolwiek wyszczerbiony!
Cóż, po weselu twojej ciotecznej babki Małgorzaty w Wybrzeżu Zatoki jeszcze gorzej
to wyglądało!
- A co się stało, Judysiu!
- Co się stało, pytasz? A stało, stało. Położyli obrus z frędzlami i kuzyn pana młodego,
dziś o nim mówią stary Kuba, a wtedy nazywano go brodatym Kubą... piękną miał brodę, nie
powiem, szkoda, że ją zgolił, kiedy brody wyszły z mody... więc Kuba śpiesznie wstał od
stołu, jemu zawsze było spieszno, i zaczepił guzikiem od surduta o frędzle, i ściągnął cały
obrus wraz z zastawą. Wszystkie talerze się potłukły, jedzenie poleciało na dywan, nie
mówiąc już o sukni biednej panny młodej, na którą wylała się filiżanka herbaty. Byłam wtedy
młoda i głupia, bardzo się więc ubawiłam, ale panie z Wybrzeża Zatoki nigdy już po tym nie
przyszły do siebie...
No, leć, zdejmij te wytworne szatki i zabierzemy się do roboty.
Coś mi się widzi, że w nocy zacznie padać. Zerwał się wiatr i ciemno choć oko wykol!
Wielką pociechą było ustawianie sprzętów na ich właściwym miejscu.
Kiedy skończyły i Srebrny Gaj znów stał się sobą, rzeczywiście zapadła ciemność. W
okna zaczął siec wiatr.
- Teraz pójdziemy do kuchni i nim się wezmę do chleba, dam ci coś do przekąszenia.
Widziałam, że nic nie jadłaś. Mam w piekarniku gorącą grochówkę i znajdzie się jeszcze
kawałek kurczaka.
- Jakoś mi się nie chce jeść... Ciągle myślę o cioci Azalce.
- Zawszeć to lepiej martwić się na pełny żołądek, złotko.
Zasłonimy okno i schowamy się przed ciemnościami. Spójrz na tego kota w
eleganckim szarym garniturze i białym kołnierzyku. Biedny Czwartek marzy o dobrym
słowie, cały dzień nikt na niego nie zwracał uwagi.
Zza drzwi dobiegło rozpaczliwe miauczenie. To Dżentelmen Tom żądał, by go
wpuścić do domu.
Pat na chwilę otworzyła drzwi. Po pięknym dniu nastąpiła burzliwa noc. Deszcz lał
strumieniami. Wichura gięła drzewa srebrnego gaiku. W stodole wciąż wył biedny Frycek,
gdyż Józek nie wrócił jeszcze ze stacji.
Pat cofnęła się drżąc na całym ciele. Jak rozkosznie było w zacisznej kuchni. W piecu
żarzył się czerwony ogień. Pod piecem zwinął się w kłębek Czwartek, rad, że wreszcie
wszystko wygląda tak jak powinno.
Ii
Pat uwielbiała patrzeć, jak Judysia rozczynia chleb i pogaduje coś pod nosem, jak to
miała w zwyczaju. Dziś omawiała ślub.
- No, no, wystroiła się jak się patrzy, ale ciekawa jestem, co miała pod spodem.
Dobrze jeśli choćby wyłatała bieliznę... Z tej Berty Holms to dobry numer... Ma dopiero
piętnaście lat, a już strzela oczami do chłopaków! Pamiętam wesele jej ciotki, kiedy Berta
była w wieku Pat. Rzuciła się na podłogę i zaczęła kopać i wrzeszczeć! Dużo bym dała, żeby
jej sprawić lanie!.
Szymon Gardiner bardzo się dzisiaj wyelegantował. Jak go zobaczyłam takiego
wykrochmalonego, kiedy się pysznił, jakby nam robił łaskę, że żyje, to aż trudno mi było
uwierzyć, że gdy go widziałam ostatni raz, był taki pijany, że płacząc jak dziecko uciekał
przed stołem ze strachu, że ów stół go dogoni, bo ma aż cztery nogi, a on tylko dwie. Trudno
było powstrzymać się od śmiechu.
Tak, tak, ludzie nawet nie przypuszczają, co nam się przypomina, gdy ich zobaczymy
w kościele...
I trzeba było słyszeć, jak stary Taylor mówi do żony „Pączuszku”, a pobrali się już
trzydzieści lat temu. Choć zawsze lepiej, niż miałby lżyć żonę, jak to stale robi Jerzy
Marrey...
A stary Elmer Davidson spóźnił się i zakłócił swoim człapaniem ceremonię. Ten to
spóźni się na Sąd Ostateczny...
Przykro było słuchać, jak podczas podpisywania dokumentów Marysia Jarris rozdarła
gardło. I oni to nazywają śpiewem! Ładny śpiew!
Twoje cioteczne babki z Wybrzeża Zatoki zachowywały się jeszcze majestatyczniej
niż zwykle... pewnikiem chciały w ten sposób wyrazić swoją pogardę i dla Gardinerów, i dla
Madisonów. Cud, że w ogóle raczyły przyjść. No, ale obiad musiał je zaskoczyć, głowę dam,
że już od dawna nie jadły takich pyszności...
Nareszcie udało mi się porachować z tą starą panną Sands.
Powiedziałam jej: „Nie martw się, póki życia, póty nadziei”. Ona dobrze wiedziała, co
mam na myśli.
Judysia trzęsła się ze śmiechu wyrabiając ciasto. Potem spoważniała.
- Na tym ślubie był ktoś, kto już żadnego ślubu nie zobaczy. Kasia MacKenzie jest
naznaczona!
- Co to znaczy, Judysiu? - spytała odruchowo Pat.
- Całkiem zapomniałam, że to dziecko słucha! Naznaczona śmiercią.
Takie już jest życie. Człowiek rodzi się, umiera, a po drodze wychodzi za mąż.
Pat już niemal spała. Wydało jej się, że czarny kot z dywanika zaczyna harcować.
- Obudź się, złotko, i idź do łóżka. Posłuchaj tej wichury! Jutro trzeba będzie zebrać z
ziemi jabłka.
Pat ziewając podniosła wzrok. Czuła się pocieszona. Mimo nieobecności cioci Azalki
życie toczyło się dalej.
Wizyta
I
Znów nadszedł wrzesień... Od ślubu cioci Azalki upłynął cały rok i Pat wydawało się
obecnie, że ciocia Azalka zawsze była mężatką.
Oboje z wujem Bobem często przyjeżdżali z wizytą. Pat bardzo przywiązała się do
wuja Boba i nawet zaczęły jej się podobać jego odstające uszy.
Ostatnim razem ciocia Azalka przywiozła śliczne malutkie dziecko z bursztynowymi
oczkami podobnymi do oczu Pat. Przylepka stała się już dziewczynką. Biegała po całym
domu na tłustych nóżkach i była siostrą, z której człowiek mógł być naprawdę dumny. Już w
jedenastym miesiącu życia pojawiły się ząbki.
Rozkosznie było przyglądać się, jak Przylepka się budzi, rozkosznie było przyglądać
się, jak śpi. Czuła, że się na nią patrzy i słodko się uśmiechała. Ale miała temperament!
Ledwie skończyła osiem miesięcy, ugryzła stryja Toma w palec, kiedy ten chciał sprawdzić,
czy ma już ząbki. No i przekonał się.
Nadeszło zaproszenie z Wybrzeża Zatoki, żeby Pat spędziła sobotę u ciotecznej babki
Franciszki Selby i ciotecznej babki Honoraty Atkins, nie wspominając już o „kuzynie” Danie
i ciotecznej prababce. Kiedy Pat o nich myślała, wszystko zaczynało się jej plątać. Nie
dziwota, powiedziałaby Judysia.
Pat bardzo się podobało wyrażenie „spędzić dzień”. Ale niezbyt entuzjastycznie
przyjęła to zaproszenie do Wybrzeża Zatoki. Kiedy oboje z Sidem byli jeszcze bardzo mali,
nazywali dom ciotek Domem Niedotykalskim. Wszyscy jego mieszkańcy byli tak okropnie
starzy.
Kiedy dwa lata temu odwiedziła z matką ciotki, ciotka Franciszka bardzo się
nastroszyła, gdy Pat zerwała z drzewa cudowną dojrzałą śliwkę. A ciotka Honorata, wysoka
dama ze śnieżnobiałymi włosami i oczami czarnymi jak jej suknia, kazała Pat recytować
biblijne wersety i wyraziła swe zdumienie, gdy zdarzyło jej się pomylić. Te ciotki stale kazały
recytować wersety, utrzymywała Winnie, która częściej tam bywała, i człowiek nigdy nie
wiedział, czy potem dostanie ciastko czy szturchańca.
A tu miała pojechać sama! Sid też został zaproszony, ale Sid był akurat u wuja Briana,
żeby w mieście wyleczyć zęby. Może zresztą dobrze się złożyło, bo Sid nie cieszył się
obecnie łaskami babek.
Podczas swej ostatniej wizyty zasnął przy kolacji i spadł z krzesła trzymając w ręku
zabytkową szklankę!
Pat w piątek wieczorem zasiadła na kamiennych schodkach przed drzwiami kuchni,
by omówić swą wyprawę z Judysią. Równocześnie odrabiała rachunki. Tym razem było to
odejmowanie i Judysia trochę jej pomagała. Judysia świetnie dodawała i odejmowała. Jak
miała dobry dzień, to potrafiła mnożyć. Do dzielenia nawet się nie zabierała.
Kuchnia pełna była korzennego zapachu marynat. Pod studnią siedział Dżentelmen
Tom nie spuszczając oczu z psiaka Józka, który drzemał na progu piwnicy nie spuszczając
oczu z Dżentelmena Toma.
W kącie podwórza leżał stos chrustu, starannie ułożonego w letnie wieczory przez
Sida i Pat. Pat była z niego bardzo dumna.
Wyobrażała sobie wesołe zimowe wieczory, kiedy za oknami będzie zawodził wiatr i
skarżył się, że go nie wpuszczają do Srebrnego Gaju. Pat czułaby się zupełnie szczęśliwa,
gdyby nie ta jutrzejsza wizyta.
- Ciocie są takie „uroczyste” - zwierzyła się Judysi. Nigdy nie ośmieliłaby się
krytykować ich wobec matki, matka była z domu Selby i bardzo się swoją rodziną szczyciła.
- Ich matka była Chidlawówną - oznajmiła Judysia, jakby to było wytłumaczenie. -
Nie zaprzeczę, że są dosyć ponure, ale los ich nie oszczędzał. Twoja ciotka Franciszka straciła
męża jeszcze przed ślubem, a ciotka Honorata zaraz po ślubie i wciąż jeszcze spierają się,
której stała się większa krzywda. Rzeczywiście, są może oszczędne jak na to, że mają kupę
forsy! Ale nie brak im serca i bardzo kochają wszystkie dzieci twojej matki.
- Ciocia Franciszka i ciocia Honorata są rzeczywiście zupełnie do zniesienia, ale
trochę się boję prababki Hanny i kuzyna Dana wyznała Pat.
- Nie bój się, nie ma czego. Starej damy pewnie nawet nie zobaczysz. Od szesnastu lat
nie wyszła ze swego pokoju i mało kto ją widuje. Dziewięćdziesiąt trzy lata - piękny wiek! A
stary Dan nikomu by nie wyrządził krzywdy. Kiedy był chłopcem, zasnął u wierzchołka
schodów i sturlał się na sam dół. I nigdy już nie przyszedł do siebie. Mówią, że zobaczył
ducha!
- Judysiu! To w Wybrzeżu Zatoki jest duch?
- Teraz już nie ma. Ale kiedyś był. Oni się go strasznie wstydzili.
- Dlaczego?
- Uważali, że to hańba dla domu. Kto inny uznałby to za wielki honor. Choć nie
przeczę, ten duch z Wybrzeża Zatoki zachowywał się dość nieznośnie. Był bardzo przyjazny,
ale ukazywał się w najmniej odpowiednich momentach. Widać czuł się osamotniony... Siadał
nocą w nogach łóżka i patrzył żałośliwie, jakby się skarżył, że mu nigdy nie powiedzą
dobrego słowa. A kiedy przychodzili goście i wszyscy się świetnie bawili, zaraz rozlegało się
westchnienie i nie potrzebowali się rozglądać, by go zobaczyć. Ale duch ten przestał się
pojawiać po śmierci twego ciotecznego prapradziadka, kiedy rządy objęła twoja cioteczna
praprababka. Ona nawet dla ducha była już zbyt oszczędna. Więc nie musisz się go bać, za to
trzymaj się z dala od tego wazonu, który robi miny.
- Od wazonu, który robi miny?
- Przecie powiadam. Stoi na gzymsie kominka w salonie i kiedyś, kiedy Sara Jenkins
ścierała kurze, zrobił do niej straszną minę.
Mało nie umarła z przerażenia!
Pat była zachwycona. Ale doszła do wniosku, że Judysia trochę zbyt lekceważąco
wyraża się o mieszkańcach Wybrzeża Zatoki.
- Ciotki mają wspaniałe stare meble.
- Wspaniałe?! - Judysia świetnie wiedziała, o co chodzi. - No cóż, o wspaniałych
meblach to ja mogłabym ci niejedno opowiedzieć. Czyż jako dziewczynka nie pracowałam na
Zamku MacDermottów? Tam dopiero było wspaniale. Łoża okryte były jedwabnymi i
koronkowymi kapami!
Białe marmurowe schody ze złotą poręczą. Talerze też były z litego złota! Służyło nas
tam trzydzieści osób. Mieli nawet służące dla służby! A po bożonarodzeniowej kolacji pan
przynosił talerz, na którym leżały złote monety. Każdy dostawał taką monetę! Gdzie do tego
farmie Selbych!...
No, powtórz sobie na wszelki wypadek wersety z ostatniej niedzieli, twoja ciocia
Honorata gotowa cię przepytać.
- Przed tobą, Judysiu, wyrecytuję je na pewno bez błędu. Ale przy cioci Honoracie
zawsze się peszę.
- No to zamknij oczy i wyobraź sobie, że deklamujesz główce kapusty!... Co prawda
staremu Jedowi Cattermole nic nie pomogło!
Nie zapomnę tego zebrania odrodzenia religijnego.
- Co ona mu zrobiła, Judysiu?
- Przecie powiadam. Staremu Jedowi wydawało się, że zjadł wszystkie rozumy, bo nie
wierzy w Pana Boga. I żeby się popisać, poszedł na zebranie odrodzenia religijnego, które w
tamtych czasach urządzał pastor Campbell. I jak się już parę osób pokajało, Jed bezczelnie
wstał i powiedział: „Ja tam nie wierzę w Pana Boga, ale jeśli nawet On istnieje, to jest
okrutnym tyranem!
- Nadął się jak indor i ciągnął: - Więc wyzywam go, żeby na dowód swego istnienia
położył mnie trupem!” Wszyscy zgorszyli się i zapanowała cisza jak makiem zasiał. Aż
dopiero twoja ciotka Honorata odwróciła się w jego stronę i spokojnie oświadczyła: „Czy ty,
Jedeodiaszu Cattermole wyobrażasz sobie, że jesteś aż taki ważny, żeby Panu Bogu chciało
się na ciebie podnieść rękę?” Wszyscy zaczęli się śmiać. Widziałaś kiedyś przekłuty balon?
Tak właśnie wyglądał ten pyszałek Jed. No, zrobiłaś rachunki, moje marynaty gotowe, to
możemy się rozerwać i upiec parę jabłuszek, nabijając je goździkami.
- Szkoda, że nie ma Sida - westchnęła Pat. - On tak lubi te jabłuszka! Jak myślisz,
Judysiu, czy Sid wróci w niedzielę wieczór? Nie wytrzymam bez niego całego następnego
tygodnia!
- Ty za bardzo o niego stoisz, złotko. Co będzie, jak dorośnie i będziecie się musieli
rozstać!
- Nigdy się nie rozstaniemy, Judysiu. Żadne z nas nie będzie miało ani żony, ani męża
i zostaniemy razem w Srebrnym Gaju. Dawnośmy to już zdecydowali.
Judysia westchnęła.
- Martwię się o ciebie. Dlaczego nie zaprzyjaźnisz się z dziewczynkami w szkole?
Winnie ma kupę przyjaciółek.
- Kiedy ja wolę Sida. Koleżanki są bardzo miłe, ale ich nie kocham! I wcale nie chcę
kochać nikogo poza rodziną i Srebrnym Gajem.
Ii
Skoro Pat tak czy inaczej musiała pojechać z wizytą do Wybrzeża Zatoki, cieszyła
się, że ma to nastąpić właśnie w sobotę, gdyż ojciec miał zamiar postawić wokół sadu nowy
płot. Pat przykro by było patrzeć, jak stary płot pada na ziemię. Był tak ślicznie omszały i
obrosły dzikim winem.
Judysia też miała powód do zadowolenia. Padł wyrok na starą topolę w rogu
podwórza, do szczętu zmurszała w środku i podczas następnej wichury gotowa była upaść na
kurnik. Judysia umówiła się z Długim Alkiem, że zetnie on ją podczas nieobecności Pat,
wiedziała bowiem, że każde uderzenie siekierą trafi prosto w serduszko ukochanej
dziewczynki.
Józek zawiózł Pat autem. Wychyliła się, by pokiwać Srebrnemu Gajowi. Na sznurze
za domem wisiały pajacyki Przylepki, kołysały się na wietrze i wyglądało to tak, jakby trzy
Przylepki wywracały koziołki. Pat westchnęła i postanowiła pogodzić się z losem.
Dzień był śliczny, nasycony jesienną błękitną mgiełką. Droga prowadziła w dół przez
porosłe świerkami „uroczyska”, wszędzie pełno było paproci, wawrzynów i jagód. A na
samym końcu drogi stał szary dom twarzą ku zachodowi słońca i tak blisko morza, że
podczas burz fale zalewały schodki... Pat zawsze uważała, że ten stary dom wie dużo
ciekawych rzeczy. Był to dom matki, należało go więc kochać, niezależnie od tego, czy
kochało się jego mieszkańców.
W Wybrzeżu Zatoki każde nadjeżdżające auto wywoływało jeszcze sensację. Ciotki
wyszły przed dom i uroczyście ją powitały, a z sąsiedniego pola pomachał jej kuzyn Dan,
który akurat orał.
Józek zawrócił, zostawiając Pat samą; jakoś musiała przetrwać te chwile powitania i
oględzin. Cioteczne babki były tak sztywne jak ich krochmalone halki, które wciąż jeszcze
nosiło się w Wybrzeżu Zatoki.
Prawdę mówiąc ciotki były też zakłopotane; zupełnie nie wiedziały, co powiedzieć
temu długonogiemu opalonemu dziecku, które uważały za swój obowiązek od czasu do czasu
zaprosić.
Potem na parę minut zabrano Pat do pokoju prababki. Niechętnie poszła na górę.
Prababka Hanna była tak niewysłowienie stara...
Maleńka, pomarszczona twarz patrzyła na nią spod baldachimu wielkiego łoża.
- To ta dziewuszka Marysi? - spytał piskliwy głos.
- Jestem Patrycja Gardiner - oznajmiła Pat, która nie cierpiała, żeby nazywano ją
czyjąś dziewuszką! Nawet matki.
Prababka Hanna wysunęła szponiastą dłoń, ujęła Pat za ramię i przyciągnęła ją do
łóżka przyglądając się wyblakłymi, niebieskimi oczyma.
- Ładna nie jest... ładna nie jest - mruknęła.
- Pewnie wyładnieje, jak wyrośnie - oświadczyła ciotka Franciszka tonem osoby, która
stara się zawsze znaleźć dobre strony przykrej sytuacji. - Teraz jest strasznie opalona.
Brunatna buzia Pat oblała się rumieńcem. Mało ją obchodziło, czy jest ładna, ale
nikomu nie jest przyjemnie wysłuchiwać krytyk.
Judysia uznałaby to na pewno za „brak manier”.
Po chwili zeszły na dół i ciotka Honorata oświadczyła przerażonym tonem:
- Ależ, dziecko, ty masz podartą sukienkę!
Pat wolałaby, żeby nie zwracano się do niej per dziecko. Chętnie pokazałaby ciotce
Honoracie język, ale to także byłoby brakiem manier. Stała więc tylko sztywno, kiedy ciocia
Honorata zszywała pęknięty szew rękawa.
- No tak, Marysi trudno jest się wszystkim zająć, a Judytę Plum mało by to obeszło,
gdyby dzieci chodziły w łachmanach - zauważyła niby to wyrozumiale ciotka Franciszka.
- Judysia bardzo o nas dba - zaprotestowała Pat. - I o nasze ubrania, i o maniery. A ten
rękaw pękł mi w aucie!
Mimo tego niezbyt zachęcającego początku dzień był zupełnie znośny. Pat poprawnie
wyrecytowała wersety, ciotka Honorata wręczyła jej ciasteczko i pilnie przyglądała się, gdy
jadła. Pat strasznie chciało się pić, ale nie śmiała poprosić o szklankę wody.
Ale podczas obiadu podano mleko... „Odciągane” mleko, zauważyłaby zaraz Judysia.
Za to szklanki były ze ślicznego złotozielonego szkła i najbardziej odciągane mleko
wyglądało w nich jak najlepsza śmietanka. Obiad według standardów Srebrnego Gaju był
bardzo skromny. Pat otrzymała mizerną porcyjkę, ale za to na talerzu ozdobionym wokół
jesiennymi liśćmi, talerzu ze słynnego, liczącego sto lat serwisu Selbych. Pat poczuła się
uhonorowana i starała się zapomnieć o głodzie. Na deser otrzymała trzy śliwki.
Po obiedzie ciotka Franciszka oznajmiła, że boli ją głowa i musi się położyć. Kuzyn
Dan zaproponował jej aspirynę, a ona zmiażdżyła go wzrokiem.
- Wszechmogący nie życzy sobie, byśmy uciekali się do aspiryny, by złagodzić ból,
który nam raczył zesłać! - oświadczyła wyniośle i znikła wąchając ocet z czerwonej
kryształowej buteleczki.
Ciotka Honorata zaprowadziła Pat do salonu i kazała jej się bawić.
I Pat się to udało. W salonie było pełno ciekawych rzeczy i teraz, kiedy znalazła się tu
sama, mogła się wszystkiemu przyjrzeć.
Zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby musiała spędzić popołudnie w towarzystwie
ciotek. I ona, i ciotka Honorata odczuły wielką ulgę rozstając się.
Iii
Meble w salonie były naprawdę wspaniałe i piękne. Wielka klamka z brązu była tak
wypolerowana, że widziała w niej lekko zdeformowany obraz własnej buzi. Na porcelanowej
tabliczce na drzwiach wymalowano róże. Zasłony były spuszczone i Pat zachwyciła się
zielonkawym światłem... czuła się jak syrena w morskim przestworzu.
A ten orszak sześciu słowików z kości słoniowej, który kroczył po czarnej tafli
gzymsu kominka! I wielkie dropiaste muszle; gdy przykładała je do ucha, słyszała szum
morza.
A oto słynny wazon pełen pawich piór, który robił miny do Sary Jenkins. Był szklany,
rzeczywiście z boku widniało coś, co przypominało twarz. Ale ta twarz nie wykrzywiła się,
choć przyglądała jej się zachęcająco. Na bocznym stoliczku siedziała na żółtym gnieździe
wspaniała porcelanowa ruda kura.
Pat chętnie pomyszkowałaby po domu. Mniej interesowały ją meble i dywany,
bardziej listy w pudłach na górze i stare suknie w kufrach. Ale to nie było możliwe. Nie
śmiała wyjść z salonu.
Ciotki gotowe by umrzeć z przerażenia, gdyby zobaczyły, że kręci się po domu.
Kiedy obejrzała już dokładnie cały salon, usiadła na kanapie i całą godzinę oglądała
fotografie w starych spłowiałych pluszowych albumach. Jakie śmieszne bombiaste długie
spódnice i bufiaste rękawy, i ogromne kapelusze na czubkach głów.
Oto zdjęcie ojca - młodziutki mężczyzna bez wąsów. Pat aż się roześmiała. A oto
matka - okrągła pulchna twarz, grzywka i wielka kokarda we włosach. Cioteczny dziadek
Burton, który wyjechał i „zaginął o nim słuch”. Co za fascynujące zdanie. Przecież słyszało
się nawet o nieboszczykach!
Ciocia Honorata jako mała dziewczynka! Wyglądała zupełnie jak Przylepka! Czyżby
Przylepka miała kiedyś wyglądać tak jak ciocia Honorata? Nie, niemożliwe! Czyżby ludzie
się aż tak zmieniali? Pat westchnęła.
Dziewica w opałach
I
Zbliżał się wieczór i zaczęto zastanawiać się, jak Pat ma wrócić do domu. Zasadniczo
miała ją odwieźć ciotka Franciszka, która była rodzinnym woźnicą. Ale ciotka Franciszka
wciąż jeszcze z Bożej woli cierpiała w swojej sypialni, a ciotka Honorata nie powoziła już od
kilku lat. Kuzynowi Danowi nie ufano.
Wreszcie ciotka Honorata zadzwoniła do najbliższego sąsiada.
- Morton MacLeod wybiera się do miasta. Tak i myślałam, przecież dzisiaj sobota.
Mówi, że po drodze podrzuci cię do Srebrnego Gaju.
Nie boisz się pójść do niego sama? Zdążysz przed zmierzchem.
Pat bała się tylko jednego - zostania na noc w Wybrzeżu Zatoki.
Ciemności jej nie przerażały. Często wychodziła wieczorem z domu.
W Srebrnym Gaju mawiano, że Pat jest „prawdziwą córką swego ojca”.
Długi Alek zawsze lubił włóczyć się nocą. Mawiał, że zachwyca się „urodą zmroku”.
Legenda rodzinna głosiła, że czteroletnia Pat całą noc spędziła w sadzie, śpiąc smacznie, i
nikt tego nie zauważył, nim o świcie nie wróciła od chorej sąsiadki Judysia i nie
zaalarmowała domu. Pat niewyraźnie pamiętała, jak na jej widok rozświetliła się pobladła
twarz matki.
Grzecznie się pożegnała i pobiegła do MacLeodów, gdzie spotkały ją złe wiadomości.
Auto Mortona „wysiadło” i musiał zrezygnować z jazdy do miasta.
- Więc musisz wrócić do Wybrzeża Zatoki!
Pat wolno poszła alejką, a kiedy ściana świerków odgrodziła ją od domostwa
MacLeodów przystanęła, by się zastanowić. Nie chciała wracać do Wybrzeża Zatoki. Nie
chciała spędzić nocy w tym nieprzyjaznym ogromnym pokoju gościnnym, w którym straszyło
wielkie łoże. Nie, pójdzie sama do domu. To w końcu tylko trzy mile - tyle co do szkoły i z
powrotem.
Pat ruszyła dziarskim krokiem, czując się bardzo dzielna i dorosła. Wyobrażała sobie,
z jaką dumą spojrzy na nią Judysia, gdy stanie w drzwiach i oznajmi, że sama przyszła z
Wybrzeża Zatoki i to po ciemku!
Aż tu nagle na jej spotkanie wyszła mroźna ciemna noc... droga rozwidlała się, w
którą stronę ma skręcić, w lewo? Tak, chyba w lewo. Pat zaczęła biec i czuła, jak ogarnia ją
panika.
Było już zupełnie ciemno. I Pat nagle odkryła, że ciemności o dwie mile od domu to
zupełnie co innego niż ciemności w sadzie lub w Alejce Westchnień, kiedy z dala widnieją
światła Srebrnego Gaju.
Przyjazne w dzień lasy wydały się jej teraz strasznie obce.
Porosłe ciemnymi jodłami wzgórza groźnie się ku niej nachylały.
Czy idzie właściwą drogą? Nigdzie nie widać świateł domów...
Czyżby skręciła w złą stronę i kroczy ścieżką, która biegnie na tyłach farm? Czy uda
jej się dojść do domu? Czy jeszcze kiedyś zobaczy Sida? Usłyszy śmiech Winnie?
Gaworzenie Przylepki?
Ostatniej niedzieli chór w kościele śpiewał: Ciemna jest noc, a droga do domu
daleka... Teraz wiedziała, co to znaczy! Biegła...
rosnące wzdłuż drogi białe brzozy usiłowały ją schwytać... Wśród świerków
skowyczał wiatr... Ach, te dziwne cienie... może to jednak są leśne wróżki? Judysia mówiła,
że kiedy człowiek spotka wróżkę, to zmienia się nie do poznania... Pat nie wyobrażała sobie
nic straszniejszego. Miałażby przestać być sobą?
Nagle usłyszała czyjś spokojny głos:
- Może mógłbym ci pomóc?
Ktoś pojawił się na zakręcie drogi. Chłopiec... niewiele od niej wyższy... miał jakieś
dziwne oczy... za nim kroczyło coś, co wyglądało na psa... Nagle Pat poczuła się bezpieczna.
Ten głos wzbudzał zaufanie.
- Chyba zabłądziłam... - szepnęła. - Jestem Pat Gardiner...
musiałam źle skręcić.
- Jesteś na bocznej drodze - oświadczył chłopiec. - Ale zaraz będzie zakręt i potem
droga prowadzi do Srebrnego Gaju. Tyle że naokoło. Odprowadzę cię. Nazywam się Hilary
Gordon, ale wszyscy nazywają mnie Szkrabem.
Pat od razu wiedziała, kim on jest. Judysia opowiadała, że Gordonowie kupili starą
farmę Adamsów opodal Srebrnego Gaju. Nie mieli dzieci, ale mieszkał z nimi bratanek i
Judysia stale powtarzała, że „mały nie ma lekko”. Nie chodził do szkoły w Północnym Glen,
bo chociaż farma Adamsów była tak blisko, należała jednak do dystryktu Południowego Glen.
Szli żwawym krokiem. Niewiele rozmawiali, ale Pat nagle poczuła się szczęśliwa.
Wzeszedł księżyc i skorzystała z tego, by przyjrzeć się swemu towarzyszowi. Na nosie miał
ciemne okulary to dlatego jego oczy robiły tak dziwaczne wrażenie. Jedna nogawka spodni
sięgała do połowy łydki, druga kończyła się powyżej kolana.
To było dosyć okropne!
- Ja jestem ze Srebrnego Gaju, wiesz? - oznajmiła.
- A ja znikąd - odpowiedział smętnie Szkrab.
Pat nie bardzo rozumiała, co on chce przez to powiedzieć, ale bardzo chciała go
pocieszyć. Wzięła go za rękę - jego dłoń była miła i ciepła.
- Dokąd prowadzi ta ścieżka? - spytała, gdy mijali dróżkę prowadzącą w mrok.
- Nie wiem, ale któregoś dnia pójdziemy nią i zobaczymy - odpowiedział Szkrab.
Czuli się jak starzy przyjaciele.
I nagle za polem ukazały się światła Srebrnego Gaju... witał ją ukochany dom. Pat
miała ochotę zacząć z radości krzyczeć.
- Dziękuję ci, żeś mnie odprowadził - powiedziała nieśmiało przed furtką prowadzącą
na podwórze od strony kuchni. - Strasznie się bałam...
I nagle zebrała się na odwagę, przypomniała sobie, jak Judysia mówiła, że przyzwoite
dziewczyny zapraszają do domu odprowadzających je chłopców.
- Chciałabym, żebyś w poniedziałek przyszedł do nas na obiad. Będą kurczaki, bo to
dzień Święta Pracy. Bardzo cię proszę...
- Dobrze - zgodził się Szkrab. - Tak się cieszę, że McGinty i ja mogliśmy ci pomóc.
- McGinty to twój pies? - spytała Pat, przyglądając mu się dość lękliwie. Znała tylko
dwa psy, Frycka Józka i starego Brunona stryja Toma.
- Tak. On jest moim jedynym przyjacielem.
- Nie jedynym. A ja? - zaprzeczyła Pat.
Szkrab uśmiechnął się nagle. Miał bardzo miły uśmiech.
- Więc już nie jedynym - zgodził się.
W otwartych drzwiach kuchni ukazała się Judysia.
- Muszę lecieć - oświadczyła szybko Pat. - No to do poniedziałku.
Nie zapomnij. I przyprowadź McGinty’ego. Znajdzie się dla niego parę kostek.
- Z kim ty się żegnałaś? - spytała z ciekawością Judysia. - Co prawda to mogłaś tego
swojego kawalera zaprosić, żebyśmy się mu przyjrzeli. Młodo zaczynasz!
- To nie żaden kawaler, Judysiu - zawołała zgorszona tym pomysłem Pat. - To tylko
Szkrab.
- Coś takiego! A czy można wiedzieć, kim jest ten Szkrab?
- Nazywa się Hilary Gordon... Wracałam do domu sama i zabłądziłam... Trochę się
bałam... Zaprosiłam go w poniedziałek na obiad...
- No, no, szybka z ciebie dziewczyna... - roześmiała się Judysia, rada że będzie miała
powód do przekomarzania się z Pat... z Pat, która jeszcze tego ranka nie widziała świata poza
Sidem.
Ale Pat była zbyt szczęśliwa, żeby się tym przejąć. Nareszcie była w domu, w jasnej
kuchni Srebrnego Gaju. Zapomniała o przerażeniu.
- Schowałaś dla mnie kawałek ciasta?
- Schowałam, schowałam. Czy to nie wiem, że w Wybrzeżu Zatoki nikt jeszcze nie
najadł się do syta? I co powiesz na kawałek kiełbasy z pieczonymi kartoflami?
Podczas kolacji Pat opowiedziała Judysi, jak spędziła dzień, a potem, co czuła podczas
samotnego powrotu.
- Bardzo byłaś dzielna, że nie bałaś się pójść sama - pochwaliła ją Judysia, tak jak
oczekiwała tego Pat. - Ale chwała Najwyższemu, że się nawinął ten Szkrab. Pamiętaj, żebyś
go zapraszała na kolację, ile razy trafi się okazja. Larry Gordon mieszkał kiedyś na farmie
Taylorów, straszny był z niego sknera.
Judysia zaliczała ludzi, którzy nie grzeszyli rozrzutnością, do czterech kategorii.
Najpierw byli „oszczędni”, to jeszcze zasługiwało na pochwałę. Gorzej było, gdy „liczyli
każdy grosz”, a zupełnie źle, kiedy „skąpili sobie masła”. Wreszcie byli „sknerami”, co
oznaczało, że przekroczyli granice skąpstwa.
Judysia nie mogła się oprzeć, by nie przyciąć Pat.
- No co, pewnie po tych splendorach Wybrzeża Zatoki moja kuchnia wydaje ci się
bardzo ubożuchna?
- W kuchni Srebrnego Gaju jest dużo milej niż w salonie Wybrzeża oświadczyła Pat
sennym głosikiem. Dzień był jednak zbyt męczący jak na ośmioletnią wytrzymałość.
Matka usypiała Przylepkę śpiewając jej do snu, ale zeszła na dół spytać się, jak Pat
spędziła dzień.
- Wybrzeże Zatoki jest śliczne - odpowiedziała zgodnie z prawdą Pat. Było śliczne. A
Pat nie chciała ranić uczuć matki wyznając, że ta wizyta w jej rodzinnym domu nie należała
do najprzyjemniejszych. Matka kochała Wybrzeże Zatoki niemal tak bardzo, jak Pat Srebrny
Gaj.
Obiad
I
Niedziela była smutna. Pat zobaczyła ściętą topolę i nie dawała się pocieszyć.
- Spójrz tylko, złotko, jaki teraz mamy piękny widok między kurnikiem i tą
pokościelną szopą - pokazała jej szybko Judysia. Przedtem nigdy nie widzieliśmy stąd
Południowej Rzeczki. No, masz twoje niedzielne rodzynki. Zajadaj i zapomnij o tym starym
drzewie, które należało ściąć już dobre dziesięć lat temu.
Co niedziela każde dziecko ze Srebrnego Gaju otrzymywało od Judysi garstkę
rodzynków: „niedzielny poczęstunek”. Pat zjadła je posłusznie, wciąż jednak szlochając i
dopiero wieczorem przyznała, iż ten nowy widok jest naprawdę śliczny. Zasiadła przy
okrągłym okienku i obserwowała, jak srebrzyście wije się rzeczka. Niemniej wciąż jej
brakowało przyjaznego zielonego gąszczu kopuły topoli.
- Nigdy już nie zobaczę, jak hasają po niej kociaki - ubolewała. Wdrapywały się na
gałąź i zeskakiwały z niej na dach kurnika. Tak się świetnie bawiły... Ach, Judysiu, nie
myślałam, że drzewa mogą się postarzeć!
W poniedziałek rano przypomniała sobie, że zaprosiła Szkraba na obiad. Zaczęła mieć
pewne wątpliwości. A jeśli on pojawi się w tych strasznych spodniach z oberwaną nogawką?
Nie śmiała prosić, bojąc się przekomarzań, by Judysia ładnie nakryła stół. I bardzo ucieszyła
się, widząc srebrne noże i widelce i odświętny srebrny dzbanuszek do mleka.
- Czemu przypisać te wspaniałości? - spytał Józek.
- Na obiad przyjdzie kawaler Pat - oznajmiła Judysia. - Musimy zadbać o honor
rodziny!
- Judysiu! - zawołała z oburzeniem Pat. Ani teraz, ani nigdy później nie pozwalała
nazywać Szkraba swoim „kawalerem”. - On nie jest „kawalerem”. Do mnie nigdy nie
przyjdzie żaden kawaler!
- Nigdy też nie trwa wiecznie - mruknęła Judysia. - Ty, Józku, zamknij lepiej twojego
psiaka, bo, o ile wiem, młody człowiek przyprowadzi swojego i wolałabym, żeby się nie
posprzeczały.
Wreszcie koło furtki pojawił się Szkrab z McGintym i zatrzymali się tam dość
nieśmiało. Pat wybiegła na powitanie. Z ulgą zobaczyła, że Szkrab ma na sobie trochę
wytarte, ale przyzwoite ubranie z nogawkami równej długości. Oczywiście był boso, ale to
nic nie szkodziło. Wszyscy chłopcy w Północnym Glen biegali latem boso... choć może nie
wówczas, gdy wybierali się z wizytą. Ktoś bardzo krzywo obciął Szkrabowi włosy.
Ciemnoniebieskie okulary zasłaniały mu oczy, był blady, usta miał od ucha do ucha. Nie, nie
był ładny. Ale Pat poczuła, że go naprawdę lubi. I lubi McGinty’ego, który okazał się bardzo
młodym psem żądnym życia.
- Pysznie pachnie to nadzienie, co? - spytała Pat prowadząc Szkraba do kuchni. - I
Judysia zrobiła na deser szarlotkę.
Szarlotka jest zawsze wspaniała. Judysiu, to jest Szkrab... i McGinty.
Rodzina powitała Szkraba życzliwie... Judysia musiała ich uprzedzić. Ojciec spytał go
poważnym tonem, czy woli udko czy skrzydełko, a matka, czy zje szarlotkę z kremem. Pat
poczuła, że może polegać na rodzinie. Nawet Winnie była serdeczna i namówiła Szkraba na
drugą porcję szarlotki. Cudowna rodzina!
McGinty’emu Judysia podała na schodach do piwnicy ogromną michę mięsa i kości.
- No, Panie Psie, do roboty. Założę się, że u Marii Gordon niczego takiego nie jadłeś!
Po obiedzie Szkrab zaproponował nieśmiało:
- Wiesz co, wczoraj widziałem na tym naszym pastwisku za strumieniem fajne
grzyby. Chodźmy i nazbierajmy.
Pat zawsze chciała poznać lepiej strumień, który oddzielał Srebrny Gaj od farmy
starego Adamsa, a potem skręcał na jego pola. Ale żadnemu z dzieci ze Srebrnego Gaju nie
wolno było tam chodzić.
Stary pan Adams słynął z tego, że nie pozwalał dzieciarni „szwendać się po swoich
polach”.
- Myślisz, że twój stryj pozwoli? - spytała Pat.
Okazało się, że ani stryja, ani ciotki nie ma w domu. Pojechali spędzić Święto Pracy u
przyjaciół.
- To co byś jadł na obiad, gdybyś do nas nie przyszedł?
- Och, zostawili mi chleb i melasę - odparł Szkrab.
Chleb z melasą w świąteczny dzień! To już było gorsze niż sknerstwo!
- Żebyście się tylko nie potruli grzybami - ostrzegła Judysia, wręczając im torebkę
cynamonowych bułeczek. - Znałam kiedyś dwoje dzieci, które najadły się w lesie
muchomorów.
- I pewnie już nigdy nie przyszły do siebie? - zapytał kpiąco Józek.
- Czy w grobie można przyjść do siebie? - skwitowała drwinę Judysia.
Kiedy oddalili się od domu, nieśmiałość Szkraba prysła i okazał się wspaniałym
kompanem... tak wspaniałym, że Pat poczuła się nielojalna wobec Sida. Starała się uspokoić
sumienie tłumacząc sobie, że biednemu Szkrabowi bardzo potrzeba czyjejś życzliwości.
To Szkrab zaproponował, żeby nazwać strumień Jordanem, bo „musimy go
przekroczyć”.
- I płynie między naszymi farmami! - zawołała zachwycona Pat. Oto nareszcie
znalazła kogoś, kto tak jak ona lubi nadawać nazwy ulubionym zakątkom.
- Zbudujemy tu z kamieni most, żebyśmy, kiedy zechcemy, mogli przechodzić na
drugą stronę - oświadczył Szkrab, który najwyraźniej uważał, że będzie się to często zdarzało.
Świetnie się przy tym ubawili, a kiedy most był gotowy - solidny most, bo Szkrab nie
tolerował byle jakiej roboty - resztę popołudnia spędzili na wędrówce. Poszli wzdłuż Jordanu
aż do jego źródła, które odnaleźli z drugiej strony farmy starego Adamsa, w głębi lasu
poprzecinanego krętymi ścieżkami. Strumień wił się, od czasu do czasu opadał kaskadą w
dół, a mchy na jego brzegach mieniły się szmaragdowo i złociście.
McGinty był wniebowzięty. Taka wyprawa to raj dla psiego serca.
Wybiegał naprzód, potem przysiadał i czekał, a z pyska zwisał mu czerwony jęzor. Pat
pokochała McGinty’ego, z przykrością stwierdziła, że woli go od kudłatego kundelka Józka,
który był psem jednego człowieka, a na wszystkich innych warczał. McGinty tak strasznie
chciał być kochany. Miał białe policzki, złocistobrunatny grzbiet i takież uszy, które zwykle
wesoło sterczały i opadały tylko wówczas, kiedy się czymś zmartwił. A ogonkiem
wymachiwał jak najęty, ilekroć czuł, że ktoś sobie tego życzy.
Ii
W końcu znaleźli zupełnie czarowny zakątek... głębokie jeziorko w lesie, do którego
spływał strumyk szemrząc między kamieniami wzgórza. Wokół rosły omszałe świerki i
wyniosłe klony. To było takie piękne, aż bolało. Pat zastanawiała się, czemu tak często
piękno sprawia człowiekowi ból...
- To chyba najładniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam szepnęła Pat,
dorzucając zaraz „niemal najładniejsze”, bo przypomniało jej się Ukryte Pólko.
- Prawda? - zgodził się radośnie Szkrab. - Chyba nikt go nie zna... To będzie nasza
tajemnica.
- Dobrze! - przystała z ochotą Pat.
- Zawsze przychodzi mi tu na myśl wiersz, którego nauczyłem się w szkole.
Zaczarowane źródło... Znasz go?
Szkrab zadeklamował wiersz. Pat pomyślała, że musi być bardzo zdolny. Nawet Sid
nie znał na pamięć żadnego tak długiego utworu.
Niektóre linijki brzmiały jak muzyka. Ale co to jest „wieczorny wieśniaka lęk”? Ach,
wieśniak to po prostu farmer. „Wieczorny farmera lęk”... Nie, to brzmi śmiesznie. Niech już
zostanie wieśniaka. Oboje ze Szkrabem głośno się roześmiali, ten śmiech przypieczętował ich
przyjaźń.
Usiedli na wzgórzu, powietrze słodko pachniało, zajadali cynamonowe bułeczki. W
dali za polami i lasami widzieli błękitny przestwór zatoki.
Szkrab nauczył ją wysysać miód z koniczyny. Pod omszałym starym kamieniem
znaleźli pięć żółtych kwiatków wyglądających jak gwiazdeczki i Szkrab nie mógł od nich
oderwać oczu. Pat rada była, że lubi on kwiaty. Chłopcom rzadko się to zdarzało. Józek i Sid
uważali, iż to „dobre dla dziewczyn.
McGinty leżał wsparłszy łebek o kolana Szkraba, a ogonek leżał na bosych nogach
Pat. Nagle Szkrab wziął płat brzozowej kory i za pomocą paru ździebeł trawy zrobił śliczny
domek, było w nim wszystko - pokoje, okna, ganek, kominy... To zakrawało na czary.
- Skąd ty tak potrafisz! - westchnęła Pat.
- Ja zawsze buduję domy - oświadczył z rozmarzeniem Szkrab, odsunął łeb
McGinty’ego i objął ramionami kolana. - To znaczy w myślach. Nazywam je urojonymi
domami. Kiedyś, kiedy dorosnę, będę budował prawdziwe domy. I wtedy zbuduję dom dla
ciebie, Pat.
- Naprawdę?
- Tak. Myślałem już o nim w sobotę wieczorem, jak się położyłem.
Mam wiele pomysłów. Kiedy go skończę, to będzie najpiękniejszy dom, jaki w życiu
widziałaś.
- Na pewno nie będzie ładniejszy od Srebrnego Gaju - zauważyła Pat.
- Srebrny Gaj jest śliczny - przyznał Szkrab. - Lubię na niego patrzeć. Na mało który
dom mogę spokojnie patrzeć. Zawsze mam ochotę zburzyć go i zbudować od nowa. Ale w
Srebrnym Gaju niczego bym nie zmienił.
Mądry Szkrab! Odtąd Pat nie kwestionowała już żadnej jego opinii o żadnym domu.
McGinty przewrócił się na grzbiet i prosił, by go ktoś podrapał w brzuch.
- Chciałbym, żeby ciocia Maria mogła polubić McGinty’ego. Nie cierpi go. Kiedy
któregoś dnia poszarpał serwetkę, bałem się, że go wyrzuci. Ale stryj Lawrence wstawił się za
nim. Stryjowi Lawrence’owi on nie przeszkadza, ale często się z niego wyśmiewa, a McGinty
tego nie lubi.
- Psy nie lubią, żeby się z nich śmiać - oświadczyła z przekonaniem Pat, jakby
znajomość trzech psów dostarczyła jej na ten temat wystarczającej wiedzy.
- McGinty musi spać w szopie na słomie. Którejś nocy tak wył, że poszedłem tam i
spałem z nim. Mama na pewno pozwoliłaby mu spać ze mną i przynosić do domu kości.
Oczy Pat zaokrągliły się ze zdumienia. Mama Szkraba! Judysia mówiła o nim jak o
sierocie! I on sam twierdził, że nie ma nikogo poza McGintym.
- Myślałam, że twoja mama nie żyje...
Szkrab wziął źdźbło i zaczął je gryźć udając obojętność.
- Nie. Mój ojciec nie żyje. Umarł, kiedy byłem małym dzieckiem. I mama drugi raz
wyszła za mąż. Mieszka w Honolulu.
- Nigdy jej nie widujesz? - Pat nie miała pojęcia, gdzie jest Honolulu, ale ton Szkraba
nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że bardzo daleko.
- Rzadko - odparł Szkrab, który nie mógł się przemóc, by wyznać, że w ogóle nie
pamięta matki. - Widzisz, jej mąż choruje i nie zniósłby klimatu Kanady. Ale pisuję do niej.
Co niedziela piszę list.
Nie wyznał Pat, że tych listów nie wysyła, tylko chowa do pudła pod łóżkiem. Może
któregoś dnia będzie mógł osobiście wręczyć je matce.
- No jasne! - Pat przyjęła tę sytuację do wiadomości z filozoficznym stoicyzmem
ośmiolatki. - Jak ona wygląda?
- Jest bardzo ładna - oświadczył stanowczo Szkrab. - Ma złociste włosy i wielkie
błękitne oczy... tak błękitne jak zatoka... Tylko chciałbym, żeby nie mieszkała tak daleko... -
Szkrab przełknął ślinę. I łzy. Dużemu dziesięcioletniemu chłopcu nie wypada płakać, a już
zwłaszcza w obecności dziewczynki.
Pat nic nie odpowiedziała. Wzięła go tylko za rękę. Ośmioletniej Pat nie brakowało
już kobiecej mądrości.
Dłuższy czas siedzieli w milczeniu, aż zrobiło się chłodno i błękitne cienie zaczęły
opadać na odległe wzgórza. Pole Larry’ego Gordona wydało im się zaczarowaną krainą.
- Nadajmy temu miejscu naszą własną nazwę - zaproponował Szkrab. I zachowamy ją
w tajemnicy. Może nazwiemy je Sielanką?
- Lubię tajemnice - oznajmiła Pat. - Miło jest mieć tajemnicę.
Spędziliśmy cudowne popołudnie.
Iii
Spóźnili się na kolację, ale Judysia nakarmiła ich w kuchni pieczoną szynką i
plackami z kukurydzy. Kiedy Szkrab i McGinty poszli do domu, Judysia spytała się Pat, czy
dobrze się bawiła z nowym koleżką. „Koleżkę” można było zaakceptować, nie było to tak
obraźliwe słowo, jak kawaler. Pat chciała zaimponować Judysi, odpowiedziała więc wyniośle,
że mieli sobie dużo do powiedzenia.
- Ejże, ejże! W to nie wątpię! Muszę przyznać, że twój pierwszy kawaler jest całkiem
udany. Podobają mi się jego maniery.
Judysi zawsze zależało na manierach.
- On jest strasznie niezgrabny, Judysiu - Pat uważała, że krytykując Szkraba przekona
Judysię, że Szkrab nie jest „kawalerem”. - Nie widziałaś, jak wychodząc z jadalni wpadł na
drzwi i prosił je o wybaczenie?
- No właśnie. Przecie powiadam, że jest dżentelmenem. Tylko dżentelmenowi mogło
przyjść na myśl przepraszać drzwi.
- Kiedy on jest taki niemądry, że myślał, że wpadł na kogoś, nie na coś!
- O nie, złotko, on wcale nie jest niemądry. I umie się zachować.
Kiedy jadł rosół, nie usiłował połknąć łyżki, a Sida do dziś nie mogę tego oduczyć.
- Ale jest brzydki, Judysiu. Gdzie mu do Sida!
- No, no, pewnie, że te okulary bardzo go szpecą. I nikomu nie pomoże na urodę, jak
go ostrzygą ogrodowymi nożycami. Ale czy nie zauważyłaś, jakie ma ładne uszy? I w ogóle
ten jest ładny, kto się ładnie zachowuje. Zapamiętaj to sobie, panno Pat, kiedy przyjdzie
odpowiednia pora! Pewnie, że teraz ten twój Szkrab chudy jest jak tyka i niezgrabny, ale
wkrótce z tego wyrośnie. Nie zapomnij przy każdej okazji zaprosić go na małe conieco.
Widać, że jest niedożywiony. Mówią, że matka wcale o niego nie dba, taka jest zajęta tym
swoim nowym mężusiem.
- Czy znasz ją, Judysiu?
- Nie. Nikt jej tu nie zna. Kuba Gordon ożenił się z nią w Nowej Szkocji i tam
mieszkali. Umarł zaraz po urodzeniu się dziecka, a jego małżonka niedługo chodziła we
wdowich szatkach. Szkrab miał zaledwie dwa latka, kiedy po raz drugi wyszła za mąż i
wyjechała za granicę, a małego zostawiła u jego stryja. Kuba Gordon był uroczym facetem,
choć stale próbował ugotować zupę w durszlaku.
Pewnie się przewraca w grobie, że jego syna wychowuje Larry. Larry wdał się w
matkę. Ich ojciec był jowialnym mężczyzną, który wszystkim schlebiał. Co otworzył usta, to
mówił komplement. Ale został zaszeptany na śmierć.
- Zaszeptany na śmierć?
- Przecie powiadam. Złamał jakiejś dziewczynie serce i umarła. Ale odtąd wciąż
słyszał jej głos... zaszeptała go na śmierć. Nawet w kościele widać było, że nie słucha
modlitw i hymnów, tylko tego jej szeptu. No, no, to już było dawno i lepiej o tym zapomnieć.
Niewiele jest rodzin, które nie miałyby jakiegoś szkieletu w szafie... Choćby Salomon
Gardiner z Południowego Glen... człowiek, który przeklinał Pana Boga!
- I co się z nim stało?
- Nic.
- Nic?
- No właśnie. Dobry Pan Bóg zostawił go w spokoju. Rodzina ciężko to zniosła... No,
chodź i pomóż mi zagonić indyki... Złotko, widzę, że czymś się martwisz?
- Boję się, że Szkrab też jest pochlebcą. Powiedział mi...
powiedział, że...
- No, wykrztuś!
- Powiedział, że mam najładniejsze oczy, jakie widział.
Judysia parsknęła śmiechem.
- No, no, to nie pochlebstwo. A podczas obiadu wyglądał tak, jakby nie potrafił
zliczyć do trzech! Cóż, Gordonowie są po babce Irlandczykami!
- A jak ty myślisz, Judysiu, ja naprawdę mam ładne oczy? - Pat po raz pierwszy
zaczęła się zastanawiać nad swoją urodą.
- Winnie ma oczy Gardinerów, a ty Selbych i takich oczu nie powstydziłaby się żadna
dziewczyna. Ale nad tym nie powinnaś się zastanawiać. I nie wierz wszystkiemu, co ci
powiedzą chłopcy.
Komplementy nic nie kosztują.
Kiedy białe stadko indyków Judysi zagnano wreszcie do kurnika, wuj Brian przywiózł
do domu Sida. Opowiedziano mu o Szkrabie i mało go to obeszło. Pat poczuła ulgę
pomieszaną z przykrością. Powinien się trochę przejąć. Czy tak mało mu na niej zależało?
- Jemu bardzo potrzeba przyjaciół... - wyjaśniła. - Teraz będę mieć trzech braci. Ale i
tak najbardziej będę kochała ciebie.
- Mam nadzieję - odparł Sid. - Bo inaczej ja polubię Maję Binnie bardziej niż ciebie.
- Mnie zawsze najbliższa będzie moja własna rodzina - westchnęła Pat.
Ale Sid pobiegł już do Judysi, by wyprosić jakiś smaczny kąsek.
Był w świetnym humorze, bo odkrył na ręku nową brodawkę! I w ten sposób pobił
Sama Binnie’ego.
Czarna magia
I
McGinty zaginął pod koniec października. Pat była tak samo zrozpaczona jak Szkrab.
Obecnie miała uczucie, że Szkrab i McGinty od zawsze należą do jej życia... że od zawsze w
sobotę po południu przekraczają Jordan albo o zmierzchu wślizgują się do kuchni i wszyscy
razem cały wieczór dokazują zaśmiewając się.
Dla Szkraba, który nigdy nie miał prawdziwego domu, wieczory owe były czymś
najcudowniejszym na świecie. Pat psuło przyjemność tylko to, że Szkrab i Sid nie
zaprzyjaźnili się. Nie to, żeby się nie lubili, ale każdy z nich mówił innym językiem. Gdyby
byli starsi, wyznaliby, że się nawzajem nudzą. Sid uważał Szkraba za marzycielskiego
dziwaka, który rozwodzi się nad jakimiś wyimaginowanymi domami, a w dodatku te jego
ciemne okulary i podarte spodnie! Sid nie ukrywał swego zdania. A Szkrab uważał, że Sid za
bardzo się pyszni - ale nigdy nie powiedział tego głośno.
Zatem Pat w powszednie dni bawiła się po szkole z Sidem, a sobotnie popołudnia,
kiedy Sid i tak wolał pomagać przy gospodarstwie Józkowi, poświęcała Szkrabowi. Włóczyli
się razem po lasach i uroczyskach, ale Pat nigdy nie pokazała mu Ukrytego Pólka. Ono było
tajemnicą jej i Sida, tak jak Sielanka należała tylko do Szkraba. Pat była zachwycona.
Przyjemnie było mieć tajemnice. Często siedząc w kościele litowała się nad wszystkimi,
którzy nic nie wiedzą ani o Ukrytym Pólku, ani o Sielance.
Wszędzie towarzyszył im McGinty i był wniebowzięty. Aż tu nagle zniknął...
Któregoś popołudnia Pat przyszedłszy do Sielanki zobaczyła, że Szkrab leży z twarzą
ukrytą w oszronionych paprociach i płacze tak, jakby mu miało pęknąć serce. Pat też była w
nie najlepszym nastroju. Poprzedniego dnia w szkole ta wstrętna Maja Binnie dała Sidowi
jabłko, na czerwonej skórce widniały zielone inicjały jej i Sida. Jaka bezczelność! Maja parę
tygodni temu nakleiła na niedojrzałym jabłku odpowiednie litery i Sid był zachwycony, ale
Pat gdyby śmiała, wyrwałaby mu to jabłko i cisnęła do pieca. Sid położył je na gzymsie
kominka w jadalni i musiała na nie patrzyć podczas wszystkich posiłków. A tego poranka Sid
nakrzyczał na nią za to, że poprzedniego dnia padał deszcz.
- W czwartek wieczór modliłaś się o deszcz. Sam słyszałem! - robił jej gorzkie
wymówki. - A wiedziałaś, jak mi zależy, żeby w piątek była pogoda.
- Nie wiedziałam, Sidzie... A modliłam się o deszcz, bo tatuś mówił, że strumyki
wysychają... Strasznie mi przykro, Sideczku.
- Nie nazywaj mnie Sideczkiem - warknął Sid. - Wiesz, że tego nie cierpię.
- Nigdy więcej tego nie zrobię - obiecała Pat. - Proszę cię, nie gniewaj się na mnie.
Nie zniosę, żebyś się na mnie gniewał.
- No to się nie zachowuj jak małe dziecko. Jesteś gorsza od Przylepki - oświadczył
Sid. Poklepał ją jednak po ramieniu, co trochę pocieszyło Pat. Ale tylko trochę. Wyruszyła
więc do Sielanki z dosyć kiepską miną, szybko jednak zapomniała o swych przykrościach
widząc rozpacz Szkraba.
- Co ci się stało?
- Zginął McGinty - odpowiedział siadając Szkrab. - Nie ma go...
Wczoraj wieczorem poszedł ze mną do sklepu w Srebrnych Mostach - i znikł. Nigdzie
go nie mogłem znaleźć. Och, Pat!
Szkrab spuścił głowę. Przestało go obchodzić, że ktoś widzi jego łzy. Pat rozpłakała
się także, zapewniała go jednak, że McGinty się znajdzie, musi się znaleźć.
Przeżyli okropny tydzień. Nigdzie śladu McGinty’ego. Judysia uważała, że psa musiał
ktoś ukraść. Szkrab rozlepił w sklepach ogłoszenie ofiarowując nagrodę za znalezienie psa.
Dwadzieścia pięć centów - tyle, ile miał. Pat chciała, żeby zaproponować sumę czterdziestu
pięciu centów. Miała dziesiątaka, a drugiego chciała pożyczyć od Judysi. Ale Szkrab się nie
zgodził. Pat co wieczór modliła się, żeby McGinty się odnalazł, a potem w nocy budziła się - i
znów się modliła.
- Najdroższy Panie Boże! Spraw, żeby McGinty wrócił! Błagam Cię, Panie Boże.
Wiesz, że Szkrab ma tylko jednego jedynego McGinty’ego.
Wszystko na próżno. Nikt nigdzie nie widział takiego psiaka.
Szkrab co wieczór wracał samotnie do domu i torturował się myślą o zabłąkanym
gdzieś wśród chłodnej nocy psiaku.
- Judysiu, czy nie mogłabyś coś zrobić? - zaczęła z rozpaczą błagać ją Pat. - Mówiłaś,
że masz w sobie coś z czarownicy. I że twoja babka ilekroć zechciała, potrafiła zamienić się
w kota.
Spróbuj znaleźć McGinty’ego.
Judysia potrząsnęła przecząco głową, choć dawno już doszła do wniosku, że coś
trzeba zrobić, nim Pat zamartwi się na śmierć.
- Próbowałam, złotko, ale nic z tego. Gdybym miała tę księgę o czarach mojej babki,
to może bym coś poradziła. Ale wybierzcie się do Marii Anny McClenahan na drodze do
Srebrnych Mostów. Z niej jest czarownica jak się patrzy, tyle że zanadto się roztyła, żeby
jeździć na miotle. Jeśli ona wam nie pomoże, to już nikt.
Pat musiała już przestać wierzyć we wróżki, ale jeszcze nie wyrobiła sobie zdania o
czarownicach. Kiedyś na pewno istniały.
Mówiła o tym Biblia! No i czarownicą była przecież rodzona babka Judysi!
- Czy ty, Judysiu, jesteś aby pewna, że Maria Anna jest prawdziwą czarownicą?
- Zawsze wie, co kto myśli. To chyba wystarczający dowód.
Pat pobiegła zawiadomić Szkraba. Stał na mostku z kamieni na Jordanie i wygrażał
pięścią niebu.
- Szkrabie, czy ty w ten sposób się modlisz?
- Nie! Właśnie powiedziałem Panu Bogu, co o tym wszystkim myślę.
Ale zgodził się pójść następnego wieczoru do Marii Anny McClenahan. Namawiali
też Sida, Sid był jednak bardzo zajęty wychowywaniem młodej sówki, którą schwytał w gaju,
i oznajmił, że nie zamierza zadawać się z czarownicami.
Poszli więc dzielnie sami, mimo że Józek, który właśnie orał, solennie ich przed tym
ostrzegł.
- Stara Maria Anna podpisała cyrograf diabłu. Jakby na mnie spojrzała krzywym
okiem, tobym chyba wyskoczył ze skóry.
Niełatwo było przerazić Pat. Ostatecznie skoro Bóg nie odpowiada na modlitwy, to
chyba nie ma w tym nic złego, że człowiek próbuje odwołać się do czarownicy.
- Tylko wróćcie do domu przed zmrokiem - napominała Judysia. Dziś Zaduszki i
mogą się pojawić umarli. Powiedzcie szybko Marii Annie, o co wam chodzi, i zróbcie to, co
wam ona poradzi.
Ii
Mały wybielony domek pani McClenahan był o dobre dwie mile drogi od Srebrnego
Gaju. Nad domkiem rosła ogromna wierzba, nad niebieskimi drzwiami był wykusz, a w nim
dziwaczne okienko.
- Ach, Pat, spójrz na nie! - szepnął Szkrab tak zachwycony, że na chwilę zapomniał o
McGintym. - Nigdy nie widziałem tak ślicznego okienka. Będziesz je miała w swoim domu!
Okienko pewnie i było śliczne, ale parkan walił się, a podwórze zarosło ostami. Pat
pomyślała roztropnie, że widać nie opłaca się być czarownicą.
Szkrab zapukał do niebieskich drzwi. Usłyszeli kroki. Pat przeszły ciarki. A może
jednak niebezpiecznie jest mieć do czynienia z piekielnymi mocami? Drzwi otworzyły się, na
progu stanęła Maria Anna McClenahan i spojrzała na nich maleńkimi czarnymi oczkami
ukrytymi w fałdach tłuszczu. Potargane włosy też były czarne, czarne jak węgiel, choć na
pewno nie była młodsza od Judysi. Jak na czarownicę była i za tłusta, i za wesoła, Pat
natychmiast przestała się jej obawiać.
- Kim jesteście, dzieci, i czego sobie życzycie? - spytała pani McClenahan, a Judysia
mogłaby jej pozazdrościć irlandzkiego akcentu.
Pat zgodnie z tradycją rodziny Selbych nie marnowała nigdy czasu ani słów.
- Hilaremu Gordonowi zginął pies i Judysia uważa, że pani potrafi go odnaleźć. Czy
pani naprawdę jest czarownicą?
Maria Anna zrobiła tajemniczą minę.
- Cicho, dziecko... nigdy przy świetle dnia nie wspominaj o czarownicach! Sama nie
wiesz, co może się przydarzyć. Nie będziemy dalej rozmawiać na progu. Chodźcie na
stryszek, to będę mogła dalej tkać. Tkam obrus dla wróżek. Wszystkie czarownice z Wyspy
obiecały tym biedaczkom utkać po obrusie. Bo w zeszły wtorek był szron i wszystkie obrusy
się zmarnowały, te lekkomyślne panienki zapomniały je schować na noc.
Wąskimi schodami weszli na strych, gdzie stał warsztat tkacki pani McClenahan, tuż
pod okienkiem, które tak zachwyciło Szkraba. Na parapecie siedziała lśniąca czarna kotka i
myła się starannie, żeby lśnić jeszcze piękniej. Jej ogromne żółte oczy świeciły w mroku
niesamowitym blaskiem. Chociaż był to kot czarownicy, od razu spodobał się Pat. Ciekawe,
co by powiedziała, gdyby ją ktoś poinformował, że jest to jej utracona Niedziela, która przed
rokiem tak tajemniczo znikła, a którą Judysia po prostu zaniosła Marii Annie. Na szczęście
Niedziela zmieniła się nie do poznania.
Pani McClenahan podsunęła dzieciom koślawe krzesło i stołek i zabrała się do tkania.
- Nie mam chwili do stracenia. Królowa czeka.
Pat dobrze wiedziała, że Maria Anna tka zwykły, szmaciany chodnik, ale nie
zamierzała narażać się czarownicy. A zresztą, może kiedy go ukończy, zaczaruje go i zamieni
się on w jedwabną mgiełkę, jaką widzi się na trawie w letni ranek.
- Zatem przyszliście do mnie, żebym wam pomogła odnaleźć McGinty’ego? Tak,
wiem, jak się nazywa, znam całą historię. Kot waszej ciotki Edyty opowiedział ją mojej kotce
na naszych ostatnich tańcach. Wasza ciotka Edyta gardzi takimi jak my, ale nic nie wie o
konszachtach swego kocura. Dobrze, że przyszliście dzisiaj - księżyc sprzyja poszukiwaniom.
W przyszłym tygodniu nie mogłabym wam pomóc. Tak, dziś mamy szansę... No co, Hilary
Gordonie, czemu nigdy nie odwiedza cię twoja wytworna matka?
Szkrab pomyślał, że czarownice są co najmniej bezceremonialne. Ale skoro się już do
takiej czarownicy przyszło...
- Moja mama mieszka zbyt daleko, aby mogła tu często przyjeżdżać odpowiedział
uprzejmie.
Maria Anna wzruszyła tłustymi ramionami.
- Twoje prawo jej bronić, ale ja mam na ten temat własne zdanie i nie musisz się na
mnie wściekać, bo czarownicy nic nie obchodzi, że ktoś się na nią wścieka. No, wróćmy do
sprawy psa... Muszę się skupić.
Pani McClenahan nachyliła się i wyjęła z papierowej torby dwie garstki rodzynków.
- Wcinajcie, a ja się zastanowię...
Chwilę panowała cisza. Dzieci zajadały wpatrując się w furkoczące czółenko tkackie.
Pat wciąż zastanawiała się, czy pani McClenahan rzeczywiście podpisała diabelski cyrograf.
Pani McClenahan zobaczyła jej wzrok i skinęła głową.
- Masz na szyi znamię. To emblemat czarownicy. No, powiedz, nie chciałabyś zostać
czarownicą? Pomyśl, jak to miło jeździć na miotle!
Pat rzeczywiście o tym myślała. Owszem, to było ponętne. Ale wolałaby wzbić się w
górę na grzbiecie jaskółki i stamtąd spoglądać w dzień na pola i lasy.
- Czy musiałabym podpisać cyrograf diabłu? - spytała szeptem.
Pani McClenahan skinęła uroczyście głową.
- Wybrałabym dla ciebie jakiegoś ładnego czarnego diabełka... Choć muszę z
przykrością wyznać, że obecnie nawet diabły nie są już takie jak dawniej.
- Dziękuję pani, ale chyba jestem jeszcze za mała, żeby zostać czarownicą -
zadecydowała nagle Pat.
Pani McClenahan parsknęła śmiechem.
- Im młodsza czarownica, tym potężniejsza. Nie należy z tym, moje dziecko, zwlekać,
aż posiwiejesz. Przemyśl to sobie... nie każda dziewczyna może zostać czarownicą... jesteśmy
bardzo wymagające...
No, do rzeczy. Więc jeśli chodzi o McGinty’ego, to po wyjściu stąd idźcie prosto na
wzgórze, tam obróćcie się trzy razy i zejdźcie drogą do Srebrnych Mostów. Tuż przed
mostem stoi dom z takimi drzwiami jak twojego stryja Toma, tyle że wyblakłymi. Znów
obróćcie się trzy razy dokoła i zapukajcie. I jeśli ktoś otworzy nie gwarantuję, czy otworzy -
to skrzyżujcie palce i spytajcie o McGinty’ego. A jak go zobaczycie - a wcale wam tego nie
obiecuję to o nic nie pytajcie i bierzcie nogi za pas. To wszystko, co mogę dla was zrobić.
- Ile się pani należy za poradę? - spytał Szkrab wyciągając swoje dwadzieścia pięć
centów.
- Tak jakbyśmy mogły brać zapłatę od kogoś, kto ma znamię na szyi!
Sprzeciwiłoby się to wszystkim naszym regułom.
- Bardzo pani dziękujemy, pani McClenahan. Zawsze będziemy pani wdzięczni.
- Grzeczne z was dzieciaki - zauważyła pani McClenahan. - Inaczej nie próbowałabym
wam pomóc. Mam po dziurki w nosie bezczelności mieszkających tu wokół bachorów. Za
moich czasów dzieci musiały mieć maniery... No, lećcie... w noc zaduszną żaden mądry
człowiek nie wyjdzie na dwór, kiedy pojawi się księżyc. Nie zapomnijcie obrócić się trzy
razy, bo inaczej prędzej wam oczy wypadną z głowy, niż zobaczycie McGinty’ego.
Pani McClenahan stała na progu i patrzyła, jak odchodzą. Potem, biorąc pod uwagę,
że była czarownicą - powiedziała coś bardzo dziwnego:
- Niechaj wam Pan Bóg błogosławi.
I szybko poszła do stojącego z drugiej strony drogi domu pana Aleksandra, by
zapytać, czy może zatelefonować.
Iii
Kiedy Pat ze Szkrabem wyszli od pani McClenahan, październikowy dzień opadał już
za ciemne wzgórza. Wdrapali się na szczyt pagórka i trzykrotnie okręcili, kłaniając się
uroczyście czterem stronom świata. I znów okręcili się stanąwszy przed czerwonymi
drzwiami w Srebrnych Mostach. Skrupulatnie wypełniali zalecenia czarownicy; jeśli za tymi
drzwiami nie zobaczą McGinty’ego, to przynajmniej nie będzie to ich wina.
Szkrab dwukrotnie zapukał, drzwi otworzyły się niesamowicie szybko, pojawił się w
nich olbrzym w skarpetkach, z bujną rudą brodą i liczącymi już tydzień bokobrodami. Bił od
niego jakiś mocny zapach, tak pachniało lekarstwo, które Judysia zimą pociągała z czarnej
butelki, ilekroć zmarzła.
Skrzyżowali palce i Szkrab wyjąkał:
- Czy jest tu McGinty?
Mężczyzna otworzył drzwiczki z prawej strony sieni. Na koślawym krześle siedział
McGinty. Rozpacz w jego ślepiach zamieniła się w ekstazę. Jednym susem znalazł się w
ramionach Szkraba.
- Przybłąkał się tu przed tygodniem - powiedział mężczyzna. - Był zmarznięty i
głodny, no to wzięliśmy go do domu.
- To bardzo ładnie z pana strony - oświadczyła Pat, gdyż Szkrab nie był w stanie
wykrztusić słowa.
- Prawda? - uśmiechnął się szeroko mężczyzna.
Coś w tym uśmiechu przypomniało Pat, że czarownica radziła, żeby jak najszybciej
wzięli nogi za pas.
- Bardzo panu dziękujemy - powiedziała i pociągnęła Szkraba za rękę.
Czerwone drzwi zatrzasnęły się, znad wzgórza spośród dwóch wysokich jodeł spojrzał
na nich czerwony księżyc, a z nimi był półżywy ze szczęścia McGinty.
Cudownie było wracać do domu. Świat był taki piękny. Poszli na skrót przez pola,
przed nimi kroczyły długie cienie. Szkrab szedł jak w transie, tuląc do siebie McGinty’ego,
ale Pat zachwycała się urodą nocy. Minęli uśpioną Sielankę, przeszli przez Jordan. Potem
kręta ścieżka wśród srebrnych brzóz zaprowadziła ich na podwórko, gdzie Sid zatknął na
palach bramy wspaniałe latarnie z dyni, a Judysia postawiła na oknie w kuchni miedziany
świecznik, by ich z dala powitał. Z domu dobiegały smakowite zapachy.
A potem ciepła kuchnia, zachwycona Judysia i pyszna wieprzowina z kartoflami w
mundurkach. Jedli we trójkę. Sidney i Józek krzątali się jeszcze przy gospodarstwie, Winnie
wyszła z przyjaciółką, matka usypiała Przylepkę, a tato drzemał w jadalni.
Po kolacji Pat i Szkrab poszli po jabłka do mrocznej, tajemniczej piwnicy, a potem
zasiedli wokół pieca z którego bił żar, i omówili wyprawę.
- Tak się cieszę, że jest już chłodno i wieczorami zapalamy ogień - oznajmiła Pat. - W
zimie będzie jeszcze milej. W naszej kuchni jest wtedy tak przytulnie.
Szkrab nie odpowiedział. Jemu zimowe wieczory kojarzyły się z zimną, brudną
kuchnią, dymiącą olejną lampką i wyrkiem na nie wykończonym stryszku. Ale i tak w danej
chwili był szczęśliwy odzyskawszy swego przyjaciela. I cudownie było siedzieć tu z Pat,
zajadać jabłka i patrzyć, jak Judysia miesi ciasto.
- No tak, nie na darmo nazywają ją czarownicą - zauważyła Judysia, gdy wysłuchała
opowieści. - Za dawnych czasów często widywałam McClenahanów. On był bardzo
przyzwoitym człowiekiem, tyle że mógł zagadać człowieka na śmierć. Straszny gaduła. Raz
wściekł się na Marię Annę, kiedy mu to wymawiała, i przysiągł, że przez miesiąc nawet się
nie odezwie. Wytrzymał dwa dni i nigdy już nie przyszedł do siebie. Tak go to zmogło! Maria
Anna zawsze twierdziła, że to dlatego umarł w rok później! Ślicznie grał na skrzypcach, miał
takie skrzypce, że gdy zaczynał grać, wszyscy musieli tańczyć.
- Wszyscy?
- Przecie powiadam. Kto usłyszał, to tańczył. Jego ojciec przywiózł je z Irlandii... Ten
łotr zagrał raz nawet pastorowi.
- I pastor zatańczył?
- A jakże! Zrobił się straszny skandal. Postawili pastora przed prezbiteriańskim sądem.
Tomasz chciał tam pójść i zagrać, by udowodnić, że biedny pastor MacPhee musiał
zatańczyć, ale go nie wpuścili. Szkoda... To byłby widok. Dwunastu pastorów w sutannach
wywija w takt skrzypek Toma McClenahana. No ale uniewinnili MacPhee’ego i uciszyli
sprawę. Co, Szkrabie, idziesz już? Pamiętaj zmówić pacierz za biedne duchy i nigdy więcej
nie zadawaj się z czarownicami. Raz ujdzie, ale nie powinno to przejść w nałóg.
Szkrab wyszedł, obiecując sobie spędzić noc z McGintym w szopie, a senna Pat udała
się do łóżka.
- Judysiu, dlaczego nabijasz dzieciom głowy tymi bzdurami o czarownicach? - spytał
z jadalni Długi Alek; śmiał się, ale w jego tonie wyczuwało się wymówkę. Właśnie tego dnia
Edyta suszyła mu głowę, że pozwala Judysi opowiadać dzieciom takie niestworzone historie,
i uznał, że ma świetną okazję, by ją napomnieć.
Judysia parsknęła śmiechem.
- Alku Gardiner, idź po olej do głowy! Dzieci i tak nie bardzo wierzą, ale mają
mnóstwo uciechy. Jestem pewna, że Maria Anna świetnie zagrała swoją rolę.
- Dlaczego je tam posłałaś?
- Bo przyszło mi do głowy, że ona musi coś wiedzieć. Jest za pan brat z tą bandą ze
Srebrnych Mostów, która ukradła collie Roba Clarka, a w zeszłym tygodniu gołębie pani
Taylor. Maria Anna jest przyszywaną ciotką Toma Cudahy’ego, wiesz, tego od czerwonych
drzwi. Ale zacna z niej kobiecina i uwielbia dzieci, pomyślałam więc, że na pewno im
pomoże. Zaoszczędziła trochę grosza i Cudahy’owie tańcują, jak im zagra. Wszystko dobre,
co się dobrze kończy. Nie martw się. Dzieci miały uciechę ze spotkania z czarownicą, no i
co? Wam też opowiadałam o czarownicach i jakoś wam nie zaszkodziło.
Jak należy zachowywać się w towarzystwie
I
Tegoroczna zima, a w każdym razie jej początek, była lekka, zatem Pat, to z Sidem,
to ze Szkrabem, ale rzadko z obydwoma chłopcami naraz, odbywała wszystkie swe ulubione
wyprawy. Wracali rumiani jak jabłuszka, witani radośnie przez Judysię, która dogadzała im,
jak mogła, ale czasem uważała za stosowne skarcić.
To znaczy karciła Pat i Sida, nigdy Szkraba. Szkrabowi było przykro, że nikomu na
nim na tyle nie zależy, by dał mu burę.
Nawet ciotka nigdy go nie beształa... w ogóle nie zwracała na niego uwagi.
Mimo braku śniegu zrobiło się bardzo zimno i zamarzła Sadzawka.
Sid nauczył Pat jeździć na łyżwach, a Szkrab posiadł tę sztukę samodzielnie - Judysia
znalazła gdzieś na strychu parę starych łyżew. Ślizgający się Szkrab wyglądał dość
dziwacznie, miał na sobie te same co zwykle poszarpane spodnie, na łokciach burego swetra
widniały czerwone cery, spod starego kaszkietu stryja sterczały nierówne kosmyki włosów.
- Ale cudak! - zaśmiał się Sid.
- To nie jego wina - zaprotestowała lojalnie Pat.
- No, no, jak dorośnie, to będzie z niego zgrabny chłopak, a teraz i tak ma więcej
rozumu w małym palcu niż ty, Sidzie, w całej mózgownicy, choć tak się szczycisz swą urodą
- zauważyła Judysia.
I Pat, bardzo niekonsekwentnie, obraziła się na Judysię za ten atak na Sida.
- Nie mam z wami lekko - westchnęła Judysia. - Czasem myślę, że lepiej bym zrobiła
wychodząc za starego Toma. Mówią mi, że wciąż rozgląda się za żoną.
Pat natychmiast rozszlochała się, przeprosiła Judysię i zaczęła ją błagać, żeby nigdy,
nigdy się z nimi nie rozstawała.
Od czasu do czasu popołudniami lekko prószył śnieg, ale dopiero w grudniu zrobiło
się biało, w sam czas na Boże Narodzenie, Judysia bowiem zawsze twierdziła, że zielone
Boże Narodzenie dostarcza klientów grabarzowi.
Pat siedziała zwinięta w kłębek pod okrągłym okienkiem i patrzyła, jak bieleje świat.
- Kocham śnieżycę - zwierzyła się Judysi.
- No, no, powiedz mi, czego ty nie kochasz?
- Tak przyjemnie jest kochać...
- Ale nie zanadto! Oj, nacierpisz ty się w życiu!
- Przecież nie będę cierpieć dlatego, że kocham Srebrny Gaj!
- A jak będziesz musiała stąd wyjechać?
- Przecież wiesz, Judysiu, że nigdy nie wyjadę. Nigdy. Judysiu, patrz, jakie białe jest
Wzgórze Mgieł. A Długi Samotny Dom wygląda jeszcze samotniej. Chciałabym móc tam
pójść i rozpalić ogień, i ogrzać go. Zaraz by się lepiej poczuł.
- Coś ty! Myślisz, że domy coś czują?
- Jestem pewna. Szkrab też tak uważa. Zawsze wiem, co czuje Srebrny Gaj. Cieszy
się, kiedy jesteśmy w domu, i przykro mu, kiedy nas nie ma. I gdybyśmy przestali tu
mieszkać, to złamałoby mu to serce. I czułam, że wstyd mu za mnie, kiedy w piątki po
południu nie miałam nigdy odwagi wstać i zadeklamować wiersza. A w ostatni piątek
zmusiłam się. Nauczyłam się od Szkraba Zaczarowanego źródełka i wstałam... och, Judysiu,
to było okropne.
Trzęsły mi się kolana... Maja Binnie zaczęła chichotać... i nie mogłam wykrztusić
słowa! Już chciałam wrócić do ławki, ale pomyślałam o Srebrnym Gaju - jak mogłabym
spojrzeć mu w twarz, gdybym okazała się takim tchórzem. Więc zmusiłam się i
zadeklamowałam wiersz, i panna Derry powiedziała: - Brawo, Patrycjo! - a koledzy klaskali. I
jestem pewna, że kiedy wróciłam do domu, Srebrny Gaj się do mnie uśmiechał.
- Dziwny z ciebie dzieciak - uśmiechnęła się Judysia. - Ale cieszę się, że nie dałaś
powodu do kpin Mai Binnie. Nie lubię tej małej.
- Sid ją lubi - szepnęła z rozpaczą Pat.
Ii
W Srebrnym Gaju roiło się od tajemnic. Judysia paradowała z miną sfinksa. Pat
pomogła jej upiec pudding, pomogła matce i Winnie udekorować jadalnię i ozdobiła balaski
schodów gałęziami z lasu.
Pomogła także wybrać Sidowi w Srebrnych Mostach prezenty dla całej rodziny,
oczywiście poza prezentem dla siebie. Więc wcale nie była dotknięta, kiedy na chwilę ją
porzucił i pobiegł na piętro sklepu, gdzie znajdowały się naczynia stołowe. I gdy wracali do
domu, nie spytała go, czym ma wypchaną kieszeń. Choć zastanawiała się, czy jest to
upominek dla niej, czy dla Mai Binnie.
Strasznie było przyjemnie nieść z poczty paczki, które otworzy się dopiero w poranek
Bożego Narodzenia i zobaczy pudełka owinięte w srebrny papier i przewiązane złotymi
wstążeczkami.
Pierwszy dzień świąt był cudowny. Na obiad przyszedł Szkrab z McGintym. O mały
włos nie doszłoby do tego, bo Pat wściekła się, gdy Judysia kazała jej zaprosić swego
„kawalera”, i wcale o tym Szkrabowi nie powiedziała. Dopiero kiedy w Wigilię zaczęło się
zmierzchać, zmiękła i postawiła w oknie świeczkę. U Gordonów nie było telefonu, umówiła
się więc ze Szkrabem, że gdy będzie miała do niego ważną sprawę, wejdzie na stryszek i
zapali świeczkę.
Szkrab natychmiast przybiegł, otrzymał więc w ostatniej chwili zaproszenie na
świąteczny obiad.
Szkrab po raz pierwszy w życiu naprawdę świętował Boże Narodzenie, a McGinty
omal nie pękł z przejedzenia. Wszyscy dostali prezenty... Szkrab też. Judysia dała mu
rękawiczki, a Pat białego porcelanowego pieska z niebieskimi ślipkami... wydała na to całą
resztę pieniędzy, jakie zostały jej po zakupieniu upominków dla rodziny. Nikt nie wiedział, na
co by się ten piesek mógł zdać Szkrabowi, spędził jednak noc pod jego poduszką i myśl o nim
rozgrzewała mu serce. Od matki nie dostał nawet listu. Tylko obecność błękitnookiego pieska
pozwoliła tej nocy Szkrabowi stłumić łzy. Starał się znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie
milczenia matki. Może w Honolulu, gdzie stale panuje lato, nikt nie obchodzi Gwiazdki?...
Sidney dał Pat brunatny przysadzisty dzbanuszek, który wyglądał tak, jakby pękał ze
śmiechu. Pat była zachwycona, ale i tak uważała, że najpiękniejszy był prezent od Szkraba.
Domek dla lalek. Sam go zrobił. Pat nawet nie podejrzewała, jak kunsztownie.
Długi Alek zobaczywszy go aż gwizdnął, a stryj Tom zawołał: Prawdziwe cacko!
- Nie miałem pieniędzy, żeby ci coś kupić - tłumaczył Szkrab, który te swoje długo
oszczędzane dwadzieścia pięć centów wydał na świąteczną kartkę dla matki - więc zrobiłem
ci domek.
- Wolę prezent zrobiony niż kupiony - zawołała Pat. - Ach, te kominy... i okna się
naprawdę otwierają.
- Ech, to tylko zabawka. Kiedyś zbuduję ci prawdziwy dom, Pat.
Dzień Bożego Narodzenia był równie miły jak co roku. Jedynym ewenementem stała
się bójka między Dżentelmenem Tomem i Fujarą oswojoną sówką. Bo Fujara należała już do
rodziny. Ze stoicyzmem znosiła obecność Czwartka i Frycka, one też starały się nie zwracać
na nią uwagi, ale wypowiedziała wojnę Dżentelmenowi Tomowi, a on ją z entuzjazmem
przyjął. Dżentelmen Tom został pokonany i schował się pod piec kuchenny, niemniej dużo
piór zostało na podłodze.
Iii
Zaraz po Gwiazdce śnieg stopniał i styczniowe wiatry hulały po zamarzniętych
burych pastwiskach i wśród szarych drzew. Tylko w rdzawych bruzdach zaoranych pól
ocalało trochę śniegu, no i na północnym zboczu Wzgórza Mgieł.
Styczniowe wieczory były bardzo przyjemne. Przychodził stryj Tom, zasiadali z
ojcem w kuchni obok pieca i gawędzili. Pat, Sid i Szkrab pilnie się przysłuchiwali, podczas
gdy w jadalni Winnie i Józek odrabiali lekcje. Stryj i ojciec rozmawiali o świniach i o
polityce, a potem zaczynały się wspominki i plotki. Wybielone ściany kuchni trzęsły się ze
śmiechu. Czasem stryj Tom wpadał w gniew i po ścianie zaczynał pląsać cień jego brody. Ale
nigdy nie gniewał się długo. Walił pięścią w stół i odzyskiwał dobry humor.
Czasem pojawiała się matka z Przylepką i siedziała cichutko, wyglądając jak zwykle
pięknie. Matka odzywała się rzadko. Ale patrzyła na Pat, Sida i Przylepkę takim wzrokiem, że
Szkraba zaczynało dławić w gardle.
- Judysiu - szepnęła Pat, kiedy po jednym z takich wieczorów spała z Judysią, bo
Winnie zaprosiła przyjaciółkę - chyba w niebie nie może być lepiej.
- Co ty wygadujesz! - zgorszyła się Judysia. - A ten lodowaty wiatr?! Myślisz może,
że w niebie także będzie skowyczał wicher?
- Ja lubię wiatr. Człowiek czuje się w domu jeszcze przytulniej, ciepło mu, miło i wie,
że ten wicher nic mu złego nie zrobi.
Słyszysz, jak świszcze? Judysiu, opowiedz mi jakąś historyjkę o duchach... Od tak
dawna już u ciebie nie spałam... Judysiu, proszę cię. Ale coś strasznego, żeby przeszły mnie
ciarki!
- Czy opowiadałam ci, jak Janka McGuigan w noc po pogrzebie wróciła na cmentarz
po swoją ślubną obrączkę, którą mąż zdjął jej przed pochówkiem z palca? Pewnie uważał, że
przyda mu się dla następnej żony... McGuiganowie zawsze byli przewidujący.
- A skąd się o tym dowiedzieli?
- Przecie powiadam... Następnego rana Tom zobaczył, że w kasetce nie ma obrączki.
A w sześć lat później kupił grób na nowym cmentarzu i kiedy przenosili trumnę, trumna
rozsypała się, była to byle jaka trumna z lichego drewna, i zobaczyli, że Janka ma obrączkę na
palcu. Tom już nigdy nie przyszedł do siebie...
W lutym wciąż nie było śniegu. Judysia zapragnęła zabrać się do wyszydełkowania
dywanu pod stół w jadalni, większego niż dywan ciotki Edyty, z którego ta była niezwykle
dumna.
- Zrzednie jej mina - cieszyła się Judysia. Judysia sama przygotowywała barwniki. Nie
dla niej kupne farby. Płowieją, nim upłynie rok, twierdziła. Zbierała porosty, korę, mech...
Dziki bez barwił na fioletowo... kora brzozy na brunatno, zieleń uzyskiwało się z pączków
wierzby, włoskie topole dostarczały koloru żółtego.
Potem nadszedł marzec i rozszalały się wichury. W marcu były urodziny ojca i
rocznica ślubu rodziców. Gardinerowie z okazji takich uroczystości zawsze zapraszali
rodzinę. W tym roku przyjechał z żoną i z córką wuj Brian i ciotka Helena Taylor.
Mieli pojawić się po południu, obiad zjedzą wieczorem - Judysia uznała to za
nowoczesny wymysł. Twierdziła, że na samą myśl kręci jej się w głowie.
Pat była w swoim żywiole, choć nie cieszyła się na gości tak jak zwykle. Nie
przepadała za wujem Brianem, ilekroć przyjeżdżał do Srebrnego Gaju, pouczał ojca, co by tu
należało zmienić. A ciotka Helena, starsza siostra ojca, o tyle starsza, że wyglądała na jego
ciotkę, chciała potem zabrać z sobą do Letniego Brzegu Winnie lub Pat.
Pat modliła się, by nie wybrała jej. Za nic nie chciała wyjeżdżać ze Srebrnego Gaju,
okropnie byłoby nocować poza domem.
Za to krzątanina przy gospodarstwie sprawiała jej mnóstwo przyjemności, lubiła
oddawać domowi drobne przysługi, ścierać kurze, czyścić srebro, pomagać przy pieczeniu
ciasta i wyjmowaniu ze schowka ślubnego serwisu matki ze żłobkowanej porcelany; na
środku każdego talerza widniał złocisty bratek.
Judysia gotowała i piekła, a Przylepka wszystkiego chciała skosztować. Aż wreszcie
polizała oblodzony rygiel i potem przez dłuższy czas mogła pić tylko mleko.
Kiedy nadszedł uroczysty dzień, Pat włożyła sukienkę z niebieskiej żorżety. Wolała
czerwoną, ale nie chciała sprawić zawodu niebieskiej, na którą była kolej. Och, żeby tylko
ciotka Helena jej nie wybrała! Nie mogła się już nawet cieszyć na kolację. Może udać, że
zachorowała? Ale Judysia gotowa by ją uraczyć rycyną, tak jak to się zdarzyło ostatnim
razem.
- Judysiu, daj mi lepiej to lekarstwo, które przechowujesz w czarnej butelce! Ono tak
przyjemnie pachnie.
- No, no, czego ci się zachciewa - Judysia miała jakąś dziwną minę. - Tamto lekarstwo
jest dla ciebie za mocne!
- Co to właściwie jest?
- No, no, właśnie w zeszłym tygodniu odbył się pogrzeb kota, który był zbyt
ciekawski - oświadczyła Judysia. - Dosyć tych pytań i proszę zaraz wypić całą łyżkę.
Już nawet ciotka Helena lepsza była od rycyny. Najmilej by było, gdyby to ciotka
Helena zachorowała i nie przyjechała. Pat zastanawiała się, czy można się modlić, by ktoś
zachorował; nie naprawdę, nie, ale żeby się źle poczuł i nie mógł wyjść z domu w chłodny
wietrzny marcowy dzień.
Pat zawiązała na głowie niebieską chustkę i wraz ze Szkrabem wdrapali się na siano w
stodole, skąd przez świetlik wyglądali, czy nie nadjeżdżają goście, a McGinty polował na
wyimaginowane szczury.
Wreszcie ciotka Helena przyjechała autem wuja Briana i oto szła przez ogród.
„Wygląda jak dzban” - pomyślała niechętnie Pat.
Była z nimi córka wuja Briana, Norma. Pat miała nadzieję, że nie przyjedzie. Nie
lubiła jej, bo uważano, że jest ładniejsza od Winnie.
- Ja uważam, że jest brzydsza.
- A ty, Pat, ślicznie wyglądasz w tej niebieskiej chusteczce - powiedział z zachwytem
Szkrab.
Gdybyż tylko na tym poprzestał. Ale nie poprzestał i wszystko popsuł.
- Pat, czy jak dorośniesz, będziesz moją dziewczyną?
Pat spąsowiała z gniewu, wcale nie zauważywszy, że oto w wieku lat dziewięciu
otrzymała pierwszą propozycję małżeńską.
- Hilary Grancie! Jeśli jeszcze raz powiesz coś takiego, to nie odezwę się do ciebie,
póki żyję.
- No, dobrze, dobrze. Nie chciałem cię rozgniewać. Myślałem, że mnie lubisz.
- Oczywiście, że cię lubię. Ale nie mam zamiaru być niczyją dziewczyną!
Szkrab miał tak zdruzgotaną minę, że to jeszcze bardziej rozwścieczyło Pat i
zachowała się okrutnie.
- Gdybym już musiała być czyjąś dziewczyną, to wybrałabym jakiegoś ładnego
chłopca.
Szkrab zdjął okulary.
- Czy bez okularów nie wyglądam lepiej?
Wyglądał. Pat po raz pierwszy zobaczyła jego oczy. Były duże, szare i błyszczące. Ale
nie była w odpowiednim nastroju, by się nimi zachwycać.
- Nie naprawdę. Masz wyskubane włosy i za szerokie usta. Sid mówi, że mógłbyś
połknąć wołu!
I Pat otrząsnęła się z pyłu siana, i dumnie odeszła.
- Może jeszcze zmieni zdanie? - zauważył McGinty.
- Będzie musiała - twardo oświadczył Szkrab.
Iv
Tego dnia wszystko szło na opak. Ledwie weszła, pokłóciła się z Normą. Norma
chodziła po domu potrząsając słynnymi rudawymi lokami i kręcąc nosem.
- Więc to jest Srebrny Gaj - powiedziała. - Bardzo staroświecki.
Pat znów spąsowiała z gniewu.
- Okiennice dodają domowi stylu - oświadczyła.
- Ach, nie mam na myśli okiennic. Nasze są jeszcze bardziej zielone. Powinnaś
zobaczyć nasz dom. Widzę, że nie macie werandy.
Ani nawet garażu.
- Ale mamy cmentarz! - z triumfem odpowiedziała Pat.
Norma nieco spuściła z tonu. Cmentarz zrobił swoje.
- I mamy pokój Poety, i okrągłe okienko - ciągnęła Pat.
To okienko zainspirowało Normę.
- Nie macie ani jednego weneckiego okna! - zawołała. - My mamy trzy... dwa w
salonie i jedno w jadalni. Dom bez żadnego weneckiego okna wygląda wręcz śmiesznie.
Srebrny Gaj śmieszny! Tego było już za wiele. Pat wymierzyła Normie policzek.
Uderzyła ją z całej siły.
Nastąpił prawdziwy koniec świata, jak to obwieściła Judysia. Norma wrzasnęła i
wybuchnęła płaczem. Matka była zasmucona i przerażona.
Ojciec zgorszony i oburzony, choć może trochę to oburzenie udawał.
Przyszła Judysia i zabrała Pat do kuchni.
- Ale się popisałaś!
- Mało mnie to obchodzi... nic mnie to nie obchodzi. Nie pozwolę, żeby się
wyśmiewała ze Srebrnego Gaju - łkała Pat. - Cieszę się, że ją uderzyłam! Możesz sobie
mówić, co chcesz! Cieszę się!
- Ale temperament! - szepnęła Judysia. Poszła do swego pokoju i usiadła na
niebieskiej skrzyni, żeby się wyśmiać.
- No, no, raz się chociaż dostało tej pannie Normie, której już tak się przewróciło w
głowie, że ośmiela się krytykować dom, w którym się wychował jej tata!
Pat nie pozwolono zjeść obiadu w jadalni. Za karę miała jeść w kuchni. Została
ukarana za to, że broniła Srebrnego Gaju! Coś podobnego!
- Judysiu, ja wolę jeść z tobą - szlochała. - Ale zostały znieważone moje najgłębsze
uczucia!
Wszystko ma swoje dobre strony. Ciotka Helena była tak zgorszona zachowaniem Pat,
że nie było mowy o zaprosinach. Pojechała z nią Winnie. Pat szybko pogodziła się z rodziną,
nikt nie przepadał za rozpuszczoną Normą, i przed pójściem spać wraz z Sidem i Judysią
ogryzali smakowite kostki indyka, a Judysia opowiedziała im o babce Normy ze strony matki.
- Tak, tak, była to dziwaczna dama i wygadywała niestworzone rzeczy. Jej biedny mąż
długo umierał, a ona miała mu za złe każdy oddech. Wiele razy powtarzała mi ze łzami, że
jeśli to długo potrwa, to już nie znajdzie sobie nowego kandydata do małżeństwa.
I nie znalazła. Nie powiem, żebym się tym martwiła.
Cienie strachu
I
Zaraz po wyjeździe Winnie rozszalała się zima. Okrągłe okienko Pat zasypał śnieg.
Zaspy pojawiły się na Alejce Westchnień, tatuś i stryj Tom poszli tam z szuflami i wykopali
wąską ścieżkę. Stosy kamieni w starym sadzie wyglądały jak białe piramidy. Wzgórze Mgieł
lśniło srebrem. Nawet kamieniste pólko wyglądało przepięknie. Pat wyobrażała sobie, jak
cudownie musi być na Ukrytym Pólku, którego pilnują Król Lasu i Księżniczka Paproci.
Śnieg na cmentarzu leżał równo z ogrodzeniem.
- Nawet Zawadiackiemu Dickowi trudno by dziś było wyleźć z grobu zauważyła
Judysia.
Pat lubiła nawałnice śnieżne. Miło było opatulić się puszystymi kocami i kpić sobie z
ciemnej zimowej nocy tuląc termofor z gorącą wodą. Najpierw kładło się go w nogach, kiedy
stopy rozgrzały się, brała go w ramiona, a wreszcie wsuwała pod plecy. I już był ranek,
świeciło słońce, a termofor zamienił się przez ten czas w zdechłego szczura.
Przyjemnie także było mieć dla siebie cały pokój, choć bardzo jej brakowało Winnie,
tych jej roześmianych oczu i srebrzystego głosiku.
- No, już za dwa tygodnie Winnie wróci - cieszyła się.
To w szkole dowiedziała się przykrej nowiny. Oczywiście od Mai Binnie.
- Wasza ciotka Helena ma zamiar zaadoptować Winnie!
Pat spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Nic podobnego.
Maja zachichotała.
- To ty nic nie wiesz? Mama powiada, że to wielka szansa dla Winnie. Gdybyś nie
spoliczkowała Normy, to pewnie zaadoptowałaby ciebie!
Pat patrzyła na Maję nieprzytomnym wzrokiem. Była zbyt zrozpaczona, by
uświadomić sobie, że to Sid musiał opowiedzieć Mai o tym policzku, i poczuć do niego żal.
Działo się to na pauzie, ale Pat chwyciła płaszcz i czapeczkę i pobiegła do domu
potykając się i grzęznąc w śniegu. Musi jak najszybciej zobaczyć matkę... matkę, nie Judysię.
Judysi zwierzała się ze wszystkich drobnych zmartwień, ale teraz mogła pomóc tylko matka.
Tylko matka mogła ją zapewnić, że to nieprawda, że nikomu nawet nie przyszło na myśl
oddać Winnie ciotce Helenie.
- No, no, coś tak wcześnie wróciła? Jak tyś przebrnęła przez tę drogę? Przecie stryj
Tom miał po was pojechać tymi swoimi nowymi saniami!
- Gdzie mamusia?
- Twoja mamusia pojechała z tatusiem do Wybrzeża Zatoki.
Zadzwonili, że ciotka Franciszka dostała zapalenia płuc. No powiedz, co ci się stało?
Ale Pat po raz pierwszy nie mogła zwierzyć się Judysi. To pytanie musiała zadać
matce. Trochę urażona Judysia dała jej spokój i Pat zaczęła krążyć po domu jak pokutująca
dusza. Jakiż ten dom był pusty. Ani matki, ani ojca, ani Przylepki. I już od tak dawna nie ma
Winnie. I nie wiadomo, czy w ogóle wróci! A jeśli w Srebrnym Gaju już nigdy nie zabrzmi
jej śmiech?
- Coś musiało stać się w szkole - rozmyślała Judysia. - Mam nadzieję, że nie naraziła
się nauczycielce. Rada szkolna musiała zwariować, żeby zaangażować córkę starego Artura
Sainta z tą grzywą włosów koloru cegły!
Pat nie zjadła kolacji. Nadeszła pora kładzenia się spać, a rodzice wciąż jeszcze nie
wrócili. Pat płakała i płakała, i wreszcie uśpił ją płacz. Ale obudziła się w nocy, usiadła na
łóżku i wszystko sobie przypomniała.
Było cicho. Wiatr ustał. Ściany trzeszczały od mrozu. Przez okno widziała słabe
światło nad jodłami. Odkryła, że w ciemnościach, wszystko jest jeszcze straszniejsze. Czuła,
że natychmiast musi dowiedzieć się prawdy.
Śmiało wstała i zapaliła świeczkę. Śmiało poszła cichą sienią, minęła drzwi pokoju
Józka, minęła drzwi pokoju Poety, oto sypialnia rodziców. Tak, są w domu i smacznie śpią.
Przylepka leżała w swym maleńkim łóżeczku i wyglądała jak zwykle rozkosznie, ale Pat po
raz pierwszy nie nachyliła się nad nią, by się pozachwycać.
Długi Alek i jego żona właśnie zasnęli znużeni mroźną wyprawą, ale obudzili się i
zobaczyli jej wystraszoną buzię.
- Co ci jest? Źle się czujesz?
- Tatusiu, przecież ciocia Helena nie może zaadoptować Winnie?
Powiedz, że nie może.
- I ty, Pat - spytał srogo ojciec - budzisz nas po nocy, żeby zadać takie głupie pytanie?
- Tatusiu, ja muszę wiedzieć.
Matka czule położyła jej na ramieniu rękę.
- Kochanie, nie ma mowy o adopcji... Ale może Winnie u niej przez jakiś czas
zostanie, ciotka Helena chce ją posłać do dobrej szkoły. To by było świetnie...
- Chcesz powiedzieć, że Winnie będzie tam mieszkać?
- Nic jeszcze nie zostało zdecydowane. Ciocia Helena namyśla się.
Ale tak czy owak Winnie będzie tu często przyjeżdżać...
Ii
Następny tydzień składał się z samych mrocznych dni, najprzykrzejszych dni w życiu
Pat. Nie mogła nic przełknąć, ilekroć spojrzała na puste miejsce Winnie, napływały jej do
oczu łzy. Rodzina uważała, że Pat zachowuje się nierozsądnie.
- Nie macie serca. Trzeba tego dzieciaka zrozumieć. Jest taka nieszczęśliwa, że sama
nie wie, co robi. I nawet ptaszek nie wyżywiłby się tym, co ona je.
- Rozpieszczasz ją, Judysiu - powiedział surowo Długi Alek, który stracił już
cierpliwość.
- Każdemu przyda się odrobina czułości - odpowiedziała Judysia.
Ale spróbowała przemówić Pat do rozumu.
- Powinnaś chcieć, żeby Winnie zdobyła wykształcenie.
- Może się kształcić w domu.
- Ja mówię o prawdziwej edukacji. Chcesz, żeby Gardinerowie zachowywali się tak
jak ci Binnie’owie? Pani Binnie zawsze powiada, że nie zamierza kształcić Zuzanny. „Może
sobie pochodzić rok do Akademii Królowej, a potem i tak wyjdzie za mąż i tylko by się
zmarnowało pieniądze”. Winnie ma już trzynaście lat. Wkrótce musi zacząć przygotowywać
się do egzaminu do Akademii, a czego ją nauczy ta dziewucha od Saintów? Założę się, że nie
zna łaciny ani francuskiego.
- Po co to komu? Angielski wystarczy.
- Ale nie na egzamin. Winnie będzie chodziła do porządnej szkoły w Letnim Brzegu, a
ciocia Helena może dla niej dużo zrobić, więcej niż twój tata, który musi wykarmić pięcioro
dzieci. Nie martw się, złotko, i pomóż mi pociąć te szmatki, ja zabiorę się do szydełka.
Wreszcie nadszedł list od ciotki Heleny zaadresowany do ojca. Pat założyła z tyłu
ręce, żeby nikt nie zobaczył, jak drżą, i wpatrywała się w tatę. A on włożył jedne okulary,
drugie okulary, obejrzał starannie znaczek, zauważył, że ciotka Helena ma wciąż ładny
charakter pisma, wziął nóż, rozciął kopertę i wreszcie wyjął list. Na podwórzu rozległ się
czyjś śmiech. Któż to ośmiela się w takim momencie śmiać?
- Helena pisze, że Brian przywiezie Winnie już w najbliższą sobotę - oświadczył
beznamiętnym tonem. - Więc pewnie zrezygnowała z posłania jej do szkoły. Zresztą byłem
przekonany, że do tego nie dojdzie.
Pat jak na skrzydłach pobiegła do Judysi. Judysia wyraziła satysfakcję.
- No i dobrze się stało. Helena zawsze miała lekkiego bzika. A ja i tak byłam
przeciwna przedwczesnemu rozbijaniu rodziny.
- Rodzina jest czymś najcudowniejszym na świecie - zawołała Pat. Spójrz, Judysiu, na
Dżentelmena Toma, usiadł, jakby pozował do zdjęcia.
- No, no, ty się zmieniłaś w oczach, rano chodziłaś jak gradowa chmura, a teraz
wszystko ci się podoba, nawet pozy tego biednego kocura - zaśmiała się Judysia.
Pat wybiegła, by podzielić się dobrą nowiną ze srebrną brzeziną i bezlistnymi
klonami. Potem wróciła do domu, weszła na stryszek i postawiła w okienku świeczkę, by
wezwać Szkraba. W ciągu tego potwornego tygodnia jeden Szkrab podtrzymywał ją na
duchu. Nawet Sid nie za bardzo przejmował się tym, czy Winnie wróci do domu.
Miał nadzieję, że wróci, ale nie spędzało mu to snu z powiek.
Natomiast Szkrab nieustannie ją pocieszał. Nie ma się czym martwić. Winnie na
pewno wróci. Któż by się zdecydował pozostać z dala od domu, takiego domu jak Srebrny
Gaj. Teraz więc przybył dzielić jej radość.
Przeszli przez Jordan i dobrnęli po śniegu do Sielanki. Było tam pełno zasp, ale
Zaczarowane Źródełko nie zamarzło. Jaki cudowny był ten wysrebrzony świat... cudowna
biel... Wrócili do domu dopiero koło ósmej i Judysia dała im burę.
- Nie pozwolę ci włóczyć się ze Szkrabem, jeśli nie będziesz wracać o przyzwoitej
porze, żeby iść spać.
- Jaka jest przyzwoita pora chodzenia spać? - zaśmiała się Pat.
Tego wieczoru Pat śmiała się bez przerwy. I z apetytem spałaszowała kolację.
- Mówisz, jakbyś nie wiedziała! - odparła Judysia także się śmiejąc.
Nadeszła sobota. Wichura i śnieżyca jeszcze się wzmogły. A to właśnie w sobotę
miała wrócić Winnie. A jeśli wuj Brian jej nie odwiezie? Ale pod koniec popołudnia słońce
ukazało się zza chmur i świat stał się olśniewający. Pokoje Srebrnego Gaju wypełniły się
złocistym blaskiem.
I Winnie przyjechała. Była bardzo zadowolona, że ciotka Helena nie zdecydowała się
jej zatrzymać.
- Ciocia uskarżała się, że bez przerwy się śmieję, a jej to działa na nerwy - opowiadała
Winnie Pat. - I jak któregoś dnia nie było służącej, to zamiast posolić kartofle, wsypałam do
nich pieprzu...
I to zdecydowało. Ciocia Helena uznała, że nie będzie ze mnie dobra gospodyni.
- Srebrny Gaj cieszy się słysząc twój śmiech - szepnęła Pat ściskając ją z całych sił.
W nocy znów była nawałnica. Pat obudziła się... przypomniała sobie, że nareszcie w
domu jest tak, jak być powinno, i natychmiast znów pogrążyła się we śnie. Niech sobie
szaleje śnieżyca. Wszyscy jej najbliżsi znajdowali się pod tym samym życzliwym dachem.
Pojawia się Elżbieta
I
- Pachnie wiosną - zawołała z zachwytem Pat wciągając głęboko powietrze. Przed
chwilą znalazła pierwsze kiełki kminku. I tego samego wieczoru na Pólku Sadzawki zaczęły
rechotać żaby. Usłyszeli je ze Szkrabem wracając do domu z Sielanki.
- Uwielbiam żaby - oświadczyła Pat.
Szkrab nie był pewien, czy je lubi. Kumkały tak smętnie, że zaraz zaczynał myśleć o
matce.
Nigdy jeszcze, myślała Pat, bogata doświadczeniem swych niemal już dziewięciu lat,
nie było tak pięknej wiosny.
Wiosną wszystko było takie czyste. Nie rosły chwasty, nigdzie nie leżały zeschłe
liście. W domu też unosił się zapach czystości.
Matka i Judysia zrobiły wielkie porządki, szorując i pastując podłogi, myjąc okna.
Winnie i Pat pomagały po powrocie ze szkoły.
Przyjemnie było upiększać ukochany dom.
- Łamie mnie w kościach - oświadczyła któregoś wieczoru Judysia. I następnego dnia
leżała już z grypą, na którą kolejno zapadli wszyscy domownicy. Przeszli ją lekko z
wyjątkiem Pat. To dziecko wszystko ciężko przeżywa, pomyślała Judysia. Pat długo nie
mogła przyjść do siebie. Któregoś dnia przyjechała nieoczekiwanie ciotka Helena i orzekła,
że Pat przyda się zmiana powietrza. Szybko zapadła decyzja. Pat spędzi trzy tygodnie w
Wiązowni.
Pat nie miała na to najmniejszej ochoty. Nigdy nie była poza domem dłużej niż jedną
noc i trzy tygodnie wydawały jej się wiecznością.
Ale nikt nie zwracał uwagi na jej protesty i nadszedł ten straszny poranek, kiedy ojciec
miał ją odwieźć do Letniego Brzegu.
Przyszedł ją pożegnać Szkrab i zjedli śniadanie siedząc na kamiennych schodkach i
patrząc, jak nad Wzgórzem Mgieł wschodzi czerwonawe słońce.
Pat pogodziła się już z losem i poczuła miły dreszcz podniecenia, że robi się koło niej
tyle szumu. Przyjemnie było poczuć się kimś ważnym. Sid był przygnębiony - a może trochę
zazdrosny, Szkrab zaś bardzo smutny. Przylepka płakała, bo wbiła sobie do głowy, że coś
złego ma spotkać Pat. Judysia napominała ją, żeby nie zapomniała często pisać. Jakby to było
możliwe!
- Ale ty, Judysiu, też będziesz do mnie pisać? - niespokojnie dopytywała się Pat.
- Ja i listy... - mruknęła Judysia. Trzeba wyznać prawdę, że od dwudziestu lat Judysi
nie zdarzyło się napisać listu. - Nie, listy to będą do ciebie pisać inni, ale ty od czasu do czasu
skrobnij do mnie słówko.
Pat poprosiła, żeby Judysia schowała do swojej niebieskiej skrzyni trzy najukochańsze
lalki... ze łzami w oczach pożegnała się z każdym pokojem z osobna, z każdym drzewem i z
własnym odbiciem w studni. Uściskała McGinty’ego i Czwartka. Wreszcie musiała
powiedzieć do widzenia rodzinie. Judysia zobaczyła jej zrozpaczoną buzię w tylnej szybie
auta.
- Smutno będzie bez niej - westchnęła.
Ii
Zaraz po przyjeździe do Wiązowni Pat napisała do matki smętny list, błagając, by
zabrano ją do domu. Pierwsza noc w Wiązowni była okropna. W wielkim staroświeckim łożu
z baldachimem Pat poczuła się wręcz zagubiona.
- Jestem tu tylko z wizytą - starała się pocieszyć. - Za dwadzieścia jeden dni wrócę do
domu.
Następny list, wysłany z kolei do Judysi, był już bardziej pogodny. Pat odkryła, że
składanie wizyt ma także swoje dobre strony. Ciotka Helena we własnym domu była
zadziwiająco miła, opodal mieszkał wuj Brian. Przyjemnie było co dzień bywać w mieście i
oglądać wystawy sklepowe. Czasem Amelka i Norma zabierały ją do miasta w sobotę
wieczór, kiedy wszystkie wystawy były oświetlone i robiły wrażenie świata bajek, zwłaszcza
drogeria, gdzie stały kolorowe butle i słoje.
Dom cioci Heleny jest bardzo ładny - pisała Pat, która odkryła także, że lubi pisać
listy. - Dużo ładniejszy niż Wybrzeże Zatoki.
A jeszcze ładniejszy jest dom wujka Briana. Ale nie powiedziałam tego Normie, bo
ona się zawsze tak nim przechwala. I teraz znów spytała się mnie: „No co, nie jest tu
wytworniej niż w Srebrnym Gaju?” A ja odpowiedziałam: „Owszem, wytworniej, ale wcale
nie ładniej!” Polubiłam tu wujka Briana. Podał mi na przywitanie rękę tak, jakbym była
dorosła. Norma się jak zwykle puszy, ale Amelka jest bardzo miła. W salonie cioci Heleny
stoi na kominku gipsowy pies, strasznie podobny do Sama Binnie’ego. Ciocia Helena
opowiedziała mi, że myszy poogryzały zimą wszystkie jabłonie Amasy Taylor i te jabłonie
uschły. Ach, Judysiu, żeby tylko te myszy nie dobrały się nigdy do naszych jabłoni!
Judysiu, proszę cię, przypomnij tatusiowi, żeby nie nadawał imienia nowemu rudemu
cielaczkowi, nim ja nie wrócę do domu.
Przecież wrócę już za dwa tygodnie. I, Judysiu, nie zapominaj wieczorem o mleku dla
Czwartka, proszę cię, dolej mu czasem śmietanki. Czy wzeszły już orliki i laki? Mam
nadzieję, że podczas mojej nieobecności Przylepka zanadto nie urośnie.
Ciocia Helena sprawiła mi nową sukienkę. Nazwała ją „praktyczną „.
Nie lubię praktycznych sukienek. I nie dostaję tu w niedzielę rodzynków.
Ciocia Helena jest wspaniałą gospodynią. Sąsiedzi mówią, że można by tutaj jeść
owsiankę z podłogi. Ale za to jej nie dosala, więc nie smakuje mi nawet z talerza.
Wuj Brian powiada, że Kuba Hartley źle skończy. Kuba mieszka tuż obok nas, więc
stale mu się przyglądam i zastanawiam, jak skończy.
Może go powieszą?
Ciocia Helena pozwala mi pić herbatę. Mówi, że to nonsens nie dawać dzieciom
herbaty, dawniej zawsze piły i dobrze się chowały.
Kuzyn Jerzy Gardiner, wiesz, ten starszy pan, powiedział, że nie jestem podobna do
mamy. Że mama za młodu była pięknością.
Poczułam, że zrobiłam mu zawód. Bardzo wychwalał urodę Normy i Amelki. Może
sobie chwalić ich urodę, ale nie cierpię, kiedy zachwyca się domem. Uważam, że okna
weneckie są obrzydliwe.
Judysiu, mam nadzieję, że do mojego powrotu w Srebrnym Gaju nic się nie zmieni.
Bardzo było przyjemnie otrzymywać listy. Panna Patrycja Gardiner, Wiązownia, Letni
Brzeg. Najmilsze listy pisał Szkrab, bo opowiadał jej o tym wszystkim, co nikomu innemu nie
przychodziło na myśl. Że po strychu w Srebrnym Gaju zaczęły buszować wiewiórki i Judysia
była wściekła... Że w Sielance pojawiły się wawrzyny... Opowiadał, które jabłonie najpiękniej
kwitną... Józek obciął Dżentelmenowi Tomowi wąsy, ale Judysia mówi, że odrosną... Okociła
się kotka w stodole... i wreszcie najwspanialsza wiadomość - Długi Samotny Dom kupił ktoś,
kto zamierza tam zamieszkać. Pat była bardzo podekscytowana, niemniej z przykrością
myślała, że w czasie jej nieobecności wydarzyło się aż tyle rzeczy!
- Jeszcze dziesięć dni - powiedziała głośno, patrząc na kalendarz.
- Za dziesięć dni będę w domu.
Judysia nie napisała, ale w każdym liście była od niej jakaś wiadomość. Pat
najbardziej ucieszyła się z „powiedzcie jej, że tęskni do niej dom”, a najmniej podobało jej
się, gdy Judysia kazała jej powtórzyć, „że ten jej wychudzony kawaler wygląda, jakby miał
zaraz wyzionąć ducha”.
Ciotka Jessie zaprosiła na podwieczorek gości, Pat uznała go za męczący i nudny.
Norma i Amelka miały sobie mnóstwo do powiedzenia i nie zwracały na nią uwagi, panował
taki zgiełk, że rozbolała ją głowa. „Wszyscy mówią naraz, zupełnie jak gęsi stryja Toma”
pomyślała nieżyczliwie Pat.
Wyśliznęła się z salonu i poszła na górę szukając spokojnego kącika, gdzie mogłaby
usiąść i marzyć o Srebrnym Gaju. Trafiła do gabinetu wuja Briana. Ale kiedy odsunęła
zasłonę, żeby wdrapać się na parapet okna, zobaczyła, że siedzi tam już jakaś dziewczynka...
dziewczynka w jej wieku, która wyglądała tak, jakby przed chwilą płakała. Spojrzała
na Pat na wpół wrogo, a na wpół błagalnie; miała prześliczne ogromne szare oczy, były to
najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała Pat, ocienione długimi czarnymi rzęsami.
Oczy te były nie tylko piękne. Pat zobaczyła w nich coś, co sprawiło, że wydało jej
się, iż zna tę dziewczynkę od zawsze.
Dziewczynka poczuła chyba to samo, bo potrząsnęła główką, odrzucając w tył gęste
kasztanowe loki, podwinęła nóżki i z uśmiechem zaprosiła gestem Pat, by usiadła w
przeciwnym rogu. Nie trzeba im było słów, by zawrzeć przyjaźń.
- Nazywam się Patrycja Gardiner. Mieszkam w Srebrnym Gaju przedstawiła się Pat.
- Ja nazywam się Elżbieta Wilcox, ale wszyscy nazywają mnie Bietką - odpowiedziała
dziewczynka.
- Wilcox?! Tak nazywa się pan, który kupił Długi Samotny Dom w Północnym Glen -
zawołała Pat.
Bietka skinęła główką.
- Tak, to tatuś. Dlatego właśnie płakałam... Nie chcę się tak daleko przeprowadzić.
Nikogo tam nie znam.
- Znasz mnie. Ja mieszkam tuż obok.
Bietka rozchmurzyła się.
- Naprawdę?
- O trzy kroki. I wasz dom jest piękny. Strasznie go lubię. Zawsze marzyłam, żeby
zobaczyć w jego oknach światła! Ach, Bietko, jak ja się cieszę, że w nim zamieszkasz.
Bietka mrugnęła oczkami, by odpędzić ostatnie łzy, i pomyślała sobie, że kto wie, czy
ona też nie będzie z tego rada. Zaczęły rozmawiać i gadały jak najęte, aż wreszcie zaczęto ich
szukać i Bietkę uprowadziła jej ciocia. Ale wtedy obie z Pat wiedziały już o sobie niemal
wszystko.
Iii
Ach, Judysiu - napisała tego wieczoru Pat. - Mam przyjaciółkę.
Nazywa się Bietka Wilcox i wkrótce zamieszka w Długim Samotnym Domu. Jej pełne
imię brzmi Elżbieta Gertruda, jest śliczna, dużo ładniejsza niż Norma, i przysięgłyśmy sobie,
że będziemy przyjaciółkami aż do śmierci.
Pomyśl, Judysiu, wczoraj o tej porze nawet nie wiedziałam, że ona istnieje. Ciocia
Helena mówi, że Bietka jest bardzo wątła i dlatego właśnie jej ojciec sprzedał swoją farmę, bo
była położona na bagnach.
Nigdy nie myślałam, że potrafię aż tak polubić kogoś spoza rodziny. To Norma
znalazła nas na oknie i chyba była zazdrosna, bo parsknęła: „Widzę, że znalazłaś bratnią
duszę!” I kiedy powiedziałam: „Tak”, zwróciła się do Bietki: „Uważaj, bo ona jest
dziewczyną Hilarego Gordona!” Wtedy oświadczyłam jej... Judysiu, oświadczyłam naprawdę
z godnością: „Nie, nie jestem jego dziewczyną. Przyjaźnimy się”. Opowiedziałam już Bietce
o Szkrabie.
Ona uważa, że musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by mu ułatwić życie, i
myśli tak samo jak ja, że to idiotyzm nazywać go moim kawalerem, skoro jest przyjacielem i
w ogóle o kawalerach to możemy zacząć myśleć najwcześniej za siedem lat. Odparłam, że ja
nigdy nie zamierzam myśleć, ale Bietka sądzi, że kiedy dorośniemy, miło będzie mieć
wielbicieli.
Ach, Judysiu, zapomniałam o najważniejszym. Obie urodziłyśmy się tego samego
dnia. Więc jesteśmy bliźniaczkami, prawda? I obie namiętnie kochamy poezję. Bietka mówi,
że ich sąsiad, pan Jerzy Palmer, kiedy dowiedział się, iż jego syn pisze wiersze, sprawił mu
lanie. Bietka pożyczy mi fantastyczną opowieść pod tytułem „Romans hrabiny Berty”. Mówi,
że występuje w niej cudowny duch.
Ach, Judysiu, już pojutrze będę w domu. Aż trudno mi w to uwierzyć!
Iv
- Najmilszą częścią wizyty jest powrót do domu - oznajmiła Pat.
Wuj Brian odwiózł ją do domu. Dla wuja Briana była to przyjemna półgodzinna
przejażdżka po męczącym dniu w biurze. A Pat zapierało dech w piersiach, taka była
szczęśliwa, że wraca z wygnania. Było już ciemno, widziała tylko światła w oknach farm
Północnego Glen.
Znała je wszystkie. Oto światła pana Frencha, światła Floyda, światła Kuby Carda, a
na prawo, w oddali, światła Srebrnych Mostów. O, pali się w oknach Robinsonów, długo ich
nie było, ale widać powrócili do domu.
Wreszcie alejka Srebrnego Gaju... to chyba pogwizduje Józek...
przyjazne drzewa kiwają jej na powitanie... wszystkie okna domu są rozświetlone na
jej przyjęcie... na słupku od bramy siedzi Dżentelmen Tom... cała rodzina wybiegła, by ją
uściskać... brak tylko taty, który musiał pojechać do Srebrnych Mostów na jakieś polityczne
zebranie... Za to Przylepka, która ukończyła już dwa latka, ale ku zmartwieniu wszystkich nie
zaczęła jeszcze mówić, teraz zawołała „Pat!” Czekali też na nią Szkrab i McGinty. Zjedli
kolację w kuchni, chrupiąc złociste bułeczki i smażonego pstrąga, którego Szkrab złowił dla
niej w Jordanie. Judysia miała na sobie nową perkalową suknię i uśmiechała się od ucha do
ucha. Nic się nie zmieniło. Pat bała się, że może poprzestawiano meble, że kocięta na obrazie
urosły, że Król William przebył na swym białym koniu rzekę Boyne... Cudownie było
patrzyć, jak księżyc pojawia się nad własnymi polami. Poszczekiwały psy.
- Judysiu, czy to prawda, że Józek obciął Dżentelmenowi Tomowi wąsy?
- Tak, ten nicpoń to naprawdę zrobił! Biedny zwierzak okropnie śmiesznie wyglądał,
no, ale już mu odrastają.
- Muszę się teraz ze wszystkim od nowa zaprzyjaźnić - oświadczyła radośnie Pat. - Jak
myślisz, Judysiu, czy tatuś wróci, nim pójdę spać?
- Wątpię - odparła Judysia, która sobie tego wcale nie życzyła.
Wolała, żeby Pat zobaczyła Długiego Alka dopiero rano, gdy się dobrze wyśpi.
Jak przyjemnie było się obudzić i popatrzeć na Srebrny Gaj w świetle dnia. W
ogrodzie wszystko strasznie urosło, ale poznał ją każdy krzew. Biegła od drzewa do drzewa
całując je, ucałowała nawet krzywy świerczek przy bramie, za którym nie przepadała, bo
wyglądał tak, jakby się dąsał. Posłała pocałunek Pat z dna studni.
Życie było cudowne.
I nagle zobaczyła wychodzącego ze stodoły ojca!
Długo trwało, nim rodzinie udało się ją pocieszyć. Przestała płakać, dopiero gdy Długi
Alek obiecał, że z powrotem zapuści wąsy.
- A mówiłam, że to będzie dla niej szok - skarciła Judysia Długiego Alka. - Wiesz
przecież, jak ona przeżywa każdą zmianę.
Mogłeś poczekać, aż wróci do domu!
Wciąż jeszcze przygnębiona Pat poszła Alejką Westchnień do Jaskółczego Gniazda,
gdzie ciotki i stryj zgotowali jej serdeczne przyjęcie, bardzo jej im bowiem brakowało. I
chwała Najwyższemu; stryj Tom nie zgolił swych bokobrodów.
Perypetie pieprza
I
Ostatecznie Długi Alek nie musiał zapuszczać z powrotem wąsów.
Kiedy po paru dniach zapytał z powagą Pat, co ona teraz o tym myśli, Pat doszła do
wniosku, że ojciec bez wąsów też jej się podoba. I wyznała Judysi, iż obecnie przyjemniej jest
go całować.
Za to popłakała się, kiedy ścięto wreszcie Winnie jej złote loki, i to ścięto bardzo
krótko. Ale po tygodniu było już tak, jakby Winnie od zawsze miała krótko obciętą
czuprynkę.
Dezaprobata Judysi trwała dłużej.
- Zrobili z niej chłopaka - kręciła nosem Judysia, troskliwie układając loki w swym
skarbczyku. - Co też tym dziewczętom przychodzi teraz do głowy! Chcą z siebie zrobić
mężczyzn, a to się im i tak nie uda. A w dodatku jak skończą pięćdziesiąt lat, to będą łyse jak
kolano.
Pat bardziej jeszcze niż obcięciem włosów Winnie przejęła się jej nagłą decyzją, że
gdy dorośnie, zostanie misjonarką i pojedzie do Indii. Rozpaczała przez wiele tygodni, mimo
filozoficznych uwag Judysi.
- Nie przejmuj się na zapas, złotko. Nie uda się to jej wcześniej niż za dziesięć lat, a
do tego czasu wiele wody popłynie waszym Jordanem. Siadaj i wcinaj biszkopt, i nie
zaprzątaj sobie głowy tymi romantycznymi mrzonkami Winnie.
- To pewnie brzydko z mojej strony, że nie chcę, by została misjonarką - westchnęła
Pat. - Ale Indie są tak strasznie daleko.
Jak myślisz, Judysiu, czy mogę się modlić, by Winnie, nim dorośnie, zmieniła zdanie?
- No, no, to by chyba nie było stosowne - odpowiedziała Judysia robiąc mądrą minę. -
Nigdy nie wiadomo, co z takiej modlitwy wyniknie. Pan Bóg udziela czasem
nieoczekiwanych odpowiedzi. Ale mogłabym się założyć, że Winnie zmieni zdanie.
Dziewczynkom w jej wieku przychodzą do głowy rozmaite pomysły.
Co było robić, Pat usiadła i zabrała się do biszkopta upieczonego według przepisu,
który Judysia zdobyła w Australii. Judysia trzymała go w ścisłej tajemnicy, obiecała jednak,
że przekaże go w testamencie Pat.
Dzień, w którym Wilcoxowie zamieszkali w Długim Samotnym Domu, Pat uznała za
prawdziwe święto. Radośnie pomagała Bietce w urządzaniu jej pokoiku i zrozumiała, czym
może być prawdziwe koleżeństwo.
Państwo Wilcoxowie byli cichymi, spokojnymi ludźmi, którzy uwielbiali córkę i
pozwalali jej na wszystko. Gdyby Bietka nie była z natury dobra, na pewno by ją strasznie
rozpuścili.
Pozwolono Bietce wybrać tapetę do jej pokoiku i Pat poszła z nią do Srebrnych
Mostów. Obu spodobała się ta sama jasnoseledynowa tapeta w różyczki.
- Czy czujesz, jak ten dom cieszy się, że ktoś w nim zamieszkał? spytała Pat. -
Pozostanie Długim Domem, ale już przestał być samotny!
Judysia w cichości ducha bardzo była rada, że Pat znalazła wreszcie przyjaciółkę w
swoim wieku. Winnie miała pół tuzina bliskich koleżanek, a Pat, choć z wszystkimi
dziewczynkami w szkole była w jak najlepszych stosunkach, nie związała się z żadną z nich.
- Bietka jest najładniejszą dziewczynką w szkole - oznajmiła z dumą Judysi. - Maja
Binnie nawet się do niej nie umywa, nie cierpi jej. Ale poza tym wszyscy ją kochają. Ja
kocham ją z całej duszy.
- Nie trzeba kochać zanadto, złotko - ostrzegła Judysia. - Oj, nie trzeba.
- Czy można kochać zanadto? - oburzyła się Pat.
Judysia pokręciła głową.
- Ta mała nie doczeka się siwych włosów! Ona nie należy do tego świata - mruknęła
do siebie. Niepokoiły ją rumieńce Bietki i dziwny często wyraz oczu. Patrzyły one wówczas
tak, jakby widziały jakąś krainę szczęśliwości, której nikt inny nie ogląda. Kto wie, czy część
uroku Bietki nie stanowiło właśnie to spojrzenie. A jej urokowi ulegali wszyscy, i dzieci, i
ludzie starsi.
- Wiele dziewczynek w szkole zazdrości, że Bietka jest moją przyjaciółką -
opowiadała Judysi Pat. - Wciąż zabiegają o jej względy. Ale my się nie rozstajemy. Naprawdę
jesteśmy bliźniaczkami. I co dzień odkrywam w niej coś nowego. Czasem mówimy do siebie
Gertrudo i Małgorzato. Ona ma na drugie imię Gertruda tak jak ja Małgorzata i tym imionom
musi być przykro, że nikt ich nigdy nie używa. Ale to jest nasza tajemnica. Lubię miłe
tajemnice. W zeszłym tygodniu Maja Bińnie powiedziała mi coś w sekrecie, ale było to
obrzydliwe. Ach, Judysiu, czy nie cieszysz się, że Wilcoxowie zamieszkali w Długim Domu?
- Pewnie, że się cieszę. Dobry sąsiad to skarb. A Jerzy Wilcox jest spokojnym,
zrównoważonym człowiekiem. Nie to, co jego ojciec, stary Geordie, straszny był z niego
złośnik. Kiedyś chwycił garnek z puddingiem i wyrzucił za drzwi! I uparciuch. Raz w
kościele wierni uchwalili, że się o coś pomodlą, a Geordie nie chciał. No i stanął tyłem do
pastora i zaczął wodzić po zebranych strasznym wzrokiem. Cóż, cóż, teraz jest już biedak w
niebie i tylko mam nadzieję, że czasem pozwala aniołom robić to, na co mają ochotę.
- Ach, Judysiu, skąd ty wiesz o ludziach tyle zabawnych rzeczy zaśmiewała się Pat.
- No, no, pamięć mi jeszcze dopisuje. Nigdy nie zapomnę tego kuzyna Geordiego,
Malta Wilcoxa. On miał naprawdę źle w głowie.
Uważał, że jest opętany przez diabła.
- Opętany przez diabła? - Pat poczuła miły dreszcz podniecenia.
- Przecie powiadam. Rodzina się z początku nie przejmowała, ale potem zaczął z tym
diabłem gadać. I chwalić sobie to, co tamten mówi. Oddali go więc do szpitala
psychiatrycznego, ale się tym nie przejął, bo diabeł mu wiernie towarzyszył. Spędził tam
wiele lat całkiem szczęśliwy, chciał tylko móc w spokoju wysłuchiwać peror szatana. Aż tu
któregoś dnia zobaczyli, że płacze, jakby mu miało pęknąć serce.
- Szatan mnie opuścił - powiada - i co ja teraz będę tu robił.
Uznali, że wyzdrowiał, i odesłali go do domu, ale zawsze twierdził, że wszyscy go
nudzą. Że okropnie mu brak rozmów o... no wiesz, Pat, o tym miejscu, o którym lepiej nie
wspominać.
- Chcesz powiedzieć o piekle - spokojnie dopowiedziała Pat ku wielkiemu zgorszeniu
Judysi. - Wiele już się o piekle nasłuchałam.
Parobek stryja Toma wciąż tam wszystkich odsyła. Stryj Tom mówi, że on już ma taki
niewyparzony język i nic na to nie potrafi poradzić.
- Hm... hm... pewnikiem to i prawda. Jest przecież wnukiem Andrzeja Taylora, a stary
Andrzej klął, ile wlezie. Był zresztą jedynym mężczyzną w całym Południowym Glen, który
przeklinał.
Pewnie inni uważali, że i tak mu nie dorównają. Stary łotr nic tylko się śmiał i klął.
Powiadał, że póki ma się z czego śmiać, to wcale nie potrzebuje Pana Boga. Kiedy umarł mu
syn, też się tylko roześmiał i oświadczył, że biedakowi zostało oszczędzone wiele życiowych
smutków. Potem umarła mu żona i uznał to za niezły pomysł Opatrzności. Ale gdy ten
wazeliniarz Jan, z którym się wykłócał całe życie, wypadł z dwukółki i skręcił kark,
powiedział:
- To już zbyt ucieszne, można by pęknąć ze śmiechu. Wolę pójść do kościoła i
pojednać się z religią. - I już do śmierci chodził na wszystkie nabożeństwa.
Ii
Pat nigdy jeszcze nie przeżyła tak pięknego lata. Cudownie było mieć kompankę w
drodze do szkoły. Sid coraz częściej szukał towarzystwa kolegów, choć wciąż jeszcze spędzał
wiele godzin z Pat, włócząc się z nią po polach, szukając w stodole jajek i zaganiając o
zmierzchu niesforne indyki.
Bietka często zachodziła do Srebrnego Gaju, w brzezinie miały obie z Pat szałas. Od
czasu do czasu Judysia pozwalała im tam zjeść kolację.
Kolacja poza domem była wielkim romantycznym przeżyciem, na deser zjadały
porzeczki ułożone na liściu sałaty. Kiedy indziej znów siadały na schodkach przed
kuchennymi drzwiami i słuchały opowieści Judysi o rodzinie, duchach, Zaczarowanym
Ludku i „szarych postaciach”, które o zmierzchu i przed świtem snuły się po sadach. Pat
musiała potem odprowadzać Bietkę do domu - była tak przyzwyczajona do historyjek Judysi,
że ją przyprawiały tylko o rozkoszny dreszczyk, Bietka zaś, choć je uwielbiała, była jednak
mniej odporna, a już zupełnie nie wiadomo, co by na to powiedzieli jej rodzice.
Czasem Pat wybierała się na wzgórze do Długiego Domu... szła krętą ścieżką
wspinającą się zboczem wśród pól... na tej ścieżce każdy musiał czuć się szczęśliwy,
wytyczyły ją chyba dobre wróżki. Za każdym razem odkrywała coś zachwycającego... tu
rosła kępa prześwietlonych słońcem paproci... tam leżał omszały pień... gdzie indziej wysiało
się nowe drzewko. Wychodziła z domu Alejką Westchnień, przechodziła przez skraj ogrodu
stryja Toma i tam zaczynała się zaczarowana ścieżka. Czasem Bietka wychodziła na jej
spotkanie; kiedy indziej kiwała jej ręką z okna.
Jedyną tragedią tego lata stała się śmierć Czwartka. Przez parę dni go nie było, potem
któregoś ranka znaleziono go na cembrowinie studni, leżał sztywny, widać dowlókł się do
domu, by tu umrzeć.
- Judysiu, to straszne, że koty żyją krócej niż my - szlochała Pat. - Ledwo je człowiek
pokocha, a już ich nie ma... Judysiu, jak myślisz, czy biedny Czwartek bardzo cierpiał?
Pat ciężko przeżyła jego śmierć, niemniej tego lata Czwartek i tak przebywał często
poza domem i do serca Pat wkradła się para rozkosznych kociąt, Pieprz i Sól. Pieprz był
popielaty jak dym, Sól zaś była biała, a jej pyszczek wyglądał jak ciemny bratek.
Odbył się uroczysty pogrzeb, Sid i Szkrab nieśli zwłoki, a Pieprz i Sól w czarnych
kokardach dość niechętnie odgrywały rolę żałobników. Pat i Bietka uplotły z kwiatów
polnych kilka wieńców.
Pat chciała pochować Czwartka na cmentarzu między Płaczliwym Willem i
Zawadiackim Dickiem, uważała go za kogoś z rodziny. Ale Judysia zgorszyła się, zatem
pogrzebano go wśród świerków, tam gdzie wszystkie koty ze Srebrnego Gaju spoczywały
wiecznym snem.
Bietka napisała wierszowane epitafium, a Szkrab wyrył je na nagrobnej tabliczce.
- Mam nadzieję, że wolno mi przynosić na grób Czwartka kwiaty? spytała nieco
wyzywającym tonem Pat, która nie mogła wybaczyć Judysi, że ta nie pozwoliła pochować
Czwartka na cmentarzyku.
Iii
Któregoś deszczowego popołudnia Pieprz wleciał do studni. Pieprz często popadał w
tarapaty. W ostatnią niedzielę wieczorem wskoczył Judysi na plecy i ruszył tam w tany, a
działo się to podczas rodzinnych modlitw w saloniku. Sid okropnie się skompromitował, bo
wybuchnął śmiechem i tatuś bardzo się rozgniewał.
Całe popołudnie Pieprz był niewidoczny, a kiedy wieczorem Pat postawiła na
cembrowinie studni spodeczek mleka, usłyszała żałosne miauczenie. Obie z Bietką zaczęły go
szukać - bez skutku. Tylko ten rozpaczliwy miauk, który zdawał się dobiegać to z brzeziny, to
z cmentarza, to prosto z nieba.
- Coś go pewnikiem zaczarowało - zawołała Judysia. - Przecie gdzieś musi być.
Wreszcie Bietka znalazła rozwiązanie zagadki.
- On wpadł do studni.
Pat z rozpaczą podbiegła do studni. Było w niej ciemno, nie mogła nic dojrzeć, ale nie
ulegało wątpliwości, że Pieprz tam jest.
Miauczenie rozległo się ze wzmożoną siłą.
- Gdzie się ta bestia mogła podziać? - zastanawiała się Judysia. Ach, widzę go.
Zobaczcie, jak mu błyszczą ślepia. Musiał wpaść do wody i wdrapać się na to obmurowanie
w środku, mądry zwierzak.
Posłuchajcie, jak się drze. Wiele mu to nie pomoże, bo nie widzę, kto by go stamtąd
mógł wyciągnąć. Twój tata i chłopcy są w Wybrzeżu Zatoki i nie wrócą przed północą.
Prawdziwa katastrofa.
- Nie możemy go tam zostawić całą noc - zawołała zrozpaczona Pat.
Pobiegła na strych i zapaliła świeczkę. Żeby tylko Szkrab ją zobaczył! Szkrab cały
wieczór karczował duże pole pana Gordona, ale wracając do domu zobaczył światełko i
stawił się po paru minutach wraz z nieodłącznym McGintym. McGinty kiedy zrozumiał, co
się stało, usiadł i zaczął do wtóru wyć. Był to posępny duet.
- Szkrabie, zrób coś i ocal Pieprza! - błagała Pat.
Szkrab jako błędny rycerz robił dość komiczne wrażenie, te poszarpane spodnie,
ciemne okulary i „obskubane” włosy, potrafił jednak stanąć na wysokości zadania.
We trójkę przywlekli ze stodoły drabinę i udało im się jakimś cudem spuścić ją do
studni. Szkrab po niej zszedł, a Pat i Bietka musiały z całych sił trzymać McGinty’ego, by nie
wykonał samobójczego skoku. Po paru chwilach grozy Szkrab wylazł ze studni trzymając
przerażone mokre kocię, które odwdzięczyło mu się gryząc w nadgarstek.
- No, no - pojękiwała Judysia - czuję się tak, jakby ktoś mnie przepuścił przez
wyżymaczkę! Co za koszmarny dzień! Najpierw Przylepka przycięła sobie paluszki
drzwiami, potem ten kundel Józka zeżarł but twojego taty, a sowa Sida odleciała Bóg wie
gdzie. A teraz - dodała zrozpaczonym tonem - będziemy musieli czerpać wodę z tego
waszego Jordanu, póki nie oczyści się studni.
Oj, nałykamy się jaszczurek!
- Jaszczurek?!
- Przecie powiadam. Dziadek pana Adamsa napił się raz wody z tego potoku i połknął
jaszczurkę. Nigdy już nie przyszedł do siebie.
Mówił, że na pusty żołądek czuje, jak mu się ona wierci we wnętrzu.
Pat pomyślała ze zgrozą, że oboje ze Szkrabem często popijali wodę z Jordanu, co
prawda zwykle czerpali ją z samego źródła w Sielance... Od razu poczuła, że coś jest nie w
porządku z jej żołądkiem. No, ale może po prostu był pusty. Zamknęli Pieprza w spichlerzu,
by wysechł, i poszli do kuchni na gorący pieróg z mięsem. Po tych przejściach należało się
wzmocnić.
Za to w nocy Pat miała koszmarny sen; śniło jej się, że połknęła żabę.
Iv
Pat zaczęła od czasu do czasu spędzać u Bietki noc, była to zupełnie nowa
przyjemność. Pierwszy raz zdarzyło się to na początku grudnia, Judysia wyprawiła ją tam
zaraz po szkole, bo Długi Alek zarzynał świnie, a wówczas nikomu nie udało się uspokoić
Pat. Choć, jak ironicznie zauważyła Judysia, nie przeszkadzało jej to później pałaszować
boczku i kiełbasy.
Pat poszła do Długiego Domu srebrzystą drogą wysłaną śnieżnym puchem. Z każdą
chwilą świat stawał się bielszy. Bietka nie była tego dnia w szkole i czekała na nią pod sosną.
Tuż nad nimi otoczony jodłami Długi Dom wyłaniał się ze śnieżnego morza jak ciemna
wyspa.
Dach opadał nisko, z dachu wystawały okienka, widok ten miał w sobie coś
urzekającego. Pokój Bietki był rozkoszny, były tam aż cztery okienka w wykuszach, dwa w
najdłuższej ścianie i po jednym z obu stron.
Wspaniały pokój, opowiadała Judysi Pat, stały w nim prawdziwe meble i wysokie
lustro, w którym zachwycone dziewczynki mogły się przeglądać od stóp do głów. Okienko
wychodzące na zachód było obrośnięte dzikim winem, w lecie więc przysłaniała je zielona
kurtyna, pod okienkiem wychodzącym na wschód rosła wielka jabłoń.
Pat i Bietka usiadły obok małego piecyka i zaczęły pałaszować jabłka. Gdy zjadły
tyle, że można by się obawiać, iż pękną, położyły się do łóżka i odbyła się jedna z tych
„rozmów od serca”, które tak uwielbiają małe dziewczynki.
- Łatwiej jest się zwierzać po ciemku - tłumaczyła Judysi Pat. Czuję wtedy, że mogę
powiedzieć Bietce wszystko.
- No, no, ja bym tam nikomu nie mówiła wszystkiego - napominała ją Judysia.
- Nikomu innemu - zgodziła się Pat. - Bietce mogę. Bietka różni się od wszystkich.
„Oj, różni, różni” - westchnęła w duchu Judysia, ale nie powiedziała tego Pat.
Rozkosznie było leżeć w ciemnościach, słuchać szumu jodeł i zwierzać się ze swych
„tajemnic”. Bietka była ostatnio na weselu i Pat wysłuchała długich opowieści o zwiewnej
sukni panny młodej, ślicznych druhnach, kwiatach, przyjęciu.
- Jak myślisz, czy my wyjdziemy za mąż? - spytała Bietka.
- Ja nie - oświadczyła Pat. - Nie mogłabym opuścić Srebrnego Gaju.
- Przecież nie zostaniesz starą panną! - oburzyła się Bietka.
- Zresztą twój mąż może z tobą tutaj zamieszkać.
To był pomysł! W ogóle w obecności Bietki wszystko wydawało się proste i łatwe. To
także było cząstką jej czaru.
- Urodziłyśmy się tego samego dnia - ciągnęła Bietka - więc jeżeli wyjdziemy za mąż,
to powinnyśmy także wziąć ślub tego samego dnia.
- I tego samego dnia umrzemy! To będzie takie romantyczne - zachwyciła się Pat.
Obudziła się w nocy i nagle ogarnęła ją tęsknota za domem. Jak miewa się Srebrny
Gaj? Wysunęła się z łóżka i podeszła do okienka.
Chuchała chwilę na szybkę, żeby znikły srebrne gwiazdki - i wstrzymała z zachwytu
oddech. Śnieg przestał prószyć, wielki księżyc zwisał nad przemarzniętymi wzgórzami.
Ośnieżone jodły zdawały się zakwitać od jego blasku, dalej srebrzyły się filigranowe jabłonie.
Jak pięknie wyglądał Srebrny Gaj, gdy patrzyło się na niego z góry w księżycową,
zimową noc. Czy aby Przylepka jest ciepło przykryta?
Tak często skopywała z siebie kołderkę. Czy matkę przestała boleć głowa?
W dali za Srebrnym Gajem widać było brzydki dom Gordonów, którego nikt nie
kochał.
To tam śpi Szkrab na tym swoim stryszku. Całe lato sypiał z McGintym na sianie.
Biedny Szkrab, do którego nigdy nie pisała matka. Wydawało się to czymś niepojętym.
Pat nie chciało się wracać do łóżka, przestałaby oglądać urodę świata. Przypomniał się
jej wierszyk, którego musiały nauczyć się w szkole na pamięć.
Przyjdź, noc jest taka zimna, A mroźne światło księżyca Doliny mroku wypełnia I
zachwyca.
To prawdopodobnie właśnie wtedy w Patrycji Gardiner, zgodnie ze starym
powiedzeniem, „obudziła się dusza”. I później uważała tę chwilę spędzoną przy okienku za
przełomowy moment swego życia.
Judysia bierze sprawę w swoje ręce
I
- Goła jak ją Pan Bóg stworzył - zakończyła ciotka Edyta i umilkła. Uważała,
wszyscy tak uważali, że nic więcej nie da się już tu powiedzieć.
Matka była zgorszona i zawstydzona. Wujowie zgorszeni i ubawieni.
Zgorszona ciotka Jessie okazywała wzgardę. Norma i Amelka były zgorszone i
zadowolone. Winnie zgorszona i smutna. A ojciec, Sid i Józek po prostu oburzeni.
Ciotka Edyta trzymała Pat mocno za ramię, a ta stojąc przed rodzinnym sądem
walczyła ze łzami. Powinna płakać, uważała rodzina, nie wiedząc, że nie są to łzy wstydu i
skruchy, tylko strasznego rozżalenia, gdyż ciotka Edyta nieodwracalnie zniszczyła coś, co
było piękne.
Ostatni tydzień Pat spędziła niemal zupełnie sama. Bietka pojechała odwiedzić
rodzinę. Sid i Szkrab pracowali przy sianokosach. I stało się coś zupełnie nie do pomyślenia -
w domu zabrakło Judysi. Odkąd Pat pamiętała, Judysia była obecna zawsze.
Nie uznawała wakacji.
- Pewnie, że bym nie pracowała, gdybym miała co innego do roboty.
Sęk w tym, że nie mam.
Praciotki w Wybrzeżu Zatoki znalazły się w opałach. Kuzyn Danny złamał nogę,
ciotka Franciszka zachorowała, ubłagały matkę, by im wypożyczyła Judysię.
Dla Pat było to ciężkie przejście. Judysi brakowało jej na każdym kroku. Nie
pocieszało jej nawet to, że matka większość czasu spędza obecnie w kuchni, można jej
pomagać i radować się jej towarzystwem.
W dodatku zginął Dżentelmen Tom. Zniknął w dniu wyjazdu Judysi; na podwórzu i w
kuchni było bez niego bardzo pusto. I co powie Judysia, kiedy wróci i dowie się, że zginął jej
kot? Może pomyśli, że Pat zapomniała go karmić...
Pat dużo czasu poświęcała gorączkowej pracy w ogródku ciesząc się myślą o
pochwałach Judysi. Co wieczór podlewała wszystkie grządki.
Lubiła wyciągać ze studni wiadro z wodą. I lubiła podlewać spragnione po upalnym
dniu roślinki. Najpierw podlewała zawsze ulubione kwiaty Judysi. A na samym końcu róże,
żeby móc z nimi jak najdłużej zostać.
Ale tego wieczoru Pat poczuła się zagubiona. Poprzedniej nocy padał ulewny deszcz,
więc kiedy zaczęło zmierzchać, nie miała nic do roboty, a tu nie było z kim porozmawiać.
Jednakże ów letni wieczór był tak piękny i tajemniczy, że ją urzekł. Pobiegła z rozwianymi
włosami przez wysrebrzoną wschodzącym księżycem brzezinę, po drugiej stronie brzeziny
była maleńka polanka usiana białymi stokrotkami. Otoczona paprociami wyglądała jak
jeziorko wypełnione mroźnym światłem księżyca.
Przystanęła olśniona. Owego lata z każdym dniem silniej przemawiało do niej piękno
przyrody.
Nad Wzgórzem Mgieł pojawiła się srebrna tarcza. Pat od maleńkości uważała, że
istnieje księżycowy świat, gdzie wszystko jest samym szczęściem.
Była to ciepła, życzliwa noc... noc wróżek. Przez chwilę Pat znów wierzyła w ich
istnienie. Zawładnęły nią czary. Przypomniała sobie opowieść Judysi o zaklętej królewnie,
która w noce pełni księżyca tańczyła nago w jego poświacie, i zapragnęła też tak zatańczyć.
Dlaczegóż by nie? Nikt jej nie zobaczy. To będzie piękne.
Zrzuciła sukienkę, koszulkę i majteczki i stanęła wśród cieni jak maleńka driada,
drżąc z podniecenia, gdy dotknęły ją blade palce księżyca.
Weszła na polankę i zaczęła tańczyć. Czuła pieszczotę wiatru.
Tańczyła na paprociach, które upajająco pachniały. Gdzieś z dala napływał śmiech, to
chyba śmiało się Zaczarowane Źródełko. Czuła się tak lekka, jakby była cząstką księżycowej
poświaty. Cudowna chwila, nigdy jeszcze nie przeżyła czegoś tak cudownego.
- Pat! - zawołała ciotka Edyta, a w jej głosie brzmiało sto wykrzykników.
Pat wróciła na ziemię. Koniec snu. Oburzenie w głosie ciotki Edyty okryło ją
wstydem.
- Ubierz się - nakazała jej lodowatym tonem ciotka Edyta. Sytuacja przerastała ją.
Musi się tym zająć Długi Alek. Pat bez słowa ubrała się i poszła za ciotką Edytą. W saloniku
rodzina podejmowała wujostwo z Letniego Brzegu. Oczywiście, pomyślała z niechęcią Pat,
Norma i Amelka, które nigdy się nieodpowiednio nie zachowywały, będą teraz świadkami jej
upokorzenia.
- Jak mogłaś, Pat? - spytała z wymówką w głosie matka.
- Tak strasznie chciałam się wykąpać w księżycowej poświacie zaszlochała Pat. - Nie
myślałam, że to coś złego. Byłam pewna, że nikt mnie nie zobaczy.
- Żadnemu dobrze wychowanemu dziecku nie przyszłoby to na myśl oświadczyła
ciotka Jessie.
A stryj Tom wybuchnął gromkim śmiechem.
Ii
Rodzina uważała, że zważywszy na ogrom przestępstwa ukarano Pat niezbyt surowo,
ale w gruncie rzeczy nie mogło jej spotkać nic gorszego. Odesłano ją do Coventry *. (*
Potoczne wyrażenie angielskie oznaczające: zbojkotować.) Przez tydzień do nikogo nie wolno
jej było się odezwać, do niej odzywano się tylko wówczas, kiedy zachodziła „wyższa
konieczność”.
Pat nie wiedziała, jak udało jej się przeżyć takie straszne trzy dni. Każdy dzień trwał
wieczność. Pomyśleć, że Sid zachowywał się tak, jakby jej nie widział. Był najbardziej
oburzony ze wszystkich. Rodzice patrzyli na nią tak, jakby było im jej żal, ale zachowywali
się stanowczo. A Winnie...
„Ona traktuje mnie jak kogoś obcego” - myślała zgnębiona Pat.
Nie wolno jej było bawić się ze Szkrabem, który nic nie podejrzewając pojawił się
zaraz następnego wieczoru. Szkrab oburzył się, a Pat go za to ofuknęła.
- Moja rodzina ma prawo mnie wychowywać - oświadczyła wyniosłym tonem.
Ale co wieczór usypiała z płaczem. Trzeciego dnia wcześnie poszła do łóżka,
ucałowawszy przedtem na dobranoc wszystkie kwiaty i oba kocięta. Na dole dom pełen był
wrzawy i śmiechu, ojciec ze stryjem Tomem rozprawiali w kuchni, Winnie śpiewała w
saloniku, w jadalni Józek z Sidem grali w wojnę, a Przylepka gaworzyła siedząc z matką na
ganku. A ona, Pat, znalazła się poza nawiasem. Była wyrzutkiem.
Pat obudziła się w nocy i poczuła zapach smażonego bekonu.
Usiadła. Zegar w saloniku wybił dwunastą. Kto w Srebrnym Gaju może sobie o
północy smażyć bekon? Tylko Judysia... Czyli Judysia wróciła do domu.
Pat bezszelestnie wysunęła się z łóżka, bojąc się, by nie obudzić Winnie, choć
obudzona Winnie nawet by jej nie spytała, co się stało. Zeszła cichutko na dół wdychając
rozkoszny zapach. Miała nadzieję, że Judysia nie odeśle jej do Coventry i w jej ramionach
przestanie ją tak nieznośnie boleć serce.
Otworzyła ostrożnie drzwi. Cudowny widok. Najdroższa Judysia smażyła sobie na
patelni bekon, po ścianach pląsał jej cień.
A na ławie siedział Dżentelmen Tom i się w nią wpatrywał. Pat ogarnął urzekający
spokój.
Przed dwiema godzinami w kuchni odbyła się mała burza. Judysia wróciła i pierwsza
rzecz, spytała, jak się miewają dzieci. Kiedy dowiedziała się o karze, która spotkała Pat i za
co została jej wymierzona, Judysia, jak to sama określiła, wpadła w furię. Nigdy jeszcze w
Srebrnym Gaju nie było podobnej awantury. Dostało się wszystkim.
- Przecież mógł ją zobaczyć ktoś obcy - tłumaczyła matka.
- Ale nie zobaczył.
- No, nikt obcy, ale Edyta...
- No, no, Edyta! I nie miała nic lepszego do roboty, tylko przywlec tu dziecko i zrobić
skandal. Po co było wypaplać to Brianowi i tej jego zadzierającej nosa małżonce? To do niej
podobne! Takie rzeczy załatwia się w najbliższej rodzinie. I jak można tak okrutnie ukarać
wrażliwe dziecko! Tobie, Alku, odebrało chyba rozum. Można było na nią nakrzyczeć, ale
żeby tak ją torturować! Przecież ona was wszystkich głęboko kocha! Powiadam ci, Alku, nie
jesteś wart takiej córki!
- Hm... - mruknął zupełnie pognębiony Długi Alek. - Te trzy dni jej chyba nie
zaszkodziły. Zwolnimy ją z reszty kary.
- Zupełnie nie rozumiem, skąd temu dziecku strzeliło to do głowy... - zastanawiała się
matka.
- Pewnikiem ta francuska krew... - podsunęła Judysia.
- Jasne, że nie kwakierska - zaśmiał się stryj Tom.
- Judysiu!
I Pat śmiejąc się i szlochając znalazła się w ramionach Judysi.
Czuła się wniebowzięta. Nawet Dżentelmen Tom okazał jej sympatię.
Po pięciu minutach Judysia odsunęła Pat i zrobiła srogą minę.
- Coś ty nawyrabiała, złotko? Twój tatuś mówi, żeś wytańcowywała w brzezinie goła
jak turecki święty!
- Ach, Judysiu, nigdy jeszcze nie widziałam takiego księżyca...
wyobraziłam sobie, że jestem zaczarowaną księżniczką... stryj Tom mnie wyśmiał!...
To było najgorsze... A zanim przyszła ciocia Edyta, było pięknie!
Judysia wbrew pozorom miała zrozumienie dla poezji. Mocno uściskała Pat.
- No, no, już ja im dałam za swoje. Koniec z Coventry. Ale postaraj się nie robić
więcej takich dziwnych rzeczy.
- Kłopot w tym, że wcale nie wydają mi się dziwne, tylko normalne - oświadczyła z
powagą Pat. - A ciocia Edyta była po prostu śmieszna!
- Trafiłaś w sedno! Ale się biedaczka musiała zgorszyć! Ona już w ogóle zapomniała,
że ma coś takiego jak nogi. No, na przyszłość uważaj i jak ci znów przyjdzie chętka na taką
kąpiel, to mi powiedz, nałapię poświaty księżyca do dzbana i cię obleję. A teraz siadaj ze
mną, zjedz kawałek bekonu i opowiedz mi, co się działo w domu.
- Judysiu, skąd się tu wziął Dżentelmen Tom? Od chwili twego wyjazdu w ogóle go
nie widywaliśmy...
- Coś podobnego! Jak wysiadłam z wozu, siedział na schodkach z taką miną, jakby
rozmyślał o myszach. Ja tam nie spytam się, gdzie był. Wolę nie wiedzieć. Tak czy owak
wrócił do domu, ja też wróciłam... o, patrz, mam tu dla ciebie śliczną różową sukienkę
wyhaftowaną przez ciocię Honoratę. Normie to nie będzie w smak!
- Judysiu, ja resztę nocy będę spała z tobą - oświadczyła stanowczo Pat.
Nowe zmartwienie
I
W połowie września Długi Alek oświadczył nagle rodzinie, że ma już żniwa z głowy
i chce się wybrać do brata, który dawno temu osiedlił się na Zachodzie. Wbrew
przewidywaniom rodziny Pat przyjęła to dość spokojnie. Oczywiście, przykro było pomyśleć,
że taty przez cały miesiąc nie będzie w domu, ale jak to sam powiedział, człowiek musi
wyjechać, żeby móc wrócić i można się było na ten powrót z góry cieszyć.
A życie w Srebrnym Gaju upływało tak przyjemnie! Pat lubiła jesienne wieczory,
zapalano na kominkach ogień. Szkrab robił dla niej śliczny domek dla ptaszków, który miał
zawisnąć na klonie nad studnią. Pan Wilcox obiecał zabrać Bietkę i Pat na Wystawę w
Charlottetown. Pat nigdy jeszcze nie była na Wystawie. Dla dzieciarni z Północnego Glen
wyprawa do Charlottetown była tak ekscytująca jak dla dorosłych podróż do Europy.
Człowiek nie liczył się „towarzysko”, jeśli nie widział Wystawy...
Czekało ją parę tygodni rozkosznego oczekiwania... potem sama podróż... a wreszcie
równie miłe wspominki. Zatem Pat dość pogodnie myślała o wyjeździe taty. A
nieoczekiwanie bardzo się nim przejęła Judysia... Pat nie mogła tego zrozumieć. Przez cały
ostatni tydzień Judysia częściej niż zwykle gadała do siebie. Od czasu do czasu pojedyncze
zdanie trafiało do uszu Pat.
- Co też tym mężczyznom potrafi strzelić do głowy. Zupełnie jakby nagle dostawali
bzika... powiadam wam, że chyba nawiedził go ten Zawadiacki Dick... Ta włóczęgowska
żyłka... Tak, teraz to się łatwo podróżuje. Zwariowany świat!
Ale kiedy Pat spytała, co ją tak martwi, Judysia zbyła ją krótko.
- Jak się człowiek nie pyta, to nie słyszy kłamstw!
Ojciec odjechał w pochmurny, wietrzny dzień, wczesnym rankiem.
Stryj Tom i ciotki nadciągnęli Alejką Westchnień, by go pożegnać.
Wszyscy zachowywali się wstrzemięźliwie.
- Niech nas Pan Bóg ma w swojej opiece - szepnęła Judysia wracając do kuchni i
zaczęła szurać fajerkami. Pat wskoczyła do auta i odwiozła tatę aż do szosy. Potem długo
patrzyła za znikającym samochodem i kiedy wracała do domu, ściskało ją w gardle. Ale nagle
zza ciemnej chmury wyjrzało słońce i oświetliło Srebrny Gaj.
Znów zobaczyła, jak piękny jest jej dom przytulony do zamglonego błękitnawego
wzgórza na tle wyzłoconych drzew.
- Jaki ty jesteś śliczny! - zawołała, wyciągając ramiona. I łzy, które pojawiły się w jej
oczach, nie były łzami żalu za tatą, lecz łzami aż bolesnego zachwytu.
Na szczęście Pat obejrzała wyśnioną Wystawę, nim dotarła do niej przerażająca
wiadomość. Jak zwykle usłyszała o tym z ust Binnie...
Ojciec zamierza kupić farmę na Zachodzie i tam się przenieść.
- To nieprawda! - krzyknęła.
Maja się tylko roześmiała.
- Prawda, prawda... Wszyscy o tym wiedzą. Spytaj Winnie. Pewnie się boją ci
powiedzieć.
Pat poszukała wzrokiem zuchwałych czarnych oczu Mai.
- Ty cieszysz się, że mi to możesz powiedzieć. I za to cię nienawidzę. Dziś wieczorem
opowiem o tym Panu Bogu.
Maja znów się roześmiała, choć zrzedła jej nieco mina. Bała się trochę tych
„napadów” Pat. I kto wie, co tamta gotowa powiedzieć Bogu.
Pat wróciła do domu chora z rozpaczy.
- Mamusiu, to nieprawda!... Powiedz, że to nieprawda.
Matka spojrzała na nią ze współczuciem. Projekt ten chciano utrzymać w tajemnicy
przed Pat, mając nadzieję, że nie dojdzie on do skutku. Przecież ojcu może się tam nie
spodobać. Ale jeśli się spodoba, będą musieli pojechać. Długi Alek był łatwy we współżyciu,
jeśli jednak coś postanowił, to nie było siły, która by go od tego mogła odwieść. Wiedział o
tym cały Srebrny Gaj.
- Kochanie, nic jeszcze nie zostało ustalone. Owszem, tatuś o tym myśli. W swoim
czasie strasznie chciał pojechać z Allanem, ale nie mógł zostawić rodziców... Nie wiem, co
zdecyduje teraz... Bądź dzielna, kochanie. Na Zachodzie jest wspaniale... Przecież będziemy
razem... Chłopcy będą tam mieć więcej szans...
Przerwała. Mądrzej było nie rozwijać tematu.
Kiedy pobladła Pat wbiegła do kuchni, Judysia pokiwała tylko głową.
- A więc już wiesz...
- Judysiu, to się nie może stać. Nie może. Judysiu, przecież nie dopuści do tego Pan
Bóg!
Judysia nie była taka pewna.
- Długi Alek, Pat, nie będzie się pytał Pana Boga. Cóż, tym światem rządzą mężczyźni
i biedne kobiety muszą się z tym pogodzić.
- To by był koniec!
- Gorzej niż koniec - mruknęła Judysia. - Wszystko trzeba by zacząć od nowa. Chyba
mi pęknie serce...
Tego jednak nie powiedziała głośno. Pat nie powinna się przedwcześnie dowiedzieć,
że Judysia nie pojedzie z nimi na Zachód. Judysi myśl o opuszczeniu Srebrnego Gaju
wydawała się równie straszna jak Pat, a w dodatku miała pozostać na Wyspie. W głębi ducha
była przekonana, że jeśli Gardinerowie wyjadą na Zachód, to ona resztę swych dni spędzi w
Wybrzeżu Zatoki zajmując się zamiast Danny’ego długowieczną damą, która będzie żyła i
żyła... no i „zmarnieje” z tęsknoty.
„Tak, tak, mam tylko ich - ubolewała skrycie. - I myślałam, że póki mogę się
utrzymać na nogach - będę dla nich pracować. Niech diabli porwą Długiego Alka i te jego
pomysły, i ten upór... Niby taki zgodny, a jak już coś mu strzeli do głowy... Cóż, ma tę
włóczęgowską żyłkę we krwi. Jego stryjeczny dziad był taki sam, tyle że miał odrobinę
rozsądku i jak go zaczynało nosić, to golił głowę, żeby nie móc wyjść z domu, póki nie
odrosną włosy, a do tego czasu zwykle mu przechodziło. Wiele razy o tym słyszałam.
Cała rodzina z tego żartowała”.
- Kiedy się dowiemy, Judysiu?
- Tego ci, złotko, nie powiem. Długi Alek powiedział, że napisze, jak coś postanowi.
Musimy czekać.
Pat zadrżała. Czekać... skoro jutro może być jeszcze straszliwsze niż dzisiaj...
Ii
Przez cały następny tydzień Pat czuła się tak, jakby kropla po kropli upływała jej z
serca krew. I ten straszny niepokój przeżywała samotnie. Sid wolałby, żeby ojciec nie osiedlił
się na Zachodzie, ale myśl ta wcale go nie przerażała. Józek chciał wyjechać. Winnie
uważała, że może to być zabawne. Matka była jak zwykle spokojna i nie zdradzała się ze
swymi uczuciami. Judysia zamilkła. Oczywiście Bietka i Szkrab byli zrozpaczeni, ale Pat
odkryła, że nie potrafi z nimi o tym wszystkim rozmawiać.
Dni w szkole jakoś leciały, a potem krążyła po Srebrnym Gaju jak zdesperowany
duch. Nie mogła czytać. Najulubieńsze książki stały się nudnym drukowanym słowem.
Razem z Bietką czytały tej jesieni pod Czuwającą Sosną na wzgórzu O czym szumią wierzby
*, (* Powieść angielskiego pisarza Kennetha Grahame’a [1859-1932], wyd. polskie w
przekładzie Marii Godlewskiej, NK 1990 r.) ale teraz ta książka stała bezczynnie na półce w
Długim Domu. Nie chciała, nie mogła bawić się z Bietką i Szkrabem, cały czas dręczyła ją
myśl, że będzie musiała rozstać się z nimi na zawsze. Nie mogła bawić się z Sidem, bo on
bawił się chętnie, co wskazywało, że się bynajmniej nie przejmuje. Nie mogła się bawić z
Pieprzem i Solą, bo były zbyt figlarne i beztroskie. Jeden McGinty zdawał się rozumieć
sytuację.
Obaj ze Szkrabem byli przygnębieni i smutni.
Pat źle sypiała i nic nie chciała jeść.
- Okropnie schudła - żaliła się Judysia pani Gardinerowej. - Sama skóra i kości. Jeśli
Długi Alek zawlecze to dziecko na Zachód, gotów je zabić. Ona nie potrafi żyć z dala od
Srebrnego Gaju.
Kocha tu każdy cal ziemi.
- Tak, zanadto - westchnęła matka. - Ale jest taka młodziutka...
zapomni... Gorzej z nami, starszymi... - matka nagle przerwała. To była cała matka.
Nigdy nie okazywała swych uczuć. Zgodnie z tradycjami Wybrzeża Zatoki. Emocjonalni i
spontaniczni Gardinerowie uważali czasem, że nie ma „serca”.
Serce Pat nie przestawało jej dolegać. Na cokolwiek spojrzała - ból wracał.
Nie mogła znieść myśli, że miałoby jej tutaj nie być. Że ustaną wesołe posiłki w
kuchni... opowieści Judysi na kamiennych schodkach... poszukiwanie kociąt w stodole...
cudowne noce w Długim Domu... pielgrzymki nad Jordan. Co stanie się z Sielanką i Ukrytym
Pólkiem, i Wzgórzem Mgieł? Tam na Zachodzie nie ma żadnych wzgórz wśród bezkresnych
prerii.
To chyba zły sen. Ach, gdyby tylko mogła się obudzić.
Trudno było wytrzymać rozmowy w szkole. Dziewczynki mówiły o wyjeździe
Gardinerów na Zachód jak o czymś zupełnie normalnym.
Niektóre okazywały zazdrość. Joasia Robiner wręcz oświadczyła, że dużo by dała, aby
wyrwać się z tej dziury.
A Maja Binnie oznajmiła któregoś dnia spokojnie, że jej ojciec zamierza kupić
Srebrny Gaj!
- Jeśli kupi, to zaraz się zabierze do „modernizacji”. Powiada, że wytnie starą część
sadu i zasieje tam fasolę. I oczywiście zbudujemy taras. I tatuś wyrąbie brzezinę. Mówi, że to
niezdrowo mieć koło domu tyle drzew.
To ostatnie zdanie dodała z czystej złośliwości. Pat powlokła się do domu.
- Judysiu, Binnie’owie chcą wyciąć nasze brzozy.
- No, no, Wszechmogący też będzie miał tutaj coś do powiedzenia oświadczyła
tajemniczo Judysia. Ale zrobiło jej się ciężko na sercu. Wiedziała, że Maks Binnie traktuje już
Srebrny Gaj jak swoją własność i opowiada wszystkim, ile tu wprowadzi zmian i ulepszeń.
- Coś takiego! - zawołała kiedyś Judysia. - Jeśli już koniecznie musi coś ulepszać, to
zadbałby lepiej o maniery córek! No i własne!
- Jeszcze niedawno, Judysiu, byłam taka szczęśliwa. Nigdy już nie będę szczęśliwa.
- Będziesz, będziesz. „Nigdy” nie trwa wiecznie...
- Nienawidzę Mai Binnie, Judysiu. Nienawidzę jej.
- Życie, złotko, jest zbyt krótkie, żeby je marnować na nienawiść.
I ci Binnie’owie nie są tego warci.
- Gdybyśmy chociaż mogły coś zrobić, żeby temu przeszkodzić łkała Pat.
Judysia pokręciła głową.
- Ale nie możemy. W każdym razie nie tu, w Kanadzie. To za młody kraj i ani Pan
Bóg, ani szatan jeszcze się tu nie zdążyli urządzić. W starym kraju są źródła, gdzie możesz
wrzucić monetę i twoje życzenie się spełni. Wystarczyłoby, żebym tam poleciała, gdy tylko
wzejdzie księżyc.
Zaraz tego samego wieczoru Pat pobiegła do Sielanki i wrzuciła monetę do
Zaczarowanego Źródełka. Kto wie?
Smutno było żyć w ciągłym strachu i niepewności. Pierwszy list ojca nadszedł, gdy
Pat była w szkole. Kiedy wróciła, Judysia poinformowała ją natychmiast, że wciąż jeszcze nic
nie wiadomo.
Długiemu Alkowi bardzo się tam podoba... Jego bratu świetnie się powodzi... Długi
Alek rozgląda się... Napisze im w następnym liście.
- Głowa do góry, Pat. Możemy jeszcze mieć nadzieję.
- Kiedy ja się boję mieć nadzieję. Boję się rozczarować.
Iii
Nadszedł drugi list. Była to sobota i kiedy Pat obudziła się, o szyby bębnił deszcz.
Wszyscy mieszkańcy Srebrnego Gaju z minuty na minutę oczekiwali listu od taty, choć nikt
się do tego nie przyznawał i Pat uznała deszcz za zły omen.
- Rozchmurz się, złotko - prosiła Judysia. - Pamiętam wierszyk, którego nauczyłam
się, jak byłam mała. Często ponury ranek zwiastuje pogodny dzień. I wiele razy mi się to
sprawdziło.
W południe przestało padać, choć nad srebrną brzeziną wciąż zwisały ciemne chmury.
Pat była w ogrodzie, gdy stary listonosz podjechał pod skrzynkę pocztową. Wolnym krokiem
poszła w stronę bramy, wcale nie będąc pewna, czy chce znaleźć w skrzynce ten właśnie list.
Znalazła go. Wzięła do ręki. Pani Aleksandrowa Gardiner, Srebrny Gaj, Północne
Glen, Wyspa Księcia Edwarda.
Wróciła alejką do domu. W pół drogi zatrzymała się i spojrzała na kępę złocistych
nieśmiertelników. Uginały się pod nią nogi.
- Dobry Boże, spraw, żeby w tym liście nie było złych wiadomości szepnęła.
Kiedy Pat weszła do domu, wszyscy byli w kuchni. Judysia opadła na krzesło.
Przyleciała zdyszana Bietka, która ze swego okienka zobaczyła zbliżającego się listonosza.
Pod drzwiami kręcili się Szkrab z McGintym. McGinty miał spuszczone uszy. Na policzkach
mamy pojawiły się rumieńce, wzięła list i rozejrzała się. Nie spojrzała tylko na Pat. Nie
zniosłaby wyrazu jej buzi.
To było tysiąc razy gorsze niż tamten list w sprawie Winnie.
- Musimy wszyscy być dzielni, jeśli okaże się, że ojciec zdecydował się
przeprowadzić - powiedziała cicho matka.
Otworzyła list i przeczytała go. Mogłoby się wydawać, że nawet drzewa czekają
niespokojnie.
- Dzięki ci, Boże - szepnęła.
- Mamusiu...
- Ojciec wraca. Rozejrzał się i woli Wyspę. Pisze: „Cieszę się, że już wkrótce będę w
domu”.
- No to klops - mruknął Józek, zagwizdał na swego Frycka i z nim wyszedł.
Pat i Bietka rzuciły się sobie w ramiona i zaczęły szlochać.
Judysia wstała i zganiła je.
- No, no, po co te łzy. Powinnyście tańczyć z radości.
- Ty też płaczesz, Judysiu - zaśmiała się przez łzy Pat.
- Takie już mam głupie usposobienie. Jak widzę, że ktoś płacze, zaraz zaczynam się
mazać. Płakałam jak bóbr na pogrzebach ludzi, którzy mnie wcale nie obchodzili. Czuję się
jak królowa. No, no, widzę, że mój cytrynowy placek spalił się na węgiel. Nic, zrobię nowy.
Pat ubrała się w radość jak w nową sukienkę. Zastanawiała się, czy można umrzeć ze
szczęścia.
- Nie zniosłabym twojego wyjazdu, Pat - szlochała Bietka.
Szkrab milczał. Pociągał desperacko nosem, nie wolno, żeby ktoś oglądał jego łzy.
Pobiegł nad Jordan i rzucił się na ziemię, ukrywając twarz w mięcie. Tylko McGinty mógłby
nam o tym opowiedzieć. Ale McGinty postawił uszy do góry i nie martwił się.
Wiedział, że choć jego panu tak dziwnie trzęsą się ramiona, to naprawdę jest bardzo
szczęśliwy.
Iv
Pat tego wieczoru zbiegła ze wzgórza tanecznym krokiem niemal nie dotykając ziemi.
Zatrzymała się pod Czuwającą Sosną, żeby spojrzeć na Srebrny Gaj, na jej twarzyczce
malowało się głębokie uczucie.
Dom był taki piękny i kochany. Tak cudownie było przyglądać się zakrętasom dymu z
komina. Wesoło i przytulnie wyglądały przysadziste stodoły, po których będą hasać setki nie
narodzonych jeszcze kociaków.
Wiatr śpiewał wśród drzew. A nad nią unosiło się miękkie przyjazne niebo.
Oddychała szczęściem. Była trzciną w księżycowym jeziorze... była wietrzykiem w
ogrodzie... była gwiazdą...
światłami domu... była... była Pat Gardiner ze Srebrnego Gaju.
- O której ty wracasz na kolację! - zrzędziła Judysia.
- Byłam taka szczęśliwa, że zapomniałam o kolacji. Ach, Judysiu, będę zawsze kochać
ten dzień. Jest mi tak dobrze, że aż się trochę boję... Czy wolno być aż tak szczęśliwym?
- Wolno, wolno. Korzystaj, złotko, z każdej chwili szczęścia.
- Judysia, jak zwykle, pełna była zdrowego rozsądku. - Zjedz coś szybko i marsz do
łóżka! Twoją mamę już też zapakowałam do łóżka razem z Przylepką. Oj, niewiele ona
sypiała ostatnimi czasy, powiadam ci, choć Selby’owie nie zdradzają swoich uczuć. No, no,
tak więc pani Binnie nie będzie się panoszyła w mojej kuchni. Co o tym sądzisz,
Dżentelmenie Tomie?
- Chyba dziś nie usnę. To cudowne być aż tak szczęśliwym, że się nie może spać.
Ale kiedy Judysia weszła na górę przynieść dziewczynkom dodatkowy koc, Pat spała
jak kamień.
- Tak, tak, przestała już być dzieckiem - szepnęła Judysia. - Za dużo przeżyła. Chętnie
bym Długiemu Alkowi sprawiła lanie, jak za dawnych dobrych czasów.
„Judysiu, czy naprawdę jestem taka brzydka?”
I
Pat po raz pierwszy w życiu wybierała się na przyjęcie, prawdziwe wieczorne
przyjęcie. Do ciotki Azalki przyjechały dwie bratanice jej męża i przyjęcie to stryj Tom
nazwał „strzałem z dwururki”, zaproszono bowiem zarówno chłopców i dziewczynki w
wieku Winnie i Józka, jak i dziesięcioletnią dzieciarnię ze względu na młodszą bratanicę,
Kasię. Sid długo utrzymywał, że gardzi przyjęciami i nie zamierza tracić czasu, ale w
ostatniej chwili zmienił zdanie, gdy Winnie zaczęła mu dokuczać, iż zniechęca go
nieobecność Mai Binnie.
- No pewnie, że jej nie zaproszono - skomentowała Judysia dość wyniosłym tonem. -
Binnie’owie to nie towarzystwo dla Madisonów, a co dopiero dla Gardinerów.
Pat strasznie się ucieszyła decyzją Sida, gdyż Bietkę bolało gardło i leżała w łóżku, a
Szkrab, choć go też zaproszono, nie mógł pójść, wyrósł bowiem ze swego jedynego
przyzwoitego ubrania.
- Jak to cudownie, że wkrótce skończę jedenaście lat. Prawda, Judysiu, że już prawie
jestem „duża”?
- Ano tak - westchnęła Judysia.
Przyjemnie było ubierać się na prawdziwe przyjęcie. Winnie była już na wielu
zabawach i Pat lubiła patrzeć, jak stroi się siostra.
A teraz przyszła jej kolej!
- Tak, to twój kolor, złotko - oświadczyła Judysia, gdy Pat włożyła zwiewną sukienkę
koloru pierwiosnków. - Matka chciała ci sprawić seledynową, ale powiedziałam jej: „Co to, to
nie, jedną zieloną kieckę już miała i wystarczy. Nie pamiętasz, jakiego pecha przynosiła jej
zawsze ta sukienka z wesela Azalki? Ile razy ją włożyła, coś jej się musiało przytrafić!” - To
prawda, Judysiu! To właśnie w niej stłukłam talerz ze ślubnego serwisu mamy! A innym
razem pokłóciłam się z Sidem, a to była nasza pierwsza kłótnia... I miałam ją na sobie tego
strasznego dnia, gdy zobaczyłam w kościele, że mam dziurę w pończosze... I wtedy, kiedy
była u nas ciocia Franciszka, a ja wsypałam pieprzu do rzepy!
- I żeby zamknąć sprawę, dorzuciłam, że zielony całkiem nie pasuje do twojej cery.
Więc masz żółciutką sukienkę i będziesz w niej wyglądała w tańcu, niczym jaskier na łące.
- Nie będę tańczyć, Judysiu. Jestem za mała. Będziemy się bawić w gry towarzyskie.
Mam nadzieję, że nikt nie zaproponuje listonosza... Nie cierpię listonosza, Judysiu, żaden
chłopiec mnie nie wybiera, bo nie jestem ładna.
Pat powiedziała to bez goryczy. Nie przejmowała się jeszcze brakiem urody. Ale
Judysia pokręciła głową.
- Ci, co tak uważają, zmienią zdanie, gdy dorośniesz. Chodź, skropię ci chusteczkę
wodą kolońską.
- Ach, Judysiu, i kropelkę za uszami.
- Co to, to nie. Nie przystoi. Ostatecznie na rąbek sukienki...
No, głowa do góry, nie zapominaj, że jesteś Gardinerówną.
Słyszałam, że będziesz deklamować.
- Tak. Ciocia Azalka mnie poprosiła. Ćwiczyłam w tym lasku za kurnikiem. Bietka
miała śpiewać. To okropne, że zachorowała.
Cieszyłyśmy się, że razem pójdziemy na naszą pierwszą zabawę. Będę się czuła
strasznie sama. Nie znam tych dziewczynek ze Srebrnych Mostów. I będzie mi brak Bietki.
Ona jest śliczna, Judysiu.
Podobno Kasia Madison jest bardzo ładna, ale nie wierzę, żeby była ładniejsza od
Bietki.
Józek, Winnie, Sid i Pat władowali się do sań i pojechali do Srebrnych Mostów.
Wczesny zimowy zmierzch był szafirowy, drzewa wzdłuż drogi wyglądały jak zrobione z
czarnej koronki. Świetnie się po drodze bawili, początek przyjęcia był też bardzo przyjemny.
Kasia Madison była ładna - Pat nigdy jeszcze nie widziała tak ładnej dziewczynki.
Krótko przycięte loki koloru starego złota, białoróżowa buzia, maleńkie czerwone usteczka i
błyszczące zielonkawe oczy. Pat usłyszała, jak Chet Taylor z Południowego Glen mówił, że
warto było drałować te trzy mile, by ją zobaczyć.
Nie zrobiło to Pat żadnej różnicy. Wieczór zaczął się wesoło.
Bawiono się w listonosza, ale Marek Madison przyniósł list Pat, więc mało ją obeszło,
że pół tuzina chłopców wybrało Kasię.
W którymś momencie Pat rozwiązała się kokarda we włosach i pobiegła na górę.
Spotkała tam Kasię, która spinała rozdartą koronkę sukienki. Pat stanęła przed lustrem,
podeszła do niej Kasia. Kasia nie była szczególnie złośliwą dziewczynką. I lubiła Pat
Gardiner, którą lubili niemal wszyscy. Niestety, zależało jej bardzo na Marku Madisonie, a on
wybrał Pat. Zatem Kasia zajrzała do lustra razem z Pat.
- Świetna zabawa, prawda? - spytała. - Masz bardzo ładną sukienkę.
Ale czy naprawdę uważasz, że żółty kolor pasuje do twojej śniadej skóry?
Pat przyjrzała się swemu odbiciu, przyjrzała odbiciu Kasi. I ogarnęło ją dziwne,
nieznane uczucie. Nie, nie zazdrość...
rozpacz. Była taka brzydka! Przy tej promiennej ślicznej dziewczynce wydała się
sobie wręcz szkaradna... Wypłowiałe włosy... brunatna buzia... usta od ucha do ucha, cienkie
wargi...
Pat aż zadrżała.
- Co ci się stało? - spytała Kasia.
- Nie, nic, zadławiłam się śliną - odpowiedziała dzielnie Pat.
Ale nagle zawalił się świat. Nic jej już nie bawiło. Poczuła nienawiść do Marka
Madisona, wybrał ją na pewno z litości, albo, co gorsze, poprosiła go o to ciotka Azalka.
Pat nie przełknęła ani kęsa pysznej kolacji, wiersz zaś wygłosiła monotonnym tonem,
jak powiedział wuj Robert: „Zabrakło jej animuszu”. Animuszu! Pat poczuła się zupełnie
oklapła. Marzyła tylko, by wrócić do domu i móc się wypłakać. Płakała potajemnie w
saniach. Nie widziała urody nocy, cały czas miała przed oczyma swoje odbicie w lustrze obok
ślicznej buzi Kasi.
Kiedy wrócili do domu, pobiegła do pokoju Poety i jeszcze raz przejrzała się w
lustrze. Tak, jest brzydka. Nie zależało jej, aby być ładną. Stryj Brian podczas ostatniej
wizyty powiedział jej:
„Pamiętaj, że masz wyładnieć”. Pat śmiała się wraz z wszystkimi jedna Judysia
zmierzyła stryja Briana groźnym wzrokiem.
Człowiek nie musi być ładny, ale żeby od razu być brzydkim! Oczy Pat napełniły się
łzami. Nigdy dotąd nie przyszło jej na myśl, że jest brzydka. Aż do tego momentu, kiedy
zobaczyła się obok Kasi.
Teraz wie. Co za bzdury, że zielony kolor przynosi pecha. Nic gorszego nie mogłoby
jej spotkać, gdyby miała na sobie zieloną sukienkę. To było prawdziwe nieszczęście. Nikt jej
nie będzie kochał. Bietka wyrzeknie się takiej brzydkiej przyjaciółki. Szkrab pewnie sobie z
niej zakpił mówiąc, że ma zgrabny nosek i piękne oczy. Oczy... ni to żółte, ni to piwne,
zupełnie oczy kota.
Następnego dnia przy śniadaniu niemal się nie odzywała.
Powiedziała Judysi, że zabawa była „bardzo udana”. Wędrując do szkoły nawet nie
spojrzała na łąki, nad którymi wirowały śnieżne płatki. W szkole trzymała się z dala od
dziewczynek, które były na przyjęciu. Na pewno zachwycają się urodą Kasi. Tego by nie
zniosła.
Nigdy dotąd nie zazdrościła ładnym dziewczynkom. Bietka była śliczna i napełniało
to Pat dumą. Nie cierpiała Normy, ale tylko dlatego, że uważano ją za ładniejszą od Winnie.
Zaczęła się zastanawiać, czy Szkrab też widzi jej brzydotę. W saloniku Gardinerów wisiał
obraz jasnowłosej kobiety, którym zachwycał się Szkrab. Pat nie wiedziała, że ktoś
powiedział mu, iż ta kobieta przypomina jego matkę. A teraz uświadomiła sobie, że jest do
niej podobna Kasia. Skurczyła się z bólu.
Czy wszyscy uważają ją za szpetną? Stary handlarz ryb, który co tydzień zaglądał do
Srebrnego Gaju, mówił do niej: „ślicznotko”.
Ale tak zwracał się do wszystkich kobiet. Zresztą ona nigdy nie uważała się za ładną.
W ogóle o tym nie myślała... A teraz nie mogła myśleć o niczym innym. Tak brzydką istotę
wszyscy przestaną lubić... Józek i Sid będą się wstydzić siostry.
- Patrycjo, czy już skończyłaś wypracowanie?
Patrycja oczywiście nie skończyła. Jak można pisać wypracowanie, kiedy człowiek
ma złamane serce?
Ii
Tego wieczoru na kolacji w Srebrnym Gaju byli goście i Judysia miała za dużo
roboty, by móc się zająć Pat, choć co chwila spoglądała na nią spod oka. Po kolacji Pat
zmywała naczynia.
Zwykle bardzo to lubiła. Lubiła wszystkie domowe zajęcia, ale najlepszą zabawą było
zmywanie. Przyjemnie było patrzyć, jak talerze stają się znów czyste i błyszczące.
Zazwyczaj zaczynała od najładniejszych naczyń. Te, których nie lubiła, musiały
najdłużej czekać i wyobrażała sobie, jak się złoszczą. Na pewno najbardziej wściekał się ten
brzydki poobtłukiwany brązowy talerz. „Już dawno była moja kolej! Jak mnie się tu traktuje!
Przecież już od pięćdziesięciu lat mieszkam w Srebrnym Gaju... A ta pękata filiżanka w
niezapominajki jest tu dopiero rok!” Tym razem Pat zaczęła zmywanie od niego. Biedak, to
nie jego wina, że jest taki brzydki.
Ucieszyła się, kiedy przyszła pora kłaść się spać.
Ale do jej pokoiku wtargnęła Judysia, wróciwszy z udoju.
- Co ci jest, Pat? Jeśli się tak czujesz, jak wyglądasz, to musiało ci się coś stać! Nie
odzywasz się i co chwila patrzysz w lustro, jakbyś chciała sprawdzić, czy nie dostałaś
zmarszczek. No powiedz, złotko.
Pat usiadła w łóżku.
- Judysiu, to okropne być brzydką. Judysiu, czy naprawdę jestem taka brzydka?
- Coś takiego! Kto ci to powiedział?
- Nikt. Ale na zabawie Kasia stanęła koło mnie przed lustrem i sama zobaczyłam.
- No, no, przy Kasi żadna dziewczynka nie wydaje się ładna. Nie przeczę, że Kasia
jest śliczna. Tak jak jej matka. Ale jej matka też miała tylko jednego męża, tak jak jej brzydka
siostra, i to niezbyt udanego. Piękne dziewczyny rzadko zdobywają dobrych mężów, Pat.
Kora Dawidson była śliczna i opowiadano, że szaleją za nią wszyscy mężczyźni. Ale wiem od
jej matki, że oświadczył się tylko jeden. We wtorek. A w środę zabrano go do czubków. Czy
słyszałaś kiedyś, co zdarzyło się na weselu jej siostry, Ani? Dawidsonowie, żeby zadać szyku,
kupili tydzień wcześniej tort w Charlottetown. I kiedy panna młoda ukroiła pierwszy kawałek,
na stole zaroiło się od malutkich myszek. Wszystkie panie zaczęły piszczeć i uciekać...
Dawidsonowie na długo przestali zadzierać nosa!
Ale tym razem Pat nie uległa czarowi opowieści Judysi.
- Judysiu, ja się tak martwię, że rodzina będzie się musiała wstydzić mojej szpetoty...
Ludzie będą mnie nazywać „tą brzydką Gardinerówną”. W zeszłym tygodniu na
dobroczynnej wencie nikt nie kupił ciasta od Misi Frazer tylko dlatego, że jest taka nieładna!
Głosik Pat załamał się, zaczęła szlochać. Judysia zrozumiała, że sprawa jest poważna.
Przysiadła na brzegu łóżka Pat i spojrzała na nią z miłością. Ta buzia z wielkimi złocistymi
oczyma, zwykle przyjaźnie uśmiechnięta - miałaby być brzydka?
- Nie twierdzę, złotko, że jesteś urodziwa, ale każdy zwróci na ciebie uwagę. I za parę
lat wyładniejesz. Z takimi oczyma jak twoje przy odrobinie szczęścia znajdziesz męża,
którego wszystkie będą ci zazdrościć.
- Ja nie chcę żadnego męża - zniecierpliwiła się Pat. - I wcale nie chciałabym być
piękna. Czytałyśmy z Bietką o dziewczynie, która była taka urodziwa, że tłumy zlatywały się,
by na nią spojrzeć, i jeden król umarł z miłości do niej. Wcale bym tego nie pragnęła. Ale
wolałabym wyglądać tak, żeby można było spojrzeć na mnie bez przykrości.
- A komu to, chciałabym wiedzieć, przykro było na ciebie patrzeć?
- oburzyła się Judysia. - Pewnie ta zarozumiała gąska, Kasia, coś ci powiedziała.
- Nie chodzi o to, co powiedziała, ale jak! „Masz taką śniadą skórę!” Zupełnie jakbym
była Indianką. Judysiu, przecież moja skóra nie zmieni się, jak dorosnę.
- Nie brak takich, co uważają, że ciemna cera jest ładniejsza od bielutkiej. Kasia ma na
pewno latem piegi.
- I w dodatku nie jestem mądra... Ale tak strasznie kocham świat.
- To wielki dar, złotko. Nie każdy umie kochać. No, skupmy się i zastanówmy. Tak
jak ci to mówił Szkrab, masz piękne oczy.
- On mówił także, że mam ładny nos. Czy to prawda, Judysiu?
- Prawda, prawda. I śliczne brewki... A twoje uszka wyglądają jak różowe muszelki.
Założę się, że Kasia nie może się pochlubić uszami, nie na darmo jest Madisonówną.
- Uszu to jej spod loków nie widać... Ale jedno dojrzałam... Tak, było odstające... -
przyznała Pat.
- Przecie powiadam... Twoje usta są za duże, ale jak się uśmiechasz, to wyglądają
bardzo ładnie. Ślicznie się śmiejesz, Pat. I masz bardzo zgrabne nóżki. Kasia ma pewno za
tłuste...
- Tak, Kasia ma grube nogi - przypomniała sobie z radością Pat.
- Ale jej włosy są przepiękne. A moje... wiszą jak strąki i są takie wyblakłe.
- Z czasem ściemnieją, złotko. Jaką ty możesz mieć cerę i włosy, jak latacie po słońcu
z gołą głową. Twoja matka i jej siostry nosiły kapelusiki!
- Judysiu, to by było straszne. Ja tak lubię słońce i wiatr.
- No to nie wyrzekaj, że masz ciemną skórę i wypłowiałe włosy. Jak się zje ciastko, to
się go już nie ma, prawda?
- Winnie ma takie śliczne loki. Dlaczego ja nie mam?
- Winnie wrodziła się w Selbych, a ty w Gardinerów. Twoja matka wyglądała zawsze,
jakby miała trwałą ondulację, a ciotka Jessie, choćby godzinami wysiadywała u fryzjera, dalej
by jej mogła zazdrościć. Za to kiedy się uśmiechasz, twoje oczy uśmiechają się także.
Zupełnie jak oczy babki Gardinerowej, a ona była najładniejszą starszą panią, jaką widziałam
w życiu. I kiedy na kogoś patrzysz, to spuszczasz oczy i znów je podnosisz, i człowiekowi
topnieje serce. Widziałam, jak to działa na Szkraba.
- Judysiu... Naprawdę?
- No, no, może ci nie powinnam tego mówić, ale i tak byś to niedługo zauważyła.
Powiadam ci, Pat, że takie spojrzenie jest więcej warte od wszystkich błękitnych oczu i
maleńkich usteczek.
To spojrzenie twojej matki. Ona znała wszystkie kobiece sztuczki...
- Tatuś mówi, że mama była prawdziwą pięknością.
- No i przeżywał ciężkie chwile, nim udało mu się ją zdobyć.
Wszyscy myśleli, że wybierze Freda Taylora. Nazywano go złotoustym. Potrafił
wycyganić od garnka jego pokrywkę! Ale w końcu wybrała twego tatę. Na ich ślubie
rozpaczało wielu mężczyzn.
- No, ale ona była śliczna.
- Za to jej siostra, twoja ciocia Dora, wcale nie była ładna, a miała jeszcze więcej
konkurentów. Chyba dlatego, że zawsze wyglądała, jakby spała, i mężczyźni chcieli ją
obudzić. Straszny był z niej leniuch, ale wszyscy za nią przepadali, prawie tak jak za twoją
matką. Z wszystkich sióstr najładniejsze ręce i ramiona miała twoja ciocia Ewelina... Ty też
będziesz miała takie, jak się wypełnisz... Flora lubiła flirtować, oj, lubiła. Flirtowała z każdym
mężczyzną, który się napatoczył. Całkiem bez sensu, złotko.
Owszem, dziewczyna może czasem poflirtować, żeby nie wyjść z wprawy, ale
powinna się szanować. Pamiętaj o tym, kiedy przyjdzie twoja pora...
- Kasia opowiedziała mi, że Kuba Madison wdrapał się na najwyższe drzewo w
Srebrnych Mostach, żeby zerwać dla niej gwiazdkę z nieba.
- No i co, zerwał? No, złotko, chyba teraz możesz już usnąć.
Uspokoiłaś się?
- Tak, Judysiu. Pewnie byłam niemądra. Ale ta moja brunatna skóra...
- Zdradzę ci sekret pięknej cery, Pat. Wiosną myj co dzień buzię poranną rosą. Nie
mówię, że staniesz się taka różowiutka jak Kasia, ale będziesz miała skórę jak jedwab.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Pokażę ci jutro w mojej książce.
- A dlaczego ty tego nie robiłaś?
- Ja mam skórę jak słoń, niewiele by pomogło. No i trzeba zacząć za młodu... Józia
Shortreed stała się w ten sposób piękną panną, a żadnej z jej sióstr nie udało się wydać za
mąż. Czy opowiadałam ci, jak jedna z jej sióstr, Kitty, zmarnowała swoją jedyną szansę?
Wylała niechcący na konkurenta miskę z mydlinami. Stał przed progiem i zbierał się
na odwagę, by zapukać do drzwi. Był to chwacki pięćdziesięcioletni kawaler, nie
przyzwyczajony do zalecania się; widać podobały mu się brzydkie dziewczęta. Odszedł i
więcej nie wrócił. Nie dziwota, jego odświętny garnitur już się nie nadawał do pokazania.
Wszystkie Shortreedówny były flejtuchami i po zmywaniu otwierały drzwi i nie patrząc
wylewały za próg brudną wodę.
Czy słyszałaś, jak ich ojciec, Dick Shortreed, pokłócił się ze swoim sąsiadem Abem
Bolingerem o kurę?
- Nie. - Pat ułożyła się wygodnie, znów mogła rozkoszować się historyjkami Judysi.
- Przez trzy lata wykłócali się, aż wreszcie poszli do sądu. Cała okolica śmiała się do
rozpuku. A kiedy już wydali tyle pieniędzy, że można by za to kupić sto kur, córka Aba
Bollingera wyszła za syna Dicka. No to pogodzili się i na weselną ucztę upieczono starą kurę.
Pewnie była twarda...
Na brzegu morza
I
- Dziś się na pewno rozpada - oznajmiła w południe Judysia. Patrz, jak blisko jest
Wzgórze Mgieł.
Pat miała nadzieję że jednak nie będzie deszczu. Mieli po południu wybrać się ze
Szkrabem nad brzeg morza. Taka wyprawa była wielką atrakcją, bo choć z okien Srebrnego
Gaju widać było zatokę, to jednak morze było o półtorej mili i dzieci ze Srebrnego Gaju
rzadko tam bywały.
Pat należała się jakaś pociecha, bo tegoż ranka zdechł Guziczek, najukochańszy z
kociaków. Pat z płaczem pogrzebała stworzonko, które jeszcze wczoraj było tak pełne życia.
A w dodatku pokłóciła się z Sidem o jego żabę. Pat zawsze żal było uwięzionych
stworzeń, a Sid od tygodnia trzymał żabę w wiadrze na podwórku. I ta żaba tak błagalnie na
nią patrzyła... Pewnie miała w stawie rodziców... albo męża czy żonę... No i Pat zaniosła ją na
Pólko Sadzawki, a Sid przestał się do niej odzywać.
Kiedy Pat ze Szkrabem i McGintym wyruszała z domu, było jednak pięknie, choć hen
w dole unosiły się tu i ówdzie pasma mgły.
- Tylko się nie potopcie! - ostrzegała Judysia, jak zwykle kiedy ktoś wybierał się nad
morze. - I uważajcie na przypływ... i nie spadnijcie ze skałek... i nie wpadnijcie na szosie pod
auto...
Następnych „i” już nie słyszeli, zniknęli bowiem za zakrętem.
Pat uwielbiała rdzawą drogę, która prowadziła nad morze przez świerkowe
„uroczyska” i co chwilę skręcała tylko dlatego, że miała na to ochotę. Szli radośnie, ssąc
koniczynę. Czasem rozmawiali, czasem nie. Ze Szkrabem równie przyjemnie było milczeć,
mówiło się tylko wtedy, kiedy miało się coś do powiedzenia.
Po drodze mieli wstąpić do pana Hughesa, do którego stryj Szkraba miał interes. Dom
pana Hughesa był ruderą, ale miał śmieszne okienka, które spodobały się Szkrabowi. Szkrab
zawsze przyglądał się bacznie wszystkim oknom. Fascynowały go. Uważał, że to dzięki
oknom dom naprawdę istnieje, a nieodpowiednie okna popsują najpiękniejszy dom.
- Chcesz mieć takie okienka w twoim domu, Pat? - spytał.
Pat roześmiała się. Szkrab nie po raz pierwszy proponował jej takie czy inne okna.
Wolałaby poczekać przed domem, przyglądając się tym oknom, choć było w nich
kilka wybitych szybek i na ich miejsce wepchnięto szmaty, ale Szkrab zmusił ją, żeby weszła.
Wiedział, że pan Hughes ma trzy córki i nie śmiał im samotnie stawiać czoła.
Pana Hughesa nie było w domu, ale zaproszono ich, by usiedli i poczekali. W kuchni
panował straszny bałagan, jak by to określiła Judysia. Na stole stały brudne talerze, roiło się
od much. Salka, Ela i Kora Hughes siedziały z drugiej strony stołu i uśmiechały się złośliwie,
każdy bardziej płochliwy gość mógł się naprawdę przerazić.
- Z którą z nas ożenisz się, jak dorośniesz? - zwróciła się do Szkraba Ela przewracając
oczami.
Szkrab zaczerwienił się i zaszurał gołymi stopami.
- Patrzcie go, jaki skromny! - zaśmiała się Salka. - Widzicie, jak się zarumienił?
- Pójdę po centymetr mamy i zmierzę jego usta - zawołała Kora pokazując Szkrabowi
język.
Szkrab wyglądał jak ścigane zwierzę, wciąż jednak nie odzywał się, pewnie nie mógł
wykrztusić słowa. Pat wpadła w furię. Te dziewczyniska ośmielają się kpić ze Szkraba!
Przypomniało jej się dziwne słowo, którego pastor użył w swym ostatnim kazaniu.
Nie wiedziała, co ono oznacza, ale brzmiało „godnie”.
- Nie zwracaj na nich uwagi, Szkrabie. To protoplazmy - oświadczyła wzgardliwym
tonem.
Dziewczynki na chwilę zaniemówiły. A potem dał o sobie znać temperament
Hughesów.
- Kościotrup! - krzyknęła Ela.
- Karlica! - wrzasnęła Kora.
- Ona ma twarz jak dynia - zawtórowała im Salka.
I zawołały chórem:
- Nie wygłupiaj się!
- Myślicie może, że chcę was znieważyć? O nie, po prostu mi was żal - odpowiedziała
lodowatym tonem Pat.
Hughesówny poczuły się obrażone.
- Nas? - zachichotała Ela. - Lepiej byś się użaliła nad tą twoją starą czarownicą,
Judytą. Jak umrze, pójdzie prosto do piekła.
Wszystkie czarownice kończą w piekle!
Żarty się skończyły. Pat potrząsnęła główką.
- Judysia nie jest czarownicą. Ale słyszałam, że wasz ojciec jest kuzynem Marii Anny
McClenahan.
Temu nie można było zaprzeczyć. Salka postanowiła się zemścić.
- Dlaczego twoja matka nigdy do ciebie nie przyjeżdża? - spytała Szkraba.
- To nie wasza sprawa! - zawołała Pat.
- Nie mówiłam do ciebie, ty panno Gardinerówno - wściekła się Salka. - Trzymaj
język za zębami, jak się do ciebie nie odzywają!
- No, no, co to za kłótnie? - do kuchni weszła pani Hughesowa w starym kapeluszu
męża na głowie. Usiadła na wytartym pluszowym krześle i spojrzała z wyrzutem na dzieci.
- Szkrabie, jesteś taki czerwony na twarzy, jakbyś od kogoś dostał w pysk. Pewnie
drażniły się z tobą moje dziewczynki! Dlaczego wy, smarkate, zawsze zachowujecie się tak,
jakbyście nie były „wychowane”. Nie przejmuj się, Szkrabie, one tylko lubią się pośmiać!
Pośmiać! Czyżby w tym domu lżenie gości uważano za dobry żart?
Wreszcie pojawił się pan Hughes. Szkrab przekazał mu wiadomość od stryja i wyszli.
McGinty uciekł już dawno temu i czekał na nich na drodze.
- Zapomnijmy o tym - zaproponowała Pat. - Po co mamy psuć sobie przyjemność
wędrówki myśląc o tych dziewczyniskach.
- Nie chodzi o mnie! Ale dlaczego ośmieliły się wygadywać na moją mamę - jęknął
zrozpaczony Szkrab.
Ii
Nad brzegiem morza było tak cudownie, że natychmiast zapomnieli o
Hughesównach. Minęli stare wysmagane wichrem świerki na Małym Przylądku i pobiegli w
dół, gdzie pogadywał z morzem wiatr.
Rybackie kutry mknęły jak duchy. W oddali huczały fale, ale tu, przy brzegu, tylko
pluskały. Biegli plażą, siekł ich po twarzach piasek. Brodzili w kałużach wody między
skałkami. Zbudowali pałac z wyrzuconego przez morze drewna i z muszelek: Wreszcie
usiedli na czerwonej skale i wpatrzyli się w purpurę zmierzchu zwisającą nad krawędzią
świata.
- Chciałabyś tam popłynąć, Pat?
- O nie - Pat aż się wzdrygnęła. - To za daleko od domu.
- A ja bym chciał - szepnął rozmarzony Szkrab. - Tyle jest rzeczy, które chciałbym
zobaczyć... Pałace i katedry... Muszę się nauczyć, jak je budować, ale...
Szkrab umilkł. Wiedział, że nie ma co marzyć. Spędzi życie karczując pole stryja.
- Józek mawiał, że chce być marynarzem tak jak wuj Horacy. Że nie lubi pracy na roli.
Ale ojciec nie chciał nawet słuchać i ostatnio jakoś o tym nie wspomina.
- W przyszłym tygodniu zaczyna się szkoła - zauważył Szkrab.
- Panna Chilter będzie chciała zapisać mnie na przygotowawczy kurs do Akademii... i
co mi z tego przyjdzie? I tak nigdy nie uda mi się pójść do Akademii.
- A chciałbyś?
- No jasne. To by był pierwszy krok. Ale to niemożliwe.
- Za rok będą chcieli zapisać na ten kurs mnie. Ale ja się nie zgodzę - oświadczyła
stanowczo Pat. - Nie chcę wyjeżdżać. Zostanę w Srebrnym Gaju i będę pomagać Judysi. Ach,
Szkrabie, jakie cudowne jest to słone powietrze. Chciałabym przychodzić tu częściej.
- Te mgły nad zatoką wyglądają jak duchy, prawda? Spójrz na ten samotny stateczek,
on na pewno zmierza na kraj świata. Tak, z morza wstaje mgła. Powinniśmy już wracać, Pat.
Nie było to takie łatwe. Kiedy siedzieli na skałkach, nastąpił przypływ. Morze było od
nich o krok. Spojrzeli na siebie z przerażeniem.
- Nie uda nam się wrócić tą samą drogą - szepnęła Pat.
Szkrab spojrzał na wznoszące się nad nimi skałki. Nie, nie uda im się na nie wdrapać.
- Szkrabie... czy my się utopimy?
Szkrab objął ją opiekuńczo ramieniem. Ze względu na Pat musi zachować zimną
krew.
- Ależ nie. Widzisz jaskinię w tamtej skale? Musimy się tam wdrapać. Jestem pewien,
że przypływ tam nie sięga.
- Skąd wiesz? Ile to razy Judysia opowiadała nam o ludziach, których złapał przypływ
i potopili się!
- Ale to działo się zawsze w Irlandii. Nigdy nie słyszałem o wypadku na naszym
wybrzeżu. Chodź szybko!
Szkrab wziął McGinty’ego pod pachę i pobiegli. Woda sięgała już niemal kolan.
Przerażeni wdrapali się na skałkę. Bali się zresztą niepotrzebnie, przypływ rzeczywiście tu nie
sięgał. Ale żadne z nich nie było tego pewne. Siedzieli skuleni z McGintym na kolanach. On
był zupełnie spokojny. W towarzystwie tych dwojga dzieci, które kochał, niestraszne by mu
były śniegi Laponii.
Po paru minutach Pat przyszła do siebie. W towarzystwie Szkraba czuła się zawsze
bezpieczna. Romantycznie było siedzieć w dziurze skalnej w zupełnym odcięciu od świata.
Szkrab, gdyby był zupełnie pewny, że nic im nie grozi, czułby się naprawdę
szczęśliwy. Nareszcie miał Pat tylko dla siebie, a nie zdarzyło się to od czasu, gdy pojawiła
się Bietka. Owszem, lubił Bietkę. Ale Pat była jedyną dziewczynką, z którą czuł się naprawdę
swobodnie.
- Gdyby te okropne Hughesówny mogły nas teraz zobaczyć, to by się dopiero śmiały -
zauważyła Pat. - Żałuję, że się tak uniosłam.
Judysia powiada, że jak się ma do czynienia z hołotą, to nie wolno nic po sobie
pokazać.
- Ja tam się nie rozgniewałem - odparł Szkrab. - Tylko zrobiło mi się przykro ze
względu na matkę. Bo to prawda.
Pat wzięła go za rękę.
- Jestem pewna, Szkrabie, że któregoś dnia ona przyjedzie.
- Ja już straciłem nadzieję - z goryczą powiedział Szkrab. - Na ostatnie Boże
Narodzenie nie przysłała mi nawet kartki.
- Nie odpowiada ci na listy?
- Ja... ja nie wysyłam tych listów, Pat - wyznał z rozpaczą Szkrab. - Piszę co niedziela
i chowam je do pudła w skrzyni. Nie odpisała mi na pierwszy list, więc przestałem je
wysyłać.
Pat zrobiło się tak strasznie żal Szkraba, że objęła go za szyję i pocałowała w policzek.
- Jesteś najwspanialszą dziewczynką na świecie - szepnął zupełnie już pocieszony
Szkrab.
Prawda, prawda - zaświadczył McGinty uderzając o skałę ogonem.
Ogarnął ich mroczny cień nadchodzącej nocy.
- Może zaczniemy coś sobie wyobrażać - zaproponowała Pat. - Czas nam szybciej
zleci. Wyobraźmy sobie, że skałki tańczą...
- Lepiej wyobraźmy sobie, co działo się kiedyś w tym starym domu przerwał Szkrab
wskazując na niewyraźnie majaczący dom.
Ów stary dom stał na szczycie przylądka z prawej strony. Był to jeden z rybackich
domów, których wiele zagnieździło się na samym brzegu morza. Zbudował go dwa pokolenia
wstecz ekscentryczny Anglik, który zjechał tu z rodziną, zamieszkał, ale nikt nigdy niczego
się o nim nie dowiedział. Miał mnóstwo pieniędzy i urządzał bez przerwy przyjęcia. Ale gdy
umarła mu żona, opuścił Wyspę.
Nikt nie chciał kupić domu położonego na takim odludziu i teraz była to malownicza
rudera. Wybite okna, rozpadające się kominy. W pokojach, w których niegdyś było gwarno,
gościły teraz tylko wiatr i mgła...
- Zastanawiam się, czy w tym domu nigdy nikogo nie zamordowano? szepnęła Pat,
czując rozkoszny dreszcz podniecenia.
Zaludnili dom wyimaginowanymi postaciami. Starali się wymyślić najgorsze
okropieństwa. Anglik zamordował żonę... zrzucił ją z przybrzeżnych skał... nie, pochował ją
w piwnicy... jej duch w takie noce jak dzisiejsza krąży po całym domu. I często słychać
szloch... Udało im się przerazić samych siebie i McGinty słysząc ich tragiczne głosy zaczął
wyć.
I nagle odechciało im się zabawy, zbyt się już bali. Zrobiło się zupełnie ciemno, nie
widzieli zatoki, choć słyszeli ją aż za dobrze. Ławica piaskowa pojękiwała. Od czasu do czasu
do ich jaskini wpadała struga deszczu. Zawodził wiatr. Pat przytuliła się do Szkraba.
- Dużo bym dała, żeby się tu ktoś pojawił.
Podobne życzenia spełniają się bardzo rzadko, ale życzeniu Pat natychmiast stało się
zadość. Zobaczyli na wodzie światełko...
zbliżało się... była to rybacka łódź. Szkrab zaczął krzyczeć i łódź podpłynęła do skały.
Stary Andrzej Morgan podniósł latarnię i przyjrzał się im.
- Kogo ja widzę? Mały Gordon i ta Gardinerówna. Co tu robicie?
Złapał was przypływ? Macie szczęście, że musiałem popłynąć po sól do Małej
Zatoczki. Usłyszałem szczekanie psa i postanowiłem zobaczyć, co się stało. Złaźcie do łodzi!
Uwaga! No, dokąd chcecie popłynąć?
Iii
Wdzięczne dzieci wylądowały na brzegu i nie tracąc czasu pobiegły do domu. Padało,
ale nie zwracały na to żadnej uwagi. Wpadły radośnie do kuchni Judysi zostawiając za sobą
wiatr, deszcz i ciemność. Dom przywitał ich otwartymi ramionami.
Judysia była przerażona.
- Przemarzliście do kości! Zapalenie płuc pewne!
- Nie, Judysiu, rozgrzaliśmy się biegnąc. Nie gniewaj się.
Judysiu, proszę cię, nikomu o tym nie mów. Mamusia martwiłaby się za każdym
razem, kiedy pójdziemy nad morze. Zaraz przebiorę się, a Szkrab może włożyć koszulę Sida.
Dasz nam coś zjeść?
Wygłodnieliśmy jak wilki.
- Mogliście się potopić! I gdyby nie nadpłynął Andrzej Morgan choć raz ten stary
niedołęga na coś się przydał - siedzielibyście w tej dziurze, póki nie zacząłby się odpływ. To
by był skandal!
- Hughesówny na pewno próbowałyby z tego zrobić skandal - zaśmiała się Pat.
- Podłe plemię! - ze wzgardą oświadczyła Judysia, gdy wysłuchała całej opowieści. -
Strasznie się ta Salka zrobiła wygadana, odkąd znów zaczęła porządnie mówić. Bo jak miała
trzy latka, wąż rzucił na nią urok!
- Wąż rzucił urok?
- Przecie powiadam. Leżał na schodkach i Salka zapatrzyła się w jego oczy. Jej matka
walnęła go kijem, a Salka wrzasnęła, jakby to ją uderzono. Prawda, nie prawda, ale opowiadał
mi o tym sam stary Hughes. Może się po prostu wstydzili, że tak sepleni... Bo syczała jak nie
przymierzając właśnie wąż, póki nie skończyła sześciu lat.
Maria Anna McClenahan mówiła, że ją „podmieniono”. Dobrze zrobiłaś, że im
wypomniałaś pokrewieństwo z Marią Anną. Bardzo tego nie lubią... Powiedz no, bo mi nie
dopisuje pamięć - jak ty je nazwałaś?
- Protoplazmami - oświadczyła z dumą Pat.
- Nic ująć, nic dodać - pokiwała głową Judysia. - No, siadajcie i proszę mi wszystko
zjeść. Twoją matkę posłałam do łóżka nic jej nie mówiąc, dokąd poszłaś, ale jak się coś
takiego jeszcze przydarzy, to ci nie ujdzie na sucho.
- Wiesz, Judysiu, to by chyba było nudno, gdyby się czasem coś nie wydarzyło. I nie
mielibyśmy co wspominać na starość.
- Główka pracuje - zauważyła z zachwytem Judysia.
Co na to powie Judysia?
I
Pat dość chętnie pojechała we wrześniu na parodniową wizytę do cioci Azalki, było u
niej bardzo wesoło i krótka nieobecność w Srebrnym Gaju nie wydawała się już obecnie
czymś nie do zniesienia. Ale kiedy pod koniec pobytu przyszła wiadomość, że Przylepka i Sid
dostali odry i Pat ma nie wracać, nim nie minie groźba zarażenia, to już była zupełnie inna
para kaloszy. Jednakże jakoś dało się to wytrzymać, a kiedy tęsknota za domem zaczynała za
bardzo doskwierać, Pat szukała ulgi pisząc do wszystkich listy.
Oto list do Bietki. Otoczony wianuszkiem kotków.
Ukochana Elżbietko!
Prawda, że „ukochana” to więcej niż kochana? Dziś są Twoje urodziny i moje
urodziny, i to potworne, że nie spędzamy ich razem. Ale będę myślała o Tobie cały dzień.
Czy to nie miło, że nasze urodziny przypadają we wrześniu? To mój ulubiony miesiąc.
Jest przyjacielski, a poza tym właśnie we wrześniu rok przestaje się spieszyć i ma czas o
Tobie pomyśleć.
Bietko, czy Ty zdajesz sobie sprawę, że skończyłyśmy dwanaście lat? Tak niedawno
byłyśmy jeszcze dziećmi. A za rok będziemy już pannami. Niezamężna ciotka wuja Roberta
powiada, że od tej chwili czas zaczyna gnać i człowiek się nawet nie obejrzy, a jest już stary.
Nie mogę sobie wyobrazić, że będę stara. A Ty?
Jest mi tu bardzo dobrze. Dom cioci Azalki jest bardzo ładny, ale wszystko
wydawałoby mi się ładniejsze, gdybym Ci to mogła pokazać.
Okno mojego pokoiku wychodzi na ogród, a z lewej strony jest śliczna dolinka pełna
młodych świerków i cieni. To znaczy młode są świerki, a nie cienie. Myślę, że cienie są
zawsze stare. Są piękne, ale trochę się ich boję, dlatego właśnie że są stare.
Ciocia Azalka śmiała się, gdy jej o tym powiedziałam. Uważa, że przychodzą mi do
głowy dziwne pomysły, a wszystko dlatego, że Judysia nabija nam głowy opowieściami o
wróżkach. Ja tak nie uważam. Po prostu cienie zawsze wydawały mi się żywe, zwłaszcza gdy
jeszcze zmierzcha, a już pojawia się księżyc.
Często chodzę do domu brata wuja Roberta bawić się z Sylwią Cyrylą Madison.
Podoba mi się to imię. Ono dźwięczy. Sylwia Cyryla jest bardzo miła, ale nigdy nie polubię
nikogo tak jak Ciebie. Ją lubię, a Ciebie kocham. Sylwia Cyryla uważa, że Sid jest bardzo
przystojny. Nie wiem czemu, ale nie lubię, kiedy się nim zachwyca.
Jej dorosła siostra, Maria, też tak powiedziała i wtedy byłam z Sida bardzo dumna. A
nie lubię, gdy go wychwala Sylwia Cyryla.
Dlaczego?
Starszy brat Sylwii Cyryli powiedział jej, że ze mnie fajna dziewczynka. Ale pewnie
powiedział tak tylko z uprzejmości.
Ciocia Azalka uczy mnie robić leguminę czekoladową i obrębiać.
Lubię prace domowe i Sylwia Cyryla uważa, że jestem staroświecka.
Obecnie dziewczęta powinny mieć zawód. Ona będzie miała zawód. Nie jestem
pewna, czy mam na to ochotę. Ktoś musi robić leguminy i zauważyłam, że Sylwia Cyryla lubi
je jeść jeszcze bardziej niż ja.
Najbliższą przyjaciółką Sylwii Cyryli jest Janka Campbell. Bardzo z nią bywa wesoło,
ale we wszystkim musi być pierwsza. Kiedy opowiadałam o odrze Sida i Przylepki, zaraz
oświadczyła: „Ja już miałam i odrę, i świnkę, i szkarlatynę, a teraz mam przejść operację
migdałków „. Poczułam się okropnie niedoświadczona.
Janka mówi, że chciałaby być chłopcem. Ja nie. A Ty? Ja uważam, że bardzo jest
przyjemnie być dziewczynką.
Piszę do Ciebie na strychu i pada deszcz. Lubię być na strychu, kiedy pada. A Ty?
Kiedy deszcz tylko siąpi, wydaje się bardzo przyjacielski. Wuj Rob nazywa mnie kotem z
poddasza. Tak naprawdę to lubię tu siedzieć, bo z jednego okna widzę morze, a z drugiego
Srebrny Gaj. Wygląda jak biała kropka. Nie widzę Twojego domu, ale widzę Wzgórze Mgieł,
tyle że teraz jest ono na północ ode mnie zamiast na wschód. Czuję się jak Alicja z drugiej
strony zwierciadła.
Dziś nad przystanią lecą z wiatrem cienie deszczu jak skrzydła mgły... Ach, Bietko,
czy to nie wspaniałe, że żyjemy i możemy oglądać takie cuda?
Wyznam Ci tajemnicę. Nikomu innemu bym tego nie powiedziała, ale przed Tobą nie
chcę mieć tajemnic. I wiem, że nie będziesz się ze mnie śmiać.
Wydaje mi się, że ostatniej niedzieli zakochałam się. O ósmej wieczorem. Ciocia
Azalka zabrała mnie na koncert muzyki religijnej. Grało trzech niewidomych. Jeden pan grał
na fortepianie, drugi na skrzypcach, a trzeci śpiewał. Miał ciemne włosy, orli nos i choć nic
nie widział, jego oczy były błękitne i prześliczne. Gdy zaczął śpiewać, poczułam, że coś mnie
gniecie w żołądku. Najpierw pomyślałam, że religia wtargnęła do mojej duszy, jak to nazywa
Judysia, ale ugięły się pode mną kolana i zobaczyłam, że trzęsą mi się ręce. Kiedyś spytałam
Judysi, skąd człowiek wie, że się zakochał, i powiedziała: „Nie bój się, będziesz wiedziała,
zaczniesz się cała trząść”.
Tak strasznie chciałam, żeby zwrócił na mnie uwagę, chciałam zrobić coś
niezwykłego, chciałam dla niego umrzeć. Cieszyłam się, że mam na sobie moją błękitną
sukienkę i niebieskie koraliki, a ciocia Azalka skropiła mnie wodą kolońską. On nie mógł
mnie widzieć, ale to byłoby straszne, gdybym zakochała się mając na sobie starą sukienkę
albo z takim katarem jak Sylwia Cyryla. Ona cały czas kichała i wycierała nos.
Bietko, nigdy tego nie zapomnę. Choć to była nietrwała miłość. W poniedziałek rano
mi przeszło. To było bardzo dziwne, bo w niedzielę wieczorem myślałam, że będę go kochać
wiecznie, tak jak to piszą w książkach. Czyżbym była taka niestała? To by było okropne!
Czy to nie cudowne, że niedługo wrócę i znów będziemy razem? Co wieczór
wykreślam z kalendarza jeden dzień i modlę się, żeby już nikt w Srebrnym Gaju nie dostał
odry. Proszę Cię, nie czytaj sama wierszy pod Czuwającą Sosną. Nie mogę znieść myśli, że
jesteś tam beze mnie.
Muszę już iść się położyć. „Sen urodzie sprzyja” - mawia zawsze wuj Robert. Jak by
to było cudownie, gdyby rzeczywiście człowiek mógł w nocy wyładnieć. To znaczy
cudownie dla mnie, bo Ty i tak jesteś piękna.
Może powinnam mieć niewidomego męża, boby nie widział, że jestem brzydka. Ale
pewnie go już nigdy nie zobaczę.
Jak tylko masz chwilę czasu, to o mnie myśl!
Twoja Patrycja P.S. Ciocia Azalka uważa, że powinno się mnie ostrzyc. Ale co na to
powie Judysia?
Ii
(List do matki)
Najukochańsza Mamusiu!
Wyobrażam sobie, że jesteś tutaj i obejmujesz mnie. Strasznie do Was wszystkich
tęsknię. W dzień zawsze się coś dzieje, ale wieczorem jesteś tak strasznie daleko. Czy jest
Wam mnie brak? A Srebrnemu Gajowi? Kochany Srebrny Gaj. Kiedy dziś o zmierzchu
poszłam na strych i wyjrzałam przez okienko, dom był ciemny, jakby był pusty. Ale zapaliły
się światła i ożył, i wyobrażałam sobie, że widzę Was wszystkich i Judysię, i Dżentelmena
Toma, i trochę sobie popłakałam.
Tak się cieszę, że Sid i Przylepka czują się lepiej. Mam nadzieję, że Przylepka mnie
nie zapomni. Cieszę się, że upiekłaś list w piekarniku i nie złapię zarazków, to by było
okropne, gdybym nie mogła wrócić, bo dostałabym tutaj odry. Najdroższa Mamusiu, mam
nadzieję, że nie miewasz tych obrzydliwych migren.
Co wieczór czytam rozdział Biblii i odmawiam pacierz. Przyjechała tu z długą wizytą
panna Marta Madison, wuj Robert nazywa ją za jej plecami swoją Niezamężną Ciotką takim
tonem, że wprost widzisz te duże litery. Co wieczór przychodzi i pyta, czy nie zapomniałam
odmówić pacierza. Nie lubię, żeby obce osoby wtrącały się do moich modlitw. Wkrótce
upłynie rok, odkąd Tatuś wrócił z Zachodu, ale co dzień jeszcze dziękuję za to Panu Bogu.
Janka powiada, że ma tam kuzynów i że jest to wspaniały kraj. Możliwe... ale nie ma tam
Srebrnego Gaju.
Jedna rzecz tutaj sprawia mi dużo przyjemności. Przed łóżkiem leży owcza skóra.
Strasznie jest miło rano stawać na niej bosymi stopami, jak człowiek wyskakuje z łóżka, milej
niż na linoleum, a nawet na dywaniku. Czy mogłabym dostać taką owczą skórę, Mamusiu?
Jeśli to nie urazi uczuć Judysi.
Dostałam dziś od Bietki cudowny list. Mamusiu, ja strasznie kocham Bietkę.
Przyjemnie jest mieć ładną przyjaciółkę. A jej głos przypomina mi szum wiatru w brzezinie. I
ma takie oczy jak Twoje, wyglądają, jakby wiedziała o czymś pięknym.
Jesteś najładniejszą Mamusią na całym świecie. Lubię pisać listy, łatwiej jest coś
napisać niż to powiedzieć.
Mamusiu, czy moja nowa zimowa sukienka może być czerwona? To taki ciepły,
rozżarzony kolor. Sylwia Cyryla chciałaby mieć co miesiąc nową sukienkę, ale ja nie.
Człowiek się musi do każdej nowej rzeczy zdążyć przywiązać. Przykro mi, że wyrosłam z
mojej zeszłorocznej brązowej sukni. Tyle miłych chwil w niej przeżyłam.
Mamusiu, nie pozwól Judysi wziąć na dywanik tej mojej żółtej bluzki. Wiem, że ma
na nią chętkę, ale Ty przecież możesz mi przedłużyć rękawy, prawda?
Nad przystanią wzeszedł śliczny księżyc, choć wiatr jakoś smętnie lamentuje. Judysia
mówi, że jak mając trzy latka zobaczyłam księżyc w pełni, to zawołałam: „Kto tam poszedł z
latarnią?”czy to prawda?
Niezamężna Ciotka wkłada między prześcieradła w szafie lawendę.
Kiedy powiedziałam, że my wkładamy koniczynę, to pokręciła nosem.
Mama Sylwii Cyryli otacza swój salon nabożną czcią. Zamyka go na klucz, zasłony są
zawsze spuszczone, wchodzi się tam tylko wtedy, kiedy przychodzą goście. Mamusiu, cieszę
się, że my mieszkamy we wszystkich pokojach naszego domu.
Niezamężna Ciotka uważa, że dziś w nocy będzie przymrozek. Mam nadzieję, że nie.
Nie chciałabym, aby przed moim powrotem do domu zmarzły kwiaty. Ale dziś z topoli
posypały się już żółte listki, czyli skończyło się lato.
Mam nadzieję, że wiatr odda Ci mój pocałunek. W tym liście też będzie mnóstwo
pocałunków dla wszystkich, plus specjalny całus dla Taty i dla Przylepki. Jak to dobrze, że od
miłości list nie staje się cięższy. Nie starczyłoby mi pieniędzy na znaczki.
Malutka cioci Azalki jest bardzo milusia, ale nie taka ładna jak Przylepka. Ach,
Mamusiu, nikt na całym świecie nie jest taki jak mieszkańcy Srebrnego Gaju. Jesteśmy
strasznie miłą rodzinką. A ty jesteś najmilsza!
Twoja kochająca córka Pat P.S. Ciocia Azalka uważa, że powinno się mnie ostrzyc.
Ale co powiedziałaby na to Judysia? Sylwia Cyryla mówi, że jak obcięła włosy, to jej mama
płakała przez cały tydzień, ale teraz już je polubiła.
P. G.
Iii
(List do Sida)
Najdroższy Sidzie!
Tak się cieszę, że się już lepiej czujesz i możesz jeść!
Niezamężna Ciotka uważa, że podczas odry powinno się być na diecie, ale Judysia
wie na pewno lepiej. Strasznie się martwiłam, że Ty leżysz taki chory, a mnie nie ma, żeby Ci
pomóc. Choć na pewno Judysia świetnie się tobą zajmowała, kiedy mamusia musiała siedzieć
przy Przylepce.
Bardzo mi jest tu dobrze. Dom jest miły i przyjazny i ciocia Azalka pozwala mi
chodzić spać o pół do dziesiątej. Ale i tak będę szczęśliwa, kiedy wolno mi będzie wrócić do
domu. Mam nadzieję, że nie dostanę odry, choć choroba mogłaby być interesująca. Wszyscy
by się mną zajmowali i dogadzali mi! Kiedy będziesz mógł wyjść z domu, idź zaraz na
Ukryte Pólko i zobacz, jak się miewają nasze świerki.
Sylwia Cyryla mówi, że Fred Dawidson i jego siostra też się tak kochali jak my, a
potem pokłócili się i wcale z sobą nie rozmawiają. Sidzie, my się nigdy nie pokłócimy,
prawda? Nie mogłabym tego znieść.
Sylwia Cyryla opowiedziała mi także, że Petersonowie z Południowego Glen mieli w
zeszłym tygodniu straszne przeżycie.
Myśleli, że Myrtle uciekła z kimś. Ale okazało się, że się tylko utopiła. I Sylwia
twierdzi, że Maja Binnie jest Twoją dziewczyną.
Sidzie, to nieprawda? Przecież nie chodziłbyś z Binnie’ówną? To nie jest dla nas
towarzystwo.
Chciałabym żebyś, jak dorośniesz, ożenił się z Bietką. Ona by pasowała do Srebrnego
Gaju. Pokochałaby go tak samo jak ja i miałbyś śliczną żonę. I na pewno zgodziłaby się,
żebym z Wami mieszkała.
Jeśli ta bura kotka w stodole się okoci, to powiedz Józkowi, żeby zatrzymał dla mnie
jednego kociaka.
Niedługo zaczną się podorywki. Wrócę do domu na czas, żeby pomóc zebrać jabłka.
Bert Madison uczy mnie robić marynarski węzeł.
Pokażę Ci, ale musisz obiecać, że nie powiesz, jak się go robi, Mai Binnie.
Twoja ukochana siostra Pat P.S. Ciocia Azalka mówi, że powinnam obciąć włosy. Jak
myślisz, będzie mi do twarzy? Ale co na to powie Judysia?
Iv
(List do Szkraba)
Kochany Szkrabie!
Jesteś fajny, że tak często do mnie pisałeś. Cieszę się, że Ci mnie brakowało. Nikt ze
Srebrnego Gaju nie napisał, że za mną tęskni: Sid i Przylepka byli pewnie zbyt chorzy, a
Winnie i Józek są już duzi i widać już im tak na mnie nie zależy.
Siedzę na strychu. Lubię tu siedzieć i patrzyć, jak ciemnieją drzewa w świerkowej
dolinie, i słuchać, jak w kominie świszczy wiatr. Dzisiejszy wiatr Judysia nazwałaby wiatrem
duchów.
Przypomniał mi się ten wiersz, który czytałeś mi, kiedy ostatni raz byliśmy w
Sielance.
Wiatr o północy skowyczy Nabrzmiały głosami umarłych...
Kiedy słyszę te słowa, przechodzi mnie zawsze rozkoszny dreszcz.
Cieszę się, Szkrabie, że Ciebie też. Sid mówi, że to bzdury.
Zawsze się ze mnie śmieje, kiedy zastanawiam się, o czym rozmawiają drzewa i co
opłakują niektóre wiatry. A Ty; Szkrabie, nigdy się ze mnie nie śmiejesz. Co wieczór przed
uśnięciem wydaje mi się, że słyszę, jak szumi źródełko w Sielance.
Jak się miewa McGinty? Uściskaj go ode mnie. Niezamężna Ciotka ma psa, bardzo mi
go żal. Nigdy nie spuszcza go z oczu i biedak może się tylko bawić swoim gumowym
szczurem.
U Sylwii Cyryli jest dużo psów, pies Berta i pies Miry, i pies domowy, ale żaden nie
jest tak kochany jak McGinty. Także ojciec wuja Roba, który mieszka opodal, ma psa, ale to
nudny pies. Wuj Robert powiada, że jest zawsze tak zmęczony, że nim zaszczeka, musi się
oprzeć o płot.
Zastanawiam się, jak by Ci się spodobał dom ciotki Azalki. Pewnie byś uważał, że jest
za wysoki. Ale w środku jest bardzo ładnie.
Tyle że nie ma kuchennych schodków, na których można by przysiąść, ani okrągłego
okienka, ani umarłego zegara...
Wiesz, Szkrabie, stary pan Piotr Morgan z przystani opowiedział mi, że za młodu był
piratem i zakopał na jakiejś karaibskiej wyspie skarb, i potem nie mógł go odnaleźć. Gdybym
to usłyszała parę lat temu, na pewno bym uwierzyła. Szkoda, że człowiekowi z biegiem lat
coraz trudniej jest w coś wierzyć.
Płot za domem wuja Roberta stoi na linii granicznej między hrabstwem Królowej i
hrabstwem Księcia. Przyjemnie jest pomyśleć, że przełażąc przez płot mija się granicę.
Człowiekowi wydaje się, że za granicą wszystko będzie inaczej. Co dzień przełażę przez płot
i czuję się jak podróżnik. Ciocia Azalka mówi, że niewiele mi potrzeba do szczęścia,
uważam, że to dobrze.
Twoja przyjaciółka Pat P.S. Ciocia Azalka uważa, że powinno się mnie ostrzyc. Co o
tym myślisz?
V
(List do Judysi wraz z jej komentarzami)
Moja kochana Judysiu!
To już całe wieki odkąd wyjechałam z domu i strasznie tęsknię do Was wszystkich i
do naszej kochanej kuchni. Kuchnia cioci Azalki jest bardzo nowoczesna, ale nie taka
przytulna jak nasza.
Kiedy wieczorem tęskno mi do domu, idę na strych i patrzę na światła Srebrnego
Gaju, i wyobrażam sobie, co każdy robi, i widzę, jak Ty w kuchni pieczesz chleb i coś do
siebie gadasz. (Coś takiego!) A Dżentelmen Tom rozmyśla nad czymś leżąc na ławie. (Co to,
to prawda. Z ciebie, Tom, jest prawdziwy myśliciel i zawsze powiadam, że ty więcej myślisz
w ciągu jednego dnia niż większość ludzi w ciągu tygodnia.) Tu nie ma kotów, bo
Niezamężna Ciotka wuja Roberta przyjeżdża tu często i na długo, a ona nie cierpi kotów. Nie
bardzo lubię Niezamężną Ciotkę. (Oj, nie dziwota.) Jest bardzo brzydka. Wiem, że sama nie
jestem ładna, ale przynajmniej nie mam takiego nosa jak ona. Cała jej twarz, a nawet włosy
wyglądają tak, jakby się go bały i próbowały przed nim uciec.
(Czego też ten dzieciak nie wymyśli!) Ale jest mi jej trochę żal (zawsze mówiłam, że
ta mała ma za dobre serduszko), bo musi być strasznie samotna. Ona nikogo i niczego nie
kocha. To musi być okropne.
Ciocia Azalka ma w pokoju gościnnym prześliczną błękitną pikowaną narzutę. A ten
dywanik w róże, który jej wyszydełkowałaś, leży w livingroomie. Jest z niego bardzo dumna i
wszystkim go pokazuje.
(No, no, wkrótce będę sławna.) Nie ma salonu, gdyby miała, to dywanik leżałby w
salonie. Sylwia Cyryla mówi, że salony wyszły z mody. Ciekawa jestem, co by powiedziała,
gdyby usłyszała, że my mamy dwa. (A kogo by to obeszło? Zawszeć to lepiej mieć salon niż
livingroom, zupełnie inaczej brzmi!) Mamusia napisała, że będę mogła dostać na zimę
czerwoną sukienkę.
Mam nadzieję, że pozwoli mi kupić czerwony kapelusik. (Będziemy mieć szykowną
pannę.) Janka Dawidson mówi, że dostanie dwa nowe kapelusze. Mówi, że Dawidsonowie
zawsze kupują na zimę dwa kapelusze. Cóż, i tak nie włożę na raz więcej niż jednego
kapelusza, prawda, Judysiu? (A to filozofka!) Niezamężna Ciotka zawsze kręci nosem, kiedy
mówię o sukienkach, ale ciocia Azalka powiada, że to dlatego, że jej nie stać na nową suknię i
gdyby nie wuj Robert, to w ogóle nie miałaby się w co ubrać.
Ach, Judysiu, Niezamężna Ciotka uważa, że nie wolno opowiadać bajek, nawet o
Świętym Mikołaju. (Chciałabym ją dostać w swoje ręce!) Ale i tak będę wierzyć w tany
leśnych wróżek i podkowę nad drzwiami, i czarownice na miotłach. Życie jest ciekawsze, jak
się wierzy w takie rzeczy. I zresztą jak się w coś wierzy, to nieważne, czy to istnieje, czy nie.
(To dziecko przegadałoby nawet prawnika z Filadelfii.) Judysiu, tutaj nie jada się między
posiłkami. Może to i zdrowiej, ale kiedy człowiek ma iść spać, to chętnie zjadłby Twoje
sadzone jajko. Uważam, że to zdrowo przekąsić coś przed snem. (No pewnie, każdy rozsądny
człowiek tak uważa!) Ale ciocia Azalka świetnie gotuje. Robi pyszną roladę. Judysiu, może
byś się nauczyła robić roladę? (A to zuchwała smarkata! Starego psa nie uczy się nowych
sztuczek!) Ale jej ciasto z żurawinami nie jest takie dobre jak Twoje, Judysiu, jest za słodkie.
(Spryciula, wie, jak mi schlebić.) Mama Sylwii Cyryli robi świetny krem Devonshire. (Krem
Devonshire! Robiłam go, nim się ona urodziła! Ale skąd mam wziąć śmietankę, skoro całe
mleko odstawia się do mleczarni!) Ale poza tym nie jest dobrą kucharką. Każda potrawa
ładnie wygląda, gorzej jednak smakuje. Albo niedosolona, albo przesolona, coś jej zawsze nie
wyjdzie. (Do kucharzenia trzeba mieć talent, złotko, trzeba mieć talent!) Kuzyn ojca Sylwii
Cyryli, który mieszka w Charlottetown, próbował w zeszłym tygodniu poderżnąć sobie
gardło, ale Sylwia mówi, że mu się nie udało, i zabrali go do szpitala i zszyli. (Chodzi pewnie
o Alvina Sultona. Sultonowie słyną z tego, że zawsze coś zaczynają i nie kończą.) Teściowie
cioci Azalki mieszkają bardzo niedaleko. Ciocia często mnie tam posyła. Pan Jakub Madison
nie uznaje mnie, bo nie chcę jeść owsianki. Powiada, że to królewska potrawa. Ale ja nie
jestem królową. (Owsianka? Nie mam nic przeciwko owsiance, ale staremu Madisonowi nie
wychodzi to jakoś na zdrowie. Chudy jest jak patyk!) Oni są strasznie dumni ze swojej
najstarszej córki, Marii.
Zrobiła magisterium, miała stypendia i wykłada w Szkole Wyższej.
Pewnie przyjemnie jest być taką mądrą, jak myślisz, Judysiu? (Ale jakoś nie słychać,
żeby miała narzeczonego!) Pan Jakub lubi dokuczać żonie. Ojciec Sylwii Cyryli spytał go,
czyby się jeszcze raz ożenił, a on roześmiał się i powiedział, że owszem, ale już nie z tą samą
kobietą. Pani Jakubowa nie śmiała się. (No, no, dobrze wiedziała, że w tym żarcie jest kawał
prawdy.) Ludzie mówią, że pan Jakub ma bardzo burzliwą przeszłość, a on śmieje się, że
powinni się cieszyć, bo mają o czym opowiadać.
Słucham tu pilnie wszystkich historyjek, żeby móc je na starość opowiadać tak jak Ty,
Judysiu. Bardzo ładna jest historyjka o duchu na farmie wuja Sylwii Cyryli, który miał
bokobrody. To znaczy bokobrody miał duch, nie wuj. Czy to nie śmieszne?
Wyobrażasz sobie ducha z bokobrodami? (Pewnie, że wyobrażam. W Irlandii był
jeden duch całkiem łysy.) A Janka Dawidson ma kuzyna, który jak się upije, to płacze.
Myślałam, że to dlatego, iż żałuje, że się upił, ale Janka powiada, że mu przykro, że tak
rzadko może się upić.
Stary pan McAllister zza mostu przyszedł w poniedziałek do pana Jakuba i
powiedział, że wybierał się w niedzielę, ale cały dzień musiał zmagać się z szatanem. Jak
myślisz, Judysiu, czy naprawdę się zmagał, czy też tylko tak się poetycznie wyraził?
(Pewnikiem starał się udobruchać żonę. Ta toby się kłóciła nawet ze świętym!
A ożenił się z nią przez przypadek. Niby się jej oświadczył, ale był pewien, że mu
odmówi, a tymczasem go przyjęła!) Jego brat był złym człowiekiem i umarł wygrażając Panu
Bogu pięścią! (Cóż, złotko, trudno nawet na łożu śmierci wymagać od McAllisterów dobrych
manier.) Bracia Maltsby pogodzili się, a od trzydziestu lat się do siebie nie odzywali. Wuj
Rob powiada, że pogodzili się, bo zapomnieli, o co się pokłócili, ale jakby ktoś im
przypomniał, to zaczęliby od nowa. A pan Gordon Key zza mostu trzyma żonę w karbach
szydełkując koronki. Ile razy ona nie chce czegoś zrobić, zaczyna szydełkować, a ona nie
może na to patrzeć i ustępuje mu.
Teraz opowiem Ci najśmieszniejszą historyjkę. Wiele lat temu stary Sam McKenzie
zachorował w Charlottetown i wszyscy myśleli, że umrze. Był bardzo znany i bogaty, więc
pan Trotter, przedsiębiorca pogrzebowy, wiedział, że rodzina będzie chciała pochować go w
wytwornej trumnie, no i taką trumnę sprowadził, bo zanosiło się na ostrą zimę i bał się, że
zamarznie cieśnina.
Tymczasem stary Sam wyzdrowiał i biedny pan Trotter został z kosztowną trumną i
bał się, że nikt nie zechce jej kupić. Ale siedział cicho i w parę miesięcy później zmarł
nieoczekiwanie stary Tomasz Ramsay, który także był wybitny i bogaty. I pan Trotter
powiedział rodzinie, że ma jedną wyjątkowo piękną trumnę” no i Tomasza Ramsaya
pochowano w trumnie Sama McKenzie’ego. A potem wszystko się wydało i Ramsayowie
byli wściekli, ale już nie mogli odgrzebać ojca.
To była najśmieszniejsza historyjka, ale najładniejsza jest o starym panu Jerzym
McFadyenie, który umarł cztery lata temu i poszedł prosto do nieba. Z początku nie mógł
znaleźć żadnego mieszkańca naszej Wyspy, ale wkrótce dowiedział się, że owszem, są, tylko
trzeba było ich zamknąć, aby nie uciekli z powrotem na Wyspę. Opowiedział mi to pan Jakub
Madison, ale nie chciał powiedzieć, skąd o tym wie. Ze mną byłoby tak samo, Judysiu.
Gdybym poszła do nieba, to chciałabym wrócić do Srebrnego Gaju.
Wczoraj była taka wichura, że bałam się, czy nie obali naszych drzew. Jeśli Józek
będzie miał dla mnie kociaka, to proszę Cię, Judysiu, daj mu ode mnie trochę śmietanki.
Janka Dawidson ma ciotkę, która cztery razy wyszła za mąż. Janka jest z niej bardzo
dumna, ale wuj Rob mówi, że to niespołecznie, bo potem braknie mężów dla innych kobiet.
Wydaje mi się, że powiedział to, by rozzłościć Niezamężną Ciotkę.
Madzia Dawidson ma wyjść za mąż za Croftera Cartera. (Pewnie już straciła nadzieję
na znalezienie męża, boby na niego nie spojrzała. Pamiętam czasy, kiedy Dawidsonowie
widząc kogoś z Carterów przechodzili na drugą stronę drogi.) Maryna Bailey ze Srebrnych
Mostów wyszła za Rossa Hallidaya. Byli zaręczeni piętnaście lat, pewnie im się to
narzeczeństwo znudziło.
(Maryna Bailey stale powtarzała, że musi się przyzwyczaić do myśli o wyjściu za
mąż. Ona zawsze była przygłupia. Ale mężczyźni takie lubią.) Umarła pani Samuelowa
Carter, w piątek będzie pogrzeb. U nich ostatnio bardzo dużo pogrzebów, ale pan Carter
uważa, że z dwojga złego pogrzeb tańszy jest od wesela. (Zwłaszcza jeśli po weselu trzeba
utrzymywać zięcia, a Samuel ma ich kilku!) Judysiu, mam nadzieję, że się nie zmęczysz
czytając ten długi list. Pisałam go po kawałku przez cały tydzień. Niedługo już będę w domu i
się narozmawiamy. Nie pozwól nikomu przestawić mebli w domu!
Ściskam cię i ściskam!
Twoja kochająca Pat P.S. Ciocia Azalka uważa, że gdyby mi się obcięło włosy, toby
ściemniały. Co o tym sądzisz, Judysiu?
(Jaki ten dzieciuch napisał piękny list. Smutno tu było bez naszej Pat. Jak się
uśmiechnie do człowieka, to aż go chwyta za serce.
Ale o obcięciu włosów, to pogadamy za rok. Muszę schować ten list do mojego
skarbczyka.)
Trzy kuzynki
I
Choć po ukończeniu dwunastu lat czas nie zaczął galopować, jak to przepowiadała
Niezamężna Ciotka, niemniej upływał coraz szybciej.
Bietce i Pat trudno było uwierzyć, że zbliżają się ich trzynaste urodziny. Matka
powiedziała Pat, że z St. John przyjadą w odwiedziny jej kuzynki, Dorotka i Joasia, i
należałoby urządzić dla nich przyjęcie. - Może w dzień twoich urodzin, Pat. To także dzień
urodzin Bietki.
W ten sposób upieczemy trzy pieczenie przy jednym ogniu! zauważyła ze śmiechem
matka.
Pat nie przepadała za przyjęciami... trochę to martwiło Judysię.
Niezbyt się też cieszyła na przyjazd Joasi i Dorotki Selbych, choć była ich bardzo
ciekawa. Wiele się nasłuchała o urodzie Dorotki.
Zdjęcia obu dziewczynek ukazywały się w rubryce towarzyskiej ilustrowanych pism z
podpisem „Śliczne córeczki państwa Albertostwa Selbych z Lipowej Chatki”. Chciała się
przekonać na własne oczy, czy Dorotka jest rzeczywiście taka ładna, jak to głosi rodzinna
legenda.
- Nie wierzę, żeby była ładniejsza niż Winnie!
- No, no, może i nie, gdyby Winnie tak wystroić! Piórka zdobią każdego ptaszka. Ale
twój wuj Albert był pięknym chłopcem i mówią, że Dorotka się w niego wdała. On rzadko
przyjeżdża do domu. Jego elegancka młoda żona nudzi się tutaj.
- Joasia i Dorotka są w klasztornej szkole z internatem. Pewnie są strasznie mądre.
Judysia pociągnęła ze wzgardą nosem.
- No, no, nawet w klasztornej szkole nikogo nie nauczy się mądrości. My tutaj w
Srebrnym Gaju też umiemy myśleć. Nie daj im się zakrakać, Pat. Ale na pewno są to miłe
dziewczynki. To twoje jedyne kuzynki ze strony matki, więc powinnaś się z nimi
zaprzyjaźnić.
Po dwudziestu czterech godzinach pobytu Joasi i Dorotki w Srebrnym Gaju Pat była
już zupełnie pewna, że się z nimi nie zaprzyjaźni.
Nie przyznałaby się do tego, ale pewnie była trochę zazdrosna o urodę Dorotki.
Dorotka była ładniejsza od Winnie, choć nikt nie zmusiłby Pat, by uznała ją za ładniejszą od
Bietki.
Miała ciemne włosy koloru orzecha, które ślicznie okalały jej czoło, a przy których
włosy Pat były jeszcze bardziej mysie i wypłowiałe. Miała aksamitne brunatne oczy, przy
których bursztynowe oczy Pat wyglądały na niemal żółte. Miała piękne ręce i stale
poprawiała włosy, przy tych rękach wszystkie inne wydawały się zbyt opalone i kościste.
Joasia, o której mówiło się „ta zdolna”, nie zgłaszała pretensji do urody, ale była bardzo
dumna z piękności Dorotki i wciąż ją wychwalała.
- Dorotka jest najładniejszą dziewczynką w St. John - oznajmiła zwracając się do Pat.
- Jest bardzo ładna - przyznała Pat. - Niemal tak ładna jak Winnie i Bietka Wilcox.
- Och, Winnie! - Joasia zrobiła rozbawioną minę. - Winnie wygląda bardzo milutko.
Ty byś też miło wyglądała, gdybyś nie miała takich długich, prostych włosów. To
wiktoriańska moda.
Joasia chyba sama nie bardzo wiedziała, co to jest wiktoriańska moda, musiała to
wyrażenie słyszeć i chciała zaimponować tej zuchwałej, prowincjonalnej kuzynce.
- Judysia nie życzy sobie, żebym obcięła włosy - oznajmiła chłodno Pat.
- Judysia? A, ta wasza dziwaczna stara służąca? Pozwalasz się jej rządzić?
- Judysia nie jest służącą - zawołała Pat.
- No to kim jest?
- Jest członkiem rodziny.
- Przecież jej płacicie?
Pat nigdy się nad tym nie zastanawiała.
- No tak...
- Wobec tego jest służącą. To bardzo ładnie z twojej strony, że ją tak kochasz, ale
mama powiada, że służących nie należy rozpuszczać. Bo zapominają, gdzie jest ich miejsce.
Zauważyłam, że ta wasza Judysia nie odnosi się do was z odpowiednim szacunkiem.
Oczywiście, inaczej to wygląda na wsi niż u nas w mieście. Och, spójrz na Dorotkę.
Czy wśród tych lilii nie wygląda jak aniołek?
Pat nie potrafiła się opanować.
- Słyszałam, że ze ślicznych dzieci rzadko wyrastają piękne kobiety. Słyszałaś o tym,
Joasiu?
- Mamusia była śliczną dziewczynką i jest śliczną kobietą. Mamusia należy do rodziny
Hiltonów z Charlottetown.
Pat nigdy nie słyszała o Hiltonach z Charlottetown, ale zrozumiała, że Joasia „puszy
się”, jak by to nazwała Judysia.
Ta rozmowa miała miejsce już po dobrych paru dniach pobytu kuzynek w Srebrnym
Gaju. Pierwszego dnia były strasznie uprzejme. Srebrny Gaj był „czarujący”, ogród był taki
malowniczy, malownicza była studnia i przerobiona z kościoła szopa, a cmentarzyk był wręcz
„niezrównany”. Pat od razu zrozumiała, w czym rzecz. Kuzynki patrzyły z góry na cały
Srebrny Gaj. I na cmentarzyk!
- Wy pewnie pijecie wodę z kranu? - spytała pogardliwie.
- Jakaś ty zabawna, kochanie! - zawołała Dorotka ściskając ją.
Ale potem już nie zachowywały się tak protekcjonalnie. Wiedziały, czego mogą
oczekiwać po Pat, a Pat wiedziała, jak ma je traktować.
Polubiła zresztą Dorotkę, gorzej było z Joasią.
- Szkoda, że nie możesz zobaczyć naszych chryzantem - oświadczyła, gdy Pat
pokazywała jej ogród. - Tatuś zawsze dostaje za nie nagrody na wszystkich wystawach
kwiatowych. Dlaczego wuj Alek nie zetnie tego starego świerka? Strasznie tu dużo cienia.
- Ten świerk jest zaprzyjaźniony z naszą rodziną - odpowiedziała Pat.
- Fiołki posadziłabym gdzie indziej - zauważyła Dorotka. - O, w tamtym rogu.
- Te fiołki rosną tu od zawsze - chłodno stwierdziła Pat.
- Dlaczego ta furtka tak skrzypi? - wzdrygnęła się Joasia.
- Moglibyście ją naoliwić.
- Zawsze skrzypiała - odparła Pat.
- Wasz ogródek jest malowniczy, ale zanadto zarośnięty. Należałoby tu zrobić
porządek - zauważyła Dorotka, gdy wracały do domu.
Kiedyś Pat spoliczkowała Normę, ale od tamtego czasu nauczyła się, że dla honoru
domu gościom należą się względy. Gdyby nie to, trudno powiedzieć, co by spotkało Dorotkę.
W domu kuzynki zachowywały się jeszcze gorzej. Joasia najchętniej poprzestawiałaby
wszystkie meble, zupełnie jakby to był jej dom.
- Wiesz co? Postawiłabym pianino w tamtym rogu.
- Pianino stoi na swoim miejscu - zawołała Pat.
- Ależ, kochanie, gdyby tu trochę poprzestawiać meble, pokój wyglądałby dużo
ładniej - tłumaczyła Joasia.
- Ten pokój znienawidziłby każdego, kto by tu coś zmienił - oświadczyła Pat.
Joasia i Dorotka za plecami Pat uśmiechnęły się do siebie z rozbawieniem. Pat o tym
dobrze wiedziała. Ale wybaczyła im, bo nie mogły się nachwalić Bietki. Jest śliczna i ma
takie dobre maniery.
Pat nabrała sympatii do Joasi, gdy ta zachwyciła się zrobionym przez Szkraba
domkiem dla ptaszków. Szkrab robił zachwycające domki. Ale kiedy kuzynki poznały
Szkraba, Joasia znów się jej naraziła. Dorotka była dla niego serdeczna... może nawet
ociupinę zbyt serdeczna, a Joasia widziała tylko źle obcięte włosy i poszarpane ubranie. Za to
Dorotka rozwścieczyła Pat po wyjściu Szkraba.
- To bardzo ładnie z twojej strony, że jesteś taka miła dla tego biednego chłopca.
Wyraźnie traktowała ją z góry. Ją i Szkraba. A Szkrab tak lubił przysłuchiwać się, gdy
Dorotka gra na fortepianie. Nie da się zaprzeczyć, że umiała grać. Dużo lepiej od Winnie.
Obie Selby’ówny były bardzo muzykalne. Joasia dniem i nocą grała na gitarze, a Dorotka
chętnie pokazywała nad klawiaturą śliczne rączki.
- Wygląda tak, jakby chciała wyrwać klawisze - mruknęła Judysia, nie mogąc się
pogodzić z porażką Winnie.
Ii
Zatem wizyta owa nie była sukcesem, choć dorośli - z wyjątkiem Judysi - uważali, że
dziewczynki bardzo się zaprzyjaźniły.
Pat z trudem przychodziło zabawianie Joasi i Dorotki... a trzeba było zabawiać je cały
czas. Pat pokazała im cmentarz i przedstawiła im po imieniu wszystkie pola i Alejkę
Westchnień.
Próbowała nie pokazać po sobie, jak ją zabolało, gdy Sid zabrał Dorotkę do lasu i
pokazał jej Ukryte Pólko.
Wiedziała, że rodzina uważa, iż Sid „zadurzył się” w Dorotce.
Pewnie, że to było lepsze, niż miałby się zadurzyć w Mai Binnie.
Ale czy on w ogóle musi się w kimś podkochiwać?
- Jesteś zazdrosna o Dorotkę, bo tak ją bardzo polubiła Przylepka - podkpiwał Sid.
- Nie jestem... Nie jestem!... - oburzyła się Pat. - Ale to był nasz sekret.
- Jesteśmy już za duzi na takie sekrety jak Ukryte Pólko - oświadczył dorośle Sid.
- Nie chcę dorastać! - szlochała Pat. - Ach, Sidzie, naprawdę nic mi to nie
przeszkadza, że polubiłeś Dorotkę... Cieszę się, że ją lubisz... Ale ją to nasze Pólko w ogóle
nie obeszło!
- To prawda - przyznał Sid. - Powiedziała, że nie wie, dlaczego robimy z tego taką
tajemnicę. Ja też nie wiem.
- Ach! - Pat poczuła się bezradna. Jeśli Sid nie chce pamiętać, co czuli, to nie ma na to
żadnej rady.
Joasię i Dorotkę nie bawił szałas w brzezinie, nie bawiło polowanie na kocięta w
stodole, mało je obchodziły dwa puszyste pomarańczowe kotki, choć Dorotka bawiła się z
nimi, gdy tylko pojawił się jakiś chłopiec, przytulała je i nawet całowała w okrągłe aksamitne
łebki.
- Żeby chłopcom też się tego zachciało... - mruknęła pod nosem Judysia.
Nie umiały bawić się w „wyobraźnię”. Nie lubiły łowić w Jordanie ryb ani
przesiadywać godzinami na płocie lub gałęzi jabłoni rozmawiając o „wszystkim”, co było
ulubionym zajęciem Bietki i Pat. Nie interesowały ich przedwieczorne wyprawy na cmentarz,
gdzie siadało się na grobie Płaczliwego Willa i czekało, aż pojawi się pierwsza gwiazda.
Wieczorem Józek zabierał je czasem na przejażdżki autem i to była ich największa
rozrywka. Wkładały wówczas strojne sukienki, jakich dotąd nikt nigdy tutaj nie oglądał; i
żadna dziewczynka, która je zobaczyła, nie mogła o tym przez długie lata zapomnieć.
Ale na ogół nudziły się, choć grzecznie starały się to ukryć.
Z przyjemnością jednak przesiadywały wieczorem na kuchennych schodkach. Niebo
rozpłomieniało się od słońca osuwającego się za ciemne wzgórza, a one zajadały słodkie
jabłuszka i przysłuchiwały się opowieściom Judysi. Tylko w takich chwilach między trzema
kuzynkami panowała pełna harmonia.
I choć Dorotka uważała, że „dziwacznie” jest jadać w kuchni, nie gardziły
wieczornym poczęstunkiem Judysi. Nie umknęło uwadze Pat, że na sadzone jajka spoglądają
z pewnym rozbawieniem, ale tak zachwycały się biszkoptem i pączkami, że Judysia poczuła
do nich trochę sympatii. Judysia miała lekkie wyrzuty sumienia, że ich nie polubiła, choć
przedtem tak srogo nakazywała Pat, żeby się z nimi zaprzyjaźniła. Dżentelmen Tom, który
dotąd nie zwracał uwagi na nikogo poza Judysią, teraz upodobał sobie Joasię i chodził za nią
krok w krok. Pat bała się, że Judysi będzie przykro, ale nie... A przynajmniej nie było tego
widać... Zauważyła tylko:
- On dobrze wie, że trzeba jej pilnować!
- Owszem, w lecie jest tu bardzo miło - przyznała któregoś takiego wieczoru Joasia -
ale zimą musi być okropnie ponuro.
- O nie. Zimą jest pięknie. I człowiek tak przytulnie czuje się w domu.
- Nie macie nawet centralnego - zauważyła Joasia. - Musicie strasznie marznąć.
- Wszędzie są kominki - odpowiedziała z dumą Pat. - Mamy mnóstwo drewna na opał.
Widzisz ten stos? I możemy na ogień patrzyć.
Joasia roześmiała się.
- My oprócz kaloryferów też mamy kominki. Jakaś ty zabawna, Pat.
Jesteś taka drażliwa na punkcie Srebrnego Gaju. Ktoś by mógł pomyśleć, że uważasz
go za najwspanialsze miejsce na całym świecie.
- Bo uważam - odparła Pat.
- A Józek nie! On wcale nie jest zadowolony z życia tutaj.
- Powiedział ci?
- Powiedzieć nie powiedział. Ale łatwo się domyślić. Nikt z was go nie rozumie. On
nie lubi pracy na roli. Chciałby być marynarzem.
Józek wiele przeżywa, ale nie okazuje swoich uczuć.
- Ona śmie opowiadać mnie, jaki jest Józek - łkała Pat zwierzając się Judysi, gdy
kuzynki poszły już spać. - Wiem tak samo dobrze jak ona, że Józek wyobraża sobie, że
lubiłby żeglować po morzu, ale tatuś powiedział, że już wkrótce nabierze rozumu. I Józek na
pewno nigdy nie zechce żyć z dala od Srebrnego Gaju.
- I tak, kochanie, nie będziecie tu mogli wszyscy zostać - zauważyła ostrzegająco
Judysia.
- Jeszcze upłynie wiele czasu, nim będziemy musieli o tym pomyśleć. Józek ma
dopiero dziewiętnaście lat. A Joasia przechwala się, że tylko ona go „rozumie”.
- Widzę, że to cię zabolało - zaśmiała się Judysia.
- Joasia spytała mnie dzisiaj, czy widzę, jak ślicznie śmieje się Dorotka. Powiedziała,
że wszyscy zachwycają się jej śmiechem.
Zgodziłam się z uprzejmości, ale, Judysiu...
- Co by to było, gdybyśmy nie byli uprzejmi! - zachichotała Judysia. - Ale jesteśmy.
- Nie uważam jednak, żeby śmiała się ładniej niż Winnie. O nie!
- Obie odziedziczyły dźwięczny śmiech Selbych i jak ich nie widzisz, to nie
zgadniesz, która się śmieje. Ale wiem, że nie przekonam o tym ani Joasi, ani ciebie. Kłopot w
tym, złotko, że jesteście z Joasią bardzo do siebie podobne, nie dziwota więc, że nie zanadto
się zgadzacie.
Pat nie opowiedziała Judysi o wszystkich doznanych przykrościach.
Joasia zauważyła:
- Ten twój Szkrab ma naprawdę ładny uśmiech.
- On nie jest mój - krótko odpowiedziała Pat.
I co to właściwie obchodzi Joasię, że Szkrab ładnie się uśmiecha?
Czy nie wyśmiewała się z jego włosów i okularów, i obszarpanych spodni?
Wyśmiewała się także z brody stryja Toma i z tej książki Judysi Co każdy wiedzieć powinien.
Brodę nazwała „wiktoriańską”, a książkę „przestarzałą”. Obie kuzynki spoglądały także z
góry na ciotkę Edytę i ciotkę Barbarę... „takie malownicze staruszki”.
Pat przykrzej było niż zwykle patrzyć na zaciek na suficie w jadalni i na wytarty
dywan w saloniku, bo zobaczyła, jak im się przygląda Joasia. I dopiero teraz spostrzegła, jak
omszały gonty na kuchennym daszku, Joasia bowiem któregoś dnia zauważyła uprzejmie, że
podobają się jej stare domy.
- Nasz jest za nowy. Biały tynk i czerwona dachówka... trochę za czerwona. Tatuś
mówi, że z czasem zblednie.
- Ja nigdy nie lubiłam nowych domów - oświadczyła Pat. - Nowy dom nie ma ducha.
- Ducha? Wierzysz w duchy?
- Nie chodziło mi o takiego ducha...
- A o co?
- Kiedy w domu przez całe pokolenia mieszkali ludzie, to coś z nich w tym domu
zostaje...
- Jakaś ty dziwna, kochanie! - zauważyła Dorotka.
Iii
Kiedy kuzynki wyjechały, Pat zachwyciła się ciszą i swobodą. Cudownie było znów
być samą. Rozwłóczone po domu książki wróciły na swoje miejsca, w pokoju Poety nie
walały się już cudze sukienki i pantofelki, i szczotki, i naszyjniki.
- Czy to nie miło, że już nie mamy w domu nikogo obcego? - spytała Judysi, gdy
usiadły na schodkach. - Mamusia mówi, że bardzo jej przykro, że nie pokochałam moich
kuzynek. Owszem, kocham je, Judysiu, tylko nie bardzo je lubię.
- Tak, tak, trzy dziewczynki naraz nigdy nie dojdą z sobą do ładu.
Dwie mogą się dogadać, a we trzy zawsze któraś wejdzie innej w paradę.
- Chwilami lubiłam Joasię... ale zawsze czułam się przy niej taka nieważna. Ona mnie
cały czas traktowała z góry.
- A pewnie. Gdyby tylko mogła; toby nawet na księżyc patrzyła z góry. Ale to
rozumna dziewczynka.
- I strasznie się przechwalała... Naprawdę!
- Hiltonowie zawsze lubili się pysznić. A ty, Pat, też czasem przechwalałaś się i
lekceważyłaś ją. Trzeba być wyrozumiałym.
Każda rodzina ma swoje wady. I myślę, złotko, że bardziej byś polubiła swoje
kuzynki, złotko, gdybyś nie była o nie trochę zazdrosna.
- Nie byłam zazdrosna!
- No, no, złotko, spójrz prawdzie w oczy. Byłaś zazdrosna o Joasię, bo polubił ją
Józek, i byłaś zazdrosna o Dorotkę, bo przepadali za nią Sid i Przylepka. Ty też masz wady,
Pat, nie tylko one.
- Ale nie kłamię. One odjeżdżając powiedziały mamusi, że wspaniale spędziły czas. A
to nieprawda!
- No, no, to takie kłamstewko z uprzejmości. A może nawet nie.
Spędziły tu przecież parę miłych chwil.
- W każdym razie, Judysiu, marzę, żeby już nigdy w życiu nie usłyszeć słowa
„malownicze”.
- Malownicze, powiadasz. No cóż, jak Joasia powiedziała, że Dżentelmen Tom
wygląda malowniczo, to ta bestia na mnie mrugnęła.
- Czasem, Judysiu, w głębi duszy byłam na nie naprawdę wściekła.
- Ale tego po sobie nie pokazałaś. To znaczy, żeś dorosła. Bo musimy się tego, złotko,
nauczyć, jeśli mamy żyć wśród ludzi. A ja to nie byłam w głębi duszy wściekła, jak mi się
wtrącały do kuchni? I Joasia twierdziła, że należy „iść z duchem czasu”! Tak jakby ona szła z
„duchem czasu”, a nie kręciła się w kółko jak pies za własnym ogonem. Wiesz, co mi
przyszło do głowy - twoje ciotki z Wybrzeża Zatoki były za młodu zupełnie takie same... Cóż,
rodzina powinna trzymać się razem, a życie i tak nas wyleczy z naszych głupot. Jestem
pewna, że kiedy dorośniecie, to za parę lat spotkasz kuzynki i okaże się, że je lubisz.
Pat sceptycznie przyjęła tę przepowiednię. Spojrzała na Długi Dom, w oknie Bietki
jak przyjazna gwiazdka błyszczało światło.
- W każdym razie cieszę się, że znów będę mogła być sama z Bietką.
Nie chcę innych przyjaciółek.
- No i co zrobisz, gdy ona dorośnie i stąd wyjedzie?
- Ależ, Judysiu, ona nie wyjedzie. Nawet jeśli wyjdzie za mąż, to dalej będzie
mieszkała w Długim Domu. Przecież jest jedynaczką. A ja też tu przecież zostanę, więc
zawsze będziemy razem. Już to dokładnie omówiłyśmy!
Judysia westchnęła.
- Nie mów takich rzeczy głośno, Pat. Nigdy nie mów. Skąd wiesz, kto ciebie słucha?
Złudna radość
I
- Pat, czy możesz zaraz spotkać się ze mną w Sielance? - zadzwonił Szkrab.
U Gordonów założyli wreszcie telefon, zatem Szkrab i Pat robili, co mogli, żeby nie
zardzewiały druty.
Pat z tonu głosu Szkraba wywnioskowała, że coś się wydarzyło, coś miłego. Co to
mogło być? Życie Szkraba nie obfitowało w miłe ewenementy. Tak szybko pobiegła do
Sielanki, że przybyła pierwsza i czekała na niego w kępie paproci. Szkrab przyglądał się jej
chwilę zza kurtyny młodych świerków... te jej złotawe oczy z takim rozmarzeniem spoglądały
w niebo... tak czarująco uśmiechała się do własnych myśli... ilekroć Szkrab widział ten
uśmiech - mocniej biło mu serce. O czym ona myśli? O czym rozmyślają dziewczęta?
Szkrab nagle doszedł do wniosku, że za mało wie o dziewczętach.
Pat przestała wpatrywać się w chmury i zobaczyła Szkraba. Nigdy jeszcze go takim
nie widziała. Miał tak rozpromienione oczy, że nawet przez szkła nie można było tego nie
zauważyć.
- Szkrabie... wyglądasz tak, jakby spełniły się twoje marzenia.
- Spełniły. - Szkrab rzucił się na trawę i ukrył twarz w opalonych rękach. - Pat...
przyjeżdża moja matka... Jutro...
Pat wstrzymała oddech.
- Szkrabie! Nareszcie! To cudowne!
- Wczoraj wieczorem przyszedł telegram. Zaraz do ciebie zadzwoniłem, ale Judysia
powiedziała, że wyszłaś. A dziś rano musiałem wstać o piątej, żeby zawieźć do miasta sery z
mleczarni.
Dopiero teraz wróciłem... Chciałem, żebyś się dowiedziała pierwsza.
- Szkrabie! Jak ja się cieszę!
- Ja też... Tylko wiesz, Pat, wolałbym, żeby napisała, zamiast wysyłać depeszę...
- Pewnie nie miała czasu. Gdzie teraz jest?
- W St. John... Pat, pomyśl, mam piętnaście lat i nigdy jeszcze nie widziałem matki.
To znaczy widziałem, ale tego nie pamiętam.
Nie mam nawet jej zdjęcia, nie wiem, jak wygląda. Dawno temu, wtedy kiedy
znaleźliśmy Sielankę, powiedziałem ci, że ma szafirowe oczy i złociste włosy. Ale to sobie
tylko wyobrażałem, bo ciocia Maria wspomniała kiedyś, że ona jest blondynką.
- Jestem przekonana, że jest śliczna, niezależnie od tego, jakie ma oczy i włosy -
zapewniła go Pat.
- Odkąd w waszym saloniku zobaczyłem ten obraz Madonny, tak ją sobie właśnie
wyobrażałem. Oczywiście trochę starszą... matka ma trzydzieści pięć lat. Nie wiem, jak
doczekam się jutrzejszego dnia! Wczoraj wieczorem miałem przed sobą aż dwa jutrzejsze dni.
Na delikatnej twarzy Szkraba malował się wyraz rozmarzenia, nagle znalazł się gdzieś
bardzo daleko. Pat rozumiała go i patrzyła na niego ze wzruszeniem.
- Wiem. Judysia opowiada, że kiedy byłam mała i obiecano mi na następny dzień
jakąś przyjemność, to cały czas zamęczałam ją pytaniami, gdzie teraz jest to „jutro”. Twoje
jutro już na pewno gdzieś istnieje.
- Cały dzień dzisiaj przeżyłem jak we śnie, Pat. Nie mogłem uwierzyć, że to prawda.
Sto razy czytałem ten telegram. Ach, gdyby to był list; list, który sama napisała, którego
dotykała.
- Jutro ją zobaczysz i to będzie wspanialsze niż list. Jak długo zostanie?
- Nie wiem. Napisała tylko, że przyjeżdża. Mam nadzieję, że parę tygodni...
- Może zabierze cię ze sobą?
Pat przyszło to nagle na myśl i była wstrząśnięta. Życie bez Szkraba i Jordan bez
Szkraba! Sielanka bez Szkraba! Przebiegł ją niemiły dreszcz.
Szkrab pokręcił głową.
- Nie przypuszczam... i wcale nie jestem pewien, czy chciałbym wyjechać. Ale tak
strasznie chcę ją zobaczyć, uściskać. I wszystko opowiedzieć. Dam jej moje listy. Wczoraj je
wyjąłem i przeczytałem. Te pierwsze, które pisałem jeszcze drukowanymi literami, są
strasznie śmieszne. Ale matce się spodobają, prawda?
- Jestem pewna.
Szkrab westchnął z zadowoleniem.
- Ty, Pat, lepiej wiesz, jakie są matki. Całe życie miałaś matkę.
Pat zaczęła mrugać oczyma. Głupio byłoby się rozpłakać. Ale tak strasznie zrobiło jej
się żal Szkraba, którego nigdy nie odwiedzała matka, który miał dla niej listy pisane w ciągu
wielu, wielu lat. I żal się jej zrobiło tej matki, która nie przeczytała dotąd listów syna.
Ale teraz wszystko będzie dobrze.
- Musisz przyjść i ją poznać, Pat.
- Ależ, Szkrabie, nie... Przecież będziesz chciał być z nią sam.
- Większość czasu tak. Ale chcę, żebyś ją zobaczyła i żeby ona zobaczyła ciebie. I
zaprowadzimy ją do Sielanki, dobrze, Pat?
Zgodzisz się?
- No jasne. Ona na pewno zechce ją zobaczyć, skoro jest to miejsce, które kochasz.
- Nie mam czasu, żebym mógł coś dla niej zrobić...
- Dasz jej bukiet kwiatów. Na pewno się ucieszy.
- U nas nie ma żadnych kwiatów w ogrodzie... - Przyjdź skoro świt do Srebrnego
Gaju, to sobie nazrywasz. A ja ci ułożę wiązankę... Judysia mówi, że mam talent do robienia
bukietów... Szkrabie, jak się teraz nazywa twoja matka?
- Pani Garrison - odpowiedział niechętnie Szkrab. Przykro mu było, że matka nazywa
się inaczej niż on. - Na imię ma Doreen. Prawda, jakie to ładne imię?
- No, no, a więc piękna wdowa po Kubie przyjeżdża wreszcie odwiedzić swojego
malca - mruknęła Judysia, gdy Pat oznajmiła jej wielką nowinę. - Najwyższy czas. Myślę, że
Larry Gordon musiał do niej napisać. Słyszałam, jak mówił, że chciałby wiedzieć, co ma być
dalej z chłopcem. Nauczyciel z Południowego Glen chce, żeby się przygotowywał do
egzaminów do Akademii, a Larry uważa, że to strata czasu, bo nie będzie za Akademię płacił,
skoro ledwie mu starcza na spłacanie rat za farmę.
- To ty myślisz, że matka Szkraba przyjeżdża właśnie dlatego, a nie po to, by go
zobaczyć? - przeraziła się Pat.
- Może i chce go zobaczyć. Ale wiesz przecież, że przez dwanaście lat nie przyszło jej
to do głowy! Cóż, ludzie się zmieniają, nie traćmy więc nadziei. Bo biedny Szkrab bardzo by
to sobie wziął do serca.
- Ach, Judysiu... On tak na nią czeka... Może, kiedy ona go zobaczy, to...
- Może... - zgodziła się Judysia tonem pełnym wątpliwości.
Ii
Szkrab rzeczywiście pojawił się skoro świt po bukiet dla matki.
Włożył to swoje nieszczęsne odświętne ubranie, z którego dawno wyrósł. Ciotka znów
mu obcięła włosy, tym razem jeszcze bardziej krzywo niż zwykle. Ale był zarumieniony ze
szczęścia i Pat po raz pierwszy przyszło na myśl, że wcale nie jest taki brzydki. Tylko te
okulary!
- Szkrabie, zdejmij je na przyjazd twojej mamy. Parę godzin nie powinno ci
zaszkodzić.
- Ciocia Maria byłaby niezadowolona. Zapłaciła za moje okulary i każe mi je nosić
cały czas, żeby się te pieniądze nie zmarnowały.
Ona wie, że ja ich nienawidzę. Może zdejmę je, kiedy będziemy sami... zdejmę je w
Sielance... Pat, pomyśl tylko... to już dzisiaj moja matka będzie w Sielance!
Długi czas układali bukiet. Szkrab był bardzo wymagający. Tylko najpiękniejsze
kwiaty miały prawo się w nim znaleźć. I nie chciał ostróżek.
- Ostróżki są strasznie sztywne i wyniosłe - oświadczył. - I nie pachną. Chciałbym dać
matce tylko pachnące kwiaty.
Jego uśmiech był nieco wymuszony. Ale nie próbował ukryć swoich uczuć przed Pat;
trudno, może go uważać za sentymentalnego.
- Włożymy do bukietu parę gałązek róży-wiśniówki, jej liście tak ładnie pachną
jabłkami. Szkoda, że jest tak mało róż... jeszcze na nie za wcześnie, ale te różowe pączki są
słodkie... Wczoraj wieczorem zakwitła pierwsza miedziana róża na nowym krzaku ojca.
Powiedział, że możemy ją wziąć... Ale nocą padał deszcz i poobrywał jej płatki. Dziś
rano myślałam, że się rozpłaczę... Ale na krzaku Winnie jest czerwony pąk i włożę ci go do
klapy marynarki.
- Jeszcze trzeba czekać dwie godziny... Pat, czy możesz przyjść zaraz po obiedzie,
jeszcze przed jej przyjazdem? Proszę cię.
- Ależ, Szkrabie... przecież z początku na pewno będziesz chciał być z nią sam.
- Ale i tak nie będę sam, tylko ze stryjem Lawrence’em i ciotką Marią. Pat... nie
wiem... strasznie bym chciał, żebyś przyszła...
I Pat poszła drżąc z podniecenia i z dosyć usprawiedliwionej ciekawości.
Poprzedniego wieczora zakręciła sobie papiloty, żeby jak najlepiej wypaść w oczach matki
Szkraba, ale w rezultacie włosy sterczały jej we wszystkich kierunkach.
- Gdybym miała obcięte włosy, to ułożyłyby się w loki oświadczyła wojowniczo
Judysi.
- A tak, miałabyś wokół głowy aureolę - ironicznie odpowiedziała Judysia.
Pat zaplotła więc warkoczyki i włożyła nowy niebieski sweterek, który jej
wyszydełkowała Judysia. Bała się, że matka Szkraba uzna ją za małą prowincjuszkę.
„E nie, będzie tak zajęta Szkrabem, że na pewno nie zwróci na mnie uwagi” -
pocieszyła się w myślach.
Szkrab stał z bukietem w ręku, zaciskając usta, żeby nie było widać, jak drżą mu
wargi. Wreszcie usłyszeli warkot starego auta Larry’ego Gordona.
- Jest... - szepnęła Pat.
Patrzyli, jak wysiada z auta i idzie kamienną ścieżką. Szkrab zamierzał wybiec jej na
spotkanie. Ale nie mógł się ruszyć. Stał z niemądrą miną, trzęsły mu się ręce, w których
trzymał bukiet. To miała być matka?
Pat widziała ją wyraźniej niż Szkrab. Wysoka, smukła, miała na sobie suknię z
błękitnej mgiełki, złociste włosy pod kapelusikiem z niebieskich piór przylegały do jej głowy
jak hełm, zielonkawe oczy zdawały się nikogo nie widzieć, choćby patrzyły prosto w twarz,
brwi były cieniutkie i czarne jak smoła, a usta, usta psuły wszystko, takie były czerwone i
wypukłe. Wyglądała tak, jakby zeszła z okładki ilustrowanego pisma. Piękna... tak, była
piękna... ale to miała być matka?
„Wolę matkę, która wygląda jak matka - pomyślała Pat. - A ta kobieta robi wrażenie
młodej dziewczyny”.
Doreen Garrison podeszła przyglądając im się z ciekawością. Szkrab odezwał się
pierwszy.
- Mamo! - powiedział. Po raz pierwszy w życiu użył tego słowa.
Zabrzmiało jak modlitwa.
Zdumienie pojawiło się w oczach Doreen Garrison... zaśmiała się dźwięcznie.
- To ty jesteś moim małym Szkrabem? - spytała. - Strasznie jesteś dorosły.
Nachyliła się i pocałowała go w policzek.
Ona go nie poznała! Pat spojrzała na Szkraba. Przykro było patrzeć, jak z jego twarzy
znika wyraz szczęścia.
- To dla ciebie, mamo - Szkrab podał jej bukiet. Spojrzała na niego, wzięła do ręki
kwiaty, znów się zaśmiała i znów był to sztuczny śmiech. Szkrab wyglądał tak, jakby mu
wymierzyła policzek.
- Aniołku, co ja zrobię z takim ogromnym bukietem? On chyba waży całą tonę.
Wsadź go do wody, a ja wyjeżdżając wezmę jeden kwiatek... Nie mam dużo czasu... Muszę
złapać wieczorny prom, a z twoim stryjkiem mam do omówienia wiele spraw. Nie
przypuszczałam, że aż tak urosłeś.
Położyła mu na ramieniu białą rękę z wymalowanymi paznokciami i bacznie mu się
przyjrzała.
- Straszny z ciebie chudzielec, aniołku. Czy ty aby dosyć jesz?
Cóż, pewnie to taki wiek. Zdejmij te ohydne szkła. Musisz je nosić? Byłeś ostatnio u
okulisty?
- Nie - odpowiedział Szkrab i tym razem nie dodał „mamo”.
- To jest Pat Gardiner - przedstawił niezręcznie Pat.
Pani Garrison rzuciła okiem na Pat, a ta uświadomiła sobie, że jej pończochy się
marszczą, a włosy wyglądają jak fryzura tubylca z Fidżi.
Nie wiadomo kiedy znaleźli się w saloniku Gordonów. Wszyscy milczeli poza panią
Garrison, która srebrzystym głosem prawiła państwu Gordon nieszczere komplementy,
podkreślając każde słowo ruchem rąk tak, żeby wszyscy widzieli, jakie ma piękne dłonie. Pat
pomyślała o dłoniach matki zniszczonych latami pracy. Ale marzyło się o ich czułym dotyku.
Pat nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł chcieć, by go dotknęła pani Garrison.
Szkrab wpatrywał się w dywan, ale Pat, kiedy minęło pierwsze onieśmielenie, nie
przestawała się wpatrywać w panią Garrison.
Tak, jest śliczna... ale jaka to dziwna twarz... Dopiero po latach znalazła odpowiednie
określenie - ta twarz była falsyfikatem. Po latach zrozumiała, że owa kobieta walczyła ze
wszystkich sił, by zachować młodość i urodę dla męża, który łatwo ulegał niewieścim
urokom, i poświęciła temu tyle wysiłku, że po drodze zgubiła samą siebie. Stała się własnym
cieniem...
Więc to jest matka Szkraba... Zwraca się do wszystkich, nawet do Larry’ego Gordona,
per kochanie i od czasu do czasu rzuca jakieś słówko synowi, tak jak rzuca się psu kość. Pat
nie była w stanie zrozumieć, że kobietę tę głęboko zakłopotał widok dorastającego
zaniedbanego syna, ale od razu wiedziała, że zostanie tu ona tylko tyle czasu, ile będzie
musiała.
- Jaki brzydki psiak! - zaśmiała się Doreen, kiedy do Szkraba podbiegł McGinty.
McGinty’ego zamknięto w szopie, ale udało mu się wymknąć. Wiedział, że jest potrzebny
swemu panu.
- Tak lubisz pieski, aniołku? Przyślę ci jakiegoś miłego psa.
- Nie, dziękuję. McGinty jest najmilszym psem na świecie - odpowiedział Szkrab
czerwieniąc się.
Pat wstała. Szkrab odprowadził ją do drzwi domu.
- Ładna jest, prawda? - spytał żałosnym głosem.
- Jest najładniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam odpowiedziała serdecznie
Pat. Patrząc na twarz Szkraba nie mogła się oprzeć myśli o tej miedzianej róży, która
wieczorem tak pięknie rozkwitła, a rano pozostały z niej tylko zmięte płatki.
Znienawidziła Doreen Garrison, nienawidziła jej przez wiele lat, dopiero dużo, dużo
później poczuła dla niej litość.
- Wrócisz, jak tylko będziesz mogła, dobrze, Pat? Wiesz, że chcę jej pokazać
Sielankę... A Sielanka należy także do ciebie.
Pat obiecała. Wiedziała, że Szkrab zdaje sobie sprawę, że jego matce wcale na tym nie
będzie zależało, i wiedziała także, że boi się zostać z matką sam na sam. Ale tego dnia
nauczyła się, że o wielu rzeczach nie wolno mówić.
Iii
Wróciła po południu. Doreen Garrison szykowała się do odjazdu.
- Mamo... - Szkrab wypowiedział to słowo z wyraźnym wysiłkiem. Pat i ja
chcielibyśmy ci pokazać Sielankę. To taki uroczy zakątek.
- Sielankę? Skąd wam to słowo przyszło na myśl, kochanie?
- Bo tam jest tak ładnie, że nikt nie może być nieszczęśliwy.
W oczach Doreen Garrison pojawiło się rozbawienie. Szkrab kiedyś wyobrażał sobie,
że oczy te są szafirowe jak rozgwieżdżone niebo.
- Jak to musi być przyjemnie nic nie wiedzieć o życiu i móc sobie wszystko wyobrazić
- zauważyła lekkim tonem. - Nie, mój mały Szkrabie, nie mogę pójść do twojej Sielanki... Na
tych obcasach? I muszę zdążyć na prom. Bo inaczej spóźniłabym się na parowiec do San
Francisco. Aniołku, nie garb się... o, tak już lepiej. I bez tych szkieł dużo ładniej wyglądasz.
Żebyś mi ich więcej nie wkładał. Powiedziałam, aniołku, twojemu stryjowi, żeby zabrał cię
do dobrego okulisty i jeśli naprawdę musisz nosić okulary, to żeby jakoś wyglądały! I
dostaniesz jakieś przyzwoite ubranie, i pójdziesz do fryzjera w Srebrnych Mostach... O, jest
już auto...
Spojrzała niepewnym wzrokiem na Szkraba, jakby się zastanawiała, czy go jeszcze raz
pocałować. Ale we wzroku Szkraba było coś, co nie zachęcało do pocałunku. Doreen
Garrison westchnęła z ulgą. Był to okropny dzień... Czuła się tak niezręcznie wobec tego syna
dryblasa w niemożliwym ubraniu, z kudłami na głowie, który w dodatku chyba nie umiał
mówić. Co się stało z jej rozkosznym maleńkim Szkrabem? Ale wypełniła swój obowiązek...
zapewniła mu przyszłość... szczegółami zajmie się Lawrence.
Pogłaskała go po głowie.
- Do widzenia, aniołku. Tak mi przykro, że nie mogę dłużej zostać.
Proszę cię, przez następne dwanaście lat już tak nie rośnij... Do widzenia, Noro, masz
na imię Nora, prawda?
- Do widzenia pani - odpowiedziała wyniośle Pat, myśląc z przykrością, że pani
Garrison nie zauważy jej tonu.
Doreen Garrison pobiegła ścieżką jak ptak wypuszczony z klatki, pozostawiając za
sobą smugę egzotycznych perfum. Szkrab stał na schodkach i patrzył, jak odchodzi ta, która
tyle lat królowała w jego sercu. Czy zatrzyma się i pomacha mu ręką? Nie, odjechała.
Jego bukiet stał na stole w sieni. Zapomniała wziąć kwiatek.
- No co, jak ci się spodobała twoja matka? - spytała ciotka Maria.
Szkrab mrugnął oczami. Dotknął go szorstki ton ciotki.
- Ona jest... jest bardzo piękna - wyjąkał.
Ciotka Maria wzruszyła kościstymi ramionami.
- No, zadbała w każdym razie o twoją przyszłość. Na przyszły rok będziesz chodził na
kurs przygotowawczy, a potem pójdziesz na studia. Mówi, że możesz sobie wybrać zawód, a
ona poniesie wszystkie koszta... Tak wydziwiała nad twoim ubraniem, jakby to ona za nie
zapłaciła. Masz dostać dwa nowe garnitury, szyte na miarę. Jej syn nie będzie chodził w
starych łachach. No, no!
Oburzona ciotka Maria wróciła do kuchni.
Szkrab spojrzał na Pat zgaszonym wzrokiem. Poczuła, że dławi ją w gardle.
- Czy po kolacji możesz przyjść do Sielanki? Chcę cię o coś poprosić.
Popiół do popiołu
I
Kiedy Pat przyszła do Sielanki, Szkrab leżał z twarzą ukrytą w paprociach. Koło
niego siedział mały piesek o wielkim sercu, pilnując owiniętej w papier paczki.
Pat bez słowa usiadła obok. Dziś uświadomiła sobie, że życie pełne jest milczących
tragedii. Tak bardzo chciała dopomóc Szkrabowi.
Judysia chętnie opowiadała, jak uczyła czteroletnią Pat mówić „proszę”. Któregoś
dnia Pat nie mogła sobie tego słowa przypomnieć. - Judysiu - spytała - co ja mam powiedzieć,
żeby dostać to, czego chcę? - Ach, gdyby teraz potrafiła znaleźć magiczne słowo, które
pomogłoby Szkrabowi.
Tego wieczoru w Sielance było niezwykle pięknie. Po bladobłękitnym niebie sunęły
pierzaste obłoki. W powietrzu unosił się zapach koniczyny. Kraniec dolinki spoczywał w
cieniu drzew, ale poza tym wypełniona była czerwonym jak wino odblaskiem zachodu.
- Żałuję - powiedział Szkrab przewracając się tak, że jego głowa znalazła się na
kolanach Pat. - Żałuję, że się spełniły moje marzenia... były takie piękne...
- Rozumiem - powiedziała cicho Pat i pogłaskała go z czułością po głowie. W
Szkrabie coś się rozluźniło i mógł wylać z siebie całą gorycz.
- Ona... ona dała mi dziesięć dolarów. Czułem jak ten pieniądz pali mi rękę. I ona
pośle mnie na uniwersytet. Ale wcale jej nie obchodzą moje plany. Pokazałem jej dom, który
dla niej narysowałem. Śmiała się.
- Szkrabie... mnie się wydaje, że twoja matka była po prostu strasznie zaskoczona, że
już nie jesteś małym chłopcem... i nie potrafiła... miała pewnie uczucie, że ma do czynienia z
kimś obcym... Kiedy następnym razem przyjedzie, będzie inaczej...
- Czyja to wina, że jestem obcy? I nie będzie następnego razu...
Zrozumiałem to, kiedy odjeżdżała. Ona mnie nie kocha... nigdy mnie nie kochała.
Wiem. Gdybym nie był taki głupi, tobym od dawna wiedział.
Pat nie mogła znieść dźwięczącej w jego tonie rozpaczy. Znów pogłaskała go po
głowie.
- Ale ja kocham ciebie, Szkrabie... Prawie tak bardzo jak Sida.
Szkrab wziął jej rękę i przytulił do mokrego od łez policzka.
- Dziękuję ci, Pat. I... Pat, czy mogę cię o coś prosić? Od dziś nazywaj mnie Hilarym.
Szkrab to takie głupie przezwisko dla dorosłego chłopca.
Pat zrozumiała, dlaczego nie chce więcej słyszeć tego słowa, które kiedyś było
pieszczotliwym przezwiskiem nadanym mu przez matkę.
Chyba wtedy go kochała?
- Będę się starała... ale nie będziesz mi miał za złe, jeśli czasem zapomnę? - I
pomyślała: „Będę do niego mówić Hilary, ale w myślach nie przestanę go nazywać
Szkrabem”.
- Już ci wspominałem, Pat, że chcę cię prosić o przysługę. Nie dałem jej tych listów.
Rozpalę na tej skałce ognisko, a ty je spalisz, dobrze?
Pat zgodziła się. Cóż innego można by teraz z tymi listami zrobić?
Szkrab rozpalił ognisko, Pat otworzyła paczkę i kolejno wrzucała listy w wygłodniałe
płomienie. Czuła się okropnie. Kiedy Szkrab był mały i nie mógł zdobyć papieru, pisał na
rozmaitych świstkach, na tytułowej stronie starego podręcznika... na odwrotnej stronie jakiejś
ulotki... czasem nawet na starannie pociętym papierze do pakowania. Dla matki takie listy
powinny być skarbem. A Doreen Garrison nawet ich nie zobaczy! Od czasu do czasu Pat
widziała jakąś linijkę... „Najukochańsza mamusiu... może któregoś dnia będziesz mogła mnie
odwiedzić... w zeszłym tygodniu byłem pierwszym uczniem w klasie, to dla ciebie, moja
najdroższa mamusiu...” Pat bezsilnie zazgrzytała zębami.
Po spaleniu ostatniego listu Pat wzięła popiół i rozsypała go w strumyczku.
- No, zrobione! - Hilary wstał, wyglądał na starszego, miał zaciśnięte szczęki, jego
głos nabrał nowego tonu człowieka, który skończył z dziecinnymi głupotami. - Teraz zabiorę
się do nauki...
pójdę na uniwersytet... zostanę architektem i będę sławny.
Wracali w milczeniu. Wstał księżyc, latały nietoperze. Gdzieś w świerkach za
Sielanką nawoływała sowa. Nad Srebrnym Gajem zawisła ogromna złota gwiazda. Rozstali
się na mostku. Pat spojrzała na przyjaciela.
- Dobranoc, kochany Szkrabie... chcę powiedzieć Hilary.
- Dobranoc, Pat. Jesteś fajna! Pat... masz takie prześliczne oczy...
- Ejże, tak ci się tylko wydaje w tym księżycowym świetle - odpowiedziała Pat.
Ii
Pat pomagając Judysi umyć wiadro po mleku i zagonić kurczęta, opowiedziała jej o
Doreen Garrison.
- Judysiu, ona była taka... taka...
- Co, pyszniła się?
- O nie, była bardzo uprzejma... tak uprzejma jak wobec obcych ludzi... ale miałam
wrażenie, że w ogóle nas nie widzi. Trudno mi uwierzyć, Judysiu, że może istnieć taka
matka...
- Wstyd pomyśleć, ale różne bywają matki, dobrze że nic o tym nie wiesz. Ale
przestań się trapić, taką ją już Najwyższy stworzył i ty tego nie zmienisz. Pomódl się za
biedne sieroty i ciesz się, że twoja mamusia ma korzenie.
- Korzenie?
- Przecie powiadam. A ta Doreen nie ma. Jak się człowiek nigdzie nie zakorzeni, to
miota nim wiatr.
- Cały czas czułam, że ona jest tutaj wbrew swej woli i jak tylko wyjedzie, zaraz
zapomni o Szkrabie.
- Przecie powiadam. Maria Gordon mówiła kiedyś, że na całym świecie nie ma drugiej
takiej, która by o wszystkim na świecie umiała zapomnieć, jak ta wdowa po Kubie. Żal mi
twojego Szkraba.
Zaproś go jutro na obiad. Upiekę dla niego ciasto z jagodami.
- On teraz chce, żeby go nazywać Hilarym... Taki dziwny zbieg okoliczności. W
zeszłym tygodniu postanowiłyśmy z Bietką, że będziemy mówić do siebie Elżbieto i Patrycjo.
Ale oczywiście - dodała pospiesznie - nie oczekujemy, żeby tak do nas mówili inni.
- No to i dobrze, złotko, bo dla mnie jesteś i pozostaniesz Pat.
- Pat ze Srebrnego Gaju - oświadczyła radośnie Pat.
Wyszła z domu, bo umówiła się z Bietką, że opowie jej o matce Szkraba... Nie, nie
powie wszystkiego, ale wystarczająco dużo, żeby Bietka wiedziała, jak się mają sprawy, i
nieostrożnym słowem nie zraniła uczuć Szkraba.
Pierwsza przyszła pod Czuwającą Sosnę i czekając przytuliła twarz do chropawej
kory. Noc była cudowna, Pat czuła swą przynależność do pięknego świata. Gdybyż mogła
podzielić się swym zachwytem z wszystkimi ludźmi. A tu biedny Szkrab leży z McGintym na
kopie siana i próbuje zapomnieć o swym złamanym sercu. To niesprawiedliwe, że jest taka
szczęśliwa, choć on cierpi. Ale była szczęśliwa, noc urzekła ją, a u jej stóp znajdował się
kochający Srebrny Gaj, słychać było, jak pogwizduje Józek, jak szczeka jego psiak. I czekała
na najmilszą przyjaciółkę, jaką można sobie było wyobrazić. O, Bietka nadchodzi ścieżką.
- Musimy go teraz jeszcze bardziej kochać, żeby mu było lżej - oświadczyła Bietka,
kiedy Pat jej wszystko opowiedziała, wszystko prócz spalenia listów, wiedziała, że to musi
pozostać tajemnicą jej i Hilarego.
Jego miejsce jest na morzu
I
Kiedy we wrześniu rozpoczęły się zajęcia szkolne, w Srebrnym Gaju odbyła się
rodzinna narada. Zdecydowano, że Pat musi chodzić na kurs przygotowawczy i następnego
roku zdawać egzamin do Akademii Królowej. Pat protestowała, ale ojciec był nieugięty.
Winnie udało się wykręcić, bo zrozumiał, że ta śliczna główka nigdy nie pojmie, czym różni
się imiesłów od przymiotnika; ale Pat, choć nie należała do najlepszych uczennic, przynosiła
ze szkoły dobre świadectwa, musi więc pójść do Akademii i zdobyć dyplom nauczycielki.
- Potem będziesz pracowała w naszej szkole i mieszkała w domu oświadczył ojciec i
była to jedyna pociecha. Pat pobiegła rozgoryczona do kuchni i zwierzyła się Judysi.
- No, no, złotko, powinnaś się kształcić!
Nie miała nic przeciwko kształceniu się, ale nie chciała wyjeżdżać z domu.
- Ja nie jestem taka jak moje koleżanki, Judysiu. One marzą o tym, by iść do wyższej
szkoły i zdobyć zawód. A ja nie... Ja chcę tylko zostać w Srebrnym Gaju i pomagać tobie i
mamie. Tu bym miała mnóstwo do roboty, przecież sama wiesz. Mama nie jest w dobrej
formie. A jeśli chodzi o wykształcenie to mogę się kształcić sama... Lubię się kształcić.
- No, no, pewnie, że masz trochę racji, złotko. Ale tu chodzi nie tylko o to. Pieniądze
nie rosną na drzewach.
- Jak by to było zabawnie! - Pat wyobraziła sobie na gałęziach drzew maleńkie złote
dolary, wyglądające z daleka jak pączki kwiatów.
- Twój tata nie jest bogaty... utrzymanie takiej rodziny dużo kosztuje, rośniecie, trzeba
was ubrać... Musisz mu trochę dopomóc, nim nie wyjdziecie za mąż i nie opuścicie domu.
- Wcale nie chcę, żeby ktoś opuszczał dom albo wychodził za mąż.
- Bo jesteś bardzo niemądra.
Pat powoli zaczęła uświadamiać sobie, że rzeczywiście jest niemądra... pewne rzeczy
muszą się w końcu zdarzyć. Na przykład Winnie miała wielbiciela. Nie wielbicieli, ale
prawdziwego konkurenta; wielbiciele już od roku oblegali dom i Pat przyzwyczaiła się do
nich, a także do opowieści Winnie o „randkach”. Ale pojawił się Franek Russell, inni
kawalerzy znikli i Winnie rumieniła się, gdy Judysia jej nim dokuczała. Pat tak znienawidziła
Franka, że chwilami przestawała być uprzejma.
Judysia zniecierpliwiła się.
- Pójdź po rozum do głowy, Pat. Franek jest dobrą partią.
Russellowie wiedzą, że „ręka rękę myje”. I jest jedynym synem, jego matka nie żyje i
biegają za nim wszystkie dziewczyny z Wybrzeża Zatoki. W tym pięknym starym domu
Russellów Winnie będzie królową i żadna teściowa nie zacznie kręcić nosem, jak zechce
przestawić kanapę. No i Wybrzeże Zatoki jest niedaleko domu.
- Winnie jest jeszcze za młoda, by myśleć o małżeństwie - zaprotestowała Pat.
- No, no, ma już osiemnaście lat. Pewnie, że nie wyjdzie za mąż zaraz, zaloty muszą
potrwać. Ale to poważna sprawa, widziałam, jak Franek na nią patrzy. On wie, gdzie znaleźć
dobrą żonę.
- Franek nie jest zbyt inteligentny... - parsknęła Pat.
- Patrzcie ją! Pewnie, że nie czyta wierszy i nie buduje zamków na lodzie jak ten twój
Szkrab. Ale zna się na polityce, jak to już zauważył Długi Alek, i wcale się nie zdziwię, jeśli,
jeszcze nim wyłysieje, trafi do parlamentu. Winnie też nie jest uczona, ale nikt na Wyspie nie
piecze lepszych biszkoptów i będzie wspaniałą panią domu, już ja ci to mówię!
Pat nie chciała tego słuchać. Myśl, że Winnie choćby po najdłuższych zalotach opuści
dom, wydawała jej się czymś potwornym.
Dalej nienawidziła Franka, ale pogodziła się z kursem przygotowawczym i z
determinacją zabrała się do nauki, żeby nie przynieść wstydu Srebrnemu Gajowi.
Wiedziała, że sąsiedzi uważają Gardinerów ze Srebrnego Gaju za „mało ambitnych”.
Józek skończywszy piętnaście lat twardo odmówił dalszego uczęszczania do szkoły, Winnie
w szkole była „tępa”, a Sida interesowała wyłącznie praca na roli. Więc to jej przypadło w
udziale bronić honoru rodziny.
- Tak się cieszę, Judysiu, że Bietka też chodzi na ten kurs. Z początku jej ojciec nie
chciał się na to zgodzić, uważał, że ona nie ma dosyć sił. Ale Bietka go ubłagała. Jeśli będzie
ze mną w Akademii, to jakoś to wytrzymam... jeśli oczywiście zdam.
- Jeśli zdasz? No pewno, że zdasz, jak się przyłożysz do nauki.
Mądra z ciebie dziewczynka. Widzę przecież, że sobie dajesz radę z tą dziwną algebrą
i tą geometrią, która przeraża nawet Dżentelmena Toma.
- Geometria jest moim ulubionym przedmiotem, Judysiu. Bietka jej nie lubi, ale poza
tym lubi to wszystko, co ja. Postanowiłyśmy, że przez całą zimę będziemy się co wieczór
dwie godziny razem uczyć, a potem gadać!
- Co to, to wierzę. Nigdy wam się nie zamykają usta.
- No tak. Ale czasem wcale nie rozmawiamy. Siedzimy i myślimy.
Albo i nie myślimy. Po prostu miło nam jest być razem. I wiesz, Judysiu, Bietka i ja...
- Jakoś nie słyszę, żebyście mówiły do siebie Patrycjo i Elżbieto.
Pat roześmiała się.
- Próbowałyśmy. Ale nam nie wyszło. Miałyśmy uczucie, że zwracamy się do kogoś
obcego. Ale chciałam powiedzieć, że postanowiłyśmy przeczytać całą Biblię od początku do
końca. Nie pominiemy ani jednego rozdziału, nawet tych strasznych imion w Księdze Numeri
*.
(* Księga Numeri - czwarta księga biblijnego Pięcioksiągu [Księgi Mojżeszowe]
przedstawiająca niektóre wydarzenia z pobytu Żydów na pustyni, przeplatane różnorodnymi
przepisami prawnymi.) Nie masz pojęcia, Judysiu, jaka Biblia jest ciekawa, kiedy się ją czyta
tak jak powieść.
- Jak to nie wiem? Czy to ja nie czytałam Biblii jeszcze na długo przed tym, nim ty się
urodziłaś? Ale ja pomijam te imiona. Zawsze się zastanawiałam, czy w tamtych czasach
ludzie nie zdrabniali imion i jak właściwie do siebie mówili? Jak myślisz, Pat, czy matka
Jehazafata zwracała się do niego pełnym imieniem wołając go na kolację?
Ii
Mijała jesień, rozpłomieniły się klony wokół Ukrytego Pólka, w Sielance zbrązowiały
paprocie. Jordan zdążał do morza wśród fioletowych astrów. Po ślicznym wrześniu i
łagodnym październiku nastąpił smutny listopad, smugi deszczu przesłaniały wzgórza.
I nagle, najniespodziewaniej w świecie, na rodzinę w Srebrnym Gaju spadł cios.
Wszyscy z wyjątkiem Józka spędzili sobotnie popołudnie i wieczór na farmie
Wybrzeża Zatoki... tam, odkąd pamiętała Pat, nic się nie zmieniło. Zaczęła kochać za to
Wybrzeże Zatoki. Ciotka Franciszka i ciotka Honorata były równie „majestatyczne”, tyle że
przestały przepytywać ją z Biblii i stukać naparstkiem w głowę, gdy były z niej
niezadowolone. Często zresztą bywały z niej niezadowolone, ale Pat się to podobało, to też
oznaczało, że nie nastąpiła żadna zmiana.
Kuzyn Danny wciąż się tajemniczo uśmiechał. Prababka wciąż żyła, wciąż miała
dziewięćdziesiąt osiem lat... i wcale nie wyglądała starzej. Za każdym razem widząc Pat
powtarzała: „ładna to ona nie jest” - tym samym opryskliwym tonem, jakby to była wina
dziewczynki.
Bietka pojechała z nimi i to dodało jeszcze uroku temu dniu. Tak przyjemnie było
wszystko jej pokazywać. Ciotki lubiły Bietkę, któż mógłby jej nie lubić? Nawet prababka
spojrzała na nią z aprobatą i zapomniała wypomnieć Pat, że nie jest ładna.
Kiedy wrócili, Pat odprowadziła Bietkę na wzgórze; ochłodziło się, zaczął prószyć
śnieg. Pat weszła do kuchni i od razu zobaczyła, że coś się stało, coś bardzo złego. Matka była
blada jak ściana...
Winnie płakała... płakała nawet Judysia. Sid wyglądał tak, jakby walczył ze łzami.
Ojciec stał koło stołu trzymając w ręku list.
Pat rozejrzała się. W kuchni byli wszyscy... z wyjątkiem... z wyjątkiem...
- Gdzie Józek? - zawołała.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Potem Winnie wyszlochała:
- Wyjechał...
- Wyjechał? Dokąd?
- Jest na morzu. Po południu pojechał do portu, zaciągnął się na statek Pierce’a
Morgana i płynie na Karaiby.
- A ja, głupia, niczego nie podejrzewałam - rozpaczała Judysia. Przyszedł z taką
dziwną miną i powiedział, że skoczy do Srebrnych Mostów. Gdybym przypuszczała, co mu
chodzi po głowie, tobym się go uczepiła i nie puściła, nim zacznie się odpływ...
- Nic by to nie pomogło - zauważył Długi Alek - prędzej czy później wyruszyłby na
morze. Już od jakiegoś czasu o tym wiedziałem. Ale jest jeszcze taki młody... I jak mógł
zniknąć bez słowa pożegnania... to bezlitosne... no, no, Marychno!
Bo matka odwróciła się i ze szlochem ukryła twarz na jego ramieniu. Ojciec zabrał ją
na górę. Za nimi poszły Winnie i Przylepka. Sid wyszedł z domu, a Pat rzuciła się płacząc w
ramiona Judysi.
- Judysiu... ja tego nie zniosę... jak Józek mógł nam to zrobić?
- No tak, dobrze powiedział Długi Alek. Młodość jest bezlitosna...
Młodzi nie rozumieją... No, no, kochanie, uspokój się. Pamiętaj, że najciężej jest
twojej mamie... A Józek kiedyś wróci...
- Ale już nie zostanie! Nigdy nie przestanę nienawidzić tego dnia, nigdy!
- No, no, nie bądź cyniczna - napomniała Judysia, która lubiła używać trudnych słów
nie bardzo wiedząc, co znaczą. - Co ci zawinił ten biedny dzień? Musimy spojrzeć prawdzie
w oczy. Pomyśl o Zawadiackim Dicku i o twoim stryjku Horacym. Józek wdał się w
Horacego. I wiedział, że jakby się zaczął żegnać, to Długi Alek próbowałby go zatrzymać.
No, Pat, głowa do góry. Musisz być dzielna ze względu na matkę. Sid zajmie się
gospodarstwem, on ma do tego żyłkę. Kocha pracę na roli - Józek nigdy jej nie lubił - i potrafi
nawet prowadzić automobil, choć Najwyższy na pewno czegoś takiego nie przewidział. Józek
wyjechał, ale nie zabrał z sobą Srebrnego Gaju. Czy widziałaś list, który zostawił na biurku
Długiego Alka? Tam jest prośba do ciebie: „Powiedzcie Pat, żeby zajęła się moim Fryckiem”.
I pomyślał też, kochaneczek, o mnie, choć jak zawsze zażartował. „Powiedzcie Judysi, żeby
przed moim powrotem te kocięta z obrazu wreszcie wyrosły!” Zawsze się z nich śmiał!
Ale Pat długo nie mogła się śmiać. Ostatnia pogodziła się z sytuacją. A wtedy zaczęła
się tego wstydzić. Ale dopiero w połowie zimy przestała spędzać bezsenne noce, ilekroć na
morzu był sztorm, i mogła cieszyć się listami od Józka z czarującymi zagranicznymi
znaczkami, które zaczęła zbierać Przylepka.
W listach Józek opowiadał o wspaniałych portach i odległych krajach, o całej tej
swojej wielkiej przygodzie, i Pat wbrew woli czuła dreszcz podniecenia. I choć trudno było w
to uwierzyć, Srebrny Gaj świetnie radził sobie bez Józka. Sid dzielnie zajął jego miejsce,
szczerze mówiąc Sid był zachwycony, że może przestać chodzić do szkoły, matka znów się
zaczęła uśmiechać. Franek Russell pocieszył Winnie, nikt już nie łapał się na tym, że czeka,
aż rozlegnie się wesołe pogwizdywanie Józka.
Najgorsze było to, że widać można przyzwyczaić się do każdej zmiany. Upodobnili
się do tej dziwnej rodziny w Srebrnych Mostach.
Jeden syn był w Kalifornii, jeden w Australii, jeden w Indiach, a rodzina zdawała się
tym wcale nie przejmować.
- No, no, złotko, jak moglibyśmy żyć, gdyby Najwyższy nie ofiarował nam daru
zapominania.
- Ale Gwiazdka była okropnie smutna - westchnęła Pat. - Po raz pierwszy nie byliśmy
wszyscy razem. Cały czas myślałam o tym, co kiedyś usłyszałam. Że jeśli raz kogoś z rodziny
tego dnia zabraknie, to już nigdy nie będą wszyscy świętować wspólnie Bożego Narodzenia.
Nie mogłam nic jeść... nie rozumiem, jak inni mogli...
- Ale wieczorem zajrzałaś do kuchni i zrobiłyśmy sobie ucztę z resztek - zauważyła
bezlitośnie Judysia.
Iii
Wszystko mija. Zanim się spostrzegli, zima przemieniła się w wiosnę. Cała rodzina
oczekiwała przyjazdu Józka. W marcu nadeszła smutna nowina. Nie wróci do domu na statku
Pierce’a Morgana.
Zaciągnął się na okręt płynący do Chin. To było rozczarowanie, ale tymczasem
marzec przeszedł w kwiecień, w drzewach zaczęły krążyć soki, na Pólku Sadzawki odezwały
się żaby, trzeba było zbierać i palić gałęzie, które zimą wiatr zerwał z drzew.
Zbierali je Pat i Sid, a potem wraz z Bietką i Hilarym palili wieczorem wesołe
ognisko... Obecnie Pat nie odprowadzała już do domu Bietki... robił to Sid. Nie martwiło to
Pat, przeciwnie, była szczęśliwa, bo wyglądało na to, że Sid zakochał się w Bietce.
- Nareszcie przestało się słyszeć o tej Mai Binnie. Judysiu, czy to by nie było
cudownie, żeby Sid ożenił się z Bietką!
- No, no, nie baw się w swatkę - ironicznie napomniała ją Judysia.
Zresztą niezależnie od tego przyjemnie było zostawać we dwójkę z Hilarym na grobie
Płaczliwego Willa i omawiać wszystkie sprawy świata. Pat nauczyła się już mówić do
przyjaciela: Hilary, zaczęła tak nawet o nim myśleć i tylko w momentach podniecenia
nazywała go dawnym przezwiskiem. Ale dla Judysi Szkrab pozostał Szkrabem i nawet nie
próbowała tego zmieniać.
- Kochane dzieciska - mówiła do Dżentelmena Toma, patrząc na nich z kuchennego
okna. - Co też ich czeka w życiu? Jak długo jeszcze uda im się zachować tę beztroskę?
Dżentelmen Tom nie potrafił jej odpowiedzieć.
Kwiecień stał się majem, dzika wiśnia w Sielance zapłonęła białym płomieniem, po
ogrodzie zaczęły wytańcowywać żonkile, zakiełkowały irysy - Pat co dzień odkrywała coś
nowego.
- Człowiek w zimie zapomina, jak cudowna jest wiosna, i ma co roku miłą
niespodziankę.
Wreszcie maj przeszedł w czerwiec, koło płotu zakwitł fioletowy bez i zabłyszczał
Judysiny klomb z bratkami, z wielkimi aksamitnymi białymi bratkami, a wzgórza mieniły się
wszystkimi odcieniami zieleni.
- Judysiu, nigdzie nie ma takiej wiosny jak w Srebrnym Gaju.
Spójrz na ten irys, jest biały jak śnieg, ale każdy płatek ma szafirowe obramowanie.
To irys Józka, zasadził go zeszłej wiosny... Gdzie on teraz może być?
- Wszystko wskazuje na to, że z drugiej strony świata. Powiedz no mi, Pat, czy ty
rozumiesz, jak się to dzieje, że ludzie z tamtej strony trzymają się powierzchni ziemi?
Pat próbowała wyjaśnić, ale Judysia pokręciła głową.
- Muszę być głupia, bo nic nie chwytam...
- Nie, nie, to moja wina - zaprzeczyła Pat - boli mnie głowa i nie potrafię ci dobrze
wytłumaczyć.
- No pewnie, że boli, ty się za dużo uczysz. Pewnikiem ta algebra, siedzisz nad nią
dniem i nocą i nikt mi nie wmówi, że to przedmiot dla dziewcząt.
- Muszę się uczyć, Judysiu. Egzaminy są już za miesiąc, a ja muszę zdać. Gdybym nie
zdała, strasznie rozczarowałabym rodziców. Nie boję się matematyki. Zawsze ją lubiłam. Ale
pamiętasz, jak mi zawsze było żal biednych A i B, i C, strasznie się musiały napracować. D
miało lżej...
- Pamiętam, pamiętam... Podnosiłaś główkę znad zeszytu i pytałaś żałośnie, czy A
nigdy nie miewa wakacji... Jestem pewna, że dostaniesz dobre stopnie.
- Nie. Wyłożę się na historii. Nie mogę zapamiętać dat.
- Dat? A kogo obchodzą daty? Po co komu dokładna data, kiedy wszystko działo się
tak dawno temu...
- Egzaminatorzy będą innego zdania, Judysiu. A ja tak naprawdę znam tylko dwie
daty. Juliusz Cezar wylądował w Brytanii w 55 roku p.n.e., a bitwa pod Waterloo miała
miejsce w 1815 roku.
- Mój prapradziad zaginął pod Waterloo - oświadczyła Judysia. - I zostawił prababkę z
dziewięciorgiem dzieci. Ale teraz, po wojnie światowej, nikt się już nie rozczula nad jeszcze
jedną wdową. Czy pamiętasz wojnę, Pat?
- Miałam pięć lat, kiedy podpisano zawieszenie broni. Pamiętam ognie sztuczne nad
miastem... I trochę pamiętam, jak przedtem starsi o niej rozmawiali. Teraz to się wydaje złym
snem... Ty, Judysiu, nigdy nie mówisz o wojnie.
- O czym tu mówić? Przez całą wojnę wstydziłam się, że nikt z moich nie bierze w
niej udziału... i cieszyłam, że Józek i Sid są jeszcze dziećmi. Twoja matka i ciotka Azalka, i ja
cały czas robiłyśmy na drutach skarpety dla żołnierzy. Nie lubię myśleć o tamtych czasach,
wszyscy wymyślali Kajzerowi, twój tato i stryjek Tom rozpaczali, że są za starzy, by pójść na
front, a my nie sypiałyśmy po nocach bojąc się, czy nie uda im się obejść przepisów. A
jednocześnie wstydziłyśmy się, że nie możemy nalepić na oknie klonowego liścia...
Och, dużo także było śmiesznych rzeczy. Dziewczyny z taką dumą brały pod rękę
chłopców w khaki, a twój stryj Tom co rano przed śniadaniem wyśpiewywał na podwórzu ten
hymn nienawiści. Jeśli, dojąc krowy nie słyszałam, jak się wydziera: „Wolę zginąć w
okopach niż żyć pod niemieckim jarzmem”, to zaraz leciałam do Jaskółczego Gniazda, żeby
zobaczyć, czy nie łamie go w krzyżu.
Podczas głosowania za Unią tak się roznamiętnił, że bałam się, że go trafi szlag.
Złapał ciotkę Edytę, jak się modliła, żeby przegłosowano Unię, i strasznie się wściekł.
Krzyknął, że wyborów nie wygrywa się modlitwami, i siłą zaprowadził ją do urny, choć całą
drogę protestowała, że to nie przystoi kobiecie. Nigdy nie widziałaś takiej awantury. Sandy
Taylor z Wybrzeża Zatoki dał na imię swemu pierworodnemu John Dellico Douglas Haig
Lloyd George Bonar Law Kitchener. Szkoda, że nie widziałaś twarzy pastora podczas chrztu!
A potem wszyscy nazywali tego chłopaka Szczapą, bo straszny był z niego chudzielec...
Opowiadano, że Ralf Morgan ożenił się z Janką Fisher, żeby uniknąć poboru. Nie
znam się na małżeństwie, ale wydaje mi się, że każdy rozsądny człowiek wolałby stawić
czoło Kajzerowi niż żenić się z Fisherówną. Ralf też chyba doszedł do tego wniosku. Bo jak
odprawiano żałobne nabożeństwo za poległych, to westchnął ciężko i szepnął mi na ucho:
„Ach, Judysiu, oni chociaż spoczywają w spokoju”... No cóż, wszystko to minęło i chyba już
się nie powtórzy, teraz kiedy kobiety też mają prawo głosu.
- Stary Bill Smith ze Srebrnych Mostów nie zgodziłby się z tobą, Judysiu. Powiada, że
kobiety są nierozgarnięte i na świecie zrobi się jeszcze większy bałagan.
- Jak by to było możliwe - zauważyła ironicznie Judysia. - Stary Bill sądzi wszystkie
kobiety po własnej żonie... Pamiętam, że jak pierwszy raz miałam głosować, to włożyłam
moją jedwabną niebieską suknię i pantofle na wysokich obcasach i taka byłam podniecona, że
sama nie wiedziałam, gdzie stawiam krzyżyk. Twój tata twierdził, że postawiłam koło innego
kandydata. Ale mój przeszedł, więc nawet jeśli się pomyliłam, to nic nie zaszkodziło. Potem
już nigdy nie głosowałam, bo ile razy były wybory, miałam coś pilnego do roboty.
- Stryj Tom mówi, że każdy powinien korzystać z prawa wyborczego... że to jego
obywatelski obowiązek.
- Widzieliście go! Ładnie mówi, nie powiem. Ale trudno, żeby mi zgniły pomidory,
zanim je wsadzę w weki, bo mnie zachciało się pójść głosować! Rządy się zmieniają, a w
spiżarni Srebrnego Gaju muszą być weki i konfitury!
Dżentelmen Tom przesiaduje na schodach
Pat niepotrzebnie martwiła się egzaminem z historii. Los zrządził, że owego roku
wcale go nie zdawała. Ból głowy, na który się uskarżała, nie tylko następnego dnia nie minął,
ale w dodatku rozbolało ją gardło. Matka poradziła jej, by została w łóżku, i Pat zgodziła się
tak chętnie, że zaalarmowało to Judysię.
Następnego ranka, bardzo niespokojna, zajrzała do Pat.
Pat miała wypieki i spojrzała na nią rozgorączkowanymi oczyma.
- Ten umarły zegar zaczął tykać. Judysiu, zrób coś, żeby przestał.
Tak strasznie boli mnie od tego głowa!
Judysia wybiegła, obudziła panią Gardiner i zadzwoniła po doktora Bentleya.
Pat miała szkarlatynę.
Z początku nikt się zbytnio nie przejął. Józek i Winnie przeszli w dzieciństwie
szkarlatynę i nie było to takie straszne. Ale w miarę upływu dni nad Srebrnym Gajem zawisła
ciemna chmura niepokoju.
Doktor Bentley ponurym tonem wspomniał o komplikacjach. Matce, która nie
przechodziła szkarlatyny, zabroniono wstępu do pokoju chorej, zajmowała się nią Winnie i
Judysia.
Judysia nie chciała słyszeć o pielęgniarce. Nie zapomniała panny Martin. Nikt nie
wiedział, kiedy Judysia sypia i czy w ogóle sypia. Całe noce siadywała przy Pat w fotelu z
czasów królowej Anny, miał wykoślawione nogi i wyblakłe obicie, ale Pat zobaczyła go na
strychu i pokochała... Judysi nie zdarzało się nawet zdrzemnąć, pilnie czuwała, czy Pat nie
trzeba podać coś do picia lub czule pogłaskać ją po głowie. Doktor Bentley mówił potem, że
jest „urodzoną pielęgniarką, która instynktownie wie to wszystko, czego inne kobiety muszą
się uczyć wiele lat”.
Kiedy Pat dostała maligny, znosiła przy sobie tylko Judysię.
Majaczyła. Wciąż jej się coś przywidywało. Płaczliwy Will wyrwał klamkę z drzwi
spiżarni... Szpary w suficie rozpełzły się po całym pokoju... Oto idzie pustą drogą, czyha na
nią ciemność, a ona nie może dogonić Szkraba, który nie zwracając na nią uwagi oddala się
niosąc pod pachą nagrobek Emilki... Nie może wydostać się ze studni, do której wrzucił ją
Zawadiacki Dick... Na próżno szuka Ukrytego Pólka, zabrała je z sobą Dorotka... Słyszy
pogwizdywanie Józka, szuka go i nigdzie nie może znaleźć... Ktoś poprzestawiał wszystkie
meble w Srebrnym Gaju i Pat na próżno usiłuje ustawić je na właściwym miejscu... Niedawno
pastor mówił w kościele, że świat spoczywa na dłoni Pana Boga.
- Judysiu, a jeśli Pan Bóg się zmęczy i go upuści?
- Tego jednego możesz się nie obawiać, kochanie. Uspokój się.
Potem nadeszły straszliwe dni, kiedy życie Pat wisiało na włosku.
Doktor Bentley kręcił głową. Rodzina straciła nadzieję. Ale Judysia nie załamała się.
Żaden znak nie zwiastował śmierci, a Dżentelmen Tom nie ruszył się z podestu schodów,
chociaż czasem jeżył się i prychał.
- Ten zwierzak nie dopuści Złego - mówiła z ufnością Judysia.
Trzeciej nocy nad ranem, kiedy cały Srebrny Gaj powstrzymywał oddech bojąc się, co
przyniesie świt, Dżentelmen Tom wstał, otrząsnął się, zszedł na dół i położył się na swojej
poduszce w kuchni.
- Wiedział, że już nie musi tu czuwać - oświadczyła Judysia, gdy wreszcie wzeszło
słońce. - Kryzys minął. Jak wchodziłam na górę, spotkałam go na schodach i trzeba było
widzieć, jak na mnie spojrzał. Wiedziałam, że zobaczę zmianę, i zobaczyłam. Spójrzcie, jak
nasza kochaneczka spokojnie śpi. Wesoły nam dzień dziś nastał.
Posiedź przy niej, Winnie, a ja sobie zrobię herbaty. Muszę się pokrzepić, bo mi się
kołuje w głowie.
Ii
Rekonwalescencja Pat trwała długo. Upłynęło pięć tygodni, nim mogła usiąść na
łóżku i sama wypić rosół z prześlicznej miseczki w niebieskie kwiatki. Była to zabytkowa
miseczka z Wybrzeża Zatoki, którą przysłała jej ciotka Honorata. Ciocia Azalka przysłała jej
złocistą jak słońce poduszeczkę... A ciocia Edyta przyniosła lizeskę koloru pierwiosnków.
Wszyscy byli dla niej strasznie dobrzy. Skazana na banicję Bietka przysłała jej leśne
poziomki, Hilary przynosił pstrągi. Kiedy Hilary skręcił nogę i przez tydzień nie mógł
wychodzić z domu, Judysia wzięła wędkę Sida, nazbierała robaków i osobiście wybrała się na
brzeg Jordanu, gdyż Pat nie miała apetytu i trzeba jej było podsuwać smaczne kąski.
Matka często stawała w drzwiach i patrzyła na nią rozpromienionym wzrokiem. Zza
balasków schodów wyglądała zaniepokojona buzia Przylepki, której nie pozwolono się
zbliżać.
Mimo błagań Pat dopiero po siedmiu tygodniach pozwolono jej wstać.
- Już mam tak dosyć tego łóżka, Judysiu. Jestem pewna, że nie zaszkodziłoby mi,
gdybym chwilę posiedziała koło okna. Tak strasznie chcę wyjrzeć na świat. Już nie mogę
patrzeć na te błękitne dzwoneczki na tapecie. Ta kiść nad umywalnią wygląda jak pękaty
krasnoludek w spiczastym czepku i on się do mnie tak złośliwie uśmiecha. Nie, Judysiu, nie
przerażaj się. Nie majaczę.
Spójrz sama.
- Ano prawda... Ale jeszcze przez dwa dni musisz leżeć. Tak kazał pan doktor i ja się
będę tego twardo trzymać.
- No to daj mi jeszcze jakąś poduszkę, żebym mogła porządnie usiąść i zobaczyć
chociaż niebo za oknem.
To była frajda. Zobaczyła na tle szafirowego nieba wierzchołki jodeł rosnących na
końcu ogrodu, ukazywały się i znikały zamki z obłoków, jaskółki krążyły nad dachem
stodoły, snuł się dym z komina stryja Toma. W ten sposób Pat przeżyła jakoś te dwa dni, a
trzeciego Judysia pozwoliła jej na pół godziny usiąść przy oknie.
Pat udało się o własnych siłach dojść do krzesła, choć przyznała, że trzęsie się jak
galareta.
W pełni wykorzystała te pół godziny. Choć na samym początku przeżyła szok.
Podczas jej choroby zniknęło lato. Ale świat mienił się cudownymi barwami. I znów mogła
się wpatrywać w granatowe grzbiety wzgórz za przystanią i zaprzyjaźnione drzewa w
ogrodzie.
Wietrzyk szeptał coś wzgórzom, a potem przynosił jej woń kwiatów.
Za parkanem cmentarzyka rosło kapryfolium, wokół studni zgromadziły się Judysine
kaczki. Na parapecie okna pokościelnej szopy leżał Bezczelny Pyszałek, a kudłaty czarny
psiak z białym sercem na piersiach siedział na schodkach spichlerza.
Co to?... czyżby to była Bietka? Smukła dziewczyna w lila sukience z wiązanką peonii
w ramionach machała ku niej z Alejki westchnień.
Bietka strasznie urosła.
- Judysia dała mi znać, że będę cię stąd mogła zobaczyć. Ach, Pat, tak się cieszę, że
cię widzę. Nie masz pojęcia, jak się zamartwiałam... Chciałam zawiadomić Hilarego, on
wręcz szalał, ale Judysia uważała, że zanadto byś się wzruszyła widząc nas oboje naraz.
Przyjdzie tu jutro.
Z każdym dniem Pat wolno było dłużej siedzieć przy oknie, aż wreszcie spędzała tam
całe popołudnia. Bietce i Hilaremu pozwolono przychodzić pod dom i z nią rozmawiać, tyle
że Judysia pilnowała, by Pat nie za dużo mówiła.
Któregoś wieczoru Judysia pozwoliła jej zostać przy oknie po kolacji. Cudownie było
znów zobaczyć, jak do ogrodu wpełza zmierzch. Przypomniała sobie czytaną z Bietką bajkę o
zaczarowanym ogrodzie, w którym rozmawiały kwiaty. A może i tutaj kwiaty rozmawiają
nocą? Kto wie, czy ten pąk czerwonej róży nie szepcze czułych słówek rosnącej opodal róży
białej! Pyszna chińska lilia nie opowiada o swoich przygodach? Maki zwierzają się ze swych
tajemnic? A białe lilie pewnie się tylko modlą.
Od dawna nie widziała gwiazd. A oto wschodzi księżyc! Kiedyś czytały z Bietką
wiersz o księżycu, który pojawia się nad Hymetem *. (* Hymet - pasmo górskie w Attyce
zamykające równinę ateńską od południowego wschodu, w starożytności zalesione i słynne ze
swoich miodów i kamieniołomów białego i niebieskiego marmuru.) Ale nie mogło to być
piękniejsze niż księżyc nad Wzgórzem Mgieł, za którym była przystań. I te cienie drzew...
Zajrzała Judysia i oburzyła się, że Pat nie wróciła jeszcze do łóżka.
- Kochanie, mam nadzieję, że nie usnęłaś? - zapytała niespokojnie. Nie wolno spać
przy świetle księżyca.
- Nie. Ale dlaczego nie wolno? Ja bym chciała.
- Co też to dziecko wygaduje! Nie wolno ci usnąć, gdy pada na ciebie księżycowe
światło. Odbiera człowiekowi rozum. Znałam kogoś, kto usnął... nigdy już nie przyszedł do
siebie.
Pat westchnęła. Przykro było rozstawać się z księżycową poświatą, ale rzeczywiście
czuła się już zmęczona.
Upłynęło dziesięć tygodni od chwili, gdy zachorowała, nim zeszła na dół, upojona
odzyskaną swobodą. To był cudowny dzień. Judysia spoglądała triumfalnie. Maki zdawały się
na jej cześć tańczyć.
Znów miała apetyt. Podczas obiadu wszyscy patrzyli na nią uszczęśliwionym
wzrokiem. Nawet Dżentelmen Tom raczył się otrzeć o jej nogi.
- Cały dom cieszy się, że cię widzi! - radowała się Judysia.
Wszystko było na swoim miejscu. A tak bała się, że zobaczy jakieś zmiany. Zmienił
się tylko ogród. A Bietka i Szkrab wydali jej się nagle bardziej dorośli.
- Może to ty się zmieniłaś, kochanie - zauważyła ze smutkiem Judysia. Bo Pat
zmieniła się... przestała być dzieckiem.
Reszta rodziny zauważyła tylko, że jest bledziutka i wychudzona.
Za to stryj Tom zachwycał się jej szkieletem.
- Szybko utyję na twojej kuchni, Judysiu. Życie ma cudowny smak.
- No pewnie, że ma! Ja, złotko, jestem tylko biedną starą służącą, która ciężko
harowała, ale oświadczam uroczyście, że życie ma swój smak. Aż się oblizuję, jak o nim
myślę.
- Hilary przyniósł mi taką ciekawą książkę... Bietka jest jeszcze bardziej kochana niż
przedtem. Chociaż nastąpiło tyle zmian, świat jest cudowny i miło jest znów do niego
należeć.
- Przecie powiadam. Ale ty, złotko, uważaj na siebie. Proszę mi nigdzie nie biegać.
Siedź spokojnie i przysłuchuj się, jak ci rosną włosy.
Iii
Pat zauważyła, że nie może przysłuchiwać się, jak rosną włosy, ponieważ włosy
zaczęły jej wypadać. Judysia upewniała, że to przejściowy skutek choroby, ale w gruncie
rzeczy była przerażona.
- Judysiu, ja wyłysiałam, dosłownie wyłysiałam. Pewno zostałam ukarana za to, że nie
podobały mi się moje mysie włosy. Judysiu, co ja zrobię, jeżeli nie odrosną?
- Odrosną, odrosną - pocieszała ją Judysia, która wcale nie była tego taka pewna.
Zrobiła Pat koronkowy czepeczek, ale następne tygodnie były bardzo przykre. Nie
szczędzono Pat ponurych przepowiedni. Ciotka Edyta znała kobietę, której po chorobie
wyszły włosy.
- Odrosły jej, ale siwe!
W końcu pokazał się ciemny puszek. Na szczęście nie siwy. Potem zaczął rosnąć,
włosy stały się gęste.
- Coś mi się widzi, że będą kędzierzawe - szepnęła zachwycona Judysia.
Po raz pierwszy od tygodni Pat zajrzała do lustra. Nie, włosy nie były kędzierzawe, ale
układały się w fale. I były ciemne... niemal brązowe. Pat myślała, że umrze ze szczęścia. No i
były krótkie, obeszło się bez „postrzyżyn”, które zraniłyby uczucia Judysi, teraz była ona
szczęśliwa, że jej najmilsza dziewczynka w ogóle ma włosy.
- Widzę, że nareszcie zdecydowałaś się wyładnieć - oświadczył stryj Tom, kiedy po
raz pierwszy zobaczył ją bez czepeczka.
- Hm, ładna to nie jestem - stwierdziła Pat przeglądając się wieczorem w lustrze. - Ale
wyglądam dużo lepiej.
W sumie Pat uznała, że opłaciła jej się ta szkarlatyna. Miała teraz ciemne faliste włosy
i nie musiała już w tym roku jechać na studia.
Uroki młodości
I
Bietka zdała egzamin, ale nie chciała jechać na Akademię bez Pat.
A Pat dopiero za rok mogła zdawać.
I zdarzyła się jeszcze jedna miła rzecz. Hilary nie zdał - ale oczywiście nie to było
miłe - nie zdał, bo nauczyciel w szkole Południowego Glen bardzo źle uczył i Larry Gordon
odebrał Hilarego z tamtej szkoły i posłał do szkoły w Północnym Glen. Tak więc Hilary wraz
z Bietką i Pat co rano maszerowali razem do szkoły i bardzo chwalili sobie życie. Sid przestał
się już uczyć. Pomagał ojcu. Za to towarzyszyła im Przylepka. Pat przypomniała sobie ów
dzień, kiedy musiała „zacząć szkołę”, i z opiekuńczym rozczuleniem patrzyła na drepczącą
przed nimi Przylepkę, która trzymała za rękę wesolutką małą Robinsonównę. Biedactwa, nic
jeszcze nie wiedzą o życiu. Pat poczuła się stara i doświadczona.
- Czy potrafisz sobie wyobrazić, że my też byłyśmy takie? - spytała z
niedowierzaniem Bietkę.
Bietka westchnęła. Nie, nie potrafiła. Ale szły lekkim krokiem, jakby i one, tak jak
Beatrice *, urodziły się pod „roztańczoną gwiazdą”. (* Beatrice - bohaterka komedii Williama
Szekspira [1564-1616] pt. Wiele hałasu o nic.) Przyjemnie jest być na tyle dorosłym, by móc
z westchnieniem wspominać swoje dzieciństwo.
Józek wciąż nie wracał do domu. Przychodziły od niego listy to z tropików, to z
Arktyki, to z portów Morza Śródziemnego i każdy list był wielkim wydarzeniem. Wszyscy je
kolejno czytali, potem zanosili do „Jaskółczego Gniazda”, wreszcie posyłali do Wybrzeża
Zatoki, skąd wracały do „skarbczyka” matki, tak bowiem nazywano to pudełko na cześć
skarbczyka Judysi.
Pat miała teraz też swój skarbczyk, w którym przechowywała pamiątki opatrując je
podpisami. Kwiat z ogródka Bietki... Nowy plan mojego domu wykonany przez Hilarego
Gordona... Listy od mego brata, Iózefa A. Gardinera... Moje i Bietki zdjęcia zrobione pod
Czuwającą Sosną... Listy mojej ukochanej przyjaciółki Elżbiety Gertrudy Wilcox... Ołówek,
którym napisałam pierwszy list do H. H.
Inicjały H. H. oznaczały Henryka J. Hynesa - Pat była w nim po uszy zakochana.
„Wsiąkła z kretesem” - zauważyła Winnie. Zdarzyło się to w kościele, w ponury listopadowy
dzień, kiedy Pat bez specjalnych powodów była w dość melancholijnym nastroju. Pewnie po
prostu miała ochotę się posmucić. Wychodząc ze Srebrnego Gaju była jeszcze zadowolona z
życia, włożyła bowiem nowy czerwony kapelusik, spod którego błyszczały jej bursztynowe
oczy, a cera, która przy płowych włosach robiła wrażenie śniadej, przy ciemnych wydawała
się kremowa.
- Ale jesteś szykowna - zauważyła z zachwytem Judysia. - Pat, kochanie, tylko
patrzeć, jak pojawią się kawalerzy.
Pat potrząsnęła głową.
- Wiesz, przecież, Judysiu, że nie zależy mi na kawalerach.
- No, no, każdej dziewczynie przyda się paru wielbicieli.
Powiedziałam to w zeszłym tygodniu Tillie Taylor, a ona na to, że nie ma do nich
cierpliwości. „Albo te ich zalecanki nic nie znaczą, albo znaczą za dużo”. Tylko Najwyższy
wie, co przez to chciała powiedzieć, a i on pewnikiem musiał się nad tym pogłowić!
- Teraz już nie mówi się „kawalerzy”. Mówi się „chłopcy”.
- No, no, złotko, kiedyś dowiesz się, jaka jest różnica między chłopcem a kawalerem.
I Pat, i Bietka rozkoszowały się w drodze do kościoła melancholią listopadowego
dnia. Poczuły się nagle stare.
- Ach, Bietko, lata tak szybko lecą... każdy rok przynosi jakąś zmianę... w końcu
wyjdziesz za mąż i wyjedziesz stąd, a ja tego nie zniosę.
- Ja też nie - zgodziła się Bietka drżącym głosikiem.
I zaraz poczuły się lepiej. Cudownie było wspólnie się smucić.
Ii
Nastrój Pat przetrwał do drugiego hymnu. A potem wszystko zmieniło się w
mgnieniu oka.
On wszedł wraz z innymi chłopcami. Stał z drugiej strony przejścia. Patrzył na nią
znad modlitewnika. Patrzył z zachwytem.
Po raz pierwszy Pat dostrzegła zachwyt we wzroku chłopca. Nagle poczuła się piękna.
I po raz pierwszy zarumieniła się i spuściła oczy.
Wiedziała, co się stało... to samo, co wówczas na koncercie niewidomych... znów
ugięły się pod nią kolana.
Ale tym razem było to prawdziwe uczucie.
„Czy ośmielę się na niego spojrzeć?” - pomyślała... I ośmieliła się.
Skończono śpiewać hymny. Wszyscy usiedli. On zainteresował się nagle własnymi
butami. Pat mogła mu się spokojnie przyjrzeć.
Był piękny. Wspaniała złocista czupryna, wyraziste rysy, wielkie brunatne oczy.
Podniósł głowę i znów na nią spojrzał. Był to elektryczny wstrząs.
Nie słyszała kazania, ku oburzeniu Długiego Alka nie potrafiła powtórzyć ani słowa z
czytanego tekstu Biblii - a Długi Alek żądał, żeby przy obiedzie każde z dzieci ten tekst
powtórzyło - za to na całe życie zapamiętała śpiewane przez chór słowa: Oto niesie radość
światu. Tak bardzo pasowały do sytuacji.
Nie spojrzała już w jego stronę, ale gdy wychodziła z kościoła, stał na schodach i
znów napotkała jego wzrok. Zaparło jej oddech.
Cały świat zmienił się. Listopad przestał być ponurym miesiącem.
Zniknęły chmury. Leśną ścieżkę ożywił blady słoneczny blask. Szare drzewa strzegły
jakiejś pięknej tajemnicy.
- Widziałaś Henryka Hynesa? - spytała Bietka.
- Kto to taki? - odpowiedziała pytaniem Pat, od razu wiedząc, o kogo chodzi, mimo że
nigdy dotąd nie słyszała tego nazwiska.
- No ten obcy chłopiec. Jego rodzice kupili farmę Caldera.
Siedział zaraz z drugiej strony przejścia.
- Aha, ten... Tak, widziałam go - odpowiedziała Pat czując się strasznie nielojalna. Po
raz pierwszy ukryła coś przed Bietką.
- Byłby bardzo przystojny, gdyby nie ten jego nos.
- Nos? Nie widzę, co by miało być w nieporządku z jego nosem chłodno
odpowiedziała Pat.
- Jest garbaty. Ale widać to tylko z profilu. Za to ma piękne włosy. Podobno chodzi z
Mirą Lockley ze Srebrnych Mostów.
Miecz przeszył serce Pat. Radość światu! Też coś! Gdzie się podziało słońce. Listopad
jest jednak ohydnym miesiącem.
Ale ten jego wzrok...
Iii
Następnego dnia przyszło zaproszenie na zabawę u Edny Robinson.
Czy on tam będzie? Przez dwa dni rozmyślała tylko o tym. Kiedy nadszedł środowy
wieczór, zrobiło się mroźnie i księżycowo, ale ponieważ Henryk Hynes mógł pojawić się na
zabawie Edny, Pat nie widziała urody świata.
Nie mogła się zdecydować, jak ma się ubrać... czerwona sukienka była najładniejsza,
ale w błękitnej wyglądała doroślej. Włożyła ją, uperfumowała włosy i szyję, pożyczyła od
Winnie perłowe kolczyki. Cudownie było ubierać się dla niego... zastanawiać się, czy mu się
spodoba...
Potem zeszła pokazać się Judysi, która robiła w kuchni kiełbasy.
Judysia poczuwszy zapach perfum, od razu wiedziała, że coś zaszło.
Ale powiedziała tylko:
- Ślicznie wyglądasz, złotko.
Czy on też tak pomyśli? Oto było pytanie. Ale udała, że interesują ją tylko kiełbasy.
Czy Judysia nie zapomniała włożyć gałki muszkatołowej, inaczej ojcu nie będzie smakowało.
Kiedy drzwi zamknęły się za Pat, Judysia wybuchnęła śmiechem.
- Akurat jej w głowie gałka muszkatołowa! Już ja wiem swoje.
A jeśli on nie przyjdzie? To by było okropne. Ale kiedy spojrzała na ciemne wzgórze,
za którym znajdowała się farma Caldera, a obecnie Hynesów, poczuła miły dreszcz. On tam
mieszka. Przypuśćmy jednak, że przyjdzie na zabawę i go zobaczy. Co mu powie? Może w
ogóle nie uda jej się wykrztusić słowa albo przeciwnie, będzie za dużo paplać... Czy jego
rodzina, jego matka, polubią ją? Nie słyszała ani słowa z rozmowy Sida i Bietki. Ale kiedy w
saloniku Robinsonów Maja Binnie zobaczywszy pierwszy raz jej srebrnobłękitną sukienkę
zauważyła:
- To ten nowy kolor, który nazywają kolorem brzasku, prawda? Ale czy ty, Pat, nie
jesteś za śniada? - od razu się zdenerwowała.
Niewiele ją obchodziło, co myśli o niej Maja Binnie, ale jeżeli on też uzna ją za zbyt
śniadą? Przypomniała sobie, że Mira Lockley ma śliczną karnację.
Kiedy usłyszała w sieni jego śmiech - przestało jej bić serce.
Nigdy przedtem nie słyszała jego śmiechu, ale tak się śmiać mógł tylko on. Wszedł do
pokoju wraz z resztą chłopców, ale jakże się od nich różnił... wyglądał jak grecki młody bóg.
Pat naprawdę wsiąkła.
Henryk odbił ją, gdy tańczyła z Pawełkiem Robinsonem. Teraz tańczyła z nim.
Cudowne zrządzenie losu. Nawet nie zostali sobie przedstawieni. Ale to nie było potrzebne.
Znali się... znają się od zawsze... Całą wieczność tańczyli bez słowa. Potem...
- Czy nie spojrzysz na mnie, dziewczyno moich snów? - spytał cicho.
Pat spojrzała. Była nieprzytomna. Ale nie na darmo była Patrycją Gardiner i pamiętała
nauki Judysi. Postarała się przybrać kpiący wyraz twarzy... On nie może się dowiedzieć...
jeszcze nie.
Choć ona już wiedziała, powiedziały jej o tym jego oczy. Ale wiedza daje władzę.
- Więc to ty jesteś Patrycją? - Jak czarująco wymówił jej imię.
Tak jakby uważał je za piękne. - Myślałaś o mnie?
- Dlaczego miałam myśleć? - spytała zalotnie Pat. Nikt nie przypuściłby, że od dwóch
dni nie myślała o niczym innym. Nikt nie przypuściłby, jaka jest wniebowzięta, że tamto
niedzielne spotkanie oznaczało dla niego tyleż, co dla niej.
- Istotnie, dlaczegóż by? - westchnął. I dodał: - Ale tak chciałbym, żebyś była dla
mnie miła...
Odprowadził ją do domu. Sid i Bietka dyskretnie znikli, szli sami kryształową,
granatową nocą. Wiedziała, że nigdy nie zapomni tego spaceru z Henrykiem. Kłaniały im się
białe brzozy, uśmiechało rozgwieżdżone niebo.
Pat bała się, że powie coś niemądrego. Ale Henryk lubił opowiadać.
Z zapartym tchem słuchała o jego podróży samolotem. Zamierzał zostać lotnikiem.
Nie dla niego pospolitość zwykłej egzystencji.
- Bardzo było nudno - ziewnęła Winnie kładąc się spać. Na zabawie nie było Franka.
A Pat czuła się tak, jakby przeżyła trzęsienie ziemi. Nim odwiesiła do szafy sukienkę,
przytuliła ją na chwilę do twarzy. Ta sukienka spodobała się jemu. Nigdy się z nią nie
rozstanie. Judysi nie uda się zabrać jej na dywanik. Włożyła do skarbczyka kwiecistą
papierową serwetkę, którą on położył przy kolacji na jej kolanach.
I aż do świtu leżała powtarzając sobie w myślach każde wypowiedziane przez niego
słowo.
Martwiła się, że zachowała się zbyt sztywno. Może on to źle zrozumiał. Judysia
powtarzała zawsze, że chłopcy lubią zdobywać trudne dziewczyny... Ale Judysia miała takie
staroświeckie poglądy...
Cały dzień chodziła jak we śnie... słyszała jego głos i wciąż przychodził jej na myśl
fragment romantycznego wiersza: I wyczytaliśmy sobie z oczu, w czym tkwi najgłębszy życia
sens.
Bietka przechowywała ten wiersz w swoim skarbczyku, a Pat uważała go dotąd za
niemądry.
- Pokaż mi język - zażądała wieczorem Judysia. - Coś mi się widzi, że się na tym balu
przeziębiłaś... Albo złapałaś katar, albo masz kawalera. No, złotko, powiedz twojej starej
Judysi. Pojawił się jakiś kawaler?
- Judysiu, nie bądź śmieszna.
Mimo wszelkich usiłowań, Pat nie udało się zachować tajemnicy.
Wkrótce cała rodzina wiedziała, że Pat zadurzyła się w Henryku Hynesie, i
dostarczało to wielu powodów do uciechy. Nikt, ku oburzeniu Pat, nie traktował tego
poważnie - poza Bietką i Judysią. Pierwszej nocy, którą spędziła w Długim Domu,
opowiedziała wszystko Bietce. Od czasu do czasu musiały spędzić razem noc, żeby móc się
obie ze wszystkiego zwierzyć.
Ja i ty
I
Życie stało się teraz dla Pat nie kończącym się pasmem szczęścia.
Za każdym zakrętem najmniej ciekawej drogi mógł się pojawić Henryk J. Hynes. W
kościele nie nudziło jej żadne kazanie poczciwego starego pastora Paxtona, bo tak wymownie
patrzyły na nią oczy Henryka. Kiedy niespodziewanie wchodził do pokoju lub otwierał przed
nią drzwi, Pat oblewała się rumieńcem. Zachowywał się naprawdę elegancko.
Zaznaczyła kółkiem dzień w kalendarzu, kiedy po raz pierwszy powiedział do niej
„kochana”, i schowała tę kartkę do skarbczyka.
To on dał jej ten kalendarz mówiąc: - Obyś przeżywała same szczęśliwe dni. - Winnie
kpiła, że to „strasznie sentymentalne”.
Ale Judysia była zachwycona.
- Kawaler powinien być sentymentalny, Pat. Nie lubię tej mody na zblazowanie.
Pat przeżyła piękną chwilę, gdy oświadczył jej, że pół nocy wpatrywał się w światełko
w jej oknie (naprawdę było to okno Judysi, ale żadne z nich o tym nie wiedziało). I z
zachwytem odkryła, że lubi koty i wcale nie przeszkadzało mu, że Bezczelny Pyszałek ociera
się o jego nogi, zostawiając na spodniach masę włosów. Miał zatem anielskie usposobienie.
Pat nie zdziwiłaby się, gdyby zobaczyła, że spod granatowej marynarki sterczą skrzydła.
Najwyższą rozkoszą były wyprawy do kina w Srebrnych Mostach.
W starym budynku urzędu gminnego zaczęto co środę i co sobotę wyświetlać filmy.
Raz udało się namówić na film Judysię, ale tylko jeden jedyny raz. Stwierdziła, że ją to
„rozstraja”. Pat pewna była, że nigdy nie zapomni pierwszej takiej wyprawy.
- Czy ktoś ci już kiedyś powiedział, że jesteś śliczna? - szepnął Henryk pomagając jej
w kuchni włożyć płaszcz.
- Mnóstwo osób - odpowiedziała kłamliwie Pat z figlarnym błyskiem w oczach. (-
Dobrze mu powiedziała - zachwyciła się Judysia w spiżarni. - No, no, panie Hynes,
przekonasz się, że z dziewczętami ze Srebrnego Gaju nie jest tak łatwo.) Pat czuła, że iskrzy
się jak rozgwieżdżona noc. Poszli do Srebrnych Mostów skrótem przez wzgórze, minęli Długi
Dom i zeszli polami nad rzekę. Otaczała ich zaczarowana zima, Henryk przytulał jej ramię.
Tuż przed nimi kroczyła Bietka z Sidem. Ku zachwytowi Pat Sid coraz bardziej zachowywał
się jak zakochany.
- Zastanawiam się, kto pierwszy zauważył, jak cudowny jest nów księżyca -
powiedziała z rozmarzeniem Pat.
- Dzisiaj nie zamierzam zachwycać się księżycem - odparł znaczącym tonem Henryk.
Pat poczuła się lekko zmrożona. Henryk chciał powiedzieć komplement, ale ten sierp
księżyca nad ośnieżonymi świerkami wyglądającymi jak srebrne palmy był tak
niewysłowienie piękny, że Pat pragnęła, by Henryk podzielił jej zachwyt. Hilary zrozumiałby,
co ona czuje... Ale natychmiast zawstydziła się tej myśli.
W kinie zaraz o tym zapomniała. Było tak wspaniale... Owej zimy Pat zamęczyłaby to
słowo na śmierć, gdyby nie to, że zastępowała je czasem słowem „cudownie”. Było tłumnie,
ale gdy zapadła ciemność, poczuli się sami. W którymś momencie Henryk wziął ją za rękę.
Pat po chwili chciała ją cofnąć, ale Henryk szepnął: Proszę cię.
Jedynym ciemnym punktem była uroda pojawiających się na ekranie gwiazd. Czemu
one nigdy nie kichnęły... nigdy nie zachrypły...
nigdy nie zakrztusiły się? Jeśli chłopak przez cały wieczór się w nie wpatrywał, to jak
potem mogła mu się podobać zwykła dziewczyna? Było to jeszcze gorsze niż niedzielny
wieczór, kiedy w kościele pojawiła się Mira Lockley zaproszona przez Adelę Robinson. Pat
nie mogła oderwać oczu od jej olśniewającej cery...
I była pewna, że Mira cały czas wpatruje się w tył głowy Henryka Hynesa, który tym
razem usiadł z przodu w rodzinnej ławce.
Następnego wieczoru, kiedy przy blasku księżyca ślizgali się po jeziorku, Pat zaczęła
dokuczać Henrykowi Mirą. Henryk się tylko roześmiał i oświadczył: - Mira to przeszłość.
W pierwszej chwili Pat ucieszyła się. A potem przyszło jej na myśl, że może nadejść
dzień, gdy Henryk powie: „Patrycja? Tak, to przeszłość”.
Ii
Następną „cudowną” rzeczą był pierwszy miłosny list. Henryk pojechał do miasta
odwiedzić przyjaciela, Pat wcale nie oczekiwała, że do niej napisze. Ale napisał. Pat
wróciwszy ze szkoły znalazła list za zegarem Judysi.
- Schowałam go, żeby go nie zobaczył ten wisus Sid - oznajmiła szeptem Judysia.
Pat zaczęła szukać spokojnego kąta, by móc ten list przeczytać.
Cała rodzina była w domu, nawet w pokoju Poety rezydowała ciotka Helena, która
przyjechała z kilkudniową wizytą. Nie do pomyślenia było czytać w kuchni, gdzie Judysia
patroszyła kurczaka.
Pat nawiedziło natchnienie. Włożyła rakiety od śniegu i przez las dobrnęła do
Ukrytego Pólka. Było to wymarzone miejsce na czytanie miłosnych listów. Usiadła pod
klonem. Moja maleńka królowo...
Odkąd przeczytały z Bietką wiersze Elli Wheeler Wilcox * często się zastanawiała,
czy ją też kiedyś ktoś nazwie „swoją maleńką królową”. (* Ella Wheeler Wilcox [1850-1919]
- amerykańska poetka, autorka sentymentalnych, liryczno-miłosnych wierszy.) Widzę cię w
każdym momencie, Ty cudowna Patrycjo... Chciałbym, żeby moje pióro przemieniło się w
różę... i zakończył: Twój na wieki Henryk J.
Hynes.
Jakiego imienia inicjałem było to J.? Nigdy nikomu nie chciał tego zdradzić. Jej
powiedział tylko:
- Ty się o tym któregoś dnia dowiesz - a jego ton dawał do zrozumienia, że chodzi o
jakąś piękną tajemnicę, która wpłynie na ich życie.
- No, no, pewnie ten twój liścik pełen był całusów - zauważyła Judysia, gdy Pat
wróciła do domu z pąsowymi nie tylko od mrozu policzkami.
Na Judysię nie można było się gniewać.
Pat posiała gdzieś wieczne pióro, kałamarz wysechł, poszukała więc swojego
najładniejszego ołówka, który Sid ofiarował jej na urodziny. List został napisany lekko
kpiącym tonem i zakochany Henryk do reszty stracił głowę.
Pat skończywszy list owinęła ołówek w kolorową bibułkę i schowała do skarbczyka,
przysięgając sobie w duchu, że więcej nim nie będzie pisać... chyba że znów do Henryka.
I wieczorem długie godziny leżała bezsennie z listem Henryka pod poduszką, takiego
szczęścia nie wolno było zmarnować na sen.
- A co o tym wszystkim myśli Szkrab? - zapytała niby to niewinnie Judysia.
Pat drgnęła. Całą zimę martwiła się zachowaniem Hilarego.
Wiedziała, że nie cierpi Henryka, zawsze bowiem w jego obecności milczał.
Któregoś wieczoru, kiedy Henryk trochę się przechwalał osiągnięciami swoich
krewnych - Judysia powiedziałaby, że Hynesowie zawsze lubili się chełpić - Hilary zapytał go
dość nieprzyjemnym tonem:
- Ale czego ty zamierzasz dokonać w życiu?
Henryk zachował się wspaniale. Potrząsnął tą swoją wspaniałą grzywą i roześmiał się.
A kiedy Hilary odszedł, szepnął do Pat:
- Zamierzam zdobyć najcudowniejszą dziewczynę z Wyspy Księcia Edwarda... To nie
udało się jeszcze żadnemu Hynesowi.
Niemniej Pat było przykro, że między nią a Hilarego wkradła się pewna obcość.
Ostatnio nigdy już nie chodzili razem do Sielanki.
Oczywiście, zimą było tam trudno dotrzeć, a Hilary uczył się zawzięcie, rzadko więc
miał czas, by zajrzeć wieczorem do kuchni Judysi. Henryk, rzecz prosta, nigdy nie spędzał
wieczorów w kuchni. Przyjmowała go w saloniku, nazywało się, że pomaga jej w nauce
francuskiego oraz łaciny. Czasem Pat przychodziło na myśl, że weselej byłoby w kuchni. Po
odrobieniu lekcji niewiele miała do powiedzenia. Nie było to zresztą ważne. Henryk gadał jak
najęty.
A kiedy w marcu nawałnica zerwała czubek pięknego buka na wzgórzu, to Hilary
pocieszał zrozpaczoną Pat, to Hilary rozumiał jej ból.
Henryk nie pojmował, czemu się tak przejmuje. Śmiał się z niej jak z nierozsądnego
dziecka.
- Uspokój się, Pat. Mało to drzew dookoła?
- Kiedy ktoś umiera, na świecie pozostaje mnóstwo ludzi, ale to nie zmniejsza bólu
osób, które tego człowieka kochały odpowiedział mu Hilary.
Henryk roześmiał się. Każde zdanie Hilarego kwitował śmiechem. Mówił o Hilarym,
że jest „zwariowanym specjalistą od budowy zamków na księżycu” - ale nigdy w obecności
Pat. W tym momencie Pat przyszło na myśl, że oczy Henryka są trochę zbyt brunatne i zbyt
błyszczące. Jakoś tego nigdy dotąd nie zauważyła. Dziwne.
Jak to ładnie, że Hilary ją rozumie. Kochany Hilary. Ogarnęła ją fala serdeczności.
Tego wieczoru poszła z Henrykiem do kina, ale się trochę nudziła.
I Henryk był w stosunku do niej odrobinę zbyt zaborczy. Przyjechał saniami brata i
zbyt troskliwie okrywał ją baranicą.
- Jeszcze mi ze starości nie odmówiły posłuszeństwa ręce zauważyła Pat.
- O, dziewczynka wysuwa pazurki - zaśmiał się Henryk.
Niczego nie traktował poważnie.
Kiedy wysadził ją przed bramą, Pat spojrzała na Srebrny Gaj. A on na nią, i to
wzrokiem pełnym wymówki. Uświadomiła sobie, że całą tę zimę przedkładała Henryka nad
ukochany dom. Poczuła wyrzuty sumienia.
- Czy nigdy nie pozwolisz mi się pocałować, Pat? - szepnął Henryk.
- Może kiedyś... kiedy dorośniesz... - i teraz z kolei Pat wybuchnęła śmiechem.
Rozgniewany Henryk odjechał, ale Pat nie zakłóciło to snu, choć była to ich pierwsza
sprzeczka. Henryk cały tydzień nie pokazał się w Srebrnym Gaju, Winnie i Sid bardzo jej tym
dokuczali, Pat jednak nie martwiła się, choć podejrzewała ją o to Judysia.
- Chłopcy często się tak zachowują - pocieszała ją. - Miewają dziwaczne pomysły.
Wkrótce na pewno przybiegnie.
- W to nie wątpię - odparła wzruszając ramionami Pat. - A póki co będę miała
nareszcie czas się pouczyć.
Iii
Henryk znów zaczął przychodzić i wszystko było tak jak przedtem.
Ale niezupełnie. Część uroku prysła. Pat miała o to żal do samej siebie... do Henryka...
do całego świata. Potem Henryk zaczął pracować w sklepie pana Taylora w Srebrnych
Mostach. Teoretycznie nie ma żadnego powodu, żeby subiekt ze sklepu bławatnego nie mógł
być romantyczną postacią. Niemniej był to straszny upadek, zwłaszcza że Henryk tyle
opowiadał o swych lotniczych planach. Pat wydał się on nagle kimś obcym.
Pan H. Jemuel Hynes objął posadę w sklepie pana Taylora ze Srebrnych Mostów -
obwieściła miejscowa gazeta, notatkę tę podszepnął prawdopodobnie ktoś niezbyt Hynesowi
życzliwy.
- Jemuel! A więc to oznacza owo J! Nie dziwię się, że robił z tego taką tajemnicę! -
zaśmiała się Pat, gdy Judysia pokazała jej gazetę.
Tego wieczoru Judysia urabiając ciasto rozmawiała jak zwykle sama ze sobą.
Wszyscy wyszli poza Pat, która uczyła się w saloniku.
- No, no, jeśli się już z niego wyśmiewa, to musiało jej przejść.
Nie wiem, czemu ten chłopak miałby się wstydzić przyzwoitego biblijnego imienia!
Ale to całe doświadczenie dobrze małej zrobi.
Któregoś dnia byli na przyjęciu u Bietki i mogło się zdawać, że romans trwa. Henryk
był tego wieczoru strasznie miły, gdyby nie ten garbaty nos, byłby piękny. Świetnie tańczył,
miał naprawdę cudowne włosy. Wracali do domu urzeczeni czarem zimowej nocy.
Ostatecznie - jak to często powtarzała Judysia - nie można za dużo wymagać. Każdy
chłopiec ma jakieś wady.
- Chodźmy szybciej... strasznie jest zimno - powiedziała niecierpliwie Pat.
Gdyby to usłyszała Judysia, upewniłaby się, że koniec jest już blisko.
Weszli w Alejkę Westchnień, doszli do furtki i Henryk próbował ją do siebie
przytulić. Pat spojrzała na ogród, śnieg lśnił, ileż tu się kryło tajemnic.
- Spójrz, Henryku - powiedziała i wyrecytowała ulubiony wiersz:
To tu mój ogród śniegiem wybielony, Tutaj mój ogród mrozem uciszony Spoczywa...
- Nie mówmy o pogodzie - przerwał Henryk. - Chcę, żebyś pomyślała o mnie!
Pat poczuła się tak, jakby ktoś zgasił urzekające ją światło.
- Hilaremu spodobałby się ten wiersz!
Nie zamierzała powiedzieć tego głośno, cóż, stało się.
Henryk roześmiał się. Miał talent śmiania się w najbardziej nieodpowiednim
momencie.
- Ten mazgaj!
Pat wpadła w pasję.
- On nie jest mazgajem! - zawołała. - Ty śmiesz go nazywać mazgajem! - Ty z tymi
twoimi lokami i krowimi oczyma, dodała w myśli.
Henryk objął ją mocniej.
- Niech się dziewczynka nie złości.
Pat cofnęła się o krok, wysuwając z jego objęć.
- Nie chcę cię więcej widzieć na oczy, Henryku Jemuelu Hynesie oświadczyła.
Henryk musiał to w końcu przyjąć do wiadomości.
- Jesteś niestałą wietrznicą - oznajmił z goryczą na pożegnanie.
Pat nie zmartwiła się własną niestałością, martwiła się jednak, że chyba na początku
Henryk traktował ją jako łatwą zdobycz. Był z niego, jak to brzydko nazywała Maja Binnie,
„podrywacz”. I ona, Pat Gardiner ze Srebrnego Gaju, dała się na to nabrać.
Judysia mówiła o niektórych dziewczynach, że są „zbyt chętne”.
„Czyżbym była zbyt chętna?” - pomyślała z przykrością Pat.
Kiedy stało się jasne, że Pat przestała się podkochiwać w Henryku, bardzo z niej
podkpiwano. Jedna Bietka okazała zrozumienie i pocieszała ją, Pat jednak czuła się dość
niewyraźnie, póki nie omówiła tego z Judysią.
- Judysiu, to było takie „emocjonujące”. Ale mi zupełnie przeszło.
- No, no, kochanie, nigdy nie sądziłam, że z tej mąki będzie chleb. Jesteś za młoda na
poważne uczucie. To było tak, jakbyś wybrała się na wycieczkę. Nie chciałam mówić o nim
nic złego, pókiś się nim interesowała, Pat, ale czy nie uważasz, że zachowywał się zbyt
pewnie siebie? Ja tam wolę nieśmiałych, a nie takich, co za pierwszą wizytą spoufalają się z
każdą krową. I tak nieelegancko stał, miał zawsze rozkraczone nogi. Czy zauważyłaś, jak
ładnie stoi Szkrab? Niczym żołnierz. On w ogóle teraz zupełnie inaczej wygląda, odkąd
chodzi do fryzjera i ma przyzwoite ubranie.
Nie mówiąc już o tych wymyślnych okularach.
Dziwna rzecz, ale przyjemnie było znów zażywać spokojnego szczęścia bez nagłych
wzlotów i upadków.
- Wolę Sida i Hilarego od wszystkich wielbicieli na świecie, Judysiu. Nigdy już się nie
zakocham.
- Aż do następnego razu - mruknęła Judysia.
- Nie będzie następnego razu.
- No, no, masz niby rację, zakochana dziewczyna nie ma lekko.
Powiedz no, złotko, chcesz jeszcze nosić tę niebieską sukienkę?
Podarła się pod pachami, a mnie by ten kolor bardzo pasował.
- Możesz ją sobie wziąć - zgodziła się obojętnie Pat. I bez zmrużenia oka spaliła list.
Ale jeszcze po wielu latach, ilekroć zobaczyła owinięty w bibułkę ołówek, uśmiechała się i
wzdychała.
Hilary przyniósł jej naręcze pierwiosnków i wybrali się do Sielanki.
- Ale ten Szkrab musi dziś być szczęśliwy! - zaśmiała się pod nosem Judysia.
„Przyjaźń jest bardziej zadowalająca niż miłość” - pomyślała przed zaśnięciem Pat.
Kwietniowe czary
I
Pochmurnego deszczowego wieczoru w początkach kwietnia, kiedy świat próbował
zmyć z twarzy brud zimy, nim na dobre powita wiosnę, Pat, gawędząc w kuchni z Judysią,
przysłuchiwała się muzyce wiatru. Matka była zmęczona i posłano ją do łóżka. Ostatnio
wszyscy mieszkańcy Srebrnego Gaju, choć nigdy o tym nie rozmawiali, starali się oszczędzać
matce każdego wysiłku.
W saloniku wyśpiewywała Przylepka... Przylepka ma taki śliczny głosik, pomyślała z
miłością Pat. Judysia rozczyniała ciasto, z jednej strony siedział Dżentelmen Tom, z drugiej
Bezczelny Pyszałek.
Frycek leżał zwinięty koło pieca i chrapał. Frycek postarzał się, choć wszyscy
udawali, że tego nie zauważają.
Nagle rozległy się przed domem czyjeś kroki. Pat pomyślała, że to pewnie wraca z
obejścia Sid lub tato. Ale Frycek wiedział lepiej.
Zerwał się i szczekając jak oszalały, rzucił się do drzwi.
- Co się temu psiakowi stało? - spytała Judysia. - Już od dawna nie zaprzątał sobie łba
obcymi... Tej nocy miałam dziwny sen...
Wielkie nieba, ja chyba teraz śnię...
Bo drzwi otworzyły się i stanął w nich ogorzały młodzieniec...
Frycek ze szczęścia umilkł, a Pat nie zważając na to, że Józek jest przemoczony do
suchej nitki, rzuciła mu się na szyję. Z podwórza nadbiegli ojciec i Sid... okazało się, że
matka nie posłuchała dobrych rad i nie położyła się, i teraz wprost sfrunęła po schodach...
Pyszałek nastroszył się i zaczął pluć, kto to widział przyjmować tak serdecznie kogoś
zupełnie obcego!
Wszystkich ogarnęło szaleństwo. Wrócił Józek. Bardzo się zmienił, ale wciąż był ich
kochanym Józkiem... Ściskał matkę, siostry, Judysię, zaśmiewał się z wyczynów Pyszałka i
droczył się z Judysią udając zagniewanego, czemu białe kocięta na obrazku wciąż nie urosły.
Spędzili radosny wieczór. Frycek na krok nie odstępował Józka i nie dał się spędzić z
jego łóżka; musiał spać u boku swego pana.
Co dzień wysłuchiwano opowieści o odległych krajach, obcych obyczajach i wszyscy
byli bardzo szczęśliwi. Judysia uważała, że Pat jest zbyt szczęśliwa, i kręciła głową.
- Moja babka zawsze mówiła, że umieć kochać to dar bogów i trzeba za to płacić, oj,
płacić.
Niebawem Józek znów wyjechał. Tym razem wszyscy wiedzieli, że Józek nigdy już
nie będzie cząstką Srebrnego Gaju. Od czasu do czasu, coraz rzadziej, wpadnie z wizytą. Ale
jego żywiołem będzie morze. Pat z goryczą zauważyła, że Józek już teraz stał się kimś
obcym. Gdy wyjechał, nie wpłynęło to w najmniejszym stopniu na bieg życia w Srebrnym
Gaju.
- Judysiu, to okropne... Kiedy Józek pierwszy raz wyjechał, myślałam, że mi pęknie
serce... Byłam pewna, że nie potrafię bez niego żyć. A teraz... Wciąż tak samo go kocham i
przez parę dni po jego wyjeździe było mi smutno... ale wkrótce zaczęło się wydawać, że on
od zawsze jest poza domem... I gdyby nawet chciał wrócić, nie znalazłby już tutaj dla siebie
miejsca... Judysiu, to strasznie smutne.
- Takie już jest to życie, kochanie. Ludzie przychodzą i odchodzą.
Ale spójrz na ślepia biednego Frycka. On już jest za stary, żeby znieść jeszcze jedno
rozstanie.
Judysia miała rację. Następnego dnia znaleźli Frycka na łóżku Józka, leżał z łbem na
jego poduszce. I już nie dało się go obudzić. Pat, Sid, Hilary, Bietka i Przylepka pochowali go
w rogu cmentarzyka. Judysia nie sprzeciwiała się, choć nigdy nie pozwalała urządzać tam
pogrzebu kotom.
- Myślałam, Judysiu, że ty wolisz koty od psów - zauważyła Przylepka.
- Ano wolę. Ale kot nie ma prawa do miejsca na cmentarzu - enigmatycznie
odpowiedziała Judysia.
Wieczorem Przylepka modliła się, żeby Frycek nie czuł się zbyt osamotniony. Pat
wiedziała, że to mu nie grozi. Leżał wśród swoich. Czego więcej mógłby pragnąć stary pies? I
kto wie, czy kiedy nocą Zawadiacki Dick zacznie śpiewać, a Will płakać, Frycek też nie
wstanie z grobu i nie zawtóruje im szczekaniem.
Ii
Pat i Bietka stały pod zieloną furtką na końcu prowadzącej na wzgórze ścieżki i snuły
plany. Miały tyle planów... Na wiosnę i na lato... na jesień, kiedy pojadą do Akademii... na
całe życie. Tego lata przez tydzień będą mieszkać w namiocie... nie rozstaną się podczas
studiów... a za parę lat razem pojadą do Europy. Od początku przyjaźni wyobrażały sobie
rozmaite podróże, ale teraz mówiły o czymś, co ma naprawdę nastąpić.
Spędziły razem w Długim Domu całe popołudnie. Pat pokochała Długi Dom niemal
tak samo jak Srebrny Gaj. Był taki gościnny, wydawało się, że mówi: „Jak miło, że tu
przyszłaś”. Drzwi były otwarte, z okien wyglądały pelargonie... na ganek prowadziły szerokie
stopnie.
W środku płonął na kominku ogień i nie czuło się chłodu wczesnej wiosny. Czytały
wiersze, zachwycając się doborem słów, potem omawiały drobne przykrości. Matka Bietki
nie uznawała pidżam, Bietka musiała spać w nocnej koszuli. A miała ogromną ochotę na żółtą
pidżamę, jaką pokazała im Sara Robinson. Pidżamy były ostatnim krzykiem mody! Gadały i
śmiały się, aż podskakując ze śmiechu. Wreszcie Bietka odprowadziła Pat do furtki i już od
godziny stały tu zagadane. Nigdy nie mogły się nagadać. W dodatku następnego dnia Pat
miała pojechać z wizytą do Wybrzeża Zatoki i dłuższy czas się nie zobaczą. Zgodziły się, że
to rozstanie jest prawdziwą tragedią.
Był to pierwszy ciepły wieczór opóźniającej się w tym roku wiosny.
Morze za polami było srebrzystoszare, tylko horyzont odznaczał się złotą linią. Gdzieś
w oddali bił dzwon... może był to dzwon zaginionej Atlantydy... Stryj Tom palił gałęzie. Nie
istnieje nic bardziej fascynującego niż płomienie ogniska rozpalonego po nadejściu nocy... I
kiedy były razem, życie wydawało się takie upojne.
- Może latem rozbijemy nasz namiot na Ukrytym Pólku?
- zaproponowała Bietka. Sid opowiedział jej o istnieniu Ukrytego Pólka, a Pat się tym
bardzo ucieszyła. Ze względu na umowę z Sidem nigdy o tym pólku nie wspominała i bardzo
jej było przykro, że ma przed Bietką tajemnicę.
- Och tak! - zgodziła się z zachwytem. - Pomyśl tylko, wokół będzie las... brzozy
wysrebrzone księżycem... musimy wybrać taki tydzień, kiedy będzie świecił księżyc... Bietko,
możesz to sobie wyobrazić?
Bietka mogła. Na jej zaróżowionej buzi pojawił się entuzjazm równy entuzjazmowi
Pat. Na głowie miała szkarłatną chusteczkę, bardzo jej w niej jest do twarzy, pomyślała Pat.
Ale Bietce we wszystkim było do twarzy. Jej sukienki zdawały się ją lubić. W
najskromniejszej wyglądała jak księżniczka. Była piękna, ale przede wszystkim tak niezwykle
urocza.
- Sid twierdzi, że umrzemy tam ze strachu - powiedziała Pat. - Ale to nieprawda! Nie
będziemy się bały, nawet jeśli ten Zaczarowany Ludek, o którym opowiada Judysia, zejdzie
ze wzgórz i zajrzy do namiotu.
Nagle noc położyła im palce na ustach. Poczuły, że działają czary.
Rosnące opodal świerki zdawały się czegoś nadsłuchiwać. W zaroślach zaszeleściło,
tak jakby przedzierał się przez nie faun.
Pat i Bietka objęły się instynktownie. Chętnie uklękłyby i ucałowały ziemię z radości,
że ona istnieje.
Czy to trwało chwilę czy całą wieczność? Nie wiedziały. W kuchni Srebrnego Gaju
zabłysło światło i Pat wróciła na ziemię.
- Muszę lecieć. Sid ma mnie odwieźć do Wybrzeża Zatoki, jak tylko upora się z
gospodarstwem.
- Pozdrów ode mnie ciotki - poprosiła Bietka.
- Żałuję, że nie możesz pojechać ze mną. Bez ciebie wszystko jest mniej zajmujące -
Pat ucałowała chłodny policzek Bietki. Życie dotąd było dla nich tak dobrotliwe, że rozstanie
nie było niczym gorszym niż „słodką udręką”.
Pat pobiegła ścieżką. Nie wiedziała, że rozstaje się z latami beztroski.
- Judysiu, życie jest takie piękne, wiosna jest taka piękna...
Judysiu, chce mi się tańczyć...
- Tańczyć, powiadasz? - Judysia odchrząknęła i usiadła. Czuła się bardzo zmęczona, a
to oznaczało, że się starzeje. Judysia bała się tylko jednego. Że starość nie pozwoli jej dłużej
pracować w Srebrnym Gaju, że stanie się bezużyteczna. - W moim wieku nie tany
człowiekowi w głowie, kiedyś się o tym przekonasz... Ale teraz tańcz, tańcz, póki możesz...
Tylko odpukaj w niemalowane drewno.
Każdego zabierze śmierć
I
Pat miała zostać w Wybrzeżu Zatoki dwa tygodnie. Nie martwiła się tym zbytnio.
Nauczyła się postępować z ciotkami, a one uważały, że „zmieniła się na korzyść”. Pewnie
dała o sobie znać krew Selbych.
Praprababka rok temu „przeniosła się do wieczności”, ale poza tym w Wybrzeżu
Zatoki nic się nie zmieniło. Bardzo podobało się to Pat. Uważała to za zwycięstwo nad
czasem.
Tymczasem pod koniec pierwszego tygodnia przyjechał po nią Długi Alek. Jego
twarz...
- Tatusiu, co się stało? Mamusia...
- Nie, nie. Chora jest Bietka. Ma zapalenie płuc.
Pat poczuła, że lodowaty palec dotyka jej serca.
- Dlaczego od razu nie daliście mi znać?
- Do dziś nie było niebezpieczeństwa. Ona chce cię zobaczyć.
Powinniśmy zdążyć.
„Niebezpieczeństwo”? „Zdążyć”?... Pat poczuła w głowie zamęt.
Droga do domu była jak zły sen. Wszystko wydawało się nierzeczywiste. Nie, to nie
mogło być prawdą. Takie rzeczy nie zdarzają się. Nie dopuściłby do tego Pan Bóg. Na pewno
się za chwilę przebudzi.
Dojechali do Srebrnego Gaju. Stąd Pat miała pobiec ścieżką, tak będzie prędzej. Pat
wysiadła z auta i chwyciła ją w ramiona Judysia.
- Judysiu, czy Bietka... - nie, nie wolno pytać. Nie śmiała spytać.
- Odprowadzę cię, Pat.
Powiedział to pobladły Hilary, ale powstrzymała go mądra Judysia, szepcząc:
- Nie, Szkrabie, niech idzie sama, będzie jej lżej...
- Czy naprawdę nie ma już nadziei, Judysiu? - spytał zachrypniętym głosem Hilary.
Judysia pokręciła przecząco głową.
Pat nie wiedziała, czy jest sama, czy nie, biegła na oślep Alejką Westchnień, potem
polem, wreszcie prowadzącą na wzgórze ścieżką.
Czuwająca Sosna czuwała... nad czym? W dali dźwięczał dzwon.
Tydzień temu słuchały go razem z Bietką i snuły plany na lato.
Przecież coś tak potwornego nie mogło się zdarzyć w ciągu jednego tygodnia, choroby
trwają całe lata... To niemądre, że się tak boi... Na pewno za chwilę się przebudzi...
W kuchni Długiego Domu siedziała Maja Binnie. „Ta zawsze wejdzie, gdzie jej nie
proszą” - pomyślała niechętnie Pat.
Bietka leżała w swym pokoju, tam gdzie zawsze sypiały z Pat, ileż było wtedy
śmiechu i zwierzeń - bledziutka Bietka, która z trudem łapała oddech, ale wciąż bił od niej ten
sam czar. W pokoju znajdowali się także jej rodzice i pielęgniarka, ale Pat widziała tylko
Bietkę.
- Moja Pat... tak się cieszę, że przyjechałaś - szepnęła Bietka.
- Kochana!... Jak ty się czujesz?
- Lepiej, Pat... dużo lepiej... jestem tylko strasznie zmęczona.
Oczywiście, że jest jej lepiej. Musiało jej się polepszyć...
Ktoś podsunął Pat krzesło i usiadła tuż przy łóżku. Bietka wyciągnęła rękę; jaka ta
ręka jest zimna i wychudzona, pomyślała Pat ściskając ją w dłoniach. Podeszła pielęgniarka z
zastrzykiem.
Bietka otworzyła oczy.
- Niech to zrobi Pat, proszę...
Pielęgniarka zawahała się. Do pokoju znów ktoś wszedł. Był to doktor Bentley.
- Nie będziemy już jej męczyć zastrzykami - powiedział. Przestała na nie reagować.
Pozwolimy jej... odpocząć... Pat usłyszała przeraźliwy szloch pani Wilcox, pan Wilcox
wyprowadził ją z pokoju. Za nimi wyszedł lekarz. Pielęgniarka przysłoniła lampę. Pat
siedziała bez ruchu. Nie wolno jej mówić, nie wolno żadnym słowem zakłócić odpoczynku
Bietki... Od czasu do czasu czuła lekki uścisk palców przyjaciółki. I wtedy odwzajemniała jej
czułym uściskiem. Za parę dni będą się z tego śmiały... Latem będzie to cudowny temat do
żartów.
- Tracę... oddech - szepnęła Bietka.
Potem już się nie odzywała. O wschodzie słońca zmieniła jej się twarz. Zmiana była
niewielka... i straszna.
- Bietko! - zawołała błagalnie Pat. Zawsze dotąd Bietka odpowiadała na każde
wezwanie. Teraz nie podniosła powiek. Ale uśmiechała się.
- Już po wszystkim - powiedziała cicho pielęgniarka.
Pat usłyszała żałosny jęk... to matka Bietki... Podeszła do okna i wyjrzała. Wschód
słońca... mgły w dolinie. Dym nad dachami Jaskółczego Gniazda i Srebrnego Gaju.
Gdybyż można było cofnąć się w czasie. Rok temu nie zdarzały się takie straszne sny.
W pokoju było przeraźliwie cicho. Dlaczego nikt się nie odzywa.
Pielęgniarka porusza się na palcach. Dlaczego? Nic przecież nie zakłóci już snu
Bietki.
Ii
Dom... matka obejmuje ją z współczuciem... Winnie patrzy na nią z czułością...
Judysia niepokoi się.
- Kochanie, zjedz coś. Musisz być silna. Złotko, nie rozpaczaj tak. Umarła we śnie,
uśmiechając się... wyruszyła w szczęśliwą podróż.
Pat nie rozpaczała. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w tę śmierć.
Rodzina martwiła się jej spokojem. Ale Judysia rozumiała.
- Ona w to jeszcze nie wierzy.
Dnie wciąż wydawały się snem. Nastąpił pogrzeb. Pat spokojnie poszła ścieżką do
Długiego Domu. Nie zdziwiłaby się, gdyby na jej spotkanie wybiegła Bietka. Spojrzała w
górę, w tym okienku pojawiała się zawsze roześmiana twarzyczka Bietki.
W Długim Domu było mnóstwo ludzi. Maja Binnie płakała... Ta sama Maja, która
zawsze nie cierpiała Bietki. Usiłowała ją pocieszyć matka. Jakie to śmieszne. Bietka by się
ubawiła.
Ale Bietka leżała z uśmiechem na bladej woskowej twarzy, trzymała w rękach pęk
bazi przyniesiony przez Hilarego z Sielanki. Szkoła niedzielna przysłała krzyż z napisem
Witaj w Domu. Z tego też można by się pośmiać, tyle że Pat wiedziała, iż nigdy już się nie
roześmieje. W domu! Dom Bietki był tutaj, ona nie odeszła „do Domu”, wyruszyła w długą
samotną podróż.
Kiedy zamykano trumnę, Maja Binnie dostała ataku histerii. Wielu obecnych uznało
Pat za osobę nieczułą. Tylko najbardziej przenikliwi wiedzieli, że malujący się na jej twarzy
bunt jest czymś więcej niż łzy.
Gdybyż tylko mogła uciec i być sama. Żeby nikt na nią nie patrzył.
Ale zły sen trwał i musiała pojechać na cmentarz. Zabrał ją stryj Tom, gdyż Hilary i
Sid mieli nieść trumnę i wzięli auto Gardinerów. Oto cmentarzyk na wzgórzu; tyle razy
patrzyły, jak nad nim zachodzi słońce. Chłopcy, z którymi Bietka zwykła się bawić, nieśli ją
teraz ścieżką wysłaną zeszłorocznymi, butwiejącymi liśćmi. Pat nawet nie drgnęła, gdy
rozległ się stukot padających na trumnę grudek ziemi, najstraszliwszy dźwięk na świecie.
- Nie płacz, ona jest teraz w Lepszym Świecie - powiedziała do rozszlochanej Mai
stojąca za Pat pani Binnie.
- Czy uważa pani, że gdzieś może być lepiej niż w Długim Domu i w Srebrnym Gaju?
Ja nie... I Bietka także nie...
- Co to za okropne dziewczynisko! - opowiadała potem pani Binnie.
- Mówiła jak prawdziwa poganka.
Wieczorem tego dnia Pat przebudziła się ze snu. Zaszło słońce.
Zrobiło się ciemno, przybliżyły się wzgórza i drzewa. A w okienku Bietki nie zabłysło
światło.
Pat nie wierzyła dotąd, że ktoś, kogo kocha, może umrzeć.
Otrzymała gorzką lekcję.
- Zostaw mnie dziś samą, Winnie - poprosiła i pełna współczucia Winnie poszła do
pokoju Poety.
Pat rozebrała się i drżąc położyła się do łóżka. Wicher za oknem przestał być
przyjacielem... zaczął wrogo wyć... Czuła się tak strasznie samotna. Tę samotność trudno było
znieść. Gdybyż tylko mogła zasnąć... Ale przecież i tak obudzi się, i wszystko sobie
przypomni...
Bietka nie żyje. Pat ukryła twarz w poduszce i nareszcie się rozpłakała.
- Kochanie... kochanie... nie rozpaczaj tak...
Wśliznęła się do pokoju Judysia, dobra, poczciwa Judysia. Uklękła obok łóżka i objęła
umęczoną dziewczynkę.
- Judysiu, nie wiedziałam, że można aż tak cierpieć... Ja tego nie zniosę...
- Tak, kochanie, zawsze się nam tak na początku zdaje...
- Nigdy nie przebaczę Panu Bogu, że mi ją zabrał - szlochała Pat.
- Dziecko, kto to widział! Nie mówi się takich rzeczy! napomniała ją zgorszona
Judysia. - Ale Pan Bóg ci wybaczy.
Gdzie się podział urok świata
I
Kiedy od śmierci Bietki upłynął tydzień, Pat zdawało się, że minęły lata, tak dłużyły
się wypełnione bólem dni.
Wszystko skończyło się. A życie musi się toczyć dalej. I to było najgorsze. Jak tu żyć,
kiedy prysł urok świata.
- Gdybym tylko mogła o niej zapomnieć, Judysiu... gdybym mogła zapomnieć. Każde
wspomnienie tak strasznie boli! - zawołała na wpół przytomna Pat. - Opowiadałaś o pucharze
zapomnienia...
Chciałabym się z niego napić...
- Jakby przyszło co do czego, tobyś się nie napiła, złotko.
Chciałabyś naprawdę zapomnieć, jak ją kochałaś, jaka z nią byłaś szczęśliwa?
Chciałabyś tego?
Nie, nie chciała. To były piękne wspomnienia. Ale ciężko było z nimi żyć.
- Jak miałaś cztery latka, Pat, to któregoś dnia rano zobaczyłaś na dworze ciemne
chmury. Strasznie się przeraziłaś. Pobiegłaś do matki wołając: „Mamusiu, mamusiu, gdzie się
podziało niebieskie niebo”. I nie chciałaś nam wierzyć, że znów się pojawi. A już następnego
ranka uśmiechnęło się do ciebie.
Ale Pat wciąż nie wierzyła, że zobaczy znów błękit nieba... nie wierzyła, że nadejdzie
dzień, kiedy znów poczuje się szczęśliwa.
Zresztą byłoby to okropne... byłoby nielojalnością wobec Bietki, nielojalnością wobec
miłości. W dniu kiedy po raz pierwszy zjadła coś z apetytem, gardziła samą sobą.
Jedyną pociechą był Srebrny Gaj. Miłość do niego zapewniła jej grunt pod nogami,
dawała siłę.
Nadeszło lato. Kapryfolium wyglądało zza parkanu cmentarzyka.
Pomyśleć, że Bietka nie czuje jego zapachu... nie widzi wieczornej gwiazdy ani
białych róż w poświacie księżyca... Ścieżka na wzgórze zarosła trawą. Nikt już tędy nie
chodził. Wilcoxowie sprzedali Długi Dom i przenieśli się do miasta... W oknach domu
świeciło się światło - ale nie w pokoiku Bietki. Najtrudniejsze były niedziele.
Dotąd wszystkie popołudnia i wieczory niedzielne spędzała z Bietką. Sid nie chciał
rozmawiać o Bietce... jej śmierć dla niego także była ciosem, ale, jak to chłopiec, starał się
ukryć swoje uczucia. Mogła mówić o Bietce tylko z Hilarym.
„Bez Hilarego nie przeżyłabym tego lata” - pomyślała Pat.
Niemniej życie odzyskiwało swoje prawa. Znów zaczynało do niej przemawiać piękno
świata. I nienawidziła za to samą siebie, jak może sprawiać jej przyjemność coś, czego nigdy
już nie będzie oglądać Bietka.
- Judysiu, dziś na Ukrytym Pólku było mi przyjemnie... I zaraz zrobiło mi się wstyd.
Na chwilę zapomniałam o Bietce... A kiedy przypomniałam sobie, było mi tak przykro, że
mogłam o niej zapomnieć... A Ukryte Pólko zmieniło się... było jeszcze piękniejsze, ale
wydawało się inne.
Judysia przypomniała sobie wiersz z odległych szkolnych czasów, wciąż wzruszający,
wiersz zapomnianego już dziś autora.
- Bo od tamtego czasu miałaś do czynienia ze śmiercią - szepnęła do siebie, ale głośno
powiedziała: - Nie powinnaś się tym martwić, złotko. Bietka cieszyłaby się, że nie cierpisz...
- Wiesz, Judysiu, z początku każda myśl o Bietce była torturą... A teraz lubię o niej
myśleć. Dziś, kiedy wzeszedł księżyc, pomyślałam:
„Na pewno Bietka czeka na mnie pod Czuwającą Sosną...” I przez chwilę starałam się
sobie to wyobrazić, i czułam ciepło w sercu...
Ale nigdy nie będę już miała przyjaciółki, Judysiu. Nie chcę mieć.
Potem się zanadto cierpi.
- Za wcześnie się o tym dowiedziałaś, złotko, ale wszyscy prędzej czy później
przekonują się o tym na własnej skórze. A jeśli chodzi o inną przyjaciółkę... takie rzeczy są
zapisane w niebie... Kiedyś mówiłam ci, Pat, że powinnaś mieć przyjaciółkę, ale tak
naprawdę to przyjaciół się nie wybiera. Przyjaciele pojawiają się sami...
albo się nie pojawiają...
Minęło lato. I wspomnienie przestało boleć. Oto zakwitł po raz pierwszy biały floks,
którego sadzonkę dostała od Bietki.
Zapłonęły złote dalie na tle ciemnego żywopłotu świerków. Znów podziwiało się
przepych lasów. Tak, Bietka odeszła... W róż koronie odeszła w ciemność... Opuścił ich
Józek... Ale Wzgórze Mgieł we wrześniowe poranki wciąż było ametystowe i tajemnicze...
Ukryte Pólko zachwycało... Srebrny Gaj był tym samym, pięknym i kochanym
Srebrnym Gajem. W kuchni Judysi znów zaczął rozbrzmiewać śmiech Pat... Znów żartowała
ze stryjem Tomem... znów długie godziny spędzała z Hilarym w Sielance gadając o tym, jak
będzie na studiach. Znów czuła urok świata.
Jednakże w cieniach zmierzchu I ciepłym szarym deszczu Czai się, choć jej nie
pamiętasz, Bolesna przeszłość.
Nie, ona pamięta. Zawsze będzie pamiętała. Spędziła z Bietką dziewięć cudownych
lat i nic jej tego nie odbierze. Judysia jak zwykle miała rację. Nikt, choćby mógł, nie
wychyliłby pucharu zapomnienia.
Wygnanie
I
Kiedy w sierpniu opublikowano wyniki egzaminów, okazało się, że Hilary zdał
świetnie, a Pat zupełnie dobrze. Zatem we wrześniu czekała ich Akademia i Pat nawet by się
na to cieszyła, gdyby była pewna, że przeżyje rozstanie ze Srebrnym Gajem. Zawsze miała
dużo sympatii dla żony Lota. Jak można było ukarać ją za to, że obejrzała się na swój dom?
Pocieszała się myślą o obecności Hilarego, no i co tydzień będzie wracać na weekend.
- Judysiu, trudno sobie wyobrazić tak miły dom jak Srebrny Gaj. I to z wielu
względów. Nawet meble są nie tylko meblami. Są kimś.
Ten stary fotel prapradziadka Nehemiasza... kiedy na nim siadam, po prostu mnie
obejmuje... Czuję to. Wszystkie krzesła lubią, gdy się na nich siada...
- No, ba! O każdą rzecz w tym domu dbano przez wiele pokoleń, Pat.
Jasne, że te meble są nie tylko meblami...
- Jestem pewnie beznadziejnie wiktoriańska, Judysiu, jak to zawsze powtarza mi
Norma. To prawda, że niczego innego nie pragnę, tylko zostać na zawsze w Srebrnym Gaju i
kochać go, i się o niego troszczyć. Jeśli w przyszłym roku dostanę dyplom i zacznę pracować
w szkole, to moją pensję za pierwszy kwartał wydam na pokrycie dachu tymi nowymi
czerwonymi gontami. Pomyśl, Judysiu, jak to będzie ładnie wyglądało zimą na tle srebrnych
brzóz. I musimy mieć nowy dywan w saloniku. Judysiu, błagam cię, nie zapomnij, że w
październiku trzeba będzie rozsadzić ostróżki...
Przyjemnie było szykować wyprawkę... choć cały czas musiała myśleć o tym, jak
świetnie bawiłyby się z Bietką omawiając każdy szczegół. W tym roku nie było urodzaju,
więc Pat musiała się zadowolić minimum niezbędnych rzeczy, ale stryj Tom sprawił jej
śliczne palto z wielkim futrzanym kołnierzem, ciotka Barbara elegancki brązowy kapelusik, a
ciotki z Wybrzeża Zatoki wieczorową sukienkę. Judysia wyszydełkowała jej dwa przepiękne
sweterki, a ciotka Edyta ofiarowałaby jedwabną bieliznę, gdyby nie pojawiła się kwestia
pidżam. Cały dom trząsł się w posadach. Ciotka Edyta, która nawet kolorowe nocne koszule
uważała za niemoralne, oznajmiła, że pidżamy to bezwstyd i obraza boska. Pat marzyła o
pidżamach. Za pidżamami opowiedziała się nawet Judysia z bardzo prostego powodu:
potępiała je ciotka Edyta.
- A co się stanie, Patrycjo, jeżeli umrzesz we śnie i staniesz przed twoim Stwórcą w
takiej pidżamie? - spytała uroczyście ciotka Edyta.
Wreszcie, jak zwykle, rozstrzygnęła sprawę matka - i Pat dostała pidżamę.
Ostatniego dnia Pat poszła się pożegnać z Ukrytym Pólkiem i wracając zatrzymała się
dłuższą chwilę na wierzchołku wzgórza...
Tak, była już jesień. Starą farmę oświetlał złocisty blask łagodnego wieczoru. Znała tu
każdy zakątek. Każde pole było z nią osobiście zaprzyjaźnione. Jeziorko połyskiwało
tajemniczo. Okrągłe okienko w dachu mrugało do niej porozumiewawczo. Kiwały jej
gałęziami drzewa. W ogrodzie zamieszkał gwiaździsty wszechświat.
Kochany Srebrny Gaj! Nigdy aż tak nie czuła, że oto tutaj jest jej miejsce na ziemi.
Jako że Srebrny Gaj owego roku cienko prządł, Pat musiała zamieszkać w tanim
pensjonacie, gdzie stale unosił się stęchły zapach kuchni.
Kwadratowy nagi dom stał na pozbawionym drzew skrawku ziemi przy ulicy, na
której tylko w nocy przez parę godzin panowała cisza.
Ale przynajmniej różnił się nieco od innych budynków. Pat czuła, że zamieszkanie w
domu, który wyglądałby identycznie jak wszystkie domy danej ulicy, byłoby ponad jej siły. I
tuż obok był nieduży skwerek, na którym rosło kilka drzew.
Kiedy wieczorem Pat znalazła się w swoim pokoiku, gdzie na podłodze leżał
musztardowy dywan, a ściany były obrzydliwie brunatne, ogarnęła ją fala osamotnienia.
Podeszła do okna. W dole ulicy sapał pociąg. Gdybyż mogła do niego wsiąść i wrócić
do domu! W dali nieznajome wzgórza skąpane były w chłodnym blasku księżyca.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie Srebrny Gaj. Księżyc oświetla Ukryte Pólko. Na
ścieżkach między brzozami hasają króliki. Wiatr znad zatoki wzdycha w jodłach, szepczą
klony. Judysia siedzi w kuchni szydełkując, na jej kolanach zwinął się w kłębek Bezczelny
Pyszałek, a obok odpoczywa Dżentelmen Tom... Opodal przykucnęła pewnie Przylepka, tak
jak dawniej ona, Pat.
Tak strasznie zatęskniła. Rzuciła się na twarde łóżko i zaczęła płakać.
Ii
Pat udało się jakoś przetrwać dni najdotkliwszej tęsknoty. Uczyła się powoli, że
wszystko da się jakoś przeżyć. Po pewnym czasie tęsknota do domu dawała o sobie znać
tylko w deszczowe wieczory.
Polubiła Akademię. Podobali jej się profesorowie poza jednym, który patrzył na
wszystkich trochę z góry i uśmiechał się z rozbawieniem. I wyobrażała sobie, że tak samo
spojrzałby na Srebrny Gaj. Nauka szła jej dość dobrze. Ale jedynym prawdziwym talentem
Pat była umiejętność kochania, a to niezbyt pomagało we wkuwaniu greckich słówek. Za to
pomogło w życiu towarzyskim. Pat była w Akademii bardzo popularna, choć koledzy
uważali, że trzyma się od nich trochę z dala. Szybko została członkiem Klubu Sobotnich
Satelitów i na Nowy Rok była już gwiazdą Kółka Dramatycznego. Uważano, że jest „może
nie tyle ładna, ile czarująca”. Trochę zbyt dumna, z daleka można ją było poznać po wysoko
uniesionej głowie. Trochę zbyt chłodna, z nikim się nie przyjaźniła. I dziwaczka - wolała
wieczorem przesiadywać na skwerku niż iść do kina.
Pat rzeczywiście lubiła siedzieć o zmierzchu na skwerku i patrzeć, jak zapalają się
światła w oknach domów. Większość tych domów niczym się nie odznaczała, ale kto wie, co
działo się w środku.
Czasem przychodził tu Hilary. Hilary był jedynym chłopcem, w którego towarzystwie
mogła swobodnie milczeć. Miło im się razem milczało.
Obecność Hilarego była czymś najbardziej naturalnym na świecie.
Pat nie zastanawiała się nigdy nad jego wyglądem, tyle że pilnowała, by nie nosił
jakichś dziwacznych krawatów. Ale wiele dziewcząt z Akademii uważało, że Hilary jest
bardzo interesującym młodym człowiekiem i szkoda, że nie widzi świata poza Pat Gardiner,
choć jej wcale na nim nie zależy. Hilary z zapałem oddawał się studiom i nie interesowało go
życie towarzyskie, choć wyzbył się już swojej nieśmiałości i przestał być niezręczny.
Jedyną rozrywką, na którą sobie pozwalał, której pragnął, były cotygodniowe
wyprawy z Pat do domu.
Te weekendy były rozkoszne. Jechali pociągiem do Srebrnych Mostów i stamtąd szli
pieszo do domu. Najpierw drogą. Wspinała się na zarosłe świerkami wzgórze, schodziła do
zielonej doliny, następne wzgórze, następna dolina, co chwila jakiś zakręt...
- Nie cierpię prostych równych dróg - mawiała Pat. - Uwielbiam tę drogę... To moja
droga. Och, wiem, że formalnie należy do hrabstwa, ale naprawdę - to do mnie. Kocham
nawet tę ciemną kotlinkę, którą Judysia nazwała Kotlinką Samobójców. Przed laty
opowiadała mi o niej cudowne historie, aż się włos jeżył na głowie.
Potem schodzili z drogi i szli na przełaj. Bagniste uroczysko, Ukryte Pólko, a potem
las, gdzie nie wiadomo skąd pełno było krętych ścieżek. Czasem pojawiał się nów księżyca,
czasem panowała granatowa ciemność. Szmer strumyka... eolskie harfy świerków.
Każda gwiazda wydawała się zaprzyjaźnionym sąsiadem.
Gdybyż tylko mogła im towarzyszyć Bietka! Pat za każdym razem myślała o Bietce...
o Bietce, której grób zasypany był jesiennymi liśćmi.
Wreszcie pojawiał się Srebrny Gaj! Pojawiał się zawsze nagle, gdy wdrapali się na
wierzchołek ostatniego wzgórza, i zawsze był równie piękny. Witał ich rozjarzonymi
oknami... Dbała o to Judysia. Raz tylko zasiedziała się w oborze, a matka położyła się z
bólem głowy. I w Srebrnym Gaju było ciemno. Ale Pat pomyślała, że może nawet woli go
takim, wyglądał jak siedząca na jajkach macierzyńska kwoka.
Skrzypiała furtka i na Hilarego rzucał się najszczęśliwszy pies świata. W piątek
wieczorem McGinty nieodmiennie pojawiał się w Srebrnym Gaju, czekając tam na Hilarego.
W kuchni witała ich Judysia. Hilary zostawał na kolacji, Judysia zawsze podawała im
najpierw grochówkę, żeby się trochę rozgrzali. A na McGinty’ego czekała kość.
Wokół domu hulał wiatr... Judysia opowiadała wszystkie nowiny...
nie było tygodnia, żeby nie zbroił czegoś Pyszałek... po podłodze turlały się trzy
aksamitne kotki z wąsatymi pyszczkami. Ciotka Edyta zawsze powtarzała, że w Srebrnym
Gaju po prostu „zalęgły się” kociaki. Lecz Bezczelny Pyszałek po trochu przestawał być
kotem i zamieniał się w członka rodziny.
W poniedziałek rano Judysia wręczała im zawsze paczkę z wiktuałami.
- Póki człowiek ma co włożyć na ząb, to mu nie grozi skapcanienie - mawiała.
Pat zastanawiała się, jak udaje się żyć studentom, którzy tylko od wielkiego święta
jeżdżą do domu. Co prawda nie mieszkali oni w Srebrnym Gaju.
Ofiara urojeń
I
Pat spotkała go po raz pierwszy na balu Kółka Dramatycznego, którym uczczono
udane przedstawienie Dam dworu. Pat była jedną z wyżej wspomnianych Dam, wszyscy
uznali, że jest świetna, choć reżyser narzekał, że w pewnych scenach okazuje za mało
„namiętności”.
- Z moim nosem? - spytała sceptycznym tonem. I zamiast być namiętna, była figlarna
i uszczypliwa, co spodobało się widzom.
On podszedł do niej i oświadczył, że zatańczą. Nigdy nie prosił dziewczyny, by z nim
zatańczyła lub pojechała na przejażdżkę...
oznajmiał jej to jako coś oczywistego. Koleżanki z Akademii twierdziły, że jest to
jego zwykłe „zagranie”. I na ogół odnosiło sukcesy, choć dziewczęta, których nie zauważał,
kręciły nosem na te „jaskiniowe maniery”.
- Cały wieczór zastanawiałem się, kim jesteś?
- Mogłeś się kogoś spytać.
- Mogłem. Ale wolałem dowiedzieć się tego od ciebie. Zaraz pójdziemy na ganek
zobaczyć, czy raczył już wstać księżyc i wszystkiego się o sobie dowiemy.
Pat dowiedziała się, że on nazywa się Lester Conway, jest studentem trzeciego roku,
ale teraz wrócił na Akademię po dłuższej przerwie, gdyż miał zapalenie płuc. I dowiedziała
się, że mieszka w Letnim Brzegu.
- Wiem, że myślisz to samo, co ja - oświadczył. - Jak to się stało, że całe życie
mieszkaliśmy tylko o dziesięć mil od siebie, a dopiero dziś się spotkaliśmy.
Jego ton dawał do zrozumienia, że zmarnowali wiele lat. Zresztą wszystko, co mówił,
nabierało szczególnego znaczenia. I nachylał się nad człowiekiem tak, że odcinał go od reszty
świata.
- Udało mi się. Tak mnie ta zabawa znudziła, że miałem czmychnąć... i w tym
momencie zobaczyłem ciebie. Schodziłaś po schodach i bałem się spuścić cię z oczu, byś mi
nie zniknęła.
- Czy mówisz to każdej dziewczynie w pół godziny po poznaniu? spytała Pat mając
nadzieję, że jej głos zagłuszy walenie serca.
- Nigdy nie powiedziałem tego żadnej dziewczynie i ty o tym wiesz.
Ty także czekałaś na mnie, prawda?
Pat zgodziła się z nim w duchu, ale miała dosyć rozsądku, żeby tego nie wyznać.
Zarumieniła się. Jej francusko-angielsko-szkocko-kwakierska krew zawrzała. Tak, to była
miłość. Tym razem nie ugięły się pod nią kolana. Za to ogarnęła ją głęboka pewność, że
napotkała swe przeznaczenie... oto ktoś, za kim pójdzie na koniec świata.
Oznajmił jej, że odwiezie ją do domu, i odwiózł. Noc była nasycona księżycem.
Oznajmił jej, że muszą się wkrótce zobaczyć.
- Minął ten cudowny dzień, ale jutro wstanie następny - powiedział zniżając głos i
ostatnie słowo wyszeptał donosząc jej o tym zdumiewającym fakcie.
Pat uznała, że stała się bardzo zrównoważoną osobą, gdyż owej nocy świetnie spała -
oczywiście dopiero od chwili, gdy udało jej się usnąć.
Wkrótce cała Akademia wiedziała, że Pat i Lester Conway mają „romans”. Wszyscy
zastanawiali się, jakich to czarów użyła, że się zakochał, co mu się dotychczas nigdy nie
zdarzyło, choć igrał z uczuciami wielu dziewcząt.
Lester był ciemny i mroczny... Pat wspominając złote loki Henryka Jemuela nie
zniosłaby jasnowłosego wielbiciela. Nie był szczególnie przystojny, ale Pat wyrosła już z
wieku, kiedy szuka się gwiazd filmowych. Wyglądał bardzo dystyngowanie... na jego twarzy
pojawiał się często wzgardliwy grymas. Lester uważał, że w ten sposób wygląda bardziej
interesująco... niczym Lara *... (* Lara - bohater romantyczny, tytułowa postać poematu lorda
George’a Byrona [1788-1824].) Było to psychologicznie trafne. Dziewczęta chciały go
zobaczyć uśmiechniętym, zabiegały o jego uśmiech.
Był przeraźliwie zdolny. Wszystko potrafił. Tańczył, jeździł na łyżwach, uprawiał
sporty takie jak hokej, krykiet i tenis, śpiewał, grał na ukulele i rysował. Zrobił projekt
ostatniej okładki Latarni. Rysunek był bardzo futurystyczny.
A w lutowym numerze ukazał się nie podpisany wiersz Do leśnego fiołka, tytuł był
wiktoriański, ale treść śmiała. Wszyscy zastanawiali się, kto ten wiersz napisał i kto jest
leśnym fiołkiem.
Pat wiedziała. O jej stanie ducha świadczy najlepiej fakt, że nie uznała tego za
komiczne. Normalnie wiedziałaby, iż do niej pasowałby już raczej nagietek. Mimo zadurzenia
była trochę zdziwiona, że Lester pisze wiersze. Dotychczas podejrzewała go o brak
zainteresowania poezją. Co prawda Leśny fiołek był napisany białym wierszem. Lester
oświadczył jej, iż inne gatunki poezji są przestarzałe. Koniec z tyranią rymu! Nie przyznałaby
mu się nigdy, że kupiła w antykwariacie Poezję miłosną i popodkreślała co drugą linijkę. W
proch się obrócę, gdy serce zapomni podkreśliła dwa razy.
Wciąż się obawiała, że Lester uzna ją za niemądrą. Któregoś wieczoru zaimponował
jej wspominając niedbale o teorii Einsteina i spojrzał na nią spod oka, by sprawdzić, czy jest
wystarczająco olśniona. Pat o teorii Einsteina nie wiedziała nic. Nie przyszło jej jednak na
myśl, że i on nie wie, i pół nocy rozpaczała nad swoją ignorancją. Rano pobiegła do biblioteki
i próbowała się czegoś dowiedzieć, ale tylko rozbolała ją głowa i cały dzień czuła się
potwornie nieszczęśliwa. Wieczorem wszakże przyszedł Lester i oznajmił jej, że wygląda jak
kwietniowa noc, gdy na niebie pojawia się nów księżyca.
- Czy przyszło ci to teraz do głowy, czy wymyśliłeś to sobie wczoraj? - spytała, bo
choć przestała być panią swych uczuć, potrafiła zapanować nad językiem.
Poczuła się jednak bardzo szczęśliwa i zapomniała o Einsteinie.
Lester rzadko prawił komplementy, bardzo się je więc ceniło. Nie to co Henryk
Hynes, który ilekroć otworzył usta, starał się komuś pochlebić. Henryk wydawał się jej teraz
zupełnie nierealny.
Pomyśleć, że wyobrażała sobie, iż go kocha. Cóż, dziecinne zadurzenie, cielęca
miłość. On, biedny, nie zauważał nigdy urody świata. Któregoś rozświetlonego księżycem
zimowego wieczoru pokazała mu Wzgórze Mgieł, a on powiedział, że wygląda jak
polukrowane ciasto. Biedny Henryk.
I biedny Hilary! Znów poszedł w kąt! Nie spędzali już razem wieczorów na skwerku,
nie chodzili na spacer. Rzadko nawet zdarzało mu się jeździć z nią na weekend do domu.
Najczęściej odwoził ją Lester swoim małym czerwonym kabrioletem. Był jedynym
studentem, który posiadał własne auto. Ale jego Judysia nie podejmowała w kuchni
grochówką. A Pat modliła się tylko, żeby nie dostrzegł szczeliny w suficie jadalni.
Ii
Pat martwiła się trochę, że Judysia go wyraźnie nie docenia. Nigdy tego zresztą nie
powiedziała. Ale w ogóle o nim nie mówiła. I ten jej ton, gdy Pat oznajmiła jej, że nazywa się
on Lester B. Conway, z tych Conwayów z Letniego Brzegu.
- No, no, dobre nazwisko. A co oznacza to B? Może to znów tajemnica... Czyżby
Bartłomiej?
- Nie. Branchley - odparła krótko Pat. - Jego matka jest z domu Branchley. Z tych
Branchleyów z Homeburn.
- Znam, znam. Conwayowie i Branchleyowie. Jego matka przyjeżdżała tu, nim stary
Conway się dorobił. Wtedy jeszcze nie puszyła się jak paw. Wiele razy wycierałam temu
twojemu Lesterowi nos. Cóż, pewnie teraz to za wysokie progi na moje nogi - oświadczyła
wyniośle Judysia. - Ale od przybytku głowa nie boli, mądrze się zakrzątnęłaś.
Judysia była doprawdy niemożliwa. Ośmieliła się dać do zrozumienia, że ona,
Patrycja Gardiner, wybrała Lestera Conwaya ze względu na jego fortunę!
„Powinna mnie znać lepiej” - pomyślała oburzona Pat.
Brakowało jej rozmów z Judysią. Gdybyż to żyła ukochana Bietka, Bietka by
rozumiała. Można by omówić z nią każdy problem. Bo Pat miała problemy. Lester oznajmił
jej, że pobiorą się, jak tylko on skończy studia. Nie ma sensu czekać. On zaraz wstąpi do
firmy ojca.
Było to po prostu śmieszne. Owszem, kiedyś... ale przez parę lat nie zamierza jeszcze
myśleć o małżeństwie. Będzie uczyła w szkole i pomagała rodzinie... Pokryje dach, odmaluje
cały Srebrny Gaj... w jadalni położy parkiet... frontowe drzwi otrzymają mosiężną kołatkę...
będzie opłacała lekcje muzyki Przylepki.
Lester, kiedy usłyszał to na wielkanocnym balu Klubu Sobotnich Satelitów, tylko się
zaśmiał.
- Jesteś za śliczna, Pat, żeby się dłużej marnować na tej obskurnej starej farmie.
Pat ogarnęło szaleństwo. Poczuła, że wszystko się w niej buntuje.
- Lesterze Conway, będę ci wdzięczna, jeśli się więcej do mnie nie odezwiesz -
oświadczyła, a każde słowo było kroplą zimnej wody.
- Co ja takiego powiedziałem? - zdziwił się szczerze Lester.
I to pogorszyło jeszcze sytuację. On nawet nie wie, co powiedział!
Pat odwróciła się na pięcie i pobiegła na górę. Chwyciła płaszcz, w sekundę była na
schodach, wypadła na ulicę. Chłód powietrza nie ostudził jej gniewu. Patrycja Gardiner ze
Srebrnego Gaju jeszcze nigdy nie była aż tak wściekła.
Lester pojawił się następnego wieczoru jeszcze bardziej upozowany na Larę.
Zachowywał się tak, jakby nic nie zaszło, uznał to za najlepszą taktykę i oznajmił jej, że pójdą
razem na wielkanocne rozdanie świadectw.
- Dziękuję, nie - odparła Pat. - I możesz przestać robić tę twoją groźną minę, bo na
mnie to już nie działa. Kiedy mówię komuś, że z nim skończyłam, to skończyłam.
Jej ton kazał mu uwierzyć.
- Prawdziwa chorągiewka na dachu! - wybuchnął Lester. Zachował się tak samo jak
Henryk. To aż nudne, jacy ci mężczyźni są do siebie podobni.
- Podobno urodziłam się w księżycową noc - odpowiedziała chłodno Pat. - Więc nic
dziwnego, że jestem zmienna. Nikomu nie pozwolę, żeby w mojej obecności znieważał
Srebrny Gaj. I mam dosyć wysłuchiwania twoich rozkazów.
Lester wpadł w szał. Judysia mogłaby jej niejedno opowiedzieć o porywczości
Conwayów.
- Widzę, że zwariowałaś! - oświadczył uszczypliwym tonem. - I wiedz, że zacząłem z
tobą chodzić tylko po to, żeby zrobić na złość Hilaremu Gordonowi.
Te słowa bardzo ucieszyły Pat. Poczuła się wyzwolona. Do tej chwili nienawidziła go,
a nienawiść więzi człowieka tak samo jak miłość. A teraz po prostu przestał istnieć.
- Słyszałam, jak Judysia mówiła o kimś, że jest ofiarą własnych urojeń - szepnęła do
siebie Pat, gdy odszedł, tym razem z naprawdę groźną miną. - Cóż, byłam nią!
Iii
Dopiero po jakimś czasie mogła omówić to wydarzenie z Judysią.
Teraz Judysia okazała zrozumienie.
- Tak, tak, złotko, wcale mi nie było w smak, że zadajesz się z Conwayem, chociaż
miał kieszenie pełne złota. Dżentelmen Tom nie lubił go... jak tylko go zobaczył, zaraz w jego
ślepiach pojawiał się dziwny błysk. I te jego wielkopańskie maniery! Mężczyzna, jak się
zaleca, to ma być pokorniejszy. Bo co będzie potem?
- Nigdy mu nie wybaczę, że wyśmiewał się ze Srebrnego Gaju.
- Wyśmiewał ze Srebrnego Gaju? No, no, szkoda, że nie widziałaś budy, w której
wychował się jego ojciec, rura od pieca sterczała z dachu. Tak, tak, Conwayowie nie bardzo
mieli co włożyć do garnka.
Ze starego Conwaya był straszny złośnik. Raz mu się nie spodobał kolor halki żony.
Kupiła zieloną, a on życzył sobie fioletów...
Poszedł na strych tego swojego frymuśnego domu w Letnim Brzegu i wyrzucił ją
przez okno. Zaczepiła się o wierzchołek topoli i resztę lata powiewała na wietrze! Widok był
nie z tej ziemi.
Ludzie zaczęli tę halkę nazywać flagą Conwayów. Conway nie mógł jej zdjąć, bo
topola stała na posesji Neda Orleya, a on kłócił się z Nedem i Ned nie dopuszczał go do
drzewa. Mówił, że jest lepszym Irlandczykiem niż Conway i bardzo mu dogadza ta zielona
irlandzka flaga.
- Lester nie ukrywał, że jego ojciec zawdzięcza wszystko samemu sobie.
- Samemu sobie? Byłoby to piękne, gdyby było prawdziwe.!
Zawdzięcza Najwyższemu i handlowi zbożem. Jedno muszę mu przyznać że nie
oszczędzał na maśle jak jego brat Kuba Z tego to był prawdziwy sknera. Jak umierał, to kazał
zgasić lampę, mówił, że mu wystarczy świeczka. Ludzie to są! - stwierdziła Judysia. - Ale
słyszę, że ten biedny Lester, teraz kiedy mu przeszła złość, okrutnie cierpi. Zwodziłaś go, Pat.
Myślał, że go kochasz.
- Przyznaję, Judysiu, że zachowałam się jak ostatnia idiotka.
Kuracja była przykra. Nigdy się już nie zakocham... jeśli mi się to uda - dodała
uczciwie.
- No, no, złotko, a dlaczego by nie? - zaśmiała się Judysia.
- Twoja ciocia Azalka zawsze powtarzała, że to takie miłe urozmaicenie życia. Tylko
nie posuwaj się za daleko i nie łam chłopcom serc, nawet jeśli są Conwayami. Zakochanie to
nie żadna miłość.
- Skąd ty to wiesz, Judysiu? Byłaś kiedyś zakochana? - spytała bezczelnie Pat.
Judysia parsknęła śmiechem.
- Człowiek patrzy i uczy się - wyjaśniła.
- Ale po czym się poznaje, czy to zakochanie, czy miłość?
- Potrzeba doświadczenia - przyznała Judysia.
Pat spaliła Poezję miłosną, ale kiedy natrafiła na linijkę: pękła skorupa i woda
wyciekła... - podkreśliła ją. Oto był prawdziwy obraz miłości.
Na wielkanocne rozdanie świadectw poszła z Hilarym.
- Biedny Szkrab! - zwierzyła się Judysia Dżentelmenowi Tomowi. Już dwa razy
przeszedł przez piekło. No, do trzech razy sztuka.
„Wyobraźmy sobie, że...”
I
- „Obejrzmy piękne domy, w których mieszkają notable” - zacytował Hilary. - Innymi
słowy, przejdźmy się Aleją Abegweit. Chcę ci pokazać jeden z nowych domów. Sama
będziesz wiedziała, który.
Było sobotnie popołudnie, smagał kwietniowy wiatr. Świat w takie dni bywa
naprawdę przyjazny, pomyślała Pat. Miała na sobie pąsowy płaszczyk i berecik i wiedziała,
że jest jej w tym do twarzy, zauważył to na pewno Lester Conway, który z tą swoją
wzgardliwą miną przejechał koło nich autem. Niech sobie Lester robi dumne miny, dużo
milszy był trochę kpiący, a trochę zakłopotany uśmiech Hilarego. Hilary był opalony i
wyglądał jak pączek w maśle. Niczym nie przypominał tego wynędzniałego obdartego
chłopca, którego dawno temu spotkała w ciemnym lesie. Ale nie zmieniło się jego serce.
Kochany Hilary. Wierny Hilary, na którym można było polegać. Taki przyjaciel lepszy był od
tysiąca „kawalerów”.
Na ten weekend nie pojechali do domu, bo wieczorem miał się odbyć „zlot” Satelitów.
Obecnie Pat nie cierpiała już zbytnio, zostając na weekend w mieście. Choć wciąż czuła, że
omija ją coś pięknego.
Na przykład dziś w Sielance pojawiły się na pewno fiołki! A jej tam nie będzie...
Aleja Abegweit była najpiękniejszą ulicą dzielnicy willowej, kończyła się już za
miastem i u jej wylotu widać było zielone wzgórza.
Pat z przykrością musiała uznać, że na świecie oprócz Srebrnego Gaju istnieje parę
ładnych domów. W Alei Abegweit stały najrozmaitsze budynki - od wiktoriańskich
potworności z kopułami i wieżyczkami do najnowocześniejszych bungalowów.
Pat i Hilary lubili tędy spacerować, rozmawiając, kiedy mieli na to ochotę, milcząc,
kiedy nie mieli nastroju do rozmowy, omawiając mijane domy, planując zmiany - tu dodaliby
okno, tu by je zwęzili, tu należałoby podnieść dach, tam go obniżyć.
- Niski dach nadaje domowi przyjazny wygląd - zauważył Hilary.
Niektóre domy zachwycały ich, inne odstręczały.
- Chętnie bym tu wybiła szyby - zauważyła Pat, widząc wyjątkowo niesympatyczny
dom.
Interesowały ich także drzwi. Czy te drzwi lubią wpuszczać kogoś do środka, czy
wolą, żeby się wychodziło?
Potem zastanawiali się, który dom przyjęliby w upominku, gdyby musieli wybierać.
- Ja chyba ten miły dom na rogu - oznajmiła Pat. - Ma strych.
Muszę mieć strych... I wygląda tak, jakby go kochano. Zauważyłam to już wówczas,
gdy zobaczyłam go pierwszy raz.
I czuję, że mógłby mnie polubić. A to śmieszne samotne okienko ma ochotę podzielić
się ze mną jakimś żartem.
- Tym razem ja wybiorę jeden z najnowszych domów - oświadczył Hilary. - W
gruncie rzeczy wolę nowy dom. Będę się mógł czuć jego panem. W starym byłbym
niewolnikiem.
Pat zaczęła się rozglądać. Spodobało jej się kilka nowych domów.
Wreszcie zobaczyła ten domek i od razu wiedziała. Był niewielki i stał na zboczu
wzgórza. Okna pięterka spoglądały na jego szczyt.
Nawet kominy wyglądały romantycznie. Nad domkiem nachylał się wspaniały
rozłożysty klon. Był taki ogromny, że domek wydawał się przy nim zabawką, którą drzewo
podniosło dla rozrywki, a potem się do niego przywiązało. Obok domku znajdował się
niewielki ogródek, na środku obłożony kamieniami staw, wokół którego rosły żonkile, a po
bokach fiołki.
- Och! - Pat zaczerpnęła powietrza. - Jak się cieszę, że go widzę!
Tak, Hilary, weź ten dom. Jest stworzony dla ciebie.
- Trzeba by jednak ściąć to rosnące przed nim drzewko - zauważył z namysłem Hilary.
- Psuje linię domu.
- Nie... Pilnuje go jak skarbu. Hilary, przecież nie ściąłbyś takiej ślicznej brzozy.
- Ściąłbym każde drzewo, które rośnie w nieodpowiednim miejscu sprzeciwił się z
uporem Hilary.
- Nie istnieje coś takiego jak nieodpowiednie miejsce dla drzewa Pat także upierała się
przy swoim.
- No, może trochę poczekam - ustąpił Hilary. - Ale wiesz, co zrobię pierwszej ciemnej
nocy? Wkradnę się do tego ogrodu obok, porwę tę żelazną sarnę i utopię w morzu.
- Chyba nie warto... Cały dom jest obrzydliwy. Nie zdemolujesz przecież portyku. Ten
budynek robi wrażenie sanatorium. Trudno by sobie wyobrazić gorszą ohydę.
- Następny dom nie jest brzydki. Ale ma w sobie coś okrutnego. Nie podoba mi się.
Domy nie powinny być podstępne. O, spójrz, ten dom chciałbym kupić i go wyreperować.
Rozłazi się w szwach. Gonty odłażą, dach nad werandą się zapadł.
- No to chociaż się nie pyszni. Ten obok jest okropnie zadowolony z siebie. A co
powiesz o tym? Podobno kosztował całą fortunę, a jest ponury jak grobowiec rodzinny.
- Gdyby założyć okiennice, zaraz by inaczej wyglądał - zauważył Hilary. - Nie masz
pojęcia, Pat, jak łatwo jednym szczegółem popsuć dom, a często wystarczy niewielka zmiana
i zaraz nabiera urody. Ale w nim i tak nie byłoby miejsca na marzenia ani na duchy... W
każdym z moich domów będą one mogły zamieszkać...
- Patrz, Hilary, tu stoi nie ukończony budynek... aż przykro spojrzeć. Dlaczego go nie
wykończono?
- Dowiedziałem się. Ktoś budował go dla żony, a ona umarła. I nie miał już do niego
serca.
Trochę dalej była tylko dziura w ziemi i ktoś zakładał tam rury.
Ciekawe, kto czeka na ten mający powstać dom. Może szczęśliwa narzeczona? Albo
zmęczona życiem staruszka, która chciała przed śmiercią zamieszkać w domu, jaki sobie
wymarzyła?
Stojący obok dom wyglądał tak, jakby go należało obudzić. A z następnego wyszedł
doktor Ames. Miał strapioną minę. Pewnie tam ktoś umierał. Nie wyglądałby tak, gdyby
dopomógł przyjść na świat dziecku...
- Chciałbym obejrzeć wszystkie budowle świata... albo przynajmniej te, które są
piękne - zauważył Hilary. - Mam dla ciebie nowy projekt domu.
Coraz to rysował dla niej nowy dom, ale teraz już nie pokazywał go jej ani nie
opowiadał, jak on będzie wyglądał. Miała to być niespodzianka.
Wracali milcząc. Hilary marzył. Wszyscy mężczyźni marzą. On marzył o budowaniu
pięknych domów, w których zamieszka miłość... domów, które osłonią ludzi przed ostrymi
wiatrami, palącym słońcem i samotnością ciemnych nocy. Cudownie będzie stworzyć dom,
stworzyć coś pięknego, co przetrwa wiele pokoleń, pięknego i użytecznego. I kiedyś zbuduje
dom dla Pat, a ona w nim zamieszka.
Pat znów pomyślała, jak miło jest przechadzać się z Hilarym. W towarzystwie
Henryka i Lestera czuła, że musi być dowcipna i błyskotliwa, by nie uważali jej za nudną.
Przy Hilarym dawało się odpocząć. I nigdy nie mówił nic, co by ją mogło zakłopotać. Co
prawda czasem patrzył. Ale nie można mieć komuś za złe spojrzeń.
Cień i światło
I
Patrycja chodziła zatroskana.
- Judysiu, widzę przed sobą tylko czarną otchłań następnego tygodnia. Ten
dyplomowy egzamin! Judysiu, co będzie, jeśli nie zdam?
- No, no, złotko, na pewno zdasz. Cały rok uczyłaś się jak głupia, no może poza tymi
paroma tygodniami, kiedy rządził tobą ten pyszałek Lester. Nie zamartwiaj się. Idź na spacer
do brzeziny i ciesz się, że wiosna nigdy nie zapomina pojawić się na ziemi. A potem może
byś usmażyła dla Sida jego ulubione naleśniki? Nikt ich tak dobrze nie robi.
- Judysiu, ty pochlebnico. Wiesz przecież, że to ty jesteś niezrównaną mistrzynią!
- No, no, ciasto, Pat, robisz lepiej. Masz lżejszą rękę. Ten placek, który upiekłaś
podczas zeszłego weekendu, wyglądał tak jak w ilustrowanych pismach, które czyta Winnie.
„Może to ją rozerwie” - miała nadzieję Judysia. Ale nie rozerwało.
- Nie mogę przestać o tym myśleć, Judysiu. To by było okropne, gdybym nie zdała!
Pomyśl, jak by się zmartwiła mama. Przecież nie wolno jej się martwić.
Nikt o tym nie mówił, ale wszyscy mieszkańcy Srebrnego Gaju spoglądali z
niepokojem na matkę. Matka na nic się nie skarżyła, ale całą zimę brała gorzkie pigułki na
serce i po południu „odpoczywała”.
W Srebrnym Gaju pojawił się cień, wkradł się tak podstępnie, że wciąż jeszcze nie w
pełni uświadomili sobie jego obecność. Ojciec zszarzał na twarzy i miał zatroskaną minę.
Żadne z dzieci nie wiedziało, że lekarz namawia matkę na operację. Judysia po raz pierwszy i
ostatni zgodziła się z ciotką Edytą.
- Potną ją tylko dla tych swoich eksperymentów - oświadczyła ciotka Edyta. - Już ja
ich znam.
- No właśnie. Ja to bym im nie dała - zawtórowała jej Judysia.
Matka też nie chciała słyszeć o operacji. Uważała, że ich na to nie stać, tego jednak
nie powiedziała Długiemu Alkowi. Mówiła, że się boi. Długi Alek zdziwił się. Nigdy dotąd
nie zauważył, żeby jego żona się czegokolwiek bała. Ale też nigdy dotąd nie okazywała
słabości, a teraz najchętniej leżała i pozwalała, by pracowali za nią inni. Matka co prawda
nigdy nie okazywała pośpiechu, mogłoby się zdawać, że leniwie kroczy przez życie - Judysia
twierdziła, że porusza się jak myszka - ale niepostrzeżenie udawało jej się odwalić kawał
roboty.
Egzaminy minęły i Pat wydawało się, że wyszła z nich obronną ręką.
Akademię opuściła z pewnym żalem, za to bez żalu rozstała się z ulicą Lipową.
Oto jest znowu w domu, w najdroższym Srebrnym Gaju i już nigdy się z nim nie
rozstanie. Obiecano jej, że obejmie miejscową szkołę i Pat w wyobraźni wydała już
całoroczną pensję na restaurowanie domu. Więcej niż całoroczną!... tyle rzeczy chciała tu
ulepszyć.
Tak bardzo kochała farmę.
W Biblii był jeden werset, którego nie rozumiała. Zapomnisz o twojej rodzinie i domu
ojca twego. Jak człowiek mógłby o tym zapomnieć.
Wieczorami chodziła nad Jordan albo na wzgórze, albo błąkała się wśród
zaczarowanych brzóz i znów pokochała życie. Wiatr... łagodny zmierzch... rozgwieżdżona
noc... błękitna mgła na nadmorskich polach... odświeżona wiosennym deszczykiem zieleń...
Wszystko to zachwycało ją i nakazywało myśleć o Bietce, choć wciąż jeszcze drżał jej głos,
gdy wymawiała to imię.
Gdzie była Bietka?
Kąpie się w niebiańskich potokach Czy wśród aniołów tańczy?
- Czasem się zastanawiam, czy Bietka nie tęskni w niebie do wiosny? - Pat wskazała
na biały bez koło płota. - I na pewno brak jej zachodów słońca. Dziś jest taki wieczór, jaki
lubiła. Judysiu, jeszcze rok temu była tutaj! Zimą, na Akademii, było mi lżej, tam nie aż tak
bardzo doskwierała mi jej nieobecność... A tu wszystko mi ją przypomina. Dziś, kiedy
zapachniał biały bez, poczułam jej obecność. Jakby wstała z martwych i ukryła się gdzieś za
płotem.
Tak strasznie do niej zatęskniłam.
- Pat! - gdzieś w okolicach jej łokcia zabrzmiał poważny głosik Przylepki. - Jak
sądzisz, czy ja mam to coś?
Właśnie tego dnia Judysia zwierzyła się ze swych obaw Pat.
- Oj, z Przylepką będziemy mieć kłopoty... Znaczy za parę lat, ale ona rośnie w
oczach... Twój stryjek Tom też to zauważył. Wczoraj powiada do mnie „Oj, da się wam ona
we znaki”. Ta mała gotowa przetańczyć całe życie.
Pat nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że Przylepka jest już dużą dziewczynką.
Dopiero wczoraj była rozkosznym bobasem z tłustymi rączkami i z dołeczkami w policzkach
i kiedy się na nią patrzyło, miało się ochotę chwycić ją w ramiona.
Teraz skończyła już jedenaście lat, na czoło zwisał jej niesforny lok, nosek zaś był
bardziej wydatny niż u innych jedenastolatek. A te jej oczy! Nic dziwnego, że była
rozpieszczona! Kiedy robiła skruszoną, błagalną minkę, nikt nie miał serca jej ukarać. Nie
karze się maleńkiej świętej, której zdarzyło się zbłądzić. Oczy Przylepki stale o coś prosiły i
zwykle to dostawała. W przeciwieństwie do Pat miała mnóstwo przyjaciółek i w Srebrnym
Gaju aż się od nich roiło.
- Paplają jak sroki - mówiła pobłażliwie Judysia. Była dumna, że Przylepka jest taka
lubiana. Jeśli chodzi o chłopców... cóż, jeśli wymiętoszone cukierki; jabłka i mokre całusy o
czymś świadczą, to Przylepka niewątpliwie miała owo tajemnicze „coś”.
- Ja w twoim wieku, panno Rachelo - oświadczyła Pat tonem osiemdziesięcioletniej
staruszki - nie myślałam jeszcze o takich rzeczach.
- Ale ja jestem nowoczesnym dzieckiem - oznajmiła spokojnie Przylepka. - A Trysia
Binnie powiada, że musi się mieć to „coś”, bo inaczej nie patrzą na ciebie chłopcy.
Judysia potrząsnęła siwą głową, jakby chciała powiedzieć: „Co z tych dzieci
wyrośnie”. Ale Przylepka nie ustępowała.
- Powinnaś mnie poinformować, Pat - Przylepka przybrała poważny ton. - Chyba
lepiej, żebym się dowiedziała od mojej własnej rodziny, a nie od Binnie’ych.
- Mądry dzieciuch - zauważyła Judysia.
Pat zabrała Przylepkę na cmentarzyk, usiadły na grobie Zawadiackiego Dicka i tam
udzieliła siostrze odpowiednich „informacji”. Czuła że powinna zastąpić Przylepce matkę.
Mamę należało oszczędzać.
Ii
Cień przybliżał się, a wreszcie nie było już przed nim ucieczki.
Matka była chora... bardzo chora.
Matce groziła śmierć.
Nikt tego nie powiedział, ale wszyscy wiedzieli. Z wyjątkiem Judysi, która uparcie nie
chciała tego przyjąć do wiadomości.
Judysia nie traciła nadziei, nie ukazał jej się żaden znak.
- Póki go nie zobaczę, to nie uwierzę - oświadczyła.
Pat także nie chciała wierzyć.
- Mama nie umrze - powtarzała. - Nasza mama nie może umrzeć!
Dotychczas obecność matki była czymś najnaturalniejszym w świecie... Nie zwracało
się na nią uwagi. Matka krzątała się po domu, zawsze będzie się krzątać. Było nie do
pomyślenia, żeby się to kiedyś miało skończyć.
W tych trudnych dniach Pat bardzo brakowało Hilarego. Hilary pojechał na Zachód
pomóc swemu stryjowi budować dom. Był zachwycony. Trudno by znaleźć dla niego lepsze
zajęcie. I tak zresztą postanowił, że nim zacznie projektować domy, musi się nauczyć, jak się
je buduje.
„W zeszłym roku Bietka, teraz matka...” - myślała Pat.
Nagle pojawiła się nadzieja. Sprowadzony kardiolog namawiał na operację. Operacja
da szansę życia. Bez operacji matka nieuchronnie umrze.
Judysia usłyszawszy o operacji, straciła nadzieję, znak nie znak.
- Żebym to ja mogła umrzeć zamiast niej - mruczała do siebie. Nie wiem, czemu to nie
przyjdzie do głowy Najwyższemu!
Dżentelmen Tom zamrugał ślepiami.
- Nic tu nie poradzisz, ty moje kochane kocisko. Do Pat mogłeś nie dopuścić Złego.
Ale jeśli panią Aleksandrową zabiorą do szpitala, to nie będziesz mógł nad nią czuwać.
Pat siedziała w sypialni matki. Nowa, wydoroślała, poważna Pat.
Ale pełna nadziei. Nie wolno tracić nadziei.
Matka prosiła, by ją podeprzeć poduszkami, żeby mogła patrzeć przez okno na
kochane zielone pola. Na kołdrze leżały ręce.
Dziwnie było patrzeć na przezroczyste, bezczynne dłonie matki.
Następnego dnia miano ją przewieźć do szpitala. Matka zachowywała się bardzo
dzielnie, była spokojna. Tak jak zawsze. Nie podniecała się tak łatwo jak Gardinerowie.
Cechował ją wielki wewnętrzny spokój, który udzielał się otoczeniu. Jej oczy wciąż patrzyły
pytająco jak oczy małej dziewczynki, ale biła od niej macierzyńskość i kiedy się człowiek bał
albo był zmęczony, marzył o tym, by złożyć głowę na jej piersi.
- Zakwitła jabłoń... Cieszę się, że jeszcze raz mogłam ją zobaczyć... Dorastałam pod
jabłoniami, Pat, tak samo jak ty... i twój ojciec.
W głosie matki brzmiało echo szczęśliwych wspomnień.
- Jeszcze wiele razy zobaczysz kwiat jabłoni, najukochańsza mamusiu. Wrócisz ze
szpitala w świetnej formie... a ja już zamówiłam dla ciebie na powitanie przepiękny dzień.
Matka uśmiechnęła się.
- Nie tracę nadziei, Pat. Nie poddaję się. Ale chciałabym porozmawiać z tobą o paru
rzeczach... na wypadek, gdybym nie wróciła... Musimy spojrzeć prawdzie w oczy, kochanie...
Winnie wyjdzie wkrótce za Franka, a ty, Pat, będziesz musiała zająć moje miejsce.
- Wiem... - Pat z trudem stłumiła wzruszenie. - I obiecuję ci, że nigdy, nigdy nie wyjdę
za mąż. Będę prowadziła dom tatusiowi i Sidowi, i Przylepce. I Sid będzie miał mnie, więc
też się nigdy nie ożeni.
Matka się znów uśmiechnęła.
- Nie, kochanie, nie pragnę takiej obietnicy. Owszem, chcę, żebyś wyszła za mąż.
Chcę, żebyś była szczęśliwą żoną, żebyś radowała się własnymi dziećmi. Tak jak kiedyś ja.
Byłam tu taka szczęśliwa, Pat. Miałam dopiero dwadzieścia lat, gdy wyszłam za mąż... Byłam
rozpieszczonym dzieckiem... nie miałam pojęcia, jak prowadzić dom i gdyby nie Judysia...
Judysia była wspaniała i wkrótce się wszystkiego nauczyłam... Jeśli nie wrócę, to bądź dobra
dla Judysi... Choć po co ci to mówię, wiem, że ją kochasz. Judysia była dla mnie
nadzwyczajna. Z początku nie chciała mi pozwolić na zajęcia, które niszczą ręce... Miałam
ładne ręce, Pat. Ale z przyjemnością zniszczyłam je pracując dla Srebrnego Gaju.
Wszystkie pokoje zaprzyjaźniły się ze mną... Tak lubiłam budzić się nocą i wiedzieć,
że mój mąż i dzieci śpią spokojnie pod życzliwym dachem. To najpiękniejsza rzecz, jaka
może się zdarzyć w życiu kobiety, Pat.
Matka nie powiedziała tego wszystkiego jednym tchem... Co chwilę przerywała i
odpoczywała łapiąc oddech. Chwilami strach przebijał zbroję nadziei Pat. Kiedy ojciec
przyszedł zająć jej miejsce, zbiegła na dół do ciemnego ogrodu.
Wszyscy już spali, nawet Judysia. Pat czuła, że nie może się położyć, że nie zaśnie.
Noc była ciepła i życzliwa, objęła ją po macierzyńsku. Białe irysy błyszczały w mroku jak
nadzieja. Ścieżką nadszedł Pyszałek i wlazł jej na kolana. Czasem nawet Bezczelny Pyszałek
zachowywał się jak chrześcijanin. Wiedział, że trzeba jej pociechy, i starał się, jak potrafił.
Pat siedziała na ławce, póki nad Wzgórzem Mgieł nie wstał świt i Pyszałek nie
pobiegł polować na myszy. Oto poranek dnia, w którym matka wyjedzie. Czy wróci?
- Czemuś ty, kochanie, tak wcześnie wstała?
- Wcale się nie kładłam, Judysiu. Siedziałam w ogrodzie...
modliłam się.
- Tak, tak, tylko to nam zostało - szepnęła smutnie Judysia.
Przylepce nie powiedziano najgorszego, ale usłyszała o tym w szkole i wieczorem Pat
musiała ją pocieszać.
- Wiesz, co mówi Trysia Binnie? - szlochała Przylepka. Mówi, że mi zazdrości... że to
strasznie ciekawe, kiedy w domu pojawia się śmierć. - Uklęknij i podziękuj Najwyższemu, że
nie stworzył cię Binnie’ówną - nakazała uroczyście Judysia.
Trzeba było przeżyć ten dzień. Wieczorem ojciec zadzwonił z miasta, że operacja się
udała i matka obudziła się z narkozy. Tej nocy mieszkańcy Srebrnego Gaju wreszcie zasnęli,
ale dopiero po tygodniu uzyskali pewność, że matka będzie żyła. Ojciec wrócił do domu, jego
zgaszone oczy znowu nabrały blasku. Tak, matka będzie żyła, będzie słaba, resztę życia
będzie się musiała oszczędzać, ale nie umrze!
- No, no, cały czas wam to mówiłam - zawołała triumfalnie Judysia, zapominając, jak
protestowała przeciwko operacji.
Iii
Matka miała wrócić do domu dopiero za sześć tygodni i przez ten czas Srebrnym
Gajem zajmowały się Judysia z Pat, gdyż obie ciotki z Wybrzeża Zatoki zachorowały i
Winnie pospieszyła na ratunek. Pat była w siódmym niebie. O ile to możliwe, jeszcze bardziej
pokochała dom. Cienkie, ręcznie obrębiane obrusy... dywaniki Judysi... prześcieradła z
monogramami... komoda pełna koców...
haftowane serwetki... błękitne talerze... srebrny serwis do herbaty po babce Selby...
stare lustra, w których przeglądało się tyle miłych twarzy... Wszystko to nabrało dla niej
nowego znaczenia.
Każde okno było drogie sercu, bo przez każde widać było inny skrawek ulubionego
świata. Ze swojego okienka widziała Wzgórze Mgieł... kochała okno pokoju Poety, bo
stamtąd mogła dojrzeć Zatokę... okrągłe okienko wychodziło na srebrną brzezinę...
Z okienka strychu można było zobaczyć wszystko, co na tym świecie warto oglądać,
Pat często chodziła tam tylko po to, żeby wyjrzeć.
Ani ona, ani Judysia nie harowały bez przerwy. Co jakiś czas Pat mówiła:
- Wiesz co, Judysiu, teraz przestaniemy sprzątać i pójdziemy zobaczyć, jak się
miewają poziomki - albo paprocie, albo leśne dzwoneczki - i wyruszały na wyprawę. A o
zmierzchu siadywały jak dawniej na kuchennych schodkach i Judysia opowiadała, a Pat
zaśmiewała się do rozpuku.
- No, no, złotko, ty wiesz, jak się powinno pracować... Co jakiś czas trzeba przerwać
robotę i się pośmiać... Mało kto zna ten sekret. Twoje ciotki z Wybrzeża nigdy się nie śmieją i
dlatego tak często chorują.
- Wuj Brian i ciocia Jessie przyjeżdżają na weekend. Musimy naciąć irysów i postawić
je w pokoju Poety. Lubię szykować pokój dla gości. I musimy zrobić szarlotkę. To ulubiony
deser wujka Briana.
Pat zawsze pamiętała, co lubi każdy z gości. I jak twierdziła Judysia, była uroczą
kucharką. Uwielbiała gotować, czuła, że choć w tym podobna jest do wszystkich kobiet
świata. Niemal każdy list, do matki, do Hilarego, do kolegów z Akademii zaczynała słowami:
„Właśnie wstawiłam do piekarnika ciasto”. W spiżarni zawsze były ciasteczka.
Pat wciąż znajdowała jakiś nowy przepis i kiedy Kółko Pań spotykało się w Srebrnym
Gaju, na stole pojawiał się nie znany dotąd gatunek ciasta. Godzinami przeglądała
ilustrowane pisma; te wszystkie reklamowe zdjęcia... ciasteczka, owoce, warzywa...
śliczne biało-czerwone rzodkiewki... fryzowana sałata... purpurowe buraczki... złociste
szparagi z zieloniutkimi czubkami... Lubiła jeździć po zakupy do miasta. Niewiele kupowała,
ale często oglądając coś miała uczucie, że staje się to jej własnością.
Cały czas miała głębokie przeświadczenie, że robi to, do czego została stworzona.
Rozkoszowała się tym uczuciem, gdy w Srebrnym Gaju panowała chwilami piękna cisza,
wszyscy się w milczeniu krzątali, a koty wylegiwały się na parapetach okien.
Balsam dla serc
I
- Ojciec teraz wolniej chodzi - zauważyła z westchnieniem Winnie, kiedy razem z Pat
łuskały na schodkach groszek.
Było duszne sierpniowe popołudnie, między nimi siedział Bezczelny Pyszałek. Od
czasu do czasu drżały liście rosnącego koło drzwi młodego jesionu. Pat kochała ten jesion.
Tak niepostrzeżenie urósł... Judysia stale groziła, że go zetnie... a tymczasem stał się
prawdziwym drzewem. Wtedy postanowił go ściąć ojciec, ale Pat udało się go ubłagać.
- Za rok, dwa będzie tak ślicznie ocieniał schodki. I pomyśl, tatusiu, jak pięknie będzie
się przez jego liście przesączał blask księżyca...
Ojciec wzruszył ramionami i ustąpił. Wszyscy wiedzieli, że Pat rozpacza nad każdym
wyciętym drzewem. Więc po co ma to dziecko wypłakiwać sobie oczy?
Na Polu Sadzawki Sid stawiał stodołę na owies. Mówiono, że Sid potrafi zbudować
stodołę lepiej niż ktokolwiek na całej Wyspie.
Pat patrzyła, jak ojciec idzie podwórzem zmierzając w stronę Pola Sadzawki. Tak,
szedł wolniej i bardzo się przygarbił. Ale wciąż nie chciała przyjąć tego do wiadomości.
- Nic dziwnego. Przez tyle tygodni drżał o życie matki. I wciąż jeszcze nie może się
pogodzić z odejściem Józka. - Winnie znów westchnęła. Pat bacznie się jej przyjrzała. Od
paru dni Winnie była jakaś dziwna i smutna. Pat przypomniała sobie nagle, że od jakiegoś
czasu brak jej śmiechu Winnie. Chyba od ostatniej wizyty Franka Russella, a było to tydzień
temu.
Od początku roku mówiło się, że Winnie i Franek pobiorą się na jesieni. Całą zimę
Judysia „jak oszalała” szydełkowała dywaniki.
Pat daleka była od radości, niemniej pogodziła się z tą myślą.
- Co ci jest, Winnie?
- Nic, nic - odparła niecierpliwie Winnie. - Nie bądź niemądra, Pat.
- Przecież od tygodnia widzę, że się jakoś dziwnie zachowujesz...
Czy pokłóciłaś się z Frankiem?
- Nie - zaprzeczyła Winnie. Ale zbladła i w jej oczach pojawiły się łzy. Musi to komuś
opowiedzieć, a przecież nie będzie zawracać głowy matce. Pat jest jeszcze za młoda, żeby ją
zrozumieć - Winnie wciąż jeszcze traktowała Pat jak dziecko - ale przynajmniej ją wysłucha.
- Franek się trochę rozgniewał, gdy powiedziałam mu, że tej jesieni nie będziemy
mogli wziąć ślubu... że kto wie, na jak długo musimy go odłożyć...
- Dlaczego?... Winnie, myślałam, że wszystko jest już ustalone...
- Bo było. Ale zanim mamusia zachorowała. Przecież wiesz, Pat, że teraz wszystko się
zmieniło. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy.
Miejmy nadzieję, że mama zostanie z nami jeszcze wiele lat, ale nigdy nie wróci już
całkiem do zdrowia. Ty będziesz uczyła w szkole, a Judysia jest już niemłoda. Nie poradzi
sobie z domem i z gospodarstwem, nawet jeśli będziesz jej wieczorami pomagała. Ojca nie
stać, żeby jeszcze kogoś zatrudnić, a nawet gdyby było stać, Judysi pękłoby serce. Więc
muszę się chwilowo wyrzec myśli o małżeństwie. Oczywiście Frankowi się to nie spodobało,
będzie jednak musiał się z tym pogodzić. A jeśli nie... cóż, niejedna dziewczyna chętnie za
niego wyjdzie...
Głos Winnie załamał się. Była to gorzka myśl. A Franek zachował się tak...
niepoczytalnie. Russellowie nie lubili czekać.
Wiedziała, że nie wytrzyma on wielu lat. A jeśli nawet... będą oboje znużeni, to już
nie będzie to... Zofia Wright i Gordon Dodds czekali przez piętnaście lat na śmierć jej
sparaliżowanego ojca i biedna Zofia podczas ślubu wcale nie wyglądała na szczęśliwą
oblubienicę. Była steraną kobieciną, której już nawet nie bardzo zależało na wyjściu za mąż.
Niemniej Winnie nie zamierzała zmienić swej decyzji. Dziewczęta ze Srebrnego Gaju
miały kręgosłup. Na pierwszym miejscu stawiały obowiązek, choć cały świat krzyczał, że to
przestarzałe pojęcie i należy brać z życia, ile się da, nie zważając na nic.
W pierwszej chwili Pat uradowała się. Winnie nie wyjdzie za Franka. W Srebrnym
Gaju nic się nie zmieni. Ona, Winnie i Sid zostaną tu na zawsze, będą się opiekować
rodzicami, kochać Srebrny Gaj, kochać się nawzajem i nie będą się przejmować zmianami
zachodzącymi w reszcie świata.
Ale te oczy Winnie! Wyglądały jak zdeptane fiołki!
Pat nigdy nie była w stanie pojąć, jak Winnie mogła pokochać Franka. Franka - jeśliby
się go nie nienawidziło za to, że kradnie siostrę, można by pewnie polubić, był miłym
chłopcem, rumianym i zdrowym, z poczciwie patrzącymi szarymi oczyma. Ale nie miał w
sobie nic z romantycznego bohatera... trudno było zrozumieć, dlaczego Winnie przeżywa to,
co przeżywała, ilekroć słyszała jego kroki.
Co ona w nim widzi? Wyobraźnia zawiodła Pat.
Niemniej na widok jej oczu przestała się cieszyć. Nie, nie wolno, żeby Winnie tak
cierpiała. I to zupełnie niepotrzebnie. Ona, Pat, już wszystko zaplanowała.
- Winnie, gadasz głupstwa. Oczywiście, że jesienią wyjdziesz za Franka! Nie będę
uczyć w szkole. Postanowiłam to zaraz po powrocie mamy. Zostanę w domu i pomogę
Judysi.
- O nie, Pat. Nie po to cały rok ciężko pracowałaś, by zdobyć dyplom. Teraz musisz
mieć szansę, żeby...
Pat zaśmiała się.
- No właśnie mam szansę robienia tego, na co mam naprawdę ochotę.
Mam szansę zostać w Srebrnym Gaju, zajmować się Srebrnym Gajem.
Wcale mnie nie cieszyła myśl uczenia w szkole. I kto wie, czybym potrafiła? I może
za rok przeniesiono by mnie do innej szkoły i wtedy... No, ale teraz nie musimy już o tym
mówić. Oczywiście, że gdybym mogła w ten sposób uzdrowić mamę, pojechałabym na
koniec świata. Ale skoro jest to niemożliwe, to wielką pociechą jest myśl, że mogę zostać w
domu.
- Co na to powie tatuś?
- Tatuś już wie. I wiesz co, Winnie, ucieszył się. Nawet mu nie przyszło na myśl, że
możesz nie wyjść za mąż, i sam nie wiedział, co robić. Bo nie chciał, bym się poczuła
rozczarowana, że nie zostanę nauczycielką. Rozczarowana! - Pat znów parsknęła śmiechem.
- Winnie, rodzice nie są takimi egoistami, jak to wypisują w powieściach. Nie chcą,
żeby dzieci się dla nich poświęcały. Przede wszystkim pragną ich szczęścia.
- No, no, czasem się zdarzy jakiś cudak - Judysia wyniosła przed dom kołowrotek i
uważała za stosowne wtrącić się do rozmowy. Wśród rodziców tak. Ale nie wśród
Gardinerów.
- Pat - niepewnym głosem poprosiła Winnie - może sama skończysz łuskać ten groch,
a ja na chwilę skoczę na górę.
Pat uśmiechnęła się. Winnie pobiegła napisać do Franka.
- Judysiu, jesienią będziemy mieć ślub - oznajmiła z westchnieniem Pat. Zabrzmiało
to tak strasznie nieodwołalnie.
- No i dobrze, złotko. Czemu nie? Umie gotować i umie szyć. I umie się bez wielu
rzeczy obejść. I wie, kiedy się roześmiać, a kiedy nie. Tak, tak, możemy ją już wydać za mąż.
Od jedenastu lat nie mieliśmy w Srebrnym Gaju ślubu. A dom, gdzie nie ma ślubów, trochę
już zanadto zaczyna przypominać niebo.
- Jerzy Nicholson ma się ożenić z Marynią Baker - oznajmiła Przylepka, która
pojawiła się trzymając w objęciach łaciatą kotkę ze stodoły. - Mógłby poczekać, aż dorosnę.
Ze mną byłoby mu weselej... Ze mną jest zawsze weselej, jeśli nie dręczy mnie sumienie.
Ach!... Spójrzcie na Pyszałka!
Bezczelny Pyszałek spotkał godnego siebie przeciwnika w osobie przyniesionej przez
Przylepkę kotki. Była ona wychudła i sterana życiem, ale nikomu nie dawała sobie dmuchać
w kaszę. I Pyszałek jej się przeraził. Zabawnie było patrzeć, jak ta mała atakuje kocura, który
zaczął uciekać miaucząc wniebogłosy, choć mógłby ją obalić jednym uderzeniem łapy.
- Zobaczcie no, jak się świetnie bawi Dżentelmen Tom!
- Nasze koty są nie tylko miłe, ale interesujące - oznajmiła z dumą Przylepka. - I mają
prezencję! Spacerują z dumnie zadartym ogonem. A inne koty przemykają się chyłkiem.
Trysia Binnie śmiała się ze mnie i powiedziała: „Ty zaczynasz szaleć na punkcie tego
waszego Srebrnego Gaju, zupełnie jak Pat. Uważasz, że nic mu nie dorównuje”. „No bo nie
dorównuje” - odpowiedziałam jej. Miałam rację, prawda, Pat?
- Miałaś - zgodziła się entuzjastycznie Pat. - Ale patrz, kotka wraca, więc lepiej odnieś
ją do stodoły, nim ją zobaczy tatuś.
Wiesz przecież, że nie chce, aby koty plątały się po domu. Mówi, że pogodził się już z
obecnością Dżentelmena Toma i Pyszałka, ale to zupełnie wystarczy.
- Ile ma lat Dżentelmen Tom, Judysiu?
- Ile ma lat? Wie jeden Pan Bóg. Ja wiem tylko tyle, że pojawił się tu dwadzieścia lat
temu i wyglądał tak samo jak teraz. Może się w ogóle nie narodził - oświadczyła zagadkowo
Judysia. - Czy możesz go sobie wyobrazić jako małe kocię?
- Pewna jestem, że miałby nam wiele do opowiedzenia... Co za szkoda, Judysiu, że
koty nie potrafią mówić.
- Nie potrafią? Kto ci to powiedział, Przylepko? Mój dziadek słyszał kiedyś rozmowę
dwóch kotów, ale nigdy nie udało się z niego wyciągnąć, o czym rozmawiały... Nie chciał się
narazić kociemu rodowi! W niedzielę powiedziałam Sidowi, jak się wściekł, że Pyszałek
przespał się na jego niedzielnych spodniach i pozostawił mnóstwo sierści: „Myśl sobie o
kocie, co chcesz, ale nie mów tego głośno. Nigdy nie wiesz, czy nie słucha cię Koci Król!” -
A co by się stało, gdyby usłyszał go Koci Król?
- To jest opowieść na zimową noc, kiedy będziesz ze mną spała.
Wtedy dowiesz się, co przydarzyło się jednemu człowiekowi w Irlandii, który bez
szacunku wyrażał się o kotach. To nie jest historyjka na letnie popołudnie, i to w przeddzień
ślubu!
Ii
Ślub Winnie miał się odbyć pod koniec września i na sześć tygodni przedtem w
Srebrnym Gaju rozpoczęły się gorączkowe przygotowania. Judysia zawiesiła w piwnicy nową
półkę, która w szybkim tempie wypełniała się słoikami z dżemem. W pokoju Poety
pomalowano na niebiesko (był to piękny niebieski kolor jajka gila) wszystkie futryny okien i
drzwi, i świetnie się bawiono dobierając odpowiednie tapety. Choć Pat przykro było zdzierać
stare.
Przywykła już do nich... I niechętnie przyjęła nowe obicia mebli w salonie. Ten pokój
wyglądał dotąd tak harmonijnie. Każdy nowy szczegół był zgrzytem. Ale Srebrny Gaj musiał
wystąpić w pełnej gali, wesele miało być huczne.
- Klan Gardinerów lubi się czasem popisać - przygadywała zachwycona Judysia.
- Strasznie z tym macie dużo zachodu - krytykowała ciotka Edyta.
- Zachodu? Ano mamy. Krzątamy się jak kwoka wokół kurcząt! Nóg nie czuję. Ale
jak kto bierze ślub bez wesela, to tak jakby się wstydził. Ślub będzie jak się patrzy, przyjedzie
rodzina z obu stron, będą prezenty i dwie druhny, i dziewczynka z kwiatkami... A jaką
Winnie ma wyprawę! Tego jeszcze Srebrny Gaj nie widział.
Wszystko uszyte ręcznie! Marzę już, żeby przyszedł wieczór, czuję się, jakby mnie
przepuszczono przez maszynkę do mięsa!
- Tak, Judysiu, postarzałyśmy się - westchnęła ciotka Barbara.
Judysia żachnęła się.
- Ano, niby prawda, ale nie mów tego głośno - szepnęła przesądnie.
Winnie miała przecudną ślubną suknię... marzyłaby o takiej każda dziewczyna.
Wszyscy się zachwycali poza jedną ciotką Edytą, która zgorszyła się, że suknia jest zbyt
krótka. Akurat była taka moda.
Ciotka Edyta od paru lat modliła się, żeby kobiety przestały pokazywać nogi, ale jej
modlitwy nie zostały jeszcze wysłuchane.
- Na modę modlitwy nie mają wpływu - napomniał ją poważnym tonem stryj Tom.
Winnie błyszczały oczy, na ustach błąkał się rozmarzony uśmiech.
Franek tyle czasu spędzał w Srebrnym Gaju, że Judysia miała tego dosyć.
- Nic przeciwko niemu nie mam, ale on bez przerwy włazi mi pod nogi -
pomrukiwała.
- Franek jest całkowicie oddany Winnie - oświadczyła dość oschle Pat. - Uważam, że
to piękne. - Zaakceptowała już Franka jako członka rodziny, zatem wobec wszystkich, nawet
wobec Judysi, należało występować w jego obronie.
- Ciekawa jestem, jak brzmiały oświadczyny Franka - zastanawiała się Przylepka,
pomagając Pat ozdabiać placek zielonymi plasterkami angeliki i czerwoniutkimi wiśniami. -
Mam nadzieję, że zachował się romantycznie. Jak myślisz, uklęknął?
Sid, który przyszedł napić się wody, parsknął śmiechem.
- To nie na nasze czasy, ty dzieciuchu! Franek powiedział jej tylko: - „No co, mała,
czas się ustatkować!” - Sam słyszałem. - Sid za plecami Przylepki mrugnął do Judysi.
- Kiedy dorosnę i chłopcy zaczną mi się oświadczać, to będą musieli być bardziej
elokwentni! - oświadczyła Przylepka.
Ślub Winnie
I
Ku wielkiemu niezadowoleniu Judysi ogłoszono o zaręczynach w gazecie.
- Między ustami a brzegiem pucharu wiele się jeszcze może wydarzyć - mruczała. -
Jak będziemy wyglądać, jeśli w ciągu tych trzech tygodni coś się Frankowi przytrafi?
Narzeczonego Madzi Nicholson w przeddzień ślubu zabrano do czubków i siedzi tam do dziś
dnia!
Binnie’owie gotowi by pęknąć ze śmiechu, jeślibyśmy odłożyli ślub!
Ślub więc miał odbyć się za trzy tygodnie i Winnie na zawsze opuści Srebrny Gaj.
Chwilami Pat wydawało się, że tego nie zniesie. Kiedy Vernon Gardiner zażartował:
- No co, Winnie, jak cię zobaczę następny raz, to będę musiał mówić do ciebie „pani
Russell” - Pat pobiegła na górę i rozpłakała się. Jej Winnie ma być panią Russell! Zabrzmiało
to strasznie obco.
Łzy nie pomogły, czas upływał szybko. Ślub miał się odbyć w kościele. Pat chciała,
żeby pastor udzielił ślubu w ogrodzie, pod rudym bukiem. Matka nie mogła przecież pojechać
do kościoła. Ale Frankowi zależało na ślubie w kościele. Russellowie byli anglikaninami i nie
uznawali innych ślubów. I życzeniu Franka stało się zadość. „Oczywiście!” - pomyślała
rozgoryczona Pat.
Pat i Judysia nie przestawały piec. Wygrzebały wiele starych przepisów, którymi się
od dawna nie posługiwano ze względu na ilość jaj. Na tradycyjny w Srebrnym Gaju tort
panny młodej zużyto ich trzy tuziny!
Ciotki z Wybrzeża i ciotki z Jaskółczego Gniazda przysłały całe kosze łakoci. Kosz
cioci Barbary pełen był najróżniejszych ciasteczek... pomarańczowych, daktylowych,
waniliowych, orzechowych i wielu, wielu innych.
- No, no, nie powstydzimy się weselnego stołu - cieszyła się Judysia. - Na weselu
Lorny Binnie na oko było dużo ciasteczek, ale biedna pani Binnie uważała, że wystarczy im
nadać inny kształt, żeby nabrały innego smaku. Pat, kochanie, przypilnuj mi kurczaków na
ogniu, a ja polecę wybielić parkan.
O świcie rozległ się triumfalny wrzask Bezczelnego Pyszałka, który złapał mysz, i na
kuchennych schodach zadźwięczały kroki Judysi.
Poranną ciszę zakłóciły ostatnie gorączkowe przygotowania. W nocy padało i
odświeżony świat mrużył teraz oczy od słońca.
- Dzień jak na zamówienie - cieszyła się Judysia grabiąc trawnik.
Pat przy śniadaniu nie mogła nic przełknąć. Ze zdziwieniem spojrzała na zajadającą
wesoło Winnie. Pat była pewna, że gdyby to ona miała wyjść za mąż, to przestałaby jadać na
dobry tydzień przedtem. Oczywiście nie chciałaby, żeby Winnie zachowywała się tak jak ta
niemądra Lena Taylor, która przed ślubem przepłakała cały miesiąc. Ale jak można mieć
apetyt w dniu, w którym ma się opuścić Srebrny Gaj?
Przedpołudnie upłynęło w mgnieniu oka. Nakryto stół... ach, czemuż to rodziny muszą
ulegać rozbiciu... Pat jak we śnie ustawiała sałatki, galaretki i ciasta... Jutro o tej porze Winnie
będzie już należała do innej rodziny... Wszystkie nakrycia stały już na swoim miejscu, Pat
miała talent do sadzania koło siebie odpowiednich osób... w Srebrnym Gaju pozostanie już
tylko ona, Sid i Przylepka.
Trzeba naciąć kwiatów. Pat nie lubiła zrywać kwiatów. Tak bardzo się nimi
zachwycała, tak bardzo bała się, że cierpią. Ale dziś cięła na oślep.
Stół wyglądał pięknie. Jaka szkoda, że to długo nie potrwa, po obiedzie zamieni się w
pobojowisko. Ale, jak mówiła Judysia, takie jest życie.
„Jedno jest faktem - pomyślała - Srebrny Gaj jest śliczny!” W pewnym sensie
wszystko wydawało się echem ślubu cioci Azalki.
Znów w domu powstał straszny zamęt, kiedy wszyscy zaczęli się ubierać. Spokój
zachował jeden jedyny Dżentelmen Tom. Judysia niepokoiła się, bo ktoś widział, jak
Pyszałek sunie przez sień z bardzo dużą i bardzo martwą myszą w pyszczku i tylko
Najwyższy wiedział, co on z tą myszą zrobił. Próżna Przylepka przeglądała się we wszystkich
lustrach domu, żeby sprawdzić, w którym wygląda najkorzystniej. Biedna Przylepka była już
za duża, by zostać dziewczynką z kwiatkami. Została nią sześcioletnia Emma cioci Azalki i
Przylepka postanowiła zaćmić ją urodą.
- Jak wygląda mój nos, Pat? Czy nie sądzisz, że jest za duży?
Przylepka stale martwiła się swoim noskiem.
- Nawet jeśli jest, to nic na to nie poradzisz - zaśmiała się Pat.
- Nie przejmuj się nosem, kochanie. Ślicznie wyglądasz.
- Czy nie mogłabym go przypudrować, Pat? Proszę cię. Mam już jedenaście lat.
- Jak przypudrujesz, to będzie go tylko bardziej widać - ostrzegła ją Pat.
Przylepka przyjęła to do wiadomości. Jeszcze raz z zadowoleniem przejrzała się w
lustrze.
- Postanowiłam, że wyjdę za mąż, gdy skończę dwadzieścia lat, i będę miała troje
dzieci - oświadczyła rzeczowym tonem. - Pat, czy muszę pocałować Franka?
- Ja nie zamierzam - zapalczywie oznajmiła Pat.
Judysia, która uważała, że należy uczcić „ceremonię ślubną”, wyjęła jedwabną suknię
i schowała irlandzki akcent. Tyle że suknia była odrobinę przyciasna. Pat namęczyła się, nim
dopięła haftki.
- Ano, jak szyłam tę suknię, to miałam jeszcze kibić - ubolewała Judysia. - Jak
myślisz, Pat, nie wyglądam zanadto staroświecko?
Pat wyjęła koronki i upięła je na sukni. To zdziałało cuda.
Judysia poczuła się szykowną damą.
Ubrana matka siedziała w salonie. Pat z bólem w sercu uprzytomniła sobie, że w ciągu
ostatniego roku matka bardzo posiwiała. Ale wyglądała ślicznie w srebrzystej sukni, a
bursztynowy naszyjnik, który po powrocie ze szpitala ofiarował jej ojciec, wyglądał jak
krople złotej mgły. Ojciec w ostatniej chwili zdecydował, że nie zostawi matki samej i nie
pójdzie do kościoła. Stryj Tom poprowadzi Winnie.
Winnie zmartwiła się. Ta ogromna czarna broda stryja była okropnie staroświecka.
Ale była zbyt szczęśliwa, żeby się naprawdę przejąć.
Wyglądała cudownie. Pat spojrzała na nią i poczuła, że dławi ją w gardle. Nagle
Franek Russel stał się mężczyzną, dzięki któremu Winnie aż tak rozkwitła. Pat wybaczyła
mu, że zostanie jej szwagrem.
Na kuchennym zegarze było pięć po, w salonie dziesięć minut wcześniej, w jadalni
zegar wybił godzinę. Oznaczało to, że jest kwadrans po i należy wyruszyć do kościoła.
Ii
Siedząc w zatłoczonym kościele przybranym gladiolusami i liliami chińskimi Pat z
trudem wstrzymywała łzy. Winnie ostrzegła ją:Żebyś mi się nie odważyła płakać! - Pat
pamiętała dobrze, że o mały włos byłaby rozszlochała się na ślubie cioci Azalki, a dziś było
jej jeszcze smutniej.
Pan młody bardzo pobladł - a zwykle był taki rumiany. Ale wyglądał bardzo
przystojnie, ucieszyła się Pat. Jeśli w Srebrnym Gaju muszą się już pojawiać nowi członkowie
rodziny, to niechaj chociaż będą ładni.
W padającym przez witraż świetle broda stryja Toma wyglądała fioletowo... jak broda
asyryjskiego władcy. Winnie powiedziała:
„Tak”. Brzmiało to bardzo uroczyście. Jedno słowo i całe życie ulega zmianie...
czasem nawet bieg historii... Gdyby matka Napoleona powiedziała „Nie” zamiast „Tak”... Co,
już koniec?...
koniec... Winnie stała się panią Franciszkową Russelową...
Młodożeńcy idą do zakrystii... Norma śpiewa weselny hymn... Pat przypomniała
sobie, jak w dzieciństwie spoliczkowała Normę.
Co do niej szepcze z tyłu ten okropny stary kuzyn, Sam Gardiner? Zastanawiam się,
ilu mężów i żon w tym kościele żałuje swoich małżeństw? - No właśnie, ilu? Pewnie stary
Malcolm Madison, o którym mawiano, że roześmiał się tylko trzy razy w życiu. No i może
także Gerald Black, którego żona z taką pasją zabijała muchy, że raz nachyliła się w kościele i
trzepnęła w łysinę Jacksona Russella.
A co z panią Henrykową Green? Jej mąż wygląda jak własny nagrobek.
Pat zastanawiała się, czy prawdziwa była historyjka, którą opowiadała o nim Judysia...
Że kiedyś w szkole dostał lanie, bo na tabliczce napisał list miłosny do Lury Perry, która była
na wpół Cyganką. Nie, to chyba niemożliwe, ma takie zacięte prezbiteriańskie usta.
Stary stryj Jan Gardiner skracał sobie oczekiwanie drzemką. Kiedyś ponoć zdrzemnął
się przy kominku i zajęła się od ognia jego drewniana noga... Obok siedzi pani Jakubowa
Morgan, która nigdy nie wybaczyła córce, że ta wyszła za Karola Parkera i ani razu jej nie
odwiedziła. Jak rodzina może się tak zachowywać?
Pani Albertowa Cody, z domu Sara Malone... Judysia opowiadała o niej: - Tak, tak,
chodziła z jednym takim lekkoduchem, chodziła całe lata, a on wcale się nie oświadczył.
Pojechała do ciotki do Halifaxu i zaczęła pisać, jak się świetnie bawi i ilu ma adoratorów. No
i wtedy on przeraził się i wysłał list z oświadczynami. A w tym, co ona pisała, nie było słowa
prawdy. Jej ciotka była chora i zdziwaczała, i w ogóle nie wychodziły z domu.
Co szepcze ta okropna pani Stefanowa Russell? - To wielki błąd wybrać ładniejszą od
siebie druhnę. - Co za bzdura! Ala Russell jest dużo brzydsza od Winnie. Koło niej siedzi
stary Grant Madison, który powiedział kiedyś ojcu, że naczytał się o tylu strasznych rzeczach
w historii, iż przestał wierzyć w Boga. To musi być straszne. Jak człowiek może żyć nie
wierząc w Boga?
Pani Scottowa Gardiner pozbyła się jakoś zmarszczek, to te „kosmetyczne zabiegi”,
utrzymywała pogardliwie Judysia.
Dlaczego Winnie nie wraca? Prawda, Winnie już nie ma... jest tylko tajemnicza
nieznajoma, pani Franciszkowa Russell. O czym myśli najmilsza Przylepka patrząc
rozmarzonym wzrokiem w błękitno-złoty witraż? Jest naprawdę czarująca. Pat przypomniała
sobie z przerażeniem, że nie życzyła sobie narodzin Przylepki.
Iii
Powrót do domu.
Pocałunki, życzenia, gratulacje. Pat ucałowała jednak Franka. I z całych sił uściskała
Winnie.
- Kochanie, żeby ci się naprawdę dobrze działo - szepnęła.
Potem pobiegła po organdynowy falbaniasty fartuszek. Trzeba było wyjąć z lodowni
mrożone koktajle, wyłożyć na półmiski potrawkę z kurczaka, ustawić ślubne upominki.
Dzieci na trawniku wyglądały jak różyczki. Dom był pełen gości. Wszyscy Gardinerowie,
wszyscy Selby’owie, wszyscy Russellowie.
- Wygląda to jak Dzień Sądu Ostatecznego - zauważył stary kuzyn Ralf Russell.
Chwycił za ramię przebiegającą obok Pat.
- Córka Długiego Alka. Podobno masz wyrosnąć na piękność. Muszę ci się
przyjrzeć... Nie, nie będziesz piękna... mówią, że nie jesteś zbyt mądra... ale masz w sobie
coś... znajdziesz męża.
Czemu wszyscy chcą człowieka wydawać za mąż? To wstrętne. Nawet podstarzały
Ellery Madison, który wciąż jeszcze winszował sobie, że udało mu się uniknąć sideł
matrymonialnych, nazwał Pat „Kicią” i oświadczył, że gotów się z nią ożenić.
- Zastanowię się nad tym, jeśli poczekasz, aż oboje dorośniemy odcięła się Pat.
- Tak, tak właśnie należy z nimi rozmawiać - pochwaliła ją Judysia, gdy zapalały
świece. - Ja też mu dałam po nosie, kiedy mi powiedział: „Już najwyższy czas, Judysiu, żebyś
i ty pomyślała o mężu”. A ja na to: „Wiem, wiem, mężczyźni nienawidzą kobiet, które sobie
bez nich świetnie radzą!” Dziś niejednemu musiałam powiedzieć coś do słuchu. Przyłażą do
mnie do kuchni, że nie ma się gdzie ruszyć. Stary Jerzy Russell spytał się mnie: „Jak pani
myśli, panno Plum, czy Bóg jest rzeczywiście Bogiem, czy praprzyczyną świata?” A Marek
Russell z poważną jak sędzia miną mu wtóruje: „Panno Plum, jak pani sądzi, czy rząd ma
rację urządzając wybory już tej jesieni?” Od razu wiedziałam, że chcą mnie nabrać, więc
powiadam:
„Chyba żeście postradali rozum, którym was obdarzył Pan Bóg zsyłając na ten świat.
To nie wiecie, że wesele to nie pora na rozmówki o Panu Bogu i polityce? I będę wam bardzo
wdzięczna, jeśli przestaniecie mnie tytułować!” Ale zrobili głupie miny...
Prawda, Pat, że ceremonia była piękna? Kuba Russell powiedział do mnie: „Ona jest
najładniejszą panną młodą, jaka kiedykolwiek wyszła ze Srebrnego Gaju”, a ja mu na to:
„Choć raz w życiu powiedziałeś prawdę”.
- Judysiu, jak ja zniosę odjazd Winnie?
- Musisz ją, kochanie, pożegnać z uśmiechem. Potem możesz sobie beczeć, ile chcesz.
Ale dopiero potem.
Śmiech i łzy
I
No i było już po wszystkim. Winnie odjechała.
- Moja kochana Pat - szepnęła - wszystko było cudowne. Ty i Judysia przeszłyście
same siebie. Dzięki wam przeżyłam wspaniały dzień.
Pat, tak jak tego żądała Judysia, uśmiechnęła się, ale potem nad pobojowiskiem stołu
zauważyła:
- Judysiu, czy to nie miło móc... przestać się uśmiechać. Mam nadzieję, że przez
najbliższe sto lat nie będziemy już mieć wesela.
- No wiesz, ja to bym chciała, żeby wesela bywały co dzień - sprzeciwiła się
Przylepka. - Następne będzie pewnie twoje. A potem przyjdzie moja kolej. Jeśli tylko - dodała
z namysłem - uda mi się zdobyć męża. Nie chciałabym zostać starą panną.
- Pewnie, że nie - oświadczyła Judysia. - Ale czy musisz ranić moje uczucia? Ja jestem
starą panną.
- Zawsze o tym zapominam - powiedziała ze skruchą Przylepka. - Ale ty wcale nie
wyglądasz na starą pannę. Jesteś... jesteś po prostu Judysią.
- Pan Ronald Russell z St. John powiedział mi, że matka jest najpiękniejszą kobietą,
jaką widział w życiu.
- A ty teraz będziesz go kochać na wieki wieków! Ale ma rację. Czy słyszałaś, jak się
spytał Winnie: „No co, będziesz się teraz pewnie starała zrobić z niego prezbiterianina?” A
ona na to:
„Prezbiterianinem trzeba się urodzić”. Czy to nie zgrabna odpowiedź? St. John wiele
się jeszcze może od Srebrnego Gaju nauczyć! Pan Russell nie zapomniał w domu apetytu!
Ale ja chętnie patrzę na mężczyznę, który lubi zjeść.
- On jest posłem do parlamentu. I mówią, że zostanie premierem.
- Syn Małego Brudasa Russella! Do czego to doszło! - prychnęła Judysia.
- Mam nadzieję, że zdjęcia się udadzą - zauważyła Przylepka. Byłam na wszystkich.
- Chwała Najwyższemu, Winnie nie objęła pana młodego tak jak to widać na ślubnej
fotografi Janki Madison. Taki bezwstyd! No co, Pat, sprzątamy teraz czy odłożymy to na
rano?
- Jak wolisz, Judysiu.
- No, no, teraz, jak twoją mamę trzeba zostawić w spokoju, a Winnie opuściła dom, ty,
złotko, jesteś tu panią. I musisz mi wydawać rozkazy.
- Co ty pleciesz, Judysiu? Ja mam tobie rozkazywać?
- Proszę cię, Pat - oświadczyła stanowczo Judysia.
Pat zawahała się. Ale przejęła władzę nad Srebrnym Gajem.
- Dobrze, Judysiu. Zatem dziś damy spokój porządkom. Jesteśmy zanadto zmęczone.
Pamiętasz, Judysiu, jak po weselu cioci Azalki sprzątałyśmy w nocy jadalnię?
- Harowałaś jak Murzyn, żeby się nie rozpłakać!
- A ty opowiadałaś mi zabawne historyjki. Judysiu, rozpalmy na kominku ogień,
bardzo się ochłodziło, siądziemy sobie obok kominka i będziesz nam opowiadać.
- Ty, Pat, wszystkie moje historyjki słyszałaś już milion razy.
Choć może nie opowiadałam ci o Józku Kellerze. Kiedy zobaczyłam ich dzisiaj,
przypomniałam sobie, że Józef oświadczył się swojej obecnej żonie, bo rzuciła go
dziewuszka, w której się kochał, a ta przyjęła go, bo ją właśnie rzucił Sam Miller z Wybrzeża.
I co myślisz... jakie jest to małżeństwo?
- Na pewno nieudane.
- Ha, ha, właśnie że nie, złotko. Bardzo są szczęśliwi. Takie już jest to życie.
- Tak, Judysiu, życie jest bardzo dziwne. Weźmy chociaż Winnie i jej Franka... Ona
nie miała żadnych wątpliwości, nie zdradzała cienia strachu. Ja bym była przerażona... Cały
czas zastanawiałabym się, czy naprawdę aż tak go kocham, żeby za niego wyjść... A znowu
dzisiaj... bardzo się martwiłam, że Winnie zniknie z naszego domu, ale nie mogę powiedzieć,
żebym się jednocześnie nie bawiła...
- Na szczęście zawsze się znajdzie coś, co nam osłodzi gorzką pigułkę - zauważyła
bystro Judysia. - I dlatego nic w końcu nie jest tak straszne, jak się nam przedtem wydaje.
Wrócił Hilary, który odwoził gości na stację. Bezczelny Pyszałek dąsał się cały dzień,
że nikt nie zwraca na niego uwagi, ale teraz zwinął się w kłębek i postanowił wybaczyć
światu. Stara ciotka Luiza, która niejedno widziała, spoglądała na nich życzliwie ze ściany.
Białe kocięta wciąż figlowały. Przyjemnie było leniuchować i rozkoszować się spokojem...
Niemniej Pat obawiała się, że boleśnie będzie spotkać się na górze z ciszą. Zatrzymała więc
Hilarego, jak długo mogła, i była dla niego tak miła, że kiedy mówił jej na schodkach
dobranoc, ośmielił się poprosić ją o pocałunek.
- Bardzo chętnie - odparła uprzejmie Pat. - Całowałam dziś tylu przyjaciół, że z
przyjemnością pocałuję także i ciebie.
- Nie prosiłem o przyjazny pocałunek - oświadczył Hilary i odszedł.
- No, no, mogłaś go była pocałować - mruknęła Judysia, która zawsze słyszała to,
czego nie powinna. - Biedaczysko, już niedługo wyjedzie...
- Przecież chciałam go pocałować - wybuchnęła Pat. - I nie mów mi o jego wyjeździe.
Dziś wieczorem trudno mi pogodzić się z tą myślą.
Ii
Pat kładąc się spać odczuła głęboką samotność. Bez śmiechu Winnie dom wydawał
się strasznie pusty. W tym lustrze przeglądała się dotąd jej twarz. Pod łóżkiem Winnie
zostawiła pantofelki, w których tak często wytańcowywała, że aż dziw, że nie tańczyły same.
Wyglądały tak, jakby je przed chwilą zdjęła. Pokój pełen był jeszcze zapachu jej perfum.
Było to okropne!
Pat wychyliła się przez okno, by odetchnąć chłodnym, pachnącym powietrzem. W
brzezinie świstał wiatr. Z Jaskółczego Gniazda dobiegało szczekanie psa.
Pat przed pójściem na górę myślała, że gdy znajdzie się sama, rzuci się z rozpaczą na
łóżko. Ale na niebie błyszczał księżyc, w brzezinie pohukiwały sowy... Dom był tym samym
kochanym domem... i trzeba przyznać, że będzie miło mieć pokój tylko dla siebie...
Następnego ranka po przyjęciu dom wygląda zawsze dość żałośnie.
Pat z przyjemnością doprowadziła go do ładu. Prezenty zapakowano i wysłano do
Wybrzeża Zatoki. I można się było świetnie ubawić czytając w gazetach wzmianki o ślubie.
Szczęśliwa młoda małżonka była przedtem panną Winifredą Almą Gardiner, córką
Aleksandrostwa Gardiner. - Pat oburzyła się. Czyż Winnie przestała być córką swych
rodziców? - Druhny miały na sobie sukienki z różowej żorżety i różowe moherowe
kapelusiki. Mała Emma Madison była uroczą dziewczynką z kwiatkami. - No, no, mała
Emma trafiła do gazet! - Panna Patrycja Gardiner, siostra panny młodej, w sukni ze złocistego
woalu wydała nam się czarująca. - I wreszcie... - Panna Judyta Plum wystąpiła w błękitnej
toalecie z przypiętą na piersi wiązanką róż. - Wzmiankę ową napisał pewno ten kpiarz Jan
Russell. Judysia była zachwycona. Jej nazwisko pojawiło się na poczesnym miejscu tuż koło
nazwiska pysznej pani Ronaldowej Russell, która paradowała w sukni z czarnej tafty
ozdobionej wiązanką storczyków.
Wkrótce zaczęto odwiedzać Winnie, by pomóc jej urządzić się w wielkim białym
domu nad szafirową zatoką. Ogród był kolorowy, przepojony zapachem jodeł, śpiewał w nich
wiatr i pszczoły.
Pat czułaby się zupełnie szczęśliwa, gdyby nie myśl o wyjeździe Hilarego.
Kasztelanka Srebrnego Gaju
I
Na pewno po pięćdziesiątce Pat nie będzie się czuła taka stara jak teraz. Życie straciło
smak. Hilary miał na pięć lat pojechać do Toronto na studia. Zostanie architektem.
Krótko poinformował Pat, że załatwiła to jego matka. Od tamtego bolesnego dnia,
kiedy Doreen Garrison definitywnie porzuciła swego małego Szkraba, Hilary nigdy nie
wspominał o matce. Pat wiedziała, że matka nie odzywa się do niego, najwyżej załącza parę
słów, przysyłając czek na opłacenie studiów.
Oczywiście, ze względu na Hilarego Pat była bardzo rada. Spełnią się jego nadzieje i
ambicje. Ale czarno widziała własną przyszłość. Utraci kompana włóczęg, nie będzie miała z
kim rozmawiać... Hilary tak świetnie umiał słuchać... Nie będzie miała z kim żartować.
- Zawsze rozśmieszają nas te same rzeczy, Judysiu!
- Tak, tak, dlatego właśnie się przyjaźnicie, Pat... Mnie też będzie Szkraba brak.
Wyrósł na młodego dżentelmena. Mówisz, że ma zostać architektem? Tak, tak, mam nadzieję,
że nie takim, jak ten architekt w starej Irlandii, o którym chodziły dziwne słuchy.
Kupił plany pięknego domu od samego Złego. I zapłacił duszą swojej ukochanej. Tak,
tak, dom był piękny, ale mało kto chciał w nim mieszkać.
- Nie przypuszczam, żeby Hilary chciał kupować od szatana plany domów. Potrafi je
narysować sam... Ale jak ja to zniosę... Bietka umarła... Winnie wyjechała... wyjeżdża
Hilary...
- Zawsze mówiłam, że do trzech razy sztuka, Pat. Teraz możesz już spać spokojnie.
- Ale życie, Judysiu, stanie się takie puste.
- On przecież kiedyś wróci.
Pat potrząsnęła głową. Hilary nie wróci. Owszem, przyjedzie podczas wakacji na
miesiąc, dwa. Ale minęły bezpowrotnie szczęśliwe lata codziennych koleżeńskich kontaktów.
Skończyło się dzieciństwo. I pierwszy „urok młodości”.
- Co się stanie z McGintym? Biedny psiak będzie rozpaczał!
- Hilary chce mi go dać. Wiem, że McGinty się nacierpi. Ale będę go kochać...
Pat zdławiło w gardle. Wyobraziła sobie oczy McGinty’ego, gdy zrozumie, że Hilary
nie wróci.
- No, no, to się dobrze składa. Nie lubię, jak w domu nie ma psa.
Koty, jak powiada Przylepka, są bardzo interesujące, ale pies to pies. No, nareszcie nie
będą się marnować kości.
Pat wiedziała, że Hilary czeka na nią w Sielance. Umówili się, że tam się pożegnają.
Hilary miał odjechać wieczornym pociągiem.
Wolnym krokiem poszła na spotkanie. Przechodząc przez mostek na Jordanie
spojrzała na dwie ciemne jodły rosnące w rogu pola na tle złocistych klonów. Hilary kochał te
jodły. Mawiał, że wyglądają jak filary katedry zachodu słońca.
Ii
Hilary czekał na nią w Sielance siedząc na omszałym głazie koło źródełka. Obok
niego siedział wesoły psiak, który jednak przeczuwał coś złego. Ale póki miał koło siebie
swego pana, nic nie było mu straszne.
Hilary powstrzymał oddech, rozbłysły mu oczy. Łąką nadchodzi Pat, drobna
dziewczyna w pomarańczowym sweterku, blask jesiennego zachodu wyzłaca jej ciemne
włosy i policzki, które dopraszają się pocałunków.
Pat usiadła obok niego na głazie. Niewiele mówili, były to urywane zdania.
- Nigdy więcej nie przyjdę do Sielanki - oznajmiła Pat.
- Dlaczego? Chciałbym móc sobie wyobrażać, że siedzisz tu czasem z McGintym...
- Biedny piesio! - Pat pogłaskała McGinty’ego po łbie. „Ach ta jej kochana ręka” -
pomyślał Hilary.
- Nie, nie będę tu przychodzić bez ciebie, Hilary. Bywaliśmy tu zawsze razem... od
tylu lat się przyjaźnimy...
- Czy nie mogłoby nas połączyć coś więcej niż przyjaźń, Pat?
Pat choć się zarumieniła, zrobiła natychmiast oziębłą minę. Hilary był takim
cudownym kolegą... przyjacielem... bratem... nie miało to nic wspólnego z miłością. Pat była
tego zupełnie pewna.
- Hilary, byliśmy zawsze najserdeczniejszymi przyjaciółmi. Nie psuj tego. Przecież
przyjaźniliśmy się od chwili, kiedy tamtej nocy zaopiekowałeś się mną na bezludnej drodze.
To już dziesięć lat...
- To były wspaniałe lata - Hilary przyjął jej odprawę dość filozoficznie. - Ciekaw
jestem, jakie będą następne?
- Dla ciebie będą cudowne, Hilary. Wybijesz się, staniesz się sławny. I wszyscy twoi
dawni przyjaciele, a zwłaszcza ta stara panna, Pat ze Srebrnego Gaju, będą się przechwalać,
że cię znali.
- Tak. Wybiję się - potwierdził przez zaciśnięte zęby Hilary. - Z pomocą twojej...
przyjaźni potrafię osiągnąć, co zechcę... Pragnę ci powiedzieć, co znaczyła dla mnie ta
przyjaźń... i Srebrny Gaj.
Bez was stałbym się nienawidzącym ludzi cynikiem. Wszyscy byliście tacy pewni, że
życie jest piękne... Więc i ja musiałem w to uwierzyć... Pat, będziesz do mnie często pisać? Z
początku będę taki strasznie samotny. W Toronto nie znam żywego ducha...
- No jasne, że będę pisać. I nie zapominaj - tu Pat zaśmiała się zalotnie - że masz
kiedyś zbudować dla mnie dom. Zamieszkam w nim, gdy Sid się ożeni i wyrzuci mnie ze
Srebrnego Gaju... I będziesz mnie tam odwiedzał, a ja będę ci nalewać herbatę z dzbanka
babki Selby... Będę miłą starszą panią z siwymi włosami... i będziemy sobie opowiadać o
naszym życiu... i udawać, że to był tylko sen, a my wciąż jeszcze jesteśmy dawnymi Pat i
Szkrabem.
- Gdziekolwiek ty będziesz, Pat, tam będzie mój dom.
Znów zaczyna! Gdyby nie to, że wkrótce mieli się pożegnać, Pat by się na niego
pogniewała. Ale dziś wieczór było to niemożliwe.
Zresztą on wkrótce zapomni o tych bzdurach. W Toronto pełno jest ślicznych i
mądrych panien... Ale zostaną na zawsze przyjaciółmi... bliskimi przyjaciółmi. Nie potrafiła
wyobrazić sobie życia bez przyjaźni Hilarego.
Wracali wzdłuż Jordanu rozmawiając o dawnych czasach. Ileż mieli miłych
wspólnych wspomnień. Nad Jordanem rosły astry. Hilary chciał zerwać dla niej kilka
szczególnie pięknych, bardzo ciemnoniebieskich.
- Nie. Nie zrywaj, one zwiędną. A tak będziemy je mogli wspominać takimi, jakimi są
dzisiaj.
To była cała Pat! Hilary przypomniał sobie, że zawsze niechętnie zrywała kwiaty...
Teraz stała zachwycając się nimi, piękna i tajemnicza jak jesienny zmierzch. Nigdy tej chwili
nie zapomni.
Była taka kochana... tak upragniona.
Strumień mruczał coś sobie pod nosem. Wysokie jodły, które poznali jako wątłe
drzewka, opiekuńczo wysuwały ramiona. W szmerze strumyka usłyszeli swe dziecinne głosy.
Dwudziestoletni Hilary i osiemnastoletnia Pat poczuli się jak sędziwi podróżnicy
wspominający z żalem młodość.
Zatrzymali się na mostku z kamieni. Pat wyciągnęła do niego obie ręce. Miała ochotę
rozpłakać się na jego ramieniu, ale wiedziała, że nie powinna. Bo objąłby ją i przytulił. To by
było miłe, ale...
Chciała mu powiedzieć, jak bardzo go kocha. Bardziej niż Józka...
chyba nawet bardziej niż Sida. Chętnie by go ucałowała, Hilary nie chciał jednak
pocałunków przyjaźni. Ale przecież nie mogą się tak rozstać...
- Nie mam zamiaru żegnać się dziesięć razy tak jak ciotka Sara Gordon - oświadczył
Hilary siląc się na lekki ton. - Do widzenia, Pat.
Ale nie wypuścił jej rąk.
- Do widzenia, Szkrabie. - Pat bezwiednie nazwała go dawnym przezwiskiem.
Wysunęła dłonie z ciepłego uścisku i pobiegła ścieżką w stronę księżyca.
Hilary stał i patrzył za nią. McGinty drżąc tulił się do jego nóg.
McGinty wiedział, że coś jest nie w porządku.
Hilary zaczął myśleć o domu, który zbuduje dla Pat. Widział go...
widział jego światła w zmierzchu... Dom ten będzie piękniejszy od Srebrnego Gaju.
Przez chwilę nienawidził Srebrnego Gaju. Był on jego najpoważniejszym rywalem. Zacisnął
zęby.
- Prędzej czy później, zdobędę cię, Pat.
Iii
Pat na oślep biegła polem, zatrzymała się przy furtce. Pojawiły się wstrzymywane
łzy. To wszystko było nie do zniesienia!
Promienie wschodzącego księżyca dotknęły srebrnymi palcami Wzgórza Mgieł. Noc
była granatową perłą. Powietrze wypełniał szum fal uderzających o brzeg zatoki. Wzywała ją
cisza uśpionego sadu.
Świeciło się w oknach Srebrnego Gaju. Pat otarła łzy i spojrzała na dom.
Lojalny stary dom, wierny tym, którzy go kochali. Wchodząc do niego czułaś, jaki ci
jest przyjazny. Pełen najmilszych i pięknych minionych lat.
Ten dom pamiętał każdy dzień jej życia. Zawsze był taki sam...
nigdy się nie zmieniał. Nigdy naprawdę. Zmiany były tylko powierzchowne. Jakże go
kochała! Kochała w różanym świcie i bursztynowym zmierzchu, a najbardziej w
ciemnościach nocy, kiedy blado majaczył w oddali i należał tylko do niej... Życie w Srebrnym
Gaju nigdy nie będzie puste... Ktoś się kiedyś nad nią litował: „Mieszkasz na takim
odludziu”. Pat roześmiała się. Na odludziu! To było serce świata... jej świata. „Mieszkam
wśród mojego ludu”. Mądra Sulamitka. * (* Sulamitka - w biblijnej Pieśni nad Pieśniami:
Oblubienica.) Poczuła dziwne zadowolenie. Była w domu.