Hagia Sophia - łzy ofiar
Muzułmanie nie zbudowali tej wspaniałej świątyni. Nie kładli pod
nią fundamentów, nie stworzyli jej piękna. Zrabowali ją
chrześcijanom.
Bóg między ludźmi
- Chwała Ci, Boże, że pozwoliłeś mi dokonać takiego dzieła! – miał
wykrzyknąć cesarz Justynian I Wielki, na zakończenie budowy
kościoła Mądrości Bożej (Hagia Sophia).
Powiadano, że plany budowy świątyni przekazał monarsze anioł.
Nikogo nie dziwiło więc nieziemskie piękno tej budowli. Jedno z
najwspanialszych osiągnięć architektury, jakie kiedykolwiek wykonały
ludzkie ręce, poświęcono 27 grudnia 537 roku w Konstantynopolu.
Przez dziewięć następnych stuleci zginali tu kolana monarchowie,
duchowni, wojownicy i lud, nieodmiennie urzeczeni atmosferą tego
miejsca. Kiedy w X wieku posłowie z pogańskiej jeszcze Rusi
Kijowskiej przybyli sondować warunki przyjęcia chrześcijaństwa,
zaproszono ich na Mszę do bazyliki. Słowiańscy goście byli
oczarowani urodą świątyni i starożytnej liturgii:
- I nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy na ziemi, czy w niebie. Bo na ziemi
nie znajdziesz takiego przepychu i takiego piękna. Nie znajdujemy
słów, aby je opisać. Wiemy tylko, że tam żyje Bóg między ludźmi.
Bogate miasto przyciągało wzrok nie tylko przyjaciół. U jego bram raz
po raz stawały zbrojne hordy. Mieszkańcy odpierali je siłą oręża i
wiary. Z militarnymi dziejami Konstantynopola nierozerwalnie łączy
się Akatyst ku czci Bogurodzicy – hymn liturgiczny uroczyście
śpiewany w podzięce za odparcie Awarów, potem muzułmanów.
Wyznawcy Mahometa przypuścili pierwszy atak w roku 669. Mieli
ponawiać inwazje przez następnych osiem stuleci. Broniący grodu
Mur Teodozjusza stał się znany jako „kość w gardle Allacha”.
Napastników odpierano między innymi dzięki straszliwej miksturze
zapalającej, znanej jako ogień grecki. Ale mieszkańcy miasta szczerze
wierzyli, że o zwycięstwach przesądzały ikony Matki Bożej obnoszone
wzdłuż wałów podczas oblężeń. Zresztą, powiadano, to przecież anioł
z Niebios przyniósł recepturę ognia greckiego wynalazcy
Kallinikosowi. Wiara przenikała tu każdy aspekt życia, ziemia stykała
się z Niebem. Życie zawsze było i jest pełne cudów, o czym
zaświadczy każdy mądry człowiek, dlaczegóż więc miałyby kogoś
dziwić ikony powstrzymujące wrogie armie?
Przed bazyliką Hagia Sophia, na 30-metrowej kolumnie, wznosił się
konny posąg cesarza Justyniana. W lewej dłoni monarcha dzierżył
glob zwieńczony krzyżem. Było to symboliczne przedstawienie
panowania chrześcijaństwa nad całym światem.
Al-Fatih
Kulisty przedmiot w ręku cesarza rozpalił wyobraźnię pewnego
ludu. Wyroił się on na karty historii z dalekiej, azjatyckiej krainy,
którą sam zwał Czerwoną Jabłonią.
Owi przybysze zbudowali na Bliskim Wschodzie potężne imperium i z
czasem przejęli od Arabów dominującą pozycję w świecie islamu.
Nazywano ich Turkami. Legendy, przepowiednie i przysłowia
Turczynów pełne były wzmianek o Czerwonym Jabłku,
symbolizującym władzę nad światem.
Na początku kwietnia 1453 roku pod murami Konstantynopola
zgromadziła się olbrzymia armia turecka. Jej liczebność szacowano
rozmaicie, na osiemdziesiąt do czterystu tysięcy zbrojnych.
Przyprowadzili oni mnóstwo sprzętu oblężniczego oraz
najpotężniejszą w ówczesnym świecie artylerię, w tym gigantyczne
bombardy zbudowane pod okiem węgierskich i niemieckich
renegatów. Wiódł ich wszystkich młody sułtan Mehmed II, który w
przyszłości zdobędzie zasłużony tytuł al-Fatih – Zdobywca. Jego
zaciekła nienawiść do chrześcijaństwa oraz dość szczególne
preferencje seksualne mogłyby uczynić zeń wzorzec na sztandary
dzisiejszych radykałów LGBT.
Mehmeda przywiodło do Konstantynopola proroctwo o Czerwonym
Jabłku, które utożsamiał z globem na pomniku cesarza Justyniana.
Mehmed szedł na podbój całego świata, na którym, jak zapowiadał,
miało nastać „jedno cesarstwo, jedna wiara i jedna władza”.
Rana
Władca Konstantynopola, cesarz Konstantyn XI Paleolog słał
rozpaczliwie wezwania o pomoc.
Świat chrześcijański był podzielony, a jedną z najboleśniejszych zadr
w jego ciele była Wielka Schizma Wschodnia, która oddzieliła Kościoły
łaciński i grecki. Cesarz Konstantyn uczynił wiele, by ową ranę
zaleczyć. 12 grudnia 1452 roku w kościele Mądrości Bożej odbyło się
specjalne nabożeństwo dla uczczenia unii, łączącej na powrót
Konstantynopol z Kościołem katolickim. Wywołało to furię części
ortodoksów, którzy w następnych miesiącach bojkotowali bazylikę.
Wezwania o militarną pomoc spotkały się z marnym odzewem
Zachodu, przybyła jedynie garść zuchów. Greckojęzyczną ludność
Konstantynopola wsparli Wenecjanie, Genueńczycy, Katalończycy,
Kreteńczycy, Kastylijczyk i Szkot. Zawodowy żołnierz genueński,
Giovanni Giustiniani Longo własnym sumptem wystawił małą armię.
Zebrał cztery setki rodaków, do których dołączyło trzystu wyspiarzy z
Rodos i Chios, „wspaniałych żołnierzy, odważnych i godnych
zaufania”.
Ostatecznie na wałach stanęło zaledwie 9000 obrońców. Przez ponad
50 dni będą stawiali czoła potędze islamu. W tym czasie w mury
uderzy 5000 kul wystrzelonych z największych dział, jakie dotąd
skonstruował człowiek. Tureccy puszkarze zużyją 22 tony prochu.
Obrońcy utopią we krwi trzy wielkie szturmy i sporo pomniejszych
ataków, stoczą mnóstwo potyczek podczas wypadów za wały.
Wytrzymają wiele, ale wtedy nadejdzie najgorsze.
Płonące niebo
W nocy z 25 na 26 maja 1453 roku kopułę bazyliki Hagia Sophia
spowiły płomieniste wstęgi. Nad całym Konstantynopolem unosiła
się łuna, jakby miasto gorzało już w ogniu.
Owo niezwykłe zjawisko niektórzy dzisiejsi uczeni są skłonni
tłumaczyć wybuchem wulkanu na wyspie Kuwae, 1700 km na wschód
od Australii. Potworna detonacja (o sile dwa miliony większej niż
atomowy wybuch, co spustoszył Hiroszimę) wyrzuciła w atmosferę
ogromne ilości pyłu, który rozprzestrzenił się po całym globie. Ponoć
właśnie opad cząsteczek pyłu wulkanicznego w połączeniu z ogniami
św. Elma (wyładowaniami elektrycznymi w atmosferze) miał stworzyć
ową przejmującą iluminację nad Konstantynopolem. Jednakże
ówcześni mieszkańcy i obrońcy miasta odebrali ognistą poświatę jako
straszliwy omen, zapowiedź nadciągającego kataklizmu. Zapanowały
nastroje apokaliptyczne.
Lęk ogarnął także najeźdźców. Wystraszył się sam sułtan Mehmed,
ale obecni przy nim muzułmańscy duchowni uspokoili go:
- To wielki znak. Miasto skazane jest na zagładę.
28 maja wieczorem Hagia Sophia zapełniła się tłumem wiernych. Po
raz pierwszy od miesięcy przybyli też prawosławni. Wierni obu
Kościołów wspólnie prosili Boga o ocalenie. Klęczeli razem w mroku,
rozjaśnionym jedynie płomykami świec.
Obecny był wśród nich sam monarcha. Ostatni władca Cesarstwa
Wschodniorzymskiego zasiadał na tronie po prawej stronie ołtarza.
Modlił się żarliwie, a po przyjęciu Najświętszego Sakramentu rzucił się
na ziemię i „błagał Boga o miłosierną łaskę i wybaczenie grzechów”.
Gdy Msza dobiegła końca, cesarz podźwignął się na równe nogi.
Pokłonił się na wszystkie strony duchownym i zgromadzonemu
ludowi, po czym opuścił świątynię, kierując się na wały. Obecne w
kościele rycerstwo ruszyło za nim.
Część wiernych udała się na spoczynek, inni trwali na całonocnym
czuwaniu. Hagia Sophia była dotąd świadkiem wielu gorszących
sporów między chrześcijanami. Teraz konstantynopolitańskie
wspólnoty trwały złączone w modlitwie – pojednane i walczące.
Dzień klęski, dzień chwały
29 maja 1453 roku rozpoczął się szturm generalny.
Nad ranem w mury miasta uderzyła artyleryjska nawała, której
gwałtowność przekroczyła wszystko, co świat widział do tej pory.
Baterie tureckie spowiły kłęby dymu, ogromne armatnie kule z
trzaskiem druzgotały umocnienia, a ci, którzy przeżyli
bombardowanie, przyrównywali je do piekła.
Potem rozległ się ryk atakujących. Chmura strzał przesłoniła niebo.
Dziesiątki tysięcy wojowników dżihadu runęło do szturmu na mury.
Grzmiały bębny, dźwięk cymbałów i piszczałek splatał się z potężnym
hukiem dzwonów w mieście. Po obu stronach okrzyki bojowe
mieszały się ze słowami modlitw, a zachęty do wytrwałej walki
zagłuszało rzężenie konających.
Chrześcijanie bronili się zaciekle, a liczbę uśmierconych przez nich
bisurmanów określano potem jako „niewiarygodną”. Ziały ogniem
armaty, kusznicy szyli gradem morderczych bełtów. Napastników
oblewano wrzącą smołą, miażdżono ich ogromnymi głazami. Pod
murami piętrzyły się stosy trupów, muzułmanie ginęli setkami, jednak
ich współwyznawcy nadal nieulękle wdzierali się na wały. W końcu
rozgorzała walka wręcz, której wynik, przy przygniatającej przewadze
liczebnej oblegających, mógł być tylko jeden. Mrowie szturmujących
wtargnęło do twierdzy.
***
Cztery i pół kilometra za Murem Teodozjusza, z kościoła Mądrości
Bożej wyszła procesja mnichów z ikonami w dłoniach. Modlili się i
błogosławili krzyżami ginącemu miastu.
***
Dla chrześcijańskich wojowników był to dzień klęski, ale też
największej chwały. Gdy upadła nadzieja na powstrzymanie
nieprzyjaciela, szukali okazji do dobrej śmierci. Katolicy i prawosławni
walczyli ramię przy ramieniu, razem ginęli z imieniem Chrystusa na
ustach - a Chrystus patrzył z wysoka na ich umieranie.
Ostatni władca Cesarstwa ze wzgardą odrzucił błagania dworaków,
namawiających go do ucieczki. Konstantyn XI galopował na
śnieżnobiałej klaczy wśród wiernych oddziałów, koordynując
działania i zagrzewając do boju, na koniec zaś stanął w szeregu
prostych żołnierzy. Niestrudzenie zadawał mordercze ciosy włócznią,
a gdy złamało się drzewce, wtedy porwał za miecz. Siał spustoszenie,
niczym żniwiarz kładł wciąż nowe łany pohańców. „Dziesięciu paszów
ubił, janczarów sześćdziesięciu…” – będzie opiewała go pieśń. Aż
przyszła chwila, gdy pękła głownia cesarskiego miecza. Wtedy śmierć
dopadła i władcę, a on przyjął ją godnie, niczym zmęczony robotnik
upragnioną godzinę spoczynku.
Walka przeciągała się. Garstka obrońców świata chrześcijan wciąż
trwała ginąc pod ciosami. W końcu przykryło ich mrowie
nieprzyjaciół. Miasto było skazane na zagładę.
Rzeczy straszne
W pierwszym amoku zwycięzcy zabijali każdego, kto nawinął się
pod rękę.
Potem masakra stała się wyselekcjonowana – mahometanie zarzynali
starców, chorych, osoby niedołężne, opóźnionych umysłowo.
Maleńkie niemowlęta roztrzaskiwali o bruk. Pozostałych
mieszkańców pognali w niewolę. Miasto ogarnęła orgia gwałtów.
Muzułmanie hańbili niewinne dziewczęta, stateczne mężatki,
skromne mniszki, także młodych chłopców. Oprawcy wydzierali sobie
ofiary z rąk, niekiedy rozrywając je na strzępy. Na kościoły, pałace,
mieszkania prywatne rzuciły się plądrujące tłumy. Jak rzekł świadek –
„czyniono rzeczy straszne”.
Zdobywcy wdarli się też w końcu do kościoła Mądrości Bożej. W
sklepienia świątyni uderzył krzyk mordowanych ludzi. Ocalałych
powiązano sznurami, „jak stada bydła i owiec”. Naprzeciw bazyliki, na
kolumnie Justyniana, na rozkaz sułtana Mehmeda zatknięto odciętą
ludzką głowę, rozpoznaną jako głowa cesarza Konstantyna XI. Potem
owo makabryczne trofeum, wypchane trocinami i zakonserwowane,
dyplomaci osmańscy będą pokazywali na dworach Wschodu, jako
widomy znak triumfu ich pana. Zboczony sułtan pośle w darze
islamskim władcom Egiptu, Tunisu i Granady jeszcze bardziej
przerażający podarunek – po czterysta greckich dzieci, wydartych
rodzicom.
Czwarta Bestia
Świat Zachodu ogarnęła potworna zgroza. Kościoły Europy zapełniły
się szlochającymi tłumami.
W Polsce kanonik Jan Długosz rozpaczał:
- Z dwu oczu chrześcijaństwa jedno zostało wydarte, z dwu rąk jedna
ucięta!
O klęsce rozprawiało duchowieństwo, rycerstwo i prosty lud.
Niepewną przyszłość roztrząsano w pałacach, zamkach, na
targowiskach i w przydrożnych karczmach. Szerzyły się
apokaliptyczne proroctwa, popularność zdobywały żałobne pieśni we
wszystkich językach Starego Kontynentu. Kronikarze określali
muzułmanów mianem Czwartej Bestii Apokalipsy, która „całą ziemię
obróci w pustynię”. Papież Pius II wołał w Mantui:
- To my sami pozwoliliśmy na zdobycie przez Turków
Konstantynopola!
Ojciec Święty wyrzucał władcom chrześcijańskim bezczynność, pisał
o zbezczeszczonych świątyniach, o „wspaniałym gmachu Justyniana
zbrukanym odrażającym kultem Mahometa”. Przepowiadał, że wróg
nie zatrzyma się, aż „podporządkuje sobie wszystkich książąt
Zachodu, zniszczy Ewangelię Chrystusową i narzuci całemu światu
prawo swego oszukańczego proroka”. Wzywał do wspólnej reakcji i
oporu.
A jednak… nie posłuchano go! Świeccy władcy mieli swoje problemy i
swoje interesy. Ci mali ludzie nie rozumieli powagi zagrożenia.
Niektórzy żywili nadzieję na korzystne układy handlowe z islamskim
najeźdźcą, a nawet na wojskowe z nim sojusze.
Podczas sześciu wieków panowania Turczynów nad Bosforem wokół
tamtejszych wspólnot chrześcijan wciąż gęstniał mrok. Apogeum
potworności były ludobójstwo i deportacje w latach 1913-1923, które
niemal doszczętnie unicestwiły społeczność wyznawców Chrystusa.
Cień minaretu
Sułtan Mehmed nakazał, by kościół Mądrości Bożej przekształcić w
meczet. Już niebawem w meczecie Ayasofya odbyło się pierwsze
islamskie nabożeństwo.
Z czasem powiały inne wiatry historii. Turcja ze światowej potęgi
przeobraziła się w „chorego człowieka Europy”, wstrząsały nią
wewnętrzne spory i rewolucje. W 1923 roku została ogłoszona laicką
republiką. W ramach walki z islamizmem meczet Ayasofya
przekształcono w muzeum.
Owe kłótnie w obozie oprawców nie miały wpływu na sytuację
chrześcijan. Tym było obojętne, czy wyrzynani są z rozkazu sułtana,
czy też laickich reformatorów. To laicka republika, tak opiewana przez
Zachód za modernizację, wymordowała i wypędziła niedobitki
wyznawców Chrystusa, potem zaś starannie zacierała ślady po
dawnych włodarzach tych ziem.
Tymczasem turecki islamizm, na jakiś czas zepchnięty do narożnika,
na naszych oczach zaczął święcić triumfy. 24 lipca 2020 roku Hagia
Sophia ponownie została ogłoszona meczetem. Pierwsze
nabożeństwo zaszczycili swą obecnością najwyżsi dostojnicy
państwowi z prezydentem Recepem Erdoğanem na czele.
Mógłby ktoś zapytać: czy wyznawcy Mahometa nie potrafią
wybudować sobie własnych domów modlitwy? Czy dlatego muszą
korzystać z obiektów zagrabionych chrześcijanom?
Odpowiedź dał imam Ali Erbas, szef tureckiego Dyrektoriatu do
spraw Religijnych, który poprowadził inauguracyjne modły. Wygłosił
on kazanie dzierżąc w dłoni miecz. Trudno o wyrazistsze podkreślenie
trwałości zdobyczy, a być może także zapowiedź nowych podbojów.
Wznowienie działalności meczetu w kościele Mądrości Bożej to
kolejny triumf katów nad ofiarami.
Imperium i ruiny
Prezydent Erdogan odbudowuje dawne imperium tureckie. Jest w
działaniach tego człowieka rozmach, nie sposób odmówić mu
odmierzanej ziemską miarą wielkości.
Czy ktoś może go powstrzymać? Któż jest dlań konkurentem wśród
polityków europejskich? Unijni decydenci przyrośnięci do
brukselskich stołków i diet? Miernoty pozujące na mężów stanu,
poczwarne karły, które zastąpiły niegdysiejszych olbrzymów?
Nasz świat jest cywilizacją ruin.
Andrzej Solak