G rażyna
Plebanek
BOKSERKA
Spis treści
Dedykacja
Motto
I Północ, Południe
II Przyjaciele, wrogowie
III Zwycięzcy, przegrani
IV Kolonizatorzy, kolonizowani
V Swojskość, obcość
Przypisy
Halinie, Ance Ś., Jaśkowi, Wojtkom, Maćkowi, Andrzejowi
Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony:
Żałując, że się nie da jechać dwiema naraz
I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony
W głąb pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony,
Gdzie wzrok niknął w gęstych krzakach i konarach;
Potem ruszyłem drugą z nich, nie mniej ciekawą,
Może wartą wyboru z tej jednej przyczyny,
Że, rzadziej używana, zarastała trawą;
A jednak mogłem skręcić tak w lewo, jak w prawo:
Tu i tam takie same były koleiny…
(Robert Frost Droga nie wybrana, tłum . S. Barańczak)
I PÓŁNOC, POŁUDNIE
Zsuwała majtki, gdy zaskoczył ją ten dźwięk. Niewinne wirowanie, taniec przedmiociku.
Znieruchomiał u jej stóp (brązowe sznurowane buty, znakomite na podróż). Nijaki guzik, który
właśnie się skądś urwał. Jak to jest – pomyślała – stracić łączność z całością, odpaść, zostać na
swoim, na zimnej podłodze toalety na stacji Eurostara w Londynie?
Podniosła go i wsunęła do kieszeni. Dopiero kiedy zapinała suwak dżinsów, przyszło jej do głowy,
że to chyba nie jej guzik. Musiał należeć do kogoś, kto był w kabinie obok. Wstrzymała oddech, ale
przez dmuchanie suszarek do rąk nie mogła wyłowić żadnego dźwięku zza przepierzenia.
Ciało spięła trudna do wytłumaczenia reakcja – chciała wyskoczyć z kabiny, zapukać do tamtej,
wytłumaczyć, że oto, proszę, coś pani odpadło… Zacisnęła guzik w dłoni. Tam pewnie nikogo nie
ma, a guzik oderwał się od jej własnej kurtki, tyle że od wewnętrznej strony.
Coś jej mówiło, że to nieprawda. Guzik należał do kogoś innego, a do niej się przeturlał, ze
wszystkim, co widział.
Lu wy sunęła ręce spod dworcowej dm uchawy. Denerwowało j ą, że nigdy nie suszy ły się do
końca, a m oże by ła zby t niecierpliwa i zawsze wy j m owała dłonie, chociaż wciąż by ły lekko
wilgotne. To dlatego, że zawsze się spieszy ła. Tak by ło, kiedy z kim ś podróżowała, j akby czuła się
zobligowana, by nie zostawiać towarzy szy podróży zby t długo sam y ch, nie robić wrażenia, że
odłącza się od stada. Wiedziała, że i tak to w końcu odkry j ą, a wtedy będą j ą próbowali
zatrzy m ać, oswoić, wy perswadować (głębsze więzi są lepsze od powierzchowny ch, głęboki
kontakt wartościowszy od chęci pętania się sam opas).
Kiedy podróżowała sam a, nie zdarzało j ej się spieszy ć, a j eśli tak, to się z tego śm iała.
Dopadała pociągu w ostatniej chwili, a potem w kory tarzu wy py ty wała współpasażerów, czy
j edzie w dobry m kierunku. Kilkoro obcy ch zasy py wało j ą inform acj am i, gdzie m a wy siąść,
zdarzało się, że pom agali nieść bagaż. Ale dziś ty lko na chwilę wy rwała się w sam otność, tu, do
toalety na dworcu Eurostara. Po drugiej stronie m etalowy ch drzwi czekał na nią m ężczy zna.
Wiedziała, że kiedy siusiała, esem esował do żony.
Jej m ężczy źni zaczy nali często zdanie od: „bo kobiety …”. Wściekała się. Jakie kobiety ?!
Stawiali j ą w rzędzie z kobietam i ich przeszłości, z j akąś ogólną kobietą o zam azany ch ry sach
twarzy, która „robi to”, a „nie robi tam tego”. Jej biały m ężczy zna podej rzewał, że Lu chce m ieć
dziecko, w j ej wieku wszy stkie kobiety zaczy nały czuć prokreacy j ne m rowienie. Jej czarny
m ężczy zna potrafił się pienić, że kobieta m a okres przez trzy dni, a nie pięć; j eśli trwa dłużej , to
znaczy, że ona kłam ie, wszy stkie kobiety kłam ią. „Twój nigdy niekończący się okres” – zży m ał się,
bo nie m ógł j ej wtedy tknąć, on, m uzułm anin.
Cokolwiek by zrobiła, j ak bardzo by łaby inna, osobna, i tak stała w cieniu tej ogólnej kobiety,
kobiety rozpiętej m iędzy okresem a głodem poczęcia, abstrakcy j nej j ak Biały kwadrat na
czarnym tle Malewicza, kobiety, którą m ężczy źni dobrze znali. Sam ej Lu nie dostrzegali. Szkoda,
bo by liby dum ni, że są właśnie z nią. A tak podniecali się, że są z kobietą.
Spoj rzała w łazienkowe lustro, zielonkawe oczy wy rażały zainteresowanie, o które by się w tej
chwili nie podej rzewała. Nie pierwszy raz zdarzało j ej się zauważy ć, że wy gląda lepiej , niż się
czuj e. Chociaż w środku się m iesiło j ak w betoniarce, z lustra patrzy ł na nią wzrok pełen
ciekawości. Ciekawość, Curiosity killed the cat – pom y ślała, przeczesała palcam i brązowe
kręcone włosy i zasunęła suwak skórzanej kurtki (puszy sta kępka nici po urwany m wewnętrzny m
guziku podfrunęła od podm uchu suszarki włączonej przez kobietę, która wy szła z toalety obok, ale
Lu odkry ła brak guzika dopiero po drugiej stronie kanału, na dworcu w Brukseli. Kitka
przy pom inała ogon Avatara, dzięki którem u stworzenia odnaj duj ą porozum ienie).
– Ile m asz lat?
– A co cię to obchodzi?
Lu powiedziała to po polsku, nic dziwnego, że nie zrozum iał i uśm iechnął się szeroko.
Mówił coś szy bkim francuskim , teraz ona nie rozum iała, ale bąbelki energii, którą em anował,
waliły w nią zapam iętale, widziała twardość j ego m ięśni, szczotkę włosów w kolorze fry tek. Pot
spły wał j ej m iędzy piersiam i, m ężczy zna m usiał to zauważy ć, dlatego tu przy szedł. Stał teraz
blisko i zlizy wał kropelki wzrokiem .
– Masz rękawice? – zapy tał, a ona ucieszy ła się, że zrozum iała. Odgrzewała francuski, który
pam iętała ze szkoły. Kiedy po francusku m ówili Polacy, wśród który ch pracowała, ciężar
polskiego akcentu czy nił słowa swoj skim i. Ale tu, w brukselskim klubie bokserskim , m ówiło się
inaczej , obcy zaśpiew oddalał sens słów.
– Nie, j eszcze nie kupiłam .
Obok nich stanął szczupły Marokańczy k i zaczął oplatać ręce żółty m i owij aczam i. Patrzy ła j ak
urzeczona na precy zj ę j ego ruchów.
– Masz, włóż te. – Trener znów stał przed nią.
Zanim zdąży ła zareagować, wziął j ej dłoń i nabił na nią czerwono-czarną bokserską rękawicę,
potem drugą. By ły wilgotne od środka, ciepłe od cudzego potu. Zaczęło j ej bić serce, strasznie
szy bko. Zaczerwieniła się, nagle zachciało j ej się płakać.
– Voilà! – Zacisnął rzepy wokół j ej przegubów.
Rękawice unierucham iały dłonie żelazny m chwy tem . Insty nktownie podniosła ręce do twarzy
– gdy by chciała j e uwolnić, m usiałaby rękawice ściągać zębam i. Ale Lu nie m iała zam iaru się
ich pozby wać. Chciała zostać w nich, j ak długo się da, chłonąć przez skórę pot poprzednika.
Kiedy zdj ęła j e dwie godziny później , dłonie pachniały obcy m , walczący m facetem .
Śm ierdziała wy siłkiem , chciała tak śm ierdzieć. Czuła na rękach cudze ciepło, które teraz należało
do niej .
– No, powiedz. Co to za historia? Dziś m i powiesz?
– Musim y m ieć cały wieczór. I m uszę się nawalić.
Lu zwodziła Sprite, ale naprawdę nie m ogła się przem óc, żeby zacząć o ty m m ówić. Poza ty m
by ła nieufna, dopiero niedawno poznała prawdziwe im ię tej dziewczy ny. W klubie, gdzie
dziewczy n by ło raptem kilka, chłopców i m ężczy zn kilkudziesięciu, wszy stkie nosiły przezwiska,
które dawał im trener. Nadanie przy dom ka by ło rodzaj em bokserskiego chrztu. Lu została
nazwana Lu, bo kiedy trener zapy tał, j ak m a na im ię, pom y liła się i zam iast tego odpowiedziała,
gdzie m ieszka: „Avenue des Nerviens”.
– Avenue Louise? – nie zrozum iał. – Avenue Louise, tak ci na im ię? – parsknął. Od tej pory
nazy wał j ą Louise, w skrócie Lu. Sprite naprawdę m iała na im ię Avril. Dlaczego dostała akurat
taki przy dom ek, nikt nie wiedział. Kiedy sam a Sprite próbowała protestować, trener, akurat czy m ś
zaj ęty, rzucił nieuważnie: – Wolisz by ć Jam aican Beer?
– Coś ty.
– To o co chodzi?
Jak m iała tej świeżo poznanej dziewczy nie zwanej Sprite opowiedzieć swoj e ży cie? A j ednak
zary zy kowała.
Aha, ich trener nazy wał się Ricky, chociaż nie by ł Am ery kaninem .
– Jestem j ak m atka natura, nie znoszę pustki – powiedziała Lu do Sprite, gdy j uż się do niej
przekonała.
Tak naprawdę Sprite zwierzy ła j ej się pierwsza i to ośm ieliło Lu, która by ła w takim m om encie
ży cia, że zachowy wała się j ak skotłowany gry zoń, który chce wszy stkich kąsać. Czuła się tak w
środku, ale oczy wiście na zewnątrz wy glądała znacznie lepiej , dlatego ludzie do niej lgnęli.
Nie wiedzieli, co nosi w środku ani że w każdej chwili m oże bry znąć czy m ś paskudny m .
Historia Sprite by ła przej m uj ąca, będzie się przeplatała z opowieścią Lu nieuchronnie, bo te
dwie dziewczy ny uczy ły się walczy ć razem .
Lu zaczęła od tego, że opowiedziała Sprite, j ak się znalazła w Brukseli. Potem wróciła do tego,
j ak poznała swoj ego m ężczy znę.
– Tego żonatego? – upewniła się Sprite.
Lu ponuro pokiwała głową.
– Mów o nim „kochanek” – podsunęła Sprite po nam y śle. – Bo j ak m a żonę, to taki on twój , j ak
i m ój .
Sprite wszy stko precy zowała, co Lu złościło, bo m iała ochotę na szerokie j ak rzeka poj ęci
e„m ój m ężczy zna”. Koj arzy ło j ej się z bogaty m nurtem ży cia, porządną, a nie naskórkową
obecnością. A ty lko taką – naskórkową – m ógł j ej dać.
– Takiego, j ak j eszcze kiedy ś zadam się z żonaty m . – Lu zacisnęła pięści.
Sprite odsunęła z twarzy włosy, a Lu wpatrzy ła się w pom arańczowe pasm o, które tchnęło
opty m izm w czerń pozostały ch. Kolorowy kosm y k i oczy Sprite to by ł niesam owity m iks pogody
i ciekawości, tej sam ej , którą Lu chciałaby widy wać u siebie, ale nie m ogła, bo widy wała się
głównie od środka, skąd wy kluła się j ej opowieść.
Trzy lata wcześniej
Nie czuła stóp – to by ł znak, że ciało odm awiało kontaktu z tą krainą. Chociaż m iała ciepłe buty,
puchową kurtkę i inne elem enty ubrania, które pozbawiały j ą kobiecości i upodabniały do reszty
m ieszkańców Północy, palce j ej zdrętwiały. Wcześniej to się nie zdarzało. By wało, że biegała tu z
gołą głową, bez szalika, kokietowała krótkim i spódnicam i czy brakiem m aj tek, co rozgrzewało
chłopców, z który m i się spoty kała, ale nigdy zim no nie podpełzło do niej tak blisko.
Czy to dlatego, że by ła słabsza? Podczas ostatniego poby tu tutaj w j ej ży ciu zdarzy ło się coś
strasznego. My ślała, że sobie radzi, przecież by ła dzielna, wszy scy j ej to powtarzali. A tu coś w
niej pękło, j ak w term osie, który woziła ze sobą na kolonie. Kiedy ś spadł, wy dawało się, że nic się
nie stało, ale kiedy go podniosła, zagrzechotał. Rozbiła m u środek. Patrząc na j ego opty m isty czną
czerwień, nikt by się nie dom y ślił, że j uż nie trzy m a ciepła.
Ogarnęła wzrokiem linie biały ch tarasów, po który ch widok zsuwał się do brzegu j eziora.
Warstwy kraj obrazu m iały w j ej pam ięci wy m iar archeologiczny. Niektóre m iej sca poznała
j ako dziecko, inne j ako nastolatka, kolej ne w czasach, gdy wróciła tu, będąc studentką. Na to
nałoży ły się naj świeższe wspom nienia, naj boleśniej sze. Nabrała w płuca lodowatego powietrza.
Wracała do Szwecj i j ak bum erang, niem al uwierzy ła, że j est kobietą Północy. Dlaczego m usiała
się zakochać w chłopaku, który nie lubił zim na? Nie chciał z nią tu m ieszkać, czekał na Lu w ich
m ieszkaniu w Warszawie (powinno j ej się zrobić od tego cieplej , ale gdzie tam !).
Stoj ąc nieruchom o w zim nej bieli, przy pom niała sobie, j ak wspięła się na to wzgórze po raz
pierwszy. Miała wtedy dziesięć lat, pokony wała strom iznę, chwy taj ąc się rękom a kępek wrzosów,
aż stanęła na szczy cie i spróbowała ogarnąć wzrokiem bezm iar rozpościeraj ącego się przed nią
widoku. Szczodrość północnej natury graniczy ła z ostentacj ą. Mała Lu, która wdrapała się tu
wbrew zakazowi m am y, poczuła, że dusi j ą narcy zm tutej szej przy rody. Zasłoniła oczy rękam i,
który m i wcześniej doty kała wrzosów i om szały ch głazów. Jej palce pachniały dzikością.
Od tam tego czasu m inęło osiem naście lat. Dorosła Lu przepatry wała teraz rozciągaj ącą się
przed nią przestrzeń, bawiła się klockam i szwedzkiej przeszłości. Palców w butach nie czuła, nosa
też nie, zupełnie j akby m iał odpaść. Kraina Północy chy ba j uż j ej dziękowała. Jeszcze
przy stanęła, j eszcze ogarnęła widok wzrokiem , szepnęła: Jag ska vara tillbaka här 1, ale zam iast
głosu z ust wy doby ł się obłok pary.
Weszła do ciepłej sieni, ogrzewana podłoga by ła wy nalazkiem w sam raz na ten klim at;
siedziała tam , dopóki stopy nie odtaj ały. W dom u by ło cicho, Dunia j eszcze nie wróciła. Lu
zerknęła na zegarek – za dwadzieścia m inut m uszą wy j ść, droga na lotnisko o tej porze zabierze
godzinę. Na stole w kuchni stały kwiaty. Jak sięgnąć pam ięcią, w ty m dom u zawsze pachniały
kwiaty, kolorowe, niedbale wetknięte do wazonu. Mam a Lu m awiała, że to strach na wróble dla
zby t długiej zim y. Lu dotknęła włącznika, ale nie zapaliła światła, pozwoliła, by do kuchni zakradły
się wspom nienia.
Kiedy weszły do dom u Duni osiem naście lat tem u, Lu ściskała m am ę za rękę, w drugim ręku
trzy m ała pluszowego psa. Latam i dom agała się prawdziwego, ale w dom u „nie by ło warunków,
żeby trzy m ać zwierzaka”. Dostała pluszową zabawkę i pogodziła się z ty m , że j ej pies nigdy nie
zam erda ogonem , nie podskoczy, nie liźnie j ej po twarzy.
Z sieni w dom u Duni skoczy ł na nią prawdziwy pies. Mała Lu krzy knęła, a pies przy siadł z
zadem do góry i zaczął poszczekiwać, w oczach m iał zaraźliwą radość.
– Nie bój się, to j eszcze szczeniak – uspokoiła j ą Dunia, wstawiaj ąc do przedpokoj u ich walizkę
(m iały z m am ą j edną, sy m boliczną).
– Ile m a lat?
– Lat? – roześm iała się Dunia. – Niecałe półtora roku. Co oznacza, że j est m niej więcej w
twoim wieku. To też dziewczy nka.
Carlita, złocista labradorka, potrafiła się wbić głową w szczękę osoby, którą wy lewnie witała,
podgry zała też rzeźby Duni, gdy m iała dołek psy chiczny. By ła j edy ny m szczekaj ący m psem w
okolicy, inne przestawały hałasować po odby ciu specj alnej tresury. Dunia po kilku lekcj ach, na
które zaprowadziła Carlitę nam ówiona przez sąsiadów, powiedziała, że nie będzie robiła ze
zwierzęcia wariata.
– Już i tak tężej ę na m y śl, j ak ubogie będzie j ej ży cie seksualne – biadała. – Nie m ogę j ej
poddawać j eszcze większy m ry gorom .
– To po co w ogóle kupiłaś psa? – zdziwiła się m am a Lu.
– Mierzi m nie proces uspołeczniania. – Dunia potrząsnęła m iodowy m i włosam i i poszła
pracować do ogrodu, gdzie stawiała m etalową rzeźbę, która na razie przy pom inała portowego
żurawia.
Dunia, przy j aciółka m am y Lu z liceum , by ła piękna, j ej uroda zatrzy m y wała sam ochody, a
m am a dopowiadała, że i lecące sam oloty. Poruszała się z gracj ą Afry kanki idącej z wiadrem
wody na głowie, włosy powiewały za nią poły skuj ący m i pasm am i. Wrażenie obcowania z
niezwy kły m zj awiskiem powodowało, że m ało kto potrafił odpowiedzieć na proste py tanie,
j akiego koloru są oczy Duni. Lu, która naty chm iast się w niej zakochała, by ła dum na z tego, że
rozgry zła zagadkę – tęczówki Duni by ły m iodowe, j ak j ej włosy. Jako absolwentka Akadem ii Sztuk
Piękny ch Dunia wy j echała na wy stawę do Sztokholm u, gdzie zastał j ą stan woj enny. Została w
Szwecj i, gdzie j ej praca nabrała szwungu – parę lat później j eździła z wy stawam i po świecie.
Kiedy w Polsce zniesiono stan woj enny, odnalazły się listownie z m am ą Lu. Dunia została
m atką chrzestną Lu na odległość (figurowała w papierach, chociaż fizy cznie w kościele zastąpiła
j ą sąsiadka). Przy sy łała piękne ubranka z H& M oraz m nóstwo słody czy. Dzięki niej Lu poznała
sm ak żelków w kształcie sam ochodów i przekonała się, że nie znosi „czarny ch węży ”, any żkowego
przy sm aku szwedzkich dzieci.
Tego dnia, gdy dziesięcioletnia Lu z m am ą stanęły w progu dom u Duni, wlokły ze sobą bagaż
znacznie większy niż walizka, z którą przy j echały – dwa rozwody. Po drugim , wy j ątkowo
burzliwy m , Lu zapy tała: „Mam usiu, czy na świecie istniej ą w ogóle j acy ś norm alni m ężczy źni?”.
Miesiąc później stały w przedpokoj u sztokholm skiego dom u j ej przy j aciółki, oganiaj ąc się od
karesów złocistej labradorki. Trafiły do dom u kobiet. Rok później Dunia m iała urodzić córkę, a
labradorka m ałe, z przewagą suczek. Taki by ł ich start w nowy m ży ciu.
W dom u położony m nad wodą w odległości pół godziny j azdy od Sztokholm u zostawały często
sam e. Nie bały się. „W Szwecj i nikt nie kradnie, bo w średniowieczu złodziej om obcinano ręce” –
m awiała m am a nieco autom aty cznie. No i by ła z nim i Carlita. Gdy by przy szedł złodziej ,
strzeliłaby go py skiem w szczękę, bo bardzo lubiła gości.
Naj pierw m iały wrażenie przy krótkich wakacj i – przy j echały tu w czerwcu, a w połowie
sierpnia poczuły w powietrzu zapowiedź chłodu. Mam a chy ba go przeoczy ła albo nie wiedziała,
co ze sobą niesie, bo uj ęta pięknem ogrodu i pobliskich lasów podj ęła decy zj ę: zostaną w Szwecj i.
Lu, która całe lato spędziła z Carlitą, dzięki czem u czuła się szczęśliwą dziewczy nką, nie rozum iała,
co oznaczaj ą te słowa, dopóki nie stanęła pod szwedzką podstawówką.
– Idź, córeczko, poszukaj swoj ej klasy – powiedziała m am a, próbuj ąc założy ć za ucho Lu
spiralkę niesforny ch włosów.
– Dobrze – odparła Lu, po czy m przy stanęła. – Ale j ak j est „klasa” po szwedzku? A „łazienka”?
Nagle nie wiedziała nic. Przez kilka m iesięcy by ła niem ową skazaną na j ęzy k m igowy, którą
j asnowłose łobuzy uczy ły przekleństw i wy sy łały do nauczy cieli, żeby się pochwaliła szwedzkim .
Odby ła z tego powodu ileś kar, podczas który ch przepisy wała rzędy słów pozbawiony ch dla
niej znaczenia, aż zrobił j ej się nagniotek na środkowy m palcu. Od tego i od ry sowania – bo
otoczone przez obcość, zaczęły z m am ą ry sować, naj pierw każda sobie, a potem razem :
wy m y ślały przy gody ry sunkowy ch bohaterów, którzy ciągle coś m usieli zdoby wać.
Przeszkodom nie by ło końca, ale oni zawsze wy gry wali.
Mam a Lu, z wy kształcenia history czka sztuki, zapisała się na kurs szwedzkiego, a j ednocześnie
pracowała w galerii sztuki. Praca, zdoby ta dzięki Duni, wbrew szum nej nazwie sprowadzała się do
obm iatania podłogi i uśm iechania do nieliczny ch klientów. Mam a Lu m iała przy kazane
przekazy wać ich czy m prędzej w ręce Sary, właścicielki galerii, która prawie nic nie
sprzedawała, ale z przy j em nością bawiła się w pracę. Utrzy m y wał j ą m ąż, który od lat kochał się
w Duni.
Dłużące się godziny m am a Lu przepędzała ry sowaniem . Po m aturze z nich dwóch to Dunia
dostała się do Akadem ii Sztuk Piękny ch, m am a Lu m usiała się zadowolić historią sztuki.
– To świństwo, że Rianny nie przy j ęli do Akadem ii – powtarzała Dunia. – Miała niefart, że
pochodziła z inteligenckiej rodziny. Mnie przy j ęli, bo oj ciec by ł kom uchem .
Rianna to by ł przy dom ek m am y Lu, który Dunia nadała j ej w liceum . Anna Rankiewicz
,Rankiewicz Anna – tak to brzm iało, gdy nauczy ciele wy woły wali j ą do odpowiedzi. R. Anna,
Rianna – przedrostek odróżniał j ą od inny ch Ann, Ań, Anek, Anusiek. Jeszcze na studiach tak
m am ę Lu nazy wano, ale kiedy Dunia zniknęła z j ej ży cia, rozpły nął się w powietrzu i przy dom ek.
Odzy skała go dopiero w Sztokholm ie, przy wrócił j ej dawną tożsam ość, tę sprzed m ałżeństw i
rozwodów. Tam wróciła też do panieńskiego nazwiska, które i Lu oficj alnie przy j ęła za swoj e, gdy
dorosła (oj ciec j uż wtedy nie ży ł, nie m ogło by ć m u przy kro).
W ry sowaniu wkrótce dokonały specj alizacj i: Lu wy m y ślała przy gody główny ch bohaterek,
m am a j e ry sowała. Pewnego razu zwróciła córce uwagę, że postaci są m ałom ówne. Lu
wzruszy ła ram ionam i. „Są zaj ęte walką” – powiedziała, a wtedy m am a dory sowała dy m ek nad
j edną z bohaterek. „Tu m ożem y wpisać, co m y ślą” – wy j aśniła. Postaci oży ły – dy m ki
zawierały ich skry te m y śli, o który ch wróg nie m iał poj ęcia. Czasem dy m ki zaskakiwały sam e
bohaterki, a Rianna m iała niezłą zabawę, ry suj ąc buźki zdum ione własny m i m y ślam i. Niektórzy
bohaterowie nawet w wirze walk podnosili głowy i przy glądali się pły nący m nad nim i napisom .
„No, czy ty tak nie m asz, Rianna? – chichotała Dunia, wierna czy telniczka ich kom iksów. – Robisz
coś, a tu bęc, taka m y śl?”.
Ty m czasem pozornie cichy dom pod Sztokholm em , j ak to by wa ze spokoj ny m i dom am i,
przeszedł trzęsienie ziem i. Wy buchła Sara, właścicielka galerii, w której pracowała m am a Lu, bo
odkry ła, że j ej m ąż m a rom ans z Dunią. Potem wy buchł m ąż Sary, Karl, na wieść, że Dunia nie
chce z nim dzielić ży cia, choć on gotów by ł odej ść od żony. Trzeci wy buch – Dunia twierdziła, że
to dziwne, bo Szwedzi raczej nie okazuj ą em ocj i – nastąpił w chwili, gdy Dunia powiedziała
Karlowi, że j est z nim w ciąży, ale i tak nie zm ieni decy zj i. Jedy nie ona pozostała po szwedzku
spokoj na – i kiedy odkry ła, że j est w ciąży, i kiedy postanowiła, że wy chowa dziecko sam a. Nie
zam ierzała pozbawiać się niezależności, by ło j ą na to stać. A m atką chciała zostać, i to nie za j akiś
czas, ty lko teraz. Akurat skończy ła trzy dzieści pięć lat.
Po m ieszczańskiej eksplozj i szlag trafił pracę m am y Lu. Rozwścieczona żona karała wszy stko,
co m iało j akikolwiek związek z Dunią, pewnie ugotowałaby ży wcem i Carlitę, o czy m suka nie
m iała poj ęcia i kiedy Rianna z Dunią siedziały wieczoram i w kuchni, om awiaj ąc kolej ne odcinki
afery, zasy piała beztrosko, śniąc o łaj dactwach, który ch dokonała w ciągu dnia. By ła w fazie
wielkiego puszczania się. W przeciwieństwie do Lu przestała by ć dziewczy nką, j ej psie lata
pędziły szy bciej , z czego ochoczo korzy stała.
– Sara o m ało nie roztrzaskała m i abstrakcj i na głowie – j ęknęła m am a Lu, opieraj ąc stopy na
kalory ferze.
– Tak m i przy kro – bąknęła Dunia, a Lu wy obraziła sobie dy m ek nad j ej głową: bolesne
zderzenie z abstrakcj ą.
Rianna wzruszy ła ram ionam i. Kto się rozwiódł dwa razy, tego niewiele dziwi.
– Zaskoczy ła m nie im petem . – Dunia się zam y śliła.
– A czego się spodziewałaś? Podbierasz j ej faceta.
– Przecież nie chcę z nim ży ć. Karl, na co dzień?!
– Oj , Dunia, m y ślisz j ak dziecko – żachnęła się Rianna, przy suwaj ąc sobie m iskę z pestkam i
słonecznika.
Wreszcie j e znalazła w ty m bezzapachowy m kraj u, w Konsum ie, w dziale z pokarm em dla
ptactwa. Ludzie nie skubali tu słoneczników ani nie poj adali bobu. Te dziwne różnice, które zaczęła
niedawno wy chwy ty wać po okresie ślepego zachwy tu dla Zachodu i Północy, znaczy ły równię
pochy łą ich poby tu na szwedzkiej ziem i. Lu j eszcze o ty m nie wiedziała, ale wkrótce m iała się
przekonać, że j eśli j ej m am a czegoś nie lubiła, to nie by ło siły, żeby się z ty m pogodziła. Rianna
„nie znosiła” i nie zam ierzała „się zm uszać” (te słowa nabrały m ocy kilka m iesięcy później , kiedy
ona i Lu wy konały kolej ną ży ciową woltę).
Tego wieczoru Lu zwinęła się na psim posłaniu pod kuchenny m stołem , z głową na ciepły m
brzuchu Carlity, i słuchała splataj ący ch się głosów m am y i Duni. Stawiały fundam enty j ej
kobiecego świata, z czego nie zdawały sobie sprawy. Mówiły akurat o Sarze, która pracowała j ako
m asaży stka, kiedy Karl, wówczas zatroskana głowa rodziny, przy szedł się do niej zrelaksować.
Chętnie słuchała, drobny m i dłońm i wy ciskała z niego stresy i zm artwienia, zwierzenia i
m arzenia.
Zaczął do niej wracać, aż Sara pewnego dnia wy znała, że spodziewa się j ego dziecka. I że żona
Karla j uż wie. „Skąd wie?” – zapy tał Karl zduszony m głosem . Stąd, że Sara j ej o ty m doniosła.
Karl odszedł od żony, wy płaciwszy j ej m onum entalne alim enty, i niczy m Sy zy f zaczął pchać
pod górę kam ień kolej nego m ałżeństwa. Gdy Dunia powiedziała m u o dziecku, szy kował się
pchać następny. Wy śm iała j ego gotowość, a on poczuł się tak, j akby m u ten kam ień złośliwie
spuściła na stopę. „Au, au” – powtarzał podobno, tak w każdy m razie brzm iało to w streszczeniu
Duni.
– Zakodował sobie w tej swoj ej bidnej głowie, że j ak ciąża, to i ślub. – Dunia potrząsnęła
włosam i, sięgaj ąc po pestki słonecznika. – Tak go ta Sarka wy tresowała.
– Sarka, co sarka. – Rianna błądziła m y ślam i gdzie indziej . – Ale ich sy n j aki biedny …
– Przecież m u oj ca nie zabieram – obruszy ła się Dunia.
– Biedny przez to im ię. Jak m ożna nazwać dziecko Love? Sarka to wariatka! Chłopak do końca
ży cia będzie się czuł j ak idiota. „Dzień dobry, nazy wam się Love”. „Panie Miłość, proszę tu
położy ć paczkę”. „Kanapkę z pasztetem , panie Miłość?”.
Wzięła garść pestek. Denerwowało j ą, że nie m aj ą łupinek, odpadała przy j em ność skubania.
– Usidliła Karla egzaltacj ą – podsum owała Dunia. – Jego pierwsza żona by ła prakty czna do
bólu, Sarka pograła na kontrastach. Dostanie alim enty większe niż twoj e i m oj e zarobki razem
wzięte. A chłopak, m am nadziej ę, zm ieni sobie im ię. Na przy kład na Brian.
– Brian?… – Mam a Lu zakrztusiła się pestką.
– A czem u nie?
Lu poderwała głowę, sły sząc skrobanie w drzwi. Trudno by ło się otrząsnąć ze wspom nień.
Tam ten rok by ł j ej właściwy m dzieciństwem , bez krzy ków i awantur, które znaczy ły epoki
m ałżeństw m am y.
Drzwi skrzy pnęły i stanęła w nich szczupła postać w białej puchowej kurtce. Głowę trzy m ała
wy soko, m iodowe włosy spły wały do połowy pleców, spod futra patrzy ły niebieskie oczy.
„Oczy Karla”, m awiała Dunia, gdy urodziła Malinę. Dziewczy na wzięła urodę po m atce i
przenikliwe spoj rzenie po oj cu. Siedem nastolatka przerosła j uż Lu.
Malina (dy m ek, czy li próba oddania m y śli): Burza brązowy ch loków, j ak j a chciałam m ieć
takie włosy ! Moj e by ły białe j ak główki dm uchawca. My ślałam , że j ej są zrobione z czekolady,
że ona cała j est czekoladowa. Dopiero tam ta krew, m ięsisty środek. Ciało, krew, prawdziwa Lu…
– Skrobiesz w drzwi? – Lu się uśm iechnęła, a widząc zm ieszanie na twarzy Maliny,
przetłum aczy ła zdanie na szwedzki.
Malina znała polski, ale um y kał j ej sens bardziej precy zy j ny ch sform ułowań. To by ł j ęzy k
wakacj i w Polsce, w ciągu roku szkolnego rdzewiał.
Sły sząc to sam o po szwedzku, Malina roześm iała się – zwy czaj skrobania zam iast pukania w
drzwi przej ęły od Carlity, łączy ł j e z dzieciństwem , chociaż nie by ły dziećm i w ty m sam y m
czasie: gdy Malina się urodziła, Lu m iała j edenaście lat; stała się nastolatką, kiedy córka Duni
poszła do przedszkola. Malina by ła przedłużeniem szczęśliwego dzieciństwa Lu i zapowiedzią
kolej ny ch zm ian w j ej ży ciu – trzy lata po Malinie na świat przy szedł Daniel, przy rodni brat Lu.
Tam ten rok w Szwecj i obrodził j ak j abłoń rosnąca przed dom em . Naj pierw Carlita powiła
szczeniaki, zupełnie nierasowe i tak piękne, że Lu o m ało nie zawaliła przez nie klasy. Trzy suczki i
j eden piesek toczy ły się dwukolorowy m i kulkam i po dom u, nicuj ąc szpilkam i zębów obicia kanap,
przepikowuj ąc pościel, posikuj ąc ze szczęścia. Szy bko nauczy ły się wy skakiwać z koj ca, co
naj pierw wszy stkich bawiło, ale potem stało się kłopotliwe, bo Dunia tocząca się ze swoim
brzuchem j ak Matka Ziem ia poty kała się o biegaj ące szczeniaki. Karl, który by wał u nich często,
nalegał, żeby j e oddała, ale Lu protestowała tak rozpaczliwie, że zostały przez całe lato, ty le że
wy kwaterowane pod werandę. Carlita nauczy ła j e drapać w drzwi, kiedy chciały wej ść do
dom u.
Malina urodziła się wiosną, j ak przy stało na dziecko poczęte w czerwcowej nam iętności.
Jeśli Dunia wy obrażała sobie, że będzie chodzić z tobołkiem rom anty cznie uwiązany m u piersi
i spokoj nie pracować, głęboko się m y liła. Malina od początku by ła diabłem na m iarę szczeniaków
Carlity – nie spała, co chwila chciała do piersi i – zdaniem Lu – nic, ty lko sikała. Ten rok nie
sprzy j ał nauce, ale j akim ś cudem Lu zdała do następnej klasy. Po kilku m iesiącach przebiła się
przez barierę j ęzy ka i poczuła się j ak nowo narodzona (płodny dom Duni stał się gniazdem nowej
tożsam ości j ęzy kowej Lu).
Jakby tego by ło m ało, Rianna się zakochała. „Wcale tego nie chciałam ” – tłum aczy ła, chociaż
nikt j ej o to nie py tał.
Dunia popatry wała na nią znad zawiniątka z Maliną, Lu znad lekcj i. A Rianna szkicowała –
m iała zam ówienie na zilustrowanie książki dla dzieci, pewne szwedzkie wy dawnictwo poznało się
na niej , w przeciwieństwie do Akadem ii Sztuk Piękny ch w Warszawie – ty le że zam iast
kostropaty ch trolli wy chodziły j ej zm y słowe pary w uściskach. Taki by ł początek historii m iłosnej
Rianny, która, nieprzy pieczętowana ślubem , trwała szczęśliwie do sam ego końca.
Drzwi znów skrzy pnęły, podm uch wiatru wrzucił do środka śnieży nki – w progu stanęła Dunia.
Płaszcz do kostek by ł m alowniczo przy sy pany bielą, włosy opadały j ak dawniej na ram iona.
Z biegiem lat ich kolor się zm ienił, teraz m iały barwę śniegu, zupełnie j akby Malina skradła ich
m iodowy odcień. W oczach Lu Dunia wy glądała j ak Królowa Śniegu; m atka i córka inspirowały
Lu, widziała j e kom iksowo, ale także realisty cznie: Malina nosiła na zębach aparat korekcy j ny,
czoło Duni przecinały dwie zm arszczki, j edna poziom a, druga m iędzy brwiam i.
– Nie chcę stąd wy j eżdżać – wy rwało się Lu.
Malina wy glądała na speszoną j ej wy znaniem , ale Dunia wzięła Lu w ram iona.
– Czekaj ą tam na ciebie, twój brat, Tata Bis, twój chłopak.
Lu wcisnęła twarz w płaszcz Duni.
– Wiesz, że i tu j est twój dom . – Dunia pogłaskała j ą po niesforny ch włosach.
Rozległo się skrobanie, po chwili dwie suki wpadły do przedpokoj u, rozdaj ąc liźnięcia,
podskakuj ąc, m achaj ąc ogonam i. Wnuczki i prawnuczki Carlity odziedziczy ły j ej radosne
usposobienie. Lu wy dm uchała nos i wzięła do ręki walizkę. Jej szwedzki dom kipiał wesołością na
zm ianę z kobiecy m i hum oram i.
Terenowe volvo Duni zaj echało pod budy nek odlotów lotniska Arlanda. Lu uściskała Dunię i
Malinę i nie oglądaj ąc się, ruszy ła do przeszklony ch drzwi. Nie chciała, żeby j ą odprowadzały do
bram ek, ten m om ent zawsze j ą rozklej ał, za dużo rozstań tu przeży ła. Na tablicy wy szukała
wzrokiem napis „Warszawa”. Znaj om y ucisk w żołądku – z j ednej strony opór przed powrotem , z
drugiej m rowienie wy wołane oczekiwaniem . Podróż zawsze tak na nią działała, nawet naj krótsza
dawała nadziej ę na nowy początek. Lu początków się nie bała, zaczy nała wiele razy i wiedziała,
że prawdziwą sztuką j est konty nuacj a. Dlatego uwielbiała podróże, które choć na chwilę zwalniały
j ą z tego obowiązku.
– …gdy m aska tlenowa wy padnie sam a, proszę j ą pociągnąć do siebie i założy ć na twarz…
– Młody steward szarpnął za rurkę dy ndaj ącą u dołu plastikowego nam ordnika.
– …naj pierw sobie, a potem dziecku – powtórzy ła za nim bezgłośnie.
W ostatnich latach zniknęły ładne, wy sokie stewardesy, które odnosiły się do podróżuj ący ch z
koj ącą rezerwą. Załogi wzbogaciły się o stewardów, podupadły standardy j ęzy kowe: „Klaudia z
Andżeliką zaj m ą się państwem od przodu, a Bohdan zaopiekuj e się państwem od ty łu”. Wy j rzała
przez okrągłe okno – zaraz ziem ia stanie się skośny m pasem , ucieknie spod kół, zakoły sze się pod
skrzy dłam i, wzór z kwadratów pól i świetliste fastry gi dróg zam ienią się m iej scam i z puchem
chm ur. Niedługo tu wrócę – powtórzy ła w m y ślach, ale czuła, że przekrzy kuj e inny, bardziej sta-
nowczy głos. Coś j ej w środku m ówiło, że odcina pępowinę. Północ j ą wy py chała. Warszawa,
ten świetlisty punkcik, będzie ty lko tranzy tem . Dokąd?
Sam olot szukał drogi w m roku, prowadzony przez j asno oświetlony pas startowy. Ry knął
silnikam i i gwałtownie przy spieszy ł. Lu wcisnęło w fotel. „Czuj esz, j ak naciska, czuj esz?” –
usły szała swój dziecinny głos sprzed lat. „Czuj ę, córeczko” - zobaczy ła w m y ślach uśm iech
m am y.
Wtedy Lu nie wiedziała, co j e czeka na ty m drugim pasie, na końcu podróży. Dziś na Okęciu
m ieli czekać j ej m ężczy źni. Ale na razie, j eszcze przez chwilę, by ły sam e – m am a i ona.
Lu m iała na im ię Em ilia. Żonaty kochanek nazy wał j ą Em i, a gdy by ł na nią zły, przekształcał
j ej im ię na Em u. „Moj e Em u…” – ni to szeptał, ni sy czał. „Em u to nazwa strusia” – odpalała. „To
ty j esteś ży ciowy m strusiem , nie j a”.
Dla swoj ego chłopaka, tego, który poprosił j ą o rękę, by ła Mim i. Kiedy j akiś czas później
przy szło j ej ży ć w otoczeniu j ęzy ka francuskiego, zaczęła wy chwy ty wać słowa, który ch na
próżno szukać w polskim , szwedzkim czy angielskim . Coucou, doudou, bisou-bisou – frankofońskie
gaworzenie dorosły ch na coś się przy dało, dzięki niem u zrozum iała, że j ej chłopak chciał j ą
widzieć dzieckiem . Albo m am ą. Lub j edny m i drugim . On pozostałby chłopcem . Pewnie by j ej
nie zawiódł i przy nosił co m iesiąc pensj ę, czekałoby j ą z nim godne poży cie. Gdy by Lu pozostała
Mim i, nie wy j echałaby tam , gdzie nigdy wcześniej nie zam ierzała j echać. Nie spotkałaby
Ricky ’ego, nie poczuła wilgotnego ciepła bokserskich rękawic, nie kupiłaby pierwszy ch własny ch
– nie stałaby się Lu.
(Potem , kiedy j uż stała się Lu – to znaczy kiedy Ricky tak j ą nazwał – zauważy ła, że j ej
m ężczy źni nie dostrzegali Lu w Em ilii. Ale ona Lu w sobie hołubiła. Tak j ak ta wariatka Sprite
cieszy ła się, że m ówią na nią Sprite).
Lu pam iętała, j ak weszła do dziwnego sklepu położonego na ty łach j ej klubu. Od reszty
pom ieszczenia oddzielały go kraty, które właściciel otwierał żelazny m kluczem , j ak szery f
więzienną celę w Bolku i Lolku na Dzikim Zachodzie. Wy bierała spośród trzech kolorów: białego,
czerwonego, czarnego.
– Te. – Wskazała czerwone.
Właściciel dał j ej parę do przy m ierzenia, pom ógł dopiąć rzepy, sprawdził, czy nie są zby t
ciasne.
– Przy m ierz num er większe. – Podał Lu większą parę.
Te drugie wy dały j ej się ogrom ne. Nagle onieśm ieliła j ą m y śl: co m iałaby z nim i robić? Czy
j ej dłonie nie przepadną w ty ch czeluściach? Może sprzedawca z niej kpi, cóż, kobieta kupuj ąca
rękawice bokserskie… Ale on poważnie badał wzrokiem j ej dłonie.
– Jesteś wy soka – powiedział w końcu – i m asz długie palce. W ty ch będzie ci się lepiej
walczy ło.
Zapakował parę czerwony ch rękawic w przezroczy stą plastikową torbę i podał j ą Lu.
(Zapach pierwszy ch bokserskich rękawic. Kiedy Lu opowiadała o ty m Sprite, ta pokiwała ty lko
głową. To by ło nie do opisania, nie m iały się co silić na słowne faj erwerki. Nie sposób oddać, co
się wtedy czuj e).
Mieszkanie Taty Bis wy pełniał j azz, ale pod spodem ry tm wy tupy wał hip-hop.
– Tej sam ej m uzy ki, którą doprowadzałem do szału m oich rodziców, m uszę teraz bronić przed
sy nem ! Daniel twierdzi, że j azz j est dobry dla dinozaurów. Też tak m y ślisz? Że j estem
dinozaurem ?
– Jazz się nie starzej e, staj e się klasy ką. – Lu cm oknęła w policzek Tatę Bis. – Tak j ak ty.
Tata Bis (dy m ek): No i znów wy szczuplała! Aha, pam iętać, żeby wy łączy ć kaczkę.
Wy dał j ej się starszy, bruzdy wokół ust pogłębiły się. Kiedy ty dzień tem u odbierali j ą z
Danielem z lotniska, j akoś tego nie zauważy ła, ale wtedy odebrało j ej m owę na widok brata – tak
wy rósł w ciągu trzech m iesięcy, gdy by ła na prakty ce dy plom aty cznej w Sztokholm ie, że niem al
dorówny wał j ej wzrostem , j eszcze chwila, a dogoni Tatę Bis. Daniel i Malina, w oczach Lu wciąż
dzieci, za chwilę j ą przerosną!
– Daniel – zawołał Tata Bis. – Em ilka przy szła!
Lu nacisnęła klam kę drzwi do pokoj u brata.
– Co to, 2Pac? – przekrzy czała falę m uzy ki.
Daniel wstał sprzed kom putera i cm oknął j ą niezręcznie w policzek. Włosy, czarne po Tacie Bis
i wij ące się j ak u m am y i Lu, przy strzy gł krótko z ty łu i z boków, ty lko z przodu zostawił dłuższe.
Wiązał j e w kucy k, który sterczał buńczucznie na czubku głowy. Lu nie widziała u nikogo takiej
fry zury, nie sądziłaby też, że kom uś m oże by ć w niej ładnie, ty m czasem j ej brat wy glądał
świetnie. Daniel zapowiadał się na indy widualistę i łam acza serc.
– Boże, j akie grabie! – j ęknęła na widok j ego dłoni, j eszcze niedawno dziecinny ch.
– W ty m poży teczny kciuk – m ruknął za j ej plecam i Tata Bis. – Zm iana ewolucy j na, bo to
generacj a j oy sticka. Sy nu, czy nie m ógłby ś włoży ć czy sty ch spodni, j ak sugerowałem ? Zobacz,
j aka twoj a siostra j est elegancka.
– Ale ona pracuj e w dy plom acj i.
Daniel (dy m ek): Marek m ówił, że j est ładna, Sebastian też. Ale to Em ilia. Dy plom atka to
kobieta czy torba właściwie? Bo kosm ety czka, to wiadom o.
Lu pochy liła się nad ekranem laptopa.
– Masz coś nowego?
– Stare, Zelda – pry chnął Daniel.
– Poczciwa Zelda – rozm arzy ła się Lu.
– Mam j utro test z chem ii, spięty j estem , m uszę się wy luzować.
– A nie pouczy ć? – W głosie Taty Bis zabrzm iał przekąs. – Od razu znikacie przed kom puterem
czy j est szansa na rodzinny posiłek?
– Chodź, Daniel, zj em y. – Lu trąciła brata. – Potem coś ci pokażę. Nowa gra, prosto ze
Szwecj i.
W kuchni Tata Bis uwij ał się z godną podziwu precy zj ą. Zawsze lubił gotować, ale ostatnio
wy glądało, j akby przeszedł na zawodowstwo. Kuchnię powiększy ł o fragm ent przedpokoj u, na
środku ustawił wy spę z blatem i palnikam i, wokół okapu zawiesił cedzaki i tłuczki, pod oknem
ustawił bły szczące roboty kuchenne i im ponuj ący stoj ak na noże. Całość wy glądała j ak
sam ochodowa staj nia Form uły 1, nie by ło wątpliwości, że tu rządzi m ężczy zna.
– Nie rozczarowałaś się co do dy plom acj i? – Tata Bis zaj rzał do piekarnika, skąd rozniósł się
zapach pieczeni.
– Negocj owałaś j akieś warunki woj enne? – wtrącił Daniel, wrzucaj ąc do ust garść chipsów.
– Gdzie, w neutralnej Szwecj i? – pry chnęła Lu.
– Neutralnej ! – żachnął się Tata Bis. – W czasie woj ny też by li „neutralni” i nieźle się na ty m
dorobili.
– No, Ikeę m aj ą. – Daniel znów wy ciągnął rękę po chipsy, ale Tata Bis odsunął m iskę ruchem
m agika, arty kułuj ąc bezgłośnie: „Po obiedzie”.
– Przy naj m niej posiedziałaś za granicą – zwrócił się do Lu.
– Dla m nie Szwecj a to nie zagranica. – Wzruszy ła ram ionam i.
Tata Bis pokiwał głową. Kiedy poznał Lu, z rozpędu przedstawiła m u się po szwedzku. Od kilku
m iesięcy by ł zakochany w Riannie, a ona wciąż nie brała go poważnie, bo by ł m łodszy o pięć lat.
„Jesteś zby t m łody i przy stoj ny ” – śm iała się. „Mam trzy dzieści lat” – odpowiadał. Ona sobie
żartowała, a dla niego to by ła poważna sprawa, j eszcze nigdy tak się nie zakochał. Kiedy poznał
Lu, trochę się uspokoił. Nie m ógł by ć oboj ętny Riannie, by le kom u by j edy naczki nie
przedstawiała.
Oświadczy ł się j eszcze podczas tego sam ego poby tu w Sztokholm ie (większość pensj i wy dawał
wtedy na prom y ) – i odbił się j ak od ściany. Jego kobieta nie ży czy ła sobie ślubu, po dwóch
rozwodach nie wierzy ła w urzędowe przy sięgi.
– Ale j a cię kocham – powtarzał.
Zrobili, j ak chciała – zam ieszkali razem , ale ślubu nie wzięli. Kiedy m iał się urodzić Daniel,
Tata Bis ponowił prośbę o rękę. Bezskutecznie. Więcej tem atu nie poruszał, ciesząc się ty m , co
m a: swoj ą kobietą, sy nem i przy braną córką. Z Lu przy padli sobie do gustu, choć na początku
dziewczy nka by ła nieufna. Poznał j ą w niełatwy m m om encie j ej ży cia. Po roku poby tu w
Szwecj i wróciła do dawnej szkoły ; zanim znaj om i wzięli j ą znów za swoj ą, przeszła chwile
odrzucenia. Potem urodził się Daniel. W tam ty ch czasach Tata Bis by wał buforem m iędzy
rozedrganą nastoletnio Lu a Rianną, wy kończoną opieką nad noworodkiem . Sprawdził się j ako
oj czy m , to wtedy Lu nadała m u przy dom ek „Tata Bis”.
– Daniel, wy j m ij talerze – zarządził, kroj ąc pieczeń.
Zj edli przy nowy m stole, który zaproj ektował, przerabiaj ąc kuchnię. Mogło przy nim usiąść
więcej osób niż przy stary m , w zależności od tego, j ak się rozstawiło nakry cia. Tak by ło lepiej ,
widział to po m inach Lu i Daniela. Przerzucali się uwagam i, z który ch coraz m niej rozum iał. By ł
co prawda inży nierem , ale o świecie gier kom puterowy ch, który łączy ł brata i siostrę, nie
wiedział nic.
Jak na dinozaura przy stało, wolał czy tać książki.
Kiedy Lu zaczęła się zbierać, Tata Bis zakrzątnął się wokół brudny ch naczy ń. Od pewnego
czasu usiłował wdroży ć do tej czy nności Daniela, ale dziś by ło m u na rękę, że m ógł się schować
do kuchni. Musiał zapanować nad em ocj am i. Lu nie zdawała sobie sprawy, j ak bardzo by ła
podobna do m atki: te sam e zielonkawe oczy, włosy w ży wiołowy ch skrętach. Rianna swoj e
podcinała, Lu wiązała w wy soki koński ogon albo pozwalała im luźno opadać na ram iona.
– Trzy m aj się – powiedziała i j uż j ej nie by ło.
Stał j eszcze chwilę z ręką na klam ce. Z tego wszy stkiego zapom niał j ej zapakować kawałek
pieczeni, m iałaby na j utro do odgrzania. Ale j uż j ej nie by ło. Potrząsnął głową. „Nie by ło j ej ” –
paskudne słowa. Z pokoj u Daniela dobiegł rap. Może dzieci m iały racj ę? To dudnienie brzm iało
j ak m antra, by ło w nim coś koj ącego.
Lu schowała się za osiedlowy m śm ietnikiem . Takie dobre popołudnie… Tata Bis nauczy ł się
świetnie gotować, Daniel trzy m ał się rzeczy wistości i chociaż uciekał w wirtualny świat, to nie na
ty le, żeby się ty m zaniepokoiła. Towarzy szy ła m u w grach, żeby nie spuszczać go z oczu,
swoj ego m ałego wielkiego brata. Wiedziała j uż, że m ężczy znom zdarza się wy cofać, stać się j ak
teflon na patelni, bez zadr, bez uczuć. Nie dopuści, żeby Daniel tak się w sobie zam knął. Chciała,
żeby m ówił, żeby nie bał się pewny ch słów, nie om ij ał ich, nie zapom inał. Choćby m iała go ich
uczy ć od początku. Od tego by ła kobietą w ich rodzinie. Przy niej niech wy powie znów swoj e
pierwsze słowo: „m am a”.
Otworzy ła torbę, ale chusteczek nie by ło. Wy szarpnęła kartkę z notesu i zm ięła, usiłuj ąc j ą
zm iękczy ć. Kapało z nosa i oczu. Znów odtworzy ła w głowie tam tą rozm owę z m am ą. Nie by ło
dnia, żeby do niej nie wróciła, j akby usiłowała wcisnąć m etalową waj chę w upły waj ący czas i
go zatrzy m ać.
– Jakaś franca m nie m ęczy, córeczko. – Głos m am y w słuchawce brzm iał, j akby by ła
zakatarzona.
– Masz gorączkę? – zapy tała Lu.
Mim o późnej pory wciąż siedziała w pracy, m usiała wy drukować parę stron dla szefowej i
wy słać e-m ail w j akiej ś nieistotnej sprawie. Chciała to odwalić teraz, żeby nie zaczy nać
następnego dnia od zaległości.
– Nie, to nie to. Jestem taka zm ęczona…
– Idź do lekarza.
– Nie będę latać do lekarza z by le gównem .
Lu odetchnęła z ulgą. Jeśli m am a zaczy nała się kłócić, nie m ogło by ć źle.
– Zadzwonię j utro zapy tać, j ak się czuj esz – rzuciła nieuważnie.
Potem Lu w nieskończoność rekonstruowała te dni i wy darzenia. Żółty kolor skóry m am y
poj awił się niepostrzeżenie, żartowały, że wy chodzą azj aty ckie korzenie, m oże Rianna by ła
Chinką w poprzednim wcieleniu. Badania, naj pierw z doskoku, przed pracą, po pracy, i stanowcza
sugestia lekarza, żeby „położy ła się do szpitala”. „Po co m am się kłaść, j ak nie j estem chora” –
protestowała Rianna. Kiedy Lu przy leciała do Warszawy, lekarze m ieli „otwierać brzuch”. „Po
co?” – dopy ty wała się. Mówili o j ej m am ie, dlaczego w ten sposób o niej m ówili? Otworzy li i
zaszy li, zgłosiła się do nich za późno, j uż nic nie m ogli zrobić. Nic, nic, te trzy litery Lu
powtarzała, pisała na kartkach, stary ch rachunkach, kwitach, biletach. Nic. N-i-c.
Potem Lu ustaliła z lekarzam i, j aki j est stan m am y. Czy li chorej . To znaczy m am y. Zapewni-li
j ą, m oże j echać na kilka dni, zam knąć swoj e sprawy zawodowe, pod j ej nieobecność nic się nie
stanie, m am a j est pod dobrą opieką. Lu leciała ty lko na chwilę. Na zawsze zapam iętała datę, na
którą zarezerwowała powrót. Nie poleciała tam ty m sam olotem .
Tego dnia obudziła się w białej ciszy poranka. Malina by ła w szkole, Dunia w Stanach, gdzie
m iała wernisaż. Stam tąd planowała lot prosto do Warszawy, do Rianny.
Z pokoj u Lu na piętrze Sztokholm wy glądał j ak tort lodowy. Lu wzięła do ręki telefon.
Mam a nie odebrała. Znów zadzwoniła. Nic. Wy słała esem es. I drugi: „Mam usiu, co się dziej e?
Odpisz!”. Wy brała num er Taty Bis. Nie odbierał. Na dom owy – cisza. W j ego pracy powiedzieli,
że j est u m am y, w szpitalu.
Wy bierała num er szpitala, kiedy Tata Bis do niej zadzwonił. Ten telefon wy gniótł z Lu oddech.
Krzy czała, tak strasznie, że psy Duni się rozszczekały, ale ich głosy – tak j ak krzy k Lu – rozpły nęły
się w białej pustce Północy. Tata Bis nie pozwolił j ej się rozłączać, ale słuchawka gdzieś upadła, a
Lu wy lądowała na podłodze. Przy szła pokusa, żeby się zwinąć na boku, z podkurczony m i
kolanam i, żeby zam knąć oczy … Zabrakło sił, żeby nabrać w płuca powietrza.
Coś kazało j ej się podnieść – siedzieć, klęczeć, by le nie leżeć. Bo j uż by nie wstała.
Zam arzłaby, nie pom ogłoby ciepło skom lący ch przy niej suk.
Tata Bis zadzwonił do Duni, Dunia do szkoły, Malina przy biegła i obj ęła Lu długim i j ak gałązki
ram ionam i nastolatki. Przy ciskała j ą do siebie, tuliła. Opatrzy ła skaleczenie, bo Lu zbiła szklankę –
skąd się tam wzięła szklanka? – i szkło rozcięło wnętrze j ej dłoni. Nie czuła bólu, ty lko doty k
delikatny ch palców Maliny, widziała j ej pobladłą twarz. Potem Malina zadzwoniła do am basady i
powiedziała, że Lu nie m oże dziś przy j ść do pracy. Podała powód. Lu zrobiło się od tego słabo.
A j ednak j est w ży j ący m stworzeniu j akaś uparta m oc, pewnie ślepa, m oże nieczuła –
podpórka, która nie pozwala upaść. Lu przecież się podniosła. Wstała, bo fizy cznie nie doznała
uszczerbku. Mogła chodzić, chociaż nie m iała m am y.
Dunia przy leciała ze Stanów pierwszy m sam olotem do Sztokholm u. Zastała tam Lu, bo Tata
Bis nie pozwolił j ej lecieć do Warszawy tego sam ego dnia.
– Zabraniam ci podróżować w ty m stanie, sły szy sz, Em ilia?! – krzy czał do słuchawki.
– Ale Daniel… – płakała.
– Jest na wy cieczce szkolnej , wraca j utro wieczorem .
– Nie powiedziałeś m u?
– Przez telefon? Dziecku?
Przez następny rok Lu pieprzy ła się j ak wariatka. Nie wy starczał Michał, j ej chłopak. Milutki
seks i nabożna czułość – j uż j ej to nie ruszało. Los doprowadził do niej Barta.
– Nazwij m y to coup de foudre – nalegał Bart, „r” w j ego ustach obracało się m echanicznie,
bez wdzięku.
By ł Belgiem z Flandrii, starszy m od niej o dziesięć lat, francuski by ł j ego drugim j ęzy kiem po
holenderskim . Coup de foudre, czy li piorun nam iętności, nagłe zakochanie – francuskie słowa
zabrzm iały obco w angielszczy źnie, którą się porozum iewali. Coup de foudre? Co to, opera
m y dlana? – pom y ślała Lu, a potem zrozum iała, że trochę tak. Ustawiła m iędzy nim i m ur
cy nizm u – Bart by ł żonaty, nie m ożna poważnie traktować żonatego – ale m ur chwiał się od
początku, nie ty lko pod naporem ich ciał.
Michał kochał j ą czule. By li parą od pięciu lat, uznał więc, że przy szedł czas na podj ęcie
poważnego zobowiązania. Lu nie wiedziała, skąd m u się to wzięło, bo wcześniej rozm awiali, że są
za m łodzi, by zakładać rodzinę, chcą naj pierw zobaczy ć trochę świata, poza ty m Lu nie m iała
przekonania do cerem onii angażuj ący ch wielu krewny ch, który m by ła oboj ętna.
– Pom ieszkaj m y trochę w Sztokholm ie, zobaczy sz, j ak j est gdzie indziej – nam awiała Michała.
– Ale co j a tam będę robił?
– Pom ogę ci znaleźć pracę. Znam j ęzy k, kraj , ludzi. Na początku będziem y m ieli m ój etat,
spokoj nie znaj dziesz coś, co będzie ci odpowiadać.
– A co z m ieszkaniem ?
– Co z m ieszkaniem ?
– No, m eble i w ogóle.
Zakochała się w j ego brązowy ch oczach, poczuciu hum oru, cieple, który m em anował. A teraz
to ciepło wy dało j ej się rozgotowane. Nie chciał Północy, ale od czegoś m usieli zacząć swoj e
podróżowanie.
– Nie m ożem y tu zostać? – usły szała j ego głos.
Zanim się odwróciła, ogarnęła wzrokiem widok rozciągaj ący się za oknem ich warszawskiego
m ieszkania. Plac zabaw, na który m w dzień pokrzy kiwały dzieci, a wieczorem wartę przej m owali
m enele, klon, z którego osy py wały się liście, plecy dozorczy ni. Kobieta widziana z przodu by ła
socj alisty czny m reliktem : uby tki w uzębieniu, obowiązkowa trwała, nawet giezło podobne do
fartucha woźnej z podstawówki Lu.
– Tu m am y rodzinę, znaj om y ch, wszy stko. – Michał balansował m okrą torebką z herbatą, którą
właśnie wy j ął z paruj ącego kubka. – Zostańm y tu.
Weźm ie torebkę na ły żeczkę, obwiąże sznurkiem , żeby wy cisnąć j eszcze parę kropel,
pieczołowicie przeniesie nad zlew. Nakapie na blat, zanim wrzuci do śm ietnika. Torebka zaczęła się
osuwać. Pac!
– Nie – powiedziała Lu. – Ja nie zostanę.
Potem by ły wy m iany zdań na tem at patrioty zm u, dy żurny tem at na obiadach z j ego rodziną.
– Wy kształcić się w Polsce, a pracować gdzie indziej to cham stwo – zawy rokowała Mary sia,
cioteczna siostra Michała. – Jak m ożna wy j eżdżać, kiedy w kraj u j est ty le do zrobienia?
– To j akiś dziewiętnastowieczny koncept – m ruknęła Lu.
Przy chodziła tu ze względu na Michała, za każdy m razem powtarzaj ąc sobie w duchu, że nie
da się sprowokować. Wiedziała, że Mary sia, starsza od nich o dziesięć lat, j est dla Michała j ak
rodzona siostra.
– Wiecie, że teraz wy rasta pokolenie bandy tów, bo ich rodzice wy j echali pracować n
aZachód? – włączy ł się Zy gm unt, m ąż Mary si.
– Jakich znów bandy tów? – roześm iał się Michał.
Lu by ła j ak zwy kle pełna podziwu, że nie dawał się wciągnąć w okołoposiłkowe gierki.
– Nie oglądałeś ostatnio wiadom ości? – zaperzy ła się Mary sia. – Mówili, że wzrasta
przestępczość wśród m łody ch, bo nie m a ich kto dopilnować. Rodzice wy j eżdżaj ą na saksy, a
dzieciaki biegaj ą sam opas i się staczaj ą.
– Z tego, co wiem , m ówiono o rodzicach, którzy cały m i dniam i pracuj ą, niekoniecznie za
granicą – odparła Lu. – Jeśli wraca się do dom u o ósm ej , m a się ograniczony kontakt z dziećm i…
– Nasze i tak wolą siedzieć przed kom puterem . – W głosie Zy gm unta zabrzm iała dum a. –
Przy wiozłem im naj nowsze gry z Niem iec.
Mary sia (dy m ek): …i dzięki tem u j est spokój . Niby dzieciom powinno się czy tać,
przy naj m niej tak się m ądrzą ci, co sam i dzieci nie m aj ą. A ta Em ilia, czy ona aby dobra dla
Michałka?
Żeby choć m ieszkanie m iała, przecież j est z Warszawy. Trzy dziestka na karku, a oni wciąż
wy naj m uj ą. Zaraz dzieci im się zachce, ona pój dzie na m acierzy ński, z pracy wy leci i z czego
potem ten wy naj em ?
Michał podsunął Zy gm untowi chrzan i zręcznie zm ienił tem at. Lu spoj rzała na swoj ego
chłopaka z dawny m podziwem i całkiem nowy m zniecierpliwieniem . Poczucie bezpieczeństwa,
które j ej dawał, kiedy ś koj ące, zaczęło j ą ostatnio drażnić. By ł taki dobry, pokoj owo nastawiony
do świata. W takim Michale się zakochała. A j ednak coraz częściej m iała ochotę wstać i wy j ść.
Wy prostowała się, ciało spręży ło się do zm iany pozy cj i. Nagle z tej gotowości zrobił się
zakalec, zapadła się w poczuciu winy. Michał denerwował j ą, bo nie by ł Bartem , nie m iał j ego
dłoni, błądzący ch ze znawstwem po j ej ciele, hory zontów człowieka, który poznał wiele kultur.
Popatrzy ła na swoj ego chłopaka, w j ego kochane oczy.
Zy gm unt: Człowiek by się wy niósł na j akie Seszele, ale żeby by ło polskie j edzenie.
– Prawdziwy Polak m ieszka w Polsce. – Zy gm unt wzniósł toast.
– Na pohy bel nasiadówce – szepnęła bezgłośnie Lu.
– Kiedy j est się w związku z żonaty m , w pewny m m om encie dochodzi się do ściany. – Głos
Duni brzm iał, j akby stała tuż obok.
Lu przełoży ła telefon do drugiej ręki i rozm asowała ucho. Dobrze, że m ogła dzwonić z pracy,
gdy by ty le czasu gadały przez kom órkę, poszłaby z torbam i. Musiała oszczędzać, j ej plany
ży ciowe się gm atwały.
– Powiedziałaś Michałowi? – zapy tała Dunia.
Lu odsunęła się z krzesłem do ty łu i oparła stopy o biurko. Wiele razy kusiło j ą, żeby to sam o
zrobić w ciągu dnia, ale siedziała w pokoj u z dwiem a inny m i kobietam i, obie by ły z gatunku
spięty ch i zaszczy cony ch, że pracuj ą w Ministerstwie Spraw Zagraniczny ch.
– Jeszcze nie.
Przestraszy ło j ą py tanie Duni. Uświadom iło, że to wszy stko dziej e się naprawdę. Ich
pięcioletni związek chwiał się, bo ktoś m u strzelił w plecy. Czuła się ohy dnie. To ona strzeliła.
– Kocham go – szepnęła i się zdziwiła.
Ona i różowy gotowiec, m y ślenie rom ansowe? No tak, łatwiej powiedzieć „kocham ” niż
drąży ć, skąd nagły rozkrok w sprawach uczuciowo-łóżkowy ch. I ten banał: z j ednej strony
kochaj ący, dobry chłopak, który chce się z nią żenić, z drugiej cudzy m ąż, którem u dała się
zerżnąć, m aj ąc w ty m pary tetowy udział.
– Kochasz go. – Przekąs w głosie Duni m ógł by ć proj ekcj ą. – Którego? A zresztą nie
odpowiadaj .
– Jak to j est by ć sam ej ?
Dunia: Jakie podobieństwo głosów Lu i Rianny, ta sam a niewy m uszona staranność wy m owy. I
to sam o py tanie.
– Em ilko, j akiegokolwiek wy boru by ś dokonała, nie unikniesz bólu – odparła. – Rianna wolała
ży ć w związkach i w trzecim okazało się, że m iała racj ę, słuchaj ąc siebie. Ale co przedtem
przeszła, to sam a wiesz. Ja się do ży cia z m ężczy zną nie nadaj ę, odkry łam to dość wcześnie i
ty lko m ogę się cieszy ć, że nikogo nie unieszczęśliwiłam . Czy Rianna znalazła szczęście? Czy m nie
j est tak dobrze?
– Nie m ów ty lko, że to py tania retory czne – żachnęła się Lu.
– Planuj esz, kom binuj esz, coś sobie poukładasz, a wy chodzi co innego. Coś pięknego, coś
strasznego. I co m asz z ty m zrobić?
– Py tanie retory czne?
Śm iech Duni dźwięczał m łodo.
– Masz sobie z ty m poradzić.
– Jak?
– Po swoj em u. Nie wierzę w ogólne przepisy, prawdy ży ciowe ani recepty na szczęście, nie
wierzę w Boga ani w horoskopy. Py tasz, to ci odpowiadam .
Tego wieczoru, gdy Michał poszedł na trening wspinaczkowy, Lu usiadła na balkonie owinięta
w koc i na kartce z nadrukiem Ministerstwa Spraw Zagraniczny ch sporządziła listę „za” i
„przeciw”. Od nastoletniości robiła listy, chociaż z czasem nauczy ła się, że niekoniecznie pokazuj ą
to, co ukry te naj głębiej . Macki m y śli na kartce się kurczy ły, by ło im za j asno, ale j e wy ciągała
m im o pisków protestu. Pisała, a z m agm y wy łaniał się kontrast. Nic ory ginalnego: stabilny
związek a pieprzenie się z żonaty m . Przy j aźń chłopaka, który wspierał j ą w naj trudniej szy ch
chwilach, i surowy zew, ciało wczepione w ciało. Pod napisem „Michał” – polskość, rodzinność,
stabilizacj a.
„Bart” – odwrotność tego wszy stkiego.
Michał wrócił zm ęczony. Pokonał ścianę o większy m niż zwy kle poziom ie trudności, to znaczy
wspiął się tą sam ą drogą, ale wy brał inne, m niej poręczne stopnie. Siedząc na kanapie,
rozm asowy wał czubki palców u stóp – buty do wspinaczki na sucho m usiały by ć za m ałe,
podobno m iało to związek z przy czepnością.
– Robert m nie ubezpieczał i dobrze, bo się osunąłem , i to w takim głupim m om encie.
I dalej coś m ówił, ale gdy Lu m y ślała potem o tej rozm owie, okazało się, że nie zapam iętała,
kto co w czasie j ej trwania robił. Podobno istotne m om enty w ży ciu znaczy w pam ięci szlak
szczegółów, ale tu nie – zapisało się to tak, j akby m asowanie sobie przez Michała palców u stóp
stanowiło j edy ną choreografię sceny, z której Lu został stenogram .
Michał: Za ty dzień znów spróbuj ę.
Lu: Na trudniej szy m podej ściu?
Michał: Nie, na ty m sam y m . Żeby poczuć, że naprawdę potrafię.
Lu: Przecież właśnie się dowiedziałeś.
Michał: Trzeba utrwalać um iej ętności. To m ozolna praca. Jak w związku.
Lu: Związku? Wspinaczkowy m ?
Michał: Małżeńskim . Tak m ówi Mary sia (uśm iech, ciepły ). Co tak dziwnie patrzy sz?
Lu: Jak dziwnie?
Michał: Wy glądasz j ak sowa, Mim i.
Lu: Michał?
Michał: Co, Mim i?
Lu: Dłużej tak nie m ogę.
Michał: To usiądź.
Lu: Jak usiądę, to j uż nie wstanę.
Michał: Potrzebuj esz odpoczy nku, j esteś ostatnio spięta.
Lu: Nie chcę odpoczy wać.
Michał: To m oże pój dziesz ze m ną na ściankę?
Lu: Nie chcę się wspinać.
Michał: Mim i?… Czego ty właściwie chcesz?
By ł taki m om ent podczas wy prowadzki – akurat drobiazgi wy sy pały się z pudła – że chciała się
cofnąć. Iść do sy pialni, obj ąć swoj ego chłopaka i powiedzieć: „Zapom nij o ty m świństwie, które
ci robię, zapom nij i ży j m y razem , tak j ak chcesz, tak j ak trzeba”. Ty lko że te słowa zostały w j ej
głowie, nigdy ich nie wy powiedziała. Zam iast iść do sy pialni, którą od kilku lat dzieliła z
Michałem , wy padła za drzwi. Dozorczy ni coś za nią zawołała, ale Lu trzasnęła drzwiczkam i
sam ochodu i ruszy ła.
Na czas szukania własnego kąta zam ieszkała u Taty Bis, dzięki czem u nie m usiała
rozpakowy wać pudeł, w który ch leżały rzeczy przy pom inaj ące j ej Michała. Dobrego Michała,
który na nią liczy ł, ona sam a na siebie liczy ła. Że zostanie z odpowiedzialny m m ężczy zną, który
j ą kocha i rozum ie, będą dla siebie wsparciem i rodziną. Zasy piała na rozkładanej kanapie w
m ieszkaniu, po który m nie tak dawno kręciła się m am a, i nie m ogła zm usić m y śli, by dały spój ny
obraz tego, co się działo z j ej ży ciem . Skręcało, ale poza sam y m zakrętem nic nie widziała. I poza
trupem niewinności Michała. Bo coś w nim zabiła, j asną wiarę, którą j ą kiedy ś olśnił. Przy szła,
zdm uchnęła to światełko i zostawiła go w ciem nej dupie. (Nie wiedziała, że niewinność Michała i
j ego wiara w ludzi ty lko przy gasły. Lu wy m y śliła m u zadośćuczy nienie w swoim scenariuszu, ale
Michał i w ży ciu wy szedł na prostą).
Z ranam i Lu poradziła sobie krzepka codzienność , która dba o to, żeby wszy stko się j akoś
toczy ło. Chociaż Michała przy niej nie by ło, ranek i tak wstawał. Budzik, pry sznic, m akij aż,
poranna herbata. Cm ok dla Taty Bis, piątka dla Daniela. Lu w pracy. Z pracy. Jogging. Znaj om i.
Kom puter. Książka. Spać.
Przy zwy czaj enia z pięcioletniego związku ssały posępną tęsknotą, ale nowe zwy czaj e j uż
wy tupy wały swoj e ścieżki. Coraz rzadziej łapała j ą chęć (j ak wtedy, po śm ierci m am y ), żeby
położy ć się i nie oddy chać. A j eśli j uż tak się działo, to przez rzeczy upchane w pudłach, takie j ak
bluzka, prezent od Michała na urodziny – nagle widziała j ego uśm iech, kiedy wręczał Lu prezent z
Włoch, zachwy t, gdy j ą m ierzy ła. Kochali się wtedy w przedpokoj u, na stoj ąco, m iała na sobie
tę bluzkę i nic więcej . Te sceny z nią zostały. Chwilowo j ednak m usiały sobie pój ść, bo Lu
otwierała nowy etap.
(Kiedy Sprite py tała Lu, która wówczas pokony wała kolej ne rozstaj e dróg, dlaczego wy brała
żonatego, a nie kochaj ącego chłopaka, Lu m ilczała. Sprite też ucichła. Rozm awianie o m iłości nie
naj lepiej im wy chodziło, j akby dopiero się tego uczy ły. Przy pom inało to chodzenie w m ule.
Wolały boks).
Mieszkanie, które wy naj ęła, zby t szy bko wy pełniało się scenam i: Bart przy bij aj ący wieszak w
łazience, całuj ący kącik j ej ust, w ręku wciąż m łotek. Lu niosąca m u herbatę do łóżka, krople
kapiące na nowiutki dy wan. Kłótnia, żeby do kochania zdej m ował skarpetki, więc Bart w
skarpetkach również na rękach. Muzy ka, którą trzeba przy ciszy ć, bo do Barta dzwonił sy n. Pustka
po wy j ściu Barta do żony. Więcej bólu, tak by się m ogło wy dawać, i j ednoczesna pogoń za
ży wiczny m szczęściem , lepkim , przenikliwy m , paruj ący m z porów ocieraj ący ch się o siebie
skór. Dla tego zapachu zgadzała się zostawać sam a, w ciszy po kochaniu, z pusty m m iej scem
wy gnieciony m przez j ego ciało. Szy bciej niż rzeczy przy by wało w j ej nowy m m iej scu
wspom nień, bagażu o niety powy ch gabary tach, którego nie m ogła oddać na przechowanie ani
zostawić.
Dla Barta j ej m ieszkanie stało się wy spą wolności. Kokosił się w nim , wy gładzał, poprawiał.
– Nie picuj tak, przecież to wy naj ęte! – przy woły wała go do porządku.
– Ale tu odstaj e, nie m oże tak by ć. – Głaszczesz karnisz, a m ógłby ś m nie. Tak dużo czasu
m am y razem ?
Przy padał do niej z pocałunkam i – dobrze całował – ale niezby t uważny m i. Dopadł go insty nkt
wicia gniazda, chociaż gdy zapy tała go kiedy ś, przez czy stą złośliwość, kiedy zam ierza się do niej
sprowadzić, zasy pał j ą – właśnie! – pocałunkam i.
– Oj , nie lubisz ty m ówić – wy kręciła głowę, rozczarowana.
– Nie słowa, lecz czy ny świadczą o człowieku.
Kwestii czy nów wolała nie drąży ć, żeby nie psuć wy j ątkowej chwili. Żona Barta, Ty m cia,
wy j echała akurat do rodziny w Podlaskie, zabrała ze sobą ich sy na. Bart został w Warszawie sam ,
czy li z Lu, o czy m Ty m cia nie m ogła się dowiedzieć, boby sobie z tą wiadom ością psy chicznie
nie poradziła. Finansowo też by nie podołała, dlatego Bart nie m ógł Ty m ci rzucić, chociaż kochał
Lu j ak wariat, powiedział j ej to w ten swój powściągliwy sposób, z krzy wy m uśm ieszkiem , i parę
razy dobitniej , w afekcie.
(Kiedy m ówiła o ty m Sprite, dokonała autoodkry cia: ironia, w którą owij ała wzm ianki o
Barcie, oznaczała, że Lu nie uporała się j eszcze z bólem , j aki j ej zadał. Dopiero gdy zacznie o
nim m ówić norm alnie, by ć m oże nawet przy ty m popłacze, wy poci resztki choroby zwanej
m iłością do żonatego).
Bart często napom y kał o bezradnej Ty m ci, zm ieniaj ąc im ię Teresa bez wy czucia subtelności
polszczy zny. A m oże podświadom ie nadawał m u posm ak głupawej poczciwości? Lu w
bezradność ry walki nie wierzy ła, zby t dobrze pam iętała opowieści o Sarze, „bezradnej ”
m asaży stce. Kiedy Karl um arł, oskubała j ego pierwszą żonę i sy na z pieniędzy, twierdząc, że robi
to z m iłości do Love’a.
Na szczęście Karl, ku zdum ieniu Duni, zabezpieczy ł finansowo Malinę i Sarka nie zdołała
dobrać się do tej części schedy. Lu orientowała się, że bezradność Ty m ci j est tarczą Barta, która
chroni go przed koniecznością podj ęcia decy zj i: żona czy kochanka (co za banał!). Podj ąć j ej nie
chciał, bo podniecało go buj anie się na dwóch huśtawkach. Od sam ego patrzenia na to Lu robiło
się czasem niedobrze. Dopóki nie zaczęła go rozum ieć, ale to by ło trzy lata później .
Po weekendzie z Bartem Lu chodziła j ak zaczadzona. Niestety, nie wy wołał w niej przesy tu
swą obecnością, wręcz przeciwnie. Krąży ła po m ieszkaniu, patrzy ła na ślady by cia razem ,
szarpała się z tęsknotą. Dobrze im by ło w łóżku, w przekom arzankach, w poważnej rozm owie;
lubiły się ich skóry i um y sły, m ieli w sobie podobną ciekawość świata. Oboj e nie znosili spania
pod j edną kołdrą, zm orą m ałżeństwa Barta, z czego ten niepotrzebnie się Lu zwierzy ł, skłonność
żonaty ch do zwierzania się kochankom nie j est zdrowa. Przez następne dni um artwiała się
blednący m i wspom nieniam i (m iała kiepską pam ięć krótkotrwałą, m oże kiedy ś te sceny wrócą z
całą wy razistością i wtedy uży j e ich w swoich scenariuszach). Gdy Bart wy j echał służbowo do
Tokio, tak za nim tęskniła, że zaczęła sobie przy pom inać wszy stko, co z nim związane, w porządku
chronologiczny m , rom anty czny m siłą rzeczy.
Bart by ł j edny m z konsultantów, który przeparadował po bły szczącej podłodze przez główny
kory tarz Ministerstwa Spraw Zagraniczny ch i zapukał do pokoj u, w który m Lu urzędowała z
dwiem a koleżankam i. Gdy wszedł, obie stawiały na kom puterze pasj ansa. Bart poprosił o wy dru-
kowanie pewnego dokum entu, a Lu podj ęła się zadania. Drukarka wciągnęła papier nierówno,
następnie się zatkała, więc Lu puściła dokum ent na sprzęt, który stał w osobny m pom ieszczeniu.
Poszła tam , Bart za nią. Ciasny pokój sprzy j ał zagęszczeniu em ocj i. Bart zapatrzy ł się na Lu, a
ona się zaczerwieniła. Z pokoj u do kopiowania wy szedł z plikiem papierów, num erem telefonu Lu
i obietnicą wspólnego wy j ścia na kawę. Ledwo wróciła do swoj ego biurka, a telefon piknął
esem esem – Bart pisał, że zrobiła na nim wielkie wrażenie. Kolej na wiadom ość: przepraszał za
śm iałość, ale dawno m u się nie zdarzy ło tak zareagować na kobietę. Bart wiedział, j ak zaczy nać
znaj om ości z kobietam i, wiedział, j ak j e konty nuować; z kończeniem by ło fatalnie.
Lu, po latach niereagowania na m ęskie zaczepki, nagle odkry ła przy j em ność eroty cznej gry z
kim ś, kto nie by ł Michałem i dla kogo ona nie by ła Mim i. Początkowa bezcielesność porozum ienia
z Bartem dawała poczucie lekkości, wy m ieniali energię w kategorii m uszej , nie powinna nawet
m ieć z tego powodu wy rzutów sum ienia, chociaż m iała. Łaskotanie kobiecej próżności zsuwało
się niżej , teraz podniecało j ą, gdy kom órka oży wiała się esem esem . Wy łączy ła sy gnał
dźwiękowy, ale zaczęła kom pulsy wnie spoglądać na ekranik. Wolała to niż py tania Michała,
czem u tak dużo pracuj e. W ty m okresie j ego naiwność zaczęła j ej działać na nerwy, choć z
drugiej strony litość dla oszukiwanego wzniecała w niej fale czułości. Zastanawiała się, j ak Bart
tłum aczy żonie napły w „służbowy ch” esem esów. Lu, podobnie j ak Michał, by ła wtedy naiwna.
Bart, j ak każdy żonaty ty pu „nieuczciwy funkcj onariusz”, m iał j eden telefon do pracy, a drugi do
podniet; ten ostatni obsługiwał w m iej scach odosobniony ch.
Przez swoj e „chcenie” – bardzo j ej chciał – rozpalił w Lu ogień, który podsy cał esem esam i z
zapałem wariata. Uzależniła się od j ego tekstowy ch powitań, pożegnań i nocny ch skom leń.
Oszałam iały j ą niespodzianki, chociaż coś w niej kwiczało na widok ich banalności: kwiaty na
biurku w pracy, serduszko za wy cieraczką sam ochodu, koperta z biletam i na koncert bez podania
inform acj i, kto j est nadawcą. Zaczęła się przy glądać wy stawom sklepów z seksowną bielizną,
chociaż prakty cznie przestała nosić m aj tki, bo i j ą, i Barta to podniecało. Usiłowała j eszcze się
cofnąć, uakty wnić łóżkowo Michała. Szy bko zrezy gnowała – czuła się, j akby pożądała starszego
brata, w czy m nie by ło nic zdrożnie ekscy tuj ącego. Michał otaczał j ą szacunkiem , j akby j uż
widział w niej m atkę swoich dzieci.
(Dlaczego m iłość dała się wy gry źć wirusowi nam iętności do Barta – to py tanie zadawała sobie
wiele razy. Nie znalazła na nie odpowiedzi ani wtedy, ani trzy lata później , kiedy kolej na m iłość
wy py chała poprzednią. Sprite też potrzebowała j asnej odpowiedzi, bo zabrnęła nawet głębiej niż
Lu).
– Powiedziałam Michałowi – oznaj m iła pewnego razu Bartowi, gdy leżeli w hotelowy m łóżku.
Wy szukiwał m iej sca na obrzeżach Warszawy, żeby nikt ich nie zobaczy ł. Bart od roku pracował
w Polsce, kupili z Ty m cią m ieszkanie w Wilanowie. W centrum m ógł się natknąć na ludzi, z
który m i spoty kał się zawodowo, którzy widy wali go na przy j ęciach z żoną, dlatego wy bierał
hotele na uboczu, chociaż doj azd zabierał cenne m inuty. A tu Lu wy pala z uj awnieniem .
– Powiedziałaś co dokładnie? – Przekręcił się w pościeli, przy ciskaj ąc j ej niechcący włosy.
– Że coś m iędzy nam i wy gasło.
– A o m nie?
Lu ułoży ła się na plecach. Hotelowe łóżka wy dawały j ej się ostatnio wy godniej sze niż to, które
dzieliła z Michałem . Zasy piała z trudem , budziła się w środku nocy i wsłuchiwała w j ego oddech.
Wy dawał j ej się obcy, j akby koło niej leżał nie j ej chłopak, ale obcy m ężczy zna. Próbowała spać
na kanapie, j ednak Michał się przestraszy ł, więc wróciła do wspólnego łoża, które rozebrała ze
stelaża, a m aterace ułoży ła na podłodze. Nie przestało by ć m adej owe.
– O tobie? – Podsunęła wy żej kołdrę, zasłaniaj ąc nagie piersi. – Nie m ówiłam o tobie.
– Jak to? – m ruknął Bart, siadaj ąc na brzegu łóżka.
Sięgnął po spodnie, z kieszeni wy ciągnął papierosy i zapalniczkę. Ty m cia tępiła palenie, dlatego
pod siedzeniem w sam ochodzie oprócz papierosów ukry wał szczotkę i pastę do zębów, gum ę
m iętową i spray do ust, który Lu wy śm iała.
– Jak to? – powtórzy ł.
Pstry knął zapalniczką i wy chy lił się przez okno. Lu zapatrzy ła się na niego z dum ą sam icy.
Tuż przed czterdziestką, niewy soki, m iał wy pracowane m ięśnie, ciepły odcień skóry i j asne,
m iękko układaj ące się włosy. Dbał o siebie, chociaż robił to zry wam i. Kiedy przestawał się
pilnować, szy bko przy bierał na wadze, przez co robiły m u się, według słów Ty m ci, „pućki” i
„faluj ące boczki”. Lu wolałaby, żeby j ej ty ch słów nie przy taczał, tracił przez nie sporo
taj em niczości, ale w tam ty m okresie brała za dobrą m onetę j ego skłonność do zwierzeń.
Bart: Kupić koperek. Co j eszcze Ty m cia wy pisała? My dło w pły nie?
– Nie m ówiłam o tobie – wy j aśniła Lu. – Mówiłam o sobie. Że od niego odchodzę.
Bart: Dobrze by łoby pokazy wać się z Em i, pój ść z taką dziewczy ną na party.
Przy klęknął przy łóżku i wtulił twarz w j ej włosy. Wsunął dłoń m iędzy j ej uda. Palił, patrząc w
okno, j ednocześnie okrężny m i rucham i palców niespiesznie m asował j ej łechtaczkę. Kiedy
wy gięła się z rozkoszy, spoj rzał na nią z rozbawieniem i wy sunął spom iędzy j ej nóg m okre palce.
Wstał i sprawnie zdusił niedopałek w popielniczce, skończy ł z nim tak, j ak przed chwilą z nią.
Mieszkanie, które wy naj ęła, by ło j asne i słoneczne, otaczały j ą j ej własne książki, ubrania i
pam iątki, a j ednak nie czuła się w nim u siebie, wszy stko by ło przesiąknięte Bartem . W łóżku otulał
j ą sobą – to przej ście od twardości m ięśni, członka, woli do opiekuńczości, m iękkiej otoczki nie
przestawało j ej fascy nować. Marzy ła, że zostanie, że będzie się m ogła przy nim budzić, ale Bart
noce spędzał z żoną. Po j ego wy j ściu, po rozpły nięciu się szczęścia, by ło j ej źle, m ieszkanie
stawało się puste j ego pozorną obecnością, zim ne opuszczeniem , szczy piące oczekiwaniem .
Patrząc na j ego kosm ety ki ustawione w równy m rządku na półce w łazience, zdała sobie sprawę,
że od czasu, kiedy tu zam ieszkała, ży j e j ak pasażer, którego lot został opóźniony, na stand by.
Usiadła na stołku w kuchni. Ale się urządziła! Odeszła od Michała, żeby wpaść w sieć Barta. A
m y ślała, że to ty lko nam iętne bzy kanie. Nie, tak naprawdę nigdy tak nie m y ślała. Już kiedy
kochali się pierwszy raz, czuła, że nie oderwie się łatwo od tego m ężczy zny. Nigdy dotąd takiego
nie spotkała: świetnego kochanka, pory waj ącego rozm ówcy, który fascy nował j ą oby ciem i
ży ciowy m doświadczeniem . A że m iał żonę? Jakoś wtedy o ty m nie m y ślała. Teraz widziała to,
na co początkowo zam knęła oczy i co by ło dla niej zupełnie nowe: strategię rom ansowania
żonaty ch, włącznie z m anewrem z obrączką, którą Bart zdej m ował przed spotkaniem z nią i
wkładał tuż po.
Nakry ła go na ty m kiedy wy sadził j ą z auta, a potem ugrzązł w korku; gdy zrównała się z nim ,
zobaczy ła, j ak wy j m uj e z portfela obrączkę i wciska na palec.
Gdy by ła z Michałem , nie bolało j ej to tak bardzo. Ona też się kry ła, oszukiwała. Dopiero kiedy
odeszła od swoj ego chłopaka, zrozum iała, że nie są sobie z Bartem równi: on wciąż tkwił w
związku z Ty m cią j ak w wieży. Lu m iała m u przy stawić drabinę do okna czy liczy ć na to, że sam
skręci linę z pościeli? Powtarzał, żeby by ła cierpliwa. Dużo j ą całował. A ona, od kiedy zostawiła
Michała, m ocniej ciąży ła ku Bartowi. Odczuła to j ako utratę równowagi.
Stołek zaczął uwierać Lu w pupę. Kochali się od rana do czwartej , tak w każdy m razie
wy świetlał elektroniczny budzik, gdy zam y kała oczy, wtulona w przedram ię Barta, obolała z
rozkoszy. Wchodził w nią ty le razy, aż wy schła w środku, m im o to doty kał j ej łechtaczki, a Lu
wy ginała się w orgazm ach przebiegaj ący ch po skórze drobny m i kroczkam i. Ciało rozpadało się
na m niej sze cząstki, nie spinał j ej j uż j eden skurcz, ty lko wiele m alutkich, tak uzależniaj ący ch, że
chociaż m iała dość, prosiła o j eszcze.
Twardy ten stołek! Przy pom niała j ej się ciotka, żona wuj a, która podawała obiad rodzinie i
gościom , a sam a siadała na stołku pod ścianą i przy glądała się j edzący m .
– Ciociu, usiądź z nam i! – zapraszali j ą, ale ona kręciła przecząco głową.
– Jedzcie, j edzcie – nie spuszczała z nich twardego spoj rzenia.
Musiało im sm akować, spróbowałoby nie, przecież się narobiła. Lu przeszkadzał ten j ej wzrok,
nie czuła przez to sm aku potraw. Przy Michale m iewała podobne uczucie – że chce j ą nasy cić, a
sam tkwi w kącie i patrzy. Chociaż nauczy li się siebie wzaj em nie, a seks dawał im spełnienie, nie
poruszał j ej wy obraźni. Bart, egoista, który czasem zostawiał j ą niezaspokoj oną i nie m iał z tego
powodu wy rzutów sum ienia, zrobił z niej obżartucha, chociaż przy Michale by ła niej adkiem .
Skru-pulatna Mim i i zdziczała Em i – dwie twarze Lu.
Wzrok Lu padł na afry kańską m askę. Nieduża, ciem na twarz z rozchy lony m i ustam i patrzy ła
na nią pusty m i otworam i oczu. Pam iętała tę m askę z dzieciństwa, oj ciec dostał j ą od krewnej ,
która przy wiozła j ą z Johannesburga. Pracowała tam kilkanaście lat w restauracj i, opowiadała o
„swoich Murzy nach”.
– Jacy oni leniwi! – Wznosiła oczy do nieba. – Jak się m igaj ą od pracy. – Kręciła głową, aż
peruka j ej się przekrzy wiała.
Włosów m iała j ak na lekarstwo. Twierdziła, że w Afry ce nabawiła się choroby skóry, chociaż
teraz, gdy Lu wspom inała krewną, przy pom niała sobie, że z tą sam ą dolegliwością zm agała się
większość kobiet w tam tej części rodziny, czy m ieszkały w Afry ce, czy nie.
Lu pogłaskała m askę po czarny m policzku. Obce ry sy fascy nowały j ą harm onią, spokoj em .
Kiedy um arł oj ciec Lu, m aska trafiła do niej . Nie m iała po nim wiele rzeczy, więcej by ło
wspom nień, od naj wcześniej szy ch, kiedy czy tał j ej Dzieci z Bullerbyn, po czasy nastoletniości
Lu.
Mieszkały j uż wtedy z Tatą Bis, ale m am a zawsze dbała, żeby Lu nie straciła kontaktu z oj cem .
– To, że by wał okropny dla m nie, nie znaczy, że m asz się z nim nie widy wać – tłum aczy ła.
– Przecież cię bił! – odpowiadała pory wczo Lu.
– Miał koszm arne dzieciństwo. By ła woj na.
– To go nie usprawiedliwia.
– Nic go nie usprawiedliwia. Ale to twój oj ciec.
Lu wiedziała, że by li kiedy ś szczęśliwi. Kiedy m am a o ty m m ówiła, j ej twarz j aśniała. Lu aż
j ej czasam i zazdrościła, bo wtedy – nie m iała j eszcze dwudziestu lat – nie znała żadnego
m ężczy zny, którego wspom nienie wy woły wałoby w niej ty le uczuć. Denerwowało j ą, że m am a
zapom ina o krzy wdach, dlatego czasem złośliwie j e j ej podty kała, ale m am a by ła ponad to.
Tam ten związek, to, co w nim dobre i złe, j uż przeży ła i zakończy ła go z właściwą sobie dobrocią.
Nie zabierała tem u m ężczy źnie j edy nego dziecka, wy sy łała Lu do oj ca, przy pom inała o j ego
urodzinach, im ieninach. Miłość m łodziutkiej Rianny do starszego o dwadzieścia lat fascy nuj ącego
m ężczy zny o trudnej przeszłości zm ieniła się we wdzięczność – m ieli wspaniałą córkę.
(Kiedy Lu opowiadała Sprite o rodzicach, obrabiała opowieść j ak afry kański bard: odtwarzała
całość z pam ięci, dodaj ąc wciąż nowe szczegóły. Na przy kład to, że zastała kiedy ś oj ca szy j ącego
rękawiczki. Mieszkał j uż wtedy sam , w Polsce cały czas by ło biednie, ale nie tak, żeby nie m óc
kupić rękawiczek. A j ego bawiło, że m oże j e sobie uszy ć. Wy ciął pięciopalczasty kształt z cienkiej
skóry i podszy ł bawełną.
Dwadzieścia lat później Lu pochy lała się nad kolorowy m m ateriałem . Oplatała ręce bokserską
taśm ą, a chłopak stoj ący koło niej wpatry wał się j ak urzeczony w j ej wprawne ruchy.
– Naucz go, j ak to się robi – rzucił Ricky, przechodząc koło nich.
Lu zapięła rzepy na swoich nadgarstkach i wzięła od chłopca bokserskie bandaże. Miał delikatną
skórę dłoni, kościste palce. Owinęła m u lewą dłoń, a potem przy glądała się, j ak radzi sobie z
owij aniem prawej ).
Oj ciec zostawił j ej afry kańską m askę, a m am a dała Mity skandynawskie, na długo przedtem ,
zanim poj echały do Szwecj i. Kiedy Lu j e czy tała, widziała, j ak skały zm ieniały się w twarze
trolli, a z j ezior otoczony ch kam ienny m i brzegam i wy nurzali się okrutni bogowie. Kiedy poznała
Skandy nawię, zrozum iała, dlaczego twarz Północy by ła przeciwieństwem afry kańskiej m aski –
nie by ło w niej spokoj u. Mim o pozornego bezruchu zim nej krainy pod spodem , pod lodem , się
kłębiło. Tam Lu stanęła oko w oko z okrucieństwem natury. Lata później w dostoj ną biel
szwedzkiego poranka wdarła się wiadom ość o śm ierci m am y.
Duni łatwo by ło m ówić: „Rób po swoj em u”. Lu nie chciało się wy chodzić ze znaj om y m i, nie
interesowało j ą, co powiedzą, gdzie j ą zabiorą, drażniło wszy stko, co nie m iało związku z Bartem .
Siedziała w dom u sam a, licząc na to, że wy rwie się do niej , wpadnie ze służbowej kolacj i, ze
spaceru z psem . Czekała. A w duchu się odgrażała: zostawi go, znaj dzie innego, chętny ch nie
brakowało. Ale nie obchodzili j ej inni, nawet Michał nie budził w niej j uż inny ch uczuć niż
wy rzuty sum ienia. Za bardzo cierpiał, żeby m ogła próbować z nim przy j aźni. I tak nie m iała w
sobie m iej sca na inny ch ludzi, by ła wektorem skierowany m na Barta.
(Intensy wna dawka seksu i czułości, to j ą zgubiło, zaślepiło. Sprite też tak uważała).
Coraz częściej witała go narzekaniem , że się do niej nie odzy wał. Bart bronił się niezby t
przekonuj ąco. Lu zaczy nała „poważną rozm owę”: „Do czego to wszy stko właściwie prowadzi?”.
Całował j ą. Ona go odpy chała. Całował intensy wniej . I ty le z ty ch rozm ów wy chodziło.
Ustawiła się na pozy cj i idiotki czekaj ącej na j ego obecność, żebrzącej o nią – to j uż wiedziała. Co
zrobić z ty m uczuciem , nie m iała poj ęcia. Kiedy patrzy ła wstecz, by ło to oczy wiste: wtedy nic
nie m ogła zrobić.
(Lu, opowiadaj ąc Sprite „historię o żonaty m ”, zorientowała się, że nadaj e j ej chronologiczny
bieg. A to by ło pląsanie węgorza po gorącej patelni, i to węgorza w częściach).
Pewnego dnia Bart zadzwonił i poprosił o rozm owę. Musiał j ej o czy m ś powiedzieć. Włoski na
przedram ionach stanęły j ej dęba, panika walczy ła o lepsze z bezrozum ną nadziej ą: chce odej ść
od niej czy od Ty m ci? Cały ranek obm y ślała, j ak go podj ąć. Jeśli przy szy kuj e kolacj ę przy
świecach i wy j edzie z ciężką arty lerią, seksowną bielizną, j akiż będzie obciach, gdy on spróbuj e z
nią zerwać.
Ale j eżeli oznaj m i odej ście od Ty m ci, świece i reszta okażą się w sam raz. W grę wchodziły
nawet kabaretki.
W końcu nic nie przy gotowała, bo gdy m iała wy chodzić z pracy, wezwano j ą do szefa.
– Przepraszam , Em ilia, że tak późno – tłum aczy ł się, szukaj ąc czegoś w szufladach – ale m am
dobrą wiadom ość, a na to zawsze pora.
Lu usiadła w fotelu po drugiej stronie biurka. Łukasz by ł j edny m z naj m ilszy ch m ężczy zn,
j akich spotkała. Kiedy ś powiedział, że żałuj e, że j est j ej szefem , bo z m ało kim zdarza m u się tak
śm iać j ak z nią. Mnóstwo się przy nim uczy ła, podziwiała j ego klasę. Ty lko raz zdarzy ło im się
zsunąć ze ścieżki służbowej poprawności: Lu siedziała wtedy do późna w pracy, a kiedy zam y kała
program w kom puterze, kliknęła niechcący na zdj ęcie m am y. Kiedy Łukasz wszedł, płakała.
Odwiózł j ą do dom u, a zanim wy siadła, powiedział: „Mnie m ożesz powiedzieć…”.
Powiedziała: o m am ie, o Michale, Barcie. Niczem u się nie dziwił. „Tak właśnie j est, tak m usi
by ć” – powtarzał, j akby opowiadała j ego własną historię. Potem m y ślała, że otworzy ła się przed
nim za bardzo. On przed nią też – bo chociaż nic nie powiedział, ty lko potakiwał, uj awnił równie
dużo.
– Herbaty, kawy ? – zapy tał teraz, wy ładowuj ąc z szuflady j akieś teczki.
– Dzięki, opiłam się j ak bąk.
– Pies to drapał, nie znaj dę tego świstka. – Wrzucił teczki z powrotem do szuflady i odchy lił się
w obrotowy m krześle. – Em ilia, pewnie dotarła j uż do ciebie wiadom ość o Kopenhadze.
Pokręciła przecząco głową. Koleżanki i koledzy śledzili inform acj e o zwalniaj ący ch się
stanowiskach w placówkach dy plom aty czny ch za granicą. Ona, przez rozstania, zej ścia, cały ten
m ęsko-dam ski kram , nie by ła na bieżąco z m inisterialny m i plotkam i.
– Pam iętałem , że celuj esz w Skandy nawię. – Łukasz przesunął m y szką kom putera, otwieraj ąc
na ekranie dokum ent. – Zaliczy łaś prakty ki w Sztokholm ie i Oslo. Jedna przerwana z powodów
osobisty ch, ale by łaś drugi raz w Sztokholm ie, dzięki czem u nawet więcej ci ty ch prakty k wy szło.
Spoj rzał na Lu znad oprawek okularów. Charakter j ego twarzy nadawały oczy pełne poczucia
hum oru, um ięśniona sy lwetka i pokiereszowany nos wy glądały, j akby należały do ochroniarza, a
nie dy rektora.
– Właśnie zwalnia się stanowisko attaché kulturalnego w Kopenhadze. Zainteresowana?
Grzy wka spadła j ej na oczy, Lu odsunęła j ą ruchem pełny m zniecierpliwienia.
Łukasz: Ostrokątna twarz, perfekcy j ne niedoskonałości.
Takie dziewczy ny zasługuj ą na szansę od losu, a nie na niewarty ch ich sukinsy nów.
– Dużo się nauczy sz. – Uśm iechnął się. – To m ocny kop w górę.
Przej echała drogę do dom u, nie zauważaj ąc ulic. Dopiero na rogu Narbutta zorientowała się,
że powinna skręcić, ale by ło za późno. Obj echała kwartał i wcisnęła wiekowego forda ka m iędzy
szkolny płot a przy czepę rozkraczoną na dwóch m iej scach do parkowania.
– Stoj ę pod ty m drzewem od pół godziny – odezwał się Bart, wy chodząc z cienia, kiedy stanęła
pod klatką. – Dzieci m y ślą, że j estem zboczeńcem .
– Zboczeńcy nie czaj ą się dziś pod drzewam i, ty lko w internecie – m ruknęła, przekopuj ąc torbę
w poszukiwaniu kluczy. – Dzieci o ty m wiedzą.
– To dlaczego ich m atki obrzucały m nie dziwny m i spoj rzeniam i?
Podniosła na niego wzrok. Naj seksowniej sze w j ego twarzy by ły oczy, trochę za blisko
osadzone, i brwi unoszące się nad nosem . Żartował, że nadaj ą m u wy raz twarzy spaniela.
„Raczej basseta” – rzucała, wiedząc, że wolałby kom plem ent. By ł próżny, ale w swoj ej próżności
uroczy, tak j ej się wtedy wy dawało. Dopiero później przestraszy ła j ą ta ciągła potrzeba adoracj i,
prawdziwy wór bez dna.
Nie zdąży ła nic kupić do j edzenia, wy tknęła więc głowę z aneksu kuchennego, żeby
zaproponować kanapki, ale Bart j uż zastawiał stół j edzeniem , które wy j ął z siatki: gołąbki, łazanki z
kapustą i grzy bam i, kom pot. Belg nawracał j ą na polskie dania.
– I ptasie m leczko. – Wy powiedział nazwę po polsku, przeciągaj ąc zby t m iękko „s”.
Polski opanował z grubsza: znał wy m owę, um iał zapy tać o naj prostsze sprawy, ale z Lu
rozm awiał po angielsku, nie chciał się ośm ieszać. Czasem wtrącał coś po polsku, bo wiedział, że j ą
to podnieca. Przy ciągnął j ą do siebie i ugry zł pieszczotliwie w policzek, przy lgnęła do niego
cały m ciałem .
– Naj pierw kolacj a. – Odsunął j ą delikatnie i rozlał wino do kieliszków.
Próbowała odczy tać z j ego zachowania, co zam ierza powiedzieć, ale przy brał swoj ą zwy kłą
m askę lekkiego rozbawienia. Nie dał się sprowokować aż do kom potu. Dopiero gdy odniósł do
kuchni talerze i rozpakował ptasie m leczko, spoj rzał na nią poważnie.
– Powiesz m i sam czy m am strzelać? – Nie wy trzy m ała.
– Strzelać! – roześm iał się. – Wy, Polacy, i wasza woj enna traum a.
– Nie wsadzaj nas wszy stkich do j ednego wora – obruszy ła się. – To m oj a babcia przeży ła
dwie woj ny, nie j a.
– Wiem , wiem , ty j esteś z pokolenia Jana Pawła II.
Spoj rzała na niego ze złością.
– Sto razy ci m ówiłam , że j estem ateistką. I nie by ło m nie w Polsce, kiedy um arł papież.
By łam w Sztokholm ie, nie załapałam się na żałobę.
– Uwielbiam Polki. – Odchy lił się na krześle i spoj rzał na nią z uśm iechem , lekko kręcone
włosy opadły m u do ty łu.
Podeszła do szafki, wy j ęła dwie szklanki i karton soku. Starała się opanować rozdrażnienie.
Nie znosiła, kiedy ich tak szufladkował – Polaków, ludzi j ej generacj i, tutej sze kobiety.
Wy dawało m u się, że zna polską kulturę, ale odbierał j ą przez stereoty py. Gdy by m iał napisać
sztukę, nadałby bohaterom nie im iona, ale funkcj e: „żona”, „kochanka”, „Polak”. Nazy wała to
„gruby m m y śleniem ”, bo przy pom inało niechluj ną fastry gę.
– Ja też m am dla ciebie wiadom ość – powiedziała, stawiaj ąc na stole szklanki.
– Dobrą czy złą?
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, co ty m i powiesz.
Rozm owa poj edy nek, j ak ten związek, j ak każdy związek. Lu by ła zm ęczona ssący m
czekaniem na niego. To on dy ktował, kiedy się m aj ą spotkać i na j ak długo, to on by ł ty m
ważniej szy m , odpowiedzialny m , z rodziną. Ona m usiała się dostosować.
– Em i – j asne brwi podniosły się, nadaj ąc j ego twarzy przepraszaj ący wy raz – dostałem
propozy cj ę pracy, stanowisko szefa wy działu anty narkoty kowego.
Sięgnęła po ptasie m leczko.
– Od kiedy znasz się na narkoty kach? – Angielski zza czekolady zabrzm iał niewy raźnie.
– Zatrudnię ludzi, którzy się na ty m znaj ą.
– Tu, w Polsce? – Wiedziała, że odpowiedź będzie przecząca.
– W Brukseli.
Odwróciła wzrok. Naraz przy pom niało j ej się zam arznięte j ezioro i podm uch zim nego
powietrza na twarzy, gdy pędziła po lodzie na poży czony ch od Duni ły żwach.
– Em i, m ogłaby ś znaleźć pracę w Brukseli. By liby śm y razem , znów w ty m sam y m m ieście!
Klęczał przy j ej krześle, zaglądał w oczy. Ty le w nich by ło nalegania, j ak u dziecka proszącego
o cukierki.
– Tak pięknie pachniesz, Em i, m oj a Em i… – Jego usta by ły tuż przy j ej uchu, zsuwały się na
szy j ę. – To te perfum y ode m nie, Extrem e?
Kiwnęła głową, otępiała. Bart obsy py wał j ą drobny m i prezentam i, kosm ety kam i, bielizną, by ł
w ty m niepoprawny polity cznie szny t, znak, że stać go na kochankę. Podśm iewała się z tego w
duchu, chociaż widziała w ty m i staroświecki urok.
– Załatwisz sobie pracę w am basadzie albo w konsulacie, prawda, Em i?
Extrem e. Ona, kobieta ekstrem ów, m iędzy bielą Północy a afry kańską m aską, m iałaby j echać
w m dły środek Europy … Py tanie, które zadał j ej Michał, gdy nam awiała go na wy j azd do
Sztokholm u, wróciło bum erangiem .
– Bruksela? – zapy tała. – A co j a by m tam m iała robić?
II PRZYJACIELE, WROG OWIE
„Odór grzy ba. Kaktus. Kibel z hałaśliwą spłuczką…”.
– Em ilia, co z ty m raportem ?
– Zaraz oddaj ę, panie dy rektorze.
„…serweteczka cepeliowska. Z lekka brudne firanki. Kraty w oknach”. – Skasowała to, co pisała
przez ostatnie pół godziny, i wy łowiła raport z gąszczu dokum entów, które przepełniały kom puter
odziedziczony po poprzedniku. Uporanie się z raportem zaj ęło j ej nie więcej niż czterdzieści
m inut. Gorzej z pozostały m i cztery stu osiem dziesięciom a m inutam i – czas w nowej pracy dłuży ł
się niem iłosiernie.
Upewniła się, że bezm y ślna pisanina, dzięki której m iała wy glądać na zaj ętą, nie zapisała się w
pam ięci kom putera. Kierowca, który parę dni tem u wiózł j ą z lotniska do ty m czasowego lokum ,
wy j m uj ąc walizkę z bagażnika, m ruknął: „Niech pani uważa na kom putery, nie wy sy ła z nich
pry watny ch e-m aili…”.
Stanęła na progu gabinetu dy rektora z wy drukiem raportu. Ży randol w sty lu gierkowskiego
PRL-u rzucał przy gnębiaj ąco m ało światła, lam py trzeba by ło palić od rana do wieczora, bo
pokoj e znaj dowały się na naj niższy m poziom ie, zwany m szum nie „m inus dwa”. De facto Lu i
czwórka pozostały ch pracowników działu adm inistracy j nego urzędowali w piwnicy.
– Zdzichu, poj edziesz po Sandrę na szosę de Mons? – usły szała głos dy rektora. – Wy bierała
kafelki do łazienki, ale dzwoni, że się zgubiła.
Kierowca zdj ął z wieszaka czarną skórzaną kurtkę. Miał pod sześćdziesiątkę, do pracy
przy chodził skąpany w gęsty m obłoku wody kolońskiej , w starannie wy prasowanej koszuli.
– W który m m iej scu szosy de Mons, panie dy rektorze? – zapy tał.
Na biurku dy rektora rozdzwonił się telefon.
– Tak, panie am basadorze. Tak, w przy szły m ty godniu. Na pewno, panie am basadorze –
dy rektor odłoży ł słuchawkę i sy knął: – To zwy kły chargé d’affaires, ni chuj a m u się nie należy
ty tuł am basadora!
– Wszy stkim tak się każe nazy wać. – Kierowca wziął do ręki ni to portfel, ni m ałą torebkę, którą
Tata Bis nazy wał pederastką. – Tak to j est, j ak panuj e bezkrólewie. Strach pom y śleć, kogo przy ślą
na am basadora.
Lu niepewnie podsunęła się z raportem .
Dy rektor Jarosław Pac: Następna wy ższa ode m nie! Żeby ty lko nie nosiła obcasów.
– Szy bko się z ty m uporałaś. Lubię szy bkie dziewczy ny. – Obrzucił j ej biust spoj rzeniem , j akie
świadczy o m ęskości na dy skotece w rem izie.
Popatrzy ła na okrągłą j ak piłka czaszkę niezauważalnie przechodzącą w szy j ę, na okulary w
m usztardowej oprawce. Dy rektor Pac by ł wy pakowany niespokoj ną energią, j ak większość
czterdziestolatków uwięziony ch za biurkam i. Zatęskniła za dawny m zwierzchnikiem , Łukaszem .
– Co to j est „szosa dem ons”? – szepnęła do siedzącej za przepierzeniem księgowej , wy chodząc
z pokoj u z urzędowy m uśm iechem .
– Nie wiesz? – spy tała kobieta. By ła sam otną m atką dorastaj ącej córki i według słów dy rektora
ubierała się, j akby donaszała po niej ubrania. – Chaussée de Mons. No, szosa, taka ulica.
Kopenhaga czy Bruksela? Praca czy m ężczy zna? – zastanawiała się Lu trzy m iesiące
wcześniej , j eszcze w Warszawie. „Rób po swoj em u…” – telepały się w głowie słowa Duni. Nie
zadzwoniła poradzić się ani j ej , ani Taty Bis, nawet nie sięgnęła po kartki, żeby sporządzić j edną
ze swoich list. Nie chciała przy szpilać m y śli do papieru, wolała dać im oddech.
Usiadła przed laptopem i przez kilka godzin grała. Strzelała i burzy ła, m iała wiele ży ć, m ogła
zebrać się do kupy, w każdej chwili zacząć od nowa. Żałowała, że w większości gier kobiety m iały
wy gląd striptizerek i inteligencj ę Kaczora Donalda, ale firm y produkuj ące gry by ły
przy czółkiem chłopców, którzy ciągną red bulla i robią zebrania w barach go-go. Lu kusiło, żeby
im pokazać, j ak m oże wy glądać dobra gra. Na przy kład główna bohaterka m ogłaby … Sięgnęła
po długopis. Od dawna nie notowała pom y słów. Pisanie, które towarzy szy ło j ej , odkąd wy j echały
z m am ą do Szwecj i, skończy ło się, gdy Rianny zabrakło. Teraz, ni stąd, ni zowąd, poj awili się
bohaterowie, j akby urodziła ich sam a zapowiedź podróży, przenosin.
Wieczorem zapukała do drzwi Taty Bis i Daniela.
– Nary suj m y razem kom iks – zagadnęła brata bez zbędny ch wstępów.
Tata Bis sięgnął po pilota i przy ciszy ł telewizor.
– Co tam knuj ecie?
– Ale j a nie um iem ry sować. – Daniel chwy cił czarny kucy k i szarpnął nim z zakłopotaniem .
Lu klapnęła na kanapę, wy glądała, j akby uszło z niej powietrze.
– A m usi by ć kom iks? – odezwał się po chwili Tata Bis. – Czem u nie te wasze gry
kom puterowe?
– Oczy wiście! – Lu klepnęła się w czoło, twarz j ej poj aśniała. – I by liby śm y w kontakcie,
choćby przez internet.
Tata Bis i Daniel wy m ienili szy bkie spoj rzenia.
– Wy j eżdżasz? – zapy tali obaj równocześnie.
Poświata z ekranu padała na twarz Taty Bis, wy doby waj ąc ledwo widoczny zary s blizny na
czole, pam iątki po upadku z roweru. Niby uważał, że go szpeci, ale według m am y Lu Tata Bis
dobrze wiedział, że blizna dodaj e m u m ęskości.
– Północ czy Południe? – zapy tał ty lko.
Nowy kraj , nowe m iej sca, Lu ledwo m iała czas j e obwąchać. Tego dnia wstała wcześniej ,
żeby zobaczy ć m iasto za dnia. Szła j edny m z wielu parków Brukseli, gdzie o tej porze nie by ło
prawie nikogo poza nią i biegaj ący m i. Wciągała w płuca powietrze sty cznia, naj cieplej szego,
j akiego doświadczy ła. W Szwecj i ziem ia by ła dawno pod śniegiem , w Polsce też rozpanoszy ł się
j uż m róz, m iała się tego zresztą niebawem dowiedzieć, bo wieściam i z Polski ży ł cały dział
adm inistracy j ny.
To tu po raz pierwszy usły szała na poważnie wy powiedziane słowo „obczy zna”. Wy glądało na
to, że na tej że się znalazła, wraz z „rodakam i”, według który ch praca za granicą równała się
zsy łce na Sy berię, takie w każdy m razie odniosła wrażenie, słuchaj ąc ich rozm ów. Czy Lu by ła za
m łoda, żeby zrozum ieć tę starczą polskość, czy zby t „tknięta Zachodem ”? Uty skiwania
współpracowników na otaczaj ącą ich obcość, której nie zam ierzali oswoić, uruchom iły w j ej
wy obraźni patrioty czny kanał utrzy m any w poety ce rozbiorów: suterenę na m inus dwa
przechrzciła w m y ślach na kazam aty, gdzie „wieści z oj czy zny ” docierały z polskich program ów
em itowany ch z nielegalnego dekodera. Rozm owy o polskich sklepach, polskich szkołach, polskich
festy nach przy woły wały wspom nienie snu, w który m ktoś odpy tuj e z Naszej szkapy i Siłaczki.
Poranne słońce dom alowało spadaj ącem u liściowi aureolę. Lu kątem oka dostrzegła ruch
przeciwny – ptak poszy bował w górę. Traj ektorie j ego lotu i kołowania liścia przecięły się,
wy py chaj ąc z um y słu Lu obraz sutereny i skrofuliczny ch ścian pokoj u, gdzie stały
nierozpakowane pudła z j ej rzeczam i. Ruszy ła przed siebie energiczny m krokiem ,
nieprzy staj ący m do parkowego otoczenia. By ła ciekawa tego m iej sca z m onum entalny m łukiem
i chodnikiem ze starej kostki brukowej i tunelu – osi m iasta, tętniącej pod j ej stopam i. Podeszła
tam , gdzie spadł liść. Z bliska wy glądał j ak bura szm atka; nie m iał j uż aureoli. Tutej sze światło
retuszowało rzeczy wistość. Park zaczy nał się zaludniać, przecinali go urzędnicy w szary ch
ubraniach, z drzewa na drzewo przefruwały zielone papugi.
Kiedy szła tędy kilkanaście m iesięcy później , ludzie j ą zaczepiali, bo znali j ej twarz z plakatów.
Przez ten czas m iasto stało się j ej j askinią Ali Baby, otwierało się przed nią. Niczego nie
zakłam y wało, za to j e pokochała. Przechodząc wówczas pod łukiem , wiedziała j uż, że dawniej
nazy wano go „łukiem odcięty ch rąk”, tak odcisnęły się w j ęzy ku prakty ki króla Leopolda w
skolonizowany m Kongu. Lu przy pom inały się słowa m am y : „W Szwecj i nikt nie kradnie, bo
kiedy ś złodziej om obcinano tu ręce”. Wy glądało na to, że do wielu budowli, z kam ienia czy
postępków, dołoży ło się wiele par rąk.
Kiedy szła tędy kilkanaście m iesięcy później , nie by ła j uż w Brukseli sam a. Miała tu swoich
m ężczy zn, białego i czarnego. Pierwszy m iał dwie Polki - j ą i Ty m cię, drugi j ą i inną kobietę o
przy dom ku również zaczy naj ący m się na L. Tak w każdy m razie chciał, żeby sądziła, gdy by ł na
Lu zły. „Kolonizuj em y się, odcinam y sobie ręce, j ęzy ki, serca i em ocj e” – płakała. Ale to by ło
potem .
Nie zapom niała o swoim pierwszy m spacerze po Brukseli. Papugi i urzędnicy spotkali się w j ej
scenariuszu, szary m graczom dała kolorowe, skrzy dlate awatary.
Podeszła do rzeźbionego ogrodzenia i wcisnęła guzik. Zam ek furtki kliknął, Lu przeskoczy ła kilka
schodków i weszła do holu. Aniołek, który akurat trzy m ał wartę, by ł m łody i m iał sy m paty czną,
okrągłą twarz.
– Nie m a pani badża? – zagaił, poprawiaj ąc m undur.
– Jestem tu dopiero ty dzień.
Aniołek: Też chciałby m m ieć takie kręcone włosy … (i się przestraszy ł).
Weszła do westy bulu, gdzie nad j aj owaty m stołem pochy lała się biało-czerwona flaga,
poły skiwało szkło etażerki zastawionej wy im kam i z rodzim ej literatury.
– Nie m a pani badża? – Lu dogoniło py tanie asy stentki attaché, pełniącego ty m czasowo
funkcj ę am basadora.
Dziewczy na patrzy ła na nią srogo. By ła nowa i chciała się wy kazać, Lu nie m ogła j ej za to
winić. Obiecała sobie w duchu pam iętać o kawałku plastiku, którem u rangi dodawała –
paradoksalnie w tej ostoi polskości – angielska nazwa.
– Szukasz m ieszkania? – zapy tała kilka godzin później pani Ula, kasj erka, widząc, że Lu
ukradkiem przegląda w internecie strony agencj i nieruchom ości.
– Jest tu takie ładne, ty lko trochę za daleko od pracy …
– W j akiej dzielnicy ? – zainteresował się kierowca, pan Zdzisław.
– Anderlecht.
– Zapom nij . Tam sam e Marokany.
– A to, w centrum ? – Lu kliknęła na opis m ieszkania. – Jest napisane, że to blisko sklepów,
autobusów. I położone niedaleko am basady.
– Przy szosie d’Ixelles? Broń Boże! To czarnuchowo – uraczy ł j ą opisem m iasta, który m iał
ułatwić poszukiwania: przekreślał dzielnice, w który ch m ieszkały „obszczy m ury ”, sugeruj ąc
rej ony biały ch, gdzie nie strach zostawić sam ochodu. Pani Ula, która według własny ch słów
„przetrwała zby t wielu dy rektorów”, ponuro m u potakiwała.
– Ale j a nie m am auta – wtrąciła Lu.
Pan Zdzisław: Ładnie m ówi ta Em ilia, m iły m głosem i słów uży wa różny ch, widać niegłupia.
Która to godzina?…
Żeby m j eszcze po wędkę zdąży ł, zanim sklepy zam kną.
W odpowiedzi kasj erka przy toczy ła historię księgowej : Dom inika, którą m ąż zostawił dla
m łodszej (zbitka: „Dom inika, którą m ąż zostawił dla m łodszej ” prześladowała księgową), nie
znaj ąc m iasta, wy naj ęła m ieszkanie w zakazanej dzielnicy. Wszy stko przez to, że nie zapy tała
zawczasu, j akich dzielnic unikać.
– Bo kto to wy naj m uj e na Skarbeku! – podsum owała kasj erka.
– Gdzie? – zapy tała Lu, m y szkuj ąc wzrokiem po m apie w poszukiwaniu nazwy.
– Całkiem w dupie. – Pan Zdzisław dotknął słowa „Schaerbeek” na ekranie kom putera. –
W końcu Dom iniczka przeprowadziła się do norm alnej dzielnicy, j ak j ej od początku radziłem , i
teraz m ieszka w Woluwe, j ak człowiek.
Parę godzin później Lu przy tupy wała z zim na na ulicy. Sty czeń w Brukseli by ł łagodny, ale ona
nic nie j adła od lunchu, ponieważ czekała na um ówioną kolacj ę z Bartem . Mały sportowy
sam ochód zaparkował parę kroków od niej , ze środka wy siadł zakatarzony m ężczy zna.
– Proszę dać m i j eszcze parę m inut – powiedziała do niego Lu i wy brała num er Barta. –
Właśnie przy j echał agent – rzuciła do słuchawki po angielsku. – O której będziesz?
– Niestety, zm uszony j estem przełoży ć spotkanie. – Lu j uż wiedziała, że Ty m cia j est w pobliżu.
– Nie m ogłeś m nie uprzedzić?
– Poprzednie spotkanie się przedłuży ło, przy kro m i. Jutro sekretarka skontaktuj e się w sprawie
nowego term inu.
Gdzieś w tle Lu usły szała dziecięcy głos.
– W ogóle nie przy j edziesz? Są j eszcze dwa m ieszkania, na razie oglądam pierwsze. Powinno
ci się spodobać – dorzuciła wbrew sobie.
– Nie dam rady. Dziękuj ę za zrozum ienie.
Klatka schodowa kam ienicy z lat pięćdziesiąty ch by ła nieskazitelnie czy sta, złote balustrady
wiły się wzdłuż biały ch m arm urowy ch schodów.
– Ładne lokum , prawda? – Agent robił wrażenie człowieka, który stara się by ć dy nam iczny,
chociaż urodził się rozlazły. – Świetny punkt. Sklepy na wy ciągnięcie ręki, na naj bliższy m
skrzy żowaniu j est przy stanek autobusowy, doj ście do m etra zaj m uj e siedem m inut.
– Siedem ?
– Siedem . – Agent siąknął nosem .
Mieszkanie by ło prakty czne, choć m iało w sobie elem ent szaleństwa – um y walkę
wm ontowaną w szafę w sy pialni. Szny t zasobnej kam ienicy spodobałby się Bartowi.
– Mieszkanie w sam raz dla pary – odezwał się agent zakatarzony m głosem .
Biel ścian zgęstniała wokół Lu, solidne szafy zdawały się czekać na to, co zdecy duj e. Lu
zerknęła na kom órkę – żadny ch esem esów.
– Woli pani poczekać z decy zj ą na m ęża? – dom y ślił się agent.
Lu zdawało się, że w j ego głosie usły szała przekąs. Zaburczało j ej w brzuchu.
– To m ieszkanie wy gląda na takie, w który m trzeba co dzień podlewać kwiatki.
– Ale tu nie m a roślin ozdobny ch. – Agent wy glądał j ak ktoś, kom u obsunęły się skarpetki.
– A powinny by ć. – Lu spoj rzała na niego surowo.
Agent: Ta kobieta m a energię w kształcie pocisku. Chcę do m oj ego chłopaka!
(Kiedy Lu opowiadała Sprite o swoich początkach w Brukseli, wy chodziła j ej opowieść m niej
więcej chronologiczna, ale czasem uciekała w dy gresj e, te o boksie. To by ł m iąższ, za który m
zawsze tęskniła, ty lko nie m iała o ty m poj ęcia.
Pam iętała, j ak pierwszy raz stanęła naprzeciwko Sprite, j ej posągowej sy lwetki ubarwionej
tatuażam i, z pom arańczowy m kosm y kiem rozj aśniaj ący m czerń upięty ch wy soko warkoczy ków.
Lu podniosła zaciśnięte pięści na wy sokość kości policzkowy ch, przy cisnęła łokcie, osłaniaj ąc
boki, wy sunęła naprzód lewą nogę, oderwała piętę prawej od podłogi. Reszta by ła lotem , tańcem ,
czuciem . Lu za nic by ty ch chwil nie oddała, za nic. Za n-i-c).
By ło j uż ciem no, gdy weszła do służbowego pokoj u zastawionego pudłam i pełny m i j ej rzeczy.
Sięgnęła po dom ową bluzę i skrzy wiła się – ubrania przenikała ostra woń kadzidełek, które paliła
hinduska rodzina z dołu. Usły szała pukanie. Pewnie sąsiadka znów dostała przez pom y łkę j ej
pocztę.
– Em i… – Bart j uż by ł przy niej , całował. – Przepraszam za ten telefon…
– Za telefon? – Próbowała się odsunąć. – Czekałam na ciebie godzinę. Na m rozie!
– Oj , Em i, j aki m róz, w Brukseli? Poza ty m ty j esteś dziewczy ną Północy. I nie godzinę,
ty lko… – Podniósł na nią wzrok i dokończy ł pospiesznie: – Przepraszam , j estem idiotą. Musiałem
nieoczekiwanie poj echać po regały.
– Po regały nie j eździ się nieoczekiwanie.
– Nie znasz Ty m ci.
Lu strząsnęła z siebie j ego ręce.
– Ciecia w swoj ej firm ie uprzedziłby ś, że nie przy j dziesz, a m nie uważasz, że nie m usisz?
– Przy niosłem ci obiad. – Chwy cił j ą w talii, ciepły oddech m usnął j ej szy j ę. – Taj skie, j ak
lubisz.
– Dobrze, zj edzm y. – Jej złość powoli topniała. – A potem …
– Zj edz, Em i, zj edz. Za m nie też.
– Za ciebie?
– Wy rwałem się ty lko na chwilę, żeby nie by ło ci sm utno… Muszę zaraz wracać, ale j utro,
j utro się pokocham y, dobrze? Dobrze, Em i?
Podniosła głowę do góry – płaskorzeźby pokry wały przestrzenie m iędzy oknam i. Szare
sy lwetki tuliły się do siebie, inne siedziały sam otnie w kucki, pląsały, trzy m aj ąc się za ręce, lub
leniwie się przewalały. Spodobała j ej się m iękkość póz, rozbawienie kam ienny ch postaci, by ło w
ty m echo pogańskiej zabawy. Półgłosem przeczy tała nazwiska na liście lokatorów, naj dłuższej ,
j aką widziała, z nazwiskam i z całego świata: – Santos, Van Derkricht, Kazim ierska…
– Oui? – zachry piał głos w dom ofonie.
– Dobry wieczór, j estem um ówiona na oglądanie m ieszkania.
Zaburczał brzęczy k, Lu wstawiła stopę w szparę drzwi. Nie m ogła się oderwać od listy
lokatorów, ona, która uwielbiała listy.
– Vigneron, Sabaru, Ying Yang…
Minęła swoj e odbicie w wielkim lustrze i weszła do windy. Po obej rzeniu kilku m ieszkań, które
Tata Bis nazwałby „gom ułkowskim i”, oraz poddaszy wy glądaj ący ch j ak rozległe karm niki dla
ptaków zdecy dowała się wy j ść poza dzielnice wy pisane na kartce przez pana Zdzisława.
Ty godnie poszukiwań dały j ej pewność, że w Woluwe-Saint Pierre się zanudzi, Waterm ael-
Boitsfort by ło dla niej zby t stateczne, od Uccle odrzucał j ą brak m etra. Szukała m ieszkania w
uroczy m Ixelles kipiący m m ieszanką narodowości, ale wy skoczy ła j ej oferta w Etterbeek: studio
na ostatnim piętrze budy nku położonego naprzeciwko parku Cinquantenaire, dwie m inuty
spacerem do pracy. Zafrapowała j ą nazwa ulicy : Nerviens, po holendersku Nervierslaan. By ło w
ty m coś pociągaj ąco neuroty cznego.
Budy nek przy pom inał ul, pas frontowej ściany wy brzuszał się, tworząc we wnętrzach
wy kusze. Pokój z wy sokim sufitem , gdzie wprowadziła j ą agentka, kończy ł się półokrągłą
płaszczy zną okien wy chodzący ch na park Cinquantenaire, w wy kusz wbudowano drewnianą
ławkę. Pierwsze, co Lu zrobiła, to na niej usiadła.
Dwa ty godnie później ułoży ła tu poduszki i owinięta kocem zapatrzy ła się w okno.
Rozpakowy wanie pudeł m ogło poczekać. Bart sarkał, że m ieszkanie j est m ałe, a łazienka zapluta,
ale Lu nie dała sobie obrzy dzić dom u z brzuszkiem .
– Wy staj ący, j ak u ciebie – zachichotała.
– Wszy stko przez Boże Narodzenie, te polskie święta to przekleństwo dla linii.
Lu patrzy ła na drzewa wy ciągaj ące gałęzie do wiosennego słońca, dołem sunęły sam ochody,
w tle m ruczały kafej ki z pobliskiego placu Merode. Park na m apie m iał kształt pocisku, od Merode
odchodziły ulice zakupowe i knaj powe, alej ki, na który ch m ij ali się biegacze. Poczuła łaskotanie w
brzuchu – znalazła świetne m iej sce. Od dawna nie czuła takiej zwy kłej , beztroskiej radości.
– …Rafałek nie m a biurka, więc będę m usiał…
Lu podciągnęła kolana pod brodę, chłonąc m iej skie odgłosy. Upaj ało j ą poczucie, że nikogo tu
nie zna.
– …i nie chcę, żeby ś się denerwowała, bo wiesz, że…
Nagle coś sobie przy pom niała. Wstała, podeszła do walizki, do której zapakowała rzeczy
pierwszej potrzeby, i wy j ęła ry sunek lecącej postaci.
– …chodzi o to, czy rozum iesz. Ja wiem , że ty rozum iesz, ale…
Przy łoży ła obrazek do ściany nad łóżkiem . Woziła go ze sobą wszędzie, by ł to prezent od
Daniela, papierowa wy dzieranka, bezbłędnie oddawała m arzenie o lataniu. Przed spaniem
patrzy ła na pół ptaka, pół człowieka o kpiącej twarzy, z aureolą włosów à la Harpo Marx.
– …naprawdę trudna sy tuacj a, wy m agaj ąca…
Święty My szołów – m y ślała, przy klej aj ąc kawałki taśm y do rogów kartki – kołuj e niepewnie.
Kołuj e? Kulej e? Kłuj e?
Nie powiedziała Bartowi, że tak nazwała tę postać. Śm iałby się, nie z m y szołowa, ale z tego, że
„święty ”. Potwierdziłoby to j ego wizj ę Polski i Polaków, to, że pochodziła z katolickiego kraj u, z
generacj i JP 2.
– Em i, czy ty m nie w ogóle słuchasz?
Bart stał przed nią z przekrzy wioną głową, wy glądał j ak j edna z zielony ch papug uzurpatorek z
pobliskiego parku. Lu uśm iechnęła się na to wspom nienie.
– Uff, wiedziałem , że zrozum iesz. – Bart obj ął j ą, by ło w ty m uścisku coś spazm aty cznego.
– Rozum iem , j asne, że rozum iem – wy m ruczała, poddaj ąc się pieszczotom .
(Szczegóły kochania pam iętała przez dobę. Rozkoszowała się nim i w m y ślach, wzdy chała
zadowolona na sam o wspom nienie. A potem ono ulaty wało, wm azy wało się w inne. Zostawał
kontur ciał, raz sczepiony ch od przodu, inny m razem bokam i lub od ty łu. Czy to by ły kształty j ej i
Barta, czy j ej i Michała, czy inny ch m ężczy zn, z który m i przed nim i się kochała, trudno
powiedzieć.
Martwiło j ą to. Marzenie, że j ako staruszka będzie wspom inała niegdy siej sze świństwa,
ulaty wało.
Dlaczego m iała tak krótką pam ięć?).
Dunia brzm iała, j akby by ła zaziębiona.
– Na pewno dobrze się czuj esz? – dopy ty wała się Lu.
– Sto razy ci m ówiłam , że tak. I przestań m ówić takim spiczasty m głosem .
– Mam uraz. Mam a też tak…
– Przestań. Kiepsko brzm ię, bo… z wiekiem głos się zm ienia.
– Mogłaś wy m y ślić coś lepszego!
– Nie wy m agaj zby t wiele, m am j et lag, w dodatku psy rzy gały całą noc, też by ś m iała
dziwny głos. No dobrze, powiedz, co u ciebie, czy m się tam zaj m uj esz?
Lu rozej rzała się po pokoj u. Księgowa wy szła kupić raj stopy, kasj erka m iała wizy tę u
derm atologa, dy rektora wezwano do attaché kulturalnego pełniącego obowiązki am basadora, a
pan Zdzisław wy j echał na lotnisko po delegacj ę z woj ewództwa kuj awsko-pom orskiego.
– Organizuj ę festy ny z kiełbasam i. – Pstry knęła długopisem . – Propaguj ę polskość.
– Za pom ocą kiełbasy ?
– Flaków i bigosu też. Zależy od regionu.
– Gotuj esz flaki?
– Zachwalam skład – m ruknęła Lu.
Nie tak wy obrażała sobie dy plom acj ę, Dunia pewnie też.
Kasj erka pierwsza zorientowała się, że Lu nie czerpie dostatecznej saty sfakcj i z pracy.
– Daj spokój , dziewczy no – rzuciła koj ący m tonem , z racj i wieku czuła się w obowiązku
m atkować m łody m . – To i tak nie naj gorsza robota. Mogłaby ś j eździć do wy padków, j ak ta biedna
Elżunia. Ta, co się na rudo farbuj e, z m oty lem na opasce.
Kasj erka: Miła ta Em ilka, ale biustu dziewczy na nie m a. Jak by łam w j ej wieku, taka sam a
by łam , kładłam się na boku w łóżku, żeby m ąż m y ślał, że m am większe piersi, tak się wsty dziłam .
Ty le lat z j edny m chłopem …
– Biedna Elżunia. – Pani Ula zdawała się łączy ć te dwa słowa w nierozdzielną całość. –
Wczoraj opowiadała, że j ą wezwali do robotnika, który spadł z rusztowania. Na czarno
pracował, starszy ponoć, z Podlasia.
– Z Moniek? – dom y śliła się Lu.
– Tu wszy scy są z Moniek. Ledwo co z niego zostało, Elżunia m ówiła, że spadł w częściach.
– Zabił się?!
– A gdzie tam . W częściach, czy li osobno łopata, osobno kalosz j akiś, sto m etrów dalej czapka.
– I co ta Elżunia z nim zrobiła?
– A co m iała zrobić? – Pani Ula odwróciła się, daj ąc do zrozum ienia, że tem at się wy czerpał.
Lu wy obraziła sobie, że zbiera budowlańca. Z dwoj ga złego lepszy j uż by ł bal. Miała wkuć na
pam ięć form ułkę zachwalaj ącą im prezę w trzech j ęzy kach i recy tować j ą nazaj utrz podczas
lunchu, na który zaproszono belgij skich ary stokratów oraz przedstawicieli starej Polonii.
Przepowiadała wszy stkie wersj e j ęzy kowe tekstu po południu i wieczorem , podczas wy stępu
śpiewaczki, która dawała koncert w am basadzie. Zaproszeni stawili się tłum nie, zapełniaj ąc
główną salę i część westy bulu, Dom inika, Lu i staży ści dostawiali spóźniony m rozkładane krzesła.
– „Mam y zaszczy t zaprosić państwa na bal polski…” – m am rotała pod nosem Lu. – Chy ba na
„polski bal…”? – Zaj rzała do wy druku i poprawiła się: – „…na bal polski, który …”.
– Em ilia, kwiaty !
Lu przy j ęła ze zdum ieniem wielką wiązankę.
– Daj j e śpiewaczce! – sy knęła Dom inika.
Lu ruszy ła z bukietem w stronę kłaniaj ącej się arty stki.
– Czekaj , będzie bisować.
„Nie m a większego doła niż bal polski – napisała wieczorem Lu w e-m ailu do Taty Bis. –
Przebij aj ą go ty lko festy ny regionalne”. „Odwagi, dziecko” – odpisał. Przeczy tała to dopiero
rano, gdy obudziła się ze wzorem klawiatury laptopa odgnieciony m na policzku. Zaparzy ła
herbaty i usiadła z kubkiem w wy kuszu okienny m . Drzewa przeciągały się, ptaki o coś wy kłócały,
szare postaci z teczkam i uparcie posuwały się naprzód. Codzienność pachnąca nowością nie
dawała przej ść obok siebie oboj ętnie, kazała się porządkować fizy cznie i w głowie. Lu w trudzie
dżdżownicy przetwarzała obrazy, wrażenia, zapachy, twarze. Wszy stko tu by ło nowe, nawet ona
by ła inna, ta brukselska Lu. Wszy stko z wy j ątkiem Barta.
(Kiedy potem m ówiła Sprite o swoich tu początkach, zauważy ła, że j ej opowieść m a nierówną
teksturę. Tam , gdzie Lu by ła j uż osadzona, w Polsce czy w Szwecj i, historia stawała się gęstsza.
Tu, gdzie się dopiero zadom awiała, nieprzy szpilona zwy czaj am i, nieprzy bita do ram ruty ny,
podfruwała. „Jest czas skrzy deł i czas korzeni” – skom entowałaby pewnie w swoim sty lu Dunia).
Bart dobierał się do niej bez słowa. Już podsunął w górę koszulkę, włoży ł dłoń m iędzy uda, teraz
przy gotowy wał cipkę. Nic z tego – pom y ślała Lu. Rano lubiła spać, a nie się kochać, powinien to
wiedzieć. Ale skąd? Przecież nigdy m u nie powiedziała. Za to cipka by ła szczera – sucha j ak
pieprz, nie dawała się przebłagać j ego palcom .
Zwilży ł j ą śliną i wszedł szorstko. Chce m i się siku – pisnęło coś w Lu. Zacisnęła powieki.
„Luźniutko, pani Em ilko, luźniutko…” – m ruczała zwy kle j ej ginekolog, gdy Lu spinała się na
„sam olocie”. Bart ruszał się szy bko, tego ranka nie by ł altruistą. Docisnął j ej biodra do
prześcieradła.
– Ale dobrze! – Ręka, którą j ą obej m ował, stała się ciężka.
Odczekała, aż oddech m u się pogłębi, i delikatnie się odsunęła, prezerwaty wa wy padła z niej
j ak pępowina.
Na lotnisko niem al się spóźniła. Bart, oszołom iony m ożliwościam i, j akie dawał wy j az dTy m ci,
po śniadaniu znów rzucił się na Lu. Dobrze, że spakowała się poprzedniego wieczoru.
Ciągnąc za sobą walizkę na kółkach, przy stanęła pod tablicą odlotów. Minęła Starbucks Coffee i
podeszła do bram ki.
– Ma pani przy sobie ostre narzędzia? – zapy tała kobieta w m undurze, obdarzaj ąc Lu
urzędowy m uśm iechem .
– Nie.
– Czy sam a spakowała pani bagaż?
– Tak.
– Czy sądzi pani, że potem ktoś m ógł coś do niego włoży ć?
– Ale co?
– W j akim celu leci pani do Stanów Zj ednoczony ch?
Lu chwy ciła walizkę, odwróciła się i pognała do właściwej bram ki. Przez Barta nie zdąży ła
wy pić herbaty i teraz by ła ledwo przy tom na. Chciała, żeby j ą odwiózł na lotnisko, ale wy m ówił
się zebraniem , bał się, że ktoś ich razem zobaczy. „Cy kor” – rzuciła po polsku i wy szła. Nie chciało
j ej się wy j aśniać, co to znaczy.
Mim o wszy stko wy j eżdżała sy ta. Leniwe spowolnienie ruchów i m iłe zoboj ętnienie na drobne
codzienne kłopoty zawdzięczała odpowiedniej dawce seksu. Ty m j ą kupił, przez to straciła
czuj ność j uż na początku ich znaj om ości. Bart rozgry wał ich związek przy tom niej – m iał bufor
bezpieczeństwa w postaci Ty m ci i rodziny, nie rzucił wszy stkiego dla tej ży wiołowej
przy j em ności.
Stany nie, Stany nie… – Mantra, którą Lu powtarzała w m y ślach, nagle się urwała. Gdzie
właściwie dziś lecę? Wszy stkie lotniska pachniały tak sam o, nic dziwnego, że zdarzało j ej się
zapom nieć kierunku. Prawda, Warszawa. Od tej chwili j uż się trzy m ała rzeczy wistości: i gdy
kazali j ej zdej m ować pasek, zegarek, buty, i gdy przepuszczali przez bram ki; nad połową Belgii i
cały m i Niem cam i czuwała, ale nad Poznaniem zapadła w sen. My ślała, że kochaj ąc j ą, Bart j ą
dopełnia.
A on j ą zm ęczy ł.
Tata Bis otworzy ł drzwi balkonowe i odsunął się, żeby przepuścić Lu. Wiosenne słońce
rozpłaszczało panoram ę Warszawy, zieleń Pola Mokotowskiego by ła ledwo seledy nowa, dołem
sunęły tram waj e j askrawe od reklam . Coś by ło nie tak w ty m kraj obrazie.
– Jest za cicho – wy rwało się Lu.
Twarz Taty Bis rozj aśnił uśm iech.
– Przeszkliłeś balkon!
– Wreszcie nie sraj ą. – Wy glądał j ak chłopiec, który wszy stkich przechy trzy ł.
Tata Bis wy powiedział woj nę gołębiom , zaraz j ak się tu sprowadzili i odkry li, że ptaki zrobiły
sobie na ich balkonie gołębnik. „Dzicy lokatorzy !” – sarkał Tata Bis. Mam a m rugała do Lu.
„Zupełnie j akby m sły szała twoj ą babcię” – m ówiła. Przy Tacie Bis m usiały zachowy wać
powagę, to wtedy odkry ły, że nawet m ężczy źni z naj większy m poczuciem hum oru tracą j e, kiedy
chodzi o woj nę. Tata Bis stoczy ł wiele bitew, ale ptaki uparcie wracały i choć nie ry zy kowały j uż
składania j aj , obraźliwie zanieczy szczały balkon odchodam i.
Lu pom odliła się w duchu, żeby nie naszła j ej wizj a śm iej ącej się m am y. Nakręcały się i od
j ednego m am inego spoj rzenia Lu dostawała ataków histery cznego śm iechu, aż bolał j ą brzuch.
– Nie dały m i wy boru. – Tata Bis podsunął Lu wy platany fotel.
– Raz tata siedział z iPadem , a tu j ak ptak nie wleci! – Daniel od zim y znów urósł, głos m u się
pogłębił.
– Dobrze, że się wcześniej zorientowałem – podj ął Tata Bis tonem sprawozdawcy. –
Usły szałem , j ak nadlatuj e…
– …Gołąb wrzucił wsteczny, a tata w krzy k – dokończy ł Daniel.
– Nieprawda!
Następnego dnia poszli do osiedlowego kościoła ze święconką. Tata Bis by ł niewierzący, Lu j uż
dawno zdeklarowała się j ako ateistka, ale oboj e się zgodzili, że nie zaszkodzi skorzy stać z
dostępnego obrządku, by dać upust potrzebie celebracj i odrodzenia. W półm roku kościoła przed
oczam i Lu zatańczy ły j asne kręgi. Tłum przepy chał się w kilku kierunkach – j edni wy chodzili ze
święconkam i, drudzy nawigowali w stronę długiego stołu, j eszcze inni przebij ali się w kierunku
ołtarza. Lu wcisnęła koszy czek m iędzy pozostałe i odwróciła się do Taty Bis. Pięści m iała
zaciśnięte, twarz j ej pobladła.
– To ten ksiądz – szepnęła.
– Nie denerwuj się…
– Poczekam na zewnątrz. – Już się przebij ała do wy j ścia wśród sy kań potrącany ch osób.
Z ty łu doszedł głos księdza, słowa chwalące m iłosierdzie – zaczy nało się święcenie.
Znienawidziła ten głos kilkanaście m iesięcy tem u, kiedy przy szła tu po śm ierci m am y.
W ciągu dnia j ak autom at wy kony wała zadania, które wy dawały się z m am ą nie m ieć nic
wspólnego – wy bierała wieniec, rodzaj tabliczki, kolor pły ty nagrobnej . Wy bierała ubranie. Gdy
wieczorem dotarła do kościoła oświetlonego lam pam i ufundowany m i przez wierny ch, poczuła
się, j akby uszło z niej powietrze. Ksiądz wskazał j ej krzesło, rozpięła płaszcz. Powoli, j akby
słuchała sam ej siebie z zewnątrz, powiedziała, co się stało.
– Nazwisko pani m atki? – zapy tał, kiedy skończy ła.
Wy j ął dokum enty, papiery czy teczki – dokładnie nie zapam iętała – i zaczął j e wertować.
– Pani m atka nie przy j ęła księdza, kiedy chodził po kolędzie – powiedział.
Lu poruszy ła ustam i.
– Mam a by ła w Sztokholm ie – odezwała się wreszcie.
Ksiądz znów zaj rzał w dokum enty.
– Rok wcześniej też księdza nie przy j ęła.
– Mam a dużo podróżuj e – odparła Lu. – Podróżowała.
Złoży ł dokum enty w schludną kupkę.
– Pani chce ode m nie dostać zaświadczenie dla parafii cm entarza, na który m pani m atka m a
by ć pochowana, tak?
– Miej sce j est j uż opłacone, potrzebne j est j eszcze zaświadczenie.
Melody j ka w telefonie księdza zabrzm iała pogodnie. Wstał od stolika, szeleszcząc czarny m i
sukniam i. Wrócił do niej , usiadł i znów zaj rzał w papiery rozłożone na stoliku.
– Pani chce, żeby m wy dał zaświadczenie?
– Bez tego nie m ogę m am y pochować…
Odchy lił się do ty łu na krześle i spoj rzał w górę.
– Pani m atka nie przy j m owała księży, którzy chodzili po kolędzie – m ówił wolno i dobitnie.
– Jak m ogę wy dać zaświadczenie, że by ła dobrą chrześcij anką? Że by ła dobry m człowiekiem ?
(„Dałaś m u łapówkę?” – zapy tała Sprite. „Datek – uściśliła Lu. – Ofiarę. Nie wiem , j ak to
powiedzieć po francusku”. „Ile?”. „Nie pam iętam ”. „A z grubsza? W przeliczeniu na euro?”. „Nie
chcę pam iętać”. Sprite starała się zrozum ieć tę część historii naj lepiej , j ak um iała. „Ale dużo cię
to kosztowało?” – zapy tała, na co Lu m achnęła ręką. „Szkoda gadać”).
Kółka walizki zaterkotały z przedpokoj u.
– Daniel, nie ciągnij , ty lko podnieś – rzucił Tata Bis.
– Oj , tata, i co z tego, że podłoga się trochę zary suj e? – Daniel zatrzy m ał się w drzwiach.
W ciem nej kurtce, z czarny m kucy kiem i gry m asem dezaprobaty na twarzy wy glądał na
m łodego buntownika.
Tata Bis nie odpowiedział, zapatrzony gdzieś w głąb siebie.
– Kiedy kupowaliśm y to m ieszkanie – odezwał się po chwili – by ło takie piękne, słoneczne.
Pam iętam , j ak pierwszy raz weszliśm y tu z Rianną. Otworzy ła okno i powiedziała: „Zostaj em y
tu!”.
A teraz j est j akieś cieniste…
Chcieli j ą odwieźć, j ak Dunia z Maliną, ale zaprotestowała. Odry wanie się od bliskich zawsze
bolało, żeby nie wiadom o ile prakty kować. Pożegnała ich w przedpokoj u i wsiadła z walizką do
autobusu. Za oknem przesuwała się prosta linia Żwirki i Wigury, m igały trawniki przed budy nkam i
pam iętaj ący m i socj alizm . Przy pom niała sobie, j ak zobaczy ła podobne w Sztokholm ie, kiedy
poj echały tam z m am ą. Zdziwiła się, że tam klatki nie pachniały kocim i sikam i. Właściwie nie
m iały żadnego zapachu i to j ą zaniepokoiło. Przez j akiś czas m y ślała, że „zagranica” nie pachnie.
Na Okęciu weszła do sklepu i ruszy ła wzdłuż półek z kosm ety kam i. Widok ty lu niepotrzebny ch
rzeczy wy woły wał w niej sm utek. Zazwy czaj kupowała z doskoku, j eśli czegoś zabrakło lub coś
spodobało j ej się na wy stawie. Zaplanowane zakupy zwy kle kończy ły się klęską, dusiły j ą
przedm ioty, kłębiący się wokół nich ludzie, drażniły ich m echaniczne ruchy – pac, doty kali
rękawa, szarp, ciągnęli za nogawkę spodni. Zastanowiła się, co kupić Bartowi. Nie obchodził
im ienin, ale ona m u j e urządzała w dniu Bartosza, m ałe zwy cięstwo kochanki, Ty m cia na to nie
wpadła.
Sm użka zapachu przebiła się przez inne.
– Przepraszam , co to za perfum y ? – zapy tała Lu kobietę z żółtą torbą, trzy m aj ącą w palcach
pachnącą tekturkę.
– Escale à Pondichéry. Szukam czegoś dla m atki – dorzuciła ni to do Lu, ni to do siebie – ale to
zapach nie w j ej sty lu, woli m ocniej sze. Zresztą i tak nigdy j ej się nic nie podoba, cokolwiek by m
kupiła.
Lu wzięła z półki tester i psiknęła na przegub.
„Pasażerów odlatuj ący ch do Brukseli prosim y o udanie się…” – dobiegło z głośników.
Odwróciła się do wy j ścia.
– Nie bierze pani ty ch perfum ? – usły szała za sobą.
– Nie m am kom u dać.
– Ten zapach pasuj e do pani.
Lu popatrzy ła na nią uważnie, aż tam ta się speszy ła i podj ęła swój obchód wzdłuż półek.
A Lu wciąż stała – uderzy ło j ą, j ak m ałe znaczenie m iały rzeczy, a j ak duże to, co się wokół
nich działo. Escale, postój , chwila na oddech w podróży. Wzięła buteleczkę i poszła z nią do kasy.
– To na prezent? – upewniła się sprzedawczy ni, a Lu twierdząco kiwnęła głową.
Nitka Wisły zagięła się, poły skuj ąc w słońcu. Z góry rzeka wy glądała na niewinną, dopiero
kiedy przej eżdżało się j edny m z warszawskich m ostów, widać by ło, j ak j est rozległa. Jako
dziewczy nka Lu uwielbiała opowieści o Wiśle, stare legendy i Grubą Kaśkę, uj ęcie wody, które
pokazy wał j ej oj ciec. Fascy nowało j ą, że rzeka j est trudna do uj arzm ienia, nieoczekiwanie
wy stępuj e z brzegów. „Jak m oj a opowieść dla Sprite” – pom y ślała Lu.
– Proszę spoj rzeć za okno na to przepiękne niebo – zachry piał w głośnikach głos pilota – przez
które pły nie nasz sam olot linii lotniczy ch Lot ty pu Em braer sto dziewięćdziesiąt dwieście.
W takich chwilach wiem , dlaczego wy brałem lotnictwo. Dziękuj ę Panu, że pozwala m i
doświadczać takich chwil. Rozkoszuj cie się państwo ty m krótkim lotem , zrelaksuj cie się.
– Ale rozpoety zowany pilot – m ruknął ktoś, przeciskaj ąc się kory tarzem w stronę toalety.
Lu wcisnęła w uszy słuchawki. Głos Azealii Banks przy woły wał skoj arzenia z salą bokserską,
tam też ćwiczy li przy hip-hopie. Przy pom niała j ej się pierwsza walka z kobietą, z Leą. Lu sam a
poprosiła, żeby m ogła się z nią bić. Dwa dni przedtem nie m ogła ze strachu nic j eść, a kiedy tuż
przed walką wkładała ochraniacz na zęby, trzęsły j ej się ręce. Lea j ej nie oszczędzała,
naty chm iast zepchnęła Lu do defensy wy. Lu, która ćwiczy ła raptem od kilku m iesięcy, nagle
zapom niała wszy stko, czego się nauczy ła.
– Pracuj nogam i – usły szała.
Wy j rzała zza rękawic złożony ch w gardę – Cheick opierał się o liny ringu, przy glądaj ąc się
walce, potężne m ięśnie ry sowały się pod spoconą, ciem ną skórą.
– Jesteś silna, nie bój się, kop – powiedział cicho. Nigdy nie podnosił głosu, a i tak wszy scy go
słuchali.
Lea zbliżała się do Lu, ręce m iała złożone do ciosów, lewy, prawy, sierp. Lu uchy liła się i
kopnęła.
– Jeszcze raz – rzucił Cheick.
Lu dołoży ła boczny m kopnięciem . Lea cofnęła się, Lu poszła za ciosem i zary zy kowała
sekwencj ę: lewy, prawy i znów prawy, ty m razem m ocniej szy.
– Dobrze… Masz długie nogi, wy korzy staj to.
Mężczy źni nieraz j ej m ówili, że m a długie nogi. Ale żaden nie powiedział j ej , że dzięki tem u
m oże wy grać walkę.
Głośniki zachry piały, Lu otrząsnęła się ze wspom nień.
– Tu znowu m ówi kapitan. Puśćm y wodze fantazj i. W ty siąc dziewięćset trzecim roku bracia
Wright pracuj ący w fabry ce rowerów skonstruowali pierwszy sam olot. Lecieli nim krótko, ale od
tego się zaczęło, dzięki czem u nasz piękny sam olot Em braer sto dziewięćdziesiąt dwieście pły nie
dziś na trasie Warszawa – Bruksela, a m y m ożem y podziwiać ten baj eczny zachód słońca.
Lu wy j rzała przez okno. Żółć tarczy słonecznej widzianej po drugiej stronie chm ur
przechodziła w czerwień ry suj ącą się w oknie o kształcie patelni. Wkrótce odcień kisielu przeszedł
w plam ę fioletu, która wsiąkła w granat nieba. Lu wy ciągnęła z uszu słuchawki. Telep przez
warstwę ciem ny ch chm ur, wy równanie i nurkowanie w drugą warstwę, w chm ury puszy ste.
Sam olot położy ł się na prawy m skrzy dle, zaczepiaj ąc figlarnie skrzy dłem szarawy puch, a Lu
przy m knęła oczy. Jeszcze chwilę chciała pom y śleć o wilgotny ch śladach rękawic na worku, pocie
spły waj ący m z nosa.
Na początku lata wy czuła, że wektor codzienności zaczy na wskazy wać pewną powtarzalność:
wstawała, piła herbatę w wy kuszu okienny m , zbiegała po schodach z siódm ego piętra – winda
j eździła, j eśli chciała. Na dole wpadała w sidła połączony ch sm y czy psów, które wy prowadzała
em ery tka z parteru, pani Verm eegstah. Lu przebiegała wzrokiem po tabliczkach z nazwiskam i:
Rey biktech, Męczy ński, Tfong. Idąc w stronę Merode, doganiała Ritę, sąsiadkę z m ieszkania obok.
Początkowo znała ty lko j ej głos. Zasy piaj ąc, sły szała gardłowy śm iech Rity, w nocy budziło j ą
j ej m iłosne zawodzenie, nad ranem chrapanie, wieczoram i odgłosy awantury. Rita często
zm ieniała kochanków, a w powody j ej decy zj i Lu, chcąc nie chcąc, by ła wtaj em niczona – ich
m ieszkania dzieliło ty lko przepierzenie, dawniej stanowiły one całość, Lu i Rita m iały wspólną
drewnianą podłogę, która ruszała się raz pod stopam i j ednej , raz drugiej . Pod Ritą podłoga w
dzień skrzy piała bardziej , a w nocy częściej ; głos sąsiadki nie ty lko zapowiadał szczy towanie,
wibrował też zawodowo – Rita by ła piosenkarką hiphopową.
Lu wy obrażała sobie często kobietę, której inty m ne zwy czaj e poznawała w detalach. Sądząc
po akcencie, Rita by ła Włoszką. Urodziła się w Som alii, w Mogadiszu, co wy szło w rozm owach,
które prowadziła w ram ach gry wstępnej z który m ś z kochanków. Lubiła się kochać przy m uzy ce
groove, na podłodze przy kry tej długowłosy m dy wanem (j eden z j ej am antów by ł alergikiem i
spuchł po kotłowaninie w parterze). Sądząc po zapachach, Rita niezby t dobrze gotowała,
uwielbiała za to wonne świece. Nie lubiła wietrzy ć i spodziewała się śniadań podany ch do łóżka –
by ły to dwa główne powody j ej awantur z kochankam i.
Szczy tuj ąc, Rita j ęczała tak sugesty wnie, że Lu czasem nie m ogła zasnąć, bo wzbierało w niej
podniecenie. Bart, który z rzadka zostawał u Lu na noc, regularnie podniecał się m iauczeniem
sąsiadki. Pewnego razu wziął Lu na podłodze w ty m sam y m czasie, gdy deski skrzy piały pod Ritą
i j ej kochankiem , ty lko cienka ściana dzieliła ich czwórkę od orgii. Kochał j ą wtedy tak dobrze, że
Lu długo po ty m , j ak poznała Ritę, nie powiedziała m u, j ak tam ta wy gląda, wolała, żeby
podniecał się wy obrażeniem . By ł to rodzaj bezgrzesznego trój kąta, na który m u pozwalała –
gdzie, j ak nie u kochanki, cudzy m ąż m oże spełniać fantazj e seksualne?
Mężczy źni odwiedzaj ący Ritę m ieli swoj e dziwactwa – j eden kukał, gdy dochodził, inny błagał
o rozgrzeszenie. Raz zza ściany dobiegło wy cie koj ota, inny m razem seria wy zwisk. Bart, sły sząc,
co się dziej e za ścianą, ubolewał nad Ritą, że szuka, a nie m oże trafić na właściwego faceta.
Lu przeczuwała, że prawda j est inna – Rita spełniała się w różnorodności. Nie zdradziła się z
ty m i podej rzeniam i, żeby Bart nie poczuł się zagrożony w swoim m onopolu na Lu, która na
tam ty m etapie m iłosnego zaangażowania chciała, żeby koj arzy ł j ą z dobrem , żeby do niej z tego
powodu lgnął.
Wtedy wierzy ła, że dobroć i oddanie popłacaj ą w nam iętności.
Pierwszy raz zobaczy ła Ritę pewnego dnia rano, w drzwiach j ej m ieszkania. By ła wzrostu Lu,
waży ła ze dwa razy ty le, j ej ciało układało się w seksowne górki i dołki. Kiedy się odwróciła, Lu
zobaczy ła wielkie, kpiące oczy i przy cupnięty na głowie szm aragdowy turban. Od tej pory
codziennie doganiała sąsiadkę, razem szły do Merode – spędzały wspólnie trzy i pół do czterech
m inut porannego spaceru.
(O ty ch chwilach opowiadała Sprite z takim entuzj azm em , że ta, zazdrosna, aż się krzy wiła).
Gdy by Lu m iała odpowiedzieć na py tanie, co j ej praca m a wspólnego z dy plom acj ą, po
zastanowieniu się przy znałaby, że w służbowej krzątaninie znalazłby się m argines na zawodowy
m akiawelizm . Oddawała służbowe sam ochody na przeglądy, wzy wała fachowców, gdy którem uś
ze współpracowników coś przeciekało, urządzała nowy m m ieszkania w ram ach przy dzielonego
budżetu. Poznała większość brukselskich sklepów z m eblam i, dogadała się w sprawie zniżek i
upustów, weszła w sy m biozę z polskim i i belgij skim i robotnikam i. Jej praca polegała na ty m , że
każdy m ógł m ieć – i m iał – do niej pretensj e. Ale j eśli rzucał się za bardzo, m ogła m u kupić
niewy godne łóżko za służbowe pieniądze.
Pokusa by wała silna, zwłaszcza gdy m iała do czy nienia z Sandrą, żoną dy rektora Paca,
wy szczekaną blondy ną z włosam i układany m i prostownicą. Sandra by ła j edną z ty ch osób, które
sły sząc, że ktoś m ówi w j ęzy ku dla niej niezrozum iały m , uznawały, że j est od nich głupszy. Sam a
znała ty lko polski, dlatego potrzebowała asy sty, kiedy chciała kupić coś do dy rektorskiego
m ieszkania. Lu urucham iała całą dy plom aty czną wiedzę z akadem ii, by poskrom ić tem peram ent
Sandry i nie doprowadzić do py skówki ze sprzedawcam i. Wracała z ty ch wy praw spocona i
chowała się za ekranem kom putera. Potrzebowała czasu na dekom presj ę.
– To co zrobim y, pani Ptaszy ńska? – dopy ty wała się Dom inika na stanowisku obok. – No, ale
j ak pani m y śli, pani Ptaszy ńska, że j ak to niby będzie?
Dom inika: Wszy scy j esteśm y żuczkam i gnoj arkam i, niestrudzenie popy cham y śm ierdzącą
kulkę świata.
W ty m m om encie zadzwonił telefon – dy rektor chciał się dowiedzieć, j ak poszły zakupy z
Sandrą.
– Wiedziałem , że ci się spodoba – podsum ował dy plom aty czne zapewnienia Lu, że wy prawa
po glazurę do m iej scowości Huy w towarzy stwie j ego żony sprawiła j ej przy j em ność. –
Dziewczy ny lubią zakupy.
Chociaż lansował wizerunek swoj aka, nikt się na to nie nabierał. Pan Zdzisław by ł stary m
wy j adaczem , pani Ula wy strzegała się spoufalania z szefem i ty lko Dom inika robiła wrażenie na
ty le kruchej , żeby wziąć kum pelski sztafaż za dobrą m onetę. Lu podej rzewała, że księgowa
podkochuj e się w szefie, choć równy m podziwem zdawała się otaczać Sandrę. Mim o że dy rektor
m awiał o sobie „Jarek”, właśnie tak, w trzeciej osobie („a Jarek m u na to, wałowi j ednem u”,
„niech wie, że nie z Jarkiem takie num ery !”), j ego podwładni om ij ali dy plom aty czną rafę,
ty tułuj ąc go służbiście panem dy rektorem .
„Wpadniesz do m nie?” – zaesem esowała Lu do Barta. Po powrocie z Huy potrzebowała czegoś
więcej niż dekom presj i, m arzy ła j ej się inteligentna rozm owa. „Spróbuj ę” – odpisał naty chm iast,
a Lu j ak zwy kle zdum iało, że tak szy bko reaguj e, wy stukiwał wiadom ości ze sprawnością
telegrafisty. Uporała się z zam ówieniem hotelu dla wizy tuj ącego dy gnitarza, poinform owała żonę
zaprzy j aźnionego z szefem europosła, gdzie kupić prawdziwą karkówkę, i załatwiła furgonetkę na
catering. Po piątej opuściła poziom m inus dwa i wy szła z kazam at na słońce. W Delhaize kupiła
półprodukty na kolacj ę na dwoj ga. „Czekam z j edzeniem ” – wy słała esem esa do Barta.
Ty m razem odpisał dopiero po paru m inutach. „Nie j estem pewien, czy będę m ógł się urwać”.
Lu przy stanęła na ruchliwy m rondzie. Słońce grzało, ale j ej ciało pokry ło się gęsią skórką.
Wy brała num er kochanka.
– Godzinę tem u m ówiłeś, że wpadniesz, a teraz nie j esteś pewien?
Bart m ówił przepraszaj ący m tonem . Chy ba nie m ógł, ale nie by ł pewien, za godzinę, dwie
powinno się wy j aśnić, wszy stko zależało od…
– Od Ty m ci, tak? – Głos Lu przepłoszy ł kilka wróbli. – A j a m am czekać, aż ona da ci
pozwolenie na wy j ście, i to naj wy żej na spacer z psem ? Wy obrażasz sobie, że kim j a j estem ,
nielegalną Penelopą?!
Stanęła w cieniu kam ienicy. Bąkał coś przepraszaj ąco, ale go zignorowała.
– Mam dosy ć – sy knęła. – Dość czekania, dopasowy wania się, by cia piąty m kołem u wozu.
Ja też m am prawo do norm alnego ży cia, do m ężczy zny, który m nie kocha, ty lko m nie. Wracaj
do żony !
Jedno wciśnięcie klawisza ucięło słowotok Barta. Siatka zaciąży ła j ej w ręku, Lu rozej rzała się,
gdzie by j ą postawić. I wtedy zobaczy ła Violę, asy stentkę attaché. Mij ały się w budy nku
am basady, wy m ieniały banały na przy j ęciach, ale chociaż by ły w ty m sam y m wieku, każda po
pracy szła w swoj ą stronę. To Viola służbiście wy py ty wała Lu o „badża”.
– Pewnie j eszcze nie j adłaś? – Viola wskazała siatkę Lu, z której wy stawało pióro pora. Nie
by ło wątpliwości, że sły szała j ej rozm owę z Bartem . – Ja też nie. Zj edzm y coś, a potem
wpadniem y do Bar du Matin.
Kobiety, które łączy podobieństwo doświadczeń, naj pierw sonduj ą grunt. Słowa klucze, w ty m
wy padku „żonaty ”, „od kilku lat”, „przy j echałam tu dla niego”, otwieraj ą drzwi do znaj om ości,
opartej na wspólnocie m izerii. Dobrze, że zj adły, zanim zakotwiczy ły w Bar du Matin.
Mim o sporej dawki alkoholu nie wy py ty wały się nawzaj em o nazwiska swoich nie swoich
m ężczy zn. Mówiły o nich „ten m ój ”, „wiadom y ”, Lu wy rwało się nawet „rzeczony ”, na co Viola
wpatrzy ła się w nią ciem ny m i świdruj ący m i oczam i i wy buchnęła śm iechem . Potem m iały j uż
niewiele m ożliwości terapeuty cznego wy rzekania, bo wciąż zaczepiali j e m ężczy źni. Oprócz
singli poj awiali się i ci z nieopalony m paskiem na serdeczny m palcu. Viola wy j ęła j ednem u w
tańcu obrączkę z kieszeni i pokazała pląsaj ącej obok Lu. Mężczy zna wy rwał j ej obrączkę i uciekł z
parkietu, j ego m iej sce szy bko zaj ął inny.
– Widzisz? Mam y opcj e – przekrzy czała m uzy kę Viola.
By ła j uż wstawiona, krótkie czarne włosy, które w pracy nosiła przy lizane, m iała nastroszone.
Dłonie tańczącego z nią chłopaka wędrowały w dół pleców Violi i zatrzy m ały się na j ej wąskich
j ak u chłopca pośladkach. Lu rozej rzała się – wszy scy tu by li nastawieni na łowy, wszy scy
odgry wali singli. W rozm owach m ieszały się j ęzy ki, w powietrzu wisiał dy m z papierosów i
m arihuany.
– Spotkałam tu starszy ch ludzi, którzy m ówili, że Belgowie Kongo ucy wilizowali.
„Ucy wilizowali”, rozum iesz? – W stoj ącej obok blondy nce Lu z m ety rozpoznała Szwedkę.
– Przecież to m y daliśm y im Kongo. – Sy lwetka chłopaka przy pom inała szy dełko. – My
,Francuzi. No i Anglia, i Stany.
Ktoś dotknął łokcia Lu.
– Hej , j estem Carlos, m oże m asz ochotę…
Kiedy wracały z Violą, Lu m iała gardło opuchnięte od wy krzy kiwania nieistotny ch zdań,
m uzy ka grała tak głośno, że nie m ożna by ło nic usły szeć. „Dlaczego tu taki hałas?” – krzy knęła do
ucha chłopaka, który j ą akurat podry wał. „Żeby nie m usieć rozm awiać” – odkrzy knął. Zam ówiła
taksówkę i oderwała Violę od zby t m łodego Hiszpana. Z ulgą stanęła pod drzwiam i, skąd wkrótce
m iały wy biec psy pani Verm eegstah.
– Sukom u, Vladim ski, Pey lot – przeczy tała nazwiska współlokatorów.
Powtarzała j e j eszcze w łóżku, zasnęła przy ty m j ak przy koły sance.
Nad ranem usły szała, że winda zatrzy m uj e się na siódm y m piętrze, ale pom y ślała, że to ktoś
do Rity. Nie usły szała, j ak sąsiadka bąka: „Sorry, m y ślałam , że to ktoś do m nie”, a niespodziewany
gość odpowiada: „To zależy …”.
Rita (stoi w drzwiach, patrząc na uniesione przy m ilnie brwi kochanka Lu w stroj u biegacza;
dy m ek wy raża drwinę): Są faceci, którzy zdradzą nawet naj piękniej szą. A to ci „prezent” z rana!
Pachniały frezj e. A m oże to by ły żonkile? Mam a zawsze dawała j ej bukiety na urodziny, Lu
budził ich zapach, witały kolory. Kwiaty dzieciństwa zachwy cały j ą, plastikowe wstążki nie m ogły
zasłonić ich urody. Co się stało z tam tą zm y słowością, którą czuła w otaczaj ący m j ą świecie, nie
ty lko w m ężczy znach?
Lu wstała z m ateraca; wbrew naleganiom Barta ułoży ła go na podłodze.
– Pracownicy polskiej am basady dostaj ą przy dział ty lko na gołe m aterace? – zadrwił.
– Dobiłeś wieku, kiedy wy goda liczy się przede wszy stkim ? – odpaliła.
Zastanawiała się czasem , czem u z nią j eszcze by ł, z babą o niewy parzony m j ęzy ku, ale j ego
to chy ba podniecało, bo po spięciach brał j ą ty m energiczniej .
– Widać ta Ty m cia j est rozlazła – podsum owała Viola podczas lunchu, na który wy rwały się z
pracy. – Żona m oj ego j est z piekła rodem , więc j a udaj ę łagodną.
Lu uśm iechnęła się na wspom nienie tej rozm owy – Viola łagodna! Kochanki to m istrzy nie
iluzj i. Przeciągnęła się przed lustrem . Siedzący try b ży cia i belgij skie j edzenie zrobiły swoj e:
wcięta talia, którą u siebie lubiła, stała się nieco m niej wcięta. Lu weszła na wagę – dodatkowe
trzy kilogram y. Do stosowania diet się nie nadawała, bo brak regularny ch posiłków przy płacała
napadam i złości, na co nie m ogła sobie pozwolić ani w am basadzie, ani w związku. Mim o że przez
Barta wy lądowała w naj nudniej szej pracy świata, powinna się cieszy ć, że w ogóle j ą m iała, w
j ej pokoleniu to nie by ło takie oczy wiste. Co do związku – lepiej nie m y śleć w podobny ch
kategoriach.
Wy j rzała przez okno. Bruksela… Bart nie wy rażał się o niej z entuzj azm em . Urodził się na wsi
pod Antwerpią, wielkie m iasta podświadom ie go m ęczy ły, chociaż nie chciał się do tego
przy znać. Lu, warszawianka, odnalazła coś koj ącego w m ieście o połowę m niej szy m od
rodzinnego, pozornie spokoj ny m dzięki m ieszczańskim kam ienicom , parkom , rozległy m
pałacowaty m budowlom .
Niskie zaby tkowe budy nki dawały poczucie ciągłości czasowej , której brakowało zburzonej i
odbudowanej Warszawie. Bruksela, przy tulniej sza od Sztokholm u, stawała się coraz bardziej j ej
m iastem . Gdy by ktoś zapy tał Lu, kim są dzisiej si brukselczy cy, powiedziałaby, że nom adam i.
„Biały m i, czarny m i, żółty m i czy sraczkowaty m i” (usły szała to zdanie w m etrze; zapam iętała
głos, ale sam ego m ężczy zny, który j e wy powiedział, nie zdołała dostrzec, zasłonił go tłum . Kiedy
go poznała parę m iesięcy później , j ej ży cie się zm ieniło. Ale to by ło potem ).
Dziś nie zbudził j ej zapach kwiatów. Dopiero gdy otworzy ła okno wy chodzące na park, poczuła,
że m a urodziny, lato wsunęło się do pokoj u szum em drzew, w lipcowy m słońcu zieleniły się
eskadry papug. Oparła głowę o fram ugę. By ła tu, czuła zapach rozgniatanej upałem zieleni z
dom ieszką spalin. Z okna widziała łuk – prezent od króla Leopolda II na pięćdziesiąte urodziny
państwa belgij skiego. Lu kończy ła dziś trzy dziestkę. Co też j ej ofiaruj e j ej belgij ski król, Bart
Żonaty ?
Podeszła do lodówki i szy bko przej rzała j ej zawartość. Powinna się um y ć i wy skoczy ć po
zakupy, Bart zapowiedział, że zostanie dziś u niej na noc. Idąc do łazienki, przy stanęła koło lustra.
To prawda, co m ówił Tata Bis, m iała oczy m am y. Po złożeniu j ej ży czeń m am a py tała
zawsze, czego sam a Lu by sobie ży czy ła. Odpowiadała różnie: „Naprawdę nie wiem ” albo
„Żeby m zdała m aturę”. Dziś popatrzy ła w swoj e-m am ine oczy i zary zy kowała: „Szczęścia w
m iłości”.
Drgnęła na dźwięk dzwonka. Nikogo się nie spodziewała tak wcześnie, kolacj ę z Bartem
zaplanowali dopiero na siódm ą.
– Em i – usły szała w dom ofonie.
– Co się stało? – zapy tała zaniepokoj ona, kiedy stanął w drzwiach w stroj u do j oggingu.
Podał j ej kwiaty i obj ął j ą w pasie.
– Happy birthday…
Płatki i liście dotknęły j ej piersi przy słonięty ch cienką koszulką. Powiedział coś, czego nie
zrozum iała, i posadził j ą na blacie dzielący m kuchnię od pokoj u. Owinął się w biodrach j ej
nagim i nogam i, kwiaty usiłował położy ć z dala od nich, ale Lu trzy m ała j e kurczowo.
– Odwróć się. – Bart przy cisnął j ej twarz do blatu.
Zanurzy ła nos w kwiatach, poczuła doty k liści na policzkach i niecierpliwy ucisk rąk na
pośladkach. Insty nktownie wy gięła się do ty łu.
Sy gnał telefonu zabrzm iał j ak stukanie chorego dzięcioła. Lu poczuła za sobą chłód.
– Teraz? – usły szała głos Barta. – A nie po południu? Przecież m ówiłem , że… Jestem zdy szany,
bo biegam .
Wciąż leżała bez ruchu z twarzą w kwiatach, nagą pupą i koszulką zrolowaną pod piersiam i.
Przy pom niało j ej się, j ak się kiedy ś wy wróciła, a chłopcy śm iali się z niej , bo spódnica j ej się
zadarła i odsłoniła m aj tki.
Zobaczy ła przed sobą brzuch Barta. Stał przed nią, przestępuj ąc niepewnie z nogi na nogę.
Nie chciało j ej się podnieść wzroku. Uj ęła w czubki palców długi liść z bukietu i zaczęła go
powoli rolować.
– …m y ślałem , że wy rwę się wieczorem , ale… dlatego teraz wpadłem , a tu się okazuj e…
wściekły j estem , nie m asz poj ęcia…
Liść wy sunął się j ej z wilgotny ch palców, znów zaczęła go rolować.
– Wszy stkiego naj lepszego, Em i. – Poczuła na włosach j ego palce.
Wstrzy m ała oddech. Kiedy zsunął ręce na j ej nagie plecy, zerwała się, kwiaty spadły z blatu.
Jedny m susem dopadła łazienki. Poczuła pod stopam i odpry sk farby, która odpadła od fram ugi,
gdy trzasnęła drzwiam i; sły szała pukanie, prośby, ale nie reagowała. Odkręciła pry sznic, kucnęła
w wannie i skierowała strum ień wody m iędzy nogi.
– Odpieprz się – sy czała zza zaciśnięty ch zębów, czuj ąc, j ak tężej ą j ej m ięśnie ud. –
Odpieprzcie się wszy scy !
Stała pod pry sznicem , dopóki nie poczuła świdrowania głodu. Mokre stopy odcisnęły ślad na
dy waniku przed wanną, woda z włosów zakapała podłogę kuchni. Lu wbiła na patelnię j aj ka i
zj adła j e z chlebem . Ulga, nawet chwilowa, też dobrze robi – pom y ślała. Po co upierać się przy
perm anentny m szczęściu?
Wieczorem odpakowała Escale à Pondichéry, które kupiła w drodze powrotnej z Polski.
Kwiaty od Barta zostawiła na podłodze, nie chciało j ej się ich podnieść ani włoży ć do wody.
Jutro – pom y ślała, chociaż nie lubiła tak m y śleć. Jutro j e wy rzuci.
– Będzie bolało? – zapy tała Lu, patrząc w sufit.
– Ty lko trochę, j ak uszczy pnięcie.
Lu wzięła głęboki oddech. Ból zaświdrował w podbrzuszu i zgasł.
– Proszę j eszcze chwilę poleżeć. – Głos lekarki nałoży ł się na dy skretne pobrzękiwanie narzędzi.
Mówiła po polsku, ale słowa brzm iały, j akby ktoś j e wrzucił do pudełka i nim potrząsnął –
wy chodziły pogięte, poobtłukiwane.
– Od dawna j est pani w Belgii? – Lu zeszła z „sam olotu” i zaczęła się ubierać za kotarą.
– Dwadzieścia lat. – Ginekolog przy stawiła pieczątkę na rachunku. – Przy j echałam tu na
wakacj e i… zostałam .
Lu usiadła na krzesełku po drugiej stronie biurka.
– W Polsce wtedy właśnie zdałam na studia, m iałam chłopaka. – Lekarka się uśm iechnęła. –
Tu przy j echałam ty lko na m iesiąc, pilnować dzieci, studencka praca. Zakochałam się. Poszłam
tu na studia, urodziłam sy na…
Podała j ej rachunek.
– Czy li historia m iłości. – Lu się uśm iechnęła.
Lekarka zrobiła gest, j akby ham owała się od wzruszenia ram ionam i. Mogła m ieć koło
czterdziestki, ale robiła wrażenie m łodszej , coś w j ej urodziwej twarzy przy pom inało Lu Dunię.
– Już nie j esteśm y razem . Ale m am y wspaniałego sy na. A wracaj ąc do pani, kobiety
przy zwy czaj one do spiralki czasem zapom inaj ą po j ej wy j ęciu, że m uszą uży wać prezerwaty w.
Do czasu założenia nowej radzę uważać, cy kl m oże by ć nieprzewidy walny. A to na wszelki
wy padek. – Podała j ej receptę. – Pigułka „po”. Może j ą pani wziąć do siedem dziesięciu dwóch
godzin po stosunku, j eśli podej rzewa pani, że m ogła zaj ść w ciążę. Radziłaby m wy kupić i m ieć
pod ręką.
Lu wy szła na sierpniowy upał i włączy ła telefon – cztery nieodebrane połączenia, wszy stkie od
Barta. Wy j echał z rodziną na wakacj e, z który ch wy sy łał Lu po kilkanaście esem esów dziennie,
e-m aile z linkam i do rom anty czny ch piosenek (m iał skłonność do klasy czny ch szlagierów, od
który ch Lu, wielbicielce hip-hopu, cierpła skóra).
– Em i! Gdzie się podziewałaś? – głos Barta słabł przy podm uchach wiatru, pewnie kry ł się z
kom órką na wy dm ach, kicaj ąc po kłuj ącej nadbałty ckiej trawie.
– By łam u lekarza.
– Wszy stko dobrze?
Lu usły szała głos Ty m ci, j ej nawoły wania. Bart nagle zaczął kończy ć. Nie zdąży ła m u
powiedzieć o ty m , że wy j ęła spiralkę, ani o ty m , że zrobiła to, bo nie planowała na razie
intensy wnego ży cia seksualnego. On, który m iał j ą, kiedy chciał, właśnie stracił do niej dostęp,
j ej ciało chciało odpocząć – od horm onów i od niego.
Lu stała w odprasowanej sukience, nowe buty gniotły j ą w pięty, j ak tam te, które dwadzieścia
lat tem u włoży ła na kom unię – Dunia przy słała j ej wtedy białe czółenka ze Szwecj i, ale stopy Lu
urosły i buty okazały się za m ałe.
– Zapom niałam uży ć dezodorantu – j ęknęła pani Ula, dy skretnie obwąchuj ąc pachę.
Stoj ąca w rzędzie obok niej Dom inika obciągnęła nerwowo spódnicę, m etr dalej wy prężał się
służbiście pan Zdzisław. Lu przestąpiła z nogi na nogę. Buty nasuwaj ące skoj arzenia z
kom unij ny m i piły coraz bardziej . W nudzie czekania pam ięć nagle ruszy ła w głąb, Lu
przy pom niał się wiersz z przedszkola. „Naplotkowała sosna, że j uż się zbliża wiosna. Kret skrzy wił
się ponuro: – Przy j edzie pewno furą…”.
Do westy bulu, gdzie stali rzędem wraz z pozostały m i pracownikam i am basady, dotarły strzępki
rozm owy aniołków.
– Zdaj e się, że sam olot m a opóźnienie – świsnęła pani Ula, poprawiaj ąc świeżą trwałą.
Wzrok Lu zawisł na gablocie z dziełam i literackim i. „Kos gwizdnął: – Wiem coś o ty m , przy leci
sam olotem …”. Dy rektor Pac wbiegł do westy bulu i wy konał dziwny gest, ni to nakaz m ilczenia,
ni ustawienia się na baczność. „A j a wam dowiodę, że właśnie sam ochodem …” – snuło się po
głowie Lu.
Z zewnątrz doszło trzaskanie sam ochodowy ch drzwiczek. Dy rektor zniknął tak nagle, j ak się
poj awił, a Lu poczuła, że nie wy trzy m a dłużej w ty ch butach, pięty chy ba zaczęły krwawić.
Dy skretnie zaj rzała do torebki w poszukiwaniu plastra. Dom inika znów obciągnęła
podj eżdżaj ącą spódnicę, ty m razem bardziej nerwowo niż zwy kle, i zaczepiła łokciem o torebkę
Lu. Zawartość rozsy pała się po m arm urowej podłodze.
– O, dezodorant – wy rwało się pani Uli.
Dezodorant przetoczy ł się pod paradny m stołem i poturlał do drzwi. Lu kucnęła i wy ciągnęła
rękę w stronę kosm ety ku, ale zam iast niego chwy ciła czy j ś but.
„A wiosna przy szła pieszo, j uż kwiatki za nią spieszą…”.
Podniosła wzrok na długie, zgrabne nogi. I resztę eleganckiej sy lwetki, którą wieńczy ła ruda
fry zura. Lu wstała i wy m am rotała przeprosiny, starannie om ij aj ąc wzrokiem dy rektora Paca.
– Proszę państwa – głos attaché kulturalnego uniósł się nad westy bulem – oto am basador
Rzeczy pospolitej , Virginia Panikos!
„Już trawy przed nią rosną i szum ią: – Witaj , wiosno”.
– No, czegoś takiego to j eszcze nie by ło – powtarzała po kilka razy dziennie pani Ula. –
Ty lu am basadorów widziałam , ale kogoś takiego… takiej to j eszcze nie.
Kasj erka dem onstrowała pełen szacunku stosunek do nowej pani am basador, pan Zdzisław
wdzięcznie Virginii czapkował, dy rektor Pac robił wrażenie, j akby chciał j ą podj ąć pod nogi. Nie
on j eden. By ły to piękne nogi, o czy m świadczy ły spoj rzenia aniołków, tonące w rozporkach
długich spódnic Virginii.
– Te j ej nogi to trój kąt berm udzki, faceci tracą głowy. – Lu przekrzy kiwała harm ider w barze,
gdzie siedziała z Violą w piątkowe popołudnie.
– My ślisz, że robi sobie bikini brazy lij skie? – Viola łowiła wzrok barm ana.
– Ile ona m oże m ieć lat? – zastanowiła się Lu.
– Pięćdziesiąt pięć i pół.
Ruda Virginia m usiała m ieć bez przerwy czerwone uszy, bo wszy scy j ą obm awiali. Ciągle się
m y lili, zwracaj ąc się do niej per „pani am basadorowo” zam iast „pani am basador”, co Virginia
bezwzględnie tępiła. Mówiąc o niej m iędzy sobą, skracali j ej im ię do swoj skiego „Gienia”.
– Na spotkanie z am basadorem Cy pru włoży ła m ary narkę od Yves Saint Laurenta,
zauważy łaś? – traj kotała Viola. – A na koncert żakiet Chanel. Że nie wspom nę o butach.
– Ona m a w sobie coś takiego… – Lu szukała właściwego słowa.
– Bogatego m ęża. Grek, Asklepios Panikos, producent tzatzików. Mieszkaj ą osobno, chociaż
form alnie nigdy się nie rozeszli. Whisky z lodem i desperados. – Viola przy ciągnęła wreszcie
uwagę barm ana, po czy m znów odwróciła się do Lu. – Dlatego tak dobrze wy gląda – stać j ą na
drogie ciuchy.
– Przecież sam a też zarabia.
– Ma bogatego m ęża – powtórzy ła Viola m echanicznie.
Lu pom y ślała, że gdy by Virginia by ła m ężczy zną, Violi nie przy szłoby do głowy przy pisać
zasług am basadora zam ożności j ego żony. Viola to prostaczka – strzy knęło coś w Lu.
– A j ak z ty m twoim ? – usły szała.
W tłum ie nasy cony m zapacham i alkoholu i ciał Lu zrobiło się naraz chłodno. Kiedy Bart
zostawił j ą w j ej urodziny, podj ęła decy zj ę: nie będzie na niego czekać, czatować na resztki po
uczcie Ty m ci. Chociaż zapewniał j ą, że z Ty m cią seksu nie uprawia, to ży ł ży ciem kapcia. Jego
rozpaczliwe telefony z wy j azdu na wakacj e wy woły wały w Lu falę pogardy. I, niestety, wciąż
j eszcze czułości.
(Kiedy Lu opowiadała o ty m Sprite, doszła do wniosku, że to, co Bart nazy wał m iłością, by ło
zaćm ą, która spadła na nią, gdy straciła grunt pod nogam i. Ani Michał, ani nikt inny nie m ógł j ej
wtedy pom óc, dopóki nie przy leciał Bart kolorowy m balonem nam iętności. „Żałuj esz?” –
zapy tała Sprite. Lu pokręciła przecząco głową i powtórzy ła słowa Łukasza, swoj ego m ądrego
by łego szefa: „Tak m usiało by ć”. I dodała: „Ale nie powinnam by ła pozwolić, żeby nazwał to, co
j est m iędzy nam i, ani ty m bardziej w to wierzy ć”.).
Kiedy Bart wrócił z wakacj i, Lu wy m awiała się od spotkań pracą, zrzucała brak czasu na
wy m agaj ącą panią am basador. Nie um iała odciąć się od niego całkiem , nie m iała siły, wciąż
łapały j ą ataki głodu, gdy go nie widziała. Jednak w środku się zaparła – wy kopy wała obecność
Barta z codzienności, wy ry wała chwast uzależnienia. W pracy się trzy m ała, ale nocam i,
słuchaj ąc m iłosnego m ruczenia Rity i szlochów j ej kochanków, płakała.
– Spróbuj klin klinem . – Viola ły knęła whisky.
– Nie interesuj ą m nie inni m ężczy źni.
– A kobiety ? Gienia j est niezła. – Viola m rugnęła.
– Nie odpisuj ę na j ego esem esy j uż od ośm iu dni. – Lu ściskała butelkę desperadosa tak
m ocno, aż ścierpły j ej palce.
– A pod drzwi nie podchodzi? Mój podchodził.
– Wy też zerwaliście?
– „Zerwaliście”. – Kostki lodu zabrzęczały w szklance, na brzegu poły skiwał ślad wiśniowej
szm inki. – A bo to z żonaty m m ożna tak po prostu zerwać. Singiel prędzej odpuści, zaraz pozna
kogoś innego. Żonaty wraca do żony i dostaj e ataku klaustrofobii.
– My ślisz, że są z nam i z wy gody, żeby nie m usieć się m ęczy ć kolej ny m podry wem ?
Viola ły knęła whisky i m ruknęła:
– Pij swoj ego desperadosa.
Lu wy ciągnęła przed siebie gołe nogi i przy m knęła oczy. Gdzieś blisko m iauczał kot, do j ego
głosu dołączy ło zawodzenie koguta karetki. Kot nadawał z podwórka na ty łach avenue des
Nerviens, a m oże z ogródków na dole, przy chaussée Saint Pierre, am bulans gnał w stronę ronda
Schum anna. Jęk sy reny świdrował w uszach, kot rozm iauczał się na dobre, ry tm y dźwięków
wy równały się. Kom órka warknęła w dłoni Lu, Bart donosił, że zaraz przy j dzie. Karetka
przej echała obok, kot wrzasnął, po czy m dźwięki się rozdzieliły i każdy znalazł swoj ą m elodię.
Naraz zam ilkły.
Lu wy stawiła twarz do słońca. By ło ciepło j ak w połowie wakacj i, chociaż wrzesień dawno j uż
się zaczął. Bart stanął nad nią, płowe włosy kręciły się w półdługiej fry zurze. Ty lko ona wiedziała,
ile w ty m blond odcieniu j est siwizny. Nie, nie ty lko ona, j eszcze Ty m cia.
– Śliczna j esteś.
– Bart…
– Po prostu tak m y ślę, to wszy stko.
Um ówiła się z nim na ławce przed dom em . Nie chciała go zapraszać na górę, bo skończy liby
w łóżku, j ak zwy kle, a ona zam ierzała m u coś ważnego powiedzieć, nie chciała, żeby zby ł j ą
pieszczotam i. Rozej rzał się po zakątku, j akby przy szedł w gości. Ławki by ły zasłonięte krótkim
ży wopłotem i drzewam i, które kwitły na wiśniowo, gdy Lu się tu wprowadzała. Usiadł koło niej .
Poczuła, j ak j ego palce wędruj ą w górę j ej uda, wsm y kuj ą się pod letnią sukienkę.
– Nie – powiedziała, ale nie przestawał pieścić nagiej skóry.
Nagle podnieciła j ą świadom ość, że siedzą na ulicy, gdzie każdy m oże ich zobaczy ć.
Rozchy liła lekko nogi. Jakaś sy lwetka zam aj aczy ła w głębi ulicy, ręka Barta znieruchom iała
m iędzy j ej udam i. Zaczął coś m ówić, nie rozum iała co, otum aniło j ą podniecenie. Przechodzień
m ij ał ich ławkę, kiedy Bart wsuwał palce do cipki. Gdy by tam ten się obej rzał, zobaczy łby, co
robią. Lu przy m knęła oczy. Palce Barta ugniatały j ą od środka, on sam pachniał ty m , co tak j ą
podniecało – sobą.
– Bart, Bart – szeptała, gdy kilka m inut później zatrzy m ał windę m iędzy piętram i. Oparta
plecam i o podrapane lustro sły szała dochodzące z dołu szczekanie psów pani Verm eegstah,
stukanie w drzwi windy gdzieś na inny m piętrze, wy rzekania, że znowu się zepsuła. Sukienka lepiła
się do brzucha na wy sokości talii, trzy m ała j ą w palcach za brzegi, j ak dziewczy nka, która tańczy.
Nie powiedziała Bartowi, że z nim zry wa. Skinęła głową, kiedy zaproponował, że pod koniec
października poj adą we dwoj e do Londy nu. Długi weekend ty lko dla siebie, to znaczy wieczory i
noce, bo w dzień Bart m usiał pracować. Ale pokój z podwój ny m łóżkiem , taka okazj a, Lu nie
m ogła powiedzieć, że się nie stara. Robił dla nich, co ty lko m ógł. Co powiedziawszy, wy szedł.
(Ostatnie zdanie trudno j ej by ło przełoży ć na angielski czy francuski, ale Sprite i tak
zrozum iała).
Potem Lu wracała m y ślam i do tego stanu zaniku woli, zahipnoty zowania Bartem . Co wtedy
czuła? Obezwładniaj ące zasy sanie, j akby zsuwała się po niekończącej się zj eżdżalni. Łaskotanie w
podbrzuszu, świst powietrza w uszach i lekkie m dłości. Kiedy weszła na ring i pierwszy raz
porządnie oberwała, poczuła różnicę. Ból na ringu poj awiał się tuż po uderzeniu. Ciosy Barta
by wały tak zakam uflowane, że m ożna j e by ło pom y lić z pieszczotą.
– Nie boisz się? – py tano j ą, kiedy m ówiła, że trenuj e kick-boxing. – To taki brutalny sport.
Wzruszała ram ionam i. Na początku, kiedy nauczy ła się kilku ciosów i kopnięć, czuła się
niety kalna. Nie m iało j ej się prawa nic stać, ciało dawało taką siłę, takie oparcie, aż coś j ą
unosiło.
Po walce z Leą odważy ła się nam ówić na sparing Sprite. Ty le razy wspólnie trenowały, znała
j ą, ufała.
Sprite przy j m owała ciosy, zachęcała do atakowania. Lu nacierała, lewa, prawa, cios, odskok.
I znów: prawa, lewa, hak. Sprite zasłaniała się, przy j m owała ciosy. A kiedy j uż kończy ły rundę,
wy konała ruch, którego Lu nie zauważy ła. Nagle liny ugięły się pod ciężarem j ej ciała, twarz
zwilgotniała z j ednej strony, światło lam p się rozm azało. Jak się tam znalazła? To wtedy Lu
nauczy ła się, że przed bólem poj awia się zdziwienie.
– Lu, wszy stko w porządku? – Zobaczy ła nad sobą zatroskane oczy Sprite.
Lu patrzy ła na nią bez słowa. Sekundę wcześniej te sam e oczy zwęziły się prawie
niedostrzegalnie, kolor tęczówek przy żółkł, a Sprite wy prowadziła ledwo zauważalne wy sokie
kopnięcie.
Jej stopa przesunęła się po uchu Lu, obtarła policzek i wy lądowała na nosie.
– My ślałam , że zrobisz unik. – Sprite wy cierała krew spod nosa Lu we własny bandaż, który
odwinęła z rąk.
– Nic się nie stało – m ruknęła Lu, rej estruj ąc j akby z pewnego oddalenia reakcj e
zaszokowanego ciała: pulsowanie w nosie, gorąco rozlewaj ące się po policzku. – Nic się nie
stało…
„Nic się nie stało” – m ówiła, ale to nie by ła prawda. Coś się stało. Żółty bły sk w oczach Sprite,
zwierzęcy odruch wy gry wania, iskra, która tli się w każdy m , również w ty ch, który ch się zna,
który m się ufa.
– Em ilia, pan europoseł…
– Em ilia, pan m inister…
– Em ilia, pani hrabina…
– Em ilia, gdzie płaszcz m ałżonki…?
– Czy j ej ?
– Em ilia, gdzie etola?!
– Małżonki m inistra?
– Zwariowałaś? Hrabiny.
Lu otarła pot spod nosa, na palcach została sm uga m ake-upu. Dłoń hrabiny w nieskazitelnie
białej rękawiczce wy ciągała się w j ej stronę. Może dy gnąć, zam iast podawać rękę? – przem knęło
Lu przez m y śl. „Lepiej tak, dziecko, bo j ak m i uwalasz rękawiczkę sm ugą pudru…” – zdawały się
przestrzegać oczy starej ary stokratki. Jej towarzy sz przy glądał się dobrotliwie dwoj ącej się i
troj ącej Lu.
– Pam iętam , j ak kiedy ś w Wilnie…
– No wiem , niezłe j aj a by ły – dotarł gdzieś z bliska głos Sandry.
A ci znów, służbiście wy watowani – pom y ślało coś nieszlachetnie w Lu na widok woj skowy ch i
ich żon w sukniach, tak, w sukniach, bo nie w sukienkach, za dużo tu by ło koturnu, żeby cieniować
znaczenia. Wszy scy tutaj ubrali się „na okazj ę”, żeby by ło „elegancko”: koki, loki, gołe plecy,
biżuteria i „wy j ściowy ” m akij aż (Lu m ściwie wstawiała cudzy słowy, j awna zgry źliwość z j ej
strony ).
– Pani Em ilio, Tom bola – usły szała za plecam i.
Gienia wy stawała spom iędzy żon oficerów j ak portowy żuraw, przy ćm iewaj ąc kobiety i
m ężczy zn klasą, urodą i stanowiskiem .
– Losy do Tom boli przekazałam staży stce, która pilnuj e ich w głównej sali – odparła Lu.
– To pani m a by ć w głównej sali, żeby tego dopilnować, nie staży stka – upom niała j ą Gienia.
– Ale pan dy rektor kazał m i by ć tu, żeby …
Virginia Panikos przestała się uśm iechać.
– Pani Em ilio – zaczęła, a pierwszy rząd żon woj skowy ch wstrzy m ał oddech. – Powierzy łam
pani zadanie. Proszę j e wy konać.
Lu m inęła woj skowy ch, zastanawiaj ąc się, czy nie karcą j ej w m y ślach, bo nie zasalutowała
Virginii, ale oni patrzy li na nią pożądliwie, aż żony zaczęły brać ich pod ręce i kierować w stronę
sali balowej (by ł to naj droższy hotel w Brukseli i nic tu nie wy m agało cudzy słowu).
– Jest o ciebie zazdrosna. – Viola tuptała koło Lu j ak dzielny gierm ek przy wkurwiony m
ry cerzu.
– Przecież nie podry wam Panikosa. – Strój plątał się Lu m iędzy nogam i.
Nie spała od kilkunastu godzin, bo Sandra zabrała j ą j ako tłum aczkę do fry zj era, który podobno
czesał gwiazdy telewizj i. Miał wolne m iej sce j edy nie o siódm ej rano, Lu wstała więc o piątej ,
żeby zawieźć Sandrę służbowy m sam ochodem do salonu w m iej scowości Erps-Kwerps, w
drodze na Veltem -Beisem . Potem Sandra m usiała poj echać do sty listki poznanej na przy j ęciu w
am basadzie, „naj lepszej we Francj i”. Sty listka by ła właściwie Belgij ką i m ieszkała w
m iej scowości Jam bes, czy li Nogi. Lu usiłowała wy m ówić się pracą, ale Sandra zadzwoniła do
m ęża, który potwierdził, że wożenie żony należy do służbowy ch obowiązków j ego podwładnej .
– Gienia j est zazdrosna o naszą m łodość i urodę. – Viola wzięła ostry wiraż na obcasach.
Lu rzuciła okiem w j edno z m ij any ch luster. Nie m iała się dziś za urodziwą, nie po ty m j ak
Sandra, kierowana poczuciem wdzięczności, kazała j ą uczesać i ubrać. Po ty ch zabiegach Lu
przy pom inała pudla, który całą noc telepał się osobowy m .
– No, wreszcie wy glądasz elegancko. – Dy rektor Pac rozłoży ł na j ej widok ręce, j akby
zam ierzał j ą wziąć w obj ęcia. By ł podpity.
– Jak j ą porządnie ubrać, um alować, to od razu wy gląda. – Sandra przy glądała się Lu
kry ty cznie. – Ale włosy to j uż ci się rozwalaj ą.
– A i tak Gienia j est o nią zazdrosna. – Viola zachichotała.
– Gienia m iała racj ę, to kwestia obowiązków służbowy ch – bąknęła Lu, ale j ej nie słuchały.
We wzroku Sandry m y szkuj ący m po stroj u Violi widać by ło rozterkę. Czarna sukienka wy dała
j ej się elegancka, chociaż niepokoiło j ą podobieństwo z j ej własną. Krótkie, ulizane żelem włosy
Violi nadawały całości zby t drapieżny wy raz. Lepszy by łby tapir, taki j ak j ej . Na szczęście
wy naj ęli pokój w Conradzie, żeby nie wracać po pij aku do Jezus-Eik, m ogła tam więc poprawiać
fry zurę i m akij aż, nie tłocząc się w hotelowy ch ubikacj ach. Sięgnęła do kieszeni m ęża, skąd
wy j ęła kartę do drzwi pokoj u, po czy m strzepnęła m u z rękawa py łek. Dy rektor Pac by ł ubrany
w zestaw, o który m Sandra rozpowiadała wszem wobec, że uszy to go na zam ówienie. Buty też.
Sandra (dy m ek poj awia się nagle): Wy łączy łam żelazko?! By łby obciach spalić Conrada. To
naj lepszy hotel w…
Lu przem ieściła się w stronę stołu, gdzie spodziewała się znaleźć staży stkę z losam i, ale
dziewczy na gdzieś się zapodziała, za to ruda grzy wa właśnie wpły nęła przez drzwi.
– Jak m ogłaś m nie z nim i zostawić – wy dy szała Viola za plecam i Lu. – Pac chciał m i wcisnąć
Sandrę. „Poplotkuj cie sobie, dziewczy ny, j esteście w ty m sam y m wieku” – m ówi do m nie!
Przecież ona m a czterdziestkę! Ja nie m am nawet trzy dziestu.
– Masz – przy pom niała j ej Lu.
– Raptem od pół roku.
Lu wy brała num er staży stki, ale odpowiedziała autom aty czna sekretarka. Gienia podpły wała w
j ej kierunku, łopocząc spódnicą.
– Gdzie ta dziewucha? – W Lu wezbrała panika.
Viola chwy ciła j ą za ram ię.
– Chodź, pewnie j est w kiblu. Jak by łam na stażu, też się po sraczach chowałam .
Hotelowa toaleta charaktery zowała się zdum iewaj ącą poj em nością, efekt wzm acniały
wszechobecne lustra.
– A nie m ówiłam ? – rzuciła Viola, gdy z oczka wy nurzy ła się staży stka.
Lu przechwy ciła od dziewczy ny poj em nik z losam i.
– Mój żonaty zaraził m nie HPV – oznaj m iła Viola, gdy stanęły z Lu przed lustrem .
– Czy m ?
– Wirusem brodawczaka – podpowiedziała szaty nka, pudruj ąca się tuż koło nich.
– To groźne? – Lu patrzy ła na lustrzane odbicie to j ednej , to drugiej .
– Trzeba m ieć dobrego ginekologa – rzuciła z przekonaniem stoj ąca po lewej blondy nka z
m ocną opalenizną, chowaj ąc do torby konturówkę.
– Zna pani kogoś sensownego? – zwróciła się do niej Viola.
Blondy nka zaczęła grzebać w złotej torebce.
– Zaraz znaj dę wizy tówkę… To Flam and, ale bardzo dobry.
Szaty nka rzuciła okiem na nazwisko lekarza.
– Tak, j est niezły. A j a chodzę do takiej m iłej Polki, która co prawda m a belgij skie nazwisko…
– Monika coś tam ? – weszła j ej w słowo Lu.
– Tak, tak – ucieszy ła się szaty nka. – Sy m paty czna, prawda?
Kiedy wracały – Viola, ściskaj ąc w dłoni wizy tówki ginekologów, Lu – poj em nik z losam i –
usły szały, j ak podpity pan Zdzisław m ówi do pani Uli: „A to sikoreczki, j ak się przy j aźnią!”.
„Psiapsiółki” – zachichotała kasj erka.
– Zaraził m nie skurwiel – rzuciła Viola spod przy lepionego uśm iechu, który m obdarzy ła
attaché kulturalnego. – Zapom niałam wy kupić pigułkę „po”. – Lu wy m inęła herm ety czną grupę
ary stokratów. – A m am j echać ze swoim do Londy nu!
„Jonathan, naprawdę m usieliśm y tu przy chodzić?” – złowiła skargę, przeciskaj ąc się koło
j akiej ś pary. Żachnęła się w duchu – gdy by i ona m ogła tak się użalić. Ale nie m iała kom u, Barta
nigdy przy niej nie by ło. Powinnam się cieszy ć ty m , co m am – skarciła się w m y ślach. Jestem
m łoda, niezależna, robię karierę w dy plom acj i.
– Proszę państwa o uwagę – usły szała m elody j ny głos Virginii Panikos wzm ocniony przez
m ikrofony. – Przed nam i kolej na atrakcj a wieczoru… Tom bola! Zabawę poprowadzi pani Em ilia
z działu adm inistracy j nego.
Potem Lu odpadł guzik od kurtki. Nie wiedziała, gdzie się to dokładnie stało, w każdy m razie,
gdy wróciła z Londy nu do Brukseli, j uż go nie by ło, ty lko kępka nitek sterczała z podszewki.
Dopadło j ą nagle nieproporcj onalne do zdarzenia poczucie straty, j akby oderwała się od
całości, gdzieś odtoczy ła. Nie lubię niczego gubić – racj onalizowała. Jestem control freak i ty le.
Fakty cznie, prawie nigdy nic nie gubiła, panowała nad swoim m ały m chaosem , by ła z nim
związana, tak j ak guzik z kurtką. A teraz on gdzieś się odtoczy ł.
(Lu nie powiedziała Sprite, że przez tę sprawę z guzikiem m iała wrażenie, j akby wy puściła coś
w świat. Nie opowieść, nad którą m iała kontrolę, ty lko coś ży wiołowego. Nie powiedziała tego
Sprite, której przecież uj awniała wiele z nagiej prawdy o sobie. Zresztą guziki to przecież ty lko
kawałki plastiku).
Wy j azd do Londy nu m iał by ć ultim atum , które postawiła Bartowi. Wóz albo przewóz, ona albo
Ty m cia. W końcu m u tego nie powiedziała, chociaż przepowiadała tę kwestię, raz nawet przed
lustrem w toalecie Eurostara, dopóki nie usły szała, że j akaś kobieta wy chodzi z kabiny obok. Bart
czekał na nią na zewnątrz, a kiedy wy szła, pospiesznie wsunął do kieszeni kom órkę – oczy wiście
esem esował.
(Kiedy wspom inała ten m om ent, dużo później , wy dawało j ej się, że m y ślała wtedy nie ty lko o
Barcie, ale też o swoim drugim m ężczy źnie. Ty le że wtedy j eszcze go nie znała. Zwrot „znać
kogoś od zawsze” zapowiada zakochanie. Może j uż wtedy czuła, że kolej na m iłość turkocze).
W czasie tego poby tu w Anglii Lu zaszła w ciążę. By ł koniec października, ale londy ński
poranek pachniał wrześniem i przy pom inał o początku szkoły. Nowy rok szkolny, nowe zeszy ty,
początek. Zam ierzała postawić Bartowi ultim atum , j eszcze zanim zej dą na śniadanie – Bart:
j ogurt, m uesli, sok pom arańczowy, Lu: j aj ecznica, bułka, herbata – ale wziął j ą na fali porannej
erekcj i.
Poszła w kom ercy j ne piekło Oxford Street, a wracaj ąc, przy siadła w błogim zakątku Tavistock
Square. Zrudziałe liście trzy m ały się gałęzi, niektóre j uż się zsuwały. Lu zauważy ła w rogu
popiersie Virginii Woolf. Chciała tam podej ść, ale by ło j ej dobrze na ławce. Jutro – pom y ślała,
przy m y kaj ąc oczy w j esienny m słońcu. Jutro tu przy j dę.
Ostatniego, trzeciego dnia poby tu coś j ą obudziło. Ty m razem nie Bart, trzy noce seksu trochę
go wy czerpały. Jakaś m y śl, bardzo pilna, dom agała się, by j ą złapać za śliski ogonek. Lu usiadła
na łóżku. Ogonek, ogonek…
– Bart! – Potrząsnęła go za ram ię.
Wciąż nie m ogła się przy zwy czaić, że spał koło niej , by li razem ponad rok, a ona nie m iała
poj ęcia, że w nocy zgrzy ta zębam i ani że do śniadania ły ka garście witam in.
– Bart, m usim y do Brukseli – prawie krzy knęła.
Nie wy kupiła pigułki „po”, naj pierw przez ten cały bal, potem zwy czaj nie zapom niała.
A kiedy kochali się w entuzj azm ie londy ńskiego poranka, na podwój ny m łóżku, zapom niała, że
nie m a j uż spirali. Patrzy ła teraz na dwa puste opakowania po prezerwaty wach – tak, by ła pewna
– tam tego ranka zapom niała się zabezpieczy ć. Dopadła recepty, którą nosiła w portfelu. Do
Brukseli – pom y ślała i znów zaczęła liczy ć. Siedem dziesiąt dwie godziny, czas kiedy pigułka
powinna za-działać, właśnie m inęły. A m oże nic nie będzie – wy skoczy ła j ej w głowie m y śl,
kobieca m antra, koły sanka ty ch, które się boj ą. Znów liczy ła (kobiety j ednak są dobre w
m atem aty ce) – okres m iała wtedy, a dni płodne wtedy … Może nic nie będzie, m oże nic… Nic, n-
i-c.
Wracała do Brukseli i zapam ięty wała dziwne szczegóły. Guzik, który odpadł od j ej kurtki,
niety powo um ieszczony przy cisk do spuszczania wody w toalecie Eurostara, napis na drzwiach:
Please do not dispose of sanitary towels in the WC. Please use the bin 2. Uśm iechała się do Barta,
który się tam tej nocy nie obudził. Nie powiedziała m u o swoich lękach, żeby nie potraktował j ej
j ak zwy kle – j ak idiotki, która m artwi się złam any m paznokciem . Uśm iechała się do pól m ij any ch
za oknem i do swoj ego odbicia. To j ej ży cie, j ej historia, j akoś nad ty m panuj e.
…zanim wsunęła do kieszeni guzik znaleziony na podłodze, przyglądała mu się długo. Aż ktoś
zaczął przyglądać się jej, kobiecie, która wpatruje się w guzik. Założyła nogę na nogę i zobaczyła,
że sznurowadło w brązowym bucie się rozwiązało. Schyliła się, żeby je zawiązać, w czym
przeszkadzał ściskany w dłoni przedmiot. Już wiedziała, że to nie jej guzik, ale nie umiała go tak po
prostu wyrzucić. Coś widział, miał nawet jeszcze nitki, które łączyły go z całością. Był zagubiony, a
jej zrobiło się go żal. To przez te nitki schowała go do kieszeni.
(Dość głośne okazały się zdania, które m y śleli o Lu inni. Lu cicho powierzała swoj ą opowieść
Sprite, a oni j ą zakrzy kiwali, „dy m ki” m y śli unosiły się nad j ej historią).
Pod kierunkiem Virginii praca zaczęła przy pom inać pracę. Precy zj a, z j aką należało
wy kony wać zadania, i tem po ich wy kony wania zdum iały podwładny ch. Większość
przy spieszała, widząc j ą na hory zoncie, choćby szli ty lko do ubikacj i. Gienia działała j ak
bizneswom an: niewiele wnoszące spotkania ograniczy ła do m inim um , nie zważaj ąc na rady
attaché kulturalnego, który m ówił, że należy podtrzy m y wać stosunki.
– Niech pan podtrzy m uj e, j a m am ważniej sze rzeczy do zrobienia – ripostowała.
„Mniej bicia piany ” – napisała Lu do Taty Bis. Szczególnie spodobała j ej się inicj aty wa, żeby
zrobić akcj ę plakatową przeciwdziałaj ącą tworzeniu niekorzy stny ch dla Polaków stereoty pów.
– Polak to pij ak i biedny em igrant – ty m zdaniem Virginia otworzy ła zebranie.
Rozległy się pufania i fukania, zaszurały nogi krzeseł.
– Historii naszej nie znaj ą… Westerplatte!
– A sam i Belgowie to co za naród w ogóle?
– I krew Murzy nów na rękach m aj ą.
– Teraz czarnuchy chodzą po m ieście i się narkoty zuj ą.
– A Marokany lepsze?
Virginia pozwoliła im m ówić, dopóki nie podniosła głowy znad notatek, spoj rzeniem uciszaj ąc
harm ider.
– „Murzy ni się narkoty zuj ą” – odczy tała. – „Marokańczy cy nie lepsi”. A m y, Polacy, dlaczego
j esteśm y lepsi?
Zabrzęczało j ak w gnieździe os.
– Monte Cassino!
– Sobieski przed pogaństwem Europę obronił… Teraz Turki się tu pchaj ą.
– A m nie zaczepiał wczoraj pij ak, chy ba bezdom ny … To by ł Polak – odezwała się nieśm iało
Dom inika.
Zakrzy czeli j ą. Owszem , chodzą m oczy m ordy po m ieście, ale ty lko pij ą wódkę, a nie trawę
palą czy inne zioło, j ak czarnuchy.
– Pani Dom iniko, dziękuj ę za tę obserwacj ę – odezwała się znów Virginia. – Polacy to dobrzy
pracownicy, obrotni, niektórzy wręcz twierdzą, że zabieraj ą pracę Belgom . Widać to zwłaszcza
teraz, w czasie kry zy su. Mam y bogatą kulturę i historię…
Potakiwanie i pochrząkiwanie.
– …o której w Europie pies z kulawą nogą nie wie.
Gardłowe odgłosy wy rażaj ące oburzenie.
– …i która, bądźm y szczerzy, nikogo nie interesuj e. Tak j ak nas nie interesuj e historia Azj i czy
Afry ki. Kto wie, gdzie leży Burkina Faso?
Ogłupiałe m ilczenie. Szepty : „Gdzieś na dole?…”.
– Zm ierzam do tego, że nie trzeba wciskać tortu kom uś, kto nie lubi słody czy. Nie przekonam y
nikogo do polskości przez agresy wne prezentowanie naszy ch history czny ch krzy wd, bo one ludzi
nie obchodzą. Program y kulturalne, im prezy, wszy stko pięknie. Ale co działa naprawdę?
Szeroko otwarte oczy. Przy kurcz ram ion j ak w podstawówce, gdy nauczy cielka otwierała
dziennik.
– Naprawdę działam y m y – oznaj m iła Virginia. – Wszy scy, j ak tu siedzim y, j esteśm y
am basadoram i Polski.
Odpręży li się nagle.
– He, he, a gdzie tam m y …
– By śm y nie śm ieli, pani am basador!
Virginia popatrzy ła na spoconą twarz dy rektora Paca, na dłonie Dom iniki nerwowo obracaj ące
długopis.
– Wszy scy j esteśm y am basadoram i Polski. Pan, panie dy rektorze, i pani, pani Urszulo, i pan
Zdzisław… Wszy scy, j ak tu siedzim y. I pij acy, który ch widziała pani Dom inika, też. Część z nas to
dobrzy pracownicy, a część nieroby, osoby inteligentne i głupki. Za granicę nie wy j eżdżaj ą ty lko
szum y ani sam e orły. Wy j eżdżaj ą różni ludzie. Różni Polacy, tak j ak różni są Belgowie, Niem cy,
Włosi czy Kongij czy cy.
Cisza, nawrót skonfundowania.
– I to im powinniśm y uświadom ić: że j esteśm y różni i m am y do tego prawo. Jeżeli Europa m a
by ć naszy m dom em , powinniśm y się tu dobrze czuć, tak j ak oni powinni się dobrze czuć w
Polsce. Nie chcem y, żeby nasze dzieci m usiały się tłum aczy ć z obecności polskich pij aków na
ulicach, tak j ak Belgowie nie tłum aczą się ze swoich grzechów. Opracuj em y program , w który m
tę m y śl rozwiniem y.
Dużo by ło zam ieszania po zebraniu u Virginii.
– „Rozwinąć m y śl”? „We współpracy z inny m i działam i”? – Dy rektor Pac czerwienił się i
bladł.
Lu zrobiło się go żal, więc spontanicznie rzuciła pom y sł, który przy szedł j ej do głowy zaraz po
zebraniu. Naj pierw zaczął wy brzy dzać („My ślisz, że j esteśm y organizacj ą chary taty wną?
A m oże zespołem rockowy m ?”), ale w końcu kazał j ej przy gotować proj ekt.
Kiedy złoży ła swój proj ekt na j ego biurku kilka dni później , sprawnie go wy kastrował i wy słał
Lu, żeby zaprezentowała go pani am basador. Virginia uważnie przestudiowała kartki, po czy m
odsunęła j e dłonią o perfekcy j nie pom alowany ch paznokciach takim gestem , j akby usuwała z
biurka robaka.
– A gdzie w ty m pazur? – zapy tała ty lko.
Lu otworzy ła usta, ale nie śm iała wskazać palcem winnego, czy li dy rektora Paca. Wy szła od
Virginii z płonący m i uszam i.
– Już dawno zauważy łam , że Gienia cię nie lubi – zawy rokowała Viola, gdy om awiały
zdarzenie na piątkowy m piwie. – Zwy czaj nie się na ciebie uwzięła.
– Coś ty, ten proj ekt by ł do dupy. – Lu upiła ły k corony. – Wszy stko, co dobre, Pac kazał
wy rzucić.
– Gienia zazdrości ci m łodości i urody – m ruknęła Viola nieuważnie, przeglądaj ąc wpisy z
Facebooka na telefonie.
– Urody nie m ożesz j ej odm ówić – żachnęła się Lu.
– Sy pie się i dlatego wy ży wa się na m łody ch.
Dwa ty godnie później posy pało się na głowę Lu. Naj pierw aniołki obrzuciły j ą dziwaczny m i
spoj rzeniam i, potem zagapiła się na nią sprzątaczka, wreszcie Dom inika podeszła, żeby coś
powiedzieć, ale ty lko otworzy ła usta i tak j uż została, bo do pokoj u wszedł dy rektor Pac.
– Nie wiedziałem , że m asz takie buj ne ży cie eroty czne – odezwał się bez wstępów. – By ła tu
żona twoj ego lubego. Takiej rozpierduchy, j ak ży j ę, nie widziałem ! Teraz wszy scy wiedzą, że się
zadaj esz z żonaty m , nie ty lko aniołki i staży ści, ale też m y, a nawet…
Żołądek Lu skurczy ł się i wzbił w górę.
– Teresa van coś tam , m ówi ci to coś? Żona niej akiego Barta, oby watela belgij skiego, znanego
ci skądinąd z łóżka. Chciała się widzieć z Virginią, ale aniołki j ej do niej nie dopuściły. Wtedy
zrobiła rozpierdziawę na środku holu, aż się wszy scy zlecieli. Nas zawiadom ił Zdzisiek.
Raz, dwa, trzy, cztery – co cztery sekundy – raz, dwa, trzy – co trzy, coraz częściej … Lu
liczy ła częstotliwość skurczów żołądka, j ak liczy się skurcze przedporodowe.
– W końcu Gienia przy szła i zam knęły się w j ej gabinecie. Co tam robiły, nie wiem , długo
gadały, ale Gienia to j ednak dy plom atka, bo j ak tam ta wy chodziła, j uż grzeczna by ła, nie rzucała
bluzgów, j ak przedtem …
…raz, dwa – j uż ty lko raz i dwa… Coraz częstsze skurcze. Może uda się narzy gać na Paca.
– …że porządną rodzinę rozbij asz, oj ca dziecku odbierasz, chłopa ogłupiłaś i teraz chce bliskich
zostawiać. Że zdzira j esteś.
Biegła po schodach. Już widziała aniołka w budce, ale do wy j ścia nie dotarła, skręciła do
łazienki – w ostatniej chwili.
Kiedy oderwała ram iona od m uszli klozetowej , zobaczy ła, że Virginia zam y ka za sobą drzwi do
toalety takim gestem , j akby to by ł j ej gabinet.
– Pewnie przełożony opowiedział pani o dzisiej szy m zaj ściu – oznaj m iła, staj ąc nad skuloną
Lu.
Lu sięgnęła po szklankę stoj ącą na um y walce. Dłoń drżała j ej j ak pij akowi.
– Rozum iem , że m ilczenie oznacza odpowiedź twierdzącą. – Głos Virginii zabrzm iał ostro.
W łazience zapadła cisza, którą zakłócał ty lko szum napełniaj ącego się rezerwuaru.
– Jest pani m łoda i… – Virginia by ła wzburzona – …naiwna. Ludzie to wy korzy stuj ą. Praca to
nie j est m iej sce na szukanie powierników. Proszę zwery fikować tak zwane przy j aźnie.
Odbicie ich twarzy w lustrze, sy m etry czność rudej i brązowej głowy. Żołądek powoli się
uspokaj ał. Lu opuściła wzrok na szklankę. Palce widziane przez dno wy dawały się m niej sze, j akby
obserwowała j e przez oddalaj ącą lupę.
– Nie wy ciągnę służbowy ch konsekwencj i w związku z wtargnięciem tam tej pani. – Gło
sVirginii nieoczekiwanie złagodniał. – Chociaż opanowanie em ocj i zazdrosnej kobiety j est
zadaniem porówny walny m z neutralizowaniem zam ieszek uliczny ch. – Spoj rzała na drżącą dłoń
Lu i dodała ciszej : – Niech pani spróbuj e spoj rzeć na tę sprawę j ak… j ak na swoj ą rękę widzianą
w dnie tej szklanki. Proszę zachować perspekty wę, pani Em ilio. To polecenie służbowe.
Potem Lu wielokrotnie zdarzało się pom y śleć: Gieniu, czem u nie j esteś m ężczy zną? Ty lko że
nie m iała się z kim podzielić tą uwagą, bo wzięła sobie do serca radę Virginii i zwery fikowała tak
zwane przy j aźnie. Na piątkowy m wy j ściu Viola w końcu przy znała, że powiedziała swoj em u
żonatem u, kto j est kochankiem Lu. Możliwe, że tam tem u coś się wy m sknęło w gronie, w który m
by wała Ty m cia. Viola nie wiedziała tego na pewno, zgady wała j edy nie.
Wy szły z pubu, Viola przekonana, że Lu nie m a do niej pretensj i, Lu pewna, że to wspólne
wy j ście j est ostatnie. I tak by ło, ich ścieżki wielokrotnie schodziły się służbowo, a nawet
towarzy sko, ale na indy widualne wy pady Lu nie m iała j uż czasu. Do pracy przy chodziła z
uśm iechem Sfinksa i z takim sam y m z niej wy chodziła. Ile j ą to kosztowało, wiedziała ty lko ona i
m oże j eszcze j edna osoba – Virginia.
Bart nie odbierał telefonu. Lu próbowała się z nim skontaktować od dnia nalotu Ty m ci na
am basadę. Bezskutecznie. Przestał dla niej istnieć w wersj i głosowo-telefonicznej , wirtualno-
esem esowej i cielesnej . Zy skał za to nowy ży wot, a nawet kilka, j ak święty. Ich rom ans,
przem ielony w ty lu ustach, wy dawał się za każdy m razem inną historią. Według dy rektora Paca
Em ilia leciała na belgij skie pieniądze. Pan Zdzisław gorszy ł się, że panna, a z żonaty m . Pani Ula
gotowa by ła przy m knąć oko, że się „dziewczy na zapom niała, chociaż co ta żona m a powiedzieć”.
Dom inika naj ściślej trzy m ała się ram rom ansu, z m iłością w postaci grom u i karzącą ręką żony.
Roli cichej konsultantki serialu podj ęła się Viola.
Zwielokrotnione, przekształcone wersj e aktów ży ciowy ch Lu, w ty m aktów m iłosny ch, krąży ły
po am basadzie i poza nią. W pierwszy m odruchu Lu chciała złapać te rozwij aj ące się opowieści
za gardło, uciąć im łeb. Kontrolować, co się m ówi o j ej ży ciu, wy krzy czeć prawdę. Ale co by ło
prawdą? To, co przeży wała z Bartem , czy to, co przeży wali opowiadaj ący, którzy m ielili wersj e,
dowolnie j e obrabiaj ąc?
(Lu powiedziała Sprite, że dawniej ludzie siady wali przy ogniskach i snuli opowieści. Potem
przy szło pism o. Tak, ludzie tęsknią za opowieściam i. „Obrabianie dupy j ako wy raz nostalgii za
pierwotną wspólnotą?” – zakpiła Sprite. „No cóż, doceniam twoj e pląsy intelektualne”).
Potem przy szedł czas rezy gnacj i. Lu m iała chęć się schować, a nawet zm ienić pracę.
Wy j echać, wrócić (dokąd?). Przy glądała się czasem sobie w lustrze, dziwiąc się, j ak niewiele z
ty ch em ocj i widać na j ej twarzy. Może ty lko by ła trochę bledsza, pod oczy m usiała kłaść więcej
korektora, na usta warstwę szm inki. Wy chodziła z dom u, szła do pracy. Busschoten, Madam e
Lim a, Ying Yuan – czy tała nazwiska z listy lokatorów. Wracała z pracy. Sy rilla, Maria Helena
Velasquez-Cedros, Prince. Nie, Price. Uj ąć j edną literę i z „księcia” robi się „cena”. Wy j ęła
flam aster i zm ieniła „c” na „z”. Niech będzie „Prize” – „nagroda”.
Gdy okres nie poj awił się w term inie, zrobiła test ciążowy. Leżała potem na łóżku i patrzy ła na
unoszącą się sy lwetkę Świętego My szołowa. Oto, co wy szło z tego gapienia: Gra on-line (wszelkie
prawa zastrzeżone): Gra w zwierzeni aGracz posuwa się do przodu, pokonuj ąc przeszkody, do
pom ocy m a przy j aciół. Zdoby wa ich, zwierzaj ąc im się. Kto się zwierza, ten ry zy kuj e. Jeśli
gracz zdradzi swoj e taj em nice prawdziwem u przy j acielowi, dostanie m oc, j eśli fałszy wem u –
straci wszy stko, co m a. Prawdziwy przy j aciel da graczowi wskazówki, j ak posuwać się naprzód w
grze. Ale j eśli gracz dopuści do siebie fałszy wego, napadną go pękate ludziki, wy j edzą m u zapasy,
zabiorą zdoby cze, w końcu rzucą się na niego sam ego.
W grze liczy się insty nkt gracza. „Prawdziwy ch” od „fałszy wy ch” trudno odróżnić. Prawdziwy
przy j aciel zdarza się rzadko, w grze m ożna spotkać naj wy żej j ednego, dwóch, reszta to fałszy wi.
„Rozegrać” fałszy wego m ożna, zdradzaj ąc m u taj em nicę, która nie j est tak naprawdę taj em nicą,
ale m usi zawierać elem enty prawdopodobieństwa, bo j eśli fałszy wy wy czuj e podstęp, zniszczy
gracza. Jeśli uda się go nabrać, zdem askowany fałszy wy zm ienia się we wroga, dzięki tem u gracz
m oże go otwarcie zniszczy ć. Przed graczem otwiera się cały arsenał broni. Fałszy wego
przy j aciela m oże rozstrzelać, posiekać, powiesić na hakach.
Gracz m a do dy spozy cj i skarbnicę fałszy wy ch zwierzeń, który ch m oże uży wać, konstruuj ąc
pułapkę na fałszy wego. Ale j eśli podsunie fałszy we zwierzenie prawdziwem u przy j acielowi,
zabij e go ty m . Utrata prawdziwego przy j aciela pozbawia gracza m ocy. Graficznie wy gląda to
tak, że przestaj e m u bić serce.
Gracz m a swoj ego pom ocnika, tak zwanego Świętego. Pom aga m u on ty lko wtedy, gdy gracz
na j ego pom oc nie liczy. Święty m a cechy zwierzęcia, które gracz wy bierze. Gdy gracz
decy duj e się zm ienić postać, nie m oże się j uż zwierzać. Od tej pory walczy bezpardonowo, do
krwi, korzy staj ąc z cech swoj ego zwierzęcia. O ile nie zginie w walce, odzy skuj e siły, które stracił,
zwierzaj ąc się. Zam ienić się w zwierzę m oże wtedy, gdy j est j eszcze w j akiej takiej form ie; j eśli
j est zby t osłabiony, przem iana się nie uda.
Prawdziwi przy j aciele nie są dani na zawsze. Mogą się zm ienić, chcieć odej ść. Trzeba im na
to pozwolić i szukać następny ch przy j aciół.
Gracz, który boi się m ierzy ć z przy j aciółm i lub przeciwnikam i, wkrótce znika. Żeby istnieć,
m usi podej m ować grę.
Nie zauważy ła, kiedy zapadła w drzem kę; ocknęła się, m y śląc półprzy tom nie: Kogo by tu
odstrzelić? Dopiero po chwili przy pom niała sobie, co wy m y śliła. Sięgnęła po laptop i zaczęła
pisać.
…Napuszona postać przem knęła na skos przez ekran. Jej własna, chociaż w pozy cj i do walki,
by ła j uż m ocno osłabiona. Zwierzy ła się zby t wielu przy j aciołom , wszy scy okazali się kanaliam i.
Z barwnej figurki został cień, którem u padały sy stem y obronne. Fałszy wi podgry zali j ą ze
wszy stkich stron. Ktoś zabrał j ej pas, do którego by ły przy troczone nóż i siekierka. Jej środek ział
czarną dziurą w m iej scu, gdzie trafił j ą fałszy wy przy j aciel, który przy brał postać nosorożca…
Wy j rzała przez okno. „Miss Calam ity Jane” – dopisała ty tuł. Sięgnęła po kom órkę i wy brała
num er swoj ej ginekolog.
Bała się krwi, każdy boi się krwi – tak m y ślała rok później , kiedy wracała po treningach do
dom u z brzuszkiem . Naj bardziej m ęczący by ł strach przed walką, przy zakładaniu ochraniaczy,
przy ocenianiu form y przeciwnika. Przy spieszony oddech, kiedy ustawiała się w pozy cj i do
walki: garda, czy li pięści na wy sokości policzków, łokcie przy bokach, żeby osłonić brzuch i nerki,
lewa stopa do przodu, prawa w ty le, pięta oderwana od podłoża, żeby łatwiej balansować, zginać
kolana w unikach. Czerwony kask tłum ił dźwięki, ochraniacz na zęby deform ował usta, niby ty le
osłon, a w ty m wszy stkim bezradność ciała, pierwotna nagość skulonej istoty.
– Lu! – Ricky przy woły wał j ą do narożnika. Wy ciągnął rękę w stronę j ej twarzy ; odruchowo
się uchy liła.
– Spokoj nie. – Dotknął j ej nosa, po czy m energicznie go rozm asował.
– Co robisz? – wy bełkotała zza ochraniacza na zęby.
– Zawsze rozm asowuj e się nos przed walką – powiedział Ricky. – Jak oberwiesz, to
przy naj m niej się nie złam ie.
„Naprawdę?” – chciała zapy tać, ale wy szło „y y y ?”.
Nie złam ią m i nosa, bo Ricky go rozm asował – tłukło się w głowie Lu, gdy przy j m owała
postawę bokserską. Nie złam ią, tak m ówi m ój trener. Nie złam ią, nie będzie krwi. I wy prowadziła
pierwszy cios.
Śnieg zsuwał się z czerwony ch dachów, zdum ione gawrony ostrożnie stawiały nogi, co chwila
zapadały się w biały puch wy ściełaj ący gzy m sy. Na plac Merode przy j echały ciężarówki,
wy ładowano choinki z Niem iec, sy m etry czne, soczy ście zielone. Przechodząc obok, Lu upiła ły k
herbaty z im birem z tekturowego kubka. Nawał przedświąteczny ch spotkań w am basadzie
wy m agał obecności po godzinach i zaj m owania się logisty ką, czasam i spontaniczną, tak j ak
wtedy, kiedy pom ocnikowi kucharza wy ślizgnęły się zim ne nóżki i obkleiły galaretą hol
przy stroj ony bom bkam i.
Spoj rzała na choinki. Kupi swoj ą tuż przed świętam i, przed sam y m przy j azdem Taty Bis i
Daniela. Będzie m iała trochę czasu, żeby przy gotować wigilię, j uż zapowiedziała w pracy, że
bierze ty dzień urlopu. Ginekolog zasugerowała j ej to sam o. Lu wsadziła nos w szalik i
przy spieszy ła.
Musiała się dziś wy kazać na przy j ęciu dla m ediów, żeby m óc j utro wy j ść w porze lunchu, nie
narażaj ąc się na sarkania szefa.
Godzinę później hol zapełnił się gośćm i, z góry by ło sły chać stroj enie instrum entów. Lu
dostawiała krzesła dla spóźniony ch, uśm iechaj ąc się uprzej m ie do dziennikarzy, skrzy pce
skom liły, popły nęły strofy o żłobie i Jezuniu. Spodziewała się finału, j uż m iała wy startować
Dom inikę z kwiatam i dla zespołu, gdy okazało się, że pieśniarz zachęca publiczność, by śpiewała
razem z nim .
Zbiorowe fałszowanie sły szała j eszcze następnego dnia, kiedy leżała na krześle
ginekologiczny m . I potem , kiedy wy budzała się po zabiegu. „Gdy śliczna panna…” – nuciło w
głowie Lu, a świadom ość przepędzała wspom nienie starszego dziennikarza, który stanął wczoraj
zby t blisko niej . Zęby i palce m iał zażółcone nikoty ną i patrzy ł tak chy trze, j akby parodiował
Mariana Opanię w roli dziennikarza z Człowieka z żelaza.
– Dziś proszę poleżeć, dużo spać, a w weekend odpoczy wać. – Głos lekarki przebił się przez
wspom nienie wczoraj szego wieczoru. – Ktoś po panią przy j edzie czy zam ówić taksówkę?
„Gdy śliczna panna…”. Głosy rozj eżdżały się, pieśń zdy chała z braku entuzj azm u.
Ły siej ący brunet zerknął na Lu i m rugnął. Nie sądziła, że nieznaj om i w ty ch czasach j eszcze
do siebie m rugaj ą. Znów m rugnął, a niby -Opania poszedł za j ej wzrokiem i uśm iechnął się
dom y ślnie.
W pierwszej chwili chciała zaprzeczy ć ruchem głowy, nie, nic j ej z tam ty m nie łączy ło, ale
zam iast tego przerwała pienia stoj ącej obok Dom iniki i dała j ej znak, by ruszy ła z kwiatam i dla
arty stów.
– Ty j esteś śliczna panna. – Ły siej ący brunet wy rósł koło Lu, gdy wszy scy przeszli do sali,
gdzie stały świąteczne potrawy.
Zagry zł kom plem ent uszkiem i popił barszczem , czerwona kropelka została m u na brodzie.
Przy ty ły Dracula – pom y ślała Lu i pokazała zęby w nic nieznaczący m uśm iechu. Zniknęła w
tłum ie, a on próbował j ą j eszcze wy łowić wzrokiem , ale nie chciało j ej się flirtować, nie z kim ś,
kto bez py tania przeszedł z nią na ty. Nie z kim ś, kto m iał brwi j ak Bart.
„Śliczna panna”. W ty m roku idealnie wkleiła się w bożonarodzeniową trady cj ę: panna, która
zaszła w ciążę z kim ś nieuchwy tny m .
– Wrócę taksówką. – Usiadła ostrożnie na fotelu ginekologiczny m .
Poczekała, aż świat w niej trochę się uspokoi: wczoraj sze głosy, dzisiej szy strach przed
zabiegiem . Bart zniknął z j ej ży cia, zostawiaj ąc j ą w sm rodzie plotkarskiej afery. Kochała go, ale
ważniej sza by ła ona, panna, nieważne, czy śliczna.
Dobrze, że Lu kupiła wcześniej prezenty, bo w czasie ty godniowego urlopu, który m iał j ej dać
doj ść do siebie, zapadła się. Nagle nie by ła w stanie się podnieść, wizj a kupienia choinki j ą
przerastała. Ty le ruchów – usiąść na łóżku, podreptać do łazienki, um y ć zęby … Zakopy wała się w
kołdrę i nieruchom iała, ni to we śnie, ni w czuwaniu. My śli pły nęły j ak w gorączce, raz wolno,
inny m razem skacząc bez logicznego powiązania. Powietrze w m ieszkaniu zatęchło, bo nie chciało
j ej się otwierać okna. Czem u po prostu nie wy wietrzy ła? Nie wiedziała dlaczego, logika j ą
zawodziła.
Bart też j ą zawiódł. Zam ilkł, zniknął, niczego nie wy tłum aczy ł. Przy j echała tu dla niego,
wy brała nudę w dziale adm inistracy j ny m zam iast awansu w Kopenhadze. Ale on nie wy brał Lu.
Nie wiedziała dlaczego, logika j ą zawodziła. Mam a by j ej poradziła, wy wietrzy ła sm ród z j ej
ży cia.
A m oże ty lko tak j ej się wy daj e? Lu by ła dorosła, m am a ufała j ej wy borom . Lu też m usiała
sobie wierzy ć. To, co robiła, robiła dobrze, coś j ą tu sprowadziło, nawet zawodowe dziadowanie w
dziale adm inistracy j ny m m usiało by ć po coś. Na chwilę zapaliła się w niej iskierka ciekawości,
ssącego oczekiwania, takiego, j akie poj awiało się, gdy j ako dziecko czekała na święta. Coś
nadchodziło, coś się m iało zdarzy ć.
Iskierka zgasła, a Lu zrobiło się zim no. To przez bezruch, za długo leżała w j ednej pozy cj i.
Poszła do łazienki i usiadła na sedesie. Wy leciały z niej resztki krwistego koloru.
Lu j ednak wy szła. Owinęła się j ak babuleńka i zj echała windą na dół. Ruszy ła przed siebie,
wzdłuż parkowego ogrodzenia, w górę avenue des Nerviens. „Nervii”, Nerwiowie, czy li „ludzie
m ocni” – tak nazy wano celty cki lud, od którego wzięła nazwę j ej ulica, ulica Mocny ch Ludzi.
Skręciła w rue des Gaulois, ulicę Galów. Zapatrzona w kostkę brukową, dała się prowadzić
skręcaj ący m łagodnie uliczkom , aż zaczęła spokoj niej oddy chać. Musiała się wziąć w garść,
wy prostować psy chicznie. Poszła do fry zj era.
Siedziała w fotelu i patrzy ła, j ak końcówki włosów spadaj ą na śliski fartuch. Na ścianie obok
lustra wisiała okładka starej pły ty Niny Hagen. Mam a uwielbiała tę wokalistkę, Lu pam iętała, j ak
darły się z Dunią: I wanna go to Africa to the black jah rastaman, To the black culture (Heaven I, I
and I, what you mean?), I will do things like my black friends do it, Do delaomgi, holaotrihi, cu-
cou, Greeting from Germany… 3. Piosenka by ła o rok starsza od Lu. Młody fry zj er, który j ą
strzy gł, powiesił okładkę pły ty Niny Hagen na ścianie, bo dla niego to by ł m uzy czny vintage.
Lu spoj rzała na nastroszone włosy Niny Hagen, potem na swoj e. Prostowane grzebieniem
fry zj era, j uż zaczy nały się kręcić, odbij ać od skóry w różne strony. Mam a powtarzała j ej , że j est
rasowa, że m a w sobie m agnes. Mężczy źni m ówili Lu: „Kokietuj esz nawet wtedy, kiedy nie wiesz,
że to robisz”. Te zdania spadały z pam ięci j ak resztki włosów z fartucha, j uż podbiegła pom ocnica
i zgarnęła j e m iotłą, zm ieszały się z cudzy m i.
Zostać osobną, odpaść od całości, j ak to j est? – zastanawiała się Lu, idąc przed siebie
brukselskim i ulicam i. Zachciało j ej się siku, weszła do knaj pki, położy ła drobne na spodeczku
przed babką klozetową, za trzy dzieści centów kupiła j ej bezzębny uśm iech. W autobusie usiadła
obok Arabki, która pachniała j akąś przy prawą. Lu m ęczy ła m y śl: co to j est, skąd j a znam ten
zapach?
Ktoś powiedział po polsku: „Megi, usiądź, zwolniło się m iej sce…”. Nagle j ą olśniło – m aggi!
Arabka pachniała przy prawą m aggi, taką, j aka stała na stole w dom u Lu, wkrapiało się j ą do
rosołu, bez niej by łby m dły. Lu spoj rzała w górę, ciekawa, j ak wy gląda ta Megi, która nasunęła
j ej skoj arzenie z przy prawą, ale usły szała ty lko j ej głos: „Nie opłaca się, na następny m
przy stanku wy siadam y …”.
Lu poj echała dalej i wy siadła gdzieś, gdzie j eszcze nigdy nie by ła. Ulica pięła się łagodnie, a
im dalej Lu szła, ty m dziwniej sze twarze wy chy lały się z bram . Ludzie zaczęli j ą zaczepiać,
podawać ceny, kręciła odm ownie głową. Ktoś sięgnął po j ej torebkę, cofnęła się odruchowo,
zaczęła biec. Dopiero gdy wy padła z tej ulicy i znalazła się na większej , pełnej ludzi, zachciało
j ej się płakać.
– Pani Em ilio!
Monika, j ej lekarka, wy chy lała się z sam ochodu, czekaj ąc na zm ianę świateł przy przej ściu dla
pieszy ch. Łzy pociekły po twarzy Lu.
– Niech pani wsiada – nakazała lekarka. – Co pani robiła na ulicy transwesty tów?
Nagle Lu zaczęła się śm iać.
– Zm ienne nastroj e? – Lekarka uniosła brew.
Podwiozła j ą pod dom i obiecała, że zadzwoni następnego dnia.
– Dziękuj ę. – Lu czuła się wy czerpana. – Dam sobie radę, przecież idą święta, pewnie m a pani
pełne ręce roboty.
– Mój by ły m ąż zabiera sy na do rodziny we Flandrii, j a m am dy żur w Wigilię. Gorący czas,
ludzie m y lą bóle z przej edzenia z porodowy m i. I proszę m i m ówić „Monika”. Jakoś odwy kłam od
tego „paniowania”.
Niewiele m y śląc, Lu zaprosiła j ą do siebie na pierwszy dzień świąt. Monika wy glądała na
zdum ioną, ale przy j ęła zaproszenie.
Rita naj pierw przepędziła kochanka, potem go przy j ęła, wreszcie nagrodziła ciałem i kobiecy m
chceniem , które rozsadzało nocną ciszę potokiem sy ty ch j ęków. Lu znieruchom iała pod kołdrą.
Miłosne zawodzenia by ły częścią nocnego pej zażu j ej piętra, a Lu tak się do nich
przy zwy czaiła, że zbudziłaby się raczej , gdy by ich nie sły szała. Ty m razem j ednak j ęki Rity
stanowiły niepożądane tł o– kilka m etrów od ściany spał Daniel. Tata Bis właśnie korzy stał z
łazienki, gdzie również niosło, o czy m Lu wiedziała z doświadczenia. Uchy liła lekko powieki – uff,
brat spał, zwinięty na dm uchany m m ateracu. Tata Bis wy szedł z łazienki i tak sam o j ak ona przed
chwilą obrzucił czuj ny m wzrokiem posłanie Daniela.
– Niespokoj ny pion – m ruknął, kładąc się na polówce.
Święta wy szły im inne niż te, które spędzali z m am ą, cichsze i j akby ciaśniej sze, nie ty lko
dlatego, że m ieszkanie Lu by ło m ałe, ale też dlatego, że lgnęli do siebie m ocniej niż zwy kle.
– Tak to j uż j est, tak to j est – m ówił Tata Bis, patrząc na park przez okno.
Rozruszali się dopiero, kiedy przy szła Monika. Zasiadła do gry z Danielem , pożartowała z Lu,
pom ogła w kuchni Tacie Bis. Lu pom y ślała, że Monika j est trochę j ak Dunia, ty lko m niej osobna.
Kiedy ś snuło j ej się po głowie, żeby zeswatać Tatę Bis z Dunią, ale szy bko zrozum iała, że to się
nie uda. Dunia m iała swój świat, rozległy j ak szwedzka przestrzeń. I trochę chłodny. Tata Bis
potrzebował ciepła, choćby iskry, czegoś, co ogrzałoby go po śm ierci j ego Rianny.
Gdy Monika wy chodziła, wzrok Taty Bis by ł j aśniej szy. Dopiero się poznali, a ty le sobie
powiedzieli, chociaż nie o wszy stkim przy „dzieciach” wy padało. Monika, raptem dziesięć lat
starsza od Lu, pokoleniowo stanęła po stronie Taty Bis, od czego zrobiło m u się raźniej . Bez
ceregieli przeszli na ty : Monika, Janusz. Um ówili się na kawę za m iesiąc w Warszawie, gdzie
Monika m iała wziąć udział w konferencj i.
– Odprowadzisz m nie do sam ochodu? – zapy tała Monika Lu.
Uszły spory kawał, ale m im o zim na Lu j akoś tego wy siłku nie odczuła, bo całą drogę
przegadały – o sy nu Moniki, Tadeuszu, o kobiecie, która wy lądowała na ostry m dy żurze, bo
połknęła prezerwaty wę, o dom niem any ch kochankach Virginii Panikos, którzy zaprzątali
wy obraźnię j ej podwładny ch.
– Boks, krav m aga, full contact – przeczy tała Lu, gdy przechodziły koło przeszklony ch drzwi
klubu sportowego.
– Ćwiczy łam kiedy ś karate. – Monika próbowała zaj rzeć do środka. – Teraz chodzę na wing
chun.
– Pam iętasz, j ak m nie spotkałaś? Wy biegłam z tej ulicy transwesty tów…
– Oj , tak. By łaś zielona.
– Ktoś m i chciał wy rwać torbę, a j a m ogłam ty lko uciekać. Czułam się bezsilna.
– Naj lepiej j est w takich przy padkach uciekać.
– Ale j a m u chciałam przy walić!
Monika spoj rzała na nią i powiedziała:
– O, teraz j esteś różowa. Zapisz się do tego klubu. – Popukała palcem w szy bę.
– Tam pewnie chodzą sam e nastolatki, j ak Daniel…
– I to j est argum ent? – Lekarka wy dęła usta. – Żeby się czuć bezsilną?
Patrząc za Moniką odj eżdżaj ącą swoim czy ściutkim peugeotem , Lu pom y ślała, że tak j ak
m iała szwedzki dom kobiet i polski dom m ężczy zn, tak po fazie Barta w j ej ży ciu nadszedł czas
Bzy kaj ącej Rity, Karate Moniki i Ży ły Virginii. Lu odetchnęła głębiej – w sy m etrii łapała
równowagę, buj anie j ą uspokaj ało, od dziecka uwielbiała huśtawki. Z ich ruchu form owało się coś
radosnego, na m y śl o czy m czuła wewnętrzne ssanie, dziecinny niepokój , j akby zbliżały się
święta – j ej święta – chociaż te kalendarzowe właśnie m inęły.
Siedzieli z Danielem na ławce i j edli pizzę, patrząc na zderzaj ące się sam ochodziki.
Naj eżdżały na siebie ze zdum iewaj ącą zaciętością, głowy prowadzący ch odskakiwały przy
każdy m zderzeniu. Lu wy tarła palce w serwetkę i opowiedziała Danielowi o swoim pom y śle na
grę.
– „Miss Calam ity Jane”? Dlaczego dałaś grze taką dziwną nazwę? – zapy tał Daniel. – Kto to
j est ta Jane?
– Kowboj ka, kobieta rewolwerowiec, postrach Dzikiego Zachodu. Nie sły szałeś o Calam ity
Jane?
– Fałszy wi przy j aciele? – Pokręcił z powątpiewaniem głową. – Kogo to obchodzi?
– Jest walka, są wrogowie.
Wsunął do ust ostatni kawałek pizzy.
– Ale oni są j acy ś tacy … Naj pierw udaj ą, że się przy j aźnią, a potem …
– O to chodzi! Tak j est w ży ciu.
Daniel zrobił ruch, j akby chciał wy trzeć ręce w dżinsy, ale w porę zauważy ł ostrzegawcze
spoj rzenie Lu. Zachciało j ej się śm iać – niby m łody buntownik z kozacką kitą na czubku głowy, a
w środku j eszcze ty le z dziecka.
– Zapisałam się na boks – zm ieniła tem at Lu.
Sam ochodzik z dwudziestoparolatkiem za kierownicą gruchnął w bandę, dwa inne wpadły na
niego.
– Siostra Marka też trenuj e. – Daniel aprobuj ąco kiwnął głową.
Lu wciągnęła w płuca zim owe powietrze. Zacznie chodzić na boks od sty cznia. Nowy początek.
– Kup sobie ochraniacz na zęby – usły szała z boku głos brata. – Siostra Marka m a czerwony.
Ale naj lepsze są czarne – wy gląda się w nich, j akby się nie m iało przednich zębów.
Wstali i ruszy li do dom u. Robiło się ciem no.
III ZWYCIĘZCY, PRZEG RANI
Worki by ły cierpliwe. Odsuwały się od ludzi z lekkim ukłonem , szczękały łańcucham i i wracały
na swoj e m iej sce, j akby uderzenia by ły pieszczotą. Rozbuj ane, ruszały na człowieka. Lu się do
nich spieszy ła. Czasem rozgrzewka wciąż trwała, gdy doświadczeni bokserzy zaczy nali wokół nich
swój taniec. Pierwsze ciosy, szy bkie klaśnięcia o skórę, podzwanianie łańcuchów, na który ch
wisiały worki. Lu robiło się sucho w ustach z przej ęcia. Mocniej sze uderzenia, sły szalna praca
nóg, seria szy bkich ciosów. Sy m bioza, ścisły związek człowieka z przedm iotem , rozm azany od
szy bkości ruch. Lu chciała obj ąć wór wilgotny od potu, m ocno m u przy łoży ć. Wciąż nie czuła, że
m oże, surowe ściany sali bokserskiej j eszcze nie należały do niej , nie śm iała m arzy ć, że kiedy ś
poczuj e się j ak u siebie wśród ciężkich worków i naprężony ch lin otaczaj ący ch ring.
Kiedy pierwszy raz tu weszła, wszy stko wy dało j ej się m ocniej sze niż w rzeczy wistości, inne
niż w salach, gdzie zdarzało j ej się ćwiczy ć. Tu nie by ło czy ściutkich podłóg, różowy ch podkładek
pod plecy ani wy pucowany ch luster. W klubie bokserskim szarożółte ściany by ły odrapane, lustra
zaparowane od potu, spod sufitu sterczały m etalowe haki, na który ch buj ały się worki.
Kiedy przy szła pierwszy raz, weszła do środka i stanęła przy ścianie. Mężczy źni w bokserskich
rękawicach nie zwracali na nią uwagi, dwóch czy trzech kiwnęło j ej głową, usta m ieli
zdeform owane ochraniaczam i na zęby. Postawiła torbę pod ścianą i wy prostowała się, nagle
bezradna, na obcy m tery torium , którego praw nie znała, oddzielona ścianą potocznego
francuskiego i testosteronem o nieznany m składzie. Nikt j ej tu nie obm acy wał wzrokiem ,
właściciele tego terenu nie atakowali. Jeszcze nie – pisnęło w środku, w lustrze zobaczy ła, że na
dekolcie wy skoczy ły j ej czerwone placki.
– Pierwszy raz? – Wy soka dziewczy na z rudy m i włosam i ściągnięty m i w koński ogon stanęła
za nią.
– Yes. Oui. Yes.
– Wolisz po angielsku? Nie m a sprawy.
Lu uśm iechnęła się z wdzięcznością. Otworzy ła usta, ale do rudej podeszła właśnie wy soka
blondy nka z warkoczem , cm oknęła tam tą na powitanie, tak witali się tu wszy scy, nawet
naj większe draby. Lu przez chwilę rozum iała, o czy m m ówią, ale po chwili francuski zaterkotał w
takim tem pie, że m ogła ty lko patrzeć na dziewczy ny – nigdzie nie spotkała równie urodziwy ch
kobiet j ak w tej sali, m oże z wy j ątkiem dom u Duni. W końcu głos trenera zapędził j e do
rozgrzewki.
Ubranie kleiło j ej się do ciała, kiedy tego wieczoru stanęła pod spisem lokatorów.
Kontogianinis, Bussholt, Tsebu K. My ła się, a ręka, w której trzy m ała pry sznic, trzęsła się ze
zm ęczenia. Lu, obolała i poobij ana, z rozm azany m tuszem do rzęs, włosam i szty wny m i od potu,
nie pam iętała, kiedy ostatni raz by ła tak szczęśliwa.
Sprzy m ierzy li się z Danielem w obronie wspólnego tery torium . Lu powściągała siostrzane
uczucia, pozwalaj ąc m u się bronić sam em u, gdy ktoś go atakował, w przeciwny m razie się
obrażał.
Zgodzili się, że będą razem budować kry j ówki, j ednak z wrogam i rozprawiali się osobno, każdy
m iał swoj e dem ony i własne sposoby, j ak sobie z nim i radzić. Granie z bratem w MineCraft
weszło j ej w krew, opuszczała sesj e ty lko wtedy, kiedy m iała trening.
– Jak u ciebie? – zapy tała, kiedy połączy li się na Sky pie.
– W porządku.
– W szkole?
– Norm alnie.
– Stopnie?
– Jak zwy kle.
– A koledzy ?
– Jak to koledzy.
Jego twarz na ekranie wy dawała się dziecinna, chociaż nad górną wargą ry sowała się
ciem niej sza linia zarostu. Już m iała się rozłączy ć, kiedy Daniel bąknął:
– Tata j uż nie j est sm utny.
Lu przekrzy wiła głowę, w podglądzie wy dała się sobie ptasia.
– Monika tu by ła… I potem znów.
– By ła w Polsce, i to dwa razy ? Nic nie m ówiła!
– Jak nie ze trzy. A tata m a ostatnio ciągle delegacj e. – Daniel przeczesał włosy tak, że zasłoniły
m u oczy. Wy ciągnął z kieszeni gum kę i niecierpliwie ściągnął j e w kitkę.
– Delegacj e?…
– De-le-ga-cj e.
W grupie bokserskiej dziewczy n by ło kilka, chłopców i m ężczy zn ponad trzy dziestu.
Rozgrzewka trwała ty le co godzina lekcy j na, ty lko że czterdzieści pięć m inut w sali bokserskiej
by ło autenty czną nauką. Lu wsłuchiwała się w swoj e ciało, oddech szukał własnego ry tm u. Na
początkuszy bko się m ęczy ła, łapały j ą kolki i skurcze, następnego dnia po zaj ęciach ledwo m ogła
się ruszać.
Ale z czasem zaczęła się uczy ć gospodarowania energią, oddechem . Ricky, ich trener ze
szczotką j asny ch włosów i zaraźliwą chęcią ruszania się, ustawiał j ej ciało, dbał, żeby poprawnie
wy kony wała wszy stkie ruchy. Pot lał się z niej tak, że by ła m okra aż po skarpetki, ale przy nim
chciało j ej się biegać, skakać, boksować. Oprócz Ricky ’ego pom agały j ej dwie bokserki, ruda
Sim one o twarzy j ak z portretów szesnastowieczny ch Flam andów i Lea, Norweżka z j asny m
warkoczem .
– Uderz m ocniej – m ówiła Sim one.
Lu celowała, ale zanim uderzy ła, gotowość do ciosu, którą czuła w m ięśniach, gdzieś
ulaty wała.
– O, przepraszam – szeptała, a j ej rękawica słabo doty kała ram ienia Sim one.
– Nie głaszcz, uderz! Czego się boisz? Że m nie skrzy wdzisz? Jestem duża i silna, obronię się.
Jeszcze przez parę m iesięcy Lu przepraszała, gdy uderzy ła kogoś m ocniej na treningu. Potem
chodziła z siniakam i, bo j ą bili, ale przy naj m niej przestała się ekskuzować. Aż przy szedł trening,
na który m kom uś przy lała.
Nie opuszczała żadny ch zaj ęć. Starała się dorównać grupie w form ie, zachłannie uczy ła się
ciosów, zostawała, żeby ćwiczy ć po treningach.
– Podnosisz zgiętą nogę, obracasz, kopiesz – instruowała j ą Lea. – „Uzbrój ” nogę, o tak, widzisz?
Teraz obróć się na stopie.
Lu kopnęła. Lea j ą poprawiła. I znów. Jeszcze raz. Kiedy zrobiła le middle po raz, j ej zdaniem ,
ty sięczny, Lea kiwnęła głową z aprobatą. W nagrodę pokazała j ej wy sokie kopnięcie okrężne, high
kick. Lu ćwiczy ła tak długo, aż trafiła w sam ą górę worka.
– Niezła j est – rzucił Ricky do Lei, a do Lu powiedział: – Przy j dź do klubu w sobotę, trenuj ę
zawodników.
– Ja wśród zawodników…?
– Wy ślę ci esem es, o której zaczy nam y.
Wieczorem stanęła przed drzwiam i dom u z brzuszkiem , czuj ąc napięcie w nogach. Ferrer
,Diam ande-Nzekeke, Szpry c. Pchnęła przeszklone drzwi, psy pani Verm eegstah zaszczekały.
Przechodząc koło lustra, autom aty cznie się wy prostowała, ale nie by ło w ty m ruchu kokieterii,
ty lko sy gnał dla ciała, żeby się nie zapadało. Dopiero po kąpieli zauważy ła dwa esem esy. Jeden
od Ricky ’ego, że w sobotę zaczy naj ą w południe. Drugi od Barta – pierwszy od czasu afery z
Ty m cią.
Pisał, j akby nigdy nic: co u niej , bo on tęskni.
Lu odłoży ła kom órkę i stanęła przed lustrem . „Podnieś nogę, zegnij , obróć się. Przekręć
stopę…” – odtwarzała w m y ślach słowa Lei. Kopnięcie przecięło powietrze na wy sokości skroni
średniego wzrostu m ężczy zny. Spróbowała j eszcze raz. „Mocniej !” – wy pły nął z pam ięci okrzy k
Sim one. Kopnęła z całej siły, niem al tracąc równowagę.
„Będę!” – odpisała Ricky ’em u, zanim wy łączy ła kom órkę. Zasy piała, a m ięśnie uwierały j ą
błogo. Esem es Barta zignorowała.
Tata Bis nie powiedział, że spoty ka się z Moniką. Skakał z tem atu na tem at, coraz bardziej
nerwowo, aż zrobiło j ej się go żal. Widać nie by ł j eszcze gotowy na oficj alny kom unikat. Związek
na odległość, m iędzy Boży m Narodzeniem a Wielkanocą, pewnie Tata Bis sam nie wiedział, co o
ty m wszy stkim sądzić.
– Spotkałem Michała – powiedział, kiedy j uż się m ieli rozłączać. – Wpadliśm y na siebie w
superm arkecie.
Lu przy j rzała m u się uważniej i pom y ślała, że wy gląda m łodziej , niż kiedy rozm awiali
ostatnim razem , a m oże to by ła sprawka Sky pe’a. Musiał by ć fotogeniczny, ona prezentowała się
na ekranie suchotniczo.
– Ma dziewczy nę. Wy glądała na trochę starszą od niego. – Tata Bis um knął wzrokiem , Sky pe
przekazał ruch z sekundowy m opóźnieniem . – Spodziewaj ą się dziecka.
Uwaga Lu się wy ostrzy ła. Michał oj cem ? Poczuła drgnienie sy m patii, j akby Tata Bis
opowiadał o j ej koledze z podwórka. Nagle się przestraszy ła. By li kiedy ś tak blisko, a teraz ta
oboj ętność, j akby śnieg zasy pał ich ścieżkę, biały, nieodwołalny koniec, pieski los wszelkich
m iłości.
– Szkoda, że nie przy j eżdżasz na Wielkanoc – powiedział Tata Bis.
– Mam treningi, Ricky m ówi, że wiosną powinnam biegać, nabrać kondy cj i.
– Skoro Ricky tak m ówi…
Po treningu Lu zaanektowała j eden z worków, żeby poćwiczy ć proste i sierpy. Prawy, lewy,
sierp, sierp, prawy, lewy … Uwielbiała tę harm onię, nie m ogła się nacieszy ć poznawaniem
własnej siły.
(Kiedy opowiadała o ty m Sprite, złapała się na ty m , że boks zaczął dom inować nad
pozostały m i wątkam i. W tam ty m okresie widziała głównie swoj e ciało sprężone w wy siłku. Pracę
odfaj kowy wała, ludzi ledwo dostrzegała, m ężczy zn o ty le, o ile uczy li j ą, j ak się bić. Zakochała
się w boksie. Wolała ten stan sam a nazwać, zanim nazwą go inni).
– Ej , Polka! – usły szała głos Ricky ’ego. – Ile ty m asz właściwie lat?
Prawy, lewy, sierp, sierp…
– Nie m am wieku. – Strużka potu spły nęła z brody, kapnęła na podłogę. – Jak poczuj ę się stara,
to ci powiem .
Gauche, droite, crochet, crochet…
– Nie m usisz nikogo karać. Siła j est w tobie – usły szała.
Głos nie należał do Ricky ’ego, choć zabrzm iał znaj om o. Przestała okładać czerwony wór.
Obok stał wy soki czarnoskóry m ężczy zna, w twarzy o wy datny ch kościach policzkowy ch
rozpoznała klasy czny nos boksera.
– Poznałaś j uż Cheicka? Mistrz Europy w m uay thai.
– W stanie spoczy nku – uściślił Cheick, wkładaj ąc rękawice.
– Dziesięć lat tem u nie by ło na ciebie m ocny ch, nawet teraz m ógłby ś wrócić na ring, gdy by ś
ty lko chciał – odparł Ricky, zagarniaj ąc talię Lu ruchem właściciela. – A to nasza Polka.
Pracuj em y nad nią, żeby coś z niej by ło, co, Na Zdrowie?
Lu chciała wy j aśnić, co to znaczy „na zdrowie” i dlaczego nie m a sensu uży wać tego j ako
przezwiska, ale francuskie słowa rozpierzchły się, bo w głowie tłukła się m y śl: gdzie j a sły szałam
ten głos? Wy winęła się z uścisku Ricky ’ego. Cheick dopiął rękawice i zaczął uderzać w worek,
ciosy by ły bły skawiczne, ruchy rozm azy wały się w oczach. Patrzy ła oczarowana – nikt z ich
grupy nie m ógł pochwalić się taką harm onią ruchów, takim tańcem nóg.
Dopiero kiedy brała pry sznic, przy pom niała sobie ten głos: usły szała go w m etrze, m ówił o
ludziach „biały ch, czarny ch, żółty ch czy sraczkowaty ch”. Czy to m ożliwe, żeby to by ł on?
(„Głos, którego się nie zapom ina” – potwierdziła Sprite, kiedy Lu j ej o ty m opowiadała.
„Też tak m y ślisz?” – zapy tała Lu. „Pewnie. Kochałam się w nim j ako nastolatka” – odparła
Sprite).
Właściwie m ożna by przy toczy ć tę rozm owę j uż bez nawiasów, ale dopiero po tej scenie –
scenie poznania się Lu i Sprite. Opis poznania się dziewczy n i tak zepchnął dalej scenę, w której
zaczęła się znaj om ość Lu i m ężczy zny.
Oto, j ak poznały się Lu i Sprite:
Ricky (dy m ek): Lesbij ki?
Przechodził koło nich wiele razy, zerkaj ąc na pupę Lu i piersi dziewczy ny, z którą ćwiczy ła.
Ricky popierał równość płci w sporcie i chętnie trenował kobiety. Obraziłby się, gdy by ktoś
powiedział o nim , że j est j edny m z ty ch trenerów, którzy poza kształtowaniem zawodników m aj ą
równoległą m isj ę pokry wania zawodniczek. Ricky by ł bokserskim fem inistą. Ricky – harm onij nie
um ięśnione ciało, szczotka gsty ch włosów, ręce pokry te piegam i – by ł też sam cem alfa, a to by ł
j ego kurnik.
Ricky : Nie zwracaj ą na m nie uwagi!
Lu nie siedziała w j ego głowie, a w dodatku by ła m aksy m alnie skupiona: dziewczy na, którą
przy dzielił j ej do ćwiczeń trener, m iała za sobą walki, większość wy grany ch. Lu pam iętała j ą z
zaj ęć, potem tam ta wy j echała do Taj landii, gdzie ćwiczy ła w szkołach m uay thai. By ła wy ższa
od Lu, niem al wzrostu Ricky ’ego, m iała wąskie biodra i pięknie um ięśnione ram iona. Spod
różowej koszulki wy suwał się fragm ent tatuażu, tęczowe skrzy dło kolibra j aśniej ące na czarnej
skórze.
Włosy zaplecione w cienkie warkoczy ki upięła w koński ogon, na skroni j adowiciło się
pom arańczowe pasm o.
– Garda – rzuciła.
Lu podniosła dłonie w rękawicach na wy sokość oczu.
– Osłaniaj brzuch.
Lu obniży ła łokcie, zbliżaj ąc j e dołem do siebie. Pach, pach! Oko niem al wpadło do środka, ból
zapiekł pod żebrem .
– Mówiłam , trzy m aj gardę, chroń brzuch.
W Lu przewalały się em ocj e. Naj pierw tam tą podziwiała, potem przepraszała, że niedokładnie
stosuj e się do j ej instrukcj i, ale kiedy dostała w twarz i brzuch, poczuła, że j ej nienawidzi. Dała
znak, że m a dość, ale tu nie działały sposoby skuteczne poza salą – uśm iechy, porozum iewawcze
spoj rzenia, westchnienia „ale j estem zm ęczona”. Lu złapała swoj e odbicie w lustrze – spodnie
wpij ały j ej się m iędzy uda, daj ąc efekt „wielbłądziego kopy ta”, gum ka się przekręciła, włosy
sterczały w m okry ch spiralkach.
– Wy glądam j ak Magrat Garlick – m ruknęła. Nad głową świsnął j ej sierp.
– Kto?
– Czarownica, Magrat Garlick – wy sapała. Prawy, lewy, kopnięcie okrężne. – Zaczęła
uprawiać karate, żeby się odnaleźć. Zanim wy j dzie za m ąż za błazna.
Szy bkie pacnięcia lewy m prosty m , dla zbadania dy stansu. Lu zacisnęła zęby i wy prowadziła
prosty, potem sierp i niskie kopnięcie. Zwinęła się pod boczny m kopem przeciwniczki, zupełnie
nieoczekiwany m , spodziewała się raczej prawego prostego.
– Autorem j est Pratchett – wy dy szała, bardziej do siebie.
– Aaa, m ówisz o Nariko? – Przeciwniczka zafundowała j ej dwa kopnięcia, dolne dla zm y łki,
wy sokie naprawdę. Lu m ało nie pękł nadgarstek, ale przy naj m niej zasłoniła głowę.
– Nie Nariko, ty lko Magrat. – Lu zacisnęła zęby i strzeliła lewy m prosty m . – Napisał Terry
Pratchett.
– Nie Magrat, ty lko Nariko. – Dziewczy na zbiła j ej gardę wy sokim kopnięciem . – Napisała
Rhianna Pratchett.
– Jak?…
– Rhianna…
Po co Lu zam knęła oczy ? Nawet na chwilę nie wolno zam y kać oczu. Oberwała w nos z boku, z
wy sokiego kopa. Poczuła, że twarz j ej puchnie, zasłoniła głowę, ale tam ta j uż nie atakowała.
– Odpocznij . – Popchnęła Lu w stronę, gdzie leżały ich bokserskie torby.
– Nie, co z tą Rhianną? – Lu wy cierała pot w koszulkę.
Bokserka sięgnęła po butelkę z wodą.
– Rhianna Pratchett pisze scenariusze gier kom puterowy ch – powiedziała. – Znasz Heavenly
Sword? Z woj owniczką Nariko. My ślałam , że o ty m m ówisz.
– Mówiłam o książkach Terry ’ego Pratchetta.
– Aaa… to pewnie j ej oj ciec.
Ricky klepnął Lu w ram ię.
– Czego się opieprzasz?
– Dobrze ćwiczy ła – odezwała się dziewczy na.
– A ty m i j ej nie broń, Sprite!
Lu spoj rzała py taj ąco na dziewczy nę.
– To j ej im ię do walk – wy j aśnił Ricky.
Lu pozazdrościła Sprite. Ją nazy wali „Polką” lub „Em ily ” czy też „Em ilie”, za każdy m razem z
inny m akcentem , j akby to im ię by ło roztrzęsioną galaretą.
– Ciebie też nazwę, ale j eszcze trochę popracuj – rzucił Ricky.
– A tak naprawdę j ak się nazy wasz? – zapy tała Lu dziewczy nę.
– Avril. Ale wolę, j ak m ówią na m nie Sprite.
Zim no przelaty wało Lu po plecach, twarz zdrętwiała. Uśm iechała się od kilku godzin. Fotograf
wy łączy ł wreszcie dm uchawę, która rozwiewała j ej włosy, i zaj ął się przeglądaniem zdj ęć na
kom puterze. Przed Lu wy rosła m akij aży stka, z pasa przewiązanego na biodrach wy ciągnęła
pędzelek i zanurzy ła go w pudrze. Chłód naszy j nika, pieszczota pędzla – j ak dobrze by ło tu stać, w
świetle reflektorów, na papierowy m tle rozwinięty m z wielkiego zwoj u.
Wchodziła do wielkiego studia fotograficznego z duszą na ram ieniu. Nie by ła m odelką, nigdy
nie pozowała, bała się, że narobi wsty du Sprite, która j ą tu poleciła. Ale nikt się nie dziwił
obecności Lu, sty listka przedstawiła j ą fotografowi i m akij aży stce, pokazała, gdzie stoj ą term osy z
kawą i herbatą. Lu usiadła na fotelu przed j asno oświetlony m i lustram i i przy m knęła oczy,
rozkoszuj ąc się ty m , j ak doty kaj ą j ej twarzy gąbeczki, pędzelki, waciki i inne przedm ioty o
zdrobniały ch nazwach. Mocne skręty włosów rozciągnęli j ej w fale, sty listka wy brała dla niej
długą suknię ceglastego koloru i szpilki – kiedy Lu zobaczy ła się w lustrze, m iała wrażenie, że
wy dłuży li j ą o dobre pół m etra.
Dopiero po wielu pstry knięciach m igawki poczuła się swobodniej . Głaskała j ą skupiona uwaga
zawodowców, ciało polubiło ten rodzaj istnienia, po drugiej stronie zwy czaj ności, po przekątnej
ruchu i potu, do który ch przy zwy czaiła j e na treningach. Tam j ą ustawiali i poszturchiwali, a tu
m alowali i przebierali.
Sty listka stanęła na wprost Lu, przekrzy wiaj ąc na bok głowę.
– O! – Chwy ciła pierścionek, który Lu założy ła przed wy j ściem . – To m i nie grało.
Pierścionek by ł prezentem od Barta. Lu nie lubiła biżuterii, zwłaszcza złotej , ale Bart by ł
przekonany, że j est inaczej . „Kobiety lubią dostawać biżuterię” – m ówił z uśm iechem . „Kobiety
lubią dostawać biżuterię” – wy złośliwiła się Lu przed Sprite parę m iesięcy później . Po co założy ła
ten pierścionek na sesj ę? Sty listka bezcerem onialnie ściągnęła go j ej z palca.
– Czekaj , m oże to ważny pierścionek, a ty go j ej tak ściągasz – zwrócił się fotograf do sty listki z
lekką naganą w głosie.
Sty listka spoj rzała na nią py taj ąco, a Lu kiwnęła głową z aprobatą – i j uż złoty pierścionek
zniknął w pudełku z biżuterią, a sty listka zaobrączkowała j ą czarno-biały m kam ieniem na szerokim
srebrny m pasku.
– Zatuszuj ę te obtarcia. – Makij aży stka wskazała kostki prawej dłoni Lu i zanurzy ła gąbkę w
korektorze.
– Co ci się tu stało? – zapy tała sty listka Lu.
– Biłam się… Na treningu.
– Zostaw – sty listka powstrzy m ała m akij aży stkę ruchem ręki. – Podoba m i się to.
Kiedy Lu zeszła ze zwoj u, nie m iała czasu zm y ć m akij ażu, wpadła do dom u, chwy ciła torbę i
tak j ak stała, pobiegła na trening. Na j ej widok Farid trącił Bilala, ten spoj rzał na Walida, Walid dał
znak Seném u. Sené zagapił się tak, że zwrócił uwagę Ricky ’ego. Okrąży li j ą, przepy chaj ąc się i
żartuj ąc.
– Jesteś m odelką? – zapy tał Sené, koszulka lepiła m u się do m uskularny ch pleców.
– Nie, to pierwszy raz. Sprite m nie poleciła do sesj i prom uj ącej m łody ch belgij skich
proj ektantów.
– Zrób m i z nią zdj ęcie! – Ricky podał swój telefon Walidowi i obj ął Lu. – Żeby by ło widać
j ej nogi, dam na Facebooka.
– Zostaw. – Próbowała odczepić j ego ręce od swoj ej talii.
– Ricky – rozległ się nad nim i głos Cheicka i uścisk trenera zelżał – grupa na ciebie czeka.
Kiedy Lu opowiadała o ty m Sprite, chciała z rozpędu opisać Cheicka, ale przecież Sprite go
znała. „Wtedy ty do m nie podeszłaś i przez chwilę gadały śm y o sesj i” – tak Lu om inęła wątek, w
który m Cheick wy bawił j ą z rąk rozochoconego Ricky ’ego. Sprite uśm iechnęła się z podziwem –
oczy wiście, że Cheick pasował do ry cerskich wizj i ze swoim niskim głosem , wzrostem i
m uskułam i graj ący m i pod skórą. Jak świat światem , zawsze znalazł się ktoś, kto pasował do takiego
wzorca.
Na szczęście Lu w porę to wy czuła.
Wielkie plakaty z twarzą Lu ukazały się na m ieście m iesiąc później . Naszy j nik, którego chłód
wciąż pam iętała, widziała teraz na rogu każdej większej ulicy, przy pom inał kształtem powy ginany
korzeń im biru. Proj ektant nazwał ozdobę Ginger, taki podpis widniał na dole zdj ęcia.
– …proszę um ieścić w raporcie dla m inisterstwa, że pracownica m oj ego działu dzięki m oim
staraniom wzięła udział w prom owaniu kraj u… – usły szała głos dy rektora Paca, kiedy zj echała
do kazam at.
Viola podbiegła do niej i zaszeptała:
– Ale sesj a, wszy scy się zesrali!
– Tak, m oj ego działu… Dzięki m oim staraniom , przecież powiedziałem – powtórzy ł dy rektor
Pac do słuchawki. – Jak? Ma się swoj e wej ścia. Nie od dziś robię w dy plom acj i.
– Całą zasługę przy pisuj e sobie – świsnęła j ej do ucha Viola. – To on ci to załatwił?
– Jest nasza gwiazda. – Twarz pani Uli rozprom ienił m acierzy ński uśm iech. – Ty lko się nie
zagłodź, j ak te inne. Skóra i kości teraz m odne, sy nowa też ciągle się odchudza, na szczęście wciąż
m a na czy m usiąść.
– Em ilia, a czem u ty taka sm utna na ty m zdj ęciu? – zagaił pan Zdzisław. – By ło się
uśm iechnąć.
– Bardzo ładnie wy szłaś, Em ilko. – Dom inika patrzy ła na nią z podziwem . – Wy glądasz na ty ch
plakatach j ak prawdziwa m odelka. Wszy stkim znaj om y m na Facebooku rozesłałam zdj ęcia.
Dy rektor odłoży ł słuchawkę i podszedł do nich.
– Nie m ogłaś wy brać ładniej szej biżuterii? – zwrócił się do Lu. – Sandra m ówi, że ten wisior
wy gląda j ak wy pluta gum a do żucia.
Po południu, kiedy Lu wracała z pracy, zaczepił j ą m ężczy zna, który przy sięgał, że gdzieś j ą
widział. Inny dom agał się j ej num eru telefonu. Odm ówiła, ale on wcisnął j ej swój , zapisany
fluorescency j ny m flam astrem na pom iętej serwetce. Poprosił, żeby zadzwoniła po dwudziestej
drugiej , kiedy j ego m atka j uż śpi. Kiedy Lu pokazała Sprite karteluszki z num eram i telefonów,
które wcisnęli j ej tego dnia m ężczy źni, uznały, że zrobią z nich kolaż (copy right: Lu/Sprite).
Zdj ęcie Lu, otwieraj ące serię fotografii prom uj ącą m łody ch belgij skich proj ektantów,
wzbudziło spore zainteresowanie m ediów. Lu nie wiedziała, co robić z prośbam i o wy wiady ani z
ty m , że nieoczekiwanie stała się sensacj ą m iesiąca. W końcu poszła się poradzić Virginii.
– Mogę uj awnić, że j estem pracownicą polskiej am basady ?
– Dy plom acj a nie j est ty m , co się m ówi, ty lko ty m , co się przem ilcza – m ruknęła pani
am basador, wertuj ąc plik dokum entów.
– A j eśli zapy taj ą, dlaczego reklam uj ę belgij ską biżuterię, skoro j estem Polką?
Ale Virginia j uż nie słuchała, zaj ęta pracą. Lu zj echała do kazam at, gdzie po euforii
wy wołanej ty m , że ich koleżanka j est znana „poza kraj em ”, w pracownikach działu
adm inistracy j nego zaczęły się budzić wątpliwości.
– Ja nie m ówię, że źle zrobiła – tłum aczy ł pan Zdzisław ty m , którzy chcieli słuchać. – Ty lko że
m oim zdaniem m ogła wy brać j akąś polską m arkę.
– Miała Mazowszankę reklam ować? – pry chnęła Dom inika. – A m oże Pudliszki?
– Przy naj m niej poszłoby w świat, że u nas dobre j edzenie – zgodził się pan Zdzisław.
Lu nie brała udziału w ty ch dy skusj ach, bo m y śli m iała zaj ęte czy m inny m . Lewy, prawy,
kopnięcia – nauczy ć się ruchów to j edno, a um ieć j e zastosować to drugie. Jej ciało wciąż
przy stosowy wało się do wy siłku na treningach. Po ponad dwóch godzinach intensy wnego
ruszania się w Lu długo j eszcze buzowała adrenalina. Potem zasy piała tak twardo, że rano ledwo
sły szała budzik. Bóle m ięśni, które m ęczy ły j ą przez pierwszy m iesiąc, przeszły. By wało, że po
cały m dniu pracy nie chciało j ej się iść na trening, ale szła, a kiedy się rozgrzała, ciało stawało
się lekkie. Upaj ało j ą to.
W klubie ucieszy li się, że ich bokserka została dziewczy ną z plakatu. Ricky zrobił j ej reklam ę na
Facebooku, po czy m kazał trenować intensy wniej . Sława sławą, on m iał wobec niej plany.
Po rozgrzewce odciągnął j ą na bok.
– Pam iętasz, j ak cię py tałem , ile m asz lat? To dlatego, że chcę, żeby ś dla m nie walczy ła.
– Ćwiczę dopiero od kilku m iesięcy …
– Za pół roku będziesz gotowa. Przy gotuj ę cię. Naturalnie, j eśli się ze m ną um ówisz, zrobię to
j eszcze lepiej …
Podniosła głowę, j akby ktoś dał j ej w twarz. Ży cie pokazy wało, j ak niewiele wiedziała o
dy plom acj i.
– Żartowałem . – Śm iał się, aż oczy zaczęły m u łzawić. – Chciałem zobaczy ć twoj ą m inę!
Podał j ej ciężką piłkę, żeby odbij ała o ścianę, ponad głową. Stanął przy niej i liczy ł, szło lżej ,
kiedy nadawał ry tm .
– Jak ci naprawdę na im ię? – Przerwał liczenie. – Bo na plakacie j est napisane „Ginger”, a ty
m ówiłaś, że Em ilie.
Wy padła z ry tm u, ale nie przestała odbij ać. By le zrobić serię stu… Om dlewały j ej ręce.
O co Ricky j ą py ta? Chy ba o to, gdzie m ieszka.
– Avenue des Nerviens – rzuciła przez zaciśnięte z wy siłku zęby.
– Avenue Louise? – nie zrozum iał. – Avenue Louise, tak ci na im ię? – parsknął. – Od dziś
nazy wasz się Louise! W skrócie Lu.
Odtąd trenowały we trzy – Lea i Sprite, które przy gotowy wały się do walk, a z nim i Lu, nowa
nadziej a Ricky ’ego. Po rozgrzewce dawał im specj alnie ćwiczenia na rozwinięcie m uskulatury,
na koniec treningów stawały do sparingu. Lu opierała się o liny otaczaj ące ring i obserwowała
walkę, słuchaj ąc kom entarzy trenera.
Sprite przewy ższała Leę o głowę, ale Lea by ła solidniej um ięśniona. Obie by ły bardzo szy bkie,
wy soka Sprite trzy m ała Leę na dy stans za pom ocą kopnięć, Lea go skracała, wchodząc w
zwarcie, ciosy stanowiły j ej m ocną stronę.
– A j aką j a m am ćwiczy ć strategię? – zapy tała Lu trenera.
– Jesteś prawie tak wy soka j ak Sprite, do tego dobrze rozciągnięta. Twoj ą bronią będą
kopnięcia. Ale uważaj , bo…
Na ringu Lea bły skawicznie wsunęła ram ię pod nogę Sprite, uniesioną w wy sokim kopnięciu.
Pchnęła – Sprite wy wróciła się z hukiem , uderzaj ąc głową o podłogę.
– …bo j eśli twój high kick nie będzie szy bszy od tego przed chwilą, wy ląduj esz j ak Sprite –
dokończy ł Ricky.
W szatni nie om awiały walki, j akby wraz z zam knięciem drzwi wy czerpały tem at. Tu
cielesność m iała wy m iar kobiecy.
– Znów m uszę kupić stanik – powiedziała Lea, uwalniaj ąc z warkocza długie j asne włosy.
– Mnie też zm alały – m ruknęła Sprite.
– Zm alały ? – Lu zdębiała.
– Nie wiedziałaś, że od boksu m alej ą piersi?
Lu parsknęła śm iechem .
– A penisy kurczą się w zim nej wodzie.
– A nie kurczą się? – Sprite spoj rzała na nią z politowaniem .
Wkładała długą falbaniastą spódnicę, która opty cznie j eszcze dodawała j ej wzrostu. Ubierała
się ultrakobieco, tatuaże też m iała „dziewczęce”, koliber na łopatce, na ram ieniu m oty l, talię
oplatała łody ga z rozkwitaj ący m i pąkam i.
– Od czasu j ak zaczęłam trenować, biust m i się zm niej szy ł o dwa num ery – powiedział aLea,
zapinaj ąc stanik. – Piersi to głównie tłuszcz, zm niej szaj ą się, kiedy rozrastaj ą się m ięśnie.
Lu przy pom niała się Dunia. Kiedy wy cięli j ej guzek z piersi, pielęgniarki wy słały Lu, żeby
pobiegła j ej kupić większy stanik. Po operacj i biust m usiał by ć podtrzy m y wany, ale nie uciskany.
Lu pobiegła na Drottninggatan do sklepu z bielizną, ale kiedy przy niosła Duni stanik, okazało się,
że j est za m ały. Wy m ieniła – znów za m ały. Trzy razy chodziła do sklepu, zanim przy niosła dobry
rozm iar. „I po co m i taki biust?” – sum itowała się Dunia, zażenowana, że ktoś koło niej biega.
Malina by ła wtedy nastolatką, Dunia nie pozwoliła j ej przy j ść do szpitala, Lu też przeganiała, ale
ta się uparła. Nie przy znała się Duni, że założy ła wtedy nowe j aponki, które pocięły j ej stopy do
krwi.
– Kup sobie ochraniacze na piersi – podsum owała Lea, wkładaj ąc dżinsy. – Kiedy ś oberwałam
podczas walki i parę m iesięcy później wy m acałam guzek. Na szczęście okazało się, że to zwy kła
cy sta – dokończy ła pospiesznie, widząc m inę Lu.
Lu zapam iętała początek m aj a, bo wtedy pierwszy raz zwierzy ła się Sprite. Oprócz treningów
zbliży li j e Rhianna Pratchett, scenarzy stka gier kom puterowy ch, i j ej oj ciec, Terry, ulubiony
pisarz Lu. Wtedy j eszcze nie powiedziała Sprite o Riannie, swoj ej m am ie, której im ię, nadane
przez Dunię, ty lko o j edną literę różniło się od im ienia scenarzy stki gier. Powiedziała za to Sprite o
Barcie.
Um ówiły się na sobotę na wspólne granie w Heavenly Sword. Zanim usiadły na
wściekłopom arańczowej kanapie, w takim sam y m kolorze j ak pasm o we włosach Sprite, i zaczęły
grać, oparły się o barierkę tarasu. By ł większy niż całe m ieszkanie, a widok stąd zapierał dech –
obej m ował całą Brukselę ze szpicam i katedr i poły skuj ący m i w słońcu kulam i Atom ium . Toczone
wy pustki kom inów wy rastały z sąsiednich dachów rzędam i, po kilka w j edny m .
– Uwielbiam te kom iny, wy glądaj ą j ak piszczałki, fletnia Pana – rzuciła Sprite.
– Albo j ak zwinięte krokusy – dodała Lu. – W Polsce kwitną na przedwiośniu, pam iętam , j ak
babcia m i j e pierwszy raz pokazała. W Szwecj i też rosły, u Duni w ogrodzie. Sarny przy chodziły
j e wy j adać. – Urodziłaś się w Szwecj i?
– W Polsce. – Lu pokręciła głową. – W Szwecj i m ieszkałam rok, potem tam studiowałam ,
pracowałam . Ale nie czuj ę się Szwedką.
– A j a nie czuj ę się Afry kanką, chociaż urodziłam się w Kongu. To znaczy nie do końca –
poprawiła się Sprite. – Zresztą to się zm ienia.
– Tak, to się zm ienia.
Lu popatrzy ła na czerwonoceglasty wzór brukselskich dachów. Tu spoty kała ludzi, którzy
m ogliby o sobie powiedzieć to co one. Dwuj ęzy czni od urodzenia albo z m ieszany ch par czy tacy
j ak ona, Polka z perspekty wą europej ską, produkt postkom unisty czny, uprzy wilej owany. Albo
wy rwani z j edny ch m iej sc, zakorzenieni w inny ch, j ak Sprite, która urodziła się w Kongu. Została
adoptowana przez parę Belgów, przy leciała do Brukseli, kiedy m iała cztery lata. Nic nie
pam iętała ze swoj ego afry kańskiego ży cia. Jej belgij ska babcia winiła o to zm ianę, m usiała by ć
zby t wielka, skoro dziewczy nka wszy stko zapom niała. Afry kańskiej babci Sprite nie poznała,
wy straszy ła się obcości swoj ego nie swoj ego konty nentu, a m oże własnej dziwności – by ła
Kongij ką, ale nie m ówiła ani w suahili, ani w lingala.
Sprite weszła do pokoj u z butelką wina i pism em , z którego okładki uśm iechała się Lu w
im birowy m naszy j niku.
– Ciągle te m odelki. – Przewróciła oczam i.
Jej m atka by ła fotografką, robiła zdj ęcia m ody. Od kiedy Sprite sięgała pam ięcią, do
przy dom owego studia przy chodziły piękne, wy sokie dziewczy ny. Kiedy dorosła, odcięła się od
tego świata. Skończy ła grafikę kom puterową, j ako studentka recenzowała gry w piśm ie
branżowy m , bawiła się w proj ektowanie własny ch gier, na początku am atorsko, potem coraz
poważniej . Ale naj więcej uwagi poświęcała treningom . Zarabiała niewiele, na szczęście j ej biali
rodzice – i m atka, i oj ciec notariusz – by li zam ożni.
– Do pewnego m om entu uważałam , że j estem naj brzy dszą istotą na świecie. – Odsunęła z
czoła pom arańczowe pasm o i nalała wino do kieliszków.
– Już tak nie uważasz? – zapy tała, a raczej stwierdziła Lu.
– Po prostu unikam m odelek. Chociaż dziś m i się nie udało. – Sprite wskazała wzrokiem okładkę
pism a leżącego na niskim stoliku. – Ale m ówiłaś, że coś m i chcesz powiedzieć.
Lu nagle się zbiesiła.
– No, powiedz. – Sprite j ą szturchnęła. – Co to za historia? Dziś m i powiesz?
– Musim y m ieć cały wieczór. I m uszę się nawalić.
Dopiero parę godzin później , kiedy upiły się tak, że Lu, patrząc na biegaj ące po ekranie postaci,
nie wiedziała, w co strzela, opowiedziała Sprite, co zdarzy ło się poprzedniego wieczoru.
– Mam chy ba sy ndrom sztokholm ski – zakończy ła.
– A ty z ty m Sztokholm em zno… – Sprite czknęła.
– Jestem zakochana w ssswoim oprawcy.
Ponieważ strasznie bełkotała, lepiej opowiedzieć o ty m , co wy darzy ło się poprzedniego
wieczoru, z m niej pij anej perspekty wy. Scena z Bartem wy glądałaby m niej więcej tak: Lu
wracała z pracy, pełna obrzy dzenia dla służbowy ch woj en podj azdowy ch, kręcenia lodów i
zabezpieczania ty łów. Mikrokosm os j akiej kolwiek firm y, m oże z wy j ątkiem rodzinnie
prowadzonej cukierni, odzwierciedlał prawa, który m i rządził się gatunek hom o sapiens. Nic
odkry wczego, a j ednak wpły wało to na człowieka. Lu przy szło na m y śl, że brązowa wy cieraczka
przed j ej dom em wy gląda j ak rozdeptana kupa.
Bart nigdy by nie zgadł, że j est zdolna coś takiego pom y śleć, bo należał do ty ch m ężczy zn,
którzy wy obrażaj ą sobie, że gdy kobieta bierze kąpiel, leży wdzięcznie w pianie, a kiedy goli nogi,
wy ciąga j e nad wodą ruchem wy sm uklaj ący m . Widy wał j ą ostatnio na plakatach, gdzie
spoglądała w dal enigm aty cznie uśm iechnięta, znaj om a nieznaj om a, estety czna i m ilcząca.
– Em i.
Nie sły szała j ego głosu od kilku m iesięcy. Praca, sport, sport, praca, sesj e zdj ęciowe, przy j aźń
ze Sprite. Udało j ej się przy sy pać pam ięć o nim szczegółam i nowej codzienności. A on nagle
wy łonił się spod drzewa, pod który m j ą kiedy ś obm acy wał. Poczuła się j ak papierowa chustka do
nosa. Oby się w nią znów nie wy sm arkał.
– Musiałem cię zobaczy ć.
Wy dał j ej się szczuplej szy i j akby zapadnięty. Ostatni raz widziała go tuż przed ty m , kiedy
zostawił j ą brodzącą po kostki w ży ciowy m gównie, kochanicę bogatego Belga, złodziej kę
cudzy ch m ężów. Gdzie by ł, że j ej nie obronił?
Miał ty siące usprawiedliwień. Wy rzucał j e z siebie pod ty m sam y m ży wopłotem , gdzie kiedy ś
wkładał palce do j ej cipki. Słuchała go, nie śm iąc m u przerwać. W końcu wstała, Bart przerwał w
pół zdania.
– Do widzenia – rzuciła i j uż stała po klatką: Yeboul H., Czernova, Tuha-Buy.
– Spotkałem niedawno twoj ego szefa – rzucił Bart zupełnie inny m tonem . – To dopiero ty p.
Jak ci się z kim ś takim pracuj e?
Kiedy j ą zostawił kilka m iesięcy tem u, nauczy ła się bić. Ale nie nauczy ła się skutecznie m ówić
„nie”. Chociaż nie zaprosiła go na górę, j uż j echał z nią windą, zabawiał rozm ową j ak za dawny ch
czasów. Zawsze by ł świetny m obserwatorem , obdarzony m spory m poczuciem hum oru, dawał
przy datne rady, bo lepiej niż ona funkcj onował we wszelkich strukturach; nie m iał w sobie cienia
buntu, za to bez trudu rozgry zał ludzkie am bicy j ki i na nich grał. Od słowa do słowa, od kieliszka do
kieliszka – przy niósł wino – otworzy ła się na j ego słowotok, a nawet opowiedziała o frustracj i
nieciekawą pracą, o podziwie dla Virginii. Wreszcie zaczęła wy lewać i żale doty czące ich
dwoj ga, a właściwie troj ga, bo trudno by ło pom inąć Ty m cię.
– Zrobiła awanturę na całą wieś i okolice. – Żal rozkręcał się w Lu powoli, bała się efektu
lawiny. – Aniołki patrzy ły na m nie j ak na królową porno, sprzątaczki j ak na zdzirę.
– Em i, tak m i przy kro…
– Mieli o czy m plotkować do kwietnia. Teraz na szczęście om awiaj ą m oj e plakaty.
– Ślicznie na nich wy szłaś, Em i. Moj a piękna Em i.
– A ty w ty m czasie pławiłeś się w rodzinny m szczęściu!
– Nie pławiłem się. – Spuścił głowę j ak uczeń.
– Pławiłeś się. – Lu by ła wstawiona.
– Ty też spadłaś na cztery łapy. – Spoj rzał na nią spode łba. By ła w ty m wzroku zaciętość
zbitego psa, który chce ugry źć.
– Spadłam ?! – Odwróciła się szy bko, aż odskoczy ł. – Masz hory zonty j ak puszka po m ielonce!
– What’s „mielonce”?
Histery czny śm iech zakipiał j ej w głębi brzucha. Śm iała się i płakała. Bart obej m ował j ą,
coraz ciaśniej , coraz m ocniej . A potem się w niej ruszał, raz koj ąco, raz gorąco, nocą leniwie,
nad ranem niecierpliwie. Ocknęła się, kiedy słońce m aj owego poranka kładło się na drewniany ch
deskach, które skrzy piały pod kochankiem Rity, serwuj ący m sąsiadce śniadanie do łóżka.
– Nie m usisz wracać? – Lu usiłowała się zerwać, ale ręka Barta przy gniatała j ą. – A Ty m cia?
– Ciiii…
Przy śniadaniu znów się pokłócili. To, co się m iędzy nim i wy darzy ło parę m iesięcy tem u,
eksplodowało w nieoczekiwany ch chwilach, które z zewnątrz m ogły się wy dawać „chwilam i
szczęścia”, takim i j ak ta – śniadanie kochanków – ale nim i nie by ły. Lu nie m ogła się pozbierać,
on usiłował j ą ugłaskać. Rozpadł się dopiero, gdy powiedziała o przerwanej ciąży.
Kiedy Lu doszła do tego m om entu w opowieści dla Sprite, obie nagle wy trzeźwiały.
– I co on na to? – Sprite odsunęła nerwowo pom arańczowe pasm o. Przy sam ej skórze
odrastały kręcone włosy, Sprite zam ierzała dać im odbić, m ogłaby zrobić afropuff à la wczesny
Michael Jackson.
– Wy biegł z dom u. A m oże to j a go wy rzuciłam ?… Nie pam iętam .
Sprite wy ciągnęła się na j askrawej kanapie i zapatrzy ła w sufit. Delikatne kwiatowe zdobienia
zapętlały się wokół ży randola.
– Ale po co się z nim w ogóle przespałaś?
– Mam swoj e potrzeby.
– Seks?
Lu wzruszy ła ram ionam i.
– Mówiłam ci, sy ndrom sztokholm ski, niewy tłum aczalne przy wiązanie do oprawcy.
Tłukła w wór, aż łańcuchy j ęczały. „Nie m usisz nikogo karać, siła j est w tobie – powtarzała w
duchu słowa Cheicka – …siła j est w tobie – zgrzy tała zębam i – siła j est w…”. Ale co to, kurwa,
znaczy ?! Gdy by Cheick tu by ł, przerwałaby m u finezy j ny taniec przy worku i zapy tała, co
właściwie m iał na m y śli. Ale Cheicka nie by ło, nie widziała go od kilku treningów. Nigdy nie by ł
j edny m z nich, korzy stał ty lko z sali i sprzętów. Sprite potwierdziła, że by ł kiedy ś czem pionem
Europy, potem przerwał karierę i zniknął. Nie wiedziała, co przez te lata robił, a Lu to i tak teraz
nie interesowało. Chciała ty lko wiedzieć, o co chodziło z tą „siłą w sobie”. Skoro m a boks, czem u
m y śli j eszcze o Barcie? Dlaczego nie wy starcza j ej to, co sam a osiągnęła?
Żałowała, że Sprite znów wy j echała, brakowało j ej na treningach i poza nim i. By ły to dwa
braki dwóch różny ch Sprite, bokserskiej m entorki i kobiety, której Lu powierzy ła część swoj ej
historii. Opowieść j e połączy ła, dała poczucie ciągłości i równowagi, dom agała się um acniania i
konty nuacj i. „Kiedy m arznie dusza, trzeba ogrzać ciało, by ć z kim ś naj bliżej , j ak się da” –
m awiała Dunia. Ale z kim ? Boks stał się ży ciowy m grzej nikiem Lu, a w każdy m razie Lu bardzo
chciała, żeby tak by ło.
Ricky puścił I just can’t get enough. Muzy ka zm ieniała ruchy, autom aty zowała gesty, ciało
podporządkowy wało się ry tm owi z zewnątrz. Naj naturalniej boksowało się Lu w ry tm hip-hopu.
Ricky skory gował j ej postawę, wy j aśnił technikę ciosów. Zarażał energią, to j ą w nim
nieustannie zachwy cało, że potrafił ich porwać, zachwy cić boksem , zarówno m ężczy zn, j ak i
kobiety. Pokazał j ej sekwencj ę ruchów, powtórzy ła j ą w zwolniony m tem pie, potem szy bciej .
Niby prosta rzecz, a ty le elem entów do zgrania. Ram ieniem otarła pot z twarzy, na worku
odcisnęły się wilgotne plam y od pacnięć j ej rękawic.
– Autom aty zuj ciosy, bo potem doj dzie strategia, obserwacj a przeciwnika. – Ricky podniósł
lekko j ej ram ię, nakazuj ąc celować wy żej . – A j ak ktoś j est leworęczny, j ak Cheick? Wiesz, ilu
przeciwników dzięki tem u załatwił? Mam nagrania sprzed paru lat, chcesz wpaść obej rzeć?
– Nie, dziękuj ę. – Lu kopnęła wór, aż odkształciła się czarna skóra.
– Dobrze pracowałaś przez te parę m iesięcy, ty łek ci się wy robił – usły szała głos Ricky ’ego.
– Jako trener ci m ówię, a trener j est j ak lekarz. Takiego ty łka nawet Sprite nie m a.
– Sprite j est pięknie zbudowana.
– Nie lubię zapachu czarny ch.
Przeniosły się z bieganiem z parku Cinquantenaire do Forêt de Soignes, a i tak spacerowicze
prosili Lu o autograf; by wało, że ruszały za nim i dzieci na rowerach lub hulaj nogach.
– Nie zwracaj na to uwagi – uspokaj ała j ą Sprite, którą w dzieciństwie niańczy ły znane
m odelki.
– Nie lubię, j ak wchodzą na m oj e tery torium . Albo Ricky, uwielbiam go j ako trenera, ale
wczoraj próbował m nie klepnąć po ty łku! Do takiej Lei się nie lepi.
– Lea to dziewczy na właściciela klubu, by łby idiotą, gdy by j ą chciał klepać. Co prawda
niedawno zerwali, ale dla Ricky ’ego to j ednak cudza kobieta.
Lu przy stanęła na ścieżce.
– Cudza kobieta?
– Nie gub tem pa. – Sprite pociągnęła j ą za sobą.
– Jak j esteś taka m ądra – odezwała się Lu po chwili – to powiedz, czem u Bart chce się znów ze
m ną spoty kać?
Od czasu, j ak się z nim przespała, bom bardował j ą esem esam i. „Em i naj m ilsza…”,
„dziewczy no o czekoladowy ch włosach…”. Nie reagowała, j ego nalegania przy brały na sile,
brzm iały niem al j ak zawoalowane groźby. „To by łoby i m oj e dziecko” – napisał wreszcie, na co
Lu złam ała złożoną sobie przy sięgę m ilczenia i odpisała: „Gdzie wtedy by łeś?!”.
– Podniosłaś się po ty m , co ci zrobił. – Sprite przeskoczy ła przez kierownicę różowego rowerku,
który niedzielnie wy fiokowana dziewczy nka porzuciła na skraj u ścieżki. – Spój rz na j ego
podbródek.
– Podbródek?
– Cofnięty. Nie obraź się, ale m ało tam charakteru, za to dużo kom pleksów. To psuj .
Lu wy łączy ła kom puter i sięgnęła po torbę.
– Jadę na inspekcj ę. – Idąc po m ary narkę, m inęła schowaną za kom puterem Dom inikę.
Księgowa m iała na sobie letni seledy nowy kom plet; kolor gasił zieleń paprotki przy sy chaj ącej
na drugim planie.
– Rozm ów się z ty m wy konawcą – rzucił za Lu dy rektor Pac. – Sandra m i głowę suszy,
denerwuj e j ą ten odpadnięty ty nk. „Gdzie j ak gdzie, m isiu, ale w salonie?” – m ówi.
– Do m nie żona dawno tak ładnie nie m ówiła – westchnął pan Zdzisław i wy j ął kanapkę. Po
pokoj u rozniósł się zapach kiełbasy.
– Jak to w stary m m ałżeństwie. – Pani Ula podeszła do okna, na wpół zardzewiałe żabki
zgrzy tnęły, gdy odsuwała firankę.
– Srebrne gody j użeśm y obeszli, teraz żona m ówi, że na złote czeka… Teściowie diam entowe
obchodzili niedawno, m edal od państwa dostali za wy sługę lat.
– Chy ba za długoletnie poży cie – m ruknęła Dom inika.
– O, słońce wy szło. – Pani Ula wpatry wała się z nadziej ą w spłachetek przestrzeni widoczny
zza krat. – Chociaż trudno powiedzieć.
– A j a cię wczoraj chy ba widziałem w parku, Em ilia. – Słowa pana Zdzisława grzęzły w
biały m pieczy wie. – Ty lko nie by łem pewien, bo obok ciebie Murzy nka.
Lu zapięła m ary narkę, ale zanim zdąży ła odpowiedzieć, z kory tarzy ka doszedł tupot szpilek i do
pokoj u weszła Sandra.
– O, złapałam cię! – zwróciła się z ulgą do Lu. – Jarek m ówił, że dziś się widzisz z wy konawcą.
Chcę m u do słuchu powiedzieć, bo spartaczy ł robotę!
– Murzy nka? Z naszą Em ilką? – Pani Ula wy j ęła poj em nik z sałatką dom owej roboty.
– …m ówię do żony, niby j ak nasza Em ilia, ale to chy ba nie m oże by ć ona.
– Masz kontakty z czarny m i? – włączy ł się dy rektor Pac.
– Sprite j est Belgij ką – powiedziała Lu, dziwiąc się, że twarz j ej szty wniej e. – A urodziła się w
Kongu.
Pani Ula spoj rzała py taj ąco na Lu, pan Zdzisław m rugał, żuj ąc kanapkę, wiśniowe oprawki
okularów Dom iniki zniknęły za kom puterem . Dy rektor założy ł ręce na piersiach.
– No i co, że czarna? – Ciszę przerwał głos Sandry, brzm iał, j akby się zady szała. – A j akie
m urzy ńskie dzieci są ładne!
Tupiąc obcasam i, wy m aszerowała z kazam at, Lu za nią. Dopiero kiedy siedziały w
sam ochodzie, Sandra wy rzuciła z siebie, że nie m ogą m ieć z Jarkiem dzieci, została im ty lko
m ożliwość adopcj i. Sandra by ła tak zm ęczona staraniam i, że wzięłaby j akiekolwiek dziecko, białe,
żółte, czarne, bez różnicy. Nic j ej nie obchodziło, co u niej w m iasteczku powiedzą.
– A ta dziewczy na z Konga – zapy tała, kiedy Lu j uż m iała wy siadać. – To twoj a przy j aciółka?
„Przy j aciółka”… Lu stanęła przed oczam i Viola. Ze Sprite znały się raptem kilka m iesięcy.
Przy j aźń, m iłość – tak łatwo m ożna się sparzy ć.
– Tak. – Teraz głos Lu brzm iał, j akby się zady szała. – Przy j aciółka.
Na początku lata do klubu przy chodziło niewielu ćwiczący ch, większość wy j echała na
wakacj e. Ulice Brukseli by ły ciepłe i rozgadane, kawiarniane krzesła i stoliki zastawiały chodniki.
Park bzy czał leniwie, klom by na Merode m ieniły się coraz to inny m i koloram i, kwiatom nie
pozwalano przekwitać, w m iej sce j edny ch zaraz sadzono drugie.
Ściany starej kam ienicy, w której m ieścił się klub bokserski, trzy m ały wprawdzie chłód, ale
upał wtaczał się przez otwarte okna i zaklej ał ćwiczący m płuca. Lu z gorąca rozbolała głowa,
ruszała się wolniej niż zwy kle, ciało by ło j ak zby t m iękka plastelina. Ricky nie trenował j ej tego
dnia zby t ostro, zachęcał do kick-boxingu dwie nowe dziewczy ny, m łodziutką Manon o urodzie
porcelanowej laleczki i Fatim ę, m atkę dwój ki dzieci.
– Mąż się zgadza, żeby ś tu przy chodziła? – zapy tał Ricky Marokankę.
– Jest bardzo tolerancy j ny. – Zerknęła na niego zalotnie. Oczy obwiodła czarny m i kreskam i.
– A po ciebie – zwrócił się Ricky do Manon – kto przy chodzi po treningu?
– Mój tata.
Ricky pokazy wał im podstawowe ciosy, a Lea z Lu weszły po m etalowy ch schodkach do
górnej sali.
– Nie prostuj całkiem łokcia – poinstruowała Lu Lea. – Musisz czuć lekki luz. Jeśli łokieć j est
szty wny, łatwo złam ać rękę.
Lu uderzy ła worek, dbaj ąc, żeby ram ię nie by ło całkiem proste. Prawy, lewy, prawy …
– Pój dziem y w weekend do siłowni? – zapy tała Lea, zanim zeszła na dół, a Lu kiwnęła głową.
Sam a na górze, nagle poczuła się onieśm ielona. Worki zwisały nieruchom o z m etalowy ch
haków, zaparowane lustra wy j awiały nieczy telne wzory. Ring, m niej szy niż dolny, widoczny ze
schodów, by ł teraz pusty. Zazwy czaj walczy ły tu dziewczy ny, chłopcy woleli dolny, większy.
Czasem ludzie wy chodzący z inny ch zaj ęć przy stawali na schodach i przy glądali się walczący m .
Nie by ło widać ich twarzy, ty lko ciem ne sy lwetki. Ona też, kiedy pierwszy raz poj awiła się w
klubie, przy glądała się ćwiczący m . Przerażała j ą kontaktowość tego sportu, czuła przed nim wręcz
fizy czny strach. Ale przezroczy ste drzwi do sali bokserskiej ciągnęły j ak m agnes. Marzy ła, że tu
wej dzie, że j ej pozwolą, chociaż j est kobietą, przeciętnie um ięśnioną, nie naj m łodszą.
A teraz Lea, bokserka, wzór tutej szy ch dziewczy n, dziewczy na, która wy gry wała z chłopcam i,
zaproponowała, że będą razem ćwiczy ć w siłowni. Lu uśm iechnęła się do zaparowanego lustra i
zaczęła walczy ć z cieniem – w szczękę, w skroń, w splot słoneczny, w wątrobę. Naraz zobaczy ła,
że na schodach ktoś stoi i j ej się przy gląda. Wy soka, m ocna sy lwetka, dobrze wy rzeźbione
m ięśnie opięte podkoszulkiem . Wy szedł z cienia – to by ł Cheick.
– Ricky się dziś wam i nie zaj m uj e? – na wpół zapy tał, na wpół stwierdził.
Wszedł do niej na górę i rzucił w kąt torbę. Proste, sierpy, kopnięcia – znała j e, ale teraz, kiedy
Cheick j e dem onstrował, zrozum iała, dlaczego sekwencj e ciosów są takie a nie inne.
Wy j aśniał przej rzy ście, ruchy m iał precy zy j ne, chciało się go naśladować.
– Przy ciśnij ram ię do policzka podczas wy prowadzania prostego, a osłonisz się przed ciosem
przeciwnika – tłum aczy ł. – Możesz też zadać cios „na zakładkę”, prześlizguj ąc się po j ego
wy ciągnięty m ram ieniu, widzisz? Trafisz go prosto w odsłoniętą część twarzy.
Powtarzała j ego ruchy, pot spły wał j ej spod włosów, po nosie, kapał na podłogę.
– Tak, dobrze. – Obserwował j ą uważnie. – Nie wy chy laj się za bardzo.
Nie czuła bólu m ięśni, ciało łapało własny ry tm , oddech stawał się regularny, głębszy.
– Wy prostuj się. – Dotknął j ej pleców i delikatnie ściągnął ram iona do ty łu.
Prosty, sierp, prosty, kopnięcie. Włosy spięte w koński ogon uderzały o ram iona z ciężkim i
plaśnięciam i.
– Trzy m aj gardę. Biodra ustaw przodem do przeciwnika. – Zsunął ręce z j ej ram ion w dół.
Nagle ciało straciło ry tm . Wy padła z transu, zam iast tańczy ć, zatoczy ła się j ak kura.
– Znaj dź swój środek – usły szała.
Odwróciła się, ale Cheicka j uż nie by ło.
W połowie lata poczuła się j ak sklonowana owieczka Dolly. Z dawnej Lu rodziły się nowe:
pracownica am basady wy pączkowała w m odelkę, m odelka wiodła ży wot bokserki, a tu j eszcze
j ej tożsam ość płciowa zaczęła budzić wątpliwości – od czasu, j ak poszły z Leą do siłowni, Ricky
zaczął j e wy śm iewać, że są lesbij kam i. „Lu lubi dziewczy ny ” – rzucał od czasu do czasu. Wzięła
to za grubiański żart, ale Lea tężała, sły sząc j ego naigrawanie się.
– Lubisz dziewczy ny, co? – Ricky pogroził Lu palcem , j ak srogi wuj ek.
– Lubię dziewczy ny ?
– A nie m ówiłem ? – roześm iał się. – Nie m asz m ęża ani nawet chłopaka, chodzisz wszędzie z
dziewczy nam i… Lea, Sprite, a i na m ieście cię z j akąś widziałem .
Lu poczuła, że francuski j ą opuszcza, że zostawia j ą na łasce polskiego i szwedzkiego, ale kto tu
rozum iał te j ęzy ki? Przy pom niała sobie wy raz twarzy Lei, gdy tłukła w worek, po ty m j ak
usły szała wy głupy Ricky ’ego. Lea, której narwany nastolatek złam ał nos podczas j ej pierwszego
sparingu, a m im o to wróciła do boksu. Lea, która uczy ła boksu m ężczy zn. Lea, bezsilna wobec
żartów Ricky ’ego, wy straszona, że ktoś weźm ie j e na poważnie. Co się dziej e z ty m światem –
m y ślała Lu. Teraz m y, kobiety, się bij em y, a m ężczy źni plotkuj ą?
Sprite wróciła z Nowego Jorku kilka dni później z przedłużony m i warkoczy kam i. Zm iana dodała
j ej powiewności. A nawet kobiecości – pom y ślałaby Lu, gdy by nie to, że ostatnio nie by ła
pewna, co to poj ęcie dokładnie oznacza.
– Honey, I’m dead! – wy sapała Sprite, rzucaj ąc się na ławkę w szatni. – Cztery ty godnie bez
treningów i j estem flak.
– Ricky rozpowiada, że j estem lesbij ką.
– A j esteś? – zapy tała Sprite nieuważnie, przetrząsaj ąc torbę w poszukiwaniu m y dła.
– Tak twierdzi Ricky.
– Daj znać, j ak i ty tak zaczniesz twierdzić. Jak twój żonaty ? Mało o nim ostatnio gadam y, a
powinny śm y, w końcu od czego j est dam ska szatnia.
– Dam ska szatnia j est tam . – Lu popukała w ścianę, zza której dochodziły m ęskie głosy. –
A Bart… Esem esuj e, wy sy ła e-m aile, linki do piosenek, listy przeboj ów dla seniorów.
Sprite przy cupnęła na ławce.
– Wiesz co? – powiedziała po chwili. – W film ach i książkach j est początek, rozwinięcie i
zakończenie. A ten wasz rom ans przy pom ina grę kom puterową. Zry wacie, schodzicie się,
szarpiecie… Ale dzięki ty m walkom wchodzicie na kolej ne poziom y. Ty lko gdzie „ży li długo i
szczęśliwie”? A m oże w to nie wierzy cie? Kto w ogóle w to teraz wierzy ?
Miesiąc później Lu kupowała seksowną bieliznę. Sprite podsuwała j ej koronkowe kom binacj e,
ale ona wciąż kręciła nosem . „Ten stanik dobry na twój biust, j a m uszę m ieć push-up”, „Tego
ty gry sa m am założy ć? Żeby m wy glądała j ak kuguar?”, „Żółty ? W ty m kolorze wy glądam j ak
trup”.
W końcu wy brała czerwony stanik i kurewski pas do pończoch. „Bo m ówił, że chciałby m nie
zobaczy ć w czerwony m ”.
Sprite nie zdziwiła się, że wy bór padł na czerwony. Mężczy zna Lu wy glądał na kogoś, kom u
podoba się to, co przy ciąga uwagę. A Lu j ą przy ciągała, plakaty z nią wisiały we wszy stkich
większy ch m iastach Belgii, również w Liège. Na im prezie, na której się znalazły, ludzie m ieli
pam ięć do znany ch twarzy, sam i przy j echali tu, żeby zy skać sławę. Mężczy zna, który chciał
zobaczy ć Lu w czerwony m , przy kuł uwagę wszy stkich urodą, zawdzięczał j ą zm ieszany m genom
co naj m niej sześciu nacj i. Odcień skóry podkreślał j asny m i koszulam i, ozdoby dobierał ze
sm akiem , raz nawet założy ł korale – i zrobił w nich furorę. Sprite m usiała przy znać, że Lu i tak
długo się opierała. Chłopak przy ciągał spoj rzenia wszy stkich kobiet, ale im bardziej bły szczał, ty m
bardziej Lu podchodziła do niego j ak pies do j eża. „By ć, a nie m ieć” – tłum aczy ła Sprite, która
niewiele z tego zrozum iała.
Sprite (skołowana): Lu j est przeciwko „bling-bling”. O co chodzi z ty m „etosem inteligencj i”?
Lu woli nie m ieć pieniędzy ?
(Perspekty wa Sprite będzie się przewij ać przez ten fragm ent, żeby Lu znów nie m usiała się
sam a szarpać z ram am i rom ansowy m i).
Poj echały razem do Liège, gdzie m łodsza siostra Sprite brała udział w program ie The Voice
Belgique. Zawsze dobrze śpiewała, a teraz zakwalifikowała się do pierwszej belgij skiej edy cj i
program u. Kiedy dziewczy na przy witała j e przed przeszklony m budy nkiem telewizj i RTBF, Lu
nie zdołała ukry ć zaskoczenia – sm ukła j asnowłosa nastolatka m iała głos starej pij aczki.
– Wszy scy tak reaguj ą – uspokoiła j ą Sprite, a j ej siostra zachichotała. – Poczekaj , aż Chloe
zaśpiewa.
Minęły tłum ek i weszły do budy nku, gdzie przy padła do nich dziennikarka z ekipą telewizy j ną.
– Jak się czuj esz przed wy stępem , Chloe? Kto cię dziś wspiera?
– Moj a siostra i j ej przy j aciółka – zachry piała Chloe.
Dziennikarka skierowała m ikrofon w stronę Lu.
– Będzie pani kibicować siostrze?
Chloe wskazała Sprite.
– To j est m oj a siostra.
Dziennikarka spoj rzała na Sprite, po czy m wróciła wzrokiem do Lu.
– Czy j a pani gdzieś j uż nie widziałam …?
– To Ginger Girl – podsunął oświetleniowiec. – By ła na plakatach.
– Chloe, wspiera cię nie ty lko siostra, ale też Ginger Girl, m odelka z plakatu reklam uj ącego
dzieła m łody ch belgij skich proj ektantów – zaterkotała do m ikrofonu dziennikarka. – Jak się z ty m
czuj esz?
Po czerwony m dy wanie przeszły na drugi koniec budy nku, gdzie przy stanęły w tłum ku i
przy glądały się nadciągaj ący m celebry tom .
– Zobaczcie, to j est… – pisnęła Chloe.
– O, a to… – rzuciła Sprite.
– Ale brzy dka na ży wo!
– A patrz na tego! – dochodziło z tłum ku.
Lu te nazwiska nic nie m ówiły. Pom y ślała, że przez podróżowanie uodporniła się na siłę
przy ciągania lokalny ch sław, nie odróżniała j edny ch od drugich, w Polsce j uż, w Belgii j eszcze.
– E, a to nie j est czasem ta dziewczy na, co by ła niedawno na plakatach w takim dziwny m
naszy j niku? – usły szała za sobą.
Nie zdąży ła się obej rzeć, bo w ty m m om encie otworzy ły się drzwi do wielkiego telewizy j nego
studia. Chloe przy łączy ła się do grupki kandy datów, Lu i Sprite przepchnęły się za inny m i
kibicuj ący m i.
– Należy cie do rodziny ? – zapy tała m łoda kobieta w dżinsach i z plakietką pracownicy
telewizj i. – Kibicuj ecie kom uś bliskiem u?
– Moj ej siostrze – odparła Sprite, a kobieta wskazała im m iej sca otaczaj ące wielką scenę,
przed którą um ieszczono czerwone fotele j urorów.
– Kam ery będą cały czas ustawione na publiczność. Patrzcie na m oderuj ącego i wy konuj cie
j ego polecenia.
Moderator, tłuściutki starszy pan o nieby wałej energii, ustalił z publicznością, kiedy m a klaskać,
przy j akich gestach wstawać, a przy j akich siadać. Rozbuj ał wszy stkich, każąc wy dawać okrzy ki,
m achać rękam i i uśm iechać się. Kiedy uznał, że poczuli się zgraną całością, pozwolił im usiąść.
Dopiero wtedy Lu zebrała się na odwagę, żeby zadać py tanie, które nurtowało j ą od chwili,
gdy zobaczy ła Chloe. Ale Sprite j ą uprzedziła:
– Chloe j est córką m am y z drugiego związku – wy j aśniła. – Kiedy m am a by ła po
czterdziestce, zakochała się. Miałam m niej więcej dziesięć lat. Wszy stko się szy bko potoczy ło: j ej
ciąża, rozwód z oj cem .
– My ślałam , że twoi rodzice nie m ogli m ieć dzieci.
– Razem nie. Ale z tam ty m drugim m am ie się udało.
Na scenie poj awili się m uzy cy.
– Już nie są razem z oj cem Chloe – dodała Sprite.
– Kim on j est? – zapy tała Lu.
– Nie uwierzy łaby ś…
Moderator dał znak, żeby przerwać rozm owy. Rozbły sły światła, w czerwony ch fotelach
zasiedli j urorzy. Moderator kazał klaskać – kolej ny ruch i brawa um ilkły. W studiu pociem niało,
ty lko na scenie został j asny krąg. Chloe w snopie światła wy dawała się wy ższa niż w
rzeczy wistości, j asne włosy spły wały j ej do połowy pleców po biały m kołnierzy ku i ciem ny m
m ateriale sukienki.
Wy glądała na kogoś, kim by ła – trochę przestraszoną nastolatkę. Ale kiedy zaśpiewała,
publiczność znieruchom iała, a j urorzy zaczęli j ak j eden m ąż wciskać brzęczy ki dzwonków.
Chrapliwy, niski głos Chloe wy pełniał studio, wy woły wał ciarki na plecach słuchaj ący ch.
Nastolatka patrzy ła wielkim i j asny m i oczam i na zam ieszanie, które wy wołała, i spokoj nie
dokończy ła piosenkę.
– Jest niesam owita! – Lu podskakiwała obok Sprite, na szczęście m oderator dał pozwolenie na
okazy wanie em ocj i.
Sprite klaskała obok niej j ak wariatka.
– W końcu to dziecko nam iętności!
Tego wieczoru Lu nie dowiedziała się, kto by ł oj cem Chloe, bo na scenę wszedł Diallo. Coś w
niej drgnęło na j ego widok. Piętnaście sekund później okazało się, że oczarował również j urorów i
stał się drugim po Chloe obj awieniem wieczoru. Kiedy Lu ze Sprite przy szły po Chloe do
m niej szego studia, gdzie zgrom adzono kandy datów, Diallo stał otoczony wianuszkiem wielbicielek.
Chloe pom achała m u na pożegnanie, a on wy rwał się z grom adki i podszedł do nich.
– To j est Diallo – przedstawiła go Chloe. – A to m oj a siostra i j ej przy j aciółka.
Diallo patrzy ł to na Lu, to na Chloe.
– Trochę j esteście podobne – zawy rokował. – Ty lko włosy inne.
Sprite wzniosła oczy do nieba.
– To j a j estem j ej siostrą – powiedziała kolej ny raz tego wieczoru, ale Diallo j ej nie słuchał,
wpatrzony w Lu.
– Ja cię j uż gdzieś widziałem …
Z bliska wy dawał się wy ższy niż na scenie, przerastał j ą o głowę. Włosy sterczały w krótkich
dredach, wy glądało to tak, j akby na głowie m iał m nóstwo m ały ch różków.
– To Ginger Girl, by ła na plakatach – podsunęła Chloe swoim chrapliwy m głosem .
Diallo patrzy ł na Lu, a j ej się wy dawało, że różki łaskoczą j ą od środka. Chloe pociągnęła za
sobą Sprite i obie zniknęły w grupie dziewczy n, które też tego dnia wy stępowały. Lu i Diallo zostali
sam i. Krótko to trwało, poza ty m by li film owani – nie wiedzieli o ty m , a m oże ty lko Lu nie
wiedziała. Diallo otworzy ł usta, ale zanim się odezwał, dopchnęła się do nich dziennikarka, ta
sam a, która odpy ty wała wcześniej Chloe. Diallo odwrócił się do kam ery, a Lu zrobiło się sm utno.
To j ej z ty ch kilku chwil zostało w pam ięci: j ego intensy wny wzrok i chłód, gdy go zabrakło.
Odwróciła się i zanurkowała w tłum ie w poszukiwaniu Sprite. By ły j uż w drzwiach, kiedy
Diallo złapał Lu za rękaw kurtki.
– Dasz m i num er telefonu, Ginger? – Uśm iechnął się i podsunął j ej nagie przedram ię.
Zapisuj ąc cy fry na ciem nej skórze, Lu nie m ogła oprzeć się wrażeniu, że pod ty m rękawem
kry j e się pewnie j uż kilka inny ch num erów telefonów.
– Mam na im ię Lu – powiedziała, oddaj ąc m u długopis.
– OK, Ginger. – Pochy lił się nad nią i zam iast cm oknąć j ą w policzek, leciutko ugry zł.
Tego dnia boksowała tak słabo, że Ricky się zniecierpliwił. A Lu starała się nie spocić, żeby
wy glądać sportowo, ale i świeżo, kiedy przy j dzie po nią Diallo. Zawsze pięknie pachniał i chociaż
m ówił, że boksuj ące kobiety są cool, wolała nie przeciągać struny. Kiedy uczciwie ćwiczy ła,
zdarzało j ej się m ieć m okre włosy, m aj tki, skarpetki.
Diallo zadzwonił do niej następnego dnia po ty m , j ak dała m u num er telefonu. Zaprosił j ą do
Liège, gdzie m iał nagrania, ale się wy m ówiła. Aksam itny głos, uderzaj ąca uroda, ży ciory s lekki
j ak bańka m y dlana: śpiewał „od zawsze”, m uzy ka by ła „j ego ży wiołem ”, wspierali go „m am a i
przy j aciele”. Media oszalały na j ego punkcie: wy wiady z nim puszczano w radiu i telewizj i,
zdj ęcia um ieszczano na okładkach gazet z program em telewizy j ny m . Popularność Dialla rosła w
tem pie lawinowy m , podobnie j ak scepty cy zm Lu.
– Chcę się z tobą zobaczy ć. – Zawsze zaczy nał zdanie od „chcę”.
Śm ieszy ło j ą to, ale też pociągało. Nawet j eśli by ła bom bką na choince Dialla, to j eg o„chcę”
brzm iało szczerze. Piękny chłopak j ej chciał, m iał dla niej czas, nie bał się z nią pokazy wać.
– Um ów się ze m ną, Ginger – kusił. – Jak m y ślisz, dlaczego się poznaliśm y ? To przeznaczenie.
Le destin, przeznaczenie, brzm iało tęsknie w j ego ustach. On n’échappe pas à sa destinée 4 –
szeptał, kiedy m ilczała, wsłuchana w j ego głos. Nie powiedziała m u, że rozbawił j ą ty m
kultowy m tekstem podry waczy. To dlatego, wbrew insty nktowi – czy to nie takie sam o
wy świechtane poj ęcie j ak „przeznaczenie”? – um ówiła się z nim .
Trening właśnie się kończy ł, gdy Diallo zaj rzał do sali. Wy szukał wzrokiem Lu i uśm iechnął się
do niej , choć tak naprawdę uśm iech m iał wszechogarniaj ący. „Czy to nie ten, który wy grał
pierwszy etap…?”, „To ten z The Voice…” – sala wezbrała szeptam i. Ricky przerwał pakowanie
skakanek i podszedł do niego.
– Chcesz się do nas zapisać?
– Wy starczy, że ona tu chodzi – roześm iał się Diallo, po czy m wy konał kilka fingowany ch
ciosów, które Lu odruchowo oceniła j ako niewprawne, ale dobre aktorsko.
Podeszła do niego, a on delikatnie potarł nosem o j ej skroń.
– Czekam na dole, Ginger.
Wzięła pry sznic i szy bko zbiegła na dół. Czekał na nią otoczony wianuszkiem kobiet. Lu
pom y ślała, że j est j ak piorunochron, ściąga dam ską uwagę nawet w m iej scach przesiąknięty ch
testosteronem , takich j ak klub bokserski. Kiedy m u to powiedziała, wy j aśnił z niewinną m iną, że w
ty m sam y m budy nku odby wa się kurs tańca, kilka uczestniczek go rozpoznało.
Wy sunął się z otaczaj ącego go kółka i obj ął Lu. W oczach j ego rozm ówczy ń zauważy ła
oczy wiście zazdrość, wszy stko to wy glądało j ak scena z kiepskiego film u, czego nie om ieszkała
streścić potem Sprite. Gesty zawłaszczania j ej ciała przez Dialla i j ego talent do skupiania na
sobie uwagi, zwłaszcza kobiecej , zaczy nały j ą niepokoić, ale Sprite przy tom nie j ej uświadom iła,
że przecież ślubu z nim brać nie będzie. Lu przy znała j ej racj ę i ucieszy ła się, że m ogą o ty m
gadać. Gdy by nie Sprite, ten związek pozostałby czarno-biały, głębię i barwy nadawała m u
opowieść.
Na ulicy m inął ich sam ochód, z którego wy chy lił się Ricky.
– Faj ny ten twój instruktor, prawda? – rzucił Diallo.
Ricky (m achaj ąc przy j aźnie): Suka, sy pia z czarny m i.
Diallo cudownie całował, o czy m naocznie przekonała się pani Verm eegstah, której psy
obszczekały ich, gdy stali pod pogańskim i płaskorzeźbam i, wtuleni w załom budy nku.
– Nie chce, żeby patrzy ły na bezeceństwa – m ruknęła Lu, kiedy sąsiadka m inęła ich bez słowa,
ciągnąc za sm y cze.
Diallo m y szkował j ęzy kiem po szy i Lu, kąsał uszy, wsuwał długie palce pod bluzkę. Już dawno
by ła gotowa pój ść do łóżka, ale coś j ą powstrzy m y wało od zaproszenia go na górę.
„Przy zwoitość” – zary zy kowała Sprite, gdy o ty m rozm awiały, ale obie wiedziały, że to nie to. Lu
brakowało tego, czego nie powinno brakować singielkom – łatwości wpuszczania m ężczy zn na
swoj e tery torium . Drażniła j ą m y śl, że obcy przy j dzie i będzie doty kał j ej ręcznika, ram ek
fotografii, ukochany ch książek. Naj pierw powinien przestać by ć obcy. Paradoksalnie ten warunek
nie obowiązy wał, j eśli chodziło o ciało – fizy czna obcość Dialla podniecała Lu.
– Może pój dziem y do ciebie? – Przy gry zł j ej górną wargę.
– Albo do ciebie… – Jego włosy pachniały podniecaj ąco, inaczej niż włosy m ężczy zn, który ch
znała.
– Nie m ieszkam sam .
Zeszty wniała. No tak, czego się spodziewała, m usiał m ieć „j akąś”. I to niej edną.
– A z kim ?
– Z m am ą.
Spoj rzała w górę na trój kątną, sm agłą twarz. Diallo nawinął sobie na palec włosy Lu, brązowe
pasm o zlało się kolory sty cznie z odcieniem j ego skóry.
– Ile ty właściwie m asz lat? – Odsunęła się, kosm y k wy m knął się z j ego palców.
– Dwadzieścia cztery.
Cm oknęła Dialla w policzek i ruszy ła pod klatkę za psam i pani Verm eegstah. Muhaha-Roy,
Ching Kim , Charles O’Noufrey – m ignęły nazwiska z listy lokatorów. Kiedy następnego dnia
opowiedziała o wszy stkim Sprite, ta wzruszy ła ram ionam i.
– Ja też j estem od ciebie m łodsza i co nam to przeszkadza? Jedno j est pewne: j ak się z nim nie
prześpisz, to nie zapom nisz o Barcie.
– A boks? – pisnęła Lu.
– Boks to ty. Mężczy źni to co innego.
– Facet m usi m nie zaznaczy ć j ako swoj e tery torium , żeby m i się wreszcie poustawiało w
głowie?
– Że co?
– Klin klinem ?
W Sprite coś się zagotowało, zabulgotało, wreszcie wy rzuciła odpowiedź:
– No, m niej więcej .
Nie liczy ła na dalszy ciąg znaj om ości z Diallem , bo m ożliwości wy boru wśród kobiet, które nie
przej m owały by się j ego wiekiem , m iał nieskończone. A j ednak od tego wieczoru, gdy pożegnała
go pod klatką, nie by ło dnia, żeby się nie spotkali. Czekał na nią po treningach, wy ciągał na
spacery, zapraszał do kina, proponował szwendanie się po wrześniowy m parku. By ł do j ej
dy spozy cj i w ty godniu i w weekendy, aż j ą to dziwiło, bo z okładek plotkarskich m agazy nów, które
widziała przy kasie w Delhaize, dowiady wała się, że kandy daci na naj lepszy głos w Belgii
m ozolnie ćwiczą.
– Nie powinieneś się przy łoży ć? – Drażniła się z nim , uży waj ąc nauczy cielskich zwrotów.
– Wiem , j ak się śpiewa, m am to we krwi – odpowiadał z zaczepny m uśm iechem .
Poj echała z nim do Liège, gdzie przy gotowy wał piosenkę pod okiem j urorów, m uzy ków z
zespołu Joshua.
– Oni są tacy cool – zachwy cał się.
Przy taknęła, wy czuwaj ąc, że Diallo woli widzieć świat dwuwy m iarowo. Dla dobra tego, co
m iędzy nim i iskrzy ło, postanowiła nie zdradzać się z inklinacj am i w kierunku 3D. A on przeszedł
do następnego etapu, nie zostawiaj ąc żadny ch wątpliwości, kto j est naj lepszy.
– Jestem czarny m koniem The Voice!
– W ty m zwrocie nie ty le chodzi o kolor skóry, ile… – zaczęła i urwała.
Pławił się w sławie j ak w basenie z kolorowy m i kulkam i. Zrobiono m u nawet takie zdj ęcie:
Diallo ze sterczący m i różkam i wy skakuj ący spośród kolorowy ch piłek. Zarażał wszy stkich
dziecięcą energią, kiedy się uśm iechał, żartował, wy głupiał albo śpiewał – a podśpiewy wał bez
przerwy. W dom u rodzinny m Lu wszy scy słuchali m uzy ki, ale śpiew nie by ł elem entem ży cia
codziennego. Teraz koił j ą głęboki, aksam itny głos Dialla, który nucił ty lko dla niej .
Pokazano ich w m igawkach z kulis The Voice, j ak spaceruj ą roześm iani po uliczkach Liège, co
sprowokowało nową falę zainteresowania i j ej osobą. Ludzie zagady wali do niej na ulicy,
bokserzy kibicowali Diallowi; Ricky głośno doradzał, żeby nie uprawiała z Diallem seksu przed
wy stępem – to, co j est złotą zasadą w świecie sportu, na pewno działa i w rozry wce. Panie z kursu
tańca podchodziły pod salę bokserską, przewiduj ąc, że Diallo wpadnie po Lu, a przy okazj i rozda
parę autografów. W pracy do Lu przy biegły staży stki.
– Boże, j aki on piękny ! – zachwy cały się.
– Możesz nam skołować j ego podpis?
– Niech m i się na ty m podpisze. – Jedna podała j ej różowy tiszert.
Pani Ula przy znała, że Diallo j est „naprawdę zabawny ”, Dom inika ciepło zauważy ła, że
wy gląda na zainteresowanego Lu, ty lko pan Zdzisław nic nie powiedział, nie śledził program u, bo
żona wolała Złotopolskich.
Kiedy Diallo oznaj m ił publicznie, że j ego dziewczy na j est znaną m odelką, pracuj e w
dy plom acj i oraz przy gotowuj e się do zawodów bokserskich, do Lu zadzwonił Bart.
– Em i, co ty widzisz w ty m paj acu? – zapy tał tonem , którego uży wał zarówno wtedy, kiedy
oznaj m iał Lu, że wy padł m u niespodziewany wy j azd z żoną, chociaż m ieli zaplanowany wspólny
weekend, j ak i wtedy, kiedy proponował j ej szy bki num erek. – Gustuj esz w licealistach.
– Mam spore am plitudy wahań, j eśli chodzi o wiek m ężczy zn – odparła, dziwiąc się, że j ego
głos wy wołuj e w niej tak silne em ocj e.
– Teraz widzę, że wolisz kolorowy ch.
Ale choć Lu się zdenerwowała, nie m iała czasu przeży wać tej rozm owy, bo codzienność z
Diallem wirowała j ak karuzela – zapraszano ich na im prezy, film owano, przeprowadzano
wy wiady. Niewiele m ieli czasu, żeby zam ienić ze sobą dwa słowa.
– Masz rom ans – skonstatowała Dunia ze śm iechem , gdy Lu j ej o ty m opowiedziała.
– Rom anse m iewaj ą m ężatki – pry chnęła.
– Kobiety niezależne też. Jest m łodszy, im ponuj esz m u.
– Uważasz, że Diallo leci na m oj ą niby -sławę?
– Na twoj ą urodę i na twoj ą pozy cj ę. – Dunia zaakcentowała spój nik.
– Moj e wnętrze go nie obchodzi?
– A ty j esteś ciekawa j ego wnętrza?
Tata Bis na wieść, że Lu spoty ka się z Diallem , westchnął.
– Widać związki z m łodszy m i m asz w genach. Ja też by łem m łodszy od twoj ej m am y.
– Dunia m ówi, że z tego nie wy chodzi zazwy czaj nic poważnego.
– Ja tak chciałem , żeby wy szło, że przekonałem Riannę.
Ricky coraz bardziej iry tował się na Lu.
– Masz walkę za trzy m iesiące!
– Przecież nie opuściłam ani j ednego treningu.
– Ale się opieprzasz! My ślisz, że nie widzę?
W duchu przy znała m u racj ę. Unikała ostrego trenowania, żeby nie by ć spocona, bo Diallo
często wpadał po nią bez zapowiedzi. Migała się od ćwiczenia kopnięć z obawy przed siniakam i,
od sparingów, żeby nie pokazy wać się publicznie z podbity m okiem .
– Chcesz by ć bokserką czy lalą na pokaz? – sarknął Ricky, a Lu skuliła się ze wsty du.
Kiedy wy szła z budy nku na parking, gdzie m iała na nią czekać Sprite (Diallo m usiał tego
wieczoru zostać w Liège), znów usły szała głos trenera.
– …m ówię wam , ona j est bi! – dobiegło j ą z ciem ności parkingu. – Sy pia z czarny m i, ale baby
też lubi.
– Ricky, uspokój się – m ity gował go Bilal. – To, że gorzej ćwiczy, nie znaczy, że m ożesz…
– Teraz chodzi z ty m z The Voice. – Ricky go nie słuchał. – A przedtem leciała na Leę.
– Zam knij się, Ricky – m ruknęła Lea.
Lu stała, m ilcząc, w bram ie, słowa nie układały się j ej w głowie, zdawały się wsiąkać w
panuj ącą dokoła ciem ność; obce j ęzy ki by ły naraz fakty cznie obce, by ła im oboj ętna. Zanim
skonstruowała ripostę po francusku, doszedł j ą głos Sprite: – Gadasz na Lu, bo cię nie chce!
– To m oj a bokserka – uniósł się Ricky. – Jestem j ej trenerem , dla m nie j est niety kalna.
Bilal parsknął śm iechem .
– Tak? – zaperzy ła się Sprite. – To dlaczego próbowałeś j ą klepnąć w ty łek? My ślisz, że nie
widziałam ?
– A co, to twoj a dziewczy na? – warknął Ricky, ale zaraz się zm ity gował. – Co j est, Sprite, na
żartach się nie znasz?
Zam knął bagażnik, wsiadł do sam ochodu i odj echał bez słowa. Lu wy szła z ciem ności bram y
na parking.
– Na żartach się nie znasz? – powtórzy ła zdanie Ricky ’ego.
Sprite m achnęła ręką i wsadziła klucz do zam ka żółtej furgonetki, którą kiedy ś j ej m atka woziła
sprzęt fotograficzny. Auto zam y kało się na klucz ty lko od strony kierowcy, drzwi pasażera
otwierało się za pom ocą spinki do włosów.
– Żarty Ricky ’ego potrafią narobić sporo złego – odparła. – Py tałaś, kim j est oj ciec Chloe.
Nie, to nie Ricky – dodała szy bko, widząc m inę Lu. – Jego brat. Przy szedł kiedy ś do niego do
klubu, m am a akurat odprowadzała m nie na taniec. Zagadał j ą, od słowa do słowa… Zaszła w
ciążę, rozwiodła się z oj cem . Gdy by wciąż by li razem , Ricky by łby m oim przy szy wany m
wuj kiem – zakpiła.
– Dlaczego twoj a m am a rozstała się z oj cem Chloe?
– Miał trzy dzieści parę lat, a wciąż m ieszkał z m atką i nie zam ierzał tego zm ienić.
Zaproponował m oj ej m am ie, że będą m ieszkać we trój kę. Nie zgodziła się, oczy wiście. Ricky
przy pisy wał m oj ej m am ie winę za ich rozstanie, twierdził, że chciała ty lko m ieć dziecko, że
wy korzy stała j ego brata. Cały klub znał tę historię, oczy wiście w wersj i Ricky ’ego. By łam wtedy
nastolatką. Znaj om i zaczęli się ze m nie śm iać. Obraziłam się na m am ę, robiłam głupie rzeczy.
– I m im o to chodzisz do Ricky ’ego na treningi?
– To naj lepszy trener kick-boxingu w Brukseli. Nie licząc Cheicka, ale on nie uczy.
Dopiero kiedy podj echały pod dom z brzuszkiem , Lu odważy ła się zapy tać:
– Jak się teraz układa m iędzy tobą a m am ą?
– Już dobrze. – Sprite wzruszy ła ram ionam i. – Czy to j ej wina, że się zakochała? Że chciała
urodzić dziecko?
Ten chłopak to lekkość nad lekkościam i – pom y ślała Lu i wy pchnęła kulki piersi w górę stanika,
żeby wy dawały się pełniej sze. Denerwowała się przed pierwszy m razem z Diallem , ale m iała
świadom ość, że j eśli teraz tego nie zrobią, nie stanie się to nigdy. Ich znaj om ość m usowała
zabawą, śm iechem , żartam i, kręciła się wokół przy j ęć, wy wiadów i pokazów. Dostali nawet
publiczne błogosławieństwo na by cie parą m im o dzielącej ich różnicy wieku. Ale j ak wy j aśniła
j edna z gazet, trzy dziestolatka z dwudziestoczterolatkiem dobrze się kom ponuj ą, gorzej , gdy by Lu
m iała czterdziestkę.
Delikatne pukanie przy pom inało ry tm em przebój , który Diallo m iał zaśpiewać w kolej ny m
etapie The Voice. Lu rzuciła ostatnie spoj rzenie w lustro: bielizna w kolorze czerwonego wina
dobrze kom ponowała się z brązowy m i włosam i, brzuch wy robiony ćwiczeniam i napawał dum ą,
korektor zakry ł siniaki. Uchy liła drzwi, dbaj ąc, by w szparze zaprezentować się seksownie. Diallo
westchnął na j ej widok, po czy m wsunął stopę m iędzy fram ugę a drzwi. By ło w ty m ruchu coś
tak seksownego, że Lu zwilgotniała. Pom y ślała, że będzie cudownie. Ten chłopak znał się na
niuansach i całował naj lepiej ze wszy stkich, lepiej od Barta.
Pół godziny później wciąż j eszcze leżała na plecach z szeroko otwarty m i oczam i. Diallo brał
pry sznic, a kiedy wrócił, znów j ą zapy tał:
– Dlaczego nic nie m ówisz, Ginger?
Do końca znaj om ości powtarzał to py tanie, dodaj ąc: „Dlaczego by łaś wtedy taka cicha?”.
Dlaczego? – py tała wtedy i potem sam ą siebie Lu. Nawet w studenckich czasach nie zdarzy ł
j ej się stosunek, który trwałby niecałe cztery m inuty. Zalewała j ą m ieszanina podniecenia i
rozczarowania, fale niezaspokoj enia łom otały o podbrzusze, dudniły w uszach kobiecą skargą.
„Dlaczego?” – py tała Lu bezgłośnie, a Diallo py tał aksam itny m głosem : „Czem u j esteś taka cicha,
Ginger?”.
Przesunęła wnętrzem dłoni po sterczący ch włosach kochanka. Pewnie dlatego, że to pierwszy
raz. Pierwsze razy by waj ą do dupy.
Na zdjęciu w kolorowej gazecie urodziwa para je śniadanie na hotelowym tarasie.
Wrześniowe słońce wydobywa czekoladowy odcień włosów młodej kobiety, pada złocistym
promie-niem na zachwycone oczy chłopaka. Nie ma wątpliwości: jest zakochany.
Kobieta w brązowych sznurowanych butach odkłada gazetę i zerka na monitory z godzinami
odjazdu pociągów. Znowu w drodze, w morzu nieznanych twarzy. Ale jedna wydaje jej się znajoma.
Sięga jeszcze raz po gazetę, którą czytało przed nią wielu podróżnych. Twarz młodej kobiety ze
zdjęcia – czy gdzieś jej już nie mignęła? Napis głosi: „Diallo i Ginger Girl jedzą śniadanie na
tarasie hotelu, w którym spędzili upojną noc”.
Kobieta przygląda się Ginger Girl. Jej twarz wygląda znajomo. Sięga do kieszeni i dotyka
brązowego guzika. Urwał się, biedak, i teraz leży w jej kieszeni, z tym, co widział, z nitkami cudzych
zdań. Kobieta przekłada kartkę gazety. Jest prawie pewna, jak potoczą się losy tych dwojga, jak ro-
zegra się love story Dialla i Ginger Girl.
Publiczność nie chciała wy puścić ze sceny Chloe i Dialla, którzy zaśpiewali w duecie. Jurorzy
siedzieli zasępieni – j ak tu wy brać m iędzy j asnowłosą nastolatką o chrapliwy m głosie a
zm y słowy m chłopakiem , ulubieńcem m ediów?
– Diallo, Diallo – krzy czeli ludzie za plecam i Lu.
– Chloe, Chloe! – dopingowali inni, stłoczeni za Sprite.Jurorzy szeptali, naradzali się, kiwali
głowam i. Kam ery telewizy j ne śledziły naj m niej sze drgnięcia ich twarzy. Już dwóch się
wy powiedziało – głos za Chloe, głos za Diallem – co zrobi pozostali sędziowie?
– Chce m i się siku! – krzy knęła Sprite do ucha Lu.
– A m nie burczy w brzuchu!
Sprite zaciskała dłonie w perfekcy j ny m splocie, j akby m iała zaraz zadać cios. Lu podskakiwała
obok niej nerwowo, odruchowo „drobiła”, niczy m na ringu. Popatrzy ły na siebie i wy buchnęły
śm iechem . W ty m m om encie ze sceny padło im ię zwy cięzcy.
Godzinę później stały z kieliszkam i w rękach, obserwuj ąc kłębiący się wokół tłum . Kandy daci,
którzy nie odpadli z konkursu, próbowali trzy m ać się razem , ale dziennikarze co chwila odciągali
kogoś na bok, żeby przeprowadzić wy wiad. Członkowie rodzin i znaj om i kręcili się
zdezorientowani. Dzięki swoim kandy datom znaleźli się na przy j ęciu, gdzie ich film owano, py tano
publicznie o wrażenia, pierwszy raz w ży ciu.
– Diallo m ówi o pani „m oj a kobieta” – zagadnęła Lu dziennikarka. – Proszę nam zdradzić, co
pani teraz czuj e?
Lu uśm iechnęła się enigm aty cznie i pokręciła odm ownie głową.
– A pani? – Dziennikarka nie rezy gnowała, zwróciła się teraz do Sprite. By ła m łoda, m ówiła
szy bko, dbaj ąc, by w zdaniach znalazły się wy rażenia slangowe. – Jest pani siostrą Chloe, co pani
m y śli o dzisiej szy m wieczorze?
Sprite uniosła do góry dłonie w geście odm owy. Dziennikarka zacisnęła usta.
Dziennikarka: Skąd j est ta biała, z Polski? Ta druga też z j akiej ś dziczy. Kom unizm i kolonializm ,
biała i czarna, egzoty czne, ładne.
– Film uj j e – rzuciła dziennikarka kam erzy ście, gdy Lu i Sprite odchodziły. – Zrobim y story
m ulti-kulti. Dam y do tego lid: „Chloe a Diallo – czy ich wy stęp zniszczy przy j aźń bokserki i
m odelki? Siostra i narzeczona kandy datów na The Voice Belgique bij ą się na ringu i w ży ciu”.
Dopiero w hotelu Lu włączy ła kom órkę. Trzy nieodebrane połączenia, wszy stkie od Barta.
I esem es: „Em i, nie m asz poj ęcia, j ak m i przy kro, że twój licealista odpadł”.
Wy grana Chloe zm ieniła układ sił w grupie bokserskiej . Ci, który m zawsze podobała si ęSprite,
m ieli wreszcie pretekst, by się do niej zbliży ć. Nieśm iały olbrzy m Sené, Farid, wschodząca
gwiazda klubu z kitą czarny ch włosów, i zadziorny, sły nny z szy bkich ciosów Walid zagady wali j ą
o postępy Chloe. Ty lko drobny Bilal trzy m ał się z dala.
– Kocha się w tobie – oznaj m iła Lu, gdy przebierały się w szatni.
Sprite ściągnęła przepoconą koszulkę i upięła warkoczy ki na czubku głowy.
– My ślałam , żeby przed sy lwestrem wy tatuować sobie taką łody gę, o tu. – Dotknęła palcem
pleców.
– Jest niższy od ciebie. Przy takim Sené ginie. I nie m a urody Farida – podpuszczała j ą Lu.
Lubiła oczy tanego, wy kształconego Bilala, j ego opowieści o Maroku, z który ch wy łaniał się
inny świat niż znany ze stereoty pu. Bilal m iał subtelne poczucie hum oru, delikatnie kory gował
francuski Lu, nie śm iał się z j ej błędów. Do walk zdej m ował okulary. Przeciwników zwy ciężał
przez zaskoczenie, nikt nie spodziewał się po m ikrusie tak m ocny ch ciosów.
– Ty lko żeby nie wy szło za dużo kwiatowy ch m oty wów. – Sprite obracała się przed lustrem .
– Wy raźnie się poci, j ak cię widzi.
– Tu się wszy scy pocą. – Sprite zarzuciła ręcznik na ram ię i ruszy ła w kierunku pry szniców.
Lu wy łuskała z torby m y dło, ale zanim weszła do sąsiedniej kabiny, przy siadła na ławce.
Wszy stko wokół przy spieszało, czuła to po sposobie, w j aki opowiadała o różny ch rzeczach
Sprite.
Zdania stawały się krótkie, wy darzenia napierały na siebie – boksowanie, pozowanie, związek
w świetle j upiterów, nurkowanie we francuski. Pulsuj ąca, kolorowa tkanka-tkanina.
Nagie brązowe ram ię wy sunęło się zza zaparowany ch drzwi, w ślad za nim poj awiła się twarz
Sprite.
– My ślisz, że powinnam m u dać swój num er telefonu? Bilalowi?
Diallo wy glądał, j akby uszło z niego powietrze, Lu wy dało się nawet, że różki afro oklapły.
Siedział naprzeciw niej i przeżuwał kęs kaczki po wietnam sku, ale j edzenie go nie cieszy ło.
– Może pój dziem y do kina? – zaproponowała Lu.
Wbił wzrok w talerz i rozm azał pałeczkam i gęsty sos. Lu przem knęło przez m y śl, że j ej
bazgroły nieodm iennie przechodziły w napis: „dupa”.
– Graj ą dobry film , czy tałam recenzj ę.
Westchnął i zapatrzy ł się w punkt gdzieś ponad j ej głową.
– I co z tego, że przegrałeś? – Obj ęła palcam i j ego nadgarstek opleciony kolorowy m i
bransoletkam i. – Wszy scy kiedy ś przegry wam y. To część ży cia.
Niecierpliwie odsunął pałeczki.
– Nie przej m uj się, to ty lko etap.
– A ciebie nie wkurza, że j uż cię nie rozpoznaj ą, Ginger? – Wy glądał j ak rozzłoszczony
nastolatek. – By łaś i cię nie m a! Na m nie też nikt j uż nie patrzy. By ły wy wiady, autografy, a teraz
nagle… nic.
Kelner położy ł na stole rachunek.
– Nic? – zapy tała. – Jak to nic? Po prostu ktoś wy łączy ł reflektory. Ty lko ty le.
Diallo uderzy ł otwartą dłonią w stół, paty czki sturlały się z talerzy.
– Ale co j a m am teraz robić? No co?!
Lu spoj rzała z niedowierzaniem . Py tał zupełnie serio.
– A co robiłeś przedtem ?
– Wszy stko, żeby dostać się do The Voice. Wy dałem oszczędności na lekcj e śpiewu, tańca.
Naprawdę się przy gotowałem .
Lu zerknęła na rachunek – Diallo wy bierał drogie restauracj e.
– Możesz za m nie zapłacić? – rzucił. – Liczy łem na zarobki z m uzy ki po wy granej . Jestem
spłukany.
Lu zapłaciła i poszła do toalety. Stała przed lustrem , dopóki ktoś nie poprosił, żeby się przesunęła
– Wietnam ka z obsługi puściła wodę w um y walce. Lu sięgnęła do torby po szm inkę, a kiedy
podniosła wzrok, zobaczy ła, że kobieta m y j e nie ręce, ale stopy.
Tego wieczoru nigdzie nie poszli, Lu wy m ówiła się bólem głowy. Dopiero później przy szło j ej
do głowy, że j ako bokserka m ogła zm y ślić naderwane ścięgno albo naciągaj ący siniak. Nie
chciało j ej się kochać z Diallem , bo by ł kiepski w łóżku, nie m iała chęci z nim rozm awiać, bo
interesowało go ty lko to, co doty czy ło j ego. Oburzało j ą, że żąda, by za niego płacić.
Sonlot, Mj uta, Portugales – przeczy tała, staj ąc pod dom em . Wj echała na górę, zdj ęła ubranie i
wzięła długi pry sznic.
– Prośba o grzebień.
– Zaakceptowana.
– Prośba o kieliszek.
– Zaakceptowana.
– Prośba o wstążkę.
– Zwariowałaś?
Lu odchy liła się na krześle, sięgnęła po słuchawki i założy ła j e na uszy.
– Grzebień, bo wy rośnie z niego las – powiedziała do m ikrofonu – kieliszek, bo będzie j ezioro…
– Ale z tą wstążką to przesadziłaś – sapnął Daniel. – Jak chcesz się bawić w księżniczki, to j a
odpadam !
– …a wstążka rozwinie się w rzekę. Nie pam iętasz? Mam a nam czy tała tę baj kę, to znaczy
czy tała tobie, j a się przy słuchiwałam .
Twarz Daniela zszarzała. Lu pom y ślała, że dziwnie się m ilczy na Sky pie, obecność na ekranie
zobowiązuj e do działania.
– Muszę j uż kończy ć – wy krztusił.
– Czekaj . – Lu zrobiła ruch, j akby chciała go dotknąć, ale ekran pociem niał.
Nacisnęła słuchawkę z im ieniem brata, nie odbierał. Od paru ty godni spoty kali się w grze
Adventure Quest. Tworzy li swoj e postaci, na wpół baśniowe stwory. Przy j m owali zadania i
staczali walki z przeciwnikam i, tworząc wspólny front. Wcześniej próbowali gry, w której by li
bogam i, ale Danielowi się znudziła. Tu by ło więcej przeszkód, konflikty wy buchały często,
m usieli obm y ślać strategie przechy trzania przeciwników. Uciekali przed potworem , który
przy pom inał wielki m onolit, toczy ł się, m iażdżąc wszy stko, co napotkał po drodze. Deptał
Danielowi po piętach, dlatego Lu poprosiła, żeby brat przekazał j ej trzy m agiczne przedm ioty, tak
j ak w baj ce, którą czy tała m u m am a.
Sky pe zabuczał, Lu szy bko odebrała. Na ekranie poj awiła się twarz Taty Bis.
– A gdzie Daniel? – zapy tała.
– Nie wiem . – Tata Bis się zdziwił. – Pewnie w swoim pokoj u.
Włosy m iał świeżo ostrzy żone, nowy sweter wy doby wał błękit oczu.
– Jak by ło w Hiszpanii? – zapy tała Lu. – Dwa ty godnie, nie nudziłeś się sam ?
– Nie – odchrząknął. – Tak naprawdę to… nie by łem sam . – Wy glądał j ak skarcony uczeń,
który j ednak cieszy się, że nabroił. – Poj echaliśm y we dwoj e. Z Moniką.
– Z Karate Moniką?! – wy rwało się Lu.
Skinął głową bez słowa. Lu pom y ślała, że m ężczy znom powinno się dawać w szkole dodatkowe
lekcj e m ówienia. Ty le że teraz to j ej zabrakło słów.
– I… i j ak by ło?
Odpowiedź wy czy tała z j ego oczu.
– Cieszę się – wy bąkała.
– Naprawdę, Em ilko? – Patrzy ł na nią z obawą.
Pokiwała głową. Teraz j ej przy dałby się m agiczny przedm iot, żeby przenieść j ą do pokoj u, w
który m siedział Tata Bis, przy biurku, na który m wciąż stało zdj ęcie j ego i m am y. Lataj ący
dy wan – pom y ślała. Poleciałaby m tam , a potem go Tacie podarowała. Jem u i Karate Monice.
Ostatnie spotkanie z Diallem przy brało we wspom nieniach Lu obły kształt, do tego stopnia, że
kiedy opowiadała o ty m Sprite, zatoczy ła koło. A wszy stko dlatego, że rozm owa z nim
przy pom inała toczącą się kulę śnieżną – zaczęło się od drobiazgu, a skończy ło na zbitej m asie,
która wy rwała im się spod kontroli.
– …on m ówi, że go nudzi spoty kanie się zawsze w ty m sam y m parku, a j a m u na to, że to
pierdoły, że m nie denerwuj e, kiedy chce, żeby m za niego płaciła, a co j a j estem , j ego m atka,
poza ty m m nie na to nie stać i co to za zwy czaj w ogóle, a on na to, że j estem dy plom atką i znaną
m odelką i m am więcej forsy niż on, a j a na to, że j aką znaną i żeby się nie wy głupiał z tą
dy plom acj ą, bo j a rury naprawiam przy pom ocy wy naj ęty ch fachowców…
– A on co, nie pracuj e? – weszła j ej w słowo Sprite.
Lu spoj rzała na nią z podziwem . Takie proste py tanie! Sam a w świetle j upiterów nie widziała
tego, co dostrzegła teraz dzięki uwadze Sprite: dwudziestoparolatka Dialla, który nie pracował,
m ieszkał z m atką, a od kobiet dom agał się opieki i nieustannej uwagi.
Kiedy zerwali – na szczęście nikt ich ty m razem nie film ował – Lu przez j akiś czas czuła
ssanie, j ak zwy kle, gdy coś znika. Jego wrażliwość, urok, pocałunki, piękny głos, niekłam any
podziw dla niej , a na pewno dla Ginger – wszy stko to sprawiało, że parę razy sięgała po telefon,
żeby do niego zadzwonić. Zam iast tego ruszy ła przed siebie szy bkim m arszem . Sadziła wielkim i
krokam i po alej kach parku Forêt, przem ierzała rozległe trawniki, przeglądała w pam ięci ich
rozm owy i spotkania, j akby układała album ze zdj ęciam i. Ostatnie uj ęcie – Lu obej m uj e Dialla i
zaraz się od niego odsuwa, j akby by ł kruchą wy dm uszką.
– Takie ładne i puste to by ło – podsum owała w rozm owie ze Sprite.
Wszy stko się w niej ułoży ło, i to wcale nie dzięki j ej sile woli.
– Mieszkam y w środku Europy – odparła Sprite. – Mam a m ówi, że tu m ożna wieść dolce vita i
nawet nie zauważy ć, kiedy ży cie przeleciało.
– To co m am y robić?
– Boksować. Szukać czegoś prawdziwego.
– Mogłaby ś j aśniej ?
– Mam dopiero dwadzieścia osiem lat, czego ode m nie wy m agasz? Moj a m am a na własne
ży czenie poszła w ży ciowe zwarcie, dostała po łbie, bolało.
– My ślisz, że żałuj e?
– Przy naj m niej coś czuła.
Dy rektor Pac wpatry wał się w sufit z taką m ina, j akby m iał się zaraz rozpłakać. Lu też zadarła
głowę – z dziury po odpadnięty m ty nku zdawało się coś wy rastać. Paweł, szef ekipy fachowców,
który ch Lu wy naj m owała do prac rem ontowy ch, przerwał ciszę: – Ja ci powiem , Jarek, m asz,
kurwa, dom . Ja też m am , kurwa, dom . Ja naświetliłem sprawę do swoj ego notariusza. Sąsiadka
j est proprieterem ogródka, nie? Ale j ak się płot, kurwa, obali, to j a też m am płacić. Więc ten twój
proprieter niech nie pierdoli, bo j ak ci się zwala sufit na łeb w salonie, to on m a to naprawić, a nie
ty czy j a. I m asz, Jarek, twardo stać przy swoim kurwa!
– Ale właściciel nie chce naprawić.
Zapatrzy li się w sufit. Paweł ocknął się pierwszy.
– Ty ! No, grzy b. Co j a ci poradzę!
– Sandra m i głowę suszy. Właściciel m ówi, że to nie j ego problem , bo polska ekipa tu
pracowała i pewnie coś popsuła.
– Bo to wszy stko m ądrusie! – Paweł dziobnął żółtą m iarką w sufit. Płat ty nku rozsy pał się na
tureckim dy wanie, wzbij aj ąc chm urę py łu. – Ty ! Powiedz tem u proprieterowi, że grzy b by ł,
m y śm y go, kurwa, nie urodzili. Jak tu ściany m alowaliśm y, kazałem chłopakom ży broki położy ć,
ale wy lazł. Ty ! Ten twój proprieter kom binuj e, żeby ś, kurwa, ze swoj ego budżetu zapłacił.
Dy rektor Pac spoj rzał znacząco na Lu. Poprawiła się na krześle i uśm iechnęła kokietery j nie do
Pawła.
– To j ak to załatwim y ? – zapy tała. – Nie m usi by ć na am basadę, ale żeby rachunek nie za
duży …
Paweł: Cwaniara! Ale m a j aj a. Nie to, co ten tu, pół dupy zza krzaka.
Fachowiec znów dziobnął m iarką w sufit, ty nk pacnął na stolik j am nik, obsy puj ąc py łem
koronkowy bieżnik.
– Ty ! – huknął, a dy rektor podskoczy ł.
Dopiero uczy ł się tego, co Lu od dawna wiedziała: że Paweł nie um ie m ówić bez wy krzy knień.
Tego, że nie um ie przestać m ówić, m iał się dowiedzieć za chwilę.
– Ty ! – Głos Pawła wy doby wał się z wielkiej piersi. – Tu wszy scy, kurwa, należą do tego
sufitu, to nie j est twój pry watny sufit! Ja ci powiem : kiedy ś j ednem u chłopu dusz zaciekał. Trzy
lata by ło dobrze, chłop się nie doj rzał, że sy likon odstał. Dzwoni do m nie i m ówi: bo tu w duszu
cieknie. Zaj echałem , m ówię: to żeście się nie dopatrzy li?! Chłop, że się nie zna, to nie zauważy ł.
Ja m ówię: to asurans będzie płacił, bo to nie m oj a sprawa. Co, przecież j a nie będę j eździł i m u na
dusz codziennie patrzy ł! To asurans m ówi, że on sy likonu nie pokry j e. Jak to, kurwa, nie pokry j e?!
– Ale co z ty m sufitem ? – Dy rektor Pac wy glądał na zdezorientowanego.
– Ty ! – Paweł wcisnął m u do ręki latarkę. – Masz lam pkę, tu m asz buton, przekręcasz.
Złapał go za nadgarstek i wy kierował latarką w górę, strum ień światła padł na sufit.
– Tak m u pokaż! Że grzy b!
I to m a by ć m oj a kariera? – zży m ała się Lu w duchu tego wieczoru, przy gotowuj ąc sobie
kolacj ę. Ale zaraz się skarciła. Przy pom niała sobie, j ak by ło na początku: nie znała nikogo z
wy j ątkiem Barta. Wracała do hotelowego pokoj u i nie m iała nawet do kogo zadzwonić. Czekała
na kochanka, ale on ostrożnie dawkował j ej swoj ą obecność. Twierdził, że nie m ogą się zby t
często widy wać, żeby nie budzić podej rzeń Ty m ci; że m a dużo pracy, że m usi dbać o szkołę
Rafałka i j eszcze chodzić do siłowni, żeby Lu nie rzuciła go dla m łodszego.
Dziś Lu odzy skiwała równowagę po rzuceniu m łodszego i przy zwy czaj ała się do sam otny ch
wieczorów. My śli uparcie wracały do kwestii seksu. Wolała nie drąży ć, kiedy kochała się tak, że
naprawdę by ło j ej dobrze. Chy ba wtedy w windzie, z Bartem .
Musiała go ściągnąć m y ślam i, bo kom órka piknęła esem esem . Bart pisał: „Em i, j estem pod
twoim dom em , m ogę wpaść na chwilę?”.
Zakręciła gaz pod garnkiem i przelała ry ż wodą. Dawno nie gotowała, z Diallem zwy kle j edli
na m ieście. Kiedy tu przy j echała, gotowała dla Barta, ona, wiecznie go głodna. Martwiła się też
wtedy o Daniela i Tatę Bis. Dziś brat i oj czy m sobie radzili, a Lu m iała Sprite i bokserów.
Gotowała dla siebie.
Um y ła ręce i wzięła do rąk telefon. Co m oże j ej teraz zrobić Bart?
„Wpadnij – odpisała. – Ale rzeczy wiście na chwilę”.
Mężczy zna szarżował na nią. Pierwsze, co przy szło j ej to głowy, to żeby zwiać. Ale wszy scy
na nich patrzy li. Lu sły szała własny oddech, pot zalewał j ej oczy, ściekał z nosa. „Garda, front
kick, blokuj !” – krzy czał Ricky z rogu ringu. Opuszczały j ą siły, przeciwnik wy korzy sty wał to,
okładaj ąc j ą po głowie i nerkach. Jak to dobrze, że m iała kask, to Sené nalegał, żeby założy ła.
„Znam tego ty pa” – m ruczał, dopinaj ąc j ej klam erkę pod brodą.
Nagle poczuła, że leci. Nie zdąży ła się przestraszy ć, po prostu zdziwiła się, że znalazła się na
linach. Twarze otaczaj ące ring zawirowały. Nie m ogli pokazać, że się o nią m artwią, bo by ła
bokserką, podj ęła wy zwanie; nie m ogli j ej pom óc, to by ła j ej walka. Czekali i patrzy li, j ak sobie
poradzi.
Przeciwnik szedł na nią. By ł wzrostu Lu, ale znacznie cięższy, nie drobił, sunął. Odbiła się od lin.
Zwrócił się w j ej kierunku, teraz widziała, że i on j est zm ęczony. Odskoczy ła. By ł dużo silniej szy,
ale reagował wolniej niż ona. Zatoczy ła półkole i zaatakowała, kopnięcie w splot słoneczny i zaraz
drugie, okrężne wy sokie. Potrzasnął głową j ak niedźwiedź i znów na nią ruszy ł. W bliskiej
konfrontacj i nie m iała szans, na odskakiwanie nie m iała j uż sił. Przy pom niały j ej się słowa
Cheicka: „Uchy l się przed j ego ciosem i wy prowadź taki sam , zanim zdąży cofnąć ram ię, tam ,
gdzie j est odsłonięty ”. Przeciwnik zaatakował, a ona zrobiła unik, obserwuj ąc, j ak wy prowadza
cios. Przed następny m j uż nie uskoczy ła. Uchy liła się i zanim zdąży ł się zorientować,
wy prowadziła swój – prosto w j ego nos.
Zabrzm iał dzwonek na zakończenie rundy, Ricky znalazł się przy niej , ściągał j ej rękawice.
– No widzisz! Jak słuchasz, co m ówię, to wy gry wasz. Dobry ten ostatni cios. A przecież Jean-
Pierre j est doświadczony m bokserem .
– Ale kilka lat nie boksowałem – żachnął się j ej przeciwnik, wy pluwaj ąc ochraniacz na zęby.
– Jesteś od Lu dwa razy cięższy. – Sené górował nad Jeanem -Pierrem posągową sy lwetką, ale
m ówił cicho, j akby nie chciał nikom u przeszkadzać.
– Jak zaczy nałem w ty m klubie, boksowali ty lko m ężczy źni, a teraz… – poskarży ł się kom uś
Jean-Pierre.
Aniołek odwrócił od Lu wzrok z zażenowaniem . Minęła go z głupawy m uśm iechem i zj echała
do kazam at.
– W im ię Oj ca i Sy na! – przeżegnała się na j ej widok pani Ula.
Dom inika zza swoj ego kom putera wbiła w Lu przestraszone spoj rzenie. Pan Zdzisław
zaniem ówił i zaczął szukać po kieszeniach okularów.
– Napadli cię, dziecko? – Głos pani Uli wzbił się pod sufit. – To takie niebezpieczne m iasto,
sy nowa chciała m nie odwiedzić, ale j ej m ówię: „Żanetko, nie j edź, zostań w Polsce, bo tu takie
się ty py kręcą, że sobie nie wy obrażasz!”.
– A m i wczoraj ukradli wędkę, j ak poszedłem za potrzebą – poskarży ł się pan Zdzisław. –
I to w centrum , niedaleko avenue Louise łowiłem .
– Jest pan pewien, że tam m ożna łowić? – m ruknęła Dom inika z powątpiewaniem .
Dy rektor Pac podniósł wzrok znad papierów i wpatrzy ł się ze zgrozą w twarz Lu.
– Em ilia, j eżeli twoj e kontakty z osobam i obcego pochodzenia wy daj ą takie owoce, to z nich
zrezy gnuj – wy cedził. – Pracuj esz w dy plom acj i, reprezentuj esz nasz kraj . Co Belgowie
pom y ślą, widząc cię w takim stanie? Że cię m ąż Polak pobił. Jak zaczniesz wy j aśniać, że twój
gach j est kolorowy, ty lko pogorszy sz sprawę.
– Bij a cię ten ty p?! – Pan Zdzisław znalazł wreszcie okulary i teraz oglądał Lu, j akby by ła
wy pchany m ptakiem .
– Sam otne kobiety zawsze m aj ą gorzej – użaliła się pani Ula. – Powtarzam sy nowej :
„Żanetko, nawet j ak Mareczek zapij e czy pieniędzy nie przy niesie, to j ednak j est ten
m ężczy zna w dom u”.
– Lepszy pij ak niż nic… – żachnęła się Dom inika.
– Ja wiem , Dom iniczko, że tobie się w ży ciu nie poukładało, ale przy j dą lepsze lata, spotkasz
j eszcze kogoś.
Dom inika przetrząsnęła torbę i wy ciągnęła z niej szty ft.
– Daj , zam aluj em y to korektorem . – Podeszła do Lu.
W zam ieszaniu nikt nie usły szał odgłosu obcasów, dopiero gdy Virginia Panikos stanęła w
drzwiach, znieruchom ieli – Dom inika z korektorem tuż nad policzkiem Lu, pani Ula z lusterkiem
wy grzebany m z torebki, pan Zdzisław wspinaj ący się na palce, żeby nie uronić nic z
przedstawienia.
– Ten kolorowy j ą tak załatwił – chrząknął w ciszy pan Zdzisław.
– Dom iniczka j uż to tuszuj e, pani am basadoro… pani am basador. – Pani Ula m ięła nerwowo
bluzkę na piersiach.
Virginia zlustrowała śliwę pod okiem Lu.
– Trenuj ę boks – odezwała się Lu, pierwszy raz od czasu, j ak zj echała do kazam at. –
Miałam wczoraj sparing.
– Akurat! – Pan Zdzisław zerwał okulary z nosa.
– Ciii. – Pani Ula położy ła m u dłoń na ram ieniu. – O ty ch sprawach się głośno nie m ówi…
– No tak, lepiej zam ieść pod dy wan… – Dom inice wy skoczy ły na dekolcie czerwone plam y.
– Boks? – odezwała się Virginia.
– Kick-boxing. Przy gotowuj ę się do walki. Wczoraj wy grałam .
Virginia spoj rzała na Lu znad połówek okularów.
– Przy naj m niej pani wie, j aka j est cena zwy cięstwa – podsum owała.
Lu stała się sensacj ą am basady. Gdziekolwiek się ruszy ła, śledziły j ą spoj rzenia pełne
ciekawości. Czasem widziała w nich współczucie, niekiedy potępienie. Tłum aczenie, że trenuj e
boks, przegrało z wersj ą, że „bij e j ą facet”, i wy szło z głuchego telefonu am basady w postaci
pewnika, że Lu trafiła na dam skiego boksera. Lu z ulgą wy szła z pracy i szy bkim krokiem ruszy ła
wzdłuż parku. Pod dom em – Mahony, Plej tus, Śpich-Precz – dogoniła j ą Rita.
– Niezłe zapasy – cm oknęła na widok twarzy Lu.
– Miałam wczoraj walkę – zaczęła Lu, obiecuj ąc sobie, że zaraz pój dzie po korektor.
– Sły szałam ! – Zawój na głowie Rity, spięty z przodu m asy wny m kam ieniem im ituj ący m
rubin, zakoły sał się.
Pani Verm eegstah wy rosła w drzwiach swoj ego m ieszkania. Gdy by Lu m iała ocenić, na którą
z nich patrzy ła z większy m potępieniem , nie um iałaby zdecy dować.
– Pół nocy nie m ogłam przez was spać! – Śm iech Rity wprawił w drżenie windę.
Lu spoj rzała na swoj e odbicie w lustrze. Podbite oko, otarty nos, ale gdzieś za ty m czaił się
sy ty uśm iech.
– Znów ten żonaty ?
Lu przy łoży ła palec do ust. Słuch pani Verm eegstah, j ak pięciooktawowy głos, obej m ował
wszy stkie piętra.
– Tak, ale zgodziliśm y się, że chodzi ty lko o seks. O nic więcej .
Turban Rity znów zakoły sał się m aj estaty cznie.
– To wielka ulga, kiedy m ężczy zna wie, co robić w łóżku – m ruknęła, wkładaj ąc klucz do
zam ka.
Telefon wy rwał Lu ze snu w środku nocy.
– Tęsknię za tobą.
Oparła się na łokciu, usiłuj ąc wy m acać w ciem ności zegarek.
– My ślę o ty m , j ak nam by ło dobrze.
– Któ… która godzina?
– Czwarta. Prawie wpół do piątej .
– Rano?! Możesz o tej porze rozm awiać? Nie usły szy cię?
– Nocuj e dziś u gacha.
– Ma kochanka?
– A bo to j ednego? Ty przy niej j esteś j ak zakonnica.
– Super, że znaj duj e m ężczy zn w swoim wieku. – Lu próbowała wy m acać przy cisk lam pki.
– Podobno po pięćdziesiątce nie j est tak łatwo.
– Moj a m am a m a czterdzieści dwa lata – pry chnął Diallo z rozbawieniem . – Jej faceci są w
m oim wieku.
Lu pstry knęła włącznikiem , światło lam pki wy grało z brzaskiem kluj ący m się na zewnątrz.
– A teraz pewnie j eszcze chce udowodnić oj cu, że m a faj ne ży cie. – Diallo brzm iał zgry źliwie,
zupełnie nie j ak on.
– Czy j em u oj cu? – Lu się zgubiła.
Diallo nigdy nie m ówił o oj cu, ty lko o m atce. Pokazy wał Lu j ej zdj ęcia, by ła piękną Mulatką,
wdową po Belgu, o którego fortunę szarpały się z nią j ego dorosłe dzieci z poprzedniego związku.
– Moj em u oj cu. Właśnie przy j echał do Brukseli.
– Skąd się tu wziął?
– Z piekła. Otwieram drzwi, patrzę, stoi, chudy, z dredam i za ty łek. Py tam : „Do kogo?”, a on:
„Ty j esteś Diallo?”. „Tak” – m ówię. A on na to: „Ja też”.
Lu spuściła nogi z m ateraca. Wolała poczuć pod stopam i grunt, choćby by ła to podłoga
siódm ego piętra. Ta rozm owa za bardzo przy pom inała sen.
– Wchodzi, siada na kanapie, zwij a skręta, podaj e m i i m ówi: „Prosto z Marty niki. Tak j ak i twój
tata”. Zadzwoniłem do m am y, a ona, żeby m go nie wpuszczał. „Kiedy siedzi na kanapie” –
m ówię, a ona na m nie krzy czy przez telefon. Przy j echała, awantura od progu, m atka wrzeszczy,
oj ciec pali, trawa śm ierdzi, aż m nie głowa rozbolała.
– Po co przy j echał?
– O to sam o go py taliśm y, ale m am a m ówi, że on nigdy nie udzielił j ej norm alnej odpowiedzi
na żadne py tanie. Nawet j ak nas zostawiał, nie powiedział dlaczego. Miałem wtedy pięć
m iesięcy. I nagle tu stoi, dwadzieścia cztery lata później .
– I co z nim zrobiliście?
Diallo zam ilkł na chwilę, Lu m ogłaby przy siąc, że przesuwa wnętrzem dłoni po różkach.
– Leży tu. W kącie.
Nagle do niej dotarło – Diallo dzwoni o piątej rano, m a dziwny głos.
– Ży j e…? – wy rwało j ej się.
Parsknął śm iechem .
– Tak się upalił, że j a by m j uż nie ży ł, a on śpi j ak dziecko. Mam a chciała go wy rzucić, ale nie
zdąży ła, bo odpły nął. W cały m dom u śm ierdzi ziołem . Mam a poszła spać do kochanka, j a
zostałem . Fakty cznie niezłe te j ego skręty.
– Paliłeś?
– A co m iałem robić? Co by ś zrobiła, gdy by twój oj ciec się nagle poj awił?
– Dostałaby m zawału – powiedziała z przekonaniem Lu. – Mój oj ciec nie ży j e od lat.
Wstała i zapaliła górne światło. Piąta rano, a czuło się, j akby nadszedł czas duchów. Nic
dziwnego, za parę dni Zaduszki.
– Tak patrzy łem na niego i wiesz… – Głos Dialla się załam ał. – On też j est Mulatem , j ak
m am a, chociaż tam u niego m ówią, że j est czarny. Na m nie by też tak m ówili, bo tam j ak nie
j esteś biały, to znaczy, że czarny. Tu j estem m ieszańcem , kolorowy m , raz ty m , raz tam ty m . Albo
ni ty m , ni owy m .
Słowo mettise zakłóciło ciszę poranka j ak nagłe utrudnienie w ruchu drogowy m . Lu
uświadom iła sobie, że francuski w pewny m m om encie stał się dla niej j ęzy kiem zabawy, lekkim
j ęzy kiem do lekkich rzeczy, rozry wki, flirtu, seksu. A tu nagle ta niepewność, bezradność
człowieka, z który m do niedawna ty le j ą łączy ło. Diallo, zawsze wesoły, zarażaj ący energią,
dum ny ze swoich różnorodny ch korzeni, płakał, bo nie wiedział, kim j est.
Kiedy opowiedziała o ty m Sprite, ta przez chwilę m ilczała, aż Lu przestraszy ła się, że palnęła
coś nietaktownego.
– Nic m u nie będzie. – Sprite wy j ęła z włosów spinkę i otworzy ła przed Lu drzwi furgonetki. –
Mnie też czasem rzuca, tak j ak tego twoj ego Dialla. No, co tak patrzy sz, na zewnątrz j estem
czarna, ale w środku biała, tam się urodziłam , a tu wy chowałam .
– Dla m nie j esteś… – Lu rzuciła na ty lne siedzenie torbę bokserską.
– Jestem czarna – przerwała j ej Sprite. – Nie bądź hipokry tką. To co się w końcu stało z ty m
oj cem rastam anem ?
– Podobno przy j echał, bo chciał poznać Dialla.
– Wcześniej nie m iał ochoty ?
– Uważał, że dziecko powinno by ć przy m atce, bo j e urodziła. Ale teraz, kiedy Diallo dorósł,
oj ciec uznał, że powinni się poznać. Diallo m ówi, że chociaż m a do niego pretensj e, że ich
zostawił, to go rozum ie. – Lu pokręciła głową z niedowierzaniem .
Sprite przekręciła kluczy k w stacy j ce i przez chwilę słuchała pracy silnika.
– Ja też go rozum iem – powiedziała w końcu. – I rozum iem Dialla, że tak czuj e.
– Upaliłaś się?! Dziecko przy m atce, a oj ciec m a korzy stać z ży cia? To po co walczy ły śm y
o… o…
Sprite wrzuciła j edy nkę.
– Zostaw te arm aty, Lu. Mieszkałam ty dzień z m am ą, a ty dzień z oj cem i tak przez parę lat.
Dwa dom y, dwie szczoteczki do zębów, dwa zestawy podręczników. Dwa pam iętniki, bo wtedy
pisałam na papierze ze strachu, że j ak zostawię w kom puterze, to ktoś się do tego dorwie.
– Ja m ieszkałam ty lko z m am ą – wtrąciła Lu.
– I co, brakowało ci oj ca?
– Nie brakowało m i awantur – odparła bez nam y słu. – Poza ty m i tak się z nim widy wałam .
Ale bazę m iałam u m am y.
– Ja u m am y m iałam Chloe. A u oj ca psa. Tęskniłam za nim , j ak by łam u m am y. U oj ca z
kolei brakowało m i siostry.
Dopiero kiedy podj echały pod dom , Lu przy znała się Sprite, że Diallo zadzwonił poprosić j ą o
pieniądze. Musiał zaj ąć się oj cem , bo m atka odm ówiła j akichkolwiek z nim kontaktów. Załatwił
m u nocleg u j ednego z kuzy nów, ale pozostawała reszta – j edzenie, przej azdy.
– To Diallo nadal nie pracuj e? – zapy tała Sprite, parkuj ąc furgonetkę.
– Nie j est tak łatwo coś znaleźć. A j eszcze czarnem u… – Lu z opóźnieniem zorientowała się, że
cy tuj e Dialla.
Sprite wy łączy ła silnik. Na szy bę zaczęły padać pierwsze drobne krople deszczu.
– Masz do wy boru następuj ące zestawy puzzli – odezwała się, patrząc przed siebie. –
Potrzebuj ący czarny i biała sam ary tanka. Albo żigolo i naiwna. Albo niezaradny chłopak i
obrotna kobieta. Albo m łodziak i kuguar. Albo…
– Sądzisz, że o ty m nie m y ślałam ? – przerwała Lu, wzburzona.
Diallo przy tulał j ą i całował tak, j akby wciąż się zastanawiał, j ak w danej chwili wy gląda.
Mówił j ej kom plem enty, a potem prosił o pieniądze. Który Diallo by ł prawdziwy ? To j uż nie
by ła prosta sy m etria: ulubieniec m ediów a prawdziwy chłopak, pęknięcia w ty m człowieku szły
znacznie głębiej .
Sprite przekręciła kluczy k w stacy j ce, z m agnetofonu popły nął głos Lucky ’ego Dube’a. Lu
sięgnęła po swoj ą torbę bokserską, paski zaczepiły się o coś. Szarpnęła, nie puszczały. Sprite
zaczęła nucić, koły sząc się w ry tm reggae. Lu zostawiła w spokoj u torbę – i j uż buj ały się obie, aż
sam ochód się rozkoły sał, a bębenki w uszach pękały od głośnej m uzy ki i ich wrzasków.
Drzewo stało sam otnie pośrodku trawnika. Gałęzie układały się w zapraszaj ący kształt ham aka,
ale zielone igły robiły wrażenie sztuczny ch. Lu, przechodząc obok, stłum iła potrzebę, by om inąć
j e szerokim łukiem . By ło w nim coś m echato-ży wego.
– Małpie drzewo – usły szała głos Sandry. – Wszy scy się nim zachwy caj ą.
Lu weszła do środka. Po raz kolej ny uderzy ła j ą staranność wy stroj u tego wnętrza. Sandra
bły skawicznie rozprawiła się z chaosem , który towarzy szy każdej przeprowadzce, pani Ula
m ówiła, że j uż ty dzień po zainstalowaniu się dy rektorostwa w podbrukselskiej m iej scowości
Jezus-Eik w dom u nie by ło śladu pudeł. Nawet obrazy wisiały w precy zy j nie wy znaczony ch
m iej scach, dokładnie nad sofam i.
– Siadaj . – Sandra wskazała fotel stoj ący naj bliżej tarasu. – Napij esz się kawy ?
Pobrzękiwanie naczy ń dochodzące z kuchni by ło j edy ny m dźwiękiem , który rozbij ał ciszę.
Beżową m onotonię salonu przełam y wała czerwień proporczy ka, nigdzie nie by ło ani j ednej
książki, za to za stolikiem j am nikiem , na który m leżał koronkowy bieżnik, py sznił się regał
wy pełniony zastawą. Jego szy bki bły szczały, podobnie j ak szy by w oknach. Lu skierowała wzrok
w róg pokoj u.
Przy naj m niej j akaś skaza – pom y ślała, patrząc na grzy b.
– Ten ty nk m i wszy stko psuj e. – Sandra postawiła przed nią filiżankę z kawą na spodeczku ze
złoty m szlaczkiem dokoła. – Próbowałam go podlepić, ale zleciał m i na głowę. Twój fachowiec
się wy piął, Jarek do niczego się nie nadaj e. Awanturuj ę się z właścicielem , ale on po polsku nie
rozum ie.
– Dzwoniłam j uż do niego, zaproponowałam podział kosztów.
– Ja tak nie um iem siedzieć z założony m i rękam i – fuknęła Sandra, wy równuj ąc nieistniej ącą
fałdkę na bieżniku. – Jak się coś psuj e, to się do tego biorę. A j ak sam a się nie wezm ę, to nikt tego
za m nie nie zrobi, tak m nie ży cie nauczy ło. Farbę kupiłam , żeby to zam azać.
– Lepiej nic nie ruszaj , bo właściciel powie, że popsuliśm y, i nie zapłaci.
– Nie rób, nie ruszaj , j akby m Jarka sły szała! – zaperzy ła się Sandra. – Czekaj , co ży cie
przy niesie, j ak Bóg zechce, to da, j ak nie, to się nie dopom inaj . Dosy ć m am tego!
Sandra z rozm achem otworzy ła drzwi od tarasu, j esienny powiew wpadł do środka. Oparła
czoło o fram ugę okna.
– To nerwy – odezwała się po chwili. – Jestem na ty lu prochach, że dziwię się, że j eszcze
chodzę.
Zapatrzy ła się na m ałpie drzewo.
– Żeby adoptować dziecko, m usim y naj pierw przej ść kurs w Polsce – podj ęła. – Jarek się
zgadzał, m ówił, że weźm ie urlop, a teraz nagle twierdzi, że j est zby t zaj ęty, że m usi zostać, bo bez
niego sobie nie poradzicie. Co się tam dziej e, w ty m waszy m dziale?
Lu gorączkowo przerzuciła m y śli na sprawy am basadzkie, ale nie znalazła powodu, który
trzy m ałby j ej szefa w Brukseli. Virginia nad wszy stkim czuwała, w ty m roku odwołała nawet
j esienny wy j azd do spa. W am basadzie huczało, że m a rom ans, ale na razie nikt nie wy kry ł z
kim .
– Sporo pracy, j ak to przed świętam i – zaczęła Lu, ale Sandra j ej przerwała.
– Jarek kogoś m a – wy paliła. – Naj pierw m y ślałam , że to ty, ale Jarek uważa, że j esteś
zarozum iała, m asz się za Bóg wie kogo i… No, nieważne, j a tam cię lubię, dlatego zadzwoniłam ,
żeby ś przy j echała i m i pom ogła.
Zniży ła głos, j akby podej rzewała, że ktoś m oże j e podsłuchiwać w cichy m dom u w Jezus-Eik.
– Em ilia, wy śledź, czy Jarek nie m a kochanki. Pracuj ecie razem , co to dla ciebie popatrzeć, z
kim wy chodzi na lunche, gdzie w ciągu dnia przepada. Sprawdziłam m u kom órkę, ale m a
zablokowaną. Nagle założy ł sobie kod na kom órce, rozum iesz?…
Jesienny wiatr dm uchnął z uchy lony ch drzwi prowadzący ch na taras.
– Kom binowałam , czy to nie Gienia – ciągnęła Sandra. – Takie stare pudła lecą na m łody ch.
Ale on prędzej by się połakom ił na którąś z ty ch cwany ch staży stek, co przez łóżko chcą zrobić
karierę.
– Ponosi cię wy obraźnia. – Lu starała się, żeby j ej głos brzm iał uspokaj aj ąco. – Dy rektor dużo
pracuj e, a…
– W m ieście ty le się dziej e – Sandra j ej nie słuchała – ty le m ożna m ieć przy j em ności! Ale j a
j estem ze wsi i wiem j edno: j ak się ży cie rozm ieni na drobne, to nic nie zostanie. Nic. N-i-c.
Dała się pokry ć, przy kry ć m ęskim ciałem , czuła j ego brzuch przy klej ony do swoich pleców.
Skóra tarła o skórę od zewnątrz i od wewnątrz, wy pełniał Lu, aż rozsunęła bardziej pośladki,
żeby dać m u więcej m iej sca, żeby m ieć go w sobie j ak naj głębiej . Bliżej nie m ogło j uż by ć, a
m im o to by ło j ej m ało. Kiedy się skończy ło, gdy przestał się w niej ruszać, zachciało j ej się
płakać – nie za orgazm am i, ale za doty kiem . Wciąż go czuła w cipce, a chciała, żeby wy pełnił j ą
bardziej , przeniknął coś j eszcze oprócz ciała, które leżało teraz pod nim i bezgłośnie popłakiwało.
– Co się stało, Em i? – Bart odgarnął j ej włosy z policzka. Całował j ej skroń, wąchał skórę na
granicy włosów, tam , gdzie by ła wciąż lekko wilgotna. – Czem u płaczesz?
Łzy ciekły j ej po policzku, bulgotały w nosie. Jeśli nie przestanie, będzie m usiała wstać po
chusteczkę, wy sunąć się z j ego obj ęć. A chciała tu leżeć, przy kry ta m ęską bliskością, ukoj ona
ciepłem drugiego człowieka.
Ty lu nas j est, biały ch, czarny ch, żółty ch – pom y ślała. Nieoczekiwanie stanął j ej przed oczam i
Cheick, przy pom niał j ej się j ego doty k. Ufała m u, j ego wzrok, ręce coś w niej wy zwalały, czuła
się przy nim prawdziwa.
– Em i?…
Środek, j ej środek. Teraz okupował go Bart.
– Zawsze j estem łzawa przed okresem – powiedziała i ugry zła się w j ęzy k.
Chociaż leżeli nadzy, j edno w drugim , słowam i rzadko zapuszczali się w głąb ciał. Bart lepiej
się czuł wśród zdrobnień, senty m entalizował i zm iękczał, stronił od bezpośredniości. Lubił, kiedy
się dla niego seksownie ubierała, a on j ą odpakowy wał j ak cukierek. Wy próbowy wał z nią
gadżety, grał nastroj em . Miał wy obraźnię, lubił zaskakiwać, ale fizj ologię dekorował, j akby bał się
z nią zm ierzy ć. Lu nie odważy łaby m u się pokazać spocona, taka, j aką widział j ą w sali Cheick.
Roztrzęsiona ze strachu, j aką zobaczy ł Sené, gdy zakładał j ej kask przed walką. Śm iej ąca się i
płacząca na przem ian, j aką widziała j ą Sprite. Przerażona, j ak wtedy, gdy znalazła j ą Dunia,
kiedy przy j echała ze Stanów po śm ierci Rianny. Bezbronna, taka, j aką widy wała j ą m am a. Przed
każdy m człowiekiem trzeba stawać w zbroi, przed Bartem Lu zj awiała się w zbroi estety cznej .
Cofnął biodra. Nigdy nie zostawał w niej po stosunku, ale teraz go przy trzy m ała. Niech j ej da
choć tę ciepłą chwilę, lepką kruchość ciał, załam ania obej m uj ący ch się rąk. Czy udzielił m u się
j ej nastrój , czy Bart dostosował się do j ej potrzeb, dość, że zam knął j ą w uścisku i leżał,
dm uchaj ąc j ej delikatnie we włosy. Zaczęła przy sy piać, ukoj ona. Naraz poczuła, że wy suwa się z
niej i cicho rusza w stronę łazienki. Nigdy nie wy chodził z j ej m ieszkania, nie wziąwszy
pry sznica. Zm y wał z siebie Lu, bo po drugiej stronie m ęskiej wędrówki czekała na niego Ty m cia.
Wy szedł, a Lu wpatry wała się w Świętego My szołowa, dopóki nie zasnęła.
Stopy zaczęły j ej m arznąć, a nie wy padało przy tupy wać. Przy stroj ony kwiatam i cm entarz
wy glądał uroczy ście. Lu nie znosiła Święta Zm arły ch, od dziecka odm awiała uczestniczenia w
szaleństwie cm entarny ch parad, prezentacj ach norek i karakułów, w powitaniach krewny ch,
którzy m ierzy li się znad grobów wzrokiem rewolwerowców. „Patrz, co na siebie włoży ła…”. „O,
j uż m łodą sobie wziął, stara ledwo co do piachu poszła…”, „Taki m aj ątek, ty lko czekali, żeby
zam knął oczy …”. Zm arli, który ch kwatery zastawiano zniczam i, w Zaduszki, tak j ak i przez resztę
roku, by li nieważni. Tu panoszy li się ży wi.
Lu, Tata Bis i Daniel stali na ścieżce utwardzonej pierwszy m m rozem , pogrążeni w m y ślach.
Lu słusznie nalegała, żeby na grób m am y poszli po Zaduszkach, dwa dni po naj eździe tłum ów
cm entarz by ł cichy, kwiaty bielił szron.
– A m ówiłam , żeby ś włoży ł czapkę z uszam i. – Lu naraz usły szała swój głos.
Daniel spoj rzał na nią zdum iony. Jakiś czas tem u przestała m u m atkować, co robiła po śm ierci
m am y. Udało j ej się wrócić do roli starszej siostry, odbudować bratersko-siostrzaną więź.
Skąd nagle to rodzicielskie zrzędzenie? Lu też się połapała, bo uśm iechnęła się krzy wo.
– Masz uszy czerwieńsze niż ten znicz – powiedziała.
– Przecież kupiłem ci grubą czapkę – włączy ł się Tata Bis. – Nie m ogłeś włoży ć? Jak będziesz
udawał twardziela, zaziębisz zatoki.
– Oj tata, przestań. – Daniel się skrzy wił.
– Albo ci wszy stkie włosy wy padną, nie żartuj ę.
Lu podchwy ciła spoj rzenie brata. Wszy stko wróciło do norm y – oj ciec się czepiał, rodzeństwo
się z niego podśm iewało. Lu zaczęła przy tupy wać na ścieżce, Daniel, niewiele m y śląc, dołączy ł
do niej . Resztki liści i gałązki strzelały im pod stopam i, tupanie zm ieniło się w ry tm iczny taniec.
Staruszka skulona na ławce w alej ce obok rzuciła im spłoszone spoj rzenie.
– Ty lko m i tu nie zacznij cie rapować. – Tata Bis się rozpogodził.
– Mam a się cieszy, kiedy nas takim i widzi – szepnęła Lu do brata, kiedy dochodzili do głównej
bram y, gdzie rozłoży sta kobieta sprzedawała pańską skórkę.
Beztroski uśm iech zniknął z twarzy Daniela. Wciąż nie um iał m ówić o m am ie, ani na sm utno,
ani na wesoło. Lu też to m iej sce się z nią nie koj arzy ło, ale gdzieś m usieli j ą spoty kać, ona, brat i
Tata Bis. W rozm owach nie bardzo im się to udawało.
Następnego wieczoru na lotnisku Tata Bis i Daniel m achali j ej na pożegnanie. Nagle złapał j ą
strach, wy rwała się z kolej ki i podbiegła do nich.
– My ślałam , że zapom niałam … – bąknęła i uścisnęła ich kurczowo.
Sam olot by ł pustawy, większość Polaków wróciła z Zaduszek poprzedniego dnia.
– Dzień dobry państwu – zachrobotał w głośnikach głos stewarda. – Prosim y usiąść, zapiąć
pasy i wy łączy ć wszelkie urządzenia elektroniczne. Prosim y nie otwierać schowków w czasie
lotu, gdy ż rzeczy tam um ieszczone m ogą z nich wy paść i spowodować uraz czaszki.
– Uraz czaszki? – wy rwało się Lu po polsku.
Białe bandaże zaciekły krwią, lustra zwielokrotniały kontrast bieli z czerwienią.
– Co? – zacukał się Jean-Pierre.
– Co ci się stało? – zapy tała po raz drugi, ty m razem po francusku.
Rozgrzewała się na skakance, kiedy wy kwitł przed nią spocony, z bandażam i pociem niały m i od
krwi z rozbitego nosa.
– Miałem sparing – rzucił, staraj ąc się, by j ego głos brzm iał oboj ętnie.
– Dobrze, że założy ł kask – Ricky wy rósł za Jeanem -Pierrem . – Nieźle oberwał.
– Walczy łeś z Sené – dom y śliła się Lu.
– Jakie znów oberwał! – obruszy ł się i rzucił do skaczącej Lu: – Zm ierzy sz się ze m ną?
– Nie ćwiczy łam od ty godnia.
Nie chciała m u wy j aśniać, że z Polski przy j echała zaziębiona, a tu przy szła przede wszy stkim
dlatego, że się za nim i stęskniła.
– Sené go wy kończy ł. – Ricky poklepał Jeana-Pierre’a po m okry m podkoszulku. – Musisz
popracować nad form ą, Jean-Pierre, wy siadasz po dwóch rundach.
– Ja wy siadam ? No j ak, Lu, bij em y się?
Ricky rzucił j ej czerwony kask, zaczęła go zakładać, kiedy podszedł Farid. O głowę wy ższy od
Jeana-Pierre’a i Lu, szczupły, naturalnie um ięśniony, by ł obiektem westchnień dziewczy n, które
przy chodziły tu na próbę. Lu m iała podej rzenia, że wracały na kolej ne zaj ęcia ty lko po to, żeby
popatrzeć na j ego ciem ne brwi, czarne włosy zebrane w kucy k i orli nos, który j akim ś cudem
wy chodził cało z walk.
– Jak by ło w Polsce? – Cm oknął Lu na powitanie. – Chodź, pokażesz Manon, j ak robić high kick.
Pokazy wałem j ej , ale coś nie łapie.
– Pewnie nie m oże się skoncentrować…
Dał j ej sój kę pod żebra. Peszy ł się, kiedy zwracano uwagę na j ego urodę. Lu droczy ła się z
nim , budził w niej zeszłowieczną chęć, żeby go swatać, zwłaszcza z prześliczną Manon. Ona
szesnastoletnia, on dwudziestolatek, kiedy ś by liby j uż parą, m oże nawet m ieliby dzieci. Sto lat
tem u trzy dziestoletnia Lu, kobieta w wieku balzakowskim , zaczy nałaby się powoli rozglądać za
kandy datam i na m ężów dla swoich córek. Mężczy zn widy wałaby w salonach, ale nie m ogłaby
dotknąć żadnego z nich z wy j ątkiem m ęża.
– A co z naszy m sparingiem ? – zaprotestował Jean-Pierre.
Farid popchnął Lu w stronę worków.
– Ricky sam powiedział…! – Jean-Pierre podniósł głos.
– Chodź, powalczy sz ze m ną. – Farid odwrócił się do niego.
– Dziewczy ny też powinny się bić, a nie ty lko… – zaczął Jean-Pierre, ale urwał, bo przed nim
wy rosła Sprite. By ła od niego wy ższa o głowę, włosy upięła na czubku w woj owniczy pióropusz.
– Zm ierzy sz się ze m ną? – powiedziała niewy raźnie zza ochraniacza na zęby.
Farid stanął m iędzy nim i.
– Spokoj nie, Sprite.
– Niech m nie nie denerwuj e – warknęła. – Jestem tuż przed okresem .
Dziewczy na coś m ówiła, ale Lu, która na j ej prośbę przy m knęła oczy, nie słuchała.
Odpły nęła w błogość m uśnięć, wklepy wań, delikatnego doty ku. Jeśli o nią chodziło,
m akij aży stka m ogłaby j ą m alować cały wieczór. By ła pszczołą, a Lu kwiatem , koiło j ą
niezobowiązuj ące bzy czenie.
– Et voilà! – dziewczy na patrzy ła na nią z zawodową dum ą wy pisaną na twarzy.
Lu przy j rzała się swoim wy szlachetniały m ry som , rozprostowany m włosom , wiśniowy m
ustom .
– Magnifique, wspaniale. – Sty listka przy kładała teraz do niej różnokolorowe sukienki.
W powietrzu przecinały się okrzy ki w kilku j ęzy kach: sty listka pochodziła z
niderlandzkoj ęzy cznej części Belgii, m akij aży stka z frankofońskiej , proj ektantka by ła Niem ką, Lu
Polką, a dziewczy ny, które brały udział w pokazie razem z nią, m ówiły po angielsku.
– Fantastic. You look great. – Sty listka kręciła się teraz wokół szaty nki o talii osy, podaj ąc j ej
sandały na kolorowy ch platform ach. – Skręć j ej bardziej włosy – rzuciła do m akij aży stki. – Ma
by ć etno look, aluzj a do afro, a nie anglezy.
Lu wstała z fotela, ustępuj ąc m iej sca rudowłosej dziewczy nie o kobiecy ch kształtach.
– Jest twarzą naj większego banku w Belgii – szepnęła Lu na ucho m akij aży stka, zanim przeszła
z rudą na niderlandzki.
– Zrób j ej paznokcie u stóp na niebiesko. – Sty listka wy rosła obok nich z naręczem bransoletek i
podała Lu plastikową obręcz we fluorescency j ne wzory. – Załóż tę.
Zanim wy szły na podium , Lu sprawdziła, czy przy szła wiadom ość od Sprite. Obiecała wpaść
na pokaz, potem m iały uczcić debiut Lu na wy biegu. No i pogadać, bo od czasu, kiedy Sprite
zaczęła chodzić z Bilalem , widy wały się rzadziej . Lu rozej rzała się po kulisach pokazu – j asno
oświetlone stanowisko do robienia m akij ażu, stoj ące wieszaki na kółkach, buty na stole, obok torby,
biżuteria, paski, chustki, ciem ne okulary. Jej przy goda z m odą m ogła trwać ty le co ży wot m oty la,
ten pokaz by ł pierwszy i m ógł się okazać ostatni. To nie by ł j ej świat, właśnie dlatego chciała się
nim nacieszy ć do sam ego końca, uczcić go, celebrować i przeży wać.
– Lu, idziesz za Jasm ine, potem Marina, potem …
Wy szły w blask reflektorów, głowy uniesione, cień uśm iechu na ustach. Nie widziały twarzy
widowni, ty lko zary sy głów odwracaj ący ch się za nim i. W j edną stronę, obrót, w drugą. Dopiero
tuż przed kulisam i Lu odważy ła się odetchnąć. Naraz przy szło j ej do głowy, że postaci w grze
Miss Calam ity Jane m uszą m ieć skrzy dła, j edne zielone, j ak u skrzekliwy ch papug z brukselskich
parków, inne kolorowe, j ak pióra kolibra wy tatuowanego na ram ieniu Sprite. Skrzy dła – m usi j ej o
ty m powiedzieć. Kiedy m odelki wy szły ostatni raz na wy bieg i otoczy ły proj ektantkę, Lu
rozej rzała się po zwrócony ch do nich twarzach. Chociaż nie by ło wśród nich Sprite, m ignął j ej
ktoś znaj om y. Lu wróciła do niego wzrokiem , wy łuskała z tłum u – pod sam y m podium klaskał
Bart.
– By łaś zachwy caj ąca, Em i. – Parę m inut później usiłował j ą obj ąć za kulisam i. –
Przy padkiem dowiedziałem się, że będziesz tu wy stępować, i zdoby łem zaproszenie, znam
organizatora.
Załatwiłem z nim , że m ożesz poży czy ć na dzisiej szy wieczór tę piękną sukienkę. Zapraszam cię
na kolacj ę.
– Skąd wiesz, że j uż się nie um ówiłam ? – m ruknęła, wy ławiaj ąc z torby kom órkę.
Sprite przepraszała, nie m ogła przy j ść, bo Bilal wy j eżdżał na ty godniowe szkolenie do Francj i,
chciała spędzić ten wieczór razem z nim .
– Kto m a więcej szczęścia, j a czy on? – Bart wskazał telefon w ręku Lu.
Wy prostowała się, próbuj ąc ukry ć rozczarowanie. W ty ch butach by ła m u równa wzrostem .
Podnieciło to zarówno j ą, j ak i j ego. Kiedy poszła do toalety, wcisnął się szy bko za nią, zam knął
drzwi i bez słowa j ą wziął, opartą o um y walkę. Wy szła na m iękkich nogach, przez całą kolacj ę
patrzy ła na niego oczam i, które dom agały się więcej . W ram ach deseru poj echali do niej .
Konkurowali z Ritą i Hiszpanem , którzy posuwali się za ścianą wśród okrzy ków Olé! Dochodzili
we czwórkę na zm ianę, na j ęczącej podłodze.
– To ty lko seks. – Lu związała włosy w wy soką kitę.
– A u m nie m iłość. – Sprite przy siadła na ławce z ochraniaczam i na piersi w ręku. Długie
warkoczy ki przy słoniły j ej policzek, zm iękczaj ąc ry sy. Mówiła z przekonaniem , w
przeciwieństwie do Lu.
Tego dnia żadnej z nich nie chciało się ćwiczy ć, ale kiedy weszły do sali i stanęły obok Senégo,
Farida, Lei, Manon, Bilala, Fatim y, zm ęczenie przeszło, j ak zwy kle. Każdy ruch podczas ostrej
rozgrzewki wy dawał się ostatnim , ledwo wy trzy m y wali tem po, a j ednak nie ustawali. Gonili to
uczucie, które zdawało się wy pełniać m ięśnie, m im o zady szki odbij ało się szczęściem w oczach i
uśm iechach.
Wtedy j eszcze Lu, Sprite i Lea nie wiedziały, że te m iesiące to by ł ich naj lepszy bokserski czas.
By li wszy scy razem , ludzie z różny ch światów, kultur, j ęzy ków, złączeni potem , wy siłkiem ,
śm iechem . Wszy stko to m iało się kiedy ś rozsy pać, przepoczwarzy ć – j uż odeszła Sim one, Walid
zm ienił klub – ale na razie trwało. Wy chodzili razem z sali, zagaduj ąc się, popy chaj ąc, żartuj ąc,
zakładali ochraniacze na zęby, golenie, piersi, um awiali się, kto z kim walczy. Ricky brał na bok
Leę, Sprite i Lu i ćwiczy ł j e osobno. Lu patrzy ła w lustrze na trzy sy lwetki – Leę z j asny m i
włosam i, gibką Sprite i siebie, z delikatny m ry sunkiem m ięśni, które wy ćwiczy ła przez te
dwanaście m iesięcy. Koncentrowała się naj lepiej , j ak um iała, żeby dorównać dziewczy nom
fizy cznie i żeby zapam iętać siebie pom iędzy nim i.
Chłopcy schodzili z ringu, teraz walczy ły one: Sprite z Leą, Lu ze Sprite.
– Co tak słabo! – dźgał j e głos Ricky ’ego. – Sprite, pokaż Bilalowi, że cię stać na więcej !
Lu, m ówiłem , żeby ś nie uprawiała seksu dzień przed treningiem , m y ślisz, że to się nie odbij a
na walce?
Sprite dawała Lu fory, ale czasem przy walała m ocniej , ucząc, żeby trzy m ała gardę. Kiedy
walczy ła z Leą, nie by ło pardonu.
– Patrz i się ucz – powtarzał Ricky, a do dziewczy n wrzeszczał: – Prawy sierp, Sprite! Podetnij
j ą, Lea!
Lu podskakiwała pod ringiem , upoj ona entuzj azm em dla naturalnej agresj i, która się tu
wy zwalała, upoj ona świadom ością, że wszy scy się tu nawzaj em lubili.
– To j est coś prawdziwego – traj kotała potem w szatni, aż Sprite zaczęła udawać, że zaty ka
sobie uszy. – To się czuj e! Prawda, że to się czuj e?
Starała się nie poddać fali czułości, która w niej wzbierała w związku z Bartem , w związku z
człowiekiem po prostu. Wszy stko przez to, że j ej ciało się otworzy ło, nauczy ło się atakować,
bronić, szukać swoich granic, przełam y wać ociężałość; doj rzało do głębokiego związku z inny m
ciałem .
W powietrzu czuło się wszechobecność rom ansu – patrząc na Bilala i Sprite, Lu poczuła
dotkliwą tęsknotę za zakochaniem . Bart wy czuł j ej nastrój : zaspokaj ał w niej sam icę, czarował
pom y słam i, inteligencj ą, poczuciem hum oru. Mogła z nim o wszy stkim porozm awiać, cieszy ł się
j ej sukcesam i, nie widział w niej konkurencj i, nie zazdrościł, nie chciał od niej pieniędzy. Ty le że
nie dzielił z nią codzienności. No tak, ale ludzie od stuleci się zdradzali, żonaci m ieli kochanki, banał
stał się insty tucj ą – takie m y śli również przelaty wały j ej przez głowę.
„Żonatość” Barta znów usunęłaby się j ednak na dalszy plan, gdy by Lu na przy j ęciu
przedświąteczny m w am basadzie nie podsłuchała pewnej rozm owy.
– Trafiaj ą na słabszy m om ent w związku i próbuj ą zgarnąć j ak naj więcej dla siebie – zape-rzał
się dam ski głos. – Kradną!
– …odchowanego m ężczy znę… – dopowiedziała kobieta, której Lu nie widziała, bo tam ta stała
za filarem .
– Nikt nie chce zm anierowanego singla, każda woli faceta um iej ącego ży ć w związku.
A trzeba lat, żeby go sobie wy chować. I potem przy chodzi taka, m łodsza, cwańsza…
– Z drugiej strony … Jeśli i on tego chce?
– Chce, chce, co ty m ówisz, Megi! – Lu rozpoznała głos Dom iniki.
Nie sły szała j ej nigdy tak przej ętej . Wy chy liła się zza filara i dostrzegła zary s głowy j ej
j asnowłosej rozm ówczy ni, włosy przy cięte by ły równiutko z linią brody.
– On ty lko chce na chwilę uciec – dokończy ła Dom inika. – Nie j est łatwo by ć m ężczy zną,
zwłaszcza prawdziwy m , z m ocny m kręgosłupem . Na nich trwa polowanie, ich zagarniaj ą „te
trzecie”.
Na ostatnim treningu przed zawodam i Ricky ćwiczy ł j e tak, że pod koniec ledwo się ruszały.
– Dalej , wy sil się, Lea! – pokrzy kiwał, patrząc, j ak odbij a pięciokilową piłkę o ścianę. –
Sprite, na ring. Lu, na sm y cz. Od j utra będziecie m iały ty dzień wolnego, żeby się nie przerobić
przed zawodam i, ale teraz pracuj cie.
Farid przewiązał Lu skórzany m pasem z przy czepioną do niego gum ową liną. Napinała j ą,
wy konuj ąc proste, sierpy, kopnięcia. Za nią Sené owij ał ręce Sprite czarny m i bandażam i, wsuwał
j ej włosy pod kask. Kiedy schy lała się pod linam i, wchodząc na ring, Bilal z drugiego kąta sali
podniósł kciuk. Na treningach się om ij ali, to nie by ł czas na rom ansowanie, eroty czny podtekst
przeszkadzał.
– Dziewięć, osiem , siedem – odliczał Farid. – Dawaj , Lu, j eszcze trochę, trzy, dwa…
Po walce z cieniem grała w niej adrenalina, działały odruchy, ale szy bkość osłabła. Na ringu
Lu ruszała się j ak m ucha w sm ole.
– Co tak słabo? – krzy knął do niej Jean-Pierre.
Jean-Pierre: Podobno Polki są dobre w łóżku. Ale Ricky m ówił, że ona woli kolorowy ch.
I m łodszy ch.
Farid j ej nie cisnął, ćwiczy li technikę, powtarzali sekwencj e ciosów. Ricky stał przy linach i
patrzy ł na nich. Gdy zabrzm iał dzwonek na koniec rundy, Farid klepnął j ą po ram ieniu, Lu
uśm iechnęła się zza ochraniacza na zęby.
– Dobra praca nóg – powiedział Farid do Lu. – Podczas zawodów pam iętaj o ty m i trzy m aj
dy stans.
Ricky wy wołał Lu z ringu, stanęli w rogu sali.
– To dla ciebie. – Podał j ej nieduży pakunek.
W środku by ły nowe czarne rękawice bokserskie z delikatny m ry sunkiem złotego sm oka.
Założy ła j e na przepocone bandaże. Rękawice pachniały nowością, by ły spręży ste w środku.
– Dla m nie? – Wtuliła twarz w czarną skórę. Serce tłukło j ak oszalałe.
– Od twoj ego trenera. Niech ci się dobrze walczy.
Ludzie wpły wali przez podwój ne drzwi szerokim strum ieniem , bram karze zakładali
wchodzący m bły szczące taśm y na przeguby. Zapełniła się główna try buna z siedzeniam i
ustawiony m i schodkowo, teraz siadano pod pozostały m i dwom a bokam i ringu. Stoły i krzesła za
ringiem czekały na sędziów.
– Dziewczy ny, do ważenia! – zawołał Ricky.
Lea, Sprite i Lu podeszły do wagi w szortach i koszulkach. Wszy scy się na nie gapili, w grupie
ponad czterdziestu zawodników kobiet by ło ty lko sześć. Kiedy zeszły z wagi, Sprite wskazała napis
„Toalety ”.
– Po ważeniu wszy scy bokserzy tam polecą – szepnęła do Lu. – Nie py taj dlaczego, ale tak
j est. Będzie prawdziwe oblężenie. Nas, dziewczy n, j est z grubsza ty le co toalet, ale oni…
– Nie m a się co śm iać – skarcił j e Ricky. – Przed zawodam i ciało się zam y ka z nerwów,
dopiero teraz odpuszcza, to norm alne.
Nad ringiem rozbły sły światła, sędziowie zasiedli rzędem przy stołach. Kam erzy ści wspięli się
na słupy, z głośników popły nął hip-hop, poj awił się pierwszy zawodnik. Przeszedł po
ciem noczerwony m dy wanie, wspiął się na ring. Drobnej budowy, niepozorny, na głowie m iał
taj ską przepaskę, złocista końcówka zady ndała, kiedy kłaniał się na cztery strony. Po przeciwnej
stronie hali ukazał się j ego przeciwnik. Widownia skoczy ła na równe nogi, do hip-hopu dołączy ły
bębny. Na głowie czarnoskórego chłopaka sterczał irokez, spodenki i ochraniacze na piszczele by ły
we wzory m askuj ące koloru khaki.
– Czem pion Beneluksu. – W głosie Ricky ’ego sły chać by ło uznanie.
Zabrzm iał gong. Powitalne dotknięcie rękawic, pierwsza, testowa wy m iana ciosów. I
naty chm iastowe zaskoczenie – niepozorny chłopak j edny m uderzeniem zwalił z nóg fawory ta
zawodów. Tam ten podniósł się bły skawicznie i zatańczy ł, dem onstruj ąc piękną pracę nóg, ale nie
odważy ł się więcej na dezy nwolturę. Wy grał raptem parom a punktam i.
Lu stała pod drzwiam i szatni i obserwowała walki. W pierwszej rundzie zawodnicy zazwy czaj
ostro atakowali, w drugiej przeczekiwali, w trzeciej bili całą parą. Kibice zaciekle dopingowali
ulubieńców, ale by wali bezlitośni, kiedy widzieli zm ęczenie zawodników; przy szli po dawkę
adrenaliny, buczeli rozczarowani, j eśli m ieli za m ało. Kiedy na ring wy szli kilkuletni chłopcy, po
widowni przeszedł szm er rozbawienia, ale po pierwszej rundzie nikom u nie by ło do śm iechu. Mali
zawodnicy kopali naj wy żej i naj precy zy j niej z wy stępuj ący ch, ledwo dawali się rozdzielić
sędziem u, gdy wy ciągał ich z klinczu.
Po nich na ring weszły dziewczy ny : niewy soka Marokanka w czarny ch spodenkach i Lea w
różowy ch szortach ze złocisty m i wzoram i, które podkreślały j asny kolor warkoczy ków
przy legaj ący ch do skóry głowy. Chłopcy z ich klubu zaczęli bić brawo, ale z inny ch stron rozległy
się śm iechy. Ricky założy ł Lei kask, dopiął rzepy rękawic, w usta włoży ł ochraniacz na zęby.
Przez pierwszą rundę walczy ła zachowawczo, aż z widowni zaczęły dochodzić gwizdy.
W drugiej zaczęła skracać dy stans m iędzy sobą a wy ższą od niej dziewczy ną, tłukła j ą po
żebrach, kopała po nerkach. Tam ta odrzucała j ą kopnięciam i, ale Lea zm ęczy ła j ą tem pem .
Widząc, że przeciwniczka szy kuj e się do front kicka, Lea schwy ciła j ej nogę, pociągnęła i weszła
w bliskie zwarcie.
Mocny sierp i hak – z widowni zam iast śm iechów rozległy się oklaski. Lea kopnęła.
Przeciwniczka uskoczy ła do ty łu, a wtedy stopa Lei wy celowana w splot słoneczny, trafiła j ą
m iędzy nogi. Dziewczy na osunęła się na liny. Kiedy sędzia podniósł w górę rękę Lei na znak
zwy cięstwa, kibice, klaszcząc, wstali z m iej sc.
Po przerwie przy szła kolej na walkę Sprite. W czerwony ch szortach i topie odsłaniaj ący m
m uskularny brzuch, z warkoczy kam i ściągnięty m i w wy soki kucy k pom aszerowała w stronę ringu
w ry tm ie dudniącego hip-hopu. Weszła na ring i bardzo wolno się ukłoniła. Sené, Farid i Bilal
zerwali się z m iej sc, wy krzy kuj ąc j ej im ię, reszta widowni dołączy ła do nich – Sprite by ła m arką,
kibice niecierpliwie czekali na j ej wy stęp. Przez pierwsze sekundy Sprite obserwowała
przeciwniczkę, wy czuwaj ąc j ej sty l. Następnie przebiła się przez j ej gardę ruchem , którego
prawie nikt nie zarej estrował. Dziewczy na zatoczy ła się i upadła.
– Knock-out! – ogłosił sędzia i podniósł w górę ram ię Sprite.
– Teraz ty. – Lea stanęła obok Lu w bluzie narzuconej na strój , w który m walczy ła. Oko
naciągało siniakiem , przy kładała do niego worek z lodem .
– Ostro walczy ły ście – powiedziała Lu. Jej j ęzy k by ł suchy j ak pieprz.
– Kobiety walczą brutalniej niż m ężczy źni.
– Teraz m i to m ówisz?!
– Sły szałaś te śm iechy na początku? Jak widzą nasze warkocze i różowe gatki, to gwiżdżą.
Ale j ak schodzim y z ringu, j uż im nie do śm iechu.
– Gotowa? – Ricky stanął w drzwiach szatni.
Stanęła tam , gdzie wcześniej j ej koleżanki. Jestem j ak Lea, j estem j ak Sprite… – powtarzała w
ry tm kroków. Nie widziała m ij any ch twarzy, tak j ak nie widziała widowni, kiedy szła po wy biegu
podczas pokazu m ody. Tam płacono za urodę, tu uroda rozśm ieszała. Tam m iała się z gracj ą
przej ść, m inąć z inną m odelką i zawrócić. Tu m usiała stanąć twarzą w twarz z inną dziewczy ną i
j ej przy rżnąć.
Światła ringu oślepiły j ą, poczuła, że brakuj e j ej oddechu. Ricky założy ł j ej kask, wcisnął na
dłonie rękawice, wepchnął w usta ochraniacz na zęby.
– Oddy chaj norm alnie – m ówił, rozcieraj ąc czubek j ej nosa wnętrzem dłoni. – Pam iętaj ,
dziesięć sekund na obserwacj ę, dopiero potem uderzaj .
Stanęła naprzeciwko krótkowłosej m asy wnej dziewczy ny, dotknęły się rękawicam i na
powitanie. Zabrzm iał gong. Nogi niosły Lu w ostrożny ch półkolach, lewa z przodu, prawa stopa z
lekko uniesioną piętą. Przeciwniczka zaatakowała, szy bki cios w splot słoneczny, Lu odruchowo
złączy ła łokcie, blokuj ąc uderzenie. Noga poszła do przodu, poczuła brzuch dziewczy ny pod swoj ą
stopą.
Tam ta odskoczy ła i zaatakowała. Lu na chwilę straciła orientacj ę, sły szała, że Ricky
wy krzy kuj e wskazówki, ale niewiele z tego rozum iała. Wy czekała m om ent, aż tam ta lekko się
odsunie, uniosła nogę i odepchnęła j ą z cały ch sił, tak j ak uczy ł j ą Farid.
Po pierwszej rundzie usiadła w rogu, wy pluła ochraniacz.
– Miałaś robić, co m ówię! – Ricky wlał j ej do ust wodę, nie m ówił, ty lko krzy czał.
– Właśnie tego nie um iem – odparowała.
Przegrała swoj ą pierwszą walkę. Sprite, dzięki wy granej , dostała się do klasy
półprofesj onalistów, a przeciwniczka Lei wy lądowała na ostry m dy żurze z naderwaną łechtaczką.
Do Brukseli wracali busem Senégo, w środku wrzało j ak w ulu, chociaż by ło prawie rano.
W bokserach grała adrenalina, nikom u nie chciało się spać.
– Sprite, po tobie od razu widać, że wy szłaś z trady cy j nego boksu, za późno dodaj esz pracę
nóg. – Um y sł Ricky ’ego krąży ł uparcie wokół wy darzeń wieczoru.
– Przecież wy grałam !
– Ale m ożesz by ć j eszcze lepsza.
Obrócił się na siedzeniu, zwracaj ąc się do Lei, wsłuchanej w nagranie Akona.
– Trener tej dziewczy ny napisał, że j ą pozszy wali. W szpitalu m y śleli, że została ry tualnie
obrzezana.
– Mogła założy ć ochraniacz pod m aj tki.
– Ty nosisz? – zapy tała Leę Lu.
– Pewnie. Już raz sikałam krwią po zawodach, j ak m nie przeciwniczka kopnęła.
– Lu – zwrócił się do niej Ricky. – Następny m razem słuchaj , co do ciebie m ówię, trener i
zawodnik to j ak woźnica i koń.
– Ricky, ty m ówisz różne rzeczy …
Świtało, kiedy podj echali pod dom Lu. Sprite spała, oparta o ram ię Bilala, Lea położy ła głowę
na kurtce zwiniętej przy szy bie. Lu dopiero teraz poczuła napięcie w m ięśniach.
– Wy śpij się, zasłuży łaś. – Sené klepnął j ą po plecach, kiedy gram oliła się ze środka.
– Przecież nie wy grałam .
– Walczy łaś, to się liczy – powiedział Sené, a Lu stanęła pod listą lokatorów. Buchon,
Markeleiev, Cap.
Ty dzień później wracała z kolacj i sy lwestrowej . Polukrowany śniegiem park bielił się za
prętam i ogrodzenia, łuk wznosił się sam otnie do księży ca. Brzuchaty dom świętował nadej ście
dwa ty siące dwunastego roku. Na drugim piętrze ludzie tańczy li, na czwarty m para wpatry wała
się w rozgwieżdżone niebo, z ósm ego ktoś wy sy py wał chipsy. Okna Rity by ły ciem ne, za to u
pani Verm eegstah paliła się m ała lam pka. Kiedy ś nie znałam pani Verm eegstah ani Rity –
zdziwiła się Lu. Trzeźwiała, m arsz po zim nie zrobił swoj e. Nie m iała siły na podsum owania
m inionego roku, m arzy ła ty lko, żeby się położy ć spać.
Stopa poślizgnęła się na lusterku lodu, Lu przy trzy m ała się m aski m ij anego sam ochodu.
Skrzy dła – pom y ślała. Aleby m i się przy dały. Tego wieczoru powiedziała Sprite o swoim
pom y śle na grę Miss Calam ity Jane. Sprite wy słuchała uważnie – zawsze tak słuchała, ty lko
ostatnio m iała dla Lu m ało czasu, bo się zakochała. Może dlatego teraz, ostatniego dnia roku, Lu
gadała i gadała, j akby m iała werbalne ADHD – o Calam ity Jane, o ty m , j ak zbiera druży nę
składaj ącą się z ludzi określony ch specj alności, dzięki który m wy konanie zadania będzie m ożliwe.
O ty m , że oprócz oddany ch przy j aciół trafiaj ą się fałszy wi, a rozpoznanie ich zaj m uj e sporo
czasu, niektórzy odkry waj ą się dopiero, gdy przy chodzi czas próby, atakuj ą swoich, przy j aciół.
Poza ty m fałszy wi, j eszcze niezdekonspirowani, obniżaj ą ducha walki druży ny, j akby j ej
członkowie wspólnie, insty nktownie wy -czuwali podstęp; chęć do walki spada, co pokazuj ą liczby
w rogu ekranu. Kiedy m im o przeszkód woj ownicy wy konaj ą zadanie, m ogą się dozbroić. Do
kupienia za zgrom adzone punkty m aj ą hełm y, m iecze, konie i skrzy dła.
– Jakie skrzy dła? – przerwała Sprite.
Lu wy ciągnęła przed siebie rękę i zaczęła zaginać palce.
– Zielone skrzy dła papug, tęczowe kolibrów i brązowoszare kaczek.
Naraz zaczęło j ej strasznie zależeć, żeby Sprite doceniła pom y sł, tak j ak m am a chwy tała w lot
wy m y ślane przez nią historie i przekładała na kom iksowe obrazki.
– Super – rozj aśniła się Sprite. – Już widzę te zawzięte figurki, łopoczące skrzy dła! Powinnaś
wy słać proj ekt scenariusza do tej firm y produkuj ącej gry kom puterowe, wiesz, tam , gdzie by łam
na stażu dwa lata tem u, w Stanach. Chcieli m nie zatrudnić, ale nie m ieli wtedy etatów, dopiero
teraz zwolniło im się m iej sce. Właśnie m i zaproponowali, żeby m przy j eżdżała.
Uśm iech Lu zgasł.
– Wy j eżdżasz do Stanów? I dopiero teraz m i o ty m m ówisz?!
– Ty le się działo, a j eszcze te zawody …
– Kiedy ? – wy dukała Lu.
Sprite przesunęła ręką po włosach. Lu odruchowo poszukała wzrokiem pom arańczowego
pasm a, ale gdzieś znikło.
– Nie wiem , czy w ogóle poj adę…
Déj à vu. Lu siedziała w gabinecie swoj ego szefa, Łukasza, który właśnie zaproponował j ej
świetne stanowisko w Kopenhadze. „Nie wiem , czy poj adę” – odparła wtedy. Wciąż pam iętała
j ego m inę.
– Czy to nie j est szansa zawodowa, o j akiej m arzy łaś? – powtórzy ła słowa by łego szefa.
– Ale przecież Bilal…
Lu wracała do dom u w zby t cienkich botkach. Śnieg na ulicach Brukseli, Sprite na granicy
udom owienia, śpiąca grzecznie Rita, czuwaj ąca pani Verm eegstah. Jakie j eszcze czekały j ą dziś
anom alie przy rodnicze?
– Em i – usły szała znaj om y głos.
Bart wy siadł z subaru zaparkowanego pod j ej dom em . Obrócił w palcach kluczy ki, j akby na
coś czekał, po czy m podszedł bez słowa do bagażnika, wy j ął ze środka walizkę i postawił j ą na
śniegu. Shisian, Rem ul, Popova, 306 – Lu przeleciała wzrokiem nazwiska na liście lokatorów.
A potem j uż m usiała wrócić do niego wzrokiem , bo powiedział:
– Odszedłem od Ty m ci.
IV KOLONIZATORZY, KOLONIZOWANI
– Czy m ężczy źni przy chodzą w ży ciu param i j ak…? – Lu urwała.
By ła przesądna, a m usiała przetłum aczy ć Sprite polskie powiedzenie o nieszczęściach.
W j ego angielskim odpowiedniku, it never rains but it pours – „nie pada, ty lko lej e” – nie by ło
m owy o żadny ch parach.
– „Nieszczęścia chodzą param i”, tak m ówicie? – zdziwiła się Sprite.
Polski wy dał j ej się j ęzy kiem pesy m istów, ucieszy ła się, że m y śli po francusku.
– U nas powiedzenie „zaznać szczęścia” m ożna wy razić j ako „szczy tować szczęściem ”, jo-uir
du bonheur. To j ęzy k opty m istów, non?
– Nie, j eśli kończy cie zdania słowem „nie” – odgry zła się Lu.
– Mów „szczęścia chodzą param i”. Odczaruj esz część tego waszego słowiańskiego sm utku.
Na tem at tego, czy m ężczy źni – j ak szczęścia, niech będzie – chodzą param i, Sprite nie m iała
zdania, twierdziła, że j est za m łoda, żeby to wiedzieć.
Ale to by ło później . Na razie na scenę wkroczy ł Bart. Z walizką.
Déj à vu – pom y ślała znów Lu, stoj ąc pod drzwiam i szacownej kam ienicy, pod którą agent
nieruchom ości parkował sam ochód z aptekarską dokładnością. Ten, tak j ak tam ten, który
wy naj m ował j ej m ieszkanie, też m iał sportowe auto. A ona znów włoży ła za cienkie buty. Bart
oczy wiście się spóźniał. Poj awił się na końcu ulicy, powiewaj ąc połam i m ary narki. Jak większość
Belgów zim ę zaznaczał w stroj u j edy nie szalikiem . Ubrany w podobny zestaw agent uścisnął m u
rękę.
Zwiedzili trzy m ieszkania, Bart w każdy m zadawał agentowi m asę py tań, po czy m zwracał się
do Lu: „Co o ty m sądzisz?”. Wzruszała ram ionam i – obaj by li Flam andam i, rozm awiali po
niderlandzku, ona widziała ty lko to, co m iała przed oczam i – solidne m ieszczańskie wnętrza. Barta
nie interesowały rom anty czne poddasza ani lofty otoczone tarasam i.
– Co m y ślisz, Lu? – py tał.
– Ważne, czy tobie się podoba.
– Nie wiem , Lu, ty zdecy duj .
– Przecież ty będziesz tu m ieszkał.
Bart uśm iechnął się nerwowo do agenta, który patrzy ł na nich, nie kry j ąc ciekawości. Dobrze
sy tuowany czterdziestolatek i m łodsza kobieta z dziwny m akcentem , ile razy widział j uż takie
sy tuacj e. W końcu Bart wy naj ął m ieszkanie, które naj bardziej przy padło Lu do gustu. Musiała
przy znać, że do wy naj m u zabrał się szparko, ty lko z właściwy m określeniem dla nowego
m ieszkania m ieli kłopot. On m ówił o nim „nasze”, ona – „twoj e”. Upierał się, że przeniosą się do
niego razem , chociaż Lu wy raźnie zapowiedziała, że nigdzie się nie ruszy z dom u z brzuszkiem .
– Na pewno nie chcesz z nim zam ieszkać? – zapy tała Sprite, gdy Lu j ej o wszy stkim
opowiedziała.
Lu pokręciła głową j ak dziecko, które odm awia zj edzenia m archwianki.
– Z drugiej strony wreszcie coś zrobił. Nie uważasz, że teraz ty powinnaś zrobić krok? I że od
tej chwili j uż wszy stko będzie dobrze?
Lu wy glądała, j akby m iała zam iar pluć.
– Bzy kasz się z nim , a kiedy on odchodzi od żony, ty się chowasz do tego swoj ego m ieszkania,
gdzie uprawiacie seks niem al zbiorowo z sąsiadką – ciągnęła Sprite. – Tego dom u, gdzie lista
lokatorów przy pom ina spis pasażerów sam olotu, gdzie nie m a ani j ednego Belga, sądząc po
nazwiskach.
– A pani Verm eegstah? – zripostowała Lu. – To przecież Belgij ka.
Pani Verm eegstah pierwsza zorientowała się, że Bart m a poważne zam iary względem Lu.
W noc sy lwestrową nie m ogła spać, bo j eden z j ej m opsów zj adł końcówkę petardy. Gotowała
m u kaszę, kiedy zobaczy ła Barta wchodzącego do klatki z walizką. Przed nim szła Lu, j ej m ina
niewiele różniła się od m iny nękanego niestrawnością m opsa. Kiedy pani Verm eegstah piąty
dzień z rzędu m inęła Barta wy chodzącego z ich dom u do pracy, nacisnęła dzwonek dom ofonu.
Em ilia Rankiewicz, Rita Swan, 778.
– Kto tam ? – zapy tała Lu przez dom ofon zaspany m głosem .
– Ten m ężczy zna – zadudniła pani Verm eegstah, j akby sądziła, że rozm awia z nią bezpośrednio
przez siedem pięter. – Pani wie, że należy zgłaszać dodatkowy ch lokatorów? To porządny dom , i
tak dziej ą się tu różne rzeczy. Ale j eśli ten m ężczy zna tu m ieszka…
– Nie m ieszka. – Lu ziewnęła.
– Ale to ciągle ten sam .
– Tak, ciągle ten sam . – W głosie Lu zdum ienie m ieszało się z rozczarowaniem . – Co, pani
zdaniem , m am z nim zrobić?
– To zależy, j akie m a zam iary.
– Poważne.
– Proszę go zgłosić j ako drugiego lokatora, a co za ty m idzie, płacić wy ższy czy nsz, opłaty za
wy wóz śm ieci i…
– Wciąż j est żonaty – przerwała j ej Lu.
– W takim razie proszę m u się kazać wy nieść – oznaj m iła pani Verm eegstah tonem
nieznoszący m sprzeciwu.
Dwa ty godnie później Bart opuszczał dom z brzuszkiem z walizką w ręku, żegnany przez panią
Verm eegstah spoj rzeniem przez wizj er. Kiedy białe subaru odj echało, Lu ruszy ła w stronę
am basady. Bart przy sięgał, że spacy fikował Ty m cię, tak że nie powinna j uż robić kłopotów. Lu
powtarzała, że j est wolną kobietą i nie zam ierza się wiązać. „Poza ty m dlaczego m am ci teraz
zaufać, skoro ty le razy robiłeś m nie w trąbę?” – wy pom inała m u. „Bo m nie kochasz” – m ówił z
chłopięcy m uśm iechem . Ale siebie bardziej – odparowy wała w duchu Lu. Wzruszy ł j ą j ego akt
odwagi, ale drażniła presj a, j aką na nią wy wierał. Dum ny ze swoj ego kroku, chciał z nią teraz
wszędzie chodzić, m ówić o niej „m oj a kobieta”. A ona nie czuła się „j ego”.
Idąc do am basady, rozej rzała się za Ritą, ale nigdzie j ej nie by ło. Podłoga skrzy piała do rana,
widać sąsiadka zaspała. Lu m inęła rozłoży sta kobieta w czerwony ch spodniach. Oprócz tego
koloru nic innego j ej nie wy różniało, by ła płaska i m y szowata j ak kandy daci na radny ch
uśm iechaj ący się z plakatów przedwy borczy ch, który m i w ostatnich dniach zostało obwieszone
m iasto.
Jedno ze zdj ęć przy kuło uwagę Lu, kandy dat nazy wał się Cuebel. „Kubeł, Kubeł” –
zam am rotała pod nosem . Przy szły radny Kubeł obiecy wał, że ulice w dzielnicy będą j uż zawsze
czy ste. To nieciekawie – pom y ślała Lu – urok ty ch ulic polega na lekkim zaniedbaniu. Czasem
lepiej zostawić rzeczy takim i, j akie są, non?
A potem zdarzy ło się coś, co wy m agało ciągłego opowiadania, przy patry wania się,
wsłuchiwania. Zanim Lu zaczęła m ówić o ty m Sprite, naj pierw próbowała streścić to sobie.
Wy szła z tego j akaś gorąca litania, j akby m ówiła j ęzy kiem , którego nie rozum iała, albo kreśliła
runy i wgapiała się w nie, nie potrafiąc z nich nic wy czy tać. Sprite orientowała się m niej więcej
w faktach, ale ważniej sza by ła relacj a Lu, j ej opowieść siłuj ąca się z wy rażeniem , snuciem ,
nazwaniem .
– Jak to by ło, j ak to się właściwie zaczęło? – py tała sam a siebie Lu, wtedy i później , kiedy
wszy stko ruszy ło z kopy ta, swoj ą drogą, własny m ry tm em . – I dlaczego?
Zakochanie przy darza się ty m , którzy chcą j e na siebie sprowadzić (tak j ak sprowadza się na
siebie – szczęście? – Lu naprawdę starała się odczarować pesy m isty czny wy dźwięk
polszczy zny ).
Zakochanie nieproszone nie przy chodzi, m usi się na nie znaleźć m iej sce. Często by wa
niewidoczne, zaskakuj ące, bo dlaczego zakochiwały by się m ężatki, zakonnice, dlaczego
zakochiwaliby się m ali chłopcy ? „Zakochanie” to j uż próba nazwania – później sza, j eśli przy j ąć
za punkt widzenia historię Lu.
Kiedy Cheick wrócił – nie wiadom o skąd, dowiedzieć się czegokolwiek od niego by ło nie lada
wy zwaniem – nie wy dawał się j ej j uż taki m onum entalny. A m oże to ona wy dawała się sobie
waleczna. Miała za sobą przej ścia z Diallem , na bieżąco siłowała się z kwestią Barta, na ringu
obij ała Jeana-Pierre’a. Kiedy Cheick zawołał: „Trzy m aj łokcie przy sobie! W boksie pilnuj
m anier, j ak przy stole”, udawała, że nie m oże sobie przy pom nieć j ego im ienia.
– Cheick – przedstawił się, kiedy zeszła z ringu.
Zapisała na zaparowany m lustrze: „Czej k” i podniosła na niego py taj ące spoj rzenie.
– Jeszcze się nauczy sz – m ruknął swoim niskim głosem .
Sięgała m u do grdy ki, j ak swoj em u oj cu i nikom u innem u, bo by ła wy soka. Nie lubiła
m ężczy zn, którzy nad nią górowali wzrostem , zwy kle wy bierała chłopaków równy ch sobie,
naj wy żej kilka centy m etrów wy ższy ch, dobrze j ej się z nim i chodziło, kochało. Teraz zadarła
głowę i spokoj nie spoj rzała Cheickowi w oczy. Dziś by ła kim ś inny m niż wtedy, gdy się poznali
parę m iesięcy tem u. (Ile? Nie pam iętała, ale potem skrupulatnie to policzy li). Patrzy ła na niego
wreszcie bez tam tego drżenia, chociaż j ego głos nadal czuła w brzuchu. Ciem ną skórę
porówny wała do swoj ej , tak zwanej białej , czy li w prakty ce trudnej do opisania, ni to różowej , ni
żółtawej . Ona, j ak wszy scy j ej rasy, m iała tu i ówdzie pieprzy ki, w poprzek nosa latem
wy skakiwały j ej piegi. Jego karnacj a by ła równa, trochę ciem niej sza od koloru j ej włosów.
Włosy golił, eksponuj ąc piękny kształt głowy.
Jako j eden z niewielu m ężczy zn m ógł sobie na to pozwolić.
„Wiem , znam go dłużej niż ty – Sprite bezcerem onialnie przerwała słowotok Lu. – Kiedy
by łam nastolatką, przy kleiłam sobie j ego zdj ęcie na ścianie w dom u, i u m am y, i u oj ca.
Wszy stkie się do niego m odliły śm y ”.
Ty m czasem Bart… (Lu z taką werwą zaczęła streszczać Sprite ostatnie wy darzenia, że
opowieść sam a z siebie nabierała cech trady cy j nej narracj i; oby nie wy kręciła także wy darzeń
ani nie wpły nęła na decy zj e Lu). Ty m czasem Bart wy ciągnął cały arsenał środków uwodzenia w
zachodnim sty lu: zapraszał j ą na wy szukane kolacj e albo szy kował wieczory przy świecach.
Weekendy, dawniej zarezerwowane wy łącznie dla rodziny, ofiarował Lu (inna sprawa, że by ły
ferie i Rafałek poj echał na zim owisko). Unikał dom u z brzuszkiem , j akby obsikały go m opsy pani
Verm eegstah, zam iast tego podj eżdżał pod am basadę i zabierał Lu do siebie, do świeżo
wy naj ętego m ieszkania z dwiem a sy pialniam i, salonem i ogródkiem , o który dbał z determ inacj ą
em ery tki. Usiłował zainteresować nim Lu, ale ona nie cierpiała babrania się w ziem i.
Teraz, gdy m iał dla niej czas, nie m ógł zrozum ieć, czem u wciąż poważnie traktowała treningi.
By ł cały dla niej , m ogła się zaj ąć nim i m ieszkaniem , pom óc j e urządzać, gotować, pozwolić
sobie szy kować wonne kąpiele z szam panem i truskawkam i. A ona wciąż gdzieś wy chodziła, j akby
chciała m u pokazać, j aka j est niezależna, sam odzielna. Brakowało m u kobiecego zaangażowania
w sprawy dom u, ze związku z Ty m cią wy niósł konkretne przy zwy czaj enia.
– Znowu idziesz na boksik? – py tał, gdy odrzucała zaproszenia na kolacj ę przy świecach.
– Znowu idziesz do siłowni? – sarkał, kiedy wy m igiwała się od niedzielnego spaceru.
– Znowu biegasz? – krzy wił się, kiedy ignorowała j ego propozy cj ę, żeby spędzić weekend w
Pary żu.
– Znowu j edziesz na zawody ?
– Ze Sprite, znowu?…
Zbierała swoj e rzeczy i m achała m u na pożegnanie. Nie lubiła u niego nocować, bo m usiała
rano wstawać wcześniej , żeby wpaść do siebie i się przebrać, zanim pój dzie do pracy. Nie
przepadała za piątkowy m i kolacj am i, bo w sobotę nie m iała siły biegać. Sobotnie wy j ścia – i
znów te kolacj e! Dlaczego ludzie na Zachodzie ciągle j edzą, w dodatku tak późno? Ciało nie
nadążało z trawieniem .
Dopiero teraz zobaczy ła, j ak bardzo się rozeszli. Przez te m iesiące od czasu, kiedy j ą zostawił –
żeby, j ak teraz przy znał, dać szansę związkowi z Ty m cią ze względu na dobro rodziny – zbudowała
dla swoj ej codzienności m ocną ram ę. Nie m iała gdzie wcisnąć rom ansu, bo j ej grafik by ł
wy pełniony po brzegi. Bart, co prawda, nie tracił nadziei na wdrożenie j ej do ży cia w związku,
przecież zanim została j ego kochanką, by ła kilka lat z Michałem , czy li um iała ży ć z m ężczy zną.
Ale Lu zdziczała. Na propozy cj ę, żeby do siłowni chodzili razem , odm ownie kręciła głową. Kiedy
próbował żartować z j ej pasj i do walki i przy bierał pozy cj ę, którą uważał za bokserską, nie chciała
się z nim potem kochać. Aż j ej w końcu wy garnął: zostawił zakochaną dziewczy nę, a wrócił do
sam icy broniącej zębam i i pazuram i swoj ego tery torium .
– Skoro tak, to m oże czas na m łode? – próbował łagodzić, ale wy warło to ty lko skutek odwrotny
do zam ierzonego.
W ty m wszy stkim Cheick… (wkraczał na scenę, Lu bardzo chciała, żeby nie wy stąpił w
banalnej roli). Żartował z nią – czem u nie robił tego wcześniej , gdy się poznali? „Bo się m nie
bałaś” – m ówił, patrząc na nią oczam i, który przewiercały na wy lot, dlatego chował j e za
okularam i. Wy chodził teraz z nim i z treningów; Sprite i Bilal wsiadali do furgonetki, Sené szedł do
swoj ego busa, po Manon podj eżdżał oj ciec, a oni szli razem dalej . Cheick wy kręcał francuski,
wplataj ąc w niego obce elem enty, a ona śm iała się z tego j ak wariatka.
Przy chodził na każdy trening. Nie ty lko Lu to zauważy ła, dostrzegli to też Ricky i Jean-Pierre.
Każdy z nich odciągnął j ą w pewny m m om encie na bok, proponuj ąc drinka we dwoj e. „Nie
j estem wolna” – odpowiadała im , odwrotnie niż Bartowi, którem u powtarzała, że j est wolna. „Nie
szkodzi” – odparł Ricky i zapewnił, że potrafi by ć dy skretny. „Aha” – powiedział Jean-Pierre i
przestał przy chodzić na treningi.
– Jesteś z kim ś? – zapy tał Lu Cheick.
By ł początek wiosny, ledwo odm arzało.
– Tak. Nie. Jestem wolna. Nie całkiem .
Uśm iechnął się ty m swoim uśm iechem , który wy dawał j ej się czasem pogardliwy, j akb
y Cheick wiedział o niej więcej niż ona sam a.
– Musisz by ć wolna, żeby ze m ną by ć. Nie chcę, żeby ś się m iotała m iędzy m ną a tam ty m .
Lu zatkało. Te dwa zdania zapowiadały oburzenie, szok i m om enty przekraczania granic, które
m iały j ej się przy darzy ć w związku z Cheickiem .
– By ć z tobą? Skąd ci przy szło do głowy, że j a w ogóle…
– Nie dasz rady by ć ze m ną i z j eszcze inny m . Ze m ną m ożna robić wy starczaj ąco dużo
rzeczy.
I m ówił dalej , bo chociaż na pozór by ł m ałom ówny, to kiedy j uż zaczął, wy snuwał z siebie
długie zdania przechodzące w przem owy. Jego filozofię ży ciową, tak różną od tego, co wy dawało
się Lu swoj skie, m ogła odrzucić albo się w nią zapaść. Odrzucić nie potrafiła. Trafiła j ą m iłość
m iędzy kulturowa.
Oto ich pierwszy pocałunek (chy ba). Cheick wskazał j ej ławkę i sam usiadł, szerokie ram iona
zasłaniały pół oparcia.
– Pocałuj m nie – powiedział.
Pokręciła głową. A gdzie rom anty zm , podprowadzenie, j ego głowa pochy lona nad j ej głową?
W końcu by ł o ty le wy ższy.
– Pocałuj – powtórzy ł, patrząc gdzieś przed siebie.
– Nie.
– Nie?
– Jesteś… Jesteśm y tacy inni. – Pachniał obco, pociągaj ąco.
Wziął j ą za rękę, wstał. Poszli aż do przy stanku.
– Jadę j utro do studia, poj edź ze m ną – powiedział, wy glądaj ąc, czy nie j edzie tram waj .
– Jakiego studia?
– Telewizy j nego, będę m ontował m ateriał. Czekaj na Rogier, przed wej ściem do m etra, o
szóstej . Podj adę po ciebie.
Miała ty le py tań, a na powierzchnię wy pły nęło naj głupsze:
– Masz sam ochód?
– Chcesz, żeby m ukradł?
Wskoczy ł do tram waj u, a ona patrzy ła za nim . Zanim puścił j ej rękę, cm oknął j ą szy bko w
usta na pożegnanie – czy to by ł ich pierwszy pocałunek? Z nim nic nie by ło oczy wiste. Wszy stko,
co robił, szy dziło ze schem atów, j ęzy kowy ch i każdy ch inny ch. Lu odwróciła się i ruszy ła w
stronę dom u. Stanęła pod listą lokatorów. Kaczm arek, Mr Fakoputos, Johan Blitz. Zam iast
oszołom ienia „pierwszy m pocałunkiem ” czuła zdziwienie. Jeszcze nie wiedziała, że to uczucie
będzie j ej towarzy szy ć przez cały związek z Cheickiem , że doświadczy zdziwienia pod różny m i
postaciam i: od niedowierzania, przez osłupienie, po przerażenie. I zachwy tu, nade wszy stko
zachwy tu.
Raz dał j ej m ango.
– Jak m am to j eść? – zapy tała, obracaj ąc w ręku owoc w kształcie m ałej piłki do rugby.
– A j ak j esz brzoskwinię?
Wgry zła się w m iąższ, krople słodkiego soku ściekły j ej po brodzie. Bart zlizałby j e fry wolnie,
Cheick przy glądał się j ej bez słowa zza szkieł okularów, które nie pasowały do boksersko po-
turbowanego nosa – by ł trudny do rozgry zienia. W przeciwieństwie do m ango, które j ej dał, żeby
się zregenerowała po treningu. Mango pochłonęła od razu, Cheicka nadgry zała powoli, kawałek po
kawałeczku.
Po kolej ny m treningu to ona dała m u m ango.
– To m ango brazy lij skie – powiedział w końcu z uprzej m ą m iną, obracaj ąc owoc w długich
palcach.
– Aha.
– Afry kańskie są słodsze.
I j uż wiedziała, j ak sm akuj e dezaprobata Cheicka. A przy okazj i dostała lekcj ę afry kańskości.
Nigdy nie zdołała zachwy cić go polskością w takim stopniu, w j akim on zaraził j ą entuzj azm em
dla swoich korzeni. Czy to dlatego, że kobiety chłoną chętniej to, co doty czy ich m ężczy zn, czy
j ej patrioty zm rozpuścił się w roztworze europej skości, dość, że nie czuła potrzeby wy chwalania
polskiej gruszki.
A j ednak gdzieś sty kały się ich światy, konty nenty. Kiedy Cheick wspom inał, j ak chował się na
drzewie, bo na dole kręcili się żołnierze, Lu przy pom niała sobie opowieść babci o ty m , j ak
wy wieziona podczas woj ny do Niem iec wracała do Polski po wy zwoleniu. Musiała przeczekać na
drzewie naj ście radzieckich żołnierzy na dom Niem ki. Gdy by zeszła, zrobiliby z nią to co z
Niem ką.
– Um iałby ś zabić? – zapy tała Lu Cheicka.
Uśm iechnął się tak, j ak uśm iechała się j ej babcia. Lu, która woj ny nie doświadczy ła, ten
uśm iech niepokoił. Nagle Cheick podniósł j ą, naj pierw na wy sokość swoich piersi, potem wy żej .
Trzy m ał j ą na rękach wy ciągnięty ch w górę, m ogła dotknąć gałęzi drzew, bezpieczna w
koronie j ego dłoni.
– Chodź, trzeba się ruszać. – Postawił j ą na ziem i i ruszy ł leśną ścieżką, wskazuj ąc krzaki
rosnące po bokach dróżki. – Te rośliny m ożna j eść, ale ty ch nie, zobacz, j aki m aj ą sok, kiedy
złam iesz łody gę. A te z kolei…
Szła za nim , a podbrukselski lasek wy dawał się dżunglą. Opowiadała o ty m później Sprite, a
właściwie wy krzy kiwała:
– Niósł m nie na rękach, bez wy siłku!
– Wie wszy stko o roślinach!
– Wszędzie sobie poradzi!
– Te j ego długie zdania, brzm ią j ak m uzy ka!
Sprite przy pom inała sobie, co sam a wiedziała o Cheicku, i tak powstały dwie wersj e:
wy krzy kiwana i zrównoważona, pretenduj ąca do m iana obiekty wnej .
– Urodził się w Kongu, j ak j a – zaczęła Sprite. – Jest nas tu więcej , urodzony ch tam ,
wy chowany ch tu. Cheick przy j echał do Belgii j ako nastolatek. Jego oj ciec uciekł przed reżim em
Mobutu, naj pierw do Stanów, potem osiedlił się tu, wy kładał na uniwersy tecie w Nam ur, by ł
profesorem historii. W tam ty ch latach w Nam ur nie m ieszkało wielu czarny ch. Podczas studiów
Cheick zaczął prowadzić audy cj e w studenckim radiu i od tego się wszy stko zaczęło, od j ego
głosu.
– Chciał m nie zabrać do studia.
– Do radia? Dziwne, od lat go nie sły szałam .
– Do telewizj i, coś m iał m ontować. Nie m ogłam poj echać, by łam j uż um ówiona.
– Dziwne – powtórzy ła Sprite – od dawna nigdzie nie pokazuj e się publicznie. Wtedy ze
studenckiego radia przeszedł do publicznego, dostał nawet swoj ą audy cj ę. To by ł hit! Opowiadał o
Kongu, a m y, tutej si Kongij czy cy, odkry waliśm y wreszcie naszą historię. Przecież w szkole
uczy liśm y się ty lko o Belgii, Europie. Cheick ściągał do radia Kongij czy ków, nie ty lko DJ-ów czy
sportowców, ale też profesorów, działaczy, intelektualistów, m łody ch ludzi, którzy chcieli coś
zrobić.
Wy rażał to, co czuliśm y, m y, tutej si czarni. Dziewczy ny kochały się w j ego głosie.
– I co dalej ? – ponagliła Lu.
– Nic. Zniknął. Ludzie m ówili, że stał się zby t popularny, że za dużo m ówił o historii stosunków
kongij sko-belgij skich. Mówią ci coś takie nazwiska j ak Cheikh Anta Diop albo Aim é Césaire?
Lu pokręciła przecząco głową.
– Dzięki niem u odkry liśm y ich książki. Czarni pisarze, a m y śm y ich nie znali! Cheick opowiadał
o nich, by ł taki chary zm aty czny, pory wał nas. Recy tował fragm enty na koncertach,
współpracował ze świetny m i m uzy kam i, robili rewelacy j ne kawałki. A potem zapadł się pod
ziem ię. Zniknął z radia i ze sceny, podobno nie skończy ł studiów. Chodziły słuchy, że wy j echał do
Konga, podobno j eździł po kraj u i rozm awiał z ludźm i, nie wiem , czy to prawda. Inni m ówili, że
został pielęgniarzem . Kiedy ś m ój kolega dostał zapaści po przedawkowaniu, j ak wezwali
pogotowie, okazało się, że przy j echał Cheick.
– Przedawkował? – przerwała j ej Lu. – Ty też brałaś?
– Robiłam różne rzeczy, kiedy ś ci opowiem .
Lu starała się dowiedzieć od Cheicka czegoś o j ego ży ciu, ale szło to wy j ątkowo opornie.
W rozm owie o sobie by ł taki j ak na ringu – obserwował, uskakiwał, osłabiał im pet. „Nie m usisz
zby t wiele wiedzieć” – m awiał, kiedy przy szpilała go py taniam i. Sprite popy tała wśród
znaj om y ch, ktoś sobie przy pom niał, że parę lat tem u poznał kobietę Cheicka, ktoś twierdził, że
Cheick m a dziecko. Krąży ły wokół tem atu, w końcu Sprite zapy tała: – A nie m ożesz go po prostu
zapy tać? Bilal m i wszy stko m ówi. – I zanim Lu zdąży ła otworzy ć usta, sam a sobie odpowiedziała:
– No tak, ale to j est Cheick.
To zdanie Lu powtarzała sobie potem często.
– Gdziekolwiek by śm y poszli, ludzie go rozpoznaj ą, pozdrawiaj ą – tokowała ty m czasem . –
A kuzy ni, m a ich wszędzie! Jest ciągle w ruchu, a to wy j eżdża, a to j eździ po Brukseli, ot, tak
sobie.
To takie inne…
„To takie inne” – to by ło kolej ne zdanie, które często powtarzała.
Raz zadzwonił, kiedy j adła kolacj ę z Bartem . Nie odebrała, a on więcej nie próbował.
Następnego dnia siedziała od rana w pracy j ak na szpilkach. Wreszcie urwała się w porze
lunchu, ale zam iast j eść, pobiegła do parku. Wiosna ogrzała ziem ię, wy doby ła z drzew trochę
seledy nowej zieleni. Lu wy j ęła telefon i zaczęła się w niego wpatry wać.
Jest j eden m om ent, który decy duj e o zakochaniu. Usiadła na ławce i wpatrzy ła się w num er
Cheicka. Jeśli zadzwoni, wej dzie w to. Zadzwonić czy nie? Bo potem to j uż sam o idzie, nie m a
odwrotu.
Wchodzi w to, szczęśliwa, przestraszona. Nie wie, co dalej . Trzęsie j ej się głos i ręka, którą
trzy m a słuchawkę.
– No i? – sły szy cichy głos Cheicka.
Jeszcze trochę się pospoty kali „na sucho”, j ak to potem określała w rozm owach ze Sprite, ale
oboj e wiedzieli, że słowa, gesty, godziny, m inuty są ty lko odliczaniem do chwili, gdy znaj dą się
sam i w j akim ś pokoj u. Włóczy li się razem po Molenbeeku, dzielnicy, gdzie wszy scy Cheicka
znali.
Aż któregoś dnia stanęli przed zielony m i drzwiam i wąskiej kam ienicy. Weszła za nim po
schodach na drugie piętro.
Małe m ieszkanie kończy ło się tarasem wy łożony m drewnem , barierka by ła zrobiona z długich,
grubo ociosany ch desek. Można by ło usiąść na prostej ławce, oprzeć się plecam i o ścianę
nagrzaną słońcem i patrzeć na ceglaste dachy Brukseli.
Lu j eszcze nigdy nie kochała się tak intensy wnie, aż niewiele j ej z tego zostało w pam ięci,
j akby coś wy paliło taśm ę z zapisem w j ej głowie. Ostały się ty lko fragm enty obrazów, który m i
wy m ościła ściany pokoj u z napisem „Cheick”, pokoj u, do którego drzwi otworzy ł, naj gorętszego
pom ieszczenia w j ej wnętrzu. Nie wiedziała, że m oże by ć tak wilgotna, tak nam iętnie go gościć.
I znów, j ak to z Cheickiem , zabrakło chwil trady cy j ny ch – sy ty ch uśm iechów, postkoitalny ch
karesów. Po prostu zasnęli j edno w drugim , Lu owinięta j ego nogam i i rękam i, z cipką zatkaną
j ego członkiem , on z ustam i zasy pany m i brązowy m i skrętam i j ej włosów.
To j est zupełnie inne, intensy wne, poza schem atam i – m ówiła do siebie, zanim odważy ła się o
ty m opowiedzieć.
– Poza schem atam i? – zapy tała ostrożnie Sprite.
– Takie niezwy czaj ne, inne. Boj ę się, żeby nas coś w te schem aty nie wepchnęło.
– Dlaczego?
– Nieubłagana sy m etria – odparła Lu. – Mężczy zna i kobieta, czarny i biała.
Nie chciała, żeby nurt rom ansu znów zawładnął j ej ży ciem ani opowieścią, chociaż nie m ogła
nie zauważy ć, że m ówi teraz głównie o Cheicku. Sprite kiwała głową, a w końcu zadała py tanie,
celne j ak j ej ciosy :
– A Bart?
Lu wy katapultowało z wy krzy kiwanej opowieści, m onotem aty cznej , gorącej , doprawionej
innością.
– Czuj ę się j ak zdradzaj ąca m ężatka – j ęknęła.
Tata Bis siedział u szczy tu stołu, m aj ąc po prawej ręce Monikę. Dalej siedziały „dzieci” –
dziesięcioletni Tadeusz, sy n Moniki, i Daniel. Między chłopcam i usiadła Lu. Wkrótce dołączy ł do
niej Bart i Lu nagle straciła status dziecka, stała się częścią drugiej pary. Bart wkleił się w
rodzinny obrazek z właściwą sobie swobodą. Tatę Bis wy ciągnął na spy tki na tem aty zawodowe,
Monikę uj ął wątkiem rodzicielskim , j ego sy n by ł w wieku Tadeusza; Daniela zagadnął o sportowe
pasj e.
– Wolę snowboard, narty są za wolne. – Daniel ostrożnie nabił na widelec krewetkę.
– Jak za wolne – zaprotestował Tata Bis. – Przecież ci siedziałem na ogonie!
– Dogoniłeś m nie, bo się wy waliłem .
– Dzieci zawsze konfabuluj ą. – Tata Bis chrząknął.
– Faktem j est, że j eździsz nieco… zachowawczo. – Monika dotknęła delikatnie blizny na twarzy
Taty Bis.
– Mam naturę kontem placy j ną! – obruszy ł się. – Lubię popatrzeć na kraj obraz, a nie go m ij ać
w pędzie.
– Narty są do tego idealne, j eździ się na nich wolno j ak na orczy ku. – Daniel położy ł krewetkę
na talerzu.
– Gdzie j eździliście? – Bart zam ówił ślim aki, które wy ciągał ze spiralny ch m uszli m ały m
widelczy kiem .
– En France, Les Trois Vallées! – wy krzy knął Tadeusz.
– Po polsku, m ów po polsku – zwróciła sy nowi uwagę Monika.
– Trzy Doliny. We czwórkę. On i m am a, i Daniel, i j a. – Tadeusz m ówił po polsku z obcy m
akcentem .
– Chodzi do francuskoj ęzy cznej szkoły, trudno j est utrzy m ać polski na j akim takim poziom ie –
sum itowała się Monika.
Bart m rugnął do Tadeusza.
– Twój polski j est lepszy od m oj ego.
– Może w przy szły m roku poj edziem y razem w góry, wszy scy ? – zapy tała Monika. – Bart,
m ógłby ś zabrać Rafałka, Tadeusz m iałby kolegę w swoim wieku.
Tata Bis wskazał talerz sy na.
– Zj esz wreszcie tę krewetkę? Czem u j ą szturchasz?
– Sprawdzam , czy od tego oży j e. – Daniel wzruszy ł ram ionam i.
Po deserze wy szli z restauracj i i skierowali się w dół ulicy. Patchworkowa rodzina – pom y ślała
Lu, patrząc na idący ch przodem Barta i Monikę. By li rówieśnikam i, rozm awiali o czy m ś z
oży wieniem po francusku, płowe włosy Barta podfruwały na wietrze, kobiecy kok Moniki rozluźnił
się i groził rozsy paniem . Przed nim i z rękam i w kieszeniach kurtki m aszerował Daniel, czarna kitka
lśniła w słońcu,koło niego podskakiwał Tadeusz, peroruj ąc łam aną polszczy zną. Daniel uśm iechał
się, ale widać by ło, że m y ślam i by ł gdzie indziej . Mij ane dziewczy ny rzucały m u zalotne
spoj rzenia.
– Daniel polubił Monikę – zagaiła Lu, staraj ąc się dotrzy m ać kroku Tacie Bis.
– Bo to świetna kobieta – odparł niezby t uważnie. Nagle zatrzy m ał się pośrodku ulicy. –
Czasem trudno z nią wy trzy m ać. Nie usiedzi w m iej scu, nie poczy ta – rzucił bez tchu. – Czy j a
nie j estem za stary na taką m łodą kobietę?
Lu też przy stanęła i wskazała podbródkiem Barta.
– A j a nie za m łoda dla niego j estem ? – usły szała sam ą siebie.
Bart, idący przodem z Moniką, obej rzał się.
Bart: Jaka ta Em i śliczna! Gdy by tak złoży ć w całość j ej ciało i doj rzałość Moniki…
Monika: Tadeusz oszalał na punkcie Daniela, chy ba dorósł do tego, żeby m ieć rodzeństwo.
Lu pom achała im , ruszy li za chłopcam i uspokoj eni, blond kobieta Taty Bis i płowowłos y Belg
Lu.
– Jest ktoś inny – wy krztusiła, nie patrząc na Tatę Bis. – Strasznie m nie wzięło, ale prawie go nie
znam . Nie wiem , czy to m a sens. Czy gdziekolwiek prowadzi. On j est taki… inny.
Ktoś ich m inął, śm iej ąc się, szy bki francuski zagłuszy ła policy j na sy rena. Tata Bis coś
powiedział, ale Lu zarej estrowała ty lko ruch j ego ust.
– Słucham ?
– Będziesz wiedziała – powtórzy ł.
– Kiedy ? – Głos Lu zabrzm iał błagalnie.
– Będziesz, zobaczy sz.
W klubie bokserskim ty lko Sprite wiedziała, co łączy Lu i Cheicka, oni sam i się z ty m nie
zdradzali. Za wcześnie – powtarzała sobie Lu. „Rozwiąż naj pierw sprawę z tam ty m ” – upierał się
Cheick. Ale Lu nie by ła na to gotowa. Zdrobnienia Barta uzupełniały sarkazm j ęzy kowy Cheicka,
zam iatanie wszy stkiego pod dy wan kontrastowało ze zwy czaj em wy kładania kawy na ławę. Jej
Belg o różowiej ącej od słońca skórze planował każdy ruch z wy przedzeniem , j ej
Afroeuropej czy k nie um awiał się dalej j ak na ten sam dzień. Lu nie chciała wy bierać, w chaosie
świeży ch zachwy tów i dawny ch przy zwy czaj eń nie widziała wy raźnie. Wolała zaczekać, aż ten
m om ent, kiedy będzie wiedziała, sam nadej dzie, tak j ak obiecał Tata Bis.
Z zewnątrz wy glądało to inaczej .
– Dlaczego po prostu nie powiesz Bartowi? – dziwiła się Sprite.
– Nie wiem , co robić. – Lu rozczochrała włosy tak, że utworzy ły na głowie buj ną szopę. –
Nie podoba m i się, że „m uszę” wy bierać, to całe „albo-albo”. Dobrze m i robi kochanie dwóch
m ężczy zn.
Nagle dotarło do niej , że m ówi tak, j ak kiedy ś m y ślał Bart, rozdwoj ony m iędzy nią a Ty m cią.
Co za ironia – gdy by szukała zrozum ienia, znalazłaby j e u tego, który rościł sobie teraz do niej
prawo wy łączności. Za to Sprite nie m ogła, nie chciała zrozum ieć, że poznawanie dwóch
m ężczy zn m ęczy, ale też fascy nuj e. Do Lu w końcu dotarło, że kiedy m ówi o podwój ności, Sprite
boi się, że Bilal j ą zdradzi. Dlatego zam iast zwierzać się przy j aciółce, swoim zwy czaj em zrobiła
spis na kartce.
Podwój ność – etapy :
1. euforia;
2. wy rzuty sum ienia;
3. próby ugłaskania j ednego i drugiego;
4. próby przepraszania to j ednego, to drugiego;
5. w tle: nieustaj ące ścieranie się „chcenia” oby dwu;
6. oby ! wsłuchanie się w swoj e „chcenia”. Coraz m niej szy lęk przed ty m , co oni zrobią.
Pozwolenie, żeby m y śleć ty le czasu, ile się potrzebuj e; 7. insty nktowne odsuwanie się do swoich
spraw.
Dwa ostatnie punkty wy pisała ży czeniowo, z nadziej ą, że uda j ej się j e zrealizować, o ile po
drodze nie okaże się, że „j uż wie”, j ak obiecy wał Tata Bis. Punkt czwarty napisała na wy rost, bo
na razie ty lko Cheick wiedział o Barcie, Bart o Cheicku nie. A j ednak punkty od drugiego do
piątego odczuwała tak, j akby rzecz by ła wiadom a obu. Tak czy inaczej prowadziła podwój ne
ży cie m iłosne, ze wszy stkim i j ego wadam i i zaletam i. Czerpała podwój ną radość z czułości i
swoj skości Barta, z szorstkiej prawdziwości Cheicka. Żarła j ą zazdrość o żonę Barta, wciąż obecną
w j ego ży ciu, i o to, j akie wrażenie na kobietach robi Cheick.
– Jesteś łakom a – powiedział ten ostatni, kiedy sunęła ustam i w dół j ego brzucha. – On i j a… –
m ruknął i urwał, a Lu nie wiedziała, czy m ówi o sobie i Barcie, czy o sobie i swoim członku.
– Po co ci ta szarpanina? – zapy tała j ą Sprite, kiedy przebierały się w szatni przed treningiem .
– Może podwój ny rom ans to sposób na wy j ście z ram rom ansu trady cy j nego – m ruknęła Lu,
układaj ąc piersi pod sportowy m stanikiem .
– Co m asz przeciwko m onogam ii? – zdziwiła się Sprite i zebrała warkoczy ki w wy soki ogon. –
Dzięki Bilalowi wszy stko we m nie topniej e, wreszcie j est m i dobrze. Miłość odgradza od
sam otności.
– Właśnie, roztapiasz się! Przestaj esz by ć sobą.
– Chcesz m ieć dwóch, żeby nie dać się określić j ednem u?
– Posłuchaj , dla Cheicka j estem biała, j ak kolonizatorzy. Dla Barta j estem Słowianką z
katolickiego kraj u. Według Cheicka j ako kobieta m am potrzebę opiekowania się inny m i. Bart widzi
we m nie słabszą płeć, to on chce się m ną opiekować. Przy szpilaj ą m nie ty m i swoim i
określeniam i, aż ciężko oddy chać.
Sprite włoży ła czerwone spodenki i poklepała się po płaskim , um ięśniony m brzuchu.
– Ludzie przy pinaj ą sobie nawzaj em łatki, bo tak im łatwiej . – Wzruszy ła ram ionam i.
Lu zam ilkła. Nie cierpiała poczucia dookreślenia. Wreszcie zrozum iała Barta, który wolał
podwój ność. Ironia, której kiedy ś uży wała, opowiadaj ąc o nim Sprite, wróciła. Potrzeba
podwój ności krąży ła teraz w niej , j akby Bart j ą w nią wsączy ł.
Dom inika przy witała lato wściekły m turkusem . Paski sandałów, szlaczek na bluzce pod biustem ,
nawet turban – wszy stko m iała turkusowe.
– Dom iniczko, nie gorąco ci w ty m stroiku? – dopy ty wała się pani Ula, a kiedy nie doczekała
się odpowiedzi, szepnęła do pana Zdzisława: – Pewnie włosów nie um y ła, sam otna m atka nie m a
czasu dla siebie.
– Może przeszła na j akąś inną religię. – Kierowca zawsze powtarzał, że j est tolerancy j ny,
dopóki ktoś zby tnio od Boga nie odej dzie. Sam odwiedzał go w każdą niedzielę w świeżo
wy pastowany ch butach.
– Chce się podobać. – Pani Ula uśm iechnęła się dom y ślnie.
– W ty m ?!
Kasj erka zaczęła m rugać do pana Zdzisława, który nie zrozum iał znaków.
– Pan pój dzie do kuchni – podpowiedziała Lu. – Pani Ula chce pana poczęstować ciastem .
Pani Ula zaczęła m rugać i na nią. Z tłum iony m westchnieniem Lu podąży ła za nim i.
W kuchni kasj erka zaświstała scenicznie:
– Pan dy rektor kogoś m a.
Lu zerknęła nerwowo na drzwi. Dy rektor Pac poruszał się bezszelestnie, j ak to zwierzchnik.
– No bo tak – pani Ula rozczapierzy ła palce – ostrzy gł się. Nowa woda kolońska. Jak dzwoni, to
wy chodzi.
– Ja też się ostrzy głem . – Pan Zdzisław starał się nie okazy wać rozczarowania, że nie dostał
ciasta. Pani Ula celowała w sernikach. – A nową m a, bo m oże m u się stara skończy ła.
– Jak pan brzy dko o pani Sandrze m ówi!
– Ja o wodzie… – zaczął pan Zdzisław, ale pani Ula weszła m u w słowo.
– Nie wierzy cie m i, to zapy taj cie sprzątaczki. – Wy prostowała się z godnością. – Znalazła w
j ego palcie paczkę ty ch… kondonów.
– Kondom ów – poprawiła Lu odruchowo. – Grzebała m u po kieszeniach?
– Wy padło, j ak wieszała j ego płaszcz.
Pan Zdzisław patrzy ł to na j edną, to na drugą.
– To j ak, będzie to ciasto?
– Ale czem u nie chciała pani o ty m m ówić przy Dom inice? – zapy tała Lu panią Ulę.
– Bo to ona j est tą flam ą.
Cheick kiepsko znosił by cie „ty m trzecim ”. „Spoty kam y się raptem od m iesiąca, prawie się nie
znam y ” – próbowała tłum aczy ć, ale nie słuchał. Chciał by ć j ej j edy ny m m ężczy zną. Stawiał j ej
wy m agania, „karał”, j eśli nie dotrzy m ała słowa. Kiedy obiecała zadzwonić rano, a zrobiła to
dopiero w południe, ignorował j ej telefony.
– Nie odbierałeś! – W Lu wszy stko się trzęsło. Nagła świadom ość, że m oże go nie by ć, wy dała
się przy gniataj ąca.
– Widocznie by łem zaj ęty.
– Nie dzwoniłam rano, bo to weekend, m y ślałam , że śpisz. – Nawet nie zauważy ła, kiedy
zaczęła się tłum aczy ć.
– Toby m się obudził – odparł.
– Nie chciałam cię budzić…
– My ślisz, że by cie obudzony m przez ciebie to naj gorsze, co m oże się zdarzy ć?
– Mim o wszy stko nie by ło nawet dziesiątej .
– Po prostu sam a spałaś. – Głos Cheicka brzm iał, j akby nudziła go ta rozm owa.
– Nie, skąd! To znaczy …
– Czem u nie powiesz po prostu: spałam , by łam zm ęczona?
– Wy chowanie. To przez m oj e wy chowanie.
– To hipokry zj a.
– Nie, to m aniery.
– Chcesz powiedzieć, że j a nie m am m anier?
– Jesteśm y inni…
– Aha. Brawo.
Dał się udobruchać, a Lu pluła sobie w brodę, że nie zadzwoniła do niego rano, j ak obiecała.
Co z tego, że tego ranka obudziła się koło Barta, ile razy on odbierał telefony od Ty m ci, będąc z
nią? Nie um iała m u się odpłacić ty m sam y m , nie chciała go zranić. A m oże to hipokry zj a, j ak
m awiał Cheick.
Zorientowała się, że podświadom ie próbuj e złapać Barta na j akiej ś winie, żeby w odpowiedzi
wy palić: „Mam dość, z nam i koniec”. W końcu, j ak twierdził, dla niej zostawił żonę. Poczucie
winy, naj lepszy przy j aciel dziewczy ny, tuż po diam entach. Kiedy Bart oznaj m ił, że j edzie na
urlop z sy nem i że będzie tam też Ty m cia, w Lu wezbrały stare żale. Jak zwy kle m usiała
dopasować się do ich grafiku. Wy czuł napięcie i zasy pał j ą zdrobnieniam i, wizj am i słonecznej
plaży.
– Em i i Bart na Maj orce!
– Posłuchaj …
– Albo Em i i Bart na Seszelach. A m oże wolisz Portugalię? Będzie, j ak chcesz: Em i i Bart w
Portugalii!
Nie cierpiała, gdy m ówił o nich w trzeciej osobie. Denerwowało j ą j ego rozedrganie, łaknęła
spokoj u, długich zdań. Naraz wszy stko j ą w Barcie zaczęło denerwować. Wy szła, trzasnąwszy
drzwiam i, zbiegła do m etra. Dwadzieścia m inut później wy siadła na stacj i w Molenbeeku – i j uż
stała pod drzwiam i Cheicka.
O kochance dy rektora Paca doniósł Lu aniołek. Norm alnie nie plotkował (tak twierdził), ale Lu
lubił (tak twierdził), dlatego wy szedł z budki i ruszy ł za nią.
– A pani znów zapom niała badża. – Pogroził j ej palcem .
– My śli pan, że j estem kim ś inny m ? To ty lko w Mission: Impossible zakładaj ą gum owe m aski i
udaj ą kogo innego. – Lu wcisnęła guzik windy. – Chociaż kto wie, m oże tak naprawdę j estem
dy rektorem Pacem …
– Jest pani za ładna, żeby by ć panem dy rektorem .
Winda naj wy raźniej utknęła w kazam atach, z dołu doszły stęknięcia i postukiwanie. Aniołek
przy sunął się do Lu.
– Nigdy by pani nie uwierzy ła, co tu się dziej e…
Z sekretariatu wy szła Viola z plikiem dokum entów.
– Lepiej zej dź schodam i – poradziła Lu. – Na dole wy ładowuj ą katering.
– W naszy m dziale? – upewniła się Lu.
– Twój szef świętuj e czterdziestkę. Nawet Gie… pani am basador obiecała wpaść.
Lu ruszy ła w stronę schodów, a aniołek podreptał za nią.
– Pani am basador m a wpaść na przy j ęcie pana dy rektora, bo… – Zawiesił znacząco głos. –
Pan dy rektor kogoś m a…
Lu nieoczekiwanie poczuła nić porozum ienia z dy rektorem Pacem . Może fakty cznie zdradzał
Sandrę? Widać chciał się zakochać.
Aniołek poprawił rękawy m unduru.
– Pan dy rektor kręci z panią am basador – zaraportował.
Okolice dworca lepiły się od pożądania. Kraj obraz z klientam i szukaj ący m i prosty tutek
oży wiali swoj ą obecnością przy padkowi kochankowie. Kręcili się tu, podnieceni upałem , zwabieni
niskim i cenam i m iej scowy chhoteli. W m iarę j ak im odm awiano, by li gotowi płacić coraz
więcej .
Cheick i Lu m inęli dworzec, poszli w górę ulicy. Weszli do afry kańskiego baru, gdzie na
niedużej scenie grała grupa z Mali. Lu odwróciła się do Cheicka, żeby o coś zapy tać, ale by ło za
głośno, i tak by nie usły szał. Ludzie wokół klaskali, czarny chłopak tańczy ł z białą nastolatką, para
po pięćdziesiątce popij ała piwo, kelnerka niosła talerz z ry bą tak długą, że py sk wy stawał poza
naczy nie. Stopy Lu sam e zaczęły się ruszać, bębniarz uśm iechnął się do niej , zachęcaj ąc, żeby
zatańczy ła. Śm ielej puściła w ruch biodra. Nie wy puszczała z rąk butelki, którą podał j ej Cheick.
Ty lko ten chłodny doty k łączy ł j ą ze światem , który znała.
Zapam iętała się w tańcu, aż straciła z oczu Cheicka. Gdy odszukała go wzrokiem , zobaczy ła, że
przy glądał j ej się, spoj rzenie, gęstsze od m uzy ki, przy legało do j ej ciała, wilgotnego od upału i
tańca. Spoj rzała na parę nastolatków – tańczy li zm y słowo. Bębniarz przy spieszy ł, Lu poczuła, że
Cheick kładzie j ej dłoń na biodrze.
Wy szli ostudzić się na powietrzu, z baru wciąż dobiegały dźwięki m uzy ki. Cheick patrzy ł na nią
bez słów, a ona nie siliła się na zagady wanie ciszy. Przerwał j ą dopiero dźwięk telefonu. Kiedy
zaczął m ówić do słuchawki, j ego francuski brzm iał pieszczotliwie. Lu wy chwy ciła zdrobnienia,
j edno się powtarzało, coś, co przetłum aczy ła j ako „m alutka”. Nagle zapragnęła, żeby i do niej tak
się zwrócił, nadał j ej pieszczotliwe im ię. Do tej pory m ówił do niej „Em ilia”, wy powiadał j ej
im ię uważnie, staraj ąc się go nie wy koślawić obcy m akcentem . Czasem wołał ironicznie:
„m adem oiselle”, pij ąc do j ej m anier, które j ak twierdził, ograniczały przeboj owość Lu na ringu i
w ży ciu. Jej zwy czaj „dawania do zrozum ienia” by ł słabszy m odpowiednikiem Bartowego
owij ania w bawełnę, ale dla Cheicka i tego by ło nadto. Chwy tał j ej intencj e, zanim zdąży ła j e
wy powiedzieć, czasem zanim sam a się w nich połapała. Śm iał się, widząc j ej na poły zdum ioną,
na poły urażoną m inę.
„My ślę szy bciej niż ty, niż większość ludzi – m ówił. – Poznałem ludzi różny ch kultur, wiem ,
kiedy kom binuj ą, bo tak im wy godnie, a kiedy kręcą, bo nie um iej ą m ówić wprost”. „Ale Cheick,
pewny ch rzeczy się nie m ówi!” – upierała się, a on j ak dziecko powtarzał: „A dlaczego?”.
Rozłączy ł się i wsunął kom órkę do kieszeni.
– Coś ważnego? – zapy tała.
– Ktoś – odparł. – Kobieta, którą kocham .
Ból j ak ten z ringu – naj pierw niedowierzanie, potem m ięśnie zbij aj ą się kulkę, oddzieloną od
reszty ciała cierpieniem .
– Dzwoniła m oj a córka Fiona – wy j aśnił szy bko, widząc j ej m inę.
Nie m ogła tak od razu się uspokoić, więc zaczął m ówić. Nigdy j ej nie przy tulał, kiedy by ła w
takim stanie, wolał owij ać j ą słowam i. Dzięki tem u Lu dowiedziała się wreszcie czegoś o nim , i to
od niego sam ego.
– Jej m am a j est Angielką – zaczął. – Ale zanim się z nią związałem , kochałem inną
dziewczy nę…
Miał siedem naście lat, kiedy się w niej zakochał. By ła starsza od niego, skończy ła szkołę
pielęgniarską i poj echała do rodziców, do Rwandy. Cheick chciał z nią j echać, ale j ego oj ciec się
nie zgodził.
– By ł początek ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Oj ciec j est history kiem ,
wiedział, na co tam się zanosi. Miał nosa, rok później wy buchła woj na.
Lu przetłum aczy ła sobie to sform ułowanie na polską m odłę, chociaż Cheick powiedział nie ty le
„wy buchła woj na”, ile „zaczęło się ludobój stwo”.
– Szukałem j ej przez Czerwony Krzy ż, odnalazłem j ą dopiero trzy lata później .
Zapalił skręta.
– By ła j uż z kim ś inny m , m ieli dziecko.
Lu nie drąży ła, co się działo m iędzy „szukałem ” a „znalazłem ”, sposób, w j aki m ówił,
zniechęcał do py tań. Odważy ła się spy tać ty lko o j edno, chociaż właściwie znała odpowiedź:
– Miała na im ię Fiona?
Spoj rzał na nią i zaczął się śm iać. Kiedy się śm iał, robił to cały m sobą, obej m uj ąc rękom a
głowę w geście, który j ej babcia dołączała do okrzy ku „Olaboga!”. Ale u Cheicka nie oznaczało to
trwogi, ty lko zaraźliwą wesołość.
– A tobie ty lko rom anse w głowie – powiedział wreszcie. – To im ię nadała córce m oj a eks.
W dniu, w który m zaczęła rodzić, um arła j ej babcia, też Fiona.
Spadł deszcz, by ł to krótki spazm w upalnej nocy. Cheick nasunął na głowę kaptur bluzy.
– Kocham cię – powiedział nieoczekiwanie.
Otworzy ła usta, żeby odpowiedzieć, ale w ty m m om encie koło nich wy rósł nastolatek.
– Masz zioło? – Popatrzy ł błagalnie na Cheicka.
Lu wzięła Cheicka za rękę i pociągnęła za sobą.
– Jak to, nie j esteś dealerem ? – darł się za nim i chłopak.
Rano, kiedy obudzili się w j ego m ieszkaniu w Molenbeeku, kochali się, potem znów zasnęli. Lu
m y ślała o tam ty m „kocham cię”, Cheick o śniadaniu.
– Jedz, tu m asz m leko, płatki są j uż cukrzone – powiedział.
– A ty co zj esz?
– Jestem m ężczy zną, na śniadanie palę i pij ę whisky – zakpił, ale naprawdę tak zrobił.
Dunia zadzwoniła do niej , j akby coś przeczuwała. Lu opowiedziała j ej , że Cheick chce z nią
by ć.
– A ty ? – zapy tała Dunia. – Też tego chcesz?
Lu pom y ślała, że m am a zadałaby j ej dokładnie to sam o py tanie.
– Cheick j est pory waj ący …
– Ale?
– To się za szy bko dziej e! – wy buchła Lu. – A j eszcze Bart zostawił Ty m cię, akurat teraz…
Nie wiem , co z nim zrobić. Jakby tego by ło m ało, j eszcze Cheick!
– Chciałaby ś m ieć czas, żeby sobie wszy stko ułoży ć, wiedzieć, czego chcesz. – To nie by ło
py tanie.
Lu kiwała twierdząco głową, czego Dunia nie m ogła widzieć, ale się dom y śliła.
– To sobie ułóż – powiedziała tonem pani Verm eegstah.
– Muszę wy bierać – m ruknęła Lu.
– Kto ci każe? Oni? – pry chnęła Dunia.
I dorzuciła coś o ży ciu, które rozdaj e karty, a chociaż m arzy się o inny ch, to trzeba grać ty m i,
które się m a. Po czy m , nie robiąc żadny ch przerw ani wstępów, wy paliła:
– Malina się zakochała.
– Malina? Mała Malina?
Malina m a chłopaka! – pom y ślała Lu i nagle coś w niej pisnęło: Ja też! I j uż wiedziała, co dziś
powie Bartowi.
Ale kiedy zobaczy li się wieczorem , Bart j ą przeprosił i położy ł się do łóżka – by ł zestresowany
przed rodzinny m wy j azdem , nie m iał siły na żadne rozm owy. A m oże złapał gry pę. Zanim poszła
do siebie, popatrzy ła na swoj e odbicie w łazienkowy m lustrze. Nikt by nie powiedział, że tak się w
niej gotuj e.
Sandra zrzuciła klapki i wsunęła nogi w piasek. Wiśniowy lakier poły skiwał w słońcu, zanim
przy sy pały go ziarenka. Lu stała nad nią, czuła się j ak intruz.
– Zam ówiłam dla dziecka, ale na razie j a z niej korzy stam – wy j aśniła, kiedy prowadziła Lu do
ogródka, gdzie pod m ałpim drzewem wy kwitła piaskownica.
Usadowiła się na wy godny m obram owaniu i wskazała Lu m iej sce obok siebie.
– Klapnij sobie. Dla Jarka zrobiłam , żeby śm y razem na dziecko patrzy li, ale tak rzadko by wa
teraz w dom u…
Lu przy cupnęła na brzegu obram owania, które przy kry wała wy profilowana ławeczka, dzieło
zdolnego polskiego stolarza, którego poleciła Sandrze.
– Jak zam knę oczy, to widzę Bałty k, sły szę głosy z polskiej plaży. – Sandra się rozm arzy ła.
Lu przy m knęła powieki i zobaczy ła starsze panie w bieliźniany ch stanikach i spódnicach z
Tesco, m ężczy zn w galotach trzy czwarte. Wy pluwali pestki czereśni i poj adali j agodzianki,
obserwuj ąc lodziarza ciągnącego środkiem plaży. „Looo-dy y ! Looo-dy y y czekoladowe!” – darł
się lodziarz. „Przem ek, chodź no zj edz!” – wołały babcie, celuj ąc we wnuczków kanapkam i z
serem .
Osy unosiły się nad koszam i na śm ieci, opadały chm aram i na porzucone resztki, koły sało się
m orze, fale szurały o piasek.
– Już wiem , kto j est kochanką Jarka – usły szała głos Sandry, w który m nie by ło ani śladu
rozm arzenia. – Wy śledziłam kurwę. Miałam nawet do niej iść z awanturą, ale pom y ślałam , że
inaczej j ą załatwię. Na zawsze popam ięta, że z Sandrą się nie zadziera.
Wiśniowe paznokcie wy strzeliły w górę, piasek sy pnął na boki.
– Jechałam za nim i taksówką, w peruce, żeby m nie Jarek nie poznał. Nie kry li się, poj echali
prosto do j ej m ieszkania. Jarek wy szedł po półgodzinie. To by się zgadzało, dobrze go znam .
Gałęzie m ałpiego drzewa pilnuj ącego willi w Jezus-Eik zakoły sały się j ak m asy wne ogony.
Lu pom y ślała, że nie zasnęłaby, m aj ąc coś takiego za oknem .
– Załatwię j ą! I j ego. Popam iętaj ą Sandrę.
– Ale kto to j est? Ta trzecia?
Sandra spoj rzała na nią, osłaniaj ąc bok twarzy od słońca.
– No, Viola! A m y ślałaś, że kto?
Kiedy ś Lu m y ślała, że gdy by się okazało, że Cheick m a więcej kobiet, nie ty lko j ą, tak bardzo
by j ej to nie dotknęło. Sam a m iała ich dwóch. Jako j edna z kobiet Cheicka m oże czułaby się w
dwój nasób kobieca. Tak m y ślała, dopóki nie zobaczy ła go z inną.
Dziewczy na by ła wy soka, wy ższa od Lu, i tak śliczna, że nie by ło m ężczy zny, który by się za
nią nie obej rzał. Lu też naj pierw zwróciła uwagę na j ej urodę, dopiero potem zauważy ła, z kim
tam ta rozm awia. Cheick pochy lał się nad nią opiekuńczo, tak j ak czasem nad Lu.
Schowała się za przy stankiem . I tak daleko by nie uszła, nogi m iała j ak z waty. Dziewczy na,
Afry kanka z wy prostowany m i włosam i, uśm iechała się do niego, kładła na j ego ram ieniu rękę z
paznokciam i um alowany m i na czerwono. W końcu Cheick wziął j ą pod łokieć i poprowadził do
sam ochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Dziewczy na podała m u kluczy ki i usadowiła
się na m iej scu pasażera.
Lu wy ciągnęła telefon i trzęsący m i się rękam i wy brała num er Cheicka. Nie odbierał.
Spróbowała j eszcze raz i znów. Jakby wsty du nie m iała – przecież on zobaczy te osiem czy
dziesięć darem ny ch prób połączeń.
Oddzwonił dopiero po kilku godzinach. Powiedział, że wy czerpała m u się bateria i że m usi
wy j echać. Zanim zdąży ła zapy tać o dziewczy nę, rozłączy ł się.
– Ten twój związek z nim j est bardziej wy obrażony niż prawdziwy. – Sprite pokiwała głową,
kiedy Lu j ej o wszy stkim opowiedziała.
– Ból j est prawdziwy ! I szczęście też…
– Ale to są chwile kradzione. To nie j est codzienność.
– Z żadny m m ężczy zną nie doty kałam tak bardzo tego, co naj inty m niej sze. Nigdy się tak nie
kochałam , nie czułam tak swoj ego ciała. Może ty lko w boksie.
– Co ty o nim właściwie wiesz? O ty m dzisiej szy m Cheicku?
– Nie m asz poj ęcia, ile on wie o m nie, ile odgadł, i to rzeczy, który ch sam a o sobie nie
wiedziałam .
– Co on robi, z czego się utrzy m uj e?
– Jak z nim rozm awiam , otwiera się nowy świat. Niesam owite, że m ożna m y śleć tak j ak on,
by ć outsiderem i j ednocześnie czuć się na swoim m iej scu. Pieprzy ć sy stem .
– Poznałaś j ego znaj om y ch, bliskich? Rodzinę?
– Kim j est dla niego ta laska, j ak m y ślisz? – Lu stała teraz tak blisko Sprite, j akby zam ierzała nią
potrzasnąć.
Sprite bez słowa pchnęła drzwi klubu. Potem wszy stko szło nie tak: Ricky próbował poklepać Lu
po pupie, a ona odskoczy ła, wściekła, że nie potrafi ostrzej zareagować. Dopiero kiedy klepnął w
siedzenie szesnastoletnią Manon, Lu nawrzeszczała na niego, staj ąc w obronie dziewczy ny.
Manon patrzy ła wielkim i ze zdziwienia oczam i na pieniącą się Lu i Ricky ’ego, który twierdził, że
nie zna się na żartach. Rozsierdzona Lu poszła obij ać worek, a on sy knął do Manon, że Lu zaczy na
by ć za stara do walk i przestaj e interesować się boksem , bo pewnie chce m ieć dziecko, j ak każda
kobieta po trzy dziestce, z kim kolwiek.
– Z kim kolwiek? – Młodziutka Manon się zgubiła.
– A m y ślisz, że skąd te j ej hum ory ? Zegar biologiczny. Twoj a m am a ile m iała, j ak cię
urodziła?
– Czterdzieści.
– No tak, ale ty j esteś naj m łodsza z całego rodzeństwa.
– Nie…
Ricky spoj rzał na nią, j akby się właśnie obudził.
– Manon, j esteś prześliczna – powiedział po chwili zupełnie inny m tonem . – Ale pam iętaj , że
naj ważniej sza dla kobiety j est niezależność. Skończ szkołę, studia i znaj dź dobrą pracę, żeby ś nie
m usiała by ć zależna od m ężczy zny. Zawsze ich będziesz m iała, ale nic im nie zawdzięczaj .
Spocona Lu nieoczekiwanie wy nurzy ła się zza słupa, podeszła do Ricky ’ego i cm oknęła go w
piegowaty policzek.
– Za co? – Uśm iechnął się niepewnie.
Lu wy tarła pot goły m ram ieniem i zwróciła się do Manon:
– Zapam iętaj , co ci trener powiedział.
Cheick wrócił po pięciu dniach i od razu chciał się widzieć z Lu.
– Nie m ogę – odparła szty wno.
– Właśnie przy j echałem i pierwsze, co robię, to do ciebie dzwonię, do swoj ej kobiety.
Przy j dę po ciebie po pracy.
– Jest letnie przy j ęcie w am basadzie, m uszę na nim by ć.
– To co m am zrobić, czekać z erekcj ą do wieczora? O której kończy sz? Przy j dę po ciebie.
Kilka godzin później , gdy wy m y kała się z im prezy, aniołek wy j rzał przez przeszklone drzwi.
– Niech pani uważa – ostrzegł Lu. – Kręci się tu Murzy n.
Podeszła do Cheicka, szty wno poddała się j ego uściskowi. Spoj rzał na nią i pokiwał głową.
– No, m ów – rzucił, ruszaj ąc w stronę wej ścia do m etra.
– Ale o czy m ? – Lu by ła taka naburm uszona, że ledwo m ogła m ówić.
– Mów – powtórzy ł znudzony m tonem , wy ciągaj ąc ty toń i bibułkę do skręta. – Znam cię
przecież.
Widziała go! Miała prawo wiedzieć, kim j est ta kobieta, z którą on znika na cały ty dzień i nie
raczy nawet zadzwonić. Ty le by ło bólu w j ej głosie – a on zaczął się śm iać.
– Nie na ty dzień – wciąż j eszcze się śm iał – ty lko na cztery dni. By łem w Holandii,
pom agałem kuzy nowi w przeprowadzce, nie m am włączonego roam ingu. A ta dziewczy na, o
którą py tasz, to prosty tutka.
– Miłego wieczoru, Em ilko – usły szała Lu za sobą.
Dom inika m inęła ich ze spuszczony m i oczam i. Lu spoj rzała na Cheicka – na niespodzianki,
które j ej fundował, naj szy bciej reagowało j ej ciało. Ty m razem zaczęły j ą m rowić ręce.
– Korzy stasz z usług prosty tutek? – wy rzuciła z siebie, zastanawiaj ąc się m im ochodem , dlatego
prosty tutki oferuj ą „usługi”, j ak centra stom atologiczne.
– Nigdy w ży ciu. Brałem ty lko od niej pieniądze.
– Aha.
– Nie m ogłem przecież tego robić w m iej scu publiczny m .
– Pewnie.
Z am basady wy szła Viola, zm ierzała teraz w ich kierunku. Jeszcze chwila i we trój kę będą
rozważać, kim j est m ężczy zna, który pobiera od prosty tutek pieniądze w ustronny ch m iej scach.
Lu ruszy ła przed siebie na oślep.
– Chodź, poj edziem y do m nie – usły szała za sobą głos Cheicka.
– Naj pierw zobacz, czy nie m a tam prosty tutek!
– Tam nie. – Dogonił j ą kłębek dy m u wy puszczony w powietrze.
Zrobiła zwrot i znów ruszy ła przed siebie, ty m razem w kierunku dom u. Mało nie wpadła na
Violę.
– Do j utra, Em ilia – bąknęła dziewczy na, nie kry j ąc zdziwienia.
Lu szła coraz szy bciej , niem al biegła. Kiedy się obej rzała, zobaczy ła, że Cheick idzie za nią
ulicą w takim tem pie, j akby wy prowadzał m opsy pani Verm eegstah. Lu przy stanęła i poczekała,
aż do niej niespiesznie dotrze.
– Jak czarny, to alfons, tak? – powiedział cicho, j ak to on. – Czarny to dealer narkoty ków, czarny
to koszy karz, czarny to m uzy k. Jak by łem bokserem , nikt się nie dziwił, wiadom o, czarni są dobrzy
w boksie. Gorzej , j ak próbowałem robić inne rzeczy.
– Przestań grać na rasistowską nutę!
Zdusił butem papierosa.
– Jedy ne dobre z tego, co o nas m ówią, to że m am y dużego.
– Na tej im prezie ktoś m ówił, że Polacy są zby t bladzi, żeby by ć biali. – Głos Lu podnosił się
niepostrzeżenie. – Że to ty lko sprzątaczki i budowlańcy, m otłoch ze Wschodu. Że j esteśm y j akąś
inną rasą, nie biały m i ludźm i. A ci, w tej am basadzie, w ogóle tego nie widzą. Ani w Polsce,
zadowoleni z siebie. Polska j est pępkiem świata. Ty lko nikt nie wie, gdzie leży – niem al krzy czała.
Popatrzy ł na nią bez słowa, na ustach błąkał m u się zm ęczony uśm iech.
– Aleśm y się dobrali! – odezwał się w końcu. – Ty zby t biała, j a zby t czarny. To ty lko na
początku boli. Biali, czarni, żółci czy sraczkowaci to ety kietki. Znaj dź swój środek, m alutka. A ta
dziewczy na, z którą m nie widziałaś, j est m oj ą kuzy nką ze strony m atki. Rodzice dali j ej na bilet do
Belgii, bo powiedziała, że będzie pracować j ako sprzedawczy ni, tak j ak w Kinszasie. Ty m czasem
ona tu się zakochała, ty le że facet j est żonaty. Bogaty, nie chce się rozwieść, bo straciłby m aj ątek
na alim enty. Więc wciska kochance pieniądze z poczucia winy, a ona j e przesy ła rodzicom .
– Sam m ówiłeś, że dawała pieniądze tobie, a nie rodzicom .
– Jak m a j e przesłać, skoro nie m a swoj ego konta? Nie m oże założy ć, bo wciąż nie pracuj e.
Jakby j ą zapy tali, skąd m a pieniądze, to co powie?
– Mówiłeś, że to prosty tutka.
– Ona tak o sobie m ówi, to nasz pry watny żart. Została j ego kochanką, bo się zakochała, ale on
z niej zrobił utrzy m ankę. Woli j ej dawać pieniądze, niż żeby chodziła do pracy i wracała
zm ęczona, m niej chętna.
– A ty ? Masz konto, pracę? Co ty właściwie robisz, Cheick?
– Pracuj ę tam – wskazał budy nek u wy lotu ulicy – i w inny ch szpitalach. Kiedy ś j eździłem w
pogotowiu, potem zostałem rehabilitantem . My ślałem , że wiesz.
Bart wrócił z wakacj i wy poczęty, chociaż przed Lu grał zbolałego, by ć m oże tak według niego
powinien się zachowy wać przy szły rozwodnik. By ł chętny do seksu, ale nie wiedziała, czy to
dlatego, że wy pościł się przy Ty m ci, czy ty lko cieszy się zm ianą. Kiedy opowiadała o ty m Sprite,
obie zwróciły uwagę na przekąs w głosie Lu – nie uwolniła się od dawny ch dem onów. To sam o
powiedziała Bartowi, a ten fragm ent opowieści dla Sprite nazwała m elodram aty cznie: Za późno.
Bart z wy j azdu przy wiózł j ej prezent, pas do pończoch. Gadżeciarz, wielbiciel koronek i
wy cięty ch staników, ze swy m i gustam i wy dał j ej się nagle dziwaczny, poczuła się przy nim j ak
pudel na wy stawie. Cheick wolał j ą sauté.
– Lubię, j ak podkreślasz swoj ą kobiecość – m ruknął Bart, kiedy rozwinęła papier i dotknęła
poły skliwego m ateriału w kolorze bordo.
– To nazy wasz kobiecością? – Podniosła w palcach pas do pończoch. – Chcesz ze m nie zrobić
lalkę. Boisz się prawdziwej kobiecości.
– Em i?
– Jest ktoś – wy rzuciła z siebie.
Wziął od niej pas i zaczął m achinalnie gładzić poły skliwe tasiem ki.
– To ty lko strach przed zobowiązaniam i, Em i – odezwał się w końcu.
– My ślałam , że to nic poważnego – odparła, j akby go nie sły szała. – Ale to trwa.
Bart: Kiedy Ty m cia chciała m ieć drugie dziecko, znalazłem sobie Lu. Ale Lu zerwała dla m nie
z chłopakiem . Kobiety chcą m nie na poważnie. Nawet ta ostatnia, przez którą Ty m cia wy rzuciła
m nie z dom u, też chciała związku. A tak m nie dobrze pocieszała po ty m , j ak Lu m nie rzuciła.
– Zostawiłeś m nie. – Głos Lu brzm iał rzeczowo. – Pozwoliłeś się odpłakać i odżałować.
I nagle zm artwy chwstałeś. Czego ty ode m nie chcesz?
– Chcę by ć z tobą.
– Dałeś m i czas, żeby m nauczy ła się by ć bez ciebie, przestała cię potrzebować. Żeby m stała
się gotowa na nową m iłość.
– Jestem tu dla ciebie, Em i. Kochaj m nie.
– Za późno.
W opowieści dla Sprite przy prawiła ten fragm ent sarkazm em , chociaż wtedy zrobiło j ej się
niewy raźnie. Kpiarski ton przy brała również, kiedy opowiadała, j ak Bart tłum aczy ł, że walczy ł o
związek z żoną, bo tak robi prawdziwy m ężczy zna. On, czterdziestolatek, nie chciał zostawić
sprawy z Ty m cią niedokończonej , wchodzić w banał odej ścia do m łodej kochanki. Dopiero kiedy
się przekonał, że m ałżeństwo z Ty m cią nie m a szans, że j est pewien swoich uczuć do Lu, odszedł.
Tak m ówił.
– Za późno – powtórzy ła Lu.
Szarpnął pasem do pończoch, j akby by ł procą.
– Kto to w ogóle j est, ten ty p? Spoty kasz się z nim raptem parę ty godni i j esteś gotowa
zniszczy ć to, co m iędzy nam i trwa od kilku lat? Dla ciebie rzuciłem żonę!
– Rzuciłeś j ą dla siebie, nie dla m nie.
Twarz m u poczerwieniała, wargi zaczęły się trząść. Lu nigdy go takim nie widziała.
– Nie denerwuj się…
– I’m not fucking stressed! – krzy knął. – AnaÏs, kurwa, Nin!
„Przestał by ć obły ” – wy j aśniła Lu Sprite. To by ła ich pierwsza naprawdę poważna rozm owa,
dopiero wtedy Lu zobaczy ła Barta, prawdziwszego niż ten obrazek, który sobie przy klej ał w
m iej scu twarzy. Wreszcie j ą do siebie dopuścił, do tego, co czuj e. Dlatego podeszła i go
przy tuliła.
– Będę na ciebie czekał – powiedział, a Lu przy pom niała się Sandra i j ej „będę walczy ć”. –
Postawiłem na nas.
– Nie m a j uż „nas”…
– Za późno – powiedział. – Postawiłem na nas.
Następny „rozdział” opowieści dla Sprite (niepokoiły j ą te rozdziały, takie trady cy j ne, ale nikt
j ej nie nauczy ł inaczej m ówić o m iłości) Lu nazwała: Rozjeżdżanie traktorami. Teraz j uż obaj
wiedzieli o swoim istnieniu i obaj , każdy na swój sposób, niszczy li j ą zazdrością. Jesień upły nęła
pod znakiem m iotania się, Ricky przestał nawet zagady wać Lu, czem u kiepsko ćwiczy, po prostu
wy pisał j ą z grafiku zawodów na ten sezon, bo widział, że nie j est wy starczaj ąco zm oty wowana.
W pracy też czekały by j ą pewnie problem y, gdy by nie to, że dy rektor Pac sam się m iotał się
m iędzy dwiem a kobietam i i nie m iał siły czepiać się Lu.
Bart zapraszał j ą do wanny pełnej pachnącej piany, serwował szam pana, a potem zaczy nał
całować j ej kark, ssać piersi, m uskać palcam i brzuch, by wsunąć się ledwo dostrzegalny m
ruchem w przy gotowaną pieszczotam i cipkę. Woda opły wała m ięśnie spięte w orgazm ie, piana
poły skiwała pod zam glony m wzrokiem . Otulał j ą puchaty m ręcznikiem , stroił w nocne koszulki z
lej ącego się m ateriału. Sam zasy piał obok, płowe włosy rozsy pane na poduszce, tiszert i bokserki
świeżo pachnące praniem .
Cheick brał j ą nagą, rozpaloną, oszałam iał swoim zapachem , otum aniał potem , który zlizy wała
kropla po kropli. Słowa rozciągały się w gorące serie westchnień, m y śli ulaty wały, zostawała
m ądrość ciał przy warty ch j edno do drugiego; tarm osiły się, pochłaniały, zj adały, dopóki za
oknem nie zaczy nało j aśnieć. Zostawały słody cz i czczość, zasy pianie o świcie, zetknięcie skóry
ze skórą, j ak naj większą powierzchnią. Ram iona, piersi, biodra, uda, a j akby tego nie by ło dosy ć –
j eszcze m ały palec u nogi.
Zdradzała – Barta z Cheickiem , Cheicka z Bartem – i nie żałowała. Gnębiły j ą wy rzuty
sum ienia (m oże Bart m iał racj ę, przy pisuj ąc j ej , ateistce z Polski, katolickość), ale j ej ciało, gdy
wracała nad ranem , by ło surowo szczęśliwe. Kładła się j eszcze na godzinę albo szła do pracy z
bły szczący m i oczy m a – wy kochana, prom ienna.
Późną j esienią podwój ność schowała j asne oblicze. Zaczęła przy tłaczać, wkręcać w spiralę
codziennego upadania i wstawania. Bolało, Lu ciągle zbierała siły gdzieś w kącie. Porówny wała
dwie m iłości – z Bartem przeży ła euforię na początku, razy przy szły później . Związek z
Cheickiem od początku stanowił m ieszankę wy buchową. Otwierała się i obry wała, raz czuła się
szczęśliwa j ak wy biegany pies, inny m razem budziła się na dnie dziury w ziem i. Bilans obu
m iłości by ł podobny, a gdzieś w tle żarzy ła się niem oralna radość, że dane j est j ej coś takiego
przeży wać (to by ła j edy na i ostatnia wzm ianka o m oralności w rozm owach ze Sprite).
Ty m czasem Cheick…
– To dla niego się tak depiluj esz – m awiał. – Dla tego białego dupka. Robi z ciebie lalkę.
Ty m czasem Bart…
– Dla niego się tak m ęczy sz z ty m boksem – sy czał. – Dla tego czarnego m ięśniaka. Jesteś
kobietą, Em i, nie pasuj e ci to.
Darła z nim i koty, raz z j edny m , raz z drugim . Chciała przetłum aczy ć dla Sprite słow
o„wkurw”, ale francuskie chiant – wkurzaj ące – by ło za słabe. Se fâcher, embêter – z żadnego nie
by ła zadowolona.
– Pigm aliony ! – zawołała w końcu. – Nie chce im się m nie zobaczy ć, wolą m nie wciskać w
schem aty.
– My ślisz, że j esteś taka ory ginalna? – Sprite sy knęła, bo ukłuła się spinką, którą otwierała drzwi
furgonetki.
– Nie chcę by ć ani biała, ani czarna, ani w łaty. A ludzie ciągle m i j akieś przy klej aj ą, nawet
m oi m ężczy źni.
Sprite: „Moi m ężczy źni”, liczba m noga. Pewnie sam a nie sły szy, ile w j ej głosie dum y.
Ty m czasem w Lu, kiedy wsiadała do furgonetki, się gotowało. Nie chcę by ć w łaty – m y ślała.
Mam a m ówiła, że j estem rasowa.
Bart zaczął dla nich szukać większego m ieszkania, wy godnego, z ogrodem . Cheick
zaproponował, że się do niej wprowadzi albo ona do niego, wszy stko j edno, po prostu chciał
„zasy piać z nią i z nią się budzić”, j ak m ówił. Lu nie chciała m ężczy zn w swoim m ieszkaniu, nie
zam ierzała też wy prowadzać się z dom u z brzuszkiem , j eszcze nie. Nie wiedziała, j ak im o ty m
powiedzieć, j edy ne, co j ej przy szło do głowy, to napuścić na nich panią Verm eegstah. Żeby ich
j akoś udobruchać, chodziła raz do j ednego, raz do drugiego, coś tam dla nich gotowała,
wy poży czała film y. Odwdzięczali się ty m sam y m , puszczali swoj ą ulubioną m uzy kę. Przy
poważnej Barta cierpły j ej zęby, odży wała u Cheicka, przy hip-hopie (potem wy szło na j aw, że i
on słucha czasem m uzy ki poważnej , ale nie przy niej , bo wiedział, że j ej nie znosi). Robili
wszy stko, żeby j ą zatrzy m ać. A Lu dwoiła się i troiła, żeby się nie rozbiegli.
– Kiedy się m ną zaj m iesz? – py tał Cheick. – Kobieta to m atka, zaj m ij się m ną, poczuj esz się
kobietą.
– Em i, gubisz się, widzę, że cierpisz – m awiał Bart. – Daj m i się sobą zaopiekować, pozwól m i
się poczuć m ężczy zną.
Lu m atka, Lu dziecko, tak się przy ty ch m askach upierali, że ledwo pam iętała własną twarz,
wy raźniej widziała afry kańską m askę od oj ca. Ta j esień pozbawiła j ą sił, j akby Lu się
wy krwawiła.
Zrobiła nawet badanie krwi, okazało się, że poziom żelaza spadł alarm uj ąco. Rano – u siebie, u
Barta lub u Cheicka – brała na czczo czerwoną tabletkę, by ło j ej po ty m niedobrze i bolał j ą
brzuch.
Na te późnoj esienne dni przy padło przesilenie Rity. Lu poniewczasie zorientowała się, że za
ścianą j est cicho, Rita nie śpiewa, nie nuci, nie rapuj e, a deski podłogi skrzy pią w nocy, ty lko
kiedy sąsiadka człapie do łazienki. Lu obudziła się blady m świtem , w godzinie, którą Dunia
określała j ako czas podsum owania grzechów, i doczekała do ósm ej , kiedy Rita zaczęła zbierać się
do pracy.
Zapukała. W drzwiach ukazała się zaspana twarz, zam iast turbanu Rita m iała na głowie
przepastną, wełnianą, wściekłoróżową czapkę.
– Wszy stko w porządku? – zapy tała Lu.
Sąsiadka ściągnęła czapkę, oczom Lu ukazały się krótkie, ciem ne włosy. Uświadom iła sobie, że
nigdy nie widziała Rity bez nakry cia głowy. Zastanowiła się m im owolnie, czy to sam o m ogli
powiedzieć j ej kochankowie.
– Bzy kam się od dobry ch piętnastu lat. – Rita przeszła do rzeczy. – Ale powiem ci, że j uż
j estem zm ęczona. Powiedziałam m oim facetom , żeby poszli sobie do inny ch dziewczy n.
– Jakich inny ch?
– No, swoich, ty ch, co j e tam m aj ą. My ślisz, że j estem dla nich j edy na? Dla niektóry ch
ważna, m oże nawet naj ważniej sza, ale j edy na na pewno nie. Wszy scy m aj ą swoj e „biura”.
– Biura?
– Dom y, gdzie czekaj ą na nich inne kobiety. „Biura” m aj ą single i żonaci, czarni i biali,
m ężczy źni i kobiety. Jestem zm ęczona.
– A to nie gry pa? – Lu patrzy ła uważnie w podkrążone wy raziste oczy Rity.
Sąsiadka m achnęła przed nosem różową czapką, j akby zam ierzała się powachlować.
– Gry pa? Raczej poligam ia. Mam j akieś przesilenie.
Lu m y ślała o tej rozm owie, j adąc do Jezus-Eik. Autostrada by ła zakorkowana, rząd tirów
zablokował prawy pas, lewy by ł w rem oncie. Do dom u pod m ałpim drzewem spóźniła się dobre
pół godziny.
Sandra od progu rozpoczęła wątek rom ansu m ęża, j akby ciągnęła dawno rozpoczętą rozm owę.
– Poszłaby m do Gieni naskarży ć na Violę, ale pam iętam , j ak wy rzuciła żonę twoj ego gacha.
Nie obraź się, Em ilia, j a do ciebie nic nie m am , ale j akby m by ła Gienią, toby m wy waliła
ciebie, a nie tę żonę. Jak przy chodzi zapłakana kobieta do szefowej m ęża, to szefowa powinna
kochankę wy walić na zbity py sk, a nie prowadzić j akieś negocj acj e. Tu by się prawdziwa kobieca
solidarność przy dała.
Lu zerknęła dy skretnie na zegarek. Paweł, znów wezwany do grzy ba, m iał tu by ć za kwadrans.
Piętnaście m inut z Sandrą złą j ak osa. Wreszcie rozległo się pukanie, a raczej łom otanie do drzwi.
Odetchnęła z ulgą, kiedy Paweł wszedł do salonu.
– Ja m ówiłem pani m ężowi, że to nie dla m nie robota – zadudnił Paweł, wchodząc do salonu. –
To sprawa proprietera, m ówiłem m ężowi i…
– Da pan spokój z ty m m ężem – przerwała m u Sandra – i z ty m proprieterem . Zam iast gadać,
niech pan zdej m ie grzy b, bo m i sufit na głowę zleci.
– …i m u powiedziałem : „Panie, tu m asz pan dewi podpisane przez fachowca”…
– Wy cena, którą Paweł m oże spisać – przetłum aczy ła Lu.
– Dewi, sri! – krzy knęła Sandra. – Przy chodzą tu, j eden z drugim , niby w spodniach, m ąż,
właściciel, fachowiec, a żaden nic nie um ie zrobi. Ty lko gadać! Próbowałam ten szaj s zalepiać, to
m i na bieżnik zleciało, plam y się porobiły, j eszcze na pralnię m usiałam się wy kosztować. Pan to
zrobi, ale j uż! Am basada zapłaci. – Wskazała upierścieniony m palcem za siebie, na Lu.
Ale Lu j uż tam nie by ło. Zaczy nała nabierać wprawy w angielskich wy j ściach z dom u w
Jezus-Eik. Przem y kała teraz pod m ałpim drzewem , a ze środka dochodziły wrzaski:
– Doradca się znalazł! Pan m i tu nie włazi w m oj e sprawy …
– Ja włażę? To m nie pani j eszcze nie zna…!
Dunia zadzwoniła pod koniec października. Szła do szpitala, m ieli j ej zrobić badania
sprawdzaj ące, czy nie odradzaj ą się kom órki rakowe. Twierdziła, że to ruty na, ale potem Lu sobie
wy rzucała, że nie odczy tała naj prostszego sy gnału – skoro zadzwoniła, żeby o ty m z nią pogadać,
to znaczy, że się denerwowała. Potem pom y ślała, że m am a by łaby teraz w wieku Duni. Wszy stko
to dotarło do niej z opóźnieniem , bo pogrążona w m iłosny m chaosie, odsuwała m y śl o chorobie,
wolała trzy m ać się wspom nień Duni silnej , j aką pam iętała j ą z dzieciństwa.
Dunia m ówiła, że m usi położy ć się na parę dni do szpitala, a Lu przy pom niało się, j aki ubaw
m iał Cheick z pozy cj i m isj onarskiej . Kiedy ś opowiadał, co m isj onarze wy prawiali w Kongu.
Czy j ego kpiny wy nikały z pogardy dla sam y ch m isj onarzy ? Ta m y śl j ą rozbawiła, wbrew
wszelkiej polity cznej poprawności.
„Marker – wy j aśniała Dunia – to sposób na oznaczenie, czy kom órki rakowe się nie
rozm nażaj ą”. A Lu przy pom niało się, że Cheick, wracaj ąc z Gom y, gdzie odnalazł swoj ą by łą
dziewczy nę Fionę, zaj echał do Kinszasy. Tam okazało się, że j ego m atka um iera.
Dunia by ła pełna nadziei na dobry wy nik, guzek okazał się m ały, po operacj i nie zrobili
chem ioterapii, wy starczy ły naświetlania. Lu stanęło przed oczam i skośne okno na poddaszu, stali
tam z Cheickiem , ciało przy ciele, m ilczeli, rozm y ślaj ąc o swoich m atkach.
Dunia m ówiła, że blizna po wy cięciu tam tego guzka j est nieduża, że to nic w porównaniu z
kobietam i, które przeszły m astektom ię. Lu wspom inała, j ak Cheick przy cisnął j ą m ocno, kiedy
powiedziała, że brak rodzica zostawia w środku wy rwę, wieczny ślad. Wtedy pierwszy raz
ucieszy ła się, że j est od niej znacznie większy.
Dunia powiedziała, że zadzwoni, j ak ty lko dostanie wy niki badań. Lu pom y ślała, że Cheick j est
intensy wny. Cheick, Cheick, Cheick…
Kobieta w sznurowanych butach wyszła ze Starbucksa, przeszła na drugą stronę ulicy i ruszyła w
kierunku bramy. Było za chłodno, żeby siadać na ławce. Zaczęła krążyć z kubkiem herbaty w ręku
po skwerze Tavistock, plamy jesiennego słońca przebijały się przez liście wielkich drzew.
Minęła popiersie Virginii Woolf, pochyliła się nad napisem. Kiedy pisarka spacerowała po tych
alejkach, narodziły się postaci pani Ramsay i malarki Lily, bohaterek Do latarni morskiej. Pani
Ramsay – rodzi, obradza, swata; Lily – obmyśla, zmienia, ustawia inaczej.
Jakiś biegacz potrącił j ą, herbata chlupnęła na kurtkę. Kobieta sięgnęła do kieszeni i wy ciągnęła
chusteczkę, razem z nią wy padł guzik. Schy liła się, żeby go podnieść. Ile głosów, m y śli, cały ten
szeptany chaos! Ledwo wy łowiła kilka zdań.
Farid: A j eśli Ricky m a racj ę i Lu chce m ieć dzieci? Szkoda, tak się dobrze z nią gada i ćwiczy.
Lu: Bart ty le dla m nie zrobił.
Sené: Ricky m ówi, że Lu lubi czarny ch.
Pieprzony rasista.
Sprite: Ludzie sobie dogadzaj ą, każdy w pierwszy m rzędzie dba o siebie.
Fatim a: Mówili m i, że j ak zostanę m atką, to się uspokoj ę. A j a się rozwodzę.
Cheick: Wy bierz m nie, m nie, a nie kogoś, kim m ożesz rządzić. Wy bierz m nie, m alutka.
Lu: „Znaj dź swój środek, wokół niego buduj równowagę”. Dowiem się wreszcie, co to znaczy ?
Kobieta podniosła głowę i spojrzała na rastamana, który niespiesznie przekopywał grządki
pośrodku skweru. Ciemne ręce dotykały grudek ziemi, było w jego ruchach coś kojącego. Spojrzał
na nią i uśmiechnął się. Pozdrowiła go nieśmiałym kiwnięciem ręki i schowała guzik do kieszeni.
– Ja m u m ówię: „Nie właź w nie swoj e sprawy ”, a on do m nie: „To ty m nie nie znasz”. Wtedy
j eszcze na „pan” i „pani” by liśm y …
Sandra wy dzwoniła j ą z pracy i zaproponowała kawę. Lu sądziła, że będą rozm awiać o
grzy bie, ale okazało się, że chodzi o coś zupełnie innego. Lu została powiernicą Sandry na całego.
– …i wlazł! – entuzj azm owała się Sandra. – Ale j ak, kochana! To prawdziwy m ężczy zna.
Teraz, żeby m nie stary na klęczkach błagał, nawet go kij em od szczotki nie dotknę.
Żuj ąc kanapkę, Lu dopasowy wała w m y ślach Sandrę do Pawła, dy rektora Paca do Violi – i po
przekątnej . Bawiła się nim i j ak lalkam i, by le ty lko nie wy obrażać sobie seksu w ich wy konaniu.
– Ty lko nikom u nie m ów, Em ilia. Nasłałam na Jarka detekty wa po dowody, że m a flam ę, żeby
rozwód z j ego winy orzekli. To on zaczął, niech płaci!
Lu pokiwała głową, nieco ogłupiała. Za dużo się działo.
Cheick w końcu nie wy trzy m ał „podwój ności” i niezdecy dowania Lu, tego, że nie chce
rozwij ać ich związku, odm awia m ieszkania z nim . Zaczął odpowiadać na sy gnały kokietuj ącej go
Lei.
Kiedy Lu zobaczy ła, co się dziej e, tak obtłukła wór, że przy biegł Ricky i zapy tał, co j ą tak
zm oty wowało do pracy. Le coach de jalousie 5 – m y ślała o Cheicku. Tego wieczoru nie wy szli
razem z klubu. Lu, dum na, wy pry snęła do dom u, ale potem zaczęła nasłuchiwać, aż zadzwoni. W
końcu nie wy trzy m ała i wy brała j ego num er.
– Ćwiczy sz m nie w zazdrości?
– Ucz się, j ak sobie z nią radzić.
W tle sły szała odgłosy m uzy ki, gwar rozm ów.
– Gdzie j esteś? – zapy tała ostro. – Jesteś z nią, tak?
– Ja z nią, ty z nim . Są kobiety, które wiedzą na pewno, że m nie chcą.
– Ach, to Lea cię chce?
– Wiesz, że naj lepiej zapam iętuj e się bolesne przeży cia? – Usły szała, j ak zapala skręta.
– Chcesz, żeby m nas zapam iętała przez ból? – Gardło m iała suche, francuski ledwo się przez
nie przeciskał.
Rozłączy ł się. Wy darła kartkę z bloku i zaczęła pisać: po j ednej stronie lista słów, który ch
nauczy ła się od czasu, j ak zaczęła się spoty kać z Cheickiem , po drugiej te z esem esów Barta.
„Upokarzać”, „wy m agać”, „konkurować” pod nagłówkiem „Cheick”. „Naj m ilsza”, „prześliczna”,
„stópki” na części Barta. Zem dliło j ą od ich brutalności i sztuczności.
Bart kręcił się po kuchni z zaaferowany m wy razem twarzy. Natarł m ięso ziołam i i wsunął j e
do piekarnika, teraz ukręcał sos. Lu rozej rzała się dokoła. Urządził m ieszkanie w szarościach i bieli,
nawet drewno półek m iało kolor wy m y ty ch desek, j edy ną kolorową plam ę stanowiły tu grzbiety
książek. Sy m etria i m inim alizm – pom y ślała – j ak u starego kawalera. Wzięła pilota, wy łączy ła
sonatę i stanęła na progu tarasu, łowiąc odgłosy m iasta.
Bart podał kolacj ę na podgrzewany ch talerzach, nalał wina do kieliszków. Wznosiła toasty i
patrząc m u w oczy, m y ślała: Dlaczego Lea? Ocierała fry wolnie stopę o j ego stopę. Czy Cheick
robi z nią to co ze m ną? – rozważała. Żuj ąc kęsy przy prawionego ziołam i m ięsa, w m y ślach
skandowała: Nie-na-wi-dzę j ej , nie-na-wi-dzę go, nie-na-wi-dzę.
Dlaczego, kiedy opowiadała o ty m Sprite, nazwała ten fragm ent historii Kolonizacja? Bo kiedy
Bart zabrał ze stołu talerze, pieczołowicie zsunął z nich resztki i wstawił naczy nia równiutko do
zm y warki, kiedy zaserwował deser, a j ego części uży ł do gry wstępnej – truskawki ułoży ł w
serduszko wokół j ej pępka – nagle przestał by ć fry wolny i uprzej m y. Rozsunął j ej uda i wpakował
się w nią brutalnie, truskawki m iażdżone j ego ciałem rozpaćkały się, tworząc surową, czerwoną
papkę.
Zaczęła go odsuwać, coraz rozpaczliwiej . Bart, którego znała, nie by ł agresy wny. Ten
m ężczy zna podporządkował sobie j ej ciało z zim ną furią, spuścił się w nią, j akby napluł.
Wy rzuciła go z siebie. Biegła do m etra, zęby szczękały, m żawka łagodziła ból obtarć od zarostu
Barta na j ej twarzy, ledwo dobiegła do dom u. Zdradziła Cheicka, zdradziła Cheicka, zdradziła…
Pani Verm eegstah, która wracała ze spaceru z psam i, bez słowa otworzy ła j ej drzwi do klatki
schodowej . Lu nie m iała siły podziękować ani nawet spoj rzeć na nazwiska lokatorów.
Pani Verm eegstah (dy m ek): Em ilia Rankiewicz, Rita Swan, 778.
Dy gotała u siebie na górze, nie potrafiła się rozebrać. Skóra pod ubraniem by ła pogry ziona,
czerwona od cudzego doty ku.
Cheick podszedł do niej w sali bokserskiej . Miał na sobie bluzę z długim i rękawam i, nigdy nie
nosił obcisły ch ani wy cięty ch ubrań, żeby nie epatować szerokością barów. Powinna by ła się od
niego odsunąć, ale nie m ogła, chciała, żeby by ł blisko. Podszedł, wy ciągnął rękę, nie zwracaj ąc
uwagi na obserwuj ącego ich Ricky ’ego. A potem opuścił dłoń i zrobił krok do ty łu. Powinna by ła
się od niego odsunąć wcześniej – zanim zobaczy ł m alinkę wy ssaną przez Barta.
Pobiegła za nim , ale wy padł z sali, chwy taj ąc w biegu torbę bokserską. Biegła w dół po
schodach, przez hol na parterze, wołaj ąc coś, ale j ej francuski kicał żałośnie. Huknęły drzwi,
przeszy ła j ą fala zim na.
– Przecież ty z Leą! – krzy knęła, m ożliwe, że po polsku, bo nie zareagował.
Zniknął za rogiem , a ona została pod klubem , w szty wniej ący m na m rozie podkoszulku
m okry m od potu.
Czy istniej ą j acy ś norm alni faceci? – ty lko to zdanie odnalazła, strzęp dzieciństwa, py tanie,
które zadała m am ie, kiedy wy j eżdżały z Polski.
Wróciła na górę, chwy ciła torbę, Farid narzucił j ej kurtkę na ram iona. Przez całą drogę na
Molenbeek dzwoniła do Cheicka. Nie odbierał. Pukała do j ego drzwi, nie otworzy ł.
V SWOJSKOŚĆ, OBCOŚĆ
Szczęścia chodzą param i, szczęścia chodzą… Mantra w m y ślach nadała tem po j ej krokom .
Czasem Lu wy padała z ry tm u, bo noga osuwała się z pry zm y śniegu.
– Takiej zim y nawet j a nie pam iętam – powiedziała staruszka, uśm iechaj ąc się do niej . Drobiła
pod ścianam i budy nków, m acaj ąc laską ukry te pod śniegiem łachy lodu. Zadowolona,
zagady wała ży czliwie j ak większość tutej szy ch staruszek.
Śnieg skrzy piał pod butam i, nowy odgłos na brukselskiej ulicy, ludzie robili zdj ęcia,
nieprzy zwy czaj eni do białego kraj obrazu. Lu podeszła do przy stanku, ale tram waj stał
unieruchom iony, kierowca obtłukiwał śnieg z torów. Schy liła się, podniosła garść śniegu i
przy łoży ła do twarzy.
Bolała j ą szczęka. Dziś boleśnie nauczy ła się tego, co od m iesięcy powtarzali j ej Ricky i
Cheick:
„Nigdy nie lekceważ przeciwnika”.
Tego dnia weszła na ring i stanęła naprzeciw początkuj ącej , m y śląc o ty m , że m usi załatwić
sam ochody, żeby przewieźć z lotniska polity ków. Dziewczy na by ła j ej wzrostu, o połowę m łodsza,
patrzy ła na nią z obawą. Lu pom y ślała, że będzie się z nią obchodzić delikatnie, tak j ak kiedy ś
Sené i Farid z nią. W głowie dogry wała szczegóły wizy ty delegacj i z Polski – pokoj e, przej azdy,
tłum aczy, m argines na niespodzianki. Wy m ieniły pierwsze ciosy. Lu właśnie sobie przy pom niała,
że j ednego z polity ków m usi um ieścić w pokoj u dla palaczy, kiedy dziewczy na strzeliła j ą
prosty m w policzek. Lu aż odrzuciło.
– Ostrożnie, ćwiczy m y technikę, a nie siłę ciosów – powiedziała zza ochraniacza na zęby.
Niewprawny sierp wy lądował na szczęce Lu.
– Rozum iesz, co to znaczy „ostrożnie”? – powtórzy ła.
– Hej , m ała, pokaż Lu, co to znaczy m łodość! – krzy knął Ricky do j ej przeciwniczki.
Stał oparty o liny, oczy m u bły szczały. Dziewczy na ruszy ła na Lu z pięściam i. Ręce m łóciły
powietrze, szła na nią, twarz odsłonięta, brzuch niechroniony. Lu osłoniła górę, wy prowadziła front
kick, poprawiła kopnięciem w głowę. Nastolatka zachwiała się.
– Prosty m j ą, m ała! – krzy czał Ricky do nowej .
Dziewczy na z rozpędu poszła j eszcze do przodu, ale zaraz się skuliła – Lu zanurkowała pod j ej
ram ieniem i trafiła j ą w wątrobę.
Lu zeszła z ringu i zobaczy ła wpatrzone w siebie oczy. Jakiś chłopak o chudy m ciele pokry ty m
tatuażam i podszedł do niej i zagadał dziwną polszczy zną. Ledwo rozum iała, co m ówi,
uśm iechnęła się więc ty lko, a on szy bko wy ciągnął do niej rękę i przedstawił się: – Igor.
– Jesteś z Rosj i?
– Nie, z Pom orza. Wy chowałem się w Austrii.
Lu przeniosła spoj rzenie z niego na pozostały ch – sam e nowe twarze. Dopiero teraz do niej
dotarło, że straciła swoj ą grupę. Tak przeży wała m iłosne rozdwoj enie, że nie zauważy ła, kiedy
wszy scy się rozeszli. Sené, Farid, Lea, a nawet Jean-Pierre przenieśli się do inny ch klubów; Sprite
przy chodziła coraz rzadziej . Pękła wy j ątkowa j edność, wzaj em ne zagrzewanie się do wy siłku,
radość z ćwiczeń. Ci nowi o niewy ćwiczony ch ruchach by li obcy. Lu m usiała j eszcze raz
wy gry źć sobie m iej sce w grupie.
Wracała z treningu i powtarzała: „szczęścia chodzą param i”. Starała się dla sam ej siebie
brzm ieć przekonuj ąco. Nie dość, że straciła grupę bokserską, to j eszcze w j ej ży ciu zabrakło
j ednego z j ej m ężczy zn.
Sandra postawiła przed Lu paterę z ciastkam i, usiadła naprzeciwko i wpatrzy ła się w nią swoim i
wy pukły m i oczam i.
– Nie m asz poj ęcia, j akie to dla m nie trudne – oznaj m iła. – Ale nie m a takiej rzeczy, z którą
Sandra by sobie nie poradziła.
Lu nałoży ła sobie eklerkę, rozważaj ąc, czy j ej ży cie nie stałoby się łatwiej sze, gdy by też
zaczęła o sobie m ówić w trzeciej osobie.
– Trudno ci wy brać, z który m chcesz by ć? – zapy tała, krusząc zębam i warstewkę czekolady na
ciastku.
– Gdzie tam , dobrze wiem , z który m ! Jarek j est j ednak dy plom atą, Paweł to budowlaniec, m a
własną firm ę. Jarkowi kończy się kontrakt, m usi wrócić do Polski, naj m niej na dwa lata, sam a
wiesz naj lepiej . Polska… – rozm arzy ła się nieoczekiwanie. – Na święta tak się u rodziców
obżarłam , że patrz, j akie brzucho. – Sięgnęła po kolej nego pączka. – Zam ów m i wóz m eblowy
j akoś tak za m iesiąc – zatraj kotała. – Dłużej w ty m dom u nie zostanę. Dla zdrowia niedobrze,
nawet Jarkowi m ówiłam , że pewnie od tego m a ten liszaj na plecach. Paweł m ówi, że j ak raz
grzy b, to nie m a co ratować, trzeba się wy nieść.
Lu zdołała wcisnąć w m onolog Sandry krótkie py tanie:
– To kogo wy brałaś?
– No, Pawełka! – Sandra przełknęła kęs pączka. – A Jarek niech się try nda z tą swoj ą Violą.
Dunia zadzwoniła do Lu, kiedy ta m ordowała się z j adłospisem kolacj i dla delegatów z Turcj i.
Kucharz poj echał na urlop, a Virginia zaprosiła am basadora i j ego żonę, zleciła Lu organizacj ę
spotkania. Lu stanęła przed zawodowy m dy lem atem : zam ówić polskie fry kasy, ry zy kuj ąc, że nie
zasm akuj ą gościom , czy urozm aicić j e daniam i inny ch kuchni?
– Dostałam wy niki badań – powiedziała Dunia.
Lu zam knęła w kom puterze okno z przepisem na pilaw i wy prostowała się na krześle.
– Nie m a żadny ch kom órek rakowy ch – usły szała głos Duni.
– Na pewno? Jesteś pewna? – Serce Lu łom otało.
– Żadny ch.
Łzy ulgi zam azały zdj ęcie z podpisem „Danie tureckie: tabbouleh i słodka baklawa” widoczne
na kom puterze.
– Nie denerwuj się, wszy stko j est dobrze. – Dunia m ówiła do niej j ak do dziecka, po czy m , j ak
to ona, dorzuciła filozoficznie: – Z ciałem bierzesz ślub w chwili urodzenia. Taki ślub
zeszłowieczny, bez m ożliwości wzięcia rozwodu, na dobre i na…
– …m niej dobre – weszła j ej w słowo Lu.
Przez Sprite i j ej uty skiwanie na to, że w polszczy źnie uwy datnia się to, co negaty wne, stała się
j eszcze bardziej przesądna.
Kiedy w drodze m ij ała sklep z j edzeniem tureckim , pchana absurdalny m odruchem weszła do
środka i poprosiła o hum us. Turecki j adłospis przy niósł j ej szczęście – Dunia by ła zdrowa, w
końcu szczęścia chodzą param i.
Bart zaszedł j ej drogę, kiedy wy szła w niedzielę pobiegać dokoła parku. By ł to j edy ny sposób,
żeby się z nią porozum ieć, tłum aczy ł, bo nie odbierała telefonów, nie odpowiadała na esem esy
ani na e-m aile.
– Em i – zaczął, ale nie pozwoliła m u dokończy ć.
– To koniec.
– By ło j uż ty le „końców”… – Płowe włosy opadły na nos zaczerwieniony od m rozu.
Włoży ła na głowę kaptur bluzy.
– Skończy łeś ze m ną, kiedy zostawiłeś m nie w ciąży, a twoj a żona niem al pozbawiła m nie
pracy.
– Nie wiedziałem , że by łaś w ciąży.
– Drugi raz skończy łeś ze m ną, kiedy m nie niem al zgwałciłeś.
– Co ty pleciesz, j akie „zgwałciłeś”…
Uśm iechnęła się, bo nagle pom y ślała o Duni i o ty m , że j est zdrowa. Bart opacznie odebrał tę
zm ianę wy razu j ej twarzy i przy sunął się do Lu.
– Czekałem , aż ci przej dzie pociąg do tego Murzy na. Czekałem , czy to się nie liczy ? Nie
świadczy o m iłości? A ty chciałaś się na m nie zem ścić. Mój terapeuta m ówi, że to dlatego tak
długo nie m ogłaś podj ąć decy zj i, czy by ć ze m ną, czy z ty m lum pem . Chciałaś wreszcie m ieć
nade m ną kontrolę.
Wy j ęła ręce z kieszeni.
– Nie kocham cię – powiedziała wy raźnie.
Kiedy Bart się w końcu odezwał, j ego ton brzm iał niem al beztrosko:
– To j esteś w końcu z nim , tak?
– Nie twoj a sprawa.
– Norm alny związek, ty lko ty i on, po bożem u? – Postawił kołnierz płaszcza. – Zobaczy m y, j ak
to długo potrwa. Jesteśm y zby t podobni do siebie, Em i.
– Dziś pierwszy raz m ówisz o m nie – odparła. – O m nie, a nie o j akiej ś „kobiecie”. Dopiero
teraz.
Ulicą przeszły dzieci, ciągnąc sanki, dziewczy nka rzuciła śnieżką w chłopca, śnieg odlepił się od
kulki i upadł pod nogi Barta. W klatce zaj azgotało, za szy bą zam aj aczy ła sy lwetka pani
Verm eegstah z wy prężony m i sm y czam i m opsów. Lu szy bkim ruchem zarzuciła na głowę kaptur i
wy m inęła Barta.
– Nie wiesz, z kim m asz do czy nienia. Nie znasz go – krzy knął za nią. – Takich j ak on
rozpracowuj ą m oi ludzie.
Zatrzy m ała się. Psy drapały pazuram i o szy bę, ale pani Verm eegstah ich nie wy puszczała,
zaj ęta wkładaniem rękawiczek.
– Twoi ludzie? – zapy tała wolno. – Z wy działu anty narkoty kowego? Cheick nie m a nic
wspólnego z narkoty kam i.
– Naiwna Em i, zakochana w ofierze!
– Ale j uż nie w oprawcy. – Odwróciła się i przebiegła przez j ezdnię, zanim m opsy wy padły z
uj adaniem przed klatkę.
Zeszty wniała gąbka leżała na brzegu zlewu, w środku stała szklanka z resztkam i kawy, kożuch w
niej nosił wszelkie znam iona pleśni. Pościel by ła wy gnieciona, tak j ak j ą zostawili.
– Kiedy by łeś tu ostatni raz? – Rozglądała się po pom ieszczeniu, zdum iona.
– Wtedy, kiedy stąd wy szłaś. – Cheick wzruszy ł ram ionam i. – Nie m ogłem tu by ć sam ,
wszędzie tobą pachniało.
– Aż tak czuj esz m ój zapach?
– Zawsze czuj ę zapach kobiety.
– Wolałaby m , żeby ś m ówił „twój zapach”, „zapach Lu”…
– A czy j wącham ?
– Teraz m ój , ale kiedy m ówisz „zapach kobiety ”, czuj ę się nieważna, uogólniona. W złości
m ówiłeś, że j ak cię rzucę, to znaj dziesz sobie inną kobietę. Nawet to zrobiłeś.
– Wolałaby ś, żeby m znalazł sobie m ężczy znę?
– Żeby ś powiedział, że nigdy innej nie weźm iesz, bo to j a j estem ta j edna j edy na!
– I uwierzy łaby ś m i?
Lu opuściła głowę.
– To j est wasze kłam stwo, hipokry zj a biały ch – roześm iał się.
Zadzwonił do niej dzień po ty m , j ak rozstała się przed dom em z Bartem . Zaczęła j ej nawet
krąży ć po głowie spiskowa teoria, że j ą obserwował albo że o przebiegu wy padków doniosła m u
pani Verm eegstah.
– No i? – zapy tał po swoj em u.
Kochali się w niezm ienianej od m iesiąca pościeli, a Lu nie wiedziała, czy to eksplozj a
ludzkiego pożądania, czy zwierzęcej czułości. Zasnął, a ona leżała, oszołom iona j ego urodą – by ł
wielki, sm ukły, m iał wcięty brzuch, um ięśnione ciało, j ego ram iona oplatały j ą j ak liany.
I znów się z nim kocha, unosi nad gęstwą tętniącego ży cia, sły szy śpiewy, wrzaski i skrzeki, w
uszach j ej świszcze, m iędzy nogam i czuj e czarny powróz j ego ręki. Otwiera oczy i widzi go nad
sobą. Spuszcza go, a potem patrzy na śpiącego lwa.
Tata Bis chciał wiedzieć, czy Lu nie poj echałaby na narty z nim , Moniką, Danielem i
Tadeuszem . Ustalali wszy stko w ostatniej chwili, po tak zwany m pogodzeniu.
– Utrzy m ać związek na odległość nie j est łatwo. – Lu przy cisnęła słuchawkę do ucha, bo wiatr
zagłuszał słowa Taty Bis. – Rianna szy bko zdecy dowała, że wróci ze Szwecj i, i zam ieszkaliśm y
razem . Monika m i wy rzuca, że ciągle j ą z nią porównuj ę… Ma trochę racj i. Już m y ślałem , że się
m iędzy nam i posy pie, ale pogodziliśm y się, oboj e się staram y.
Lu pożegnała Tatę Bis i pchnęła bram ę am basady. Aniołek, zam iast j ak zwy kle wy j rzeć z
przeszklonej budki, stał u szczy tu schodów, m ieniąc się na twarzy. Naprzeciw niego gesty kulował
dy rektor Pac.
– Panie dy rektorze… Ja m uszę do budki, placówka j est niepilnowana.
Na j ej widok dy rektor poczerwieniał i wsiadł do windy. Z sekretariatu dobiegły chichoty.
– O! – Aniołek wskazał w tam ty m kierunku. – Od rana plotkuj ą, cała am basada aż huczy, a on
się m nie czepia, bo zapy tałem o zdrowie m ałżonki. Nie warto by ć uprzej m y m , słowo daj ę.
– Coś nie tak z Sandrą?
– Można tak powiedzieć. – Aniołek podrapał się w ty ł głowy. – Zostawiła pana dy rektora dla
tego Pawła, co w am basadzie przety kał rury.
Drzwi windy otworzy ły się i ukazał się w nich dy rektor Pac. Wciąż m iał na głowie kaszkiet,
wy glądało na to, że wcale nie wy siadł na dole. Gestem nakazał Lu, żeby podąży ła za nim .
Wspięła się po schodach i stanęła w progu pustej sali bankietowej .
– To ty ich poznałaś. – Wy celował w nią kaszkietem . – Zeszli się, a teraz cała am basada
plotkuj e, śm iej ą m i się w twarz. To ty j ej doradziłaś, żeby go wy brała, sam a by na to nie wpadła,
j uż j a j ą znam . To wszy stko twoj a wina, j a… j a wy ciągnę z tego służbowe konsekwencj e!
Nie zauważy li, gdy w drzwiach stanęła wy soka postać w białej spódnicy.
– Z tego, co właśnie usły szałam – odezwała się Virginia lodowaty m tonem – wnioskuj ę, że nie
j est pan dżentelm enem , panie dy rektorze. Radzę uważać, bo j a też nie.
Osuwała się w kleistość, w „teraz to cokolwiek”, w gęstą esencj ę rozkoszy. Zapadała w sen, a
potem znów by li razem , skóra j ą od tego paliła, j ęzy k sechł, grzbiet wy ginał się spręży ście.
Przy pom niało j ej się, j ak w podstawówce kolega pocałował j ą na górce, kiedy nikt nie patrzy ł.
Tak im się wy dawało, ale gdy przy szła do dom u, okazało się, że doniosła na nich koleżanka z klasy.
A Lu nic nie zrobiła, pozwoliła sobie ty lko na bezruch, ciepły bezwład w brzuchu, po prostu
zam knęła oczy. Mam a zrobiła j ej o to awanturę, bała się o nią, m am y zawsze się boj ą. W dom u
naprzeciwko m ieszkała dziewczy na, która „dawała w piwnicy ”, chłopcy złazili się do niej j ak
głodne koty. Lu często wy obrażała sobie, j ak tam ta to robiła – opierała się o ścianę i zadzierała
sukienkę czy kładła się na plecach na j akim ś stary m kartonie?
O świcie zadzwonił budzik. Lu nie m iała siły wstać, Cheick oplótł j ą swoim i długim i rękom a i
nogam i. Za oknem płatki śniegu m iękko osuwały się po szy bie, pom y ślała, że weranda będzie
biała.
– Muszę do dom u… – Delikatnie przesunęła j ego ram ię. – Za kilka godzin lecę do Polski.
Udawał, że śpi, ale kiedy zaczęła wy swobadzać się z j ego obj ęć, m ruknął:
– Śpij , m alutka.
– Muszę się spakować. – Lu pogłaskała go twarzy.
– Jakby śm y razem m ieszkali, m ogliby śm y j eszcze spać – powiedział, nie otwieraj ąc oczu. –
Zawsze wy chodzisz.
– Zawsze protestuj esz.
Spoj rzał na nią spod wpółprzy m knięty ch powiek.
– Jakby m tego nie robił, to by znaczy ło, że m i na tobie nie zależy.
– Na m nie czy na ty m , czego ty chcesz?
– Co za różnica? – Zaczął się zbierać z łóżka. – Jesteś m oj ą kobietą.
Poj echali do niej , spakowała się szy bko, podwiózł j ą na lotnisko. Chciała, żeby wy rzucił j ą na
„kiss & go”, ale zaparkował i odprowadził j ą do hali odlotów. Stanęli pod elektroniczną tablicą,
wodospad liter i cy fr przestał szum ieć, bły snęła inform acj a o locie do Warszawy.
– Cheick – powiedział ktoś koło nich.
Ciem noskóry m ężczy zna by ł ubrany w szary garnitur, białe włosy przy słaniał elegancki
kapelusz.
– Profesorze! – Cheick potrząsnął j ego dłonią, drugą ręką obj ął Lu. – Profesor Ray m ond
Ngonga. A to j est Em ilia Rankiewicz, m oj a kobieta.
– Bardzo m i m iło. – Mężczy zna uchy lił kapelusza i zwrócił się do Cheicka: – Jak ci idzie
m ontowanie? Kiedy m ożna się spodziewać film u?
– Część j uż zm ontowałem , ale nie m am stałego dostępu do studia. To praca wielu ludzi dobrej
woli.
– Nie m y ślałeś, żeby spisać te relacj e i wy dać j e w postaci książki? Mógłby m to zrobić na
swoim wy dziale, poprosić uniwersy tet o dotacj ę.
– Nie j estem pisarzem , profesorze. – Cheick pokręcił głową. – Ani akadem ikiem .
– Wielu ludzi czeka na twój film , Cheick – powiedział profesor, zanim zniknął w rozsuwany ch
drzwiach.
– Nie j esteś pisarzem ani akadem ikiem ? – Lu pociągnęła Cheicka za rękaw. – Kim ty j esteś?
– Rehabilitantem , m ówiłem ci. – Znała ten uśm iech, bawił się z nią j ak kot z m y szą.
– Jesteś scenarzy stą? – drąży ła Lu. – Kam erzy stą? Dziennikarzem ? Dokum entalistą?
Zaczął się śm iać. Już wiedziała, że nie m a szans, żeby się czegoś konkretnego dowiedzieć.
– Cheick! – krzy knęła, a on zakry ł sobie głowę rękam i, cały się trząsł ze śm iechu.
– Idź, m alutka, bo się spóźnisz na sam olot. – Popchnął j ą w stronę bram ki.
– O czy m on m ówił? Kim ty j esteś?
– Lum pem ! – Pom achał j ej i ruszy ł do drzwi, w który ch zniknął profesor Ngonga.
Daniel kichnął. Lu popatrzy ła ze zniecierpliwieniem na szklankę, która stała przed nim i.
Przy gotowała m u napój , który m am a zawsze im podawała, kiedy by li chorzy : m iód z cy try ną
zalany wodą m ineralną. Jakim ś cudem napój m am y by ł zawsze gotowy, kiedy go potrzebowali, a
ten wciąż się m acerował. Kiedy ś Lu j ą zapy tała, czy zalewa m iód gorącą wodą, ale m am a się
oburzy ła.
Wrzątek całkowicie zabij ał właściwości i m iodu, i cy try ny, nie wolno by ło przy spieszać
procesu, napój m usiał się odstać, a m iód sam odkleić od ły żki, rozpuścić w swoim czasie.
Daniel znów kichnął.
– Nie wy wieraj na m nie presj i. – Lu nerwowo zam ieszała w szklance.
– Zostaw – rzucił. – Mam a m ówiła, że m usi się przem acerować. I że naj gorzej przy gotować to
w nerwach. Daj m u się spokoj nie odstać.
Wreszcie sam z siebie powiedział coś o m am ie. Z tłum iony m westchnieniem ulgi Lu postawiła
szklankę z m iksturą pod oknem , przy kry ła folią.
– Muszę ci coś pokazać. – Daniel ruszy ł do swoj ego pokoj u. – Ty lko się nie denerwuj .
Poszła za nim , zastanawiaj ąc się m im owolnie, kiedy dorobił się takich m ięśni ram ion. Nic nie
m ówił, że coś ćwiczy ł. Powinna go by ła zapy tać, a nie ty lko rozm awiać o grach.
– Co tam zm alowałeś? – powiedziała zam iast tego z rozpędu. – Coś w szkole?
– Nie ty le j a, ile… – otworzy ł laptop i podsunął j ej krzesło. „…wczoraj przy szła na trening
pogry ziona m ówiła że sie ruhała z dwom a czarny m i naraz ona to lubi…”.
– „Ruchać” przez „ch” – powiedziała odruchowo Lu. „…po zaj ęciach Lu podeszła do
dziewczy ny i wsadziła j ej …”. Nagle wszy stko zaczęło j ą swędzieć. Lu wstałaby z krzesła, gdy by
nie to, że j ą do niego przy gwoździło.
– Jakiś zwy rol się koło ciebie kręci. – Głos Daniela brzm iał rzeczowo. – Zrobił sobie z ciebie
tem at bloga. „…m iała pogry zioną szy j e pewnie j ej wsadzali aż do…”.
– Kum pel m i przesłał, zaczęliśm y gościa tropić – dodał.
Musiała chronić Daniela, za wszelką cenę. Przekręciła się na krześle tak, j akby chciała zasłonić
sobą ekran.
– Nie m ieszaj się do tego! Nie czy taj tego!
Z boku doszedł j ą cichy śm iech, który szy bko przerodził się w kaszel.
– Siostra, taki j est teraz świat. Internet to naturalne środowisko zboczeńców. Trzeba ich om ij ać,
to wszy stko.
– Ale nie szukaj go, nie pozwalam , j a…
– Przecież nie chcę m u nawrzucać, boby od tego dostał orgazm u. Wpuścim y m u paskudnego
wirusa, to wszy stko.
Lu spoj rzała na Daniela, na j ego surowo wy rzeźbioną twarz, m ocne ram iona, czarne włosy
spięte w zadziorny kucy k na czubku głowy. Gdy by spotkała takiego m ężczy znę gdzieś w ciem ny m
zaułku, pogratulowałaby sobie, że um ie się bić. Nagle dotarło do niej z wielką wy razistością, że
j ej brat j est dorosły.
– Jak go znaj dziecie? – usły szała swój głos.
– Brat m oj ego kum pla pracował w policj i, w wy dziale przestępczości internetowej .
– My ślisz, że powinnam złoży ć skargę?
Daniel odchy lił się na krześle, założy ł ręce za głowę.
– Gość pisze „Lu”, nie „Em ilia”. Nie wiem , czy policj a chciałaby się ty m zaj ąć. Na upartego
m ożna się nie dom y ślić, że to ty, nie m a tu twoj ego im ienia ani nazwiska, chociaż wszy stko
wskazuj e na to, że to ty, bo on pisze, że j esteś m odelką, i szczegółowo opisuj e twoj e zdj ęcia. Ale
spry tnie nie wstawia ich na swoj ego bloga. My śli, że j est cwany. Ty le że nie wie o internecie
połowy tego co m y.
Lu wstała z krzesła, m iała wrażenie, że się od niego odlepia.
– Ale dlaczego? – Jej głos pisnął dziecinnie.
– Co dlaczego?
– Dlaczego on to robi?
Znów ten śm iech. Lu przy m knęła oczy. To ona dram aty zowała czy Daniel i j ego pokolenie
zupełnie inaczej patrzy li na kwestię kom prom itacj i? Ty le się działo w internecie, że wy robili sobie
skórę nosorożca, żeby się uodpornić na obrzucanie się błotem . Wy rastała nowa generacj a
zaszczepiona przeciw wirtualny m zarazom .
– Dlaczego? – usły szała głos Daniela. – Bo j esteś znana. Dla takich ty pów j ak on każdy, kogo
widać, j est lepszy od niego, anonim a.
Daniel zam knął stronę, na ekranie zostało tło, nieskończona przestrzeń sawanny.
– Pam iętasz, co m am a m ówiła o takich ludziach? „Gówno przy kleiło się do statku i m ówi, że
pły niem y ” – zachichotał.
– Świat j est takich pełen.
– Co do świata, to j eszcze nie wiem , ale internet na pewno.
Wieczorem zadzwoniła do Cheicka. Chciała m u powiedzieć o znalezisku brata, ale zam iast tego
zaczęła:
– Nie tęskniłeś za m ną.
– Aha – odparł.
– Tak m y ślałam – j ęknęła.
– Chcesz m i przekazać swój sm utek?
– Nie, to taka gra. Kokietuj ę – powiedziała Lu i poczuła się głupio.
– Mów. – Głos Cheicka, ten j ego głos w j ej brzuchu. – No m ów, m alutka.
Pola przy kry te łacham i śniegu, rozsianie tu i tam gospodarstwa, kępy drzew, szkółki m łody ch
choinek – szczera polskość uciekała za oknam i pociągu. Lu poskrobała palcem w szy bę, j ak robiła,
kiedy by ła dzieckiem , żeby dogrzebać się kraj obrazu przy słoniętego kwiatam i m rozu.
Dogrzebać się prawdy. Przy m knęła oczy – pod powiekam i przesuwali się ludzie, kobiety i
m ężczy źni, katalogowała ich w m y ślach, obm ierzała, oglądała ze wszy stkich stron. Kto
wy pisy wał o niej te bzdury – Ty m cia? Viola? Dy rektor Pac? Spoj rzała na zegarek. Za kwadrans
doj edzie, po południu m a powrotny, ty lko odda tę paczkę, Dom inika j ą poprosiła, żeby zawiozła
siostrze lekarstwa, którego nie m ożna by ło dostać w Polsce.
Lu wstała i otworzy ła okno, zim ne powietrze wpadło do przedziału, schłodziło m y śli. Szlaban
zam y kał się, stary m ercedes wy puszczał dy m w rury wy dechowej , chłop trzy m ał na łańcuchu
krowę, przy słupie węszy ł łaciaty kundel. O j ej m am ie też plotkowali, i o Duni. Kiedy wy buchła
afera z Karlem , m asaży stka wieszała na Duni psy. Mam a nie kry ła podziwu dla przy j aciółki: „Jak
to m ożliwe, że się ty m nie przej m uj esz?” – py tała. „Przecież to oni te wszy stkie rzeczy m y ślą o
m nie, nie j a o sobie” – m ówiła Dunia. „Nie czuj esz się przez to brudna?” – py tała m am a. Lu
wciąż pam iętała śm iech Duni.
Wy ciągnęła notes i napisała „Cheick”, a pod spodem zaczęła wy pisy wać słowa, które j ej się
koj arzy ły z ich związkiem . Faire de reproche – czy nić wy rzuty, résoudre un problème –
rozwiązać problem . Jej m ężczy zna dopiero się uczy ł, że ona chce z nim ustalać, a nie robić to, co
on postanowił. Przedzieliła stronę na pół, j uż nie, j ak kiedy ś, na części „Cheick” i „Bart”, ty lko na
„dobre”, „do poprawienia”. Pod „dobre” wpisała: une joie – radość.
Pociąg zaczął zwalniać, Lu schowała notes. Ostatnie lata m inęły szy bko, tak j ak ten kraj obraz.
Za oknem zobaczy ła napis „Łódź Kaliska”, na słupie rozm azał się skrót nazwy – „Łka”.
Na oficj alny m pożegnaniu dy rektora Paca nie by ło Sandry, ale wszy scy m ówili ty lko o niej .
– Jest w ciąży ! – Pani Ula chciała by ć pierwszą, która przekaże Lu nowinę.
Lu pokiwała głową, udaj ąc zdziwioną. O ciąży Sandry wiedziała od ty godnia, sam a poleciła
j ej Monikę j ako ginekologa. Sandra zadzwoniła do Lu pod koniec wizy ty, j eszcze z gabinetu
lekarskiego.
– Jestem w ciąży, w ciąży ! – krzy czała do słuchawki. – Prawdziwy cud! Przy Jarku by łam
bezpłodna, a j ak Pawełek się do m nie zabrał, od razu sprawę załatwił.
Lu usły szała w tle śm iech Moniki.
– Tak m nie coś zdziwiło, że m iesiączka się spóźnia – traj kotała Sandra do słuchawki. –
My ślę sobie, stara j uż j estem , pewnie przekwitam , a pani doktor m ówi, że właśnie koło
czterdziestki takie wy padki się zdarzaj ą.
Wiadom ość przeniknęła do am basady bez pom ocy Lu i trafiła na m om ent, w który m żegnano
dy rektora Paca. Podczas gdy Virginia dziękowała m u w przem ówieniu za pracę, podwładni
szeptali gorączkowo o j ego żonie i j ej kochanku. Pani Ula sprawnie rozprowadziła nowinę wśród
pracowników am basady, teraz wy ciągnęła telefon kom órkowy, żeby powiadom ić resztę świata.
– Czekaj , Danusia, właśnie załączy łam telefon. Wcześniej by ły toasty, to nie m ogłam m ówić.
Nie uwierzy sz! Słuchaj …
Dom inika podeszła do Lu z kieliszkiem , w który m j ak zwy kle ledwo um oczy ła usta. Nie piła
alkoholu, czy m zraziła do siebie pana Zdzisława i zaskarbiła sobie szacunek pani Uli.
– Sandra w ciąży … – Dom inika obróciła kieliszek w palcach. – Jedni w ciąży, inni zakochani.
– Sandra fakty cznie robi wrażenie…
– Zakochałam się, Em ilko! – przerwała j ej Dom inika. – Z wzaj em nością.
– No m ówię ci, kochana, że ona zostaj e w Belgii – traj kotała do słuchawki pani Ula. – Ja też nie
wiem dlaczego, ale ponoć tak zdecy dowali. On m a tu firm ę budowlaną, nieźle zarabia, dla nas
pracuj e, przecież dzięki tem u się poznali. Jak? To j a ci nie opowiadałam ? No, przez Em ilięto się
stało…
Dom inika podsunęła się pod okno, pociągaj ąc za sobą Lu. W nakrapiany m gieźle zlewała się ze
wzoram i firanki.
– Poznaliśm y się przez internet –– zaczęła. – Reszta w realu. Spotkaliśm y się, raz i drugi, i tak
kilka m iesięcy. Rozwodnik, trochę ode m nie starszy, m ieszka w Poznaniu. Chcem y razem
zam ieszkać.
– Kiedy on się przeniesie do Brukseli? – zapy tała Lu. Dom inika właśnie dostała przedłużenie
kontraktu na rok.
Pani Ula zatkała sobie ręką drugie ucho.
– …m ówię ci, że tu zostaj ą, nie wiem dlaczego, przecież oboj e m aj ą w Polsce rodziny. Pewnie
przez to, że pani Sandra to w końcu żona dy plom aty, taka się niby światowa zrobiła. By ła żona,
m asz racj ę, Danusiu, ciągle się zapom inam …
– On nie chce do Brukseli. – Dom inika pokręciła głową. – Mówi, że w Poznaniu m a pracę,
znaj om y ch, całe ży cie.
– A ty ? Gdzie chcesz by ć?
– Ja tam , gdzie m ój m ężczy zna. – Rum ieniec Dom iniki spły nął z twarzy na szy j ę i dekolt.
– No co ty ! – usły szały głos Violi.
Nie zauważy ły, j ak podeszła. Stała tuż obok w obcisłej sukience, z czarny m i włosam i
zaczesany m i do góry na żel.
– A ty nie wracasz do Polski z dy rektorem ? – zapy tała Dom inika.
Viola wy piła duszkiem wino i postawiła pusty kieliszek na tacy m ij aj ącego j e kelnera.
– Jaruś wte, a j a wewte. Ży cie j est usrane skrzy żowaniam i.
Lu wracała do dom u szy bkim krokiem , chociaż się nie spieszy ła – dziś nie m iała ani treningu,
ani zdj ęć, a Cheick wy j echał na parę dni do Pary ża. Obok przej echał autobus z obrazkiem
raj skiego zakątka i podpisem „Spa in Poland”. Pod płotem parku potknęła się o śpiwór, ze środka
dobiegły swoj skie przekleństwa. „Kurwa – zam am rotał bezdom ny po polsku – za dobrze tu m aj ą,
aż ludzi nie widzą”.
Wciągnęła w płuca wieczorne powietrze. By ł kwiecień, ale w ty m roku wiosna nadchodziła z
oporam i, trzeba by ło wciąż nosić ciepłe ubrania. Zasunęła suwak skórzanej kurtki, palce dotknęły
kępki nitek po odpadnięty m guziku. Jak to j est odpaść od całości? Lęk, ale też ulga. Pogładziła nitki.
Zawsze nadchodził w ży ciu m om ent, gdy swoj skość zaczy nała dusić. Obcy stawali się
znaj om y m i, wciągali j ą w swoj e orbity, dopasowy wali j ej ży cie do swoj ego, a gdy się
odsuwała, obrażali się. Skubnęła nitki, ale siedziały m ocno. Nie szukała ucieczki, ty lko wy j ścia z
sy tuacj i. Szarpnęła, zwinęła nitki w kulkę i rzuciła za siebie. Przy szedł czas, żeby zobaczy ć pewne
rzeczy z dy stansu.
– Jak to, chcesz wy j echać i nie wiesz gdzie ani na ile? – Cheick nigdy nie podnosił głosu. –
Mieliśm y razem zam ieszkać, a teraz ty chcesz wy j echać? Sam a?
Wy j ął paczkę z ty toniem , wkruszy ł do środka pęczek ususzony ch ziół, które wy j ął z m ałej
plastikowej torebki. Rozprostował bibułkę, nasy pał do środka suszu, zrolował, polizał brzeg białego
papierka. Dopiero teraz na nią spoj rzał. Bał się, że odsuwa się od niego, a ona nie um iała m u
powiedzieć tego, co j ej się dopiero kry stalizowało: że to nie od niego m usi się odsunąć, ty lko od
tego kawałka ży cia. Ty lko w rozm owach ze Sprite by ła taka wy m owna, przy Cheicku j ą zaty kało.
By ło j ego chcenie i j ej insty nktowny opór, pom iędzy nim i brak słów.
– Co to za związek? – zapy tał.
Zam iast tłum aczy ć, przy tuliła się do niego. Odsunął się.
– Daj m i zapalić – m ruknął.
Znów spróbowała.
– Nie teraz – rzucił oschle. – Naj pierw zj edz, j esteś głodna.
– Nie j estem głodna.
Jestem brzy dka i okropna, dlatego m nie nie chcesz – pom y ślała. Wbiła się w kąt, siedziała tam
osowiała, aż dopalił i przy ciągnął j ą do siebie.
– Rozbierz się.
Kochaj ą się, m rok zaciera osobność, oddy chaj ą razem , j ego pot pokry wa skórę Lu. Cheick liże
j ej pachę. „Wciąż pachniesz dezodorantem – m ówi – ale zaraz zaczniesz pachnieć sobą”.
…profil Lu na prześcieradle, Cheick wodzi palcem po j ej czole, nosie, ustach. Kiedy ś tak
wodził po ciele innej dziewczy ny, ale teraz tam tej nie pam ięta. Gdzie ona chce j echać – m y śli i
uj m uj e w dłonie j ej pupę, wgry złby się w nią. Prawda, zapom niał kupić m ango, Lu tak lubi
m ango…
…ram iona Cheicka się naprężaj ą, Lu specj alnie pochy la się nad nim , żeby j ą lekko uniósł,
zawsze tak robi, j akby nic nie waży ła, tak ciężko od niego wy j ść, kiedy j ą w siebie wplata, w niej
się porusza…
…zapach Lu, coraz wy raźniej szy, świeże wspom nienie, j ak się dla niego rozbierała, m ateriał
liżący j asną skórę, czekoladowe m aźnięcia włosów na ram ionach. Wchodzi w j ej słody cz, w
ustach ciepło, j akby napił się krwi…
…otwiera usta, j ego j ęzy k, j aki gorący, śliskie ciepło na skórze i pod nią, Cheick otwiera oczy …
…Lu otwiera szeroko oczy …
Ich ciała są razem do rana. My śli rozdzielaj ą się dużo wcześniej .
Światło gasło powoli, głosy cichły. Widownia j eszcze chwilę wstrzy m y wała oddech, potem
wy buchły oklaski. Lu rozej rzała się po sali. Obok siedziała Sprite, wokół nich prawie sam e kobiety.
Białe, czarnoskóre, starsze, m łode; naj m łodsza – córka bohaterki wieczoru, Sister Fa – m iała
pięć lat. Lu cieszy ła się, że Sprite j ą tu przy prowadziła, film o raperce z Senegalu walczącej
przeciwko obrzezy waniu kobiet zrobił na niej wrażenie.
– A j a się m artwiłam ty m zboczeńcem od bloga. Jakie to m a znaczenie przy ty m , co ona robi!
– powiedziała Lu, przeciskaj ąc się do wy j ścia. – Dzięki niej ludzie nie będą tak cierpieli.
– Zranić m ożna na różne sposoby – m ruknęła Sprite.
– Nie m ożesz porówny wać tego bólu do… – Lu wskazała ciem ny ekran.
Sprite zatrzy m ała się przy drzwiach i odsunęła na bok, żeby przepuścić wy chodzący ch.
– Widziałam , co plotki zrobiły m oj ej m am ie – m ówiła szy bko. – I m nie. Nie m asz poj ęcia, j ak
to j est m ieć kilkanaście lat i słuchać, j ak obśluny rozm awiaj ą o twoj ej m atce, j ak j ą rozbieraj ą
oczam i, słowam i, oblepiaj ą ty m swoim gównem j ak, j ak…
Lu przy ciągnęła j ą do siebie i m ocno przy tuliła. Kobiety przeciskały się koło nich, ale Lu nie
puszczała Sprite.
– Jak spotkałam Bilala, nie m ogłam uwierzy ć, że ktoś m oże by ć taki. – Sprite obtarła twarz.
– Dobry, czuły. Niczego nie chce, nie udaj e przy j aciela, żeby m nie podej ść. Chcem y razem
zam ieszkać. Chcę z nim m ieć dzieci.
Sprite pozby ła się długich cienkich warkoczy ków, od skóry odbij ały naturalne włosy, tworząc
wokół głowy czarną aureolę. Nagle Lu przy pom niał się Michał i j ego dobre brązowe oczy.
Niedawno urodziła m u się córka, dał j ej na im ię Em ilia. Michał, Tata Bis, Daniel – dzięki nim
wiedziała, że na świecie są norm alni m ężczy źni.
– Wy starczy, że cię obrzy gaj ą epitetam i i j uż nigdy z nikim nie porozm awiasz, nikom u nie
zaufasz? – powiedziała teraz do Sprite.
– Ufam tobie i Bilalowi. Reszta m nie nie obchodzi.
– Chowasz się, Sprite.
– Jestem zm ęczona.
Tłum kobiet się przerzedzał, salę kinową wietrzono, za chwilę zaczy nała się inna im preza.
Kiedy opowieść dla Sprite przestała swobodnie pły nąć? – zastanowiła się Lu. Czy to j a
zaczęłam j ą ograniczać, czy ona postawiła tam ę ze swoj ej wierności, j edności z Bilalem , planów
m ałżeństwa?
– Co się stanie z bokserką z pom arańczowy m pasem kiem ? – Dotknęła krótkiej m ufki czarny ch
włosów przy j aciółki.
– Boisz się, że zostanę żoną ze Stepford? – żachnęła się Sprite.
– Naj lepiej teraz zrób sobie pasem ka popielato-blond. – Lu zwichrzy ła j ej afro i poszła
porozm awiać z Sister Fa.
Lu wy szła spod pry sznica i sięgnęła po ręcznik. Mokre ubrania, które zdj ęła po treningu,
m ogłaby wy żąć. Powoli wracała do form y, ćwiczy ła tak intensy wnie, że Ricky zapisał j ą na
walki w kategorii light contact. Miała startować na ty ch sam y ch zawodach co Sprite, która
ubiegała się o m istrzostwo Europy w kategorii full contact. Lu podeszła do ławki, gdzie leżały j ej
rzeczy. Fatim a m alowała się przed lustrem , długie czarne kreski okalały lewe oko, teraz pracowała
nad prawy m .
– Wy bierasz się gdzieś? – Lu grzebała w torbie w poszukiwaniu dezodorantu.
– Na kolacj ę z m oim chłopakiem i j ego przy j acielem . Świętuj ę rozwód. Nie by ło łatwo, w
m oim środowisku kobiety się nie rozwodzą. Ale nie j estem trady cy j ną kobietą, chociaż uważam
się za dobrą m uzułm ankę. – Fatim a schowała kredkę i zaczęła tuszować rzęsy.
– Mój m ężczy zna j est m uzułm aninem .
Lu wy szła z szatni i stanęła j ak wry ta – przed drzwiam i tkwił Diallo. Włosy zaczesy wał teraz do
góry i zbierał j e kolorową opaską. Lu patrzy ła na niego bez słowa, ignoruj ąc przy glądaj ącego im
się Igora.
– Miałem do ciebie zadzwonić – odezwał się Diallo. – Dawno się nie widzieliśm y. Wiedziałem ,
że tu cię znaj dę. Widziałem cię też na zdj ęciach, staj esz się coraz bardziej znana.
– To wy się znacie? – Fatim a stanęła koło nich, szeroko otworzy ła perfekcy j nie um alowane
oczy.
– Czy m y się znam y ? – roześm iał się Diallo, odrzucaj ąc do ty łu głowę. Po czy m obj ął Fatim ę
i powiedział do Lu: – To m oj a dziewczy na.
Cheick czekał na nią w Au Soleil d’Afrique na Matonge. Tego wieczoru nie naby ła się z nim , bo
ciągle ktoś zagady wał go w suahili. W końcu Cheick j ą przeprosił i wy szedł rozm awiać na
zewnątrz. Ktoś podszedł do ich stolika – nad Lu stała kuzy nka Cheicka, ta, z którą Lu zobaczy ła go
kiedy ś na ulicy.
– Cheick ty le m i o tobie opowiadał. – Z bliska wy dawała się j eszcze bardziej posągowa, czarne
fale włosów opły wały twarz z wy sokim i kośćm i policzkowy m i. – Mam na im ię Aisha.
Po j akim ś czasie Cheick wrócił do stolika.
– Ale się zagadałam ! – Aisha spoj rzała na zegarek. – Przecież się um ówiłam !
– Z twoim żonaty m ? – zapy tał Cheick.
– Taki on m ój , j ak i twój . – Aisha m achnęła ręką.
Lu pochy liła się do Cheicka.
– Dlaczego m i nie powiedziałeś, że pom agasz się osiedlić ludziom , którzy tu przy j eżdżaj ą z
Konga? Że po studiach j eździłeś po kraj u, zbierałeś m ateriały ? Co to za film , o który m m ówił
profesor Ngonga?
Spoj rzał na nią spod wpółprzy m knięty ch powiek. No tak, m inie trochę czasu, zanim się
odezwie.
– Widziałaś m nie takim , j akim chciałaś m nie widzieć – odezwał się w końcu. – Ludzie łatwo
osądzaj ą. Wolałem poczekać, aż sam a się przekonasz, co o m nie m y śleć.
– Jesteś m oim m ężczy zną, a j a nic o tobie nie wiem , dowiaduj ę się od inny ch!
Znów te na wpółprzy m knięte powieki.
– Mam ci się skarży ć, że kiedy dzwonię w sprawie pracy, um awiaj ą m nie na rozm owę,
zachwy ceni m oim francuskim , a j ak wchodzę, wielki i czarny, to m ówią, że nieaktualne? Ci ludzie,
którzy uciekaj ą ze swoich kraj ów i próbuj ą tu ży ć, nie m ówią nawet dobrze po francusku. Po co
m am ci o ty m m ówić, zarażać niedobrą energią?
– To są twoj e sprawy, a ty j esteś m oim m ężczy zną. Razem …
– Razem ! – żachnął się. – Jesteś kobietą, a j a m ężczy zną. Jesteśm y osobni, każdy m a swoj e
przeznaczenie. Przez j akiś czas idziem y razem , ale um ieram y osobno.
Kelnerka postawiła przed nim i talerze ze sm ażony m i bananam i i liśćm i m anioku. Dopiero w
dom u Lu przeczy tała esem es od Daniela. „Zwy rol właśnie napisał, że dziś pobiłaś dziewczy nę
swoj ego eksfaceta”.
Monika m iała twarz koloru piasku, takiego j ak j ej torba.
– To pewnie błąd, że się z tobą spoty kam – powiedziała, nie patrząc na Lu. – Ale j estem na
m iłosny m odwy ku i właśnie m am cofkę. Strasznie ciężko się odkochać w m oim wieku.
Lu popatrzy ła na nią ze współczuciem , pod który m tliła się złość. Karate Monika i Tata Bis
właśnie się rozstali.
– To wszy stko m oj a wina. – Jasne pasm a wy suwały się z koka Moniki. – Nie chciałam się
przenieść do Polski, bo m am tu pracę, znaj om y ch, całe ży cie, od dwudziestu lat. A Tadeusz…
– Musiałby zm ieniać szkołę – podpowiedziała Lu.
– Jem u by się to nawet podobało, uwielbia Polskę. I Daniela, i Tatę Bis, j ak go nazy wacie.
Tadeusz bardzo cię lubi, m ówi, że j esteś cool. To j a, przeze m nie… Przepraszam , że zawracam
ci głowę, ale m usiałam się zobaczy ć z kim ś, kto go zna. Tak ciężko się odkochać.
– To się nie odkochuj – wy rwało się Lu.
– Nie wy obrażam sobie powrotu do Polski. – Monika potrząsnęła głową. – Jestem lekarką, m am
tu prakty kę, dobrze zarabiam . Jak by m się teraz, w połowie kariery, m iała wkleić w tam ten
lekarski świat?
Lu spoj rzała przez okno kawiarni na ulicę. Niski człowiek w m undurze szedł z puzonem .
Spoj rzała na j ego twarz – instrum ent dęty, właściciel nadęty. Um undurowanego m inęła
dziewczy na w spódnicy na halce, z ceglasty m i rum ieńcam i wy m alowany m i na policzkach.
Nadęty z cy rkówką, co za parada za tą szy bą – zdum iała się Lu.
– Jedy na prawdziwa m iłość na świecie to m iłość do dziecka i dziecka do rodzica. Na pozostałe
m iłości trzeba sobie zasłuży ć – usły szała głos Moniki.
Wieczorem Lu połączy ła się przez Sky pe’a z Tatą Bis.
– Czułem się przy niej niepotrzebny. – Przeczesy wał palcam i szpakowate włosy. – Może
j estem staroświecki, ale czuj ę, że nie m a dla m nie m iej sca w j ej ży ciu, sam a sobie ze wszy stkim
radzi. Chciała, żeby m się przeniósł do Brukseli, ale j ak m am się przenieść? Daniel za rok m a
m aturę, nie m ogę go sam ego zostawić. Jestem oj cem , przede wszy stkim .
Furgonetka zakrztusiła się, silnik zgasł.
– Jesteś pewna, że doj edziem y ty m do Francj i? – zapy tała Lu z powątpiewaniem .
Sprite klepnęła deskę rozdzielczą.
– Allez… – m ruknęła po francusku i przekręciła kluczy k w stacy j ce. Silnik kaszlnął i zaskoczy ł.
Wy j echały ze stacj i benzy nowej i ruszy ły autostradą.
– Wy słałam twój scenariusz do gry tej firm ie w Stanach, w której m iałam prakty ki – zagaiła
Sprite. – Wczoraj odpisali, że im się podoba. Rozważaj ą, czy go od ciebie nie kupić.
Teraz Lu klepnęła deskę rozdzielczą, wy suszony ogry zek wy skoczy ł z wgłębienia i spadł j ej na
kolana. Wzięła go za ogonek i puściła z wiatrem .
– Sugeruj ą ty lko, żeby ś dobudowała j eszcze j edno piętro, bo fabuła j est zby t czarno-biała.
Wiatr chłodził zarum ienioną twarz Lu. Ledwo zdołała wy rzucić:
– Razem to napiszem y, prawda?
Sprite zwolniła przed rozj azdem .
– Za dwieście m etrów skręć w prawo – wy recy tował GPS.
Wj echały m iędzy zabudowania rozsiane po obu stronach drogi.
– Mam teraz za dużo rzeczy na głowie. – Sprite szukała wzrokiem m iej sca do zaparkowania pod
halą sportową. – Już i tak Bilal pakował m oj e rzeczy przed przeprowadzką, kiedy
przy gotowy wałam się do walki. I w pracy m uszę nadgonić.
Na kory tarzu od razu natknęły się na Sim one, chwilę później wpadły w obj ęcia Senégo,
podbiegł do nich Farid. Wszy scy m ieli walki, ale to Sprite by ła bohaterką wieczoru, walczy ła o
m istrzostwo Europy.
– Że też cię ustawili do walki z Leą – dziwiła się Sim one. – Jesteście z tego sam ego klubu…
– Przecież Lea zm ieniła klub – przy pom niał j ej Sené.
– Mim o wszy stko – upierała się Sim one. – Zaczy nały śm y we trzy, znam y się j ak ły se konie.
Po ważeniu wm ieszały się w tłum widzów. Farid wy grał w pierwszej rundzie, j ak zwy kle przez
knock-out. Jego technikę walki nazwały m iędzy sobą „na detekty wa”. Przez kilkanaście sekund
sondował przeciwnika, lekko odpieraj ąc ataki, po czy m przy walał raz, ale zdecy dowanie.
Podczas walki Senégo Lu zaczęła się denerwować – ona m iała by ć następna. Ricky instruował
j ą, co m a robić, ale ledwo go słuchała. Sené przegrał, a Sim one, która przebierała się obok niej w
złoto-biały strój , m ruczała: „To przez to, że urodziło m u się dziecko, biedak nie dosy pia”.
Ricky popchnął Lu, wy szła z szatni na trzęsący ch się nogach. Zacisnął j ej rzepy rękawic,
włoży ł na zęby ochraniacz. Lu stanęła naprzeciwko szczupłej skośnookiej dziewczy ny w
niebieskim kasku. Ty lko do tego m om entu pam iętała swoj ą walkę, resztę zobaczy ła na nagraniu.
„Z trudem orientowałam się, co robię” – opowiadała potem Sprite. Sły szała okrzy ki Ricky ’ego, na
niektóre nawet reagowała. Ale dopiero w trzeciej rundzie zaczęła walczy ć chłodniej – udało j ej
się zapędzić dziewczy nę do narożnika i trafić podbródkowy m . Kiedy zabrzm iał gong, sędzia
ogłosił rem is.
Naj ważniej sza walka, o m istrzostwo Europy, odby ła się dopiero pod koniec wieczoru. Lea
wy szła na ring w czerwony ch spodenkach i koszulce, j asny warkocz zaplotła luźniej niż zwy kle.
Potem wszy scy m ówili, że właśnie ten warkocz j ej zaszkodził. Sprite poj awiła się w żółty m
stroj u, z grzy wką afro. Nie traciły czasu na sondowanie się, za dobrze się znały. Lea przy wierała
do Sprite, okładaj ąc j ej brzuch, Sprite odkopy wała j ą, zy skuj ąc dy stans. Lu znów pom y ślała, że
kobiety bij ą się brutalniej . Mam y by ć takie j ak m ężczy źni – przem knęło j ej nieoczekiwanie przez
m y śl – ty lko podlej sze?
W ty m m om encie warkocz Lei się rozplótł, j asne włosy zasłoniły twarz. Sprite wy konała m ały,
niem al czuły ruch – z dala wy glądało to, j akby chciała odsunąć luźne pasm a włosów tam tej – i
Lea zatoczy ła się na liny z zakrwawioną twarzą. Sędzia doliczy ł do dziesięciu i uniósł w górę
ram ię Sprite.
Wracały do Brukseli, kiedy Sprite powiedziała Lu, że wy cofuj e się z boksu. Lu, która trzy m ała
na kolanach pas i puchar, trofea Sprite z ty ch zawodów, w pierwszej chwili chciała protestować,
py tać dlaczego.
– Rozum iem – powiedziała zam iast tego. – Sam a też czuj ę, że m uszę ruszy ć dalej .
Przy j echały do Brukseli nad ranem , ale Lu nie chciało się spać, buzowała w niej adrenalina.
Uruchom iła laptop i dopisała do gry kolej ne fragm enty. „Wy próbowani przy j aciele czasem
odchodzą, gracz daj e im odej ść i szuka nowy ch, chociaż się boi, że go zdradzą” – napisała.
Zapatrzy ła się na świt wstaj ący nad parkiem . Sy m bolem odej ścia przy j aciela będzie skrzek
zielony ch papug.
„Agresy wne papugi i przekarm ione gołębie, które sraj ą wielkim i plackam i” – wy stukała, po
czy m zaczęła opisy wać sy lwetki pierwszy ch woj owniczek: strzelistą postać z m iodowy m i
włosam i i drugą, łudząco do niej podobną, z białą grzy wą. Ubrała j e w śnieżnobiałe płaszcze do
kostek. Jedna nosiła na zębach aparat korekcy j ny, czoło drugiej przecinały zm arszczki, j edna
poziom a i druga m iędzy brwiam i (dała im prawo do skaz, ale ich sy lwetki obrobiono tak, żeby
by ły idealne).
Początek akcj i um ieściła w m ieście pełny m kam ienny ch budowli, gdzie woj owniczki
zaczy nały rekrutować swoj ą druży nę.
Zanim wy łączy ła laptop, napisała e-m ail do Sister Fa. Leżała na m ateracu w świetle poranka i
wpatry wała się w czarną m askę od oj ca, w lekko uchy lone usta, spokoj ne puste oczy. Przerzuciła
wzrok na Świętego My szołowa i dopiero wtedy zasnęła.
– By łaś kiedy kolwiek w Afry ce? – Nie widziała j eszcze Cheicka tak wzburzonego. – Masz
poj ęcie, j ak tam j est? I pierwszy raz chcesz tam j echać sam a?
– W drogę trzeba ruszać sam em u.
Nie m ogła m u powiedzieć, że z m iłości do Michała siedziała w Warszawie, za Bartem
przy j echała do Brukseli, teraz m iłość kieruj e j ą dalej . Ale nie m iłość do m ężczy zny, ta istniej e
równolegle, obok tego, co Lu m usi odkry ć.
– Mężczy źni chcieli cię dla twoj ej urody – m ówi Cheick. – Ja chcę z tobą zasy piać i się koło
ciebie budzić, chcę cię obok siebie czuć. Chcę m ieć z tobą dziecko, bez dziecka nic nie m a sensu.
Chce by ć z nią, m ieszkać, ale ona czuj e, że j eszcze m usi poby ć sam a, powalczy ć, nie m oże się
j eszcze chować. On się o nią m artwi, naciska. Ona odważa się przeciwstawić.
– J’suis, j’suis… – wy rzuca z siebie skrótam i Cheick, francuski skwierczy w ogniu gniewu. –
Jestem , j estem … – powtarza. – J’suis con! 6 – woła wreszcie.
– Tu n’es pas con 7 – uspokaj a go Lu.
Boże – m y śli – m am nadziej ę, że po polsku nie m ówiłby „j ezdem ”.
Właściciel restauracj i gasi światła w sąsiedniej sali, oni zostaj ą nad niedoj edzoną ry bą. Coś
szura w kącie, Lu zasty ga w przerażeniu – to przebiegaj ą szczury. Co się stało z ty m wieczorem ? –
py taj ą w duchu każde siebie.
Wcześniej by li razem na prem ierze książki. Sala się podzieliła, Lu z balkonu, na który m
siedziała obok Cheicka, zobaczy ła Barta z Ty m cią. Słuchaj ąc ostrej debaty o historii Konga,
m y ślała o Lordzie Jimie, którego nie przeczy tała w liceum , dostała za to dwój ę. Kiedy
wy chodzili, podszedł do nich profesor Ray m ond Ngonga.
– Kolej na ciebie, Cheick. – Przesunął ręką po biały ch włosach. – Ty opowiesz naszą historię.
– Ale j a… – zaczął Cheick.
– Kolej na ciebie – powtórzy ł profesor Ngonga.
Potem Lu powiedziała Sprite – a właściwie chciała powiedzieć, ty lko się nie odważy ła, bo
Sprite by ła zaj ęta – że widzi Cheicka w szczególe, j ak m ówi, śm iej e się zaraźliwie, gotuj e, siusia.
A Barta wreszcie zobaczy ła z dy stansu, ona na balkonie, on na dole. Jaka szkoda, że nie widziała
go tak, kiedy by li razem . Szkoda, że nie m oże teraz tak zobaczy ć Cheicka.
Pożegnali profesora i poszli na kolacj ę.
– Będziesz teraz zaj ęty – powiedziała Lu. – Masz ty le do zrobienia, profesor powiedział, że
ludzie na to czekaj ą.
Za rogiem niem al wpadli na Dialla, Fatim ę i Igora. A rano Lu odczy tała esem es od brata – na
blogu znowu poj awiły się świństwa o niej i czarny ch. „Ale by ki sadzi, powinni m u dać nagrodę
Polish-free Blog, za naj bardziej odpolszczonego bloga” – napisał Daniel.
Kobieta w brązowych butach wchodzi na stację King’s Cross. Tłum szumi, buczy, bzyczy, niewiele
może się przebić przez ten hałas. Kobieta przystaje pod ścianą i pochyla się – sznurowadło znów się
rozwiązało. Zerwania, pogodzenia, happy endy – natężenie głosów rośnie, wokół niej i w środku.
Tylko tamtej najcichszej opowieści już prawie nie słychać, tej, którą Lu snuła dla Sprite.
No, nic. Kobieta zaciska sznurowadło i rusza przed siebie.
Lu, w nocy, py ta m am ę: „Gdzie j esteś?”. Mam a odpowiada: „W m oich naj lepszy ch
wspom nieniach”. Lu m y śli: warto zabiegać o szczęśliwe chwile, bez tego nie m a się potem gdzie
podziać.
Rano budzi Lu dzwonek dom ofonu – właściwie to nie rano, ty lko prawie południe – zaspała!
– Już, j uż. – To do listonosza, przy zwy czaj onego, że w dom u z brzuszkiem każdy odzy wa się w
swoim j ęzy ku.
Przy szła paczka od Duni, ze środka wy sy puj ą się kom iksy, te, które ry sowały z m am ą. Lu
przegląda stos pożółkły ch bloków z pery petiam i woj owniczek, swoj e zapiski, sporządzane
polszczy zną usianą błędam i ortograficzny m i, wspom aganą przez kulawy szwedzki.
– Gdzie j e znalazłaś? – woła do słuchawki.
– Uratowałam j e! – śm iej e się Dunia. – Kiedy by łaś nastolatką, te kom iksy wy dawały ci się
dziecinne, wszy stko wtedy niszczy łaś. No past – m ówiłaś. Malina też m iała taki etap, na szczęście
j uż z niego wy szła. Teraz j est zakochana.
– Mała Malina m a chłopaka… – wzdy cha Lu.
– Dziewczy nę. Malina m a dziewczy nę. Dawno nie widziałam j est tak szczęśliwej .
Dom Duni dom em kobiet. Śm iej ą się, Dunia zastanawia się, czy będą z tego wnuki. Lu odkłada
słuchawkę i m y śli: Malina przeży wa swoj e szczęśliwe chwile. Ja też.
Po rozgrzewce Lu wy j ęła z torby niebieskie bandaże i zaczęła j e owij ać wokół dłoni. Zza filara
wy chy liła się śliczna twarz Manon.
– Chodź, Ricky cię woła.
Lu weszła do sali, gdzie wszy scy tłoczy li się wokół otwartego laptopa. W pierwszej chwili Lu
chwy cił strach, że czy taj ą obleśnego bloga, ale Ricky podszedł do niej i j ą obj ął.
– To m oj a bokserka – powiedział. – Zrem isowała na zawodach we Francj i z dużo bardziej
doświadczoną zawodniczką.
Rozległy się brawa.
– Musisz się porządnie przy gotować do kolej ny ch zawodów, Lu. Pierwszą walkę przegrałaś, tę
zrem isowałaś, następną m asz wy grać, j asne?
– Patrz na Lu – powiedział Ricky do Manon. – Jakie zrobiła postępy, j ak walczy, na ringu, o
siebie.
Wy m ieniły spoj rzenia – w Ricky ’ego znów coś weszło, m ówiło j ego głosem .
– Widziałem cię, Lu, j ak szłaś ulicą, wy prostowana, takim krokiem , że m ogłaby ś wej ść m iędzy
przestępców i by cię nie zaczepili. Bierz z niej przy kład, Manon.
Zapy tał j ą o coś, ale Lu nie odpowiedziała, zaj ęta przy glądaniem się nowej , która skakała
przed workiem , próbuj ąc boksować. Łokcie trzy m ała odsunięte od tułowia, kiedy uderzała, ręce
skręcały j ej się w przegubach. Zady szana, rozej rzała się dokoła, ale nikt nie zwracał na nią uwagi.
Rękawice zsuwały j ej się z rąk przy każdy m ruchu.
Lu zostawiła Ricky ’ego z Manon i podeszła do niej . Pokazała j ej podstawowe ciosy, a potem
kazała j ej zdj ąć rękawice. Podała j ej swoj e i patrzy ła, j ak tam ta j e wkłada, j eszcze ciepłe,
przesy cone potem Lu; patrzy ła na j ej twarz, na której zachwy t m ieszał się z gry m asem wstrętu.
Cheick czekał na Lu po treningu. Nie widzieli się od tam tego wieczoru, kiedy zobaczy ła szczury
przebiegaj ące po podłodze ciem nej sali restauracj i. Ten fragm ent opowieści dla Sprite nazwała
Ostatnia rozmowowieczerza.
Podał j ej ry ż z kozim m ięsem i korzeniem m anioku, wiedział, że uwielbia kongij skie j edzenie.
Jadła, a on m ówił o egocentry zm ie, wpatry waniu się we własne wnętrze, doskonaleniu nie
wiadom o po co i cały m zachodnim , patologiczny m narcy zm ie. Przełknęła, a on powiedział:
„Chcę zasy piać z tobą i przy tobie się budzić. I dzieci, bez tego nic nie m a sensu…”. Dopiła
herbatę z pły waj ący m w środku korzeniem im biru. Cheick zam ilkł.
– Jak m usisz j echać, to m usisz – podj ął w końcu po długiej chwili. – Kiedy ś też tak czułem , że
m uszę j echać. Poj echałem na pogrzeb m am y i zostałem kilka lat. Jeździłem po cały m kraj u,
poznawałem to, co dawno powinienem znać, swoj ą kulturę. Nie m ieliśm y w belgij skiej szkole
historii Konga, żadnej wzm ianki o Afry ce. Sam m usiałem wszy stko odkry ć, do wszy stkiego sam
doj ść.
Wstał i podał j ej kartkę.
– Co to j est? – zapy tała.
– Adresy m oich kuzy nów.
Przełknęła ry ż, popatrzy ła na niego, wreszcie zapy tała:
– Cheick… Poczekasz?
– Nie wiem . Naprawdę nie wiem , m alutka. Jestem m ężczy zną, potrzebuj ę kobiety. Żeby ze
m ną by ła.
– Kobiety ? Nie m nie?
– A co, j esteś m ężczy zną?
– Czuj ę się j ak j edna z wielu…
– Przecież nie z wielom a rozm awiam , ty lko z tobą.
– U nas w Polsce m ówi się, że „j ak kocha, to poczeka” – powiedziała, ale Cheick ty lko spoj rzał
na nią spod wpółprzy m knięty ch powiek.
Odprowadził j ą do dom u, cm oknął w policzek i rzucił na pożegnanie:
– Live your life.
Stała na lotnisku, m ij ały j ą kobiety w woalach, m ężczy źni w turbanach. Wreszcie z daleka
dostrzegła kozacko sterczący czarny kucy k. Daniel by ł wy ższy nie ty lko od niej , ale też od
większości podróżny ch.
– Dałeś sobie radę. – Obj ęła go i ugry zła się w j ęzy k.
Poklepał j ą z pobłażaniem po plecach. Pierwszy raz przy j echał do niej sam , Tata Bis ty m
razem nie chciał lecieć do Brukseli.
– Przeży wa rozstanie z Moniką. – Daniel wciągnął walizkę na ruchom e schody. – Naj pierw
m am a, teraz Monika…
– A tobie j est sm utno?
Wzruszy ł ram ionam i.
– Mnie j est łatwiej niż j em u. Pam iętasz, co m am a powtarzała: przed nam i całe ży cie.
Kiedy zasnął, Lu wertowała pism a, które j ej przy wiózł z Polski. „Wśród pań panuj e m oda na
boks” – przeczy tała. Boks, j ej autenty k, prawda j ej ciała – j est m odny. Na zdj ęciu estety czna
atletka o napięty ch m uskułach m ierzy ła do obiekty wu prosty m . Lu odłoży ła gazetę. Wszy stko j est
schem atem . Przy j aciele i wrogowie, zwy cięzcy i przegrani, kolonizatorzy i kolonizuj ący, ci z
Północy i z Południa – wszy scy wszy stkich określaj ą, form atuj ą. Nie m a j ak się wy rwać.
Sala by ła ogołocona z m ateraców, w m iej scu ringu walały się resztki lin, m iej sca po zdj ęciach
bokserów j aśniały pusty m i kwadratam i na tle żółty ch ścian. Lu oparła się o drzwi, przez które tu
kiedy ś zaglądała z bij ący m sercem . Nie wiedziała, czy kiedy ś ten świat stanie się j ej , a teraz on
odchodził, dem ontowany j ak ring, na który m uczy ła się walczy ć. Budy nek sprzedano, j ej klub
przestał istnieć.
Oparła się o ścianę i popatrzy ła w lustro. Walid, Sené, Farid, Sim one, Jean-Pierre, Fatim a,
Manon. Cheick, Sprite. Teraz to niewy raźne postaci, a przecież by li tu kiedy ś z nią.
Oderwać się od całości, odtoczy ć.
W kory tarzu coś zaszurało. Obtarła twarz, zgasiła światło i wy szła z pustej sali. Na kory tarzu
stał Diallo. Bez słowa wy ciągnął przed siebie rękę i obj ął j ą za ram iona.
– Przepraszam . Oj ciec m nie strasznie opieprzy ł. Powiedział, że m u przy noszę wsty d.
Patrzy ła na niego, nie rozum iej ąc.
– Oj ciec poznał tu Polkę, która m u powiedziała, co Igor wy pisy wał na swoim blogu. Nie
m iałem o ty m poj ęcia, nie znam polskiego. Polka oj cu przetłum aczy ła, a on wy ciągnął ze m nie,
gdzie Igor m ieszka. Oj ciec j est szczupły, rastam ana nikt nie podej rzewa, że um ie się bić.
– Co m u zrobił? – Lu się przestraszy ła.
Diallo zachichotał.
– Poszturchał go trochę. Igor m ówi, że takich oczu nigdy nie widział, teraz m u się śnią po
nocach. I że oj ciec m u wpuścił paskudnego wirusa, Igor stracił wszy stkie pliki w kom puterze.
Oj ciec m ówi, że nic m u wpuścił, że to nie on, ty lko ręka sprawiedliwości. Szkoda, że oj ciec
wy j echał do Londy nu. Ma tam inne dzieci, odwiedza nas po kolei. Znalazł tam j akąś pracę przy
sadzonkach.
Zeszli po schodach, który m i ty le razy wbiegała, wdy chaj ąc zapach worków, spocony ch ciał,
m aści na siniaki. Schodziła zawsze z ociąganiem , czekaj ąc na inny ch, żeby razem m ogli wy j ść
przed budy nek i stać w bram ie, gadaj ąc, śm iej ąc się, dopóki ciała nie wy ziębiły się w przeciągu.
– …związek, prawda? – Diallo coś m ówił, spoj rzała na niego zaskoczona, zapom niała, że tu j est.
– Mówię, że dobry by ł nasz związek, ty i j a, prawda? – powtórzy ł.
– Nasz związek?…
– Super by ło.
Ostatni raz ogarnęła spoj rzeniem żółte, odrapane ściany, wciągnęła w płuca to, co zostało po
znaj om y ch zapachach.
– Tak, by ło super – powiedziała z przekonaniem .
Szła przez plac targowy. Kubły z kwiatam i, plam y kolorów, zapowiadały lato. Pom y ślała, że
kupi kwiaty, ale j ej uwagę odwróciły czerwone grzbiety tom ów ułożony ch j eden na drugim na
parapecie w pom ieszczeniu z bankom atam i. Weszła, żeby zobaczy ć, co to za książki, ale ty tuły
by ły po niderlandzku. Znad czerwony ch tom ów spoj rzała na kolorowe główki kwiatów. Mogę j e
kupić – pom y ślała. Ale w gruncie rzeczy wy starczy, że na nie popatrzę.
Weszła do dom u z brzuszkiem . Beauguerlange, Diam broso, Biful. Sm y cze m opsów pan
iVerm eegstah owinęły j ej ły dki, psy drapały kolana Lu, cieszy ły się, że j ą widzą.
– A pani gdzie się znowu spieszy ? – zagaiła sąsiadka gderliwie.
Lu uśm iechnęła się i ruszy ła do windy bez słowa. Usiadła przed kom puterem , otworzy ła em ail
od Sister Fa. Organizuj ą kolej ną wy prawę, czy Lu j edzie?
Lu (dy m ek): Wczoraj oparłam się o drzewo, naj pierw ram ieniem , potem biodrem . Twardość
ciała Cheicka, bliskość naszy ch skór. Nieprzewidy walny, kłótliwy Cheick, coach de j alousie. Tak
się bałam , że nabiorę koloru związku.
Bez niego j est j ak bez drzew. Stracić łączność z całością, odpaść, zostać na swoim – wiem , j ak
to j est. Miłości chodzą po ludziach, ale nie wiadom o, z j aką częstotliwością. Wej ść głęboko w
ży cie. Wej ść na ring.
Kobieta założyła nogę na nogę i spojrzała na brązowe sznurowadła. Wyglądała na zadowoloną z
siebie. Właścicielka guzika – ta pierwsza, od której kurtki odpadł – pewnie układała sobie z kimś
życie, oby z kimś, kto okaże się tego wart. Tak się kończą dobre historie.
Wstała, poprawiła dżinsy i poszła na peron Eurostara. Guzik wyrzuciła po drodze. Celowała w
kosz, ale upadł obok. Nie zauważyła, że guzik podniosła mała dziewczynka i teraz obracała go z
ciekawością w palcach.
2013, Bruksela – Norm andia – Bruksel a Jag ska vara tillbaka här (szw.) – Wrócę tu niedługo.
2 Please do not… (ang.) – Proszę nie wrzucać ręczników papierowy ch do m uszli klozetowej .
Proszę korzy stać z kosza na śm ieci.
3 N. Hagen, B. Potschka, R. Heil, African Reggae, 1980 [1979].
4 On n’échappe pas à sa destinée (fr.) – Nie m ożna uciec przed przeznaczeniem .
5 Le coach de jalousie (fr.) – dosł. instruktor zazdrości.
6 J’suis con! (fr.) – Jestem idiotą!
7 Tu n’es pas con (fr.) – Nie j esteś idiotą.
Document Outline