Sekuła Helena
Szlak Tamerlana
Musiał mówić.
Musiał mówić, nie mógł powstrzymać nieodpartej potrzeby
wypowiadania myśli. Inaczej bezwzględna konieczność speł-
ni się wbrew niemu przez niekontrolowaną lawinę informa-
cji. Tylko czy w ogóle mógł nią jeszcze pokierować?
— Nazwisko?
— Norman Sidoine...
Ego pamiętało, że naprawdę nazywał się Kruszyński i mi-
mo wielkiego wysiłku Kruszyński nie pozwolił Normanowi
zdradzić powierzonej tajemnicy.
Uczepił się wspomnienia. Nie czegoś ze świeżych doznań,
te umykały porażonej osobowości. Jego głębsze istnienie od-
woływało się do pamięci dzieciństwa, podsunęło ratunek.
Opowieść, kiedyś podsłuchaną z rozmów starszych, przeży-
tą, odesłaną w zapomnienie, a jednak, jak się okazało, wciąż
w nim obecną, doświadczenie jednego z mężczyzn rodziny,
wyniesione z wojennej zaprzeszłości.
Ranni, terminalni i szczęśliwcy zdolni do przeżycia, bez
względu na płeć leżeli pokotem na betonowej posadzce niedo-
bitej bombami hali targowej. Sienniki mieli nieliczni. Z zaim-
prowizowanych bloków operacyjnych szarytki, sanitariuszki
i wolontariat prowadziły, ciągnęły na płachtach z workowego
płótna, pełniących także obowiązki prześcieradeł bądź dźwi-
gały na chałupniczo skleconych noszach rannych, martwych,
dogorywających w pomieszczeniu wielkim jak hangar.
Pacjenci, budząc się z narkozy, wciąż jeszcze oszołomieni,
wiedli monologi o sprawach błahych i znaczących, intymnych,
wstydliwych, kompromitujących. Psychiczny negliż pod pre-
- 5 -
sją ubocznego działania dożylnej narkozy, środków podaro-
wanych zdruzgotanemu wojną miastu przez Międzynarodo-
wy Czerwony Krzyż.
Ów mężczyzna z rodziny, przerażony drastycznością zwie-
rzeń, wydartych nieprzytomnym przez farmakologię, przy-
rzekł sobie oszukać przymus opowiadaniem zdarzeń nieważ-
nych. I udało się. Słowa dotrzymał.
— Jestem synem kobiet silnych... — teraz późny wnuk po-
wtarzał konwencję, karmiąc demona gadulstwa.
— Co on nadaje? — siedzieli przy nim obaj, jeden brodaty,
drugi z krechą na policzku, krzywousty.
— Dyrdymały. Ja go jednak zaprawię — niecierpliwił się
Brodaty.
— Spokojnie! Ty, zmumifikowany, jak się nazywasz?!
— Norman Sidoine... Wszystko, czego w człowieku nie zła-
mią ból i strach, ma jednym nakłuciem odmienić chemia?
Niedoczekanie! Centymetr płynu wbity w ciało? Upokarza-
jące. Kim jesteśmy, czym jest charakter, siła ducha, godność,
hart, rozum? Tylko glejem z bukietami neuronów, skoro krop-
la byle czego zmienia osobowość...
— Znów nadaje po polsku... Skąd znasz polski?
— Slawistyka na Sorbonie—podsunął błędną informację. —
Znam rosyjski, niemiecki... Iz podłogo wora ja stal żurnalistom
stojkim i kriepkim bojcom... spasiba sowietom, spasiba czeki-
stom, spasiba Stalinu rodnomu... Meine mutter—moja matka,
sprzedawała apfel —-jabłka, przyszła ziege — śliczna koza i sie
hat gestohlen — z woza, paniatno, verstehen sie deutsch?
Jednak coś w nim czuwało, pod warstwą porażonego jeste-
stwa kuliło się głębsze istnienie, istnienie prawdziwe, nie bez-
krytycznie uległe, chociaż bardzo słabe, jednak z całą pew-
nością nienależące do Normana Sidoine. Mozolnie rozdzielał
myśli, ukrywając te, które muszą pozostać w nim. Morderczy
wysiłek opierającego się JA wewnątrz niego i przeciw niemu.
— ...tysiąc koni przepuszczamy, a jednego zatrzymamy...
- 6 -
Miał wrażenie, że cała wiedza chce się z niego wydobyć nie-
zależnie od jego woli. Uczucia znane z testów, jednak nie w ta-
kim natężeniu. Może preparaty były za słabe, może podtrzymy-
wała świadomość sprawdzianu? Więc jednak świadomość...
Preceptor obiecywał antidotum neutralizujące ów mus,
na dniach miało wyjść z prób. On już wyszedł z profesjonal-
nej obróbki, pozwolono odetchnąć, zamieszkać na mieście,
cieszyć się wolnością i Paryżem. Zobowiązany, by stronić od
emigranckiej kolonii, zwłaszcza rodaków, odkrył dzielnicę
francuską. Okazało się — są jeszcze takie w tej wielonarodo-
wej metropolii.
Znalazł tani pokój na mansardzie pod łupkowym dachem
karawanseraju Mignon w Zaułku Bezwstydnych Dziewczyn.
Z podwórka pełnego czarnych kotów i ławic czarnych folio-
wych worków na śmieci prowadziła galeria na inną uliczkę,
sień, położona w środku domu, miała drugie drzwi, wycho-
dzące na jeszcze inną. Nareszcie poczuł się nieskrępowany,
anonimowy, niezależny, poniekąd wolny.
— Średniowiecze było mniej pruderyjne, ulica od zawsze
nazywała się rue Putassiere1 i nikomu nie wadziło, dopiero
jakimś bigotom na początku stulecia — oświecił nowego lo-
katora patron, częstując przy cynku gościnnym calvadosem
na dobry początek.
Obok, na podium wielkości stolika, bez względu na po-
rę nocy zawsze wypinały się jakieś Artystki. Pieśniarki, tan-
cerki, wróżbitki, iluzjonistki, akrobatki, mimy, chiromant-
ki, astrolożki, wypinały się tak samo bez względu na emploi,
odziane w szczątkowe kostiumy, jakieś kwiatki, usta, oczy,
karciane czy gwiezdne symbole przyklejone na sutkach, haf-
towane cekinami kliny osłaniające płeć i złocone kogucie pie-
rze na siedzeniu.
1 Rue Putassiere — (fr.) ulica dziwkarska.
- 7 -
Wybór miejsca Preceptor przyjął do wiadomości z pobła-
żaniem, przypomniał tylko, że podrzędne kawiarnie nieko-
niecznie jedynie policja miewa na stajni.
—... zelektryfikowany, zaopatrzony w komputerowy mo-
dem telefon niewłączony do sieci może wnikać do zamknię-
tych obwodów końcówką sztucznej pamięci z automatycz-
nym disc drive...
— Co on klepie? — dowiadywał się Brodaty.
— Elektronika. Ogólnie wiadome — zbagatelizował ten ze
szramą od skroni do górnej wargi, przez co usta przypomina-
ły łódkę ukośnie cumującą pod nosem.
— Nie ogólnie, tylko fachowcom — zaprotestował.
— Jesteś elektronikiem?
— Jestem Norman Sidoine, urodzony w Bretanii, obywa-
tel francuski, slawista, szukam pracy...
— Masz fałszywy paszport — stwierdził Brodaty.
— Jest w porządku, w najlepszym porządku, lepszego w ży-
ciu nie widziałeś, certyfikat nie sparszywiał od tego, że mnie
nafaszerowaliście jakimś świństwem. Skopolamina? Prze-
starzałe, chemia poszła do przodu, sterydy, anaboliki, pen-
tatin...
Pierwsza warstwa, tylko pierwsza warstwa, chociaż nie po-
winien mówić o elektronice, preparatach, używać rodzimego
języka — ganiło istnienie głębsze, istnienie prawdziwe, zma-
gając się z drugim, porażonym JA. Człowiek starał się poko-
nać farmakologię.
— On sobie robi kpiny, dać po ryju? — chciał wiedzieć
Brodaty.
— Mamy czas i dość specyfiku — powiedział Krzywy.
— Większej dawki mogę nie przeżyć. Szef nakopie ci do
dupy, jeśli mnie utrupisz.
— Jaki szef?!
— Twój, wasz, diabli wiedzą, czyj, z pewnością nie mój...
Nie mam żadnego, znajdę zajęcie, będę miał. Pierwsza war-
8
stwa, tylko pierwsza warstwa, reszta to chemia. Nazywam się
Norman Sidoine, urodziłem się...
— Przestań! — zdenerwował się Krzywy.
— Odpowiadaj na pytanie — żądał Brodaty.
— Odpowiadam na pytania, nazywam się Norman Sidoine...
— Jezu, nie wytrzymam i naprawdę mu przywalę! — za-
wył Brodaty.
— Ściana Wschodnia, co wiesz o Ścianie Wschodniej ? —
domagał się Krzywy.
— Merde, merdowate, merdziane, merdologiczne, merdo-
lone, mer... Jesteśmy dinozaury, może diplodoki z dwoma
ośrodkami dyspozycyjnymi...
— Co wiesz o Ścianie Wschodniej?!
— .. .w lutową noc roku tysiąc czterysta czterdziestego na
polecenie wdowy po cesarzu niemieckim Albrechcie drugim,
mieszczka wiedeńska Kotanner ukradła strzeżoną koronę
Świętego Stefana, koronę królów węgierskich... — demon ga-
dulstwa brał swój żer, człowiek przezwyciężał chemię.
Człowiek znał Ścianę Wschodnią, Rzekę, Kanał, Wielką Mo-
renę, Jezioro, Puszczę z natury, z map, makiet, filmów, wizji
komputerowych. Zaliczył wszystkie sprawdziany, ostatni wi-
zytował facet z Lyonu.
— ...spacyfikowane gangi, uszczelniona Marsylia, uodpor-
nione na brudne pieniądze banki — mówił facet z Lyonu.
— Powiedzmy — zamruczał Preceptor. Facet z Lyonu udał,
że nikt się nie odezwał.
— ...zmniejszył się wpływ, obrót, nawet sieć detalu, moż-
na było mówić o poważnym ograniczeniu, nawet niedoborze
opiatów, kanabisów i pochodnych. Wprawdzie w Niemczech
pojawiły się syntetyki, ale...
— Najlepsi w ersatzach i cyklonie... — znowu zamruczał
Preceptor.
— Oni dostarczają surowce, proces chemiczny dokonu-
je się za miedzą, w Polsce. Przy różnicy kursu dolara do zło-
- 9 -
tówki obróbka wypada prawie darmo. Gotowy produkt, na-
zywany przez dealerów speed, wraca do zleceniodawcy, jak
na razie problem lokalny, poradzą sobie z nim sami Niemcy.
Zresztą na Polaków nie ma co liczyć, faworyzują służby po-
lityczne, a teraz mają kaca przez proces toruński. Sam od-
czuwam coś podobnego po wysłuchaniu filipiki, wygłoszonej
w sali sądowej przez zabójcę oskarżającego ofiarę. Faszysta,
popłuczyny po Goebbelsie, ale — mais revenons d nos mou-
tons — powróćmy do naszych baranów. Na rynku, mimo po-
ważnego odcięcia dostaw z krajów latynoamerykańskich,
obserwujemy wzrost podaży opiatów i pochodnych. Ruszył
Wschód. Mamy podstawy sądzić, że tranzyt odbywa się przez
Polskę — mówił facet z Lyonu.
— Nie śpij, Norman, pierwszorzędne wiadomości. Nigdy ta-
kich nie słyszeliśmy — znów zamruczał Preceptor. Był prak-
tykiem, powtórki znanych rzeczy nastrajały go sceptycznie.
— Aha, człowiek taszczył się aż z Lyonu, żeby nam to
wszystko opowiedzieć — zgodził się Norman.
Norman Sidoine — tak się nazywał tutaj i jedynie Precep-
tor znał jego prawdziwe nazwisko, nawet nie jest pewne, czy
zostało zakodowane w pamięci komputera, odkąd pojawiły
się wirusy trapiące sztuczne mózgi.
— Oczywiście nie twierdzę, że to jedyna trasa — zareagował
facet z Lyonu na wymianę szeptów między tymi dwoma — rów-
nie dobrze towar może płynąć szlakiem Hanzy, ekspediowany
przez Rygę, Kłajpedę, Königsberg... Bierzemy też pod uwagę
ewentualny kanał przez Bałkany. Ostatnio zatrzymano furgo-
netkę z Turcji. Przez Bułgarię, Jugosławię zdążała do Włoch.
Opiaty wieźli w torbach, nawet niezamaskowane. Lecz twoim
zadaniem, Norman, jest identyfikacja traktów polskich — fa-
cet z Lyonu dźwignął się z otchłani skórzanego kluba, przypo-
minającego skrzyżowanie kołyski z balią, zbliżył do mapy.
Była duża i prawie zwyczajna, lecz dotknięcie elektronicz-
nej trzcinki rozświetlało wskazany punkt, dopóki następne
-10 -
dotknięcie go nie wygasiło. Graniczne miasta odpowiadały
czerwienią, linie kolejowe mżyły srebrem, drogi — od auto-
strad po bite trakty — ożywały gamą fioletów, pas ziemi ni-
czyjej lśnił czernią antracytu.
Obraz graficzny uzupełniała makieta. Dopracowane
w szczególe rozjazdy, bocznice kolejowe, cmentarzyska roz-
padających się wagonów na porosłych mietlicą torowiskach,
dworce z wypalanej cegły, betonowe rampy, śmietniki, drew-
niane wychodki, ustawiane na słupach nad jamami, mia-
steczka skupione wokół kościołów, wyniosłe dzwonnice, oka-
załe plebanie.
Odtworzone w papier-mache fragmenty Ściany Wschod-
niej rozstawiono na stelażach departamentami, jak to okre-
ślali niepoprawni Francuzi, mimo całej znajomości rzeczy
niepotrafiący wyjść poza swoje widzenie świata i podziały ad-
ministracyjne. Tych „departamentów" rozróżniali trzy. Pół-
nocny, południowy i reszta między tamtymi dwoma, wszystkie
z dodatkiem „wschodni". Żeby rzecz uprościć, departamen-
ty ponumerowano. Na życzenie całą dokumentację kompu-
ter wyświetlał w dowolnej konfiguracji, powiększał wybrane
fragmenty, synchronizował trójwymiar modeli z odwzorowa-
niem kartograficznym.
— Numer jeden: Kolej. Brześć, Warszawa, Poznań, Kuno-
wice. Numer dwa: kolej. Lwów, Medyka, Przemyśl, Zgorzelec.
Wariant A. Kolej. Medyka, Kraków, Bratysława, Wiedeń. Wa-
riant B. Kolej. Lwów przez Małańce, Suwałki, Warszawę i tak
dalej. Popraw mnie, Norman, jeśli zauważyłeś nieścisłość.
— Małańce nie mają bezpośrednich połączeń z Suwałka-
mi.
— Zatem przeładunek na trasie, co stanowi dodatkowe ry-
zyko i ja wybrałbym raczej trakcję samochodową, chociaż tam
nie ma autostrad.
— Rosyjskie tory są szersze. Na stacjach granicznych
zmniejsza się rozstaw podwozia, wagony starego typu, bez
automatycznej regulacji kół, przenosi na inne osie. Dobra
okazja do zmiany środków transportu. Należy także wziąć
pod uwagę szlak wina. Bardzo stary trakt. Przed epoką dróg
żelaznych i motorów spalinowych tamtędy ciągnął handel,
zwłaszcza wozy i tragi na płozach, z węgierskim tokajem przez
Miszkolc, Koszyce, Poprad, Łysą, na Kraków, na Gdańsk lub
Szczecin. Od niedawna kursuje tam interesujący towarowiec
cargo. Trasę od południowej granicy nad morze przebywa
w czternaście godzin.
— Jak na Polaków, to osiągnięcie — pochwalił facet z Lyo-
nu.
— Nie mam pytań — powiedział Preceptor.
— A więc witamy pełnomocnika grupy — uśmiechnął się
do Normana facet z Lyonu. — Dobierzesz sobie ludzi, ich dos-
sier przedstawi ci Preceptor.
Tak wyglądało ukoronowanie szkolenia. Najlepszy! Nawet
nie wiedział, kim byli ci, spośród których zdobył najwyższą
lokatę, poza tym, że rodacy. Nigdy ich nie widział. Przecho-
dził od instruktora do instruktora, z ćwiczeń na ćwiczenia,
z wykładu na wykład, zawsze sam, jeden, jedyny uczeń z nie-
odłącznym Preceptorem. Na wstępie powiedziano: najwybit-
niejszy otrzyma samodzielność, szeroko pojętą swobodę po-
stępowania i decyzji. Musiał być najlepszy, musiał zdobyć
prawo wyboru. Miał własny, sobie tylko znany cel, niedostęp-
ny nawet wszechwiedzącemu Preceptorowi.
— Potrzebujemy Polaków świeżo przybyłych z kraju, zna-
jących bieżące realia i przynajmniej jeden zachodnioeuropej-
ski język, nie bierzemy emigrantów ani pobytowców — po-
wiedział Preceptor na pierwszym spotkaniu, nie siląc się na
żadne wstępy.
— Ale dlaczego właśnie ja, w jaki sposób do mnie trafiłeś?
— zareagował zdumieniem, zdołał ukryć niepokój.
— Już powiedziałem, jestem z Interpolu — wyjaśnił, nic
nie wyjaśniając Preceptor.
No tak, Norman — wtedy jeszcze nie nazywał się Norman
— ledwo zaznał Paryża i nawet nie wiedział, że centrala Inter-
polu ma siedzibę w Lyonie. Zresztą ciężko uczulony na rodzi-
me służby paramilitarne nigdy nie pomyślał o jakimkolwiek
zbliżeniu z podobną organizacją. I nagle ten wysłannik, po-
jawiający się jak deus ex machina. Zbieg okoliczności, prze-
wrotny dar losu, intuicja zawodowców? Poczuł się nieswojo
i w tej samej chwili uświadomił sobie możliwości, wynikają-
ce z propozycji, jakich dotychczas nie przeczuwał.
— Muszę jednak wiedzieć, w jaki sposób do mnie trafi-
łeś.
— Na młodych Polaków, zwłaszcza władających francu-
skim, zostały uwrażliwione nasze służby, a nawet pedle i kon-
sjerżki. Ale ty dałeś się zauważyć w Berlinie. Jak widzisz,
nic demonicznego. Proponuję ciekawą pracę i dobre wyna-
grodzenie.
— Ciekawą pracę już mam, powinieneś i o tym mieć po-
jęcie, skoro tak wszystko wiecie — próbował wybadać, na ile
jest dla nich przezroczysty.
— Nie powiedziałem „wszystko". Powtarzam: naszą uwagę
zwróciły twoje zainteresowania w Berlinie, szczególnie wie-
czorne zajęcia u Herr Doktora. Z jakiego powodu zaapliko-
wałeś sobie drogi kurs u zawodowego łamignata?
— Żeby w razie konieczności łamano cudze, a nie moje
gnaty.
— On szkoli zawodowców.
— Możliwe. Nie byłem powiernikiem Herr Doktora.
— Przestań się jeżyć. Zbieram wiadomości o tej wszechnicy.
Nasze służby napotykają adeptów podobnych szkół w różnych
częściach świata. Najemnicy, cyngle, różni mięśniowcy.
— O werbowaniu do Legii Cudzoziemskiej, Afryki, do Laty-
nosów mówiło się na Kreuzbergu, ale czego się tam nie mówi.
Rezerwat biedy, nostalgii, nieprzystosowania, także hołoty bez
skrupułów z pewnością dostarcza ludzi niekonwencjonalnym
- 12 -
- 13 -
zawodom, lecz ci, poinformowani, z jakimi ja się zetknąłem,
nie spotkali się z żadną podobną propozycją, a na prywatne
lekcje u Herr Doktora ich nie stać. Studio znali z ogłoszenia
w „Jelicie". To polska knajpa w pobliżu parkingu frachtowców,
właściwie „Pod Harnasiem", ta nazwa się jednak nie przyję-
ła, powszechnie jest znane przezwisko.
— Zgadza się.
— Bywają w „Jelicie" pośrednicy czarnego rynku. Bywa
polski Kreuzberg art. W starych, nieczynnych fabrycznych
halach, magazynach, piwnicach, dzięki symbolicznym czyn-
szom zaczęli osiedlać się artyści. Rzeźbiarze, malarze, kobier-
nicy, aktorzy, mimowie, tancerze, twórcy i animatorzy lalek,
młoda polska sztuka, uboga jak mysz kościelna. Lecz to już
zupełnie inny świat i nikomu z nich nie przyjdzie do głowy
zaciągać się do Legii czy w służbę u Afrykanerów. Jeśli im po-
zwolą żyć i uprawiać swój kunszt, może wyrosnąć na Kreuz-
bergu swoisty Montmartre, więc, jak widzisz, właściwie nie
przybyłem z kraju, tylko z Berlina, a ty potrzebujesz świe-
żych, wprost z naszego tygla.
— Kilka miesięcy nie ma znaczenia, ale... po kim nosisz
żałobę? — Preceptor zauważył pasek czarnej krepy na koł-
nierzu bluzy
— Matka.
— Tego nie wiedziałem.
— Umarła nagle niedługo przed moim wyjazdem na Za-
chód.
Nie widywał nikogo oprócz Preceptora, który cierpliwie
poprawiał jego wymowę. Norman Sidoine, obywatel Repub-
liki, nie mógł mówić źle po francusku, ten paszport pomy-
ślano jako ochronę na wypadek ucieczki i sposób na szybkie
przemieszczanie się poza granice. Zresztą przed wyprawie-
niem w Polskę miał otrzymać także dokumenty Republiki
Federalnej Niemiec.
— Dostaniesz do nich kontakt. Unikaj polskiego aparatu
ścigania i w żadnych okolicznościach nie wyjawisz nikomu
istoty swojej misji, związku z nami. W kraju będziesz na pol-
skim nazwisku.
— Najlepsze własne. Zawsze mogę spotkać znajomego al-
bo kapuchę, po co ma łamać sobie głowę, dlaczego nazywam
się inaczej...
Nie został wysłany do Lyonu. Jako Norman Sidoine prze-
kroczył, to znaczy przejechał samochodem prowadzonym
przez Preceptora, bramę Wyższej Szkoły Wojskowej przy pla-
cu Vendôme w Paryżu. Wsiąkł na wiele miesięcy Wychodził
stamtąd jedynie w towarzystwie Preceptora. Nie żadna wol-
ność na przepustce, dalszy ciąg ćwiczeń, sprawdzian umie-
jętności, orientacji, odmiany wyglądu, a także zwyczajnego
bycia pośród ludzi, żeby nie odwykł, nie zdziczał. Śmiać mu
się chciało, kiedy Preceptor wodził go po Paryżu.
— Przecież będą działał przeważnie na zadupiu.
— Na czym, Norman? — Preceptor co i raz ujawniał po-
dobne braki leksykalne w swojej dość znośnej zresztą pol-
szczyźnie.
— W interiorze — przybliżył owo pojęcie podopieczny.
Gdzież było Małańcon, Ogrodnikom, Medyce, czy Małasze-
wiczom do światowej metropolii. Jakie doświadczenie dało
się tam przenieść? Raczej powinien odwyknąć.
— Zamknij się, szkolę kadrowego pracownika, nie byle
cyngla. Wszystko w swoim czasie.
Woził go do Bretanii, wynajdywał pejzaże przypominające
Ścianę Wschodnią. Iglaste lasy, małe miasteczka, wsie prze-
ważnie o zmienionym charakterze, stare zagrody, tłocznie,
domy, schludne, zadbane w niby naturalnych ogrodach, słu-
żyły rekreacji. Chłopska Francja odeszła w przeszłość. Jeden,
dwóch farmerów z rodziną uprawiało areał dawnej gminy.
Osady na makiecie, nawet na filmach też wyglądały nieźle,
chociaż niepodobne do kamiennych budynków pod łupkiem.
Preceptor, który Ściany Wschodniej nie oglądał inaczej niż
- 14 -
- 15 -
w technikolorze, mówił o niej z pewną nostalgią. Dużo drew-
na. Drewno było modne i w cenie, tylko intrygowały go wy-
chodki, oglądał konstrukcje na dylach, bawił się zamykaniem
i odmykaniem drzwi na modelach, chciał wiedzieć, po co są
pod nimi doły, gdzie woda i w ogóle jak to funkcjonuje.
Ściana Wschodnia.
Budził się jakby ze snu, pamiętał wszystko, co się z nim
działo, odkąd weszli na facjatę ci dwaj, Brodaty i Krzywy, lecz
od pewnego momentu jakby amnezja, pustka. Nasłuchiwał.
Cisza. Ostrożnie uchylił powieki.
Mansardowe okno z kretonową firanką, tapeta w chińskie
pagody, leżał na wielkim łóżku z niklowanymi zagłówkami.
Nie ulegało wątpliwości — znajdował się w swoim pokoju
na poddaszu karawanseraju Mignon. Czuł niesmak, suchość
w ustach, coś podobnego do kaca.
— Chcesz kawy? — z jedynego fotela podniósł się Precep-
tor. — Ale masz sen, pozazdrościć. Czekam i czekam, zaczą-
łem się już nudzić.
— Sysysynu! — zrozumiał.
— Ostatni sprawdzian — rozłożył ręce Preceptor w obron-
nym geście.
— Skąd wziąłeś takie mordy?
— Charakteryzacja, ale to wysłużeni praktycy.
— Dałem się zaskoczyć.
— Raczej nie miałeś szans, ale wyciągnij wnioski na przy-
szłość.
— Idź do diabła!
— Poważnie. Jutro wracasz do kraju. Masz jakieś zlecenie?
— Na Vendôme zostawiłem parę ternewów1. Wyślij je mo-
jemu staremu.
1 Ternew — silny pies o gęstej sierści. Szkolony często do ratowa-
nia tonących.
II
W pierścieniu lasów — domy skupione wokół kościoła i wy-
smukłej dzwonnicy. Dzwonnica jest nowa, odróżnia ją styl
i materiał, z jakiego została wzniesiona, jednak stanowi har-
monijne dopełnienie znacznie starszej od niej świątyni.
Im dalej od sacrum, tym swobodniejsza zabudowa. Na roz-
ległych siedliskach parterowe domy, dwuspadowe dachy z fa-
cjatą, domy z modrzewiowej dłużycy, posiwiałe od deszczów,
zamożniejsze pod szalunkiem z dębu, jesionu, orzecha, na
zapleczu warzywniki, gospodarskie budynki dla krowy, pa-
ru owiec, samochodu, rzadziej konia, których przeważnie
nie wyzbyli się, jak i resztek swojej ziemi, niepochłoniętej
przez żelazną drogę, ni wiejscy, ni miejscy, „przy kolei" od
paru pokoleń.
W perspektywie sznury zastygłych wagonów, przęsła se-
maforów nad wysrebrzoną światłem księżyca powierzchnią
szyn, dzielącymi osadę na Górną i Pod Lasem.
Ciszę rozdzierają gwizdy manewrujących lokomotyw.
Wysoki płot przy niebrukowanej drodze, solidna furta,
zamknięta symbolicznie, wystarczyło sięgnąć między pręta-
mi ogrodzenia i wyjąć haczyk z zaczepki. Szpaler jodeł i zwa-
rzone pędy cukrowej róży rzucały bezkrwisty księżycowy cień
na ścieżkę, obsadzoną badylami zamarłych astrów. Zaszcze-
kał pies, zawtórowały sąsiedzkie.
Śmiały znieruchomiał pod osłoną najeżonych szpilka-
mi świerkowych łapek, wsłuchany w zacichające psie głosy.
W głębi bielał dom. Okna ciemne. Żadnego znaku życia.
Zgodnie z rozeznaniem pies miał ograniczoną swobodę,
biegał „po drucie", po którym ciągnął ruchomy łańcuch przy-
- 17 -
troczony do obroży, przed frontem budynku gospodarczego,
gdzie stała rzecz najbardziej prestiżowa, duma gospodarza
i całej rodziny — niedawno przyprowadzony „z tamtej stro-
ny" fabrycznie nowy moskwicz.
Śmiały miał ze sobą nostrzyk1, gaz usypiający i łom kieł-
basy. Wystarczyła kiełbasa, tym bardziej że łukiem ominął
dawną stajnię, mieszkanie po padłym koniu, które zajęły ru-
maki mechaniczne. Muł niekoniecznie musiał być u siebie,
chociaż co można robić późnojesiennym wieczorem w Osa-
dzie otoczonej torami, żyjącej z torów i dla torów, z jedynym
lokalem, gdzie można było nawet potańczyć, który jednak
im dalej w noc, tym bardziej przypominał ponurą szynkow-
nię. Mieścił się w Rynku po drugiej stronie torów, dostatecz-
nie daleko od tej zamożnej, statecznej kolonii.
Na nieboskłonie pełgająca bladą fluorescencją tarcza cho-
wała się za czuby modrzewi, ogród zanikał w gęstniejącym
mroku. Śmiały, poprawiwszy szelkę plecaka, przerzuconą
przez ramię, śmignął ścieżką obramowaną krzakami zwarzo-
nych kwiatów i zrobił użytek z zapasowych kluczy. Zasuwa
ustąpiła, Śmiały wkroczył w cudzą prywatność, znierucho-
miał pod ścianą przybudówki.
Upewniony panującym spokojem bezdźwięcznie zamykał
rygle. Oswajał mrok. Najpierw wynurzył się krzyż okiennej
ramy, później kontury sprzętów. Lodówka, blaszana kuchnia,
wąż przewodu spinającego ją z pękatym pojemnikiem gazu,
szafka na naczynia i krzesło. Na nim złożył swoje brzemię. No-
sił buty na podeszwach z krepy, nie wywoływały nawet szme-
ru na klinkierze, dokąd nie sięgała mata, ułożona przy progu.
Podobnie bezszelestnie przeniknął do sąsiedniego pomiesz-
czenia, dokąd prowadziły drzwi bez zamka. Tu panowała au-
1 Nostrzyk — miododajna roślina o żółtym lub białym kolorze
kwiatów i intensywnym zapachu.
ra lochu, Śmiały nie widział końca swojej ręki, gdy wyjmował
z kieszeni ślepą latarkę. Dopiero jej siny promień wydobył
z ciemności szczelnie zasłonięte okno i leżącego mężczyznę.
Młody. Głowa odchylona na oparcie legowiska, porażone bez-
władem ciało, stężałe oblicze bez wyrazu, szkliste, jakby roz-
lane oczy, z których uciekły źrenice, spod przymkniętych po-
wiek patrzyły w głąb siebie. Niebieska poświata wilczego oka
lampki Śmiałego obmacała tamtą twarz.
Muł.
Śmiały rozpoznał pierwowzór, obejrzany wielokrotnie na
wideo. Jego tożsamość utrwalił w pamięci równie starannie,
jak rozkład domu i usytuowanie na skraju śródleśnej Osa-
dy, gdzie musiał przerwać bieg każdy pociąg pod szklanym
stropem obrotnicy. Tutaj regulowano rozstaw kół. Po tamtej
stronie tory były szersze. Dalej, między dwoma pasami zie-
mi niczyjej, leżała potrójna granica: białorusko-polsko-ro-
syjska. Stamtąd już niczym nieskrępowany bieg w Europę,
dokąd towar przenikał mimo wielkich odległości, wyspecja-
lizowanych służb, wyuczonych psów, coraz bardziej udosko-
nalanych patentów elektroniki.
Muły. Tak Fauści przezywali wszystkich na szlaku, któ-
rych obowiązki ograniczały się do ściśle określonego miejsca
i przestrzeni. Rozciągnięty na zmiętej pościeli mężczyzna był
drugim Mułem w Pierwszej faktorii. Tylko lekkie, prawie nie-
zauważalne drgnienie powiek i rytm tętna świadczyły o życiu,
przytajonym na skutek czyjejś brutalnej ingerencji...
—Aleś zaprawiony — mruczy Śmiały, oglądając drobne jak
po ukąszeniu komara znaki na przedramieniu Muła, widocz-
ne spod podciągniętych rękawów flanelowej koszuli.
Śmiały pogardza tym mięczakiem, wykręcającym się od
życia nałogową ucieczką w omamy złowrogich kanabisów, za-
grażającym firmie i sobie. I to on, Śmiały, ma niańczyć gnoja,
jakby skończył szkołę pielęgniarek, a nie twardą szkołę życia
i przetrwania, dostępną tylko prawdziwym mężczyznom. Za-
- 18 -
- 19 -
pala lampę pod abażurem, Muł nie reaguje, pogrążony w in-
nym wymiarze stworzonym mocą opiatów. Sprawdza połą-
czenie między pomieszczeniami zajmowanymi przez Muła
a pozostałą częścią domu. Stąd nie groziła niespodzianka.
Drzwi, pełne drewno, z pięknie obrobioną ramą okalającą pły-
ciny, zamknięte były na klucz.
Opuścił zasłaniającą je tkaninę, czarno-biały kilim z nie-
farbowanej wełny. Z sieni przyniósł pozostawiony tam ple-
cak, wyjął z niego karton opakowany w szary papier, umieścił
na widocznym miejscu. Zabrane z kredensowej szafki dwie
szklanki z grubego szkła ustawił na stoliku, jedną po krawędź
napełnił ciemnozłotym płynem z pękatej butelki, którą na po-
wrót ukrył w swoim miechu, wydobył inną, płaską flaszkę ze
złamanym już szwem na nakrętce. Menisk sięgał dolnej kra-
wędzi firmowej etykiety z konstelacją gwiazd.
Obszukał kieszenie Muła. Portfel, trochę pieniędzy, prawo
jazdy, dowód: Maciej Łazarnik, zamieszkały: Skolimów pod
Warszawą... Badał dokumenty niespiesznie, skrupulatnie,
musiał mieć pewność tożsamości z filmu tylko znanej posta-
ci, wykluczyć możliwość pomyłki. Przejrzał zapiski w note-
sie, nie odkrył wśród nich niczego, co mogłoby dotyczyć Sze-
fa czy firmy i odłożył przedmioty tam, skąd je wziął. Wówczas
wypreparowany, daleki świat Muła przeniknęła świadomość
czyjejś obecności.
— Kim jesteś? — posłał pytanie w bezgwiezdną próżnię,
nie oczekując odpowiedzi.
— Człowiekiem.
— Jesteś dwoisty — zaszemrał Muł z zawrotnych wyżyn
swojej galaktyki, powracając w niedostępny wymiar.
Śmiały rozejrzał się po mieszkaniu. Dominowała meblo-
ścianka z półkami na książki bez książek. Za szkłem pyszni-
ły się serwisy do kawy, filiżanki różnych kształtów i genera-
cje kieliszków, patery, kryształowe misy, ozdoby. Błyszczała
pozłotką makieta kościoła w Świętej Lipce, Madonna w nie-
bieskim płaszczu z wijącym się wściekłymi splotami gadem,
który pokornie złożył łeb u jej bosych stóp, bukiet bzu z pla-
styku, żaglówka z fałszywego bursztynu, szkatułka z profi-
lem górala w otoku z szarotek.
Nie znalazł niczego, co mogłoby zaszkodzić firmie. Siadł
i czekał, aż tamtemu odejdzie dur. Zadrzemał. Obudził się
pod spojrzeniem młodego mężczyzny. Z posłania patrzyły na
niego zdezorientowane, lecz przytomne już oczy z zaczerwie-
nionymi spojówkami.
— Jak wszedłeś?
— Zwyczajnie. Nie były zamknięte. Nawet się zdziwiłem.
Dzwonię, biorę za klamkę i ładuję się do środka, patrzę i co
widzę? Leżysz urżnięty na płask. Pozazdrościłem i też poczu-
łem smak. Chcesz klina? — gestem zaprezentował przygoto-
waną na stoliku zastawę.
— Daj — Muł opuścił podciągnięte rękawy flanelowej ko-
szuli i zapiął guziki przy mankietach.
Śmiały podał mu napełnioną szklankę, sobie dolał z napo-
czętej płaskiej butelki. Muł pociągnął łyk, otrząsnął się i splótł
dygocące, rozbiegane dłonie na trzymanym szkle.
— Stara się o ciebie niepokoi. Nie piszesz, nie dajesz zna-
ku życia. Jak doszło do niej o mojej rajzie, zaraz dała dla cie-
bie przesyłkę. Mam jej powiedzieć, jak żyjesz, czego ci trze-
ba. Ja tutaj na jarmark.
— Najtańsze złoto w Peerelu?
— Właśnie. Po to przyszedłem.
— W Warszawie łatwo o przepustkę?
— Moja kuzynka jest fryzjerką, ma dojścia przez klient-
ki, trafi do komendantury, trafi do PRON-u i do WRON-y,
jakby się uparła. Ale w ogóle ciężko, całe miasto jak obóz in-
ternowanych. Na ulicy skoty, czołgi, gliniarskie suki. Faceci
w łaciatej zieleni.
— Skąd znasz moją matkę? — Muł znowu pociągnął łyk
i tym razem już się nie otrząsał.
- 20 -
- 21 -
— Nie znam, ale ona też się tam czesze. Jak się dowiedzia-
ła o moim wyjeździe, prosiła kuzynkę, żebym podrzucił pacz-
kę. Przywiozłem. Ponieważ nie byłeś w stanie odebrać, cze-
kałem, zresztą i tak musiałbym gdzieś się zatrzymać do rana.
No i jestem akuratny, nie mogłem cię zostawić w pootwiera-
nych izbach ugotowanego jak faszerowany dorsz.
Śmiały sugerował powszechnie znaną przyczynę odurze-
nia i pochmielu, jakby przez myśl mu nie przeszło posądzać
Muła o inne środki. Popijał swoją brandy i pilnie zważał na
poziom trunku w szklance gospodarza. Jednak nie namawiał,
nie starał się narzucić tempa. „Tylko nie zepsuć nastroju, nie
wzbudzić nieufności nachalną zachętą".
— Trzeba podać lekarstwo tak, aby się nie zorientował, cho-
ciaż nie wiadomo, czy poskutkuje. Niektórym pomaga, innym
nie, niektórych wykańcza, ale nie ma lepszego wyjścia. Nie
możemy trzymać ludzi uzależnionych — powiedział Szef, wy-
syłaj ąc tu Śmiałego.
Pod wpływem ostrożnie sączonego koniaku minęła ta ja-
kaś rozlazłość Muła, już nie wyglądał, jakby mu wyjęto stos
pacierzowy i wszystkie ważniejsze kości. Wyszedł do przybu-
dówki, zalał wrzątkiem herbatę i wybił na patelnię jajka.
— Nie mów matce, jak mnie zastałeś. Niedługo do niej zaj-
rzę — rozpakował karton, wzbogacił stół pieczonym boczkiem,
czekoladą i łomem węgierskiego salami.
— Nie palcem mnie robili — zapewnił Śmiały. Skończył ja-
jecznicę, kęsem chleba wytarł tłuszcz z patelni i odsunął tale-
rzyk z plasterkami salami, którego zdążył nakroić Muł. Miał
dość, rano w ogóle nie przywykł jeść, a już po alkoholu zu-
pełnie nie miał smaku na suche jedzenie. Wypił mocny napar
i pożegnał gospodarza, unosząc obraz dwóch pustych szkla-
nek po wypitych trunkach.
Na dworze spotkał ściśnięty przymrozkiem ranek, powietrze
jak szkło dźwięczało odległymi gwizdkami parowozów, niebru-
kowana ulica przemieniła się w polną drogę. Śmiały odnalazł po-
- 22
zostawiony w zaroślach samochód. Zdarł z głowy sztuczną grzy-
wę, odkleił nieprawdziwy zarost, włożył inne ubranie. Rozsunął
siedzenia, owinął się w śpiwór, odespał alkohol i zarwaną noc.
Do Warszawy powrócił wieczorem. Odstawił wóz w umó-
wione miejsce, do Omikronu przyjechał tramwajem, wziął
prysznic w gabinecie odnowy biologicznej i zjadł spóźniony
obiad, czekający na niego w termosach.
Nikogo z pracowników już nie było. Śmiały jeszcze raz
sprawdził zamknięcie wejścia i poszedł do gabinetu Szefa.
Wziął piwo z lodówki, zapadł w skórzany klub. Czuwał i za-
drzemywał w monotonnym szmerze elektronicznych urzą-
dzeń, pracujących w sąsiednim pomieszczeniu.
Kwarcowy zegar nad drzwiami wydziergał północ. Szef nie
dał znaku życia. Śmiały podniósł się z siedziska. Za wygodne.
Gdy zalegał w poduchach, morzył go sen. Nie żeby niezwy-
czajny wygód, w domu też miał fotele obite elegancką tapi-
cerką, nawet przytulniej sze od tych, posiadał także rzadkość,
za którą ludzie się zabijali — eksportowy bujak, moszczony
wietnamską plecionką, skombinowany po znajomości przez
kolegę z wojska. Ale u siebie co innego.
U siebie on jest szef, pierwsza osoba, żywiciel rodziny. Od-
kąd zaczął zarabiać w Omikronie, dom urządził jak willę ba-
dylarza. Na Zachodzie bywał, między ludźmi się otarł, oczy
na swoim miejscu ma, zagraniczne żurnale wnętrz przestu-
diował i od razu wiedział, jak i na co pieniądze wydać.
W technikę też obkupiony. Telewizor kolorowy Sony, pral-
ka automat, malakser i pomniejsze maszyny, chociaż matka
i tak ich nie używa, powiada, że łatwiej jej starymi sposoba-
mi w kuchni robić. Cóż, matka starej daty kobieta, niechaj
sobie ubija, sieka, kroi, czym chce, musu nie ma, ale nikt nie
powie, że syn o jej wygodę nie zadbał.
Jest wideo i zestaw grający, telefon też jest. Szef załatwił.
Śmiały mieszka na końcu świata, lecz Szef chce, aby tam po-
został.
- 23
Na zewnątrz habenda nie prezentuje się okazale. Nawet
przybudówkę, mieszczącą dwa pokoje i salon z kominkiem,
cały wyłożony drewnem jak szkatuła, po wierzchu dał otyn-
kować szarą zaprawą i fertig. Szef kazał nie wyróżniać się, lu-
dzi w oczy zbytkami nie kłuć, zawiści nie budzić.
Jak wszystko urządził, rzekł matce: dość sprzątania i my-
cia kibli w szpitalu, dość posług po ludziach, u siebie będziesz
teraz panią, twój syn na ludzi wyszedł. Siostrze tak nie powie-
dział, niech pracuje, niech ma wypełniony dzień od brzegu
do brzegu, bo najgorsze rzeczy ludzie robią z nicnierobienia,
z nudy, z bylejakiego przepędzania czasu, a cóż dopiero mło-
da dziewczyna. Lecz krzywdy nie cierpiała. Niejeden jej łach
kosztował więcej, niż kilka jej pensji. Taka to i posada — piąte
koło u wozu. Prawdę mówiąc, cały urząd to piąte koło. Jakby
się w ziemię zapadł, nikt by nie zauważył. Dla siostry Śmiałego
miejsce w sam raz. Głowy nie męczy, rąk nie urabia, jednak ma
po co do Warszawy jeździć, stroje obnosić. Niech obnosi, niech
ma. Płeć na modne szmaty nieodporna. Puści się z byle kim,
a zdobędzie. Każda. Już widać takie je Pan Bóg stworzył.
Żermena, dziewczyna na poziomie, owszem, na kawę do sie-
bie zapraszała, nieraz szarlotkę upiekła, słodkie wino postawi-
ła i palone w soli migdały, widelczyki, serweteczki, szyk! Ale
żeby coś z tych rzeczy, to nigdy; ale jak jej Śmiały srebrnego
lisa na ramiona rzucił, nogi rozłożyła. Siostra z matką przeżyć
nie mogły tego zwierzaka ze szklanymi oczyma. Cudzej takie
prezenty jak swojej sprawiać! Tu siostra z jednej matki, jedne-
go ojca, a tam nie dość, że nie rodzina, to jeszcze dziwka.
Taką zachłanność ujawniły domowe kobiety. Im bardziej
obrastały bogactwem, tym więcej chciały mieć. Nigdy niesy-
te, jakby je wyjadał od środka jakiś robal, potrzebujący do
życia wciąż nowych rzeczy, zawistne o każdy nie na nie wy-
dany grosz. Ano, nie wymachuje się pełnym naczyniem, jak
mówią, lecz prędko je ustawił: niechaj sobie raz na zawsze
zakarbują — nie jest dziwką kobieta, póki ON z nią sypia —
to po pierwsze. Dziewczyna, z którą ON sypia, jest rodziną,'
przestaje być rodziną dopiero, odkąd ON z nią sypiać prze-
staje — to po drugie. Jeśli będą ujadać na Żermenę albo jej
robić wstręty, on się wyprowadzi, chociaż dom jest po tatu-
siu i jemu też się coś należy, nawet gdyby nic nie inwestował.
Ale się wyniesie i wystawi rachunek za modernizację, zabie-
rze meble i technikę, a one więcej nie zobaczą od niego na-
wet złotówki drobnym bilonem.
Od tej pory domowe baby nie śmiały palca zakrzywić na
jego kobietę, jego kobieta zaś nigdy nie bywała na tyle głu-
pia, żeby go rozliczać z rodzinnych świadczeń. Wszystkie trzy
utrzymywał. Stać go. I wszystkie trzy na wyścigi dogadzają,
życzenia odgadują, słowa nie rzekną przeciw jego woli. Mat-
ka na dziewczynę filuje1, gdy on nieobecny, nic jej uwagi nie
ujdzie. Wygoda. Mała o tym wie, więc się liczy, no i liczy na
ślub. Niechaj liczy. W jego osadzie cudza narzeczona — towar
zakontraktowany, chyba że narzeczony łajza. O nim nikt tego
nie powie, nawet ci po kryminałach Śmiałego szanują, doce-
niają jego siłę i fart, więc do jego kobiety nikt nie zastartuje.
Komfort. Wszystko na miejscu, koryto, usługa jak w Vic-
torii, łóżko też prima sort. Na początku spróbował Małą pod-
szkolić, od czego wideo. Patrz, powiedział, jak się kultural-
ni ludzie ciupciają. I puścił jej właściwy film. Spojrzeć nie
chciała. Wstydliwa.
— Żadna kultura. Pornografia — odęła się jak żaba na ry-
kowisku.
Śmiałemu nie zależało specjalnie na wygibasach, w koń-
cu jakby się człowiek nie przymierzał, jednego narządu nie
rozmnoży, a trening i tak uprawiał codziennie, za to mu pła-
cili. Więc nie zależało szczególnie, tylko chciał zaimponować.
Nowoczesny jest, na poziomie i bez przesądów, ale kiedy ona
Filować — obserwować.
- 24 -
- 25 -
się zaparła, musiał pokazać, kto rządzi. Pokazał, a jakże, tyl-
ko miał w łóżku trocinową lalę, nie żywą dziewczynę.
Zgryzł się i zwierzył szefowi. Komu miał się zwierzyć? Ojca
nie pamięta, z matką nie mógł gadać o takich rzeczach. Nigdy.
Przez gardło by nie przeszło. Matka jest matka, nawet przy-
kro pomyśleć, że ona też kiedyś to robiła. Trudno. Inaczej nie
byłoby Śmiałego na świecie, ani żadnego człowieka. Nieele-
gancko urządzone, ale przyjemne. Fakt. Siostra do dupnych
porad nie partner, już Śmiały dopilnuje, żeby jej pierwsze łóż-
ko było po porządnym kościelnym ślubie. No więc powiedział
szefowi, jaką trafił nienowoczesną dziewczynę. Okazało się
— Szef od niego dwa razy starszy, uczony, oblatany, bogaty
— a też nie lubił łamańców ani zbyt profesjonalnie wykształ-
conych dziewczyn, tylko zwyczajne.
Szef był dla Śmiałego najwyższym autorytetem, Śmiały
go szanował. Jak nie szanować faceta, co rządzi mózgowym
przedsiębiorstwem, parluje w kilku językach i nie żaden wy-
moczek, gość z ikrą. Jednak mimo przewag nie zadziera no-
sa. Do wszystkich odnosi się koleżeńsko, ale tak, że nikt nie
ośmieli się spoufalać. To jest sztuka. Ludzie znali swoje miej-
sce. Śmiały też znał. Nigdy nie przekroczył niewidzialnej gra-
nicy, chociażby w barku czy lodówce.
Miał nieskrępowany dostęp do wszelakiego picia, mógł so-
bie nalać jakiejś wódki podczas nocnego dyżuru, mógł sobie
zrobić kawę, mógł wziąć coś do jedzenia, nawet cienko po-
smarować chleb kawiorem, jeśli słoik już napoczęty, ale ro-
zumiał, Szkot, markowe brandy i inne delikatesy są dla naj-
lepszych gości i zagranicznych klientów.
Na tych dyżurach Śmiały się nie przemęczał. W ogóle był
na wypadek alarmu urządzenia kontrolnego albo gdyby zda-
rzyły się jakieś pytania. Kontrolka nigdy nie zawyła, nawet
by chciał, mógłby się wykazać oddaniem Szefowi, wiadomo,
przyjaciół poznaje się w biedzie. No, odpukać, po co zaraz bie-
da, w potrzebie. Lecz wszystko funkcjonowało jak w szwajcar-
skim zegarku, pytania zadawano rzadko. Wtedy wystarczyło
nacisnąć właściwe klawisze i monitor wyświetlał odpowiedź,
którą należało powtórzyć do mikrofonu. Cała sztuka.
Śmiały z nudów, trochę z chęci przydania splendoru firmie,
wyćwiczył przekazywanie informacji bezosobowym, drewnia-
nym głosem, niechaj ludzie myślą, że gada z nimi omnipo-
tentny komputer.
A tak, omnipotentny. Uczył się od Szefa takich inteligen-
tnych wyrazów, zbierał je jak kolekcjoner, sprawdzał znacze-
nie, żeby nie wyjść w razie czego na palanta, przyswajał, na-
stępnie odszukiwał w leksykonie odpowiednik niemiecki.
Szef chwalił Śmiałego za ambicję i postępy w doskonaleniu
mowy ojczystej i obcego języka.
Dyżury trafiały się Śmiałemu od czasu do czasu. Kiedy szla-
kiem zdążało cargo, Szef osobiście warował przy urządzeniach
łączności. A w ogóle to najpierwszym zadaniem Śmiałego była
gotowość na skinienie Szefa. Szoferował podczas spotkań hand-
lowych nieobywających się bez alkoholu, ale nigdy nie był trak-
towany jak zwyczajny furman, czekający za kółkiem, który pod
nieobecność Szefa może najwyżej przysnąć albo przegryźć hot
doga. Śmiały, nie mniej elegancki od patrona, sadzany z nim
w jednym rzędzie, wiedział, co się należy. Nigdy nie tknął kie-
liszka, nie sięgnął garścią do szkatuły z wyrobami tytoniowy-
mi, nie palił, ale papierosy gościnne na stołach, przy jakich sia-
dywali z Szefem, stanowiły czystą walutę. Śmiały jednak był
ponad takie obrywki. Śmiały był kulturalny, Szef zadbał o jego
ogładę, nauczył mądrze milczeć i szykownie się ubierać. Dobrze
płacił. Wiedział, czego ludziom potrzeba. Dzięki niemu Śmiały
został kimś. Wiele mu zawdzięczał, nawet swoją przezwę.
— Mieli my króla z taką ksywą, tylko zadarł z klechą i źle
skończył — popisał się raz Śmiały, jeszcze wówczas zwyczaj-
ny Jurek, znajomością historii. Czytał Kraszewskiego, stąd
wiedział. W szkole tego nie brali, akurat zmieniono program
i Śmiały-król wypadł z planu klasy, do której uczeń — póź-
- 26 -
- 27 -
niej Śmiały — właśnie zdał, a przemieścił się do materiału,
jaki uczeń przerabiał w poprzednim oddziale. Można powie-
dzieć: Śmiały minął się w czasie z tym monarchą.
Z nadania Szefa został Śmiałym, a ludzie, nawet z firmy,
biorą zawołanie za nazwisko i zwracają się do niego „panie
Śmiały", czego nie prostuje, bo brzmi pięknie i podkreślane-
go zalety.
Do Szefa trafił przez Stangreta. Szczęśliwy traf, myślał na
początku. Kierownik wozowni namierzył go w podmiejskiej
kolejce. Śmiały w swoim życiu sprzed pracy u Szefa dojeż-
dżał do roboty w Warszawie elektryczką i w pewnych okre-
ślonych godzinach tkwił albo na peronie, albo w przedziale
podobnie zaśmieconym i zdewastowanym. Dopiero znacznie
później zrozumiał, że spotkanie ze Stangretem żaden przypa-
dek, tylko działanie gościa wyszukującego ludzi. Można po-
wiedzieć — kadrowiec.
Stangret nie pracował w Omikronie. Prowadził warsztat
naprawy samochodów i przedstawicielstwo kilku zagranicz-
nych firm, gdzie też sobie rąk nie urabiał. Pod szyldem Stang-
reta prowadził go inny człowiek, zaufany Stangreta. Normal-
ka. W tym czasie galopujących suchot gospodarki i ustawy
o przymusie pracy nie takie numery ludzie wymyślali. Na
przykład kolega Śmiałego żył z taksówkowej licencji. Co mie-
siąc na pniu sprzedawał kartki benzynowe przypisane do jego
taryfy, a sam z gablotą wynajmował się po ludziach za dniów-
kę i z paliwem klienta. Inny płacił ryczałt firmie za stempel
akwizytora w dowodzie, a robił na dziko w stolarni, ten zaś ze
stolarni kursował do Turcji, Indii, Tajlandii, skąd dostawiał
szmaty, skórę i elektronikę dla Rembertowa. Więc nie zdziwiło
Śmiałego, kiedy Stangret okazał się łowcą żywca dla Omikro-
nu. Najpierw sprowadził Śmiałego do siebie. Dokładnie prze-
badał szoferskie umiejętności i biegłość w mechanice, potem
zarejestrował w firmowanym przez siebie zakładzie.
— Jeśli się nadasz, na początek dostaniesz sześćdziesiąt
miesięcznie. Płatne z dołu — uprzedził Stangret i przedsta-
wił Szefowi, o którym Śmiały wtedy nic nie wiedział.
Przed tym facetem, ubranym od stóp do głów w miękką,
cienką jak jedwab skórę barwy kreciego futra, zaprezento-
wał krzepę i fizyczną sprawność. Tamten siedział z nieprze-
niknioną twarzą, jak gdyby patrzył na mało ciekawą telewi-
zję, a nie na Śmiałego, wprost wyłażącego z siebie, aby tylko
pokazać, jaka z niego sprężyna. W robocie, którą miał zamiar
porzucić, żyły pruł do zdechu za czterdzieści tysięcy, tutaj da-
wali z miejsca dwadzieścia więcej.
Kiedy już spłynął siódmym potem, kazali usiąść przed
niezwyczajnym telewizorem, sprzężonym z klawiaturą i na-
ciskać guziki, na ekranie wyskakiwały różne figury i sunęły
przez labirynt, Śmiały musiał kombinować, jak przeprowa-
dzić toto do wyjścia.
Wtedy po raz pierwszy widział komputer i brał udział w ta-
kim seansie. Jednak ganiając wycwanione fantomy, domy-
ślił się, że to nie zwyczajny odbiornik tele. Natomiast ucze-
nie moresu pionki czy topornie narysowanych ludzików nie
żadna zabawa, a test. I nie omylił się. Po zakończeniu prób
ekran wyświetlił: iloraz inteligencji tyle i tyle. Liczba nic nie
powiedziała Śmiałemu. Na iloraz inteligencji był badany ja-
ko rekrut, ale nie znał swojej miary, boją skryba zapisał w pa-
pierach, a tę jego smykałkę badał nie komputer, tylko ankie-
ta z pytaniami, gdzie należało wpisać w odpowiednie rubryki
„tak" albo „nie". Tutaj też nikt nie powiedział, czyjego czub
jest dobry, czy zły, jednak musiał wypaść zadowalająco, bo
milczący w kreciej skórze dał głos.
— Biorę cię na próbę. Będziesz moim szoferem i osobistą
ochroną. Ale o tej drugiej funkcji wiemy tylko ty i ja. Żad-
nego gadania ani ojcu, ani matce, ani w łóżku, ani w koście-
le, ani koledze z wojska. Rozmownych wyrzucam. I nicze-
go na swoją rękę, dyscyplina. Poza tym pracujemy głową,
nie pięścią.
- 28 -
- 29 -
— Tak jest — odpowiedział służbiście. Ta krótka rozmo-
wa przypomniała Śmiałemu szefa kompanii z wojska. Tylko
ten tutaj nie obiecywał powiesić za jaja, wyrwać je albo wy-
łuskać jak orzechy.
Na początku rzadko widywał Szefa.
Zmienił się rozkład dnia Śmiałego. Ale tak samo wsiadał
do zatłoczonej kolejki w zaduchu petów mimo zakazu palenia,
nie za często pranej odzieży, niedomytych ciał i marnych, źle
pachnących perfum. Wychodził bez śniadania, zaraz po przyj-
ściu meldował się trenerowi, ten rozpoczynał obróbką w ga-
binecie odnowy biologicznej z przyrządami gimnastycznymi,
parówką, natryskiem i innymi szykanami.
Po treningu, w pomieszczeniu do jedzenia, Śmiały rozwi-
jał swój chleb ze smalcem, naszykowany przez matkę, goto-
wał wodę w służbowym czajniku, robił sobie herbatę plujkę
z Popularnej, przynoszonej z domu. Dopiero pani Ela, go-
spodarcza, sprzątaczka, praczka i dostarczycielka obiadów
domowych, mająca także pieczę nad jadalnią, uświadomiła
Śmiałemu jego prawa. Tak samo jak wszyscy tutaj, mógł brać
esencję parzoną przez nią w ceramicznym imbryku, trzyma-
nym w specjalnym termosowym pudle.
Po zjedzeniu części pajd Śmiały mył ręce i zasiadał w por-
tierni, oszklonej klatce dwa metry na dwa, aż do obiadu. W za-
sadzie nie była to żadna robota, tych paru pracowników po-
znał pierwszego dnia, a klient nie walił tłumnie i godzinami
nie było nawet na kogo pofilować, czy chociażby odpowie-
dzieć „dzień dobry".
Tkwił jak kołek w płocie i trawił nudę, popychał wzro-
kiem wskazówki ściennego zegara, który wisiał na wprost
loży, a z którego nie chciały spadać sekundy. Żeby chociaż
mógł obejrzeć „Przegląd Sportowy", komiks, albo przynaj-
mniej possać cukierek. Na szczęście palił tylko okazjonal-
nie, przeważnie przy alkoholu, bardziej dla fasonu niż z po-
trzeby. Jako wyrostek marzył o karierze boksera i chodził na
treningi do domu kultury na swoim końcu świata, jak nazy-
wała matka ich osadę. Trener nie brał palących młodzików.
Ponieważ Śmiały wolał boks od papierosów, więc poświęcił ty-
toń. Wprawdzie nie wykierował się na championa, ale uchro-
nił przed nałogiem. Później miał gdzieś szczeniacką manierę,
nabył umiejętności budzących respekt, pięści, których lepiej
było nie prowokować. Roboty tutaj też by nie dostał, gdyby
nie mógł obejść się bez szluga.
Stangret uprzedzał:
— Jesz w jadalni, ćwiczysz w gimnastycznej, myjesz się pod
prysznicem, palisz w domu. Na służbie żadnego glamania,
siorbania, smoktania. W portierni nie kopcisz, nie pijesz, nie
ssiesz, nie czytasz, nie oglądasz. Piętnaście minut na drugie
śniadanie, trzydzieści na obiad, wyłączone z obliczeń płaco-
wych. Na służbie żadnych tłustych palców wycieranych w pa-
pier, bułek z czymś, żadnego pojadania, stygnącej herbaty
albo resztek z fusami w zasięgu ręki, żadnych popielniczek
z petami, żadnych imienin, opłatka, pierwszego maja, Miko-
łaja, wesołego jajka, śledzika, lipca, października. Nie oble-
wa się tutaj awansów, premii, gratyfikacji, nie zalewa robaka,
chandry, wkurwienia i żadnych innych okazji.
O szesnastej firma kończyła pracę. Śmiały unieruchamiał
wejście, w ciągu dnia gościnnie rozsuwające przed każdym
skrzydła z pancernego szkła. Po skontrolowaniu pokoi zasia-
dał w gabinecie Szefa i otwierał drzwi pomieszczenia, gdzie
działała elektronika, serce firmy.
Z początku czuł się nieswojo w ciszy, szemrzącej samoczyn-
nym odbieraniem wiadomości, później się przyzwyczaił. Wte-
dy, gdy dopiero nastał, obowiązki Śmiałego ograniczały się do
bycia przez noc. Mimo wszystkich zabezpieczeń najbardziej
niezawodnym stróżem wciąż jeszcze pozostawał człowiek.
— Niczego nie dotykasz, nie ingerujesz w pracę urządzeń.
Jeśli usłyszysz wysoki, przeciągły dźwięk, musisz mnie na-
tychmiast zawiadomić.
- 30 -
- 31 -
Całe zadanie. Za mało na noc, podczas której nie wolno na-
wet oglądać komiksu. W niewypełniony, stojący czas na cha-
ma wpychało się myślenie o lodówce.
Podczas jednego z pierwszych dyżurów, kiedy już trochę
oswoił obite skórą meble, interkom i od czasu do czasu zry-
wający ciszę szmer telefaksu, zajrzał do lodówki, ciekaw, co
też Szef w niej trzyma. No i zobaczył. Jedzenie i napitki. Za-
graniczne, z takimi nalepkami, jakich Śmiały nigdy nie oglą-
dał. Na widok płatów wędliny, łososia, sera z wielkimi dziu-
rami w przezroczystych opakowaniach poczuł wściekły głód.
Zły na siebie trzasnął drzwiczkami i zabrał się do swoich pajd
ze smalcem, dawanych przez matkę w takiej ilości, aby star-
czyło na trzy posiłki. Wtedy jeszcze nie zamawiał, jak wszy-
scy pracownicy, obiadu u pani Eli, jeszcze nie dostał pierw-
szej pensji, wypłacanej z końcem miesiąca, oszczędności nie
miał, żył z tego, co wydzieliła matka, długu, choćby chciał,
nie było gdzie zaciągnąć, i marzył o prawdziwych wycieru-
chach. Nie jakieś pyramidy, turecka tandeta, tylko wrangle-
ry albo levisy.
Przez niegodne mężczyzny wścibstwo dłuższy czas miał
świadomość istnienia lodówki. Czasami ta wiedza doskwie-
rała bardziej, czasami mniej, jednak nie udawało się zupełnie
zapomnieć. Jest, rozpiera się olbrzymia i brązowa, w maho-
niowej obudowie dobranej fakturą do mebli, pełna jedzenia
i picia nigdy jeszcze niekosztowanego. Lecz ani razu nie tknął
nawet kęsa.
Może stanowiła dodatkowy test? W każdym razie jeden
osiłek, ćwiczony podobnie jak Śmiały, nie wytrzymał. Spił
się podczas pierwszego dyżuru niczym kot walerianą i usnął
we własnym pawiu na dywanie. Odkryty rano, wciąż jeszcze
spał i to Śmiałemu, gdy tylko zjawił się na obróbkę u trene-
ra, kazano odwieźć osiłka do domu. Nigdy więcej ów adept
nie pojawił się w firmie.
— Twoja pensja — po miesiącu zajrzał do portierni Stang-
ret. Położył przed Śmiałym trzy dwudziestki sałaty z portre-
tem Jacksona.
Śmiały trochę zbaraniał, ale się opamiętał, zgarnął bankno-
ty z nonszalancją, na jaką tylko potrafił się zdobyć po tym za-
skoczeniu. Stangret zapowiedział przy angażu „sześćdziesiąt",
Śmiały myślał, że mowa o rodzimej walucie. Dostał sześćdzie-
siąt dolarów, w tamtym czasie warte sto tysięcy na warszaw-
skiej czarnej city. Poczuł się kimś. Nie podejrzewał, iż jego
treningi i niewyjadanie Szefowi z lodówki są w takiej cenie.
— Stary cię weźmie, ale musisz pójść na szkołę — zakomu-
nikował Stangret warunek Szefa.
— Na szkołę... — zniesmaczył się Śmiały. Stanowczo na-
uka nie była tym, co lubił. Skończył zawodówkę z dobrymi
ocenami z przedmiotów technicznych i bardzo słabymi z po-
zostałych, czuł się wystarczająco wyedukowany i nie miał za-
miaru już nigdy w życiu usiąść w szkolnej ławce. Ale tu pro-
ponowano zupełnie inną szkołę.
— Podciągną twój boks, nauczą samoobrony, walki, trochę
karate, strzelania, oduczą skrupułów. Ochroniarz to zawód,
nie etat dla amatora.
Śmiałego wysłano do Zachodniego Berlina. Koszta miały
być ratalnie potrącane z jego przyszłych poborów. Lekko pod-
pisał zobowiązanie na piętnaście tysięcy dolarów, gdy rów-
nocześnie zawarto z nim kontrakt, określający jego płacę na
sześćset miesięcznie, ważny z dniem podjęcia obowiązków
w Omikronie po powrocie ze szkolenia. Jako uczeń miał do-
stawać nadal sześćdziesiąt dolarów pensji, wszelkie koszta na-
uki, zakwaterowania, wyżywienia załatwiała firma transferem,
czerpiąc z udzielonej uczniowi pożyczki, z czego Śmiały otrzy-
mał do ręki dziesięć marek. Trochę więcej niż równowartość
paru biletów komunikacji miejskiej z terminalu Tiergarten do
miejsca przeznaczenia. Ale to było na wszelki wypadek.
— Na dworcu walisz prosto z pociągu do misji protestanc-
kiej, zajmującej się podróżnymi. Siedzisz tam, czekasz, aż
- 32 -
- 33 -
cię odbiorą. Pamiętaj, nigdzie się stamtąd nie ruszasz — in-
struował Stangret.
Śmiałemu w czasach przed Omikronem nie przyszłoby
do głowy starać się o paszport, nawet gdyby miał pieniądze.
Śmiały egzystował na swoim końcu świata — jak ich osadę
nazywała matka, lubiąca dawać do zrozumienia, że pocho-
dzi z Marymontu, stołecznej dzielnicy, gdzie ujrzała świat-
ło dzienne i żyła, dopóki nie wyszła za mąż — w tej od Boga
i ludzi zapomnianej miejscowości, co niczym płonka zasiała
się przy podmiejskich torach nie wiadomo jak.
Śmiały też czasami powtarzał za matką, ale bez jej przeko-
nania, bo nigdy nie był na Marymoncie, ani gdzie indziej, tylko
w osadzie, która wcale nie wydawała się taka zła. Tu się urodził,
tu dorastał w dwóch izbach z sienią, w domu, przypominają-
cym szary kloc, leżący dłuższym bokiem na ziemi, przykryty
ukośnie nachylonym dachem poszytym papą, na podwórku
między szopą z opałem, klatkami dla króli, kurzym kojcem
i gołębnikiem. Stąd chodził do zawodówki w sąsiedniej, więk-
szej osadzie, w miarę, jak dorastał pośród chłopaków, popala-
jąc skręty własnej roboty z resztek tytoniu, wykruszanego ze
zbieranych na peronie okurków, odprawiał elektryczki z przy-
stanku i patrzył nostalgicznie za oddalającymi się latarniami
ostatniego wagonu na dalekie, opalizujące zielenią pawie oko
semafora, na głębię, zamykającą się za kolejką.
Nad peronem zaciągał wieczór, zaczepiali wracające ze
szkoły dziewczyny, dziewczyny przyspieszały kroku, nie ba-
ły się. To były swoje dziewczyny, znane od małego — siostry,
krewne, towarzyszki dziecinnych zabaw. Co innego nowa,
niewkupiona w tutejszą społeczność. Wobec nowych, zwłasz-
cza przyjezdnych z Warszawy, nie obowiązywała lojalność,
można sobie było zrobić ubaw i zdrowo taką postraszyć. Nie-
chaj nie zadziera nosa, wielkie mecyje — Warszawa.
Warszawa każdego rana w każdym domu osady budziła ter-
kotem zegarów, sygnałem kolejki na niestrzeżonym przejeź-
- 34 -
dzie, łoskotem kół na złączach, każdego rana zabierała dorosłą
ludność osady do przepełnionych wagonów, odsyłając każde-
go wieczora w takim samym ścisku i zaduchu, zmęczonych,
obładowanych torbami z prowiantem, z których wystawały
długie, pszenne bułki, nigdy niewidywane w tutejszym jedy-
nym sklepie. Od święta, przeważnie z okazji pierwszego ma-
ja, wspominano w gazetach o takich jak oni, z podmiej skiego
pierścienia małych miejscowości, sile usługowej stolicy. Gdy-
by nagle nie przybyli do swoich zajęć, stanęłyby służby miej-
skie i komunalne, nie mogłyby pełnić funkcji szpitale, żłob-
ki, handel, stołówki, miasto utonęłoby w śmieciach. Ale oni
przyjeżdżali co rano, chociaż wiedzieli, że dopiero po dziesię-
ciu latach ciągłej służby Miastu mogli otrzymać prawo stałego
meldunku, warunkującego zapis do warszawskiej spółdzielni
mieszkaniowej, gdzie średnia oczekiwania wynosiła wówczas
około piętnastu lat i z każdym rokiem była dłuższa.
Matka Śmiałego nawet nie marzyła o spółdzielni. Ledwo
wiązała koniec z końcem, na załatanie dachu musiała pro-
sić o pożyczkę, skąd wzięłaby na wpłatę i co by jej przyszło
z mieszkania w bloku? Te trochę więcej snu? Przywykła. A jak
się trafiło siedzące miejsce, dosypiała w pociągu. I tutaj, na
końcu świata, miała ogród, wsadziła w ziemię jarzyny, uro-
sły. Hodowała kury, króliki, a w blokowisku co? Goły beton
i piętro pod niebem. Wcale nie pragnęła opuścić osady, cho-
ciaż w jej wspomnieniach Marymont jaśniał najbardziej war-
szawską Warszawą. Żyli z niej, w jej cieniu, z poczuciem od-
rzucenia przez Miasto, dla którego pracowali, ni gminni, ni
stołeczni, niczyi. Cudzoziemcy.
Śmiały dopiero jako podrostek pierwszy raz wybrał się do
Warszawy. Sprzedał kotną królicę, był przy pieniądzach. Wy-
siadł z chłopakami na Wileńskiej, ruszył ku swojej zagranicy.
Wprost z prowizorki dworca, szarej, o szarych lamperiach,
pomieszczenia z nigdy niemytym, zaśmieconym tokiem z po-
rowatego cementu w desenie rozdeptanych petów, śmierdzą-
- 35 -
cego chlorem i sikami, runął w zgiełk i tłok ruchliwego skrzy-
żowania. Ostatnie promienie słońca rozsypywały złote cekiny
na kopułach soboru, nikły, wchłaniane przez matową fakturę
Pomnika Braterstwa Broni.
— Czterech smutnych — oświecili bywali koledzy.
Istotnie, spiżowi żołnierze z głowami pochylonymi na pier-
si wydali się beznadziejnie przygnębieni.
— Z czego mają się cieszyć, z kolejek po kiełbasę, z kartek
na cukier, może z Radomia? — powiedział Bankier, noszący
ich zrzutkę na wino i splunął celnie w szczerbę chodnika.
Na Targowej wystawał z Mięsnego ogonek, pod drzwiami
skłębiony, niespokojny tłum. Krzyczały kobiety odpychane
przez młodych mężczyzn, jazgot i przekleństwa szatkował
zgrzyt skręcających tramwajów.
Władzy oni, ci z osady, nie lubili tak samo, jak nie lubili
jej ich rodzice, chociaż dorośli zbyt jawnie swoich uprzedzeń
nie manifestowali, ale — jak zapamiętał Śmiały — nie było
to już szeptanie, tylko pomruk. Z tym rośli. Nawet jego sio-
stra, wówczas kilkuletni szczyl, po Radomiu zamiast Ele me-
le dutki, przyniosła nie wiadomo skąd nową wyliczankę: Nie
ma szynki, nie ma serka, to zasługa wujka Gierka, eci peci,
eci peci, podpalimy komitecik. Ta wypominana szynka z ni-
czym im się nie kojarzyła. Nie jadali jej nawet w niedzielę.
Nie przywykli i nie pragnęli. Poprzerastany boczek, kark, że-
berka albo kumpie1 — to było najlepsze odświętne jedzenie.
Matka świetnie je przyrządzała.
Podczas pierwszego spotkania z Warszawą poszedł z chło-
pakami do wybiegu niedźwiedzi. Nad fosą stała gromada ga-
piów, misie dziadowały, wyciągając przednią łapę podeszwą
do góry. Śmiały zafundował im pączki. Później Bankier przy-
1 Kumpie — tradycyjna potrawa Suwalszczyzny sporządzona
z szynki wieprzowej, pozbawionej wierzchniej warstwy tłuszczu.
niósł patyka i rozpili dwie butelki pod drzewami nad Rzeką.
Woda była niska, szary nurt toczył się leniwie, jakby Rzeka
nie miała siły płynąć pod górę mapy, do morza.
Wracali na Wileńską. Bankier poprowadził do pociągu, który
stał na bocznicy i wyruszał jako ostatni przed nocną przerwą.
Tam osaczyli pozostałe flaszki. Bełt uderzył do głów, kolejka
ruszyła, hałaśliwi, agresywni szli przez puste wagony. Nielicz-
ni pasażerowie umykali do czoła składu, zbici w ciasne stadko
siedli w służbowym przedziale za kabiną maszynisty, a konduk-
tor zamknął się razem z nimi. Wtedy w watahę Bankiera wstą-
pił duch wojny, pocięli siedzenia w całym wagonie. Wykrawa-
ne płaty dermy odsłaniały miękką, bezbronną gąbkę.
Nie pamiętał, jak opuścił pociąg, ocknął się szarpany tor-
sjami w burzanach pod płotem domu. Brzask mącił granat
nieba, zaraz zawyje budzik, matka zobaczy puste posłanie, go-
towa podnieść raban na całą okolicę i zamiast do roboty, po-
biec na posterunek w sąsiedniej większej osadzie. Ryjąc no-
sem, jakoś sobie poradził z zasuwką, resztkami sił wpełzł do
mieszkania.
— Gdzie się włóczysz?! — matka stanęła nad nim z pa-
sem po ojcu.
Zaterkotał zegar, światło raziło w oczy, przyprawiało o mdło-
ści, od dawna już był silniejszy od matki, rzemień w jej ręku
świadczył tylko o rozpaczy kobiety, bezradnej wobec nagle
obcego wyrostka, własnego syna, wkraczającego na ścieżki,
jakimi podążały wyrzutki, obiboki i zakały osady.
Z oczyma wbitymi w jeden punkt przeczekiwał zwalniają-
ce obroty ścian, ta wyczerpująca czynność odbierała resztki
energii, był bardzo słaby, niezdolny wyjąć pasa z jej rąk.
— Jezus Maryja, co tobie?!! — matka przypatrzyła się je-
go pozieleniałej twarzy, jak węglem pociągniętym powiekom,
nie bez ulgi wycofując się z sytuacji, w jaką pchnął ją pierw-
szy odruch. Odłożyła narzędzie kary. Nie należy porywać się
na mocniejszego, nawet jeśli jest to dorastający syn, zwłasz-
cza nietrzeźwy dorastający syn. Sama nie piła, w jej domu nie
bywali mężczyźni, nie bywało wódki, nie bardzo rozumiała się
na stadiach opilstwa i pochmielu, lecz nie pozostawiał wąt-
pliwości odór, dobrze znany z wczesnych pociągów, wieczor-
nych peronów, dworcowych poczekalni. Napoiła chłopca go-
rącym mlekiem, natychmiast je zwrócił, widać nie pasowało
do znarowionych kiszek. Ugotowała krupniku z ryżu, czym
leczyła dzieci, siebie, zwierzęta.
Trzy dni organizm Śmiałego wypominał mu pierwsze w ży-
ciu pijaństwo. Gnębiony atakami biegunki i wymiotów polegi-
wał, niezdolny do niczego, płaski i wydrążony paroksyzmami
morderczych torsji i sama myśl, wspomnienie zapachu powo-
dowały nawroty mdłości.
Wiele czasu minęło, zanim odważył się znowu popróbo-
wać bełta, uderzył jak cios kastetem, z punktu zrewolucjoni-
zowane trzewia zaczęły jechać w górę, sztach peta dokończył
buntu. Śmiały ledwo zdążył skryć się w krzakach, by oddać
wszystko, co przełknął.
— Zajzajer. Pędzą go z siarki — powtórzył gdzieś zasłysza-
ną opinię, rozejrzał się po twarzach, ale nikt się nie śmiał.
Oni także opłacali podobną monetą swoje iluzje, wyobrażenia
o dorosłości, rytuał, podnoszący do rangi mężczyzn, powtarza-
jąc obyczaje, gesty, zachowania widziane u ojców, starszych
braci, ich kolegów. Jeszcze upojenie alkoholowe nie stało się
potrzebą, nie dążyli do niego świadomie, było przykrym na-
stępstwem, nieuchronną konsekwencją tamtego, męskiego
sposobu życia. Jeszcze.
Śmiały nigdy już nie uczestniczył w bebeszeniu siedzeń
elektryczki. Ponieważ markierował przy piciu, nie dostawał
małpiego rozumu, a na trzeźwo nie rajcowała go taka zabawa.
Gdy butelki zostawały wysączone i porozbijane o cembrowinę
nadbrzeża, gubił się po drodze, wracał innym pociągiem.
Z czasem dołączyli inni, którzy bądź z rozsądku, bądź ze
strachu lub usposobienia woleli nie demolować wagonów, nie
- 38
narażać się kolejarzom. A grupa Bankiera wpadła. Na trasę
wyszli tajniacy i kiedyś zgarnęli całą watahę. Bankier skoczył
na gliniarza z kosą, ciął po ręku, skończył w poprawczaku.
Później potoczyło się utartą koleiną. Wiadomo: poprawczak
nikogo jeszcze nie poprawił, Śmiały nigdy o takim poprawio-
nym nie słyszał.
Czasami widywał Bankiera, klienta sklepu z chemią, zi-
diociałego od autowidolu. Dawał kreaturze parę złotych jako
procent od wspomnienia po raz pierwszy oglądanej Wileń-
skiej, dziadujących misiów, bulwaru nad Rzeką, zagranicy
swojego dzieciństwa.
Pamiętnej wiosny opuścił pociąg na prawdziwym cudzo-
ziemskim peronie, ciągnął wraz z tłumem halami berlińskiego
terminalu, osaczony niezrozumiałym gwarem i coraz bardziej
nerwowo szukał znaku protestanckiej misji, skąd miał zo-
stać odebrany niczym paczka. Po raz pierwszy w życiu odczuł
swoją niemotę, uszy zamknięte na odmienne słowo. Błąkał
się z rosnącym poczuciem wyobcowania, upokorzony własną
bezradnością i szczególnym rodzajem upośledzenia, odbiera-
jącym słuch, głos i rozumienie.
Z odmętu dworcowych hal, bezładu myśli i energii, jak ra-
tunkowa tratwa nadpłynął swojski, dobrze znany symbol —
krzyż nad kartuszem1, pokrytym koronką szwabachy2. Był
uratowany. Pchnął skrzydło drzwi z ciemnego drewna i przy-
rzekł sobie nauczyć się nieznanej mowy.
W surowym wnętrzu siedzieli ludzie, dla niego także zna-
lazło się krzesło przy stoliku i miejsce na bagaż, otrzymał ku-
bek gorącej kawy, zaproponowano koc i leżankę w sąsiednim
pomieszczeniu.
1 Kartusz — ozdobne obramowanie herbu lub emblematu.
2 Szwabacha — rodzaj XV-wiecznego pisma gotyckiego.
39 -
Do kwestarskiej puszki na ofiary „co łaska", przytwierdzo-
nej w kącie białej ściany, z wdzięczności dla zakonnicy wrzucił
pięć marek z dziesięciu otrzymanych od Stangreta na wszelki
wypadek; nie żeby czuł się senny czy zmęczony, lecz troskli-
wość tej w czerń spowitej kobiety, chociaż także porozumie-
wającej się z nim na migi, podtrzymała jego poczucie własnej
wartości i pewność siebie, po raz pierwszy zachwianą przez
obcy żywioł, pośród którego nagle ogłuchł i oniemiał.
Z misji został wywołany przez elegancką panią. Uprzejmie
uśmiechnięta, zaprosiła do czerwonego jak mak samochodu,
lecz na poprawnym brzmieniu jego nazwiska kończył się jej
zasób polszczyzny. Śmiały korygował swój pogląd na zmarno-
wane pieniądze na słownik i płyty z lekcjami niemieckiego.
— Musisz opanować język na tyle, aby wiedzieć, co do cie-
bie mówią — tłumaczył na wyjezdnym Stangret.
Istotnie, musiał. Tutaj nikt nie odezwał się do niego po
polsku. Adeptów było kilku, każdy z innej parafii. Niemiec-
ki obowiązywał wszystkich i nikt się nie przejmował, czy ta
wieża Babel coś rozumie, czy nie.
Za sześćdziesiąt dolców miesięcznie, z perspektywą osza-
łamiającej sumy kilkuset po berlińskim kursie Herr Dokto-
ra, Śmiały położył uszy po sobie, lecz nie zamierzał poświęcić
ani chwili jakimś tam pomocom, zapakowanym przez Stang-
reta. Jednak po upokarzającej nerwówie na dworcu Tiergar-
ten zabrał się do nauki serio. Szło kulawo. Nie mogło inaczej,
skoro dobrze nie władał polskim. Wyrósł pośród subnarzecza
osady i nigdy nie starał się wysławiać lepiej, ponieważ w ogó-
le nie podejrzewał siebie o braki w tej dziedzinie. Z ograni-
czonym zasobem leksykalnym i bez pojęcia o zasadach mowy
ojczystej, z nienawiścią siłował się z obcą jak z wrogiem. Za-
wziął się jednak i z ciężkim mozołem przyswoił zasób okre-
śleń najczęściej używanych przez trenera. Nie było ich wie-
le. Porozumienie wspomagały gesty, w tych okolicznościach
wymowniejsze od słów.
40
Nauczano tutaj sztuki porażającego bicia, skutecznego za-
bijania i chronienia siebie. Program nie zaskoczył Śmiałe-
go, nie wzbudził żadnej rozterki. Normalka. Miał strzec Sze-
fa, musiał mieć przygotowanie. Więc nie dziwił się niczemu,
przykładał do nauki w sali ćwiczeń, resztę dnia poświęcał
wprawkom lingwistycznym, odizolowany w izbie ciasnej i su-
rowej jak cela.
Robił postępy, lecz wciąż była to beznadziejna niemczy-
zna, nieuwzględniająca żadnych prawideł języka. Natomiast
dobrze sobie radził w zajęciach wymagających sprawności
fizycznej.
Treningi zajmowały większą część czasu, dukanie słówek
resztę, jeśli chciał skorzystać z wolnego popołudnia, musiał
się opowiedzieć i wrócić o wyznaczonej godzinie. Obowiązy-
wał ścisły regulamin. Z początku w ogóle nie wychodził, po-
mny swojej niemoty, sprzyjał ascezie brak pieniędzy i ostre
zaprawy kondycyjne, po których walił się na łóżko i spał.
Wreszcie okrzepł, przywykł do zajęć, potrafił złożyć naj-
prostsze zwroty i chciał zobaczyć miasto, do czego pełny port-
fel nie wydawał się konieczny. Od trenera pożyczył plan, roz-
poznał na nim drogę do centrum z dalekiego przedmieścia,
gdzie wprawiał się w rzemiośle Fausta, zamknięty dotych-
czas w obrębie zalesionej posiadłości z domem, krytym ba-
senem, kortem, halą gimnastyczną, dźwiękoszczelną piwni-
cą do ćwiczeń balistycznych i pawilonem mieszczącym bursę
adeptów.
Wstąpił w rozpasaną neonami Kurfurstendamm.
Zapadał zmierzch, bezcieniowo gorzały witryny, kipiące
wszelkim dobrem sprowadzanym z całego świata. Poraziła
obfitość, wylewająca się wszystkimi porami miasta, natrętna
reklama zatrzymywała co krok nieobytego przybysza.
Z przepychem ubrane kobiety, eleganccy mężczyźni wynu-
rzali się z głębi markowych samochodów, otwieranych przez
szoferów w uniformach. Na szoferach błyszczał złoty szych,
41 -
na kobietach szlachetne kamienie, jak komety ciągnęły za
sobą smugi perfum, odgrodzone szalami z kosztownych fu-
ter mijały Śmiałego, jakby w ogóle nie istniał.
Olśniewające pary przekraczały drzwi w wieńcach róż-
nobarwnych świateł, tajemnicze podwoje, odsłaniające na
chwilę iskrzącego galonami portiera, fragment dywanu, ka-
wałek ściany wyłożonej drewnem, srebrny kinkiet, żyrandol
rozszczepiający jasność w kryształowych pryzmatach. Z jed-
nych wymykała się muzyka, z drugich pełna obietnic cisza,
z innych szmer rozmów, śmiech, piosenka. Zamykały się wro-
ta za kolejnymi gośćmi. Śmiały, ubogi i samotny, pozostawał
na zewnątrz, oddzielony nie tylko strzeżonym wejściem, lecz
jakimś niewidzialnym kloszem, mocniejszym i bardziej nie-
przeniknionym, niż tamto lakierowane drewno z mosiężną
niklową toczoną klamką, od porywającego świata bogatych,
od niewypowiedzianie wspaniałej egzystencji.
Śmiały nigdy dotychczas nie widział takiej obfitości, ta-
kiego zbytku. Pewex się nie umywa. Z pogardą porównywał
dolarowe sklepy w Warszawie, odkryte właściwie dopiero po
pierwszej wypłacie w Omikronie. Przedtem nieraz do nich
zaglądał z chłopakami, lecz wtedy należały do dziedziny roz-
rywki jak wyprawy do wybiegu niedźwiedzi, do wesołego mia-
steczka czy na bazar Różyckiego. Można było napaść oczy i nic
nie kosztowało. Nawet nie ciastko za szkłem.
Pierwsze pieniądze z Omikronu odsunęły tę szybę, niedo-
stępny luksus leżał na wyciągnięcie ręki. Śmiały cierpliwie wy-
liczał, co mógłby mieć za trzy banknoty z wizerunkiem Jack-
sona. Nie mógł kupić wszystkiego — nie kupił nic, wyszedł
rozczarowany i pełen goryczy, wściekły na cały świat za nie-
zaspokojone pragnienie posiadania najbardziej zachodniej za-
chodniości, symbolu życia, jakie się Śmiałemu należało, a ja-
kiego nie zaznał. Nigdy nie zastanawiał się ani wówczas, ani
później, gdy wszedł w rozmigotany światłami berliński wieczór,
z jakiego tytułu należało się właśnie jemu owo świetne życie.
- 42 -
Kurfurstendamm zmiotła wrażenie rodzimych dolarowych
magazynów, w jej łunach Peweksy utraciły cały blask, wydały
się marnymi kramami z tandetą, przypadkową zbieraniną nędz-
nych okruchów, strząśniętych ze stołu bogactwa. Tylko tamto
znajome uczucie rozczarowania, goryczy i wściekłości pozostało
takie samo i takie samo pragnienie: Mieć. Zaraz. Wszystko.
Po co było naparzać się z nimi. I u nas mielibyśmy tak do-
brze. „Oni nas wyrzynali" ¦— więcej w tym gadania niż praw-
dy. — Matka mówiła „wyrzynali"... Jak mówiła „wyrzynali",
znaczy wyrzynali. Była dzieckiem, ale pamięta — dziadka za-
kosili na ulicy, gipsem wypchali usta, rozstrzelali pod murem.
Zalepiali im fasady, oni krzyczeli „Jeszcze Polska nie zginę-
ła". Frajerzy — co im z tego przyszło.
Na Kurfurstendamm Śmiały nie doznawał żadnych senty-
mentów, żadnych względów dla rodzinnych wspomnień, żadnej
dumy. Miał gdzieś ofiary, bohaterów, męczennikowi ojczyznę.
Śmiały chciał mieć. Dużo. Prędko. Same najlepsze rzeczy.
Zbóje. Śmiały poczuł pretensję do tych bogatych ludzi na
Kurfurstendamm za ich przodków. Panoszyli się wrednie, do-
łowali ludzi jak padlinę, rabusie, nie dali się lubić i musowo
trzeba im było popędzić kota, ale teraz, tacy obłożeni wszel-
kim dobrem, powinni się przynajmniej poczuwać, oddać za-
grabione, spłacić zniszczenia, a nie tak bezczelnie korzystać
i mieć gdzieś poszkodowanych.
Śmiały czuł się ciężko poszkodowany. Przez nich sterczy na
Kurfurstendamm, obcy, nieproszony gość, czuje się nędzarzem
i wydziedziczonym, a oni, spuchnięci od szmalu, patrzą na nie-
go jak przez umyte szkło. O mało nie zapłakał z wściekłości i ża-
lu do tych wszystkich, przez których nie może korzystać z nie-
przebranych zasobów, zgromadzonych na Kurfurstendamm.
Trawiony zawiścią, bólem ubóstwa, niepohamowanym po-
żądaniem rzeczy, nie zdawał sobie sprawy, jak długo stał przed
wystawą jubilera, pożerając oczyma precjoza, które też chciał-
by mieć, chociaż dopóki nie zatrzymał się przed ową pano-
43
ramiczną szybą, pogardzał biżuterią, uważając to za babskie
cacka, niegodne zainteresowania mężczyzny.
Ściągnął na siebie uwagę policjanta. Obserwował Śmiałego
od dobrej chwili, nie podobała mu się przedłużająca się kon-
templacja młodego mężczyzny, w którym wprawne oko stró-
ża porządku rozpoznało obcego z kategorii najemników.
— Dokumenty...
No tak, nie omylił się. Złażą się tu z całego świata, włóczą
po Kudamie. Nie to, żeby taki mógł coś zrobić odpornej na
kule, kwasy i ogień szybie jubilera, ale są dysonansem, samą
obecnością wprowadzają nieład na wytworną ulicę, wizytów-
kę niemieckiej cywilizacji. Cudzoziemskiej hołocie, wszyst-
ko jedno: czarnej czy białej, powinno się zabronić wstępu do
śródmieścia.
— Gastarbeiter, Polen, ach so!
— Polen, ty erdolony sysysynu zezowatego królika i gar-
batej parówy — dał upust frustracji Śmiały, tym pewniej, że
nie sądził, aby berliński glina zrozumiał błogosławieństwo
rodem z podwarszawskiej osady. No bo czego się czepia bez
żadnej racji?!
Istotnie, policjant nie zrozumiał obraźliwego znaczenia,
lecz ton Śmiałego zabrzmiał jak warczenie psa, no i oczy, bez-
czelne, ponure, złe oczy, nakrapiane żółto jak oczy pumy, i sta-
ry berliński glina domyślił się, że to nic pochlebnego. Roz-
gniewało. Jak tamten śmie coś w ogóle mówić od siebie, na
domiar w tym swoim narzeczu, zamiast odpowiadać zrozu-
miale, ściśle na pytania, albo uprzejmie milczeć. Ale ten na-
jemnik studia sportu Herr Doktora, jak wyczytał z zaświad-
czenia, miał papiery w porządku, więc nie było podstaw do
przedłużania incydentu. Zwrócił paszport i tylko ryknął we-
dług najlepszych wzorów pruskiego zupaka1.
1 Zupak — pogardliwe określenie podoficera.
- 44 -
— Fort!
Śmiały położył słuchy po sobie, odszedł, wściekły i upoko-
rzony, odprowadzany długimi spojrzeniami przechodniów. Ki-
piała w nim uraza do policjanta, pomnożona o cały zbytek Kur-
furstendamm. Uh! Gdyby spotkał takiego w ciemnym kącie,
dałby mu wycisk wedle nowo nauczanych prawideł Ośrodka
Herr Doktora. Popamiętałby!
Ale trener uczył chłodnego podejścia do przeciwnika. Żad-
nych emocji. Inaczej popełniało się błędy, w zawodzie Fausta
czasami nie do naprawienia. Ostateczne.
Śmiałemu nie odpowiadał taki punkt widzenia. Człowiek
nie drewniany kloc. Kiedy Śmiały ładował, musiał być na goś-
cia podbuzowany, dopiero wkurwienie dodawało operacji tre-
ści i smaku, ale tak bez niczego, na zimno? Na zimno to tylko
lody kręcą. Z drugiej strony paskudnie zabrzmiało Śmiałe-
mu złowrogie w tym kontekście słowo: ostateczne. Co Herr
Doktor miał na myśli? Jeśli ciasny metraż pod ziemią, dlacze-
go nie powiedział wyraźnie? Jednak nie żądał uściślenia. Nie
ma się co martwić na zapas, jeszcze tak nie było, żeby jakoś
nie było. Trenera obowiązywał program, w programie różne
sytuacje, w jakich musiał umieć działać Faust. Wszystkiego
nie da się przewidzieć. Życie wciąż zaskakuje nowym. Trze-
ba myśleć. Śmiały myślał.
Wrócił z niedzielnej włóczęgi na swoje dalekie podmiej-
skie leże. Wcisnął bierkę identyfikacyjną w otwór umiesz-
czony na ścianie tuż obok bramy, fotokomórka uchyliła i za-
trzasnęła za nim furtę.
Ledwo wszedł do swojego kojca w pawilonie z wygaszony-
mi światłami, odezwał się telefon. Macedonka. Gospodyni,
ta sama, która zgłosiła się po Śmiałego do dworcowej misji.
Ona jemu przepustkę wydawała i jej musiał zwracać bierkę
uruchamiającą bramę. Bez tej plakietki z metalu wierzeje nie
poddawały się zwykłym prawom. Nikt nie mógł wyskoczyć na-
wet na piwo. Doktor miał pełną kontrolę nad adeptami. Byli
- 45 -
jeszcze inni, dochodzący uczniowie zwyczajnych kursów, lecz
stacjonarni z tamtymi się nigdy nie stykali.
— Żeton zwrócisz rano. Teraz uporządkuj podziemie pod
halą gimnastyczną. Zrób to zaraz — przekazała polecenie
Doktora.
— Stało się coś? — pozostawienie do następnego dnia elek-
tronicznego klucza od wyjścia na ulicę jeszcze się nie zda-
rzyło.
— Doktor zasłabł.
— Coś poważnego, wezwałaś lekarza?
— Nie twoja sprawa. Nie gadaj tyle. Idź i zrób ordnung
w piwnicy.
Szósta. Ona skończyła służbę. Wracała do domu jak co
dzień. Kolacja w kuchni, kiełbaski do odgrzania i ciasto. Poza
Śmiałym nikt jeszcze nie powrócił z miasta. Doktora nie wol-
no niepokoić, dla ludzi z zewnątrz nieobecny, spędza week-
end w wiejskim domu.
— Do widzenia — szmer opon na ubitej kruszywem alejce,
odgłos otwieranej i zamykającej się bramy. Cisza.
Śmiały pospieszył do piwnicy, komorę strzelniczą zastał ot-
wartą, klucz w zamku. Niepodobne do Doktora takie zanie-
dbanie, musiał być bardzo chory. Śmiały nurknął w uchylo-
ne drzwi, zbiegł na dół po trzech stopniach wyrównujących
różnicę poziomów i... zmartwiał.
Na skłębionym plastyku, rzuconym na worki z piaskiem,
leżała młoda kobieta z rozpłatanym brzuchem, kłąb wywle-
czonych trzewi nurzał się w kałuży krwi.
„Kurwa, ale wsiąkłem. Zboczeńcy. Chcą mnie wrobić".
Rozdzwonił się telefon, Śmiały znieruchomiał, wsłucha-
ny w natrętnie powtarzający się sygnał. Ugrzązł w czasie za-
krzepłym. Mijały eony martwej pustki, rozdzierane jedynie
tym nieznośnym terkotem. Śmiały zebrał się w sobie, prze-
bił ślad w nieżywym czasie, wydobywając rękę z zastygłego
bezwładu podniósł słuchawkę.
46
— Policja. Proszę Herr Doktora.
— Doktora nie ma. Słucham? Co mam przekazać dokto-
rowi, kiedy wróci? — Śmiały sam nie wiedział, skąd u niego
wziął się stanowczy ton i sposób rozmowy.
„Nie dać się wrobić. Trzeba to jakoś zwinąć. Rękawiczki
później wyrzucić, najlepiej spalić. Kiedy? Później".
Naciągnął rękawiczki, zawsze leżały w ściennej szafie prze-
zroczyste jednorazówki, służące przy niektórych ćwiczeniach.
Podszedł do zwłok i doznał uczucia ulgi tak wielkiej, że na-
wet nie mógł kląć. W zwojach folii leżał fantom, naturalnej
wielkości manekin z elastycznego tworzywa, do złudzenia
przypominającego ciało. Fantom odrobiony na obraz i podo-
bieństwo człowieka, składany z oddzielnych części. Na takich
modelach poznawali anatomię, optymalne miejsca skutecz-
nego unieszkodliwiania. Test. Pierwszy. Jak mógł dać się tak
nabrać. Przecież już znał owe lale.
Znalazł się najlepiej z całej grupy. Nie stracił głowy, sen-
sownie rozmówił przez telefon. I tylko on pomyślał o usunię-
ciu ciała i zatarciu śladów. Jednego zawiódł głos, kiedy ode-
zwała się rzekoma policja, drugi nawet nie próbował wyjść
poza ogrodzenie, chociaż miał plakietkę od bramy, tylko nurk-
nął w krzaki. Inni, mimo nakazu przyjmowania rozmów pod-
czas nieobecności kogoś z personelu, w ogóle nie tknęli słu-
chawki, uciekali na oślep, chwytani przez obstawę Doktora.
Nazajutrz odesłano ich, skąd przybyli.
Śmiały nie poszedł więcej na Kurfurstendamm, w wolne
popołudnia wyprawiał się nad Landwehrkanal, przechadzał
po dzielnicy zamieszkanej przez Turków, gdzie zaczęli osied-
lać się Polacy. Tam, na Kreuzbergu, w tureckiej kafeterii Ana-
tolijczyka, usłyszał o „Jelicie", lokalu odwiedzanym przez pol-
skich garb-arbaiterów. Nazwa nadana przez klientelę, ale tak
się przyjęło, że nikt nie pamiętał co było wypisane na szyl-
dzie. Wiadomo, „Jelito", knajpa w pobliżu stacji benzynowej
i szlafbetu dla szoferaków z tirów.
- 47 -
Odtąd Śmiały cotygodniową wolność spędzał w długiej sa-
li z barem, przypominającym długą kiszkę, albo w krótszej,
z telewizorem, podobnej do krótszej kiszki.
III
Pięć kroków wzdłuż, po przekątnej, w poprzek nie udawało
się chodzić. Przeszkadzała prycza, przytwierdzona do podło-
gi, jednym bokiem wmurowana w ścianę, metalowa klapa —
za niska na półkę, za szeroka na stolik — i taboret, także ele-
ment stały, zamocowany pod porowatym cementem toku.
Pięć kroków do progu, widok na kibel i żelazne drzwi z wi-
zjerem, pięć kroków z powrotem, naprzeciwko pod sufitem
zakratowany świetlik, osłonięty z zewnątrz.
Areszt znajdował się w głębokim przyziemiu, ów bulaj wy-
chodził na wybetonowaną, czworokątną studzienkę, górny
skraj sięgał poziomu wewnętrznego dziedzińca. Drewnia-
ny hełm nad ościeżą odbierał jedyny widok — buty przecho-
dzących. Nic nie rozpraszało sam na sam ze sobą zamknię-
tego pod powierzchnią Daniela. Pięć kroków do progu, pięć
Z powrotem.
Po dniach paniki, wewnętrznego rozprzężenia, bezładu my-
śli, badał okoliczności, szukał błędu. Nie znajdował.
— Pojedziesz z ładunkiem. Ustawiłem sprawę najostroż-
niej jak można. Anonimowo, obejdzie się bez spotkań — za-
wiadomił Fabich.
— Dlaczego ja?
— Najlepiej pasujesz.
Daniel miał w Warszawie rodzinę, stały meldunek i rzadką
właściwość, jakiej nie można nabyć: budził zaufanie i sympa-
tię, nawet kiedy się o to nie starał.
— Nająłem się do życia osiadłego.
Dotychczas obowiązywała zasada: Muł poruszał się w ob-
rębie ściśle określonej funkcji i przestrzeni. Po raz pierwszy
- 49 -
łamano regułę, zalecając Danielowi, Drugiemu Pierwszej fak-
torii, przewiezienie cargo.
Stan zahamował ruch, obostrzył wydawanie zezwoleń na
wyjazdy do strefy przygranicznej. W tej sytuacji motywacje
przy staraniach o przepustki dostępne kurierom były nieprze-
konujące, mogły budzić podejrzenie, natomiast szukanie doj-
ścia za pomocą fałszywej specyfikacji lub łapówki uznano za
zbyt niebezpieczne.
— Z nas wszystkich tutaj masz najlepsze uzasadnienie wy-
jazdu i samochód.
Daniel tak samo był u siebie w Małańcach, u babki w Wiel-
kiej Grobli, w warszawskim mieszkaniu rodziców. I każdy
rozumiał, że martwił się o nich, chciał ich zobaczyć i nie po-
jechać z pustymi rękoma. Wszyscy, do których się zwracał,
pomagali. Tak zdobył przydział paliwa, konieczne przepust-
ki i najlepsze wędliny na swoje kartki w dworcowym bufecie,
a także odpracowane wolne dni, dołożone do niedzieli, żeby
mógł wspomóc najbliższych żyjących w wygłodzonym mie-
ście, uciśnionych rygorami Stanu.
Daniel w aurze dobrego syna przygotowywał do drogi nie-
dawno uruchomiony wóz, podniesione z martwych kombi,
składane, część po części, na oczach osady. Wyjechał przed
świtem główną szosą, odprawiony przez zastawę u rogatek
Małańców, młodych ludzi w mundurach, odróżniających go
wśród bezimiennych mieszkańców dzięki zdumiewającym ta-
lentom wskrzeszania umarłych motorów. Słyszeli o jego pra-
cy w kanale pod brzuchami lokomotyw, układach rodzinnych,
a przede wszystkim o rzęchu, postawionym na koła, i także
mieli daleko matki, siostry, dziewczyny znoszące ogranicze-
nia, niedostatek, brutalność Stanu.
Kiedy przestrzeń zamknęła się za ostatnim szlabanem,
wozami opancerzonymi i ludźmi w plamiastozielonych uni-
formach, miarowo odmierzającymi kroki w poprzek pustego
asfaltu, pośród litych ścian starodrzewu, Daniel bocznymi
50 -
traktami przedostał się na zachodni skraj Garbasza i w osło-
nie lasu przyjął cargo z łodzi Sewera.
Szlak wodny skracał drogę, omijał posterunki, czołgi, wozy
bojowe. Na zachodnim brzegu jeziora, długiej polodowcowej
rynny, leżał już zwyczajny ląd, strefa przygraniczna i trakty
przeważnie skroś Puszczy, bez wart.
W głębi kraju posterunki były rzadsze, znów gęstniały w po-
bliżu Warszawy, wszystkie uczulone na samogon, rąbankę, ak-
cesoria rodem z Gutenberga i słowo drukowane, heretyckie
słowo przeciw działom, karabinom, sile armii.
Po raz ostatni wylegitymowany na granicy Miasta już bez
kontrolowania dotarł do Alej. Przez bramę secesyjnej kamie-
nicy z niewiarygodną masą szyldów, wjechał na podwórko słu-
żące za parking. Zgasił motor, zamknął samochód. Był u celu.
Korytarz na jednej z klatek schodowych parteru wiódł na inny
dziedziniec, skąd było wyj ście na także ruchliwą Nowogrodzką.
Nazajutrz zabrał swój samochód z miejsca, w którym go pozo-
stawił. Znowu był zwyczajnym człowiekiem, miał stałe miejsce
pracy i dwa wolne dni przed sobą. Zadzwonił do przyjaciół.
— Rozmowa kontrolowana... — ostrzegał w membranie na-
grany na płytę kobiecy głos. Po drugiej stronie nikt nie pod-
niósł słuchawki. Podobnie pod kilkoma innymi numerami.
Zaczął telefonować do znajomych według alfabetu, łącz-
ność działała źle, wyraźnie brzmiało jedynie wyznanie pa-
nienki z płyty, reszta była chrzęstem, jakby przewodami to-
czyły się pojazdy na gąsienicach. Spośród szumów, trzasków
i zniekształceń Daniel łowił lakoniczne informacje o nieobec-
nych.
— ...wyjechał... internat... miejsce pobytu nieznane...
Ludzie nie kwapili się do spotkań. Nie mogli, nie mieli
akurat czasu albo właśnie coś pilnego do załatwienia, nie od-
powiadała proponowana pora, może jutro, może za kilka dni.
Jakby nie chciano Daniela widzieć. Wypadł z żywego kręgu
środowiska przez długie i milczące oddalenie. Pojawił się nie
51
wiadomo skąd, przybysz z dawno minionego życia, sprzed ka-
taklizmu, obcy. Nie dzielił ich doświadczeń, goryczy, upoko-
rzenia pierwszych dni, nie doznawał ich codzienności w tym
Mieście. Każda następna rozmowa powiększała rozczarowa-
nie. Nikomu tu nie był potrzebny, zapomniany, jakby trochę
umarły. Dopiero ta dziewczyna...
— Dobrze, przyjdę — przyjęła zaproszenie do lokalu, jedne-
go z najlepszych w Mieście, gdzie dotychczas ani on, ani ona
nigdy jeszcze nie byli. Ona nie zaprosiła do siebie, on nie za-
prosił do siebie. Rozumieli się bez słów. Ich mieszkania były
ciasne, nadmiernie zagęszczone i należały do rodziców. Oni
nie chcieli pod swoim dachem obcych, wielkiej niewiadomej
z niewiadomymi sprawami. Zwłaszcza obcy młodzi wnosi-
li potencjalne niebezpieczeństwo. Więc na różny sposób nie
wpuszczali do domów obcych. Sami cisi, przytajeni, udawali
zdechłych jak owady. Taką mieli receptę na przetrwanie, na
chronienie swoich młodych.
— Uważaj na siebie — prosiła matka.
Miał stałą pracę i właściwą przepustkę z właściwymi pie-
częciami. Same autentyki. Na co miał uważać, czego miał się
bać w biały dzień teraz, kiedy w jego samochodzie, którym
zresztą nie jeździł po mieście, nie było już kleju.
Klincz między władzą a społeczeństwem zagęścił rzeczy
niedozwolone. Stan powiększył ilość dziedzin zagrożonych
represjami. Harde Miasto, noszące w genach pamięć wyro-
ku śmierci za sam fakt istnienia, po pierwszym wstrząsie
wypowiedzianej narodowi wojny zaczęło żyć jak pod okupa-
cją. Oprócz zakazanej działalności politycznej, zakazanego
myślenia, zakazanego drukowania, dział się pod powierzch-
nią zakazany handel benzyną, walutą, przepustkami, doku-
mentami, żywnością, alkoholem, wszystkim. Działy się tak-
że sprawy bardzo ciemne.
Na spotkanie Daniel przyszedł przed umówioną godziną.
Nigdy dotychczas nie widział tych sal ozdobionych stiukami,
52 -
lecz po scenerii Miasta pełnego groźnej stali na gąsienicach,
wycelowanych luf i gromad mężczyzn w łaciatej zieleni owe
wnętrza, pamiętające tiurniury, rajery, ciężkie od złotego szy-
chu epolety oficerów Imperatora wydały się nieprawdopodob-
ne, jakby przebrane za coś, czym nie były, szachrajskie.
Dziewczyna się spóźniała. Daniel ustępował jej następny
kwadrans, po którym nieodwołalnie postanawiał nie czekać.
Gdy minął trzeci, wstał. Upokorzony i zły kroczył przez pu-
stawą salę, w drzwiach stanął portier.
— Telefon do... — głośno wywołał imię i nazwisko Daniela.
Dzwoniła dziewczyna. Nie mogła przyjść. Przepraszała.
Zdobył się na uprzejme przyjęcie do wiadomości i uprzej-
me pożegnanie, może tylko cokolwiek chłodne, nie okazał
gniewu. Właściwie już nawet nie odczuwał zawodu. Powinna
uprzedzić wcześniej, odszukanie numeru i połączenie z re-
cepcją, mimo podłej łączności, nie mogło zająć aż tyle czasu.
Może jej coś wypadło w ostatniej chwili, dostawa rąbanki albo
ulotek, wszystko możliwe. Zajęty tą myślą wręczył szatniarzo-
wi bierkę i napiwek, szatniarz zdjął z wieszaka kożuch, podał.
Daniel nałożył, nie zapinał, było i tak za gorąco na baranicę,
szatniarz wystawił na ladę plecak, Daniel zebrał szelki, aby
je razem zarzucić na jedno ramię, plecak obco zaciążył w rę-
ku, nie należał do niego, był tylko bardzo podobny, z grana-
towego ortalionu na aluminiowym stelażu. W momencie za-
uważenia pomyłki Daniel został zatrzymany.
— Idziemy. Przy próbie ucieczki użyję broni — facet w dżin-
sowej kapocie na podpince ze sztucznego futra unieruchomił
prawe ramię Daniela. Drugi, także dżinsowy, nic nie powie-
dział, zajął się lewą stroną Daniela. Chwyt był profesjonal-
ny. Daniel nie miał szans. Poszedł między nimi ku wyjściu,
wyglądali jak goście po opuszczeniu restauracji, gdzie jeden
z nich wypił za dużo.
Przy krawężniku czekało auto. Na ich widok szofer wysiadł
i otworzył drzwiczki na przestrzał. Dwaj dżinsowi, zajmując
- 53 -
miejsca w głębi wozu, z Danielem pośrodku, już nie sprawia-
li wrażenia jego przyjaciół.
Przechodnie zwalniali kroku, zaciskały się szczęki, zwęża-
ły oczy. Pod ścianą przystanęła dziewczyna, dłonią z palcami
ułożonymi w znak V przytrzymywała na piersi fałdy czarnej
chusty, omotanej na szyi. W ślad za ruszającym samochodem
ciskano kamień najcięższej obelgi.
— Gestapo!
Wzburzenie ludzi z chodnika przebiło drętwotę Daniela,
błysnęło iskrą nadziei. Przeszkodzą, odbiją, uwolnią, ucieknie,
już wyjmował z kryjówki dowód, pieniądze. I mściwa radość
z pomroczniałych twarzy obok, zaciętych z obrazy w bezsil-
nej wściekłości, i daleko jakby poza nim w innym wymiarze
istnienia, cień wstydu. Hochsztapler. Nie należał się jemu
ani gniew tamtych, ani znak zwycięstwa dziewczyny w czar-
nej chuście. I zawód, pogarda. Stać ich tylko na pozory, pu-
ste gesty, anonimowe miotanie przekleństw. Motłoch. I na-
wrót wszechogarniającego paraliżu.
Auto toczyło się bez przeszkód.
Od tego dnia Daniel zaczął swoją wędrówkę po celi w przy-
ziemiu. Pięć kroków do progu z widokiem na kibel i żelazne
drzwi z wizjerem, pięć kroków z powrotem.
— Otwórz plecak — powiedział śledczy na pierwszym prze-
słuchaniu, inny, młody, w dżinsie. Tamtych dwóch nigdy wię-
cej nie zobaczył.
— Nie należy do mnie.
— Wziąłeś z lady, nie reklamowałeś u szatniarza, wyparłeś
się dopiero przy zatrzymaniu.
— W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi. Wszystko wyda-
rzyło się jednocześnie. Stwierdziłem zamianę plecaka w mo-
mencie, gdy tajniacy już byli przy mnie.
— Często cierpisz na amnezję przy rozpoznawaniu swo-
ich rzeczy? I po co nosiłeś ze sobą taki duży plecak, co w nim
miałeś?
- 54 -
— W swoim drobne akcesoria do samochodu. W tym nic.
— Z kim się umówiłeś na telefon?
— Ludzie! Nie czekałem na żadną rozmowę.
— Czekałeś, już szedłeś, tylko portier cię ubiegł. Kto dzwo-
nił, gadaj!
— Przypadek. Z pewnością wam wiadomo, przecież pod-
słuchujecie każdy bzdet.
Tej masy połączeń nie sposób było w całości skontrolo-
wać, zdawał sobie sprawę. Głos z płyty, wtrącający się w każ-
dą rozmowę, stanowił jeden ze środków poskramiania. Pro-
chem i pyłem jesteś, człowieku, bez sensu biegającą mrówką
wobec wszechmocy i potęgi tych, co są i będą nad tobą. La-
sciate ogni speranza voi ch'entratel (...) Zabieg psycholo-
giczny. Podsłuch działał raczej wyrywkowo, jednak numer
recepcji, gdzie niekiedy dał się zauważyć cudzoziemiec al-
bo korespondent, mógł być bardziej niż inne brany pod uwa-
gę. Mimo wszystko od niego nie dowiedzą się o dziewczy-
nie ani słowa.
— Odpowiadaj, kto wywołał cię przez portiera?
— Pomyłka. Liberia źle usłyszał albo przekręcił nazwisko,
w przewodach wciąż szumi i gulgocze jakby w nich biły wo-
dospady szamba.
— Przekręcił i wyszło twoje. Co za traf. Cholerna ruleta.
— Rzeczywiście niezwykły przypadek.
— Jesteś za dowcipny. Uważaj, dopiero będzie szambo.
Z kim byłeś umówiony. Gadaj!
— Z nikim. Wstąpiłem coś zjeść.
— Otwórz plecak.
— Dać po ryju? — ziewnął z ostentacją milczący dotych-
czas pomocnik.
1 (wł.) „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie". W
Bo-
skiej Komedii Dantego napis nad bramą piekieł.
- 55 -
— Mamy czas. On otworzy. Posłuchaj, mogą cię trzymać do
końca Stanu, to znaczy do usranej śmierci. Więc nie upieraj się
głupio, rób, co każę, może coś się nam wszystkim wyjaśni.
Ustąpił. Jeśli plecak świadczył na niekorzyść, stało się,
wsiąkł. Dosłownie został złapany za rękę, kiedy ujął szelki.
Mieli za sobą świadka i ograniczone Stanem, a właściwie nie-
funkcjonujące prawo. W tym kontekście stwierdzenie zawar-
tości nie miało już większego znaczenia. Jeśli istota rzeczy
w jakiś sposób dotyczyła Kleju, jeśli ze skrytki w podwoziu
kombi, pozostawionego na noc na śródmiejskim podwórku,
przejęli cargo ci tutaj, otworzenie plecaka tym bardziej nie
pogorszy sytuacji. Odpiął klapę, rozwiązał sznur ściągający
górny skraj, zawinął brzegi mieszka.
Wewnątrz leżały obciągnięte przezroczystym tworzywem
pakiety kopertek. Cukier, sól, pieprz, papryka, curry, mleko,
śmietanka — napisy po angielsku. I grubszą czcionką: Ma-
dala. Standardowe miary przypraw do posiłków z cateringu,
wydawanych na pokładach samolotów pasażerskich, różnią-
ce się tylko estetyką obwoluty i nazwą linii lotniczych.
— Nie są to akcesoria samochodowe — zauważył śledczy.
— Nie. Ponieważ plecak nie należy do mnie.
— Rozważ to sobie, obiecuję ci masę czasu.
Daniel odetchnął. Myślał jasno. Logicznie. Nie widział żad-
nego związku między zawartością obcego plecaka a Klejem.
Pomyłka. On nie miał nic wspólnego z jakimiś nadużyciami
czy kradzieżą porcjowanych dodatków, przeznaczonych dla
napowietrznych kredensów. I cóż to za skala, pożal się Bo-
że. Szanujący się złodziej nie wyjmie rąk z kieszeni dla ta-
kiego łupu.
Wrócił do podziemia.
Płynęły dni, śledczy po niego nie przysyłał. Daniel tkwił
w betonowej jamie jakby zapomniany. Zaczął wydrapywać
znaki na ścianie, żeby nie utracić miary czasu. Był okrutnie
sam, otoczony milczeniem.
Trzy razy dziennie widywał profosa. Na tle uzbrojonego
strażnika otwierał klapę w drzwiach, opadała ze szczękiem zwo-
dzonego mostu, do wystawianej na owo przęsło miski nalewał
zupę, zbożową kawę, kładł obok chleb. Daniel zabierał naczy-
nie i czarne, ościste kromki. Z hurkotem zatrzaskiwano klapę,
zgrzytały zasuwy, czynnościom nie towarzyszyło ani jedno sło-
wo, profos i towarzyszący strażnik byli bezgłośni jak karpie.
Po śniadaniu brzęczały klucze na korytarzu w rytm zbli-
żających się kroków, znów jęczały wrzeciądze, ze skargą za-
wiasów uchylały się drzwi. Po tej uwerturze profos wygłaszał
swoją jedyną kwestię.
— Wychodzić.
Daniel przemierzał korytarz, po czterdziestu czterech stop-
niach wydobywał się na powierzchnię, w odliczonym czasie
sam jeden krążył po pustym, wyasfaltowanym dziedzińcu,
w cembrowinie czworoboku ślepych ścian budynków, równo-
legle do krenelażu studzienek licowanych cegłą z uwięziony-
mi oknami, każde pod hełmem drewnianej osłony w kolczu-
dze metalowej siatki.
Spacer kończył sygnał gwizdka.
Daniel żądał gazet, prokuratora, zawiadomienia rodziny
o miejscu pobytu, książek, widzenia z bliskimi, papieru do
pisania, przedstawienia zarzutów. Powtarzał swoje przy każ-
dej misce zupy, przy każdym kubku kawy, wypuszczaniu na
wybieg. Odpowiadało milczenie. Walił w drzwi, rozbił rękę,
użył miski, pogięło się miękkie aluminium, nie ustępował.
Zahurkotała klapa.
— Nie rób tego, synu. Podbechtasz do ekscesów areszt, na-
robią harmideru i będę cię musiał przenieść piętro niżej. Tam
loch bez świetlika i nawet nóg nie wyprostujesz. Ciasno, gołe
deski, chleb i woda. Trzymam się regulaminu, nie dokuczam
tobie, ty nie dokuczaj mnie.
Głodówka? Szkoda zdrowia. Wygrana niepewna. Mogą
karmić pod przymusem, przez koszmarną rurę wepchniętą
- 56 -
- 57 -
w przełyk, mogą nie przeszkadzać skąpiec w tym przedsion-
ku grobu. Zrozumiał jedno: plecak z porcjowanymi przypra-
wami do posiłków z cateringu, serwowanych w samolotach,
był czymś znacznie poważniejszym niż na to wyglądał, cho-
ciaż wszelką komunikację lotniczą zawiesił Stan.
Pobyt zapowiadał się na czas nieokreślony. Daniel miał
skruszeć pod wpływem samotności i wyizolowania, skutecz-
nie odcięty od świata. Najgorzej gnębiło niewiadome. Niezna-
ny powód zatrzymania, nieznany termin uwolnienia. Z samot-
nością i wyobcowaniem zdążył się pogodzić w Małańcach. I tu,
i tam sytuacja w pewnym sensie przedstawiała się podobnie.
Była tymczasowa. Tak wtedy myślał. Nałożył sobie podobny
rygor, chociaż tutaj nie widywał nawet źdźbła trawy, nie miał
dostępu do książek.
Gimnastyka. Wędrówka. Pięć kroków do progu, pięć z po-
wrotem. Nie udało się wyczarować Puszczy, więc przestał
wmawiać sobie las. Powtarzał niemieckie i angielskie sło-
wa, idiomy, gramatykę, doskonalił akcent, wymowę, rozwią-
zywał problemy matematyczne, wyobrażał sobie schematy,
urządzenia, narzędzia i pracował nad nimi. Z czasem osiąg-
nął dużą wprawę. Umiał w myśli zatrzymać obraz, jak długo
chciał, dowolnie zmieniać, dopasowywać, ulepszać, konstruo-
wać i sprawdzać rozwiązania techniczne. Pod koniec dnia po-
zwalał sobie na czytanie dawno przeczytanych książek, cza-
sami na wspomnienia.
Jak sięgał pamięcią, nic nie zapowiadało kwatery na Glino-
wie. Z wyjątkiem cieciowej. Ta blokowa Kasandra przepowie-
działa Danielowi kryminał, gdy zdał do pierwszej klasy. Ale ona
mówiła tak o każdym podrostku, który akurat coś zbroił.
Daniel należał do społeczności dzieci podwórkowych z klu-
czem na szyi.
— Nigdy nikomu nie otwieraj drzwi, nikogo nie przypro-
wadzaj do mieszkania i nikomu nie mów, że masz czym ot-
worzyć, a to zawsze noś pod ubraniem, żeby nie było widać
— powtarzała matka, zakładając Danielowi tasiemkę z nani-
zanym kluczem i niczym szkaplerz wpuszczała pod bluzkę
na piersi chłopca.
Biegła, potykając się na wysokich, cienkich obcasach, ści-
gała autobus zajeżdżający na przystanek. Daniel patrzył na
nią przez okno, trzymał za nią kciuki: żeby nie upadła pod-
czas powtarzającego się każdego ranka sprintu, żeby nie skrę-
ciła nogi, żeby jej szpilka nie uwięzła na stopniu pojazdu, nie
przycięły drzwi.
Później szedł do szkoły albo na wagary, a przez resztę
dnia aż do wieczora żył na wolnej przestrzeni między beto-
nowymi termitierami, w gromadzie takich jak on sam wol-
nych Kluczników. Włóczyli się sam opas, podobni bezpań-
skim kotom, wyrzucanym przez lokatorów po zniechęceniu
się do hodowania zwierząt w ciasnych mieszkaniach na wy-
sokich piętrach z wiecznie psującą się windą. Psy także wy-
rzucali, ale inaczej, przed wyjazdem na urlop. Latem za-
wsze koczowały na osiedlu jakieś czworonogi. Wylęknione,
z podkulonym ogonem, czaiły się w pobliżu komór zsypo-
wych, desperacko pikując do środka, jeśli tylko ktoś uchylił
drzwi. Siadywały pod wejściami do budynków, istne dziady
proszalne, wodziły za ludźmi udręczonymi oczyma pełnymi
smutku, cierpienia i głodu. Jak ich przodek sprzed tysiąc-
leci, szakal złocisty, bezdomne psy podążały śladem hordy
bezdomnych dzieci, a dzieci przeważnie dzieliły się z ni-
mi chlebem, czasami czymś lepszym, czasami kamieniem,
zdarzyło się, że wyrostki przydrutowały kundla do drzewa
w Kabackim Lesie.
Złoczyńców przyłapała Rencistka. Zrobiło się piekło. Ren-
cistka napuściła na rodziców Towarzystwo Opieki nad Zwie-
rzętami, Towarzystwo — prasę, zainteresowała się władza. Nad
rodzicami potworów zawisła groźba sprawy sądowej za brak
opieki nad dziećmi. Rencistka sięgnęła pokoleń, odkrywając
w chłopakach genetyczne obciążenie okrucieństwem, odzie-
- 58
- 59 -
dziczonym po wiejskich protoplastach. Zwłaszcza wobec psa,
najbardziej bezbronnego nędzarza z najgłębszych nizin hie-
rarchii gospodarskich zwierząt.
Ona żyła tutaj od zawsze, zanim powstał zamysł wznie-
sienia osiedla z cementu i szkła. Za stary dom, rozgniecio-
ny przez buldożer, otrzymała mieszkanie w blokowisku. Od
niepamiętnych czasów kości jej przodków rozsypywały się
w proch na służewieckim cmentarzu, na gruncie zniwelowa-
nym pod nowe groby. Nie stać jej było na opłacenie wieczy-
stej dzierżawy, a jej młody mąż, co zginął w okupację, nie miał
nawet i takiej mogiły. Nigdy nie odnalazła miejsca, gdzie zo-
stał pogrzebany. W Dzień Zaduszny stawiała doniczkę chry-
zantem, paliła znicz na nagim plancie, stopniowo zajmowa-
nym przez nowych nieboszczyków.
Mieszkańcy osiedla w Święto Zmarłych przeważnie odwie-
dzali wiejskie cmentarze po całym kraju. Większość miesz-
kańców miała świeży wiejski rodowód. Opinie Przyjaciółki
zwierząt bolały. Matki wlokły Potworów do psychologa, cho-
ciaż nie wierzyły we wrodzone zło swoich dzieci, tylko w ten
sposób usiłowały nadrobić zaniedbania wychowawcze i spra-
wić dobre wrażenie przed sądem. W sądzie może i pomogło.
Zdania Przyjaciółki zwierząt nie zmieniło. Osławiała je jako
ciemne mimo dyplomów, wsiowe dziewuchy, pazerne na rze-
czy zdobywane kosztem rodzonych dzieci, oddanych na wy-
chowanie ulicy. Własnych dzieci nie miała.
Rodzice Potworów zostali upomnieni i zapłacili grzywny
na pomoc opuszczonym zwierzętom, a każdą wydartą przez
sędzię złotówkę kwitowali pasem na zadku winowajcy, doło-
żyli za własne nerwy, wstyd i upokorzenia. Nazajutrz matki
znowu zawiesiły klucze na szyjach obolałych Potworów.
Daniel nie brał udziału w ukrzyżowaniu bezpańskiego psa,
ale też dostał lanie i kategoryczny zakaz kolegowania się z Po-
tworami. Terror zapanował tak wielki, że osamotnione Potwo-
ry nie odważyły się na podrzucenie pod drzwi Przyjaciółce
- 60 -
zwłok kota przejechanego przez samochód. Dopiero po ja-
kimś czasie, gdy reżim zelżał, ukradli jej słomiankę.
Daniel mimo wszystko czuł tajemną więź z Przyjaciółką,
przez tę jej przy każdej okazji podkreślaną warszawskość.
Dziadek Daniela ze strony ojca, znany chłopcu tylko z foto-
grafii, gdzie wcale nie wyglądał jak normalny dziadek, poległ
w Powstaniu, ojciec Daniela też brał udział w Powstaniu, miał
wtedy czternaście lat. Ale i tamci, wiejscy mieszkańcy bloków
byli w jakiś sposób bliscy przez matkę Daniela. Wiejska bab-
ka żyła nadal w Wielkiej Grobli, siole nad Rzeką w pobliżu
Jeziora. Odkąd pamięta, zawsze jeździł tam na wakacje, po-
nieważ rodzice oszczędzali najpierw na syrenkę, później na
dom. U babki kalkulowało się najtaniej, a właściwie darmo,
jeszcze różne gościńce na pożegnanie dawała. W Grobli oddy-
chał prawdziwym powietrzem, pływał w prawdziwej wodzie,
widział prawdziwy starodrzew. Tam poznał Puszczę. W War-
szawie nie było Puszczy, tylko Las Kabacki. Na skraju stała
tablica z planem masywu i zakazami. Nie wolno wysypywać
śmieci, zbierać drewna, runa, płoszyć zwierzyny, chodzić nie-
oznakowanymi ścieżkami, wypuszczać psów.
Usypiska odpadków dusiły obrzeża, czworonogi buszowa-
ły luzem, ludzie chodzili, jak chcieli, zbierali wszystko, co się
dało usmażyć, zamarynować, włożyć w weki. Daniel z groma-
dą Kluczników zapuszczał się w gęstwinę bez przesiek, tro-
pili grzyby, jagody, wiosną nieśli do domu konwalie, jesienią
kiście jarzębiny, owoce czarnego bzu. Matki stawiały w wa-
zonach kwiaty, gałązki z czerwonymi koralami, kładły grzy-
by w zaprawy, uschnięte badyle wyrzucały do śmieci, dozor-
czyni robiła piekło o zapchane zsypy, lokatorzy wypominali,
że nigdy nie były myte i wszystko powracało do stanu sprzed
wybuchu.
Daniel utracił poczucie bezpieczeństwa, gdy padły strza-
ły w Gdańsku. Do Warszawy sączyły się mówione przekazy
o biciu i zabijaniu. Dorośli chodzili milczący, przygnębieni,
- 61
nie mieli cierpliwości do małych. Matka dawała dzieciom
kolację, pędziła marudzących przy posiłku, myciu, drodze
do łóżek. Później jedli rodzice, na herbatę przenosili się do
większego pokoju. Dobiegał stamtąd wysoki dźwięk łyże-
czek mieszających napar i odkładanych na brzeg spodków.
Wtedy on siadał na posłaniu, przywierał do ściany. Po tam-
tej stronie stały dwa fotele, niedawno kupione na raty i sto-
lik nazywany Jamnikiem". Oni tam siedzieli nad popular-
ną, palili sporty i opowiadali sobie swoje zmartwienia. Daniel
słyszał każde słowo.
Matka mówiła o skrótach etatowych, weryfikacji sekreta-
rek. Oczywiście tym, które mają plecy, albo są w układach,
albo cieszą się względami wpływowych mężczyzn, nie zagra-
ża żadna reorganizacja. Matka potrafiła parzyć kawę, pisać
na maszynie, udzielać odpowiedzi petentom na piśmie. W jej
ministerstwie teraz chciano sekretarek z wyższym wykształ-
ceniem, ze znajomością przynajmniej jednego języka obce-
go, umiejących redagować korespondencję nie tylko po pol-
sku. Strach. Wygryzą. Gdzie pójdzie? Co ze sobą zrobi? Nie
ma zawodu, tylko maturę z ogólniaka. Może zarobi przepi-
sywaniem, tylko skąd weźmie zamówienia? Poza tym robo-
ta na zlecenie, żadne wyjście, przepada wysługa lat, fundusz
socjalny, wczasy. Wyjście to być samotną matką. Jeśli inaczej
nie zdoła ocalić posady, wniosą o rozwód, i tak nic się w ich
życiu nie zmieni.
Daniel nie chciał rozwodu, znienawidził ogólniak i przy-
siągł sobie nigdy nie iść do tej złowrogiej szkoły, która ze
zwyczajnego chłopca może z dnia na dzień uczynić dziecko
samotnej matki. Miał kolegów o takim statusie rodzinnym,
w ich domach nie uświadczyłeś ojca nawet w niedzielę. By-
wali najwyżej wujkowie na przychodne, ale chłopcy czemuś
nie chcieli nawet o nich wspominać, wstydzili się tych wuj-
ków, jakby sam fakt ich istnienia był czymś nieprzyzwoitym.
W ogóle samotne matki stanowiły bardzo tajemniczy rozdział
- 62 -
w tamtym okresie życia Daniela. Niektóre otaczała aura skan-
dalu. Puszczalskie albo flądry, albo dziwki. Ich biedne dzie-
ci były owocem lub konsekwencją.
Daniel nie wiedział, dlaczego innych nie obarczały owe
rzeczowniki, w każdym razie ich brak wiązał się w jakiś spo-
sób z posiadaniem ojca. Daniel nie chciał zostać owocem, nie
chciał, aby jego matkę zaczęto nazywać imieniem płaskiej ry-
by z oczyma po jednej stronie tej płaskości. Nie był to jednak
największy wstrząs świata dzieciństwa, największy wstrząs
przeżył z powodu ojca.
Zapadł w niego na całe życie, pozostał tak osobisty, że ni-
gdy jego ciężaru i goryczy nie podzielił z nikim. Jego ojciec
się bał. Syn poległego na polu chwały powstańca i sam po-
wstaniec. Gdyby ojciec stchórzył przed śmiercią, pół biedy.
Daniel mógłby zrozumieć. Wtedy wiedział już, że umiera-
ją nie tylko obcy ludzie. To była bardzo ciężka wiedza, więc
pojmował ów lęk, ale jego ojciec nie bał się śmierci, tylko ze-
brania partyjnego!
Powrócił z pracy ponury, milczący, matka tylko popatrzy-
ła na niego i wcześniej niż zwykle zaczęła szykować dzieci do
spania. Znowu tak bliscy, a tak oddaleni od Daniela, chociaż
przywierając po swojej stronie ściany, słyszał każde słowo, za-
siedli w następnych jeszcze niespłaconych fotelach. Zadźwię-
czało szkło, ale inaczej niż łyżeczka odkładana na spodek. Da-
niel wiedział, pili wódkę.
— Wyrzucili Hamermana.
-Żyd?
— Kobieto, co wygadujesz?!
— U nas wyrzucają Żydów, obojętne: partyjny czy bez. Tyl-
ko to chciałam powiedzieć. Czym się naraził?
Hamermanowi zabrakło zapałek. Poszedł do kolegi przy-
palić papierosa. Wymienili poglądy o wojnie na Synaju. Po
jego wyjściu kolega wziął opinie Hamermana na papier i za-
niósł Sekretarzowi, posłano kadrowca na Śląsk, skąd wiódł
63
się Hamerman, aby sprawdził czystość pochodzenia, ponie-
waż nazwisko brzmiało niepolsko. Niestety, na cmentarzu ka-
tolickim personalny znalazł grób z krzyżem, a w księgach pa-
rafialnych akt urodzenia Hamermana i akt zgonu jego ojca,
od pół wieku spoczywającego pod tamtym pomnikiem. Nie
dało się ukryć — Polak i rzymski katolik. No to wyrzucili go
jako filosyjonistę, siejącego syjonistyczny defetyzm.
— Ale, na miłość Boga, co on takiego powiedział?
— Arabowie mieli ruskie czołgi i broń, a dali się zaskoczyć
jak śpiące pastuchy, więc bardzo dobrze, że biorą w dupę.
— Zwariował! A tamten dlaczego doniósł?
— Zaszczuty. Ukrywał się jego brat podejrzany o naduży-
cia. Faceta wezwano do Mostowskich. Ci od Mostowskich
zasięgali języka w miejscu pracy i nie trzymali w sekrecie
powodu. Z urzędu chciano się go pozbyć, lepiej takiego nie
trzymać. Inni zaprotestowali przeciw zbiorowej odpowie-
dzialności, decyzja zawisła nie wiadomo na jak długo. On
nawet nie mógł się wytłumaczyć, nikt o nic go nie zapytał,
nie przedstawił zarzutów. Skundliło go ciśnienie, okoliczno-
ści sprzyjały, zapolował na człowieka, jego kosztem wyka-
zał lojalność względem linii oraz dojrzałość polityczną. Do-
nosem okupił plamę z powodu brata i otworzył sobie widoki
na lepszy etat. O Hamermana upomniało się troje ludzi, ja
się nie odezwałem.
— Bardzo mądrze. Masz żonę, dwoje dzieci i kupę rat do
spłacenia.
— Przestań. Rzygać się chce. Zabrakło mi odwagi do prze-
ciwstawienia się ordynarnej nagonce.
— Biuro nie barykada. Jesteś urzędnikiem, a urzędnik to
rab, uwiązany jak nikt. Wiesz, o czym marzę? O jakimkolwiek
niezależnym zawodzie.
— Nie ma u nas zawodów niezależnych.
Daniel poczuł się zdruzgotany. Jego ojcu zabrakło odwagi.
Sam się przyznał, teraz pije wódkę ze wstydu i zmartwienia.
- 64
Jutro będzie miał przekrwione oczy i będzie wysączał zalewę
z kiszonych ogórków. Tego wieczoru zszarzał obraz ojca i już
nigdy nie odzyskał dawnego blasku.
Na podwórku wataha Kluczników bawiła się w Polaków
i Syjonistów. Nikt nie chciał być Syjonistą, losowano, najstar-
szy, pomysłodawca owej loterii, szachrował. Awantura prze-
rodziła się w bójkę, już bez żadnych podziałów na fałszerza
rzucono się kupą.
Zasłyszane w domu opinie dzieci przenosiły do swojej gro-
mady. Na murach pojawiły się gwiazdy z podpisem: Żyd. Da-
niel także narysował gwiazdę na drzwiach Przyjaciółki zwie-
rząt. Jeden z Potworów od ukrzyżowania psa okazał się czujką
do bani. Zaskoczono ich. Potwór dał nogę, Daniel stał porażo-
ny widokiem Przyjaciółki, w ręku trzymał kredę.
— Gwiazda Dawida ma sześć ramion — powiedziała, oglą-
dając dzieło o pięciu krzywych stożkach.
Daniel nie miał pojęcia, co znaczy „gwiazda Dawida".
Przyjaciółka wyjęła kredę z jego zmartwiałych palców
i z dwóch równobocznych trójkątów nakreśliła symbol mo-
zaizmu.
— To jest godło Żydów, jak godłem Polaków jest orzeł, nie
godzi się mazać go byle gdzie — Przyjaciółka starła oba ry-
sunki. — Dlaczego to zrobiłeś?
— Widziałem — na Nowym Świecie — przypomniał sobie
w porę. Nie mógł jej przecież powiedzieć, że to odwet za zu-
pełnie niezawinione baty, jakie zarobił od ojca, ponieważ Po-
twory powiesiły psa.
— Ja też widziałam.
— Ale tamte malowali dorośli olejną farbą. Powie pani ta-
cie?
— Twój tata cię nie pochwali?
— Nie. Mój ojciec chciał nawet bronić Hamermana... — za-
milkł i ryknął przeraźliwie. Za żadną cenę, nikomu nie mógł
wyznać swojej największej zgryzoty.
65
— Nie płacz, nie poskarżę. I niech będzie przeklęty ten,
kto sączy nienawiść w dusze dzieci.
Dotrzymała przyrzeczenia.
— Speed — powiedział Śledczy, przyglądając się Danie-
lowi.
Cisza. Tylko szelest przewracanych stronic. Odkąd tu zno-
wu przyprowadzono Daniela, padło dopiero to jedno sło-
wo. Siedział za daleko od biurka, z tej odległości nie udało
się przeczytać nawet linijki, widział tylko plik kart wpię-
tych w skoroszyty. Grubo. Z pięć centymetrów makulatu-
ry. Skąd tyle zapisanego papieru, skoro niczego nie mówił.
Chwyt. Przyjrzyj się, ile na ciebie mamy. Albo dokumenta-
cja zupełnie cudzej sprawy, do której śledczy próbuje wmon-
tować nowego.
— Dokąd miałeś przekazać speed?
— Speed? Nie wiem, co to znaczy.
Wiedział. Określenie obiło się o uszy, już nawet nie pamię-
tał, czy je gdzieś przeczytał czy usłyszał. Skrót, może sym-
bol, może żargonowy kryptonim syntetycznej kokainy. Ale
nigdy nie miał z nią nic wspólnego. A więc dochodzenie nie
ma związku z cargo, w ogóle nie ma związku z Klejem.
— Dealerzy tak nazywają amfetaminę.
— Pierwszy raz słyszę o dealerach i amfetaminie.
— Miałeś jej pełen plecak. Dokąd próbowałeś zanieść?
— Jakby tajniacy chwilę poczekali, zamiast łapać za rękę,
pomyłka wyjaśniłaby się na miejscu. A w ogóle dlaczego zwi-
nęli mnie w szatni, zamiast śledzić do końca...
— Nie twój interes.
„Palanty — spieprzyli nabożeństwo. Pewno ich zdezorien-
tował telefon od dziewczyny. Nie pyta o nią — namierzyli.
Niech to diabli, jeśli miała coś w domu trefne... Rany boskie!
- 67 -
Powiedzieć: ona nie ma nic wspólnego. Nie pomoże. Też nie
mam nic wspólnego z tym erdolonym speedem, a siedzę".
— Omal nie doszło do katastrofy samolotu. Pilotowi osło-
dzono kawę czymś takim. Na pokładzie miał osiemdziesiąt
osób — śledczy podał Danielowi pakiecik z angielskim napi-
sem: cukier.
Sprawa zapowiadała się ponuro, z pewnością jednak nie
dotyczyła Daniela. W Pierwszej faktorii nigdy nie pojawił się
syntetyk, jedynie najwyższej jakości Klej, lecz ten produkt nie
mógł znaleźć się w torebkach zawierających dodatki do posił-
ków z cateringu wydawanych pasażerom linii Madala.
O Kleju dowiedział się od Stangreta.
Był upalny czerwiec. Mijała uboga wiosna po pierwszej zi-
mie Stanu. Kłoszące się zboża obiecywały chleb dla wszyst-
kich. Daniel, zakotwiczony na Wielkim Jeziorze, leżał w pła-
skodennej łódce, starej krypie dziadków, i udawał łowcę.
A w istocie niewiele go obchodziło oparte o dziób wędzisko
z blaszaną muchą na końcu żyłki, połyskującą wypolerowa-
nymi skrzydłami w zacienionej głębi.
Przymknął oczy, gorące palce słońca studził lekki wiatr,
w niedalekich trzcinach kokosiły się kaczki, w lustro z krzy-
kiem pikowały rybitwy, płytka, monotonna fala sennie chlu-
potała o burtę.
Z bezruchu wyrwał go terkot kołowrotka. Daniel przytrzy-
mał wysnuwającą się linkę, siłował się z niewidoczną zdoby-
czą, w polu widzenia pojawiła się szkuta, jakby nagle wyłonio-
na z głębin Wielkiego Jeziora. Płynęła halsem ku brzegowi,
zbierając w żagle gnuśną bryzę, znieruchomiała przed pły-
cizną.
Czworo ludzi skupiło się na rufie, obserwując pojedynek
Daniela. Kiedy, łyskając jasnym podbrzuszem, skręcający się
wściekle szczupak plasnął o dno łódki, z pokładu jachtu za-
brzmiały oklaski. Daniel wtłaczał oporną rybę do kosza z me-
talowych ok i nie mógł im nawet pomachać ręką.
68
— Gratuluję — uruchomiona pagajami żaglówka przybliży-
ła się do łodzi Daniela, przez burtę wychylił się mężczyzna.
— Dzięki za brawa — skinął Daniel.
— Można obejrzeć?
Daniel uniósł w górę ażurowy pojemnik. Drapieżnik, spa-
zmatycznie pracując skrzelami, taranował pyskiem elastycz-
ny bok klatki. Słabł.
— Piękny. Same mięśnie. Ze cztery kilogramy — mężczy-
zna ze szkuty przyglądał się, jak Daniel mocuje zaczep saka
do występu pod siedziskiem.
Daniel nie liczył na taki połów, tym bardziej go cieszył.
We wsiach nad Wielkim Jeziorem, w gminnej Gawrze, nawet
w Grodziszczu, mieście wojewódzkim, żywność zdobywano
z trudem. W sklepach na wymiecionych ze wszystkiego pół-
kach dogorywał ocet, artykuł najdłużej opierający się wyku-
powi. Targi, jarmarki, przywilej nadany przez ostatniego Ja-
giellona, zawiesił Stan.
Należało mieć albo dużo pieniędzy, albo towar na wymianę;
ani Daniel, ani Babka nie posiadali zasobów. Daniel dyspo-
nował jedną pensją i wolnym czasem między pracą porzuco-
ną a zajęciem, jakie powinien sobie znaleźć. Udziałem Babki
były renta i doświadczenie dwóch przeżytych wojen.
Wczesną jesienią, przed pamiętnym grudniem, Babka pil-
nie słuchała coraz bardziej apokaliptycznych doniesień z dale-
kiego świata, głównie z radia, telewizora nigdy się nie dorobi-
ła, i niepokój już jej nie opuszczał. Miarę dopełniła codzienna
promenada milicyjnego łazika z gminnego posterunku. Jeśli
tak bardzo zaczął ich obchodzić most spinający szosę w dole
Rzeki obok wymierającej wsi, raptem siedem dymów, to pew-
no wszystko idzie z pieca na łeb. Babka rozumie, co znaczy,
jeśli mężczyzn odzianych w mundury, wszystko jedno jakie,
interesuje most. Kto wie, czy nie prawdziwie ludzie gadają,
może naprawdę znowu Niemce się zwąchały z Bolszewikiem,
jak nie przymierzając w trzydziestym dziewiątym.
69 -
Wola boska. Babka kupiła worek mąki, kaszę, cukier, sól,
poślad1 dla drobiu i kamień2 zapałek. Na więcej oszczędności
nie stało, wysnuła się do ostatniego grosza, lecz już spokoj-
niejsza gotowała się po raz trzeci w swoim życiu stawić czoła
najazdowi. W Adwencie zapowiedziano Stan, ale zimą nawet
łazik z Gawry przestał się szwendać. Zawiało drogi. Jednak
dzięki zapobiegliwości Babki ubogą wiosną po pierwszej sta-
nowej zimie w gospodarstwie pewne były trzy rzeczy: jaj-
ka, znoszone codziennie przez siedem apolitycznych babko-
wych kokoszek, chleb lub podpłomyk, pieczone przez Babkę
i mleko kupowane u sąsiadów. Więc taka tusza świeżego mię-
sa z pewnością ucieszy Babkę, jak ucieszyła Daniela, chociaż
brakowało mu serca i talentu do łowienia ryb.
Zanurzył w wodzie sak z udręczonym szczupakiem. Stwo-
rzenie kilka razy niemrawo poruszyło płetwami i znierucho-
miało. W przezroczystej toni rytmicznie pracowały skrzela.
— Stangret — przedstawił się mężczyzna przechylony
przez burtę jachtu. — Jesteś tutejszy?
— Prawie tubylec. Mieszkam u Babki.
— Trzecie pokolenie wraca do korzeni. Z nieba spadasz. Po-
trzebuję kwatery na lato, a sam nie wiem, do kogo się zwró-
cić. Ludzie się boją, nie chcą brać pod dach nieznajomych.
Porozmawiałbyś ze swoją babką albo z sąsiadami?
— Porozmawiam.
— Zabierz mnie ze sobą, gdy będziesz wracał do domu. Od
razu bym wiedział, co i jak. Płacę w złotówkach albo w twar-
dych, do wyboru.
— Spokojnie. To są stare chałupy z wygodami za oborą,
może ci się nie spodoba.
— Chodź do nas — zaprosił Stangret.
1 Poślad — ziarno zbóż gorszego gatunku używane jako pasza.
2 Kamień — duża paczka zapałek.
- 70 -
— Prosimy, też chcemy posłuchać o wielkiej rybie — dołą-
czyła dziewczyna w zielonym kostiumie i pozostali: blondyn-
ka w szafirowym podkoszulku i śniady mężczyzna z platyno-
wym rolexem na przegubie.
Daniel wspiął się na jacht. Klinkierówka. Szlachetny bu-
dulec, mahoń, mosiądz i juta w welonach bielonego płótna.
Podobne łodzie Daniel rzadko widywał, nawet na Wielkim
Jeziorze.
— Bandera na maszt! — opalony mężczyzna z obsuniętą
na kiść dłoni platynową bransoletą z platynowym rolexem za-
czął wybierać linę. Na drewnianej tacy, postawionej na pokła-
dzie, leżały kromy chleba, plastry wiejskiej szynki i kawałki
węgorza. Oddzielnie wznosił się podobny do pnia sosny wa-
lec złocistego sękacza. Dziewczyna w zielonym kostiumie roz-
dzieliła jedzenie w plastykowe pojemniki, do każdego doda-
ła srebrną czarkę i odkrojony z owej spiętrzonej wieży krąg
gruzłowatego ciasta.
— Gość w dom... i tak dalej — najpierw podała prowiant
Danielowi.
— Ooo, ooo, kto życzy niebieski, kto biały-turbo! — wy-
krzykiwał Śniady.
U jego stóp wiły się zwoje sznura, na końcu dyndały dwie
butelki wódki nazywanej polonez.
— Niebieski, turbo, niebieski, niebieski!
— Za tego, co złapał wielką rybę!
— Za tego, co złowił wędzoną!
— Czy oni tu wszyscy kłusują? — głośno zastanawiała się
Szafirowa panna. Oglądała dzwonko w złotobrunatnej otuli-
nie jak dowód przestępstwa, pytania nie kierowała specjal-
nie do nikogo.
— Nie wszyscy — wtrącił Daniel w przypływie lojalności
wobec krajanów po kądzieli.
— Pozostają niemowlęta, obłożnie chorzy oraz kaleki bez
rąk — powiedział Śniady z rolexem.
71
Mieszkańcy wsi położonych nad Wielkim Jeziorem noca-
mi snuli pod wodą sznury z żerem na haczykach, nad ranem
płynęli zebrać łup. Rybacy z pegeeru „Rybitwa" sprzedawa-
li część połowów na własny rachunek, niszczyli wytropione
kłusownicze sieci, nierzadko dochodziło do bójek z konku-
rentami nieposiadającymi licencji. Wędzony węgorz stanowił
twardą walutę, jak samogon, rąbanka, sucha wędlina. Można
wymienić na ubranie, gospodarskie statki, węgiel, cement,
przychylność urzędników.
Sękacz, jajeczne ciasto, lane na archaiczny walec, obraca-
ny korbą nad żarem drzewnego węgla, pełnił subtelniej sze
misje. Bywał dowodem wdzięczności za przysługi, wstępem
lub zaliczką na poczet trudno osiągalnych dóbr przemysło-
wych, uświetniał chrzciny, komunie, wesela, stypy.
— Dziękuję — podniósł się Daniel.
— Wieczorem na brzegu zapalimy ognisko, po zmroku pój-
dziemy łowić raki.
— Jeśli chcesz załatwić kwaterę, ruszajmy. Ludzie w Wiel-
kiej Grobli chodzą spać z kurami — wymówił się Daniel.
Nie chciał korzystać z dalszej gościnności, czułby się zobo-
wiązany dorzucić udział na wspólny stół, a miał tylko swoją
rybę. Nie mógł jej oddać, musiała ją dostać Babka. Nie powin-
na żyć tylko mlekiem i podpłomykami. Jeśli nawet udawa-
ło się zdobyć kawałek mięsa, dla niej było niedostępne, nie
miała czym gryźć. Zastępczą szczękę, trzymaną w wyprawo-
wyra kufrze, zakładała jedynie do kościoła, byle jak zrobio-
ne z lichego tworzywa sztuczne zęby nadawały się wyłącznie
do reprezentacji.
— Wodą do Wielkiej Grobli kilka kilometrów, dobry kęs Je-
ziora i kawał meandrującej Rzeki. Schodzimy do krypy, pój-
dziemy lasem. Bliżej — zdecydował Daniel.
Popłynęli ku brzegowi i płosząc kaczki, uwiązali łódkę
w trzcinach. Daniel sprawił szczupaka, wnętrzności rzucił
rybitwom, wypatroszoną tuszę napchał pokrzywami, spokoj-
- 72
ny o jej świeżość przerzucił przez ramię pasek brezentowej
torby, w której niósł zdobycz. Ruszyli na skróty zwierzęcą
ścieżką, wydeptaną do wodopoju, później przesieką, wreszcie
duktem. Wywiódł na śródleśną polanę całą w świecznikach
żółtego łubinu. Stangret przystanął, rozejrzał się, jak okiem
sięgnąć nie było żywej duszy.
— Pogadamy tutaj. Kwatera to pretekst. Legenda dla zna-
jomych z żaglówki. Ale zanim przejdę do rzeczy, zastrzegam,
że nasza rozmowa, bez względu na wynik, pozostanie między
nami. Proponuję ci dobre zajęcie. Oczywiście nie państwowy
etat — powiedział Stangret i wyciągnął się na mchach.
— Szwarcowanie rąbanki przez rogatki? — był to temat
dnia, gdy Daniel opuszczał Miasto.
W niedożywionej Warszawie zmartwychwstawali szmugle-
rzy, wypierając przysłowiową Babę z cielęciną. Odradzało się
znaczenie nazwy Karczew, podstołecznej miejscowości, kiedyś
słynącej z wędlin, później potajemnych masarni, egzystują-
cych wbrew wszelkim zakazom i konsekwencjom z aresztem
łącznie. Ruszyły chałupnicze gorzelnie i czajniki na użytek
własny. Karierę robił Grunwald — przepis, wedle którego pro-
porcje składników niezbędnych do odparowania destylatu od-
powiadały cyfrom w dacie historycznej bitwy.
Samochody jeździły bez pustych przebiegów, wiozły zwie-
rzęce tusze i wędzonki do Miasta, artykuły przemysłowe w kie-
runku przeciwnym. Złotówka ostatecznie straciła zaufanie.
Rozliczenia oparto na dolarze. Posterunki na drogach wyloto-
wych kontrolowały pojazdy, konfiskata obejmowała większe
partie towarów. Pojęcie ilości interpretowano dowolnie. Hur-
townicy kupowali tolerancję strażników, detaliści troczyli ple-
caki, przekradali się bezdrożami, omijając patrole i sztrajfę
na rogatce. I jedni, i drudzy ryzyko, zmęczenie, łapówki wli-
czali w cenę.
Półki sklepowe prezentowały ustabilizowaną pustkę. Ka-
tonowie przed kamerami telewizyjnymi wołali o nałożenie
73
na wieś przymusu dostaw i odcięcia wszystkich głów hydrze
spekulacji. Wiało grozą.
Pod te teksty leciały z telerecordingu pejzaże z warszaw-
skich targowisk. Pośród martwoty pozamykanych straganów,
zakutani w szare długie futra starzy ludzie z parą butów, tab-
liczką czekolady, żelazkiem. Klientów mało, też starzy. Młodzi
jak zarazę omijali takie miejsca, stąd łatwo można było trafić
na internę albo zostać zmaltretowanym w obławie przez osił-
ków w mundurach, specjalistów od legitymowania i rozmów
z parteru. Hydra opuściła bazary, złodziejskie operacje dzia-
ły się na pniu, za bramą fabryczną. Ale o tym twórcy owych
programów zdawali się nie wiedzieć.
— Szwarcowanie, ale nie rąbanki. I nie przez miejskie ro-
gatki, tylko przez granicę.
— Którą?
— Z Wielkim Czerwonym Bratem.
— Za surowy klimat.
— Dla ciebie mam miejsce po naszej stronie granicy, w Ma-
łańcach.
— Stacja przeładunkowa. Prasa lubi o niej pisać „suche do-
ki". Jakie obowiązki?
— Mechanik w warsztacie naprawczym taboru kolejowe-
go. Zgłosisz się i podejmiesz pracę w małanieckim depo. O ile
się orientuję, twoją specjalnością są motory.
— Skąd wiesz?
— Jeśli mam zamiar zaproponować komuś udział w poważ-
nym interesie, najpierw muszę o nim coś wiedzieć.
— A ja chciałbym usłyszeć konkrety. Na początku mówi-
łeś o kontrabandzie.
— To później, najpierw praca. Stała praca. Młody mężczy-
zna bez posady nigdy nie cieszył się zaufaniem władz w tym
kraju, ale teraz jest podejrzany. Ty wisisz w powietrzu mię-
dzy robotą porzuconą a niepodjętą. Z jakiego powodu odszed-
łeś z Instytutu?
- 74 -
— Ponieważ miesięczna pensja nie wystarczała na parę
spodni. I nie doszukuj się Bóg wie czego. Nie mieszam się
do polityki.
— Tyle wiem. Między innymi dlatego mnie interesujesz.
Biorę ludzi bez obciążonych życiorysów.
— Jednym słowem, nadaję się na mechanika w depo.
—Właśnie na mechanika. Tam nie pokażesz inżynierskiego
dyplomu ani nie powiesz o stażu w Instytucie. Zastartujesz ja-
ko robol i prędko dasz się poznać jako zdolny i pilny robol.
— Moje świadectwo maturalne nie potwierdza żadnego fa-
chu.
— Weźmiesz opinię z Nadleśnictwa. Robiłeś tam przy stey-
erach.
— Perspektywy?
— Dochody inżyniera na dolarowym kontrakcie. Parę lat
w Małańcach — jesteś ustawiony na całe życie.
— Jakie zadania przewidziano dla mechanika?
— Będziesz zajmował się taborem, przy okazji odbierał
przesyłki. Szczegóły wyjaśni ktoś inny. We właściwym cza-
sie zgłosi się łącznik.
— Jak go rozpoznam?
— Otrzymasz znak. Wysłannik okaże jego drugą część. Zło-
żone razem utworzą całość.
— Sposób rozpowszechniony przez powieści sensacyjne.
— Banał, przyznaję. Wciąż ten sam grecki symbolon. Jed-
nak od czasów starożytnej Hellady nic lepszego nie wymy-
ślono. Tylko zamiast rozłupanego kamienia używa się lżej-
szych materiałów.
— Jak zrozumiałem, kontrabanda jeździ pociągami. Co to
za towar?
— Klej.
-Kej?
— Właściwie surowiec do wytwarzania. Wyciąg z rzadkiej
odmiany jakiegoś krzewu, uprawianego w dolinach Hindu-
75
kuszu. Bardzo poszukiwany na Zachodzie. Najwyższe prze-
bicie, korzystniejsze niż złoto. Będziesz na procencie od war-
tości ładunku.
— Myślisz, że nie zwróci uwagi wymiana Warszawy na Ma-
łańce?
— Co porzucisz w Warszawie? Pracę z perspektywą na ka-
rierę, przyzwoity dach nad głową? Człowieku, przecież nawet
nie masz mieszkania. Czworo dorosłych ludzi na czterdziestu
kilku metrach. Masz prawo uciec, nikogo to nie zdziwi.
Pokój zajmowany przez Daniela z siostrą nie dał się prze-
grodzić inaczej, jak tylko w poprzek. Po stronie siostry zosta-
ło okno, w części Daniela drzwi. Ściany obudował półkami,
jakoś utknął książki. Miejsca starczyło na legowisko, stolik
i jedno krzesło. Od kilku lat gnieździł się w tym przedziale
sypialnym. Siostra do swego coupe mogła przedostać się tyl-
ko przez kojec Daniela, oddzielił więc zasłoną skrawek prze-
strzeni, po której przechodziła.
Nie ulegało wątpliwości — Stangret był dobrze poinfor-
mowany.
Daniel otrzymał kawałek wizytówki z grubego glansowa-
nego papieru. Widniało na niej kilka liter, odciśniętych tu-
szem z pomocą ręcznej drukarki: Kastę.
— Hasło. Kasteżano. Osoba, która się z tobą skomuniku-
je, wymieni je i okaże bez wezwania swoją część znaku. Za-
pamiętaj, na inną kolejność nie reagujesz. W przyszłości bę-
dziesz zależny tylko od tego faceta.
Daniel wyjechał.
Jeden autobus, następny, droga pośrodku chojniaka. Da-
lej z utopionego w lasach przystanku zabrał się miejscowym
pociągiem. Wagony były dwa. Miały mosiężne uchwyty, przy-
twierdzone na ścianach i brek przez całą długość, po którym,
aby skasować bilety, balansował konduktor, przechodząc od
76 -
drzwi do drzwi, oddzielnych w każdym przedziale. Ciągnął
ów skład samowar z tendrem i węglarką, potężnym ramie-
niem poganiający koła. U celu znieruchomiał przed barierą,
tu podwinięte na drewnianych kozłach obrośniętych piołu-
nem, nieśmiertelnikami, macierzanką, kończyły się tory lo-
kalnego ruchu.
Małańce.
Stacja obwarowana parkanem, szlabanami, umundurowa-
ną służbą kolejową, graniczną, celną, wilczurami. Manewro-
wały diesle, zestawy pasażerskie, towarowe, lory, kontenery,
cysterny, niknąc i wynurzając się na rozgwieździe torowisk,
nakrytych przeszkloną kopułą. Pod tym sklepieniem regulo-
wano rozstaw osi lub przenoszono dźwigiem pudła wagonów
na inne podwozia, działy się przeglądy techniczne i przepra-
wy składów w jedną lub w drugą stronę.
Administracja urzędowała poza ścisłym obrębem dwor-
ca, a chociaż budynek nie miał bezpośredniego połączenia
ani z depo, ani z peronami, przechadzał się tu strażnik ko-
lejowy, obciągając pas. Na biodrze dyndała kabura, przy no-
dze człapał pies.
Daniel okazał pismo, wzywające do stawienia się w samo-
dzielnej sekcji kadr. Było odpowiedzią na przesłane wcześ-
niej podanie i dokumenty.
— Plecak zostaje — rozkazał strażnik, czworonóg zmru-
żył oczy, ziewnął.
Daniela przyjęła szefowa sekcji osobowej.
— W zasadzie nasze wywiady potwierdziły pańskie da-
ne — szeleściła arkuszami, wpiętymi w kartonową teczkę
z imieniem i nazwiskiem Daniela wypisanymi tuszem na
okładce.
„Dlaczego zatrzymała się na opinii nadleśnictwa? Stang-
ret powiedział: musisz mieć autentyczną charakterystykę,
oni mogą sprawdzać, wszystkie papiery muszą być praw-
dziwe. Zaświadczenie jest prawdziwe, zakład naprawy ta-
77
boru nadleśnictwa Wielka Grobla istnieje. Czemu ona tak
się gapi?".
— Z jakiego powodu pan chce zamienić Warszawę na Ma-
łańce? — szefowa splotła pulchne dłonie, na nadgarstkach
w miejscu kostek znaczyły się dołki, palce błyszczały złotem
pierścionków, różnokolorowymi kamieniami, błyszczały czer-
wono paznokcie.
— Warszawę już zamieniłem na Wielką Groblę.
— A tak, podpięła się opinia sołtysa... Ale wszystko jedno,
wynieść się ze stolicy na zabitą wieś?
— Umęczyła mnie bezdomność.
— U nas nie otrzyma pan hotelu robotniczego. Najwyżej
ryczałt łagodzący cenę wynajmu kwatery prywatnej, oczywi-
ście po odbyciu stażu.
— Jeśli spodoba mi się praca, sprowadzę się na stałe. Moja
Babka sprzeda albo zamieni chałupę z siedliskiem w Grobli
na mieszkanie w Małańcach lub w pobliżu.
Został przyjęty na okres próbny, o jego przydatności miał
zadecydować brygadzista, inżynier niezwykle wymagający,
jak go określiła personalna, wręczając Danielowi tymczaso-
wą przepustkę, uprawniającą do poruszania się w strzeżonej
części dworca i przekraczania dwa razy dziennie w obie stro-
ny przejścia, prowadzącego do pomieszczeń pod konstruk-
cją ze stali i luksferów.
Daniel stawił się w klatce ze szkła w metalowych ramach,
bocianim gnieździe przyklejonym do ściany hangaru miesz-
czącego warsztaty, czyli w kantorze inżyniera. W środku na ob-
rotowym stołku przy pochyłym pulpicie siedział nad plikiem
specyfikacji mężczyzna w średnim wieku. Nosił zaszmelcowa-
ny, niegdyś granatowy fartuch i rząd wielobarwnych flama-
strów w kieszonce. Na widok Daniela przerwał zajęcie przy
elektronicznym liczydle.
— Właśnie dzwoniła kadrowa w twojej sprawie — wziął od
Daniela pismo kierujące, nie czytając, wetknął w plastykowe
okładki. — Masz pojęcie o dieslach?
— Mam.
— A ja mam wakat, co wcale nie znaczy, że jesteś przyjęty.
Sprawdzisz się, zostaniesz. Pracujemy na trzy zmiany, bryga-
da liczy trzydziestu ludzi. Dziesięć zespołów po trzech. Skład
załogi stały. Nie toleruję pijaństwa, spóźnień, zwolnień lekar-
skich, kaca, niesubordynacji, prywatnej fuchy w godzinach
ani po godzinach, ani w domu. U mnie zarobisz i setkę mie-
sięcznie, lecz w razie potrzeby wyciągnę cię w sobotę, w no-
cy, w doroczne święto, z kościoła, z zabawy, z łóżka. Zawsze
musisz być sprawny, trzeźwy, wypoczęty i dyspozycyjny. Je-
śli nie czujesz się na siłach, zrezygnuj od razu, jak cię póź-
niej wyrzucę, nie dam dobrej opinii. Tyle.
— Dużo. Zostaję.
— Skąd jesteś, masz gdzie mieszkać?
— Trochę z Warszawy, trochę z Wielkiej Grobli, za kwate-
rą dopiero się rozejrzę.
— Nie rozglądaj się, idź prosto do Martynowej, powołaj się
na mnie. W tym tygodniu twoja zmiana przychodzi o trzeciej.
Zaczynasz od jutra.
Daniel wracał przez hangar.
Ze wszystkich stron gwiaździście zjeżdżały i rozjeżdżały się
pociągi, kręciły obrotnice, nieruchomiejąc z szynami zesta-
wionymi z innym torem, uwolnione wagony toczyły się w po-
żądanym kierunku, dźwigi odwracały lokomotywy, bezradne
monstra z czarnymi podbrzuszami, ludzie prawie niewidocz-
ni, pomniejszeni rozmiarami hali i sprzętu, krzątali się w ka-
nałach, nad które wmanewrowywały diesle.
Osada żyła z kolei i dla kolei. Daniel wyszedł na ulicę.
Na rynku mieściły się wszystkie ważniejsze urzędy, a także
kultura, rozrywka, konsumpcja. Działalność owych instytu-
cji zawiesił lub ograniczył Stan. Życie towarzyskie uśmierciła
- 78 -
79 -
godzina policyjna, zamknięcie klubokawiarni z braku kawy
i herbaty oraz zanik dostaw alkoholu do jedynej restauracji,
a także internowanie kierownika i całej orkiestry tanecznej
za kolportaż zakazanej literatury.
Mimo to wszystkie plagi były tutaj jakby mniej odczu-
walne. Przed Stanem niezbyt przyciągał ludzi gminny księ-
gozbiór, ubogo zasilany w nowości, ni rzadkie seanse w ki-
nie, ani jeszcze rzadsze odczyty, dukane przez prelegentów
z wadami wymowy w sennym budynku z pozostałością napi-
su po minionym okresie wszelkiej pomyślności: Kultura jest
dźwignią Narodu.
Malowane hasła ludzie traktowali podobnie jak bratki w zoo-
morficznych donicach przed Radą Narodową w Rynku, kulturę
czerpali z telewizji, atrakcji dostarczał niedzielny deptak po su-
mie, życie towarzyskie wspierała parafialna sala, chociaż miała
mankament. Wszystkie tamtejsze imprezy, nawet dyskoteka,
były bezalkoholowe, a napitych po kryjomu usuwała ochotni-
cza straż sodalisów pod przewodem kościelnego.
Ponieważ pejzaż konsumpcyjny nigdy nie prezentował
się tutaj okazale, jego zupełny upadek stał się mniej dotkli-
wy. Ludzie liczyli na siebie, sprzyjał charakter osady. Zwartą
pierzeję oprócz Dworcowej i Rynku miały jeszcze tylko uli-
ce Kościelna i Willowa. Reszta — to były drogi i ścieżki, nie
zawsze brukowane polnym kamieniem, pośród domów, dom-
ków i chałup w ogrodach, gdzie uprawiano warzywa i owo-
ce, hodowano bydło, nierogaciznę, drób. Aż Radni pod karą
grzywny lub aresztu, a nawet konfiskaty zwierzęcia, zakazali
wypuszczania poza siedlisko żywego inwentarza, który wyże-
rał do gołej ziemi ozdobne szałwie, nasturcje, stokrotki zdo-
biące wejścia do urzędów. Oddzielnym edyktem usunięto ze
śródmieścia domowe ptactwo i z Rynku oraz reprezentacyj-
nych ulic zniknęły drobiowe nieporządki.
Podobnie jak w stolicy, na półkach sklepowych pozostał wy-
łącznie ocet. Nie było niczego na kartkowe przydziały. Udało
80
się Danielowi kupić jedynie ościsty razowiec, jakby zmielo-
no na niego całe kłosy wraz z plewą i wąsami.
Dobrotliwie i trochę kpiąco spoglądała na ów zakup Świę-
ta Rodzina z obrazu, pod którym płonęła wieczna lampka sy-
cona olejem na ścianie reprezentacyjnego pokoju, dokąd za-
prosiła Daniela gospodyni.
— Niech da, namoczę, kury zdziobią, a więcej niechaj ta-
kiego chleba nie bierze, jeszcze nie ze wszystkim tak kiep-
sko, żeby sobie jaki Sybir urządzać. Sama piekę, maszyniści
z Torunia przywożą mąkę bielutką jak opłatek, będzie miał
Daniel chleba pod dostatkiem. Obiady natomiast opłaci się
jeść na stacji. Sama tam się stołuję, sprzątam wagony na pół
etatu. Kuponów nie wycinają, jedzenie dobre. W postne dni
ryba albo kartoflak, bliny, pampuchy1, w inne podroby, fla-
ki, faszerowana śledziona, pierogi z letką wątrobą. Cztery ki-
lo deputatu nienaruszone przyniesie. Jeśli wędlinę wykupi,
jeszcze lepiej boczek, a skromnie ukroi, na wieczerzę jedne-
mu prawie przez miesiąc starczy.
W Instytucie pracę twórczą Daniela wyceniono na prawo
do dwóch i pół kilograma mięsa miesięcznie.
— Kartki da, w mięsnym jedna rozpacz, jak co rzucą, lu-
dzie się zadeptują, kolejarzom bufet dworcowy przydział wy-
daje. Wedle listy. Wybieram swój, wybiorę wasz. Tak samo,
jak tamtemu lokatorowi, świeć, Panie, nad jego duszą, co był
przed Danielem. Piękny chłopak, tak samo pracował u Fabi-
cha. I nagle wziął się i zabił.
— Samobójstwo?
— Wypadek. Ale wiedział, co za auto kupuje, ludzie donie-
śli, czemu nikt z tutejszych się nie złakomił, ja przestrzega-
łam. Nie słuchał. Tylko się śmiał. Na taniość się połaszczył.
1 Pampuchy — rodzaj bułek z drożdżowego ciasta gotowanych
na parze.
81
— Pracownicy Fabicha znają się na motorach.
— Nie motor, tylko istność ono miało złą. Wdowa po pierw-
szym właścicielu, kobieta obrotna i liczyć umiejąca, tej wre-
doty się zlękła, za bezcen wyzbyła nowego samochodu, sło-
wem przed Maćkiem nie pisnąwszy, czemu oddaje tak tanio.
Przy tym aucie, dopiero przyprowadzonym z Peweksu, schylił
się jej mąż, żeby z błotnika pył obetrzeć, i już nie wstał. Udar,
orzekł doktor, co nieboszczyka nawet i krajać nie chciał, wi-
dać też rozumiał, auto go zabiło. Niektóre rzeczy jak ludzie
mają charaktery, charakter tego auta był zły. I Maćka zabiło,
ujeździć się nie dało. Niechaj Daniel nie myśli „głupia baba,
wierzy w zabobony".
— Wcale tak nie myślę.
— Dokumenty niechaj da, muszę Daniela zameldować, te-
raz formalności przestrzegają, że niech Bóg broni. I pozwo-
leństwo komendy wojskowej na przemieszczenie ze stałego
zameldowania w drugie niech da.
Kwaterę Daniela od pozostałej części domu odgradzały so-
lidne drzwi z mocnymi zasuwami, zasłonięte grubym czar-
no-białym kilimem z niefarbowanej wełny. Taki sam kilim
okrywał zdeformowaną kanapę, mebel panoszący się od dzie-
sięcioleci jak kraj długi i szeroki pod nazwą wersalki. W ro-
gu stały dwa fotele i niski stolik. Dominowała meblościanka
z półkami na książki bez książek. Za szkłem pyszniły się ser-
wis do kawy i bibeloty.
Pomieszczenie miało oddzielne wejście przez przybudówkę,
wyposażoną w starą chłodziarkę, płytkę na gaz z butli, krzesło,
szafkę kredensową schludnie wyłożoną ceratą. Stały w niej alu-
miniowy czajnik, patelnia i rondelek, naczynia stare, ze ślada-
mi licznych kontuzji, lecz wyszorowane do połysku.
— Będzie miał osobistą łazienkę — z dumą sprezentowała
wykafelkowany kąt za przepierzeniem w tej sionce, z prysz-
nicem, brodzikiem i umywalnią. — A zechce w wannie się wy-
parzyć, może rozporządzić moją. Tak samo z telewizją, będzie
miał życzenie, wolno bez pytania o pozwoleństwo co dzień pro-
gram oglądać od początku do końca. W dużym pokoju nikt nie
śpi, nie ma komu graniem przeszkadzać. Budował człowiek,
budował, dzieciom dach nad głową ładził, sobie lżejszą starość
sposobił, żyły wypruwał i ot! Masz — sam został jak palec na
całym parterze. Aby jeden syn niby ze mną i nie ze mną na
górze mieszka. Drugi do Ameryki pojechał na dorobek, córka
w Warszawie za kelnerkę w kawiarni, kątem siedzi, drogo pła-
ci, a do domu za nic nie chce wracać. Mąż umarł. Życie! Jak
się rozgości, bardzo proszę, niechaj zjeść przyjdzie.
— Porozmawiajmy o czynszu, ile?
— Jak i u innych, cztery i pół z praniem. Odbędzie próbę,
kolej się dołoży, otrzyma tysiąc osiemset rekompensaty miesz-
kalnej, jak mój poprzedni lokator, świeć Panie... Jeśli zapłaci
za rok z góry, oni też dadzą z góry, a ja obtanię o pięćset mie-
sięcznie. Póki bez stałego etatu, niechaj da za trzy miesiące.
Zapłacił, jak sobie życzyła, rozpakował plecak, wziął na-
trysk, przebrany w świeżą koszulę wymiótł talerz jajecznicy
na wędzonce i pół bochenka chleba wypieku gospodyni.
— Już dawno nic tak dobrego nie jadłem — podziękował.
— Na zdrowie i proszę, żeby schował portfel. Za gościnę
jeszcze u nas nie ma zwyczaju brać pieniędzy.
Nazajutrz przed trzecią w portierni przy bramie podbił
w automacie kontrolkę, u majstra pokwitował roboczą odzież,
kostkę mydła, ręcznik i zestaw narzędzi, wszystko oznakowa-
ne emblematami uskrzydlonego koła. Poza przerwą na posi-
łek spędził w kanale osiem godzin. Fabich pilnie popatrywał,
jak nowy sobie radzi, raz nawet opuścił owo ruchome bocia-
nie gniazdo ze stali i szkła, zszedł na sam dół, zasadniczych
uwag nie miał.
Daniel nienawykły, po sygnale kończącym zmianę wydobył
się z czeluści zmordowany jak nieboskie stworzenie i tylko ze
względu na innych powlókł się za nimi pod prysznic w zakła-
dowej szatni, gdzie otrzymał szafkę na robocze rzeczy. W do-
82
- 83 -
mu zwalił się w posłanie obleczone śnieżną bielą, pachnące
czystością, krochmalem i wiatrem.
Pomału przywykał do wysiłku, pracy w różnych porach do-
by, odmiennych warunków i samotności. Wbrew pozorom, go-
spodyni szanowała jego prywatność. Synowa była skłócona ze
świekrą, ów rozdźwięk bardzo ograniczał komunikację między
piętrem a parterem. Właściwie od czasu do czasu zaglądał na
dół syn, przeważnie gdy przynosił matce jakieś rzeczy. Daniel
widywał go rzadko, ich godziny pracy układały się przemien-
nie, czasami mijali się na ulicy. Syn gospodyni w domu w ogó-
le bywał gościem, prowadził międzynarodowe pociągi, współ-
czesny nomada na żelaznych traktach. Po raz pierwszy Daniel
zetknął się z nim bliżej, gdy przywiózł matce telewizor.
Wieczorem zapukano do sionki. Wkroczył maszynista z od-
biornikiem w objęciach, za nim matka niosła stolik pod to
urządzenie.
— Mówiłem mamie, żeby najpierw zapytała, czy pan chce
— usprawiedliwił się, stawiając pudło.
— Kto by nie chciał. Syn przywiózł dla mnie z Rosji koloro-
wy. I Daniel może jak przody w dużym pokoju oglądać, kiedy
mu przyjdzie ochota, ale osobiste kino nie zaszkodzi mieć.
W Małańcach dało się zauważyć różne rzeczy, pochodzące
z drugiej strony granicy. Gospodyni oprócz nowego nabytku
miała elektryczny magiel, piecyk olejowy, osprzęt gospodar-
ski, dwie grube obrączki wdowim obyczajem noszone na jed-
nym palcu i pierścionki zakładane od święta.
W podobne precjoza stroiło się dużo małanieckich kobiet.
Ale najbardziej szefowa Delikatesów, które nie przypomina-
ły już niczym dawnych sklepów tej kategorii. Nawet z nazwy,
wymalowanej na wystawowej szybie, znikł pierwszy człon,
pozostały tesy. W owych tesach dawny poziom utrzymywała
już tylko szefowa. Na tle gołych półek, lad jak pustynia Błę-
dowska, jaśniała zadbaną fryzurą, krochmalonym fartuchem,
niezapiętym, ukazującym dekoltowaną sukienkę w barwne
kwiaty. W uszach dyndały złote kolczyki, szyję opasywał złoty
kanak, podzwaniały na przegubach bransolety, jedna ze zło-
tym zegarkiem, jedna dla samej ozdoby, łuna biła od synte-
tycznych kamieni na upierścienionych palcach.
— Niech pan wstąpi — rozkazała łaskawie, wychylając się
z drzwi na widok wracającego z pracy Daniela.
Były to jego początki w Małańcach, ale już rozpoznawał
niektórych ludzi i pierwszy kłaniał się kobietom. To u tej
dziewczyny, obwieszonej szlachetnym kruszcem jak cudow-
ny obraz wotami, kupił pierwszego dnia ościsty razowiec. Te-
raz potraktowała Daniela nadzwyczaj uprzejmie.
— Rzucili chińską herbatę, odłożyłam dla pana.
— Dziękuję. Bardzo się przyda.
— Mam ruskie kakao i kawę — rozejrzała się i zniżyła głos,
chociaż w sklepie poza nimi nie było żywego ducha.
Nie potrzebował, ale kupił ruskie kakao i kawę dla ugrun-
towania życzliwości Złotej Damy, rozumiejąc, że jest zapro-
szeniem bardziej towarzyskim niż handlowym, a zapropono-
wane artykuły sprzedaje szefowa na własny rachunek.
— Słyszałam, pan z Warszawy. Nie smutno samemu na
prowincji?
— Niczym się nie różni. Taka sama godzina policyjna i po-
sterunki. Tak samo wszystko pozamykane, takie same puste
półki i telewizja.
— Jak się panu mieszka u Martynowej? Ja bym się bała,
to niedobry dom.
— Wygodny, zresztą nie jestem wybredny.
— Na urządzenie słowa nie powiem, poziom i szyk. W kuch-
ni i w łazience włoskie kafle z Peweksu i w ogóle. Ale tam lu-
dzie padają jak po muchomorach. Cztery nagłe zejścia jed-
no po drugim. Jej mąż, siostra męża, stara panna, przy nich
żyła, lokatorka wynajmująca piętro, zanim młody się ożenił
i niedawno lokator, przed panem w depo pracował, u Fabi-
cha. Zawał podobno.
- 84
85 -
— Ja mam mocne serce.
— Maciek od Fabicha też był chłop na schwał. Nie ułomek.
Przystojny. Samo zdrowie.
— Z tego wynika, że ja również jestem przystojny.
— Zełgałabym, mówiąc „nie". Pan na długo?
— Jeszcze nie wiem. Jestem na próbnym.
— Przyjmą. Fachowców brakuje. A jak pan będzie chciał
kupić co ze złota, proszę do mnie, tanio odstąpię.
Kakao i kawę wręczył gospodyni, podzielił się chińską her-
batą. O dobrą było niezmiernie trudno, o złą także. W Małań-
cach obowiązki szlachetnego napoju pełnił artykuł przywo-
żony z tamtej strony granicy, ale dawał jeszcze gorszy napar
od najgorszej popularnej.
Podarunek bardzo ją ucieszył, lecz wymawiała się ceremo-
nialnie, jak nakazywał obyczaj.
— To ja już nigdy nie będę mógł jeść najlepszych na świe-
cie placków kartoflanych, blinów, pyzów, ruskich pierogów
— zmartwił się Daniel, wyliczając specjały, jakimi częstowa-
ła go z tą szczególnie ujmującą serdecznością ludzi wschod-
niego pogranicza.
Dopiero przyjęła gościniec.
— A gdzie Daniel kupił? — zidentyfikowała etykiety na pu-
dełkach i surowo przyjrzała się ofiarodawcy.
— W Delikatesach.
— Od razu mnie tknęło. To nie handlowe, tylko w komis
wzięte przez Anitę. Jaka tam z niej Anita. Janina, tylko się
przechrzciła na Anitę. Niby takie światowe, telewizyjne imię.
Dużo jej pomoże. Skórę szkacina zdziera, drugi raz niechaj
Daniel nie bierze, zapotrzebuje, taniej załatwię, na dworcu
z pierwszej ręki dostanę. Pewno psów na mnie nawieszała.
— Eee... nie, dlaczego...
— Niechaj Daniel nie kręci. Jej nie osłania, bez niego
wiem, co ona wygaduje, rycyniara bezwstydna. Lokatora
mnie przez mściwość próbuje odmówić, a złe słowo jak złe
- 86
nasienie, łatwo wchodzi i korzeń ma silny. Nie chcę, żeby
Daniela nurtowało, bo niby człowiek wagi nie przywiązuje,
ale w pamięć zapada, toczy, toczy, aż stoczy. Mój dom nie zły
ani przeklęty. Nie pomarło tu czworo ludzi w tajemny spo-
sób. Siostra nieboszczyka męża, wieczne im odpoczywanie,
ze strychowej drabiny spadła, piętnaście lat będzie z okła-
dem, jeszcze w starym domu, później już do zdrowia nie do-
szła i bez to się zawinęła. Męża, świeć, Panie, pociąg zarżnął.
Gadali: upił się, na przejeździe niestrzeżonym padł. Nigdy
nie pił, aby kieliszek, a jak na budowę zbierali i kieliszka nie
liznął. Dopiero na osiedlinach pofolgował, wieczorem poszedł
po mlecz dla króli i nie wrócił. Wódki niezwyczajny, spraco-
wany. Domem się nie nacieszył. Natomiast dziewczynę, co
u nas na kwaterze mieszkała, jedna źle się znająca na rzeczy
popsuła, ale w szpitalu odratowali. Lokator na łykient wyje-
chał tym niefartownym autem, może i gdzie popił po drodze,
kto jego wie, ludzie różnie gadali, na szosie się rozbił. Przed
pochówkiem doktory go kroiły. Zawał czy zator — orzekli.
Auto od wdowy nabyte miało istność złą, ale niezależnie od
niego Maciek był chory. Na jaką boleść, nie wiem, ale raz,
jak się nie zamknął, patrzę, a on błędny, pomyślałam sobie:
pewno pijany. Nikomu o tym nie wspomniałam, pierwsze-
mu Danielowi mówię i niechaj nie powtarza. Bałam się, że-
by mnie po sądach nie ciągali, moje opowieści Maćka by nie
wskrzesiły. I jeszcze powiem, też tylko do wiadomości Da-
niela: podobno lokator skłuty był. No wie Daniel, niby z ta-
kich, co zamiast się upić, zastrzyki sobie robi. Ale znowuż
słyszeć się dało, że znaki na ciele od komarów. On rozbił się
koło torfowych polan, zanim skonał, jeszcze się na nim ko-
mary pasły. A wszystko to mówię nie z plotkarstwa, tylko
żeby Daniel wiedział, mój dom nie przeklęty, ludzie w nim
nie mrą jak po muchomorach, mieszkać Danielowi będzie
bezpiecznie. A tamta przez złość ujada. Zawistna o lokato-
rów, mnie się trzymają, u niej żaden długo nie popasa. Ona
87
wystrasza, za nachalnie męża szuka, myśli, że jak złota na
siebie nawiesza, to się jaki ułakomi. Wydalaczka, rycynia-
ra obmierzła.
— A cóż to takiego?
— Nie wie? Jeżdżą ludzie wycieczkowe na tamtą stronę,
wiozą wycieruchy, parasolki, różności, co akurat idzie. Tam
mało co nie idzie. Kraj wielki, potrzebujący. Nasi u nich ku-
pują złoto. Ruskie pozwalają tylko jeden pierścionek wywieźć.
To rycyniarze zaczęli zawijać w śliski plastyk i połykać, no to
Ruscy prześwietlać. Rentgen złoto rozbłyszczał w brzuchu.
Znów się rycyniarze uchytrzyli, zanim łykną, pakują w czar-
ną bibułkę i nic nie widać. Ale później, żeby odzyskać, świe-
cące czy ciemne, muszą popędzić rycyną. Widział Daniel na
niej złoto i pewno wabiła do kupna, wszystkie mniejsze sztu-
ki, nawet łańcuszki przez własne kiszki przepuszczone. Mó-
wić obrzydliwie.
— Pecunia non olet.
— Olet nie olet, w pekuni grzebać hadko, przewozić pa-
skudnie i wydostawać niegodnie.
Mijały dni. Nie zgłaszał się żaden wysłannik z drugim czło-
nem słowa Kasteżano. Zniecierpliwiony Daniel obiecał sobie
porzucić pracę w Małańcach z upływem próby. Zdążył wpraw-
dzie przywyknąć do wysiłku, lecz jeśli już miał pracować fi-
zycznie, wolał naprawiać steyery nad Wielkim Jeziorem, cho-
ciaż wiedział, że tam tyle nie zarobi, co w depo. Straciwszy
nadzieję na złoty deszcz, nie chciał pozostawać w obcym miej-
scu, gdzie bliżej nie znał ani jednego człowieka. W takim na-
stroju zastał go Fabich. Daniel nie zdążył pomyśleć, co spro-
wadza majstra, gdy inżynier wypełnił przewidziany rytuał
i podał drugą część znaku.
— A teraz oddaj to śmiecie. Na przyszłość nie będziemy
zabawiali się w układanki, ryjąc codziennie w jednej hali —
uchylił czarno-biały kilim, sprawdził zasuwy przy drzwiach
oddzielających kwaterę Daniela od reszty domu.
88
— Zamknięte.
Nie miał żadnych rzeczy do ukrycia, jednak po ostat-
niej rozmowie z gospodynią przestał ufać zamkom. Często
je sprawdzał. Pod skórą tkwiły wiadomości o poprzednim
mieszkańcu. Tajemnicze objawy ukrywanej przez niego cho-
roby albo stan narkotycznego upojenia zobaczyła Martyno-
wa zza tej makaty, teoretycznie drzwi strzegących lokator-
skiej prywatności nie można otworzyć z zewnątrz, Daniel
otrzymał wszystkie klucze, jednak ona tu kiedyś weszła,
więc albo Maciek zapomniał o ryglach, albo tutejsze rygle
nie są pewne.
— Martynowej akurat nie ma.
— Wiem. Poszła na nieszpory. Znam jej obyczaje, lepiej
jednak zawsze nie dowierzać, niż być za pewnym. Weź nowy
znak, na wypadek, gdybyś musiał spotkać się z Sewerem. To
jeszcze jeden Muł z małanieckiej faktorii — Fabich podał Da-
nielowi miniaturowy mieszek ze skóry na rzemiennej stru-
nie. Skrywał nierówno przełamaną bierkę. Miał kształt owalu,
przypominał uszkodzony medalik, tylko zamiast charyzma-
tycznego wizerunku widniał wytłoczony sfinks.
Daniel czuł zawód, chociaż nie miał wyobrażenia, jak po-
winno przebiegać takie spotkanie.
— Jesteś rozczarowany? Nie ma romantyzmu w naszych
poczynaniach. Jeśli spodziewałeś się go zastać, nie ten adres.
Bogom nocy równi, Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy... Skoń-
czyło się wraz ze swoim pokoleniem. Pewno nie czytałeś, bo
i skąd. Od dawna niewznawiane. To tytuły książek o prze-
mytnikach napisanych przez przemytnika. Lecz jeśli nawet
istniało w procederze coś jeszcze oprócz ryzyka i pieniędzy,
przeminęło razem z tamtymi detalistami, chodzącymi przez
góry, zasieki, ziemię niczyją. W naszych pragmatycznych cza-
sach nie ma miejsca na poetykę. Pozostała w utworze Bize-
ta. My nie uprawiamy przygody, tylko handel z pominięciem
komory celnej. Kupujemy ludzi i to jest trudniejsze i znacz-
89 -
nie bardziej niebezpieczne, niż pełzanie po zaoranej skibie.
Zresztą teraz granicy strzegą elektroniczne oczy.
— Dlaczego od razu nie nawiązałeś kontaktu?
— Przyglądałem się tobie. Ci, co nad nami, daleko. Te na-
zwy: Kasteżano, szlak Tamerlana, kto je wymyślił! Pewno ta-
ki, co siedzi na kanapie, popija wódkę z lodem i nigdy nie wi-
dział diesla od spodu.
— Nazwy jak nazwy. Co dalej?
— Musiałem cię obwąchać przed zawierzeniem siebie i jesz-
cze dwóch ludzi, tyle liczył zespół. Nie jesteś cierpliwy. Już
napomykałeś o odejściu, a przecież prawie nie znasz towa-
rzyszy pracy. Oczywiście sprawa niewinna. Jednak zapamię-
taj — cierpliwość i milczenie. Każde zbędne słowo przyczy-
nia się do budowania informacji o sobie. W kanale jest was
trzech, ja jestem czwarty i żadna zdalna pomoc nie jest moż-
liwa. Nikt nas nie uchroni, tylko my sami. Los jednego jest
losem pozostałych i nikt inny cię nie wesprze, nie pomoże,
nie osłoni, kiedy będziesz musiał wyjąć ładunek ze skrytki,
gdzie oprócz nas pracuje cała zmiana.
— A co się stało z poprzednim trzecim?
•— Nie Trzecim, tylko Drugim.
— Więc co się przytrafiło Drugiemu?
— Atak serca podczas jazdy samochodem. Tak wykaza-
ła sekcja.
— Dziwne.
— Co tu jest dziwnego? Jakby Maciek żył, ty byś tego miej-
sca nigdy nie dostał. Widzę, już nałykałeś się plotek.
— Muszę mieszkać u Martynowej?
— Nie. Musisz tylko mieć kwaterę możliwie dobrze izo-
lowaną. A ta jest najlepsza ze wszystkich, jakie znam w Ma-
łańcach. Zły dom i tak dalej. Anita — Delikatesy. Ostra kon-
kurencja. Oni tu walczą o lokatorów. Jest więcej pokoi do
wynajęcia niż chętnych.
— Martynowa należy do faktorii?
— Nie należy. I ani jej mąż, ani stara, co skręciła kark,
spadłszy z ostrewu1 w starej chacie przed bodaj dwudziestu
laty; nie wiem, czy widziałeś, jakie bywają tu ciągi schodowe
w wiejskich domach, nagła śmierć! Ale wracając do sprawy,
nikt z nich nie należał do nas. Jeszcze jakieś wątpliwości?
— Wystarczy.
— Zasada: bez mojej zgody nie wdajesz się w żaden, nawet
najmniejszy handel!
— Jaki handel!?
— Tu jest rynek z najtańszym złotem.
Na jarmarki w Małańcach zjeżdżały rejestracje z różnych
stron Polski. Mniej koleją, ponieważ krajowe połączenia z Ma-
łańcami były najgorsze z możliwych. Stan przykrócił te hand-
lowe orgie, lecz mimo zawieszenia targów, mimo utrudnień
w przemieszczaniu się obywateli z miejsca na miejsce, obrot-
ni znajdowali dojścia do ludzi wydających zezwolenia na prze-
jazdy w strefę nadgraniczną, przepustki na poruszanie się
w tej strefie, oswajali dystrybutorów benzyny i nadal, chociaż
przerzedzeni, ściągali do Małańców. Stan zastopował jednak
zupełnie peregrynacje rycyniarzy i innych płotek, stanowią-
cych trzon tutejszego rynku i złoto ciekło cienkim strumy-
kiem, podtrzymywanym głównie przez służby kolejowe.
— Kupiłeś kawę, kakao. W małych ilościach możesz. Lecz
żadnego kruszcu, żadnej waluty.
— Co za dziura, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą.
— Ma swoje dobre strony. Żaden tajniak nie pożyje tu nie-
zauważony. Żeby wiedzieć, muszą drążyć. Konspirowanie
funkcjonariuszy prawie niemożliwe, nową twarz od razu się
widzi i namierzy, kto zacz. Wprawdzie kupić można prawie
wszystkich, są wyjątki, o tym należy pamiętać, ale Tamer-
_
1 Ostrew— rodzaj drabiny, ociosany drąg z wywierconymi
otwora-
mi, w które wprawiano kołki sterczące na obie strony słupka.
- 90 - _ 91 _
lan przebije każdą stawkę. Pozostaje Ubotom werbowanie
osobników słabych i strachliwych, na ogół połączone z szan-
tażem. W twoim przypadku sprawy damsko-męskie nie ist-
nieją, jesteś wolny, nie boisz się rozpadu rodziny. Najgroź-
niejsze dla ciebie to polityka, prowadzenie wozu po wódce,
sprawy walutowe.
— Nigdy nie interesowałem się polityką.
— Musisz jednak uważać. Stan stworzył Ubotom okazję
awansu. Więc się wykazują, jak sfora spuszczona z uwięzi.
Jeśli obskoczy, nie powołuj się na żadne prawo. Tylko roz-
juszysz. Prawo to oni. Przynajmniej w Małańcach. Stąd za-
wsze było daleko, a teraz jeszcze dalej do sprawiedliwości, już
bliżej do Pana Boga. Teraz zaliczają wyniki w puszkowaniu
nieprawomyślnych, więc zrobiła się pogoda dla kryminału.
Już były rabunki, chociaż u nas z natury spokojnie. Zawsze
tak się dzieje, kiedy brysiek goni za zającem miast pilnować
obejścia. Ludzie barykadują się na noc. Psychoza. Dowcip ta-
ki krąży: jeśli cię obskoczą bandyci, nie wołaj ratunku, tyl-
ko precz z Pezetpeerem. Natychmiast zjawią się Uboty, ale
spuszczą takie knuty, że lepiej wyszedłbyś na spotkaniu ze
zbójem. Naród tu cierpliwy, przygnie się jak trawa, podnie-
sie jak trawa, przetrwa, znów napłodzi i zasili wojsko, poli-
cję, przemytników. Perpetuum mobile. Dla naszej firmy pier-
dolec Ubotów w pewnym sensie na rękę. Koncentrują uwagę
na czymś innym, lecz ty jesteś nowym człowiekiem z dalekie-
go świata. Ki diabeł?! Może emisariusz politycznych żywio-
łów, więc będą cię obwąchiwać, aż im się znudzi. A i Stan nie
będzie wiecznie. Naszym ekonomom też kiepsko siedzieć na
sztykach. Ich też kolą w dupę te przysłowiowe bagnety. Wte-
dy i psiarnię wezmą na smyczę.
— Kiedy zacznę zarabiać?
— Wolałbym przez jakiś czas mieć ciebie w rezerwie, ale
chyba niedługo. O terminie nie powiadomię z wyprzedzeniem,
dlatego musisz być dyspozycyjny w dzień i w nocy.
— Kiedy będę mógł kupić samochód?
— Możesz chociażby zaraz, ale rzęcha do remontu. Posta-
ram się o zezwolenie, żebyś mógł robić koło niego w warszta-
tach, oczywiście po godzinach. Nie będziesz pierwszym, idą
ludziom na rękę, muszą, chcąc zatrzymać pracownika. Wpraw-
dzie nie ma tu przemysłu, ale Śląsk działa jak pompa ssąca,
zabiera zdrowych, wypluwa inwalidów. Wracają i jeśli jako ta-
ko mogą władać rękoma, zawsze jeszcze zaczepią się przy ma-
łanieckiej kolei. Jesteś cennym nabytkiem, prędko podszyku-
jesz sobie auto i twoja głowa, by chodziło jak mercedes.
— Jesteś tutejszy?
— Od urodzenia. Czterdzieści osiem lat. Zaoczna szkoła in-
żynierska. Kopalnia, czyli motory spalinowe i elektryczne. Wy-
padek. Niezdolny do pracy w górnictwie. Rodzina, syn, córka.
Lubię muzykę, dużo czytam, mam księgozbiór. Można żyć.
— Personalna należy do firmy?
— Nie. Ale nigdy więcej nie pytaj o takie rzeczy. Im mniej
wiesz, tym dla wszystkich lepiej. I dobrze pilnuj znaku.
Jeden raz Daniel miał okazję posłużyć się bierką z wize-
runkiem sfinksa. Fabicha unieruchomiła w szpitalu dawna
kontuzja. Daniel musiał przeprawić ładunek od Śmieciarza
nad Garbasz. Wtedy zetknął się z jeszcze jednym Mułem fak-
torii, Sewerem i poznał drogę cargo, począwszy od lokomoty-
wy aż po prywatną przystań na jeziorze.
- 92 -
V
Zamordowano Kabla.
Nie umarł naturalną śmiercią — przeciekło zza krat szpi-
tala i rozlało się bezimiennym zagrożeniem. Z dwojga złe-
go lepiej byłoby nie wiedzieć, co tak skutecznie zaszkodziło
Śmierdzielowi, lecz wiadomość, skąpa na początku, obrasta-
ła szczegółami, puchła domysłem, plotką i sączyła wielooki
strach podczas lonżowania na padoku, jak nazywano space-
ry i więzienny deptak, ochrzczone tak przez dżokeja, skaza-
nego za udział w oszukańczych gonitwach. Przerażenie jak
morowe powietrze dopadało ludzi przy pracy w warsztatach,
na szosie, w kamieniołomach, żwirowni i odkrywce piasku,
dławiło po wieczornym apelu w nieludzko zatłoczonych ce-
lach, odbierało sen, chęć do jedzenia, wywoływało nerwowe
reakcje, wybuchy szajby, załamania, agresję.
Najgorzej działo się w celi, skąd ubył zakoszony Kabel, lu-
dzie patrzyli na siebie wilkiem, posądzali wzajemnie, siedem-
nastu śledczych poszukiwało między sobą ręki, która zgła-
dziła Kabla.
— Niech się boją śmierdziele. Ludzi to nie dotyczy — re-
zonował Konduktor.
— Padł na posterunku — roześmiał się Zapaśnik. Żart za-
brzmiał blado. Nikt nie zawtórował.
— Poległ za Ubowo, Glinówek i najjaśniejszą Klawiaturę
— poparł go Lalo.
Żaden już nic nie dodał do tego epitafium. Ludzie milczeli.
Pewno, nie kochano Śmierdziela, lecz satysfakcję z powinięcia
się nogi skunksowi odbierał strach, bo nikt nie czuł się pew-
ny życia. Każdego z nich, zamkniętych w murach, mógł do-
sięgnąć anonimowy sprawca. Może to niekoniecznie nawiąz-
ka, odmierzona konkretnemu człowiekowi, może grasuje tu
jakiś psych, zboczeniec, maniakalny schizoid.
Grozę wzmagała szczególna drażliwość ludzi izolowanych,
podległych wielorakim rygorom, tym pisanym w regulaminie
i równie silnym, bodaj silniejszym, niegłoszonym drukiem
prawom grupy, ludzi stłoczonych na zbyt małej przestrzeni,
wciąż o siebie zawadzających, storturowanych ciągłą obecnoś-
cią innych, świadków i uczestników ich snu, jedzenia, potrzeb
fizjologicznych, ich szajby, załamań, lęków, apatii.
— Czegoś takiego nie pamiętam — zaklinał się Dożywot-
ni podczas lonżowania na padoku, żywa kronika, dziewiętna-
ście lat w tej samej przechowalni.
Pewno, puszka nie sejf, mury nie są najzdrowszym miej-
scem na świecie. Trafiały się bójki, krwawe porachunki z przy-
czyn przywleczonych z wolności, z przyczyn dziejących się
tutaj, często niewspółmiernych do skutków, ale były to roz-
prawy twarzą w twarz, zagrożenie z krwi i ciała, posiadające
ksywę albo imię, numer paragrafu i numer celi.
Daniel, ukryty w cieniu pryczy za swoim milczeniem, za ob-
liczem bez wyrazu, ochronną maską doskonaloną miesiącami,
spod sennie przymkniętych powiek badał twarze współtowa-
rzyszy. Morderstwa, ciężkie uszkodzenia ciała, rozboje.
Zapaśnik. Sto kilogramów mięśni, pierwsza osoba w ce-
li i na padoku. Mógł sobie pozwolić na wszystko dzięki tej
wspaniałej sile, największej fascynacji i najwyższej wartości
pośród murów. Zabójstwo w afekcie. Po powrocie z zawodów
złamał stos pacierzowy facetowi, którego zdjął z własnej żo-
ny, a teraz nie dba o nią i nie chce jej nawet widzieć. Zako-
chał się w Lalu, małym ścierwie pięknym jak archanioł, z gło-
wą w złotych puklach.
Lalo. Zawodowy kochanek, płatny dostawca miłości dro-
giej i bez złudzeń, zwiadowca, bandyta, namierzający haben-
dy niemłodych osób, płeć obojętna, z którymi najpierw nawią-
94 -
95 -
zywał intymne porozumienie; teraz chroniona niczym skarb
wielka miłość Zapaśnika.
Konduktor. Sprawdzając bilety, wyceniał ozdoby na kobie-
tach. Samotnym rabował. Z ostatnią miał pecha. Odebrał jej
obrączkę i złoty łańcuszek, rozbił głowę, nocą wyrzucił z po-
ciągu. Przeżyła. Konduktor uważał siebie za człowieka i za
kogoś nieporównanie lepszego od Kabla.
Kornet. Nawet więzienny drelich nosił z elegancją, dbał
o powierzchowność, swój największy kapitał, i Mały, wcale
nie mały, tylko najmłodszy w celi, upchnięci jak leci.
Panowało przepełnienie i selekcja pozostawała drukowa-
nym słowem instrukcji. Poza martwą literą toczyło się życie.
Miało swoje proste wymagania. Więzień musiał być pod klu-
czem. I był.
Kornet, stary oszust matrymonialny i Mały, okazjonalny
złodziej drzewa z państwowego lasu, także on, Daniel, w pew-
nym sensie pomyłka sądowa, tragiczne nieporozumienie, jak
twierdził nawet wyrwany ze snu, trafili do jednej celi z bra-
ku miejsc.
— Ktoś ruszał mój ser! — zajęczał Kornet.
Wszystkie głowy zwróciły się ku półce zawieszonej na ścia-
nie, ludzie trzymali tu naczynia i jedzenie. Każdy miał wy-
dzielony skrawek miejsca o ściśle przestrzeganych granicach,
a niepisany kodeks chronił cudzą własność. Daniel, odkąd tu
nastał, nie pamiętał, aby ktoś złamał ów obyczaj. Za kradzież
karano okrutnie, chyba że kogoś hierarchia ogłosiła kiep-
skim. Takiemu można było zabrać wszystko, ale Kornet nie
podpadł żadnemu z tych facetów, przeważnie recydywistów,
którzy pod drelichami nosili na ramionach dystynkcje anty-
świata, wyryte tuszem wprost na żywym ciele. Kawałek żół-
tego sera, kupiony na wypiskę, spoczywał nietknięty obok
skraj ki chleba.
— Leży inaczej — upierał się Kornet, godząc palcem
w ułomek niestarannie owinięty papierem z rozciętej tor-
by. W więziennej kantynie, skąd pochodził, zawsze brako-
wało opakowań.
— Przyszła kryska, Kornet. Nareszcie się twoje baby zmó-
wiły i zatruły żarcie. Jadłeś już ten ser? To zaraz będzie cię
rżnęło w kichach, parę razy stękniesz, zipniesz, posiniejesz
i odwalisz kitę. Dopóki nie odjęło ci głosu, gadaj, gdzie scho-
wałeś pieniądze, po kiego mają gnić, dopóki ich nie odkopią
te... jak im tam... archeologi — przypiął się do starego Kon-
duktor.
— Boże, mój Boże! — rozpłakał się Kornet, osunął po ścia-
nie i z podciągniętymi pod brodę kolanami wcisnął w kąt mię-
dzy kiblem a zlewem.
— Zamknij się, szajbusie — ziewnął Zapaśnik.
— Lepiej od razu zamordujcie, ale nie zabijajcie na raty!
— rozkrzyczał się Kornet. Jego szajba przekroczyła barierę
respektu przed Zapaśnikiem, był już tylko bólem i rykiem
głoszącym ów ból.
— Coś trzeba z nim zrobić — domagał się Bankowiec, za-
tykając uszy.
— Lipo, wołaj klawicha — zdecydował Zapaśnik. Codzien-
nie wyznaczał kogoś innego z niżej stojących w hierarchii
grupy na czujkę w pobliżu wizjera, miał obowiązek ostrze-
gać o ruchach strażnika, aby nie dać się zaskoczyć na niere-
gulaminowych zajęciach.
Lipo zaczął walić w drzwi.
— Kornet, Kabel jadł boczek, nie ser — perswadował Ma-
ły
Daniel nadal krył się za milczeniem, chociaż rósł w nim
niepokój. Tylko spokojnie. Może nikt nie zapamiętał, do kogo
należała dodatkowa porcja grochówki, zjedzonej przez Kab-
la krytycznego dnia.
— Co jest? — w drzwiach przesunęła się klapa judasza.
— Panie oddziałowy, starszy celi... — poderwał się Zapaś-
nik, przekrzykując zawodzenie Korneta.
96
- 97 -
— Czego on wyje?
— Boi się. Pan da jakiej waleriany.
— Tu nie sanatorium — szczęknęła opuszczona płytka, za-
snuła bielmem szklane oko.
— Przestań fiksować, bo cię zamroczę — zamierzył się Za-
paśnik.
— Wstrzymaj się, Zapaśnik. Dam mu validol — Banko-
wiec, zasłaniając sobą pole działania, gmerał przy nodze od
pryczy, jakby naprawdę nikt nie wiedział, gdzie trzyma te
swoje prochy.
Kornet zacichał, przenosząc rozbiegane oczy z twarzy Ban-
kowca na jego rękę z białą drażą.
— Zażyj albo nie, ale masz być cicho, kiju gałandzki. Ot-
worzysz dziób, walnę — obiecał Zapaśnik.
Kornet przyjął lekarstwo, cela wróciła do rozważań. Zno-
wu mówili o boczku, jedzonym przez Kabla ostatniego dnia,
a najwięcej ci, co nigdy w swoich paczkach nie widzieli bocz-
ku, najwyżej smalec albo nasycane suchary i tacy, którzy nie
otrzymywali żadnych przesyłek. Oni najlepiej wiedzieli, kto
Kablowi dostarczał bogate poczęstunki. Proste. Za kablowa-
nie płacono wędzonką i innymi specjałami. Rodziny Kabla
nie stać na kosztowne wspomaganie.
Daniel pamiętał tamto popołudnie.
Kabel zjadł swoją grochówkę, poprawił porcją Daniela,
umył obie miski i dopychał skibą komiśniaka, mając na
okrasę plasterek boczku, który odsuwał sprzed ust, zanim
odgryzł następny kęs chleba. W taki sposób Kabel potrafił
pochłonąć cały bochenek, jeśli go miał, aby na końcu posma-
kować omasty. Bardziej od innych lubił jeść i gorzej od in-
nych znosił niedostatek jedzenia. Może naprawdę dlatego
został Kablem.
— Ścierwo sprzedaje się za ścierwo — mówiło się pod ce-
lą, kiedy nie mógł słyszeć. Nie ze strachu czy respektu, tyl-
ko zgodnie z milczącą umową unikano wszystkiego, co mog-
łoby uświadomić administracji, że ucho zostało rozpoznane.
Bo Kabel, stuk, kapelusz, kalafior, kapusta albo skunks, czyli
śmierdziel, jest wieczny i zniknie może podobnie jak szczury
tylko wraz z murami. Więc lepiej mieć rozpracowanego, niż
znowu namierzać anonima, jaki nieuchronnie zajmie opusz-
czone miejsce.
Kabel zjadł chleb i zdążył posmakować wędzonki. Siedział
jeszcze i żuł, gdy ludzie szykowali pety, lecz klawisza wypro-
wadzającego na szluga — w celach już dawno zakazano pale-
nia — nie doczekał.
Na piętnastu metrach gnieździło się osiemnastu ludzi.
Między trzypiętrowymi narami1, kiblem i stolikiem przy-
murowanym do ściany wciąż panował ruch i nie od razu
zauważono, co się dzieje ze Skunksem, do tego działo się
z nim zupełnie cicho. Dopiero Kornet, którego zawsze pę-
dziło po grochówce, przemykając do sedesu, nastąpił Kab-
lowi na rękę. Wtedy odkryto nie do poznania zmienionego
Kabla. Nie trzeba było znać się na umieraniu, aby zauwa-
żyć agonię. Zakończył życie następnego dnia w więziennej
izbie chorych.
— Daniel, nie pamiętasz, co on jeszcze jadł?
— Grochówkę — kątem oka mierzył odległość do progu ze
sterczącym tam Lipem. Czy zdąży tamten wredny klawisz, ni-
gdy nieśpieszący się, gdy dudniły drzwi. Z dwojga złego wo-
lał tłumaczyć się przed gliniarzami. Tamci przynajmniej zro-
bią jakie takie śledztwo, ci, w tym nastroju, rozszarpią, nie
dając dojść do słowa.
— Grochówkę wszyscy jedli.
— Wszyscy — potwierdził z ulgą.
— Coś taki skrótowy, wyglądasz, jakby nad tobą nic nie wi-
siało, zupełnie nie czuł cykora.
1 Nara — prycza.
— Czuję, i co z tego? Mam po ścianach łazić? A wy tym
gadaniem w kółko psycha hodujecie, szukacie kozła, aby się
odegrać za własny strach.
— Nie róbcie za gliniarzy. Już oni sami pomyślą, jak nas
przepuścić przez wyżymaczkę — wsparł Daniela Bankowiec.
— Nie wywołuj — Kornet uczynił gest, jakby coś rzucał
przez ramię, splunął trzykrotnie i zamamrotał: „Na cztery
strony świata, na pola, na lasy". Nikt się nie śmiał. Zaklęcie
było dobre na wszystko. Jak puszka długa, ludzie bronili się
magią. Przed gliniarskim wezwaniem, podpadnięciem kla-
wiszowi, przed fałszywym przyjacielem, niewiernością ko-
biety, przed chorobą.
To był ich ostatni wieczór w tym składzie. Z poranną ka-
wą nadeszły rozporządzenia.
— Zbierać rzeczy — rozkazał oddziałowy, ledwo cela prze-
łknęła ciepłą lurę. Zostali rozproszeni pośród siedemnastu
podobnie zatłoczonych pomieszczeń, skąd wzięto w zamian
po jednym więźniu i tak zebraną obsadę ulokowano w osła-
wionej izbie.
— Nieźle trafiłeś. Spokojna cela. Fachowcy od gospodarki—
zawiadomił oddziałowy, prowadząc Daniela w nowe miejsce.
Daniel oswoił klawisza papierosami. Zdobywała je mat-
ka, kładła w każdą paczkę, ile dozwalał przepis. O papierosy
nadal było trudno, chociaż najgorsza posucha minęła. Sta-
nowiły najmocniejszą walutę, mógł nią swobodnie dyspono-
wać. Palić przestał z musu w czasie najdotkliwszego niedo-
boru. Wszystkie braki gospodarcze kraju w murach zawsze
odbijały się skrajnie. Wtedy więzienna kantyna, z reguły za-
opatrywana dość powściągliwie, oferowała tylko dwa artyku-
ły. Omszałe landryny i skruszone herbatniki. Przesyłki z do-
mu przyjmowano raz na miesiąc. Powszechny głód nikotyny
padł na Raciszki. Daniel widywał ludzi złamanych, upodlo-
nych, szmacących się dla niedopałka. Wówczas zbuntował się
przeciw własnemu uzależnieniu.
100
Przy końcu korytarza przejął Daniela strażnik nieznany na-
wet z widzenia. To była nie najmniejsza tiurma1. Trzymanych
pod kluczem ponad tysiąc mężczyzn wymagało odpowiednie-
go dozoru. Pojemnością i techniką ustępowała Białołęce czy
Strzelcom Opolskim, ale miała tradycję. Wzniesiono ów wzo-
rzec budownictwa z epoki samodzierżawia, licząc od końca, za
trzeciego Imperatora Wszechrosji, na wschodniej rubieży daw-
nego Priwiślańskiego Kraju, w Raciszkach Uwalskich. Zginęło
w niepamięci, czy więzienie stworzyło Raciszki, czy Raciszki
musiały zżyć się ze świadomością, że przeciętnemu człowie-
kowi ich nazwa kojarzy się przede wszystkim z zakładem kar-
nym, natomiast pośród świata murów Raciszki posiadały ran-
gę równą Jagiellonce. Wyrokowiec z Raciszek był kimś.
W nowej celi nie zastał nikogo, ludzie już wyszli do pracy.
Praca. Dobrodziejstwo i przywilej, nie wszystkim dostępny.
Na istotę kary składa się także przymusowa bezczynność.
W świecie mózgowcy od zakluczania wymyślili, że nierób-
stwo w klatce nie ulepsza, tylko rodzi agresję. W Raciszkach,
odpornych na teoretyczne nowinki, agresję, szajbę, dzika, le-
czono karcerem.
— Roztasujesz się później — zarządził nowy strażnik i ka-
zał pozostawić tobół z pościelą na pryczy.
W milczeniu poprowadził Daniela korytarzem pośród takich
samych na szaro pomalowanych ścian z rzędami tak samo sza-
ro okutych szarych drzwi, w pogłosie własnych kroków, pod-
kreślających pustkę i odosobnienie w czworoboku grubych, ce-
glanych murów, w pajęczynach ochronnej siatki, odgradzającej
od samobójczych skoków, od prób ucieczki, od nadziei.
Podesty, schody, okna z widokiem na wciąż ten sam pro-
stokąt betonu bez źdźbła trawy, zawsze to samo osobliwe, nie-
skończenie smutne patio ze spacerniakami na poboczach,
1 Tiurma — więzienie.
- 101
zawsze z jakąś grupą ludzi w burych drelichach, somnambu-
licznie zataczających kręgi na którymś z owych padoków, nie-
zmienny, zastygły pejzaż, tylko oglądany z coraz innej strony,
ze śladem po podwyższeniu w miejscu, gdzie przez przeszło
dwa stulecia pracowała szubienica.
Zatrzymał ich system zabezpieczeń.
— Przepustka — zażądał mikrofon. Uzbrojony strażnik
oglądał konwój przez pancerne szkło wizjera w skrzydle sta-
lowych wierzei, srebrzystych, nabijanych nitami jak okręto-
we grodzie.
Milczący klawisz wyjął zza pazuchy papier, wsunął w szcze-
linę widniejącą pod taflą wizjera. Minęła chwila, rozsunął się
lity metal, pozostawiając pękniecie, przez które mógł przejść
pojedynczy człowiek.
Po drugiej stronie zapory z podobnej szczeliny, jak w pierw-
szej, klawisz odebrał sprawdzony dokument i przykładając pa-
lec do czapki, minął uzbrojonego strażnika w kabinie z nietłu-
kącego szkła odpornej na kule, substancje trawiące i wysokie
temperatury.
Przeniknęli jeszcze jedną metalową grodź i surowość oto-
czenia złagodniała. Ściany korytarza zdobiła wykładzina z jas-
nego drewna, drzwi bez judaszy i zasuw.
Sieczkarnia.
Tak nazywali więźniowie tutejsze izby przesłuchań. Da-
niel nigdy jeszcze nie był w tej części zakładu, ale zoriento-
wał się, dokąd został przyprowadzony, a chociaż spodziewał
się śledztwa, poczuł ucisk w gardle.
— Idź — klawisz lekko pchnął Daniela przed jedno z tych
zwyczajnych drzwi i było to pierwsze słowo, jakie do niego
powiedział, odkąd w nowej kwaterze kazał pozostawić nieroz-
pakowany tobół z pościelą.
W pokoju, za biurkiem z pustym blatem siedział męż-
czyzna w koszuli z odwiniętymi rękawami. Jedyne źród-
ło światła, okno z zaciągniętą przed słońcem zasłoną z żół-
tej satyny, miał za plecami. Twarzy, szczegółów ubrania nie
było dobrze widać, tylko obrys sylwetki, jak pociągnięty wę-
glem ze złotą żyłką.
— Melduję się — mruknął Daniel, przystając po przestą-
pieniu progu. W krtani narastała przeszkoda.
„Oni zawsze tak się ustawiają. Sami w cieniu, a człowiek
na widelcu. Tylko spokojnie. Nic nie wiem. Spokojnie".
— Siadaj — powiedział Śledczy.
Krzesło wskazane Danielowi znajdowało się z metr od biur-
ka, jednak rysy Śledczego stały się bardziej czytelne. Nie znał
ani tej twarzy, ani tego głosu. Nie, żaden z facetów od spra-
wy Daniela, tylko gość od nagłego zejścia Kabla, czyli od za-
bójstw, w sprawie Daniela nie było krwi.
— Walaszka przezywaliście Kablem — bez wstępów roz-
począł Śledczy.
„Gambit hetmański" — pomyślał Daniel. Jeszcze niedawno
pewno poczułby się zaskoczony takim stwierdzeniem wprost,
ale po trzech latach West Point w Raciszkach znał rutynowe
chwyty oficerów dochodzeniowych nie gorzej od nich samych.
Gliniarz jakby nie doceniał możliwości pedagogicznych hi-
storycznego zakładu edukacji narodowej, noszącego miano
skromnej miejscowości.
— Dlaczego nie odpowiadasz?
— Zdezorientowało mnie nazwisko. Znaliśmy go z ksywy:
Dróżnik... — w pierwszej chwili prawdziwe personalia Kab-
la zabrzmiały Danielowi obco, ale przecież ani przez moment
nie pozostawał nieświadomy, o kogo chodzi.
— Teraz już wiesz, o kim mowa.
W głosie śledczego brzmiało zniecierpliwienie, widocznie
przesłuchanie nie toczyło się zgodnie z założeniem. Daniel
nie miał zamiaru drażnić śledczego, on tylko teoretycznie nie
mógł dać w kość, dopóki nie dostał do rąk dowodów. W rze-
czywistości miał kilka sposobów na skuteczne obrzydzenie
życia hardemu więźniowi.
- 102 -
- 103 -
Zamajaczył przed oczyma masyw Puszczy, czarny w per-
spektywie, ze szlakiem strzępiatych czubów pociągniętych
grynszpanem, na tle błękitu wygrzanego słońcem. Leniwe
południe na mchach, w chłodzie podszytu, pośród malinia-
ka ciężkiego od owoców opitych lipcem. Dziewczęca sylwet-
ka na rowerze. Siostra Małego. W koszyku opatulona jaśkiem
blaszana miska pełna gorących kartoflanych placków z mło-
dych ziemniaków, młode ogórki jeszcze z czarnymi pieprzy-
kami na delikatnej skórze, malachitowe z jasnym nalotem
czuby dymki.
Szczęście.
Działo się dopiero od kilku tygodni, po trzydziestu sześciu
miesiącach beznadziejnych robót w murach i betonowego pa-
doku w czworoboku murów z widokiem na murowane pod-
wyższenie, pamiątkę po usuniętej szubienicy. Aby to wszyst-
ko odjąć, wystarczyłoby jedno słowo Śledczego. Daniela nie
było stać na taką katastrofę.
— Groziłeś Walaszkowi.
— Zwykła utarczka na samym początku. Próbował zębów
na nowym. Nic ważnego.
— Powiedziałeś „zrób się mniejszy, jeśli chcesz trochę po-
żyć na wolności, w przeciwnym razie nie ręczę za twoją dłu-
gowieczność".
— Może i powiedziałem, nie pamiętam. W każdym razie
jakaś dawna głupia odzywka teraz powraca wołem. Jakbym
siedział po tamtej stronie biurka, też chciałbym wiedzieć, kto
wykwaterował stuka do Bozi, aleja nie mam nic wspólnego
z tą śmiercią.
— Nie postawiłem takiego zarzutu.
— Gorzej. Zarzut można odeprzeć, ale jak walczyć z mgłą.
— Przejdźmy do konkretów. W dniu śmierci Walaszek zjadł
dodatkową porcję grochówki. Do kogo należała?
— Niemożliwe, aby zatruto miskę zupy na oczach osiem-
nastu ludzi, oddziałowego i dwóch kalifaktorów roznoszących
jedzenie — Daniela nie zawiodły ani głos, ani twarz, chociaż
miał uczucie, jakby zawisł na bardzo cienkiej nitce.
— Kiedy ostatnio oddałeś Walaszkowi zupę?
Oczekiwane ze wzrastającym napięciem padło pytanie, do
jakiego śledczy zmierzał od pierwszego słowa. Kiedy wresz-
cie zabrzmiało, zelżał psychiczny ucisk i Daniel w ułamku
czasu między tym pytaniem a swoją odpowiedzią zsumował
spostrzeżenia i niewiadome. Śledczy już wiedział o repecie,
jednak nie było pewne, czy także orientował się, kto ją Kab-
lowi dał, a jeśli nawet, nie wydawało się oczywiste, aby infor-
mator wskazał Daniela. Zakładając najgorsze, zarzut musiał
być jeszcze udowodniony i Daniel poszedł na zaparte, jak po-
myślał w języku murów.
— Ostatnio dostał ode mnie zupę, kiedy otrzymałem pacz-
kę...
Przesyłki dla więźniów przyjmowano raz w miesiącu. Da-
niel podał bezpieczny czas, zachowaną gdzieś w rejestrach
datę.
— Dlaczego to robiłeś?
— Dla świętego spokoju.
Na szosie Kabel sprawował funkcję grupowego. Za jedzenie
i papierosy załatwiał ze strażnikiem dłuższą przerwę obiado-
wą, a już u samego Kabla kupowało się trochę odetchnienia
w lesie, gdzie można było pobyć samemu, objeść się mali-
nami lub inną sezonową jagodą, zaczekać na siostrę Małe-
go i zobaczyć z daleka, jak rozstępuje się przed nią las, ście-
lą pod koła plamy cienia i światła, promień słońca nawija się
na szprychy roweru.
Daniel unikał najmniejszej wzmianki o szosie, aby nie napro-
wadzić Śledczego na rzecz dla siebie najcenniejszą, nie odkryć
najsłabszego miejsca, gdzie można najboleśniej uderzyć.
Więcej pytań Śledczy nie miał. A więc nie wiedział. Na
razie. Jeszcze nie wiadomo, co mogli opowiedzieć pozosta-
li. W sieczkarni ludzie przypominali sobie rozmaite rzeczy.
- 104 -
- 105 -
Daniel w eskorcie milczącego strażnika wlókł się z powro-
tem na uginających się nogach. Odprężenie dało znać wiel-
kim zmęczeniem.
Rano Małomówny wywołał Daniela z celi, ale zamiast do
kibitki wywożącej kolumnę na szosę, znowu zaprowadził
do sieczkarni. Tym razem na blacie biurka leżał przed śled-
czym notes.
„Wczorajszy plon z sieczkarni", domyślił się Daniel. Przez
jeden dzień obrobił szesnastu plus dwóch od kotła. Niemoż-
liwe. Nie sprawiał wrażenia fanatyka, ryjącego po nocach.
Zresztą i tak nie dałby rady. Musieli zadziałać w kilku, zesta-
wili wszystko razem, teraz będą wyjaśniali sprzeczności. Praca
Daniela na szosie nie była jeszcze przesądzona. Jeszcze nie.
— Porozmawiamy o twojej sprawie?
Daniel przezornie milczał, ukryty pod tą swoją ciężko wypra-
cowaną twarzą człowieka, w którym wypaliła się już zdolność od-
czuwania czegokolwiek poza zimnem, głodem i brakiem snu.
— Masz prawo odmówić.
Daniel po trzech latach akademii w Raciszkach znał wszyst-
kie swoje prawa i wszystkie przymusy, lecz bardzo nie chciał
utracić szosy, słońca, chłodu Puszczy.
¦— Nie odmawiam. Tylko wszystko, co wiem, zapisano w mo-
ich aktach — okazał dobrą wolę.
Tym razem rozmowa niewiele miała w sobie z przesłucha-
nia. Śledczego interesowała specjalność Daniela, praca w In-
stytucie, w depo, jakby chciał sobie wyjaśnić, co przemieniło
dobrze zapowiadającego się inżyniera w zwykły numer spod
celi w Raciszkach Uwalskich. Pobieżnie odpytywał z zamiany
Warszawy na Małańce, chociaż przyczyny, złe warunki, głodo-
wa pensja, chroniczna nieobecność pieniędzy na elementarne
potrzeby i brak perspektyw na mieszkanie zapisał w papierach
już pierwszy śledczy. Jak i poprzedników nie zdziwiło go prze-
milczenie dyplomu wyższej uczelni i asystentury w stołecz-
nym Instytucie dla pracy technika w depo. Wyjaśniało aż nad-
106
to porównanie listy płac i waga netto mięsa, przysługującego
na kartki. Nie był odosobnionym dziwolągiem. Wielu młodych
ludzi ukrywało akademickie patenty, ponieważ uniemożliwia-
ły przyjęcie do prac prostych, a mimo to lepiej płatnych-
Daniel czekał na następne pytanie, też zadawane przez
nowych.
— Jaki dokument potwierdzający zawód technika przed-
stawiłeś w Małańcach? — i ten śledczy nie był oryginalny.
— Sprawdziłem się w kanale. Na próbnym. Byłem dobry
chyba nie muszę przekonywać.
— Nie żądano od ciebie świadectwa?
— Brakowało ludzi. Jak się kto trafił, a jeszcze umiał od-
różnić diesla od bryczki i nie był ciągle pijany, nikt nie upie-
rał się przy papierze.
— Wzięli cię tak z ulicy, w strefie przygranicznej, przy ob-
ostrzeniach Stanu.
— Z jakiej ulicy! Podanie, życiorys, ankieta, stały meldu-
nek, tymczasowy meldunek, przepustka taka, śmaka, opinia
od sołtysa, charakterystyka z zakładu remontowego Nadleś-
nictwa Wielka Grobla, u nich robiłem przy steyerach.
Miał się na baczności. Recytował słowo w słowo umiane na
pamięć, poczuł się pewniej na gruncie osądzonej sprawy.
Tragiczna pomyłka. Manewr szatniarza, w ostatniej chwi-
li odwracającego klęskę od właściciela torebek ze speedern.
Udział szatniarza. Może działał na dwie strony, informował taj-
ną służbę i w cieniu świadczonych usług prowadził detaliczną
sprzedaż syntetycznej kokainy. Nie dał się przyłapać, rozpo-
znał albo przeczuł obstawę, może został ostrzeżony. W każdym
razie wyprzedził nieodwracalne wydarzenie. Bardzo możliwe,
że mając nóż na gardle, wrobił w plecak ze speedem pierwsze-
go gościa, który oddał na przechowanie podobny.
— Sprzedawał w szatni papierosy, zapałki, prezerwatywy,
zapalniczki, żyletki, przy okazji działki, zakamuflowane w fir-
mowych opakowaniach nie zwracały uwagi — dzielił się Da-
- 107 -
niel swoimi przemyśleniami z pierwszym śledczym, gdy od
czasu do czasu bywał wydobywany z tamtej celi pięć kroków
od drzwi i z powrotem.
— Mnie nie wyręczaj. Mów o sobie — nie ciekawiły śled-
czego koncepcje Daniela.
Szatniarza spotkał podczas konfrontacji. W spodniach bez
paska, człapał butami pozbawionymi sznurowadeł, miał zie-
mistą cerę ludzi przebywających w zamknięciu.
— Żebyś zdechł, gnoju, za to cholerne kukułcze jajo, ju-
tra nie doczekał — zdążył pobłogosławić Daniela, nim został
przywołany do porządku. Rozprawę opuścił uniewinniony.
Nie udowodniono szatniarzowi zamiany nawet bez złej wo-
li, ponieważ bliźniaczo podobnego plecaka z akcesoriami sa-
mochodowymi, należącego do Daniela, nigdy nie znaleziono
i nigdy się nie dowiedziano, kto i kiedy usunął go z szatni.
Przyjęto, że ów plecak nigdy nie istniał, wymyślił go Daniel
na swoją obronę.
Ustawiano Daniela w szeregu mężczyzn przed lustrem zaj-
mującym ścianę. Domyślił się, zwierciadło z Murano, po drugiej
stronie zwyczajna szyba. Poczuł się nieswojo oko w oko z prze-
wrotnym odkryciem Wenecjan, od kilku wieków służącym pod-
patrywaniu ludzi, kiedyś pilnie strzeżonej tajemnicy.
Stawał w szpalerze podobnych do niego, dobranych wzro-
stem ludzi, poddawany obserwacji niewiadomych świadków,
ukrytych za przenikalnym dla wzroku rewersem tafli. Oni,
zebrani po lustrzanej stronie, widzieli tylko cienie. W pierw-
szej chwili Daniel nie rozpoznał własnego odbicia. Wpadnięte
oczy w nieruchomej masce.
Kto mógł go oglądać? Pasażerowie, załoga samolotu linii
Madala, w którym kilkoro ludzi, w tym kapitan, osłodzili kawę
speedem, personel naziemny, dostawcy, ładowacze, nadzór, ze-
spół z cateringu, obsługujący taśmę odmierzającą dozy przy-
praw do kopert z symbolami i nadrukiem, produkowanych na
zlecenie każdej firmy, niekoniecznie lotniczej.
- 108 -
Mimo działania narkotyku pilot bezpiecznie doprowadził
maszynę na najbliższe lotnisko. Stewardesa, z której rąk
otrzymali ów napój, nie wiedziała, co naprawdę zawierają
standardowe opakowania. Wypożyczono ją od innego prze-
woźnika niemal przed samym startem. Dostawę żywności za-
stała nierozładowaną w kredensowym aneksie. Rozmieściła
więc pojemniki obciągnięte przezroczystą folią, tace z prze-
kąskami, butelki we właściwych przegrodach, między inny-
mi kartony zawierające sześć tysięcy pakietów po tuzinie to-
rebek z cukrem. Nie zastanawiała się, dlaczego kartonów jest
tak dużo, chociaż wystarczyłby jeden, tylko napoczęła pierw-
szy z brzegu.
Stewardesa należąca do załogi nie stawiła się na swój lot.
Próby skomunikowania się z nią zawiodły. Jak twierdziła póź-
niej, została wywabiona podstępnie z hotelu i przetrzyma-
na pod terrorem gdzieś za miastem. Żądano okupu, nigdy
nie posiadała tak poważnej sumy, samolot odleciał bez niej.
Wszystko wiązało się z przewozem surowców farmakologicz-
nych, produkcją amfetaminy i odsyłaniem gotowego prepa-
ratu do Republiki Federalnej.
Od niewiadomego dnia partie syntetyku wędrowały za gra-
nicę w opakowaniach z przyprawami, kres położył rejs, pod-
czas którego napojono kawą ze speedem załogę pasażera linii
Madala. Zlikwidowano kanał, jądra nie udało się wyłuskać.
Bankier, zleceniodawcy, laboratorium, chemicy pozostali ano-
nimowi, chwycono tylko kurierski ogon, lecz cała afera zarów-
no w ujawnionej, jak i ukrytej warstwie nie miała nic wspólne-
go z klejem, ze szlakiem Tamerlana, nieoznakowanym przez
żadnego kartografa tajemnym mostem, spinającyn Azję z Eu-
ropą, jednym z filarów wspartym w Małańcach, kolejowej sta-
cji na wschodniej granicy.
Klej nie był syntetykiem, tylko naturalnym surowcem
z opiatów. Z żyznych dolin u stóp Paropamisu ładunek wę-
drował na barkach tragarzy, w jukach wielbłądów, oślim za-
- 109 -
przęgiem, ciężarówką, kontenerowcem, czołgiem, skotem,
w jaszczach samobieżnych dział, śladem Aleksandra Mace-
dońskiego przeprawiał się przez siodła Hindukuszu, Szibar,
Salang, Szikari, toczył się gościńcami przez równiny Rosji,
asfaltem, po szynach, tysiące kilometrów wbrew wszelkim po-
rządkom, mimo wojny, rzezi, pożarów, granic, mordowanych
ludzi, padających zwierząt, mudżahedinów, oddziałów wier-
nych rządowi, obcym wojskom.
Francuzi chwycili za gardło Marsylię, głównego spedyto-
ra zbiorów z plantacji iberoamerykańskich, spacyfikowali ry-
nek, dłoń Republiki legła na narko-dochodach, Europa od-
czuła głód.
Ruszyły karawany ze Wschodu. Opiaty wyhodowane na zie-
mi po dnach pradawnych jezior u podnóża afgańskich gór, par-
ły ku Zachodowi na przełaj przez kontynent. Nikt jeszcze nie
przeczuwał dostaw z tej strony, śledczy przesłuchujący Daniela
niczego nie wiedział o Kleju, Mułach, Pierwszej faktorii w ma-
łej nadgranicznej osadzie. Daniel czekał rychłego uwolnienia.
Niemożliwe, żeby miał odpowiadać za coś, czego nie zrobił.
Niemożliwe okazało się możliwe. Zagarnął go kurierski
ogon cudzej organizacji, pociągnął Bogu ducha winną dziew-
czynę. Namierzyli, z kim się umówił w restauracji. Podczas
rewizji w jej domu zamiast speedu znaleziono nielegalną li-
teraturę.
Daniela skazano jako odprysk afery Madala. Nie miał
szczęścia do samego końca. W kilka dni po wyroku zniesio-
no Stan. Gdyby jego rozprawa przypadła po tym terminie,
kwalifikacja byłaby łagodniejsza. Zaraz po osądzeniu został
wysłany do Raciszek, zakładu terytorialnie najbliższego miej-
scu zameldowania przed aresztowaniem.
Siedem lat.
Siedem lat za nic. Poraził ten bezmiar czasu. Okrutny przy-
padek. Wyższa sprawiedliwość. Gdzieś siedział rachmistrz,
straszny księgowy, zsumował czyny i podkreślił saldo.
Daniel popadł w mistyczną zgrozę. Trwał poza życiem. Kie-
dy wreszcie nauczył się istnieć w odmiennej rzeczywistości,
znosić ciężary anty egzystencji, kiedy minęła szczególna za-
paść, wywołana upadkiem w samo jądro piekła, kiedy powró-
ciła zdolność myślenia, przypomniał sobie między innymi, co
słyszał od Fabicha.
— Wszystkie oczy zwrócone są na Zachód i jeszcze niko-
mu, dzięki Bogu, nie przyszło do głowy nawet psa ćwiczone-
go na Klej przysłać na nasze zadupie. Odkąd żabojady zakor-
kowały Marsylię, w Polsce przerabia się niemiecką chemię na
syntetyki i paskudzi spokojny szlak. W rezultacie opiaty Ta-
merlana i niemiecki erzac spływają w tę samą stronę, do Fe-
derałów. Ktoś powinien pomyśleć, jak ukrócić przerabiaczy,
jeśli mamy mieć spokój.
Może absurdalny przypadek Daniela był uderzeniem w szlak
Tamerlana, odpowiedzią na jakieś ukrócenie, kręgiem na wo-
dzie po ciśniętym kamieniu, tylko nie wiadomo jak odległym
od samego środka? Jeszcze nigdy nie odczuł takiego zagroże-
nia, jak po uświadomieniu sobie podobnej możliwości.
Teraz, w sieczkarni, podczas prawie swobodnej rozmowy
z nieznanym śledczym, badającym przyczynę śmierci Kabla,
Daniel znowu doznał dobrze znanego uczucia niebezpieczeń-
stwa, wydało się bliskie, wręcz materialne. Szukał przyczy-
ny. Jakieś zdanie, wypowiedziane przez śledczego, przeszło
mimo. Skupił uwagę.
—.. .kasteżano—dotarło pamiętne słowo. Najwidoczniej śled-
czy oczekiwał wykładni znaczenia niezrozumiałego pojęcia.
Daniel, ukryty za maską obojętności, skurczył się wewnętrz-
nie, ale zaraz minęła chwila paniki. Hasło nie funkcjonowa-
ło od lat, posłużyło jeden raz, tylko dlatego podał je siostrze
Małego z adresem Sewera, ostatniego Muła Pierwszej fakto-
rii. Nie chciał pisać grypsu, mógł wpaść w niepowołane ręce.
Poza wszystkim pisane słowo potrafiło obrócić się przeciwko
piszącemu. Nie każde mówione przepada, także wiedział, ale
110
- 111 -
nie przeczuwał zagrożenia przez jedno określenie, brzmiące
jak nazwa wina. Ważne, w jakim kontekście oficer je zna.
Obyczajem zakorzenionym od pokoleń okoliczna ludność
licznie przybywała do Małańców na jarmarki, zagwarantowa-
ne przywilejem ostatniego Jagiellona w każdy pierwszy pią-
tek miesiąca, przywrócone po zniesieniu Stanu. Jeździła i sio-
stra Małego. Te podróże, naturalne jak pogoda, były okazją
najlepszą z możliwych do przekazania wiadomości.
— Sam jej wyklarujesz — zrzekł się pośrednictwa Mały.
Miał niski wyrok, opinię wzorowego więźnia i strażnika kra-
jana, który zezwolił na obecność Daniela przy niedzielnym
widzeniu Małego z siostrą. Niechaj się nieborak rozerwie,
popatrzy sobie, pogada z dziewczyną, obejrzy ludzi z wolno-
ści. Wiadomo, najgorzej znoszą czas odwiedzin ci, do których
nikt nie przyjeżdża.
W rozmównicy, przegrodzonej ścianą z pancernego szkła
oraz rzędem telefonów pod kopulastymi daszkami nad gło-
wą jak na dworcu, panował taki sam ruch i harmider. Ludzie,
uczepieni słuchawek, przekrzykiwali pozostałych, nie mógł
sobie pozwolić na podniesiony głos.
— Powiesz: Kasteżano musi pilnie rozmawiać z Pierwszym
— nie bez trudu poinstruował siostrę Małego.
Z Sewerem zetknęli się jeden raz wieczorem i widziały ich
tylko psy, Karo i Dama. Za pośrednictwem tego człowieka,
z którym nikomu nie mógł się kojarzyć, chciał się skomuni-
kować z Fabichem. Wyobrażał sobie, że tamten natychmiast
powiadomi majstra. Nie zastanawiał się, o czym chce rozma-
wiać z Pierwszym.
Pewno ktoś zapamiętał niezwykłe wyrażenie, dotarło gdzie
nie trzeba, może nawet dopiero teraz z okazji przesłuchań
w związku ze śmiercią Kabla. Wtedy jednak Daniel nie był
zdolny do chłodnej oceny sytuacji i swego postępowania. Prze-
bywał w areszcie długie miesiące, długie miesiące w więzie-
niu, przed sobą miał lata izolacji, poddany rygorom pisanym
i niepisanym. Jeszcze nie okrzepł, nie pokonał rozpaczy, jesz-
cze nie pozbierał się po wyroku. Jeszcze nie potrafił dozna-
wać małych szczęść. Godziny z książką, czytaną przy stoli-
ku w szarej izbie z szarymi lamperiami, nazywanej świetlicą,
gorącej wody w natrysku raz w tygodniu, plasterka czarne-
go salcesonu na niedzielne śniadanie, upranego drelichu, fa-
chowej publikacji, zdobytej i przysłanej przez matkę, chwili
samotności, widoku Puszczy.
Ale owe szczęścia nie zjawiały się same, z niczego, trzeba
było zasłużyć, przede wszystkim pogodzić się z rzeczywistoś-
cią. Natomiast on wciąż jeszcze nie umiał się pomieścić w wy-
miarze murów, owe małe radości wydawały się bardzo nędz-
ne i nie chciał się o nie starać. Wciąż jeszcze Upierał się żyć
wedle miary świata, z którego został wygnany, więc obijał się
boleśnie o ten inny kształt, co podsycało bunt, agresję, złość
wobec dozoru, lecz najbardziej — pretensję bliską nienawi-
ści do tamtych ze szlaku, którzy nie dali znaku życia, odkąd
znalazł się w opresji. Przez nich ginie na tym dnie dna. Oni
posłali go z ładunkiem do oszalałego Miasta, pni byli winni
i mieli obowiązek pomóc, skoro on cierpi i milczy.
Niczego nie udało się załatwić przez siostrę Małego. Jakieś
nieporozumienie, zdziwił się Sewer. Z pewnością dziewczyna
pomyliła adres. A teraz w sieczkarni śledczy oczekiwał na wy-
jaśnienie słowa, od którego wszystko się zaczęło.
Daniel znacznie później wyłowił z literatury iberoamery-
kańskiej właściwy sens pojęcia, użytego jako hasła na prze-
dartej wizytówce. Nie miał tylko pewności, jak owo wytłuma-
czenie przyjmie śledczy. Ani gliniarze, ani dozór nie lubili
erudyty na miejscu więźnia. Jeśli śledczy założył sobie prze-
stępczą etymologię wyrażenia, mógł podejrzewać Daniela o ro-
bienie go w konia, a tego oni jeszcze bardziej nie lubili.
— Nazwa języka argentyńskiego. Hiszpański z zapożycze-
niami mowy Indian Guarani — zaryzykował. Z dwojga złego
wolał narazić się jako mędrek.
- 112 -
- 113 -
— Znasz to nazwisko? — śledczy podał Danielowi wyci-
nek z gazety bez daty i bez tytułu. Informował o nagłej śmier-
ci człowieka. Zginął na skutek wybuchu piecyka gazowego.
W jego domu znaleziono speed.
— Nigdy nie słyszałem — odpowiedział zgodnie z prawdą
i znowu sparaliżowało go dobrze znane poczucie niebezpie-
czeństwa. Tylko teraz już wiedział, czego się boi. Śmierć Kab-
la zobaczył nagle w innym, bardzo osobistym kontekście.
„Gaz — atak serca — trucizna — za usiłowanie skomuniko-
wania się z Pierwszym za pośrednictwem ostatniego Muła".
Nareszcie umiejscowił źródło strachu. Przecież tę grochówkę
przeznaczono dla niego, Daniela. Porażony grozą siedzi wciś-
nięty w kąt pryczy i nie ufa stygnącej zupie. Wreszcie jednak
zjada ją, bo wstrzymano wypiskę do kantyny, paczki i wy-
jazd na szosę. Więźniowie, dzielący z nim nową celę, unika-
ją Daniela jak zarazy, spacery odbywa w pojedynkę, żadnych
przecieków. I nie ma od kogo się dowiedzieć, czy odniesiono
się tak do wszystkich osób z nawiedzonej nagłą śmiercią iz-
by, czy tylko do niego. Czy zdecydowały względy bezpieczeń-
stwa, rutyna dochodzenia, czy taktyka śledczego, zastosowa-
na jedynie względem Daniela.
Najgorzej znosić niewiadome. Po całych dniach tkwi
w przymusowej bezczynności i bez przerwy rozważa wciąż
nowe sytuacje, zagrażające jego życiu. Nawet książka, świe-
żo przysłana z biblioteki, może okazać się wrogiem. Przypo-
mniał sobie gdzieś zasłyszane wydarzenie z odległej przeszło-
ści. Nie ma znaczenia, że działo się we włoskim quattrocento.
Arszenik wtarty w pergamin inkunabułu! Ofiara śliniła palec,
przewracając stronnice, i w ten sposób została otruta.
Stopniowo jednak spływa na niego litościwe otępienie.
W monotonii istnienia rozdziela się czas. Jeden bieży kole-
ją regulaminowego bytowania, drugi, wewnętrzny zegar Da-
niela, nieruchomieje. Mijają godziny, dni, tysiąclecia zastygłe
w trwaniu jak owad w bryle żywicy. Owad uwięziony w bur-
sztynie jest martwym kształtem, w skorupie Daniela wciąż
jeszcze tli się życie.
— Zabierz miskę — poleca klawisz w jakiś bezimienny ra-
nek.
Idzie obok strażnika, znowu jego kroki huczą po szarym
betonie szarego korytarza z rzędami szarych drzwi. Obumie-
rający owad w Danielu nie może uwierzyć nieśmiałej nadziei,
rosnącej w miarę zbliżania się ku przejściu prowadzącemu na
dziedziniec. Daniel przyciska do boku przyczynę tej nadziei.
Na zwyczajny wybieg nie prowadzą z miską.
Na podwórcu czeka kibitka.
Ależ tak. Jak w błysku magnezji widzi grupę mężczyzn
w złachanych drelichach, które dawno zatraciły jakąkolwiek
barwę, i kibitkę, przedpotopowego chaussona, wożącego więź-
niów na drogę, dostrzega rozświetlony błękit nad sobą, przej-
rzystą jasność wokół siebie, wdycha lekki, ciepły wiatr, nio-
sący zapach pozawięziennej codzienności.
Kibitka toczy się śródleśnym asfaltem. Wydłużoną maską,
ryjem mrówkojada, rozdziela Puszczę na dwie ściany kobal-
tu, godzące w niebo jodłowymi czubami, toczą żywicę gryn-
szpanem malowane odrosty, gamą brązów schną maliniaki,
na ciemnozielonych mchach dojrzewają brusznice.
Szczęście ma różne oblicza.
Powoli wydobywa się z zapaści trwania, jakby wstawał
z ciężkiej choroby. Z ucieczki w siebie aż do granic obłędu,
wychodzi wytrawiony niczym z martena. Wiele w nim uby-
ło bezpowrotnie, pewno dzięki temu może wreszcie po raz
pierwszy, odkąd trafił za mury, zastanowić się nad sobą, nad
doświadczeniem, jakie stało się jego udziałem, dlaczego je-
go życie potoczyło się na aut.
Kasteżano. Umowny punkt, od jakiego rozpoczął wędrów-
kę ku bramie Raciszek. Umowny, ponieważ liczy się gotowość.
On w tamtym czasie dojrzał już do szeroko pojętych ustępstw
wobec wymiernych korzyści. Do spotkania ze Stangretem nie
były to jeszcze fakty, tylko pewien stan świadomości.
VI
Lato rozżarzyło się upałem.
Konew z chłodną kawą, przywieziona razem z więzienną
brygadą, opustoszała przed południem. Dzień sięgnął zeni-
tu, Puszcza zebrała z szosy cień, drogę rozprażyło słońce. Lu-
dziom krzepła ślina w ustach, buty zapadały się w asfalt, nie-
mrawo roili się przy zajęciach. Strażnik siedział pod osłoną
drzew, przysypiał oparty o pień z karabinem między kolana-
mi, samopałem pamiętającym pierwszą wojnę, bardziej ozna-
ką funkcji niż bronią.
— Proszę zezwolić na przyniesienie wody i wyznaczyć po-
mocnika, panie starszy oddziałowy — zameldował Daniel.
Sklepienie z igieł i liści filtrowało światło, miał wrażenie, jak-
by zstąpił na dno Wielkiego Jeziora.
— Dobierz jaki lżej szy paragraf—z nawyku zastrzegł straż-
nik.
Do zajęć na wolności nie dopuszczano skazanych na wielo-
letnie wyroki. Z szosy praktycznie mógł zbiec każdy. Jednak
ucieczki prawie się nie zdarzały. Do pracy na drogach kiero-
wano losowe przypadki, ludzi uwikłanych po raz pierwszy al-
bo przed końcem kary.
— Przy okazji kupisz piwo. Weź flaszki na wymianę, a za-
nim nalejesz wody, wypłucz po kawie baniak i tego... możecie
sobie zafundować po browarku i wypić na mój rachunek za
swoje zdrowie — podał Danielowi banknoty i chlebak, miesz-
czący półlitrówki z ciemnego szkła.
To był stary klawisz, mimo wszystkich lat życia pośród
draństwa, cierpienia, nieszczęścia, ludzki człowiek. Nieba-
wem miał odejść na emeryturę. Odsiedział swoje, jak czasa-
mi mówił, tylko po drugiej stronie lipa.
- 117
Daniel opowiedział się jeszcze grupowemu, także więź-
niowi i rozejrzał za Małym. Po raz pierwszy od przetasowa-
nia złowrogiej celi zobaczył jednego z dawnych towarzyszy.
Ucieszył widok znajomej postaci, ładującej się do kibitki, ra-
dość zwarzyło podejrzenie. Najgorsza, najbardziej niszcząca
zaraza odosobnienia w tym świecie wywróconych wartości,
stokroć dotkliwsza niż brak swobody, ciasnota, nieosłonięty
kibel, stała obecność innych, słuchanie rozmów w ordynar-
nym narzeczu, oscylującym między prokreacją, defekacją,
przemocą i obsesyjny kult siły.
— Idziemy po wodę — Daniel przystanął nad kępą zarośli,
gdzie zaszył się Mały. Nie musiał szukać, bez szczególnych
starań dostrzegał każdy manewr niedawnego współtowarzy-
sza. Aby wysondować Małego, postanowił dźwigać konew
przez pięć kilometrów, dzielących od najbliższej studni. Dru-
gim powodem była Rzeka, ta sama Rzeka, tocząca się leniwie
po bagiennej równinie, niezliczonymi meandrami zaczepiona
o leśne pagóry, niecierpliwa na przełomach, niczym nieskrę-
powana, wolna Rzeka, w górnym biegu spieniona na przebi-
ciu przez morenę Wielkiej Grobli, dalekiej wsi Babki, gdzie
sam o tym nie wiedząc, był szczęśliwy.
Mały załadował bańkę na ramię, noga za nogą powlekli się
oczyszczonym z siewek i wyrównanym poboczem, skąd ma-
szyna plantująca miękkie skraje jezdni, wyrwała także dro-
gowe pachołki. Mały szedł za Danielem. Milczenie kroczyło
między nimi.
— Oniemiałeś?
— Co mam mówić. Nie moja wina, że na szosę nie przysła-
no Korneta ani Bankowca, tylko mnie. Ciebie też przywróco-
no. Mógłbym o tobie pomyśleć to samo, co ty o mnie. Dać two-
je mózgowanie psu, zdechnie od razu, nawet łapanie fajtnie.
Sfiksujesz, jak będziesz w każdym upatrywał śmierdziela.
Niedawne podejrzenia wydały się Danielowi głupie. Mały
nie miał na koncie haków mogących nakłonić do kablowania.
Jego sprawa była jasna. Ciął drzewo bez asygnaty, złapali, do-
łożyli poprzedni wyrok w zawieszeniu za takie same kradzie-
że, razem blisko trzy lata. Wkrótce wychodził.
— Słyszałem nową wersję o Kablu. Posyłano aż do Krako-
wa, do instytutu medycznego — zawiadomił Mały.
— Co posyłano?
— Jakieś flaki. Podobno zgon z opóźnionym zapłonem. Za-
dano mu trutkę bez smaku, zapachu czy koloru i trrrach! Atak
serca. To znaczy, mógł opchnąć zaprawione jadem żarcie na-
wet tutaj, na drodze, albo kupić w geesie czy pierdlowej kan-
tynie, w każdym razie ani boczek, ani grochówka w dniu od-
walenia kity już nie mogły zaszkodzić.
— Puknij się! Niby kto mógł w wioskowym sklepie zasa-
dzić się z trucizną na pudłowego skunksa.
—Wszystko możliwe. W Poznaniu naukowo wysyłano do
lali1 ważnych szkopów podczas wojny. W katafalk uderzali na
serce.
Daniela paraliżuje wspomnienie opowieści Martynowej
o jej nieżyjącym lokatorze. Umarł na serce. Jak on się na-
zywał? Maciek Łazarnik, nie miał trzydziestu lat. Wypadek
w złym aucie był następstwem ataku.
— Skąd o tym wiesz?
— Słyszałem pod nową celą od intelektów. W związku z wy-
padkiem stuka obgadywali pamiętnik jednego gościa. Kelne-
rzył w dygnitarskiej stołówce i roznosił wyroki w schabowym
z kapustą, albo w kopytkach, w studzieninie2 lub w czymś
słodkim. Jezu! Oni jedli śmierć. Z każdym kęsem przybywa-
ło w nich kostuchy, kurde! Jak się człowiek wczuje, żołądek
niczym spych jedzie pod gardło, mdło się robi i dostaje takie-
go cykora, że chce wyć! Kurdebalans.
1 Wysyłać do lali — zamordować.
2 Studzienina — wieprzowe mięso w galarecie.
- 118 -
- 119 -
— To się nie wczuwaj. Kajdaniarz nie powinien mieć wy-
obraźni.
— Nie mogę, bo coś podobnego widziałem. Tylko nie mia-
łem pojęcia, na co patrzą moje oczy. Kurde!
Minęło ich auto. Za zakrętem asfaltu spotkali je na pobo-
czu, z pootwieranymi na przestrzał drzwiczkami. Na przeciw-
ległym skraju szeleściły jeżynowe zarośla.
— ...erdolę takie jagody, wiesz! — dobywał się głos z kol-
czastych krzewów.
— Aha, zajęcie dla masochisty — odpowiada drugi.
— Letniki. Takim dobrze — wzdycha Mały, zapuszczając
żurawia do wnętrza samochodu. Na podłodze przy tylnym
siedzeniu stoją dwa transportery pustych butelek po piwie.
Cicho gra radio.
— Może się z nimi zabierzemy? — głośno wtóruje Mały
przelotnej myśli Daniela.
— Nie — Daniel przyspiesza kroku. Ludzie nieufnie odno-
szą się do facetów ubranych w szare drelichy i szare mycki
z klejmem wielkich czarnych numerów na kurtkach i pod-
koszulkach.
— Eeech ty w życiu! Idziemy. Racja. Ci z wolności nas się
boją. Nawet siostra, rodzina kajdaniarza. Wyjdź za zakręt
o dwunastej, powiada, nie lubię przejeżdżać przez odcinek
roboczy. Czego się boisz? Nieswojo, gdy przerywają pracę
i na mnie patrzą, powiada. A na kogo mają patrzeć, kurde!
Ale wracając do kornika, co mnie toczy... Pamiętasz, jedne-
go razu Kabel oddał michę. Tutaj, na szosie.
— Brzuch go bolał? — Daniel nie zapomniał. W świecie mo-
notonii najbłahszy szczegół, odbiegający od utartej codzien-
ności, staje się wydarzeniem, do tego tamten gest Kabla był
niezwykły. Ludzie młócili go przez cały dzień, powrócił wspo-
mnieniem po jego śmierci.
— Żadne bolenie, wcześniej nawrzucał się jak kosz na
śmieci. Samych dobrych rzeczy. I najpewniej zaczął skon
- 120 -
na raty od jedzenia, jakie pozostawił Obcy rozjeżdżający
Polonezem.
Mały miał okazję spojrzeć na Obcego, ale niewiele zoba-
czył przez trochę tylko rozsuniętą gęstwę bylin. Nie mógł się
zbytnio kokosić. Zanim zaległ, opowiedział się Kablowi, peł-
niącemu obowiązki grupowego.
— Muszę za potrzebą.
— Znam wasze potrzeby, erdoleni! Głupiego znaleźli, ale
zerdalaj! Żebym cię tylko nie musiał szukać, erdolony!
Mały zamotał się w maliniakach zaraz za przydrożnym ro-
wem. Poprzez drzemkę usłyszał zacichanie motoru, trzask
drzwiczek, szmer rozmowy. „Pewno ktoś zabłądził" — pomy-
ślał i znowu skleiły się powieki. Trasa należała do lokalnych,
o niewielkim ruchu.
Czujny sen przerwał szelest krzaków. Kabel z Obcym prze-
kroczyli pobocze blisko kryjówki Małego, znikli za poszy-
ciem na skraju lasu. Do Małego dotarły urywki bardzo krót-
kiej rozmowy.
— ...za fatygę... paczkę oddać razem z kartką, nic trefne-
go, pozdrowienia od bliskich.
Obcy zaraz wyszedł spośród drzew i gmerał koło rozpor-
ka, niby to się zapinał. Pofilował naokoło, wsiadł do auta i od-
jechał.
Kabel zamarudził, wychynął z chaszczy, kiedy po tam-
tym samochodzie nawet echo zamilkło. Miał wypchane kie-
szenie i ułomek kiełbasy w garści. Przystanął na poboczu,
rozejrzał się, nie zobaczył żywego ducha. Więzienna kolum-
na przesunęła się dalej, ludzi zakrywał łuk jezdni, na mura-
wie leżały tylko kurtki, miski i torby. Siadł na powalonym
szosowym słupku, rwał kęsy, jakby mu za chwilę mieli je-
dzenie odebrać.
— Kawał podsuszanej kichy, węgierskiej. Jeden raz pokosz-
towałem takiej. Byłem w Suwałkach, akurat rzucili do bufetu
dworcowego. Wzięłem porcję, nie zagustowałem. Droga, ta-
- 121 -
larki przezroczyste, w smaku podobna do naszego kindziu-ka, ale
się do niego nie umywa. No i zbrzydziłem się, gadali, podobnież
robią ją z ośliny albo skundlonego konia.
Mały pozostał w ukryciu, dopóki skunks nie poszedł na odcinek
roboczy. Mniejsza o wałkonienie, jednak zdrowiej było, aby Kabel
nie wiedział o świadku konszachtów z Obcym.
— Podniósł zad i podyrdał, ale niczego nie miał, tylko odstające
kieszenie. O, ty w życiu! — pomyślałem. — Zwinęłeś
poczęstunek, dowieziony więźniowi z naszej celi, co jego mamusia
przysłała, a przecież w łapę wziąłeś za fatygę.
— Obcy mówił o matce?
— Nie wiem, słyszałem tylko o kartce z pozdrowieniami od
swojaków, ale paczki jedynie matki posyłają, czasami dziewczyna.
Daniel czuje znajomy chłód na plecach, skraj lasu, chroniący przed
pionowym słońcem, już nie wydaje się przyjazny.
— On tę wałówkę rozbroił na miejscu. Karton wielkości pudełka
od butów — Mały spenetrował zarośla, znalazł opakowanie. —
Walały się tam strzępy papieru, pewno z tej korespondencji
rodzinnej. Nic jednak nie wygłówkowałem, nie dały się z sensem
poskładać. A odkąd skunks rąbnął w katafalk, mnie nie przestaje
nurtować, kogo brano na muszkę. Czy śmierdziel pożarł własną
śmierć, czy w zastępstwie en--ena z naszej albo i nie naszej celi,
tylko jeśli en-en, to skąd pozdrowienia pisane ręką nie en-ena
mamusi? W głowie się nie mieści!
— Tego już nigdy się nie dowiesz, Mały. Komu jeszcze mówiłeś o
siuchtach Kabla z Obcym?
— Co ja, głupi?! Nikomu! Teraz tobie.
— Dlaczego nie wcześniej?
— Mogło ci odbić, wziąłbyś się gnoja ustawiać. A wyciśnięcie
adresu prawidłowego odbiorcy i tak nie wskrzesiłoby
- 122 -
zeżartej wałówki, a koniec zadzierki z celowyrr* stukiem1 nigdy
niewiadomy. Mnie niedaleko do wyjścia, ni^ chciałem się
nadstawiać. Po jego skonie czekałem, aż przyschnie, później nas
rozrzucili, nie miałem jak.
Dochodzą do Rzeki, wzdłuż przeciwległego brzegu rozsiadły się
gospodarstwa gumnami2 odwrócone ku nurto^. Płyną kajakarze,
wiążą łódki u kładek, wyjmują spod siedzeń torby, idą do sklepu,
betonowego bunkra na środku wsi. Po takich najazdach pustoszeją
półki, często brakuje chleba i elementarnego prowiantu. Miejscowi
nie lubią turystów przez to wyjadanie i bez nich skąpego
zaopatrzenia. Co ich tak nosi, dlaczego nie siądą na dupie i nie
karmią się chociażby w stanicy wodnej? Można tam żyć, chociaż
stanicznik gotuje codziennie to samo.
Daniel z Małym spłukują spiekotę w chłodnym nurcie, dzielą
zadania. Mały napełni konew ze studni w pierwszym obejściu na
skraju wsi. Daniel w tym czasie kupi piwo. jeszcze popływają,
zanim ruszą z powrotem.
— Pewno kolejka. Zaczekaj nad wodą — Daniel rozstaje się z
Małym przy opłotkach.
Przed ogrodzeniem, okalającym szary budynek) stoi furgonetka i
kilka samochodów, w cieniu topoli parkuje duży fiat, spotkany po
drodze. Podobnie jak w lesie ma pootwierane na przestrzał
drzwiczki, na tylnym siedzeniu leży rozwalony młody człowiek z
zamkniętymi oczyma i spoconą twarzą. Zniknęły transportery z
flaszkami. Milczy radio. Na zwieszonej ręce leżącego błyszczy
sygnet.
Przed sklepem od zacienionej strony siedzą mężczyźni, sączą
piwo, palą papierosy, inni raczą się likworem z napi-
1 Stuk — donosiciel.
2 Gumno — zespół budynków gospodarczych składający się ze
stodoły, chlewu, kurnika, szopy, spichlerza, stajni i obory
rozlokow-nych na planie prostokąta.
- 123 -
sem „Wino" na nalepce, nazywanym tu zajzajerem. Sprowa-
dza oszołomienie podobne do śmierci i pochmiel ciężki jak
umieranie. Z handlu nad wodą usunięto wódkę, pozostawio-
no napoje lekkie.
Wewnątrz sklepu nie ma czym oddychać, wąż półnagich,
spływających potem ludzi wije się wokół pomieszczenia, na-
pływowi przetasowani z miejscowymi siedzą na parapecie
wystawowego okna, w którym niczego się nie wystawia, tyl-
ko zwisa wyblakłe pierwszomajowe hasło, obiecujące lepsze
jutro.
Trwa zamieszanie z powodu piwa. Już wiadomo, nie dla
wszystkich starczy. Sklepowa podaje nad głowami przyby-
szów, co rokrocznie wyraj aj ą się latem niczym bagienna mesz-
ka i giną z pierwszymi chłodami. Narastający szmer niezado-
wolenia natężeniem sięga jazgotu, kończącego żywot agregatu
chłodniczego.
— Spokój! — kobieta bije dłonią w blat, dźwięczy szkło
w gablotach. Powraca do sumowania należności na kawałku
papieru, gęsto upstrzonego deseniem z cyfr. Milkną klien-
ci, znowu niepodzielnie panuje rozpaczliwy wizg umierają-
cej zamrażarki.
— Jestem! — od drzwi przeciska się mężczyzna, macha wy-
ciągniętą ręką, aby zwrócić uwagę sprzedawczyni, końce pal-
ców ma poplamione granatowo, jak powalane atramentem.
— Witam pana — rozchmurza się ekspedientka — proszę
trochę zaczekać, tylko patrzeć skończą się napoje, przewali
to piekło, załatwimy sprawę, jak należy.
Na kilka osób przed Danielem pustoszeje ostatni trans-
porter. Chociaż napił się z Rzeki i mniej dokucza pragnienie,
przeżywa rozczarowanie ciężkie jak zapaść. Cieszyła świado-
mość pienistego napoju przy końcu drogi. Nawet obmyślił,
jak będzie pił. Nie tutaj na łapu-capu, tylko pod drzewami.
Gdy woda zabierze z ciała upał, a wsączy rześki chłód, siądą
z Małym w cieniu nadbrzeżnych olch i będą smakować każdą
kroplę, patrząc, jak nurt niby wiatr przygina podwodne rośli-
ny w przejrzystej głębi.
Maleńkie szczęście Daniela gaśnie na dni, tygodnie, lata.
W więziennej kantynie nie bywa niczego z zawartością bodaj
promila alkoholu. Względy bezpieczeństwa i element kary.
Tłum rzednie. Pozostaje gromada sezonowych głodomo-
rów, wykupujących wszystko, w co tylko da się wbić zęby.
— Może znajdzie się chociaż jedno szkło dla strażnika przy
szosie — prosi Daniel. Czemuś mu zależy, żeby przynajmniej
nie sprawić zawodu temu klawiszowi.
— Powiedziałam, nie ma — skanduje okrutna władczyni
zza lady.
— Dałaby, człek potrzebujący, przecie widzi, skąd on —
upomina sklepową stary człowiek z Kolonii, osiadłej na wy-
stawowym parapecie.
Miejscowi emeryci. Przychodzą tutaj nie tylko po ubogie
zakupy. Przychodzą porozmawiać, posłuchać, popatrzeć na
innych ludzi, przyjrzeć się tym golasom, nieraz z bardzo da-
lekiego świata, przemierzającym o wiośle ich Rzekę od źró-
deł po ujście i jeszcze dalej i dalej, w płaskodennych łódkach
z cienkiej sklejki albo tworzywa, albo tylko z nieprzemakal-
nej tkaniny, opinającej drewniane żebra.
Niezwyczajną siłę przyciągania ma ta wstęga, tocząca by-
strza pośród masztów gonnej sosny, modrzewi, północnej ja-
rzębiny, pośród sitowia, trzcin, tataraków, przetkanych żół-
tym płomieniem kosaćców, różowym powojem, ciemnorudym
szczawiem, matową zielenią nadwodnej mięty, pośród wysp
złotookich grzybieni z grodziami zwalonych prądem drzew,
wbitych w łożysko jak olbrzymie strzały ze sterczącym pie-
rzyskiem gałęzi.
— Sumienie trzeba mieć.
— Kij, torba i tiurma każdemu może się przydarzyć.
— Ja już pójdę — zbiera się do ucieczki Daniel, osaczony
nagłą uwagą społeczności wypełniającej sklep. Oczy, oczy,
- 124 -
- 125 -
oczy taksujące jego zachowanie, drelichy z dawno zatraconą
barwą, czarne więzienne klejmo na spranym podkoszulku,
złachane kamasze. Gałki oczne, próbujące zbadać, gdzie ukry-
wa się prawdziwy Daniel. Mocna sylwetka niepokoi podejrze-
niem siły, która być może jest sprawczynią sytuacji, w jakiej
się znalazł. Mieszają się współczucie, ciekawość, niechęć.
— Proszę poczekać, dam panu piwo — zatrzymuje Danie-
la młody mężczyzna z palcami poplamionymi jeżynowym so-
kiem.
— Nie, dziękuję — płoszy się Daniel. Jednocześnie dzi-
wi, jak bardzo zdziczał. Ciąży obecność obcych, drażni owo
szczególne zainteresowanie. Uwiera natrętna litość bardziej
niż źle maskowana wrogość, nawet życzliwość staje się trud-
na do zniesienia. Zaczyna rozumieć długoterminowych wy-
rokowców, już nieumiejących smakować swobody. Utraciw-
szy przez lata izolacji zdolność zwyczajnego życia wielu stara
się powrócić za mury.
— Niechaj bierze, jak dają — zachęca stary człowiek, któ-
ry pierwszy upomniał się o Daniela.
— Szefowo, prosimy — młody mężczyzna pociąga Danie-
la na zaplecze. Sklepowa idzie przed nimi i bez żenady wska-
zuje zapas piwa, spiętrzony w skrzynkach pod ścianą maga-
zynu, skąd mężczyzna zdejmuje dwa transportery, opłacone
jeszcze przed dostawą. Drzwi, prowadzące z tego pomieszcze-
nia na podwórko, są zastawione workami i szkłem. Muszą ze
swoją zdobyczą wracać przez sklep.
— Będą ujadać — wzdycha sprzedawczyni. Od tego klien-
ta otrzymała dużą górkę, co w narzeczu, tworzonym przez po-
wszechne braki, oznacza łapówkę. Teraz ludzie wynajdują spo-
soby nawet na zaszyte kieszenie. Świętego przepłacą. Ona też
przepłaca dostawców, inaczej ucho od śledzia by widziała, nie
towar — rozgrzesza się ekspedientka, wracając za ladę.
Ludzie nieprzyjaźnie patrzą na mężczyznę wynoszącego
kartony. Z artykułu zabranego im sprzed nosa wydziela co ła-
ska więźniowi i jeszcze ma się za dobrodzieja. Przybysze z łó-
dek jednak już nic nie mówią, reagują miejscowi.
— Dla jednego braknie butelki, na innych czekają skrzyn-
ki.
— Proszę państwa, prowadzę obóz letni, czasami muszę
dać ludziom coś innego oprócz zbożowej kawy.
Starych z parapetu dobrze usposabia to „proszę państwa",
pochlebia im wyjaśnienie. Szemrali przeciw niesprawiedliwo-
ści w ogóle, towarzyszącej im przez całe życie, przeciw nie-
ważności swojego istnienia, zepchniętego na dożywotni mar-
gines, aby zaznaczyć swoją obecność w świecie, który ich nie
zauważa. Piwa i tak nie kupują, dla nich za drogie.
Mężczyzna zatrzymuje się przy fiacie, zaparkowanym
w cieniu topoli. Nic się nie zmieniło. Auto nadal ma pootwie-
rane drzwiczki, na tylnym siedzeniu śpi spocony młody czło-
wiek. „To ci amatorzy jeżyn — myśli Daniel — dlatego mają
pofarbowane palce".
— Kolega choruje na serce — mężczyzna ścisza głos. —
Upał dla niego zabójczy, wygląda na okaz zdrowia, a nawet
piwa mu nie wolno, w ogóle słaby jak dziecko.
— Nareszcie! Zdobyłeś coś mokrego, Kasper? — otwie-
ra oczy tamten, nabity w sobie, smagły, dobrze umięśniony
osiłek.
— Mineralkę — Kasper zostawia wodę koledze, wstawiają
z Danielem transportery do samochodu, na koniec bierze od
Daniela torbę strażnika, puste flaszki zamienia na pełne.
— Dziękuję — Daniel podaje pieniądze.
— Załatwione. Wypijemy po browarku — Kasper nie przyj-
muje od Daniela zapłaty, siada na krawędzi podłogi przy fo-
telu kierowcy, gestem zaprasza Daniela do środka wozu, ot-
wiera dwie butelki, Daniel, wsparty na łokciu, wyciąga się
w pobliżu na otwartej przestrzeni.
— Ciepłe pomyje — zbolałym głosem skarży Kolega.
— Nie zazdrość, piwo też ciepłe —- pociesza Kasper.
126
127
— Warto pomyśleć o obiedzie, dochodzi druga — przecią-
ga się Kolega.
— Muszę iść, kumpel czeka za mostem.
— My również w tamtą stronę, podrzucimy.
— Zbiera się na burzę — spogląda w górę Kasper. Zza hory-
zontu wypływa, przybierając ciała, bury obłok. Jaskółki zata-
czają elipsy, niespokojny ptasi zgiełk niesie się z topolowych
czubów. Ani powiewu w znieruchomiałym powietrzu.
Daniel nie smakuje napoju, jak sobie obiecywał, sprawia
się z nim prędko, dużo czasu zeszło w sklepie, jeśli ci jeżyno-
wi turyści zechcą zabrać ich z konwią na odcinek drogowy,
mogliby jeszcze z Małym popływać.
— Szykuje się pompa. Wskakuj — zaprasza Kolega, odbie-
ra od Daniela puste szkło, wstawia do skrzynki.
— Jeszcze się zdążymy wykąpać przed deszczem — Ka-
sper wsuwa się za kierownicę.
— Zapalisz? — Kolega prztyka w naddarte pudełko jakiejś
zagranicznej marki, z otworu wyskakuje ustnik, w drugiej rę-
ce trzyma w pogotowiu zapalniczkę.
— Nie używam.
— Można powiedzieć: z sanatorium nawiałeś — mówi jak-
by z zawodem. — Gościnne—wyjaśnia, odgadując myśli Da-
niela i chowa papierosy. Poci się coraz bardziej.
— Ale praży, długo tak jeszcze, chłopaki? — niecierpliwi
się nad kierownicą Kasper.
Na parkingu pełno ludzi, przed sklep wylegli emeryci, pa-
trzą w niebo na czarną chmurę, zaciągającą widnokrąg, krę-
cą się dzieci, sennie gapią na pootwierane samochody, tylko
pracują języki, zbierając słodycz z pasiastych jak osie odwło-
ki lizaków, usta złożone w ryjki przez plastykowe rurki wbi-
te w plastykowe pęcherze wysysają siną ciecz.
Przy wejściu musi się Daniel nisko pochylić, jest rosły, sze-
roki w ramionach, otwory w większości osobowych aut wydają
się dla niego za małe. Prostuje się na siedzeniu obok Kolegi,
ze wszystkich stron trzaskają drzwiczki, tamten, przechylo-
ny przez Daniela, blokuje klamkę po jego stronie, następnie
po swojej i opada na oparcie jak po ciężkim wysiłku. Z przy-
mkniętymi powiekami łapie płytki oddech. Wóz rusza sprin-
tem. „Podrasowany" — ocenia Daniel i zastyga z tym jednym
słowem, kołującym w nagle opustoszałej głowie.
— Połóż ręce na kolana — mówi Kolega, już wcale nie sła-
by. Nie łowi powietrza z grymasem cierpienia na twarzy. Sie-
dzi mocno wparty w kąt wozu i pewnie trzyma pistolet wy-
mierzony w Daniela.
Daniel czuje ucisk lufy na żebrach. Napastnik unosi wol-
ną rękę, zbliża do barku ofiary, miga złoty sygnet na zaciś-
niętym nadgarstku z kciukiem opartym na czymś ukrytym
w zamkniętej dłoni. Daniel usiłuje przywrócić umiejętność
myślenia, lecz cały ucieka w oczy, skoncentrowane na oksy-
dowanej czerni przedmiotu gniotącego bok, co sprawia, że
nie zwraca uwagi na nikłe ukłucie w ramię.
— Rób, co kazałem, inaczej dostaniesz przydział metalu.
— Zabrudzisz tapicerkę — Daniel odzyskuje mowę, ma
drewniane wargi, suchość w gardle i uczucie obecności po-
za samym sobą.
— Nie dbam o detale.
Daniel posłusznie trzyma ręce na udach, nie wie, co mógł-
by innego zrobić.
— Co się dzieje, Śmiały? — Kasper zwiększa szybkość.
„On ma przezwę Śmiały" — rejestruje w Danielu ocalała
część świadomości.
— Nie zadziałał, to się dzieje. Jakieś świństwo. Ciekawe,
kto wmulił nam taki szajs!
— Zaśpiewaj kołysankę, może poskutkuje.
— Jaki erdolony, na śpiochach oszczędza. Spieprzaj
w pierwszy dukt, trzeba zapaczkować.
„O czym oni mówią? Chcieli mnie uśpić".
— Co gracie w tym marnym kinie?
- 128 -
129 -
— Co ci za różnica.
— Chcę reklamować u Pana Boga.
— Chyba że tak. Zakład utylizacyjny. Likwidujemy szam-
bo.
— Erdolone skarabeusze — Daniel widzi siebie z dalekiej
odległości jak przez odwróconą lunetę, obezwładnionego stra-
chem, z pustką pod czaszką, marnującego szczątek niepora-
żonej inteligencji na nonszalancki bełkot.
— My nie egipski import, tylko produkt krajowy. Żuki-gra-
barze. Równie skuteczne.
— I tańsze — znowu zagadał za Daniela mocny mężczy-
zna.
— I tańsze. A za erdolonego, piętaszku rewolucji, masz
u mnie haka.
— Przestań się przekomarzać, Śmiały — upomina milczą-
cy dotychczas Kasper.
— Co do mnie macie?
— Zagrażasz firmie.
— Siedząc w Raciszkach?
— W takich miejscowościach lepszych od ciebie kupują
z przeceny.
— Gówno wiesz, jaki jestem, ale spróbuj wziąć na rozum.
Przetrwałem śledztwo afery ze speedem, z czym nigdy nie
miałem nic wspólnego. Czysty surrealizm. Skreśliłem poło-
wę wyroku za niepopełnione czyny i właśnie teraz miałbym
sprzedawać firmę? Nielogiczne.
„Kogo przekonuję, przecież to cyngiel — z równym skut-
kiem mogę mówić do słupa".
— Czas przeszły dokonany. Liczy się dzisiaj. Człowiek nie
komputer, nie zawsze prawidłowo zadziała. I nie zawsze w zgo-
dzie z logiką. Można go na przykład zreedukować. Tak to się na-
zywa, nie? Ludzie się załamują, dostają czuba, różne schizoidy
chcą naprawiać winy bezinteresownie, interesownie, coś wytar-
gują, kogoś sprzedadzą, albo ekspiacja, katharsis, te rzeczy.
— Nie gadaj brykiem z Dostojewskiego,
— Nie znam gościa. Firmie obrzydły twoje poselstwa. Nie
mówili ci, łajzo, jakeś zaczynał, że w razie poślizgu, obojętne:
za surrealizm czy niewinność, żadnego, ale to żadnego kon-
taktu. A ty co, skubany, w pudle łączniczki sobie werbujesz!
Jak się nazywa ta dziewczyna, gdzie mieszka?
Daniel bez namysłu wymieniu zmyślone nazwisko i nie-
istniejący warszawski adres.
— Sprawdzę. Jeśli wciskasz atrapę, pożałujesz — obiecu-
je Śmiały.
„Papieros — zapalniczka — gaz obezwładniający. Nie wyszło.
Odwykłem od palenia. Nie wiedzieli. Pod sklepem ludzie, dzie-
ci, za dużo świadków. Ciężko chory — trudno upatrywać cyngla
w inwalidzie. Spiszą na straty? Straszą. Dla mnie przeznaczono
salami, czy co tam Kabel wyżarł z paczki. Kartkę może matka
pisała. Podeszli ją. Pismo można podrobić. Pewno płacą fałsze-
rzom. Stać ich. Lon. Skąd mi się wzięła dawna nazwa robotni-
czej płacy? Pewno najbardziej mają za złe moją znajomość szla-
ku. Łakomstwo i brak skrupułów Kabla — przewrotność losu.
Gdyby Kabel był elementarnie uczciwy, już bym nie żył. Ku-
pili liche narzędzie. Nie mieli czasu wybierać. Pośpiech, teraz
też się śpieszą. Naprawdę koniec. Nie chcę. Wedle tego Dosto-
ja neandertali dostałem czuba. Poczucie winy. Żaden instynkt
nie ostrzegł mnie, kiedy usłyszałem ich w jeżynach. Tam im
przeszkadzał Mały. Gdybym się nie dał złapać na piwo!".
— Skręć nareszcie w jaki dukt.
— Zamknij się. Nie widzisz? Albo wozy, albo nie ma zjaz-
du. Dopiero za skrzyżowaniem na Litwiny zmaleje ruch. So-
bota. Niedzielni kierowcy.
„Chcą mnie związać, wykończyć. Żadnej szansy, żadnej".
W głębi przerażenia, jakim jest całe jestestwo Daniela, mi-
mo bezwładu, odpływu energii, zaniku sił, jakby już był mar-
twy, pełga iskra, skupia myśli już inne, nie apatyczny ciąg bez-
ładnego rozpamiętywania, jak o kimś obcym albo od dawna
- 130 -
- 131 -
nieżywym, myśli uczepione dojmującej, nagłej jak błyskawi-
ca świadomości: „Ręce mam jeszcze wolne. Jeszcze. Jak dłu-
go? Do najbliższej przesieki. Ile straciłem czasu? Nie chcę tak
głupio skończyć. Uciekać!".
Nie ma żadnego planu, może zna go jedynie ta jakaś dru-
ga istota, niedawno objawiona w Danielu, o której wie tylko,
że jest, że pragnie żyć, lecz nic ponadto. Więc żadnej precyzji,
żadnego wyboru, zdany na instynkt, nadal ze znieruchomia-
łymi rękoma na kolanach, nagle dokładnie z najdrobniejszy-
mi szczegółami widzi. Kąt nachylenia lusterka wsteczne-
go, w nim replikę czoła Kaspra, fragment deski rozdzielczej
i transportery z piwem, stojące jeden na drugim, ciasno wpa-
sowane między siedzenia a tył przedniego oparcia, wystające
z przegród szklane szyjki. Po obu stronach skrzynek Śmiały
i Daniel trzymają nogi.
Podrzuca na nierówności, w rytm amortyzatorów sprężynują
poduchy, z lusterka nad kierownicą umyka odbicie twarzy kie-
rowcy, ostry zakręt w prawo pochyla Daniela na lewą stronę.
„Teraz!"
Porywa butelkę, równocześnie drugą ręką odbija pistolet
Śmiałego, przygięty, z rozmachem, na jaki pozwala szczupłość
miejsca, z rozmachem ciężkim od desperacji, z całej siłyuderza
Śmiałego. Wstrząs wozu nieznacznie zmienia pozycję, maczu-
ga z ciemnego szkła zamiast w głowę trafia w środek twarzy.
Chrzęst wgniatanego nosa, łamanej szczęki. Krótki, urywany
ryk, niemający w sobie nic człowieczego. W tym samym mo-
mencie strzał. Gorąca pszczoła parzy biodro Daniela.
Śmiały krztusi się własną krwią. Nagle pomniejszony, jak-
by wyjęto z ciała kości, bezwładnie przechyla się, zwiotczałe
palce nie utrzymują rewolweru, zsuwa się na podłogę po ob-
łej krawędzi siedzenia w ciemny przedział między zaplecze
fotela kierowcy a bok transporterów.
„O ugięcie resorów — mikron chwili minął mnie postrzał
w brzuch. Ile razy atom cezu wahnął się w obie strony, abym
zdążył odsunąć się z toru pocisku? Jako sekundę określo-
no czas".
Gwałtownie wychyla się do przodu, lewą ręką dosięga kie-
rownicy, zaciska dłoń na wolnym odcinku koła obszytego
zamszem i próbuje poruszyć to koło wbrew oporowi Kaspra.
Jednak on ma przewagę, wyrównuje i wóz po ewolucji nad
krawędzią szosy znowu toczy się asfaltem. Przyspiesza. Wciąż
przyspiesza.
Zapach prochu. Smugi dymu. Szmer opon. Bulgot krwi
zalewającej krtań Śmiałego, a może tylko w Danielu huczy
tętno. Zgarbiona sylwetka kierowcy. Odbicie jego oczu, wpi-
tych w przestrzeń przed maską. Przyspiesza. Na szybkościo-
mierzu strzałka przeskoczyła sto dwadzieścia.
„Nie, nie przechwyciłem broni Śmiałego. Już jej nie wy-
dostanę. Przepadłem, jeśli puszczę kierownicę. Szybkością
próbuje odebrać mi szansę. Wtedy sięgnie po pistolet, na śle-
po właduje magazyn w oparcie, trafi. Tkwię w kojcu z zasta-
wy kartonów i siedzeń. Jego przewaga. Nie mam nic do stra-
cenia".
Obie garście Kaspra zakleszczone na kole sterowym. Daniel
szarpie ów dysk, prawą ręką, wciąż zbrojną w butelkę z piwem,
wymierza cios, flaszka pryska na głowie wtulonej w ramiona,
ścieka spieniony płyn, flaczeją te jak gdyby niezależnie działa-
jące ręce, lecz nie ustaje praca silnika. Mimo nisko zwieszone-
go czoła, resztek szkła we włosach zmoczonych piwem i krwią,
stopa pozostała na pedale gazu. Auto traci sterowność. Daniel,
wczepiony w kierownicę, jednocześnie usiłuje przedostać się
przez przednie oparcie na miejsce obok szofera.
Samochód pikuje z grzbietu wzniesienia.
Nadbiega ściana lasu. Opanować. Złagodzić pęd. Wytracić
szybkość. Napierają zogromniałe pnie. Skręt. Trzask giętego
metalu. Odchyla się linia drzew. Ustępują.
„Boże, jeszcze chociaż promil chwili — sekundę — czas po-
trzebny, aby atom cezu wychylił się w tę i z powrotem — sto
- 132 -
133 -
dziewięćdziesiąt dwa — sześćset trzydzieści jeden — siedem-
set siedemdziesiąt koma zero — dziesięć miejsc po przecin-
ku — najmniejsza jednostka czasu na podziałce zegara. Dla-
czego zajmuję się najmniejszą jednostką czasu?".
Przetacza się pogłos grzmotu następnego i następnego, łą-
czy w jedno przeciągłe brzmienie.
„Otrzymałem postrzał. Miałem wypadek. Jestem przytom-
ny" — myśli pełnymi zdaniami Daniel i uchyla powieki. Nad
nim niskie, czarno skłębione niebo w białych łamańcach bły-
skawic, fluoryzujących martwo przez upusty nawałnicy.
Przeciera oczy i wsłuchany w siebie ostrożnie siada. Zata-
cza się horyzont, wraca na swoje miejsce i tylko faluje znie-
kształconym konturem poprzez ścianę deszczu. Maca obola-
łą głowę, źle znosi dotyk. Na palcach pozostaje zaróżowiona
wilgoć, jednak z grubsza biorąc, czerep wydaje się cały. Cia-
ło pulsuje, najbardziej dokucza biodro. Pod przemoczonym
trykotem twarde zgrubienia. W panice ściąga podkoszulek,
nie są to jednak kości, które przebiły mięśnie, tylko ziarni-
ście potłuczone szkło o tępych krawędziach, podobne do du-
żych kryształów cukru. Nasada uda, w poprzek przekreślona
zaskorupiałą bruzdą, spływa smugami rozmoczonego skrze-
pu, lecz krwawienie ustało, jego ślad znaczy zaciek wzdłuż
nogawki.
Rana wydaje się niegroźna, trzeba obłożyć krwawnikiem,
liśćmi podbiału albo plantaginy, jak jego Babka, osłuchana
z łacińskimi terminami w skupie Herbapolu, nazywa ziele no-
szące miano jej rodowej godności.
„Nie czuję się osłabiony. Może tylko powypadkowy szok
trzyma mnie na nogach? Na nogach? Dopiero usiadłem".
Może poruszać szyją, kończynami. Przekręca się na nie-
uszkodzony bok, unosi na czworaki, znowu chwieje się wid-
nokrąg. Podpierając się rękoma, dźwiga do pionu. Może stać.
Obrót znajomej karuzeli unieruchamia tylko na chwilę.
„Jestem!".
- 134
Dojmująca świadomość, ale nic ponadto. Przyczajony w głę-
bi siebie nie odczuwa radości ani strachu, tak samo obojęt-
ny na strugi ściekające z ubrania oblepiającego mokre ciało,
na grozę nieba w sztychach błyskawic nad zarysem czarnego
boru i łąki zalewanej wodą. W nim wciąż jeszcze trwa ostatni
obraz sprzed zmartwychwstania, monolit gonnej sosny podbi-
ty jałowcami, wściekła promenada pni, migawka przeraźliwie
wyraźnie postrzeganych płatów łuskowatej kory. Stojąc teraz
na śródleśnym ugorze, otoczony z trzech stron masywem sta-
rodrzewu, próbuje sobie wyjaśnić, jak się tutaj znalazł.
Buty toną w podtopionej murawie, kępki sitowia, nieza-
pominajek, choszczki w okółkach przyrostów zdradzają te-
ren bagienny. Przylega do podeszew torfiaste błoto. W wień-
cu nadwodnych roślin sieczone deszczem leży oczko albo
ślad po ginącym jeziorze, zamordowanym nieudolną melio-
racją lub obniżeniem wód na skutek erozji gleby czy inną złą
obecnością człowieka.
Co się stało z wozem? Z jakiego kierunku się stoczył? W ło-
skocie gwałtownej burzy toną odgłosy drogi, jeśli ktokolwiek
ma chęć jechać teraz poprzez rozszalały żywioł. Ale przecież
szosa powinna tu gdzieś być. Rozgląda się i widzi na wysokości
swoich ramion oddalony o kilka kroków zaklęsły pysk fiata.
Wspina się z misy, w której spoczywa umierające oczko, na
porębę z nieco odrosłymi sadzonkami. Między iglastą mło-
dzieżą i spowiciem z drobnego runa przebłyskują niczym
zbielałe kości pnie ściętych drzew. W taką przeszkodę, po-
tężną karpę, wbił się podwoziem samochód. Siedzi nawleczo-
ny na przyziomek jak potworny owad na równie potwornej
szpilce, ze sprasowaną maską, niemal odkrojoną po stronie
kierowcy.
Zakleszczone siłą parcia drzwiczki nie dają się otworzyć.
Daniel działa przez wykrój czołowego okna. Bezwładny Ka-
sper, podtrzymywany pasem bezpieczeństwa, zgięty nad
kierownicą, z rękoma na krawędziach ramy po zmienionym
- 135 -
w kryształ szkle. Twarz bez kropli krwi, zamknięte oczy, ale
cień oddechu.
Daniel próbuje dźwignąć nieprzytomnego i wyciągnąć
przez otwór po rozbitej przedniej szybie, nie może jednak
rozpiąć klamry pasa bezpieczeństwa, musi go przeciąć. Roz-
gląda się za narzędziem. Nie do wiary! Od chwili ruszenia
spod sklepu upłynęło kilkadziesiąt minut. Daniel przeżył
w tym czasie wiek.
Półka pod rozrządem naprzeciw siedzenia spłaszczona, ca-
ła obudowa znajduje się niżej niż powinna i przyciska nogi
rannego. Dopiero w kieszeni na drzwiczkach Daniel znajdu-
je sprężynowy nóż i pistolet. Uwalnia Kaspra od taśmy, lecz
nadal nie może wydobyć bezwładnego ciała.
„Osłabłem".
Ogląda zmiażdżony bok maski, zaczyna rozumieć, co więzi
kierowcę. Przez rozdarcie karoserii, w plątaninie sprasowane-
go motoru, pośród krwawych ochłapów bieleją kości.
Daniel walczy z mdłościami.
Tylne drzwiczki otwarte, cała siła parcia ześrodkowała się
na przodzie. Daniel wyciąga spośród gruzowiska butelkowe-
go szkła miotające się, zlane piwem stworzenie, które oszala-
łym piskiem daje znak życia, trwogi, bólu. Śmiały ma uszko-
dzoną nogę. Otwarte złamanie z przebiciem. Z goleni sterczy
skałka kości.
— Mmmm — niemrawo przebiera palcami. Ręce przypo-
minają chore kraby. Te trzepoczące ręce zwracają uwagę na
ledwo widoczny przedmiot między siedzeniem a oparciem,
przypominający belgijkę kaliber sześć, broń nie większą od
pudełka zapałek, którą z łatwością można ukryć w dłoni.
— Co to jest? W środku lufy igła, w magazynku zamiast
naboi ampułki. Jedna pusta, reszta napełniona bezbarwnym
płynem.
— Mmmm... — niezdarnie zasłania się Śmiały.
— Mów po ludzku albo się zamknij — Daniel odwraca oczy.
Nie chce patrzeć na tę spustoszoną twarz. W miejscu nosa i ust
krwawa bryła, ze szczeliny w obrzękach wystaje coś białego,
wybroczyny zaciągnęły opuchlizną oczodoły, na tym wyroś-
nięte niczym ciasto dwie powieki, przerażające gadżety, przy-
klejone do sinego liczmanu1, żeby było straszniej.
— Co to jest? — Daniel potrząsa belgijką z przezroczysty-
mi fiolkami zamiast ładunków i kojarzy tamto ukłucie, nie
silniejsze od cięcia końskiego bąka, gdy zamarł pod uciskiem
oksydowanego metalu na żebrach z dziwną rozmową między
cynglami. „Nie zadziałał — zaśpiewaj kołysankę, może po-
skutkuje — na śpiochach oszczędzają".
— Środek nasenny? Mów, jakie daje objawy?!
— Mmmm.
„Nie udaje niemego. Uszkodziłem mu szczękę, nie może
obrócić języka w gębie".
Daniel zaczyna rozumieć, dlaczego ocalał.
Zamroczony Kasper rozluźnił uchwyt, Daniel usiłował kie-
rować mimo utraconej przez wóz sterowności. Zawadzenie bo-
kiem o drzewo kosztowało nogi Kaspra, dopiero wtedy prze-
stał dociskać gaz, kolizja zredukowała szybkość, tylko dzięki
temu Daniel zyskał sekundy, pozwalające wyprowadzić auto
na porębę. Miał szczęście, nie zdążył przejść na miejsce obok
kierowcy i siła wstrząsu wyrzuciła go przez przednią szybę,
gdy pojazd nadział się na karpę. Upadł na miękki, torfiasty
grunt, porośnięty sprężynującą trawą.
„Żyję".
Nie odczuwa ani ulgi, ani satysfakcji, ani radości, nie od-
czuwa nienawiści ani pragnienia zemsty. Nic, poza pewnym
niepokojem, jakby o czymś zapomniał.
Kiedyś jego ojciec, śledząc losy filmowego bohatera, który
po morderczej przeprawie przez kanały ginącego Miasta wy-
1 Liczman — zniekształcona, uszkodzona twarz.
- 136 -
- 137 -
chodzi wreszcie na powierzchnię i szlocha, widząc przy wła-
zie gestapo, powiedział: po takich przeżyciach człowiek jest
poniżej łez, nie stać go na żadne odczucia. Płacz byłby wręcz
intelektualną reakcją. W takim stanie jest Daniel, poza wszel-
kimi doznaniami.
„Trzeba iść. W każdej chwili mogę zasnąć. Neandertale —
oni by mnie nie ratowali. Dlaczego ja? Nie chcę ich dobić.
Wystarczy. Zachowanie wobec bezbronnego jest miarą czło-
wieczeństwa narodu. Nie jestem naród —jestem jednostka.
Zdemoralizowana, ale przecież nie morderca. Dobrze już, do-
brze, niechaj ci będzie, żebyś tylko nie żałował".
Szczątek samochodowego lusterka opiera na masce. Twarz
nie zdradza wyraźnych oznak katastrofy, przygładza zlepio-
ne włosy, zwierciadlany okruch odbija fragment więzienne-
go stempla na ociekającym wodą trykocie.
„Klejmo — widoczne — każdy tylko przyspieszy".
Podkoszulek pakuje do kieszeni, rękę chłodzi metal. Pi-
stolety. Jeden zabrany z kieszeni na drzwiczkach przy sie-
dzeniu kierowcy, drugi spod szklanego rumowiska pogru-
chotanych butelek.
Potykając się, w nasiąkniętych wilgocią kamaszach wle-
cze się ku drodze. Z nieba spływa potop, po asfalcie rwą stru-
mienie. Jednak burza przemija. Między gorejącą biel rozga-
łęzień kreślących horyzont a odgłos gromów kładą się coraz
dłuższe pauzy.
Daniel zza krzaków tarniny, niewidoczny z szosy, wypa-
truje pojazdu. Nie może sobie pozwolić na spotkanie z mili-
cyjnym patrolem. Wprawdzie za wcześnie na alarm z powo-
du nieobecności w kolumnie, lecz łatwo rozpoznać lokatora
Raciszek Uwalskich, zwłaszcza profesjonalistom.
Nareszcie pogłos silnika. Narasta. Widać sylwetkę na moto-
rze, z workiem jednym rogiem narzuconym na głowę w kształt
kaptura, całą długością osłaniającym plecy. Wzdłuż korpusu
maszyny przytroczona kosa. Daniel kuśtyka na asfalt, stary
człowiek hamuje, widząc zmokniętego nagusa, który despe-
racko wrósł w środek drogi z rozkrzyżowanymi ramionami.
— Kraksa, dwóch rannych — wskazuje widoczny z pobo-
cza dach wraku.
— Niech siada. Tylko odwiążę kosę. Weźmie na ramię. Nie
wolno tak ostrego narzędzia wozić, ale co zrobić, skoro wyż-
sza konieczność pili.
— Niech pan jedzie sam, będzie szybciej. Inaczej kierow-
ca się wykrwawi. Zmiażdżone nogi uwięzły w zgniecionym
kapocie.
— Podjadę na posterunek, oni ściągną karetkę. A te pija-
ne byli, czy co innego?
— Nie wiem, burza mnie złapała, zabłądziłem w lesie, na
nich natknąłem się przypadkiem. Staw nadwerężyłem na wy-
krocie, nic tutaj nie pomogę.
— Pewnikiem źle stąpnął — stary rusza.
- 138 -
VII
Ciemność.
Ciężar własnego ciała zapadły w podłoże, o którym nic nie
wiadomo. Może być mchem, pryczą, wnętrzem ziemi. Obojęt-
ność. Bezruch. Wystarczy trwać. I tak dobrze.
Gdzie jest? Wszystko jedno. Nie widać kroczących butów,
stóp odciętych ramą podwyższonego progu, aresztanckiej
markizy, skąpiącej przestrzeni, nie widać wzniesienia po usu-
niętej szubienicy, nie widać niczego, tylko gdzieś garść ceki-
nów, jakby na kawałek czarnej koźlej skóry nabijano fluory-
zujące ćwieki. W pamięci powstają i giną strzępy obrazów,
znaczeń, określeń.
Pohora.
Kojarzy się z nagłą jasnością i strachem. Utracił poczucie
czasu. Przebyta droga powracała majakiem, wszystko zlewało
się w jeden mglisty ciąg. Wlókł nogę przez gęstwiny, zwierzę-
ce ścieżki, nie odczuwał nic. Myśl przenikała z trudem, jakby
przez wiele zasłon. Tych zasłon przybywało. Pozostał jedynie
nakaz: iść. Więc szedł. Szedł, aż upadł i już nie mógł wstać. In-
stynktownie wpełzał pod świerkowy okółek. Umierał. Zanika-
jąca świadomość przyniosła wspomnienie plastykowych na-
boi z przezroczystym płynem, tkwiących w magazynku atrapy.
Jeden był pusty. Albo preparat nieskuteczny, albo jestem nie-
zwykle odporny... Byłem — zgasło ostatnie skojarzenie.
Z zapaści snu powstał wraz z jakimś wschodem słońca, nie
wiedząc, jak długo spał. Obolały, słaby i zziębnięty, jednak
uwolniony od zamroczenia i szczególnej apatii, z którą ocknął
się po wypadku nad brzegiem leśnego oka, poniżej wzniesie-
nia z nawleczonym na karpę samochodem. W majątku miał
- 140 -
równowartość sześciu butelek piwa, nóż i dwa pistolety. Wy-
ciął kij — łatwiej było ciągnąć nogę.
Szedł. Jadł bedłki, zajęczy szczaw, wysysał sok z jeżyn. Co-
raz częściej wymiotował. Ubywało sił. Poraziła gorączka. Zro-
zumiał — zginie bez żywności.
„Jedzenie. Opatrunek. Jeśli wpadnę, obca broń — lepiej
nie mieć".
Ukrył pistolety, zapamiętał miejsce i znowu czas, prze-
strzeń, doznania zlewają się w mglisty ciąg. Potem była Po-
hora, wyodrębnia się ta nagła jasność.
Przez otwarte drzwi chlusnęła struga blasku, filtrowana
zielenią jałowców.
— Tutaj trzymam wszystko, co nie da się upchnąć w stani-
cy—w świetlisty prostokąt weszła dziewczyna.
— Aleście się kamizelek ratunkowych nastarali — mężczy-
zna wyglądał jak czarna sylweta o bardzo wyraźnym kontu-
rze. Sylweta z kaburą na biodrze.
— Szmelc z wyczerpanym atestem.
— Skąd tyle wzięli?
— Dyrekcja do kasacji podrzuciła. Wojewódzki magazyn
posprzątali. A śmieci do stanicy. Nie wie pan, jak jest? Byle
od siebie. Po co im taki kram?! Spalić trzeba, a palący kapok
śmierdzi i popioły zostają.
Potoczyła się trącona flaszka, rozpadła z wysokim dźwię-
kiem.
— Dwie stówy na straty — westchnęła dziewczyna, zgar-
niając stłuczkę.
— Przepraszam. Wszedł z nadworza, tam widno, tu mrocz-
no, nie zauważył i rozbił. Niechaj nie szkoduje. Pełną odku-
pię. Co lubi. Do geesu dowieźli czereśnię na winiaku, szere-
brendę i szerykordię.
— Za trzy lata, panie sierżancie. Na trzy lata przed księ-
dzem ślubowałam.
— Przed naszym? Nie dało się słyszeć.
- 141 -
— WWarszawie.
— Znaczy: nasz nic nie wie i po familii z ambony nie wy-
czyta. A ja nikomu nie ujawnię, że obietnicę dała. Ja zwyczaj-
ny tajemnicy dochować.
— Słowo jest słowo.
— Ano, chyba że tak. Po co trzyma tyle pustego szkła?
— Na posag zbieram.
— Sama za posag starczy. Bez te trzy sezony, co u nas nie
była, wypiękniała, aż w oczach ćmi. Ale owszem, niczegowaty
grosz tutaj leży. W Stanicy nad Wielkim Jeziorem niewiasta
na takim samym stanowisku, co Anielka czterdzieści tysię-
cy za butelki wzięła. Tyle naród przez lato tam wypił, chociaż
w Stanicy aby herbata, a monopol daleko. Ale czemu swoje-
go zbioru nie sprzedaje?
— Na podwyżkę czekam.
— Chyba że tak. A ta góra starych kapoków, to co?
— Co ma być, góra starych kapoków.
— A jak w nią kto wlazł?
— Ale tam! Kłódka nienaruszona, w środku porządek.
— Tę budę starczy kopnąć, to się rozsypie. Poręczna dla nie-
proszonych, na uboczu od stanicy, łatwo podejść nocną porą,
starczy deskę w ścianie podważyć i już pod tym stosem rupieci
siedzisz. I za dnia nietrudno. Łódki płyną, obcego żywiołu peł-
no, mało kto kogo zna. Najciemniej pod latarnią. Na jego miej-
scu tutaj bym się przytaił, wielkiego wyboru nie miawszy.
— Jeśli panu munduru nie żal, proszę sprawdzić. Ja mam
dość. Właśnie przed pana przyjściem skończyłam sortowanie
tego szmelcu. Kurzu się nałykałam. Tylko musi pan pocze-
kać, aż znajdę inne miejsce i przeniosę butelki.
— Jeśli Anielka dopiero co przegląd robiła, znaczy: wszyst-
ko w porządku.
— Klient wam nawiał? Groźny?
— Nie nam. Więziennikom z Raciszek. A czy zły, kto jego
wie. Nie napisali, za co, tylko paragraf i na ile zakluczony.
— Gdzie Rzym, gdzie Krym. Z Raciszek do Pohory szmat
drogi. Dlaczego miałby akurat u nas się zaprowadzić? Już
bliższa stanica poniżej Wielkiej Grobli.
— Jakby na Wielką Groblę poszedł, już by go ułowili. Tam
jego familia żyje. Po mojemu on tam nie pójdzie, ani do ojców
w Warszawie, ani do Małańców, gdzie pracował.
— Ee... nie żaden wilkołak.
— Nawet na inżyniera wyuczony, ale z turystów, co z nimi
ze sklepu w Pobożnie się zabrał, jatka. Z auta proszek, kie-
rowcy nogi urżnęło. Skrwawił się do zdechu, nie było co rato-
wać. U drugiego znowuż żuchwa rozgnieciona, gęba jak tru-
skawka. Mówić nie może, przez wybite zęby rurką karmią,
musi otęchnąć. Dopiero zaczną te szczęki reperować. Teraz
ni be, ni me, dogadać się nie sposób.
— Niepiśmienny?
— Czemu, owszem, piśmienny, noga połamana, a on ręca-
mi nie włada, chociaż nieposzkodowane. Powiadają: uraz ja-
kowyś, szok powypadkowy, ale na oczy też nie patrzy, nos ni-
czym bania.
— Uciekinier z Raciszek cały?
— No właśnie, do niczego niepodobne zdarzenie. Starego
na szosie zatrzymał chłop goły, kulawy, prosił ratunek spro-
wadzić, ale od znajomości z tamtymi się odżegnał.
— Goły?
— Czymś tam miał przyrodzenie osłonione. Pokulał r*a-
zad, ale jak na miejsce drogówka zjechała, już nikogo chro-
mego nie było.
— Z bolącą nogą daleko nie odszedł.
— Nikt go zrazu nie szukał, wiarę dano. Turysta przecho-
dzący jakowyś, co nie chciał się w sprawę mieszać, żeby sza
świadka potem nie ciągali. Zgłoszenie o zbiegłym więźniu
napłynęło nie zaraz. Bo jak się jego na szosie nie doliczyli
po robocie, czekali, klaksonowali, nieraz się trafiło — za po-
trzebą w lesie jaki zamarudził, czy nawet pobłądził. No to
- 142 -
143 -
nim doszło do zwierzchności, potem po szczeblach na dół,
potem wedle kompetencji do naszej służby, nim wydeduko-
wali jego drogę, nim połączyli z katastrofą pod Litwinami —
szukaj wiatru! Tym bardziej, że straszna ulewa tego dnia się
przewaliła. Szosę podtopiło, miejscami nieprzejezdna, ro-
wem strumienie płynęły. Ślad do czysta wymyło. Pies niu-
chu nie podjął. Takie to sprawy. No, będę się zbierał. Przy-
jemnie się rozmawiało.
— Na mnie też pora. Jeszcze przebrać się muszę do usłu-
giwania w jadalni. Zapraszam na obiad, dzisiaj zupa z dyni
i pyzy ze słoniną zasmażone młodą dymką.
Pisnęły zawiasy, zgrzytnął zakładany skobel, zachrobotał
przekręcony klucz. Zgasł strumień jasności, tylko złoty pył
przenikał przez szczeliny między deskami. Zacichały odda-
lające się głosy.
Wspomnienie jedzenia poruszyło głód, uderzył jak atak
ciężkiej choroby. Zamroczył.
Znowu szczęknęła kłódka. Po świetlistej smudze weszła ta
sama dziewczyna, przymknęła za sobą drzwi.
— Możesz wyjść.
„Co ona powiedziała? Do kogo? Jest tu ktoś jeszcze?".
— Nie bój się, on już poszedł i dzisiaj się nie pokaże. W naj-
gorszym razie wieczorem. Do ciebie mówię, wiem, że tu je-
steś. Nie udawaj zdechłego.
„Podstęp. W taki sposób chcą wywabić. Może wiedzą o za-
branej broni? Szopa pewno obstawiona".
— Ludzkiej mowy nie rozumiesz? Chodź, przyniosłam je-
dzenie — szczęknęła menażka, rozszedł się zapach przysma-
żonej szperki.
To było ponad jego siły, wygrzebał się z pryzmy starych ka-
poków, siadł ciężko na rozrzuconej stercie. Wahnęły się ścia-
ny, w głowie rozhuśtał dzwon, pociemniało w oczach.
Dziewczyna przyklękła obok, zdjęła z pałąka piętrowo na-
stawione menażki.
- 144 -
— Tak sobie z tym przyszłaś. Po co tyle trudu, wystarczy-
ło palcem wskazać.
— Nie bój się. Naczynia z obiadem ukryłam w wiadrze, cho-
ciaż bywam tutaj wiele razy na dzień z różnymi rzeczami i po
różne rzeczy. Teraz w Stanicy nikogo nie ma. Jedna grupa po-
płynęła, druga dopiero na nocleg. Ajent na rybach, kuchnia
na jeżynach, do kolacji spokój.
Rzucił się najedzenie.
— Najpierw przełknij parę łyżek zupy, potem kluski. Jedz
wolniej i postaraj się żuć. Inaczej możesz się rozchorować.
Przed wieczorem musisz odejść. Skąd idziesz?
— Jak powiem, że ze zlotu kadry narodowej, nie uwie-
rzysz.
— Glina mówił o więźniu z Raciszek.
— Prawdę mówił.
— Zanim dałeś dyla, nie pomyślałeś chociażby o zapał-
kach i jakiejś kurtce na grzbiet? W lesie opał, w polu kartofle,
zielenina jeszcze w ziemi, a nie wszędzie warzywniki blisko
domów. Można upiec bulwy, a chociażby polewkę ugotować
w puszce po konserwach...
Głos dziewczyny oddalał się, nikłe dźwięki zatracały sens.
Pusta menażka wypadła z rozluźnionych palców. Siedział sztyw-
no, wyprostowany z półprzymkniętymi powiekami. Spał.
— Nie możesz tu zostać — dziewczyna potrząsała go za ra-
mię. Zaciążyło jej miłosierdzie.
— Idę. Już idę — podniósł się i pokulał ku drzwiom jak lu-
natyk.
— Bierz—wcisnęła mu w rękę zawiniątko z jedzeniem i za-
pałkami. — Słuchaj, później będziesz spał. Teraz wyjdziesz za
nasze jałowce w wysokopienny las. Idź z biegiem Rzeki. Tra-
fisz na polanę, w pobliżu gęsty podszyt. Zalegnij. Czekaj. Nie
wystawiaj nosa. Przyjdę po zmroku. Zorganizuję jakiś przy-
odziewek albo chociaż koc. Wytnie się w środku dziurę, zro-
bi poncho. Złachany gałgan, zwraca uwagę nawet tutaj, na
- 145 -
szlaku notorycznych szmaciarzy. Potrzebny duży rozmiar,
Bóg nie poskąpił ci wzrostu. Najgorsze jednak buty, z dale-
ka zdradzają pudło.
Ocknął się. W górze nieruchome, czarne korony drzew pod-
pierały czarne sklepienie, nabite gwiazdami. Leżał. Kulił się
z zimna. To zimno było w nim. Niczego nie pragnął, tylko tak
trwać. Coś jednak niepokoiło, szarpało za ramię, poczuł wil-
gotny dotyk na twarzy, oddech, prychnięcie.
— Wstawaj. Musisz stąd odejść. Przyniosłam koc i jedze-
nie na drogę.
— Przyszłaś z psem?
— Z psem.
— Skąd wzięłaś koc? Narobisz sobie biedy...
— Też pytanie! Ze stanicy. Nie twoje zmartwienie. Coś się
wymyśli i po sezonie spisze ze stanu. Jest zniszczony. No rusz
się, blisko droga do wioski, jeszcze nas kto przyuważy.
Jednocześnie dłoń na czole i wilgotne tknięcie psiego no-
sa.
— Człowieku, masz gorączkę! Ja mam szczęście, a niech
to. I co teraz zrobimy?
— Zostaw mnie.
— Bez pomocy skapiejesz. I zamknij się, muszę pomyśleć,
gdzie cię utknąć.
— Co cię obchodzę.
— Właściwie nic. Ale czasami próbuję być człowiekiem.
Żeby zupełnie nie odwyknąć. Właśnie dzisiaj przypadł taki
dzień. A teraz nie gadaj, załóż to — rzuciła mu kawał tkani-
ny z wykrojonym w środku otworem.
Dźwignął się. Mimo wszystko wiedział, że powinien iść.
— Dokąd? — zachwiał się, przytrzymał drzewa, nie przy-
jął pomocy, wspierając się na kiju, powlókł się za bladym ocz-
kiem latarki, którą przyświecała.
— Pod dach. Musisz wytrzymać, to kawałek drogi Pusz-
czą. Jeśli usłyszysz dźwięk albo pojawi się światło, pryskamy
146
w podszyt. Jeżeli, nie daj Boże, zaskoczy nas ktoś po ciemku,
tutejsi ludzie mają rysie oczy — nie uciekaj, udajemy migdał.
W najgorszym razie powiedzą: Anielka puszcza się z gośćmi
stanicy... Kryj się, Obcy.
— Nie rozumiem...
— Pies ma na imię Obcy Lepiej niech go z nami nikt nie
zobaczy.
— Obcy?
— Tak nazwał go człowiek, do którego się przybłąkał. Miał
postrzeloną łapę, był chory z głodu.
Na dukcie dziewczyna zgasiła latarkę. Daniel potykał się
o korzenie i nierówności gruntu. Cały był bólem, ból opływał
jego żyły, pulsował rytmem krwi.
Bez żadnej widomej zapowiedzi, jakby były tworem Pusz-
czy, ukazały się zabudowania. Czarna bryła pośród gęstwiny.
W ciemnych oknach chaty zdawało się — polśniewał odblask
dalekich gwiazd. Przez całą drogę niewidoczny i niesłyszal-
ny pies bezszelestnie wyrósł przed nimi w obejściu, wśliznął
się do sieni, przednimi łapami skoczył na klamkę i otworzył
sobie przejście do izby. Dobiegło stamtąd wypełnione szczęś-
ciem skomlenie.
— Poczekaj — dziewczyna zatrzymała Daniela za progiem.
Z ciemności sieni przez rozziew niedomkniętych drzwi doj-
rzał jaśniejsze miejsce pośród cienia zalegającego pomiesz-
czenie.
Podle kuchennej płyty, w smudze blasku z otwartych drzwi-
czek paleniska, siedział stary człowiek, patrzył w tęczowe pło-
myki, skaczące po gorejących polanach, ćmił skręta z tytoniu
domowej roboty pachącego nostrzykiem. Pies dreptał przy
nim, wyśpiewywał powitalne czułości.
— Co tak o zmroku siedzicie? — dziewczyna obyczajem gi-
nącym wraz z najstarszą generacją tutejszych zwracała się do
gospodarza przez „wy".
— Do nicnierobienia i tego światła starczy.
- 147 -
— Pomóżcie. Rano znalazłam w szopie człowieka. Wysła-
łam w Puszczę. Kiedy ściemniało, zaniosłam jedzenie, patrzę,
a on w gorączce, nogą włóczy, iść nie może.
— Uciekinier z Raciszek, co go szuka Gienek milicjant?
— Tak jakby.
— Aha, dlatego psa brała. Czemu wtedy nic nie mówiła?
— Nie chciałam nikogo narażać. Myślałam, że sama pora-
dzę. Dopiero w lesie zobaczyłam, jak bardzo jest chory.
— A człowiek jaki, chociaż przyjrzała się jemu?
— Cierpiący i przymorzony. Pomyślałam o nieczynnej da-
czy czynownika, zesłanego za karę w dyplomaty. Klasa me-
ta na zadekowanie. Nie tylko sierżant z Pohory nie pójdzie
tam niczego szukać. Więksi od niego jeszcze długo nie. Jak-
byście tak klucz dali...
— Nie mogę. Zawierzyli mnie dozór i dozór będzie.
— Sami mówiliście, szuja.
— Szuja. Regularna. Ale jak biorę pieniądze za stróżowa-
nie, tak muszę umowie zdzierżyć. I niedobrze, jeśli owej po-
winności nie rozumiesz. A chorego przyprowadź. Iść z tobą?
— Jest w sieni.
— Widzisz ją, a jakbym nie przyjął?
— Psa przygarnęliście, a człowieka byście zostawili...
— Zawieś okno, dziewczyno, na ramach obetkaj, niechaj
szpary ciekawych nie kuszą, a ty, niebożę, chodź do izby, kładź
się na łóżku.
Legł. Naprzeciw płonęły smolne drwa. Gorejące węgle osy-
pywały się z rusztu. Iskry kończyły lot w popielniku. Zapa-
dał w odrętwienie. Wyzwalał się od siebie. Ból zdawał się go
nie dotyczyć. Dręczył kogoś innego, od kogo się Daniel od-
dzielił. Niewypowiedzianie znużony, pragnął leżeć tak za-
wsze w ciepłym tchnieniu ognia, pośród cieni, łaszących się
po kątach. Otrzeźwiał, gdy ściągali z niego spodnie, poszarpa-
ny łach, skąd wypadł sprężynowy nóż oprawny rogiem. Usły-
szał swój jęk i zamilkł.
148
— Kto ci to uczynił? — stary człowiek badał obrzmiałe bio-
dro z sinawo zasklepioną bruzdą w szkarłatnym kręgu. —
Przemyj, tymczasem naparzę kory.
— Źle wygląda. Zdałby się antybiotyk — zaszeptała dziew-
czyna.
— Zapaskudzone, ale nie gangrena. Młode ciało samo się
broni. Opuchlina złą materię na wodzy trzyma, teraz oną
wspomoże kora dębu, dana przez Boga przeciwko kancerze
u konia, wszelakiego zwierzęcia i człowieka. A gorąc może
mieć i z rany, przeziębienia i niewywczasu.
Głosy zanikały. Zapadał w bezwład. Walczył. Powinien być
przytomny, powinien iść. Ostatnim wysiłkiem uchylił powie-
ki. Nieznana moc unosiła mu głowę i podtykała kubek pach-
nący malinami, łykał parzący płyn. Blisko wił się gad z bia-
łą naroślą i płatem obrastającym rozjarzony łeb, zwisający
nad posłaniem, w świetle, jakie wydzielał, parował garnek.
Dłonie, wystrugane z węźlastego drewna, ciemne i chropa-
we w ostrym kontraście światłocienia, moczyły w naczyniu
szmatę, ociekającą brunatnym płynem, skapującą kroplami,
kojąco owijały gdzieś daleko, gdzie pulsowało istnienie Da-
niela. Wszystko śledziły źrenice połyskujące czerwienią, osa-
dzone w wielkim kudłatym łbie.
„Obcy. Garbata kobra to lampa, opuszczona na ceramicz-
nym bloku, z płachtą papierowego worka, przedłużony cień
klosza w kształcie talerza. Ona mówiła do niego: Dziadku.
Opatrywali mój postrzał".
Ustała bariera czasu.
Odzyskuje świadomość z uczuciem, że dopiero zadrze-
mał, więc zasypia i znowu się budzi. Bok nie dokucza, wiel-
ka czczość w żołądku, w ciemności prostokąt otworu na tle
trochę innej ciemności. Gdzie jest?
Pachnie łąką, kurzem i igliwiem. Bada rękoma przestrzeń.
Za posłanie ma siano osłonięte derką, na derce grube płót-
no, nakryty jest pierzyną. Nad głową nachylone połacie two-
- 149 -
rzą kąt. Leży na strychu, po kalenicy szemrze wiatr. W oknie
szczytu rozbłyskują wciąż przybywające iskry, jakby na ka-
wałek czarnego marokinu nabijano fluoryzujące ćwieki.
Wstaje. Potrąca jakiś przedmiot. Z blaszanym zgiełkiem
toczy się wiadro. Skrzypią drzwi na dole.
— Bateryjkę ma przy poduszce, a kubeł postawiony na si-
kanie.
Daniel odnajduje latarkę elektryczną. W żółtym jak mie-
dziany pieniążek krążku widzi właz.
— Kto mnie tam zaniósł? — dziwi się, schodząc po stro-
mym ciągu, który nie przypomina już drabiny, lecz jeszcze
nie jest schodami.
— Kto by uradził. Sam wszedł, śpiący był i zgorączkowa-
ny, nie pomni. Dniem nie mógł przebywać w mieszkaniu, że-
by kto nie obaczył. Okien nie należało trzymać zasłoniętych
ani okiennic zamykać. Dopiero by sąsiedzi byli ciekawi, cze-
mu tak, skoro nigdy ja tego nie robił. No to narządzili z dziew-
czyną posłanie na poddaszu.
— Długo spałem?
— Zeszło trzy noce, trzy dni. Nie jadł, nie pił, za potrze-
bą nie wstawał. I tak Pan Bóg wyzdrowienie urządził. A te-
raz niech siada i posila się — stary człowiek zdejmuje z pły-
ty garnek z zupą, kładzie chleb, stawia na fajerkę rynienkę
ze słoniną, smaży jajecznicę.
Izbę oświetla tylko ogień z uchylonych drzwiczek kuchen-
nego pieca. Daniel pochłania zacierkę na mleku, ogląda na
sobie spraną koszulę bez kołnierzyka, rozprutą po bokach,
inaczej byłaby za ciasna, tak samo spreparowane przedpoto-
powe gacie z trokami przy nogawkach.
— Twój przyodziewek spaliłem. Nic niewart, pieczęcie zaś
z więźnia ani mnie, ani tobie niepotrzebne. Masz tutaj swój
koc z dziurą, nóż i dziewięćset złotych, co je naszłem w kie-
szeni portek.
— Proszę zatrzymać chociaż te pieniądze.
150 -
— Nie powiadaj byle czego.
— Nie wiem, jak się odwdzięczę.
— Spotkasz kogo w potrzebie, pomóż. Mnie też ludzie po-
magają, ja pomagam. Z chrześcijańskiego obowiązku, ale
mnie się jawi jako łańcuch wzajemność świadczących. I nie-
koniecznie doznajesz dobra od tych, których ty wsparłeś. In-
ni o ciebie się zatroszczą, to i ty dbaj. Przestaniesz, sam sie-
bie obiedzisz. Tak to jest urządzone. Jakaś wyższa arytmetyka
oblicza i potrzebujących rozsyła. Nam z dziewczyną ciebie
przydzieliła.
— Dziękuję.
— Bóg z tobą, synu. Odzienie my tobie przysposobili. Uży-
wane, ale jeszcze zdatne. Wnuk zostawił. Dobre będzie, on
taki rosły, jak ty. Powiada: już byle jakie, nie warto zabierać,
będzie miał dziadek na szmaty dla psa do leżenia. Nie dał so-
bace i popatrz, jak znalazł dla ciebie.
— Kiedy mam odejść?
— Musisz jeszcze posiedzieć, kulas wygoić. Dobrze też bę-
dzie trochę brodę i włosy odhodować. Postrzygę cię, galancie.
Teraz młodzi w zaroście się lubują, już on nikogo nie gorszy,
a tobie fizognomię odmieni.
— Nie będę was narażać, pójdę.
— Ja nie lękliwy, synu. Mnie na dziewiąty krzyżyk czte-
ry lata. Takich już do kozy nie sadzają, a i zasłużony jestem,
w wojnę różnych po lasach wodziłem, w obejściu ukrywa-
łem. Kozy też zwyczajny. Posmakował. Różności posmako-
wał. Byłem obrońcą ojczyzny, żywią i bronią w czytankach
pisali przed wojną. Byłem partyzantem i żołnierzem odrodzo-
nej armii, byłem wrogiem klasowym, za niehodowanie świń
zamkniętym w tiurmie na zimę. Wiosną puścili, siej, zbieraj,
państwu oddaj żywiec wieprzowy, nie masz, to kup, jesienią
znowu pod klucz, drugą ratę odsiedzieć. Starszych synów jako
nasienie kułaka do wojska nie wzięli, zesłali do kopalni, robili
bezpłatnie, tylko za żołd. I pozostali. Nie chcieli w spadku po
- 151
ojcu kułactwem się ocechować, skoro gdzie indziej w sławie
hegemona zaczęli chodzić. Prawda, pracowici byli. I nikt im
hektarów nie obmierzał, tylko ile węgla urąbali, a oni rąbali
dużo. No to jak kułak wyszedł z mody i ze mnie klątwę zdję-
to, najwyższa władza dwa dyplomy mnie sprezentowała. Za
wychowanie synów na dobrych obywateli. Pierworodny zasłu-
żony górnik, najmłodszy wzorowy żołnierz. Tylko żaden nie
wrócił. I tak opuszczali mnie jeden po drugim. Odeszli wszy-
scy. Pięcioro. Sam dożywam. Tylko chaty szkodowałem, aby
pod topór nie poszła, parę pokoleń hołubiła od urodzenia po
zgon. Ale jeden ważny, co na daczowisku dygnitarskim dom
ma, załatwił. Tym sposobem po mojej śmierci ona nie zmar-
nieje, muzeum z Nowogrodu ją przygarnie jako zabytek cie-
sielstwa. Moje rachunki zamknięte, nie bardzo mnie można
na coś narazić, a ty za politykę popadł w terminy?
— Nie.
— Musi za kontrabandę, a?
— Skąd panu przyszło na myśl?
— A toż granica pod nosem, a gdzie granica, tam i towar bez
myta. I jakie by państwo nie było, ono takich nie lubi. Zaklu-
cza. Konkurencji ono nie znosi. Sam się za młodu owym rze-
miosłem parałem i całe wsie pograniczne z niego żyły.
— Nie daj się zabić. Tak mawiają dziewczyny na amery-
kańskich filmach chłopakom odchodzącym na wojnę — po-
wiedziała Anielka na pożegnanie.
— Spróbuję i dam nogę do Niemiec.
— Byłeś już w Niemczech?
— Nie.
— Najbliżej masz Berlin Zachodni. Nie potrzeba wizy. Naj-
taniej na Kreuzbergu, turecka dzielnica, gdzie osiadają nasi,
przeważnie garb-arbąjterzy.
— Znasz Zachodni Berlin?
152
— Aha. Po sezonie znów się zabieram. Jeśli tam będziesz,
możesz zostawić dla mnie wiadomość w „Jelicie" u Galerni-
ka. I knajpa, i facet nazywają się inaczej, ale te przezwiska są
bardziej znane. Na Landwerhkanal, każdy ci wskaże.
— Co tam będziesz robiła?
— Nic szczególnego. Jadę na zaproszenie dawnych baue-
rów mojej ciotecznej babki. Ona u nich robiła w wojnę za nie-
wolnicę, teraz ją zaprosili i mnie przy niej.
VIII
Mży. Zaciągnięte burymi kłakami niebo leży na czubach po-
szycia.
Daniel trzyma się pobliża Rzeki, nadkłada drogi na me-
andrach, omija dukty, leśne trakty. Przed zbieraczami runa
umyka w zarośla, przed pracującymi ostrzega klangor stey-
era, świst piły mechanicznej ułomkiem ciszy obwieszczający
śmierć drzewa, okrutny w wymowie trzask padającego pnia,
ostatni poszum konarów.
Pragnie odwetu. Z powracającymi siłami przyszła niena-
wiść, nieznana w takim natężeniu, jakby i ona potrzebowała
zdrowej krwi i równego tętna i sytego ciała.
Spełniona zemsta, powiadają, smakuje jak popiół. Daniel
chce się przekonać nawet z narażeniem życia. Nadal nie wie-
rzy, że jest śmiertelny, chociaż już przesunął się mimo niego
cień Największej Tajemnicy. Spróbuje uderzyć najdotkliwiej.
W ładunek. Rozważył swoje szanse w zatrzymanym czasie
na strychu u starego człowieka. Żaden z góry przemyślany
plan nie wchodził w rachubę, pozostawała improwizacja, sko-
ro pewne było tylko jedno: Sewer i jego niemieckie owczar-
ki nie zmieniły adresu. Wszystko inne niewiadome. Co zrobić
z psami? Jeśli je unieszkodliwi, cargo nie wypłynie na jezio-
ro. I to stanowiło niewiadomą największą.
Przed zmrokiem dociera do bobrowej ostoi.
Śródleśne jezioro z czarnym lustrem, odbiciem bezsłonecz-
nego dnia, w wieńcu bagiennego ziela, przysłania popielaty
welon. Wciąż drobi deszczowy pył, skroplony kapie z drzew,
ścieka po źdźbłach, nasącza mchy i ubranie mimo worka po
sztucznych nawozach, chroniącego głowę, plecy i ramiona.
W gęstwinie drzew, pod najniższym okółkiem jodły osła-
niającym krąg poszycia, mości legowisko. Niżej, w zagłębie-
niu gruntu, wygrzebuje jamę, nieci ogień, skąd na początku
więcej dymu, niż płomienia. Syci go obumarłym jałowcem,
płatem brzozowej kory, nagarnia szyszki i kawałki zetlałej
karpy. Rozżarzone próchno promieniuje ciepłem. Na Danie-
lu podsycha odzienie. Sięga do parcianej torby.
Na drogę dostał kawał wysolałej słoniny, chleb, jajka na
twardo i sfatygowaną przez czas i historię poniemiecką me-
nażkę, łup z pobojowiska ostatniej wojny, gdzie wyniszczo-
na wieś pośród trupów, złomu, porzuconego sprzętu szukała
przedmiotów zdatnych do użytku. Naczynie służyło, póź-
niej trwało w komorze lat blisko pięćdziesiąt, teraz wspar-
ło w potrzebie krajana po kądzieli, trzema pokoleniami od-
dzielonego od tamtych najeźdźców i tamtych ciemiężonych,
szukających sposobu na przetrwanie pośród chaosu bitew-
nego pola.
Zdejmuje buty, zawiesza blisko żaru na patykach wetknię-
tych w ziemię. Schodzi po wodę do leśnego oka, grzęznąc na
bagiennym brzegu.
Przystawia menażkę do ognia, na rozgrzaną pokrywę z ru-
chomym uchwytem, zmieniającym w razie potrzeby dekiel
na rondelek, rzuca słoninę, a kiedy zaskwierczała i zwinęła
się jak kartusz, dokłada pokrojony chleb. Gorące plastry je
z oddzielną kromką, tłuszcz i przyrumienione pieczywo za-
lewa wrzątkiem. Wyciąga aluminiową łyżką, sprzężoną z wi-
delcem na podobieństwo karcianej figury, druha menażki
w marszu na wschód, w zwycięstwach i klęskach nad Rzeką,
której nazwy pierwszy właściciel owego wyposażenia nigdy
nie potrafił wymówić.
Jadł. Smakowało dymem, błotnistą wodą, po ciele rozno-
siło sycące ciepło.
— Jeśli masz tłustość i chleb, nie zginiesz. Polewkę rób,
warzonego chociaż raz na dzień trzeba zjeść — zatroszczył się
- 154 -
- 155 -
o niego stary człowiek. Odezwało się doświadczenie z głębin
czasu, na odchodnym uczyło przyrządzania wodzianki.
Umył naczynie, pogrzał się nad żarem, zebrał buty, sakwę
i niosąc za pazuchą tchnienie ogniska, wpełzł na podściółkę
zeschniętych igieł, kręgiem usypanych pod dachem z naje-
żonych świerkowych łapek, podkulił nogi i owinął się pon-
chem.
O brzasku podnosi go chłód. Noce są już zimne, najzim-
niejsze nad ranem. Nieprzebrane drobiny, rozpylone w po-
wietrzu, wciąż opadają mżawką. Znowu nieci ogień i zbiega
nad bagienny skraj.
Na środku matowej czerni bobrowej wody z zawieszonym
nad nią tumanem leżał zaczątek wyspy. Dzieło stworzenia,
zaczynione przez wiekowe drzewo, które dokonując żywota,
runęło w przybrzeżną płyciznę, z czasem odholowane na głę-
bię niespiesznym, podskórnym prądem spokojnego żywiołu.
Czepiało się go nawodne ziele, wiatr osadzał nasiona traw i la-
su. Żywa tratwa zatrzymywała dryfujące resztki roślin, opad-
łe liście, patyki, nawiewane drobiny ziemi i każdej jesieni ro-
niła swoje ziarno i składała własne szczątki, żywiąc płonki
czarnej olchy, aż urosły, zmężniały i oplotem korzeni umoc-
niły łatę kęp, trzęsawiska i kęsów twardszego gruntu. Potem
przyszły bobry, zbudowały tamę i nadziemną część żeremia.
Z odległości zarośla bobrowego ostrowu sprawiały wrażenie
unoszących się na grzbiecie falującego oparu.
Daniel plusnął do wody. Była cieplejsza od powietrza, pły-
nąc, miał głowę poniżej mgieł, stąd widział tylko odziomki
drzew, odcięte u góry popielatym obłokiem.
Przebrnął nadbrzeżne mokradło, wyszedł na twarde pod-
łoże, gdzie opierała się resztką sił podpiłowana przez zwierzę-
ta, na wpół umarła brzoza, od zarania cherlawa i skazana na
zagładę przez nadmiar wilgoci i siekacze gryzoni. W otworze
na styku rozgałęzienia, który sam wydłubał nożem, zabranym
z rozbitego fiata, leżała zawinięta w strzęp folii broń i atrapa
belgijki kaliber sześć, zamiast ładunków nabita plastykowy-
mi pojemnikami z przezroczystą cieczą.
Pamiętał tamten wysiłek podpłynięcia do strzał spławio-
nych przez bobry. Z pomocą owego budulca wyciągnął się
wtedy na ląd i dostał do miejsca u nasady dogorywającego
konaru karłowatego drzewa. Twardziel była niezdrowa, kru-
cha, dlatego udało się wydrążyć dostatecznie pojemne za-
głębienie. Z braku siły nie szukał lepszego miejsca, chociaż
zdobycz mogła przepaść bezpowrotnie, gryzonie lub burza po-
walić w topiel nadwątlony pień. Nie miał wyboru. Wygłodzo-
ny i chory, musiał podejść pod ludzkie siedziby, jedzenie wy-
prosić albo ukraść. Więc na wypadek, gdyby go wydano, nie
chciał zostać ujęty z takim wyposażeniem i dołożyć sobie je-
go nieznaną historię.
Broń zardzewiała. Wycierają rogiem poncha, nie udaje się
nawet z wierzchu usunąć matowych liszajów, metal potrzebu-
je starannego oczyszczenia, tłuszczu, ścierniwa, wyciorów.
Ukrywa arsenał na spodzie parcianej sakwy, sprząta śla-
dy popasu, rusza jeszcze bardziej wyczulony na bliskość lu-
dzi. Mimo to omal nie wchodzi w opłotki puszczańskiej dzie-
dziny, tuman zasłania widok i niczym wojłok tłumi odgłosy.
Późno usłyszał klangor gęsi i ujadanie psa.
Oddala sie od Rzeki, aby ominąć wieś, i traci orientację.
Znowu nastaje zmierzch, znowu szpilkowe legowisko pod oka-
pem gałęzi, wodzianka na chlebie ze słoniną. Zasypia z na-
dzieją na słońce, bodaj prześwit pośród chmur, lecz następny
dzień, przygnieciony burą poduchą, tak samo pyli drobina-
mi wody. Daniel próbuje odbudować strony świata z pomocą
mchów porastających pnie. I znowu w ruchu. Marsz w nie-
wiadome. Jak nigdy pragnie spotkać człowieka.
Las oniemiał, milczą ptaki, milczą owady, wydaje się Da-
nielowi, że idzie od zawsze i będzie tak szedł aż do wycień-
czenia i głodowej śmierci. Wypatruje śladu drogi, przesieki,
czy chociażby graniastego znaku z miarą kwartału, lecz wo-
kół tylko otulony zaroślami starodrzew i wszechobecna mżaw-
ka. Ogarnia zmęczenie, niechęć do wysiłku, apatia. Wyciąga
się pod gałęziami. Na krawędzi snu dobiega odgłos głuchego
uderzenia, po nim następny i następny, siekiera.
Daniel odzyskuje energię. Stłumione echo przywodzi go
ku cmentarzysku wiatrołomu. Na powalone strzały o chropa-
wej korze stojące nad nimi olbrzymy ronią deszczowe łzy. Las
dymi. Między pniami włóczy się podarta mgła. Nadnatural-
nej wielkości postać z błonami zamiast skrzydeł wyciąga ra-
miona, urasta, w rękach wznosi topór.
„Zwid. Skąd ten nastrój? Grottger. Lithuania. Pobojowi-
sko w ostępie. Utkana z mgły w tunice z oparu snuje się w gę-
stwinie przezroczysta postać — śmierć".
Spada ostrze. Wilgoć wsysa dźwięk. Daniel wychodzi
z ukrycia. Pomiędzy drzewami pracuje kobieta. Wynędznia-
ła Gorgona w brudnosiwym zawiciu zmierzwionych kosmy-
ków uciekających spod chusty, pokryta spiętą pod szyją folią,
zmętniała i podartą, sztywną od chłodu i stroszącą się na chu-
dej postaci jak błoniaste lota. Obcina drobne gałęzie, równa
kawałki i układa na rozpostartej płachcie. Nie widzi zbliżają-
cego się Daniela, nawet gdy przystaje obok, ona nadal rąbie
chrust, jakby oprócz niej nikogo nie było.
— Dzień dobry. — Stara kobieta robi swoje. — Którędy do
Rzeki? — Stara kobieta nie reaguje.
Daniel podchodzi bliżej, zagląda jej w twarz. Patrzą na nie-
go przerażone oczy, usta poruszają się bezdźwięcznie.
— Eee — kobieta cofa się, zaciska wyschłe dłonie na styli-
sku siekiery. Daniel podnosi smolne drzazgi, dokłada do jej
urobku, łagodnie powtarza pytania. Kobieta śledzi ruch je-
go warg, zaczyna odpowiadać gestami, czego jednak nie ro-
zumie Daniel.
Głuchoniema.
Daniel bierze tobół z drewnem, zarzuca na plecy, kroczy
za niezwykłą przewodniczką i z powrotem dochodzi do wio-
- 158 -
ski, którą chciał ominąć. Przed opłotkami podaje kobiecie
brzemię i mimo zapraszających znaków zawraca. Bez ognia,
bez gorącego jedzenia, drzemie skulony w gąszczu na skraju
lasu. Gdy tylko rozrzedza się noc, ucieka ku bezdrożom od
zbyt bliskiej obecności ludzi, jednak nie śmie już za bardzo
oddalić się od Rzeki
Na następnym popasie nie spotyka naturalnych zbiorni-
ków wody. Ani źródła, ni oczka, nie ma nawet większej kałuży.
Polewkę gotuje na wilgoci zebranej z liści wysokich traw.
Zapach przysmażanego tłuszczu sprowadza psa. Bezsze-
lestnie wynurza się z podszytu, może koczował tu od dawna,
może przywlókł się za wonią sakwy Daniela z przysiółka nie-
mej Gorgony, może uciekł od nieludzkiego człowieka i żył
w Puszczy tym, co upolował. Zeszkapiały kłusownik, zabie-
dzony opryszek z zapadłym brzuchem i kudłami jak mierz-
wa, siadł w odległości dającej szansę ucieczki, oczyma cięż-
kimi od głodu wodził za łyżką.
— Źle trafiłeś, stary, sam nie mam — Daniel usłyszał sie-
bie, uświadomił sobie, że głośno odezwał się drugi raz, od-
kąd opuścił Pohorę.
Pies patrzył.
— Nie zaglądaj innym do żołądka.
Pies patrzył.
— Nic nie schwytałeś? Przynajmniej nornicę mógłbyś so-
bie wygrzebać.
Pies patrzył.
To spojrzenie przeszkadzało. Daniel przestał jeść. Odczuł
zniecierpliwienie, gniew. Po chwili wstyd i zdziwienie sobą.
Aż tak zdziczał? Nie podzieli się z głodnym? Chleba wystar-
czy. Nie zginie, jeśli nawet zabraknie. Już niedaleko do Wiel-
kiej Moreny. Wdrobił kromkę w resztę wodzianki, wylał na
pokrywkę.
— Jedz, Obcy —- przypomniało się imię tamtego, z Poho-
ry-
- 159 -
Pies patrzył. Parę razy unosił zad i znowu nieruchomiał.
Daniel przestawił dekiel bliżej niego. Pies uskoczył w zarośla,
po chwili wyjrzał z chaszczy, spięty, czujny. Znowu patrzył.
Daniel pozornie przestał się interesować. Siadł przy ognisku,
dorzucał patyki, czekał.
Pies na ugiętych łapach, szorując brzuchem po ściółce,
podczołgał się do dekla. W mgnieniu pochłonął zawartość,
żarłocznie wylizywał puste naczynie.
— Oddaj potrzebującemu — powiedział stary facet z Poho-
ry. No, nie rób sobie wielkich nadziei, ale trochę repety do-
staniesz.
Sięga do torby, ręka natrafia na zawiniątko z bronią. Czy
dopiero w tej chwili przypomniał sobie o atrapie belgijki i nie-
wyjaśnionym działaniu niezwykłych ładunków, czy zamiar
przyczaił się w świadomości, odkąd zobaczył psa?
„Trzeba wypróbować".
— Masz rację, nie ufając dwunogim — pokroił chleb w kost-
kę, do każdego kęsa wgniatał skrawek słoniny, rzucał zwie-
rzęciu, każdy następny coraz bliżej siebie. Położył na dłoni
pierwszy kawałek, który pies przyjął z bliska. Karmił dalej,
gładził po chudym karku, pod zmierzwionymi kudłami wy-
czuwał obciągnięte skórą kręgi.
— Jedz. Nie jestem potwór — usprawiedliwił się. Poświęcił
jeszcze jedną pajdę z płatkiem tłuszczu, przy ostatnim kęsie
oparł lufę atrapy na łopatce psa, nacisnął spust.
Pod zwierzęciem uginają się wiotczejące łapy, osuwa na
bok. Oddycha. Niezmiennym rytmem bije serce.
Daniel układa go na usypisku suchych igieł pod falbaną
jodły, w miejscu wybranym na legowisko.
— Obaj będziemy mieli pchły... — zasypia z plecami przy-
tulonymi do ciepłego grzbietu psa.
Wstaje jak zwykle o brzasku. Pies śpi. Myje się w nasiąk-
niętych deszczem mchach, je chleb, pies nie reaguje.
„Może już nigdy się nie ocknie".
Podtyka pod nos zwierzęciu skrawek słoniny, pies chwy-
ta zębami, łyka, nawet nie unosząc łba, i znowu śpi. Daniel
zdziera łyko z uciętej gałęzi, zawiesza na nim omaszczoną ski-
bę. Bardzo mu zależy, aby pies zdążył się pożywić, zanim do
jego nagrody potrafią się dobrać inne zwierzęta.
Późnym wieczorem dociera do znajomych okolic, z odzie-
niem i sakwą w uniesionej ręce przeprawia się przez Rzekę
na wprost obejścia Babki. W osłonie nadbrzeżnych olch, w gę-
stwinie kruszyny wciąga na siebie ubranie. Przemyka ścież-
ką ku zagrodzie na łagodnym wzniesieniu. Po masywie lasu
czuje się jak nagi na odkrytym siedlisku z zagonem warzyw,
kartofli i paroma zdziczałymi jabłoniami.
Przystaje w przyjaznym mroku pod wysuniętym z lica pod-
strzeszem budynku, który kiedyś mieścił pod wspólnym da-
chem stajnię, oborę, chlew i odrynę1. Na murawie dziedzińca,
czarnej, pociągniętej srebrem, leży smuga spływająca z okna.
Rama kładzie na niej ciemny znak podwójnego krzyża.
Rozpryskuje ciszę krzyk gęsi. Klangor przetacza się przez
wieś. Ptaki obwieściły przybycie obcego. Zawtórowały psy.
Skrzypi kołowrót, brzęczy studzienny łańcuch, szczęknął pa-
łąk niesionego wiadra. Klasnęły zamykane drzwi. I znowu ci-
sza.
Daniel kilkoma skokami przebywa metalicznie lśniący
dziedziniec, kryje za przybudówką mieszczącą sień. Zaglą-
da przez szybę, w przerwie między lambrekinem a zazdrost-
kami widzi kuchenny okap, piec chlebowy i miejsce pod bel-
kowanym sufitem, gdzie babka sypia w mroźne zimy, tak jak
sypiały tu pokolenia.
Pod płytą nie ma ognia, pewno wcale tego dnia nie goto-
wała, żyła mlekiem grzanym na elektryczności. Pod przeciw-
1 Odryna — typowy dla Białorusi budynek do przechowywania
siana.
- 160 -
- 161 -
ległym oknem siedzi przy stole, w ciemnych palcach przesu-
wa ziarna różańca. Cicho gra radio. Odkąd umarł jej mąż, jest
sama. Urodziła sześcioro dzieci. Doczekała wnuków. Już pod-
rastały prawnuki jej krwi. Najbliższy sercu był najmłodszy,
warszawski wnuk. Cieszyło, gdy wziął pracęwMałańcach. Sły-
chać, własną taksówkę już ma, tak nazywała wszystkie oso-
bowe auta, dziękować Bogu, niezależny od innego przewozu.
Dorobi się, może z czasem przy Babce osiądzie, w nadleśni-
ctwie zawsze robotę przy steyerach znajdzie.
— Ożenisz się, będę twoje dzieciątko hodować — namawia-
ła podczas rzadkich odwiedzin.
Marzenie grzejące stare serce odbiegło wraz z Danielem
do Raciszek. Babka straciła nadzieję na zobaczenie wnuka na
tym świecie i nawet w modlitwach nie uwzględniała podobnej
prośby. Nizała paciorki różańca w intencji spokoju wiecznego
bliskich zmarłych, dobrego życia bliskich żywych i boskiej
przychylności w godzinie własnej śmierci. A jednak spełniło
się, czego nie wymodliła. Ten jej najbliższy sercu wnuk, jej
dusza i zgryzota, siedzi podle komina, a ona drżącymi ręko-
ma zawiesza derami okna.
— Wyjrzę, czy jakie szpary nie zostały.
Obchodzi dookoła chatę, ogląda kuchenne okna, najciem-
niejsze z ciemnych, podwójnie złożone stare samodziały nie
przepuszczają bodaj promienia, a i krzepki płot z ostro zacio-
sanych sztachet nie sprzyja podglądaczom, lecz strzeżonego
Pan Bóg strzeże. Już spokojniejsza zasuwa za sobą rygiel na
drzwiach sieni.
— Zmarniałeś, niebożę — ściska się serce na widok po-
czerniałej twarzy wnuka. — Może trzeba było do końca od-
cierpieć, nie musieć kryć się jak zając.
Właśnie tak, odcierpieć. W jej etyce, odczuciu, doświadcze-
niu nie ma miejsca na winę za przemyt. I niczego nie zmie-
nia dekalog, powtarzany w pacierzu dwa razy dziennie, od-
kąd nauczyła się mówić. Jej wnuka spotkało nieszczęście.
Mimo wszystko lżejsze od nieuleczalnej choroby, kalectwa,
utraty życia.
Oddać, co cesarskie, cesarzowi. Ewangeliczny kanon nie
przystawał do praktyki. W ciągu jej życia przeminęły czte-
ry porządki, każdy głosił się właściwym i nieprzemijającym
z nadania Boga albo Ludu. I nastał piąty, a drugi ojczysty, nie-
strzegący prawa, przemoc mianując sprawiedliwością, nieczu-
ły na krzywdę zwykłych ludzi.
Żaden z tych porządków nie znał miary w nakładaniu
ciężarów i każdy zabraniał uprawiania tytoniu, pędzenia
gorzałki, niepłacenia myta, a odkąd sięgała jej pamięć, pa-
mięć dziadów i przekaz naddziadów, ludzie w ukryciu sadzili
machorkę, fabrykowali okowitę, łowili ryby, bili zwierzynę,
zbierali runo i chodzili na przemysł1. Zależnie od panują-
cego akurat ładu z tych samych powodów byli uznawani za
patriotów, sabotażystów, szkodników, bohaterów. Więc poza
nielicznymi wyjątkami tiurma należała do sfery żywiołów,
jak powódź, susza, ogień. Gnębią człowieka i przemijają,
a człowiek leczy rany, naprawia szkody i nadal żyje, pracu-
je i wedle możności broni lub odbija na cesarskim złupio-
ne lub w inny sposób zabrane owoce swojej pracy. Dlatego
babce nigdy nie przyszło do głowy patrzeć na wyrok Danie-
la z innej perspektywy niż jego dobro i tylko dlatego wątpi-
ła w sens ucieczki.
— Szukali. Przysięgłam, że nie widziałam ciebie od zaklu-
czenia — gdyby ją teraz zapytano, tak samo przywołałaby na
świadka Boga i wszystkich świętych, zaklęłaby się na swoje
zdrowie, życie doczesne i pozagrobowe, że wnuka tu nie ma
i nie było. Aby chronić dzieci swojej krwi, babka nie zna stra-
chu, złamie każde prawo, narazi wieczne zbawienie.
— Robili rewizję?
1 Przemysł — przemyt.
- 162 -
- 163 -
— Robili, ale człowieka szukali, nie rzeczy. Dokładnie to
wszystko przewrócili zaraz po twoim areszcie, ale schowka za
sękiem nie naszli. Następni też nie znaleźli. Straszyli, za mili-
cję się podawali. One mogły zdradę uknować, wnyki tutaj na
ciebie zastawić, chociaż mówiłam: przeklęłam wnuka za ży-
cie niepoczciwe i słyszeć o nim nie chcę. Ale jeśli winien im
co jesteś, oddaj. Nie chcesz spotkania, pocztą przekaż albo ja
należność odniosę. Brakuje, powiedz, uzbieram z renty i wy-
ślę, gdzie każesz. Po co się mają ciągać za tobą dwa kundle,
jednego wystarczy. Te drugie kamraci od przemysłu...
— Zostawcie, babko.
— Jeśli ty ich okpił, niepięknie, wnuku. Człowiek musi
miarę znać. Ludzi, z którymi się związał czy to lubieniem,
czy przyjaźnią, czy pospólną korzyścią, nie godzi się oszuki-
wać. Pomyśl, krzywdy napraw.
— Nikomu nie jestem nic winien. Jak wyglądali?
— Zwyczajnie. Ubrani w modre odzienie w podobie twoich
spodni, tylko niełatane. Jeden większy, drugi mniejszy, ale
nie konus. Kudłate, brodate, gęby zarośnięte jak u Madejów.
Przez te kłaki jeden do drugiego podobny, nie rozróżnisz.
— Czego chcieli?
— Gdzie się ukrywasz i gdzie twoje rzeczy.
— Kto Babce o przemyśle mówił?
— Nikt. Swój pomyślunek mam. Toż nad samą granicą sie-
działeś, a tam połowa ludzi dobro mienia. Do ludzi to się zakli-
nam, żeś pomyłka sądowa, jak kazała mówić twoja matka. Mo-
że jaką amnestię urządzą, słychać: dużo politycznego narodu
zakluczyli, w Raciszkach miejsca braknie. Pomniejszych do
domu odpuszczają. Syn gajowego, za zabór mienia ze sklepu
osądzony, grubo przed czasem wrócił. Warunkowiec.
Babka gromadzi rzeczy, na koniec przynosi ze strychu zie-
lony tłumok.
— Poznajesz stary plecak? Miałeś z piętnaście lat, kiedy ci
dziadek sprezentował nowy, taki komin na prętach. A ten po-
rzuciłeś. Doczekał, szkoda, że nie szczęśliwszej okazji. Mocny
jeszcze, pakowny, chociaż podfatygowany, lepszy od tej parcia-
nej sakwy. Z takimi już dzisiaj nawet po prośbie nie chodzą.
— Ale poręczna, wrzuć do plecaka. Żadnego ubrania nie
biorę — Daniel odsuwa serdak na kożuchu.
— Noce już chłodne, tylko patrzeć przymrozków, weź przy-
najmniej sweter, nie ciężki, a grzeje. Teraz bierz miednicę,
myj się, woda zawrzała. Pójdziesz o pierwszej szarości i tak
jak przyszedłeś, Rzeką, ile dasz rady. Nie dowierzaj mostom
ni gościńcom. Za dnia znowu czasami włóczy się gazik z gmi-
ny, kto wie, czy nocą zasadzki jakowej nie czynią. Oporządzaj
się, ja tymczasem przyniosę twoje dobro, lepiej, abyś po gum-
nie nie chodził.
Idzie bez światła, z zamkniętymi oczyma trafi w każdy kąt.
Od ponad sześćdziesięciu lat tutaj niże swoje dni, odkąd sie-
demnastoletnia, zabrana przez męża z rodzinnego domu, prze-
stąpiła furtę w palisadzie dziedzińca. Ileż razy od tamtej pory
tędy przemykała z jedzeniem, naparem z ziół, wygotowanym
płótnem na opatrunek dla popasających u nich ludzi, co kry-
li się przed Niemcem, bolszewikiem, przed swoimi.
Mimo wieku ma wzrok sokoła, toteż nie używa latarki z si-
ną żarówką, chociaż wychodząc, zdjęła ją z haka w sieni. Przy
księżycowej poświacie, ściekającej przez świetlik w dachu,
wyjmuje ruchomy sęk z belki nad osieroconym żłobem w staj-
ni, gdzie od dawna nie mieszka już koń.
Daniel szuka w komorze bańki na naftę. Często, zwłasz-
cza zimą, dychawiczna elektrownia wyłącza prąd. Babka
trzyma w odwodzie lampę naftową. Stare szkiełko numer
pięć z tarczą odblaskową, zwiększająca moc płomyka, chro-
nione jak skarb, przetrzymało łuczywo, karbidówkę i elek-
tryfikację.
Daniel ulewa nafty i oleju do flaszek, odsypuje w metalo-
we pudełko garść nostrzyku, rozmieszcza w kieszeniach ple-
caka.
- 164 -
- 165 -
Babka wraca z zawiniątkiem. Daniel waży w dłoni wszyst-
ko, co chodząc w zaprzęgu Tamerlana, otrzymał do ręki. Zwi-
tek zielonych banknotów i przedmioty dopiero teraz właś-
ciwie ocenione: dowód tożsamości, prawo jazdy, książeczka
wojskowa. Fałszywe dokumenty, kreujące zmyśloną osobę.
Nigdy nie wierzył, że kiedykolwiek będą potrzebne, a już naj-
mniej, gdy zgodnie z poleceniem Stangreta dostarczył foto-
grafie Fabichowi.
— Awaryjny certyfikat. Prawie doskonały. Ukryj w miej-
scu, jakie uznasz za najlepsze i nie zdradzaj nikomu, nawet
mnie. Naucz się nazwiska na wypadek, gdybyś musiał zre-
zygnować z własnego.
Wtedy przyswoił także zespoły cyfr, których nie należa-
ło nigdzie zapisywać. Oznaczały konto i telefon banku w Za-
chodnim Berlinie, gdzie składano jego pieniądze, oraz numer
warszawski, pod jaki powinien się zgłosić zaraz po przejściu
na fałszywe papiery.
— Stamtąd podpadniętego sterują na Zachód.
— Nie prościej mieć w zapasie paszport?
— Pewno prościej, lecz takim sposobem Tamerlan ma
ostatnie słowo i kontrolę nad ludźmi.
Wszystko odbyło się inaczej, niż mógłby sobie wyobrazić,
gdyby w ogóle dopuszczał możliwość aresztowania. Później
nie myślał o ucieczce, skorzystaniu z falsyfikatu i walorów
ukrytych w starym schowku dziadków. Wreszcie maje w rę-
ku. Sam los wytycza dalszą drogę. W więzieniu stał się tro-
chę przesądny, teraz upatruje niezwykłego znaku, tym bar-
dziej, że przetrwanie zapasowej tożsamości współbrzmi z jego
celem.
W wiszącym na uszaku zmąconym lusterku, któremu za-
szkodziły nieprzeliczone mgły znad Rzeki, brzytwą po dziad-
ku, z ostrzem wiekowym i startym od wecowań na rzemien-
nym pasku w każdy niedzielny ranek, Daniel goli zarost,
odhodowany w azylu na Pohorze. Upodabnia się do swoje-
go zdjęcia w przystosowanym dokumencie, zdobytym pod-
stępem, kradzieżą albo za pieniądze od kogoś, kto wzrostem
i innymi cechami przypominał Daniela.
Babka wybija jajka na usmażone płaty boczku, otwiera
rybną konserwę, ze słoja wyławia zatopioną w oleju kiełbasę.
Nie ma lodówki, w taki sposób chroni wędlinę przed pleśnią.
Odświętne specjały, których sama nie jada, przechowywane
w piwnicy na niezwyczajne okazje.
— Jedz — z nagrzanej duchówki wyjmuje odmłodzony
chleb.
Wtedy dobiega szmer, stłumiony parą drzwi, odgradzają-
cych izbę od zewnętrznego świata. Babka przyciska palec do
ust, przekręca kontakt, oboje nieruchomieją w ciemnej, wy-
tężonej ciszy.
Rozlega się wyraźne skrobanie do drzwi. Pauza. Znowu się
powtarza, wtóruje ciche skomlenie.
— Jezus, Maryja, pies gończy — szepcze Babka. Przez myśl
mkną sposoby ratunku dla wnuka, wszystkie niedoskonałe.
Znowu skomlenie.
— Idę, będę marudziła, odemknę albo i nie, zależy, kogo
przyniosło. A ty na strych, rozejrzyj się, gdzie czaty, uciekaj
albo opuść się przez okno w szczycie, jeśli nie, z powrotem
na dół i przez wielką izbę.
— Uspokój się, sam sprawdzę bez otwierania — Daniel
ochłonął z pierwszej paniki, bezszelestnie przechodzi do sie-
ni, spogląda przez podłużny świetlik nad wejściem.
Po drugiej stronie progu w rozrzedzonym księżycowym cie-
niu, rzucanym przez przybudówkę, z mordą na wyciągniętych
łapach leży kudłaty pies. Przestał drapać. Węszy. Opowiada
się niegłośnym skowyczeniem. Daniel nie wierzy oczom.
Na jego widok głodomór z Puszczy nieśmiało porusza pod-
kulonym ogonem, na ugiętych łapach, szorując brzuchem po
ziemi, przypada do nóg Daniela niepewny, co go spotka, złe
słowo, kopniak, czy życzliwa dłoń na grzbiecie.
- 166 -
- 167 -
— Pcheł naniesie, co to za pies? — denerwuje się Babka
jeszcze pod wrażeniem przeżytego strachu.
— Mój. Nazwałem go Obcy. Przyszedł za mną.
— Jezusie Nazareński, chłop jak sosna, w biedzie po szy-
ję, jeszcze przybłędy po lesie zbiera. Czyś durnowaty, czyś
z dziecka nie wyrósł!
— To mój przyjaciel, pomógł mi przeżyć — szantażuje Da-
niel. Od dawna na niczym tak mu nie zależało, jak nagle za-
częło zależeć na tym zeszkapiałym włóczędze. Zawstydziła,
przejęła do żywego wdzięczność nędzarza za kawałek chle-
ba, przyjazny gest, miejsce przy ognisku. A on robił na nim
doświadczenie i odszedł bez chwili wahania.
— Weź pieniądze, proszę, tylko go zatrzymaj i nie skąp je-
dzenia — pies jest zdrożony i jeszcze chudszy, szkielet okry-
ty splątanymi kudłami.
— A idźże ze swoimi pieniędzmi! Jeszcze psa zdołam wyży-
wić. I nigdy człowieka czy zwierzęcia nie głodziłam — oburza
się babka, poruszona przejęciem Daniela i tym jakimś dłu-
giem wdzięczności wobec dzikusa.
— Zabiorę go, gdy tylko będę miał gdzie.
— Daj Boże. Martw się o siebie, póki co, pies u mnie się
odgryzie. Muszę go uwiązać i pilnować, żeby się za tobą nie
urwał, pokąd trop nie zwietrzeje. Zmyślny, trafił przez Rze-
kę... — drobi do miski chleb, zalewa mlekiem, stawia koło
drzwi.
Daniel przepowiada sobie nowe personalia, zaciera ślady
pobytu, dopina plecak, całuje brunatną rękę babki. Odchodzi
szarówką, gdy z niebytu nocy dopiero powstaje świat bezbar-
wny jeszcze i płaski jak rysunek węglem.
— Niechaj cię Bóg prowadzi — żegna go stara kobieta po-
wściągliwie i bez łez. Tutaj w każdym pokoleniu odchodzili
na różny sposób ścigani mężczyźni i zdarzało się, że niekie-
dy powracali.
Skowycze pies zamknięty w alkierzu.
- 168 -
Znowu Puszcza.
Kończą się znajome okolice, musi pozostawić Rzekę, skrę-
cić bardziej na wschód. Trzymając się lokalnych dróg, ma za
przewodnika słońce, dopóki pogoda, nie zbłądzi. I jak wpierw
przemierza dukty, zwierzęce ścieżki, najpewniej czuje się pod
osłoną drzew.
Niespodzianie otwiera się leśne pole na karczowisku po
porębie, z czworobokiem samotnej zagrody. Rude od rdzy
dachy gospodarskich zabudowań, zetlałe gonty chaty, poroś-
nięte murawą siedlisko bez śladu drogi na gumno, zupełna
martwota obejścia i psia buda bez psa zapowiadają zniedo-
łężniałych rencistów.
Schyla się Daniel w niskich drzwiach sieni i drugich, rów-
nie niskich, wiodących do izby.
— Pochwalony.
— Na wieki wieków — odpowiada z głębi słaby głos.
Na dworze jeszcze jasny dzień, tu panuje mrok. Daniel
przystaje w progu. Powoli przywykają oczy, formują kształ-
ty. Okienko z czterech szybek, zaciągnięte brudem, odcedza
trochę światła. Pod ścianą łóżko, na łatanym sienniku ronią-
cym sieczkę, bez śladu prześcieradła, leży stary człowiek,
nakryty szmacianą derką i strzępem kożucha. Na kulawym
stołku otwarta rybna konserwa, skrajka czerstwego chleba,
kubek, zapałki, nagrobny znicz zamiast świecy. Po kątach
zaczajone cienie, w narożu stół i ława, przy wystygłej kuch-
ni pogięte wiadro z resztką wody, miednica, na płycie samot-
ny garnek.
— Pozwoli pan przenocować?
— Niechaj się rozgości, tylko drugiego posłania nie ma. Cór-
ka wzięła, mnie niepotrzebne. Sprzęty też wzięła, statki wzięła,
wszystko wzięła, a mnie ono na co. Ale płytka na prąd jest, pod
łóżkiem. Tylko się światło popsuło, córka nie umie koło elek-
tryki. W przyszłym tygodniu zięć naprawi, będzie na czym zu-
pę odgrzać i radio znowuż zagada. Dobre mam dzieci.
- 169 -
Daniel znajduje w sieni siekierę, w szopie kilka rozpiło-
wanych pniaków. Na kołowrocie studni brakuje łańcucha,
na cembrowinie leży drzewce z ukośnie wbitym bretnalem
na końcu. Daniel zawiesza na nim ceber, ostrożnie przeciąga
po powierzchni lustra, aby pałąk mocno wsparł się o tyczkę,
i dopiero stopniowo zanurza naczynie w wodzie. Przechylenie
rączki na stronę gwoździa grozi utopieniem kubła.
Łańcuch też zabrała córka. Rodzina dba, aby dziadek miał
jedzenie, picie i polana. Ową tyczkę przysposobił zięć na oko-
liczność, gdyby dziadek chciał zaczerpnąć wody. Dziadek nie
ma siły, oszczędza bezcenny płyn, a raz w tygodniu ktoś ze
swoich siada na rower, przywozi konserwę, chleb, gotowa-
ną strawę. Lecz on do jedzenia gardy. Straszno przyznać, że-
by Bóg nie pokarał, lecz on smaku nie ma ani na puszki, ani
na boczek, ani nawet na kapuśniak ze szperką. Jadłby tylko
kartofle z omastą, rybi barszcz, twaróg i mleko. Jednak cór-
ka nie może co dzień z jadłem się nosić, ich gospodarka du-
ża, dzieci małe. Sam sobie nie bardzo radzi, przymorzył się
z tego niejedzenia. Dobre ma dzieci. Ta we wsi najmłodsza,
inne po miastach, jedno uczone, drugie na stanowisku, cza-
su im brakuje.
Państwo o wsiowych też pomyślało. Nie można powiedzieć.
Niechaj nikt nie posądza, on nie żaden bolszewik, ale pamię-
ta czasy ojca. Wtedy starych, do roboty niezdatnych, na żebry
posyłano. Gorsze dzieci rodzicieli wyganiały, od lepszych sa-
mi odchodzili, żeby ciężarem rodzinie u szyi nie wisieć.
Teraźniejsza starość od ojcowej lepsza. Nie inwalida, a ren-
tę dostaje. Zeszłego roku, jak się na puszkowym jadle przy-
morzył, zięć karetkę wezwał. Do szpitala w Suwałkach zawieź-
li, chociaż chorych za pełno i z braku miejsca gdzie popadnie
kładą. Leżał sobie w biało obleczonym łóżku, w cieple, jemu
nie przeszkadzało, że na korytarzu. Nawet weselej, tam wciąż
się coś działo, nawet w nocy. Lekarze, siostry, chodzący cho-
rzy spacerują, niechodzących na wózkach wiozą, było na co
popatrzeć. Nocą mniej ciekawie, przeważnie umieranie albo
wielkie bolenie. Jedzenia przejeść nie mógł, zwłaszcza ma-
sła. Niezwyczajny codziennie maślić, cóż dopiero rano i wie-
czorem. Zbierał więc porcje, rodzinie oddawał. W każdą nie-
dzielę przyjeżdżali odwiedzać. Dobre ma dzieci.
Stary pewno znowu się przymorzył, bo dziobie jedzenie ni-
czym chory ptak i zasypia nad kartoflami ze słoniną ugoto-
wanymi przez Daniela. Blaszana miska z łatami po wyszczer-
bionej emalii, podobnymi do muszli szczeżui, toczy się po
podłodze, gubiąc zawartość. W kubku dymi rybi barszcz. Za-
prawiony laurowym listkiem i łyżką tłuszczu wrzątek nie ma
nic wspólnego z wodną fauną.
Daniel znajduje na strychu zarośnięty pajęczyną kaga-
nek, napełnia naftą zabraną od babki, w jego świetle, za-
mknąwszy się w komorze, tą samą naftą myje i poleruje
broń. Spać idzie na poddasze pustej obory i wciąga za sobą
drabinę. Rano znowu podbiera spod krzaków bulwy, gotu-
je, zasmaża słoninę.
Zostawia staremu narąbane polana, naczerpaną wodę, sa-
ganek gorącej zupy i zreperowaną płytkę. Odchodzi o brza-
sku, unosząc ze sobą zaproszenie, żeby zawsze, ilekroć będzie
w tych stronach, wstępował na nocleg albo na pomieszka-
nie.
Opuszcza zwierzęce ścieżki, część drogi przebywa peka-
esem, taborem muzealnym i zużytym, wprawianym w ruch
w obłokach czarnego dymu, siłą niepojętą nawet dla inżynie-
ra motorów spalinowych.
Miasto.
Niezaznane od lat. Groźne skupisko ludzi, sprzecznych in-
teresów, rzeczy. Odwykł. Mimo wszystko na spotkanie z nim
wybrał dzień jarmarku. Ukryć się, wmieszać w tłum, upodob-
nić do innych. Idąc do rogatek musiał przejść mimo targo-
wiska, było ożywione, ale ludne w sezonie ulice opustoszały.
Zniknęli już turyści, letnicy, trytony ze szlaku, trafiali się nie-
- 170 -
- 171 -
liczni wakacyjni maruderzy, dżinsowe wagabundy z plecaka-
mi. Daniel bada swoje odbicie w wystawach, porównuje. Nie,
nie odróżnia się w sposób rażący, chociaż sypia w lesie i cza-
sami myje się tylko w wilgotnych mchach.
Musiał wymienić dolary.
W poprzednim życiu, kiedy sam nie miewał obcych walo-
rów, a rodzice skąpo, widywał tutaj cinkciarzy pod Peweksem,
słyszał o szatniarce u Jadźwingów. Od czasu aresztowania
miał zakodowany ciężki uraz do wszystkich szatni i szatniarzy
bez względu na płeć, nie ufał też przestrzeniom ograniczonym
ścianami, ale deptak pod Peweksem wydał się miej scem jesz-
cze gorszym, więc mimo oporów poszedł do Jadźwingów.
Było wcześnie rano, cicho, sennie, kawiarnia dopiero za-
czynała spowolniony dzień po odpływie sezonowych gości,
w sklepionej sieni nie zastał nikogo oprócz tlenionej blondy-
ny za ladą, na tle pustych wieszaków. Jeden zdobił kapelusz
z jedwabnej słomki, o szerokiej kresie, przybrany pękiem
sztucznych maków.
— Tylko szesnaście tysięcy. Okazja. Niemiecki import. Nie
do zdarcia — na wszelki wypadek powiedziała Tleniona. Gość
nie wyglądał na amatora fantazyjnej pasterki z bukietem pol-
nego kwiecia z woskowanego muślinu.
— Chciałbym... — oliwkową setkę nakrył dłonią, przesu-
nął w kierunku szatniarki.
Wciąż na niego patrzyła.
— Dopiero przyjechałem nocnym — przypomniał sobie
w porę warszawskie połączenie kolejowe, dotknął szczeciny
na policzku.
— Cztery osiemdziesiąt sztuka — spojrzała na portret Fran-
klina, znak wodny, fakturę papieru, przeciągnęła palcami po
napisach na banknocie. Nie wiedział, ile w tym czasie wart był
dolar, ale z pewnością nie cztery osiemdziesiąt. Za kieszonko-
we lusterko i emulsję do golenia zapłacił kilkaset złotych.
„Rozpoznała zbiega. Bezkarna. Jestem poza prawem — nic
nie mogę zrobić. Sięgnie po słuchawkę — zawiadomi. Roz-
walić telefon — odebrać setkę. Hiena — ścierwnica — szmal-
cówa".
— Proszę przeliczyć — podała cztery paczki banknotów
pod banderolami i osiemdziesiąt luzem.
— Dziękuję — mruknął obojętnie. Ukryty za pozorami spo-
koju, za niewzruszoną twarzą, odczuł wdzięczność, coś bliskie-
go wobec tej kobiety, która przed chwilą wydawała się prze-
wrotna i bez skrupułów.
„Głupieję. Rozklejam bez powodu. Zderzenie z miastem.
Odwykłem".
— W toalecie jest lustro i terma z gorącą wodą, u mnie moż-
na kupić golarkę — wyłożyła na ladę oprawkę z wąską żylet-
ką i zapasowymi nożykami.
Zapłacił, nie wziął reszty. Miał masę pieniędzy. Czuł się
bogaty.
Usunął zarost, terma nie grzała, woda była zimna, wytarł
się papierowym ręcznikiem. Poczuł pewniej. Nie na długo.
Na pocztę wchodził z dotkliwą świadomością posiadania zmy-
ślonej tożsamości, broni z niewiadomą biografią i nieodległej
w przestrzeni małanieckiej faktorii.
— Błyskawiczną z Berlinem... — podał numer.
Konto istnieje, lecz zlecić wypłatę imienną lub na okazi-
ciela może tylko Warszawa. Kto? Bank nie został upoważnio-
ny do udzielania tego rodzaju informacji. Wszystko. Niczego
więcej nie mają do powiedzenia.
Rozczarowanie. Wściekłość.
Po każdej partii towaru otrzymywał zawiadomienie o stanie
swojego subkonta, potwierdzone przez berliński bank. Tylko
nikt nigdy nie wspomniał o klauzuli pewniejszej niż elektro-
niczne zamki. Miał i nie miał swoich pieniędzy. Droga do wy-
płaty z zagranicznego trezora prowadziła przez długi zespół
cyfr, jaki polecono Danielowi zapamiętać, numer warszaw-
skiego telefonu. Może należący do Stangreta, może kogoś in-
- 172 -
nego z opiatowej firmy, może do samego Szefa. Tak wygląda-
ło ostatnie słowo Tamerlana i kontrola nad Mułami.
„Dokumenty. Tak czy inaczej oni nie zakapują. Wiedzą. Od-
biję się od berlińskiego konta. Będę musiał pertraktować. Sam
wejdę im w ręce. Najpierw spróbuję zdobyć coś do przetargu".
Powraca na bezdroża Puszczy, dociera do Garbasza, jezio-
ra w pobliżu Małańców.
Polodowcowa rynna w ramie pionowej moreny, porośnię-
tej starodrzewem, z łagodniejszą pochyłością nad niewielką
częścią brzegu, jakby Bóg, wznosząc szaniec z dzikich pagó- .
rów, pamiętał o tutejszym establishmencie i kawałek zbocza
uładził przystępniej. W tym miejscu więc zabrano się ulepszać
boży zamysł, przystosowując do aspiracji nowej elity.
Zjechały spychacze, koparki, walec ubijający kruszywo,
maszyna gotująca masę bitumiczną i siła robocza z Raciszek.
W parę tygodni rozprawiono się z rzeźbą gruntu, kształtowa-
ną milionami lat pięciu ziemskich er. Splantowano koronę
wzniesienia, pociągnięto drogę prywatną aż do odległej szo-
sy. Na krzyżówce stanął zakaz wjazdu, w lesie domy, wypo-
sażone w garaże, sauny, wędzarnie, przystanie na miarę am-
bicji i gustu właścicieli.
Kamień, szlachetne drewno, ceramiczna cegła, zejścia nad
akwen wykładano ciosem, marmurem, dębiną, posiadłość
usytuowana w najwyższym punkcie stoku zafundowała sobie
windę. Szklaną klatkę, oprawioną w nikiel, ślizgającą się po
stalowym słupie. Wieść niosła, że właściciel, bawiący służbowo-
-reprezentacyjnie zagranicą, widział taką w Centrum Pompidou
i po powrocie zainstalował kawałek Paryża pod Małańcami.
Kolonię odizolowano od Puszczy wysoką palisadą z gru-
bych żerdzi, przy bramie stanęła jednoizbowa dozorcówka,
gdzie osiedlono małżeństwo stróży z telefonem i wilkiem.
Po roku osiemdziesiątym zniknęli stróże, pies i telefon, bra-
mę otwierał każdy sam, a kilku posiadaczy zesłano na rentę
pod presją opinii i mocniej zakotwionych w fotelach kolegów.
Poza tym nic się nie zmieniło i wszyscy byli niezadowoleni.
Według zdegradowanej elity działa się niesprawiedliwość pod
naciskiem rozwydrzonego motłochu. Według rozgoryczonych
obywateli, przez dziesięciolecia kosztem zwykłych ludzi obra-
stała tłuszczem elita, ich dzieci, wnuki, nepoci, satelici. Zwy-
kli ludzie marzyli o puszczeniu elity z torbami, nieprzejedna-
ni żądali rozliczeń, kar i pokuty, najlepiej na Syberii.
I tak szemrano, chociaż nie za głośno, Małańce nie żaden
Gdańsk, ale przyszedł Stan, wyciszył masy, później rozeszło
się po kościach. Każdy pozostał przy swoim zdaniu i stanie
posiadania. Do dozorcówki powrócił stróż, pies i telefon, na
krzyżówkę — znak zakazu wjazdu.
W pobliżu kolonii Daniel zachowuje szczególną ostroż-
ność. Nie pali ognia, zapada w kępę jałowców, wokół rozsy-
puje nostrzyk zabrany z komory babki, kładzie pod głowę
plecak i zasypia pod okapem kłujących łapek z ciemniejący-
mi już owocami.
Przestało męczyć czuwanie, podobny zwierzęciu przez sen
słyszy odgłosy lasu, co wcale nie przeszkadza odpoczywać, wy-
ostrzony instynkt sam ocenia owe odgłosy, jeśli zaniepokoją,
Daniel budzi się przytomny i gotów do ucieczki. Chłód nocy
także przestał być przeszkodą dla snu. Nieograniczona jest
ludzka zdolność przystosowania. Daniel, podobnie jak natu-
ralni mieszkańcy Puszczy, wstaje przed świtem, porą, gdy do-
piero zaczyna rzednąć mrok. Tym razem jednak nie opusz-
cza kryjówki, pożywia się i przesypia cały dzień. Wieczorem
naciera się pokruszonym nostrzykiem, rozsypuje go po kie-
szeniach. Bierze ze sobą tylko sakwę, kładzie do niej broń,
atrapę belgijki, zapałki i pudełko z ziołami. Plecak z resztą
zawartości wiesza na sęku w koronie drzewa, skrywa go gę-
stwa liści, poncho zagrzebuje w ściółce.
Uwolniony od rzeczy podchodzi pod palisadę odgradzają-
cą kolonię, dociera do bramy i furty. Zamknięte. Szaleje wilk
przy dozorcówce. Po chwili całe osiedle zanosi się jazgotem.
- 174 -
- 175 -
„Psy — może mieć już zupełnie nieznane zwierzęta. Mi-
nęło tyle czasu, sytuacja jest nowa. Nowa — muszę o tym pa-
miętać, inaczej skręcę kark, zanim cokolwiek zrobię. Nie ma
nawiązania do wczoraj, dzisiaj ono leży w czasie o przeszło
czterdzieści miesięcy dalej. Wszystko mogło się zmienić. Nie
znam terminów, nigdy nie znałem z wyprzedzeniem. Muszę
znaleźć miejsce z widokiem na przystań".
Porzuca pierwotny zamiar i przedziera się przez gęstwi-
nę sąsiedniej moreny, zarośniętej, stromej i niegościnnej,
zwłaszcza od strony jeziora, za to niegrożącej spotkaniem
z człowiekiem.
„Idę w ciemno. Jeśli nie spróbuję, nigdy ich nie dosięgnę
i na pewno nie zobaczę nawet dydka. Za stromizną brak gruntu
— nie zamoczyć broni!". Oby nie była potrzebna. Nie przekro-
czyć ostatniego progu, nie musieć. Oni nie mieli oporów".
Teren się obniża. Spadek jest gwałtowny, Daniel opuszcza się
na rękach, przytrzymując korzeni sosen uczepionych krawędzi
urwiska, odkrytych i zwisających jak liany. Zeskakuje na siodło
między pagórami, przedłużone aż do trzcin szpalerem olch po-
rastających grzęzawisko. Ściąga ubranie, bierze na głowę sakwę
z rzeczami, jej szelkę mocuje pod brodą. Schodzi do wody, zapa-
da w mulisty szlam, lustro sięga ramion, pod stopami rozstępu-
ją się kłącza oderwane od niepewnego podłoża i rozety szczeżui.
Rwetes w szuwarach, narzekają wypłoszone kaczki.
Za jęzorem lasu głębia, dalej masyw zamieszkanej moreny
z ciągami schodów na zboczu i nadbrzeżna równina z lasem
po skraj jeziora. Przystanie. Obok kładek rzuconych przez
płyciznę kolebią się na uwięzi masztowe łodzie ze zwiniętym
takielunkiem, motorówki i zwyczajne krypy.
Wschodzi nowik, budzi blade cienie, Daniel ubiera się i jak
jeszcze jeden cień przemyka między drzewami. Przy kolej-
nym pomoście młody księżyc wybłyszcza mosiądze na maho-
niu klinkierówki, Daniel poznaje jacht, spotkany pierwszej
wiosny Stanu na Wielkim Jeziorze.
„Platynowy rolex — wybierał linę z butelkami wódki —
może z branży. Dobre miejsce dla firmy — pośród wspólnoty
byłych — obecnych — świętych krów, nepotów i poddanych,
złączonych posiadaniem i wysiłkiem utrzymania się na wierz-
chołku. Wspólny front wobec motłochu — czyli wszystkich pró-
bujących naruszyć status quo. Ilu z nich macza palce w kleju?
Ilu czerpie z tej Missisipi, przepływającej pod oknami?".
Posesja Platynowego Rolexa sąsiaduje z terenem zapisa-
nym na imię Sewera-Amerykańca. Niczego nie usunięto z na-
turalnego ukształtowania terenu i niczego nie dodano, poza
nadwodnym pomostem i ciągiem stopni na skarpie. Wśród
podszytu znaczy się ślad ścieżki, Daniel omija schody i dróż-
kę, przemyka zboczem.
Na krawędzi płaskowyżu płot, metalowe piki zakończone
grotami osadzonymi w podmurówce. Za ogrodzeniem taki
sam las, gęstwina pni i iglastych koron zasłania wszelki wi-
dok. Nic się tu nie zmieniło, tylko sytuacja Daniela.
Czeka w ukryciu. Słychać oddalony głos psa. Cisza. Zasze-
leściło za parkanem. Pośród krzewów błysnęły dwa ogniki,
znowu szelest i jeszcze dwie podobne iskry. Znieruchomiały.
—Dama, Karo — Daniel przybliża się do żelaznych sztachet.
Znowu szelest, ruch po tamtej stronie, ogniki są bliżej. Za-
gęściły się dwa ciemne kształty. Owczarki. Patrzą. Nieporu-
szone. Tak je ułożono. Nie czynią hałasu. Atakują niemo, nie-
mo się cieszą, ich obojętność także jest niema. Właśnie, czy
są przynajmniej obojętne? W bezsilnym świetle nowiku Da-
niel nie może rozpoznać, czy to znajome psy, czy zachowały
wspomnienie o nim.
— Dama, Karo — naszeptuje. Znów szeleszczą liście, jak-
by poruszone wachlującym ogonem. Daniel powoli przesuwa
owiniętą sakwą dłoń między metalowymi dzidami.
Kokon przebywa neutralną linię. Skok. Pysk psa na tkani-
nie chroniącej rękę. Zęby się nie zwierają. Pies obwąchuje in-
truza, parska z dezaprobatą, uruchamia leciutko ogon, drugi
- 176 -
- 177 -
zachowuje się podobnie. Daniel odważa się pogładzić trójkąt-
ny łeb. Pies przyjmuje poufałość z rezerwą, ale spokojnie.
„Psy nie lubią zapachu nostrzyka—jednak poznały — sa-
me nie zaatakują. Poszczute spełnią rozkaz, nie będę mógł
ich uśpić. Bez nich Sewer nie wyjdzie z ładunkiem — muszę
je odwiedzać każdego wieczoru, obłaskawić ile się tylko da.
Jednak zapamiętały — z zupełnie obcym bez polecenia pana
nie nawiązałyby kontaktu".
IX
Kwadra gaśnie w jeziorze. Gęstnieje ciemność. Po ścieżce ska-
cze krążek światła, przybliża się do pomostu.
— Szukać — psy rozbiegają się po przystani, myszkują,
szeleszczą wśród gęstwiny podszytu.
Amerykaniec wchodzi na kładkę, stawia transporter. Nie
nasłuchuje. Wszystko należy do rutyny, łącznie z psim zwia-
dem. Jest swój między swoimi, uczynny sąsiad, pierwszy do
pomocy, drugi do szachów, czwarty do brydża, myśliwy i węd-
karz. Dobrze służą jego pasje łowieckie. Wiadomo, na ryby wy-
pływa się wcześnie, prawie każdy przynajmniej o tym słyszał.
Całość chroni podwójne ogrodzenie, jedno otacza posiadłość,
drugie niczym palisada broni całej kolonii, przy bramie czuwa
wilczur, stróż i telefon zabezpieczają od niespodzianek pusz-
czy. Najlepiej jednak osłania sąsiedztwo małanieckich ludzi
władzy, ich szefów i szefów szefów, odprawiających na more-
nie cotygodniowy wyraj, wolne popołudnia, zdarza się nie-
kiedy nawet urlopy, których nie śmie zakłócić żadna ze służb
prewencyjnych takich, siakich, owakich. Tu ma coś do gada-
nia wyłącznie osobista ochrona, rodzaj domowników tyjących
wraz z ochranianymi, jednak gorsza dla niepożądanych gości
od zwykłego krawężnika czy niezwykłego wywiadowcy.
Amerykańca stworzył szlak.
Z dnia na dzień uczynił jedynym spadkobiercą majątku
po zamorskim krewnym. Wprawdzie ów krewny rozpoczął
egzystencję dopiero od aktu zgonu, ale ten akt wpisał w rze-
czywistość fakty, działania i właściwe dokumenty. Załatwi-
li sprawę upoważnieni przez zleceniodawcę, berlińska kan-
celaria i pełnomocnik spadkobiercy z zespołu adwokackiego
- 179 -
numer jeden w Małańcach. Takim sposobem szary urzędnik
stał się niespodziewanie człowiekiem sukcesu, przezwano go
Amerykańcem.
Nie żaden prymitywny kant, kreację przykrojono porządnie,
nikomu do głowy nie przyszło wątpić w jej autentyczność, na-
wet małanieckiej elicie, która bez żalu powitałaby każdą skazę
na prawomocności postanowień dotyczących owego majątku.
Elita czuła się w pewnym sensie dotknięta. Jakiś nikt, bez sta-
rań, wysiłku, układów, podgryzów, podlizów, porażek, bez pod-
kładania świni otrzymał sumę, jaką towarzysz na stanowisku
musiałby wysiadywać ze czterysta lat. Obrażało poczucie ele-
mentarnej sprawiedliwości takie ordynarne szczęście kogoś,
o kim do wczoraj nie wiedziano, że w ogóle istnieje. Lecz ten
nikt okazał się kimś z wyczuciem, wprawdzie najpierw dał na
odnowienie dzwonnicy, zaraz jednak zapytał władzę, co poży-
tecznego mógłby uczynić niekoniecznie na chwałę Pana Boga.
Niedługo później objawił się na Morenie jako jeden z posiada-
czy państwowego gruntu kupionego z przeceny.
Ludzie szeptali, że za jego pieniądze stanęły najważniej-
sze prominenckie domy, podobno trzy, ale czego ludzie nie
mówią.
Amerykaniec prędko wrósł w osiedle i zyskał jeśli nie przy-
jaźń elity, to przynajmniej łaskawą zgodę na swoje istnienie.
Umie się znaleźć, nie brylował, nie wypinał przed innych,
dom postawił skromny i zawsze miał trochę gorszy samo-
chód, starszej generacji telewizor, mniej lśniące fałszywe an-
tyki, ubierał się zwyczajnie, nawet na jego żonie nie widywa-
no nic godnego zazdrości.
Amerykaniec lokuje transportery w łodzi. Rozpina nad nią
osłonę przed deszczem i wiatrem, nieprzemakalny fartuch
mocowany do burt. Przyzywa owczarki gwizdkiem o wysokiej
częstotliwości, dźwiękiem dostępnym tylko uszom psa. Do-
biega odgłos pazurów na kładce, łudząco podobny do szelestu
świerkowych szpilek, osypujących się na deski pomostu.
- 180 -
— Dama pilnuje — suka nieruchomieje z nastawionymi
uszami, Karo towarzyszy człowiekowi.
Jeszcze parę razy wspinają się na skarpę i schodzą do przy-
stani. Wreszcie koniec załadunku, ostatni karton znika w kry-
tym dziobie szkuty, rozlega się wizg zasuniętej grodzi. Psy
smutnieją.
— Do domu — wilczury posłusznie człapią z powrotem.
Amerykaniec zwalnia cumę, niespiesznie pracuje wiosła-
mi. Łódź sunie cicho, nie słychać nawet plusku pióra. Loka-
torzy Moreny solidarnie, bez względu na zajmowane stano-
wisko, zakazali sobie używania motorów w pobliżu własnych
przystani. Mroczną fosforescencją polśniewa lustro. Nad mi-
gotliwą powierzchnią, jakby w niej roztopił się księżyc, czar-
ną skałą na tle mniej czarnego horyzontu rysuje się jęzor ol-
su wybiegającego w jezioro. Miarowo skrzypią dulki.
„Trzeba przesmarować — zabrakło czasu — brydż wieczor-
ny — przedtem u protektora — mógłby nie kłuć w oczy pla-
tynowym rolexem — wysiadła im suszarka — niedołęgi —
śrubki nie potrafi zakręcić — suszarka z Peweksu — odpady
— śmieci z całej Europy — śmieci z Chin — straszne gacie
— albo skurczone — albo monstrualnie rozciągliwe — garn-
ki z odpadającymi uszami — polewa nie spełnia żadnych pa-
rametrów".
Na wysokości cypla, wysuniętego z siodła między dwo-
ma pagórami, wyjmuje z pierścieni wiosła, chowa pod burtę
i pociąga starter silnika. Motor milczy i nie zapala się sprzę-
żona z nim latarnia na dziobie. Próbuje jeszcze raz i jeszcze.
Daremnie.
Szarpie zapłon. Bez skutku.
— Są kłopoty, pomóc?
„Tylko tego brakowało. Kto to jest ? Żaden z sąsiadów. Kłu-
sownik? Nonsens, nie tutaj. Zapóźniony turysta? Włóczę-
ga? Teren prywatny — obcym wstęp wzbroniony. Pogonić?
Uprzejmie odmówić? Skorzystać z przysługi? Postraszyć? Fa-
- 181 -
cet pewny siebie, tylko spokojnie — pewno czyjś gość, kry-
pa jakby znajoma" — przez głowę Amerykańca płyną gorącz-
kowe myśli.
Nie zdążył odpowiedzieć. Burta stuka o burtę. Snop ostre-
go światła wprost w twarz. Nie widzi skoku tamtego do swojej
łodzi, hak w żuchwę i cios w pierś. Ogłuszony traci równowa-
gę, przewraca się do tyłu, dźwiga na łokciu, sięga za pazuchę,
trzask bezpiecznika, uderzenie w ramię poraża rękę i w tej
drętwocie przeszywający ból dłoni, zgniecionej o wręg stopą
napastnika. Cios w głowę. Zamroczenie. Ostre, przyprawia-
jące o cierpienie białe światło.
„Reflektor płetwonurka. Milicja? Zwyczajny bandyta —
musiałem już gdzieś słyszeć ten głos. Gdzie?" — pytania bez
odpowiedzi kołaczą się po głowie.
Daniel odciętą cumą wiąże w kij jeńca i uruchamia mo-
tor łódki, w której czatował pośród zarośli pod nawisłymi ga-
łęziami olszyn za wierzchołkiem cypla. Powtarza czynności
ćwiczone w myślach podczas nieskończenie długiego wycze-
kiwania na dostawę cargo, poszukiwań i kradzieży łódki, bez-
owocnych wacht, kiedy ustawał czas. Teraz minione odeszło
w niepamięć, po długotrwałym napięciu chwila wytchnienia,
triumfu i coś na kształt rozczarowania.
Poszło zbyt gładko. Bez wstrząsów uprowadził szkutę, za-
brał reflektor z zamkniętej po sezonie posiadłości, doczekał
wieczoru załadunku i zablokował diesle w obecności obłaska-
wionej przez wiele wieczorów Damy, niepozwalającej zbliżyć
się tylko do transporterów na pomoście, kiedy jej pan poszedł
na górę po kolejną partię towaru.
Amerykaniec budzi się z zamroczenia, pulsujący ból i ciężar
nadgarstka odczuwa jak wielką gęsią łapę z palcami połączony-
mi błoną, lecz ze skórą tak naciągniętą, jakby miała zaraz pęk-
nąć. Głowa także obrzmiała i boląca. Wciąż oszołomiony, patrzy
z przerażeniem, jak Daniel wygarnia ładunek. Srebrzystej bar-
wy kilogramowe dyski czarnej ikry z Astrachania noszą etykie-
ty kawioru, inne, o kształtach cylindrycznych różnej wielkości
i wagi, opatrzone są obwolutami konserwowanych krabów i ple-
mion ryb od jesiotra po ostroboka. Kandyzowane owoce, chał-
wa, wschodnie łakocie. Ten napastnik, ten mężczyzna, którego
nareszcie rozpoznaje, wynosi z krytego dziobu łodzi wszystkie
opakowania, ustawia pod burtą i okrywa plandeką.
Amerykaniec wydobywa się z oszołomienia. Szkuta koły-
sze się lekko, omywana falą bijącą na skos, twarz studzi sła-
ba bryza. To go orientuje, gdzie są. Na wysokości odcinka ły-
sego brzegu, szczerby po niedawnej bindudze1, nieosłoniętej
lasem na niesymetrycznym, pełnym zatok akwenie, gdzie za-
wsze wieją wiatry. Bezskutecznie próbuje ruszyć kończyna-
mi. Ręce napastnika przetrząsają jego kieszenie.
— Czego chcesz?
— Pieniędzy.
— W portfelu znajdziesz trzysta tysięcy.
— Nie mam nastroju do żartów — Daniel przecina szelkę
na ramieniu Amerykańca, z uwolnionej kabury wyłuskuje
pistolet, walter, siódemka, starego typu. Jest odbezpieczony,
z nabojem w lufie. Rozładowuje broń, wyciąga z niej maga-
zynek i jedno po drugim ciska do wody.
— Co robisz!
— Wyrzuciłem gwera. Nie będzie ci potrzebny.
Leżącemu człowiekowi ustaje serce i zaraz rusza szybkimi,
ciężkimi uderzeniami. Na dobre rozpoznaje Daniela i trud-
no mu uwierzyć, że tamten ze wspomnienia spokojny i ten
bezwzględny mężczyzna to ta sama osoba. Daniel przetrzą-
sa pugilares Amerykańca, zabiera znak rozpoznawczy i je-
niec traci ostatek złudzeń, że napaść nie ma nic wspólnego
z ładunkiem.
1 Binduga — teren nad jeziorem, gdzie składa się drewno do spła-
wu i zbija tratwy.
- 182 -
- 183 -
— Muszę pożyczyć twój zegarek — Daniel odpina kwarco-
wą omegę z przegubu ofiary. — O której masz być na brze-
gu Zatoki Orlej?
Amerykaniec milczy.
— Hasło — Daniel uruchamia silnik.
— Czego ty chcesz?
— Pieniędzy za mułowanie i za Raciszki.
— Ja nie mam twoich pieniędzy.
— Dlatego podasz hasło i czas przybicia do Orlej. Konfi-
skuję towar.
— Człowieku, oni mnie zabiją, jeśli nie dostarczę ładunku.
— Jeśli nie podasz hasła, już jesteś nieżywy.
— I co ci z tego przyjdzie? Nikt ci nie daruje cargo. Zda-
jesz sobie sprawę, ile jest warte? Nikt nie będzie z tobą per-
traktował, po prostu cię unieszkodliwią.
— W takim razie stracą ładunek.
— Zabiją cię.
— Ja już nie żyję. Otruliście mnie w Raciszkach. Po raz dru-
gi, uprowadzony, zginąłem w wypadku samochodowym.
— Nic mi nie wiadomo o Raciszkach. Podobno mieli cię na-
straszyć i odstawić do Warszawy, stamtąd na Zachód.
— I co jeszcze, słucham?!
— Pisałeś do Stangreta, posyłałeś do mnie jakąś idiotkę,
na twoim rachunku kalectwo Śmiałego i śmierć Kaspra. Mog-
łeś odebrać im broń i osę. Ponieważ miałeś awaryjne papiery,
pewno zechcesz uciekać za granicę.
— Podczas kraksy Kasprowi zmiażdżyło nogi. Wykrwawił
się, zanim zdążyła pomoc. Ja wezwałem tę pomoc.
„Przed kim się tłumaczę? Nie wiedział o Raciszkach? Kła-
mie, przecież najpierw do niego posłałem siostrę Małego".
— Hasło.
Amerykaniec poci się i milczy.
— Trudno. Będę musiał rozwalić Kuriera, puścić z wiatrem
ładunek, a ciebie podarować rybom — Daniel chwyta za ja-
łowcową lagę, do której przytroczył skrępowane na plecach
ręce i podgięte nogi ofiary.
Sprężynuje giętka, mocna stosina jałowca, szarpana miota-
jącym się ciałem. Bulgocze woda, na powierzchni rozchodzą
się kręgi, wyskakują coraz rzadsze bańki powietrza. Daniel
liczy sekundy, daje się napić tamtemu. Zanim znikły pęche-
rzyki tlenu, podciąga swoje brzemię, głowa podtopionego wy-
nurza się na powierzchnię. Trzyma go tuż nad lustrem, po-
zwala na oddech.
— Hasło.
— Dębina.
Daniel wyciąga Amerykańca z powrotem.
— Zimno mi — szczęka zębami tamten.
— Katar, czy nawet zapalenie płuc jest niczym w porówna-
niu z przekąską dla raków.
— Pod lewą burtą, w żeglarskiej torbie, jest zapasowe ubra-
nie.
— Na razie nie widzę powodu troszczyć się o twoje zdro-
wie.
Amerykaniec milknie i w jakiś niepojęty sposób jego mil-
czenie, w odczuciu Daniela, przemawia przeciwko niemu.
„Na co jeszcze liczy? Zaskoczenie? Co zdoła mnie zasko-
czyć? Miejsce spotkania? Inne hasło? Pewno wie. Nie mam
samochodu. Bez transportu nie ugryzę ładunku. Zawsze mo-
gę wysypać do jeziora — gigantyczny kompot —jedyny ar-
gument".
Daniel wyłącza motor, sięga po atrapę belgijki.
„Podziała jak na mnie — jak na kundla w Puszczy — on
to nazwał osa".
— Nie rób tego.
— Muszę. Przedtem posłuchaj i pomyśl. Jeśli czegoś nie
dopowiedziałeś, obudzisz się na dnie ogryzany przez ryby.
— W przeciągu doby mam obowiązek potwierdzić przeka-
zanie transportu.
- 184 -
- 185 -
— W jaki sposób?
— Kontroler, dla mnie nieosiągalny, telefonuje do domu.
Połączyć może się z każdym w każdym punkcie na mapie,
gdzie tylko istnieje sieć tele, natomiast z nim nie skomuni-
kuje się nikt. Górna granica czasu dwadzieścia cztery go-
dziny.
— Co się dzieje później?
— Nie wiem. Nigdy nie przekroczyłem tej granicy. Czas
zaczyna się liczyć z chwilą przekazania frachtu Latawcowi
na Orlej.
— Popsuty motor lub coś innego, czym da się uzasadnić
zwłokę. Możesz zdążyć na czas i wyjść cało, jeśli nie wspo-
mnisz mojej osoby, tylko jak zwykle potwierdzisz przekaza-
nie ładunku.
— Ode mnie łącznik ma przejąć towar?
— No nie, aż tak ci nie ufam.
— On mnie zna. Doniesie o innej obsadzie łodzi.
— Skąd wiesz, że będzie ten, co zawsze?
— O zmianie uprzedzają.
— Przyjmijmy, ten sam. Ale on niczego nie powie.
— Jak mu przeszkodzisz?
— Moja sprawa.
— Moja jeszcze bardziej, jeśli mam poświadczyć normal-
ny kurs. Później nie mam wyboru.
— I tak nie masz. Ale suche łachy otrzymasz — Daniel wy-
ciąga spod burty żeglarski worek z plastykową torbą, chro-
niącą zapasową odzież. Wytrząsa i sprawdza zawartość. Poza
gazowym pistoletem nie znajduje niczego, co mogłoby po-
służyć jako broń.
— Jeżeli jeszcze czegoś nie dopowiedziałeś, to naprawdę
ostatnia okazja — Daniel znów bierze osę. — Jeżeli nałgałeś,
zawsze jeszcze zdążę cię utopić albo zabić i nigdy nie wsta-
niesz z tego snu. Więc jeszcze małe detale, marka, typ i nu-
mer rejestracyjny kurierskiego wozu.
- 186 -
— Beemwu... Kuriera też trzymają krótko. Utrzymują stałą
łączność. W każdym razie prędko się zorientują w podmianie.
— Adresy, telefony?
— Adresów nie znam. Telefony... — Amerykaniec wymie-
nia numer. Ten sam numer, znany Danielowi na wypadek
ucieczki.
„Sezam się otworzy, kiedy w puli będzie ładunek".
— Wobec kontrolera nikt mnie ani łącznika nie może za-
stąpić. Komputer od razu wykryje innego rozmówcę, jeśli na-
wet udałoby się zwieść człowieka.
„Śmierdziel — do ostatniej chwili wyczekał z tą wiadomoś-
cią. Za moich czasów nie mieli takich urządzeń".
— Niemiecka technika — wtóruje Amerykaniec myślom
Daniela.
— Dla mnie mogą mieć radar. I tak swoje zrobię — zaglą-
da do pierwszego z brzegu kartonu. Waży w ręku dysk z ka-
wiorem, jak objaśnia etykieta. Wyciąga nóż zabrany z rozbi-
tego auta, naciska sprężynę, z rogowego trzonka wyskakuje
ostrze, opiera je o pokrywę. W przysłoniętym oku reflektora
stalowa żmijka lśni niebiesko.
— Astrachańska ikra spod Hindukuszu, jaki osioł wymy-
ślił taki kamuflaż?
— Opakowanie nie z Afganu, tylko z Rosji i zawiera ikrę.
— Ja ciebie jednak, erdolony, utopię! Co znaczą te puszki,
gadaj! — rozwścieczony kopie transportery z konserwami, je-
den przewraca, pudełka toczą się i zatrzymują na wręgach.
„Kurwa — robię za gangstera. Ryzykuję życiem dla bycz-
ków w pomidorach. Naprawdę wyślę go rybom".
— Gdzie klej?
— We wszystkich blaszankach poza kawiorem i krabami.
Daniel rozpruwa pierwszą z brzegu, „owoce kandyzowa-
ne" — objaśnia barwna nalepka. Wewnątrz po wręby biały
proszek, podobny do zmielonego cukru. Próbuje. Charakte-
rystyczny smak.
187
— Po co maskarada z kawiorem? — obiecuje sobie w spo-
sobniejszej chwili otworzyć pojemnik z etykietą ikry
— Nie maskarada, tylko zamówienie, zresztą nadesłane zu-
pełnie innym kanałem.
— Dlaczego kawior?
— Też pytanie. Do jedzenia. Nigdy nie jadłeś kawioru?
Nigdy. Widywał czasami w centrali rybnej przy placu Zba-
wiciela grube pomarańczowe ziarna. Dopiero gdzieś przeczy-
tał, że czarny z Astrachania ma konsystencję konfitur z czar-
nej porzeczki.
— Na kawiorze jest dziesięciokrotne przebicie w relacji
złotówka — dolar. Zachód pragnie luksusu i ma czym płacić.
Przemyt oferuje towar taniej. A tę puszkę, którą otworzyłeś,
zabezpiecz, jeśli poważnie myślisz o wymianie, oni cię podli-
czą do setnej części grama.
— Erdolę — mówi Daniel nonszalancki, Daniel praktycz-
ny rozgląda się za jakimś zastępczym opakowaniem. — Dla-
czego właśnie w pudełkach jako konserwy?
— Psy. Specjalnie ułożone. Zanim jednak łapacze zdążyli
wyszkolić czworonogi, kupiono wiadomość i zaczęto pakować
towar hermetycznie, jedyny sposób na kundle.
— Tresowane psy w Małańcach?
— Gościnnie. Przywożą od czasu do czasu. Na tym przej-
ściu nigdy niczego nie wykryto.
— Przebierz się — Daniel rzuca obok Amerykańca zapaso-
we ubranie, rozwiązuje mu ręce. Z gazowym pistoletem, dopie-
ro co znalezionym w jego żeglarskim worku, śledzi, jak tam-
ten wyzwala ze sznura nogi i zesztywniałymi rękoma zdziera
z siebie mokrą, naciąga suchą odzież. Przy tym niezbyt dobrze
włada pokaleczoną dłonią. Nie próbując żadnych wybiegów,
siada na dnie łodzi. Nie jest desperatem. W rozgrywce posta-
wił ostatnie żetony, musi zdać się na koło fortuny.
Osa działa. Mętnieją rozszerzone strachem oczy mężczy-
zny, który nie ma pewności, czy wykupi się za oddaną mone-
tę. Po chwili, nieczuły jak polano, z opuszczoną na piersi gło-
wą kłoni się i opada na bok. Śpi.
Po usunięciu kartonów z puszkami kryty dziób łodzi jest
pusty. Komora ma nie więcej ponad metr wysokości, ale jest
dość obszerna, pomyślana jako miejsce do spania dla dwóch
osób w razie niepogody. Daniel wciąga tam przelewającego się
przez ręce Amerykańca, zamyka na skobel zasuwaną grodź
i uruchamia silnik.
Płynie.
W szarym walorze przedświtu gęściejszą linią zapowiada
się przeciwległy brzeg. Wyraźniej e, nabiera kształtu.
Daniel wyłącza diesla, łagodnie startuje ku trzcinom. Łódź
dogania bruzda, pozostawiona niedawnymi obrotami wirni-
ka, zanikające fale pluszcza o burtę i płaskimi kręgami nik-
ną w zaroślach.
Poprzez te zasieki pcha ciężką krypę o wiosłach, poprze-
dzany ostrzegawczym szyfrem chruściela udającego żabi re-
chot, wzbudza ptasią wrzawę, spod dziobu rozgarniającego gę-
stwę pryskają kaczki, kryją się pod wodę nurki, para łabędzi
rozwija bojowy szyk. Na końcu ona, matka, przy niej groma-
da piskląt dużych, wykarmionych, już tylko barwą różniących
się od rodziców, na przodzie samiec z uniesionymi skrzydła-
mi i determinacją w czarnych paciorkach pod naroślą u na-
sady dziobu, w groźnej twarzyczce na wygiętej do ataku szyi,
nad głową w niebogłosy krzyczą rybitwy. Daniel skręca szkutę
o kilka stopni, nieustraszony samiec czuwa w niezmienionej
postawie, ale przyjmuje gest ustępstwa i przepuszcza intru-
za przez swoje terytorium. W trzcinach narasta ptasi zgiełk,
pojawienie się Daniela jest oznajmiane wszystkim stronom
świata, gdy rzuca cumę i wydostaje się na stromy, lecz nie-
zbyt wysoki brzeg po odkrytych korzeniach drzew.
— Znam tę łódź — odzywa się młody mężczyzna odziany
w marmurkowy dżins i sweter z golfem, marengo w biało-czar-
ny wzór. Obok rozłożona sztaluga z zarysem szuwarów.
188 -
189
„Diabli wiedzą, ten czy nie ten — może rzeczywiście ar-
tysta znający krypę — jeśli tamten skunks czegoś nie dopo-
wiedział".
— Sigma — mówi Daniel i wsuwa rękę do kieszeni.
Młody w marmurkach obserwuje ten gest, spiesznie wy-
mienia odzew i stoi nieporuszony, tylko otwiera zaciśniętą
dłoń, prezentując połowę poszczerbionej metalowej bierki ze
znakiem sowy. Daniel przykłada do niej część zabraną jeń-
cowi. Pasuje.
— Dlaczego nie Amerykaniec?
— Nie wiem.
— Nie lubię nieznanych twarzy — mówi Kurier. Obaj z ta-
ką samą ulgą chowają symbolony.
— Ja też. Ładujemy — Daniel zstępuje do łodzi, podaje
transportery klęczącemu na brzegu Łącznikowi, następnie
przenoszą je w choiny, gdzie parkuje samochód. W pobliżu
biegnie dukt.
— Dziękuję — mówi Kurier.
— Na zdrowie. Na co czekasz? Pakuj brykę, Latawiec, i od-
jazd. Zabieram się z tobą. Mam jeszcze dużo do załatwienia.
— Zostawisz łódź?
— Tak polecił dysponent.
— Nie przestrzegacie zasady.
— Karton armenki na tylnym siedzeniu też zgodny z za-
sadą?
— Kupiłem w geesie po drodze. Traf. W Warszawie nie
uświadczysz, a w wiejskim sklepie, ile chcesz — tłumaczy
się Kurier.
— Regionalna wymiana szklanych paciorków z Wielkim
Czerwonym Bratem. Ich urokom nie mogą się oprzeć i na-
sze VIP-y, dlatego oprócz haju taszczymy ikrę i kraby. A je-
śli chodzi o skrytkę, ciebie na świecie nie było, kiedy zalicza-
łem podobne trezory.
— Daruj, przy tobie nie otworzę.
— Zgoda. Idę się odlać, ty zadziałaj.
Daniel wchodzi na dukt w zwolnionym czasie. Kwarcowy
zegarek Amerykańca leniwie sztancuje ciężkie sekundy. Ku-
rier nie ma innej drogi, aby wydostać się spośród zarośli, musi
przejechać tędy i nie ma mowy o nabraniu szybkości na prze-
cince pełnej zapadlin i wystających korzeni. Daniel potrafi go
zatrzymać, tylko czy wóz pozostanie sprawny? Lecz zacho-
wanie Kuriera nie jest podstępem, po nieskończenie długich
dziewiętnastu minutach przywołuje Daniela, pod jałowcami
stoją opróżnione kartony, nigdzie śladu puszek.
— Aleś się uwinął, no, no, kto by pomyślał.
— Zaczekaj, teraz ja popryskam — Łącznik odchodzi za
najbliższy krzak, nie zapomina zabrać kluczyka ze stacyjki.
Daniel wynosi i ciska do łodzi wprost z brzegu puste trans-
portery. Kurier wraca niemal biegiem, zapinając się po drodze,
naciska klamkę, chce pociągnąć do siebie drzwiczki.
„Teraz!".
— Oprzyj dłonie na dachu samochodu. Jeden zbędny ruch
i nie żyjesz.
— Co ty... — braknie słów pod twardym uciskiem na po-
tylicy. Unosi ramiona, kładzie ręce na chłodnym lakierze.
Daniel obszukuje jeńca, zabiera kluczyki od samochodu,
opróżnia kieszenie z drobiazgów, drugim kawałkiem cumy,
zabranej z łodzi uprowadzonej z przystani na Morenie, zaci-
ska pętlę na szyi, rękach i nogach, splata przemyślne więzy
sposobem wyuczonym w Raciszkach, pociąga więźnia na tył
wozu. Panuje nad jego ruchami, trzymając zawęźlone koń-
ce sznura.
— Właź — otwiera kufer.
— Uduszę się.
— Nic ci nie będzie. Pomóc?
Opór jest bezskuteczny, wystarczy pociągnięcie linki, aby
więzień utracił oddech. Kurier nie próbuje oporu. Daniel ścią-
ga i wiąże postronek. Zamyka bagażnik. Szpera we wnętrzu
- 190 -
- 191 -
samochodu. Szuka w kieszeniach na drzwiczkach, w nese-
serze leżącym na tylnym siedzeniu. Nigdzie nie znajduje
broni.
W dusznej ciemności blaszanej paki Kurier jeszcze bardziej,
aż do bólu podkurcza pod siebie nogi, zyskuje jakieś milime-
try luzu dla skrępowanych na plecach rąk bez sprowokowania
morderczej pętli wokół grdyki. Przetacza się na bok, co natych-
miast powoduje zacisk na gardle, nieruchomieje, uspokaja od-
dech, nabiera powietrza, takim samym kosztem powtarza półob-
rót, ale wyciągnięte palce dosięgają przedmiotu, przyklejonego
taśmą za zawiasem bagażnika.
Daniel przegląda rzeczy zabrane Łącznikowi. Kluczyki od
wozu, scyzoryk, dowód osobisty, prawo jazdy, karta rejestra-
cyjna samochodu, wszystko na nazwisko Romana Kruszyń-
skiego. Uwagę zwraca drobiazg nieco podobny do powięk-
szonej kostki domina, lecz jego boki składają się z klawiszy,
oznaczonych cyframi od zera do dziewięciu. Daniel wciska je
w różnej kolejności. Nic się nie dzieje.
„Pilot—przekaźnik sygnałów. Czemu służy? Sterowanie łącz-
nością? Skrytka? Trzeba znać kod — on musi powiedzieć".
— Wyłaź — otwiera bagażnik, luzuje pęta. — Gdzie masz
broń?
— Nie stosuję. Nie jestem gangsterem.
— O której powinieneś uruchomić nasłuch, humanisto? —
Daniel spodziewał się zaskoczyć Kuriera wiadomością wymu-
szoną z Amerykańca.
— Zawsze jest czynny.
— A w razie kontroli drogowej lub innej niepożądanej obec-
ności?
— Dyspozytor jest ostrzeżony, słyszy, co się dzieje wwozie.
— Jak często cię sprawdzają?
— Nie ma reguły. Może się odezwać za kilka godzin, wca-
le, za parę kwadransów albo zaraz. Bardziej im zależy na sta-
nie gotowości Kuriera niż na informacji.
192 -
— Często jeździsz na tej trasie? — Kruszyński nie odpo-
wiada. — Można urządzenie wyłączyć?
— Wszystko można, ale oni chcą mieć Kuriera, o ile się da,
wciąż na planie.
— Męczące. Kiedy zawiadomisz o przyjęciu transportu? —
Milczenie. —Wyłaź! Idziemy dowozu. Poczekamy, aż zapyta-
ją o ładunek. Potwierdzisz odbiór jak zwykle.
— Sam potwierdzaj.
— Tam niezastąpiona jest twoja barwa głosu.
— Człowieku, oni mnie zabiją za taki numer.
— Jeśli mnie nie posłuchasz, już jesteś nieżywy. Uprawiasz
paskudne rzemiosło, świetnie opłacane, ale mimo wszystko
niewarte życia. Na nic ci nawet największe pieniądze, kie-
dy spoczniesz w jeziorze z ołowiem w globusie i kamieniem
w objęciach. Jestem desperat, chyba nie sądzisz, że sternik
oddał ładunek za Bóg zapłać, a teraz ja zrezygnuję, ponieważ
ty stroisz dąsy.
— Co zrobiłeś z tamtym człowiekiem?
— Ty, humanista, martw się o siebie.
— Jesteś skurwysyn.
— Jestem. Jazda, wyłaź z kojca — Daniel brutalnie pocią-
ga za sznur. Na szyi więźnia nabrzmiewają żyły, po zwolnie-
niu ucisku łapie powietrze i bez protestów gramoli się z ba-
gażnika.
— Jedno zbędne słowo lub podejrzany gest i jesteś zdechły
jak rozdeptana szczeżuja. Ma być utrzymany zwykły tok akcji,
dopóki to możliwe, lecz jeśli spróbujesz przeszkodzić, rozwalę
całe oprzyrządowanie, ciebie, wóz. Zaraz wejdziemy do środ-
ka, tam już ani pary, masz jeszcze coś do powiedzenia?
— Będziesz musiał włączyć nasłuch.
— Przed chwilą mówiłeś, że zawsze jest włączony.
— Mówiłem, ale nie jest.
— Jeśli jeszcze raz wpuścisz mnie w kanał, zlikwiduję ci
nos. Za każdy następny kręt inny szczegół. Ucho, ząb, pa-
193
lec i tym podobne detale. Wsiadaj! — mota końce linki wokół
przegubu. Lokuje Łącznika na siedzeniu obok siebie. Popra-
wia mu kołnierz swetra. Wysoki golf, zaszalowany z przodu,
maskuje pętlę. Więzień wygląda, jakby swobodnie założył pod
plecy ręce i niedbale odchylił się na oparcie fotela, lecz jest
to jedyna pozycja, w jakiej więzy najmniej dają się we znaki.
W każdym razie wygląd Kruszyńskiego jest dostatecznie na-
turalny, aby nie zwrócił uwagi przypadkowego świadka, gdy-
by się taki pojawił.
— Uruchamiam głośnik — Daniel wdusza klawisz bez cyfr,
mocniej ściąga wodze sznura, drugą rękę zanurza w kieszeni.
Jeniec rozumie ten gest, Daniel ma uczucie, jakby między ni-
mi przeskakiwały ładunki elektryczne. Napięcie.
„Nie zmuszaj mnie do desperacji głupim zagraniem —
nic do ciebie nie mam, w innym układzie moglibyśmy zo-
stać przyjaciółmi. Niezgodność interesów — Nie mogę cię
znienawidzieć. Nie mogę nawet się wkurwić — nigdy nie za-
biłem człowieka".
Wskazówka zegarka na pełnej godzinie. Słychać niegłośny,
lecz znamienny dźwięk nawiązania łączności. Daniel przybli-
ża mikrofon do ust Kruszyńskiego.
— Gdzie byłeś? — pyta drewniany głos.
— Wyszedłem się odlać — odpowiada Kruszyński.
— Dlaczego jeszcze nie w ruchu?
— Wymiana świecy.
— Dostałeś auto po przeglądzie.
— Wyjaśniam przyczynę zwłoki.
— Włącz się, gdy ruszysz. Koniec.
Daniel odkłada mikrofon, blokuje nasłuch.
— Gdzie mieści się urządzenie lokalizacyjne? — nic nie
wiedział o takiej aparaturze w kurierskim beemwu. Informa-
cję wyłowił przed chwilą z lakonicznej wymiany zdań.
— Jeśli stracą wóz z ekranu, rozgada się głośnik i w ogó-
le zacznie się chryja.
— Gdzie jest nadajnik?!!
Kurier wskazuje oczyma deskę rozdzielczą. Daniel nie
widzi tam niczego poza płaszczyzną opiętą popielatą skórą
i chromami detali.
— Ostatni zegar, właściwie kompas. Ale przekaźnika im-
pulsów nie uda się wyeliminować, można tylko zniszczyć. Ze-
rwanie plomby pod tym bajerem likwiduje wszystko.
— Co się wtedy dzieje?
— Znak wizualny pojazdu i miara odległości znikają z mo-
nitora, pewno dyspozytor wpada w szał, nie wiem, nie ekspe-
rymentowałem. Chcesz spróbować?
— Jesteś elektronikiem? — domyśla się Daniel. Na tym
gruncie nie czuje się mocny.
„Ma mnie za faceta z maczugą — zadziałać razem — raczej
niemożliwe. Jest wściekły i upokorzony — przeze mnie stra-
cił szansę — pieniądze — nie mógłbym mu zaufać".
— Dużo zarabiasz?
— Chcesz po mnie dziedziczyć? Po tym, w co mnie wrobi-
łeś, mam już tylko odwet Tamerlana jak wbanku — Kruszyń-
ski jakby dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, że wydo-
stanie się z więzów nie zlikwiduje dalszego ciągu.
— Tamerlana? O kim mówisz?
— Nie udawaj. Na wstępie nazwałeś mnie Latawcem, a to,
rzekłbym, przezwisko endemiczne. Więc jesteś z firmy, Muł,
cyngiel, przepraszam, Faust?
„Opakowany jak szynka, a kombinuje, zbiera słowa, koja-
rzy. Muszę mniej gadać".
— Przecież to auto wystarczy zważyć i już jest podejrzane. Klej
i metalowe puszki znacznie zwiększają ciężar—robi unik Daniel
i przyłapuje się na tym Kleju, także synonimie endemicznym.
— Nie nadążam za twoimi przeskokami myślowymi. Ni-
by kto ma go ważyć?
— Służba graniczna. Wtedy nie pomogą żadne mechani-
zmy. Pokroją samochód niczym konserwę.
- 194 -
- 195 -
— Opakowania są z metalu lżejszego od aluminium. Wszyst-
ko wytarowane, aptekarska precyzja. Auto dopiero właściwie ob-
ciążone uzyskuje swoją fabryczną wagę, poza tym przeceniasz
służby graniczne, no i oni także lubią zielone portrety Uesde.
Zresztą nie moje zmartwienie, ja tego przez granicę nie wożę.
— A dokąd?
— Dokąd? Rozczarujesz się. Zostawiam samochód na strze-
żonym parkingu.
— Społecznym na Nowogrodzkiej.
— Płatnym, przy Wiatracznej.
— Zagrajmy razem, obaj wyjdziemy na swoje. I już nigdy
w życiu nie będziemy musieli robić nic podobnego.
— Wobec tego zdejmij mi te cholerne pęta, powiedz, skąd
wziąłeś cargo, kiedy zostało przysłane, jakim transportem,
w czyim imieniu działasz, a jeśli we własnym, co zamierzasz
z nim zrobić. Omówmy podział doli na łebka, podaj sposób
zagwarantowania mojego udziału, żebym nie został na lodzie.
I jazda. Nic nie mówisz... Widzisz, jakie to trudne?
— Najpierw chcę wiedzieć, jak działa pilot.
„Namyśla się—wartość ładunku zrobi potwora nawet z po-
rządnego elektronika — cóż dopiero z kundla, co wozi haj.
Już go wzięło — katalizator — sam o sobie dowiedziałem się
nieprzyjemnych rzeczy. Mógłby zechcieć wszystko — albo
sprzedałby mnie Tamerlanowi za swoje konto i zarobki. Za-
truty czar".
— Na przyciskach pilota masz cyfry od zera do dziewięciu.
Szyfrujesz hasło, podstawiając znaki alfabetu. Szyk od końca
abecadła. Żet odpowiada liczbie jeden i tak dalej.
Kruszyński jest wyraźnie zrezygnowany, już nawet nie pró-
buje nakłonić Daniela, aby uwolnił mu przynajmniej ręce.
— Najpierw musisz położyć płasko oparcia przednich fo-
teli. Inaczej zgniecie je podnosząca się podłoga.
— Wychodź. Tylko bez głupich zagrań.
— Idź do diabła, spróbowałbyś głupich zagrań w takich pę-
tach — Kruszyński najpierw wystawia złączone nogi, potem
dźwiga przygięty tułów.
Daniel pochyla się, aby rozłożyć siedzenia, dla pewności
mocno zbiera wodze i... niespodziewane szarpnięcie, następ-
nie gwałtowne zwolnienie liny rozciąga go na ziemi.
Nie rozumie, co zaszło, wstając, wyciąga pistolet, jednocześ-
nie widzi kawałki sznura porzucone na mchach i na wprost
rozchwiane łapki młodych siewek. Strzela w te drżące kiście,
w ostatniej chwili siła niezależna od jego intencji, siła, która
także jest nim, Danielem, podrywa lufę ku górze i zmienia
tor pocisku. Kula śmiga po koronach olbrzymów, na ziemię
spadają ścięte gałązki.
Mija mroczny odruch, Daniel trzeźwieje, czuje grozę.
„Chciałem zabić człowieka. Czy to możliwe? Nic złego mi
nie zrobił, uciekał jak ja. Aż tak blisko do ostatecznej grani-
cy. Jeśli ktoś jest w pobliżu, słyszał".
Wskakuje do samochodu, kolba pistoletu tłucze ukrytego
pod kompasem sprawozdawcę przebywanej drogi. Zamierza
się na radiotelefon, lecz powracająca zdolność myślenia po-
wściąga odruch.
— Spokój — mówi do siebie. Rusza z szybkością, na jaką po-
zwalają rozpadliny, odkryte korzenie drzew i dopiero zdaje so-
bie sprawę, że od kilku lat nie prowadził żadnego pojazdu.
Z duktu kieruje się na żwirówkę, pryska spod opon tłu-
czeń, szemrze po karoserii. Daniel przecina magistralę, wóz
toczy się lokalną szosą, pośród wzniesień i uskoków polo-
dowcowych pagórów wąskie pasmo asfaltu rozgarnia Pusz-
czę. Przez cały czas jazdy po tej drodze widzi rowerzystę, ma-
łego fiata i steyera.
Skręca w las, rozgląda się za ocienionym miejscem. Z kę-
py chojaków patrzą na niego smutne, mądre oczy, osadzone
w brunatno umaszczonym obliczu, kościstym i długim, z gar-
bato załamującą się nasadą nosa. Obraz trwa mgnienie, łoś
znika bezszelestnie, chwieje się tylko trącony chrapami czub
- 196 -
- 197 -
młodego świerka, znad którego wystawił głowę. Zaczyna grać
jakiś zapóźniony świerszcz.
W łosiowej ostoi, pod kłakiem brunatnej sierści, zaczepio-
nej na sęku, Daniel liże rany. Prawie zdążył uwierzyć w swo-
je talenty, doskonałość improwizacji w trudnych sytuacjach
i szczęście. Ucieczka Latawca zniweczyła tę świetną pew-
ność siebie.
Ogląda resztkę sznura, podwójnym końcem miał go zamo-
tanego na dłoni. Patent na dowolnie regulowane więzy wedle
wszechnauk pobieranych w Raciszkach w zasadzie nie został
skompromitowany, tylko abakowa cuma osłabiona cięciem.
Z jednej strony na krawędzi stroszy się rozkłaczone pasmo.
Pęta nadkrojono we właściwych miejscach przy nadgarst-
kach, aby spadły jednocześnie, mocne szarpnięcie zerwało
resztkę włókien.
Kruszyński musiał mieć jakieś ostrze w zasięgu skrę-
powanych na plecach rąk, w rezultacie, mogąc w sposób
bardzo ograniczony władać jedynie końcami palców, zdołał
w dwóch punktach podciąć abakę, materiał używany na li-
ny okrętowe.
„Scyzoryk bym zauważył — zresztą zabrałem. Przy sobie
nie miał nawet żyletki — ani w wozie — pewno nie wszystko
znalazłem. Nawet nie przyjrzałem się jego rękom".
Czarci szpon, kawałki nożyka do golenia, umieszczone
pod paznokciami, krwawe narzędzie w wyćwiczonych do
tego dłoniach, ostrza ukrywane w szwach odzieży, między
złączonymi palcami, pod przylepcem na nagim ciele. W mu-
rach służyły wymuszaniu posłuchu przez palatynów anty-
świata, porachunkom, demonstrowaniu groźnego szpanu.
Może przez to żaden ze sposobów wymyślanych w więzie-
niu na przemycanie ostrzy nie skojarzył się Danielowi z La-
tawcem.
Ucieczka Kruszyńskiego jeszcze nie przesądza o klęsce
Daniela. Jakkolwiek by było, zdobył dokumenty i kurierskie
198
beemwu naszpikowane Klejem. Wprawdzie trudno będzie
się do niego dobrać bez uszkodzenia doskonałego samocho-
du, ale to kłopot na później. Teraz najważniejszy jest następ-
ny ruch Kuriera. Sam spróbuje odbić ładunek, czy z pomo-
cą sfory Tamerlana? Nie ma nawet na telefon, trochę potrwa,
zanim się z kimkolwiek skomunikuje.
Poradził sobie z cumą i wyczekał do ostatniej chwili, cho-
ciaż dwa razy znalazł się na zewnątrz wozu. Drugą możliwość
ocenił jako lepszą, pewniejszą, był przekonany, że nastąpi.
Rozkładając siedzenia, Daniel musiał na moment odwrócić
się i pochylić.
Uciekając po wypuszczeniu z bagażnika, Kurier nie miał-
by okazji zdradzić namiaru przestrzeni, w jakiej porusza się
auto, Daniel pozostałby nieświadomy przetwornika impul-
sów w symbole wizualne na szybie monitora w jakiejś dys-
pozytorni, lecz tak posterował sytuacją, żeby nie wydać ha-
sła, otwierającego skrytkę. Daniel dochodzi do wniosku, że
Łącznik chciał udzielić pierwszej informacji, natomiast dru-
giej nie. I mimo na pozór beznadziejnego położenia zasadni-
czo wpływał na sytuację. Nie jest to zbieg okoliczności, tylko
przemyślane działanie, a zatem jaki miał cel, zaznajamiając
Daniela z przekaźnikiem sygnałów w samochodzie i zacho-
wując tajemnicę klucza do skrytki?
Wyręczyć się zbiegłym kryminalistą, niech uprowadzi ła-
dunek, po utracie nadzoru przez kontrolera odebrać cargo jak
własne. Całą odpowiedzialnością obarczyć zbiegłego Muła.
„Nie jest pewne, czy wiedział, kim jestem — zdradziłem się
żargonowymi określeniami. Może potłukłem zwyczajny kom-
pas. Wystawił mnie, tkwię na monitorze jak palant, a cyngle
już w drodze".
Tknięty tą myślą uruchamia radiotelefon. W eterze zgiełk.
— Włączył się, włączył. Słyszysz mnie? Co się stało?
Daniel siedzi niemy jak ryba, winszuje sobie otrzeźwienia
z tego jakiegoś amoku, zanim zdążył zniszczyć urządzenie.
- 199 -
— Latawiec, co z tobą? Od dwóch godzin nie ma cię na mo-
nitorze, odpowiedz, awaria? Gdzie jesteś, określ miejsce!
Daniel słucha nawoływań niczym muzyki, zniszczył właś-
ciwy przekaźnik, tylko jaki interes miał w tym Łącznik Kru-
szyński? Przeczekując tamtą mowę do obrazu, przegląda go-
spodarstwo, żywność zabraną z łodzi Amerykańca, butelkę
brendy, pled, skórzany sakwojaż z przyborami toaletowymi
i cały karton Armenki po Kruszyńskim.
— Przecież stamtąd jednak coś słychać... — Daniel prze-
staje szeleścić bibułką spowijającą butelki. — Wyłącz, albo
awaria, albo... — rozlega się dźwięk odkładanego mikrofo-
nu, przerywa połączenie. Wtedy Daniel blokuje swój aparat
i wyprowadza samochód z łosiowej ostoi.
Po kilkudziesięciu kilometrach skręca na inną trasę, jedzie
do późnej nocy i zapada w las. Potrzebuje snu.
Budzi się, jak przywykł w Puszczy, o szarej godzinie, wy-
poczęty i bardzo głodny. Minęła doba, odkąd nic nie jadł. Po-
chłania pęto kiełbasy, poprawia zawartością duńskiej puszki
bez smaku, zapachu, o konsystencji gumy do żucia w pięk-
nym różowym kolorze. Wszystko złupione na szkucie Ame-
rykańca z Moreny.
Zagłębia się w krainę jezior, wysiada nad pierwszym do-
stępnym brzegiem. Woda przejrzysta i lodowata, na tej ziemi
we wrześniu jest już jesiennie, a chociaż w zenicie przygrze-
wa słońce, popołudniami pełzają chłody, nocą przymrozki.
Naciąga ubranie na mokre, wyziębione ciało, dla rozgrzew-
ki robi kilka przysiadów i mężnie goli się brzytwą po dziad-
ku, przeglądając się w bocznym lusterku auta.
Wszystkie te zabiegi mimo poczucia świeżości nie usuwają
cuchu wędzarni. Dymy ognisk przesyciły ubranie, woń nie-
narzucająca się na odkrytej przestrzeni, w pudle wozu staje
się zaduchem. Niewiele zmienia otwarte okno.
Jedzie nocą, nad ranem znowu śpi, o wschodzie zanurza się
w mazowiecki pierścień sadów. Droga wiedzie przez szczegól-
200
ny las, niskie jabłonie z gałęziami opuszczonymi ku dołowi,
jak warkocze iwy. Obciążone owocem, grającym w pierwszych
promieniach słońca gamą karminów, bursztynu i zieleni. Kie-
ruje się na Rembertów.
Chociaż targowisko dopiero zaczyna swój dzień, wokół
wielokrotny wieniec samochodów różnych ras i rejestra-
cji, przejściami pośród straganów faluje podobnie różno-
rodny tłum. Można kupić markową konfekcję, obuwie, ga-
lanterię z Paryża, Rzymu, Londynu, wyroby ze stemplem
Bangkoku, Tajlandii, wszelkiej Azji, Kanady, owoce subtro-
pików, precyzję wysp japońskich, sztukę Lewantu, złoto An-
gary, gąski rodzimego srebra z cechą probierczą, elektroni-
kę, delikatesy, kamienie szlachetne, walutę całego globu,
dziewczynę.
Do nabycia tandeta opatrzona metkami z całego świata,
tekturowe lakierki, trumienne garnitury z papieru, łudzące
wykończeniem najprzedniejszej krepy, fałszywe numizmaty,
podrabiane stare moździerze, żelazka z kominkiem i na du-
szę, z patyną stuletnią kładzioną wczoraj, tombakową biżute-
rię, prawdziwe brylanty z górskiego kryształu i sztabki złota
z autentycznej miedzi. Można tu zjeść, wypić, posłuchać płyt,
taśm, obejrzeć wideo, zagrać w trzy karty, kupić maść na od-
ciski, fenomenalną szatkownicę do jarzyn, horoskop, można
zaznać cygańskiej wróżby, można tu żyć, nie wychodząc da-
lej, niż do kręgów warujących aut.
Daniel odwykł od tłumu, nie czuje się pewnie uwięziony
pośród mrowiących się ludzi w narkotycznej aurze poszuki-
wania okazji, niedostępnej obfitości, dostępnej lichoty, oszu-
stwa, kradzieży, sprzecznych interesów, przepycha się przez
ciżbę w poszukiwaniu Konia.
— Bony kupuję — handel obcymi walutami wciąż jeszcze
zabroniony, od przeszło trzydziestu lat dopuszczona jest do
obrotu dziwna hybryda, nic niewarta poza granicami Kraju,
w obiegu wewnętrznym zastępuje wszelki pieniądz.
- 201 -
Daniel sprzedaje sto dolarów, otrzymuje za nie nieporównanie
więcej, niż niedawno w Mieście na swojej drodze ku szlakowi
Tamerlana. Jego stan posiadania, przechowany w banku pod
sękiem dziadkowej stajni, przez czas zaginiony w Racisz-kach
wzrósł niepomiernie, toteż komplet wyposażenia made in Stambuł
nie stanowi żadnej pozycji w budżecie.
Pochłania trzy porcje gorących flaków, przyrządzanych z krowich
wymion, za firanką przymierzalni w budzie z konfekcją przebiera
się w świeże tureckie piramidy i kurtkę na sztucznym baranku,
zakłada nowe, dobrane kolorem obuwie i wyniebieszczony od stóp
do głów wyrzuca paczkę ze złacha-ną odzieżą, przesiąkniętą
dymem smolnych gałęzi, zapachem strachu i poniewierki.
„Wóz za dobry na niestrzeżone parkingi — na strzeżonych będą
szukać. Znają moje nowe personalia, znają moją twarz — Fabich
kazał trzy zdjęcia — dowód — prawo jazdy — i jedno na skład.
Mieszkanie starych wykluczone. Narażać przyjaciół? Czy zostali
jeszcze jacyś przyjaciele? Erozja związków. Sam. Gdzie jeszcze
mogą na mnie polować: hotele, giełda noclegowa, biura podróży,
dworce, lotnisko? Nie mam się gdzie podziać. Narzeczona Korneta
— glinowo — w pogotowiu środowiskowe kable — klasyczny
układ — wyrokowca dekuje społeczność bliska wyrokowcom".
X
— Mam ładunek... — ożywa mikrofon.
Szef wyłącza głośnik i już nie słychać, co mówi zbuntowany Muł,
tylko odpowiedzi Szefa.
Śmiały siedzi jak mysz pod miotłą, jakby należał do świata
przedmiotów. Cóż tu można wymyślić? Taki komputer, na-
futrowany mądrością jak królik mleczem, też niczemu nie
przeszkodził. Wystarczy odłączyć albo przełożyć byle detal i
maszyna do kitu. A człowiek w żadnym razie nie przestanie
mózgować, dopóki mu nie zrobią dziury w głowie.
Śmiałego pokonał były Muł, spec od silników spalinowych i
elektryki, widać dał radę i elektronice beemwu. Ukrywał, jaki z
niego ananas, albo w faktorii tak się wyrobił. Człowiek nigdy do
końca nie wie, co w nim siedzi, dopiero potrzeba wydobywa
nieprzeczuwane możliwości, a Muł znalazł się wówczas na
największym musie.
Jeśli wszystko rozważyć na zimno, można zrozumieć rozprawę z
tamtymi dwoma, Amerykańcem i Latawcem. Znał szlak, miał
broń, pięć ładunków Lunasenu i nic do stracenia, a te wyrobniki
uwierzyły w swój spryt, porosły tłuszczem i spokojem. Przywykli,
zurzędniczeli, czuli się bezpieczni. I proszę, pierwszy lepszy
odebrał im fracht jak szczeniakom kość. Pisz na Berdyczów!
Głową, nie siłą, powtarzał Szef, takie miał podejście i patrzcie, co
się porobiło, czub zardzewiał, piąchą władać nigdy nie umieli i
oddali cargo jak z przeceny. Cóż, z nimi sprawa jasna, ale żeby
zwyczajny Muł, zeszkapiały w pudle, w ogóle spisany na straty,
gołą ręką załatwił Śmiałego — globus na móz-gowanie za mały.
- 203 -
— Chirurgia plastyczna przywróci ci wygląd. Pojedziesz do
Berlina. Za rok, nawet prędzej, nie pozostanie ślad. Tymcza-
sem dostaniesz protezę — powitał Śmiałego Szef. Nie omijał
oczyma jego twarzy jak inni — płaskiej, z naklejonym pla-
strem, zasłaniającym krater między czołem a wargami.
Śmiałemu proteza kojarzyła się z nogą, ręką, ostatecznie
zębami, nigdy z nosem czy kością jarzmową.
Szef zadziałał z ikrą. Śmiały znalazł się u Antropologa, ob-
mierzono mu głowę, komputerowe wyliczenia przekazano fak-
sem pracowni w Kopenhadze i w czterdzieści osiem godzin
później sztuczne uzupełnienie fizys lądowało na Okęciu, wy-
słane kapitańskim depozytem.
Śmiały znowu mógł wyjść w biały dzień na ulicę bez paniki
pośród przechodniów, ale po dniu blizny musiały odpocząć od
sztucznej tkanki, a sztuczna tkanka od skóry i Śmiały widział
swoją szpetotę nawet w zasłoniętym lustrze. Nocą nie wierzył
kunsztowi chirurgii plastycznej, przywracającej oszpeconym
twarzom człowieczy wygląd. Nocą powracało i najbardziej drę-
czyło wspomnienie wydarzeń, biorących początek w sklepie za
Rzeką. Pod wpływem myśli palących jak głownie odczuwał ból
w tej swojej roztrzaskanej i ledwo obgojonej twarzy. Za dnia
bywało trochę lepiej, jednak chociaż przytłumiona, wciąż ćmi
ciężka świadomość okaleczenia, gnębi wstyd, wściekłość, nie-
nawiść do sprawcy nieszczęścia. Zagnieździł się w myślach.
Mógł zabić, a nawet nie szarpnął, nie uderzył, nie przyciął pal-
ców, tylko zostawił kwilącego jak niemowlę, jakby Śmiały był
ścierwem, niewartym nawet kopnięcia. Nie może darować Mu-
łowi strachu, rozpaczy, oczekiwania na śmierć i jęku żebrzące-
go o życie, nie może darować doświadczonej przez niego praw-
dy, jak straszne jest umieranie.
I coś jeszcze, uczucie dotychczas nieznane. Boi się do nie-
go przyznać nawet sobie. Razem ze zmiażdżoną kością jarz-
mową w nim także coś pękło. A chociaż spycha w nieświado-
mość upokarzający lęk przed zetknięciem się z Danielem,
- 204 -
odczuwa ulgę, że okaleczenie wyłącza go z udziału w poszu-
kiwaniach zbuntowanego Muła, który jednym ciosem butel-
ki zniszczył jego ludzki wygląd, odwagę i opinię najlepszego
cyngla. Niewiarygodne. Jednym, jedynym uderzeniem.
Śmiały wie, sfuszerował robotę, zgubiła nadmierna pew-
ność siebie. Śmiały wie, ale nie chce wiedzieć i sprawozdanie
złożone Szefowi, chociaż zawiera fakty, nie oddaje prawdy.
— On w puszce rzucił papierosy. Kto o tym wiedział? Ja nie.
Szef nie uprzedził. Wał rybi robił namiar! Pominięto ważną in-
formację. Pardon, Szefie, lecz co wspomnę, to mnie trzęsie.
— Mów za siebie — nawet nie pomyślał o tym szczególe,
zlecając przygotowanie gruntu dla cyngli. Też coś, pali, nie
pali, najważniejsze było gdzie, na jak długo, w jakiej obsta-
wie zbuntowany Muł wychodzi za mury. A w ogóle nerwy, po-
śpiech. I panika w Pierwszej faktorii, zwłaszcza Amerykańca,
odkąd na Morenę trafiła dziewczyna bezpośrednio wysłana
przez lokatora Raciszek. Nikt z nich nie czuł się już bezpiecz-
ny, prawdę mówiąc on, Szef, także nie.
— Nie mogłem mu puszczać gazu w nos na oczach ga-
piów. Z bliska wytrzeszczały się bachory, pryki, nieroby z aut
i w ogóle ludzkość. Przez to do wozu wsiadł przytomny i za-
raz niewypał z zapalniczką. Zwabiliśmy na browar. Dlatego
było parę flaszek.
Przecież nie powie, że to przez Kaspra, przez jego nałogowe
przyzwyczajenie do piwa. Więc teraz dwa transportery maleją
do kilku butelek, koniecznych na przynęcenie Muła.
— Osa nie zadziałała. Nie usnął. Zanim zdążyliśmy na ja-
kieś zdatne miejsce, było po wszystkim. Desperat. Życie po-
stawił na jeden cios. Jego uratował, mnie zgubił wybój na
drodze. Przez wstrząs wozu chybiłem, w tej samej chwili on
mnie wyeliminował i zabił Kaspra, niezupełnie, ale to był po-
czątek końca.
Szef nie żądał szczegółów. Świadka nie ma, pozostała tyl-
ko prawda Śmiałego. I nawet przy najlepszej woli jest praw-
- 205 -
dą cyngla, pokonanego przez kogoś, kogo nawet nie uważał
za przeciwnika.
— Osa nie zadziałała — powtarza Śmiały. Oprzyrządowa-
niem zajmował się Szef, nie głąb kapuściany, powinien rozu-
mieć, prawdziwe nieszczęście zaczęło się od nieskuteczności
naboju usypiającego.
Szef rozumiał.
Sprowadził osy z Berlina, bardziej dla przekonania, że ni-
czego nie zaniedbał, niż z potrzeby. Długo nikt ich nie uży-
wał, nie miały zastosowania. Z czasem utraciły gwarancję.
Konieczność pojawiła się dość nagle, pchnął do Berlina te-
leks, Stangreta do Łodzi na aptekarską giełdę, gdzie można
było kupić wszelką farmakologię, od leków po trucizny z ca-
łego świata. Zdobyte tam dwie dozy Lunasenu wydał Śmia-
łemu, a już na jego wyjezdnym zdążył dodać jeszcze cztery
z dostarczonych na ostatnią chwilę i te cztery są poza podej-
rzeniem.
— Wyjaśnimy — obiecuje Szef.
Śmiały wie, namierzą handlarza, od którego Stangret ku-
pił towar, sprawdzą jego zapasy i jeśli znajdą bodaj jedno
opakowanie z nieczytelną, przeterminowaną lub podrobioną
ważnością, obojętnie jakiego specyfiku, zdemolują mieszka-
nie, zniszczą wszystko, co przedstawia wartość, uszkodzą rę-
kę kanciarzowi tak skutecznie, aby już nigdy nie mógł nią ni-
czego sfałszować.
Śmiały sam by się wybrał i dokładnie spreparował szalbier-
cze palce według najlepszych wzorów, opanowanych na ber-
lińskim kursie, ale jeszcze nie doszedł do formy. Noga led-
wo wygojona, utyka, nawet na intensywną rehabilitację za
wcześnie, do tego szczęka. Musi ją ćwiczyć, aby się nie zastała,
a świeże zrosty nie ograniczyły sprawności na zawsze. Zestaw
grymasów, nakazany przez chirurga, nie należy do przyjem-
ności, nieszczęsny zawias boli, kiedy go się w ten sposób uży-
wa. Gdy się umocni, będzie można wstawić zęby, nie sztucz-
- 206 -
ne, ruchome, z przeraźliwie różowymi dziąsłami z plastyku,
na sam ich widok Śmiałego mdli, tylko przęsło zamontowa-
ne na stałe, jak własne.
Mostek albo kładka, tak nazywa załatanie szczerby po wy-
plutych siekaczach Dentysta, u którego sam Szef dba o wy-
gląd uśmiechu. Zawiózł tam Śmiałego i kazał nie liczyć się
z kosztami, tylko wykonać front z najlepszego materiału —
i Śmiały otrzyma porcelanowe korony z porcelanowym za-
wieszeniem. Nie byle stołowy fajans, tylko specjalna cerami-
ka stomatologiczna, droższa od złota.
Śmiałego czeka jeszcze długi czas ćwiczeń kontuzjowa-
nej żuchwy, kiedy ten wściekły Muł bezczelnie łączy się
z bazą.
Z chwilą przekroczenia przez cargo wschodniej granicy, aż
po opuszczenie szlaku na zachodniej, przy urządzeniach łącz-
ności czuwa Szef, Śmiały jest tylko „podaj, podskocz, przy-
nieś". Ale teraz nie mógłby rozmawiać, gdyby nawet kazano,
w ogóle nie może mówić, tylko gwiżdże i sepleni, pryskając
śliną, i zupełnie nie udaje się drewniany ton, jakim lubił uda-
wać gadający komputer.
— Słucham — odpowiada Szef na zajawę Raubrittera1. Głos
mu nawet nie drgnie, opanowany, jakby rozpoczynał pertrak-
tacje handlowe w sprawie zamówień, czyli dokąd musiał po-
słać Wicka, jak utarło się nazywać zastępcę.
Pierwszy duży kontrakt. Sam chciał uczestniczyć, bo cho-
ciaż w dużej mierze firma Omikron była przykrywką interesów
szlaku, to mimo wszystko zatrudniała zdolnych elektroników
i musiała zarobić przynajmniej na własne utrzymanie. Deficy-
towy kamuflaż przestaje być kamuflażem. Cóż jednak znaczy
najlepszy nawet kontrakt wobec utraty ładunku. Aktywa ca-
łej firmy, majątek Szefa i ludzi nie są w stanie pokryć warto-
1 Raubritter — rycerz nieprzestrzegający kodeksu rycerskiego.
- 207 -
ści cargo. Szaleniec. Któż by się spodziewał. Zwyczajny Muł,
zanim trafił na szlak, nie umiał zarobić na całe spodnie.
Szefa zdumiewa, podobnie jak Śmiałego, przeobrażenie
Daniela, nie może uwierzyć, że inżynier od silników rozwi-
nął się w tak nieprzewidzianym kierunku. Desperat. Z pew-
nością nie działa sam.
— Twoje warunki?
— Pieniądze. Za pobyt w pudle podwójnie. Plus znaleźne
za cargo, dziesięć procent wartości transportu.
— To bardzo dużo pieniędzy.
— Też tak myślę.
Szef stara się przeciągnąć rozmowę. Śmiały dusi kompu-
ter o miejsce postoju beemwu. Niech określi położenie i od-
ległość. Wówczas raz dwa zlikwidują sprawę. Faustów z wy-
łączeniem Śmiałego jest trzech. Znajdą, ich nie załatwi jak
głupich Mułów zadufanych w swój spryt, pewnych, że jeśli
myślą, nie muszą umieć posługiwać się pięścią ni gwerem.
Ale komputer jest bezradny, niczym tamte Muły. Brak danych
— miga monitor wciąż jednakową informacją. Obaj z Szefem
rozumieją bezsilność sztucznego mózgu, przeciwnik uszko-
dził przekaźnik. Szef wydaje się nie mieć nerwów.
Sytuacja jest niedobra.
Stworzono Omikron, ponieważ nikt nie podejrzewał trans-
portu z tej strony. Kanał okazał się bezpieczny i najtańszy
z możliwych. Do niedawna nad wschodnią granicą nie mie-
li nawet psów szkolonych na narkotyki. Substancję odurza-
jącą, zabójczy samogon z makowej słomy, ciecz nazywana
kompotem, to tubylcy wyrabiają chałupniczo, najwyższej ja-
kości opiatów z dolin Hindukuszu nie przewidziano na tu-
tejszy rynek, mało kogo byłoby na nie stać. Nieuprawianie
detalu na trasie przewozu zapewniało prawie zupełne bez-
pieczeństwo frachtu. Tak powstał najpewniejszy gościniec
w Europie. Jeśli jednak straci opinię, nie mówiąc już o kon-
sekwencjach dla Szefa, nikt nie będzie go utrzymywał za
wszelką cenę. Tamerlan otworzy sobie drogę gdzie indziej,
chociażby przez Bałtyk.
Towar posiadał Daleki Wschód, pieniądze Zachód, tutejsza
filia była tylko przewoźnikiem, Tamerlan-bank w Berlinie
nie zawierzy Szefowi sumy, w porównaniu z którą wszystkie
zasoby, złożone na rachunku Omikronu, wydają się oszczęd-
nościami drobnego ciułacza.
Stawka jest poważna, narażono istnienie firmy, w tej dru-
giej, ukrytej pod elektroniką warstwie. Ujawniły się żenujące
niedopatrzenia, karygodna pewność siebie, wręcz lekkomyśl-
ność. To nie są wiadomości dla berlińskiego dyspozytora. Szef
nie poprosi Centrali o pożyczenie dziesięciu procent wartości
właśnie przeprawionego cargo na pokrycie żądań zbuntowane-
go Muła. Za transport od Małańców loco Berlin Zachodni odpo-
wiada Omikron, czyli Szef i nikt się nie wtrąca w dobór kadry,
warunki opłacania ludzi czy sposób przewozu ładunku, lecz
nikt też nie da grosza na paktowanie z szantażystą. Szantaży-
stom się obiecuje i zabija przed spełnieniem przyrzeczenia.
— Włączę się później, o równej godzinie — mówi Daniel.
— Nie tak nerwowo, porozmawiajmy.
— Właśnie porozmawialiśmy.
— Cargo to jeszcze nie pieniądze. W tym układzie możesz
je dostać tylko ode mnie. A ja nie dysponuję kwotą rzędu
dziesięciu procent wartości frachtu. To olbrzymia suma, skąd
mam ją wziąć?
— Twoja sprawa.
— Przecież nigdzie tego nie sprzedasz.
— Martw się o siebie.
— Odblokuję konto w berlińskim banku. Będziesz mógł pod-
jąć każdą walutę ze swojego rachunku na terenie Niemiec.
— Karta kredytowa na okaziciela z saldem, jakie wymie-
niłem na początku, ważna na cały świat. Dyskietka do auto-
mat-kas. To moje ostatnie słowo.
— Jak i gdzie mam dostarczyć dyskietkę?
- 208 -
- 209 -
— Już ją masz?
— Postaram się załatwić w tych dniach.
— Postaram się zadzwonić w tych dniach. Nastaw odbiór
na pełne godziny i działaj szybko. W przeciwnym razie mo-
żesz nie mieć czego odbierać.
— Nie zrób głupstwa.
— Do usłyszenia. — Mikrofon milknie.
— Zarozumiały bałwan — Szefa złości poufałość faceta, któ-
ry go nigdy nie widział, dotychczas nawet nie słyszał, a tyka
jak pierwszego lepszego.
— Fauści mają być pod telefonem — rozkazuje Śmiałemu.
Cyngli nazywa skrótem z niemieckiego faustschlag — ku-
łak, uderzenie. To mu lepiej brzmi. Śmiały też woli Fausta,
chociaż jakkolwiek by zwał, robota pozostaje ta sama. Ilu ich
jest? Śmiały wyłączony, Kasper u Bozi, zbierze się ze trzech,
ale Supła właśnie posłano na miasto. Mało tych najemnych
pięści, rezultat mózgowej koncepcji Szefa. Śmiały nie kryty-
kuje, tylko proszę, jak te akademiki namieszały. Jeden mięk-
kie jajo, zbuk kopany, elektronik, kto wie, pewno już kwiatki
wącha od spodu, drugi wściekły pies. Kim jest Amerykaniec
i czym zajmuje się na szlaku, Śmiały nie wie. Czwarty jest dla
niego tylko głosem albo zapisem na taśmie.
Szef zastanawia się, gdzie mógł się zapaść zbuntowany Muł.
Parkingi strzeżone nie. Zwykłe tym bardziej. Nie pozosta-
wi beemwu pod gołym niebem. Markowy wóz może skusić by-
le gnoja. Raczej nie będzie nim jeździł. Gdzie ukryje? Hotele,
znajomi, dom, wynajęcie garażu, związki więzienne. Kto mu
pomaga? Niechaj Stangret natychmiast załatwi z Rolexem
namiar na kumpli w Raciszkach. Amerykańca bezwzględnie
izolować. Jeszcze raz rozmowa, zaraz potem zniszczyć taśmę.
Uruchamia odtwarzacz.
...napad, nie wiem, ilu ich było. Nie, nie sam, ale widzia-
łem tylko Muła. Napadli, kiedy mijałem cypel... — snuje się
magnetofonowa relacja. Czwartego.
210 -
Nie udali się dwaj kolejni Drudzy Pierwszej faktorii. Je-
den okazał się narkomanem, następny pechowcem i despe-
ratem, czego nie sygnalizował żaden test. Szef odrywa my-
śli od poszukiwania zaczątków dzisiejszego impasu i skupia
uwagę na taśmie z zapisem.
.. .postrzał w rękę... katowanie... koniecznie muszę do War-
szawy? Mam tu znakomitą opiekę, zaprzyjaźniony lekarz...
nikogo nie dziwi kontuzja, jestem myśliwym, mam sztucer,
wypadek przy czyszczeniu... oczywiście, zaraz wyjeżdżam...
Szef wyłącza głos, który go irytuje.
— Przyjechał Czwarty — zawiadamia Stangret.
— Najpierw niech go obejrzy nasz medyk. — Amerykaniec,
Czwarty według nomenklatury faktorii, nie zetknie się z Sze-
fem. Dotychczas znał tylko Stangreta i tak już pozostanie.
Najważniejsze — ustalić miejsce pobytu beemwu, zbunto-
wanego Muła i los Kuriera. Możliwe, aby ten akademik z Ra-
ciszek zabił Łącznika? Na to wygląda. Od dostawy cargo do
Amerykańca upłynęło cztery dni i tylko to jest pewne. W tym
nawiasie zamykają się wszystkie wydarzenia aż do rozmowy
przez mikrofon ze zbuntowanym Mułem.
— Wozownia.
Odzywa się Stangret.
— Sprawdzisz ogłoszenia o wynajmie garaży z ostatnich,
powiedzmy, dwóch dni, odtąd już codziennie do skutku lub
odwołania i postaraj się dowiedzieć, czy nie ukrył beemwu
u jakiej nocnej ćmy.
Stangret z wozowni szefuje warsztatowi mechaniki pojaz-
dowej: przedstawicielstwa firm zagranicznych, serwis, re-
monty, naprawy gwarancyjne, przeglądy, myjnia, kosmety-
ka. Dzięki rodzajowi usług zna wielu ludzi z różnych warstw
społecznych.
— Dumał, dumał i wydumał — mruczy do własnej brody.
Stangret od razu pomyślał o garażach i dziewczynach. Nie
czekając na dyspozycje Szefa, posłał Supła do Hassana. Sta-
211 -
ły klient, alfons od markowych dziewczyn, mieszkających
w domach z garażami.
Hassan kocha szybkie luksusowe samochody, kocha pie-
niądze, przepych i konie. O jego dwa auta, zresztą często zmie-
niane, dba firmowany przez Stangreta zakład, ubrania spro-
wadza z Londynu, mieszka nie wiadomo gdzie, co straci na
koniach, odbija na kobietach, płaci lafę portierom, obsłudze
hoteli, nocnych lokali.
Supeł zgodnie ze wskazówką Stangreta bierze kurs na Vic-
torię.
Stangret jako jeden z nielicznych zna numer telefonu, pod
którym zawsze powiedzą, gdzie można znaleźć alfonsa. Su-
peł inaczej o nim nie mówi, dziewczyny nazywają Hassana
Lawstorant, Bojek, przeważnie Kalif. Najbardziej lubi Kali-
fa, niesmakiem napawa tamto odarte z wszelkiej iluzji osła-
wione miano. Hassan słabo włada polskim, jednak szczególny
kontekst imienia określającego profesję odbiera bezbłędnie,
lecz nie przyjmuje do wiadomości.
Hassan ma narzeczone. Lecą jak ćmy w ogień, wszyst-
kie na ten sam numer, zaręczynowy pierścionek. Hassan
zaręcza się notorycznie. Znany jest ten pierścionek z praw-
dziwym brylantem. Każda z jego narzeczonych nosiła klej-
not dzień, dwa, tydzień. Dina po pijanemu przechwala się,
że najdłużej ze wszystkich, kilka tygodni. Jedno jest pew-
ne: od każdej narzeczonej pierścionek zawsze wraca na ma-
ły palec Hassana.
Supeł nie może pojąć, co one widzą w tym alfonsie, lgną
jak zauroczone, nie chcą wiedzieć, w co je wrabia, niebawem
pracują. Lecą na niego nie tylko te głupie, chciwe zabawy,
strojów, życia jak w kinie, lecz i dziewczyny wykształcone,
zdarza się—wyżej. O czym z nim rozmawia taka uczona z dy-
plomem i dlaczego pozostaje na stajni, kiedy już jej odbie-
rze pierścionek i przekona się, że od początku sposobił ją na
dziwkę? Zdumiewające!
212
Supeł nienawidzi Hassana, pogardza nim i zazdrości. Supeł
jest niepozorny, najlepsze ubranie wygląda na nim jak ostatni
łach, co się latami odwisiał w państwowym handlu, a dziew-
czyny przechodzą obok Supła jakby go nie było. Nie widać po
nim nawet tej morderczej krzepy, ukrytej w mięśniach, o któ-
rą niejeden już się fatalnie potknął. Dlatego Supeł wybrał mia-
no Supeł, ponieważ i tak przezywali go supeł albo jeszcze go-
rzej, pęp, a pępa już zupełnie nie mógł ścierpieć.
Hassan jest piękny, przystojny, wysoki i doskonale zbu-
dowany. W swoich angielskich tweedach, włoskich krepach,
szewiotach1 i jedwabiach wygląda jak jakiś egzotyczny ksią-
żę i tego efektu nie jest w stanie zepsuć nawet nadmiar złota
na Hassanie, bo Hassan ma wielką słabość do kruszcowych
ozdób. Zawiadomiony przez kierownika sali, spieszy do hallu.
Supeł wita go i przeprasza za oderwanie od obiadu. Tę uprzej-
mość, nakazaną przez Stangreta, znającego na wylot animo-
zję Supła, czuje jak kość w gardle. Ma nadzieję, że kiedyś do-
rwie Arabusa, który zamiast pasać wielbłądy, posyła w kurwy
polskie dziewczyny. Wbije mu ten piękny nos między policzki
i tylko owa nadzieja pozwala znieść urodę alfonsa, jego powo-
dzenie, samochody, złote bransolety na każdym nadgarstku,
przy byle ruchu wysuwające się z brzękiem spod śnieżnych
mankietów przetkanych złotymi spinkami.
— Szare beemwu, numer... Nasz wózek, niedawno skra-
dziony. Od wczoraj jest w mieście. Zapadł gdzieś na mecie.
Stangret prosi o namiar na garaże hotelowe i u dziewczyn. Je-
śli się okaże obecny, Stangret prosi o szybki cynk.
— Zaraz się tym zajmę — Hassan ma gest, firma dbająca
o jego samochody zawsze może na niego liczyć.
Supeł dowiedział się o istnieniu Daniela przed wyprawie-
niem do Wielkiej Grobli. Informację otrzymał ascetyczną.
1 Szewiot — tkanina z owczej skóry.
- 213 -
— Uciekł z mamra taki jeden Muł. Wykosił Śmiałego, za-
bił Kaspra, zabrał ich broń. Zagraża firmie.
Supeł nie lubił Śmiałego za traktowanie z góry, za dystans.
Nieraz Śmiały telefonował, ale tylko do Stangreta. Zaglądał do
warsztatu, mówił „cześć korbowały", na Supła patrzył jak na
stary błotnik i niósł się na piętro do Stangreta. Supeł myśli.
Supeł kojarzy. Śmiały szoferuje i obstawia jakiegoś ważnia-
ka, stąd te fasony. Stangret jest związany z szefem Śmiałego
i, jak się wydaje, nie tylko konserwacją samochodu i spora-
dycznymi odwiedzinami jego kierowcy.
Supeł nie palcem robiony, widział, interesy firmy to wca-
le nie praca warsztatu, chociaż przynosił zupełnie przyzwoite
dochody. Gdy Stangret angażował Supła, powiedział: będziesz
od mordobicia. Może się zdarzyć jutro, może wcale, musisz
być gotów w każdej chwili. Trenuj, nigdy nie pytaj, dlaczego
i nie bądź ciekawy. Supeł z natury nie był wścibski, co nawet
potwierdził test, lecz tutaj zachowywał się jak głuchy i nie-
widomy. Gotowość, trening i nietkanie nosa gdzie nie trzeba
wysoko opłacano. Nigdy za najcięższą harówę nie dostawał
tyle pieniędzy. Czuł pewien rodzaj przywiązania do Stangre-
ta, że docenił go, niezrażony nieefektowną posturą.
Przecież jednak człowiek nie pień, to i owo obiło się o uszy,
oczy też z przodu głowy ma. Wprawdzie słowo Klej nie pasowa-
ło do niczego, ale widywał puszki z kawiorem, kraby: Chatka,
Armenka. Supeł myśli. Supeł kojarzy. Wyrobił sobie pogląd.
Jego szef robi w kontrabandzie, może nawet szmugluje zło-
to od Wielkiego Czerwonego Brata. Niech mu służy na zdro-
wie, on ma i Supeł ma. Supeł bardzo lubił mieć, ale najbar-
dziej pragnął uznania.
— Sprawdzisz, czy nie ukrywa się u starej. Pewno nie sie-
dzi w chałupie, ale jeść musi i chociaż czasami zmienić ga-
cie. Pójdź jej wieczornym tropem. Doprowadzi. Jednak bez
odzyskania beemwu nie może się Mułowi nic przytrafić. Gdy
się upewnisz, że nie ma wozu ani Muła, spróbuj podpytać sta-
rą. Zaraz po jego ucieczce posyłałem ludzi, udawali gliniarzy.
Wyników nie mieli — uprzedził Stangret.
Supeł zrozumiał. Nie powinien udawać gliniarza.
— Uważaj, nie ryzykuj. To wściekły pies. Możesz wziąć do
pomocy, kogo chcesz. Jeśli przyniesiesz konkretną wiado-
mość, inkasujesz Madisona. Ale starej nie tykaj.
Supeł o nic nie pytał, nikogo nie dobierał, nie miał zamiaru
dzielić się Madisonem. Supeł myśli. Myślę, więc jestem — tak
powiedział jeden starożytny, słyszał od Stangreta. Supeł nie
zapamiętał, jak się gość nazywał. Nieważne. Ważne, że Supeł
myśli. Więc rozumiał, dlaczego starej nie można uszkodzić.
Brutalna robota daje rezonans, to jak zostawić na piśmie
mniej lub bardziej czytelny adres. Nie wolno dodawać waż-
ności uciekinierowi szczególnym zainteresowaniem jego ro-
dziną. Dlatego stara nie ucierpiała.
— Gdyby kojfła, można wrobić Muła. Wyrodek. Utłukł włas-
ną babunię. Na dowód coś stosownego podrzucić... — Supeł
myśli. Zgaduje, czy przypadkiem nie tego pragnie Stangret.
— Powiedziałem wyraźnie, starej nie tykaj! — cedzi Stang-
ret i patrzy na Supła, jakby go dopiero zobaczył.
Gdy ją tylko ujrzał, jakby mniej wyraźnie widział banknot
z popiersiem Madisona i z każdym dniem wizerunek bladł,
zanikał. Może gdyby starą dobrze potrząsnąć... A jeśli się roz-
sypie? Gwałtowna śmierć nawet takiego próchna mogła się
pociągnąć za sprawą jak ogon komety i uruchomić splot zda-
rzeń nie do przewidzenia.
Warunki nie sprzyjały. Po sezonie. Pusto. Cała wieś siedem
domów. Obcego od razu widać. Supeł wciąż pamiętał o swo-
im nietypowym wzroście. Uniknął wprawdzie spotkań z tu-
tejszymi, ale kosztem ograniczenia swobody działania. Nie
odnalazł nawet śladu Muła. Stara w ogóle nie chodziła do la-
su i nie dała się podejść ani na przyjaźń z jej wnukiem, ani
zastraszyć. Pod kominem zawsze leżał włochaty kundel. Na
widok Supła kundlowi gotowało się w gardle.
- 214 -
- 215 -
— Cicho, Obcy — rozkazywała stara.
— Mniam, mniam, mniam — potwór łykał wściekłość i bez-
głośnie szczerzył zęby.
— Zamknij, stara, psa, bo go uszkodzę. Pogadamy w czte-
ry oczy — powiedział na ostatek, wyciągając gazowy pistolet
wyglądający jak prawdziwy.
— A zamknę, zamknę — skwapliwie wymamlała stara.
Wpędziła psa do komory, z brzękiem potoczyły się jakieś bla-
szanki. Zagarniała je trzęsącymi rękoma. — Ciasno, muszę
wystawić baniak — objaśniła pokornie. Przy okazji pies pró-
bował wrócić do izby, wypchnęła zwierzę z powrotem, zawar-
ła drzwi, założyła skobel i... chlusnęła na Supła naftą z bania-
ka, chwyciła z pieca płonącą głownię. Już nie była niemrawa,
zastrachana i potulna.
— Precz, pokurczu! — za drzwiami kundel zaniósł się char-
kotem, szalał, dudniły dechy.
Stara wilczyca gotowa była zagryźć albo dać się zabić za
szczenię swojej krwi. Supeł, nasiąknięty naftą, wycofał się jak
mógł najgodniej. Upokorzony i bezsilny, czuł się ośmieszony
i uboższy o banknot z Madisonem. Nienawidził podstępnej sta-
ruchy, zwodzącej udawanym niedołęstwem, której nie wolno
było tknąć, nienawidził kundla, mającego chrapkę na jego łyd-
ki, a nade wszystko porywacza beemwu i samego beemwu, wią-
żącego ręce Supłowi skuteczniej niż najwymyślniejsze kajda-
ny. Samo wspomnienie dokuczało jak wybijany ząb.
Teraz, kiedy Śmiały podobno musi nosić maskę, żeby nie
straszyć ludzi, i zamiast mówić, gwiżdże jak świstak, Supeł
doczekał swojego dnia. Pokaże, nie jest gorszy, chociaż mniej-
szy. Ma wreszcie okazję odrobić niepowodzenie, odegrać się
i dostać swoją premię, sumę, jakiej w całości nigdy nawet
przez szybę nie oglądał.
Wraca do Hassana.
Stangret rozdziela między cyngli adresy garaży do wyna-
jęcia lub wynajętych z ogłoszeń i Supeł słyszy znowu to sa-
mo, co przed wyprawą do Wielkiej Grobli. Na pierwszym miej-
scu odzyskać beemwu, na drugim schwytać Muła żywcem. Za
martwego nikt nie dostanie gratyfikacji.
— Wysłałem ludzi — zawiadamia Szefa, gdy samochody
Faustów wytaczają się za bramę.
Szef zamyka Śmiałego w pomieszczeniu łączności i prosi
do siebie doktora. Słucha opinii o postrzale Amerykańca.
— Pocisk przeszył krawędź nadgarstka. Wlot jest po we-
wnętrznej stronie dłoni. Kość nienaruszona, tkanka szybko
się wygoi, bez następstw dla sprawności ruchowej.
— Duży kaliber broni? — Szef pamięta, Amerykaniec miał
waltera, siódemkę starego typu.
— Z pewnością nie była to breneka. Strzał oddano z bar-
dzo bliska. Poza tym nic pewnego nie da się powiedzieć, aby
się tak samemu postrzelić, trzeba mieć dużo szczęścia, wy-
starczyłyby milimetry, aby zostały uszkodzone ważne centra,
albo dobrze znać anatomię.
Szef nie jest mądrzejszy po opinii doktora niż przed kon-
sultacją. Medyk, chociaż zaufany i na stałej pensji Omikro-
nu, nie ma pojęcia o drugiej warstwie firmy. Dowodów prze-
ciw Amerykańcowi brakuje, jednak Szef nie może pozbyć
się wrażenia, że tamten zranił rękę, aby usprawiedliwić i po-
mniejszyć odpowiedzialność. Wniosek? Dopóki zbuntowany
Muł jest na swobodzie, trzeba wyłączyć ze szlaku przystań
na Morenie i jezioro. Przed nadejściem nowego transportu
Czwartego bezwzględnie wymienić.
— Pod zręcznym pretekstem zatrzymaj Amerykańca do
czasu wyjaśnienia sprawy z Mułem. Może od niego usłyszymy
prawdę o wydarzeniach na łodzi. Wiadomości o Kurierze?
— Bez zmian. Zapadł gdzieś ze strachu albo nie żyje. Ma-
ło prawdopodobne, aby dogadał się z tamtym, ale wykluczyć
nie można. Nie znali się. Raczej nie mieli okazji do spotka-
nia na szlaku. Kruszyński rozpoczął latanie w rok po zbunto-
wanym Mule, tam siedział w Pierwszej faktorii i wyjątkowo
- 216 -
- 217 -
jeden raz dostarczył fracht na śródmiejski parking. W każ-
dym razie jeśli Kruszyński pokaże się w domu albo w Noc-
nym Mieście, będę wiedział.
Nocne Miasto jest małe, Warsaw by night nigdy nie była
zbyt rozległa. Postępująca bieda skurczyła ją do kilku hotelo-
wych restauracji, paru aperitif-barów czynnych do rana i kil-
ku salonów, gdzie można zagrać w ruletę, bakarata, pokera,
kupić dziewczynę, wziąć udział w seansie porno, zatańczyć,
zjeść, napić się alkoholu. Każdą nową twarz na tej nocnej wy-
spie wyłowi wspólnota plemienna Hassana, któryś z pięciu
braci lub ktoś z gromady krewnych, bo chociaż wielbłądy za-
mienili na markowe samochody, a burnusy na ubrania od lon-
dyńskich krawców, więzi rodowe pozostały. Hassan jest głową
szczepu na pustyni cudzoziemskiej aglomeracji, gdzie rozbili
swoje niewidzialne namioty. Więc kto ma układy lub przyjaźń
Hassana, może mieć niezłe namiary z Nocnego Miasta.
Domy kurierów udostępnia pluskwa. Miniaturowy nadaj-
nik, zainstalowany bez wiedzy lokatora. Tak samo Szef, jak
i Stangret w każdej chwili mogą mieć informację, co się tam
dzieje. Jednak w mieszkaniu Kruszyńskiego od dość dawna
trwa nieprzenikniona cisza. Stangret zaczyna podejrzewać, że
Latawiec odnalazł i ogłuszył pluskwę. Powinien tam zajrzeć.
Jeśli mało prawdopodobne stało się faktem i Kurier z tym
drugim jakoś się zwąchali, mogli zalec u Kruszyńskiego, gdy
tymczasem cyngle uganiają się po mieście, próbując ustalić
miejsce postoju beemwu albo ślad Muła.
„Iść samemu — jeden na dwóch zdecydowanych. Zanim
strzelą, zechcą wiedzieć, z czym przychodzę. Od czego blef.
Dom obstawiony. Chcemy załatwić sprawę bez farby — przy-
chodzę pertraktować".
Nie bierze broni, tylko pojemnik z gazem obezwładniają-
cym. Jedzie do mieszkania Latawca. Naciska dzwonek i usta-
wia się z boku, poza zasięgiem wizjera. Żadnego odzewu.
Odchodzi, głośno stawiając stopy i zatrzymuje się na
półpiętrze. Czeka. Nic się nie dzieje. Wraca, otwiera drzwi
zapasowymi kluczami. Firma posiada duplikaty za zgodą
Kuriera, taki jest jeden z warunków umowy, zanim się wy-
puści człowieka na szlak. Oczywiście bez ważnego powodu
nie ma mowy o wdzieraniu się w prywatność, co nie chro-
ni przed wizytacjami podczas nieobecności Łącznika wów-
czas, gdy transportuje ładunek. Państwie oko konia tuczy.
Miejsce, gdzie człowiek żyje i mieszka, wiele o nim może
powiedzieć.
Ulga i rozczarowanie. W domu nie ma nikogo, nic nie
świadczy o niedawnej obecności i nic nie mówi o gospoda-
rzu. Stangret nie po raz pierwszy widzi to pomieszczenie,
poprawne, bezosobowe jak pokój hotelo»wy. Tylko niezbędne
sprzęty, tylko niezbędne naczynia, dzięki czemu niskie i cias-
ne wnętrze, jak dla większych lalek, wydaje się mniej ciasne
i niskie, ale nawet książki na półce sprawiają wrażenie deko-
racji, chociaż nie ma na nich ni odrobiny kurzu, podobnie jak
w całym mieszkaniu.
Bez przekonania zagląda do ściennej szafy. Trochę ubra-
nia, bielizny, kilka koszulowych bluz z kraciastej flaneli. Kil-
ka par butów, pościel, puste szuflady.
Ani fotografii, ani starych legitymacji, nieważnych do-
kumentów, bodaj pokwitowań za czynsz, światło, gaz, prze-
brzmiałych zaświadczeń, zapomnianych rachunków, papie-
rowych replik dokonanego, wyrzuconych jak drobiny piasku
przez powracającą falę na brzeg osiadłego życia.
Teraz to wszystko, przecież znane, po;strzega zupełnie ina-
czej, niepokojąco.
Jedynie na pulpicie jakby trochę obecności. Leżą tomy, zbro-
szurowane światłodruki, bruliony. Stangr et zapuszcza żurawia,
wszystko o elektronice, na czym zupełnie się nie zna. Przewra-
ca kartki bez przekonania i znudzony ma już odłożyć grubą
zszywkę z odbitkami zagranicznych doniesień, gdy natyka się
na zakładkę, właściwie kawałek pożółkł-ego papieru, złożony
- 218 -
- 219 -
kilkakrotnie w wąski, zaprasowany pasek. Wyraźnie zaznaczo-
no nim interesującą publikację i tak pozostał pewno zapomnia-
ny, wsunięty między stronice. Tekst jest wysoce specjalistyczny,
z równym powodzeniem mógłby czytać sanskryt. Odruchowo
rozwinięta zakładka jest bardziej przystępna. Po jednej stronie
jakieś cyfry, druga ujawnia zblakłą pieczątkę: pralnia chemicz-
na. .. Maria Łazarnik, Warszawa, ulica... Termin odbioru ubrań
sprzed kilku lat.
Łazarnik.
Maciek Łazarnik. Niewolnik soku z makowych łodyg bar-
dzo długo nie kłuł się poniżej zgięcia łokcia i nigdy ponad to
miejsce nie odwijał rękawów koszuli. Kiedy skancerowane
żyły przedramienia nie mogły już podołać wzrastającej ilo-
ści szpil, ślady na przegubach zasłaniał ochraniaczami, jaki-
mi ubezpieczają ścięgna ludzie ciężkiej pracy albo siłowego
sportu. Swoisty szyk. Nadgarstki z czarnej glace1 zapięte na
mosiężne sprzączki, dobrane rodzajem faktury i metalu do
pasa z klamrą w kształcie głowy lwa.
Technik pracujący w kanale pod brzuchami lokomotyw
mógł się tak nosić bez posądzenia o pretensjonalność. Mógł
zresztą nosić wszystko, należał do gatunku mężczyzn, którzy
w każdym ubraniu wyglądali dobrze i wszędzie na właściwym
miejscu. Piękny chłopiec o ujmującym sposobie bycia łatwo
pozyskiwał ludzi. Budził zaufanie.
Wywiady przyniosły dobre opinie. Ukończył z wyróżnie-
niem średnią szkołę techniczną. Zmuszony wcześnie zarob-
kować po śmierci ojca, propozycję Stangreta przyjął bardzo
chętnie. Miejsce w warsztatach kolejowych, oprócz korzyści
z kontrabandy, pensji, dawało staż pracy w określonej spe-
cjalności, warunek przyjęcia na zaoczne studia inżynierskie
— wyjaśnił swoje powody.
1 Glace — tkanina z jedwabiu, najczęściej stosowana na
podszewki.
- 220 -
„Poważny chłopak, myśli o dalszej nauce" — cieszył się
Stangret.
— Daleko? Bardzo dobrze — cieszył się kandydat. Naresz-
cie bez dramatów uniezależni się od matki, nieznośnie nad-
opiekuńczej. Przekonująco budował pozory. W istocie uciekał
od jej troskliwości i intuicji, zmęczony ukrywaniem wówczas
już najważniejszego zainteresowania. Uciekał od długów, je-
go demon coraz więcej kosztował. Z pożyczek, zaciąganych
u przyjaciół rodziny, uskładały się duże sumy. Nie miał z cze-
go zwracać, brał od jednych, żeby oddać drugim.
— Uczy się, boryka z niedostatkiem — jeszcze mu wierzo-
no, jeszcze nie utracił opinii.
Ten ćpun, umiejący narzucić sobie dyscyplinę ćpania, po-
trafił do końca oszukiwać wszystkich, widoczny niczym księ-
życ tylko po jednej, jasnej stronie. A czarne nadgarstki glace
i skórzane pasy, spięte wielkimi klamrami z mosiądzu, za-
częło nosić coraz więcej młodych ludzi w Małańcach. Lecz
w Małańcach nie można było zdobyć wywaru z makowej sło-
my. Za żadną cenę.
Zapas malał, jego wyczerpanie zbiegło się z dostawą Kle-
ju. Od pasażu Ściany Wschodniej dzieliło pięćset kilometrów
zimowych dróg, od matki i jej przyjaciół — długi, spłacane
przez nią ratami z wdowiej renty. Własnych pieniędzy nie
miał. Wszystkie zaliczki za pracę dla szlaku wydał na samo-
chód. Rzadką okazję. Zresztą w najbliższych dniach nie mog-
ło być mowy o nieobecności w depo. Czekano na transport.
Bez udziału ćpuna opiaty z dolin Hindukuszu nie opuści-
łyby diesla, zabawki pod stropem z luksferów, olbrzymiejącej
na obrotnicy w łapach dźwigu nad kanałem, gdzie po osiem
godzin dziennie musiał nie tylko wytrzymać, ale pracować
ten beznadziejny pochłaniacz makowego duru, aby mieć za
co karmić wyhodowanego w sobie demona.
I jeszcze świadomość nie do zniesienia. Kolejna przesyłka
w najlepszym razie nadejdzie dopiero za kilkanaście dni, jeśli
- 221 -
się coś zatnie na szlaku, mogą minąć tygodnie. Tak długo nie
poradzi sobie z głodem, udręczony brakiem pożywki uczyni
coś niepoczytalnego, splądruje aptekę, wedrze się do ambu-
latorium, zanim zabije go wyposzczony dżin, odbierający wo-
lę, uczucia, wszystko, poza jednym pragnieniem.
Zabójcza karma była na wyciągnięcie ręki. Wziął. Jedną
torebkę z mocnej folii. Po kilku godzinach wiedziano, rachu-
nek się nie zgadza. Alarm. Wiadomość przeskoczyła granicę,
przebiegła Imperium, wspięła na Paropamis, przez przełęcz
Salang pomknęła do Szerifu.
Za pierwszym razem podejrzenie nie padło na niego. Oczy-
wiście bałagan po ruskiej stronie! Przy trzecim transporcie
uzyskano pewność. Tak podpisał wyrok na siebie. Zanim przy-
słano kolejne cargo, został wyleczony.
Wyjęto złe ogniwo. Pokryto straty. Nic się nie stało. Lecz od
niego zaczęły się kłopoty. Przekleństwo ćpuna. Stangret nie
wierzył w nic, tylko w pieniądze i niezniszczalną świadomość,
pozostającą po człowieku. Osobowość ćpuna, nagle pozbawio-
na ciała, nie może oderwać się od miejsca, mści się, przeszka-
dza, ściąga klęski. Swoimi podejrzeniami w tej mierze nigdy
się z nikim nie podzielił, bał się śmieszności.
Jeszcze raz odczytuje pożółkły rachunek z pralni, odkryty
w specjalistycznej publikacji: Maria Łazarnik, Warszawa.
Skąd w tym mieszkaniu, bezosobowym jak pokój hotelo-
wy, jakby szczególnie dbano, aby nie pozostawić nic osobi-
stego — stary kwit z tym nazwiskiem pośród książek Kurie-
ra, Romana Kruszyńskiego.
Stangret nie może nie pójść do tamtego domu.
Na dalekim przedmieściu, w ogrodzie, parterowy budy-
nek z mansardą. Stare drzewa, żywopłot i ogrodzenie z siatki.
Na stopniu przed podcieniem mieszczącym drzwi wejściowe,
z pyskiem ułożonym na wysuniętych łapach leży ternew.
Z tego domu na obrzeżu miasta wyjechał przed kilku laty
nowo zaciągnięty Drugi, utajony ćpun, takie nosił miano w ję-
222
zyku szlaku, potocznie przezywany Mułem, jak i inni ograni-
czeni zadaniami do określonego miejsca. Pozostawił tu mat-
kę, która niewiele przeżyła syna. Naciska dzwonek.
Zza bryły domu pojawia się mężczyzna, wyszedł innym
wejściem, ze schodka podnosi się ternew, idzie ku bramce
przy nodze gospodarza, w połowie drogi dołącza drugi pies
i tak stają naprzeciw Stangreta.
— Proszę — mężczyzna uchyla furtkę.
Stangret waha się tylko chwilę, nawet nie wiadomo, czy
tamten zauważył, ale trzaśniecie automatycznego zamka od-
biera nieprzyjemnie, nieprzyjemnie dudnią drewniaki gospo-
darza po ścieżce wyłożonej trylinką, nieprzyjemnie odczuwa
oddechy dwóch ternewów, człapiących tuż za nim z gospoda-
rzem pośrodku.
„Dlaczego o nic nie pyta? Wsiąkłem — pewno obaj są tutaj
— czekają. Dałem się zwabić — stary kwit z adresem położy-
li umyślnie. Bez paniki — liczyłem się z podobną możliwoś-
cią, nic się nie zmieniło. To nie cyngle — nie lubią strzelać.
Zechcą wiedzieć, z czym przychodzę. Nie mają gdzie sprze-
dać towaru".
Sień. Korytarz. W wielkim pokoju, zielono przyćmionym
od drzew zasłaniających okna, Stangret może usiąść. Naprze-
ciw gospodarz, po obu stronach jego fotela legły psy.
— Zastałem Romana Kruszyńskiego? — Stangret nie de-
cyduje się na wymyślony powód przyjścia do tego domu.
Teraz zamiast olbrzymich owczarków francuskich ma za
sobą drzwi, niewiadome czające się za ich biało lakierowany-
mi skrzydłami sprawia, że bardzo dokładnie czuje swoją gło-
wę, wystającą ponad oparcie biedermajerowskiego fotela. Ale
nikt stamtąd nie wybiega, nie opiera lufy o jego potylicę, nikt
od niego nic nie chce, o nic nie pyta, nie stawia warunków,
nie przejawia najmniejszego zainteresowania.
Czuje się unieruchomiony na zawsze w tym nieco zanie-
dbanym pomieszczeniu, urządzonym sprzętami z pozaprzesz-
223 -
łej epoki. Pokój, mimo spłowiałych tapiserii, zmatowiałej poli-
tury, zachował swój pozaprzeszły wdzięk, przesycony zależnie
od liści za szybami przegarnianymi wiatrem, zielonkawym
światłem, ruchomym i zmieniającym natężenie, jak gdyby
w głębinie przepływały bystrza podwodnych prądów.
Falująca smuga jasności wydobywa z półcienia portret za-
wieszony nad sekreterą. Dwie twarze, uśmiechniętej mło-
dej kobiety i podrostka. Znajome twarze. Przez chwilę szuka
w pamięci, gdzie i kiedy je widział. No tak, Maria Łazarnik
i ten jej ćpun. Tylko oboje znacznie młodsi od zapamiętanych.
Właściwie ten wizerunek nie przypomina ćpuna, jaki pozostał
w pamięci Stangreta. Ile tu może mieć lat? Osiem, dziesięć.
Lecz uczesanie kobiety podpowiada lata sześćdziesiąte, wte-
dy ćpun nie mógł być taki duży, urodził się pod koniec tam-
tej dekady. Nie, nigdy nie widział ani Maćka ani jego matki
w wieku zarejestrowanym na tym portrecie.
— Chciałbym się widzieć z Romanem Kruszyńskim.
— Słucham pana.
Nareszcie dociera do Stangreta, że tak się nazywa gospo-
darz, mężczyzna rosły, dobrze umięśniony, ale w wieku wię-
cej niż średnim.
— Szukam młodego człowieka.
— Domyślam się. Nazwisko Kruszyński nie jest rzadkoś-
cią. I muszę pana przestrzec. Już kilka osób pytało, czyja to
jestem ja. Wydaje się, że ktoś sobie wypożyczył moją tożsa-
mość, chyba będę musiał pójść z tym na milicję.
— Przepraszam pana, wobec tego czy może mi pan powie-
dzieć, do kogo należy dom?
— Do mnie. Kupiłem go przed kilku laty.
— Można wiedzieć, od kogo?
— Od Marii Łazarnik. Musiała spłacić wierzycieli, syn na-
robił długów. Tyle mi powiedziała o sobie — zauważył, na co
patrzył gość. — I proszę nie pytać, kto jest na portretach, bo
nie wiem. Nabyłem posesję z całym dobrodziejstwem inwen-
- 224 -
tarza i interesuje mnie ewentualna wartość antykwaryczna
tych przedmiotów — gestem zagarnia sekreterę z podobizna-
mi utrwalonymi różną techniką, kilka miniatur, dagerotypy,
współczesne zdjęcia.
— Jak dawno kupił pan nieruchomość?
— A kim pan w ogóle jest?!
— Prywatna firma detektywistyczna — Stangret wycią-
ga legitymację, fałszywą i dobrze podrobioną, podobnie jak
on sam.
— Agent? Zjeżdżaj, ale już, bo poszczuję psami! — nie-
oczekiwanie wpada w złość gospodarz. Ternewy podrywają
się z parkietu, postępują krok, wlepiają ślepia w gościa i nie-
ruchomieją.
— Przecież pana nie obraziłem — Stangret zastyga ze swo-
im nieprawdziwym dokumentem w ręku.
— Detektywi na całym świecie współpracują z policjami,
przedłużają palce tajnym służbom, tylko dlatego ich toleru-
ją. Nie cierpię farbowanych łapsów, z dwojga złego wolę au-
tentyk, niż takie draństwo!
— Panie, zarabiam na życie.
Gospodarz przygląda się Stangretowi, jakby go zobaczył
na nowo. Twarz mu łagodnieje.
— Dobra, niech ci będzie. Powtórz, co chciałeś wiedzieć
i spieprzaj.
— Jak dawno kupił pan ten dom?
Mężczyzna wymienia datę sprzed kilku lat, Stangret pa-
mięta. Wtedy Maciek już został wyleczony, także wtedy po raz
pierwszy przyszedł do wozowni poszukujący pracy mechanik
samochodowy, który z czasem okazał się elektronikiem ukry-
wającym dyplom, późniejszy kurier Roman Kruszyński.
XI
W szparze uchylonych drzwi na uwięzi dwóch łańcuchów uka-
zuje się oko, zapłynięte różowo-brązową plamą.
— Przysyła mnie Kornet.
— Uciekaj. Szukają ciebie Ony. Złaja też była, nie mundu-
rowa, w wycieruchach. Przygrozili odpowiedzialnością i poszli.
Ony o bytności glinowa wiedzą, pewno temu nie zrobiły kotła.
— Bili panią po twarzy?! — w półcieniu korytarza niezwy-
kłej barwy rozległy naciek wokół powieki przywodzi na myśl
krwawą wybroczynę.
— Takie oczy teraz się nosi — groźnie obniża się smolista
brew nad umalowanym policzkiem.
— Przepraszam, nie zdążyłem się jeszcze zorientować...
— I nie zdążysz, jeśli zaraz nie spłyniesz. Górą, na dole Ony,
mogą być blisko. I odsuń nogę od peta przy futrynie. Ony zo-
stawiły, chcą wiedzieć, czy będę komu otwierała. Palanty mro-
żone, w pieluchy lały, jak ja już umiałam włosa z klamki nie
strącić, a wejść. Bierz! Co się wytrzeszczasz, przecinaka nie wi-
działeś? Piętro wyżej strych zagrodzony kratą, krata zakluczo-
na. Z poddasza jest przejście na drugie, stamtąd na dach, da-
lej radź sobie, jak umiesz. Czego się gapisz? Nie wiesz, co tym
zdziałać? Ukręcić kłodę. Robi się cik na obwarzanku z żelaza,
co jest przetknięty przez skobel, albo na uchu skobla, ma się
rozumieć w najcieńszym miejscu. I nigdy nikomu nie przyznaj
się, kto dał ci narządź, inaczej zostaniesz za wściekłego psa, nikt
swój w potrzebie ręki ci nie poda. Brykaj i niechaj cię święty
Jan Nepomucen ma w opiece, bez pomocy niebieskiej czarno
dla ciebie widzę — awangardowe oko znika, wysuwa się i cofa
ręka, palce — wykończone też podróżowionym brązem — ko-
rygują ułożenie niedopałka, wetkniętego przy framudze, drzwi
zamykają się bez odgłosu przyciskając okurek do progu i wy-
gląda, jakby szczątek papierosa nigdy nie był naruszony.
Daniel nie ufa radom narzeczonej Korneta. Wraca do przed-
sionka, obszernej wnęki z oknem za załomem korytarza i —
niewidoczny już z tamtego mieszkania — przystaje przed
windami. Jedna, nieczynna, tkwi poniżej poziomu, druga jest
w ruchu. Dopiero teraz rejestruje odgłos ślizgu przemieszcza-
jącej się kabiny. Szczęka hamujący mechanizm i wprost z ot-
wartych drzwi szarżuje krępy mężczyzna.
Daniel nigdy nie widział szybkiego jak jaszczurka cyngla
wozowni. Supeł, przygotowany, zanim wszedł do akcji, niejako
z marszu rozpoznaje oglądanego na fotografii Muła i wykorzy-
stuje przewagę. Skok. Pochylenie. Głowa wciśnięta w barki.
Cios. Bykiem trafia Daniela w splot słoneczny. Daniel słania
się, ciemne kręgi wirują przed oczyma.
„Nie upaść — zatłucze. Dałem się zaskoczyć —jestem ści-
gany — ścigany — polują na mnie".
Wznosi ramię, przedłużone o przecinak na długich uchwy-
tach i wkłada w rozmach całą moc. Narzędzie spada na głowę
przeciwnika, lecz dzieje się coś niezrozumiałego, ciemię sprę-
żynuje, jakby było elastyczne i prawie odbija uderzenie. Daniel
czuje mrówki w palcach, ręka drętwieje, omal nie wypuszcza
szczypiec, w myśli jawi się wspomnienie cyborga z powieści fan-
tastycznej. Konus nawet się nie zachwiał na swoich mocnych,
krótkich nogach i w tym samym promilu chwili jego stopa sta-
je się wskazówką cyrkla. Zakreślając odcinek koła wbija się
w biodro Daniela podkutym trzewikiem. Dopiero zasklepione
po postrzale, reaguje porażająco, ból odbiera swobodę oddechu,
przygina do ziemi. I wtedy napastnik traci impet, tylko dlatego
pięść opięta szpadryną1 nie trafia Daniela w podbrzusze.
1 Szpandryna — kastet.
- 226 -
- 227 -
Nagle obniża się i niknie pod włosami czoło cyborga. Zwy-
czajna krótka szawelura1 osuwa się na twarz, zasłania oczy,
jakby ściągnięta wraz z czerepem. Pauza trwa mgnienie.
Dźwig wciąż jeszcze stoi na ich piętrze, Daniel wskakuje,
ślizg rusza. Ostatnie, co dostrzega przez umykającą w dół
wąską, podłużną szybę w drzwiach zamykających szacht, to
skalp, opadający z czoła cyborga.
„Trzasła kość z pokrywy czaszki. Trzeba było posłuchać
narzeczonej Korneta. Cyborg nie przyszedł sam, na dole
mnie wykończą. Na dole mogą być ludzie — ludzie uciek-
ną, udadzą, że nie widzą. Może zniszczyłem elektroniczny
mózg? Leży z rozbitym uzwojeniem. Jeśli jest ich więcej,
zginąłem — windę można zatrzymać na każdym podeście
— decyduje kolejność dyspozycji — wydłubią z klatki jak
swego. Wrócić — nie mam nic do stracenia — uciekaj górą,
powiedziała".
Manipulując wyłącznikiem ostatniej kondygnacji, unie-
możliwia dostęp do kabiny z zewnątrz, mijając drugi poziom,
hamuje przyciskiem stopu, zmienia kierunek, rusza z powro-
tem. Przezornie nie dojeżdża na najwyższe piętro. Wyskaku-
je z dźwigu na przedostatnim i unieruchamia mechanizm
kawałkiem papieru, zatkniętym między framugę a drzwi za-
mykające szyb. Wspomagany tym swoim zmysłem dzikiego
zwierzęcia wyostrzonym w Puszczy, wciąż czując skutki mor-
derczych ciosów, przebiega stopnie, dzielące od poddasza. Nie
spotyka nikogo.
Jednym zwarciem szczęk przecinaka rozdziela pałąk kłód-
ki i zamyka za sobą żelazną kratę, blokującą wejście. Między
prętami na powrót zahacza zamek o skoble w taki sposób,
aby od strony schodów nie było widać uszkodzenia zaczepu.
Strych. Następny. Wyjście na dach, zaraz kończy się względ-
1 Szawelura — eleganckie uczesanie.
nie równa płaszczyzna i zaczynają zasadzki architektonicz-
nych bajerów. Karkołomne różnice poziomów, występy z lica
budynku, spady poszycia, mające w założeniu rozbijać mo-
notonię bryły, niczego nie zmieniają, służą jedynie zatrzymy-
waniu wody deszczowej i topniejących śniegów.
Krawędź. Pod nią pionowa ściana. Jedenaście pięter. W do-
le wyliniałe trawniki, anemiczne latarnie, wątłe drzewa, geo-
metria dróżek wyłożonych kostką betonową, ławice parku-
jących samochodów, nieczynny kiosk „Ruchu", gromadka
dzieci, gdzieniegdzie przechodzeń z torbą na zakupy, psy jak
żywe przecinki.
Zawraca, rączką stalowych nożyc odrywa zamek u kolej-
nych drzwi, wydostaje się na podstrysze. Forsuje jeszcze jed-
ną kratę zabezpieczającą, a chociaż to już inny ciąg komunika-
cyjny, znowu staje wobec wyboru: schody czy winda? Stawia
na dźwig, nie spotyka nikogo.
Wchodzi w osiedlową przestrzeń, pustą, chociaż utkaną me-
trami lakierowanej blachy, skręca w najbliższą alejkę, w na-
stępną. Przyspiesza, biegnie, wydostaje się na ulicę poza blo-
kowiskiem, wskakuje do ruszającego autobusu, przesiada się,
kluczy, zmienia tramwaje, taksówki, nie dowierza otaczają-
cym ludziom, tłumowi. Wszędzie czai się podstęp. W nastro-
ju graniczącym z paniką dociera na kolonię w innej dzielni-
cy, wyłuskuje beemwu spośród zwartej masy aut należących
do tutejszych lokatorów i rusza przed siebie.
Szuka niezatłoczonej stacji benzynowej. Na resztce pali-
wa dotacza się na skraj miasta. I tutaj nie luźniej. Taki sam
ścisk pod oświetloną wiatą osłaniającą pompy. Nie ma wybo-
ru, bak jest prawie pusty, musi dołączyć do ślimacznicy wo-
zów kilkakrotnie opasujących placyk. Ustawia się za ostat-
nim zderzakiem i czuje się jak tarcza strzelnicza.
Czas zamiera.
Dopiero co zniesiono racjonowanie benzyny, od kilku dni
trwa stan oblężenia miejsc sprzedaży, ludzie nie ufają trwa-
- 228 -
- 229 -
łości wolnego obrotu tym towarem, biorą, ile mogą i tankują
we wszystko, co jako tako da się zatkać. Czynniki nawołują
do umiarkowania, w przeciwnym razie zapowiadają niewy-
dolność zaspokojenia popytu i powrót do ograniczeń, co naj-
skuteczniej wzmaga napór na dystrybutory. Ludzie kupują za
wszystkie pieniądze i napełniają najbardziej nieprawdopodob-
ne pojemniki. Posady miasta minuje benzyna, ludzie miesz-
kają na benzynie, piwnice, garaże, balkony, ogródki działko-
we parują benzyną.
Wreszcie Daniel może wyprowadzić wóz z zatoczki, ale ja-
kiś gest, zdawkowa wypowiedź człowieka z obsługi sprawia,
że z trudem opanowuje agresję.
„Dostaję bzika ze strachu. Jezu! Jeśli się nie pozbieram,
mogę zrobić krzywdę Bogu ducha winnemu.
Znowu rusza, byle dalej od skupisk aut i ludzi. Dopiero
gdy z obu stron szosy nadbiegają zagaje, skręca w leśną dro-
gę. Samochód maskuje w zaroślach, sam zaszywa się dalej,
pod nisko opuszczone gałęzie świerka, owija kocem zabra-
nym z wozu i siada wsparty o pień drzewa. Nie może uciec
od siebie.
Ten osaczony, przegrany i bardzo samotny człowiek, to on.
Dopiero w pełni odczuwa szczególny rodzaj swojej izolacji.
Przybysz z innego wymiaru, już nigdy nie będzie mu dane
bodaj odetchnąć pośród ludzi najbliższych. Usiąść między ni-
mi w jednym z tych domowym sposobem reperowanych fote-
li, które zaczęły się rozpadać, zanim została spłacona ostatnia
rata. Więc nie wyciągnie się w kulawym rozchwianym siedzi-
sku z zaklęsłymi poduchami i nie pochyli nad talerzem gorą-
cej zupy, postawionym na podłużnej ławie wzrostu basseta, na
czym jedzenie, zwłaszcza płynnych pokarmów, wymaga spe-
cjalnej techniki, wypracowanej z czasem przez rodzinę Da-
niela, ponieważ rozmiary mieszkania wykluczały posiadanie
zwyczajnego stołu.
Co dalej?
230
Nie ma dokąd pójść. Normalnie żyć nie może, do więzienia
nie wróci. Za nic. Z dnia na dzień oczekiwać wyroku Tamerla-
na, w celi, w misce polewki, we śnie, na szosie. W starciu z cy-
borgiem miał jeszcze jakąś szansę, za murami — żadnej. Zwie-
rzę w rzeźni. Pośród sfrustrowanych albo skrzywionych przez
rodzaj pracy dozorców, wśród rygorów ciężkiego zakładu, suro-
wej dyscypliny formalnej, etycznie okaleczonych ludzi, świata
niepisanych anty-kodeksów, odwróconych wartości, zbrodni-
czych hierarchii, barbarzyńskich obyczajów. Nigdy.
Każde rozwiązanie wydaje się beznadziejne. W końcu i tak
dopadną, zatłuką. Nie sprosta niesamowitemu cyborgowi.
Nawet się nie zachwiał, zdzielony stalowymi szczypcami. Po-
dobnych widywał dotychczas tylko na filmach. Kinowi su-
permeni z największej masakry wychodzili tylko z przylep-
cem na szczęce.
Daniel czuje każdy mięsień, każdą kość, w biodrze płonie
ogień. Szczęściem pięść opięta szpadryną nie dosięgła pod-
brzusza. Dlaczego? Jeszcze raz przywołuje obraz chybionego
ciosu, ciosu na oślep i wreszcie zaczyna rozumieć, jaki skalp
osunął się na oczy cyborga. Rodzaj kasku, ochraniacz zama-
skowany sztucznymi włosami. Pękł pod uderzeniem przecina-
ka i część skorupy, spadając, zasłoniła tamtemu pole widzenia.
Tylko dlatego kułak opięty stalową rękawicą utracił impet.
„Konus przyłożył po dupie — chłopaczek w bek i chce do
mamy. Fachowiec... Ci z wozu fachowcy, tylko za bardzo pewni
siebie. Zapasiony sternik z krypy przywykł do zajęcia, jakby
woził pomidory, i nie jest pewne, czy strzelał ze swoj ego Walte-
ra przynajmniej do pustej flaszki. W średnim wieku, urządzo-
ny, bardziej obowiązkowy, mniej skłonny do ryzyka, przywykł
do osłony potężnej kolonii. Latawiec z beemwu — homo my-
ślący, nie nosi broni, żeby nie musieć jej użyć. Zasada życiowa
— nie zabijaj. Ewangelista pieprzony. VIP-y z pewnością o tym
nie wiedzą. Oddał ładunek walkowerem — z gołą ręką nie miał
szans. Nie byłbym zdolny go zabić, on o tym nie wiedział. M i
231 -
mo wszystko dziwny — jakby nie chciał robić mi zbyt dużych
trudności. Przeszkadzał mi jakby bez przekonania. Wystarczy-
łoby, żeby jakiś drucik przełożył inaczej. Świadom następstw
utraty cargo wybrał status ofiary, dlatego poszło gładko. Prawie
uwierzyłem w swój geniusz — głupi — miałem szczęście. Nie
powiodło się z konusem — gdyby nie ochronny czepiec, leżał-
by teraz z rozłupaną czaszką — trup albo ciężkie uszkodzenie.
Robię postępy — już coraz łatwiejsza zgoda na cudzą śmierć.
Humanista erdolony. Jakbym zaczął mózgować, kiedy napada
jakiś pawian — byle łajza z procy mnie ustrzeli".
Mija napięcie, ogarnia zmęczenie, Daniel odzyskuje po-
szum nocnego lasu, jego przyjazną ciemność. Zasypia.
Przytomnieje nad ranem skostniały i przenosi się do wo-
zu. Włącza ogrzewanie i znowu zasypia. Budzi się o białym
dniu, myśl ma jasną. Nie wróci do garażu. Skoro trafili za
nim do kobiety Korneta, mogą też trafić pod adres wynaję-
ty z ogłoszenia.
Znowu na szosie.
Daleko odjechał od miasta. Dawno skończyły się przy-
stanki miejskich autobusów, pozostała linia pekaesu. Skrę-
ca w krzyżówkę i w napotkanej po drodze wsi znajduje gości-
nę dla samochodu. Miejsce na klepisku w stodole. Gospodarz
nie chce słyszeć o zapłacie, zaprasza na śniadanie i Danielo-
wi niezręcznie jest odmówić.
— Ziemia pana interesuje? — pyta, kiedy po jajecznicy na
słoninie siedzą przy cienkiej kawie, podanej w reprezentacyj-
nym pokoju pełnym błyszczących mebli i syntetycznych tka-
nin. — U nas, wie pan, jeszcze zwyczajna wieś. Nieużytki do
wzięcia, nie taki ścisk, jak bliżej miasta. Najdrożej przy wo-
dzie. Ja osobiście nie sprzedaję, mój grunt dobrej klasy, jak
się letników nabuduje, zbyt będę miał blisko.
— Chciałbym się rozejrzeć, mogę zostawić samochód?
— Pewno. Niechaj nie widzą, czym pan jeździ, bo stawkę
wywindują. Może postać, mnie nie przeszkadza.
- 232
Do rzeki jest kilka kilometrów. Wychodzi za wieś, w per-
spektywę upraw wybrukowanych bladymi głowami kapusty,
na miedze pośród rozet kalafiorów w kryzach ciemnozielo-
nych liści, skroś falujących pióropuszy selerów, pietruszki,
marchwianej naci. W oddali pyka traktor, ludzie na polach
zbierają kartofle, w powietrzu zanika opar, nasycony perło-
wym światłem wrześniowego poranka. Za wydmami poroś-
niętymi turzycą, za gajem karłowatych sosen, olbrzymich ja-
łowców podszytych wrzosem, płynie Bug.
Daniel goli się brzytwą po dziadku, kąpie, parokrotnie prze-
pływa szeroko rozlany nurt jesiennie zimny i jesiennie spło-
wiały, później biegnie wzdłuż brzegu piaszczystym torem
ubitym przez żywioł, mokre ciało suszy ruch i chłodna bryza
od wody. Naciąga ubranie, zaszywa się pośród zarośli i grze-
je jak gad, leżąc na słonecznej plamie. Dłużej już nie da się
odsuwać myśli: co dalej?
Łatwiej było porwać ładunek, niż wziąć okup. Wreszcie za-
czyna to rozumieć. Nie ma żadnego oparcia, nikogo do pomo-
cy. Nie może czekać. Brakuje najbardziej deficytowych warto-
ści: oddanego człowieka, czasu, pewnej kryjówki. W sytuacji
podwójnie ściganego cenny fracht stał się dziedzictwem Tan-
tala, wszystko w otoczeniu Daniela zamienia nie tyle w ka-
mień, co w pocisk lub inne śmiercionośne narzędzie. Nie wy-
targuje za opiaty amnestii u jednych, ni życia u drugich. Nie
wydostanie pieniędzy. Znikąd. Nie przyjmą w komis, nie ku-
pią na bazarze, nie będzie mógł z towarem uciec.
Jeśli nie przezwycięży chciwości, nie wyzwoli się z zatru-
tego czaru przypadkiem zagarniętej, niewiarygodnie dużej
fortuny, zginie. Przeklęte cargo nawet nie zapewnia względ-
nego bezpieczeństwa, co najwyżej dopóki nie zostanie odzy-
skane przez Tamerlana.
Niełatwo odrzucić bogactwo, nawet jeśli skończyło się
złudzenie możliwości zamiany na monetę. Mimo trzeźwej
oceny Daniel nie może pogodzić się ze stratą, więc odkłada
233
decyzję na bliżej nieokreślone „później". Najpierw przygo-
tuje ucieczkę, potem postanowi: zaniechać czy podjąć jesz-
cze jedną próbę wyciągnięcia korzyści ze swojej kłopotli-
wej zdobyczy.
W pierwszym rzędzie musi pozbyć się fałszywej tożsamo-
ści, przewidzianej przez Tamerlana na wypadek zagrożenia,
musi zniszczyć ich papiery, wystarać się o nowe, równie nie-
prawdziwe nazwisko, lecz nieobciążone ewidencją organiza-
cji. Ale na to także potrzebny jest czas, kryjówka dla samo-
chodu i względnie spokojny dach nad głową. Przychodzi na
myśl pożegnanie dziewczyny z Pohory.
— Masz się gdzie podziać w Warszawie?
— Miałem.
— Na wszelki wypadek zapamiętaj telefon do mojej przy-
jaciółki. Nazywa się Kama. Jeśli już zupełnie nie będziesz
wiedział, co ze sobą zrobić, zadzwoń i powiedz: przychodzę
od Anielki. Dodaj: miej serce i patrz w serce. Nie zapomnij,
to ważne. Znak, że naprawdę ja cię przysyłam.
Jeszcze raz Daniel przebiega w pamięci tylekroć rozpatry-
wane miejsca i dochodzi do wniosku, że bezpieczne schronie-
nie może znaleźć w Warszawie jedynie u nigdy niewidzianej
koleżanki dziewczyny ze stanicy na Pohorze.
Nic o niej nie wie, nie zna adresu, nazwiska, niczego oprócz
imienia i numeru telefonu. Nie wiadomo, czy zechce pomóc.
Najłatwiej odprawić kogoś obojętnym głosem w słuchawce.
Musi jednak spróbować, ponieważ wszyscy inni, także zu-
pełnie obcy ludzie, w jakiejś mierze związani z otoczeniem
Daniela, mogą pozostawać w kręgu uwagi przeciwnika, sko-
ro w swoich wyliczeniach nie pominął nawet narzeczonej
Korneta.
Znowu na szosie.
Teraz jednak nie toczy się byle przed siebie. Wraca, gdy za-
czynają się znajome zagaje, gdzie spędził noc, zwalnia wypa-
trując drogowskazu, który mijał rano.
- 234 -
Do leśnictwa dwa kilometry — informuje czarny napis na
biało emaliowanym ramieniu przytwierdzonym do słupa. Da-
niel skręca w dukt, kontrolując odległość na liczniku. Zegar
wybija tysiąc pięćset przebytych metrów, Daniel gasi motor,
od niewidocznych jeszcze zabudowań niesie się wielogłos
ujadania, Daniel otwiera maskę, odłącza zasilanie, zamyka
unieruchomiony pojazd, idzie ku leśniczówce. Towarzyszy
mu psia wrzawa, za płotem pieni się sfora. Z głębi podwórka
wychodzi mężczyzna w kombinezonie, zbliża się do ogrodze-
nia, ucisza zwierzęta.
— Panie leśniczy, pomóż pan, pieprzony rzęch rozkraczył
się paręset metrów stąd...
— Leśniczego nie ma, wróci wieczorem. Pani leśniczyna! —
Otwiera się okno, wychyla z niego kobieta. — Na naszej dro-
dze zepsuł się człowiekowi pojazd, chce u nas zostawić, za-
nim się nie rozejrzy za reperunkiem, przyjąć?
— Oczywiście.
— Dziękuję pani — kłania się Daniel.
Mężczyzna w kombinezonie przyjeżdża na dukt trakto-
rem.
— Ładny mi rzęch, ile to trzeba mieć pieniędzy na taki wó-
zek — mówi z urazą. Czuje się oszukany, z niechęcią zakłada
łańcuch na zaczep pod zderzakiem.
— Panie, jestem tylko furman. Bryka należy do Niemca. Ro-
bi interesy z moim dyrektorem. Zachciało im się drzewa do ko-
minka, to myślę, przewiozę się takim autem, czemu nie. No i się
przewiozłem, a niech to! Szczęściem zaparł się blisko leśniczów-
ki, co ja bym zrobił na szosie, sam jeden, strach pomyśleć.
— Ano prawda, zanim by pomoc znalazł, może by karose-
ria została, a może i nie. Dobra, postawi się pod dachem i pod
kluczem — mężczyzna w kombinezonie odtajał, życzliwie od-
nosi się do człowieka, którego nie stać na beemwu. Wprowa-
dza samochód pod dach budynku z wrotami zamykanymi na
okazały rygiel i okutymi żelazem.
- 235 -
Daniel rewanżuje się Armenką z zapasu Kuriera. Drugą bu-
telką obdarowuje Leśniczynę. Kobieta wymawia się ceremo-
nialnie, ale Daniel ładnie nalega i gościniec zostaje przyjęty.
— Nie wiem, kiedy uda się załatwić naprawę. Widzi pan,
chcę, żeby Niemiec najpierw sam zobaczył uszkodzenie. Zde-
cydował, skąd brać serwis. Jak długo wóz może u was po-
stać?
— Ile będzie trzeba. Zaczekaj pan, podrzucę do czerwo-
niaka — ofiarowuje się mężczyzna w kombinezonie i wypro-
wadza motor.
Pozostawia Daniela na końcowym przystanku autobusu,
gdzie oprócz wiaty, połamanej ławki i kosza na odpadki zasy-
panego lawiną śmieci jest automat telefoniczny z amputowa-
ną słuchawką. W poszukiwaniu działającej łączności ogląda
jeszcze parę w różnym stopniu okaleczonych urządzeń, czyn-
ne znajduje dopiero na poczcie.
— Kama, słucham?
Daniel powołuje się na Anielkę, wtłacza w membranę cy-
tat z Wieszcza o sercach, możliwie cicho, bo w ciasnocie urzę-
du rozmowa z aparatu bez osłony staje się własnością wszyst-
kich oczekujących na swoją kolej.
— Przychodź. Daleko jesteś?
— Nie ma znaczenia. Powiedz, gdzie.
Piękna dzielnica. Kiedyś przytulisko złodziei, włamywa-
czy, nożowników i tym podobnych rzemiosł spowinowaco-
nych z kryminałem, lumpów, alkoholików, nieudanych bio-
grafii i zwyczajnej biedy, bytującej w krzywych ruderach na
przestrzeni między ruiną królewskiej rezydencji a cmenta-
rzem, gdzie wokół kaplicy na nagrobnych płytach widnieją
nazwiska, wpisane od wieków w Historię.
Wraz z restauracją pałacu, ogrodów, dworskich zabudowań,
poczęła się sanacja osady. Odchodzili dotychczasowi właści-
ciele parceli, rugowani jako Element przymusowym wyku-
pem na ostatnie siedlisko za murem miejscowej nekropolii,
- 236 -
której także dopisała swoista koniunktura. Nowe elity: wła-
dza, pieniądz, wielcy złodzieje i zupełnie świeża warstwa: Po-
wracający, po wzniesieniu siedzib zatroszczyli się o kwatery
na wieczny spoczynek, odkupując od podupadłych rodzin ca-
łe grobowce, połowę, ćwiartkę albo chociaż miejsce w kryp-
cie, a im bliżej kaplicy, im bliżej sąsiedztwa tamtych histo-
rycznych i herbowych, tym drożej.
Żadna cena nie odstraszała. Należało do szyku — mieć re-
jentalnie potwierdzony własnościowy grób w tak szacownym
otoczeniu. A gdy nowa warstwa na dobre osiadła w nowym
miejscu, zaczęła się bezwzględna walka o niedopuszczenie
nowych. Piękna dzielnica zaczęła uchodzić za bardzo dobrą
dzielnicę. Jedno było pewne — drogą.
Domu Kamy z zewnątrz prawie nie widać. Tylko szczyt
i czerwone gąsiory kalenicy. Posesję ze wszystkich stron ota-
cza wysoki biały mur, za nim strzyżony, równie wysoki żywo-
płot. U wejścia waruje nowoczesna technika, zanim uchyliła
się furta, Daniel chwycony w ekran wideofonu, musiał znów
powtórzyć wers o sercach.
W środku równo zniwelowany teren porośnięty przyciętą
trawą, okolony gęstwą pnączy, sztuką ogrodniczą uformowa-
nych w równe bloki zwartej zieleni przypomina patio. Na tle
kępy srebrzystych świerków parterowy dom z ciosu, terako-
towej cegły, dachówki i białego tynku. Holenderskie okna,
szklone kwadratami małych szyb. Ramy, na pozór delikatne
szprosy i szczebliny obłożone ciemnym drewnem, są z har-
towanej stali, zabezpieczają lepiej od krat i bez ich przygnę-
biającego widoku.
Zanim Daniel przemierzył kamienne płyty, wyznaczające
ścieżkę pośród zieleńca, pod łuk ganku z drzwi także w ażu-
rach kwadracików szkła wychodzi dziewczyna. Ukośny pro-
mień słońca zapala światłość wokół jej głowy. Gładkie włosy
zebrane w harcap, na całej powierzchni wymykają się drob-
nymi kędziorkami, stwarzając wrażenie złocistej aureoli.
- 237 -
— Wejdź — zagarnia Daniela ruchem ramienia i prowadzi
przez wyłożony markieterią1 przedpokój do izby, urządzo-
nej na krój angielskiego pubu. Boazeria, stare fajanse, sta-
ra miedź.
Przy płycie ze szkliwa elektrycznej kuchni stoi nijaka ko-
bieta, ubrana w czarną princesse, biały fartuch obszyty wa-
lansjenką i w koronkowym stroiku na siwiejących włosach.
Odpowiada skinieniem na powitanie Daniela.
— Siadaj. Zjemy obiad — zaprasza dziewczyna.
Nijaka w princessie stawia wazę na stół. Z naczynia bu-
cha para, roznosi zapach. Daniel czuje skurcz w żołądku, nie
miał nic w ustach od wczesnego rana, od przeszło miesiąca
po raz pierwszy siedzi przy stole i je gorącą zupę na porce-
lanie cienkiej jak skorupka jaja, opycha się niewiarygodnie
smacznym mięsem, podanym w wieńcu pokrytych chrupią-
cą skórką brązowych kulek z ziemniaczanej masy.
Po jedzeniu dziewczyna zabiera Daniela i dzbanek z kawą
do salonu. Obrazy w złoconych ramach, pers na podłodze, kilka
antyków. W pobliżu kominka współczesna kanapa i fotele obi-
te skórą o fakturze mięsistego jedwabiu. Całość podporządko-
wana przestrzeni, podkreślająca — zwłaszcza kruche rokokowe
sprzęty, rozmieszczone pod ścianami — wielkość pokoju.
Daniel zapada w miękki leniwiec, przyjmuje kieliszek bran-
dy i parującą filiżankę z rąk dziewczyny, wypielęgnowanych rąk
bez pierścionków, bez żadnych ozdób, z paznokciami pociągnię-
tymi perłową emalią w bardzo delikatnym odcieniu różu.
Kama podsuwa kunsztownej roboty szkatułkę. Na matowym
wieku z puncowanego2 srebra lśni nałożony i wypolerowany
1 Markieteria — technika polegająca na układaniu na powierzchni
zdobionego sprzętu wzorów złożonych z kawałków drewna.
2 Puncowanie — metoda zdobienia polegająca na wybijaniu wzo-
ru za pomocą metalowego narzędzia — puncy.
- 238 -
roślinny ornament, wypukły, trójwymiarowy, inkrustowany
bursztynem. Pachnie dobry tytoń, w przegrodach leżą różne
papierosy i najlepsza Hawana. Grube, ciemne Grand Corona,
wysmukłe, jasne zwijki Monte Christo Special pod banderola-
mi z sygnaturą Upmana, pieczołowicie ułożone w firmowych
pudełkach, splecionych z jakiejś egzotycznej słomy.
— Dziękuję, nie palę — Daniel odczuwa skrępowanie. Nie
wyobrażał sobie takich szyków u przyjaciółki pomocy ze sta-
nicy.
— Cieszę się, że ona nareszcie kogoś ma — uśmiecha się
dziewczyna.
— Pani mnie źle zrozumiała.
— Ona mówiła to samo. No nic, wasza sprawa. Miałam od
niej wiadomość — Kama wybiera długiego cienkiego papie-
rosa ze złotym ustnikiem, krzesze ogień złotą zapalniczką, za-
nim Daniel mógł się zorientować, gdzie są zapałki, wydmu-
chuje pierwszą smużkę dymu i zamyka kasetę. — Pytała, czy
się odezwałeś.
— I co jeszcze? — odchodząc z Pohory, nawet nie pomy-
ślał, że może obchodzić Anielkę jego dalszy los.
— Masz kłopoty. Potrzebujesz pomocy. Co mogę dla cie-
bie zrobić? Śmiało!
— Muszę zdobyć paszport i wiać. Mam otwarty rachunek
na klawiszewie i u pewnych pitekantropów.
— O Boże! Mogłam się spodziewać, zawsze była kopnię-
ta!
— Nie uprzedziła?! — pewno jednak nie troska o niego stała
się powodem rozmowy z wypielęgnowaną, otoczoną zbytkiem
przyjaciółką. Uznawszy spontaniczny odruch za lekkomyśl-
ność, niezadowolona z siebie, pragnęła wiadomości, że mimo
wszystko Pięknej Dzielnicy nie nawiedził kłopotliwy gość.
— Przez telefon? Zwariowałeś?! Ależ hipoteka. Oczywiście
nie przewidywałam alumna seminarium duchownego, jednak
nie... Gdybym miała pojęcie! Słuchawki bym nie podniosła,
- 239 -
w życiu! Nie, nie dam się wrobić w taki pasztet, Anielce od-
biło albo nic o tobie nie wie.
— To już wyjaśnicie między sobą. Dziękuję za obiad — Da-
niel podnosi się z fotela.
— Co cię łączy z Anielką?
— Dzięki niej nie zdechłem w lesie. Nic więcej. Bywaj.
— Samarytanka skubana! Zaczekaj, dokąd pójdziesz?
— Ciebie już nie powinno obchodzić.
— Siadaj. Nie unoś się honorem, spadasz człowiekowi na
łeb jak rakieta ziemia-ziemia i jeszcze się obrażasz, że nie jest
zachwycony. Siadaj, powiedziałam, pomyśl, jakie masz inne
możliwości zadekowania w mieście, pewno żadnych, skoro
przyszedłeś do nigdy niewidzianej koleżanki tej niedawno po-
znanej siostry miłosierdzia. Jednak pogłówkuj albo odpocznij,
ja tymczasem postaram się przetrawić to cholerne zaufanie,
jakim mnie obdarowaliście. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że
nie przywlokłeś pod dom ogona tych, jak im tam, pitekantro-
pów, ubotów czy kogo jeszcze. Kurrrdesz! Aleś się nastarał,
jakby samego glinowa nie wystarczyło.
— Nikt się do mnie nie podczepił. Możesz być spokojna.
— Jestem diabelnie spokojna. Jak długo zabazujesz?
— Trzy, cztery dni. Znikam, gdy tylko zdobędę paszport.
— Tego towaru nie dostaniesz z dnia na dzień. Jak dawno
zaklepałeś u pośrednika?
— Dopiero muszę się rozejrzeć.
— Znasz paszportowego gliniarza?
— Nie rozumiem.
— Potrzebny ci jak zdrowie dokument na lewo, a ty nawet
nie masz pojęcia, jak się do tego zabrać i pieprzysz o trzech,
czterech dniach! Z takim podejściem do sprawy korzenie
tutaj zapuścisz, sądu ostatecznego doczekasz, na psa urok,
odpukać! Człowieku świeży jak konwalia, skąd się wziąłeś
i za co do mamra trafiłeś, za naiwność? I jak się tam ucho-
wałeś?
- 240 -
— Uciekłem na wariata.
— To widać. Na ulicę strach cię puścić. Może cię kupić,
sprzedać i kazać zapłacić pierwszy lepszy oszust albo ci wcisną
taki certyfikat, że z nim przystanku tramwajowego nie prze-
kroczysz, a cóż dopiero granicę. Nie sprzedają dokumentów
na każdym placu. Warszawa ulepszonej tożsamości jest jesz-
cze mniejsza niż nocnych barów i jeśli te twoje pitekantropy
coś znaczą, mogli przestrzec środowisko, przygrozić, zaszan-
tażować albo zapłacić za odmowę. Możesz zostać wydany wro-
gom, jeśli twoi wrogowie mają dość pieniędzy. Boję się, żebyś
nie wdepnął w coś beznadziejnego, a ja z tobą.
— Mam namiar na pośrednika.
— Dał ci go ktoś poważny?
— Stary oszust matrymonialny spod celi, kiedy nawet nie
myślałem o ucieczce.
— Miejsce pobytu nadawcy nie najlepiej świadczy o pozio-
mie usług znajomego fachowca.
— Nie zawiodły dokumenty, rozpoznała na ulicy któraś
narzeczona.
— Właśnie, rozpoznała! Jesteś łatwy do zapamiętania, mu-
sisz się odmienić. Od dawna nosisz się dżinsowo?
— Czy ja wiem? Z paroletnią przerwą od wczesnej mło-
dości.
— Teraz zmienisz wycieruchy na angielski tweed.
— Nigdy nie nosiłem garniturów.
— Tym lepiej. Tamci także przywykli do niebieskości na
tobie. Odruchowo będą wypatrywać między facetami przy-
odzianymi w turecką bawełnę. Zwyczajne ubranie również
może stać się do pewnego stopnia kryjówką, zwłaszcza w pa-
rze z pewnym retuszem wyglądu. Oni szukają bruneta, my
cię rozjaśnimy, farbowane włosy nie są powszechne pośród
mężczyzn, zmiana maści w twoim przypadku może im nawet
nie przyjść na myśl.
— Chcesz mnie przerobić na blondyna?
- 241 -
— Białas odpada, zbyt smagła skóra, za wielki kontrast
także przyciąga wzrok. Tylko przeciętność, przeciętny po-
śród przeciętnych, wtopiony w tłum. Gdyby tak jeszcze uda-
ło się ciebie skrócić! Trudno, nie ma co marzyć o ideale, zrób-
my, co się da, i to zaraz.
— Masz zamiar sama mnie przemalować?
— Moi klienci nie narzekają, a są to ludzie wybredni i bo-
gaci. Zresztą jaki masz wybór, fryzjera w Europeju?
Kama przynosi krawiecki centymetr, zdejmuje z Danie-
la miarę.
— W ogóle masz jakieś pieniądze? — zawiesza na szyi nie-
biesko-żółty pasek ceraty z metryczną podziałką i z powro-
tem opuszcza uniesioną już słuchawkę telefonu.
— Ile potrzeba?
— Nie powinno kosztować więcej, niż sto pięćdziesiąt
dolców — wdusza oznaczone cyframi klawisze, zastępujące
w aparacie tarczę.
Daniel kładzie na stoliku dwie setki, przyciska brzegiem
srebrnego pudła na papierosy.
— Tu Kama, mistrzu, pilne! Wzrost metr osiemdziesiąt
dwa, obwód klatki piersiowej... Przymiarka dzisiaj, potrzeb-
ny na rano, drugiej nie będzie, nie ma czasu... Oczywiście wy-
kończy pan któryś z tych półgotowych, najlepiej z grubszej
wełny. Co pan radzi? — zakrywa dłonią membranę. — Kra-
wiec proponuje ciemnoszary manchesterski tweed, splot płó-
cienny i dobraną w kolorze bielską flanelę na spodnie, fason
całodzienny.
— Decyduj, znasz się na tym lepiej ode mnie.
— Nie ma zastrzeżeń. Jeszcze jedno: czy smoking pana Ta-
ko Yomoto gotowy? Tak, na jutro... Nie, nie da się połączyć,
pan Yomoto odbierze zamówienie osobiście, tweed przyśle
pan do mnie — dziewczyna kończy rozmowę, sięga po bank-
noty, sprawdza. — Rozliczymy się przy odbiorze, będziesz po-
trzebował jeszcze jakieś koszule i obuwie. Nie adidasy i nie
żadne gumowo-szmaciane śmiecie, tylko mokasyny z dobrej
skóry w stosownym kolorze. Jaki nosisz rozmiar?
— Duży — Daniel nie bardzo umie się wypowiedzieć, kie-
dyś podobne sprawunki załatwiała matka, w więzieniu brał,
co dawali, jeśli trafiły się chodaki za małe, wycinał dziury na
palce, a w Rembertowie po prostu wziął z półki, przymierzył
i zażądał większych, nie zwracając uwagi na numerację.
— Widzę, że duże. Zdejmuj buty i stań na tym arkuszu
— Kama obrysowuje kontury jego stóp na sztywnym pa-
pierze.
Daniel, wydany bezceremonialnym zabiegom pięknej
dziewczyny, winszuje sobie zakupu tuzina par włoskich skar-
pet na rembertowskim targowisku, dzięki czemu ma na no-
gach świeżą kaszmirową dzianinę.
— Masz pojęcie o jakimś obcym języku?
— Biernie angielski, dobrze niemiecki.
— Wieczorem zajedzie z przymiarką mistrz. Będziesz ro-
bił za Niemca, co trochę zna angielski.
Prowadzi Daniela do izby przy łazience, symbiozy goto-
walni z salą gimnastyczną, wyłożonej ceramiką i jesionem
jak pudełko. Pod jedną ścianą od kąta do kąta lustro z równie
długą konsolą, pokrytą marmurowym blatem, na nim bate-
ria upiększającej chemii. Okno po lewej stronie i rząd mlecz-
nych lamp nierzucających cienia, o każdej porze zapewniają
właściwe oświetlenie.
— Aż tyle potrzebujesz, aby się nie malować?! — dziwi się
Daniel. Zauważył, twarz dziewczyny jest nietknięta makija-
żem.
— Dla klientów. Nie wyobrażasz sobie, jak próżni bywają
mężczyźni — dziewczyna podsuwa krzesło, opięte pokrowcem
z kretonu, przebiera wśród tajemniczych flakonów.
Daniel nieruchomieje, wstrząśnięty wyglądem człowieka
patrzącego ze srebrzystej głębi. Z taką ostrością od dawna sie-
bie nie oglądał. Trędowate lustro z odłażącym amalgamatem
- 242 -
- 243 -
w więziennej razurze1 jawiło odbicie przysłonięte mgłą, na-
tomiast ten kryształ nie pozostawia złudzeń, bezlitosny i do-
kładny jak soczewka. Postarzała twarz, zamknięta niczym
skorupa małża. Oczy, przekroje kamienia, zapadnięte policz-
ki, promieniste bruzdy na skroniach, krechy od nosa ku ką-
tom ust i nie do wiary: pobielała przędza na skroniach.
— Zdaje się nie jesteś zachwycony — zza jego pleców od
dobrej chwili odbicie w świetlistej tafli obserwuje Kama.
— Dotychczas nie wiedziałem, że płynie czas.
— No, to już wiesz. Jak dawno myte? — dziewczyna prze-
ciąga grzebieniem po włosach Daniela.
— Dzisiaj rano kąpane w Bugu.
Dziewczyna otula Daniela ceratową peleryną, sama nakła-
da fartuch i przezroczyste rękawiczki. Smaruje Daniela pie-
niącą substancją, szczelnie okrywa plastykowym czepcem.
— Jesteś fryzjerką?
— Znam się na fryzjerstwie, kosmetyce, masażu, dietety-
ce. Znam biegle dwa języki, mam pojęcie o architekturze, ki-
nie, teatrze, trendach filozoficznych, mogę mówić o upadku
lub odrodzeniu powieści, zależnie od upodobań interlokuto-
ra, mogę rozmawiać o religiach, obyczajach, sztuce, umiem
szyć, radzę sobie z dzianiną i tkactwem. To wszystko się liczy
w moim zawodzie, dlatego zarabiam dużo.
— Stąd ten piękny dom.
— Nie mój. Wynajmuję. Mnie jeszcze nie stać na zamraża-
nie kapitału w nieruchomościach. Na razie kupiłam pracow-
nię krawiecką z krojczym, istną perłą w swoim fachu. Przez
moich klientów sprowadzam tkaniny, ubieram ich w moim
zakładzie. Korzyść obustronna—otrzymuj ą rzemiosło na wy-
sokim poziomie znacznie taniej, niż u siebie.
— Coś ty ze mnie zrobiła?! — obcemu w głębi lustra po
1 Razura — golarnia.
- 244 -
spłukaniu pienistej substancji i użyciu suszarki wyrosła splą-
tana grzywa o nieokreślonym kolorze i konsystencji pakuł.
— Spokój. Aby ciemnego rozjaśnić, trzeba go najpierw od-
barwić. .. — rozrabia farbę i rozprowadza pędzlem przy nasa-
dzie włosów. Stroszą się kępkami pasma niepokryte do koń-
ca papką.
— Dlaczego malujesz tylko przy skórze? — niepokoi się
Daniel.
— Na całość sczeszę później, to da efekt nieco jaśniej-
szych na brzegach. Naturalna barwa nigdy nie bywa ideal-
nie równa.
— Jesteś pewna, że rano będę mógł wyjść bez zwracania
uwagi?
— Oczywiście. A teraz posłuchaj, od jutra jestem zajęta,
przyjeżdża pan Tako Yamoto, jego nie mogę zaniedbać nawet
dla przyjaciela przyjaciółki. Ulokujesz się w przyziemiu obok
pokoju Klary, widziałeś ją w kuchni. Przed nią nie potrzebu-
jesz nikogo udawać, ale, jak wiesz, milczenie jest złotem. Po-
za tym nie istniejesz dla nikogo. Swoje wejścia i wyjścia ogra-
niczysz do minimum, dyskietki do zamka nie dostaniesz. Za
każdym razem będziesz się opowiadał. Przed moim klientem
nie musisz się specjalnie kryć, lecz i nie włazić w oczy. Dla
niego jesteś służba, zastępstwo chorego ogrodnika w jesien-
nych porządkach. Naprawdę to sezonowe roboty wykonane,
nikogo stałego nie trzymam, tylko zlecam. Ale twoje ręce na-
wet jak na człowieka ryjącego w ziemi są okropnie zapuszczo-
ne — zakończonym szpiczasto uchwytem grzebienia rozgar-
nia zwartą masę na głowie Daniela. — Nieźle. Jeszcze trochę,
przez ten czas zajmij się swoimi paznokciami.
— Nie lepiej ujednolicić? — obcy w głębi kryształowej ta-
fli bierze cążki i pilnik.
— Co ujednolicić?
— Albo ogrodnik, albo Niemiec ze słabym angielskim, tak
samo wobec pana Yamoto, jak i krawca.
- 245 -
— Niemożliwe. Nie obszywam służby w moim zakładzie,
a w czasie pobytu klienta nie ma mowy o drugim. Tu się
sprzedaje najwyższą jakość, więc przede wszystkim złudze-
nie wyłączności, domowego zacisza, domowego stołu, pełny
komfort psychiczny, fizyczny, intelektualny. Właśnie! — po-
chyla się nad przedmiotem, wyglądającym jak jeszcze jed-
na ręczna suszarka. — Klaro, wyjmij ze schowka i przygo-
tuj na stałym miejscu kimono, papucie i przybory toaletowe
pana Yamoto.
— Tak, proszę pani — odpowiada gospodyni przez we-
wnętrzny telefon.
— Kim właściwie jesteś?
— Nie wiesz? Anielka nie powiedziała?
— Nie powiedziała.
— Jestem lala. Bardzo droga, z najwyższej półki w skle-
pie. Luksusowa lala nie dla wszystkich, z krótkim, łatwym
do wymówienia imieniem, jak nazwa psa i znana tylko pod
tym zawołaniem.
— Dziewczyna na telefon?
— No nie... Czy ja wyglądam na dziewczynę z telefonu?!
Lale, po które wystarczy podnieść słuchawkę lub zawierają-
ce przyjaźnie przy barach, to bardzo średnia kategoria. Mnie
próżno szukać w nocnych lokalach albo mojego adresu u knaj-
pianej lub hotelowej służby. Jestem poza klasyfikacją. Non
plus ultra. Kosztuję bardzo drogo.
„Przecież w jakiś sposób musisz znajdować tych męż-
czyzn... Jak będziesz żyła dalej, za dziesięć, piętnaście lat,
kiedy już zarobisz dużo pieniędzy? Co cię może spotkać, za-
nim zarobisz? Alkoholizm — depresja — narkotyki — śmier-
telna choroba zawodowej miłości... jestem ostatnim mającym
prawo mieć ci za złe — tylko żal — żal ciebie — siebie—Aniel-
ki — omal nie zapytałem, czy Anielka też lala".
— Co tak patrzysz? Gorszy cię moja profesja?
— Zamyśliłem się.
246
— O czym?
— Wspomniałem mycia z dzieciństwa. Wiecznie zapraco-
wana matka kąpała nas błyskawicznie. Odszorowani, wyska-
kiwaliśmy z łazienki jak z taśmy — Daniel na poczekaniu wy-
myśla powód zadumy.
Dziewczyna spłukuje właśnie mydlaną pianę z głowy Da-
niela, wyciera, strzyże i suszy ręcznym aparatem. Uśmiecha
się kącikami warg.
„Ładnie się znalazłeś — pochlebstwo. Ujmujące odniesienie
do kobiety, która nie puszczała się za pieniądze — chociaż co
tu pewnego można wiedzieć. Zakorzeniony archetyp — matka
świętość — dla syna najprawdziwsza prawda, uświęcona przy-
wiązaniem. Trzeba mieć coś do kochania — najlepiej drugiego
człowieka — mężczyznę. Nie mam nikogo do miłości, chociaż
moje noce nie są samotne — towar nie zna uczucia i nie żywi
uczuć do klienta. Szczególna odmiana sentymentu — skłon-
ność do źródła utrzymania, z drugiej strony słabość do drogiej
zabawki — biegłej w kunszcie lali. Reszta to Traviata — czyli
literatura — ale będziesz płacił za wszystko. Darmo to u Alber-
tynów na Pradze. Wystarczy, że się narażam — przez tę szaleń-
cównę. Jak ona mówiła? Czasami trzeba chociaż trochę pobyć
człowiekiem. Właśnie jestem. Wystarczy. Nic specjalnego".
— Gotowe — Kama zdejmuje z ramion Daniela fryzjer-
ski peniuar.
W głębi lustra czarny i poczerniały Obcy. Zmienił barwę
włosów na ciemny blond, nieco jaśniejsze pasma, jakby wy-
grzane na słońcu, łagodzą wygarbowaną w Puszczy opaleni-
znę, dzięki czemu twarz wydaje się młodsza, doskonale wymo-
delowane uczesanie podkreśla kształt głowy, tylko oczy nadal
przypominają dwa odłamki stopionego krzemu cętkowanego
miką. W stronach jego Babki mawiano, że taki kamień, okrąg-
ły i wydłużony walec o promienistej fakturze przekroju, na-
zywany palcem Pana Boga, przynosi z nieba piorun.
— Widzę, spodobałeś się sobie.
247
— Prawie. Dobry z ciebie majster.
— To kosztuje dziesięć dolców. Liczę tylko chemię, robota
gratis. Nie sięgaj do kieszeni, odtrącę z wziętych dwustu, jeśli
zabraknie, dołożysz. Przydałyby się szkła kontaktowe w odcie-
niu orzecha, niestety, nie mam na składzie, w mieście można
dostać tylko korekcyjne, o barwione szyby trudno, bardziej
należą do dziedziny kosmetycznej niż optyki. A teraz chodź,
pokażę ci twoją kwaterę.
— Pozwolisz zatelefonować?
— Tak. Lecz ani słowa o miejscu, skąd dzwonisz, poza tym
muszę słyszeć całą rozmowę — kładzie rękę na dodatkowej
słuchawce.
— Jak sobie życzysz — Daniel wybiera numer aparatu domu
na przedmieściu, gdzie wynajął garaż z anonsu w gazecie.
— Myślałam, że pan zrezygnował — mówi kobieta z pod-
miejskiej dzielnicy. — Zastanawiałam się właśnie, czy nie od-
stąpić komu innemu, skoro pan zmył się po angielsku.
— Przecież zapłaciłem.
— Tylko za kwartał.
— Aż za kwartał. Jak na razie upłynęły trzy dni.
— Za tanio policzyłam. O to chodzi. Nie mam handlowej
głowy, w tym mętliku trudno się połapać, co za ile. Pan się
napatoczył, wyszło z moją krzywdą. Pomieszczenie jest war-
te najmarniej po siedemdziesiąt zielonych na miesiąc i za
rok z góry.
— Zgłosił się amator?
— Niejeden. Dużo ludzi jeszcze telefonowało i każdy da-
wał lepszą stawkę. Pan wykorzystał, bo był pierwszy. Wpadł
jak po ogień, dał mały pieniądz i tyle pana widziałam. Zgo-
dziłam się, lecz pan mnie skołował. Po sprawiedliwości będzie
albo na nowych warunkach, najlepiej papier spisać, a nie tak
na gębę, albo...
Żądanie kobiety Daniel odbiera jak szantaż, chociaż doku-
ment najmu przede wszystkim chroni najemcę. Taki akt jed-
nak wymaga danych z dowodu tożsamości. Tożsamość Danie
la jest fałszywa z łaski Tamerlana.
— Zależy pani na papierze?
— Na pieniądzach. Pisane może być, może nie być, jak pa-
nu wygodniej. Jeśli moje warunki nie na rękę, oddam wpła-
coną sumę, chociaż zwrotów się nie praktykuje.
Niby nie ma nic nienaturalnego w jej żądaniu. Chciwa ko-
bieta chce skorzystać z okazji, przehandlować swój towar moż-
liwie najdrożej. Nawet do niej podobne, już na wstępie roz-
ważała, czy opłata za kwartał jest korzystna, jednak Daniel
wyczuwa w jej zachowaniu coś nowego.
„Trafili za mną. Albo ją zastraszono, albo obiecano wyso-
ki czynsz. Tworzą okoliczności, aby mnie ściągnąć w znane
im miejsce. Czyhają z wiedzą czy bez wiedzy gospodyni —
niech czyhają".
— Proszę pani, nie mogę stracić garażu.
— To trzeba zapłacić.
— Dobrze. Zgodzi się pani poczekać na pieniądze cztery,
pięć dni?
Milczenie. Cisza w słuchawce, jakby po tamtej stronie
szczelnie zakryto membranę.
— Niewielka fatyga podjechać autem i uregulować! Cze-
go pan zwłóczy? — odzywa się kobieta. Ton obrażony, nie-
przyjazny
— Zabrakło mi pieniędzy. Muszę wyskoczyć do Krakowa.
— Niechaj będzie, poczekam do niedzieli.
— Umowa stoi. Do zobaczenia — Daniel nie ma zamia-
ru nigdy więcej pokazać się blisko domu kobiety z podmiej-
skiej dzielnicy.
„Stara mnie sprzedała — z wyrachowania albo ze strachu.
Żadna różnica. Jednak wolałbym, aby ze strachu. Może uwie-
rzyli i trochę popilnują krakowskiej trasy".
Daniel czuje na sobie niepokojąco uważny wzrok dziew-
czyny.
- 248 -
- 249 -
— Jakie odniosłaś wrażenie?
— Zwyczajne. Baba chce pieniędzy.
— Przede wszystkim chce, żebym przyszedł.
— Chce dolców. Jakby tę walutę doręczała poczta, pewno
wystarczyłby jej przekaz, bez twojego widoku.
„Oni tam są. Po co się narażałem? Przeklęte cargo. Ze
wściekłości? Dla zysku? Głupi amator — spodziewał się for-
tuny. Własnej należności nie wydrę. Oni stracą więcej — ni-
gdy nie dostaną darmo ładunku — nigdy — chociażbym miał
auto zepchnąć do rzeki".
— Dlaczego tak na mnie patrzysz, coś nie w porządku?
— Nie powiedziałeś o samochodzie.
— Nieważne, nie proszę cię o miejsce w garażu.
— Ja myślę! Gdzie go trzymasz?
— Nie musisz wiedzieć.
— Nie muszę. Jakiej marki? Kradziony?
— Co ci przychodzi do głowy?! Nie jestem złodziejem.
— Szarego beemwu metalic, numer... poszukuje Hassan.
Rysopis pojazdu działa na Daniela jak dotknięcie prądem.
Zaskoczenie, impuls do natychmiastowej ucieczki, zostać,
przejrzeć rolę dziewczyny. Nic jednak nie przenika przez ma-
skę doskonałej obojętności, wypracowanej za murami.
— Nie stać mnie nawet na kradzież beemwu — kłamie Da-
niel. — Ale kto to jest Hassan?
— Arabski najemnik z Bundesy. Przyjechał na weekend
i został na zawsze. Przed kilku laty po tygodniu skończyła
mu się wiza, ale nikt go nie niepokoi. Nie ma stałego adre-
su i glinowo wydaje się bezradne. Politycznych to oni wyi-
skali, Hassana jakoś nie mogą, chociaż zna go każda nocna
knajpa. Z pewnością łapa, a może dziub1, albo jedno i drugie,
a w ogóle alfons.
Łapa, dziub — donosiciel.
- 250
— Masz z nim kłopoty?
— Ja? Żartujesz. Mam potężnych przyjaciół, posiadających
potężnych przyjaciół, przy których przyjaciele Hassana to ma-
łe niebieskie ptaszki. I oni mogliby urządzić Hassanowi mnó-
stwo nieprzyjemności, włącznie z deportacją razem z pięcio-
ma braćmi i dwudziestoma kuzynami. Ja płacę, a on osłania,
chociażby przed przyjęciem pod dach kradzionego beemwu
i innymi zagrożeniami w moim zawodzie.
— Może tu przyjść?
— Nie może. Wynajmuję u niego ochronę i to ja mówię, kie-
dy jest potrzebny. Ale nawet w przeciętnym układzie alfons
nie pokazuje się klientom, bo klienci nie lubią widoku alfonsa.
Wkracza, gdy klient nie chce płacić albo zagraża dziewczynie.
I nie ma w tym nic demonicznego, tylko przeważnie opiekun
przeistacza się we właściciela. Mnie to nie grozi, lecz dopóki
będą prostytutki, dopóty w takiej czy innej formie będą ist-
nieli alfonsi, to jak awers i rewers tej samej monety, tylko że
Hassan chce opanować dupiznes w całym mieście. Ściągnął
tu swoje plemię i z jego pomocą podporządkowuje albo usu-
wa dotychczasowych, zresztą w większości także arabskich
chłopaków, którzy status gastarbeiterów w Zachodniej Euro-
pie zamienili na intratniejsze zajęcie w Peerelu. Więc jeśli na-
raziłeś się w jakiś sposób Hassanowi, twoja sprawa jest jesz-
cze gorsza, niż myślisz.
— Boisz się, mam zaraz odejść?
— Jeśli nie przywleczesz ogona, nie ma komplikacji, po-
za tym nie ma i nie będzie pod moim dachem szarego meta-
lic beemwu. I należy mi się wyjaśnienie, czy przebiegłeś dro-
gę Hassanowi.
— Nie znam człowieka, nawet nigdy go nie widziałem.
— Tym lepiej, ale do garażu nie przyjmę nawet dziecięcej
spacerówki.
XII
— Paszport nie maślana bułka...
— Nie ma pan czegoś w zapasie?
— Nie mam. Organizuję autentyki pod klienta i niczego
nie usuwam, nie wklejam, nie paprzę. Jeśli koniecznie trze-
ba, drobnym przeróbkom podlega klient, nie dokument. Rzad-
ko trafia się nowy właściciel kropka w kropkę pasujący do cu-
dzych papierów. Służby są wyczulone przeważnie na papier,
papier prawdziwy—człowiek prawdziwy. Rutyna. Towar dobry,
jednak mniej trwały od ryby, nie nadaje się do leżakowania, tyl-
ko do względnie szybkiej konsumpcji. Pozbawiony certyfikatu
gość, nawet jeśli go sprzedał, na ogół zawiadamia o stracie i no-
wy właściciel prędzej czy później ponosi pewne ryzyko...
Pośrednik podsuwa Danielowi opakowanie Dunhilli. Dzię-
kuje, nie pali. Tamten bierze papierosa, Daniel wyjmuje za-
pałki z leżącego na stoliku pudełka, podaje ogień. Ręka sprze-
dawcy tożsamości, ozdobiona złotym sygnetem z czarnym
owalnym kamieniem, zastyga, nie dosięgnąwszy dużej ga-
binetowej zapalniczki. Pośrednik kiwnięciem głowy kwituje
uprzejmość Daniela, wdycha dym i szeroką dłoń z grubym
pierścieniem leniwie wycofuje z blatu. Daniel podąża za nią
wzrokiem.
— Półkozic — wskazuje profil zwierzęcia, wyżłobiony na
płaskim oku sygnetu. Tym swoim wyostrzonym zmysłem tro-
pionego zwierzęcia wyczuwa niebezpieczeństwo, nie umie go
tylko umiejscowić.
— Półkozic — przyznaje pośrednik jakby z ulgą.
— Pamiątka rodzinna — Daniel odnosi wrażenie stąpania
po uszkodzonej kładce.
— Desa. Lokata.
— Wracając do rzeczy... nie ma pan nic solidniejszego?
— Owszem. Oswojony urzędnik może szybko załatwić nor-
malny dokument na prawdziwe nazwisko z prawdziwą foto-
grafią. Odpowiada?
— Mam zaszłości z tą firmą.
— Ludzi bez zaszłości nie interesuje mój towar.
— A rejestr skazanych i takie tam różne?
— Mój oswojony przeskoczy i rejestr i spis poszukiwanych.
Załatwia solidnie, ale jest bardzo drogi. Wszystko razem z mo-
ją prowizją sześć tysięcy dolców, płatne z góry przy dostarcze-
niu zdjęć i danych personalnych.
— Jakie gwarancje? — Daniel ma w majątku połowę tej
sumy.
— Moje słowo — znowu sięga po papierosa. Daniel ponow-
nie uprzedza dłoń z sygnetem, służy płonącym drewienkiem,
pudełko z zapałkami kładzie blisko papierosów.
— Paszport muszę otrzymać dzisiaj.
— Zapytam — sięga po słuchawkę pośrednik.
— Nie teraz — Daniel odsuwa telefon.
— W taki sposób niczego nie załatwimy — pośrednik ge-
stykuluje, strąca zapałki. Daniel podnosi. Nachylony, zauwa-
ża fragment cieniutkiego drutu, prawie nie do odróżnienia
od wykładziny, szczelnie zaścielającej podłogę. „Alarm albo
dzwonek na ochronę", rejestruje Daniel i umieszcza pudełko
z zapałkami poza zasięgiem ręki z sygnetem.
„Czy oswojony istnieje? Wytargować jak najniższą zalicz-
kę — zapłacić, ile będę miał — odebrać siłą. On nie należy
do najmłodszych — pewno ma broń. Jaką? Pistolet gazowy.
Niemożliwe, aby siedział sam — pozory — niezbędna intym-
ność przy takim towarze. Gdzie obstawa? Sądząc z długości
korytarza, mieszkanie zajmuje pół piętra — przy drzwiach
wejściowych cztery wizytówki — pewno jest drugie wyjście
— kuchenne — pali po parę sztachów. Gasi — chory — ner-
- 252 -
- 253 -
wowy. Dlaczego, mając blisko zapałki, koniecznie pcha łapę
po zapalniczkę?".
— Pytałem o gwarancję.
— Powtarzam: moje słowo — znowu wydobywa z paczki pa-
pierosa. Danielowi łamie się zapałka przy potarciu o draskę,
dłoń z półkozicem tuż przy gabinetowej zapalniczce.
Daniel jedną ręką chwyta oparcie krzesła, na którym tam-
ten siedzi i gwałtownie przechyla do tyłu, drugą przytyka pi-
stolet do głowy handlarza. Zdążył. Stopy tamtego zawisły
w powietrzu, ręka zsunęła się z blatu, nie osiągnąwszy celu.
Daniel odciąga dalej od stołu siedzisko z jeńcem, każe mu za-
pleść ręce na karku.
—Nie rób te...—uderzony otwartą dłonią w twarz nie kończy
słowa. Patrzy tylko, jak Daniel wyrywa sznur od telefonu, krępu-
je nim ręce pośrednika, później przekręca klucz w drzwiach.
— Co to jest? — Daniel wskazuje zapalniczkę.
— Sam zobacz.
W kieszeniach pośrednika pieniądze, drobiazgi. Szuflady
biurka idealnie puste.
„Rozbój. Przecież to drań. Nie chcę być bandytą. Muszę
być bezwzględny. Żyję dzięki bezprawiu. Tamto co innego.
Tutaj napad. Gnój. Bronię się".
Ta świadomość płynie jakby drugim obiegiem, na pierwszym
miejscu koncentracja uwagi i działania, jakby z góry obmyślił
sposoby na każdą sytuację. Podpala pięćsetdolarowy banknot.
— Co jest z tą zapalniczką i gdzie goryle?
— Jak się skrzesze ogień, przesyła impulsy do ochronia-
rza. Jest tylko jeden, w służbówce przy kuchni.
— Do służbówki starczy dzwonek pod chodnikiem — Da-
niel przybliża płonącą zapałkę do kolejnego nominału — jeśli
zaraz nie powiesz prawdy, zabiorę forsę, a ciebie zabiję.
— To do nich. Zostawili urządzenie. Chcieli mieć sygnał,
kiedy się pokaże klient.
— Kto są oni? Pracujesz dla glinowa?
— Gliniarz dostaje procent, oni nie od łapsów. Nie znam
ich, ale nie od łapsów. Oni są silni. Nie miałem wyjścia. Ka-
zali cynkować o każdym, kto przyjdzie, bez wyjątku.
— Ile?
— Czapa, jeśli nie posłucham.
— Ile dostałeś zaliczki?
— Dwa.
— Mało. Pewnie kłamiesz, ale niech ci będzie — Daniel
zgarnia pieniądze.
— Nie niszcz mnie, zostaw chociaż z tysiąc, to wszystko,
co mam — pośrednik czerwienieje na twarzy. Chrypi, dyszy
ciężko, chociaż związane ma tylko ręce.
— Konfiskuję nadajnik. I nie warto tak się przejmować,
możesz dostać udaru.
— Zostaw... — handlarzowi oczy wychodzą z orbit. — Pro-
szę cię, zostaw nadajnik. Nie powiem, że byłeś. Słowo.
— Zamknij się. Masz mnie za głupka? Co jest z drugim
wyjściem?
Okazuje się, że tamto kuchenne zostało odgrodzone wraz
z częścią lokalu i od dawna awansowało na frontowe drzwi samo-
dzielnego mieszkania. Daniel musi się wycofać tą samą drogą.
— A teraz słuchaj uważnie. Naciśniesz sygnał pod chodni-
kiem w taki sposób, jak zwykle, gdy dzwonisz na goryla, że-
by wypuścił klienta. Tylko się nie pomyl. Jeden podejrzany
ruch — i koniec z twoim cynglem. Wtedy zdążę wrócić i zabić
ciebie. Rozumiesz? — zatyka pośrednikowi usta jego własną
chustką do nosa, obwiązuje zasłoną, zerwaną z karnisza.
— Myyy... — pośrednik kiwa głową, wyciąga stopę, ale nie
dosięga przycisku, ukrytego pod chodnikiem, Daniel przesu-
wa go z krzesłem, tamten czubkiem buta przydeptuje miejsce
na wykładzinie tuż przy podstawie biurka. Daniel ponownie
odciąga go aż pod ścianę, znów odbezpiecza pistolet.
Otwiera kluczem drzwi, wychodząc tylko je przymyka, nie-
chaj pozostawiony wie, że on może szybko być tu z powrotem.
- 254 -
- 255 -
W przedpokoju nie spotyka nikogo, w ciszy słychać charakte-
rystyczny szum automatu zwalniającego rygiel.
Dwa piętra niżej pusta winda. Ślizg dźwigu przez trzy sece-
syjne kondygnacje wydaje się nieskończony. Wreszcie idzie,
wmieszany w tłum śródmiejskiej ulicy. Samo południe. Świe-
ci jesienne słońce. Daniel czuje się jak w klatce. Osacza rze-
czywistość. Spojrzenie tej dziewczyny, tej Kamy, gdy powróci
z niczym. Długo ona go nie ścierpi. I nie ma się czemu dzi-
wić. Postanowienie. Więcej nie będzie szukał pośredników,
paszport musi zdobyć sam. Zdeterminowany staje się zu-
chwały. Gotów na przekupstwo, kradzież, rozbój przebiega
poczekalnie sekcji wizowych. Wszędzie kłębi się tłum i fak-
torzy1. Wszystko ma swoją cenę. Miejsce w kolejce, wypeł-
nienie kwestionariusza, instruktaż, jak należy mówić o so-
bie u Angoli, Niemców, Kanadyjczyków, Włochów, Francuzów.
Dowody cudzoziemskości pradziadków w najlepszym gatun-
ku, zaświadczenia o posiadaniu nieposiadanego majątku jak
prawdziwe, niefałszowane zaproszenia od osób nigdy niewi-
dzianych na oczy. Wszędzie podobnie. Pomysłowość, przed-
siębiorczość, oszustwo.
Daniel obserwuje to kłębowisko znad niby wypełnianej an-
kiety, nie dostrzega nikogo choćby z cieniem podobieństwa
do siebie i wciąż jeszcze nie wie, co zrobi, jeśli kogoś takiego
spotka, uwięziony między przeklętym ładunkiem i niemoż-
nością ucieczki.
Siadł w kącie pustoszejącej poczekalni kolejnej sekcji wi-
zowej i nie chciało mu się ruszyć.
— Odbiór o trzeciej, po przeciwnej stronie budynku — za-
wiadomił woźny i wyprosił Daniela za drzwi.
Dochodziła pierwsza. Powlókł się przed siebie, zamiast
obiadu zjadł bułę z pieczarkowym smarowidłem skąpo opró-
Faktor — pośrednik.
szoną wiórkami żółtego sera, powszechne danie na ulicach
miasta wśród totalnych braków kartkowej dekady, serwowa-
ne do ręki z przyczep kempingowych.
Wrócił przed zapowiedzianą godziną. Już nie było tłoku,
schodzili się szczęśliwcy, odprężeni, uprzejmi, jakby bardziej
domyci, niepodobni do siebie samych z przedpołudniowych
godzin bezwzględnej walki o korzystną pozycję w kolejce.
Punktualnie zjawia się w hallu urzędniczka z wiklinowym
koszykiem. Ludzie otaczają ją półkolem. Wywołuje nazwiska,
wywołany odpowiada swoim imieniem, ona wręcza paszport.
Daniel wycofuje się razem z ostatnimi, nikt nie zwracał na
niego uwagi.
Analizował spostrzeżenia. Dziennie sekcja załatwia około
czterdziestu wniosków, za miejsce w pierwszych trzech dzie-
siątkach notoryczne Stojaki pobierają stawkę. Związek oso-
by z dokumentem podlega dokładnej kontroli przy składaniu
kwestionariusza o wizę. Później urzędniczka czerpie pasz-
porty z koszyka, odczytuje nazwisko i oddaje po usłyszeniu
imienia. Przelotne spojrzenie, konfrontujące człowieka z fo-
tografią w certyfikacie należy do rutyny. Wystarczy nie tyle
podobieństwo do oryginału, co brak rzucających się w oczy
różnic i znajomość imienia.
Należy podmienić właściciela.
Nie ma planu, jak zabrać się do rzeczy nawet wówczas,
gdy podobnego do siebie człowieka zauważa wczesnym ran-
kiem przed sekcją wizową. Spod osłony drzew po przeciwnej
stronie ulicy obserwuje przybywających. Interesujący Da-
niela mężczyzna wysiadł z toyoty, dołączył do tłumu przed
parkanem. Ogonek klientów sekcji wije się już w ogrodzie.
Komplet. Zamknięte. Mężczyzna z toyoty pokonuje pierw-
szą barierę, woźny otwiera przed nim furtę, brutalnie usuwa
próbujących się wcisnąć nachałów, rygluje bramkę, nieczu-
ły na apele zza płotu i znika z wyróżnioną osobą za węgłem
budynku.
- 256 -
- 257 -
Wybrańców przeprowadza przez kotłownię, w ten sposób
omija wejście do konsulatu, obstawione przez zdeterminowa-
ną reprezentację kolejkowiczów z listą porządkową.
Woźny, jak saper, myli się tylko raz. Nietrafna ocena klienta
kosztuje posadę. Bardzo dobrze płatną posadę. Dlatego musi
bezbłędnie rozpoznać, czy za furtą stoi petent żądny komfor-
tu obsługi, czy kanalia w skórze petenta, co ciężko pracujące-
mu człowiekowi zrobi koło pióra.
Najlepiej byłoby brać za wstęp dopiero za drzwiami kotłow-
ni, lecz woźny nie dowierza nawet porządnym. Za drzwiami
pięćdziesiąt dolarów może się wydać taksą wygórowaną na-
wet porządnemu. To wszystko rozważa sobie, oceniając wy-
gląd i angielski tweed Daniela.
— Dzień dobry panu — Daniel staje w uchylonej furcie,
ściska woźnemu prawicę, banknot przechodzi do spracowa-
nej ręki utrudzonego pedla.
Ukazanie się woźnego z nowym to sygnał dla kolejnego
Stojaka.
—Wolę bliżej środka—Daniel wskazuj e o kilka miej sc dalej,
nie chce się znaleźć zbyt blisko mężczyzny z toyoty, którego,
wchodząc, widział przepychającego się w głąb poczekalni.
— Roszada — mówi Stojak do dalszego w szeregu Stojaka
i przeprowadza kolegę na swoje miejsce, a jego znacznie od-
leglejsze od czoła ustępuje klientowi.
Obłowionego Stoj aka wyprowadza woźny tą samą drogą, ja-
ką wwiódł klienta i inkasuje stały procent za tę wyczerpującą
czynność. Stojak wychodzi przed front budynku, wpisuje się
na listę społeczną, otrzymuje numer kolejny na samym końcu,
w najgorszym razie, gdyby nazajutrz z jakichś powodówwoźny
nie mógł go przeszwarcować, kiedy jeszcze nikogo nie wpusz-
cza oficjalnie, za dzień, dwa Stojak znowu będzie w najbliższej
trzydziestce, znów zarobi swoje, minus procent pedla. System
funkcjonuje bez wstrząsów i jak w zdrowym handlu, miejsce
jest niekiedy tańsze, niekiedy droższe, zależnie od popytu.
Dobiega siódma, sekcja zaczyna pracę za godzinę.
Daniel przeciska się ku pulpitom, przysposobionym do
wypełniania ankiet i widzi, jak mężczyzna z toyoty toruje so-
bie drogę do stanowiska tłumacza. Tabliczka nad dawną lożą
portiera objaśnia istnienie kogoś takiego, kto umie wypełnić
formularz w jednym z trzech respektowanych języków. Lożę
oblega podenerwowany tłum, tłumacz świadczy swoje usługi,
mężczyzna z toyoty jak lodołamacz kruszy przeszkodę.
Ma bliskie miejsce w kolejce, czy państwo nie byliby ta-
cy dobrzy?!
Państwo nie są dobrzy. Niechaj się zamieni z kimś, kto już
jest w pełni przygotowany na spotkanie z urzędnikiem sek-
cji wizowej. Do tej transakcji zgłaszają się chętni z dalekich,
niepewnych miejsc.
Mężczyzna samodzielnie nie będzie się zmagał z ankietą.
Daniel nie rozłoży się obok niego ze swoją, którą później wy-
rzuci, nie przeczyta rubryki personalnej sąsiada.
Przy loży rośnie wrzawa, podnoszą się protesty, tłumacz
też protestuje, nie może pracować w takim zgiełku, mężczy-
zna z toyoty zostaje wypchnięty za kordon oczekujących na
usługę tłumacza.
Tam także obowiązuje kolejność, jest więcej chętnych niż
tłumacz zdąży obłatwić, bo owi, przeważnie handlowcy z bo-
żej łaski, przemierzający bazary, targowiska, suki Europy
i Azji w większości nie znają języków, zwłaszcza w piśmie.
Im także może minąć ciężko opłacona kolejka po wizę, gor-
sza niż po mięso.
Mężczyzna z toyoty nosi drogi garnitur z wigoniowego sze-
wiotu, jest mniej więcej wzrostu Daniela, może trochę niższy,
tylko tęższy i oczy ma bardziej jasne. Włosy podobne, rzadsze,
na szczęście bez zatok czołowych, o pospolitym, nijakim kolorze.
Miała rację ta dziewczyna, Kama, tak umaszczonych mężczyzn
jest wielu. Zaczął to dostrzegać, odkąd został przemalowany. Do-
tychczas nigdy nie zwracał uwagi na podobne szczegóły.
- 258 -
- 259 -
Daniel już wie, jak nawiązać znajomość i nie spłoszyć zwie-
rzyny. Przeciska się do mężczyzny z toyoty, zanim złowi go
któryś z nielicencjonowanych dolmeczerów1, niepłacących
podatku, tylko daninę woźnemu.
— Pomogę panu — o pierś wyprzedza zawodowego poliglo-
tę i już czekają tylko na zwolnienie miejsca przy pulpicie do
pisania, tu także swoje trzeba odstać.
Daniel wpisuje w ankietę informacje z paszportu mężczy-
zny z toyoty, ocenia zdjęcie. Typowe. Delikwent wygląda na
nim jak każdy na tego rodzaju fotografiach, czyli dość okrop-
nie, musiał być wówczas jednak chudszy, owal jest szczup-
lejszy. Ujdzie.
— Dziękuję. Po wszystkim zapraszam na śniadanie. Kto
pierwszy będzie wolny, ten czeka. Jestem Nowak. Zresztą
przepisywał pan z mojego dokumentu... — uśmiecha się
i spieszy na swoje miejsce w kolejce. Rozpoczęło się urzędo-
wanie, ogonek stopniał o kilka osób.
Daniel utrwala w pamięci: Mariusz Nowak, rok, miejsce
urodzenia, jeden z dwóch dyrektorów firmy Gryf z Siedlec-
kiego. Szlachetne olicowania i kruszywa. Nie wraca do sze-
regu opasującego poczekalnię. Z kąta przy oknie ma widok
na fragment drzwi, za którymi przyjmują ankiety; gdy się
w nich na powrót pojawia mężczyzna z toyoty, Daniel wycho-
dzi z budynku do ogrodu.
Po załatwieniu sprawy woźny wypuszcza interesantów
przez furtkę dla personelu, prowadzącą na inną ulicę, nie
ma tu szyldu ani gromady próbujących załapać się mimo
wywieszki z napisem „komplet". Daniel wychodzi chwilę po
Nowaku, tamten stoi na skraju chodnika, ustala kierunek do
samochodu, pozostawionego w kwartale ulic po przeciwnej
stronie budynku.
1 Dolmeczer — z niem. der Dolmetscher — tłumacz.
- 260 -
— Szybko pana załatwili.
— Interwencja. Z wnioskiem swoje odstałem. Wiza powin-
na być na wczoraj, będzie dopiero dzisiaj — wyjaśnia na wy-
padek, gdyby tamten widział go podczas roszady Stojaków.
Ale dyrektor Gryfa nie żywi żadnych podejrzeń, i tak do trze-
ciej musiałby coś zrobić z martwym czasem, w towarzystwie
czekanie płynie szybciej.
— U mnie od zagranicy jest wspólnik. Ale telefonuje i po-
wiada, bierz próbki i jazda natychmiast, daj w łapę woźnemu,
przejdziesz. Zapłać Stojakowi, w godzinę się sprawisz. Nie
uprzedził jednak, jak wygląda z tłumaczem, pewno nie wie-
dział, sam nie potrzebował takiej pomocy. A ja dogadać po-
trafię się w paru językach, ale z pisaniem całkiem źle, jesz-
cze w tamtych warunkach! Pogubiłem się we wrzawie, tłoku,
a kolejka nie czeka. Jestem panu wdzięczny. Dokąd jedzie-
my? Proszę, pan wybiera miejsce.
— Prawdę mówiąc, powinienem odebrać wóz z repera-
cji.
— W czym problem?
— Mechanika mam za miastem. Tańszy i solidniejszy od
warszawskich.
— Wyrobimy się do trzeciej?
— Oczywiście. Proszę pana, ja także muszę być tutaj o trze-
ciej. I tak zawalili mi dzień. A blisko warsztatu jest niezły za-
jazd i powietrze inne.
— Bardzo dobrze, zjemy śniadanie — szef Gryfa włącza ra-
dio, właśnie podają wiadomości, zaczyna rozprawiać o polity-
ce, podatkach, perspektywach porozumienia sił społecznych
w kraju. Po obu stronach szosy pojawia się las.
„Jeszcze trochę, jeszcze nie. Dobry zjazd — przecinka. Nie-
chaj tokuje, żeby tylko nie wyczuł napięcia. Sam się podło-
żył, ani zamarzyłem o takim ułatwieniu. Panować nad sobą.
Panować. Jeszcze tylko ten raz. Nigdy więcej przemocy. Tyl-
ko, człowieku, nie stawiaj oporu".
261
— Muszę na chwilę w krzaki — niepewnie uśmiecha się
Daniel do lusterka nad kierownicą.
Nowak zatrzymuje wóz i nieruchomieje, w tymże luster-
ku widzi lufę przy swojej skroni, zdrętwiałą skórą odczuwa
chłód metalu. Jedyne doznanie w obszarze pustki, uwięzio-
ny w szoku jak w zakrzepłym betonie.
Daniel wyciąga kluczyk ze stacyjki. Udało się, wykorzystał
moment zaskoczenia. Tamten nie miał odwagi zrobić żadnego
ruchu. Jakiego? Nie umie sobie odpowiedzieć, czy potrafiłby
zrezygnować z jego dokumentów, gdyby cena okazała się zbyt
wysoka. Lepiej nie dociekać nawet na marginesie. W tamtym
drugim obiegu świadomości, nieprzeszkadzającym jednocześ-
nie myśleć o pierwszym planie, spycha ów ciemny nurt w ja-
kąś otchłań w sobie i pragnie zapomnieć.
— Nie zabijaj mnie — szepcze z głębin swojej pustki bez-
wolny człowiek poprzez strzępy spóźnionych olśnień: został
upatrzony już tam, dał się podejść, ułatwił.
Pot spływa Danielowi po karku, toczy się po skroniach,
mięśnie ma wiotkie jak po najcięższym wysiłku.
„Prędzej — póki trwa pierwszy szok".
Strzela w nozdrza ofiary gazem oszałamiającym i odsuwa
z miejsca za kierownicą obezwładnione ciało. Zjeżdża w las.
Pod osłoną zarośli wywleka Nowaka, układa na zagarniętym
igliwiu, aplikuje Lunasen, narzuca pled wyjęty z samochodu.
W kufrze znajduje nawet jasiek, zapas benzyny, próbki
kruszywa i szlachetnych okładzin. W wozie torba z jedze-
niem, alkohol, kawa w termosie. W kieszeni na drzwiach ma-
py, adresy zagranicznych firm. Przy dyrektorze mało pienię-
dzy, czeki in blanco na zagraniczny bank, w portfelu prawo
jazdy i dokumenty samochodu. Tylko usiąść i jechać. Naj-
pierw po beemwu, później po paszport. Odwrotnie, najpierw
po paszport. I co potem?
Co zrobić z ładunkiem, do którego na dodatek nie moż-
na się dostać? Utopić w rzece auto, spalić, odstawić pod ko-
misariat? Zakpił z niego los. Po to nadstawiał głowę, wal
czyi jak desperat, zalicza napady. Nie wie, co robić, rozdarty
między chłodną oceną sytuacji a chciwością. Ostatni atak
pokusy.
Zawraca wóz ku Warszawie. Nie wziął czeków Nowaka,
nie weźmie jego auta. Tylko tego jest pewien. Zanim mógł-
by zrealizować czeki za granicą, dyrektor Gryfa zdąży zablo-
kować konto, tam zamiast wypłaty spotkałby policję. Na sa-
mochodowych przejściach granicznych, w porcie lotniczym
zbyt uważnie jak na przyswojony przez Daniela paszport ba-
dają dokumenty. Porzuca toyotę w pobliżu Okęcia, zamyka
z nienaruszonym dobytkiem. Po stronie „winien" pozostanie
paszport i kluczyki od wozu. Mimo wszystko nie jest pospo-
litym rabusiem.
Przed trzecią przekracza tamtą furtkę dla personelu. Czu-
wa przy niej woźny.
— Godność?
— Nowak Mariusz — w nieprzeniknionym, zdrewniałym
Danielu napięcie do granic wytrzymałości.
— Proszę — woźny uchyla furtę z czymś w rodzaju ukłonu,
zupełnie niepodobny do siebie samego z wczesnego rana.
Dalej wszystko przebiega zgodnie z poczynionymi wcześ-
niej obserwacjami. Ludzie, zbici w gromadkę, otaczają półko-
lem elegancką dziewczynę wywołującą nazwiska. Nikogo nie
interesują pozostali, każdy mimo wszystko niepewny pomyśl-
nego finału, a nuż się coś zacięło w ostatniej chwili? Każdy
wsłuchany w ów głos, wpatrzony w koszyk z wikliny.
Pada nazwisko dyrektora Gryfa, Daniel odpowiada jego
imieniem, urzędniczka podaje paszport i już wyczytuje na-
stępnego. Ludzie rozchodzą się, biegną do swoich spraw, Da-
niel przemierza dziedziniec, który zdaje się nie mieć końca,
mówi „do widzenia" woźnemu i przyspiesza kroku. Nie mo-
że uwierzyć, nie może się cieszyć. Pustka.
Uciekać. Zaraz!
- 262 -
- 263 -
Dyrektor powinien być wyłączony do następnego dnia. Nim
się pozbiera, nim wyplącze z lasu, znajdzie jakiś transport do
Warszawy, Daniel ujdzie przed bezpośrednim pościgiem.
Przemytnik — pociąg monstrum, pociąg żywa konserwa,
pociąg szmuglerów. Osłuchał się w kolejkach, w przedsion-
kach, na dziedzińcach konsulatów. Służby graniczne są w tym
pociągu mniej dociekliwe niż gdzie indziej. Nawet jeśli wy-
rzucają pasażerów na peron, to bardziej dla wygody celników,
chyba że dostają sygnał.
XIII
Szedł do banku — wypłacali każdego miesiąca, jak obiecał
Szef, wyprawiając Śmiałego po nową twarz do Zachodnie-
go Berlina. Przed wyjazdem otrzymał pieniądze na leczenie
i adres kliniki, gdzie reperowano oblicza zniszczone z przy-
rodzenia, kataklizmem, chorobą, przez czas.
— Przy Nowogrodzkiej eksportowo odszykowują fizysy,
mają klientów nawet z zagranicy. Matka wypatrzyła taniej
i na miejscu.
— Ciebie trzeba nie tylko wyłatać, ale i trochę schować.
Śmiały wyjechał komfortowo, samolotem. W eleganckiej
aktówce wiózł medyczny opis swojego nieszczęścia, wystawio-
ny przez szpital na użytek cudzoziemskich doktorów i me-
trykę sztucznej tkanki z holenderskiej wytwórni, ewentual-
ny dowód dla władz granicznych. Lecz nikt nie kwestionował
jego tożsamości. Ta sama twarz, obleczona protezą, widniała
na fotografii w paszporcie.
Nie uchodził chyłkiem, wyjeżdżał niczym dewizowy tury-
sta. Na Okęcie odprowadziły go wszystkie trzy domowe ko-
biety. Postanowili z Żermeną, że Śmiały wynajmie miesz-
kanie, zaklepie dla niej robotę i ściągnie do siebie. Dopiero
wtedy pomyśli o operacji. Będzie miał opiekę bliskiej osoby,
nie wyda na pielęgnowanie gnębiony przez szpitalne życie —
nie życie, wypełnione rygorami.
Na Kreuzberg kazał się zawieźć taryfą, chociaż nie lubił wy-
dawać na byle co. Zmieniła się dzielnica od czasów jego stu-
diów. Turcy, dawni mieszkańcy, bardzo się przerzedzili, na-
płynęli nowi, Polacy. Lecz jak dawniej stała na swoim miejscu
turecka łaźnia pod sierpem księżyca odwróconym rogami do
- 265 -
góry, znajomo zadźwięczał pęk owczych dzwonków, zawie-
szonych nad drzwiami kafeterii, także ten sam Anatolijczyk
prezydował za szynkwasem z ciemnego drewna, na tle półek
zastawionych naczyniami z miedzi, tylko jego granatowe wło-
sy, widoczne spod czerwonego fezu, wyglądały jak oprószone
miałkim cukrem, którego używał do przyrządzania kawy.
Od razu poznał Śmiałego, chociaż nie widział go kilka lat,
a może udawał, lecz tak samo jak kiedyś podał miedziany
rondelek z pachnącym naparem, jakim przesiąknięta była
cała izba i zapytał tym samym yolapikiem1 turecko-niemiec-
ko-polskim, czy życzy makagigi, chałwę, anatolijskie wino
smakujące żywicą, anyżówkę, prażone w soli orzeszki pista-
cjowe, drożdżówkę z lukrem miętowym, różanym, cytryno-
wym czy zwykłym, sezamowe ciasteczka, eleganckie pismo
ze zdjęciami pięknych dziewczyn, komplet porno na miejscu
albo na wynos, seks-gadżety, a może najpierw pragnie zażyć
kąpieli i masażu?
Śmiały wbrew swojej oszczędnej naturze, kupił makagigi
i wszystkie cztery rodzaje drożdżówek, i butelkę smakującego
żywicą wina, i gorące orzeszki z grubą, ciemną solą. Niechaj na
Kreuzbergu wiedzą, jak mu się świetnie powodzi. Przyjechał
tu, bo chciał, nie z konieczności. Jest niezależny i bogaty.
— Mikroplementy — tak w transkrypcji Turka brzmiały
mikroelementy. Na wszelki wypadek dodawał „kłodawska",
wychodziło „Kłodawa", więc przegarniał palcami bure kru-
szywo, niech klient wie, chodzi o tę nadzwyczajną sól, która
wygląda jak brudna, a jest samym zdrowiem.
Śmiały nie chciał ni pism z wytwornymi naguskami, ni
kompletu porno, zwyczajnego ani nadzwyczajnego, czyli
czterdziestu ośmiu póz według Kamasutry, tylko adres po-
1 Volapuk — sztuczny język opracowany w 1879 roku przez
Johan-
na Martina Schleyera.
koju przy rodzinie, albowiem Turek za przystępną opłatą po-
średniczył w wynajmie lokali.
Anatolijczyk otworzył sfatygowany zeszyt ze zgłoszenia-
mi, kartkę dzieliła pionowa linia, odgradzająca mahometan
od chrześcijan, aby nie mieszać wyznawców Proroka z nie-
wiernymi, bowiem dla wszystkich Wszechmocny Bóg usta-
nowił właściwe miejsce, nawet w jego kajecie.
— U rodziny tureckiej — zastrzegł Śmiały. Po to tutaj przy-
szedł. Jakby chciał zamieszkać u ziomków, zapłaciłby za adres
szefowi „Jelita".
Śmiały uważał się za kogoś lepszego, nie miał zamiaru
wzbogacać hołoty, do jakiej zaliczał odnajmujących pokoje ro-
daków. Jego zdaniem tylko ostatnia szumowina mogła zdzie-
rać od swoich za norę jak za willę w Aninie.
Anatolijczyk polecił kwaterę z wygodami.
Izba była ciemna, jedyne okno wychodziło na załom ślepe-
go muru w podwórku-studni, lecz posiadała komfort, o jakim
zapewniał Turek. W kącie zainstalowano brodzik z prysznicem,
osłonięty plastykową kotarą, zlew i elektryczną kuchnię.
Dobrze. Będzie można stołować się w domu, oszczędniej
niż w mieście, chociaż Żermeny nie ucieszy. Odkąd się sprzę-
gła ze Śmiałym, przywykła do lepszych warunków. Dobrze.
Niechaj doceni, co jej się trafiło jak ślepej kurze ziarno. Nie
żeby słyszał jakie narzekania, jeszcze czego, lecz do Zacho-
du wzdychała przy każdym dolarowym zakupie. Teraz pozna,
jak na te dolary trzeba pracować. Nawet powinna doświad-
czyć tutejszej roboty, poczuć w kościach, skoro tak marzy-
ła o Zachodzie, już on się o to postara. Rozwydrzyły się je-
go domowe baby, nieźle im zrobi chudszy obrok. Zatęsknią
za Śmiałym.
Płynęły dni, odwlekał sprowadzenie Żermeny. Było nieła-
two o zajęcie. Możliwości skurczyły się niepokojąco. Kontro-
la działała jak niewód. Przedsiębiorcy z coraz większą rezer-
wą zatrudniali nieznajomych przybyszów, chociaż ci ludzie
- 266 -
- 267 -
godzili się na każde warunki, za pół, nawet za ćwierć stawki.
Milcząca niewiadoma. Nie wszystkim można ufać. Zdarza-
ło się — z zawiści, ze złości, zazdroszcząc innym, otrzymują-
cym lepsze wynagrodzenie donosili na pracodawcę i na włas-
nych rodaków.
Sumę obostrzeń administracyjnych i nielojalności garb-
-arbajterów, jak z polska na niemiecki przerobiono potoczną
nazwę, zobaczył Śmiały gołym okiem w „Jelicie". Od rana lo-
kal zapełniali młodzi zdrowi bezczynni ludzie.
— Nowy? Nie widziałam cię tutaj — zagadnęła Śmiałego
dziewczyna, gdy rozglądał się za wolnym miejscem, poradzi-
ła, skąd ma sobie przynieść ogrodowe krzesło. Wszystkie in-
ne były już zajęte.
— Ścieśnijcie się, on też chce usiąść — szturchnęła pierw-
szego z brzegu przy stoliku.
Posłusznie stłoczyli się jeszcze bardziej, somnambulicz-
nie ćmili papierosy, pogryzali drożdżówki, cedząc wystygłą
herbatę barwy słomki.
— Mam na imię Helmi, wszyscy mnie tu znają, no nie,
chłopaki?
Chłopaki przytaknęły pomrukiem.
— A ty jak się nazywasz? Aha, Śmiały. Bardzo ładne na-
zwisko. Widzę, za robotą się rozglądasz. Dla kobiety, mówisz?
Jeśli nie masz znajomości pośród rdzennych dojczów, słabe
widoki. Zagęściło się, to przez tych, co dają nogę z Enerdy.
Etniczny, a jeszcze stamtąd, zawsze w Bundesie ma pierw-
szeństwo, do każdej roboty. Prawda, chłopaki? — Chłopaki
znowu zamruczały.
Śmiałego nie martwiły ani przewidywania Helmi, ani mil-
czące przygnębienie chłopaków. Zwyczajne woły. Spłynęli
do „Jelita" jak do ścieku, uwalili się przy stołach, czekają, aż
im angaż podadzą do ręki. I pewno żadnego fachu i ani be,
ani me po niemiecku. Potrafią wszystko i nic, i gadać na mi-
gi. Śmiały był pewien, że jeśli on będzie potrzebował roboty,
- 268 -
to ją dostanie, ma zawód, a nawet dwa. Nie jest byle kim, po-
trafi się urządzić.
Z tej pozycji „nie-byle-kogo" zaszczyca krzywe chodniki
Kreuzbergu, place po wyburzonych domach, ubogie sklepi-
ki, nielicznych przechodniów, ganiające gromady tureckich
dzieci, chude koty. Zaszczyca Landwehrkanal, rodaków, roz-
kładających na gazetach ubogie kramy, najemników z całego
świata, kupujących umęczony towar za skromne sumy, pija-
nych, śpiących na bruku.
Śmiały pogardza tymi szmuglerami i kłębiącym się wokół
nich międzynarodowym niedostatkiem. Przez środek mrów-
czych zabiegów, beznadziejnych oszczędności, nędzarskiego
szczęścia z tańszego kupna, okazji, kroczy Śmiały w swoim
eleganckim komplecie z cienkiej jak jedwab skóry glace bar-
wy kreciego futra, takim samym, jakie miał Szef i przypomi-
na sobie pragnienie owego ubioru i swoje pierwsze spotkanie
z tym miastem i siebie z tamtego czasu, zagubionego prowin-
cjusza z podmiejskiej osady, wprost z kryzysu.
Śmiały dzisiejszy, wielkomiejski, zagraniczny i światowy
prawie zapomina o kalectwie i tej nieznośnie ćmiącej pod po-
wierzchnią niepewności, jaką wraz ze strzaskaną szczęką i zruj-
nowanym nosem pozostawił w nim tamten straszny Muł, któ-
rego nienawidzi jak nikogo na świecie, którego się boi i przed
którym czuje respekt i nienawidzi siebie za te uczucia.
Teraz, pełen znakomitego wyobrażenia o sobie, jakby wy-
zbyty tamtych upokarzających doznań, wkracza w światła
Kurfürstendamm, wstępuje do francuskiego bistro, wypija
kieliszek hennesy, nie zaczepia go żaden policjant, nikt nie
spogląda jak na raroga, ale to bogactwo, wylewające się z wi-
tryn, jednak denerwuje, więc aby nie psuć sobie nastroju, je-
dzie na dworzec Tiergarten.
Tutaj dopiero pławi się w odczuciu, jak daleko pozostawił
za sobą tamtego siebie, chłopaka z podmiejskiej osady, nie-
mowę wśród obcojęzycznego żywiołu niczym najmarniej sza
- 269 -
ukleja, stworzenie zabłąkane na cudzoziemskim terminalu,
które odebrano jak paczkę.
Pewny siebie Śmiały, elegancki, umiejący się porozumieć,
odwiedza protestancką misję i kładzie przed zakonnicą całe
dwadzieścia marek.
¦— Bóg zapłać, wrzuć, synu, do puszki.
Jedzenie przyrządza na kwaterze. Zaparza herbatę, smaży
jajecznicę, później leży, popijając wino smakujące żywicą, ku-
pione u Turka, żeby na Kreuzbergu widziano, jak się wykiero-
wał biedak, co nie tak znów dawno supłał się na drożdżówkę.
Wieczorem idzie do „Jelita" i każe sobie podać kieliszek
Błyskawicy. Siedzi pod góralem, jednym z miejsc ozdobio-
nych dekoracją profilu juhasa z ciupagą, przeznaczonych dla
lepszych gości, niespiesznie sączy podstępnie gładki napitek
pomysłu właściciela, nazywanego Galernikiem. Tak przemija
najpiękniejszy dzień, jaki zdarzył się Śmiałemu od wypadku
ze zbuntowanym Mułem.
Wspaniałe samopoczucie przygasza klinika. Owszem, na-
wet niczego, pomieszczenia na seledynowo albo na niebie-
sko, personel też seledynowy albo niebieski, dopasowany ko-
lorem do wnętrz, niepodobne do pielęgniarek pielęgniarki,
odziane w wytworne uniformy... Istne stewardesy, szczup-
łe, wyrafinowane i długonogie, uśmiechnięte jak na rekla-
mie wspaniałą ilością białych zębów. Salon kosmetyczny, nie
szpital. Widział podobne szyki w Warszawie u Izis, dokąd jed-
nego razu wstąpił po Żermenę, tylko tamte dziewczyny no-
siły się na liliowo.
Nastrój popsuła diagnoza. Okazało się—jedna operacja nie
poprawi wyglądu Śmiałego, trzeba więcej, może nawet trzy,
i nie wszystkie na raz, a długość przerw między nimi zależy
od metabolizmu. Określenie zabrzmiało złowrogo, przesąd-
nie wolał nie pytać, co oznacza.
Chirurgiem to się Śmiały nawet ucieszył. Rodak. Wpraw-
dzie żydowskiego pochodzenia, jednak rodak. Mówił ze Śmia-
270 -
łym po polsku. Dotychczas Śmiałego nie obchodzili Żydzi,
wiedział o nich tyle, co nic: przeważnie bruneci, ale zdarza-
ją się blondyni, nawet rudzi, nazwiska noszą z niemiecka,
chociaż bywają i z polska. W wojnę wymordowali ich Niem-
cy. A tych, co ocaleli, w sześćdziesiątym ósmym powyrzuca-
no w Peerelu z roboty i oni wyjechali.
Wszystko to dla Śmiałego przeszłość sprzed stworzenia
świata. W wojnę nie było nawet projektu na Śmiałego, w sześć-
dziesiątym ósmym łaził rakiem.
Chirurg ma ciemne włosy, brązowe oczy i niebieski ślad po
wygolonym zaroście. Na znaku identyfikacyjnym, przypię-
tym do seledynowej klapy seledynowego wdzianka z praw-
dziwego lnu, wizytówka: doktor David Gold. Śmiały nie ży-
wił jakichś szczególnych uprzedzeń do innych nacji, chociaż
w jego języku występowały wyłącznie przezwiska. Żabojady,
Szkopy, Makaroniarze, Pepiki, Ruski, Szuwaksy, Jugi, Alla-
chy. Nie były jednak odzwierciedleniem niechęci. Eksplorato-
rzy Warszawy Wileńskiej, wybiegu dla niedźwiedzi, wiślanego
kolektora, drewniaka z napojami na bulwarze, demonstrowali
w taki sposób swoje za pan brat z jeszcze dalszymi światami.
Do takich trochę nierzeczywistych światów należeli również
Żydzi. Lecz gdy raz kupił pod kościołem broszurę o mędrcach
Syjonu, to się wściekł na tę nieznaną nację.
Skubani! Ale znowu jeden komputerowiec, którego Śmia-
ły szanował, powiedział: wszystko, co w tej ścierce napisali,
to podłe kłamstwo, ktoś znowu szczuje ludzi na ludzi i nie-
chaj sobie Śmiały nie da robić pomyj z mózgu, w ogóle skan-
dal, aby rozpowszechniano pod kościołem takie draństwo,
służące nienawiści.
A znowu Żermena w kolejce po szynkę słyszała o prawdzi-
wej przyczynie niemożności zakończenia budowy wieżowca,
nazywanego złocistym. Każde dziecko w Warszawie do tej
pory wiedziało, firma po firmie odpadała od tej budowy jak
z Mount Everest, jednym się odechciało, drugim odwidzia-
- 271 -
ło, inni wyliczyli, że nieopłacalnie. A to panoramę zasłaniał,
a to z Pragi patrzącym widok szpecił, a to skończył się mate-
riał albo koncepcja. I tak przez dwadzieścia pięć lat. Nie było
mocnych. Tylko szkielet straszył, wyciągnięty nad miastem,
przy ulicy, co się nazywa Tłomackie, w miejscu, gdzie dawno
temu stała najważniejsza synagoga. I w tym rzecz. Miejsce
zmarłym zabrano. Duchy pomordowanych Żydów strzegły
placu i nie udawała się na nim budowa, dopóki nie postawio-
no w Warszawie nowej świątyni. A kiedy papież z rabinem
Rzymu pogadali sobie jak Polak z Polakiem, duchy ustąpiły
i wieżowiec doczekał się wiechy.
W każdym razie matka się ucieszy, gdy jej napisze, że tra-
fił do żydowskiego doktora. Śmiały pamiętał, jak kiedyś mó-
wiła: najlepszymi lekarzami są Żydzi.
Śmiały od razu zaufał chirurgowi, lecz koszt kuracji, ma-
jący odjąć piętno twarzy Śmiałego, przewyższał sumę otrzy-
maną od Szefa. Chirurg nie mógł nic opuścić. Nie on rządził
kliniką, tylko spółka niemieckich profesorów.
Napisał do Szefa. Nie dostał odpowiedzi. Dziesiątego otrzy-
mał zwykłą sumę. I tak przez kwartał. Słał list za listem —
i nic. Szedł do banku, za każdym razem płacili tyle samo.
Po trzech miesiącach jak nożem uciął. Z dnia na dzień prze-
stali. Nie mieli dla Śmiałego żadnych pieniędzy. Bał się ro-
bić drakę.
— Nie ma dyspozycji — odpowiadano. Może naprawdę nie
u nich się zacięło?
Jeszcze raz napisał do Szefa. Bez odpowiedzi. Do Stang-
reta — z takim samym rezultatem. Raz i drugi odżałował na
telefon.
— Szef jest zajęty — mówił kobiecy głos po tamtej stro-
nie i chciał wyciągnąć od Śmiałego, w jakiej sprawie. Śmia-
ły się nie odzywał i tamta strona po kilku „hallo" i pytaniach
odwieszała słuchawkę. To samo w Omikronie, to samo w wo-
zowni.
Zgryzł się Śmiały. Szef się Śmiałego wyparł, podstępem
wypchnął do Berlina, postawił krzyżyk, wykierował na emi-
granta. Śmiały był wierny, przywiązany, Szef pozbył się od-
danego człowieka jak zepsutej rzeczy. Może jednak rzeczywi-
stość jest mniej parszywa, niż się Śmiałemu wydaje. Napisał
do matki. „Idź do Omikronu, nie daj się spławić, rozmawiaj
tylko z Szefem. Powiedz: Śmiały nie dostał pieniędzy, brakuje
tyle i tyle na operację. Jeśli nie otrzyma należności i wyrów-
nania za klinikę, przyjedzie i upomni się osobiście".
W Omikronie przyjął matkę nowy Szef.
— Poprzedni dyrektor został zwolniony. Ja względem jego
szofera nie mam żadnych zobowiązań i nie widzę go na przy-
szłość w mojej firmie. Jeżeli były dyrektor jest Śmiałemu coś
winien, sprawa wyłącznie między nimi — powiedział Nowy.
Adresu byłego dyrektora nie zna. Sam przyszedł z konkur-
su do przeorganizowanego zakładu, po którym została tylko
nazwa. O poprzednikach nic nie wie, w firmie nie przetrwał po
nich nawet ślad. W willi zdymisjonowanego Szefa na Saskiej
Kępie mieszkał ktoś inny. Nie wpuścił matki za płot. Mówił
jak z łaski przez zamkniętą furtę. Dom niedawno kupił aktem
hipotecznym od pierwszego właściciela, pracującego za grani-
cą. Bardzo możliwe, że przedtem posiadłość była wynajmowa-
na szefowi jakiejś firmy, możliwe, że elektronicznej, możliwe,
że nazywała się Omikron. On objął realność wolną od lokato-
rów. Stangret też nic innego nie umiał, może nie chciał, może
nie mógł powiedzieć o dawnym szefie Omikronu.
— Niech pani napisze Śmiałemu, aby siedział w Berlinie
i zaprzestał korespondencji.
— Ale dlaczego?
— Proszę tylko powtórzyć. On już będzie wiedział. Dobrze
mu życzę.
Zawalił się Śmiałemu świat.
Potworna niesprawiedliwość. Sam w cudzym kraju, z oka-
leczoną twarzą, bez pieniędzy na operacje i widoków na zaro-
- 272 -
- 273 -
bek. Nie wiadomo, jak długo nie będzie mógł powrócić do do-
mu, może nigdy! Matka wyraźnie donosiła: „Na razie, siedź
w Berlinie i nie ślij żadnych listów, tak z serca radził, domy-
ślasz się, kto".
Podziałało jak cios między oczy. Wszyscy się od niego od-
żegnali. Został sam. Załamała się wiara w Szefa, zniknął bez
śladu jak pierwszy lepszy, potęga — zdawało się — wszystko
mogąca. Śmiały poczuł się oszukany, wystawiony na sztych.
Kto może nastawać na odprawionego z firmy szofera, ozdro-
wieńca, który cudem uszedł śmierci z ręki zbiegłego krymi-
nalisty? Glinowo. Znaczy: zgarnęli Szefa, a innych nie? Nie-
możliwe. A więc nie łapsy zniszczyły Szefa, tylko więksi od
niego. Ci z ksywą pożyczoną od starożytnego Kałmuka1. Do-
stał w kość za utracone cargo. Na szczęście Śmiały nie brał
udziału w przeprawianiu fatalnego ładunku, lecz przedtem
spaprał swoją robotę... Pewno dlatego musi teraz cicho sie-
dzieć na Kreuzbergu. Te Mongoły mają długie ręce, mogą
człowieka wyłuskać zewsząd. Śmiałemu przychodzi na myśl
niedawno widziana gąsienica, ciągnąca swe pierścienie po
asfalcie.
Matka chyba nie ucierpi za Śmiałego. Nic nie wie. Gdyby
nawet znała prawdę, każdemu do oczu skoczy za niewinność
syna. Ale nie daj Bóg, żeby się wszystko wyjaśniło i doszło,
gdzie nie trzeba, zwłaszcza leczenie ćpuna. Nie jego działka,
nie wiedział, co za lekarstwo wiezie w butelce pięcioletniej
brandy. Od dawna wierzy w swoją zupełną nieświadomość
istoty tamtego poselstwa.
Niechaj lepiej Oni zapomną o Śmiałym. Nie pozwoli zrobić
z siebie męczennika. Jest zwyczajnym człowiekiem i jego jedy-
nym przestępstwem była wiara w człowieka. Tak! Słuchał i po-
1 Kałmucy — naród mongolski wywodzący się z Ojratów. Tutaj:
po-
gardliwie o mieszkańcach azjatyckiej części byłego ZSRR.
dziwiał Szefa, nawet się do niego przywiązał, szanował autory-
tet. Mądry, inteligentny, gadał w czterech językach. Właśnie,
inteligentny, taki może przekręcić Śmiałego na wyrób masar-
ski, a sam wyjdzie biały niczym chusta. Za co ta krzywda!
Rozczarowanie przeistacza się w ostrą niechęć do Szefa.
Przez niego może już Śmiały nigdy nie ujrzy rodzinnej osa-
dy i domu, który pochłonął masę pieniędzy.
Żermena nie pisze, co jej przeszkadza? Matka na temat
dziewczyny wzięła wody w usta, znowu się pożarły, albo jesz-
cze gorzej? Tknęło Śmiałego, ale nawet nie dopuszczał my-
śli o katastrofie. Jak gdyby tym niemyśleniem mógł odwró-
cić los. Potrzebuje jej, powinien ją jak najprędzej do siebie
ściągnąć. Przede wszystkim praca dla Żermeny. W żadnym
razie nie mogą we dwoje przejadać pieniędzy, jakie jeszcze
zostały. On także musi się prędko gdzieś zaczepić.
Poszedł do „Jelita".
Ring. O szansę przeważnie prostej lub uciążliwej pracy
wszyscy ze wszystkimi walczyli bez zachowania jakichkolwiek
reguł. Podstępnie wydzierali zarobek nawet bliskim kolegom,
sprzedając się ich pracodawcom po niższej cenie. Poszkodo-
wani tropili owych szczególnych rabusiów, wybuchały awan-
tury, bójki, snuła się nienawiść, podejrzliwość. Zatrudnieni
ukrywali miejsca swojej pracy. Wyzbyci skrupułów bezrobot-
ni nieszczęśnicy hienim obyczajem dążyli ich tropem, propo-
nując własne usługi za połowę płacy. Pośrednicy grymasili,
przebierając w towarze, zdarzało się — sprawdzano muskuły,
sprawność, zęby. Na Kreuzbergu gasła sympatia do Polaków,
groźnej konkurencji młodych ludzi, którzy godzili się na każ-
dą stawkę w przeciwieństwie do większości tureckich najem-
ników, zmuszonych wykarmić przybyłe z nimi rodziny.
— Na was nie trzeba wojny, moru ani głodu, sami dla sie-
bie jesteście wojną, głodem i zarazą — biadał Galernik. Prze-
zwisko właściciel „Jelita" zawdzięczał własnemu porzekadłu:
pracuję jak galernik.
- 274 -
- 275 -
Po każdym wyjściu na jaw kolejnej podłości klienteli „Je-
lita" zapowiadał likwidację targu niewolników. Odprawi fak-
torów, wygoni garb-arbajterów, skoncentruje działalność na
szoferach tirów.
O miedzę leżał wielki parking, stajnia przeważnie wschod-
nich frachtowców, przemierzających trakty Europy. Galer-
nik służył myjnią, szlaf-betem, spyżą. Dochody stąd czerpał
mierne. Najmniej od rodaków Kosztowało ich tylko użycie
szlaucha, swoje kolosy pucowali sami, na turystycznych ku-
chenkach warzyli zupę z torebek, nocleg mieli darmo — wo-
zili ze sobą śpiwory.
— Koniec handlu żywcem! -— odgrażał się Galernik.
Takie sobie gadanie. Należało do folkloru. On straciłby naj-
więcej. Za popłatniejszy angaż brał prowizję od kandydatów,
poważniejsi naganiacze u niego składali zamówienia, z nim
omawiano procent, jaki będą otrzymywać od zatrudnionych.
Ponadto giełda pracy w „Jelicie" napędzała klientów nie go-
rzej, niż potrzeba przebywania między ludźmi o podobnym
statusie, problemach, nadziejach, nawet wadach, mówiących
językiem kraju pochodzenia. Samotni, przeważnie traktowani
z góry, ciągnęli do miejsca, gdzie mogli porozmawiać, posłu-
chać czy chociażby pokłócić się z drugim człowiekiem.
Tu przynajmniej czuli swoje istnienie. Przestawali być ro-
botami bez przeszłości i przyszłości, tyle i tyle marek za go-
dzinę, znikającymi do następnego rana wwielkiej przechowal-
ni Kreuzbergu. Tutaj powracali do trzeciego wymiaru, znów
mieli własny głos, życiorys, cechy osobowe, nazwisko.
— Dawno bym to rzucił, tylko żal ludzi. Gdzie pójdą, jak
mnie zabraknie! Mam społecznikowskie zacięcie — czaro-
wał Galernik lepszych gości i mogło się wydawać, że wierzy
w swoje posłannictwo.
— Turek nie robi za mesjasza, ale sprzedaje kawę — za-
wsze się znalazło jakieś ucho, co zaraz zamieniało się w gę-
bę od ucha do ucha.
— On skupuje fusy u Anatolijczyka — oświecano nowe-
go klienta.
— I dostaje rabat jak za wyniesienie śmieci.
Nic nie wskórał Śmiały w „Jelicie". Posucha. Galernik tak-
że nic nie miał w swoim kajecie, gdzie zapisywał intratniej-
sze oferty. Nikt nie potrzebował szofera-mechanika, co może
być także ochroną. Jednak z ochroną nie takie proste, trze-
ba mieć referencje.
Ciekawe, skąd ma wziąć opinię goryl, który dopiero zaczy-
na i jeszcze nie posiadał żadnego szefa, ale miał nauczyciela?!
Śmiały był dobrym uczniem, Herr Doktor z pewnością pamię-
ta, Śmiały najlepiej ze wszystkich zdał test z upozorowanym
fantomem. Referencje mądra rzecz, zwłaszcza od rdzenne-
go dojcza, stwarzają również zręczną okazję do poproszenia
o pomoc w znalezieniu zajęcia.
Śmiały wyprawia się na dalekie przedmieście, nie ma wąt-
pliwości, Herr Doktora ucieszy spotkanie ze zdolnym ucz-
niem i bardzo możliwe, zaproponuje pracę, a także wymyśli
coś dla Żermeny. Czemu nie. Trzeba podsunąć projekt, jeśli
sam na niego nie wpadnie. I już trener poczyna jawić się ja-
ko człowiek życzliwy, uczynny, z możliwościami. Co dla nie-
go — urządzić w dobrym miejscu dwoje ludzi.
Ufność i ciepłe nuty brzmią w głosie Śmiałego, gdy przed-
stawia się przez domofon i odwołuje do dawnej znajomości.
Po tamtej stronie z pewnością Herr Doktor spogląda na ekran
wideofonu, zaraz przypomni sobie ucznia i fotokomórka uchy-
li furtę. Lecz brama pozostaje zamknięta, bezosobowy głos
chce wiedzieć, w jakiej sprawie.
Nie, nie potrzebowano ani szofera, ani ochrony, ani poko-
jówki, ani sprzątaczki, ani pomocy kuchennej, ani opieki nad
dziećmi czy starcami. Nie wystawia się referencji byłym kur-
santom, nie przewiduje szukania dla nich zajęcia. I na przy-
szłość bezosobowy głos nie życzył sobie nachodzenia czy w in-
ny sposób zakłócania prywatności.
- 276 -
- 277 -
Gadający płot zamilkł. Śmiały, upokorzony i wściekły, po-
wlókł na Kreuzberg rozczarowanie proporcjonalne do nie-
dawnej nadziei.
Nie mógł ściągnąć Żermeny. Taniej wziąć kogoś z „Jelita",
namotać dziewczynę albo zapłacić parę groszy za opiekę po
powrocie z kliniki, lecz klinika także stała się niedostępna.
Koszt zabiegów przekraczał wszystko, co jeszcze posiadał.
Żermena się nie odzywa, matka uparcie o niej nie wspomi-
na. Dopiero przymuszona jego natarczywymi pytaniami wy-
jawia, czego się domyślał, tylko nie chciał uwierzyć: Żerme-
na zabrała małego fiata, futro z nutrii, turecki kożuch, kurtkę
z greckich karakułów, srebrnego lisa ze szklanymi oczyma,
trzy złote pierścionki, złote klipsy, złoty łańcuszek, złoty ze-
garek ze złotą bransoletą i zniknęła bez słowa, nie pozosta-
wiając adresu. „Dziwka — pisała na zakończenie matka. —
Zawsze mówiłam, że dziwka".
Z początku jakby ciosu nie odczuł. Odeszła, to odeszła.
Zabrała, co do niej należało. Dał jej to wszystko, co wyliczy-
ła matka. Gdyby był na miejscu, inna sprawa, czy pozwolił-
by wziąć. Tylko gdyby był, może by nie odeszła.
Przypomniał sobie odwiedziny w szpitalu. Wyraz jej oczu,
utkwionych w plastrze zasłaniającym krater po wgniecionym
nosie. To wtedy go porzuciła. Wszystko inne, co zdarzyło się
później, nie miało już znaczenia. Przerażająco brzydki, po-
zbawiony dobrze płatnego zajęcia, z perspektywą kosztownej
operacji o niewiadomym wyniku, utracił atrakcyjność, może
nawet budził odrazę.
Zdziadział Śmiały.
Bez celu włóczył się po Kreuzbergu, przysiadał u Turka,
łatwo puchnąca noga wciąż jeszcze przypominała o niedaw-
nej kontuzji, z każdym dniem wcześniej ciągnął do „Jelita".
Nie wytrzymywał samotności, kąsających myśli, tych wszyst-
kich „dlaczego" i „gdyby". Dusił się w czterech ścianach izby.
Gdy jego gospodarze wychodzili do pracy i zamykali swoją
część mieszkania, pozostawiając dzieci na dworze, cisza do-
mu przygniatała Śmiałego jak mogilna gruda.
Bał się, że zwariuje, uciekał do „Jelita", zaszywał się w naj-
dalszym kącie sali, gęstniał wieniec gości wokół stolika, on
siedział, odchodzili, on siedział, zmieniali ich następni, usu-
wał się, robił miejsce, ale siedział wciąż nad tą samą resztką
wystygłej herbaty.
— Prowadzę lokal, nie przytułek — wyczerpała się cierp-
liwość Galernika.
— Rodak, psia!
— Chcesz, bądź, ale przynajmniej zapłać minimum kon-
sumpcji.
W Śmiałym coś pękło. Wyniósł się z „Jelita", przestało go ob-
chodzić: zwariuje czy nie, przestał potrzebować bliskości ludzi,
wygasły pragnienia. Opuszczał dom wyłącznie z musu, po jedze-
nie. Skąpił, żywił się najtaniej, jak tylko możliwe, brał bezpłatną
zupę z klasztornej jadłodajni dla ubogich, gdzie nikt nie żądał
bloczka z opieki społecznej i nie pytał, kim jesteś. Zabierał por-
cję do słoja, na miejscu wstydził się jeść. Zaniedbał się, zapuścił,
leżał po całych dniach, zasypiał, budził się, przestały dręczyć te
wszystkie pytania „dlaczego" i „gdyby", już nie bał się samot-
ności ani ciszy, spoczywał w niej, odgrodzony od zawiedzionych
nadziei, szarpaniny, od świata, który go nie chciał, wypluł jak
pestkę, zapomniał. Trwał, wyzwolony nawet od strachu.
W ten jego oniryczny spokój wdarła się dziewczyna, o któ-
rej ktoś w „Jelicie" powiedział, że zbyła pierworództwo za mis-
kę soczewicy. Podobno wytargowała swoje prawa Etnicznej za
pochodzenie jakiegoś przodka, przedtem miała na imię Ma-
ria i żyła w Wołominie.
— Otwórz, jesteś tam, wiem! Dzieciaki powiedziały. Mam
wiadomość o robocie dla ciebie — szarpiąc klamkę, mówi-
ła przez zamknięte drzwi, kiedy on, żeby jej nie wystraszyć,
drżącymi rękoma zaciągał na twarzy protezę, której nie no-
sił w tym swoim grobowcu.
- 278 -
- 279 -
Przyniosła ze sobą męczącą ruchliwość, zgiełk codzien-
nych klęsk i małych zwycięstw, gorycz pokonanych, pragnie-
nia i biedy całej ludzkiej gromady, kłębiącej się w „Jelicie".
Wraz z nią wtargnęły wszystkie jego strachy, bezowocne sta-
rania, rozpacz i mimo wszystko nadzieja. Nie mógł żyć bez
ludzi, bez nich umierał i wbrew pozorom wcale nie pogodził
się z losem, chociaż zaprzestał walki.
— Bramkarz odszedł z „Jelita", jest wolne miejsce — po-
wiedziała ta dziewczyna, ta Helmi, o której także mówiono, że
wie wszystko albo prawie wszystko o polskim Kreuzbergu.
— Jak to odszedł?
— Zwyczajnie. Załapał się na lepsze miejsce, wziął zadek
w troki i tyle go widzieli. Galernik zapłaci ci niewiele, na na-
piwkach też się nie upasiesz, lepsze jednak mało niż wcale,
i jedzenie dostaniesz za darmo.
— On ciebie przysłał?
— Sama się ofiarowałam.
— Jak mnie znalazłaś? — niepokój. Każdy może odkryć
jego leże, zwłaszcza Mongoły, skoro Helmi trafiła tak łatwo.
Uciekać! Lecz nie miał siły odejść z kręgu przyciągania miej-
sca, które stało się dla niego ośrodkiem życia.
— Galernik miał twój adres, sam zostawiłeś na wypadek, je-
śli napatoczy się robota. Ja tutaj niedaleko mieszkam, ale u cie-
bie brudno, bój się Boga, człowieku, jak można tak żyć! Pewno
z oszczędności wynajmujesz bez sprzątania, widać! Ten barłóg,
pojęcie przechodzi, dlaczego śpisz na gołym materacu pod nie-
powleczonym kocem? Gdzie powłoczki, nie masz?! Wiesz ty co?
Prysznic na ciebie nieskuteczny, idź do tureckiej łaźni, wyparz
się, cuchniesz jak kanałowy piżmak, ja tu trochę ogarnę, wy-
glądasz niczym po tyfusie. Chorowałeś? Masz co jeść?
Kiedy wrócił spod parówki, wykąpany i ogolony, Helmi
kończyła myć podłogę, na sznurze rozpiętym nad brodzikiem
wisiał jego uprany dres. Mruczał czajnik na małym płomie-
niu, pachniało czystością, kawą, domem.
— Skąd to? — dotknął świeżo powleczonej pościeli, sze-
leszczącego krochmalem płótna, jak u jego matki.
— Przyniosłam swoje. Kupisz z pierwszej wypłaty, to zwró-
cisz. Jedz — podsunęła na talerzu chleb posmarowany smal-
cem ze skwarkami. Jak w utraconym domu, gdzie trzy kobie-
ty zgadywały jego życzenia. Tego było za dużo na niewygojoną
odporność.
Rozkleił się Śmiały.
Wypłakiwał bez łez swoje rozpacze, zagubienie, samotność,
oskarżył Szefa, zabił Kabla wprawdzie niechcący, zabił ćpu-
na lekarstwem sprowadzającym utajoną śmierć, którą ludzie
przez jakiś czas nosili w sobie, później zwyczajnie umierali
na serce. Przez niego niewinny Śmiały gnije na Kreuzbergu
bez żadnych perspektyw.
Nie zaufał całkowicie tej dziewczynie, Helmi. Tutaj jakby
się oddzielił od mazgaja tamten twardy Śmiały. Śmiały sprzed
wszystkich klęsk, pewny siebie, silny, sprawny Faust nadal
pilnował tajemnicy prawdziwego udziału w działaniach Szefa,
swojego kalectwa i jego przyczyny. A jednak pomogło, razem
z półprawdami zwierzonymi drugiemu człowiekowi spływała
rozpacz, niewypowiedziane cichło, przestawało osaczać.
Wieczorem poszedł do „Jelita".
Odtąd pilnował porządku. Wyrzucał zbyt głośnych i zbyt
pijanych. Grożące wybuchem sytuacje nie zdarzały się czę-
sto, ludzie sami dbali o spokój, awanturnicy mieli przeciw-
ko sobie całą społeczność, czynne porachunki odbywały się
na Kreuzbergu po zakamarkach opuszczonych, skazanych
na wyburzenie domów, placach po rozbiórce, w cieniu resz-
tek piwnic lub murów.
Tutaj najbardziej bano się policji. Miała moc natychmia-
stowej przemiany tolerowanych w uciążliwych, co oznaczało
nagły powrót do domu z wpisem w paszporcie o niepożąda-
nej obecności w Republice Federalnej przez kilka lat, a na-
wet bezterminowo.
- 280 -
- 281 -
Śmiały siadywał w niszy blisko drzwi wejściowych, obok
szatni, stąd widział całe pomieszczenie, telewizor nad barem
i Galernika za szynkwasem. We wnęce akurat mieścił się ku-
lawy fotel, który sam zreperował. Wyciągał się w nim półle-
żąc, przymykał oczy, słuchał szmeru wypełnionego lokalu, od
czasu do czasu opuszczał swój kąt, przechodził przez salę, za-
glądał za przepierzenie, gdzie stał drugi odbiornik, wracał na
swoje miejsce. Przysypiał, gapił się na ekran, o niczym nie
myślał, niczego nie wspominał, trwał.
Może podczas kolejnej drzemki albo nicniemyślenia,
w jakie popadał coraz częściej, umęczony sumowaniem strat,
przeoczył Daniela. Niedługo jednak pożył w nieświadomości.
Następnym razem zauważył. Zmartwiał. Ale wzrok Daniela
prześliznął się po odźwiernym jak po szkle.
Nie poznał — odetchnął Śmiały.
Krótkie to było odetchnienie. Dlaczego nie poznał? Aż tak
zmieniła Śmiałego proteza? Niemożliwe. Na pewno przyczy-
na jest inna, groźna, tym groźniejsza, że niewiadoma. Od tej
pory Śmiały schodził z widoku jak tylko mógł, nawet zasłonił
swój fotel, przesunąwszy drewnianą ramę z kołkami, służą-
cą do wieszania ubrań. Jesienią maskowały jego schronienie,
zimą także będą, ale Śmiałego już martwiła wiosna. Wiosną
opustoszeją wieszaki i wtedy tamten nieuchronnie odkryje,
kto jest portierem w „Jelicie".
Nie mógł już drzemać w swojej kryjówce, przestała wydawać
się przytulna, już nigdzie nie czuł się bezpieczny. Czujny, napię-
ty, śledził wchodzących gości i nie przynosiła ulgi świadomość,
że to nie Daniel. Bo Daniel po swojej pierwszej bytności długo
się nie pokazywał, a Helmi skąpo opowiadała o Nowym.
— Zupełnie nietowarzyski, milczek, nic nie można z niego
wydobyć. Niekomunikatywny jak ameba. Zostawił u Galerni-
ka kartkę dla Anielki. Tyle wiem. Długo poczeka! Ona robi za
modelkę u jednego dojcza, potomka wypędzonych i nie na-
zywa się Anielka, tylko Evi Kovars. Artystyczne przezwisko
wymyślił jej berliński szef. Trzyma ją krótko, „Jelito" uwa-
ża za kaczy dół, nie pozwala jej tu przychodzić. Okropny har-
pagon i w ogóle żyła. Wytrzymałam u niego jeden dzień. Nie
szło żyć. Ja mogłam sobie pozwolić na adieu, jestem etniczna,
mam socjal, ale ta biedna dziewczyna musi tyrać i siedzieć ci-
cho. Modelka, nie modelka, też garb-arbajter, tylko trochę le-
piej ustawiony, ale na kontrakcie jak na smyczy.
Z dwojga złego Śmiały wolałby Daniela nawet przez ca-
łe dnie przy stoliku pod góralem, miałby przynajmniej nad
nim jakąś kontrolę. Tak się wydawało, lecz odkąd Daniel za-
czął przychodzić częściej, Śmiały tkwił zaszczuty w swojej ni-
szy. Musiał jednak czuwać nad porządkiem w lokalu, wieczo-
rami zaś, kiedy obie sale kipiały od ludzi, Galernik posyłał
odźwiernego w pomoc kelnerowi. Nie protestował, tylko nie
dawał się wyprawić w kąt dla lepszych gości.
— Pod górala nigdy!
— Regularny czub — ustępował Galernik. Nie będzie się
spierał o drobiazgi. Poza awersją do juhasa z ciupagą nowy
portier był posłuszny, pracowity i uczciwy, nigdy nie ściąg-
nął nawet drożdżówki.
Śmiały żył w poczuciu stałego zagrożenia, chociaż Daniel
nadal nie pojawiał się często i spoglądał na Śmiałego jak przez
umyte szkło.
Ta obojętność jedynie potwierdzała domysły. Wróg hodo-
wał niewyobrażalnie perfidną zemstę. Wyczekiwanie było ruj-
nujące, doprowadziło do takiego stanu, że Śmiały już tylko
pragnął, żeby się ta zemsta nareszcie dopełniła.
Tamten się nie spieszył, widocznie bawił się nerwami Śmia-
łego, wyniszczał niepewnością, przedłużaniem napięcia. Do
tej codziennej tortury, zżerającej jak śmiertelna choroba,
z dnia na dzień dołączyła zawiść.
Zobaczył tę dziewczynę, modelkę, zdaniem Helmi. Daw-
no zauważył, Helmi wszystkim swoim znajomym dodawa-
ła ważności, kimkolwiek jednak była owa dziewczyna, kiedy
- 282 -
- 283 -
szła przez salę, mężczyźni odprowadzali ją oczyma. Nie żadna
piękność, tylko miała coś takiego, co przyciągało uwagę i za-
raz człowiek chciał, żeby ona była jego dziewczyną.
Doczekał się Muł. Pewnego wieczoru przyszła i siadła na-
przeciw przy stoliku pod góralem. Witali się jak starzy zna-
jomi, a ona nawet nie spojrzała po sali z tego miejsca dla lep-
szych gości, tylko patrzyła na niego. Co w nim widziała, że
warto jej było urwać się z kontraktowej smyczy, narazić sze-
fowi? Dlaczego właśnie on? Czy gorszy od niego na przykład
Śmiały? Dlaczego właśnie tamtego trzymał się uparcie nie-
zrozumiały fart, czym zasłużył na takie chamskie szczęście?
Podobno miał dobrą pracę, teraz spotkał dziewczynę i stać go
było na lepszą knajpę niż „Jelito". Tak mówiła Helmi.
Muł miał wszystko i najatrakcyjniejszą na Kreuzbergu
dziewczynę, Śmiały opędzał się nędzy, był sam i nie chciała
go Helmi. Nic nie wiedząc o jego zmasakrowanej twarzy, nie
chciała! Wszystko, co dla niego zrobiła, zrobiła ze współczu-
cia. Do tego doszło — nad Śmiałym litowały się dziewczyny!
XIV
Pociąg, znany Danielowi Przemytnik, wtoczył się na Tiergar-
ten znacznie mniej zatłoczony niż skład, jakim sam tutaj przy-
jechał, jednak podobnie zdezelowany i brudny. Od tamtego
czasu Zachodni Berlin zdążył skutecznie zniechęcić polskich
szmuglerów. Z wagonów nie runął wymięty, dżinsowy tłum
i gęstwa tobołów jakby unoszonych powodzią. Daniel przezor-
nie zatrzymał się za szklanymi drzwiami terminalu.
Zobaczył matkę.
Tak, jak prosił, miała tylko podręczny neseser i jedną tor-
bę, ale jaką! Przepastny wór, wypchany po wierzchołek. Wlok-
ła ten wór, niemal równy z nią, istną wieżę na kółkach. Prze-
ciążone, z każdym obrotem wydawały przeraźliwy pisk, ale
nikt nie zwracał na nią uwagi.
— Daniel!
— Chodźmy stąd, mamo — wziął od niej bagaż, dźwignął
do taksówki, nie rozumiał, w jaki sposób pokonała z tym cię-
żarem stopnie wagonu.
— Matki są silne — uśmiechnęła się nieśmiało, gdy ją o to
zapytał.
Mniejsza niż ją pamiętał, drobna, zmieniona. Zwłaszcza
twarz pod pergaminową skórą, tylko na skroni jak dawniej
pulsowała niebieska żyłka. Ostrożnie wchodziła w życie syna,
oswajając ubogą izbę, nieliczne sprzęty. Z tym swoim prze-
praszającym uśmiechem prawie ukradkiem kładła do lodów-
ki przywiezioną żywność.
— Prosiłem, żebyś nie brała juków.
— Trochę jedzenia i tylko zimowe rzeczy, przecież nic nie
masz — zamknęła po brzegi wypełnioną zamrażarkę.
- 285 -
W pustej wnękowej szafie zawisł kożuch, anorak z podpin-
ką, skórzana kurtka, puste ramiączka zapełniło ubranie, półki
—bielizna, swetry, na wytartym kocu okrywającym łóżko legł
śpiwór, zgnieciony puch wstawał powoli, pikowane segmenty
robiły się obłe. Daniel rozpoznawał znajome przedmioty, wy-
kopaliska z innej epoki, z zaprzeszłego życia innego człowie-
ka. Wór ostatecznie sflaczał, był pusty. Wtedy wyjęła z niego
usztywniające dno, nadpruła opinający je ortalion, wyciągnę-
ła kartonową teczkę. Zawierała dyplom i rejentalnie poświad-
czony odpis po niemiecku.
— Nie będziesz wydawał pieniędzy na tłumacza. W niczym
więcej nie mogę pomóc, abyś przetrwał najgorsze.
— Nie martw się, najgorsze mam za sobą — zapewnił, cho-
ciaż wcale nie był o tym przekonany. — Powiedz, co u was,
ciężko? Nachodzili was?
— Nachodzili, przestawali i znów nachodzili i znów prze-
stawali. Mundurowi, cywile i dziwni cywile. Było, minęło.
Nie pozwoliła sobie na płacz ani na skargi, ni słowa o upo-
korzeniach, cierpieniu, strachu. Nie pognębiać, skoro zaczął
się dźwigać, a widać zaczął. Biednie u niego, pusto w lodów-
ce, aby tyle, co na jej przyjęcie i do niepoczciwych zamiarów
zbędny jest dyplom. Najbardziej krzepił ów fakt, potrzeba
dyplomu.
— Staramy się o rewizję sprawy.
Za tą powściągliwą informacją kryły się podania, prośby,
listy, zażalenia, wydeptane ścieżki do urzędów, bezmiar cza-
su, spędzony w poczekalniach, na korytarzach, pod gabine-
tami Osobistości. Cierpliwa, pokorna nieustępliwość, powta-
rzająca swoje: to nie był plecak mojego syna, któż lepiej ode
mnie znał jego rzeczy?
Nigdy nie uwierzyła w jego winę. Po tym, jak zbiegł z pra-
cy na szosie, żywiła się nową nadzieją, zaczerpniętą z pora-
dy u adwokata. Gdyby udało się zdjąć z syna odium, póź-
niejsze przestępstwa, jak ucieczka z więzienia, popełniona
w rezultacie pomyłki sądowej, mogą być umorzone na pod-
stawie amnestii.
— Jak żyjesz, synu?
Jak żyje? Jedno istnienie pozostało niezmiernie daleko,
drugie w Raciszkach, później już tylko uciekał. I najdłuższe
sto metrów, jakie kiedykolwiek przeszedł, od furtki, zamknię-
tej za nim przez woźnego konsulatu, skąd uniósł paszport No-
waka, do postoju taksówek za rogiem ulicy. I piękna dzielni-
ca. W plecaku angielski tweed, na siebie turecki dżins.
— Dziękuję, Kama, dziękuje za wszystko, dam głos, jeśli
mi się uda.
— Szerokiej drogi — życzyła dziewczyna z wyraźną ulgą.
Miał dużo czasu. Przemytnik odchodził o północy. W ja-
kimś sklepie wyładował plecak tylżyckim i kostkami masła.
Nie wyróżniać się spośród pasażerów tego pociągu.
Pomyślał o pistolecie. Zawsze pod ręką, zawsze w pogoto-
wiu, odkąd zabrał go ze schowka na drzwiach rozbitego auta.
Teraz musiał się z nim rozstać, mógł bardziej zaszkodzić, niż
pomóc. A jeśli spotka cyborga? Cyborga już nie poszczują, bę-
dzie ktoś inny, nigdy niewidziany, lecz dopóki nie odbiorą car-
go, nie pozwolą zabić porywacza. Ładunek! Gniótł jak przytro-
czony do pleców. Już pozostało tylko jedno ze wszystkich rojeń
o potędze. Nie oddać tamtym, niechaj się nie pożywią. Trudno,
nie pokroi beemwu, nie rozsypie transportu, nie utopi, jak so-
bie mściwie wyobrażał. Sam nie skorzysta, ale oni ciężko za-
płacą. Odpowiedzą przed konsorcjum makowego traktu. Im
nie wytłumaczą „to nie my, tylko zbuntowany Muł".
Taksówkę zwolnił nad Wisłą. Za zasłoną drzew i krze-
wów zielonego plantu huczało Wybrzeże Kościuszkowskie,
po drugiej stronie ziemia, porośnięta trawą, łagodnym sko-
sem opadała ku cembrowinie kiełznającej nurt, woda była ni-
ska, zakrzepła, połyskiwała tłusto. Szedł wąskim chodnikiem,
ciągnącym się skrajem koryta. Poprzez napięcie, rozterkę
i niechęć do rozstania z pistoletem przedostała się myśl.
- 286 -
- 287 -
„Czy już nigdy nie zobaczę Rzeki, Miasta? Idiota — nie ma
większych zmartwień".
Cisnął kamykiem w zestalone lustro, więcej nie pozwolił
sobie na niepraktyczne refleksje, przeczekał do zmierzchu,
rozładował broń, wyłuskał magazynki, z rozmachem posłał pi-
stolet w gnuśny nurt, za nim garść pocisków, zawrócił w górę
skarpy, wzdłuż Bednarskiej rozbłyskiwały latarnie.
Na dworzec dostał się autobusem, prześliznął przez halę,
tunele. Na peronie kolejarz opukiwał młotkiem koła stoją-
cego na torze pociągu. Jacyś cudzoziemcy pokazywali go so-
bie palcami.
— I jak mam gonić Europę, z tym? — użalił się kolejarz, po-
trząsając narzędziem na długim trzonku. Daniel dowiedział się
przy okazji, że we świecie badaczy osi od niepamiętnych cza-
sów wyposażano w odpowiednie aparaty, gdy tutaj wciąż jesz-
cze przesądza o bezpieczeństwie młotek i dźwięk metalu.
Człowiek z młotkiem, pocieszony zielonym banknotem,
przekazał Daniela strażnikowi z ochrony. Strażnik za przystęp-
ną opłatą przeprawił klienta przez rafy i bystrzyny torowisk, na
bocznicy powierzył koledze, ten zaś doholował na rozrząd pod
skład wagonów Przemytnika, jeszcze bez lokomotywy.
Po uiszczeniu taryfy za użycie klucza otwierającego drzwi
wagonu Daniel znalazł się wewnątrz. Wszystkie lepsze miejsca
były już zajęte. Takie lepsze miejsce, najwyższą półkę bagażo-
wą, odkupił od członka nieformalnej korporacji, która uczy-
niła sobie profesję z rezerwowania wszystkiego, na czym da-
ło się położyć lub usiąść.
Daniel wcisnął się w przestrzeń między metalową ramą
a sufitem, mógł leżeć na boku, odwrócenie na drugi wyma-
gało specjalnej techniki, jaką wypracował, zanim skład ru-
szył z matecznika. Tutaj, na górze, nie miał czym oddychać,
okno z popsutym zatrzaskiem okazało się zamknięte raz na
zawsze z pomocą kabla. Sąsiad z półki vis-a-vis, weteran ko-
lejowych szlaków, razem z termosem i jajkami na twardo za-
wsze brał w trasę kombinerki, więc wspólnymi siłami znie-
śli odrutowanie. Po tej operacji szyba opadła zupełnie, lecz
waleci z półek i tak przez całą drogę walczyli o każdy łyk po-
wietrza, ponieważ inni skazani na bezpośrednie sąsiedztwo
przewiewu zatkali otwór tobołami.
Kiedy pociąg przybył na peron, skąd wedle rozkładu za-
czynał bieg, Daniel w pełni docenił komfort swojego miejsca.
Ruchoma masa najeżona jukami, zdeterminowana i groźna,
zmiotła wszystko na swojej drodze, wdarła się na każdy skra-
wek każdej przestrzeni. Pociąg stęknął, ruszył ciężko, zakole-
bał, skrzypiąc i jęcząc jak chory. Jednak się toczył.
Daniel, szmugler pośród szmuglerów, z plecakiem pełnym
głów sera, obłażącego w duchocie z czerwonej parafiny, topią-
cego się masła i ścisku, sam wymięty i spocony, podobny do
innych jak jego towar do towaru pozostałych, jeden z plemie-
nia beznadziejnych przekupniów, wzbudzających złość i po-
litowanie, poczucie wyższości i odrazę, ukryty za gromadą
i kramarskim kostiumem, a także za rutyną i pewnością sie-
bie kontrolerów, za pogardą dla tej trzody, wlokącej wraz z to-
bołami zapóźnienie cywilizacyjne, prymityw, biedę.
— Może za sto lat zaczną się myć — powiedział strażnik do
strażnika na dworcu Tiergarten. Zagradzali drogę tej czeredzie,
byli tamą, postawioną przez Berlin Zachodni, pilnując, aby nikt
nie przemknął bez opłacenia niedawno ustanowionej taksy dla
przybyszów zza Odry, bez względu — z bagażem czy bez. Po-
główne — ochrzcili nowy haracz serowi globtrotterzy.
— Wschód — strażnik podsumował obserwacje dzień po
dniu wzbogacane na tym dworcu, dokąd przybijała owa czerń
tak samo brudna, rozwrzeszczana, cuchnąca. Niechlujne mro-
wie taszczyło wciąż takie same juki, powtarzało te same wy-
biegi, migając się od pogłównego, rozumiejąc z ludzkiej mo-
wy przeważnie tylko halt, raus i zuruck.
Daniel, upodobniony do innych, nie zdradzając się ze zna-
jomością języka, w jednej ręce trzymał dokument, w drugiej
- 288 -
- 289 -
na rozwartej dłoni kilka banknotów o różnych nominałach.
Strażnik odliczył sobie należność, przelotnie spojrzał na pasz-
port, nawet nie kazał otworzyć, wydał kwit i odwrócił się do
następnego.
Daniel nie wiedział, kiedy przekroczył sieć, sieć niezbyt
gęstą i zastawioną na określony rodzaj zwierzyny, szedł bez
jednej myśli w głowie, zagarnięty przez tłum, ukryty w tłu-
mie, dał się nieść żywiołowi, dopóki fala nie wytoczyła go za
kolejne przejście. Nagle uderzył zgiełk ulicy i wielki napis
na czole budynku, który właśnie opuścił: Tiergarten.
Przeszedł.
Ugięły się pod nim kolana, zatoczył się na ławkę. Puści-
ło długotrwałe napięcie, poczuł, jakby wyjęto z niego wszyst-
kie kości. Przeszedł! Wlała się w niego ta świadomość jak al-
kohol, wyzwoliła euforyczną radość.
Wstąpił do trafiki. Poprzypinane na drzwiach, kipiące barwą
ze stelaży napraszały się pisma. Z okładki tygodnika wyjrzała
jakby znana dziewczyna. Oczy przedłużone do skroni, w opra-
wie długich rzęs, miały kolor turkusów, osadzonych w masyw-
nym złocie, stylizowanym na stare inkaskie ozdoby. Ciężkie za-
usznice, naszyjnik z kilku kręgów cyzelowanego kruszcu, lita
obręcz na czole podkreślały niezwykły urok modelki.
Z pewnością gdzieś widział już tę twarz. Szukał we wspo-
mnieniach. No tak, przypominała Anielkę ze stanicy na Poho-
rze, ale ona, zdaje się, miała inne oczy, wyraz, kolor... Pamię-
tał tylko rzęsy, długie, podgięte ku górze jak nieprawdziwe,
poza tym wyglądała inaczej. Ta na kredowym papierze luksu-
sowego magazynu była wprost zjawiskowo piękna, tamta —
żywa jedynie odbiciem urody owego wytworu kamery.
Kupił plan miasta, zawahał się, poprosił o to drogie pismo
pełne fotografii modelki przypominającej dziewczynę, któ-
rej zawdzięczał ratunek w chorobie, schronienie w Pięknej
Dzielnicy i informacje o polskim Berlinie.
Pospieszył na Kreuzberg, do enklawy dożywających kre-
su czynszówek skazanych na rozbiórkę, gdzie nie mieszkali
już Niemcy i wzniesionych w minionym stuleciu pofrabrycz-
nych zabudowań, z wolna przeistaczających się w pracownie
młodej emigranckiej sztuki. Tutaj tropem utartym przez Ana-
tolijczyka z kafeterii Istambuł znalazł kwaterę przy rodzinie
tureckich najemników w idealnie czystym mieszkaniu, gdzie
u progu przedsionka zdejmowało się obuwie, zanim dotknę-
ło się stopą mat wyściełających podłogi.
Wieczorem poszedł do „Jelita".
Stanął przy szynku, aby dobrze usposobić barmana, zamó-
wił miarkę najdroższego wina.
— Nowy? — przyjrzał się gościowi Galernik i polecił Bły-
skawicę, specjalność zakładu, połączenie ojczystej tradycji
z zachodnią cywilizacją, prawdziwą cegiełkę do wspólnego
europejskiego domu i w ogóle poezję przełyku.
Daniel poprosił o poezję przełyku do stolika. Posiedzi, mo-
że akurat spotka Anielkę, jeśli tu przychodzi, równie dobrze
może być i dzisiaj.
— Rozgość się pod góralem. Miejsca dla lepszych klientów
— Galernik odmierzył do shakera ojczysty składnik napoju,
porcję niemieckiego spirytusu.
— Można zostawić wiadomość? — Daniel odstawił pusty
kieliszek.
— Nie ma przeszkód... Stanica na Pohorze... Kto się tak
nazywa, nie słyszałem o gościównie... — uniósł brwi Galer-
nik, oglądając dziwny adres na kopercie.
— Umówiony sygnał.
— Nie pamiętasz nawet imienia? Zdarza się, rozumiem,
dyskrecja, nie jestem wścibski. U mnie jak w banku, zgłosi
się — dostanie, ale pogadaj z Helmi, ona zna wszystkich.
Kto to jest Helmi? Nie słyszał? No tak, nowy. Jej dziadek
w okupację podpisał folkslistę, chociaż nikt go nie zmuszał.
Sam się wprosił. W zamian miał lepszą robotę, mocne papie-
ry, odporne na łapanki, kartki do Meinla. Jeszcze żyją różni
- 290 -
- 291 -
w Wołominie, co nie podawali mu ręki. I niedaleko padło jab-
łko, wnuczka wymieniła nację na socjal dla Etnicznych. Są
i tacy, co zazdroszczą dziadka fokstrota. Skąd wie? Bywają tu
ludzie z różnych stron, z Wołomina też... Nie słyszał o Meinlu?
W wojnę sklepy nur jur Deutsche... „Cóż mi po bracie, cóż mi
po ojcze, kiedy obaj to folksdojcze... Cała ferajna bierze u Me-
inla i jak przed wojną kichy żre" — śpiewał kiedyś Galernik
po tramwajach w Warszawie, ludzie supłali datki, zbierał pe-
ty, wykruszał resztki zdrowego tytoniu, perfumował, nabijał
w gilzy, sprzedawał. Miał dziewięć lat, utrzymywał siostrę, ro-
dzice zginęli jednego dnia jako zakładnicy. Dawne czasy.
— Ta Helmi niezła dziewczyna. Trochę zbzikowana, ale na
Kreuzbergu wszyscy potrosze zbzikowani, a ci, co jeszcze nie,
zbzikują, jeśli dłużej pożyją w roboczej konspirze. Bo jest tak:
naugania się jeden z drugim za pracą, nazrywa za pół darmo,
na granicy przyuważą, odbiorą pieniądze, nielegalnie zarobi-
łeś, nie będziesz Bundesy obiedzał, oddawaj. Ordnung — roz-
gadał się Galernik.
— Jeśli ona ma socjal, nie zbzikuje z braku zajęcia i nikt
jej pieniędzy nie odbierze.
— Ona bzikuje, bo jej za łatwo, wolnego ma za dużo i jest
samotna.
Nie musiał szukać Helmi. Sama go wypatrzyła. Do nowych
Helmi miała oczy rysia. Jej demon, który tu spotężniał i roz-
panoszył się, domagał się wciąż nowej krwi, świeżych twarzy,
nieznanych istnień, karmił się ich przeszłością, życiem, na-
dziejami, biedą, radością i powodzeniem, wszystkożerny i nie-
nasycony. Wciąż głodny i głodny, jakby dostawał karmę zbyt
jałową. Ludzie dziwaczeli tu na różne sposoby, jej nie wyróż-
niał się jakoś szczególnie.
— Na imię ma Anielka i podobna do modelki z drogiego
pisma? Ona właśnie jest modelką u jednego dojcza. To moja
dobra znajoma, ale nie mogę ci dać adresu bez jej zgody. Jest
w Paryżu na zdjęciach, gdy wróci, powiem, że jej szukasz.
— Dziękuję, Helmi.
— Poczekaj, dokąd ci tak pilno? Masz pracę? Gdzie miesz-
kasz? Potrzebujesz pomocy?
— Innym razem, Helmi, teraz muszę iść.
Uciekł. Dziewczyna z Pohory była dobrze ustawiona i naj-
wyraźniej nie życzyła sobie kontynuowania znajomości ze
zbiegłym więźniem. Pamiętał, co powiedziała na pożegna-
nie.
— Nie daj się zabić. Tak mawiają dziewczyny na amery-
kańskich filmach chłopakom odchodzącym na jakąś kolejną
wojnę. I o sobie: — Jadę na zaproszenie dawnych bauerów
mojej ciotecznej babki. Ona u nich robiła w wojnę za niewol-
nicę, a teraz jej paki przysyłają i fundują rajzy.
Poczuł się chory z upokorzenia. Znowu potrzebuje pomo-
cy. Kryminalista, nieudacznik i w ogóle sierota, pasożytująca
na litości dziewczyn. Za nic! Teraz spotkanie z Anielką wyda-
wało się niemożliwe, dopóki nie postara się o robotę. W ogó-
le nie powinien tutaj przychodzić, pytać o dziewczynę. Najle-
piej odebrać kartkę powierzoną Galernikowi, a w przyszłości
omijać ten lokal. Ale jakoś nie mógł zdecydować się na znisz-
czenie znaku życia od siebie i wiadomość pozostała.
Najpierw musi znaleźć pracę.
Znał język miasta, do którego uciekł, był dobry, może na-
wet bardzo dobry w swoim zawodzie. Jego promotor z Instytu-
tu, kiedyż to się zdarzyło, wróżył Danielowi wielką przyszłość.
Tylko wówczas Daniel w nią nie wierzył, nie mogąc kupić za
miesięczny zarobek pary dżinsowych spodni.
Nie szukał byle jakiego zajęcia, później trudno wyjść z utar-
tej koleiny. Ograniczył potrzeby do minimum, wypisywał adre-
sy firm z ogłoszeń, odłożył dżins, mundur polskich szmug-
lerów, ubierał się w angielski tweed i w dobrej niemczyźnie
proponował swoje umiejętności. Bez powodzenia.
W kolejnym miejscu wziął udział w konkursie, zaciął się na
zagadnieniu czysto fachowym, nie znalazł właściwego rozwią-
zania w czasie wyznaczonym na odpowiedź. Stracił pewność
siebie. Aż tak bardzo odstał, nie uporał się z materiałem, ja-
ki powinien znać, to z czym startuje do tych wszystkich za-
kładów poszukujących specjalistów? Musi być lepszy od in-
nych, inaczej nikt go nie weźmie. Tłukł ów problem przez całą
noc, nad ranem znał odpowiedź. Oczywiście już nie miał po
co wracać do firmy, gdzie potknął się na sprawdzianie, nawet
jeśli miejsce jeszcze pozostało wolne. Wczoraj przegrał, zanim
zdążył zacząć, i dzisiaj już nikt nie da mu szansy.
Mimo wszystko z poprawionym samopoczuciem znalazł bi-
bliotekę techniczną, zapłacił kaucję, otrzymał klimatyzowa-
ną kabinę z nowoczesnym oprzyrządowaniem. Mógł nie tyl-
ko czerpać z bogatej literatury, lecz od ręki analizować własne
założenia i pomysły. Nieobyty z systemem skomputeryzowa-
nej czytelni i pracowni ani z elektronicznym sprzętem poczuł
się niepewnie, lecz kiedy dzięki technice poznał, jak bardzo
przez lata pozostawione w Raciszkach świat poszedł naprzód
i w jego dziedzinie, upadł na duchu.
Wyszedł z biblioteki przeświadczony, że nie ma tam po co
wracać. Życia nie starczy, aby wyrównać opóźnienie. Resztę
dnia przewałkonił, włócząc się po mieście w coraz gorszym
nastroju. Wieczorem kupił butelkę najtańszej wódki. Alkohol
był podły i nieoziębiony, pił pod żółty ser przywieziony z War-
szawy, kiedy musiał udawać małego kramarza. Przechowy-
wany w szufladzie zamrażarki, użyczonej przez gospodynię,
wciąż jeszcze żywił Daniela.
Nic nie jadł od rana, zamroczenie przyszło szybko, poraziło
jak nokaut. Nazajutrz, gdy otworzył oczy, wszystkie stare bie-
dy dopadły go niczym sfora, tylko jeszcze cięższe do zniesienia,
zaczernione alkoholową depresją i beznadzieją pochmielu.
„Przetrwać ten dzień. O niczym nie myśleć. Chłopiec zno-
wu chce do mamy, chłopiec znowu dostał po dupie. Matka —
trzeba się do niej odezwać. Później".
Kto nie jest samoukiem, pozostaje nieukiem — tak pro-
- 294 -
motor wyposażył Daniela na życiową drogę. Kogoś cytował.
Kogo? Zdaje się Bernarda Shawa. Daniel się zaparł. Dogoni
świat! Rano szukał pracy, od południa siedział w bibliotece.
Kiedyś, w innym życiu, otrzymał solidne podstawy, nauczo-
no go samodzielnie myśleć,- lecz odwykł od intelektualnego
wysiłku. Z początku musiał pokonywać codziennie od nowa
owo umysłowe zastanie się.
Pieniądze topniały jak w martenie. Odmawiał sobie wszyst-
kiego, żył najtańszym chlebem, chudym mlekiem i okrawka-
mi wędliny, na obiad chodził do dobroczynnej kuchni fran-
ciszkanek w innej dzielnicy, żeby nie spotkać rodaków, żeby
go nie mogli zobaczyć gospodarze.
Już wiedział. Berlin jest trudnym rynkiem, cała Republi-
ka Federalna jest trudnym rynkiem. Olbrzymia podaż sza-
rych komórek i niezliczona, wciąż wzrastająca ilość chętnych
rąk. Mordercza konkurencja w każdej dyscyplinie. Metę osią-
gają najlepsi. Musi osiągnąć metę, potrzebował normalności
w swoim nieokrzepłym nowym życiu nie mniej, niż chleba.
I chciałby zobaczyć jeszcze tę dziewczynę, stanąć przed nią
nie jak żebrak i zbieg, obiekt litości.
Doganianie świata stało się ucieczką od egzystencjalnych
problemów, chronił się w dziedzinę dostępną, oswojoną, gdzie
miał coś do powiedzenia, a miał coraz więcej. Ta świadomość
podnosiła na duchu, osłaniała przed rozpaczą. Nie jest nie-
dołęgą, wreszcie zdobędzie pracę. Tylko wytrzymać. Jednak
konkursu, o którym informowało specjalistyczne pismo, z po-
czątku do siebie nie przymierzył. Pismo było poważne, firma
świetna, powszechnie znany Lorens.
Niby dlaczego nie, co straci? Wrócił do ogłoszenia, zapowia-
dało trzystopniowe eliminacje. Czy zakwalifikuje się przynaj-
mniej do pierwszej? Konkurs obiecywał bezstronność, jednak
wymagano drobiazgowych wiadomości o kandydacie. Krótki
życiorys, nazwa uczelni, tytuły naukowe, staż pracy, zajmo-
wane stanowiska.
- 295 -
Curriculum vitae trzeba było złożyć w zalakowanej koper-
cie opatrzonej godłem. Pierwsze miejsce gwarantowało po-
ważną funkcję w produkcji, drugiemu i trzeciemu zapewnia-
no pracę zgodnie z umiejętnościami. Zamarzył o wygranej.
Dane o sobie zamieścił na niedużej kartce i podpisał włas-
nym nazwiskiem. Pomyślał o dziewczynie ze stanicy, godło
spłynęło samo: Pohora. Oznakowaną tak samo kopertę, któ-
rą za kilka fenigów zapieczętowano lakiem w trafice, złożył
w biurze firmy.
— Proszę jutro na ósmą, a to pański numer — ukazując zę-
by w służbowym uśmiechu, zadbana dziewczyna w szarych
zamszach podała Danielowi bierkę z numerem 112.
Eliminację rozpoczęły testy na inteligencję. Najistotniej-
szy punkt, opracowanie fachowe, nie wydawało się Danielo-
wi trudne. Wieczorem znowu okazał bierkę tej samej dziew-
czynie.
— Proszę jutro na ósmą, został pan zakwalifikowany do
drugiego stopnia — wskazała monitor na biurku. Ekran wy-
świetlił napis: Pohora, 112.
Przyjął do wiadomości, nie umiał się cieszyć. Dopiero później,
w izbie na Kreuzbergu, poczuł ostrożną radość —jakby zbyt sil-
na mogła zaszkodzić następnemu wynikowi — i niepokój. Już
miał coś do stracenia — osiągnięcie następnego szczebla.
Zaliczył. Znowu nie mógł się cieszyć, teraz nadzieja dosta-
nia się na tę szklaną górę mieszała się z wyobrażeniem zawo-
du znacznie cięższego do zniesienia, niż niepowodzenie u sa-
mego początku, tak myślał Daniel, dopóki nie zamknęły się
za nim drzwi boksu przy ostatnim podejściu.
W kabinie na obrotowym fotelu z elektronicznym oprzy-
rządowaniem pod ręką skoncentrował się bez reszty na kla-
wiaturze i wizji komputera. Otrzymał tylko dwa zadania, dwa
zadania posiadały moc wielkiej wygranej lub kompletnej klę-
ski. I wiedział, że ta wolna od emocji i cienia uczuć maszyna
bezstronnie oceni jego pracę.
Potem było po wszystkim. Wyszedł z kabiny. Nie wiedział
i nie zastanawiał się, czy poszło dobrze czy źle, zobojętniały
i znużony, pusty wewnątrz jak wydrążona dynia.
Kobieta ubrana w szary zamsz od stóp po jasną fryzu-
rę, w jakiej ani jeden włosek nie naruszał ustalonego po-
rządku, ta sama, u której składał kopertę, później czuwają-
ca nad kandydatami podczas wszystkich selekcji, teraz, gdy
otworzyły się samoczynne drzwi boksu z regulowaną tem-
peraturą, gdzie Daniel tkwił, uwięziony na czas swojej wal-
ki o miejsce w tym bogatym, wymagającym Mieście, więc
ta sekretarka czy hostessa znów przejęła Daniela i powiod-
ła korytarzem.
Rozstąpiły się przed nimi dwuskrzydłowe wrota wykłada-
ne mahoniem i ona wskazała krąg foteli, ustawionych wokół
długiego stolika ze szkła. Zapadł w poduchy obleczone czar-
ną skórą, niczego nie wypatrywał na gładkiej twarzy z kun-
sztownym makijażem, brzoskwiniowej i nieporuszonej. O ni-
czym nie myślał, niczego nie pragnął.
Powrócił do rzeczywistości. Skończone. Właściwie nie tak
źle, odpadł dopiero w trzecim podejściu. Powinien się cie-
szyć z dotarcia do ostatniej eliminacji, ale się nie cieszył. Po-
winien iść, niczego tu nie wysiedzi. Wracać na Kreuzberg. Za-
pomnieć o Lorensie.
Podniósł się, ruszył ku wyjściu, zauważył jeszcze kogoś, kto
stał za jedną z kęp pnączy symetrycznie rozpiętych na dwóch
ażurowych ściankach, zasłaniających kąt z wyciągiem dymu
i krytymi popielnicami dla palących. Wtedy na ostatnim sie-
dzisku wokół szklanego blatu na stelażu barwy hebanu do-
strzegł jeszcze jednego mężczyznę. Szczupły, chyba niezbyt
wysoki, ginął w obło wypiętrzonym kształcie, przypominają-
cym nadętą balię.
W tym klimatyzowanym pomieszczeniu bez okien, z pod-
świetlaną zielenią, w holu czy salonie, oczekiwało trzech.
Trzech! Pustkę w Danielu, to miejsce w drylowanej dyni, wy-
- 296 -
- 297 -
pełniło nagle szalone podniecenie, zrozumiał, chociaż nie
mógł uwierzyć.
— Gratuluję — powiedział człowiek o wyglądzie nowo-
czesnego pastora. Każdemu uścisnął rękę w kolejności od
pierwszej do trzeciej lokaty, w takiej też kolejności poprosił
do siebie. Wśród stu osiemdziesięciu kandydatów Daniel za-
jął drugie miejsce.
Dyrektor firmy siedział przy olbrzymim biurku, za pleca-
mi miał przeszkloną ścianę zalaną światłem, sylwetka odci-
nała się ostro na tle przezroczystej firanki, twarz pozostawa-
ła w cieniu. Danielowi przypomnieli się jego śledczy, zawsze
tak się urządzali, plecami do okna — i to skojarzenie wydo-
było świadomość jakby dotychczas zapomnianą. Dokumen-
ty. Nie miał żadnych.
— Numer 112, proszę podać godło — zażądała ta sama żur-
nalowa dziewczyna w szarych zamszach.
— Pohora.
Dziewczyna złamała pieczęć. Zaszeleściła wyjętym arku-
szem. Dopiero w tym momencie na dobre zdał sobie sprawę,
że występował pod własnym nazwiskiem, nazwiskiem wykali-
grafowanym na dyplomie, lecz nie posiada na to nazwisko bo-
daj świstka. Nie zapomniał o swoim statusie zbiega, ale cho-
ciaż nie wierzył w zwycięstwo, mimo wszystko nie chciał, jeśli
dopisze szczęście, aby ewentualna wygrana przypadła jakie-
muś Nowakowi od szlachetnego kruszywa. Poza tym w tamtej
chwili, kiedy nazwisko pisał w curriculum vitae dla Lorensa,
kierowały nim racjonalne motywy. Paszport zdobył podstępem
i przemocą, nadal nie należało się nim posługiwać, o zmianie
właściciela mogła już wiedzieć policja po tej stronie.
— Emigrant zarobkowy?
— Nie mam zezwolenia na pracę i... straciłem paszport.
Może go skradziono, może zgubiłem, nie wiem.
„Zaraz zechce wiedzieć, czy meldowałem w policji. Nie —
podejrzane, tak—każe przynieść zaświadczenie. Głupio strze-
liłem. Żebym wymyślił to wczoraj! Teraz może miałbym pa-
pier ze stemplem komisariatu albo jechał z powrotem".
— Atest załatwi firma. Ile czasu pan potrzebuje na uregu-
lowanie swoich spraw?
— Dwa miesiące — zapewnił Daniel, nie mając pojęcia,
w jaki sposób zdobędzie dokument. W tej chwili osiem ty-
godni wydawało się terminem bardzo odległym, przez ten
szmat czasu utrzyma niepowtarzalną szansę, jaką otworzył
sobie własnymi siłami, startując spod linii „zero". Ci od Lo-
rensa chcieli go naprawdę. Obiecywali zezwolenie na pracę
i nikt nawet nie wspomniał o referencjach. Duże ustępstwo.
Lecz nieodzowny był dyplom, w jego sytuacji jedyny wiary-
godny dokument, jaki mógł szybko przedstawić.
Musiał porozumieć się z domem. Matka już potrafi zadbać,
aby Daniel dostał swój patent do ręki. Matka! Jeszcze się do
niej nie odezwał, nie dał znaku życia. Wieczorem telefono-
wał do Warszawy.
— Mamo — przemawiał bezgłośnie napięty i skupiony,
jak w dzieciństwie, kiedy coś zbroił i pragnął uniknąć spot-
kania z ojcem. Nagle usłyszał ją blisko, jakby mówiła z są-
siedniego pokoju. I tknienie wzruszenia i męska panika,
zaraz będzie płacz, wymówki, potok bezładnych słów. Ale
matka była rzeczowa, opanowana, nie przeciągała rozmo-
wy ponad konieczność. Ile ją to kosztowało, świadczył tyl-
ko timbre głosu.
Cetno czy licho! A jakby pójść do ambasady? Oddać cargo
za paszport. Daniel wyobraził sobie, jak wchodzi do budynku
z mosiężną tablicą, lśniącą szczerym złotem w promieniach
zimowego słońca, na której królewski ptak, kopia z grobow-
ca płockich Piastów, pręży drapieżne szpony, okiem spod na-
wisłej szlary1 patrzy marsowo i gniewnie.
Szlara — upierzenie otaczające oczy sowy.
- 298 -
- 299 -
Jak zacząć targ?
Chcę się wykupić. Co komu przyjdzie z zapudłowania
zdolnego inżyniera, który właśnie, mimo kilku lat przerwy
w życiorysie, wziął drugie miejsce w konkursie u Lorensa?
Jaki więc pożytek z tego, że utalentowany facet straci nie-
powtarzalną szansę, powróci do puszki i w najlepszym ra-
zie będzie zagrabiał pobocze szosy po maszynie plantują-
cej, jeśli oczywiście w międzyczasie nie dopadną go cyngle
Konsorcjum Tamerlana? Ponieważ będzie się starał, żeby
nie dopadli, pierwsze, co uczyni w pierdlu, to nabierze wody
w usta i wyprze się wszystkiego, co rzekł o makowym szlaku
w ambasadzie. Na jakiejś nowej rozprawie w odwecie doło-
żą wyrok za ucieczkę, porwanie niewinnych turystów z fia-
tem i napad, a gdy w końcu opuści puszkę, w sam raz doj-
rzeje do opieki społecznej, pomocy postpenitencjarnej, nie
umiejącej pomóc nawet sobie. Zostanie lokatorem Dworca
Centralnego, ławki w parku albo przytułku błogosławione-
go brata Alberta.
Na ten krzyk rozpaczy obiecującego fachowca wzruszy się
ambasador, wzruszy sekretarka i nawet pedel na dole, być mo-
że nawet ów glina czy ubot, do którego będą musieli wysłać
pocztą dyplomatyczną zapytanie via Ministerstwo Spraw Za-
granicznych, co mają począć z tym beznadziejnym okazem,
co się urwał z Raciszek.
Nie poszedł do ambasady.
Matka opuściła Berlin po trzech dniach. Nie chciała być
ciężarem. Daniel, upokorzony i nieszczęśliwy, nie próbował
jej zatrzymywać. Nie powinien przyjmować gości. Za nikogo
nie mógł odpowiadać zbieg bez prawa pobytu, jakiś nikt, za-
leżny od błahego przypadku, dla kogo żądanie okazania do-
kumentów równało się katastrofie. Oboje to wiedzieli, lecz
nie mówili o zagrożeniach. Daniel, żeby nie przerażać matki
kruchością swojej nowej egzystencji, matka — aby nie nękać
syna i w zgodzie ze starym przesądem, dziedziczonym po po-
koleniach z Wielkiej Moreny, nie wywoływać nieszczęścia na-
zywaniem go po imieniu.
Wytrzymała do końca, na płacz pozwoliła sobie w pociągu,
gdy syn nie mógł już jej zobaczyć.
Daniel noga za nogą wlókł się przez poszyte światłami,
huczące ruchem śródmieście z uczuciem wyizolowania tak
zupełnego, jakby błądził w przestrzeni międzygwiezdnej.
Dotknęło go uczucie pustki, odcięcia od świata, zawiesze-
nia w próżni. Podobno prędzej czy później doznawali jej tu-
taj wszyscy, im starsi, tym dotkliwiej, tylko jedni się do tego
przyznawali, inni nie, ukrywając jak wstydliwą przypadłość.
Nostalgia?
Nie wiedział, czy tak się objawia choroba wykorzenienia,
lecz wytrącony z dyscypliny berlińskich dni obecnością mat-
ki, aurą dawno niezaznanego domu, jaką wniosła w jego su-
rowe życie, po jej wyjeździe poczuł się zagubiony pośród ob-
cego żywiołu, gdzie coraz częściej ludzie mówiący po polsku
ściszali głos na ulicy, aby uniknąć brutalnych połajanek, epi-
tetów, gróźb.
W ten pierwszy wieczór powrotu do samotności, do wypra-
cowanego rytmu bytowania, nie mógł, po prostu nie mógł,
znieść siebie w opuszczonym pokoju jeszcze pełnym bliskich,
Warszawy, Wielkiej Grobli, Puszczy i chwila po chwili zabi-
jać czas.
Poszedł do „Jelita".
Knajpa szumiała jak przypływ. Kelner uwijał się gdzieś na
końcu sali. Galernik przelał z shakera podwójną Błyskawicę.
Skinął na Śmiałego.
— Zanieś pod górala — ściany przyozdabiały powiększo-
ne pary w strojach ludowych Stryjeńskiej, nad Danielem wi-
siał harnaś z ciupagą.
— Pod górala nigdy! — zaparł się Śmiały.
— Niech ktoś mi powie, po co ja trzymam tego czuba... —
westchnął Galernik i podyrdał na miejsce dla lepszych gości.
- 300
- 301 -
Zgrzytnął masywny kielich z cocktailem o szybę na bla-
cie stolika. Daniel z głową podpartą na ręku mruknął „dzię-
kuję", później ktoś zapytał, czy może się przysiąść, tak samo
nie patrząc, burknął przyzwolenie. Trwał.
— Sigma — powiedziano obok. Zadźwięczał rzucony na
szkło metal. Na niesymetrycznej połówce przełamanego owa-
lu z matowej blachy widniała szlara sowy.
Daniel poderwał głowę, naprzeciw siedział Łącznik, któ-
remu odebrał beemwu.
— Witaj w ścieku — z trudem odzyskał głos Daniel.
—Witaj. Pogadamy?
— O czym?
— Cargo. Mam na nie namiar od samego początku. Nie
rób takiej miny, nie zmyślam, to sprawa miniaturowej elek-
tronicznej sztuczki, mniej więcej podobnej do tej, jaką potłu-
kłeś, i właściwego odbiornika. Dopóki jeździłeś tym wozem,
znaliśmy prawie każdy twój krok — kurier z beemwu wyli-
czył Rembertów, trasę do Warszawy, garaż u chciwej kobie-
ty z ogłoszenia i całą drogę samochodu, zakończoną w przy-
godnej leśniczówce.
— I to przyszedłeś mi powiedzieć.
— W pewnym sensie. Dobrze sobie uświadom, już nigdy
nie ugryziesz ładunku, nadal jest pilnowany, nigdy nic z nie-
go nie będziesz miał.
— To wsadź go sobie, wiesz gdzie, i spieprzaj.
— Nie zachowuj się jak pies ogrodnika. Słuchaj, nigdy nie
wyciągniesz grosza z tego cargo, rozumiesz? A z wozowni leś-
nictwa bez naszej zgody mysz się nie wyśliźnie.
— Wiesz wszystko, masz wszystko, czego ode mnie chcesz?
— Daniel z trudem odgradza się od tej rzeczywistości obojęt-
nością i nonszalancją, wypracowaną w Raciszkach. Utracił
okup za siebie. Poczuł się celem, tarczą strzelniczą, śmierć
objawiła się pod najmniej spodziewaną postacią.
„Ma cargo — Roman Kruszyński — tak się nazywał — te-
raz może mieć inne nazwisko — widziałem jego dowód oso-
bisty w lesie nad jeziorem — dokumenty zostały w beemwu.
Gdyby to był paszport, nie musiałbym napadać na faceta od
kruszyw. Czego ode mnie jeszcze potrzebuje? Kim są Oni?
Dla kogo obstawia leśniczówkę? Powiedział — bez naszej zgo-
dy — nie zabrał stamtąd ładunku".
— Trafiłeś tutaj rzadką okazję, ale bez pomocy jej nie utrzy-
masz.
— O czym mówisz?
— O wygranej u Lorensa. Matka przywiozła ci dyplom,
może nawet jakąś starą metrykę czy prawo jazdy, ale to za
mało, aby cię wpisali na listę płac. Certyfikatu załatwić nie
mogę, ale tym facetom od Lorensa wystarczy uczelniany
patent podparty zaświadczeniem z policji, powiedzmy...
o zgłoszeniu zagubienia dokumentów. Możesz taki papier
mieć.
— Skąd wiesz, co im powiedziałem?
— Nie wiem, co powiedziałeś, chociaż ów powód to już kla-
syka. Ziewa od niego policja Europy, a berlińska zasypia.
Brudny dżins, sfatygowane, niegdyś białe trampki i plecak
z serem, do tego postradane dokumenty. Ale stwierdzenie
utraty paszportu mogę załatwić.
— Co chcesz w zamian?
— Powiedz, dlaczego właśnie tam pozostawiłeś ładunek,
komu go obiecałeś, kto i kiedy ma się po niego zgłosić?
— Kim ty właściwie jesteś?
— Międzynarodowa Brygada do Walki z Narkotykami.
— Ubot?
— Interpol. Obejrzyj sobie, to legitymacja wydana przez
centralę w Lyonie.
— Skąd się wziąłeś w Interpolu, przecież jesteś Pola-
kiem?
— Jestem. I miałem swoje powody, żeby trafić do tej bry-
gady.
- 302 -
- 303 -
„Tajniak — pewno pół knajpy to jego obstawa, dlatego nad
Garbaszem wydawał się dziwny. Myślałem palant — sam je-
stem palant. Stąd nie ucieknę. Dlaczego tam się nie ujawnił?
Nie zaufał — ziałem zemstą i chciwością. Powiedzieć prawdę:
człowieku, zagnali mnie jak głodną mysz, nie miałem wybo-
ru? Oni tam siedzą i patrzą jak psy w kość. Nie mogą ugryźć
ładunku. Moja odpowiedź z pozoru nie jest niby nic warta —
jeśli powiem, może znęcą tamtych — znaczy mam jeszcze je-
den atut — ostatni. Zamienił stryjek siekierkę. Życie jest opo-
wieścią idioty — kto to powiedział — nie wiem, czy dosłownie
— ale tak jakoś. O czym ja myślę — ironia losu — za te mi-
liardy — szarpaninę — groźbę śmierci — mogę otrzymać za-
świadczenie".
— Z czego się śmiejesz?!
— Z siebie, największego wała między Warszawą a Berli-
nem, ale skąd tobie do takiej roboty? Zdaje się, jesteś elek-
tronikiem?
— Jestem. Studiowałem w Berlinie i w Paryżu. Z prakty-
ki w Instytucie trafiłem do Brygady.
— Od dawna masz mnie na muszce?
— Odnalazłem cię na Kreuzbergu.
— Wiesz, co się ze mną działo między leśniczówką a Kreu-
zbergiem?
— Nie wiem. Najważniejsze było beemwu, a namierzenie
ciebie mniej trudne, niż myślisz. Najbliższy i najłatwiejszy
dla uciekinierów jest Berlin Zachodni, a tutaj dziewięciu na
dziesięciu Polaków spada na Kreuzberg. Czy zastanowiłeś się
kiedy nad działaniem Kleju, czy widziałeś dzieciaki, ogłupio-
ne, nieprzytomne, wyniszczone, umierające na AIDS? Nie ży-
czę, aby takie nieszczęście dotknęło kogoś tobie bliskiego, że-
byś musiał widzieć, jak dzień po dniu ginie na twoich oczach
i nie możesz mu pomóc.
— Przestań mnie rozczulać.
— Odpowiesz na moje pytanie?
— Rozczarujesz się! Zagnała mnie sfora Stangreta jak mysz
w paść i znalazłem tylko takie wyjście. To był akt rozpaczy.
Jeszcze jedno. Ludzie z leśniczówki nie wiedzą, komu udzie-
lili gościny, mam nadzieję, że nie spotka ich krzywda.
— Wzruszająca troska, tylko gdyby przez ten czas tra-
fił do nich ktoś z konsorcjum Tamerlana, trawa już by na
nich rosła. Masz — Kruszyński kładzie przed Danielem za-
świadczenie z pieczęcią policji berlińskiej o zagubieniu do-
kumentów.
— Dlaczego to robisz? —jąka Daniel i sam nie wie, co ma
na myśli, jego podwójną rolę czy ten papier.
— Widzisz, tamten wykończony w Małańcach Muł, twój po-
przednik, był moim bratem, jedynym bratem.
* * *
W półtora roku później Daniel otrzymał wiadomość od me-
cenasa Oskierki — bezcenny list przywiozła Anielka. Adwo-
katowi udało się wyjaśnić okoliczności związane z zatrzyma-
niem Daniela.
Pamiętnego dnia Szatniarz — ogniwo między hurtem a de-
talem w handlu amfetaminą — zorientował się, że w hallu
pojawili się tajniacy. Nadciągnęli śladem dostawcy tropione-
go towaru, ocenił, i plecak ze speedem wydał gościowi, który
przyszedł do lokalu niedługo po dostarczeniu ładunku, odda-
jąc na przechowanie taki sam miech z granatowego ortalionu.
Identyczny plecak gościa od razu zwrócił uwagę Szatniarza,
właśnie dlatego nie położył go w pobliżu tamtego z syntetycz-
ną koką, tylko wyniósł za wieszaki pod ścianę i zaczepił szel-
ką o zawias oeil-de-boeuf1, aby nie pomylić z czekającym na
odbiorcę plecakiem, zawierającym speed w torebkach z ca-
1 „Wole oko" (fr.) — Owalne okno, najczęściej na poddaszach i kopułach.
teringu. Teraz, w krytycznej sytuacji, skorzystał z jedynej oka-
zji pozbycia się obciążającego dowodu.
Po zatrzymaniu Daniela Szatniarz wypchnął bagaż gościa na
zewnątrz budynku, za gzyms bramujący oeil-de-boeuf, okrągły
świetlik, zasłonięty przez szaragi z okryciami gości. Plecak Da-
niela, obciążony metalowymi akcesoriami, zsunął się po ukoś-
nie załamanym dachu i spadł na podwórko-studnię.