Helena Sekuła
KIELISZEK BORDEAUX
I. LAWINA Z ŻABIEGO
Gasł dzień. Uwięzione lodem jezioro było już mało widoczne w szybko gęstniejącym
mroku. Wielka cisza leżała nad Tatrami, nad budynkiem schroniska, dźwigającym na
spadzistym dachu puszystą czapę śniegu.
Potem runął halny. Podniosła się biała kurzawa wściekle pędzona przez wiatr.
Tumany śniegowego pyłu biły o ściany, skrzypiały wiązania budynku.
W ciemnawej, ciepłej jadalni schroniska podawano kolację. Brzeg długiego stołu
obsiadło rzędem pięć osób. Panowało milczenie. Ludzie w skupieniu przysłuchiwali się wyciu
halnego, jak budzącej grozę muzyce. Przyjemnie było siedzieć w przytulnej i bezpiecznej
jadalni schroniska. Na gorących piecach schły skafandry, rękawiczki. Z kuchni płynął zapach
smażonego mięsa.
Tupiąc podkutymi butami, wszedł do jadalni kierownik schroniska. Ściągnął kurtkę,
otrzepał z niej śnieg, wytarł mokrą twarz. Przez chwilę grzał przy piecu zaczerwienione
dłonie.
Kelnerka wniosła tacę. Ustawiała na stole dymiące talerze. Dudniąc po schodach
butami, zbiegli do jadalni ratownicy pogotowia tatrzańskiego, miejscowy lekarz, zarządzająca
kuchnią i jeszcze kilka osób personelu.
- Witam miłych gości - uśmiechnął się kierownik do siedzących przy stole. - Ale nie
możemy przyjąć chlebem i solą. Od sześciu tygodni nie widzieliśmy chleba. Zaspy.
- Pługi śnieżne mijałem tuż za Zakopanem - odezwał się jeden z przybyłych.. - Teraz
ten halny... Nieprędko was odkopią...
- Ja mam suchary! - ktoś wyciągnął z plecaka pudełko z sucharami i podsuwał
ludziom ze schroniska. - Bardzo proszę - zachęcał. - Dzisiaj rano wyjechałem z Zakopanego,
więc nie tęsknię jeszcze do pieczywa. Proszę!
Wyciągnęło się kilka rąk - pudełko opustoszało.
- Dziękuję w imieniu załogi - roześmiał się kierownik.
- Ostatnio jedliśmy chleb pożyczony od Krzeptowskiej z Roztoki, ale teraz i ona nie
ma. Brakuje pieczywa nawet na Łysej Polanie. Dopóki pługi nie przetrą trasy, jesteśmy zdani
tylko na własne zapasy żywności.
Poprzez wycie wiatru przedarł się daleki szum, potężniał, narastał w łoskot
powtarzany przez echo. Zdawało się, że złowrogi grzmot toczy się po zboczach gór
otaczających kotlinę Morskiego Oka. Jeszcze chwila, a zmiecie schronisko z powierzchni
ziemi.
W jadalni zaległa cisza - ludzie z napięciem słuchali groźnej mowy gór. Kilka par
oczu spoczęło na twarzach górali.
- Poszła pyłówka, chyba z Żabiego - przerwał milczenie jeden z ratowników
pogotowia tatrzańskiego. - Nam nic nie grozi, to tylko echo - uśmiechnął się na widok
zaniepokojonych twarzy.
- Nie życzę nikomu być teraz na Żabim - wzdrygnęła się kobieta w białym golfie.
- Moje dziecko - zwróciła się zarządzająca do kelnerki
- idź, zapytaj pani spod piętnastki czy podać jej kolację na górę, a może zechce zejść
do nas?
- Nie jesteśmy pierwszymi gośćmi? - zdziwił się mężczyzna, który częstował
sucharami.
- Pierwsza przyszła pani, która mieszka pod piętnastką - wyjaśnił kierownik - a zaraz
po niej druga niewiasta, są u nas trzy dni.
- A ta druga pani nie zejdzie na kolację? - dowiadywała się kobieta w białym swetrze.
Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi. Do jadalni weszła kelnerka, a razem z nią
szczupła brunetka w okularach.
- Gościówny spod piętnastki nie ma - zawiadomiła dziewczyna. - Ale ta pani mówi... -
wskazała brunetkę.
- Pani Vessal pojechała na dół - skinęła głową brunetka. - Mówiła, że ewentualnie
przenocuje w Roztoce i wróci jutro rano.
- Kiedy pojechała? - zmarszczył brwi kierownik.
- Przed zachodem słońca. Wracałam ze spaceru, minęłyśmy się pod schroniskiem.
Trochę byłam zdziwiona, że wybiera się o tej porze na dół.
- Dlaczego jej pani nie zatrzymała?
- Ależ panie kierowniku - wzruszyła ramionami kobieta. - Przecież to dorosła osoba...
Była uprzedzona, że może być halny.
Kierownik bez słowa wstał od stołu i przeszedł do sąsiedniego pokoju.
- Bardzo źle, że pani nie zawiadomiła natychmiast o tym kogoś z nas - odezwał się
ratownik pogotowia. - Tak nie można... - urwał w pół zdania, wymówka zabrzmiała bardzo
ostro.
- Ależ ja nie sądziłam, że nikt z państwa o tym nie wie - broniła się speszona kobieta. -
Nie mogłam zatrzymać tej pani, ja jej wcale nie znam... Była taka nieprzystępna, cały czas
izolowała się, mimo że byłyśmy tylko dwie w schronisku... nie miałam odwagi narzucać jej
swego towarzystwa ani swoich rad...
- Nie sądzi pan, że stało się nieszczęście? - wtrąciła kobieta w białym golfie.
- Miejmy nadzieję, że nie - mruknął niechętnie ratownik. Odsunął z hałasem krzesło i
poszedł do pokoju, do którego przed chwilą wszedł kierownik.
Przy stole zapanowała przykra konsternacja.
- Zaraz porozumiemy się z Krzeptowską i wszystko będzie dobrze - łagodził lekarz.
Przez uchylone drzwi słychać było szum aparatu nadawczoodbiorczego.
- Tu schronisko Morskie Oko w Tatrach! - wywoływał kierownik. - Proszę schronisko
w Roztoce! - Po chwili powtórzył wezwanie.
Poprzez trzaski w nadajniku przedarł się zniekształcony kobiecy głos:
- Przy aparacie Krzeptowska z Roztoki, słucham?!... Nie, doktor Moniki Vessal nie
było w Roztoce...
Kierownik wywoływał następne schronisko. Ratownicy porozumieli się wzrokiem.
Nie czekając na odpowiedź wyszli z jadalni, zadudniły schody pod ich podkutymi butami.
Obsługa schroniska zgrupowała się w pokoju kierownika. Goście - cztery kobiety i dwóch
mężczyzn - pozostali w jadalni nasłuchując wiadomości płynących z nadajnika.
- Tu schronisko Morskie Oko w Tatrach!
Poprzez szum i trzask przedzierał się następny głos.
-... nie, nie było...
- Boże, Boże! - brunetka ścisnęła dłońmi skronie. Znów zadudniły schody - zeszli
ratownicy gotowi do wymarszu.
- Bari! - zawołał półgłosem jeden z nich.
Z najdalszego kąta jadalni wyszedł, przeciągając się, wielki, łaciaty bernardyn.
Ziewnął, utkwił rozumnie pytające spojrzenie w twarzy pana.
- Nie ma jej nigdzie - podszedł do nich zasępiony kierownik. Ściany schroniska
wściekle atakował halny.
- Trzeba szukać - mruknął ratownik. - Zawiadom chłopaków od Krzeptowskiej niech
wyjdą naprzeciw. Jeżeli zabrała ją ta pyłówka... - zawiesił głos, nasłuchiwał przez chwilę
wycia wiatru. - Idziemy! - energicznie ruszył do drzwi.
Obaj mężczyźni, którzy dzisiaj przyszli do schroniska, spiesznie naciągnęli skafandry.
- Idziemy z wami, panowie! Ratownik, pan Bariego, odwrócił głowę.
- Nie - powiedział ostro. - Proszę nie ruszać się ze schroniska.
- Chcemy wam pomóc - tłumaczył mężczyzna, który częstował sucharami.
- Wszystko co możecie zrobić, to nie przeszkadzać nam - powiedział ratownik.
Trzasnęły drzwi - pochłonęła ich biała kurzawa. Obaj mężczyźni stali przez chwilę
zdezorientowani - było im głupio.
- Proszę państwa - powiedział bardzo surowo kierownik - nie pozwalam nikomu, aż
do odwołania, opuszczać schroniska. Ja odpowiadam za bezpieczeństwo gości - dodał nieco
łagodniej.
- Sądzi pan, że panią Vessal zasypała lawina? - kobieta w białym swetrze patrzyła
okrągłymi ze strachu oczyma.
- To bardzo prawdopodobne - skinął głową kierownik.
- Ale co w taką pogodę, i do tego nocą, poradzą ratownicy? Przecież to szaleństwo,
oni się narażają przez jakąś nieodpowiedzialną idiotkę! - zawołał z nagłą złością.
- Większość ludzi, dla których się narażają ratownicy, postępuje bardzo lekkomyślnie
- westchnął kierownik.
Popłynęły leniwie minuty, a później godziny nerwowego oczekiwania. W schronisku
nikt nie położył się spać.
Po dwóch długich jak wieczność godzinach wrócił jeden z ratowników, przybiegł z
nim nieodłączny Bari. Pies był podniecony, nerwowy, unurzany w śniegu.
- Trzeba kopać. - powiedział do kierownika. - Ona jest pod śniegiem.
Ludzie ze schroniska, którzy zgromadzili się w jadalni po wejściu ratownika, nie
czekając na dalsze wyjaśnienia, rozbiegli się po budynku.
-... duża pyłówka poszła chyba jednak z Żabiego, zniosła trochę drzew zatrzymała się
o wysokopienny las nad Rybim Potokiem. Zawiadom Roztokę i schronisko w Pięciu Stawach.
Niech przyślą ludzi, sami nie damy rady.
Kierownik natychmiast porozumiał się z sąsiednimi schroniskami.
- Zaraz wychodzą - zawiadomił ratownika. - Jeżeli chcecie pomóc, panowie, to proszę
z nami - zwrócił się do turystów, którzy w milczeniu przysłuchiwali się rozmowie.
Mężczyźni zaczęli pospiesznie naciągać skafandry.
- Nie bierzcie nart - zastrzegał ratownik - dostaniecie raki.
- Którędy ona szła, skąd wzięła się pod Żabim? - zdziwił się jeden z turystów.
- Przestraszyła się halnego i prawdopodobnie chciała wracać, poszła skrótami i
zabłądziła.
Ludzie gotowi do wymarszu gromadzili się na dole.
- Wiązać linę - rozkazał ratownik.
Wychodzili gęsiego, obwieszeni sprzętem ratowniczym, przewiązani w pół jedną
wspólną liną.
Na dworze uderzyły w nich skłębione tumany białej kurniawy. Targały wściekle
ludźmi, podcinały nogi, każdy krok był walką i małym zwycięstwem. Śnieg zalepiał oczy,
tamował oddech. Niepodobieństwem wydawało się dostać do Rybiego Potoku. Na odległość
pół metra poza białą ścianą śniegowego pyłu nie było widać nic. Mimo raków, nogi zapadały
się i grzęzły w zwałach sypkiego puchu. Tylko opasująca lina przypominała o obecności
innych, dodawała otuchy, że człowiek nie jest sam.
Dwaj turyści idący w środku pochodu rozpaczliwie walcząc z wiatrem, brodząc w
śniegu, śmiertelnie umęczeni wędrówką, stracili nadzieję na skuteczność ratunku. Zmuszała
ich do stawiania następnego kroku energia towarzyszy - surowych ludzi gór - i opasująca lina.
Pochód prowadził ratownik, poprzedzany przez psa. Bernardyn szedł nieomylnie sobie
tylko znanym tropem.
Nad Rybim Potokiem ratownicy ryli zwały śniegu.
Gdy nadciągnęła załoga Morskiego Oka, mocowali się z odkopanym właśnie
zwalonym świerkiem. Dwa reflektory pędzone energią z przenośnych baterii zakreślały
wątlutkie kręgi światła słabo rozświetlając biały mrok. Każdy z ratujących miał
przymocowaną na piersi silną latarkę elektryczną. Pracujący blisko siebie ludzie wyglądali
jak rój błędnych ogników.
Niebawem z białej ściany wynurzył się sznureczek bladych świetlików - to przyszli
ludzie z Roztoki, a po jakimś czasie stawiła się ekipa ze schroniska w Pięciu Stawach,
najbardziej oddalonego od miejsca katastrofy.
Teraz akcja ratownicza ruszyła szybciej. Nieocenioną pomocą był Bari. Na rozkaz
pana bernardyn z nosem przy ziemi uporczywie darł pazurami sypki śnieg. Było to
wskazówką dla poszukujących, że rozkopują śnieg w najwłaściwszym miejscu, że tędy
najbliżej do zasypanego człowieka. Wierzyli w niezawodny zmysł psa. Zresztą za ratowanie
ludzi wśród górskich pułapek - otrzymał on honorową odznakę Górskiego Ochotniczego
Pogotowia Ratowniczego.
Ludzie posłuszni instynktowi zwierzęcia odwalali zwały śniegu we wskazanym przez
niego miejscu. Rozkopanie całej lawiny, tysięcy ton śniegu, było niepodobieństwem.
Pies i tym razem nie zawiódł. Na głębokości pięciu metrów znaleziono kawałek
złamanej narty. Ludzie zwiększyli wysiłek. Znowu przeszkodził pień zwalonego drzewa, a
tuż pod nim następnego. Wsparte o siebie drzewa utworzyły rodzaj sklepienia. Tuż spod nich
wystawał czub narty i nienaturalnie wykręcona ręka przygnieciona ciężką gałęzią zwalonego
świerku. Wśród splątanych gałęzi, kurczowo zaciskając w zdrowej dłoni ułamany kijek do
nart, leżała kobieta.
Wyniesiona ze śniegowego dołu, leciała przez ręce. Nie dawała znaku życia.
Kurczowo zwarte zęby trzeba było podważać. Łyk alkoholu wlany do ust spłynął po policzku
- nie przełknęła. Pomogło sztuczne oddychanie - kobieta żyła.
Świtało, gdy ułożono ją na toboganie pod futrzaną derką. Kawalkada śmiertelnie
znużonych ludzi pociągnęła w stronę Morskiego Oka - to schronisko leżało najbliżej od
miejsca wypadku. Halny nie ustawał - przybierał na sile. Ratownicy zawzięcie walczyli, by
nie przewrócił toboganu. Krok za krokiem zdobywano białą przestrzeń. Mimo zmęczenia,
ludzie wracali zadowoleni. Ich wysiłek nie poszedł na marne - z pomocą zdążyli na czas.
W schronisku gospodarzyła kucharka - jedyna osoba z załogi, która pozostała na
miejscu - i turystki przybyłe poprzedniego dnia.
Surowe warunki przyrody, niebezpieczeństwo i budząca szacunek solidarność górali
w niesieniu pomocy, zbliżyły tych nieznanych sobie ludzi. Kobiety z dolin krążyły między
kuchnią a jadalnią, nosiły parujące kubki z kawą, podsycały ogień na paleniskach, pomagały
ściągać przemoczone ubrania. W cieple buchających żarem pieców, ludzi zwalało zmęczenie.
Moniką Vessal zajął się lekarz. Była na wpół uduszona i miała złamaną rękę.
- Miała szczęście, że to pyłówka - powiedział ratownik z pogotowia tatrzańskiego.
Kierownik walcząc z sennością, popijał parującą, czarną jak smoła kawę i nie
odstępował aparatu nadawczoodbiorczego. Linia telefoniczna dawno była nieczynna, zerwało
ją gdzieś zwalone drzewo.
Ranną należało przetransportować do szpitala w Zakopanem. Ale czym? O tym, żeby
dotarła tu sanitarka, na razie nie można było marzyć. Porozumiał się ze strażnicą WOP pod
Wantą, a później z Łysą Polaną. Odpowiedź była taka, jaką przewidywał - transport sankami,
do tego rannego człowieka, był niemożliwy ze względu na zaspy.
Bez nadziei łączył się z Zakopanem o przysłanie sanitarnego helikoptera. W tych
warunkach atmosferycznych helikopter nie mógł wystartować. Dopóki nie przejdzie halny,
Monika Vessal musiała pozostać w schronisku nad Morskim Okiem.
Lekarz był dobrej myśli, miał najpotrzebniejsze lekarstwa, a nawet fachową pomoc.
Jedna z turystek, kobieta w białym swetrze, też była lekarzem. Nie zwlekając, założyli gips na
złamaną rękę chorej. Nie było aparatu Roentgena. Gips zakładali na ślepo. W najgorszym
wypadku, w szpitalu założą na nowo.
Po trzech dniach, tak samo nagle jak zaczął dąć, halny ustał. Wypogodziło się.
Wspaniałe słońce wynurzyło się zza zębatego masywu Rysów. Oślepiała biel śniegu.
Z Zakopanego przyleciał helikopter, zatoczył kilka kręgów nad schroniskiem i siadł
lekko w jego pobliżu. Miejscowy lekarz odetchnął. Z panią Vessal działo się bowiem coś
niedobrego. Nie odzyskała przytomności. W schronisku nie było warunków dla zbadania
przyczyny silnej temperatury. Chorą przeniesiono do helikoptera.
W szpitalu Monika Vessal nadal miotała się w silnej gorączce. Lekarze aplikowali
antybiotyki, przeprowadzano różne analizy - temperatura nie ustępowała.
Piękne dłonie kobiety błądziły po kołdrze, palce wykonywały szybkie, delikatne
ruchy. Odnosiło się wrażenie, że Monika z wielką czułością gładzi kogoś po głowie. W nocy
gwałtownie zrywała się z posłania krzycząc:
- Igor!
Później już to męskie imię nie schodziło jej z ust, powtarzała je z uporem, w tonie jej
raz brzmiała czułość, to znów radość, wyrzut, złość, żal lub rezygnacja. Ale zawsze było tylko
to jedno słowo: męskie imię.
Domagała się Igora, bez przerwy całą noc. Nad ranem usnęła niespokojnym pełnym
majaków snem. Odpychała coś od siebie gwałtownie, rozwartymi ustami chwytała powietrze,
osłaniała głowę z nagłym przerażeniem.
Pielęgniarka czuwająca przy niej pomyślała, że Monika przeżywa po raz drugi
zasypanie przez lawinę.
Monika uniosła głowę, wpatrywała się nieprzytomnie w pielęgniarkę; pionowa
zmarszczka przecięła jej czoło, zadrgały muskuły zaciśniętych szczęk. Z wysiłkiem bardzo
wolno wycedziła przez zęby:
- Igor, za to można zabić! Zabić! - powtórzyła. Wyczerpana opadła na posłanie. Twarz
jej wypogodziła się. Chora uspokojona przymknęła powieki i znowu zapadła w swój
niespokojny sen.
Po południu po raz pierwszy odzyskała przytomność.
- Jak się pani czuje? - zagadnął ją lekarz.
- Znośnie - uśmiechnęła się lekko samymi tylko wargami. - Zdaje się, że majaczyłam?
- spojrzała pytająco.
Skinął głową.
- Proszę pani, kogo mam zawiadomić o wypadku? Przymknęła powieki, dwie bruzdy
zarysowały się koło ust. Milczała.
Teraz wygląda staro - pomyślał lekarz - więcej niż na swoje trzydzieści sześć lat.
- Depeszowaliśmy wczoraj do Warszawy - usprawiedliwił się doktor - na pani adres,
ale depeszy nikt nie odebrał... wróciła.
- Mieszkam sama.
- Więc... - zaczął lekarz.
- Nie, nikogo - przerwała zniecierpliwiona. Widzi pan, tak się złożyło, że nie mam
kogo zawiadomić.
Lekarz zorientował się, że mimo woli wyrządził jej przykrość. Samotność musi jej
ciążyć. No dobrze, ale kogo tak uporczywie wzywała gdy majaczyła? Kto to jest Igor? Nie
zapytał jej o to.
- A może instytucję, w której pani pracuje?
- Sądzi pan? - wpatrywała się w niego.
W pierwszej chwili zdziwiło go to pytanie, ale zaraz zorientował się, że ona myśli o
czymś innym i nie chwyta sensu jego słów. Powtórzył swoje pytanie. Kobieta ocknęła się.
- Ma pan rację, trzeba - powiedziała z nienaturalnym ożywieniem. - Bardzo proszę o
napisanie do kierownika Instytutu Biologii Doświadczalnej, że mam złamaną rękę. Wie pan -
zawahała się - nie trzeba pisać o tej lawinie, dobrze? Nie napisze pan?
- Nie napiszę - zapewnił lekarz.
- I jeszcze jedna prośba - znów uśmiechnęła się samymi tylko wargami - w plecaku
jest saszetka, a w niej różne damskie drobiazgi... Bardzo o nią proszę. Widzi pan, kobieta
nieumalowana, to kobieta bezbronna - znowu uśmiech, ale tym razem prawdziwy, rozświetlił
jej całą twarz, starł brzydkie, surowe bruzdy, dodał blasku brązowym, bardzo pięknym
oczom.
Lekarz przez chwilę przyglądał się jej zafascynowany nagłą przemianą niezbyt ładnej
i niemłodej twarzy. W tej chwili była piękną, pełną niespokojnego uroku kobietą.
- Oczywiście, zaraz ją pani otrzyma. Myślę, że pieniądze też się pani przydadzą. A
może chce pani, żeby coś kupić?
- Nie, na razie nic mi nie potrzeba - uśmiech już zgasł.
Lekarz sam przyniósł jej saszetkę i pieniądze, a wieczorem, pod koniec dyżuru,
wszedł do niej i trochę skrępowany położył na stoliku jeden bladoróżowy goździk.
Monika miała ciemne wypieki na policzkach, oczy jej błyszczały nienaturalnie. Na
widok kwiatu jej twarz znowu rozjaśniła się cudownym uśmiechem.
Co w niej takiego jest? - myślał zdziwiony doktor. - Przecież w rzeczywistości nie jest
ani młoda, ani ładna, a nie można oderwać od niej oczu.
- Znowu ma pani gorączkę - ujął ją za przegub dłoni. Liczył szybkie, nierówne
uderzenia tętna. Przyglądał się delikatnej, wąskiej dłoni bezwładnie spoczywającej w jego
ręce. Wzruszył go widok nabrzmiałych błękitnych żyłek, widocznych przez cienką skórę.
Kobieta przyglądała mu się z uśmiechem.
- Ile pan ma lat, doktorze? Zmieszała go obcesowość tego pytania.
- Dwadzieścia osiem - mruknął czerwieniąc się.
- Bardzo pan młody i jeszcze... żywy - powiedziała. - Niektórym ludziom zdarza się,
że biologicznie istniejąc nadal, przestają jednak być żywi.
Lekarz nie odpowiedział, właściwie minął już jego dyżur, mógł iść, a jednak usiadł
przy jej łóżku.
- Panie doktorze... - zaczęła, ale rozmyśliła się i przerwała w pół zdania. Z tonu można
było się domyślić, że chce o coś zapytać.
Zamiast tego powiedziała z niechęcią:
- Strasznie jestem zmęczona - przymknęła oczy i chwilę leżała w bezruchu. - Jeszcze
nie podziękowałam panu za kwiatek - odezwała się znowu - a sprawił mi tyle radości.
Dziękuję - w tonie podziękowania nie było jednak radości.
Później znowu zaczęło się majaczenie. Kobieta miotała się niespokojnie, zrywała z
posłania krzycząc coś niezrozumiale. Znowu wzywała Igora.
Nad ranem wróciła jej przytomność. Lekarz przesiedział przy niej całą noc i rano
znowu zapytał, czy chce zawiadomić o swojej chorobie kogoś bliskiego.
- Nie - powiedziała twardo.
- W nocy uporczywie wzywała pani kogoś - nastawał lekarz.
- Pierwszy raz słyszał pan majaczącego człowieka? - zapytała niegrzecznie.
Tej nocy nastąpiło przesilenie. Temperatura ustąpiła i Monika leżała cicha, apatyczna,
nie miała żadnych życzeń. Była bardzo niewymagającym pacjentem.
Pewnej nocy ten sam lekarz miał wyjątkowo niespokojny dyżur. Było kilka ciężkich
przypadków - doktor przez dłuższy czas zajęty był na sali zabiegowej. Gdy wrócił do swego
gabinetu, zastał Monikę gospodarującą w szafie z lekami. Drzwi były uchylone - zdziwiony
jej obecnością przystanął na progu. Nie zauważyła go, zaabsorbowana szperaniem wśród
medykamentów.
- Pani czegoś potrzebuje? - zapytał ostro.
Zastygła na chwilę zaskoczona. Odwróciła się do niego powoli, była już opanowana.
- Nie mogę usnąć - powiedziała bez zmieszania. - Chciałam wybrać sobie coś na sen.
- I co pani sobie wybrała? - mierzył ją uważnym spojrzeniem. Stała bokiem do szafy
lekko oparta o ścianę.
- Jeszcze nie zdążyłam nic wybrać.
- Trzeba było poprosić siostrę albo mnie.
- Mieliście ciężką noc... nie chciałam sprawiać kłopotu, tym bardziej, że już mogę
chodzić.
- Pacjenci nie powinni sami ordynować sobie leków, nietrudno o przykrą pomyłkę.
- Och! - uśmiechnęła się lekko. - Trochę znam się na tym... jestem biologiem.
- Zapali pani? - wyciągnął otwartą paczkę papierosów. Podsunął krzesło i gestem
zaprosił, żeby usiadła.
Usiadła, ale papierosa nie wzięła. Zdrową rękę wsunęła w kieszeń szlafroka... Lekarz
chwycił ją nagle za przegub ukrytej w kieszeni dłoni. Szarpnęła się zaskoczona, zaciskając
palce na tkaninie szlafroka.
- Proszę natychmiast oddać to co ma pani w ręku! Nie zareagowała.
- Odbiorę siłą.
Mocowała się z nim w zawziętym milczeniu. Bez trudu wyciągnął jej rękę z kieszeni
szlafroka, przytrzymał i rozgiął pobielałe palce. Wyjął z nich owinięty w ligninę pakiecik.
Wysypał na biurko białe proszki.
- Pięknie! Czterdzieści pastylek luminalu. Mocno pani chciała zasnąć.
Monika spokojnie zapaliła papierosa. Sprawiała wrażenie doskonale opanowanej.
Zalała go fala wściekłości. Psychopatka - pomyślał ze złością. Miał nieprzepartą
ochotę powiedzieć jej, że może otworzyć gaz, podciąć sobie żyły - ale tam u siebie, w
Warszawie, że prawdopodobnie nikt jej w tym nie przeszkodzi... że może objeść się
arszenikiem, cyjankiem... jako biolog niewątpliwie ma pełno tego w pracowni... - ale
zapanował nad sobą.
- Dlaczego tak? - zapytał łagodnie. - Już tak bardzo ciężko, że inaczej nie można?
Prysnęło całe jej opanowanie. Skinęła głową.
- Nie wolno poddawać się impulsom. Trzeba przeczekać, przeczekać taką chęć... -
plątał się w słowach, nie wiedział co ma powiedzieć, żeby do niej dotarło. Zawsze można to
zrobić, zawsze - przekonywał - ale to są rzeczy ostateczne, nieodwracalne... Stamtąd się nie
wraca. Nigdy. Niech pani zda sobie z tego sprawę... Przeżyła pani szok pod tą lawiną, to
chwilowy kryzys. Minie.
- To nie lawina. Przynajmniej nie ta z Żabiego - potrząsnęła głową.
- Jest pani naukowcem - perswadował - i to w dziedzinie pokrewnej medycynie. Zdaje
sobie pani sprawę z tego, że bywają zaburzenia nerwowe, manie samobójcze... wyczerpanie
psychiczne. Że ludzie w pełni zdrowi nie popełniają samobójstw... to po prostu choroba taka
jak inne. Trzeba się leczyć i to wszystko.
Uśmiechnęła się pobłażliwie, wzięła z paczki następnego papierosa.
- Nie jestem psychopatką, może mi pan wierzyć. Widzi pan, są sytuacje, w których
nawet stal pęka... to wszystko.
- Samotność?
- Sądzi pan, że załamał mnie brak bliskiego człowieka?
- Ludzie niesą stworzeni, aby być sami.
- Nie wiem. o jakiej samotności pan mówi... - Nie ma kilku samotności.
- Upraszcza Pan - Człowiek może żyć wśród ludzi i być przeraźliwie sam. Stara
prawda, o której wszyscy wiedzą. Banał. Człowiek może żyć z drugim człowiekiem i być
najokropniej sam...
- Jeżeli człowiek ma jeszcze coś do zaofiarowania innym ludziom, nie jest sam... Nie
można tkwić we własnej skorupie, chować się w niej i hodować swoje urazy do innych, bo
wybujają, wyrosną do takich rozmiarów, że rzeczywiście odgrodzą od ludzi...
- Frazesy - skrzywiła się pogardliwie.
- Może niezbyt zręcznie formułuję swoje myśli - przyznał lekarz - ale proszę mi
wierzyć, szczerze chcę pani pomóc nie tylko jako lekarz, ale i jako człowiek. Drugi człowiek
- podkreślił.
- Dziękuję panu - nabrzmiało to szczerze - już mi pan pomógł.
Uśmiechnął się tylko - nie bardzo wierzył w tę deklarację. Zauważyła jego
wątpliwości.
- powinnam wrócić do pracy i to możliwie szybko. Widzi pan.- Ja lubię swoją pracę,
daje mi dużo satysfakcji. Ten wypadek’ a szczególnie zdarzenia poprzedzające go... tam w
Warszawie, a teraz choroba i bezczynność... rozkleiły mnie - Oczywiście to nie są powody do
samobójstwa, jeżeli człowiek może zdobyć się na obiektywizm... szkopuł w tym, że
prawdopodobnie ostatnio zatraciłam obiektywizm. Dziękuję panu i przepraszam za histerię...
- Proszę się nie tłumaczyć. Po prostu dobrze się stało, że przyszedłem w porę. A swoją
drogą powinienem zamykać pokój gdy wychodzę, a przynajmniej szafę z lekarstwami-
- przyrzekam, że już tutaj nie wejdę - zapewniła poważnie.
Rano zjawił się w Szpitalu gość do Moniki Vessal. Nie był to dzień odwiedzin w
szpitalu. Izba przyjęć skierowała go do lekarza dyżurnego, aby on zdecydował o ewentualnej
wizycie.
Do gabinetu wszedł szczupły, bardzo elegancki mężczyzna.
- Chciałem prosić o pozwolenie odwiedzenia doktor Vessalowej - zwrócił się do
lekarza. - Dzisiaj przyjechałem z Warszawy.
Mówił bardzo uprzejmie, ale ton zdradzał człowieka przywykłego do rozkazywania, a
nie do próśb.
Lekarz mimo woli przyjrzał mu się z ciekawością - a więc tak wygląda mężczyzna,
którego Monika Vessal wzywała po nocach. Czy przypadkiem nie on był powodem
wczorajszego załamania?
- Nie mam nic przeciwko temu - zapewnił. - Pani Vessal jest bardzo osamotniona.
Dobrze, że wreszcie pan przyjechał.
- Byłem bardzo zajęty - powiedział chłodno mężczyzna. Zabrzmiało to jakoś
fałszywie. - Więc możemy do niej iść? - widać było, że dalszą rozmowę z lekarzem uważa za
niepotrzebną stratę czasu.
- Proszę o chwilę uwagi - poprosił doktor. - Proszę, niech pan usiądzie.
Mężczyzna nie skorzystał z zaproszenia, zniecierpliwiony uniósł brwi.
- Przede wszystkim chciałbym ją zobaczyć - wyjaśnił. - Jeżeli pan pozwoli, wstąpię do
pana później, doktorze.
- Nie. Muszę porozmawiać z panem teraz - powiedział stanowczo lekarz.
- Słucham pana?
- Tydzień temu panią Vessal zabrała lawina... - lekarz zawiesił głos, był ciekaw
wrażenia, jakie ta wiadomość wywrze na tamtym.
Mężczyzna zbladł - wyciągnął papierosa, wolno przypalił. Już opanowany, otoczył się
kłębami dymu.
- Tak, wiem o tym - powiedział spokojnie.
Lekarza nagle rozzłościła ta oczywista poza. Kabotyn - pomyślał.
- Nic pan nie wie - uciął krótko. Wydawało mu się, że tamten spłoszył się, ale po
chwili wrócił już do niesympatycznej pozy pewnego siebie, aroganckiego dygnitarza.
- Nic pan nie wie - powtórzył lekarz. - Nie może pan wiedzieć. Na polecenie pani
Vessal wysłałem tylko jedno zawiadomienie do miejsca jej pracy i napisałem, że pani Vessal
ma złamaną rękę. Nic więcej. Nie wiem, w jakim celu pan udaje, że jest pan tak świetnie
poinformowany i nic mnie to nie obchodzi, ale może się pan nie silić. Nie o tym chciałem
mówić. Otóż dzisiaj w nocy pani Vessal przeżywała jakiś kryzys psychiczny... o tym
chciałem pana uprzedzić...
- Co pan przez to rozumie?
- Chciała połknąć jednorazowo czterdzieści tabletek luminalu. Jasne?
- Jasne - mruknął tamten. Zaciął szczęki, guzy mięśni zarysowały się na policzkach.
Milczał chwilę, później przemógł się. Widać było, że z trudem przychodzi mu to pytanie.
- Nie zna pan przyczyn?
- Myślę, że pan je doskonale zna - zauważył lekarz. Przybysz przyglądał się lekarzowi
jak gdyby chciał wysondować co on wie.
- Gdybym znał, nie pytałbym pana - stwierdził impertynenckim tonem.
- Ona bez przerwy wzywała pana, gdy majaczyła - powiedział lekarz.
- Mnie? - zapytał tamten z niedowierzaniem. Krótki błysk radości rozjaśnił mu
ściągniętą twarz. - Mnie? - powtórzył. Była w jego głosie nadzieja i prośba potwierdzenia.
Lekarz nie zwrócił na to uwagi.
- Wołała Igor.
Mężczyzna znowu badawczo przyjrzał się lekarzowi, uśmiechnął się ironicznie.
- To nie moje imię - powiedział sucho. - Pomylił się pan, doktorze.
Lekarzowi zrobiło się niewymownie głupio. Zorientował się, że popełnił gafę. Był zły
na siebie, że wyjechał z tym Igorem.
- Nie dosłyszał pan mojego imienia gdy się przedstawiałem. Nazywam się Vessal,
Jerzy Vessal - podkreślił. - A teraz proszę zaprowadzić mnie do pani Vessal.
Lekarz zupełnie zbity z tropu i lekko przerażony nieporozumieniem, bez słowa
wyprowadził go z gabinetu, Pragnąc jakoś naprawić swoją niezręczność, wszedł pierwszy do
pokoju pacjentki i z nieco przesadnym ożywieniem zawiadomił:
- Przyjechał pani mąż.
Monika przeciągle spojrzała na lekarza. Jerzy Vessal roześmiał się głośno.
- Znowu się panu nie udało, doktorze! - zawołał. - Widzisz, Moniko - powiedział
spiesznie, jak gdyby się tłumaczył - najpierw doktor wziął mnie za Igora, no a teraz...
Nie zwracając więcej uwagi na lekarza podszedł do łóżka kobiety i nachylił się do jej
rąk.
- Jak się czujesz Moniko? - zapytał bardzo miękko. Nie było w jego ruchach ani tonie
nic z niedawnej arogancji, która tak drażniła doktora.
Lekarz zupełnie zdezorientowany wycofał się pośpiesznie z pokoju.
- Prawie świetnie. Gdyby nie ten gips na ręku, uważałabym się za zupełnie zdrową.
- Słuchaj, dziwaku, mam do ciebie trochę pretensji... Dlaczego nie zawiadomiłaś mnie
o swojej chorobie? Dowiedziałem się wczoraj zupełnie przypadkowo, że leżysz w szpitalu...
Gnałem tu w nocy na złamanie karku i wyobrażałem sobie najgorsze...
- Przykro mi, że się martwiłeś z mego powodu, ale naprawdę rzecz jest niegroźna.
Zwykły wypadek na nartach.
- Tak, lawina też była zupełnie zwykła - uśmiechnął się do niej. - Nic się nie
zmieniasz, wszystko jest u ciebie zwykłe, niegroźne i niewarte uwagi... Moniko! - zawołał z
żartobliwym zgorszeniem - podejrzewam, że przez całe życie nie spotka cię nic
nadzwyczajnego!
- Za to obcuję z niezwykłymi ludźmi, nie wyłączając ciebie - wpadła w jego
żartobliwy ton.
- Poważnie, Moniko, nikomu nie dałaś znać o tym, że miałaś wypadek?
- Nie widziałam potrzeby.
- Tylko do Instytutu? - nie dowierzał.
- Tylko.
- I... nikt u ciebie nie był? - chęć dowiedzenia się tego była silniejsza od jego
opanowania i taktu.
Zaprzeczyła ruchem głowy - przyglądała się mu z lekkim uśmieszkiem w kącikach
warg.
- Powinnaś przynajmniej zawiadomić Igora - stwierdził z wyrzutem.
- Wybacz, Jerzy, ale to jest wyłącznie moja sprawa - gniewnie ściągnęła brwi.
- Przepraszam. Widzisz, przez całą drogę bardzo z Markiem denerwowaliśmy się...
- Przywiozłeś tu Marka?! - nie mogła uwierzyć.
- Przywiozłem, to nie jest ścisłe określenie. Sam przyjechał.
- Jerzy, co to za pomysły, żeby ciągnąć tu dziecko - powiedziała bardzo rozdrażniona.
- Naprawdę nie pochwalam. Przerywać mu szkołę, wytrącać z normalnego rytmu dnia.
- Moniko, nasz syn ma czternaście lat... Nie jest już dzieckiem.
- Wszystko jedno, należało zostawić go w domu.
- Nie mogłem. Marek dowiedział się pierwszy o twoim wypadku. Zażądał przyjazdu
do Zakopanego. Nie rób mu wymówek... był bardzo przejęty... Marek nie jest już dzieckiem.
Jest inteligentny i wiele rozumie. On bardzo cię kocha, Moniko, bardzo ceni, jesteś dla niego
autorytetem. Oczarowałaś nawet własnego syna - uśmiechnął się - ale on cierpi, że nie
zajmuje w życiu matki pierwszego miejsca...
- Rzecz o wyrodnej matce? - przerwała z ironią.
- Źle mnie zrozumiałaś. Otóż Marek jest zazdrosny o Igora. Uważa, że Igor odbiera
mu matkę... to wszystko. Bądź dla chłopca wyrozumiała.
- Dlaczego nie przyszedł tu z tobą?
- Nie chciałem, aby spotkał tu Igora.
- Czy przyjechałeś w tym celu, aby wyjaśnić mi, jak mój syn cierpi przez Igora?
Pomyślał ze smutkiem, że nie przestał kochać tej niemłodej już kobiety i że to uczucie
przez lata komplikuje mu życie, że jest z tym śmieszny jak Don Kichot... A teraz to jej
niedoszłe samobójstwo. Kosztem największych osobistych ofiar gotów był uchronić ją od
przykrości, a zdawał sobie sprawę, że na nic się jego gotowość nie zda, że ona od niego nic
nie potrzebuje, nic nie chce i nic nie przyjmie. Jeżeli nie zechce żyć, to jego obecność nie
wpłynie na zmianę tego postanowienia. Teraz nawet, ogarnięty bezsilną rozpaczą, nie może
jej powiedzieć tego wprost... może tylko przypominać jej syna i... Igora. Ona ich kocha.
Przeraziły go jej gładkie, poprawne słowa, jakie słyszał na początku rozmowy. Sztuczna
wesołość i odpowiedzi pełne uników, za którymi chciała się ukryć. Teraz jest lepiej... zmusił
ją do pomyślenia o dziecku i przypomniał tamtego... Gorzkie, upokarzające zwycięstwo.
- Może wrócisz z nami do Warszawy, Moniko? Obaj z Markiem uważamy to za dobry
pomysł.
Zgodziła się niespodziewanie łatwo.
W południe została wypisana ze szpitala. Doktor ledwo poznał w bardzo eleganckiej,
pełnej uroku kobiecie, niedawną pacjentkę. A już w zupełne zdumienie wprawił go młody
dryblas, który mówił do niej „mamo” i wyższy był od niej o głowę.
Monika ożywiła się w towarzystwie syna i zaproponowała wspólne zjedzenie obiadu.
- Nie jesteś zmęczona, mamo?
- Może rzeczywiście odpoczniesz, Moniko?
- Umawiamy się moi panowie - powiedziała wesoło - że nie robicie ze mnie kaleki.
Zgoda?
- Podobno moją lekkomyślną mamę przysypała lawina? - powiedział chłopak, gdy
usiedli przy restauracyjnym stoliku.
- To klechda rodzinna, Marku, w rzeczywistości to było trochę śniegu.
- Gdy będę na tyle dorosły, że zaczniesz się ze mną liczyć, nie pozwolę ći na samotne
wypady tego typu - zastrzegł autorytatywnie.
Monika roześmiała się.
- Obawiam się, że to nigdy nie nastąpi - westchnął Vessal.
- Co? Moja dorosłość, czy posłuszeństwo mamy?
- To drugie, Marku - wyjaśnił Vessal.
- Masz rację - skinął chłopak. - Mama jest zbyt samowolna. Widzisz, do czego
prowadzi usamodzielnienie kobiet? Jesteś zbyt wyemancypowana, mamo, wiesz?
- Jesteś niemożliwy młokos, wiesz? - oburzyła się Monika.
- Bo miałem trudne dzieciństwo. Jestem dzieckiem rozbitej rodziny - wyjaśnił z udaną
powagą - a wiadomo, że w takich dzieciach szczególnie wyrabia się krytycyzm, że
przedwcześnie dojrzewają i że w zasadzie to nie mają dzieciństwa, a wyłącznie dorosłe
problemy...
- Gdzieś ty to przeczytał? - Monika roześmiała się z przymusem.
- Jesteś wyrodną matką - chłopak udawał, że się oburza. - Pojechać w góry i nie
zabrać syna? Takiego udanego dziecka? - łasił się do niej jak młody psiak i robił wszystko,
żeby ją rozśmieszyć. Monika zauważyła te usiłowania od początku - ścisnęło jej się serce,
poczuła wyrzuty sumienia.
Przy ich stoliku zatrzymał się chłopak, oferował sprzedaż gazet.
- Przez dziesięć dni nie miałam w ręku gazety - powiedziała Monika. Wzięła pachnący
farbą egzemplarz. - Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że przejrzę gazetę?
Monika nieuważnie przerzucała pismo. Jej oczy zatrzymały się na czarnej ramce
nekrologu. Przyglądała się chwilę, zanim dotarł do niej jego sens:
Igor Ordon zmarł tragicznie w wieku lat 40. Pogrzeb odbył się w dniu... na
cmentarzu... o czym zawiadamia
RODZINA
Vessal i Marek zauważyli jej nagłą bladość. Przez chwilę siedziała nieruchomo,
wpatrując się z osłupieniem w druk. Monika bez słowa podsunęła im gazetę i wskazała
nekrolog.
II. KIELISZEK BORDEAUX
Przez ścianę z grubego szkła wlewało się do pracowni styczniowe słońce. Major
Korosz oślepiony blaskiem przystanął, mrużąc oczy. Puszysty, perski kot przerwał drzemkę,
leniwie podniósł się z nagrzanej podłogi i wygięty w łuk wlepił w niego bursztynowe ślepia.
Inspektor pociągnął za sznurek zasłony. Złocista tkanina z cichym szelestem
przysłoniła słoneczną ulewę. Rozejrzał się po wnętrzu.
Dużą powierzchnię pokoju zajmował piec do wypalania ceramiki. W jego pobliżu
stało zwyczajne koło garncarskie. W podłużnych rynnach zaschły różne masy ceramiczne.
Długa zakopiańska ława zastawiona była ceramiką.
Stały na niej misy i amfory o ciekawych kształtach, płaskie reliefy, kafle i ozdobne
płytki ceramiczne; część przedmiotów była z czerwonej wypalanej gliny, inne z kamionki o
najróżniejszych odcieniach: od koloru błękitnawego dymu, poprzez wszystkie jego odmiany,
aż do nasyconej, aksamitnej czerni. Przykuwała oczy różnorodność form, niepowtarzających
się ornamentów, bogactwo niespotykanych kompozycji barw.
Każdy z tych przedmiotów był małym arcydziełem, zdradzał rzadką wyobraźnię i
kunszt artysty dużej klasy.
Opodal zakopiańskiej ławy umieszczone było urządzenie do galwanizacji - wanienki,
półokrągłe rynny pełne różnych chemicznych cieczy. W oddzielnej skrzynce leżały łańcuszki
o najróżniejszym splocie, ornamencie i wielkości ogniw. Jedne - przygotowane do
galwanicznego pokrycia ich srebrem, inne - ułożone w miękko wysłanych kasetkach były już
posrebrzone.
Na ściennej pułce stały rzędem ciemne słoiki, zakręcane butelki z odczynnikami.
Prawie wszystkie opatrzone nalepkami ostrzegawczymi - zawierały bowiem najróżniejsze
związki o działaniu silnie toksycznym. Przeważnie były to związki cyjanków różnych metali,
używane w technice galwanizerskiej.
Major jednak na próżno szukał naczynia z cyjankiem, którym został otruty właściciel
tej pracowni, artystaceramik Igor Ordon. Tego związku, w najbardziej czystej postaci,
cyjanku nieposiadającego ani smaku, ani zapachu nie znalazł w pracowni Ordona. Czyżby go
rzeczywiście nigdy tam nie było?
Część mieszkalną lokalu, prostokątną alkowę, odgradzała kotara z ciężkiej tkaniny o
delikatnych, spełzłych barwach. Po bliższym obejrzeniu, major zorientował się, sądząc po
fakturze i wzorze, że był to bardzo stary, flamandzki gobelin. Ta piękna tkanina, miejscami
umiejętnie pocerowana, przedstawiała znaczną wartość. Major ostrożnie odsunął cenną
materię.
Ściany w kolorze złota zdobiła wielka czarnobiała reprodukcja Corridy Picassa, w
wąskiej, ciemnej ramie. Nad niskim tapczanem, nakrytym białą puszystą skórą, wisiał
pociemniały bułat, skałkowa inkrustowana masą perłową strzelba i myśliwski kordelas z
rogową rękojeścią. Jedną ścianę zajmował regał pełen książek, stał przy nim stolik i dwa
głębokie fotele.
Inspektor przeglądał książki - wszystkie traktowały o ceramice, rodzajach glinki,
właściwościach różnych tworzyw, farbach ceramicznych. Album pełen kolorowych plansz
przedstawiał zdjęcia wyrobów ceramicznych wszelkich form i zastosowań: kamionkowe
misy, kafle, płytki i wiele kobiecych ozdób. Pod każdym zdjęciem powtarzał się napis:
projektował Igor Ordon.
Sprawa zaczęła się typowo. Dozorca domu powiedział dzielnicowemu, że jednego z
lokatorów - Igora Ordona, plastyka - nie widział od dwóch tygodni. To, że go nie widział, nie
miało większego znaczenia, bo często nie bywało go miesiącami, ale mniej więcej od
dziesięciu dni bez przerwy pali się tam światło i prawie ciągle dość głośno gra radio - nawet
w nocy. Sąsiedzi już się kilkakrotnie na to skarżyli. Skargi sąsiadów na Ordona również nie
były niczym niezwykłym - zdarzały się często i to - zdaniem dozorcy - z bardziej istotnych
powodów niż głośno grające radio.
Dzielnicowy sprowadził ślusarza i w asyście dozorcy otworzono pracownię,
mieszczącą się na piątym piętrze.
Igor Ordon nie żył.
Gdy major Korosz - inspektor służby kryminalnej Komendy Głównej Milicji
Obywatelskiej - przyjechał z ekipą dochodzeniową, z mieszkania buchał upał i nieznośny
trupi zaduch, ryczało radio. Skrupulatny dzielnicowy, wierny zakazowi, że przed przybyciem
ekspertów na miejsce wypadku nie wolno nic ruszyć, nie tknął nawet radia.
W pracowni piec do wypalania ceramiki zamykany na hermetyczną śrubę, ział
gorącem. Za kotarą z flamandzkiego gobelinu głęboki fotel wypełniało obrzękłe ciało Igora
Ordona z odrzuconą na oparcie głową. Na stoliku stała butelka francuskiego Bordeaux i jeden
kryształowy kieliszek z resztką wina na dnie.
Gdy major zobaczył tę scenerię - zorientował się, że dochodzenie nie będzie łatwe.
Oczywiście jeszcze tego samego dnia po wykonaniu ekspertyz w Zakładzie
Kryminalistyki Komendy Głównej Milicji wiadomo było, że: Igor Ordon wypił wino z silną
dawką cyjanku. Stwierdzono obecność tej trucizny w reszcie wina pozostałej w kieliszku
Bordeaux. Natomiast wino w butelce nie było zatrute. Na kieliszku znaleziono odciski palców
otrutego. Staranne oględziny butelki nie ujawniły żadnego śladu linii papilarnych.
Nasuwało się przypuszczenie, że to nie plastyk nalewał wino do kieliszka, a
prawdopodobnie zabójca. Po otruciu Ordona starannie usunął z butelki ślady, które mogły go
zdradzić. Prawdopodobnie pił wino z Ordonem, ale swój kieliszek albo umył, albo zniszczył.
Przemawiał za tym założeniem jeszcze fakt, że popielniczka - duża symetryczna misa z
czarnej kamionki - była bez jednego niedopałka, idealnie wyczyszczona. Na niej również nie
znaleziono żadnych śladów.
Ani w pracowni, ani w części mieszkalnej, ani w przedpokoju i łazience - nie
znaleziono nic, co mogłoby przynajmniej w przybliżeniu wskazać kierunek zaczynającemu
się śledztwu.
A więc pierwszy minus dochodzenia - absolutny brak śladów. Drugim poważnym
minusem była wysoka temperatura ceramicznego pieca, w którym akurat wypalała się partia
przepięknych korali, klamer, brosz i różnego rodzaju ozdób. Temperatura ta wpłynęła
decydująco na przyspieszenie rozkładu ciała.
Medycy sądowi nie byli w stanie określić jak dawno zmarł otruty.
Trzecią niewiadomą były motywy zbrodni. Zemsta? Rabunek? Porachunki osobiste?
W pracowni nie widać było śladów jakiegokolwiek gwałtownego działania,
poszukiwań, czy oczywistego rabunku. Inna rzecz, że w całym pomieszczeniu oprócz
flamandzkiego gobelinu, nie znaleziono nic specjalnie wartościowego - oczywiście poza
ceramiką, która przedstawiała wartości niewymierne i nie mogła być brana pod uwagę jako
dowód morderstwa albo przedmiot łupu.
Zmarły miał na ręku zegarek, w portfelu około tysiąc złotych drobnymi banknotami.
W ściennej szafie wisiały dwa ubrania, podniszczona skóra, płaszcz z orlonu i aparat
fotograficzny dobrej marki.
Major Korosz odłożył album z kolorowymi reprodukcjami prac zmarłego plastyka.
Grzebał dalej w książkach. Między grubymi tomami natknął się na pękatą, kartonową teczkę.
Posypały się jakieś kwity, rachunki.
Teczkę postanowił zabrać ze sobą, nie chciało mu się teraz przeglądać jej zawartości.
Rozejrzał się po wnętrzu. W kącie części mieszkalnej - za kotarą z flamandzkiego
gobelinu - był mały barek. Odsunął drzwiczki. Stało tam kilka talerzy, kieliszków i oplatana
wikliną butelka do połowy napełniona jakimś koniakiem.
Trzeba przysłać ekspertów - pomyślał - niech obejrzą te naczynia.
Wziął kartonową teczkę i skierował się do drzwi. Drogę zastąpił mu kot. Miauknął z
nadzieją i otarł się o nogi majora.
- Gdybyś umiał mówić, kotku - major pogładził puszyste futro zwierzątka. - Głodny
jest - pomyślał.
Wziął kota pod pachę i wyszedł z mieszkania. Zapukał do dozorcy.
- Gospodarz domu jestem, Wincenty Aniołek - przedstawił mu się mężczyzna, który
otworzył drzwi. - Proszę do środka - przepuścił majora przed sobą - pan pewno z milicji... O!
kiciuś pana Ordona... biedne zwierzątko, teraz sierotka - pokiwał ze współczuciem głową pan
Aniołek.
- Właśnie, może pan go zatrzyma do czasu zanim się ktoś po niego nie zgłosi? -
zapytał major.
- Dobrze - przystał dozorca. - Ja go mogę nawet na zawsze wziąć, tylko na pewno ktoś
go zechce... To rasowy kot, perski - powiedział z dumą znawcy. - Aleja tu o kocie, a pan
pewno chce się przewiedzieć o nieboszczyku Ordonie?
- Zgadł pan - przyznał major.
- Ja tylko panu powiem - zaczął z namaszczeniem pan Aniołek - jak kto jest porządny,
to go zawsze nieszczęście spotka - pokiwał głową z przekonaniem. - Panie, co to był za
człowiek, to wprost nie do opowiedzenia... odżałować nie mogę.
- Podobno sąsiedzi skarżyli się na niego.
Pan Wincenty popatrzył z namysłem na inspektora.
- Prawda, popić lubił... ale nigdy po pijanemu nie rozrabiał, grzeczny był,
uszanowanie oddał. No, czasami to tam hałasy u niego po nocy były, ale nie tak znowu
często... a najwięcej, że brudził... bo to w szopie na podwórku materiały trzymał, to czasem na
schodach się rozsypało. Ale specjalnie moją starą na pensję wziął, żeby tej czystości
pilnowała nie tylko u niego w pracowni.
- A kto te hałasy u niego urządzał? - chciał wiedzieć major.
- Czy pan go za życia widział?
- Nie.
- To pan mnie nie zrozumie - westchnął pan Aniołek. - Widzi pan, to był okaz
mężczyzny. Panie, co to był za chłop! To jak mam sześćdziesiąt lat, to takiego drugiego nie
widziałem, a moja stara mówi, że też nie. Ona ma pięćdziesiąt z okładem, a jak szła do niego
sprzątać to świąteczną bluzkę kładła i jak Boga kocham, gębę malowała. Panie, on na nią nie
leciał... gdzieby tam, a i jej to nie w głowie. Ale powiada: pan Igor zaraz powie: jak pani
pięknie wygląda. Napijemy się wina, pani Aniołkowa... No, dusza człowiek.
- Ale co z tymi hałasami - nie dał się zbyć major.
- Przecież mówię, to niech pan nie przerywa - obruszył się pan Aniołek. - Będzie i o
hałasach. Baby lubił. Ale tam, lubił. Baby jego lubiły... co która go raz zobaczyła, to z
kretesem przepadła. Panie! Nieraz to i żal, i śmiech brał... Bywało, taki zmarnowany rano
idzie, przystanie na papierosa, to mówię: panie Igorze, kapusty nie przekwasisz, kobiet nie
przekochasz. To on śmieje się i powiada: ale próbować trzeba...
- Przychodziły do niego kobiety?
- Ale tam, przychodziły... to drzwi się za nimi nie zamykały. Ruchem trzeba było
kierować, bo nieszczęście jakie gotowe mogło być. Jak chciał popracować, to zamykał się na
klucz, a jedzenie to ja albo moja stara mu donosiła. Mieliśmy taki umówiony sygnał
dzwonienia, to tylko na ten sygnał otwierał, a inaczej to nie. A te hałasy to się zdarzały, jak
dwie na siebie trafiły. I pomyśleć - spojrzysz to wprost dama, inteligentna taka, zresztą z
innymi się nie zadawał, a jak się nie daj Boże spotkały, to jak kocice o tego chłopa się żarły.
Ale i nie dziwota, panie, było o kogo, było!
- Często tak się spotykały?
- Eee tam, często! Już moja w tym głowa była, żeby nie, a i nieboszczyk Igor nie w
ciemię bity. Ale jak zdarzyło się czasami, że nam się harmonogram pokiełbasił... Nieraz mu
mówiłem, że przez te baby to niczego się nie dorobi, bo gest miał... Przyjdzie taka na
pokuszenie, to zaraz do restauracji, a tu, a siu, a pieniążki płyną... a ile to wódki trzeba z taką
wypić, albo i tego wina...
- Brakowało mu pieniędzy?
- Zdarzało się, zdarzało. Nieraz to i ode mnie pożyczał. To mu radzę: panie Igorze -
powiadam - pluń pan na ten babiniec, coś pan Mahomet jaki, czy co? I zdrowia szkoda. To on
powiada: Kiedy ja nie szukam, panie Aniołek, one mnie poszukują... - tak się inteligentnie
wyrażał - a gentelmen nie może kobiecie odmówić. Wszystko przez tę wojnę, panie Aniołek,
mężczyzn wybili - powiada. Ale, panie, takie tam mowy! Za przeproszeniem mnie tam żadna
nie prowokuje, a też gentelmen jestem i bym nie odmówił...
- Znał pan te kobiety?
- Te stałe, to znam. Ale były też takie, co raz, albo dwa bywały i do widzenia. I takie
co w odstawkę poszły nim jeszcze tu zamieszkał.
- Od jak dawna on tu mieszkał?
- Będzie ze trzy lata jak tę pracownię kupił.
- Co to za kobiety?
- Jedna, to ta jego asystentka - wyliczał na palcach pan Aniołek. - Taka młoda, może z
dziewiętnaście lat. Ewa Kowalska się nazywa, za malarkę się uczy, a tu nieboszczykowi
Igorowi pomagała...
- No dobrze, to jego asystentka, a nie kochanka.
- Panie, do rzeczy pan wygląda, a od rzeczy pan mówi
- zlekceważył majora pan Aniołek. - Jego kochanka to druga, pomału dojdziemy i do
niej. Niedawno drakę nieboszczykowi zrobiła właśnie o tę Ewę.
- Nic nie rozumiem! - major udawał naiwnego.
- Panie, co to wy w tej milicji, życia nie znacie? - zdenerwował się pan Aniołek.
- Jak druga była kochanką, to Ewa nie była kochanką
- stwierdził major.
- Pewno, że Ewa to nie kochanka. Ewa to kociak nieboszczyka Igora - pouczał
autorytatywnie pan Wincenty.
- Jak to? Sam pan mówił, że była asystentką - oburzył się Korosz.
- To jedno drugiemu nie przeszkadza - perswadował pan Wincenty. - Kociak może
być asystentką, a jednocześnie... Rozumie pan?
- Niech będzie kociak - przystał major.
- Druga, to kochanka, właśnie ta od draki. Ilona Opałko się nazywa. Piękna kobieta -
czarna jak cyganicha. Będzie miała ze czterdziestkę albo i lepiej, ale nie wygląda na tyle. Ona
ma w Kobyłce fabryczkę cegieł. To jak tylko nieboszczyk Igor wprowadził się - przyszedł do
mnie na zapoznanie, a jakże! To mówił: panie Aniołek, będzie tu taka pani przychodziła -
czarnula, to żeby jej zawsze mówić, gdzie on jest.
- Ostatnio też jej pan wszystko mówił?
- Wszystkiego to nigdy nie mówiłem, co ja, głupi?! Tylko gdzie pan Igor poszedł. Ale
ostatnio umówiliśmy się z nieboszczykiem Igorem, że nic jej nie będę mówił, a jeszcze będę
jego uprzedzał, gdyby nadchodziła. Bo ona chciała krótko go wziąć i do ślubu doprowadzić.
- A on nie chciał?
- Pewnie, że nie. Ale po prawdzie to nie mógł, bo już był żonaty. To znaczy bez ślubu
żył, bo rozwodu nie miał, ale tak jak z żoną, bo nawet mieszkali razem.
- Zaraz, zaraz panie Aniołek, po kolei - major przeraził się, że naprawdę zgubi się w
koneksjach nieboszczyka Igora.
- Z pierwszą żoną się rozszedł. Barbara jej na imię, ale rozwodu nie dostał, bo to
jędza. Na złość mu zrobiła i w sądzie powiedziała: nie! A że syna mieli, to sąd za nią stronę
wziął. Baba sądziła, to i za babą stronę trzymała.
- A dlaczego jędza? - chciał wiedzieć major.
- Bo jak pan Igor do więzienia poszedł, to się go wyparła.
- On to panu mówił? - nie wierzył major.
- A mówił. Prosił, żeby jak ona przyjdzie to też go uprzedzać, albo niby do telefonu
prosić, bo u siebie aparatu nie miał. Ona z drakami przychodziła, a on delikatny był, miękkie
serce miał i awantur nie lubił.
- A nie mówił panu, za co w więzieniu siedział?
- Co miał nie mówić, mówił! Nie za żadną hańbę, a za politykę siedział, to nie żaden
wstyd. No nie? Jak były błędy i wypaczenia... no wie pan, ten kult jednostki, to go jako
takiego więcej starszego z AK - posadzili, bo partyzant był. A za Gomułki to go wypuścili i
sprawiedliwość oddali, bo panie, przecież za ojczyznę się narażał, wszak nie?
- No a ta druga żona?
- Ona rzadko ty przychodziła - skrzywił się stary.
- Ach, więc tutaj nie mieszkała?
- Ale skąd. Przecież mówię, że oni oboje mieszkali w normalnym mieszkaniu. Tutaj,
to pan Igor tylko atelier posiadał no i taką... jakże to, aha, garsonierę - pan Aniołek z
upodobaniem wymówił to słowo. - Dopiero niedawno nieboszczyk Igor sprowadził się tutaj
na stałe, bo rozszedł się z drugą żoną, a raczej ona go porzuciła.
- Nie wie pan dlaczego?
- Musi przez te baby - westchnął melancholijnie pan Aniołek. - Musiała się
dowiedzieć. Niedawno była tu zdenerwowana taka, chociaż nie pokazywała tego po sobie.
Krótko u niego była - przeczuwałem, że coś złego się święci, bo tam u niego i ta asystentka
siedziała i ta Opałkowa... żeby był kto inny, to bym zagadał, moja stara by uprzedziła
nieboszczyka i wszystko byłoby zaradzone, ale do niej to śmiałości nie miałem. Wieczorem
przyszedł do mnie pan Igor, markotny taki. Napijemy się panie Aniołek - powiada. Żona mnie
rzuciła - powiada. To mu mówię: Panie Igorze, po prawdzie to kto by wytrzymał te wszystkie
baby, a te lokale, a te pieniążki, co tylko fiuut!... Kobieta chce mieć dom i rodzinę, i własnego
chłopa, co by na nią zarobił, bo niby to, panie, takie teraz te baby ZosieSamosie, pracują,
zarabiają, ale każda by w domu chciała być, żeby chłop na nią zarobił... Ale co to ja
mówiłem? - stracił wątek pan Wincenty.
- Że nieboszczyk Igor markotny był, bo go żona rzuciła, ta druga - sumiennie
podpowiedział major.
- Aha, to mu mówię: kto to wytrzyma, baby i baby, pełno tych bab u pana, a każda
drugą by uśmierciła i jeszcze wszystkie pretensje mają. Musi się ta pana bidula dowiedziała
czego i warto to? To on głową kręci, że nie. Że nic się o tych babach nie dowiedziała, a
najwyżej o jednej, tej o pałkowej, ale też nie na pewno, bo on się wyparł. Powiada: nie baby,
panie Aniołek. Źli ludzie plotek przed nią na mnie narobili, ale nie powiedział, jakie to plotki.
- Więcej już ta druga żona tu nie przychodziła?
- Ale tam, była jeszcze. Raz ją widziałem - musi żal jej się chłopa zrobiło i przeprosić
się chciała... Ale co tam między nimi było, to nie wiem, bo już więcej Igora żywego nie
widziałem. Ta żona Monika Vessalowa się nazywała, nie najpiękniejsza była. Gdzie jej tam
do Ewy albo Opałkowej, ale jakaś taka... - pan Aniołek nie znajdował stosownego określenia
- no! oko chciało się na niej zaczepić, pani, i tak mi się widziało... charakterna. Ona doktorką
była, ale nie taką od leczenia, tylko od czego innego. Nieboszczyk Igor dumny był, że niby ta
jego żona taka mądra i na stanowisku i tak mi się widzi, że za nic by się z nią nie rozszedł.
Ale mówię panu, baby zbytki z nim lubiły, a on już taką słabość do nich miał.
- Czy tylko kobiety do niego przychodziły?
- Mężczyźni też, Ale z mężczyznami to tam takich kłopotów nie było. nie kochali się
w nim. Różni przychodzili. Po pieniądze i z pieniędzmi, jak się zdarzało. Nawet pierwszy
mąż Vessalowej zaglądał - bo ona też rozwiedziona - to jakiś dygnitarz, czasami samochodem
przyjeżdżał służbowym, bo z szoferem, ale ten szofer to milczek taki i nieużytek. Bo
nieboszczyk Igor u tego Vessala pracował. A jeden taki młody przychodził, to się
nieboszczykowi Igorowi odgrażał.
Ale ten to trzeźwy nigdy nie przyszedł, tylko po pijanemu... to kłopoty z nim były.
Później, jak się ze mną zapoznał, to już był spokojny, bo widzi pan, pijaka trzeba
wyrozumieć. Bo to później też przychodził, ale tylko płakał. Bywało, przyjdzie, pożali mi się,
popłacze... ulży mu i pójdzie spokojniutko albo się i prześpi w szopie na podwórku.
- Dlaczego się odgrażał?
- Taka jedna dziewczyna, Hania jej było na imię - koleżanka tej Ewy - zanim Ewa
nastała, to przed nią była za asystentkę u nieboszczyka Igora - zakochała się w nieboszczyku
Ordonie, a jego, tego Maćka Rawskiego, wystawiła do wiatru. No to on tak desperuje, że to
niby to nieszczęście z Hanią, to przez pana Igora.
- A co się przydarzyło Hani?
- A spadła ze schodów i zabiła się.
- Jak to: „spadła ze schodów”?
- Zwyczajnie spadła. Widział pan nasze klatki? Te schody tak naokoło idą, a w środku
pusto. Po tym wypadku to nawet poręcze administracja podwyższyła - sam pisałem i milicja
kazała, bo za niskie były. Hania wypadła, a że to piąte piętro, to i zabiła się. Ten chłopak
mówi, że popełniła samobójstwo, ale tam... pijana była. Panie, młode to było, a za wódką aż
się trzęsło. Ciągle na bani była. Często ją widywałem, a może tylko raz trzeźwą i to
niezupełnie. Hejbnęło ją, straciła równowagę i spadła. Tak też milicja orzekła, że to wypadek.
- Dawno to było?
- Będzie z rok.
- Może pan wie, czy która z tych kobiet miała klucze do pracowni pana Ordona?
- Musi żadna - pokręcił głową pan Wincenty. - Tak na mój rozum, to żadna kluczy nie
miała. I tak bieda z babami była, a jakby której klucze dał, to by się pozagryzały, a on to już
by się musiał ze wszystkim zabierać, jak chciałby mieć krzynę spokoju... Nawet ta asystentka,
co przecież do pracy przychodziła, to też nie miała. Bywało, każe jej pan Ordon przyjść, a coś
mu wypadnie akurat, to mówi: Panie Aniołek, pan powie Ewie, żeby nie czekała, albo żeby
przyszła jutro, a nieraz, żeby poczekała w kawiarni. Tutaj blisko, za rogiem, jest kawiarnia.
Najwięcej to się ona o to czekanie wściekała, że to niby czas sobie marnuje... Bo że czasem
tam Opałkowa na górze była, to ona nie wiedziała.
- Żona też kluczy nie miała?
- Na mój rozum, to nie. Bo przez trzy lata, to tylko parę razy była. Czasami razem
przychodzili, niby żeby jej ten atelier pokazać i jak on pracuje... A jak sama ze siebie, to może
ze trzy razy była, a dwa razy to, jak już mówiłem, przed samą jego śmiercią. To po co jej
klucz? Mojej starej to też nie dał, bo on się o te swoje skorupy trząsł, żeby mu czego nie
zepsuła. Jak sprzątała, to zawsze przy nim i zawsze nią dyrygował: pani Aniołkowa, tego to
niech pani nie rusza, a to to ja sam odsunę. Artysta, wiadomo! Ale zaraz, niech pan czeka... -
pan Wincenty zmarszczył czoło w głębokim namyśle. - Opałkowa, ta od cegielni, to chyba
miała... Tak, bo jakiś rok temu to pan Igor wszystkie zamki zmienił, że niby tamte kiepskie.
Już wtedy widocznie o ten ślub musiała go cisnąć.
- A od nowych zamków kluczy jej nie dał?
- On mnie nie mówił, czy od starych dawał. To tylko mój domysł - sprostował z
godnością pan Aniołek. - A od nowych gdzieżby jej dał, jak się przed nią chował. Wie pan,
nie ze strachu, ale baba czepiła go się jak rzep psiego ogona, więc jej... tego... unikał.
- Panie Aniołek, musi mi pan pomóc. Domyśla się pan, że pan Igor sam się nie otruł?
- Iii! Pewno, że nie. Zaraz mówiłem do starej, że jak nic tylko mu któraś trutki
dosypała. Gdzieżby on sam, albo mu to źle było? Ale co ja panu pomogę? - westchnął pan
Wincenty.
- A jak pan sądzi, która to mogła zrobić? - zaryzykował major.
- A niech mnie ręka boska broni! - zachłysnął się pan Aniołek - żebym miał na kogoś
podejrzenie rzucać, bo przecież może to być niewinny człowiek. Uczciwie panu mówię - nie
wiem. Zabić człowieka to straszna rzecz.
- Często pan widywał pana Ordona?
- A nie było dnia, żebym go nie widział, a czasami to i kilka razy dziennie. Bo to i
listy na mnie przychodziły, i kartki interesanci u mnie zostawiali. Różnie. Chyba, że jak był
gdzieś w rozjazdach, albo jak po tych restauracjach chodził i go nie było. Albo jak mu te baby
dopiekły, to się do tej żony zupełnie wynosił i parę dni tam siedział i do atelieru nie zaglądał.
- A dlaczego do pana listy przychodziły?
- Bo tak chciał, a mnie to nie przeszkadzało.
- Nie wygodniej mu było na własny adres korespondencję otrzymywać?
- Musi nie. Po co pół świata miało wiedzieć, gdzie on mieszka? Na mój rozum, to on
nie chciał pewno tej żony, doktorki, we wszystko wtajemniczać, żeby się nie spostrzegła, że
on dla tych bab taki miękki.
- To tamtego adresu nikt nie zna?
- Ja tam znałem - powiedział z dumą pan Aniołek. - Ale ja nie baba, a i nie plotkarz
żaden, on to wiedział i zaufanie do mnie miał.
- I nikomu pan jego adresu nie dał?
- A co pan też!!? - zgorszył się pan Aniołek. - Toż bym ostatni wróg był i bez honoru
żadnego. To były nasze męskie sprawy - tak mawiał nieboszczyk Igor.
- Panie Aniołek, niech pan sobie przypomni, kiedy pan ostatni raz widział pana
Ordona?
Pan Wincenty zamyślił się głęboko, widać było, że chce sumiennie odpowiedzieć na
pytanie majora.
- Będzie trzeciego stycznia - powiedział wreszcie. - Z samego rana przywieźli
materiały, to on z tą asystentką odbierał. Nie miał czym zapłacić, to tamten co przywiózł zły
był, a pan Igor obiecał mu, że zapłaci na drugi dzień, bo się gotówki spodziewał, czyli że
czwartego. Mówił, że dużo pracy mają i chciał, żeby Ewa została na cały dzień, a ona, że nie,
bo ferie ma, to do rodziny chce pojechać do Płocka.
- Proszę sobie przypomnieć, kto jeszcze był u pana Ordona tego dnia?
- Ja to jeszcze tego pijaczynę widziałem, tego Maćka. Rawskiego. Ale on do mnie
przyszedł. Po prawdzie, to do pana Ordona on rzadko zachodził, bo pan Ordon go nie
przyjmował. Przyszedł ten Maciek, nawet nie taki pijany - pół litra przyniósł i powiada: panie
Aniołek, przyszedłem panu życzenia noworoczne złożyć - napijemy się. Tośmy wypili te pół
litra. Chciał po więcej skoczyć, ale mu nie dałem, do domu go wyprawiłem. Bo myślę:
zaprawi się na dobre, to pójdzie do szopy spać - do tego składziku nieboszczyka Igora, co w
podwórku za śmietnikami stoi - no to weźmie i zamarznie, bo mróz był trzaskający.
- Tego dnia również widział pan panią Vessal?
- Tak, ale ona przyszła wieczorkiem.
- A Ordona pan jeszcze widział?
- Nie. Ostatni raz rano, jak ten materiał przyjmował - ciężko westchnął pan Wincenty.
- Nigdzie już nie wychodził? - nie dawał za wygraną major.
- Może i wychodził - zgodził się pan Wincenty - ale ja nie widziałem. Trochę mnie ta
wódka rozebrała, to przysnąłem sobie.
- A może pańska żona go widziała?
- Nie. Cały dzień jej nie było, bo do córki na Marymont pojechała. Córka niedawno
dziecko urodziła i wtedy jeszcze niedomagała.
- A jedzenia pan nie zanosił?
- Jak pan Igor tworzył, to nigdy się nie nosiło. Najwyżej Ewa, bo do niej był
przyzwyczajony.
- A następnego dnia nie zdziwiło pana, że nie widział Ordona?
- A dlaczego miało zdziwić? - wzruszył ramionami pan Aniołek. - Myślałem, że w
rozjazd jaki pojechał, a może do tych lokali poszedł...
- Ile można siedzieć w lokalach, panie Aniołek? Knajpy o czwartej rano zamykają, to
przecież gdzieś wrócić trzeba?
- Pewnie, że trzeba - zgodził się pan Aniołek. - A co to, dach tylko nad atelierem, a
gdzie indziej to już nie ma? Jak nieboszczyk Igor zaczynał pić, to kilka dni po mieście
buszował i po babach odpoczywał. A do ateliera rzadko, albo i wcale nie zaglądał, może bał
się jaką czempę stłuc? A może już jego pańska fantazja taka była? Kto go tam wie.
- Tutaj nigdy nie pił?
- Ale tam, nie pił! Pił. Ale czasami miał chęć na chodzone picie. Wędrówkowe
usposobienie mnie chwyciło - powiada. - Pójdę w Polskę - powiada.
- Panie Aniołek, kto jeszcze tego dnia był u Ordona?
- Więcej to już nie wiem.
- Myśli pan, że nikt już nie przychodził?
- Z cudzych, to chyba nie. Ale swoi to mogli tamtym przejściem od Chmielnej wejść.
Cudzy to nie wiedzą, że klatki połączenia mają.
- Kto to są ci „swoi” Ordona?
- To całe południe panu klaruję, aż już mi w gębie wyschło - westchnął pan Aniołek. -
Opałkowa mogła i ta jego pierwsza żona mogła... tylko tamtędy dalej, a i zapytać nie ma kogo
czy Ordon jest... A nie każdemu chce się na piąte piętro tarabanić. Chociaż Opałkowej to
zawsze się chciało, a i Vessal mógł.
- Kiedy pan pierwszy raz poszedł do Ordona po dniu trzeciego stycznia?
- Około dziesiątego. List terminowy przyszedł, a i różnych interesantów kupę
odprawiłem. Vessal raz był, a później umyślnego przysyłał, żeby Ordon natychmiast do
Zakładów pojechał i terminową robotę oddał.
- I nic pana nie zdziwiło?
- Po prawdzie, to nic. No, może trochę to światło, a i kot trochę się darł, jak mnie
przez drzwi zwęszył. Ale - myślę - mógł się kotu marzec pomylić, no nie? Kot mądre
stworzenie, ale na kalendarzu się nie zna.
- Często tak samego kota zamykał?
- Kot to nie pies. Żryć mu zostawisz, to na raz wszystkiego nie zje - tylko tyle, co mu
potrzeba. Czysty jest, w skrzynkę z piaskiem pójdzie i siedzi, na słońcu się grzeje.
- W jaki sposób pan to światło zobaczył? Z dołu nie widać.
- Ale przez dziurkę od klucza widać - uciął pan Wincenty.
- No a potem?
- Potem, to mnie coś tknęło. Myślę, może ten piec rozerwie? - bo pan nie wie, ale całe
deliberacje z tym piecem były. Ile to komisji naprzychodziło, zanim mu pozwolili postawić.
Bo kot już się darł jak opętany, że na klatce było słychać i to nie tylko jak się pod drzwi
podchodziło... To i powiedziałem dzielnicowemu.
Major zamyślony wracał do Komendy na Puławską. Przeżuwał wiadomości uzyskane
od rozmownego dozorcy, co wprawdzie, jak się sam zaklinał, plotkarzem nie był, ale lubił
wiedzieć.
- Ani śladów, ani konkretnych motywów, ani dokładnej daty śmierci - powiedział do
swego zwierzchnika i przyjaciela, pułkownika Henryka Lisa. Później powtórzył mu rozmowę
z panem Aniołkiem.
- Motywów należy szukać z jego życiu, w jego związkach z ludźmi. Z tego co mówisz
można wysnuć sto motywów... Oczywiście, trzeba to wszystko sprawdzić. Dozorca może
przesadzać. Jeżeli tak blisko żył z Ordonem - pewno tamten płacił mu za wyrękę - to może
boi się podejrzeń. Może dlatego trochę nafantazjował z tymi zakochanymi kobietami.
- Aniołek jest wścibski i lubiący wiedzieć. Niewątpliwie pasjonowało go takie - jego
zdaniem - niezwykłe życie „pana z panów”. Ale to co mówi, wydaje się szczere - powiedział
major.
- Jak bym tak zaraz nie wykluczał Aniołka z kręgu podejrzanych - potrząsnął głową
Lis.
- A kto ci powiedział, że wykluczam? Mam zamiar - podjął po chwili major -
przeprowadzić eksperyment techniczny, aby ustalić dokładniejszą datę śmierci Ordona.
- Badania termiczne powietrza? Należy je przeprowadzić. W ogóle ta historia z
piecem jest bardzo dziwna. Normalnie piec ceramiczny nie nagrzewa się wcale na zewnątrz.
- Jestem przekonany, że albo otworzył, albo uszkodził go zabójca - powiedział major.
- I to zrobił w ściśle określonym celu. Właśnie aby nie można było ustalić dokładnej daty
śmierci. To musiał zrobić ktoś znający się na funkcjonowaniu pieców ceramicznych.
- W takim wypadku miałbyś węższy krąg podejrzanych - przyznał Lis. - Ale nie
sugeruj się, Andrzeju, bo do otworżenia pieca nie potrzeba fachowca. Jeżeli on jest
uszkodzony, to tylko wówczas, ewentualnie, można brać pod uwagę człowieka, który się na
tym zna.
- Masz rację - przyznał major. - Wtedy wchodzą w grę Vessal, Opałko, asystentka... i
wielu innych ceramików, którzy mogli przychodzić do pracowni, a o których, jak dotychczas,
nie mam pojęcia.
Biegły inżynier - specjalista od pieców ceramicznych - długo oglądał wnętrze pieca w
pracowni Igora Ordona. Badał wskaźniki automatycznej regulacji temperatury na tablicy
sterowniczej, przewody do termopar i inne termopary, przewody elektryczne.
- Nie jest uszkodzony - zaopiniował wreszcie. - Panie majorze - zapytał asystującego
mu Korosza - czy pan zastał w nim ceramikę, która się aktualnie wpalała i jakiego rodzaju to
była ceramika?
- Korale, bardzo piękne. Klamry, brosze, jakieś plakietki, które później kobiety noszą
na szyi na różnego rodzaju łańcuszkach - to teraz szatańsko modne.
- Chciałbym zobaczyć ten wypał - zażądał inżynier. Major wskazał mu płaską formę,
na której leżały przedmioty wyjęte z pieca. Niektóre były pokruszone. Biegły uważnie je
obejrzał - rozsypywały się w palcach.
- Bardzo szybko po rozpoczęciu procesu wypalania piec został otworzony.
Spowodowało to bardzo gwałtowne obniżenie temperatury - orzekł strzepując z dłoni pył
ceramiczny. Nietrudno będzie obliczyć jak długo przebywały te przedmioty w piecu, ale zdaje
się, niewiele to panu powie?
- Rzeczywiście niewiele - przyznał major. - Interesuje mnie temperatura, jaka
panowała w mieszkaniu od chwili, gdy otworzono drzwiczki pieca. Na tej podstawie -
przyjmując, że wilgotność powietrza w pokoju była zbliżona do normalnej - można przyjąć
taką skalę zawilgocenia powietrza? - spojrzał pytająco na inżyniera.
- Przede wszystkim należy znać temperaturę. Odpowiednio do temperatury kształtuje
się i wilgotność powietrza - zastrzegł inżynier.
- Gdy biegli medycy otrzymają te dane, to znaczy temperaturę plus zawilgocenie
wnętrza, będą mogli ustalić szybkość procesu rozkładu ciała i w przybliżeniu określić datę
zgonu. Bardzo pana proszę o popularne wyjaśnienie tego. Dotychczas z ceramiką spotykałem
się tylko w Desie lub Cepelii, a na temat jej produkcji mogę powiedzieć tylko tyle, że coś jest
z gliny lub kamionki - więc rozumie pan, że moja ignorancja w tym przedmiocie jest zupełna.
- Powinienem widzieć ten piec w takim stanie, w jakim go panowie zastaliście -
oznajmił biegły. - Nie trzeba go było ruszać. No, ale spróbuję odpowiedzieć na pańskie
pytanie. Piec posiada automatyczną regulację działającą w ten sposób, że po przekroczeniu
określonej temperatury, na którą został nastawiony, zostaje automatycznie wyłączony dopływ
prądu. I odwrotnie, jeżeli temperatura spada, dopływ prądu zostaje włączony i grzejniki
zaczynają grzać. W tym przypadku przez uchylenie drzwiczek pieca temperatura wewnątrz
uległa obniżeniu, a grzejniki grzały przez cały czas. Gdyby była znana temperatura pokoju, to
znając również wydolność cieplną pieca, objętość pracowni, i zakładając pewne straty ciepła
z tego pomieszczenia można by dość ściśle, no powiedzmy w granicach kilku godzin, ustalić
jak długo piec pracował z uchylonymi drzwiczkami. Gdyby piec miał uchylone drzwiczki
całkowicie i dużą wydajność cieplną, temperatura w tym pomieszczeniu mogłaby podnieść
się tak bardzo, że groziłoby to pożarem. Ponieważ jednak drzwiczki były tylko nieznacznie
uchylone, krążenie powietrza było małe i temperatura w pokoju podnosiła się, lecz znacznie
wolniej.
- Czy mógłby pan określić jaka to była temperatura?
- Jest to rzecz dość trudna. Gdyby znany był czas przez jaki były otwarte drzwiczki
oraz temperatura jaka panowała w piecu w chwili jego otwarcia - co zresztą można określić -
badając stopień wypału ceramiki, to doświadczalnie można by określić i temperaturę w
pokoju. No ale pan przecież chce określić właśnie czas jaki upłynął od chwili morderstwa. A
określenie temperatury jest potrzebne biegłym do ustalenia właśnie tego czasu. Jak więc pan
widzi jest to rodzaj błędnego koła. Trzeba się jednak zastanowić czy w jakiś inny sposób nie
uda się dojść do celu. Czy może mi pan powiedzieć jak były uchylone drzwiczki pieca? Może
zrobiliście jakieś pomiary? Fotografie?
- Oczywiście są fotografie - powiedział major. Podał mu plan wraz z fotografiami
wykonanymi we wnętrzu pracowni. Ujęć pieca było kilka.
- Całe szczęście - ucieszył się biegły ceramik. - Na tych dwóch zdjęciach - wskazał
dwie wyraźne odbitki - widać dokładnie uchylenie drzwiczek pieca. Sądzę, że na tej
podstawie w ciągu jednego, no powiedzmy dwóch dni, potrafię dać panu odpowiedzi na
zadane pytania.
- Jak pan to zrobi? - major był bardzo zainteresowany.
- Tylko doświadczalnie. Ponieważ drzwiczki uchylone były tylko częściowo, sądzę, że
po kilkunastu godzinach pracy pieca przy uchyleniu drzwiczek, jakie mamy na zdjęciach,
temperatura pracowni ustali się i nie będzie już wzrastała. Stanie się to dlatego, że piec nie
jest zbyt duży w stosunku do wielkości pracowni. Kiedy mogę przystąpić do pracy?
- Natychmiast. Co pan potrzebuje?
- Jedynie kilka termometrów. Pana najprawdopodobniej interesuje temperatura w
różnych miejscach pracowni?
- Tak. Szczególnie w miejscu, gdzie znaleziono ciało. W części mieszkalnej za zasłoną
z gobelinu. Wówczas zasłona była zasunięta.
- Dobrze, że na to zwrócił pan uwagę - pozwoli mi to na większą precyzję
doświadczenia. Wobec tego poproszę pięć do sześciu termometrów. Sądzę, że jutro otrzyma
pan odpowiedź.
- Jeszcze jedno pytanie. Co sądzi pan o człowieku, który uchylił drzwiczki pieca? Czy
mógł to zrobić laik?
- Niewątpliwie ten człowiek musiał mieć pewne wiadomości z dziedziny
funkcjonowania tych urządzeń, ale wystarczyła w zupełności wiedza tylko encyklopedyczna:
to nie musiał być fachowiec.
Przeprowadzono ekspertyzy, które miały dać odpowiedź na pytania milicji.
Następnie major otrzymał orzeczenie biegłego ceramika stwierdzające temperaturę
pieca w krytycznym momencie i przypuszczalny jej spadek w chwili otwarcia drzwiczek, aż
do czasu gdy grupa dochodzeniowa milicji znalazła się w pracowni i popełniła błąd,
wyłączając pracę pieca.
Później przystąpili do pracy medycy sądowi i oznaczyli ewentualną datę śmierci Igora
Ordona.
Orzeczenie brzmiało: zgon Igora Ordona mógł nastąpić między drugim a czwartym
stycznia 1963 roku.
Major znowu wybrał się do pana Wincentego Aniołka. Tym razem poprosił, aby
wspólnie z panią Aniołkową przypomnieli sobie wszystko co robili pomiędzy drugim a
czwartym stycznia. A szczególnie wszystko to co w jakiś sposób mogło wiązać się z osobą
Igora Ordona.
Oboje Aniołkowie przejęci swoją rolą starali się wiernie powtórzyć trzy dni swego
życia. Teraz okazało się jak zawodna jest pamięć ludzka. Major bez trudu mógł dowieść im
obojgu, że nie mają alibi na krytyczne dni. Jeszcze pan Wincenty, gdy nie mógł sobie czegoś
przypomnieć, mówił:
- Pewnie sobie przysnąłem.
- To pan tyle sypia co osesek, panie Aniołek? - dziwił się major.
- Wypiłem ździebko, aby krzynę - tłumaczył się lekko zażenowany pan Wincenty - a
wtedy to mnie zaraz sen morzy.
- Moczymorda i tyle, proszę pana - objaśniła bez żółci połowica.
Natomiast pani Aniołkowa nie znajdowała usprawiedliwienia na luki w pamięci.
Mozolnie przypominała sobie kto w tych dniach przychodził do Ordona. A więc: na pewno
taki jeden po pieniądze. Barbara Ordonowa - pierwsza żona Igora - prawdopodobnie również
po pieniądze, na alimenty. Ewa Kowalska - asystentka plastyka. Jerzy Vessal i ktoś przez
niego przysyłany. Monika Vessalowa. Na pewno była Ilona Opałko, a i Maciek Rawski kręcił
się, ale nie można powiedzieć czy był u Ordona, raczej nie.
A więc należało brać pod uwagę najmniej siedem osób. Oczywiście nie należało
zapominać i o Maćku Rawskim.
Major Korosz zalecił tajnej służbie wywiadowczej zebranie informacji o tych
wszystkich ludziach, nie wyłączając państwa Aniołków.
Przypomniał sobie o papierach znalezionych w pracowni Ordona i zabrał się do ich
przeglądania. Znalazł tam takie informacje, które go zaskoczyły. Otóż do opinii pana Aniołka
przybyła następna: Igor Ordon cierpiał na chroniczny brak gotówki.
Lwią część tych dokumentów stanowiły wezwania sądowe zobowiązujące Ordona
jako pozwanego do stawiennictwa na rozprawach w Sądzie Powiatowym dla miasta st.
Warszawy Wydział Cywilny. Z pozwów i innych dokumentów zorientował się, że zmarły
plastyk miał co najmniej trzy aktualne sprawy sądowe. Następnie szły zawiadomienia
komornika, że ponieważ termin płatności weksli minął dnia... wzywa się dłużnika Igora
Ordona do uregulowania należności, plus odsetki do dnia... W przeciwnym wypadku... i tak
dalej.
Major dawno w swojej praktyce milicyjnej nie spotkał się z facetem, który pożyczał
dość znaczne sumy na weksle. Zdawało mu się, że weksel, podobnie jak lombard, należy do
reliktów zamierzchłej przeszłości.
Zaintrygował Inspektora dość pokaźny pakiecik, który w przeciwieństwie do innych
dokumentów, traktowanych dość beztrosko, był starannie opakowany. Z koperty wypadły
dziwne odbitki fotograficzne. Te niezwykłe fotografie były fotokopiami jakichś ksiąg
kasowych. Starannie rozdzielone rubryki MA i WINIEN były ciasno wypełnione kolumnami
cyfr, wyrzucone pod kreskę saldo miało sporo zer.
Były również odbitki innego rodzaju. Na tych powtarzały się cyfry i symbole literowe
między gęstymi nawiasami - były to zapisy reakcji chemicznych, najprawdopodobniej z
dziedziny ceramiki.
- Coraz ciekawszy jest ten „uroczy mężczyzna” - zwierzył się Korosz Lisowi.
- Sprawdź dokładnie w sądzie, co to za sprawy, a nie zawadzi również porozmawiać z
jego adwokatem - doradził Lis.
Major odłożył na później sąd i adwokata, a zajął się tym, co znaleźli technicy
dochodzeniowi podczas oględzin zawartości barku w pracowni Igora Ordona.
Nie było rewelacyjnych wyników. Na naczyniach nie znaleziono, czytelnych
odcisków palców. Trochę papierów - dla odmiany były to rachunki - i prostokątne etui,
wyścielane w środku nylonowym aksamitem z napisem na wieczku: ORNO. Pudełko było
puste - major przez chwilę zastanawiał się, w jakim celu zostało mu przekazane. Później
zauważył w rogu etui maleńki krążeczek z białego metalu. Mogło to być uszkodzone uszko -
zaczep do zameczka, powiedzmy od jakiegoś łańcuszka, na których ostatnio tak chętnie
nosiły kobiety medaliony ze srebra, kości czy ceramiki.
Major skojarzył sobie ten szczegół z wielkim wyborem ceramicznych cacek, jakich
pełno było w pracowni plastyka. Wystarczyło przewlec któryś z tych posrebrzanych
łańcuszków, których również było pełno w jego pracowni, przez uszko ceramicznej plakietki,
aby otrzymać modne wisiorki.
Rachunki potwierdzały te przypuszczenia. Ordon wykonywał tego rodzaju naszyjniki
na zamówienie Desy. A że naprawdę były bardzo piękne, sądząc z rachunków, miały
powodzenie.
Na tym pierwszy rozdział dochodzenia został zamknięty. Wszystkie badania
techniczne, mechaniczne, poszukiwania śladów - tej wizytówki mordercy - ukończono.
Rzadko kiedy wstępne śledztwo przynosiło tak mało wskazówek. Rzadko kiedy major
Korosz, jeden z najzdolniejszych inspektorów milicji, tak niewiele z nich mógł odczytać.
Major pytał o Ordona w sądzie, gdzie ten miał sprawy, ale najbardziej zastanowiły go
informacje komornika.
Jedyną cenną rzeczą, Jaką posiadał Igor Ordon, był ów flamandzki gobelin, którego
wartość - szacowana przez specjalistów profesora Lorenca - wynosiła około trzystu tysięcy
złotych. Otóż ta cenna materia bywała już kilkakrotnie zajmowana przez komornika na poczet
długów. Igor Ordon nigdy nie dopuścił do jej licytacji. W wypadku zajęcia gobelinu nieraz w
ostatnim terminie regulował należność najgroźniejszym wierzycielom i odzyskiwał tkaninę.
Komornik znający w najdrobniejszych szczegółach chudobę plastyka - twierdził, że
ten gobelin i przywiązanie do niego właściciela było ostatnią deską ratunku łatwowiernych
ludzi, którzy powierzali Ordonowi pieniądze. Gdyby plastyk zdecydował się raz na wyzbycie
tej starej tkaniny, jego długi byłyby w praktyce nieściągalne. Oczywiście te, na które Ordon
wystawiał weksle. Major - nie bez podstaw - sądził, że istnieli ludzie, którzy pożyczali mu
pieniądze w najlepszej wierze, nie biorąc pokwitowań. Czy im zwracał?
Komornik w rozmowie z majorem powiedział o Ordonie:
- To był szalenie przystojny mężczyzna. Ale nie tylko to decydowało o jego
powodzeniu wśród ludzi. Miał niesłychaną łatwość bycia, zaskarbiania sobie sympatii i
zaufania. Sprawiał wrażenie szczerego, prostolinijnego człowieka i... uczciwego - zaznaczył z
naciskiem.
- Sądzi pan, że nim nie był?
- Trudno to stwierdzić - odpowiedział komornik. - Znałem go tylko z kontaktów
służbowych no i oczywiście z tego, co mówili o nim jego wierzyciele... Oczywiście opinie
zniecierpliwionych, czasami bezwzględnych ludzi mogą być krzywdzące. Widzi pan, ten
człowiek nawet na mnie wywarł bardzo korzystne wrażenie. Tak przekonywająco
zrelacjonował swe chwilowe kłopoty zawodowe, a co za tym idzie i finansowe, że
kilkakrotnie z początku naszej znajomości wstrzymywałem egzekucję, do podanych przez
niego terminów. Nie zawsze je dotrzymywał... Po pewnym wydarzeniu zmieniłem zdanie i
bardziej bezwzględnie traktowałem jego sprawy.
- Cóż to było za wydarzenie?
- Kiedyś zwróciła się do mnie młoda kobieta. Drobna urzędniczka jakiejś instytucji.
Dziewczyna była zupełnie znękana. Zarabiała niecałe dwa tysiące złotych, za które
utrzymywała się z matką. Na prośbę pana Ordona zrobiła mu grzeczność i wzięła dla niego
kredyt w ORSIE, zdaje się, dwadzieścia tysięcy złotych. W chwili, gdy zwróciła się do mnie,
zapłaciła już coś około dziesięciu rat, a od pana Ordona poza zapewnieniami nie otrzymała
ani grosza. Te raty pochłonęły połowę jej pensji.
- Ależ to wyjątkowe świństwo - oburzył się major.
- Jestem tego samego zdania, toteż pomogłem jej. Pomówiłem z nim. Tłumaczył się
chwilowym brakiem gotówki. Znając sumy, jakimi operował i jakie był winien, ta miesięczna
rata, o ile sobie przypominam, osiemset złotych, była dla niego drobnostką. Dla niej stanowiła
o egzystencji jej i jej matki. Obiecał solennie, że zwróci je jednorazowo, ponieważ
spodziewał się większej gotówki z kasy Desy.
- Zwrócił? - był ciekaw major.
- Owszem, zwrócił, ale dopiero, gdy zagroziłem mu prokuratorem. Widocznie nie miał
jeszcze spraw karnych. W przeciągu czterech dni oddał cały dług i zażądał od dziewczyny
pokwitowania.
- Hochsztapler, niewybredny złodziej czy facet krańcowo nieodpowiedzialny? -
zastanawiał się major.
- Sądzę, że to ostatnie. Lekkomyślność i absolutny brak odpowiedzialności.
„Jakośtobędzizm” bliski ideału. Od tego czasu nie pobłażałem mu więcej. Ale i tak był prawie
stałym moim klientem.
- Czy jego dochody były tak niskie, że nie wy starczały na elementarne potrzeby?
- Nie, proszę pana - zaprzeczył komornik - tylko że standard życiowy wielokrotnie
przewyższał jego dość znaczne zarobki. Czasami miewał okresy, gdy wcale nie pracował. Nie
dlatego, aby brak mu było zamówień... Pił. Wynikały z tego nieporozumienia z
kontrahentami, sprawy sądowe - wygrywali na ogół kontrahenci i flamandzki gobelin znów
wędrował do mnie.
Major zestawił swoje skąpe wiadomości. ŚLADY? Igor Ordon został zamordowany
silną dawką cyjanku.
CZAS, w którym dokonano zbrodni? Trzy krótkie styczniowe dni i trzy długie noce.
Równa się to 72 godzinom, podczas każdej z nich mógł rozegrać się ponury dramat. Jeżeli
uda się w pierwszym rzędzie wyeliminować z kręgu podejrzanych małżeństwo Aniołków,
można brać pod uwagę dzień trzeciego stycznia, w którym pan Wincenty ostatni raz
wczesnym rankiem widział Igora Ordona.
MOTYWY ZBRODNI? Z tego wszystkiego, co dotychczas zdołałem dowiedzieć się o
Igorze Ordonie, z całą pewnością mogę wykluczyć motywy rabunkowe. Igor Ordon był
chronicznie bez gotówki, miał natomiast pokaźną listę długów. Na ogół najbardziej nawet
zniecierpliwieni wierzyciele nie mordują swoich dłużników, ponieważ z chwilą ich śmierci
przepada wszelka nadzieja odzyskania pieniędzy.
- To śledztwo nie jest „techniczne”, technika prawdopodobnie tu nie wskaże i nic nie
udokumentuje - powiedział Lis po wysłuchaniu wywodów majora. - To trudne dochodzenie,
Andrzeju. Będzie ci bardzo trudno udowodnić winę, nawet jeżeli znajdziesz mordercę.
Przewiduję proces poszlakowy.
- Muszę poznać życie Ordona, jego związki z ludźmi, jego rozległe interesy. Gdzieś
tkwi ten krytyczny moment, w którym zabójca wydał na niego wyrok śmierci. Gdy przekopię
to życie i linie przecięć jego interesów, uczuć, krzywd, jakie wyrządził innym, uplastycznią
się motywy...
- A więc motywy - przyznał Lis. - Przede wszystkim motywy zbrodni. Jeżeli
wykluczasz rabunek...
- Nie wykluczam - przerwał major - gdyż jeszcze niewiele wiem o tym człowieku. W
tej chwili jednak biorę pod uwagę zemstę za jakieś sprawy z odległych dni, które wiążą się
bezpośrednio lub pośrednio z ostatnimi latami jego życia, kiedy to zdobył pozycję i rozgłos.
- Ważne są również dla śledztwa jego związki z kobietami - mruknął Lis. - Widzę tu
całą galerię kobiet w różnym wieku, o różnych zawodach i usposobieniach, to może być
również ważne jak wierzyciele, komornicy itede.
- Ważne - przyznał major. - Może najważniejsze, dlatego uwzględniam następny
motyw: zemsta kobiety. Kobiety zawiedzionej, oszukanej, kobiety zazdrosnej, aż do granic
patologii.
Następny motyw: talent. Cena talentu. Nieprzeciętna indywidualność twórcza może
budzić zawiść aż do nienawiści włącznie. Czy nienawiść z takiego powodu może być tak
silna, aby doprowadzić do zabójstwa?
- Może kogo skrzywdził? - wtrącił Lis. - Przedstaw ekspertom te formuły chemiczne.
Może to wzory na jakieś niespotykane, rewelacyjne tworzywo ceramiczne, mogące
zrewolucjonizować dotychczasową produkcję w przemyśle ceramicznym. Nie zapominaj, że
oprócz twórczości artystycznej, ten człowiek miał coś do powiedzenia o ceramice
przemysłowej.
- Gdyby ktoś chciał zawładnąć Jego odkryciem, zabrałby również te wzory - zauważył
Korosz.
- A jeżeli on zawładnął czyimś pomysłem? Nie przyszło ci to na myśl?
- To sprawca zabójstwa - wynalazca powinien zabrać te cenne fotokopie - stwierdził
major.
- Może bez znajomości rzeczy te wzory nie przedstawiają wartości odkrycia. A może
po prostu ich nie znalazł?
- Tam nie było śladów poszukiwań - potrząsnął głową inspektor. - Ale trzeba się
liczyć i z takim motywem - przyznał. - Pozostaje jeszcze szantaż - wprawdzie to mało
prawdopodobne, żeby Ordon mógł kogoś szantażować, ale również biorę to pod uwagę. To
człowiek lekkomyślny aż do absurdu, kobieciarz, prawdopodobnie o słabej woli, może
alkoholik, może skłonny do innych nałogów - nieodpowiedzialny lekkoduch... ale czy
szantażysta?
- Andrzeju, zbyt małą wiedzę masz o tym człowieku, a więc twój pogląd jest
niemiarodajny - powiedział sceptycznie pułkownik. - Zdobądź pewność co do jego zasad,
albo ich braku, do postawy wobec innych ludzi. Opracuj tę sylwetkę, a przedtem nic nie
stwierdzaj nie sugeruj się
- bo to przeszkadza śledztwu, to może je zepchnąć na ślepe tory. Wynik zależy tylko
od ciebie, od twego obiektywizmu, znajomości życia i praw nim rządzących. Tym bardziej, że
śladami nie dysponujesz...
- No i przede wszystkim od ludzi z jego najbliższego otoczenia - wtrącił major.
- Od ludzi? - zamyślił się pułkownik. No tak, ale to będzie zależało od ich osobistego
interesu, oczywiście bardzo subiektywnie pojmowanego, od ich oporów wewnętrznych, od
tego co będą mieli do ukrycia, od ich psychiki, wreszcie stopnia zażyłości ze zmarłym, uczuć,
jakie budził. Chciałbym, abyś to wszystko wziął pod uwagę, przemyślał dokładnie, aby twoje
doświadczenie i rutyna nie obróciła się przeciwko tobie. W tym wypadku lepiej postępować
jak debiutant, z niepewnością i świeżością debiutanta - sprecyzował swoją myśl pułkownik. -
Kogo w pierwszym rzędzie bierzesz pod uwagę
- Jerzego i Monikę Vessalów, Ilonę Opałko, Barbarę Ordonową, Ewę - asystentkę,
Maćka Rawskiego i małżeństwo Aniołków. Podczas tych krytycznych dni te wszystkie osoby
kontaktowały się z Ordonem. Jeżeli wykluczę ich udział w tej sprawie, dopiero wtedy zajmę
się dalszymi, a nawet przypadkowymi znajomymi Ordona.
NOTATKI MAJORA KOROSZA:
Informacje i oceny różnych osób z dalszego otoczenia Igora Ordona są krańcowo
różne. Trzeba to uporządkować.
Ordon prawdopodobnie był samoukiem, genialnym samoukiem w dziedzinie ceramiki
artystycznej. Najwcześniejszy ślad o tym człowieku, jaki uzyskałem, pochodzi sprzed
dziesięciu lat. Nie trafiłem na nikogo, kto by go znał dawniej. Skąd się pojawił w tym
środowisku? Skąd przybył?
- W roku 1952 Igor Ordon opuścił więzienie po odsiedzeniu pięciu lat. Opowiadał
legendy o swym bohaterstwie i krzywdzie, jaka go spotkała. Czy ludzie, z którymi obcował
bliżej, orientują się, za co był skazany? To będzie pierwsze pytanie dla wszystkich
podejrzanych.
PLUSY: Mężczyzna o rzadkich walorach zewnętrznych. Wdziękiem, sposobem bycia,
ogładą i wszechstronnością zainteresowań fascynował wszystkich, z którymi się stykał. Miał
niesłychaną łatwość zdobywania przychylności, przyjaźni, uczuć kobiet. Łatwo też zrażał
sobie ludzi. Miał wielu jawnych lub ukrytych wrogów - zarówno wśród kobiet, a przede
wszystkim wśród mężczyzn. Budził mocne uczucia, prowokował do zajęcia wobec siebie
określonej postawy. Pozostawiał silne wspomnienia, utrwalał się w pamięci nawet jeżeli jego
styczność z jakimś człowiekiem była epizodyczna.
POGLĄDY
NA
JEGO
TWÓRCZOŚĆ:
talent,
spryciarz,
chałturszczyk,
koniunkturzysta wykorzystujący zdolności bliżej nieokreślonych „murzynów”, których
różnymi metodami uzależniał od siebie.
LUBIŁ MÓWIĆ O SWYM POCHODZENIU: syn ziemian kresowych z legendarnymi
kluczami majątków, gdzieś w okolicach Tarnopola czy Stanisławowa - nie określał nigdy
geograficznego położenia swych latyfundiów. Stary ród arystokratów, bojarów ruskich,
spolszczony przez wieki, a wywodzący się od legendarnego Ruryka - z tytułem książęcym i
takąż mitrą w herbie.
Jak to musiało działać na snobów?
Czy była to prawda, czy legenda, pomagająca mu w bujnej egzystencji, w
nawiązywaniu stosunków, szczególnie w środowisku drobnomieszczańskim, z którym
wiązały go interesy? Przy jego osobistym uroku ten cień mitry książęcej mógł robić wrażenie
na bogacących się drobnych przedsiębiorcach, jakichś sklepikarzach z peryferii miasta,
wytwórcach napojów gazowanych. W jaki sposób nawiązywał z nimi znajomości?
Może legenda o sięgającym Ruryka pochodzeniu była próbą potwierdzenia siebie?
Rekompensatą za kompleks niższości? - notował dalej major. - Ale czy potrzebował właśnie
takiego potwierdzenia? Przecież był dużej miary artystą, cenionym i uznanym, czy to nie było
dla niego wystarczające?
BOHATERSTWO: lubił dawać do zrozumienia, że w szeregach partyzanckich dawał
się we znaki okupantowi, że w pewnych okolicach - znowu nie precyzował miejsc - na
dźwięk imienia „King” (podobno taki nosił pseudonim) drżał okupant, od bahnschutza aż po
komisarza dystriktu, krwawego gestapowca...
Geografia - we wszystkich wersjach życiorysu Ordona - była słabą jego stroną -
zanotował major.
Nie natrafiłem na dokumenty ani nie spotkałem naocznych świadków, którzy
potwierdziliby te fakty. Sześć lat temu starał się o przyjęcie do ZBoWiDu. Nie mógł
wylegitymować się ani strzępkiem dokumentu, ani jednym wiarygodnym świadkiem swojej
działalności.
Stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że w żadnym ugrupowaniu partyzanckim nie
był - zapisał dalej inspektor. Po co mu była potrzebna ta legenda? Tu już motywy są
jaśniejsze, społeczeństwo tego kraju żyje niedawną jeszcze historią walk, poświęcenia. Walka
z okupantem, konspiracja mają swoją wysoką cenę moralną. Człowiekowi z taką przeszłością
na ogół wierzy się i wiele potrafi wybaczyć. A jak reagują kobiety? Przystojny, czarujący
mężczyzna z takim heroicznym życiorysem!
Kobiety tego kraju (może te zupełnie młode, mniej) mają we krwi kult dla żołnierzy.
Tchórz i dekownik budzi pogardę. W cenie jest fantazja, odwaga, bezkompromisowość w
walce z wrogiem. To określenie siły moralnej, próba charakteru - te cechy mają wartość
niewymierną i stałą. W połączeniu z walorami zewnętrznymi, zdolnościami artystycznymi,
inteligencją i całą legendą, Igor Ordon był niesłychanie atrakcyjny, działał na wyobraźnię,
fascynował i wyzwalał silne uczucia.
KOBIETY: to osobny rozdział w życiu Igora Ordona. Cała galeria kobiet. Przeważnie
dojrzałych - mądrych (mniej mądrych też), zamożnych, na stanowiskach i nie. Na ogół ślepo
mu oddane, kochające. Kobiety, z którymi nie był tak blisko, darzyły go bezinteresowną
przyjaźnią i wszystkie pozostawały pod jego urokiem.
Traktował je lekko i bezwzględnie. Może tylko jedną Monikę Vessal brał poważnie. Z
jakichś względów liczył się z nią. Zależało mu na niej. Czy była to miłość, czy inne
przyczyny, o których nie wiem? To może być ważne. Muszę dowiedzieć się. Jeżeli Monika
Vessal zechce być szczera w rozmowie, lub nieostrożna, będę mógł coś wywnioskować.
Resztę dopełnią inni. Jeszcze jedno ważne pytanie, które trzeba zadać doktor Vessal. Czy
wiedziała o jego rozlicznych i permanentnych długach?
Jedno jest pewne. Starannie i zdaje się skutecznie ukrywał przed nią nie tylko swe
przelotne związki z kobietami, ale i trwalsze, których w różnych okresach pożycia z nią miał
kilka. Izolował od niej środowiska, z których pochodziły jego kolejne przyjaciółki. W ogóle
środowiska, w których przebywał i działał, były diametralnie różne.
Nie miały ze sobą styczności. Były odrębne we wszystkim. Egzystowały równolegle,
bez punktów przecięć interesów, sposobów zarobkowania, kontaktów towarzyskich.
Izolowanie od nich Moniki Vessal było niezbyt trudną sztuką.
Kobiety brał i odrzucał jak przedmioty. Traktował z całą bezwzględnością mężczyzny
zepsutego powodzeniem. Niespodziewanie nawiązywał i, nieraz brutalnie, rwał związki, które
z początku miały cechy jakiejś trwałości...
Trzeba dowiedzieć się dokładnie, co mówił zakochanym kobietom, okresowym
przyjaciółkom, z którymi przez jakiś czas - czasami było to kilka dni, czasami tygodni,
miesięcy - prawie nie rozstawał się. Jak im tłumaczył obecność żony, może wcale nie
wspominał, że jest trwale związany z jedną kobietą? Chyba jednak nie. Musiał liczyć się z
faktem, że w każdej chwili Monika może odwiedzić go w pracowni. Ale przede wszystkim
jak usprawiedliwiał przed Moniką kilkutygodniowe nieobecności w ich wspólnym domu? Co
obiecywał tym innym kobietom?
MĘŻCZYŹNI: nie miał przyjaciół wśród mężczyzn. To, że większość z nich nie
darzyła go sympatią, nie jest zbyt dziwne. Był wyjątkowo udanym egzemplarzem swojej płci.
Usuwał wszystkich w głęboki cień. W najlepszym wypadku stanowili dla niego tło. Coś jak
corps de balet dla solisty. Gdyby tylko był piękny - tym mężczyźni nie zrażają się. To tylko
kobiety nie potrafią darować innym kobietom urody, i też nie wszystkie. Przystojny
mężczyzna nie budzi powszechnej i żywiołowej niechęci ogółu mężczyzn, ale on szedł wśród
nich niefrasobliwie, dbając jedynie o swe doraźne dobro i nigdy nie rezygnował z
najmniejszej doraźnej korzyści czy tylko przyjemności doznanej choćby kosztem nawet
wielkiej krzywdy innego. Igor Ordon nie był lojalny.
Wnosił sobą, już tylko samą swą obecnością, atmosferę zagrożenia w najistotniejszych
sprawach: AMBICJI, BYTU I KOBIET.
Zagarniał najatrakcyjniejsze i lepiej płatne zamówienia. Antagoniści nie przyjmowali
na ogół do wiadomości faktu, że był artystą dojrzalszym od nich, oryginalniejszym. Znikoma
mniejszość potrafi przyznać się do tego, a jeszcze mniej ludzi zdolnych jest bez zawiści i
żółci przyznać prymat innym. A jeżeli w grę wchodzi uznanie i pieniądze... to pozostają
jedynie nieliczni.
Odbierał kobiety. Tym bardziej było to nienawistne, że przychodziło mu bez trudu,
bez widocznych starań. Odbierał żony, kochanki, narzeczone i dziewczyny, które podobały
się. Niszczył nieraz mozolnie zbudowane życie we dwoje. Często czynił to dla jednorazowej
zachcianki, swoiście pojmowanego sportu. Później zapominał i odnosił się do tych mężczyzn
tak samo jak wówczas, gdy jeszcze nie wyrządził im krzywdy. Po prostu zapominał.
Krzywdzący zawsze szybciej zapomina niż skrzywdzony. Jedni odsuwali się od niego, często
ostentacyjnie, inni - takich była większość - starannie ukrywali nienawiść i upokorzenie,
czekając na stosowną chwilę, aby się zemścić.
Przewijają się te próby zemsty: gdzieś zerwano z nim umowę i zażądano zwrotu
znacznej zaliczki w terminie, w którym nie mógł się z tego wywiązać. Sprawę skierowano do
sądu - przegrał. Kiedy indziej również skierowano sprawę do sądu za niedotrzymanie terminu
zleconej pracy. W następnej instytucji zdyskwalifikowano wykonaną bez zarzutu pracę i nie
wypłacono mu honorarium. Następnym razem zapłacono mu według najniższych stawek -
niewspółmiernie niskich do włożonej pracy i kosztów produkcji.
Wszystkie te usankcjonowane pozorami legalności szykany, to odwet nienawidzących
go mężczyzn. Może wśród nich trzeba szukać odpowiedzi na pytanie: kto zabił?
OPINIE: uroczy człowiek, wybitna indywidualność, wielkoduszny, uczciwy, lojalny,
wielki charakter, wartościowa jednostka, bohater, dobra krew (sic!) - była i taka.
I INNE: szubrawiec, hochsztapler, elegancki złodziej, oszust, drań, łobuz, człowiek
bez skrupułów, świnia, niebieski ptak, utrzymanek podstarzałych kobiet, deprawator młodych
dziewcząt, zero moralne, pijak, utracjusz i lekkoduch, erotoman, naciągacz, dziwkarz.
Wszystkie te opinie motywowane były mniej lub bardziej przekonywającymi
przykładami, ilustrowane faktami. Trudno powiedzieć, czy zmyślonymi, czy też
prawdziwymi.
Jaka jest prawda o tym człowieku? Jak ją mam oddzielić, żeby zdobyć
niezafałszowany, obiektywny pogląd?
Ordon ma już sto twarzy i sto charakterów w zależności od tego, kto o nim mówi.
Znamienny jest jeden fakt: twarze Ordona mają tylko dwie barwy, są one czarne albo białe.
Nie ma opinii pośrednich. Może najbardziej zbliżona do prawdy jest opinia Wincentego
Aniołka?
Ustaliłem ciekawy fakt: Igor Ordon ochraniał bardzo konsekwentnie swój dom. Dom,
w którym mieszkał z Moniką Vessal. Nikt nie znał jego adresu i telefonu. Nawet
zameldowany był w swojej pracowni. I tak było zawsze. Tę komfortową pracownię miał od
niedawna. Zapłacił za nią dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych. Skąd wziął tę znaczną sumę?
Nie stwierdziłem, aby jednorazowo otrzymał tak wysokie honorarium. Raczej nie był zdolny
do zaoszczędzenia tak znacznej sumy. Kto zapłacił za ten komfort i wymarzone warunki
pracy?
Poprzednie jego pracownie to prymitywne, obskurne baraki, w których też
zameldowany był na stałe i z zasady nie płacił czynszów. Czy były własnością prywatną czy
państwową, zawsze należność ściągał wreszcie komornik - ale wtedy Igor Ordon nie posiadał
jeszcze tego cennego gobelinu.
Igor Ordon zdecydowanie nie lubił płacić należności ani długów. To jest bezsporne.
Nikt z wierzycieli ani z zawiedzionych kobiet nie mógł dosięgnąć Moniki Vessal. A
jednak chyba dosięgnął, dlaczego go porzuciła? Czy zechce mi powiedzieć, gdy ją o to
zapytam?
FAKTY: Igor Ordon po wyjściu z więzienia ożenił się z Barbarą. Nie bardzo wiedział
wtedy co ze sobą zrobić. Nie miał ani mieszkania, ani pracy, ani pieniędzy. A więc ożenił się
z Barbarą - skromną szpitalną laborantką. Urodził im się syn. Był to rok 1953. Ordon szukał
pracy ceramika. Nie miał żadnych świadectw, aby wylegitymować się tą specjalnością -
przeszkadzało również wspomnienie więziennej kraty, które wlokło się za nim jak ponury
cień. Ostrożni personalnicy nie chcieli ryzykować przyjęcia byłego kryminalisty.
Wreszcie Ordon zgłosił się do największych zakładów ceramicznych, w których
dyrektorował inżynier Jerzy Vessal i tam go przyjęto. Widocznie potrzebowano fachowca, a
Ordon wykazał, że ma praktyczne kwalifikacje.
Później zabrał Vessalowi żonę i porzucił Barbarę. Było to sześć lat temu.
Po rozejściu się z żoną Jerzy Vessal nie usunął Ordona. Czy to była wielkoduszność,
czy też pozostawienie sobie możliwości odegrania się?
Prawie jednocześnie z otrzymaniem stałej pracy - prawdopodobnie nieźle płatnej
pracy - Igor Ordon daje się poznać jako artysta. Z początku są to dość skromne próby, brak
mu środków, pracowni z prawdziwego zdarzenia i materiałów, tworzywa. Za to nie braknie
inwencji, powodzi mu się coraz lepiej - zyskuje rozgłos. Zarabia. Zaciąga długi. Wtedy już są
ciągle nowe kobiety, kobiety, kobiety...
PLAN: Przede wszystkim trzeba rozmawiać z inżynierem Vessalem. Nagle wyjechał
do Zakopanego. Trzeba na niego zaczekać. Również w Zakopanem przebywa Monika
Vessal...
III. DYREKTOR
- Igor Ordon został zamordowany, to pański pracownik, dyrektorze? - major
przyglądał się Vessalowi, obserwował jego reakcję.
Inżynier Vessal nie wzbudził sympatii majora. Jego sposób bycia był szorstki,
impertynencki. Trochę trwało zanim inspektor przedarł się przez kordon przepustek,
woźnych, sekretarek i wreszcie znalazł się w jego gabinecie.
Vessal był zaskoczony. Pobladł mocno, bezmyślnie wpatrywał się w inspektora zanim
wyjąkał.
- Czytałem nekrolog, ale nie sądziłem, że to morderstwo. Jak to się stało i... kto to
popełnił?
- Został otruty. Nie wiem jeszcze kto zabił. Chciałem uzyskać od pana kilka
informacji. Prowadzę śledztwo w tej sprawie i chciałem prosić pana u udzielenie pomocy.
- Oczywiście - zgodził się Vessal. - Słucham pana?
- Czy pan wie, za co Ordon siedział w więzieniu?
- Znany mi jest fakt, że siedział. Ale za co? Nie interesowałem się tym bliżej.
Przyznam się panu, że niewiele mnie to obchodziło, ważne dla mnie były jego kwalifikacje
zawodowe, a nie kryminalna przeszłość!
Inspektor odniósł wrażenie, że Vessal nie powiedział prawdy.
- Jak dawno i w jakim charakterze Ordon pracował u pana?
- Od blisko dziesięciu lat. Jako projektant i konsultant, a od trzech lat już tylko jako
konsultant na pracach zleconych.
- Więc praktycznie od trzech lat nie był pracownikiem zakładów?
- Nie był - przyznał Vessal.
- Sam zrezygnował z pracy projektanta, czy też stało się to z innych przyczyn?
- Sam. Nawet starałem się go zatrzymać, ale nie zgodził się. Jego prywatne prace
przynosiły mu znacznie więcej satysfakcji, no i pieniędzy. Potrzebował więcej czasu, a stały
etat u nas zbyt go absorbował. Byłem zadowolony, że zgodził się chociaż na pracę
konsultanta.
- Proszę pana, można samemu, zrezygnować z pracy, a może to być w rzeczywistości
sytuacja przymusowa. Sądzę, że pan mnie rozumie?
- Doskonale - uśmiechnął się ironicznie Vessal. - Nie, jego decyzja nie była powzięta
pod presją. Jak już mówiłem, usiłowaliśmy go zatrzymać przyznaniem maksymalnego
wynagrodzenia, na jakie pozwalają nasze przepisy. Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja nie
wyrzucam świetnych fachowców - wyskandował - bez względu na to, KIM oni są.
- To był artysta. Czy był równie świetnym fachowcem w dziedzinie ceramiki
przemysłowej? To zdaje się dość odległe dziedziny.
- Nie tak znowu odległe, jak pan sądzi. A Ordon był również znakomitym fachowcem
w ceramice przemysłowej. Śmiem twierdzić, że jednym z najwybitniejszych.
- Jaką opinię wystawiłby mu pan jako pracownikowi?
- Wybitny fachowiec. Nieobowiązkowy, bałaganiarz. Za bardzo lubiący wódkę, przez
co nieraz szwankowała praca. Wymieniłem wódkę tylko dlatego, że w jego przypadku
rzutowała poważnie na rytm pracy. W innym razie picie lub niepicie wódki uważam za
prywatną sprawę - zastrzegł się Vessal.
- Czy bywał pan w pracowni Ordona?
- Niejednokrotnie.
- W jakich celach?
- Zapewniam pana, że nie w towarzyskich - Vessal roześmiał się z przymusem. - Ale
nie rozumiem, dlaczego to pana interesuje?
- Czy zna pan ten typ pieca ceramicznego, który stoi w pracowni Ordona? Czy
rzeczywiście to taki nowoczesny typ, jak orzekł to biegły inżynier, zresztą pracownik
pańskich zakładów?
- Świetnie znam i ten typ, i wiele innych, jestem z zawodu ceramikiem, proszę pana.
Ale co do jego nowoczesności? Owszem, jest nowoczesny, ale jest już kilka dużo nowszych
typów.
- Kiedy pan ostatni raz widział Igora Ordona i w jakich okolicznościach?
- Czy to przesłuchanie? - zniecierpliwił się Vessal.
- Nie. Przesłuchania prowadzę inaczej.
- Mniej uprzejmie, czy bardziej zwięźle? - uśmiechnął się. złośliwie Vessal.
- Po prostu inaczej - powiedział spokojnie major. - Więc może mi pan odpowie?
- Chwileczkę - poprosił Vessal już innym tonem - muszę sobie przypomnieć. -
Przewracał kartki dużego terminarza. - Drugiego stycznia upłynął termin pilnej pracy jaką
miał wykonać Ordon dla zakładów - powiedział wreszcie. - Tak, zgadza się... drugiego
stycznia. Najpierw wysłałem gońca, który wrócił z wiadomością, że ocena projektów będzie
gotowa na wieczór. Wieczorem wstąpiłem sam. Byłem drugiego stycznia u Ordona. Mówiąc
nawiasem, nie zrobił tej oceny.
- I od tego wieczoru już go pan więcej nie widział?
- Byłem u niego jeszcze raz w tej samej sprawie, ale nie zastałem go.
- Czy to nie było trzeciego stycznia?
- Nie pamiętam daty.
- Nie zdziwiło pana, że Ordon nie pokazał się w zakładach? Nic pan nie robił, aby
uzyskać tę potrzebną, terminową pracę?
- Posyłałem jeszcze gońca, ale to okazało się bezskuteczne - pracownia była
zamknięta. A że nie zdziwiło? Nie. Ordonowi zdarzały się takie historie. Już mówiłem, że był
nieobowiązkowy. Nawet więcej: był mało odpowiedzialny - to była jego wada, którą
rekompensowała jego wiedza i talent.
- Czy dla wszystkich pracowników jest pan tak pobłażliwy, czy po prostu Ordon miał
u pana specjalne względy?
Vessal zmieszał się.
- Cenię fachowców - powiedział nieprzekonywająco.
- No, dobrze. A jak to odbijało się na pracy zakładów, za które jest pan
odpowiedzialny? Z powodu nieobowiązkowości Ordona nie zdarzały się kłopoty w
produkcji? Czy mam rozumieć, że praca konsultanta jest tak mało ważna, że praktycznie nie
ma wpływu na produkcję?
- Tego nie powiedziałem. Jeśli zdarzały się ważne prace, mogące mieć
natychmiastowy wpływ na produkcję, wzywałem Ordona do zakładów. Nie wychodził dotąd,
dopóki nie zakończył pracy - za tego rodzaju konsultacje wynagrodzenie było znaczne.
- Bardzo oryginalny sposób - orzekł major. - A ta konsultacja, którą miał zrobić na
drugiego stycznia, nie była aż tak ważna? Czego dotyczyła?
- Zna się pan na ceramice? - zapytał sceptycznie Vessal.
- Ani trochę. Ale jeżeli mi pan popularnie wyjaśni, to mam nadzieję, że do mnie
dotrze.
- W doświadczeniach jest pewien rodzaj surowca ceramicznego, który mam zamiar
wprowadzić do produkcji. Jeżeli doświadczenia wykażą jego przydatność, będzie to przewrót
w przemyśle ceramicznym i nie tylko w ceramicznym. Zbyt to jest skomplikowane, żebym
mógł wytłumaczyć inaczej niż na przykładzie: jeżeli eksperyment uda się, to na przykład
będziemy mogli niejednokrotnie zastąpić szereg wyrobów, w których dotychczas stosowane
są diamenty, kompozycją, nad którą pracujemy. Rozumie pan? Powiedzmy, wiertła do
wiercenia szybów naftowych. To tworzywo ceramiczne, oczywiście po dość złożonym
procesie produkcyjnym, będzie miało twardość diamentu - Vessal zapalał się w miarę
mówienia. Teraz można było uwierzyć, że mimo niechęci do Ordona mógł starać się o jego
współpracę.
- Teraz rozumiem - powiedział inspektor. - Czy Ordon był współtwórcą tego
odkrycia?
- Był tylko konsultantem - może nieco za dobitnie podkreślił Vessal. - Pomysł i
opracowanie należy do mnie.
- Czy to jest zapis tego rewelacyjnego tworzywa? - major położył przed nim pakiecik
fotokopii formuł chemicznych, znalezionych w pracowni Ordona.
Twarz Vessala zmieniła się, gdy zobaczył te fotografie. Niedowierzanie, osłupienie,
przerażenie i gniew.
- Skąd pan to ma? - wykrztusił, nie panując nad sobą. Major wyjaśnił.
- Ach, tak! - ochłonął Vessal. - Tak, oczywiście - sprawiał wrażenie, że nie bardzo
wie, co powiedzieć - to jest ten zapis. Ordon miał go przejrzeć i przeprowadzić pewne
praktyczne próby z tym tworzywem. To właśnie miała być ta praca, której już nie wykonał.
Straciłem znakomitego konsultanta, panie majorze.
- Czy to są jedyne egzemplarze, tego zapisu?
- Ależ skąd. To są tylko kopie. Właściwy zapis jest u mnie, zaraz panu pokażę -
oznajmił z niespodziewaną gotowością. Lekko drżącymi rękoma otworzył kasę pancerną i
wyjął kartonową teczkę. Nerwowo przerzucał arkusze papieru gęsto zapełnionego
chemicznymi symbolami.
- Czy u Ordona był oryginał? - dowiadywał się major.
- Nie. Przy jego bałaganiarstwie... Mógłby go gdzieś zaprzepaścić. Dlatego zrobiłem
te kopie. Czy może mi pan je zwrócić?
- Oczywiście, ale jeszcze nie teraz.
- Mam nadzieję, że nie dostaną się w niepowołane ręce? Widzi pan, jeszcze nie mam
patentu na to odkrycie. Jest ono w stadium eksperymentów. Chciałem je zgłosić dopiero
wówczas, gdy zdobędę przekonanie o pełnym sukcesie. W tej fazie doświadczeń, to jeszcze
przedwczesne...
Inspektor uspokoił go.
- Co pan może powiedzieć o Ordonie jako człowieku? - zmienił temat major. -
Chciałbym usłyszeć pańską prywatną opinię o nim.
- Nie mam o nim prywatnej opinii. Poza sprawami zawodowymi nie zajmowałem się
Ordonem, nie interesował mnie, nie przyjaźniłem się z nim... To wszystko - Vessal mówił
spokojnie, opanowanym głosem, jednak niezupełnie udawało mu się ukryć wewnętrzne
napięcie.
- Współpracowaliście panowie dość blisko około dziesięciu lat - to wiąże. Czasami
prowadzi do trwałej przyjaźni, a na pewno wyrabia pogląd na drugiego człowieka.
- Przykro mi, że pana rozczaruję, ale w moim przypadku żadna z wymienionych przez
pana okoliczności nie zaistniała. Widocznie nie było odpowiedniego klimatu - uśmiechnął się
cierpko. - Widzi pan, przed kilku laty dla niego opuściła mnie żona. Więc rozumie pan, że nie
miałem specjalnych powodów do sentymentu. Oczywiście, moje zupełnie osobiste sprawy nie
mogą rzutować na sprawy zawodowe. Dlatego kim innym był dla mnie Igor Ordon - wybitny
ceramik, a zupełnie kimś innym mąż kobiety, z którą przeżyłem kilka lat i z którą miałem
syna. Tego drugiego wolałem nie znać i byłem konsekwentny. W mojej sytuacji jedyne, co
mogłem zrobić, aby upokorzenie nie było jeszcze dotkliwsze, to nie interesować się nim.
Więc nie kłamię, gdy mówię: nie mam prywatnej opinii o tym człowieku.
- Przepraszam, nie chciałem panu zrobić przykrości - usprawiedliwił się major.
- To sprawy tak odległe, że już nie bolą - uśmiechnął się ze znużeniem tamten.
NOTATKI MAJORA KOROSZA:
Dyrektor Vessal kłamie. Prawie wszystko, co mi powiedział, to kłamstwo. Przede
wszystkim nieprawdą jest, że Igor Ordon był mu obojętny. Gdyby nienawiść mogła zabijać,
Igor Ordon umarłby dziesięć razy od nienawiści Vessala.
Jerzy Vessal jest chorobliwie ambitny - Ordon śmiertelnie ugodził tę ambicję.
Jerzy Vessal kochał swoją żonę. Oprócz ceramiki była jego jedyną namiętnością. W
jego życiu prawdopodobnie była jedyną kobietą - Ordon zabrał mu tę kobietę.
Jerzy Vessal po dziś dzień nie przestał kochać Moniki, tym bardziej, że jest dla niego
nieosiągalna. Ale nie wyzbył się nadziei, że ona wróci do niego.
Jerzy Vessal jest mściwy, latami pamięta urazy. Ta opinia jest o nim zgodna. Ale tak,
jak potrafi być konsekwentny w niszczeniu swoich wrogów, tak samu bywa wierny
przyjaźniom. Nie zapomina ani dobrego, ani złego. Jerzy Vessal nie mści się bez przyczyny.
Oczywiście, powody bywają bardzo subiektywne. Ma wrogów, ale nie więcej niż przeciętny
człowiek o jego pozycji i na jego stanowisku; ale ma także oddanych przyjaciół.
To nieprawda, że nie interesował się Ordonem i że nie zajmował się nim. Stanowisko
Vessala miało olbrzymie znaczenie w procesie tępienia Ordona.
Vessal - wybitny fachowiec, ceniony w ministerstwie, mający tam przyjaciół, ceniony
przez kolegówdyrektorów z tej samej branży, konsekwentnie uniemożliwiał Ordonowi
otrzymanie pracy w innych placówkach przemysłowych tego typu. Wszystkie zakłady
ceramiki przemysłowej praktycznie były przed Igorem Ordonem zamknięte. Nie tylko nikt z
kolegówdyrektorów nie przyjąłby Ordona na stałe do pracy, ale nikt, żaden zakład, nie
powierzył mu żadnej najmniejszej nawet pracy zleconej, najnędzniejszej chałtury.
Wszędzie śladem Ordona szła poufna opinia dyrektora Vessala; trzeba przyznać, że
nie oszczercza, oparta na faktach.
Otóż Igor Ordon zabrał kiedyś z zakładów jakieś cenne i rzadkie narzędzia. Trudno
ustalić, czy chciał je tylko wypożyczyć, czy ukraść. Dyrektor Vessal był w porę i dokładnie
poinformowany o tym fakcie. Znaleźli się świadkowie - Ordona zatrzymano z dowodami.
Sprawa kwalifikowała się do śledztwa prokuratorskiego. Biorąc pod uwagę jego poprzedni
wyrok, sytuacja Ordona była tragiczna. Dyrektor Vessal wielkodusznie zatuszował skandal.
Ale wymusił na Ordonie pismo, w którym ten przyznawał się do kradzieży - przyznanie
spoczęło w safesie dyrektora Vessala.
W prywatnych opiniach powtarzało się: sądownie karany, udaremniona próba
kradzieży na terenie tutejszego zakładu. Nieuczciwy, nieobowiązkowy, alkoholik. Brak
dyplomu ze specjalności w ceramice. Mierny samoukpraktyk.
Opinia dyrektora Vessala zamknęła przed Ordonem wszystkie furtki do zakładów
ceramiki przemysłowej.
W tej dziedzinie Ordon nie mógł eksperymentować. Do tego potrzeba było świetnie
wyposażonych laboratoriów, pracowni, kwalifikowanego personelu pomocniczego - a to
wszystko było do dyspozycji tylko w zakładach. O stworzeniu podobnych warunków w
prywatnej pracowni nie było co marzyć - koszty szły w miliony złotych.
Ale Igor Ordon jest pełen inwencji. Igor Ordon jest nieprzeciętnie zdolny. Igor Ordon
- ceramik uciekł, tak, uciekł w ceramikę artystyczną. Zapewnia mu to niezależność i wciąż
rosnącą sławę.
Nienawiść dyrektora Vessala jest czynna - dosięga go i tu. Wprawdzie nie może go od
razu pozbawić wszystkich zamówień, ale znowu rozsnuwa się niewidzialna, pajęcza siatka
zależności. Sypią się sprawy sądowe za niedotrzymanie terminów - przy usposobieniu Igora
Ordona te wykroczenia zdarzają się nader często - kontrahenci zrywają umowy na zlecone
prace, dyskwalifikują prace już wykonane.
Chciałem wiedzieć, czyje ręce piętrzyły te przeszkody - już wiem. Za tym wszystkim
krył się dyrektor Vessal. Dyrektor Vessal ma przyjaciół, ma wielu oddanych sobie ludzi.
Uderzenia idą jedno za drugim. Ordon nie ma pojęcia od kogo je otrzymuje. Dyrektor Vessal
w tym czasie korzysta ze współpracy Ordona. Nie rezygnuje z niej. Dlaczego?
Masochistyczna przyjemność oglądania rywala? Pragnienie obserwowania, jak łamie się
kariera Ordona?
Bardzo możliwe, że i to, ale w dalekiej perspektywie. Na razie Igor Ordon wprawdzie
ma poważne kłopoty, ale nie grozi mu zupełna ruina. A więc co?
Dyrektor Vessal pracuje nad wynalazkiem i pomoc Ordona jest mu niezbędna.
Przemawiają za tym fakty:
1. Fotokopie. Dlaczego tak się Vessal przeraził, gdy je zobaczył? Nie przewidywał, że
znajdą się one u Ordona?
2. Na fotokopiach były inne formuły, inny ciąg reakcji chemicznych niż na tych
rzekomych oryginałach. Vessal popełnił błąd, że mi je pokazał. Uspokoiła go moja rzekoma
ignorancja w dziedzinie ceramiki.
3. Dyrektor Vessal nie dawał nigdzie do wywołania tych fotokopii - sam nie para się
fotografią - sprawdzono. Kłamał. Kto robił te fotokopie?
4. Dyrektor Vessal jest surowym i bardzo wymagającym zwierzchnikiem, skąd ta
miękkość i ustępstwa na rzecz człowieka, którego śmiertelnie nienawidził?
5. Dyrektor Vessal bardzo często odwiedzał pracownię Ordona, przesiadywał tam do
późna.
WNIOSEK: ten rewelacyjny wynalazek nie jest samodzielną pracą dyrektora Vessala.
W najlepszym wypadku jest wspólnym odkryciem Vessal & Ordon.
Jestem skłonny przypuszczać, że to jest odkrycie Ordona, Vessal tylko udzielił mu
pomocy. Nie wolno zapominać, że Ordon nie mógł eksperymentować, bo brak mu warunków.
Ale dyrektor Vessal może - do jego dyspozycji stoją wszelkie urządzenia, materiały i personel
zakładów.
Dyrektor Vessal postanowił zostać jedynym wynalazcą. Daje to zaspokojenie ambicji,
sławę, ale przede wszystkim piekielną uciechę, że odebrał, to wszystko znienawidzonemu
człowiekowi. Pieniądze za ten patent, na pewno znaczne, są chyba dla niego sprawą
drugorzędną.
Ale Igor Ordon usiłuje się bronić. Robi fotokopie zapisu chemicznego w tajemnicy
przed Vessalem. Chce obronić swoje prawa do wynalazku.
Dyrektor Vessal dnia trzeciego stycznia był widziany nie tylko przez Wincentego
Aniołka. Późnym wieczorem opuszczał pracownię Ordona. Nie przyjechał swoim służbowym
samochodem - mimo że to jest jedyny środek lokomocji, jaki uznaje i jakim najczęściej się
posługuje.
Dyrektor Vessal ma bardzo łatwy dostęp do trucizny. W jego zakładach używa się
cyjanku przy eksperymentowaniu doświadczalnym.
Dyrektor Vessal nie pije alkoholu w postaci wódki. Dyrektor Vessal pije wyłącznie
wino, ale zdecydowanie nie lubi czerwonego Bordeaux.
Dyrektor Vessal w Delikatesach na Mokotowie w pobliżu swego domu kupił w dniu
trzeciego stycznia butelkę czerwonego Bordeaux. Potwierdziła to ekspedientka i
kierowniczka stoiska, które znają swego klienta i jego wieloletnie gusta. Były zdziwione tym
zakupem. Nawet zrobiły stosowną uwagę. Vessal odparł, że to wino da komuś w prezencie.
Poszlaki są bardzo poważne.
Major Korosz zaprosił dyrektora Jerzego Vessala na przesłuchanie do Komendy.
- Pana zdaniem Igor Ordon był wybitnym fachowcem w dziedzinie ceramiki
przemysłowej - stwierdził major na wstępie.
- Oczywiście, już to panu mówiłem.
- Wobec tego, co znaczą te poufne opinie, które znajdują się prawie we wszystkich
zakładach ceramicznych? Opinie podpisane przez pana - major od niechcenia wskazał plik
fotokopii.
Vessal milczał bardzo blady i kompletnie zaskoczony. Inspektor ponowił pytanie.
- Mogę zrozumieć te niepochlebne opinie o Ordonie - podjął po chwili major - poza
jednym stwierdzeniem. Mianowicie: że był miernym fachowcem. Dlaczego pan to zrobił?
- Chciałem mu zepsuć przynajmniej karierę, za to, że zepsuł mi życie. To chyba
niewspółmierna rekompensata? Wszystko i tak przychodziło mu zbyt łatwo, bez wysiłku.
- Ma pan u siebie dokument - powiedział major - w którym Igor Ordon przyznaje się,
że ukradł cenne narzędzia, własność zakładów...
- Ja protestuję!!! - przerwał wzburzony Vessal. - Protestuję wobec takich metod.
Jakim sposobem zna pan zawartość mego safesu?!!
- Bardzo prostym i legalnym - powiedział spokojnie major. - Zaręczam panu, że
legalnym, podobnie jak i te poufne opinie. Ale do rzeczy. Igor Ordon ukradł - zgoda.
Dlaczego wobec tego nie skierował pan sprawy do prokuratora?
- Groziłoby mu więzienie - wyjaśnił Vessal. - Recydywa, czy jak wy to nazywacie...
Żal mi go było.
- A w jakim celu wymusił pan na nim to oświadczenie?
- Żeby się bał... Żeby na przyszłość bał się kraść.
- Aha, w celach wychowawczych. Proszę pana, kto jest rzeczywistym wynalazcą tego
rewelacyjnego tworzywa ceramicznego?
Vessal znowu nie odpowiedział. Wbił oczy w swe splecione dłonie i milczał.
- Wobec tego proszę o wyjaśnienie, dlaczego zapis chemiczny na fotokopiach różni
się od zapisu pańskiego „oryginału”. Gdzie jest oryginał zapisu, z którego powstały
fotokopie? - zmienił pytanie major.
- U mnie - powiedział Vessal.
- Czy ten zapis na fotokopiach powstał wcześniej czy później niż ten, który mi pan
pokazywał u siebie?
- Wcześniej.
- Kto go wykonał, czyj to pomysł i co oznacza? Jak pan wie, nie znam się na
ceramice.
- To jest pomysł tego tworzywa, bardzo jeszcze niedoskonały. To zaledwie cień tego
odkrycia.
- Ale kto wpadł na cień tego pomysłu?
- Ja. To mój pomysł - powiedział rozpaczliwie Vessal - a... Ordon chciał go
przywłaszczyć.
- Kiedy, w jakim czasie wpadł pan na ten cień pomysłu i udokumentował go? Proszę
sobie przypomnieć. Przynamniej rok.
- Około 1954 roku, oczywiście mogą: być różnice kilku miesięcy.
- Znalazłem notatki Ordona z roku 1952 - tuż po jego wyjściu z więzienia, gdy jeszcze
nigdzie nie pracował - z tym cieniem pomysłu. Niedoskonałym, bo nie miał warunków, aby
eksperymentować. Więc czyj to wynalazek?
- Przyznaję, że myśl rzucił Ordon. Ale dalsza praca to moje, wyłącznie moje dzieło -
bronił się z rozpaczą Vessal.
- On ze swoim usposobieniem nie byłby zdolny doprowadzić czegokolwiek do końca..
- Więc po co zabiegał pan o te konsultacje u Ordona?
- zapytał z przekąsem major. - W jakim celu chciał pan pracować z człowiekiem
nieobowiązkowym, miernym fachowcem, pijakiem, notorycznie niedotrzymującym
terminów, a do tego z człowiekiem ze wszech miar panu nienawistnym? Po co te żałosne
kłamstwa? Przecież rzecz jest oczywista, że ten wynalazek to pomysł i praca Ordona. Nie
przeczę, mógł mu pan pomóc, ale tylko pomóc. Vessal już nie usiłował się bronić.
- Czy lubi pan czerwone Bordeaux? - zmienił temat major.
Vessal spojrzał na inspektora, jak gdyby chciał zorientować się, czy w pytaniu
Korosza nie kryje się pułapka.
- Nie... to znaczy... niespecjalnie. Ale co to ma do rzeczy?
- Nic. Chcę wiedzieć, czy pan lubi czerwone Bordeaux, czy pan je często kupuje.
- Nie - stanowczo zaprzeczył Vessal.
- W styczniu kupował pan butelkę Bordeaux w Delikatesach na Mokotowie. Nawet
zapytany - wyjaśnił pan ekspedientce, że to ma być prezent. Komu pan dał w prezencie
butelkę czerwonego Bordeaux?
- Asystentce Ordona, Ewie - odpowiedział bez namysłu Vessal.
- Ta młoda osoba tak lubi czerwone Bordeaux? - zdziwił się major. - A Ordon, czy też
był amatorem tego wina?
- Też - potwierdził skinieniem głowy.
- Kiedy pan wręczył ten prezent? Czy przypadkiem nie trzeciego stycznia wieczorem?
- dowiadywał się major...
- Możliwe - powiedział ostrożnie Vessal. - Nie pamiętam dokładnej daty.
- A wtedy wieczorem, gdy podarował pan to wino, czy ono zostało wypite?
- Tak - przyznał skwapliwie Vessal.
- Kto pił to wino?
- Ordon, Ewa no i... ja.
- Wypiliście całą butelkę?
- Tak, całą butelkę - znowu ta skwapliwość w potwierdzeniu.
- Kto wyszedł pierwszy od Ordona tego wieczora: Ewa, czy pan?
- Wyszliśmy prawie równocześnie z Ewą.
- W poprzedniej rozmowie stwierdził pan z całą stanowczością, że był pan u Ordona
drugiego stycznia i później więcej pan go nie widział. Dlaczego pan nie powiedział o tym
wieczorze z winem?
- Zapomniałem. Nie sądziłem, że to dla pana ważne - poprawił Vessal.
- A to równoczesne wyjście z Ewą jak wyglądało? Wyszliście państwo razem?
- Nie. Ewa wyszła kilka minut wcześniej, bo przyszła pani Opałko. Obie panie nie
lubią się, a właściwie pani Opałko nie znosi Ewy. Więc ja też pożegnałem Ordona i
wyszedłem. Pani Opałko pozostała.
- Wiedział pan, za co Ordon siedział w więzieniu? - inspektor raczej stwierdził niż
pytał.
Tamten potwierdził skinieniem głowy.
- Czy Monika Vessal również wiedziała?
- Nie wiem, czy jej Ordon powiedział. Sądzę jednak, że nie.
- A pan, nie zawiadomił o tym swej byłej żony?
- Nie. Może mi pan wierzyć, że nie - zgaszonym głosem zapewnił Vessal. - Prawda,
psułem mu opinię gdzie tylko było można, ale nie fabrykowałem oszczerstw. Tylko nie
ukrywałem rzeczywistości - zastrzegł się. - Ale nie przed nią. Domyśla się pan dlaczego? - nie
czekał na odpowiedź majora, ciągnął dalej. - Monika i tak nie uwierzyłaby mi. Jedyne, co
spowodowałbym, to tylko jeszcze większą niechęć do siebie.
- W ambulatorium pańskich zakładów używano do doświadczeń cyjanku?
Vessal potwierdził skinieniem głowy.
- Igor Ordon został otruty trzeciego stycznia cyjankiem potasu podanym mu w
kieliszku czerwonego Bordeaux - stwierdził inspektor.
Vessal przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa, później zatrzepotał rękoma jak gdyby
chciał odepchnąć oskarżenie. Wreszcie przemówił przerywanym ze zdenerwowania głosem.
- Wszystko to... wygląda logicznie... jak matematyczny ciąg, ale pan się myli, pan się
tragicznie dla mnie, myli... panie majorze. Ja go nie zamordowałem. Wszystko co powiem,
będzie okropnie nieprzekonywujące... pan mi nie uwierzy. Nienawidziłem Ordona, to prawda.
Nienawiść, która zabija, nie jest pełną nienawiścią. Ja chciałem, aby ten człowiek żył -
to się panu wyda paradoksem, a jest to najprawdziwsze. Gdybym wiedział, że mu grozi
śmierć, uratowałbym mu życie... nie jeden raz a dziesięć razy. Jego śmierć nie sprawiła mi
satysfakcji. On powinien żyć długo, bardzo długo i umierać powoli, w każdej minucie tego
długiego życia... abym mógł zobaczyć jego zupełny upadek, jego unicestwienie... Jeszcze
kilka lat - ja jestem cierpliwy - gdyby zrobił się stary, gdyby już nie mógł żerować na
kobietach, zobaczyłby pan, co by się stało z Igorem Ordonem, podstarzałym gigolakiem,
czarusiem, enfant terrible... Szmata, zupełna szmata, strzęp... - Jeszcze trochę, a i ona
przekonałaby się, że to oszust i zero. Stanowczo za wcześnie on umarł, i tym razem
poszczęściło mu się jak zawsze. Umknął mi... - Vessal przestał panować nad sobą.
IV. EWA
NOTATKI MAJORA KOROSZA:
Ewa ma dwadzieścia cztery lata. Wygląda na dziewiętnaście. Jest bardzo piękna.
Studiuje na czwartym roku ASP. Jej studia trwają jednak z przerwami już sześć lat. Ewa była
trochę wykolejona. Typowa przedstawicielka środowiska przesiadującego w Probierni na
Krakowskim Przedmieściu i jeszcze w kilku warszawskich winiarniach.
Specyficzne środowisko, ciekawe dla socjologa. Bohema. Dalecy satelici środowisk
artystycznych i twórczych. Łączy ich jedno: mają olbrzymie aspiracje, głębokie, niczym
niezachwiane przekonanie, że każdy z nich jest zapoznanym geniuszem. Przeżywają urojone
rozterki twórcze, są „niezrozumiani przez przeciętnego zjadacza chleba” i autentycznie gardzą
tym zjadaczem. Ich filozofijka życiowa, którą sobie nie za bardzo uświadamiają, to jakieś
dziesiąte odbicie po egzystencjalizmie i to wyłącznie w jego zewnętrznej formie. Naczelna
dewiza: „nie warto, bo nie zrozumieją...” - pod adresem społeczeństwa. Więc skoro nie warto,
to nic nie robią. Nie uczą się, nie pracują. Cierpią spleen.
Upijają się winem, często głodują. Pieniądze miewają rzadko, zdobywane drogą
najróżniejszych, doraźnych prac. Może to być równie dobrze zbieranie butelek, jak i
ładowanie węgla.
Są wśród nich poeci, którzy latami mają zamiar napisać pierwszy wiersz, autorzy
mający już genialny pomysł do pierwszej powieści, potencjalni kompozytorzy z wizją
partytury elektronowej na piłę i kobzę powiedzmy... wystarczy tylko napisać nuty... ale przez
całe lata ich nie zapisują.
Jednostki o silniejszej indywidualności wychodzą z tego światka, w którym nic się nie
dzieje i gdy mija pierwsze wrażenie egzotyki i nowości, widzą, że trwa on w sennym
marazmie, stagnacji i udawaniu. Ale część tych słabszych stacza się coraz niżej, przybywa im
lat, przestają być młodzieżą, a trwają. Przyzwyczajają się, cierpiąc na jakąś atrofię woli i
nierzadko alkoholizm. Dziewczęta z czasem prostytuują się. Chłopcy popełniają kradzieże,
stają się sutenerami swych koleżanek.
Ewa wałęsała się w tym światku z szyldem „talentu do rzeźby”. Kilkakrotnie w tym
czasie przerywała studia. Ewa nie żywi specjalnego kultu dla pracy jako takiej, ale ma
ambicję i pragnienie wybicia się. To środowisko bez znaczenia, bez pozycji i bez przyszłości
nie mogło zaspokoić jej potrzeby „bycia kimś”.
Ciekawe jest zdanie o Ewie jej byłych koleżanek i kolegów z Probierni na
Krakowskim Przedmieściu. (Zebrał je porucznik Cieślik - kierownik służby X).
OPINIE: wyrachowana, lubiąca pieniądze, zdolna do wielkiego świństwa dla swojej
małej korzyści, chytra, przebiegła, skąpa, kurwa, ma talent.
I INNE: równa dziewczyna, koleżeńska, uczynna, lojalna. Ma główkę i resztę na
swoim miejscu (to odnosi się do jej aparycji i urody), zrobi karierę. Nigdy nie poszła do łóżka
dla forsy. Ma talent.
Inspektor Korosz poprosił Ewę na spotkanie. Celowo zaproponował Probiernię na
Krakowskim, lecz ona wolała kawiarnię w Śródmieściu.
Ewa zwracała uwagę nieprzeciętną urodą, wdziękiem i elegancją. Major odniósł do
szatni jej jasnogranatowy płaszcz i puszystą modną czapę.
- Ordon nie żyje, wie pani o tym?
- Oczywiście. Cała Warszawa aż huczy od plotek. To nieprawda, co mówił Stańczyk,
że Polska jest krajem lekarzy, Polska jest krajem detektywów - uśmiechnęła się swobodnie. -
Ale ja osobiście dowiedziałam się od pana Aniołka. Poznał pan go, prawda? Zabawny. Taki
chłopekroztropek. W miarę naiwny, ale swój spryt posiada. Ale nieboszczyka Igora - łudząco
naśladowała głos i styl pana Wincentego - szczerze żałuje...
- A pani żałuje Ordona? - niewinnie zapytał major.
- Pan w to wątpi? Zaszokował pana mój lekki ton? Widzi pan, nie jestem
przyzwyczajona do uzewnętrzniania swych uczuć - spoważniała. - Miejsce też niestosowne, a
i pan prawdopodobnie nie spotkał się ze mną, aby mnie pocieszać, tylko spodziewa się pan po
mnie rzeczowych informacji. Prawda?
- Kiedy pani poznała Ordona, w jakich okolicznościach i jak dawno pani u niego
pracuje?
- Poznałam go cztery lata temu, przez Hanię. Studiowałyśmy na jednym roku na ASP.
Wie pan, byłyśmy wtedy strasznie młode, takie zupełnie niewypierzone... ona też pochodziła
z prowincji, z małego miasteczka, a Warszawa oszołomiła nas. Z początku wszystko
wydawało się nam kruszcem najczystszej próby. O, zaraz chciałyśmy się upodobnić nie tyle
do stołecznych elegantek, co wykazać swoją wartość intelektualną. Na stroje brak nam było
środków, ale intelektu miałyśmy nadmiar - zakpiła. - Wydawałyśmy się sobie zupełnie
wyjątkowe, a w moim rodzinnym miasteczku było tylko kino i spacer na deptaku... no, to
drugie też niezbyt mile widziane przez starszą część społeczeństwa. Bardzo ciasne poglądy
rodziny z tradycyjnym: „robi się”, albo „nie robi się”. Rozumie pan? Do kawiarni „nie chodzi
się”. „Za mąż wychodzi się”. Kropka. Nie ma dyskusji. A nasze stroje! A nasze fryzury! A
ten szlif partykularza, który rzucał się w oczy, jak tylko przyjechałyśmy do stolicy. Coś
żałośnie śmiesznego. To się nie da opowiedzieć. Uważam, że takie dziewczęta trzeba jakoś
przygotować, uodpornić na samodzielne życie w wielkim mieście. Z jego blichtrem,
fałszywymi wartościami - mogłoby to oszczędzić im wielu rozczarowań, a często pozwoliło
uniknąć dramatu.
Zamilkła na chwilę, pociągnęła łyk wina i mówiła dalej.
- No więc, wpadłyśmy od razu w światek, który wydał nam się cudem. Objawieniem,
kuźnią intelektu i prawdziwych wartości moralnych. A w najlepszym wypadku byli to
snobujący się kandydaci na kandydatów satelitów bohemy. To znaczy, oni mieli takie ciągoty
i... nic poza tym. Większość z nich nie reprezentowała nic... ani talentu, ani zapowiedzi na
charakter... Banda leni, nierobów, obiboków, blagierów, notorycznych szlifibruków obojga
płci. Taki nawet nie margines, a marginesik. Część z nich się wykoleja... nie wszyscy. Dla
pana to brzmi może nieprawdopodobnie.
- Trochę - skłamał major.
- Takie środowisko jednak istnieje. Grupuje niewielki wprawdzie odsetek młodzieży,
ale jest. Oczywiście to nie są przestępcy ani chuligani, nie dlatego, żeby mieli opory moralne,
ale ich nie stać na żaden wysiłek woli... nawet w negatywnym sensie. No więc wpadłyśmy z
Hanką pośród tę obiecującą młódź. Mnie kosztowało to rok studiów, pierwszy poważny
zawód i trochę moralnego kaca. a Hankę...
- Czy w tamtym środowisku poznała pani Ordona?
- Pośrednio. Ordona poznała Hanka. Był i jest jeden taki chłopak - Maciek Rawski -
który kochał Hankę i to mu już niestety pozostało. Wówczas dorywczo zarabiał u Ordona
pomagając mu w mniej skomplikowanych pracach. Ordon płacił mu grosze, czasami stawiał
wódkę... jemu i kolegom. Bywało, że wpadał na lampkę wina do Probierni. Ci gówniarze
patrzyli w niego jak w tęczę, dumni, że prawdziwy artysta z nimi pogada, albo postawi im
wino. Przypuszczam, że to był jedyny żywy artysta, którego większość z nich widziała z
bliska. Hania jak zobaczyła Igora - przepadła na wieki - zakochała się w nim na śmierć.
Bywałam czasami u Ordona z Hanką, ale coraz niechętniej zabierała mnie tam ze sobą... Była
zazdrosna o niego.
- Miała powody do zazdrości?
- Ordon nie dał jej żadnych praw do swojej osoby - pod tym względem był w
porządku. Ostrzegał ją nawet, aby nie brała go serio; ale co można było Hance
wyperswadować? - wzruszyła ramionami. - Zwyczajem zakochanych kobiet tak ogłupiała, że
żadne perswazje do niej nie trafiały. Ona wiedziała lepiej - tak jej się wydawało. Sądziła, że
swoim przywiązaniem obudzi wzajemność Igora. Narzucała mu się. Pyta pan, czy miała
powody do zazdrości? Proszę pana! Ordon lubił kobiety. Sądzę, że mimo wszystkich
ubocznych powodów, dla których je lubił, czułby się głęboko nieszczęśliwy, gdyby nie miał
kilku kochanek naraz... A przed Hanią nie starał się tego ukrywać.
- Ordon nie podobał się pani?
- On nie mógł się nie podobać, jako mężczyzna - wyjaśniła z uśmiechem. - Czasami
odnosiłam wrażenie, że jedyna jego racja bytu, to podobanie się. Jego zawód, jego talent, to
drugorzędne sprawy, tło. Z początku byłam nim oszołomiona, pozostawałam pod wpływem
jego osobowości i jego uroku. Ale wtedy już minął mój cielęcy zachwyt do wielu rzeczy,
Nauczyłam się samodzielnie myśleć, mieć własny pogląd, no i skutecznie odstraszył mnie
przykład Hanki. Uodporniłam się na swoje szczęście na uroki Ordona.
- Dlaczego „na szczęście”?
- Nie widziałam ani jednej kobiety związanej z Ordonem - szczęśliwej. A przez cztery
lata pracy z nim napatrzyłam się. Widzi pan, zakochane kobiety mają jedną wadę: chcą mieć
wybranego mężczyznę na swą własność - zakpiła. - Ordon się do tego nie nadawał.
- Dlaczego?
- Był za przystojny i za bardzo przeżyty. Zmęczony i zepsuty łatwością kobiet. Jeszcze
nie zdążył zapragnąć, a już miał prawie każdą, na którą spojrzał... Nie ceni się tego co
przychodzi bez pragnienia, bez żadnego trudu. Dla niego zmiana kochanki, to mniej, niż
zmiana ubrania.
Przytoczę jego częste powiedzenie, to pana dostatecznie zorientuje o jego poglądzie
na współżycie z kobietami: „Nie mogę sypiać codziennie z jedną kobietą, podobnie jak nie
mogę jadać codziennie cielęciny - jakież to nudne”.
- Co się stało z Hanią?
- Wykoleiła się zupełnie. Piła nałogowo. A rok temu miała wypadek. Niektórzy
twierdzą, że to samobójstwo. Nie mam poglądu na przyczynę śmierci Hanki. Była po wódce;
zarówno jedno i drugie jest prawdopodobne.
- Ona była asystentką Ordona?
- Niezupełnie. Ordonowi pochlebiało jej przywiązanie, więc tolerował ją w pobliżu
siebie. Poza tym Hanka miała rzadkie wyczucie do ceramiki, była inteligentna, dowcipna no i
wspaniały kompan do wódki.
- Czy mam rozumieć, że to Ordon ją rozpił?
- Tak bym tego nie określiła. Hanka za bardzo wsiąkła w bohemkę, o której panu
mówiłam. Miała słaby charakter. Gdy poznała Ordona, już bardzo lubiła wódkę. U Igora piło
się często - prawie codziennie. Ordon był silny, wódka nie miała nad nim władzy. Pan
rozumie? Był odporny na nałóg, ale Hania nie, Hania była słaba, bez woli...
- Czy Ordon miał w pracowni zapas wódek, win? No jednym słowem zasobny barek.
- Pan go przecenia - roześmiała się Ewa. - Wprawdzie nie był alkoholikiem, ale
ochlapus był z niego nie wąski. Pełna butelka musiałaby być uzbrojona w karabin
maszynowy, żeby pozostała nienaruszona, a i to jeszcze znalazłby sposób, aby ją dostać. Nie,
tam nie było żadnych zapasów alkoholu.
- Pani Ewo, czy pani lubi czerwone Bordeaux? - major przyglądał się dziewczynie.
- Bardzo. Przedkładam je ponad wszystkie inne wina - przyznała bez namysłu.
- Kiedy pan Vessal zrobił pani prezent z butelki czerwonego Bordeaux? Chcę znać
dokładną datę.
- Zaraz... - namyślała się chwilę. - Trzeciego stycznia, pojechałam do N. do rodziny.
Tak, trzeciego stycznia, proszę pana. Pan Vessal przyszedł wtedy, bo był umówiony z
Ordonem. Dał mi to Bordeaux i złożył życzenia noworoczne.
- Czy zaraz wypiliście to wino. To znaczy pani, Ordon i Vessal?
- Nie. Wino wypił Maciek Rawski. Zabrałam je do domu. Mieszkam u Maćka
Rawskiego. Początkowo miałam zamiar zawieźć je rodzicom, tego dnia wieczorem
wyjeżdżałam do rodzinnego miasteczka, ale żal mi się zrobiło Maćka - miał chandrę,
właściwie to on permanentnie miewa chandrę - i dałam mu to wino.
- A u Ordona co wtedy piliście?
- W ogóle nic nie piliśmy. Ordon był bez grosza, a Vessal nie przynosił mu trunków w
prezencie. Poza tym Vessal był wściekły i ledwo panował nad sobą. Widocznie Igor znów mu
coś nawalił.
- Oni nie lubili się?
- Vessal Igora nie znosił. Nic dziwnego, strzelił mu żonę. A Igor po prostu go
lekceważył. Nazywał go starym mastodontem. Ale czasami kłócili się.
- O co?
- Nie bardzo wiem. Z tego co mogłam się zorientować, to Vessal stwarzał Igorowi
warunki do jakiejś pracy. Ordon z początku zapalił się, a później chciał się wycofać. Ale oni
nigdy nie rozmawiali o swoich interesach przy mnie, a Ordon nawet po pijanemu nigdy mi się
na ten temat nie zwierzał.
- A czy zwierzał się z innych spraw?
- Żyliśmy w przyjaźni, więc często opowiadał o swoich perypetiach z kobietami.
Natomiast o swoich interesach mniej. Najwyżej: Ewa, musisz poczekać na pensję, bo znowu
mam komornika na karku i ani grosza przy duszy.
- Ile płacił pani miesięcznie?
- Dwa tysiące złotych.
- Co jeszcze może mi pani powiedzieć o stosunkach Vessala z Ordonem?
- Właśnie przypomniało mi się coś... - zawahała się. - Trochę nieładnie z mojej strony,
bo to podsłuchane... Otóż przyszłam kiedyś do pracy, a już na klatce słychać było podniesione
głosy. Zorientowałam się, że to Ordon kłóci się z Vessalem. Nie chciałam podsłuchiwać,
proszę mi wierzyć - zarumieniła się lekko - ale wahałam się czy mam wejść... Wtedy
usłyszałam jak Ordon krzyczał: nie dam się szantażować... za to będą ciężkie pieniądze...
Mam w dupie sławę, i tak mnie znają, ale forsy nie dam... Wtedy Vessal coś powiedział, ale
cicho, nie usłyszałam. Wtedy Ordon wrzasnął: nie groź mi, skąd wiesz czy ty dożyjesz jutra!
weszłam bo zlękłam się, że Igor zabije Vessala. Jak wpadał we wściekłość, to stawał się
niebezpieczny.
Ale gdy weszłam obaj panowie zgodnie ucichli, Igor natychmiast pod jakimś pozorem
wyprawił mnie na miasto. W ogóle jak przychodził Vessal to Ordon mnie spławiał. To samo
było tego wieczoru, gdy Vessal przyniósł mi wino. Ordon zwolnił mnie natychmiast do domu.
Było mi to bardzo na rękę, bo chciałam jechać do rodziców wieczornym pociągiem.
- Więc Vessal został z Ordonem? - Tak.
- Nie wie pani czy trzeciego stycznia była u Ordona pani Opałko? A jeżeli tak, to w
jakiej porze dnia?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami dziewczyna. - Może i była, ja jej nie widziałam.
Pani Opałko zjawiała się o różnych dziwnych porach dnia. Jej wizyty były częste i trudno je
było przewidzieć, więc mogła być i trzeciego stycznia. Widzi pan, to była ostatnia flama
Ordona. Zdaje się, że już jej miał dość, ale wiązały go z nią interesy... Więc nie mógł tak od
razu zerwać.
- Domyśla się pani co to za interesy?
- Pani Opałko jest osobą zamożną, ma fabryczkę cegieł i płytek ceramicznych
produkującą na eksport. Igor coś jej tam projektował, a ona pożyczała mu pieniądze. Ostatnio
coś się między nimi popsuło.
- Czy domyśla się pani skąd pan Ordon wziął pieniądze na kupienie tej pracowni?
- Nie muszę się domyślać - prychnęła dziewczyna. - Wiem. Za tę pracownię zabuliła
Opałkowa. Ciężkie pieniądze - ponad dwieście tysięcy złotych.
- Czy zwrócił jej te pieniądze?
- Wątpię. Ordon w sprawach zwrotu pożyczek - co miałam mu bardzo za złe - miał
zawsze wyłącznie dobre chęci, a ponieważ nigdy nie miał gotówki, no to skutek był wiadomy.
Ale w wypadku pracowni sprawa wyglądała nieco inaczej. To miał być podobno prezent od
pani Ilony.
- Z jakiego powodu? - zapytał naiwnie major.
- Igor Ordon znów się zakochał, a jeszcze bardziej pani Ilona - zaczęła Ewa takim
tonem, jakim opowiada się bajki. - Musi pan wiedzieć, że pani Ilona to kobieta grubo po
czterdziestce - dziewczyna uniosła do góry wskazujący palec - a w tym wieku miłość
przebiega gwałtownie. No więc pani Ilona złożyła w ofierze miłości ćwierć miliona złotych, a
na dodatek siebie. Mówiło się o małżeństwie. Pani Ilona otrzymała klucze od pracowni Igora i
w ogóle zaczęła zaprowadzać swoje porządki - czuła się panią domu. Zadrżałam o swoje
nieregularnie wypłacane dwa tysiące miesięcznie no i o dobrą praktykę... Igor był
nieprzeciętnym fachmanem od ceramiki...
- Dlaczego zadrżała pani? - uśmiechnął się major.
- Pani Ilona zażądała usunięcia mnie, a przyjęcia asystenta - chłopca.
- Ale dlaczego?
- Okropnie pan niedomyślny - Ewa westchnęła zabawnie. - Pani Ilona uważała mnie
za potencjalne niebezpieczeństwo... Chciała odsunąć od ukochanego wszelkie pokusy.
Biedactwo nie zdawała sobie sprawy, że ja nie jestem konkurentką do bardzo, ale to bardzo
zajętej ręki Igora. Ordon we wszystkim ulegał pani Ilonie, więc poprosił mnie, abym
schodziła jej z oczu. Więc schodziłam. Nie odprawiono mnie, bo Igor uparł się, mimo że
wobec niej był wyjątkowo potulny.
- A pani Monika Vessal? Czy Ilona Opałko wiedziała o jej istnieniu?
- Wiedziała. Ale pani Ilonie - wobec miłości plus zainwestowanych dwustu tysięcy -
wydawało się drobiazgiem rozwiedzenie ukochanego z kobietą, z którą nawet nie miał ślubu.
Uważała, że to tylko kwestia zmiany mieszkania, a pani Ilona ma nawet komfortową willę na
Saskiej Kępie. Pani Monika miała być opuszczona.
- Ordon porzucił Monikę Vessal? - zdziwił się major.
- Na całe trzy miesiące - westchnęła Ewa. - Zamieszkał na Saskiej Kępie u kwitnącej
szczęściem pani Ilony.
- Później znowu wrócił do Moniki?
- Wcale jej nie porzucał - wyjaśniła Ewa. - Doktor Vessalowa nie miała pojęcia, że
została porzucona. Po prostu Igorek zawiadomił ją, że wyjeżdża za granicę czy coś w tym
guście. I wierzyła. Dlaczego miała nie uwierzyć, skoro nie miała bladego pojęcia o żadnym
świństwie Ordona. A on zadekował się na tej Saskiej Kępie i odcierpiał trzy miesiące prawie
aresztu. Co to się nie robi dla pieniędzy...
- Pani koloryzuje - przerwał major.
- Ani trochę. Sama uwierzyłam w tę szopę i wierzyłam prawie do ostatniej chwili.
Dopiero Ordon wyprowadził mnie z błędu po powrocie z Saskiej Kępy. Powiedział coś w tym
guście: czego to nie musi imać się genialny artysta, żeby utrzymać się, i że stanowczo woli
zarabiać produkowaniem ceramiki. Po prostu strzelił babkę na grube pieniądze. Wtedy do
reszty zmieniłam o nim zdanie, bo dotychczas sądziłam, że to tylko dziwkarz...
- Wtedy zerwał z panią Opałko?
- Skąd? Coś jej tam nałgał, dlaczego stale nie może z nią mieszkać. Pani Ilona jeszcze
mu nie wierzyła, ale przestała pożyczać pieniędzy, a zaczęła dochodzić długów. Rozumowała
słusznie, że skoro nie ma mieć ani miłości, ani pieniędzy, to przynajmniej niech ma pieniądze.
- Pani nie lubi Ilony Opałko?
- Wprowadził pana w błąd mój złośliwy ton? Mnie jej szkoda - ona go naprawdę
kochała. Uważam, że Ordon zachował się w stosunku do niej bezlitośnie i - zamyśliła się -... i
bardzo niemoralnie - podkreśliła z naciskiem.
- Jak pani sądzi, czy Ordon, mimo tych wszystkich stosunków z kobietami, kochał
Monikę Vessal?
- Proszę pana, Ordon kochał wyłącznie siebie. Poznałam go, ponieważ mną się
zanadto nie krępował. Ordon to bliskie ideału uosobienie zimnego, wyrachowanego egoisty -
powiedziała twardo. - On nie kochał Moniki, ale liczył się z nią. Zależało mu na związku z
nią. Gdyby tylko Barbara - Jego pierwsza żona - dała mu rozwód, wziąłby natychmiast ślub z
Moniką, co nie przeszkadzałoby mu w robieniu dokładnie tego samego co dotychczas.
- Na czym mu zależało? O ile wiem Monika Vessal nie ma pieniędzy.
- Ale nazywa się doktor, docent Monika Vessal. Dla Ordona te dwa tytuły przed
nazwiskiem jego żony były czarodziejskim zaklęciem. Nie wiem dotychczas, czy bardziej go
fascynował „doktor” czy „docent”? On miał rzadką słabość do tytułów naukowych. Jedynej
rzeczy, której szczerze zazdrościł Vessalowi to tego, że tamten, taki mastodont, może
podpisać się magister inżynier, a on, czarujący, genialny Ordon, nie. Autentycznie nad tym
cierpiał, chociaż udawał, że lekceważy wszystkie tytuły. Wydaje mi się, że to swoje
arystokratyczne pochodzenie sfabrykował w tym celu, aby mieć jakiś tytuł. Tylko jak tu na
glinianym garnku podpisać się: książę? Tytuł nieużywany, a i niemodny. A jego żona poza
tytułami jest wybitnym naukowcem i żyje w tym środowisku. Nieraz słyszałam od niego o
jakichś obiadach, kawach w towarzystwie profesorów X, Y, Z - znajomych Moniki. Trzeba
było słyszeć, jak on o tym mówił! Był żałosny - kosztowało mnie sporo wysiłku, żeby mu się
nie śmiać w nos.
- Czy pani wie, że Ordon siedział w więzieniu?
- Wiem. Sam mi mówił.
- Powiedział za co?
- Tę historię znam co najmniej w pięciu wersjach - zrobiła zabawny grymas. - Za
każdym razem powód był inny. Sądzę, że wszystkie nieprawdziwe. Ordon notorycznie łgał.
Tyle, że grubsze kłamstwa pamiętał. W tym wypadku coś mu się pokiełbasiło. Osobiście
jestem skłonna przypuszczać, że siedział za jakieś świństwo.
- Czy Ordon lubił czerwone Bordeaux?
- Bardzo. Właściwie to od niego przejęłam upodobanie do tego wina.
- Często pijał Bordeaux?
- Jeżeli miał pieniądze, to tak.
- Kto mu kupował to wino?
- Najczęściej sam. Czasami posyłał Aniołka.
- Czy pani często kupuje Bordeaux dla siebie?
- Wcale nie kupuję - roześmiała się perliście. - Jest stanowczo za drogie na moją
kieszeń.
- Kiedy ostatni raz widziała pani Ordona?
- Trzeciego stycznia wieczorem. Tego dnia wyjechałam do rodziców. Wróciłam
przedwczoraj.
- Wspominała pani, że Ilona Opałko miała klucze od pracowni Ordona.
- Tak, ale przed wymianą zamków. Ordon zmienił je właśnie ze względu na nią.
Ostatnio za żadne kamyczki nie dałby jej kluczy od pracowni.
- Kto jeszcze mógł mieć klucze, jak pani myśli?
- Może pani Monika? Tylko że ona nigdy nie przychodziła sama do pracowni. No,
Aniołkowie mieli klucze ze względu na porządki.
- Wie pani na pewno, że Aniołkowie mieli klucze? - ożywił się major.
- Aniołek na pewno miał, bo przynosił mu jedzenie. Aniołkowa sprzątała pracownię, a
Igor nie znosił sprzątania, gdy był w pracowni. Dozorca był Igorowi wierny jak pies... nigdy
mi się nie przyznał, że ma klucze od pracowni. Widocznie Ordon zakazał mu. Igor bardzo
dbał o to, abym nie wchodziła do niego podczas jego nieobecności. Nie żadne tam
tajemnice... jakie on mógł mieć tajemnice? Kilka pozwów sądowych? Ale on często udawał,
że go nie ma. Z różnych względów: przez kobiety, przez nachodzących go wierzycieli, no i
gdy pracował nad jakimś większym pomysłem też nie znosił niczyjej obecności. Zamykał się.
- Czy pani wie skąd Ordon miał flamandzki gobelin?
- Wiem. To też prezent od pani Opałko. Tak się przejęła książęcą mitrą Igorka. że
fundnęła ten cenny rupieć, żeby mu przypominał rodowe gumno.
- Czy pani wie ile on jest wart?
- Nie mam pojęcia. Starzyzna jest artystyczna i wiekowa... - orzekła lekko.
- Trzysta tysięcy złotych - major obserwował jej reakcję.
- Ale babę spłukał! - dziewczyna gwizdnęła po łobuzersku.
- Czy w pracowni Ordona był cyjanek potasu? - zapytał major.
- Nie, proszę pana. Poza różnymi cyjankami innych metali potrzebnych do
galwanizacji.
Zapadło milczenie, dziewczyna zastanawiała się nad czymś przez chwilę.
- Nie powiedział mi pan, w jaki sposób zamordowano Igora - zapytała po chwili. - Czy
to tajemnica?
- Został otruty cyjankiem potasu, podanym w kieliszku Bordeaux.
NOTATKI MAJORA KOROSZA:
Ewa mieszka na Polnej w starej, przeludnionej czynszówce. Lokal składa się z ośmiu
pokoi, w każdym mieszka inna rodzina. Prowizoryczna ściana dzieli pokój Maćka Rawskiego
na dwie części. Wejścia są oddzielne.
Pół pokoju zajmuje Ewa. Porucznik Cieślik ustalił, że przegrodzenie pokoju
sfinansowała dziewczyna. Ewa płaci Maćkowi pięćset złotych miesięcznie czynszu - jest to
jego jedyny stały dochód. Współlokatorzy to specyficzne środowisko. Spośród nich tylko
Ewa i Maciek nie byli karani. Reszta to drobni złodzieje i handlarze wódką na pobliskim
bazarze. Częste awantury.
SPRZECZNOŚCI W INFORMACJI EWY: Ustaliłem, że dnia trzeciego stycznia
sąsiedzi widzieli Ewę, gdy wróciła do domu około ósmej wieczorem. Powtórnie była
widziana, gdy wychodziła z mieszkania przed godziną jedenastą.
Pociąg do N. odchodzi o godzinie dwunastej w nocy. Ewa w rozmowie z sąsiadką
oznajmiła, że wyjeżdża tym pociągiem.
1. Do N. Ewa przyjechała o godzinie dziewiątej rano dnia czwartego stycznia.
Potwierdził to taksówkarz, który ją wiózł z dworca do domu jej rodziców. W N. wszystkich
właścicieli taksówek jest zaledwie pięciu - nie było trudności ze sprawdzeniem. Pociąg z
Warszawy do N. idzie trzy godziny. Nocny pociąg z Warszawy przyszedł zgodnie z
rozkładem, a więc był w N. o godzinie trzeciej nad ranem. Ewa nie przyjechała tym
pociągiem, ale następnym, który opuszcza warszawski dworzec o godzinie szóstej rano, a
więc wyjechała z Warszawy nie dnia trzeciego stycznia wieczorem, a czwartego stycznia
rano. Co robiła i gdzie była od 11 wieczorem trzeciego stycznia do 6 rano dnia następnego?
2. Dnia trzeciego stycznia Ewa kupiła w sklepie niedaleko domu, w którym mieszka
Ordon, butelkę czerwonego Bordeaux. A więc kłamała, gdy twierdziła, że sama nigdy nie
kupuje tego wina. Jednak mogła je kupować dla Ordona, na jego prośbę.
3. Ewa udawała, że nie wie, w jaki sposób został zamordowany Ordon. Nie trzymałem
tego w tajemnicy. Szereg osób, z którymi rozmawiałem i u których zasięgałem informacji,
znało przyczynę śmierci Igora Ordona. Wszyscy oni znają Ewę i spotykali się z nią po jej
powrocie z N. Gadatliwy Aniołek niewątpliwie zawiadomił ją o wszystkich znanych mu
szczegółach. Dlaczego udawała nieświadomość?
Uwaga: wśród różnych znajomych Ordona panuje opinia, że Ewa chętnie przyjmuje
awanse mężczyzn, jeżeli otrzymuje za to materialną rekompensatę. Podobno jest bardzo
wyrachowana i chciwa. Mężczyźni, którzy udzielali mi tych informacji, nie budzą zaufania.
Oszczercy? Odpaleni adoratorzy? 4. Czy Ewa mogła zamordować Ordona? Nie kochała się w
nim, a więc odpada zazdrość. Ordon nie krzywdził jej. Przeciwnie, dawał jej pracę i
pierwszorzędną praktykę. Jakie inne motywy mogłyby ją pchnąć do zabójstwa?
V. CHŁOPAK Z „BOHEMKI”
Pokój był wąski, o jednym wysokim oknie przysłoniętym zakurzoną zasłoną o żywych
niegdyś barwach. To wnętrze przygnębiało. Już nawet nie to, że zdeptany, stary parkiet był
tak brudny, że nie sposób było odróżnić kształt klepek, że w kącie koło żelaznego piecyka i
elektrycznej płytki walały się jakieś odpadki, poniewierały puste butelki, a na równie
brudnym jak podłoga taborecie stało kilka nieumytych poszczerbionych talerzy i szklanek.
Całe to smutne wnętrze świadczyło o jakimś wewnętrznym rozprzężeniu i
beznadziejnej wegetacji jego mieszkańca.
Mówiło o tym wszystko. I bliżej nieokreślonego kształtu wyrko z rozgrzebaną
nieświeżą pościelą, i jakieś skrzynki rozwieszone niesymetrycznie na ścianie, mające
imitować półki - puste zresztą, i kulawy stół nakryty niechlujną dziurawą serwetą - wszystko
tchnęło zaniedbaniem i skrajnym opuszczeniem.
Major przystanął w drzwiach i rozejrzał się. Z przedpotopowego fotela, który sprawiał
wrażenie wyciągniętego ze śmietnika, podniósł się niedbale Maciek Rawski.
- Proszę! - zaprosił majora i uczynił zachęcający gest dłonią. Rozerwany rękaw
czarnego swetra załopotał przy tym ruchu niczym flaga.
Odstąpił majorowi fotel. Wyłażące sprężyny zmieniały go w istne krzesełko fakira.
Sam przysiadł na wyrku.
- Zaskoczył pana widok mojej chaty? - domyślił się. Maciek. - No cóż? Brak mi
środków na urządzenie, nie mogę otrzymać pracy.
Major chciał powiedzieć, że przede wszystkim potrzeba tu dużo wody i mydła, a
później „środków”, ale dał spokój. Zapytał:
- Tak trudno jest o jakąkolwiek pracę?
- Ja nie mówię o jakiejkolwiek, a o odpowiedniej dla mnie - powiedział pogardliwie
chłopak. - Jakąkolwiek to miałem... w telewizji. Orałem jako asystent operatora za tysiąc
złotych miesięcznie. Za tysiąc złotych wysługiwały się mną jakieś beztalencia mające
kolosalne wyobrażenia o sobie. To było ogłupiające zajęcie bez żadnej przyszłości...
- Jaki jest pański zawód?
- Zawód?... - zamyślił się tamten. - Próbuję sił w literaturze... - wskazał jakieś
karteluszki rozrzucone na stole, pokryte nieczytelnym pismem... - dlatego brakuje mi czasu na
pracę zarobkową. Najedzenie zarabiam dorywczo.
Major spostrzegł, że jednak te skrzynkipółki nie są zupełnie puste. Na jednej z nich
zauważył kilka postrzępionych książek. Ciekawy, co czyta ten zadatek na literata, przejrzał
tytuły.
- Interesuje pana kryminalistyka? - zagadnął sięgając po gruby tom. Była to naukowa
książka z dziedziny kryminalistyki.
- Kiedyś interesowałem się... - zaciął się chłopak. - Chciałem zorientować się, czy
milicja i prokurator prawidłowo przeprowadzili śledztwo w sprawie śmierci Hanki... wtedy
wydawało mi się, że to i nie samobójstwo, i nie przypadek... a tak brzmiało orzeczenie.
Major odruchowo przerzucał stronice książki. Rozdział pod tytułem: „trucizny i
objawy zatrucia” był w wielu miejscach pozakreślany ołówkiem. Później ołówek starannie
wytarto gumką, ale wgłębienia po twardym graficie pozostały widoczne.
- Nie mam tej książki w swojej bibliotece - zauważył inspektor. - Nakład był niewielki
i rozszedł się błyskawicznie. Nie zdążyłem kupić - powiedział z żalem.
- Mogę panu podarować - zaofiarował Maciek. - Już mi nie jest potrzebna... to jednak
chyba było samobójstwo.
- Chętnie przyjmę i dziękuję - powiedział major.
- Przyszedł pan do mnie po informacje o Ordonie? - zapytał tamten. - Ewa mówiła, że
poza tym interesują pana szczegóły śmierci Hanki.
- To była pana dziewczyna?
- To była moja żona.
- Ewa mi o tym nie powiedziała - zdziwił się major.
- Widocznie nie uważała tego za istotne. Historia jest krótka. Hanka wykoleiła się
zupełnie przez tego alfonsa - to nie obelga pod jego adresem, to stwierdzenie faktu. Piła
nałogowo. Po pijanemu zdarzały jej się rozróbki... nierzadko z pogotowiem milicyjnym i izbą
wytrzeźwień włącznie. Nie miała stałej pracy i nie uczyła się - wyleli ją z uczelni po kolejnej
drace. Jej podstawa zameldowania w Warszawie skończyła się... Groziło jej, że będzie
musiała wyjechać do N., skąd pochodziła... Milicja zgłaszała ją do Rady Narodowej o
wysiedlenie z Warszawy jako element uciążliwy, nie było mowy, aby ją zameldowano na
stałe w stolicy. Myślałem, że jak ją zatrzymam w Warszawie, to się da jeszcze dziewczynę
uratować, alkoholizm można wyleczyć. Ożeniłem się z nią i wtedy już musieli zameldować.
Ale na nic się to nie przydało... Hanka warowała odtąd u Ordona ja pies... Później gdy zaczął
ją „wypożyczać” facetom z którymi robił interesy... albo którym później robił świństwa, to
nie wytrzymała i zabiła się.
- Nie sądzi pan, że to po prostu wypadek? Przecież gdyby chciała popełnić
samobójstwo mogła wziąć truciznę z pracowni Ordona, przecież miała do niej dostęp.
- Mogła - zgodził się Maciek. - Może trucizna nie przyszła jej w tamtej chwili na
myśl? Sądzę, że to samobójstwo było pod wpływem chwili... no i wódka. Widzi pan, wódka
nie zawsze znieczula, czasami przydaje takiej ostrości nawet przelotnym nastrojom, że może
doprowadzić do dramatu.
- Co pan sądzi o Ordonie?
- Uważam, że ten kto dosypał mu cyjanku do wina, powinien być zwolniony od
odpowiedzialności, ponieważ uwolnił społeczeństwo od zgniłka deprawującego młode
dziewczyny, łobuza i pasożyta.
- Bywał pan u niego?
- Rzadko - skrzywił się tamten. - Kiedy już nie mogłem nigdzie zarobić ani grosza.
- Jakie prace wykonywał pan u Ordona?
- Ciężkie i nie wymagające inteligencji. Na ceramice nie znam się.
- Słyszałem, że pan groził Ordonowi?
- Może... po pijanemu. Może pan być spokojny, nie ja go zabiłem - zapewnił. - Nie ma
dwóch zdań, należał mu się taki koniec, ale ja nie miałem zamiaru rozgnieść g... a
odpowiadać za człowieka. Może mi pan wierzyć, że tylko dlatego go nie załatwiłem.
- Kiedy pan ostatnio był u Ordona?
- Nie pamiętam, ale to musiało być bardzo dawno. Chyba jeszcze jesienią?
- Był pan widziany w styczniu.
- Byłem u Aniołka. Zaprzyjaźniłem się z tym cieciem. Zabawny facet. Taki chłopski
filozof. Rzeczywiście!... - zastanowił się. - Byłem u Ordona. To znaczy w pracowni Ordona w
styczniu, ale podczas jego nieobecności.
- Ordon dał panu klucze?
- Ordon nie dawał kluczy nikomu. Ale miał zaufanie do pana Aniołka i powierzył mu
zapasowy komplet, Aniołek nie tylko nie dawał tych kluczy nikomu, ale nawet nie
przyznawał się, że je ma. Wtedy gdy zaprosił mnie do pracowni, upominał, bym nawet Ewie
nie mówił, że on ma te klucze.
- Nie powiedział pan Ewie?
- Nie. Bo to nie moja sprawa. Po co miała dręczyć Aniołka, jak szef nieraz nawalił?
Starowina mógłby mieć przykrości od Ordona za swoją niedyskrecję, a do mnie żal. Gość,
mimo że prymitywny, ma ludzkie serce... a to coraz rzadszy towar na naszym ponurym
świecie. Lubię go.
- Aniołek dawał panu klucze od tej pracowni?
- Skąd - wzruszył ramionami chłopak. - Wtedy rano przywieźli Ordonowi materiał.
Przyszedłem do Aniołka z wódką, tak żeby z nim wypić na Nowy Rok. Aniołek musiał znieść
te worki do szopy. Pomogłem mu. Później mieliśmy iść do niego wypić tę wódkę. Ale
Aniołkowa nie ruszała się z domu, a pan Wincenty nie lubi popijać przy połowicy, bo baba
mu złorzeczy. No to pan Aniołek, pod pozorem sprzątania w pracowni, zabrał mnie na górę...
- Gdzie w tym czasie był Ordon?
- Nie wiem. Poszedł gdzieś, miał wrócić dopiero wieczorem.
- A gdzie była Ewa?
- Nie wiem.
- Kiedy to było? Chcę znać dokładną datę.
- Nie pamiętam dokładnie, ale to było zaraz po Nowym Roku. Mógł być drugi albo
trzeci stycznia. Ale chyba trzeci... Tak, bo wtedy Ewka wyjeżdżała do swoich starych.
- Co robiliście wtedy w pracowni Ordona?
- Obciągnęliśmy pół litra - wzruszył ramionami chłopak.
- Jaka to była wódka?
- Czerwona.
- Co zrobiliście z butelką?
- Aniołek ją wyrzucił do kosza w łazience, a później chyba wyniósł razem ze
śmieciami gdy sprzątał - zresztą nie wiem.
- Jeszcze coś piliście w tej pracowni?
- Tak. Butelkę czerwonego Bordeaux - skinął głową.
- Skąd mieliście to wino?
- Było u Ordona. Aniołek je wyciągnął - powiedział usprawiedliwiająco. - Bo mówił,
że Ordon nie przepada za tym wińskiem. Byliśmy już solidnie podlani... myślę, że na trzeźwo
Aniołek nie ruszyłby tego wina - ja też nie.
- Czy Ordon miał jeszcze jakieś trunki w pracowni, czy tylko tę butelkę Bordeaux,
którą wypiliście z Aniołkiem?
- Miał - skinął głową Maciek. - Koniak. Oryginalny Meukow. Taki trzylitrowy
oplatany baniaczek. Ale tylko spróbowaliśmy po jednym tego Meukowa, bo Aniołek mógłby
mieć przykrości, gdybyśmy wychlapali do dna. A poza tym... Aniołek to zdrowy prymityw i
nie lubi koniaków, a mnie też jest wszystko jedno czym się upijam... Nie pijam alkoholu dla
jego smaku, każdy jest jednakowo wstrętny.
- Długo byliście w pracowni Ordona? O której pan stamtąd wyszedł?
- Byłem kilka godzin. Był zmrok, gdy wychodziłem. Aniołek jeszcze został. Wpadłem
do Probierni na Krakowskim, a później do kumpla.
- O której pan wrócił do domu?
- Mogła być pierwsza, albo druga w nocy. Nie pamiętam, w każdym razie dość późno.
- Kiedy pan widział Ewę tego dnia?
- Rano, gdy wychodziła do Ordona. Później jej nie widziałem bo ona wieczorem
wyjechała do swego rodzinnego Pikutkowa.
- Mówiła mi, że wieczorem przed wyjazdem podarowała panu butelkę czerwonego
Bordeaux.
- Zgadza się - przyznał tamten. - Zostawiła mi butelkę na stole, nawet z jakąś kartką.
- Ona miała klucze do pańskiego pokoju?
- Nie. Ale ja zostawiam klucze pod słomianką... Kumple wiedzą o tym. Czasami, jak
potrzebują dachu nad głową, to sobie wchodzą. Nie każdy ma przecież pokój dla siebie -
wyjaśnił. - Ewa też wie o tej skrytce.
- Często Ewa robi panu prezenty z czerwonego Bordeaux?
- Nie. Przecież to cholernie drogie wińsko, szkoda forsy na takie coś. Ale czasami
postawi ćwiartkę.
- Mówiła panu skąd wzięła to wino?
- Nie pytałem jej, ale sądzę, że musiała od kogoś dostać.
- Co pan zrobił z tym winem?
- A co miałem zrobić? - zdziwił się chłopak. - Wypiłem.
- Kiedy?
- Jak wróciłem i zobaczyłem tę butelkę, to wypiłem.
- Często pan sam pije alkohol?
- Co to za alkohol to Bordeaux? - lekceważąco wzruszył ramionami. - Nie, na ogół
sam nie lubię pić i raczej sam nie piję.
- Orientuje się pan jakie stosunki łączyły Ewę z Ordonem?
- Była jego asystentką... - zamilkł i przyjrzał się majorowi, później skinął głową. -
Rozumiem co pan chce wiedzieć... Nie, Ewka nie kochała się w nim. Może z samego
początku, ale później, gdy go lepiej poznała, to nie. Widzi pan, Ewka jest ambitna i chce w
życiu do czegoś dojść. Ona ma zupełnie mieszczańskie upodobania, kryteria ocen i
pragnienia. Dąży do stabilizacji, chce mieć zawód, męża i chyba kupę dzieci - podkreślił z
pogardliwym grymasem. - A Ordon nie mógłby zapewnić jej nic z tych rzeczy, oczywiście
poza dziećmi. Ale mimo ciasnych horyzontów... to równa dziewczyna. Ostatecznie każdy
inaczej wyobraża sobie własne szczęście...
- Ewa lubiła Ordona?
- Ani go lubiła, ani nie. Zależało jej na praktyce. Chciała pracować z nim do
ukończenia studiów na ASP, a później rozejrzeć się za samodzielną pracą. Takie wieczne
asystowanie nie zaspokajało jej ambicji.
- Czy te jej plany, to tylko dobre chęci?
- Nie, proszę pana. Jednego czego jej zazdroszczę, to woli. Ewka ma wolę i upór. Brak
jej wyobraźni i dlatego sądzę, że nigdy nie będzie wybitną artystką, ale wystarczającym
fachmanem, żeby zarobić forsę.
- Lubi pieniądze?
- Nie więcej i nie mniej niż przeciętny mieszczuch. Rozumiem do czego pan zmierza,
wypytując mnie o Ewkę. Nie, panie majorze, to nie jej robota. Ona nie miała powodu do
zamordowania Ordona.
- A pańskim zdaniem kto to mógł zrobić?
- Skąd mogę wiedzieć? - wzruszył ramionami. - On znał tyle ludzi... Naokoło robił
tyle świństw, że komuś się to wreszcie znudziło.
NOTATKI MAJORA KOROSZA:
Maciek Rawski nie ma alibi od godziny dziewiątej wieczór dnia trzeciego stycznia, aż
do godziny trzeciej rano następnego dnia; wtedy wrócił do domu. Był pijany. Nie kłamał, gdy
mówił, że wieczorem trzeciego stycznia był w Probierni, a następnie u kolegi. Tylko że
rozstał się z nim o godzinie DZIEWIĄTEJ WIECZOREM. Co robił i gdzie był do trzeciej
rano? Zapytany oświadczył, że „urwał mu się film” i nie pamięta.
Rawski nienawidził Ordona. Obciążał go moralną odpowiedzialnością za śmierć
swojej żony. Nie zgadza się z ogólnie przyjętymi normami moralnymi - jedynie brak woli i
ogromne lenistwo nie doprowadziło go dotychczas do ostrych konfliktów ze społeczeństwem.
Oczywiście, jest przekonany, że stworzył własne, o wiele doskonalsze normy moralne.
W tych jego prawach mieści się morderstwo. „Usuwanie” - jak określił - tak
szkodliwych dla społeczeństwa jednostek jak Igor Ordon. Teoretycznie biorąc nie miałby
żadnych oporów, aby zabić Ordona. Ale wykonać ten zamysł? Przy jego atrofii woli? Przy
jego nieumiejętności, niemożności doprowadzenia żadnej, najbłahszej nawet sprawy do
końca?
Poszlaki:
1. W pracowni Ordona była trucizna i on o tym wiedział, poza wszystkimi innymi był
również cyjanek potasu. (A więc o jego istnieniu musiała również wiedzieć Ewa. Dlaczego
zaprzeczyła gdy ją o to pytałem? Bała się podejrzeń? - bardzo możliwe). A więc Maciek
Rawski MIAŁ DOSTĘP DO CYJANKU POTASU.
2. Miał wstęp do pracowni ceramika i był przez niego tolerowany.
3. Książka kryminalistyczna, z podkreślonymi akapitami o działaniu trucizn i
pozakreślany rozdział o daktyloskopii. (Przekazałem do Zakładu Kryminalistyki do
ekspertyzy pisma - może te wytarte notatki i zakreślenia będzie można odczytać. Ciekawe,
kto notował na marginesach tej książki?
4. Brak mu alibi na wieczór trzeciego stycznia.
5. Niejasna historia z butelką Bordeaux. W pracowni Ordona nie znalazłem żadnej
pustej butelki po tym gatunku wina. Rawski twierdzi, że wypili je z Aniołkiem. Butelka po
wypitej wódce rzeczywiście była w koszu w łazience, a więc Aniołek jej nie wyrzucił. Wobec
tego powinna być tam również pusta butelka po Bordeaux. Następnie butelka po winie tej
samej marki, które przyniosła Rawskiemu Ewa. Sądząc po stosie pustych butelek, jakie
znajdują się u niego w mieszkaniu, od dawna nie były one wyrzucane. Sam Rawski twierdzi
zresztą, że nie wynosił ich do sprzedania co najmniej od miesiąca. A więc powinna być
między nimi również i pusta butelka po owym Bordeaux, które, Jak.twierdzi, wypił sam w
nocy z trzeciego na czwartego stycznia. Uwaga: Dlaczego powiedział mi o kluczach, które
miał Aniołek. Musiał zdawać sobie sprawę, że tym stwierdzeniem poważnie obciąża dozorcę.
Być może powiedział mi to w określonym celu.
VI. DOZORCA
- Panie Aniołek, proszę o komplet kluczy od pracowni Ordona - zażądał major.
- Kiedy ja nie mam... - pan Wincenty pobladł miętosząc zawzięcie „Sporta”. Bibułka
papierosa pękła i tytoń rozsypał się. Aniołek śliniąc drżące palce usiłował skleić papierosa.
- Po co pan kłamie? - major powtórzył mu wiadomości uzyskane od Maćka
Rawskiego.
Zrezygnowany zupełnie Aniołek nie ociągał się już. Wyszedł do składziku, w którym
zmarły plastyk przechowywał materiały ceramiczne i przyniósł schowane tam klucze. Bez
słowa podał je inspektorowi.
- Dlaczego pan ukrył te klucze?
Stary wykonał kilka nieokreślonych gestów, pokręcił głową, jak gdyby nagle zaczął
uwierać go kołnierzyk.
- Oj, co ja przeżyłem, panie, co ja przeżyłem - jęknął wreszcie. - Ja zdrowie stracę, ja
już bez to wszystko całkiem chory - poskarżył się płaczliwie. - Głupiom zrobił, ani słowa. Ale
co to człowiek z tego strachu nie zrobi. To jakem go zobaczył, to powiadam panu z rąk mi
wszystko leciało. To myślę: jak nic tylko na mnie będzie... Bo tam te dygnitarze to się wyprą i
te... „albi” to sobie zawsze znajdą, a zresztą kruk krukowi... - zamilkł nagle speszony intencją
ostatniego zdania.
- Zaraz, zaraz. Po kolei, panie Aniołek - uspokoił go major. - Kiedy pan ostatni raz
widział Ordona żywego?
- Trzeciego stycznia, proszę pana. Jakem materiały do szopy znosił. Rano to było, a
później jużem go na tym świecie żywego nie widział...
- Kiedy pan pił wódkę z Rawskim w pracowni Ordona?
- Zaraz po tym jakem materiał do składziku przyjął. Bo Ordon powiada: To, panie
Aniołek, może pan sobie sprzątać, bo ja - powiada - dopiero wieczorem będę, bo muszę
pieniędzy zarwać, bom ze wszystkim goły. A ten Rawski wódkę przyniósł, to go na górę
wziąłem, bo w szopie za zimno było, a u mnie w domu to moja kobita nie lubi i goni...
- Co jeszcze piliście oprócz tej wódki, którą przyniósł Rawski?
- Już nic więcej, proszę pana, bo ja jeszcze musiałem posprzątać...
- A wino? Przecież piliście wino. Takie ciemnoczerwone. Nazywa się... No jak się
nazywa to wino panie Aniołek?
- „Bordoks” - skinął głową Aniołek. - Ale tego wina to ja tam nie piłem. Bo to pana
Ordona wino było.
- Jakże nie, panie Aniołek? Całą butelkę wypiliście z Rawskim. Chciałem tylko
wiedzieć co pan zrobił z pustą butelką po tym winie?
- A żebym tak jutra nie doczekał - zaklął się pan Wincenty - jak ja to wino piłem. Już
zełgałem o tych kluczach, to pan mi nie wierzy jako psu. Ale prawdę mówię: tego wina nie
piłem! Gdzieżbym ja śmiał panu Igorowi podbierać... To przecież tak jak ukraść, a ja nie
żaden złodziej proszę pana...
- Rawski sam to wino wypił?
- Ale tam wypił... Chciał wypić, bo mu już ta wódka zaszumiała, to jak zobaczył to
wino - bo na wierzchu na szafce stało - to powiada: jakie to koci syn drogie wina spija - niby
tak o Ordonie. To mu powiadam: nie wypijesz, bo ja cię tu wpuściłem, to mi tu nic nie
będziesz niszczył. To on, jak to pijany, czepił się, żeby mu dać tego wina. Później już aby
tylko pokosztować. No to nalałem trochę w kieliszek i dałem mu, aby był spokój, bo jak to
pijany, zapomniał zaraz co chciał. Więc ja go zaraz wyprawiłem, bo myślę sobie: jak mu się
zachce zemścić na jakiej skorupie, to będzie gorzej.
- Butelka była otwarta, czy pan ją otworzył dla Rawskiego?
- Ale tam, otworzyłem! Jak byłaby nienapoczęta to bym jej za nic nie otworzył... Ale
już była otworzona i upita ździebko... To tam nalałem Rawskiemu taki mały kieliszeczek od
wódki, taki maleńki, to i znać nie było, że ruszane...
- Kiedy pan zobaczył Ordona pierwszy raz po dniu trzeciego stycznia?
- Ja już go więcej, nieboraka, żywego na tej ziemi nie widziałem - ciężko westchnął
pan Wincenty.
- Pytam, kiedy pan zobaczył go nieżywego. Jakiego dnia, kiedy to było? Proszę sobie
dobrze przypomnieć, panie Aniołek... To bardzo ważne - upomniał major.
- Nie muszę sobie przypominać, do śmierci będę pamiętał. Nazajutrz rano to było,
czyli czwartego stycznia.
- Rano, to znaczy o której?
- Mogła być jedenasta. Przed dwunastą to było na pewno, bo jak hejnał w radio grali,
to jużem w domu z powrotem był. Pamiętam ten hejnał...
- Po co pan poszedł do pracowni?
- Ludzie się o niego przewiadywali, a i list terminowy był. To myślę, zobaczę czy jest
pan Igor, to mu powiem kto i co chciał. A jak nie ma to posprzątam, kiciusia nakarmię, bo po
prawdzie to wtedy przez tego Rawskiego nic nie zrobiłem...
- Zawsze pan tak wchodził kiedy chciał?
- A wchodziłem, po to pan Igor klucze mi dał. Jak pan Ordon za firanką był, a nie
chciał żebym przeszkadzał, to wołał: panie Aniołek, dziś jestem zajęty... No to wychodziłem i
zbyte.
- Rozumiem - skinął głową major. - Więc co pan zobaczył jak pan wszedł do pracowni
rano czwartego stycznia?
- Ano z początku to nic. Firanka zaciągnięta, gorąc z tego pieca buchał, że odetchnąć
trudno, no i ten kiciuś taki jakiś nieswój. Chodzi a chodzi, a ogonem tylko tak na boki rusza...
jakby myszy czuł. No i te radio zza tej firanki tak głośno gra i gra... Pomyślałem: nic, tylko
piec się zepsuł, a pana Igora nie ma...
- Dlaczego sądził pan, że piec się zepsuł?
- A bo nigdy taki gorący nie był, a przecież nierzadko widziałem jak pan Igor te swoje
wypieki robił. To już przecież na tylem się poznał...
- I co pan z tym piecem zrobił?
- A nic nie zrobiłem, bo mi zawsze nieboszczyk Igor przykazywał: że do pieca, to
ażebym się nawet miotełką nie dotykał. Bo kosztowny i zepsuć mogę, a jeszcze jak piec
czego nie zlubi to i rozerwać się może. No to wtedy zląkłem się nie na żarty, że go może z
tego gorąca samego rozerwać. Ale myślę: a może z tym piecem coś się porobiło jak pan Igor
przysnął? A jeszcze był po wódce, to mocno mógł zasnąć - i zasłabł z tego gorąca?... To idę
za firankę, a nieboszczyk Igor siedzi... siny taki, gruby taki... i patrzy jak nieboszczyk...
Złapałem go za rękę, a ręka zimna taka choć upał w tym mieszkaniu jak w lipcu... Panie, co ja
wtedy przeżyłem!... Panie, ja bym wolał chory przez miesiąc leżeć niż to zobaczyć...
- Co pan wtedy zrobił?
- A uciekłem. Aby tylko tę pracownię zamknąłem... Bo muszę panu powiedzieć, że
ona wcale nie była zamknięta.
- Nie była zamknięta? - zdziwił się major.
- A nie była. Jakem przyszedł, to zwyczajnie myślałem, że jest zamknięta. To
otwieram i otwieram, kluczem majdruję... Myślę: zamek się zaciął, czy co? Myślę: jakie to
zamki teraz robią, że i roku nie ubędzie, żeby się nie popsuł. Ale klamkę nacisnąłem i jak nie
wpadnę do mieszkania, ażem się obalił... No to jak zobaczyłem, że pan
Igor nie żyje tom zamknął, bo myślę jeszcze jaki złodziej dobro wyniesie...
- Co pan robił dalej?
- A no na milicję chciałem iść - ale myślę: w domu odpocznę, bom się trząsł jak osika,
i starej co się stało powiem. To mówię jej, a ona na mnie jak nie zacznie! Ach ty pijanico! -
ona jak się piekli to zawsze od tego zaczyna. - Ach ty jełopie! - powiada - to jak nic cię
zaaresztują, a jeszcze i mnie też mogą. To - powiada - wszyscy się wyprą, a będzie na nas, bo
klucze mieliśmy. Strach mnie jeszcze większy obleciał. Tośmy uradzili z żoną, że klucze
trzeba schować i jakby nigdy nic nie przyznawać się, bo nikt o tych kluczach nie wiedział bo
nieboszczyk Igor nie kazał nikomu mówić. To i nie mówiło się. W tych nerwach tom
zapomniał, że tego Rawskiego tam prowadziłem... Ale mówię starej, że z tym piecem źle i
jeszcze go rozsadzi... To moja kobieta powiada, że to i lepiej. Piec wysadzi, huk się zrobi i
milicja sama przyjdzie. Ale jeden dzień mija i drugi, a nie słychać aby piec rozerwało...
Mówię panu, po nocach nie spałem - tylko myślałem sobie jak ten nieboraczek tak w tym
gorącu w tym fotelu siedzi a siedzi, a i kota żal... No to nie wytrzymałem i dzielnicowego
sprowadziłem, że niby nie wiem co jest.
- Dlaczego pan pomyślał, że Ordon nie zmarł śmiercią naturalną? Ja sam początkowo
myślałem, że to wypadek.
- Ale tam, bo pan go nie znał. Od razu mnie tknęło, że to nie on sam śmierć sobie
zadał, a i nie choroba żadna. Żyć to on lubił jak rzadko kto, a i zdrowy był jak, nie
przymierzając, koń. No to z czego taki zimny?
- Czy pan coś ruszał w pracowni? Proszę przypomnieć?
- A co mam przypominać - machnął dłonią pan Aniołek. - Aby firankę uchyliłem i za
rękę nieboszczyka wziąłem... A więcej to nic. Jeszcze tam z tych nerwów miotełkę i szufelkę
zostawiłem... Całkiem nowa szufelka, niebieska taka, plastikowa.
- Jak pan myśli, panie Aniołek, czy to wino, które stało na stole, to to samo, które
chciał wypić Rawski?
- Panie kochany, żebym tak zdrów był! - walnął się w piersi pan Wincenty. - Zarżnij
mnie pan, a ja nie pamiętam czy tam co stało na stole. Może i stało... ja nie wiem. Musi z tych
nerwów. Ja nic... tylko tego nieboraka w fotelu widziałem - do dziś mi w oczach stoi - i ten
gorąc.
- Czy Ordon posyłał pana po trunki, panie Aniołek?
- A jak pieniądze miał to posyłał, a jakże, do Delikatesów posyłał - przyznał pan
Wincenty.
- Co najczęściej kazał panu kupować, jakie wódki, wina?
- To zależy jak u niego z pieniędzmi było. Jak miał mało pieniędzy albo wcale...
- Jak miał więcej pieniędzy, to co kazał kupować? - przerwał major.
- A to Bordoks i te... koniaki: Armagnac, Salignac, Meukow, ten... Martell - wyliczał
sumiennie pan Wincenty, odginając palce. Kazał tak mówić jak na tych butelkach pisze. Bo,
powiada, i tak pan wymowę zapomni i tak pokręci, że nie zrozumieją co pan chce.
- Często przynosił pan Ordonowi, Bordeaux?
- To już panu mówiłem, że jak miał pieniądze, to często. Bo on to wino grzane lubił.
Bywało przyniosę, a on pół butelki do garnuszka i na płytce postawi, a potem gorące pije...
Dobre panie Aniołek, powiada, tyle jest dobrych rzeczy na świecie. A nieraz i popróbować
dał... ale nie powiem, żebym w tym zagustował, nie bardzo to smaczne było... Ot takie
pańskie fanaberie. To mówię, ja tam panie Igorze grzankę wolę z miodem... To on śmieje się
tylko i powiada, że grzanka też dobra rzecz.
- A Ewę też po wódkę posyłał?
- Ewa nie chciała po wódkę chodzić - gniewała się o to, to i nie posyłał. Niby, że jej
nie wypadało... bo ona do czego innego była.
- Co mi pan z początku naopowiadał, że Ewa kochała się w Ordonie - zganił go major.
- Już ja tam plotek nie robię - obraził się pan Wincenty. - Jak co wiem, to wiem. Czy
się tam w nim kochała, to mi nie mówiła, ale że nieraz tam w łóżku była to wiem.
Sam widziałem. Nic mnie to nie obchodziło, nie moja sprawa. Jak tam za firanką była,
to nie wchodziłem... bo i pan Igor nie kazał, tylko bywało „oko” do mnie zrobi, to już wiem,
że za firanką baba jakaś jest... Ale czasami tak niechcący zerknąłem, bo myślę, która tam
znowu...
VII. MONIKA
NOTATKI MAJORA KOROSZA:
Monika Vessal ma opinię kobiety bezkompromisowej, dumnej i bardzo uczciwej.
Skryta. Gdy rozeszła się z Jerzym Vessalem, zerwała stosunki towarzyskie ze wspólnymi
znajomymi. Nowi znajomi wiedzieli tylko tyle, że Igor Ordon jest jej drugim mężem, i że ze
względu na szczupłość mieszkania - mieszka w kawalerce - nie może zabrać do siebie swego
czternastoletniego syna z pierwszego małżeństwa.
Koledzy z Instytutu Biologii też wiedzieli tylko tyle. Monika nikomu nigdy nie
zwierzała ani powodów, dla których porzuciła Vessala, ani kłopotów. Nigdy też nie dzieliła
się uwagami na temat żadnych swoich prywatnych spraw.
Nieliczni znajomi uważali ich za nadzwyczaj udaną i szczęśliwą parę - takie sprawiali
wrażenie. Monice zazdroszczono czarującego męża.
Było trochę zdziwienia, zainteresowania i plotek gdy do Instytutu Biologii
Doświadczalnej zgłosiła się nowa laborantka, Barbara Ordonowa. Szybko rozniosła się
wiadomość, że „nowa” jest pierwszą żoną Igora Ordona - że nawet nie ma z nim rozwodu.
Ogólnie podziwiano nieprzeciętną urodę Barbary, porównywano ją z Moniką i oczywiście
komentowano.
Wszystkie oczy zwróciły się na docent Vessalową, od której zależało przyjęcie
laborantki. Monika nie sprzeciwiła się - przyjęła Barbarę do działu, którym kierowała. Plotki
z czasem ucichły, tym bardziej, że obie kobiety nie dostarczały do nich tematu.
98Barbara Ordon była rzeczowa, poprawna, nigdy nie dała się sprowokować do
zwierzeń - w tym podobna była do Moniki. Wśród koleżanek nie była lubiana - trzymała się
od nich z dala.
Dnia trzeciego stycznia doktor Vessalowa zadzwoniła do Instytutu około południa, że
nie przyjdzie do pracy, ponieważ źle się czuje. Nie przyszła również następnego dnia. Piątego
stycznia depeszowała, prosząc o tydzień urlopu - ponieważ czuła się bardzo zmęczona.
Depesza przyszła z Zakopanego.
Ten jej nagły wyjazd wywołał ogromne zdziwienie. Takie zachowanie było czymś
nowym i niepojętym w postępowaniu tej poważnej, zrównoważonej kobiety, oddanej bez
reszty doświadczeniom naukowym. A tym razem zostawiła zaczęte badania i jej nieobecność
dezorganizowała pracę całego zespołu.
Jej zakopiański szlak, poprzez schronisko w Morskim Oku, szpital w Zakopanem,
usiłowanie samobójstwa, jest zaskakujący. Musiała przechodzić w samotności ostry kryzys.
Czyżby śmierć Ordona?
Major bez uprzedzenia wybrał się do Moniki Vesal. Po niedawnym powrocie z
Zakopanego jeszcze nie pracowała. Porucznik Cieślik twierdził, że Monika Vessal prawie nie
opuszcza mieszkania.
Monika przyjęła majora w przedpokoju, a gdy wymienił nazwisko Ordona, przerwała.
- Nie mam nic wspólnego z Igorem Ordonem - ledwo hamowała wzburzenie. -
Przykro mi, ale nie byłam i nie jestem wprowadzona w jego sprawy...
- Byliście państwo małżeństwem... - major pomyślał, że to oświadczenie wypadło
głupio. Stał zły i speszony zachowaniem się Moniki. Szybko - z obawy aby mu nie zamknęła
drzwi przed nosem - przedstawił cel swojej wizyty.
- Proszę wejść - kobieta przepuściła go w głąb mieszkania. - Przepraszam, jestem
trochę rozdrażniona chorobą i... bezczynnością - usprawiedliwiła się.
Major ogarnął spojrzeniem wnętrze małego pokoju. Zawalone papierami biurko,
wyglądające na antyk, jakaś narożna szafka w tym samym stylu. Tapczan z przystawką, na
której stał telefon, półka z książkami i dwa fotele z małym stolikiem pośrodku - to było
wszystko. Zostawało akurat tyle wolnego miejsca, aby można się było poruszać.
Majorowi przeszło przez myśl, że Ordon niezbyt dbał o ten dom i o wygody tej
kobiety. Mieszkanie we dwoje na tak małej powierzchni, przy różnych zainteresowaniach i
zawodach nie mogło być łatwe. Bezwiednie porównywał komfort i przestrzeń pracowni z tą
mikroskopijną, skromnie urządzoną kawalerką. Jeszcze jedno spostrzeżenie nasunęło to
wnętrze: nie było tam śladu Ordonaceramika. Nie było ani jednego z tych pięknych
przedmiotów, które zapełniały jego pracownię.
- Niedawno rozstaliśmy się. Nastąpiło to tuż przed jego śmiercią, za którą nie ponoszę
odpowiedzialności, podobnie jak nie ponoszę odpowiedzialności za jego życie - przerwała
milczenie Monika.
- Mnie interesuje jego życie, sądzę, że jeżeli tylko pani zechce, może mi wiele
wyjaśnić.
- Wydaje się panu - gorzki grymas wygiął jej wargi - że ja mogę coś wyjaśnić. Ja
mogę się tylko domyślać, i to rzeczy tak okropnych... Nic nie wiem na pewno i nie chcę
wiedzieć... Wystarczą mi te okruchy, które znam... - plątała się w urywanych zdaniach.
- Przeważnie nic, albo niewiele wiemy o innych ludziach - powiedział major i
pomyślał ze złością, że zabrzmiało to płasko i fałszywie.
- On został zamordowany? - bardziej stwierdziła niż zapytała. Inspektor skinął głową -
w dalszym ciągu nie wiedział jak nawiązać kontakt z tą dziwnie uroczą kobietą, która
onieśmielała go. Postanowił zacząć stereotypowo.
- Kiedy wyjechała pani w góry?
- Porannym pociągiem czwartego stycznia.
- Jak długo czekała pani na dworcu na pociąg? Doktor Vessal nie odpowiedziała,
podniosła na majora ciemne oczy i przyjrzała mu się badawczo. Lekko pobladła.
- Jerzy, mój pierwszy mąż - powiedziała powoli - mówił mi, że Ordon został
zamordowany trzeciego. Rozumiem, pan sądzi, że to ja... zabiłam?
- Nic nie sądzę, ja szukam, proszę pani. A im dłużej szukam, tym więcej znajduję
motywów i ludzi, którzy mogli to zrobić.
- Ale jednak pan podejrzewa mnie?
- To kłopotliwe pytanie i nie dlatego kłopotliwe, że nie chcę dać twierdzącej
odpowiedzi. Nie. Jeżeli mam być szczery, to na razie sumuję fakty, motywy, nastroje.
Wszystko... Selekcja nastąpi później... Więc może mi pani odpowie: jak długo czekała pani na
poranny pociąg do Zakopanego dnia czwartego stycznia?
- Wcale nie czekałam, ledwo zdążyłam kupić bilet... Gdy wsiadałam do przedziału
zapowiedziano odjazd pociągu.
- Tak - major zamyślił się chwilę. Jak pani sądzi, dlaczego, z jakich powodów
zamordowano pani męża?
- Myślę, że jego śmierć jest konsekwencją jego życia... - powiedziała z nutką ponurej
satysfakcji - w które i ja dałam się uwikłać. Interesuje to pana? To, że dałam się nabierać na
niewybredne historyjki, w które całymi latami wierzyłam, mimo że fakty krzyczały o czymś
wręcz przeciwnym. A później już chyba chciałam wierzyć w te kłamstwa. Zamykałam oczy
na wszystko, myślę, że pan rozumie jak to jest? Jeżeli człowiek nie chce czegoś widzieć, to
nie widzi. A ja nie chciałam znać przeczuwanej prawdy. Broniłam się przed nią
podświadomie...
- Przed jaką prawdą tak się pani broniła?
- Przed prawdą o wartości, a raczej o braku wartości Igora. Poznałam go jako prawego
człowieka - okazuje się, że nietrudno jest wmówić takie rzeczy zakochanej kobiecie. To jego
nieskazitelne życie, to więzienie z racji pochodzenia i przekonań. Porzucony przez żonę, która
żądała od niego pieniędzy, tylko pieniędzy, których nie miał... historia wzruszająca. Łzawy
melodramat. Nie ma kobiet mądrych, każdą nabierze nawet na najgrubsze kłamstwo byle
zero, które będzie się jej podobało. Naokoło wszyscy wiedzieli za jakie to „przekonania”
siedział pięć lat w więzieniu Igor Ordon. Doskonale wiedział o tym nawet prawdopodobnie
mój pierwszy mąż, którego opuściłam dla tego człowieka, tylko ja nie byłam świadoma
prawdy... Nie ruszyłam palcem, żeby się dowiedzieć. No bo przecież sam mi powiedział...
Nie pytany, nie zmuszony do wyznań. Poza tym nie przyszło mi do głowy sprawdzać. Taki
brak zaufania do kochanego mężczyzny? Ależ taka myśl wydawałaby mi się niegodna mnie,
jego... A wie pan co to za „przekonania” zaprowadziły go za kraty? - nie czekała na
odpowiedź majora. - Otóż żył z kobietą dużo od siebie starszą i bardzo zamożną.
Utrzymywała go, a on po prostu ją okradł i uciekł...
- Dlatego odeszła pani od niego, czy to zdecydowało?
- Nie. Gdybym dowiedziała się tylko o tym fakcie, nie uwierzyłabym. Zapytałabym go
o to. Igor oczywiście zaprzeczyłby, a jego odpowiedź wystarczała mi w zupełności.
Major pomyślał, że Jerzy Vessal nie kłamał gdy mówił, że zawiadamianie Moniki o
postępowaniu Ordona było bezcelowe.
-... Zdarzały się telefony - mówiła dalej Monika Vessal - od czasu do czasu jakaś albo
jakiś „życzliwy” informowali mnie na temat różnych spraw Igora. Że zaciąga długi, że ich nie
zwraca, że ma kochanki. Kilka razy jakiś kobiecy głos zachęcał mnie abym bez zapowiadania
odwiedziła pracownię mego męża... anonimy. Mówiłam o tym Igorowi. Tłumaczył bez
zająknięcia, że ma wrogów, ludzi zawistnych, zazdroszczących mu kariery. Miałam klucz od
jego pracowni... Znał mnie, wiedział, że moja ambicja, tym bardziej po takich anonimach, nie
pozwoli mi pilnować go.
- Nigdy nie odwiedzała go pani w pracowni?
- Dziwne, prawda? Aż nieprawdopodobne, ale tak było rzeczywiście. Uważałam, że
każdemu należy się poszanowanie jego wolności, jego odrębności... miałam zaufanie, a
później doszedł do tego nieuświadomiony w pełni lęk. Żeby się nie przekonać, żeby nie
stwierdzić prawdy, która będzie oczywista i nieodwracalna... która połamie moje życie, moje
złudzenia. To nie były skonkretyzowane przypuszczenia, to jakiś daleki krąg
podświadomości. Nie umiem panu tego wyjaśnić. Poza tym, no cóż? Byłam tak pewna swojej
wartości, swoich zalet - skrzywiła się z ironią - że nie przyszło mi do głowy, aby mężczyzna
mógł tego nie cenić. Za późno przekonałam się, że byłam z tym wszystkim śmieszna,
napuszona, sztuczna. Ten człowiek miał mnie za dość głupią, ponieważ nie poznałam się na
jego nędznych gierkach starych jak świat.
- Została pani urażona, może zbyt surowo osądza pani tego człowieka? - wtrącił
major. - Podobnie jak zbyt bezkrytycznie przyjmowała go pani poprzednio.
- Nigdy nie przyjmowałam go bezkrytycznie - zaprotestowała gwałtownie - lecz
oceniałam go na podstawie tej wiedzy o nim, którą dostarczała mi codzienna obserwacja, a on
był w stosunku do mnie po prostu inny. Nie wiem kiedy był prawdziwy. Myślę, że już sam
nie wiedział, tak się skutecznie załgał - zaciągnęła się mocno papierosem, - Wiedziałam, że to
człowiek lekkomyślny, niepraktyczny, że z tego powodu wikła się w różne przykrości,
człowiek popędliwy, trochę lekkoduch, ale szczery, mający jak najlepsze intencje.
Tymczasem wszystko to było kłamstwem, pozorami stwarzanymi na mój użytek. I jak widzę
teraz, nawet niezbyt wysilał się na stwarzanie tych pozorów. Boże! Za jaką strasznie głupią
on mnie miał.
Major pomyślał, że Monika Vessal najbardziej nie może darować Ordonowi tego, że
nie osłonił jej wystarczająco przed prawdą.
-... w grudniu po raz pierwszy zadzwoniła do mnie Ilona Opałko. Pytała o Igora. W
bardzo uprzejmej formie prosiła mnie, abym powtórzyła mu, że ma do niego pilną sprawę.
Igor poprzednio wspominał mi o pani Opałko - mówił o niej entuzjastycznie, w samych
superlatywach - coś jej tam projektował, ona była niezwykle uczynną, bezinteresowną osobą,
rewanżowała mu się dostarczaniem zamówień. Telefony od pani Opałko zaczęły powtarzać
się codziennie.
- Mówiła pani o nich Ordonowi?
- Oczywiście. Wyjaśnił mi, że jest mu nie na rękę spotkanie z tą osobą, ponieważ nie
otrzymał jakiegoś preparatu potrzebnego mu do wykonania projektu dla fabryczki pani
Opałko, że jest bardzo zajęty... Obiecał, że sam do niej zadzwoni. Przez jakiś czas pani
Opałko nie telefonowała do mnie. Byłam przekonana, że Igor wykonał i oddał zamówienie.
Któregoś dnia zjawiła się u mnie pani Opałko osobiście.
- Czy Ordon był w domu podczas jej wizyty?
- Nie. On rzadko bywał w domu... - Wyjaśniła, że nie chodzi o żaden projekt, tylko o
zwrot sumy, którą Igor od niej pożyczył. Nie może go spotkać, zaczął jej od pewnego czasu
unikać. Była zrozpaczona, ponieważ pieniądze, które pożyczyła Igorowi, stanowiły jej
fundusz na surowce. Jednym słowem groziło jej unieruchomienie przedsiębiorstwa.
Przepraszała za wciąganie mnie w sferę interesów, w których nie brałam udziału i na których
się nie znam, ale powiedziała: wydaje mi się, że jest pani jedyną osobą, która ma wpływ na
Igora i z którą on się liczy. Jak dalece nie zdawałam sobie sprawy z rodzaju jego interesów
przekonałam się dopiero wtedy. Było mi niesłychanie przykro, że przez lekkomyślność Igora
- jeszcze wtedy uważałam, że to lekkomyślność - życzliwy człowiek został uwikłany w
przykrość... W moich normach współżycia z ludźmi nie było miejsca na przypuszczenia, że
można pożyczki nie zwrócić. Już sam fakt, że wierzyciel zmuszony został do upominania się
o należność, był dla mnie niesłychanie przykry. Wstydziłam, się, usiłowałam wytłumaczyć
Igora i zapewnić ją, że pieniądze niewątpliwie zostaną zwrócone i to szybka. Chciałam jej
zwrócić a conto długu pięć tysięcy złotych. Dla mnie była to znaczna suma. Pani Opałko z
politowaniem pokiwała głową, gdy zaproponowałam jej te nieszczęsne pięć tysięcy złotych.
- Czy te pięć tysięcy otrzymała pani od Ordona? Monika Vessal zarumieniła się
gwałtownie.
- Nie - powiedziała sucho - to były resztki honorarium za ostatnio opublikowaną moją
pracę naukową.
- Czy Ordon dawał pani wystarczające sumy pieniędzy na dom?
Kobieta umknęła spojrzeniem gdzieś w bok.
- To nie należy do rzeczy - ucięła stanowczo. Major zrozumiał, że Igor Ordon nie
łożył na dom.
- Ile był winien pani Opałko? Zdaje się przerwałem pani? - wrócił do poprzedniego
tematu.
- Czterysta tysięcy złotych... Moje pięć tysięcy było przy tej sumie żałosne. Pani Ilona
zrozumiała, czemu dała wyraz, że ja nie mam pojęcia o rodzaju interesów, jakie prowadzi mój
mąż i już wiedziała - więcej niż ja w tamtej chwili - że mój wpływ na Igora to mit; że nic jej
nie będę mogła pomóc w odzyskaniu tych pieniędzy.
- Uwierzyła pani na słowo w tę sumę? Może to była mistyfikacja?
- Nie. Ta kobieta mówiła prawdę.
- Powiedziała pani Ordonowi o jej wizycie?
- Oczywiście. Stwierdził chłodno, że pani Opałko jest oszustką, że się na niej zawiódł,
że to prawie złodziejka. Otóż on rzekomo odkrył jakieś tworzywo ceramiczne o niesłychanie
atrakcyjnych właściwościach, które ona rzekomo sobie przywłaszczyła. Więc on nie ma
zamiaru oddać jej ani grosza. Zwróciłam mu uwagę, że gwałtownie zmienił zdanie o tej
kobiecie. Byłam bardzo niemile zaskoczona tymi diametralnie różnymi opiniami. Był to dla
mnie sygnał, który zmusił mnie do działania. Postanowiłam wtedy, bez względu na
konsekwencje, już o wszystkim się dowiedzieć, ponieważ w tej chwili zsumowały mi się
okruchy wiadomości, te wszystkie anonimy, półsłówka niektórych znajomych i zrozumiałam,
że mój mąż ma co najmniej dwa, i to bardzo różne, oblicza. A poza tym miałam jeszcze
rozpaczliwą nadzieję, że to wszystko nieprawda i bardzo chciałam uwierzyć w to co on
mówił, ale... już nie mogłam mu zaufać. Szukałam potwierdzenia na zewnątrz. Mam
zaprzyjaźnionego adwokata, zleciłam mu tę sprawę... Gorąco odradzał. Później zrozumiałam,
że po prostu litował się nade mną.
- Nie można sądzić człowieka na podstawie plotek - bez przekonania mruknął major.
- Niestety, to nie były plotki. Ten adwokat to ze wszech miar przyzwoity człowiek.
Zebrał wiadomości, dokumenty... no i runęła na mnie lawina faktów.
- Cóż to za fakty?
- Niewątpliwie zna je pan lepiej ode mnie. Więzienie za kradzież, niesolidność, długi,
komornik, długi, komornik. Pożyczki - o wiele przekraczające jego możliwości zwrotu,
zaciągane przeważnie u kobiet. Pracownia kupiona za pieniądze pani Opałko, pożyczki u pani
Opałko, flamandzki gobelin od pani Opałko. Byłam przekonana, że to jego kochanka.
Lekkomyślna kobieta, która pozwoliła się bezczelnie wyzyskiwać...
Major pomyślał, że Monika Vessal również dała się wyzyskiwać - tyle że forma była
odmienna i że ona dotychczas nie zdaje sobie z tego sprawy.
- Pani z nią rozmawiała na ten temat? - zapytał.
- Tak. Twierdziła, że nigdy nic nie łączyło jej z Igorem poza ceramiką i interesami
pieniężnymi.
- Kiedy pani dowiedziała się o tym wszystkim?
- Trzeciego stycznia.
- Tego dnia zerwała pani z Ordonem?
- Tak. Wstąpiłam do pracowni i zażądałam zwrotu kluczy od mego mieszkania.
- Nie wyjaśniła pani przyczyn zerwania? I on nie interesował się powodami?
- Przyjął to zwyczajnie.
- Więc trzeciego stycznia była pani w pracowni Ordona, tak? Tam pani z nim
rozmawiała.
- Tak, o ile można nazwać to rozmową - zauważyła z wymuszonym uśmiechem.
- Czy ktoś był jeszcze w pracowni oprócz was obojga?
- Nikogo.
- O której pani wyszła z pracowni?
- Nie pamiętam. Wchodziłam jak w niedobrym śnie. Chyba było późno... bo kawiarnie
były już zamknięte, chciałam gdzieś usiąść, odetchnąć, byłam zmęczona. Szłam przez miasto
jak przez pustynię...
- Co pani robiła dalej?
- Wróciłam do domu... Stanowczo było coś niedobrze z moim stanem nerwów. Jakieś
rozdwojenie osobowości. Jedna część dążyła do unicestwienia. Zwyciężył nawet nie
rozsądek, a poczucie śmieszności. Docent Monika Vessal po zawodzie miłosnym otworzyła
gaz. Niesmaczne, jak z brukowego romansu. Ten człowiek uwikłał mnie w takie sytuacje.
Wszędzie albo świństwo, albo łzawy melodramat. Spakowałam plecak i uciekłam... do
Zakopanego.
- O ile dobrze zrozumiałem, to nie spała pani całą noc z trzeciego na czwartego
stycznia. Po opuszczeniu pracowni Ordona, przez kilka godzin bez celu błądziła pani po
mieście. Następnie przyszła pani do domu, spakowała plecak i ledwo zdążyła na poranny
pociąg. Tak?
- Dobrze pan zrozumiał - Monika zachowała się już powściągliwie, odpowiadała
bardzo chłodno, spokojnie.
- Kto może to potwierdzić? Może pani kogoś spotkała, rozmawiała z kimś tamtej
nocy?
- Nie. Brak mi świadków. Jeżeli moje słowo jest niewiarygodne... - rozłożyła dłonie w
geście bezradności.
- Lubi pani czerwone Bordeaux?
- Nie mam szczególnego upodobania do wina i w ogóle do alkoholu. Nigdy nie byłam
koneserem.
- Gdy weszła pani do pracowni Ordona, nie zauważyła pani butelki z czerwonym
Bordeaux?
- Nie. Zły nastrój i sprawa, którą musiałam rozwiązać nie usposabiały do tego rodzaju
obserwacji. Wiem tylko tyle, że Igor bardzo chętnie pił wino tej marki, zresztą nad wyraz
chętnie pił także inne trunki... Bardzo lubił alkohol i to w każdej postaci.
- Pani miała klucze od pracowni Ordona?
- Miałam. Ale to stare klucze od lokalu, który mieścił się jeszcze w baraku... Od
nowego nie miałam...
NOTATKI MAJORA KOROSZA:
1. Monice Vessal brak alibi.
2. Miała dostęp do trucizny.
3. Nagły wyjazd do Zakopanego, usiłowanie samobójstwa, majaczenie podczas
gorączki - poszlaki wątpliwe.
4. Motywy zabójstwa mogłyby być dość silne: Monika Vessal jest niesłychanie
ambitna. Ordon śmiertelnie zranił jej dumę, zawiódł zaufanie. Takich rzeczy nie zapomina
się. Została oszukana i bardzo dotkliwie to odczuła.
Czy jest ona zdolna do zamordowania na zimno, z premedytacją? Czy mogła działać z
chłodną rozwagą, z jaką niewątpliwie zamordowano Ordona? Czy psychicznie sprawna, aby
usunąć ślady?
UWAGA: Służba X ustaliła, że Monika Vessal zbierała wiadomości na temat Ordona
w listopadzie ub. roku, a więc na długo przed dniem trzeciego stycznia!
VIII. ILONA
Ilona Opałko przyjęła majora w swej willi na Saskiej Kępie. Wprowadzony przez
służącą czekał chwilę w gabinecie zanim nadeszła pani domu.
Inaczej ją sobie wyobrażał. Właściwie nie uświadamiał sobie, nie zastanawiał
dotychczas, co sobą reprezentuje i jak wygląda ta kobieta, natomiast w podświadomości
utrwaliły się obrazy nakreślone przez Ewę i Monikę Vessal, informacje zebrane skrzętnie
przez Cieślika, komentarze ludzi z jej otoczenia rysowały inną znowu, zupełnie odmienną
kobietę.
Inspektor przekonał się jeszcze raz, że prawie każdy człowiek widzi drugiego
człowieka na swój sposób, inaczej go ocenia, różnie interpretuje jego postępowanie,
charakter, zwyczaje. Wszystko to dzieje się w ścisłej zależności od jego własnego
postępowania, charakteru, poglądów i innych cech składających się na konkretną osobowość.
Szczupła, smagła, bardzo piękna kobieta o kruczoczarnych, gładko zaczesanych
włosach upiętych w ciężki węzeł, powitała go energicznym, prawie męskim uściskiem dłoni.
Usiadła naprzeciw majora. Jej drobna figura ginęła w wielkim obitym skórą, klubowym
fotelu.
Inspektor pomyślał, że ciężkie masywne meble, całe to surowe wnętrze, podkreśla
wdzięk filigranowej sylwetki gospodyni.
- Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Ordona. Pani go znała, prawda?
Ilona zmierzyła majora żywymi, czarnymi oczyma. Uniosła brwi.
- Znała? - w jej niskim głosie zabrzmiała nutka Ironii. - Żyłam z Ordonem,
mieszkałam z nim, panie majorze... - umilkła na chwilę, nerwowym gestem drobnej dłoni
strzepnęła niewidoczny pył z mohairowego swetra. - Był czas, że go kochałam - stwierdziła. -
Niemłoda kobieta, niby osoba poważna, która już powinna znać życie i jego prawa... a tu
nagle miłość. Groza! - Ilona powiedziała to takim tonem, jakby chciała ubiec kpiny ze swojej
późnej miłości. - Ale pan zdaje się przyszedł po rzeczowe informacje. Słucham?
- Kiedy pani była ostatni raz w pracowni Ordona?
- Trzeciego stycznia - odpowiedziała bez namysłu.
- W jakim celu?
- A w jakim celu odwiedza się kochanka? - udała zdziwienie.
- Albo pani jest niekonsekwentna, albo źle zrozumiałem to, co pani powiedziała przed
chwilą...
- Cóż ja takiego powiedziałam? - znów to nieszczere zdziwienie.
- Odniosłem wrażenie, że pani sprawy z Ordonem jako bliskim mężczyzną zostały
zakończone...
- Niezupełnie. Tylko ułożyły się inaczej - wyjaśniła lekko. Po prostu przestaliśmy ze
sobą mieszkać.
- Chciałbym wiedzieć dlaczego przestaliście ze sobą mieszkać? Co wpłynęło na tę
decyzję?
- Czy to ważne z punktu widzenia śledztwa jakie pan prowadzi?
- Proszę mi wierzyć, że to nie są moje prywatne zainteresowania - chłodno stwierdził
major.
- Pan oczywiście rozmawiał już Moniką Vessal, Barbarą Ordonową i tym małym
ścierwem, Ewą? - gniewnie ściągnęła brwi.
Major potwierdził skinieniem głowy.
- No... to już pan wszystko wie. Po co panu potrzebna jest moja relacja? Może mi pan
wierzyć, że mam dość upokorzeń... Nie trzeba mi więcej. Moje opowiadanie nic nie wniesie
do pańskiego śledztwa, a mnie przysporzy wiele przykrości.
- One niewiele mówiły o pani. Poza tym właśnie po pani relacji wiele oczekuję. Jest
pani osobą rozsądną, energiczną. Proszę mi nie utrudniać i tak już niełatwego zadania.
Ilona niecierpliwie bębniła palcami po krawędzi stolika, uporczywie przyglądała się
majorowi, jakby chciała wysondować jego zamiary.
- Z tym moim rozsądkiem nie jest tak zupełnie dobrze, panie majorze - po raz
pierwszy roześmiała się szczerze. - Sama do niedawna wierzyłam, że wszystko może mnie
opuścić, poza rozsądkiem, tymczasem... Jestem skłonna teraz twierdzić, że tam, gdzie się
zaczynają sprawy męskodamskie, definitywnie kończy się rozsądek. I nic tu nie pomoże ilość
przeżytych lat, doświadczenia własne i cudze... Człowiek jest świeży i absolutnie głupi. To
wszystko nie jest jeszcze katastrofą, jeżeli partnera również opuści rozsądek. Nieszczęście
zaczyna się dopiero wtedy, gdy druga strona pozostanie rozsądna, a jeszcze gorzej, gdy
wyrachowana. Mój brak rozsądku zaczął się z chwilą, gdy pozwoliłam nazywać się Iloną.
Właściwie nazywam się Wacława. Wacława Opałko. Brzmi to po ludzku i niepretensjonalnie.
Ilona Opałko? - słyszał pan takie zestawienie? - błysnęła w uśmiechu białymi zębami. - Otóż
snobizm pana Ordona nie mógł znieść takiego imienia jak Wacława. No bo jak? Wacia? To
trąciło dworską kuchnią, czy ja wiem? Kredensem i czworakami tego osławionego pałacu, z
którego rzekomo wywodził się mój bohater...
- Kiedy pani zaczęła powątpiewać w istnienie tego pałacu?
- Nigdy w to nie wierzyłam, ale nie przeszkadzał mi drobny snobizm Igora. Ponieważ
jestem wyrozumiała i dość tolerancyjna dla ludzkich śmiesznostek, słabości... Tym bardziej
że poza snobizmem i pociągającą aparycją, Ordon coś reprezentował - tak mi się wówczas
wydawało.
- W jakich okolicznościach poznała go pani?
- W knajpie, proszę pana, w knajpie - powiedziała z ironią.
Major pomyślał, że ta kobieta bardzo boi się śmieszności.
-... poszukiwałam wtedy współpracy zdolnego ceramika. Chodziło o produkowanie na
eksport pewnego bardzo poszukiwanego przez zagranicę gatunku ozdobnej okładziny
ceramicznej, która daje duże efekty kolorystyczne. Oceniłam - i słusznie - że moja cegielnia
może z powodzeniem to produkować. Ponieważ nie da się wytwarzać tej okładziny na skalę
przemysłową - niezbędne są do tego pewne prace wykonywane ręcznie, mogłam otrzymać
zamówienia państwowe na bardzo korzystnych warunkach, ale konieczne było
zaangażowanie dobrego ceramika. Znajomi polecili mi Ordona. I tak się zaczęło... Już
podczas pierwszej kolacji zorientowałam się, że facet zna się na swoim rzemiośle. Bez trudu
uzgodniliśmy warunki. Ale on, na moje nieszczęście, był poza tym efektownym mężczyzną, a
przy tym „nieszczęśliwym”! - teatralnym gestem uniosła dłonie do góry. - Proszę pana, proszę
pokazać kobietę, której nie wzruszy taka lawina nieszczęść.
Artysta - nie mający pojęcia o interesach i sprawach pieniężnych... brak pieniędzy,
potrzebnych na leczenie niekochanej już od dawna, ale śmiertelnie chorej żony,
przebywającej w sanatorium w Szwajcarii... Ogromne sumy, jakie to leczenie pochłania.
- Chodzi o doktor Vessalową? Potwierdziła skinieniem głowy.
- Rzeczywiście przebywała w Szwajcarii?
- Rzeczywiście. Tylko że nie śmiertelnie chora na raka, a na stypendium państwowym.
O tej subtelnej różnicy dowiedziałam się znacznie później. Widzi pan, morał z tego taki: że
jeżeli się ma męża dziwkarza i żigolaka, to nie należy zajmować się pracą naukową, a już w
żadnym wypadku wyjeżdżać na kilkumiesięczne stypendia za granicę.
- Pani nie powiedziała doktor Vessal o tym, co łączyło panią z Ordonem?
- Po co? - wzruszyła ramionami. Byłoby to niepotrzebnym okrucieństwem w stosunku
do tej kobiety. Myślę, że i tak to, co się. dowiedziała o swoim mężu przekroczyło jej siły.
Wyznaję zasadę: nie krzywdzić. A ta wiadomość byłaby dla niej bolesna - tak sądzę.
- A co pani myśli o Ewie?
- Małe ścierwo - powiedziała beznamiętnie. - Chociaż?... zawahała się - to nie w pełni
jej wina. To Ordon zamordował w niej człowieka. Była bardzo młoda, gdy dostała się w jego
ręce... On ukształtował z niej człowieka, a raczej anty człowieka, który w tej chwili zdolny
jest absolutnie do wszystkiego...
- Czy sądzi pani, że Ewa zdolna byłaby zamordować Ordona?
- Proszę mnie źle nie zrozumieć - zastrzegła się z pośpiechem. - Ja nic nie sugeruję.
Chciał pan znać mój pogląd na tę dziewczynę, więc go pan usłyszał. Ale nie jest to
równoznaczne z rzucaniem na nią podejrzeń.
- A więc co to znaczy, że zdolna jest do wszystkiego? Gdzie pani zakreśla granicę jej
możliwości i braku oporów moralnych?
- Pan to skwapliwie podchwycił. Za skwapliwie, panie majorze - broniła się Ilona. -
Być może zaważył tu brak precyzji w moim określeniu, ale w żadnym wypadku nie znaczy
ono, że posądzam Ewę o zamordowanie Ordona. W ogóle o zdolność zamordowania
kogokolwiek.
- Więc proszę o uściślenie swego poglądu na Ewę.
- Mój pogląd może być bardzo subiektywny. Mogę się mylić, ponieważ w stosunku do
mnie ta dziewczyna była bardzo fałszywa. Pomagała Ordonowi wprowadzać mnie w błąd...
Kłamała podobnie jak i ten... debilny rajfur, Aniołek... - zamilkła nagle. Głęboko zaciągała się
papierosem, namyślała się nad czymś z przyklejonym do twarzy, ironicznym grymasem.
- Zapewne zna pan określenie: madchen fur alles? - podjęła po chwili. - Otóż Ewa
spełniała u Ordona obowiązki takiej dziewczyny do wszystkiego i to bez przenośni... A więc
pomagała również oszukiwać...
- Ordon zaproponował pani małżeństwo?
- Nie - zaprzeczyła żywo. - Posądza pan mnie, że zgodziłabym się wydać wyrok na
śmiertelnie chorą kobietę? Wierzy pan w utarty pogląd o kobietach, że nie mają żadnych
skrupułów względem siebie, jeżeli między nimi stanie mężczyzna? Prawdopodobnie pan nie
uwierzy, ale ja miałam takie skrupuły.
- Nie rozumiem pani. Przecież Ordon nie był związany prawnie z Moniką Vessal.
- Ale mnie powiedział, że ona jest jego żoną. Wyobrażałam sobie czym byłby dla niej,
w tej dalekiej Szwajcarii, pozew rozwodowy. Nie chciałam czuć się odpowiedzialna za
przyśpieszenie śmierci kobiety, która nic nie zawiniła. Sama również nie czułam się winna, że
właśnie tak splotły się nasze losy. Nie przyszło mi tylko do głowy, że to wszystko jest
obrzydliwą mistyfikacją, fałszem wymyślonym w celach wyłącznie merkantylnych. Widzi
pan, miałam opinię zamożnej kobiety... Teraz wiem, że gdybym była bardzo zamożna
mogłabym kupić pana Ordona, łącznie z jego wątpliwymi przekonaniami - to nie przesada -
co oczywiście nie przeszkadzałoby mu robić dokładnie to samo, co dotychczas. Całe
szczęście, że miałam jednak za mało pieniędzy jak na jego apetyty.
- Ile od pani pożyczył?
- Sto tysięcy na leczenie żony, ponad dwieście tysięcy na kupienie i urządzenie
pracowni, która miała zapewnić mu właściwy start do zarobków umożliwiających mu
zwrócenie długów.
- Ten flamandzki gobelin to również prezent od pani? Śniadą twarz kobiety powlókł
ciemny rumieniec.
- Tak, to prezent ode mnie - przytaknęła.
- Czy pracownia nie była również pomyślana jako prezent?
Gwałtownie zaprzeczyła.
- Ma pani dowody?
- Mam weksle na około czterysta tysięcy złotych, ale podpisane bez żyrantów.
Wówczas traktowałam wszelkie pokwitowania jako czczą formalność i dowód... drażliwości
Ordona w sprawach pieniężnych... Sam zaproponował mi te pokwitowania...
- Dochodziła pani długów?
- Oczywiście. Stąd moje wizyty w pracowni... Jako że nasza wielka miłość trwała
dotąd, dopóki pożyczałam mu pieniądze - zakpiła.
- Dlaczego nie dochodziła pani wierzytelności przez komornika?
- Po prostu wstydziłam się. Nie chciałam rozgłosu. Wie pan, jaki byłby komentarz?
Głupia, podstarzała kobieta, która dochodzi długów u swego byłego utrzymanka. O jakich
długach może być mowa w takiej konwencji. Płaciła mu za określone usługi!... - Ilona z
trudem powstrzymywała łzy wściekłości i upokorzenia. - Nawet pan wyraził wątpliwość co
do pożyczki na kupno pracowni...
- Nie chciałem pani dotknąć - tłumaczył się major - ale moja wiedza o
najdrobniejszych szczegółach życia tego człowieka musi być możliwie ścisła, stąd te drażliwe
pytania.
Ilona już opanowała się, siedziała spokojna, czujna z nieodłącznym ironicznym
grymasem na bardzo pięknej twarzy.
- Wydaje mi się, że pani przesadza - podjął major - co do rozgłosu, jaki mógłby
powstać przy dochodzeniu wierzytelności. Wiedziałby o tym komornik, pani i Ordon... Więc
gdzie tu miejsce na rozgłos? Przypuszczam, że w interesie samego Ordona nie leżało
rozgłaszanie tego typu informacji o sobie samym, nie było powodów do chluby.
Wykorzystywanie takiej sytuacji nie przysparza szczególnej chwały mężczyźnie, zaręczam
pani. I Ordon doskonale o tym wiedział.
- Możliwe, nie będę się z panem o to sprzeczała. Dla mnie jednak - a decydowało tu
wyłącznie moje odczucie - była to rzecz niewykonalna - stwierdziła chłodno.
- Czy wyłącznie z tych powodów, jakie pani przytoczyła przed chwilą?
Kobieta żachnęła się mimo woli - chciała odpowiedzieć, ale przerwała w pół słowa.
Mierzyła majora uważnym spojrzeniem.
- Podejrzewa pan również inne powody, panie majorze? - zapytała po chwili
bezbarwnym, zmęczonym głosem. Głębiej zapadła w za wielki dla niej skórzany klubowiec.
Jej filigranowa postać w tym zestawieniu wyglądała krucho i zupełnie bezradnie.
- Jeżeli pan wie - powiedziała - to proszę powiedzieć. Nie może mi pan brać za złe, że
chciałam to przemilczeć... Przecież muszę się bronić - zawołała rozpaczliwie - już nie tylko
przed zupełnym bankructwem, ale przede wszystkim przed posądzeniem o tę jego okropną
śmierć! Nie trzeba być bardzo domyślnym, aby wiedzieć, w jakim celu pan ze mną
rozmawia... Jest pan przekonany, że miałam powody, aby go zabić. Nie wiem jakie jeszcze
fakty świadczące przeciw mnie chowa pan w zanadrzu i czy w końcu potrafię się
wytłumaczyć, że nie mam nic wspólnego z zamordowaniem Ordona. Mimo że biorąc
obiektywnie miałam sto, a nie jeden powód, aby go zabić... Więc niech pan już powie... -
poprosiła z rezygnacją.
- Szantażował panią? Skinęła głową.
- Czy to są fotokopie finansowych obrotów pani przedsiębiorstwa? - major położył
przed nią fotografie kart księgi buchalteryjnej znalezione w pracowni Ordona.
Znowu potwierdzający ruch głową.
- Prowadziła pani podwójną buchalterie i Ordon dowiedział się o tym - rozumiem. O
ile wiem, pani przedsiębiorstwo wykonuje zamówienia na eksport, a przy tym są znaczne ulgi
podatkowe, więc po co fałszowała pani rzeczywiste dochody?
- Eksportowe zamówienia wykonuję dopiero niedawno - wyjaśniła - i teraz moje
rozliczenia są prowadzone rzetelnie. Ten wykaz obrotów pochodzi z poprzedniego okresu,
widzi pan, ewentualny domiar, jaki mogłabym otrzymać za tamte lata, mógł wynieść jakieś
trzy miliony złotych. W mojej obecnej sytuacji finansowej nie wytrzymałabym zapłacenia tak
wielkiej sumy. Gdyby ten domiar nie przyszedł jeszcze przez pół roku... to już by mi go nie
nałożono. A to w dużej mierze zależało od Ordona...
- On wiedział kiedy upływa dokładny termin wygaśnięcia tego domiaru?
- Wiedział i chciał wymusić na mnie rozliczenie się ze wszystkich swoich
wierzytelności względem mnie. Zdawał sobie sprawę, że gdy termin minie, a ja będę miała
rozwiązana ręce, to nie daruję mu ani złotówki. Że jeżeli nawet nie odzyskam pełnej sumy,
jaką był mi winien... to zniszczę go dokładnie i konsekwentnie, że zrobię wszystko aby
zaprowadzić go za kraty... On lekceważył mnie jako ewentualnego przeciwnika, to
wypływało z jego mentalności. Przy całym swoim braku skrupułów, łajdactwie i
okrucieństwie nie potrafił przewidywać. Nie potrafił patrzeć dalej niż na trzy dni naprzód.
Odległość w czasie powiedzmy trzech miesięcy, wydawała mu się wiekiem i nie zaprzątał
sobie wyobraźni co będzie później...
- W jaki sposób chciała go pani zaprowadzić za kraty? - uśmiechnął się pobłażliwie
major. - Nasze ustawodawstwo nie przewiduje więzienia za długi - zauważył, że jego
uśmieszek zdenerwował panią Ilonę.
- Oprócz wszystkich pięknych cech jakie wymieniłam, był to jeszcze pospolity
złodziej - powiedziała z pasją. - Już miał jeden wyrok za kradzież, na pewno doskonale pan o
tym wie.
- Okradł panią? - zdziwił się major. Skinęła głową.
- Co ukradł? Czyżby ten piękny gobelin? - zapytał z niedowierzaniem.
- Z gobelinem historia wygląda nieco inaczej - w każdym razie nie zrobiłam mu z
niego prezentu, jak o tym mówiłam poprzednio.
- Więc co pani ukradł?
- Biżuterię.
- Co to była za biżuteria?
- Lokatki. Orientuje się pan, prawda?
- Interesuje mnie jej dokładny wygląd, proszę określić co to za precjoza, ich kształt,
wartość - nalegał major.
- Czy pan tam coś znalazł? - zapytała z zainteresowaniem.
- Proszę odpowiedzieć na moje pytanie - zażądał major.
- Zdaje się, że daję panu wspaniałe atuty przeciwko sobie - powiedziała z
determinacją. - Było to pięćset dolarów w złocie i osiem nieoprawionych kamieni -
szmaragdów. Łącznie sześćdziesiąt karatów, jeden blauwais trzydziestokaratowy oprawiony
w platynę - to wszystko.
- W jakich okolicznościach Ordon skradł pani te klejnoty?
- Przez pewien czas miał klucze od mego mieszkania, razem mieszkaliśmy.
- Pani powiedziała mu o tych walorach? Wiedział, gdzie je pani przechowuje?
- Nie mówiłam mu wcale o ich istnieniu. Przechowywałam to w biurku, musiał je
zauważyć, gdy otwierałam szufladę - tak sądzę. Nie zachowywałam przy nim specjalnych
ostrożności.
- Więc splądrował pani biurko?
- Wyłamał zamek.
- Jest pani pewna, że to Ordon? Przecież pani gosposia również ma klucze, nie
zastanawiała się pani nad tym? Poza tym mógł to zrobić jeszcze ktoś inny. Ostatecznie
szuflada biurka to żadne zabezpieczenie. Czy to nie uraza podyktowała pani podejrzenie?
- Nie. Moja gosposia jest absolutnie uczciwym człowiekiem - stwierdziła z
przekonaniem. - Może mi pan wierzyć, okradł mnie Ordon. Mam na to jeszcze inne dowody.
- Jakie to dowody?
- Dowiedziałam się, że dwóch wierzycieli - groźnych dla niego spłacił dolarami w
złocie. To były moje pieniądze.
- W jakich monetach miała pani te pięćset dolarów?
- Dwadzieścia monet po dziesięć dolarów, reszta po dwadzieścia.
- Rozmawiała pani z nim o tej kradzieży?
- Oczywiście nie przyznał się. Udał obrażonego. Posłużyło mu to za pretekst do
zerwania ze mną kontaktów.
- Kiedy okradziono panią?
- Około trzech miesięcy temu..
- Jeszcze przed trzema miesiącami miał klucze od pani mieszkania? - zdziwił się
major.
- Już nie miał, ale tego dnia sama mu je dałam. Byłam bardzo zajęta w
przedsiębiorstwie... Potrzebowałam pewnych wzorów, które zaprojektowałam poprzedniego
dnia. Zaofiarował się, że je przywiezie, nawet byłam mu wdzięczna. I wtedy ukradł.
- Jeszcze nie straciła pani do niego zaufania? - nie mógł uwierzyć major. - Po
szantażu? Jeżeli człowiek jest zdolny do szantażu, to niewątpliwie, w sprzyjających
okolicznościach i do kradzieży.
- Szantaż zaczął się po tej kradzieży. Gdy zagroziłam mu, że zawiadomię milicję,
odpowiedział szantażem.
- A kiedy ukradł ten flamandzki gobelin?
- On go nie ukradł - zaprzeczyła stanowczo. - W czasie, gdy przyjaźniliśmy się
pożyczyłam mu tę tkaninę. Kiedyś się nią zachwycił - rzeczywiście to wyjątkowo piękny i
rzadki gobelin. Więc pożyczyłam mu - w pracowni potrzebna była zasłona, a na odpowiednią
brak było środków. Oczywiście, nie było mowy o podarowaniu. Ostatnio nie chciał go
zwrócić, twierdząc najbezczelniej, że uważał go i uważa za prezent.
- Esteta - mruknął major. - Po co w ogóle nabyła pani tę tkaninę?
- To było pomyślane jako źródło gotówki, gdy zajdzie konieczna potrzeba
natychmiastowego jej uzyskania.
- Nie prościej byłoby te trzysta tysięcy - zdaje się tyle kosztował - ulokować w PKO?
- Pan zapomina o grożącym mi domiarze - westchnęła. - Wolałam na wszelki
wypadek nie ujawniać swego stanu posiadania.
- Dolary i kamienie nie stanowiły lepszej lokaty, niż ta kłopotliwa tkanina, na którą
chyba raczej trudno znaleźć amatora, biorąc pod uwagę, że trzeba na to znawcy, będącego
jednocześnie człowiekiem bardzo zamożnym?
- Myli się pan, majorze. Otóż sprzedanie bez straty kamieni i walorów jakie
posiadałam, a szczególnie kamieni o takiej wadze, nastręcza trudności, nie mówiąc już o
kłopotach związanych z ich sprzedażą. Tymczasem ten gobelin w każdej chwili zakupi
muzeum. Ten przedmiot nie był obliczony na prywatnego odbiorcę.
- Od kogo kupiła pani ten gobelin?
- W Desie, mam na niego pokwitowanie sprzedaży.
- Kto widział u pani klejnoty i walory w złocie? Może przynajmniej pani komuś
mówiła o ich posiadaniu?
- Nikt nie widział i nikomu nie mówiłam. To nie jest wiadomość z którą się człowiek
obnosi.
- W jakich okolicznościach je pani kupiła?
- Orientuje się pan, że nie w państwowym sklepie. Kupiłam od handlarza.
- Zna pani tego handlarza? Może go pani wskazać?
- Co z tego, że znam - powiedziała niechętnie. - On się nie przyzna do żadnej
sprzedaży, przecież stwierdzenie takiej transakcji, to dla niego kryminał. Nie, nie mam
świadków.
- Mam wątpliwości, czy te klejnoty w ogóle istniały - stwierdził major.
- W jakim celu miałabym to wymyślać? - zapytała bez obrazy.
- Powiedzmy, że istniały - zgodził się major. - A więc jest człowiek, który pożyczył i
nie oddaje pani około pół miliona złotych, zatrzymuje cenny gobelin stanowiący pani
własność, kradnie pani walory i kamienie, stanowiące plus minus sumę około dwóch
milionów złotych, brutalnie panią szantażuje, usiłuje to wszystko bezkarnie przywłaszczyć, a
pani, przy całej swojej energii i przedsiębiorczości, nie decyduje się na zawiadomienie
milicji? Powiedzmy, że musiałaby pani zapłacić ten domiar po ujawnieniu całej afery, ale
miałaby pani satysfakcję, że aferzysta został unieszkodliwiony i ukarany, no i niewątpliwie
odzyskałaby pani jeżeli nie całą, to poważną część swojej własności.
- Pan oczywiście doskonale wie, dlaczego - kobieta skuliła się na swoim fotelu.
- Pragnę otrzymać wyjaśnienie od pani.
- Już nawet nie chodziło mi o zapłacenie tego domiaru, tylko o konsekwencje moich
fałszerstw... W tej chwili moja sytuacja finansowa nie wygląda już tak tragicznie, ale był czas,
nie tak znowu odległy, gdy nie miałam pieniędzy, aby zapłacić należności za surowiec...
Byłam zmuszona pozaciągać pożyczki. A więc nie mogłabym zapłacić domiaru, za tym
mogło iść cofnięcie licencji i niewątpliwe odebranie pozwolenia na prowadzenie
przedsiębiorstwa. Jeżeli dodam do tego sprawę sądową za przestępstwo finansowe i
dewizowe, to jest wystarczająco jasne, dlaczego nie zwróciłam się do władz.
- Zna się pani na budowie i obsłudze pieców ceramicznych? - zmienił temat major.
- Znam - przymknęła powieki. - Jestem z zawodu inżynierem ceramikiem.
- Używa pani w produkcji cyjanków?
- Oczywiście, mam je u siebie w zakładzie. Potrzebne są do pewnych analiz
chemicznych, niezbędnych przy produkcji ceramiki.
- Lubi pani czerwone Bordeaux?
Podniosła na majora znękane oczy. Ruchem śmiertelnie znużonego człowieka zrobiła
nieokreślony gest dłonią.
- Trudno mi stwierdzić czy lubię, ale kupuję je od czasu do czasu. Nawet teraz mam je
u siebie w kredensie. Kiedyś kupowałam je dla Ordona, bardzo je lubił... Domyślam się,
dlaczego pan o to pyta, panie majorze. Przyznaję, wszystkie poszlaki... Ale cóż z tego? To nie
ja zabiłam Ordona, mimo że miałam sto powodów. Wystarczył jeden z nich, abym to mogła
zrobić.
- Wracam do mego pierwszego pytania. W jakim celu przyszła pani do Ordona dnia
trzeciego stycznia?
- Chciałam zaproponować mu pewne warunki... Moja sytuacja finansowa była
rozpaczliwa. Zdecydowałam się na kompromis...
- Jakiego rodzaju miał być ten kompromis?
- Zaproponowałam, że zwrócę mu wystawione przez niego weksle za oddanie
gobelinu. Gwałtownie potrzebowałam gotówki, którą mogłam bez trudu otrzymać za tę
tkaninę.
- Zgodził się?
- W zasadzie tak, ale pod warunkiem, że dam mu jeszcze dwadzieścia tysięcy złotych,
ponieważ, jak zwykle, potrzebował pieniędzy.
- Dała mu pani te dwadzieścia tysięcy? Przecząco potrząsnęła głową.
- Nie miałam nawet dwóch tysięcy wolnej gotówki. Przecież to bezczelne żądanie
było dalszym ciągiem kradzieży, wykorzystywaniem mojej przymusowej sytuacji, ale nie
miałam innego wyjścia, musiałam ratować moje przedsiębiorstwo. Umówiliśmy się, że
nazajutrz przyniosę pieniądze, a on odda mi gobelin.
- Skąd miała pani zamiar je wziąć?
- Pożyczyłam od mego adwokata. Miałam i mam kredyt u ludzi. Jestem znana z tego,
że pożyczam nader rzadko oraz sumiennie i terminowo zwracam. Może to pan z łatwością
sprawdzić, panie majorze.
- Przyszła pani nazajutrz z pieniędzmi? O jakiej porze dnia? Proszę przypomnieć sobie
godzinę?
- Przyszłam - skinęła głową. - Godzinę pamiętam dokładnie, to była druga po
południu. Nie zastałam go. Aniołek - solidnie pijany, co zresztą było prawie jego naturalnym
stanem - poinformował mnie, że Ordon wyjechał „w rozjazd” - to terminologia tego
obleśnego debila - i będzie nie prędzej niż za tydzień... Byłam w czarnej rozpaczy, tego dnia
musiałam zapłacić za nową partię surowca...
- Jak pani poradziła sobie z tą płatnością?
- Sprolongowano mi wierzytelność. Później pożyczyłam od znajomych - to wszystko
można bardzo łatwo sprawdzić, panie majorze - zapewniła z naciskiem. - Obecnie kończę
spłacać długi, ponieważ otrzymałam pieniądze za dostawiony towar, wyprodukowany właśnie
z tego skredytowanego surowca.
- O której była pani w pracowni Ordona dnia trzeciego stycznia i kiedy pani wyszła?
- Byłam wieczorem, nie pamiętam dokładnie godziny. Mogła być ósma. Mogłam
wyjść przed dziewiątą.
- Czy ktoś oprócz was był wtedy w pracowni? Szczególnie, gdy pani wychodziła?
- Gdy przyszłam, była Ewa. Oboje byli w wyśmienitych humorach, żartowali, gdy
weszłam. Wydaje mi się, że na mój temat, chociaż mogę się mylić... Po tych wszystkich
perypetiach z Ordonem chorobliwie boję się śmieszności... Gdy weszłam wymienili ze sobą
porozumiewawcze spojrzenia i Ewa za chwilę wyszła. Powiedziała coś w tym sensie: że za
godzinę wraca, bo nie może podarować tego Bordeaux. Bardzo ich to znowu ubawiło, znowu
były wybuchy wesołości...
- Proszę, powtórzyć dokładnie, co Ewa powiedziała o winie Bordeaux? -
zainteresował się major.
W oczach pani Ilony, błysnął ni to triumf, ni to lęk. Namyślała się - pionowa
zmarszczka przecięła jej czoło.
- Nie potrafię dokładnie powtórzyć - potrząsnęła głową, znowu patrzyła na majora. -
Nie zwróciłam dostatecznej uwagi na te ich dowcipy... zbyt byłam zaabsorbowana własnymi
sprawami - wyjaśniła.
Jeżeli celowo obciąża Ewę - pomyślał major - to robi to bardzo sprytnie. Jakieś
niedomówienia, właściwie nic konkretnego przy pozorach obiektywizmu.
- A propos wina Bordeaux - powiedział major - nie zauważyła pani dwóch butelek
tego wina w pracowni Ordona, właśnie podczas tego wieczoru?
- Zauważyłam - przyznała bez namysłu. - Stały na barku. Jedna, zdaje się, zaczęta.
Ordon, który nigdy na ogół nie wypadał z roli dobrze wychowanego człowieka, nawet w
chwili, gdy popełniał kolejne świństwo, chciał mnie nawet poczęstować tym winem i dlatego
pamiętam te butelki.
- Pozwoliła się pani poczęstować?
- Nie. Nie miałam zamiaru tam przebywać ponad konieczną potrzebę, a już picie z
tym cynicznym łobuzem to byłby szczyt...
- Gdy pani wychodziła z pracowni, to Ewa już wróciła?
- Nie. Ewy jeszcze nie było. Natomiast przyszła pani Barbara Ordonowa.
- Po co przyszła pani Ordonowa?
- Nie wiem. Doszłam już z Ordonem do „porozumienia” w sprawie gobelinu, a jak już
mówiłam, przebywanie z nim ostatnio nie sprawiało mi szczególnej przyjemności. Mogę
tylko tyle powiedzieć, że nie wyglądało na to, aby pani Barbara miała zamiar tam długo
przebywać. O ile zdołałam zorientować się, pani Ordonowa przyszła z jakimś żądaniem i
Ordon był w stosunku do niej bardzo aksamitny. Gdy weszła, nie dopuścił jej do głosu, tylko
zaraz na wstępie zapewnił ją: Basiu, dzisiaj wszystko z tobą załatwię... zaręczam.
- Pamięta pani dokładnie to zdanie?
- Nie ręczę, za identyczność słów, ale sens był taki.
- Kto panią poinformował o szczegółach śmierci Ordona?
¦- Aniołek.
- Kto jeszcze? - nalegał major. - Wiem, że mówił pani o tym jeszcze ktoś i to nie dalej
jak wczoraj.
- Jestem śledzona?... - pobladła.
- Skądże znowu? - uśmiechnął się pobłażliwie inspektor. - Ten chłopiec jest
gadatliwy.
- No więc tak - przyznała. - Rzeczywiście widziałam się wczoraj z Rawskim. Czasami
pomaga w mojej cegielni przy mniej skomplikowanych pracach. Wczoraj przyjechał do mnie,
aby dowiedzieć się, czy nie mam dla niego zajęcia... Poznałam go przez Ordona - tłumaczyła
szybko, jakby chciała ubiec ewentualne pytania majora.
- Mówił pani, że z nim rozmawiałem?
- Wspominał coś mimochodem - skinęła głową,
- A te szczegóły, które zapamiętała pani z pracowni Ordona, szczególnie te dwie
butelki wina Bordeaux, nie zrodziły się w pani wyobraźni pod wpływem rozmowy z
Rawskim?
- Nie - powiedziała ostro. - To bardzo nieładnie z pańskiej strony, tym bardziej że ma
pan nade mną przewagę. Pan mnie obraża.
- Zbyt wielka drażliwość - zauważył major. - Rzeczywiście, niezbyt zręczne było to
pytanie, tylko rzecz nie idzie o obelgi...
- Chciał pan powiedzieć, że o moją głowę? - roześmiała się z przymusem.
- Czy teraz, po śmierci Ordona - pominął jej pytanie - mówiła pani komuś o tych
ukradzionych przez niego walorach? Proszę mi powiedzieć szczerą prawdę, to jest bardzo
ważne.
- Nikomu.
- Radzę nie mówić również w przyszłości, jeżeli nie chce pani pogorszyć swojej
sytuacji.
- Zastosuję się do tej rady - zgodziła się.
- Zna pani dyrektora Vessala?
- Tylko z widzenia. No i ze słyszenia także. Ma opinię bardzo nieprzystępnego
człowieka.
- Mam do pani prośbę - ale w tonie, jakim to powiedział nie było prośby. - Proszę nie
kontaktować się przez najbliższy czas z Rawskim, Moniką Vessalową, Jerzym Vessalem,
Ewą, Aniołkiem i Barbarą Ordonową.
Major wezwał porucznika Cieślika kierownika milicyjnej służby X.
- Proszę zlecić natychmiast dokładne obserwowanie Ilony Opałko - powiedział. - W
razie podejrzenia, że może skontaktować się z którąkolwiek z innych osób zamieszanych w
sprawę zabójstwa Ordona proszę ją zatrzymać. Druga czynność, którą należy przeprowadzić
bardzo szybko, bardzo dokładnie i bardzo dyskretnie - podkreślił major - to ustalenie czy
którakolwiek z osób podejrzanych i dalszych ludzi mających styczność z Ordonem
sprzedawała lub pozbywała się w jakiś inny sposób szmaragdów, trzydziestokaratowego
blauwaisa oprawnego w platynę i dolarów w złocie, monet: dziesięcio - i
dwudziestodolarowych.
Major poszedł ze sprawozdaniem do pułkownika Lisa. Właściwie sprawozdanie było
pretekstem - major chciał porozmawiać z kimś po sześciu dniach męczącego dochodzenia.
- Heniek, całe moje założenie wywinęło młynka i ustawiło się na głowie - powiedział
na wstępie.
- Mów po kolei, na razie nic nie rozumiem - uśmiechnął się Lis.
Major opowiedział mu przebieg wszystkich rozmów, przekazał materiały z informacji
służby X i swoje hipotezy dotyczące poszczególnych osób.
- W tej chwili mogę zażądać nakazu aresztowania na wszystkich - westchnął - byłbym
to zrobił.
- Opanuj się... - poradził Lis. - Co to, zespołowy mord, jak ty to sobie wyobrażasz? Na
razie porozmawiaj jeszcze z Barbarą Ordonową, zrób to możliwie szybko.
- Co myślisz o rzekomych skarbach Opałkowej?
- Jaki ona może mieć interes w wymyślaniu „skarbu”?
- Na razie tego interesu nie mogę dostrzec.
- Załóżmy, że to ona zamordowała, w takim razie dlaczego zamówiła kompromitujące
fotokopie swoich ksiąg? - zastanawiał się Lis.
- Może ich nie znalazła? Może sądziła, że są bez znaczenia jeżeli zabraknie tego, kto
je może objaśnić? Może została spłoszona? Gdy obmyślała to morderstwo musiała zdawać
sobie sprawę z podejrzeń, jakie na nią padną. Cieślik ustalił, że Ilona Opałko ostatnio bardzo
interesowała się wrogami i ludźmi, których Ordon skrzywdził. Kontaktowała się z Barbarą
Ordonową. Kłamała mi, twierdząc, że nie zna Jerzego Vessala. Otóż od niedawna
utrzymywała kontakty z Vessalem, wprawdzie dość luźne, ale wystarczające aby połączyć
siły do wytępiania Ordona.
- Na razie szukaj tych kamieni - radził Lis. - Przetrząśnij Polskę, bo, być może, istnieją
naprawdę. Jeżeli istniały, jasne jest, że skoro powiedziała o wszystkich kompromitujących ją
sprawach, to powiedziała również o tych kamieniach, dlatego by je po prostu odzyskać.
- Nikt tych kamieni nie widział. Jak myślisz, zapytać wszystkich o informacje na ten
temat? Czy Ordon je miał... może komuś pokazywał, wspominał?
- Ani się waż rozmawiać na ten temat z ludźmi podejrzanymi o zabójstwo Ordona -
zastrzegł pułkownik. - Ani słowa. Milicja nic nie wie o precjozach, pamiętaj. Jeżeli ktoś z
tych ludzi zabił i obrabował, to takim pytaniem można spłoszyć zbrodniarza. Jak dawno
Ordon ukradł ten legendarny skarb? - zapytał pułkownik.
- Około trzech miesięcy temu.
- Może Ordon zdążył go spieniężyć? Sądzę, że ten czarujący światowiec nie miał
zbytnich skrupułów. Przypuszczam, iż nie ukradł po to, aby cieszyć się ich widokiem.
- Oczekuję dalszych ustaleń Cieślika - powiedział major. - Ale z tego, co dotychczas
wiem o Ordonie, to nie wydawał większych sum przez ostatnie pół roku swego życia, a miał
dwóch groźnych wierzycieli, w imieniu których znowu interweniował komornik. Gdyby
sprzedał kosztowności Ilony, na pewno ci dwaj wierzyciele zostaliby spłaceni. Mimo że z
reguły nie miał zwyczaju zwracać zaciągniętych pożyczek, to jednak od czasu do czasu
zdarzało mu się oddać dług. Działo się to w takich wypadkach, gdy nieoddanie pieniędzy
mogło pociągnąć za sobą doraźnie przykre skutki.
IX. BARBARA
Wiadomości, jakie przyniósł porucznik Cieślik na temat Barbary Ordonowej -
zelektryzowały majora. Zalecił obserwowanie jej i izolowanie od innych podejrzanych. Na
szczęście funkcjonariuszy służby X, Monika Vessal jeszcze nie pracowała, bo w przeciwnym
wypadku izolowanie dwóch kobiet pracujących nie tylko w jednym Instytucie, ale w jednym
dziale byłoby niemożliwością.
Zaczynał się siódmy dzień żmudnego dochodzenia - major spieszył się. Wydawało mu
się, że jest już o krok od prawdy. Przekonanie to wzmogło jego energię. Nie odłożył więc
rozmowy z Barbarą Ordon na popołudnie, lecz poszedł do niej do Instytutu.
Przyjęła go bez zdziwienia i bez zdenerwowania. Sprawiała wrażenie, że od dawna
czekała na tę wizytę.
Patrząc na tę piękną kobietę major skojarzył sobie, że w najbliższym otoczeniu
Ordona nie spotkał kobiety brzydkiej. Wszystkie były ładne, interesujące i coś sobą
reprezentowały. Ale Barbara była chyba najładniejsza z nich wszystkich. Wysmukła,
średniego wzrostu z masą płomiennorudych włosów, miała subtelną delikatną twarz o bardzo
jasnej gładkiej karnacji.
Major nagle zdał sobie sprawę, że stoi i po prostu gapi się na nią z zachwytem i że ona
o tym wie, że prawdopodobnie jest przyzwyczajona do tego rodzaju niemego podziwu.
- Pani jest bardzo piękna - usprawiedliwił swoje milczenie. - Przed chwilą widziała
pani uosobienie zachwytu
- chciał zażartować.
Lekko przechyliła głowę i odpowiedziała uśmiechem.
- Dnia trzeciego stycznia była pani w pracowni Ordona
- zaczął major bez wstępu. - Chciałbym poznać cel tej wizyty? - pytanie było
oficjalne, ale ton i sposób, w jaki je zadał, świadczyły o tym, że inspektor traktuje je jako
formalność.
Uśmiech na twarzy kobiety zgasł. Machinalnym ruchem dłoni odgarnęła płomienne
pasmo włosów spadające jej na czoło.
- Miał zobowiązania względem mnie, a właściwie względem naszego dziecka, Mam
dziewięcioletniego syna. Po prostu tego wieczoru poszłam odebrać zaległe alimenty.
- Jaka to była suma?
- Piętnaście tysięcy złotych.
- I otrzymała je pani tamtego wieczoru?
- Otrzymałam - skinęła głową.
- Dała mu pani pokwitowanie?
- Tak, dałam.
- Ordon często zalegał z płaceniem świadczeń na rzecz syna?
- Często. Zawsze musiałam się upominać - zarumieniła się lekko.
- A o te alimenty, otrzymane trzeciego stycznia, jak długo się pani upominała?
- To były zaległe alimenty za przeszło rok. Przypominałam mu już o nich kilkakrotnie.
- Jaka była forma tych monitów?
- Przeważnie listowna. Kilka razy byłam u niego w pracowni osobiście. Ostatnio
poprosiłam o interwencję doktor Vessalową.
- Co jej pani powiedziała?
- Poprosiłam, żeby przypomniała Igorowi o jego zobowiązaniach. Doktor Vessalowa
obiecała, że sprawę załatwi. W kilka dni później zadzwonił Ordon i umówił się ze mną na
trzeciego stycznia u siebie w pracowni. Wtedy uregulował całą należność.
- Jak pani sądzi, czy zrobił to pod wpływem interwencji Moniki Vessal?
- Myślę, że tak - skinęła głową, rumieniec objął jej twarz i szyję. - Igor bardzo liczył
się ze swą żoną.
- Pani nie dała rozwodu Ordonowi. Dlaczego? Milczała chwilę nie patrząc na majora.
- Rzeczywiście, wtedy, gdy chciał uzyskać rozwód ze mną, odmówiłam. Ostatnio nie
starał się o to... Upłynęło już tyle lat, że bez względu na moją zgodę teraz by go otrzymał. Ja
też już teraz zgodziłabym się.
- Dlaczego wtedy pani nie wyraziła zgody?
- Dzisiaj już samej sobie trudno mi odpowiedzieć, tak we mnie te sprawy wygasły.
Nie mogę nawet wyobrazić sobie, co wówczas czułam. Myślę, że było to poczucie krzywdy.
Porzucił mnie niespodziewanie - nic na to nie wskazywało. Myślę, że nie dałam mu rozwodu
z żalu do niego. To była żałosna, typowo kobieca zemsta... żeby mu nic nie ułatwiać.
- Ostatnio już nie żywiła pani urazy?
- Stał mi się najzupełniej obojętny. Właściwie nawet byłam zadowolona, że moje
sprawy z Ordonem ułożyły się właśnie tak... Ten człowiek nie przynosił szczęścia kobietom...
- Sądzi pani, że Monika Vessal również nie była z nim szczęśliwa?
- Mówiłam o sobie - zastrzegła. - Nie znam jej poglądu na tę sprawę. Nigdy z nią o
relacjach Ordona z kobietami nie rozmawiałam i właściwie przestało mnie to obchodzić.
- Pani nie lubi doktor Vessalowej?
Popatrzyła na majora z pobłażliwym uśmieszkiem.
- Pan wyznaje teorię, że kobieta porzucona musi odczuwać co najmniej niechęć do
kobiety, dla której została porzucona? No więc zdarzył się wypadek nietypowy. Nie żywiłam
i nie żywię niechęci do doktor Vessalowej z tego powodu. Nie przyjaźnimy się, ale cenię
Monikę Vessal za jej charakter. To prawy człowiek.
- Dlaczego zrezygnowała pani z pracy w szpitalu, a przeniosła się do Instytutu?
- Otrzymałam znacznie lepsze warunki. O wiele więcej zarabiam.
- Czy przyjmując tu pracę wiedziała pani, że kierownikiem działu jest docent
Vessalowa?
- Wiedziałam. Ale może mi pan wierzyć, to był fakt bez znaczenia i nie miał żadnego
wpływu na moją decyzję podjęcia obowiązków w Instytucie Biologii. Tak samo zresztą
oceniła to docent Vessalowa, od której zależało przyjęcie mnie lub nie.
- Zna pani powody, dla których Ordon siedział w więzieniu?
- Znam, ale nie od niego. W jego interpretacji wydarzyła się jakaś tragiczna pomyłka,
heroiczne czyny, w każdym razie coś bardzo szlachetnego i wzruszającego. Rzeczywistość
była bardziej prozaiczna - siedział za kradzież.
- Skąd pani o tym się dowiedziała?
- Przypadek. Spotkałam kobietę, z którą żył i którą okradł. Nie wiem, może to nie była
taka zupełna kradzież... Może ona dała te kosztowności na ich wspólne potrzeby, a on zużył je
na własne. Nie orientuję się. W każdym razie, czyn nie najpiękniejszy... No cóż, on taki był.
Małżeństwo ze mną to też był przymus ekonomiczny w jakimś sensie - powiedziała z
goryczą. - Po prostu nie miał co ze sobą zrobić... Miałam mieszkanie, a on wówczas znalazł
się w takich warunkach, że nie bardzo mógł wybierać.
- Jak dawno spotkała pani tę okradzioną kobietę?
- Kilka lat temu...
- To zdarzyło się wtedy, gdy Ordon już panią opuścił? Skinęła głową.
- Czy to spotkanie, to zupełny przypadek? Pani sama nic przypadkowi nie pomogła? -
major uporczywie przyglądał się kobiecie.
- Powiedzmy, że tak - powiedziała wyzywająco.
- Chciałbym wiedzieć, jak to było?
- Do czego to panu potrzebne? - żachnęła się ze złością. - To moje osobiste sprawy i
bardzo już odległe.
- Prowadzę śledztwo - chłodno wyjaśnił inspektor. - Stąd moja dociekliwość. Więc jak
to było? - jego ton zabrzmiał kategorycznie.
Barbara przygryzła wargi. Z nagłym niepokojem spojrzała na majora,
- O tym fakcie zawiadomił mnie dyrektor Vessal - wyjaśniła grzecznym już, układnym
tonem. - Gdy Monika od niego odeszła, odnalazł mnie i powiedział o tej okradzionej przez
Ordona kochance.
- W jakim celu to wyjawił? W ogóle w jakim celu kontaktował się z panią?
- Chciał wysondować czy dam rozwód Ordonowi... W ogóle usiłował dowiedzieć się
ode mnie możliwie najwięcej faktów, które mogły skompromitować Igora. Niewiele mogłam
powiedzieć... niewiele wiedziałam. A dlaczego wspomniał o więzieniu? - wzruszyła
ramionami. - Myślę, że chciał zasugerować, abym przekazała tę wiadomość do Monice
Vessal...
- Już pani Ją wtedy znała?
- Nie. Ale przecież mogłam iść do niej na podobnej zasadzie, jak Vessal przyszedł do
mnie. Do Instytutu zaangażowałam się jakieś pół roku później.
- Powiedziała jej pani o tym fakcie?
- Nie. Po co?... Świadectwo porzuconej żony nigdy nie jest wiarygodne i budzi
niesmak.
- A kiedy się pani spotkała z tamtą okradzioną kobietą?
- Bardzo dawno, kilka lat temu odszukałam ją. Niedługo po rozmowie z Vessalem.
- Proszę powiedzieć, z jakiego powodu chciała pani być w pobliżu Moniki Vessal,
pracować z nią, dać się w jakiś sposób poznać? Przecież jednak nie tylko wyższa pensja
wpłynęła na pani decyzję podjęcia pracy w Instytucie.
Nie odpowiedziała od razu. Nie patrząc na majora, nerwowo skubała rękaw białego
fartucha, ciemne wypieki pokryły jej twarz.
- Proszę uwierzyć, że gdy zostałam sama było mi bardzo ciężko... materialnie. Tu, w
Instytucie naprawdę otrzymałam większą pensję... Poza tym Igor liczył się bardzo z Moniką i
dopiero wtedy, gdy zaczęłam pracę w jej dziale, zaczął płacić alimenty... wprawdzie
nieregularnie, ale jednak płacił...
- Rozumiem - skinął głową inspektor. - Pani zagroziła Ordonowi, że jeżeli nie będzie
łożył na dziecko, pani poinformuje Monikę Vessal o wszystkim, co wie na jego temat, tak?
Łącznie ze skontaktowaniem docent Vessalowej z tamtą okradzioną kiedyś kochanką?
- Tak - przyznała bardzo cicho.
- Ordon płacił alimenty, a jednak zawiadomiła pani Monikę Vessal o fakcie kradzieży.
Dlaczego pani to zrobiła?
- Pod wpływem rozmowy z Iloną Opałko.
- Pani Opałko prosiła panią o to? Dlaczego nie zrobiła tego sama?
- O nic mnie nie prosiła - zaprzeczyła Barbara.
- Co pani mówiła Ilona Opałko?
- Że Igor ją szantażuje, a poprzednio z nią żył i wyłudził pieniądze - ogromne sumy.
Pani Opałko jest zamożną osobą, ale Igor doprowadził ją prawie do ruiny...
- Wyjaśniła pani powody tego szantażu?
- Nie.
- I pani uwierzyła?... Tak na słowo? Może to była zemsta?
- Pan zapomina, że ja jednak trochę znałam Ordona... orientuję się do czego był
zdolny. Poza tym nie wyglądało na to, że ta kobieta kłamie...
- W jakim celu pani Opałko zwróciła się do pani z tymi informacjami, co przez to
chciała uzyskać?
- Nie wiem. Może po prostu chciała się pożalić...
- Dawno pani zaprzyjaźniła się z Iloną Opałko?
- Wcale się z nią nie przyjaźniłam. Prawie jej nie znałam. Kilka razy widziałam ją
przelotnie u Ordona.
- Więc ona przyszła się żalić do zupełnie nieznajomej kobiety?
- W jakiś sposób łączył nas podobny los - uśmiechnęła się lekko. - Obie byłyśmy
cynicznie ograbione przez tego samego człowieka. Myślę, że pani Ilona szukała ludzi,
którzy... mieli pretensje do Ordona.
- Pani jej powiedziała o pobycie Ordona w więzieniu?
- Nie. Ona już o tym była poinformowana, nie pytałam z jakich źródeł. Przypuszczam,
że chciała się ode mnie dowiedzieć, czy wie o tym Monika Vessalowa.
- Kiedy pani zawiadomiła o tym fakcie panią Vessal?
- Gdy prosiłam ją o interwencję w sprawie zaległych świadczeń.
- Jak zareagowała na tę wiadomość?
- Dała do zrozumienia w bardzo chłodnej formie, że na temat Igora ze mną rozmawiać
nie będzie i że na przyszłość nie życzy sobie żadnych informacji na jego temat. A sprawę
alimentów oczywiście załatwi.
- Czy trzeciego stycznia Ordon już wiedział o tym, że Monika Vessal jest
poinformowana o jego przeszłości?
- Sądzę, że nie, przypuszczam, że w przeciwnym przypadku nie otrzymałabym tych
piętnastu tysięcy złotych.
- Niejasne są dla mnie pobudki, jakie panią kierowały.
- Nie ma tu żadnych niejasności - zaprotestowała. - Miałam dość upokorzeń. To
wszystko nie wyglądało tak ładnie, jak można sądzić z tego, w jaki sposób panu opowiadam.
Ordon był dla mnie przykry, zniosłam niejedno jego chamstwo. Po rozmowie z Opałkową
zdałam sobie sprawę, że dzięki mojemu milczeniu ten człowiek robi świństwa, oszukuje i
krzywdzi ludzi... Nie chciałam być jego wspólnikiem. Miałam zamiar wystąpić o rozwód, a
alimenty egzekwować przez komornika - zakończyła stanowczo.
- O której była pani w pracowni Ordona dnia trzeciego stycznia?
- Nie pamiętam dokładnie, mogło być około dziewiątej.
- Był sam?
- Była pani Ilona, ale zaraz wyszła.
- Gdy dawał pani te piętnaście tysięcy złotych, byliście sami?
- Tak, sami.
- W jakich banknotach otrzymała pani tę sumę? Barbara nagle się stropiła - jednak
równie szybko opanowała.
- To były banknoty pięćsetzłotowe - wyjaśniła.
- Całą sumę otrzymała pani w pięćsetkach? - upewnił się major.
- Tak - całą sumę. Trzydzieści banknotów po pięćset złotych - wyjaśniła skwapliwie.
- Czy były to nowe banknoty, czy zużyte?
- Nie zwróciłam uwagi... nie, nie nowe, ale też nie bardzo zniszczone - odpowiedziała
niepewnie.
- Długo pani była u Ordona?
- Jakieś dziesięć minut... no, może dwadzieścia, ale nie dłużej.
- Częstował panią winem? Czerwonym Bordeaux, które zdaje się stało na barku.
- Ordon przyjął mnie w pracowni. Nie byłam w tej części za zasłoną. I nie
zaproponował mi wina. Nasze spotkanie nie miało cech towarzyskich, ani nawet pozorów, o
które nie dbał ani on, ani ja. Igor był wściekły, że musi pozbyć się tak znacznej sumy i wcale
tego nie ukrywał... Poza tym spotykania z nim dla mnie były coraz bardziej przykre... więc
starałam się ograniczać czas wizyt u niego. Najbardziej odpowiadałoby mi, żeby przysyłał
należność pocztą... nieraz to proponowałam. Owszem, obiecywał, ale w konsekwencji zawsze
musiałam się upominać, grozić... koszmar. Postanowiłam, że to jest moja ostatnia wizyta u
niego. Miałam szczery zamiar uregulować sprawy z nim za pośrednictwem sądu.
- Gdy pani opuszczała pracownię Ordona, czy w dalszym ciągu byliście tylko we
dwoje?
- Tak, byliśmy sami.
- Nikogo pani nie zauważyła, nikogo nie spotkała? Zaprzeczyła.
- Dozorca mówił, że widział gdy pani wychodziła od Ordona - skłamał inspektor.
- Możliwe - powiedziała swobodnie - ja jednak nie zauważyłam nikogo.
Major podziękował za informacje i przeprosił za zajęcie czasu. Odprowadziła go do
drzwi już spokojna. Gdy wychodził zapytała z wahaniem.
- Wiem, że Igor został zamordowany... czy pan podejrzewa mnie?
- Za mało mam danych, żeby podejrzewać kogokolwiek - skrzywił się. - W tej sytuacji
podejrzewam wszystkich i nikogo, panią też - ale nie więcej od innych. Widzi pani, morderca
włączył piec ceramiczny... otworzył drzwiczki, temperatura była tak wysoka, że nie możemy
ustalić dnia dokonania czynu, co niesłychanie komplikuje dochodzenie. W tej chwili może
mieć poszlakowy proces o morderstwo Ordona siedem osób... a to w praktyce znaczy, że nikt.
- Jest następna podejrzana o zamordowanie Ordona - powiedział major do pułkownika
Lisa. - Obłęd. I są bardzo ładne poszlaki... niektóre mocniejsze niż u innych.
- Motywy? - zainteresował się pułkownik.
- Babka ziała do faceta nienawiścią. Mówiąc bezstronnie nie bez racji. Co mogła,
robiła, aby mu obrzydzić życie. Z tego powodu nie zgodziła się na rozwód. Później ulokowała
się w pobliżu Moniki Vessal i szantażując ujawnieniem przed nią kompromitujących faktów z
jego życia, wymuszała na nim płacenie alimentów i to raczej wyższych, niżby jej przyznał
jakikolwiek sąd.
- Poszlaki?
- Trzeciego stycznia była u niego. Brak świadków, kiedy od niego wyszła. To nie ma
największego znaczenia, ponieważ morderca najprawdopodobniej przyszedł do Ordona
bardzo późno, przez nikogo nie zauważony i tak samo opuścił pracownię. Wracając do
Barbary - miała dostęp do trucizny na terenie Zakładu Biologii.
- Sprawdziłeś czy na terenie Instytutu Biologii Monika Vessal i Barbara Ordonowa są
rozliczone z używanych środków toksycznych? Przecież tego rodzaju substancje jak cjankali,
są pod ścisłą kontrolą.
- Sprawdziłem - westchnął major. - Nic im nie brakuje, podobno obie są pod tym
względem bez zarzutu. Ale to nie bardzo zmienia postać rzeczy, ponieważ cyjanek potasu,
którym został otruty Ordon, był u niego w pracowni. Jednak morderca nawet i o tym
pamiętał, żeby ten środek po otruciu Ordona zabrać, albo w jakiś inny sposób usunąć z
pracowni.
- Jakie masz jeszcze poszlaki?
- Najważniejsza. Skarb pani Opałko chyba istniał. Otóż Barbara Ordonowa po trzecim
stycznia sprzedała waluciarzowi pod bankiem PKO - oczywiście właściwa transakcja
przebiegła w bezpieczniejszym miejscu - trzy złote monety dwudziestodolarowe. Mnie zaraz
na wstępie oznajmiła, że otrzymała od Ordona piętnaście tysięcy złotych tytułem zaległych
alimentów.
- Ordon mógł jej te monety rzeczywiście dać - wtrącił Lis. - Jak ustaliłeś, miał on w
tym czasie trudności finansowe, a nie mając waluty rodzimej dał jej złote dolary. Sprzedała je
na czarnym rynku, a więc handel walutą - niezmuszona nie przyzna się w jakich walorach
otrzymała alimenty.
- Mogło być tak jak mówisz - przyznał Inspektor - ale mogło być inaczej.
Zamordowała i ukradła. Tylko że ona mi na to nie wygląda. Oczywiście mogę się mylić, bo
jednak dotychczas nie mam żadnych innych danych oprócz własnych wrażeń i wiadomości,
które zebrała służba X.
- Andrzeju - przerwał Lis - przede wszystkim upewnij się co do istnienia klejnotów
Ilony Opałko. Myślę, że od tego trzeba zacząć.
Nastąpiła trzecia faza śledztwa: posegregacja rozległego materiału, skonfrontowanie
faktów i eliminowanie na tej podstawie podejrzanych.
Major zaczął od ponownego przejrzenia ekspertyz, protokołów i papierów
znalezionych u Ordona. Podczas tych zajęć przypomniał sobie o pudełku ze znakiem ORNO,
znalezionym w pracowni, do którego uprzednio nie przywiązywał większej wagi, uważając,
że nie ma ono istotnego znaczenia dla rozwiązania sprawy. Teraz trzymał je w ręku i oglądał
maleńkie uszko z białego metalu, które, jak sądził, było częścią łańcuszka, na jakich Ordon
zawieszał ceramiczne elementy produkowanych naszyjników..
Jeszcze przed wezwaniem ekspertów był przekonany, wiedział, że klejnoty Ilony
Opałko nie były legendą.
Ekspertyza ustaliła jeden fakt: maleńkie uszko znalezione w pudełku ze znakiem
ORNO - było platynow e. Metalem ORNO było wyłącznie srebro.
Ilona Opałko podpisała protokół, w którym stwierdziła, że: między innymi walorami,
które skradł jej Igor Ordon, znajdował się trzydziestokaratowy blauwais oprawiony w platynę.
Był to brylantowy stożek o wypukłej, ostro szlifowanej podstawie, umocowany w swej
najwęższej części w oprawie z platyny. Zawieszony na platynowym, ozdobnym łańcuszku.
Zawleczka łańcuszka była uszkodzona.
A więc klejnoty istniały i miał je Ordon. Po stwierdzeniu tego faktu, do wszystkich
innych motywów, z jakich mógł być popełniony mord na Ordonie, dochodził motyw czysto
rabunkowy.
Major zamyślił się - na arkuszu papieru nakreślił ostrym, energicznym pismem:
PLAN
OSOBY PODEJRZANE: Dyrektor Jerzy Vessal asystentka Ewa Kowalska, Maciek
Rawski, dozorca Wincenty Aniołek, doktor Monika Vessal, Ilona Opałko, Barbara Ordonowa.
SYLWETKI PODEJRZANYCH, POSZLAKI, POBUDKI, KTÓRE MOGŁY ICH
PCHNĄĆ DO ZBRODNI:
JERZY VESSAL - żywił do zabitego silną, prawie patologiczną nienawiść. Był w
pracowni trzeciego stycznia, miał dostęp do trucizny w swoich zakładach. Mógł również
orientować się, gdzie stoi trucizna u Ordona. Bywał w jego pracowni dość często. Zbierał
kompromitujące informacje o Ordonie - mógł orientować się, które osoby blisko z nim
związane będą lub były u niego krytycznego dnia. Jerzy Vessal jest opanowany, potrafi
działać zimno, rozważnie i bardzo konsekwentnie. Chciał przywłaszczyć sobie wynalazek
Ordona. Zdolny jest do kradzieży klejnotów? - moim zdaniem - tak. Niejasna historia z
winem Bordeaux. Zna się na obsłudze i działaniu pieców ceramicznych.
EWA KOWALSKA - pozornie brak motywów emocjonalnych, ale mogę o nich nie
wiedzieć, a więc (?). Mówi, że nie kochała się w Ordonie - Rawski twierdzi, że na początku
jej znajomości z Ordonem - tak. Ewa ukrywa fakt, że była jego okresową kochanką.
Dlaczego? Miała dostęp do trucizny w pracowni Ordona. Miała w jego pracowni pełną,
niczym nieskrępowaną swobodę. Orientowała się doskonale w powiązaniach, koneksjach i
zależnościach Ordona. Krytycznego dnia wiedziała szczegółowo, kto go odwiedzał. Ewa lubi
pieniądze ponad przeciętną miarę i nie cierpi na nadmiar skrupułów, ale czy mogła popełnić
morderstwo z powodów czysto rabunkowych? A jeżeli dochodzą do tego pobudki
emocjonalne? Znała się na funkcjonowaniu pieców ceramicznych. Ewa jest konsekwentna,
chłodna i bardzo opanowana.
MACIEK RAWSKI - oceniał Ordona negatywnie - jego nienawiść była dość silna,
aby pod jej wpływem zdecydować się na morderstwo. W jego normach moralnych mieści się
zarówno zabicie takiego osobnika jak Ordon, jak i odebranie mu dóbr materialnych. Znał
rozkład pracowni Ordona - praktycznie biorąc miał dostęp do trucizny. Ten chłopak cierpi na
atrofię woli. Dokonanie z góry zaplanowanej i konsekwentnie przeprowadzonej zbrodni
wymaga koncentracji, uwagi i skupienia wszystkich sił psychicznych. Rawski nie jest do tego
zdolny. A jednak to u Maćka znalazła się książka kryminalistyczna - w której podkreślono (i
wytarto!) dział traktujący o substancjach toksycznych. Co prawda nie tylko Maciek czytał tę
książkę. Dlaczego nie znalazłem u niego pustej butelki po winie Bordeaux, które podarowała
mu Ewa krytycznego dnia? Co z nią zrobił?
WINCENTY ANIOŁEK - brak motywów emocjonalnych - raczej lubił Ordona, nie
stwierdziłem, aby to była poza. Miał klucze i nieograniczone możliwości poruszania się w
pracowni, a więc znał miejsce, w którym była ulokowana trucizna. Był zaufanym
człowiekiem Ordona - łączyła ich pewna zażyłość. Kupował trunki dla Ordona i nieraz
wspólnie z nim pił. Chciwy. Prymitywny. Nie byłby zdolny do tak inteligentnego
zaplanowania i dokonania zabójstwa.
MONIKA VESSAL - mogły nią kierować bardzo silne, zasadnicze pobudki
emocjonalne. Z dnia na dzień zrodzona nienawiść, wrogość do Ordona. Chęć odwetu. Monika
o jego sprawach dowiedziała się nieco wcześniej niż to chciała mi zasugerować. Na tej
sugestii budowała swą obronę przed oczywistymi poszlakami. Ordon został zamordowany na
chłodno, z premedytacją. Vessalowa sugerowała, że była wówczas załamana, bliska
samobójstwa, a co za tym idzie, w tym stanie psychicznym niezdolna do konsekwentnego
zacierania śladów. Vessalowa nie przewidziała, że ustalę dzień, w którym dotarła do niej
prawda o Ordonie, a było to prawie dwa miesiące przed trzecim stycznia. Krytycznego dnia
mogła być już spokojna, działać z właściwą sobie rozwagą i konsekwencją. Miała łatwy
dostęp do trucizny i do pracowni Ordona. Pomimo że oceniam ją jako niezdolną do rabunku
ani do kradzieży, w tych okolicznościach nie można uznać jej za wolną od podejrzeń o
dokonanie zabójstwa.
ILONA OPAŁKO - silna indywidualność. Miała powody, by nienawidzić Ordona.
Doskonale orientowała się w jego koneksjach i rozkładzie dnia. Szukała sojuszników
przeciwko Ordonowi (jej kontakty z Vessalem, Barbarą Ordonową). Natura energiczna,
czynna, bardzo duża odporność psychiczna. Mentalność konsekwentna, wola, upór - zupełne
przeciwstawienie Rawskiego. Przy tym rozsądek i rozwaga. W jej przypadku zabranie
klejnotów po zamordowaniu Ordona to nie rabunek, TO ODEBRANIE SKRADZIONEJ
SOBIE WŁASNOŚCI. Dostęp do trucizny miała także w swoim przedsiębiorstwie.
Poruszanie się w pracowni Ordona miała utrudnione. Znała zwyczaje i gusty Ordona.
BARBARA ORDONOWA - Długoletnie poczucie krzywdy i niemożność wywarcia
zemsty mogły potęgować w niej nienawiść i maniacką chęć odwetu za wszelką cenę. Barbara
jest słaba, kobieca, dość lękliwa o miernej inteligencji i słabej odporności psychicznej. Miała
dostęp do trucizny. Dobrze orientowała się w konsekwencjach i zależnościach Ordona. W
pracowni bywała rzadko. Mocna poszlaka: złote monety sprzedane niedługo po dniu trzeciego
stycznia.
KRYTYTCZNY DZIEŃ: dnia trzeciego stycznia do bliżej nieustalonej godziny X -
późnym wieczorem, wszystkie te osoby były u Igora Ordona w kolejności: ANIOŁEK -
MACIEK RAWSKI, EWA - JERZY VESSAL, EWA - ILONA OPAŁKO, ILONA OPAŁKO
- BARBARA ORDONOWA, MONIKA VESSAL - MORDERCA. Oczywiście Monika nie
musiała go widzieć. W każdym razie Vessalowa. ostatnia widziała Ordona żywego.
ALIBI: żadna z tych osób nie może wyliczyć się z czasu między godziną dziewiątą
wieczorem dnia trzeciego stycznia, aż do godziny drugiej po północy dnia następnego. Żadna
z nich nie może podać wiarygodnego świadka, który by stwierdził, co w tym czasie robiła.
Morderca musiał być Ordonowi znany. Plastyk wpuścił mordercę do pracowni, jako osobę
dobrze znaną, częstował winem. Morderca skorzystał z tego zaproszenia, wsypał truciznę do
kieliszka Ordona, następnie usunął swój kieliszek, wyczyścił popielniczkę, starł ślady z
kluczy Ordona (a może w ogóle nie dotykał ich wychodząc), pracownię zostawił otwartą.
Morderstwo było starannie zaplanowane. Sprawca przygotowywał się do swego czynu
prawdopodobnie dość długo, od wielu dni. Czekał tylko na sprzyjające okoliczności. Taka
okazja zdarzyła się właśnie tego dnia, kiedy odwiedziło Ordona kilka osób i to osób, które
miały określone pretensje do plastyka. A więc nie ma mowy, aby to zabójstwo było
popełnione pod wpływem chwili. Stąd wniosek, że morderca doskonale orientował się w
powiązaniach tych ludzi z Ordonem. Zrabował prawdopodobnie tylko klejnoty i dolary w
złocie - łączna ich wartość wynosiła około DWÓCH MILIONÓW ZŁOTYCH.
Morderca pozostawił dokumenty, stanowiące ciężkie poszlaki i kompromitujące
dwoje ludzi powiązanych z Ordonem interesami i szantażem.
MORDERCA
WYCIĄGNĄŁ
TE
DOKUMENTY
Z
UKRYCIA,
PRAWDOPODOBNIE W CELU WPROWADZENIA MILICJI NA FAŁSZYWY ŚLAD.
Gdyby morderstwa dokonał JERZY VESSAL, zabrałby kompromitujące go fotokopie
wzorów chemicznych tworzywa ceramicznego, będącego rewelacyjnym wynalazkiem.
Musiałby je zabrać - rozumiał, że stanowią one ciężką poszlakę przeciwko niemu. Jerzy
Vessal nie jest mordercą.
ILONA OPAŁKO - zabrałaby fotokopie swych ksiąg buchalteryjnych i fałszywych
rachunków. To przecież stanowiło podstawę szantażu, któremu ulegała. To nie ona zabiła.
Wątpliwe jest, aby mógł zamordować MACIEK RAWSKI. Cechy jego osobowości;
prawie patologiczny brak energii, atrofia woli, raczej wykluczają ewentualność takiej
koncentracji sił psychicznych, która doprowadziłaby do morderstwa dokonanego z
premedytacją.
Z przyczyn psychologicznych eliminuję także BARBARĘ ORDONOWĄ, która jest
zbyt słaba, zbyt niekonsekwentna, aby mogła dokonać takiego czynu.
Pozostają:
MONIKA VESSAL, EWA KOWALSKA, WINCENTY ANIOŁEK.
WARIANTY: - MONIKA VESSAL - mogła dokonać zabójstwa z pobudek czysto
emocjonalnych. W tym wypadku sprawcą kradzieży klejnotów mógł być ktoś inny, ktoś, kto
wszedł do pracowni już po śmierci ceramika.
Najprawdopodobniej Ewa Kowalska lub Wincenty Aniołek.
EWA KOWALSKA - zdolna jest do zabójstwa z chęci zysku. Miała możność
zorientowania się, że u Ordona znajdują się precjoza dużej wartości.
WINCENTY ANIOŁEK - nie byłby w stanie tak inteligentnie wybrać czasu
dokonania morderstwa i skutecznie zatrzeć śladów.
Mógł wiedzieć o tym, że u Ordona znajdują się kosztowności i ukraść je wtedy, gdy
zobaczył Ordona martwego. Może to było także przyczyną nieprzyznawania się, że miał
komplet kluczy?
Mimo usilnych starań funkcjonariusze służby X nie natrafili na ślad klejnotów Ilony
Opałko. Sprawdzono dokładnie i ponad wszelką wątpliwość, że żadna z podejrzanych osób
nie próbowała ich sprzedać lub pozbyć się w innych okolicznościach.
Funkcjonariusze służby X spenetrowali państwowe i prywatne sklepy jubilerskie,
pokątnych handlarzy i czarny rynek - bezskutecznie. Major doszedł do wniosku, że morderca
dotychczas nie zdążył jeszcze uwolnić się od groźnej obecności zrabowanych walorów, a
więc musiał gdzieś je ukryć, tylko gdzie?
- Jedno wydaje się być pewne - powiedział major. - Sprawca nie ukrył tych klejnotów
u siebie w domu.
Siedzieli z Lisem i analizowali całość materiału, zebranego w sprawie zabójstwa
ceramika.
- Zgadzam się z tobą - przyznał Lis. - Można założyć, że nie trzyma tego w domu ani
w pobliżu siebie. Może liczyć się z aresztowaniem i rewizją. Jestem skłonny przypuszczać, że
morderca schował te przedmioty na terenie neutralnym. W takim miejscu, gdzie nawet sam
fakt znalezienia ich nie da odpowiedzi na pytanie: kto je tam ukrył?
- Nie po to je rabował, abyśmy je znaleźli - skrzywił się major.
- Ja nie powiedziałem, że zrobił to niestarannie - wzruszył ramionami Lis. -
Oczywiście ukrył je bardzo dobrze, ale w takim miejscu, które w razie ujawnienia przez nas -
a z tym liczył się, masz najlepszy dowód, że służba X nie natrafiła nawet na ślad precjozów -
nie wskazałoby na niego. Dlatego ich dotychczas nie sprzedał. Zastanówmy się, gdzie je mógł
pozostawić, co to za neutralne miejsce?
- Przecież takie spekulacje są beznadziejne - zniechęcił się major. - Ja wiem, gdzie je
mógł wetknąć? W Saskim Ogrodzie, pod lewą nogą piątej ławki w pierwszej alei na prawo,
albo pod jabłonką u nieznajomego ogrodnika na dalekiej Woli, w Łazienkach, na klombie pod
Chopinem, w...
- Bardzo możliwe - zgodził się Lis. - W takim wypadku służba X dotąd nie spuści oka
z całej podejrzanej siódemki - pułkownik zaakcentował ostatnie słowo - dopóki któraś z tych
osób nie zabierze swego łupu, powiedzmy z Saskiego Ogrodu, spod lewej, nogi piątej ławki
itd. Aleja myślę, że precjoza pani Opałko zniknęły w sposób bardziej prosty i bliżej miejsca
zabójstwa.
- Morderca nie musiał się śpieszyć - potrząsnął głową major. - Wiadomość dotarła do
milicji późno. Śledztwo zaczęło się w dziesięć dni po śmierci Ordona. Heniu! przez dziesięć
dni wiesz co można zrobić z klejnotami? Można je spokojnie przemycić za granicę, można...
- Przede wszystkim można i trzeba myśleć, Andrzeju - mruknął Lis. - Zostało
stwierdzone, że morderca nie zamknął drzwi:do pracowni Ordona, tak? Że drzwi były
otwarte, a zamknął je dopiero Aniołek następnego dnia rano? Sprawca zabójstwa nie
wiedział, kiedy zostanie ujawniony fakt zabójstwa, kiedy przystąpi do działania aparat
ścigania. A więc nie miał przed sobą nie tylko dziesięciu dni, ale nawet dziesięciu godzin na
spokojne wywożenie czy przemycanie klejnotów i wcale nie miał zamiaru tego czynić.
- To drobiazgowo obmyślane zabójstwo, sprawca przewidział wszystko z góry. A
więc i miejsce, gdzie schowa zrabowane przedmioty.
- Przeczysz sam sobie. W planie przewidujesz trzy warianty, a w jednym z nich
zakładasz, że przyczyną morderstwa nie był rabunek, natomiast sprawca natknął się na walory
przypadkowo i zabrał je prawie mimochodem, niemal przez roztargnienie - zakpił pułkownik.
- A więc z góry nie mógł przewidzieć, gdzie ukryje te przedmioty, o których nie wiedział
przedtem, że je zabierze...
- Bądź łaskaw pamiętać, w planie są jeszcze dwa inne warianty - przerwał major.
- Właśnie wracam do swojej poprzedniej myśli. Uważam, że sprawca wiedział
dokładnie o istnieniu klejnotów, chciał je zrabować i właśnie z góry obmyślił miejsce, gdzie
je ukryje. I jego wybór padł na jakiś schowek w pobliżu miejsca zbrodni.
- Powiedz wobec tego, gdzie ty ukryłbyś precjoza, gdybyś był na miejscu mordercy?
- Na podwórku kamienicy, w której mieszkał Ordon - powiedział Lis. - A wiesz co
przemawia za tym? Podwórko jest przechodnie. Można z niego równie dobrze wyjść na
Chmielną, jak i na Nowy Świat. To ruchliwy punkt miasta. Łatwo się tam poruszać, nie
zwracając uwagi nawet wścibskiego Aniołka, nie mówiąc już o pozostałych mieszkańcach.
Sprawca zabójstwa mógł już w kilka minut po dokonaniu zbrodni być wolny od dowodów i
iść jedną z tych ulic, jako przechodzień.
Major w milczeniu grzebał w dokumentach - wyciągnął plan podwórka.
- Klomb i składzik Ordona - powiedział po chwili. - Szopa, w której trzymał potrzebne
mu surowce i klomb to jedyne miękkie miejsca, reszta beton - wyjaśnił.
- A śmietniki? Między pojemnikami nie ma miękkiego terenu? To wygodne miejsce,
pojemniki stoją w obudowanym prostokącie.
- Pojemniki stoją również na betonie.
- Sprawdź wobec tego składzik i klomb - poradził Lis.
- Ten trawnik raczej nie - po namyśle stwierdził major.
- Ze względu na mróz. Wykopać solidny dołek w czasie dwudziestostopniowego
mrozu - cały styczeń był mroźny
- i to na otwartym terenie? Nie twierdzę, że niemożliwe, ale za wiele zabawy. Zwraca
uwagę.
- Słusznie, pozostaje składzik. Widzisz, ta wersja jeszcze bardziej uprawdopodobniła
się, ponieważ i pod Chopinem w parku Łazienkowskim ziemia jest raczej zamarznięta.
Przeszukaj dokładnie składzik, Andrzeju.
Ustalono, że rewizję w składziku przeprowadzi późnym wieczorem porucznik Cieślik,
kierownik grupy służby X. Należało jednak liczyć się z bliską obecnością małżeństwa
Aniołków. Wobec tego major Korosz wezwał tego wieczoru Aniołków ma przesłuchanie.
Inspektor podał im papier i pióra i zażądał opisania dokładnie wszystkiego, co działo
się dnia trzeciego stycznia.
Tymczasem powrócił Cieślik.
- Major sobie życzy? - powiedział tonem sprzedawcy sklepowego i położył na biurku
pękaty woreczek. Wywiadowca był zmęczony i przeziębnięty.
- Ciężko szło? - zagadnął major.
- Sakramencko - westchnął porucznik. - Miejsce było dobrze wybrane - z główką.
Musiało być starannie przed tym obmyślone. Ale to cholerstwo - wskazał woreczek - było
wrzucone w śniadaniówkę, taką z plastiku, ściągniętą u góry na tasiemkę. Zimno tam jak
diabli, plastik zesztywniał, ręce też mi grabiały, niech to cholera - zaklął bez złości.
Przewidywania Lisa potwierdziły się. Morderca, a może tylko złodziej, ukrył klejnoty
w najodleglejszym kącie szopy. Leżały tam przysypane dość cienką warstwą ziemi i
zastawione skrzynką z jakimś preparatem ceramicznym.
- Jak to przekładaliście? - z niepokojem zapytał major.
- Jak jajka kolibra, majorze. Niech major woła tych magików od ekspertyzy, jeżeli tam
były jakiekolwiek ślady, to są. Ja ich nie zatarłem - stwierdził z flegmą. - Major wierzy, że
tam są ślady? - ton wywiadowcy zdradzał jego wątpliwości.
- Mogą być, może na monetach? - powściągliwie zauważył major. - Przypuszczam, że
są.
Na jego przekonanie wpłynęło istnienie pustego pudełka z napisem ORNO, w którym
pozostało platynowe uszko od naszyjnika. Major zakładał, że człowiek, który zabrał walory,
musiał je przekładać do czegoś. Teraz wiedział, że zostały przełożone do plastikowego
woreczka - zwykłej śniadaniówki.
Major miał później wyrzuty sumienia, ponieważ Cieślik już dawno powrócił ze swojej
wyprawy, a pan Wincenty i jego lepsza połowa w pocie czoła sumiennie opisywali zdarzenia
pamiętnego dnia, konsultując między sobą napisane szczegóły.
X. NASZYJNIK Z BRYLANTEM
Od kilku dni trwała bardzo ścisła obserwacja osób podejrzanych i baraku, w którym
spoczywał odkryty przez Cieślika łup.
I pułkownik, i major zgodzili się co do tego, że morderca lub złodziej musi przyjść po
ukryte precjoza. Tylko kiedy? A może przestraszył się i zrezygnował z nich? Nie przyjdzie po
nie nigdy?
- Cierpliwości, przyjdzie na pewno - stwierdził z przekonaniem Lis. - Nie rezygnuje
się tak łatwo z dwóch milionów złotych; zważywszy, że w tej chwili osiągnięcie ich wydaje
się rzeczą łatwą i wcale nie niebezpieczną.
- Może go zachęcić? - zastanawiał się major.
- W jaki sposób? - zaciekawił się pułkownik.
- Zakończyć śledztwo, zamknąć jako podejrzanego kogokolwiek, robiąc szum i aferę,
a administracja niech zacznie rozbiórkę baraku. Powiedzmy, niech zdejmą kawałek dachu. W
jaki sposób mam zaaranżować zamknięcie dochodzenia?
- Czy nie jesteś zbyt pewny, kto przyjdzie po te klejnoty, Andrzeju?
- I ty doskonale już wiesz, kto jest mordercą - zbył go major. - Powiedz mi lepiej, w
jaki sposób mam zaaranżować zamknięcie śledztwa?
- Możesz je umorzyć - poradził Lis - to nie ma znaczenia. Zrób to w porozumieniu z
prokuratorem, na pewno się zgodzi i pomoże żeby to wyglądało prawdopodobnie. A co do
rozbiórki baraku, to pomysł ma sens. Tylko uważaj, aby się nie pośpieszyli i nie rozebrali go
doszczętnie - ostrzegł.
- Nie ma obawy - mruknął inspektor. - Wiesz jak wyglądają u nas wszelkiego rodzaju
naprawy, instalacje...
- Ale to ma być rozbiórka.
- W taki mróz? Możesz być spokojny, potrwa do maja. Wszystkie zainteresowane
osoby kolejno poproszono do majora Korosza. Inspektor w towarzystwie prokuratora zadawał
jeszcze pytania, zadawał je również prokurator. Prosił o oświadczenie na piśmie, że
świadkowi - następowało nazwisko i imię - nic już więcej na ten temat nie wiadomo, co
stwierdza własnoręcznym podpisem.
Każdy z podejrzanych dowiadywał się bez trudu z półsłówek wymienianych między
Koroszem a prokuratorem, że sprawa zostaje umorzona z braku dowodów.
Odczekano kilkanaście dni - obserwując ciągle szopę. Sprawa przyschła.
W początkach lutego komornik przeprowadził spis majątku ruchomego,
pozostawionego przez Igora Ordona i ogłosił licytację na łamach poczytnych dzienników,
prosząc o zgłoszenie się wierzycieli.
Zrobił się niezły zamęt. W pewnych środowiskach w Warszawie bardzo dużo
mówiono o tym, co pójdzie pod młotek i ewentualnie ile pieniędzy pozostanie do podziału
między wierzycieli Ordona. Wiedziano również, że zostanie sprzedana pracownia, jej
wyposażenie, flamandzki gobelin, a nawet materiały pozostawione w składziku, jako że szopa
ulegnie rozbiórce.
Najbardziej ze wszystkich wierzycieli zabiegała Ilona Opałko, szczególnie o ten
gobelin, usiłując udowodnić, że to jej własność. Zgłosił się również do komornika Wincenty
Aniołek, z roszczeniem wypłacenia siedmiuset złotych zaległych „zasług” za sprzątanie
pracowni i składziku.
Reszta podejrzanych nie interesowała się spuścizną po zmarłym. Nie ulegało jednak
wątpliwości, że do nich również dotarły wiadomości o energicznej działalności komornika.
Noc była wyjątkowo mroźna i wietrzna. Cieślik siedział w szopie osowiały na
drewnianej skrzynce za stertą jakichś worków. Ścierpły mu nogi, mimo podbitej futrem kurtki
zmarzł już solidnie. Jego dyżur zaczął się wieczorem i miał trwać do około czwartej nad
ranem. Serdecznie znienawidził ten barak i monotonne, mroźne godziny zimowych nocy,
podczas których zmiana pozycji była małym problemem. O zapaleniu papierosa można było
tylko marzyć - to doskwierało mu chyba najbardziej. Wątłą pociechą była myśl, że może w
taki sposób odzwyczai się od palenia, które niewątpliwie jest nałogiem ze wszech miar
szkodliwym.
Z braku lepszego zajęcia gapił się poprzez nagie żebra wiązań dachu na oświetlone
prostokąty okien pięciopiętrowego bloku. Było to zajęcie bolesne i demoralizujące -
rozpraszało uwagę.
Za tymi oknami porucznik wyobrażał sobie przytulne i bardzo ciepłe wnętrza.
Marzyła mu się filiżanka gorącej kawy - szatana, świeżo otworzona paczka „Rarytasów” i...
kieliszek czegoś mocnego. Powiedzmy, mógłby to być „Jarzębiak”. Wyobrażał sobie jego
cierpką goryczkę.
Otrząsnął się z tych myśli i odwrócił wzrok od jasnych okien.
Przez podwórko coraz rzadziej przechodzili ludzie, obijały się strzępki zdań. Wiodąc
głośny monolog przeszedł pijak i zamarudził gdzieś w pobliżu baraku. Znów było cicho.
Powoli zamierało życie w ściętym mrozem mieście.
Około północy Cieślik usłyszał niepewne kroki i przedzielane czkawką ciche nucenie.
Głos nucącego był znajomy, mimo tej zniekształcającej go czkawki. Z klatki schodowej
odezwał się teraz stłumiony dwugłos; następnie rozległo się jakieś plaśnięcie i odgłos
energicznie zatrzaśniętych drzwi.
Aha! Pan Aniołek - pomyślał Cieślik - wrócił do domu w „odmiennym stanie”.
Przyjęła go w rodzinne pielesze pani Aniołkowa, która nie podziela upodobań męża i nie
rezygnuje z metod pedagogicznych.
Znów zaległa cisza - porucznik stracił orientację, ile już upłynęło czasu jego dyżuru.
Nie chciało mu się spoglądać na fosforyzujący zegarek, ponieważ było to połączone z
odwinięciem mankietu rękawiczki. Trwał.
Może się zdrzemnął? W każdym razie nic nie usłyszał; ani kroków, może były tak
lekkie? Ani otwierania drzwi - może ten, kto je uchylił, dobrze znał sposób cichego ich
otwierania?
Po prostu w pewnym momencie porucznik zorientował się, że nie jest sam w baraku.
Znieruchomiał i czekał. Tylko wyczuwał jego obecność. Ten ktoś również trwał nieruchomo,
nasłuchując chyba. Porucznik usiłował złowić jego oddech... Panowała niczym niezmącona
cisza.
Błysnęła latarka. Wąziutki snop żółtego światła omiótł wnętrze baraku, prześliznął się
po kątach, zatrzymał na workach, za którymi siedział Cieślik. Porucznik skurczył się
odruchowo - wstrzymał oddech.
Smuga światła wolno zsunęła się z worków i zatrzymała w najdalszym przeciwległym
kącie baraku. Jakaś postać, poprzedzana bladym światłem, przesunęła się w tamtym kierunku.
Lekko zachrzęściły resztki masy ceramicznej, rozsypane po podłodze. Ktoś szedł pewnie, po
przekątnej, do tamtego rogu, gdzie były ukryte klejnoty.
Postać przykucnęła w rogu. Anemiczne światło rozlało się po podłodze. Porucznik
usłyszał szmer rozgrzebywanej ziemi.
Barak od śmierci właściciela nie był opalany - poprzednio zawsze pan Wincenty palił
tam w koksowym piecyku - mróz więc zaprowadził w nim swoje porządki. Trochę trwało,
zanim nocny gość rozgrzebał przymarzłą ziemię. Cieślik czekał cierpliwie.
Gdy postać uniosła się znad podłogi jednym susem znalazł się przy niej, mocno
chwycił za rękę, trzymającą plastikowy woreczek. Smuga światła latarki przesunęła się z
kobiecych rąk na zastygłą i bladą jak papier z przerażenia i zimna twarz Ewy. W chwilę
później dziewczyna krzyknęła i szarpnęła się rozpaczliwie - usiłowania okazały się
bezskuteczne.
- Idziemy - powiedział Cieślik. - Solidnie zmarzłem, czekając na panią.
Z samego rana do gabinetu majora wprowadzono Ewę. Inspektor dał znak
protokolantowi, że nie będzie mu potrzebny. Gdy zostali sami nacisnął guzik magnetofonu.
Dziewczyna siedziała bardzo blada, ale opanowana. Pod maską spokoju wyczuwało
się jednak niesłychane napięcie.
Cieślik zatrzymał ją około drugiej po północy - pomyślał major - na pewno do rana nie
zmrużyła oczu.
Zaproponował jej kawę - zgodziła się skwapliwie.
Nie zadawał jej pytań. Przekładał na biurku pękate teczki z ekspertyzami, bawił się
tasiemką plastikowego woreczka, wreszcie otworzył go gwałtownie i wysypał zawartość na
biurko. Posypały się z niego jakieś blaszki, śrubki, kawałki metalu.
Ewa czujnie przyglądała się ruchom majora. W pierwszej chwili coś jak zdziwienie
błysnęło w jej zaczerwienionych oczach, za moment ten wyraz zgasł. Zrozumiała.
- Znalazł je pan wcześniej - powiedziała łamiącym się głosem - a to - wskazała
kawałki metalu, rozsypane na biurku - na wabia...
- Żebyśmy uniknęli nieporozumień - zaczął major. - Oto ekspertyza daktyloskopijna,
odcisków palców pozostawionych na złotych monetach, które były w tym woreczku. Nie
muszę dodawać, że to odciski pani palców - przyjrzał się dziewczynie.
- Nie wypieram się. To ja ukradłam te klejnoty. Ale tylko ukradłam. Nic ponadto. Nie
ja zabiłam Ordona. Na to nie ma pan dowodów.
- Kiedy je pani ukradła, w jakich okolicznościach?
- Trzeciego stycznia... to był późny wieczór, Ordon już wtedy nie żył. Więc zabrałam
te kamienie... były niczyje... Tak, niczyje. Ta handlara też je zarobiła na wyzysku i kancie... a
ten typ też zdobył je kantem i szantażem... Nie miałam i nie mam wyrzutów sumienia... że je
zabrałam, chociaż na pewno pana sąd jest inny.
- O której pani przyszła do pracowni Ordona i co tam pani zobaczyła? Słucham?
- Mogło być po jedenastej... drzwi były otwarte. W pracowni było bardzo gorąco, ten
piec był włączony... Zasłona zasunięta. W pierwszej chwili myślałam, że Igora nie ma.
Zawołałam: Igor! Nikt nie odpowiedział. Zdziwiłam się i zaniepokoiłam, że pracownia jest
pusta i otwarta. Zajrzałam za portierę i wtedy... - twarz Ewy zmieniła się. Malowało się na
niej przerażenie. Wydawało się, że dziewczyna przeżywa jeszcze raz tamten moment grozy.
Jak ona świetnie gra, i to w takich okolicznościach - pomyślał ze zdziwieniem major.
- Co potem? - przerwał tę niemą scenę inspektor.
-... Igor nie żył. Siedział w fotelu nad niedopitym kieliszkiem tego nieszczęsnego
Bordeaux... Wtedy wzięłam te kosztowności i uciekłam... Już na schodach gorzko
pożałowałam tego odruchu... Zdałam sobie sprawę, że mogę być podejrzana o morderstwo...
więc zakopałam je w szopie.
- Nic pani więcej nie dotykała wtedy w pracowni? Niczego więcej pani tam nie
szukała?
- Nie. Byłam przerażona tym wszystkim...
- A fotokopie kompromitujące Opałkową i Vessala, zawsze je tak Ordon trzymał na
wierzchu? - zapytał z powątpiewaniem.
Milczała.
- Papier fotograficzny jest bardzo śliski, a to nie był nawet mat - wyjaśnił Korosz -
znaleźliśmy na nim również bardzo czytelne ślady pani palców.
- No więc wyciągnęłam, bo bałam się, żeby nie było na mnie...
- Dlaczego nie zawiadomiła pani władz?
- Z tych samych powodów. To chyba jasne, panie majorze - powiedziała z wyrzutem.
- Po co pani o tak późnej porze poszła do Ordona?
- Kazał mi przyjść przed wyjazdem do N. Miał mi dać trochę pieniędzy, bo mi wtedy
jeszcze nie wypłacił ani grosza styczniowej pensji.
- Jak długo była pani w pracowni i w szopie?
- Dwadzieścia minut... może trochę dłużej - ale nawet nie pół godziny.
- Zdążyła pani na pociąg do N., on zdaje się odchodzi o dwunastej.
- Tak... to znaczy... - powiedziała z wahaniem, patrząc na majora.
- Zdążyła pani, czy nie?
- Zdążyłam - stwierdziła z tym samym wahaniem.
- Nie spotkała pani Moniki Vessal, gdy pani szła do pracowni, wtedy wieczorem.
Zaprzeczyła.
- Kiedy pani zorientowała się, że Ordon ma kosztowności warte około dwóch
milionów złotych?
- W grudniu... On ich nie ukrywał specjalnie. Ale że są tyle warte, to naprawdę nie
wiedziałam...
- A trzydziestego pierwszego grudnia po południu nie dowiedziała się pani o ich
wartości? Proszę sobie przypomnieć. Wybierała się pani wtedy na bal do Bristolu. Ogromnie
było pani wtedy nie na rękę, że Ordon jeszcze panią zatrzymał w pracowni. Kazał pani
oczyścić świeży wypał tej ceramicznej biżuterii... No? Ordon wtedy rozmawiał z pewnym
człowiekiem o tych klejnotach, tamten facet chciał je kupić... spierano się o cenę, pani to
słyszała, pani Ewo.
Trwała w zaciętym milczeniu.
- Czy mam wezwać tego człowieka? Czy wystarczy pani fragment jego zeznań?
Proszę posłuchać.
Włączył magnetofon - z taśmy popłynął głos: „... zwróciłem uwagę Ordonowi, że jest
nieostrożny, że chce załatwiać transakcję walutową przy osobie trzeciej. Była to jego
asystentka - Ewa Kowalska, zajęta wówczas pracą w pracowni. Ordon roześmiał się i
powiedział głośno, że to jest swój człowiek, całkowicie od niego zależny, że mogę się nie
obawiać. Mimo że uzgodniliśmy cenę nie chciałem wtedy zabrać tych kosztowności, właśnie
ze względu na jej obecność. Później wyjechałem i powróciłem piątego stycznia.
- Słyszałam tę rozmowę - skinęła głową.
- To również słyszała pani jaką cenę ustalono za walory. Poza tym orientowała się
pani, że Ordon lada dzień je sprzeda, to znaczy, że lada dzień przestaną znajdować się w
pracowni w pudełku ze znakiem ORNO. Również orientowała się pani, że nikt nie wie o tym,
że Ordon ma takie wartościowe przedmioty.
- Nie wiem, on był taki gadatliwy i lekkomyślny - broniła się z determinacją.
- Ale posiadaniem tych precjozów nie pochwalił się nikomu. Waluciarz nie liczy się -
będzie milczał, dla własnego dobrze pojętego interesu. Wiedziała pani, że Opałkowa też
będzie milczała - znała pani podstawę szantażu, dla którego ta kobieta raczej poświęciłaby
dwa miliony, bo inaczej ryzykuje podstawy egzystencji swego przedsiębiorstwa. Znała pani te
dokumenty, o których pani mimo rzekomego przerażenia nie zapomniała, aby zostawić w
widocznym miejscu.
Major zauważył, że Ewa już tylko z wielkim trudem panuje nad sobą, że usuwa się jej
grunt spod nóg, że brak jej czasu i siły na obmyślenie nowej logicznej i konsekwentnej linii
obrony. Moment całkowitego załamania był bliski.
- To pani otruła Ordona i bez względu na to, czy się pani przyzna, czy nie, o to będzie
pani oskarżona - stwierdził sucho. - Mówiła pani o braku dowodów? Zacznijmy po kolei.
Sześć osób podejrzanych nie ma alibi, pani jeszcze do tej chwili wydaje się, że go ma. To
złudzenie. Pani go nie ma, wcale nie ma. Rozumiem, że gdy pani otworzyła piec o
temperaturze tysiąca stopni, była pani przekonana, że nikt i nigdy nie ustali nie tylko
dokładnej, ale nawet przybliżonej daty zgonu Ordona. To pierwszy błąd pani założenia.
Następnie: mówiła pani sąsiadce i wszystkim naokoło, nie wyłączając Aniołka, że wyjeżdża
pani o godzinie dwunastej w nocy do N. Nie zdążyła pani na ten pociąg - wyjechała pani
porannym pociągiem, dnia czwartego stycznia, o godzinie szóstej rano. W N. była pani o
dziewiątej. Jechała pani z dworca w N. do domu swych rodziców taksówką, jedną z pięciu
taksówek, jakie kursują w N. To drugi błąd, który oczywiście wypłynął z pierwszego.
Następnie: nie może pani ustawić w czasie swojej wizyty u Ordona dnia trzeciego stycznia
wieczorem, ponieważ to wszystko inaczej wyglądało. Po dziesiątej wyszła pani od siebie z
domu - są na to świadkowie - zostawiła pani wtedy Maćkowi Rawskiemu butelkę Bordeaux z
kartką do niego. Jeżeli byłaby pani u Ordona o godzinie jedenastej, musiałaby pani natknąć
się na Monikę Vessal, albo w pracowni, albo przynajmniej na schodach. Więc albo pani
przyszła przed Moniką i gdzieś się ukryła, aby przeczekać jej wizytę, albo po niej. Wizyta
Moniki, która przeciągnęła się, trochę pokrzyżowała pani plany - nie zdążyła pani na pociąg
do N., odchodzący o godzinie dwunastej w nocy. A teraz proszę się namyślić, czy będzie pani
ze mną rozmawiała bez wykrętów, czy nie. Zaręczam, że nie mam zamiaru zmuszać pani do
składania zeznań, ale również nie mam zamiaru wysłuchiwać kłamstw.
Ewa siedziała blada jak papier, jakoś zmalała, skurczyła się, oklapła. Major nie
zachęcał jej do rozmowy. Zaczęła po chwili sama, chropowatym, bezbarwnym głosem.
- Ten człowiek nie był wart niczego innego - broniła się Ewa zupełnie złamana. - To
mu się od dawna należało, nie wart był innej śmierci... ta też była za lekka, za szybka...
- I pani postanowiła go osądzić, właśnie wtedy, gdy przechowywał ukradzione
klejnoty o znacznej wartości? - zapytał chłodno major.
- Dawno go osądziłam i nie dlatego, że chciałam zabrać mu te kamienie... to był
wyjątkowy drań...
Majorowi przypomniało się określenie Ilony, gdy powiedziała o Ewie: „Ordon,
zamordował w niej człowieka”. Zapytał.
- Znała pani powiązania Ordona?
- Znałam. Tkwiłam u niego kilka lat. Oczywiście, nie kwapił się, aby mi wszystko
mówić, chyba gdy był pijany. Ale poza tym patrzyłam i myślałam - to mi wystarczyło.
- Kiedy pani zdecydowała się go zabić?
- Dawno, już nie przypominam sobie, dokładnie... ale to było dawno. Z tą myślą
łatwiej mi było żyć i znosić upokorzenia.
- Co zdecydowało, że pani wybrała akurat dzień trzeciego stycznia?
-... tego dnia było u niego tyle osób, a wszyscy oni, gdyby się tylko nie bali
odpowiedzialności, dawno by go uśmiercili. Vessal przyniósł to wino... Ja miałam wyjechać
do N. na kilka dni.
- Kiedy pani krytycznego dnia wróciła do pracowni, aby wykonać swój zamysł?
- Tuż przed wejściem Moniki Vessalowej. Ledwo zdążyłam schować się za tę zasłonę
z gobelinu, jak nadszedł ten pomnik cnót wszelakich. Ten monument, chodząca, okazowa
porządność... - powiedziała ze złością.
- Ordon nie zwrócił na ten fakt uwagi, że pani się ukryła?
- Tak robiłam zawsze, gdy przychodziła - szczególnie późnym wieczorem - jego żona
lub kobieta, na której mu zależało, to od dawna było ustalone między nami.
- Co było później?
- Wypiliśmy butelkę czerwonego Bordeaux, a Ordon chlapnął jeszcze szklankę
Meukowa, tak go zdenerwowało kazanie pani Moniki.
- Czy to było to wino, które pani kupiła w Delikatesach, tego dnia w południe?
- Tak, na prośbę Ordona.
- A butelka, którą otrzymał od pani Maciek Rawski, skąd pochodziła?
- To było wino, które podarował mi Vessal.
- Dlaczego oddała je pani Maćkowi?
- Bez żadnych ubocznych celów. Żeby sobie wypił.
- Co było dalej?
- Ordon - ta szklanka koniaku nieźle go oszołomiła - rozpieczętował drugą butelkę
wina. Robił to przy barku. W resztkę wina w jego kieliszku wsypałam cyjanek. Przy ciemnym
kolorze Bordeaux, ta odrobina cyjanku była niewidoczna, nawet dla zupełnie trzeźwego.
Zresztą myślę, że nigdy nie przeszło mu przez myśl, że mogę go otruć. Takiego czarującego
mężczyznę? Następnie zabrałam swój kieliszek, tę szklankę po koniaku, pustą butelkę po
winie i flakon z cyjankiem potasu. Na stole pozostawiłam tę zaczętą butelkę Bordeaux i jego
kieliszek. Butelki nie dotykałam, a jego kieliszek wytarłam, zresztą brałam go tylko za nóżkę.
Uchyliłam piec i wyszłam... No jeszcze zabrałam te kamienie i ukryłam w szopie, znałam tam
każdy kąt.
- Po co pani otwarła piec?
- Przecież pan wie. Żeby nastąpił szybki rozkład...
- Dlaczego nie zamknęła pani drzwi do pracowni, przecież miała pani już wtedy do
dyspozycji klucze Ordona?
- Po co? - wzruszyła ramionami. - Gdy to wszystko robiłam, byłam zamknięta, a
później, gdy już wyszłam, jeśliby ktoś wszedł do pracowni, to by się musiał tłumaczyć z tego,
co zastał...
- Co pani zrobiła z tym kieliszkiem i butelką oraz z fiolką z cyjankiem, które zabrała
pani z pracowni po otruciu Ordona?
- Rozbiłam w pierwszej mijanej bramie.
- Interesowała się pani toksykologią, działaniem trucizn, daktyloskopią? W ogóle
kryminalistyką?
Milczała.
- Na książce traktującej o kryminalistyce, którą znalazłem u Maćka Rawskiego, są -
wprawdzie wytarte - adnotacje i skreślenia, zrobione pani ręką. To Już dawno potwierdziła
ekspertyza. Ołówek, którym pani robiła notatki, był twardy, więc pozostały mimo wytarcia
wgłębienia - dlatego stwierdziliśmy i to.