Ziółkowska Maria
Szczodry wieczór, szczodry dzień
Obrzędy polskie
Od autorki
Gawędy zawarte w tym zbiorze powstały z mojego sentymentu do nie
wyplenionych po dziś dzień różnych praktyk pogańskich. Mówiąc o
wierzeniach, lękach i radościach naszych dawnych przodków, o rodowodzie
różnych świąt, o obrzędach i zwyczajach, z których wiele zamieniło się z
biegiem wieków w uciechy biesom jeno miłe i w inne malownicze zabawy
ludowe.
Książka jest owocem moich penetracji w starych księgach i szpargałach
bibliotecznych - zbiorach guseł, zabobonów, przesądów, facecji i anegdot -
oraz mojej serdecznej przyjaźni z kilkoma autorami, etnografami różnych
czasów. Mam nadzieję, że przebywanie z nimi, zabierającymi często głos na
kartkach tej książki, sprawi Wam, Kochani Czytelnicy, pewną przyjemność.
Oprócz powag naukowych, jak - wymieniają po starszeństwie - Łukasz
Gołębiowski, Oskar Kolberg, Zygmunt Gloger, Jan Stanisław Bystroń i inni,
występują tu również liczni wspominkarze. Wśród tych ostatnich jest mój
najulubieńszy (może dlatego przywoływany tak często), nie przebierający w
słowach Jędrzej Kitowicz, niegdyś żołnierz, konfederat barski, zawadiaka,
co by diabłu łeb urwał, a później księżulo, proboszcz w Rzeczycy, piszący w
zaciszu swej plebanii pamiętnik z czasów Augusta Iii i Stanisława Augusta.
Większość zabaw tu opisanych odbywa się w karczmie albo zaczyna na
drogach i placach pod gołym niebem, a kończy w karczmie. Bo "karczma w
życiu wsi pańszczyźnianej - jak stwierdza profesor Józef Burszta w swej
znakomitej książce Społeczeństwo i karczma - była... najważniejszą i
niezbędną instytucją: była jedynym miejscem zebrań sąsiedzkich,
gromadzkich, odbywania wesel, chrzcin, pogrzebów i praktykowania wszelkiego
rodzaju zwyczajów".
Radykalne zmiany, zachodzące ostatnio w stylu naszego życia na wsi i w
mieście, sprawiają, że i tradycyjne zabawy ludowe stają się przeżytkiem.
Zapraszam więc na dawne polskie drogi, do zajazdów i karczem na
rozstajach, i w wiele innych miejsc, między ludzi, którzy bawili się po
staropolsku.
-------------------------
Prima aprilis
albo najpierwszy dzień kwietnia,@ Do rozmaitych żartów moda staroletnia.
Wacław Potocki
Aż trudno uwierzyć, że ten wesoły dzień wiosenny, dający prawo
bezkarnego, dowcipnego oszukiwania bliźnich i śmiania się z łatwowiernych,
uchodził w dawnych czasach za jeden z najbardziej ponurych dni roku, za
feralny, za pechowy. A to dlatego, że jest podobno dniem urodzin Judasza
Iskarioty, słabego człowieczyny, kasjera pierwszej gminy chrześcijańskiej,
który za trzydzieści srebrników zdradził Jezusa, wydał Go prześladowcom, a
potem z żalu i wstydu powiesił się na osice.
Niektórzy "uczeni w piśmie" stawiają ten problem na głowie. Twierdzą,
jakoby nie dlatego prima aprilis był dniem feralnym, że stanowił urodziny
Judasza, lecz odwrotnie - że biedny chłopiec z Kariotu został Judaszem, bo
miał nieszczęście przyjść na świat w tak fałszywym dniu.
Jeszcze na Judasza ptaszki nie świstały - dowodzą z surową powagą -
jeszcze ziemia chlapała się w potopie, a dzień odpowiadający późniejszemu
prima aprilis już był fałszywy. Wszelkie ludzkie zaufanie narażone było
tego dnia na przykre nadużycie, a nadzieja na sromotny zawód. Po co daleko
szukać - stary Noe biblijny pijaczyna, został wystrychnięty na dudka
właśnie haniebnego dnia pierwszego kwietnia. I to przez własny głos
wewnętrzny! Kiedy pruł bezmiary wód swoją arką, zbudowaną z żywicznego
drewna i załadowaną przedstawicielami wszystkich żyjących istot płci
obojej, pewnego ranka coś mu w duszy powiedziało, że czas jego żeglowania
ma się właśnie ku końcowi. Wypuścił na zwiady kruka. Kruk latał, latał,
wypatrywał suchego lądu, wreszcie machnął ogonem i wrócił z niczym.
To było dawno i nieprawda - podsumowują ich inni i ze spokojem mędrców
wschodu twierdzą, że prima aprilis jest echem hinduskiego święta,
obchodzonego uroczyście wiosną na cześć Kamy, boga miłości. W dniu tym -
mówią - nawet członkowie kasty zajmującej wysoką pozycję w społeczeństwie
mieszali się z tłumem i niepomni na swoje dostojeństwo figlowali obsypując
kogo się dało czerwonym proszkiem albo ochlapując go kolorową wodą,
podstawiając mu nogę, gdy się zagapił, szarpiąc go z tyłu za ubranie... To
święto wesołości i bezkarnych psot przetrwało do dziś pod nazwą "holi".
Może tak, a może nie tak - przeciwstawiają się z pobłażliwym uśmieszkiem
ci, według których wszystko, co mądre, "mawiali starożytni Rzymianie", i w
ogóle "wszystkie drogi (obrzędowe też) prowadzą do Rzymu". - Prima aprilis
wywodzi się ze starożytnych uroczystości ku czci bogini Cerery, zwanej też
Ceres, opiekunki ziarna. Koniec, kropka.
A nasz znakomity archeolog, znawca zwyczajów ludowych Łukasz Gołębiowski
(1773-1849), niby zgadza się na taką możliwość pochodzenia
prima-aprilisowych szaleństw, ale nie bez zastrzeżeń.
"Zwracając uwagę na to, że i niższe klasy chociaż nie rozumieją tego
wyrazu, ten obyczaj zawsze primaaprilis zowią, należałoby przypuszczać, że
ten żart przyjęliśmy od Rzymian z wprowadzeniem wiary chrześcijańskiej" -
przyznaje uczony. Dalej jednak mówi: "...lecz kiedy zważymy, że my,
Rossyanie i wszystkie ludy słowiańskie trzymają się tego zwyczaju, a
mytologią grecką i rzymską później dopiero przybierać zaczęliśmy, gdy u nas
wzrosły nauki; znowu ta wątpliwość sprawuje, azali ten zwyczaj nie jest
miejscowy raczej".
No, właśnie! Ale ciekawa rzecz, że w wielu krajach Europy, i w Polsce
również przez długie wieki nikomu do głowy nie przyszło dowcipkować w tym
dniu, wierzono bowiem jakoby pierwszy kwietnia był dobą szczególnej
dokuczliwości sił nadprzyrodzonych. Duchy zmarłych miały tego dnia
opuszczać groby i dochodząc swoich krzywd mścić się na żywych, zsyłając na
nich niespodziewane nieszczęścia lub co najmniej straszyć winowajców. We
francuskich, niemieckich i holenderskich podaniach ludowych, w starych
klechdach, występuje prima aprilis jako doba rozrachunku niegodziwców
(głównie oszustów, zdrajców, rzadziej złych panów) z ich własnym sumieniem.
Rozrachunek taki często kończy się samobójstwem przez powieszenie.
A kiedy zaczęto dowcipkować na prima aprilis?
Trudno dociec. Podobno już w Xiii wieku. Niektórzy historycy i badacze
obyczajów wysuwają tezę, jakoby zwyczaj wzajemnego zwodzenia się był
dalekim echem średniowiecznych misteriów pasyjnych, w których przedstawiono
tłumom sceny ciągłego odsyłania Chrystusa od Annasza do Kajfasza. Może
istotnie sposób ośmieszenia przez zwodzenie zszedł z desek scenicznych w
życie? Nie można też ustalić, czy lód przekazał ów zwyczaj dworom i
pałacom, czy odwrotnie.
Niewątpliwe jest natomiast, że na dworze francuskiego Bourbona króla
Ludwika Xiii, a więc w pierwszej połowie Xvii wieku, odbywały się na prima
aprilis arcywesołe zabawy, polegające na wzajemnym wprowadzaniu się w błąd.
Monarcha nie tylko zezwalał na różne dowcipy, ale sam chętnie brał w nich
udział. Przebierał się na przykład za "wieśniaka, miejskiego łyka abo
inszego hetkę-pętelkę" i występował w "uciesznych komedyach" według
obmyślonych przez siebie scenariuszy. Jądro kawału miało tkwić naturalnie
przede wszystkim w tym przebraniu, przeobrażeniu.
A w Polsce?
Zygmunt Gloger (1845-1910), wybitny historyk kultury i etnograf, pisze w
swej Encyklopedii staropolskiej: "Polacy od czasów dawnych w dzień pierwszy
kwietnia rozsyłali listy ze zmyślonymi wiadomościami lub tylko kartkę z
napisem Prima Aprilis, a także zwodzili się ustnie, by naśmiać się z
łatwowiernych. Stąd powstało to polskie przysłowie: "Na Prima Aprilis nie
wierz, bo się omylisz"".
Owe zmyślone wiadomości dotyczyły zawsze wydarzeń niezwykłych, miały na
celu wprowadzenie adresata w stan osłupienia.
Oto drobne przykłady:
Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny (ok. 1570-1622), bohater i hetman
Kozaczyzny polskiej otrzymał od niejakiego kniazia Koziki list zawierający
taką relację:
Pod Kukizowem, miasteczkiem na Podolu, w jednej górze chłop glinę kopiąc
nalazł klucz, w którym było rozmaite schowanie; Była w nim armata
macedońska, wojenny rynsztunek i naczynie gospodarskie. Rzeczy insze rdza w
nim popsowała. Był tak wielki jako 19»siążeni. Kiedy się tam ludzie
zjeżdżali, owo wszystko pozbierali, a klucz podle jednej cerkwi postawili,
który dotychczas stoi. Chowają w nim cerkiewne statki, jak we szpiklerzu.
Powiedają, że ten klucz któregoś olbrzyma, co tam mieszkał; bo tamże też
znaleziono było od bota podkowę, co była jak pół kadzi największej
Henryk Nakwaski (1800-1876), publicysta polski i - można powiedzieć -
pionier w zajmowaniu się modną dziś sprawą wolnego czasu, bo autor wydanej
w Paryżu już w roku 1832»książki O użyciu najkorzystniejszem czasu,
przeczytał w liście prima-aprilisowym od szlachcica Szczerzeckiego, że po
puszczy niepołomickiej
... hula kłusownik, tak zręczny, szelma, że jedną kulą cztery sarny
przestrzela wzdłuż, trafiając każdej prosto w zwierciadło (jasne miejsce
pod ogonem, zwane też w języku myśliwskim sedno, chusteczka, serweta - MZ).
Antoni Nagórny (1821-1896), zacny guberni podolskiej obywatel i
ekonomista, autor dzieła Kwestia wódki uważana ze strony ekonomicznej
wykształcony w Petersburgu, a potem urzędujący w Kutaisie, pisze do swego
dawnego sąsiada, że właśnie w Kutaisie szumiłeb jakowyś, podchmieliwszy
tęgo, wdrapał się na maszt srodze namydlony i tam stanąwszy na głowie
odśpiewał aryjkę tak rzewną, że liczną gawiedź do wzruszenia serdecznego
przywiódł.
O wiele częściej niż listownie przekazywano sobie zmyślone nowiny ustnie.
Dawało to oszukującemu przyjemność bezpośredniego przekonania się, jakie
wrażenie robi jego łgarstwo.
Zwodzenie bliźnich nie polegało jedynie na "wcieraniu mydła w oczy", jak
kiedyś nazywano podawanie wierutnych bredni za prawdę. Dowcipnisie i
wykpisze nabierali naiwnych nie tylko mową, ale i uczynkiem. Na przykład,
posyłali ich do apteki po nasiona złotych monet, po słowicze mleko, mające
powiększyć zdolności śpiewacze delikwenta, czy po lekarstwo na
nieszczęśliwą, beznadziejną miłość.
A oto wierszyk na ten temat:
Zabawa setna - pierwszego kwietnia@ do miasta wysłać Jasia głuptasia,@ by
kupił naczco, nie mając nic w głowie:@ kwadratowe koło, mleko gołębie,@
zęby indycze lub łzy krokodyla!@ - wróci głodny i z niczem -@ ot i
krotochwila!
Z czasem miejsce nieszkodliwych i mało skomplikowanych dowcipów zaczęły
zajmować grubsze, wymyślne, wyrafinowane.
Choć już w Xviii wieku wydawano prima-aprilisowe "jednodniówki" i inne
druczki - w Polsce wyszedł w roku 1747 "Kuryer Wszędziebylski (...) z
oficyny Figiel Baja (...) wyprawiony" - dopiero późniejszy rozwój prasy i
czytelnictwa podsunął niektórym wesołkom pomysł wodzenia za nos jednym
żartem wielu tysięcy ludzi. Celowali w tym dziennikarze, których początkowo
gazeciarzami zwano, mistrzowie od "puszczania kaczek" przez cały rok. Ale
zdarzali się i zmyślni ludzie innych zawodów. Na przykład - jacyś dwaj
amerykańscy dżentelmeni, trudniący się wyrobem okularów, zamieścili w
nowojorskiej gazecie "The Sun" w roku 1835 zawiadomienie, jakoby wynaleźli
nadzwyczajny teleskop, dzięki któremu obejrzeć można z największą
dokładnością księżyc, rozróżniając na tej tajemniczej planecie
najdrobniejsze nawet przedmioty. Sami wynalazcy mieli widzieć przez cudowne
szkła teleskopu nie tylko bazaltowe skały, zielone pola i doliny, ale i
małe zwierzątka przypominające ziemskie koty, a co najważniejsze i
zatrważające zarazem - zauważyli na księżycu istotę człekokształtną z
wielkimi nietoperzowymi skrzydłami u ramion. Istotę ową nazwali "vespertilo
homo". Wiele czasopism, nie wyłączając najpoważniejszych, dało się złapać.
Roztrząsały z całą powagą ewentualne konsekwencje tego niezwykłego
odkrycia. Po jakimś czasie "rewelacja, która miała rozpocząć nową erę
wiedzy ludzkiej" okazała się wymysłem.
Zabawa w zwodzenie udała się także innej gazecie nowojorskiej -
"Graphic". W 1876»roku ukazała się tam notatka, że słynny wynalazca Thomas
Alva Edison (1847-1931) zbudował maszynę przerabiającą w okamgnieniu
zwykłą wodę z małym dodatkiem octu w najprzedniejsze wino. Maszyna miała
być poruszana prądem elektrycznym o bardzo niskim napięciu. Wiadomość tę
podjęły błyskawicznie inne gazety, przeważnie brukowe, i wypisywały hymny
na cześć Edisona, który wysiłkiem swego genialnego umysłu umożliwi ludziom,
zwłaszcza biednym, popełnienie piątego z siedmiu nęcących grzechów
głównych. Podobno wśród naiwnych fabrykantów win zapanowała konsternacja.
Dopiero po kilku dniach powszechnej radości i fabrykanckich obaw "Graphic"
zamieściła drugą notatkę, powiadamiającą zainteresowanych, że wino
produkowane maszyną Edisona... kaleczy język. Łatwowierni połapali się w
dowcipie.
Kawały primaaprilisowe ulegają ciągłym zmianom, ale choć rozwija się
technika, choć dzisiejsi spece w telewizji przed każdym pierwszym kwietnia
łamią sobie głowy nad wymyślaniem sensacyjnych, a jednocześnie najbardziej
prawdopodobnych, coraz rzadziej udaje im się nabrać widzów.
Zanika stary zwyczaj, a szkoda. Tylko dowcipni mogą go uratować.
Niektórzy twierdzą, że przyszedł czas, aby w dniu pierwszym kwietnia mówić
wyłącznie szczerą prawdę. Dopiero byłoby wesoło!
-------------------------
Marzanna
Marzanna, Marzena, Morzena, Marena...
Kto zacz? Bóstwo słowiańskie! I to nie jakaś tam Hetka-pętelka, lecz
groźna bogini śmierci i zimy. Jej nazwę wywodzą słowiańscy etymologowie od
"mru", "moriu".
Odeszła w mroki zapomnienia razem z Żywią - boginią życia, Pochwistem
albo Pogwizdem - bogiem wiatru, Dziedzilią - boginią małżeństwa, i z
wieloma, wieloma innymi mieszkańcami świętych gajów. Nie przeniesiono jej
kultu na żadną inną postać z chrześcijańskiego świata. Nie miała takiego
szczęścia jak inni bogowie, na przykład Perun - władca gromów, którego
kultem słowianie wschodni obdarowali świętego Eliasza. Została - o, hańbo!
- jeno bałwanem pogańskim, szkaradną kukłą uosabiającym zimę, topioną
każdej wiosny.
Topienie Marzanny symbolizuje walkę zimy z wiosną. Aby pomóc nadchodzącej
radosnej porze roku w pognębieniu okrutnej zimy, nasi dalecy przodkowie -
którzy wierzyli w utożsamienie się bóstwa z przedmiotem je wyobrażającym -
robili kukłę ze słomy i wrzucali ją najchętniej do rzeki lub do strumienia,
bo wartki bieg wody przyśpieszał odpłynięcie zimy. Gdy nie było w pobliżu
bystro bieżącej wody, topiono Marzannę w byle kałuży.
Zajrzyjmy do starych dokumentów.
Oto nakaz dla duchowieństwa zawarty w uchwale synodu odbytego w Poznaniu
w roku 1420: "Nie dozwalajcie, aby w niedzielę, którą zwie się Laetare
(łac. dosł. raduj się; nazwa czwartej niedzieli postu - MZ) albo Biała
Niedziela odbywał się zabobonny zwyczaj wynoszenia jakowejś postaci, którą
śmiercią nazywają i w kałuży topią".
Nakaz, chyba nawet skrupulatnie wypełniany, nie dał oczekiwanych wyników.
Jan Długosz (1415-1480), nasz znakomity historyk i historiograf, autor
Kroniki sławnego Królestwa Polskiego odnotowuje, że za jego czasów w
niedzielę zwaną Laetare wynoszono ze wsi bałwana umieszczonego na wysokiej
tyce i topiono go w wodzie.
Joachim Bielski (ok. 1550-1599), syn Marcina Bielskiego, wybitnego
kronikarza i sam też kronikarz, pisze: "Za mojej jeszcze pamięci był on
obyczaj u nas po wsiach, że na Białą Niedzielę w poście topili bałwana,
jeden ubrawszy snob konopi albo słomy w odzienie człowiecze, który wszystką
wieś prowadził gdzie najbliżej było jakieś jeziorko albo kałuża, tamże
zebrawszy z niego odzienie, wrzucali do wody, śpiewając żartobliwie:
"Śmierć się wije u płotu, szukający kłopotu", potem co prędzej do domu od
miejsca tego bieżali; który albo która się wówczas powaliła albo powalił,
wróżbę tę mieli, iż tego roku umrze; zwali tego bałwana "Marzanna"".
Maciej Stryjkowski, właściwie Strykowski (1574 - po 1582), wierszopis i
historyk pisze w swojej Kronice polskiej: "...w Wielkiej Polszcze i w
Śląsku (...) dzieci w niedzielę Śrzodopostną, uczyniwszy sobie bałwan na
kształt Ziewoniej albo Marzanny (...) wetknąwszy na kij długi noszą
żałośnie śpiewając (...) albo na wózku wożąc. Potem w kałużę albo w rzekę
wrzucają, a do domów co w skok uciekają".
A na początku Xviii wieku topnienie Marzanny połączone było już z
chodzeniem po włóczebnem. Przynajmniej w Żywcu. Mówi o tym Jędrzej
Komoniecki (ok. 1664 - ok. 1734), wójt tego miasta, a przy tym malarz
(malował obrazy religijne dla kościołów okolicy Żywca) i kronikarz. "... w
post dziewczęta miejskie - powiada - sprawiwszy sobie na długiej żerdzi
Marzannę, po mieście nosiły, śpiewając różnie, którym dawano w domach co
czyja łaska była".
Jan Stanisław Bystroń (1892-1964), nieodżałowany profesor wielu
dzisiejszych etnologów i socjologów pisze w swej Etnografii Polski: "Do
dziś dnia tu i ówdzie właśnie w tę Białą Niedzielę chodzą dziewczęta po wsi
"ze śmierzciom", tj. z lalką ubraną w białe płótno, jaskrawe wstążki i
koszule, śpiewając piosenkę z prośbą o datki; niedziela ta nazywa się tam
"śmierztną". Utrzymały się też te zwyczaje na Śląsku, gdzie również obnosi
się "marzankę" po wsi, a następnie topi ją w stawie".
Dodajmy, że i w Niemczech nad Białą Elsterą w okolicach Lipska, i w
całych Czechach. Tu wynoszeniu Marzanny towarzyszyła śpiewka:
Jiż nesem smrt ze vsy,@ Nove leto do vsy.@ Vitaj leto libezne!@ Obili
zelene!
(Już niesiem śmierć ze wsi,@ Nowe lato do wsi.@ Witaj lato ulubione!@
Zboże zielone!)
A w okolicach Gliwic bawią się odprawianiem tego, odwiecznego tutaj,
obrzędu dziewczęta i młode kobiety.
Obrzęd topienia Marzanny przetrwał do naszych czasów.
Ostatnio "odkryty" został przez harcerzy. Oczywiście jako zabawa.
-------------------------
Gra w zielone
Gra w zielone znana była w drugiej połowie Xvii wieku, a może i
wcześniej. Choć wygląda na szczątkowe pozostałości jakiegoś pradawnego
zaklinania urodzaju, nie ma z tymi praktykami nic wspólnego. Powstała
raczej jako flirt, jeden z pretekstów kontaktowania się młodych osób
"mających się ku sobie".
Wespazjan Kochowski (1633-1700), sarmacki poeta, rycerz, co z królem
Janem walczył pod Wiedniem, uznał tę grę za godną uwiecznienia w wierszu:
Maj zielony nam nastaje,@ Zielenią się sady, gaje,@ Wiosna zimie gnuśnej
łaje,@ A "Zielone" w rękę daje.
(...)
Zielenią się wierzby młode.
Więc z nich zrywam latorośle,@ Te Marynie pięknej poślę,@ "Zielonem"
niech się zabawi,@ A niech słuszny zakład stawi.
Ta gra tam się prawem chlubi:@ Komu zwiędnie, kto je zgubi,@ Lub go
zbędzie inszym kształtem,@ Opłaca zakład ryczałtem.
O co założyć się imć Kochowski z piękną Maryną i kto wygrał zakład - nie
wiadomo. Można tylko przypuszczać, że bawili się w to przed odsieczą
Wiednia, bo czy wojak po powrocie z tak zwycięskiej wyprawy potrzebowałby
jeszcze umizgać się do panien grą w zielone?
Łukasz Gołębiowski mówi o "zielonem". Ta gra już nie chwilowa, ale
trwalsza, zaczyna się właściwie od drugiego święta Wielkanocy, a ciągnie
się do świętego Michała. Dwie osoby umawiają się, że przez cały tego czasu
przeciąg zawsze zielone przy sobie mieć będą (...) robią oraz jakby zakład;
czym się okupi ta, która bez zielonego zdybaną będzie. Gra to (...) mogąca
dawać sposobność do robienia upominku, nazwana imienione, że często zielone
trzeba odmieniać, albo że między sobą tę zieloność grające osoby
zamieniały".
Dziś jest to gra dziecinna, głównie dziewczyńska, praktykowana od chwili
ukazania się pierwszej zieleni. Zakłady obejmują zwykle kilka dni, tydzień.
Zamiast listka nosi się teraz trawkę zamotaną wokół guzika.
-------------------------
Wielkanoc
Zaczątków tego pięknego święta doszukali się religioznawcy w odległych
czasach przedchrześcijańskich. Już ludy myśliwskie w Indiach i w basenie
Morza Śródziemnego przechodzące na osiadły tryb życia (od Iv do Ii
tysiąclecia p.n.e.) i na uprawianie roli stworzyły sobie bóstwa roślinności
i słońca, umierające jesienią i zmartwychwstające wiosną. Wierzenia te były
wynikiem wniosków wysnutych z obserwacji przyrody. Owe bóstwa umierające i
zmartwychwstające wyobrażano sobie początkowo w postaci roślin lub
zwierząt, aż wreszcie i w postaci ludzi - pięknych młodzieńców. Sumerowie,
zamieszkujący w końcu Iv i Iii tysiącleciu p.n.e. południową Mezopotamię,
mieli Tammuza (po sumeryjsku Dumuzi) przedstawianego z kłosami w ręku lub
ramion. We Frygii, żyznej krainie w dorzeczu rzek Meander i Hermos, w Azji
Mniejszej, bogiem wegetacji był Attis. Początkowo czczono go w postaci
sosny, którą w dobie wiosennego zrównania się dnia z nocą (24»czerwca)
ścinano, przynoszono do świątyni i ozdabiano wizerunkiem bóstwa. W nocy
kapłani z wielkim ceremoniałem składali wizerunek boga w grobie, a
nazajutrz rano - grób był pusty. Attis zmartwychwstał. Egipcjanie mieli
swego Ozyrysa, boga roślinności, wyobrażonego z berłem i biczem w rękach
(wierzyli, że to on nauczył ich rolnictwa). Bogiem symbolem zamierania
przyrody i budzenia sie jej do życia, bogiem słońca ludów indoirańskich,
czczonym szczególnie w Iranie, był Mitra. To prastare drugorzędne bóstwo
aryjskie, przeistoczone w religii staroperskiej w boga pierwszej rangi,
miało szczęście do popularności. Z Iranu kult jego rozszerzył się - w
czasie podbojów perskich na całą Azję przednią, od I wieku p.n.e. na kraje
zachodnie, gdzie wystawiono mu wiele świątyń. Mitra urodził się w grocie.
Wierzono, że ma wrócić, by dobrych nagrodzić wieczną szczęśliwością, a
złych skazać na potępienie. Niektóre obrzędy kultowe Mitry tak dalece
przypominały późniejsze obrzędy chrześcijańskie, że pisarz kościelny
Tertulian (ok. 160 - ok. 240), rzecznik pierwszeństwa wiary przed rozumem,
dopatrywał się tu perfidnej polityki diabelskiej, polegającej na
wyprzedzeniu zjawisk. Nie on jeden zresztą.
Dla nas, chrześcijan, szczególnie interesująca jest Pascha, z której
niejako bezpośrednio wywodzi się Wielkanoc. Paschę, święto wiosny znali już
Hebrejowie, lud pasterski, prowadzący koczowniczy tryb życia na ziemiach
północno-wschodniej Sahary między Nilem a Morzem Czerwonym. Hebrajskie
słowo "passah" lub "paszach" znaczy "przekroczyć" i "ominąć". Jedne źródła
podają, jakoby Pascha pochodziła właśnie od "passah", gdyż w czasie tego
święta zarzynano baranka i krwią jego ochlapywano zewnętrzne ściany
namiotów, aby demony pustynne nalizawszy się do syta, nie zaglądały do
wnętrza i nie nękały ludzi, lecz omijały ich i szły dalej. Inni badacze
widzą i w samym święcie, i w jego nazwie "Pascha" pamiątkę opuszczenia
przez Hebrejów Egiptu, przekroczenia granicy tego państwa, pod wodzą
Mojżesza w Xiv wieku p.n.e.
Po osiedleniu się w połowie Xiii wieku p.n.e. w ziemi Chanaan (na
obszarze późniejszej Palestyny) i zajęciu się rolnictwem Hebrejowie zaczęli
obchodzić wiosenne święto rolnicze, związane ze żniwami, a nazwane Chaga -
Mazzoth - Święto Macy (maca - przaśny placek jęczmienny, pieczony na to
święto ze świeżej mąki). Z czasem gdy w uformowanym, mimo ciągłych wojen z
sąsiadami, państwie Hebrajów ustaliło się pojęcie i kult Jehowy, Pascha i
Chaga-Mazzoth połączyły się w jedno święto pod nazwą Pascha. A po zdobyciu
i zburzeniu Jeruzalem przez władcę Babilonu Nabuchodonozora Ii, podczas tak
zwanej "niewoli babilońskiej", trwającej od około 597 do około 537»roku
p.n.e., zjawia się wiara w Mesjasza i w nieśmiertelność ziemską państwa
Hebrejów. Pascha staje się dla Żydów, bo tak w tym czasie nazywano
Hebrejów, świętem oczekiwania na Mesjasza, Zbawiciela, który wyzwoli naród
z niewoli i doprowadzi do zmartwychwstania żydowskiego królestwa. Później
powstały mity o męce i śmierci Mesjasza, Pascha nabrała charakteru
żałobnego, nazwano ją Paschą Męki.
Pierwsi wyznawcy Chrystusa, Żydzi, świętowali Paschę po dawnemu, w
synagogach. Dopiero w drugim stuleciu istnienia chrześcijaństwa święto
Paschy połączone z pojęciami o męce, ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu
Chrystusa, i uwznioślone nimi, zaczęto obchodzić w pierwszą niedzielę po
wiosennym zrównaniu dnia z nocą, jako Wielkanoc, święto Zmartwychwstania
Pańskiego, a dawną Paschę Męki rozsnuto na cały Wielki Tydzień.
Ze świętem Wielkanocy, które nasi przodkowie Prasłowianie też obchodzili
jako święto zwycięskiej wiosny, ale i święto zmarłych, wiążą się liczne
obrzędy, pozostałe jako refleks dawnych praktyk magicznych.
-------------------------
Nie ja biję,
wierzba bije
Palma należy do tych przedmiotów liturgii kościelnej, które znalazły
zastosowanie w praktykach zabobonnych.
Najprostszą palmą była zawsze, i jeszcze jest, gałązka wierzbowa obsypana
srebrnymi baziami. Nie tylko dlatego, że wierzba wcześnie i ładnie zakwita,
lecz ze względu na pradawne magiczne znaczenie tego drzewa. Już w czasach
fetyszyzmu, czyli kultu rzeczy opanowanych przez duchy, wierzba była
fetyszem naszych przodków. Zamieszkiwał w niej dobry duch, opiekujący się
człowiekiem i jego chudobą. Później stała się drzewem płodności. Ludy
pasterskie modliły się do wierzby o rozrodczość zwierząt. Zganiano stada
pod okap jej korony, aby raczyła im swojej płodnej mocy.
W wierzeniach niektórych ludów Europy przetrwało do dziś przekonanie, że
gałązki wierzbowe, święcone w Niedzielę Palmową w kościele mają cudowne
właściwości zapewnienia wszelkiego dobra: zdrowia, bogactwa, szczęścia w
hodowli zwierząt domowych.
W Polsce, na Litwie (gdzie wierzba występuje w wielu pięknych legendach),
na Ukrainie, w Niemczech, na wschodnich obszarach Francji jeszcze na
początku naszego wieku ludzie po wyjściu z kościoła uderzali się świeżo
poświęconymi palmami i składali sobie najlepsze życzenia. Bicie palmą miało
pobudzić siły żywotne uderzanego, ponadto dziewczętom przysporzyć urody, a
chłopcom odwagi. U nas bijący usprawiedliwiali się przy tym słowami: "Nie
ja biję, wierzba bije". (Pamiętajmy, jak Witek w Chłopach chłostał Józkę
wykrzykując te słowa.)
Po powrocie z kościoła gospodarz obchodził chałupę i uderzał palmą w
każdy węgieł. Robił to "do trzech razy", aby w ten guślarski (o czym nie
wiedział) sposób, mający pozory chrześijańskiego obrzędu, zapewnić domowi
spokój i dobrobyt.
Po wniesieniu palmy do izby cała rodzina wyskubywała z gałązki wierzbowej
bazie, zwane też bagniątkami, i z namaszczeniem połykała. Był to zabieg
profilaktyczny. Ta poświęcona kuleczka chroniła przed bólem gardła, przed
chorobami od uroku, i w ogóle krzepiła ciało, a duszę uodporniała na pokusy
szatana.
Resztę palmy zatykano za święty obraz nad łóżkiem, aby w razie potrzeby
użyć jej jako cudownej różdżki (na południu Polski palmę nazywa się
różdżką). W czasie burzy, ustawiona koło komina, broniła przed piorunem.
Podłożona pod pierwszą skibę podczas orki broniła pole przed wyschnięciem,
gradobiciem i innymi nieszczęściami, a zapewniała wysokie plony. Gdy krowa
zrobiła się "jakaś nieswoja" lub koń osowiał i zleniwiał, bardzo dobrze
było obmieść im boki palemką. A kiedy bydło wychodziło po raz pierwszy po
zimie na pastwisko, trzeba było, obowiązkowo, każdą sztukę uderzyć palmą po
grzbiecie. Wierzbowe gałązki z palmy wkładano też do uli, aby pszczoły, aby
pszczoły rozmnażały się i dawały dużo miodu, a rybacy wplatali te gałązki w
sieci, co uniemożliwiało czarownicom dostęp do połowów. U Osetyjczyków w
środkowym Kaukazie, u Rumunów w Siedmiogrodzie, u Bułgarów, a także w
pewnej mierze u Czechów, gdzie ślady pradawnego charakteru Wielkanocy jako
"Zadusznicy" wyraźniej się utrzymały, panował zwyczaj wtykania gałązek
wierzbowych z palmy w groby bliskich na cmentarzu i w leśne mogiły ludzi
nieznanych. Gałązka ta koiła ponoć niepokoje dusz na tamtym świecie.
Dziś, kiedy cała magiczna moc wyparowała z wierzby i przeminęła z
wiatrem, gałązka obsypana srebrnymi baziami stanowi jedynie tradycyjny
składnik upiększający.
Od pewnego czasu, palma stała się przedmiotem dekoracyjnym, jak
wycinanki, nalepianki z kwiatów, drewniane świątki itp.
W Niedzielę Palmową katolicy święcą palmy w kościele na pamiątkę
triumfalnego wjazdu Chrystusa do Jeruzalem, kiedy to usłano mu drogę
palmami. A potem przynoszą te palmy do domu, wkładając w dzbanek i cieczą
nimi oczy jako sezonową ozdobą mieszkania, mającą charakter religijnego
symbolu.
Piękne, bardzo durze palmy robią twórcy ludowi na Kurpiach i w okolicy
Tarnowa oplatając kwiatami i wstęgami potężne kije. Za uderzenie taką
palmą, choćby z najlepszymi życzeniami - serdecznie dziękuję.
-------------------------
Puchery
Ten dziwny wyraz pochodzi od łacińskiego "pueri" (chłopcy) i stanowi
nazwę imprezy obrzędowo-zabawowej, znanej w Polsce już w Xvi wieku lub
wcześniej, a praktykowanej jeszcze dzisiaj w okolicach Krakowa.
Początkowo Puchery, organizowane przez żaczków szkół parafialnych, miał
tylko jeden cel, zbożny: urozmaicić liturgię uroczystego nabożeństwa w
Palmową Niedzielę, zwaną też Kwietną Niedzielą. Chłopcy ubrani
"ochędożnie", czyli czysto a skromnie, ustawieni w dwa długie szeregi od
wielkiego ołtarza aż po główne wejście do kościoła, z bukietami do boku
przypiętymi, trzymając w ręku palmy przewiązane fontaziem, to jest węzłem
ze wstążek, wygłaszali po kolei "oracye wierszem złożone" na temat wjazdu
Chrystusa do Jeruzalem. A czynili to dla przypomnienia wiernym owych
dziatek jerozolimskich, które zachodziły drogę Zbawicielowi rzucając mu pod
nogi różdżki oliwne i śpiewając "Hosanna Synowi Dawidowemu". Deklamacje
pucherowe odbywały się zawsze pod koniec nabożeństwa. W 1591»roku wyszła w
Krakowie książka Stanisława Skoreckiego zawierająca zbiór oracyj dla
pachląt szkolnych, z przeznaczeniem na puchery.
Ale chłopcy nie byliby chłopcami, gdyby nie próbowali urozmaicić tej
kościelnej ceremonii odrobiną świeckiego humoru. Zaczęli więc po
wygłoszeniu wierszy pobożnych i po skończonym nabożeństwie deklamować
rymowane utwory własnego wyrobu - o dokuczliwościach Wielkiego Postu, o
uprzykrzonym śledziu, o tęsknym wyczekiwaniu na wielkanocne smakołyki z
tłustą kiełbasą, długą na pół mili.
Wprawdzie Sebastian Petrycy z Pilzna (ok. 1554 - 1626), lekarz, filozof,
profesor Akademii Krakowskiej, bardzo kosym okiem patrzył na te samowole
chłopców i ostrzegał, że "kto żakiem w szkole nieposłusznym, potem w
Rzeczypospolitej mieszczaninem zuchwałym", ale nie bardzo słuchano uczonego
zrzędy.
Puchery o charakterze rozrywkowym zdobyły sobie od razu gorących
zwolenników. Nie tylko biernych, czyli widownię, lecz i czynnych,
twórczych, posiadających pewne talenty aktorskie i literackie. Ceremonia
kościelna przekształciła się w widowisko teatralne.
Jak wyglądały puchery w wieku Xviii dowiemy się z zapisków proboszcza z
Rzeczycy, księdza Jędrzeja Kitowicza (1727-1804), bacznego obserwatora i
trochę prześmiewcę obyczajów za Augusta Iii i Stanisława Augusta.
"Gdy dzieci skończyły swoje perory, wysuwali się z tyłu na czoło
doroślejszy chłopakowie, a czasem i słuszni chłopi, ubrani po dziwacku za
pastuchów, za pielgrzymów, za olejkarzy, za żołnierzów, przyprawując sobie
brody z konopi albo z jakiej skóry sierścią okrytej, kożuchy futrem do góry
wywróciwszy. Ci zaś, co żołnierzów udawali, na głowie mając infuły z
papieru wyklejone, obuch drewniany, usmolony w ręku, z kart greckich (karty
do grania - MZ) zrobione flintpasy (pasy do flint - MZ) i ładownice i
szablę przy boku drewnianą; którzy nie mieli wąsów i brodów, robili sobie z
sadzy z tłustością zmieszanych pręgę (...) wzdłuż brody i dwie pod nosem w
górę zakrzywione na kształt wąsów. Każdy z tych oratorów prawił perorę do
postaci - jaką wziął na siebie - przystosowaną, z samych śmiesznych wyrażeń
ułożoną".
Jak to często bywa z ceremoniami szczególnie działającymi na wyobraźnię,
puchery też wyszły z kościoła w szeroki świat, aby tu, sparodiowane,
rozpocząć nowy żywot.
"Po odbytych w kościele perorach rozbiegali się (...) po domach, po
szynkowniach i nawet po pałacach, gdzie tylko wcisnąć się mogli (...),
wszędzie głosem natężonym i bijąc co trzecie słowo obuchem w ziemię"
deklamowali najrozmaitsze rymowanki. Na przykład:
A wo ja wyrwikołek,@ Byłem za woźnicę,@ Miałem ojca wisielaka,@ Matkę
czarownicę.
Kupiłem se, kupił,@ Konia za dwa grosa,@ Jakiego łebskiego,@ Z kija
brzozowego,@ Siodełko do tego,@ Z wiechcia grochowego,@ Uzdeczkę do tego,@
Z łyka wierzbowego.
Wlazłem na górę,@ Gwizdnąłem na kurę,@ Kury do dziury,@ Zjechałem z
góry,@ Wyjadę na sosnę,@ Pacierz mówić pocnę,@ Przyleciała sowa,@ Zmyliła
mi cztery słowa,@ A ja za sowicą,@ Z żelazną palicą...
Nie wszystkie wierszydła były przyzwoite. Niekiedy żaczek okazywał się
przedwcześnie dojrzały i wygłaszał dowcipy, jakich by się nikt po nim nie
spodziewał.
Pucherzy udawali także pielgrzymów powracających z ziemi świętej. Ci w
odwiedzanych domach bawili gospodarzy "laską pielgrzymską wytrząsając (...)
na dowód peregrynacyi swojej różne osobliwości z to by wyjmując i
pokazując: zęby końskie, kołtuny, czapczyska, boty zdarte, ogony bydlęce i
inne tym podobne rupiecie z śmieci wywleczone".
Niektórzy bezczelnicy, nie znający umiaru w dowcipach, usiłowali
wprowadzić swoje słowne i pantomimicznie zberezieństwa do pucherów
kościelnych. Ale co za dużo, to niezdrowo.
"Gdy te błazeństwa w uczciwym domu, dopieroż w kościele nieprzystojne, z
małej początkowo kwoty (ilości - MZ) do większej coraz postępowały liczby
tak, iż lud na nabożeństwie zgromadzony, skromnie się zrazu uśmiechający, w
gwałtowny się potem śmiech wylewał rażąc modestyją kościelną Śliwicki,
wizytator misyjonarski, proboszcz warszawski św. Krzyża, najpierwszy
zabronił kościoła swego tym nieprzystojnym oratorom, a za jego przykładem z
wszystkich innych ich wygnano, zostawiwszy tylko według ceremoniału
kościelnego dziecinne perory. Ci zaś oratorowie obuchowi tylko się po
szynkowniach i przekupkach (targowiskach - MZ) lat kilka po wygnaniu z
kościołów jeszcze uwijali, nareszcie za odmianą gustu gminnego wszędzie
zniknęli, nie mając tego akcydensu (wpływu - MZ) do kieszeni, który im z
początku sprzyjał".
Z takim błogim przekonaniem sympatyczny ksiądz Jędrzej postawił kropkę po
kwestii pucherów w swoim Opisie obyczajów za panowania Augusta Iii. Miał do
tego podstawy, Tym bardziej że nie tylko w Warszawie, ale i w innych
miastach, i w Krakowie, gdzie puchery szczególnie się "rozswywoliły", kuria
biskupia surowo zabroniła wystawiania żaczków do deklamacji wierszydeł
"prawie zawsze sensu nie mających".
Tymczasem...
Zwyczaje ludowe okazują się niezmiernie żywotne. Jeszcze dziś pod
Krakowem w Palmową Niedzielę chodzą po wsi puchery (albo pucheroki,
pucherniki), chłopy pod wąsem, umazane sadzami, ubrane w błazeńskie czapki,
w kożuchy do góry wełną, przepasane na krzyż powrósłami, zbrojne w
drewniane czekany. Mają też kosze do zbierania jaj. Prawią po chałupach
wesołe oracje, bawią słuchaczy śpiewkami i przymawiają się do poczęstunku
całkiem nowocześnie:
Czapeczki na bakier,@ Czekaniki w dłoniach,@ Dajcie, co tam macie,@ Może
być i koniak.
-------------------------
Uśmiercanie Judasza
Uśmiercanie Judasza przez zrzucenie go z wieży kościelnej, a potem
jeszcze utopienie w kałuży było jedną z atrakcji Wielkiego Tygodnia.
Wydawałoby się - sądząc po głównej postaci dramatu - że mamy tu doczynienia
z odbiciem jakiegoś średniowiecznego misterium o dydaktycznym wydźwięku
ponoszenia kary za zdradę.
A tymczasem...
Etnografowie, z Janem Stanisławem Bystroniem, autorem Dziejów obyczajów w
dawnej Polsce i wielu innych znakomitych dzieł z dziedziny ludoznawstwa,
utrzymują, że zabawa ta jest przeróbką obrzędu czysto pogańskiego, po
prostu jeszcze jedną wersją uśmiercania zimy.
Ksiądz Jędrzej Kitowicz utrzymuje, że zrzucanie Judasza z wieży odbyło
się w Wielką Środę. Inni naoczni świadkowie i nawet uczestnicy tej imprezy,
których relacje poniżej przytoczymy, twierdzą, jakoby działo się to w
Wielki Piątek.
Ksiądz Jędrzej Kitowicz pisze: "W Wielką Środę, po odprawionej jutrzni w
kościele, która się nazywa ciemną jutrznią, dlatego iż za każdym psalmem
odśpiewanym gaszą po jednej świecy (...) chłopcy (...) zrobiwszy bałwan z
jakich starych gałganów, wypchany słomą na znak Judasza, wyprawiali z nim
na wieżę kościelną jednego lub dwóch spomiędzy siebie, a drudzy z kijami na
pogotowiu przed kościołem stanęli. Skoro Judasz został zrzucony z wieży,
natychmiast jeden, porwawszy za postronek, uwiązany u szyi tego Judasza,
włóczył go po ulicy biegając z nim tu i ówdzie; a drudzy goniąc za nim bili
go kijami, nieprzestannie wołając co z gardła (na całe gardło - MZ):
"Judasz!", póki owego bałwana w niwecz nie popsuli".
Pan Ambroży Grabowski (1792-1868), antykwariusz, historyk Krakowa i
autor barwnych Wspomnień relacjonuje: "W Wielki Piątek obdzieraliśmy z
najbliższej stodoły lub szopy snopek; ten okrywaliśmy byle jakim łachmanem,
szmatą itp. i wiązali na powrózku, a następnie zawlekli bijąc kijami na
cmentarz. Tego bałwana nazywaliśmy Judaszem. Jeden z chłopców wchodził na
wieżę kościelną i tego Judasza zrzucał z wieży na ziemię; tam czekająca
czereda chłopców, bijąc go kijami i prawie roztrzepawszy słomę na sieczkę,
brała tę resztkę Judasza i topiła zawlókłszy do najbliższej kałuży".
Kazimierz Władysław Wójcicki (1807-1879) zbieracz materiałów
historycznych i folklorysta, w swoich Pamiętnikach dziecka Warszawy notuje:
"W Wielki Piątek całe Stare Miasto z bocznymi ulicami wybiegało pod kościół
Panny Marii na Nowym Mieście dla widzenia "śmierci" Judasza". Chłopcy od
szewców w towarzystwie pachląt rybaków dużą ze słomy lalkę, dziwacznie
przystrojoną, wciągali na wysoką wieżę pomienionego kościoła: miała to być
postać Judasza. Stamtąd zrzucali ją na bruk wśród okrzyków przekleństwa, po
czym bito kijami; gdy przywiązano do szyi duży kamień, gromadnie ciągniętą
na sznurze topiono w białych nurtach Wisły".
I pomyśleć, że chłopcom biorącym odwet na Judaszu za jego haniebny
postępek, nawet do głowy nie przyszło, iż przeklinają, tłuką kijami i
topią... kukłę zimy!
-------------------------
Kraszanki, pisanki
Podanie greckie z X wieku zapewnia, że zwyczaj malowania jej na Wielkanoc
zapoczątkowała Maria Magdalena, zrazu grzesznica, potem gorąca wyznawczyni
Jezusa, któremu towarzyszyła wiernie aż na Golgotę, później kanonizowana na
świętą.
Podobno było tak: Bolejącej przy pustym grobie Zbawiciela ukazał się
anioł i rzekł: "Nie płacz, Maryjo! Chrystus zmartwychwstał!" Uradowana
pobiegła do domu i ze zdziwieniem stwierdziła, że wszystkie jajka, jakie
miała w misce, przyjęły kolor czerwony. Wyniosła je na drogę i podarowała
przechodzącym właśnie apostołom. Oznajmiła im przy tym nowinę o
zmartwychwstaniu Pańskim. Aż tu nagle czerwone jajka zamieniły się w ptaki,
które z wesołym ćwierkaniem wyfrunęły z rąk apostołów i uniosły się w
błękit. Odczytali to jako znak, że po śmierci następuje zmartwychwstanie i
nowe życie.
My też mamy swoje legendy o narodzinach zwyczaju malowania wielkanocnych
jaj. Jedna głosi, że to kamienie, którymi ukamienowano świętego Szczepana,
pierwszego męczennika chrześcijańskiego, zamieniły się w czerwone jajka.
Druga - że gdy Jezusa prowadzono na śmierć, pewien biedak, niosący do
miasta na sprzedaż kilka uzbieranych od jednej kury jaj, postawił kobiałkę
przy drodze i pomógł Zbawicielowi dźwigać krzyż. Gdy powrócił, ujrzał w
kobiałce jajka zabarwione na czerwono.
Zarówno w greckiej klechdzie, jak i w naszych, występują jajka czerwone.
Nie przypadkiem. Jajka stanowią zaczątek życia, utożsamiane były z krwią,
będącą w pojęciach pierwotnych esencją wszelkiego żywota. Były także
pospolitą ofiarą dla bóstw, a że różniły się kolorem od najcenniejszej
obiaty, krwi ofiarnej, poczęto barwić je na czerwono.
W starożytnej Grecji i Rzymie kolor czerwony miał rangę wyjątkową, był
najbardziej uroczysty i najpoważniejszy. Zmarłego zawijano w czerwoną
płachtę lub ubierano w czerwone szaty, ciało jego i grób obsypywano
czerwonymi różami, w ofierze składano mu czerwone jajka.
Ludom południowo-zachodniej Azji malowanie jaj znane było w Iii p.n.e.
Słowianie, u których jajko odgrywało także poważną rolę w liturgii kultu
zmarłych, robili kraszanki w Ix wieku albo nieco wcześniej, a Polacy, co
zostało stwierdzone bez żadnych wątpliwości, już w X wieku. Z tego wieku
bowiem pochodzą najstarsze, jak dotąd, kraszanki polskie, odkryte w
Ostrówku na Opolszczyźnie.
Ale myliłby się, kto by sądził, że od razu w X wieku, świeżo po przyjęciu
wiary chrześciajańskiej, przodkowie nasi dali jajku naczelne miejsce na
stole wielkanocnym. Duchowieństwo chrześcijańskie, które samo jeszcze w
głębi duszy wierzyło w istnienie demonów, a tylko bohatersko zakazywało ich
kultu, widziało w jaku poważny atrybut magii pogańskiej, groźny dla
nowochrzczeńców, bo trzymający ich swą mocą przy starych praktykach.
Zabroniono więc wszelkiego bawienia się jajami, szczególnie podczas świąt,
a nawet jadania ich w dni świąteczne.
Ale czy jakiekolwiek wierzenia można wypłoszyć z człowieka zakazem? Nasi
przodkowie obok nowej, oficjalnej, wiary mieli swoją prywatną, domową,
dawną, i swoje stare praktyki, w których jajko wcale nie straciło na
znaczeniu. Nadal posługiwano się nim w obrzędach ku czci zmarłych i w
wielu, wielu gusłach. Było u nas, podobnie jak kiedyś u starożytnych Greków
i Rzymian, środkiem odczyniającym przeciw urokom, czarom, chorobom, a nawet
złym zamiarom, knutym w podstępnej duszy wroga. A ile potrafiło zdziałać w
sztuce uwodzenia! Na przykład - aby chłopaka zniewolić do ślepej miłości,
dziewczyna pocierała sobie jajkiem te części ciała, które uważała za
najatrakcyjniejsze dla swego wybrańca, rozbijała jajko i przelewała je
przez złożone na krzyż patyki ze starej miotły brzozowej, a skorupkę
ścierała na proszek i dosypywała miłemu do jedzenia. Był to zresztą jeden z
najniewinniejszych sposobów.
Dopiero w dwieście lat po wprowadzeniu u nas chrześcijaństwa duchowni z
wieką ostrożnością zezwolili Polakom na jedzenie jaj w okresie Wielkanocy,
i to już od Wielkiego Czwartku, pod warunkiem jednak, że jajka te "przódzi
zostaną w kościele poświęcone", czyli odkażone od ewentualnych demonicznych
właściwości. I tak jajka dopuszczone zostały do łask uczestniczenia w
obrzędzie kościelnym. Z czasem uznano je oficjalnie za symbol
zmartwychwstania, a narwienie ich, święcenie i obdarowywanie nimi bliźnich
stało się zwyczajem wielkanocnym.
Jak dalece zwyczaj ten przyjął się nie tylko w kościele
rzymskokatolickim, ale i prawosławnym, świadczy choćby Guillaume le Vaseur
de Beauplan (ok. 1600-1673), francuski inżynier i geograf, który za
Zygmunta Iii i Władysława Iv, przez siedemnaście lat służył jako kapitan
artylerii pod hetmanem Koniecpolskim na Ukrainie, a po powrocie do Francji
wydał swoje słynne dzieło Cescription d'Ukraine (Opis Ukrainy). Dowiadujemy
się, że po procesji rezurekcyjnej kobiety znosiły popowi jaja całymi
koszami, w podarku oczywiście, mówiąc "Chrystos woskres", a pop przyjmował
te jaja i całował ofiarowczynie. Ale nie wszystkie - tylko "najpiękniejsze
mołodyce". Starym babom fundował jedynie dłoń do pocałowania. Podobno sam
metropolita kijowski miał taką "facon d'etre", czyli formę zachowania się w
tych okolicznościach. Nawiasem mówiąc - to również wiadomość od Beauplana -
w ciągu dwóch godzin pop potrafił zebrać około pięciu tysięcy jaj. A ile
przy tym całusów skorzystał całkiem bezgrzesznie!
Wprowadzenie jajka do obrzędów kościelnych nie odebrało mu wartości
potrawy dla ludzi zza grobu. W Polsce zwyczaj noszenia jaj na groby
przetrwał do połowy Xix wieku (por. "Rękawka"). A na wschodzie i
południowym wschodzie Europy, gdzie jeszcze w pierwszych latach naszego
stulecia utrzymywały się szczątkowo obchody zaduszne w czasie Wielkanocy,
dzielono się jajkiem ze zmarłymi. Rumunowie w Besarabii po rezurekcji
odprawianej nocą przed Zmartwychwstaniem nosili malowane na czerwono jajka
na groby swoich rodziców. Kładąc je na ziemi mówili: "Chrystus
zmartwychwstał!", a rodzice odpowiadali bezgłośnie: "Zaiste,
zmartwychwstwał!". Wielkorusowie obchodzili w tygodniu przewodnim
"radunicę", Białorusim "radawicę". Oto opis tych obrzędów podany przez
Witolda Klingera (1875-1962), wybitnego filologa klasycznego i
folklorystę: "... lud tłumnie gromadzi się na cmentarzach, tarza na
mogiłach na krzyż barwione jaja lub zakopuje je do ziemi, modlili się za
zmarłych, ucztuje sam i wzywa na ucztę przodków". Nakarmiwszy ich odchodzi.
Ale "w niektórych" (...) guberniach (...) baby wiejskie w sobotę przed
Przewodnią niedzielą z miotłami i ożogami w ręku wypędzają ze wsi "śmierć",
która tam prawdopodobnie zastępuje zmarłych".
Nazwy jaj wielkanocnych zależne są od sposobu barwienia. "Kraszanki" to
jajka czerwone, od wyrazu "krasa" - czerwień, uroda. Barwiono je w odwarze
z robaczków, pluskwiaków, zwanych czerwcami. Jajka o innych kolorach
nazywano "malowankami". Zielone otrzymywano przez gotowanie jaj w wodzie z
listkami jemioły lub młodego żyta, albo z kotkami osiki i odrobiną ałunu.
Fioletową barwę uzyskiwały w wywarze z płatków kwiatów ciemnej malwy,
brązową - przez moczenie się w wodzie stojącej w wydrążonym pniu dębowym,
czarną - przez gotowanie z korą olchy i młodych liści klonu czarnego, żółtą
- w odwarze z kory dzikiej jabłoni, a kolor, który dziś nazywamy
"yellow-Bahama" - w łupinach cebuli.
Jeśli na jednolitym tle kraszanki czy malowanki wyskrobano wzorek,
zamieniała się ona w "skrobankę". Gdy przed zanurzeniem jajka w barwiącym
roztworze napisano na nim wzory woskiem, który później został usunięty,
malowanka stawała się pisanką. A są jeszcze naklejanki - malowanki z
naklejonym na nich deseniem z "duszy" sitowia, z zasuszonych listków,
płatków kwiatowych, gałganków.
Malowaniem jaj "bawiły się" w Wielkim Tygodniu dziewczęta i młode
mężatki, chłopcy zaś uważali to zajęcie za czysto babskie. Oni bawili się -
i to już bez cudzysłowu - pisankami dopiero w święta.
W Polsce już za Piastów znana była zabawa w "wybitki", zwana też
"walatką". Polegała na tym, że dwaj chłopcy brali do prawej ręki po jednym
barwionym jajku i uderzali jedno o drugie. Które jajko zostało zbite, ten
przegrywał.
Wincenty zwany Kadłubkiem (ok. 1150-1223), biskup krakowski, autor
łacińskiej kroniki, obejmującej dzieje Polski od czasów legendarnych do
roku 1202, pisząc o krnąbrności Polaków względem władzy, stwierdza, że
bawili się swymi panami, jak malowanymi jajkami.
Niektóre bardzo, zdawałoby się, nieatrakcyjne zabawy mają nadspodziewanie
długi żywot. Dwadzieścia lat temu widziałam na Mazowszu chłopców grających
w czasie Wielkanocy pisankami w wybitki. Wygrał ten, który miał jajko...
drewniane.
Ach, te drewniane jajka, malowane byle jakimi farbkami w koszmarne
wzorki, te gipsowe skrobanki zawalające różne kramy z pamiątkarską tandetą!
Gdy człowiek na to patrzy, ogarnia go lęk, że oryginalne pisanki należą już
do bezpowrotnej przeszłości. Na szczęście nie jest tak źle. Wprawdzie
pisanczarki, artystki ludowe uprawiające sztukę malowania wielkanocnych
jaj, są coraz mniej liczne, wprawdzie rzadko już używają barwników
naturalnych, ale przecież są i tworzą - w Zielonogórskiem, w Krakowskiem, w
Łowickiem (tu głównie nalepianki), na Pomorzu... Istnieją jeszcze u nas
autentyczne, tworzone na skorupkach jaj, pisanki o regularnych motywach,
odmiennych dla poszczególnych regionów. Warto, choć droższe od drewnianych,
kupić sobie kilka w sklepach Cepelii, aby poznać z bliska prawdziwe polskie
kraszanki i pisanki, mające już przecież tysiącletnią historię.
-------------------------
Uciechy stołu
Śniadanie wielkanocne, szczególnie pociągające po czterdziestodniowym,
szczerym poście, zaczynało się od "święconego", czyli od darów bożych
poświęconych przez kapłana w Wielką Sobotę. Była to chwila spełniania się
tęsknych, snutych przy pustym żołądku marzeń, wyrażonych w piosence:
Dobre placki przekładane@ I kiełbasy nadziewane.@ Daj mi, Chryste, dożyć
tego,@ Daj doczekać święconego.
Henryk Sienkiewicz (1846-1916), nasz znakomity powieściopisarz
rozmiłowany w historii a także baczny obserwator życia codziennego, notuje
w "Sprawach bieżących", aktualnych w roku 1873:
"... aż na koniec przyszedł dzień oczekiwany... i cóż przyniósł?
Zgłodniały i wyposzczony ojciec rodziny zasiadł w jej gronie... Tak jest,
zasiadł - bo już dziś mało kto zabiera się do spożycia tego, co Bóg dał, a
przyrządziła gospodyni, stojący, by uczcić święcone przynajmniej w pierwsze
święto, a choćby tylko przy pierwszym przystąpieniu do stołu. Otóż ojciec
rodziny dzisiejszej zasiadł w jej gronie z gośćmi, jacy się zeszli do
składania i otrzymywania życzeń niby, a właściwie dla jedzenia i picia.
Ściskano się, zapewniano się o niepożytej przyjaźni; jedzono, pito, przez
parę dni od poranku do wieczora..."
Nie wdając się w rozważanie kwestii upadku, czy może tylko zmiany
obyczajów przystąpmy do stołu, którego środek zajmuje biały baranek z cukru
ze złoconymi rogami, albo upieczony z ciasta, albo wyrzeźbiony nieraz
całkiem udanie z bryły masła, ale zawsze ustawiony na zielonym pagórku z
rzeżuchy.
Obyczaj stawiania na stole wielkanocnym baranka, w dawnych wiekach
nazywanego agnuszkiem od łacińskiego "agnus" - jagnię, wprowadził papież
Urban V (na stol. ap. 1362-1370), który lubował się w symbolicznych
przedmiotach kultu religijnego. To on jest również inicjatorem "Złotej
róży", róży wyrobionej ze złota, dawanej na znak łaski przez papieży
szczególnie cnotliwym królowym i księżniczkom w czwartą niedzielę wielkiego
postu. Do Polski agnuszek dotarł dopiero za Zygmunta Iii Wazy. Robiony był
za szczerego złota, z alabastru, potem, w miarę upowszechniania się, z
coraz tańszych tworzyw, aż wreszcie z wosku, z masła, z ciasta. Pod koniec
Xii wieku "nie znalazłby domu, któryby w tę świętość nie był opatrzony".
Agnuszek, "baranek boży", poza symbolicznym znaczeniem religijnym miał
jeszcze, jak wierzono, cudowną moc bronienia przed pożarem, przed powodzią,
przed nagłą śmiercią od pioruna.
Zarówno u biedaków, jak i magnatów spożywanie święconego zaczynano od
jajka, którego symbolika, jakkolwiek nie dla wszystkich łatwa do
sprecyzowania, była jednak w tym uroczystym dniu szczególnie odczuwana.
W "Bibliotece Warszawskiej" z roku 1851 czytamy, że koło Sieradza:
"Naprzód rozkrajanemi na cztery części jajami dzielą się między sobą
familije, czyli domownicy, z życzeniem doczekania pomyślnej i późnej
starości. Następnie spożywają inne święcone, od szołdry (szynki)
poczynając; kości zaś z święconego mięsa dają psom i kotom, utrzymując, iż
to je chronić będzie od wścieklizny przez cały rok".
Tak samo rozpoczynano świąteczne śniadanie w całej Polsce.
Po jajku i szynce, gdy przystąpiono do pałaszowania wszystkiego, jak
leci, wielkim powodzeniem cieszyła się kiełbasa, którą każdy chłop w naszym
kraju, nie żaden tam Wereszczak, historyczny kiełbaśnik na dworze Augusta
Iii, potrafił (a wielu jeszcze dziś potrafi) wyrabiać domowym sposobem. W
drugiej połowie Xvii wieku i w pierwszej Xviii w domach szlacheckich jadano
12»gatunków kiełbas, a w domach magnackich aż 24! Podawano kiełbasy na
różne sposoby, nawet w polewce, do wyławiania kawałków łyżką. Stąd powstało
przysłowie: "Za Sasa łyżką kiełbasa".
A oto pean na cześć wielkanocnej kiełbasy, ułożony przez anonimowego
wierszopisa, zaczerpnięty z literatury humorystycznej Xix wieku:
I naliczyłem: kręgów siedem było...@ Coraz to mniejsze ku środkowi
biegły,@ Kędy się jajko jak wzgórek bieliło.
I na tych kręgach oczy moje legły,@ I to wyznaję, że mi było miło@ Widok
tych kręgów oglądać rozległy.
O! bo nie były to piekielne kręgi,@ Po których błądził Dant na dziwy
łasy:@ Były to złote, zrumienione wstęgi,@ Wędzonej, lśniącej litewskiej
kiełbasy.
I biegły po niej refleksy i pręgi,@ A całość była niezrównanej krasy.
Wielce honorową pozycję na stole zajmowało pieczone prosię (przeważnie z
jajkiem w ryju), przystrojone w wianek z zielonego barwinku. Koło prosięcia
spoczywały inne mięsiwa, zależnie od zamożności domu i umiejętności
kulinarnych gospodyni.
W tych domach, gdzie w Wielką Niedzielę nie rozpalano ognia, śniadanie
ograniczało się do - mówiąc językiem dzisiejszym - zimnego bufetu. W innych
domach tradycyjną gorącą polewkę stanowił żur, ale już nie ten postny,
czczy, co "jeno flaki przepłukiwał nijakiej posilności nie dając", ale
"mądry", z jajami i kiełbasą, zabielony obficie śmietaną, przyprawiony
chrzanem i roztartym z solą czosnkiem. Potrawą, której na Wielkanoc nie
mogło zabraknąć, był bigos przygotowany już kilka dni przed świętami "na
rusztowaniu" z pokrajanych przeróżnych mięs, a potem podlewany winem,
"popieprzony po grenadiersku", wielokrotnie odgrzewany, podgrzewany,
przygrzewany, żeby należycie dojrzał i stał się "specyałem". Jedzono go na
zimno lub na gorąco.
Wśród ciast najwyższe rangą były słynne staropolskie baby, barwione
szafranem, który ciastu złoty kolor dawał, a jedzącemu rozweselał serce i
mózg dowcipnym czynił, baby aromatyzowane naturalnymi wonnościami,
prawdziwe arcydzieła sztuki cukierniczej, opiewane przez poetów:
Babo, o babo przedziwnego smaku!@ Zdobi cię lukier różanymi wzoty,@
Kolorowego nie szczędzono maku,@ I w czub ci wpięto pęk bukszpanu spory.
Lekkaś, że dmuchnąż i nie będzie smaku,@ Wskroś cię przejęły pachnące
wapory,@ I nikt w perfekcji twej nie znajdzie braku,@ Choćby to krytyk był
zaiste skory.
Nie wiadomo, czy autor powyższych słów, nie znany z nazwiska humorysta z
Xix wieku, zdawał sobie sprawę, że aby opiewane przez niego baby uchronić
przed "zaziębieniem", co nie pozwoliłoby im wyrosnąć i spowodowałoby w nich
zakalec, żywe baby, przyrządzające te smakołyki, dusiły się po prostu w
piekielnie nagrzanej kuchni. Mężczyźni najbardziej podziwiają tę urodę bab,
o której przygotowywaniu nie mają zielonego pojęcia.
Tradycyjnym smakołykiem świątecznym były, jak dziś, mazurki, płaskie
placki z kruchego ciasta, pokryte z wierzchu smakowitą masą serową,
migdałową, orzechową, przyozdobione esami-floresami z barwionego lukru i
maku. Podobno przywędrowały do nas z Turcji, ale tak się tu zadomowiły,
szczególnie na Mazowszu, że aż przyjęły polską zadzierzystą nazwę. Do ciast
"obowiązkowych" na Wielkanoc należą od wieków serniki, zwane kiedyś
przekładańcami. A od czasów królowej Bony weszły na stoły torty, początkowo
tylko w domach magnackich, a po rozbiorach Polski stały się pospolite nawet
na mieszczańskich stołach, zwłaszcza pod zaborem austriackim.
Znane powiedzenie "bawić się kielichem" świadczy o stosunku naszych
przodków do napojów wyskokowych. Nic dziwnego więc, że wśród płómisków i
misek z jadłem, ale możliwie zdala od baranka, sterczały dzbany, gąsiorki,
flasze. Pito pod toasty specjalnie na Wielkanoc wykoncypowane. Oto kilka z
Xix wieku, stanowiących wiersz, ale używanych również pojedynczo, na
wyrywki:
O panowie, niech los w dani@ Przynosi nam dużo zysku:@ Bądźmy zdrowi i
rumiani,@ Jak to prosię na półmisku.
Człek na radość sieć zarzuca,@ Ale smutki zwykle łowi,@ Niech spokoju nic
nie skłóca,@ Nam, jak temu indykowi.
Niechaj każdy będzie syty,@ Zdrów i wesół - i nie słaby.@ Miejmy wygląd
znakomity,@ Jak te placki oraz baby.
Niech nie znęca się nad nami@ Los chorobą ani zgonem,@ Jak na przykład my
dziś sami@ Znęcamy się nad święconem.
Uciechy stołu plebejskiego były znacznie skromniejsze od szlacheckich lub
wielkopańskich, ale oczywiście nie ograniczały się do jaj, kiełbasy i
czarnego chleba z solą poświęconych przez kapłana. Jadano szynkę, o czym
świadczy choćby nieco rubaszna przyśpiewka:
Będę Cię chwalił, żeś jest dobry, Panie,@ Gdy sobie podjem szynki na
śniadanie.
Jedzono salcesony, kiszki... Szczególnym smakołykiem ludowej kuchni był
groch z kapustą. A do ciast wielkanocnych tak zwanego pospólstwa należały
kołacze, przekładańce, obertuchy - rodzaj słodkiego pieczywa, jajeczniki -
podobne do biszkoptów.
Cały pierwszy dzień świąt wielkanocnych schodził naszym rodakom na
uciechach stołu. Tym bardziej że, jak czytamy we wspomnianym numerze
"Biblioteki Warszawskiej" - "... wszelka inna zabawa w dniu tym, albo
wydalenie się z domu w odwiedziny do innych, zwłaszcza do obcych
(nie-krewniaków) jest uważana na rzecz niestosowną a nawet u wielu za
grzech wielki. Wychodzą jedynie z wizytami ludzie samotnie żyjący,
bezżenni, lub umyślnie na święcone zaproszeni".
A ponieważ, mówiąc słowami Łukasza Gołębiowskiego, "... nie lubi Polak
sam jeść czyli u codziennego stołu, czyli kiedy ma co lepszego; stąd rad
niezmiernie gościowi" - goszczono i "samotnie żyjących", i "bezżennych", i
"umyślnie na święcone zaproszonych", śpiewając radosne Alleluja (co po
hebrajsku znaczy "chwalcie Boga").
-------------------------
Śmigus-dyngus
Gdzie się to zaczęło i kiedy? Bóg raczy wiedzieć. I niektórzy
etnografowie również, ale nie dokładnie. W każdym razie zapewniają, że już
najstarożytniejsze ludy aryjskie, zamieszkujące Iran i północne krańce
Indostanu znały ten zwyczaj i one właśnie w późniejszych wiekach rozniosły
go po ziemiach Europy. Nie tylko z rysunków na skorupkach, choć to
arcyważne dokumenty i należy przed nimi chylić czoło, ale z wyraźnych
zapisków w prastarych foliałach wiemy, że wodą chlustali na siebie wyznawcy
tajemnych nauk, Esseńczycy (jedna z sekt żydowskich w Ii wieku przed naszą
erą), niedoścignione czyściochy, których nazwa wywodzi się ponoć od
hebrajskiego "chosa" - kąpać. Ludy całej Słowiańszczyzny też oblewały się
wodą już od niepamiętnych czasów. Nie dla zabawy oczywiście. Oblewanie się
wodą należało wszędzie do praktyk magicznych, obrzędowych. Miało oczyszczać
z grzechów ludzkie dusze, miało zapewniać polom żyzne deszcze. W wielu
krajach obrzędowe polewanie wodą utrzymało się w szczątkowej formie do
dziś, na przykład podczas chrztu polewa się głowę niemowlęcia lub tylko
kropi święconą wodą, baptyści przy tej uroczystości zanurzają w basenie
całe ciało, ksiądz kropi trumnę przed wpuszczeniem jej do grobu...
W przesądach ludowych wielu narodów - w Indiach, Arabii, na Madagaskarze,
w Grecji - chlustanie wodą było skutecznym środkiem przeciw demonom i
duchom zmarłych. W Europie - w Polsce, w Rosji, w Niemczech, we Francji i
na Węgrzech - również stosowano wodę jako broń przeciw duchom z tamtego
świata i to zaraz przy wynoszeniu zwłok z domu. U nas, na Mazurach w
okolicach Olsztynka, rozlewano wodę za trumną, aby nieboszczykowi zagrodzić
drogę powrotu i uniemożliwić mu pociągnięcie za sobą następnego członka
rodziny. Koło Myślenic oblewano w tym samym celu próg chaty, w okolicach
Nowego Targu polewano trumnę wodą, żeby krowy mleka nie traciły, koło
Bochni oblewano wodą konia stojącego z zaprzęgu pogrzebowym, żeby duch nie
powrócił na nim, mokrym, z cmentarza do domu. W całych Niemczech chlustało
się za zwłokami aż trzykrotnie, a we Frankonii nad środkowym Renem (obecnie
w RFN) robiło się to specjalnym zielonym dzbanem. Na Węgrzech po wylaniu
wody rzucało się jeszcze garnkiem lub wiadrem za trumną, żeby duch
wiedział, że to nie przelewki.
Ciekawy wyjątek stanowią tu Ormianie, naród wprawdzie kupiecki i umiejący
dobrze liczyć, ale życzliwy żywym i umarłym. Nie bronili się specjalnie
przed odwiedzinami duchów, kropili nieboszczyków tylko z lekka wodą, co
miało symbolizować łzu rozstania. Wiadrem lub dalekosiężną sikawką
natomiast leli za żywym przyjacielem, odchodzącym z ich domu, aby dać mu do
zrozumienia, że pragną go co rychlej gościć na nowo.
Od przyjaznego chlustania wodą bardzo blisko do wielkanocnej oblewanki,
maczanki czy, jak się kiedyś mówiło: "igraszek świętego Lejka".
Dyngus - jako zabawa albo raczej psota polegająca na niespodziewanym (w
tym cały urok!) chluśnięciu na kogoś zza węgła wiadrem wody, wrzuceniu go z
nienacka do stawu czy chociażby wpuszczeniu mu za kołnierz kilku kropel
jakiegoś pachnidła - ma też swoją dość długą historię. W Polsce
upowszechnił się w Xiv wieku. Sam wyraz "dyngus" wywodzi się z języka
niemieckiego. Karol Libelt (1807-1875), filozof i literaturoznawca,
przypuszcza, że jest to spolszczony "Dunnguss", czyli cienka, wodnista
polewka albo chlust wody. A znakomity filolog Aleksander Bruckner
(1856-1939) wyprowadza nasz dyngus od niemieckiego "dingus" - wykupno w
czasie wojny, jako obrona przed rabunkiem obcych żołnierzy. Dobrze musieli
znać to pojęcie żaczkowie krakowscy i inni młodzi dowcipnisie, którzy
wpadli na pomysł "chodzenia po dyngusie" i pod groźbą oblewania wodą
wymuszali wykupne - jajka, ciasto, datki pieniężne.
Choć wyraz "dyngus" pochodzi bezsprzecznie z języka niemieckiego, nie
znaczy to, jakoby i sam zwyczaj dyngusowania od Niemców do nas
przywędrował. Według Zygmunta Glogera nazwa ta dowodzi tylko, że żacy
krakowscy "chodząc po wszystkich domach nie pomijali osiadających w Polsce
mieszczan niemieckich i zmuszali do okupu nazywając go w języku tych,
którzy się pieniędzmi okupywali. A choć lud w niektórych okolicach
przechował dotąd polską nazwę lejka, oblewanki, polewanki, to jednak
upowszechniła się i ustaliła nazwa cudzoziemska spolszczona, tak jak
tysiące nazw innych".
"Śmigus" występujący zwykle razem z "dyngusem", pochodzić ma od śmigania
palmą lub kijaszkiem i oblewania wodą tych, których zastano w łóżku.
Ksiądz Benedykt Chmielowski (1700-1763), pisarz, autor dzieła Nowe
Ateny, albo akademija wszelkiej sciencji pełna, na różne tytuły, jak na
classes podzielona, mądrym dla memorjału, idiotom dla nauki, politykom dla
praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana, wyjaśnia, jakoby początek
dyngusa - śmigusa łączył się ze śmiercią Wandy, tej, co nie chciała Niemca,
i skończyła samobojem w nurtach Wisły. "A że damy jej fraucymeru - pisze
ksiądz Benedykt - za panią żałując, wodą się polewały co rok, stąd w
Polszcze zwyczaj polewania się na Wielkanoc wniesiony". Odkrycie to można
oczywiście między bajki włożyć, jak i wiele innych sciencji z tego dzieła,
które uchodzi za symbolicznie dla upadku kultury polskiej pod rządami
Sasów.
Zabawa w oblewanie się wodą bardzo odpowiadała gustom ludzi
średniowiecza. Już nawet nie dlatego, że kojarzyli ją ze zwyczajowym na
Wielkanoc myciem się po długim zaniedbaniu wielkopostnym, ale dlatego, że
była uciesznym widowiskiem, rozrywką, w której każdy mógł wziąć udział.
Toteż i brali! Zdarzały się, i to nierzadko, wypadki utopienia oblewanych i
wrzucanych do stawu zabawników, a ile było potem "bolesnych wilgotności w
głowie nosem uchodzących", ile "rozmoczonych kołtunów, co się zaćmą na oczy
rzucały"!
Władysław Jagiełło, aby ukrócić te niebezpieczne i nieobyczajne figle,
wydaje zakaz praktykowania dyngusowych zabaw - "Dingus prohibeatur":
"Zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet,
a kobiety mężczyzn nie ważyli się napastować o jaja i inne podarki, co
pospolicie się nazywa dyngować, ani do wody ciągnąć".
Nie na wiele się ten zakaz przydał, jak widać, bo ksiądz Jędrzej Kitowicz
pisze, że w Xviii wieku:
"Była to swawola powszechna w całym kraju tak między pospólstwem, jako
też między dystyngowanymi; w Poniedziałek Wielkanocny mężczyźni oblewali
wodą kobiety, a we wtorek i inne następujące dni kobiety, mężczyzn,
uzurpując sobie tego prawa aż do Zielonych Świątek, ale nie praktykując
dłużej jak do kilku dni.
Oblewali się rozmaitym sposobem. Amanci dystyngowani, chcąc tę ceremonię
odprawić na amantkach swoich bez ich przykrości, oblewali je lekko rożaną
lub inną pachnącą wodą po ręce, a najwięcej po gorsie, małą jaką sikawką
albo flaszeczką. Którzy zaś przekładali swawolę nad dyskrecją, nie mając do
niej żadnej racyi, oblewali damy wodą prostą, chlustając garnkami,
szklenicami, dużymi sikawkami, prosto w twarz lub od nóg do góry. A gdy się
rozswawolowała kompania, panowie i dworzanie, panie, pany nie czekając dnia
swego, lali jedni drugich wszelkimi statkami (naczyniami - MZ), jakich
dopaść mogli: hajducy i lokaje donosili cebrami wody, a kompania
dystyngowana, czerpając od nich, goniła się i oblewała od stóp do głów, tak
iż wszyscy zmoczeni byli, jakby wyszli z jakiego potopu. (...) Największa
była rozkosz przydybać jaką damę w łóżku, to już ta nieboga musiała pływać
w wodzie między poduszkami i pierzynami jak między bałwanami; przytrzymana
albowiem od silnych mężczyzn, nie mogła się wyrwać z tego potopu (...)
Ile zaś do mężczyzn, ci w łóżkach nie mogli podlegać od kobiet takowej
powodzi, mając większą siłę do odporu a słabszy atak przez naturalny wstyd,
nie pozwalający kobietom ujmować i dotrzymywać krzepko mężczyznę
rozebranego. (...)
Po ulicach zaś w miastach i wsiach młodzież obojej płci czatowała z
sikawkami i garkami z wodą na przechodzących; i nieraz chcąc dziewka oblać
jakiegoś gargasa (z litewska - młodzieniec - MZ) albo chłopiec dziewczynę,
oblał inną jaką osobę, słuszną i nieznajomą, czasem księdza, starca
poważnego lub starą babę. Kobiety wiedzące, iż im mężczyźni mogą sto razy
lepiej oddać, nigdy dyngusu nie zaczynały i rade były, gdy się bez niego
obyć mogły; ale zaczepione od mężczyzn, podług możności oddawały za swoje".
Nie zawadzi, sądzę, przy sposobności dowiedzieć się, co też ksiądz myśli
o pochodzeniu dyngusa.
"Temu dyngusowi początek dwojaki naznaczono. Jedni mówią, iż się wziął z
Jerozolimy, gdzie Żydzi schodzących się i rozmawiających o zmartwychwstaniu
Chrystusowym wodą z okien oblewali dla rozpędzenia z kupy i przytłumienia
takowych powieści. Drudzy, iż ma początek dyngus od wprowadzenia wiary
świętej do Polski, w początkach której nie mogąc wielkiej liczby
przyjmującej wiarę chrzcić w pojedynczych osobach, napędzali tłumy do wody
i w niej nurzali. Wolno wierzyć, jak się komu podoba".
Na Kujawach jeszcze w Xix wieku panował zwyczaj, że najbardziej wygadany
chłopak we wsi, wykpisz i wesołek, wchodził na dach karczmy z miednicą w
ręku i pogrzebaczem, i bębniąc rozgłośnie wymieniał po imieniu i nazwisku
dziewczęta, które będą oblewane. Przy czym wierszem przez siebie ułożonym
albo prozą, ale zawsze do śmiechu, zapowiadał, ile do szorowania której
potrzeba będzie piasku, ile mydliska i wiader wody, aby ją po zaniedbaniu
wielkopostnym doprowadzić do porządku. Choć nie były to subtelne
komplementy, żadna z dziewcząt nie czuła się obrażona. Przeciwnie -
odczuwała to jako zalecanki i byłaby nieszczęśliwa dopiero wtedy, gdyby jej
imię i nazwisko "nie spadło z karczmy".
W Krakowskiem (w Miechowie) do oblewanki w poniedziałki i wtorki
wielkanocne młodzież się specjalnie przebierała. Dziewczęta wkładały męskie
spodnie i wszystkie inne części garderoby z krawatem włącznie, a chłopcy
stroili się w kolorowe spódnice, gorsety, chustki, korale... A że przy tym
wszyscy malowali sobie liczka, "jeno po girach można było wyrozumieć, co
chłopak, co dziewczę".
W odległych od Miechowa o 15»kilometrów Słomnikach "na święty Lejek"
zamiast wodą młodzież lała się... kijami.
Na Mazowszu co innego znaczy dyngus, a co innego śmigus. Dyngusem jest
chodzenie po włóczebnem, śpiewanie pod oknem domu pieśni stanowiących
wiązankę strofek religijnych i całkiem świeckich. Śpiewano głównie pannom
dojrzałym do zalecanek, ale też bardzo często, przez kurtuazję, całkiem
małym dziewczynkom. W okolicach Grójca - w Prażmowie, Rybnie,
Gościeńczycach, w Jasieńcu - chłopcy pod wąsem, chodzący po dyngusie w
drugi dzień Wielkanocy w roku 1939, zaczynali śpiewanie od słów:
Przyszliśmy tu po dyngusie,@ Zaśpiewamy o Jezusie,@ O Panience, świętym
Piotrze,@ O Judaszu i o łotrze...
Ale nie spełniali tej obiecanki, tylko przystępowali z kopyta do
podlizywania się pannie. Każda, pod której oknem śpiewali, była tą
najładniejszą w całej wsi, godną lepszego losu niż inne.
Inne będą chodzić@ Z widłami do gnoju,@ A Marysia przejdzie@ Z kuchni do
pokoju.
Kończyli zwykle zwrotką:
Śpiewamy, śpiewamy,@ Leci głos po lesie,@ Zaraz nam Marysia@ Dyngusik
wyniesie.
Gdy umizgi nie skutkowały, dynguśnicy przechodzili do wymuszania. Na
przykład:
Na Rybnie, na bagnie,@ Żaba wody pragnie,@ Nie dasz Maryś jajek,@ Będzie
ci nieładnie.
Albo i jeszcze grubiej:
Chrystus zmartwychwstaje,@ Dawaj, babo, jaje!
Jeśli i to nie pomagało - choć rzadko zdarzało się, aby ktoś nie
obdarował ich bodaj kilkoma jajkami - wyśpiewywali różne szyderstwa albo
odchodzili milcząc, ale za to psocili coś na podwórzu.
Śmigusem nazywano na Mazowszu oblewanie się wzajemne wodą.
W niektórych okolicach Polski chodzenie po włóczebnem w lany poniedziałek
nazywano śmigustem. Po kawalerach, nazajutrz, w "trzeci dzień świąt"
chodziły po włóczebnem gromady małych chłopaczków. Ci, zapraszani uprzejmie
do domów, śpiewali słowiczymi głosikami:
Przyszliśmy tu po śmiguście,@ Ale nas też nie opuśćcie,@ Placków, jajek
nie żałujcie,@ Bo jak nic nie dostaniemy,@ Wszystkie garnki potłuczemy.
Na odchodnem niejeden mały zbytnik mówił, że chce mu się pić. Gdy dostał
kubek z wodą, upijał parę łyków, a resztę niespodziewanie chlustał na
gościnnych gospodarzy, i cała gromada pierzchała jak stado wróbli.
-------------------------
Rękawka
Rękawka jeszcze w pierwszej połowie Xix wieku stanowiła dla mieszkańców
Krakowa "obowiązkową" zabawę wielkanocną, bardzo przez ogół lubianą.
Powstała ze starego słowiańskiego obrzędu, zwanego strawą (od Xvi wieku
stypą), czyli od goszczenia osób biorących udział w pogrzebie. Ludziom
zasłużonym, którzy zostawili rodzinie tyle dobra, aby ta mogła uczcić ich
pamięć wystawną biesiadą - liczni żałobni goście sypali mogiłę rękami.
Ponieważ ziemię noszono nie tylko w rękach, ale i w rękawach, niektórzy
wywodzą stąd nazwę obrzędu - "rękawka". Nie wiadomo, czy jest to wywód
słuszny, istnieje bowiem starosłowiański wyraz, wchodzący dziś w skład
języka czeskiego, "rakev" - trumna, i od niego właśnie, jak twierdzą inni
etymologowie, ma pochodzić "rękawka".
Obrzęd ten, związany z dawnym zaduszkowym charakterem świąt
wielkanocnych, polegał na znoszeniu na mogiły pokarmów dla ubogich, którzy
odwdzięczali się modlitwą za zmarłego i naprawianiem mu mogiły uszkodzonej
przez jesienne słoty, zimowe i wiosenne roztopy.
Po wprowadzeniu chrześcijaństwa i przeniesieniu Zaduszek z wesołego
kwietnia na początek ponurego listopada obrzęd rękawki utrzymuje się
jedynie w Krakowie. Kochający historię i skłonni do kultywowania tradycji
Krakowianie obchodzili tę uroczystość na cześć legendarnego księcia Kraka,
założyciela grodu. Przynosili na jego mogiłę część święconego i wraz z
najlepszymi życzeniami rozdawali ubogim.
Z czasem obrzęd przekształcił się w ludową zabawę, co chyba duch mądrego
Kraka przyjął z pobłażliwą wyrozumiałością.
Zabawa odbywała się w trzeci dzień świąt wielkanocnych, we wtorek, na
prawym brzegu Wisły, gdzie na skalistej górze Lasotni, znajduje się kopiec
Kraka i mała, wzniesiona przypuszczalnie w Xii wieku, kaplica św.
Benedykta. A jak się bawiono, opowie nam łukasz Gołębiowski:
"Z rana lud wiejski licznie się zewsząd gromadzi i dzień cały tam
obozuje. Koło trzeciej z południa wszystkie prawie, co żyje w tej stolicy
dawnej, śpieszy na oddanie popiołom założyciela wiecznej czci i hołdu.
Dzień zwykle bywa pogodny: mnóstwo powozów, tysiące pieszo idących ugina
most na Wiśle, okrywa potem całe wzgórze Krzemionek i mogiłę Krakusa. Nic
bardziej zachwycającego, nic mocnej przemawiającego do serca znaleźć nie
można. Wesołość prosta i niewinna jaśnieje na twarzach wszystkich. Przy
mogile Krakusa nie ma różnicy stanów; wszystko bez ładu zmieszane, zdaje
się przypominać, że za owych czasów błogich równość i szczerość panowała,
że nie znano wyższych, tylko przez wyższość w cnotach. Bywały dawniej w
użyciu rozmaite zapasy ludu i młodzi szkolnej na palcaty (ślad to może
igrzysk pierwotnych), może niejeden powracał uszkodzony, zniesiono je
później. Dziś tylko jeden zwyczaj dość zabawny istnieje: Tłumy chłopców
miejskich i wiejskich trzymają od rana w oblężeniu część góry, na której
się wznosi kaplica; stąd im bywają rzucane orzechy, jabłka, bułki, pierniki
itp. rzeczy (w innych źródłach wymieniane są także kiełbasy i kawały
świątecznego placka - MZ), za którymi na złamanie szyi spycha jeden
drugiego na dół; chwytają, co który może, czasem jeden orzech dziesięciu i
piętnastu na ziemię zbije, a ten, który go zdobywa, kilkanaście pocisków od
swoich współzapaśników odnosi w przydatku".
Ale nikt nie narzeka, przeciwnie. Świadczą o tym choćby słowa piosenki
śpiewanej w Xviii wieku przez krakowskich "rzemieślniczków", czyli
terminatorów i czeladników:
Szumi woda lecąc na koło ze stawka@ Najmilszym dniem w roku jest nasza
rękawka.
Na koniec pozwalam sobie przytoczyć szaradę z "Pszczółki Krakowskiej" z
1820»r., związaną z tematem:
Me pierwsze z drugim w Polsce wprawne do oręża,@ Me drugie z trzecim bywa
na kościele,@ Wszystko samego czasu potęgę zwycięża,@ U nas ma wdzięku i
znaczenia wiele.
-------------------------
Obwożenie kurka
Obwożenie kurka odbywało się po wsiach i miastach w lany poniedziałek.
Kur, zwany pospolicie kogutem, przywędrował do nas wraz ze swoją samicą
kurą z dalekich Indii w bardzo głębokiej starożytności. W Europie od razu
uznano go za podejrzane indywiduum, pozostające w konszachtach z
tajemniczymi duchami. Te rozdzierające krzyki o północy, to witanie pianiem
bladego świtu, kiedy gasną gwiazdy na niebie, a świat przyjmuje niesamowitą
barwę, to przepowiadanie zmian pogody... A przy tym jeszcze rzucające się w
oczy wybitne cechy samcze - pochop do bijatyki, niezwykła jurność... Kogut
budził strach, a więc i szacunek. W Grecji poświęcony był Aresowi, bogu
krwawej wojny, ojcu Erosa, a także Apollinowi bogu światła słonecznego i
wyroczni. W Rzymie kogut służył augurom do wróżb nawet w dziedzinie
rządzenia państwem, a poświęcony był larom, czczonym na rozdrożach bóstwom
dróg i podróżnych, mającym także w opiece ludzkie domostwa.
A później przyplątała się do koguta opinia diabelskiego instrumentum i
nie opuszczała go jeszcze długo w czasach chrześcijańskich. Znane podanie,
rozpowszechnione z ambon, głosiło, jakoby świętego Pachomiusza niepokoił i
kusił nieprzyzwoitymi propozycjami diabeł wcielony w koguta. A w roku 1474
w Bazylei wytoczono proces przeciwko kogutowi (bo wówczas jeszcze
powoływano zwierzęta-przestępców przed sądy i karano jak ludzi), który - o,
bezwstydnie! - ośmielił się... znieść jajko. Choć proces był wybitnie
poszlakowy, sodomistę spalono żywcem wraz z jego jajem, gdyż nie zniszczone
mogłoby przyczynić ludzkości wiele zła.
Nasi bardzo dawni przodkowie, żyjący na obszarach etnicznie słowiańskich,
też widzieli w kogucie istotę obdarzoną magiczną mocą. Wierzyli, że mocnym
pianiem płoszy złe duchy, skradające się do domostwa, a obdarzony
szczególną siłą witalną może, w sobie tylko wiadomy sposób, udzielić jej
wszystkiemu, co żyje. Wykorzystywano go w ceremoniach zaklinania
rozrodczości zwierząt, a gdy się zestarzał (około szóstego roku życia) i
stracił płodność, składano go w ofierze opiekuńczym bóstwom.
Obwożenie kura po wsi jest pozostałością prasłowiańskiego obrzędu.
Jeszcze na początku Xix wieku na Śląsku i w Łódzkiem koło Łęczycy
kawalerowie łapali okazałego koguta, karmili go ziarnem moczonym w
spirytusie i pijanego tak, że nie mógł utrzymać się na nogach, a wrzeszczał
w niebogłosy, sadzali na dwukołowym wózku, pomalowanym na czerwono,
przybranym kolorowymi wstążkami, i rozpoczynali włóczebne. Nazywano ich
przy tej sposobności "kurcorzami".
Wozili tego kura od domu do domu grając na skrzypkach i śpiewając:
A my z kurkiem rano wstali,@ Pierwszą rosę otrząsali.@ Nasz kureczek rano
pieje,@ Wstańcie panny po kądziele,@ A wy matki jeszcze śpijcie,@ Bo się
przez dzień narobicie.
Składali życzenia recytując rymowanki pełne grubych aluzji do rozmnażania
się nie tylko zwierząt w gospodarstwie. W tak zwanych lepszych domach
aluzje te były o wiele subtelniejsze, ale i tak dostatecznie wyraźne, aby
niewiasty "rozumiejąc tę ceremonię" aż nadto dobrze, dawały pośpiesznie
kurcorzom "ser, masło, szperki, kiełbasy, jajca" (jak to podpatrzył ks.
Kitowicz), i nie zatrzymywały odchodzących.
Kurcorze na odchodnem oblewali dziewczęta wodą z noszonych dyskretnie
sikawek. Oblana przez kurcorzy panna na wydaniu mogła spodziewać się w
małżeństwie licznego potomstwa.
Z czasem zanikł zwyczaj obwożenia żywego koguta. Zastąpiono go atrapą,
podobizną ulepioną z gliny lub upieczoną z ciasta i przybraną piórami.
Rozgłośne pianie kogucie imitował wtedy własnym gardłem któryś z kurcorzy.
Rzadziej, i głównie w miastach, wożono koguta wyrzeźbionego z drewna,
pyszniącego się jedynie ogonem z oryginalnych, najpiękniejszych kapłonich
piór.
Kazimierz Władysław Wójcicki pisze w roku 1859: "W uroczystość także
wielkanocną, w drugie święto, parobcy drewnianego koguta ustrojonego z piór
kapłonich, toczą na kółkach śpiewają, otrzymują dary, z których wspólną
ucztę wyprawiają sobie".
Gwoli skrupulatności trzeba dodać, że nie zawsze obwożenie kurka kończyło
się tak sielsko. Zwłaszcza kiedy tymi samymi drogami krążyły inne zespoły
kurcorzy.
Oskar Kolberg (1814-1890), wybitny folklorysta, autor monumentalnego
dzieła Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia,
obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce, wiedząc o nas wszystko co
poważne i niepoważne, podaje, że: "Kiedy się taka kompania z drugą podobną
spotka, przychodzi do bijatyk, rabowania kołaczy i psucia kogutka. Dlatego
też średniacy (chłopcy około 14-15-letni) przybierają do grona swego
parobków starszych, aby ich w razie potrzeby bronili".
I pomyśleć, że już w połowie Xix wieku istnieli "goryle"!
A w niektórych okolicach, na przykład w Łomżyńskiem, za koguta przebierał
się jeden z kurcorzy. Na głowie wiązał czerwoną chustkę z bujnymi
frędzlami, niby grzebień, pod brodą przyczepiał dwie czerwone szmatki, na
nos nakładał papierowy dziób, klatkę piersiową i ręce okrywał płachtą
ufarbowaną na kolor koguciego upierzenia, i tak ucharakteryzowany ruszał po
włóczebnem na czele gromady chłopaków w komicznych maskach. Idąc machał
skrzydłami (rękami pod płachtą), wykrzykiwał w takt muzyki jaskrawe
"kukuryku"
W odwiedzanych domach po złożeniu życzeń gospodyni i gospodarzowi kogut
atakował dziewczęta usiłując je "dziobać", całować, a kurcorze reklamowali
go piosenką:
A ten nasz kogutek@ Nienadarmo skocy,@ Całe stado kurcąt@ Od razu wytocy!
Gwoli przyzwoitości dodawali ostrzeżenie:
Ale wy, matecki,@ Przykażcie swym córom,@ Coby nie wchodziły@ Do stodoły
dziurom,@ Coby się kurkowi@ Nie dały uprosić,@ Bo bedom płakały@ Kiej juz
bedom nosić.
-------------------------
Gaik
Chodzenie z gaikiem, czyli zieloną gałęzią, przeważnie sosny lub świerka,
przyozdobioną kolorowymi wstążkami, świecidłami, brzękadłami, jest
szczątkiem archaicznego obrzędu, mającego przyśpieszyć nadejście wiosny.
Jest też odbiciem pradawnych mitów o "drzewie życia, które było obdarzone
cudowną siłą budzenia przyrody i wyzwalania jej płodności".
Zwyczaj przywoływania wiosny gaikiem ma różne formy w europejskich
tradycjach. Niektóre narody na Zachodzie otrzymały w spadku po swoich
pogańskich przodkach ceremonię przynoszenia z lasu całego drzewa,
umieszczania go na głównym placu wsi, na przykład przed kościołem,
dekorowania czerwonymi wstążkami i, koniecznie, pasemkami wełny.
Najczęściej odbywa się to w marcu, gdy stopnieją lody i zaczyna kwitnąć
leszczyna, niekiedy o miesiąc później, a nawet na początku maja.
U nas gaik, zwany także maikiem, nowym latkiem, turzycą, odbywał się w
pierwszy wtorek po Wielkanocy albo w maju, albo w Zielone Świątki. Różnie w
różnych dzielnicach Polski. Młodzież, przeważnie same dziewczęta, niosła
przez wieś gaik osadzony na wysokiej żerdzi (i koszyki na podarki),
wstępowała do zagród, winszowała nowego latka wspierając się tradycyjnymi
przyśpiewkami:
Do tej chaty wstępujemy,@ Zdrowia, szczęścia winszujemy,@ Zdrowia,
szczęścia i wszystkiego,@ Od Jezusa, od samego.
Jeśli gospodyni niezbyt szczodra ociągała się z wpuszczeniem gaika do
izby i obdarowaniem gości, usłyszała naglenie:
Wyjrzyj, pani gospodyni,@ Nowe latko w twojej sieni,@ Jeśli chcecie go
oglądać,@ Musimy co od was żądać.@ A nie każcie długo czekać,@ Bo my już
się nabiegali,@ A jeszcze mało dostali.@ A tu dzionek nam krótnieje,@ I
wiatr nam gaik rozwieje...
Po otrzymaniu darów odchodzili śpiewając:
My wam pięknie dziękujemy@ I jeszcze raz winszujemy:@ Nowe latko i maj,@
Boże szczęścia wam daj!
Chodzenie z gaikiem utrzymało się do dziś między innymi na Opolszczyźnie,
w okolicach Głogówka. Gaik noszą dziewczęta szkolne ubrane w ludowe
regionalne stroje, w wianuszkach. Za nimi podąża zawsze gromada dzieci
usiłujących brać udział w uroczystej zabawie. Dziewczęta śpiewają:
A ten gaik z lasu idzie,@ Dziwują się wszyscy ludzie,@ Idzie po lipowym
moście,@ Przypatrują mu się goście.@ Gaiczek zielony,@ Pięknie
przystrojony...@ Gaju, gaju, gaju, gaju nasz!
A wchodząc do domu:
Gaiczek zielony, pięknie przystrojony,@ Gdy do domu z nim wchodzimy,@
Szczęścia, zdrowia wam życzymy.
Gospodarze zapraszają gaik z orszakiem i dziecięcą asystą do stołu,
częstując jakimiś smakołykami, a na pożegnanie gospodyni mówi w imieniu
całej rodziny:
Od serca wam dziękujemy za to@ I też szczęścia winszujemy na to nowe
lato.
-------------------------
Siuda baba
Siuda baba, zabawa praktykowana dzisiaj w okolicach Wieliczki w lany
poniedziałek, polega na przebraniu się dwóch mężczyzn za babę z dzieckiem i
dziada - niesamowitą parę, która włócząc się po drogach i zachodząc do
zagród wymusza na bliźnich datki w pieniądzach i w naturze. Baba, ubrana
śmiesznie w jaskrawe łachy i odziana w chustkę z podartej płachty, ma przy
piersi dziecko, odmieńca o wielkiej głowie z dyni zawiniętej w szmatę i o
pokaźnym korpusie ze słomy. Czasem to dziecko siedzi babie na plecach i
opiera buzię na jej ramieniu. W ręku trzyma baba kosz na dary. Niekiedy
nosi na sobie olbrzymi różaniec z kasztanów nawleczonych na sznurek. Głowa
jej zamotana jest w szmatę, twarz umazana sadzami. Dziad, wystrojony też "w
stylu bida", ma portki z łatami lub wręcz rozdziawionymi dziurami w
drastycznych miejscach, i krótki serdak z kożucha odwrócony kudłami na
wierzch. Zamiast pasa używa powrósła ze słomy. On też dźwiga na sobie
wielki różaniec, najczęściej z ogromnych ziemniaków. Ale jego różaniec
zakończony jest drewnianym krzyżem, najeżonym gwoździami. W ręku dzierży
cepisko zakończone słomianym batogiem. Na głowie ma papierową czapkę w
czerwono-niebieskie pasy, a do twarzy umorusanej sadzami przyczepia wąsiska
czarne lub, dla śmiechu, jaskraworude.
Sądząc po akcesoriach (chociaż różaniec znany był znacznie wcześniej w
innych religiach - między innymi w hinduizmie, w buddyzmie) można by
przypuszczać, że siuda baba jest u nas zabawą z czasów już
chrześcijańskich. A tymczasem ma ona o wiele dłuższe dzieje i wcale nie
zabawowy rodowód.
W zamierzchłych czasach pogańskich nie tylko w kotlinie podgórskiej,
gdzie leży dzisiejsza Wieliczka, ale na całym ogromnym obszarze naszych
ziem szumiały lasy, a w nich stały gontyny (nazywane przez nas dzisiaj
również kontynami i kącinami) słowiańskie świątynie ku czci bóstw. Niektóre
z tych gontyn poświęcone były bóstwom wody. Nad ogniem, który się
nieprzerwanie palił w świątyni, czuwała kapłanka zwana Sid-babą. Ponieważ
ogień był święty, to i dymu nie wypadało zmywać. Po roku, bo służba trwała
rok, Sid-baba była uwędzona i okopcona na czarno. Po skończonej kadencji
musiała znaleźć sobie następczynię. Odbywało się to podczas zbiorowych
pląsów przy ognisku. Dziewice, przybyłe tu z całego sioła, ująwszy się za
ręce tańczyły się przy graniu (na fujarkach i glinianych, prymitywnych
okarinach) wokół Sid-baby, która wybierała sobie jedną z nich i uroczyście
pomazywała jej twarz sadzami.
W Xi wieku, gdy przodkowie nasi wyrzekli się już oficjalnie swych dawnych
bogów, choć w skrytości ducha długo jeszcze uznawali ich moc, obrządek
Sid-baby coraz bardziej stawał się zabawą, aż wreszcie doszło do tego, co
mamy dziś.
A co mamy?
Baba z dzieckiem i dziad rzadko występują sami. Przeważnie towarzyszą im
przynajmniej dwaj muzykanci: skrzypek i harmonista. Dziad, idący na czele,
atakuje przechodniów natarczywymi żądaniami wsparcia. Nie skromniej
zachowuje się też w domach. Za datki dziękuje i obiecuje swemu dobroczyńcy
rzeczy, na które nie ma żadnego wpływu: gromadę potomstwa, rozrodczość,
bujne plony. Chrapliwym głosem starca albo nierównym młodzieńca
przechodzącego mutację, z częstym "puszczaniem kogutków" zapewnia:
Gdzie Siuda Baba przyjdzie,@ Krowa się ocieli, dziewka za mąż wyjdzie.@
Będą wam się rodziły cielęta brzeziaste,@ Prosiaki łaciaste,@ Kury, gęsi
nadobne@ I różne bogactwa niepodobne.
Ale molestując kogoś na próżno dziad potrafi być groźny. Podsuwa swojej
ofierze pod nos ów krzyż nabity gwoździami i mówi tonem nie znoszącym
sprzeciwu: "Pocałuj świętego Rachwoła". Baba, jakby w przekonaniu, że
"pokorne cielę dwie matki ssie", prosi przymilnie: "Dajcie zimiora dla
mojego bachora". Oczywiście i groźna natarczywość dziada i umizgi baby
należą do zabawy, wywołują śmiech.
Po obchodzie wsi dziadowska para urządza wcale nie dziadowskie przyjęcie
z zebranych darów dla tych, którzy ją obdarowali. Tańczą, śpiewają. Baba
nabiera męskich cech, oboje z dziadem usiłują usmolonymi twarzami przytukać
się do dziewcząt, całować je, wrzucać do wody lub przynajmniej oblewać, jak
w lany poniedziałek przystało.
-------------------------
Słomiaki
Słomiaki chodzą po włóczebnem w lany poniedziałek, dlatego nazywa się ich
także dziadami śmiguśnymi, rozumiejąc pod tym określeniem dziadowską parę -
dziada i babę. Spotkać ich można na malowniczym szlaku od Szczyrzyca,
starej wsi u stóp góry Ciecień, poprzez Jodłownik, przez Tymbrak cały w
jabłoniowych sadach, aż do Limanowej na wschodnim krańcu Beskidu Wyspowego.
Dziad w ubraniu z powróseł (łączonych płasko, jak w słomiankach), w
stożkowatej czapce ze słomy, przyozdobionej fontaziem z kłosów lub cienkimi
powrósełkami, twarz ma osłoniętą kożuchem niby bujnym zarostem. W ręku
dierży potężną laskę, oplecioną słomą. Słomiane buciory dopełniają stroju.
Jego towarzyska w rzęsistej spódnicy i w zapasce ze słomianych mat, w
bluzce i serdaku z powróseł, jest złocistą blondynką, uczesaną w sterczące
nad uszami pszeniczne warkoczyki. Na białej, zasłoniętej lnianą serwetką
twarzy śmieje się jej namalowane szczerbate usta i zezowate oczy. Jest
urocza. W ręku nosi koszałkę na dary. Paraduje w bucikach ze słomy.
Dziady śmiguśne wyglądają jak dwa chochoły, więc każde miejsce, gdzie się
ukażą, zamieniają w scenę teatru. Tym bardziej że nic nie mówią, grają
pantomimę, ułatwia im to zachowanie anonimowości. Gestami składają życzenia
wszelkiej pomyślności w domu i w polu, a potem wyprawiają najrozmaitsze
błazeństwa, żeby rozśmieszyć odwiedzanych gospodarzy. Ci ze swej strony
starają się na wszelkie sposoby zdemaskować wesołych gości. Zagadują ich,
straszą znienacka, oblewają wodą w nadziei, że przybyli się odezwą,
niekiedy nawet, co nie należy do reguł gry, usiłują im zerwać maski.
Zabawa kończy się obdarowaniem słomiaków wielkanocnym plackiem i innymi
smakołykami ze świątecznego stołu.
Chodzenie słomiaków jest dalekim odbiciem prasłowiańskich guseł, mających
na celu wywołanie urodzaju żyta, znanego już najwcześniejszym ludom
rolniczym na obszarach Europy środkowej.
-------------------------
Zielone Świątki
Świątki, nie święta, a więc jakby mniejsze, lżejsze, a jednocześnie
bardzo miłe, zasługujące na tę zdrobniałą, poufałą nazwę. Wydaje się być
młodsze od Bożego Narodzenia i Wielkanocy, ale tak nie jest. Obchodzone
były przez Hebrajów w Xiv-Xiii wieku p.n.e. na pamiątkę objawienia przez
mojżesza na górze Synaj dziesięciorga przykazań bożych, które ów
prawodawca, prorok i cudotwórca biblijny otrzymał wśród grzmotów i
błyskawic od samego Jehowy, spisane na kamiennych tablicach. Było to
również święto dziękczynne za ukończone żniwa pszenicy, a nazywało się po
hebrajsku Szabnoth.
Chrześcijańskie Zielone Świątki ustanowione zostały dla upamiętnienia
Zesłania Ducha Świętego na apostołów i założenia pierwszej gminy
chrześcijańskiej w Jerusalem. Są świętami ruchomymi, obchodzonymi
pięćdziesiątego, a do niedawna gdy były dwudniowe, i pięćdziesiątego
pierwszego dnia po Wielkanocy. Choć są jednym z trzech najważniejszych
świąt w kościelnym roku obrzędowym, w praktyce mają charakter uroczystości
bardziej świeckiej niż religijnej. Nawet w liturgii kościelnej, w
zewnętrznej okazałości kultu, nie znalazły tak plastycznego wyrazu, jak
Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Tylko w Czechach i na Sycylii w pierwszy
dzień Zielonych Świątek podczas nabożeństwa wypuszczano gołębia, aby unosił
się w kościele nad głowami wiernych, a w Polsce, na Węgrzech i w Niemczech
otwierano tego dnia umajone zielenią wrota i drzwi dla Ducha świętego,
gdyby zechciał nawiedzić dom dla oświecenia serc i umysłów jego
mieszkańców. Ale są to wyjątki w rytuale tego święta.
Dlaczego Zielone Świątki? Dlatego, że zstąpiły dawne słowiańskie "nowe
lato", obchodzone w porze najbujniejszej zieleni pod koniec wiosny lub na
początku lata.
Zygmunt Gloger pisze:
"Wiele (...) starożytnych lechickich zwyczajów składających się niegdyś
na uroczystości wiosenne rozpoczynające "nowe lato" przyłączył naród do
święta kościelnego obchodzonego w tej samej porze roku. Wszystkie kościoły,
domy, chaty i podwórza "majono" drzewkami brzozy, jesionu lub świerku
ustawionemi i zatykanemi przy ołtarzach, gankach, wrotach, sieniach i
wejściach. Podłogi i ziemię wysypują zielonym tatarakiem, świerczyną i
kwiatami. Majowy zapach tej zieleni rozchodzi się wszędzie przepełniając
kościoły, mieszkania i podwórka. W niektórych dworach szlacheckich dzień
ten obchodzono powtórzonem święconem lub usiłowano baby i mazurki
wielkanocne dochować do Świątek.
Jest to prawdziwe święto rolników i pasterzy witających radośnie i
uroczyście zmartwychwstałą po zimie i rozkwitającą uroczo matkę przyrodę".
Na marginesie tematu wypada dodać, że tataraku zaczęto używać dopiero w
Xvi wieku, gdyż wcześniej ta pospolita dziś roślina, zarastająca bujnie
brzegi stawów i strumieni nie była u nas znana. Przywędrowała do Polski z
Azji. Przywieźli ją do Pragi z Konstantynopola posłowie cesarscy przy
tureckim dworze. Stąd rozpowszechniła się po całej Europie środkowej. U nas
nazywano początkowo tatarak tatarskim zielem. Jako ciekawostkę przyrodniczą
można potraktować fakt, że tatarak do dziś tęskni za gorącym klimatem
swojej praojczyzny, wschodniej Azji. Wprawdzie kwitnie u nas i owocuje, ale
nie może doczekać się dojrzewania nasion. Za zimno. Rozmnaża się wyłącznie
wegetatywnie, przez kłącza.
Ale wróćmy do Zielonych Świątek. Prawie od początków swego istnienia były
świętem radości, której upust dawali nasi przodkowie w gromadnych pląsach i
śpiewach na zielonej łące. Jeszcze w średniowieczu kościół zwalczał te
zabawy jako uporczywe pozostałości pogańskie. Zezwalał tylko na majenie
obejść zielenią, nadając tej prasłowiańskiej praktyce magicznej -
wywoływania bujnej wegetacji - nowe wytłumaczenie: godne przyjęcia w dom
Ducha Świętego. Ale zabawy nie zanikły, przeciwnie - wciąż się rozwijały. A
w miastach w Xviii stuleciu weszły w modę zabawowe wycieczki na łono
natury.
Zielone Świątki są również świeckim Świętem Ludowym. Uchwałę o
ustanowieniu tego święta podjęło w dniu 30»maja 1903»roku we Lwowie
zgromadzenie Rady Naczelnej Polskiego Stronnictwa Ludowego na wniosek
Bolesława Wysłoucha (1855-1937), wybitnego działacza ruchu ludowego.
Obchody Święta Ludowego są w części oficjalnej uroczystością
społeczno-religijną, a w części artystycznej - dniem festiwali: występów
zespołów tanecznych, chórów, popisów deklamatorskich...
Obchody Święta Ludowego współistnieją z obchodami Zielonych Świątek,
które niebogate w liturgii kościelnej, przedstawiają się malowniczo w
szczątkowych zwyczajach, sięgających czasów pogańskich.
-------------------------
Król pasterzy
Piękna zabawa znad Gopła, zrodzona z pogańskiego święta pasterzy.
A Zygmunt Gloger mówi, że była aktualna jeszcze na progu naszego
stulecia. Oto jego słowa:
"Jest na Kujawach w okolicach jeziora Gopła i leżącej nad nim Kruszwicy
stary zwyczaj, że który z pasterzy w pierwszym dniu Zielonych Świątek na
miejsce (na pastwiski - MZ) przypędzi bydło najwcześniej, ten zostaje
"królem pasterzy", pasterka zaś otrzymuje dostojność "królowej", kto zaś
ostatni przypędzi, to sam przez trzy dni dopilnowaniem i pasieniem bydła
zajmować się musi, kiedy młodzież cała oddaje się zabawom. Łatwo sobie
wyobrazić, jakie tu zabiegi, ażeby wstać najraniej, jaka radość. Dzień
bowiem ten cały poświęcony jest zabawie i biesiadowaniu. Jeżeli dwóch lub
trzech pasterzy razem w ów poranek się znajdzie i trudność powstanie, komu
przyznać pierwszeństwo i królem lub królową mianować, wówczas rozstrzyga
gonitwa. Kto pierwszy do naznaczonej dobieży mety, temu godność przyznają.
Żeby zaś wymierzyć najściślej sprawiedliwość, oznaczają kołeczkami drogę do
tych wyścigów. Gdy powszechna zgoda orzeknie, który z chłopców został
królem i która z dziewcząt królową, wszyscy znoszą im podarki: kwiaty,
wstążki, świecidła, pawie pióra i pierścionki (odpustowe - MZ). Z kwiatów i
piór dziewczęta wiją wieńce dla królewskiej pary i bukiety dla wszystkich.
Król mianuje urzędników dworu królewskiego a mianowicie: marszałka (zwanego
podkownikiem), kuchmistrza i podczaszego czyli piwnicznego. Wszyscy znoszą
jadło do wspólnej biesiady jak np. pierogi, sery, jaja, mleko, mąkę,
plastry miodu i powierzają to urzędnikom królewskim, którzy polecają
rozpalić wielkie ognisko. Czas do południa schodzi wesoło na zabawie w gry,
śpiewaniu i graniu. Tymczasem za staraniem kucharza i jego czeladzi,
ugotowany zostaje obiad smakowity. Marszałek zaściela na trawie obrusy,
kraje chleb i pierogi (długie buły, nadziewane serem - MZ), zastawia misy,
wzywa pobudką na fujarze do uczty, usadza króla i królową na pierwszym
miejscu, potem ich dwór a na ostatniem tego, co był rano ostatni, któremu
głowę stroją w wieniec słomiany.
O wielce zaszczytne miano "króla pasterzy" ubiegali się także chłopcy
pasący konie. Zawody ich widział i zrelacjonował w "Pamiętniku Warszawskim"
w 1821»roku Jerzy Samuel Bandkie (1768-1835), historyk, autor między
innymi Dziejów Królestwa Polskiego. Pisze, że o półtorej mili od Wrocławia
w Lastkowicach i innych polskich wsiach chłopcy pasący konie pierwszego
dnia Zielonych Świątek organizowali gonitwy. Metą był drąg wkopany w górze.
Kto pierwszy u niej stanął, zostawał królem, kto ostatni - "rochwistem" i
musiał służyć królowi za błazna. Wracano do wsi z wielką paradą. Na czele
jechał zwycięski król na swym rumaku, na końcu tłukł się dwukołowym
wózkiem, umajony gałęziami błaznujący rochwist. Zajeżdżał do każdej zagrody
i figlowaniem zarabiał na podarki dla króla i jego świty. Wieczorem
urządzano biesiadę.
Należy dodać, że wyścigi do słupa odbywały się z surowym zachowaniem
reguł, które dziś nazywamy sportowymi. Nie wolno było, na przykład, być
podchmielonym piwem czy gorzałką. Przed przystąpieniem do zawodów
skrupulatnie sprawdzano, czy na drodze nie rozsypał kto tłuczonego szkła
lub gwoździ mogących pokaleczyć koniom nogi. Niektórzy dopatrują się tu
echa legendy o dziadku naszego Mieszka I, Lestku (Leszku z rodu
Popielidów), który współzawodnicząc z innymi pretendentami do mitry
książęcej, postanowił, aby rozstrzygnęły o tym wyścigi konne. Ale... pomógł
losowi rozsypując za sobą po drodze ostre ćwieki, raniące konie innych
zawodników.
-------------------------
Wołowe wesele
Wołowym weselem nazywano zabawę ludową, która dla wołu była na pewno
dużym przeżyciem, nie wiadomo jednak, czy wesołym.
W drugi dzień Zielonych Świątek chłopcy wyprowadzali z obory dorodnego
wołu, owijali go płótnem i obszywali, by "garnitur" leżał jak ulał, na
rogach wieszali mu wieńce, przymocowywali długie lejce z barwnych wstążek i
prowadzili przez wieś z orkiestrą, śpiewaniem na całe gardło, trzaskaniem z
biczów. Nie pozwalali mu przy tym uciec w krzaki czy na łąkę do
czworonożnych bliźnich, tylko coraz to wstępowali do jakiejś obcej zagrody,
by zbierać datki, z których on, solenizant, nie miał żadnych korzyści.
Nieraz gdy stremowany zaparł się kopytami i nie chciał iść dalej, dostało
mu się i parę kijów po zadzie. Powróciwszy wreszcie do domu, uwolniony z
powijaków weselnego stroju długo jeszcze porykiwał nie mogąc przyjść do
siebie po tej niesamowitej przygodzie. Tymczasem weselnicy urządzali ucztę
z uzbieranych darów i tańczyli z zaproszonymi dziewczętami. To na Kujawach.
A na Podlasiu, w okolicach Siedlec, wystrojonemu w wieńce, gałęzie i
wstęgi wołu sadzali na grzbiecie słomianą kukłę, udającą chłopa w
siemiędze, butach i czapce na bakier. Gdy wół ten szedł przez wieś
umiarkowanym krokiem, mitygowany w zapędach przez dwóch chłopców z biczami,
miał przed sobą marszałka uroczystości, przepasanego ręcznikiem, a z tyłu,
za ogonem udekorowany, kokardą, cały orszak młodzieży. Chłopcy grali na
harmonii i skrzypcach, dziewczęta wymachiwały wiązankami kwiatów i
popiskiwały do taktu. Coraz to wznoszono okrzyki: "Roduś, Roduś!". Biedny
wół, który miał inne imię albo nie miał żadnego, nie wiedział, że to na
jego cześć, bał się tylko podniesionych głosów i batów. Nawiasem mówiąc,
uczestnicy tej zabawy też pewnie nie wiedzieli, że wyraz "roduś" pochodzi
od rodu, zdradzania się, a cała zabawa jest pozostałością dawnego obrzędu
słowiańskiego, kiedy w święto pasterzy prowadzono po wsi wołu, symbol
rozrodczości i krzepy, zwierzę otaczane szczególnym szacunkiem. Połabianie
czcili Rodusia jeszcze w X wieku, a Słowianie wschodni nawet w wiekach Xii
i Xiii.
Nieznajomość lub niekompletna znajomość rodowodu zabawy nie mąciła
oczywiście weselnikom radosnego nastroju. Zatrzymywali się przy każdych
wrotach, marszałek strzelał z pistoletu, chłopcy trzaskali z biczów i
wykrzykiwali niewyszukane rymowanki własnej produkcji w rodzaju:
Usia-siusia, usia-siusia!@ Przywiedliśmy wam Rodusia.@ Niechaj wam się
wszystko darzy,@ Wyjdźcie do nas gospodarze.
Zaproszeni wybiegali na drogę, łączyli się z orszakiem i maszerowali
coraz większą gromadą od zagrody do zagrody. Uroczystość kończyła się
biesiadą i tańcami do późnej nocy. Już bez uczestnictwa wołu.
Bardzo łaskawym okiem na wszelkie zabawy ludowe, między innymi na wołowe
wesele albo rodusia, bo i tak zwano ten obchód, patrzył nasz dobroduszny
monarcha Zygmunt I Stary. W jego domowych rachunkach - gdy w pierwszych
latach Xvi wieku był jeszcze królewiczem i mieszkał w Głogowie - zanotowane
są wydatki na chłopców, którzy przywodzili po włóczebnem cum castro ad
modum Rodis, czyli z kastratem (wołem) przysposobionym na Rodusia.
Poszły w zapomnienie wołowe wesela. A i sam wół - ubóstwiany przez pogan,
później w czasach chrześcijańskich też godzien jeszcze klękania w pierwszej
parze zwierząt przy żłobku Zbawiciela - stracił ostatnio na autorytecie.
Dziś jest tylko symbolem istoty ciężko zatyranej i, trudno ukryć, nie
obdarzonej zbyt błyskotliwą inteligencją. Zmieniają się czasy, zmieniają
się obyczaje.
-------------------------
Obchód z królewną
Obchód z królewną należy do zespołu zabaw opartych na chodzeniu od domu
do domu, składaniu życzeń i otrzymywaniu darów, z których następnie urządza
się wspólną biesiadę.
Zygmunt Gloger w pewne Zielone Świątki w pierwszych latach naszego wieku
widział taki obchód na Podlasiu nad Narwią. Podaje, że dziewczęta wybrały
spośród siebie jedną z najmłodszych na królewnę oraz sześć albo osiem
starszych na jej marszałków. Ubieranie królewny rozpoczęły ze śpiewaniem:
Marszałkowie powstańcie,@ Królewnę ubierajcie!@ Marszałkowie powstali,@
Królewnę ubierali.
A ubierali ją bardzo ładnie - w różową suknię,przepasaną błękitną (albo
czerwoną) wstęgą, na rozpuszczone włosy włożyli jej koronę z ruty, barwinku
i lilii, potem całą głowę przykryli chustką, żeby liczko królewny było dla
wszystkich przez pewien czas tajemnicą. Potem ubrali się marszałkowie.
Włożyli białe spódnice, a do tego męskie ciemne kapoty i czapki. Kapoty
przepasali czerwonymi pasami do czapek przyczepili fontazie z kolorowych
wstążek, pęki ruty i barwinku. Gdy wszystko było gotowe, orszak ruszył w
obchód granic wioski śpiewając:
Gdzie królewna chodzi,@ Tam pszeniczka rodzi,@ Gdzie królewna nie
chodzi,@ Tam pszeniczka nie rodzi.
Chłopcy, którzy na widok tego dziewiczego pochodu wybiegali na drogę i
żartami usiłowali rozśmieszyć królewnę i jej świtę, otrzymywali śpiewną
odpowiedź:
Ja myślałam, żeś ty panicz...@ Kazałabym kura zabić,@ A ja widzę, żeś ty
rura.@ Pożal Boże mego kura!
Ponieważ dziewczęta były prawie dorosłe, a wkoło wiosna i przy tym dzień
Zielonych Świątek, dzień zesłania Ducha Świętego, w którym wszystko
cudownie może się nagle objawić i zdarzyć - ulżyły swoim rozmażonym sercom
piosenką:
Po zielonej trawie@ Śliczne chodzą pawie - Hej nam, hej!
Nadobna dziewczyna@ Pawiki zganiała,@ Pióreczka zbierała,@ Wianeczki
zwijała - Hej nam, hej!
Jechał jej kawaler,@ Mówił jej o jeden - Hej nam, hej!
- Oj, nie dam, oj nie dam,@ Mamuni się boję.@ - Mamuni się nie bój,@ A
siadaj na koń mój - Hej nam, hej!
Starsi chłopcy zebrawszy się w gromadę i nająwszy skrzypka wychodzili na
spotkanie królewny i jej orszaku w polu. Po powitaniu następowały tańce pod
gołym niebem, a później wszyscy wracali do wsi i zachodzili do dworu lub do
zagrody najzamożniejszego gospodarza ze śpiewem:
Na maj królewna chodziła,@ A cóż na maju robiła?@ Zielone wino sadziła;@
A cóż nad winem mówiła?@ Rośnijże wino wysoko,@ Puszczaj korzenie głęboko,@
Zielone liście szeroko.@ U (tu wymienia się u kogo) nowy dwór,@ Wkoło lilią
obsadzon,@ Hej, rośnij wino wysoko,@ Puszczaj korzenie głęboko, hej!
Gospodarz zaszczycony tymi odwiedzinami wychodził przed dom powitać
królewnę i zapraszał gości na biesiadę do stoły. Tu wnoszono stół z górą
poduszek, sadowiono na nich królewnę i dopiero tam jakiś chwacki chłopak
zrywał z jej głowy zasłonę. Gospodarz częstował gości czym chata bogata,
matki dziewcząt znosiły smakowite jadło, specjalnie na tę ucztę
przygotowane, chłopcy ustawiali na stole flaszki miodu. Rozpoczynała się
uczta i tańce na klepisku.
Obchód z królewną jest pochodzenia obrzędowego. Prasłowianie - gdy minął
brzezień, czas rozwijania się brzóz, i świat na dobre pozieleniał - mieli
swoje święto agrarne zaklinania urodzaju. Obnosili wtedy po polach kukłe
symbolizującą bóstwo wiosny.
Jeszcze w okresie wczesnochrześcijańskim, kiedy kukła nazywała się już
królewną, kapłani walczyli z tym "pogańskim zabobonem", surowo zabraniali
urządzania rozśpiewanych dziewczęcych pochodów. Wtedy lud wierny tradycji
przekształcił obrzęd w zabawę, jedną z najmilszych zabaw Zielonych Świątek.
-------------------------
Bielany
Przekorny przypadek sprawił, że tradycyjna przez wieki zabawa ludowa
mieszkańców Warszawy - wyprawa na zieloną trawkę, pohulanka przy hałaśliwej
orkiestrze, przeważnie dętej z akompaniamentem harmonii, popijawa i inne
arcyświeckie atrakcjie - ma ścisły związek historyczny z ... zakonem
Kameułuw. Tak, z kamedułami oddanymi najczystrzej ascezie i całkowitemu
milczeniu.
Zaczęło się od tego, że ich, chodzących w bieli, nazywano u nas, gdy
przybyli tu z Włoch w roku 1603, Bielanami. Tę samą nazwę otrzymały ich
pustelnicze klasztory, założone najpierw przez magnata Sebastiana
Lubomirskiego pod Krakowem, a następnie przez króla Władysława Iv pod
Warszawą. Ale do zabawy było jeszcze daleko. Dopiero gdy następny król, Jan
Kazimierz, podarował podwarszawskim Bielanom obraz św. Bonifacego i
wyjednał do tego bullę papieską na doroczny odpust w Zielone Świątki,
rozpoczęły się tradycyjne wyprawy warszawiaków na Bielany. Odpust, wiadomo
- oprócz duchowej ma także stronę materialną, bardzo świecką.
Tu trzeba wspomnieć o jeszcze jednej przyczynie urządzania zabaw na
Bielanach. Zygmunt Gloger podaje:
"Podług tradycji był przedtem zwyczaj, że mieszczanie warszawscy udawali
się do Golędzinowa na prawy brzeg Wisły (była tam dawniej kępa
Golędzinowska lasem kryta, której dzisiaj nie ma śladu), gdzie corocznie
wyprawiano w Zielone Świątki wesele ubogiej cnotliwej dziewczynie ze
Starego Miasta. Promy płynące z patrycjuszami i ludem były umajone
zielenią, a podczas ogólnej biesiady weselnej wójt warszawski zbierał od
obecnych zwykle znaczny posag dla nowo poślubionej. Ale za Jana Kazimierza
w czasie wojny, tradycyjna majówka weselna, z powodu "srogich Szwedów za
Wisłą", nie mogła nastąpić do Golędzinowa. Obrano więc na miejsce zabawy
bezpieczniejsze Bielany i połączono odtąd majówki golędzinowskie z odpustem
w Zielone Świątki na Bielanach, a nadawał się do tego wybornie rozkoszny
las nad Wisłą, wśród którego klasztor niedawno był założony".
Zwyczaj bawienia się w Zielone Świątki na Bielanach wszedł warszawiakom w
krew. W "Wiadomościach Warszawskich" z 1»maja 1766»roku mamy taki oto
reportaż:
"Z rozkazu Jego Królewskiej Mości (Stanisława Augusta - MZ) na Bielanach
był bal tak wspaniały, jakiego tu nie pamiętają. Wschody od Wisły na gorę i
różne bramy, reatra i machiny nowo wystawione, rzęsistym ogniem i piękną
inwencją iluminowane, przedziwny okazywały widok. Dodał wesołości fajerwerk
pięknie zapalony. Nie tylko dla państwa, ale i dla pospólstwa wszystkie
hojnie dodawano. Dla chłopców też rozrywki i praemia (nagrody - MZ) były
wyznaczone. Król w licznej asystencyi Wisłą przybył i od miasta na Wiśle
zgromadzonego, w ubranych pięknie łodziach witany i stamtąd aż po północy
do zamku powrócił".
A oto inny reportaż, napisany w sto osiem lat później przez nieznanego,
niestety, autora, ale za to przyobleczony w wiersz:
Szosą, wodą i brzegiem, dryndą, statkiem i pieszo,@ Warszawianie
szeregiem na Bielany dziś śpieszą.@ Na zielonej murawie, w słynnym z dawna
ich lasku,@ Jakby w drugiej Warszawie, pełno krzyku i wrzasku.@ Woła
trzeźwy, pijany: Niechaj żyją Bielany!
Nie brak szczęścia, wesela, pod ożywczym drzew cieniem@ Rżnie od ucha
kapela, płynie browar strumieniem.@ Tu karuzel, huśtawki, młyn niosący
wysoko,@ Tam znów inne zabawki wabią ucho i oko,@ Ówdzie różne wrą tany.
Niechaj żyją Bielany!
Patrzcie, majster z Dunaja wlawszy w czubek to, owo,@ Ze świąt kontent i
z maja, tnie oberka z majstrową,@ A poczciwa babina pod ramieniem
zuchwalca,@ Polkę sobie wycina, choć muzyka gra walca.@ Toż hulają, o rany!
Niechaj żyją Bielany!
Kuchareczka też z szykiem a kapeluszu anielskim@ Pod obłoki z kuchcikiem
rżnie na młynie diabelskim,@ Gdy z nią w górę młyn pryska, jawiąc kształty
jej duże,@ Myślą sobie ludziska, że na Łysej są Górze.@ Czar kucharek jest
znany. Niechaj żyją Bielany!
Tu i ówdzie gromadki rozpostarłszy się licznie,@ Dzieci, ojce i matki, i
dziewczęta fertyczne,@ Samowary pękate szumią obok drzew w lesie;@ Starzy
lubią herbatę i panienkom jej chce się,@ Więc nią każdy nalany. Niechaj
żyją Bielany!
Są w tym rymowanym sprawozdaniu jeszcze inne wzrotki, ale nie nadają się
do zamieszczenia w tej książce. Zamiast nich proszę przyjąc wiadomość, że
na Bielanach tegoż (1874) roku "bawiących się osób było do 40000" powozów
parokonnych 360, jednokonnych 250, dorożek 540, bryczek 290, wierzchem
40". To się nazywa zabawa!
A powróciwszy do domu uczestnicy zielonoświątkowej majówki mogli
przeczytać w "Kurierze Warszawskim", że:
"Bielany mają corocznie swoich zwolenników, męczenników a nawet ofiary.
Mimo to przypatrując się tradycyjnej wycieczce bielańskiej od kilku lat,
każdy zapewne już spostrzegł pewne w niej zmiany dowodzące jeśli nie upadku
tego zwyczaju, to jego wyrodzenia się z wielkoświatowej rozrywki w zabawy
ludowe.
Pamiętamy przecież jeszcze owe świetne stroje, powozy, konie i uprzęże
współzawodniczące niby na wystawie. Dziś (...) z wszystkiego tego ani
śladu. Miejsce karet i powozów zajęły dorożki, omnibusy, bryczki. Tak zwana
Modna aleja, miejsce wystawy wdzięków i strojów świeciło pustkami (...). W
domku nazywającym się kiedyś cukiernią spijano browar, a obok Włoch
pokazywał uczonego pudla i niemniej uczoną małpę. Jądrem zabawy był
półmetek huśtawek, dziesiątek karuzel i para młynów diabelskich, a wszystko
to otoczone różnobarwnym wieńcem kramów z garnuszkami i namiotów z
kuflami".
Dziwne, że reporter nie zauważył 610»powozów i przynajmniej części z tych
40000»osób w Modnej alei. Czyżby już wtedy istnieli sprawozdawcy, którzy
niedomagając na wątrobę siedzą w domu i piszą reportaże z wyobraźni
popijając cierpki dziurawiec?
Dziś Bielany są jedną z najnowocześniejszych dzielnic Warszawy, stanowią
część rozrośniętego Żoliborza, a las, otwarty kiedyś i dziki, zdany na
łaskę i niełaskę zabawników, zamieniony został w "Rezerwat - Lasek
Bielański".
I pomyśleć, że tak niedawno jeszcze aktualna była znana nam wszystkim
piosenka:
No, to jadziem na Bielany,@ Cała paka rusza dziś:@ Mańka, Feluś ten
szemrany,@ Ruda Zośka, ja i Zdziś.
Pode pache bierz panienkę,@ A wałówkę w drugą ręke,@ Bo od rana na
Bielanach@ Ubaw na sto dwa!
-------------------------
Maszt
Maszt - przyrząd sportowy? Chyba tak. Wdrapywanie się nań stanowiło
początkowo, to znaczy w Xvii wieku, kiedy Polacy zamaskowali w tym
widowisku, jedną z największych atrakcji - zarówno dla wykonawców , jak i
obserwatorów - na uroczystych festynach i na zabawach ludowych w Zielone
Świątki.
Popisy wspinaniem się na maszt przyszły do nas z Holandii i upowszechniły
się najpierw w miejscowościach nadmorskich. W roku 1645, gdy Ludwika Maria
z rodu Gonzaga de Nevers przybyła do Polski, aby zostać żoną króla
Władysława Iv, maszt był w Gdańsku nowością. Wystawiono go ku uciesze ludu
witającego swą przyszłą (i długoletnią, bo po śmierci Władysława Iv wydała
się za jego brata Jana Kazimierza) monarchinię. Maszt był okrągły i nie
tylko gładko wyheblowany, ale jeszcze obficie wymazany tłuszczem. Na samym
szczycie umieszczono piękne ubranie z czerwonego sukna, ze srebrnymi
ceregielami, czyli obszywkami, pętlicami, oraz kapelusz i buty.
Zapowiedziano, że kto zdobędzie szczyt masztu, otrzyma te wspaniałe trofea
i jeszcze w dodatku... prawo miejskie! Co się tam nie wyprawiało! "Cały
dzień i po kilku, spychając siebie, a to się kusiło. Każdy miał kredę,
którą drzewo pocierał; jeden po kilkakroć o 6»stóp od wierzchu się
dobierał". Można sobie wyobrazić, z jaką miną zsuwał się na ziemię!
Pilnowano tego słupa całą noc, aby jakowy świszczypała nie zastosował
zmyślnie ułatwienia umożliwiającego mu nazajutrz wejście na wierzchołek.
Nikt słupa nie dotknął. A na drugi dzień "służalec holenderski przyszedł o
2-ej z rana, o 8»wdział suknie na szczycie masztu i spuścił wesoło". O
trudnościach tej dyscypliny świadczy fakt, że nawet ów "służalec", mistrz z
ojczyzny masztu, potrzebował na dotarcie do mety aż sześciu godzin. Nie
wiadomo z resztą, co bardziej podziwiać w tym przypadku - samą wspinaczkę
czy cyrkową wręcz sztukę ubrania się na szczycie masztu.
Wspinanie się na maszt bardzo lubił król Stanisław August. Oczywiście -
jeno obserwować przez lornetkę, którą zawsze nosił w kieszeni (razem z
ołówkiem, cyrklem, łokciem zsuwanym pięknej roboty, pudełkiem cukierków,
wykałaczkami do zębów, scyzorykiem, nożyczkami, termometrem i solami
trzeźwiącymi). Niekiedy dla użycia świeżego powietrza wybierał się król
Staś "z wyborem osób" do Gołkowa, wsi "o małą ćwierć mili od Piaseczna, w
położeniu zachwycającem" i tam "dawał wiejską zabawę", z masztem, ma się
rozumieć.
Łukasz Gołębiowski podaje:
"Starzy włościanie, pomiędzy innymi Grześko Jabłoński i stara kowalka z
Jazgarzewa, naoczni świadkowie tej rozrywki, opowiadali ją (tzn. o niej -
MZ) w następujący sposób:
Gdy po obiedzie król Jegomość z gośćmi wyszedł z pałacu, zręczne chłopaki
właziły na maszt wysoki, mydłem nasmarowany, na wierzchu którego były kiesa
z pieniędzmi, butelka wina, całkowita odzież i tuzin kolorowych wstążek,
które zwycięzca miał ofiarować swej lubej; wielu na wierzchołek wdrapać się
usiłowało, wszyscy prawie spadali od połowy; ale jeden smagły parobczak,
dla swej zręczności zwany od gromady diabłem, wlazł za sam wierzchołek,
wykrzyknął śmiało: vivat król Jegomość!, i wychylił butelkę wina, pozrzucał
odzież na ziemię, kiesę i wstążki włożył za koszulę, i spuścił się jak
strzała. Dziś już zestarzał się; mieszka w Woli Gołkowskiej, i dotąd
jeszcze nazywany diabłem".
Byłam w Woli Gołkowskiej, szukałam potomków zręcznego "Diabła". Daremnie.
Nikt się do niego nie przyznaje, nikt o nim nie wie. Odszedł w niepamięć.
A wdrapywanie się na maszt uprawiano jeszcze na początku naszego wieku. W
Piasecznie robili to czeladnicy rzeźnicy i szewcy (bo to było miasto
głównie rzeźników i szewców), o czym niedawno, już jako sędziwi starcy,
opowiadali mi osobiście. Trofeum do zdobycia stanowiła szynka wędzona albo
para przyzwoitych świątecznych butów.
-------------------------
Lajkonik
Wszyscy znamy to malownicze widowisko, jeśli nie z obserwacji na żywo, to
przynajmniej z transmisji telewizyjnych. Tradycyjnie już otwiera ono
uroczyste Dni Krakowa.
Z klasztoru Norbertanek na Zwierzyńcu wyrusza późnym popołudniem oddział
mężczyzn wystrojonych w barwne wschodnie szaty i szpiczaste czapki z
półksiężycem, uzbrojonych w dzidy. "Tatarzy". Na czele owej "hordy",
maszerującej w dwuszeregu, idzie chorąży, najczęściej wielkie, silne
chłopisko i niesie potężną, rozwianą chorągiew w kolorze bordo z
wyhawtowanym na niej białym orłem. Centralną postacią tego dziwnego orszaku
jest jednak nie on, lecz lajkonik, egzotyczny jeździec na białym koniu
drewnianym. Jeździec ten, ubrany podobnie jak inni w drużynie, tylko nieco
bogaciej, dzierży w prawicy oznakę swej dowódczej godności - buzdygan.
Końska kukła (noszona przez jeźdźca na schowanych pod szatami szelkach)
okryta jest czerwonym, pięknie haftowanym czaprakiem. Za "Tatarami" podążą
kapela ludowa i gra do taktu maszerującym, a za kapelą, jak często za
wojskiem, gromada małych chłopczyków usiłuje iść w nogę.
Lajkonik wyprawia różne figle, niby to roztrąca buzdyganem tłum torując
przejście swoim towarzyszom, podryguje śmiesznia, wspina konia... Ale
prawdziwe harce, jego i hordy, zaczynają się dopiero na Rynku Głównym;
nacieranie na zgromadzonych, imitowana walka z mieszczanami, łapanie w
jasyr, od którego można się wykupić haraczem wrzuconym do skarbonki
lajkonika, wreszcie śpiewy, tańce do późnego wieczora.
Skąd się to wzięło?
W tym miejscu niejeden czytelnik uśmiechając się pobłażliwie wypowiada w
myśli mniej więcej takie słowa:
Przecież ogólnie wiadomo, że lajkonik, zabawa ludowa, organizowana w
oktawę Bożego Ciała na Rynku Głównym w Krakowie jest pamiątką zwycięstwa
mieszczan krakowskich nad Tatarami w 1281»roku. To przecież wtedy Tatarzyn
na koniu ugodził morderczą strzałą w gardło trębacza ogłaszającego z wieży
mariackiej alarm dla Krakowa. Dlatego hejnał mariacki tak gwałtownie urywa
się w połowie oddechu trębacza.
A prawda wygląda tak:
Tańce na drewnianym koniku są trawestacją prastarych, naprawdę prastarych
obrzędów magii wegetacyjnej.
Oswojony koń przygalopował do nas ze wschodu pod koniec neolitu, czyli
epoki kamienia gładzonego (na ziemiach polskich od około 4000 do około
1700»p.n.e.). Nasi przodkowie zamieszkiwali wtedy już wsie zwykłe i obronne
w budownictwie ziemiankowym, palowym i naziemnym, uprawiali rolę, łowili
ryby, wyrabiali garnki i tkali płótno, a do sypania grodzisk i wykonywania
innych wielkich prac wychodzili gromadnie. Koń a szczególnie jego siła i
rozumne zachowanie się dały im, wierzącym w dobre i złe demony, dużo do
myślenia. Bardzo szybko uznali go za zwierzę obdarzone mocą czarodziejską,
aż wreszcie za istotę boską. Czego tylko nie potrafił! Potrafił, na
przykład, w magiczny sposób oddziaływać na wzrost płodności wszystkiego, na
co spojrzał - roślin, zwierząt, deszczowych chmur na niebie. Był wcieleniem
ducha zboża i jako taki otrzymywał ofiary oraz wyśpiewywane i wytańcowywane
petycje o obfitość plonów.
Kult konia jako bóstwa urodzaju dotrzymywał kroku późniejszym wierzeniom
i dotrwał niemal do naszych czasów. Włodzimierz Szafrański, wybitny znawca
zwyczajów, obrzędów i symboli religijnych w dawnej Europie twierdzi, że "U
Słowian wschodnich do niedawna panował zwyczaj umieszczania czaszek
końskich na płotach sadów i pasiek dla zapewnienia urodzaju owoców i
obfitego zbioru miodu oraz zwyczaj posługiwania się czaszką końską jako
ofiarą zakładzinową, składaną pod zrębem domostwa". No, proszę!
Konik zwierzyniecki, bo i tak nazywamy lajkonika, nie jest naszym jedynym
konikiem, używanym w tradycyjnych zabawach. Chodzenie z koniem "po
kobylicy" praktykowane było i bywa w różnych częściach Polski. Jeszcze dziś
na Podlasiu spotkać sie można z "koniarzami", którzy z drewnianym konikiem
lub z chłopcem przebranym za konia obchodzą w okresie świąt Bożego
Narodzenia obsiane pola i śpiewają:
Hulaj, hulaj koniku,@ Po zielonym gaiku.@ Gdzie nasz konik chodzi,@ Tam
się żytko rodzi.@ Gdzie nasz konik nie chodzi,@ Tam się żytko nie rodzi.
Ale przecież lajkonik jest koniem zupełnie wyjątkowym - może zaoponować
tutaj czytelnik skłonny utrzymywać tatarskie pochodzenie lajkonika. Ta
dziwna nazwa, ta wystawność chodzenia z nim po ulicach starej stolicy
Polski, nie po miedzach wśród pustych pól, i wreszcie, a może przede
wszystkim, ta wschodnia oprawa!
Nazwa "lajkonik" wywodzi się także z ufności w nadprzyrodzone właściwości
konia. Według wierzeń nie tylko słowiańskich ludów, koń pozostawał w
konfidencji ze światem pozagrobowym. Umiał przepowiadać śmierć, umiał nawet
obdarzać nieśmiertelnością. A przysłowie "Kto ze strachu umiera, temu w
kobyli łeb dzwonią" jest odbiciem wierzenia, jakoby łomotanie w wyschniętą
końską czaszkę odpędzało złe duchy, mające chrapkę na duszę człowieka
zmarłego z niezbyt honorowy sposób.
Laj-konik. "Laj" jest skrótem wyrazu "lala". Wszyscy rozumieją, co znaczy
"pójść do lali". Ale nie każdy zapewne wie, dlaczego umierający idzie
właśnie do lali, a nie, na przykład, do pajaca. Otóż lalą nazywali nasi
przodkowie śmierć, i to nie drwiąco, żartobliwie (baliby się!), lecz
całkiem serio. Nawiasem mówiąc, lalki, gliniane i drewniane kukiełki, zanim
stały się zabawkami dzieci, przez długie wieki wyobrażały zmarłych
przodków, utożsamiane były z ich duszami, stanowiły przedmioty kultu.
"Lala" i "koń" dały nam "lalkonia", "lajkonia", zdrobniale "lajkonika". Już
samo złożenie tych dwóch pojęć - lali i konia - pozwala wnioskować o
potędze istoty.
Chodzenie z lajkonikiem po ulicach Krakowa, i to uroczystą procesją,
zapoczątkowali krakowscy włóczkowie, flisacy wiślani, spławiający drzewo.
Podobno w oktawę Bożego Ciała roku 1738.
W ogóle, można przyjąć, że w pierwszej połowie Xviii wieku procesje w
Boże Ciało i w oktawę Bożego Ciała były o wiele bardziej widowiskowe niż w
czasach późniejszych: z orkiestrami, z występami artysyczno-rozrywkowymi
różnych cechów i bractw. Włóczkowie mieszkający na Zwierzyńcu, wsparci
finansowo przez siostry Norbertanki, wystąpili w owej historycznej,
urządzonej przez nie procesji nie tylko z doskonałą orkiestrą i salwami z
muszkietów, ale też wesołymi a jednocześnie niewinnymi igraszkami, na które
sam pan Bóg mógłby popatrzeć z uśmiechem. Ponieważ w orkiestrze swojej nie
mieli, jak inni, konnego pałkierza, czyli dobosza walącego w dwa wielkie
bębny, zawieszone po obu stronach przedniej kuli siodła, zastąpili go
pomysłowo pałkierzem na drewnianym koniu, a bębny zawiesili na plecach
idących tuż przed nimi włóczków. Ogromnie się to wszystko podobało. Tym
bardziej że i sam bębnista, i jego końska kukła wystąpili - o, dziwo! -
przystrijeni na wschodnią modłę. Użycie wschodniego stroju przez pałkierza,
które miało spowodować w przyszłości tyle nieporozumień wokół lajkonika,
było wynikiem panującej wówczas mody turecczyznę, którą to modę (wraz z
pięknymi próbkami materii, strojów, przedmiotów zbytku) przynieśli nam już
wiele lat wcześniej rycerze wracający ze zwycięskim królem Janem spod
Wiednia.
Włóczkowie, podochoceni powodzeniem, starali się z każdym rokiem
występować coraz okazalej, ale też, co było do przewidzenia, igraszki
lajkonika w procesjach stawały się śmielsze, bardziej świeckie, aż doszło
do zuchwałości odciągających uwagę wiernych od spraw nabożeństwa. Nie
dziwota więc, że w roku 1787»biskup administrator diecezji krakowskiej
Józef Olechowski-Olechnowski (1725-1809) przykazał "bractwom i cechom brać
udział w procesji bez strojów dziwacznych lub nadto światowych albo do
śmiechu pobudzających, ale aby były podług myśli i ustaw Kościoła Bożego,
zagrzewając do cnót chrześcijańskich i pobożności".
Rozdokazywany lajkonik dostał więc dymisję ze swego stanowiska w
kościelnej procesji. I słusznie. Ale włóczkowie nawykli do ludzkiego
podziwiania, jak sławni aktorzy, nie mogli pogodzić się z odejściem z
zacisze zapomnienia. Po pewnym czasie ukazali się znów na ulicach Krakowa,
znów w oktawę Bożego Ciała, ale już nie jako uczestnicy procesji, lecz jako
niezależna trupa wesołków we wschodnich strojach z pałkierzem w roli
głównej. I tak się zaczęło.
Pomysł połączenia lajkonika z obroną Krakowa przed najazdem Tatarów
zrodził się w głowie Konstantego Majeranowskiego (1790-1851), dramaturga i
dziennikarza niezbyt skrupulatnego w traktowaniu prawdy historycznej,
podejrzewanego na przykład o to, że sam komponuje piosenki ludowe i podaje
je za prastare. Utworzona na kanwie jego koncepcji legenda o lajkoniku
podszepnęła organizatorom tego widowiska "tatarski" sposób bycia - owe
gonitwy, chwytanie w jasyr, wymuszanie okupu...
-------------------------
Noc świętojańska
Noc świętojańska zjawiajająca się na chwilę, jasna, prawie przezroczysta,
wonna akacjami i jaśminem, zwiewna - jest porą wyjątkową. I to od
zamierzchłych czasów, kiedy nie nazywała się nocą świętojańską, bo na jej
patrona, św. Jana Chrzciciela jeszcze długo przyszło światu czekać. Ale już
wtedy była nocą zabaw. Nasi dalecy pradziadowie, wrażliwi na każdy impuls
natury jak ptaki, wyczuli w kościach i pojęli sercem to przedziwne zjawisko
przesilenia letniego. Zdjęci nagłą wesołością rozpalali ogniska, by skakać
koło nich, prowadzić korowody.
Już wtedy, w okresie ustalania się prymitywnych wierzeń religijnych
uważano taniec za rzecz piękną, więcej - za czynność magiczną. Najpierwsze
tańce powstały wcale nie z radości, lecz ze strachu. Nasz daleki
protoplasta kierujący się tylko intuicją i rozumujący na podstawie wrażeń
zmysłowych - bał się wszystkiego, co go otaczało, nawet własnego cienia. W
roślinach, zwierzętach, kamieniach, w słońcu, księżycu, błyskawicach
widział złe duchy, czyhające na niego, biedaka, podstępne i zajadłe. Znał
wprawdzie i dobre duchy, ale zawsze bardziej zależało mu na przekupieniu
złych, niż na przypodobaniu się dobrym, z natury swej niegroźnym.
Taniec był jedną z możliwości przypodobania się tym złym duchom,
wyprowadzenia ich w pole, dosłownie, jak najdalej od siedzib ludzkich.
Wyczyniano więc różne tańce dla zimnego wiatru, aby powiał gdzieś daleko za
góry, za lasy, tańczono dla słońca, by nie wypaliło traw sypiących ziarnem
i nie wysuszyło wodopojów, skakano dla zwierza, aby nie pożarł myśliwego,
lecz przeciwnie, sam pozwolił pożreć się z kopytami.
Skakanie koło ognia i przez ogień w dobie przesilenia letniego jest
jednym z najstarszych nabożeństw, radosnym obrzędem ku czci słońca,
"białego boga". Nie zanikło w czasach, gdy nasz praprzodek stworzył sobie
już materialną formę swoich bogów, ulepił je z gliny na obraz i
podobieństwo swoje albo wyciosał z pni drzew po borach. Stało się jednym ze
świąt pogańskich, które niewiele zmieniając formę przetrwało długie wieki i
zakorzenione w tradycji licznych narodów istnieje szczątkowo do dziś.
Święto palenia ognisk było także, w czasach odległych od naszej ery, porą
powrotu na świat ludzi zmarłych. Korzystali tu ze sposobności ogrzania
wystudzonych dusz. A ludzie żywi mieli okazję do praktykowania
najrozmaitszych wróżb i guseł, którym duchy zmarłych skutecznie
patronowały.
-------------------------
Sobótka
Zacznijmy od znanego już w zamierzchłych czasach "stada", czyli stadnego
zbierania się ludzi na swawole, które następowały po obrządkach kultowych
ku czci "białego boga".
Łukasz Gołębiowski w oparciu o stare świadectwa relacjonuje:
"Słowianie w swym tańcu mieli zapewne coś uroczystego i religijnego,
kiedy się zbierało Boże stado, kiedy z dziewiczej góry zstępowały
młodociane, przyszłe mężów oblubienice, z miejsc swoich mołojcy hoże,
zamężne niewiasty i żonaci, starce i dzieci, klaszcząc w ręce i wykrzykując
Łado! Łado! wśród pląsów i śpiewów postępowali ku horodyszczom, gdzie się
odbywały ofiary, obrządki i biesiadne wspólne".
Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887), pisarz uznany za ojca powieści
polskiej, widzi stado mniej romantycznie, z zaangażowaniem uczuciowym
odtwarza wyszukane a starych dokumentach fakty: "Szał czasem opanowywał te
gromady, i dziksze z nich szły jak stada w las, porywając gwałtownie
dziewczęta; zwano też te szały stadem; rodzina jednak każda pilnowała
swoich i stała na czatach, aby do stada nie dopuścić i od porwania bronić".
Uroczystości te nazywano na niektórych obszarach naszego kraju i u
sąsiadów na wschodzie kupalnocką, co jedni wywodzą od nocy poświęconej
rzekomemu bóstwu starosłowiańskiemu Kupale, a inni po prostu od obrzędowego
kąpania się w tę noc.
Po wprowadzeniu chrześcijaństwa mądrzy kapłani, doceniający potęge
tradycji w wierzeniach religijnych i obrzędach, postanowili włączyć
kupalnockę do kalendarza kościelnego (w nadziei rychłego oczyszczenia jej z
pogańskiego szkaradzieństwa) i oddali ją pod opiekę św. Jana Chrzciciela.
Zmiana patrona nie zmieniła jednak istoty święta związanego z wyobrażeniami
i praktykami zabobonnymi. Ludzie młodzi nadal odprawiali misteria i zabawy
"biesom jeno miłe, a Panu Bogu obmierzłe".
Sobótka jest kontynuacją stada. Ta nowa nazwa nadana została starym
zabawom w noc świętojańską już po wprowadzeniu chrześcijaństwa. Stanowi
zdrobnienie wyrazu "sobota". Początkowo bowiem na dużych obszarach naszych
ziem hasano przy obrzędowych ogniach nie w wigilię św. Jana, lecz w sobotę
poprzedzającą... Zielone Świątki. Z czasem określenie "sobótka" przyjęło
się ogólnie.
Tu mała dygresja. Istnieje legenda, według której sobótka jest
uroczystością ku czci pewnej dziewicy. Krótko: Dawno, dawno, nie wiadomo
ściśle kiedy, kochało się dwoje młodych - czysta, wierna dziewica Sobótka i
szlachetny, waleczny rycerz Sieciech. Sieciech wrócił z wojny i już miał
pojąć czekającą nań Sobótkę za żonę, już nawet zapalono weselne ognie i
zamierzano puścić się w tany, gdy nagle, jak spod ziemi, wyrosła horda
najeźdźców. Kto żyw, rzucił się w wir walki. Sobótka także.Wraży pocisk
trafił ją w samo serce. Ale wroga odparto. Działo się to w noc
świętojańską.
Wróćmy jednak do historii obrzędu.
Ponieważ sama należę do osób, które chętnie widziałyby Polskę ojczyzną
wszelkich prastarych zwyczajów, obyczajów, zabaw, pozwolę sobie przytoczyć
zdanie tylokrotnie już cytowanego ks. Kitowicza, jakoby "Sobótka bez
wątpienia wzięła początek od Polaków jeszcze pogan, którzy na cześć bożków
swoich ognie palili i przez nie skakali". Ale prawda wygląda inaczej.
Sobótka znana jest od dawien dawna we wszystkich krajach Europy i
gdzieniegdzie poza nią. A wszędzie była nocą nie tylko zabaw, lecz i
odprawiania wróżb, i różnych innych zabobonów abrakadabra.
Oto kilka przykładów:
Czesi, podobnie jak Polacy, przepasywali się wieńcami z bylicy i skakali
przez ognisko, co miało obronić ich przed duchami, żyjącymi wiedźmami i
wszelkim nieszczęściem z bólami krzyża włącznie. Wierzyli również, że
popiół z ogniska, wystudzony i rozsypany na dachu, chroni domostwo od
pożaru, zasuszony wianek z bylicy stanowi niezawodny lek dla bydła, a dym
ze świętego ogniska zaostrza wzrok, "jeśli się dobrze wgryzie w wyropężone
oczy".
Węgrzy uważali, że ogień św. Jana chroni bydło przed wiedźmami i że kto
nie przyjdzie na sobótkową zabawę, będzie miał dużo ostu w jęczmieniu i
chwastów w owsie.
Serbowie po skończonej sobótce zapalali od dogasającego ogniska pochodnie
z kory brzozowej i obchodzili z nimi do zagrody dla wyjurzenia złych duchów
i wszelkich uroków.
W Danii i Norwegii palono ogniska na rozstajnych drogach, gdzie, jak
wierzono, zwykle spotykają się wiedźmy ze swymi ukochanymi diabłami.
W Szwecji wigilia św. Jana była jednocześnie świętem ognia i wody, więc
ogniska palono nad brzegiem jezior i rzek, co sprawiało, że woda nabierała
właściwości leczniczych. Szczególnie "krostawi i parchaci" po zanurzeniu
się w niej wychodzili gładcy jak piskorze.
W Rosji skoki przez ogień odbywały się parami, a właściwie we troje, bo
para "mająca się ku sobie" niosła na ramionach figurę Kupały. Gdy figura ta
fiknęła w ogień wróżyła koniec miłości.
W Grecji przez ognisko skakały najpierw dziewczęta wołając: "Pozostawiam
za sobą moje grzechy". Dopiero zanimi ponad ogniem i piekącymi się
grzechami dawali susy młodzieniaszkowie. Na Lesbos skakano przez ogień z
kamieniem na głowie, aby głowa była twarda, mądra i zdrowa jak kamień. Kto
skakał bez tego obciążenia, ujawniał się jako głupek albo kandydat na
wariata.
Palenie ognisk w noc przesilenia letniego praktykowano było również przez
ludy mahometańskie Afryki Północnej.
W wielu krajach ludziom biednym i pokornego serca przewracało się tej
nocy w głowach: ogarniała ich nagła żądza bogactwa i wyniesienia. A że
niezrównany w mocy odkrywania skarbów zakopanych w ziemi był złoty, lśniący
jak ogień, ale widzialny tylko przez okamgnienie kwiat paproci, błądzili po
lasach, by go zdobyć.
Legendy o kwiecie paproci przetrwały do dziś w podaniach ludów, z
niewielkimi tylko zmianami w tekście. W czeskich i niemieckich klechdach
szczęśliwy zdobywca kwiatu paproci powinien szukać skarbów w ciemnym borze.
We francuskich - biec z tym kwiatkiem jak z pochodnią na najwyższe wzgórze
w okolicy, by tam rozgarniając ziemię gołymi rękami odkryć żyłę złota lub
drogie kamienie promieniujące niebieskawym światłem. W rosyjskich -
zerwawszy gorejący kwiat paproci rzucić go jak najwyżej w powietrze i tam,
gdzie spadnie w postaci złotej gwiazdy, szukać skarbów.
W Polsce też wielu, bardzo wielu młodzieńców (o panach nic nie wiemy)
opętanych łaknieniem bogactwa próbowało znaleźć kwiat paproci w ciemnym
borze. Jak dotąd nie słychać jednak, aby się to komuś udało. Może dlatego,
że niewidzialne - ale wyjące, czyniące okropny łoskot i huki - oraz
widzialne straszydła, które strzegą zazdrośnie owych skarbów, robią
wszystko, aby śmiałka do kwiatu paproci nie dopuścić. A może dlatego, że -
jak twierdzą ludzie wierzący podręcznikom botaniki, nie zbiorom bajek -
paproć nie rozkwita ognistą gwiazdką, lecz jest rośliną skrytokwiatową,
zarodnikową i na spodzie liścia ma tylko malutkie brunatne brodaweczki?
Na północnych i wschodnich obszarach naszego kraju w wigilię św. Jana o
zmierzchu po doszczętnym wygaszeniu wszelkich palenisk w całej wsi krzesano
nowy ogień. W tym celu wbijano dębowy kół w ziemię, nakładano nań ściśle
dopasowaną dębową tarczę i szybko obracano tą tarczą (robili to młodzi
ludzie na zminę), aby wykrzesać iskry. Gdy kół wreszcie od silnego tarcia
zajął się płomieniem, zapalano od niego głownie i roznoszono po wsi nowy
ogień.
Tego samego wieczoru odprawiano wszędzie wróżby miłosne. Osoby gotowe
kochać, ale jeszcze nie wiedzące kogo, musiały w wielkiej dyskrecji i w
całkowitym milczeniu narwać różnych kwiatów polnych i ułożyć je w
równiankę, czyli w girlandkę. Potem o północy wziąć naczynie z wodą,
otoczyć tą równianką i patrząc w nie mówić: "Najmilszy przychodzi pić",
albo, gdy wróżył sobie chłopiec: "Najmilsza sercu niech przyjdzie i da mi
pić". Jeśli miłość była bliska, na dnie naczynia ukazywała się twarz
ukochanej osoby. Podobno niektórzy młodzieńcy widywali buziaki swoich
dziewcząt na dnie otoczonego równianką... kieliszka.
Zioła zerwane w dniu św. Jana miały czarodziejską moc. W Kieleckiem i na
Podhalu zrywano je bardzo rano, "przed piersem ptoskiem", w innych
regionach wieczorem. Ale wszędzie musiało być dziewięć rodzajów ziół, w tym
koniecznie rumianek i kwiaty dzikiego bzu. Wito z nich wianki, suszono pod
poduszką, a następnie używano jako leku przeciwko wszelkim chorobom ludzi i
zwierząt.
Zielem szczególnie mądrym w sprawach miłosnych był cząber, pikantna
roślina przyprawowa. Osoba pragnąca dowiedzieć się, czy małżeństwo jej
dojdzie do skutku, brała dwa krzaczki cząbru z ziemią i stawiało w izbie, w
niewielkiej odległości jeden od drugiego. Jeśli krzaczki przy dalszym
wzroście połączyły się ze sobą, małżeństwo było zapewnione. Jeśli nie, nie
wiadomo. Najgorzej, gdy któryś z krzaczków zwiądł, bo to wróżyło śmierć.
Krzaczek po lewicy, gdy się stało do nich twarzą, wyobrażał dziewczynę, po
prawicy chłopca.
Nawet szczypiorek cebuli też miał coś do powiedzenia w tę niezwykłą noc.
Dziewczęta naznaczały kolorowymi nitkami kilka rosnących szczypiorków
nadając im imiona swoich adoratorów. Wierzyły, że który chłopiec najgoręcej
kocha, tego szczypiorek najbardziej urośnie do rana. Niewiasty leciwe,
gospodynie pragnące poznać, choćby w ogólnych zarysach, najbliższy los
swego domu, wybierały dwa szczypiorki. Jeden oznaczał szczęście, drugi
nieszczęście. Który więcej pchnął się w górę, ten wskazywał, czego należy
oczekiwać.
Pomiędzy godziną 11 a 12 w nocy niezawodnym wróżem stawał się również
krzew ligustrowy, pod warunkiem jednak, że skończył siedem lat. Ligustr
albo inaczej kocierpka, krzew używany na żywopłoty, dorasta do 4»metrów
wysokości. Siedmioletni jest już w sile wieku, więc wzrost ma odpowiedni.
Kwitnie w czerwcu białymi, nieprzyjemnie pachnącymi kwiatkami. Osoba
pragnąca dowiedzieć się, czy jej najgorętsze pragnienia zostaną spełnione,
szła w oznaczonej porze go ligustru i starała się z zamkniętymi oczami
dosięgnąć jego kwiatów. Jeśli zdoła urwać trzy, mogła mieć nadzieję na
powodzenie.
Za najbardziej świętojańskie ziele uchodziła u nas od wieków, podobnie
jak w innych krajach, bylica. Na Mazowszu, na Podlasiu i w Krakowskiem
przyozdabiano nią bramy i wejścia do budynków wierząc, że roślina ta ma
właściwości odbierania jadu złym oczom, napojonym zawiścią, zdejmowania
zadanych już uroków i leczenia chorób (zwłaszcza febry) powstałych z
nasłania diabelskiego. W Sandomierskiem dodawano do bylicy gałęzie bzu,
znanego także ze swych magicznych mocy, szczególnie w dziedzinie odpędzania
upiorów.
Powszechnie panowały wierzenia, że osobom biorącym czynny udział w
sobótkowych tańcach, skokach przez ogień i, powiedzmy oględnie, innych
swawolach nic złego stać się nie może aż do następnego św. Jana.
Wobec tak wybitnie zabobonnego charakteru sobótki, która uparcie nie
dawała się dostosować do chrześcijańskich wymogów, kapłani jęli zwalczać to
ludowe święto. Potępiali je w kazaniach, nie dawali rozgrzeszenia przy
spowiedzi i grozili ogniem piekielnym każdemu, kto dołożył ręki do
rozpalania pogańskich ognisk. Zakonnicy z krzyżami i zapalonymi świecami
przychodzili procesją na miejsce zabawy i rozpędzali tańcujących.
Najwcześniejszy ze znanych dotychczas zakaz urządzania sobótki, utrwalony
w dokumentach, znajduje się w zbiorze przepisów synodalnych biskupa
warmińskiego Henryka Iii (1373-1401). Biskup ów nie był oczywiście jedynym
wysokim rangą duspasterzem walczącym zapalczywie z czartowskimi ogniskami.
Co bardziej wpływowi przekonywali nawet królów o zgubnym wpływie sobótek na
dusze ludu. Na przykład w roku 1468 opat benedyktyńskiego klasztoru
świętokrzyskiego nakłonił króla Kazimierza Jagiellończyka, aby ten wydał
zakaz urządzania pogańskich uroczystości na Łysej Górze (gdzie odbywały się
słynne zloty na miotłach i sejmy czarownic). Zakaz królewski nie na wiele
się jednak przydał, skoro żyjący w sto lat później Marcin z Urzędowa,
ksiądz, botanik, profesor Akademii Krakowskiej odnotowuje w swoim Zielniku:
"U nas w wilią S. Jana niewiasty ognie paliły, tańcowano, śpiewano, diabłu
cześć i modły czyniąc; tego pogańskiego zwyczaju do tych czasów w Polszcze
nie chcą dopuszczać, czyniąc z bylicy ofiarowanie, wieszając ją po domach,
i opasując się nią, czyniąc sobótki paląc ognie, krzesząc je tarciem
drzewa, aby była prawie świętość diabelska (...). Gdzie obcego rodu
zagnieździły się i przemogły Lutry, tam sobótek odprawiać nie wolno było".
Nie tylko duchowni, ale i liczni panowie szlachta zwalczali sobótkę jako
pogański zwyczaj Panu Bogu wielce już uprzykszony. Sprzeczali się o nią
poeci publikując na jej temat pełne uczuciowego zaangażowania utwory.
Mikołaj Rej (1505-1569) woła w swej Postylli pełen oburzenia: "W dzień św.
Jana bylicą się opasać, a całą noc koło ognia skakać... toć... niemałe
uczynki miłosierne! a tam najwiętsze czary, błędy w ten czas się dzieją!"
Do obrońców tego starego obrzędu, mającego już formę zabawy, należy
pogodny, umiejący patrzeć na świat z przymrużeniem oka, czuły na urok
przeszłości Jan Kochanowski (1530-1584). Swoją Sobótką, utworem bardzo
przekornym, gdyż wprowadzającym do poezji pierwiastek ludowy, co w Xvi
wieku było wprost niezwykłe, zwrócił współczesnym uwagę na piękno tej
uroczystości. Siedząc pod wonną lipą pisał:
Gdy słońce Raka zagrzewa,@ A słowik więcej nie śpiewa,@ Sobótkę, jako
czas niesie,@ Zapalono w Czarnym Lesie.@ Tam goście, tam i domowi@ Sypali
się ku ogniowi;@ Bąki za raz troje grały,@ A sady się sprzeciwiały.@ Siedli
wszyscy na murawie;@ Potem wstało sześć par prawie@ Dziewek jednako
ubranych@ I bylicą przepasanych.@ Wszystkie śpiewać nauczone,@ W tańcu
także niezganione...
Wśród poetów jawnie występujących w obronie sobótki był także Jan
Gawiński (ur. 1622 lub 1626, zm. ok. 1684), który tak oto się
wypowiedział:
... Jan święty Chrzciciel przyszedł, więc palą sobótki,@ A koło nich
śpiewając skaczą wiejskie młódki.@ Nie znoście ich zwyczajów. Co nas z
wiekiem doszło@ I wiekom się ostało, trzeba by w wiek poszło.
I poszło. Chociaż niektórzy twórcy, mający wpływ na kształtowanie opinii
ogółu nadal zwalczali sobótkę. Wśród nich Kasper Twardowski, wierszopis
polski, tworzący w pierwszej połowie Xvii stulecia. Wybrzydzał:
Wszyscy na rozpust, jako wyuzdani@ Idą bylicą w poły przepasani,@
Świerkowe drzewa zapalone trzeszczą,@ Dudy z bąkami jak co złego
wrzeszczą;@ Dziewki muzyce po szelągu dali,@ Ażeby skoczniej w bęben
przybijali.@ Włodarz, jako wódz przed wszystkimi chodzi,@ On sam przodkuje,
on sam rej zawodzi.@ Za nim jak pszczoły drużyna się roi,@ A na murawie
beczka piwa stoi.@ Co który umie, każdy dokazuje,@ Ten skacząc wierzchem
płomienia strychuje;@ Ow pożar pali, drudzy huczą, skaczą,@ Aż ich dzień
zdybie, to się wzdy zobaczą (opamiętają - MZ).
Jeszcze w połowie Xix stulecia noc świętojańska płonęła sobótkowymi
ogniskami, rozbrzmiewała muzyką i śpiewem. Ale z czasem cichła coraz
bardziej, przygasała tłamszona przepisami przeciwpożarowymi i odchodziła w
niepamięć przed świtaniem nowych obyczajów.
-------------------------
Puszczanie wianków
Wianek noszony na głowie powstał jako środek obronny przeciwko czarom
rzucanym przez złe oczy. Splatano go z czerwonych kwiatów lub z dużą
domieszką kwiatów o tej barwie, gdyż czerwień była kolorem magicznym, nie
do pokonania przez najjadowitsze uroki. Nasz bardzo dawny przodek, którego
dziś tak łatwo nazywamy człowiekiem prymitywnym, był świetnym psychologiem.
Wiedział, że jaskrawy przystrój głowy ściągnie na siebie uwagę patrzącego.
A ponieważ - jak wierzył - najbardziej gryzący jad zawiera pierwsze
spojrzenie czarownika, kierował je na czerwone kwiatki. W wianki ubierano
przede wszystkim istoty słabe, bezbronne - dzieci i młodziutkie
dziewczątka.
W późniejszych wiekach wianek stał się symbolem niepokalanego dziewictwa.
Prawo zwyczajowe, bardzo skrupulatnie zwykle przestrzegane, zabraniało
noszenia wianka po zamążpójściu. Wykroczenie przeciw temu zakazowi było
aktem nieobyczajności. A zdarzyło się coś podobnego, i to osobie, na którą
sam Pan Bóg nałożył obowiązek świecenia przykładem ludowi. Mam na myśli
Dąbrówkę, żonę Mieszka I. To ona, wychowana w innej obyczajowości na dworze
swego ojca Bolesława I czeskiego, zlekceważyła panujące u nas zwyczaje i po
ślubie, który zawarła z Mieszkiem jako panna nie pierwszej młodości,
stroiła się w wianek. Nie tylko z resztą zaraz po ślubie, ale i później,
gdy powiła już dwóch synów, Bolesława (późniejszego Chrobrego) i Włodyboja.
Można sobie wyobrazić, jak to przyjęła opinia dworu, zwłaszcza ta szeptana
na ucho przez zacne matrony!
Puszczanie wianków na wodę w kupalnockę czy późniejszą noc świętojańską
ma też swoją symboliczną wymowę. Rzucały je dziewczęta "gwoli wróżbom
zamążpójścia". Nie były to takie same wianki jak noszone na głowie.
Dziewczęta wiły je z bylicy świeżo zebranej na leśnych polanach dobierając
po trzy gałązki (trzy liczba kabalistyczna!) i o zmroku, zaopatrzywszy swe
dzieło w zapaloną świeczkę i przeżegnawszy się na drogę, puszczały z prądem
rzeki. Młodzieńcy czekający na brzegu wskakiwali po wianki "choćby i z
narażeniem życia" lub gonili je na łódkach. Wianek wyłowiony przez chłopca
stawał się jego własnością i stanowił obiecankę małżeństwa, a ten, który
nie złapany odpłynął w dal, zapowiadał dziewczynie opuszczenie rodzinnych
stron lub staropanieństwo. Zdarzało się, że chłopcy goniąc za jednym
upatrzonym wiankiem pozwalali innym, łatwym do wyłowienia, przepłynąć mimo.
Jak w życiu. Najgorzej gdy wianek szedł na dno - wróżyło to dziewczynie
śmierć w kwiecie wieku, ale kawalerowie czuwający na brzegu, starali się do
tego nie dopuścić, bo utonięcie wianka byłoby ujmą dla ich rycerskości.
Puszczanie wianków, jak wiele różnych wróżb, stało się z czasem tylko
zabawą ludową. Zabawą, dodajmy, o wielkich walorach widowiskowych.
Przyciągało coraz więcej uczestników, czynnych i takich, co "jeno
przyglądali się z mostów rozbawionej gawiedzi".
Kazimierz Władysław Wójcicki tak pisze w swoich Pamiętnikach dziecka
Warszawy o puszczaniu wianków w pierwszej połowie Xix wieku:
"Brały w nim udział przeważnie wszystkie cechy, zarówno jak obywatele
(czyli posiadacze kamienic - MZ) i najuboższe rodziny, gdzie tylko było
młode dziewczę. Już od godziny czwartej po południu tłumy ciągłe
przepełniały ulicę Bednarską, most pływający na łyżwach, całe wybrzeże
powiślańskie, tak od strony Warszawy, jak i przedmieścia Pragi. Dziewczęta
z bijącym sercem puszczały wianki na fale rzeki, z tą wróżbą, że gdy
schwytany zostanie, w następne zapusty czepiec mężatki włoży, gdy zaś
popłynie z wodą długo jeszcze czekać będzie musiała na męża. (...) Zabawa
trwała do późnego wieczoru; przy pierwszym mroku zapalono ognie sobótkowe;
najpierw na piaszczystych wzgórzach przedmieścia Pragi, później od strony
Warszawy. Najwięcej malowniczo wyglądały ogniska na tratwach flisaków i
galarach gorejące, bo wydawały się wówczas tak, jakby z fal rzeki buchały
płomienie. Późno wieczorem powracano do domów".
W drugiej połowie Xix wieku dochodzi do współzawodnictwa w urządzaniu
wiankowych uroczystości między dwoma największymi miastami Krakowem i
Warszawą.
W Krakowie w roku 1879 wianki odbyły się z wielką pompą. Imprezę
rozpoczęto o godzinie ósmej wieczorem występami dwu pierwszorzędnych
orkiestr. Potem wypłynął na Wisłę "galar" z żywym obrazem "Wianki".
Następnie wystrzelono bajecznie kolorowe fajerwerki. Po fajerwerkach odbyła
się defilada pięciu łodzi wiozących figury mitologiczne. Na pierwszej łodzi
- same Rusałki i Świtezianki, na drugiej - Wodak, Leluja, Jezioran, Czud i
Topielec, na trzeciej - Boguńka, na czwartej - Wilkołaki, na piątej -
Perun, Perunata, Auska, Broskla, Warpulis, Pogoda i dwa Chochliki. (Na
przyjrzenie się bliżej tym postaciom, pozwalają encyklopedie i księgi z
dziedziny mitologii słowiańskiej. ) Potem były znów pióropusze sztucznych
ogni, a następnie wystąpił na galerze chór Krakowskiego Towarzystwa
Muzycznego dyrygowany przez Stanisława Niedzielskiego. Gdy zacichł, na
deskach tejże galery dano żywy obraz, przedstawiający Krakusa walczącego
zwycięsko ze smokiem, podług szkicu Juliusza Kossaka. Trzecia eksplozja
sztucznych ogni zakończyła imprezę.
A w Warszawie?
"Kurier Warszawski (nr 138) z 1879»roku podaje, że wianki były raczej
skromne. "Ograniczały się (...) na kilku beczkach smolnych, zapalonych na
Saskiej Kępie, ogniu bengalskim w jachtklubie i na łodziach kilku, skąpo
ozdobionych iluminacją różnobarwnych latarń. Dodajmy do tego przewoźników
chwytających zapamiętale wianki, których już chwytać chyba nie było
potrzeby... Zresztą i wianków rzucano niewiele - widocznie niepewne o swych
przyszłych dziewoje wolą dziś czytać: "Nie omylny sposób wyjścia za mąż"".
Tym razem zdecydowanie wygrał Kraków. A w innych latach różnie bywało.
W okresie międzywojennym do współzawodnictwa dwóch stolic dołączyły inne
miasta leżące nad Wisłą, i nieraz bardzo trudno było ocenić, gdzie ta
malownicza zabawa wypadła najładniej.
Dziś puszczanie wianków jest ledwie słabiutkim echem dawnych
uroczystości. Niekiedy stanowi tylko jeden z punktów programu jakiejś wcale
nieświętojańskiej imprezy, na przykład obchodu "Święta prasy". Ale ostatnio
o wiankach przypomnieli sobie harcerze, ożywiający z powodzeniem tradycyjne
obrzędy.
-------------------------
Wyzwoliny kosiarza
Ten malowniczy zwyczaj żniwiarski liczy sobie około dwustu lat zaledwie.
Upowszechnił się razem z użyciem kos, których pierwszą wytwórnię założył w
Polsce, w Sobieniach Jeziorach, kasztelan łukowski Jacenty Jezierski
(1722-1805) w drugiej połowie Xviii wieku. Jest to po prostu zabawa
kosztem nowicjusza, który, aby zostać uznanym za "chłopa równo ludu" i być
dopuszczonym do konfidencji ze starszymi, musi się wkupić.
Ceremonia wyzwolin praktykowana była w całym kraju. Najpowszechniej w
Wielkopolsce. Tam miała następujący przebieg:
Po skończonym dniu pracy, podczas którego kandydat na wyzwoleńca, zwany
chwilowo "frycem" albo "wilkiem" musiał udowodnić, że potrafi kosić nie
gorzej niż inni, wkładano mu na głowę wieniec z polnych kwiatów i
przewiązywano go w pasie powrósłem z zieleni. Tak udekorowanego prowadzono
przez wieś niosąc chorągwie z czerwonych chustek, przywiązanych do grabi.
Kilku młodych kosiarzy trzymało nad frycem skrzyżowane kosy. Wśród gromady
byli też muzykanci grający przez cały czas radosnego marsza. Zawiódłszy
fryca do domu gospodarza, którego zboże kosił, kładli go na wniesionej do
izby bronie, przykrytej płachtą, i zgodnie ze zwyczajem bili go, czyli
dawali mu frycówkę.
Ale nie w całej Wielkopolsce frycówka była przykrością nieuniknioną. W
okolicach Kalisza mogła zapobiec jej ta dziewczyna spośród żniwiarek, która
rzuciła na bronę białą chustkę. Przypomina się Danuśka z Krzyżaków ratująca
w ten sposób życie Zbyszkowi z Bogdańca. Żniwiarki przeważnie korzystały z
tego przywileju, tym bardziej że był on także oficjalnym obwieszczeniem, iż
"wilk" i jego obrończyni mają się ku sobie. Gdy chusteczka legła na bronie,
któryś z chłopców wskakiwał na stołek i wygłaszał coś, co byśmy dziś
nazwali przemówieniem okolicznościowym. A ponieważ dobry kosiarz nie zawsze
był krasomówcą, przemówienia też bywały różne. Na przykład takie
(zanotowane przez Oskara Kolberga w Gwiartowie);
Co dziś zaszło o piątej godzinie,@ Oto znaleźliśmy wilka w Gwiartowskiej
dolinie,@ Był on nie bardzo stary, lecz przytem bardzo zuchwały.@
Założyliśmy na niego to lewe skrzydło,@ Chcieliśmy mu dać dobre mydło.@
Lecz się za nim wstawiła piękna dziewczynka,@ Która nam oznajmiła o tej
nowinie,@ My też czem prędzej skoczyli,@ Do towarzystwa żeśmy go przyjęli -
i robić kazali.
Uwolniony od bicia, lub też zniósłszy po męsku frycówkę, delikwent
zapraszał zebranych do karczmy na poczęstunek. Po libacji jeden ze
starszych kosiarzy wchodził na dach i stamtąd ogłaszał, co wolno, a czego
nie wolno świeżo wyzwolonemu kosiarzowi.
Wolno mu było od tej chwili "chodzić do karczmy, ale nie za ćwiartki
zboża wynoszone po kryjomu", "kochać panny, nawet dwie naraz, ale tylko tak
długo, póki się jedna z nich nie dowie", "tykać się ze starszymi, jeśli od
nich wyjdzie do tego ochota", "nie spoufalać do siebie gołowąsów i nie
gorszyć ich swoim doświadczeniem", "nie obiecywać dziewczynom gruszek na
wierzbie"... Litania praw i obowiązków uzależniona była wprawdzie od
pomysłowości i dowcipu oratora na dachu, zawsze jednak zawierała jakieś
wskazówki moralne i przypomnienia norm obyczajowych.
Wyzwolony kosiarz miał wszelkie prawa uczestniczenia w kośbie zboża, z
jednym wszakże wyjątkiem: nie mógł jako pierwszy rozpoczynać nowych żniw.
Istniał bowiem - tu i ówdzie jeszcze się kołacze - stary przesąd, że
pomyślność zbiorów zależy od tego, kto pierwszy zetnie choćby kilka kłosów.
Przeważnie pierwszą garść zboża ścinał sam gospodarz lub, jeśli go nie
stało, gospodyni. W Lubelskiem, w okolicach Chełma, zaszczyt ten przypadał
człowiekowi, o którym było powszechnie wiadomo, że ma dobre serce. Miało to
zapobiegać kaleczeniu się żeńców przy pracy. W Białostockiem, koło Łomży, w
Warszawskiem, koło Grójca, w Poznańskiem, koło Kłodawy żniwa rozpoczynane
były przez sprawdzonych w poprzednich latach kosiarzy przodowników.
Wychodzili w pole wcześniej niż inni i ścinali kilka pierwszych garści.
Zasługiwali na uznanie, to prawda, ale mili bliźni, nie lubiący wstawać na
doświtku, zamiast bić im duże brawa, pomstowali piosenką:
Bodajze cie ty przodecku piorun trzas,@ co chodziłeś na polecko bardzo
wcas!
Nie wolno było rozpoczynać żniw człowiekowi niezasobnemu i młodemu, a
ponieważ nowo wyzwolony kosiarz grzeszył tymi cechami, więc nie mógł też
być przodownikiem.
-------------------------
Baba, broda,
pępek, koza, bęks
Nie, to nie wyliczanka przy zabawie w chowanego. To nazwa ostatnich
kłosów, które pozostawiono nie zżęte na polu albo zżynano uroczyście,
obrzędowo, na zakończenie żniw i niesiono do domu z różnymi ceremoniami.
Kłosy te przechowywane pieczołowicie, najczęściej za świętym obrazem, a
następnie użyte do nowego siewu dawały ciągłość wegetacji i miały zapewnić
obfite plony w przyszłym roku. Wymienione w tytule określenia dla ostatniej
garści koszonego zboża to tylko niektóre stosowane w Polsce. Do
najpospolitszych dorzucić by należało jeszcze takie: przepiórka, stary albo
dziad, fonka, bękart... Identyczne nazwy noszą zabawy zwyczajowe związane
ze ścinaniem ostatnich kłosów.
Baba. W mitologii słowiańskiej, na obszarach całej Słowiańszczyzny, była
złośliwą istotą nadprzyrodzoną, demonem. Według jednych podań, miała postać
burzy ze wściekłymi błyskawicami, według innych - żeńskiego potwora,
żywiącego się duszami pomordowanych przez siebie ludzi. Nosiła miano
baby-jędzy, baby-jagi, zjadarki. Później, we wczesnym średniowieczu, gdy
żyto zajęło poczesne miejsce wśród uprawianych zbóż, baba otrzymała
spesjalność demona zbożowego, nazwaną ją żytnią-babą, południcą,
przypołudnicą... Jako taka przetrwała do naszych czasów. Osoby będące
wiejskimi dziećmi w latach trzydziestych naszego wieku pamiętają na pewno,
że aby nie deptały zboża wchodząc w łan po maki i chabry, straszono je
południcą. Jako dowód na jej istnienie pokazywano im w upalne dni powietrze
rozedrgane nad dojrzałą niwą i mówiono, że to południca pali ognisko w
jakiś przedziwny sposób - bez ognia tylko przezroczystym dymem.
Baba w zwyczajach żniwiarskich, ostatnia garść zboża, stanowiła pewną
trawestację żytniej-baby. Miała też właściwości magiczne, ale nie złośliwe,
wręcz przeciwnie. Dlaczego nie budziła ujemnych uczuć. Raczej bawiła.
Ścinanie ostatnich kłosów przypada zwykle w udziale osobie, która niezbyt
chętnie przykłada się do pracy. Troszczy się już o to cała reszta
żniwiarzy. Dla przykładu na Kujawach, jak podaje Oskar Kolberg, "W ostatnim
dniu żniwa usadzą się (zmówią się - MZ) żniwiarze na kogokolwiek
upatrzonego wśród towarzyszy, zwykle na dziewuchę leniwszą dla zaturbowania
jej i nikt z umysłu nie przychodzi jej w pomoc, zmuszając ją przez to do
urżnięcia własną ręka ostatniej garści zboża. Wszakże od tej czynności
chciała się ona wywinąć, ale wszyscy żniwiaże i żniwiarki ukończywszy swą
robotę otaczają ją i nie dozwalają jej się wymknąć".
Dziewczęta pracujące chętnie przy żniwach wierzyły, że uczciwą pracą
wysługują sobie dobrego męża. Zapewniała im to znana powszechnie, a
zanotowana pod Olkuszem piosenka:
Żnijcie, dzołchy, żnijcie,@ Macie Jasia z życie,@ Jak żytko zeżniecie,@
Jasia se weźmiecie.
Dziewczyna ścianjąca ostatnie kłosy otrzymywała miano Baby i stawała się
przedmiotem drwinek. A w Gdańskiem, w okolicach Stargardu, Sztumu, Malborka
panowanie przekonanie, że w okresie do następnych żniw przytrafi jej się
dziecko.
Koło Wieliczki natomiast, w Przebieczanach, utrzymywał się - wyjątkowo! -
całkiem odmienny zwyczaj: dziewczyny pragnęły ściąć ostatnie kłosy! Tak, bo
to zapewniało im szczęście nie tylko w plonach. Chwytały się nawet różnych
sposobików, aby zostać Babą. Najczęściej przystawały na polu tak, aby kilka
rosnących kłosów schować pod spódnicę, następnie upewniwszy się, że
wszystko w polu już skoszone, odsłaniały ukryte kłosy i triumfalnie
ścinały.
Snob związany z ostatnich kłosów zboża formowano w postać baby, ubierano
w bluzkę, spódnicę, fartuch, na głowie wiązano chustkę przeważnie czerwoną,
w rękę wtykano gałąź przyozdobioną kwiatami, i wieziono gospodarzowi, na
którego polu odbywały się żniwa. Po wesołej biesiadzie składano babę w
stodole.
W okolicach Malborka, a także koło Brodnicy, baba zawsze była wielka i
gruba, składała się co najmniej z ośmiu snopków, a do tego jeszcze
obciążano ją kamieniami. Musiała być spaśna, bo tylko taka zapewniała
obfite zbiory w przyszłym roku.
W Krakowskiem nie trudzono się formowaniem baby ze słomy, lecz kobietę,
która wiązała ostatni snob, umieszczano w tym snopie tak, że tylko głowę
miała na wierzchu, i wieziono do gospodarza chlustając na nią wodą. To dla
zapewnienia odpowiedniej ilości deszczu w przyszłym roku.
Ofiarą losu, której przypadało ścinanie ostatniej garści zboża, nie
zawsze bywała kobieta, lecz - i to bardzo często - opieszały mężczyzna. W
Krakowskiem wpychali takiego snopa, sadzali na ostatnią furę i wśród
drwiących okrzyków, klekotania po szprychach kół wozu i oblewania wodą
wieźli do zagrody.
W niektórych okolicach naszego kraju słomiana kukła, uwita z resztek
zboża - bez względu na to czy ściął ją mężczyzna czy kobieta - formowana
była na kształt chłopa. W Poznańskiem kukła, gwarowo nazywana tutaj puppą
(przez dwa "p", bo to od niemieckiego "Puppe" - lalka), też przybierała
postać ociężałego dziada. Na Kaszubach ostatni snob (gwarowo bęks)
zawiązany przez kobietę formowany był na chłopa. Czasem ubierano go w
marynarkę i kapelusz gospodarza. Dostawał się tej, która ścięła na niego
zboże. W "życzeniach zaręczynowych" na uczcie po skończonej pracy pełno
było dowcipnych uszczypliwostek. Ostatni snob zawiązany przez mężczyznę był
tu, Na Kaszubach, babą. Też oczywiście "do wzięcia". Żniwiarza
zasługującego na słomianą babę nazywano powszechnie wypierkiem lub troszkę
inaczej.
Broda. Obrasta najczęściej duży polny kamień (zwany na Mazowszu odlegą
albo oblegą), niewygodnie ją ścinać i dlatego pozostawała często nie zżęta
do końca żniw. Osoba, której przypadło ostrzyżenie tej brody kosą czy
sierpem, musiała ją także oborać, i to własnym ciałem jako narzędziem.
"W Studziankach - podaje Jan Stanisław Bystroń - oborywa się ostatnie
kłosy dziewuchą, przyczem, jeśli ona się wykupi, obnosi się ją naokoło
(...). We wsi Krążnica i Wzgórze (w Lubelskiem - MZ) oborywa się zwykle
ostatnim żniwiarzem, jeśli nim jest chłopak, w przeciwnym razie synem lub
córką gospodarza. (...) W Kawęczynie (koło Łukowa - MZ) oborywa się tym,
kto ostatni ruszył sierpem".
Od każdej reguły są jednak wyjątki.
Na przykład w Jagodnem oborywano brodę... przodownicą. Ze zwyczajem tym,
jak podaje pisarz Zygmunt Wasilewski (1865-1948) w swojej książce Jagodne,
wieś w powiecie Łukowskim, walczył gorąco miejscowy ksiądz proboszcz jako z
zabawą godzącą w poczucie przyzwoitości. A w Ozorowie koło Siedlec, o czym
wiemy od Oskara Kolberga, śpiewano piosenkę, która tłumaczy sens tego
dziwnego zabiegu:
Kto brody nie orze,@ temu się nie rodzi zboże.@ Hej, kto brodę będzie
orał,@ ten będzie miał pełne spichlerze zboża.
Oborywanie brody nie zawsze przyjmowane było przez ofiarę jako przykrość.
Trafiały się takie zbytnice, które same wzywały chłopaków do tej zabawy
piosenką:
Prose na odległe,
póki od niej nie odbiege,
po raz piersy, drugi, trzeci,
ten kiep, kto nie przyleci.
Koza. Nazwy tej używano w Lubelskiem i w Warszawskiem nie tylko dla
ostatniego promienia kłosów na polu. W Końskowoli koło Puław (tu pan
Zagłoba pił "okrutnie liche piwsko", pamiętacie?), kozą nazywano zarośnięte
zbożem miejsca trudno dostępne dla żniwiarzy. Skoszenie zboża w takim
miejscu, czyli "zerwanie kozy", nie przynosiło ujmy. Odwrotnie. Ozdabiano
je kwiatami i koszono z namaszczeniem. Czynność ta miała przynieść
szczęście kosiarzom.
Ale nie wszędzie. W okolicach Skierniewic żniwiarzowi ścinającemu kozę,
najczęściej wałkoniowi, który się wymigiwał od roboty, nie żałowano kpin a
nawet szturchańców. Od tych przykrości wyzwolić go mogła jedynie stara
kobieta, jeśli chciała skosić za niego kozą. A w Maciejowicach i w
Żeliszewie - jak podaje proboszcz Międzyrzecza ksiądz Adolf Pleszczyński
(1841 - po 1907), pisarz i etnograf - kozę, czyli "garście zboża
pozostawione na ziemi (...) żeńcy ubierają w kwiaty, naokoło opielają a
następnie obronowują, ciągnąc za nogi przyłapaną dziewuchę".
W Krakowskiem koza oznaczała cały wąski pas nie zżętego zboża,
pozostawiony przez żniwiarzy. Tu ścinanie jej nie było niczym
ośmieszającym. W okolicy Limanowej ścinali ją wszyscy żniwiarze po trochu,
aby każdy miał udział w tej ceremonii, i śpiewali:
Ej, kto kozy nie piele,@ Ten nie doczeka niedziele.@ A kto będzie kozę
pilił,@ będzie, będzie wódkę pił,@ będzie sto lat żył!
Pępek albo pęp - nazwa używana głównie w Wielkopolsce. Jan Stanisław
Bystroń jest zdania, że nadana została resztce ścinanego zboża w wyniku
skojarzenia podobieństw: odcinania pępowiny noworodka od organizmu matki z
odcinaniem ostatnich kłosów od rodzącej je ziemi.
Odcinanie pępa było czynnością wstydliwą dla dziewczyny i... złowróżbną.
Też przez skojarzenie. Toteż każda, jak tylko potrafiła, wymigiwała się od
tej konieczności. Ale chłopcy, którym sytuacja ta wydawała się zabawna,
rozglądali się za najleniwszą ze żniwiarek śpiewając:
O mój miły pępie,@ któż cię dziś uchrępie
po czym łapali dziewczynę i zmuszali, nieboraczkę, do spełnienia tego
obowiązku.
W okolicach Poznania istniał bardzo ładny zwyczaj robienia pępka-bukietu.
Brano najdorodniejsze kłosy z ostatniej garści zboża, dodawano do nich
polny mlecz o dużych żółtych kwiatkach, białą grykę i zieleń, przystrajano
to kokardą ze złotej spłaszczonej słomy albo kolorową wstążką i wręczano
przodownikowi, aby na kosie zaniósł tę wiązankę gospodarzowi. Idąc przez
wieś orszak towarzyszący przodownikowi śpiewał stosowne pieśni. W
Miłosławiu koło Wrześni żniwiarze stając przed gankiem gospodarza śpiewali:
Niechaj będzie pochwalony@ przed naszym dworem.@ Przyszliśmy tu z ładnym
pępkiem@ i z Panem Bogiem.
Koło Włocławka pępem nazywano cały ostatni snopek, który zdobiono...,
ostem, kwitnącym właśnie o tej porze dużymi lilioworóżowymi główkami. A
koło Łęczycy pępek, mały snopek, formowano na kształt dziecka. Słomiane
niemowlę, ustrojone we wstążki i kwiaty, wręczano przewodnicy, która z dumą
niosła je w ramionach do domu gospodarza.
Przepiórka - jest to mazowiecka nazwa kępki nie zżętego zboża zostawionej
na polu dla przepiórki. Dlaczego właśnie dla tego ptaka, choć tuż po
żniwach aż się roi na rżysku od wszelkiego ptactwa i gryzoni - trudno
dociec. Nie jest specjalnie urodziwa: brunatna, żółto pręgowana, podobna do
kuropatwy, ale znacznie drobniejsza od tej swojej kuzynki. Nie śpiewa
pięknie, bo te dość głośne o świcie i przed zachodem słońca, rytmiczne
"pit-pi-lit" wykrzykuje nie ona, lecz jej mąż, nygus, nie biorący żadnego
udziału w pielęgnowaniu potomstwa, sam żyjący w wielożeństwie, a o nią
bardzo zazdrosny i pochopny do walki. Nie należy też przepiórka do ptaków
towarzyskich, przeciwnie - skryta, bojaźliwa, cały dzień siedzi w swoim
dołku zarośniętym trawą, dopiero wieczorem wychodzi szukać pożywienia. Nie
jest też złączona z nami na dobre i na złe. Przepiórka to jedyny ptak
przelotny wśród kuropatwowatych. Ucieka od nas na zimę do Afryki lub tylko
na południe Europy.
Widocznie wśród ptaków, podobnie jak wśród ludzi, są szczęściarze
cieszący się szczególną, a nie zasłużoną opieką swego chlebodawcy.
Obrzędowa zabawa zwana "przepiórką" wyglądała tak:
Ostatniego dnia żniw wybierano gdzieś koło drogi lub w innym widocznym
miejscu, najchętniej na wzgórzu, kępę pszenicy i pozostawiano do wieczora
nie skoszoną. Dopiero po zakończeniu prac kobiety wracały do tej kępy,
wyrywały z niej środek, a pozostały okrąg dzieliły na trzy części i z
każdej plotły warkocz. Otrzymane trzy warkocze związywały razem u góry przy
kłosach. Pod tą gotycką wieżyczką stawiały na ziemi płaski kamień, niby
stół, przykryty lnianym płótnem i kładły na nim chleb i sól - dar
dziękczynny dla Boga za tegoroczne zbiory i ofiara prosiebna o przyszłe. W
dawnych wiekach ofiary takie otrzymywało bóstwo urodzaju albo zbożowe
demony.
"Przepiórka" pozostawała na polu aż do orki pod następny siew lub
zaorywano ją w krótkim czasie na znak, że żniwa skończone. W tym drugim
przypadku stosowano nieraz oborywanie przepiórki dziewczyną lub chłopakiem.
Jeszcze pod koniec ubiegłego wieku, a nawet na początku obecnego,
strojenie przepiórki było w niektórych okolicach Mazowsza powszechne.
Zygmunt Gloger pisze:
"... nad górną Narwią (...) przepiórkę po zżęciu żniw wszedzie widać
można, tak na polu dworskim jak na polu włościańskim lub zagrodowego
szlachcica, jest to bowiem zwyczaj pierwotny, ogólny; każdy gospodarz,
choćby właściciel jednego zagonu ma za święty obowiązek zostawić garstkę
niezżętych kłosów dla przepiórki. Często więc u zagrodowej szlachty, gdzie
każdy prawie zagon ma innego właściciela, widzieć można po żniwach co kilka
kroków przy drodze ustrojoną przpiórkę".
-------------------------
Dożynki
Można powiedzieć bez przesady, że rodowód tego święta tonie w pomroce
dziejów. Bo czy piąte tysiąclecie przed naszą erą to nie pomroka? A właśnie
wtedy ludzie bytujący na obszarach dzisiejszej Polski przyswoili sobie
prymitywną umiejętność uprawy roli, a na polach zaszumiały łany jęczmienia
i pszenicy. Żyto pojawiło się o tysiąc lat później, wyhodowane ponoć z
chwastu w pszenicy i jęczmieniu.
Święto plonów zawsze było świętem radości i dumy, a jego zewnętrzne formy
zależały od poziomu cywilizacyjnego celebrantów. Już rolnik z epoki
neolitu, odsapnąwszy po ciężkiej pracy przy zżynaniu i znoszeniu zboża,
tańcował z radości i dziękował dobrym demonom zbożowym za przychylność, a
złym za pominięciem go w prześladowaniach.
Przez bardzo długie wieki głównym celem i właściwym sensem obchodzenia
święta plonów była magia uprawiana z wiarą w utrzymanie ciągłości wegetacji
i osiągnięcie pomyślnych zbiorów w roku następnym. Wytworzyły się obrzędy,
które stopniowo, bardzo powoli, zatracały swoje kultowe treści, aż stały
się tylko zwyczajami żniwiarskimi i wreszcie ludową zabawą.
"Dożynki" to nie jedna w języku polskim, choć najpowszechniejsza, nazwa
święta plonów. Istnieją jeszcze: "obżynki", "wyżynki", "wyżynek", "ograbek"
- nazwy zrozumiałe same przez się. Istnieje "okrężne", które pochodzi od
zwyczajowego okrążania pola po sprzątnięciu zbóż. Dalsze znane określenia -
znane szczególnie w Krakowskiem i na zachodzie Polski - to "wieńcowini",
"wieńcowe", "wieniec" - od wieńca zbożowego, najważniejszego akcesorium
dożynek.
Przypatrzmy się wieńcom.
Różne bywały i bywają, a zawsze piękne i pełne symboliki. Najczęściej
splatano wieniec z żyta i pszenicy albo jeden z żyta, a drugi z pszenicy,
gdyż tym właśnie zbożom w dawnych wiekach przypisywano właściwości
magiczne. Pszenica miała moc sprawczą - odpowiednio honorowana odwdzięczała
się bogatymi plonami w roku przyszłym. Żyto pozostawało w tajemniczych
związkach ze światem duchów. Słowianie wschodni obsypywali żytem wynoszoną
z domu trumnę, żeby zmarły, zajęty liczeniem ziaren, nie zdążył wrócić i
straszyć w domu przed zapianiem kura o północy, kiedy to duchy tracą
wszelką moc, i żeby zboże na polu nie zmarniało tak jak on zmarniał. W
Polsce tylko w okolicy Pińczowa wynoszono garść żyta z domu, gdzie umarł
gospodarz, i rozrzucano po polu wierząc, że w przeciwnym razie zasiewy
zmarniałyby razem z gospodarzem. Nawet słoma żytnia miała czarodziejską
moc. W całej prawie Europie panowało przekonanie wśród ludu, że człowieka
mającego ciężkia konanie należy położyć na żytniej słomie, aby doznał ulgi
i łatwiej skonał. Ale musiała to być słoma prosta, bez węzłów, które wiążą
duszę z ciałem i utrudniają rozłąkę. U nas w okolicach Kielc, Częstochowy,
Pińczowa, Olsztynka, w Czarnym Dunajcu bardzo chorego człowieka ściągano z
łóżka i kładziono na słomie ułożonej równo na ziemi. Tu spowiadał się i
przyjmował ostatniej namaszczenie. Żydzi polscy kładli na żytniej słomie
człowieka zmarłego, żeby odcierpiał za grzechy na miejscu (bo słoma go
kłuła) i nie musiał w tym celu włóczyć się po świecie.
Żyto i pszenica miały także dużo do powiedzenia w medycynie ludowej.
Ale wróćmy do wieńca dożynkowego.
W niektórych stronach, na przykład w Poznańskiem, był zwyczaj splatania
wspaniałego wieńca ze wszystkich zbóż albo kilku wieńców z poszczególnych
zbóż.
Wieniec z najdorodniejszych kłosów - nawet kradzionych na polu sąsiada,
które wbrew przysłowiu "kradzione nie tuczy", wysiane w najbliższym siewie
miały sowodować obfite plony - nie byłby skończenie piękny i w pełni
symboliczny, gdyby go odpowiednio nie przyozdobić. Najpowszechniejszymi
ozdobami wplatanymi w wianek na obszarze Polski były gałęzie leszczynowe,
obsypane orzechami i jarzębiną. Gałąź leszczynowa to symbol obfitości i...
jakby upostaciowane błogosławieństwo boże. Stara polska legenda mówi, że
leszczyna ulitowała się nad Świętą Rodziną uciekającą przed Herodem do
Egiptu i dała jej schronienie pod okapem swych gęsto uliścionych gałęzi, a
Pan Jezus za to sprawił, że gdzie się pokaże bodaj jedna gałązka tego
krzewu, tam zamieszka spokój i szczęście. Jarzębina też, choć nie tak
godnie jak leszczyna, zasłużyła sobie na to, aby nią dekorowano dożynkowy
wieniec. Jest starym wypróbowanym lekiem ludowym. Jest strażniczką
czystości - poświęcona i zatknięta za obraz nad łóżkiem młodzieńca czy
dziewczyny, nieprzyzwoite myśli i zachcianki od nich odpędza. A wpleciona w
wieniec dożynkowy nie tylko stroi swymi czerwonymi koralami jego kłosiany
warkocz, ale jeszcze sprawia, że zboże na przyszły rok urodzi się dostatnie
i jędrne.
Wieńce dekorowano także ozdobami nie mającymi symbolicznego znaczenia:
kwiatami (choć te przeważnie coś tam wyrażają), mirtem, bukszpanem,
sitowiem, świecidłami, wstążkami, cukierkami...
Wieńce pleciono tuż przed dożynkami albo w dniu dożynek rano i święcono w
kościele, przeważnie na Matkę Boską Zielną. Wieńce do kościoła niesiono lub
wieziono, ale zawsze z wielką ceremonią. Łukasz Gołębiowski podaje, że w
Krakowskiem dziewczyna w towarzystwie kapeli niosła wieniec na głowie i
składała przy ołtarzu, a po skończonym nabożeństwie wynosiła go na głowie.
W Rzeszowskiem wieńce wieziono do kościoła umajonym wozem, zaprzężonym w
cztery konie. Ale przed poświęceniem ogałacano je z ozdób, by święcić tylko
zboże. Ozdoby zakładano ponownie po wyniesieniu poświęconych już wieńców na
dziedziniec. W innych stronach święcono wieńce razem z przybraniami.
Po chrześcijańskiej ceremonii pokropienia wodą święconą przez kapłana
przechodził wieniec dodatkowo, jakby na wszelki wypadek, praktykowany przez
zaboboniarzy, pogański zabieg polewania wodą zwyczajną. To dla
zabezpieczenia odpowiedniej ilości deszczu dla przyszłych plonów.
Na uroczystość dożynek obchodzoną we dworze składało się wręczenie wieńca
panu, złożenie mu życzeń, odśpiewanie obrzędowych pieśni, potem odtańczenie
przez dziedzica z przodownicą przy przodownikiem pierwszego tańca i uczta
przy wspólnym stole.
Osobą upoważnioną do wręczenia wieńca bywał najczęściej przodownik, który
dobierał sobie zwykle do towarzystwa przodownicę. Ale w niektórych
okolicach Polski zaszczytu wręczania wieńca mogła dostąpić tylko osoba płci
żeńskiej. Jest to, jak dowodzą ludoznawcy, pozostałość z tych czasów, kiedy
praca przy żniwach była udziałem samych kobiet. Nie takie to, nawiasem
mówiąc, dalekie czasy, skoro Eustachy Tyszkiewicz (1814-1873), archeolog i
badacz dziejów, w swoim Opisaniu powiatu borysowskiego podaje, że "całe
brzemię pracy przy żniwie obarcza same kobiety, mężczyźni u nas tylko
niekiedy pomagają wiązaniem snopów i ich noszeniem". Na
południowo-wschodnich ziemiach Polski - pisze Jan Stanisław Bystroń -
"wybiera się do tego (do wręczania wieńca - MZ) najskrupulatniej dziewczę
najczystszych obyczajów, albowiem inaczej sprowadzono by nieurodzaj". A na
Śląsku Cieszyńskim odmiennie - wieniec wręczała żniwiarka stara, która już
nie raz i nie dziesięć razy nazginała karku przy zbieraniu zboża na święty
chleb powszedni.
W wielu regionach panował zwyczaj, że przed orszakiem żniwiarskim
gospodarz, zarówno pan jak włościanin, zamykał wrota i dopiero po
wysłuchaniu śpiewanych wezwań otwierał je i zapraszał gości przed dom.
Zwyczaj ten znany był między innymi w okolicach Krzemieńca. Juliusz
Słowacki, urodzony w Krzemieńcu, pisze w Beniowskim:
nie tobie zorza u grobowca złota@ przez szablę twoją i konia zdobyta,@
nie tobie przyjdą przez zamknięte wrota@ żniwiarki w wieńcach łanowego
żyta.
Najczęściej śpiewano w całej Polsce wezwanie:
Otwieraj, panie, szeroko wrota,@ Niesiem ci wieniec z samego złota,@ Plon
niesiemy, plon.
Istniały także pieśni kierowane nie do pana, lecz do pani. Pod Pińczowem,
na przykład, śpiewano:
Otwórzże nam, nasza wielmożna pani,@ da pokoje, pokoje,@ a położymy ci,
wielmożna pani,@ da wianeczek na stole.
Niekiedy wielmożna pani, nieskłonna do pospolitowania się z ludem, nie
raczyła nawet wyjść do żniwiarzy, by im się pokazać. Świadczy o tym
piosenka śpiewana w okolicy Suwałk:
Oj, nasza pani bardzo wspaniała,@ na ganeczek wyjść nie chciała.
Jeśli wszystko przebiegało jak Pan Bóg przykazał, dożynki wyglądały
następująco:
Dziedzic czy inny gospodarz przyjmował wieniec i życzenia składane
najczęściej przy pomocy obiegowych rymowanek o kulawym rytmie. Przed
dziedzicem oddawca wieńca deklamował:
Winszuję panu szczęścia, zdrowia, wszystkiego dobrego,@ Co pan żąda od
Boga miłego.@ Co było w ziarneczku, teraz w kłoseczku,@ Co było w
kłoseczku, teraz w snopeczku,@ Co było w snopie, teraz w kopie,@ Co było w
kopie, teraz w szopie.@ Żeby Pan Bóg dał i Najświętsza Panna dała,@ Żeby
każda kopa sto korcy wydała.
A do włościanina gospodarza mówiono:
Gospodarzu, mości panie,@ Weź na głowę pszenny wianek,@ Niech ci się
pszeniczka rodzi,@ Żebyś gospodarzu, w złocie chodził.@ Niech ci da Bóg
stuletnie życie,@ Żebyś gospodarzył należycie.@ Pszenicą cię koronujem,@ A
Bóg w niebie chwałą swoją.
Zwracano się też i do gospodyni:
Nasza miła gospodyni,@ Przyjm koronę tę to z niwy,@ Sto lat życia ci
życzymy,@ Boś gospodarzyła i na niebo zasłużyła.@ Niech pszenica się rodzi,
Mąż twój z tobą w złocie chodzi.@ Teraz prowadź w swoje progi,@ Daj
wieczerzę, bośmy głodni.
Niekiedy przodownik wygłaszał, prozą, mowę o konieczności godnego
przechowania wieńca dożynkowego aż do przyszłego siewu, podczas którego
jako pierwsze rzuci się w ziemię wykruszone z wieńcowych kłosów, poświęcone
ziarno.
Przyjąwszy wieniec gospodarz okręcał się nim i z przodownicą czy
przodownikiem, co było znakiem do puszczenia się w tany.
Do uczty, przygotowanej zawczasu i czekającej na żniwiarzy, należało się
przymówić. O, choćby tak:
Przede dworem widzim pana,@ Nasi żeńcy chcą barana.
Dożęlim żyta, dożęlim jarki,@ Nie żałuj, panie, piwa, gorzałki...
Dożęliśmy do drogi,@ Będziem jedli pierogi.
Trzeba zaznaczyć, że pierogi, z serem lub - na wschodnich ziemiach
naszego kraju - z kaszą gryczną, były od dawien dawna jedną z obrzędowych
potraw w święto plonów.
Zwyczajowo też upominano się o kapelę, choć stała z boku i tylko czekała
na znak do wymachiwania smyczkami, rozciągania harmonii i walenia w bęben.
Nie żałuj, panie, swego dryganta,@ Ślij choćby za morze po muzykanta!
Gdy gorzałka zaszumiała pod czuprynami, wzrósł musz i serce się
rozrzewniło, żniwiarze pozwalali sobie na ujawnianie swojej zatajonej
niechęci do służby dworskiej, która nieraz śmigała batogiem po zgarbionych
grzbietach. Śpiewali:
Przede dworem wisi kosa,@ Nasz ekonom niby osa.@ A włodarz stoi w
kłopocie,@ Powiesił batóg na płocie.
Ale bywały też i dożynki całkiem demokratyczne. Zygmunt Gloger pisze:
"Była to wspólna biesiada szlachty i kmieci. (...) Dziedzic rozpoczynał
ucztę pijąc kieliszkiem do najpoważniejszych kmieci, po uczcie szedł
poloneza z sołtysową, a jejmość z sołtysem. Kapela wygrywała od ucha razem
szlachcie i kmiotkom". Hm... Aż miło poczytać, jak to drzewiej bywało. Ale
niestety, już za Kochanowskiego obyczaj począł się zmieniać, jak to widzimy
z Rozmowy pana z włodarzem:
Takci bywało, panie, pijaliśmy z sobą,@ Ani gardził pan kmiotka swojego
osobą;@ Dziś wszystko już inaczej, wszystko spoważniało,@ Jak to mówią,
postawy dosyć, wątku mało.
Dożynki urządzali nie tylko dziedzice swoim kmiotkom czy zamożni
gospodarze rodzinie i najętym żniwiarzom, ale i całkiem biedni rolnicy sami
sobie. Na Kaszubach, gdzie odprawianie dożynek uważano jeszcze w Xix wieku
za obowiązek niemal religijny, "nawet chałupnik, który może w jeden dzień
dokonać całego sprzętu, plecie wieniec z kłosów, wkłada go na kosę i idzie
tak do domu, gdzie żona przyjmuje go lepszą wieczerzą, zazwyczaj jajecznicą
ze słoniną". A górale, którym zbiory lichego owieska nie dawały powodów do
uciechy, nie urządzali uroczystego święta plonów, najwyżej schodzili się w
karczmie na kieliszek wódki.
Dożynki są jedynym świętem rolniczym, które nie tylko nie uległo
powszechnemu w ostatnich czasach zanikowi obrzędów, ale urosło do rangi
uroczystości ogólnonarodowej. U nas i w innych krajach Europy. Rolę
gospodarza przejęła głowa państwa, rolę przodowników najlepsi rolnicy w
kraju. A dawne wyrywasy, wytańcowywane przy muzyce wiejskiej kapeli,
niewiele zmieniły formę, tyle tylko, że teraz wykonywane są przez Ludowe
Zespoły Pieśni i Tańca na centralnych placach wielkich miast.
Jako ciekawostkę obyczajową można potraktować fakt, że wręczanie
najwyższemu dostojnikowi bochna chleba upieczonego z nowej mąki nie jest
ceremonią świeżej daty. Józef Chociszewski (1837-1914), zasłużony pisarz
ludowy, podaje w swym Malowniczym obrazie Polski, że w okolicach Krakowa
pilnie czuwano, gdzie najpierw dojrzewa żyto, by je szybko skosić i z mąki
upiec pierwszy bochen chleba, Który składano w hołdzie, na złotym półmisku
królowi. Jeszcze król Staś został uhonorowany takim darem.
-------------------------
Hubertowiny
Kiedy swego czasu
Goły las nastaje,
Święty Hubert z lasu
Cały obiad daje.
I ten właśnie obiad stanowi "clou", jak mówią Francuzi, a po naszemu
"gwóźdź", czyli najważniejszą część, główny wabik całej zabawy. Dlaczego
wtrącam francuski wyraz? Przez kurtuazję (znów z francuska) w stosunku do
świętego patrona myśliwych, który w swym doczesnym życiu używał języka
Franków.
Oto krótkie curriculum vitae, mówiąc po łacinie też nie obcej temu
świętemu - życiorys:
Żył w latach 656-727. Był synem księcia Akwitanii, jednej z czterech
prowincji starożytnej Galii. W młodości czarujący światowiec, ochmistrz,
czyli pierwszy dygnitarz, na dworze Pepina Heristala zwanego grubym (pan.
680-714). Szczęśliwy mąż pięknej Florybany i, co nas tu szczególnie
interesuje - zapalony myśliwy. Legenda mówi - w życiorysach postaci
wybitnych nie tylko dawnych czasów jest sporo legend - że pewnego dnia,
podobno w Wielki Piątek 695»roku, na polowaniu ujrzał w krzakach jelenia z
ognistym krzyżem między rogami. To przedziwne wydarzenie zmieniło całkiem
jego psychikę. Zaniechał pustego życia na dworze Pepina, ukrył się w lesie
i wegetował jako pustelnik, a następnie, od roku 708, był biskupem w
Leodium (Liege).
Biografowie dający chętnie wiarę zwyczajnej rzeczywistości niż
najpiękniejszym nawet legendom przekazują inną przyczynę duchowej przemiany
przyszłego świętego. "Nieutulony w żalu po stracie żony Florybany - piszą -
wstąpił do klasztoru w Stabloo". I tak się zaczęło wysługiwanie nieba. W
sto lat po śmierci został kanonizowany. Święto jego kościół
rzymskokatolicki obchodzi 3»listopada.
A hubertowiny?
Zapoczątkowali je w X wieku myśliwi ardeńscy. Oni to w dniu św. Huberta
urządzali wielkie łowy na jelenie, po łowach zaś dziękowali uroczyście
Bogu, że pozwolił im zabić te zwierzęta i składali w darze klasztorom
pierwszą oraz dziesiątą sztukę z upolowanej zwierzyny.
U nas kult św. Huberta wystąpił dopiero na początku Xviii wieku, za
Augusta Ii Mocnego. A hubertowiny weszły w modę za panowania Augusta Iii,
monarchy ociężałego ciałem i umysłowością, nabierającego werwy i dowcipu
podczas łowów, które uwielbiał. Anegdota mówi, że w swojej żonie,
arcyksiężniczce Marii Józefie, rozmiłował się na dobre dopiero wtedy, gdy
na polowaniu w Białowieży 27»września 1752»roku ukatrupiła z broni palnej
20»żubrów napędzonych jej pod... altanę.
Hubertowiny rozpoczynały się mszą poranną. Było tak jak w Soplicowie.
Pamiętacie? - w przeddzień polowania pan Sędzia wydaje polecenie:
Do księdza plebana@ Dać znać (...), żeby jutro z rana@ Mszę miał w
kaplicy leśnej; króciutka oferta@ Za myśliwych, msza zwykła świętego
Huberta.
A Wojski dodaje:
Jutro (...) pół do piątej, przy leśnej kaplicy@ Stawią się bracia
strzelcy, wiara obławnicy.
Stawienie się na mszę i uczestnictwo w uroczystościach aż do wieczora
była obowiązkiem, od którego mogły zwolnić myśliwca tylko poważne wypadki
losowe. Po mszy odbywało się polowanie na grubą albo w stateczności na
drobną zwierzynę, a następnie ów obiad św. Huberta, myśliwska biesiada.
Czego tam nie było! A wszystko leśne, na dziko, po łowiecku. Bigos
myśliwski - wiadomo. Bez tej potrawy nie obejdzie się żadne większe
polowanie, a cóż dopiero hubertowiny. Był comber z dzika w sosie głogowym,
comber sarni na sposób litewski przyrządzony (potrawę tę wprowadził ponoć
na staropolskie stoły król Zygmunt August, "ostatni na Litwie monarcha
myśliwy"), były zające w jałowcowym sosie - palce lizać u rąk i nóg! Było
ptactwo - bekasiki, jarząbki, bażanty - pieczone na rożnie... Wszystko o
charakterystycznym aromacie i wysokiej "dzikiej urodzie smaku". Wśród
trunków pierwsze miał miejsce miód pitny, otrzymywany przez fermentację
miodu leśnych pszczół, doprawiony sokami dzikich jabłek i jarzębiny,
przyprawami, ziołami. Miód ten wychylano pod toast "niech żyją myśliwi!"
Dużym powodzeniem cieszyło się piwo warzone z leśnego chmielu. A nawet
wety, czyli desery, którymi interesowały się głównie damy, podawano
marmolady z jagód. Też podobno sensacja dla podniebienia. Było, było po
czym ponarzekać na wątrobę!
Polowanie na zwierzynę jest, jak wiadomo, przyjemnością wybitnie
jednostronną. A jedynymi zwierzętami, które podczas hubertowin miały powód
do zadowolenia, były psy myśliwskie. Dostawały, sługusy, nie tylko obfite
resztki z pańskich stołów, ale i poświęcony chleb, który miał uchronić je
przed wścieklizną.
Osoby nie trudniące się łowiectwem miały podczas takiego obiadu
sposobność nauczenia się różnych słów i zwrotów z języka myśliwych, a same
brakiem rozeznania w łowieckiej gwarze i używaniem "niewłaściwych" określeń
bawiły towarzystwo. Stosowano nawet kary - fanty, całusy - za "błędy
językowe". Któż tych błędów nie robił i fantów nie dawał, często umyślnie.
Chyba nawet i Klonowic dwojga imion Sebastian Fabian (ok. 1545 - 1602),
chętnie ucztujący, który w swoim poemacie Fliks pokpiwa:
Już gębę trąbą zwać u charta musi,@ Kto już myśliwskiej polewki zakusi,@
Zająca kotką, ucho już nie uchem,@ Musi zwać słuchem.@ Tłustego skromnym,
prędkiego ciekawym,@ Musi zwać, kto chce być myśliwcem prawym,@ Wątrobę
lekkiem, a gdy się obłowi@ Psom herab mówi.
A ile pysznych guseł można było poznać! Bo myśliwi, podobnie jak
marynarze, to bardzo zabobonny narodek.
Pozwolę sobie przytoczyć niektóre przesądy, przekazywane od wieków z
pokolenia na pokolenie myśliwych i do dziś uważane za niepodważalne
pewniki:
Spotkanie z rana baby z pustymi wiadrami gwarantuje pudło za pudłem. To
samo rokuje spotkanie osoby duchownej.
Jeśli pies przed wyruszeniem na łowy "robi na torbę", czyli załatwia się
odwrócony ogonem do swego pana - dobry to znak, jeśli zębami - fatalny.
Pełnia księżyca wzmaga węch psa do tego stopnia, że odkryje on nosem ślad
kuropatwy, która musnęła trawę w przelocie podczas poprzedniej pełni. Przy
nowiu natomiast nos jego spełnia rolę głównie dekoracyjną. (Sądzę, że
niejednemu psu, z tych myśliwskich, "mądrzejszych od człowieka", odpadłby
ogon ze śmiechu, bo te zwierzęta śmieją się ogonem, gdyby rozumiał, co o
nim mówią).
Pomacanie kolana dziewczyny usprawnia rękę łowcy o dodaje mu odwagi.
Życzenie "ni puchu, ni pierza!" zapewnia powodzenie na "łowach małych",
na ptaki.
Hubertowiny kończyły się opowieściami o nadzwyczajnych sukcesach. Często
zmyślonych. Atmosferę tej części uroczystego obiadu obrazuje dowcip:
- Na ostatnim polowaniu zabiłem jednym strzałem zająca i dwie dzikie
kaczki w locie.
- Ja tak nie potrafię.
- Strzelać?
- Nie, łgać.
Śpiewano też pieśni, w których zwycięstwo nad zwierzem, choćby tylko
szarakiem, sławiono nie mniej niż triumfy wojenne.
Hulano...
Zwyczaj urządzania hubertowin jest żywy do dziś. Podtrzymują go liczne
koła łowieckie w całym kraju. Miałam kiedyś przyjemność uczestniczyć w
hubertowinach w Koszalińskiem. I to w jakich! Z przestrzeganiem
tradycyjnego ceremoniału. Na przykład - trąbiono na "przybywaj", potem na
"przegrywek" rozpoczynający łowy, potem na "psom się odzywając" i... kto by
tam zresztą spamiętał! Jest tych zagrań na rozmaitsze okazje, bardzo
różnych w tonacji i długości, chyba ze trzydzieści albo i więcej. To
uroczyste polowanie w dniu 3»listopada rozpoczynało zimowy sezon łowiecki.
A po polowaniu, co z satysfakcją stwierdziłam przy blasku płonących
pochodni - bo i pochodnie były, a jakże! - pokotem leżała wyłącznie
zwierzyna. A słyszy się czasem, że myśliwi na hubertowinach lubią strzelić
o jeden... przepraszam... o jedną sztukę za dużo.
-------------------------
Andrzejki
Andrzejki dawniej zwane andrzejówkami lub jędrzejówkami to panieńska
zabawa we wróżby mające ujawnić, jak wygląda przyszły mąż, jakie nosi imię,
z której strony przybędzie... Wesołe czary-mary, odprawiane 29»listopada
wieczorem, w wigilię św. Andrzeja.
Gdzie powstały?
Badacze wróżb i zabobonów różnych ludów nie mają co do tego pewności.
Wśród wielu prób wyjaśnienia tej kwestii na szczególną uwagę zasługują dwie
hipotezy: niemiecka i grecka.
Uczeni niemieccy zapewniają z ręką na sercu, jakoby święty Andrzej,
nazywany często najlepszym ze świętych, odziedziczył swoją moc magiczną i
uprzywilejowane stanowisko w obrzędowości po samym Freyu, najlepszym z
bogów germańskiego Olimpu. Ów Frey, zwany też Freyrem, był patronem stadła
małżeńskiego, dawcą dzieci i wszelkiego urodzaju. Ale dlaczego spadek po
nim przypadł właśnie św. Andrzejowi, nie innemu z chrześcijańskiego
kalendarza, nie wiadomo.
Uczeni greccy, etnografowie, archeolodzy i historycy, przysięgają na
Zeusa, że andrzejki powstały w ich ojczyźnie , na Sporadach, wyspach
rozsianych malowniczo na południowo-wschodniej części Morza Egejskiego. Ich
zdaniem, samo pokrewieństwo etymologiczne między greckim wyrazem "ane^r", w
drugim przypadku "andros", a imieniem świętego "Andreas", wyjaśnia bardzo
wiele.
Polscy folkloryści, a wśród nich Witold Klinger, wybitny badacz wierzeń
ludów Europy, skłaniają się do uznania Grecji za ojczyznę andrzejek.
Kiedy powstały?
Podczas gdy wszelkie inne wróżby, mające na celu ujawnienie tajemnic
przyszłości, praktykowane były przez naszych przodków już od świata
pamięci, szczególnie w dniach kultu zmarłych, wesołe wróżby andrzejkowe są
zjawiskiem stosunkowo nowym. Wyrosły dopiero na gruncie wierzeń
chrześcijańskich.
Najdawniejsze świadectwo polskie na istnienie wróżb w wigilię św.
Andrzeja znajduje się w zapomnianym prawie całkowicie utworze Marcina
Bielskiego, pochodzącym z 1557»roku, a zatytułowanym Komedja Justyna i
Konstancji. W utworze tym panna służebna powiada:
Nalejcie wosku na wodę,@ Ujrzycie swoją przygodę,@ Słuchałam od swej
macierze,@ Gdy która mówi pacierze@ W wigilią Andrzeja świętego,@ Ujrzy
oblubieńca swego.
Słysząc to "Nadzieja albo Spes" ostrzega:
Nie kuś Bogiem, ni Jego świętemi,@ Nie pętaj się czarami przeklętemi!@
Nie pomogą tobie lane woski,@ Nie każdej dar obiecany boski.
Jakie "czary przeklęte" miał na myśli Marcin Bielski, nie wiemy. Ale, jak
widać, lanie wosku już wtedy miało wzięcie. A to też świadczyłoby poniekąd
o greckim pochodzeniu andrzejek. Najrozmaitsze wróżby, inne gusła też. Na
przykład - aby podstępnie uśmiercić wroga, lepiono z wosku figurkę
wyobrażającą jego postać i niszczono ją w przekonaniu, że i on sam niebawem
zginie.
Wypada dodać, że u nas odgadywano przyszłość małżeńską nie tylko laniem
wosku, ale i ołowiu. Władysław Sabowski (1837-1888), pisarz i poeta
obdarzony pogodnym humorem, chętnie zamieszczający swoje wiersze w piśmie
Wolne żarty, podszeptuje panienkom:
Ową przyszłość dziś bez wielkich mozołów@ Wskazać może wosk stopiony lub
ołów,@ Gdy swobodną kroplą w wodę upadnie.@ Rzecz ciekawa, co tam z niego
się złoży...@ Pewno młodzian urodziwy a hoży!
Ołów uchodził za metal osobliwy, umiejący przyciągać szczęście.
Małżeństwo wywróżone ołowiem miało być trwalsze niż kruchym woskiem, ale,
jak powiadały doświadczone matrony, ciężkie.
Wspomniane przez pannę służebną w Komedji pacierze mogły być zwykłymi
modlitwami z nieśmiałym a gorącym westchnieniem o męża, ale mogły być i
specjalne, andrzejkowe.
Modlitewkę taką znalazłam w Zarysach domowych Wójcickiego:
Łóżko moje, depczę ciebie,
Panie Boże, proszę Ciebie,
Niech mi się ten przyśni,
Kto mi będzie najmilszy.
Do snów przywiązywały panny wielkie znaczenie. Jedna z nich, Kunegunda
Jasielska, stolnikówna, ulżyła swemu rozmarzonemu sercu wierszykiem, który
został ujawniony światu przez Stanisława Duńczewskiego (1701-1767),
heraldyka i pisarza, w Kalendarzu polskim i ruskim. Oto:
W wigilią świętego Andrzeja,@ Spełniona moja nadzieja,@ Bogdaj to się
sprawdziło,@ Co mi się ongi śniło,@ Że z rąk ojca dobrodzieja@ Zostałam
wydana@ Za pana Stefana.
Aby we śnie zobaczyć przyszłego męża, należało "pościć abo i suszyć dzień
cały nawet wody nie pijąc, po czem na wieczerzą jeno śledzia słonego
zjadłszy, położyć się spać. A uważać pilnie na młodziana, co we śnie wody
poda, bo in ci będzie mężem". Wróżba ta praktykowana była na obszarze całej
Polski.
Na Podlasiu, nad Narwią i Biebrzą, dziewczęta też pościły, też jadły jeno
piekielnie słonego śledzia, ale jeszcze dla wzmocnienia wróżby kładły się
spać z męskimi spodniami pod poduszką i wałkownicą (wałkiem do maglowania
bielizny) u boku.
Na południu Polski, według zastarzałych przesądów ponoć rumuńskiego
pochodzenia, dzień św. Andrzeja był porą szczególnej aktywności upiorów
oraz wiedźm odbierających krowom mleko. W obronie przed jednymi i drugimi
kreślono na drzwiach domów i obór znak krzyża główką czosnku, który po tym
zabiegu nabierał właściwości wieszczych. Dziewczęta wyposzczone przez cały
dzień zjadały trzy ząbki czosnku i śpieszyły pod pierzynę, by we śnie
zobaczyć przyszłego pana i władcę.
W Rzeszowskim wierzono, że w noc św. Andrzeja wychodzą zza grobu dusze
pokutujące - wisielców, topielców i wszelkich innych desperatów, którzy
swoje życie skończyli samobojem. Aby odstraszyć te biedne dusze od zagród,
rozpalano na podwórzach małe ogniska, tak zwane "ognie świętego Andrzeja",
z palm wielkanocnych, przechowywanych dotąd za obrazem. Dziewczęta wróżyły
sobie z niedopałków tych palm, wyciągając je z ognia z zamkniętymi oczami.
Palma długa, żarząca się jaskrawo wróżyła długie pożycie małżeńskie w
gorącej miłości. Krótka, gasnąca szybki - odwrotnie. Sparzenie się przy tym
też miało symboliczne znaczenie. Za skuteczną wróżbę uchodziło również
nawąchanie się dymu znad "ognia świętego Andrzeja" i pójście spać w stanie
lekkiego oczadzenia. Zanim kur zapiał po raz trzeci, kawaler zjawiał się we
śnie pieszo lub na koniu. Ten na koniu był bogatszy.
Ciekawą wróżbą było sianie konopi. Wróżba ta jest podobno rodem z
Białorusi, gdzie utrzymuje się do dziś. Wygląda tak: Dziewczyna idzie
wieczorem w pole sama, nawet pies nie powinien jej towarzyszyć, i siejąc
konopie mówi: "Światy Andrieju, ja konopli sieju, daj mnie znać, z kim budu
wiek karatać" (to znaczy - z kim spędzę wiek, życie). Odczyniwszy te
misteria kładzie się z kamieniem pod głową i czeka, by we śnie zobaczyć
wychodzącego z dojrzałych konopi młodziana.
Ale nie tylko we śnie pozwalał dobry św. Andrzej dziewczętom oglądać
przyszłych męża. Na jawie też, i w to bardzo wielu okolicznościach. Można
było zajrzeć o północy do chlebowego pieca, by zobaczyć tam wizję śpiącego
mężczyzny. Ale to nie był dobry znak - śpioch, leń patentowany, piecuch.
Można było także o północy patrzeć w zwierciadło wiszące na wprost drzwi.
Mężczyzna, który w nich stanął, to właśnie on. Nie zawadziło również
zajrzeć w głąb studni, jeśli noc była jasna i miesiąc świecił w wodę.
Odbijała się tam twarz ukochanego.
Podsłuchiwanie, czynność bardzo potępiana przez savoir-vivre wszystkich
cywilizowanych społeczeństw, dawało również nieocenione przysługi jako
wróżba. Trzeba było zakraść się wieczorem pod cudze okno lub drzwi i
słuchać. Jeśli pierwszym usłyszanym wyrazem było "tak" - małżeństwo
murowane, jeśli "nie" - wypadało jeszcze poczekać z zamawianiem piwa na
wesele. Wróżba ta praktykowana była u nas na obszarach wschodnich,
powszechnie w Rosji, gdzie św. Andrzej "cieszył się zawsze wielkim
zaufaniem dziewek" i gdzie istniał order jego imienia, ustanowiony przez
Piotra I, nadawany za nadzwyczajne zasługi oraz bez zasług - niemowlętom
książątkom podczas chrztu.
Niezawodnymi wróżbami w andrzejkowy wieczór były także zwierzęta domowe,
a nawet rozmaite przedmioty natury nieożywionej. Dziewczęta brały kota -
najlepszy był czarny z białą gwiazdką na czole - stawały zwartym kołem i
wpuszczały go do środka. Ta, koło której nóg usiłował wydostać się na
zewnątrz, miała zagwarantowane małżeństwo jako pierwsza. Dobrą wróżką była
także czarna kura. Trzeba było ułożyć na podłodze koło z tylu gałek chleba,
ile dziewcząt brało udział we wróżbie, a kurę postawić w środku. Można było
przy tym jedynie patrzeć na swoją gałkę, ale sugerowanie kurze gestem czy w
jakikolwiek inny sposób, aby zaczęła biesiadę w określonym miejscu,
unieważniało wróżbę. Kolejność zjadanych przez kurę gałek miała obowiązywać
w marszu do ślubnego kobierca. W wielu okolicach Polski dziewczęta
wypiekały dla zwierząt wróżbitów specjalne pierożki, zwane jędrzejkami.
W Krakowskiem i Sandomierskiem oraz na Kujawach opinią znakomitego wróża
cieszył się gąsior. A wróżył z zawiązanymi oczami. Do której z dziewcząt
stojących kołem podszedł, ta miała sprawę małżeństwa załatwioną, a którą
skubną... No cóż - powinna złapać swego chłopaka i nakłonić go, by w dyrdy
leciał dać na zapowiedzi.
Z przedmiotów martwych narzędziem wróżby, często i ponoć skutecznie
stosowanym niegdyś w środkowej i południowej Polsce, były płonące świeczki.
Puszczało się dwa zapalone ogarki, przylepione do tekturek, na wodę w misce
i patrzyło, czy zetkną się ze sobą. Jeśli tak, można było rozglądać się za
ślubną suknią. Jeśli nie - też nie wolno było tracić nadziei. Dmuchanie na
wodę i wszelkie popychanie świeczek ku sobie unieważniało wróżbę. Na Śląsku
używano do wróżenia trzech świeczek. Ta trzecia to kapłan udzielający
ślubu. Wierzono, że jeśli zetkną się wszystkie trzy, małżeństwo będzie
arcyszczęśliwe.
Odgadnięcie, skąd nadciągnie to arcyszczęście w postaci kawalera (wdowcy,
a tym bardziej rozwodnicy - nicponie, nigdy w andrzejkowych wróżbach nie
występują), nie sprawiało zbytnich trudności. Wystarczyło wieczorem wyjść
na podwórze i posłuchać, z której strony pies szczeka, albo pochylić się
nad studnią, zawołać hop-hop! i łowić uchem echo, odzywające się ponoć w
jakimś kącie zagrody.
Na wykrycie, jakie przyszły mąż będzie nosił imię, znano kilka sposobów.
Można było wyjść samotnie wieczorem na rozstajne drogi i spytać pierwszego
przechodzącego tamtędy człowieka, jak ma na imię. Panny jednak rzadko
korzystały z tej możliwości, bo nie są z natury aż tak bardzo ciekawe, żeby
narażać się na hazard spotkania w szczerym polu jakiego hultaja albo i
samego diabła. Można było też przerzucać z zamkniętymi oczami kartki
kalendarza i zatrzymać się w dowolnym miejscu. A jeszcze przyjemniejszym
sposobem, bo dającym do wyboru tylko upragnione imiona, było napisanie
kartek i włożenie ich wieczorem pod poduszkę, a rano sięgnięcie po jedną z
nich. Godny uwagi jest fakt, że kawalera dwojga czy trojga imion wróżby nie
przewidywały.
Wiem, że to przypadek, ale tak się składało, że przez kilka kolejnych
andrzejkowych zabaw z wielu kartek pod poduszką wyciągałam "Jana", i z
Janem stanęłam na ślubnym kobiercu. A może nie przypadek?
-------------------------
Katarzynki
Katarzynki, wróżby kawalerskie, odprawiane w wigilię świętej Katarzyny,
24»listopada wieczorem, powstały jako naśladownictwo i uzupełnienie, druga
strona andrzejek. Też podobno w Grecji. I znów jedną z przesłanek do
wyciągnięcia takiego wniosku jest pokrewieństwo greckiego wyrazu
"katharos", "czysty", z imieniem św. Katarzyny, dziewicy, patronki
oblubieniec niewinnych i czystych. Ponieważ jednak kawalerom nie tak
śpieszno do żeniaczki jak pannom do wydania się, wróżby męskie nie były tak
entuzjastycznie odprawiane. Dziś niemal zupełnie wygasły. Kołaczą się
jeszcze ostatnie ich echa po Ukrainie, Białorusi, bardziej na wschodzie.
A jeszcze sto lat temu...
W Polsce w wigilię św. Katarzyny chłopcy zwracali szczególną uwagę na to,
co im się przyśniło nocą. Biała kura wróżyła panienkę, czarna wdowę, kura z
kurczętami niezależnie od barwy upierzenia - wdowę z licznym potomstwem.
Sowa - babę mądrą, ale ponurą i paskudną. Siwy koń zapowiadał dozgonne
kawalerstwo.
Aby przyszła żona przyśniła się w naturalnej postaci, i to na pewno,
chłopiec podkładał sobie pod głowę babską halkę, najlepiej ściągniętą po
kryjomu z płota przy suszeniu, albo wycierał się po wieczornym myciu
spódnicą.
Bardzo ładną męską wróżbą było ścinanie gałązek wiśniowych i wkładanie do
wody. Jeśli gałązka zakwitła na Boże Narodzenie, młodzieniec miał pewność,
że los pozwoli mu niewątpliwie
Stanąć na ślubnym kobiercu@ z tą, co byłaby po sercu
Najpospolitszym sposobem wróżenia było wyciąganie spod poduszki kartek z
imionami dziewcząt. Wróżba ta znalazła odbicie w przysłowiu: "Na świętej
Katarzyny są pod poduszką dziewczyny".
-------------------------
Mikołajki
Zanim przystąpimy do omówienia samych mikołajek, wesołej zabawy,
polegającej na dawaniu sobie w dniu 6»grudnia drobnych, w miarę dowcipnych
prezentów, musimy poświęcić kilka słów temu sympatycznemu starcowi z białą
brodą, w czerwonym płaszczu i czapie z pomponem, patronowi obyczaju.
Żywot miał bardzo barwny zarówno tu, na ziemi, jak i tam, w wysokich
niebiosach.
Przyszedł na świat w drugiej połowie Iii wieku w mieście Petara, leżącym
nad Morzem Śródziemnym w Licji, malowniczej, bogatej w wino, zboże i
szlachetne cedry krainie w południowo-zachodniej Azji Mniejszej. W latach
młodzieńczych nie przejawiał znamion świętości - lubił wino, polowania na
wilki w górskich lasach, wypływanie w morze na połów ryb.
Bliżej poznajemy go jako poważnego już arcybiskupa Myru (czyli Miry albo
Listry) portowego miasta w Licji. Za Diocklejana, cesarza rzymskiego w
latach 284-305, podczas straszliwego prześladowania chrześcijan bohatersko
występuje w ich obronie, za co wtrącony zostaje do więzienia. Uwolniony
dopiero za Konstantyna Wielkiego, następnego cesarza, który w roku 313
wydał tak zwany edykt mediolański, uznający chrystianizm, arcybiskup
Mikołaj oddaje się znów całą duszą służbie bożej. Na soborze nicejskim w
roku 325 żarliwie walczy o świętą sprawę, gromi herezję Ariusza (ok.
256-335), aleksandryjskiego filozofa, który negował równość osób boskich w
chrześcijaństwie i stał się twórcą arianizmu.
W tym też czasie zaczynają krążyć między ludem fantastyczne opowieści o
przedziwnych dokonaniach arcybiskupa Mikołaja, czynach nie dających się w
żaden sposób wytłumaczyć prawami przyrody. Na przykład: Władnym słowem
uciszył rozszalałe fale morskie, zagrażające życiu licyjskich rybaków.
Odszedł z tego świata w roku 345, ale pamięć o nim pozostała żywa i
stworzyła liczne legendy, klechdy, podania.
Do pośmiertnej sławy arcybiskupa Mikołaja przyczyniły się także, a może
przede wszystkim, nowe cuda, dokonywane teraz przez jego ducha. Zjawiał się
nocą - charakterystyczne, że zawsze działał nocą - nad rozszalałym morzem
otoczony światłością i jak latarnia wskazywał błądzącym rybakom drogę do
brzegu. Uznali go za to swym patronem. Miłosierny nie tylko dla ludzi, ale
i dzikich zwierząt, w konfliktowych sytuacjach roztaczał opiekę nad jednymi
i drugimi. Łagodnym spojrzeniem zawstydzał głodne wilki, szczerzące zęby na
ludzi i ich chudobę. Zapędzał je z powrotem do lasu i tam każdemu z osobna
wyznaczał przypadającą na niego zdobycz. Stał się dzięki temu patronem
wilków. Ukazywał się pobożnym pasterzom jako skromny prostaczek,
wysłuchiwał ich narzekań na biedę, po czym znikał nagle, aby nocą nawrzucać
im do szałasu złotych monet. Został więc również patronem pasterzy.
Sława cudotwórcy doprowadziła arcybiskupa Mikołaja do kanonizacji. Jako
święty już, otoczony niezwykłą czcią w Kościele Wschodnim i Zachodnim,
staje się czołowym patronem Gracji i Rosji.
Odtąd dla pokonania dalszych cudów różne przybierał postaci. Wielkich
panów też.
Jedna z rosyjskich legend mówi, że pewnej grudniowej nocy przybył do
karczmy na rozstajach bogato wyglądający panosza z długą siwą brodą i kazał
sobie podać miarkę siarczystej gorzały, na rozgrzewkę. Wypił ją jednym
haustem, wytarł wąsy i bez słowa skierował się do wyjścia. Gdy karczmarz
przypomniał o zapłacie, panosza odrzekł: "Pieniędzy nie mam, ale nie będę
ci dłużny". Wyszedł przed karczmę i zniknął w śnieżnej kurzawie. A
karczmarz jeszcze tej samej nocy znalazł w komorze tyle drogocennych
przedmiotów, że mógłby za nie okazały dwór wystawić. Zdziwił się wielce,
ale nic nikomu nie mówił podejrzewając w tym diabelskie sztuczki samego
Belzebuba. Po kilku dniach atoli, modląc się w cerkwi, podniósł oczy na
obraz św. Mikołaja i... rozpoznał swego nocnego gościa.
Największe cuda dokonywały się jednak u grobu byłego arcybiskupa Myru.
Chorzy odzyskiwali zdrowie, niewidomi wzrok, smutni i zawiedzeni radość
życia i zaufanie do bliźnich. One to, te cuda przy grobie, stały się
przyczyną pewnej autentycznej sensacji.
W roku 1087 biskup włoskiego miasta Bari nad Adriatykiem, człowiek
żarliwej wiary i wielkiej fantazji, zapragnął zdobyć podstępnie prochy św.
Mikołaja i sprowadzić je do i czystej Italii, aby tu uzdrawiały chorych i,
jako arcycenne relikwie, ściągały pielgrzymów. Zrobił szczegółowy plan
działania, zebrał czterdziestu odważnych parafian i... Udało się! Nawet
bardzo. Zenon Kosidowski (1898-1978), wybitny biblista pisze, że biskup ów
"Miał przy tym nie lada szczęście, bo wenecjanie postanowili to samo
zrobić, jednakże spóźnili się i na otarcie łez musieli zadowolić się
prochami wuja św. Mikołaja".
Przejdźmy do Mikołajek. Miały one w dawnych wiekach zupełnie inny
charakter niż dziś. W całej prawie Europie Wschodniej i Środkowej były
połączeniem guślarskich praktyk ze szczerą wiarą w opiekuńczą moc św.
Mikołaja. W Polsce i na Ukrainie w dniu 5»grudnia, w wigilię św. Mikołaja,
gospodarze i pasterze "suszyli", czyli zachowywali ścisły post, aby wilki
nie napadały na nich i ich trzodę. Ponadto składali św. Mikołajowi ofiary z
kur, baranów, zboża - na ręce popów i księży oczywiście. Ślad tego zwyczaju
znajdujemy u Mikołaja Reja (1505-1569) w Krótkiej rozprawie między trzema
osobami: panem, wójtem a plebanem wydanej w roku 1543:
Alboć wezmą (wilcy), albo co daj, -@ Tak kazał św. Mikołaj,@ Bo jeśli mu
barana dasz, -@ pewny od wilka spokój masz.
Do czysto guślarskich praktyk, stosowanych w dawnej Polsce w wigilię św.
Mikołaja należy zaliczyć:
Zatykanie wiech na łąkach. Wiecha nabierała przez noc magicznej mocy, a
potem przez cały rok, w razie jakiegokolwiek zagrożenia i konieczności
szybkiego przepędzenia bydła, służyła jako czarodziejska różdżka. Uderzano
nią każdą sztukę po grzbiecie, a bezrozumne bydlątko samo wiedziało, w
jakim kierunku uciekać.
Okadzanie podpalonymi pakułami, niby brodą św. Mikołaja, obór i chlewów -
w obronie przez chorobami i urokiem.
Składanie w kościele za ołtarzem "wilków", czyli motków lnu i konopi oraz
nieprzędzenie w tym dniu i niemotanie przędzy - "aby wilki się po wsi nie
motały".
Niezabieranie na wóz spotkanej na drodze baby, gdyż może się ona okazać
wilkiem w skórze potulnej biduli i pożreć usłużnego gospodarza a także jego
konia z kopytami.
A skąd wzięły początek nasze dzisiejsze mikołajki?
Cofnijmy się do tego okresu, kiedy św. Mikołaj nie był jeszcze oficjalnie
świętym i chodząc po ziemi pomagał swoim bliźnim z potrzeby dobrego
ludzkiego serca. Pewnego razu, gdy wieczorem szedł ulicą rodzinnej Petary,
usłyszał płacz za oknem biednego domu. Zajrzał w nie i zobaczył trzy piękne
dziewice zalewające się gorzkimi łzami oraz ich ojca, szlachcica zubożałego
do tego stopnia, że aż o niecnych czynach rozmyślał, by zdobyć pieniądze.
"Cóż - mówił do córek - piękne jesteście, ale posagu nie macie, któż was
weźmie za żony?". Słysząc to św. Mikołaj jeszcze tej samej nocy po kryjomu
wrzucił do izby owego biedaka tyle złota, że mógł dobrze wydać za mąż
najstarszą ze swych córek. Następnie w podobny sposób została wyposażona
druga, aż wreszcie i trzecia, gdy przyszedł na to czas.
Tyle legenda.
Zwyczaj obdarowywania się prezentami na św. Mikołaja przyszedł do nas z
Zachodu Europy, gdzie praktykowany był od dawien dawna. Już Jan Boemus z
Aub w Bawarii, zwany też Aubanusem, żyjący w pierwszej połowie Xvi wieku
autor wydanego w roku 1538 dzieła O zwyczajach wszystkich narodów, pisząc o
Frankach informuje, że rodzice w dniu 5»grudnia każą swoim dzieciom pościć,
aby zasłużyły na podarki, które nocą przyniesie im św. Mikołaj.
Ksiądz Maciej Frąckiewicz, autor wydanej w Krakowie w roku 1748
książeczki dla dzieci, zatytuowanej Delicje dziecinne: św. Mikołaj (...)
jedyna ich pociecha pisze o tym zwyczaju, jako o powszechnie znanym.
Czytamy tam:
"... rodzice na pamiątkę szczodrobliwości św. Mikołaja zwykli co rok na
wigilię święta jego dla zachęcenia do nabożeństwa dziatkom swoim śpiącym
różne podarki zawiązywać i podrzucać, powiadając, że to św. Mikołaj
przyniosł, ale rozkazał: żebyście paciorek nabożnie rano i wieczorem
mówili, rodziców słuchali, przy czym rodzice dają dzieciom jeszcze inne
napomnienia".
Mikołajki urządzano głównie dzieciom małym, od trzeciego do jedenastego
roku życia, ale nierzadko starszym też. Prezentami były medaliki, krzyżyki,
obrazki święte, książki, zabawki i przez pewien okres w końcu Xviii wieku
"ku wyrobieniu w dzieciach czułości dla zwierząt" - klatki z ptaszkami.
Niegrzeczne dzieci nie otrzymywały nic, a bardzo niesforne - rózgę. O
rózdze tej mówiono, że "wielu przestraszyła, nikogo nie uderzyła".
U schyłku Xviii wieku upowszechniła się druga forma Mikołajek, bardziej
widowiskowa, bajeczna. Św. Mikołaj ubrany w czerwony płaszcz i czerwoną
czapę, w towarzystwie anioła i diabła odwiedzał domy i egzaminował dzieci
ze znajomości katechizmu oraz z umiejętności godnego zachowania się wobec
starszych. Jedne dzieci nagradzał prezentami, inne karcił i straszył
piekłem, a rodzicom tych ostatnich wręczał rózgę mówiąc: "Nie kocha ten
dziateczek, kto rózgi oszczędza".
To przychodzenie św. Mikołaja do domów, tylko już bez asysty, przetrwało
do dziś, ale przesunęło się w czasie - z 5 lub 6»grudnia na wigilię Bożego
Narodzenia. W niektórych krajach św. Mikołaj przeistoczył się w Dziadka
Mroza i odwiedza przedszkola na Nowy Rok lub nawet w pierwsze dni stycznia.
Obdarowywanie się w szkole śmiesznymi prezencikami w dniu 6»grudnia jest
trzecią formą praktykowania mikołajek, stosunkowo nową, bo rozpowszechnioną
dopiero w pierwszej połowie Xx wieku.
A na koniec wiadomość dotycząca św. Mikołaja, którą podaję jako pewnego
rodzaju sensację:
Papież Paweł Vi, poprzednik Jana Pawła Ii, po skrupulatnym
przestudiowaniu akt watykańskich wydał dekret o usunięciu ze spisu świętych
aż dwustu postaci, które w ogóle nie istniały naprawdę, albo istniały, ale
niezbyt zasłużyły sobie na kanonizację. Wśród tych ostatnich znalaz się
nasz przesympatyczny św. Mikołaj.
-------------------------
Boże Narodzenie
Brzmi to wręcz niewiarygodnie, ale jest udowodnionym faktem, że przez
pierwsze trzysta lat istnienia chrześcijaństwa nie obchodzono Bożego
Narodzenia i nawet nie interesowano się datą urodzin Jezusa.
Najwcześniejszą wzmiankę o Bożym Narodzeniu znaleziono w rzymskim
kalendarzu świąt z roku 354. Z tego też czasu pochodzi najwcześniejszy
wizerunek Dzieciątka Jezus. Jest to rysunek w katakumbie św. Sebastiana
przedstawiający niemowlę owinięte w pieluszki, z aureolą wokół głowy. Koło
Dzieciątka Matka Boska, św. Józef, wół, osiołek.
Gdy w Iv wieku zaczęto obchodzić święto Bożego Narodzenia, nie od razu
przypadło ono na dzień 25»grudnia. Najpierw wyznaczono je na 2»stycznia,
później na 25 albo 28»marca, a następnie na 18 lub 19»kwietnia, potem na
20»maja, a w Egipcie i na Bliskim Wschodzie na 6»stycznia (chrześcijanie
armeńscy do dziś obchodzą Boże Narodzenie w tym właśnie dniu). Ostatecznie
wybrano na to święto 25»grudnia.
Czym się kierowano w tym wyborze, skoro data urodzin Jezusa nigdzie nie
została odnotowana?
Jedną z najbardziej rozpowszechnionych religii w Iii, Iv wieku był
mitreizm, kult perskiego boga słońca Mitry. Aurelian, cesarz rzymski od 270
do 275»roku, uczynił mitreizm religią państwową Rzymian. Urodziny Mitry
obchodzono 25»grudnia, w dniu przesilenia zimowego (według ówczesnego
kalendarza), od którego to dnia słońce coraz wyżej wzbija się na niebo i
dłużej świeci. W uroczystych obchodach narodzin słońca - z zapalaniem
świateł, śpiewami, procesjami - brali udział również chrześcijanie, którzy
ze słońcem utożsamiali Chrystusa i nazwali Go "Słońcem Sprawiedliwości".
Doktorowie Kościoła zadecydowali więc, że należy przyjąć tradycyjne obchody
tego święta i dzień 25»grudnia ogłosili Bożym Narodzeniem.
Liczne i piękne legendy o przyjściu na świat Dzieciątka Jezus w skrajnym
ubóstwie, podczas srogiej zimy - "płacze z zimna, nie dała Mu Matusia
sukienki" - tak podziałały na naszą wyobraźnię, tak głęboko zapadły w nas
prawdą pojętą sercem, że trudno nam przyjąć do wiadomości prostą
rzeczywistość.
Kilka lat temu w mroźną wigilię Bożego Narodzenia zagadnął mnie na
przystanku autobusowym w Warszawie miły starszy pan o poczciwych oczach:
- Nam w paltach zimno, a jak musiało się czuć w jeszcze większy mróz to
biedne Dzieciątko Jezus, przykryte jedynie chustką z głowy Matki Boskiej.
Nie miałam odwagi pocieszyć go, że w Betlejem jest zawsze ciepło, a ci
Trzej Królowie brnący przez zaspy śniegu, ci pasterze w kożuchach jak
parobczaki spod Grójca, to poetycka sceneria, wymyślona przez naszych
twórców jasełek i kolęd.
Boże Narodzenie, uroczyste święto o charakterze rodzinnym, wrośnięte
głęboko i nierozerwalnie w naszą kulturę, obchodzone jest dziś we
wszystkich polskich domach. Polacy wierzący i niewierzący w nastroju
ogólnej życzliwości i dobrej woli kultywują tradycyjne zwyczaje. A na
obczyźnie - o czym wie naprawdę ten, kogo los rzucił daleko od kraju -
święta Bożego Narodzenia są dniami serdecznej łączności z rodakami.
W dawnej Polsce okres świąt od Bożego Narodzenia do Trzech Króli nazywano
"godami", od starosłowiańskiego "god" - wesołość, uciecha, szczęśliwość a
także uczta, biesiada. Z godami związane były bogate obrzędy, zwyczaje,
wróżby... Niektóre utrzymują się do dziś.
-------------------------
Wigilia
Wigilia nazwa dnia poprzedzającego każde większe święto kościelne kojarzy
nam się przede wszystkim z uroczystą wieczerzą 24»grudnia, stanowiącą wstęp
do świąt Bożego Narodzenia.
Wieczerza ta w dawnej Polsce przedstawiała się różnie u różnych. Zależnie
od stanu (nie tylko posiadania, ale i społecznego) gospodarza. U tak
zwanego ludu składała się zwykle z siedmiu prostych potraw, u szlachty z
dziewięciu, u magnatów zaś z jedenastu. Nie trzeba dodawać, że były to
potrawy o wielce zróżnicowanym poziomie, jakości, zgodnie z przysłowiem
"wedle stawu grobla".
Jedno tylko na wszystkich stołach, czy to u chudego kmiotka, czy u
brzuchatego pana, było takie samo: siano. Kładziono je na stole jako
pierwsze, jeszcze przed rozciągnięciem białego obrusa.
Niektórzy badacze obrzędów podają, jakoby już nasi przodkowie poganie
rozściełali siano pod miskami z jadłem, aby ukontentować demona Siema,
sprawującego opiekę nad rodziną, albo Rgieła - bóstwo zboża i pól.
Chrześcijanie rozściełali siano na stole - i do dziś jeszcze, zwłaszcza
na wsi to robią - na pamiątkę owego sianka w stajence betlejemskiej, na
którym w żłobku spoczywało nowo narodzone Dzieciątko Jezus. Na Śląsku
zamiast siana, na którym łatwo przewracają się naczynia, szczególnie
kieliszki, ludzie bardziej praktyczni niż trzymający się tradycji, kładli
prostą słomę.
Adam Gdacjusz (1609 lub 1610-1688), kaznodzieja protestancki i pierwszy
wybitniejszy pisarz polski na Śląsku, tak oto zżyma się na ten zwyczaj:
"... i to jest nagany godna, że niektórzy, kiedy w wilią jeść mają, na
stole słomę rozpościerają, a na oną słomę obrus kładą, a potem oną słomą
drzewa w sadzie wiążą".
Powszechnie przestrzegano, aby do wieczerzy się zasiadło trzynaście osób,
gdyż feralna liczba 13 (uchodząca za królową feralnych liczb już w
starożytnym Rzymie) wróżyła śmierć jednemu z biesiadników. Przezorni
gospodarze, aby uniknąć nieszczęścia, nakazywali komuś z młodszych usiąść
przy innym stole, dla wspólnego dobra.
Istniał także piękny zwyczaj, kultywowany w wielu polskich domach do dziś
- stawiania jednego nakrycia dla przygodnego gościa, zbłąkanego wędrowca,
ubogiego... Stara tradycja. Nasi dalecy przodkowie stawiali podczas swoich
pogańskich uczt miskę dla ducha, aby mógł biesiadować z rodziną, gdyby
zechciał przybyć zza grobu.
Wieczerzę wigilijną rozpoczynało dzielenie się opłatkiem. Ale nie od
samego zarania chrześcijaństwa w Polsce. Choć opłatek, prawie taki jak
dziś, z wizerunkiem krzyża, znany był w Rzymie już za panowania Karola
Wielkiego (ces. rzym. od 800»r.), do nas przyszedł dopiero w Xv wieku. W
Muzeum Etnograficznym w Krakowie mamy opłatek z 1712»roku, a więc z czasów
Augusta Ii. Ten kruchy, wielce szacowny eksponat pochodzi z Jurgowa na
Spiszu.
Opłatki, którymi dzielili się nasi pradziadowie były białe i kolorowe,
białe dla ludzi, zabarwione dla zwierząt, bo z nimi też dzielono się ze
szczerego serca. Opłatki na pańskich stołach obficie nasycano miodem, nie
tyle dla smaku, ile dla zaklęcia dobrobytu.
Skoro jesteśmy przy magii... Opłatek jako przedmiot liturgiczny, związany
z czynnościami sakralnymi, był w mniemaniu zaboboniarzy nieocenionym
środkiem guślarskim. Na Śląsku i na Mazurach wierzono, że opłatek otrzymany
przy komunii i przyniesiony do domu (chyba nie na języku?) jest niezawodnym
lekiem przeciw kurczom. W tych dzielnicach utrzymywał się przesąd, że
odrobina płatka wigilijnego, noszonego w kolbie strzelby, zapewnia
myśliwemu trafienie do celu. I czarownice ponoć chętnie posługiwały się
opłatkiem, zwłaszcza przy zadawaniu "obsypki", czyli wyrzutów skórnych.
Ale wróćmy do wigilijnego stołu.
Ponieważ wierzono, że tyle przyjemności w ciągu roku ominie człowieka,
ilu potraw wigilijnych nie zdoła zjeść, każdy starał się jak mógł. Jedzono
po kolei - śledzia, rybę, zupę grzybową, kapustę na oleju, groch... Przy
spożywaniu grochu wszyscy za przykładem gospodarza podrzucali ziarnka do
góry, aby dobytek mnożył się licznie i, zdrowy, wybrykiwał wysoko, jak ten
groch podrzucany. Potem jedzono kluski z makiem, w niektórych regionach
kutię, a na końcu struclę.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym ostatnim smakołyku. Dwie strucle
wigilijne przeszły do historii.
Zdumiewającą wielkością i arcysymboliczną struclę sprezentował
Stanisławowi Poniatowskiemu w pierwszym roku jego panowania znany piekarz
warszawski Szyler. Strucla ta miała siedem łokci długości, a przyniosło ją
królowi dziewięcioro dzieci mistrza Szylera, co miało symbolizować datę
7»Ix (1764), kiedy to ogłoszono narodowi, że w przeddzień Stanisław August
został obrany królem Polski. Mąka użyta do tej strucli-giganta pochodziła s
siedemnastu młynów, gdyż król przyszedł na świat 17 (stycznia 1732»roku).
Struclę tę usmaczniono trzydziestoma dwoma wymyślnymi dodatkami, jako że
monarcha liczył sobie w chwili jej otrzymania 32»lata, i ozdobiono
dwudziestoma pięcioma esami-floresami z lukru, upamiętniając tym dzień
koronacji 25 (listopada 1764»roku).
Król Staś wielce ukontentowany hojnie obdarował mistrza i jego latorośle,
ale strucli spróbować nie raczył (mówiono, że z obawy przed otruciem).
Przesłał ją, jeszcze ciepłą, klasztorowi Bernardynek.
Druga historyczna strucla jest równie ciekawa, choć ma jedną
niedoskonałość, podejrzewa się, że zaistniała tylko w anegdocie:
W Xix wieku pewien piekarz z ulicy. Zakroczymskiej w Warszawie ofiarował
burmistrzowi struclę tak olbrzymią, że czterech silnych drabów ledwie ją
podźwignęło i zaniosło ojcu miasta budząc niezwykłą sensancję na ulicach.
Gdy struclę napoczęto, wyskoczył z niej synek piekarza i przekazał
dostojnemu gospodarzowi najlepsze życzenia od swego pomysłowego taty.
Przy wieczerzy wigilijnej nie wystrzegano się trunków, animusz przeto
rósł i zaczynały się wróżby, bo wigilia to doba spełniających się życzeń,
tajemniczych przepowiedni i nawet cudów.
Wróżbami zajmowano się w różnych celach - jedni chcieli odgadnąć
wydarzenia nadciągającego roku, inni dla zabawy. A oto kilka rad i
wskazówek dla tych czytelników, którzy chcieliby spróbować dawnych
wigilijnych wróżb:
Jeśliś jest panną spragnioną zamążpójścia albo kawalerem, do którego
zwracają się per "panie starszy", wyciągnij spod obrusa jeden kłak siana, a
dowiesz się, co gotuje ci los. Sianko zielone - ślub w najbliższym
karnawale. Sianko zwiędłe - oczekiwanie długie i, być może, bezowocne.
Żółte - czystość, a przynajmniej bezżenność, niestety aż po grób.
Jeżeli potomstwa pragniesz jak kania deszczu, a tu nic i nic - wyciągnij
palce w stawach i licz trzaskanie kosteczek: wróży ono liczbę dzieci. A nuż
upodobnisz się do owego "ojca Wirginiusza", co to "miał ich wszystkich sto
dwadzieścia troje".
Jeśliś, bracie, łysy do tego stopnia, że zaledwie jakimiś szczątkowymi
egzemplarzami włosów poszczycić się możesz, odetnij je odważnie i rzuć za
siebie, a dwanaście razy dłuższe ozdoby wyhodujesz. Ni żądaj za dużo:
pomnożenie ich to już twoja rzecz.
Dał ci Bozia wygrać w karty podczas wigilii, ciesz się więcej niż w razie
pomyślności innego dnia, albowiem odtąd przez cały rok wygrywał będziesz.
Jeśliś zgrał się do ostatniego grosza - nie płacz! Powiedziane jest bowiem,
że kto w kartach szczęścia nie ma. w miłości posiada je w dwójnasób. A to
ważniejsze.
Jeśliś... Albo nie! Już dosyć.
W zamożnych domach bawiono się w wyciąganie spod obrusa włożonych tam
wcześniej przez gospodarzy kartek z dowcipnymi przepowiedniami. Ludzie
prości, nie umiejący pisać, wkładali pod obrus symboliczne przedmioty:
laleczkę z gałganków - straszliwą wróżbę dla panienki, kawałek cukru
zawinięty w szmatę - wróżący słodkie życie, szczyptę soli - przepowiadającą
łzy...
Legendy, upowszechniane między innymi przez różne "kalendarze ludowe",
mówiły, że w wigilijną noc, świętą noc, drzewa chylą się ku ziemi oddając
cześć nowo narodzonemu Dzieciątku Jezus. Złote pszczoły z radosnym brzękiem
budzą się na chwilę ze snu zimowego. Woda w rzekach i źródłach zamienia się
o północy, też na okamgnienie, w miód, wino lub nawet w płynne złoto. Na
dodatek ziemia otwiera się jak wielka portmonetka ukazując niezliczone
skarby. Szkoda tylko, że martwe dotąd kamienie wychodzą ze stanu bezwładu
każdemu, kto się po nie zbliży.
Po wieczerzy każdy dbały o swój dobytek gospodarz dzielił się opłatkiem z
bydłem w oborze, aby je pobłogosławić. A że opłatek, jak wiadomo, ma
czarodziejską moc, bydło uzyskiwało tej nocy umiejętność mówienia ludzkim
głosem. Cała obora dyskutowała problemy doniosłe dla siebie i gospodarza.
Każde bydlę miało coś do powiedzenia, byle ciele ruszało konceptem. Ale kto
z ludzi chciałby podsłuchać, przepłaciłby swoją ciekawość życiem.
Ze zwierząt najwięcej mógłby powiedzieć pies. Gdy wieczór jest księżycowy
i niebo czyste, on zadarłszy głowę widzi na firmamencie wszystko jak w
zwierciadle. I duchy tych, co mają umrzeć, idące w górę, i duszyczki tych,
co mają się dopiero urodzić, spływające w dół. Mógłby, ale właśnie jemu nic
języka nie rozwiąże, jako że opłatka dawać mu nie wolno.
Nie tylko opłatkiem dzielono się ze zwierzętami, ale i smacznym jadłem, i
napitkiem. Koń czy inny baran też musiał przecież wiedzieć, że gody. A jak
takiemu dać do zrozumienia? Tylko przez żołądek (jak mężczyźnie).
Pastor Gdacjusz pisze: "... od każdej potrawy bydłu jeść dają, a kiedy
ich spytasz, czemu to czynią, tędyć powiedzą, że temu bydłu, które takowe
potrawy w wigilię warzone jada, czarownice i guślarski zaszkodzić nie
mogą".
Pół wieku temu młodzież wiejska praktykowała w wigilię, nie tylko dla
zabawy, choć chyba głównie w tym celu, najrozmaitsze wróżby matrymonialne.
Koło Chełma tuż przed pasterką chłopcy biegli na wyścigi z określonego
miejsca do dzwonnicy. Który pierwszy zadzwonił, ten miał się pierwszy
ożenić. Dziś nie ma chętnych do tych wyścigów. Na Pomorzu i na Mazowszu
dziewczęta szły po wieczerzy wigilijnej do drewutni i zagarniały naręcze
polan, przynosiły je do domu i liczyły. Liczba parzysta wróżyła małżeństwo.
Albo z pakuł formowały dwie figurki - chłopca i dziewczynę. Zapalały je
jednocześnie. Jeśli płomienie ciągnęły ku sobie, był to dobry znak, jeśli
nie - zły. A już najgorszy, gdy któryś płomień zgasł.
Podobnie wróżono na Podhalu.
A dziś na Podhalu spotykamy powszechnie dwa zwyczaje - piękny i bardzo
brzydki.
Piękny zwyczaj: Gdy pierwsza gwiazdka zamruga na niebie i wszyscy skupią
się przy wigilijnym stole, najstarszy z rodziny wstaje i deklamuje:
Na dolinie stoi kamień,@ Som Pan Jezus siedzi na niem,@ A najświętsza
Panienecka@ Kładzie kwiotki do wionecka,@ Trzej Królowie w śryborze, w
złocie,@ Przyzirajom się robocie.@ Niegze u nos, ludzie prości,@ Tylko
radość tyz zagości.
Deklamujący musi uważać, aby się nie pomylić, nie przejęzyczyć, bo to
grozi jąkaniem się dzieci albo szeplenieniem. A powtórzyć deklamacji nie
wolno. Gdy się uda, dzieci będą miały wyraźną mowę i będą "wyszczekane", co
jest podobno dowodem inteligencji.
Bardzo brzydki zwyczaj: Mężczyźni przed wieczerzą wigilijną schodzą się
gdzieś po kryjomu przed żonami i piją wódkę w przekonaniu, że gdyby tego
dnia nie uraczyli się obficie gorzałką, cały rok nie powąchaliby korka,
mieliby suchoty kieszonkowe, a krowy nie dawałyby mleka. To przekonanie
jest oczywiście jedynie pretekstem i wymówką.
W całej Polsce mówi się, że jaki kto w wigilię, taki rok. Biorący to za
prawdę starają się rano nie zaspać, żeby nie być ospałym, unikać swarów,
żeby nie popadać w zatargi z otoczeniem. Myśliwy, który w wigilię upoluje
coś dobrego, zwłaszcza nową strzelbą, ma nadzieję, że nie jeden grosz,
spodziewa się, że pieniądze będą mu się walić drzwiami i oknami.
Wigilia jest dla wielu osób dniem podejmowania szlachetnych postanowień -
rzucenia papierosów, niepicia, spełniania codziennie przynajmniej jednego
dobrego uczynku... Podobno postanowienia podjęte w wigilię łatwiej
urzeczywistnić, niż takie same czynione innego dnia.
-------------------------
Choinka
Choinka, bez której nie wyobrażaliśmy sobie w dzieciństwie Bożego
Narodzenia, nie ma w swym rodowodzie nic wspólnego z tym uroczystym
chrześcijańskim świętem. Jest w prostej linii potomkinią gałęzi obwieszonej
łakociami i różnymi symbolami dostatku, znanej w antycznym świecie, jako
instrument mający przyśpieszyć nadejście wiosny, przyczynić się do
wzmożenia płodności ziemi.
Od Arystofanesa (ok. 446-386»p.n.e.), znakomitego greckiego
komediopisarza wiemy, że w Atenach podczas targeliów - uroczystości
obchodzonych ku czci Apollina w miesiącu targelion (maj-czerwiec) -
strojono gałąź z drzewa laurowego lub oliwkowego, zwaną Ejresiona.
Obwieszano ją pasmami białej wełny, miodem i oliwą, przywiązywano do niej
pieczywo o wyszukanych kształtach, np. liry.
"Chłopcy z obu stron kwitnący", czyli mający żywych rodziców, umieszczali
ejresionę na drzwiach świątyni Apollina i domów prywatnych. W drugim
przypadku śpiewali:
Ejresiona i figi przynosi, i chleb omaszczony obficie,@ Wonny w
garnuszkach z nim miód i oliwę do ciał nacierania.@ Wina mocnego też czarę,
by spiwszy się tęgo, wnęt zasnąć.
Zwyczaj ten znany był także na malowniczej wyspie Samos na Morzu
Egejskim.
Podobno sam Homer (jeśli w ogóle istniał, to w Viii w. p.n.e.) kiedy
jeszcze nie był królem poetów, lecz ślepym śpiewakiem wędrownym, prowadzony
przez dziatwę, obchodził z taką gałęzią bogate domy i przywołując
błogosławieństwo niebios dla gospodarzy prosił o wsparcie.
W starożytnej Italii podczas obchodzonych w grudniu saturnaliów
swawolnych aż do rozpusty uroczystości na cześć Saturna, bóstwa
wyobrażającego urodzajność ziemi - strojono gałąź drzewa febowego, czyli
lauru i wieszano na drzwiach a także przesyłano ją sobie z życzeniami
bogactwa i wszelkiej pomyślności.
Gałąź obwieszoną smakołykami, stanowiącą instrument zaklinania urodzaju,
znały także ludy Kaukazu na całym obszarze od Morza Czarnego po Morze
Kaspijskie już w głębokiej starożytności, a w pierwszych wiekach naszej ery
wnoszenie tej gałęzi do domu było najważniejszym obrzędem uroczystości
noworocznych. Gałąź ta nazywała się tutaj "czicziłagi", albo "czicziłaki".
Formowana była na kształt cierniowej korony Chrystusa lub brody św.
Bazylego (Bazyli Wielki, 330-379, ojciec Kościoła wschodniego) z Cezarei.
Czicziłagi przygotowywano w wigilię Nowego Roku, obwieszono ją kolorowymi
pasmami wełny, kawałkami bursztynu, a w domach bardzo bogatych - perłami i
złotymi monetami, owocami i pieczywem o wymyślnych kształtach. Niekiedy
dokładano świece woskowe. Gotową czicziłagi wręczano gospodarzowi, który
musiał z nią spędzić noc poza domem. Nazajutrz, czyli w samo święto, o
świcie zjawiał się przed zamkniętymi drzwiami domu i dobijając się wołał:
"Otwórzcie! . Na pytanie "kto tam?" odpowiadał, że przybywa sam św. Bazyli
i przynosi w darze to wszystko, co niezbędne do szczęścia. Pytanie i
odpowiedzi powtarzały się trzy razy i wreszcie pan domu przekraczał swój
próg, modlił się, składał rodzinie życzenia, a czicziłagi wieszał na
honorowym miejscu jako święty amulet.
Słowianie środkowej Europy też mieli swoją gałąź noworoczną, jodłową,
przystrojoną jabłkami, orzechami, wypiekanymi z ciasta figurkami zwierząt
domowych, plackami z miodem (rodzaj pierników), a także świecami, których
płomień powinien przywabić wiosenne słońce, i dzwonkami, brzękadłami - dla
odstraszenia złych mocy.
W Polsce dawnych wieków gałąź taką - nazywała się podkłaźnica,
podłażnica, podłaźnik - wieszano u powały, nad drzwiami, nad oknem albo
ozdabiano nią snop zboża wniesiony do izby na czas wieczerzy wigilijnej.
Tradycja przynoszenia do domu podłażnicy zachowała się do dziś na
Podhalu. Gospodarz, a jeśli go nie ma, gospodyni, odmawia modlitwę nad
gałęzią jodły, potem "święci" nią cztery kąty izby, wreszcie odrywa od niej
drobne gałązki i zatyka je za obrazy i okienne ramy, a główną część
zawiesza u sosrębu (belka stropowa, biegnąca wzdłuż budynku).
Podkłaźnikami nazywa się tutaj kawalerów, zalotników, którzy w wigilię
Bożego Narodzenia lub Nowego Roku przychodzą do panien z powinszowaniami i
wciągają swoje wybranki podstępnymi sztuczkami pod podkłaźnicę, aby je tam
bezkarnie wycałować.
Podkłaźnica służy także do magicznych zabiegów mających wywołać urodzaj.
W okolicach Żywca gazda wnosi podkłaźnicę do izby całkowicie zaciemnionej.
Rodzina po ciemku obsypuje gałąź "owieskiem", a potem zostaje zapalone
światło, niby słońce niezbędne życiu na ziemi.
Zwyczaj strojenia całego drzewka, jodełki czy świerka, jest w Polsce
stosunkowo niedawny. Zjawił się w Warszawie na przełomie Xviii i Xix wieku,
podczas okupacji pruskiej. Początkowo nazywano go nawet "hejlekryst" od
niemieckiego "Heiliger Christ". Ta obca tradycja przyjęła się u nas ze
zdumiewającą łatwością. Pewnie z powodu poetyckiej wręcz malowniczości
obrzędu. I zakorzeniła się na dobre. A raczej na złe.
To ostatnie zdanie napisałam z dominującą przykrością, bo od dziecka
jestem pod urokiem choinki. Ale... spójrzmy prawdzie w oczy. Co roku wycina
się z polskich, ostatnio wcale niebogatych, lasów aż trzy miliony dorodnych
świerczków i jodełek! Co roku trzy miliony zdrowych drzew przestaje
produkować tlen tak ogromnie potrzebny naszym płucom w przemysłowym i coraz
bardziej uprzemysławiającym się kraju. A jakie straty materialne -
zmarnowanie materiału drzewnego i zużycie środków transportu, ile
niepotrzebnej pracy ludzkiej... W imię zwyczaju, który nie jest ani polski,
ani katolicki.
Myślę, że i dobremu Dzieciątku Jezus serce się ściska, gdy patrzy na to
mordowanie toporem młodziutkich jodełek, które mogłyby żyć i żyć, do
pięciuset lat, na chwałę tego świata.
-------------------------
Gwiazda
Kolędnicy noszący gwiazdę odwiedzali domy zaraz po kapłanie z organistą,
których wyprzedzić w kolędowaniu byłoby wręcz nieprzyzwoitością. Czasami
gwiazdorzy po prostu deptali po piętach swoim dostojnym poprzednikom.
Jeszcze dzwonek organisty nie ucichł za węgłem (bo organista chodził z
dzwonkiem podczas tej pielgrzymki), a oni już, dzwoniąc zębami z zimna,
pchali się do chałupy i oznajmiali śpiewnie:
Z gwiazdą do was idziemy,@ Co nam dacie niesiemy.
Niekiedy zastawali w izbie rwetest wśród panien tłoczących się wokół
stołka zajmowanego przed chwilą przez kapłana. Wierzono bowiem, że jeszcze
ciepłe miejsce po księdzu ma szczególną moc sprawczą: która panna na nim
usiądzie, ta w nadchodzącym roku na pewno wyjdzie za mąż. Zdarzało się też,
zwłaszcza gdy gospodarz był wielce gościnny, a kapłan niezbyt gorliwie
wchodzili do domu podczas przeciągającej się uczty i, odśpiewawszy swoje,
za przyzwoleniem obecnych przy stole kolędowali wspólnie ze wszystkimi do
białego rana.
Noszenie gwiazdy - która symbolizuje tę pierwszą, cudowną, co ukazała się
na niebie z noc Bożego Narodzenia i niezwykłą jasnością wskazywała drogę
Trzem Królom do stajenki betlejemskiej - weszło w zwyczaj dopiero na
początku Xix wieku. Początkowo kolędnicy chodzili z gwiazdą od św.
Szczepana do Szczodrego Wieczoru, czyli do wigilii Trzech Króli. Później
przeciągnięto tę imprezę aż do Matki Boskiej Gromnicznej.
Gwiazda kolędnicza była od początku i jest do dzisiaj piękną latarnią.
Robi się ją różnymi sposobami. Można na przetaku, można na obręczach, na
rusztowaniu z drutu, najważniejsze, żeby na szkielecie umieścić
rogi-promienie, całość okleić pergaminem kolorowym, natłuszczonym papierem
lub celofanem, a w środku umieścić światło (ostatnio używa się do tego
elektrycznej latarki). Gwiazdę nosi się na jak najwyższym kiju, żeby robiła
wrażenie, iż sama płynie po wieczornym niebie. Pomysłowi kolędnicy potrafią
prostą maszynerią, złożoną ze szpulki i sznurka, wprowadzić gwiazdę w ruch.
Zdarzają się gwiazdy stanowiące prawdziwe dzieła sztuki ludowej,
dekorowane wycinankami o motywach regionalnych, wklejane suszonymi kwiatami
i liśćmi. Niektóre z nich trafiają do muzeów etnograficznych. Szczególnie
bogatą kolekcję zdołało zebrać Muzeum Etnograficzne w Krakowie. Daremnie
trudziłabym się opisywaniem ich piękna. Nawet fotografie barwne nie oddadzą
uroku tych gwiazd. To trzeba samemu zobaczyć na żywo.
Chodzenie z gwiazdą utrzymuje się na obszarze całej Polski, ale nigdzie
chyba nie wygląda tak malowniczo jak w górach. Kolędnicy ubrani w
regionalny strój niosą kręcącą się gwiazdę, która rzuca kolorowe blaski na
śnieg, za nim podążają przebierańcy - nieboskie stworzenia. Wszyscy
śpiewają kolędy, najczęściej Przybieżeli do Betlejem pasterze (powstałą w
Xvii wieku, a może jeszcze wcześniej) oraz W żłobie leży (której autorem
jest podobno sam złotousty kaznodzieja ks. Piotr Skarga). Śpiewają też
rymowanki własnego pomysłu o charakterze kupletów satyrycznych, pohukują po
góralsku, wysoko, kapela gra...
A z Zawoi, rozległej wsi przysiółkowej, tonącej w lasach pod Babią Górą,
gdzie co chałupa, to zabytek starego ludowego budownictwa, a co gromadka
młodzieży, to już mały zespół pieśni i tańca - oprócz bardzo wystawnego
chodzenia z gwiazdą praktykowane jest także chodzenie z "bańką". Bańka to
również gwiazda, ale jakby widziana z daleka, bez rogów, tylko sama kula.
Jej szkielet stanowi czubek świerka, którego gałązki osmycza się z igieł i
związuje u szczytu. To rusztowanie okleja się kolorowym pergaminem i
malowankami, a w środku umieszcza się latarkę. Z bańką chodzą małe dzieci
nazajutrz po gwiazdorach.
-------------------------
Herody
Herody są dorocznym wędrownym teatrem, wystawiającym niezmiennie tę samą
sztukę, tragedię lub raczej tragikomedię na temat ostatnich chwil życia
króla Heroda. Chciał, okrutnik, zgładzić Dzieciątko Jezus, a tymczasem sam
stracił syna w krwawym boju i jeszcze został porwany do piekła.
Obsada aktorska: król Herod, jego hetman, żołnierze, śmierć, diabeł i
inni (a wśród tych innych - Żyd, Cygan, dziad...).
Wchodzą do izby, rozstawiają kulisy, czyli dwie płachty na drągach, i już
kąt zamienia się w prawdziwą scenę.
Król w koronie z błyszczącego papieru albo z cynfonlii, w czerwonej
kapie, z berłem (umalowana na złoto pałka do tłuczenia ziemniaków) w dłoni
wychodzi zza kulis i chełpliwym głosem wychwala swoją potęgę. Jest
szczęśliwy, roześmiany. Ale oto wbiega hetman w hełmie z garnka,
umundurowany według wyobrażeń domorosłego reżysera, i wymachując buławą z
kartofla na patyku woła:
Królu Heroldzie, królu Heroldzie!@ W Betlejem miasteczku nowy król się
rodzi!
Przerażony Herod najpierw nie może wydobyć głosu, sapie, aż wreszcie
krzyczy:
Na koń co prędzej wszyscy wsiadajcie,@ I do Betlejem miasta bieżajcie!@
Tam dla jednego dzieciątka małego@ Wszystkie wycinajcie!
Na scenę wpadają żołnierze, każdy z koniem na patyku, dosiadają tych
rumaków i niknął znów za kulisami. Tylko tętent kopyt coraz cichszy daje
znać widowni, że się oddalają.
Po chwili przed królem na scenie zjawia się znów hetman, targa włosy na
głowie i z rozpaczą woła:
Królu Herodzie! Okropna nowina!@ Niosą na pałaszu głowę twego syna!
Ta makabryczna wiadomość zwala Heroda z nóg, dosłownie - tarza się po
ziemi i płacząc biadoli:
Ach, biada, biada, mnie Herodowi,@ Utrapionemu wielce królowi,@ Żem ja
takiemu czasowi@ Złemu popadł kłopotowi.
Gdy Herold lamentuje, zza kulis wyłania się śmierć w bieli, wysoka, z
prawdziwą kosą w ręku. Skrzekliwym głosem, ale radośnie mówi:
Caluśki świat oblazłam,@ Aż cię wreszcie znalazłam!@ A teraz ci
obiecuję,@ Że ci życia nie daruję!
Dotyka kosą karku Heroda, Herod nieruchomieje. Teraz na scenie zjawia się
diabeł rogaty, umorusany sadzami, szczerzy zęby w szerokim uśmiechu,
obchodzi a lansadach ciało Heroda, święci je ogonem i niby biorąc je na
widły powiada:
Mój Herodku, za twe zbytki,@ Chodź do piekła, boś ty brzydki.
Koniec sztuki, ale nie przedstawienia. Po niewielkiej chwili bowiem,
rozpoczyna się rewia, kabaret... Występują Żyd i Cygan. Jeden chce drugiego
oszukać na jakimś handlu, droczą się wywołując śmiech widowni, nie wiadomo
skąd przyplątuje się dziad, pośredniczy między nimi, wyśpiewuje różne
dowcipne sentencje...
Herody. Pierwszy teatr niejednego wiejskiego dziecka. Niezapomniany.
Później, wiem to z własnego doświadczenia, żaden najprawdziwszy nie
wywołuje tak wielkich wzruszeń.
-------------------------
Dwunastnica
Dwunastnica, czyli dwanaście dni od Bożego Narodzenia do święta Trzech
Króli, uważana była za nieomylną przepowiednię pogody dla dwunastu
kolejnych miesięcy roku. Dzień 25»grudnia stanowił prognozę dla stycznia,
26 dla lutego, 27 dla marca i tak dalej. Ponadto każdą dobę dwunastnicy
dzielono na cztery części w ten sposób: od godziny 18 do 24, od 24 do 6, od
6 do 12, od 12 do 18. Każda ćwiartka doby wróżyła pogodę na odpowiedni
tydzień miesiąca.
Jerzy Krzysztof Pisanski (1725-1790), pastor działający w Prusach i
pisarz, baczny obserwator wierzeń mazurskich a zarazem surowy przeciwnik
wszelkich przesądów, podaje wiadomość o pewnym starym dozorcy szpitalnym,
który podczas dwunastnicy skrupulatnie notował co godzina, jaka jest pogoda
we dnie i noce, a potem przez cały rok był wieszczem słońca, ulewy,
wichury, gradobicia... Mimo zdarzających mu się pomyłek, cieszył się
ogólnym uznaniem.
Pierwsze siedem dni dwunastnicy, od Bożego Narodzenia do Nowego Roku,
przepowiadały nie tylko pogodę od 1»stycznia do 31»lipca, ale miały również
wielki wpływ na losy ludzkie, były pełne znaków ostrzegawczych, zbawiennych
rad, napomnień, ujawniały tajemnice najbliższej przyszłości. Kto w owe dni
patrzył, słuchał i wyciągał właściwe wnioski, nie przekraczał zuchwale
zakazów, a do tego jeszcze praktykował odpowiednie gusła, mógł uniknąć
wielu przykrości.
To wszystko nie było takie trudne, jak się wydaje. Bo proszę:
Trzeba było zwracać na sny, a potem przełożyć je na język wróżb. Aby nie
zapomnieć rano, co się nocą widziało, mądrzy ludzie (np. w okolicach
Olsztynka i Dąbrówna) po przebudzeniu się nie otwierali oczu od razu i broń
Boże nie patrzyli w okno, żeby śniwo nie uciekło, lecz przeglądali cały sen
w pamięci przy zapuszczonych powiekach. Tłumaczenie snów jest wprawdzie
sztuką specjalną, ale w Polsce potrafi to robić każda stara baba (nie tylko
z ludu).
Nie wolno było w te dni jeść grochu, żeby "wrzody, krosty i krościenice"
nie obsypały ciała. Szczególnie czeladź powinna omijać ten smakołyk z
daleka, bo oprócz owych wyrzutów i wyprysków skórnych groziło jej jeszcze w
nadchodzącym roku częste i mocne bicie przez panów. Nie wolno było młócić
grochu, żeby nie zostać dziobatym.
Popiołu wygarnianego z komina między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem nie
należało wyrzucać, gdyż byłoby to karygodnym marnotrawstwem i grzechem.
Trzeba było zbierać go skrzętnie w worek konopny, szyty od dołu do góry i
od strony lewej ku prawej. Popiół ten miał bowiem cudowne właściwości
lecznicze i sprawcze. Wypity z wodą zabijał robaki "w człowieku i wszelkiej
innej gadzinie". Posypany na włosy wystraszał z nich wszystko, co by się
tam zaplątało. Gdy się posypało nim drzewa i warzywa, szczególnie kapustę,
chronił przed gąsienicami. Rozproszony na polu podczas zasiewów sprawiał,
że zboże wyrastało niby gaj (w to można uwierzyć).
Jeżeli między Bożym Narodzeniem a Nowym Roku padał gruby śnieg, nie
powinni wychodzić na dwór ludzie starzy, bo trafieni bodaj jedną śnieżną
gwiazdką w głowę pozbawiają się swojej gwiazdy na niebie i umrą tego roku.
A jeśli padał drobny śnieg z deszczem, śmierć czaiła się na dworze po
drobne dzieci, długo potem przez matki opłakiwane.
W ciągu całej dwunastnicy nie wolno było prząść. Kto nie przestrzegał
tego zakazu, narażał swoje owce na pożarcie wilka, a siebie samego na
spotkanie z wilkołakiem. Wilkołak to człowiek przemieniający się okresowo w
wilka. Ten potrafi nie tylko udusić bydło, ale także człowieka upośledzić
na ciele i, co gorsza , na umyśle. A dwunastnica to właśnie pora
przeistaczania się ludzkich "dziworodów" w wilkołaki. Jedyna obrona przed
takim indywiduum to wyrzucić kądziel na strych, a drzwi domu i obory
natrzeć czosnkiem.
Starzy górale, mistrzowie w przepowiadaniu pogody (wspomagani ostatnio
przez prasowe, radiowe i telewizyjne komunikaty meteorologiczne) traktują
jeszcze dziś dwunastnicę jako źródło cennych informacji. A poza tym krąży
między ludem w różnych regionach naszego kraju, głównie na Mazowszu, taka
oto przepowiednia:
Jeżeli Boże Narodzenie wypada w niedzielę, zima będzie ciepła, wiosna
dżdżysta i ciepła, lato suche i pogodne, jesień deszczowa i wietrzna. Zboże
wyrośnie "na chłopa". Pszczoły dadzą dużo miodu. W małżeństwach nie będzie
swarów, ale za to śmierć okaże się szczególnie zajadła na kobiety
brzemienne.
-------------------------
Chodzenie turem
Jeszcze w Xv wieku kolędnicy obchodzili chaty i dwory z prowadzonym na
powrozie autentycznym żywym turzątkiem, które mimowolnymi figlami bawiło
widzów i wyjednywało u nich sowite datki. Wtedy bowiem można było, choć nie
bez trudu, złapać w lesie takie turze cielę. Ale na początku Xvi wieku tury
znajdowały się już tylko na Mazowszu.
Może nie mielibyśmy tej ostatniej wiadomości, gdyby Bona Sforza nie była
wtedy bardzo dojrzałą panną na wydaniu, odmładzającą się już o siedem lat,
i gdyby jej pociotek, czyli mąż ciotki po mieczu, ceszarz Maksymilian I,
nie chciał koniecznie wydać jej za naszego, owdowiałego właśnie, króla
Zygmunta I. Cesarz wydelegował do Polski w 1517»roku barona Zygmunta
Herbersteina (1486-1566), aby ten, obiecując złote góry królowi, nakłonił
go do małżeństwa z panną Sforza. Baron, który był mężem stanu, historykiem
i szczególnym miłośnikiem dzikich zwierząt, nie tylko zawrócił w głowie
królowi, ale jeszcze zakonotował w pamiętniku, że tury znajdują się w
Polsce już tylko na Mazowszu. I narysował sobie tura, jakby w przeczuciu,
że trzeba utrwalić jego portret dla potomnych. Nad rysunkiem umieścił
łaciński napis: "Urus sum, polonis tur, germanis Aurox: ignari Bisontis
nomen dederant", co znaczy "Urus jestem, po polsku tur, po niemiecku Aurox.
Nieuki Bisonta nazwane mi dały" Potem baron bywał jeszcze kilkakrotnie w
Polsce, docelowo i przejazdem do Moskwy, i upewnił się o niewesołym
położeniu tego wspaniałego zwierza w naszym kraju, co zresztą nie
przeszkodziło mu przyjąć od młodego Zygmunta Augusta prezentu z... ubitego
tura.
Pod koniec Xvi wieku kolędnicy nie mieli już możliwości łapania turonków.
Antoni Maria Gratiani, sekretarz nuncjusza papieskiego i pisarz, który
przebywał w naszym kraju w latach 1572-1573, podaje, że "blisko Rawy
znajdują się trzody turów, którą pod karą śmierci nie wolno nikomu
strzelać, prócz samego króla. Cielęta ich wypuszczone z obory, rozkosznie
biegały i igrały z sobą. Król i przedniejsi z Polaków karmią się ich
miejscem wystawiwszy je najpierw na mróz".
Za władysława Iv Wazy, czyli w okresie od 1632 do 1648»roku, wyginęły
tury nawet na Mazowszu, gdzie utrzymywały się najdłużej w jaktorowskich
lasach.
Ale obrzęd chodzenia z turem w czasie godów nie zaginął. Kolędnicy
chodzili teraz ze stworzeniem własnej konstrukcji, które sobie nazwali
turońkiem albo turoniem. "Dzieje się to tym sposobem - pisze Żegota Pauli
(1814-1895), etnograf i historyk - dwóch parobków trzyma na powrozie
trzeciego przebranego za tura. Głowa tego tura z paszczękami na to umyślnie
z drzewa tak zrobiona, że może się za pomocą rąk otwierać i zamykać; w
paszczy język z czerwonego sukna, pod szczęką zaś gęsta broda a przy niej
dzwonek mały. Muzyka złożona ze skrzypka i basisty przygrywa; tur się
wydziera, kłapie paszczą i inne płata figle".
Tak było w Galicji (potoczna nazwa ziem polskich pod zaborem austriackim
1772-1918), której zwyczaje ludowe Żegota Pauli zbadał i opisał w
książkach. Ale już w Kieleckiem musiało być inaczej, skoro urodzony tam i
spędzający wczesną młodość Adolf Dygasiński (1839-1902), współczesny
Pauliemu, powieściopisarz wrażliwy na wszystko, co dotyczy polskiego ludu,
pisze: "Gdzie się podziały owe pieśni wesołe, pląsy podskoczne, owe tury,
turonie i igrzyska ucieczne!".
Na szczęście przetrwały, głównie na południu Polski i na Pomorzu. W
okresie Bożego Narodzenia kolędnicy ucharakteryzowani, dla zamaskowania
się, na różne śmieszne indywidua, chodzą po włóczebnem z chłopcem
przebranym za turonia, jak za dawnych czasów. Wpuszczeni do domu zachowują
się z zaskakującą i przez to komiczną swobodą. Podczas gdy "tur" udający
dzikie zwierzę, lecz wytresowane, uderzany słomianym batem przez swego
opiekuna podskakuje śmiesznie, ryczy i tańcuje na śpiewne polecenie:
Obróć się turońku wkoło,@ żeby było nam wesoło.
reszta kolędników buszuje po mieszkaniu. Kradną, co im wpadnie w ręce,
aby u najbliższego sąsiada ujawnić to jako towar do sprzedania. Sąsiad
kupuje płacąc smakołykami ze świątecznego stołu i gotówką, a nazajutrz
odnosi wykupione rzeczy komu trzeba. Następny z kolei sąsiad kupuje rzeczy
skradzione u poprzedniego, i tak cała wieś ma zabawę.
Chodzenie z turoniem jest pozostałością po prastarym obrzędzie
praktykowanym już przez naszych przodków uprawiających prymitywne
rolnictwo. Podziwiając zdrowie i potęgę tura oprowadzali go po polach z
wiarą, że w jakiś niepojęty dla nich sposób udzieli swoich cech płodom
rolnym.
-------------------------
Jasełka
Jasełka to ludowe widowisko religijne, przedstawiane przy pomocy figurek
albo grane przez aktorów.
Inicjatorem tego ludowego teatru jest św. Franciszek z Asyżu, znany nam z
legend i obrazów jako ascetyczna postać, zakonnik uciekający wzrokiem i
myślami w niebiosa, otoczony ptaszkami, które karmi z ręki. A tymczasem...
Giovanni Bernardone, tak bowiem brzmi prawdziwe imię i nazwisko
przyszłego świętego, urodzony w roku 1182 we włoskim mieście Assisi, nie
był wcale człowiekiem oderwanym od ziemskiej rzeczywistości. Przeciwnie. "W
pierwszej młodości" jako wesoły i rozrzutny syn bogatego kupca "prowadził
życie światowe i lekkomyślne". I na pewno sam nie przypuszczał, że kiedyś
zostanie kanonizowany (a nastąpiło to już po niewielu latach za sprawą
papieża Grzegorza Ix). Wśród beztroskich kompanów nazywano go żartobliwie
Francesco, gdyż doskonale znał język francuski i chętnie się nim
posługiwał. Był poetą, kompozytorem żołnierzem. W 25»roku życia wziął
udział w wyprawie wojennej przeciwko Perugii. Powrócił ciężko ranny, chory.
Podczas dochodzenia do zdrowia oddał się rozmyślaniom, których końcowe
wnioski niebawem urzeczywistnił w życiu: rozdał całe mienie ubogim, stał
się wędrownym kaznodzieją, przystał duchem do ruchów plebejskich. Jego
przemówienia trafiały do serc i umysłów ludu. Zebrał młodych biedaków i
otrzymawszy od opata Benedyktynów kawałek pola ze zrujnowanym kościołem na
górze Subiaco założył zakon o prostej regule. Był także, jak się okazało,
urodzonym reżyserem, scenografem, aktorem.
Ale wykorzystywaniem teatru do szerzenia wiary zdążył zająć się dopiero
pod koniec swego krótkiego życia (zmarł w roku 1226).
Sięgnijmy do podania, którego autorem jest doktor Kościoła, św.
Bonawentura:
"Św. Franciszek na trzy lata przed śmiercią przemyśliwał o tem, jakby
odświeżyć pamięć narodzin Dzieciątka Jezus i jakby je odprawiać z
największą uroczystością, celem wzbudzenia nabożnego ducha w powiecie
Greccio. Żeby zaś nie wzięto tego za żart, co on chce przedsiębrać, prosił
i otrzymał na to pozwolenie Ojca Św.. (Honoriusza Iii - Mz). Poczem kazał
zrobić jasełka, nanieść siana do groty i przyprowadzić wołu i osła. Mając
to wszystko, zawołał braciszków, ludność się zgromadziła i las zabrzmiał
pieśniami (ukrytego chóru zakonników - MZ) Sługa zaś boży Franciszek
klęczał nabożnie tuż przy jasełkach, zalewając się obfitemi łzami i
promieniejąc weselem".
I tak się zaczęło. Była to pierwsza pasterka i pierwsze jasełka.
Nawiasem mówiąc widowisko to nie nazywało się jeszcze jasełkami. Dopiero
w Polsce, gdy przyszło do nas wraz z zakonem franciszkanów w Xiii wieku,
przodkowie nasi dali mu to miano. "Jasło" to w staropolszczyzna "żłobek", a
ponieważ akcja przedstawienia skupiała się wokół żłobka w stajence
betlejemskiej, nazwa narzuciła się sama. Z czasem określenie "jasła",
"jasełka" tak bardzo zrosło się z widowiskiem, że weszło do porzekadeł jako
"widziadła", "zjawy". Henryk Sienkiewicz pisze: "Sama choroba często różne
jasła przed oczy stawia".
W Polsce - podobnie jak we Włoszech, Francji, Hiszpanii, w Niemczech,
Anglii - jasełka od razu przypadły do gustu prostemu ludowi, dla którego
były jedynym teatrem. Szopka ustawiona w kącie kościoła oo. Franciszkanów
była scena, na której urealniały się religijne wyobrażenia widowni. Wierni,
doświadczeni biedą w życiu, utożsamiali się duchowo z pasterzami niosącymi
w darze Nowo Narodzonemu to, co odjęli sobie od ust: osełką masła, serek,
garnuszek miodu, kilka jabłek... Niedola Dzieciątka, które płacze z zimna
ułożone na sianku bez pościeli, rozczulała do łez matki drobiazgu
cierpiącego nieraz chłód i głód.
Upodobanie do jasełek wzmogło się jeszcze, gdy franciszkanie śpiewający
początkowo przy żłobku po łacinie przeszli z czasem na język polski,
zrozumiały dla ogółu, i gdy powstało więcej pieśni stanowiących tło
muzyczne i poetycki komentarz przedstawienia. Pieśnie te nie nazywały się
jeszcze kolędami, lecz smętne i rzewne rotułami, a radosne pastorałkami lub
kantyczkami. Nazwa "rotuła" dla utworów elegijnych utrzymała się jeszcze w
Xvii wieku.
Zwyczaj dawania przedstawień jasełkowych bardzo szybko przejęły od
franciszkanów inne zakony. I repertuar znacznie się poszerzył. Teraz
przedstawiano już nie tylko akt Narodzenia Bożego, ale również motywy
biblijne o stworzeniu świata, o grzechu pierworodnym, o Adamie i Ewie
najpierw najszczęśliwszych na świecie, a potem wypędzonych z raju.
Oto słowa towarzyszące scenie opuszczania raju przez naszych prarodziców,
skierowane do Ewy, głównej sprawczyni nieszczęścia:
W rajuś miała, coś jeno chciała,@ Rozkoszyś zażywała, boś wszystkiego
dość miała.@ Uczesałaś się, przemuskałaś się,@ Chodziłaś jak łąteczka, a
nigdy przez wianeczka.@ Bogaś wzgardziła, raj opuściła,@ Niebogo,
nieboraczki! zapłaczesz sobie oczko.@ Uszargana, uchlustana,@ Nie kiedy
będziesz chciała, robić będziesz musiała.@ Zdejm manele, pójdź po
kądziele;@ Niebogo, nieboraczko! zapłaczesz sobie oczko.@ Zdejm forboty,
pójdź do roboty;@ Niebogo, nieboraczko! zapłaczesz sobie oczko.@ Weźmij
motyczkę, także przęśliczkę,@ Zrabiaj sobie chleba, boć go Bóg nie da z
nieba.@ Niebogo, nieboraczko! zapłaczesz sobie oczko,@ Zapłaczesz sobie
obie, rozmyślając o sobie...
Ile tu współczucia, ile szczerej serdeczności! Jakie zrozumienie dla
człowieka, który nie zdołał oprzeć się pokuśnemu grzechowi.
Z czasem sięgnięto również do bardzo teatralnego tematu drogi krzyżowej i
męki Zbawiciela oraz do tajemniczego aktu Zmartwychwstania. Tworzono
spektakle pełne napięcia. Powstały bogate misteria, dramaty
religijno-dydaktyczne, związane z obrzędami kościelnymi okresu Bożego
Narodzenia i Wielkanocy.
Prawdziwe upowszechnienie teatru jasełkowego przypada na wiek Xvi.
Przyczynia się do tego Marcin Luter (1483-1546), teolog i reformator
niemiecki, który w 1517»roku występuje ze swoimi 95»tezami przeciwko
papieskiej doktrynie o odpustach. Ten znakomity filozof i psycholog od razu
dostrzegł w jasełkach - które nazwał "Diese guten, tapfern Tragodien" i
"die freien, lieblichen, gottselige Komodien", czyli "dobre, śmiałe
tragedie" i "swobodne, wdzięczne, pobożne komedie" - ważny czynnik
upowszechniania swojej idei. Niebawem też, za sprawą walczących zwolenników
reformacji, w jasełkach znalazły się dowcipy i cięte satyry przeciw
Kościołowi. Ponieważ między ludem zaczęły krążyć drukowane scenariusze
przedstawień i mnożyły się niby-kantyczki ubliżające powadze religijnego
obrządku, władze duchowne w Niemczech, nie dowierzając uświadomieniu
niższego duchowieństwa, zabroniły przedstawiania jasełek w świątyniach.
Jasełka wyszły poza mury niemieckich kościołów i klasztorów, stały się
teatrzykiem wędrownym, a reformatorzy zatroszczyli się już o to, aby to był
teatrzyk w wysokim stopniu satyryczny. I choć poddano te przedstawienia
czujnej cenzurze, choć policja ścigała i same druki, i jasełkarzy -
włóczęgów, jarmarcznych śpiewaków i wierszokletów - teatr jasełkowy żył i
coraz bardziej nabierał rozmachu.
Szerzenie się reformacji nie pozostało bez wpływu na widowiska jasełkowe
w innych krajach, w tym i w Polsce. W tekstach naszych jasełek coraz
częściej pojawiały się mimowolne i umyślne wątki satyryczne, aluzje do
krzywdy społecznej. Pastyszkowie już nie tylko chwalili Dzieciątko, ale
złożyły Mu swe dary i zaśpiewawszy "lulaj-że, lulaj" mówili na odchodnym:
Żegnamy Was, nasi Święte Państwo,@ My pastuchy z parobkami,@ Wierne
Waszych Miłości poddaństwo.@ Wprzód jednak, nim stąd pójdziemy,@ Bardzo
pięknie Was prosiemy,@ Aby nam na chlebie nigdy nie schodziło,@ Wszystko
się darzyło@ Po naszej myśli.
Kolejnym osiągnięciem w uteatralnieniu jasełek było wprowadzone w Xviii
wieku uruchomienie figurek. Dotychczas - odlane z wosku czy uszyte z
miękkiej materii i wypchane konopiami - stały zastygłe w geście nadanym im
przez reżysera. Odtąd w osóbkę Dzieciątka Jezus, w Matkę Boską, św. Józefa,
w Trzech Króli, w tłum pasterzy, w wołu i osiołka wstąpiło życie. Tym
bardziej że braciszkowie, ukryci dyskretnie za sceną, potrafili nie tylko
zmyślnie poruszać figurkami, lecz i udzielać każdej z nich stosownego
głosu, nawet zwierzętom. Teraz cała szopka rozśpiewana stała się sennym
marzeniem widowni.
Bo proszę, tutaj:
... osioł z wołem pod nieba okołem@ Parą chuchają, Dzieciątko
rozgrzewają,
tam znów mali anieli szopki
złotą wierzbkę i lipkę@ Dzieciątku na kolibkę,
w innym kącie szopki
jeden kąpiel grzeje,@ a drugi się śmieje,@ trzeci pieluszki suszy,@ każdy
rad służy.
A ile grozy zyskała teraz postać okrutnego króla Heroda, który mógł
miotać się w gniewie i wymownie gestykulować rękami, jaką zwinność mógł
wykazać diabeł "zrodzony z ojca kruka i matki wrony", gdy przyszedł złapać
czarną Herodową duszę! Nawet "śmierć jasnokoścista" nabrała rumieńców
życia.
Ks. Kitowicz pamięta z czasów swego dzieciństwa, a więc z lat
trzydziestych Xviii wieku, takie oto jasełka, odbywające się po kościołach:
"... braciszkowie zakonni lub inni posługacze klasztorni, rozmaite figle
nimi (figurkami - MZ) wyrabiali. Tam Żyd wytrząsał futrem pokazując go z
obu stron, jakoby do sprzedania, które nadchodzący z nienacka żołnierz
Żydowi porywał. Żyd futra z ręki wypuścić nie chciał. Żołnierz Żyda bił,
Żyd porzuciwszy futro uciekał. Żołnierz wydarte futro Żydowi sprzedawał
nadchodzącemu mieszczaninowi, a wtem Żyd skrzywdzony pokazał się
niespodziewanie z żołnierzami i instygatorem (prokuratorem - Mz) biorącym
pod wartę żołnierza przedającego futro i mieszczanina kupującego. Gdy taka
scena zniknęła, pokazała się druga, na przykład: chłopów pijanych bijących
się pałkami, albo szynkarka tańcująca z gachem i potem od diabła oboje
porwani, albo śmierć z diabłem tańcująca, a potem się bijące z sobą i w
bitwie znikające. To znowu musztrujący się żołnierze, tracze drzewo trący i
inne tym podobne akcyje ludzkie do wyrażania łatwiejsze, które to fraszki
dziecinne tak się ludowi prostemu i młodzieży podobały, że kościoły
napełnione były spektatorem (widownią - Mz) podnoszącym się na ławki i na
ołtarze włażącym; a gdy ta zgraja tłocząc się i przymykając jedna przed
drugą, zbliżyła się nad metę założoną do jasełek, wypadał wtenczas spod
rusztowania, na którym stały jasełka, jaki sługa kościelny z batogiem i
kropiąc nim żywo bliżej nawinionych, nową czynił reprezentacyją
(przedstawienia - Mz) dalszemu spektatorowi daleko śmieszniejszą od akcyj
jasełkowych, kiedy uciekający w tył przed batogiem, jedni przez drugich na
kupy się wywracali, drudzy rzeźwo z ławek i ołtarzów zskakujących jedno na
drugich padali, tłukąc sobie łby, boki, ręce i nogi, albo guzy i sińce
bolesne o twarde uderzenie odbierając.
Takowe reprezentacyje ruchomych jasełków bywały - prawda - w godzinach od
nabożeństwa wolnych, to jest między obiadem i nieszporami, ale śmiech,
rozruch i tumult nigdy w kościele czasu ani miejsca znajdować nie powinien.
Dlaczego, gdy takowe reprezentacyje coraz bardziej wzmagając się doszły do
ostatniego nieprzyzwoitości stopnia, książe Teodor Czartoryski, biskup
poznański (1704-1768, biskup poznański od 1736 - Mz), zakazał ich, a tylko
pozwolił wystawiać nieruchaw, związek z tajemnicą Narodzenia Pańskiego
mające. Po którym zakazie jasełka powszedniejąc coraz bardziej, w jednych
kościołach zdrobniały, w drugich wcale zostały zaniechane".
Usuniętymi za progi kościoła jasełkami żywiej niż dotąd zajęli się różni
kolędnicy.
Studenci, bakałarze i klerycy zaczynali chodzić po domach już
25»listopada, w dniu św. Katarzyny patronki filozofów. "Rzemieślniczkowie"
natomiast i żacy żebrzący, zwani mendykami, występowali dopiero od Bożego
Narodzenia. I jedni, i drudzy dawali przedstawienia szopkowe operując
figurkami albo poprzebierawszy się za osoby ze stajenki betlejemskiej i za
zwierzęta, sami grali w sztukach własnego pomysłu.
Wśród postaci szopkowych znaleźli się teraz dziad i baba. Dziad z torbą,
w którą zbierał datki, był - jakbyśmy to dziś powiedzieli - konferansjerem.
Na wstępie wyśpiewywał pieśni winszujące gospodarzom wszelkiej pomyślności,
nie związane z tematem widowiska, potem, już podczas przedstawienia włączał
się w razie potrzeby z dowcipnym komentarzem, a na końcu żegnał widzów i na
szczególne ich życzenie, wyrażone w pieniądzach rzucanych do torby,
deklamował dziadowską manierę tak zwany parszywy pacierz, rymowane, nie
zawsze przyzwoite głupstwa. W domach poważnych, gdzie nie wypadało
"rozpuścić gęby"; Dziad udawał poczciwinę obiecującego dozgonną wdzięczność
za każdy datek, choć przymówki jego nie były takie skromne:
Stary dziadek brodą chwieje,@ Bo mu zimno przy kościele,@ Żeby państwo
dobrzy byli,@ W kościele piec postawili?
Baba miała rolę krótką, ale charakterystyczną. Gdy diabeł po porwaniu
duszy Heroda i odstawieniu jej do piekła powrócił uradowany na scenę, by
się chełpić piosenką:
A czy wiecie, ludzie, czego ja się śmieję?@ Bo mi się na świecie teraz
dobrze dzieje...
Baba wyłaziła z kąta, łapała z nienacka diabła za ogon i przetańcowawszy
z nim dokoła odsyła go do piekła.
Czasami jasełkarze po kilku poczęstunkach zakrapianych gorzałką tracili
miarę i bezceremonialnie parodiowali kolędy. Śpiewali między innymi:
W błocie leży, któż pobieży@ Pijanego ratować...
Powstały też na melodie znanych kolęd całkiem nowe utwory. Kto tylko dwa
rymy związać umiał (a kto w Polsce nie umie tworzyć wierzy?), wyrabiał i
upowszechniał swoje arcydzieła. Pojawiły się kolędy humorystyczne, w
których ascetyczni święci i zwiewni aniołowie nabierali cech czysto
ludzkich.
Krzyk po niebie, po obłokach@ słychać przy wesołych skokach.@ Aniołowie
święci, radością objęci,@ wyśpiewują, wykrzykują!@ Już i skrzydła
połamali...
A dalej jeszcze weselej, jeszcze większy ubaw:
Gdy tak skrzydła połamali,@ jak barany się tarzali - @ jeden przez
drugiego@ skakał ochoczego...
Gdy śpiewanie i pokazywanie w szopce podobnych zberezieństw jęło
powtarzać się coraz częściej i niemal już wchodzić w zwyczaj, cechy
rzemieślnicze, których członkowie zajmowali się pokazywaniem jasełek,
wydały zarządzenia zabraniające pod karą chłosty samowolnego przeinaczania
kolęd. Łukasz Gołębiowski podaje wiadomość, że "za bluźnierskie słowa w
pieśniach nabożnych" krakowianin, niejaki Michałowski, czeladnik, został
ukarany piętnastoma plagami. Kary wymierzano w "gospodzie towarzyskiej",
czyli w pomieszczeniu cechu, od okiem "ojca gospodniego". A karaniem
rozbrykanych żaków, bo i ci dokazywali, ho, ho! - zajmował się ich senior.
Libretta jasełkowe przed rozpowszechnieniem musiały być teraz oddawane do
ocenzurowania władzy zwierzchniej kolędników, i biada aktorowi, któremu w
ferworze grania wypsnęłaby się spod języka jakaś własna wstawka!
Ponieważ zespołów kolędniczych, zwłaszcza po miastach, było dużo, a
okręgi ich działalności nie ustalone, dochodziło nierzadko do starć na tle
konkurencji. Niejeden pokorny pastuszek zaklął wtedy siarczyście wyrywając
obcemu aniołowi skrzydła z pleców, i niejeden król uciekał w krzaki bez
berła. Zakazano przeto pod groźbą ciężkich kar grzywny urządzania podobnych
ulicznych spektakli.
Może te zakazy poskutkowały, a może po prostu kolędowanie z jasełkami
rokrocznie takie samo przejadło się ludziskom, ponieważ już w połowie Xviii
wieku kolędnicy często uważani byli za "uprzykrzonych namołków".
W zimie chodzą po kolędzie,@ Przecie im nie dadzą wszędzie,@ Niż co
wyśpiewa zasługi,@ Rychlej w łeb oberwie drugi.
Schowaj gardło do kościoła@ Bakałarzu, owo zgoła@ Lepiej teraz siedzieć w
domu,@ Niźli się naprzykrzać komu.
Ale zdarzali się i szczególni miłośnicy jasełek, którzy, niesyci
kolędniczych widowisk, kupowali sobie szopki z ruchomymi figurkami i
urządzali w domu teatrzyk dla siebie i zaproszonych gości. Jan Pachoński w
Zmierzchu sławetnych podaje, że "w inwentarzu rzeczy po kupcu korzennym i
rajcy krakowskim Józefie Wadowskim z r. 1738 znajdujemy stare i nowe
"jasełka ruszane z osóbkami" o bogatym zestawie figur. Rzeczywiście, czego
tam nie ma! "Pan Jezus in triplici figurae (w trzech figurkach - Mz).
Najśw. Panna i św. Józef, Trzy Króle, gwiazda, 7»osóbek ubranych po polsku,
5»Murzynów, 3»osoby po niemiecku, 3»osoby po księzku, 3»gołąbków, Węgrzy,
Kozak, 4»dziewice..." to zaledwie część zespołu, najważniejsze postaci, a
jest jeszcze cały zastęp statystów ludzkich i zwierzęcych, są bogate
dekoracje - na przykład miasta malowane na papierze. Jeszcze tylko szczypta
talentu reżyserskiego i teatr gotowy.
A w Xix wieku...
Oddajmy głos Zygmuntowi Glogerowi:
"Jeszcze tam po wsiach zachowują się w części dawne tradycje, ale w
miastach szopka zupełnie inny przybrała pozór. Szczególniej w Warszawie ani
już poznasz jakieś teatrzyki z kurtynami, ze zmianą dekoracji i maszynerią.
Czasem nawet muzykę wodzą z sobą, bez której obywało się dawniej. Po
prześpiewaniu jednej lub dwu kolęd, które jeszcze dawnym idą trybem,
podnosi się kurtyna, i ukazują się oczom widzów sceny, parodiowane wprost z
teatru Rozmaitości albo wzięte z pierwszej lepszej książki, która wpadła w
ręce właścicielom szopki, jakiś zbójca z panną, która go się prosi o życie,
jakieś wesele krakowskie i biedny rybak z dobrze znanymi śpiewkami, które
niegdyś po całej Warszawie obiegały, i druciarz, który śpiewa piosenkę
(...) i Bóg wie nie co jeszcze. A za każdą nową sceną kurtyna zapada i
dzwonek donosi z zmianie dekoracyj. Tylko nie ma dawnych śpiewek i owych
wszystkich narodów, począwszy od pasterzy ze swoją trzodą, aż do kusego
Węgra z olejkami i sławną pomadą, którzy przychodzili się pokłonić Panu
Jezusowi. Król Herod pozostał także, ale przywdział na siebie strój z króla
czerwiennego kopiowany. Jego marszałek dworu występuje ze złotym puklerzem
i dzidą; śmierć wprawdzie przychodzi po staremu ścinać głowę, ale za to
diabeł nie wyłazi, jak dawniej spod ziemi, ale spuszcza się z sufitu, by
porwać swą ofiarę, i unosi Heroda w powietrze, przyczem kurtyna zapada .
(...) Dziad dawny pozostał wprawdzie u niektórych stronników starego
systemu, których bardzo niewielu jawi się po mieście, i zaledwie po
ubocznych odważają się pokazywać ulicach, tak silny wywarło na nich nacisk
owo współzawodnictwo dekoracyjne i muzyczne, ale w szopkach ucywilizowanych
dziada zastąpił ksiądz kwestarz i chociaż zawsze on śpiewa piosnkę
dziadowską, strzeże się jednak dawnych głupstw".
I to dobre. Zresztą w ogóle nie jest tak źle, jak się wydaje znakomitemu
etnografowi. Bo sam mówi trochę dalej:
"Znaleźli się poeci, którzy zechcieli dla szopki i szopkarzy osobne
libretto napisać, a potem rozpowszechnić je pomiędzy nimi. Teofil
Lenartowicz napisał nawet poemacik pod tytułem Szopka, chociaż mniej on
udatny od innych utworów tego ludowego poety (Było to w roku 1849, sztuka
Lenartowicza upowszechniła kolędę Mizerna cicha, stajenka licha mająca
początkowo aż 11»strofek - Mz). Ale trudne to, bardzo trudne zadanie. Lud
najlepszym jest sędzią w rzeczach, które go bliżej obchodzą, a niełatwy on
w wyborze i rzadko co uzna i przyjmie za swoje. Zdaje się, najlepiej by
było zebrać szczątki z dawnych, prawdziwych piosenek szopkowych, które
jeszcze do nas przetrwały, i ułożyć je w jedną całość. Ale któż tego
dokona?"
Znalazł się ktoś taki: Leon Schiller (1887-1954), znakomity inscenizator
i reżyser. Na początku lat dwudziestych Xx wieku w oparciu o stare teksty
jasełkowe stworzył sztukę Szopka staropolska i wystawił ją w Teatrze
Polskim w Warszawie. Grano w ogromnej szopce krakowskiej zajmującej całą
scenę.
Po Ii wojnie światowej powstało kilka granych w teatrach sztuk
jasełkowych, pastorałek. Najwybitniejszą z nich, zatytułowaną Po górach, po
chmurach, napisał poeta Ernest Bryll, wydał w roku 1969 Instytut Wydawniczy
PAX, a wystawił na scenie Teatr Ludowy w Nowej Hucie.
Miastem, które od dawna wiedzie prym w tworzeniu szopek-scen z
nieożywionymi figurkami, jest Kraków. Przyczyną tego zjawiska było, jak
podają źródła, bezrobocie murarzy z krakowskich dzielnic robotniczych:
Krowodrzy, Grzegórzek... Nie mając już od późnej jesieni żadnego zajęcia
zarobkowego robili szopki. A że wielu ich było, starali się jeden przez
drugiego tworzyć szopki najpiękniejsze, łatwo znajdujące nabywców. Słabi w
tej sztuce szybko odpadali nie wytrzymując konkurencji, a mistrzowie
zostali. Powstały prawdziwe dzieła sztuki - szopki gotyckie, renesansowe,
barokowe. Za mistrzów nad mistrzami uznani zostali bracia Ezenekierowie.
W roku 1937 dyrektor Muzeum Historycznego m. Krakowa, doc. dr Jerzy
Dobrzycki zorganizował konkurs szopek, aby ocalić ten dział twórczości
ludowej od odejścia w zapomnienie i aby uchronić szopkarzy przed zejściem
na manowce wyrabiania łatwej, popłatnej tandety. Konkursy te odbywają się
do dziś corocznie (z wyjątkiem lat okupacji) i zawsze sąd konkursowy łamie
sobie głowę, komu przyznać pierwszą nagrodę, gdyż wszystkie szopki
odznaczają się bardzo wysokim poziomem artystycznym.
Najstarszą przetrwałą do dzisiaj szopkę polską obejrzeć można w
klasztorze ss. Klarysek (gałąź żeńska franciszkanów, przybyła do nas w Xiii
w.) w Krakowie przy kościele św. Andrzeja. Jest to gotycka szopka z Xiv
wieku. Dwie drewniane polichromowe figurki - Matki Boskiej i św. Józefa -
są darem Elżbiety Łokietkówny (1306-1380), żony króla Węgier Roberta
d'Anjou, a matki Ludwika Węgierskiego. Inne figurki pochodzą z okresów
późniejszych i nie wszystkie zostały wykonane w Polsce. Na przykład Trzej
Królowie, datowani na wiek Xv, przywędrowali do tej szopki z Włoch.
A kto by chciał zobaczyć dzisiaj prawdziwe jasełka, grane przez wiejskich
kolędników, niech w okresie Trzech Króli pojedzie do Będzina, do Teatru
Dzieci Zagłębia. Tam zjeżdżają się autentyczne góralskie grupy kolędnicze.
Jest czym uradować oczy i serce.
-------------------------
Sylwester
Odkąd tańczymy na sylwestra?
Zdawałoby się, że od świata pamięci, że dzie jak gdzie, ale tu mamy na
pewno doczynienia z jakimś prastarym obyczajem pogańskim, polegającym na
odprawianiu tańców i korowodów na cześć bóstw lub dla ugłaskania złośliwych
demonów. Tymczasem nie!
Stare podanie włoskie wywodzi rodowód tej zabawy od dwóch papieży - od
Sylwestra I (na stolicy apostolskiej 314-335), świętego, którego pamiątkę
Kościół obchodzi w dniu 31»grudnia, oraz od Sylwestra Ii (ojca św. w latach
999-1003). Podobno było tak: Sylwester I w roku 317 pojmał Lewiatana,
arcygroźnego dla ludzkości, znanego już z księgi Hioba potwora morskiego,
zakneblował mu paszczę i uwięził w lochach Lateranu, dawnego pałacu
papieskiego w Rzymie. Ale przepowiednia Sebilli głosząca, że w tysięcznym
roku nastąpi koniec świata, przepełniała ludzkie dusze strachem, wierzono
bowiem, że stanie się to za sprawą Lewiatana. To on w pierwszych chwilach
tysięcznego roku uwolnił się z lochu, pożre świat i ludzi na nim, a potem
jeszcze - o zgrozo! - zapali niebo. Papież Grzegorz V, który otrzymał tiarę
jako 25-letni młodzieniec w 996»roku, tak się tym przejął, że gdy po trzech
burzliwych latach swego pontyfikatu umierał, prawdopodobnie otruty, w roku
999, cieszył się, że dobry Bóg pozwolił mu nie doczekać straszliwego końca
świata.
Wśród pozostałych przy życiu niepokój rósł z każdym dniem. Tym bardziej
gdy na krótko przed makabrycznym terminem na tronie papieskim niezbadane
wyroki niebios posadziły wielce dziwnego człowieka, posądzanego o
uprawianie sztuki czarnoksięskiej, mnicha benedyktyna, Gerberta, który w
swej celi po kryjomu budował jakieś potworne machiny (jak się potem okazało
- zegar wahadłowy z kręcącą się tarczą). Na domiar złego nowy papież
przyjął imię Sylwestra Ii, co wielu domorosłym prorokom kazało przypuszczać
i przypuszczenia swoje upowszechniać, że oto wypełnia się tajemne
przeznaczenie: Sylwester I uwięził potwora, a Sylwester Ii go uwolni.
Nadeszła nieubłaganie północ 31»grudnia. Uderzyły dzwony wszystkich
rzymskich kościołów i... nic. Strychlały ze strachu lud doznał nagle
niewysłowionej ulgi, wyległ na ulice, rozpoczęły się obłędne tany,
zabawy... Hulano całą noc.
W Polsce sylwester jeszcze w połowie Xviii wieku, nawet gdy na dobre
weszły w modę wyłonione z maszkarad bale kostiumowe tzw. reduty (por.
"Reduty") - był jeszcze całkiem nieznany. Nie wspominają o nim ani
drobiazgowi kronikarze, ani historycy kultury, ani pamiętnikarze spisujący
wiernie swoje życiowe przygody - wojaczki, polowania, miłosne podboje,
bale. Nigdzie najmniejszego śladu.
Pierwsze bale sylwestrowe zaczynają się dopiero na początku Xix wieku. I
tylko w wielkich miastach.
A co robiono w noc sylwestrową, gdy nie była jeszcze porą szałowej
zabawy? Ho-ho! Bawiono się nieraz lepiej niż na balach. Wróżbami. Noc
przejścia starego roku w nowy uchodziła za czas cudów, diabelskich harców,
powrotu zmarłych, znaków ujawniających przyszłość... Czy można było ominąć
taką sposobność i nie wywiedzieć się, co niesie los?
W miastach lano roztopiony wosk albo ołów na zimną wodę i z otrzymanych
zakrzeplin odczytywano nadciągające wydarzenia. Trzeba zaznaczyć, że ten,
kto chciał dowiedzieć się, co go czeka, musiał trzymać miskę z wodą na
głowie, a lejący odprawiał swoje misterium z zamkniętymi oczami, żeby nie
mieć wpływu na formowanie się figur. Czasem zamiast do miski nalał
delikwentowi rozpalonego wosku lub ołówiu za kołnierz. Rozpowszechnione
było także rzucanie buta z lewej nogi (stąd powiedzenie: "Mądry, jak but z
lewej nogi") przez głowę za siebie. Jeżeli but upadł noskiem do drzwi,
wróżyło to pannie wyjście za mąż w ciągu najbliższego roku, mężatce daleką
drogę. Mężczyźni nie rzucali obuwiem, oni mogli tylko włożyć lewy but na
prawą nogę i tak położyć się spać. Wierzono, że przebranemu w ten sposób
sny sprawdzają się co do joty. Znane były wróżby ze śpiewników i z Biblii.
Otwierało się śpiewnik z zamkniętymi oczami, oznajmiwszy uprzednio, po
jakiej stronie, lewej czy prawej, który wiersz od góry czy od dołu ma być
przeczytany. Nieraz wychodziły wróżby wręcz humorystyczne, a nieraz groźne,
które wierzącemu w nie na długo odbierały spokój. Z Biblią postępowano
podobnie jak ze śpiewnikiem.
Wróżby wiejskie były też ciekawe i malownicze.
Dziewczęta pragnące wyjść za mąż biegły o północy do płotu i każda
chwytała za kołek, jaki jej wpadł w rękę. Z wyglądu tego kołka wnioskowała
o postaci swego przyszłego pana i władcy, Wysoki, niski, prosty, garbaty,
chudy, przysadzisty... Spróchniały wróżył starego grzyba, sękaty złośnika.
Pod koniec wróżby każda z osobna potrząsała płotem i słuchała, z której
strony pies zaszczeka, bo to wskazywało, skąd nadciągnie oczekiwany mąż.
Zamążpójście można było również wywróżyć sobie nad nie zamarzniętym
strumieniem. Trzeba było sięgnąć do dna i wyciągnąwszy garść miałkich
kamuków szybko biec do domu, by je policzyć. Liczba parzysta wróżyła męża,
nieparzysta - czekanie przynajmniej do następnego św. Sylwestra. Gorzej,
jeśli między kamyczkami zaplątał się jaki żywy robaczek - oznaczało to
bowiem, że dziewczyna będzie miała dziecko bez wyjścia za mąż. Panny o
długoletnim stażu, najniecierpliwiej pragnące weseliska, sięgały nawet do
przerębli. Te, którym wróżby już powiedziały, że wyjdą za mąż na pewno,
wyciągały słomę ze strzechy. Jeśli w wyciągniętym kłosie znalazło się
niewymłócone ziarenko, oznaczało to, że mąż nie będzie zbyt dbałym
gospodarzem i od czasu do czasu wyniesie po kryjomu przed żoną ćwiartkę
żyta. W jakim celu wiadomo. Pijaka wróżyły też rozbryzgi wody z pełnego
wiadra, niesionego pod wiatr od studni do domu.
Podczas gdy młodzi zabawiali się wróżbami, starzy zajęci byli uprawianiem
innych przesądów. Babcie rozczyniały w niecce położonej na słomie specjalne
ciasto bez jaj i piekły z niego figurki zwierząt domowych - krów, koni,
owiec, oraz malutkie bułeczki. Ciepłymi bułeczkami częstowano w noc
sylwestrową bydło, aby się dobrze chowało. Figurki natomiast pozostawiano
do wyschnięcia i czerstwe przechowywano jako cudowny lek dla chorego bydła
i trzody, ułatwiający również zwierzętom rodzenie potomstwa. Przy
"zadawaniu" zwierzęciu figurki należało uważać, by się nie pomylić i nie
dać na przykład owcy figurki konia i odwrotnie, krowie królika itd., bo
takie pomyłki były przyczyną rodzenia się zwierząt dziwolągów.
Słomą spod niecki, w której rosło ciasto, owijano drzewa owocowe, żeby
lepiej rosły i nie pękały nawet przy najsroższych mrozach. A sama niecka
mogła służyć za magiczny kapelusz. Kto z taką niecką na głowie wszedłby
tyłem po drabinie na strzechę i zajrzał do komina, zobaczyłby tam ludzi
mających umrzeć w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. W Wielbarku na
Mazurach opowiadają, że pewien kowal zdobył się na ten odważny wyczyn, nie
tylko sportowy, ale zszedłszy na dół zaraz po północy padł trupem. Podobno
zobaczył w kominie samego siebie.
Na początku lat dwudziestych Xix wieku bale sylwestrowe mają już
dzisiejszy charakter. Wiemy, że ostatniego wieczoru 1821»roku Warszawa bawi
się w restauracji Chavota na Miodowej, w kawiarni "Pod Kopciuszkiem" na
Długiej, w gospodzie Fidlera na Krochmalnej, no i - ta najbardziej
dystyngowana Warszawa - w Teatrze Narodowym przy placu Krasińskich.
"Pierwszy bal" - impreza niezmiernie ważna w życiu panny z dobrego domu,
wprowadzająca ją, jak to się szumnie mówiło, w świat, a naprawdę w tabun
młodych osóbek gotowych wyjść za mąż - odbywał się przeważnie w sylwestra,
jako że sylwestrowe zabawy od razu zdominowały inne. W kobiecym świecie
zapanowało mniemanie, że dla prawdziwie pięknej panny, posiadającej urodę
pierwszej klasy, byłoby dyshonorem objawić się światu na jakimś szeregowym
balu karnawałowym. A że sama uroda niewiele znaczy bez wdzięcznego sposobu
bycia, panny przygotowywały się do tego występu, jak aktorki do premiery.
Reżyserami były oczywiście matki.
Antoni Edward Odyniec (1804-1885), poeta znany przede wszystkim z tego,
że przyjaźnił się z Mickiewiczem, trochę mniej z twórczości, a jeszcze
mniej z biegania za spódniczkami, chociaż w tej sztuce był ponoć
niepokonany, przedstawia nam scenę takiego właśnie przygotowywania córeczki
na bal przez doświadczoną mamę. Wiersz nosi wymowny tytuł Lafirynda:
- Zaraz w dół spuścić oczy,@ Gdy tancerz co przemawia;@ Bo to efekt
uroczy,@ Gdy panna się obawia.
Po tańcu dygnąć wdzięcznie.@ Lecz gdyby w tańcu stan@ Zbyt objął - umknąć
zręcznie!!@ - Bien, ma chere Maman!
Jak wyglądał sylwester w 1885»roku opowie nam pan Bolesław Prus:
"Balów już nie wydają wielcy panowie dla pospólstwa, ale każdy zwykły
śmiertelnik dla samego siebie. Za trzy rublową składkę wynajmuje sobie parę
stóp froterowanej podłogi, parę taktów muzyki i dziesiątą część gazowego
płomienia, potem kilkuset jemu podobnych łączy swoje chudoby w jedną całość
i - wszyscy razem - mają6: duży salon, pyszne oświetlenie i orkiestrę do
tańca. Nikt nikomu nie dziękuje, nikt na nikogo z góry nie spogląda, ale
każdy jest bardzo wielkim panem za malutkie trzy ruble. Inżynierowie,
malarze, ślusarze, tapicerowie, kelnerzy i im podobna demokracja urządzają
bale korporacjami; przy czym każdy z taką powagą tańcuje poloneza i tak
zaciekle bija hołubce w mazurze, jak gdyby na jego drzewie genealogicznym
wisiało z dziesięciu wojewodów, kasztelanów i starostów, z odpowiednią
cyfrą kanoniczek. Panny wreszcie, nie czekając, aż ktoś ze znajomych
urządzi wieczór tańcujący i z łaski im da możność wystąpienia (...), same
dziś urządzają wieczory i spraszają taką masę galopantów, że (...) połowa
męskiej ludności podpiera ściany".
Zupełnie jak dziś.
Ale nie wszędzie. Bo dziś jeszcze w niektórych cywilizowanych krajach
sylwestra obchodzi się mniej balowo, a bardziej wróżbiarsko. Na przykład
Szkoci, ludzie arcypraktyczni, za gwóźdź imprez sylwestrowych,
ograniczających się najczęściej do lampki wina o północy i pogawędki przy
papierosie, uważają... odwiedziny bruneta. Istnieje tam bowiem wróżba, że
jeśli pierwszym człowiekiem przekraczającym próg domu po północy starego
roku będzie brunet, cały rok upłynie w niezmąconym szczęściu. Ponieważ
autentyczny brunet jest wśród Szkotów prawdziwą sensacją, "białym krukiem",
powstają co roku agencje zajmujące się przemalowywaniem rudych i blondynów
na kruczowłosych zwiastunów szczęścia i rozsyłaniem ich po domach, które
zamówiły sobie taką wizytę i zapłaciły za nią z góry. Prawdziwi bruneci, bo
i tacy się zdarzają, płatni są znacznie drożej. Nieraz, gdy trudno odróżnić
naturę od sztuki farbiarskiej (fryzjerskiej?), a roznosiciele horoskopów
walczą o absolutną równość wynagrodzeń, dochodzi nawet do rękoczynów.
Oczekiwany zwiastun wszelkiej pomyślności zjawia się wówczas pod zgłoszonym
adresem jako obraz nędzy i rozpaczy błagając od progu o kompres na śliwę
pod okiem lub o jodynę.
Szwedzi, którzy w swoich muzeach mają narty "ludowego wyrobu" sprzed
4500»lat, oddają się w sylwestra białemu szaleństwu. Całe rodziny po
złożeniu sobie życzeń o północy urządzają na najbliższej górce nocny slalom
gigant. Wierzą, że najlepszy będzie przodował w osiąganiu wszelkich
sukcesów przez cały rok.
Również sportowo i wróżbiarsko spędza się sylwestra w Brazylii. Założone
przez pobożnych Jezuitów w Xvi wieku Sao Paulo zamienia się co roku w jedno
wielkie pole wyścigowe i w salę swawolnych tańców. Wraz z ostatnim
uderzeniem wieżowych dzwonów, ogłaszających przełom sylwestrowej nocy,
gorącej tu i rozgwieżdżonej, startują do biegu znani długo- i
krótkodystansowcy, by w świetle pochodni dopaść mety. Potem następują tańce
na placach i ulicach, hulanki, wystrzeliwanie rakiet i korków szampana. Ci,
co wolą wróżbę niż kibicowanie biegaczom, wypływają wieczorem różnymi
łajbami na morze, by o północy skoczyć w wodę i płynąć do brzegu. Kto
pierwszy dopłynie, ma nie tylko pewność, że zostanie najszczęśliwszym
człowiekiem roku, ale ponadto zostaje królem sylwestrowej nocy, który
rozdaje wśród wiwatującego tłumu przygotowane na tę okoliczność
zaproszenia. Wypełnione i puste. Bardzo nieliczni po obejrzeniu swoich
zaproszeń udają się do najbliższego bistro na mrożoną kawę z lodami.
Dzień, który następuje po szaleństwach sylwestrowej nocy, jest wszędzie
na świecie "świętem śpiocha". Tylko ci, co zdołali "wyindywidualizować się
z rozentuzjazmowanego tłumu" i przespali przyzwoicie bodaj część nocy,
spędzają Nowy Rok na odwiedzinach lub przyjmowaniu gości u siebie.
-------------------------
Nowy Rok
Nowy Rok nie zawsze rozpoczynano i jeszcze dziś nie wszędzie rozpoczyna
się 1»stycznia.
Starożytni Egipcjanie za początek roku uważali wylew Nilu, co następowało
zawsze w środku lipca, a rachubę lat prowadzili od nowa dla każdego
faraona, licząc od pierwszej chwili jego panowania. Grecy Nowy Rok
obchodzili przeważnie w lipcu, ale nie tylko, bo i w innych miesiącach
letnich także. Za podstawę datacji, używanej od Iii wieku p.n.e., służył
rok pierwszej olimpiady - 776»p.n.e. Żydzi świętowali Nowy Rok w różnych
miesiącach, a obecnie świętują jesienią, we wrześniu lub w październiku.
Rachubę lat prowadzili od początku świata, od owej tajemniczej doby, kiedy
Bóg stworzył niebo i ziemię, co jak wyliczyli, nastąpiło w roku 3761»p.n.e.
Wyznawcy Mahometa, używający jeszcze dziś kalendarza księżycowego, mają rok
krutszy od roku słonecznego o całe 11»dni, więc święto Nowego Roku przypada
u nich bardzo różnie. Lata liczą od ucieczki proroka Mahometa z Mekki do
Medyny w roku 622»naszej ery. W Wietnamie, zgodnie ze stosowanym tam
kalendarzem księżycowym, Nowy Rok też nie jest świętem stałym, zawsze
jednak przypada w dniach ostatniej dekady stycznia lub pierwszej dekady
lutego. A że Wietnam to kraj słońca i wiecznej zieleni, Nowy Rok jest tam
świętem wiosny.
Starożytni Rzymianie, stosujący pierwotnie kalendarz złożony z
10»miesięcy, rozpoczynali Nowy Rok w marcu, miesiącu boga wojny, Marsa. Po
zreformowaniu kalendarza i dodaniu jeszcze 2»miesięcy, przenieśli święto
Nowego Roku na styczeń, miesiąc ofiarowany Janusowi, bogu o dwóch
przeciwlegle ustawionych twarzach; opiekunowi wejść i wyjść, początku i
końca.
Pierwsi chrześcijanie święcili Nowy Rok w dniu 6»stycznia. Później
przełożyli to święto na dzień przesilenia zimowego, od którego słońce
rośnie na niebie, a które według kalendarza juliańskiego przypadało na
25»grudnia. Gdy Kościół okrzepł, ustalono, że Nowy Rok obchodzony będzie w
oktawę narodzin Chrystusa, w dniu nadania mu imienia Jezus, czyli
1»stycznia.
Jako ciekawostkę można potraktować fakt, że obchodzenie Nowego Roku w
dniu 1»stycznia przyjęło się w niektórych krajach Europy zdumiewająco
późno. Na przykład w Hiszpanii jeszcze w 1500»roku obchodzono Nowy Rok
25»grudnia, natomiast we Francji dopiero w 1564, a w Rosji aż w 1700»roku
zdecydowano się na datę 1»stycznia.
Nasze zwyczaje noworoczne wywodzą się bądź ze słowiańskich kultur
agrarnych (starożytni Słowianie zaczynali rok wiosną, gdy w promieniach
boga słońca Swaroga i jego syna Dadźboga przyroda rozpoczynała nowe życie),
bądź ze zwyczajów rzymskich, bądź też z guseł uprawianych niegdyś wszędzie
w intencji zapewnienia sobie szczęścia i bogactwa.
Dawni Polacy po wyjściu z kościoła - śpiesząc się do domu, bo kto rychlej
stanie na własnym progu, ten większe bogactwo przywiedzie - składali sobie
krótkie, skondensowane życzenie: Do siego roku! "Si" znaczyło "ten" ("lato
się" przekształcono w "latoś"). Życzyli sobie więc "tego roku", oczywiście
szczęśliwego. Było nawet porzekadło: "Od siego do siego, daj nam Boże
doczekać albo takiego, albo lepszego". Polecając się wzajemnie przy
życzeniach w Nowy Rok opiece boskiej mówili "Bóg cię stykaj", czyli "niech
tobą Bóg kieruje we wszystkich stycznościach z ludźmi".
Z dawnych praktyk magicznych pozostało obsypywanie się owsem.
"Rolnicy - pisze Zygmunt Gloger - obsypywali się owsem na znak pożądanej
obfitości zboża, a ci, którzy obchodzili domy innych z powinszowaniem,
nosili owies w rękawicy i na wszystkie rogi stołu sypali po szczypcie, aby
tak całe stoły założone były chlebem w nowym roku. Dzień ten powinien
zawsze zastać bochen chleba na stole domowym w świetlicy, jako znak
obfitości daru bożego, który przez rok cały nie powinien schodzić z jego
stołu, ale zawsze przesłonięty obrusem służyć na powitanie gościa i
ubogiego".
Nocą ze starego na nowy rok gospodarze okręcali słomą drzewa w sadzie (w
okolicach Olsztynka robili to jeszcze na początku naszego wieku), żeby
wydawały obfite owoce. A potem jeden drugiego niósł na plecach do domu niby
ciężki wór, żeby jesienią nosić tak samo plony z sadu. W domu gospodynie
rozrzucały po kątach główki czosnku i przedmioty żelazne. Czosnek
zabezpieczał przed chorobami od uroków. Człowieka, który potem jadł ten
czosnek, omijały duchy i ludzie o złych intencjach (chyba nie tylko tacy).
Żelazo dawało moc przetrzymania wszelkich nieszczęść, a położone na progu
obory odczarzało nowo nabyte bydlę, gdy to - nie wiadomo czy nie
zaczarowane - po raz pierwszy przechodziło przez drzwi.
Panowie szlachta, mający w domu rusznicę, muszkiety, arkebuzy, "fuzye" i
moździerze, witali nowy rok rozgłośnymi wystrzałami. Wiwaty owe miały także
znaczenie magiczne - zabezpieczały dom od piorunów, a wielmożnych państwa
os "wrzodu strzelanego", czyli zastrzału.
Tradycyjną - zarówno szlachecką jak chłopską - potrawą noworoczną był
groch, bo wierzono, że kto nie zje grochu i to z tłustą omastą, ten nie
może liczyć na bogaty zbiór, choćby rzucał w ziemię najdorodniejsze nasiona
i to z samego św. Benedykta, opiekuna tej uprawy. Nic ponoć nie mógł
poradzić nawet "pogodny dzień wielkanocny grochowi wielce pomocny", jeśli
gardy gospodarz nie napełni żołądka bodaj grochówką.
Dobrze było też kury uraczyć grochem- wdzięczne za to przez cały rok jaj
nie gubiły. A kto by chciał zwabić kurki sąsiada, by przychodziły nieść
jajka do jego zagrody, mógł to osiągnąć łatwym zabiegiem: chuchnąć "do
trzech raz" w garść grochu i po kryjomu przerzucić "zamówione" ziarna przez
płot.
W Nowy Rok zwracano również szczególną uwagę na pogodę. Jeśli słońce
zajaśniało na niebie choćby przez chwilę, przez tyle czasu, ile trzeba,
żeby na koń skoczyć, dawało gwarancję bogatych zbiorów. Przysłowie "Gdy w
Nowy Rok jasno, w gumnach będzie ciasno" zaliczano do tych, które stanowią
mądrość narodu. Jeśli słońce nie ukazało złotego oblicza - złe widoki na
plony. Zwłaszcza na len. Bano się mgły, bo "Gdy Nowy Rok mglisty, jeść będą
zboża glisty". Wiatr w tym szczególnym dniu zapowiadał obfitość owoców,
śnieg - dobre rojenie się pszczół, Dużo wyraźnych gwiazd na niebie wróżyło,
że kury w tym roku będą się niosły a niosły.
Ponieważ w czasach przedchrześcijańskich sądzono, że na przełomie starego
i nowego roku, jako o niesamowitej porze, duchy wychodzą zza grobu i
odwiedzają swoje domy, stawiano im stołek na środku izby, żeby sobie
spoczęły. Zwyczaj ten na Mazurach przetrwał aż do końca Xix wieku. Ludzie
wyznający oprócz oficjalnej wiary jeszcze i tę drugą, tajemną, zabobonną, w
noc Nowego Roku stawiali w izbie dla ducha krzesło przykryte miękkim
ręcznikiem. I dlatego, że duchy bardzo lubią miękkie, fałdziste materie, i
aby mogły otrzeć sobie łzy podczas bujnego płaczu. Niektórzy między godziną
11 a 12»w nocy rozniecali ogień w piecu, przystawiali doń ławkę i
posypywali ją popiołem. Jeśli rano na popiele znaleźli ślady nieboszczyka,
nie mieli wątpliwości, że się tu wygrzewał.
Zwyczajem niewątpliwie rzymskiego pochodzenia, znanym już pierwszym
chrześcijanom, jest dawanie kolędy, czyli podarunku noworocznego. W Rzymie
dostojnicy, nawet najwyżsi, przyjmowali życzenia i prezenty od swoich
podwładnych, całowali ich, co już było zaszczytnym rewanżem, i
odwzajemniali się złotymi monetami lub innymi kosztownościami.
U nas król dawał kolędę dworzanom, wielki pan swoim rezydentom, to znaczy
krewnym i przyjaciołom stale przebywającym w jego domu i na jego koszt,
mniejszy szlachcic - totumfackim i służbie, kmiotek ubogi - księdzu i
organiście oraz całemu tabunowi innych kolędników.
W rachunkach króla Zygmunta Starego zachował się spis wydatków "na
kolędę". Wynika z niego, że między innymi "wikaryusze" otrzymywali złotych
10, tatarzy winszyjący złotych 30, żacy grający niemiecką "komedyę"
otrzymywali grzywnę i groszy 24. Nie wdając się w przeliczenia trzeba
stwierdzić, że były to dary iście królewskie.
Zygmunt August też miał szeroki gest. Dawał kolędę każdemu, kto się
nawinął - w złotych monetach, w kosztownościach, w szatach. Aliści raz...
Stańczyk, ulubiony trefniś Zygmunta I, ufny we względy swego pana tak się
rozpuścił, że nie tylko panom i dworzanom przyciął nieraz przy samym nosie,
ale i Zygmuntowi Augustowi, gdy pozostał na jego dworze po śmierci starego
króla. Kiedyś przebrał miarę i obrażony Zygmunt August nie dał mu kolędy na
Nowy Rok. Gdy senatorowie przybyli do monarchy z powinszowaniami, Stańczyk
ostentacyjnie chodził smutny i głośno wzdychał. Zapytany wreszcie o powód
swego utrapienia odpowiedział szeptem, ale tak dobitnym, że król usłyszał:
"Dla mnie rok nie nowy, bo suknie mam stare". Król uśmiechnął się i kazał
dać Stańczykowi nowy kontusz, żupan, pas i buty.
O obdarowywaniu kolędą służby przez dziedziców wspomina w jednym ze swych
utworów komediopisarz, Franciszek Zabłocki (1752-1821):
Mamy tyle czeladzi, każdy chce kolędy,@ Trzeba wszystkim coś wetknąć,
taki zwyczaj wszędy.
Najdostojniejszym kolędnikiem w domu chłopskim był kapłan chodzący w
towarzystwie organisty. Rozdawał ciepłe o ozdobne słowa życzeń, pocieszał,
budził nadzieję na lepsze życie w niebie. Udzielał ludziom rad natury
matrymonialnej i populacyjnej (sic!), błogosławił mienie, a po otrzymaniu
kolędy w pieniądzach lub w naturze, albo i tak, i tak, siadał jeszcze do
stołu. Organista towarzyszył kapłanowi nieodstępnie. Za snobki zboża, kosze
jaj, faski masła umieszczane na wozie pod jego nadzorem, rewanżował się w
imieniu kapłana obrazeczkami dla dzieci.
Kolędnicy, z którymi najmniej się liczono były dzieci. Chodziły po wsi
jako ostatnie, i to bokami, przeganiane przez zespołych starszych, jako
uprzykrzone tałatajstwo, odbierające obrzędowi wszelką powagę.
Po Krakowie chodzili żacy. Pewni, że ich życzenia przyjęte będą mile i
odwzajemnione, przymawiali się o kolędę śpiewając:
Chleba pytlowego i masła do niego,@ Każ stoły nakrywać i talerze zmywać,@
Każ dać obiad hojny, boś pan Boga-bojny,@ Hej kolęda, kolęda.@ Kaczka do
rosołu, sztuka mięsa z wołu,@ Z gęsi przysmażanie, zjemy to mospanie,@ I
udzik zajęczy, i do niego więcej,@ Hej kolęda, kolęda!@ Dla większej
ochoty, daj czerwony złoty,@ Albo talar bity, będziesz znakomity,@ Daj i
żupan stary, byle jeszcze cały,@ Hej kolęda, kolęda!@ Mościa gospodyni,
domowa mistrzyni,@ Bacz, w jakim to czasie i daj dwie kiełbasie,@ Które
kiedy zjemy, to podziękujemy,@ Hej kolęda, kolęda!
Przodkowie nasi wielką wagę przywiązywali do noworocznych życzeń.
Panowało przekonanie, że życzenia te, jeśli płynął ze szczerego serca,
muszą się spełnić. Jeśli nie w tym roku, to w którymś z następnych, ale na
pewno.
Najstarszym osobom w rodzinie i znakomitym, którym chciano okazać
szczególne uszanowanie, dzieci prawiły "oracye", żacy "perory", ksiądz z
ambony składał życzenia wszystkim parafianom, sąsiedzi zjeżdżali się do
siebie na proszone obiady noworoczne wysilali się na koncepta uważając, że
w tym dniu koniecznie muszą być dowcipni.
Wszyscy życzyli sobie głównie zdrowia i długiego życia.
Ignacy Krasicki (1735-1801) biskup warmiński, pisarz, satyryk, autor
poematów heroikomicznych, życzył każdemu przyjacielowi:
Żyj lata Matuzalowe@ Albo przynajmniej połowę,@ A choćby ćwierć dla
igraszki,@ Dwieście lat i to nie fraszki.
No pewno, skoro ów Matuzal, dziadek Noego, żył... 969»lat.
Najbardziej cenione i uważane za najelegantsze były życzenia składane
osobiście. Odbiorca życzeń odwzajemniał się swoimi powinszowaniami, prosił
do stołu... Ale z czasem weszły w modę, najpierw w dużych miastach, bilety
wizytowe. Za Stanisława Augusta były już całkiem pospolite. Rozsyłano je po
zaprzyjaźnionych domach przez służącego. Nie podobało się to ludziom starej
daty, uważali to za jaskrawy objaw upadku obyczajów.
W numerze noworocznym "Wolnych żartów" z roku 1859 czytamy:
Nie masz już powinszowań i szczerych oracyi,@ Dawniej, ledwie kichnąłeś,
"setnej konsolacyi!"@ Tuzin głosów zawołał i życzył "na zdrowie!",@ Dziś
kichnij dziesięć razy, nikt ci nic nie powie.@ Dawniej, niechnoby który z
przyjaciół spróbował@ I w dzień solenizacji sam nie powinszował,@ A tylko
świstek przysłał z nazwiskiem, herbami:@ Bilet razem z posłańcem byłby wnet
za drzwiami.@ Dziś w wieku postępowym, w wieku ciężkich czasów,@ Filozofii,
baletów, krynolin i asów,@ Wyszły z mody życzenia, a nikt nie winszuje,@ Bo
też rzadko kto pono życzenia przyjmuje.@ Niejeden solenizant nie mając
ochoty@ Przyjmować gości swoich, przez rowy i płoty@ Zmyka...
Nie lepiej działo się na wsi. Bo proszę:
"Co do prowincji, to tam się tylko jedzie na Nowy Rok, gdzie się
wielkiego zebrania, wspaniałej uczty i tańców spodziewać można, jak na
Wołyniu bywało w domu Steckiego, chorążego wielkiego koronnego. Mruknieniem
słów kilku za przybyciem odbywa się powinszowanie. I jakby to ciążyło,
jeszcze z tego pokątnie szydzą".
Co za czasy! A miały nadejść jeszcze, panie dziejku, gorsze pod tym
względem.
-------------------------
Draby
Pani matko, są tu drabi,@ Na górę mnie jeden wabi.
Już sama ich nazwa i przytoczony urywek ludowej piosneczki pozwalają nam
wyobrazić sobie uczestników tej zabawy, chłopaków na schwał, "do tańca i do
różańca". Ale gwoli ścisłości trzeba dodać, że według naszego znakomitego
leksykonografa Samuela Bogumiła Lindego (1771-1847), drab znaczy to samo,
co biegus, łapikura, powsinoga, hultaj, włóczęga. A Jakub Kazimierz Haur
(1632-1709), autor między innymi dzieła Skład abo skarbiec znakomitych
sekretów... powiada: "Jeżeliby chłop jaki był biegunem, drabem bez osady i
bez własnego swego pana, już to człek podejrzany".
Draby, o których tu będzie mowa, nie są aż tak "podejrzany", ale... Skoro
potrafią wabić na górę!
Są właściwie "słomiakami", z tą różnicą, że nie chodzą po włóczebnem w
lany poniedziałek, lecz w Nowy Rok.
I tylko w Nowy Rok.
Sami zapewniają:
My tu nie przyjdziemy jutro, ani po niedzieli,@ Bobyście nam inacy wtedy
powiedzieli!
Występują albo po dwóch, udając słomiane kukły baby i dziada, albo po
trzech - jeden dziad i dwóch asystentów do noszenia koszyków na szczodraki,
czyli na bułeczki świąteczne w kształcie kogucików, gęsi, piesków itp.,
oraz na inne dary. Dziad okręcony jest powrósłami, ma długą rozwichrzoną
brodę, najeżone brwi i wąsiska (z konopi). Ale trzyma się jeszcze krzepko.
Gdy jego draby w słomianych czapkach, z drewnianymi szablami u boku, zaczną
drzeć usmolone sadzami gęby w śpiewnych powinszowaniach, dziada słychać
najdonośniej:
Na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Rok!@ Aby was nie bolała głowa ani
bok,@ Aby się wam rodziła i kopiła,@ Pszenica i jarzyca, żytko i wszytko,@
Abyście mieli w każdym kątku po dzieciątku,@ W stodole, w oborze, w komorze
i na górze.
Poczęstowani i obdarowani wyprawiają najrozmaitsze figle, tańcują, gonią
dziewczęta. Dziadowi przypominają się młode lata, czasami aż za bardzo.
Jeśli natomiast nie zostaną zaproszeni do izby, co zdarza się niezwykle
rzadko, kpią ze skąpych gospodarzy:
A w tej chałupce@ Same gołodupce,@ Same nic nie mają,@ Nikomu nie dają.
Dziś najłatwiej natknąć się na drabów w okolicy Biecza.
-------------------------
Szczodry wieczór,
szczodry dzień...
Jeszcze na początku naszego stulecia, zanim nie popadliśmy w popłoch
wiecznego pośpiechu, uroczystości Bożego Narodzenia trwały nie tylko w
obrzędach kościelnych, ale i w życiu domowym, w zwyczajach spędzania czasu,
aż do Trzech Króli. Wieczory w tym okresie, długie zimowe wieczory,
nazywały się "świętymi wieczorami" i obchodzone były w szczególny sposób.
"W domach, gdzie je zachowywano - pisze Zygmunt Gloger - surowo
przestrzegano, aby po zachodzie słońca nikt nie prządł, nie motał
przędziwa, nie szył i w ogóle nie pracował ostrymi narzędziami. Mówiono, że
kto w te wieczory przędzie i miota, będą mu się wilki motały do obory. Czas
w te wieczory przepędzano przy ognisku domowym na śpiewaniu kolęd oraz
pieśni nabożnych i światowych, opowiadaniu starych baśni, wzajemnych
odwiedzinach i rozrywkach domowych. Było to niejako dalszy ciąg starych
Godów, ale już tylko wieczorami święconych. Ze stanu pogody w tych dwunastu
dniach (...) czynią analogiczną wróżbę do dwunastu miesięcy tego roku".
Szczodry wieczór był ostatnim ze "świętych wieczorów", stanowił Wigilię
Trzech Króli, należało więc obowiązkowo spędzić go na śpiewaniu kolęd i na
zabawie towarzyskiej. Wszyscy członkowie rodziny i krewni (i służba, jeśli
ktoś miał) zbierali się przy stole na tradycyjne gorące pierogi z sera albo
na tak zwane sójki, czyli pieczone w piecu chlebowym pierogi z kapusty czy
buraków i kaszy jaglanej (na Mazowszu używano do tego "specyału" buraków
cukrowych).
Dzieci otrzymywały w szczodry wieczór drobne upominki oraz orzechy, żeby
były jędrne i zdrowe, jabłka, żeby nie cierpiały na ból gardła, i specjalne
placki, przeważnie w kształcie zwierząt albo lalek, zwane szczodrakami. Gdy
do tych szczodraków przymawiał się łakomczuch pod wąsem, wręczano mu cepy
przyniesione do domu i ukryte w kącie w przewidywaniu takiej sytuacji.
Szczodrym dniem nazywano kiedyś dzień Trzech Króli na pamiątkę hojności
trzech monarchów, mędrców Wschodu: Kacpra z Arabii, Melkona
(przemianowanego przez naszych przodków na Melchiora) z Persji i Baltazara
z Indii, którzy przynieśli własnoręcznie i złożyli Dzieciątku Jezus w
stajence betlejemskiej mirrę, kadzidło i złoto.
Szczodrego dnia po świątecznym obiedzie bawiono się często w "króla
migdałowego". Zebrane przy stole osoby częstowano ciastem rogatym, czyli
rogalami z pszennej mąki. W jednym rogalu znajdował się migdał. Ten, komu
przypadł, zostawał "królem migdałowym" lub "królową migdałową". Jak to
często bywa przy różnych wyborach, tak i tu ślepemu losowi dopomogły nieraz
sprytne dłonie manipulantów. Gospodyni lub ktoś z domowników tak zręcznie
podsuwał gościom półmisek z rogalami, że migdał trafiał się osobie z góry
przewidzianej na monarchę. W niektórych domach gospodynie umieszczały
migdał w każdym rogalu i wszyscy o tym wiedzieli z wyjątkiem tego, kogo
miano okrzyknąć królem. Gdy uradowany oznajmiał, co znalazł w cieście,
składali mu gratulacje nie ujawniając swoich znalezisk. Zwykle zaszczycano
wyborem na króla migdałowego osobę, która umiała poznać się na rzeczy i
wyborcom swoim rewanżowała się ucztą.
W Warszawie bawiono się w króla migdałowego trochę inaczej. Tam, gdzie
było liczne towarzystwo, podawano jeden półmisek ciasta, nie koniecznie
rogalików, dla pań, a drugi dla panów. Na każdym półmisku tylko jeden
kawałek ciasta ukrywał w sobie migdał. Los kojarzył parę królewską, a
zebrani wznosili toast na jej zdrowie i szczęśliwe królowanie aż do
następnego szczodrego dnia w przyszłym roku.
Panny gorąco spragniona małżeństwa nawet migdał w placku wykorzystywały
do wróżb. Powstało porzekadło: "Która dostała migdała, dostanie i Michała".
Reduty
Reduty to bale maskowe, maskarady.
Już na dworze Zygmunta Starego, od czasu gdy ten monarcha ożenił się z
Boną (w kwietniu 1518»roku) odbywały się wzorem włoskim maskarady.
"Wybierano zwykle jakiś przedmiot mitologiczny i stosownie do tego
przebrawszy się, urządzano pochód publiczny wśród zachwyconego podobnym
widokiem ludu, licznych dworzan i gości" - czytamy w Encyklopedii
staropolskiej Glogera. Zygmunt August też nie żałował pieniędzy na maski i
kostiumy z kunsztownych materyj, złotą lamą podszyte, złotem weneckim
haftowane...
Maskarady urządzano nie tylko na dworach królewskich, ale także, i to z
wielkim przepychem, podczas obchodów weselnych na dworach magnackich. Na
przykład na weselu Jana Zamoyskiego (1542-1605), męża stanu kanclerza i
hetmana wielkiego koronnego z Gryzeldą Batorówną, synowicą króla Stefana,
odbył się przedziwny pochód kostiumowy na rynku krakowskim. Pochód ten
rozpoczął Mikołaj Wolski, miecznik koronny, jadąc na wozie pozłocistym,
przebrany za... Murzyna! Z przodu wozu stała panna kształtu pięknego,
herbem Zamoyskich domu podparta, z tyłu orzeł biały w koronie z napisem
greckim "Stephanus". Dalej w pochodzie szli panowie udający Murzynów w
pancerzach i wieńcach, za nimi słoń z wieżą na grzbiecie, z której
puszczano ognie sztuczne. Za słoniem trzej Murzyni jadący na wielbłądach
nieśli złote welum, czyli żagiel. Ośmiu trębaczy dęło w trąby. Za nimi sam
Mikołaj Zebrzydowski, wojewoda krakowski, ten sam, który podniósł rokosz
przeciwko Zygmuntowi Iii w latach 1606-1609, przebrany teraz za Saturna z
siwą brodą, kosą w jednej ręce i banią złotą w drugiej, jechał na wozie
ciągnionym przez "dzień" i "noc". Dwanaścioro dzieci w bieli wyobrażało
godziny dnia, dwanaścioro w czarnych szatach atłasowych, usianych złotymi
gwiazdami - godziny nocne. Powoził "czas" ozdobiony zegarem. W następnym
powozie siedzieli Jowisz i Minerwa trzymając gniazdo, w którym stał orzeł
biały. Powóz ten ciągniony przez trzy orły, otoczony był obłokami z
bawełny. Nie obeszło się bez wypadku: kiedy Jowisz rzucał pioruny, buchnął
płomieniami bawełniany obłok. Jowisz i Minerwa zbywszy nagle boskiej powagi
musieli salwować się ucieczką. Pożar szybko ugaszono, a na następnym wozie
ukazał się Jowisz w innym wcieleniu, ciągniony przez czterech sprośnych
satyrów. Czego tam nie było i kogo tam nie było! Wystarczy powiedzieć, że
sam Stanisław Żółkiewski, znakomity wódz i polityk, serdeczny przyjaciel
pana młodego, przebrany za... Dianę, rzymską boginię lasów, zwierząt i
płodności, paradował w zieleni otoczony czternastoma nimfami, które wiodły
charty, ogary i dwa jelenie.
Na weselu Zygmunta Iii Wazy (w dniu 7»czerwca 1592»roku) odbyły się
"gonitwy w maszkarach na placu krakowskim do ręki żelaznej, u słupa
przykowanej". Król, dostojny pan młody, tak był tą imprezą zainteresowany,
że wśród wszystkich weselnych ceremonii znalazł czas, by stawić się na
onych gonitwach osobiście. Później urządzanie gonitw w maszkarach podczas
weselisk weszło w modę u wszystkich wielkich panów polskich.
A na dworze Władysława Iv przyjęła się inna zabawa maskaradowa: polegała
na przebieraniu się według wyciągniętych losów. Albrecht Stanisław
Radziwiłł, najpierw opiekun młodziutkiego królewicza Władysława w podróżach
po obcych krajach, a potem wielce szanowany mąż stanu wierny monarsze,
pisze w swoich pamiętnikach o zabawie, która odbyła się na zamku w
1641»roku. Król wyciągnął rolę Maura, królowa Turczynki, kanclerz
Ossoliński odźwiernego, a jego żona Wenecjanki. Kasztelanowi krakowskiemu
Koniecpolskiemu przypadła rola gospodarza, musiał więc wydać ucztę, a
wojewodzie ruskiemu Wiśniowieckiemu kupca, co nałożyło na niego obowiązek
wyłożenia kosztownych materiałów, niby to do sprzedania, rozdzielonych
później między biesiadników.
Maskarady w formie balów kostiumowych pojawiły się dopiero za panowania
Augusta Ii Sasa. Bale te nazwano redutami. Najwcześniejsze reduty odbywały
się w Warszawie przy ulicy Piekarskiej pod numerem 105. Choć sam król,
znany - delikatnie mówiąc - swawolnik, uczestniczył w nich nieraz do
białego rana, były to zaledwie pierwsze, nieśmiałe jaskółki, które jeszcze
nie stanowiły wiosny. Pełna wiosna tych zabaw wyzwoliła się dopiero za
następnego Sasa. Salonami najwspanialszych redut z tańcem, graniem w karty,
bajecznymi wprost plotkami na kanapach i uprawianiem wróżb były pałace
Przeździeckich, Radziwiłłów i Jabłonowskich.
Reduty odbywałe się od października aż po adwent, a potem znowu przez
cały karnawał, po trzy, cztery i pięć razy w tygodniu. Ledwie zdążono
trochę odpocząć, i na nowo!
"Ku końcu panowania Augusta - informuje nas ks. Kitowicz mając na myśli
Augusta Iii - reduty, samym tylko panom znajome, poczęły zwabiać do siebie
i pospólstwo".
Pierwszym organizatorem redut publicznych był niejaki Salvador, Włoch,
który sobie w Warszawie na Nowym Mieście kamienicę wymurował, by tu z
Polakami żyć i umierać. Hulaka pono i podwikarz nieprzytomny. Mówią, że na
tych jego redutach niejedna zamaskowana zbytnica obnażyła nogi powyżej
kostek, a czasem nawet łydki pokazała i tak, siejąc zgorszenie, tańcowała.
Niebawem pan Salvador znalazł emulantów, jak wtedy mówiono, czyli
współzawodników. Powstały mniejsze i większe salony redutowe. W wielkich
bawiło się nieraz do tysiąca osób - tańcząc, grając w karty, płatając sobie
figle.
Owemu "pospólstwu", które, gnane zdrowym instynktem równości społecznej,
"pchało się do wspólnej zabawy z panami", nieocenioną przysługę oddawały
maski, używane przez wszystkich redutowców.
Co uchodziło na redutach za godziwe, a co za bezecne, opowie nam ks.
Kitowicz:
"Nie godziło się wchodzić na reduty z bronią, także bez maski, czyli
larwy na twarz. Tę jednak maskę osoby pierwszej rangi i szlachta, gdy
chcieli, mogli zdjąć z twarzy, mogli jej nawet wcale nie kłaść na twarz,
lecz dla zachowania postanowienia mogli ją przywiązać do ręki blisko
ramienia albo zatknąć za kapelusz lub czapkę; ponieważ maska na to tylko
była postanowiona, żeby równość między kompanią, za równe pieniądze
cieszącą się, bez ujmy honoru czyjejkolwiek mogła być zachowana. Człowiek
podłej kondycji, jeżeli się demaskował, tym samym wyłączał siebie samego od
społeczeństwa z zacniejszymi; ale póki był pod maską, nikt go nie mógł
pogardzać i krzywdę mu czynić, choćby wiedział, że to człek podły (...).
Szewc, krawiec i inny jakikolwiek rzemieślniczek, okryty maską hulał sobie
zarówno z panami. Skoroby ją zaś zdjął i chciał się z kim godniejszym
spoufalić, natychmiast zostałby zafrontowany".
Łatwo się domyślić, że tym afrontem byłoby wskazanie drzwi albo i co
gorszego.
"Oprócz zaś gminu obojej płci, który się dlatego przez całe reduty nie
demaskował, chodziły okryte maską i inne, dystyngowane osoby, gdy poznanymi
być nie chciały, szpiegując mąż żonę albo amant amantkę i na wspak, z kim i
czym się bawi. Którzy zaś nie mieli przyczyny tajenia się i szpiegowania,
pospolicie po jednym i drugim przeńściu się po pokojach zdejmowali maski z
twarzy dla wolniejszego oddechu (...) Każdym redutom asystowała warta od
gwardyi koronnej przy drzwiach wschodnich: czterech żołnierzy za drzwiami a
dwóch przy tychże drzwiach, z jednym oficyjerem w środku sali dla dozoru
spokojności i przystojności. Kto hałas robił, natychmiast przez oficyjera i
żołnierzy był wyrugowany za drzwi; tam się musiał odmaskować, jeżeli był w
masce; oficyjer sądził po osobie i podług swego rozsądku z nią postępował.
Jeżeli osoba (...) uznana była za podłą, kazał wziąść dla wypoczynku (...)
do kozy albo też w miejscu kijem wytrzepać plecy. Jeżeli hałaśnik był godny
człowiek, oficyjer nie wchodząc w roztrząsanie uczynku tym go tylko ukarał,
że go więcej na reduty nie wpuścił. (...) Nie tylko żołnierze, ale wszyscy
redutowcy przykładali się do wyrzucenia z kompanii i okrycia guzami
takiego, który się popełnić płochoć jaką, wstydowi przeciwną, odważył". A
bufet?
"Na redutach po zapłaconym bilecie (...) dwie rzeczy służyły wszystkim w
powszechności darmo: światło i kapela. Resztę trzeba było sowicie opłacić
(...). Szklanki wody czystej nie dano tam darmo; trzeba było za nią, pijąc
w kredensie tam, gdzie stała, dać 12»groszy, a jeżeli miała być
przyniesiona z innego pokoju, to tak drogo jak zaprawna. Szklanka limoniady
półkwartowa - tynfa, szklanka orszady (napoju chłodzącego, gotowanego na
wodzie z cukrem z dodatkiem tartych migdałów - MZ) mniejsza - tynfa. (...)
Piwo krajowe na redutach nie było w modzie; oznaczało wieśniaka, kto go
żądał. (...) Pieczeń cielęca (...) w zrazach na półmisku - od osoby po
tynfie, do czego dano, do czego dano po bułce chleba francuskiego. Wołowych
pieczeniów i innych grubych nie dawano. (...) Kto zaś chciał posiłku z
samych zimnych rzeczy, dostał wszystkiego. (...) szynków, ozorów,
salsesonów itp."
Bufet był jak widać, obficie zaopatrzony. Szczególnie dla tych, którzy
mieli dużo pieniędzy.
A co z urządzeniami sanitarnymi?
"Jedzącym, pijącym i tańcującym ażeby nie schodziło na niczym do wygody,
blisko sali redutowej był jeden pokój pełen na pawimencie (podłodze - MZ)
stolców a na półkach urynałów, gdzie goście składali ciężary natury".
Moda organizowania redut szybko przeniosła się z Warszawy do innych
miast. Pod koniec panowania Augusta Iii urządzano reduty w Poznaniu, we
Lwowie, w Wilnie. Z tym, że w Poznaniu reduty miały charakter zabaw
elitarnych, bo "szlachta nie chcieli się bratać z mieszczanami".
Do zbratania się na redutach ludzi różnych stanów nigdy właściwie nie
doszło. Nie tylko zresztą dlatego, że oprócz maski trzeba było mieć dobrze
nabity trzos, ale... Wiadomo!
W sto dwadzieścia lat później Warszawa, ta wytworna, bawiła się na
redutach w wielkich salonach tanecznych Ratusza, Resursy Obywatelskiej,
Resursy Kupieckiej...
W tym też czasie weszło w zwyczaj urządzanie balów na cele dobroczynne.
Zajmowały się tym panie z arystokracji i zamożnego mieszczaństwa, pragnące
zabłysnąć nie tylko klejnotami, ale i przezacnym złotym sercem.
Uczestnictwo w takim balu oprócz przyjemności zabawy dawało jeszcze
poczucie spełnienia szlachetnego obowiązku wobec społeczeństwa, poniesienia
ofiary na rzecz ubogich.
Jan Lemański (1866-1933), satyryk, autor wierszy i prozy ironicznej,
kpi:
Par tanecznych cudny szereg:@ Polka, mazur, walc, oberek.
Kręci się w czarownym kole -@ To na ludu głód, niedolę.
Perfum zaduch, dech kobiecy,@ Na rzecz więzień i fortecy.
Na tych biednych duszę całą@ Dobroczynne tańczy ciało.
Ocz - gwiazdy, lica - róże,@ W polkach ogień, szał w mazurze.
Stop! Kolacja. Szereg wódek@ Pijesz na ten biedny ludek.
Łzy znad społeczeństwem chorem@ Lejąc, bułkę jesz z kawiorem.
Zupa. Polski barszcz podali,@ Jesz go: jesz na rzecz szpitali.
Pasztet jesz na rzecz podrzutków,@ Mózg - dla szkół; drób - dla ogródków.
(...)
Dobrze czyniąc biednej dziatwie,@ Pierś ogryzasz kuropatwie.
(...)
Potem lody, jesz te lody,@ By uśmierzyć biednych głody.
(...)
Serów bukiet jesz na finisz,@ Ćwiczysz smak i dobrze czynisz.
Smakowite pić likwory@ Dobrze jest na ludek chory.
A rzemieślnicy i robotnicy hulali na tak zwanych "balach
przyjacielskich", urządzanych przeważnie na peryferiach miasta. Owe bale
przyjacielskie były to zabawy dochodowe, które organizowali knajpiarze i
właściciele bawarii, czyli piwiarni, gdzie podawano piwo bawarskie,
żartobliwie zwane gambrynusem.
"Kurier Warszawski" (nr 22) z 1874»roku takie oto zamieścił ogłoszenie:
"Bal przyjacielski". W dniu 31 (stycznia) tj. w sobotę, w ogrodzie Pod
Nadzieją na Pradze, orkiestra doborowa grać będzie. Wejście kop. 30 i 5 na
ubogich. Początek o godzinie ósmej. Reyman".
Na samym progu dwudziestego stulecia, w roku 1901, "Kurier Warszawski"
(nr 35) relacjonował: "W sali i na scenie Teatru Wielkiego, w salach
redutowych, na foyer, i na korytarzach było tłoczno tak, że chwilami ruch
stawał się niemożliwym. Kasa sprzedała 3208»biletów wejścia".
Bale maskowe, kostiumowe, przetrwały do dziś. Stały się rzeczywiście
publiczne. A że nikt nie nazywa ich redutami... Może zresztą na fali mody
retro wróci też i wyraz "reduta". W słowniku języka polskiego jeszcze nie
postanowiono przy nim krzyżyka, żyje.
-------------------------
Zapusty, mięsopusty...
Zapusty to staropolska nazwa karnawału, trwającego jak wiemy, od Bożego
Narodzenia do Wielkiego Postu. W dawnej Polsce był to okres polowań na
grubego zwierza (i na mizeraka z zającem włącznie też), okres wesel, balów,
hucznych zabaw, maskarad, kuligów, obżarstwa, pijaństwa i innych grzechów
ludzkich, określanych ogólnym mianem swawoli.
Owe zapustne rozrywki były tak wielkie, że co wstrzemięźliwsi kaznodzieje
nazywali je nie zapustami, lecz - apage satanas! - "rozpustami". A jeden z
ambasadorów sułtana tureckiego Solimana Ii Wspaniałego (1520-1566),
powróciwszy do Stambułu, opowiedział swemu władcy, że "w pewnej porze roku
chrześcijanie dostają warjacji i dopiero jakiś proch sypany im w kościele
na głowy leczy takową".
Najbardziej hulaszczo obchodzono ostatnie trzy dni karnawału, mięsopusty.
"Mięsopust" to "mięsa opust", opuszczenie mięsa na czas nadciągającego
postu. Dni te nazywają się do dziś ostatkami, a kiedyś mówiono na nie także
"kuse dni" albo "dni szalone".
Ksiądz Jakub Wujek (1541-1597), teolog, filozof, znany głównie z tego,
że przełożył Biblię na język polski piękną, renesansową polszczyzną,
wybrzydzał nad hulakami: "Post, odrzucają, ale mięsopusty od czarta
wymyślone bardzo pilnie zachowują". A Grzegoż z Żarnowca (ok. 1528-1601),
pisarz i kaznodzieja kalwiński, choć spierał się z ks. Wujkiem, jezuitą, w
wielu sprawach, tu zgadzał się z nim całkowicie, twierdząc, iż "większy
zysk czynimy diabłu trzy dni rozpustnie mięsopustując, aniżeli Bogu
czterdzieści dni nieochotnie poszcząc". Mikołajowi Rejowi szczególnie grały
na nerwach zabawy maskaradowe. "W niedzielę mięsopustną - drwił złośliwie -
kto zasie nie oszaleje, (...) twarzy nie odmieni, maszkar, ubiorów, ku
diabłu podobnych sobie nie wymyśli, już jakoby nie uczynił krześcijańskiej
powinności dosyć".
Skąd się wziął karnawał?
W starożytnej Grecji wczesną wiosną, w dniach jedenastym, dwunastym i
trzynastym miesiąca Anthesterion ("kwietnia", od Anthos - kwiat) obchodzono
uroczystość zwaną Anthesteria, trzydniowe święto rozwijających się drzew,
kwiecia, przebudzonej do nowego życia natury. Owo ukazanie się bujnej
wiosny pojmowali Grecy jako epifanię, czyli pojawienie się na ziemi
Dionizosa, boga ekstazy wyzwalającej w przyrodzie i w ludziach wszelkie
namiętności, boga wina i radości życia nie zapominającego jednak o
zmarłych.
Liczne podania mówią, że właśnie w tych dniach młody, w równym stopniu
wesoły, co rozpustny, Dionizos powracał zza gór i mórz do swojej pięknej
ziemi ojczystej, Grecji, i tu oddawał się wielce swawolnym zabawom i
nieumiarkowanemu pijaństwu. Na okręcie oplecionym winoroślą i zaopatrzonym
w koła, objeżdżał grody i szalał. Oczywiście nie sam! Malowane greckie wazy
pokazują go w towarzystwie sprośnych satyrów, koźlonogich demonów
obfitości, zalecających się lubieżnie do przedstawicielek płci pięknej -
nimf, menad i tiad, czyli bachantek, zamroczonych winem, ale za to
jaśniejących promienną radością. Gdziekolwiek się pokazali, ziemia
wybuchała niepowstrzymaną obfitością, karmiącym matkom piersi wzdymały się
mlekiem. W Teos, jońskim grodzie, gdzie przyszedł na świat Anakreon (ok.
550-495»p.n.e.) poeta liryk, śpiewak miłości i wina, w Elidzie nad Morzem
Jońskim, w miejscu igrzysk olimpijskich, a także na Andros górzystej wyspie
na Morzu Egejskim wino tryskało strumieniami wprost z ziemi w łakome usta
czcicieli Dionizosa.
Ożywienie w przyrodzie budziło także umarłych, zawsze chętnych do
przestawania z ludźmi na powierzchni ziemi, a szczególnie podczas wielkich
świąt. Rozradowana, otwarta dla wydania roślinności ziemia pozwalała duszom
swobodnie wyjść na światło dzienne i cieszyć się wiosną.
Pierwszy dzień uroczystości Anthesteria nazywał się Pithoigia - "otwarcie
beczki". Rozumiano to jako otwarcie się świata podziemnego. Malowidła na
starych wazach przedstawiają kadź - pithos - wkopaną w ziemię, z której to
kadzi wyfruwają skrzydlate małe postaci ludzkie, dusze. Dopiero w
późniejszych czasach weszło w zwyczaj otwieranie w tym dniu beczek z
przeszłorocznym winem. To przeszłoroczne wino i nowa wiosna, nowe
kwitnienie, symbolizowały związek, ciągłą łączność zmarłych z żywymi.
Ale... Aby ta łączność nie była zbyt wyraźnie odczuwalna, aby goście zza
grobu budzący lęk nie zbliżali się zanadto do swych jeszcze żywych
bliźnich, zamykano świątynie, drzwi domów smarowano odrażającą smołą, a pod
językiem noszono listki ciernia, tarniny, krzewu odstraszającego duchy.
W drugim dniu, który nazywał się Choes - "krater wina" a także "obiaty
zmarłym" - składano zmarłym ofiary z wina, a potem raczono się tym trunkiem
powszechnie, dopuszczając do uczt nawet niewolników. Każdy biorący udział
miał na głowie wieniec ze świeżych kwiatów. Łysi starali się upodobnić do
znanego z malowideł wychowawcy Dionizosa, brzuchatego starca Sylena, który
w wieńcu na gołej czaszce zabawiał się po pijanemu we wróżbitę. Odbywano
procesje ze swawolnymi śpiewami, raczej wrzaskliwymi deklamacjami, z
wyuzdanymi pląsami, i organizowano zawody pijackie. Zwycięzca w tych
zawodach otrzymywał nagrodę samego archonta, najwyższego urzędnika w
Atenach.
W trzecim dniu zwanym Chytroi - "garnki", od chytros - naczynie gliniane,
składano ofiary już tylko Hadesowi, bogowi świata podziemnego i zmarłym. Te
ofiary to gotowane ziarno i wino w glinianych dzbankach. Na koniec
wypędzano biedne duchy kategorycznym "precz, precz! już po Anthesteriach!"
W Rzymie w tym samym miejscu, zwanym tu Februarius (luty), obchodzono
także wiosenne Zaduszki, Feralia. Tutaj też składano duchom ofiary - z
soli, owoców, mąki zwilżonej winem, z wieńców i luźno rzucanych fiołków,
szczególnego przysmaku zmarłych. Ale tutaj również,podobnie jak w Grecji,
utrzymywano dystans bezpieczeństwa. Zamykano świątynie, nie używano
kadzideł, aby wonny dym nie zwabił wielu duchów w jedno miejsce, nie
oddalano się zbytnio z domu w obawie przed spotkaniem z duchami na
nieznanych drogach. Powstały liczne gusła i zabobonne zakazy. Nie wolno
było na przykład zawierać małżeństw i podejmować innych ważnych życiowych
decyzji, jeśli nie chciano popaść w długotrwały, nawet dożywotni zatarg z
duchami. A kto by chciał! Tym bardziej że za lekceważenie zakazów duchy
mściły się z wyrafinowaną złośliwością, a zaczynały natychmiast. Nie bez
przyczyny dni Feraliów, dni feralne, utrwaliły się w świadomości wielu
pokoleń, aż do dziś, jako dni pechowe.
Podobieństwo Anthesteriów i Feraliów, ten sam czas obchodzenia owych
świąt, a także wpływy kulturalne Grecji sprawiły, że rzymskie Zaduszki
zaczęły się coraz bardziej hellenizować, aż wreszcie i okręt boga
Dionizosa, zwanego w Rzymie Bachusem, dobił do słonecznych brzegów Italii.
A jak dobił, to i pozostał. Jako "carrus navalis" - wóz okrętowy. Pozostał
na długo. Bo jeszcze w połowie Xviii wieku naszej ery, jak informuje
jezuita Guilio Cesare Cordano, rzymskie damy woziły się w karnawale na
rydwanach przypominających okręt na kołach.
Toczący się wesoło "carrus navalis" przejechał całą Europę. W Hiszpanii,
Portugalii, Francji nazwano go "karnaval", u nas "karnawał". W rozpędzie
przetoczył się nawet za Ural! W Archangielsku i zachodniej Syberii widziano
jeszcze w początkach Xix wieku ogromny okręt, umieszczony dla odmiany na
saniach, zaprzężony w siedemdziesiąt par koni!
W Polsce nie tylko szlachta szalała podczas karnawału. W miastach bawiono
się nawet pod gołym niebem, a cóż dopiero po gospodach, po domach!
Urządzano barwne pochody maskaradowe. Mężczyźni przebierali się za Cyganów,
Żydów, olejkarzy... Kobiety przeważnie za Cyganki lub wielkie damy. A te,
które czuły się autentycznymi damami, przywdziewamy tylko maseczki na
twarz. Już w Xvi wieku maszkarnicy krakowscy wyrabiali trzy rodzaje masek
zapustnych dla płci pięknej. Maska panieńska z przykrywkami kosztowała
złoty, białogłowska 16»groszy, babska groszy 20. Ciekawe, czy - aby się
bardziej zamaskować lub z innych względów - panie nie wkładały przypadkiem
masek niestosownych do wieku.
Wieś hulała po karczmach. Drogami włóczyły się tabuny wesołych
przebierańców. Odwiedzali domy, śpiewali i "komedyami" bawili gospodarzy, a
z uzbieranych darów urządzali sobie ucztę z tańcami i gorzałką, swego
rodzaju "dionizja".
-------------------------
Kulig
Już cug siwków zaprzegnięty,@ Kopną drogą pędzą sanie,@ A śnieg płonie
jak diamenty,@ Jak ócz cudnych migotanie.
Artur Oppman
Kiedy kuligi (albo kuliki) weszły w zwyczaj - nie wiadomo dokładnie.
Nawet tak dociekliwy badacz i znawca wszystkiego, co staropolskie, jak
Zygmunt Gloger, podaje, że "była to zabawa zapewne tak dawna jak dawno
zasiały się gęściej dwory i dworki szlacheckie na równinach Wielko- i
Małopolski". Czyżby już w Xii wieku, kiedy w Polsce rozwinęła się wspaniale
sztuka ciesielska i wywarła wielki wpływ na budownictwo wiejskie zamożnych
ziemian? A może w Xiv wieku, kiedy nie tylko sam Kazimierz Wielki (król od
1333 do 1370) wzniósł wiele dworów, ale i Jarosław, arcybiskup
gnieźnieński wybudował imponujące dwory w Gnieźnie, Łęczycy, Kaliszu,
Wieluniu, i co możniejsi panowie budowali sobie godne siedziby? W każdym
razie nie można ufać piosence, że
Kulig to zabawa jeszcze od Popiela,@ ma cel, by każdemu zalała
gardziela.@ bo któżby tam wierzył w zapewnienia opojów!
Nazwa "kulig", "kulik", znana jest wprawdzie już kilkaset lat, ale też
nie bardzo wiadomo, skąd się wywodzi. Być może od laski z kulą u wierzchu,
którą to laskę obsyłano dawniej od domu do domu dla zwołania wieców,
zebrań, a także dla wezwania do tej zapustnej zabawy. Może też, jak
przypuszczają inni badacze obyczajów, od wyrazu "kul", określającego snop
słomy albo nawet pięć snopów razem związanych, lub dziesięć czy piętnaście
snopków lnu, zebranych w kupę. Zarówno pierwsza jak druga wersja wydaje się
prawdopodobna. Ale istnieje jeszcze trzecia, najmniej przemawiająca Polakom
do wyobraźni - jakoby nazwa kuligu pochodziła od obcego, czeskiego wyrazu
"koleg", czyli krążek.
Kulig był zabawą wyłącznie stanu wyższego, szlachty.
Polegał na odwiedzaniu się sąsiadów w całej okolicy tym sposobem, że
pierwszy z rzędu odwiedzał drugiego, z drugim jechał do trzeciego, potem
już we trzech do czwartego, w czterech do piątego i tak dalej, i dalej. A
za każdym wstąpieniem zabierali z sobą wieloosobową gromadę, przeważnie
młodzieży, kulig - jak podaje Oskar Kolberg - rósł niby "alpejska lawina, a
gdzie spadał, to tylko dlatego, aby wspólnie się ucieszyć, serca
obywatelskie do siebie zbliżyć, stary obyczaj zachować. (...) Ci, których z
kolej późno przychodziła, zawiadomiwszy zawczasu, iż są gotowi z
przyjęciem, łączyli się od razu z towarzystwem, które uwijało się w okolicy
(...) W ten sposób cały powiat wsiadłwszy na sanie czynił pospolite
ruszenie zabawy".
Kulig musiał być oczywiście wcześniej obmyślony, trzeba było ustalić
kolejność odwiedzin, przygotować dom na przyjęcie z noclegiem tak wielkiej
liczby osób, zaopatrzyć odpowiednio spiżarnię i piwnicę, zamówić orkiestrę.
Zajmowały się tym ponoć głównie "dziewczęta, czasem i matki pohulać jeszcze
lubiące". Myślę, że panie zmuszone prowadzić dom nie bardzo dowierzają tej
informacji pana Kolberga, który, acz wielce znający zwyczaje i obyczaje,
był przecież mężczyzną, a mężczyźni, wiadomo, o harcówce przy urządzaniu
przyjęć mają bardzo uproszczone pojęcia. Na pewno przed takim kuligowym
najazdem napracowały się do siódmego potu również wszystkie ciotki, babki i
różne totumfackie, nie mówiąc już o służbie zaoranej po uszy.
"Nietrudny był wybór domów, do których zjechać miano - podaje Oskar
Kolberg - bo cały powiat, całe nieraz województwo żyło z sobą jako jedna
rodzina szlachecka, wiedząc jedni o drugich, biorąc udział w szczęściu i
niedoli każdego. Otwartością i miłością sąsiedzką stało dawne nasze życie,
uprzejmością i gościnnością wszelka zabawa".
To, że jedni sąsiedzi wiedzieli o drugich wszystko (czasem nawet więcej
niż było w istocie), okazało się bardzo przydatne w urządzaniu kuligów. Bo
jeśli "przeniknęli, że gdzieś czegoś brakować może, to nasełali po
sąsiedzkiej znajomości, ten trunków, ów zwierzyny, często też razem z
kuligiem zajeżdżały sanie z zapasami, które nieznacznie przechodziły do
kuchni, tak gospodyni, co była w kłopocie, jak tylu gości uraczyć, później
czuła, że jej serce rosło, kiedy się wszystko dostatkiem znalazło". Tu
trzeba dodać, że każdy przyjmujący gości robił wszystko, aby wypaść jak
najokazalej, dary zaś przyjmował jako upominek bardzo miły, lecz
niekonieczny. Mniej zamożni z braci szlacheckiej zaczynali gromadzić zapasy
już jesienią, nim jeszcze śniegi okryły ziemię.
A gdy nadszedł czas...
"Młodzież w kształtnych zaprzęgach zjeżdżała się do swego przywódcy, tam
zwoływano muzykę, i gdy już wszystko było gotowe, obesłano po domach laskę
z kulą u wierzchu, która zwoływała kulig, i wyprawiano arlekina, a ten z
trzepaczką w ręku wpadał do domu, gdzie się naprzód zjechać miano i śpiewał
skacząc: Ej! Kulig! kulig! kulig! poczem znikał."
I teraz dopiero w domu zaczynało się prawdziwe urwanie głowy: gorączkowa
krzątanina przy nakrywaniu stołu, zapalanie świateł od wielkiego dzwonu,
ostatnie instruowanie dzieci, jak się mają zachować, aby uważano je za
lepiej wychowane niż są. W kuchni piekło.
"Przyjeżdżano ze zmrokiem w towarzystwie hucznej muzyki, głuszonej
przecież śmiechem, przy świetle kagańców i pochodni (...). Zdala słychać
było orszak po tętencie koni, po (...) jednorazowym w takt trzaskaniu
biczów. Wjeżdżano galopem na podwórze, podwoiło się trzaskanie, głośniej
zahuczała muzyka, wybuchły naraz śmiechy i wiwaty a z jaśniejącego
rzęsiście dworu wychodził gospodarz i gospodyni witając uprzejmie kuligowe
towarzystwo, ten (gospodarz) klucz do piwnicy, ta klucze od spiżarni
przewodnikowi kuligu oddając. We dworze znajdowano już dziewczęta, które z
kuligiem nie zjechały; więc mężczyźni wyhyliwszy pierwsze zdrowie na cześć
gospodarza, puścili się raźno w taniec (...) Ileż to miłych scen, ile
spotkań radosnych, ile okazyj przy wesołości i zabawie do zawiązania
stosunków, do skojarzenia się par, do załatwiania interesów(...). Często,
kiedy młódź weseliła się, starsi odtańczywszy polskiego, odchodzili do
komnaty osobnej, wywiadując się, porozumiewając, naradzając (...)."
Wreszcie wieczerza. Gospodarze proszą do stołu, sumitując się z udaną
skromnością: "czym chata bogata, tym rada", goście wyrażają ochy i achy
zdumionego zachwytu, węszą podniecającą woń mięsiw i sosów...
Ale oddajmy znów głos imć panu Kolbergowi:
"Kilkugodzinna na mrozie przejażdżka obok tańca i wesołości zaostrzyły
apetyt; znikały ze stołu z szybkością niepodobną do wiary ogromne misy
zwierzyny, kiełbas, zrazów, szynek, kapusty i delikatniejszych potraw,
ciast i konfektów (cukierków, łakoci - Mz) dla kobiet. Krążyły częste
kolejki, coraz to nowe proponowano zdrowia, które przyjmowane z aplauzem i
duszkiem wychylano, lecz nim się czupryny kurzyć zaczęły, odgłos muzyki
zwabiał do tańca rozweselone towarzystwo. Od tych zabaw nie usuwał się
nikt; dzielił je kapłan, bo on z sąsiadami zawsze dzielił życie
obywatelskie, nie omijał ich dygnitarz i choćby najpoważniejszy karmazyn".
Gdy przy stole podchmieleni ojcowie rodzin, różni wujaszkowie, "bracia
ślubni" i "bracia łaty" opowiadali sobie anegdotki, dykteryjki i odmawiali
litanię tych samych od lat dowcipów z siwą brodą, mamusie, ciocie i
wszelkie rezydentki siadały "rzędem w sali tanecznej, czyniły przegląd
młodych, porównując ich do sotatniego niewidzenia i śledząc jak się wśród
zabawy serca ku sobie skłaniają". A ile plotek przy tym upitrasiły, ho-ho!
Szczęśliwi godzin nie liczą, więc bawiono się nie patrząc na zegary.
"Przez zamknięte szczeliny (okiennic) nie wdzierało się światło dzienne i
zmęczenie dopiero ostrzegało tańczących, iż przehulano noc aż do białego
dnia. Rozchodzono się na krótki spoczynek."
A gospodyni?
Ona tymczasem, sama utrudzona więcej niż inni, goniąc służbę
przygotowywała "śniadanie z obiadem za jednym zasiadem".
Goście wypoczęci i znów pełni werwy pustoszyli półmiski, wysuszali
gąsiory i recytowali lub wyśpiewywali jakieś okolicznościowe sentencje na
pożegnanie domu. W drugiej połowie Xix wieku szlagierem kuligowym był Mazur
Wincentego Pola (1807-1872), zaczynający się od słów:
Wpadliśmy tu z hukiem z krzykiem,@ Z weseliskiem i kuligiem,@ Lecz na
radość smutek godzi@ Wstępna środa już nadchodzi.
Powiedzieć tam wstępnej środzie,@ Niech zaczeka na zagrodzie! (bis)
W okna bije dzwonek biały,@ Oczki pannom pomalały...
Dziękowano za przyjęcie, pito strzemiennego i wraz z gospodarzami, którzy
przekształcili się teraz w kulikantów, jechano do następnego dworu.
Prawdę mówiąc, nie wszędzie przyjmowano kulig radosnym sercem i otwartymi
drzwiami di spiżarni. Wśród panów szlachty też zdarzały się odlutki i
sknery. Oto dwie anegdoty, obie utkane na tej samej kanwie, ale nieco
różne.
Pierwsza. Pewien kutwa słysząc z daleka muzykę i pohukiwania zbliżającego
się kuligu przykazał służbie, aby powiedziała gościom, że go nie ma w domu,
i skoczył do pustej kadzi, stojącej w podwórzu. Goście zajechali przed
ganek, nie widząc gospodarza pytają, co z panem. Któryś ze służby spojrzał
wymownie na beczkę i rzekł:
- Nie ma jegomości, wyjechał.
- Poczekamy aż wróci - odparł przewodnik kuligowego orszaku. - A
tymczasem zabawimy się strzelaniem do tej kadzi. Wypalimy do niej z
moździerza!
Druga. Dusigrosz i liczykrupa, który nawet gołębie swoje zamorzył, widząc
nadciągający kulig schował się do pustego gołębnika i kazał odstawić
drabinę.
- Gdzie pan? - pytają goście.
- Nie ma - odpowiada sługa i nieopanowanie zerka na gołębnik.
- Poczekamy, aż się zjawi, a tymczasem zrobimy mu niespodziankę: zetniemy
ten gołębnik, co niepotrzebnie sterczy na palach. Dawać no tu siekiery,
piły!
Bardzo przyjemną, o ile nie najprzyjemniejszą, częścią kuligowej zabawy
była sama droga, sanna. Starsi pysznili się cugantami, czyli paradnymi
końmi, i saniami, które rzeczywiście bywały godne podziwu, kryte, półkryte,
otwarte. Kryte to istne karety na płozach lub na pasach zawieszonych nad
płozami. Półkryte miały kształt muszli kryjącej w swym zacisznym wnętrzu
miękką kanapę dla dwu osób, albo fotela z baldachimem i bocznymi zasłonami.
Wśród półkrytych, najczęściej używanych, zdarzały się cuda w postaci
gigantycznego łabędzia, osłaniającymi drewnianymi skrzydłami wysłane futrem
wnętrze, a głową sięgającego wysoko ponad końskie zady. Odkryte sanie,
najbardziej lubiane przez młodzież, różniły się między sobą formą oparć,
okuciami, kobiercami narzuconymi na ławy... Wszystkie sanie zaopatrzone
były w dzwonki, brzękadła.
Młodzież myśląca głównie o amorach, miała wspaniałą okazję do flirtów.
Męska jej część "dobijała się, aby powozić niewiasty; niejeden znalazł
sposobność uczepić się za saniami swej bogdanki, by tulić ją od zimna i
niepostrzeżenie czynić lub odbierać zwierzenia miłosne".
A że były to czasy, kiedy w zalotach wykorzystywano poezję, na pewno
dziewczyny nasłuchały się najrozmaitszych słodkich rymowanek. Oto wiersz
Andrzeja Morsztyna (1613-1693), poety wprawionego w sztuce uwodzenia na
dworach królewskich Władysława Iv i Jana Kazimierza, wiersz bardzo często
wpisywany do tak zwanych sztambuchów (pamiętników, albumów) podczas kuligu:
Biały śnieg świeżo opadły,@ nogą nie zdeptany,@ biały kwiat lilijowy@ za
świeża zerwany.
Ale bielsza mojej panny@ płeć twarzy i szyje@ nad marmur, mleko, łabędź,@
perłę, śnieg, lilije.
Nie tylko na wsiach panowie bracia urządzali kuligi. Ci, co "przepili
swojej babci domek cały" i przenieśli się dokonać szlacheckiego żywota w
mieście, też dotrzymywali wierności staremu zwyczajowi, jeno nieco
skromniej. Ot, po prostu zajeżdżali do siebie saniami do kielicha i na
wspominki. Siedział sobie taki eks-dziedzic znacznej fortuny u innego
niegdy-posesjonata, łykał węgrzyna i łzy rozrzewnienia nad tym, co było i
nie wróci.
Kuligi, nie tak wprawdzie wystawne jak w szlacheckich czasach, urządzane
były bardzo często jeszcze przed Ii wojną światową. A i dziś, w zapusty,
spotkać można kulig na niejednej wiejskiej drodze.
-------------------------
Burkoty
Burkoty to znane głównie w Krakowie i w Krakowskiem zabawy młodzieży
rzemieślniczej, biesiady i potańcówki, urządzane niegdyś w zapusty.
Pierwotnie burkotem nazywano wybór nowego cechmistrza ze wszystkimi
towarzyszącymi temu aktowi ceremoniami, później nazwa ta objęła cały dzień
wyboru i ucztę, fundę dla wyborców. Skąd pochodzi wyraz "burkot", nie
wiadomo. Prawdopodobnie z języka niemieckiego, ale przypuszczalnie, jakoby
był zniekształconym "Burgvogt" - kasztelan, wydaje się być dowolnością zbyt
daleko posuniętą.
Burkoty zapustne trwały nieraz przez całe trzy kuse dni. Czeladnicy
zapraszali na nie przede wszystkim córki swoich pryncypałów, następnie inne
znajome panny, byle nie - jak pisze Jan Pachoński w Zmierzchu sławetnych -
dziewki służebne i nie "powołoczne", czyli niepewnego prowadzenia się.
Byłoby to bowiem wielkim afrontem dla córek mistrzowskich, gdyby w tak
niewybrednym towarzystwie musiały tańczyć.
Z córeczkami mistrzów było w ogóle dużo zawracania głowy, trzeba je było
szczególnie wyróżniać, adorować, jednocześnie zaś nie pozwolić sobie na
zmniejszenie dystansu lub na jakąś, broń Boże, poufałość. A niechby tam
która nie była obtańcowywana należycie i siała pietruszkę, czyli stała pod
ścianą! Już by się taki czeladnik miał z pyszna po powrocie z zabawy! W
Xvii i Xviii wieku istniały ponoć kary pieniężne dla czeladników, którzy
zaniedbywali swoje tancerki w sposób aż nadto widoczny, to znaczy, gdy
podchmieliwszy sobie zapominali o ich obecności na zabawie albo upatrzywszy
sobie jakąś szczególnie atrakcyjną, jedynie ku niej kierowali swoje
zachwyty i tancerskie zapędy. Polityczny, czyli dobrze wychowany, kawaler
nigdy " nie śmiał puścić z pamięci, że na czas zabawy między ładnymi i
paskudami panować powinno równouprawnienie do tańca".
Tańcującym przygrywała orkiestra złożona głównie z instrumentów dętych.
Tańcowano obertasa, szumkę, hajdamaka i krakowiaka, podkładając pod melodie
słowa piosenek nie zawsze salonowe. Na przykład:
A tańcujże, Magdalenko,@ w tej zielonej sukni!@ A jakże ja mam tańcować,@
kiej mi kuper stłukli.
Burkoty bez bekasów, czyli przebierańców, nie byłyby pełne. Kawalerowie
przebierali się za zbójników, Cyganów, Żydów lub jakieś nie określone
cudaczne indywidua. Panny - a za cóż by? - za Cyganki! Często na burkotach
zjawiały się typy zamaskowane, szukające zwady. Ponieważ niejeden
pozwoliwszy się sprowokować lekował potem buzię okładkami za zsiadłego
mleka.
Albośmy to jacy tacy,@ chłopcy Krakowiacy?
-------------------------
Niedźwiedź
Niedźwiedź jest jednym z przebierańców zapustnych. Zdawać by się mogło,
że chodzenie z nim po włoczebnym należy do zabaw mających swój rodowód w
jakimś obrzędzie z tych odległych czasów, kiedy nasi przodkowie zajmowali
się głównie myślistwem. A tymczasem jest to widowisko ludowe znacznie
świeższej daty. Stanowi naśladownictwo chodzenia z żywym niedźwiedziem w
celach bynajmniej nie obrzędowych.
Kiedy mieliśmy jeszcze "pełne zwierza bory", złapanie młodego
niedźwiatka, zwłaszcza przy leśnej barci, gdy zwabiony zapachem miodu i
usiłujący dobrać się do niego zapomniał o świecie bożym, nie było sztuką
nieosiągalną. Starano się zresztą łapać bardzo młode misie, głupiutkie i
ufne. Łatwiej było je oswoić, przyuczyć do posłuszeństwa, wreszcie
wytresować. Ci, którym się to udało, występowali z uczonym niedźwiedziem na
odpustach i jarmarkach, dając zebranym tłumom za odpowiednią opłatą
niecodzienną rozrywkę.
Figle niedźwiedziego niezgrabiarza i sposobność otarcia się o
niebezpieczeństwo okaleczenia a nawet śmierci w jego pazurach ogromnie
przypadały do gustu ludziskom spragnionym sensacji i dreszczu grozy. Tym
bardziej że samo wyćwiczenie niedźwiedzia uważano za sprawę nieczystą, a
niedźwiedzia posądzali o konszachty z diabłem.
Pokazywanie wytresowanego niedźwiedzia było tak płatne, że mieszkańcy
miasteczka Smorgonie w Oszmańskiem na Wileńszczyźnie zajęli się zawodowo
łapaniem i obłaskawianiem tych zwierząt. Ale niebawem okazało się, że na
utrzymanie niedźwiedzi i na ich tresurę długotrwałą, jeśli zwierzęta mają
naprawdę zadziwić widzów, potrzebne są duże nakłady pieniężne. Sakwą
potrząsnął książę Karol Stanisław Radziwiłł, zwany "Panie Kochanku" od
swego ulubionego powiedzonka, które miał w zwyczaju ciągle powtarzać,
najbogatszy magnat w Rzeczypospolitej. Polecił przy tym uczyć tylko
najdorodniejsze i najzmyślejsze okazy. Ciche dotąd Smorgonie, zaszyte w
lasach u zbiegu rzek Okieny i Gierwatki, zamieniły się w swoistą uczelnię,
którą przezwano "akademią smorgońską". Jej absolwentami byli nie tylko
czworonożni artyści, ale i ich oprowadzacze, zwani skoromochami, przeważnie
Cyganie. Misie smorogońskie wyuczone tańca, akrobacji, "śpiewu", czyli
porykiwania w takt muzyki, i "śmiania się" na całe gardło podziwiano na
jarmarkach całej Europy.
Sam książe Panie Kochanku, humorysta, którego dowcipy obiegały całą
Polskę, wybierał sobie najbardziej wykształcone sztuki i zatrudniał na swym
zamku w Białej na Litwie w charakterze... posłużników przy stole. Anegdota
mówi, że książe zalecając się do Izabeli, jedynaczki podskarbiego Wielkiego
Księstwa Litewskiego, Jana Jędrzeja Fleminga, zgotował jej taką oto
siurpryzę: Gdy podczas przyjęcia w Białej siedziała przy biesiadnym stole,
wypuszczono zza jej pleców niedźwiedzia, który usłużnie chciał zmienić
przed nią nakrycie. Izabela padła jak ścięty kwiat, a po dojściu do
przytomności oświadczyła kategorycznie, że książę jest zbyt krotochwilny,
aby mógł zostać jej mężem. (Niebawem wydała się za księcia Adama
Czartoryskiego, znakomitego polityka, mecenasa sztuk i w ogóle
ucieleśnienie dostojeństwa).
Niedźwiedzie występy były już w Xvi wieku pospolite na rynkach naszych
miast i miasteczek. Co bardziej szanująca się trupa wędrownych komediantów
musiała mieć własnego niedźwiedzia, który podrygiwał jak potrafił,
prowadzony za nos i popędzany korbaczem swego opiekuna. Już wtedy znane
było - utrwalone w piśmie przez Sebastiana Klonowica - przysłowie "Gdzie
trąbią niedźwiednicy, tańcują niedźwiedzie".
Marcin Paszkowski, wierszopis z czasów Zygmunta Iii Wazy, lubujący się w
opisywaniu szczegółów obyczajowych, informuje, że instrumentami, na których
przygrywano niedźwiedziom były: surmy (rodzaj puzonu), bębenki, multanki
(dudki, piszczałki), trąby...
Występy żywych niedźwiedzi podsunęły kolędnikom pomysł dawania
przedstawień z niby-niedźwiedziem, przebierańcem. Już za Augusta Iii, jak
mówił ks. Kitowicz "po wielkich miastach we Wstępną Środę czeladź jakiego
cechu, poubierawszy się za dziadów i Cyganów, a jednego z między siebie
ustroiwszy za niedźwiedzia, czarnym kożuchem, futrem na wierszch
wywróconym, okrytego i koło nóg czysto (całkiem - Mz) jak niedźwiedź
poobwiązywanego, wodzili od domu różnych figlów z nim dokazując, którymi
grosze i trunki z pospólstwa, chciwego na takie widoki wyłudzali".
A Zygmunt Gloger, żyjący, jak wiemy, w drugiej połowie ubiegłego wieku i
na początku naszego, pisze: "... na Podlasiu nadnarwiańskim widziałem
następujące zwyczaje zapustne: Naprzód w wigilię Nowego Roku, wieczorem
(...) dziewczęta przebierają się za Cyganki. Jedna nosi na ręku jakby
niemowlę, tak chodzą od chaty do chaty (...) W każdej chacie dostają
podarki (...). W ślad za Cygankami chodzą parobczaki. Jeden z nich okręcony
grochowinami, przedstawia niedźwiedzia, inny, przebrany za Cygana, prowadzi
go na powróśle z grochowin lub słony i popędza potężnym kijem, trzeci gra
na skrzypcach. Niedźwiedź przy odgłosie muzyki tańczy i pokazuje rozmaite
sztuki i figle (...) Wszystko to przypomina powszechne niegdyś w naszym
kraju wodzenie niedźwiedzi przez Cyganów. Kolędnicy obdarzeni zostają
jadłem, a po obejściu wioski udają się do gospody. Tu przybywają także
dziewczęta, które już pozbyły się cygańskich ubiorów. Następuje teraz
ogólna wesoła biesiada młodzieży. (...) Tylko jeden niedźwiedź pozostaje
przez cały czas niedźwiedziem, pokazując sztuki, dowcipkując i płatając
figle dziewczętom. Przy końcu zapalają na nim grochowiny i gaszą oblewając
wodą. Tak wśród wesołej pohulanki zakończają rok stary i rozpoczynają
nowy."
Zwyczaj chodzenia z niedźwiedziem utrzymali do dzisiaj górale w
malowniczej Kotlinie Żywieckiej. W zapusty wędruje po wsiach i przysiółkach
liczny zespół wesołków z "misiem" (tak się tu pieszczotliwie nazywa tego
przebierańca) na czele. "Miś" ubrany w kostium z baraniego kożucha z koziej
skóry i z delikatniejszej, króliczej (u pyska i na dłoniach). Biegnąc to na
dwóch łapach, to na czterech, niby to wyrywa się Cyganowi lub dziadowi,
który ledwie może utrzymać rozhukane zwierzę. Za nimi podąża gromada
dziwolągów - diabłów, błaznów, błaźnic, strzyg i "sieleniejakich obyrtacy".
Pohukują, popiskują donośnie, trzaskają z biczów, grają na fujarkach,
kobzach, walą w bęben z garnka, śpiewają, aż całe góry słyszą i odpowiadają
echem.
Gospodarze wychodzą przed domy witać ich, zapraszać i... pilnować, aby
rozdokazywani nie posunęli się zbyt daleko w swawoli. Wniesienie brony na
dach, zatkanie komina, zawiązanie w gordyjski węzeł łańcucha w studni - są
igraszkami mieszczącymi się w granicach przyzwoitości. Gorzej ze
smarowaniem drzwi "miodem". Ale to dzieje się bardzo rzadko, w zagrodach,
gdzie gospodarze nie mają zbyt słodkiego stosunku do świata z "misiem"
włącznie.
W niektórych okolicach Górnego Śląska spotkać można "misia" nie
usiłującego nawet pozować na zwierzę. Strój jego sporządzony z powróseł
słomianych, okręconych na całej postaci, czupryna z baranicy i pończocha
przesłaniająca twarz sprawiają, że "miś" ten robi wrażenie dużej lalki,
zabawki. Towarzyszą mu diabły z kokardkami na rogach, różne komiczne
postaci i, koniecznie, "Kasia" - chłopak przebrany za hożą dziewoję w
czerwonej chustce na głowie, z koszykiem w ręce. Wyglądają jak figury z
kukiełkowego teatru.
Z uzbieranych smakołyków urządzają biesiadę z muzyką i tańcami dla siebie
i każdego, kto chce się bawić.
-------------------------
Podkoziołek
Podkoziołek był w Wielkopolsce i na Kujawach, a także nad Bzurą w
okolicach Łęczycy i nad Wartą w okolicy Sieradza zabawą panien na wydaniu,
którym nie udało się w zapusty wyjść za mąż.
Zabawa ta odbywała się w ostatni wtorek zapustów.
Kawalerowie obnosząc po wsi "koziołka" - koźlą głowę wystruganą z drewna
i osadzoną na kiju - albo wożąc słomianego koziołka na wózku wstępowali do
zagród, gdzie były niedoszłe mężatki, i zapraszali je na tańce do karczmy.
Na podkoziołku tańcowano inaczej niż na zwykłych zabawach, mianowicie -
panny udawały kawalerów przyjmując pozycję mężczyzny, to znaczy prowadząc w
tańcu. Zaczynały od obtańcowywania młodszych koleżanek, dopiero spełniwszy
ten obowiązek hulały z kawalerami, zawsze jednak po męskiej stronie.
W zwyczaju było też składanie przez panny datków pieniężnych koziołkowi
ustawionemu na beczce przed grajkami. Ofiarodawczynie wierzyły, że im
więcej dadzą koziołkowi, tym bogatszego dostaną męża. Wszystkie dziewczęta
robiły to po kolei. Każda przy nowym tańcu podchodziła z partnerem do
grajków, rzucała na talerz z możliwie największym brzękiem swoją monetę, a
jej chłopak śpiewał:
A trzeba dać koziołkowi, trzeba dać!@ Nie małoć to cały roczek ubadać!
W niektórych okolicach, na przykład w Odolanowie nad Baryczą w
Wielkopolsce, datki pod koziołka były wręcz wymuszane w odpowiedniej
wysokości. Wybrani kawalerowie trzymali wartę przy talerzu, wywoływali pary
po imieniu i pilnie strzegli, by datek był godziwy. Jeśli monetę uznali za
zbyt skromną, rzucali ją za piec i domagali się większej. Panna opłacająca
hojnie podkoziołka, pragnąc oznajmić to wszystkim, śpiewała na całą
karczmę:
Oj, trzeba dać pod koziołka, trzeba dać,@ Jeśli która ma się jeszcze z
nas wydać.
W podkoziołku brały udział jedynie młódki, które wszelkie docinki i
uszczypliwe przyśpiewki na temat staropanieństwa mogły brać za dowcipy.
Panny leciwe nie były na tę zabawę zapraszane.
-------------------------
Zabijanie grajka
Zabijanie grajka, na niby oczywiście, było zwyczajową zabawą na Kujawach.
Oznaczało kategoryczne zerwanie z tańcem i wszelkimi zapustnymi uciechami,
które bez muzyki obyć się nie mogły. "Egzekucja" odbywała się nocą w
ostatni wtorek, poprzedzający środę popielcową.
Spośród wesołej kompanii, odprawiającej w karczmie pożegnanie mięsopustu
i śpiewającej znad pełnych misek:
O, jak-że cię nie żałować,@ Miły mięsopuście!@ Cztery szpyry w grochu
były,@ A piąta w kapuście...
wyłaniano kierownika imprezy. Ten o północy wskakiwał na ławę i wygłaszał
mowę powitalną do śledzia, żuru i innych wielkopostnych potraw, najczęściej
rymowaną, albo wyśpiewywał z przytupami jakąś obiegową, niekoniecznie
sensowną balladkę. O, choćby tę:
Któż to się tam przypiecku krząta?@ Wstępna środa żurowi uprząta.@
Wstępna środa następuje,@ Pani matka żur gotuje,@ A pan ojciec siedzi w
dziurze,@ A witaj-że, mości żurze!
Śpiewając dawał dyskretny znak biesiadnikom, którzy znienacka chwytali
grajka, wyciągali go przed karczmę i usadowiwszy na taczkach wywozili na
miejsce stracenia, na ugór lub rozstajne drogi. Tu jeden z wykonawców
wyroku "zabijał" skazańca uderzając go garnkiem pełnym popiołu w...
najmiększe miejsce, daleko od głowy, by go naprawdę nie ukatrupić, a drugi
wypuszczał przyniesionego tu pod kapotą kota. Kot zmykając przez tumany
kurzu grał rolę uciekającej duszy muzykanta.
W niektórych wsiach grajka palono na stosie, to znaczy stawiano go z
kotem w kole zapalonych grochowin nie mając nic przeciw temu, aby ofiara i
jej dusza salwowały się ucieczką. Albo wieszano grajka wraz z jego
skrzypkami czy harmonią na drzwiach karczmy.
Zabawa ta, będąca echem starożytnego zwyczaju tracenia Bachusa,
praktykowana była jeszcze w Xix wieku w okolicach Inowrocławia.
-------------------------
Zapust
"Zapust" w postaci człowieka zjawiał się biesiadnikom w ostatkowy wtorek
około północy. Był znakiem, że czas kończyć karnawałowe szaleństwa.
W Krakowskiem "zapust" chodził pieszo. Ubrany był w kożuch odwrócony
wełną do wierzchu, na głowie miał tekturową czapkę w kształcie czaka,
przystrojoną bibułkowymi wstążkami i gałęzią choiny. W ręku trzymał oznakę
swej władzy: drewniany toporek z dzwonkiem. Rzadko występował solo,
przeważnie w duecie ze swoim sługą, dziadem noszącym kosz albo parcianą
torbę na dary. Obchód zaczynali od chałup na wsi, a kończyli na karczmie.
Wszedłwszy do izby "zapust" przedstawiał się dumnie:
Ja jestem mantuańskie książę,@ idę z mojego kraju,@ gdzie psy ogonami
szczekają.
A potem już miększym tonem, zwracając się do gospodyni:
Niech będzie Jezus Chrystus pochwaliny!@ Przebaczcie mi, pani matko, żem
nie ogolony.
Szczęście wam tu, pani matko, do chałupy,@ Na jajka, kiełbasy, krupy;
Szczęście tu dobre będzie,@ Krowa się ocieli, dziewka za mąż pójdzie.
Roztoczywszy przed gospodynią tak ładne perspektywy przystępował do
przymówek o dary:
Dajcie mi też jaj kopę,@ Nasadzę se w marcu kwokę,@ Dajcie mi jagieł
misę,@ Będą wam się lęgły śliczne cieląteczka łyse.
Obszedłszy wieś "zapust" udawał się z dziadem do karczmy, gdzie ucztowali
z zastanymi tam gośćmi, a o północy wyrzucali wszystkich za drzwi.
U Kurpiów "zapust" nie chodził, lecz jeździł na koniu, skonstruowanym w
taki oto sposób (podaję za Glogerem):
"W miejscu gdzie ma być siodło, jeździec ma przywiązane do boków dwa
drągi, przykryte prześcieradłem. Z przodu oddzielny drążek stanowi szyję,
na której osadzony jest czerep koński, z tyłu kiść lnu zastępuje ogon. Spod
prześcieradła, którem rumak jest okryty, mało widać nogi młodego Kurpia,
który skacząc i podrygując, naśladuje ruchy rozhukanego wierzchowca i
dzielnego jeźdźca".
Ten "zapust" przybywał do karczmy we wtorek o północy lub w środę
popielcową wieczorem. W Popielec, nie bawiąc się w tyrady, wywracał na
stołach naczynia, wylewał wódkę, gasił światło i miotłą wyganiał ludzi z
karczmy. Opierających się opsypywał popiołem.
A za drzwiami karczmy, ukryty w mroku, stał diabeł i wpisywał
wychodzących w swój czarci rejestr. Podobno niektórzy go widzieli.
-------------------------
Chodzenie z kozą
Koza w pogańskich czasach używana była do obrządków kultowych w święta
wegetacyjne i traktowana z niemniejszą powagą niż inne zwierzęta domowe czy
dzikie. Ale później - pewnie z powodu arcyskromnego wyglądu i minimalnych
wymagań bytowych - straciła na autorytecie. Nie należy do zwierząt, którym
przypisuje się jakieś magiczne moce, na przykład ostrzeganie przed
zbliżającej się śmierci, lub fantastyczne cechy, jak choćby przepowiadanie
przygody czy gości. Nie łączą się z nią żadne przesądy. Jest stworzeniem
lekceważonym, uważanym za głupie, płoche. Mówi się: "Koza nie bydło,
dziewka nie czeladź", "Na pochyłe drzewo i koza skoczy". "Kozą" nazywa się
niedożynek zboża przy żniwie, pozostały do zżęcia na końcu z powodu
niewygodnego położenia pola. Jedynym echem dawnej koziej chwały jest
zwyczaj przebierania się w skórę tego zwierzęcia podczas zabawy
maskaradowej w "kuse dni" lub, rzadziej, przy kolędowaniu na Boże
Narodzenie.
Chodzenie z "kozą" w ostatki praktykowane było powszechnie w okolicach
Krakowa jeszcze na początku naszego wieku. Chłopak, który się za nią
przebierał, podobny był raczej do nieboskiego stworzenia o nieokreślonym
rodzaju. Nakrywał się cały kudłatym baranim, nie kozim, futrem. Przyczepiał
sobie ogon koński i kuśtykał podpierając się kijem niby trzecią nogą.
Czwartej nie miał. O podobieństwo pyska też się nie martwił, jak
współczesny malarz. Z dwóch desek, obitych częściowo kozią skórą, i z
zawiasów robił coś w rodzaju koziego oblicza, dodawał rogi, malował oczy i
wargi w uśmiechu, dekorował to jeszcze kwiatkiem na czole oraz dzwonkiem
koło ucha, i ruszał w świat. Asystowała mu "kozia kapela", złożona
najczęściej z gęślarzy i chwata walącego w bęben. Instrumenty owej kapeli
tak się miały do prawdziwych, jak "koza" do swego naturalnego pierwowzoru.
Gęśle udawało pudło ze sznurkami-strunami, napuszczonymi żywicą, a
smyczkiem do tego był patyk. Bęben miał przeważnie postać zwykłego sagana,
w który uderzano tłuczkiem do ziemniaków. Co subtelniejsze melodie
wspierano własnym gardłem.
W każdym domu "koza" czuła się jak u siebie w obórce albo jeszcze lepiej,
wyprawiała najrozmaitsze brewerie: beczała przyśpiewki celowo fałszując
melodię i przeinaczając słowa, domagała się jedzenia, picia i fajki, goniła
dziewczęta, by kłapiąc pyskiem powiedzieć im coś na ucho lub zdobyć całusa.
W celu zapewnienia sobie gościnnego przyjęcia i darów do koszyka koziarze
idąc drogą wołali:
Gdzie koza chodzi,@ Tam się żytko rodzi,@ Gdzie kozie tropy,@ Tam stoją
kopy,@ Gdzie zawróci rogi,@ Wznoszą się stogi,@ A gdzie nie chodzi,@ Tam
bida smrodzi.
-------------------------
Babski comber
Nazwa ta wygląda wprawdzie na pozycję z jadłospisu ludożercy, ale z
żadnym combrem, czyli soczystym kawałem mięsa nadającego się znakomicie na
pieczeń, nie ma nic wspólnego. Chyba tylko tyle, ile dzisiejsze spotkanie
towarzyskie, zwane obłudnie "herbatką", z herbatą na nim podawaną.
"Comber" albo "babski comber" to zabawa ludowa, organizowana w tłusty
czwartek na Rynku w Krakowie przez miejscowe przekupki, baby do tańca i do
różańca - hulanka połączona z biesiadą i włóczeniem na powrozie słomianego
bałwana.
Mówią że ta wesoła zabawa powstała na pamiątkę nagłej śmierci bajecznego
burmistrza krakowskiego przedmieścia Piasek, niejakiego Combra. Comber ów,
arogant podchmielony władzą, nie tylko lekceważył ludzi, co ujawniał między
innymi targaniem ich za włosy, ale dręczył ich najrozmaitszymi złośliwymi
zarządzeniami, a szczególnie zajadły był na przekupki, baby nie w ciemię
bite i pyskate. Kiedy pewnego roku w tłusty czwartek niespodziewanie padł
trupem przy suto zastawionym stole, one pierwsze uczciły to huczną zabawą
na rynku. Według innej wersji, już całkiem poważnej, comber wywodzi się od
niemieckiego "zampern" - "obchodzić zabawę zapustną", a pojawił się u nas
na przełomie Xii i Xiii wieku, przyniesiony tu ponoć przez osadników z
Marchii Brandenburskiej.
Wiemy, że na początku Xvii wieku w tłusty czwartek "otyłe baby straganne,
podzielone na roty, schodziły się z różnych ulic na rynek krakowski i
naprzeciw orła rozpoczynały wesoły taniec śpiewając pieśni combrowe". W
ówczesnych wspominkach wymieniona jest jakaś "Mądra Maryna", która
marszałkowała na pięciu combrowych obchodach i śpiewała dowcipne piosenki
własnego autorstwa. Baby poprzebierane były złośliwie za wielkie panie, na
głowach miały loki ze stolarskich wiórów. "Wielki czworoboczny rynek
krakowski stawał się jednym kołem tańca w krąg Sukiennic, ratusza i
kościółka św. Wojciecha".
Wśród wspominkarzy, którzy zwrócili uwagę na comber, nie zabrakło naszego
nieocenionego gawędziarza księdza proboszcza z Rzeczycy. Powiada, że
przekupki krakowskie w tłusty czwartek "najęły sobie muzykantów, naznosiły
rozmaitego jadła i trunków i w środku rynku, na ulicy, choćby po
największym błocie, tańcowały". Ale choć to babski comber, nie hulały same,
lecz "kogo tylko z mężczyzn mogły złapać, ciągnęły do tańca". Dalej ksiądz
Jędrzej informuje, że "chudeuszowie i hołyszowie dla jadła i łyku sami się
narażali na złapanie; ktoś zaś z dystyngowanych niewiadomy nadjechał albo
nadszedł na ten comber, wolał się opłacić, niż po błocie - a jeszcze z
babami - skakać".
Nic dziwnego, tym bardziej że po jednym tańcu niełatwo mu było wywinąć
się od następnych, baby bowiem, potrząsając gałęziami jodły przyozdobionymi
skorupami jaj i innymi śmieciami, przekazywały sobie tancerza z rąk do rąk,
aż wreszcie zziajany, umordowany pląsami pozwolił scombrzyć, czyli
zmierzwić sobie czyprynę i poprowadzić się do biesiadnego stołu. Wykupne od
tych przyjemności zwracało babom koszty imprezy.
Co tańczono? Krakowiaka, obertasa, zawieruchę... Orkiestrze towarzyszyły
przyśpiewki, których panienkom z dobrego domu nie godziło się nawet
rozumieć.
Co jedzono? Wśród zakąsek zimnych królowała szołdra (szynka) grubo
krajana, obwiedziona tłuszczykiem jak Pan Bóg przykazał. Jedzono ją z
chrzanem. Obok szołdry pyszniły się w miskach kiełbasy gotowane i
"obeschłe, czujne", to znaczy suszone, nacierane czosnkiem, i inne, jedna
lepsza od drugiej, jako że Kraków słynął i słynie na cały świat ze swojej
kiełbasy. Dalej ozory wędzone i pasztety, i kiszki z ryżem, i wątrobianki,
i salcesony, które pokrapiano bardzo ostrym piwnym octem o wymownym
"przezwisku" kurczyflak. Z ryb, uważanych powszechnie za mniejsze smakołyki
od wędlin, były karpie w zalewie (może w galarecie?), szczupaki smażone,
czasem i wędzony łosoś, zwany galantem, też się trafił. Do tego był chleb
żytni, "rżany" (od "reż", "rża" - po starosłowiańsku żyto), zemły (bułki z
bardzo miakłej mąki), obwarzanki. Na gorąco zaś dawały hojne gospodynie
kapustę ze świninką i z grzybami, groch obficie omaszczony, kaszę z combrem
baranim (!), pasamony (flaki) dobrze pieprzem i majeranem przyprawione. Z
ciast oczywiście tradycyjne pączki. I to jakie! Ks. Kitowicz powiada ze
znastwem: "Staroświeckim pączkiem trafiwszy w oko, mógłby go był podsinić,
dziś pączek jest tak pulchny, tak lekki, że ścisnąwszy go w ręku, znowu się
rozciąga i pęcznieje jak gąbka do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go
z półmiska".
Co pito? Piwo, miody, wino, a z gorzałek przeważnie "brata z siostrą" -
wódkę czystą, zaprawioną sokiem wiśniowym, albo krambabułę - wódkę
zaprawioną korzeniami.
Babski comber kończył się włóczeniem słomianej kukły po Wielkim (Głównym)
Rynku i po przyległych ulicach, aż do całkowitego jej zdarcia.
Młodszy od Kitowicza o pół wieku Łukasz Gołębiowski pisze, że w tłusty
czwartek w Krakowie "od świtu pospólstwo przy odgłosie hucznej muzyki,
wśród pląsów i tanów, tudzież obficie wychylanych kieliszków, gromadami
chodzi po ulicach. W tym dniu od jego napaści nikt wolnym nie był; pieszo
idący obskoczeni, do wspólnej z niemi ciągnieni zabawy, jeśli się okupem
nie wyzwolili, pomimo chęci do ich grona musieli należeć. Dworzan i kraju
urzędników zatrzymywano w pojazdach, wysiadać musieli i datkiem wesołość
ożywiać. Wtenczas ucałowani i uściskani wśród radosnych okrzyków oddalić
się mogli".
Pewnego razu podpite przekupki zastąpiły drogę idącemu przez rynek
profesorowi greki w Szkole Głównej Koronnej, Jackowi Przybylskiemu
(1756-1819), sławnemu z patologicznego skąpstwa. Wciągnięty w rozbawiony
tłum, pląsał z babami przez parę ulic, zanim wreszcie zdecydował się dać im
odczepne.
W latach dwudziestych Xix wieku "cień już tylko pozostał uroczystości
pomienionej i to w najniższej klassie ludu" - informuje Łukasz Gołębiowski.
A pisarz Władysław Anczyc (1823-1883) pamięta z tego właśnie okresu, bo ze
swych lat dziecinnych, że w tłusty czwartek baby przywlokły na sznurze
słomianą kukłę z przedmieścia Piasek aż na rynek przed Sukiennice i tu ją,
zwaną Combrem, ulicznicy rozerwali na kawałki.
Choć combrowano już nie tak hulaszczo jak dawniej, zaborcze władze
austriackie wydały w roku 1836»surowy zakaz urządzania tych "karygodnych
awantur, burzących spokój i ład w mieście". Zakaz ów sprawił tylko tyle, że
zwyczaj combrowania przeniósł się z Krakowa na okoliczne wsie, następnie
dalej na południe a także do Polski środkowej i zachodniej, gdzie wystąpił
w nieco innej formie. W Poznańskiem w tłusty czwartek młode dziewczyny
urządzały comber (lub comper) kawalerom, fundując im w karczmie wódkę,
przekąski i muzykę. W Radomskiem nie w tłusty czwartek, lecz w środę
popielcową stare baby schodziły się wieczorem w karczmie na comber, stroiły
kukłę ze słomy, mającą przedstawiać "mięsopust" i hulały z nią przy muzyce
i frywolnych śpiewkach. A potem chodziły od domu do domu wymuszając od
panien i młodych mężatek pieniężne datki.
Zwyczaj combrowania wygasł na początku Xx wieku.
-------------------------
Podkurek
Podkurek jest to pora nad ranem, kiedy pieje kur, przedednie, doświtek.
Podkurkiem nazywa się także bardzo późną wieczerzę w ostatni wtorek
zapustów albo wczesne śniadanie w następującą po nim środę, jadane
tradycyjnie w domach i karczmach na pożegnanie karnawału, a powitanie
postu.
Ten ostatni wieczór ostatniego z kusych dni obchodzono szczególnie
wesoło.
Mięsopusty, zapusty,@ Nie chcą państwo kapusty,@ Wolą sarny, jelenie,@ I
żubrowe pieczenie.
W wielu szlacheckich i mieszczańskich domach zabawę tego wieczoru
rozpoczynano częścią artystyczną. Zwykle jakiś facejonista spośród
domowników lub zaproszonych gości przebierał się za plebana, wkładał
koszulę zamiast komży, pas zawieszał na szyi jako stułę, stawał na stołku
umieszczonym w półkolu z przybitego brzegami do ściany dywanu, niby w
ambonie, i księżym głosem wygłaszał kazanie pełne anegdotek, aluzji
zrozumianych tylko dla zebranych, dowcipnych morałów i antymorałów,
sentencji zaskakujących głupotą, i innych rubasznych głumów. "Kaznodziei"
nie wolno było tylko obrażać uczuć religijnych i pozwalać sobie na przykre
"wycieczki osobiste" względem gości.
Oto próbka (cytuję z książki J. Krzyżanowskiego i K. Żukowskiej Dawna
facecja polska):
Kazanie od nabożeństwa odłączone, a dla uciechy ludzkiej in Publicum
wydane: na uroczystość prześwietnego Krężela
Ewangelia u Macieja Kołodzieja między sprychami w chruście ósmym:
Onego czasu Dydymus, pan udzielny, któremu officium muchy pod koszule
zapędzać, rozkazał wszystkim Kurpiom i Łykom, ażeby uczynili generalny
popis genologiji swojej. Przyszedł tedy najpierw Lipa, który zrodził Łyko,
a Łyko zrodził Kurpia, a Kurp Chodaka. A po wyprowadzeniu z Neapolitańskiej
Puszczy na Puszczą Zieloną, Chodak tedy zrodził Wierzbę, a Wierzba
Piszczałkę, a Piszczałka Fujarkę, a Fujarka Róg, w który gdy nie
zadmuchają, i myśliwy Marek zatrąbić nie potrafi.
Tyle jest słów Ewangeliji.
Fistula dulce canit. Danielis I-mo (łac.: Fujarka słodko śpiewa.
Daniela księga I - Mz). I róg nie zawyje, kiedy w niego nie zadmuchają -
napisał myśliwy Marek zabiwszy w Niepołomskiej Puszczy Daniela w chruście
ósmym.
Nie trzeba do cudzych krajów jeździć, bo i tam we dnie słońce, a w nocy
miesiąc świeci...
I tak dalej, i temu podobne. Kazania były długie, im dłuższe i bardziej
naszpikowane łacińskimi zwrotami, tym większy wzbudzały podziw dla
oratora.Ale były też kazania na zadany niespodziewanie temat, coś w rodzaju
"koncertu na życzenie".
Kazimierz Władysław Wójcicki podaje cztery przykładowe warunki takich
kazań:
"1. Aby z danego tematu zaimprowizować kazanie, które nie może być
krótkiem i kusem, ale zająć powinno przynajmniej pół godziny czasu.
2. Aby objęte w niem były najważniejsze postacie z dziejów starożytnych i
nowożytnych.
3. Aby kazanie obok erudycji, było zbiorem dowcipnych i wesołych
paradoksów, bez związku logicznego zestawionych.
4. Mówca powinien je wypowiedzieć płynnie, bez przerw, z wyjątkiem
odetchnień i czasu potrzebnego dla użycia chustki do nosa".
Kiedy biesiadnicy posilając się jeszcze mięsopustnym jadłem i zdrowymi
radami komika kaznodziei zrywali boki ze śmiechu, gospodyni znikała w
kuchni, by osobiście dopilnować przygotowania podkurka.
O północy, gdy na mieście zabrzmiały dzwony kościołów i gdy domowy zegar
wybił dwunastą, godzinę przejścia od rozpustnych zapustów do ascetycznego
Wielkiego Postu, wchodziła do jadalni z półmiskiem przykrytym pokrywą.
Ucztujący obstępowali ją kołem, a gospodarz podnosił pokrywę, spod
której... wylatywało ptaszę (przeważnie wróbel). Jak się łatwo domyślić -
ptaszę to symbolizowało ulatującą płochoć. Na półmisku zostawały śledzie,
jaja i kubek mleka - jadalne atrybuty Wielkiego Postu, który od tej chwili
będzie ściskał żołądki przez całe dni czterdzieści.
Niezjedzenie śledzia i jaj podawanych na podkurek i niepopicie tego
mlekiem byłoby grzechem lub przynajmniej grubą nieprzyzwoitością, więc
biesiadnicy przełamywali opór.
Niekiedy podkurek przeciągano do białego rana i nie kończyło się,
mospanie, na popijaniu śledzia mlekiem. Mleko wykorzystywano raczej do
wróżby: brano je na łyżkę i chlapano na powałę. Z kształtu plam odczytywano
przyszłe wydarzenia.
Kończąc o podkurku pozwolę sobie zamieścić wiersz Antoniego
Kolankowskiego (1825-1881), poety przywiązanego serdecznie do naszych
tradycji. Coś naprawdę w starym stylu (z 1870»roku).
Dzwon zapustny
W noc zapustną na wieży@ Stał w podartej odzieży@ Stary dzwonnik,
przyparty do ściany@ Wiatr mu brodę nastrzępił,@ Starzec czoło zasępił@ I
przygarnął rozwiane łachmany.
"Ciężka dola dzwonnika,@ Chłód do kości przenika,@ I pociechy zeń ludziom
niewiele,@ Tylko mary i groby,@ Tylko pieśni żałoby,@ Rzadko święto lub
jakie wesele.@ Ot i dzisiaj zapusty -@ Wszędzie radość, śmiech pusty,@
Zapomnieli ludziska niedolę;@ A tu dzwon im zahuczy...@ Eee - niech przeor
pomruczy,@ Ja im jeszcze pohulać pozwolę".
I nie śpieszył z posługą,@ Długo jeszcze stał, długo, @Za czemś myślą
samotną pogonił...@ Podniósł oczy do góry,@ Ujął wreszcie za sznury,@
I potężnie, co siły, zadzwonił.
-------------------------
Obsypywanie popiołem
Czego to nasi zbytnicy, mający niekiedy więcej poczucia humoru niż oleju
w głowie, nie przerobią na zabawę!
W środę popilcową, będącą wstępem (stąd jej nazwa wstępna środa) do
czterdziestodniowego Wielkiego Postu przed Wielkanocą, po kościołach
katolickich odbywają się uroczyste msze pokutne. Kapłani posypują wiernym
głowy popiołem ze spalonych palm ubiegłorocznych (dawniej wierzono, że z
trupich kości), mówiąc nad każdym:
"Memento, homo, quia pulvis es et in pulverum reverteris" - "Pamiętaj,
człowiecze, żeś proch i w proch się obrócisz".
Wezwanie to ma przypomnieć posypywanemu o niuniknionej śmierci i natchnąć
go melancholijną zadumą nad znikomością doczesnego życia. Ale nie każdemu
trafia do serca i umysłu, zwłaszcza gdy to serce i umysł mają kilkanaście
lat i czerpią z radością wszelkie uroki tego świata.
Trudno dociec w jakim kraju i kiedy przekształcono pokutny obrzęd
kościelny w karygodną zabawę zwyczajową. Może w Rzymie, już w Iv wieku, gdy
Kościół ustanowił Wielki Post i stosowną liturgię nabożeństw? A może
później i gdzie indziej. W każdym razie Polacy od dawien dawna praktykowali
te "dokazowiska i swywole" dając sobie swój świecki popielec.
Kitowicz mówi z przekąsem, że "nie fatygując księży swawolna młodzież
rozdawała go sobie sama, trzepiąc się po głowach workami popiołem
napełnionymi albo też wysypując zdradą jedni drugim obojej płci na głowy
pełne miski popiołów. Ta jednak swawola nie praktykowała się po wielkich
domach, tylko po małych szlacheckich i po miastach między pospólstwem.
Druga ceremonia - nie kościelna, ale światowa - z popiołem bywała długo w
użyciu po miastach i po wsiach, która zawisła nad tym, że jaki młokos przed
przechodzącą niewiastą albo jaka dziewka przed lub za przechodzącym
mężczyzną rzucała na ziemie garnek popiołem suchym napełniony, trafiając
pociskiem tak blisko osoby, że popiół z garnka rozbitego, wzniesiony na
powietrze musiał ją obsypać albo obkurzyć. Co zrobiwszy swawolnica lub
swawolnik (...) uciekł; że zaś nie każdy mógł znieść cierpliwie taki
ceremoniał, sukni i oczom szkodliwy (...), trafiało się, że stąd wynikały
zwady i bitwy".
Zwyczaj rozbijania garnka z popiołem na despekt upatrzonej ofierze
praktykowany był po naszych, czeskich i niemieckich wsiach jeszcze przed Ii
wojną światową. Tyle tylko, że nie rozbijano go o ziemię przed lub za osobą
przechodzącą w Popielec, lecz w śródpoście o północy bombardowano nim
wejściowe drzwi chałupy, stawiając na równe nogi uśpionych sąsiadów.
-------------------------
Wkupne do bab
"Wkupić się" znaczy wejść do skupiska, do gromady - bractwa, cechu,
stowarzyszenia... Aby zasłużyć sobie na ten zaszczyt, trzeba było spełnić
wymagane warunki - wykazać się określonymi umiejętnościami i cechami
charakteru. Ale nie tylko. Należało jeszcze "spłacić się" albo "wpłacić
się", jak dawniej mówiono. Spłacić się na czeladnika, na majstra w cechu,
wpłacić się do korporacji. Wkupne uiszczano gotówką lub w naturze, albo i
tak i tak, a poza wszystkim wślizgiwano się w łaski nowego towarzystwa
fundą.
"Wkupne do bab", obrządek wstąpienia młodych mężatek do grona matron z
pewnym stażem, była to zabawa zwyczajowa, znana niemal w całej Polsce, bo w
Krakowskiem, Kaliskiem, Poznańskiem, w okolicach Lublina i na Kujawach
między górną Notecią a Gopłem, i na Mazowszu szeroko w dorzeczu środkowej
Wisły. Odbywała się raz raz do roku, w Popielec. Trwała od zmierzchu, który
o tej porze roku zapada zaraz popołudniu, aż do północy.
Gospodynie brały półwozie, czyli wóz o dwóch kołach i dwóch dyszlach, tak
zwaną bidę, stroiły ten wehikuł kolorowymi wstążkami, kwiatami z bibuły,
gałęziami choiny i zajeżdżały nim po nowo upieczone mężatki, po każdą
oddzielnie. Jeżeli dziedzic ożenił się w ostatnim roku, zajeżdżały też do
dworu po nową dziedziczkę, która wyszedłszy na ganek okupowała się im
poczęstunkiem i hojnym datkiem. Każdą solenizantkę wynosiły z domu, sadzały
na swej paradnej rykszy i ciągnęły do karczmy. Ale nie z powagą statecznych
żon i matek. Broń Boże! W dowcipnych przyśpiewkach drwiły ze swego
babskiego losu. Ot, choćby tak:
Jakem poszła za Macieja,@ Za słodkiego dobrodzieja,@ Juz nie muse wody
nosić,@ Bo mam cięgiem w ślipiach dosić.
Albo
Choćbym miała dziesińć ręcy,@ to przydałoby się więcy,@ A mój miły lezy w
chłodku,@ Podrapuje się po zodku.
Figlowały starając się wywrócić półwozie razem z honorowaną nowicjuszką,
która przygotowana na te atrakcje, wykupywała się pieniędzmi. A później,
już w karczmie, stawiała babom wódkę i śledzia, Popielec to już pierwszy
dzień postu.
W niektórych miejscowościach w Poznańskiem zamiast półwozia używano mniej
wytwornego pojazdu, choć także udekorowanego - taczek. Popychał je
mężczyzna, kawaler, o którym wiadomo było, że w najbliższą Wielkanoc na
pewno wstąpi w związek małżeński. Nazywano go niedźwiedziem i udawał to
zwierzę, choć oplątany w grochowiny i przystrojony wstążkami wyglądał
raczej jak strach na wróble. Przed taczkami biegła przebrana dziwnie baba i
najrozmaitszymi psikusami rozśmieszała korowód. A śpiewała na przykład tak:
Jestem ja zbytnica,@ Jestem weselica,@ Zamotała mi się,@ Pod brodą
spódnica.
Do jej obowiązków należało także wyłudzanie pieniędzy od przewodników i
zebranych przy drodze obserwatorów zabawy. "Sprzedawała" im cynamon -
wierzbową korę, pieprz mielony - popiół, kawę - kozie bobki, i inne
specjały.
W karczmie zabawa była najpierw czysto żeńska. Chłopów zebranych u drzwi
i napierających się, żeby wejść do środka na "spłukanie" zapustowych
zabytków, babska straż odpędzała na wszystkie dostępne sposoby: rzucała w
nich petardami z toreb wypełnionych popiołem, zygała ożogami, znieważała
wypinając się tyłem i zadzierając spódnicy, choć był to środek chyba
najmniej odstraszający, aż wreszcie za sowitym okupem wpuszczano namołków
do środka i zaczynała się impreza koedukacyjna. Obowiązkiem zaproszonych
mężczyzn było obtańcować wszystkie bez wyjątku kobiety, zaczynając od
najstarszych. Ociągającym się w spełnieniu tego obowiązku śpiewano:
Nie tańcujes, nie wywijos,@ To po ciorta ześ tu przyloz?@ Ci, co wracali
do domu przed północą, mogli śpiewać.@ Po północy darcie gęby uważane było
za grzech.
-------------------------
Kłoda popielcowa
Jeszcze skrzypki i dudy słychać na ulicy,@ Ci gonią dziewki, co je w
kloce zaprzęgają,@ A one się nie bardzo, widzę, ociągają;@ Ci chłopa w
grochowiny ubrawszy prowadzą...
Tak pisze poeta Kasper Miaskowski (ok. 1550-1622) w swoim Zbiorze
rytmów, skarżąc się i fukając na nierządne figle i zbytki otoczenia.
Zaprzęganie panien i kawalerów do kloca, czyli kłody w środę popielcową
jest zabawą o niezupełnie wyjaśnionym rodowodzie. Niektórzy badacze
obrzędów skłonni są przypuszczać, że stanowi ona echo pradawnych pogańskich
praktyk magicznych, kiedy włóczono wiosną po polach kawał potężnego pnia,
mającego symbolizować płodość natury. Celem tych zabiegów było wywołanie
bujnej wegetacji roślin.
Inni włóczenie kłody wiążą z małżeństwem. Nie, nie jako z przysłowiową
kulą u nogi, jarzmem, lecz przeciwnie - jako z niezbywalnym świętym
obowiązkiem wobec przyszłych generacji.
Józef Konopka (1818-1880), autor cennej w folklorystyce polskiej książki
Pieśni ludu krakowskiego, pisze:
"Zwyczaj przypinania kloców osobom niezamężnym w dzień popielcowy czyli w
wstępną środę, obchodzony bywa u ludu przy szczególnej uroczystości. Jeden
z gospodarzy przebrany za wstępną środę w łachmany, ze śledziem na kiju
przywiązanym, przewodniczy orszakowi młodych chłopców, którzy ciągną kloc
duży na łańcuchy uwiązany, łapią parobków lub dziewki i zaprzągnąwszy do
niego, prowadzą do karczmy na okup".
Ów przewodnik orszaku śpiewał:
A woli ja z daleka,@ Wiozę klocek dla cłeka,@ W wstępną środę zeby
włócył,@ Zeby drugich naucył,@ Jak oni to mają cynić,@ Swoje syny ozynić,@
I córecki swe wydać,@ Bo nam tego potrzeba...
A gdy złapano jakiegoś zatwardziałego kawalera i karząc za opieszałość w
zakładaniu nowego stadła przywiązywano go do kloca, przewodnik śpiewał:
Widzis ty to, mój bracie,@ Co ja tu przyniósł dla cie,@ Klocek srogi z
łańcuchem,@ Opase go z twym brzuchem,@ Bedzies włócyć nienadaremnie,@
Kacmarz to weźmie przyjemnie...
i prowadzili złapanego, obciążonego klocem, wśród śmiechów i przekomarzań
okrężną drogą do karczmy.
Młode dziewczątka wierzyły, że zaprzęgnięcie się do kloca nie tylko
walnie przyśpiesza wyjście za mąż, ale jeszcze gwarantuje długie i
szczęśliwe pożycie z ukochanym. Nic dziwnego więc, że "nie bardzo się
ociągały" przed włożeniem tego zaprzęgu. Starsze panny zaś, które bądź to
na skutek zbytniego przebierania w konkurentach, bądź z powodu braku
powodzenia nie wyszły za mąż, uważały ciągnienie kloca za napiętnowanie.
Wprawdzie można się było od tego wykupić datkiem pieniężnym, ale w praktyce
korzystali z tej możliwości tylko kawalerowie. Panny po prostu nie
wychodziły w środę popielcową z domu.
Do włóczenia kłody zmuszano czasem niezamężne niewiasty dobrze już
podstarzałe, szczególnie przekupki, z którymi ulicznicy byli spoufaleni.
Zaatakowana przekupka wolała dać duże odczepne niż paradować z kłodą, tym
bardziej że gdy ona odbywała swą "drogę przez mękę", hultaje ograbiali jej
stragan.
W aktach grodzkich miasta Biecza (słynnego od Xvi wieku do Xviii wieku ze
specjalnej szkoły katów) znajdują się dokumenty z procesu sądowego, które
przekazują nam opis autentycznego wydarzenia, związanego z ciągnieniem
kloca.
W roku 1642 mieszczka biecka, przekupka Regina Gołka, "pudica, virgo
adhus, sed bene matura", czyli "wstydliwa (a także obyczajna, czysta - Mz),
dotychczas dziewica, lecz dobrze dojrzała" wniosła sprawę do sądu przeciwko
całej gromadzie ciurów, luzaków wojskowych, obozujących w Bieczu, za to, że
"wśród strasznego krzyku (...) całymi zastępami do protestującej przypadli.
Jedni (...) udający niedźwiedzi, drudzy przebrani "ad instar Germanorum seu
Miemców" - "na kształt Germanów albo Niemców", inni za kobiety i
dziewczęta, a reszta, w liczbie około dwudziestu z pomalowanymi twarzami, z
rogami u głowy, odziani w skóry koźle (...) na kształt diabłów, ogromny
pniak dębowy, długości sześciu, grubości czterech łokci, obwiedziony
żelaznymi łańcuchami, na ten cel umyślnie przygotowany, przywlókłszy"
puszczając mimo uszu wyjaśnienia napadniętej, że nie wyszła za mąż, bo
"takie było zrządzenie boże", przystąpili do obrzędu: "Ubrawszy ją najpierw
w obrósło słomiane, niewzruszeni jej uprzejmymi prośbami (...) przemocą ją
porwali, przywiązawszy łańcuchem do pniaka, włóczyli koło ratusza (...)
tak, że omdlała na siłach".
Ładna zabawa!
Zaprzęganie do kłody, jako ogólnie przyjęte, trafiło nawet na dwór
królewski. Karol Ogier (1595-1654), sekretarz poselstwa francuskiego w
Polsce, pisze w swych Pamiętnikach, że na dworze Władysława Iv w roku 1635
podczas balu karnawałowego ktoś wszedł na salę zaprzężony w kłodę i tańczył
obarczony nią dopóty, póki nie udało się jakimś zmyślnym sposobem przekazać
jej komu innemu. Wszelkie manipulowanie kłodą przyjmowane było wybuchami
śmiechu.
W Xviii wieku zaprzęganie do kloca już się przejadło dowcipnisiom w
dużych miastach, zostało tylko w małych mieścinach, praktykowane przez
zapyziałków nie nadążających za modą, i na wsi bardziej konserwatywnej w
utrzymywaniu starych obyczajów.
Zygmunt Gloger jeszcze w połowie Xix wieku widział na Mazowszu, nad
Narwią, popielcową zabawę włóczenia kloca.
"Po wsiach tegoż dnia - pisze - zaprzęgano dziewki i parobków, którzy się
nie pożenili, do ciągnięcia prawdziwego kloca do karczmy, gdzie lano wodę
na takowy dotąd, aż karczmarz nie wykupił się poczęstowaniem wesołych
zapustników".
Dlaczego nasz znakomity etnograf zaznacza, że było to ciągnięcie kloca
prawdziwego? Dlatego, że już w Xviii wieku wszedł w życie, zwłaszcza w
Krakowskiem, zwyczaj przyczepania kawalerom i pannom do ubrania, na
plecach, klocków symbolicznych. Najpierw małych kawałków drewna, a później
innych przedmiotów. Jakich? Oddaję głos naocznemu świadkowi tych psikusów,
nieocenionemu księdzu Jędrzejowi Kitowiczowi:
"Przy kościołach w wstępną środę, po miastach, chłopcy, studencikowie,
czatowali na wchodzącą do kościoła białą płeć, której przypinali na plecach
kurze nogi, skorupy od jajec, indycze szyje, rury wołowe i inne tym podobne
materklasy; tak zaś to sprawnie robili, że tego osoba dostająca nie czuła,
bo to plugarstwo było uwiązane na sznurku lub nici, do końca której była
przyprawiona szpilka zakrzywiona jak wędka, więc chłopiec do takich figlów
wyćwiczony byle się dotknął ową szpilką sukni, wraz i figla na osobie
zawiesił. A ta ni o czym nie wiedząc, pięknie przybraną i wiele razy będącą
dystyngowaną, postępowała w kościół z dobrą miną, gdy tymczasem wiszącym na
plecach kawalcem pustym głowom śmiech z siebie czyniła, którym się i sama,
na koniec od kogo roztropnego uwolniona od wisielca, zarumienić musiała".
Popielcowa zabawa w przypinanie śmiesznych dekoracji na plecach osób
zdążających do kościoła była bardzo żywotna jeszcze w latach trzydziestych
Xx wieku, zwłaszcza na wsiach, choćby na Mazowszu.
Wygasł niepostrzeżenie stary obyczaj przypinania popielcowych klocków i
na pewno nie ma czego żałować, ale nie zawadzi mieć wyobrażenie, z czego
tak niedawno jeszcze śmieli się nasi rodacy.
-------------------------
Skakanie na urodzaj
Skakanie na urodzaj aż krzyczy o swoim pogańskim rodowodzie. W czasach
przedchrześcijańskich było jednym z obrzędów wiosennych, a później nie
przyjęte przez Kościół nawet w szczątkowej formie, ale też i nie zwalczane,
przeniesione zostało przez lud na Popelec.
Była to składkowa biesiada z muzyką i tańcowaniem, podczas którego
wyczyniano rytualne skoki. W Xviii i Xix wieku odbywała się w karczmie.
Gospodynie przynosiły z sobą tradycyjne w tym dniu potrawy: surową kapustę
kwaszoną i osuszki, postne ciasto z utartych ziemniaków i pytlowej mąki.
Siadały przy oddzielnym stole. Gospodarze obsiadający drugi stół troszczyli
się o piwo i gorzałkę, która jako napój wyskokowy miała pomagać niektórym,
zwłaszcza nieśmiałym, w wykonywaniu podskoków. Męska strona sali z początku
niby to nie zwracała uwagi na żeńską, zajęta swoimi sprawami. Ponieważ
Popielec był dniem, w którym pasterz wiejski, pragnący zapewnić sobie
pasienie trzody podczas lata, zapraszał przyszłych pracodawców na
poczęstunek, gospodarze nie śpieszyli się do hulania z babami. Ale kiedy
już rozpoczęli, bawiono się hucznie do północy, usiłując jak najwięcej
tańczyć, bo kto by siedział kamieniem, temu na polu wyrosłyby kamienie
(wierzono, że odrastają), i to nie byle jakie, ale wielkości... posladków.
Skakanie na urodzaj praktykowane było w całej Polsce. W okolicach
Wieliczki tańczono - oczywiście krakowiaka - na urodzaj pszenicy i konopi.
Gospodarz objąwszy prawą ręką kibić swojej żony, lewą wysoko trzymał w
powietrzu, w podskokach próbując dotknąć powały, aby pszenica była bujna,
albo potrząsał tą wolną ręką mosiężne kółeczka u pasa, aby ziarno
pszeniczne sypało się jak złoto. Gospodyni starała się wysoko podskakiwać i
zamaszyście furkotać spódnicą na urodzaj wielkich i gęstych konopi. A
panny? Panny puszczały się w skoczne tany na rutkę, zielę symbolizujące
dziewictwo, a używane do ślubnego wianka (i do wypłaszania szczurów, które
nie znoszą zapachu ruty). W Tarnobrzegu skakanie na urodzaj miało cechy
widowiska cyrkowego. Wybrana gospodyni tańczyła z rosłym chłopem
"niedźwiedziem" omotanym w słomę. Hulali na podłodze wysłanej prostą słomą
tak długo, dopóki nie stratowali jej niemal na sieczkę. Ona podskakiwała,
podrzucana przez tancerza draba, i wołała:
Na konopie, na konopie,@ żeby się rodziły,@ żeby nasze dzieci@ gołe nie
chodziły!
Pod Częstochową i koło Siedlec, i w okolicach Międzyrzeca gospodynie
przebierały się w ubrania swoich mężów i hulały podskakując na urodzaj
konopi.
"W Wielkopolsce we Wstępną Środę - podaje Jan Stanisław Bystroń - każda
kobieta bierze w karczmie swego męża lub przyjaciela za tanecznika i z nim
ostro choć raz przez izbę przetańczy, aby jej w bieżącym roku len się
udał". Szczególnie "ostro", do siódmego potu, z cyrkowymi niemal
podskokami, starają się tańczyć gospodynie, gdy poprzedniego dnia, to
znaczy w ostatni wtorek, padał deszcz, wróżący suszę. Znane jest
przysłowie:
Kiedy pada w ostatni wtorek,@ To ze lnem uciekaj na dołek.
W Kieleckiem, w okolicy Pińczowa, skakano na anyż-biedrzeniec, lek
arcyskuteczny przy osłabieniu żołądka, na len i na konopie, podśpiewując:
Hola, hola do góry,@ by konopie tyle były!
Koło samych Kielc skakano tylko na konopie, ale tak hulaszczo, że
duchowieństwo jeło zwalczać ten pogański zwyczaj, aż go wreszcie wytępiło i
od roku 1868 nikt już tam nie podskakiwał.
Na Mazowszu przynoszono do karczmy pień drzewa, symbolizujący płodność
natury, lub, z braku takowego, zwykłą ławkę i skakano przy dowcipnych
dwuwierszowych śpiewkach, układanych tak, by pierwszy wiersz był
zagajeniem, a drugi jakąś światłą sentencją. Zagajenie śpiewano przed
przeskoczeniem przez pień czy ławę, a sentencję po. Na przykład:
Jaki korzeń, taka natka!@ (Skok)@ Nie podskoczysz wyżej zadka.
-------------------------
Pogrzeb żuru i śledzia
Pogrzeb żuru i śledzia był manifestacyjnym zakończeniem
czterdziestodniowego Wielkiego Postu, podczas którego te właśnie potrawy
gościły bezustannie na stołach tak plebejskich, jak wielkopańskich,
klasztornych i królewskich. Nie wszędzie oczywiście w tej samej postaci i w
towarzystwie takich samych dań.
W Polsce dawnych wieków wszystkie posty, z Wielkim Postem włącznie,
przestrzegane były bardzo regorystycznie, ściślej niż w innych katolickich
krajach Europy, ale na swój indywidualny sposób. Podczas gdy cudzoziemcy
ograniczali ilość pokarmów, my jedliśmy tyle, ile żołądek przyjął, ale
surowo przestrzegaliśmy jakości, wstrzymując się absolutnie od spożywania
mięsa i masła.
W zamożnych domach podstawą dań postnych były ryby, dlatego hodowano je
prawie przy wszystkich dworach i klasztorach. Jedyny tłuszcz stanowiła
oliwa, na oliwie smażono, oliwą kraszono kapustę, żur i barszcz
"byraczany", śledzika też jadano w oliwie i (po upowszechnieniu się
ziemniaków w Xviii wieku) z ziemniakami. Grzanki na oliwie, posypane
kminkiem z cukrem lub z solą, i polewka piwna z żółtkiem były
najpospoliwszą postną kolacją w zamożniejszych domach i szlacheckich
dworach. Nie żałowano też sobie trunków, jako że gorzałki tłuszczów nie
zawierają. Chłopi i biedacy miejscy mieli swój postny jadłospis. Żur i
śledź zajmowały w nim niepodzielne pierwsze miejsce. Dosłownie
niepodzielne. Proszę sobie wyobrazić miskę pełną żuru, w którym zamiast
suszonego grzyba pływa... śledź. Perwersyjne danie! Jadano także potrawy, w
których zarówno żur i śledź występowały solo albo w zestawieniu z grochem,
z kluskami okraszonymi olejem (rarytas sławiony w przysłowiu: "Mości panie
dobrodzieju, dobre kluski na oleju"), z chlebem... Ale zawsze był śledź i
zawsze był żur. Nic dziwnego więc, że tak bardzo ludziom obrzydły, iż
zasłużyły sobie na spostponowanie parodią pogrzebu. Ceremonia ta odbywała
się w Wielki Piątek wieczorem albo w Wielką Sobotę rano. Żyr ze śledziami
wynoszono z kuchni, z udanymi lamentami i pieprzną przemową wlewano w
dołek, poczym zasypywano ziemią tak, aby powstał niewielki pagórek. Albo
śledzia wieszano na suchej gałęzi przy drodze, a żur po prostu wylewano.
Gliniany dzban po żurze stawał się teraz tarczą, do której chłopcy rzucali
kamieniami. Kto rozbił dzban, zdobywał prawo chodzenia w Wielką Niedzielę
po dyngusie jako kierownik zespołu. Nie tylko po chałupach we wsi, ale i do
księdza plebana, i do dworu...
Dyngusując nie omieszkał pochwalić się swoją sprawnością:
Kałuza wedle mnie była,@ Tak duzo zuru zwabiła, Aleć tam stoi pachołek,@
Na środku kałuzy popiołek.
(...)
Ale ja tu teraz przysedł,@ Zeby garnek zuru wysedł,@ Na poratunek dla
państwa,@ Zebym ich z tego ubóstwa,
Przy dniu dzisiejszym wybawił@ Wielkiej uciechy nabawił.
Istniał jeszcze inny ceremoniał grzebania żuru, znacznie atrakcyjniejszy,
ale do tego był potrzebny koniecznie fryc, czyli nowicjusz, nie znający
jeszcze owego obyczaju. Namówiono go, aby garnek z żurem niósł na głowie
lub w sieci na plecach i szedł przodem pogrzebowego orszaku. Za nim kroczył
filut grabarz z łopatą, mający rzekomo wykopać dół do pochowania żuru. Gdy
orszak się powiększył o spragnionych zabawy, i gapiów na ulicy przybyło,
ten z łopatą uderzał w garnek, a żur oblewał fryca, co wywoływało gromki
śmiech "żąłobników".