QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
1
Q
UIZTLALOPE
Szczepan Twardoch
Ostrze szpadla raz po raz zagłębiało się w tłustej glebie, brutalnie przecinając
gęstwę podziemnych korzeni.. Dół był już głęboki na dwa łokcie, Robactwo, wyrwane
nagle ze swoich podziemnych nor, rozpełzało się, umykając przed światłem, które
korony drzew wiązały w wąskie pasma. . Grube dżdżownice, długie na dziesięć cali,
wije, , podziemne żuki, tłuste termity, obrzydliwie blade, jak martwe ciało. Łopata
przecięła podłużnego, bezokiego robaka – wił się śmiertelnych podrygach. Silne ręce
wyrwały ostatnią skibę ziemi. Grób był gotowy.
Nieopodal, w wysokiej trawie, leżał trup. Mężczyzna, który wykopał grób z
wysiłkiem podniósł ciało, jeszcze niestężałe ciało i złożył je w grobie. Nieboszczyk,
odziany w jasny mundur i wysokie buty miał wybite prawe oko, tkwił w nim jeszcze
ułomek strzały. Lewe oko, otwarte, gapiło się w oplecione lianami korony drzew.
- Psiakrew... – zaklął grabarz.
Spróbował zamknąć otwarte oko – otwierało się z uporem. Wzruszył ramionami,
podniósł z ziemi pałasz w błyszczącej pochwie i położył zabitemu na piersiach. Splótł
martwe dłonie na mosiężnej rękojeści i zaczął zasypywać mogiłę. Gdy skończył,
uklepał ziemię i z wysiłkiem przytoczył spory kamień znad brzegu rzeki, odległego nie
bardziej niż dwadzieścia kroków. Położył głaz na grobie, z cholewy wyjął nóż i
wydrapał na kamieniu „Hauptmann Hasso von Beickendorf, *A.D. 1746 + A.D. 1791,
R.I.P”.
- Ojcze Sebastianie! To już ostatni, skończyłem!
Dwanaście kamieni leżało w równym rządku. Mężczyzna, znużony pracą, usiadł pod
drzewem, wyjął zza pazuchy długą fajkę z kaczana kukurydzy, nabił wilgotnym
tytoniem i zapalił. Cały spływał potem. Strużki żłobiły jasne ścieżki na brudnej twarzy,
docierały do jasnych wąsów i skapywały z nich na pierś. Kremowa kurtka munduru –
teraz cała uwalana ziemią i krwią – lepiła się do pleców.
-- Sierżancie Farkas!
Odwrócił się. Ojciec Sebastian wyszedł z pomiędzy drzew, gdzie złożyli zabitych
Indian.
- Sierżancie Farkas, mówiłem przecie! W dżungli nie siada się na ziemi!
Chcielibyście, żeby pająk ukąsił was w przyrodzenie? Albo żmija?
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
2
Farkas wstał niechętnie. Franciszkanin znał dżunglę. Po wielekroć udowadniał, że
jego wiedza może być przydatna. Ale kapitan Beickendorf nie zwykł słuchać
mniszków w kusych, postrzępionych habitach – i nic sobie nie robił z uwag mnicha,
że miejsce, w którym się teraz znajdowali, nie nadaje się na postój
Żołnierze rozbili prowizoryczny obóz na brzegiem rzeki. Indiańscy tragarze
okazywali niezadowolenie i obawę – po północy wszyscy uciekli. Kapitan,
przeczuwając niebezpieczeństwo, postawił wszystkich swoich ludzi na nogi. O
czwartej rano zaatakowały dzikie plemiona, których tak obawiał się ojciec Sebastian.
Gdy zaczęła się walka, sierżant Georg Farkas najpierw wykonywał rozkazy
kapitana – ręce poruszały się same, mechanicznie, nie zważając na ciemność.
Bezbłędnie wyciągał z patrontasza kolejne ładunki, odgryzał, nabijał karabin, strzelał.
Zastrzelił trzech dzikusów, czwartego przebił bagnetem. Potem rozpoczęła się
bezładna kotłowanina. Farkas był doświadczonym weteranem, dlatego tamtego
ranka kolba i bagnet jego karabinu siały spustoszenie wśród Indian. Inni żołnierze też
znali swój fach. W końcu wygrali potyczkę Po czym w ciągu godziny wszyscy umarli
od trucizny, którą Indianie nałożyli na groty swoich strzał. Tylko on, Farkas, i
franciszkanin pozostali niedraśnięci. Klecha chciał pochować wszystkich tak samo,
dzikich razem z żołnierzami, ale Georg, albo György, jak mówiła doń matka, wydął
tylko pogardliwie wargi. Jeszcze czego! Dzikusów niech sobie ksiądz sam zakopuje,
jak chce! Jak dla Farkasa mogą ich małpy zeżreć! Ojciec Sebastian próbował jeszcze
przekonywać, że teraz, wobec Boga, wszyscy są równi, ale sierżant nie wierzył w
takie bzdury. Chwycił szpadel i wykopał tuzin grobów, i ani jednego więcej.
Franciszkanin zaciągnął trupy napastników pod drzewa, obmył każdego i przykrył
kamieniami. Teraz podszedł do grobów żołnierzy. Farkas spoglądał nań z niemym
wyrzutem. Nie gapcie się na mnie tak, sierżancie, jakbym wam matkę zabił.
Czerwony to człowiek jako i każdy z nas, godzi się pochówek mu dać.
- Więcej ojciec o wrogów i pogan dba, niźli o swoich i chrześcijan.
- Dobrze, Farkas, dobrze, zostawcie teologię mnie. Myślcie lepiej, jak wrócić do
faktorii.
Georg Farkas patrzył na brunatne wody rzeki. Ich barwa przypominała mu kolor ziemi
pod Kunersdorfem. Miał dwanaście lat i właśnie awansował. Z dziecka pułku –
maskotki, przynoszącej szczęście, hołubionej przez żołnierzy i markietanki, stał się
doboszem. Dostał mundur, żołd, tasak i werbel. Stary kapelmajster nauczył go temp.
Jak pięknie zwyciężali wtedy! Dwoma salwami zatrzymali szarżę pułku pruskich
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
3
kirasjerów! Kawalerzyści zawrócili, oficer próbował ich powstrzymać, ale nie zdołał.
Uciekli. W austriackim pułku czapki poleciały w górę z radości. Żołnierze zaczęli
sobie gratulować, tylko on, młody dobosz, patrzył na pole. Pruski oficer nie uciekł
razem z resztą swojego oddziału. Poprawił tricorn na głowie, podkręcił szmelcowane
wąsy, dobył pałasza i ruszył w stronę Austriaków powolnym kłusem. Georg próbował
wołać – nikt nie słuchał. Bitwa była przecież wygrana, któż tam będzie przejmował
się krzykami młokosa! A Prusak wszedł w galop, wyciągnął pałasz między końskimi
uszami i jak grom leciał w ich stronę. Spod kopyt tryskały strugi ziemi, tak podobne
barwą do brązowych nurtów brazylijskiej rzeki.
Wreszcie go zobaczyli. Zaczęli gorączkowo ładować muszkiety i składać się do
strzału. Żadna kula nie trafiła. Kirasjer z rykiem wpadł w ich poszarpany szereg.
Kopyta ogromnego rumaka zgruchotały czyjąś pierś, pałasz świsnął koło ucha
młodego dobosza i odciął ramię innego żołnierza. Oficer wjechał w tłum, tratując,
rąbiąc i kłując pałaszem,, aż wreszcie ktoś osadził konia za uzdę, ktoś chwycił
Prusaka za ramię, ktoś palnął z pistoletu. Ściągnęli go z siodła i zakłuli bagnetami,
zanim dowódca zdążył wziąć bohaterskiego kirasjera do niewoli. Farkas przez kilka
dziesięcioleci rozmyślał o tym, co popchnęło wtedy tego kawalerzystę do
samobójczej szarży.- Sierżancie Farkas? – Wyrwał go z zadumy głos ojca
Sebastiana – co robimy? Jak będziem wracać?
- Wracajcie sami, księże. Ja wybieram się do Quiztlalope.
***
Prowincjonalne koszary pułku piechoty były zbyt ciasne dla kapitana von Beickendorf
– a dowództwo pułku chętnie przystało na zorganizowanie wyprawy do brazylijskiego
interioru. W pierwszym rzędzie dlatego, że całą ekspedycję opłacił szalony oficer. W
razie powodzenia zaszczyty, które spadną na Beickendorfa staną się również
udziałem pułku, zaś w razie porażki cała wina spadnie na kapitana, którego
szaleństwo jest powszechnie znane (tego „dwa” tutaj to nie rozumie – dla mnie to
wciąż jeden – ewentualne konsekwencje tego „jeden”). Był jednak i powód drugi, kto
wie nawet czy nie ważniejszy. Pozbędą się Beickendorfa z pułku, być może nawet
raz na zawsze. Szalony oficer skutecznie uprzykrzał życie swoim zwierzchnikom,
zasypując ich absurdalnymi propozycjami ulepszenia skostniałej cesarskiej machiny
wojennej. A skoro sam płaci... Dostał z pułku dwa tuziny żołnierzy i sierżanta Georga
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
4
Farkasa i wymaszerował z koszar pod Leutschau na Słowacji. Gdy po długim marszu
przybyli do Triestu. Dziesięciu żołnierzy zdezerterowało– chyba dopiero tam
uwierzyli, że naprawdę jadą za morze. Beickendorf w Trieście spotkał kupca,
Portugalczyka handlującego towarami kolonialnymi. Opowieść o dzikich Quiztlalope,
którzy nie widzieli jeszcze chrześcijanina i składają ofiary z ludzi podziałała na
wyobraźnię kapitana – i wybrali Brazylię.. W czasie długich miesięcy rejsu na
pokładzie „Bounty” zmarło na tyfus jeszcze dwóch żołnierzy. Na amerykańskiej ziemi,
w Belém, stanęło ich dwunastu. No a teraz, po pierwszej konfrontacji z Indianami
pozostał sam sierżant Georg Farkas.z ojcem Sebastianem, który dołączył do ich
wyprawy w Veiros nad rzeką Xingu.
***
Farkas ujął topór bardzo niepewnie. Spojrzał w stronę zakonnika, jednak ten
zajęty był zbieraniem gałęzi na opał. Georg zamachnął się siekierą, rąbnął w pień
wielkiego drzewa, jednak ostrze zwinęło się na twardej korze i odskoczyło, boleśnie
uderzając obuchem w goleń niedoszłego drwala Na drzewie pozostało jedynie
niewielkie zadrapanie. Sierżant rozcierał obolałą nogę, klnąc na czym świat stoi.
Zakonnik bez słowa podszedł, chwycił topór i dwoma potężnymi uderzeniami wyrąbał
w pniu sporą szczerbę.
- Widać, żeś nigdy tego nie robił. Idź, nazbieraj chrustu. Ale wybieraj tylko suche
gałęzie. -Ojciec Sebastian fachowo podciął najpierw gruby pień od strony rzeki, aby
drzewo zwaliło się w kierunku wody, po czym rąbał przez godzinę. ,sciął. Żołnierz w
tym czasie nazbierał pokaźną stertę względnie suchego drewna. Z juków mnich
wyciągnął piłę. Zaznaczył na dwa cięcia – jedno w poprzek, drugie wzdłuż włókien
drewna. Po sześciu godzinach ciężkiej, wspólnej pracy na nadrzecznym piasku
spoczęła długa na pięć kroków połówka pnia.
Farkas wcześniej milczał, teraz jednak już nie wytrzymał:
- No dobrze, proszę ojca, ale jak teraz wydłubiemy z tego te indiańskie czółno?
Wkrótce się dowiedział. Franciszkanin podparł pień kamieniami, zaś na odsłoniętym
drewnie ułożył chrust, na całej długości.
Wypalali czółno przez dwa dni, na zmianę pilnując ognia. Farkas trochę
polował – ubił dużą kapibarę.. Trzeciego dnia zwinęli swój obóz, pozostawiając
większość ekwipunku na brzegu. Żołnierz zabrał ze sobą trzy karabiny i pistolet,
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
5
oraz cały zapas prochu i kul. Resztę broni zatopił w rzece, żeby nie wpadła w ręce
Indian. Do czółna zapakowali zapasy jedzenia, sprzęt obozowy, narzędzia, oraz
towary do wymiany – świecidełka, noże, siekiery, haczyki na ryby, drut. Ojciec
Sebastian wystrugał dwa pagaje i wypłynęli. Georg siedział na dziobie, mnich z tyłu
czółna. Wiosłowali obaj – płynęli w górę rzeki, ale prąd był prawie niewyczuwalny.
Płynęli do Quitzlalope.
***
-Jakże to tak, odrzucić broń, ojcze Sebastianie? – nie przestawał pytać Farkas
- Ano zwyczajnie. Widzisz, abym nosił gdzieś szablę albo pistolet? Nawet kozika nie
mam – odparł franciszkanin.
Leżeli w hamakach, przy gasnącym ognisku. Farkas wytężał swój podoficerski
rozsądek.
- Wyście mnich, was sukienka duchowna chroni. Ale jakże to, mężczyzna broń ma
wyrzucić? Przecie u nas nawet chłop, jak trzeba obejścia czy chałupy bronić, za kord
chwyci.
- A jak ty sobie myślisz, sierżancie, czy te dzikusy, co Chrystusa nie poznały,
sukienkę duchowną uszanują?
- Ano nie uszanują. – odpowiedział po chwili namysłu Georg.
A widzisz. Ewangelię tutaj od trzystu lat przynosi się na ostrzu miecza i lufie
muszkietu. I to jest największe nieszczęście jakie dotknęło tę przeklętą ziemię. Aby
zanieść komu Dobrą Nowinę do domu, nie podpala się mu strzechy, prawda? Iluż ja
ich tutaj widziałem, psów pańskich, co chrzczą tak, jak cesarz Karol Sasów chrzcił.
Sierżant słuchał w milczeniu. Franciszkanin zaś, czując zdobycz, zapalał się co raz
bardziej.
- Cóż w Ewangelii rzecze Pan Nasz, Jezus Chrystus? Czy mówi, aby jego nowinę
zanieść przemocą? Pan Jezus mówi: policzek drugi nadstaw, połowę płaszcza oddaj.
Zaufaj Panu swemu, jak dobry sługa, co bez wahania wskoczy w rzeczne odmęty,
jeżeli taki rozkaz słyszy, bo wie, że Dobry Pasterz nie postrada na darmo owiec
swoich.
- Wszystko to pięknie, ale gdybyśmy tutaj przyszli bez muszkietów i mieczy, poganie
wyrżnęli by wszystkich.. Okrucieństwa jest za dużo, to rzecz pewna, ale nie można
się wyrzec obrony wiary mieczem. – odpowiedział pewny siebie Farkas, W końcu,
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
6
jeżeli chodzi o wojnę, to on tutaj wiedział jak się rzeczy mają, nie zaś ten, chociażby i
święty, mniszek.
- Szczęście twoje, żeś prosty sierżant, nie książę! Książęta myślą jak ty, ale ich
sprawą jest rządzić, twoją zaś słuchać, dlatego ciebie Pan nie rozliczy z tych błędów,
ich zaś i owszem, tak jak szewca rozliczy, jeżeli złe buty robił, tylko sroższy będzie,
bo szewc co źle swoja robotę wykonuje, jedynie na siebie potępienie ściąga, innym
najwyżej dając niewygodne buty. Książę zaś, gdy błądzi, innych do złego swym
przykładem pociąga. – perorował zakonnik
- O czymże ojciec mówi? – zdziwił się Farkas
- A gdy Chrystus kazał Piotrowi i Pawłowi nieść chrześcijaństwo do Rzymu, czy ci jęli
armię gromadzić, by cesarza pobić, upokorzyć i do chrztu zmusić? Nie! Szli tam
bezbronni, ginęli w mękach, lecz zwyciężyli, zanosząc Chrystusa do samej
ówczesnej stolicy. Na nic cesarskie legiony, na nic mury zamków. Bo naprzeciwko
nie stanęli żołnierze – lepszego wojska niż rzymskie legiony wtedy nie było –
naprzeciwko stanęli bezbronni chrześcijanie, lecz za nimi stał Chrystus. Przypomnij
sobie, czy Chrystus nakazał zemstę, gdyby ci ktoś wymierzył policzek? Nie, nakazał
nadstawić drugi! Nie w stali i ogniu siła chrześcijan, lecz w gorącym sercu i wierze!
Farkas był katolikiem, i to nawet, co u żołnierzy nieczęste, dość pobożnym Chociaż,
oczywiście, gdy była ku temu sposobność, wina i gorzałki nie odmawiał, ani kobiet
lekkich obyczajów towarzystwem nie gardził. Wiarę zaszczepiła mu pobożna matka,
później pułkowy kapelan dbał o jego zbawienie. Jednak ojciec Georga był
protestantem. Niewiele wagi przywiązywał do swej religii, dlatego nie protestował,
gdy żona zażądała ,by dzieci wychowywać po katolicku. Jedno jednak wyniósł z
domu rodzinnego – zamiłowanie do lektury Pisma Świętego. Nie rozumiał zbytnio, o
co chodziło w zasadzie „sola scriptura”, jednak czytywał Stary i Nowy Testament, nie
zważając na protesty żony która sluchała swego proboszcza, gdy ten zalecał Biblii
samodzielnie nie czytać, twierdząc, że więcej z tego szkód, niż pożytku, . Dzięki tym
wieczornym głośnym lekturom ojca Farkas całkiem nieźle znał Pismo. I nie po raz
pierwszy znajomość ta zaowocowała.
- Ale mówi też Chrystus swym uczniom, by kupili miecze. A kto nie ma miecza, ten
niech sprzeda płaszcz i kupi. Łukasz, dwadzieścia dwa, trzydzieści sześć –
zacytował Georg.
Franciszkanin przez sekundę popatrzył na sierżanta z podziwem, by zaraz przybrać
srogi wyraz twarzy.
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
7
- Oto, co się dzieje, gdy lud zaczyna samemu Pismo czytać, pozbawiając się jakże
pomocnego komentarza Matki Kościoła. Zaiste, nie myli się ona, zabraniając tej
zgubnej praktyki. Przeczyta sobie jeden szewczyk albo chłop, że Chrystus mówi o
sobie, że mówią nań „żarłok i pijak” i myśli sobie, że skoro takie miana Zbawicielowi
nadawano, to i dlań będą zaszczytne.
- Wytłumaczcie zatem, ojcze, jakie jest znaczenie tego wersetu z mieczem?
- Miecz to symbol, głupcze. Jakżeś taki pilny czytelnik Biblii, to zapewne pamiętasz,
że kilka zdań dalej przynoszą uczniowie Chrystusowi dwa miecze, a ten mówi:
„wystarczy”. Miecz ma symbolizować siłę chrześcijanina w walce z grzechem, a dwa
tylko, bo ma chrześcijanin swoją tarczę najważniejszą, Chrystusa.
- Wszystko to pięknie, ale przecież nie może być, żeby Ojciec Święty błądził, a on
broni chrześcijanom nie zakazuje.
- Nie zakazuje, bo wie, żeśmy słabej wiary i nie każdy by takiej próbie, by przemoc
odrzucić, podołał!
- To i ja nie odrzucę, bom słabej wiary – oznajmił Farkas
- Inaczej ci to wytłumaczę. Po żołniersku. Czy wolno na wojnie uciec się do
podstępu?
- Czasem wolno, jeżeli cel tegoż wymaga, a podstęp nie będzie niegodną zdradą.
- Skoro na wojnie wolno, to pewnie, by coś dobrego uczynić też czasem można
podstępu użyć? Na przykład – matkę masz chorą, a ona do doktora nie chce. Mówisz
matce więc, że jedziecie do miasta, a zamiast tego zabierasz ją do doktora. Godzi się
tak zrobić?
Farkas zastanowił się chwilę.
- Ano godzi się.
- Dobrze. A teraz powiedz: jako dobry żołnierz, twoja rzecz wykonywać rozkazy tak
sumiennie, jak tylko potrafisz, prawda?
- Prawda.
- A kapitan von Beickendorf, świeć Panie nad jego duszą, dał rozkaz: do wioski
dotrzeć i chrześcijaństwo im zanieść, tak?
- Tak. - Sierżant zainteresował się konwersacją bardziej. – nabrała przecież
konkretnej formy, miast czczych rozważań. . Opuścił nogi z hamaka, siedział teraz i
słuchał z uwagą.
- A wolałby kapitan byś zginął próbując wykonać rozkaz w głupi sposób, czy raczej
zwyciężył, wypełniając rozkazy rozumnie?
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
8
- Wolałby, bym zwyciężył, ojcze.
- Widzę u ciebie dwa muszkiety, pistolet i szablę. Nie wątpię, żeś dobry żołnierz,
powiedz więc, ilu Indian możesz pokonać?
- Jak będę miał szczęście i celne oko, to sześciu dam radę – pod warunkiem, że kilku
ustrzelę. Indianie są wątli – walcząc wręcz pokonam , jeżeli nie trafię na jakiegoś
mocarza.
- Zuch z ciebie! Jednak, w Quiztlalope Indian mieszka dwa tysiące. Dasz radę z tymi
muszkietami dwóm tysiącom?
- Oczywista przecież, że nie!
- A widzisz. A gdy przybędziesz tam uzbrojony, Indianie bez zwłoki cię zgładzą.
Wykonasz swój obowiązek, to pewne. Ale czy najlepiej jak potrafiłeś? Nie trzeba by
się bardziej postarać, a nie głupio umierać?
- No ale jak się postarać?
- Ejże, przecież czytał żeś Pismo! Dzieje apostolskie też?
- Ano, jeno dawno to było, ojcze Sebastianie.
- Ale to na pewno pamiętasz, że apostołowie różnym ludom nieśli Ewangelię broni w
rękach nie trzymając. Twój rozkaz – zanieść Chrystusa do Quitzlalope. Gdy
pójdziesz tam z bronią, zginiesz próbując, to pewne. Gdy odrzucisz broń i pójdziesz
za przykładem apostołów, może uda ci się zadanie wykonać?
Sierżant Georg Farkas milczał.
W nocy nie spał ani on, ani franciszkanin. Rozmawiali. Nad ranem jakieś
hałasy wystraszyły stado ptaszysk, które z łopotem skrzydeł ciężko zerwały się z
gałęzi drzewa, na którym spędziły noc. Hałasował sierżant Farkas. Trzymał za lufę
karabin i walił nim o pień drzewa. Po chwili kolba trzasnęła. Farkas wyłamał jeszcze
szczęki zamka i kurek, drewniane części osady cisnął do przygasającego ogniska,
zaś lufę i inne metalowe części do wody. Następnie tak samo zniszczył drugi karabin
i pistolet. Na sam koniec wyjął z pochwy swoją szablę. Pół-szablę, jak nazywano tę
krótką klingę w odróżnieniu od długich szabel kawalerii. Ostatni raz zważył broń w
dłoni, ujął mosiężną rękojeść. Wreszcie zdecydował – nie będzie jej już potrzebował.
Żadnej broni nie będzie potrzebował. Zaklinował głownię między dwoma gałęziami,
szarpnął, stal przysnęła. Pozbierał ułomki i cisnął do rzeki, razem z pochwą, którą
odczepił od pasa.
Ojciec Sebastian przekonał go dwukrotnie. Najpierw, mówiąc o zacnym
podstępie. Gdyby poprzestał na tym, Farkas zniszczyłby swoją broń, ale pozostałby
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
9
żołnierzem. Jednak później, przez całą noc mnich opowiadał sierżantowi o świętym
Franciszku. I Georg Farkas był już byłym żołnierzem. Pierwszy raz w życiu poczuł
się zwolniony z przysięgi. Nieważny był rozkaz kapitana von Beickendorf. Teraz dla
Georga liczył się jedynie Chrystus. Razem z karabinami zatopił swoje stare życie.
***
Miało się już ku zachodowi – panujący w dżungli półmrok spowijał kolory
szarością. Trzy Indianki siedziały nad strumieniem. Były nagie – jedynie łona
przykrywały im fartuszki z plecionej trawy. Gęste ciemne włosy przycięły równo nad
czołem. Uszy ozdobiły ozdobnymi kawałkami drewna, które naciągnęły małżowiny do
sporych rozmiarów. Kobiety były młode – ich piersi były jeszcze jędrne i wysokie.
Jedna rodziła. Na wypukłym, nabrzmiałym brzuchu dwie towarzyszki
namalowały czerwoną gliną koncentryczne kręgi. Wypowiedziały parę słów w
gardłowym, charczącym języku. .
Ojciec Sebastian i Farkas obserwowali scenę, ukryci w krzakach. Farkas z
niejakim zażenowaniem – mnich z ciekawością badacza. Po kwadransie było po
wszystkim. Jedna z Indianek podniosła wysoko zakrwawione dziecko, wykrzyknęła
coś, na co matka odpowiedziała jękiem. Nożem przecięły pępowinę i
przygotowanymi wcześniej cierniami „zszyły” rozcięte krocze kobiety. Nagie
niemowlę położyły pod krzakiem. Pomogły wstać matce i odeszły. Noworodek został
pod krzakiem. .
Żołnierz i mnich tkwili bez ruchu. Farkas nie wierzył własnym oczom. Gdy
Indianki zniknęły za zakrętem ścieżki, w końcu wykrztusił:
- Ona zostawiła to dziecię na pewną śmierć! Toż to bydlęta!
- Zamilcz, głupcze! – odburknął mnich ze złością – Mało to dziewcząt u ciebie we wsi
chodziło do znachorki, aby płód spędzić? Zioła piły albo specjalnie dźwigały ciężkie
brzemię, by poronić?
- Ale przecież to już dziecię narodzone!
- Narodzone czy nie, cóż za różnica! Jedno i takie same zło. Te poganki nie słyszały
nigdy Chrystusa – nikt im nie rzekł, że niegodnie jest tak czynić. A dziewuchom z
twojej wsi proboszcz na pewno mówił, że tak się nie godzi.. Chodźże, nie czas tutaj
dysputować. Musimy zabrać to dziecko.
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
10
Wstali i podeszli do noworodka. Farkas wyjął z bagażu drugą, zapasowa koszulę.
Oddarł rękawy, zamoczył w strumieniu, i najdelikatniej jak mógł otarł dziecko z krwi i
śluzu. Zawinął w koszulę, by następnie otulić w kurtkę.
- I co teraz? – zapytał
- Idziemy do wioski. Może je przyjmą.
Ruszyli w kierunku, w którym poszły kobiety. Farkas tulił w ramionach dziecię, zaś
ojciec Sebastian kijem rozgarniał zwisające z drzew liany. Nie mieli nawet maczety –
były sierżant wrzucił ją do rzeki razem z muszkietami, szablą i resztą broni.
Szli szybkim krokiem, przez kilka godzin. W dżungli wszystko kończy się
raptownie i za którymś ruchem kija ojca Sebastiana, który odgarnął kolejną kurtynę z
lian, oczom dwóch bezbronnych misjonarzy ukazał się przerażający widok.
Na wzgórzu, widać było wielką indiańską wioskę. Kilkaset chat otoczono palisadą,
zaś na szczycie wzgórza, na tle nieba rysowały się kontury sporej, kamiennej
budowli.
Lecz nie to przeraziło podróżników. Mimo, że zapadał już zmierzch, było jeszcze
dostatecznie jasno, by zobaczyli. Dokładnie przed nimi stało prowizorycznie
zbudowane rusztowanie. Zbudowane ze związanej lianami kratownicy z średniej
grubości gałęzi, wspartej dwoma solidnymi belkami. Do kratownicy przywiązano
dwójkę dzieci. Kilkunastoletnia, prawie dorosła dziewczyna i sporo od niej młodszy
chłopiec.. Nosiły ślady bestialskich tortur - chłopcu odcięto genitalia, dziewczynce
zdarto zaś skórę z piersi i żeber. Jej klatka piersiowa pokryta była wielkim krwawym
skrzepem. Pod stopami dzieci stały miski wyżłobione z pni drzew, w których zbierała
się ich krew i łzy.
Farkas stanął jak wryty. Mnich upadł na kolana, zasłonił twarz i zaszlochał.
Wreszcie były sierżant Georg Farkas oprzytomniał. Chwycił franciszkanina za ramię i
wciągnął w gąszcz lian.
- Uciekajmy stąd! – szepnął
Przez chwilę biegli przed siebie, smagani gałęziami. Nagle ojciec Sebastian
zatrzymał się, zdyszany. Po chwili wyprostował się, spojrzał na swojego towarzysza i
rzekł.
- Prawieś mnie do głupoty namówił, Farkas. Wracamy.
Georg patrzył franciszkaninowi w oczy w milczeniu. Nie powiedział nic, skinął tylko
głową z rezygnacją.
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
11
- Musimy tam pójść, zanieść im Chrystusa. Chociażby dla tych dzieci. Taki przecież
dostałeś rozkaz, Georg – powiedział jeszcze mnich
- Nie jestem już żołnierzem.! Nie obowiązują mnie rozkazy! Od kiedy wyrzuciłem mój
karabin i szablę, jestem po prostu chrześcijaninem. Pójdę tam, bo tego chce ode
mnie Pan. – odpowiedział bez gniewu były sierżant
Och, dobrze. Jesteś żołnierzem Chrystusa, jesteś taki prawdziwy miles christi, co
zamiast miecza niesie poganom w ramionach bezbronne dziecię. Sam bądź jak to
dziecko, a Bóg nas nie opuści.
Farkas sięgnął po srebrny krzyżyk, który nosił na rzemieniu na szyi. Ucałował
Ukrzyżowanego i zawrócili.
Gdy ponownie doszli do umęczonych dzieci. Chłopiec już nie żył, dziewczynka
była nieprzytomna.. Georg oddał noworodka mnichowi i sięgnął po nóż. Odciął więzy,
ciało ześlizgnęło mu się w ramiona. Zauważono ich. Przestraszony Indianin
wykrzyknął coś gardłowo. Mnich chwycił Farkasa za ramię.
-
Mówią dialektem ajmara podobnym do dialektu plemienia Ahetzl, który znam.
Damy radę, Farkas! Przyniesiemy im dobrą nowinę. Tymczasem – spokojnie.
Indianin wciąż krzyczał to samo słowo. Z pomiędzy domów wybiegło siedmiu rosłych
mężczyzn. Nosili pyszne, barwne stroje – głowy przystroili pióropuszami z
niebieskich piór ary. Obrazu dopełniała różnorodna, groźna broń – dzierżyli włócznie
z krzemiennymi grotami, potężne maczugi i miecze z obsydianowymi ostrzami.
- Farkas, spokojnie. Pamiętaj, niesiemy tu Ewangelię.
Na widok białych wojownicy zwolnili . Szli niespiesznym, kołyszącym się krokiem.
Mnich wykrzyknął coś w ich stronę. Zaśmiali się, odsłaniając zielone od żucia betelu
1
zęby. Otoczyli Georga i ojca Sebastiana luźnym kręgiem. Jeden z nich podszedł do
franciszkanina na trzy kroki. Powiedział coś w ich gardłowym języku. Mnich milczał
chwilę, by odpowiedzieć krótko.
- Co powiedział, ojcze Sebastianie? – zapytał Farkas
- Mówiąc pokrótce, pyta, co tutaj robimy, my, synowie larw.
Indianin nie czekał, aż mnich skończy tłumaczyć. Jęknął przeciągle, zamachnął się
lekko maczugą i trzasnął ojca Sebastiana w czoło, pozbawiając przytomności.
Niemowlę wypadło z bezwładnych ramion. Farkas instynktownie sięgnął do lewego
1
Indianie nie żują betelu, betel pochodzi z Malezji. Po opublikowaniu tekstu w NF zwrócono mi na ten błąd
uwagę. Postanowiłem jednak pozostawić go już w spokoju, skoro i tak poszedł w świat. (grudzień 2006)
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
12
boku, do rękojeści tasaka. Broni nie było. Sam wrzucił ją do rzeki. Ze
zrezygnowaniem opuścił głowę. Uderzenie trzonkiem dzidy zwaliło go z nóg.
***
Nie był związany. Tyle właśnie uświadomił sobie, gdy wróciła mu świadomość.
Leżał na splecionej z palmowych liści macie, prawie nagi – pozostawili na nim
jedynie kalesony i rzemień z krucyfiksem. Przez rzadki dach z tropikalnej trawy
wpadały promienie słońca, znaczące zakurzone powietrze długimi smugami. Obok
leżał ojciec Sebastian. Nie spał już, leżąc na boku opierał policzek na dłoni i
przypatrywał się Farkasowi.
- Co z dzieckiem. - zapytał były sierżant
- Nie żyje. Zabili je tam, przy tamtych dwojgu.
Georg odwrócił się do ściany i zaszlochał krótko, po czym ukrył twarz w dłoniach.
Leżał tak bez ruchu. Ponownie odezwał się dopiero po godzinie.
- Jesteśmy uwięzieni?
- Nie. Właśnie wróciłem ze spaceru. – odpowiedział mnich. – Ale jestem pewien, że
nie spodoba ci się to, co zobaczysz na zewnątrz.
Farkas zdecydował się zobaczyć na własne oczy. Dwa dni w milczeniu przechadzał
się po wiosce Quiztlalope.
A zatem prawdziwe były wszystkie opowieści.
Farkas od dziecka obcował ze śmiercią. Pochodził z prostej wiejskiej rodziny – jeżeli
chciał jeść mięso, musiał zabić zwierzę. Ojciec Georga był pasterzem, prowadzącym
przez pusztę wielkie stada szerokorogiego bydła. Gyorgy często towarzyszył
swojemu ojcu Którejś mroźnej nocy, gdy szron pokrył step, chłopiec bardzo zmarzł.
Ojciec wraz z innymi pasterzami zabili właśnie wielkiego wołu. Gdy młody Gyorgy
poskarżył się na zimno, tata nożem rozciął brzuch wykrwawianego zwierzęcia.
Chwycił syna pod pachy i włożył jego zmarznięte stopy w dymiące, gorące jeszcze
wnętrzności . . Przyzwyczaił się do krwii. I chociaż co innego przecież zabić zwierzę,
a co innego człowieka, to jucha z ran cieknie taka sama.. Zadziwiająco podobne są
oczu barana, któremu podrzyna się gardło, do oczu człowieka, któremu wbiło się
bagnet w tchawicę. Wspomnienie nóg, ogrzewanych w brzuchu wołu, to chyba
ostatnie, które łączyło się z ojcem Georga. Potem stary Farkas przyłączył się do
powstańców i zginął gdzieś w Bośni, w bitwie pod Maygaroszag, z rąk młodego
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
13
huzara, syna hrabiego von Egern, którego bydło Farkas pasał. Miejscowy landrat
dowiedział się, że stary Farkas bił się z wojskami cesarza, zarządził więc konfiskatę
dóbr i wygnanie. Matka Gyorgyego zmarła niedługo później, gdy przyszła sroga zima.
Chłopiec był o krok od śmierci z głodu, gdy przygarnęli go grenadierzy z piątego
pułku.
Z ludzką śmiercią sierżant Georg Farkas oswoił się na wojnie jeszcze zanim
zdobył szlify dobosza. Już jako pułkowa maskotka brał udział w kilku bitwach.
Strzelać jest łatwo. Mechaniczne ruchy, wykonywane na komendę, żadnych myśli,
proch, wycior, kula, kolba do ramienia, pociągnąć za spust. Nie mierzy się –
większość żołnierzy zamyka oczy przy strzale. Byle lufy za wysoko nie podnieć – a
kula sama w coś trafi, skoro na przeciwko stoi ciasny szereg żołnierzy wroga. Nikt nie
wie, czyja kula poleciała Panu Bogu w okna, czyja zaś kogoś zabiła. A i tak niektóre
żółtodzioby nie potrafią dać ognia – ci, co ciągle myślą, że zgładzić człowieka to
grzech. Farkas widział po bitwach muszkiety, które nabito siedmioma kulami. Młody
żołnierz na komendę wsypywał proch, wypluwał kulę, przybijał wyciorem, jednak gdy
słyszał „feuer!” nie umiał nacisnąć spustu. A cóż dopiero zabić człowieka w walce
wręcz! Świeży rekrut nie nadawał się zupełnie do szarż na bagnety. Przeciwnik mógł
mówić w tym samym języku – może kilka lat wcześniej władcy byli sojusznikami i z
dzisiejszym wrogiem dzieliło się strawę i ogień. Gdy więc przez szereg przebiegało
metaliczne szczęknięcie zatrzasków po komendzie „bayonet auf”, młodzi żołnierze
drżeli z przerażenia.
Jednak piętnastoletni Georg Farkas zrobił krok do przodu i wbił bagnet w
pruskiego jegra. Jak na ćwiczeniach – pchnął, wyszarpnął ostrze, uderzył kolbą, by
obalić przerażonego żołnierza, wpatrującego się w ranę w brzuchu. Prusak padł,
krzyknął coś po polsku i umarł. Na ćwiczeniach uczono, że Georg powinien teraz
przekroczyć trupa i spokojnym krokiem iść do przodu, nie łamiąc szeregu. Jednak
wtedy młody Farkas oniemiał i został. Siedział przy swojej ofierze przez parę godzin,
aż nie odnaleźli go opiekunowie z pułku. Nie płakał – patrzył tylko w szeroko otwarte,
niebieskie oczy trupa..
Potem przywyknął. Zrozumiał, że jest żołnierzem, i gdy każą, musi zabijać.
Przestał zamykać oczy przy strzale. Zabił wielu ludzi i widział wiele trupów.
Jednak tutaj, w Quitzlalope, śmierć panowała na błotnistych „uliczkach”
między indiańskimi chatami. .
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
14
Wioska, była ogromna, mieszkało w niej dwa tysiące Indian. Chaty
wybudowano w koncentrycznych kręgach na zboczach łagodnego, regularnego
wzgórza. Na jego szczycie, w samym centrum osady wznosiła się kamienna,
piramida. Miała pięć poziomów, sprawiających wrażenie stopni ogromnych, dla
giganta postawionych schodów.
Zbudowano ją bez wątpienia bardzo dawno temu, ściany porosły już roślinnością.
Tylko od wschodu budowla sprawiała wrażenie używanej, wielkich, bazaltowych
bloków nie pokrywał mech. Na szczycie znajdowało się zasłonięte pyszną, czerwoną
kotarą wejście do wieńczącego budynek niewielkiego pomieszczenia – zapewne
świątyni. Tylko z tej strony, w kamieniu wykuto zwykłe schodki, po których bez
wysiłku na szczyt mógł się wspiąć człowiek.
Większość kobiet wyszła z wioski na okoliczne pola. Drewnianymi motykami
okopywały równe rządki batatów. Mężczyźni przechadzali się po uliczkach,
odpoczywali w cieniu kilku wielkich drzew, rosnących na placu pod piramidą, lub grali
w dziwną grę, układając białe i zielone kamyki na wyrysowanych na ziemi liniach.
Prawie wszyscy żuli betel, strzykając co jakiś czas zieloną śliną, przez szczerbę po
celowo wybitych, górnych zębach.. Nie rozwierali zaciśniętych na liściach betelu
szczęk – w dziwacznym grymasie podnosili jedynie górną wargę, odchylając głowę
spluwali daleko. Zielony śluz ciekł im z nosa - Farkas nie zauważył, by ktoś trudził się
ocieraniem twarzy.
Nosili samodziałowe koszule w naturalnym kolorze płótna, z czerwonym
pasem przez środek. Spośród odzianych w zwykłe stroje plebejów, wyróżniali się
wojownicy, noszący kolorowe, pyszne szaty. Purpurowe koszule, z których tylko
rękawy wystawały spod pięknych zbroi ze skorup żółwia i skóry jaguara. Mało tego –
we włosy wpinali pióra, których nie powstydziła by się nosić przy kapeluszu nawet
wiedeńska modnisia. Wyraźnie świadomi swojej wyższości, nie zadawali się z
pospólstwem. Robili w zasadzie to samo, leniuchując w cieniu piramidy i żując betel,
lecz wyłącznie w swoim, znakomitym zapewne, towarzystwie.
Po całej wiosce biegało mnóstwo dzieci – nagich, ubłoconych i szczęśliwych. W
przeciwieństwie do indiańskiej dzieciarni, jaką widywali po drodze do Quiztlalope,
dzieci tutaj wyglądały na dobrze odżywione i zadbane.
Przechadzali się z ojcem Sebastianem powoli po uliczkach. Mnich tłumaczył
swemu towarzyszowi, co powinni teraz zrobić i jak się zachować.
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
15
- Po pierwsze, mój drogi, najpierw musimy zdobyć ich elementarne zaufanie. Są dwa
rodzaje Indian – jedni się nas boją, inni nami gardzą. Pierwszych trzeba przekonać,
że jesteśmy przyjaciółmi, jednak Quitzlalope do nich nie należą. Ich musimy
przekonać, że się ich nie boimy. Jeżeli nie umiesz sobie dobrze wystawić naszej
sytuacji, wyobraź sobie, że do małego miasteczka w Siedmiogrodzie ktoś przywozi
dwóch murzynów z Afryki i puszcza ich samopas na ulice, zapewniając wikt i
opierunek. Na początku oczywiście stanowią sensację, ludzie gapią się na nich,
naśmiewają, rzucą czasem czymś zgniłym, jeżeli mają pod ręką.
- Ale tutaj nikt się nami nie zajmuje... – zauważył Georg
- Mylisz się. Tutejsi Indianie są po prostu flegmatyczni, jak, powiedzmy, Anglicy.
Jeżeli podnieśli na nasz widok głowy, wypluli betel, wskazali na nas palcami i
zamienili kilka słów, to już sensacja.
Farkas służył raz pod komendą angielskiego porucznika, więc zrozumiał.
- Najpierw muszą więc się do nas przyzwyczaić. Potem należy ich przekonać, że się
ich nie obawiamy. Ta część będzie bardzo trudna, i wymagać będzie od nas
wielkiego samozaparcia. Chodźmy na plac świątynny, zobaczysz dlaczego.
Wchodząc na plac, zatrzymali się pod drzewem, uprzejmie zachowując pewien
dystans od żujących betel mężczyzn. Czekali cierpliwie. Nagle zza zasłony na
szczycie piramidy wyszedł odziany w złociste szaty Indianin – kapłan. Za nim
pojawiło się dwóch rosłych mężczyzn, odzianych nieco skromniej. Kapłan w dłoniach
trzymał zakrzywiony obsydianowy nóż w złotej oprawie. Pomocnicy dzierżyli potężne,
nabijane krzemieniami maczugi. Powolnym krokiem zeszli schodami piramidy .
Siedzący na placu mężczyźni zerwali się ze swych legowisk, i klęknęli, z czołami przy
ziemi. Farkas, ponaglony przez mnicha, uczynił to samo. Wojownicy skłonili się z
szacunkiem i ruszyli za kapłanami. Cały strojny orszak wolnym krokiem zmierzał w
kierunku jednej z wielu chat, zbudowanej solidniej niż inne. Wojownicy wspięli się po
drabinie i wyciągnęli z chaty wysokiego, smagłego Indianina.
- To jeniec. – wyszeptał ojciec Sebastian.
Więzień nie wyglądał na nieszczęśliwego, był czysty i dobrze odżywiony. Odurzony
betelem, bez protestów pozwolił nałożyć sobie na ramiona złoty płaszcz, nie bronił
się też, gdy doprowadzono do stóp piramidy. Wojownicy pozostali na dole, na stopnie
jeńca wprowadzili pomocnicy kapłana. Gdy zaintonowali monotonną melodię, więzień
nagle zrozumiał, co się dzieje, wykrzyknął parę niezrozumiałych słów i zaczął sie
szarpać. Został natychmiast obezwładniony, akolici wnieśli go na sam szczyt i rzucili
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
16
na kamienna podłogę i przytrzymali. Kapłan przykucnął przy piersi wrzeszczącego
jeńca, dotknął jego czoła, piersi i krocza, po czym wbił obsydianowy nóż w okolice
splotu słonecznego i szarpnął potężnie, otwierając klatkę piersiową. Nieszczęśnik
wierzgnął, lecz nie wyrwał się oprawcom. Kapłan zanurzył dłoń w ogromną ranę,
pomógł sobie nożem i wyrwał bijące jeszcze serce, unosząc je zaraz wysoko.
Zgromadzeni u stóp piramidy Indianie odpowiedzieli wrzaskiem, który wzmógł sie
jeszcze, gdy prowadzący ponura ceremonię wbił zęby w krwawiący ochłap.
Pomocnicy wyciągnęli z pochew noże i obdarli drgające jeszcze zwłoki ze skóry,
ćwiartując jednocześnie ciało, tak zręcznie, jak rzeźnik oprawia świnię. Kapłan
zniknął na moment za purpurową zasłoną, by zaraz pojawić się znowu – na złotym
łańcuchu prowadził opasłego jaguara, któremu pomocnicy rzucili ciało złożonego w
ofierze. Gdy wielki kot pożerał mięso, kapłan wyszeptał parę słów akolicie, ten zaś
wziął okrwawioną skórę, zszedł na dół i kłaniając się wręczył makabryczny dar
jednemu z wojowników. Obdarowany Indianin natychmiast narzucił ją sobie na
ramiona i pyszniąc się, odszedł z przyświątynnego placu, odprowadzany
zazdrosnymi spojrzeniami innych wojowników.
Kapłan i pomocnicy wrócili do pomieszczenia na szczycie piramidy, by po chwili
opuścić je w zwykłych szatach. . Rozpoczęli mozolną drogę w dół – żaden z nich nie
śmiał teraz wejść na schody, schodzili opuszczając się z wysokich stopni piramidy.
Farkas widział wiele śmierci w życiu. Widział trupy okropniej rozerwane, gdy
kogoś kula armatnia ugodziła w pierś. Nigdy jednak nie widział człowieka zabitego w
sposób tak bezwzględny i – co gorsza – zwyczajny. I nigdy nie widział czegoś
podobnego do widoku, który ujrzał, gdy, po skończonej ceremonii, przeszli ku
zarośniętej ścianie piramidy. Oto na stopniach, na ziemi, wszędzie, piętrzyły się stosy
ludzkich czaszek i kości. Niektóre zupełnie świeże, z resztkami mięsa, inne przegniłe,
inne wyschnięte i wybielone przez wiatr, albo sczerniałe ze starości. Wiele nosiło
ślady zębów jaguara. Póki mnich nie szarpnął Farkasa za ramię, ten stał jak
skamieniały. Dopiero po chwili franciszkaninowi udało się zaprowadzić żołnierza do
ich chaty. Ktoś pozostawił im jedzenie – dwie misy pełne gorących batatów, i parę
kawałków mięsa. Zjedli w milczeniu. Wyczuwając napięcie, ojciec Sebastian odezwał
się pierwszy.
- To, co dzisiaj widziałeś, to jeszcze nie wszystko, mój drogi.. Niewątpliwym jest, że
to sam Lucyfer włada tymi ludźmi. Oni mogą być i pewnie są w duszy poczciwi, jak
większość Indian, jednak służą Złemu, nawet o tym nie wiedząc. Gdyby wiedzieli, jak
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
17
szkaradnego mają pana, pewnie porzuciliby jego służby. I my im to szkaradzieństwo
pokażemy i sprawimy, że swoich zbrodniczych praktyk zaniechają.
Georg, ciągle milcząc położył się na macie, twarzą do ściany. Ojciec Sebastian,
niezrażony, kontynuował.
- Jesteśmy tu już tydzień. Dzisiaj zresztą jest niedziela, w nocy po cichu odprawię dla
ciebie mszę. Przez pierwsze dni, kiedy ty leżałeś w gorączce, ja zagadnąłem kilku
ludzi. Znam ajmara, którego, tak przy okazji, zaczniemy cię od dzisiejszego wieczoru
uczyć, da się z nimi porozumieć. Żaden z mężczyzn nie chciał ze mną rozmawiać.
Traktują nas ja powietrze, albo jak psy, dzieci i kobiety. Tym lepiej dla nas,
przynajmniej na początku. Udało mi się rozmawiać z paroma kobietami – te,
traktowane przez mężczyzn jak bydło robocze, chętnie nawiązują kontakt z obcymi.
Te wylegujące się lenie nie miały nic przeciwko, chociaż celowo z kobietami
rozmawiałem na ich oczach, aby nie ściągnąć na siebie niepotrzebnych podejrzeń. Z
tego co udało mi się zaobserwować, to kobiety Quitzlalope utrzymują zarówno siebie,
jak i mężczyzn. Na każdego mężczyznę mają obowiązek pracować jego żony
(których może mieć kilka – ale to nie najgorsza zbrodnia, jaka musimy stąd
wyplenić), siostry i córki. Dlatego prawie każda kobieta obrabia pola należące do
kilku mężczyzn, którym przez całe życie winna jest lojalność. Żony w zasadzie są
tutaj służącymi i nałożnicami mężczyzn, nie są na pewno przedmiotem miłości ani
zazdrości. Zdrady małżeńskie są codziennością, a koledze, który uczynił go
rogaczem mężczyzna da najwyżej przyjacielskiego kuksańca. Chociaż pewnie trudno
ci to zrozumieć – pretensja nie dotyczy nawet sfery Amora, a jedynie tego, że tutaj
kolega zawraca żonie w głowie, podczas gdy ona powinna pracować na polu. Jednak
i tutaj, jak wszędzie, panują pewne zasady, chociaż stanowią one jawną obrazę
boską. Otóż zwyczajny coitus, wykonany jak Pan Bóg przykazał w zasadzie
wydzielony jest ze sfery miłosnych przyjemności, którym Quitzlalope się oddają. Jak
Pan Bóg przykazał współżyje jedynie mąż z którąś ze swoich żon, i to wyłącznie by
mieć potomstwo – do linii krwi przywiązuje się tutaj wielkie znaczenie. Najczęściej
jednak Quitzlalope uprawiają miłość wyjątkowo grzeszną, z której dzieci na pewno
nie będzie. Cóż ci będę gadał bezeceństwa, sam zobaczysz o co idzie. Natomiast
prawdziwy stosunek... Słuchasz mnie, Farkas? – przerwał ojciec Sebastian.
- Słucham, słucham. Takie rzeczy ojciec opowiada, że się uszy czerwienią, że to
ksiądz i zakonnik o takich rzeczach, ale słucham...
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
18
- O jakich rzeczach? A ty myślisz, że na spowiedzi to mi ludzie o czym mówią? A jak
chce się ludzi nakłonić, żeby w tych sprawach po bożemu się zachowywali, to trzeba
najpierw wiedzieć, jakie są ich zwyczaje, jakby bezecne nie były! – uniósł się
zakonnik.
- Oj dobrze, ojcze, niech ojciec dalej gada. – uspokoił franciszkanina Farkas, siadając
na macie.
Mnich spojrzał nań podejrzliwie i wreszcie zaczął znów mówić.
- Zostawmy już to. W każdym razie, mężowie się lenią, gdy baby harują na polach.
Jedynym zadaniem mężczyzn tutaj jest wojna.
- No a co robią ci, co nie są wojownikami? – zapytał Farkas, który zauważył już, że
nie każdy z Quiztlalope nosi broń.
Widzisz, tutaj każdy mąż jest wojownikiem. Ci w pióropuszach to jakby szlachta, albo
oficerowie. . W czas pokoju tylko ci niby-rycerze mogą nosić broń. Jednak gdy kapłan
ogłosi wojnę, każdy mężczyzna ubiera pióropusz i chwyta za broń.
- A z kim te dzikusy walczą? – zapytał były sierżant
- Z wszystkimi. Są bardzo potężni, nie muszą walczyć w obronie swojej wioski. W ich
wojnie chodzi tylko o to, by zdobyć jeńców. Nawet ci, którzy złożyli Quitzlalope hołd,
muszą czasem stawiać się do bitwy z nimi. Zauważyłeś, jaką noszą tutaj broń?
Przede wszystkim taką, która ogłusza czy obezwładnia, ale nie zabija. Zabity na polu
bitwy do niczego się nie przyda, rzecz w tym, by wroga pojmać, nie zgładzić.
- . Potrzebują ich, aby złożyć ofiarę swemu bogu, Jaguarowi-Ludojadowi, w ich
języku nazywanemu Quitzlalopa. Aby Jaguar nie rozgniewał się na swój lud, jego
dziecko, Święty Jaguar-Syn, którego oddał swym wyznawcom w niewolę, na
zakładnika, musi dostać co dzień nowy pokarm. Tym pokarmem są, jak się
domyślasz jeńcy, składani w trakcie ceremonii, którą dzisiaj widziałeś. Quitzlalope
potrzebują więc trzystu sześćdziesięciu-mężczyzn rocznie. W jasyr biorą również
kobiety, jednak ich nie zabijają. Codzienna ofiara nie ma charakteru błagalnego –
jeśli mnie dobrze rozumiesz – nie jest prośbą o nic ani podziękowaniem za nic. Jest
podstawowym minimum, którego potrzebuje Quitzlalopa, by nie zniszczyć i nie
pożreć swoich dzieci. Gdy tutejsi Indianie chcą o coś prosić swego fałszywego boga,
składają mu dar z dzieci. Oszukują jednak swego bożka – nie dają mu na ofiarę
swojego potomstwa, , lecz dzieci jeńców, których kobiety trzymają i zmuszają do
spółkowania, by ciągle były w ciąży. Z tych, które rodzą się z pojmanych żadne nie
dożywa pełnoletności. Ta dwójka nieszczęsnych stworzeń, które spotkaliśmy przed
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
19
wejściem do wioski, była właśnie taką ofiarą. Dziatki są w wymyślny sposób
torturowane, a następnie umieszczane na takich kratownicach, jak widzieliśmy – ich
łzy i szloch są miłe Jaguarowi. Jeżeli w nocy prawdziwy jaguar podkradnie się i
porwie taką szlochająca dziecinę, odczytywane jest to jako dobry znak.
Farkas a nie wszystko umiał zrozumieć.
- Jaki... Kto... Kimże może być bóg, który czegoś takiego chce od swoich
wyznawców? Kimże może być bóg, któremu miłe są dziecięce łzy?
Ojciec Sebastian zamilkł, patrzył długo w twarz swego towarzysza, by wreszcie
zapytać:
- Nie wiesz kim jest?
- Nie! – odpowiedział były sierżant
- To on, Władca Much, Niosący Światło, Saitan, Appolyon!
- Mówcież po ludzku, ojcze Sebastianie!
- Szatan, głupcze. Oni czczą szatana. Nikt im jeszcze nie przyniósł Chrystusa, więc
czczą szatana, tak jak szatana czcili twoi przodkowie zanim nie ochrzcił ich święty
król Stefan, uprzednio wyłupiwszy oczy swemu stryjowi Gezie. Rozumiesz już?
***
Ojciec Sebastian urodził się w Wiedniu, w starej hiszpańskiej rodzinie, która
przeniosła się do habsburskiej stolicy jeszcze w czasach Imperium, nad którym nie
zachodziło słońce. Georg Farkas był Madziarem, mocno zniemczałym przez służbę
w cesarskich grenadierach. Dlatego rozmawiali ze sobą po niemiecku. Farkas znal
tylko niemiecki i węgierski, oprócz tego parę słów po czesku, polsku czy słowacku –
nie rozróżniał tych języków, ale czasem trafiał mu się słowiański rekrut, któremu
trzeba było podstawy wyłożyć w jego ojczystej mowie, zanim zaczął coś po
niemiecku chwytać. Sebastian Heinrich Davilla znał niemiecki, hiszpański,
portugalski, francuski, angielski, narzecza keczua i ajmara, łacinę, grekę, hebrajski i
podstawy aramejskiego. Mógłby sobie spokojnie dalej piastować katedrę teologii
dogmatycznej na Uniwersytecie. Lecz nie na darmo w żyłach ojca Sebastiana płynęła
hiszpańska krew. Toczył kiedyś, dawno temu, spór ze swoim kolegą, dominikaninem,
o metody nawracania pogan. Dominikanin bronił nawracania pod przymusem (ganiąc
oczywiście nadużycia i niepotrzebne okrucieństwo), argumentując, że również dzieci
chrzcimy niejako przymusowo. Gdy ojciec Sebastian przedstawił swoje argumenty,
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
20
dominikanin zbił je prostym argumentem ad personam - oto franciszkański profesor
siedzi sobie w ciepłej katedrze teologii dogmatycznej, więc łatwo głosić mu swoje
uczone teoryjki, które nie mają przełożenia na rzeczywistość. Gdyby z takim
nastawieniem franciszkanin pojechał na misję, albo zmieniłby szybko zdanie, albo
zjedliby go dzicy. On, pies pański, który pół życia spędził w dzikich krajach, lepiej
chyba może wiedzieć jakie metody pracy misyjnej są odpowiednie. Gdy ojciec
Sebastian odpowiedział, że w takim razie wyruszy na misje, aby pokazać, że to jego
stanowisko jest właściwe, dominikanin skwitował to wzruszeniem ramion. Nikt nie
wziął słów tych, rzuconych w gniewie, na poważnie, tymczasem franciszkanin
następnego dnia rankiem gnał co koń wyskoczy do swojego ojca prowincjała, z
prośba o skierowanie na misje. Wiedział, że ten mu nie odmówi – w końcu to stryj
Sebastiana wysyłał co roku najhojniejszy datek na klasztor.
Teraz, po latach, poniekąd przyznawał rację owemu starem dominikaninowi.
Nie zmienił zdania w kwestii tego, że Ewangelię należy nieść na swoich barkach,
popierając ją przykładem własnego życia, nie zaś na ostrzu miecza. Jednak wiele
spraw, które w Wiedniu miał za pewnik, tutaj okazało się być względnymi. Dowiedział
się wreszcie dlaczego mylił się Rousseau, poczytywany pokątnie po świeckich
bibliotekach. Ojciec Sebastian widział bardzo wielu dzikich, lecz ani jednego
szlachetnego.
Quitzleg, najwyższy kapłan Jaguara-Ludojada występował w roli szlachetnego
dzikusa przez siedem lat. Sam miał o sobie inne zdanie. Teraz kucał pod chatą,
przydzieloną tym dwóm dziwnym białym i przysłuchiwał się rozmowie. Rękami oplótł
kolana, które przysunął aż do brody. Kiwał się delikatnie na stopach. Nigdy nie
polubił siedzenia na sposób europejski. Człowiek, siedzący na pośladkach jest
przecież bezbronny – można go zatłuc, zanim zdoła się podnieść. Siedząc w kucki,
mięsnie ud są napięte, gotowe by w każdej chwili wyrzucić ciało do przodu – do
ataku bądź ucieczki. Quitzleg gardził białymi. Jednak inaczej niż jego bracia. On
białych znał. Pochodził z rodu Quitzleice, Pierwszego Kapłana – każdy najstarszy
syn, dziedziczył ten urząd. Zagrożenie przerwaniem linii krwi było wielkie – dlatego
każdy potomek Quitzleice otrzymywał kilka żon natychmiast gdy osiągnął płciową
dojrzałość. Quitzleg został ojcem gdy miał czternaście lat. Gdy zapewnił już ciągłość
krwi, musiał dokonać czynu, który dowodziłby, że nadaje się roli, jaką zgotował mu
los.. Wyruszył więc w wielką podróż, jaka odbywał każdy z jego poprzedników. –
pielgrzymkę przez pół kontynentu, do zniszczonego już przez Białych miasta Boga –
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
21
Pierzastego Węża, Quetzalcoatla.
.
Wśród lepianek biedoty i pałaców kolonizatorów
każdy z kolejnych pielgrzymów musiał odnaleźć miejsce, w którym stała mała
świątynia – jeszcze w czasach, gdy Jaguar-Ludojad był tylko jednym z pomniejszych
bóstw. Potem Ojcowie wygnali Quitzleice, do którego Jaguar wysłał swego Syna, pod
postacią wielkiego kota. Quitzleice odszedł daleko na południe, wybudował świątynię,
a gdy jego syn dorósł, wysłał go w podróż do Miasta Ojców. Od tego czasu stało się
to tradycją - chociaż po drodze stracili język przodków i ich obyczaje, przejmując
większość od okolicznych plemion, jednak ta regularna podróż do Miasta zapewniała
łączność z wielką tradycją. A potem bogowie ukarali Ojców, zsyłając na nich Białych.
Mimo to, kapłani z Quitzlalope dalej odbywali swe pielgrzymki, wiedząc, że
nadejdzie taki czas, kiedy Bogowie wygnają Białych. Wtedy Quitzlalope wrócą do
Miasta.
Jednak wielka podróż Quitzlega okazała się o wiele większa, niż ktokolwiek
przypuszczał. Nie uszedł więcej niż tydzień od rodzinnej wioski, gdy natknął się na
grupę Białych. Śmieszny mężczyzna w okularach zbierał do wielkiej drewnianej
skrzynki motyle. Wtedy Quitzleg stwierdził, że biały jest pewnie czarownikiem –
potem dowiedział się, że był biologiem.
Ekspedycja Louisa de Chateauauchan badała faunę dżungli brazylijskiej. Młody
Indianin wydał im się ciekawym okazem. Oczywiście, wszyscy badacze byli
wolterianami, więc jako prawdziwi humaniści nie mogli zostawić zagubionego w
dżungli indiańskiego dziecka na pastwę losu. Zabrali chłopczyka ze sobą. Kawaler do
Chateauauchan postanowił młodego Indianina ucywilizować.
Jeszcze przed wstąpieniem na pokład „Astrolabe” Quitzleg posługiwał się łamanym
francuskim. Podczas długiego rejsu opanował podstawy łaciny i greki. Po roku w
Paryżu władał mową Woltera bez akcentu. Kawaler de Chateuauchan był deistą i
antyklerykałem, uznał więc że ochrzczenie chłopca byłoby zbyteczne. Wyprawa do
Brazylii zrujnowała jego finanse – w młodym Quitzlegu dostrzegł więc źródło
pewnego dochodu. Wystarał się więc o specjalny, tubylczy strój, który Indianinowi
wydawał się bardziej jeszcze dziwaczny niż ubrania białych. Gdy zdążył już polubić
pończochy, culottes, surduty i halsztuki, jego mentor (jak lubił się określać kawaler de
Chateauauchan) nakazał nosić spódniczkę z trawy, ogromny pióropusz z pawich piór
(na nic zdały się tłumaczenia, że w Brazylii pawie nie występują!). Gdy Paryż znudził
się już młodym dzikusem i towarzystwo zaczęło rozmawiać raczej o wizycie
Caligostra, Indianin i jego mentor wyruszyli na prowincję. To co w Paryżu stało się już
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
22
de mode w Lyonie było sensacją. Quitzleg występował w domach prywatnych, na
placach, a w szczególnie ciężkich czasach nawet na jarmarkach. Tańczył, śpiewał,
robił głupawe miny, potrząsał włócznią i gryzł surowe mięso. Tutaj kawaler de
Chateauauchan wykazywał się świetnym wyczuciem publiczności – na jarmarkach
Quitzleg był po prostu „Dzikusem prosto z dżungli!”, zaś w domach szlacheckich po
pokazie dzikości znikał za parawanem, przebierał się w elegancki strój, wracał i
deklamował formułkę „Taki byłem kiedyś – dziki i szczęśliwy. Ucywilizowano mnie,
stałem się uczony i bardzo smutny.”. Mężczyźni byli wzruszeni, damy płakały..
Prowincjonalne szlachcianki, tęskniące do tętniącego towarzyskim i miłosnym życiem
Paryża chętnie uwodziły Indianina, który tymczasem wyrósł na pięknego młodzieńca.
Z czasem Quitzleg stał się biegły w sztuce Amora, nauczył się również grać w karty i
w końcu z niewolnika stał się partnerem, a później opiekunem de Chateauauchana.
Kiedy jego dawny preceptor osłabł już zupełnie, Quitzleg wreszcie odważył się na to,
o czym marzył od lat. Sporym kamieniem rozbił czaszkę kawalera, ciało wrzucił do
rzeki, obrabowawszy wpierw z kosztowności. Kontynuował swoje występy, poznając
co raz lepiej świat białych. Im więcej widział, tym bardziej rosły w nim dwa uczucia,
przedziwnie zmieszane – podziw i pogarda.
W dżungli piramida jego plemienia uchodziła za dzieło bogów. Inni Indianie po
kryjomu wchodzili na szczyt najbliższej góry, by zobaczyć budowlę przynajmniej z
daleka. Czymże jednak była ich budowla przy Wersalu? Ba, najplugawsza uliczka
Paryża była po wielokroć wspanialsza! A miasta! Quitzlalope to największa osada w
całej chyba dżungli, tymczasem więcej ludzi mieszka na jednej ulicy Paryża... I konie!
I powozy! Żaglowce! Pola, ciągnące się po horyzont, jak ocean... I te przepiękne
stroje! Byle przekupka ma tutaj szaty, jakich nie powstydziłby się Najwyższy Kapłan.
A z drugiej strony – Europejczycy są tak tchórzliwi... Tak kurczowo trzymają się
życia. Tacy śmieszni – gromadzą bez końca złote ozdoby i monety, by w końcu
umrzeć jako bogacze, nie skorzystawszy z wszystkich tych dóbr. Mężczyźni pracują
jak kobiety! Quitzleg szybko nauczył się, że bogate kobiety musi traktować tak, jak w
Quitzlalope wojownicy traktują kapłanów – w pewien sposób lekceważyć, okazując
najgłębszy szacunek i wszelkie względy. Postępował tak, jak od niego wymagano,
ale nie umiał pozbyć się poczucia upokorzenia. Tak, jakby ktoś kazał mu kłaniać się
psu! Jakże śmieszyli go ci wojownicy ze szpadami u pasa, kłaniający się pas przed
byle panienką... Jakże żałosne były te wszystkie gry miłosne. Zamiast po prostu
posiąść kobietę, na którą ma się ochotę, Biali usiłowali je do tego skłonić. Jak
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
23
uczenie określił to w swoim czasie kawaler de Chateauauchan, to wymykało się
Quitzlegowi poza horyzont hermeneutyczny. Równie dobrze mogliby namawiać kozę,
by zechciała dać mleko, zamiast ją po prostu wydoić! A przy tym jeszcze niezręcznie
udawali, że nie chodzi tutaj o kopulację, tylko o jakieś bliżej nieokreślone uczucie,
zwane l’amour. Indianin potrafił zachować pozory, ale gdy zostawał sam na sam z
damą, nie miał ochoty na europejskie gierki i zwyczajnie robił to, co uważał za
stosowne. Okazało się, że damy właśnie tego spodziewały się po dzikusie i jako
kochanek Quitzleg zrobił niebywałą karierę. Pewien paryski dziennikarzyna, Marat,
napisał nawet o nim sążnisty esej, dowodzący, że dzikim po prostu należy zapewnić
edukację i dostęp do francuskiej literatury, a staną się cywilizowanymi ludźmi. Miano
nawet przedstawić go królowi, ale Ludwik w końcu postanowił, że polowanie w Lasku
Bulońskim będzie ciekawsze niż spotkanie z cywilizowanym dzikim i do audiencji nie
doszło.
Indianin kontynuował swoją edukację. U Juliusza Cezara przeczytał zdanie, że Cezar
„wolał być pierwszym w galijskiej wiosce niż drugim w Rzymie”. Był wolnym
człowiekiem, wsiadł więc na statek i popłynął do Meksyku. Tam odwiedził Miasto
Ojców po czym znowu morzem udał się do Brazylii. Wziął tragarzy, zapakował na
nich swoje bagaże (przywykł do europejskiego luksusu) i ruszył do Quitzlalope. W
połowie drogi zrozumiał, że się myli – odprawił tragarzy. Wszystkie kufry, stroje,
książki i inne europejskie artefakty ułożył na stos i podpalił. Do swoich wrócił nagi i
jeszcze tego samego dnia złożył pierwszą ofiarę dla Jaguara-Ludojada.
Teraz siedział w kucki pod domem białych, którzy przyleźli do jego osady. Ksiądz i
jakiś nawiedzeniec. Przyszli bez broni! Gadali po niemiecku. Nie znał tego języka,
Ale wiedział, czego chcą. I czuł, że mają ze sobą coś potężniejszego niż strzelby. I to
bardzo się nie podoba Jaguarowi. Bóg powiedział mu to osobiście. Ale jeszcze nie
nadszedł czas.
***
- Dlaczego jeszcze nas nie zabili? – zapytał Farkas po trzech tygodniach pobytu w
Quitzlalope.
- Bo Panu podobało się pozostawić nas przy życiu. – odpowiedział ojciec Sebastian.
Siedzieli na placu świątynnym, gdzie składano właśnie kolejną ofiarę.)Żona Abakka,
wodza Quitzlalope poroniła. Abakka miał już czterdzieści dwa lata i ani jednego syna!
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
24
Cóż mu po sześciu córkach? Trzeba więc ofiary przebłagalnej! Po zabiciu jeńca
kapłan nie zdjął szat, zszedł po schodach na dół i powiedział parę słów do jednego z
wojowników. Przyprowadzono dwójkę ofiarnych dzieci i uformowano orszak.
- Nie mogę – wyszeptał Farkas do mnicha
- Nie musimy na to patrzeć – odpowiedział franciszkanin. – Chodźmy do chaty.
Spróbowali dyskretnie wycofać się z placu. Jednak kapłan dostrzegł ich i skinieniem
dłoni wysłał dwóch wojowników. Obaj podbiegli szybko do ojca Sebastiana i Farkasa,
potrząsając groźnie maczugami.
- Pytają, czy chcemy obrazić Jaguara – powiedział ojciec Sebastian.
- Sram na Jaguara, plwam na niego, niech go piekło pochłonie, czarta – przeklął
zapalczywie Farkas.
- I dobrze, ale teraz nie mamy wyboru. Idziemy z nimi. Módl się za dusze tych dzieci.
Ruszyli z orszakiem. Chłopczyka i dziewczynkę wyłowiono z gromady bawiących się
dzieci. Od synów i córek Quitzlalopów odróżniały ich długie, niestrzyżone włosy.
Wojownik brutalnie zawiązał im na szyjach powrozy i pociągnął oboje za sobą.
Dziewczynka szła nie rozumiejąc chyba o co chodzi, chłopak krzyczał przeraźliwie,
opierał się, chwytając się pala z domu, pod którym bawił się z resztą dzieci.
Quitzlalopa kopnął go w brzuch i chłopiec również dalej poszedł już potulnie.
Krata była już gotowa, stała oparta na dwóch drągach. Rozkrzyżowano na niej
dzieci. Pomocnicy podali kapłanowi kilka obsydianowych ostrzy. Najpierw podszedł
do dziewczynki. Kapłan dotknął jej czoła, serca i łona, następnie wybrał jeden z noży,
przyłożył do krocza i poprowadził płytkie cięcie od odbytu, przez srom, podbrzusze,
brzuch, aż po mostek. Wycie dziecka wyraźnie ucieszyło zgromadzonych. Farkas
padł na kolana i czołem dotknął ziemi. Franciszkanin zaciskał bezsilnie ręce i modlił
się żarliwie „Panie, zabierz te dziecko do siebie jak najszybciej. Panie, zalicz tę
dziewczynkę do grona swych męczenników, bo ona umiera w męce za wiarę, którą
mogłaby poznać. Panie, daj i mi siłę w tej godzinie próby. Panie, pozwól mi kochać
tych barbarzyńców, bo są to moi bliźni. Panie, daj siłę temu Madziarowi, aby nie
zszedł ze ścieżki, na którą tak odważnie wstąpił.”. Kapłan zostawił dziewczynkę.
Podszedł do chłopca i wyłupił mu oczy, tak umiejętnie jednak, by łzy płynęły obficie.
Zebrani Indianie wznieśli radosny okrzyk.
Quitzleg doskonale rozumiał co czują teraz obaj Europejczycy. Wybijając
chłopcu drugie oko wyobraził sobie baronową de Liancourt, swoja ostatnią kochankę,
która tak się w Indianinie zadurzyła, że na zmianę chciała za niego wyjść, lub go
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
25
adoptować. Gdyby go teraz widziała! Z resztą, kto ją tam wie... Kiedyś, w przypływie
szczerości opowiedział o wszystkich obyczajach swojego ludu pewnemu markizowi,
który, oprócz bycia zwykłym szaleńcem, był również namiętnym grafomanem. Temu
to taka ofiara mogłaby się nawet spodobać, wyjątkowo był podniecony opowieściami
Quitzlega. Ale ci dwaj na pewno nie są zbyt szczęśliwi, co do tego Quitzleg nie miał
wątpliwości. Bóg nie chciał na razie ich śmierci. Nie wiedzieć czemu. A kapłan jest
przede wszystkim sługą, więc musi słuchać swego pana. Rozumiał, że jego Pannie
chce ich oszczędzić, lecz sprowokować. Z tą myślą sięgnął po drugie ostrze i obciął
chłopcu język. Krzyk wtedy staje się bulgoczącym odgłosem, podobno jaguary
częściej przychodzą. Abakk nie posiadałby się ze szczęścia, gdyby do jego
przebłagalnej ofiary przyszedł jaguar.
Krzyk dzieci brzmiał Farkasowi w głowie jeszcze długo. Leżał już na macie,
wpatrzony w ścianę z gałęzi, i ciągle widział to, czego tak bardzo pragnął nie widzieć.
Nie zobaczyć, jednak posłuszny jakiemuś wewnętrznemu nakazowi podniósł wzrok i
patrzył. Wtedy i teraz. Mnich klęczał obok, modląc się.
- Ojcze Sebastianie... – zaczął były sierżant.
- Słucham.
- Musimy coś zrobić. Cokolwiek. Kiedy tylko stoimy i patrzymy to jest tak, jakbyśmy
się na to godzili.
- Nie godzimy się. Robimy co możemy. Była znowu dzisiaj rano u nas Weixte, ta
młoda, inteligentna dziewczyna. Za parę tygodni będzie gotowa przyjąć chrzest.
- Czy ojciec we o czym ojciec mówi? Za kilka tygodni ochrzci ojciec pierwszą
chrześcijankę tutaj? To ile czasu minie, zanim wszyscy staną się chrześcijanami?
Ojciec Sebastian przypomniał sobie datę edyktu mediolańskiego i mruknął:
- W Rzymie zabrało to trzy stulecia...
- Pięknie! Czyli do końca życia będziemy ich tutaj ewangelizować, i do końca życia
będziemy chodzić na te zbrodnicze ceremonie? Myśli ojciec, że przywykniemy?
Pewnie przywykniemy... Stary wiarus z mojego pułku opowiadał mi, jak w czasie
pierwszej wojny śląskiej oblegali zdobytą przez Prusaków twierdzę. Załoga nie
chciała się poddać, i na kilka minut przed szturmem jakiś pruski oficer wysadził
bastiony w powietrze. Nasi myśleli, że wszyscy nie żyją i ruszyli dalej. Wtedy mój
pułk, w którym służył ten mój znajomy wiarus skierowano do odgruzowania twierdzy.
I okazało się, że w podziemiach był żywy człowiek. Wszystkie wejścia zawalił gruz,
ale podziemia były nietknięte. I ten człowiek przeżył tam dwa miesiące. Co jadł?
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
26
Trupy jadł.. Można by pomyśleć, że oszalał – ale nie oszalał, chciał po prostu
przeżyć. Gdy żołnierze dowiedzieli się, co się stało, nie dali temu człowiekowi nawet
księdza. Zakłuli go bagnetami na miejscu. Zastanawiałem się potem czy słusznie go
ukarali. I zdaje mi się, że słusznie. Ukarany został za to, że wydawało mu się, że
najważniejszą rzeczą jest przeżyć. A przeżyć nie zawsze jest najważniejsze.
Mnich milczał chwilę, rozważając historię Farkasa.
„Ten żołnierz nie przestaje mnie zadziwiać. Umysł ma prosty, ale bardzo sprawny.” –
pomyślał.
- Masz rację. – powiedział po chwili. – Nie możemy się na to godzić. Zabrakło mi
ufności w Pana. Jeżeli Pan zechce, wybawi nas z każdej opresji. Pomóż mi, muszę
zrobić sobie ambonę.
Wyszli na ulice wioski. Do wieczora zbierali kawałki drewna po całej wiosce.
Franciszkanin od jakiejś kobiety wyprosił długi kawałek powrozu i z tych
zaimprowizowanych materiałów sporządzili podwyższenie, wielkości skrzynki na
owoce.
***
Codzienna ceremonia składania ofiary zaczęła się jak zwykle. Jednak gdy kapłan
wracał z jeńcem w stronę piramidy stało się coś nieoczekiwanego. Franciszkanin i
jego towarzysz podbiegli do stopni prowadzących na szczyt piramidy. Farkas położył
na ziemię skrzynkę, na której stanął ojciec Sebastian. Madziar uklęknął obok. Ojciec
Sebastian wykrzyczał pierwsze zdanie swojej pierwszej nauki do Indian Quitzlalope.
Idący z naprzeciwka Quitzleg ucieszył się. Tego właśnie było mu trzeba. Powodu.
Teraz Jaguar nie będzie miał nic przeciwko ofierze z dwóch Europejczyków. A oni
pójdą na rzeź jak barany, nie próbując się bronić. I życie w wiosce pozostanie takie,
jak było.
Mnich napominał Indian, by zaprzestali mordów. Mówił im, że jest inny potężniejszy
Bóg, który nie chce ofiar z ludzi. Razem z Farkasem zagradzali wejście na schody.
Quitzleg zatrzymał się rozbawiony. Wojownicy wyczekująco spoglądali na niego, on
jednak wstrzymywał ich ruchem ręki. Słuchał przez chwilę kazania tego klechy. Iluż
takich słyszał w Europie! Ich własny lud drwi sobie z nich i kpi, a ci próbują głosić
tego „Chrystusa” tutaj. Odezwał się po francusku:
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
27
- Ten wasz bóg swojego syna złożył w ofierze, a nie przyjmie ofiary z niewolnika?
Coś mi to pachnie zabobonem, klecho!
Ojciec Sebastian zamarł z otwartymi ze zdziwienia ustami. Paryska francuszczyzna
w ustach tego dzikusa!!! Nie zdążył jednak zacząć obmyślać racjonalnych
wytłumaczeń tego dziwacznego zjawiska, gdyż Quitzleg skinął na jednego
wojownika. Indianin lekko podrzucił w dłoni włócznię, zmieniając chwyt, i cisnął ją w
ojca Sebastiana. Przymocowany do drzewca pęk piór zafurkotał.
Farkas, klęcząc, modlił się. Gdy usłyszał język francuski, podniósł wzrok. Na
tyle wcześnie, by zauważyć lecący oszczep.. Krzemienne ostrze, gruchocząc żebra,
przebiło pierś franciszkanina gdy Farkas barkiem pchnął służącą za ambonę
skrzynkę.
Mnich upadł na ziemię, uderzając głową o stopień piramidy. Żył jeszcze, gdy
Indianie, podchodzili niespiesznie. Dłońmi objął trzon sterczącej mu z piersi włóczni,
spojrzał w niebo i powiedział kilka łacińskich słów. Spojrzał potem na Georga
Farkasa i mimo, że przez dziurę w piersi przy każdym oddechu z sykiem uciekało
zeń powietrze, zdołał wypowiedzieć jeszcze dwa zdania:
- Dziękuję, Farkas. Nie zejdź z obranej drogi.
Po czym skonał.
Quitzleg zbliżał się z uśmiechem. Oto kłopot rozwiązał się łatwiej, niż mógł się
spodziewać. Klecha pójdzie na żarcie dla jaguara, zaś jego towarzysz popatrzy sobie
na to przywiązany do pala, przy którym zdechnie z pragnienia. Pięknie!
Georg Farkas patrzył na kapłana. Czy ofiara z własnego życia, jaką złożył
ojciec Sebastian pójdzie na marne? Oto teraz zabiją jego, Farkasa. Jego krew, jako
krew męczennika powinna stać się nasieniem wiary. Jednak nie wykiełkuje to
nasienie! Nie ma tutaj przecież gleby, na którą mogłoby paść! Nikt z nich tak
naprawdę nie słyszał o Chrystusie, wszystko, co widzą, to śmierć dwóch białych.
I były sierżant Gyorgy Farkas zrozumiał. Jest czas wyciągniętej na zgodę dłoni
i jest czas dłoni dzierżącej miecz. Czasem należy zginąć jak męczennik, czasem jak
miles Christi, o którym opowiadał mu ten, co właśnie oddał swoje ostatnie tchnienie. I
wiedział już, że mnich mylił się w swoich ostatnich słowach. Właśnie nadszedł ten
moment, w którym potędze szatana należy przeciwstawić siłę. I Georg Farkas na
powrót stał się sierżantem Farkasem.
Ciągle klęczał. Stanęło nad nim dwóch Indian. Obaj uzbrojeni w maczugi.
Sierżant ocenił swoje szanse. Wiedział, że w beznadziejnych sytuacjach nie można
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
28
zaprzątać sobie głowy fatalną sytuacją strategiczną, lecz poświęcić się w całości
zwycięstwu na małym odcinku. Nie myślał więc teraz o tym, co dalej – skoncentrował
się wyłącznie na dwóch wojownikach, którzy stanęli nad nim. Jak wszyscy Indianie,
byli niscy i wątli. Farkas górował nad nimi masą, wzrostem i siłą mięśni. Dawno
zauważył już, że Indianie nie umieli się bić. Ich walki były ściśle konwencjonalne,
wojownicy mimowolnie przestrzegali umownych zasad. Przeciwko skoncentrowanej i
zdecydowanej agresji często byli bezradni, starając się obezwładnić człowieka, który
próbował ich zabić. Wiedział, że obaj będą chcieli go ogłuszyć, nie czyniąc mu przy
tym zbyt dużej krzywdy. A on będzie chciał ich zabić i to będzie jego przewaga. Gdy
roślejszy z wojowników wzniósł maczugę do ciosu, Farkas rzucił się i barkiem uderzył
w brzuch Idianina, obalając go na ziemię. Kątem oka zauważył, że drugi stara się
zdzielić go w plecy – w ostatniej więc chwili odsunął się z leżącego wojownika i
maczuga uderzyła obalonego w mostek. Pozostali przypatrywali się ciekawie, nie
reagując – dla Quitzlalope wojna była serią pojedynków. Dobrze! Farkas szarpnął
broń wojownika, który stracił równowagę po ciosie. Upadł na swego kolegę. Sierżant
odskoczył. Obaj Indianie gramolili się, wstając. Nadal nikt nie reagował. Georg
przyskoczył więc do najbliższego widza, uderzył go pięścią w nos i oszołomionemu
wyrwał z pochwy obsydianowy nóż. Kopnął w twarz podnoszącego się wojownika,
drugiego zaś pchnął nożem w serce. Zanim ten pierwszy , z okrwawioną głową,
podniósł się z ziemi, Georg przyklęknął mu ma plecach i poderżnął gardło. Widzowie
spodziewali się dalszej części widowiska. Quitzleg z uznaniem przyglądał się walce –
nie taki znowu niedorajda z tego mniszego sługi! Skinął na następną dwójkę
wojowników. Jednak Farkas nie chciał bić się z wojownikami. Chciał Quitzlega.
Zanim więc Indianie podeszli do Georga, ten), rzucił się jak pantera i w dwóch
skokach był przy zdziwionym kapłanie, który nie sięgał Farkasowi nawet do ramion –
zanim zdążył zareagować, rosły sierżant piątego pułku grenadierów uderzył go
czołem w twarz, łamiąc kości jarzmowe. Bez wysiłku obrócił oszołomionego kapłana,
zrzucając mu z głowy koronę. Lewą ręką założył mu chwyt na kark – przydały się
zapasy teraz! Przystawił nóż do gardła Quitzlega i ciął – lekko, ale tak by krew
popłynęła. Indianie jęknęli ze strachu! To najgorsze bluźnierstwo, podnieść rękę na
kapłana! Żaden, największy nawet wróg nie dopuściłby się tak strasznego czynu!
Tymczasem ten biały najwyraźniej nie baczył na żadne świętości.
Jednak Farkas nie chciał męczeńskiej śmierci, chciał zwycięstwa. Obejrzał się
za siebie – droga wolna. Czuł jak tętnica Indianina pulsuje pod kamiennym ostrzem.
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
29
Quitzlalope nie byli zdolni do działania, stali jak sparaliżowani, patrząc jak ich relikwia
zostaje zbrukana. Zaczął więc powoli stawiać krok za krokiem – tyłem, spoglądając
co chwilę za ramię, nie odrywając noża od szyi kapłana.
Droga do bramy trwała wieczność. Ale doszedł. Bez żadnego oporu ze strony
Indian. Minął martwe już, wiszące na kracie dzieci i zniknął w dżungli.
***
Quitzleg siedział na krześle z dziwacznym oparciem. Ręce związane miał z
tyłu. Na wysokości szyi, przed dwa otwory w oparciu przechodził gruby sznur. Z tyłu
skręcony był na krótkim trzonie, który w rękach ściskał kat. Gdy sędzia ogłosi wyrok,
kat przekręci trzon trzy razy, dusząc zbrodniarza. Najczęściej na oparciu, na
wysokości pierwszego kręgu szyjnego zamontowane było małe ostrze. Gdy garota
przyciągała szyję skazanego, ostrze przebijało skórę i wbijało się między kręgi,
przecinając rdzeń kręgowy, skracając męki. Jednak ten Indianin na taki luksus nie
zasłużył. Sędzia w purpurowej todze odczytał wyrok, spojrzał na kata i skinął głową.
Antoni, kat
,
nie lubił okrucieństwa. Znany był z tego, że tracił skazanych w
mgnieniu oka, zanim zdążyli jęknąć. Zawijał trzonem garoty, trrrach, i ciało zwisało
bezwładnie. Ten Indianin zasłużył jednak na specjalne traktowanie.
Gdy sierżant Georg Farkas, jedyny, który przeżył z wyprawy von Beickendorfa
przybył do miasta, najpierw wzięto go za szaleńca. Potem jednak Quitzleg, główny
kapłan Indian Quitzlalopa, na mękach potwierdził wersję sierżanta. Farkasa
ogłoszono bohaterem. Komendant miejscowego garnizonu, chociaż nie posiadał
takich uprawnień, w trybie wyjątkowym wręczył mu patent oficerski. Farkas nie chciał
zaszczytów, nie przyjmował zaproszeń ani prezentów – chciał jednego, sprawiedliwej
kary dla zbrodniarza, którego ze sobą przyprowadził i zorganizowania ekspedycji
przeciwko Quitzlalopa. Na początku nikt nie chciał) o tym słyszeć. Jednak Farkas był
uparty. Siedział w mieście i pisał listy. Do biskupów, gubernatora, nawet do króla
Portugalii. I w końcu, po roku wywalczył swoje. Nauczył się też portugalskiego, w
stopniu umożliwiającym swobodną komunikację z żołnierzami. Uzyskał odroczenie
wyroku dla Quitzlega. Chciał, żeby kapłan zobaczył wyruszające wojsko. Przed
podwyższeniem z garotą, w równych szeregach stał pułk piechoty. Więcej nie trzeba
na wioskę Quitzlalopa. Oczywiście Farkasowi zaproponowano dowodzenie
ekspedycją, on jednak odmówił – argumentował, że nie ma oficerskiego
doświadczenia, może dowodzić kompanią, , ale nie pułkiem. Gubernator zgodził się z
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
30
nim i dano Georgowi najlepszą, wyborową kompanię. Siedział teraz w siodle, w
szeregu, w nowym mundurze, w wypolerowanych lederwerkach, z ręką na koszu
szabli.
Kat powoli obracał trzon garoty. Quitzleg umierał dwa kwadranse. Miał
świadomość klęski. Z każdym obrotem wypełniała go coraz głębsza rozpacz i strach.
Przed sobą widział pustkę.
***
W wiosce trwała rzeź. Wcześniej, za palisadą rozegrała się krótka bitwa.
Indianie rozpoczęli swój wojenny rytuał – najpierw taniec, który miał pozbawić wroga
woli walki. Po dwóch pierwszych uderzeniach w bębny dowódca ekspedycji,
pułkownik Salazar opuścił szpadę, oficerowie i podoficerowie wykrzyknęli komendę –
Ognia!. Pierwsza salwa wystarczyła, bagnet na broń!, poszli do ataku. Bitwa była
wygrana.
Żołnierzy nauczono jak odróżnić jeńców od Quitzlalopa. Więźniowie, dzieci i kobiety
spędzano za palisadę, gdzie pilnowali ich uzbrojeni, indiańscy tragarze. Każdy
mężczyzna Quitzlalopa miał zostać zabity. I żołnierze uganiali się po otoczonej
kordonem wiosce, szukając kryjących się po chatach Indian. Dźgali bagnetami,
strzelali, siekli szablami. Farkas robił to, co inni. Gdy zabili już wszystkich, ruszył pod
piramidę i zaczął szperać w stosie czaszek. Ojciec Sebastian w górnej szczęce miał
dwa srebrne zęby... Gdy przeszukiwał zwały kości, podszedł doń młody żołnierz z
jego kompanii, Manolito, którego szczególnie lubił. Szczupły, niewinny blondynek o
twarzy amorka. Mundur miał zachlapany krwią, krew miał również na rękach i twarzy.
I przerażenie w oczach.
- Panie poruczniku... Panie poruczniku... Zamordowaliśmy ich... Jak świnie, jak
barany, zarżnąłem kilku, zastrzeliłem, zakłułem bagnetem. Jak rzeźnik. Jestem
mordercą. To nie było wojsko, to nie była bitwa. Zabijałem niewinnych...
Farkas nagle poderwał się z ziemi i z szerokiego zamachu wymierzył chłopcu
potężny policzek, aż klasnęło.
- Nazywasz ich niewinnymi? To plemię nie zasłużyło na to, by trwać. Ci ludzi nie
powinni chodzić po ziemi. Chodź za mną.
Wyszli za palisadę. Farkas podszedł do pilnowanych kobiet i jeńców i wskazał
dwójke długowłosych dzieci, chłopca i dziewczynkę.
Weź je za ręce, Manolito, i chodź.
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
31
Poszli pod kratę, na której wisiała szóstka martwych, umęczonych dzieci. Na prośbę
Georga, pułkownik Salazar nie pozwolił na razie ruszać dziecięcych trupów.
- Patrz na nie, Manolito. Patrz na tego wypatroszonego chłopca. Patrz na tę
dziewczyny którym ucięli piersi, wyłupili oczy i rozerwali srom. Patrz uważnie,
Manolo.
Zostawił chłopca z czwórką dzieci. Dwójką martwych i dwójką żywych. I wrócił do
wioski. Stanął przed stopniami piramidy. Pouczeni żołnierze przeszukiwali stos kości,
w poszukiwaniu czaszki ojca Sebastiana, która miała zostać wysłana do Watykanu
jako dowód w procesie beatyfikacyjnym. Inni żołnierze znosili beczki z prochem.
Farkas zaś opatrzył pistolet, pieczołowicie podsypał panewkę i ruszył po schodach w
górę. Wszedł do pomieszczenia na szczycie. Ściany pokryte były złotą blachą, w
której wyrzeźbiono skomplikowane ornamenty. Jednak Georga nie interesowały
ozdoby. W rogu siedział przypięty złotym łańcuchem tłusty jaguar. Niecierpliwił się –
przyzwyczajono go przecież do regularnych posiłków. Farkas przystawił zwierzęciu
lufę do ucha i strzelił.
W godzinę później potężny wybuch uniósł ogromny stos kamieni na wiele
stóp w górę – piramida wyleciała w powietrze, opadając bezładną kupą kamieni. Po
chwili zapłonęły chaty. Przez całą noc patrzyli jak dopalają się resztki Quitzlalope.
Nad ranem, gdy ognie dogasły, czterystu Indian z motykami weszło na pogorzelisko i
przeryło dokładnie ziemię. Dzieła zniszczenia miała teraz dokończyć dżungla.
Jeńców uwolnili. Z kobiet i dzieci Quitzlalopa uczyniono niewolników na
rozległych plantacjach kawy. Większość umarła na grypę i gruźlicę. Ci, co przeżyli
jeszcze przez kilka pokoleń w tajemnicy przekazywali potomkom opowieść o
Quitzlalope. Kobiety ożeniono ze sprowadzonymi z Afryki murzyńskimi niewolnikami.
Po stu latach rozpuścili się w metysko-mulackiej masie.
***
Manuel Quintana nie myślał o zamęczonych dzieciach. Myślał jedynie o
oczach pomocnika kapłana, któremu wbił bagnet w szyję. I nie potrafił znieść tej
myśli. Uciekając przed sobą, wyjechał do Europy. Osiadł w Paryżu, rozpoczął studia i
został dziennikarzem. Po trzydziestu latach nie mógł żyć dłużej ze swoim ciężarem.
Poprosił o pomoc swojego kolegę z „L’Observateur” i razem spisali wyznanie
Manuela Quintany, pod tytułem, „Ja, kat Quitzlalope”. Manolito wyznawał w książce
QUITZLALOPE
Szczepan Twardoch
www.dziennik.twardoch.pl
32
swoje grzechy – przedstawiał się jako młody głupiec, który uległ urokowi munduru i
wpływowi oficerów. Za głównego winowajcę zbrodni uznał porucznika Farkasa, który
zmarł na malarię dwa lata po pacyfikacji Quitzlalope. Książką odniosła niebywały
sukces. A Paryżu przedstawiano ją jako koronny dowód na barbarzyństwo i
nietolerancję Europy, niszczącej inne kultury. Słowo „farkas” na jakiś czas stało się
popularnym synonimem brutalnego, bezwzględnego oprawcy. Manolito stał się nagle
majętnym człowiekiem i pędził spokojne, acz wesołe życie, aktywnie uczestnicząc w
towarzyskim życiu Paryża. Gdy miał siedemdziesiąt siedem lat i był szczęśliwym
dziadkiem szóstki wnucząt, ktoś zadzwonił do drzwi jego pięknego mieszkania.
Pokojówka zaanonsowała „przyszedł pan Pedro Farkas, proszę pana”. Nazwisko
poderwało Manolita na równego nogi. Kazał prosić. Do pokoju wszedł
pięćdziesięcioletni Indianin, odziany i ostrzyżony po europejsku. Manolito niczego nie
rozumiał. Indianin odezwał się po portugalsku.
- Dzień dobry, nazywam się Pedro Farkas. Spotkaliśmy się czterdzieści lat temu.
Patrzyliśmy razem na ciało mojego przyjaciela, Axatlale, była z nami jeszcze moja
siostra i nasz dobrodziej, pan porucznik Farkas.
Manolito oniemiał, Indianin zaś kontynuował.
- Czytałem Pana książkę. Napisał pan straszne, podłe kłamstwa. Kupując bilet na
statek kupiłem też pistolet, chciałem pana zastrzelić, żeby jakoś oczyścić pamięć
naszego dobroczyńcy, którego tak nędznie pan oczernił. Jednak w czasie długiej
podróży miałem dość czasu do namysłu i ochłonąłem. Jestem chrześcijaninem, nie
zabijam ludzi. Oto pistolet, który kupiłem.
Pedro położył na kredensie niewielki rewolwer.
- W zasadzie nie mam panu nic więcej do powiedzenia. – zakończył i wyszedł.
Gdy zamykał za sobą drzwi, do pokoju wpadł Jean, najstarszy syn Manolita.
- Ojcze, czego chciał ten Metys? – zapytał
Manolito patrzył na swojego syna. Nie widział bankiera, dojrzałego mężczyzny, ojca
czwórki dzieci. Widział małego Juana, biegnącego ze śmiechem po zielonej trawie.
Obok stała jego matka, a on, Manolito, rozkładał ramiona, by otoczyć nimi swojego
pierworodnego, owinąć ojcowską miłością. A teraz dowiedział się, że tamten
wypatroszony, indiański chłopiec miał na imię Axatlale. Manuel Quintana zapłakał.
Szczepan Twardoch
Nowa Fantastyka, marzec 2005