Twardoch Szczepan
Twardoch Szczepan
Szczepan Twardoch (ur. 23 grudnia 1979) - śląski
pisarz, z wykształcenia socjolog. Publikował w "śyciu",
"Opcjach", "Frondzie", "Arcanach" i "Strzale" jako
niezależny publicysta. Był redaktorem działu literackiego
dwumiesięcznika "Christianitas". Stały felietonista i
współpracownik "Broni i Amunicji", stały
współpracownik kwartalnika "44 / Czterdzieści i Cztery".
Jego opowiadanie Obłęd rotmistrza von Egern
nominowane było do nagrody Nautilus za rok 2003 i
zajęło w głosowaniu 4. miejsce. Opowiadanie pod
tytułem Rondo zdobyło Nautilusa za najlepsze
opowiadanie roku 2006. Za Epifanię wikarego Trzaski
otrzymał zaś Srebrne Wyróżnienie Nagrody Literackiej
im. Jerzego śuławskiego w 2008.
Gmina
„Duch wionie, kędy chce”
Na Ojca Świętego czekałem na lotnisku. Samolot wylądował już dawno temu, a
Namiestnika Chrystusowego wciąż nie było. Patrzyłem na kiepsko wydrukowane
zdjęcie, wymięte już i zniszczone, aby upewnić się, czy go nie przegapiłem. W końcu,
zniecierpliwiony, kupiłem kawę w automacie, ale zaraz wyobraziłem sobie, jak
idiotycznie będę wyglądał, witając papieża z kawą w dłoni. Wyrzuciłem więc kubek do
śmieci, upijając pospiesznie zaledwie łyk, który poparzył mi język. W końcu, zajęty
obmyślaniem wymówek, które przedstawię gminie wróciwszy bez Ojca Świętego,
prawie go przeoczyłem. Szedł, przyglądając się ciekawie witrynom bezcłowych
sklepów, odziany w szary płaszcz, z aktówką w dłoni - wyglądał jak urzędnik w
delegacji: Podszedłem do niego, nie bardzo wiedząc co powiedzieć - nie
przygotowaliśmy żadnego znaku rozpoznawczego, nic. Cholera, mogłem przynajmniej
trzymać jakąś gazetę, albo założyć czerwoną czapkę -jak na szpiegowskich filmach.
Zastanawiałem się, czy nie zrobić ukradkiem znaku krzyża, potem pomyślałem, że
mógłbym narysować na posadzce rybę. Musiałem mieć głupią minę, bo Ojciec Święty
spojrzał na mnie i od razu wiedział, 0 co chodzi. Pokręcił głową z politowaniem; później
opowiadał nam wiele o krajach, gdzie chrześcijanie są prześladowani. Skinął „mi ręką
na powitanie - poszliśmy do samochodu. Dopiero w domu gminy, gdzie już wszyscy
czekali, odświętnie wystrojeni, z ucztą kobiety pod kierunkiem Ralfa, który pracował
jako szef kuchni, przygotowały wspaniałe żarcie, gdy strażnik zamknął za nami drzwi,
rzuciłem się na kolana i ucałowałem pierścień na palcu Ojca Świętego. Kiedy chciałem
ucałować jego stopy, chwycił mnie za ramię i powiedział:
- Wstań, synu, bo to nie papieskie trzewiki, tylko półbuty kupione od
Koreańczyków.
Po powitaniu Ojciec Święty udzielił nam błogosławieństwa, po czym odprowadzono
go do apartamentu, by mógł odświeżyć się po podróży. Następnie Ralf zaprosił
dostojnego gościa na posiłek. Ojciec Święty wyglądał na nieco oszołomionego ilością
dań jadł z apetytem, chwalił potrawy, dziękował kucharkom i powtarzał co chwila:
- Zaprawdę, dobrze tu sobie żyjecie.
Po uczcie odbyła się uroczysta msza, którą Jego Świątobliwość koncelebrował z
naszym kapłanem. Homilia była cudowna i bardzo mądra! Później, kiedy Ojciec Święty
zaczął nauczać w hallu gminy, ja, pod pozorem pilnej pracy, wymknąłem się do Anity.
Z powodu przygotowań do papieskiej wizyty nie widziałem jej już trzy dni. Tylko
Harold, nasz kapłan i mój spowiednik, wiedział gdzie idę. Spojrzał na mnie mrożącym
krew w żyłach wzrokiem - wytrzymałem spojrzenie, odwróciłem się i uciekłem szybko,
żeby nie zdążył za mną wyjść. .
Anita już na mnie czekała. Wtuliła się we mnie od razu, gdy stanąłem W drzwiach
nie pozwalając mi nawet zdjąć kurtki. Poszliśmy do łóżka. Nadzy, zatopieni w swoich
objęciach, przykryci kołdrą i kocem, nie dopuszczaliśmy do siebie przenikliwego,
szarego zimna otaczającego nas pomieszczenia -wynajmowałem tę małą kawalerkę
tylko dla spotkań z Anitą.
Gdy leżeliśmy przytuleni, Anita zapaliła na nocnym stoliku świecę i opowiadała mi
o swojej pracy - nie wiedziałem wtedy, że kłamała. Byłem szczęśliwy - nie myślałem o
grzechu, o gminie, o Ojcu Świętym, nie myślałem o niczym poza nią. Prawie
zapomniałem już o tajemniczym zniknięciu mojej pierwszej, platonicznej miłości,
cudownej, porywającej, czystej, jak z rycerskiego eposu.
***
Leon zasiadł do kolacji. Nie lubił, gdy ktoś mu usługiwał przy jedzeniu, dlatego
służba wniosła posiłek, ustawiła dania przy jednym końcu ogromnego stołu i dyskretnie
zniknęła. Jadalnia mieściła się na piętrze willi. W pewnym sensie był to bardziej pałac
niż willa, niby-stolica małego państwa - sporej posiadłości na Rugii. Niewielkiego
księstwa z ponad kilometrowym pasem wybrzeża, którego Leon był jedynym władcą.
Jego dom - jego twierdzę zbudowano tutaj kilka lat temu, według starego projektu
Franka Gehry'ego. Rozłożysta, surowa bryła wyrastała z wysokiego, wapiennego klifu,
w miejscu, w którym kiedyś malował swoje romantyczne obrazy Caspar David
Friedrich. W stronę rozszalałego Bałtyku zwracała się długa płaszczyzna ciemnoszarego
szkła - przeźroczysta ściana jadalni, w której znajdował się Leon. Milioner spróbował
rosołu i pomyślał z uznaniem o nowym hiszpańskim kucharzu. Po chwili jednak
odłożył łyżkę. Nie miał apetytu.
Spadkobierca rodziny inflanckich, niemiecko-węgierskich książąt, wywodzących
swój ród od rycerza Magnusa, bohatera III wyprawy krzyżowej, magnat prasowy, jeden
z najbogatszych ludzi w Zjednoczonej Europie, doktor nauk humanistycznych, świetny
żeglarz i dwukrotny zdobywca Pucharu Ameryki - Leon Ludwik Zygmunt książę von
Alte-Pulverkopf, czuł się samotny. Nie myślałomałej armii ludzi, zajmujących się
utrzymaniem jego prywatnego państewka - ogrodnikach, kucharzach, służbie, trzystu
ochroniarzach, czy innych pracownikach. Nie byli dla niego towarzystwem. Leon stał
nieruchomo przy przeszkolonej ścianie jadalni. Środek wielkiego pomieszczenia
zajmował długi stół z hebanu. Podłogę pokrywał gruby, szary dywan, dwa lata tkany
przez specjalnie ku temu sprowadzonych do Europy afgańskich mistrzów. Jedynym
elementem zakłócającym ascetyczną prostotę pokoju był oprawiony w szeroką ramę z
czarnego drewna obraz Friedricha, przedstawiający rugijskie klify - dokładnie to
miejsce, w którym osiem lat temu wyrosła twierdza księcia Alte-Pulverkopf.
Leon wpatrywał się w morze, śledząc zielone burtowe światełko walczącego ze
sztormem jachtu, ledwie widocznego na horyzoncie. Podszedł do stojącej obok
staroświeckiej lunety. Wycelował mosiężny tubus i spojrzał, lecz było zbyt ciemno, by
cokolwiek zobaczyć. Wrócił więc do stołu. Wystarczyła odpowiednia komenda, by z
cichym szumem wysięgnika, spłynął z sufitu ogromny, płaski ekran. Leon zignorował
ikony otrzymanej korespondencji i oczekujące video-konferencje, w tym jedną z
premierem Portugalii. Sprawdził jedynie, czy, nie ma wiadomości od lekarza córki, po
czym wywołał kamerę zamocowaną na dachu, skierował ją na morze. Przez chwilę
szukał zielonego światełka - gdy znalazł, zbliżył maksymalnie obraz.
Niewielki, może dwunastometrowy kecz, pod gdańską (a może bornholmską?)
banderą, z postawionymi dwoma sztormowymi sztakslami, dzielnie płynął pod wiatr.
W kokpicie siedziało dwóch ludzi, trzeci właśnie powoli zmierzał w kierunku dziobu.
Przypięty do lajfpatentu zamierzał chyba poprawić sztormowego foka, który zaczepił
się o dziobowy reling. Leon patrzył na zmagania łódeczki z falami może przez
kwadrans, wreszcie wyszedł z jadalni, zjechał windą do garażu. Wsiadł do terenowego
mercedesa i pojechał do przystani. Oswald - jego stały i ulubiony załogant, stał już na
molo, w staroświeckim sztormiaku i südwestce.
- Cześć, Peter.
- Dobry wieczór, panie kapitanie. - Stary rybak nigdy nie zwracał się do niego
inaczej. Zdawał się nie dostrzegać innych aspektów życia milionera. Alte-Pulverkopf
był dobrym żeglarzem i Petera nic więcej nie obchodziło. - Tak myślałem, że pan
kapitan przyjedzie. Dobra pogoda, żeby pożeglować - przekrzykiwał ryk morza i
zawodzenie wiatru.
- Jakie prognozy? - zapytał milioner, również krzycząc.
- Przez całą noc ósemka, nad ranem osłabnie. I nordzi.
- Dobra, bierzemy Adlera. Jest gotowy?
- Jak zawsze. Panie kapitanie, chciałem zapytać... - powiedział Peter, zawieszając
głos.
- O co?
- Moglibyśmy zabrać mojego syna?
- Twojego syna? - Leon spojrzał na rybaka. - W zasadzie, czemu nie. Chociaż, może
być ciężej nad ranem, sam wiesz, jak to jest z meteo...
- Panie kapitanie, on ma już piętnaście lat. Czas najwyższy, żeby zobaczył
prawdziwe morze.
- A więc niech tak będzie. Jest przygotowany?
- A jakże, panie kapitanie.
Szybko odcumowali Adlera. Był to drewniany, osiemnastometrowy jol. Zbudowano
go w hamburskiej stoczni jeszcze przed II wojną światową, na specjalne zamówienie
Göringa, który zresztą nigdy nim nie pływał. Leon bardzo lubił ten jacht. Kupił go
kilkanaście lat temu i z pomocą Petera odnawiał własnymi rękami. Znał 'tu każdą
wręgę, każdą klepkę poszycia, każdą śrubę w motorze. Odchodzili na silniku. Peter stał
przy sterze, a Leon razem z jego synem przygotowywał sztormowe żagle.
Skończywszy, zszedł do kabiny, rozłożył mapę i, nie włączając nawet GPS-a, wyznaczył
pozycję. Po krótkim namyśle zdecydował, że na początek pójdą na północ, w kierunku
Sundu, a gdzie dalej - zastanowi się później. Przekrzykując huk fal, podał Peterowi kurs.
Teraz czas było postawić żagle.
- Peter, słyszysz mnie?! - krzyknął, nie przerywając pracy.
- Słyszę, panie kapitanie.
- Kiedy byłem młody, czytałem sobie wspomnienia Rilke- go, takiego poety.
Słyszałeś o nim?
- Nie, panie kapitanie! - odkrzyknął rybak, przyzwyczajony do dziwnych pytań ze
strony milionera, jak i do nieoczekiwanie snutych opowieści.
- Nieważne. Opisuje tam taką dziwną sytuację, nie pamiętam już dokładnie
kontekstu. Otóż Rilke spotykał się kiedyś codziennie z kobietą i zawsze kupował jej
różę, po czym przechodzili obok cmentarza, przy którym siedziała stara żebracz a,
której zawsze dawał jakąś niewielką jałmużnę. No i pewnego razu kupił dwie róże, i
jedną, zamiast datku dał żebraczce. Następnego dnia żebraczki nie było. Nie zobaczył jej
przez cały tydzień. Słyszysz mnie?!
- Tak jest, panie kapitanie! Pewnie stwierdziła, że jak ma dostawać róże, to znajdzie
sobie inne miejsce - odkrzyknął rybak.
- Właśnie nie, Peter, właśnie nie! Kiedy spotkał ją po tygodniu, zapytał, co się z nią
działo. Ona wytłumaczyła mu, że to, co wyżebrze jednego dnia, to akurat tyle, żeby
kupić jedzenie na dzień następny - więc musi żebrać codziennie. Zaś przez ostatni
tydzień żyła miłością. Rozumiesz coś z tego, Peter? - zapytał milioner, knagując fał
sztormowego żagla i wracając do kokpitu.
- Nic a nic, panie kapitanie!
- No właśnie. Powiem ci jeszcze jedno. Jako młody chłopak, postanowiłem zrobić to
samo, co zrobił Rilke - i dałem żebraczce róże. Nawet ty nie chciałbyś słyszeć słów,
jakimi mnie nazywała, rzucając we mnie kamieniami.
***
Albert dwoił się i troił. Dumny ze swej roli pokazywał gościowi pomieszczenia
gospodarcze, studio poligraficzne, opowiadał o przygotowaniach do uruchomienia
rozgłośni radiowej. Zauważył, że Oskar zniknął, a wbrew temu, co chłopak myślał,
również wiedział, gdzie Oskar chadza. Ojciec Święty, przechadzając się ż Albertem,
opowiadał o biednych i zakonspirowanych wspólnotach na Wschodzie i na południu, o
pracy misyjnej, aż Albertowi zrobiło się trochę wstyd z powodu zamożności gminy i
przestał się chwalić. Usiedli przy stole: Ojciec Święty, przy nim Albert - naczelnik gminy
i ksiądz Harold. Judycie zaszczyt ten przypadł jako najstarszej z kobiet. Milcząc, zajęła
miejsce z boku. Dalej siedzieli członkowie Rady - Jerzy, Benedykt, Antoni, Baltazar i
Mateusz. Pierwszy odezwał się Albert:
- Niech Wasza Świątobliwość raczy nam opowiedzieć o pracy misyjnej w Ameryce.
- Oczywiście, moje dzieci. W Ameryce, jak wiecie, zostało sporo katolików. Niestety,
nie tak wielu jak w Ameryce Południowej. Tam wiara ciągle kwitnie, jak w Europie
dawno temu. Nawet jeśli nie każdy wierny chodzi do kościoła, to kościoły ciągle należą
do nas. Biskupi cieszą się poważaniem i ogólnym szacunkiem. Mamy swoje szkoły,
misje i inne ośrodki, a prezydenci wciąż mówią „Tak nam dopomóż Bóg”. Ludzie
otwarcie deklarują się katolikami. Oczywiście, większość chrześcijan w USA to ciągle
protestanci, ale to nie jest protestantyzm europejski, który tak szybko wypaczył
prawdziwą ideę chrześcijaństwa. W końcu nie można zapominać, że najwartościowszy
ludzie spośród protestantów, nonkonformiści, od czterystu lat emigrowali za ocean...
Poza tym w Ameryce jest mnóstwo konwertytów, całe wspólnoty wracają do kościoła.
Tam nie doszli do władzy tacy, jak tutaj, czy jeszcze gorzej - jak New European Party of
Enlightment... Wiecie, że u nas nie tak dawno skazali nauczycielkę na trzy lata
więzienia, bo w szkole nosiła krzyżyk?
- Ale... ja, za przeproszeniem Waszej Świątobliwości, widziałem na wystawie w
sklepie bardzo nieprzyzwoite zdjęcia, na których modelka nosiła krzyżyk... Nie mówiąc
o tej całej pornografii z zakonnicami... - zauważył ksiądz Harold, oblewając się
rumieńcem.
Ojciec Święty uśmiechnął się z pobłażaniem:
- Synu, przecież tutaj chodzi wyłącznie o to, że ta nieszczęsna kobieta była katoliczką
i krzyżyk był symbolem jej wiary... Adwokata miała chyba najgorszego z możliwych.
Pijaczynę, wyznaczonego z urzędu. Nikt inny nie chciał podjąć się jej obrony, choć
oferowaliśmy spore honorarium. On też założył linię obrony, opierającą się na tym, o
czym wspomniałeś, mój synu. Niestety udowodniono, że dzieci wiedziały, że kobieta
jest chrześcijanką i czuły się przerażone! Nic zresztą dziwnego. Boją się nie tylko dzieci.
Ostatnio komando „Krew Boga” zamordowało trzy przywódczynie partii singerystek...
- „Krew Boga”?!? Wiadomo, że to naprawdę oni?
- Tak, paru zdesperowanych i zdeterminowanych młodzieńców. Kościół wydał
stosowne oświadczenie, odżegnując się od ich działań, oraz zdecydowanie potępił
rozwiązywanie problemów przy użyciu siły. Chociaż nie da się ukryć, że ,sprzyja im
wielu spośród naszych...
Albert, do tej pory wpatrujący się we własne, splecione na brzuchu dłonie, nagle
podniósł głowę i spojrzał na Ojca Świętego.
- Co Wasza Świątobliwość mówi? Chrześcijanie popierają morderców?!? Przecież ci
zbrodniarze są jeszcze gorsi od takich singerystek! Jak to możliwe?
- Ach, synu, to nie takie proste...
- Jak to nie?! Mało razy chrześcijanie odrzucili nauki Chrystusa, ruszali na krucjaty,
zabijali? Zabijali w imię Tego, który zabraniał zabijać i kazał nieść pokój! - Albert prawie
krzyczał. Ojciec Święty słuchał w milczeniu. Tylko Benedykt zauważył, że prawa dłoń
papieża coraz mocniej zaciska się na poręczy fotela. Albert podniósł się nieco na krześle:
- Wasza Świątobliwość mówi, że to nie jest proste?! A czy nie mamy dowodów na to,
że chrześcijanin nie powinien używać przemocy, nawet gdy jest prześladowany?! A jak
zachowywali się pierwsi chrześcijanie? A co nam mówi nasz Pan w Kazaniu na Górze?
W ogóle cała Ewangelia? A Ojciec Święty?
- Zamilcz; zanim będzie za późno - powiedział Pius XV. Albert usiadł, otworzył usta
i kiedy zdał sobie sprawę, co zrobił, wstał, okrążył stół i rzucił się Ojcu Świętemu do
stóp. Papież nie kazał mu wstać, poczekał chwilę i zapytał:
- Kim ty jesteś, żeby mnie uczyć teologii? Albert wybełkotał, nie podnosząc głowy:
- Proszę pokornie Waszą Świątobliwość o wybaczenie.
- Wstań, już dosyć, siadaj.
Albert posłusznie wykonał polecenie.
- Dlaczego aż tak się zdenerwowałeś, synu? Jedna moja uwaga wystarczyła... -
zapytał Ojciec Święty, najwyraźniej przekonany, że tym razem naczelnik gminy zdoła
zapanować nad emocjami.
- Przepraszam, Ojcze Święty, na rany Chrystusa, prze...
- Przestań. Twoja skrucha jest autentyczna, już ci wybaczyłem. Widzę, że sam się
przeraziłeś swoim czynem. Pytam teraz, co ciebie, pokornego syna Kościoła, skłoniło do
takiego wybuchu. Pytam o przyczynę twojego gniewu. Albert ze spuszczoną głową
wyszeptał:
- Pokornie błagam o wybaczenie. I pośród nas, którzy żyjemy w kraju, w którym
pozwala nam się żyć cicho i spokojnie, są tacy, co chcieliby uciec się do przemocy.
Benedykt uśmiechnął się delikatnie pod nosem. Ojciec Święty pokiwał głową.
- Mówiłem, że dobrze tu sobie żyjecie. Ale pamiętajcie, wiara i Kościół są
najsilniejsze zawsze tam, gdzie go prześladują.
***
- Ja pochodzę ze złej rodziny, Wasza Świątobliwość. Ojca być może znałem, tylko
matka nigdy nie powiedziała mi, który z jej gachów mnie spłodził, za przeproszeniem
Waszej Świątobliwości. Sama pewnie nie wiedziała. Była narkomanką, kupczyła swoim
ciałem za narkotyki. Zmarła, kiedy miałem 12 lat. Byłem duży i silny, nigdy nie byłem
uzależniony i nie dałem się w to bagno wciągnąć, więc szybko zaczęli mnie szanować.
Zostałem przywódcą gangu młodzieżowego. Kradliśmy samochody. Kiedy miałem 16
lat, po raz pierwszy zabiłem -człowieka, zaś kiedy miałem 22 lata, trafiłem do więzienia
za podwójne morderstwo. Zamordowałem moją dziewczynę, którą przyłapałem na
braniu narkotyków. Nie rozmyślnie, nie, nie chciałem jej zabić. Chciałem ją tylko mocno
sprać, żeby ją oduczyć... Zrobiłem to z miłości. Ale upadła i uderzyła głową o stół...
Wtedy wziąłem pistolet i odszukałem dealera, który sprzedał jej działkę. Zabiłem go,
tym razem świadomie, z premedytacją. Potem chciałem się zastrzelić, ale nie miałem już
naboi. Wszystkie wpakowałem w tego drania. Próbowałem podciąć sobie żyły. Ale nie
umiałem tego zrobić dobrze, a może byłem zbyt zrozpaczony... czy wstrząśnięty? W
każdym razie policja znalazła mnie przy zwłokach, w całkiem dobrym zdrowiu.
Dostałem osiem lat resocjalizacji. Miałem szczęście i wtedy, kiedy kawałkiem szkła
próbowałem wyprawić się na tamten świat, i później. W więzieniu trafiłem na
inspektora resocjalizacji, który był również kapłanem. Oczywiście tej informacji nie było
w jego aktach personalnych. Przez dwa lata robił ze mnie człowieka. Uczył mnie kochać
Boga, rozumieć Jego słowo i żyć według nauki głoszonej w Ewangelii. Potem znaleziono
u mnie Biblię. Nie miałem z tego powodu jakichś większych kłopotów. Miałem prawo
posiadać takie książki, jakie mi się podobało, ale sprawdzono, skąd ją mam, i ksiądz
Eryk stracił pracę. Jednak nadal mnie odwiedzał. Pod jego kierunkiem studiowałem
historię Kościoła i trochę teologii, ale nie szło mi najlepiej. Ksiądz Eryk zmarł na dwa
miesiące przed moim wyjściem. Szczerze go opłakiwałem. Na szczęście, zanim odszedł
z tego świata, zdążył zabrać mnie tutaj. Udało mi się wtedy dostać przepustkę. Ksiądz
Eryk chciał mi pokazać chrześcijańską gminę. Ech, co to była wtedy za gmina. Raptem
jedna rodzina, siostra Judyta, którą już Wasza Świątobliwość poznał, i jej świętej
pamięci mąż. Kiedy już Odsiedziałem swoje, wróciłem tutaj. Zaczęliśmy ewangelizację,
jakoś to leciało, i tak po paru latach nazbierało się nas na porządną gminę. Szkoda, że
ksiądz Eryk tego nie dożył.
„ Ojciec Święty słuchał snutych przez Alberta wspomnień i jednocześnie mu się
przyglądał. Miał przed sobą człowieka, na którym życie odcisnęło swoje piętno. Młodą
jeszcze twarz naczelnika gminy przecinały głębokie bruzdy zmarszczek, a szarobrązowe
włosy przyprószyła przedwczesna siwizna. Jednolicie czarny ubiór przydawał mu
jeszcze powagi. Ciemno odziany, gładko ogolony, z oczyma płonącymi głęboką wiarą,
Albert nieodmiennie kojarzył się z kaznodzieją. Papież przeniósł spojrzenie na
siedzącego obok Benedykta. Benedykt z pewnością był sporo starszy od naczelnika
gminy. Elegancko ubrany, w nieco staroświecki, lecz przy tym doskonale klasyczny
garnitur, starszy mężczyzna zachowywał się z nonszalancką swobodą, właściwą
zazwyczaj ludziom bardzo młodym lub bardzo bogatym.
- Ale przecież całe to bogactwo, które tu widzę... - powiedział papież.
Benedykt przerwał Ojcu Świętemu:
- Wasza Świątobliwość, jako że przekroczyliśmy najwyższy próg dochodów gminy,
zgodnie z zaleceniami stolicy apostolskiej, pięćdziesiąt procent dochodów
przeznaczamy na potrzeby Kościoła, z czego pięćdziesiąt przelewamy na konta
kościelne, trzydzieści na ewangelizację na miejscu, dwadzieścia zaś na biednych. Nie
mamy nic przeciwko tej daninie, przekraczającej znacznie zwyczajową dziesięcinę...
- Ależ to nie był zarzut, synu. W bogactwie nie ma nic złego. A swoją drogą, skąd
czerpiecie tak duże zyski, skoro ich niewielka część zaledwie wystarczyła, by zbudować
tak piękną siedzibę?
Albert spojrzał na Benedykta. Ten popatrzył mu hardo w oczy i nie spuścił wzroku.
Albert dał za wygraną.
- No więc, ehm, dwa lat temu przyłączyła się do nas rodzina, znaczy się ojciec z
synem, panowie Moreli. - Albert wskazał na Benedykta. - I oni właśnie wnieśli znaczny
wkład finansowy, brat Benedykt jest dobrym analitykiem giełdowym, jego syn Oskar
jest prawnikiem, zarabiają dużo pieniędzy...
- To wspaniale - uśmiechnął się Ojciec Święty.
Albert skrzywił się nieznacznie. Mimo, że dumny był z dobrze prosperującej gminy i
z radością prezentował ją Ojcu Świętemu, nie zależało mu na bogactwie. Szczerze
powiedziawszy, nawet go nie lubił, a najbardziej nie lubił tej niewymuszonej, a jednak
w jakiś sposób ostentacyjnej elegancji Benedykta.
- Taaaak... Osiągamy sukcesy na polu finansowym, ale nie duchowym. Do naszej
gminy nie dołączyła ani jedna osoba. Od kiedy staliśmy się bogaci, ponosimy
nieustanne porażki w ewangelizacji. Biedni nam już nie wierzą. Uważam, że
powinniśmy więcej oddawać Kościołowi, a sobie zatrzymywać tyle, by wystarczyło na
pokrycie podstawowych potrzeb. Luksus nam nie potrzebny.
- Synu, przecież kilka godzin temu prezentowałeś mi z dumą małą drukarnię jaką tu
macie, mówiłeś o studiu radiowym...
- Oczywiście, ale to jednak co innego. Mamy samochody, drogie ubrania, wszystko,
a wiele z tego nie jest nam przecież potrzebne... a nawet przeszkadza!
Benedykt uśmiechnął się zgryźliwie pod nosem, króciutko, dosłownie sekundę, lecz
na tyle długo, by Ojciec Święty mógł to zauważyć.
- Brat naczelnik wie doskonale, że nasze problemy z ewangelizacją zaczęły się „od tej
całej Agnes... - zauważył niewinnie.
Albert otworzył usta, nie mogąc przez chwilę złapać powietrza, uniósł się na krześle.
- Co..., cco, jak śmiesz, w ogóle...
- Cisza! - huknął Ojciec Święty. Kiedy Albert po chwili wahania opadł z powrotem
na siedzenie, Benedykt zaczął mówić.
- Opowiem, jak było, jeśli Wasza Świątobliwość raczy mnie wysłuchać. Trzy
miesiące temu na naszą katechezę przyszła dziewczyna. Z marginesu, narkomanka. Brat
Albert prowadził ewangelizację głównie w takich środowiskach.
Albert znowu otworzył usta i zaczerpnął powietrza, ale zanim zdążył cokolwiek
wykrztusić, Benedykt nieco głośniej mówił dalej, nie pozwalając sobie przerwać.
- Z czym się zgadzałem i zgadzam, i co uważam za nad wyraz chwalebne, tak jak i
pozostali członkowie naszej gminy. Jednak tym razem nikomu to nie wyszło na dobre.
Dziewczyna, jak wspomniałem, była uzależniona, ale narkotyki nie zdołały jeszcze
zniszczyć jej urody, a była naprawdę urodziwa. Rudowłosa piękność. Paru braciom
całkiem poprzewracało się w głowach, kiedy tylko ją ujrzeli. Nie dziwię się zresztą. Była
zmysłowa, ponętna,. a przy tym skromna, cicha, uległa, inteligentna. .
Benedykt uśmiechnął się do własnych wspomnień. W pewnym sensie dobrze
wspominał tę dziewczynę. Na ten krótki czas, jaki spędziła w gminie, przypomniała
mu, jak fascynującą istotą może być kobieta. W gminie takich nie było... Poza gminą też
niewiele. Po prawdzie, nie spotkał żadnej równie pięknej i ekscytującej, od chwili gdy
zmarła Alicja, ponad dwadzieścia lat temu.
Albert siedział z ponurą miną. Myślał o uczuciu, które udało mu się zdusić, i o
ślubach, które złożył. Nie, on z pewnością nie wspominał dobrze rudowłosej
dziewczyny. Benedykt mówił dalej:
- Była pracowita, porządna, chętna do nauki, ale, jak się okazało, niestety tylko na
pokaz. Przygnał ją do nas zwykły głód. Przyszła śladem brata Alberta, choć nie śladem
jego nauk. Brudna i zaniedbana, chciała po prostu ogrzać się i najeść. No i uciec od
swego alfonsa, czy może dealera, który sprzedawał jej narkotyki. Nie do końca wiemy,
kim właściwie dla niej był, ale przyszedł tutaj za nią. Próbował się wedrzeć na teren
gminy. Naprawdę dobrze się pilnujemy, przestępcy nie mają tu czego szukać, ale ten nie
ustawał w wysiłkach. W końcu brat Albert, nie mając wyboru, nauczył go
poszanowania cudzej własności.
- To znaczy? - zainteresował się Ojciec Święty
- To znaczy stłukłem go na kwaśne jabłko. I pozbyliśmy się kłopotliwego gościa.
Więcej już tu nie przychodził - wyjaśnił niechętnie Albert.
- Wasza Świątobliwość, brat naczelnik nie dodał wszakże - kontynuował opowieść
Benedykt - że po tym, jak bandytę spotkała zasłużona kara, odwiózł go do szpitala i
odwiedzał w tym szpitalu przez tydzień. Brat Albert jest dla nas wzorem ewangelicznej
miłości nieprzyjaciół.
Albert nie usłyszał ironii. Dopiero po chwili doszedł do wniosku, że rzeczywiście nie
było w tym stwierdzeniu drwiny. Benedykt mówił dalej.
- Wracając do dziewczyny. Przez dwa tygodnie żyła jak przykładna siostra,
przynajmniej tak nam się wydawało, lekceważyliśmy wszystko, co mogłoby
doprowadzić nas do innych wniosków.
Albert przestał słuchać Benedykta. Zastanawiał się, dlaczego Benedykt nie
wspomina ani słowem o tym, jak on, naczelnik gminy, zakochany w Agnes jak sztubak,
ogłuchł na wszelkie ostrzeżenia. Benedykt niewątpliwie doskonale pamiętał, ile razy
próbował go przekonać, że dziewczyna nie jest szczera, że coś kombinuje. On, Albert,
nawet nie dopuszczał do siebie takiej myśli. Zamiast tego rozważał, czy biskup mógłby
zwolnić go ze ślubu czystości uczynionego w podzięce za nawrócenie. Jeszcze dziś
wspomnienie o Agnes nieodmiennie przywoływało i inne, te z czasów, gdy nie wiązały
go żadne śluby, i w kategoriach miłości cielesnej w ogóle nie istniało dlań pojęcie
grzechu. By dać odpór podstępnej pamięci, skupił się na opowieści Benedykta.
- ...no i nad ranem znaleźliśmy trupa. Okazało się, że o względy Agnes starało się
dwóch naszych braci. W zasadzie starało się kilku naszych braci, ale tych dwóch
dopuszczała do siebie bliżej, jeżeli Wasza Świątobliwość rozumie, o co chodzi. Jeden z
nich zabił drugiego, na terenie gminy. Sąd dał wiarę, że zrobił to w samoobronie.
Prawdę zna jedynie dobry Bóg, Agnes i ten chłopak. Oboje wynieśli się bez pożegnania.
Na początku dziwiliśmy się, że niczego ze sobą nie zabrali. Szczególnie Agnes była
przywiązana do ziemskich dóbr, wydawało się podejrzane, że tak łatwo z nich
zrezygnowała. Zagadka wyjaśniła się bardzo szybko. Dziewczynę namierzyła jedna ze
stacji telewizyjnych. Dwa dni później wystąpiła w ich programie //Zobacz prawdę...\\
- A cóż to za program? - zapytał Ojciec Święty.
- Hmm, jakby to powiedzieć... Otóż w tym programie występują ludzie, najczęściej
młode atrakcyjne kobiety, który opowiadają o doświadczeniach swego życia,
nieodmiennie połączonych z seksem, często z przemocą. Na przykład, jak padły ofiarą
gwałtu, albo same uwiodły kogoś. Program kończy i zaczyna scenka, zainscenizowana
na żywo w studio i na bieżąco komentowana przez publiczność. To inscenizacja
opowiadanych wydarzeń, w której bierze udział główna bohaterka programu, grając
samą siebie. To połączenie porno z programem kryminalnym.” Obrzydliwość. Agries
wystąpiła w tym programie, przedstawiła serię scenek z życia gminy. Jakie one były,
może sobie Wasza Świątobliwość wyobrazić, zdobyła nawet pewną popularność.
Opowieści i inscenizacje było dość... dosadne. Według nich Agnes, biedactwo, była
ofiarą zbiorowego gwałtu, który odbył się na terenie gminy. Do tego była też
nieustannie zmuszana do prostytucji. Następnie nasza grzeczna dziewczynka
opowiedziała o homoseksualistach i pedofilach, którzy sobie u nas wesoło dokazują.
Wasza Świątobliwość wybaczy sarkazm. Scenki z pedofilią nie było, za to na kanale
płatnym tej samej stacji przedstawiono, jak to nazwano, symulację komputerową tych
zdarzeń, dla widzów, którzy „nie ustają w dążeniu do poznania prawdy”. Medialna
kariera Agnes trwała jeszcze trzy miesiące. Wystąpiła w filmie pornograficznym, potem
pracowała w sieciowym serwisie z seksem na żywo, po czym skończyło się jej pięć
minut sławy. Podobno wróciła na ulicę.
Albert wrócił myślami do chwili, kiedy to, pomodliwszy się do Boga o wybaczenie,
wyszedł poza teren gminy, prosto do punktu z kabinami do oglądania filmów porno.
Spędził w tej plugawej kabinie pół dnia. Siedział i patrzył na kobietę, którą kochał.
Patrzył, jak oddaje się kolejnym mężczyznom w coraz bardziej upokarzających
pozycjach. Patrzył, jak chętnie przyjmuje kolejnych kochanków, jak skwapliwie pozwala
im zaspokajać ich żądze w najbardziej obrzydliwy sposób. Patrzył i zagryzał wargi do
krwi. Cieszył się tylko z tego, że nie czuł za grosz podniecenia, o tyle jego grzech był
mniejszy. To, co zobaczył na tym filmie, zabiło w nim uczucie do tej dziewczyny. Było
mu łatwiej jej nie nienawidzić.
- W tym czasie nachodziła nas policja. Chodziło o publicznie wysunięty zarzut
uprawiania pedofilii, która tutaj ciągle jest zabroniona - kontynuował Benedykt. -
Oskarżono nas również o posiadanie i handel narkotykami. Nawet handel żywym
towarem. Siostra, która wyjechała na misję do Ameryki Pomocnej, została podobno
sprzedana przez nas do domu publicznego tamże. O parę drobniejszych przewinień też
byliśmy oskarżeni. Oczywiście, po trzech miesiącach uniewinniono nas we wszystkich
sprawach. Na „wszelki wypadek” przysyłano nam jeszcze kontrolę z Urzędu
Skarbowo-Podatkowego i kilka z agencji od spraw higieny i bezpieczeństwa. Udało im
się jedynie nałożyć na nas karę za nieprzestrzeganie higieny W żywieniu zbiorowym,
niewielką zresztą.
- Im, to znaczy komu? A więc jednak prześladują was tutaj władze?
- Nie, nie całkiem. - Benedykt pokręcił głową. - Władze są do nas nastawione raczej
neutralnie, no, może jedynie z lekką podejrzliwością. Do czasu tych niefortunnych
wydarzeń współpraca z tutejszym samorządem układała się bardzo dobrze. Oczywiście,
nie tak dobrze, aby udało nam się zdobyć zgodę na odprawienie publicznego
nabożeństwa, ale w innych sprawach dogadywaliśmy się bez trudu. Z pewnością nie
musielibyśmy tłumaczyć się przed sądami, a pewnie nawet sami moglibyśmy skarżyć
naszą niedoszłą siostrę, gdyby, nie Leon von Alte-Pulverkopf, zapiekły wróg
chrześcijan.
- A któż to taki?
- Nabab prasowy, mulitmilioner. Libertyn, rozpustnik, bezwzględny człowiek,
mający na sumieniu przynajmniej kilkanaście istnień. Całą jego rodziną jest córka,
jedynaczka. Chyba jedyna istota na świecie, która znaczy coś dla niego, poza oczywiście
nim samym. Dziedziczka fortuny Alte-Pulverkopf została chrześcijanką, a na
chrześcijanizm nie ma miejsca w świecie jej ojca. Śmiem twierdzić, że nie ma tam
miejsca na żadną religię. Alte-Pulverkopf uznał, że jesteśmy sektą, która odebrała mu
córkę. Zapewne uznaje, że cześć należy się tylko jemu samemu. Umieścił nieszczęsną
dziewczynę w Szkocji, w szpitalu psychiatrycznym którego jest właścicielem, a
chrześcijanom obiecał zemstę. Niestety, muszę przyznać, że jego odwet za
wyimaginowane krzywdy był bardzo realny. To, że nas uniewinniono, niczego nie
zmieniło. O oskarżeniach pisały wszystkie gazety, o uniewinnieniu - żadna, bo prawie
wszystkie należą do niego. Straciliśmy długo i z mozołem wypracowywany szacunek,
zaufanie, wszystko. Przedtem przychodziło do nas średnio po dwóch, trzech
konwertytów na miesiąc, z czego zostawał przeciętnie jeden. W ciągu ostatnich trzech
miesięcy nie przyszedł do nas nikt, straciliśmy ponadto czterech braci i dwie siostry,
którzy, słabsi psychicznie, nie wytrzymali niechęci, jaką nas się tutaj otacza.
- Zaraz, zaraz, jak to? Umieścił swoją własną córkę w szpitalu psychiatrycznym? -
przerwał Benedyktowi Ojciec Święty.
- No, niestety tak, Wasza Świątobliwość - powiedział Benedykt. - I proszę Waszą
Świątobliwość, niech Wasza Świątobliwość o tym nie mówi nikomu. Mój syn, ten
chłopak, który odebrał Waszą Świątobliwość z lotniska, stracił w swoim czasie głowę
dla tej dziewczyny...
- Nie tylko dla tej - wszedł Benedyktowi w słowo Albert.
- Dobrze, dobrze. W każdym razie, nie powiedzieliśmy chłopakowi o tym. Jest
bardzo porywczy, a przy tym zna różnych ludzi, więc mógłby zrobić coś głupiego, co
nie pomogłoby dziewczynie na pewno, a mogłoby bardzo zaszkodzić jemu.
- To okrutne... - westchnął Ojciec Święty.
Wciąż jeszcze, po czterdziestu z górą latach, śniło mu się czasem skrzypienie drzwi,
które zamykał za sobą, zostawiwszy za nimi pewną młodą Brazylijkę, szlochającą
rozpaczliwie, gdyż właśnie chwilę wcześniej, ze ściśniętym sercem oznajmił jej, jaką
drogą postanowił pójść w życiu. Sam.
***
Biegłem, ile sił w nogach. Wszystko słyszałem. Wstyd powiedzieć, ale
podsłuchiwałem pod drzwiami. Musiałem pójść do Anity, a potem spotkać się z
pewnym człowiekiem. Zadzwonię do niego po drodze do Anity - jest szybki, w parę
godzin, które spędzę u niej, powinien zdążyć.
Anita spała. Leżała na brzuchu, rękami tuląc poduszkę. Patrzyłem na nią. Na
nocnym stoliku, obok łóżka paliła się świeca, w jej świetle skóra Anity miała cudowny
kolor, jak z artystycznej fotografii. Dotknąłem jej ramienia, obudziła się i zamruczała jak
kotka.
-Anito, nie przyjdę jutro.
Zamruczała jeszcze raz, przeciągnęła się. Otarła się o mnie, objęła za szyję i cicho
zaśpiewała mi do ucha starą piosenkę Björk, przekręcając słowa:
- //I'm afountain oflove, in the shape ofa girl, drink me, make mefeel real...\\
- Anito, ja naprawdę nie mogę jutro przyjść...
Zamknęła mi usta pocałunkiem. Nie tylko nie mogłem przyjść jutro, nie
powinienem przychodzić tutaj nigdy, ale - co gorsze - powinienem już iść. Jednego
byłem pewien, nawet jeśli uda mi się nie przyjść jutro, nawet jeśli znajdę tyle sił, by nie
przychodzić tu nigdy więcej, to nie uda mi się wyjść teraz. Za nic.
Wyszedłem po godzinie. W gminie nikt jeszcze na mnie nie czekał. Z handlarzem
umówiłem się w pubie „Rex”, potem mieliśmy pojechać do niego. Wziąłem peugeota
kombi z wypożyczalni i pojechałem do pubu. Nawet nie siadałem, zaraz wyszliśmy.
Wyjechaliśmy za miasto, trochę się bałem - ale nic się nie stało. Kazał mi zatrzymać się
przy ogrodzonym baraku z blachy falistej i poczekać w samochodzie. Otworzył kłódkę
na bramie, potem drzwi do baraku, na parę chwil zniknął w środku, potem pojawił się
w drzwiach i zawołał mnie. Wszedłem do środka. Na podłodze stały skrzynie z bronią.
- Tak jak chciałeś, 6 hecklerów z tłumikami, po trzy magazynki, 2000 nabojów, 10
glocków, 10 granatów hukowych, 10 kamizelek kuloodpornych, hełmy nylonowe,
kombinezony z revtexu, łączność. A, i tutaj ten karabin.
Sięgnął po opartą o ścianę broń.
- To stary ruski SWD, ale nic innego na szybko nie dało się zdobyć. Pokazać ci, jak się
tego używa?
- Tak.
- Tak myślałem.
Wyciągał po kolei, pistolet maszynowy, potem pistolety, granaty i pokrótce
demonstrował mi, jak czego użyć. Po skończonym pokazie zapytał:
- To co, odpowiada?
- Odpowiada.
- Teraz mi powiedz, po co ci to?
- A co cię to obchodzi? Płacę.
- Nie pierdol, kolego. Jak mi nie powiesz, wystarczy ogólnie, to nie sprzedam ci
nawet petardy. I nie myśl sobie, że możesz mnie okłamać.
Rzeczywiście nie wyglądał, jakby dał się zbyć byle bzdurą, postanowiłem więc
powiedzieć prawdę..
- Mówiąc w skrócie, jestem terrorystą.
- Co ty powiesz,- kolego... To widzę. Do kogo chcesz z tego strzelać?
- Do polityków.
- OK. Jednorazowa akcja czy organizujesz jakąś stałą działalność?
- Stałą.
- Lewacki czy faszystowski terroryzm?
- No, nie wiem... Niech ci będzie, że faszystowski.
- OK. Przelewaj kasę. Dodaj sobie dziesięć procent do tego, co mówiłem wcześniej.
Wyciągnąłem palmtopa, przelałem mu pieniądze. Sprawdził na swoim stan konta i
dopiero wtedy pomógł mi wnieść skrzynie do samochodu.
- To by było tyle. Planujesz jakieś dalsze zakupy?
- Za jakiś czas, może...
- Za jakiś czas to ty będziesz trupem, kolego. Ale, jakbyś dziwnym trafem żył, wiesz,
jak mnie znaleźć. Jedź.
Odjechałem. Jadąc do naszego magazynu, myślałem o tym, czy Anita będzie po
mnie płakać, jeżeli zginę. Zastanawiałem się, co pomyśli, gdy dowie się (a przecież
powiem jej, gdy wrócę), że ryzykowałem życie dla innej kobiety. Dla kobiety, której
nawet nie kochałem.
Z młodzieńczych lektur wiedziałem dokładnie, jaka jest różnica między samobójcą a
bohaterem, i lokowałem się wtedy, z dużą pewnością siebie, w tej drugiej kategorii.
***
Po trzydziestu sześciu godzinach rejsu wrócili do przystani na Rugii. Oswald z
synem zajęli się klarowaniem jachtu, zaś milioner kazał zawieźć się do domu. Od razu
skierował się do łazienki, polecając przy tym wezwać dwie z dziesięciu swoich
konkubin, na stałe mieszkających w rezydencji. Jednak, mimo że każda z nich była
gotową na jego skinienie, od trzech miesięcy nie miał kobiety. I tym razem nie zaprosił
kochanek do sypialni - potrzebował jedynie ciepłych kobiecych dłoni, aby rozgrzały
przemarznięte ciało i. ulżyły obolałym mięśniom. Po kąpieli, otulony w jedwabny
szlafrok, kazał podać sobie do gabinetu kolację i szklankę chivasregala. Jeszcze nie tak
dawno dyktował lokajowi długą listę życzeń odnośnie posiłku. Jednak, od pewnego
czasu, przestał znajdować przyjemność w jedzeniu. Najbardziej wyszukane potrawy
przyjmował obojętnie. Wyciągnął się w fotelu, włączył ekran i nie zważając na godzinę,
wywołał doktora Jamesa McCormicka, dyrektora szpitala psychiatrycznego i lekarza
osobiście odpowiedzialnego za córkę. Zaczekał pięć minut, aż wreszcie McCormick,
nieco zaspany, acz ubrany schludnie i porządnie, pojawił się przed kamerą.
- Dzień dobry, panie Pulverkopf.
- Dzień dobry, doktorze. Co u mojej córki?
- Nic nowego.
- Proszę dać mi podgląd na jej pokój.
Obraz zamigotał, w roku pojawiło się nowe okienko. Leon dokładnie widział duży,
luksusowy pokój, szerokie łóżko z rozkopaną pościelą. Obok, z opuszczonymi rękami i
pochyloną głową klęczała ciemnowłosa dziewczyna.
- Modli się?
- Jak zwykle, panie Pulverkopf.
- Jakieś postępy?
- Panie Pulverkopf, płaci mi pan fortunę dlatego, że jestem znakomitym specjalistą. I
jako specjalista, i zarazem autorytet w dziedzinie, mówię panu: nie można wyleczyć
pana córki, bo ona nie jest chora. Religijność to dziwna przypadłość, ale to nie jest
choroba. Oczywiście, można by wyperswadować jej tego Chrystusa, ale ja jestem
lekarzem, a nie rzeźnikiem, czy dealerem narkotyków - McCormick wygłosił swoje
oświadczenie spokojnym tonem, pozbawionym nawet cienia irytacji. Ani na chwilę nie
przestał się uśmiechać.
- Mówił mi pan to już ze sto razy, panie doktorze.
-1 powiem jeszcze tysiąc. Niech pan się nie spodziewa, że podam jej jakiekolwiek
lekarstwo poza aspiryną. I tylko wtedy, gdy aspiryna będzie konieczna. Jeśli spróbuje
pan na mnie wymusić jakiekolwiek działania na płaszczyźnie medycznej niezgodne z
moim osądem, odejdę. Pana córka nie jest bardziej chora psychicznie, niż...
- Niż kto, panie doktorze? - zgryźliwie uśmiechnął się milioner.
- Niż pan, panie Pulverkopf. Jako...
- Specjalista i autorytet, wiem, panie doktorze - przerwał psychiatrze Leon.
- Jako psychiatra doradzam panu wizytę u nas.
- Dziękuję, nie skorzystam. Nie ma ryzyka, że popełni samobójstwo?
- Jak już mówiłem wiele razy...
- Żadnego, wiem. Proszę na nią uważać.
McCormick pomyślał, że mógłby nagrać swoje odpowiedzi i odtwarzać je przy
każdej rozmowie z Alte-Pulverkopfem automatycznie. Milioner łączył się z nim kilka
razy w tygodniu, o przeróżnych porach, pytania były zawsze praktycznie takie same,
odpowiedzi również. Chyba najwyższy czas, by to przerwać.
- Panie Pulverkopf...
- Słucham? - zdziwił się milioner. Psychiatra powinien się już rozłączyć.
- Nie powinien pan jej tutaj trzymać.
- No, teraz to już pan posuwa się za daleko, panie McCormick. Mam sądowe uznanie
niepoczytalności, mam pełne prawo...
- Panie Pulverkopfi - krzyknął lekarz - Niech pan nie gada bzdur! Każde dziecko od
Gibraltaru po Moskwę wie, że pan może otrzymać sądowe potwierdzenie na to, że
królowa brytyjska jest pawianem! Nie może pan w nieskończoność więzić swojej córki!
Przecież pan z nią nawet nie rozmawia! Niech pan się chociaż do niej odezwie!
- Zwalniam pana, panie McCormick. Ma pan trzydzieści sześć godzin na
opuszczenie kliniki i wskazanie swojego następcy.
- Bardzo dobrze! Ale niech pan o tym pomyśli, panie Pulverkopf! Zabiera pan tej
dziewczynie życie! Jak długo chce pan ją tutaj trzymać?
- Trzydzieści sześć godzin, McCormick. I zanim pan zrobi coś głupiego, przypomnę,
nikt nie stanie po pańskiej stronie. Absolutnie nikt - powiedział Leon i rozłączył się.
Postanowił wreszcie wziąć się do pracy. Przesłał wiadomość premierowi Portugalii.
Polityk zgłosił się po kilkunastu minutach, i obaj zagłębili się w szczegółach
zaplanowanego na marzec wystąpienia Portugalii ze Zjednoczonej Europy. Po paru
kwadransach nadspodziewanie owocne negocjacje zakłóciła ikona wiadomości o
najwyższym priorytecie. Zgłaszał się Piotr (albo raczej Peter) Fusz, szef wywiadu Alte-
Pulverkopfa na Europę Środkową. Milioner pożegnał premiera tak szybko, jak było to
możliwe.
- Panie Leonie - zaczął szpieg. Jako jeden z nielicznych miał prawo zwracać się do
milionera w ten poufały sposób.
- Słucham.
- Mam ważne wiadomości. - Fusz wyglądał na skonfundowanego.
- Mów.
- No, otóż, do tej gminy w Warszawie...
- Do TEJ gminy? - zapytał milioner
- Tak. Mianowicie przyjechał do nich papież, na to wygląda.
- Ooooo! Kiedy?
- No właśnie, w tym problem, panie Leonie...
- To znaczy?
- Bo doszło do małego przeoczenia... Zawiodła nasza agentka, no i wychodzi na to,
że papież przyjechał do gminy już kilka tygodni temu...
- Kiedy?!? - ryknął wściekłym głosem milioner.
- Tak, hm, dokładnie osiem tygodni temu.
- Fusz, czy ty stroisz sobie ze mnie żarty? - złowrogo wyszeptał Leon. - Czy po to cię
zatrudniam? Czekałeś, aż napiszą o tym moje gazety? A może znudziła ci się praca u
mnie?
- Nie, panie Leonie. Pokornie przepraszam, panie Leonie. To się więcej nie powtórzy
- kajał się szpieg.
- Wiesz, Fusz, nawet z departamentu, w którym ty pracujesz, również można
wylecieć na bruk. Najczęściej z dziesiątego piętra. Zdajesz sobie z tego sprawę, Fusz?
- Tak jest, panie Leonie. Przepraszam, panie Leonie.
- Niech to będzie naprawdę ostatni raz. Następne przeoczenie, koniec z tobą.
Rozumiesz, durniu?
- Tak jest.
- Co z tą agentką?
- No, wygląda na to, że zakochała się w inwigilowanym, i jakby to powiedzieć,
zdradziła nas.
- I co, pracuje dla nich?
- Wygląda na to, że nie. Po prostu odmawia przekazywania jakichkolwiek
informacji.
- Załatwiłeś to już?
- Jeszcze nie. Wszystko przygotowane, nie ucieknie nam, ale chciałem panu
pozostawić decyzję, co z nią zrobić.
- Dobrze. Nie zabijaj jej. Przywieź mi ją tutaj, na Rugię. Chcę z nią porozmawiać.
- Tak jest! - Leon bez uprzedzenia zakończył połączenie. Uśmiechnął się pod nosem i
wywołał ze swojego archiwum dossier Xaviera Reverte, zwanego też Piusem XV.
Papieża. Jednego z trzech. Jednak to właśnie Xavier Reverte najczęściej był uznawany za
prawowitego sukcesora stolicy apostolskiej.
***
Albert i ksiądz Harold weszli do mojego pokoju z grobowymi minami. ?
- Musimy porozmawiać, Oskarze - powiedział Albert. - Między nami jest Namiestnik
Chrystusowy, a ty robisz coś tak strasznego...
- Jak ksiądz mógł? Będzie się ksiądz w piekle smażył - wycedziłem ze wściekłością.
- Zamknij się, durniu. Jak coś takiego mogło ci przyjść do głowy... - Albert był
oburzony. - Śledziłem cię. Wybacz mi tę nieufność, ale podejrzewałem coś o wiele
gorszego, rozumiesz to chyba, w naszej sytuacji.
- Słuchaj, jestem wolnym człowiekiem i mogę...
- Jesteś członkiem tej gminy! A ja jestem jej naczelnikiem! I nie pozwolę na to!
Dostałem nagłego ataku pewności siebie. Ksiądz stał z tyłu, skulony ze strachu. -Na
co?
- Nie rób ze mnie głupka. Wystarczyło mi, że widziałem, jak cię witała ta twoja...
- Uważaj, Albert.
Zamilkł na chwilę. Wstałem z łóżka, wciągnąłem spodnie. Albert wrzasnął:
- Nie pozwolę, żeby członek mojej gminy uprawiał poróbstwo z poganką!
- To znaczy, poróbstwo w tej gminie dopuszczalne jest tylko z chrześcijankami?
Zatkało go. Na chwilę stanął jak wryty, z otwartymi ustami. Wyszedłem i udałem się
prosto do pokoju mojego ojca. Wszedłem bez pukania. Czytał „Czasy katedr” Duby'ego.
Odłożył książkę i spojrzał na mnie.
- O co chodzi, sy...
Nie czekałem, aż dokończy pytanie,
- Wiesz, co on zrobił? Spróbował mi zabronić spotykać się z Anitą!
- Kto?
- Jak to kto! Tato! Albert, do cholery!
Ojciec wstał, podszedł do barku, wyjął butelkę glenfiddisha, dwie szklanki. - Z
lodem?
- Ale, tato...
- Z lodem?
- Tak.
Wrzucił kilka kostek do obu szklanek, uzupełnił złotobrązowym płynem, postawił
szklanki na stoliku i spokojnie wrócił na swoje miejsce.
- Siadaj - polecił.
Usiadłem, zwilżyłem usta alkoholem, potem wypiłem całą zawartość jednym
haustem.
- Lepiej ci? - zapytał ojciec uprzejmie. Odetchnąłem. Przyjemne ciepło rozluźniało
łagodnie węzeł, jaki czułem w sobie.
- Uspokoiłeś się?
- Tak.
Nagle otworzyły się drzwi. Stanął w nich Albert.
- Popijacie sobie gorzałę! - ryknął
Ojciec nie poruszył się, widziałem tylko, jak jego prawa dłoń zacisnęła się w pięść.
- Wyjdź. Jeżeli chcesz tutaj wejść, zapukaj najpierw - powiedział, nie patrząc nawet
w stronę naczelnika.
- Jak się zwracasz do mnie...
- Wyjdź. Jeżeli masz mi coś do powiedzenia i chcesz wejść, to najpierw zapuk...
- Pewnie, żebyście mogli sobie tutaj urządzać biesiady! - wrzasnął Albert
- Wyjdź.
- Czy ty wiesz, co twój syn...
Ojciec miał już sześćdziesiątkę na karku, był niski i chudy, nie miałby szans w
konfrontacji z rosłym Albertem, weteranem wielu bójek, których ślady, wspomnienia
dawnego życia, nasz naczelnik wstydliwie ukrywał pod długimi rękawami. Jednak
odruchów nie mógł ukryć. Stał na szeroko rozstawionych, lekko ugiętych nogach, z
rękami przed sobą, nieco bokiem. W każdym sporze przyjmował taką pozycję, nie
potrafił tego opanować. Ale nigdy nie uciekał się do przemocy. Poza tym jednym razem,
kiedy nękał nas ten wiecznie pijany bandzior. Albert porządnie go stłukł. I właśnie ten
Albert bał się teraz mojego taty, który w życiu z nikim się nie bił. Ale tato potrafił
walczyć inaczej. I miał mnie.
- Wyjdź - powiedział jeszcze raz.
- Ale...
- Wyjdź, albo każę Oskarowi cię wyrzucić.
Wstałem. Słodki Jezusie, bałem się, chciałem, żeby Albert wyszedł. Nie sądziłem, że
mógłbym dać mu radę. Nie jemu. A Albert widział to, widział mój strach. Spojrzał na
mnie pogardliwie, po czym odwrócił się i wyszedł, delikatnie zamykając drzwi. Ustąpił
przed ojcem.
- Pieprzony bandzior - powiedziałem.
- Następnym razem, kiedy tak się wyrazisz o naczelniku naszej gminy, dam ci w
twarz, zrozumiałeś?
Przełknąłem ślinę.
- Przecież sam zagroziłeś mu przemocą...
Tata sięgnął po jedną z kilku książek, leżących na stoliku. Przewrócił kilka stron.
Wyraźnie widać było, że tę książkę nie raz otwierano na tych właśnie stronach.
- Ojciec Lampros pisze list do starszego brata, w którym nakazuje mu udać się na
poszukiwania księcia Sunmyry i przypomina, aby zabrał broń. Bracia nie posiadają w
Pustelni Rucianej nic poza dubeltówką na kaczki. Mówi wtedy starszy brat: //”W
pośpiechu sięgamy zwykle po pierwszą lepszą rzecz, jaka wpadnie nam w ręce; ojciec
Lampros zresztą zlecił mi zabrać broń raczej jako znak wolności i wrogości -podobnie
jak chcąc okazać przyjaźń, przychodzi się z kwiatami”\\. - Ojciec skończył czytać i
znów spojrzał na mnie. - Podobnie ja uczyniłem. Nie wiem, czy podołałbyś bratu
Albertowi w walce wręcz, ale dałem mu do zrozumienia, że dopuszczam taką
możliwość. Rozumiesz?
- Tak, tato. Albert...
- Brat Albert albo brat naczelnik. Jesteś już spokojny, więc nie możesz
usprawiedliwić niestosowania form swym gniewem.
- Tato, sam przecież wiesz, jak śmieszne jest to sekciarskie zwracanie się do siebie
per bracie...
- Wiem. Niezależnie od tego, przychodząc tutaj, zaakceptowaliśmy obyczaje tu
panujące i przystoi nam stosować się do nich.
- Dobrze. A zatem, czy brat Albert - powiedziałem, ironicznie akcentując słowo
„brat” -jest twoim wrogiem?
- Nie. Ale przez tę chwilę, kiedy wdarł się do mojego prywatnego apartamentu, był.
Powiedz mi teraz o co chodzi.
- Brat Albert Zabronił mi się widywać z Anitą.
- Kim jest Anita?
Zbiło mnie to z tropu. No tak, ojciec nie mógł wiedzieć, kim jest Anita. Nie
wiedziałem co powiedzieć, dwa razy otwierałem usta, ale brakowało mi słów. W końcu
ojciec mnie wręczył:
- Domyślam się, że dziewczyna, którą kochasz.
- Tak.
- Dlaczego Albert zabronił ci się z nią spotykać?
- Nie wiem, w zasadzie.
- Nie wiesz? Gzy ona jest twoją kochanką? Chciałem skłamać. Podniosłem głowę i
powiedziałem:
- Tak, tato.
- Dlaczego się z nią nie ożenisz? Przecież stać cię na utrzymanie rodziny.
- Bo ona nie jest chrześcijanką...
- Domyślam się. Ożeń się z nią, mimo to. Wolałbym, żebyś miał żonę chrześcijankę.
Ale myślę, że lepsza żona niewierząca, niż życie bez ślubu.
- Tylko, że ja nie wiem, czy ona zechce ze mną zamieszkać w gminie.
- Jak nie zechce, to zamieszkacie gdzie indziej.
Myślałem o tym. Ale bałem się w ogóle wspomnieć przy ojcu o takiej możliwości.
- Myślałem... sądziłem, że nie zgodziłbyś się.
- Synku, jesteś dorosłym mężczyzną. A ja wiem, co to znaczy kochać kobietę. Wiem,
co to znaczy, kiedy cały świat kurczy się w swej ważności do rozmiarów szpilki i ma
wagę puchu, bo ona jest całym światem. Wiem też, że nie odejdziesz od Kościoła, który,
jak wiesz, nie kończy się na naszej gminie. Ciągle są chrześcijanie, którzy żyją między
poganami. Pójdę do Alberta i wyjaśnię mu sytuację.
- Tato...
- Tak?
- Ja wiem o Izabeli..,
Ojciec ciężko usiadł na fotel, wypuszczając powietrze z płuc.
- Podsłuchałem tydzień temu waszą rozmowę z Ojcem Świętym.
- Och... Wybacz mi, Oskarze. Nie mogłem postąpić inaczej. Bałem się, że pójdziesz
do „Krwi Boga”.
- Poszedłem.
- Boże... Oskar... - wyszeptał ojciec, przerażony. - Kiedy?
- Nieważne. Jestem coś winien tej dziewczynie, tato. Ja już jej nie kocham, kocham
tylko Anitę, ale jestem jej coś winien. Muszę ją wyciągnąć.
- Synku, przecież to jest niemożliwe, wiesz o tym!
- Muszę spróbować, tato. Muszę, po prostu. Wiesz o tym. Ojciec długo patrzył na
mnie. Wreszcie pokiwał głową.
- Nie powiesz Albertowi? - bardziej prosiłem, niż pytałem.
- Nie. Niech ci Bóg pomaga. Nie mów mi nic więcej. Nie mogę cię powstrzymać,
więc nie chcę wiedzieć.
***
Albert wstawał pierwszy w całej gminie. Kładł się spać codziennie punktualnie o
pomocy, wstawał równie punktualnie o czwartej rano, za piętnaście piąta pchał już
wózek z zupą dla biednych do miejsca, w którym ją zwykle rozdawał. Wiele razy
proponowaliśmy mu, że możemy przecież wozić jego i jedzenie- samochodem, on
jednak odmawiał. Uważał, że, po pierwsze, w samochodzie byłby niewiarygodny, po
drugie, że to jego osobista pokuta. Następnie wstawał Ralf, o szóstej, o przygotowywał
śniadanie dla całej gminy. Miałem więc ponad godzinę od wyjścia Alberta. Obudziłem
się kilka minut po czwartej. Kiedy tylko usłyszałem znajome terkotanie kół na bruku,
zakradłem się powoli do pokoju Alberta. Drzwi były otwarte. Albert traktował
zamykanie drzwi jako znak braku zaufania. Wszedłem do pokoju i zablokowałem,
zamek od środka. Włączyłem komputer i okazało się, że Albert zabezpieczył go hasłem!
Zdziwiłem się. Głowiłem się dosyć długo, wreszcie wpisałem „AGNES” i udało się. Nie
musiałem długo szukać. W bazie adresowej znalazłem interesujący mnie numer od
razu. Mogłem już wyłączyć komputer. Nic innego mnie nie interesowało.
Następnego dnia zadzwoniłem. Przedstawiłem się imieniem i nazwiskiem. Mój
rozmówca uciął moje tłumaczenia, wyraźnie kojarzył z kim rozmawia. Podał mi miejsce
i godzinę spotkania. Dwa dni później, w jednej z największych dyskotek w mieście.
Powiedział, że mam tylko przyjść i być, a on mnie znajdzie. Wydawało mi się to dosyć
dziwne. W tej dyskotece nierzadko bawiło się na raz i pięć tysięcy ludzi, ale nie
dyskutowałem. Zrobiłem, jak kazał. Kiedy zaparkowałem samochód na parkingu pod
dyskoteką, natychmiast przypadło do mnie kilka małoletnich panienek. Szukały kogoś,
kto zapłaci za ich wejście na dyskotekę. Oczywiście, w zamian oferowały „miłe
towarzystwo”, chociaż same nie używały raczej takich eufemizmów, rzeczowo
proponując „zrobienie laski” lub „rżnięcie”. Zignorowałem je (niektóre miały mniej niż
czternaście lat!) i skierowałem się do drzwi. Zauważyłem, że im bliżej wejścia, tym
dojrzalsze dziewczęta proponowały mi spędzenie wieczoru w zamian za luksusową
zabawę na najniższym i najdroższym poziomie dyskoteki. Przy drzwiach zwróciłem
uwagę na dwudziestoletnią dziewczynę. Miała na tyle klasy, żeby ograniczyć się do
rzucania zalotnych spojrzeń, bawiąc się sugestywnie wstążką, która przytrzymywała
stanik na jej kształtnym biuście. Oprócz czarnego, ażurowego stanika miała na sobie
jeszcze krótką spódniczkę, co czyniło jej strój, jak na te standardy, prawie skromnym.
Podałem jej rękę. Uznałem, że dobrze będzie mieć przy sobie dziewczynę, żeby nie
rzucać się niepotrzebnie w oczy. Uśmiechnęła się wdzięcznie, i nie pytając o nic, poszła
ze mną. Windą zjechaliśmy na najniższy poziom, gdzie było w samej rzeczy dużo
sympatyczniej - nie było tłoku, klimatyzacja naprawdę działała, a w barze serwowano
drinki, zamiast tzw. „piwa” z halucynogenami, jedynego napoju, jaki można było dostać
wyżej. Zamówiłem dwa campari, chwilę posiedzieliśmy przy stoliku. Dziewczyna
paplała, ja nie słuchałem, co nie wydawało się jej przeszkadzać. Gdy zrozumiała, że nie
chcę się z nią przespać w jednym z wielu przeznaczonych do tego celu intymnych
zakątków, zrobiła się jeszcze milsza. Poszliśmy potańczyć i na chwilę zapomniałem, po
co tutaj przyszedłem. Dobrze bawiłem się w jej towarzystwie. Gdy po kwadransie
wróciliśmy do stolika, obok drinków leżał rachunek, na którym ktoś dopisał
niezdarnym pismem: męska toaleta, obok baru, zaraz. Skinąłem na kelnerkę,
zamówiłem jeszcze dwa campari. Po czym grzecznie przeprosiłem moją towarzyszkę,
poszedłem do toalety. Stanąłem przed umywalką i zacząłem myć ręce. Facet
wyglądający absolutnie przeciętnie (krótkie włosy, lekka kurtka, jasna koszula, palmtop
w kieszeni koszuli) stanął przy umywalce obok, i patrząc-na moją twarz w lustrze, cicho
powiedział:, - Zejdź za godzinę do rosyjskiej bani na poziomie rekreacyjnym. Wejdź do
kabiny numer trzy. Znasz dobrze niemiecki?
- Tak - odpowiedziałem, nieco zdziwiony.
- To dobrze, w takim razie, jeżeli ta dziewczyna, która przyszła z tobą, niemieckiego
nie zna, możesz ją zabrać. Tutaj mało kto chodzi do sauny sam, więc lepiej, żebyś
wchodził tam z dziewczyną. Poza tym, nie zaszkodzi popatrzeć. - Uśmiechnął się. ...
Wróciłem do sali. Nie było mnie może półtorej minuty, więc moja towarzyszka nie
zdążyła się znudzić. Mimochodem zapytałem, czy zna niemiecki. Zaprzeczyła.
Uznałem, że nie ma pewnie powodów mnie oszukiwać, więc po chwili
zaproponowałem jej wizytę w saunie. Zgodziła się z ochotą. Zeszliśmy na dół, do
przebieralni. Dziewczyna nie krępowała się zupełnie, zrzuciła od razu całe ubranie,
mimo że uprzedziłem ją, iż w saunie będzie mój znajomy, z którym będziemy omawiać
interesy. Nago weszliśmy do kabiny. Facet z toalety leżał na jednej z ław, zakrywając
biodra ręcznikiem. Wskazał mi miejsce obok i zmierzył z uznaniem w oczach ciało
dziewczyny. Uśmiechnęła się do niego i wskoczyła zręcznie na ławę tam, gdzie było
najgoręcej. Niemal od razu przestała zwracać na nas uwagę. Mężczyzna odezwał się po
niemiecku:
- Witaj, Oskarze. Po pierwsze, skąd masz mój numer?
- Wykradłem z komputera naszego naczelnika - odpowiedziałem szczerze.
- Rozumiem. Powiedz zatem, co cię do nas sprowadza? Opowiedziałem w skrócie
całą historię i przedstawiłem moje zamiary oraz moją ofertę dla „Krwi Boga”. Jako
gwarancję mojej uczciwości podałem mu współrzędne geograficzne miejsca, w którym
zakopałem niedawno kupioną broń. Powtórzył je dwa razy po cichu i skinął głową.
- W przyszłym tygodniu przyjdź tutaj we wtorek, o siedemnastej, do tej samej
kabiny. Jeżeli mnie nie będzie, czekaj cierpliwie, odezwę się.
Wyszedł, owijając biodra ręcznikiem. Niemal w tej samej chwili dziewczyna zeszła z
najwyższej ławki, pobiegła ochłodzić się pod prysznicem, wróciła po chwili. Siadła na
przy mnie i zaczęła głaskać mnie po plecach. Odwróciłem się, spojrzałem na nią,
pomyślałem o Anicie. Delikatnie odsunąłem jej rękę. Zrozumiała od razu i zaśmiała się:
- Dziwny jesteś, ale cię lubię. Na szczęście, żaden z ciebie pedzio - powiedziała,
patrząc na moje krocze.
Zawstydzony przykryłem się ręcznikiem i wyszedłem z kabiny. Gdy po chwili
wyszła za mną, byłem już ubrany.
- Idę do domu - powiedziałem.
- Chcesz, żebym poszła z tobą? - zapytała
- Nie. Ale daj mi swój numer.
Sam nie wiedziałem, po co wziąłem od niej ten telefon. Gdy odjeżdżałem spod
dyskoteki, zrozumiałem. Była naturalna. Miała w sobie urok dzikuski. Nie była zepsuta,
ani niemoralna - była amoralna. Tutaj, w Europie, rodzą się dziś kobiety, jakich Gaugain
szukał na Tahiti.
W półtora miesiąca później siedziałem w nocy na dziobie sporego pontonu
napędzanego bezgłośnym silnikiem strumieniowym. Ukryty przed radarami, płynąłem
przez wody kanału La Manche, trzymając się skrzyni, wypełnionej po brzegi bronią.
***
W Szkocji, w położonej czterdzieści kilometrów od Edynburga posiadłości
Sweetberry Hill, doktor James McCormick wstał od terminala, wyprostował się, przetarł
zaspane oczy i zastanowił się nad swoją sytuacją. Szybko sprawdził stan konta. Widok
wielocyfrowej liczby działał kojąco. Nawet, gdyby nie podjął żadnej nowej pracy, taka
suma zapewni mu spokojne i dostatnie życie na jakieś dziesięć lat. Nie martwił się o
przyszłość tym bardziej, że z jego wiedzą i doświadczeniem mógł znaleźć pracę
wszędzie. Postanowił napić się kawy. Zobaczywszy swoje odbicie w błyszczącej
obudowie automatu z napojami, poczuł przypływ moralnej satysfakcji. Nie będzie
więcej brał udziału w tym śmierdzącym przedsięwzięciu. Z kawą w ręku podszedł do
zamkniętych drzwi pokoju córki Pulverkopfa. Spojrzał na monitor, dziewczyna już
położyła się spać. Po chwili samozadowolenie w nim sklęsło. On odejdzie, ale ona
zostanie tutaj dalej, aż jej szalony ojciec umrze, albo zwariuje do reszty. W tym
momencie potrącił go biegnący ochroniarz z pistoletem maszynowym w dłoniach.
- Co się stało, Bob? - krzyknął za nim McCormick..
- Intruzi, panie dyrektorze - odkrzyknął ochroniarz, nie zatrzymując się.
- Stój! Nie podejmować żadnych działań! - McCormick wrzasnął ile sił w płucach i
nie zwracając więcej uwagi na zdziwionego ochroniarza, pobiegł do dyspozytorni
ochrony.
Na miejscu zastał ten sam obraz na wszystkich monitorach. Brama szpitalnego
ogrodu była otwarta, staranowano ją terenową, czarną toyotą, która stała teraz
naprzeciwko wejścia do głównego budynku. Na drugim monitorze, który pokazywał
obraz z kamery noktowizyjnej, widać było rozbiegających się po ogrodzie uzbrojonych
ludzi, wyraźnie przygotowujących się do szturmowania wejścia. Dyspozytor spojrzał na
Jamesa i zapewnił:
- Proszę się nie obawiać, nie mają szans. Jest nas więcej, a ci wyglądają na amatorów.
Dobrze wyposażonych, ale amatorów. Za trzy minuty będzie po wszystkim.
- Proszę wydać swoim ludziom rozkaz poddania się.
- Co?!? Co pan mówi, panie dyrektorze?!? - ochroniarz nie wierzył własnym uszom.
- Wyraźnie słyszałeś. Nie mogę ryzykować życia pacjentów. Ja jestem za nich
odpowiedzialny.
- Ale nie ma żadnego ryzyka...
- Rób co powiedziałem, durniu! - ryknął McCormick. - Ja tu podejmuję decyzje, bo ja
tu ponoszę za wszystko odpowiedzialność! Wystarczy jedna zabłąkana kula!
Dyspozytor przełknął z wysiłkiem ślinę. Po chwili nacisnął jeden z wielu przycisków
i powiedział do mikrofonu:
- Alfa, Beta, Delta, tu Szef, poddajcie się intruzom, powtarzam, poddajcie się
intruzom. Złóżcie broń.
W głośniku kilka głosów naraz zaczęło domagać się powtórzenia komendy,
ochroniarze-komandosi wszyscy jednocześnie zaczęli tłumaczyć, że sytuacja absolutnie
tego nie wymaga. Posypały się pytania.
- Daj mnie na zewnętrzny megafon - polecił McCormick dyspozytorowi. . '
- Uwaga, tu mówi dyrektor szpitala Sweetberry Hill. Poddajemy się. Proszę nie robić
nikomu krzywdy, poddajemy się.
Intruzi wyraźnie przystanęli. Drzwi szpitala otwarły się i na zewnątrz wyszedł
pierwszy z ochroniarzy, z rękami w górze. Chwilę później huknęło kilka strzałów. Ktoś
chyba nie chciał się poddać.
***
Alte-Pulverkopf wszedł do niewielkiego pomieszczenia w piwnicy pod szpitalem w
Sweetberry Hill. Betonowe ściany, noszące jeszcze ślady szalunku były wilgotne.
Pomieszczenie oświetlała wisząca na kablu żarówka. Na środku stało krzesło, do
którego przywiązany był rozebrany James McCormick. Miał złamane dwa żebra, nos,
wybite kilka zębów i oczy napuchnięte tak mocno, że nie widział nic. Ale był
przytomny.
- McCormick... - odezwał się milioner.
- Pan Alte-Pulverkopf. Szybko pan przyjechał - wymamrotał z trudnością doktor.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Bo jestem lekarzem.
Milioner odwrócił się, wyciągnął z kabury jednego ze swoich ochroniarzy pistolet i
zabił doktora McCormicka strzałem w głowę. Płakał. Łudził się, że zabijając
McCormicka, zabije prawdę, którą ten mu powiedział. Ale słowa psychiatry, które
usłyszał w swojej twierdzy na Rugii ciągle brzmiały. Słów nie da się zastrzelić. Słów,
które brzmiały w jego uszach, nie mógł zabić nawet on, władca sumień i opinii dwóch
miliardów ludzi na połowie świata.
Cztery godziny wcześniej, na Rugii, w piwnicy bardzo podobnej do tej, zastrzelił
swoją byłą agentkę, Anitę, która nie doniosła mu o planowanym zamachu na jego córkę.
Być może nie wiedziała, ale on nie miał ochoty tego roztrząsać.
Przyleciał do Wielkiej Brytanii tak szybko, jak mógł, swoim prywatnym
odrzutowcem. Brytyjska policja i służby specjalne nie miały żadnych wiadomości o
losach jego córki, lecz czterystu jego ludzi, wspomaganych przez satelity i wszelką
dostępną mu technologię, szukało sprawców w całej Wielkiej Brytanii. W szpitalu
urządzono centrum, do którego spływały wszystkie informacje. Po kilku godzinach
wytężonej pracy, udało się wyśledzić większość z terrorystów, ze znikomym
prawdopodobieństwem pomyłki.
***
Udało się.
Myślał tylko o tym. Trzy minuty temu z niewielkiego lotniska w Szkocji
wystartowała mała, acz bardzo nowoczesna awionetka, wyposażona w wielki zapas
paliwa, która, z międzylądowaniem na Islandii, dowiezie Izabelę na prywatne, należące
do Kościoła lotnisko w New Jersey, gdzie nie sięgają macki Alte-Pulverkopfa. Samolot
poleci bardzo nisko nad morzem. Nie zauważą go, nie wykryją. Izabela jest już
bezpieczna, a on może wracać do domu, do Anity, wziąć z nią ślub, i zamieszkać gdzieś
w głuszy. Byle tylko wrócić, wyrwać się stąd. Uciekną gdzieś, gdziekolwiek, chociażby
do Stanów. Jechał teraz nadmorską autostradą na południe, bardzo szybko? Drugim
pasem wyprzedziła go spora furgonetka, kiedy już znaleźli się przed nim, tylne drzwi
wozu otworzyły się i zobaczył, że czterech ubranych na czarno komandosów mierzy do
niego z karabinów automatycznych. Piąty krzyczał coś przez megafon. Oskar włączył
autopilota, przeżegnał się, sięgnął do schowka po pistolet, przeładował, chowając ręce
za tablicą rozdzielczą, położył sobie glocka na kolanach. Wyłączył autopilota,
pojednawczo podniósł ręce i zaczął zwalniać. Kiedy furgonetka zwolniła również,
włączył manualną skrzynię biegów, zredukował bieg i wcisnął gaz do dechy, uderzając
mocno w tylny zderzak vana.
Udało się. Dwóch wypadło mu na maskę. Jednak furgonetka zaraz wysforowała się
do przodu. W tym czasie Oskar ponownie włączył autopilota, wychylił się przez szyber-
dach i zaczął strzelać. Zabił chyba dwóch, tak mu się wydawało. Ludzie Pulverkopfa
chcieli wziąć go żywcem, więc strzelali w opony, nie w niego. Kiedy pękła przednia,
prawa opona, samochód nagle zjechał na pobocze i uderzył w betonową balustradę
rozdzielającą pasy, po czym wyleciał na kilka metrów w powietrze i spadł na dach.
Potężna karoseria uratowała Oskarowi życie. Stracił przytomność. Ludzie Pulverkopfa
wyciągnęli go z samochodu i, nie zajmując się wrakiem, wrzucili do furgonetki, obok
swoich zabitych, po czym pomknęli w stronę Sweetberry Hill. Oskar odzyskał
przytomność kilka minut później. Gdy uniósł głowę, jeden z komandosów natychmiast
przyparł go całym swoim ciężarem do podłogi samochodu, podczas gdy drugi zabierał
się do skuwania Oskarowi rak. Komandos przypierający Oskara do ziemi miał do swojej
taktycznej kamizelki, na ramieniu przypięty granat. W pewnym momencie zawleczka
znalazła się w zasięgu zębów Oskara, a ten chwycił ją i szarpnął. Nie spowodowałoby to
jeszcze eksplozji - nie uwolniłaby się dźwignia granatu, lecz ten po prostu wyślizgnął
się z niewielkiej kieszonki, wsadzony tam niedbale.
Potężna eksplozja podrzuciła pędzącą furgonetkę, która, płonąc, przebiła barierkę, i
jak ognista kula z sykiem wpadła do morza.
Anioł i walkiria z szelestem skrzydeł sfrunęły z nieba na ziemię i razem uniosły
duszę Oskara do nieba.
***
Albert stał przy kotle, wydawał zupę tym nielicznym bezdomnym, którym i tak było
wszystko jedno. Inni nie brali jedzenia od chrześcijan, obawiając się, że jak głosiła
miejska legenda - dodają do niego jakichś narkotyków, aby uzależnić i w efekcie
nawrócić na chrześcijaństwo. Jednak, nawet tych, którym było wszystko jedno,
ustawiała się spora kolejka i Albert miał sporo roboty.
Nie patrzył na ludzi w ogonku. Sprawnie nalewał pożywną zupę do plastikowych
misek, dokładał po kromce chleba, uśmiechał się i podawał zupę z uprzejmym: „proszę,
bracie”, „proszę, siostro”.
Nagle, dłonie sięgające po miseczkę wydały mu się znajome. Podniósł głowę i
zobaczył ją, lecz jakże zmienioną. Była na głodzie. Zbyt brzydka już i zniszczona, aby
dostać narkotyki w zamian za ciało. Chciał chlusnąć w nią zupą, jaką miał w chochli,
chciał przeskoczyć przez wózek i rozerwać ją na strzępy, za to wszystko, co zrobiła
gminie, za to, co zrobiła jemu. Wszystko wróciło nagle i wspomnienia, i cała nienawiść.
- Proszę, Agnes - powiedział, podając jej jedzenie.
Siadła na krawężniku, nieopodal. Jadła, popatrując na niego, wyraźnie czekała, aż
skończy wydawanie posiłku. Rozlewał zupę drżącą dłonią, łzy płynęły mu policzkach,
lecz na twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Kiedy skończył i zbierał porozrzucane
naczynia i resztki chleba, straciła przytomność i przewróciła się na trawę. Albert
ściągnął z wózka kotły po zupie, położył nań leciutkie jak piórko ciało dziewczyny i bez
wysiłku pchając wózek, poszedł ku siedzibie gminy. Otworzył mu Benedykt.
- Ja... przywiozłem ją - wyszeptał naczelnik gminy. - Pozwolisz mi ją położyć gdzieś
u nas?
Benedykt podszedł do wózka i razem wnieśli dziewczynę do wolnego pokoju.
Albert wezwał lekarza. Gdy odłożył słuchawkę, poczuł na ramieniu dłoń - odwrócił się i
zobaczył Benedykta.
- Wszystko w porządku, bracie naczelniku - powiedział Benedykt.
Leon, książę von Alte-Pulverkopf, płynął swoim Adlerem po spokojnym Morzu
Północnym. Wiała ładna trójka, postawił więc dużego grota i genuę. Płynął pełnym
baksztagiem, więc nie zawracał sobie głowy stawianiem żagli na bezanmaszcie. Adler
robił ładne pięć węzłów. Leon siedział przy sterze, zerkając co jakiś czas na kompas.
Postanowił wyostrzyć o pół rumba, zawołał więc Petera, zajętego przyrządzaniem
świeżo złowionej ryby, aby wybrał odrobinę żagle. Ot tak tylko, dla zasady. Peter
wyszedł z kambuza, przekręcił dwa obroty na kabestanie i zbierał się właśnie do
ponownego zejścia pod pokład, gdy nagły szkwał i fala zakołysały mocno jachtem. Bom
przeleciał na drugą burtę, uderzając potężnie w głowę księcia, który stał przy relingu.
Milioner bezwładnie wpadł do wody. Chłód fal przywrócił mu przytomność, jednak nie
miał siły płynąć. Powoli tonął. Widział już nad sobą rozświetloną taflę wody, podłużny
kształt kadłuba, zauważył koło, które pewnie Peter wrzucił do wody i bez lęku zapadał
się w cichy ocean.
Zauważył przed sobą jasną postać:
- Leonie, Leonie, dlaczego mnie prześladujesz?
- Kim ty jesteś, panie? - zapytał Alte-Pulverkopf
- Ja jestem ten, którego ty prześladujesz.
Nagle ktoś pochwycił go za kołnierz, mocne ramiona wyciągnęły szczupłe ciało na
pokład. Zwymiotował morską wodą, otrząsnął się, a Peter już ściągał z niego mokre
ubranie, rozcierając ręcznikiem, pojąc rumem i podając jakieś leki. Wreszcie ułożył
oszołomionego Leona na koi.
- Zawracaj, Peter... - wyszeptał milioner.
- Jaki kurs, panie kapitanie?
- Do Damaszku, Peter, do Damaszku.
//słuchając Shadow Magnet i Laurelei Lisy Gerard
oraz Bukowiny Anny Marii Jopek\\
Szczepan Twardoch