Bratny Roman Szaleństwo Rewizora

background image




ROMAN BRATNY




SZALEŃSTWO

REWIZORA




























FIKCJE I FAKTY 01-02/1989

background image


1. Spotkanie z Szefem


Wydawało mu się, że słyszy szum morza. Po chwili uznał, że to wiatr niesie pogłos

motorów z obwodnicy, która od paru lat opasywała Ostrów Morski, dokładnie od czasu, gdy
podjęto prace nad budową elektrowni atomowej. Ale i tak morze było niedaleko. Jakże ina-
czej mogłaby powstać sprawa prywatnej Latarni Morskiej, zagrażająca bezpieczeństwu żeglu-
gi.

Rewizor Sądu Najwyższego przybywał tu w majestacie swego wysokiego urzędu, by

wyegzekwować wyrok orzekający rozbiórkę samowolnie wzniesionego obiektu, stanowiące-
go zagrożenie bezpieczeństwa publicznego. Ponaglony nową sprawą zatonięcia przybrzeżne-
go statku turystycznego opuścił Warszawę i po telefonie uprzedzającym jego przybycie zna-
lazł się oto na miejscu. Naturalne prawo przyciągania się władzy sprawiło, że pierwsze kroki
skierował w stronę Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Nasz bohater nie był jakimś
szarym urzędnikiem. Był to człowiek wszechstronnie wykształcony, magister dwóch fakulte-
tów, przed prawem studiował bowiem filologię klasyczną. Oprócz wiedzy cechowało go bez-
graniczne oddanie prawu. Uważał służbę na straży społecznego porządku za rodzaj cywilnego
powołania.

Tak oto, nieświadom, że przekracza progi swego inferna, pchnął furtkę i znalazł się na

podejściu do urzędowego gmachu. Piękne zadbane rabaty, wystrzyżony trawnik. Rewizor
zwykł był każdy objaw porządku traktować w kategoriach estetycznych, cóż za satysfakcja,
gdy ów ład wyraża się tak bezpośrednio — kwiat i zieleń...

Ale już się zaczęło. Tu wśród zapachu kwiatów zatrzymał go elegancki, pachnący dezo-

dorantem mężczyzna z teczką pod pachą.

— Pan Rewizor?... — padło grzeczne pytanie. — Czekam na pana... Pochroń jestem.

Mecenas...

Przybysz machinalnie ujął wyciągniętą w jego stronę prawicę. Trzymając przez sekundę

tę dłoń, spojrzał na twarz eleganckiego pana w średnim wieku, o urodzie małomiasteczkowe-
go amanta, spoza starannie przystrzyżonego ciemnego wąsika pobłyskiwały zęby w ugrze-
cznionym uśmiechu, który, paradoksalnie, dodawał tej twarzy groźnego wyrazu.

Skąd ja go znam? — pomyślał przybysz. — I to nazwisko...?
— Jestem adwokatem pana Eugeniusza Łaszcza... — oznajmił.
W jednym błysku wszystko stało się jasne. Oto witał go w progu siedziby władzy

przedstawiciel tego, który łamał prawo.

Skąd on wie o moim przybyciu? Zawiadomiłem tylko Szefa Urzędu... Aha... — dar

błyskawicznego i bezbłędnego kojarzenia faktów był podstawowym atutem Rewizora w tru-
dnych sytuacjach służbowych.

— Pan wybaczy, ale na razie nie dysponuję czasem... — wyminął elegancki garnitur,

bezbłędnie dobraną koszulę, patrzył pod nogi, ale tam zamiast chodnika jawiły się lekkie, ele-
ganckie, włoskie półbuty mecenasa. W ciągłym ruchu. Bo oto mecenas szedł obok niego, cza-
sem go poprzedzał, zdarzało się też, że czuł go za plecami. Wszystko to na przestrzeni tych
dwudziestu metrów od furtki do wejściowych drzwi gmachu. W ciągu tych kilkunastu kroków
Rewizor dowiedział się więcej o sprawie niż z opasłych akt, które wertował przed przyby-
ciem. Uwarunkowania społeczne, dobrze zrozumiany interes publiczny, walka z warchol-
stwem aspołecznego elementu — oto charakterystyka człowieka, wobec którego wyegzekwo-
wać miał prawomocny wyrok. Miał wrażenie, że szepczą róże, że „Łaszcz” mieści się w bzy-
kaniu upartej muchy, której nie mógł odpędzić od swej spoconej nagle twarzy. Biała chuste-
czka mecenasa Pochronia odegnała dokuczliwego owada. Byle do drzwi. Ale mecenas Po-

background image

chroń był w środku.

— Pan wybaczy, po podróży interesuje mnie przede wszystkim toaleta — rzucił bruta-

lnie Rewizor, wiedząc, że za moment uwolni się przecież od natręta. Ale on go właśnie pro-
wadził. Korytarzem w lewo...

— I już jesteśmy...
Boże, on też tutaj! Ale przecież nie wejdzie wraz z nim do kabiny. Pchnął pierwsze

drzwi. Ale nie ustąpiły. Mecenas trzymał klamkę. Palcem drugiej ręki, w której dzierżył
elegancką tekę, wskazywał napis na przyczepionej kartce:

„Tylko z Moczem” — wykaligrafował ktoś niezdarnie.
— Tak, właśnie o to mi chodzi — wybełkotał Rewizor, wściekły, że czuje się jak

sztubak, który, aby uciec przed klasówką, wyciąga dwa paluszki i pyta: panie psorze, muszę
wyjść, czy mogę...?

Zamknął za sobą drzwi kabiny. Zaraz też zrozumiał tajemniczy napis — ostrzeżenie.

Znad sedesu wymontowano klozetową spłuczkę. Ale dlaczego „Mocz” piszą dużą literą?...
Ulga była przelotna. Przecież na korytarzu czaił się mecenas... Pochroń!

Pchnął drzwi i znalazł się oko w oko z pustką; nie było nikogo. A może mecenas korzy-

sta z sąsiedniej nie uszkodzonej kabiny? Co prędzej ruszył przed siebie. Wchodząc do gma-
chu spostrzegł na tablicy orientacyjnej, że gabinet szefa jest na pierwszym piętrze i, jakby go
ktoś ścigał, biorąc od razu po dwa stopnie pognał na górę.

W gmachu panowała senna cisza. Wszędzie kanikuła ma swoje prawa, ale na ogół miej-

scowości takie, jak Ostrów Morski w sezonie letnim, właśnie tętnią życiem, a gdzie życie,
tam przestępstwo. A tu cisza...

Uchylone drzwi Sekretariatu Szefa. Wszedł do środka. Biurko sekretarki puste. Drzwi

do sąsiedniego gabinetu uchylone. I stamtąd podniesione głosy.

— A cóż pan Łaszcz ma z tym wspólnego?
— Ja tego nazwiska nie wymieniłem.
— A kogo ma pan na myśli?
Jasne było. że Szef kogoś przesłuchuje. Rewizor stał jak skamieniały. Ten „Łaszcz”...
— Ja mam na myśli tylko to, że nie podpiszę fałszywego oświadczenia. Hilarek nie był

kopnięty przez konia. Hilarek był postrzelony. Stwierdziłem kulowy postrzał poniżej prawego
płuca.

— Ale przecież protokół podpisany przez dwóch lekarzy mówi co innego: rana szarpa-

na, spowodowana, według oświadczenia poszkodowanego, przez kopnięcie konia kutego ha-
celami...

— Ja tego nie podpisałem i nie podpiszę.
— Skoro się pan tak upiera, zgoda. Może pan nie podpisywać, ale po co to pana oświa-

dczenie? Pan, panie doktorze, nic nie podpisuje, tylko zabiera to niepotrzebne oświadczenie.
No, niech się pan zastanowi. W pół roku po wypadku jak ja mogę udowodnić, że to pan ma
rację?

— Ach, to bardzo proste. Proszę sprawdzić: koń Hilarka nigdy nie był kuty, a co dopie-

ro na ostro hacelami...

Zapadła cisza.
— To jest widzi pan, Szefie, pewien walor takich zamkniętych społeczności, jak nasz

Ostrów. Wszyscy wiedzą wszystko. Tylko czasami władza...

— No, niech pan skończy. Niech pan się wypowie... — Głos Szefa był niepokojąco

uprzejmy.

— Dziękuję. Powiedziałem już wszystko.
Rewizor wstydził się za siebie, że podsłuchał cudzą rozmowę. Szybko, z trzaskiem

zamknął wejściowe drzwi do Sekretariatu.

W progu gabinetu pojawił się wysoki mężczyzna po cywilnemu.

background image

— Dzień dobry. Zgodnie z zapowiedzią — zaczął prezentację przybysz.
— Ach, towarzysz Rewizor... — ucieszył się Szef. — Proszę — usunął się z progu.
— To doktor Halski. Właśnie skończyliśmy... — przedstawił swego gościa przybyszo-

wi. Uścisk zapoznawczy był zarazem pożegnaniem. Ten szczupły, bardzo wysoki mężczyzna
o twarzy pobrużdżonej zmarszczkami i dziwnie młodych oczach, przypadł do gustu Rewizo-
rowi.

Ale już był sam na sam z Szefem. I ten sprawiał miłe wrażenie. Spokojny, rzeczowy.

Jakoś nieporęcznie było zaczynać od pretensji. Dlaczego to jeszcze nie wyegzekwowano wy-
roku Sądu Najwyższego?

Ale Szef sam wybawił go z kłopotu.
— Mam wszystko przygotowane — oznajmił zdejmując z półki cały plik dokumentów.

— Jeśli towarzysz pozwoli, to zobrazuję kwestię od początku. Bo konflikt o Latarnię Morską
tkwi korzeniami głęboko w tutejszym niebezpiecznym gruncie...

— Niebezpiecznym? — Rewizor chciał dać do zrozumienia, że sprawę uważa za nie-

zwykle prostą: wyrok już zapadł. Ale miał zwyczaj pozwolić każdemu mówić. Skoro chce, to
widocznie musi — takie było jego podejście. A gdy człowiek musi coś powiedzieć, nie trzeba
mu przeszkadzać. Czasem ów „mus” jest ważniejszy nawet niż to, co ma być powiedziane.

— Mam na myśli specyfikę. Tutaj przecież powstaje nasza pierwsza atomowa elektro-

wnia...

— A cóż ma z tym wspólnego obywatel Łaszcz i jego wieża?
— No właśnie. Wszystko tu wiąże się ze wszystkim i nic nie jest takie, na jakie wyglą-

da. Powiedzmy, obywatel Łaszcz...

Szef rozłożył jedną teczkę.
— Łach Eugeniusz, urodzony w 1945... rówieśnik naszej Ludowej Ojczyzny...
— Łach? — spytał Rewizor, sądząc, że się przesłyszał.
— Nazwisko rodowe Łach. Zmienił w 1982 roku. Zmianę nazwiska, jak wszystkie zre-

sztą jego sprawy, załatwiał mecenas Pochroń. Do tej pory jego klient zwany był tu potocznie
„Starczylitera”. Takie nosił przezwisko. Do dziś się może towarzysz z tym spotkać. Nie lubił,
gdy mówiono do niego „obywatelu Łach” czy „panie Łach”, nie przepadał za swoim nazwi-
skiem. Należało się ograniczać do pierwszej litery. „Starczy litera” — mawiał — mów mi
„panie Ł”. Dopiero mecenas wyzwolił go z kompleksu. Zmiana nazwiska nie była kłopotliwa.
We wniosku... — przełożył jakiś papier w teczce — napisano „z uwagi na obraźliwe w poto-
cznym rozumieniu brzmienie słowa „łach”, jakim miejscowi rolnicy określają nędzną koby-
łę...”. Więc obywatel Łaszcz nabył swą działkę pod miastem, a właściwie trzy działki — o to
toczy się jeszcze sprawa zaczęta pięć lat temu. W ciągu roku postawił swoją rezydencję...

Szef zawiesił głos.
— Czy towarzysz widział? Dokonał już oględzin obiektu? Mam na myśli wieżę zwaną

w dokumentach Latarnią Morską...

— Nie. Jeszcze nie. Przybywam prosto z dworca.
— Ogromna to budowla. I rezydencja, i wieża, czyli Latarnia... W sprawie cementu

toczy się oddzielne postępowanie. Cement bez dokumentacji w naszej okolicy to sprawa wagi
państwowej. Ogólnoeuropejskiej nawet. A może światowej...

Rewizor poruszył się niespokojnie. Czy Szef był przy zdrowych zmysłach?
— A tak — oznajmił stanowczo poważny mężczyzna za biurkiem... — Ale może kawy?

Wprawdzie nie ma sekretarki...

Rewizor podziękował z naciskiem. Czekał teraz na każde słowo.
— Kradziony cement tu, gdzie powstaje jedyna polska elektrownia atomowa, to może

być sprawa rangi światowej. Jeśli zamiast pod fundamenty atomowej elektrowni trafia na pry-
watną budowę... Po Czarnobylu, rozumiecie, towarzyszu.

Więc toczy się śledztwo, a nawet sprawa. Jedna z trzydziestu, które kontroluje — chcia-

background image

łem powiedzieć — w której broni mecenas Pochroń.

— Jedna z trzydziestu?
— Tak — usłyszał Rewizor. — Mecenas jest człowiekiem wybitnym, o wielkich wpły-

wach, ale nawet on jest tak zawalony pracą, że mylą mu się sprawy. Na ostatniej wokandzie
sądu wystąpił z mową obrończą nie w tej materii, która stała na porządku dziennym.

— Ależ to kompromitacja!
— No cóż, mówił tak sugestywnie, że sąd uniewinnił oskarżonego.
— Nie tego, którego bronił?
— No właśnie. Za to w następnej właściwej sprawie mecenas już nie wystąpił. Powołał

się tylko na precedens... Ale odeszliśmy od tematu. Więc wracając do niebezpieczeństwa
ekologicznego, jakie stanowiłyby ubytki cementu z placu budowy naszej elektrowni... Zresztą
znów muszę uczynić pewną dygresję... Otóż od niedawna mamy tu ogromną ekologiczną
katastrofę innego rodzaju. Bałtyk został skażony...

— Coś nowego?
— Krem Nivea. Jeszcze to do Warszawy nie dotarło? Wojewoda robi, co może... Więc

może do tego tematu wrócimy później... choć nie, przecież to się wiąże ze sprawą Latarni
Morskiej... Przed kilkoma dniami zmylony jej reflektorami statek przybrzeżny, odbywający
rejs turystyczny do Szwecji wpadł na mieliznę. Nastąpił groźny przechył w ładowni, przewo-
żony przez naszych turystów krem Nivea, wiele tysięcy opakowań, obciążył jedną burtę...

Rewizor przetarł czoło. Rosnący upał sprawił, że czuł się coraz gorzej. Zdawało mu się,

że ma jakieś słuchowe majaki.

— Jak najchętniej zapoznam się z kolejną sprawą, ale przecież, jeśli dobrze rozumiem,

ów wypadek morski zdarzył się przed paru dniami...

— Dokładnie przed tygodniem...
— A wyrok Sądu Najwyższego o rozbiórce wieży, czyli Latarni Morskiej, datowany

jest... — Rewizor odpiął swoją teczkę. Czuł się bezbronny wobec sterty papierów leżących
przed Szefem. I on przecież miał swoją papierową broń. Wyjął stosowny arkusz. — Tak,
datowany jest przed miesiącem. Czy mogę się dowiedzieć, dlaczego Wieża, to jest Latarnia
Morska, wciąż jeszcze stoi?

— Egzekucja wyroku napotyka nieprzezwyciężone trudności — oznajmił z godnością

Szef i umilkł.

— Słucham?
— Może jednak kawy?
— Tak, poproszę o kawę — Rewizor był zupełnie rozkojarzony.
Szef wyszedł na chwilę. Za moment wrócił, usiadł na miejscu.
— Słucham. Mówił pan o nieprzezwyciężonych trudnościach...
— Ach tak. Starczylitera, przepraszam, obywatel Łaszcz ma bardzo ostrego psa.
Rewizor oddychał coraz ciężej.
— Słucham — powiedział z trudem.
— Otóż, mimo wezwań, rzeczony obywatel nie godzi się psa uwiązać. Z tego względu

ekipa wyznaczona do rozbiórki wieży ma utrudniony dostęp.

— A wy? Od czegóż jest milicja?
— Na nasze wezwania, by psa uwiązał, obywatel Łaszcz nie reaguje.
— Nie reaguje? Do cholery, zastrzelić bydlaka.
— Obywatela...
— Mówię o psie — krzyknął Rewizor.
— Przecież to niemożliwe.
— Jak to niemożliwe?
— Nie możemy użyć broni w zamkniętym obejściu.
— To uśpijcie bydlaka.

background image

— Przecież weterynarz też człowiek... Jakże ma wejść pod kły takiej bestii. Zresztą

mecenas Pochroń wystąpił już ze skargą. Do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Do
Związku Kynologicznego. To jest medalowy pies. Rasowy. Dzwonił nawet generał...

— Jaki generał? — zacukał się Rewizor przydając w myślach generałowi dużą literę.
— Prezes od psów. Od kynologii.
— Więc wyrok Sądu Najwyższego jest nie wykonany z powodu psa?
— No cóż, mecenas Pochroń wyraził się publicznie „psa uśpić nie można, ale władzę

bez trudu”.

— I pan mi to spokojnie mówi!
— Jestem tu od tego, aby panował spokój — powiedział Szef z godnością.
— Zdaje się jednak, że nie wszyscy jednakowo sobie ten spokój wyobrażają. Słyszałem,

że doktor... — Rewizor zawiesił głos...

— Halski? Ten, którego towarzyszowi przedstawiłem?
— No właśnie, Halski nie chciał się zgodzić na... — Rewizor prowokował. Chciał coś

wiedzieć, mieć jakikolwiek punkt zaczepienia. I udało się.

— Doprawdy, śmieszna sprawa. Zimą gajowego Hilarka kopnął koń. Znalazł się w

szpitalu. Doktor nie godzi się z rozpoznaniem kolegi chirurga, fachowca przecież, dopatrując
się rany od kuli. Sam poszkodowany zeznaje jasno. Doprawdy, sprawa, która nie powinna
zaprzątać uwagi towarzysza. Wracając do Łacha...

— Jakiego znowu Łacha?
— Starczylitery! Przepraszam, obywatela Łaszcza, sytuacja organów władzy admini-

stracyjnej jest bardzo trudna. Gdy była siła przerobowa dla rozbiórki, nie mieliśmy dojścia,
teraz brak jest nawet siły...

— Zaraz, zaraz, a dojście. Jest wreszcie dojście?
— Niezupełnie. Widzicie, towarzyszu, w tym temacie stale ten pies...
— Muszę dokonać wizji lokalnej — oznajmił Rewizor, czując dziwny zawrót głowy.
— Zaraz będzie kawa — oznajmił Szef. — Wypijemy i zadysponuję samochód...
— W żadnym razie. Żadnej ostentacji. Umawiamy się, że jestem incognito...
Nagle pojął śmieszność tego, co mówi — ten mecenas Pochroń. Skąd zna to nazwisko?

Przecież musiał się z nim już kiedyś zetknąć?

Sierżant z sumiastym wąsem wnosił na tacy dwie filiżanki kawy. Strzelając obcasami,

jak przy meldunku, ustawił naczynia przed gościem i gospodarzem. W tej kolejności. Jak
dobrze wyszkolony kelner.



2. Wielka przygoda


Rewizor zajął pokój zarezerwowany telefonicznie z Warszawy. Myślał, że chwilę odpo-

cznie, ale ledwo wyciągnął się w ubraniu na łóżku, zrozumiał, że nie ma mowy o drzemce.
Nerwowy niepokój nie opuszczał go ani na chwilę. Trudno. Trzeba się brać do pracy.

Ubrał się „prywatnie”. Założył przywiezione na wypadek upałów szorty — jechał bądź

co bądź nad morze — po namyśle włożył też niebieski daszek przeciwsłoneczny. Naprawdę
w takim stroju niczym nie różnił się od banalnego urlopowicza-turysty. Zostawił klucz w
portierni i dowiedziawszy się, że taksówki mają postój tuż za rogiem ulicy, wyruszył. Jak się
miało okazać, w drogę do największej przygody swego pracowitego żywota poczciwego
urzędnika wysokiego szczebla.

Gdy rzucił taksówkarzowi nazwę wsi, ten obrócił się w jego stronę.

background image

— Znaczy do Latarni... — uśmiechnął się ze zrozumieniem. Rewizor nacisnął swój

daszek niżej na oczy. Do diabła, czyżby już był rozpoznany?

— A może do obozu azylantów? — zapuścił motor.
— Jaki obóz azylantów?
— Myślałem, że pan w tej sprawie. Dziennikarza już tam powiozłem. Prosto do Star-

czylitery... Była katastrofa. Skażenie ekologiczne. Krem Nivea. Wiadomo, jak statek wiezie
polskich turystów, to krem Nivea.

— Szczegóły... — zadysponował Rewizor i przestraszył się, że niecierpliwym tonem

demaskuje się jako ktoś oficjalny.

— Inni mają ropę, a my krem Nivea. Kto by przypuszczał, że także trujący. Na zdrowy

rozum był w pudełkach, no nie? Ale jak tylko kapitan porzucił statek, wybuchła panika,
chcieli spuszczać szalupy, ale szalup nie było... Sprzedał na pewno rybakom albo wędkarzom
zwyczajnym. No to ktoś mądry mówi, że z pustych pudełek metalowych da się zrobić tra-
twę... I po cholerę to było. Statek wcale nie utonął. Ściągnęli z mielizny i tyle...

— A co z kapitanem?
Mijali letnie pola. Żyto wysokie, dorodne, czekało już na żniwiarzy.
— Podobno poprosił o azyl.
— Gdzie? W Szwecji? Przecież nie dopłynął — domagał się szczegółów osłupiały

Rewizor.

— Ależ tam! U Starczylitery, czyli u obywatela Łaszcza. To pan nie wie? — spytał

podchwytliwie.

Rewizor milczał.
— O — usłyszał. Wyciągnięty paluch taksówkarza wskazywał przed siebie. Przez

upstrzoną rozbijanymi w pędzie owadami szybę Rewizor dojrzał ogromną budowlę o rozmia-
rach przypominających wieżę kontrolną lotniska.

— ... Latarnia. I pomyśleć, taką potęgę zbudował dla truskawek...
— Co pan powiedział?
— Zaczęło się, proszę pana, od tego, że zaplantował truskawki i pewnej nocy ktoś mu je

zaczął podbierać. Ogrodził cały teren, a potem ta wieża. Strażnik przez całą noc przy refle-
ktorze. Przez to i takie nieszczęście z tym statkiem. Kapitanowi się nawigacja pomyliła,
myślał, że to latarnia morska. Nie pierwszy raz. Naród od początku wszystko przewidział i
nazwał. Jeszcze zanim się co stało. To dokąd właściwie?

— Tu. Już dobrze. Proszę zatrzymać.
Samochód odjechał. Rewizor w krótkich spodenkach, z naciśniętym na oczy daszkiem

przeciwsłonecznym rozejrzał się po okolicy.

Gdzieś na horyzoncie czerwone dachówki przycupniętej pod lasem wsi. Przed nim potę-

żny ostrokół, za nim na wzgórzu willa w stylu mauretańskim. Coś takiego widział kiedyś na
Capri, a może na Sycylii... I ta wieża. Bliżej morza, którego szum dochodził teraz wyraźnie aż
do tego miejsca. No cóż, skoro udaje turystę, należy poszukać plaży... Poszedł drogą wiodącą
wzdłuż ostrokołu. Z bliska stwierdził, że górą wzmocniony jest jeszcze rzędem kolczastych
drutów. Przez szeroką bramę rzucił okiem do wnętrza ogrodzenia, chcąc obejrzeć psa bloku-
jącego wyroki Najwyższej Instancji, ale nie było nikogo. W pewnej chwili przystanął i zaga-
pił się z uniesioną głową. Spostrzegł oko telewizyjnej kamery nad bramą. W panice, że zosta-
nie rozpoznany — jakby czuł z tamtej strony obecność Pochronia — szybko naciągnął swój
daszek i ruszył wzdłuż płotu. Minął ładny, niski domek letniskowy, zupełnie nieogrodzony i
wąską ścieżką wśród typowej roślinności bałtyckiego nabrzeża doszedł do plaży. Nagle stanął
jak wryty: po palach, stanowiących niewątpliwie relikt po zburzonym molo, kroczyła prze-
skakując z jednego na drugi piękna jak sen kobieta. Naga. Długie blond włosy rozwiane na
wietrze tworzyły istny słoneczny welon nad młodą głową, niżej plecy, pyszne pośladki, cudo-
wne kolumienki ud, co za łydka!

background image

Nie było dalej niż pięćdziesiąt metrów. Rewizor ukląkł instynktownie i skrył się w

kępie nadmorskich mikołajków, nie bacząc na ukłucia złośliwej rośliny. Niewidoczny, w
pełnym męskiej potencji uwielbieniu oglądał wspaniały obraz. Na tle wzburzonych fal... (a
może wzburzył je nagle ten cudowny widok?) biała sylwetka rysowała się z prowokacyjną
wyrazistością niczym w słynnym Szale Podkowińskiego naga kobieta dosiadająca czarnego
ogiera... No, mówi się konia...

A dziewczyna raz jeszcze przeskoczyła z pnia na pień. Robiła wrażenie, że nie chce

pogodzić się z faktem, że nie ma w tym miejscu mola i urządza jakiś napowietrzny spacer.

Nagle serce Rewizora stanęło: znikła! W sekundę, gdy tylko pojął, że obsunęła się ze

śliskiej namokłej powierzchni bala, już biegł nieprzytomnie, nieświadom, że ostre cierniowe
kolce mikołajków porysowały jego pierś i twarz bolesnym tatuażem. Dopadł brzegu. Minął
pierwsze bale biegnąc w głąb i naraz porwała go fala i już walczył z żywiołem o własne
życie. Ale ono było mu tylko po to, by ratować tamto — damskie. Mężczyzna, macho, pan,
obudził się w wysokim urzędniku państwowym. Nurkował, tracił dech lub jeszcze go nie od-
zyskał i nurkował powtórnie. Nagle spostrzegł biały, obły kształt, szamoczący się pod wodą.
Za chwilę miał w rękach to ciało. Zdumiało go, że jest tak ciężkie. Szarpnął je ku górze... Na
sekundę ujrzał jej głowę nad wodą i znów tajemnicza siła wciągała ją w ciemną toń. W rozpa-
czy chwycił za włosy, bliski śmierci, przerażony jednak tym świętokradztwem, że ciągnie za
cudowną połyskującą złotem grzywę, którą podziwiał na wietrze. Nagle, gdy raz jeszcze po
ramiona wychynęła na powierzchnię, ujrzał, że boskie ciało zaplątane jest w sieć. Zanurkował
i rękami namacał ciężar leżącego na dnie głazu. Odwalił go, już bez tchu, i gdy się wynurzył,
sam uplątany w tę sieć, ujrzał ją już wolną na fali. Teraz ona holowała go ku brzegowi
zaplątanego beznadziejnie... Po chwili leżeli oboje na piasku. Ciężko dysząc patrzyli sobie w
oczy. Jej uśmiech — jakby zachmurzone niebo otwierało się na słońce. I słowa.

— Wygląda, że to ja złowiłam syrena...
Poraził go zachwyt. Żart w sytuacji, gdy właśnie odzyskała życie, gdy potwierdza go

każdym gwałtownym oddechem, był czymś, co rzucało go na kolana. Słowo się rzekło, Rewi-
zor ukląkł...

Za chwilę pomagała mu rozplątać się z sieci.
— To ten bandyta Pochroń... — szepnęła. A on, jakby ona była wszystkim, nie tylko

sercem, które znowu mocno bije, ale i rozumem, porażonym dzięki niej gwałtowną ilumina-
cją, pojął, że mówi o mecenasie i że nazwisko, jakie on nosi, to nazwisko bandyty z Dziejów
grzechu
Żeromskiego.

— Musi się pan rozgrzać — usłyszał, gdy pomagała mu wstać. Ujął tę sieć, jakby

podnosił porzucone na plaży ubranie, spostrzegł się i upuścił na piasek.

— O nie — powiedziała — to dowód rzeczowy, że usiłowano mnie zamordować —

podniosła sieć... Jakby dopiero teraz spostrzegła swą nagość, usiłowała się tą plątaniną sznu-
rów osłonić. Było to teraz coś tak perwersyjnego, jakby robiła striptease a rebours, bo ubiera-
jąc się obnażała się do reszty. Rewizor zażenowany spuścił oczy i przestraszył się widokiem
deformacji widocznych przez jego mokre szorty.

— Pójdziemy — powiedziała ona spuszczając oczy, ale spuszczając je skromnie wła-

śnie na poziom nadnaturalnie wielkiego wybrzuszenia... Ujęła go za rękę... Nie wiedział, co
ma zrobić. Stąpając bezradnie próbował nieco zwolnić kroku, aby schronić się za nią, ale
wówczas miał w oczach, brał oczami, fantastyczne półkule jej pośladków; iść obok to demo-
nstrować właśnie podniecenie, przodem iść nie mógł, bo nie wiedział, dokąd zmierzają.

A szli do owego ładnego, nieogrodzonego, letniego domku, który minął zmierzając w

stronę plaży... W progu powitał ich strasznym szczekaniem mały czarny jamnik.

— Sputnik, cicho! — jednym łagodnym słowem uspokoiła psa. — To nasz przyjaciel

— tym drugim doprowadziła Rewizora do ponownej erekcji.

— Zaraz pana wysuszymy... — uśmiechnęła się („co za zęby, żeby to biedna Miss

background image

Świata widziała, przestałaby się uśmiechać” — pomyślał mężczyzna — tak, wciąż był
mężczyzną).

Dotknęła jakiegoś przycisku ukrytego w ścianie i poczuł owiewające go ciepłe powie-

trze...

— Klimatyzacja skopiowana z mego kosmicznego statku — „objaśniła” zupełnie nie-

zrozumiale i owinąwszy się starannie przezroczystą siecią usiadła na kanapie.

Co mam zrobić? Czy mogę coś zrobić? — myślał w panice.
— Uratowała mi pani życie — oznajmił z przekonaniem.
— Boże, wybawca dziękuje mnie! Przecież byłam skazaną na śmierć ofiarą...
Poruszyła się. Zobaczył ciemne futerko u zbiegu ud i nie wiedział, jak to się stało, a już

klęczał przed nią. Za sobą czuł obejmujące mu pośladki gorące musujące podnieceniem
powietrze, gładzące go po tyłku, przed sobą to wyzierające z szerokich oczek sieci ciemne
pulsujące stworzenie...

Objęła go nogami. Po godzinie, wyczerpany pieszczotą, dowiedział się nareszcie, z kim

los go zetknął, a raczej, kim go tak wspaniale obdarzył.

Magdalena była przecież faktyczną inspiratorką sprawy Latarni Morskiej, sprawy, która

go tu przywiodła. Jakby Niebieski Wielki Reżyser dyrygował tym spotkaniem. To ona była tą
poszkodowaną obywatelką, która pierwsza wniosła skargę. Pan Łaszcz — „jak musiałam o
nim pisać, choć to Łach zwyczajny” — tak mówiły te słodkie, opuchnięte od pocałunków
Rewizora wargi — nie dość że z kradzionego z budowy atomowej elektrowni cementu
wybudował sobie rezydencję, nie dość że nawiózł teren aż trzech działek ukradzionym z lasu,
przygotowanym do sadzenia szkółki czarnoziemem i założył złotodajną plantację truskawek,
ale jeszcze w swej chłopskiej żądzy (to chłopina, „inteligent” z fałszywym dyplomem inży-
nierskim) zagrodził jej i zaorał jedyną stanowiącą objazd do jej domku drogę, a gdy upomnia-
ła się o swoje rozgradzając sztachety ogrodzenia, napadł na nią i ciężko ją pobił...

W tym miejscu opowiadanie się urwało. Nagi Rewizor w furii wyskoczył z łóżka i

chciał biec, by dokonać na draniu samosądu.

— Tam pies straszny. Sputnik, daj spokój! — uspokajała swego jamnika, którego zde-

nerwowało ponowne zwarcie pani z mężczyzną, którego w ten sposób łapczywie zatrzymy-
wała. Więc znów minuty coraz dłuższe — był już trochę zmęczony ponawianym wysiłkiem
— tego cudownego złączenia i potem ciąg dalszy mrożącej krew w żyłach opowieści...

Oto Łach od miesięcy nie stawia się na wytoczoną mu sprawę. W tym czasie bojąc się

zemsty, pod pretekstem, że musi nocą pilnować swej plantacji, wznosi z kradzionego z budo-
wy elektrowni cementu ogromną wieżę, której reflektory...

Opowieść o niedawnej tragedii na morzu znów wprowadziła Rewizora w stan obłąkane-

go podniecenia, tym razem miało ono charakter obywatelski. Oto cała historia w skrócie. Gdy
kapitan statku, który przechylił się niebezpiecznie na mieliźnie — spłukany przez fale, jak
oświadczył — (zdaniem Magdy, po prostu uciekł z pokładu — „Jak Lord Jim Conrada — tak
się wyraziła”. Jaka inteligentna, oczytana. Mógłbym ją nazywać „Filologia”). Więc gdy kapi-
tan kierował się wpław w stronę latarni, którą brał za Latarnię Morską, ta zgasła. Dopłynął w
ciemności do molo, na którym widział jakichś pracujących ludzi...

„To ten bandyta Pochroń mnie na złość rozbierał molo, z którego zwykłam korzystać.

Przewidział, co się stanie, stąd zamocował sieci u podnóża bali, wiedział, że się nie poddam...
Nie przewidział, że ty jesteś na świecie...”

Tu znów nastąpiła przerwa wypełniona jękiem zachwytu, szeptem i głośnymi krzyka-

mi...

Nie mogę jednak trzymać się ściśle toku wydarzeń, doprawdy nigdy bym tej relacji nie

skończył. Streszczam więc, czego się Rewizor dowiedział, nie uwzględniając licznych przerw
w narracji.

Usłyszał oto rzecz nieprawdopodobną, że rozbitkowie, którzy rzucili się wpław w stro-

background image

nę brzegu i jęli koczować na plaży, zostali wprowadzeni przez bandę Łaszcza w błąd, jakoby
szczęśliwie wylądowali już w Szwecji...

— Nikt, kto tego nie zobaczy, chociaż z daleka, nie zechce w cos takiego uwierzyć...

Zaprowadzę cię, gdy tylko trochę odpoczniemy...

— Och nie, jeszcze się trochę pomęczmy — poprosił w tym miejscu opowieści Rewizor

i żarłocznym pocałunkiem wrócił do przerwanych pieszczot...

Do świtu poznał także sprawę kapitana Kowalskiego, zwanego przez nią Lordem

Jimem. Ten mianowicie wybrał wolność i jest azylantem za ostrokołem Łaszcza, bojąc się
stanąć przed Sądem Morskim. Dowiedział się też i uwierzył, że ma do czynienia ze zbrodni-
czą bandą. Oto Starczylitera, czyli Łach, czyli Łaszcz, postrzelił niedawno w nocnym polo-
waniu na dziki gajowego Hilarka i ta sprawa została zatuszowana.

(Rewizor już wiedział, o czym rozmawiał doktor Halski z Szefem w godzinach rannych

dnia tak cudownie zakończonego).

Cały Ostrów Morski jest opanowany przez tych ludzi. „Ty, mój mężczyzno, podjąłeś

ten bój, który zaczęłam ja, bezbronna kobieta...”

Myśl o jej „kobiecości” raz jeszcze doprowadziła Rewizora — itd. itp...




3. Łaszcz


W rezydencji, której strzegła Latarnia Morska, za ogromnym polem truskawkowej plan-

tacji ciągnęła się część reprezentacyjna. Wspaniałe iglaki, rosłe modrzewie, które gajowy
Hilarek wyszukiwał w głębi lasu, szpaler daglezji, prowadzący do wrót wielkiego domiszcza,
którego gabaryt, ale też i pewne architektoniczne prostactwo, dobrze charakteryzowało wła-
ściciela.

A oto on. Eugeniusz Łaszcz siedział na werandzie rozparty w fotelu. Ogromne śmigło

wachlarza, zapewne sprowadzonego z Indii lub z Malajów, wisiało nad dębowym potężnym
stołem, jaki udało się stolarzowi wykroić z dębu Jagiełły, czcigodnego pomnika przyrody,
obalonego przed rokiem (znów przez gajowego Hilarka, ale z cichą i kosztowną zgodą
Nadleśniczego). Naprzeciwko rozparł się mecenas Pochroń. Podzwaniając lodem w szklance
whisky uśmiechnięty spoglądał na właściciela jak artysta oglądający ukończone dzieło.

— Mam niespodziankę — powiedział w pewnej chwili. — Ale jeden warunek. Włożysz

naszą podomkę...

Pan Eugeniusz żachnął się niecierpliwie. Dobrze mu było w rozchełstanej koszuli, wy-

puszczonej niedbale na spodnie. Ale że zwykł się liczyć z kaprysami swego niezastąpionego
mecenasa, dźwignął z fotela ogromne siedzenie i ruszył w głąb mieszkania.

Za chwilę wrócił w rozpiętej bonżurce, podbitej niczym płaszcz paryskiego clocharda

jakimiś papierami. Patrzył wyczekująco na swego obrońcę. Ten z dyskretnym uśmieszkiem
wyciągnął z teki stroniczkę ciasno zapisanego tekstu, wyjął ze specjalnego puzderka dwie
duże szpilki i podszedłszy do klienta, jak dostojnik dekorujący kogoś odznaczonego wysokim
państwowym orderem, uścisnął mu gratulacyjnie prawicę, a potem wpiął ów papier w klapę,
niczym odznaczenie ze wstęgą...

— Wyrok w sprawie zniszczenia pomnika przyrody. Całkowite uniewinnienie z powo-

du znikomej szkodliwości czynu...

— Ku chwale ojczyzny — Łaszcz stuknął piętami obutymi w domowe papucie, niczym

oficer zaszczycony awansem.

— Chyba ją zdejmę... — wskazał oczami na osobliwie podszytą bonżurkę.

background image

— Tylko ostrożnie! W tej chwili to już wielka pamiątka. Z czasem może zawisnąć w

świątyni naszej walki o wolność...

Z szacunkiem pomógł klientowi oswobodzić się z niezwykłego odzienia...
— Prosit — napełnił najpierw swoją szklankę, potem gospodarza. Był już mocno

napity.

— Nazywasz się Łaszcz. A wiesz chociaż, dlaczego tak się nazywasz?
— Sam mi poradziłeś. Że Łaszcz to w wymowie niedaleko od Łach...
— To też prawda. Ale jest prawda druga, ważniejsza. Zawsze treść jest ważniejsza od

formy. Był sobie w XVII wieku taki magnat szlachecki, co sobie szubę wyrokami sądowymi
podbijał. Miał kilkanaście wyroków banicji, a wyroków sądowych bez liku. I ty musisz go
doścignąć. Jak szlachta zawaliła swoją szlachecką ojczyznę, tak i my musimy się starać o
naszą. Całkiem już nieźle się prezentuje twoja bonżurka, Samuelu, ale do jego szuby, czyli
delii jeszcze nam daleko...

— Jestem Eugeniusz — sprostował rozgniewany gospodarz.
— Nie nadymaj się, nie obrażaj. Jesteśmy braćmi. Mój ojciec był bandytą. A ja zamie-

niłem wytrych i nóż na paragrafy. Zobacz, żyję w tym kraju jak król... Jak ty...

Wieczór zwierzeń. Sukces. Cisza. Tylko oni dwaj. Rozluźniający człowieka alkohol,

poczucie spełnienia.

— A ja wiedziałem, że tak będzie, jak jest. Powiem ci, Pochroń, kiedy to się stało, że

zrozumiałem, kim mam być i do czego Polska idzie... Byłem jeszcze zupełny gówniarz w
biznesie. Ukradłem dwie beczki lepiku z budowy... Sumienie miałem czyste: z jednej kra-
dłem, bo w drugiej brakowało. Lepik czy tu, czy tam był lepikiem, a powstała wartość doda-
tkowa w mojej kieszeni. Ale wiozłem ci ja te dwie beki furmanką akurat przed rezydencją, co
ją sobie Gierek w Klarysewie pod Warszawą zbudował. Jedziemy z tatusiem, a tu przed samą
bramą koń nam się zesrał, przepraszam, wypróżnił. Ale tak na fest... Ja go batem, a patrzę z
bramy wypada dwóch takich, co to żeby nie po cywilnemu, powiedziałbyś, co najmniej
pułkownicy i dalej zbierać to miotełką na srebrną szufelkę. Ja jeszcze raz batem, ale jestem w
porządku, zakazu wjazdu nie ma. Tylko że pytam tatusia, jak to jest: brama lita z żelaza, a oni
widzieli. I tata mi batem pokazuje oko telewizyjnej kamery nad płotem: jedno — drugie... I
wtenczas sobie powiedziałem, że nie będę gorszy... I mamy naszego telewizyjnego stróża, i
mamy latarnię, twoje zdrowie, Pochroń. Jeszcze będą o mnie książki pisać...

— Kto wie. O moim ojcu jeden napisał: Żeromski się nazywał.
— A nasz Małodolec by temu Żeromskiemu poradził?...
Pochroń roześmiał się cichutko.
Od trzech dni rezydował u nich gościnnie stołeczny dziennikarz. Sławomir Maria Mało-

dolec znany ze swej przekupności przyjął zamówienie na cykl reportaży „Wielki Twórca”.

— A z tym Żeromskim by się tego załatwić nie dało? — zamyślił się Łaszcz. — Pewnie

już nie żyje, jeżeli o twoim ojcu... No trudno, mam do ciebie zaufanie, niech będzie Mało-
dolec. Żebyście tylko nie przesadzili...

Łaszcza niepokoił plan, by w zamierzonym cyklu artykułów dać do zrozumienia, że

jego firma handlująca w istocie najtandetniejszymi komputerami z Hongkongu, zajmuje się
tak na prawdę reeksportem wysoce specjalistycznej elektroniki... Małodolec miał coś bąknąć
o Bajkonurze, a może nawet o głowicach rakiet międzykontynentalnych.

— Uczył mądry człowiek, co się nazywał Goebbels, że nie ma kłamstwa, które wciąż

powtarzane nie stałoby się prawdą... Wypijmy zdrowie Małodolca. Jego sukces to nasz
sukces...

— Ja ci wierzę, Pochroń, sam wiesz.
— Ale kiedyś zwątpiłeś. Zwątpiłeś właśnie, gdy miałem zacząć wielką karierę. Pamię-

tasz, kiedy ci przedstawiłem linię swojej obrony tych dwóch kurewek, co zamordowały Turka
w hotelowym numerze, powiedziałeś: jaki idiota ci uwierzy. A sąd uwierzył...

background image

Tak. To był dzień, który przesądził o sławie i pozycji mecenasa Pochronia. Nikt nie

chciał podjąć się obrony, tak ewidentne było przestępstwo. Oto dwie panienki zrobiły z
Turkiem ryczałtową umowę: płaci tysiąc i „jebie”. Po paru godzinach klient odkrył, że interes
„przestaje mu się opłacać, bo mu nie staje” (znów cytat z protokołu). I obie panienki udusiły
go jego własnymi kalesonami i obrabowały do szczętu. I oto mecenas Pochroń przekonał na
rozprawie wysoki sąd, że Turek tak stracił głowę dla pięknych Polek, że przez omyłkę włożył
gacie na głowę i zginął uduszony...

Szeroko i nie tylko w fachowej prasie komentowano wspaniałą, pełną humanistycznych

wartości godzinną tyradę obrońcy, dociekliwość i wyrozumiałość sędziowskiego gremium,
którego uniewinniający wyrok uratował dwa młode życia niewinnych dziewcząt.

Mecenas z żelazną konsekwencją wykorzystał sukces. Jakiego musiał się spodziewać

żniwa tu, w Ostrowie Morskim, skoro na czas jakiś zamieszkał w rezydencji Łaszcza — Star-
czylitery i ograniczył się ku ogólnemu zaskoczeniu do reprezentowania jego interesów? Ale
Pochroń przecież był nie tylko sławą palestry. Był mężczyzną... I los tu właśnie skrzyżował
jego drogi jako prawnika z namiętną pasją mężczyzny...

Ale wróćmy do wątku. Mecenas, który opuścił swój fotel i stał wsparty o poręcz

werandy, westchnął ciężko. Patrzył w ciemność, w stronę morza.

— U naszej kosmonautki jakoś się nie świeci... — westchnął teraz i czemuś się zawsty-

dził...

— Odpoczywa. Nabiera sił przed jutrzejszą rozprawą — zaśmiał się głośno Eugeniusz

Łach vel Łaszcz, Starczylitera.

— Wiesz, że o mały włos miałbym kłopot ze świadectwem lekarskim na jutrzejszą

rozprawę. Cały czas kręcił się tam ten przeklęty doktor Halski i nasi lekarze byli w kłopocie;
ten drań schował ponoć wszystkie blankiety „L 4” przewidując, że będę potrzebował na jutro.

— Najważniejsze, że wszystko jest w porządku. Nawet jamnik nie szczeka. Ona zaczęła

go zamykać na noc.

— Boi się. I słusznie się boi — radosny śmiech pana Eugeniusza przerwała czkawka.
— Ale, mecenasie, pora do pracy. Musimy omówić szczegóły jutrzejszego pokera.

Przede wszystkim budżet. Kto ile wygrywa. I jedno mnie niepokoi. Ten Szczuka. Nigdy u
mnie nie był. Czy on naprawdę bierze?

— Już bierze. Kiedyś był inny, ale czas wszystko zmienia. W końcu dziś każdy bierze,

pytanie tylko w jakiej walucie i ile. Taki jest paradoks istnienia w naszym kraju. Czy pan wie,
że on był nawet w 1945 roku ranny w zamachu. Jest literackim bohaterem. Autor go nawet
uśmiercił... No cóż, takie są prawa beletrystyki. Na szczęście, rzeczywistość trzyma się
mocno.

— On jest absolutnie konieczny. Musi przyłatwić nabycie traktoru dla Hilarka; w

obliczu tego, co się dziś w nocy stanie, to absolutnie niezbędne. Już jutro musimy mieć
talon...

— Proszę to mnie zostawić. Przyłatwi, da, jeszcze będzie prosił, żebyśmy wzięli... On

jest już w fazie starczej demencji. Powtarza w kółko „socjalizm, socjalizm” jak dziecko, co
bawi się grzechotką. W Komitecie nazywają nawet jego przemówienia „grzechotaniem”.

Wiatr od morza przyniósł jakby cień ludzkiego okrzyku. Głos kobiecy!
Pochroń wpił ręce w poręcz werandy. Wychylił się głęboko.
— Jeśli chodzi o Horodniczego — zadudnił bas Łaszcza.
— Cicho! — stonował go bez szacunku Mecenas. Słuchał w napięciu. Teraz była cisza.

Niebo przekreślił błysk ogromnego reflektora z Latarni Morskiej. Widać i latarnik usłyszał
owo kobiece wołanie — jęk — kwilenie, bo światło przebiegło już przez pole truskawkowe i
zatrzymało się na małym domku za ostrokołem. Pochroń patrzył bez tchu. Ale nic się nie
działo. Reflektor zgasł.

— Przepraszam, że ci przerwałem, ale co się martwić o Naczelnika, którego syn jest u

background image

nas latarnikiem...

— Masz rację. Jak jechałem z nim ostatnio z Warszawy, był tak pijany, że bagażowy,

który został z tyłu, brał go bezbłędnie na węch...

— Horodniczy będzie teraz szczególnie łatwy... — Mecenas roześmiał się bezgłośnie.

Puścił poręcz werandy i wrócił na swój fotel. Cieszyło go, że nazwa, którą nadał Naczelni-
kowi, tak się przyjęła.

— Ma teraz wielkie kłopoty. Jak wiesz, w ramach kolejnego etapu wdrażania reformy

stworzył ekonomiczny system egzekwowania poprzez łapówki wyższych należności niż kwo-
ty, które wynikałyby z uczciwego płacenia podatków.

Spostrzegł, że rzemieślnicy tak się nałożyli do pewnego systemu, że przestali dokładnie

kalkulować... I wszystko się udawało, ale przebrał ostatnio miarę. Nie po czynu bierze, jak
mawiali bohaterowie Gogola — upajał się własną literacką erudycją... — Oto powołał straż
Naczelnikowską jako kolejny organ kontroli, i wszystko się rypło. Klienci się porozumieli.
Płacili dziesięciu kontrolom, ale przy jedenastej zorientowali się, że łapówka się już nie opła-
ca... Prawdziwa zmowa, żalił mi się ostatnio. Bo on uważa, że działa w majestacie prawa.
Łapówka to grzywna spontanicznie płacona przez oszustów. Bierze i uważa się za obrońcę
finansowego ładu. A teraz klops. Będzie bardzo łatwy. Myślę, że można mu śmiało zreduko-
wać wygraną o połowę, no, powiedzmy, o jedną trzecią...

— Jesteś pewny? — zatroskał się pan Łaszcz vel Łach, czyli Starczylitera. — Bo, jak

wiesz, z uwagi na tego starego, myślę o Szczuce, muszę być szalenie ostrożny. Sprowadziłem
specjalistę szulera. Nie wystarczy z mojej strony intuicja przegranej. Muszę znać karty sekre-
tarza. Dokładnie. On podobno jest nieobliczalny...

— Starcza demencja. Ale inicjatywę pochwalam. Przecież sam sprowadziłem specjali-

stę.

— Może pora by go wezwać i potrenować...?
— Jeszcze jedno: decyzja w sprawie spółki polonijnej „Szproty w Nivei”. Czy może

raczej „Polszprot w Nivei”. Musimy wykorzystywać każdą okazję, również zanieczyszczenia
Bałtyku. Inni mają zakaz połowu. Jeśli zarejestrujemy zaraz nowe przedsiębiorstwo, będzie-
my monopolistami połowu szprotek. Dla nich skażone, dla nas już gotowe w luksusowym
kremie zamiast oliwy...

— Rozmawiałeś z kapitanem...? — Łaszcz zniżył głos.
Przebywający na jego terenie, gdzie poszukał azylu w obawie przed odpowiedzialno-

ścią, kapitan statku, który uległ awarii, albo kręcił się po domu albo w kółko spacerował po
ogrodzonym obiekcie. Był w szoku.

Pochroń zaśmiał się cicho.
— Już ja go rozszyfrowałem — powiedział półgłosem. Otworzył swą przepastną tekę,

raz jeszcze dolał sobie whisky, wydobył jakąś oprawną w sztywną okładkę książkę. Otwarł na
pierwszej stronie.

— Proszę posłuchać: Brakowało mu cal — może dwa — do sześciu stóp wzrostu...
— Co to jest ta „stopa” — czknął pan Eugeniusz. — Dlaczego on, ten autor mierzy w

stopach?

— To jest Joseph Conrad. On pisał w twardych funtach, więc stosował angielskie mia-

ry, ale posłuchaj... ... był potężnie zbudowany, a gdy szedł prosto na kogoś, patrząc nierucho-
mo spode łba, z pochylonymi nieco plecami i wysuni
ętą głową, przypominał nacierającego
byka. Głos miał gł
ęboki, donośny i z zachowania jego przebijała jakby uparta pewność siebie,
w której nie było nic agresywnego
... No co, podobny?

— Kapitan Kowalski — Łaszcz użył nazwiska przybysza z morza.
— Otóż nie, „Lord Jim”. To opis lorda Jima... — zaśmiał się Pochroń. — Ja tam będę

go nazywał Lord Jim. Możesz się ze mnie śmiać, ale ja kocham literaturę, sam jestem posta-
cią z literackim dziedzictwem. Coś jakby ordynat łajdackiej linii, he he... Więc, drogi przyja-

background image

cielu, mamy do czynienia z Lordem Jimem...

— To nawet byłoby dobrze, jakby lord był w zarządzie naszej firmy od połowów sardy-

nek w Nivei — zgodził się Łaszcz. Był senny.

— A co z naszym obozem azylantów? Wszystko w porządku?
— Dziś na plantacjach pracowało dwunastu. Od jutra zaczynamy wydawanie wiz ture-

ckich. Po sto dolarów od łba. A że od Turków wytargowałem po dwieście od łebka, razem
dostanie nam się trzysta, a skoro chętnych do wyjazdu do RFN...

— Dziś już nie mam głowy — bronił się Łaszcz przed szczegółami tajemniczej między-

narodowej operacji finansowej, w którą Pochroń chciał go w tej chwili wprowadzić...

— Musisz się napić kawy. Przed korepetycją z szulerem. Zrobię kawę i wezmę pana

Wróblewskiego...

Mecenas wstał. Jeszcze na moment zatrzymał się u poręczy werandy, jakby chciał

oczami rozebrać ciemność do naga, przeniknąć ściany domku wzrokiem i paść go widokiem
tej kobiety, po czym energicznie ruszył do wnętrza.

Za chwilę wrócił, zatrzymał się w drzwiach i kurtuazyjnie przepuścił przed sobą wyso-

kiego, chudego, mocno przygarbionego mężczyznę. Pan ten miał na sobie eleganckie ubranie,
ale był w jakiś sposób niechlujny, może wrażenie to sprawiał niedogolony zarost, czerwone
spojówki, czy wreszcie rozbiegane oczy.

— Cieszę się, że pan nas zaszczycił — wymamrotał Łaszcz skinąwszy głową.
— Daj trzecią szklankę — zwrócił się do Pochronia jak do kelnera. Dziwny był ten ich

wzajemny stosunek, w którym niemal co chwilę odwracały się role. Bo służebna funkcja
mecenasa w niczym nie ograniczała jakiejś jego nieuchwytnej supremacji.

Zasiedli we trzech. Przez chwilę milczeli.
— Będziemy musieli troszkę postudiować. Widzi pan, polecono mi pana jako człowie-

ka... No co tu gadać: muszę się przygotować do jutrzejszej partii. W żadnym razie nie mogę
wygrać.

Pan Wróblewski obracał szklankę z whisky w ręce. Teraz znieruchomiał.
— Czy dobrze słyszałem: nie może pan wygrać?
— Tak. Nie mogę. Opłaca mi się tylko przegrać. Więc wypijmy, panowie, za Polskę.

Czy jest drugi taki kraj, gdzie opłaca się tylko przegrać?

Łaszcz wstał. Wstali obaj panowie. Zadzwonił lód w szklance.
— Absolutna precyzja. Obowiązuje mnie absolutna precyzja, muszę znać każdą rozda-

waną kartę...

— Rozumiem — powiedział pan Wróblewski. — Będzie pan znał każdą rozdaną

kartę... Proszą pana, mój ród pracuje w tej branży od zawsze. Szczycę się tym, że nawet na
kartach arcydzieła światowej literatury, w „Braciach Karamazow” Dostojewskiego pojawia
się mój pradziad... Nie będzie żadnych trudności, pozna pan każdą kartę...

Pochroń zachichotał, pociągnął łyk ze szklanki.
— Ale pański pradziad niezbyt się wtedy spisał.
— Wtedy? — spytał go z godnością szuler...
Pochroń nachylił się i sięgnął do swej przepastnej teki. Wyciągnął znowu opasły tom.

Przekartkował szybko.

— O, mam tu założone. Przecież wiedziałem, z kim mam do czynienia. Pan Łaszcz za-

wsze korzysta z usług najlepszych fachowców. Ale co do pradziadka... Proszę co pisze Fiodor
Dostojewski: Bydlę! — ryknął pan Wróblewski — To o pana pradziadku, przepraszam, ale on
tak napisał, za późno na sprawę honorową... Ale wróćmy od cytatu: Bydlę? A ty, bratku,
jakimi kartami teraz grałe
ś? Podałem ci nową talię, a tyś ją schował! Znaczonymi kartami
grałe
ś! Ja mogę za to na Syberię wytransportować, wiesz o tym, bo to jakbyś podrabiał...

Podszedł do kanapy, wsunął palce między poręcz a siedzenie i wyciągnął nierozpieczę-

towaną talię... Szuler jesteś a nie pan... Koniec cytatu, jak mawia nasz przyjaciel Hilarek... —

background image

zakończył niezrozumiale czytanie klasyki.

— No cóż — oznajmił z godnością pan Wróblewski — nie wolno nam plugawić pamię-

ci naszych dziadów, zwłaszcza gdy idzie o stosunki z Rosją, ale nie przeczę, musiał to być
błąd w sztuce... Na szczęście czasy, gdy w rodzinie grało się znaczonymi kartami, giną w
pomroce dziejów... Czy mogę przystąpić do rzeczy... Pan szanowny pali? — zwrócił się do
Łaszcza.

— Właściwie się odzwyczajam... — oznajmił zapytany z ciężkim westchnieniem. —

Zdrowie już nie to.

— Więc na ten pokerowy wieczór udzielam panu amnestii. Będzie pan palił...
Pan Wróblewski wyjął z wewnętrznej kieszeni papierośnicę i położył przed sobą na

stole, z drugiej kieszeni marynarki wyjął talię kart.

— Może pan sprawdzić. Nierozpieczętowane. Nie będzie żadnych sowieckich insynua-

cji... — zwrócił się do Pochronia.

Ten obojętnie skinął głową. Zdawało się, że znów nadsłuchuje, czy od strony domku za

ostrokołem wiatr nie przyniesie jakiegoś niepokojącego kobiecego głosu...

Pan Wróblewski otwarł i położył przed sobą papierośnicę.
— Pozwolą panowie, że dokonam rozdania... — Przetasował i błyskawicznie rozdał

karty. Obaj zajrzeli do swoich.

— Ma pan trójkę waletów — powiedział do Łaszcza.
— Panu radziłbym ciągnąć do koloru. Nie ma innej szansy — pouczył Pochronia.
— Rzeczywiście. Trzy dupki — pokwitował ten w karcianym żargonie trafność diagno-

zy szulera. — Jak pan to robi...

— Proszę obejrzeć papierośnicę.
Łaszcz sięgnął owłosioną łapą, a Pochroń aż wstał z miejsca i obszedł stół dookoła.
— To miejsce wypolerowane w rogu. Ten kwadracik zachowany dla grawera, aby tam

wyryć nazwisko obdarowanego. Jest jak lusterko...

Pan Wróblewski wstał, obszedł stół dookoła, zatrzymał się za plecami Łaszcza. Podał

mu karty.

— Niech pan spróbuje... No, rozdawać!
Łaszcz wysunął przed siebie kartę...
— Dziesiątka kier — krzyknął triumfalnie.
Pochroń obrócił kartę.
— Zgadza się.
— To wspaniałe, i jakże proste!
— Wszystkie wynalazki cechuje prostota wielkiej rewelacji — zauważył z godnością

szuler.

— A w dodatku na koniec mogę postawić papierośnicę i wygrawerować potem: „Towa-

rzyszowi Szczuce...”

— Skoro położy pan papierośnicę do puli, to jaka gwarancja, że pan przegra. Nie będzie

już lusterka przy rozdawaniu...

— Racja — zasępił się Łaszcz na chwilę.
— Co za problem? Papierośnicę ofiaruje pan na pamiątkę po zakończeniu partii —

zadecydował Pochroń. — Ze stosowną dedykacją. Powiedzmy: „Od przyjaciół Związku
Radzieckiego” albo lepiej „W imię przyjaźni do Związku Radzieckiego”... Bo trzeba panu
wiedzieć, że pan Łaszcz spełnia niebywale ważną rolę wobec radzieckiego przemysłu zbroje-
niowego — wyjaśnił szulerowi. Uważał, że powtarzanie idiotycznej wersji o usługowej fun-
kcji jego klienta wobec wielkiego sojusznika utwierdza w tym kraju jego pełną bezkarność...

— Wypijmy więc teraz toast za Rosję — huknął pan Łaszcz. Szczęśliwy, odprężony,

przegraną miał w zasięgu ręki. Nie czekając na partnerów wychylił po wiejsku do dna szkla-
nkę whisky niczym haust samogonu.

background image

Pochroń podniósł do ust szklankę, posmakował, odstawił.
— Pan nie wypił? — zwrócił się Łaszcz do szulera.
Pan Wróblewski siedział bez ruchu. Sięgnął po szklankę.
— Za Rosję w granicach sprzed 1939 roku — oznajmił z godnością mocząc wargi w

alkoholu.

— Tom drugi, strona 119! — krzyknął Pochroń.
— Co ty wygadujesz? — zagabnął go Łaszcz gramoląc się ze swego fotela.
— Bracia Karamazow. Tom drugi, strona 119. Tylko że pański pradziad godził się wy-

pić za Rosję w granicach sprzed roku 1772. Granice się zmieniają, ale czy my się nie zmienia-
my? — zawołał radośnie mecenas.

Podniósł się ze swego fotela i ruszył w stronę poręczy. Znieruchomiał. Chociaż wiatr od

morza nie przyniósł żadnego głosu, zapalił się reflektor Latarni Morskiej i snop jaskrawego
światła odkrył jego oczom mały drewniany domek poza ostrokołem... Panowała cisza...



4. Kosmonautka


— Mów do mnie „Kosmonautka”. Tak mnie nazywają najbliżsi... Tobie zdradzę taje-

mnicę. Tajemnicę wojskową najwyższego stopnia tajności...

— Twoje imię to tajemnica wojskowa? — zdziwił się Rewizor.
Leżeli w ciemności wyczerpani miłosnym wysiłkiem.
— Przypomina mi to stan nieważkości...
— Tak go sobie wyobrażasz? — spytał półsenny, zapominając, że nie odpowiedziała

mu jeszcze na pytanie, w jaki sposób jej pieszczotliwe, jak sądził, imię, czy raczej czułe prze-
zwisko „Kosmonautka” ma stanowić ścisłą tajemnicę wojskową.

— Ja znam stan nieważkości — powiedziała poważnie. — Długo przebywałam w

kosmosie.

Roześmiał się sądząc, że żartuje.
— Nie będziesz mi wierzył...
— Wierzę ci we wszystko...
— Ten nasz pułkownik lotnik, co to miał być w kosmosie, to fałszywy ślad...
— Jaki fałszywy ślad? — aż usiadł na łóżku obejmując kolana rękami, tkwił jak nagi

znak zapytania.

— W kosmosie byłam ja. Chodziło o to, żeby dochować tajemnicy. W ramach męskiej

dominacji uznaje się, że my kobiety jesteśmy gadatliwe... Ale tak naprawdę... sam pomyśl...
czy oni by się zgodzili, aby cały świat wiedział, że pierwszą kobietą była Polka... No i stało
się, musiałam zejść do konspiracji... Od pierwszej chwili gdy wróciłam na Ziemię...

— Ale wróciłaś... — jęknął z ulgą zakochany.
— Wróciłam, bo tam w stanie nieważkości nie można tego robić...
— A motyle? — zapytał rozmarzony, jakby już zapomniał, że rozmawiają o niej, o jej

zdumiewającym losie.

— Właśnie, jak to robią motyle... Zastanówmy się — obróciła się ku niemu, delikatnie,

powoli objęła go nogami. Przypomniał sobie ruch skrzydeł wspaniałego motyla wysysającego
nektar z jakiegoś kwiatu. Ostrożnie ujął ją za kark i naciskiem dłoni wskazał, czego od niej
oczekuje...

I znów leżeli wyczerpani zdawałoby się ostatecznie. Za oknem zaczynał się snuć letni

przedświt. Słuchał, co mu opowiadała o pobycie tam, w niebie. Myślał, że niechybnie było to

background image

jej naturalne miejsce...

— Widziałaś stamtąd Ziemię? — spytał, wspominając jakieś słowa Gagarina, czy które-

goś z amerykańskich kosmonautów...

— Ale ciebie nie było widać — szepnęła i dłoń jej znów powędrowała pełna nierealnej

nadziei...

Nagle oboje usiedli. Za oknem, gdzieś niedaleko gruchnął wystrzał. Kosmonautka przy-

tuliła się do niego. Już bez żadnych erotycznych intencji.

— To w leśniczówce Cytatu... — szepnęła po chwili niezrozumiale.
— Co mówisz?
— Że strzał od strony leśniczówki. Boję się...
— Czegóż możesz się bać?
— Tutaj można się bać wszystkiego, nie tylko Łaszcza i Pochronia.
— Jestem z tobą! — uspokoił ją władczo. Był nie tylko mężczyzną, był przecież Rewi-

zorem.

— Chodź, zobaczymy wschód słońca. Bo ja już nie zasnę.
Zsunęła stopy na podłogę. Widział, jak sięga po szlafrok i cicho zaprotestował, że nawet

teraz na zewnątrz panuje upał.

— Nie chowaj się...
— Ach, o to ci chodzi... Na jutro przerobię sieć na peniuar — obiecała. Nie wiedział,

czy mówi żartem, myśl o takim stroju znowu go podnieciła. Ale ona była już w progu domku.
Wyszedł i on. Blady, nieśmiały ranek, obiecujący dzienny skwar, czyste, ogromne powie-
trze... Byle nie patrzeć na piętrzący się tuż obok ostrokół, na ogromną Latarnię, którą ma ro-
zebrać w ramach swej misji. Odwrócił się w stronę morza i nagle usłyszał jej krzyk. Biegła po
trawniku w rozwianym szlafroku do miejsca, gdzie opodal rozburzonego kretowiska szarpał
coś jej jamnik.

— Sputnik! Puść. Daj to! O Boże...
Nie bacząc na swą nagość ruszył szybko w tamtą stronę.
Pogrążona w żałobie trzymała na dłoni czarny obły kształt. Zagryziony bestialsko kret

już się nie ruszał. Dwie piękne, czyste łzy spłynęły po różowych policzkach, już miały po
drgającej spazmatycznie bródce obsunąć się ku ziemi... Instynktownie podsunął dłoń pragnąc
je zatrzymać niczym ginące brylanty, chciał je dogonić spadające, mimo woli dotknął jej pod-
brzusza i zatrzymał tam dłoń.

— Pogłaszcz — usłyszał i nim się zreflektował, że podsuwa mu ciałko martwego kreta,

już pieścił jej włosy tam... Drugą ręką posłuszny jej żądaniu głaskał teraz krecie futerko i
odczuł ten sam aksamit cudownego puchu. Jęknął i objąwszy ją ramionami jął prowadzić z
powrotem.

Leżeli, a raczej poruszali się w spazmatycznym uścisku, gdy przez niedomknięte drzwi

doleciał ich szum przejeżdżającej ciężarówki. Kosmonautka znieruchomiała.

— To straszne — wyszeptała.
— Co takiego? — spytał nie przerywając miłosnego wysiłku.
— Przestań. To straszne. Mam przeczucie. Wywiozą trupa... — wywinęła się spod nie-

go i zastygła nieruchoma siedząc na brzegu tapczana.

Rewizor był przecież mężczyzną. Pokaże, że jest mężczyzną w każdym calu, nie tylko

w tym, którego miary doświadczyła tej nocy. Włożył swój strój, w którym przebywał tu
incognito: szorty, daszek przeciwsłoneczny.

— Jedziemy — oznajmił twardo.
— Dokąd?
— Na miejsce zbrodni. Mówiłaś coś o gajowym Hilarku. Gajówka musi być blisko,

skoro strzał słyszałem tak wyraźnie — bezbłędną, godną Sherlocka Holmesa dedukcją wyka-
zywał swą sprawność.

background image

I za chwilę na dwóch rowerach wgłębili się w las. Był moment refleksji, gdy oglądając

wspaniałe, rytmicznie chylące się na strony wypukłości nad siodełkiem pomyślał skąd i dla-
czego, a raczej dla kogo trzyma ten drugi rower, ale żądło zazdrości nie miało czasu wgłębić
się w duszę kochanka. Już wjeżdżali na podwórze gajówki. Była cisza cudownego letniego
leśnego poranka. I nagle wtargnął w nią dramatyczny bas: Mówiłem wam, kurwa wasza mać,
koniec cytatu, żebyście beze mnie piły nie ruszali...

Ktoś tłumaczył się ściszonym, nieśmiałym głosem... Wszystko to dobiegało spoza

uchylonych drzwi wzniesionego z drewnianych bali magazynku. Cała gajówka wzniesiona z
drewna, nietypowa, przypominała raczej jakieś osiedle ranczerskie z Dzikiego Zachodu niż
typowy obiekt.

— A do wieczora cały młodnik ma być oczyszczony, inaczej wam nogi z dupy powyry-

wam, koniec cytatu... — zamilkł bas i już w progu drewutni pojawił się drab, ogromny, bro-
daty, w kąpielówkach i mundurowej bluzie. Wyglądał groteskowo i uroczyście. Płowe włosy i
jasna ogromna broda niczym stóg wypalonego przez słońce siana czyniły go czymś w rodzaju
skandynawskiego wikinga.

— Czego? — zwrócił się do Rewizora. — A, to pani — ukłonił się Kosmonautce

szarmancko szurnąwszy nogą obutą w brudne tenisówki.

— Przyjechaliśmy, bo w nocy słyszałam strzał. Przestraszyłam się, czy coś się panu nie

stało...

Gajowy patrzył teraz ponuro spode łba.
— A cóż by mi się mogło stać? Tu jeszcze nikt nigdy do nikogo nie strzelał, najwyżej

do zwierza...

— Ach, to pan w nocy polował? — zainteresował się Rewizor.
Gajowy znać świadom przepisu, że po zmroku polowanie jest zakazane, nieco się spe-

szył. Pomyślał chwilę.

— Konia musiałem... No, konia zastrzeliłem. Skurwysyn — koniec cytatu — wściekł

się musowo.

— Wściekł? — spytała Kosmonautka wpatrując się w gajowego Hilarka. Coś tu się

działo między nimi, czego Rewizor jeszcze nie chwytał.

— A tak. Proszę popatrzeć. Ugryzł mnie w głowę...
Gajowy pochylił ogromny łeb, odsunął spadające na czoło skołtunione włosy i ukazał

krwawe piętno świeżej rany.

— Wczoraj słyszałam, jak pan mówił, że żona grabiami...
— Oboje się wściekli — oznajmił bezradnie olbrzym i nagle wybuchnął. — A wam to

teraz powiem, kurwa — koniec cytatu — żebyście się odpierdolili... — odwrócił się plecami i
dał nurka w otwarte drzwi magazynku. Tam panowała cisza. Widocznie pobierający sprzęt
robotnicy leśni pilnie nadsłuchiwali.

Kosmonautka obejrzała się na Rewizora i dała znać, że muszą uciekać. Nacisnęli peda-

ły... W głowie Rewizora kłębiły się myśli. Zabił konia. Wczoraj była mowa, że koń ten —
wszak nigdy nie kuty — nie mógł, kopnąwszy go, zadać mu rany szarpanej, o której doktor
Halski mówi, że pochodzi od kuli... Jeszcze jedno ogniwo, jeszcze jedno...

— Nie przejmuj się — szepnęła Kosmonautka, gdy rowery ich się zrównały. Byli już na

drodze prowadzącej do Latarni Morskiej i jej cichego ustronia.

— ... Cytatu zawsze był narwany...
— Jak go nazwałaś?
— Cytatu. Takie ma przezwisko. Słyszałeś przecież jego porzekadło. To dżentelmen.

Jedyny człowiek, który rozumie, że przekleństwo jest nieeleganckie. Ale poza tym to czło-
wiek Łaszcza. Dopiero wczoraj sąd umorzył sprawę o zniszczenie dębu Jagiełły, pomnika
przyrody, poszedł na schody do Łaszczowej rezydencji...

Zbliżali się do ostrokołu. Rewizor nacisnął głębiej na czoło przeciwsłoneczny daszek.

background image

Nikt nie mógł go przedwcześnie rozpoznać, a zbliżali się przecież do oka Łaszczowej kame-
ry... Pochylił głowę i ledwo wyminął litą bramę przy pierwszych przęsłach ostrokołu, pozwa-
lającą na rzut oka w głąb posiadłości, wpadł nagle na rower Kosmonautki. Stała obracając
ramę i łapczywie chłonęła coś wzrokiem. Rewizor zbliżył oko do szpary... Nim cokolwiek
zobaczył, usłyszał jej zdyszany szept.

— Spójrz, jak on chodzi z wysuniętą głowę, przypomina nacierającego byka — coś w

jej głosie go zaniepokoiło, ale już widział wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę,
kroczącego alejką z czołem poradlonym przez ciężką zadumę...

— To Lord Jim. Tak nazywają kapitana, który znalazł się w niewoli Łaszcza w wyniku

katastrofy statku... — Jest nieskazitelnie czysty, ubrany w niepokalaną biel... — nieświadomie
cytowała Conrada.

Rewizor zaniepokoił się. Odczuł coś jakby zazdrosny niepokój.
— Jedziemy — powiedział czując ogarniające go podniecenie.
Trwało to dłuższą chwilę. Splątane rowery leżały na trawniku przed jej domkiem, a

oni...

Kosmonautka ocknęła się pierwsza.
— Kochany. O jedenastej mam rozprawę... — przypomniała kochankowi.
Znał już z jej opowieści dramatyczny początek konfliktu, który dziś rozstrzygnąć miał

sąd.

Wielekroć całował małą bliznę na skroni, widoczny ślad bestialskiego przestępstwa i

dziś oto w kolejnym już dziesiątym podejściu sąd miał wymierzyć zbrodniarzowi zasłużoną
karę.

Dotychczasowe dziewięć rozpraw nie odbyło się. Każdorazowo reprezentujący magnata

mecenas Pochroń prezentował zaświadczenie lekarskie o jego chorobie, choć gruby śmiech
łotra rozbrzmiewał za palisadą ogrodzenia. Kosmonautka twierdziła, że dziś przestępca bę-
dzie na salę rozpraw doprowadzony.

Rewizor, w którego umyśle zalęgło się podejrzenie, że gajowy Hilarek, kryjąc Łaszcza,

usuwa corpus delicti w postaci niekutego konia, postanowił zażądać od Szefa natychmiasto-
wej obdukcji zwierzęcia na okoliczność kucia hacelami. Dobrze pamiętał podsłuchany wczo-
raj spór z doktorem Halskim. Teraz już wiedział od Kosmonautki, iż tajemnicą poliszynela
było, że to Łaszcz w czasie nocnego polowania na dziki postrzelił gajowego i za jego sowicie
opłaconą zgodą ukrył całą sprawę przekupiwszy lekarzy...

— Musimy już wstać. Przed rozprawą chcę ci jeszcze pokazać obóz azylantów...
— Jaki obóz? — Rewizor był półprzytomny ze zmęczenia.




5. Rozbitkowie


Na wydmach pod zalesionym urwiskiem Rewizor ujrzał mrowiący się tłum plażowych

golasów. Wrychle jednak spostrzegł, że nie z beztroską rozrywką wczasowiczów ma do czy-
nienia, lecz z ludzkim nieszczęściem.

Klecone z ubrań i prześcieradeł namioty, wygrzebywane jamy, całe osiedle dziwnej

letniskowej nędzy. Gdy Rewizor prowadzony przez Kosmonautkę zbliżył się na tyle, że mógł
już rozróżniać twarze, zastąpił mu drogę Gajowy Cytatu. Z dubeltówką w dłoni, ubrany dzi-
wacznie w pasiaste spodnie od piżamy i podkoszulek z wymalowaną odręcznie tuszem koro-
ną, stanowczym gestem kazał im zawrócić.

— Już się przebrał. Ma służbę od ósmej w szwedzkiej straży granicznej — Kosmonaut-

background image

ka szeptem wtajemniczyła go w całą sprawę...

Łaszcz pierwszy dowiedział się o nieszczęściu od Lorda Jima i od razu przyszedł mu do

głowy złoty interes. Wysłał dwóch swoich ludzi zatrudnionych na plantacji truskawek, którzy
w żaden sposób nie mogli nadążyć z robotą, aby poinformowali lądujących na tratwie z
pudełek Nivea rodaków, że są w Szwecji, a oni są Polakami zatrudnionymi tu korzystnie przy
zbiorze owoców. Do pracy zgłosiły się dziesiątki cudownie ocalonych. Wówczas Łaszcz uru-
chomił punkt skupu polskiej wódki i pod pretekstem, że policja ściga teraz polskich handlarzy
i ich kontrahentów, płacił z uwagi na ryzyko jedną trzecią ceny peweksowskiej. Podobno już
w ramach eksportu wewnętrznego dostarcza wódkę z powrotem do Peweksu w Ostrowie
Morskim...

Rewizor był człowiekiem o żelaznym charakterze.
— Spróbuję przedrzeć się lasem — oznajmił stanowczo. — Zresztą nie chcę cię nara-

żać. Wracaj do domku. Za godzinę będę z powrotem...

— Gdybyś się tam dostał — ostrzegła go łagodnie gładząc po policzku — niczego nie

kupuj. Podobno już handlują fałszywym kremem Nivea.

— Skąd krem. Przecież opróżnili opakowania tworząc metalowe tratwy.
— Toteż sprzedają teraz mazut w opakowaniu Nivei. Zresztą i tak się tam nie dosta-

niesz. Straż graniczna jest wszędzie...

Prorocze były to słowa. Ledwo wyczołgał się z lasu, usłyszał głośne ostrzeżenie.
— Stój, kto idzie?!
Przebrany w strój straży, w pasiastych spodniach od Łaszczowej piżamy, w podkoszu-

lku z wymalowanym emblematem ratownik plażowy z Ostrowa, wypożyczony snać do zbo-
żnych zadań przez Horodniczego ostudził jego turystyczne zapały.

Wrychle jednak okazało się, że to człowiek serdeczny i otwarty. Ponieważ miał zakaz

odzywania się po polsku do strzeżonej gromady, która uważała, że jest w obozie azylantów,
głodny był polskiego słowa. Z niczego nie robił tajemnicy.

— W zasadzie jest spokój. Tylko jeden sieje anarchię. Krzyczy, że chce wrócić do

Polski. Ale pan Łaszcz znalazł na niego sposób. Wzięli go siłą do truskawek i tam ci niby na-
jęci wcześniej Polacy nastraszyli go, że takich, co chcą wracać, Szwedzi zamykają w szpitalu
wariatów...

Rewizor chłonął uważnie każde słowo przypadkowego informatora. Siedząc obok po-

granicznika na porośniętej wrzosem wydmie miał stąd — nieco z góry — wyborny widok na
całe obozowisko.

— Co oni tam robią? — spytał wskazując palcem na ruchliwą grupę formującą z piasku

jakąś budowlę...

— Chcą wznieść świątynię cudownego ocalenia.
Rewizor notował wszystko w pilnej pamięci. Nie miał wątpliwości, że tak oto przebiera

się miara nieprawości.

— A tamci? — wskazał ogromną kolejkę, wąż ludzki opasujący niemal całą plażę po

horyzont.

Kręcił się tam, górując o głowę nad tłumem, ogromny niczym legendarny Wiking z

rozwianą blond brodą — gajowy Hilarek.

— To nasz Szef. Wygląda jak stu Szwedów — zauważył z szacunkiem rozmówca

Rewizora. — To kolejka po wizy — wrócił do tematu.

— Widzi pan, to jest tak, wierzący wznoszą świątynię dziękczynienia za ocalenie z

morza i od ojczyzny, a niewierzący wierzą w swoją szansę: stoją po wizy.

— Jakie wizy?
— Tureckie.
— Dlaczego wizy tureckie?
— No, widzi pan, rozeszła się wśród nich wiadomość, że czarterowym samolotem

background image

przylecą Turcy, żeby ich wyzwolić...

— Wyzwolić?
— No od ojczyzny. Bo ta grupa nie chce — kurwa, koniec cytatu, jak mówi nasz szef

Hilarek — uwierzyć, że są w Szwecji.

— Ale dlaczego wiza turecka?
— Bo jest wiadomość, że przylecą właśnie Turcy. Żeby ich wywieźć w zastępstwie do

RFN.

— Jak to „w zastępstwie”?
— Bo podobno już się tym Turkom znudziło robić w szwabskim gównie, więc do naj-

brudniejszej roboty wezmą sobie Polaków. Ja tam nie wiem.

— Jasyr — wyszeptał Rewizor.
— Co pan mówi...
— Nic, nic... — zbył sprawę.
Myśli kłębiły się w jego nagrzanej przez stonce czaszce.
— Czy to też zorganizował pan Łaszcz? Może bierze pogłówne?
— A tak, będą robić w gównie — zgodził się pogranicznik nie dosłyszawszy co mówi

Rewizor. — Ale czy właśnie pan Łaszcz? Kto to wie?

Nagle strażnik, który był przysiadł obok Rewizora na jakimś wykrocie, zerwał się na

równe nogi.

— Halte du świń! — huknął łapiąc za potężną lagę, w którą był uzbrojony. Dopiero

teraz Rewizor ujrzał człowieka, który kryjąc się, to kaczym chodem, to czołgając, usiłował
przedostać się do lasu.

— Zuriknąć momental! — wrzeszczał strażnik.
Człowiek zerwał się i pognał z powrotem w stronę morza.
— Kto to był?
— To ten patriota... — w słowie tym strażnik zawarł bezmiar pogardy. — Chce przez

zieloną granicę, do Polski niby.

— W jakim języku pan się do niego zwracał? — zaakcentował swą ironię.
Ale strażnik był człowiekiem prostodusznym.
— Szwedzki podobny zaś nieco do niemieckiego, więc tak właśnie sobie kombinuję. Bo

niemiecki trochę znam. Byłem adiunktem na germanistyce, ale się nie opłaca, więc zostałem
na lato ratownikiem, a teraz pan Łaszcz wziął mnie do straży...

Rewizor patrzył nieruchomo. Miał przed sobą jeszcze jedno obozowisko polskich

uchodźców, o których tak głośno na świecie. Widział, jak któryś z pograniczników formuje z
wybranych z tłumu mężczyzn małą roboczą kolumienkę. Każdemu zaglądał w zęby i macał
mu bicepsy, nakazywał przysiady...

— To nowa zmiana do zbioru truskawek u pana Łaszcza — poinformował strażnik. —

Dużo ochotników, płaci pół dolara dziennie...

— Już niedługo — zagroził Rewizor i pobiegł spiesznie w kierunku, gdzie skryty za

wzgórzem stał domek Kosmonautki.



6. Sąd i Muzeum Regionalne


Kochankowie umówili się, że po wizycie w Komendzie Rewizor stawi się punktualnie

w sali sądowej i tym razem dopilnuje, by sprawa dobiegła kresu.

— Tylko, pamiętaj, nic nie przyjdzie ci łatwo. Szef jest uparty i cieszy się wielkim auto-

background image

rytetem. Ma najwyższy w całym kraju wskaźnik wykrywalności przestępstw.

— To pięknie — zawołał Rewizor zajęty w łazience goleniem. Nagle znieruchomiał z

maszynką w dłoni. Patrzył w lustro na własną namydloną twarz, jakby chciał wykryć pod
warstwą piany rywala, dla którego trzymała tu te męskie przybory. Przypomniał sobie jej zda-
nie, że wróciła z Kosmosu, bo „tego” nie można robić w stanie nieważkości. Nie. Nie skom-
promituje się głupimi scenami zazdrości. Zdarł z twarzy płat mydlin, jakby zdzierał żywą
skórę. Zazdrość piekła dotkliwie. Ale ona nie wiedziała, co się z nim dzieje.

— ... Wszystko byłoby pięknie, ale metody Szefa nie zawsze zasługują na pochwałę.

Kiedy przywieziono mnie pobitą, już po obdukcji, na posterunek, bym złożyła skargę, z po-
czątku nie chciał przyjąć zażalenia. „A sprawca? Gdzie jest sprawca? Jak pani wie, obywatel
skarżący o przestępstwo powinien przychodzić ze schwytanym sprawcą. Ja bezlitośnie tępię
donosicielstwo...” Ale był ktoś, kto się za mną ujął i oto mamy sprawę... A ten jego rekordo-
wy wskaźnik bierze się stąd, że jeśli skarżący się powiedzmy, o kradzież, nie wskaże złodzie-
ja, sprawy się nie rejestruje...

Z trudem zmusił się do uwagi. „Był ktoś, kto się za mną ujął”. Kogo miała na myśli?

Boże, miłość jest jak trucizna...

Musiał natychmiast dostać się do Szefa. Wiedział przecież o próbie zatarcia śladów po-

rannej zbrodni. Nie mógł jednak pojawiać się na posterunku w stroju Sherlocka, który zape-
wniał mu wprawdzie incognito, lecz nie nadawał się do celów reprezentacyjnych. Ani szorty,
ani niebieski daszek przeciwsłoneczny. Nie chciał też jechać na pożyczonym od Kosmonautki
rowerze; cóż pocznie z nim w mieście. Ruszył więc na piechotę. Ledwo rozpoczął wędrówkę,
poczuł, że w miarę oddalania się od niej rośnie w nim tęsknota. Uczucie było nie do opano-
wania. Jakby z każdym krokiem robił sto kilometrów, jakby każda sekunda była godziną,
dobą...

W pewnej chwili przeraził się ciężko. Z przydrożnych krzaków wyskoczył człowiek.

Wymierzył w jego pierś coś, co oszołomiony Rewizor wziął za ciężki bojowy pistolet...

Dopiero gdy stanął z podniesionymi rękami, rzekomy napastnik gwałtownie gestykulu-

jąc jął go uspokajać.

— Azylo politico — wołał — emigration! Polish! Siuszarka, szuszarka! — jął powta-

rzać niezrozumiałe słowo... Dopiero gdy znacząco przejechał po swej łysej czaszce, Rewizor
zrozumiał:

Suszarka! — biorąc go za Szweda, ktoś z grupy oszukanych rozbitków, uciekinier z

obozu, chce się „dorobić” sprzedając mu suszarkę. Przypomniał sobie, że była to, obok kremu
Nivea główna oferta zagraniczna polskich turystów.

— Nie, nie potrzeba — wyjąkał, a przybysz spojrzał na niego i krzyknął. — Pan też od

nas? Lecę szukać Szweda.

Nim zdołał coś powiedzieć, łysy napastnik dał nura w krzaki.
Wspomniał, że to Kosmonautka pokazała mu tragiczny obóz i znów wrócił myślami do

swej miłości.

Trzy kwadranse, które zajęła mu cała dalsza droga, były wiecznością, były rozstaniem.

Ale o tyle minut skróciła się męka oczekiwania. Ujrzy ją przecież na rozprawie, która zaczyna
się o dziesiątej. Podniecony tym przeświadczeniem wkroczył na ulice miasteczka. Już żyło.
Przed progami sklepów tworzyły się pierwsze kolejki. Wprawdzie nie było towarów, ale nie
było też ekspedientów, żeby o tym czekającą publiczność powiadomić, a nadzieja jest zawsze
mocniejsza od rozsądku i nabytego doświadczenia.

Wszędzie widać było, że Naczelnik, zwany Horodniczym, dobrym jest gospodarzem.

Rozkopane ulice świadczyły bodaj o zamiarze przeprowadzenia jakichś instalacji wodociągo-
wych lub asenizacyjnych, poprzewracane znaki drogowe otwierały drogę inicjatywie kiero-
wców... Na ulicy, do której zmierzał, vis-á-vis hotelu, spostrzegł otwarty już nieduży sklepik

background image

spożywczy. Odczuł pragnienie. Ta noc. Przebyty intensywnym marszem kawał drogi. Na
drzwiach był napis: „sera brak”, ale przecież nie po ser startował do instytucji Handlu
Wewnętrznego, tak zwały się sklepy w Ostrowie Morskim, jak i w całym kraju.

Z ulgą zobaczył, że jedyna ekspedientka przelicza brudnym paluszkiem o wymanikiuro-

wanym pazurze butelki z wodą sodową.

— Poproszę jedną!
— Czego?
— Proszę butelkę wody...
— Remanent... — oznajmiła pani.
— To pani wliczy moją butelkę do tych pustych — wskazał na stojące z boku pojemni-

ki.

— Bo zawołam milicję.
Rewizor nieco się speszył. Oblizał spieczone wargi i ruszył prosto do hotelu. A tu wła-

śnie urzędowała milicja. Jakiś okropnie pobity jegomość brany był w krzyżowy ogień pytań.
Chodziło, jak się Rewizor domyślał, o ustalenie prawdy.

— ... wysoki taki... czarny... — jęczał poszkodowany półleżąc na kanapie w recepcji.
— Nazwisko. Imię. Data urodzenia.
— Nie znam go przecież.
— Więc kogo pan oskarża?
— Tego co mnie pobił.
— Nazwisko. Imię. Data urodzenia — cierpliwie powtórzył funkcjonariusz. — Inaczej

nie ma sprawy. Inaczej to donosicielstwo — oznajmił teraz już z naciskiem. Zamknął notes.

— Wygląda więc na to, że sam się pobiłem.
— To zupełnie możliwe. Wnosi pan skargę?...
Rewizor podszedł do recepcjonisty, wziął swój klucz i chyłkiem pomknął na górę. Do-

padł do kranu nad umywalką. Niestety, zamiast zbawczej wody, usłyszał jedynie złośliwy syk
dobywającego się powietrza. Lekko zdenerwowany pognał do recepcji.

— Nie ma wody? — zapytał nie kryjąc gniewu. Ostatecznie był Rewizorem. Z pewno-

ścią o tym wiedzieli. Przecież okazywał dokumenty.

— Jest woda. Ale tylko w apartamentach. Słaby pobór. Musieliśmy ograniczyć, żeby

była w apartamentach.

— A któż to taki zajmuje te apartamenty, że urzędnik na delegacji nie może... — rozpo-

czął tyradę, ale recepcjonista uciszył go kładąc palec na wargach.

— Obowiązuje cisza nocna — oznajmił.
— Przecież jest dziewiąta rano.
— Ale gość z apartamentów dopiero poszedł spać.
— Któż to jest do licha?
— Proszę — recepcjonista otworzył księgę gości. — Pan Wróblewski. Specjalista na

delegacji... Gość samego pana Łaszcza.

Nieogolony, spragniony, zły Rewizor wkroczył do gabinetu Szefa. Tu, niestety, upoko-

rzony, nim zaczął referować sprawę, uczuł, że nie zrealizowane wobec blokady hotelowych
urządzeń sanitarnych potrzeby fizjologiczne upominają się o swoje prawa. Bąknął coś na
przeproszenie i wyznawszy, dokąd się wybiera, chciał opuścić gabinet, ale Szef poprosił go o
chwilę cierpliwości. Rewizor ponaglany coraz brutalniej przez żołądek z rozpaczą widział, jak
gospodarz zbliża się do pancernej szafy i manipulując cyfrowym zamkiem zabiera się do jej
otwierania.

Chciał właśnie zaprotestować, że nie będzie w tej chwili w stanie zagłębiać się w akta,

gdy żelazne drzwi uchyliły się i zobaczył stojącą na honorowym miejscu rolkę papieru toale-
towego.

— Proszę! — wręczył mu Szef z błyskiem dumy w oku.

background image

Wyposażony tak szczodrze Rewizor jak na skrzydłach pomknął w dół, potem koryta-

rzem w prawo. Jeszcze tylko drzwi kabiny, przestraszył się, że wybrał nieszczęśliwie te, na
których wczoraj odręczny napis straszył oskarżeniem „tylko z Moczem”, ale widok prawidło-
wo zamocowanej spłuczki upewnił go, że jest we właściwym miejscu...

Od czego wprawne oko Rewizora. Spełniwszy, co zamierzał, odnotował, wychodząc,

pewien charakterystyczny szczegół: spłuczka była ceramiczna. Z tych najdroższych. Do naby-
cia tylko w Peweksie... Niedawno kontrolował sprawę pewnych nadużyć przy budowie luksu-
sowych willi... Więc tak, wczoraj nic — kartka — dziś luksusowy element wyposażenia po-
chodzenia zagranicznego — zanotował w pamięci. Pogrążony w służbowej zadumie kroczył
w stronę gabinetu Szefa. Wiedział, że szczegół ten też poruszy, ale zacząć musiał od sprawy
zasadniczej: nocą usiłowano usunąć dowód rzeczowy czyjegoś przestępstwa likwidując nie-
kutego konia...

Tak można by syntetycznie streścić wywód Rewizora. Szef nieco się skrzywił, ale

wszak było imię i nazwisko gajowego Hilarka, nie można więc mówić o donosicielstwie.
System stworzony przez Szefa był jednak skuteczny. Nikt nie kręcił się po gmachu, panowała
senna dobroczynna cisza.

— Musimy to wyjaśnić do końca. W terenie są pogłoski, że to Łaszcz postrzelił w nocy

gajowego Hilarka i wspólnie postanowili ukryć sprawę... Wiem, że te wiadomości dotarły i do
pana... — Rewizor zademonstrował już swą orientację

w terenie”.

— Och, pan Łaszcz jest poza wszelkim podejrzeniem. Czy pan wie — Szef zniżył głos

— on komputeryzuje Związek Radziecki. Ma kontakty z Bajkonurem...

— Te sprawy podlegają innym władzom. Pan...
— Znam swoje obowiązki — oświadczył chłodno Szef i kazał połączyć się z Nadleśni-

ctwem. — To może potrwać — ostrzegł gościa.

— Przecież Nadleśnictwo jest po drugiej stronie ulicy — zaprotestował Rewizor.
— Telefon nie uwzględnia odległości, liczy się połączenie. A na połączenie trzeba cze-

kać...

Rewizor dopiero teraz położył rolkę papieru na biurku Szefa. Ten wstał i ruszył w

stronę kasy pancernej. W pół drogi zatrzymało go pytanie Rewizora.

— Widzę pewne inwestycje, wręcz dewizowe, myślę o spłuczce w ubikacji.
Cień przeleciał przez twarz Szefa. Odwrócił się plecami pod pretekstem, że otwiera

szyfrowy zamek, by nie patrzeć gościowi w oczy.

— No cóż. Rzeczywiście. Ktoś wymontował służbową, plastikową... Na rynku braki. I

wczoraj mecenas Pochroń, że tak powiem w czynie społecznym...

— Mecenas Pochroń... — przeciągnął Rewizor. — No tak, a obywatel Łaszcz jest poza

podejrzeniami... — ironizował już śmielej...

— Proszę obywatela — Szef był spięty, z trudem utrzymywał nerwy na wodzy. — Pan

Łaszcz jest na normalnych prawach. Jak każdy. Ale tu niemal każdy go szanuje i ma powody.
Czekamy na telefon do Nadleśnictwa, ale niech pan wie, że każdy leśniczy i każdy gajowy
jest moralnym dłużnikiem Łaszcza. Odkąd skomputeryzował Nadleśnictwo, już pracownicy
nie muszą na mrozie lutownicami odmrażać ściętych sosen, żeby odczytać numery. Tak, tak,
każde zrąbane drzewo ma swój numer ewidencyjny....

— I co, teraz odczytuje je komputer?
— No nie, ale wszystko się zgadza. Każde drzewo jest policzone w biurze...
— Nikt przecież tego nie sprawdzi, nie da się przecież policzyć wszystkich drzew w

lesie.

Zadzwonił telefon. Gospodarz gabinetu podniósł słuchawkę.
— Szef — rzucił krótko. Chwilę słuchał czyjegoś meldunku.
— Bacutil? — spytał. Znów słuchał.
— Zmielony z całą pewnością? Dziękuję — odłożył słuchawkę.

background image

— Padlina końska została przeznaczona do Bacutilu. Już jest zmielona na paszę... —

oznajmił.

— Ale pan o nic nie pytał. Skąd oni wiedzieli, o co chodzi...
— Posłałem człowieka. Przecież to po drugiej stronie ulicy. Jesteśmy operatywni.

Najwyższy wskaźnik wykrywalności w skali całego kraju...

Jest oczekiwana godzina! Rewizor nie bacząc na powagę swego stanowiska pojawił się

pierwszy na sali rozpraw. Kosmonautki jeszcze nie było. Nie było nikogo poza woźną, która
siedząc w kącie sali szydełkowała coś pracowicie.

Zdziwiona obserwowała Rewizora, który niespokojnie kręcił się po pustej sali, podcho-

dził do okna, wyglądał na korytarz.

— Nic dzisiaj nie będzie... — poinformowała go w końcu sama, choć nie zaniepokoił ją

żadnym pytaniem.

— Przecież wyznaczona jest rozprawa o pobicie...
— Pan Łaszcz na rozprawy nie chodzi... — ujawniła swą orientację w sądowej materii.
— Dzisiaj przyjdzie... — oznajmił surowo. I, jakby jego słowo miało moc kreującą, na

sali pojawił się mecenas Pochroń. Na widok Rewizora nie umiał ukryć zdumienia. Przywitał
się grzecznie, nie pytał o nic, ale cień niepokoju pojawił się w jego oczach. Czarny wąsik,
wygolony granatowiejący podbródek bruneta, nienaganny krawat. Cały mecenas Pochroń,
dziś dodatkowo pachnący mocno wonią wyniesionych z Peweksu najlepszych męskich dezo-
dorantów. Tak pomyślał Rewizor, w liczbie mnogiej. Pochroń reprezentował cały bukiet wo-
ni.

Nagle uprzejme zdawkowe powitanie przerwał szalony błysk jego oka. Pochroń patrzył

w stronę drzwi. Pojawiła się Kosmonautka. Elegancka, w obcisłych spodniach, kryjących to,
co było dla Rewizora nie do ukrycia, a co budziło niewątpliwie w Pochroniu entuzjastyczną
męską ciekawość. Ukłonił się grzecznie, z uśmiechem, jakim amant w bardzo prowincjona-
lnym teatrze wita osobę skrycie adorowaną. Czy to możliwe? Ależ tak, to oczywiste! Przecież
żaden mężczyzna nie mógł się jej oprzeć — pomyślał Rewizor i z trudem zdołał sobie przy-
pomnieć, że umówił się rano, że oficjalnie wcale się nie znają, i oto sam Pochroń wybawił go
z drastycznej sytuacji. Przywitał Kosmonautkę z gracją jako „mojego na moje nieszczęście i
wbrew woli przeciwnika” i nie wiadomo, z rozpędu czy wyrachowania, przedstawił jej kocha-
nka.

— Pan Rewizor przybywa z Warszawy i zapewne chce poznać koloryt lokalny naszego

Sądownictwa...

I oto trzymał jej dłoń w swojej, dotknął językiem przy pocałunku i mógł już być obok...
Na salę wkroczył wysoki sąd. Pochroń musiał udać się na miejsce dla obrońcy.
Stąd też, gdy tylko Sąd odczytał numer sprawy i personalia pozwanego Eugeniusza

Łaszcza, zaprezentował świadectwo „L 4” świadczące o obłożnej chorobie swego klienta.

Kosmonautka zerwała się z miejsca. Dopadła okna, skąd otwierał się widok na ulicę.
— Jest. Jest tutaj. Swoją obecnością urąga wymiarowi sprawiedliwości — wołała,

daremnie usiłując otworzyć zabite gwoździami okno. Rewizor był już obok. Rzeczywiście, w
dole, na ulicy stał Eugeniusz Łaszcz i z uniesioną głową śmiał się jej w twarz urągliwie.

— Rzeczywiście — potwierdził Rewizor, zapominając, że jego władza nie sięga w rejo-

ny niezależnej sądowej instancji...

Przewodniczący przywołał oboje do porządku.
— Mój klient ma zalecone spacery... — improwizował nieco zaniepokojony Pochroń.
— Ależ proszę spojrzeć. On jest zdrów jak byk... — Rewizor nie zdołał się opanować.
— Sąd nie ma śledzić pozwanego. Sąd opiera się na dokumentach — oznajmił przewo-

dniczący i odroczył rozprawę.

— Po raz jedenasty! — krzyknęła dramatycznie Kosmonautka. Mecenas porwał przy-

background image

gotowaną dla siebie szklankę z wodą i rzucił się do okna. Kosmonautka była chyba nieprzy-
tomna, bo przyjęła pomoc z ręki wiarołomnego przedstawiciela palestry. Szczęknęły o szkło
drobne ząbki... Oddała mu szklankę.

Rewizor dostrzegł łakome, żarłoczne wręcz spojrzenie mecenasa.
— Widzisz, co tu się dzieje — szepnęła wspierając się na Rewizorze. Zasłona tajemnicy

pękła z trzaskiem. Nie, to trzasnął błyskawiczny zamek adwokackiej teczki. Byli sami. Tylko
woźna, która przerwała szydełkowanie, przyglądała się im spod oka.

Boże — pomyślał Rewizor, gdzie te wspaniałe czasy, gdy wszyscy bali się rewizora.

Dziś rewizor musi bać się wszystkich...

— Uspokój się, kochanie, pójdziemy do Naczelnika. W jego gestii jest nadzór nad egze-

kucją wyroku Sądu Najwyższego nakazującego natychmiastową rozbiórkę Latarni Morskiej.
Uderzymy tego draba w najboleśniejsze miejsce. Odgarnął włosy z czoła ukochanej i, nie
krępując się starej woźnej, położył wargi na delikatnym śladzie blizny, odniesionej w walce z
nieujarzmionym dotychczas potworem. On, Rewizor, będzie Świętym Jerzym, który uśmierci
paskudnego smoka.

Prowadził ją pod rękę ulicami miasteczka, tu i ówdzie jakieś rozgrzebane wykopy z

przerzuconą wąską kładką zmuszały ich do rozłączenia. Ale co za widoki. Idąc tuż za nią
obserwował wspaniały rytm jej kroków, zaraz po przebyciu takiego wiszącego mostu dopadał
jej ramienia. Czuł, przytulony, falujący ruch jej biodra. Nie było ludzi w miejscach rozpoczę-
tej pracy.

W pewnej chwili weszli na plac. Tutaj panował porządek. Tylko okropne wyboje wy-

kręcały stopy Kosmonautki obute w pantofelki na wysokim obcasie. Szli wzdłuż drewnianej
trybuny. Niewątpliwie był to lokalny plac defilad. Napomknął coś na ten temat. Kosmonautka
przystanęła, wspierając się o jego ramię szeptała mu wprost do ucha muskając gorącym odde-
chem.

— ...wszędzie to samo, wszędzie wszechwładny Łaszcz, zobacz, towarzysz Szczuka

zadecydował, aby przed 1-majową defiladą uporządkować powierzchnię placu... I co? I nic.
Widzisz co za wyboje. Ten asfalt poszedł na drogę do rezydencji tego gbura... a lud potykał
się, padał krocząc ofiarnie w defiladzie... Wszystko połowiczne i nie dokończone... Spójrz: ta
trybuna. Widzisz, miała być obniżona o czterdzieści pięć centymetrów w ramach obowiązują-
cej w czasach odnowy więzi z masami. Szczuka rzucił hasło „bliżej mas” i zaraz potem roz-
porządzenie o obniżeniu trybuny. Elementy sekciarskie zarzucały mu, że zrywa z lenino-
wskimi normami, chce je obniżyć o pół metra — tak szeptano... On się bronił, że o czter-
dzieści pięć centymetrów i że to normy stalinowskie... Ale w końcu okazało się, że zabrakło
mocy przerobowych i zostało jak było... Z tej trybuny Szczuka grzechotał całą godzinę... Tak
żyjemy... To już tutaj — powiedziała głośno.

Byli na wprost pokaźnego dwupiętrowego gmachu. Na tle niskiej zabudowy miasteczka

sprawiał wrażenie wieżowca. Urząd Miasta i Gminy Ostrów Morski... Kosmonautka znająca
urzędowe kąty ruszyła na schody. Bardzo zaplute, zasypane petami...

— Woźna w tym tygodniu pracuje w sądzie... Ale ona i tak tylko szydełkuje — wytłu-

maczyła panujący tu nieporządek.

Naczelnika nie było. Zastępca na wieść o przybyciu Rewizora gdzieś się ukrył.
— Nic nie załatwimy. Horodniczy ma całą władzę, ale nie ma czasu na jej sprawowa-

nie. Podobno dziś Łaszcz zarejestrował nowe przedsiębiorstwo. Jako filię Baltony...

— Baltona. A cóż on tam będzie sprzedawał?
— Suchy chleb. Stary suchy chleb sprzedaje oszukanym rozbitkom za centy zarobione

na jego plantacji truskawek. W ten sposób będą pracować za darmo. Horodniczy ma w tym
swój udział. Na pewno w tej sprawie rozjeżdża po całym terenie. Nic dzisiaj nie załatwimy.

— Nie martw się. Zmuszę do pracy tych urzędasów...

background image

I zaczęła się Golgota. Wędrówka od biurka do biurka. Na każdym pety w niemytych

szklankach albo maczana herbata... Nauczyli się po tej herbacie nieomylnie poznawać urzę-
dniczą hierarchię. Kierownikom wydziałów przysługiwało pierwsze maczanie. Zastępcy ma-
czali powtórnie, dla szarej braci urzędniczej pozostawało trzecie maczanie i roztwór żółciutki
i blady jak pierwsze siuśki niemowlaka. Ale wszyscy jednakowo rozkładali ramiona. Najdro-
bniejszą nawet rzecz załatwić mógł tylko sam Horodniczy. On nie maczał. Jemu parzono.

I znów znaleźli się na ulicy.
— Poczekajmy gdzieś w pobliżu, musi się przecież pojawić w pracy — poprosił

Rewizor. Chciał, musiał być Świętym Jerzym. Smok rejestrował nową firmę, ale włócznia
sprawiedliwego urzędnika wymierzy mu karę...

— Może zwiedzimy Muzeum — zaproponowała Kosmonautka. Patrzyła z tkliwością na

swego rycerza i obrońcę. — Na pewno nikogo tam nie będzie...

Zabrzmiało to jak dwuznaczna obietnica. Rewizor odczuł uderzenie serca i doznał sło-

dkiego niepokoju. A ona już go wiodła w stronę parterowego pawilonu z ogromnym napisem
„Byliśmy, jesteśmy, będziemy...”

— To jest nasza galeria sztuki nowoczesnej. Oczywiście, fundowana przez Łaszcza.

Zobaczysz. Ilekroć coś strasznego zmaluje, natychmiast pojawia się jakiś wynajęty przez
niego sławny portrecista i... — zaraz zobaczysz...

Weszli do środka. Pusta, długa sala sprawiała upiorne wrażenie. Wzdłuż ściany wyglą-

dały z trumiennych ram ludzkie portrety...

— Ta część nazywa się sarmacki portret trumienny... To wszystko są kolejni Horodni-

czowie od czasu odzyskania niepodległości: malowani z fotografii. Każdy w krawacie. Jakby
go ucharakteryzował do trumny specjalista z firmy pogrzebowej...

Rewizor kroczył wzdłuż tych obrazów, jakby przyjmował defiladę upiornej kompanii

honorowej.

Kosmonautka przyspieszyła kroku.
— A tu już są żywi. Poprzednicy naszego Horodniczego. Ten wyleciał za łapówy. Ten

założył fikcyjną spółdzielnię mieszkaniową, ten mianował nieżyjącego szwagra swoim za-
stępcą i przez rok brał za niego pobory... A tu już nasz Horodniczy...

Z portretowych ram wyzierała ku nim ascetyczna twarz pełna bolesnego napięcia...
— A to kto? — Rewizor zatrzymał się przed ostatnim obrazem, na którym królowała

nalana twarz człowieka sukcesu, emanująca królewskim majestatem i pewnością siebie...

— To też nasz Horodniczy. Tyle że już z czasów drugiego etapu reformy... „Byliśmy,

jesteśmy, będziemy” — to tytuł całej ekspozycji.

Rewizora przejął dreszcz. Ujął Kosmonautkę za rękę i skierował się do wyjścia. Myśl o

jakiejkolwiek intymnej próbie zbliżenia na oczach tych truposzów lub, co gorsza, pod przeni-
kliwym spojrzeniem aktualnego naczelnika była nie do przyjęcia.

Znów znaleźli się na zalanej słońcem ulicy.
— Przed czwartą go nie zastaniemy — westchnęła Kosmonautka przechodząc przed

siedzibą urzędu.

— A po czwartej?
— Na ogół wpada na trochę, żeby bez świadków załatwić jakieś wymagające dyskrecji

sprawy.

— Do czwartej tyle czasu...
— Może pojedźmy do mnie? — powiedziała jakoś tak powoli, rozwlekle, leniwie i

wstydliwie, jakby mówiła o intymnej części garderoby. Rewizor uczuł bolesny ucisk w pod-
brzuszu.

— Poszukamy taksówki — zaproponował.


background image

8. Porwanie Sputnika


Jechali przytuleni na tylnym siedzeniu.
— Ten Pochroń — powiedział Rewizor czując, że całkiem wyschło mu w gardle.
— Co Pochroń, kochanie? — załaskotała oddechem jego ucho.
— On tak na ciebie patrzy...
— Wszyscy tak na mnie patrzą... Żebyś wiedział, co było w powietrzu...
— W powietrzu?
— W kosmosie. A tam w stanie nieważkości nic nie można... Ale tu na ziemi.
— On tak patrzy. ..
— Jak?
— Jakby cię wzrokiem rozbierał. Jakby chciał... — zaciął się na dobre.
— Kochanie. Jego się nie obawiaj, to nędzny „macho” czasów ludowej Polski. On

wierzy tylko w siłę administracji, terror przepisu, pręży te swoje paragrafy zamiast muskułów.
To impotent.

— Ale robi wrażenie, że ciebie... chce — obsesyjnie wrócił do swej zazdrosnej myśli.
— Wszyscy chcą. Nawet ten pułkownik co to go wciąż fotografowali, że niby on latał w

kosmosie, żeby ukryć, że pierwszą na świecie kosmonautką była Polka, nawet on mi propono-
wał... Ale Pochroń nie dostanie mnie nigdy — powiedziała składając jak do przysięgi dwa
palce na spodniach Rewizora, w miejscu, gdzie prężył się i panoszył wielki kandydat.

Jeszcze słychać było warkot silnika oddalającej się taksówki, gdy już się zwarli w

miłosnym uścisku.

Po trzykroć kruszył kopie zwycięzca łapczywego smoka, nim zmorzył go sen. Wypity

w przerwie miłosnych zapasów alkohol, błogie wyczerpanie, wszystko to sprawiło, że zasnął
głęboko. Głęboko, lecz niespokojnie... Śniły mu się tajemnicze ogromne wieże startowe
Bajkonuru, które oglądał był niejednokrotnie w telewizji, co gorsza ubrana w kosmiczny
kombinezon Kosmonautka wdrapywała się tuż przed nim na drabinkę wypiętą niesamowicie,
wabiąca i absolutnie nieosiągalna... Nagle ujrzał, że z drzwi kosmicznej kabiny wysuwa się
do pasa mecenas Pochroń, ona wyciąga do niego dłonie...

— Sputnik! Sputnik! — pełne grozy wołanie Kosmonautki wdarło się do snu Rewizora.
Przez chwilę, jeszcze nieprzytomny, szamotał się na pograniczu snu i jawy, gdy ocknęło

go gwałtowne potrząsanie.

— Boże! Sputnik! Porwali Sputnika...
Usłyszał, jeszcze półprzytomny, szum samochodowego silnika, oddalające się szczeka-

nie. Wyskoczył nagi do okna: na zakręcie asfaltowego podjazdu pod rezydencję Łaszcza
mignął terenowy samochód... Kosmonautka z rozwianym włosem biegła tam w daremnym
pościgu. Wskoczył tylko w spodnie. W ostatniej chwili ściągnął jeszcze z wieszaka zapewnia-
jący mu incognito daszek przeciwsłoneczny i, zapinając się po drodze, gnał co sił w nogach.
Dopadł do niej, gdy ciężko dyszała wsparta o bagażnik samochodu Pochronia zaparkowanego
przed bramą rezydencji. Kątem oka dostrzegł pozostawione w stacyjce kluczyki.

— Siadaj! — krzyknął.
Świadom tego, że łamie prawo zawłaszczając cudzy samochód, wcisnął głęboko na

oczy swój konspiracyjny daszek przeciwsłoneczny i usiadł za kierownicą. Teraz dopiero
Święty Jerzy dosiadł rumaka. Ruszył z piskiem opon, pęd wrzucił mu ją w ramiona, szlocha-
jącą, nieprzytomną z rozpaczy i gniewu.

— To już po raz drugi. To już drugie porwanie. Prędzej, prędzej, ratuj Sputnika.
Asfalt, ukradziony z zasobów miasta, teraz posłużył im do rozwinięcia ogromnej

szybkości. Kosmonautka znająca tu każde „zakącie”, jak wyraziła się szlochając, uznała, że

background image

ścigany wóz przekupionego asenizatora musiał skręcić w którąś z leśnych dróg.

— Tak czy inaczej musi wrócić do bazy. Jedziemy do miasta — zdecydowała.
Mimo napięcia i gniewu Rewizor rozkoszował się pędem. Wspaniała importowana

maszyna osiągała niesamowitą szybkość, a mimo to Kosmonautka powtarzała tylko: prędzej,
prędzej... (przyzwyczajona do prędkości poza ziemskim przyciąganiem — pomyślał Rewizor
z rozczuleniem).

Przy pierwszych opłotkach musieli zwolnić. Ona kierowała go krótkimi hasłami: w

lewo, teraz druga w prawo. Prędzej!

Za chwilę wóz zahamował przed niskim baraczkiem. Kosmonautka wypadła niemal w

biegu. Za chwilę straszny jej krzyk dodał skrzydeł Rewizorowi. Jego umiłowana stała w
progu nieruchoma jak Niobe w obliczu zagłady swych dzieci... Za ogromnym rzeźniczym sto-
łem oprych w zakrwawionym fartuchu obciągał ze skóry małe zwierzę — wielkości jamnika
— ocenił w przerażeniu Rewizor.

— To mój pies!
— Jaki pies. Nutrii pani nie widziała. Jutro przydział kartkowej cielęciny dla dzieci... —

wyjaśnił swe czynności rzeźnik.

— Gdzie jest Maria Płaczek? — zawołała Kosmonautka.
Rewizor z przerażeniem pomyślał, że oszalała. Jaka Maria Płaczek, przecież ścigają

hycla.

— Wyjechała na łów... — oznajmił mężczyzna ciskając za siebie do zardzewiałej

wanny oskórowaną sztukę. Leżał tam już cały ich zwał...

Kosmonautka wyskoczyła na zewnątrz. Spazm dławiącego ją szlochu utrudniał jej wy-

powiedzenie słowa.

— Na Komendę! — zrozumiał wreszcie Rewizor. Nieco spłoszony świadomością, że

posługuje się ukradzionym wozem, ruszył jednak bez wahania.

Szefa nie było. Dyżurny milicjant okazał się jednak człowiekiem uprzejmym i wyrozu-

miałym.

— Gdzie może być Maria Płaczek? Jeżeli jest w mieście, to będzie pewnie u kocha-

nka... Bo od męża uciekła.

— Proszę o adres — Kosmonautka zdołała się już opanować.
— Czyj adres?
— Kochanka. Mówił pan, że będzie u kochanka.
— No tak. Ale u którego?
— Niech pan daje wszystkie adresy!
Trwało to chwilę, nim zdołała zapisać.
— Tam ją schwytamy — oznajmiła. Była coraz spokojniejsza w miarę jak zbliżała się

chwila konfrontacji — podziwiał ją całym sercem.

Cóż, kiedy nie mieli szczęścia. Ogromny wytatuowany drab, którego zastali pod pie-

rwszym adresem, oznajmił im bowiem, że zapowiedziała, że ma dziś „zawieźć jakiegoś złapa-
nego kundla do uśpienia”.

— Dokąd? — krzyknęła Kosmonautka chwytając się za gardło, jakby straciła oddech.
— Weterynarz usypia w Syberii — oznajmił drab.
Za moment gnali bez pamięci szeroką asfaltową szosą.
Rewizor byt przerażony. Jechał na Syberię.
— Gaz! To wieś, tylko dwanaście kilometrów od miasta.
Rewizor przydepnął pedał gazu. W głowie mu się kręciło. Wypity w czasie igraszek

alkohol teraz dawał o sobie znać. Słuchał słów kochanki, która przez szloch rzucała zdania o
przekupionym przez Łaszcza damskim hyclu, który już po raz wtóry dokonuje niecnego
zamachu na Sputnika.

Jedną ręką sterował samochodem, drugą usiłował obetrzeć łzy z jej różanych poli-

background image

czków. Prowadzony w ten sposób wóz wpadł na szalonej szybkości w ostry zakręt... Gdzieś
ciągnąc za sobą welon kurzu gnał samochód Marii Płaczek, Rewizor dodał gazu i ujrzał przed
maską samochodu wynurzającego się z kurzawy cyklistę. Gwałtownie skręcił kierownicą.
Skończyło się wszystko.

Tylko ocalona Kosmonautka, którą pęd wyrzucił daleko na pobocze drogi, oszołomiona

wypadkiem widziała ten zdumiewający epizod, gdy z krzaków wypadł nasz znajomy od su-
szarki i uklęknął przy leżącym na dachu samochodzie. Myślała, że człowiek ten chce pomóc
ofierze katastrofy, a on tymczasem ukląkł i zdartą z grzbietu koszulą jął zapamiętale czyścić
jedyną ocalałą z wypadku boczną szybę samochodu. Strojąc do niej dziwne grymasy jął puco-
wać szkło stękając pojedyncze słowa: Puhen. Five krinen. Putzen viwe krunen.

Zalana łzami jęła sama wyciągać wiszącego głową w dół za kierownicą Rewizora. Nie

dawał znaku życia. Osobnik, który jakby dopiero teraz ujrzał dziwną pozycję samochodu i
zwietrzył zagrożenie, zniknął równie nagle, jak się był pojawił...

— Obejdzie się bez Pogotowia — usłyszał Rewizor czyjś głos po upływie bezmiaru

czasu wypełnionego ciszą bez granic. Otworzył oko. Ujrzał białą czapkę... No tak: drogówka!
Instynktownie nacisnął na czoło zapewniający mu incognito daszek przeciwsłoneczny.

— Rusza się — gruby sierżant pochylił się. Kosmonautka klęczała z drugiej strony

cicho szlochając.

— Żyje! — zawołała.
— Żyje i zaraz będzie za to odpowiadał — oznajmił funkcjonariusz.
— Proszę — podał mu coś do ust. Rewizor sądząc, że daje mu lek na poratowanie zdro-

wia, pociągnął łyk.

— Dmuchać — krzyknął sierżant.
Rewizor pojął wszystko. Leżący do góry kołami „ukradziony” przecież samochód, on

sam bez dokumentów, po alkoholu. Niewesoło. Raz jeszcze głębiej naciągnął swój zbawienny
daszek...

— To przecież pan Rewizor — tłumaczyła gorliwie Kosmonautka, jakby w praworzą-

dnym kraju miało to jakiekolwiek znaczenie.

Dmuchnął. Balonik odreagował. Spłonął kolorem.
— Brawo — ucieszył się gruby sierżant. — Jedziemy — zadecydował.

Kraty. I ta straszna samotność. Nie ma Kosmonautki. Boże, a Sputnik? Zginął już bez

ratunku. Oczy Rewizora napełniły się łzami. Myślał o jej rozpaczy. Mimo że błagał, aby jak
najprędzej powiadomić o jego sprawie Szefa, nikt się nie zgłaszał, nikt się nim nie intereso-
wał.

A najstraszniejsze były komentarze współwięźnia. Skąd ja go znam, usiłował sobie zdać

sprawę, patrząc na pomarszczone oblicze sąsiada z pryczy.

— Już by pan chciał się tłumaczyć. A tymczasem do tego trzeba dojrzeć. Szef wie, co

robi. Weź pan moją sprawę. Pobił mnie jeden...

— W hotelu! — zawołał Rewizor radośnie jak uczony historyk dokonujący epokowego

odkrycia.

— W hotelu — zgodził się poszkodowany,
— Ale skoro pobił ktoś pana, a nie pan kogoś, to za co pan siedzi?
— Żebym się przyznał!
— Że pana ktoś pobił?
— Że sam się pobiłem. W celach prowokacji wobec władzy... Bo przecież nie podam,

kto mnie pobił, skoro nie wiem, a tu się nie toleruje takich zeznań, które nie zawierają perso-
naliów przestępcy. To jest donosicielstwo...

— Ale skoro pan nie zna sprawcy...
— Kto panu powiedział, że nie znam. Znać nie znam, ręki mu nie podałem, ale widzia-

background image

łem przecież, kto mi przylał krzesełkiem...

— No więc? Dlaczego pan to ukrywa?
— Bo życie mi miłe. Dostałem od pana Wróblewskiego.
— Co za różnica Wróblewski czy Kowalski? Chuligan, paragraf... — Rewizor chciał się

popisać prawniczą wiedzą, ale ugryzł się w język.

— Co za różnica? Pan jesteś dziecko. Widać, że nietutejszy. Pan Wróblewski to gość

pana Łaszcza, z panem Łaszczem nikt nie wygrał. Wolę spokojnie odsiedzieć swoje za umy-
ślną prowokację i samopobicie... Ile to będzie z tego paragrafu?...

— Nie ma takiego pojęcia prawnego jak samopobicie — z gniewem replikował

Rewizor. Wszystko, co go tu spotykało, było nie do pojęcia...

Szef był wspaniały. Uprzedzająco grzeczny.
— Wszystko teraz zależy od mecenasa Pochronia. Gdyby był tak wielkoduszny i

zechciał nie wnosić skargi... Zawłaszczenie — ominął słowo „kradzież”, ale było skryte w
kąciku uśmiechających się warg — samochodu... Może udałoby się jakoś... Wie pan, panie
Rewizorze, pańska towarzyszka tej nieszczęśliwej podróży ma na niego duży wpływ, może za
jej pośrednictwem...

Rewizor zobaczył czerwone kola, gwiazdy... Dość był wyczerpany przygodą, miłosną,

drogową, służbowymi niepowodzeniami, aby móc spokojnie znosić... Ale cóż. Człowiek jest
oportunistą. Gdy służbowy wóz wyruszył spod Komendy w stronę hotelu, Rewizor poprosił
kierowcę o zmianę kursu.

— Latarnia Morska — powiedział półgłośno i instynktownie nacisnął głębiej swój

daszek przeciwsłoneczny.

Na brzegu lasu podziękował za podwiezienie i odprawiwszy samochód chyłkiem jął

pomykać w stronę małego domku Kosmonautki.



9. Próba gwałtu


A tymczasem w małym przytulnym wnętrzu rozgrywała się scena godna czeluści

piekielnych.

Oto w progu pokoju stanął mecenas Pochroń.
Kosmonautka zajęta przypinaniem kolorowych klipsów obejrzała się i skamieniała.
Patrzyła na niego. We wszechmocne, straszliwe jego oczy. Nogi się zgięły. Wicher po-

tężny zapchał płuca i nie dał odetchnąć. Nie zdziwiła się też, gdy ją chwycił za gardło, rzucił
na łóżko, przywalił sobą.

— Będziesz krzyczała?
— Będę.
Wtedy znowu zdusił jej gardło straszliwą swoją dłonią.
— Będziesz krzyczała?
Skinęła powiekami. Dwa pazury podsunął pod dolne szczęki. Ciemność osaczała źreni-

ce.

— Nie będę — jęknęła.
— No to leż spokojnie i czekaj.
Drugą ręką, nie zdejmując straszliwej prawicy z jej gardła, począł rozbierać się w

sposób niesłychanie pospieszny i wprawny.

— Chcesz dobrowolnie? Czy mam siłą?

background image

Zwinęła się jak żmija. Wyprężyła w kabłąk, wyrwała mu z rąk i dopadła zębami jego

ręki. Ale zanim zdążyła chwycić dech w piersiach i poprawić ukąszenie, wydać krzyk, już ją
ponownie powalił i zdusił.

Wpół stojąc, wpół klęcząc nad nią, wciąż rozbierał się szybko. Czyniąc to zaczął szale-

jąc z namiętności podśpiewywać w obłąkaniu i zachwycie.

— Choćbyś się nie wiem jak opierała, to musisz, ptaszku, musisz. Musisz! Och

musisz...

Dławiąc się, ostatnim tchem wykrztusiła.
— Puść!
— Dasz się?
Skinęła powiekami.
I teraz schwytawszy chwilę właściwą, kiedy na mgnienie odjął z jej gardzieli ręce,

skoczyła poziomym ruchem w bok, wykręciła się i do drzwi z krzykiem...

W tej samej chwili porwał ją, zwinął w swych stalowych dłoniach, zdławił i bezsilną

położył na łóżku...

Ale ten krzyk rozpaczy swej ukochanej usłyszał maszerujący w stronę jej domku Rewi-

zor. Jak szalony rzucił się w tę stronę. W sekundę był w progu.

Ujrzał goły zad Pochronia, który on był uniósł na sekundę przed zadaniem pchnięcia...
W sekundę... Jakby sprowokowana widokiem gwałtu erekcja ogarnęła go całego. Urósł

do nadludzkich rozmiarów. Niczym Guliwer chwytający karzełka porwał w górę wierzgające-
go spętanymi przez spodnie nogami Pochronia i z nadludzką siłą miotnął nim w otwarte okno,
prosto w krzak kolczastej dzikiej róży. Widział jeszcze, jak niefortunny gwałciciel łyskając
gołymi pośladkami związany w kostkach kajdankami własnych portek pomyka nieudacznie w
stronę rezydencji.

Odwrócił się w stronę łóżka.
Gdy Kosmonautka się ocknęła, była już pod nim. We władzy jego potężnych, dzikich,

rozkosznych uścisków...

Leżeli wyczerpani eksplozją namiętności objawioną w okolicznościach tak po szekspi-

rowsku dramatycznych.

Kosmonautka obróciła się na bok. Westchnęła i wyznała szeptem:
— To najpiękniejsze co może spotkać kobietę — być zgwałconą przez wybawcę —

wyznała rozmarzona.

— Jak to się stało? Dlaczego go wpuściłaś? — wyszeptał.
— Drzwi były otwarte. Byłam nieostrożna. On od dawna się odgrażał, że to zrobi.

Zobacz, na mojej toaletce jest książka..

Rewizor, wyczerpany do ostateczności, zwlókł się z tapczanu.
Dzieje grzechu — przeczytał tytuł.
— On twierdzi, że jest synem tego właśnie Pochronia. Mówi, że to jest jego almanach

gotajski. Zobacz założoną stronę.

Rewizor, nagi jak go Pan Bóg stworzył, jedną ręką zasłaniając przyrodzenie, drugą

uniósł książkę do oczu. Czytał:

Poczęła rozbierać się pospiesznie. Przygotowała sobie świecę, zapałki — i co tchu

zrzucała suknię. Była już tylko w bieliźnie, tyłem do drzwi zwrócona, kiedy posłyszała jakby
szelest otwartych drzwi. S
ądziła, że to pokojówka wchodzi po coś jeszcze, ale wstydząc się
swego negli
żu nie chciała odwracać głowy, dopóki tamta nie spełni czynności i nie wyjdzie
Nie słysz
ąc jednak jej kroków rzuciła okiem w stronę drzwi i skamieniała na miejscu. Brunet z
przedziału kolejowego stal obok niej. Stał o krok, jak widmo. Zanim zdołała pomy
śleć,
otworzy
ć usta, potężnym ruchem ramienia wymierzył w jej odkryte piersi cios olbrzymiego

background image

noża.

— Ani słowa — wyszeptał...
Została tak z otwartymi ustami i rozwartymi oczami. Dech zamarł jej w piersiach. Nogi

się zgięły. Wicher potężny zapchał płuca i nie dał odetchnąć. Nie zdziwiła się też, gdy ją
chwycił za gardło, rzucił na łó
żko, przywalił sobą i zapytał...

— Naprawdę się nie zdziwiłam — usłyszał od strony łóżka, jakby czytała mu tekst

przez ramię.

— Nie zdziwiłam się, bo to znałam. Czytałam po wielokroć, jak adresowaną do mnie

pogróżkę. I wszystko było jakby on realizował dobrze opracowaną rolę w sztuce teatralnej.

— Każdy dialog? — spytał Rewizor, czując ogarniające go zazdrosne podniecenie.
— Każdy dialog.
Będziesz krzyczała — odczytał z tekstu.
Będę — usłyszał jej odpowiedź.
Wtedy znowu zdusił jej gardło straszliwą swoją dłonią... — przeczytał.
Nie będę — usłyszał jej szept wabiący. Znów jakby czytała mu przez ramię...
No to leż spokojnie i czekaj... — odczytał i odłożywszy książkę ruszył w stronę

łóżka. Po raz drugi straciła przytomność. Gdy się ocknęła, była już pod nim, we władzy jego
pot
ężnych, dzikich, rozkosznych uścisków. Daszek przeciwsłoneczny leżał zdeptany na dywa-
niku przed łóżkiem.

Ocknęła się w nocy. Była pełnia. Księżyc zaglądał do pokoju niczym sypialniana

dyskretna lampa.

Pochyliła się nad kochankiem. Rewizor niby spał. Ale uderzyło ją to, że on śpi czuwa-

jąc. Patrzyła na to, jak śpi. Czuła jednak, że nawet we śnie wie o wszystkim...

Musi wiedzieć wszystko, gdyż inaczej zginąłby natychmiast — myślało się jej sennie. —

Ludzie tutejsi schwyciliby go natychmiast. Zgładziliby go jak wściekłego psa... Toteż on w
ka
żdej chwili swego życia musi na nich czatować, podchodzić ich, gdy się nie spodziewają...
To co niedawno czytała w dostarczonej przez mecenasa Pochronia książce, a co dotyczyło
wówczas zbója, dziś dotyczy Rewizora uzbrojonego tylko w bezbronne prawo, co w tym
świecie, gdzie rządzi rozbestwiony pieniądz i oszukańczy paragraf...

...Rozkosz cielesna rozjątrzona przez niego jeszcze żyła w sennym ciele. Skądś w głębi

ciała znękanego pieszczotami wycisnął się uśmiech i ozdobił usta napęczniałe od pocałunków.
Schyliła si
ę niepostrzeżenie i tajemniczy, powietrzny pocałunek złożyła na zmysłowych ustach
ś

piącego...

— Strona 305 — wyszeptał przez sen Rewizor, naczytany świeżo Żeromskim.
Nagle straszliwy łomot do drzwi zerwał ich na nogi.

Rewizor włożył swój złamany, podeptany niebieski daszek przeciwsłoneczny, jak

rycerz opuszczający przyłbicę przed śmiertelnym pojedynkiem, zapomniał jednak włożyć
spodnie. Tak oryginalnie odziany uchylił drzwi.

— Dobry wieczór — usłyszał grzeczne pozdrowienie. W progu stał niski, atletycznie

zbudowany mężczyzna, ubrany w dżinsy i rozchełstaną na piersi koszulę...

— O, raczej dobranoc — powiedział teraz radośnie patrząc w głąb pokoju. Tam oświe-

tlona stojącą przy tapczanie żarówką stała Kosmonautka otulona w swój peniuar z pamiątko-
wej rybackiej sieci.

Nocny gość impetycznie wtargnął do środka.
— Co za kraj. Wszędzie, gdzie się nie ruszysz, burdel, w Radzie Narodowej, na

Komendzie, a jak szukasz prawdziwego burdelu, to nogi musisz uchodzić. Jest coś do picia?

— Pan jest w przyzwoitym mieszkaniu... — zaprotestowała Kosmonautka.
— Rozumie się — oznajmił przybysz rozglądając się pilnie: na widok rozbebeszonej

pościeli uśmiechnął się szeroko. — Rozumie się, proszę pani, że to nie jest przedsiębiorstwo

background image

państwowe, a skoro pani jedna to nawet nie spółdzielnia.

Przerażony Rewizor jął się oglądać za swoją garderobą. Z jedną nogą uwikłaną w noga-

wkę podskakiwał na drugiej usiłując wytłumaczyć zagadkowemu gościowi, że pobłądził.

— Niech mi pan tego nie mówi. Z błądzeniem już koniec. Pan wie, od ilu godzin szu-

kam tego lokalu?

Na szczęście Kosmonautka zniknęła w łazience i byli sami. Okazało się wrychle, z kim

mają do czynienia. Oto do rezydencji Łaszcza zajechał sam sekretarz Szczuka, zabierając po
drodze Horodniczego. Po przybyciu na miejsce zwolnili kierowcę. Przybysz z wojewódzkie-
go miasta wyruszył więc do Ostrowia Morskiego w poszukiwaniu męskiej rozrywki. Pobłą-
dził srodze, bo gdy tylko dotarł na przedmieścia, wtargnął do pijackiej meliny, gdzie uraczył
się w nadmiarze... Gdy stamtąd wyszedł, ruszył w przeciwnym kierunku. Raz jeszcze Latarnia
Morska odegrała złowrogą rolę. Zmylony jej światłem dryfował wzdłuż plaży z powrotem w
stronę rezydencji Łaszcza w przekonaniu, że zbliża się do dzielnicy rozkoszy. Gdy usłyszał
od Rewizora, że jest o sto metrów od miejsca, z którego był wyruszył przed pięcioma godzi-
nami,, załamał się zupełnie.

— Ani co ukraść, ani kogo popierdolić — rozrzewnił się swoją krzywdą rozglądając się

po pokoju.

— Chyba już wrócę do Łaszcza. A oni tam będą rżnąć w pokera do białego dnia. Cała

elita — beknęło mu się potężnie.

Nagle w Rewizora wstąpił duch wielkiej przygody. Takiej okazji już mieć nie będzie.

Wedrze się do samego matecznika imperium łapówy, schwyta ich wszystkich w jednym
zarzuceniu sieci...

Skojarzenie zawróciło nagle jego myśli o sto osiemdziesiąt stopni. Gdzieś skryła się

Kosmonautka okryta tylko peniuarem złożonym z samych jeno otworów. Przeprosił przysy-
piającego gościa. Delikatnie zapukał do drzwi łazienki. Zastał ją skuloną w kącie na jedynym
tu obecnym sanitarnym siedzisku. Rączkami kurczowo, lecz daremnie zasłaniała odsłonięte,
malownicze, przepyszne piersi.

— Najdroższa. Wybiła godzina czynu. Idę do nich.
— Do kogo?
— W samo jądro ciemności. Już mi nie uciekną. Nasz gość mnie wprowadzi.
— Boże, mój bohater, uważaj na siebie. — Objęła go rączkami. Poczuł znów powrót

męskiej siły, ale musiał się opanować.

— Do czynu! — szepnął całując ją w czoło. — Czekaj na mnie.
— Będę się modliła — wyszeptała składając rączki. Te rączki, te dłonie, których

sprawność poznał tyle razy. Ale zacisnął zęby. Przymknął drzwi do łazienki i zwrócił się do
nieprzytomnego gościa:

— Idziemy!
— Kurwa jego mać, koniec cytatu — stój, kto idzie — rozległ się w ciemności głos.

Rewizor rozpoznał bas gajowego Hilarka.

— Spokój. Cytatu, to ja, kierowca towarzysza Szczuki — odparł szofer, za którego

plecami krył się Rewizor.

Gajowy przełożył strzelbę do lewej ręki, prawą rozwarł wierzeje.
— „Leżeć, jebany kundlu — koniec cytatu — do nogi” — stróż zgromił nieobecnego

psa, o którego rzekomo rozbijały się wszelkie próby miejscowej władzy, by dokonać rozbió-
rki Latarni w zgodzie z sentencją wyroku Sądu Najwyższego.

Za moment Rewizor czołgał się wzdłuż grządek truskawek. Od czasu do czasu przy-

padał do ziemi, gdy reflektor z wieży rozpoczynał swe poszukiwania.

Po chwili stąpał już po stopniach werandy. Teraz zagrozić mu mogli tylko goście

Łaszcza. Ale wszak rozprawił się z najgroźniejszym wrogiem Pochroniem... Ta świadomość
dodawała mu męstwa.

background image

10. Poker


Popchnął uchylone drzwi. Holl urządzony „po myśliwsku”. Poroża jeleni, oręż dzi-

ków... Rewizor przypomniał sobie relacje o nocnym polowaniu Łaszcza i ciężkiej ranie gajo-
wego Cytatu i dreszcz przebiegł mu przez plecy. Wdarł się przecież tu, w sam matecznik
śmiertelnego wroga.

Usłyszał głosy. Nacisnął mocniej spękany niebieski daszek przeciwsłoneczny. Gwaran-

cja, że nie zostanie łatwo rozpoznany, zwiększała jego poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze krok
i w szparze drzwi ujrzał całe zgromadzone przy zielonym stoliku towarzystwo.

Łaszcz — nie sposób było się pomylić, rozpięta bonżurka ukazywała dziesiątki sądo-

wych prawomocnych wyroków wszytych zamiast podszewki.

Pochroń — serce Rewizora zabiło nierównym rytmem. Z satysfakcją ujrzał jego oblicze

podziobane przez dziką różę, widział też, że siedzi na brzeżku krzesła. Czyżby go był kopnął,
zanim chwycił wpół i cisnął przez okno...?

Horodniczy. Poznał bez trudu model aż dwóch kolejnych portretów w Muzeum Regio-

nalnym „Jesteśmy. Byliśmy. Będziemy”.

Ten czwarty musiał być towarzyszem Szczuką przywiezionym tu przez szofera —

nocnego gościa w domku Kosmonautki.

Wypadało posłuchać.
— Pana kolej — zwrócił się Łaszcz do Szczuki.
— Nie jestem żaden pan. Jestem towarzysz — ze sposobu mówienia widać było starcze

zdziecinnienie. No cóż, znane są w naszym kraju trudności kadrowe... — Byłem z rąk reakcji
na łożu śmierci. Jeden pismak nawet w swej powieści zrobił ze mnie trupa...

— Ba. Każdy, kto ma maturę, zna Popiół i diament — podlizał się Pochroń. — Tak to u

nas w Polsce jest, że wszystko, co ważne, jest już w naszej literaturze odnotowane... — Ale
na razie ja sprawdzam. Niech was Bóg, towarzyszu, ma w swojej opiece.

— Opium dla ludu. Nie lubię — warknął Szczuka.
— To cytat z „Popiołu i diamentu”. Strona 31. Tak się tam do was ludzie zwracają, ale

wracając do naszego stolika: Czwórka! — oznajmił Pochroń z udawaną pewnością siebie.

— W temacie czwórki tu mam coś do powiedzenia — zachichotał towarzysz Szczuka i

położył na stół cztery asy.

Łaszcz dał brawko.
— Wspaniała rozgrywka. Wspaniała.
— Uwaga, rozdaję...
Rewizor zauważył, że gospodarz podsunął bliżej siebie otwartą papierośnicę. Pochylony

nad nią rozdawał uważnie karty.

Rewizor przytulony do ściany był świadkiem następnej rozgrywki. Tym razem szybko

wycofał się z gry Horodniczy, Pochroń spasował po kolejnym przebiciu. Na zielonym placu
został Łaszcz i Szczuka.

— Karty na stół. Jak w Komisji Kontroli — wykrzyknął dostojny gość, wyrównując

przebicie gospodarza.

— Samokrytycznie przyznaję: tylko dwie pary — Łaszcz umiał się znaleźć w propono-

wanej nomenklaturze...

Szczuka zgarnął ku sobie zielony wzgórek banknotów.
— I jak tu mówić, że w kraju bieda... — pokwitował radośnie swój sukces.
— Ale wiecie, towarzyszu, ludzie narzekają. Nie ma nawet serka...
Szczuka poruszył się niecierpliwie.
— Reakcja szczeka, karawan jedzie dalej. Jest jak jest, a jak jest, to znaczy, że tak ma

background image

być...

Pochroń uśmiechnięty uzupełniał alkohol w szklaneczce dostojnego gościa.
— Pozwólcie, że sprostuję, a raczej rozwinę waszą myśl. W Popiele i diamencie po-

wiedzieliście to jeszcze piękniej: Czy doprawdy nie zdajecie sobie sprawy, że to, co się teraz
w Polsce dzieje, to jest wła
śnie to, na co czekaliśmy całe życie. Strona 172.

Rewizor pomyślał z przerażeniem, cóż za komputerową pamięć ma jego rywal i przeci-

wnik, a tymczasem Horodniczy ponaglał czekając na kolejne rozdanie. Było widać, że oste-
ntacyjna opieka gospodarza nad Szczuką zaczyna go drażnić. Pochroń, na którego wypadała
kolej rozdawania kart, podciągnął papierośnicę do siebie.

— Panie Horodniczy, cierpliwości. Ludzie z towarzystwa się nie niecierpliwią, a w

każdym razie potrafią czekać na swoją kolej. To rząd, bywa, że się zniecierpliwi. Chyba
dotarła do was wiadomość, że nasłano nam tu Rewizora...

Podsłuchujący cofnął się o krok i oburącz naciągnął swój daszek przeciwsłoneczny tak,

że sięgał mu już po brodę. Gromadka przy stoliku zabarwiła się na niebiesko.

— Rząd ma rządzić rządem, my sobie sami damy radę. No rozdawaj pan — niewido-

czny świadek usłyszał ponaglenie Horodniczego.



11. Redaktor Małodolec


W tej chwili za Rewizorem skrzypnęły drzwi. Obrócił się, jak uderzony w plecy nożem.

Przed nim stał nieduży człowieczek w sportowym stroju, w okularach, mimo młodego wieku
był niemal zupełnie łysy...

— Małodolec jestem — wyciągnął do niego prawicę. — Sławomir Maria Małodolec,

redaktor... — poszerzył prezentację. — Już pan wrócił... Nie mieliśmy się okazji poznać, gdy
pan przywiózł towarzysza Szczukę, byłem na spacerze... — wyraźnie brał go za szofera
partyjnego hierarchy.

— Bardzo mi miło — oznajmił Rewizor odstępując od drzwi przekonany, że przybysz

zmierza na pole gry. Ale ten wrychle uspokoił jego obawy.

— Cóż, nam maluczkim zabroniono wstępu na główne salony, ale, chwała Bogu, jest

czym się pocieszyć — proszę — otworzył drzwi do bocznego pokoju. Tu na podręcznym
bufeciku stała cała bateria alkoholi. Redaktor Małodolec, widać już dobrze zadomowiony w
rezydencji Łaszcza, odgrywał rolę gospodarza.

— Koniak, whisky, z lodem, z tonikiem...?
Rewizor podejmując tak błahe decyzje zdołał powrócić do równowagi ... Za chwilę

siedział już w fotelu i grzejąc wnętrzem dłoni kieliszek koniaku słuchał tyrady dziennikarza,
który, już mocno pijany, niczego nie owijał w bawełnę. Wrychle nasz bohater wiedział o jego
statusie w imperium łapówy Eugeniusza Łaszcza. Otóż znajomość obu panów datowała się od
czasu, gdy w wyniku wniesienia do Sądu Najwyższego sprawy prywatnej Latarni Morskiej
powstało pewne „społeczne zapotrzebowanie na obsługę prasową tej kwestii”. Tak się był
właśnie redaktor Małodolec wyraził.

— No i przybyłem na miejsce. Nie było trudno zorientować się w skali machlojek wo-

kół rezydencji, powiązań budowy z ubytkiem cementu z placu wielkiej inwestycji w Żarno-
wcu. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem żartobliwą nazwę „Żarnobyl”, z miejsca chwyciłem
trop. Zgromadziłem spory materiał, sam się tutaj pojawiłem. I co pan powie! Łaszcz nawet
nie chciał czytać. Po prostu zapytał, ile ma go kosztować, żeby to się nie ukazało? Oczywiście
w twardej walucie. Widzi pan, autorytet prasy jest tak duży, że zarabiać można na niepisaniu.

background image

Ekonomicznie rzecz bezbłędna. Skończyło się na tym, że mam ryczałt za niepisanie i oddzie-
lne honorarium za pracę „Wielki Twórca”. O Łaszczu, oczywiście.

— Przez duże „Tfu” — nie wytrzymał Rewizor i palnął na odlew.
Małodolec roześmiał się i uderzył go dłonią w kolano.
— Świetny dowcip. Przez duże „Tfu” — powtórzył, jakby się delektował literacką me-

taforą. — Przez duże... — Zaśmiał się cichutko. — Co za kariera! W ciągu paru lat z ledwie
piśmiennego prostaka... Czy pan wie, że on podobno ubierając się na pierwsze przyjęcie
zawiązał sobie motylek w kroku...

— A pana to nie krępuje...? Tak całkiem świadomie fałszować rzeczywistość.. ? — był

w naszym bohaterze rys szlachetnej naiwności. Może to już wpływ wypitego koniaku...

Ale redaktor Małodolec nie był człowiekiem małostkowym, który nie umie tolerować

krytyki.

— Cóż w tym złego? Zna pan przecież towarzysza Szczukę. I zna pan na pewno

„Popiół i diament”. Więc łatwo pan zrozumie, że zawsze tak działa literatura, a wszak dzien-
nikarstwo jest jej uboższą kuzynką. No niech pan porówna tego pana, którego przywozi do
Łaszcza, z heroiczną postacią z powieści... Niestety, życie jest tak trywialne, że bez jego
idealizacji żyć by się nam odechciało...

— I może pan pisać reportaż o kimś, kogo właściwie nie ma...
— Zawsze pisaliśmy o tym, czego nie ma. O towarach, bo ich nie ma, o socjalizmie...

Albo, powiedzmy, o honorze. Jak Conrad. On stworzył Lorda Jima. Stworzył go w twardej
walucie. Ja mego „Wielkiego Twórcę ” też tworzę w twardej. On w funtach, ja w dolarach. A
widział pan kapitana Kowalskiego? Nazywamy go Lord Jim. To ten, co opuścił statek, który
osiadł na mieliźnie. Teraz poprosił o azyl... Takie jest życie. Tacy są ludzie. A literatura
właśnie, a również reportaż, ma takich ludzi, zjadaczy chleba, w aniołów przerobić... No to
zdrowie.

Redaktor Małodolec był zmęczony. Rewizor zaczął przemyśliwać, jakby tu pozbyć się

jego towarzystwa i wrócić na swój punkt obserwacyjny, ale nie opuszczała go równocześnie
świadomość, że towarzysz alkoholowej biesiady jest istną skarbnicą wiadomości. Postanowił
go pociągnąć za język na temat Horodniczego.

— Zna pan Rewizora? — spytał Małodolec zaglądając mu w oczy.
Rewizor zesztywniał, pewny, że został zdemaskowany.
— Poczytaj pan Gogola, to będziesz miał Horodniczego. To o nim. Nasz Naczelnik

niczym się nie różni. Owszem, i on ma swoje ambicje. Bierze łapówy, ale w myśl teorii, że,
gdy łapówa jest droższa niż grzywna, stanowi dotkliwszą choć niejako uprywatnioną karę dla
gospodarczych przestępców... Ale ja osobiście nie mam prawa narzekać na Horodniczego.
Wczoraj przydzielił mi działkę w ścisłym rezerwacie przyrody... W każdym, gdy się bliżej
przyjrzeć, jest pod grubą skórą jakaś iskra. Weź pan Pochronia... Czy pan wie, że ten czło-
wiek kocha? Jest nieprzytomnie zakochany w Kosmonautce. Zna całą o niej prawdę, a kocha
nieprzytomnie...

— Jaką całą prawdę? — wyszeptał Rewizor, jak zabobonna baba, która boi się głośno

wywołać diabła.

— Kosmonautka — prychnął pogardliwie Małodolec. Rewizor musiał się opanować.
— Wszystko, nawet jej imię, to kłamstwo. To babsko pracuje w Instytucie Lotów

Kosmicznych na Hożej, stamtąd nigdy dalej niż do Ostrowia Morskiego nie poleciała, jest
kochanką zastępcy dyrektora administracyjnego, a tu tworzy na swój temat całe mity, całe
niestworzone kosmiczne historie...

Rewizor dyszał ciężko.
— Źle się pan czuje? — zatroszczył się Małodolec — za mało było zagrychy. Zaraz coś

przyniosę. — Podniósł się ciężko z fotela i ruszył w stronę drzwi. Rewizor czuł tak okropne
bicie serca, że aż się przestraszył.

background image

Zawał? Czy można na skutek zawodu miłosnego doznać zawału? Zwlókł się z fotela i

osunął na kanapkę pod oknem. Raziło go światło. Instynktownie naciągnął na siebie ciężką,
zwisającą z okna zasłonę i ukrył się w ciemności. Stracił przytomność.



12. Polszprot w Nivei


Obudziły go jakieś głosy. Ocknął się z odrętwienia i dopiero wówczas poczuł na

policzku wilgotne szorstkie dotknięcie psiego języka. Przetarł powieki i ujrzał tuż przed swą
twarzą pyszczek zamkniętego w dużej wiklinowej klatce Sputnika. Obaj byli teraz więźniami.
Rewizor ostrożnie uchylił zasłony oddzielającej go od pokoju. Przy stole siedzieli w fotelach
trzej panowie. Łaszcz, Pochroń i trzeci mężczyzna w mundurze kapitana Żeglugi Wielkiej.
Lord Jim, czyli kapitan Kowalski — domyślił się Rewizor i ostrożnie powrócił w ciemność
zaciągając z powrotem zasłonę.

Przecież pan nie ma mnie za kundla? Wszystko polega na tym, aby człowiek był w

pogotowiu. Ja nie byłem — wtedy. Wierzyłem, że statek pójdzie na dno, ale ja dotrę na czas
po łodzie ratunkowe
, światło Latarni Morskiej...

— Jak długo leci pan tekstem Conrada, wszystko w porządku, ale te brednie o latarni,

tego w Lordzie Jimie nie ma — skarcił go Pochroń.

Kiedy się obejrzałem, statek wydal mi się wyższy od muru. Chciałem umrzeć... Nie

mogłem już wrócić. Było to jakbym wskoczył w studnię, w przepaść bez dna...

— Człowiek urodził się tchórzem — powiedział Pochroń. — To też cytat z Conrada.

Ale teraz nadarza się panu okazja do pełnej rehabilitacji, wykazania się odwagą, podjęcia
męskiego ryzyka...

— Zakładamy oto spółkę polonijną „Polszprot w Nivei”, mecenas ma przygotowane

stosowne dokumenty, tylko podpisać — wtrącił się Łaszcz.

— Ale co ja?... — wyjąkał Lord Jim.
— Należy się panu parę słów wyjaśnienia na temat planowanej działalności spółki,

której pan będzie prezesem jako przedstawiciel obcego kapitału.

— Ależ... — chciał coś powiedzieć nieszczęsny marynarz.
— Proszę mi nie przerywać — Pochroń był stanowczy. — Pan reprezentuje stronę

polonijno-angielską. Jak sam Conrad, który pana stworzył.

— Ależ jestem Polakiem, mój honor...
— Co pan powiedział? Honor?
— Honoru nie można kupić.
— Chciał pan powiedzieć, że jest drogi. Przewidujemy zarobki, które będą pana honor

satysfakcjonować. W związku ze skażeniem Bałtyku kremem Nivea, w czym pana zasługa
jest niezaprzeczalna, uzgodniliśmy, że prawo połowu dla wszystkich rybaków zostaje wstrzy-
mane. Będziemy monopolistami... Drobni akcjonariusze jak Szef, Szczuka czy Horodniczy
nie uszczuplą naszych dochodów.

— Ależ, panowie, ja mam przecież sprawę w Sądzie Admiralicji...
— Już po sprawie — oznajmił Pochroń. — Rozpatrzona zaocznie. Jest pan niewinny.

Ma pan z powrotem kapitańskie prawa.

— Czy to możliwe? Żeby zgodnie z przepisami... — zaciął się Lord Jim.
— Łamać prawo należy zgodnie z przepisami — oznajmił chłodno Pochroń. — Mój

tatuś na to nie wpadł, ale ja o tym stale pamiętam.

— Jaką mam gwarancję? — ożywił się zrehabilitowany.

background image

— To wiadomość od Horodniczego. On to załatwił.
— Może by mi mógł to powtórzyć osobiście.
— Już szofer odwiózł ich obu do domu. Niech pan mi wierzy. Cały komplet sędziowski

głosował jednomyślnie...

— Nawet mnie nie przesłuchali? Doprawdy, czy sędzia może?...
— Chce pan zapewne zapytać, czy sędzia może być nieprzekupny? Niech się pan

zastanowi: jest pan moim człowiekiem i w tej sytuacji, czy złotówka może sądzić dolara, sam
pan wie, że dolar może bezkarnie zlinczować każdą złotówkę, bo jeden dolar wydupczy dwa
tysiące złotych...

Zapadła cisza.
— Podpisuję — męski tenor kapitana zabrzmiał jak okrętowy dzwonek.
— Chwileczkę. Potrzebny nam świadek — oznajmił Łaszcz — Pochroń dawaj Mało-

dolca.

Za chwilę zaspany dziennikarz został usadzony za stołem.
— Będzie pan świadkiem poważnej chwili. Normalnie powinna być telewizja i tak

dalej... Tym większa pańska odpowiedzialność...

Zaskrzypiały pióra. Raz jeszcze Łaszcz rozlał koniak do kieliszków...
— Coś na zagrychę — zajęczał zupełnie wykończony przez alkohol Małodolec.
Pochroń rozejrzał się wokół. Ujrzał stojącą na bufecie paterę z dorodnymi czereśniami.
Mecenas strzelał pestkami po owocach we wszystkie strony pokoju. Ukryty za swą ko-

tarą Rewizor zaobserwował zdziwiony, że gdy Łaszcz łyka czereśnie, pestki usłużnie wyplu-
wał za niego Małodolec. Czyżby majaczył? Ale rzeczywistość przywołała go do porządku.
Oto wystrzelona z palców Pochronia pestka wpadła przez szparę zasłony, trafiając w klatkę
jamnika. Rozległ się głos rozdrażnionego Sputnika. Za późno było myśleć o ratunku. Nagły
blask ogarnął skulonego rzecznika urzędowej sprawiedliwości. To Pochroń odsunął skrywają-
cą go zasłonę, pragnąc uspokoić ukrytego pieska.

— Ach! — krzyknął zaskoczony na widok swego wroga. Ohydny uśmiech spłynął na

jego wargi, pokaleczone przez kolce dzikiej róży.

— Cytatu! — krzyknął, wychylając się przez okno. Rewizor leżał nieruchomo jak mały

bobas unieruchomiony w pieluchach. Do pokoju wpadł Gajowy Hilarek ze strzelbą w dłoni.

— Oto jest pan Rewizor — Pochroń przedstawił Łaszczowi nieproszonego gościa,

unosząc z jego czoła niebieski przeciwsłoneczny daszek.

Był zdemaskowany.
Łaszcz roześmiał się szatańsko.
— Do hangaru z nim. Związać i zakotwiczyć — wydał rozkaz tak klarownie fachowy,

aż Lord Jim pokwitował to pełnym uznania skłonem głowy.

— No to koniec narady. Dla was czas na spoczynek, a pozwólcie, że ja udam się do pię-

knej sąsiadki, by zwrócić jej ukochanego pieska. Trzymajcie za mnie kciuki albo co innego.
— Wybuch szatańskiego, cynicznego śmiechu uzmysłowił Rewizorowi niebezpieczeństwo, w
jakim znalazła się jego ukochana.

Popychany lufą dubeltówki szedł potykając się w stronę hangaru. Gwiaździsta noc,

rąbek księżyca, szum skażonych kremem Nivea fal, samo piękno i samo dno upokorzenia.

— Teraz, kurwa jego mać, koniec cytatu, będzie wiedział, że nie wolno się porywać na

Pana Łaszcza — wypowiedział sentencję Hilarek zamocowując głęboko w piaszczystym
podłożu kotwicę, do której przywiązał Rewizora.

Za chwilę skrzypnęły drzwi. Cisza. Rewizor, nawet tak sponiewierany, nie przestawał

być mężczyzną; gdy wyobraził sobie, jakie katusze przechodzić może jego ukochana, zebrał
siły, raz i drugi szarpnął za kotwicę. Ani drgnęła. Nagle doleciał go z daleka kobiecy krzyk.
Pełen protestu i bólu. Natężył siły, kotwica drgnęła leciutko. Cóż z tego — nie puściła. Teraz

background image

dobiegł go głos inny — pełne satysfakcji kobiece kwilenie. Nadludzka siła, niczym w
momencie, gdy miotał w dzikie róże Pochronia wierzgającego spętanymi przez spuszczone
spodnie nogami, zwielokrotniła jego potencję. Cóż, zaskrzypiał okropnie, może to pordzewia-
łe łańcuchy, a może kręgosłup naszego bohatera i kotwica puściła, wyrwała się z ziemi.
Rewizor, wciąż przepełniony nadludzką siłą, w którą wyposaża mężczyznę zazdrosna miłość,
chwycił oburącz kotwicę i kopnąwszy wrota hangaru wybiegł na zewnątrz. Miał szczęście, że,
widocznie z uwagi na bezpieczeństwo jamnika, sławny pies Łaszcza, który skutecznie bronił
rezydencji przed egzekucją wyroku Sądu Najwyższego, był uwiązany. Zaryczał wściekłym
basem, gdy obcy przebiegł obok jego budy. Rewizor zdyszany pędził ścieżyną wiodącą do
domku Kosmonautki. Znów była kosmonautką. Już nie wierzył w insynuacje obrzydliwego
redaktora Małodolca, że to pospolita kochanka wicedyrektora, że nie żaden nieboskłon a ulica
Hoża... Biegł jako wybawca i heros. Niosąc na sobie przed brzuchem ciężkie brzemię kotwicy
wtargnął do wnętrza.

I tu zobaczył zrealizowane to, czemu zapobiegł tak niedawno. Rytmiczne poruszenia

nagiego Pochronia i ciche namiętne jej naszeptywania: jeszcze, jeszcze, cudownie, jestem
znowu w niebie, gdy tak mnie... w niebie.

Nagle rozległo się dzikie ujadanie jamnika, który wypadł spod łóżka zaniepokojony

wtargnięciem nowego gościa.

— Sputnik, do nogi, do nogi pana Pochronia, jemu zawdzięczasz życie... Jeszcze,

jeszcze — zajęczała ukochana słodko dręczona przez mecenasa.

Rewizor szedł potykając się i padając brzegiem plaży. Oczy zasnute miał łzami. Co

chwila oglądał się za siebie. Czasem leżąc patrzył przez łzy na zwycięskie światło Morskiej
Latarni, której falliczny kształt majaczył na horyzoncie.

Nagle usłyszał chrzęst piasku. Od strony obozowiska uchodźców zmierzał ku niemu

jakiś człowiek. Był coraz bliżej. Rewizor klęczał na piasku bez ruchu... Przybysz przystanął.
Zbliżył się ostrożnie. Popatrzył.

— Polak? — zapytał. — Pan jest Polakiem? Może także ucieka pan do Polski?... —

zapytał z nadzieją...

Rewizor uniósł się z klęczek, ale ciężar kotwicy obalił go z powrotem, czuł jak żelastwo

wgłębia się w sypki piach, więzi go tu na zawsze.

— Pan coś mówi? — pochylił się nad nim uciekinier.
— A to Polska właśnie — wyszeptał Rewizor spieczonymi ustami. — Koniec cytatu.





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bratny Roman Rok W Trumnie
BRATNY Roman Kolumbowie rocznik 20 t 3
BRATNY Roman Kolumbowie rocznik 20 t 1
Bratny Roman Kolumbowie Rocznik 20 Cz 1
Bratny Roman Rok w trumnie
Bratny Roman Wśód nocnej ciszy
Bratny Roman Cdn
Bratny Roman Rok w trumnie
Bratny Roman Kolumbowie Rocznik 20 Cz 2
Bratny Roman Wśród nocnej ciszy
Bratny Roman Kolumbowie Rocznik 20 Cz 3
Bratny Roman cdn
Bratny Roman Opowiadania
Roman Bratny Rok w trumnie
Roman Bratny Rok w trumnie
bajka o miłości i szaleństwie, bajka o miłości i szaleństwie
msg2, Notatki Europeistyka Studia dzienne, msg egzam rewizorski
pogaństwo w kościele krd Ratzinger, Poszukiwanie szczęścia, Powszechne szaleństwo

więcej podobnych podstron