tytuł: "ROK W TRUMNIE"
autor: Roman Bratny
Projekt okładki:
KRZYSZTOF SUCHAR
Redaktor techniczny
ANDRZEJ WIELOCHOWSK1
Korekta:
BARBARA CZECHOWICZ
Copyright by Roman Bratny, Warszawa, 1983
ISBN 83-03-00433-6
Co się właściwie stało? Co może mnie zmusić, abym
odebrał sobie ostatnie tygodnie wolności przed powro-
tem do więzienia po to, by spisać dzieje mojego bez
mała rocznego urlopu z kryminału? „Przerwa w karze"
dobiega końca. Żadnej ze swych spraw nie załatwiłem.
Chyba, żeby brać serio prognozy kardiologów, że je-
stem „w normie". Czy ci ludzie, którzy zawodowo piszą
książki, też ulegają takiemu złudzeniu, którego nie spo-
sób odeprzeć: że bez tego co napiszą świat, jakiś kawa-
łek świata, nie da się zrozumieć? I kto ma „zrozumieć"
ten rok, ten kawałek świata między sierpniem 1981 a
majem 1982, który mi się odsłonił, gdy stanąłem za bra-
mą więzienia? Na dobrą sprawę nie wiem, czy wyszedł
ten, którego zamknęli, czy ktoś zupełnie inny. Co zosta-
ło ze mnie, skoro uczeni powiadają, że organizm ludzki
co siedem lat „wymienia" wszystkie swoje składowe ko-
mórki? Chyba poza szarymi z kory mózgowej, skoro
zachowują pamięć? Tak, pamięć to jedyne co stanowi o
tożsamości. Może dla jakiejś pamięci wyższego rzędu
potrzebny jest obraz tego czasu odbity w moim koś-
lawym „na trzy kwartały" życiu? Nie wiem. Przecież
nigdy nie miałem skłonności do pióra. Nawet w więzie-
niu nienawidziłem tych rhwil, w których musiałem pisać
za kolegów listy do narzeczonych. Tak, bo do matki czy
siostry pisali jakoś sami. Ale te „zasadnicze" musiały być
inne. Takie tylko ja w celi, a ponoć „na całym korytarzu",
umiałem pisywać, „Tak mnie wzruszyło, że musiałem
polecieć w konia, ledwom przepisał" - przyznawał się
taki szczerze do onanistycznej ekstazy. Tak. To chyba
sukces więźnia Juliana Patryka, syna Anatola, jako »pi-
sarza". Jedyny dotychczas. Ale wiem, że jednak przepa-
skudzę parę dni czy tygodni, żeby opisać ten czas, ten
wspaniały i obrzydliwy, a także straszny okres mojej
wolności, który się rychło skończy. Moja siostra, Basia,
dokonała cudu. Napisałem kiedyś, że z moim sercem jest
„raczej średnio" i ona dokonała cudu. Po wielu komis-
jach lekarskich nagle dowiedziałem się, że w „celu prze-
prowadzenia obserwacji klinicznej (nie wyklucza się
operacji zastawki) zostaje mi udzielona przerwa w ka-
rze".
' „Przerwa w karze" w papierach zaczyna mi się od
pierwszego sierpnia i nie wiem, jaki diabeł ukradł mi
dwa pierwsze dni wolności, gdyż dopiero 3 sierpnia
zamknęły się za moimi plecami wrota więzienia. Prze-
straszyłem się. Tak. Wcale nie radość - przestrach. Lu-
dzie byli szaleni. Każdy dokądś się spieszył. Szedł sam.
Jeden naprzeciw drugiego. Czasem po dwóch. Ja też
ruszyłem stamtąd szybko. Nie chciałem, żeby widzieli tę
bramę za mymi plecami. Zresztą w tym miejscu czułem
na sobie spojrzenia wszystkich. Wiedzieli, oglądali mnie.
I ta przestrzeń. Poczucie własnej małości, bo horyzont
jest za daleko - na długość ulicy, nie korytarza. Ściany
domów po przeciwległej stronie nieosiągalnie daleko.
Przyspieszyłem kroku... Na rogu ulicy przystanąłem, bo
nie wiedziałem, gdzie jestem. Skąd mogłem wiedzieć,
skoro przywieźli mnie tu suką z zakratowanymi szyba-
mi, a wszystko co widziałem z okien naszych cel, w któ-
rych przyszło mi spędzić lata, to kominy okolicznych
kamienic. Zatrzymałem się na rogu ulicy i zrozumiałem,
że skoro nie wiem, gdzie jestem, to jestem na wolności.
Samochody jechały każdy w swoją stronę. Kupiłem ga-
zetę. Po prostu. Żeby się wprawić. A potem zobaczyłem
tramwaj. Tramwaj był wreszcie do czegoś podobny. Nie
rozumiałem z początku, dlaczego tak mnie uspokajał
widok tramwaju, aż za trzecim - bo stałem tam bardzo
długo przy tej budzie z gazetami („kiosk Ruchu" - nau-
czyłem się potem mówić)-- więc za trzecim tramwajem
to już wiedziałem, dlaczego mam zaufanie. Szyny - je-
chał tam, gdzie musiał jechać, nie tam gdzie mu się
podoba. Więc wsiadłem do tramwaju i dopiero potem
spytałem, jak dojechać do dworca autobusowego. Bo
Basia napisała w ostatnim liście, że mam do Warszawy
Eojechać autobusem. Podała nawet godziny. Ale teraz
yło mi wszystko jedno - musiałem jechać „dokądś", a
więc na ten dworzec. Nawet okazało się, że wsiadłem
jak trzeba. Jedna przesiadka. Nie, nie byliśmy tak cał-
kiem ciemni tam za murem. Trafiały się gazety. Ze dwa
razy miałem w ręku i „Solidarność".
Z tą „Solidarnością" była zresztą heca. Po jakimś tam
więziennym strajku-głodówce uzgodniono, że na od-
dział wolno będzie abonować 3 egzemplarze tygodnika.
Na nasz wpuścili jeden. Otrzymywał go siedzący w izo-
latce więzień z dwudziestopięcioletnim wyrokiem,
kompletnie ślepy. No, ale udało mi się parę razy dorwać
ten jego egzemplarz... Niektórym funkcjonariuszom
miękła rura. Woleli być za „swoich". Słyszeliśmy o bun-
cie więźniów w Kamieńsku, a i u nas mieliśmy głodów-
kę, co poskutkowała. W końcu dziś też wyglądam ina-
czej, niż gdybym wyszedł za mur przed pół rokiem.
Zaprowadzili mnie do fryzjera. Strażnik, z którym by-
łem zawsze dobrze, dogadał się z magazynierem i jego
żona przeprasowała mi w domu ubranie zmięte w wię-
ziennym depozytowym worku. Całkiem normalny ze
mnie mężczyzna. Przystojny - mogłem się ze zdziwie-
niem przekonać w lustrze dworcowej toalety. Człowiek
odzwyczaił się od widoku odbicia własnej gęby. Tak,
świat się zmienił. Coś drgnęło nawet w więzieniu. Ale co
innego domyślać się, co innego zobaczyć. Zresztą per-
spektywa spędzonych na wolności miesięcy już mi coś
zafałszowała w opisie pierwszych godzin.
Tak, widzę, że dzisiaj już niemal zapomniałem, co
było najważniejsze. Naprawdę najważniejsze - to ko-
bieta. Miejsce mi wypadło dobre. Nie przy oknie, ale
przy pani. Pachnąca czterdziestka. Ładna. Dla takich jak
ja, wyposzczonych, ładne było wszystko, co miało nogL
Ale ta była ładna. Przyglądać się mogłem swobodnie, bo
niby na to co za oknem. Ale ona szybko zauważyła, i jak
się uśmiechnęła, to byłem całkiem gotów. Autobus koły-
sał. Było jak na pierwszym w życiu filmie. Dziś zastana-
wiam się, już jako człowiek odzyskany przez swój daw-
ny świat, kim byłem tego dnia. Aktorem? Kiedyś wybit-
nym i cenionym, jednym z tych młodych, o których się
mówiło? (W naszym zawodzie człowiek, który ma po-
wodzenie, odnosi sukcesy, jest „młody", jak długo nie
zaproponują mu Króla Leara). Czy raczej już tylko
więźniem? Człowiekiem o umyśle odłączonym od kultu-
ry, od wrażliwości, od myślenia właściwie. Kim bym nie
był, to tam w autobusie byłem tylko nabrzmiały wście-
kłym pożądaniem kobiety; Patrzyłem na moją sąsiadkę
coraz bezczelniej. Z początku jakby się spłoszyła, ale
zaraz ją wzięło. Widziałem drobny ruch ręki, jakim po-
prawiła włosy. Uśmiechnęła się kącikiem warg. Zoba-
czyłem lekki rysunek zmarszczek i jeszcze bardziej
mnie wzięło. Wiele było godzin przegadanych w ciem-
ności celi, w pospiesznym sapaniu mechanicznego szu-
kania ulgi, i częste było to nawijanie o „czterdziestce"
jako „chętnej", „nauczonej", że z taką można „z przodu,
z tyłu, z boczku i jeszcze pod pazur i jak chcesz" (cytuję
naszego celowego seksuologa Zenka Siekierkę). A tym-
czasem coś się działo wokół nas. Na najbliższym przy-
stanku na peryferiach miasta wsiadł do autobusu młody
człowiek w dżinsach, rozpiętej koszuli. Zajął miejsce
plecami do kierowcy, którego zresztą pozdrowił cał-
kiem prywatnie. Usiadł na swój sposób. Tyłek na porę-
czy, nogi na siedzeniu. Przedstawił się. Był „Informacyj-
ną Służbą Solidarności". Wyjął jakąś kartkę i zaczął
uświadamiać podróżnych, dokąd zmierzamy. Usłysza-
łem, że wkrótce będziemy jednym z najbogatszych kra-
jów Europy... Ta pani była ciepła, udało mi się tak prze-
sunąć w fotelu, że biodra nam się zetknęły - była to niby
moja próba zbliżenia się do umieszczonej pod oknem
popielniczki... W Złotoryi, jak sama nazwa wskazuje,
znajdują się ogromne nie eksploatowane wobec presji
wielkiego sąsiada złoża drogocennego kruszcu. Boją się
naszej konkurencji na światowych rynkach złota... W
tym momencie uczułem ciepło na moim udzie. To ona
przysunęła nogę. Spojrzałem bezczelnie, ale patrzyła
niewinnie przez okno. Złoty kosmyk włosów za uchem
drgał w rytm wstrząsów autobusu, serce podchodziło mi
pod gardło... Ropy naftowej mamy w bród. Najlepiej
świadczy o tym niekontrolowany wybuch w Karlinie.
Sam wybuch zresztą też jest świadectwem. Ale teraz
knowania zewnętrznego wroga, który chce nas trzymać
na uwięzi monopolu swoich dostaw, zostaną przerwa-
ne... Gdyby energię z jaką wierciliśmy co noc nasze wię-
zienne sienniki obrócić na takie poszukiwania - pomyś-
lałem ze zgrywą, czując jak strasznie uwierają mnie
spodnie. Chyba to było widać. Moja sąsiadka miała oczy
spuszczone.
- Pan do Warszawy? - usłyszałem jej pytanie i prze-
stały do mnie dochodzić słowa agitującego „informatora".
Dowiedziała się, że jestem" aktorem. W końcu praw-
da. Skoro przestałem być więźniem, to kim jestem? Tym
kim byłem! I było nieprawdopodobnie. Za oknem zielo-
ny świat. Dokąd leci? Tam, gdzie ja chcę. Uwierzyć
trudno, że gdzieś tam daleko stoi nieruchomy budynek,
kraty, skrzynia na oknach, a w celach... Gdyby mnie
widzieli, całą noc waliliby w konia. Bo już trzymałem za
rączkę. Skóra kobiety. A rękę miała delikatną. W domu
gosposia. Dużo podróżowała. Truła mi o Grecji. Kupo-
wała wina dla naszej centrali. „Ubóstwiam słodkie". Wy-
pijemy? - pytam. - Figlarz - drapie mi paznokciem
wnętrze dłoni, a ja już nie wiem, co mam w spodniach.
Tamten nawija uparcie. Teraz o jakichś workach rzeko-
mego cementu, w których nasz rząd wysyła do NRD
smalec. Świat jest nieprawdopodobny. Dziś, kiedy
głaszczę ją przez sukienkę po biodrze, zgadzam się:
niech wysyłają. Ale czemu w tych workach? Jasne, ze
strachu przed głodującym ludem. Moja dłoń spoczywa
na jej udzie. To śmieszne, jak człowiek pisze frazesem.
Chyba świadomi - pisarze - spostrzegają takie rzeczy
od razu. Bo jak „spoczywa", skoro drży. Naprawdę drży
mi ręka, jak pijakowi gdy wyciąga ją do kieliszka. Ręka
drży. To się posunie o centymetr, to lekko zbierze trochę
materiału... Widzę opięte jedwabiem pończochy kola-
no... A ja mówię. Coś o graniu w filmie. Ona, że nigdy
mnie nie widziała na ekranie. Ja, że zerwałem z filmem.
Ona, że rzadko ma czas bywać w teatrze. Często w dele-
gacjach za granicą (kupuje te słodkie wina, o Jezu!), a
jak w kraju to mąż, „człowiek już starszy", często choru-
je... (No, teraz już jasne, śmiało naprzód. Zameldowała,
że szpara wolna - no tak, tak pomyślałem, trudno. Ja
mam czterdzieści lat, a może tylko te dziesięć, które spę-
dziłem w więzieniu. Nauczyłem się mówić tamtym języ-
kiem, ale także nim myślę.) Upuszczam paczkę papiero-
sów na podłogę. Zsuwam się w ciasnotę, przyciskam
plecami do fotela z poprzedniego rzędu, aż czuję jak
tamten pasażer kręci się niespokojnie, ale mam czego
szukać. Gdy lewa ręka udaje, że zbiera z podłogi, prawa
jest pod sukienką pani... Cudowny poślizg dłoni po jed-
wabiu pończochy... Nie broni... Nawet po sekundach
rozsuwa kolana. Młoty w skroniach. Ręka już czeka na
pasek nagiej skóry powyżej pończochy i sekunda roz-
czarowania - rajstopy - żadnego dostępu. Ale już czuję
jej paznokcie wbijające się w moją rękę i błogie spełnie-
nie. Wstrząsa mną raz i drugi pełnym wyzwoleniem z
napięcia. Jakbym te dziesięć lat wyrzucił tamtędy z sie-
bie. Wilgoć i cisza.
Teraz słychać,' że Ameryka jest potęgą, która nas nie
opuści. Ona sama bierze mnie za rękę. Ile to lat? Te raj-
stopy... były już, były, oczywiście. Ale pamięć dyktowała
dłoni ten dotyk nagiej skóry nad pończochą z tamtych
czasów, w których opuściłem świat pełen kobiecych
nóg... Cały świat, który teraz idzie znów w moją stronę.
10
Chyba pani nie spostrzegła co się ze mną stało. Klepie
mnie uspokajająco po dłoni, dostaję wizytówkę - tele-
fon do pracy - instruuje mnie cicho, jakby mąż siedział
na sąsiednim fotelu. Ale naprawdę to będzie na nią cze-
kał na dworcu. Pa. Jesteśmy w Warszawie;
To było dziwniejsze, niż gdybym tym autobusem wy-
lądował na lotnisku w Buenos Aires. (Kiedyś po raz
pierwszy i jedyny poleciałem na festiwal). Od pier-
wszych kroków prześladowało mnie wrażenie absurdal-
nej egzotyki. Nie, że dokądkolwiek „wróciłem", tylko że
gdzie się „znalazłem". Ale gdzie? Już na dworcu mega-
fon huczący triumfalnym marszem, moja pani zniknęła,
zanim zdążyłem wypatrzyć tego jej męża, byłem sam,
ale megafon mnie uratował. Triumfalnie komunikował,
że moim obywatelskim obowiązkiem („każdego Pola-
ka") jest znaleźć się wraz ze społeczeństwem stolicy, aby
„wziąć udział", w sposób „niepowtarzalny udowodnić" i
„dać nareszcie wyraz..."
„Na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności oraz
pozbawienie praw publicznych na lat..." Tak mówił wy-
rok. Ale miałem „przerwę w karze". A ten megafon
zachęcał, abym wierzył, że i przerwę w owym „pozba-
wieniu" - no, zwracał mi prawa. Kiedy znalazłem się
tam, gdzie mnie wzywano - na Marszałkowskiej - poją-
łem, że trafiłem na czas, gdy każdy tworzy sobie prawa.
Byłem z wolnymi ludźmi. Gigantyczny ludowy festyn.
Nie widziałem karnawału w Rio, ale to musiało być to.
Więc wyszedłem niemal prosto z więzienia na tę ulicę
ubraną jak na pierwszego maja... Ale pierwszy maja bez
czerwieni, jakby nagle zmieniła się moda i miasto jak
kobieta pokazywało się pełne kokieterii w nowym stro-
ju. Biało-czerwone. Flagi. Transparenty. Ciężarówki
obandażowane wypisywanymi na białych szarfach ha-
słami. Wszystko stłoczone na ulicy w bezruchu, ale żyją-
ce szalonym życiem. Na platformie gigantycznej maszy-
ny zespół jazzowy. Gdzieś z megafonu usłyszałem nagle
11
nazwisko swego scenicznego kolegi i zaraz lawinowe
brawa. Jak nieprzytomny zacząłem się pchać w tamtą
stronę. Słyszałem skandowany phóralny śpiew. Rozu-
miałem słowa - śpiewali młodzi ludzie stojący na dachu
autobusu. Trzymali się za ręce. Mogłem żyć, mogłem
patrzeć, mogłem szukać mego kolegi, zapowiedź wystę-
pu którego usłyszałem przez megafon, mogłem prze-
chodzić koło kobiet wydekoltowanych, w letnich su-
kienkach. Były moje. Dzięki mojej pani z autobusu
wszystkie były moje i nie musiałem ich mieć w tej chwili.
W portkach było już sucho. Byłem w Mar del Pląta, w
Rio, a to była tylko Warszawa. Ani jednego psa... (Już
znów blisko więzienna brama. Za trzy tygodnie wracam.
Czy zdążę opisać to, co się przydarzyło - napisałem
„psa" - tak jak się mówi w celi. Już niedługo. Już wraca
tamten świat, tamten język.) Ani jednego milicjanta.
Sami ludzie. No i znalazłem mojego scenicznego kolegę.
Przytył. Stał na zmontowanej ad hoc estradzie. Tak, to
on śpiewał. On dyktował rytm tłumowi, tamtym na da-
chu autobusu. Wszystkim. „Aby Polska". Mój Miś z
Okienka był teraz, nie wiem, Robespierre'em, czy Rouge
de Lisie tworzącym Marsyliankę nowych czasów. Miś z
Okienka. Ale to były czasy, gdy jeszcze panie nie opan-
cerzały się latem w rajstopy. Tak, ten paseczek delikat-
nego ciała nad pończochą stał się dla mnie granicą, Ru-
bikonem, przekroczoną smugą cienia. Znów o kobie-
tach. Ale tak wtedy było. Może bliskość dziewczyny w
kwiaciastej sukience. Znowu złapała mnie chcica. Przy-
wołałem się do porządku. Naprzód! Jak tu się do niego
dopchać? Ale po co? Gotów się przestraszyć. Był
świadkiem na moim procesie. Adwokat twierdził, że od
takich świadków obrony jak on, tylko przybywa lat wy-
roku. Wycofałem się z tego zgromadzenia. Wiedziałem
już, że do nikąd nie wróciłem. Ze świat jest nowy i ja się
po prostu na nim pojawiłem. Komunikacja była sparali-
żowana, żeby dojechać do mieszkania Basi, musiałem
zrobić z dziesięć kilometrów przez miasto. Ruszyłem
12
torując sobie drogę w tłumie. Dochodząc do ronda u
zbiegu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej zoriento-
wałem się, że tu jest centrum jakiejś sprawy. Tak sobie
myślę, że egzotyka tej sceny, zmiana powszedniej scene-
rii w gruncie rzeczy ułatwiły mi adaptację. Nie może być
chyba nic paskudniejszego niż stwierdzenie, że stary
świat, twój dobry znajomy, istniał bez najmniejszych
zmian swych obyczajów, nie zauważając twej nieobec-
ności. To przygnębiające. A ja nie byłem przygnębiony.
Odwrotnie, ogarnął mnie nastrój euforii. Nawet się tego
nieco przestraszyłem czując jak serce mi przyspiesza.
Gdzieś w jakiejś bramie połknąłem pigułę. Do tej pory,
choć czułem, że z moim sercem nie jest najlepiej, nie
wiedziałem, czy ową „przerwę w karze" zawdzięczam
istotnie niebezpieczeństwom wynikającym z mego
„układu krążenia", czy też „układ" jest wynikiem innych
układów, które uruchomiła Basta, by mnie wyciągnąć
zza muru. Rozgryzłem pigułę, rozpuściłem pod języ-
kiem i powędrowałem dalej. Byli. Jednak byli. Poczułem,
że wróciłem do siebie, na moje śmiecie. Kordon milicji
blokował wejście w Aleje. Ale moja trasa prowadziła
prosto. Teraz przestałem się bawić. Chciałem jak naj-
prędzej schronić się u Basi.
Biedna moja bogata siostrzyczka. Blada jak kubeł
wapna. Co innego jest wiedzieć, że się siedziało dziesięć
lat, a co innego jest to zobaczyć. A zobaczyłem przez
nią. Chyba najpaskudniejszy los karze nas za. rozłąkę
konfrontacją z kimś zmienionym nie do poznania przez
czas naszej nieobecności.
Tak samo zaszokował mnie Kuba. Mój siostrzeniec
był już dorosłym człowiekiem. Ośmioletni dzieciak - a
dziś mógłby już pójść pod celę... Tak pomyślałem. Pięk-
ny chłopak. Twarz z charakterystyczną mocną szczęką,
ale duże szare oczy patrzą lirycznie, bujna grzywa pło-
wych włosów. Sama młodość. Nie wiedziałem, że witam
się... Tak, popełnić samobójstwo mając lat osiemnaście.
13
ukochaną matkę, prymus w klasie. Wiedziałem. Jak tyl-
ko to się stało, wiedziałem, że go zamordowali. No, ale
teraz witał mnie żywy, poważny, przejęty... „Pan domu"
- wkurwił mnie jakimś odezwaniem. Było to jakby:
„gdzie też cię, wujku, umieścimy", czy coś takiego. Ona
była jak nieżywa, wypełniona próchnem, jakie w niej
zostawił ten cholerny Laniewicz. I ona miała żyć, to ona
pożegna mnie, kiedy będę wracał za mur, a on, ten mło-
dy mój siostrzeniec, będzie już nadjedzony przez robaki,
nim minie te parę miesięcy. Nie umiem pisać jak należy
- po kolei. A w końcu niech się męczą ci, o ile tacy będą,
co zechcą zajrzeć w ten paskudny opisany świat, który
chcę, nie wiem po co i nie wiem komu, zostawić.
Więc Basia. Zawsze nie znosiłem jej męża... tego La-
niewicza. W jakiś sposób przypominał mi ojczyma.
Powtórne małżeństwo matki po śmierci naszego ojca
było dla nas obojga nie do przyjęcia. Może gdyby nie to
nie miałbym wyroku dwudziestu pięciu lat. Więc nie do
przyjęcia: obcy znalazł się wśród nas. Miałem dziesięć
lat Pamiętam, którejś nocy obudziłem się z jakiegoś
paskudnego snu. „Mamo!" i usłyszałem jej głos z sąsied-
niego pokoju, jakiś... dziwny. „Mamo!" - byłem jeszcze
bardziej wystraszony. „Co synku?" Chodź do mnie. „Nie
mogę". Co robisz? „Czytam" - przyszła odpowiedź z
ciemnego pokoju i potem jakieś brutalne męskie ponag-
lenie, nie rozumiałem słów... Nie wiedziałem, co robią.
Matka kłamała. Ona, która była samą prawdą...
Basia też go nienawidziła. Starsza o trzy lata może
rozumiała więcej. Wspominam to tylko dlatego, bo myś-
lę, że mój stosunek do jej męża był apriorycznie („aprio-
rycznie"? dobrze to zastosowałem?) niechętny. Określo-
ny przez tamtą sprawę. Znów ktoś obcy wchodzi mię-
-dzy nas. Bo od śmierci matki stosunek Basi do mnie stał
się jakby na wpół macierzyński. Tak, nie znosiłem tego
Laniewicza. W dodatku partyjny bonza. Otrzymana w
więzieniu wiadomość, że się rozchodzą, właściwie mnie
ucieszyła. Jakbym odzyskiwał za murami, bo ja wiem-
14
„dom". Ale to była jej klęska. Wiało od niej zmęczeniem,
do cholery - rozpaczą. Przecież ucieszył ją mój widok.
Ja na wolności to jej triumf. Niemal się popłakała, a
właściwie to się popłakała, bo skoro wyrwała mi się z
uścisku i pognała do kuchni to przecież nie po to, by
zrobić herbatę, ale by skryć się na krótką chwilę. Zosta-
łem ze szczeniakiem. Dla niego najważniejsze było, że
przychodzę z miasta. Bo matka nie chciała go wypuścić.
Przychodziłem. Bolały mnie łydki. Ze Śródmieścia na
Mokotów to kawał drogi dla faceta, który przez dziesięć
lat łaził po celi albo odwalał swoje pól godziny na spa-
cerniaku. Ładna ta ich willa. „Prominencka", jak teraz się
mówi i pisze. Musi im być marnie we dwoje. A ja byłem
czujny. Od razu pomyślałem, że chyba będzie gdzie
sprowadzić moją panią z autobusu. Baśka zrozumie-
Opowiedziałem małemu to i owo z ulicy. Słuchał z
otwartymi ustami. Wyraziste szare oczy chwilami mru-
żył, jakby raziło je jakieś światło. Przerwał mi, gdy mó-
wiłem, że nie puścili ich pod KC. Puścili - ironizował -
trzeba się było przebić. Ja widziałem wujka w„. - wymie-
nił film z lat okupacji z moją młodzieńczą rolą. Od razu
się połapałem, co tu jest grane. Chłopak został z matką -
musiał nienawidzić ojca - eks-sekretarza.
- A chciałbyś, żeby odwiedzili tatusia? - sprowoko-
wałem.
- Jego tam już nie ma. Nawet „oni" nie mogli trzymać
takiego... - zrobił się czerwony.
Pomyślałem sobie, że muszę być u niego dobry. Prze-
cież prokurator nazywał mnie w czasie procesu „ojco-
bójcą" i nie pomagały protesty obrony, że ofiara nie była
moim ojcem. A on pewnie miałby ochotę...
A chłopaczek ogólnie był miły. Porządnie znerwico-
wany. Rumienił się jak dziewczynka, ale politgramotę
wstawiał nieprzytomną. Znalazły się jakieś drukowane
informacje przekazane mi spiesznie - widocznie Basia
tego nie tolerowała. Spostrzegłem tytuł: „Jak partia chce
zagłodzić naród polskL". Wróciła Basia z tą herbatą.
15
Miała czerwone oczy. Już dawno nikt tak na mnie nie
patrzył. To prawda, że rodzeństwo może się po swoje-
mu kochać. Nie znałem dokładnie jej spraw, bo i skąd -
dziesięć lat za murem - i nie myślałem, że tak szybko
opowie mi o wszystkim.
- Kubełku - zwróciła się do syna - idź do swego
pokoju.-
Ale nigdzie nie poszedł, bo zrobiła się sprawa, gdzie
to ja będę mieszkać. W którym pokoju. Moja pani z
autobusu od razu przypomniała mi się tak ostro, że wo-
lałem nie wstawać od stołu, żeby czego nie spostrzegli.
Powiedziałem więc, że nie ma pośpiechu, do snu daleko,
a prośbę to mam jedną, żeby w razie możliwości pokój z
wejściem tak więcej niekrępującym.
- Nie zmieniłeś się - westchnęła z pobłażliwym
uśmiechem i skapowałem, że jakoś mi się to dymanko
ułoży. Może od razu jutro. Piszę jak mi lecą myśli, ale
sam widzę coś zabawnego. Oto jak tylko wyszedłem, nie
tylko myślało mi się po celowemu, ale czasem i palną-
łem coś takiego, że ludzi w towarzystwie zamurowało.
Ale przecież po miesiącu mi przeszło. Jakbym po emi-
gracji wrócił do rodzonego języka. I „ą" i „ę" (pardą -
pierdolę) - jak trzeba - wydrzeźniał w celi inteligentów
mój nieodżałowany Siekierka. Więc tak, wróciłem do
języka środowiska", ale teraz, gdy piszę o tych pier-
wszych dniach, to piszę tak, jak wówczas myślałem.
Samo się tak pisze. A jest to jakby logiczne i gdyby jaki
krytyk kiedyś coś o tym napisanym kombinował, to bę-
dzie w tym widział „świadomy zamysł artysty". Bo z
początku to był z tym moim językiem kłopot Pamiętam
na kolacji u Witka Sanojcy grzmotnąłem coś takiego, że
on dla ratowania sytuacji opowiedział całą historię, jak
to przez dwa wakacyjne miesiące uczył się w Anglii
języka zarabiając jako koniuch w wyścigowej stajni ja-
kiegoś lorda. Witek ma jednego joba. - „Koń i Broń, i
Barwa" - jak się z niego żartowało w teatrze. Jest synem
oficera kawalerii i całe jego nieudane aktorstwo i inspi-
cjenturaz powołania to żarty złośliwego losu. Więc tam
w Anglii po stażu u koniuchów zaprosiła go na londyń-
skie salony jakaś emigracyjna ciotka. I aż się zdziwił,
lakie miał powodzenie. Rozgadał się. Brylował. A Ang-
lików dokoła coraz więcej. Zwłaszcza pań. Czasem coś
między sobą poszepczą, ale rozpytują go bez przerwy. I
śmieją się częściej niż trzeba. Jak ciotka podeszła bliżej,
omal nie zemdlała. Bo angielszczyzna stajni różni się od
salonowej. Także polski z celi od tego języka, co za
murem. Ale ja nie o tym. Więc pokój dostałem na par-
terze i z oddzielnym wejściem. Marzenie. Prosto z
ogródka. Takiej willi to się nie spodziewałem. Basia
pisała, że mają „duże mieszkanie". Co te bidaki we dwo-
je tu robią. Straszny dwór. Ale na najwyższy pić i chrom.
Kuba mi opowiadał, że „stary" (nigdy nie powiedział
ojciec) będzie jeszcze za to odpowiadał. Bo ich willę, jak
już była całkiem gotowa, to jeszcze wykańczano na
„najwyższy standard wyposażenia". Jakieś przedsię-
biorstwo- z Rzeszowa. „Zęby było dalej. Żeby się nie
wydało. A wydało się - triumfował mały. Wyszło. Jak i te
talony-" Ale więcej nie chciał mówić. Naprawdę był
miły, delikatny i ta zajadłość dziwnie mu nie pasowała.
Ale od początku był taki, że jak się to stało, wiedziałem,
że nie mógł popełnić samobójstwa. W każdym razie z
tej dwójki na pewno Basia była bardzie] podejrzana,
raczej o nią bałbym się, nie o małego. Nieprędko dosze-
dłem prawdy, jak to z nimi było w tym małżeństwie
naprawdę. O romansie Laniewicza dowiedziałem się już
wkrótce od Witka Sanojcy w teatrze, ale cała reszta
odsłaniała się przede mną powoli. Oto moja siostrzycz-
ka kierowana babską zasadą poszukała rewanżu. Nie
musiała mieć z tym kłopotów - tak by się wydawało -
bo przecież jest, a raczej była, naprawdę piękną kobietą.
Ale cóż, „pozycja" czasem przysparza kłopotów. Oka-
zało się, że przy pierwszym zagrożeniu jej partner zmył
się w obawie przed mężem, a potem, gdy ona sama
doprowadziła do rozwodu, nazwisko „Laniewicz" było
już dla tego gnoja skażone „prominenckim odium". Po-
dobno jej powiedział, że nosi „skompromitowane na-
zwisko" i człowiek w jego sytuacji i tak dalej. „Sytuacja"
to była jego aktualna pozycja w „środowisku". Bydla-
czek był swoistym ważniakiem w kręgach „opozycji ar-
tystycznej". Coś takiego miałem okazję też poznać
przez ten rok wolności - rok w trumnie. I została moja
opiekuńcza, piękna, dobra, z tym chłopcem, którego
mieliśmy grzebać za parę miesięcy, w willi podejrzanej,
wygodnej, wspaniałej i teraz ze mną - chorym na serce
kryminalistą, „ojcobójcą"... Tak, było mi dobrze w tym
domu strachu i nienawiści. Bo ona bała się o małego, a
on po prostu nienawidził. Jak na lata, które nas dzieliły,
dużo z pętakiem rozmawiałem. Łączyła nas ta niena-
wiść. Nie wyniosłem jej zza muru, ona tam wykiełkowa-
ła, ale ziarno rzuciły te lata - ostatnie czterdzieste, pier-
wsze pięćdziesiąte. Te lata, w których do szkoły aktor-
skiej dostałem się tylko jako „szwagier towarzysza La-
niewicza". Cóż z tego, że był wówczas jakimś pętaczyną
w stołecznym komitecie... Ale w komitecie. Te lata, w
których na szkolnych próbach „Brygady szlifierza Kar-
hana" nasz przewodniczący Zetempe protestował, że
politycznym błędem jest obsadzanie mnie w roli po-
zytywnego bohatera, gdyż moje przekonania i tak dalej.
Jakby gówniarz znał moje przekonania, to by się bał
chodzić ze mną na wykłady. Ale już wówczas ratowało
mnie to, co potem poniosło mnie dalej. Ktoś tam w tea-
trze powiedział, że ja „mogę zagrać wszystko - krzesło i
rodzącą matkę". Tak było. W najlepszych latach przed
moją sprawą zazdrośni koledzy mnie nienawidzili, a
niech mi kto pokaże niezazdrosnych, więc nienawidzili
mnie wszyscy. Mawiali, że jak Dyrektor wkrótce obsa-
dzi mnie w roli Marii Stuart, też się nie zdziwią... Ale
czemu ja teraz piszę o sobie i to o tym, którego już nie
ma. No więc, wracam do właściwej kolejności. Zasy-
piam na miękkim tapczanie w świeżej pachnącej poście-
li i wiem, że jutro będzie tu ze mną moja pani z autobu-
su. Co tam serce. Serce się trzyma. Powiedziałem Basi,
że pierwszy tydzień wolności jest dla mnie. Żadnych
lekarzy.
Następnego dnia byłem w teatrze. Droga trwała dłu-
go, bo żeby się trochę „oswoić z miastem", jak powie-
działem, a tak naprawdę to z wolnością, wybrałem się na
piechotę. Co chwila przystawałem poczytać. To jakiś
Ruch Obrony Praw Człowieka zapowiadał „Marsz
gwiaździsty" w obronie więzionych za przekonania/to
przebrany za psa spiker wychylał się z okienka telewi-
zora z wyciągniętą w stronę widza pięścią. Co jakiś czas
smarowane smołą napisy żądały „dostępu do środków
masowego przekazu". Nie spieszyłem się. Zwłaszcza że
tak naprawdę ta pierwsza wyprawa „do teatru" stresz-
czała się do spotkania z Witkiem Sanojcą. W teatrze,
czy u Witka Sanojcy, ale przecież to na jedno wychodzi.
Mówi się, że przyjaźń zdarza się rzadko. Prawdziwa
przyjaźń. Ja myślę, że równie nieczęsto trafia się mieć
dla kogoś szacunek. To właśnie dziwne. Ja, pupil dyrek-
cji i publiczności, i on - starszy o dziesięć lat aktor na
posadzie inspicjenta. Grywał te swoje ogony, aż przy
kolejnej umowie dyrektor „musiał" z niego zrezygno-
wać - w obliczu pierwszej delikatnej politycznie - jak
się wyraził - sytuacji. Wówczas to przeszedł na stanowi-
sko inspicjenta. To już w naszej hierarchii niemal pra-
cownik fizyczny sceny. Ale został w teatrze. To śmiesz-
ne, dziwaczne nawet, ale był jedynym człowiekiem, z
którego zdaniem się liczyłem. On jeden nie grał na sie-
bie, niczego dla siebie nie chciał, jeśli przeżył swoje
wygnanie ze sceny, to przecież nie dopuścił do wygnania
z teatru, bez którego życia nie widział. A ów skandal
wyniknął, gdy z uwagi na nietypowe warunki zewnętrz-
ne zaoferowano mu rolę w wielkim serialu poświęco-
nym czasom okupacji. Odmówił. Nie podobała mu się
rola generała Okulickiego, dowódcy poakowskiej kons-
piracji londyńskiej. „Fasony naszego Witusia" powie-
dział z niesmakiem dyrektor po powrocie ze zdjęć. Bo
on w tym serialu kreował. „Odmówić takiemu reżysero-
wi F Pytano mnie, czy to aktor z mojego teatru. Na
szczęście mogłem zaprzeczyć. Przestał być aktorem i
nigdy nim nie będzie. Mówiło się przy mnie takie rzeczy.
Raz - bo byłem „ulubieńcem", dwa - bo Teresa (potem
to wyjaśnię, Teresa to żona dyrektora, kiedyś moja
dziewczyna).
Więc napisałem, że „byłem w teatrze", a byłem u Wi-
tka. Jako że teatr ma w sierpniu urlop. A mój abnegat
siedzi w Warszawie. Dla mnie, człowieka zza muru, było
najzupełniej oczywiste, że go zastanę. Zapomniałem, co
to jest urlop. Lato w Warszawie było dla mnie festiwa-
lem, zielenią. Corso, chciałoby się napisać. No, przesada.
Co to, to nie. Zatłoczone kolejkami ulice były czymś, co
mi przypominało, że odszedłem stąd dawno. Gdy istnia-
ły jeszcze sklepowe wystawy. Przecież to były początki
radosnego żarcia. Dziewczyny w importowanych ciu-
chach. Mój Boże, coca-cola. Gdzie się podziała coca-
cola? Ale miało być o Witku Sanojcy. Trafiłem jakbym
wpadł po próbie™ Bo mieszkał opodal teatru i robił
świetną kawę. „Księga jazdy polskiej" a jakże, na swoim
miejscu, na stoliku z telefonem. „Broń i Barwa" ha pół-
kach. Witek! Mój Boże, teraz zrozumiałem, co to jest
dziesięć lat. Każdy rok zapewne coś zabierał z mego
Witka. Dość, że został wysoki, chudy, siwo-łysy, tylko
szczoteczka wąsów starannie przystrzyżonych była nie-
naruszona. Wiedział od Basi, że mam być w tym miesią-
cu zwolniony, ale osłupiał, jakbym spadł z księżyca w
pełni. Coś mamrotał łaskocząc mnie swoimi wąsami,
klepał, poklepywał, macał, czy jestem naprawdę, jakby
podejrzewał, że ktoś mu podrzucił makietę zamiast ży-
wego faceta. No i było gadanie. Najpierw, oczywiście,
jakbyśmy grali w obyczajowym serialu, „czy herbatę?!"
Roześmiałem się. Jeszcze tydzień temu w celi takie pyta-
nie „czy chlapnąłbym czaju" byłoby towarzyskim żar-
tem,a ja teraz mówię serio, żeby dał spokój. Gadajmy.
No i wypłynął w tym gadaniu cały mój stary świat,
20
którego nie mogłem poznać. Bo czy mogłem w działa-
czu „Solidarności", prezesie Towarzystwa Pomocy Wię-
zionym za Przekonania, poznać mego Dyrektora Kon-
rada, przezwanego „Wszystek", który zawdzięczał swój
teatr memu eks-szwagrowi Laniewiczowi... (Może i z
tego spływało na mnie nieco dyrektorskich łask, chociaż
to nie tylko wygórowana ambicja każe mi w to wierzyć).
Dyrektora, posła na Sejm. Postać. Dyrektora recytują-
cego na galowym koncercie „Odę do młodości" mimo
sporego już brzuszka. Nikt się nie śmiał. Towarzystwo
Więzionych za Przekonania. Jezus Maria. To przecież w
ostatnim roku mego pobytu na wolności zdarzyła się ta
wsypa z okazji uroczystej premiery w naszym teatrze,
który dzięki łaskawej protekcji Sekretarza dorobił się
drugiej sceny mimo chronicznego budowlanego kryzy-
su. Oto po premierze „skromne przyjęcie". Do towarzy-
sza Laniewicza podbiega z kwiatami dziewczątko i w
chwili, gdy sekretarz pochyla się, by ucałować je w poli-
czek, jak każe specjalny bon ton towarzyszy sekretarzy,
dziecko buch - całuje sekretarza w rękę. Laniewicz jaki
był, taki był, ale zrobiło się głupio. I wówczas Dyrektor:
no, cóż, nieporozumienie, nikt dziecku nie kazał, ale sły-
szy tu u nas co dzień, że jesteście dla nas jak ojciec-
Chóralny śmiech i nastrój, i sukces. Teraz prezes Towa-
rzystwa Pomocy Więzionym za Przekonania. Śmiejemy
się, ale mój Witek robi mi pryncypialny wykład, że to co
się stało, ta cała „niemal rewolucja" wynikła z po-
wszechnej świadomości, że utrwalony ład jest z gruntu
zły. Nie o to, że ktoś kradł, ktoś tam w inny sposób nad-
używał władzy, a to, że porządek społeczny, cały porzą-
dek, uległ rozkładowi. I nie wolno mi oceniać niczego
przez pryzmat naszego środowiska („nasze" to łaska-
wym zdaniem Witka aktorskie, czy coś takiego), które-
go pozerski, moralizatorski, karierowiczowski akces tyl-
ko kompromituje sprawę... Strasznie jest pryncypialny,
ale o herbacie nią zapomina. Przekrzykiwaliśmy się
przez korytarz, gdy gospodarzył w kuchni.
21
- Jest pojarunek i czaj - mówię grypserą zaciągając
się papierosem.
Śmiejemy się. Jemu nie muszę nic mówić - wie, że
teraz tłumaczę ten świat, który moim być przestał, na
tamten, z którego powróciłem.
Żeby skończyć z tematem „Dyrektor", Witek pokazu-
je mi ulotkę „Towarzystwa".
- Nie masz co teraz czytać, weź do domu. A wiesz,
kto jest autorem? Nie zgadniesz... Ale zgaduję. Od razu
chwyciłem ton. Witek mnie podziwia. Autorem jest
Kostuś, nadworny krytyk Laniewicza, piewca Dyrekto-
ra. Wydał za moich czasów na welurowym papierze
drukowaną broszurę o naszym teatrze. W drugim roku
jego istnienia. No bo któż, jak nie Laniewicz umożliwił,
a Dyrektor stworzył... Było tam i moje zdjęcie. Wstyd się
przyznać-niejedno.
Pytam, co robi Towarzystwo i dowiaduję się, że Dy-
rektor miał wczoraj konferencję prasową w... Paryżu.
- A więzionych na razie tak na dobrą sprawę dwóch
- uśmiecha się wstydliwie Witek.
W tym momencie dochodzi mnie jakieś walenie.
- Ktoś się dobija?
Witek nadsłuchuje. Łomot jak diabli. Widać słuch mu
się stępił.
- Ach tak - mówi. - To Andrzej... - wymawia imię
syna. Pamiętam, coś się czasem pętało pod nogami, gdy
wpadałem przed spektaklem...
- Już w maturalnej klasie. Chodzą razem z Kubą Basi
- informuje przepraszając, że zostawi mnie na chwilę. -
Leży. Złamał nogę. Wakacje w siodle... - skrzywił się. A
ja się śmieję. Mnie jest dobrze. Jakbym się napił.
- Naoglądał się „Księgi Jazdy Polskiej", to i masz. A
głowa w porządku?
- Jak to głowa? - przyjaciel przestaje w progu.
- No, głowa?
- Jechał w toczku.
- Myślałem, że dałeś mu czako dziadka...
22
Sławne czako. Był czas, że tak przezywaliśmy w tea-
trze Witka. „Czako". Ale w końcu się nie przyjęło. Bo
Witek jest synem legionisty - „beliniaka". Ż tych dwu-
dziestu, co w tysiąc dziewięćset czternastym roku prze-
kraczali granicę Kongresówki niosąc siodła na plecach,
bo konie mieli sobie dopiero zdobyć. I czako jego ojca
stało zawsze na stojaku w kącie pokoju, jakoś go tutaj
na starym miejscu nie widzę.
- Chodź, przywitasz gówniarza to i czako zoba-
czysz...
Stoję w progu pokoju i patrzę na leżącego na tapcza-
nie z nogą w gipsie pryszczatego chłopaka. Coś tam
mówię. Śmiejemy się. On mnie pyta, czy nie mam pa-
pierosa, odruchowo patrzę na ojca. Witek pobłażliwie
wzrusza ramionami. Wyciągam swoje extra mocne, wi-
dzę, że paluchy małego są aż żółte od nikotyny. Grzebie
w pudełku, bierze dwa papierosy mrugając do mnie.
Podaję mu ogień. Pryszczata gęba w siódmym niebie-
A będę go trzymał za kark wyłamując mu rękę z pis-
toletem, a będzie chwila, gdy już rozbrojonemu będę
wgniatał lufę w ustępliwy brzuch spazmatycznie bro-
niąc się przed sprawiedliwym odruchem, by nacisnąć
cyngiel...
Nie umiem pisać. To, co przeżyłem, wyłamuje mi po-
rządek chronologiczny, który pragnę zachować dla
prawdy. Ale jak go zachowam, gdy już widzę, że za-
pomniałem napisać, jak znów zatkało mnie miasto, jak-
by ponownie po raz pierwszy zobaczone. Po wczoraj-
szym festiwalu teraz posępne, znudzone kolejkami,
zmordowane i przecież jakoś bardziej zrozumiałe.
Więc nie napisałem: trzeba by to gdzieś wstawić
przed tą rozmową z Witkiem. No i to jeszcze, że w samo
południe zerwałem z biura od tych win moją panią z
autobusu i teraz byłem całkiem spokojny. Ale wracam
do gówniarza. Przygląda mi się, jakby zobaczył we
własnym mieszkaniu wielbłąda: wiadomo, facet zza kra-
ty. I co weselsze „ojcobójca". Ciekawe, jak mu się z
' 23
Witkiem układa? Może ja mu imponuję? Ojciec usłużył
jak trzeba, coś tam mu podał i poprawił i znów możemy
sobie gadać swobodnie.
- Widziałeś te jego paluchy? - mruczy ojciec.
- O co ci chodzi-?
- Smaruje sobie co tydzień jodyną. Żeby żółkły. Bo
ma być nałogowym palaczem. To mu daje autorytet
Witek umie w paru słowach zakapować wszystko i
wszystkich.
- Nie chciałbym, żebyś na mnie pisał donosy - powie-
działem w pewnej chwili, jak już omówił plajtę mojej
Teresy. Nie miałem do niej żalu. Nigdy. Ale przyznaję,
że odczułem coś w rodzaju głupiej satysfakcji. Bo ten
baran Wszystek, nasz Dyrektor, związał się teraz z Ma-
lała Wrzoskiewicz-. Kto to jest, do cholery. Malała
Wrzoskiewicz? Nie pamiętasz Wrzoskiewicza?
Owszem, pamiętam, kto by nie pamiętał takiego błazna.
Więc Malała to jego żona. Witek pokazuje mi okładkę
„Ekranu". I już wiem. Znam Malalę lepiej niż dobrze.
Przemycone okładki tych pism to nasze pin up girl. Le-
ciało się pod taką w konia lepiej niż w naturze. Właśnie
tę Malalę wypożyczaliśmy sobie ostatnio z Zenkiem
Siekierką. Podpis był obdarty. No, ale nie będę truł
takich opowieści poczciwemu Witkowi On zresztą
może myślał, że jeszcze w jakiś sposób obchodzi mnie
Teresa. Bo mówił, że podziwia, jak ona wspaniale gra,
że niczego nie wie, niczego nie zauważyła, nic się nie
dzieje. W teatrze gra nadal panią dyrektorową. Ale
sprawa poszła tak daleko, że on (baran - Dyrektor -
umiejętnie bezpartyjny eks-pieszczoch Laniewicza, dziś
prezes Towarzystwa Opieki nad Więzionymi za Przeko-
nania) zaangażował Wrzoskiewicza z żoną na stałe.
- Wyobrażasz sobie, Wrzoskiewicz w naszym tea-
trze- - lojalność Witka wobec instytucji, która tyle razy
okazała, że ma go w dupie, była wzruszająca-.
No tak. Chyba mi nie pójdzie, nie nauczę się pisać. Już
pora przestać rzucać mięsem. Jestem z tej strony muru.
24
A temu co będzie czytać, o ile taki się znajdzie, powinie-
nem może wyjaśnić co za Teresa. Bo jeśli się o kimś
pisze, to powinno być wiadomo, kto to jest. Moja pier-
wsza miłość ze szkoły teatralnej: najzdolniejsza na
roku. Szare włosy. .Duża uroda, ale jak chciałem przy-
wołać ją w pamięci to zawsze te szare włosy. Wspaniałe.
Ja od razu byłem zaangażowany. Jeszcze przed przed-
stawieniem dyplomowym. A jakże - Dyrektor Konrad.
Ktoś pokazał mu palcem. Bo wówczas w szkole nie
wykładał. Ja zaangażowany, a ona choć piękna i zdolna
jeszcze nie. Ktoś tam obiecywał, coś miała zaklepane...
A ja wpadłem od razu w wielkie obroty. Duża rola.
Wprawdzie w zastępstwie nagłym, ale od razu sukces.
Tamten wyzdrowiał, a Dyrektor zostawił mnie w pier-
wszej obsadzie. Ale ja wówczas byłem oszalałym kibi-
cem. Mecz był w Katowicach. Ludzie mnie lubili, ale
żeby Wszystek miał zwolnić z przedstawienia, co to to
nie. Ale ludzie mnie lubili - „zachorowałem" - zaświad-
czenie się znalazło. Pech chciał, że operator Kroniki Fil-
mowej, mój koleś, chciał mi zrobić przyjemność... Dość,
że Dyrektor w parę dni potem, gdy już wróciłem do
zdrowia, ujrzał nas na ekranie. Akurat w porze, gdy roz-
grywa się przedstawienie w Warszawie, Jego" aktor
wydziera się na stadionie. A obok ta piękna szarowłosa,
czyli Teresa. Zebrałem za swoje, ale jakoś się udobru-
chał i pyta co to za jedna, którą całowałem jak nasi
strzelili gola. No i w ten sposób w miesiąc po meczu
Teresa została do nas zaangażowana. Tyle o niej. Żad-
nego żalu, kiedy spostrzegłem, co się dzieje. Sam druż-
bowałem na ich ślubie... A teraz słyszę: Malała.
- Stary - spytałem nagle Witka - co by się stało, jak-
bym zaproponował „gościnne występy"? Jeśli serce po-
zwoli - nie byłem jeszcze w klinice... - sam nie wiedzia-
łem, co mi strzeliło do głowy. Nagle zachciało mi się
„wrócić", choć na chwilę... - Oczywiście żartuję z „goś-
cinnym", ale gdyby tak chyłkiem postatystować- Należy
mi się coś od życia.
25
No i stało się. Pierwszy kiedyś aktor sceny zgłasza się
na statystę do inspicjenta. Ale tak naprawdę były to tyl-
ko pogaduszki przyjaciół. Mój Witek był przetrącony.
Zaangażował się bardzo mocno w .sierpień osiemdzie-
siątego, podpisywał jakieś apele, organizował „środowi-
sko". A teraz? Żeby go streścić najzwięźlej, to by było
tak: były (i są) autentyczne powody do gniewu, do buntu,
do rozpaczy. I wtedy chciał w tym być... Ale teraz. Już
nie tylko to, że ogarnął ludzi amok, że przestali mie-
szkać tu nad Wisłą, wyprowadzili się na jakiś amerykań-
ski księżyc, ale w dodatku, co to za ludzie! Ci, co teraz
wypłynęli... Co z tego, że gniew, że bunt, że tamto
wszystko było autentyczne. Teraz ludzie co tym rządzą,
autentyczni nie są. Ani trochę. A najgorzej to wygląda w
naszym środowisku. Romantyzm, ekstaza, idealizm -
wszystko cacy, jak mówią z kolegami mego syna. Ale to
samo plecie twój przyjaciel Zajączkowski - przecież go
pamiętasz? (pytanie, któżby nie pamiętał starego Zają-
ca). Więc z jednej strony idealizm głupich gówniarzy, a z
drugiej co? Czy może „romantyzm" starszego zdziecin-
nienia? Naprawdę bardzo był rozgoryczony i kwaśny
mój wspaniały Jedyny i wierny Witek Sanojca.
Tak w ogóle i tak „ideowo". Ale niezależnie od tego
wkrótce zobaczyłem „coś z życia". Bo dotychczas (poza
panią z autobusu, wina słodkie) - wszystkiego dowiady-
wałem się z ludzkiego gadania. Aż do chwili gdy poja-
wiła się żona Witka. Przecież nie należy chyba do obo-
wiązku piszącego przedstawianie każdej pojawiającej
się postaci. W czasie gdy zabierano mnie za mur, Sanoj-
cowie byli przykładnym małżeństwem. Chowali tego,
dziś pryszczatego, kłócili się w normie. Ona jakoś znosi-
ła degradację męża, który za jej czasów zmienił status
aktora na inspicjenta. Tak było. Ela - lekarz z zawodu.
Piszę o tym, bo stałem się mimowolnym świadkiem sy-
tuacji, która mi uprzytomniła, że i tutaj zmieniło si^
wszystko. Bo rozległ się dzwonek^jakieś głosy w kory-
tarzu. Nie poznałem Eli. I z nią ktoś drugi... Również nie
'•.
26
poznałem. No, bo nie znałem, jak się miało wkrótce oka-
zać. Coś tam poszeptali i usłyszałem, jak wkroczyli do
pokoju gówniarza. Teraz egzaltowane okrzyki matki
pozwoliły mi rozpoznać Elę. Wrócił Witek. Bez obja-
wów entuzjazmu oznajmił, że matka Andrzejazawiado-
miona o wypadku syna wróciła właśnie znad morza.
No i przywitałem żonę mego przyjaciela. Rzeczywiś-
cie - baba nie do zdarcia. Jakbym ją wczoraj pożegnał.
No, może odrobinkę przydymiona przez tę podróż.
Bądź co bądź paręset kilometrów. Ale wóz luksusowy.
BMW - zaraz się dowiedziałem ściskając dłoń szczupłe-
go pana w mocno średnim wieku. Jeszcze wówczas nie
wiedziałem, że witam „Elę Audi" i „Króla Szczypiorku" -
oto jakie imiona nosiła ta para, bo była to jak, się wnet
okazało, para. „Audi" to od samochodu, którym jeździła,
kupiwszy go „okazyjnie" właśnie od tego pana, jak się
okazuje podwarszawskiego superbadylarza. Ów „za-
kup", zdaniem teatralnego środowiska, dokonany został
w ramach „wymiany naturalnej", jak określił to jakiś
dowcipniś.
Tak więc dowiedziałem się od Witka o klęsce mojej
Teresy i obejrzałem klęskę jego. Bo dość łatwo przyszło
mi się zorientować, co tu jest grane.
Więcej o tym nie napiszę - ani słowa. W końcu to nie
należy do mojej opowieści. Ale czy na pewno?
Z Basią nie przelewki. Następnego dnia z wypchaną
teką udaję się w drogę. Nowa piżama (gdzie ona to
kupiła - a może to po Laniewiczu?), maszynka do gole-
nia, pędzel. Na widok mojej wytartej resztki siostrzycz-
ka się wzruszyła. Zresztą pędzel to już na pewno w
spadku po Laniewiczu. Gdzieżby dziś można kupić...
Dość, że z całym majątkiem w teczce. Dopchanej jesz-
cze gazetami. Bo czytałem w tych dniach łapczywie.
Wszystko. Ale do rzeczy. Więc „spakowany", prowadzo-
ny za rączkę jadę do Anina. Lecznica Kardiologiczna.
Kiedyś „rządowa". Bystry przedostatni premier próbo-
27
wal rozmaitych gestów - przekazał obiekt dla „lecznic-
twa otwartego" (tak się to u nich nazywa: „otwarte",
znaczy „dla ludzi", chociaż ja przychodzę z „zamknięte-
go", co jest także dla ludzi). W końcu cały mój urlop,
całą przerwę w karze, zawdzięczam mojemu sercu. Wię-
zienna medycyna przyzwyczajona do krojenia żołądka i
kich po „połykach" nie ważyła się podnieść noża na
moją zastawkę. Siostrzyczka umiejętnie wykorzystała
mój sygnał o stanie zdrowia i oto jedziemy. Co zabaw-
niejsze, to do tej „otwartej" lecznicy trafiam zapewne
dawnymi jej chodami z czasów Laniewicza. Ale obojęt-
ne. Na razie jadę podobno na badania, obserwację itd.
W zależności od diagnozy: albo zaraz pod nóż, albo
„okres przygotowawczy" w domu. Bo nacisk pacjentów
duży, a ja z kolei nie wyobrażam sobie, żebym tu wy-
trzymał zbyt długo. „Stawał, stawał, aż zawał" zauważył
ponoć znajomy satyryk powalony przez atak, ale ja
jeszcze nie zostałem powalony, a teraz po więzieniu
wytrzymać choćby parę dni bez pani z autobusu będzie
ciężko. Chyba żeby się na miejscu coś znalazło. Nie
ujawniam moich kosmatych myśli, bo siostrzyczkę cał-
kiem zasuszyło. Ta sprawa z Laniewiczem po prostu ją
przetrąciła. Nie ujawniam jej także, że w teczce mam
sporo zatajonych lektur wręczonych mi przez Kubę w
tajemnicy przed mamą. Książka, parę broszur- Nauczy-
łem się nawet nomenklatury - z obiegu nieoficjalnego,
czy jakoś tak... i „niezależna oficyna wydawnicza". To
wszystko od Kuby. Kuba to jakiś poważny „klasowy" (w
znaczeniu „szkolny") polityk. Myślę, że nawet „działacz"
- może kolporter. Chyba dobrze rozumiem te tęsknoty.
Sam z pokolenia „młodszych braci", tych co patrzyli jak
starsi, nieszczęśni „Kolumbowie", robili pokracznie i
krwawo tę niedorobioną nigdy przez nas Rzeczpospoli-
tą. Po ich klęsce my daliśmy się zwariować. Z miejsca
przestaliśmy chcieć tego, co dla nich było święte. Dla
nas stało się śmieszne, bo przegrane. Te pierwsze lata
zetempowskiej euforii i to co potem? Ciekawe skąd ten
y,
28 f
r
mój „stan przedzawałowy" czy może ta cholerna „za-
stawka" - może to dziedzictwo tamtego okresu, gdy nie
było dość czasu by przeczytać jak należy „Jak hartowała
się stal". Korczagin. Tak, z pewnością tak nazywał się
bohater. „Ty, Julek, nigdy nie dorośniesz, by zagrać taką
rolę" - dobitnie skanduje słowa nasz przewodniczący.
Dziekan wydziału aktorskiego posłusznie kiwa głową.
Wychłodło mi moje zaangażowanie i już mogłem
zagrać wszystko. Komisarza, sekretarza, księcia
Jorku, „Księdza Marka" i „Bogurodzicę" - jak powie-
dział kiedyś Dyrektor Wszystek komplementując
moje możliwości po próbie Słowackiego... („Aktor w
roli musi być cały, wszystek, nic nie wolno mu zosta-
wić dla siebie, aktor nie ma życia osobistego, wszy-
stek wciela się w rolę" - ulubione słowo zrodziło jego
przezwisko, które nieomal stało się teatralnym pseudo-
nimem).
Ale o czym ja piszę, gdy mam przed sobą pierwszy
pobyt w lecznicy. Chyba nigdy się nie nauczę. Ale do
cholery, nie piszę powieści. W powieści nie może być
niczego, czego mogłoby nie być. U mnie jest życie, a w
życiu inaczej. Ale wróćmy do kliniki. Biele, dywany, tele-
fony, bufet z prawdziwym czynnym ekspresem - to
wszystko dla mnie, bo Basia gdzieś biega, kogoś szuka.
Wreszcie ewidencja. „Zawód" - co mam wpisać. Praw-
dziwe byłoby „więzień" - wpisuję „aktor". No i masz...
Wrzoskiewicz.
Pokoje na tym piętrze dwuosobowe. Gdy wszedłem
do swojego, aż mnie zatkało. On mnie nie poznał w pier-
wszej chwili.
- Wrzoskiewicz - powiedział podając mi rękę. Widać
było, że mnie awansuje przez taką znajomość.
- Przecież widzę - powiedziałem.
Jeszcze mnie nie poznał. Zaśmiał się po swojemu
brzuchomówczym śmieszkiem z nieruchomą gębą, bio-
rąc to za komplement bywalca teatralnego czy telewi-
zyjnego gapia.
29
- Przed zawałem, a pan? - przedstawił mi się.
- Julian P. - powiedziałem.
Zbaraniał.
- Jezus Maria! - wykrzyknął po chwili rzucając się na
mnie, jakbyśmy kiedykolwiek byli blisko.
- Wyszedłeś?
- Nie, uciekłem- - nie wiem jaki bies podpowiedział
m? te słowa. Przecież w tym czasie możliwe było
wszystko. Niedawno skończyły się pertraktacje z grupą
więźniów, która ogłosiła strajk głodowy na kominie.
Dlaczego nie miałem uciec?
Wrzoskiewicza zatkało.
- A tutaj? Ukrywasz się?
Nie wytrzymałem. Mój śmiech mocno go skonfundo-
wał. Rozgniewał się.
- W końcu po tym, za co cię zamknęli, możesz zrobić
Bóg wie co... - oznajmił w końcu polubownie.
- Zastawka.. - przedstawiłem mu się. Geniusz loci już
przemówił przeze mnie.
- Kolega! - zawołał radośnie, jakby dopiero owa za-
stawka nas zrównała.
Ten tydzień z Wrzoskiewiczem w celi... To śmieszne,
ale ja wciąż jestem stamtąd. W tym co myślę. Więc cały
ten tydzień w separatce z dwoma łóżkami Wrzoskie-
wicz wypełnił opowiadaniem o sobie. Ja, który wysłu-
chałem za murem życiorysów równie mało prawdopo-
dobnych co prawdziwych, miałem ucztę: tu nie było
nikogo. Żadnego człowieka. Tu były pieniądze. Opowia-
dał o pieniądzach, jak kto inny o miłości, albo jeszcze
kto inny o Żydach...
No, oprócz pieniędzy były jeszcze rzeczy. Ale raczej
jak statyści przy głównych bohaterach sztuki. „Stereo -
wideo - pprno", tak go sobie w myślach nazwałem, gdy
zapowiadał po wyjściu seanse u siebie w przepychu wi-
deokaset, kolorowych filmów... Więc pieniądze w jego
opowieściach miały swoją dramaturgię, fabułę nawet.
30
Oto ostatni sezon „przed tym całym bałaganem",, jak
określał ostatni rok, w którym zarabianie podlegało nie-
zrozumiałym dla niego wstrząsom... Podwieczorek przy
mikrofonie tysiąc pięćset, a po drugiej stronie ulicy leci
kabaret. Przebiegam trzysta metrów i dwa siedemset
pięćdziesiąt za dwadzieścia minut... Ale Wrzoskiewicz
biegał nie tylko na dystansach krótkich. Były i długie.
Nowy Jork, Chicago. „Bardzo mnie nasza Polonia ko-
cha".
Za ile? - zapytałem nietaktownie, ale Wrzoskiewicz
się nie obrażał. Roześmiał się i wytłumaczył, że tam - na
przykład w Nowym Jorku - to ludzie nawet do łóżka
dobierają się według dzielnicy, bo im dla miłości nie
chce się jechać pięćdziesiąt kilometrów... A ja przez
ocean. To ich musi kosztować. W końcu jesteśmy zawo-
dowcy, nie ma się czego wstydzić. Zresztą amatorzy też
biorą, ale użebrane i co łaska. Ja zarabiam. Jak zechcesz,
-możesz z nami pojeździć, jak stąd wyjdę. Robimy pro-
gram „Aby Polska". Z Malała. Mógłbyś być inspicjen-
tem. Jeżeli ci zdrowie pozwoli. A zresztą - nagle po-
smutniał -jeśli mnie zdrowie pozwoli. Cholera wie, co z
moją zastawką, może przyjdzie czekać na operację.
Teraz o Malali. Bo na tym się Wrzoskiewicz kończy, a
Malała dopiero zaczyna. I będzie ważna z uwagi na
wszystko, co potem.
To nieprawdopodobne. Jakbym dopiero zobaczył, co
to jest kobieta. Czym może być kobieta. Cudowny opię-
ty kuperek, piersi jakby je obliczył, wymodelował i
umieścił osobiście sam Stwórca Esteta. Nogi niby dwie,
ale starczy, żeby człowiek pomyślał, że nigdy nic nie
oglądał. I ta buźka naiwnego aniołka, który już wylizał
wszystkie słodycze i świństwa... Żadne zdjęcie tego nie
pokaże, ale oczywiście to było jej zdjęcie z okładki
„Ekranu", toples w bikini wąskim jak palec, który by się
chciało pod nie włożyć. Jej zdjęcie wypożyczane w celi...
31
Nie było się co dziwić etatowi Wrzoskiewicza w naszym
teatrze... Nie wytrzymałem, gdy mąż jej mnie przedsta-
wił.
- My się znamy - palnąłem.
_ ? '
- Z konia - oznajmiłem bezczelnie.
- Chyba mnie pan z kimś pomylił...
- Panią pomylić! - wykrzyknąłem szczerze.
Było tak, jakby w ogóle nie było pani z autobusu, jak-
by wszystkie godziny majaczenia o kobietach wróciły
przebrane w to ciało ukoronowane bezczelną gębusią,
która nawet nic nie mówiąc kazała tylko o tym myśleć,
myśleć, myśleć...
Biedny Wrzoskiewicz. •
Badania, analizy, mocz, krew, opad... kto się ha tym
wyzna, co z człowiekiem wyrabiają. Nie te czasy kiedy
w ambulansie wyrywa się obcążkami igłę wbitą w pierś,
gdzie bije serce. „Samouszkodzenia". Obsesja więźniów.
Poza rzeczową kombinacją, aby dostać się do szpitala
czy coś dla siebie „załatwić", żywiołowy protest prze-
ciw... Przeciw wszystkiemu. Obrócony przeciw sobie.
Moja choroba to też „samouszkodzenie", tylko że ci
tutaj nic o tym nie wiedzą. Przecież pojawiło się to moje
„serce" dopiero za murem. A tutaj po tygodniu dowie-
działem się tylko, że „nie jest tak źle", po drugim, że „bę-
dziemy mogli siostrzyczkę uspokoić" i nareszcie, że spo-
tkamy się ponownie za sześć tygodni. Zobaczymy, co
zrobi z pana sercem farmakologia. Bo moje więzienne
konowały iiagnozę spartoliły. Żadna „zastawka". Nie
będzie operacji.
A więc „wypiska". Półtora miesiąca swobodnego ży-
cia dla mnie. Życia w świecie, który zapomniał sam sie-
bie, zapomniał czym był. Trudno mi się było oswoić, ale
to wszystko co nowe było jakoś moje, powinno być
moje. I w tym wymiarze patetycznym - giną ci, opici
władzą i posiadaniem, przychodzą jacyś nowi nieznani,
a przeto „sprawiedliwi". Dla wszystkich chyba ta „Soli-
32
darność" ma w sobie coś ze szlachetnego Janosika. Za-
biera możnym, biednych obdziela. A ja, więzień, jak
mogłem inaczej niż entuzjazmem powitać spór o to, czy
nowy gmach Komendy Wojewódzkiej obrócić na szpi-
tal czy na dom starców. Sama wspaniała sprawiedli-
wość. Przecież byłem dorosły, przecież wiedziałem, że
wszystko, co trąci zrealizowaną bajką, jest po prostu
bujdą, musi okazać się bujdą. Ale akceptowałem. Wol-
ność. Ja, wychodząc na urlop z totalnej więziennej nie-
woli, dostawałem się na wolność, ale tu była jeszcze inna
wolność. Ta z dużej litery. Ta, która sprawia, że wreszcie
my, Polacy, powiemy sobie całą prawdę. A jednak ak-
ceptując wiedziałem, że nie wierzę do -końca. Byłem jak
sceptyk w obliczu mistycznego objawienia przyjętego
przez naród. To nie była rzeczywistość. To była wizja!
Ja, człowiek zza muru, wiedziałem, że świat nie da się
przerobić przez zwyczajne odwrócenie go podszewką
na wierzch. Co było wywyższone, będzie poniżone, i tak
dalej. Sam się po jakimś czasie wystraszyłem, widząc
jak ten ruch zaczął nabierać cech świętości. Przywódcy
to już byli ludzie święci, choćby i nieraz pasowali do
mnie pod celę. Jeden Witek to był człowiek, który choć
się z nimi związał, zachował dystans. Ponoć chciał im
wytłumaczyć co i jak, że świat, że Europa, ale został za
zgniłka i oportunistę. Dla nich nawet strajk nie był na-
rzędziem osiągania celów, tylko aktem moralnego
oczyszczenia. Wyglądało na to, że nie obejdzie się bez
butelek zapalających. Cieszyłem się i byłem pełen stra-
chu. Wszyscy mówili i pisali jedno tylko słowo „Odno-
wa". Koniecznie z dużej litery. Nikt nie pisał słowa „rze-
czywistość" nawet petitem. Jakby przestała istnieć. Ist-
niał tylko moralny imperatyw, godność narodowa, świę-
ty obowiązek Odnowy wszystkich i wszystkiego. I w
dodatku nawiedzeni byli „wszyscy".
Zenek Siekierka później ocenił ów stan euforii po
swojemu. Brzmiało to mniej więcej tak: „Znaczy się
babka klozetowa się cieszy, że jak jest „Solidarność", to
. 33
już nikt nie nasra na deskę. Chorzy, że jak się gliniarzom
odbierze koszary na szpital, to ich przestanie boleć wą-
troba. Ale jest i trochę racji. Że robotnik może zobaczy,
że się obejdzie bez głupoty w robocie. A tak w ogóle kto
ma krzywdę, to wierzy, że już z tym koniec. Każdego do
raju... Może być druga Japonia, jak kto niewierzący...
Tak to jest. Ale ja popieram" - skończył swój krytyczny
wywód. Jak niemal każdy, kto jeszcze ośmielał się tro-
chę myśleć...
A w ogóle dla tych co myśleli i teraz czas nie był
łatwy. Mnie było lżej. Ja miałem myśleć o sobie.
Przez cały ten czas w szpitalu męczyła mnie świado-
mość, że nie wypełniłem przyrzeczenia wobec Zenka
Siekierki. Obiecałem mu zaraz po wyjściu odwiedzić
jego babkę, żyjącą na kieleckiej wsi. Jedyną, jak twier-
dził, „rodzinę". Chodziło o to, by wydębić od sołtysa
oświadczenie, że staruszka nie jest w stanie bez pomocy
obrobić swej ziemi. Miał to być nieodzowny załącznik
do starań Zenka o przedterminowe warunkowe zwol-
nienie. Jego adwokat twierdził, że na żadne urzędowe
pisma sołtys nie odpowiada, a babka odezwała się tylko
raz donosząc w dyktowanym komuś liście, „że z sołty-
sem nic nie pójdzie, bo jak konia zabrał, to i przez
tydzień bez prawa trzymał, poręczenia żadnego teraz
nie da, bo się Zenka boi"...
Zenek to był ktoś w naszej celi. Miał legendę i auten-
tyczny autorytet mimo młodego wieku. Więc się nie
łamał. Ani wobec psów, ani w celi. Co powiedział - świę-
te. Miał tylko jeden tatuaż i to bardzo nietypowy: na
lewej piersi toporek wbity w serce niczym w pień do
rąbania drewna. A sprawa, o której mówił ten rysunek
też nietypowa, świadcząca o wielkim Zenkowym sercu.
Był to czas, gdy Zenek jako trzynastolatek żył przy bra-
cie w miasteczku opodal babcinej wsi. Rodziców już nie
było. Brat dorosły „miał swoje sprawy" i kiedy przyszedł
po niego milicjant, porwał się na władzę z siekierką.
34
Zenek wiedząc, że pełnoletni dostanie za to wyrok
śmierci, wyręczył brata - sam zarąbał władzę i trafił do
poprawczaka. Potem już samo poszło. Siedział „na
czwartym wyroku". I oto ja, druh spod celi, po tygodniu
wolności jeszcze nje spełniłem posłania.
Wychodząc teraz z lecznicy wierzyłem, że zaraz będę
„u babci". Ale już w autobusie oglądając to i owo... (lato,
kobiety ubrane czy rozebrane, że jest na co popatrzeć)
pojąłem, że najpierw będzie pani z autobusu. „Przeko-
nałem ją" jakoś do siebie, odwiedziła mnie nawet w kli-
nice... Wrzoskiewicz był dżentelmenem, zostawił nas sa-
mych w pokoju, ale ona okropnie się bała i w ogóle
kiepsko nam poszło. Ale teraz wyszedłem. Na zewnątrz
święto. Mogłem sobie wyobrażać, że jestem dyktatorem
i obchodzę imieniny. Autobusy z flagami, na bramach
fabryk flagi. Jakieś pogotowie strajkowe... Usiłowałem
pojąć o co chodzi podsłuchując rozmowę sąsiadów, ale i
oni różnili się w ocenie wydarzeń. W każdym razie świę-
to - dla mnie. Błogosławiony czas, gdy więcej patrzy-
łem, niż myślałem. Dotelepałem się do Śródmieścia, gdy
nagle autobus stanął. Przerwa w kursie. Strajk popiera-
jący. Dwugodzinna miała być ta przerwa. I pomyśleć -
wszyscy wysiadają, nikt nie psioczy. Może tam jeden i
drugi milczy ze strachu, ale tak w ogóle to dlatego, że
widocznie tak trzeba. Ulica dostaje w dupę ale popiera...
Tak to jest.
Dokąd miałem się wlec na piechotę? Telefonować do
mojej pani z autobusu nie mogłem. „Tylko do pracy -
mąż strasznie podejrzliwy" (nie można mu się dziwić).
Więc zaniosło mnie do Witka Sanojcy. Stojąc przed
jego drzwiami zrozumiałem, jak mało człowiek ma na
świecie. Bo jeśli go nie będzie, to na dobrą sprawę pew-
na jest tylko moja biedna robaczywiejąca w samotności
siostra i ten jej przyszły trupek... (Kuba miał jeszcze
kusy kwartalik życia przed sobą). Próby odnawiania sta-
rych kontaktów nieco mnie speszyły, gdy wchodząc do
35
kawiarni, gdzie tradycyjnie siadywali znajomi, przeko-
nałem się, że kawiarnia jest i owszem, znajomi także,
tylko z tą znajomością jakoś niewyraźnie. „No proszę,
kryminalnych to zwalniają" - usłyszałem od jakiegoś
stolika. Gdy powtórzyłem Witkowi, kto to powiedział,
roześmiał się: cóż chcesz, działacz Towarzystwa Pomo-
cy Więzionym za Przekonania. Kurwa mać, prezydium
Związku liczniejsze niż ci uwięzieni... (Witek powiedział,
jakby tych dwóch Kowalczyków puścili, to by sam pre-
zes, nasz Dyrektor Wszystek był liczniejszy). A o ludzi
pozamykanych z nieprzytomnymi wyrokami, co ich los
skazał, żaden kutas się nie upomni..,
Widzę, że staję się kryminalistą „zawodowym", skoro
tyle mam solidarności wobec tamtych „swoich". Bo swoi
wydają mi się wszyscy, co za murem. Ale wracam pod
drzwi mojego Witka. Na szczęście otworzyły się. Ucie-
szył się. Naprawdę. Co z tego, że od początku zauważy-
łem, że był lekko „zaprawiony". Po oczach. Jego zawsze
zdradzały oczy. Bo głowę miał mocarną, nikt go na czte-
rech łapach nie widział.
- Spadłem ci z nieba... - oznajmiłem siadając przy sto-
le, na którym stała butelka i samotny kieliszek.
Gadał coś, pytał o to moje serce, ale kieliszek posta-
wił. Dopiero jak go spytałem, czy jest pewny, że dobrze
mi zrobi, okropnie się zawstydził. Kochałem tego Witka.
(Ojca mordercy mojego siostrzeńca - tak wyszło, nim
strzelił, kwartalik od tego wieczora). Ale Andrzeja tego
dnia nie było. Ani Eli. Spytałem.
- Ela Audi... - nieobecna. - Może u Króla Szczypior-
ku, może gdzie indziej...
Nalał mi pewną ręką. Powiedział, że choć tego może
nie było widać, ale Elą to przestał się przejmować już
przed moim wyrokiem.
Zobaczyłem rozłożony na stole maszynopis sztuki.
Zajrzałem mechanicznie na kartę tytułową.
- „Góra Żałoby"... - Odczytałem hiszpańskie nazwi-
sko autora.
36
- Właśnie. Dyrektor się zainteresował. Peruwiańcźyk
o Boliwii czy Boliwijczyk o Peru. Rząd morduje robot-
ników, ściślej górników. Czyli coś dla niego. Aluzja...
Dziwny był status mojego Witka w naszym teatrze...
Na pewno przewyższał nas wszystkich inteligencją. W
potrzebie umiał sięgnąć i po pióro. Sławna była jego
polemika z Henrykiem Zajączkowskim, wówczas
skromnym recenzentem teatralnym trapionym przez
ciężkiego joba antyromantycznego. Otóż akt wiary Za-
jączkowskiego był prosty: romantyzm był szkołą poli-
tycznej nieodpowiedzialności Polaków i „tułanie się
tego repertuaru" po naszych scenach jest przekleńs-
twem narodu. Bo jego historii prawdziwej, która na-
tchnęłaby Polaków do kultu pracy, odpowiedzialności,
pozytywnego działania, nikt nie zna i nie pamięta, a
działa na wyobraźnię tylko utrwalony w wiekowych
dziełach sztuki „bełkot romantycznej nieodpowiedzial-
ności". Kiedy więc zaatakował naszą inscenizację „Kor-
diana", nie kto inny, jak Witek Sanojca, sprawił mu bo-
lesne cięgi na łamach któregoś tygodnika. Był ci więc od
nas mądrzejszy. A że abnegat dla nikogo niegroźny, nikt
z jego mądrością nie walczył. On nie był dla nikogo
„konkurencyjny". „W walce na miny przegram ze stu-
dentem drugiego roku" wypowiedział się kiedyś o
swoim aktorstwie. A dla Dyrektora! Błogosławiony ci-
chy doradca. Bo sam Witek jako dyrektor... No, to już
mogłaby być tylko rola komediowa. Więc i dawniej czę-
sto działo się tak, że właściwie Witek, niezależnie od
opinii naszego leciwego kierownika literackiego, prze-
sądzał repertuarowe decyzje. On zresztą sam wprowa-
dził na naszą scenę niejednego debiutującego autora.
- Więc mówisz „Góra Żałoby"? I co, pójdzie to u
nas?
- Dyrektor walczy z myślami. Bo z jednej strony do-
brze, bo brutalne państwo pastwi się nad górnikami, ale
z drugiej co za aluzja, kiedy.u nas jakoś państwo nie ma
siły nie tylko, by się pastwić.ale wogóle po prostu bvć
37
Wypiliśmy. Wieczór u Witka pozwolił mi trochę wię-
cej zrozumieć z tej Polski, na którą wylazłem zza muru.
Zdziczały. A i ona jakby niespełna rozumu.
Ten wieczór wrześniowy wypadł po dniu, w którym
nasi zbuntowani ogłosili apel do narodów krajów socja-
listycznych, czy jak tam to nazwali. Mój Witek był sfru-
strowany. Usprawiedliwiał się w ten sposób z flachy i
samotnego picia. Znaliśmy się jak łyse konie. Ale go
skręciło. Zajączkowski miał rację. Jesteśmy narodem ro-
mantycznych idiotów. Zresztą w Polsce jak chcesz po-
wiedzieć, że coś jest bezdennie głupie, mówisz, że „ro-
mantyczne" i wszyscy to głupstwo szanują. Ale teraz
nikt nie szanuje nawet własnej mądrości. Jakbym napi-
sał list otwarty do Zajączkowskiego, że przyznaję mu
rację, byłaby to podła dywersja. Bo dziś on jest na czele
„romantyków odnowy". Coś ci pokażę...
Zaczął przewracać kartki maszynopisu „Góry Żało-
by". Nie mógł znaleźć jakiegoś fragmentu, nalał sobie
lewą ręką (bezbłędnie) pełny kieliszek, o mnie zapom-
niał, wypił...
- O, jest. Popatrz. W trakcie dyskusji politycznej
przed decyzją strajkową jeden działacz ostrzega kole-
gów cytując prezydenta Meksyku Diaza: „Biedny Mek-
syk, tak daleko od Boga, a tak blisko Stanów Zjedno-
czonych". Wierz jakby to strawestował dziś Zajączko-
wski, gdyby jeszcze pisywał recenzje (gdzie te czasy):
„Biedna Polska, tak blisko Boga, a tak daleko od Stanów
Zjednoczonych". Bo on ci jest teraz i romantyczny, i
katolicki, i bardzo reaganowski. Tak zmieniają się czasy
i pozytywiści... l kogo mają te bidne robotnicze wodze
„Solidarności" słuchać...
Monolog trwał długo. Dowiedziałem się z niego, że
Witek należał u nas do pierwszych sygnatariuszy apelu
wspierającego strajkujących stoczniowców, ale teraz -
po roku - w obliczu rosnącego szaleństwa nie popiera
nikogo i niczego. „Nawet samego siebie nie chce mi się
popierać. Mam w dupie..." - zakończył jedną z tyrad.
38
Byłem nieco przerażony nie tyle jego stanem, ile zakre-
sem sprowokowanej przez alkohol szczerości. Bo było i
o synku Andrzeju, i o Eli Audi. Ela Audi - to wymysł
Andrzeja. Pierwszy tak nazwał matkę. Rozwieść się?
Żeby ten gówniarz wiedział, że nie rozwiodłem się tylko
przez niego. Wie, bo mu mówiłem. Zaczęła tak sobie żyć
na boku, jak nasz gówniarz miał pięć lat. I co? Zabrać
matkę takiemu. W naszym „środowisku" żon się nie bija.
A była okazja. A teraz gówniarz ma mamę Audi, a ojca
rogacza. Kiedyś mi to sam powiedział. Dostał w ucho...
No w porządku, nie dostał, czego się śmiejesz, znasz
mnie za dobrze. Ale ona raz o mało na serio nie oberwa-
ła. Mieliśmy wyjazd ze spektaklem na festiwal do Kali-
sza i wróciłem o dzień wcześniej. Coś tam zapomnieli z
rekwizytów, więc kto pojedzie - Sanojca. No i wchodzę
do domu. Na palcach, żeby nie budzić. Otwieram drzwi...
- gówniarz był na obozie żeglarskim - więc otwieram i
co widzę. Nie śmiej się. Najpierw sutannę. Na krześle
przewieszona równo przez poręcz sutanna... Wiesz, by-
łem jak ogłupiały. On się ocknął pierwszy, podniósł się
na łokciu, ona śpi... Pewnie byli po alkoholu... Przystojny
brunet. Mocny, pierś owłosiona...
- No i co? - nie wytrzymałem czekając na puentę.
Dolał sobie i tym razem o mnie nie zapomniał.
- I co? I nic. Powiedziałem, wyobraź sobie: „niech
będzie pochwalony..."
- Odpowiedział ci? Jak to się odpowiada...?
- Nie pamiętam. Zresztą nie myśl, że to było takie
ważne. Po prostu śmieszne. Już wcześniej żyliśmy każde
.sobie. Poza tym to były inne czasy, nie miało to ze stro-
ny Eli cech koniunkturalnych. Jeszcze nie byliśmy tacy
katoliccy... Jeszcze Wojtyła nie był papieżem. Jak ja
żyję? - zadał nagle pytanie patrząc mi w oczy. - No
jak?- ponaglił, czekając chyba odpowiedzi na retorycz-
ne pytanie.
Ale ja nie mogłem „uradzić" komiezności opisanej
sytuacji. Po prostu zacząłem się śmiać.
39
< Nie mogłem się powstrzymać.
- Niech będzie pochwalony...
- A wiesz, że nasz Dyrektor chciał wystawić sztukę
papieża... - Witek nagle zmienił temat. Widocznie coś go
jednak zabolało. - Na szczęście Wszystek się spóźnił,
ubiegła nas inna scena...
- No cóż, łatwiej bytt papieżem niż Szekspirem.
- Stąd Szekspir jest jeden, nie numerowany.
- No i co wtedy wystawiliście?
- Wyobraź sobie - Iredyńskiego... - roześmiał się. -
No cóż, wróćmy do wątku...
- Niech będzie pochwalony - westchnąłem.
- No właśnie. Deklaracja superrogacza. Niech będzie
pochwalony. Więc od tej pory żyjemy sobie pod jednym
dachem i tyit. A po co? Nazywało się to, że dla gównia-
rza, ale gówniarz dorósł - pogardza i nienawidzi. „Rzuć
wapno na druty" - zachichotał po tych niezrozumiałych
słowach.
- Co takiego?
- Oni tak się między sobą wyrażają, gdy chcą, żeby
dać do telefonu kogoś z rodziców. Tobie to dobrze.
- Niby dlaczego?
- Bo nie masz.
- Czego nie mam, do cholery?
- Gówniarza. Żadnego gówniarza... „Rzuć wapno na
druty"... Jak to usłyszałem po raz pierwszy, chodziło o
Basie, o twoją siostrę. Chcieli, żebym zagwarantował
mamie Kuby, że będą u mnie.
- No widzisz: mam czy nie mam, dla nich też jestem
wapno. Przecież jestem tylko o dwa lata młodszy od
Basi.
Witek zachichotał.
- O dwa lata starszy, mój kochany, to chciałeś powie-
dzieć. Pamiętam twój rocznik. Kokiet z ciebie, Julecz-
ku...
Zrobiło mi się głupio. Nie wiem, skąd mi się to wzięło.
Może poczucie daremnie straconego czasu, chęć, żeby
40
świat wiedział, że jeszcze będzie miał ze mną do czynie-
nia. Tak czy owak głupio.
Dość, że urżnąłem się u Witka dogłębnie.
Obudziłem się z okropnym bólem głowy. Byłem u sie-
bie. To znaczy u Basi. Dowiedziała się w szpitalu, że
zwolniono mnie o dzień wcześniej. Nie potrzebowała
wiele, by się domyślić, gdzie się podziewam. Nie byłem
pewny, jak mnie teraz powita po obudzeniu. Choć moc-
no zmaltretowany, wiedziałem jednak, że mam zrobić
coś i to zaraz. Coś pilnego, co odkładałem na moment
wyjścia ze szpitala. Zacząłem nakręcać „urzędowy" nu-
mer mojej pani z autobusu... I wówczas przypomniałem
sobie o istotnym obowiązku. Przyrzekłem sobie zaraz
po wyjściu ze szpitala odbębnić odłożoną wizytę u bab-
ci Zenka Siekierki... Ale nakręcałem dalej... Aż dowie-
działem się od koleżanki, że „Danusia jest na delegacji".
No więc tym bardziej powinienem się uwinąć z tą pie-
kielną babcią. Ale tu dała o sobie znać Basia. .Bardzo
mało było o tym, co narozrabiałem. Spytała tylko: przy-
rzekniesz, że to po raz ostatni?
- No powiedzmy, przedostatni, ale za to serio. Przy-
rzeknę.
Okazało się wówczas, czym mi to grozi, l że ten zapo-
wiadany ostatni może być ostatni dosłownie. „Komuś
trzeba wierzyć" - to oczywiście i o lekarzach. Wówczas
to wyjaśniła mi, że nie ma mowy, abym mógł jechać „w
takim stanie" do babci Zenka (w Kieleckie). Bo sio-
strzyczka zgodziła się wyposażyć mnie w swego fiata,
który przypadł jej w „podziale majątkowym" po Lanie-
wiczu. Więc z konieczności zostałem na cały dzień w
Warszawie. Jak to bywało u mnie nawet za dobrych cza-
sów, po przepiciu targała mną nerwowa trzęsiówka. Co
miałem ze sobą zrobić? Przypomniałem sobie, że Witek
powtarzał mi parę razy, że Teresa nie może zrozumieć,
czemu się u niej nie pojawiłem. I była w domu. Widocz-
nie nie obsadził jej w próbowanej sztuce. Jego niebyłe.
41
- Reżyseruje?
- Nie, przecież jest w Paryżu...
- Będziesz sama?
- To zbyt zobowiązujące pytanie wobec damy - ro^
ześmiala się po dawnemu do słuchawki i jakby coś
zdmuchnęło spomiędzy nas te piętnaście lat.. nie, sie-
demnaście, a cholera w końcu wie, ile lat...
Więc była. Wszystko, co się wydarzyło, było tak, jak-
by się właśnie wydarzyć musiało. Nieprawda. Nie musia-
ło. Przecież już mi upuściła pierwszej furii moja pani z
autobusu. A w ogóle to było nie to. Znaczy to, i nawet
bardzo, ale jakoś „od innej strony". Zerżnęliśmy się naj-
pierw „duchowo", tak bym to opowiedzieć musiał w celi.
Bo pocałowała mnie na przywitanie jak siostra, ale za-
raz potem zaczęły się łzy. Jakby miała tamte dziewięt-
naście lat, a te drugie gdzieś się podziały. Że nigdy już
jej nie było tak z nikim, jak ze mną. Że życie i tak
dalej...
W końcu wiedziałem o tej Wrzoskiewiczowej, ale tu
nie chodziło tylko o poczucie krzywdy czy urażoną am-
bicję. „Pamiętasz naszą ucieczkę na mecz i jak nas syp-
nęła kronika?" Pamiętasz? Było tego „pamiętasz" tyle,
że znaleźliśmy się na tapczanie. Trudno, kto wyszedł zza
muru, rozumie, że tak być musiało, a u innych niech
popracuje wyobraźnia. Trochę psuł mi nastrój jej pies.
Gdy żegnałem ten świat basety dopiero wchodziły w
modę - nie wiem, czy spotkałem kiedykolwiek bliżej
takiego potwora. Ale rzecz nie w tym jak wyglądał, tyl-
ko jak się zachowywał. Najpierw drań szczekał, jakby
uważał, że maltretuję jego panią. Potem pojął, że jego
pani bardzo sobie to, co się dzieje, chwali, a jej ciche jęki
nie oznaczają bólu. Jął się gramolić na łóżko. Nie prote-
stowała gdy zegnałem go kopniakiem bosej stopy na
oślep... Leżała potem na wznak, bez spódnicy, ale w
bluzce, tyle tylko zdążyłem z niej sprzątnąć, i głaskała
mnie po włosach. Dosłownie to było tak, jakby mnie za
mur zabrali prosto od niej, a ona nic, tylko czekała. A
trwało to bardzo długo po tej wczorajszej wódce. Więc
była szczęśliwa. Aż w końcu... spoufaliłem się. Po tylu
latach opowiedziałem jej, jak użalał mi się kierownik
produkcji filmu, do którego została zaangażowana:
„pan rozumie, co ja mówię, a mówię tak: kobieta z zim-
nym dupiem nigdy nie wejdzie na ekran". To o tobie,
Teresa. Taka była jego polszczyzna. ;,,
Chichotaliśmy oboje.
- Ale on nie miał racji.
- No, ten mój debiut, to trzeba mu przyznać, nie wy-
padł najlepiej.
- Nie o tym mówię - położyłem jej rękę na odsłonię-
tym brzuchu. Odczułem, jak się sprężyła i zaraz błogie
rozluźnienie mięśni.
- Zresztą „weszłaś na ekran". A pamiętasz, jak było
kiedyś tam, kiedy się na ciebie obraziłem, bo zapytałaś z
ulgą w łóżku, kiedy ja uważałem, że wprowadziłem cię
na szczyty rozkoszy, „no to co teraz będziemy robili..."
Roześmiała się.
- A wiesz co teraz?
- Wiem. To samo.
Pies zaczął skomleć od nowa.
Potem już grzecznie ubrani siedzieliśmy długo, roz-
mawiając o wszystkim. To znaczy o wszystkim poza
tym co ją naprawdę obchodziło. Bo ani o nim, ani o
Wrzoskiewiczowej.
Czekała mnie wyprawa do babci Zenka Siekierki. Sa-
mochód był. Już nawet parę razy jeździłem po mieście,
zdając praktycznie ponowny egzamin ze swych zapom-
nianych szoterskich umiejętności. Gorzej z benzyną.
Kolejki na stacjach ogromniały w całe kilometry i Basia
twierdziła, że z „moim sercem" nie mam prawa narażać
się na stresy daremnego oczekiwania. Gdyby nie fakt, że
trzymała mnie teraz w mieście Teresa i bardzo mi się nie
chciało odbijać z Warszawy, na pewno bym się w końcu
„zatankował", ale w tym układzie rozgrzeszałem się po
prostu odkładając wyjazd. Aż do dnia, kiedy o moich
kłopotach usłyszał przy kolacji Kuba, Uśmiechnął się
jakoś bez słowa, a wieczorem, gdy już kładłem się spać,
usłyszałem delikatne pukanie.
Siostrzeniec wyjaśnił mi bez ogródek, że będzie mógł
znaleźć radę na moje kłopoty. Polecił mi (tak - polecił,
bo ton w tym miejscu zmienił się diametralnie, był to
niemal wojskowy rozkaz) bym się „stawił" z samocho-
dem... Podał mi adres na Dolnym Mokotowie. (Godzina
też była dokładna - siedemnasta dwadzieścia).
Pojechałem. Ulica musiała być zapewne obserwowa-
na przez okno, bo po chwili zbliżył się do mnie równo-
latek Kuby i zapytał ściszonym głosem o moje nazwi-
sko. Usłyszawszy, skinął poważnie głową. Następnie
dwa razy pod rząd zdjął czapkę... Gdy po chwili wyłonił
się z bramy drugi chłopak taszcząc kanister, zupełnie się
nie zdziwiłem. Przecież grałem w filmie z lat okupacji,
gdy łączniczka rozwiązując chusteczkę narzuconą na
głowę podawała sygnał, że zbliża się hitlerowski dygni-
tarz, na którego wykonano zamach ze mną w roli nie-
mal głównej. Zatankowali mi Wóz w milczeniu, następ-
nie poważnie uścisnęli mi rękę i zniknęli w bramie z
pustym kanistrem.
Przy kolacji Kuba spojrzał na mnie pytająco. Po-
twierdziłem skinieniem głowy. Ale nie wytrzymał pełnej
konspiracji i w chwili gdy Basia poszła do kuchni, by
podać herbatę, oznajmił zduszonym głosem: „było to z
mojej strony nadużycie - powiedziałem, że jedziesz w
naszych sprawach. Zresztą ten Siekierka, kto wie, może
być pożyteczny" - zakończył enigmatycznie słysząc
zbliżającą się Basie. Zdążył jeszcze wyjaśnić: robimy
butelki zapalające i aktualnie czegoś tam zabrakło z
chemii...
Pomyślałem sobie, że po powrocie od babci muszę się
jakoś wziąć za gówniarza. Wszystko to nieco mnie prze-
straszyło. Nie jestem durniem. Mój Boże, na dobrą spra-
• ''. '
44 '
we to moje pokolenie przeżywało coś podobnego.
Zazdrość wobec starszych braci. Ich pistolety, cholewy,
wspomnienia bojowe, powstanie, partyzantki, cały ten
wspaniały świat, do którego nam nie starczyło lat. I myś-
lę nawet, że z tego zazdrosnego zamroczenia zrodził się
potem ten gorliwy zetempowski akces. Bo dowiedzieli-
śmy się, że oni byli głupi. Że głupią głowę kładli pod
fałszywą ewangelię. Co za ulga. Tylu moich kolegów
temu uległo. I ją nie byłem daleko.
A teraz tym naszym (co z tego, że ja akurat nie mam)
dzieciom wszystko to wraca. Starzy i młodzi oszaleli dla
tej Solidarności. Uwierzyli w nowy mit. Mają nową
ewangelię. A najmłodsi chcą teraz wcielić w życie nie
spełnione zazdrosne sny o bohaterskiej przeszłości oj-
ców - konspiracje, zamachy, ofiary. Jak im to wybić ze
łba. „Im". W końcu mnie chodzi o Kubę. O syna mojej
siostry.
Tak, muszę się wziąć za niego. Ale jak niewdzięczną
pozycję będę miał w takich rozmowach! „Więzień pos-
polity" pertraktuje z kandydatem do pocztu narodo-
wych męczenników. Bo coś mi się zdaje, że jak kto w
tym kraju nie skończył jeszcze lat osiemnastu, to jest
właśnie takim kandydatem. Zobaczymy!
Pojechałem wreszcie do tej piekielnej babci Zenka
Siekierki. „Piekielnej" dosłownie, bo wieś nazywała się
Piekło. Po raz pierwszy tuż przed lasem przejechawszy
„mostek bez jednej poręczy", jak widniało w opisie Zen-
ka, zagadnąłem chłopa o drogę do „babci Józi". Niepo-
trzebne było nawet nazwisko. Dowiedziałem się, że Jó-
zia mieszka „nie w Piekle, a na Przedpieklu", bo z tej
strony strugi, że „droga niby prosta, ale i tak pan pobłą-
dzi" i wreszcie konkretną radę, by zajechać do leśni-
czówki, która będzie „po drodze" i tam już leśniczy albo
kto inny „pokaże, a może i podprowadzi". Wjechałem w
las. Zanim mnie zabrali, nie byłem fanatykiem przyrody
- ot, normalny mieszczuch. W mieście się żyło, pracowa-
45
to, a nawet „wypoczywało" w knajpach i nocnych loka-
lach. Ale za murem zacząłem tęsknić jak potępieniec do
zielonego. Bywało, że na spacerniaku dostawałem za to,
że zatrzymywałem się wiosną przy mizernym krzaczku,
gdy wypuszczał liście. Znałem każdą gałązkę tego dra-
nia, który świętował zielonością w maju, a potem się
kończył w spiekocie nieruchomego powietrza więzien-
nego podwórza. Las był wspaniały. Starodrzew. Nad
strugą szeregi olchowe, przy drodze brzozy. U leśnicze-
go dostałem informację niepokojącą: w drugi dukt na
lewo, brać zakręt na gazie, bo piach, jak pan ugrzęźnie,
to po konie aż do Piekła, a dalej droga poprowadzi,
trzymać się tylko prawej strony, w końcu i tak się przez
wodę nie przejedzie. Ale stamtąd już dojść można...
Dość to zniechęcająca prognoza, ale wyjścia nie było.
Rzeczywiście po piętnastu minutach stanąłem w obliczu
rozlewiska na leśnej drodze. Ustawiłem samochód mię-
dzy drzewami - zamknąłem i ruszyłem na piechotę. Za-
raz też szeroka, poprzerastana jałowcami łąka odkryła
przede mną małą chałupkę i całe zabudowania Zenko-
wej babci. Ruszyłem tam na przełaj. Ogromne krzaki
bzu na jakiś czas zakryły mi całe obejście, ale za chwilę
miałem je przed sobą jak na dłoni. Wejście do chaty
było usytuowane nietypowo - od strony łąk, całe obejś-
cie gospodarskie na zapleczu. Przed domkiem, małym
jak makieta starego ludowego budownictwa, studnia z
żurawiem, jakie widywałem raczej już tylko na rysun-
kach. W progu pojawiła się przygarbiona kobieta. Nie
spostrzegła mnie, powędrowała w stronę studni. Wy-
ciągnęła z głębiny wiadro. Sięgała po nie ręką, gdy po-
witałem ją miejskim „dzień dobry". Odwróciła się powo-
li i spojrzała jakby niechętnie. Widocznie niczego do-
brego od człowieka na tym odludziu nie oczekiwała.
- Mam list od Zenka... - powiedziałem.
Wyjąłem wyniesiony z więzienia złożony w szesnast-
kę papierek. Byłem uprzedzony, że mam list odczytać.
„Powie ci, że stłukły się jej okulary".
I rzeczywiście. Najpierw babcia uroczyście podała mi
dużą sękatą rękę, a potem padły te słowa o okularach.
Nim zacząłem czytać, oznajmiłem, że jestem kolegą z
więzienia. Nie wzbudziła ta rekomendacja entuzjazmu
Tyle że babcia zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem i
oznajmiła, że „wcale nie wyglądam".
- Tylko konia napoję - oznajmiła pochylając się nad
wiadrem. Plecy babcine wygięły się w kabłąk, ja po
miejsku wyjąłem jej wiadro z rąk.
- To koń wrócił od sołtysa Gęby... - zagadnąłem, aż
babcia przystanęła.
- Zenuś mówił? - zmiękła jakoś wymówiwszy to
imię. - Józia jestem - „przedstawiła mi się", dopiero
teraz całkiem zjednana.
- Tutaj, tu, do koryta - wskazała gdzie mam wylać
wodę i zaraz, zapomniawszy o koniu zaprosiła do siada-
nia. Na ławeczkę przed domem. Na zaproszenie do mie-
szkania jeszcze nie zasłużyłem. Przeczytałem list, który
sam dyktowałem Zenkowi. Sprawa potwierdzenia przez
sołtysa podania babci o warunkowe zwolnienie Zenka
jako jedynego żywiciela z uwagi na podupadanie gos*
podarstwa wywołała jednak sceptycyzm Józi.
- Myśli pani, że będzie się bał? - spytałem dość eni-
gmatycznie, by podkreślić swą orientację w sprawach
gospodarstwa babci Józi i Zenka.
Sprawa z koniem zaczęła się na początku żniw. Zenek
pomstował w celi i obiecywał sołtysowi Gębie wszystko
co najgorsze. Bo sołtys - kowal, gdy mu babcia podpro-
wadziła konia do okucia, na parę dni najgorszej roboty
zatrzymał u siebie starego wałacha, bo akurat jego ko-
była padła na kolkę. Babcia Józia przyznała teraz sama,
że odbierając wreszcie swoje zagroziła sołtysowi srogą
zemstą, gdy tylko wnuk wyjdzie. „Jakże on teraz będzie
pieczątkę bił, żeby go wypuścili..."
Ale dała się przekonać, że sołtysa biorę na siebie, byle
tylko napisała podanie. Poszliśmy do izby na to pisanie.
Byłem przygotowany. Kancelaryjny papier, długopis.
Musiałem jednak pisać to na miejscu, żeby pozbierać te
hektary, klasy ziemi, areały, uprawy... Tworzyłem poe-
mat penitencjarno-agrarny. Przeszkody techniczne były
spore o tyle, że stół był fatalny. Chwiał się na krótszej
nodze. Jego główna decha, w środku dokładnie na pół
przełupana, zbita była na krawędzi poprzeczną listwą.
Gdy po raz dziesiąty szukałem równego skrawka, bab-
cia westchnęła.
- To też robota Zenusia.
- Ten stół? Stolarz z niego kiepski.
- Jaki stolarz. On sam ten stół siekierą połupał. Od tej
pory nazywali go na Piekle Zenek Siekierka... Tak mnie
namawiał, żebym do miasta szła, ten pokój, co po jego
ojcu został, zajęła... Ja mówię: dziecko, bez ziemi nie
wyżyjemy, czternaście lat miał, jak jego ojciec umarł... A
Zenek: „niech się babcia nie martwi, moja głowa". Ja:
jakże to gospodarstwo, rzeczy wszystkie zostawić. A on,
jakie rzeczy. I za siekierę... Ten stół. Łóżko, sam pan
popatrzy...
I poprosiła mnie do drugiej izby. Rzeczywiście
decha szczytowa ze śladami Zenkowych ciosów. Po-
patrzyłem na portret chłopa nad łóżkiem. Takie to wi-
duje się tylko w historycznych księgach. Chłop pięk-
ny, z wąsem, w sztywnym kołnierzyku, ciemnym garni-
turze-
- Mąż nieboszczyk - Józia przeżegnała się i poprawi-
ła obraz wiszący równo na ścianie.
A ja myślałem sobie, jak to każdy człowiek się kreuje.
Po co wydziwiać, że mąż Teresy jest prezesem od Wię-
zionych za Przekonania, gdy Zenek w więziennej legen-
dzie siedział jako czternastolatek za zabicie milicjanta.
A oto uboga prawda: dyskusja o przeprowadzce z
Przedpiekla do miasteczka. A potem tatuaż serca jak
pień i wbity w nie topór.
Babcia zdzieliła ścierą jakąś senną muchę. Wróciliśmy
do układania listu do władz...
Nie było, zdaniem babci Józi, „żadnej potrzeby", aby
48
teraz przedzierać się przez rzeczkę do Piekła, do sołtysa
Gęby. „I tak już pijany". Za to babcia zażyczyła sobie,
abym sprowadził na podwórze samochód. „Majątku się
w lesie nie zostawia" - pouczyła mnie wciągając gumia-
ki. Klapiąc za dużymi buciorami maszerowała obok
mnie. Potem brodząc przed wozem pokazywała gdzie
płytsze rozlewisko, jaki to kawałek trzeba „przegalopo-
wać", by chwilkę wytchnąć na piaskowej twardej łące i
znów „skoczyć aż na twarde". No i znalazłem się z
samochodem na podwórzu babci Zenka Siekierki, bo
przecież jak by z tą siekierą nie było, Zenek „Siekierką"
pozostanie do końca. Do spania ułożyła mnie w owym
skleconym po szaleństwie wnuka łożu pod mężowską
fotografią. Opchany jajecznicą na boczku, opity mle-
kiem, próbowałem zasnąć. Zdrożony byłem co nieco, a
w dodatku światła w chałupie żadnego, tylko kopcąca
naftówka. Na dobrą sprawę nie opisałem jeszcze, gdzie
się znalazłem.
Izba mała. Święty obraz i fotografia nieboszczyka
męża. Bele sufitu ciężkie tuż nad głową. Za dnia widzia-
łem, że sękate. Ale cała ta przedziwna chata na Przed-
Cieklu to było zjawisko. Las otwierający się na ogromne
tki i na ich skraju ta chałupka. I do tego księżyc. Jakby
ktoś to wszystko wymyślił sto lat temu albo i dawniej.
Ten księżyc. Widziałem zza firanek każdą obejmującą
go chmurę. No, było tak jak nigdy, a jak powinno może
być człowiekowi zawsze, skoro wymyślił słowo „pięk-
no". Bo chciałem napisać „szczęście", ale to już lipa. Bo
jakież to szczęście dla babci Józefki ta samotność pod-
wojona, absolutna. Jakby to wszystko umieścić z jed-
nym człowiekiem na księżycu- Więc zasnąłem. Coś mi
się śniło. Pamiętam ostatni moment Znalazłem się w
kościele, dzwonki na podniesienie, ale potem okazało
się, że pędzę przez kopne śniegi saniami z konnym za-
przęgiem, dzwonią janczary. Obudziłem się w środku
wrześniowej nocy słysząc jeszcze to dzwonienie...
Przez chwilę pewien byłem, że wracam w sen, ale
49
podniosłem się z łóżka... Dzwonek był wyraźny. Ostroż-
nie uchyliłem drzwi od kuchni. W półmroku ujrzałem, że
rozbebeszone łóżko babci jest puste.- Stanąłem w progu
i gdy ogromny kamień stanowiący zaproże sparzył mi
stopy, zobaczyłem i usłyszałem jednocześnie: babcia Jó-
zia kroczyła przez podorane pola na obrzeżu łąki w
księżycowej poświacie, omotana chustą, dzwoniąc raz
po raz trzymanym w wyciągniętej przed siebie ręce
dzwonkiem na drewnianym trzonku, jakim w niektó-
rych okolicach obdzwania się w czas burzy „przed pio-
runem i ogniem".
- Och, bestie! - użaliła mi się podchodząc bliżej. -
Czemu to pan nie śpi?
- Jakie bestie?...
Okazało się, że babcia płoszy jelenie włóczące się
całymi chmarami, jako że rykowisko lada dzień się zacz-
nie.
- Szkodniki okrutne - użalała mi się, opowiadając
jak to w zeszłym roku całkiem Zadeptały jej .Jare"...
Odczułem chłód i tak głęboką potrzebę powrotu w
sen, jak nigdy w życiu. Zresztą ta przerwa to też była jak
sen nieprzyśniony.
A teraz dzień u Gęby w Piekle. Na nic fiat dobrej sio-
strzyczki. Do sołtysa do Piekła droga „na pieszo". „Przez
kładkę i pod górę piachem", jak pouczyła babcia Józia.
Bo można by jeszcze koniem przez bród i z fasonem na
wozie. Ale konia to babcia óębie powtórnie pokazać
nie ma ochoty.
Bo z Gębą sprawa ma się pokrótce tak: niby chłop, bo
gospodarstwa kawałek ma, a właściwie to niby kowal.
Właśnie „niby". Bo Gęba potrzeby ma niewielkie i od-
kąd skalkulował, że wobec braku konkurencji brać
może i dwieście złotych od konia, kuje tylko jednego na
dzień. Jako że wódki więcej niż za dwieście nie wypije..
Działy się więc w kolejce do kucia sprawy dziwne i
groźne, rodziły się nienawiści rodowe i konflikty między
wiejskimi społecznościami, bo kuźnia jedna na całą oko-
licę. Aż któregoś dnia wieśniacy w chwili, gdy kowal
odprawił ich idąc na swoją flaszkę, pojechali gromadą
do gospody. Tam napili się wspólnie, a potem oddelego-
wana grupa wróciła jedną furmanką i kuźnię doszczęt-
nie spaliła. Ale narzędzia ocalały. I Gęba umiejętnie
nabrawszy kredytu, warsztat zrekonstruował w starej
stodole. Kuł jak z łaski, a i rolę swoją też uprawiał jak z
laski. Kobyłę Bóg sprawiedliwy mu zabral na kolkę, to
sobie radził, żć za kucie zostawiał konia na dzień, dwa
„na odrobek". A że babcia bezbronna, to tydzień jej
wałach włóczył bronę po morgach kowala.
Teraz, jako kolega Zenka z kryminału, niosę Gębie
posłanie babci Józefki. Myślałem, czy nie byłoby rozsąd-
niej pożegnać już babcię i jechać okrężną drogą do Pie-
kła samochodem. „Taksówka" podreperowałaby moją
pozycję, ale mogłaby poderwać w oczach Gęby moją
wiarygodność jako „kolegi spod celi". Więc w końcu
poszedłem pieszo.
Do sołtysa trafiłem bez kłopotów. Ledwo las się skoń-
czył i wieś zajęła horyzont, już wiedziałem co trzeba.
Wypalony komin straszył z oddali, a przy bliższym po-
dejściu czerwona tablica godnie zapowiadała sołtysa. I
tu niespodzianka. Gęba okazał się człowiekiem do rany
przyłóż. Chłopisko wielkie, czerwona okrągła twarz,
bez zmarszczek, nad nią siwa strzępiasta czupryna. Led-
'wo streściłem mu, z czym przychodzę, gdy usłyszałem
zaproszenie: „nie ma co, strzelimy po gębie i załatwio-
ne".
Zdębiałem. Dopiero po chwili, gdy już zorientowałem
się, że owo „strzelenie po gębie" oznacza wypicie po kie-
liszku, pojąłem, że „Gęba" to przydomek sołtysa, które-
go nazwiska ani sam nie wymienił, ani Zenek, ani babcia
Józia.
Zaprzyjaźniłem się z Gębą. Byłem świadkiem, jak od-
prawił dwu kandydatów do kucia. Z jednym nawet szar-
pał się chwilę, gdy ten zdesperowany uwiązał konia i
zapowiedział, że sam podkuje, bo potrafi. Doszedłem do
słusznego wniosku, że człowiek o duchu tak niezależ-
nym i męstwie nie do zakwestionowania nie odmówi dla
Zenka poręki tylko dlatego, że miałby się obawiać jego
zemsty. Na moje zapewnienie, że Józia nie ma nawet do
niego pretensji, machnął tylko ręką, że pretensje do nie-
go mają wszyscy, ale on się tym nie przejmuje. I strzelił
następną „gębę".
Kiedy chwiejnie wstępowałem na wąziutką kład-
kę wiodącą do obejścia babci Józr, byłem głęboko prze-
konany, że nareszcie odnalazłem na wolności przyja-
ciela. A podanie rokujące, że odzyskam zza muru dru-
giego, niosłem triumfalnie w kieszeni. Dobrze mi było
w Piekle. I na Przedpieklu u babci. Ale trzeba było
wracać.
Kuba na sprawie rozwodowej zdecydował, że zostaje
przy matce. Ale to co jest miłością do niej, jest nienawiś-
cią do ojca. I do wszystkiego co jest jego. Nie na darmo
mówiło się „właściciele Polski Ludowej". Polska była
jego - tego olca - i teraz mały jej nienawidzi. Wszy-
stkiego. Urządził mi prasówkę. Przecież nie było mnie
parę dni i muszę wiedzieć, że w Gdańsku Zjazd Solidar-
ności uchwalił posłanie do ludów w Europie Wschod-
niej...
- Do ludzi pracy... - prostuje Basia.
- A właśnie, że sens jest taki, że do ludów... Do wszy-
stkich.
- Przecież wtedy byłem jeszcze w Warszawie - uci-
nam temat.
-'A w Hucie Katowice zrobili referendum i wylali
dyrektora... Już kończą się rządy różnych...
Szare oczy płoną. Raz po raz przegarnia ręką płową
grzywę.
Potem było o buncie więźniów z aresztu śledczego z
Bydgoszczy. Pomyślałem sobie, co bym zrobił, gdyby
tak za moich czasów. Zażartowałem, czy by mnie nie
52
Przechował, gdybym to ja nawiał, ale on był pryncypia-
ly. Po prostu to była regularna „prasówka".
Ciężko mi szła rozmowa z Kubą. Niby sam byłem za
tym wszystkim, co się działo, ale szczerze mówiąc, gdy
tylko rzuciłem okiem na to, kto w tym robi z mego śro-
dowiska - tylko rzygać. Ale co mam mówić małemu.
To dziwne, dzisiaj będzie wyglądać ria bzdurę, że się
ustawiam, „miałem przeczucie" i tak dalej. Dziwne, ale ja
naprawdę rozmawiałem z nim ostrożnie, jakby ze stra-
chem, że mogę go urazić, jakbym wiedział, że to są jego
ostatnie miesiące, że go zagarnie i schowa w cmen-
tarnym piachu to wszystko, co każe mu drżącym głosem
powtarzać jakieś zdania wyczytane w ulotkach czy pi-
smach „nieoficjalnego obiegu", tak to głośno nazywano.
Nie chciałem go urazić i byłem zły, kiedy coś mi się
wymknęło na temat... Bo w jakiejś chwili oznajmił mi, że
Polska czeka na męża opatrznościowego jak marsza-
łek Piłsudski" czy coś podobnego. A że było to połączo-
ne z jakimiś kpinami „z Sejmu, co go Babiuch zrobił
palcem" (chłopaczek wychowany w domu Laniewicza
był nieomal „po imieniu" z rządzącym garniturem), to
mu powiedziałem, że mógłby wiedzieć, że jego Piłsudski
(„twój Piłsudski" - powiedziałem) miał do Sejmu stosu-
nek... - tu mi się nawinęło określenie stosowne pod celą,
więc zamilkłem i po chwili wróciłem do wątku powiada-
jąc, że cesarz Kaligula (Boże, co za sukces miałem w
„Kaliguli" piętnaście lat temu) mianował swego konia
senatorem, ale że Piłsudski nie zrobił posłanki ze swej
kasztanki tylko dlatego, że Sejm uważał za coś gorsze-
go od stajni-.
Biedny mój siostrzeniec zrobił się czerwony i spytał,
skąd wyniosłem tyle wiedzy historycznej.
- Z Piłsudskim nie siedziałem - wyznałem dowcipnie
- ale czytałem to i owo, co i tobie radzę... Poza twoją
„bibułą"...
- A co takiego mam czytać? - zapytał agresywnie.
No, rzeczywiście, co miał na dobrą sprawę czytać?
53
Powiedziałem wieczorem Basi, że mogłaby się trochę
zająć nie tylko garnkami i szkołą syna, ale czasem po-
rozmawiać z nim „w ogóle". I potem o tym Pitsudskim.
Jako o przykładzie.
- A ja niby skąd mam wiedzieć to wszystko? - spy-
tała mnie moja oczytana siostrzyczka, przodownica na
studiach.
Kurwa mać - pomyślałem - jak tu bronić tej resztki
nieszczęsnego państwa, która musi być obroniona, kiedy
się całkiem nie daje? Wszystko zagrzebane w milczeniu
albo nieprawdzie, (estem człek nie za mądry, tyle że
zawsze byłem ciekawy. Może pomogła mi przyjaźń z
Witkiem Sanojcą. Rozmowy, lektury...
Boże - pomyślałem z kolei (tak, w takiej kolejności).
Jak to dobrze, że jestem skazany Julian Petryk syn Ana-
tola, a nie żaden działacz ani ktoś taki...
Wszedł Kuba i zmieniliśmy temat. Basia zrelacjono-
wała kłótnię w kolejce o to, czy garbus to inwalida.
Opowiadała tak barwnie i z takim aktorskim zacięciem
prezentowała poglądy stron udając zainteresowanego
garbusa, który w czasie kłótni jako protegowany skle-
powej został obsłużony poza kolejką, że zapomnieliśmy
o pryncypiach, jak się tutaj za murem mówi. Ale nie na
długo. Ledwo wspomniałem przy jakiejś okazji Witka
Sanojcę, zupełnie nie pamiętając, że gówniarze znają się
ze szkoły, mój Kubuś-nieboszczyk, zatapiając we mnie
swoje szare oczy, zagaił:
- Czy wujek zna sprawę jak ojciec Andrzeja ośmie-
szył premiera... a przy okazji i naszego tatę...
Roześmiał się. Płowy kosmyk opadł na szerokie pięk-
ne czoło chłopaka. Odgarnął włosy.
Opowieść była dość niezwykła i chyba tylko skrom-
ność mego przyjaciela sprawiła, że nie zwierzył mi się z
całej sprawy. Oto w zeszłym roku dostał ci mój Wituś
list podpisany przez prezesa ZBoWiD-u - premiera - z
gratulacjami z powodu wybrania go do jakowejś Rady
Naczelnej. Wituś podobno zachował się „normalnie".
54
Normalnie jak na siebie, ale całkiem nienormalnie jak
na czas, miejsce i charakter „akcji". Oto wrzucił list do
szuflady i siedział cicho. Za parę dni dostał list kolejny
informujący o terminie zebrania szacownego ciała, któ-
rego jest członkiem, i postąpił podobnie: wyrzucił list i
siedział cicho. A tu na drugi dzień dzwoni do teatru waż-
ny generał. Szukają Witusia na gwałt. A generał prosi o
punktualne przybycie, bo Witek Sanojcą został przez
samego premiera wyznaczony na coś tam w czymś tam...
I tu heca. Bo Wituś ponoć oznajmił pogodnie, że to
pomyłka. On do żadnej .takiej organizacji nie należy,
stąd prosty wniosek, że nie może być powołany do jej
władz naczelnych. I zaczęło się.
- Nasz tata też się wygłupił. Tutaj u nas - palcem
Kuba wyznaczył miejsce przy stole - gadał z tym wa-
szym teatralnym dyrektorem. Że skandal. Że to źle usta-
wi cały teatr, że w końcu „ma pan jakiś wpływ na pra-
cownika"...
- No i co? - spytałem teraz naprawdę zaciekawiony.
- A swoją drogą ten dyrektor od twojej Teresy to też
kawałek bęcwała... - Basia nigdy nie lubiła mojej przy-
jaciółki i przeniosła te uczucia na jej męża.
- No i co?.... - dopytywałem się ciekaw rozwiąza-
nia.
- Dowiedz się u Witka. Ale coś im się wszystkim
razem bardzo nie udało. Były tu różne telefony. O ile się
zorientowałam, to Dyrektor chciał wylać go z pracy, ale
wasze stowarzyszenie go obroniło.
- A Andrzej to ten list pokazał w szkole panu od his-
torii. Jako „historyczny dokument". Była heca. Andrzej
kiedyś przyniósł na lekcję za pozwoleniem ojca czako
swego dziadka.
- Jakie znowu „czako"? - włączyła się Basia.
- To jest takie jak napoleońskie, beliniackie, z legio-
nów, bo dziadek Andrzeja był legionistą... Mama to
pewnie nie wie co to takiego - zauważył z politowaniem
mały.
55
Basia się obraziła. Za parę miesięcy-. Za trzy doklad-
nie miała mdleć na cmentarzu, a ja czytałem tam kartkę
papieru: wyrok z pieczątką organizacji „CZAKO" (Cen-
tralny Zarząd Akcji Komandosów Ojczyzny).
Ale na razie z Teresą zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
To znaczy, najpierw nie z nią, a z panią z autobusu. Źfe
to wyraziłem. Po prostu przy okazji pani spostrzegłem,
że coś się dzieje z Teresą i ze mną. Tak wyszło... że była
zajęta - próby, wieczorem grała - i umówiłem się z
panią. Niby jak człowieka chcica przyciśnie, jak się ma-
wiało pod celą, to i dziura po sęku w płocie nieprzyja-
ciel, a raczej przyjaciółka. A tymczasem pani mi się na
spotkaniu nie przyjęła (również określenie Zenka). Nie
spodobał mi się jej beret, coś tam grymasiłem. Od razu
się zorientowałem, że winna Teresa. Okazało się, że od-
żył, a właściwie dopiero teraz urodził się nasz związek.
Kobiety zawsze są skłonne do wszelkich miłosnych mi-
tologii. W końcu na dobrą sprawę coś nas łączyło w
czasie, kiedy rozłączył nas Dyrektor. „Chodziliśmy ze
sobą". A teraz ona pokazuje mi wycięty z Jakiegoś pi-
sma mój wiersz... (No proszę, pisywało się, a teraz zgry-
wa samorodka-kryminalistę. Swoją drogą zastanawiają-
ce, że teraz idzie mi tak topornie, gdy mam po prostu
zapisać to, co się zdarzyło. Nic więcej).
No tak, ale wróćmy do wiersza. Tak zwany „miłosny".
Przez chwilę musiałem pomyśleć, o którą to chodziło -
przecież nie o nią. Ale ona wzięła to do siebie i - patrz-
cie! - szczęśliwa żona wspaniałego Dyrektora wycina i
przechowuje wiersz swego pierwszego. Nie wiem, skąd
ta jej miłosna recydywa. Bo chociaż staram się kontro-
lować i tłumaczę sobie, że to odwrócenie nienawiści do
tego co ją „zdradził" i upokorzył (to już bez cudzysło-
wu), to jednak sam „biorę udział" w grze? Odprawiłem
moją panią z autobusu. Spotkałem się z Teresą. Teraz
leżymy na golasa pod kocem. Cela by nie uwierzyła,
gdybym opowiedział wszystkie szczegóły. Jest świetna.
Chętna. Jakby parę lat nie chodziła pod prawdziwym
mężczyzną...
Teresa mówi w pewnej chwili: „raz w życiu się sku-
rwiłam, kiedy wyszłam za niego, l teraz mu się odpłacę:
nigdy go nie opuszczę". I potem, że ja byłem jej mło-
dzieńczą niezrealizowaną naprawdę miłością. A ja się
śmieję, bo nie mogę się powstrzymać. Bo to wspaniały
dowcip: ona mu się „odpłaci".
Teresa patrzy na zegarek. Przeprasza mnie jak
grzeczna pani, gdy musi się zwrócić do kogoś na przy-
jęciu i wstaje, by pójść do telefonu. Wkłada swoje pan-
tofle na wysokim obcasie i tak „ubrana" idzie w stronę
telefonu. Wspaniała, sklepiona jak... no, po prostu jak
„to". I wie, co mi prezentuje, a ja czując, czego będzie
zaraz ode mnie chciała, już jestem gotowy. Chłopaki w
celi uznaliby to za „nawijanie", ale z nią naprawdę je-
stem niezwyciężony.
A ona stojąc oparta łokciami o parapet stołu, pochy-
lona tak, że widzę z profilu jej świetną w tym układzie
pierś (nie mogę się powstrzymać od myśli, że ona wie,
cały czas trzyma mnie napiętego w pełni świadoma,
upozowana), zachęcający łuk półdupków, maleńką fałd-
kę na sprężystym brzuchu - o, ta fałdka to moja zdo-
bycz, tego ona nie „widzi"... Tak wygląda, ale mówi
grzecznie, uprzejmie, żartobliwie z jakimś „redaktorem".
Po chwili orientuję się, że dzwoni do redakcji telewizyj-
nego „Pegaza". Ma dla nich świetny temat. Ostatnio mie-
li felieton o aktorskich chałturach - gratuluję. Ale mam
pomysł cudownego („cudownego", tak powiedziała)
uzupełnienia. Otóż jak pan wie, pani Wrzoskiewicz gra
u nas Ofelię. No, tak było w „Pegazie". Ale pan nie wie,
że ona zaraz po spektaklu biegnie na drugą .stronę ulicy
i tam w kabarecie wraz ze swym mężem podstawia"...
(powiedziała „odstawia", w pewnych sprawach te sza-
lone, zazdrosne upokorzone kobiety nie są w stanie
skontrolować się...) Wie pan? No i co, przecież to fan-
tastyczne uzupełnienie tamtego tematu. Takie
post scnptum przysługuje chyba reporterowi o
pana pozycji...
Coś tam było jeszcze, a w końcu podała dzień, kiedy
„oni tam funkcjonują w tej budzie"...
Wróciła podniecona, czuła, zachwycająca. I znów gdy
po półgodzinnym kolejnym zmaganiu Leżałem wyczer-
pany miłością, nagle sięgnęła po leżący na podłodze
zegarek (no tak, przeszkadzało mi na niej wszystko -
wolno jej było zostać „tylko w obrączce" i to jako
ustępstwo na rzecz jej „rewanżystowskich ambicji"),
- Julek. Musimy się spieszyć!
I dowiedziałem się, że idziemy do Związku Kynolo-
gicznego, bo dziś jest odbiór holenderskiej pożywki dla
psów rasowych, przysłanej przez holenderski psi zwią-
zek w ramach pomocy charytatywnej dla głodującej
Polski. Nic nie łżę. Poszedłem. Widziałem, jak pokazy-
wała „dokumenty" swojego leniwego baseta i potem
dźwigałem pięciokilogramową paczkę. No więc miał
czy nie miał racji węgierski Żyd? Nie miał, bo „weszła
na ekran". Ale tak w ogóle?
Ale pomijając Teresę, to zastanawiające jak mało
rzeczy obchodziło mnie wówczas naprawdę. „Przerwa
w karze" to jakaś umowna forma egzystencji, nieznana
poza tym w przyrodzie. „Naprawdę" pozostaje to, co
czeka na mnie za murem. Tu jestem na wycieczce na
Wyspach Kanaryjskich. Szkoda, że nie mogę kupić w
kiosku żyletki i ratuje mnie Witek bezzwrotną pożycz-
ką. Także fakt, że papierosy trzeba „zdobywać" jest iry-
tujący. Nie wiem, w jaki sposób mój nieletni siostrzeniec
załatwia mi popularne bez żadnych trudności. Pewnie w
klasie ma syna kioskarki, a ja jestem'„były więzień reżi-
mu". Więc moje Wyspy Kanaryjskie całe nędzne i par-
szywe, ale czasy egzotyczne i jakby nie na serio. Stąd
ten „wicher odnowy" (przeczytałem przemówienie sej-
mowe Dyrektora) biorę w cudzysłów, stąd gdy oglądam
portrety bohaterów, emocjonuję się mniej niż świadek
na kryminalnym procesie. A „portrety" demonstrował
58
mi Kuba. Brał w marcu, po aferze w Bydgoszczy, udział
w akcji plakatowania i zwinął do „prywatnego archi-
wum" zdjęcia faceta z zakrwawionym nosem i popra-
wionym nieudolnym retuszem sińcem pod okiem. Cho-
dziło o bohatera Bydgoszczy. Słyszeliśmy to i owo w
więzieniu. Ale te sprawy były dla mnie nieważne, byłem
na urlopie. Prawdziwe życie czekało na mnie „tam".
Albo po prostu piach, jeśli moje serce przyjdzie mi z
pomocą. Pewnie tak czułby się facet chory na raka, gdy-
by w ostatnich godzinach życia ktoś truł mu o groźbie
nuklearnej zagłady. W moim odczuciu ani „groźby", ani
„wspaniałe perspektywy" odnowy do mnie nie odnosiły
się. W tym życiu tutaj byłem „prywatnie", na urlopie.
Żyłem jakoś na niby. Bo żyję, ale wiem, że już jestem
gotów, żeby mnie zamknęli. Trumna już gotowa.
Stąd tak ważna była Teresa, a śmieszne i zupełnie dla
mnie obojętne jej próby odzyskania dla mnie „środowi-
ska": Byłem z nią dwa razy na teatralnych premierach.
Byli, owszem, koledzy. „Przypominali sobie mnie". Te
ogony ze sztuk kostiumowych, ci co mówili do mnie,
rycerza i pana głównej roli na scenie, że „konie podane",
ci królowie epizodu, szaraczkowie ról drugorzędnych,
„przypominali sobie", a potem szybko gdzieś znikali.
Znałem już „wersje". „Chcą nim skompromitować nasze
środowisko". To „rząd" uknuł całą sprawę przerwy w
karze. Przecież Witek Sanojca nie robił z niczego tajem-
nicy, byliśmy mężczyznami. Ukrył przede mną tylko jed-
no, że kiedyś dał w pysk komuś w knajpie aktorów, gdy
usłyszał zdanie: „Jakby nam („my" to „środowisko" kon-
testujące głośno przeciw władzy w swoich wycyganio-
nych od niej apartamentach) mógł się przydać, to by go
nie wypuścili. Gdyby był prawdziwym więźniem, a nie
k:yminalistą, to by go trzymali..."
I tak „środowisko" obróciło ^się przeciw mnie, chociaż
zapakowano mnie tak głęboko właśnie z tytułu mej śro-
dowiskowej przynależności (dwadzieścia pięć lat! za
morderstwo w afekcie, a mogło i powinno być osięr"
59
albo dziesięć, jak twierdzili wszyscy obrońcy). Okres
mego procesu był to czas, gdy zdarzyło się u nas rzeczy-
wiście parę dziwnych spraw. Młody aktor-pederasta
oskarżony został o to, że zamordował w celach rabun-
kowych starą panią. Choć na rozprawie wydało się, że w
ogóle w imprezie nie brał udziału, a sprawcą był jego
kochanek-lump, który sam dobrał sobie wspólnika, mój
kolega dostał swoją „ćwiartkę". Na dobrą sprawę to by
brzmiało tak: „dwadzieścia pięć lat za moralne współu-
czestnictwo". Brzmiało to pewno inaczej, ale sens nie
/ był inny. Więc na mojej sprawie okazało się, że to całe
/ środowisko jest niemal „kryminogenne" i dostałem swo-
ją „ćwiartkę" - dwadzieścia pięć lat - jako symbol zde-
prawowanego świata. Ale ten „świat" tym bardziej od-
wrócił się do mnie dupą. Wydać by się mogło, że prze-
cież owa „odnowa" to idealny czas dla prostowania nie-
sprawiedliwych wyroków, a nieprawda. Wręcz odwrot-
nie. To czas umacniających się nowych pozorów, wobec
których cała prawda i brud życia należą do potępionego
świata, który rządził do tej pory.
To chyba jest bardzo dziwne, w każdym razie zupeł-
nie nie umiem sobie tego wytłumaczyć, że dopiero teraz
w trakcie swego umacniającego się związku z Teresą
potrafię znów myśleć o Krystynie. O niej i o całej spra-
wie, w wyniku której jestem oto mordercą „odbywają-
cym przerwę w karze". Bo ja życie na wolności „odby-
wam", tak jak odsiadkę. Nie wiem, może sprawia to
Teresa. Bo ona teraz jest jakby zazdrosna o Krystynę, z
którą związałem się przecież już wówczas, gdy ona defi-
nitywnie „zeszła się" z Dyrektorem. Nasz - mój i Kry-
styny - związek potwierdziliśmy formalnie chyba w pół
roku po ich uroczystych, celebrowanych z hałasem, zaś-
lubinach. Teresa znała ją świetnie, co ciekawsze, wynika
z tego, co mówi, że była w jakimś stopniu zorientowana
w jej romansie z moim ojczymem. Wszystko to z dy-
stansu lat skłębione w splot idiotyzmów. Może musiało
się tak skończyć? Teresa szczerze jej nie znosiła... Zaraz,
60
powinienem napisać „nie znosi", skoro Krystyna żyje w
Paryżu i to podobno „nie byle jak". Dopiero teraz w łóż-
kowych opowieściach ujawnia mi sprawy, które gdy-
bym znał wcześniej- No i co gdybym znał? Nie byłoby
inaczej. Nie ma się co łudzić, że zakochany straci część
swojej głupoty, gdy pozna część prawdy. Często bywa
odwrotnie. Ale swoją drogą aż dziw, że właściwie
umknęła mojej uwagi jej bezgraniczna głupota. Wie-
działem, że nie ma „szerokich horyzontów" - zostawiała
je brzydulom. W ogóle rozum u kobiety traktowała jako
coś w rodzaju protezy nadrabiającej fizyczne manka-
menty. Ona jej nie potrzebowała. W gazecie czy piśmie
interesowała ją wyłącznie strona poświęcona modzie i
dalej nic, choćby się trzęsły kontynenty. Niesłychany był
jej nie spełniony „romans" z towarzyszem W. (Ówczes-
ny wicepremier, człowiek o niezwykle charakterystycz-
nym wyglądzie, znany każdemu gapiowi z dziennika
TV). O całej hecy opowiedziała mi teraz Teresa. Były to
miesiące tuż przed jej ślubem z Dyrektorem, gdy jeszcze
korzystała ze względnej wolności i jeszcze bez legendy
wielkiej aktorki dorabiała sobie chałturząc na pokazach
mody. Bywało, że razem w jednym zespole z moją Kry-
styną. Któregoś razu tamta zrezygnowała ze wspólnej
podróży autokarem. - Przejadę się mercedesem. Jakiś
się do mnie tak zapalił, że gdy mu odmówiłam spotkania
mówiąc, że jadę do Lodzi, powiedział: „ależ zawiozę
panią, bardzo proszę". Jak bardzo prosi... Nie bój się,
będę punktualnie...
- I była. Wieczór jak to wieczór po pokazie. Te, które
miały ochotę, wybrały się na dansing, mnie to wszystko
już nudziło - opowiadała Teresa - i zostałam w pokoju.
Z nudów patrzyłam na ostatni dziennik TV... miałyśmy
apartamenty... i w momencie, gdy spiker toczył słowa, że
w Lodzi w dniu dzisiejszym członek... wicepremier i tak
dalej, w progu stanęła nasza Krystyna (moja Krystyna).
- O rety, mój badylarz od mercedesa! - zawołała
klasnąwszy w dłonie.
61
Tak, trzeba przyznać, miała świat poklasyfikowany
dokładnie, choć niezupełnie bezbłędnie.
„Romansu" nie było. „Za gruby i po co mają się ludzie
oglądać" - wyznała koleżance po paru dniach.
Zaciekła niechęć Teresy ilekroć ją wspomina. Połapać
się w babie niepodobna. Przecież to czasy, gdy sama już
jest mężatką. Ale ona swego Dyrektora po prostu „ma",
a ja szaleję. I ona to widzi. Starczyło, aby tamtą zniena-
widzić. Zadziwiająca jest żywotność takiej niechęci. Od
siedmiu lat Krystyny nie ma w kraju. A ona mi teraz
przypomina, jak to dla „Krystusia" odrzuciłem propozy-
cję zagrania w filmie świetnego francuskiego reżysera, a
potem, gdy udało mi się ją wepchnąć do teatru objazdo-
wego, jeździłem na spektakle do Kutna i Mszczonowa.
„Zamiast do Paryża" - dodaje dzisiaj jadowitym szep-
tem. Leżę z nią w łóżku. Przesuwam dłonią nisko po jej
brzuchu, wyczuwam miłą gęstą czuprynkę i przez chwilę
mam ochotę jej powiedzieć, że to wszystko było dlate-
go, że Krystyna miała w tym miejscu cudownie miękkie
krecie futerko. Ale choć mówimy sobie dużo, instynkt
samozachowawczy mnie powstrzymuje. Ale ona jest
obudzona. Przytula się do mnie i liżąc mi kącik ust pyta
złośliwie, czy naprawdę „nic nie wiedziałem". Ze „wszy-
scy" znali sprawę jej związku z moim ojczymem. A ja
raptem doznaję pobudzenia nie od strony tej krągłej
piersi stykającej się z moją, nie od tego drgającego w
kącie warg języka, a od elektryzującego wspomnienia.
Jesteśmy u niej. Złączeni. Krystyna na mnie. („Ubós-
twiam jeźdźca"). Okroczyła mnie i trzyma w spazmują-
cym uścisku swego drgającego żywego wnętrza. Rap-
tem uderza sygnał telefonu i ona nie zmieniając dosiadu
przechyla się - mam przed oczami jej pełne piękne pier-
si, dotykają mnie - i bierze słuchawkę. Słyszę jej prze-
ciągnięte jakoś „haloo" i poruszam się gwałtownie,
zazdrosny o ten świat co się o nią dopomina i wściekły
na to, że potrafi być ze mną i nie być równocześnie...
Ona mówi parę zdań, urywanych, ton jest nienaturalny,
przejęta tym, co się w niej dzieje, wreszcie śmieje się
cichutko i prosi; „zadzwoń za dwie godziny, potem ci
wytłumaczę". Długi wyczerpujący spazm zostawia mnie
bez sił... unieruchomionego wyczerpaniem.
-> Kto to by}? - pytam odruchowo.
- Twój ojczym...
Usiadłem zdumiony na łóżka
- Czego chciał?
- Pytał się o ciebie, że nie rr\oże cię znaleźć - mówi
po sekundowym namyśle.
- Przecież mu nic nic powiedziałaś - budzi się we
mnie jakieś niejasne podejrzenie.
- Musiałam przerwać... Mógł się domyślić - obejmuje
mnie nogami.
Ile razy potem w seksualnym koszmarze pożądliwych
snów nawiedzała mnie ta sytuacja w celi. „Mógł się do-
myślić". „Bo słyszał ją rozmawiającą w tej sytuacji ze
mną^ - taki jest mój domysł. I teraz widzę ją pochyloną
w dosiądzie na nim, ręce oparte o bark, on usiłuje złapać
ustami różowy koniuszek jej sprężystej piersi. Budzę się
spięty, robię ze sobą porządek paroma ruchami na zmię-
tym na sieczkę sienniku.
- Co się stało? - słyszę głos Teresy, ale jeszcze nie
mogę do niej wrócić.
Właśnie cicho, żeby Krystyny, żony mojej, nie obu-
dzić, wkładam klucz w zamek. Wróciłem o dwa dni
wcześniej z festiwalowego spektaklu. Już wiem, że mam
nagrodę za najwybitniejszą rolę męską, ale nie będę jej
odbierał. Ona mi da zaraz to, na co zasłużyłem swoją
rolą męską. Idę cicho przez korytarz, widzę delikatną
smugę światła pod drzwiami sypialni. Drzwi są uchylo-
ne. Jestem w progu i widzę rytmicznie poruszający się
zad. Patrzy na mnie, osłupiałego, ślepe oko odbytnicy.
Słyszę sapanie. Widzę od tyłu unoszącą się głowę męż-
czyzny. Kark. Szlachetna siwizna. Już wiem. Na wyciąg-
nięcie ręki mam ciężki brązowy świecznik. Czuję chło-
dny dotyk metalu...
- Julek! - dochodzi mnie głos Teresy. - Coś ci się sta-
ło? Źle się czujesz? - jest niespokojna, bliska. Kocha.
' Byłem u Witka Sanojcy.
- Jak tam twój romans z Teresą?
Wszyscy już wiedzą. Widocznie tego właśnie chciała.
Witek ponury. Jest w nim to elektryczne napięcie, które
jest wokół, a które omija mnie, jakbym był uziemiony.
Ciekaw jestem tego, czego się wszyscy obawiają, speku-
lując na temat „wkroczą - nie wkroczą". Ja jestem obok.
Tak czy owak, zaproszą mnie za mur albo przysypią
ziemią. Jestem już w trumnie.
Ale wracam do ludzi serio. Witek. Jest wściekły i nie-
spokojny o swego gówniarza. Ten szaleje. Jest redakto-
rem szkolnej gazety (nie wolno mówić „gazetki" - bo
obraza) i ostatnio ma sukces - „drukują się" (skąd mają
powielacz? czy tylko dostęp do powielacza?) w kilku-
nastu egzemplarzach i plakatują te płody w kilku gim-
nazjach. Już jest międzygimnazjalny komitet redakcyj-
ny. Zebrania u mnie (to znaczy u Andrzeja). „W pokoju
z czakiem" - tak to się nazywa teraz ten redakcyjny
gabinet, który był kiedyś pokojem dziecinnym. Stoi tam
czako dziadka, wisi jego legionowa fotografia na ścia-
nie. To teraz ołtarz. Ale ja pojmuję, że Witka nie prze-
rażają żadne aberracje umysłowe czy polityczne, a fakt,
że nie ma z chłopakiem kontaktu. Nie byłem ojcem, tego
jednego los mi oszczędził, ale gdy patrzę na mego sio-
strzeńca i Basie, widzę, że to dramat powszechny rodzi-
ców. Okazuje się, że Kuba też należy do „Komitetu
redakcyjnego".
- Dziwne, że się nie pochwalił - mruknąłem i dowie-
działem się, że to w dodatku ma status półkonspiracyj-
ny. Oczywiście konspiracja przed dyrekcją szkoły, „ale
smak ten sam", skomentował Witek. A ja byłem za mło-
dy, aby tego pokosztować, gdy on biegał z parabelką za
paskiem, a teraz już jestem „wapno", gdy jego syn bawi
się śladami ojców.
?64
Witek mówi o tych szczeniakach, że oni są impregno-
wani na argumenty. Zresztą gdzie szukać tych argumen-
tów? Mówię mu, że społeczeństwo potrzebuje „spoko-
ju". Oferować „spokój" jako najwyższą wartość faceto-
wi, co nie ma jeszcze osiemnastu lat i boi się tylko spo-
koju. To nie jest propozycja ideowa dla młodych...
Przejąłem się zgryzotą mego przyjaciela. Bo nigdy
nie wierzę w jeden powód żadnego załamania. Zaczą-
łem go wypytywać, „jak się czuje" w ogóle, aż doprowa-
dziłem go do śmiechu. Wyciągnął flaszkę. Jego zdaniem
„kontrolowane użycie alkoholu" nikomu nie zaszkodzi-
ło. Czyżby rację miała Ela Audi mówiąc coś o jego nie-
słusznie lekceważonych kłopotach z sercem?
Zaczęło się gadanie na luzie. Najpiękniejsza była
opowieść, jak Malała Wrzoskiewiczowa dostała przed
rokiem (teraz mówi się „przed sierpniem") odznakę „Za-
służonego górnika". Wojewódzki sekretarz z Katowic -
postać! - urządzał jakieś strasznie kulturalny spęd. Nie
mogło zabraknąć Dyrektora Wszystka - posła, diabli
wiedzą, może był posłem właśnie ze Śląska, nikt nie
znał tajemnic wyborczego rozdzielnika. No, ale on już
wtedy szalał. I wybrał się oficjalnie na ów spęd - a nieo-
ficjalnie ze swą Malała. I stało się. Gdy dostojnych
uczestników dekorowano złotą odznaką Zasłużonego
Górnika padło nazwisko Malali. Jakiś sekretarz sekreta-
rza spisał widocznie obecnych uczestników z listy „hote-
lowej". Dyrektor zachował się jak mąż stanu. Przeprosił
w imieniu koleżanki, której nagła niedyspozycja unie-
możliwiła przybycie i odebrał odznakę w jej imieniu. -
Była radość w Warszawie... - kończył opowieść mój
Witek. - Nie ma się co dziwić Teresie, że się odgrywa,
spuentował w sposób nieco dla mnie obraźliwy. »
To był pomysł Basi. Bo moja kochana siostra, znisz-
czona totalnie jako kobieta na parę lat przed czter-
dziestką została uniwersalną matką. Kuba to Kuba, ale
mnie też otoczyła macierzyńską opieką. Była tolerancyi-
65
na i mądra. Ani słowa o pani z autobusu, a potem gdy się
uspokoiłem, bo chodziłem do Teresy, była nawet nie-
spokojna, że coś mi się urwało. Dopiero jak wrócił
Wszystek i musieliśmy się z Teresą spotykać u mnie...
Bardzo się ucieszyła. Bo zobaczyła ją za którymś razem
przez okno.
Więc to matkowanie. Zamęczała moich lekarzy w
Aninie (dowiedziałem się, że „konsultowała" wszystko,
nawet jakie mam „uprawnienia erotyczne" - powiedział
mi to kiedyś żartem mój lekarz). Była to troska nie tylko
o zdrowie, ale i sprawa mego powrotu. To ona od po-
czątku bała się - tego o czym udawałem, że zdołałem
zapomnieć - powrotu. Dowiedziałem się znacznie póź-
niej, że wydębiła audiencję u ministra (eks-pani Laniewi-
czowa była ze swoich, miała dojścia). Ale niczego nie
obiecał. Jego zdaniem rewizja nadzwyczajna nie miała
sensu. Więc Basia wymyśliła Radę Państwa i akt łaski. I
wtedy pojawił się na horyzoncie Zajączkowski. Mój
szkolny kolega z maturalnej klasy wyrósł na wielki au-
torytet społeczny. Były krytyk teatralny lansujący trend
antyromantyczny w teatrze, obrońca obrazoburczej
sztuki Mrożka „Śmierć porucznika"... To już nie te cza-
sy... Grałem w tej sztuce i gdy teraz wyłoniła się per-
spektywa, że mam z nim rozmawiać, wygrzebałem
gdzieś jego recenzję. Że niby „pamiętasz, bracie" i tak
dalej... Lepszy pierwszy kontakt. Nawet teraz przeczyta-
łem to z przyjemnością. Zajączkowski polemizując z
atakami ludzi „orientacji narodowej" przytoczył w tym
artykule, wygrzebane w jakichś historycznych szparga-
łach, wyznanie porucznika Ordona, którego reduta stała
się symbolem równie wymownym co Somosierra. Oto
Ordon, który bynajmniej nie poległ i nigdy nie wydał
rozkazu wysadzenia reduty w powietrze, wyznał „jako
to kanonier Nakrut, posłany po proch do magazynu,
wszedł tam z lontem zapalonym i tym prostym sposo-
bem przez niedołężność wysadził magazyn w powietrze
i sam zginął..."
Zajączkowski z pozytywistycznym zacietrzewieniem
dworował z „reduty rekruta Nakruta", dowodził, jak to
romantyzm kreował na twórców dziejów idiotów i nie-
douków, pastwił się nad „polską historią Polski", którą w
pamięci narodowej zakodowały dzieła romantycznych
poetów „robiąc wodę z polskiego mózgu".
Zorientowałem się, że przypomnienie takich publika-
cji byłoby mocno nie na czasie. Zdarzyło mi się czytać
jeden czy dwa artykuły, w których pisał teraz o „nie-
złomnym duchu narodu", o woli walki „per fas et nefas",
o tym, że „wola ludzka tworzy historię na równi z oko-
licznościami materialnymi"...
Wsławił się był ostatnio artykułem „Przeciw biolo-
gicznej zagładzie", prorokował w nim zimę, która wo-
bec nieudolności władz przynieść może kres. Propono-
wał plan ewakuacji wielkich miast, których ogrzanie jest
„fizyczną niemożliwością w obliczu moralnej klęski na-
szego rządu". Po lekturze można było dostać dreszczy,
jako że już dmuchał wiatrami październik. Basia coraz
częściej popłakiwała, że w piwnicy ma niecałą tonę kok-
su...
Ale wróćmy do Zajączkowskiego Niezależnie od
tego co pisał dziś i co myślał wczoraj, byt ponoć „auto-
rytetem". Za jego poręczeniem zwolniono niedawno z
aresztu fanatyka, który sprofanował jakiś pomnik. Zda-
niem Basi jego rekomendacja prośby do Rady Państwa
o akt łaski mogłaby sprawić cud. Właśnie wczoraj wi-
działem go w telewizji. Był to czas, gdy stanęło całe
województwo zielonogórskie, bo w miejscowości Lubo-
góra dyrektor przeniósł kierowcę zza jakiegoś biurka
urzędowego „Solidarności" z powrotem za kierownicę.
Ponoć zbyt mało było członków tego związku, aby za-
trudnić etatowego pracownika. No i strajk. Stoi całe
województwo. Nawet facet tak nieobecny w życiu pu-
blicznym jak ja wiedział to i owo o sprawie. Więc pa-
trzyłem na dyskusję jajogłowych, wśród których brylo-
wał mój kolega „Zającem" w klasie zwany, późniejszy
sojusznik w bojach o socjalistyczny repertuar, a dziś
„autorytet", szef organizacji „Publicystów Odnowy".
Bardzo mnie zastanowiło jego wystąpienie. Mówił na-
wet o Bogu. Popierał strajkujących. „Godność bywa
ważniejsza od racji stanu, a cóż dopiero racji naszej
kulejącej i tak ekonomiki". Pytanie dyskutanta czy „sko-
ro ona kuleje, to należy jej strajkami amputować jesz-
cze zdrową nogę", nazwał prostackim uproszczeniem,
nieliczeniem się z imponderabiliami i tak dalej. Ale
właśnie wówczas Basia wskazując triumfalnie na lizuso-
wski ton pozostałych dyskutantów wobec Zająca oznaj-
miła: „będziesz u niego albo ja pójdę sama w twojej
sprawie".
Obiecałem. Po prawdzie obawiałem się przyjęcia ta-
kiego, jakie zgotowało mi moje własne środowisko, ale
stawką było wszystko. Mimo to zbyt długo zabierałem
się do tego telefonu i któregoś wieczora Basia wywołała
mnie do aparatu.
- Zajączkowski - powiedziała szeptem. - Ja zatelefo-
nowałam - dodała, aby pozbawić mnie złudzeń, że to
tamten mnie poszukiwał.
- Cześć - odparł rześki głos na moje „halo". Był ser-
deczny. Ucieszył się nawet jakby, że mnie słyszy, mówił
coś „a to niespodzianka" i tak dalej, aż nagle wymknął
mi się ten nieszczęsny „Zając". Tak przecież przezywali-
śmy go w klasie. Zesztywniał. Znać uświadomił sobie, że
czeka go spotkanie z nazbyt spoufalonym kryminalistą.
Dowiedziałem się więc, że mam zadzwonić jutro do
jego sekretarki i przez nią ustalić termin. „Nie mam przy
sobie kalendarza i nie wiem, co mnie jutro czeka, nie
gniewaj się, ale jestem po prostu przywalony robotą,
spotkaniami..."
Zgodziłem się z pokorą i nazajutrz - gardząc sobą,
jakbym się umawiał z arcykurwą-policjantem a nie lide-
rem odnowy, zadzwoniłem do „jego" sekretarki.
Okropnie to śmieszne. „Pan prezes jest jeszcze zajęty,
zechce pan poczekać w holu". Ten hol to po prostu
korytarz, ale już wiedziałem, co jest grane. Mój Zając to
teraz ktoś. Nie na darmo Basia opowiadała o jego wy-
wiadzie drukowanym „aż w ««Spieglu»»".
Tym lepiej. Jeśli zechce się pochylić nad losem „kry-
minalisty", może coś zwojuje w tej Radzie Państwa.
Czekałem z kwadrans, może nieco dłużej. „Pan prezes
prosi". Teraz już wiedziałem, jak się zachować. Zaczą-
łem od słowa:
- Gratuluję...
Nie spytał czego. Ze zrozumieniem kiwnął głową. Tą
samą okrągłą, nieco za dużą głową, przez którą na
szkolnym boisku piłkarskim dopingowany był jako „Ba-
lon". Ale ani Balon ani Zając. „Prezes". No, szczerze
mówiąc, nie odważyłem się na „Prezesa", ale im dłużej z
nim gadałem, tym pewniejszy byłem, że by przełknął. Z
apetytem. Mało interesował się mną. Raczej po prostu
mnie uświadamiał. „Potężny wicher odnowy wieje przez
kraj". Nawet nomenklatura była jakaś inna. Przysięgam,
że takiego bombastycznego frazesu nie znalazłbym w
„pismach zebranych" Zajączkowskiego z naszych
wspólnych lat.
- Kawa, herbata? - zorientował się po pół godzi-
nie.
Ucieszyłem się. Obrzęd parzenia przedłużał wizytę, a
wiedziałem, że on musi się wyszumieć, uwierzytelnić
swoją ważność. Każdy telefon, który z pozoru przedłu-
żał rozmowę, ja witałem z radością, bo w każdej rozmo-
wie błyszczał, instruował, rządził, a ja byłem tego po-
kornym świadkiem. Moje akcje rosły. Wreszcie gdy zo-
baczyłem już fusy na dnie mojej filiżanki, zaatakowa-
łem. Że są wszelkie racje po temu... Jeśli nie rewizja pro-
cesu, to chociaż akt łaski... No, Rada Państwa... Podobno
możesz wszystko.
Skinął łaskawie głową, już mi serce zabiło, ale wnet
okazało się, że on nie może, „właśnie dlatego".
- Nie możesz zrobić takiego głupstwa dlatego, że
możesz wszystko? - nie wytrzymałem.
Raz jeszcze skinął głową.
- Zrozum - powiedział łagodnie - skoro jestem tak
olbrzymim autorytetem pozainstytucjonalnym, że na
moją rekomendację zwalnia się ludzi aresztowanych z
powodów politycznych, poruszenie takiej jak twoja...
- Kryminalnej - pomogłem mu bezlitośnie.
Ale niczego nie zauważył.
- No, właśnie. Zaangażowanie się w taką sprawę po-
stawiłoby mnie w sytuacji dwuznacznej, którą „oni" wy-
korzystaliby natychmiast.
„Oni" to byli ci, co jeszcze rządzili, co jeszcze bloko-
wali mu drogę. Nie wiem, kim widział się Zając w ma-
rzeniach, ale wiedziałem, że skoro Chomeini obalił cesa-
rza, Zając nie będzie miał litości wobec nikogo.
Ale już nie musiałem się krępować.
- Zając - powiedziałem tonem uniżonego szacunku -
cholernie dużo głupstw nasłuchałem się w tym twoim
gabinecie.
Zmartwiał. Potem się roześmiał, jakby jeszcze nie-
pewny, czy naprawdę usłyszał to, co usłyszał.
- Wiesz - ciągnąłem - odkąd wylazłem na tę stronę
muru, słyszę, jak ludzie pieprzą od rzeczy. I to niegłupi
ludzie. Jak siedziałem, to czytałem w gazetach jak Gie-
rek robi drugą Polskę, jak się ta druga pierdolnęła, to
czytam i słyszę, że zrobimy dla odmiany drugą
Japonię.
Bez przerwy pierdolą się w tej polskiej głowie króliki na
strychu i teraz do tych króli i ty Zając się zaliczasz!
Jeszcze się śmiał. Ale ja się nie śmiałem.
- Ty, Zając - teraz Zając stał się moją obsesją, sadzi-
łem go bez przerwy w każdym zdaniu - byłeś w czasie
rozmowy, gdy Witek Sanojca opowiadał, jak ujawniał
się po swojej robocie w Armii Krajowej jego ojciec. Jak
na pytanie bezpieczniaka czemu to pan pułkownik zde-
cydował się wbrew instrukcjom zawiesić bezwarunko-
wo całą działalność konspiracyjną po wkroczeniu Armii
Czerwonej, ojciec Witka odpowiedział: „bo uznałem, że
70
nie wygram wojny ze Stalinem". Teraz widzę. Zając, że
ty Wygrasz ze wszystkimi...
Tak. Nie była to dobra rozmowa. Nie mogłem nic
pocieszającego przekazać mojej Basi. Chwilami myśla-
łem sobie, że może jest, jak musi być. Tutaj ludzie emo-
cjonują się spotkaniem Rządu, Episkopatu i Związków.
Tylko te trzy nazwiska, a tu ja - jakiś eks-aktor, „ojco-
bójca", śmieszna sprawa. Ale, do kurwy nędzy - jak
mawia się w celi, jeśli strajkuje uczelnia jedna, a potem
wszystkie, bo komuś się nie podoba sposób, w jaki wy-
brano rektora w szkole inżynieryjnej, albo to, że wybra-
no tego właśnie a nie innego faceta, to może fakt, że
jednego faceta zamknięto na dwadzieścia pięć lat wię-
zienia (a góra na co zasłużył to dziesięć - zdaniem
adwokatów), mógłby poruszyć paru bliskich mu ludzi.
Ale trzeba być mężczyzną. Muszę rozmawiać o strajku
w Sosnowcu, gdzie stoi kopalnia, bo jakiś... rozbił przed
wejściem fiolki z cuchnącym płynem. Trzeba mieć swoje
zdanie na temat tego, co ktoś powiedział, że „rządzący
to zbrodniarze" i trzeba powołać „trybunał ludowy". No,
pewnie. Szkoda tylko, że w tym trybunale nie zajmą się
faceciną skazanym za to, że rozbił przypadkiem czerep
łobuzowi...
Wracam do Basi wykręcony na lewą stronę przez
tego zajęczego syna, knujący jak mały chłopiec pomysły
jakby takiemu dokuczyć. A tu - odmiana. W moim po-
koju gość. Zenek. Zenek Siekierka we własnej osobie.
„Po cywilnemu". Bez pasiaka i mycki. Zobaczyć kogoś, z
kim szorowało się bardachę, jak pod krawatem „uprzej-
mie dziękuje" Basi za serwowaną mu herbatę, to jest
coś. Porównać to mogę tylko z pierwszą łaźnią, gdy
nagle znalazłem się w chmurach pary, wtłoczony z gro-
madą golasów, ludzi odpodobnionych bez swoich ła-
chów... bo śmieszne, ale nawet więzienny mundurowy
lach każdy nosi inaczej. Teraz odwrotnie. Siekierka ub-
rany w garnitur w prążki, różową koszulę i granatowy
krawat w paski...
71
Muszę tu wspomnieć, że Zenek jest tak zwanym
„pięknym chłopcem", a właściwie mężczyzną. Wyraziste
rysy. Oko niebieskie, smolistoczarne brwi i czupryna
niczym melonik kominiarza - mocno odrośnięty jeż, kto
nie wie, już się nie domyśli maszynki więziennego fryz-
jera.
Zorientowałem się, że mój koleś bada grunt, czy nie
udałoby się u mnie załapać chociaż na parę dni. To fakt,
że zwolniono go po staraniach jako jedynego żywiciela
akurat gdy w gospodarstwie na dobrą sprawę nie za
wiele jest do roboty... Widać tak u nas być musi, żeby w
niczym za dużo sensu nie było. Tak czy tak, byłem w
kłopocie. Przygarnięcie Zenka to wiele problemów. Ba-
sia. Wspólny pokój, gdy ja mam Teresę. Jego potrzeby
w tym względzie, które ujawni, jak tylko zostaniemy
sami... Decyzja nie była łatwa. Ułatwiła ją Basia, gdy
wynosiłem do kuchni szklanki, bąknęła z zamyślonym
śmieszkiem: „ładny chłopak z tego twojego kryminali-
sty". I nagle olśniła mnie myśl, że może właśnie Zenek
wyszarpie moją biedną z tego przywiędłego pseudo-
wdowieństwa. Doprawdy życie nauczyło mnie szczeroś-
ci przynajmniej wobec siebie. Tak pomyślałem i to z
braterskiej dobroci serca z miejsca zapytałem, czy
mógłbym go przetrzymać parę dni, nim ruszy na swoją
wiochę. Zenek został zakwaterowany. Spostrzegłem, że
dostał na kołdrę jeszcze dwa kocyki. No nieźle - pomy-
ślałem. Rzeczywiście było w domu chłodno, jako że Ba-
sia nie pozwalała naruszać skromniutkich zapasów kok-
su. Zenek kocyki przyjął bez wrażenia, jakby po prostu
przyjechał do swoich apartamentów. Spojrzałem na nie-
go inaczej. Oto chłopak, którego skroiła małomiastecz-
kowa metropolia o nazwie Końskie, bodaj czy nie pier-
wszy raz w Warszawie i... No, jeszcze żadnego „i" nie
było, ale doszedłem do wniosku, że to „cela" wyniosła
Zenka do rangi tego „oblatania", dała mu kamienną
twarz pokerzysty, który bez wrażenia obserwuje nowe
rozdanie kart. Na wiadomość, że zanim „wybierze się do
72
babci", chętnie będziemy go gościć, błysnął białymi z»^
bami i swoje dziękuję adresował do Basi, jakbym ja nit.
miał z tą sprawą nic wspólnego. Los tego wieczora
Erzychylił w stronę Zenka róg obfitości. Kończyliśmy
erbatę, gdy rozległ się telefon. Teresa przypomniała
mi, że za dwie godziny mam pojawić się na jej urodzi-
nach. Wiedziałem od dawna, a zapomniałem zupełnie.
Najpierw ta rozmowa z Zajączkowskim, potem Zenek-
Musiała wyczuć w moim tonie jakieś niechętne zasko-
czenie, bo okropnie się spłoszyła. W sposób zupełnie dla
niej nietypowy. Czy naprawdę nie rozumiem, co to dla
niej znaczy i w ogóle skąd te wahania, przecież wiedzia-
łem od dawna. Bąknąłem, że właśnie przyjechał do mnie
kolega, usłyszałem, że zaproszenie obejmuje wszystkich
moich kolegów z wszystkich więzień Rzeczypospolitej i
rozbawiony obiecałem, że przyjedziemy.
Wiedziałem przecież, o co jej chodziło. Upokorzona
„sprawą Wrzoskiewiczowej" postanowiła ośmieszyć
swego męża. Myślę, że do tego celu nadawałem się z
pewnością. W naszym środowisku byłem kimś, a im bar-
dziej byłem „skandaliczny", tym lepiej. Pomyślałem, że
w tej konfiguracji Zenek może być kimś rewelacyjnym.
Chce mieć skandalicznego kochanka - pokażemy go
wraz z przestępczym adiutantem. Stało się. Rewanż za
Malalę będzie okrutny. Sądzę, zresztą, że byłem w pełni
świadomy, że uderzenie trafi nie tylko w mego niezrów-
nanego Dyrektora, ale trafi rykoszetem w Teresę. Z
pewnością. byłem tu trochę masochistą wobec siebie i
swej „legendy", ale też i sadystą wobec mojej kochanki,
którą przecież degradowałem towarzysko, a Zenkiem
mogłem naprawdę „umoczyć" ją na dłużej.
Okazało się, że to on odniósł największy, choć cichy,
sukces towarzyski owego wieczoru. Dowiedzieć się mia-
łem o tym w parę dni później.
Zastaliśmy już sporo osób. Był małżonek - „właśnie
wróciłem z Paryża" - tymi powitał mnie słowy. - Wiem
- odparłem tonem pełnym szacunku i policzyłem w my-
73
ślach, ile to godzin spędziłem z Teresą w jego łóżku.
- Mój mąż szuka na świecie pomocy dla więzionych...
- Teresa przedstawiła go Zenkowi, który miał zalecone
po prostu milczeć.
- Co tam pomoc. Jak już kto się wkitra do puszki,
swoje musi odsiedzieć - podzielił się filozoficzną ref-
leksją, ściskając tak dłoń gospodarza, aż siność wystąpi-
ła na jego twarzy. Od pierwszej chwili zaczęło się więc
między nami nie najlepiej. Ten krnąbrny rogacz pewnie
wymyślił sobie, że ten mój towarzysz to specjalne danie,
aby go skompromitować, więc sam się pospieszył.
Postanowił zaatakować:
- Kochani! - zawołał tłumiąc gwar. - Chcę wam przy-
pomnieć kolegę, którego mamy dziś okazję gościć po
latach, a którego przecież nie wszyscy ze zgromadzo-
nych tu znają. Oto „sławny" Julek Petryk. Kiedyś perso-
na grata naszej sceny. A dziś.
- Nasz honorowy gość - podbiegła Teresa, by rato-
wać sytuację. Pocałowała mnie w policzek. Szła ostro.
Gorzej, że wmieszał się baset. Ledwo do mnie po-
deszła i pocałowała, bydlak usiadł naprzeciwko mnie i
szczeknął groźnie raz i drugi. Widocznie w obecności
pana wypełniał obowiązki stróża moralności. Siedział
na zadzie, z ogromnym uszami.
- Stróż gospodarstwa Dyrektora Wszystka - wes-
tchnąłem głośno - też mnie nie lubi! - Ktoś się roze-
śmiał. Teresa się zaczerwieniła. I nastąpiła cisza. A ja
postanowiłem iść na całego. - Przepraszam, Dyrektorze,
ale na mnie szczekać nie wolno. Dziś chyba występuję
jako persona grata. Bo chyba ostatni z rodowej linii sta-
łego bywalca tego salonu, towarzysza Laniewicza. Bo
nie widzę nikogo z KC, z KW. Więc ja jako szwagier -
chociaż eks - czuję się szczególnie eksponowany...
Walnąłem między oczy. O tyle niedobrze, że bądź co
bądź urodziny Teresy... Ale fakt, że był ten salon dyrek-
torski ongi pełen ciężkich dostojników, a dziś za-
mieciono po nich nawet kąty. Po takim wejściu zrobiła
74
się koło mnie pustka. Tylko lekko podpity mój partner z
debiutanckiego spektaklu wybrał się ku mnie z powital-
nym kielichem w dłoni. No i Teresa. Ta była konse-
kwentna. Zaczęła zagadywać do Zenka i ścierpłem, cze-
go to się zaraz nasłucha. Ale Zenek trzymał się tego, co
zwał „ą" i „ę". Tak nazwał dystyngowane nawijanie. (Ze
mną jak dziewczyna pójdzie na chatę to już żadne „ą" i
„ę", tylko w rączkę i do buzi - zaczynamy.) Słyszałem,
jak nawijał coś o swojej babci na głębokiej wsi kiele-
ckiej. Jak Boga kocham. Starał się. Rozrzewnił mnie do
łez. Strzeliłem z moim eks-kolegą kielicha. Żeby nie
męczyć Zenka, nalałem mu wódki do szklanki od wody
sodowej. A ten mój kumpel po prostu się przykleił. Już
po paru minutach wiedziałem, co jest grane. Sobaczył na
Dyrektora. Szeptem, oglądając .się, choć podpity. Szyb-
ko pojąłem jego kombinacje. Miałem być jego protek-
torem. U Teresy. Bo wiadomo było w teatrze, że wielo-
ma sprawami nadal rządzi żona. A więc już wiedział.
Zapewne wiedzieli wszyscy. No cóż, tak być musiało. Po
to widocznie byłem zaproszony. Bo zaraz przybyła
Wrzoskiewiczowa. Przywitała się ze mną jak ze starym
kolegą z pracy. Może i tak to traktowała. „Pracowali-
śmy" oboje, „u Dyrektorostwa". Zenek jęknął cichutko z
wrażenia dotykając delikatnie jej ręki. Pomyślałem so-
bie, co się w nim dzieje i szybko uzupełniłem jego
szklankę. Ale to nie była jeszcze jego godzina. Miała
nadejść.
Właśnie w tej chwili pojawił się Wituś, taszcząc tę
swoją Elę Audi, albo przez nią przytaszczony. I tu Ze-
nek trafił na swoje przeznaczenie... „O kurwa"... jęknął
cicho, gdy pojawiła się w drzwiach wyzywająco ubrana,
zgrabna czterdziestka... Nie uwierzyłbym, ale potrafił się
jakoś koło niej zakręcić... Pewnie wiedziała, że to mój
kompan, ciekawa była życia, na pewno na odległość
czuła męską chcicę... Przypomniały mi się przechwałki
Zenka z celi: Jak się ubiorę i ogolę, każda dupa mi się
przyjmie"...
75
Zmęczyliśmy z Witusiem jakieś pół litra różności -
jakby tak zlać tę śliwowicę, whisky, wreszcie koniak - i
dopiero sobie o Zenku przypomniałem.
- Jak ci leci, Siekierka? - zapytałem odnalazłszy go
na kanapie w kącie za fortepianem obok Eli Audi.
- Siekierka? - zdumiała się... I już Zenek pochylał się
do jej uszka. Gdy widziałem, jak poruszone jego odde-
chem włosy muskają mu wargi, zdjęła mnie groza na
myśl, co się z nim dzieje. Wiedziałem też - nie słysząc -
co mówił: „jak miałem lat trzynaście i milicjant przy-
szedł po mego brata, co był pełnoletni i życiem by za to
zapłacił, chwyciłem siekierę... Za brata zabiłem, bo dla
mnie, dziecka, co najwięcej poprawczak, a jemu kaes,
jak nic by poleciał..."
I nastąpiło zaraz rozpinanie koszuli na piersiach pod
marynarką... Ela była na poziomie. Dyskretnie zerknęła
na tatuaż: pień w kształcie serca z wbitym toporem...
Wróciłem do Witka. Stał w towarzystwie mego zna-
jomego aktora i słuchał go cierpliwie. Niedostrzeżonym
przez rozmówcę gestem skrytej za plecami dłoni we-
zwał mnie na pomoc... Mój kolega żalił się, że przez
fatalne układy polityczne przez tyle lat był krzywdzony,
nie obsadzany, że nawet teraz nie może się doczekać
tego, co by mu się należało. Okazało się, że chodzi o
obsadę owej sztuki o górnikach z Boliwii, na której
wystawienie Dyrektor się zdecydował.
- „Góra Żałoby"? - podchwyciłem chcąc pochwalić
się orientacją. Aktor spojrzał nie rozumiejąc.
Witek roześmiał się.
- Już teraz „Któryś jest w niebie". Cytat z modlitwy.
Zmiana tytułu to pomysł Dyrektora. „Teraz trzeba być
blisko Kościoła" - Witek cytował go z kamienną powa-
gą-
W końcu odczepiliśmy się od nudziarza. Po prostu
wziąłem Witka pod rękę i odciągnąłem go w stronę
okiennego parapetu.
- Uf - odetchnął. - Ciężko było. Jeden z tych co teraz
76
mają do komunistów pretensje o to, że sepleni od uro-
dzenia.
- Rzeczywiście miewał dawniej kłopoty? - spytałem
jak głupi.
- Tak, tak. Niemal jak nasz Dyrektor. Był w opozycji.
\ Pamiętam jak Wszystek wrócił z jakiegoś przyjęcia nie-
przytomny z wrażenia, bo pięć minut rozmawiał z Gier-
kiem. Zachwycony. Olśnił go nawet krawat. Różowy do
różowej koszuli. To wówczas ten mój rozmówca spytał,
czy były te róże dobrze stonowane. To było jego jedyne
wystąpienie opozycyjne. On naprawdę sepleni, a chce w
tej sztuce grać rolę trybuna ludowego...
A mnie przestało się podobać. Mój Zenek i ta jego
Ela Audi. Zawlokłem więc Witka na tę kanapę za forte-
pianem. Ela się zaśmiewała. Zenek opowiadał, jak przed
laty u babci Józi kotka wysiadywała kurze jaja...
- Naprawdę! - bożył się wzywając niebo na świadka.
- Kura znosiła jajka do kosza, a jak na kotkę przyszła
godzina, to w tym samym koszu urodziła kocięta. I po-
tem się godziły. Kotka grzała jaja, kura siedziała na
kociętach...
Był naprawdę zabawny ten mój Zenek. Zupełnie inny
człowiek niż prowodyr celi rządzący się nawet na spa-
cerniaku. Co gorsza, widziałem, że Ela jest zachwyco-
na.
- To cudownie musiało być u pana babci...
- Jutro tam jadę - oznajmił Zenek.
Okazało się, że mówił prawdę.
A teraz przychodzi czas na te dni, o których opowia-
da wykres gorączki, niteczki elektrokardiogramów, cy-
ferki specjalistycznych badań. Aż dziw, że nie „skalpel" -
bodaj tak ci nożownicy w białych kitlach nazywają swo-
je mojki do mokrej roboty. Bo obyło się bez operacji.
Farmakologia mnie „zbawiła". Ale szpital. Nie będę się
nad tym zatrzymywał. Co się zajmować moją chorobą,
77
gdy w programie mamy śmierć nieszczęsnego gównia-
rza i te konwulsje całego kraju, wobec których nie chi-
rurg a pasy dla szałowych byłyby lekarstwem.
W mojej celi - Wrzoskiewicz. Znowu Wrzoskiewicz.
Gdyby to była naprawdę „cela" wiedziałbym, że on to
kapucha, którego na mnie nasyłają. A tak przypadek,
albo ich jakaś filozofia, że ludzie ze wspólnego środowi-
ska czują się razem najlepiej. Widocznie dla nich jestem
środowisko „artystyczne", nie „przestępcze". Dobre i
to.
Teraz Wrzoskiewicz to nie żaden chory aktor, to
Sprawa. Bo jak się dowiedziałem „zastawka" to nie to
samo co „zastawka". Nylonowa, krajowa na pięć lat nie
starczy. W Londynie dają prawdziwą, wieprzową. Tylko
rzecz w tym, że tam operacja kosztuje dwadzieścia pięć
tysięcy dolarów. Ale już Dyrektor walczy przez nasze
stowarzyszenie. W rozmowach podobno zagroził, że
jak się nie zgodzą wyasygnować z funduszy państwo-
wych, to „Solidarność" zorganizuje w Londynie i Paryżu
zbiórkę publiczną na operowanie prześladowanego ak-
tora...
Wrzoskiewicz w euforii. Ja rozbawiony. Ta świńska
zastawka i to, jak Dyrektor bez narkozy operuje tego
rogacza, żeby mieć z nim spokój. No trudno, jest jak
jest. Zresztą Wrzoskiewicz właściwie w formie. Imponu-
je sam sobie. Taka sprawa. I głupi ludzie nazywali go
„nadwornym błaznem".
O jego kondycji świadczy chyba i to, że tak bardzo
jest rozpolitykowany. Na ścianie powiesił mapę Polski i
niczym sztabowiec przyszpila biało-czerwone chorą-
giewki tam, gdzie jest strajk. I cała Polska w biało-czer-
wonej spódniczce. Te chorągiewki przynosi mu Wrzo-
skiewiczowa. Przed obchodem jest cały ceremoniał
zdejmowania mapy. Szpital w Aninie to była lecznica
rządowa i zdanierp Wrzoskiewicza lekarze są „niepew-
ni". Teresa była dwa razy. Zawsze wywoływała mnie do
holu. Myślę, że bała się spotkania z małżonką Wrzoskie-
78 *
wieża. Wesoło. Skoro powiedziałem, że w tej książce nie
będzie nic o moich bebechach - dotrzymam. „Przygoto-
wywali" mnie - tak to się u nich nazywa - całe dwa
tygodnie. Przez ten czas kraśniała chorągiewkami cała
Polska. Gdy do strajków rolników, górników, murarzy,
drobiarzy, kolporterów prasy, studentów i nauczycieli
dołączyli ludzie z jakiegoś domu kultury, którzy zastraj-
kowali na znak protestu przeciw decyzji oddania przez
władzę ich świeckiego obiektu do dyspozycji władz koś-
cielnych, wprawiłem Wrzoskiewicza w zakłopotanie.
Gdy komentując tę wiadomość triumfalnie wbijał w
okolice Elbląga biało-czerwoną chorągiewkę, zaprote-
stowałem mówiąc, że tym razem strajkuje czerwona
zaraza i to przeciw kościołowi. Debil zastanawiał się
długo, wreszcie oddarł białą cząstkę chorągiewki. Tak
to życie polityczne kraju ubarwiało mój pobyt w szpita-
lu. No i jeszcze Zenek. Piekielny Siekierka ku memu
osłupieniu pojawił się w połowie pierwszego tygodnia
mojej szpitalnej kwarantanny. Wrócił. Okazało się, że
pod jesień to w ogóle u babci nie ma nic do roboty.
Kiedy zostaliśmy sami, bo Wrzoskiewicza wyniosło do
telefonu, zwierzył mi się radośnie ze wszystkiego. Ela.
Ela zawiozła go do babci swoim audi.
- Co za kobieta, człowieku... Ja wszystko wiem, że ty
się z nim przyjaźnisz, ale nie lepiej, żeby ją jebał czło-
wiek, a nie jakiś Król Szczypiorku? Pierwszej nocy to
całe łóżko się rozleciało. To samo co je siekierą zapra-
wiłem...
- A to nie milicjanta? - zapytałem złośliwie, wściekły
na Zenka, na siebie, na nią, na Witka.
- Józia ci i tak wszystką prawdę powiedziała -
stwierdził łagodnie, że nie będzie się upierał przy wię-
ziennej legendzie. - I rozleciało się, człowieku. To my
siennik na podłogę. I nawet dobrze wypadło z tym łóż-
kiem, bo za pierwszym razem to ledwom się zbliżył było
po wszystkim. Może sobie pomyślała, że to łóżko mnie
spłoszyło. Drugą rażą poszło lepiej, ale za trzecim to
79
dopiero podymatem jak prawdziwy dżentelmen i z tej, i
z tamej... mówię ci...
- I przywiozła cię z powrotem? - nacisnąłem zezna-
jącego.
- Żebyś wiedział.
- Gdzie mieszkasz?
- U Króla Szczypiorku. Tam pracuję w inspektach -
dodał spiesznie.
No i dobrze - pomyślałem. - Witek powinien mieć w
domu spokój.
Poza Zenkiem tylko on jeden odwiedzał mnie w lecz-
nicy. No, oczywiście Teresa i Basia. Ale to kobiety. On
jeden.
*
Dziś, gdy piszę w niespodziewanym kwietniowym
upale, v/ domu Basi, który lada tydzień zamienię na wię-
zienną celę, wydaje mi się to równie mało realne, jak-
bym opisywał daleką Arktykę i czasy pradawne. A cho-
dzi o ten, oddalony zaledwie o parę miesięcy roku, grud-
niowy dzień. Nie wiem, czy ktoś inny poza lekarzem
kardiologiem odnajdzie jakikolwiek głębszy sens w mo-
jej wycieczce w świat wolności. Ja sam, gdybym miał
tego sensu szukać, musiałbym ten właśnie dzień uznać
za początek... Początek czego? Może początek rozezna-
nia. To co było dotychczas, rozgrywało się we mgle. Nie
musiałem dokładnie rozeznawać konturów postaw lu-
dzi, których kiedyś znałem, nie byłem w stanie zakwali-
fikować motywów ich działań... Nie przeczuwałem na-
wet, że patrząc z sympatią na bunt małego Kuby prze-
ciw ojcu, oglądam początek śmierci siedemnastolatka.
Zaczęło się groteskowo. Goląc się w łazience w tem-
peraturze plus czternastu stopni (koksu było coraz
mniej) usłyszałem nazwisko szwagra. Do dziś było na-
zwiskiem Basi, skoro mieli syna, który przy niej pozo-
stawał, ona pozostawała przy nazwisku męża. Usłysza-
80
łem je... głos płynął z telewizora... Zaciekawiony prze-
rwałem golenie, z namydloną twarzą stanąłem w progu
wielkiego pokoju... Spiker kończył czytać nazwiska gru-
py internowanych osobistości zbankrutowanego kie-
rownictwa.
- Stan wojenny- - Basia odwróciła się od telewizo-
ra.
Widziałem jej pobladłą twarz, jakiś grymas jakby
obrzydzenia, bólu i triumfu równocześnie. Za oknem
biało. Ciężki nawis śniegu z gałęzi rosnącego blisko w
ogródku świerczka. Biało.
(Dopiero potem wysłuchałem orędzia, komunikatów,
powoli oswajałem się z umundurowanymi spikerami).
Ruszyłem w stronę telefonu. Chciałem kogoś zoba-
czyć, do kogoś mówić, wiedzieć coś więcej.
- Nie ma telefonów - doszła mnie informacja mojej
siostry.
- Wyłączone - usłyszałem głos Kuby, gdy tkwiłem
tak z głuchą słuchawką przy uchu.
Chłopak stał pod ścianą. Był blady. Pomyślałem sobie,
że przed chwilą dowiedział się o hańbiącym uwięzieniu
jego ojca. Wiedziałem, że muszę mu coś powiedzieć.
- Internowanie to żadna hańba - bąknąłem. - To nie
wyrok... - oznajmiłem. - Bądź co bądź jestem fachow-
cem - usiłowałem być dowcipny.
- Internowanych jest parę tysięcy Polaków i tych kil-
kudziesięciu zdrajców do tego. Mój ojciec nic mnie nie
obchodzi - powiedział twardo. - On jest z tych, co zro-
bili ten stan wojenny. Taki sam... - wypowiedział od sie-
bie wojnę wszystkim. Nie wiedziałem, nie domyślałem
się nawet, że to „wojna na śmierć i życie", jak to się głu-
pio mówi. Bo wojna jest na śmierć i taką miała być dla
niego.
Wróciłem do golenia. Już wyedukowany przez kolej-
ne emisje oficjalnego wystąpienia. Przyjrzałem się sobie
81
w lustrze jak komuś nieznajomemu. Siwa przyschnięta
piana po mydle ucharakteryzowala mnie na starca.
- Co tam robisz? - usłyszałem pytanie Basi. Okazało
się, że stałem tak bez ruchu parę minut, aż zdążyła się
zaniepokoić. Bo odkąd została sama z Kubą, ja od chwi-
li przybycia zająłem ważne miejsce. Stanowiłem jakąś
egzystencjonalną motywację jej życia. Opiekowała się
mną po matczynemu, obserwowała z tkliwą podejrzli-
wością, akceptowała lub ganiła bez słowa. Teraz żyła w
ciągłym niepokoju co z moim sercem. Uspokoiłem ją, że
się golę.
Raz-dwa ściągnąłem żyletką zesztywniałą skorupę
mydlin. Musiałem gdzieś pójść, z kimś mówić. Ale do-
wiedziałem się, że dziś to wykluczone. Myślę sobie te-
raz, że więzienie wrobiło mnie w stan pewnej idiotycz-
nej uległości. Że każde „nie" wydawało mi się zakazem
płynącym z jakiegoś obowiązującego mnie regulaminu.
Nowy regulamin stanu wojennego u Basi mówił, że dziś
mi wychodzić na ulicę nie wolno. Jak żałuję, że nie zapi-
sywałem wrażeń tych kilku kolejnych dni. Być może
wynikało to z mego specjalnego statusu „urlopowicza".
Człowiek na urlopie jest tylko obserwatorem, nie
uczestnikiem. I te pierwsze dni to twarze ubranych w
mundury spikerów, komunikaty o wykroczeniach prze-
ciw prawu wojennemu, wreszcie te okrutne chwile co
wieczór, gdy słuchamy wiadomości o dwóch kopalniach,
których załogi „strajkują" na dole. Patrzcie, wystarczyło
roku, aby to słowo tak groźne dla jednych, tak bliskie
dla drugich, obrosło w uzasadniony cudzysłów, który
obowiązuje wszędzie tam, gdzie znaczy co innego niż
powinno. Ale mniejsza o cudzysłów. Ludzie są prawdzi-
wi. I przychodzi wiadomość o siedmiu zabitych w kopal-
ni „Wujek". Mały Kuba. Płacz bezsilnej wściekłości...
Odtrąca rękę matki, która chce go pogłaskać po głowie.
Potem ulga, gdy ci pozostali z innych kopalni wyjeżdża-
ją na górę.
Następnego dnia nie wracam do domu. Byłem za
82
mały w czasie okupacji, aby poznać słowo „godzina po-
licyjna" wtenczas i oto mnie spotkało.
- Już nigdzie nie pójdziesz. Godzina policyjna -
mówi Witek znajome słowo swej młodości.
I zostaję u niego. Tego dnia w dzienniku telewizyjnym
występuje jakiś działacz „Solidarności" szczebla central-
nego, który po ogłoszeniu stanu wojennego wrócił do
kraju.
- Należałoby go zabić - słyszę słowa Andrzeja i je-
stem świadkiem jak „stary" (mój Witek to jest „stary")
wyrzuca gówniarza z pokoju.
- Taki czas - mówi, gdy za synem zamknęły się
drzwi. - Co mądrzejsi zgłupieli, a głupcy stają się szaleń-
cami - mówi nie wiedząc jak prorocze słowa o swoim
synu, mordercy.
Potem mi opowiada o teatrze. Nie przerywają dzia-
łalności. Dyrektor się zdecydował. Robimy sztukę o bo-
liwijskich górnikach. „Krzycząca aktualność". Wojsko-
wa junta z La Paź gnębi, maltretuje, rozstrzeliwuje. Ro-
zumiesz! „Któryś jest w niebie".
- Nie rozumiem...
- Siedmiu poległych górników oblanych krwawo-
czerwonym sprayem kona na scenie, a on „nie rozu-
mie".
- Jakich siedmiu górników?
- Z „Wujka"; kretynie. Delikatna aluzja. Co tam In-
dianie i miedź, jak to znaczy węgiel i polska krew. Co-
chabamba i Origo - czytaj Katowice i Sosnowiec. A
potem... Widziałeś mojego gówniarza... „Należałoby go
zabić". Przyjdzie na spektakl i taką wyniesie naukę. Po-
wiedziałem Dyrektorowi, że beze mnie. Rzucę teatr...
To mi się wydawało dziwniejsze i bardziej niepraw-
dopodobne niż cały stan wojenny. Teatr bez Witka Sa-
nojcy był nie do pomyślenia.
No i rzeczywiście okazało się, że „rzuca", ale nie po-
rzucił. Bo cała Rada i w ogóle koledzy, i w końcu Dyrek-
tor. Ustąpił...
83
- Więc nie ma sztuki o Indianach w kopalni „Wu-
jek"? - zażartowałem.
Okazało się, że „ustąpił" to znaczy zgodził się pozo-
stać po zapisaniu w protokóle zebrania Rady Teatral-
niej Witkowego votum separatum co do repertuarowej
decyzji.
- Zrozum, ja byłem u nas przewodniczącym „Solidar-
ności", więc to coś znaczy... - usprawiedliwiał się wobec
mnie, jakbym miał prawo go osądzać. W końcu sam nie
miałem pojęcia, co się właściwie dzieje na moich oczach
w tym co wieczór otwieranym telewizorze. Bo tak na-
prawdę to oglądałem świat przez szybę. Mnie w nim nie
było. Tak, jak nie było mnie na tym lodzie i na tych
łachach suchego lądu, na tym helikopterze, który wlecze
w powietrzu zamocowanego na pasach chłopskiego ko-
nia ewakuowanego z zalanej przez powódź wsi. Bo już
pamięć w gwałtownym skrócie sadza mnie w środek
zimowej oszalałej odwilży. A przecież tyle zdarzyło się
jeszcze wokół mnie naprawdę - nie przez szybę.
Teresa. Jak bardzo cały świat, jego uroda lub potwor-
ność, zależy od byle czego. Nie wiem, czy ktokolwiek
będzie czytał te moje zapiski, a jeśli tak, to kto; i nic
mnie nie obchodzi, co pomyśli, gdy doczyta, że mój
kutas, biedny, wygłodzony więziennym postem, rzeźbił
dla Teresy cały obraz świata. Piękny. W tym czasie go-
dziny milicyjnej, dramatów, niebezpieczeństw. Jej świat,
mogę to stwierdzić z męską dumą, był piękny. Lubiłem
ją zawsze, teraz potrzebowałem jej jak kobiety, ale ona
miała na to swoje bardzo oryginalne określenie: miłość.
Odnaleźliśmy naszą miłość. Lub to nasza miłość mło-
dzieńcza odnalazła nas z powrotem.
Czy ja byłem potworem, że przez cały czas widzia-
łem, jak było naprawdę? Że ona pozostawała Dyrekto-
rową, Gwiazdą... Mój Boże, biedna, zarywała czasami
randkę bo „działała". Organizowała pomoc dla interno-
wanych - paczki. Noblesse oblige. Żona prezesa Towa-
rzystwa Pomocy Więzionym za Przekonania. „Centrala"
84
mieściła się w ich mieszkaniu. Teraz już nasze spotkanie
mogły odbywać się tylko u mnie, czyli u Basi. Doprowa-
dziło to do kłopotów z Zenkiem Siekierką. Nie mogłem
przyjąć go „do siebie", czyli zwalić na głowę Basi, a w
dodatku skrępować siebie i Teresę. Bo Zenek uznał dal-
szą „pracę" u Króla Szczypiorku za uwłaczającą. Byłem
przerażony, czy wszystko to nie skrupi się na moim Wit-
ku. Ale tu sytuację ratował bezkompromisowy Andrzej.
Wiedziałem, że ze względu na syna (jeśli chodzi o Wi-
tka), a przez strach przed nim (to Ela Audi), Zenek nie
będzie ich sublokatorem. Jakoś sobie „poradził". Oka-
zało się później, że Ela ulokowała go „na jakiś czas" w
pied-a-terre Króla Szczypiorku, który stał się istną opat-
rznością krótkiej Zenkowej wolności.
Ale wracajmy do Teresy. Jakąż plątaniną śmieszności
jest człowiek. W naszym środowisku, które dawno prze-
stało być moim, stan histerycznej negacji stał się normą
obowiązującego obyczaju politycznego. Zauważyłem,
że w związku z tym ona z całym przekonaniem grała
„żonę działacza opozycji". Ba, mimo wszystko, co z nią
wyprawiałem niemal co wieczór, zanim nie nastąpiło
wznowienie nieco przetrzebionego repertuaru, Teresa
pozostała „żoną" we wszystkich swoich odruchach. Była
chyba bardziej niż dotychczas zazdrosna o Malalę
Wrzoskiewiczową. Na szklanej ścianie telewizora po-
wódź, komunikaty o procesach w trybie doraźnym, ros-
ną „ptaszki", jakimi oznacza nazwiska internowanych
ludzi ze „środowiska", którym załatwiła już paczkę,
gdzieś siedzą ci, co ich „wzięli", po mieście krążą ludzie
obrażeni, że nie sięgnęły ich represje. „Ukrywać się" to
należy do dobrego tonu. A ja spotykam na ulicy Malalę
Wrzoskiewicz. W podkasanym rudym futerku z lisów,
stąpająca na długich szczupłych nogach wyglądała z
tyłu jak kawałeczek parzącego ognia. Więc polazłem za
nią. Nie żeby zaczepić, ot tak, z instynktu. Taka kobieta
jak ona wie, wie od razu. Nie słyszy przecież moich kro-
ków, nie obejrzała się, a wie... Idzie wolniej, leniwa i nie-
85
zależna, a przecież zainteresowana. Gdy przystanęła
nagle przy wystawie, próbowałem tchórzliwie ją wy-
przedzić.
- Panie Julianie! - usłyszałem.
To ona mnie zaczepiła, odczytawszy tożsamość z od-
bicia wystawowej szyby lepiej niż mógłby gliniarz z
dowodu osobistego. No i poszliśmy razem. Sądziłem, że
Teresa nie zostawia we mnie ani kawałka mężczyzny
„na wynos", ale to nie przy Malali. Ona jest „uosobie-
niem"... - co za stówo „uosobienie" - ona jest tym. Jak się
śmieje, to piłuje mnie po podbrzuszu, gdy robi się po-
ważna myślę, że tak by wyglądała w orgazmowym
oszołomieniu. Po przejściu sporego kawałka zauważy-
łem, że ona idzie po prostu przed siebie. Zaproponowa-
łem, żebyśmy „gdzieś wstąpili". Zaśmiała się pytając, czy
noszę przy sobie cukier, bo w kawiarniach go nie poda-
ją... Ale dali nam jednak cukru i byłem z Malała „na
kawie". Nie domyślałem się nawet, jakie będą tego na-
stępstwa. Może by nawet i były te najlepsze, bo musia-
łem ją zainteresować. Byłem bezczelny. Opisywałem na-
sze „uniesienia" pod celą, gdy po kolei „lecieliśmy w
konia". Wtajemniczyłem ją w nomenklaturę. Zrobiłem
się bezczelny i opisywałem to zdjęcie, które oczywiście
świetnie pamiętała.
I widziałem, że moja bezczelność ją bierze. Nie miał-
bym żadnych wyrzutów sumienia, bałem się Basi, zre-
sztą wydawało mi się to po prostu utopią, żeby pójść z
nią od razu. Ale zauważyłem, że coś ją w całej sytuacji
wyraźnie podnieca. Sprowokowałem jakiś żart, że skoro
tak długo przebywałem z jej mężem we wspólnym po-
koju w szpitalu, powinienem może zwiedzić jego praw-
dziwe mieszkanie. Jej się to spodobało. A we mnie męż-
czyzna urósł do imponujących rozmiarów.
- Nic z tego - roześmiała się jednak. - Absolutnie
wykluczone. Teraz wykluczone - dodała jakby pilnując
się, żebym nie stracił nadziei. No i ponieważ Malała
była, jaka była, po kwadransie już wiedziałem, że u niej
86
„ktoś się ukrywa". Ktoś, kto cudem uniknął internowa-
nia...
Zrobiłem się bezczelny. Zapomniałem o Basi. Ale na
propozycję, żeby w takim razie ona obejrzała, jak mie-
szka kolega i współlokator męża ze szpitala, pogroziła
mi tylko paluszkiem. A potem jak pilna uczenniczka
wyjęła notesik.
- Niech mi pan da swój telefon - powiedziała cichut- .
ko, a mnie przeszły ciarki. /
Zapisała.
- A co by na to powiedziała Teresa? - zapytała z
cichutkim śmieszkiem i zrozumiałem, że mam szansę. To
był następny krok w kierunku ośmieszenia „rywalki". Bo
jak długo Teresa nie dawała Dyrektorowi rozwodu, po-
zostawała rywalką.
No i wkrótce się dowiedziałem „co by na to Tere-
sa..."
Nagle „nie mogła przyjść". „Paczki". „Przecież wiesz,
że wznawiamy spektakl. Mam próbę". Za trzecim razem
powiedziałem, że skoro ona nie może przyjść do mnie,
to ja się wybieram do niej. Pomogę jej pakować paczki
- tak powiedziałem. Wyczułem, że jest szczęśliwa. Pew-
nie to był ostatni dzień, w którym jeszcze się trzymała.
Nie będę się rozwodził. Na następnej stronie czeka na
mnie trup tego chłopaka... Nie będę się rozpisywał. Rze-
czywiście Teresa próbowała wystąpić w roli matrony
polskiej. Były na stole przygotowane do pakowania
„dary". Ale sweterek miała opięty i spódniczkę tę, w któ-
rej lubiłem zaczynać pieszczoty. Cóż, ja postanowiłem
trzymać się dzielnie. I ona sypnęła się z miejsca.
- Czy wiesz, co mnie spotkało? Czy wiesz, na co mnie
narażasz...
Atak był furiacki. A ja nie wiedziałem...
- „Oni nas zdradzają" - oto z czym się ośmielił poja-
wić ten nędzny rogacz. „Oni" - „nas". Rozumiesz. Ty z
Malała. Ty zdradzasz mnie, a Malała jego. Tak nas połą-
czył. !
87
- Nie rozumiem - powiedziałem zupełnie ogłupiały.
No i we łzach i uniesieniu, z barkiem pogryzionym do
krwi na małżeńskim łożu Dyrektorostwa, dowiedziałem
się, co się stało. „Widziano" nas razem - mnie i Malalę.
To ja doprowadziłem do formuły „widziano", bo w rela-
cji Wrzoskiewicza „widuje się nas razem". Co za mia-
steczko. Swobody nie więcej niż na więziennym spacer-
niaku.
- I żebyś ty zrobił mi coś takiego. Z taką...
Tu przyszły wspomnienia kręconego wspólnie z Ma-
lała filmu. Pierwszego wieczoru dała dupy pomocnikowi
operatora. Teresa nie unikała w gniewie mocnych słów.
Dodawało to pikanterii naszej sytuacji. Znów zabrałem
się do roboty. Pojękując z rozkoszy kontynuowała dia-
logi urojone czy prawdziwe. Malała miała oznajmić: no
to co. Jutro zaliczę reżysera. Najpierw przyjemność, po-
tem obowiązek... Chciałem zapytać, czy jej Dyrektor to
przyjemność czy obowiązek, ale ugryzłem się w język
(tak się mówi, naprawdę zapewne ugryzłem ją w co
innego,hę,hę).
Tak czy tak, zeszło i na Dyrektora. Kto zrozumie
kobietę. Teresa „musiała przyznać", że jej mąż zachowu-
je się „bohatersko".
- Czy wiesz, że on ukrywa gdzieś Henryka Zajączko-
wsk'ego.
- A pewna jesteś, że Zajączkowskiego poszukują -
odparłem złośliwie. Ja już wiedziałem, gdzie to się mój
Zając ukrywa. Postanowiłem zaskoczyć Malalę.
Dość niespodziewanie zakończyła się moja wizyta u
Teresy. Byliśmy już ubrani, gdy rozległ się dzwonek do
drzwi. Ona wyjrzała oknem z łazienki.
- Już idę, idę, chwileczkę, paczka gotowa - zapewniła
kogoś.
Zszedłem w ślad za nią po schodach. Przez uchylone
drzwi do holu, w tej chwili zmienionego na charytatyw-
ną paczkarnię, ujrzałem przygięte plecy starej kobiety.
88
Jej głos wydał mi się dziwnie znajomy. Złodziejskim
chodem przemknąłem bliżej. Staruszka dziękowała wy-
lewnie, co mnie zdziwiło, nie za paczkę, a za jej „tak
piękne przyszykowanie"... Głos jej wciąż wydawał się
znajomy. Teraz miała jeszcze jedną prośbę. „Żeby pani,
ten anioł, o którym nigdy rodziny internowanych nie
zapomną... zaadresowała tę przesyłkę tak pięknie zapa-
kowaną". Babci wzrok zupełnie nie dopisuje, zginęły
okulary...
Teresa była na miejscu. Poprosiła, by jej dyktować. I
wówczas o mało nie ryknąłem głośnym śmiechem.
- Tadeusz Laniewicz... - zaczęła staruszka dyktować
nazwisko swego syna, internowanego w grupie skom-
promitowanych prominentów. Tak, Laniewicz, były mąż
mojej siostry. Jej teściowa sprawiła oto mojej kochance
niespodziankę zupełnie nieprawdopodobną.
- Już? - usłyszałem upominający głos staruchy. Wi-
docznie osłupienie Teresy sparaliżowało ją doszczęt-
nie.
- Tak, tak... - usłyszałem jej spłoszony głos i chył-
kiem uciekłem schodami na górę, mijając złażącego
niezdarnie na dół baseta. Już mnie zaakceptował. Pies
już mnie zaakceptował.
Człowiek, nawet ciężko doświadczony, nie jest przy-
gotowany na przyjęcie swojego losu. Błogosławiony
stan, gdy jego los ogarnia więcej niż tylko zawsze chudy
świat „ego". Ale cóż z tego. Człowiek wyzwolony z
przekleństwa samotności staje się udziałowcem cudze-
go losu i uznać musi za swoje również cudze klęski.
Leżał na podłodze z płowymi włosami rozrzuconymi
wokół głowy, którą złożył niczym na ołtarzu przed
otwartą pokrywą piekarnika gazowego pieca. Ile to se-
kund minęło, nim zrozumiałem, a właściwie jeszcze nie
zrozumiałem, choć już dusząc się biegłem do okna, ro-
zwaliłeui je na oścież, potem drzwi od ogrodu. Sam naj-
pierw zaczerpnąłem w płuca mroźnego powietrza, a
89
potem zawróciłem i wlokłem tego trupa uchwyconego
pod ramiona aż na próg otwartych drzwi. Jeszcze nic nie
rozumiałem, a ścięty byłem przerażeniem. Bałem się nie
tego zimnego Kuby, bałem się już całym spanikowanym
sercem tej chwili, gdy Basia... Absurd tego, co widziałem,
wydawał się nieść jakąś nadzieję, że nie widzę rzeczy
realnej. Chwilami wydawało mi się, że wystarczy się
obudzić. Nie było nadziei. Ja wciąż tkwiłem w tym, co
nie było snem, a on sztywniejący nie reagował na moje
chaotyczne próby ratowania... Sztuczne oddychanie...,
Przed dwudziestu laty kończyłem kurs dla ratowników
pływackich...
Tak. Czekało więc na mnie to wszystko. Było tuż. Za
zamkniętymi drzwiami korytarza, za drugimi przeszklo-
nymi drzwiami sypialni mojej siostry. Niemożliwe było
jednak rzeczywistością. Przyciągnąłem go do pokoju,
nie wiadomo po co wciągnąłem na tapczan. Wróciłem
do kuchni. Obejrzałem drzwi oklejone taśmą... A jednak
nie zamknął na klucz. Miał nadzieję... No nie, drzwi
kuchenne klucza nie miały... Stałem tak przez chwilę, aż
poczułem ogarniające mnie mdłości. Było tu jeszcze gę-
sto, choć powietrze z zaokiennej ciemności niosło rzad-
kie płatki padającego śniegu. Zamknąłem drzwi. Teraz
to najgorsze. To niemożliwe: Basia. Podobno nic nie
powiedziałem. Ona potem mówiła, że nic nie powiedzia-
łem, tylko wziąłem ją za rękę, jakbym się bał, że upad-
nie, i prowadziłem do swego pokoju.
Tak jej szczękały zęby, że nie mogłem utrzymać
szklanki, gdy chciała popić proszki... Brała od dawna
„coś na nerwy", nie miałem siły przeszkodzić, nawet gdy
łykała trzy czy cztery na raz... Myślałem, że wszystko
jest dla- niej lepsze od świadomości tego, co się stało, a
co w żaden sposób nie chciało się zmieścić w mojej
świadomości. Nie napiszę ani słowa o jej zachowaniu.
Do cholery, ludzie mają zakodowaną cenzurę, gdy cho-
dzi o seks. A na śmierć patrzeć „wypada". „Wypada" być
na cmentarzu. Barbaryzm naszych obyczajów. Biedna
90
moja siostra. Gdy leżała na dywaniku przed tym tapcza-
nem, na którym on... Nie dała się stamtąd ruszyć, szarpa-
ły nią jakieś dreszcze, a może to były .uderzenia serca.
Nie wiedziałem i wydawało mi się, że cokolwiek się z nią
stanie, nie mam prawa, nie mam prawa do tego, żeby
mówić, radzić, pocieszać... Nic nie rozumiałem. Wiedzia-
łem, że i ona nic nie rozumie i myśli, bez ustanku bez-
radnie szuka... Z tego co widziałem, nic nie wynikało.
Kiedyś powiedział: „mogę się wstydzić ojca - nie chcę
za siebie". Ale co to ma wspólnego. Kiedyś spytałem:
coś u ciebie nie spotkałem żadnej dziewczyny, czy to
teraz taka moda, że wy tylko z Ojczyzną? Roześmiał się.
Bez kompleksów... Gdy już leżał w trumnie, w tym wy-
rośniętym czarnym ubraniu ze zbyt krótkimi rękawami
- uszyte było w zeszłym roku „na pierwszą prywatkę".
Bo ojciec chciał, żeby wyglądał „przyzwoicie". Oni sami
wyrastali w tych swoich „tenisach" i syna też traktował
jak partyjnego brojlera. A on leży w dechach z tymi za
krótkimi rękawami. Jak to zrozumieć? Za murem szanu-
ją tych na dwadzieścia pięć lat. Ci, co zarobili kaes, oto-
czeni bywają legendą. Kara śmierci. Śmierć to kara. To
rzecz oczywista. A taka śmierć? Jako co? Jako akt łaski
wydany samemu sobie? Co on zobaczył takiego w życiu,
żeby sobie pójść z tą przeklętą taśmą do uszczelniania...
Taśma. Basia jest skrzętna. Naczytała się w artykule
Zajączkowskiego prognoz o zimie powolnego umiera-
nia z głodu i chłodu i kupiła czy „zdobyła" taśmę... Nie
było koksu, była taśma. No głupstwo, bez taśmy byłoby
to samo. Jak to zrozumieć? Skąd się wzięły te przecią-
żenia i jak można było tego nie zauważyć? Jak Baśka
będzie żyć? Czy potrafi dalej żyć? Śmierć jako łaska.
Słowo daję, wydaje mi się, że w wyższym stopniu każdy
Zenek Siekierka może dysponować cudzym życiem
jako rabuś, bandyta, niż taki szczeniak swoim. A Siekier-
ka nagle mi się objawił i nagle on, głupi wsiok spod
Końskich, okazał się jedynym człowiekiem, który wie-
dział, jak się zachować. To on zamawiał trumnę. On
':•• 91
potrafił zmusić Basie, że chodziła z nim załatwiać miejs-
ce na cmentarzu. To on prowadził ją jak troskliwy
młodszy brat. Ja się jej bałem. '
Zresztą Zenek i w sprawie podstawowej okazał się od
nas mądrzejszy.
- Jak jest trup, musi być morderca - mówi Zenek
szeptem w moim pokoju.
Basia chyba śpi albo leży sponiewierana przez bez-
miar luminali.
- Trup i morderca to jeden człowiek. Samobójstwo
to nie kryminał - mówię niechętnie.
- Jeszcze zobaczymy.
- Co masz na myśli?
- Co mam, to mam.
~ Więc szukasz mordercy? A może i pasera - doku-
czyłem mu znając prawdziwe okoliczności jego wpadki,
zmitologizowane legendą o „siekierce" użytej w obronie
starszego brata.
- Jak się uda i paser się znajdzie.
Było to równie nieprawdopodobne i bezzasadne jak
śmierć Kuby, ale też, jak się potem okazało, równie
oczywiste. Bo znalazł się i morderca i ktoś, kogo potem
nazwałem paserem.
Tak. Bo nagle padło nazwisko Zajączkowskiego. W
okolicznościach absurdalnych, jak całe te trzy dni do
pogrzebu Kuby. Więc śledztwo. „Bądź co bądź śmierć" -
usprawiedliwia się śledczy. To nie przypadek - mój zna-
jomy. „Uznali mnie za specjalistę od rodziny Laniewi-
cza" - mówi w pewnej chwili. I przynosi mi ulgę, jego
osoba przynosi mi ulgę. Przecież już było równie par-
szywie, a może gorzej. Jeśli gorzej to przez Krystynę, a
nie przez śmierć ojczyma. „Ta śmierć jest w porządku" —
powiedziałem podobno śledczemu wtedy. Bo teraz po-
rozmawialiśmy sobie dłużej. Wiedział o moim urlopie.
Skąd? Dlaczego? A może on w ogóle jest „od naszego
środowiska" i wie wszystko służbowo. I zeszło na Za-
jączkowskiego. - Czy pan wie, że wówczas bardzo pana
92
bronił? Był u ministra sprawiedliwści na rozmowie. Że
taki artysta i w ogóle.
Nie wiedziałem. Nawet mnie oszołomiła ta wiado-
mość. Dlaczego nie wiedziałem?
Okazało się, że on w ogóle lubi interweniować. Wyra-
bia sobie autorytet... - mówi mój śledczy. Bo mówimy o
wszystkim, tylko nie o biednym Kubie leżącym w czte-
rech deskach w przykrótkim garniturze. Jego „sprawa"
prosta. Samobójstwo.
- I cóż tam u niego słychać? - pada nagłe, niechybnie
prowokacyjne pytanie o Zajączkowskiego, którego kry-
jówkę znam. Czuję lekki podniecający dreszcz niebez-
pieczeństwa.
- Skąd mogę wiedzieć? - odpowiadam przytomnie. -
Podobno się ukrywa.
- A ukrywa się. W mieszkaniu aktora Wrzoskiewi-
cza. Tylko że my jego nie poszukujemy.
- Wrzoskiewicz z pewnością nie wie o niczym - mó-
wię z przekonaniem.
- O różnych rzeczach Wrzoskiewicz nie wie - mówi
dwuznacznie mój rozmówca.
Zaczynam się śmiać. Myślę o Dyrektorze, którego
czynności z Malała zdają się być obserwowane przez
władzę.
- Co takiego? - zainteresował się śledczy.
- Nic. Pomyślałem sobie, jak dziwnie się w życiu ple-
cie. Przecież Zając, to znaczy Zajączkowski, niewątpli-
wie chciałby być internowany...
- Nawet władzy chodziło to po głowie. Żeby razem z
byłymi prominentami. Spotkałby pana rodzinę...
Teraz już mi było naprawdę wesoło. Zapomniałem na
chwilę o Kubie.
A przecież przede mną była jeszcze ta straszna robo-
ta - grzebanie siostrzeńca.
Ten pogrzeb! Dziwny niemal jak śmierć. (Swoją dro-
gą dlaczego śmierć stale nas zdumiewa? Mamy jakoś
zakodowane przeświadczenie o naszej nieśmiertelnoś-
93
ci). Z tego wszystkiego, co dzieje się na cmentarzu, jed-
no właściwie należy zapamiętać: głuche uderzenie ziemi
lecącej z łopaty grabarza na pudło trumny... To jest se-
rio. Ale na pogrzebie Kuby wiele było rzeczy mniej se-
rio, ale bardzo przykuwających uwagę. Laniewicz. La-
niewicz z dwoma smutnymi pannami asysty. Kolega La-
niewicz. Mój kolega. Urlopowany. Na pogrzeb syna
zwolniony z miejsca internowania. Mój Boże, gdyby to
jego przyszło grzebać jeszcze rok, jeszcze pół roku
wcześniej, tych dwóch albo i czterech smutnych kroczy-
łoby za trumną z poduchami orderów. A dziś on. Osob-
no. Chociaż obok Basi, to jeszcze bliżej ci dwaj smut-
ni...
- Ile to się dostaje na syna? Dwa dni? - zdziwił się
Siekierka „na stypie" (sam tak nazwał poranną herbatę
w domu Laniewicza, gdzie wszyscy byliśmy „u siebie", a
on obcy).
Basi przy tym nie było. Dziwne, ale wiedziałem, że
Siekierka nic bez sensu, nic „z celi" i w ogóle nic paskud-
nego przy Basi nie powie.
Więc Basia, ja, Witek Sanojca, Teresa, Laniewicz,
dwóch smutnych i jeszcze coś dziwnego na cmentarzu,
który jest naturalnym miejscem starości. Klasa Kuby.
Delegacja klasy. A zapomniałbym napisać coś jeszcze
dziwniejszego. Ksiądz. „Ksiądz katecheta" - jak mówił
do niego Andrzejek Sanojca. I pogrzeb z księdzem.
Wbrew stanowczej odmowie danej Siekierce. Nie wie-
działem jeszcze, kto to był i jaki grzech wziął na swoje
sumienie. Nie wiedziałem, że była już „decyzja", że grze-
bali Kubę jako swego pierwszego poległego. Był mo-
ment, gdy coś niejasnego zaczęło mi świtać - ta chwila,
gdy szczeniak Witka, czyli Andrzejek, występuje przed
szereg tych delegatów klasy i wygłasza dziwne zdanie z
piosenki: „śpij kolego w ciemnym grobie, niech się Pol-
ska przyśni tobie". I te dwa rozczapierzone palce unie-
sione do góry w kształt litery „V" w niemym salucie. Coś
94
we mnie drgnęło. Zaskoczyła we mnie jakaś myśl, choć
jeszcze mi się nie śniła organizacja „CZAKO".
No tak. Zapomniałbym o jeszcze jednej osobie. Mat-
ka Laniewicza. Teściowa mojej Basi szła obok Teresy. I
żeby było jak trzeba, żeby się pogrzeb nie mógł odbyć
bez sceny godnej grubego śmiechu, jest taki moment już
po wszystkim, gdy trzeba odejść od tej kupki świeżej
ziemi, a wszyscy czują, że odejść nie można, że Basia
powinna tu wrastać powoli jak ten drewniany krzyż
może tu „nielegalny" (samobójca). I wówczas staruszka,
która zżerana sklerozą, wie tylko jedno, że ta obrzy-
dliwa synowa jest wrogiem jej więzionego dziecka...
więc staruszka by wykazać synowi, że jest sam, zupeł-
nie sam i zupełnie oddzielnie, oddzielony od tej żałobnej
zdrajczyni, której powinien współczuć, ale mu
współczuć nie wolno, więc staruszka wiedziona macie-
rzyńskim instynktem kojarzy synka z Teresą. Mówi: po-
dziękuj pani. Ta ostatnia paczka, którą dostałeś, to dzię-
ki pani...
Ja jeden to słyszę, a choćby i wszyscy słyszeli ja jeden
rozumiem.
Idziemy wolno w stronę bramy eskortowani przez
dwóch smutnych Laniewicza. Został pod górą piasku
Kuba - skończył życie nie zaczęte, a idziemy my - kon-
tynuować życie już skończone. Ja, za mną Laniewicz...
„Urlopowani".
- Siądź na swoim miejscu - powiedziała Basia. Bo
stało się. Przed bramą willi zastaliśmy parkującego po-
loneza. Laniewicz w towarzystwie dwóch swoich aktua-
lnych strażników stał bezradny przed zamkniętymi
drzwiami ongiś jego domu.
- Wejdźcie - zaprosiła ich Basia. Każde słowo wydo-
bywała z siebie z niezmiernym trudem i z każdego cie-
szyła się jak z triumfu powracającego w nią życia.
Ale tamci dwaj podziękowali. Kto wie czy nie dlate-
go, że Basia uprzedziła, że płaszczy dziś się nie zdejmuje
95
- nie napalone... Uzgodnili, że przyjadą po pasażera
około ósmej... No i teraz mamy go wśród nas.
- Zajmij swoje miejsce.
- Żebym to wiedział, gdzie jest moje miejsce - Lanie-
wicz się nie zgrywa. Nie wie nic. Jego świat się skoń-
czył.
- Miejsce każdego jest tam, gdzie siedzi - zdobywa
się na aforyzm Siekierka. - Tak kolego - dodaje po
chwili namysłu.
To śmieszne. Siedzimy oto przy stole wszyscy „urlo-
powani". Siekierka zajmuje się herbatą. Parzy fachowo.
Taką herbatę pijamy z Sanojcą. Ta sama szkoła: Ela
Audi. Basia milczy. Laniewicz nie znosi długo tej sytua-
cji.
- Teresa pięknie wygląda - mówi znienacka i jest tak,
jakby pierdnął bez uprzedzenia.
Przychodzi mi to na myśl. Dosłownie tak sformuło-
wane i widocznie musiałem się uśmiechnąć, bo on spło-
szony pyta, z czego się śmieję.
- Nic, nic - mówię - przypomniała mi się nasza roz-
mowa, ileż to już lat, gdy ty mnie upominałeś, żebym
rzucił pewien „podejrzany kabaret" - tak się wyraziłeś:
„podejrzany kabaret". Że skoro nas łączą więzy rodzin-
ne, po prostu nie wypada... I było tak, że ja się broniłem.
Ze niby co na to powiedzą koledzy. I mój Dyrektor. Ty
na to, że kto jak kto, ale Dyrektor będzie szczęśliwy, że
jego czołowy aktor zaprzestaje antyrządowych wygłu-
pów...
Było to w jego urzędowym gabinecie. Nie zdążyłem
mu powiedzieć, że to przecież sam Dyrektor patronuje
moim występom, niemal reżyseruje po cichu każdy mój
numer, gdy zadzwonił na jego sekretarskim biurku tele-
fon. - Łączyć - rozkazał. Przywitał kogoś bardzo życz-
liwie i po sekundowym wahaniu nacisnął na rozdzielczej
tablicy swych licznych telefonów guziczek nagłaśniają-
cy rozmowę na cały pokój. I oto słyszałem mojego Dy-
rektora. Płaszcząc się i podlizując dziękował za „życzli-
96
we potraktowanie" nie wiedzieć czego czy kogo. Dekla-
rował, że „ze swej strony" zawsze i w każdej sprawie..."
Laniewicz popatrując na mnie z ukosa siedział bez sło-
wa kiwając się za biurkiem, jakby to on słał korne mod-
ły, przekazywał je gdzieś jeszcze wyżej... Tak. Taki to
był tamten odległy czas i tamci niepoznawalni dziś lu-
dzie. Za pół roku Zajączkowski ogłosił na safianie czy
welinie monografię nowego teatru Dyrektora. W pół
roku po jego otwarciu. Gdzie ci ludzie...
Zawędrowałem myślami w tej ciszy, gdzie nikt nic
nikomu nie ma do powiedzenia poza tym wyczekiwa-
nym „do widzenia". Niech znika ojciec Kuby, skoro
Kuby już nie ma. „Dobranoc" - niech powie do nas
pozostałych Basia, którą czeka noc męki.
No i przychodzi ta chwila. Basia poszła odprowadzić
go do drzwi.
- Pojechał twój partyjny - arcykurwa do swojej
kozy-. - mruczy cicho Siekierka.
Zostajemy we trójkę. Lepiej się milczy. To dziwne, ale
Siekierka jest swój. Nie przeszkadza mi i wierzę, że
Basia też jest dzielniejsza, skoro jest ktoś jeszcze, kto
nie budzi gniewu i niepokoju. Zenek jest opiekuńczy i
po swojemu mądry. Zszedł do piwnicy napalić w piecu.
- I bez zimna ją biedaczkę trzęsie... - skomentował
swoją decyzję.
Nie wiem, jak ona spała. Ja miałem noc koszmarną.
Mordowałem mojego ojczyma. Ten moment, gdy coś
chrupnęło, gdy grzmotnąłem ciężkim świecznikiem. To
ona - Krystyna - zsuwa się na tamtą stronę. Gonię ją,
ścigam w tych ciemnościach słysząc gdzie jest, w którym
kącie usiłuje się ukryć, słyszę jej oddech. Wreszcie ją
chwytam. Jej nagie ciało wyślizguje mi się z rąk. Popra-
wiam chwyt. Obalamy się na podłogę, szukam jej gardła,
znajduję i nagle moja ręka obejmuje ją bezradnie za
szyję. Czuję łzy biegnące przez mój policzek...
Obudziłem się. Kuba umarł - zrozumiałem to w tej
właśnie chwili.
97
Może to okrutne, ale w momencie gdy Siekierka ofia-
rował się towarzyszyć Basi na Powązki do kamieniarza,
by zatroszczyć się o „pomnik", jak nazywał nagrobną
płytę („Mam znajomego, co sam kuje, robi w najwięk-
szej firmie..."), odczułem błogie poczucie wolności. Na
parę godzin uwolniłem się od obowiązku żałoby. Nie,
nie poleciałem do Teresy. Jakoś od paru dni, od paręnas-
tu chyba nawet, było z nią krzywo. Ale był Witek. Aku-
rat był poniedziałek, dzień wolny w teatrze.
Nie mogliśmy o tym nie mówić. O tym księdzu, co się
nagle pojawił, wyczarowany przez Andrzeja, o tym po-
żegnaniu („śpij kolego w ciemnym grobie, niech się Pol-
ska" i tak dalej)... Tak, grób był ciemny, ale naokoło na
wierzchu jeszcze ciemniej. Witek też był jakoś spłoszo-
ny i wcale tego nie ukrywał. „Boję się o małego" -
powiedział w pewnej chwili.
- Czy wiesz, że kiedyś w czasie wojny, akurat miałem
jego dzisiejsze lata, okropnie podpadłem. Mieliśmy ja-
kąś akcję, rzeczywiście niełatwą, i któryś tam powie-
dział, jak wypadało: tylko, chłopaki, pamiętać - jakby
coś nie tak, ostatnia kula dla siebie. A ja powiedziałem:
ja nigdy się sam nie zabiję. Byłem potem „niepewny".
Odsunęli mnie od kolejnego zamachu. A powiedziałem
prawdę. Myślę, że musi to czuć każdy, co kocha życie,
jakim by nie było, a więc każdy siedemnastolatek. A tu,
popatrz, nie miał jeszcze siedemnastu... Boję się, Julek,
ten czas już nie dla nas...
- A nasz Dyrektor? W twoich latach, a czas dla niego
jak znalazł - spróbowałem żartem zbyć jego niepokoje.
Ale otwarłem nowy przepust. On naprawdę zaczął nie-
nawidzić swego szefa. On, ongiś tak gorąco we
wszystko zaangażowany, sam mówił, że był w pier-
wszych miesiącach „solidarnościowym fanatykiem", te-
raz trząsł się na nazwisko człowieka, który - sam słysza-
łem przez Wolne Radio - „stał się symbolem frontu
odnowy".
Zaczął mi opowiadać o próbach w teatrze. O miste-
riach wokół tych siedmiu zabitych w kopalni „Wujek".
Przed każdą próbą minuta ciszy. Chodzi o nastrój mis-
terium narodowego... „naszego" misterium narodowego,
który wydobyć musimy ze sztuki o masakrze boliwij-
skich górników... Ten błazen ustalił nawet „rolę" siedmiu
statystów, którzy będą leżeć oblani czerwonym
sprayem. To są „role". Odpowiedzialność za przekaz his-
torycznej prawdy spoczywa na każdym z was. Ale że
sztuka ma ogromną obsadę, nie starczyło mu na staty-
stów. l wiesz, co ten bydlak zrobił? Zaproponował mo-
jemu Andrzejowi. Że sobie zarobi. Ponieważ ja odmó-
wiłem, postanowił, że mnie dopadnie przez syna...
- Zakaż gówniarzowi...
Witek smutnie spuścił głowę.
- To bardzo trudne... No, to po prostu nie jest możli-
we. Oni teraz wiedzą lepiej. Ci nasi synowie. Byłem we-
zwany do szkoły. Mój orzeł wezwał w swej „gazecie"
(chociaż teraz już wolno mówić „gazetce" - bo to „jak w
okupacji") do uczczenia pamięci siedmiu górników... A
wiesz w jaki sposób? „Grobową ciszą" na przerwie lek-
cyjnej, na „dużej pauzie". W ogóle coś mi się zdaje, że
czeka nas jakaś przerwa, tylko cholera wie, co będzie po
dzwonku. Obiecałem dyrektorowi szkoły, że z chłopcem
„porozmawiam", przyzwoity człowiek ryzykuje dla ta-
kiego gówniarza...
Przecież jakby się wydało... Podobno paruset takich
niepełnoletnich zatrzymanych „działaczy" siedzi w spe-
cjalnym odosobnieniu... Obiecałem, że porozmawiam, a
gówniarz mi oznajmił, że żadnych rozmów nie będzie.
„A do tego mogę cię poinformować, że twój Dyrektor
przekazał mi propozycję, abym statystował w nowej
sztuce. Tej, wiesz, o siedmiu górnikach. Ty rozumiesz?
Sztuka już nie jest „Górą Żałoby" tylko „Któryś jest w
niebie" i nie jest o Boliwii, jest o siedmiu górnikach. I na
ten temat też „rozmowy nie będzie". Pogratuluj sobie, że
nie jesteś ojcem.
- A Ela?
i .. 99
- Co Ela?
- No, nie może na niego wpłynąć?
Sanojca popatrzył na mnie jak na wariata.
- Ona się do wychowania chłopca nie miesza. Więc
go będzie wychowywał nasz Wszystek. Wiesz, że oni
uchwalili odmowę. „Ja odmawiam" mówi każdy, czy go
proszą, czy nie. Granie w TV czy w filmie jest kolabo-
racją. To ja mu powiedziałem przy wszystkich, jak mnie
wkurwił, że uważam granie w państwowym teatrze
również za kolaborację. Nie uwierzysz, ten błazen się
przestraszył. A reszta błaznów uwierzyła. Chwilami my-
ślę, że ten Kuba miał chyba rację...
Skończyło się, że Witek wyciągnął biedne kartkowe
pół litra. Przeprasza}, że zagrycha lada jaka... Coś sobie
przypomniał, złapał gazetę, poszperał i przeczytał mi
informację, że któryś internowany z „wielkich ekstremi-
stów" „w związku z kłopotami gastrycznymi ma zapew-
nione dietetyczne obiady dostarczane co dzień z kla-
sztoru sióstr... jakichś tam".
- Terror, rozumiesz. A oni protestują. „Odmowa". I
trupy zmasakrowane na scenie teatru. Tam siostrzyczka
kuśtyka z dietetycznym obiadkiem dla wroga, a u nas te
kretyny odstawiają martyrologię. A jakiś inny kretyn
powiedział wówczas przez Radio Londyn, że sześćdzie-
siąt tysięcy ludzi internowanych przez juntę zamarza w
Stutthofie. No to pod ten mój dietetyczny razowczyk...
- O rany, zaraz godzina milicyjna - żegnałem się w
popłochu. Po ulicach krążyły patrole. Na niektórych
skrzyżowaniach stały transportery. Zmarznięci żołnie-
rze grzali ręce przy rozżarzonych koksownikach. A u
nas - cholera - zimno. Ostatki koksu.
' • •
Stało się coś niespodziewanego: Siekierka stał się po-
trzebny. Potrzebny mnie, potrzebny Basi. Już czwartą
noc... a może to była piąta po pogrzebie Kuby? Dość, że
spaliśmy raziem z Siekierką w pokoju na dole obok
100
sypialni Basi. To wszystko z Teresą przestało mnie nag-
le bawić, pani z autobusu była stracona, uspokoiłem się...
Śmieszne - tydzień tej grozy, bredni, śmierci, a ja się
przechwalam. A prawda jest taka, że śpimy we dwóch w
pokoju na parterze.
To mnie obudził dźwięk tłuczonej szyby. Usiadłem na
łóżku. Przez wszystkie te noce spałem bardzo płytko,
budził mnie każdy dźwięk dochodzący z jej pokoju. Po
prostu bałem się o nią, czy nie zrobi czegoś... Ale ten
dźwięk to było coś innego. Na dole był garaż i piwnice™
- to stamtąd przyniosło niepokojący odgłos. Nie zapala-
jąc światła sprawdziłem godzinę w świetle zaokiennej
latarni. Piętnaście po pierwszej. Niemożliwe - w czasie
godziny milicyjnej... Niemożliwe. Położyłem się z po-
wrotem, ale... Teraz usłyszałem ludzki przytłumiony głos
gdzieś od strony ogrodu. Wyskoczyłem z łóżka. Wkła-
dając spodnie obudziłem Zenka.
- Cicho. Ktoś się do nas włamuje... - szepnąłem.
- Włam! - zawołał szeptem z radosną akceptacją w
głosie, ale zaraz spoważniał. Zrozumiał, że staje się ofia-
rą nie sprawcą i ogarnęła go duma.
- No, niech poczekają, już my im... - mamrotał, gdy
błagałem go o ciszę. Włożyłem skarpetki. Plan był pro-
sty. Z mieszkania prowadziły do piwnic dodatkowe we-
wnętrzne schody z przedsionka kuchni, tamtędy mieli-
śmy zejść, jeśli chcieliśmy sprawców spłoszyć bez więk-
szego ryzyka. Bo w moim planie nie mieściła się żadna
batalia wręcz. Zenek rozegrał ją samodzielnie.
Jednym ruchem przekręciłem klucz, drugą ręką nacis-
nąłem klamkę i już zapalałem światło. W tym momencie
wyminął mnie Siekierka. Usłyszałem:
- Rzuć to skurwysynu! - jakiś krzyk, ktoś jęczał, wi-
działem tylko plecy schylonego przyjaciela tłamszącego
kogoś pod sobą i nogi drugiego osobnika dyndające z
piwnicznego okienka... Nagle zobaczyłem. pistolet w
dłoni wystającej spod splątanych ciał i zrozumiałem, że
Siekierka walczy o życie. Zostawiwszy rejterującego
101
bandytę jego losowi spadłem na tę rękę zaciśniętą mo-
carną dłonią Zenka i wyłamałem z niej pistolet, klasycz-
ną parabelkę, którą nie raz przyszło mi wymachiwać w
czasach mej sławy w filmach sławiących lata i ludzi oku-
pacji. Dopiero teraz, gdy zbój jęczał przygnieciony
przez siedzącego na nim Siekierkę spojrzałem na wy-
krzywioną bólem twarz.
Był to Andrzej Sanojca. Jeśli się komuś wyda dziwny
początek sprawy, ciąg dalszy będzie dziwniejszy. Po pół
godzinie, gdy obok teatralnej atrapy pistoletu parabel-
lum mieliśmy autentyczną TT z niemal pełnym maga-
zynkiem, wiedzieliśmy już, że rozbroiliśmy patrol pa-
triotycznej organizacji „CZAKO".
W blasku kiepskiej piętnastowatowej żarówki, sie-
dząc w otwartych drzwiach fiata, czytałem przedśmiert-
ny list, a raczej listy mego zamordowanego siostrzeń-
Drugi członek „patrolu" zbiegł przez wybite okienko
garażu - był zresztą „bez broni" - usprawiedliwiał go
pojmany dowódca, który na akcję zorganizował owo
parabellum z rekwizytorni teatralnej. Bo od początku
między nami a pojmanym wytworzył się stosunek dzi-
wacznej zależności. Oto „jeńcem" był syn mego przyja-
ciela i co gorsza, syn kochanki mojego sojusznika. Sie-
kierki. Doprawdy dwu-, a właściwie wieloznaczne zależ-
ności. Przestałem o nich myśleć kiedy...
Boże, jak człowiek, który nigdy nie konstruował żad-
nych teatralnych fabuł, a na nich się wychował, ma teraz
sprostać zadaniu, aby bezbłędnie streścić życie tak za-
gmatwane wokół śmierci tego biednego chłopca.
Ten list. Ile czasu minęło, nim zacząłem rozumieć.
„Wolę zabić siebie", l pożegnanie przyjaciela - dowód-
cy. Ten tam gówniarz z rozbitym nosem, pociągający co
chwilę krwawego gila, opluwający podłogę garażu. To
jest „dowódca". A potem ta instrukcja, gdzie będzie
schowana broń; I już razem z tym gnojkiem szukamy.
On jest na tyle bezczelny, że „nie wie", gdzie jest skrytka.
102
Aha, jeszcze na początek wyjaśnienie. Patrol „CZAKO"
przybył po broń. W związku z tym, że „poległ ich czło-
wiek" i przekazał w liście pośmiertnym wiadomość:
broń w skrytce. Złapaliśmy ich, zanim się do skrytki
dobrali, teraz wystarczyło, że Siekierka wyła-
mał gówniarzowi rękę, a zaraz sobie przypomniał.
Po prostu w skrzynce z narzędziami samochodowy-
mi, wśród swojskich kluczy - pistolet TT. Więc na
razie wiemy tyle. Po co przybyli i kto. Teraz, jak umarł
Kuba.
Ta wydobywana z gówniarza partiami po kawałku
opowieść... Ta jego drżąca ręka, którą raz po raz odgar-
niał włosy z czoła. W mdłym świetle piwnicznej żarówki
wydawało mi się, że widzę na palcach ślad „nikotyny"
zrobiony jodyną, charakteryzacja na nałóg ludzi doro-
słych...
W połowie nocy Siekierka poszedł na górę zrobić
herbatę. Baliśmy się brać gówniarza, że może się Basia
obudzić, zresztą pewnie nie śpi... Więc w garażu przy
świetle tej piętnastowatowej żarówki. Ja siedzę bokiem
na przednim siedzeniu fiata. Siekierka na tylnym, nogi
mamy na betonowej podłodze. Andrzej stoi przed ścia-
ną... Ta historia, która by mogła pobudzić do śmiechu,
gdyby nie ten świeży trup jeszcze nie napoczęty przez
cmentarne robactwo, gdyby nie Basia...
Więc „ruch oporu" w szkole tych chłopców. Jeszcze
jest Kuba. Kuba z kompleksem ojca. Kuba nadgorliwy.
To on protestuje, gdy powstająca organizacja, złożona
na początku z trzech chłopców, postanowiła porwać
samolot. Z początku nie jest jasne: do Austrii czy do
Australii. To Kuba ich wyśmiewa tłumacząc, że do Au-
stralii samolot krajowych linii nie doleci, „bo za daleko"
i deklaruje, że on i tak nie zdecyduje się na porwanie, bo
obowiązkiem Polaka jest walka w kraju. Więc nie ma
porwania, ale jest już broń. Pierwsza „rozbrajanka" przy
pomocy atrapy wykradzionego z rekwizytorni teatru
parabellum. I jest już „prawdziwy" pistolet. Ta nie-
103
szczęsna „tetenka". Jest sześć naboi. Siódmy przepadł w
pierwszym „zamachu". Szósty ze spłonką skancerowaną
uderzeniem niesprawnej iglicy,ten, który wypadł z lufy,
gdy zarepetowałem odnalezioną broń - to nabój prze-
znaczony dla Kuby...
Zaraz. Ale teraz muszę wszystko zapisać po kolei.
Więc organizacja się rozrasta. Już jest sześciu. Bo taki
czas, że wszyscy w szkole są przeciw. Nawet w po-
wszechniaku. Synek znajomej „ojca" - (Witka Sanojcy)
- kierowniczki szkoły, też rysuje plakaty choć dopiero w
piątej klasie... Więc sześciu w „CZAKO". Nazwa, żeby
upamiętnić pierwsze zebrania i czytanie broszur KPN o
Piłsudskim w gabinecie Witka Sanojcy, gdzie na biurku
symbolicznie królowało beliniackie czuko dziadka An-
drzeja. Andrzej jest dowódcą, ale pojawia się ktoś waż-
niejszy. „Organizator". „Czynnik polityczny". W skrócie
„Student". Twierdzi, że organizacji są dziesiątki. On
„koordynuje". Plan działania: zrobić coś głośnego, coś
co „zmobilizuje", „poruszy Zachód". Więc zamach. Ale
na co, czy na kogo? Jakiś idiota proponuje zastrzelić
wartownika przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Stu-
dent tłumaczy. Że to prochy żołnierza z wojny bolsze-
wickiej. Więc święte. Sam rząd nie wie, kto tam leży i
dlatego toleruje. Pomysł głupi, ale „kierunek myślenia
prawidłowy". Jeśli tak, to wartownik... ale na przykład w
bramie Belwederu. To już jest coś, taka propozycja.
„Student" akceptuje. Teraz tylko kto wykona? Bo „ak-
cja" bardzo niebezpieczna. Zawsze ich stoi dwóch. Na
pewno nie będą przygotowani, nim ten drugi odepnie
kaburę, pierwszy już leży, byle nie spanikować, położyć
drugiego i dopiero uciekać... Ale kto? „Wszyscy". Ale
kto konkretnie. Tu już jest gorzej. Wtenczas Andrzej
jako „dowódca" kładzie swe życie na ołtarzu ojczyzny.
Ile masz lat? Skończone osiemnaście! Lepiej, żeby był
niepełnoletni...
W tym momencie Siekierka otwiera usta - ju,ż wiem:
będzie opowieść o milicjancie, co przyszedł po starsze-
104
go brata i Zenek wziął na swoje trzynastoletnie barki
zbrodnię zabójstwa... Kopię go w kostkę aż syknął i słu-
chamy dalej.
Kuba się zgłosił - niepełnoletni. Ale honor dowódcy
nie pozwolił spasować. Więc losowali. I pechowo An-
drzej wyciągnął los. '
Był zasmarkany, płakał, co chwilę wycierał rozkwa-
szony nos rozmazując sobie krew po policzkach. I mó-
wił prawdę. Dlaczego? Pewnie tak się spowiadają ludzie
wierzący. Ale dlaczego nam? Chyba złamała go śmierć
przyjaciela, ta wpadka z nami, a może to, że byłem przy-
jacielem jego ojca i krewnym jego zabitego przyjaciela.
Mówił. Mówił o tym, jak się złamał po tym losowaniu.
Nie wiedział, jak się ratować. I „uratował" go horoskop.
Tak, horoskop. Jakieś młodzieżowe pisemko drukowało
te idiotyzmy. No i Andrzej zemocjonowany, przestra-
szony zagląda do horoskopu. „Jestem spod znaku Byka.
A tam pisze na najbliższy tydzień: Nie porywaj się z
motyką na Słońce. Zostaw tę sprawę innym. Zostaw na
boku-ambicję. Jeśli będziesz się upierał, dasz twym wro-
gom broń do ręki..."
Przestraszył się. Mówi teraz szczerym głosem, prze-
rywanym i głupi, nieszczęśliwy jak cała Polska. Prze-
straszył się. Bo to przecież jak dla niego pisane. Że ten
drugi zdąży odpiąć kaburę... „wrogowi broń do ręki"...
I wówczas przypomniał sobie, kiedy się urodził Kuba.
Okazało się, że jest spod znaku Wodnika. No i ten
tydzień u Wodnika wyglądał tak: „Kuj żelazo póki gorą-
ce. Okres dobrej passy we wszystkich dziedzinach. Jeśli
skupisz się na najważniejszej sprawie, wyjdziesz z każ-
dej próby zwycięsko..."
- Ja nic nie odwoływałem, nie zmieniałem wcale de-
cyzji. Tylko przeczytałem te horoskopy Kubie...
Nad moją głową sypialnia Basi. Na pewno nie śpi,
leży z otwartymi oczami, patrzy w ciemność, z której
już nigdy nie wyjrzy .jasna głowa jej syna. „Kubełek" -
nazywała go żartem. A ja wiem, co się z Kubą działo.
105
Ujrzał tchórzostwo i małość swojego „dowódcy". Jesz-
cze jeden po ojcu „szef godny pogardy. Być gdzie in-
dziej, przekreślić przeklęte dziedzictwo podlegania lu-
dziom słabym, kiepskim, takim, którzy już raz, jak jego
ojciec, zgubili Polskę...
I mówi, że przecież się już zadeklarował i że, owszem,
wierzy w horoskop, a ponadto on jest przecież niepeł-
noletni... Andrzej się godzi. Oddaje pistolet...
A potem jest ta relacja mojego Kuby. Trudno mi
sobie wyobrazić noc chłopaka, który zadeklarował, że w
imię ojczyzny zabije młodego oficera pełniącego wartę...
Nie, dwóch, dwóch ludzi... A przecież była ta noc. Spa-
łem obok w sąsiednim pokoju. Jak długo zbierają się tak
straszne jady w człowieku? W dziecku. „Niepełnoletni".
A chce zabijać. Zabija przecież. W intencji, w działaniu
zabija. Jest mordercą, choć pocisk nie opuszcza lufy.
Iglica nie zbija. Relacja Kuby uznana zostaje za kłamli-
wy wykręt. Bo nie ma w lufie ani w magazynku pocisku,
którego spłonka znaczyłaby ślad niewypału. Ten nabój,
który podnoszę pod oczy ze skancerowaną spłonką to
„drugi", ten który Kuba wymierzył sobie w skroń w
samobójczym „wyroku".
Trzeba sobie wyobrazić najpierw tę scenę. Grotesko-
wą, aż nieprawdopodobną. Bo idzie Belwederską w
stronę bramy i tak, jak to ustalili, nie podchodząc bliżej
i niż na dziesięć kroków, aby „ten drugi" nie miał czasu na
niego się rzucić, wyciąga pistolet i naciska spust. Nie ma
huku, nie ma wystrzału. Jeden z młodych oficerów spo-
strzegł, co się dzieje, ale nie sięga do kabury, nie rzuca
się w jego stronę, nie rzuca się do ucieczki. Mówi pół-
głosem: „Zostaw to w domu gówniarzu albo zanieś na
milicję. Nie wolno się tak bawić straszakiem".
l Kuba rzuca się do ucieczki. Mogę sobie wyobrazić
to poczucie ulgi. Świadomość, że los zdjął z niego pięt-
no zbrodniarza, biegnie nieprzytomny, spostrzega, że
ma w ręku pistolet, ogląda się, repetuje automatycznie,
niewypał wypada na trotuar, on biecnie chowając nała-
106
dowany pistolet za pasek od spodni...
A potem oni. „CZAKO". Nieufni, nie wierzący sędzio-
wie tchórza. „To pokaż ten niewypał". Nie ma dowodu
prawdy, nie ma. Hańba jest, pozostaje, pali...
A przecież był w lufie. Mam go w ręku, pistoletowy
nabój kaliber dziewięć milimetrów z zarysowaną spłon-
ką. To „ten drugi". Ten, który miał rozwalić młodą głupią
głowę mojego siostrzeńca.
Nie wierzą. „CZAKO" nie wierzy. Będzie wykluczony
z organizacji. Ale przecież zna jej tajemnice! Andrzej
proponuje, że wystarają się o inne naboje, a może uda
się znaleźć rusznikarza, który sprawdzi iglicę... I wten-
czas „damy Kubie szansę". Bo organizacja musi działać.
Właśnie w tych dniach ulicami Warszawy przeciągnął
pochód czołgów i transporterów. W otwartych lukach
pancernych wozów stoją celowniczowie, taśmy naboi
spływają aż na pancerz... Podobno ktoś gdzieś „zama-
chnął się" na jakiś pomnik. Tak. „CZAKO" musi dać
odpowiedź właśnie teraz. Natychmiast.
Więc jeśli rusznikarz sprawdzi, że iglica naprawdę
nawala i ją naprawi „damy ci, Kuba, jeszcze raz szansę"...
A on nagle mówi słowa z pozoru bez sensu. „To ja wolę
zabić siebie". Ten „zamach" zabrał wszystkie jego siły,
całą krew. Nienawiść nie ma już siły zmusić go, by zadał
śmierć powtórnie. Powtórnie, bo on przecież zabił. Wy-
mierzył, nacisnął spust, widział oczy tego człowieka, sły-
szy jego napominający bez gniewu głos... Już go po raz
drugi nie zabije...
A „Student" mówi, że tchórzostwo to dezercja w obli-
czu nieprzyjaciela. Za takie rzeczy kula w łeb.
Jestem w garażu Laniewicza. Na siedzeniu fiata, który
w ramach podziału majątkowego dostał się mojej sio-
strze. Podobno Kuba powiedział, że na kurs prawa jaz-
dy zapisze się, gdy kupi sobie samochód. Przede mną
syn mojego przyjaciela, faktyczny zabójca mego sio-
strzeńca, obok mnie Siekierka, mój kompan z celi, ko-
chanek jego matki... Życie reżyseruje sytuacje, które
107
przyśnić się mogą tylko grafomanom i egzaltowanym
czytelnikom kryminałów. Nade mną oddzielona sufitem
oddycha moja siostrzyczka, do której na razie świat nie
ma dostępu i muszę dbać, by nie miał nadal.
- Ciszej - upominam Andrzeja, gdy podniecony, nie-
szczęśliwy mówi głośno, powtarza te swoje przeklęte
głupie słowa:
- Człowiek honoru, członek „CZAKO", wie, co ma
zrobić...
Chodzi o to, że taki „człowiek" albo ma wykonać
wyrok, którego się podjął, albo...
.... Był film w telewizji - mamrocze teraz Andrzej - z
konspiracji, o takim pułkowniku co zdradził. I razem z
wyrokiem ludzie organizacji przynieśli mu pistolet. I
sam na sobie wykonał. Myśmy dyskutowali o tym filmie.
Więc Kuba wiedział...
Siekierka siedzi cicho, jakby nie oddychał, spluwa ci-
chutko między rozstawione stopy, zaciera plwocinę po-
deszwą... Ubrał się, gdy poszedł zaparzyć herbatę.
Mamy czas. Będziemy tak siedzieć aż minie milicyjna
godzina... A wtedy... Co wtedy?
- Co powiedziałeś ojcu? Uprzedziłeś go, że nie wró-
cisz na noc? Gdzie mieliście nocować?
Okazało się, że ten drugi rycerz „CZAKO", który zdo-
łał zwiać przez okienko, mieszka tu niedaleko. Zaszliby
ogrodami... A ojca uprzedził. Zostawił kartkę, że nocuje
u kolegi.
Bo życie toczy się dalej. Kuba leży w piachu, a ojciec
Andrzeja niepokoi się o syna. Andrzej stoi ciągle pod
ścianą.
Raz i drugi czytam ten list małego do swoich kolegów z
„organizacji". „Goebbels własnej śmierci"-myślę i prze-
biegam słowa o życiu złożonym na ołtarzu organiza-
cyjnej dyscypliny. Lęk przed straszną głupotą tego wie-
ku i szacunek, szacunek dla odwagi. Miał charakter.
Andrzej „zeznaje". On po prostu przeżywa to, co się
stało. Może w ten sposób chce coś raz jeszcze przemy-
108
sieć. I słucham o tym jak „Student" chciał połączyć
„CZAKO" z inną organizacją. „FEST'.
- Co to jest? Ten skrót?
- Faszystowska Elita Szerzenia Terroru. Ale oni nic
nie zrobili...
- A wyście zrobili? Zabiliście Kubę. A może jeszcze-
- i czuję jak nagle narasta we mnie fala agresji, podno-
szę się z siedzenia, ale za chwilę muszę łapać za ręce
Siekierkę. On też chce bić. Wyczuwa mnie? A może coś
innego? On się jakoś przywiązał do Basi. Broni jej syna.
Chce bronić jej martwego syna. Siadamy z powrotem
na miękkich siedzeniach samochodu.
- No i co z tym zjednoczeniem? - pytam spokojnie.
- Sprzeciwiłem się - mówi wódz „CZAKO". - To
znaczy powiedziałem, że może być porozumienie opera-
cyjne na jakąś akcję...
- Ja chcę się spotkać z tym twoim „Studentem" -
mówię nagle i milknę jakby zaskoczony tym, co powie-
działem. Co ja od niego mogę chcieć. Co mnie to
wszystko, do kurwy nędzy, obchodzi? Mam bronić tego
państwa, co mnie trzyma za kratami? Ja i Siekierka!
Andrzej obłudnie bąka, że właściwie nie ma kontaktu,
że tamten tylko, ale przekaże, o ile będzie miał okazję... I
pyta mnie, co będzie z pistoletem. I wówczas ja nie
wytrzymuję - chłopak dostaje w pysk, aż tyłem głowy
wali o ścianę.
- Będzie miał guza jak telefoniczny aparat - mówi
Siekierka podnosząc go chwytem za kurtkę na pier-
siach.
Pistolet. Broń. Tragedia ojców przerobiona w tragi-
farsę przez ich dzieci. A swoją drogą, co zrobimy z tym
pistoletem?
- Szczeniak nie zakapuje, bo by sam leżał - filozofuje
Siekierka, siedząc na łóżku. Andrzej już poszedł. Oznaj-
miłem mu, że ma być w szkole, a potem w domu. „Będę u
ojca przed wieczorem". A naprawdę to myślę o innej
wizycie. W pewnej chwili pod koniec przesłuchania za-
109
pytałem go, czy on sam będzie zbawial ojczyznę, czy ten
jego nie znany nikomu „Student" nie wiadomo jakiej
uczelni i jakiego wydziału - „może stomatolog"? Czy
może oni są zbrojnym ramieniem jakichś sił politycz-
nych. Usłyszałem wówczas, że „są w naszym społeczeńs-
twie wielkie autorytety". Na żądanie by je wymienił,
usłyszałem: „na przykład pan Zajączkowski".
Tak! Dojrzała we mnie decyzja. Pogadam z moim
Zającem.
- Słuchaj! - przypomniałem sobie. - Gdzie podziałeś
ten pistolet. Właściwie dwa pistolety? - zwróciłem się
do Siekierki.
- Nie bój się. Nawet diabeł ich nie znajdzie - usłysza-
łem niepokojącą odpowiedz.
Coś się stało. Pękł we mnie jakiś trybik. Nagle nie
mogłem spać. Nie mówię o tej nocy - następną też spę-
dziłem bez snu. A przecież cały dzień siedziałem jak
sparaliżowany. Wiedziałem, że muszę być u Witka, a
cały dzień spędziłem nie wychodząc. Parę razy podnosi-
łem słuchawkę telefonu, ale ciepły kobiecy głos „rozmo-
wa kontrolowana - rozmowa kontrolowana" paraliżo-
wał mój odruch, choć nie wierzyłem w żadne „kontrolo-
wanie" setek tysięcy telefonów. Zostałem w domu. Ale
wyłoniła się sprawa z Siekierką. Wybierał się na miasto.
Bałem się o tę broń, ale uparł się i nie oddał. Tyle że
przysięgał się na wszystko co święte, że nie nosi przy
sobie. Ale problem był jeszcze inny. Ela Audi. Nie wie-
działem, gdzie ta para się spotyka. Podejrzewałem, że
po zerwaniu z Królem Szczypiorku dzieje się to w jej
mieszkaniu, w mieszkaniu Witka, w porze, gdy on jest w
teatrze. Tym bardziej bałem się, że sprawa najpierw
dotrze do Eli i nie wiadomo, co ta idiotka zrobi. A roz-
mawiać z Witkiem nie miałem siły. Chwilami dochodzi-
łem do wniosku, że złapałem jakąś bezgorączkową gry-
pę, tak byłem bezsilny. A serce nic - serce w porządku.
Kończyło się na tym, że przestałem się upominać o pis-
110
tolet pod warunkiem, że Ela o niczym się nie dowie. Sie-
kierka długo okupował łazienkę - trzeba przyznać, że to
Ela tak szybko wyrobiła w nim ten odruch - pogwizdy-
wał i coś do siebie gadał, był w cudownym humorze.
Przekazywał mi ze swej strony, żeby „Basi ani słowa", i
poszedł, zostawiając mnie z tym wyłamanym trybikiem.
Nie miałem siły - psychicznej siły, chęci - żeby zaparzyć
sobie herbatę. Wynikło z tego coś dobrego - Basia spo-
strzegła, że jestem nieswój i po raz pierwszy od pogrze-
bu wyszła na trochę ze swego odrętwienia. Dostałem
herbatę, raz jeszcze zmierzyłem gorączkę, położono
mnie z powrotem do łóżka.
Teresa nie wytrzymała. Następnego ranka, gdy ster-
czałem bezmyślnie przy oknie, spostrzegłem nadjeżdża-
jącą ładę. Tak, to dyrektorski samochód mojej kochanki.
Zaparkowała starannie przy krawężniku, wysiadła i wie-
dziona babskim instynktem od razu spojrzała w okno.
Machnęła mi rączką.. Właśnie „rączką" - tak pomyśla-
łem. Nie wiedziałem, dlaczego byłem jakiś zjeżony, nie-
chętny, ale wyjścia nie było - widziała mnie. Zaszedłem
do Basi powiedzieć, że „mam gościa". Wiedziała, co to
znaczy i dziś było mi jakoś szczególnie głupio. Wysze-
dłem do ogrodu, aby otworzyć furtkę. Od czasu śmierci
Kuby furtka była cały dzień zamknięta na klucz. Teresa
zaróżowiona od mrozu wyglądała w swoim lekkim fu-
terku bardzo ładnie, ale mnie nie przeszło.
Zresztą od razu okazało się, że ona „właściwie nie ma
czasu".
- Nie będę się rozbierać - powiedziała rozpinając
futro i siadając na fotelu.
- Znam swoje obowiązki, to ja cię rozbiorę - powie-
działem, choć na nic nie miałem ochoty. W pokoju było
zimno.
Roześmiała się tym śmieszkiem gdzieś spomiędzy
nóg, jakim kobiety z towarzystwa reagują na taki dow-
cip niczym wiejskie dziewuchy na męską rękę...
lii
- Właściwie chcę się tylko umówić. Teraz nie mogę,
za pół godziny mam próbę...
A ja, chociaż przedtem ani mi bylo to w głowie, teraz
się wściekłem.
- Pewnie, próba ważniejsza. W dodatku gdy grasz
matkę młodego boliwijskiego górnika...
Popatrzyła na mnie uważnie. Znalem sztukę, byta to
jedyna poważna rola kobieca, ale ona odebrała dwu-
znaczny sens owej „matki".
- Uważasz, że to błąd w obsadzie? - zapytała.
Być może dawała mi szansę odpowiedzi, że jest na to
za młoda, ale ja w ogóle byłem rozdrażniony i myślałem
„nie na temat".
- Uważam, że to błąd w repertuarze - powiedziałem
- polityczne gesty twego małżonka.
I nagle zrozumiałem, że odrzuca mnie od niej ten
„małżonek". Zawsze lubiłem dwuznaczne sytuacje w
erotyce, a w każdym razie nigdy mi nie przeszkadzały,
więc czemu nagle teraz...
Całkiem niespodziewanie zaczęła się kłótnia. No,
może nie kłótnia, bo to ja bluzgałem, jakby mnie coś
opętało. O całym ich aktorskim kretyńskim froncie od-
nowy opartym na paczkach i przesyłkach fundowanych
z zagranicy, o mężowskich reżyserskich wygłupach z
siedmioma górnikami zalanymi czerwonym sprayem
jako aluzji to tego, co się stało w kopalni „Wujek"...
Coś mnie nosiło z kąta w kąt pokoju... Aż nagle umil-
kłem i w tej ciszy usłyszałem - nie do wiary - chlipnię-
cie... Bezbronne, nieszczęśliwe zachłyśnięcie się zrozpa-
czonej kobiety. Spojrzałem. Teresa siedziała w fotelu,
zasłoniła oczy ręką.
- Co się mazgaisz - powiedziałem łagodnie i przysu-
nąłem się bliżej. Położyłem rękę na jej włosach. Ona
złapała ją rozpaczliwie, przytuliła do policzka: już mnie
nie kochasz... - doszły mnie niewyraźne, zjedzone przez
spazm szlochu stówa. Zachowałem się jak glupiec. Zdją-
łem z niej futro... No i co tu się dużo rozpisywać. Nie
112
stanął mi... Kutas okazał się bardziej ideowy niż jego
nosiciel.
Po południu, około czwartej, zadzwoniłem do mie-
szkania Wrzoskiewiczów. To dziwne, ale naprawdę ani
przez moment nie myślałem o Malali. Tylko o tym jak ją
uspokoić, żeby mi pozwoliła zobaczyć się z Zajączko-
wskim. Zresztą mój plan był bardzo prosty: przychodzi-
łem ostrzec go, że adres jego jest władzom znany...
Przez dłuższy czas panowała cisza. Stałem przed
drzwiami na pięknej, marmurami wykładanej klatce
schodowej starej przedwojennej kamienicy, oglądałem
miedzianą tablicę „M. i K. Wrzoskiewiczowie" i już myś-
lałem, że nic z tego nie będzie, gdy usłyszałem lekkie
kroki.
- Kto tam? - spytała.
- Pani Malalu, to ja, Julek Petryk... - odpowiedziałem
głosem przyciszonym, tworząc własny, jak sądziłem, kli-
mat konspiracji... W końcu ona sama powiedziała mi o
Zajączkowskim, jeszcze zanim spotkałem mojego śled-
czego...
Uchyliła drzwi. W luźnym swetrze, nieco spłoszona,
bez wyzywającego makijażu wyglądała inaczej...
Nieco na chama wcisnąłem się do środka.
- Pani Malalu, proszę wybaczyć, ale przychodzę z
bardzo ważną wiadomością do Henia...
Poufałość, z jaką odezwałem się o Zajączkowskim,
chowanym tu w nimbie wielkiego narodowego autory-
tetu, jak mówił schwytany gówniarz, sprawiła na niej
wrażenie...
- Właściwie, wie pan, nigdy dotychczas - coś bą-
kała, ale ujęta przeze mnie pod ramię prowadziła w
głąb mieszkania. Znalazłem się w ogromnym holu i
instynktownie sam skręciłem w stronę zamknię-
tych bocznych drzwi. Szeroko otwarte środkowe
słusznie mnie nie zainteresowały. Zapukałem krótko i
nacisnąłem klamkę. Znalazłem się w sporym pokoju.
113
zastonięte story przepuszczały niewiele mizernego
światła z ulicy, gdzie zimowy półmrok nadchodzącego
wcześnie wieczoru rozpraszały od niedawna uliczne la-
tarnie.
- Henryk, to ja, Julek, do ciebie, pilna sprawa... - Była
cisza. Słyszałem tylko szybki nerwowy oddech Malali
tuż za sobą.
- To ja, Julek Petryk - zawołałem głośniej.
Wtedy uchyliły się jakieś drzwi i w progu łazienki sta-
nął mój Zając.
- Dzień dobry - powiedziałem dziarsko.
Był wyraźnie spłoszony.
- Co się stało? - pytaniem odpowiedział na moje
powitanie. Spojrzałem na Malalę. Wyglądało na to, że
aby „zarobić" na rozmowę, muszę mu z miejsca powie-
dzieć, że władze znają jego kryjówkę. Nie wiedziałem,
czy mogę to zrobić przy niej, gotowa była wpaść w
panikę, w końcu zupełnie nie znałem jej ani wzajemne-
go ich stosunku - tyle wiedziałem, że to Dyrektor umieś-
cił tutaj swego konspiracyjnego przyjaciela. Malała mu-
siała już miewać takie sytuacje, bo zniknęła z pokoju
bez słowa.
- Pora na męską rozmowę - powiedziałem rozsiada-
jąc się w fotelu.
- O co ci chodzi?
- Nie wpadaj w panikę: dowiedziałem się, że władze
znają twój adres...
Przez twarz Zająca przebiegł jakiś grymas, przez któ-
ry przebił się triumfalny pćiśmieszek. '
- ... Ktoś powiedział: „znamy jego adres, ale my go
nie poszukujemy".
Zajączkowski spurpurowiał. W pokoju już było świa-
tło, Malała wychodząc przekręciła kontakt Usiadł w
fotelu.
- To nieprawda - powiedział z całym przekonaniem.
- Blef uj ą, zresztą skąd wiesz?
- Nie blefują, podali: mieszkanie aktora Wrzoskiewi-
114
cza. A wiem stąd... Mniejsza z tym zresztą skąd. Powiem
ci, jak nadejdzie pora. Po kolei.
- Nie, powiedz teraz. Natychmiast.
- Czego się tak denerwujesz na Boga?
- Czy nie rozumiesz, że muszę być represjonowany.
Tego wymaga mój polityczny autorytet. Nie myślałem,
że oni zdobędą się na taką perfidię!
- O mało nie zdobyli się na gorszą. Słyszałem, że
chcieli cię internować z prominentami...
Zajączkowski znieruchomiał. Widziałem, jak kurczo-
wo zacisnął palce na poręczach drewnianego fotela.
Przez chwilę siedzieliśmy milcząc.
- Skąd masz te wiadomości? - spytał ochryple.
- Spotkałem mojego śledczego. Oficera śledczego w
mojej sprawie... On cię nawet zna, przesłuchiwał cię na
jakąś okoliczność...
- Przypadkiem? Spotkałeś go przypadkiem?
- O tym przypadku właśnie chciałem z tobą poroz-
mawiać.
Spojrzał pytająco. Był nachmurzony i wściekły. Wy-
raźnie otrzymana ode mnie wiadomość wprawiła go w
jakieś wewnętrzne drżenie.
- Jak ty się właściwie czujesz? - zapytałem nagle.
Spojrzał zdziwiony.
- W porządku... Jestem zdrowy.
- Nie o to pytałem. Jak się czujesz? Czy nie zauwa-
żyłeś żeś się wygłupił?
Spojrzał na mnie z tak bezgranicznym zdumieniem,
że dopiero teraz pojąłem na jakich wyżynach odbierają-
cych możność samooceny przebywa mój eks-przyjaciel
Zając.
- O czym ty mówisz?
- Ja teraz mam dużo czasu. Mało wychodzę z domu,
prawie jak ty, pilnuję mojej siostry jak ciebie Malała,
a dlaczego - o tym jeszcze będziemy mówić... Więc
mam czas. I trochę czytam. To wszystko coście nawypi-
sywali w minionym czasie... Nie masz mnie chyba za
115
agenta reżimu, co... Chociaż, przyznaję, nasz systenr,
jest lepszy dla ojcobójców niż naprawiaczy ojczyzny.
Ja się nie muszę ukrywać, chociaż ty też nie, jak się
okazało...
W tym momencie czerwień ogarnęła płomieniem
twarz i wysokie czoło mego łysiejącego rozmówcy...
Tak, to było najboleśniejsze, Co mogło go spotkać: nie
był poszukiwany...
- Pociesz się, że byłeś chociaż śledzony, skoro wie-
dzą, gdzie się ukrywasz - powiedziałem z niewątpliwą
kpiną. Ale on wziął to za dobrą monetę, wszystko, co go
dotyczyło, będzie brał za dobrą monetę.
- Boją się. Boją się mnie aresztować. Jestem człowie-
kiem, pisarzem, o międzynarodowej pozycji i reno-
mie...
- Tak, tak, oczywiście, ale daj mi skończyć, chodzi o
to czyś zauważył, że si^ wygłupiłeś - byłem nieubłaga-
ny.
- O czym ty mówisz?...
Był wściekły, ale i zupełnie bezradny, nie mógł mnie
wyrzucić z cudzego mieszkania, a poza tym wciąż nie
wiedział, z czym przychodzę. Gdy dziś to piszę, wcale
nie wykluczam, że sobie wymyślił, że to władze przy
pomocy kryminalisty szukają z nim kontaktu. Bądź co
bądź byliśmy kiedyś blisko...
- A mówię o tym, że przeczytałem w piśmie, które
redagowałeś, twój artykuł o czekającej nas zimie. Pro-
ponujesz ewakuację wielkich miast z powodu niemoż-
ności ich ogrzania i oświetlenia, prorokujesz, że nie od-
zyskamy ich nawet za rok, bo mróz zniszczy całą infra-
strukturę, wysadzi kaloryfery i przewody ogrzewcze™
Prorokujesz coś w rodzaju zagłady atomowej, bez ato-
mowej bomby... Miały ją przynieść wyzwolone siły spo-
łeczne, którym przewodziłeś... A tymczasem widzę, że
chodzisz po mieszkaniu bez swetra i mróz ci nie doku-
cza...
Zajączkowski wstał, odpiął mechanicznie guzik od
116
koszuli... Nawet mnie to rozbawiło jako ilustracja moich
słów. Krew uderzyła mu do głowy...
- Ludzką krwią palą w piecach - wychrypiał histe-
rycznie i opadł z powrotem na fotel. Nawet się o niego
przestraszyłem.
- Ach, ty znowu o repertuarze teatru naszego Dyrek-
tora. Nie przestałeś być kibicem sceny. Kopalnia „Wu-
jek" i boliwijscy górnicy...
Ale w tej chwili pojawiła się Malała. Przez otwarte
szeroko drzwi widziałem stojącą na ziemi walizkę...
- Wychodzę. Czy nic wam nie potrzeba...
- Dziękuję. W razie czego sam zrobię herbatę...
Zajączkowski prezentował, że nic się nie stało. Jestem
jego gościem.
- Wracam za godzinę...
Zgrabna, drobna, odwinęła się za siebie, aż krótkie
futerko odsłoniło wyżej jej wspaniałe nogi. Pochyliła się
unosząc walizkę. Była ciężka. Coś mnie napadło.
- Niechże się pani nie męczy. Dokąd to?
- Tylko do samochodu. Dam sobie radę.
- Wykluczone.
Sam nie rozumiałem, chciałem na chwilę oderwać się
od Zająca, czy dać mu odsapnąć? A może nie chciałem
tracić kontaktu z Malała? Nagle Zając wydał mi się
śmieszną pokraką, jakby jej wszechobecna fizyczność
sprawiała, że wyparowuje z człowieka wszystko, „duch"
zmienia się w twardniejącą fizyczność.
Dość, że rzuciwszy za siebie - „Zaraz wracam" - ują-
łem walizę...
W progu, zamykając drzwi, powiedziała mi „dziękuję"
z uśmieszkiem, który wydał mi się wyzwaniem. Zresztą
powiedziała to jedno banalne słowo tak oimiejętnie, w
chwili gdy już drzwi zostawiły nas bez świadka, że ten
absolutny banał, słowo na ogół niezauważalne przez
swą wszechobecność w świecie z tej strony muru, stało
się jakimś wyzwaniem.
117
- Na dwudzieste piętro bez windy - powiedziałem
schodząc w dół.
- Co takiego?
- Mogę zanieść na dwudzieste piętro bez windy, byle
pani szła przodem.
- Tak ciężko ubrana? - zaśmiała się przyzwalająco.
Ale byliśmy na dole.
- Niech pan ją postawi na kółkach - powiedziała coś
niezrozumiałego.
Pojąłem za chwilę, gdy wyjęła mi.walizę z ręki i po-
stawiła na sztorc - miała od spodu wmontowane maleń-
kie kółka. Zobaczyłem, jak świat się zmienił. Za moich
czasów tego nie widziałem.
- Drugi dzikus - oznajmiła życzliwie.
- Czemu drugi?
- Jak pan Zajączkowski jechał do Moskwy, to musie-
liśmy mu walizę pożyczać. On nic nie ma. To doprawdy
święty człowiek, ten pana przyjaciel.
- To, że ktoś nie ma willi i złotego w niej sedesu,
jeszcze nie znaczy, że jest w porządku - mruknąłem.
Roześmiała się ubawiona.
- Kiedy się zobaczymy? - zaryzykowałem. To było-
by wspaniałe. Dyrektor - Teresa - ta para załatwiona
przez nas, co za zabawa.
- Za godzinę wrócę... - nie była to odpowiedź, ale
mogła być obietnicą odpowiedzi.
Włożyłem walizę do bagażnika. Odsunęła szybkę i
pomachała mi ręką. - Kupiła - pomyślałem. Ale już na
schodach opuściło mnie chwilowe podniecenie. Czekał
na mnie Zając.
- No, odniosłem tę twoją walizę...
- Dlaczego „moją"?
- Podobno pielgrzymowałeś z nią do Moskwy.
- Rzeczywiście, Dyrektor uznał, że nie mogę jechać z
moją odrapaną tekturową...
- I pożyczył ci nie swoją walizę. Bo Wrzoskiewicza.
Niegłupio. Na pewno wiesz, że w czasie, gdy byłeś w
118
Moskwie twoi idioci publicznie mówili, że pojechałeś na
rozmowy w sprawie Rządu Tymczasowego.
- Czy przyszedłeś powiedzieć mi coś więcej poza
idiotyzmami na mój temat?
- Będzie i coś więcej. A to nie są idiotyzmy. O tych
twoich „rozmowach" słyszałem od twoich przyjaciół. Ja
wiem, że tam nie chcieli z tobą rozmawiać nawet akto-
rzy, nawet cyrkowi klowni...
- Byłem jako teatrolog, czy twoim zdaniem tego mi
też nie wolno?
- To jako teatrolog zaproponowałeś w artykule do
jakiejś francuskiej gazety zwołanie międzynarodowej
konferencji w sprawie Polski? (Wczoraj w Wolnej
Europie wysłuchałem streszczenia tego dzieła myśli po-
litycznej. Długo potem nie mogłem zasnąć, nałożyło mi
się to wszystko do kupy, Kuba - Andrzej, nieszczęśni
gówniarze z „CZAKO", i Zając kreujący ład w Europie).
Naturalnie nie wyobrażasz sobie, żeby mogła się odbyć
bez twego udziału. Jako „autentycznego moralnego au-
torytetu". Ale, Zając, nie zapomnij o papieżu. On też ma
pewien autorytet...
- Czego się mnie czepiasz. Ja piszę. Rzeczywiście pi-
szę. I publikuję tam, gdzie mogę. To jest moje niezby-
walne prawo.
- Oczywiście. Pisarz. Nawet ci powiem co - nowe
rozdziały Dziejów Głupoty w Polsce. Ordon, kurwa
mać! - syknąłem na zakończenie.
Nie zrozumiał chyba, do czego piję. Patrzył na mnie
nieruchomo.
Chyba pamiętasz swoją publikację z okazji
„Śmierci porucznika" Mrożka. Gdy to wyciągnąłeś z
jakiegoś pamiętnika z trzydziestego pierwszego roku,
że Ordon bynajmniej nie wysadził reduty, według jego
słów wyleciała na skutek niezdolności Nakruta, który
wszedł do prochowni z zapalonym lontem. Racja, ty
Zając, chociaż ocalałeś, jesteś nie Ordon tylko Nakrut.
Kładłeś zapalony lont-.
. 119
- Sam nie wierzysz w te głupstwa - wycedził wynio-
śle.
- Nie wyrobiłem się nerwowo. Zacząłem wrzeszczeć.
Było o tym, byłem świadkiem, jak w trakcie zamieszek
w sześćdziesiątym ósmym roku on, Zając, osobiście od
kurew zwymyślał kogoś z dzisiejszych wodzów odnowy
w momencie, gdy ten wpadł zadyszany z entuzjastycz-
nym okrzykiem: Jest trup! - kolportując fałszywą wia-
domość o ofierze wśród manifestantów.
- A dziś co robisz? I jest trup. Mamy trupa! - krzy-
czałem i bełkotliwie powtarzając jedno, opuszczałem
drugie, jąłem opowiadać o śmierci K-uby.
Słuchał mnie wyciszony, aż wyczerpałem się tynr
wrzaskiem, zakorkowałem krzykiem, poczułem ból w
okolicy mostka i wyczerpany zamilkłem. Wówczas po-
wiedział.
- No, cóż, wyrosło pokolenie głodne czynu...
Milczałem przez chwilę. Potem, czując jeszcze pulso-
wanie serca w gardle, powiedziałem cicho.
- Ja to „CZAKO" i twoją pisaninę do jednego kładę
wora. Nie robisz nic, tylko hecujesz nienawiść...
- Trzeba nienawiść zrozumieć. Nawet gdy jest bez-
rozumna w działaniu takich dzieci...
Ten gładki głos. Pomyślałem, że on też jest świeckie-
go obrzędu księdzem, który łamie wszystkie przykaza-
nia swego rozumu, jak tamten katabas na cmentarzu,
który złamał dogmat o samobójstwie uznając w imię
„Sprawy" samobójcę za „poległego".
- Oszuści! - wystękałem.
Nagle ' Zając się przestraszył. Teraz dopiero. Nie
moich argumentów ani mojej pasji - wystraszył się, że
mnie tutaj w jego „kryjówce" trafi szlag. Przyniósł mi
wody, położył na kanapce. Coś tam bełkotał, że on sam
nie uważa się za monopolistę racji, że w „pewnych as-
pektach" to ja właściwie jestem „może bliższy prawdy".
Po prostu mnie usypiał. I była taka chwila, że poczułem
niemal wdzięczność do Zająca, że jest- Że nie jestem
120
sam, z tym paraliżującym strachem, którym niczym ma-
czugą zdzieliło mnie moje własne serce-
Nie wiem, ile minęło czasu, leżałem apatycznie na
tapczanie, gdy usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi. Mala-
ła, na pewno ona, już słyszałem stuk obcasów... Zerwa-
łem się z tapczanu: nie mogła mnie oglądać powalonegp
przez Zająca. Co to to nie...
- Panowie, ten kraj musi zginąć... - oznajmiła z impe-
tem, rozpędzona, zdejmując z siebie tu, w pokoju, kró-
ciutkie futerko z lisów.
I zaczęła opowieść o swojej dwugodzinnej „gehennie
z rolką klozetowego papieru" - tak się wyraziła. Od ra-
zu zapomniałem o moim sercu. Byłem młody. (Przecież
nie mam nawet czterdziestki! - przynajmniej tak się
czuję).
Opowieść była humorystyczna, dobrze puentowana.
Pomyślałem sobie, że to lepszy kawałek do kabaretu niż
wszystko co dla niej tekściarze napisali. Chodziło o to,
że skuszona rewelacyjną informacją prasową, że za
dwadzieścia kilogramów makulatury uzyskać można
jedną rolkę higienicznego papieru, udała się pod wska-
zany adres. (Była i podzięka pod moim adresem, „dźwi-
gałem wraz z nią ten ciężar"). Tu okazało się, że z kwi-
tkiem opiewającym na czternaście złotych ma dokonać
wpłaty tej sumy na specjalne konto w NBP, a następnie
z dowodem wpłaty zgłosić się z powrotem do sklepiku,
gdzie zdała makulaturę. „A w banku pięćset osób" -
zakończyła opowieść. Pięćset osób! Niemal batalion
piechoty bronił dostępu Zająca do rolki klozetowego
papieru.
- Ten kraj zginie! - powtórzyła konkluzję Malała.
Musiałem już iść. Musiałem stąd wyjść, zosta-
wić mego sparszywiałego Zająca... Szkoda. Wcale mi
się nie chciało. Wszystko było teraz prześwietlone za-
bawnym migocącym pulsowaniem, które niosło się od
Malali.
- Zadzwonię jutro- - szepnąłem całując ją w rękę.
121
Potem odwróciłem się wziąłem w ramiona mego eks-
przyjaciela i udając, że całuję go bratersko w policzek,
szepnąłem: „wolałbym bosą nogą psa w huja kopnąć niż
podać ci rękę..."
Nie wiedział, biedak, że to cytat z mego obecnego
przyjaciela, Zenka Siekierki. No cóż, ludzie się zmienia-
ją-
„Wrócimy?" - ciche pytanie od strony tapczanu Sie-
kierki i jakby w pokoju wybuchł granat, siadam na łóż-
ku. Ile razy to patrząc na datę wydrukowaną przy tytule
gazety, to przy lada głupim pytaniu „która godzina" nad-
chodziła ta nachalna myśl, że „pobyt" się skończy, że
trzeba będzie wrócić. Zawsze z żelazną dyscypliną od-
rzucałem wszelkie skojarzenia, terminy, obliczenia... W
celi krótkoterminowi liczą dni, tacy jak ja miesiące, tutaj
narzuciłem sobie „tabu"; ani chwili nie myśleć o powro-
cie za mur. Ale Siekierka jednym słowem rozwalił mój
wewnętrzny układ z samym sobą.
jest noc. Zaciągnięte story oddzielają nas od mdłego
światła latarni. Chyba wyczuł moją reakcję, usłyszał, że
się poderwałem, czeka na odpowiedź w czujnym milcze-
niu. Ja cicho kładę się z powrotem.
- Wrócisz? - ponawia pytanie ktoś „spod celi".
- A co, spieszy ci się? - bronię się głupim pytaniem
przed odpowiedzią.
- Mamy broń! - mówi cicho Siekierka.
I uprzytamniam sobie, że minęło parę dni, a ja jeszcze
nie byłem u Witka, wciąż trzymam w tapczanie tę tea-
tralną atrapę parabelki. Dlaczego? Może wyjaśnił mi
swoim pytaniem Siekierka. „Mamy broń".
- Jedna sztuczna, druga uszkodzona...
- Naprawi się. Skąd wiesz, czy już się nie naprawi-
ła...
- O czym ty mówisz?
- Jasne. Czy wracasz pod klucz? Pytam.
- Urlop to urlop - mówię i sam słyszę, że mówię
122
niezdecydowanie, że chcę od niego usłyszeć, że to nie-
prawda, że jest wyjście.
- Można by samolotem - głos Siekierki coraz cich-
szy. Słyszę jak siada na łóżku. - Porwać. Żadna sztuka.
Słyszałeś wczoraj, bez broni... I baby też. To co, my
sobie nie poradzimy...
- I co? Będziesz gówna po Niemcach wynosił? - bro-
nię się bez przekonania, jakbym już miał wykupiony
bilet na linię krajową. Może do Wrocławia. Tam jest
nasze więzienie. Przelecimy nad podwórzem.
- Jakie gówna. Polecimy z zielonymi w kieszeni.
Wszystko obmyśliłem...
I słyszę, jak włamujemy się nocą do domu Króla
Szczypiorku. „Wiem od Eli, gdzie trzyma. Kochany.
Kupa śmiechu..."
- Przecież nas zna.
- Tym lepiej. Sam otworzy.
- Pozna.
- Nie szkodzi... Nie zabijemy... - uspokaja mnie jak
tchórzliwego wspólnika. - Zwiąże się i położy w piwni-
cy. A my już bilety wykupione...
- Jak, idioto, przeniesiesz pistolet przez kontrolę.
Wykryją ci nawet żyletkę, a ten z tetenką... - broniły
mnie obiektywne trudności.
- To, kurwa, na piechotę przez Czechy.
- I dokąd?
- Do Austrii.
- Gdzie jak złapią bandziora po wyroku z bronią, to
wydadzą...
- Jakiego bandziora? Jestem działacz. „Solidarność",
region Wrocław. A co, nieprawda? Nie byliśmy „Soli-
darność" przy głodówce? Więziony za przekonania. Jas-
ne, kurwa, sam Dyrektor będzie się za tobą wstawiał,
żebyś nie wrócił i przestał mu żonę 'pierdolić...
Prysła dyskrecja, z jaką Siekierka odnosił się do
moich spraw.
- A jak się do nas nie przyzna, to się go nastraszy, że
' 123
powiemy, jaki to byt oszust arcykurwa partyjnego
obrządku.
- Dyrektor jest w Warszawie - roześmiałem się.
Jasne było, że Siekierka bredzi. Nie miałem żadnego
wyboru.
- W Warszawie? Zobaczysz, że da nogę, jak tylko
mu pozwolą. A chętnie się takiego pozbędą. Będzie się
jeszcze nami opiekował.
Opuściło mnie napięcie. I raptem przyszła myśl, że
jest jeszcze jedno wyjście: Kuba. Tak jak Kuba. „Broń
mamy. Siekierka mówi, że naprawiona. Obejdzie się bez
gazu". Wiem, że się okłamuję, ale wiem także, że chyba
prędzej stać by mnie było na takie wyjście teraz - niż za
murem. Za murem opuściłbym świat, którego jaskrawa
wolność barwiła przez kraty moje myśli, kazała czekać,
odliczać miesiące, bo czeka mnie ten szumiący ocean
wolności. A teraz? Wyszumiał się we mnie świat brudny
jak stary garnek. - Byłoby łatwiej - myślę, ale wiem, że
albo zanadto kocham życie, niechby i koślawe, albo za-
nadto boję się śmierci. Więc co? Wrócić? I liczyć znowu
miesiące?
- Idę spać - oznajmiam głośno i słyszę jak głucho
uderza mi moje niewierne serce. A może ono? Może
zatrzyma mnie tutaj jakiś atak. Zawał. Nie każdy zawał
to taki znowu zawał. Można przeżyć...
Długo nie mogłem zasnąć. Jakoś do tej pory udało mi
się uśpić myśl o czekającej mnie katastrofie, jaką miał
być powrót za mur. Dziś ta myśl mnie dogoniła. Prze-
wracałem się bez snu z boku na bok, aż wreszcie po-
jąłem, że „mam wyjście": po prostu sam zadecyduję,
że nie wrócę. Skoro tak zadecyduję, to rzeczywiście nie
wrócę. Jeśli mógł to zrobić siedemnastoletni chłopiec,
to starczy odwagi i mnie. Tylko że nie będę kładł
głowy do gazowego piecyka. Siekierka musi mi oddać
pistolet...
Ale Siekierka odmówił. Kłamał, że „wywiózł", potem,
124
że dał kumplowi „na przechowanie". Kręcił. Trafił mnie
szlag i powiedziałem mu wprost, że jak myśli o bandytce
to won z mieszkania.
- Julek, za kogo ty mnie właściwie trzymasz, za idio-
tę? Teraz ja się tu dość napatrzyłem i wiem, że rozum
każe bez żadnego takiego ryzyka wyjść na swoje. I ja
też wyjdę. Jezus Maria - bandyta z bronią.
Niby wyglądało to przekonywająco, ale Siekierka za-
wsze wspaniale kłamał. Co gorsza, za parę dni okazało
się, że Siekierka ma forsę. Dużo forsy. Basia dorwała
jakiegoś złodzieja, który zaoferował jej ciężarówkę
koksu. Bo ta cholerna willa miała własną kotłownię. I
chodziło o forsę. Skąd wziąć. Natychmiast. Taką
sumę!
I Siekierka powiedział: przepraszam, odsunął krzesło.
Wrócił z pokoju z grubym plikiem tysiączków. Zatkało
mnie. Był koks. Basia pognała do miasta. Zostałem z Sie-
kierką sam. Wiedziałem, że pistoletu nie odzyskam.
Więc zrobił jakiś numer.
Byłem od niego niższy i lżejszy, ale gdy złapałem go
za koszulę pod grdyką pobladł, złapał mnie za ręce, ale
jego żelazna dłoń była niepewna. Nie chciał mnie ude-
rzyć, nie śmiał się bronić.
- Jak Boga kocham, uczciwe pieniądze - wystękał. -
Jak Boga. Słowo człowieka...
Nie puściłem, aż wyznał, że to forsa od Króla Szczy-
piorku.
- Przykapowałem go trochę na jego interesach...
Do cholery z moim Siekierką!
Sprawa Andrzeja jakoś zawisła w próżni. Po prostu
chyba bałem się, że złamię mojego Witka, a nic ani jemu,.
ani jego gówniarzowi nie pomogę. I tak to szło przez
parę dni, aż trzasnęło. Trzynastego. Bo już to był drugi
miesiąc od wprowadzenia stanu wojennego i tego wie-
czoru pokłóciłem się z Basia. Bo ci przegrani zaczęli co
miesiąc świętować „miesięcznicę" wprowadzenia stanu
125
wojennego. Na razie „Każdy Polak miał obowiązek
ustawić zapaloną żałobną świecę na parapecie okna..."
„Dać wyraz". Czytałem jakieś ulotki i nawet pozwoliłem
sobie nic nie pomyśleć poza jakimś „etam". I nagle wi-
dzę Basie, jak wkracza do mego pokoju (koniecznie ta
świeczka miała być od „ulicy"), gasi światło i z zapaloną
gromnicą sunie do parapetu. Zgłupiałem. Bo wszystko
nic, ale ta świeca. To była gromnica. Jakby ją z tego
pogrzebowego nabożeństwa... Postawiła. Ja nic. Siedzę
po ciemku.
- Gdybyś chciał czytać, to przyjdź do jadalni.
- Nie. Zostanę tutaj jako latarnik w odmętach naro-
dowej nocy...
Wyczuła coś w moim tonie.
- Coś ci się nie podoba? - spytała wcale nie agresyw-
nie, raczej z gotowością do perswazji.
- Wszystko mi się przestało podobać - mruknąłem.—
Ale ty możesz robić, co ci się podoba.
- Przecież to dla Kuby - szepnęła. - On by tak postą-
pił.
We mnie coś się ruszyło, nie wytrzymałem.
- Oni go zabili - powiedziałem cicho.
- No właśnie.
- Zabili go ci, co każą stawiać te świece - powiedzia-,
łem z naciskiem.
Wstałem i przeszedłem do jadalni. Już w progu wie-
działem, że jutro będę u Witka.
No i pojawiłem się u Witka Sanojcy z tą atrapą para-
belki z teatralnej rekwizytorni za paskiem od spodni.
\ Wędrowałem przez miasto z tą pseudobronią za pa-
skiem od spodni i tak naprawdę to „nagrywałem" własne
emocje, jakbym miał zdjęcia do filmu z lat okupacji. Na
widok wojskowego patrolu serce pakowało mi się do
gardła. Na dobrą sprawę dopiero teraz zrozumiałem, co
miałem okazję grać przed tylu laty w czasie ekranizacji
głośnej okupacyjnej powieści. Przybyłem tego zimowe-
126
go popołudnia do drzwi mieszkania mego przyjaciela
zharowany niczym po całym dniu zdjęciowym w lipco-
wym upale. Musiałem sobie powiedzieć, że z kondycją
nerwową nie stoję najlepiej.
Witek mnie oczekiwał. Okazało się, że gówniarz go
uprzedził. „Niech tata nie zdziwi się, cokolwiek by on
tacie powiedział". Uprzedził go właśnie, że „zapewne"
zwrócę owo „parabellum", które on „pożyczył sobie" z
teatralnej rekwizytorni.
- Czekałem, ale na wszelki wypadek „podjąłem pew-
ne kroki", jak publikują w oświadczeniach prokuratu-
ry-
Udawał spokojnego, ale widziałem, jak jest napięty.
Sam z przyjemnością przyjąłem zaproszenie „na jedne-
go".
Przy „drugim", a może i „czwartym" Witek pokazał mi
skonfiskowane gówniarzowi archiwum organizacji
„CZAKO".
- Wiem, wiem, nie musisz mi tłumaczyć, znam tę or-
ganizację. Nawet wziąłem udział w jej rozbrajaniu... -
mruknąłem rzucając zaliczkę oczekiwanych rewelacji.
Ale na razie archiwum. W nim protokół z wersetem
organizacyjnej przysięgi. Lista pseudonimów zaprzy-
siężonych. Uwagę moją zwrócił Hrobry (tak, przez
samo h).
Parę kartek odbitych na kserografie...
••- Co to takiego? - spytałem trafiając wzrokiem na
jakiś tekst powielony od połowy przeniesionego z po-
przedniej strony słowa. U góry paginacja oznaczała ja-
kąś stronę „sto ileś".
- To jest fragment pracy mego ojca, czyli dziadka
Andrzeja. „Historyka pierwszego pułku strzelców kon-
nych". Przechodzimy do listy strat zadanych przez tę
formację nieprzyjacielowi w roku tysiąc dziewięćset
dwudziestym. Andrzej indoktrynował kolegów umac-
niając swą pozycję wnuka kombatanta z tysiąc dzie-
więćset dwudziestego roku.
127
Sanojca był skrzywiony, jakby go bolał brzuch. Nalał
sobie ten kolejny kieliszek. Wdzięczny mu byłem, że na
chwilę zawiesił butelkę nad moim, pytając wzrokiem o
przyzwolenie. Pamiętał o moim sercu. Ale ja nie chcia-
łem pamiętać.
- Tak. Więc straty „bolszewików" zadane przez
dziadka, a tu masz sprawy aktualne.
Była tam ulotka podpisana ARO - Akademicki Ruch
Oporu... (Student - pomyślałem), dalej komunikat
KOPA - Komitet Ocalenia Artystów Polskich - (aha, to
już zapewne Dyrektor lub jakiś jego -człowiek).
- Przejrzyj sobie - mruknął mój Witek.
Była tam lista .„kolaborantów", którym grożono gole-
niem „do łysej czaszki" (chodziło bodaj o aktorów, któ-
rzy coś odczytali w Polskim Radio, w Telewizji wciąż
nie pokazywał się żaden. Solidarnie bojkotowali tę
agendę państwowej propagandy, nawet gdy im propo-
nowała granie Bałuckiego lub Fredry).
- Czego ty się przejmujesz? Mogą obciąć Pendere-
ckiemu brodę, co nas to obchodzi.
Przyszedł mi nasz mistrz do głowy, gdyż wczoraj wi-
działem w ramach Dziennika TV jakiś z nim wywiad.
- Życie to teatr amatorski.
Ale on był załamany. Nie mogłem się zdobyć na opo-
wieść, której oczekiwał i musiał się doczekać.
- Nalej jeszcze - zaproponowałem.
- Słuchaj - usłyszałem, gdy Witek wpatrzył się w dno
osuszonego kieliszka, jakby tam wywołał mary swej
młodości - jako gówniarz też się bawiłem. Kiedyś, kie-
dyś, już jako dorosły człowiek, znalazłem na strychu w
ojcowskiej skrytce swój pamiętnik. Dowiedziałem się z
niego, że należałem do sztabu tajnej organizacji, pełni-
łem niezbyt poważną funkcję „przechowywacza atra-
mentu", myślę, że było to określenie na kronikarza czy
archiwariusza. Wśród papierów natrafiłem też na spis
naszej broni. Wśród proc i łuków znalazłem wykaz kil-
kunastu „ładunków gazowych". I wówczas sobie przy-
128
pomniałem tajną broń, „Wunderwaffe" naszego po-
dwórka: napełnione wysuszonym końskim gnojem pa-
pierowe torby. Rozbijało się je na twarzy nacierającego
przeciwnika... Słuchaj, to przecież jest taka zabawa, ale
tu stawia się życie...
- Nie bój się o szczeniaka. Chyba jest po kryzysie... -
chciałem zacząć swoją opowieść, ale umilkłem słysząc
jego zdanie.
- Nie boję się. Właściwie to boję się tylko jednego:
swojego tchórzostwa. Że odpuszczę im tę głupotę i to
co robią z takimi gówniarzami.
Ładnie to było powiedziane: boję się tylko swojego
tchórzostwa, ale przyszło mi na myśl, że mój przyjaciel
boi się przede wszystkim o swojego syna. Teraz, nie
dopuszczając mnie do głosu, jął mówić o naszym środo-
wisku.
Może rzeczywiście był w jego wściekłej goryczy jakiś
podtekst osobistej urazy, ale może tym wyraźniej „ich"
widział i oceniał. Mówił o tym, jakie role grali dotych-
czas, do wybuchu kryzysu. Że tamten system miał w nich
pokornych wykonawców ról, które mieli grać dla syste-
mu. „Rola"? Poseł? To nie jest rola? Duża rola. I grał
taki jeden z drugim napisaną przez jakiegoś z KC rolę.
Z całym zapamiętaniem. Dyrektor? Rola? Rola. I kreo-
wał ją z zaciekłością. Ba, bisował. Z jednej dyrekcji na
drugą. Zawsze pod pachę z władzą, którą dziś nazywa
„okupacją". Bo chciał grać rolę według innych autorów,
a inni autorzy zbankrutowali. I teraz
grają rolę walecznych. Najgłupszą. Bo ją sobie sami
napisali. A są głupi. O tym tobie nie muszę długo mówić.
Kochany. System ich nie tylko tolerował, trawił.
System ich potrzebował. Bo oni nie mają osobowości!
To nie osoby. To maski greckiego teatru. Grali, grali,
aż przegrali swoje role. I teraz przewodzą oporowi.
A opierać się mają dzieci. Mój syn, twój... - chciał
coś powiedzieć o Kubie i zdał sobie sprawę, że mówi o
nieżyjącym-
129
- No tak - westchnął ciężko i podniósł pod światło
pustą butelkę.
- Unosisz się - mruknąłem nie wiedząc, czy powinie-
nem już przejść do rzeczy.,
- A ty byś się nie unosił, gdybyś co dzień widział, jak
ten błazen Dyrektor układa pod murem siedmiu zastrze-
lonych „boliwijskich" górników i ja oblewam ich czer-
wonym sprayem.
- No właśnie - czerwonym sprayem. A ludzie umie-
rają naprawdę. Dzieci umierają naprawdę.
Zacząłem mówić. Wszystko. )ak było z Kubą.
Gdy się żegnałem poprosił, żebym koniecznie wpadł
do niego jutro. Sam porozmawia z Andrzejem i jeszcze
się naradzimy.
- Nic o Andrzeju! Nic o synu - szepnął mi Witek w
progu. Ktoś był u niego.
W pierwszej chwili nie poznałem profesora „Wergi-
la". Takie spotkania wyraźniej uświadamiają mi koniec
mojego świata niż kalendarzowa dokładność urlopowej
„wypiski" z więzienia, w której zaznaczono te dziewięć
lat spędzonych za murem. Był to stary człowiek. Naj-
bliższy przyjaciel Witka Sanojcy, jego okupacyjny to-
warzysz, może o dwa, najwyżej trzy lata od niego star-
szy, wyglądał jak patriarcha. Bródka mu posiwiała i jak-
by wyliniała, wory pod oczami... Zawahałem się przez
sekundę, nim jego serdeczny odruch nie upewnił mnie, z
kim mam do czynienia.
- Dopiero teraz się spotykamy, ale przez cały ostatni
rok byłem za granicą... - powiedział to jakby się uspra-
wiedliwiał wobec podejrzenia, że mógł umyślnie mnie
unikać.
Ileż przegadanych wspólnie wieczorów. Nazywał
mnie „młodszym bratem", niby że tak jesteśmy z Wi-
tkiem spoufaleni. Dziwny i świetny człowiek. Z wy-
kształcenia zoolog, teraz jak to się mówi znakomitość w
europejskiej ekologii... wypytywał mnie o tamto za mu-
13o
rem, ale bez nachalstwa i rychło widząc, że nie palę się
jakoś do rozwijania mego martyrologicznego tematu,
zeszliśmy w rozmowie na „sprawy publiczne". On wciąż
wykładał na uniwersytecie... Wielu ludzi twierdziło, że
żaden ze starych profesorów nie miał tak autentycznego
kontaktu ze słuchaczami. Nie bywałem na wykładach,
nie wiem, powtarzam.
Z całej tej chaotycznej i długiej rozmowy (był koniak
przytaszczony przez Wergilego znać na upamiętnienie
niedawnego zagranicznego wojażowania) najbardziej
utkwiła mi w pamięci opowieść profesora o jego inter-
nowanym asystencie. Stary był naprawdę wściekły, gdy
o tym mówił. Rzadka bródka sterczała agresywnie do
przodu, rękę z kieliszkiem opanowało nerwowe drże-
nie...
- Przepraszam was... - powiedział w pewnej chwili i
schował dłoń pod blat stołu. Nie wiedziałem, czy mogę
mu wierzyć, to znaczy, czy on sam zna całą prawdę.
Bowiem to, co opowiadał, wydało mi się mato prawdo-
podobne. Otóż ten jego asystent miał pokutować za to,
że opublikował parę artykułów dotyczących ochrony
przyrody. Był i artykuł o warszawskim ZOO, podobno
szczególnie kogoś tam dla jakichś powodów rozjuszają-
cy. Wszystko to publikował w tygodniku „Solidarność" i
zdaniem profesora miał to być jedyny powód decyzji
internowania.
Trudno mi było dać wiarę jego relacji, ale jeszcze
trudniej cokolwiek w niej kwestionować. Dowiedziałem
się jeszcze, że chłopak oddał legitymację partyjną, znów
w okolicznościach w pełni go usprawiedliwiających,
skoro protestował w ten sposób wobec wybrania kogoś
pod jakimś naciskiem... No - pomyślałem - jeszcze tro-
chę, a dowiedzielibyśmy się, że organizował studenckie
strajki... Nawet po chwili zadałem jakieś niestosowne
pytanie, bo Wergil nadął się i zamilkł jakoś nieufnie. Aż
Witek musiał go udobruchać powtarzając moją relację
o rodzinnych układach Laniewicza, którego Wergil znał
131
dobrze i to z nie najlepszej strony, i tragifarsowym
udziale w pogrzebie syna. Ten pogrzeb był dla mnie
znowu okazją, żeby powiedzieć coś na temat ile wagi
należy teraz poświęcić tym oszalałym najmłodszym i ich
generacyjnym sąsiadom ze studiów. Wergil się nadął.
Było coś o tym, że ludzi z „ich" (Witka i jego) generacji
nikt nie musi uczyć lojalności wobec własnego państwa.
Rozeszliśmy się, a ja miałem niemiłe uczucie, że zakłóci-
łem ich przyjacielskie spotkanie.
Może to dziwne, ale Basi do dziś nie powiedziałem
niczego. Po ciężkich prochach nasennych nie obudziła
się tej nocy, gdy rozbroiliśmy patrol „CZAKO". Nie wie-
działem, co mam robić. Dotykać tego strasznego miejs-
ca nie chciałem. Przecież przez ten tydzień coś już mu-
siało przyschnąć, jakaś wersja jego śmierci stała się rze-
czywistością. Może to była jakaś nieszczęśliwa sztubac-
ka miłość. Kiedyś, gdy przy kolacji powiedziałem coś, że
dla jakiejś „Ali z szóstej B gotów bytem umrzeć", ona
wybuchnęła płaczem. Więc wracać w to miejsce i poka-
zać przyczynę jeszcze bardziej chyba niepoważną, uro-
joną, nie do przyjęcia dla matki. Dla nikogo, l tak jakoś
zostało. Basia przez pierwsze dni obsuwała się w jakiś
niebyt, nieobecność. Naprawdę byłem przekonany, że
gdy wzywałem ją do stołu, nie wiedziała, czy idzie na
obiad czy na kolację. Kiedyś po śniadaniu powiedziała
mi „dobranoc". Bałem się, że to się skończy jakąś kata-
strofą i z początku dałem się nabrać, gdy Teresa nagle
odkryła w sobie samarytańskie powołanie. Co dzień po
próbach wpadała, by zrobić nam coś na obiad. Oczywiś-
cie wiedziałem: czuła, że jej akcje stoją krucho. Przeszło
mi. Po prostu jak więzienna zachciewajka, pryszcz na
gębie wygłodzonego erotycznie małolata. Był - nie ma.
Ale ona próbowała walczyć. No, nie bez sukcesu, jeśli za
taki uznać, że wlazła mi parę razy do łóżka. Ale z tego
opiekowania się Basią wynikło coś niedobrego. Raz i
drugi, gdy wszedłem do jej pokoju, siostra moja zakry-
132
wała gazetą Jakieś francuskie pismo, aż po prostu zacie-
kawiony odkryłem je bezceremonialnie. Starczyło mojej
szkolnej francuszczyzny, by się połapać, co tu jest grane.
Oto moja siostrzyczka tłumaczyła z „Figaro" artykuł...
Artykuł? No, tłumaczyła elaborat mojego Zająca.
„Ukrywający się przywódca polskich intelektualistów"
ujawnił tu bezmiar zadufanego idiotyzmu. Basia nie bro-
niła, gdy od tekstu oryginału, przez który brnąłem z tru-
dem, przeszedłem do lektury luźnych kartek jej maszy-
nopisu. Zając niszczył układ z Jałty, przekreślał Pocz-
dam, postulował Rząd Jedności Narodowej pod między-
narodową kontrolą ONZ. Nie myślałem, że takie idio-
tyzmy można wymyślić, ale one byty nie tylko wymyślo-
ne, byty publikowane i - co najśmieszniejsze - tłuma-
czone na polski.
- Po co ty to? - spytałem i już miałem odpowiedź:
Teresa. Dostała od Teresy. Ale po co i dla kogo tłuma-
czy?
- Bo wyjdzie nowe opracowanie artykułów Zającz-
kowskiego... oczywiście konspiracyjne - powiedziała z
tym samym nieobecnym spojrzeniem znad trumny swe-
go syna. - To będzie wstęp.
No tak, moja siostrzyczka, wdowa po żywym interno-
wanym prominencie, matka zamordowanego przez
idiotów z „CZAKO" Kubusia...
No i stało się. To wtedy moja Basia dowiedziała się o
tamtej nocy, o „testamencie" jej syna. Nie wyrobiłem się
nerwowo. Zapomniałem, w jakim jest stanie, a może
pamiętając o nim chciałem ją obudzić z nowego groźne-
go letargu.
Skończyło się jedno. Zerwałem z Teresą. Co tylko
sprawiało, że teraz co dzień przesiadywała u Basi. Zro-
zumiałem, że poza mną nie miała nikogo i nic Ją na-
prawdę nie obchodziło. Ale teraz przybywała tu do
mnie jako żałobna matka Polka, działaczka... A wiedzia-
łem. co w niej skomlę i co pęcznieje, gdy umyślnie prze-
łaziłem przez pokój obojętny i zamyślony.
" 133
A straciła na tym Basia. Bo zostawiona z Teresą jęta
realizować „testament syna". Tak się miała wyrazić. Bo z
Teresą rozmawialiśmy. Owszem. Nawet sprawiało mi to
przyjemność. Ba - podniecała mnie świadomość tego,
co się z nią dzieje. Ale byłem wyniosły i dumny. Niedo-
stępny. A Basia zwariowała. To znaczy stała się „nor-
malna" w tym zwariowanym społeczeństwie, żyjącym
poza rzeczywistością. Tak. Bo nigdzie rzeczywistość nie
liczy się tak mało jak w Polsce.
Co drugi dzień zaopatrywany byłem w domu w
„konspiracyjną prasę". Mogłem tylko czekać, aż otwo-
rzę drzwi przed stojącym w progu moim śledczym. Wa-
riat by tego nie wymyślił.
Myślę zresztą, że powinienem to wszystko zapisać, bo
potem sam stracę jeśli nie pamięć, to wiarę, że to, co
pamiętam, mogło się dziać naprawdę. Oto sprawa ope-
racji zastawki serca u mojego szpitalnego szlafkamrata
Wrzoskiewicza. Nie, nie zwariowałem, to nie żadna dy-
wagacja. Zaraz się dalej wyjaśni, gdy będę opisywał
moje romansowe perypetie z Malała. Otóż jakoś w po-
łowie stycznia (jeszcze przed moją wizytą w ich mie-
szkaniu zajmowanym z poręki Dyrektora przez Zająca),
Wrzoskicwicz został operowany. Szczęśliwie, dodam od
razu. Poprzedzone to było długimi perypetiami nie tylko
medycznymi, a właściwie „politycznymi".
- Myślę, że mój tak szybko z tego szpitala nie wyj-
dzie. Chyba że na trochę - powiedziała Malała.
Leżeliśmy zmęczeni miłością lecz, oczekujący na jesz-
cze.
- Bo wiesz, jak mu Sanojca odstąpił swoje miejsce w
szpitalu, to wyglądało, że wszystko pójdzie raz -
dwa...
- Jak to swoje miejsce? Witek?
- No tak. Bo Ela chciała go w końcu wziąć na lecze-
nie zamknięte.
- On ma chore serce?
- To nie wiedziałeś? Ładny przyjaciel. Ela załatwiła
134
przez ZBoWiD. Bo on jest w czymś ważnym, kimś waż-
nym, tylko że powiedział, że on w ogóle nie należy. No,
nie znam się na tym, dość że Ela załatwiła miejsce przez
ZBoWiD, a on wiesz co robił? Przepisał na mojego
Wrzoskiewicza. „Odstąpił mu" na ręce Dyrektora.
Przestraszyłem się. Naprawdę przestraszyłem się o
mego Witka.
- Ale teraz to prawie na pewno wyślą go na operację
zagraniczną. Zastawka wieprzowa starcza na całe ży-
cie...
- Człowieka czy wieprza - zażartowałem obracając
ją na brzuch... Nie można było przy niej myśleć o cho-
rym sercu Witka. A co do jej męża...
- Chciał potrzymać twego męża za granicą - głaska-
łem jej wspaniałe, rytmicznie prężące się pośladki.
- Jesteś cynik - oznajmiła wsuwając głębiej moją
rękę...
Tak, Malała była po prostu taka, jaka była. Nieobli-
czalna w tym siła, niezrównana przewaga wobec wszy-
stkich „myślących", „kochających". „Uparł się, żeby mnie
mieć". Czy wyobrażasz sobie, że mnie „masz". No wi-
dzisz, a „masz" mnie naprawdę znacznie bardziej niż ten
tęgawy eunuch... To bardzo zabawne, ale Malała szcze-
rze nie lubiła Dyrektora, l chyba tu była jej słabość.
Wprawdzie zdawała sobie z niej sprawę, ale była... bo
chciała być „kimś". Jako aktorka, l tu czuła, że Ofelią bez
Dyrektorskiego łóżka nie zostanie. Ale poza tym była
bez skazy. Zaśmiała się.
- To kosztowałam dwa szlugi na godzinę?- delekto-
wała się informacją o cenie, jaką osiągał jej toplesowy
konterfekt wśród więziennych onanistów. - I popatrz -
mówiła - to jest tak, jakby ci, co „lecieli w konia", mieli
mnie za te dwa „szlugi" - cieszyła się grypserą jak dob-
rym trunkiem.
- Cała cela? - chichotała radośnie odsłaniając mi sie-
bie z wysmakowanym bezwstydem. - O, mój Juleczku,'
pewnie że mnie to podnieca! Pamiętaj, mój miły, że każ-
135
da pani chciałaby być chociaż przez tydzień hotelową
kurwą... - bawiła się moim zaciekawionym zgorszeniem.
- „Mieć kogoś". Czy ja ciebie mam, juleczku? Dobrze
nam ze sobą w łóżku i ja coś' z tego mam. Ale ciebie... -
filozofowała potem. Zdarzało się, że i przedtem, gdy
powoli rozpinała koszulę na moich piersiach. Cieszyło
ją, że przyprawiała rogi Dyrektorowi. (I mnie nie było to
tak całkiem obojętne - cieszyło, owszem).
- Ty wiesz, że ten świntuch ostatnio bawił się ze mną
w biskupich szatach. Nic nie blaguję... - chichotała bio-
rąc mnie pod siebie... - „Oswajał się z kostiumem" - bo
coś tam przygotowuje, jakąś główną rolę w biskupich
szatach... No ruszaj się trochę! - ponagliła zniecierpli-
wiona.
Mój Boże, nie będę bujał. Byłem szczęśliwy. Zamiast
wymłóconego na sieczkę siennika żywa Malała. Żaden z
moich kumpli spod celi nie uwierzy. Po prostu nie uwie-
rzą. jak Żyd nie uwierzy, żeś rozmawiał osobiście z Jah-
we, co ci się wychylił z krzaka ognistego. To dobre w
Piśmie. Albo na fotosie z „Filmu". A tymczasem to na-
prawdę co dzień niemal podnosiłem słuchawkę i po na-
kręceniu numeru Malali wysłuchiwałem delikatnego
głosiku powtarzającego słowa: „rozmowa kontrolo-
wana" (czasem zdążyłem nawet mruknąć parę ra-
zy „wskocz mi na szpic ślicznotko" - Siekierka twier-
dził apodyktycznie: „to pić z tym kontrolowaniem,
jakby mieli do każdej słuchawki przystawić jednego
rurę-kapuchę, obywateli by nie starczyło"), więc słucha-
łem tego głosu, nim go nie zastąpiło śpiewne, wyczeku-
jące, długie, niepowtarzalne „haaloo" mojej Malali.
„Mojej". Bo jeśli ona mogła być „czyjaś", to wtedy była
moja.
Trwało już to wszystko parę tygodni, gdy to się wyda-
rzyło. Malała bywała co drugi dzień w szpitalu. Nawet i
mnie namawiała, bym odwiedził jej męża. „On to lubi,
jego to podnieca, on nie ma za złe"... - namawiała mnie,
jakby i jej potrzeba było jakiegoś dziwacznego pieprzu.
136
Zresztą potrafiła mnie oswoić z naszą dziwną sytuacją.
Bo Wrzoskiewicz raz i drugi był w domu „na parodnio-
wym urlopie, jak ty z kryminału"- żartował dobrodusz-
nie witając mnie w progu domu Malali (dla mnie to był
dom Malali), oszołomionego i ogłupionego zaskocze-
niem. Wypiliśmy wtedy razem herbatę i ponieważ pora
była późna, a obowiązywała ta „godzina milicyjna"
(przecież myślałem, że zostanę na noc), podjął się od-
wieźć mnie do domu. Po drodze zatrzymał się na chwilę,
pogrzebał w portfelu i wyjął pięciodolarowy banknot.
„Musimy zatankować, zapomniałem, że mi się kończy".
A że obowiązywało wówczas ścisłe ograniczenie, a
właściwie zakaz tankowania prywatnych - pojąłem bez
trudu, o co chodzi.
- „To moja stacja, wszystko wiedzą co i ile" - uspo-
koił mnie zajeżdżając z fasonem.
A sytuacja była nie najlepsza. Jakiś człowiek, stojąc
obok swego fiata, molestował pompiarza.
„Kobieta mi rodzi, bądź pan człowiekiem"... - zdoła-
łem usłyszeć przez uchyloną szybę, gdy Wrzoskiewicz
łagodnym łukiem wyprzedził jego unieruchomiony sa-
mochód. Usłyszałem jak metalowa końcówka węża
stuknęła o wlew wspaniałego BMW Wrzoskiewicza.
Łagodny gest jego ręki przekazał maleńki banknot.
- Panie, ja do prokuratora, jakim prawem - usłysza-
łem krzyk nieszczęsnego męża rodzącej kobiety.
- Jak pan będziesz miat taki numer, też panu naleję.
Nie musisz pan rodzić... - brzmiała odpowiedź.
Wysiadając przed Basinym domem spojrzałem mimo
woli na numer samochodu. Były tam trzy dziewiątki. Z
pewnością do dziś dla tego człowieka samochód o nu-
merze zawierającym trzy dziewiątki jest zaszyfrowa-
nym wozem służb specjalnych.
Tak. Z pozoru wyglądało więc, że mamy to z Wrzo-
skiewiczem ułożone.
No i było potem tak, że któregoś ranka wychodząc od
niej, cmoknięty już po bratersku w policzek zamknąłem
137
za sobą drzwi i potknąłem się o kogoś, kto leżał na sło-
miance: Wrzoskiewicz.
Przestraszyłem się wówczas Malali. Nie wybrałem się
do niej następnego wieczoru. W końcu mogłem przypu-
szczać, że mąż wrócił ze szpitata.Wiedziałem zresztą, że
nie stać mnie będzie na te subtelności.
Na drugi dzień usłyszałem w słuchawce głos Malałi.
Nikt mnie nie pytał, zostałem powołany jak do wojska.
Dowiedziałem się, że „skoro już wszystko prawie nor-
malnie, pojedziemy do komisów, wierzę w twój dobry
smak".
Po drodze uraczyła mnie opowieścią o tym jak „wred-
ne" bywają w takim doradztwie przyjaciółki. Okazało
się, że sabotaż i dywersja mają najperfidniejsze wciele-
nie w damskich sferach. Mieliśmy iść do komisów, gdyż
jak oznajmiła Malała z właściwą jej bezpośredniością:
„wyprzedają się dewizowe kurwy, nie mają żądnego ru-
chu i szukają forsy".
Ubawiłem się szczerze z tej oferty handlowej, ale ona
przyjęła to podejrzliwie: czy myślę może, że ona kupi
buty z wysoką pozłacaną cholewką? Zobaczysz, że tra-
fimy coś wspaniałego. Nie będziesz się za mnie wsty-
dził.
Pochlebiało mi, że to ja właśnie jestem tym wybra-
nym, dla którego ubierze się Malała. Usiłowała zapar-
kować samochód na Chmielnej. Znów samochody. Ruch
na ulicy. Czasem zamiast zimowych kożuszków i futer,
mignie zieleń patrolu w wojskowych panterkach... Gdy
wreszcie znalazła miejsce, zatrzymałem ją przez chwilę
na siedzeniu i spytałem, czy wie, kto się do nas przed-
wczoraj tak dobijał.
jaki diabeł pali w człowieku, gdy idzie o te miłości?
Jak mam zrozumieć głupotę Malali, czy może podziwiać
jej mądrość, gdy mówi obojętnie: widziałeś go? Nie
martw się o niego, on w tym ma całą przyjemność...
Chcę o coś spytać, co by może mnie rozgrzeszyło, a
może po prostu zaspokoiło pożądliwą samczą cieka-
138
wość, ale Malała jest już na ulicy. Potem stoję przed tym
komisem, ocierają się o mnie modne panie. Stan wojen-
ny, kryzys, koniec świata prominentów, opozycji, wszy-
stkich. Ale ciuchy i baby w pełnej ekstatycznej symbio-
zie jak wszędzie, zawsze na całym świecie.
Nic mnie nie gorszy, mato mnie dziwi, cieszy mnie
wszystko, co mi się dostaje. W końcu im mniej ro-
zumiem świat, tym jest ciekawszy, tym więcej w nim
niespodzianek. Taki był zawsze mój stosunek do ko-
biet.
Z tym, że Malała okazuje się zawsze niespodzianką.
To pełny absurd, ale ja jej wierzę. To znaczy nie zawsze
w to co mówi, ale w to, że ona jest... Jest taka jaka jest i
wcale nie wpada z tym w popłoch, choć sama powie-
działa mi kiedyś: przecież wiem, ile jest we mnie pa-
skudztwa. A jest mniej niż w innych. Niż w Teresie, któ-
ra grała moją kochankę dublując równocześnie rolę ma-
trony, żony społecznika...
Z Malała to było tak... Właśnie wychodziłem z więzie-
nia tak dziko napalony potrzebą kobiety, że ślepy jak
kutas. No i była pani z autobusu, a potem niby coś wię-
cej: Teresa. Powrót przerwanego romansu. A wszystko
bujda.
„Z tobą jest tak jakby facet wierzący, który zawsze
ogląda Brodatego Pana Boga na suficie kościoła, spo-
tkał go, bo ja wiem... na rynku czy gdzie... Twarzą w
twarz.
Bo ja wiedziałem, że gdzieś istniejesz i byłaś dla mnie
na tym fotosie jak Szefowa Wszystkich Żądz i Miłości,
ale ten twój fotos z „Filmu" to był tak wysoko i daleko
jak ten Brodaty na suficie... I nagle skazany Julian Pe-
tryk, syn Anatola stoi przed taką..."
- Nawet leży obok i trochę mnie uciska-
- Nie świntusz, psujesz nastrój...
A ona wówczas zaczęła mnie strofować. Że choć nie
chodzi do kościoła i nie wierzy, to nie lubi głupich żar-
tów. Z tym Panem Bogiem. I zaczęła opowiadać, że jako
139
dziewczynka była bardzo egzaltowana. Zdarzyło się, że
rodzice postali ją do jakiegoś klasztoru. Nad łąkami.
(Ważne to łąki, bo „ciąg duszy"). „Rano obudziłam się w
stanie łaski" - powiedziała.
- Jak to w stanie łaski? - spytałem opierając się na
łokciu.
- A tak. Bo powietrze pachniało tak słodko jak nigdy
na świecie. A naczytałam się... Nie śmiej się. Do trzyna-
stego roku życia byłam niemal bigotką...
- No, ale co za stan łaski?
- Sianokosy! Rano pachniało za okienkiem™ I tak
wróciłam do rzeczywistości...
Myślę sobie, że gdybym był normalnym facetem, to
bym się zakochał w Malali. I miałbym spokój. To znaczy
ani chwili spokoju, ale ciągłe bolesne zajęcie. Zresztą
my, chłopy, też nieźle potrafimy nakręcić. Oto mój Sie-
kierka, szczęśliwy posiadacz Eli - Audi - Sanojcowej. A
kręci się koło Basi i jestem absolutnie pewien, że byłby
szczęśliwy gdyby ona... A może się mylę? Zresztą i dla
niej byłoby to lepsze, niż dziczeć jako „opozycyjna dzia-
łaczka"; matka nieszczęsnego syna itp. Nie, nie mylę się.
Siekierka z jakąś „edypiczną" zajadłością swego męskie-
go opiekuństwa jest dla mnie czytelny jak na dłoni. Cho-
ciaż dostał od losu Elę. A w coś takiego, że Ela może być
dla niego, jeszcze przed dwoma miesiącami by po pro-
stu nie uwierzył. A Witek? Mój Boże, jak szedłem za
mur to był piekielny zazdrośnik. Sam sobie nie żałował z
„aktoreczkami", jak wykrzykiwała Ela, ale każdy po-
wrót po spektaklu, gdy nie zastał jej w domu, to była
draka, awantura. A w tych dniach skomentował coi na
temat, że widziano mnie z Malała. (Skąd taka rzecz się
zawsze rozniesie? Teraz już wie Wrzoskiewicz, ale nie
on jest właściwym rogaczem. Właściwym jest Dyrektor,
ten nie wie nic zgodnie z odwieczną regułą). Pewnie
mnie wydał jakiś zarozumiały samczy uśmieszek, bo on
powiedział łagodnie: bierz, bierz, jeśli cię to jeszcze
bawi...
140
- A ciebie nie bawi? - spytałem retorycznie, ale nie-
spodziewanie usłyszałem niespodziewaną odpowiedź.
- O nie. Te wilgocie... Bardzo się teraz dziwię dawne-
mu sobie. Więc się nie martw o Elę. Bardzo się cieszę.
Niech ją rąbie ten twój Siekierka. Wolę go niż Króla
Szczypiorku. Mam inne zmartwienia. Wiesz, profesor
Wergil został wczoraj aresztowany.
Osłupiałem.
- Profesor? Za co?
- Nie wiem. Byłem u profesorowej, jak tylko za-
dzwoniła. Powiedziała mi, że byli bardzo grzeczni. Robi-
li rewizję, ale nic nie znaleźli, niczego nie opieczętowali.
Ten oficer prowadzący powiedział jej w progu szeptem:
po cóż pani mąż bawi się w ten KPN...
- W KPN?
- Właśnie.
- Przecież on u ciebie mówił o idiotycznych trendach
młodzieży, której taki KPN przedstawia świętych boha-
terów narodowych w stylu Rydza-Śmigłego-.
- Ano mówił.
- I teraz KPN? To niemożliwe.
- Czort wie, co jest obecnie możliwe- *
I musieliśmy przerwać rozmowę, bo ktoś się przyłą-
czył. Aha, bo zapomniałem napisać, że było to na kolacji
u małżonków Sanojców.
Zresztą co śmieszniejsze, odnalazłem małżonków po-
jednanych, więc byłem na kolacji podanej z całym maje-
statem żony-gospodyni. Chyba to sprawa Andrzeja ja-
koś ich na gruncie rodzicielskim pojednała.
W czasie tej kolacji byłem świadkiem rady familijnej.
Biedny Witek wyraźnie boi się o syna. Po prostu się boi,
ale do "tego nie może się przyznać. Nawet wobec sie-
bie, przede wszystkim wobec siebie, bo jeśli z kimś się
liczy to z własnymi przekonaniami. Więc ten strach
przybiera formę troski, manifestuje się jako potrzeba
i niemożność pomocy. Wiesz, co synek mi wczoraj po-
wiedział? „Może wy byliście pokoleniem połamanym,
141
torturowanym, przegranym, ale z tej racji nie mo-
żecie wymagać od nas, żebyśmy byli pokoleniem zhań-
bionym". Coś w tym rodzaju. Że zgoda na to, co się
dzieje, jest hańbą. Ze wzywanie do ..rozsądku" jest wzy-
waniem do oportunizmu, poddania się, jednym słowem
hańby...
- Ale żeby choć miał trochę lojalności, zgodził się
czasem w czymś wyręczyć. On Jest ponad to... - Ela nie
znała sprawy Kuby, więc miała tę swoją babską per-
spektywę... - Myślami buja w obłokach...
Sanojca się żachnął.
- Myślami tak buja w obłokach, że wody w sedesie
po sobie nie spuści. Zostanie po nich żałoba i... - zająk-
nął się, wyhamował. Myślał o Kubie, a mówić nie
mógł.
Więc mówiliśmy o zagrożeniach, jakie niesie ten czas
dla takich jak on. W końcu zeszło na sprawę konkretną.
Oboje, choć nieco niepewni, doszli do wniosku, że za-
bronią synowi statystowania w sztuce, której premierę
Dyrektor zapowiadał na przyszły tydzień. Byłem po-
trzebny Witkowi. W obliczu konfliktu z synem szukał
oparcia i w tej biednej skurwionej Eli, a tak naprawdę,
to chyba liczył na mnie. Znając szczegóły „rozbrojenia"
uważał, że moje ostrzeżenie może gówniarza powstrzy-
mać. Nie bardzo wierzyłem w swoje możliwości, ale też
nie uważałem, że mogę mu w czymkolwiek odmówić
pomocy.
Niewiele z tego wynikło. Andrzej na umówione ze
mną spotkanie w kawiarni nie przyszedł. Przyszła za to
Ela. Zapłakana. Z początku się przestraszyłem, że już po
gówniarzu. Pal go sześć, ale co by się stało z Witkiem. I
w jakiś naturalny sposób zrobiło mi się przyjemnie i lek-
ko, gdy Ela wycierając nos złożyła na moje ręce wyzna-
nie, które dla niej było końcem świata. Otóż Zenek Sie-
kierka „wziął za nią odstępne od Króla Szczypiorku".
Tak można by to nazwać, choć, oczywiście, wcale z nią
nie zerwał. A ja się nawet uciesz^em: pistolet leży nie-
142
tknięty, piec u Basi grzeje, bo Siekierka „odstąpił" Elę jej
prawemu właścicielowi.
Pocieszałem kobietę roztrzęsioną i wściekłą, twierdzi-
łem nawet, że sprawa wcale nie jest pewna - w końcu
Król może po prostu łgać, żeby jej Zenka obrzydzić.
- Powiedz, ty go znasz, powiedz czy mógłby-
Bożyłem się, że nie, że nigdy, że Zenek ma swój honor
i umie się szanować. Plotłem, bredziłem i chciałem' się
śmiać. Niesprawiedliwie. Bo dla Eli była sprawa. Obie-
całem, że z nim „porozmawiam". Ale przez parę dni nie
miałem okazji.
Było to w przeddzień wydarzeń, które decydująco
wpłynęły na całą moją już tak niedługą „wolność". Tego
dnia dowiedziałem się od Malali, że premiera Dyrektora
to będzie „wielki hit Warszawy".
- „i nie tylko"... - dodała po chwili, jakby namyślając
się, czy mówić dalej. Byliśmy w sytuacji, która z jednej
strony utrudnia, z drugiej niekiedy ułatwia konwersację.
Wziąłem ją pod siebie i przygniótłszy całym ciałem jak
zapaśnik syknąłem niczym oprawca: mówić...
Chichotała przez chwilę, ale szybko straciła oddech.
- Jesteś cham. Przecież tobie i tak mówię
wszystko...
Ale jej się to spodobało. Poczuła się sponiewieraną
kochanką zbrodniarza, może ofiarą gwałtu. (Tu przypo-
mina mi się komentarz Siekierki do czyjegoś wyroku w
sprawie o gwałt - „Ją zgwałcić! Siekierą byś jej nie ode-
gnał").
No i dowiedziałem się, co ów „wielki hit" oznacza.
Otóż na premierę sztuki o dramacie boliwijskich górni-
ków przybędą wszyscy korespondenci pism zagranicz-
nych. Będzie to wielka kontestacja artystów przeciw
stanowi wojennemu. Wszystko Dyrektor obmyślił.
Przemyślano nawet swoiste środki bezpieczeństwa, gdy
wybuchnie skandal: oto zbrodniczego generała kreuje
dwóch aktorów: Zdzielicki, chuda sztywna nicość, arty-
143
sta mizerny lecz pokaźnego wzrostu. On pójdzie na pre-
mierę z korespondentami. Gdy po skandalu („będzie
skandal, będzie"...) władze rzucą się skontrolować spek-
takl, zastaną na scenie w generalskim mundurze Lecha
Szymaka, opasłego flegmatycznego bruneta o „indiań-
skich" rysach twarzy. I ze statystami to samo: na premie-
rze leży na scenie, gdy wkracza generał siedmiu zabi-
tych (jak w kopalni „Wujek" - tłumaczy mi Malała), a w
następnym przedstawieniu pięciu czy trzech - to się
jeszcze zobaczy.
Malała nie ukrywa, że stanowi sanktuarium twór-
czych spowiedzi Dyrektora, a ja już wiem wszystko.
Wszystko? Tak mi się tylko zdawało, bo kiedy już wcią-
gam spodnie, dowiaduję się czegoś jeszcze ciekawsze-
go.
- A po spektaklu to będzie przed teatrem konferen-
cja prasowa pana Zajączkowskiego.
- Przed teatrem.
- A tak. My z tym nie mamy nic wspólnego - mówi j
widzę, że powtarza nawet diaboliczny śmieszek mego
Dyrektora.
Teraz nie miałem wątpliwości. Witek musi zatrzymać
swojego gówniarza, a ja muszę mu w tym pomóc. Po
pierwsze dlatego, że nienawidzę tego skurwysyna.
Mowa o Dyrektorze. Najpiękniej określił go kiedyś w
rozmowie Siekierka, który ma do niego urazę o tę akcję
ratowania „więzionych za przekonania". Oto jego sen-
tencja: „To jak ktoś jest zapudłowany, bo chciał zrobić
dynamitem rozpierdziochę w całej Polsce, to go trza
bronić, a jakżeś w nerwach pierdolnął jednego skurwy-
syna, to siedź bez ratunku"... Więc najpierw zrobię to
„dla Dyrektora". Później wymyślę coś dla mego Zająca.
To już z motywów „obywatelskich" (skazany na utratę
praw publicznych i obywatelskich na lat... - a jednak
zrobię). Pójdę tam przed teatr i zadam kutasowi parę
pytań po angielsku. Nim się połapie, już go ośmieszę.
144
Nie przesadzę, jeżeli napiszę, że kulisy „wielkiej pa-
triotycznej demonstracji" byty naprawdę dramatyczne.
Więc najpierw Witek, który został głównym zakuliso-
wym bohaterem sytuacji, której byłem koronnym
świadkiem. Wkurwił się strasznie. Na dwie godziny
przed premierowym spektaklem wprowadził mnie do
pokoju Andrzeja, streścił, co wiedział o aferze „CZA-
KO", broni i tak dalej, stwierdził kłamliwie, że ja sta-
nowczo zapowiadam, że udam się do władz z bronią
odebraną gówniarzom i na jego zresztą prośbę „rozro-
bię" całą sprawę, o ile on ośmieli się statystować dziś
wieczór. Milczałem. Ostatecznie to względnie najwy-
godniejsza forma kłamstwa, gdy łgać trzeba, bo dla
przyjaciela. Potem Witek zamknął gówniarza na klucz
w jego pokoju, zabrał mu klucze od domu, drzwi wyjś-
ciowe poprzekręcał na wszystkie klucze i zabrał mnie ze
sobą do teatru. „Chcę mieć widownię" - oznajmił eni-
gmatycznie. Pojechałem. Ostatecznie byłem ciekaw.
To zabawne. Gdzieś jest w człowieku wmontowany
jakiś specjalny aktorski nerw. Bo wzięła mnie atmosfera
premiery. Ta zakulisowa krzątanina. Ludzie mruczący
powtarzane kwestie, koledzy tak stremowani i przejęci,
że mile się do mnie uśmiechali, zapominając o moim
haniebnym statusie przestępcy pospolitego na wolności,
gdy tysiące i tak dalej... Jedynie Witek był kamiennie
spokojny - po prostu nie robił nic z tego, co zawsze robi
przed premierą przyzwoity inspicjent. Aż się doczekał.
Dopadł go rozgorączkowany Dyrektor...
- Zaczynamy za dziesięć minut, a ty... - zaczął pate-
tycznie i zbaraniał, gdy Sanojca ujął go gwałtownie pod
rękę i wciągnął w ciemny kąt za kulisy. Wyrwał mu się,
ale zagrodziłem mu drogę pięścią, aż odbił się o nią sfla-
czałym brzuchem.
- Słuchaj, chcę cię uprzedzić, że masz tylko sześciu
statystów, mój syn nie przyjdzie - powiedział Witek
nagle zdumiewająco po tej szarpaninie rzeczowym to-
nem.
145
- Co ty sobie myślisz? Przecież cała koncepcja
przedstawienia...
- Wiem, że niejeden reżyser myśli jak małpa, nie
ideami a przedmiotami i tu ma leżeć u ciebie na scenie
siedem przedmiotów, trupów umazanych czerwonym
sprayem. Możesz się „angażować", bo dobrześ to sobie
skalkulował. Mój Boże, co za żałosna z ciebie kreatura.
Myślisz, że nie wiem, że na dzisiejszym przedstawieniu
ma nie paść kwestia: „Biedny kraj, jak daleko do Boga, a
jak blisko Stany Zjednoczone..." Ta kwestia mogłaby
dotknąć korespondenta New York Timesa, ale ja...
(Później kwestia wróciła na scenę w nieco zmienio-
nej wersji... „choć daleko do Boga, blisko do Stanów
Zjednoczonych"... i tu padały z widowni entuzjastyczne
oklaski).
Dyrektor nie dat mu skończyć.
- Błazeńskie impertynencje durnia. Będziesz za to
odpowiadał albo sam się położysz za siódmego, za swe-
go syna...
I tu stało się coś niespodziewanego. Witek Sanojca
dał w pysk Dyrektorowi. To jeszcze najładniejsze
„dżentelmeńskie" określenie, bo zaprawił go tak, że z
nosa zrobił mu czerwony pędzel...
Dyrektor chciał wrzasnąć, ale miałem już jego gar-
dziołko. Patrzyłem w wyłupione strachem oczy, zwolni-
łem uścisk.
- Ma być cichutko... - powiedziałem szeptem.
Obtarł ręką krew, rozmazując po brodzie i policz-
kach.
- A teraz połóż się sam za tego siódmego - oszczę-
dzisz czerwonego sprayu... - zakpił Sanojca.
No i stało się. To nie do Dyrektora wzywałem karetkę
pogotowia. Wituś wylądował przed progiem sali reani-
macyjnej. Zawał nie okazał się aż tak groźny.
- Po prostu szlag cię trafił - postawiłem diagnozę,
gdy go odwiedziłem po raz pierwszy.
A co się stało w teatrze? W parę dni później zobaczy-
146
łem, że Basia znów coś pilnie tłumaczy z francuskiej
gazety.
„Siódmy wspaniały!" - wołał tytuł. A pod nim fotogra-
fia Dyrektora. Tak. Przeczytałem ową recenzję - spra-
wozdanie z konferencji prasowej Zająca w jednej poli-
tyczno-teatralnej korespondencji. Dyrektor, jak przy-
stało na wrażliwego reżysera, wysłuchał sugestii swego
inspicjenta. On sam ostentacyjnie leżał w górniczym
kombinezonie (chyba nie Andrzeja, przecież by się nie
zmieścił), zapewne umazany czerwonym sprayem, bo
nie sądzę by wystarczyła „charakteryzacja" dokonana
ręką mego Witka.
„Teraz po tym przedstawieniu nikt nie może mieć
wątpliwości, że Polacy będą umierać za swoje i nasze
ideały" - kończył francuski korespondent prawicowej
gazety.
Wieczorem pogadałem sobie z Siekierką. O Królu
Szczypiorku i „odstępnym" za Elę. Kręcił, łgał, że
owszem, zapożyczył się, a Eli po prostu ma już dość...
No, ale znam się na moim Zenku i umiem go ustawić.
Uniósł się honorem. Oznajmił, że zwróci „dziadowi"
forsę. A mnie dał słowo, że pistoletu nie ruszy. I ani sło-
wa o tym, gdzie jest ten cholerny pistolet. Kto wie, czy
nie w naszym pokoju...
To i owo zapłaciłem za nerwy Witka Sanojcy. No, nie
przesadzajmy, zarobiłem sam uczciwie. Bo nienawidzę i
to się po prostu miało okazję ujawnić. To, że nienawi-
dzę. Czego w końcu? Wiadomo, że sytuacja, w której
wygląda na to, że to ja jestem „za" jest czystym idiotyz-
mem. Więzienie wyleczyło mnie z każdego, najdrobniej-
szego odruchu „za". Za tym ustrojem, państwem, za tymi
ludźmi, co nami rządzili. Bo, jak to w celi określił jakiś
inteligent defraudant (oczywiście „niewinnie" wsadzony,
jak wszyscy tacy) - w Polsce polityką zajmują się maj-
sterkowicze. Więc nienawidzę tych majsterkowiczów, a
przecież wyszło, że jestem „za". Dlaczego? Może przez
147
to, że nauczyłem się widzieć ludzi, widzę i moje środo-
wisko. I jego to nienawidzę przede wszystkim. Za co?
Za blagę. Za nieautentyczność. Za pazerność. Na
wszystko. Na zaszczyty... Przecież to dlatego majsterko-
wicze brali tych nowych osłów w jasyr jako posłów,
prezesów, dostojników od robienia państwowotwór-
czych min. Grali nie swoje role, spostrzegli, że teatrzyk
zbankrutował i postanowili sami sobie rolę napisać.
Próbują grać siebie i nie wychodzi. Bo tak naprawdę to
ich nie ma. Dalej, pazerność na to, żeby mieć. Malała
powtórzyła mi kiedyś melancholijne zdanie Dyrektora:
„nakręciłem tyle filmów co john Wayne i zobacz, co z
tego mam. A on jest milionerem..." - użalił się jej bieda-
czek, w mieszkaniu dwustumetrowym, które zajął po
zbankrutowanym wicepremierze... Głupota. Chciwa głu-
pota. Nieliczenie z niczym poza własnym interesem.
Tacy są. A upozowani - wiadomo na co. Tak. Może
dzięki temu, że to ongiś moje środowisko mnie odrzuci-
ło, oddało mi siebie. Więc nie jestem „za" niczym. Ale
jestem przeciw. Przeciw nim także. A może przede
wszystkim.
Oni to wiedzą. I załatwili mnie szybko i ostatecznie.
luz w tydzień po premierze „siódmego wspaniałego".
Akcja Dyrektora i jego konspirujących przydupasów
była błyskawiczna. W jakiejś zadrukowanej płachetce
piętnującej „kolaborantów" ukazała się duża nota.
Ostrzegano „środowisko", że Julian Petryk, eks-aktor,
przestępca kryminalny, pod pretekstem złego stanu
zdrowia zwolniony został z odbywania kary (tak to sfor-
mułowano - nie „przerwa w karze" a „zwolnienie"), aby
złamać solidarny bojkot środowiska. Jest agentem. Po-
trafił już zagenturować nieliczne słabe jednostki, mię-
dzy innymi inspicjenta Witolda S. (bez nazwiska - jak w
sprawozdaniu sądowym, jacy delikatni. A każdy akto-
rzyna w całym kraju wie, o kogo chodzi). Tenże usiłował
zerwać konferencję prasową dla korespondentów za-
granicznych zwołanych przez ukrywającego się prezesa
148
Zajączkowskiego po wspaniałej premierze sztuki reży-
serowanej przez Dyrektora.
Naprawdę. Ten bidak nie umiał się powstrzymać i
wkitowali takie zdanie na koniec szlachetnego donosu.
Przysięgnę, że bezpośrednio po lekturze trafił mnie
szlag. Doszedłem do tego stopnia zidiocenia, że pokaza-
łem pisemko Siekierce.
- Trzeba by komuś za to dopierdolić - wydał surowe
orzeczenie.
- Ale komu? - odprężył mnie z miejsca.
- Ty wiesz, ten gówniarz to roznosi. Po znajomych
domach. Jest kolporterem.
- Kto taki? - nie chwytałem.
- No gówniarz. Synek... - określił dokładnie, o kogo
chodzi. „Synek" to było dziecko Eli, inaczej nie mówił. -
Jak Boga kocham, takiego nawet zakapować nie
wstyd...
Więc syn Witka Sanojcy kolporterem pisemka okreś-
lającego jego ojca jako „agenta". Nieprawdopodobnie
kiczowate wypisuje los scenariusze. Życie to teatr ama-
torski, nie widać ręki reżysera - powtórzyłem myśl Sa-
nojcy.
Tak. Niebo nie bywa jasne, a jednak piorun uderza.
Piorun z ciemnego nieba. Piorun z czarnego nieba. Wi-
tek Sanojca nie żyje. Nad nikim, nad niczym nie było
jasne to niebo, ale przecież nikt z lekarzy... „Płytki za-
wał". „Nie ma zagrożenia". W trzy.dni po tym jak kare-
tka pogotowia odwiozła Witka z teatru, rozmawiał ze
mną w szpitalu. Tylu chorych, ciężko chorych, zwalo-
nych na kupę w nieprzestronnej salce. Ale był w dobrym
nastroju. Wcale nie załamany wydarzeniami w dniu pre-
miery. Odwrotnie. Odniosłem wrażenie, że coś się w mm
wyzwoliło. Myślę, że te ostatnie lata klęskowego osa-
motnienia w domu, że poczucie niespełnienia na scenie,
że zawalenie się tego, w co uwierzył w roku osiemdzie-
siątym... W końcu był autentycznie zaangażowany w
149
„Solidarność", którą mu obrzydziły błyskawiczne karie-
ry ludzi z jego środowiska. „To było wstrętniejsze niż
ich posłowanie, prezydiowanie i tak dalej... W końcu w
tamto spychał ich, niezupełnie świadomych co czynią, co
czynić mają, brudny paluch jakiegoś działacza pierwszej
rangi wskazującego ich nazwisko na liście „reprezentan-
tów środowiska"... A teraz, a tu, a u nas, w „Solidarności",
która była wcieleniem ideału, mitu Odrodzenia. Dawała
nadzieję pokrzywdzonym, zadośćuczynienie zapomnia-
nym, kazała wierzyć bezradnym, bezsilnym dawała po-
czucie siły, stanowiła święto w zaduchu naszej powszed-
niości..." Tak mówił Witek. I dalej: „Jak to się dziać
zaczęło, że wśród nawiedzonych, może szalonych, ale
szlachetnych, jęli dominować ci sami. W naszym świecie
wszyscy ci sami..."
Tak mówił w czasie naszych spotkań. Bo gdy go po
raz pierwszy odwiedziłem latem, już był w fazie bezrad-
nego rozgoryczenia. „Za dużo głupoty. Można by to
znieść. Ale do tego za dużo podłości..." Więc i tu był
przegrany. Cofał się. W samotność, która była nie z
wyboru, była osamotnieniem. Może dlatego tak mnie,
wypędka, przygarnął. Więc właśnie ten spór z Dyrekto-
rem, ta walka łącznie z tym „głupim rękoczynem", dała
mu nowe poczucie wartości, samookreślenia. W czasie
pierwszej wizyty w szpitalu takim go odnalazłem... Był
ożywiony. Dużo mówił, aż się bałem, że sobie zaszkodzi.
O wszystkim. Przypominał pierwszą publikację grupy
publicystycznej Zajączkowskiego na temat stanu nasze-
go szpitalnictwa, którego teraz doświadczał na sobie.
Komentował, jak to się w Polsce dzieje, że zawsze racje
człowieka ulegną zapomnieniu, a przetrwa jego upozo-
wana głupota... Mówił, że do teatru nie wrócL
Stoję w progu „jego" sali. Instynktownie ruszam w
kąt, gdzie stoi .Jego" łóżko. Ze zdumieniem natrafiam
wzrokiem na nalaną twarz oddychającego ciężko gru-
basa, który leży z zamkniętymi oczami - śpi, jakby przez
150
sen konał... Czuję dotknięcie czyjejś ręki. Oglądam się.
Sąsiad Witka, którego w czasie wizyty częstowałem
czekoladą, stary człowiek, na którego nocnym stoliku
stoi szklanka ze sztuczną szczęką, coś do mnie mówi.
Niewyraźnie. Sepleni.
- Wyszedł? - pytam bez sensu.
Potwierdza smutnym ruchem głowy.
- Dziś w nocy - mówi.
A ja jeszcze nie rozumiem. Jak to w nocy? A godzina
milicyjna?
- Całkiem nagle - mówi staruch; ja jeszcze nie wie-
rzę, ale już rozumiem.
To Ela mi powiedziała w przeddzień pogrzebu. Że
wieczorem odwiedził go w szpitalu Andrzej, l że w pa-
pierach w nocnym stoliku leżała owa konspiracyjna pła-
chetka jak to ja, agent wypuszczony z więzienia, „zwer-
bowałem Witolda S., inspicjenta teatru". Nie mogłem
zrozumieć. To mi się nie mieściło w głowie. Ale gdy zro-
zumiałem, poprosiłem, żeby tego broń Boże nie powie-
działa Siekierce. Iglica w skonfiskowanym pistolecie
„CZAKO" była naprawiona. Sam długo myślałem. Czy
to w porządku, że zostawiam tu na wierzchu tego groź-
nego gówniarza. „Ojcobójca" - pomyślałem i zdałem
sobie sprawę, że przydzielam mu epitet, jakim obdarzali
mnie sprawozdawcy sądowi.
Byłem przygotowany na najgorsze. Że pogrzeb bę-
dzie zakopywaniem człowieka, takiego człowieka, nie-
mal chyłkiem, bez asysty bliskich, w zawstydzonym mil- -
czeniu. Ale było gorzej. Znacznie gorzej. Gdzieś uchwa-
lono „wielkoduszne wybaczenie". Gdzieś przypomnia-
no, że umarł pierwszy działacz i organizator „Solidar-
ności" artystów. Przecież jego nazwisko inspicjenta fi-
gurowało na afiszu przedstawienia, na którym jako sta-
tysta zadebiutował wielki aktor „siódmy wspaniały".
Afisza zmienić się nie dało. Śmierć zmieniła interpreta-
cje; W końcu o wydarzeniach za kulisami wiedziałem
ł51
tylko ja. A ja byłem wyklęty. Wokół mnie była pustka.
Stałem w kościele z Siekierką sam. Oddzielony dwoma
rzędami pustki. A byli „wszyscy". Nieomylny instynkt
stada, albo czyjaś reżyseria. Tu nic nie dzieje się samo.
Nad trumną przemawiał Dyrektor. Nasz pokrzywdzony
John Wayne wspiął się na szczyty patosu. Żegnał „wspa-
niałego szeregowca niezwyciężonej armii sztuki, na któ-
rej teraz spoczął cały ciężar walki o ideały, których nie
wolno nam zapomnieć. I my nie zapomnimy, jak nie
zapomnimy nigdy o ich skromnym, ofiarnym, niezastą-
pionym nosicielu". Niemal płakał. Głos mu łamało wzru-
szenie.
Nigdy nie zrozumiałem tak dobrze wymowy uderze-
nia grudy ziemi o trumienne wieko. Tak zasypuje się
prawdę o człowieku, którego już nie ma. Który już
niczego nie sprostuje, bo sprostować już nie można. Bo
sprostować można tylko ciosem pięści w pysk obłudy.
Pięść leży pod zwałami ziemi, a pamięć? Pamięci nie
ma.
Z całej porannej uroczystości zapamiętałem jeszcze
jedno. Szept Siekierki w kościele: popatrz na skurwysy-
na. Jak on klęczy.
Spojrzałem we wskazanym kierunku. Dyrektor
Wszystek klęczał w pierwszym szeregu żałobników.
- No, klęczy. Wszyscy klęczą.
- Ale jak. Na obu kolanach.
- No to co?
- Chłopie. Tak klęczą tylko baby. Nie umie. Nie
wprawiony.
Przez sekundę stary świat znów mógł być śmieszny.
Był śmieszny.
- Przecież on od grudnia co niedziela w kościele -
odszepnąłem. Wiedziałem. Były to nasze godziny. Moje
i Teresy.
- No to co. Nikt mu widocznie nie powiedział - Sie-
kierka był nieubłagany.
152
I tak poszedł sobie jedyny mój przyjaciel, a ja opisu-
jąc to, co się nie da opisać, to, jak się zasypuje martwego
człowieka, pamiętam głupie zachowania głupców, ko-
mentarz do nich prostaka, dowcip sytuacyjny na cmen-
tarzu. A zresztą choćbym i umiał pisać jak zawodowiec,
to co z tego, że każę komuś przeczytać i sto stron, skoro
jedyne, co z tego wynika, zamknie się w dwóch słowach:
nie ma Witka. Paradoksy ludzkiej natury: kiedy żył tak
blisko, że mogłem go zawsze przywołać, nie wiedziałem,
kim był właściwie. Teraz dopiero jest. Widzę jego abso-
lutną odwagę. W każdym wymiarze. Także tym naj-
prostszym męskim - mojemu pokoleniu już niedostęp-
nym - bojową. Co o nim pisano w książce „Akcje Zbroj-
nego Podziemia Warszawskiego"! Ale ten sam człowiek
odpowiedział w tym roku jakiemuś dostojnikowi na py-
tanie, czy już sobie „załatwił" Krzyż Powstańczy - „ależ
panie generale, ja nie zdążyłem jeszcze zweryfikować
swojego Krzyża Walecznych z Powstania". Był jaki był i
na nic mu były oficjalne świadectwa na papierze czy z
brązu. A to serce! Przecież dopiero potem, dopiero po
cmentarzu powiedziała mi Ela, że był chory od lat. „Nie
miał czasu" się leczyć. Powiedział „jeszcze nikt nie
uciekł przed śmiercią. Tym bardziej nie będę uciekał".
Okazało się dopiero teraz, że mimo faktycznej separacji
łączyła go z Elą autentyczna przyjaźń. Ona była w
prawdziwej żałobie, tej, która nik potrzebuje welonu i
czarnych pończoch. A sama śmierć „na barykadzie kie-
dy, wbrew swojej delikatnej naturze, dał w pysk czło-
wiekowi, którym pogardzał. Nie ma Witka i już nie
zobaczę nikogo, kto by był tak jak on po prostu sobą.
Na pogrzebie spotkało mnie zaskoczenie. Już wycho-
dząc z kościoła natknąłem się na profesora Wergila.
Wyszliśmy razem,
- Pan na wolności?
Skinąłem głową.
153
Opowieść profesora Wergilego.
Proszę sobie wyobrazić moją radość, gdy poją wił się Marian.
Mój internowany asystent, wolny, w zupełnie dobrej kondycji
psychicznej, w dodatku z ukończoną tam, w obozie internowa-
nych - pracą magisterską, którą pisał pod moją opieką. Mówi-
łem przecież, ze to człowiek z gruntu apolityczny, lecz na tyle
prą wy, że gotów wejść w konflikt z każdą władzą w imię prą wdy
i w obronie zaniedbywanych racji nieszczęśliwej, upośledzonej
przez człowieka natury. Trafił swój na swego, prawdę mówiąc,
bov>to ledwo skończyły się moje zajęcia dydaktyczne, wziąłem
Mariana w obroty. Zacząłem przeglądać tę jego pracę. Jest ci on
fanatycznym orędownikiem ratowania, ochrony, a nawet odbu-
dowy ginących gatunków. W tej jego pracy idzie o bobra. Czy-
nimy od lat starania, aby ten piękny zwierz nie osierocił naszego
kraju (jak Boga kocham, tak się stary Wergil wyraził). Więc
czytałem, dyskutowałem, a nawet i kłóciłem się z chłopakiem.
Nawet dość głośno, a jakże. Jak się miało okazać za głośno. Bo
jego pomysł, aby Kampinos uczynić niejako centralnym „sto-
łecznym w aspekcie bobrowego świata''(znów cytat dosłowny)
ośrodkiem hodowli, wydal mi się mocno kontrowersyjny. Drzwi
na korytarz były uchylone, bo pilnowałem, aby woźny nie zam-
knął nas w gmachu.
I wie pan, jak to z nami, starymi profesorami, bywa, dyskusja
mme pochłonęła, czas minął, gmach zamykano, więc poprosiłem
chłopaka do siebie. Cóż on tam biedak ma na swoim kawaler-
skim gospodarstwie. Glonek chleba, a moja żona nawet dziś
potrafi ugościć, l lubi go bardzo. Ten Marian to wspaniały
człowiek. Jeszcze pan o nim usłyszy-. Więc po kolacji pościeliła
mu w moim, gabinecie. JeszczeSmy się nie położyli, jak rozległ się
dzwonek do drzwi. Zostałem aresztowany. To znaczy obaj
zostaliśmy aresztowani. Nie mogę narzekać. Byli bardzo
grzeczni. Aż przesadnie, wobec mnie aż przesadnie, było mi
głupio wobec Mariana, więc zachowałem się nieco-, no, trochę
niegrzecznie. Ale oni nie zmienili tonu. Już następnego dnia rano
zaprowadzony zostałem do oficera śledczego. Byłem oskarżony
o montowanie siatki KPN. Pan oczywiście wie co to takiego?
154
No, Konfederacja Polski Niepodległej. Organizacja. Na mój
gust kretyńska. Idealizująca sanację. Z galerią przodków w
rodzaju Rydza-Śmigłego. Koszmar. Ja i KPN. Nic, ale to nic nie
rozumiałem. Spytał mnie wówczas mój oficer - wciąż bardzo
grzeczny-o czym rozmawiałem. Powiedziałem, że o bobrach.
Roześmiał się.
- Szanowny Panie Profesorze - zaczął, jakby dyktował
uprzejmy list - niech sobie pan przypomni, czy to nie panmó wił
słowa... - zajrzał do jakiejś notatki - ...„KPN jest i będzie potę-
gą"..., a następnie... „KPN zdobędzie wówczas wpływy w całej
Polsce" lub wreszcie - przecież to pana zdanie: „Dla KPN
mógłbym poświęcić życie... Imam nadzieję, że będzie to jeszcze
możliwe"... l wówczas zrozumiałem. Zacząłem się śmiać. Dosta-
łem histerycznego ataku śmiechu, aż mój rozmówca się wystra-
szył. Musiałem wyglądać jak nienormalny. Dosłownie dusiłem
się. Chciałem się napić wody-podałmigrzeczniepełną szklankę
i bryznąłem na biurko...
Chodziło o Kampinoski Park Narodowy. Mój Marian chciał
tam usytuować centralny ośrodek rozrodowy bobrów, kolonię
dostarczającą „materiał", jak to mówimy, do ośrodków całego
kraju. Rzeczywiście posługiwaliśmy się w rozmowie skrótem
„K.P.N.", a woźny, widocznie etatowy pracownik, pośpieszył z
meldunkiem...
Tego dnia wróciłem do domu, chociaż odmówiłem podpisania
zobowiązania, że „treści przesłuchania nie ujawnię w żadnych
okolicznościach ".
W dwa dni po pogrzebie zaprosiła mnie Ela. Byłem na
stypie. Pomyśleć, że wszystko, co w potocznym obycza-
ju kretynieje, może mieć sens. Siedzieliśmy oboje nad
stertą fotografii. Bo powiedziała, że chce, żebym sobie
wybrał. Bo w końcu Witek będzie żył jeszcze trochę w
pamięci, ale naprawdę to mu podobno zależało na
mnie. Mówiła o nim (i o sobie) z zawstydzającą szcze-
rością. Dopiero ta szczerość uzmysłowiła mi, jak bardzo
go w gruncie rzeczy kochała. Oskarżała się, że nie zmu-
155
siła go do leczenia. Jakby Witka można było do czego-
kolwiek „zmusić". Ze zostawiła go samego. Jakby on
zawsze nie był w jakiś sposób sam z sobą. Patrzyłem na
te zdjęcia. Okrutna to zabawa zatrzymywanie czasu na
kliszach. Okrutna i bezmyślna. Bo nie myślimy, że
wszystko, co utrwalamy, utrwalamy jako żałobę po mi-
nionym.
Zwróciłem uwagę na młodzieńcze zdjęcie. Witek w
konnej gromadzie. On - cywilny, oficerowie, panie. Koło
niego malutka amazonka. Piękna dziewczyna bez tocz-
ka w aureoli wspaniałych włosów.
- Mogę to zatrzymać? - spytałem.
- Śmieszne, co? Start. Do czego? Do budki suflera...
Bo przecież w tych latach to, czym był Witek w teatrze,
dałoby się do czegoś takiego porównać...
- Witek w teatrze był czymś zupełnie niezwykłym.
Bez niego nas nie było.
Powiedziałem „nas". Ja, banita, wygnany od nich wy-
rokiem sądu, a przez nich wyrokiem ich głupoty i mało-
duszności. Powiedziałem „nas", bo Witek tworzył z nas
jedność. A może bredzę. Może to nieprawda.
- Jak dobrze jest wierzyć - usłyszałem westchnienie
Eli. Spojrzałem na nią zdziwiony.
- Myślę o religii - bąknęła jakoś zawstydzona.
- W nic innego człowiek nie może wierzyć niż w to,
co przeżył.
- Więc tam też by mnie z nim nie było - powiedziała
poważnie i odsunęła w moją stronę fotografię z uducho-
wioną młodzieżową amazonką wstrzymującą konia
obok Witka.
Cześć Koleżko Julku!
Pamiętasz, dałeś mi swój adres, że jak się wyknajam z pudla,
mam napisać. Dostałem przedterminowe. Jednak to zasrane
życie przynosi nie tylko ból i cierpienie, ale i rzeczy, które się
długo pamięta. Bo przed wyjściem miałem przykrą aferę. U
nas byli przez tydzień internowani. Oni dla ciebie pewnie są
156
git, ale ludzie w naszym kiciu ustalili, że człowiekowi z inter-
nowanym witać się nie wolno. Że choć taki miał „Solidarność"
w klapie, nie znaczy, że mamy im kopsać wite. Póki kogo nie
znasz, nie wiesz, czy nie cwel albo inny paparuch. A poza tym
Judzie" mają do „Solidarności" żal, że przez nich nie było
amnestii. No, ale nim postanowili, to ludzie strzępili gardła, a
mnie jeden wykręcił aferę, że widział jak jednemu takiemu
kopsnąłem wite na korytarzu. Gówno widział, ale afera była.
Chcieli mnie wjebąć w szambo, ale się nie dałem. Stanęło, że
ręki internowanemu - człowiek nie podaje. Trudno, w puszce
są pewne zasady. Ale teraz wszystko gitenio. Wyobraź sobie,
nie kiram żadnych alkoholi. Anticol szamię - pobieram syste-
matycznie. Chociaż z przykrymi skutkami. Bo stałem się od
tygodnia impotentem, ja, co żadnemu cwelowi w kiciu nie
przepuściłem. Pytałem pacjentów w przychodni. Podobno to
przejściowe. Bo jak nieładnie by się moja Bogusia wpierdoliła.
Dwa lata na mnie czekała, a teraz... No nic, tak naprawdę to
upajamy się z Bogusią widokiem polskiej biedy. Bo jeszcze
fruwają gołąbki i wody w Wiśle po pachy. Moja żoneczka
uszyła mi spodnie ze starej zasłony, takie git, że bandytyzmem
byłoby się nie pochwalić. Bym zapomniał. Bogusia wycofała z
sądu tę epopeję o rozwód, co ją złożyła, jak w kiermanie nie
zgodziłem się na wszycie esperalu przed wyjściem. Nie przea-
nalizowała wtedy, a obecnie (nim mnie ten anticol nie osłabił,
miałem ci przez tydzień błysk taki, że ledwo miała siły zwlec
się rano do pracy) wie, że drugiego takiego nie trafi. Jako pra-
cownik też się trzymam, choć okrutnie mnie wścieka, kiedy
muszę zasuwać do „tyry". Bo tyrać byłby sens, żeby coś z tego
było, a za moje wory, co je tragam, to na kartki nawet nie
zawsze wyrobię. Myślę, czy od jesieni nie zapisać się do zawo-
dówki na wieczorowe, bo ta moja Bogusia po technikum. Słu-
chaj no uważnie: ja nawijałem, że ty jesteś „polityczny". Tak
mi lepiej wychodziło. Że nie tylko ona ma tych swoich „towa-
rzyszy". Bo ona to prawdziwy „czerwony pająk", legitymacji
partyjnej nie oddała i powiedziała, że nie odda przenigdy.
Dotychczas każdy mój znajomek to był dla niej bandyta, dla-
tego przerobiłem ciebie na politycznego. To będziesz może
157
wróg, ale autorytet. Choć ja przecież nie żaden prosty zło-
dziej... Jak wiesz, ostatni wyrok za pobicie gliniarza. Rejestro-
wałem dziecko po urodzeniu, a gliniarz do mnie, czy wiem, z
kim się baba puściła. Gdyż często siedziałem u nich na cztery
osiem. Ze szkołą wytypowałem się na instalatora. Najlepiej
byłoby, gdybym to ja założył szkołę kitu, bajeru, farmazonu.
Mój adres na kopercie. Liczę, że skorzystasz. O jakieś stare
glany, sztany czy pierzynkę (sweter jeżeli zapomniałeś wię-
ziennej nawijki w swoim eleganckim towarzystwie) to cię nie
poproszę, bo pewnie jesteśmy obaj w podobnej sytuacji. Dziś
nikt zbędnych łachów nie ma. W ogóle to schnie mi głowa.
Skąd wziąć co na grzbiet na zimę. A dla dziecka ? Tak czy tak
nawet goły dziesiątki na jakim byłym prominencie nie walnę i
kożucha mu nie zapierdolę. Bo jednak chcę na wólce trochę
się utrzymać. Magdusia wola o braciszka.
No to pogłówkuj jakoś, żebyśmy się zobaczyli. Adres na
kopercie.
Z poważaniem
Arkaszka
„Arkaszka". Tak uczciwie według ksywy. Bo w papie-
rach Arkadiusz Cipulka. Ponoć było ich trzech braci
Cipulków: on, Napoleon i Dariusz Cipulkowie. Ile tęsk-
not rodziców za innym światem... „Tam to tylko wyk-
wint i kwintesencja" - opisywał mi Arkaszka w celi wyż-
sze sfery Warszawy. Bo jest stąd. Ile to wspólnych mie-
sięcy „pod celą". Oczywiście wiedziałem, że muszę go
odwiedzić. Arkaszka był nietypowy. Może trochę kradł,
jak wynikało ze snutych na pryczy opowieści, ale przede
wszystkim nie lubił władzy. Siedział dwa razy za to
samo. „Jak widzę gliniarza robi mi się ciemno w oczach".
Idę do niego w odwiedziny. Zaprosił mnie, więc przemil-
czałem cały list wobec Siekierki. Zresztą mam być „po-
lityczny". Strasznie to trudna rola. Żeby było dziwniej
Arkaszka ma żonę „partyjną". Po co mu więc moja „po-
lityczność", siłą rzeczy obrócona przeciw żoninej partyj-
ności? Pewnie to też ów „wykwint i kwintesencja".
158
Więc trochę tremy przed tą wizytą, ale przede wszy-
stkim naturalny odruch ulgi. Wychodzę na trochę, na
chwilę, od tych ludzi, którzy mnie zmęczyli, a od chwili
śmierci Witka stali się nie do zniesienia. Tkwię w poczu-
ciu zwielokrotnionego osamotnienia. Dosłownie jak-
bym ten rok spędził w trumnie. Mój Boże, w końcu „Ar-
kaszka" to człowiek. Nie tylko „człowiek" w znaczeniu
„grypsujący". Wsławił się tym, że w pracy gdy się dowie-
dział, jak kradną więzienne władze, jął nagle wyrabiać
siedem - osiem procent normy. Zaindagowany o przy-
czyny tak nagłego spadku wydajności bluznął w oczy:
„Na złodziei ja, złodziej, nie robię"... I nie tylko uszło mu
na sucho, ale nagle zauważyliśmy, że znów dostawać jął
porcję dla „stuprocentowców".
Więc idę do „Arkaszki" i, co najśmieszniejsze, przez
chwilę myślę po babsku „co na siebie włożyć". Bo niby
„polityczny", a więc jakby spod krawata, ale sam krawa-
ta nie lubię, a u nich podobno sakramencka bida.
To zdumiewające. Jakby to wszystko kto wymyślił.
Mieszkają na Woli w jednym pokoiczynie z kuchnią. I
może to szczęście, że jeden i malutki, bo nie widać tak
bardzo, że nie mają po prostu nic. Stół... i może dlatego
tylko trzy krzesła, że więcej by się nie pomieściło? Do-
piero po dłuższej chwili zorientowałem się, że gdy ja
siedzę przy stole, to jedna osoba musi być w ruchu albo
w kuchni. Po prostu nie ma krzesła. No, można, jak to w
końcu zrobiła teściowa, przysiąść na tapczanie w rogu
pokoju. I jeszcze małe łóżeczko. Ta córeczka łazi na
bosaka. Nie ma bucików. „Ma kaloszki" - prostuje tę
informację babci matka. Dumna. Piękna... no, przesada,
ładna, choć zmęczona kobieta.
- A to pan - powiedziała podając mi rękę - bardzo
jestem panu wdzięczna... - dodała ni stąd, ni zowąd.
- Za co? - spytałem oszołomiony.
- Jak Arkaszka wrócił, to po kolacji mówił nawet
„dziękuję" - powiedziała znać skarżąc się subtelnie, że
zaniechał później obyczajów ze świata wykwintu i
159
kwintesencji, który widocznie w jego opowieściach za-
prezentowałem ja - „polityczny".
Arkaszka nosi gdzieś tam worki na bocznicy kolejo-
wej, wyciąga cztery tysiące. Żona pracuje. „A jakże. Jak-
by robiła bez przerwy na dwie zmiany to może - gdyby
nie jeść i nie pić, mogłaby mi kupić jednego buta na ciu-
chach w Rembertowie" - szydzi, ale serdecznie.
A ona w popłochu. Gdy zostajemy przez moment
sami, bo Arkaszka się uparł, że przyniesie choć dwa
piwa „od sąsiada", spowiada się mi szybkim szeptem, że
się boi. Bo on już dwa razy był w tym Rembertowie na
ciuchach i gotów jednak „spróbować". Bo kupić się nie
da. A on marynarki do dziś nie ma. W więzieniu prze-
handlował wszystko. Nawet to w czym „poszedł sie-
dzieć". Obiecuję. Olśniewa mnie myśl, że chyba Ela nie
rozdała Witkowych rzeczy. Mówię, że go ubierzemy, „l
dla dziecka coś się znajdzie" - dorzucam zupełnie nieod-
powiedzialnie, bo skąd.
Wspaniała jest ta kobieta Arkaszki, Przy tym wszy-
stkim tyle godności.
- Co do Arkaszki, niech mu pan pomoże. Wtedy z
dzieckiem to sobie poradzę - mówi czerwona z jakiegoś
zawstydzenia.
Kojarzę sobie prędko ją „partyjną" przyjmującą jał-
mużnę od „politycznego" i szeptem, żeby teściowa - na
szczęście jest w kuchni - nie usłyszała, wyjaśniam, że
wcale nie, że jestem pospolity, jak Arkaszka.
- Różne rzeczy się zdarzają - godzi się ona i widzę,
przez mgnienie, że to wyjaśnienie było potrzebne. Teraz
powodowany szczerą ciekawością zatrącam o sprawy
ogólne. Tak. Ona wierzy, że socjalizm i tak dalej... Gro-
teskowa i patetyczna w tej nędzy, którą oglądam ja -
pociotek Laniewicza - z poczuciem autentycznego upo-
korzenia. Boże, gdybym był pisarzem - co za temat
(Gdybym był pisarzem to bym opisał, jak przynoszę
Arkaszce garnitury Laniewicza - bo tak naprawdę to
przy rozwodzie wszystko pozabierał). Ale mam opisać
160
tylko to, co mi się przydarzyło, więc piszę. Wrócił Arka-
szka. Piwa nie było. Sąsiad mówi, że browar o mało nie
utonie, przestali już robić, ale nie ma kapsli do butelek.
Sąsiad wie,bo od lat ma melinę. Jedna jedyna na Woli, w
której nie tylko czysta, ale i piwko...
On rozpytuje co u mnie, ale mnie tak naprawdę inte-
resuje ona. Co myśli taki człowiek „Wierzący". Jestem
chyba wyjątkowo uodporniony na wszelkie społeczne
zauroczenia. Stąd mój dystans wobec Solidarności ze
świętym obłędem naszej niedoszłej rewolucji osiem-
dziesiątego roku. Tym bardziej wobec partii. I tu niewia-
rygodny układ. Arkaszka i „partyjna żona". Jakby Maria
Magdalena przez pomyłkę trafiła do krzyża zbója Bara-
basza. I są razem. Przecież czekała na niego. I teraz zno-
wu drży, czy on nie ukradnie albo co gorsza znów „wła-
dza" nie podkusi jego pięści. Teraz w stanie wojennym.
Dowiaduję się, że „na jej zakład" wrócił dyrektor
uprzątnięty w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym.
„Święta partyjna" - jak odezwał się Arkaszka - jest
smutna, ale uznaje w^szą konieczność: tylu ludzi nie
chce nic robić... ' . .
A mnie jest coraz smutniej. I nagle tu, w oczach tej
pogodzonej, „wierzącej", upartej, rośnie we mnie jakiś
gniew. We mnie, którego tak brzydzi cała histeryczna
zabawa protestującego sytego i karmionego pączko-
wym żebractwem „środowiska". Przypominają mi się
słowa Witka: „To, że nie aprobuję form protestu nie
oznacza, że aprobuję rzeczywistość, przeciw której
skierowany jest protest. Nie aprobuję zawodowych lu-
dzi protestu, ale też zawodowców władzy nigdy nie
uznam za swoich".
Witku! Witku, gdzie jesteś. Jest tylko szafa peł-
na twoich ubrań, w której pojadę jutro grzebać, by
wspomóc Arkaszkę i tę jego wspaniałą „wierzącą" ko-
bietę.
161
Połowa kwietnia to były upały. Słowiki obudziły się
wcześniej w tym roku. Wśród krzaków bzów obiecują-
cych dopiero kwitnienie, trwało opętane śpiewanie. Zie-
leń podniosła się na śródleśnej gigantycznej łące. Życie!
Świtami, gdy nagłe przebudzenie wyganiało mnie przed
próg chaty babci Józefki, spod lasu niosło uparte ciuszy-
kanie i głośny bulgot tokujących cietrzewi. Natura świę-
towała ośmieszając ludzkie troski, dramaty, przewroty,
nieświadoma, że i ona podlega nieubłaganym prawom
przemijania. A może w jakiś sposób świadoma, że góru-
je nad światem człowieka pewnością wiecznego powro-
tu.
Wybawił mnie Siekierka. Od miasta. Od „środowiska".
Od Teresy, Malali, Konrada Wszystka, Zająca. Od sie-
bie. Tutaj się sobą nie zajmowałem. Nie liczyłem dni,
które mi jeszcze pozostały, nie czekałem na wątpliwy
rezultat upartych starań niezłomnej Basi. Ja tutaj byłem.
Zrównany z tym bełkotem cietrzewi, pogwizdywaniem
ptaków, trwaniem traw i liści. Chyba po raz pierwszy w
życiu odnalazłem świat poza swoimi i w ogóle ludzkimi
sprawami. No, goniły mnie tutaj „ludzkie sprawy". Koń-
czyliśmy sadzenie ziemniaków. Koń był ochwacony,
trzeba było do weterynarza... U sołtysa Gęby trzeba
było interweniować w sprawie spóźnionego odbioru
kartek żywnościowych babci Józefki... Wieczorami Sie-
kierka rozważał, czy byśmy „nie powinni się zdecydo-
wać". Chodziło o porwanie samolotu. On może to dla
mnie zrobić. Albo Sienkiewicz. Tak. Musiałem opowia-
dać Siekierce „Ogniem i mieczem". Bo „Potop" to mniej
więcej streściła mu Ela. Umiała kogo trzeba uśmiercić,
poswatać właściwe pary, rozpłatać komu trzeba łeb sza-
blą Wołodyjowskiego. Rzecz wzięła się stąd, że Siekier-
ka tuż przed wypiską przeczytał trzeci tom Potopu. Kto
był w kiciu, ten się nie zdziwi wiadomością, że nasz
bibliotekarz wydawał książki z półki „jak leci", jak stały
na półce. Tak oto Siekierce dostał się trzeci tom „Poto-
pu". Cóż z tego, że Sienkiewicz go zafascynował, gdy
162
potem wypadła na niego „Chata wuja Toma". Jeszcze
zapoznał się z „Życiem pszczół" i już wolność...
Dopiero tu właśnie, u babci, w czasie pierwszej jesien-
nej wizyty z Elą „zgadało się" o tym „Potopie". „Opowie-
działa mi". Gdy zakwestionowałem jej możliwości w
tym względzie, zapoznał mnie na wyrywki ze swą wie-
dzą, kto z kim kiedy kogo więził, porywał, odbijał, zabi-
jał... .
- Ze tez zostawiłeś jej na to czas... - mruknąłem prze-
śmiewcze.
Siekierka roześmiał się wybaczające. Nie miał komp-
leksów. Nie miał najmniejszego powodu do komplek-
sów. Zademonstrował mi łóżko, na którym spałem.
- Od nowa musiałem wszystko zbijać raz jeszcze- -
okazywał grube dechy, listwy, krzyżówki scalające me-
bel ongiś porąbany siekierą.
Rzeczywiście, łóżko zmieniło się „nie do poznania" w
stosunku do stanu, jaki zastałem jesienią w czasie pier-
wszego pobytu u babci, gdy Siekierka jeszcze kiblował.
- Rozleciało się w drobiazgi w czasie pierwszej nocy
- przechwalał się Siekierka. - Musiałem o północy siano
do izby nosić. Ale mnie babcia sklęła. Ale jaki byś nie
był kozak, przerwy muszą być, to mi opowiadała.
Uniwersytet literacki Siekierki doprawdy godny był
pozazdroszczenia. Niestety pamięci mej wystarczyło na
dwudziestominutowe streszczenie rycerskiej epopei
„Ogniem i mieczem". Wyłgałem się obiecując mu na
własność „całego Sienkiewicza" po powrocie do War-
szawy.
Ale na razie byłem tu. Na krótko. Przy okazji tej roz-
mowy dowiedziałem się od Zenka, że z Elą znowu
„wszystko jest w porządku".
- Darowała ci? - pytałem naprawdę zaciekawiony.
- A co mi miała nie darować. Forsę temu grubemu
skurwysynowi zwróciłem.
- Skąd wziąłeś - indagowałem bojąc się, że trafię na
trop nowej afery.
163
- Wekslem. Powiedziałem: masz pan. A Ela nie
przyjdzie już nigdy. Dziś całą noc z niej nie złaziłem-
Aż usiadłem na łóżku.
I przypomniała mi się scena sprzed paru dni, gdy to
wcześnie niemal o świcie usłyszałem skrzypnięcie drzwi
od pokoju Basi i stanąłem w progu, by zapytać, czy mam
iść po pieczywo i zbaraniałem. Z pokoju Basi wychodził
w piżamie Siekierka.
- Co się stało? - spytałem jak idiota.
- Nic, interesy - oznajmił mi mój przyjaciel, jakby
wychodził z banku, a nie z sypialni czterdziestoletniej
pani.
A wieczorem Basia powiedziała spuszczając oczy, czy
nie wiem, jaki to Zenek miał „dług honorowy".
Jezus Maria. Chyba wyczytał coś takiego u Marczyń-
skiego. I kto drugi żyrował ów weksel? Może już bez-
pieczniej porwać z nim ten samolot?
Warszawa przywitała mnie „z otwartymi ramionami".
Nie było zbrojnych rogatek przy wjeździe do miasta. W
nas, ludziach zza muru, każdy mundur strażnika prawa
budzi poczucie zagrożenia. Po usunięciu strefy z tablica-
mi ograniczającymi szybkość, a potem ze znakiem
„stop" zasłoniętymi już brezentowymi pokrowcami, w
naturalnym odruchu kierowcy świętowałem poczucie
odzyskanej wolności naciśnięciem na pedał gazu.
- Glina! - ostrzegł mnie przytomny Siekierka.
.Na poboczu ulicy ukazał się majestatyczny milicjant z
drogówki w białej czapce. No i doczekałem się „ręcznie
wykonanego"znaku stop!
Hamując kątem oka spostrzegłem skryty za budką
radar.
- O Jezu, mandat! - zdumiał Się Siekierka.
A ja wróciłem w te lata, gdy po zakrapianej libacji.
zdarzało mi się słyszeć uderzenie własnego serca na taki
sam widok. Wówczas najczęściej kończyło się upom-
nieniem „dla pana artysty". Telewizja miała swoją silę.
Dziś będzie mandat, ale zapłacę za swoje odzyskane
164
poczucie tożsamości. Nie ma zbrojnej rogatki, jest fa-
cet w białej czapce, nie będzie Basinych złotówek,
nie będzie „pana artysty", ale będzie poczucie „normal-
ności".
W mieście też wzrastające poczucie normalności. W
teatrze wróciła na scenę internowana w grudniu konte-
statorka. Przez pierwszy tydzień podobno się ukrywała.
„Taka była gruba i opalona, że wstydziła się pokazać.
Ale dieta cud sprawiła cud..." - tak mniej więcej streściła
sprawę Malała, która jej nie znosiła. Tamta miała popu-
larność nie wynikającą z eksponowania własnych wypu-
kłości. Powiedziałem coś na ten temat Siekierce, który
Stwierdził po swojemu: to fakt, że ta twoja Malała to
myśli, że cały świat jak mały byk kręci się wokół jej
dupy".
Powtórzyłem to jej przy okazji. Ale w tym potęga i
wdzięk Malali, że śmiała się rozbawiona i szczęśliwa.
Tym razem oznajmiła coś nowego na temat swej eks-
-internowanej (może tak być? Chyba może. Ja kiedyś, da
Bóg, będę eks-więźniem, to ona...). Otóż babsko tak
„standeciało" aktorsko, wyczynia na scenie tak niedo-
rzeczne miny i grymasy, że jej zwolennicy opowiadają,
że gra tragiczną rolę ciężko chora: ma odbite w katow-
niach nerki. Dlatego tak boleśnie i często od rzeczy się
wykrzywia. Swoją drogą „moja" Malała ma wdzięk. Do-
starczyła mi jakiś powielony parokartkowy elaborat
„pana Zajączkowskiego". O nim zawsze wyraża się w
ten sposób pełen szacunku. Może dlatego, że był to
jedyny mężczyzna spotkany w jej życiu, który się nią nie
zainteresował. Nie miał czasu na głupstwa. Przeczyta-
łem te jego umysłowe polucje. Tak to jest, też sposób
zaspokajania siebie. I swoich męskich - bo przywód-
czych - ambicji. No cóż. Ci ludzie żyją wciąż w przeko-
naniu, że rzeczywistość jest sowieckim wymysłem, a na-
szym obowiązkiem jest nie przyjmować tego wymysłu
do wiadomości.
*.
165
Ze sfery „przywódców" mam jeszcze do zanotowania
niezwykłą scenę. Otóż mój pobyt u Zenka ograniczony
był terminem kontrolnego badania w „mojej" lecznicy w
Aninie. I zdarzyło mi się coś nieprawdopodobnego. Cze-
kałem już przeszło kwadrans na wezwanie do mego
lekarza. Siedziałem w holu na kanapie w towarzystwie
Zenka, który miał przykazane przez Basie na krok mnie
nie odstępować. Minął ten kwadrans i poniosło mnie.
Czułem się tutaj jak u siebie - wyruszyłem na poszuki-
wania doktora. Idąc przez korytarz wyminąłem jakiegoś
wychudzonego wysokiego starszego pana, który ukłonił
mi się z wyraźną rewerencją. Skądś znałem tę twarz. W
każdym razie kogoś mi przypominała. Na pewno więc
nie był to mój dawny sceniczny adorator, ani też nikt ze
znajomych pacjentów. Przystanąłem i odruchowo obej-
rzałem się. Mój „znajomy" szedł przez pusty hol, mijając
miejsce, gdzie rozpiera) się na kanapie Siekierka, ukłonił
mu się z równą rewerencją. I nagle otwarła mi się pa-
mięć. Jezusie, to premier. To były premier! Przez cały
dziesiątek lat wkładały go w pamięć ludzką powielane
do bezliku fotografie, a teraz... No tak. Zmęczony. Posta-
rzały. I uniżony - taki nie mógł mi się od razu skoja-
rzyć.
Mój lekarz znalazł moje serce w doskonałym stanie.
Pobrano wprawdzie znowu to i owo do sprawdzenia,
ale samo osłuchanie po „kontrolowanym wysiłku" wy-
padło wspaniale. Przy okazji dowiedziałem się, że spo-
tkany pacjent skierowany został na leczenie z obozu
internowanych.
- O Jezu. Żebym go z miejsca poznał - użalał się w
samochodzie Siekierka. - Rany boskie! Dziewięć zło-
tych szło na całodzienne utrzymanie więźnia, jak on na
śniadanie wpierdalał kawior i likierem popijał, że też
mnie oślepiło! Toć wziąłbym go na huk: czego się cha-
mie kłaniasz, ledwoś sam wyskoczył z kicia, nie byłeś mi
przedstawiony! Wziąłbym go na huk, że cały szpital by
usłyszał...
166
Tylko Basia ma jeszcze nadzieję. I to nie taką, żebym
mógł z nią pozostać, tylko że wkrótce powrócę. W koń-
cu przepchała ten wniosek o rewizję nadzwyczajną.
„Nie od winy, a od wysokości kary". Tak to ponoć brzmi
po prawniczemu. A mój czas mija... Właściwie minął, bo
cóż to jest te pięć dni, jakie mi pozostały. Pięć, dziś, gdy
to piszę, jest „noc pierwszomajowa". Skończył się dzień
przepychanki, gdy jedni maszerowali w pochodzie, inni
biegali w kontrpochodach od wrót kościelnych po gra-
nicę „strefy neutralnej". Niemal jak na wojnie między
frontami. Milicja trzymała ten „niemandaland". Basia za-
broniła mi wychodzić, ale skończyło się na tym, że to ja
ją wyprowadziłem „na spacer". Ją ciągnęło do tych pod
kościół, ale dla mnie oba pochody to samo zawracanie
głowy człowiekowi, który dziś spaceruje między wal-
czącymi, a jutro będzie siedział pod zakratowanym ok-
nem i wył, i czekał, aż poczta przyniesie list od Basi, a w
nim zawsze te same zapewnienia, że już, że wkrótce,
żeby się „trzymać". Zostawiam wszystko. Zdawałoby się,
że tak mało mam. Nie mam Witka Sanojcy. Żadnego
człowieka. A jednak. Nawet mój prymitywek Siekierka
jest w jakiś sposób „mój" - nawet „pod celą". A teraz
cela też bez niego. Ten wariat raz jeszcze proponował,
żebyśmy spróbowali numeru z samolotem. „Mnie zostać
na wolności nie strach, ale chętnie się dla ciebie przele-
cę". Skończyło się na awanturze. Bo żądałem, że-
by „zwrócił pistolet". Oczywiście był to idiotyzm.
Jakie .„zwrócił" i po cholerę mi pistolet? No więc wy-
jaśniłem mu, że po prostu chcę go zniszczyć, utopić
w Wiśle. Bo stanowi zagrożenie. Straszyłem go, że prze-
cież Andrzej, który go z pewnością nienawidzi dodatko-
wo „za mamę" stanowi zawsze zagrożenie. Najpierw
zełgał mi, że sam utopił w bagnie, gdy byliśmy u babci,
potem, gdy zapytałem, jak w takim razie chciał porwać
dla mnie samolot, przyznał, że broni nie utopił, ale
schował na Przedpieklu tak, że sam diabeł nie znajdzie
A co z tym jest naprawdę, nie wiem. I zostawiam go
167
tutaj uzbrojonego i bezbronnego wobec wszystkich po-
kus, jakie mu stworzy nowy nieznany świat wielkiego
miasta.
Tak. Zbliża się godzina, gdy będę musiał stąd pójść.
Kogo zastanę, gdy wrócę? Co z Basią? Jaki będzie Sie-
kierka i czy na pewno nie powędruje za mną z nowym
wyrokiem. Jakie będzie wszystko. Może odnajdzie mnie
w celi akt łaski podpisany przez prezydenta, którym
będzie mój Zając. Prezydenta z orłem w koronie. Tak,
Malała mogłaby sprawić i ten cud. Zabawne, ale jedy-
nym człowiekiem, któremu wierzę, jest Malała. (Prze-
praszam w myślach Basie za to, co mi się napisało, prze-
praszam solidarnego porywacza samolotu Siekierkę.
Ale trudno, tak się pomyślało, tak się napisało. Choćby
nieprawda, ale coś znaczy). Ona nie żadna rozhisteryzo-
wana „kochająca" Teresa. Ona „dająca" na lewo i na
prawo jest jakoś wobec mnie „lojalna". Nie umiem tego
określić ani nawet zrozumieć. Kiedy pod wieczór wpa-
dła do mnie, była w łóżku troskliwa, opiekuńcza, bezczel-
na i wyłącznie nastawiona na moją satysfakcję. Na ile ci
muszę nastarczyć? - współczuła kpiąc po swojemu. - Ale
nie martw się. Wrócisz szybko, a jakby ci przyszło odsie-
dzieć jeszcze te cztery lata do „warunkowego przedter-
minowego" (nomenklatura też była dowodem, że ona jest
„moja"), to ja jeszcze babcią nie będę"... Niezupełnie
jestem w stanie ją zrozumieć. Ona, taka żywiołowa (nawet
wyrachowanie jest w niej żywiołowe, naturalne, sponta-
niczne. Nie skalkulowane na zimno...). Nic tu zresztą nie
wymyślę. Powiedziałem do niej tylko: jakby ci przyszło do
mnie pisać to żaden papier listowy, żadna pachnąca twoją
toaletką koperta, bo mnie pokręci. Zeszytowa kartka w
kratkę i niebieska urzędówka. A ona na to powiedziała:
odwiozę cię do więzienia. Naprawdę.
Już druga w nocy. Zaczął się nowy dzień. Jeden z
trzech, które mi jeszcze pozostały.
168
Zupełnie nie przypuszczałem, jakie co huczne pożeg-
nanie sprawi mi Warszawa. Coś tam mówili, czegoś słu-
chali, Basia, której teraz ja słuchać nie mogłem, twier-
dziła, że społeczeństwo trzeciego maja „pokaże, kto rzą-
dzi duszami".-, ale co innego „polityczne obietnice", a co
innego nieprzytomna Ela wyskakująca ze swego audi.
Szuka Siekierki, „bo Andrzej"... No tak, Siekierka w roli
ojca. Skoro zwariowała cała Polska, dlaczego nie ma
zwariować wdówka po czterdziestce, której odbiły
uczucia macierzyńskie, a że przy okazji inaczej „matku-
je" Zenkowi...
Miała szczęście. Basia zarządziła, że my dwaj mamy
nie ruszać się z domu. „Gdyby was akurat zatrzymali".-
Czemu to niby mieli nas zatrzymywać, nie powiedziała.
Sama gdzieś spłynęła. Boże, te wszystkie wdowy po róż-
nych chłopach i chłopcach robiące żałobę w oszalałej
Polsce.
Zenek był. Dopiero teraz zobaczyłem jak bardzo
„urządza go" ta Ela. Był kimś poważnym. Może nawet
uznał się za naturalnego opiekuna chłopca, któremu
parę miesięcy temu wykręcał rękę uzbrojoną w pistolet
z zepsutą iglicą... Sprawa była taka: Ela podsłuchała roz-
mowę syna z kolegami (CZAKO! CZAKO istnieje).
Omawiali „akcję". Na Nowym Mieście. Była mowa o
barykadach.
Nie mogliśmy dojechać. W końcu Ela zaparkowała
wóz na Wisłostradzie, a my przemknęliśmy się bokami,
koło Wytwórni Papierów Wartościowych „PWPW" - w
historii powstania można odnaleźć nazwisko Sanojcy
wśród odznaczonych Krzyżem Walecznych za szturm
na ten umocniony kompleks. Ten Krzyż Walecznych,
którego „nie zdążył" zweryfikować do śmierci. No
i zgadza się. Barykady, a jakże. Gdy dochodzimy, pa-
nuje chwilowy „rozejm". Nie minęła minuta, a Siekierka
ma już adiutanta - szesnastolatka spod budy z piwem.
Pokazał tatuaż, bluznąt grypserą. Jesteśmy teraz do-
brze zorientowani. „Gliny" trzymają Rynek, ale „nie ma-
168
ją pary", żeby przekroczyć barykadę... O, znów się
pokazują...
Zgubiłem Elę. Oczywiście biega oglądając twarze
dzieciaków. A tych kilkunastolatków tutaj kilkuset... Wi-
dzę jak kordon opancerzonych plastykowymi tarczami
ZOM-owców formuje się w odległości, na którą nie do-
latują kamienie i szczątki połupanych chodnikowych
płyt. Jakiś zajadły zagończyk z długimi włosami rozsy-
pującymi się anielsko na kołnierzu skórzanej kurtki wy-
skoczył przed barykadę spiętrzoną z ławek, pojemni-
ków na śmiecie, wyrwanych płyt chodnikowych... Raz i
drugi po krótkim rozbiegu cisnął kamieniem... Nie dosię-
gał. Puścił się jeszcze krok do przodu i pochylony szukał
materiału nadającego się na pocisk... W tej chwili uwagę
moją zwróciła ubrana na czarno staruszka. Do tej pory,
prawą ręką błogosławiła walczących gestem krzyża,
trzymając w lewej ręce parasol niczym biskupi pastorał,
teraz oparła parasol o wnękę zamkniętej bramy i po-
chyliła się nad ziemią. Zrozumiałem, że poszukuje ka-
mienia by podsunąć amunicję wojownikowi. Widziałem,
jak unosi oburącz z trudem ciężki kawał chodnikowej
płyty, potem trzymając go na piersiach robi krok w stro-
nę barykady i raptem, spiąwszy wszystkie siły miota nim
przed siebie. Starcze mięśnie zawiodły. Duży odłamek
cementu ugodził w plecy obleczonego w skórzaną kurtę
zagończyka. Padł jak rażony gromem i znieruchomiał.
Tłum zawył. Wszyscy uznali, że tak oto zginął bohater
podstępnie zastrzelony przez zaczajonego gdzieś na da-
chu snajpera... Z dzikim wrzaskiem gromada młodych
rzuciła się naprzód przez barykadę...
Rozpaczliwie rozglądałem się za Elą. Zniknął mi z
oczu Siekierka. Wcale nie byłem pewny, czy na widok
„psów" nie ruszył do akcji ze swym świeżym adiutantem.
Ale nie doceniałem Siekierki jako opiekuna Eli. Bo oto
gdy tratował mnie oszalały w ucieczce tłum, który nie
wytrzymał starcia, ujrzałem wśród ludzi tę trójkę. Ela
podkłusowywała bokiem obok związanych uściskiem
170
kochanka i syna. Gdy się zbliżali, spostrzegłem, że Ze-
nek trzyma jeńca na pasku od portek. Przebiegł koło
mnie jedną ręką sterując jeńcem, drugą podtrzymując
opadające spodnie. Ruszyłem biegiem za nimi... Potyka-
łem się co chwila. Na bruku leżały jakieś elektryczne
żelazka do prasowania, roztrzaskane miksery... Widocz-
nie ludzie rzucali w furii z okien na głowy szarżujących
ZOM-owców to, co tylko znaleźli pod ręką. Zdążyłem
pomyśleć, jak musi nienawidzić kobieta pozbywająca
się żelazka do prasowania, a potem roześmiałem się jak
przygłup, bo pomyślałem, że żelazko na pewno wyrzucił
mężczyzna i teraz tam za którymś oknem trwa bój mię-
dzy nim a rozjuszoną małżonką-gospodynią...
Dogoniłem wreszcie moją trójkę...
Na mój widok chłopak jakby nieco się uspokoił i już
nie wierzgając dał się prowadzić w stronę matczynego
samochodu. Tutaj, w chwili gdy Siekierka wpychał go
na tylne siedzenie, zaparł się oswobodzonymi rękami o
ramę i głosem przerywanym przez spazm furii powie-
dział: jeszcze się z wami policzymy!
Ta mimowolna identyfikacja Siekierki z organami po-
rządku doprowadziła go do wściekłości:
- Przybastuj z tą twoją gadułą! - ryknął najczyst-
szym językiem spod celi - bo ci tak dopier... - obejrzał
się na Elę. - Musiałem go skarcić! - oznajmił językiem
dobrej białej panienki z „Chaty wuja Toma". - Napraw-
dę, nie wyrobiłem się nerwowo.
No i tak. Ostatni dzień. Ostatnia godzina. Co jakiś
czas wstaję od pisania i podchodzę do okna, czy nie
zajechała po mnie Malała. Basia szykuje termos i ka-
napki. I co wynikło z mojego pisania? Nic. Jak zawsze
ze wszystkiego. Nie wiem, co chciałem osiągnąć, dlacze-
go „zapisanie" tej mojej koślawej wolności było mi po-
trzebne. Przeleżałem się w tej „wolności" jak w trumnie.
No nic. Zobaczymy. Basia mówi, że we mnie „wierzy".
Jej zdaniem, jeśli nie przyjmę się z powrotem w moim
środowisku, będę pisarzem. Ale Ja nie po to. Chyba sam
171
coś chciałem zrozumieć. Czy zrozumiałem? Nie sądzę.
Zostawiam tę Polskę jak niedośniony sen wariata. Tych
swoich ludzi, z którymi nie wiem, co się stanie. Są jak ten
pistolet Siekierki, naładowany, z naprawioną niestety
iglicą (do tego się w końcu przyznał), o którym nie
wiem, gdzie jest i do czego może posłużyć. Aha. Jeszcze
to: Andrzej uciekł z domu. Nie nocował, nikt nie wie
gdzie jest Oczywiście „CZAKO".
Jeszcze jedna scena, którą chciałbym zapisać nie
wiem po co. Biegnę z tyłu za tą trójką: Siekierka, Ela,
Andrzej- W pewnej chwili omijając jakiegoś człowieka
siedzącego w piachu odkrytym pod wyrwanymi chodni-
kowymi płytami potykam się o porzuconą laskę. Biała.
Oglądam się... to ślepiec. Jak zaplątał się w ten tłum, co
tu robił: czy wiedział, gdzie jest? Wyhamowałem swój
bieg. Pochyliłem się nad człowiekiem. Nie wiedziałem
jak mu pomóc: doprowadzić do bramy? Wprowadzić do
wnętrza pobliskiego kościoła? Ująłem go pod pachy,
aby postawić na nogi. A ten człowiek jął spazmatycznie,
na oślep ze mną walczyć. Znów nie wiem, wziął mnie za
wiążącego go milicjanta, bronił się przed chuliganem?
Walczył zaciekle w milczeniu. Wreszcie go puściłem.
- Chcę panu pomóc - wrzasnąłem wściekle, bo w tej
szamotaninie ugryzł mnie w rękę.
- Koniec świata - wychrypiał ślepiec. Tyle. Potem
pobiegłem za tamtą trójką. Zresztą na rogu ulicy ukaza-
ły się zielone mundury i błyszczące tarcze.
No tak. Na tym powinienem zakończyć: koniec świa-
ta. Mój kończy się na pewno - wracam za mur. Ale tak
w ogóle to ile tych różnych światów się pokończyło, a
ten duży świat stoi, a raczej wciąż się kręci.
Za oknem klakson. Po mnie.
172
OD WYDAWCY
Ogromny sukces czytelniczy „Roku w Trumnie", którego pierw-
szy stutysięczny nakład rozszedł się błyskawicznie już nie w ciągu dni ale
wręcz godzin postawił nas wobec trudnego wyzwania - wznowić jak
najprędzej książkę, która zrobiła takie wrażenie. Znane są wszystkim
trudności naszej poligrafii. Udało nam się jednak ulokować tę książkę
w drukami Domu Słowa Polskiego. I oto dowiedzieliśmy się, że w nowej
drukarni przy innej technice druku łączna ilość stron składających się na
książkę może przekroczyć o kilkanaście stron objętość poprzedniej.
W tej sytuacji postanowiliśmy wykorzystać nadarzającą się okazję
i zaprezentować Czytelnikowi w posłowiu te sądy krytyki, które zdążyły
się już ukazać po pierwszym wydaniu.
Kazimierz Koźniewski
ROMAN'S BRATNY'EGO
ZE WSPÓŁCZESNOŚCIĄ
W roku 1944 Roman Mularczyk, 23-letni syn pułkownika kawale-
rzysty, jednego z dowódców i Września i Armii Krajowej, uczestnik
konspiracji antyhitlerowskiej, również i tak zwanej kulturalnej (redak-
tor założonego przez siebie podziemnego pisma literackiego „Dźwiga-
ry") - wydaje, oczywiście nielegalnie, pod pseudonimem Bratny,
pierwszy tom swoich wierszy. Tytuł „Pogarda". Lata okupacji, prze-
ważnie spędzonej w rodzinnej willi w Konstancinie pod Warszawą, to
lata wojskowej konspiracji oraz namiętnego pisania wierszy. Konspiro-
wał - jak wszyscy z jego pokolenia, pisał wiersze - jak niektórzy.
W 1984 Roman Bratny, od lat ekscytujący opinię publiczną,
szalenie popularny i czytany, będzie mógł - jeśli zechce - obchodzić
piękną rocznicę swego pisarstwa; rocznicę czterdziestą. Pisarski rówieś-
nik Polski Ludowej - i choć zawsze tego rodzaju konstatacja brzmi
pretensjonalnie, w tym przypadku jest ona całkowicie uzasadniona.
Choć w 1944 żołnierz AK i Powstania Warszawskiego, potem jeniec
w obozach hitlerowskich, był jeszcze nieobecny w lubelskiej Polsce
Ludowej, to jednak już w 1945 do niej wrócił, a publikacją (w 1946)
zbioru opowiadań Ślad, jednej z najwcześniej wydanych książek w Pol-
sce po wojnie, związał się, nie tylko formalnie, ale niezmiernie istotnie,
z pisarstwem i z losami tego właśnie państwa.
Jak tylu innych - Putrament, Żukrowski, na przykład - zaczynał od
wierszy, przez czas jakiś pasjonowały go formy dramaturgiczne, w koń-
cu okazał się powieściopisarzem, tabulatorem, o nieprawdopodobnie
wydajnej, płodnej fantazji kreującej fabuły, postacie, ciągi wydarzeń -
175
kreując je jednak nie z fantazji czystej, ale z zapisu faktycznego, z życia
i losu bliźnich, zbyt często po prostu z plotki. Reporter? W żadnym
przypadku: nic się nie zgadza w domenie ścisłości protokolarnej. Fakty
są tylko odbiciem dla wyobraźni, odskocznią dla intelektualnej, prze-
ważnie beletrystycznej, czasem publicystycznej, zawsze dotyczącej
współczesności, wyobraźni: Bratny przepisuje i kreuje jednocześnie
rzeczywistość. Czyni to z furią. Jest niczym maszyna do fabularnego
przetwarzania otaczającej go rzeczywistości.
Rzeczywistość nie czeka - Bratny też się spieszy. Aby nadążyć.
Nadążyć za każdą cenę. To Żeromski mówił o pisarzu doboszu, który
biegnie na czele idącej kolumny narodowej. Nie wiem, czy Żeromski
wysłałby do Bratnego list z uznaniem, jak wysłał taki list do Wańkowi-
cza - który też był pisarzem-doboszem - ale wiem, że właśnie Bratny
dokładnie wypełnia marzenia Żeromskiego. Jest doboszem stale posu-
wającej się kolumny. Tyle, że nie w awangardzie, gdyż nie narzuca ani
tempa marszu, ani jego haseł. I nie w ariergardzie, gdyż te powieści -
z jednym wyjątkiem: Kolumbów, ukazują się zanim się cokolwiek
ucukruje i uleży. Jest doboszem, który biegnie obok. Wiemy jak pies,
i głodny jak pies - co raz wskakuje do szeregów i unosi z nich w pysku
kęs, a to żywego, wyrwanego mięsa, a to kawał wyrwanych spodni lub
spódnicy. Pies - dobosz.
Jest to pisarz wydajny, na europejską miarę. Pisarz, który jest
twórcą zawodowym. Który potrzebuje wypowiadać się piórem. Które-
go społeczne, osobiste, narodowe „być" polega nie na czymś innym, nie
na żadnej innej pracy, ale właśnie na pracy pisarskiej. Oby pisarzy
takich było jak najwięcej? Choć gdyby tacy byli wyłącznie - niecierpli-
wie rozglądalibyśmy się za innymi: za tymi, którzy piszą mało, długo
nosząc książkę w sobie, cyzelując każde słowo stylistycznie i każde
zdanie merytorycznie. Bogactwo każdej literatury narodowej polega na
obecności jednych i drugich pisarzy.
W ciągu tych czterdziestu lat Roman Bratny wydał ponad sześć-
dziesiąt książek - niejednakowej objętości i niejednakowej wartości,
i przypominanych na obwolutach kolejnych tomów, i całkowicie przez
samego autora skazanych na zapomnienie. Z tych sześćdziesięciu - co
176
najmniej dwadzieścia jest w stałym czytelniczym obiegu - wznawiane,
rozkupywane, zaczytywano.
Żadna z tych książek nie zalega półek księgarskich, niemal każda
budzi grymasy zawodowych krytyków literackich. To nie jest pisarz dla
krytyków, to jest pisarz dla czytelników.
Jedna z powieści Bratnego - wszyscy wiemy: Kolumbowie rocznik
20, trylogia - daleka od pisarskiego arcydzieła (Ale Trylogia tez nie jest
arcydziełem!) zajęła jedno z pierwszych miejsc w literaturze naszego
czasu, ma już dwadzieścia kilka wydań, wylansowała imię generacji
AK-owskiej, stała się aktem pewnej świadomości narodowej. Żadna
inna jego powieść nie doczekała się takiej popularności, choć wszystkie
niezmiennie prowokują rozmaite furie.
Pisarstwo Romana Bratnego posiada bowiem dwa wyznaczniki,
ściśle się zresztą łączące: jest ono całkowicie i najdosłowniej współczes-
ne - fabularnie, problemowo, nawet stylistycznie, a dzięki temu nikogo
nie pozostawia obojętnym, zmusza do zajęcia stanowiska, nie zawsze
wobec poruszanego problemu, ale zawsze wobec książki i pozycji
zajętej przez pisarza.
Ten bowiem pisarz, który jako pierwszy wystawił taki pomnik
literacki młodym żołnierzom Armii Krajowej (i uczyniło w momencie
najbardziej sprzyjającym - w okolicy Przełomu Październikowego) ma
w sobie równocześnie temperament paszkwilanta- pamfiecisty. Można
zaryzykować, iż stanowi on jakby szczególną kontynuację teoretyczne-
go skrzyżowania Juliusza Kaden-Bandrowskiego z Adolfem Nowaczy-
ńskim. Napiszmy od razu: parnflet i paszkwil to są całkowicie równou-
prawnione i pełnowartościowe formy literackie - i to wielkoliterackie.
Znajomi i przyjaciele osób tak czarno sportretowanych przez Bratnego,
a i karykaturalnie, a i niesprawiedliwie, wściekają się na niego. Ale
przecież to nie są pretensje ani skargi, które literatura uwzględniała
kiedykolwiek.
W 1983 roku Roman Bratny wydał kilka książek. Drugą część
Pamiętnika moich książek, szczuplejszą, lecz ciekawszą, mniej egocen-
tryczną, kontynuację poprzedniego Pamiętnika, teraz obejmującą lata
177
siedemdziesiąte. Zbiór opowiadań Koszenie pa<vi. Oraz powieść Rok
w trumnie.
Kiedyś, gdy Bratny wydal tom pierwszy Pamiętnika moich książek
sformułowałem swój sąd. Artykuł się nie ukazał, maszynopis gdzieś się
zgubił. Niektóre punkty niezgody spróbuję raz jeszcze sformułować
w uwagach niniejszych. Tyle, że teraz pisać będę głównie o dwóch
książkach: o Koszeniu pawi i o Roku w trumnie.
Koszenie pawi to książka w twórczości Bratnego ważna, choć nie
najważniejsza. Ta książka mnie złości: muszę ją stale obracać, albo
zdejmować jej obwolutę: rzadko na okładkach oglądam tak wstrętny
rysunek, przygnębiający jak zmora z najgorszego krwawego snu.
Rysunek sadystycznej wyobraźni - jednak sugestywny, mający w sobie
coś dręczącego - coś co współbrzmi z opowiadaniami Bratnego. Opo-
wiadaniami dręczącymi. (Ale jeszcze jedna, w nawiasie uwaga: Kosze-
nie pawi tytuł znakomity. Kolejny znakomity tytuł Bratnego. Bratny ma
wielki talent do tytułów swoich powieści i opowiadań. Bratny nigdy nie
był znaczącym poetą. Został wielkim poetą tytułów).
Każde z czterech opowiadań Koszenia pawi jest zaopatrzone datą
miesiąca i roku. Styczeń 1981, czerwiec 1981, sierpień 1981 oraz
marzec 1982. Te daty są niezmiernie istotne. Rok w trumnie to już
miesiące późniejsze: 1982 i 1983 roku. Tak jak wszystkie poprzednie
książki Bratnego - tak i te dwie są po prostu bezpośrednią i szybką
reakcją pisarza na wydarzenia polityczne: Koszenie pawi na kryzys lat
1980-81, na czas „Solidarności", Rok w trumnie na samobójczą klęskę
„Solidarności" i na sytuację w środowiskach artystycznych.
Bratny szeroko czerpie ze współczesności. Jak Kaden-Bandrow-
ski. Czy będzie to śmierć zamordowanego znanego publicysty i pisarza.
Czy będzie to katastrofa samolotowa, w której ginie minister. Czy
będzie to historia aktorki, która wzięła się do działań politycznych. Czy
będzie to samobójstwo dyrektora wielkiego zakładu leczniczego. Wszy-
stko jest tematem dla Bratnego - wszystko jest w gruncie rzeczy
pretekstem do pokazywania, raz po raz, tego samego starcia między
postawą ideową a postawą, czasem spokojnego racjonalisty, czasem
oportunisty, czasem biurokraty, czasem cynika, czasem karierowicza.
178
Oceny Bratnego bywają niesprawiedliwe - a jakże! Po prostu: on ma
odmienne zdanie o różnych ludziach, niż bywa moje o nich zdanie.
Bratny ma inny pogląd na Żydów i Palestyńczyków - na przykład. Nie
akceptuję sądów Bratnego, lecz Bratny ma do swych krańcowości
prawo.
Niekiedy sytuacje stworzone przez Bratnego, a raczej zaczerpnięte
przez Bratnego wprost z życia są kapitalne i Bratny ma pełne prawo do
ich literackiej transkrypcji (...).
Pisarze inspirowani przez współczesność narażeni bywają na roz-
maite przygody. Romans ze współczesnością zawsze jest czarny. Często
tańczy się wśród mieczy. A przecież to oni zawsze tworzą literaturę.
Rak w trumnie jest już frontalnym - choć powierzchownym,
nazbyt wielowątkowym i plotkarskim - zderzeniem z siłami, które
inspirowały „Solidarność". Pełna furii krytyka postaw intelektualistów
i artystów scenicznych - w tym czołowych - w szczególności. Odpo-
wiedź Bratnego na bojkot telewizji przez aktorów. Wściekły pamflet,
o zacięciu paszkwilu, na środowisko teatralne, dobrze mu znane...
Nieokiełznana wyobraźnia fabularna Bratnego stworzyła sytuację zu-
pełnie wyjątkową: aktor, skazany za zbrodnię popełnioną w afekcie,
zostaje akurat w 1981 roku urlopowany na rok z długoterminowego
więzienia. I to ten rok, a nie lata w więzieniu, jest dla niego rokiem
pobytu w trumnie. Trumną bowiem - trumną dla kraju - jest szaleńcza
postawa polityczna środowiska aktorskiego, na którą, ten kryminalista
patrzy trzeźwymi, spokojnymi oczami człowieka jednak z zewnątrz.
Trumna jest swoiście luksusowa. Bohater z więzienia czyni sobie
kochanką żonę czołowego aktora. Pół tuzina innych, niemal autentycz-
nych anegdot stołecznych.
Obie książki Bratnego są świadectwem tego, co w jego pisarstwie
jest najwartościowsze: współczesności pokazywanej poprzez wydarze-
nia dramatyczne oraz współczesności pokazywanej jako starcie postaw.
A i starcie rozumów również. Kiedyś Adam Ważyk troszczył się, żeby
rewolucji nie zadziobały kanarki mieszczańskich gustów. Roman Brat-
ny w swych książkach objawia inną troskę, żeby rewolucji społecznej,
a dla niego również polskiej i narodowej, nie zniszczyły biurokracja,
179
karierowiczostwo, egoizm, prywata, bałagan - to wszystko, co synów
pcha do buntu przeciw uładzonemu życiu ich ojców. Na jedno należy
zwrócić uwagę, bo to jest historycznie ważne: Bratny w okresie
literatury socrealistycznej wprawdzie pisał, ale pisał gdzieś po margine-
sach - odezwał się swym pełnym pisarskim głosem dopiero w Kolum-
bach, już po socrealizmie. I wtedy zaczął swój literacki bój o Polskę,
w jego mniemaniu sprawiedliwą, który egzemplifikował na najrozmait-
szych wynaturzeniach moralnych i politycznych, często wynaturzeniach
przez siebie wymyślonych, lub przez siebie wyolbrzymionych. Bratny
powiększał dramaturgię życia. Karykaturował życie.
A równocześnie te dwie książki są przykładem tego, co w pisars-
twie Bratnego jest najgorsze. Bowiem w pisarstwie Bratnego najzna-
komitszą jest jego wola literackiego uczestnictwa w rzeczywistości.
Najgorszy jest sposób w jaki to czyni.
Pośpiech, bylejakość w literackiej robocie. Stylista Bratny nie
umie kiełznać wyobraźni Bratnego tabulatora. Bratny nie ma czasu na
pisanie. Prędzej, prędzej... jakby poganiali go czytelnicy, czekający na
jego nowe książki...
A równocześnie temu nieporządkowi fabularnemu, kompozycyj-
nemu towarzyszy - a to już szczególnie w Roku w trumnie- nieokiełz-
nana wulgarność słownictwa erotycznego, seksualnego. Pod tym wzglę-
dem Bratny osiąga dobrą normę pisarzy amerykańskich. A to już źle
bardzo! Maniera epatowania czytelników. Język uliczny, język „męski"
w nieprzyjemnym znaczeniu. Maniera na stylistyczny brutalizm. Litera-
tura tak stylistycznie traktowana, przestaje być literaturą, szkołą języka
i smaku, staje się dokumentem patologii językowej. Literatura nie jest
salonem, ale nie powinna być rynsztokiem.
Podobna pedagogika językowo-kompozycyjna ze strony jednego
pisarza, w stosunku do drugiego, sześćdziesięcioparoletniego, jest
czymś właściwie śmiesznym. Jeżeli Bratny pisze tak szybko, aż niechluj- »
nie, jeżeli nie potrafi przepisywać poprawiając swe teksty, jeżeli troskaj.
o kompozycję i styl nie jest w stanie okiełznać erupcji fabularnej to":
dlatego, że taka jest jego struktura nerwowo-pisarska. Gdyby zaczął ,
poprawiać swą super-kadenowską stylistykę - przestałby być pisarzem.
180
Natomiast gdyby elegancją złagodził wulgaryzm swego erotyczne-
go języka - niczego by nie stracił, wszystko by zyskał.
Pobożne życzenia zgłaszane pod .adresem pisarza - są tylko
pobożnymi życzeniami, opinią, może wskazówką dla innych, młod-
szych, ale nie akurat już dla Bratnego.-Bratny nie będzie pisał inaczej -
jeżeli nadal ma być Bratnym. Niemniej krytyk musi powiedzieć swoje
zdanie nie tylko o tym, co w literaturze Bratnego jest wartościowe, ale
i o tym, co jest w niej tandetne. ,
Kiedy doktor Hole popełniał swe bardzo wyrafinowane samobójs-
two - samobójstwo lekarza - usłyszał zardzewiały, posępny krzyk pawi.
, Przypomniał sobie tupot ciężkich buciorów, błysk kosy zamieniającej
eksplozje niebieskości na czerwono pulsujące światfo.
Wycinanie pawi, ptaków będących zabawką zamożnych ludzi, jawi
się w opowiadaniu Bratnego jako symbol rewolucji. Bratnemu idzie
o to, żeby rewolucja się nie znieprawiła -głupotą, podłością, karierowi-
czostwem. Przeciw temu pisze ten pisarz! W Pamiętniku moich książek
zrelacjonowane zostały poszczególne bitwy, toczone o to, żeby mogło
ukazać się jedno, drugie (a było ich wiele) opowiadanie. Bratny, pisarz
partyjny, miał duże kłopoty wydawnicze. Krzysztof T. Toeplitz przeczy-
tawszy Pamiętniki moich książek zatęsknił do tego, aby już nigdy nie
mógł on zostać powtórzony.
Bratny to ciekawe zjawisko twórcze i odrzucamy z niego dużo,
i aprobujemy też dużo. Gdyby zabrakło w naszej literaturze Kolumbów
byłaby ona znacznie uboższa. Gdyby zabrakło w niej dwudziestu innych
książek Bratnego, tak źle czasem napisanych, byłaby ona również
zubożała o niezmiernie ciekawą indywidualność pisarską.
Romanowi Bratnemu należy dać 'wysoką nagrodę za to pisanie
i myślenie. Należy mu dać ostrą naganę za to, jak pisze i za niektóre jego
myśli.
Tak czy inaczej: jakiż to piekielnie żywy pisarz! Ani kwadransa
'w żadnej trumnie!
^
„Ta i Teraz" nr 2/84, 11.1.1984
181
Jan Lewandowski
NA GRUZACH „REDUTY ORDONA"
Trzeba prawdziwej odwagi, by przełamywać umowne, nieoficjalne
„tabu", nie zważać na (za cichą zgodą administracji i społeczeństwa)
ustanowione „mury" lub choćby tylko „płoty" milczenia. Pisarzem,
który już niejako „z nawyku" podejmuje się takich zadań, jest jeszcze
wciąż Roman Bratny. Okrzyczany przez zadufków „pismakiem rządo-
wym" (o jaki konkretnie rząd chodzi - nikt nie zdołał wyjaśnić...) - on
właśnie, jako jeden z nielicznych, potrafił za czasów „propagandy
sukcesu" wytykać władzy prosto w nos popełnione błędy, a nawet
nadużycia, miał odwagę upominać się o los krzywdzonych z racji
kombatanckiej przeszłości - wreszcie on z całą świadomością wystawiał
swoją pozycję pod ciosy dawnych towarzyszy broni z AK.
Teraz Bratny wydał powieść pt. Rok w trumnie, która znów nie
zjedna mu przyjaciół, a z pewnością przysporzy i tak licznych wrogów.
Rok w trumnie dotyczy dramatycznego okresu najnowszej historii
Polski - mianowicie kilkunastu miesięcy między szczytem rozbujanych
emocji politycznych, a manifestacjami ulicznymi w dniu 3 maja 1982,
już po wprowadzeniu stanu wojennego. Tematyka owa, jeśli była
poruszana w legalnej publicystyce, nie wykraczała, z reguły, poza
propagandowe lub demagogiczne (a w najlepszym razie „pedagogicz-
ne") artykuły, choćby i zręcznie skonstruowane. Postawienie drażli-
wych problemów wspomnianego czasu w literaturze wydawało się
niemożliwością choćby z tego względu, że historia nie zdążyła jeszcze
dokonać wszechstronnej weryfikacji burzliwych chwil - a z drugiej
strony rozdrapywanie ledwie zasklepionych (?) blizn mogło ściągnąć na
autora klątwę zarówno oportunistów, rozgoryczonych, jak i samej
władzy, borykającej się wciąż z trudnościami. Próby takiej mógł
183
dokonać człowiek na tyle cieszący się autorytetem, że nie zważający na
łatwe do przewidzenia gromy, jakie musiały nieuchronnie paść ze strony
tych „możnych", dla których czas między Sierpniem a Grudniem był
jednoznacznym „buntem", którym wygodnie było i jest nie dostrzegać
przyczyn kryzysu, upatrywać w nim jeno wichrzycielstwo, erupcję,
wrogich socjalizmowi sił, inspirowanych przez imperialistyczne ośrodki.
Gromy, acz mniej głośne (z natury rzeczy) - muszą paść także ze
strony zawiedzionych w swych nadziejach polityków lub politykierów,
ze strony rozmiłowanych w pieszczeniu romantycznych rojeń o „drugiej
Japonii" wyznawców absurdu politycznego. Bratny podjął ryzyko,
podjął je nie w imię własnego, wąsko pojmowanego interesu (cóż
można bowiem zyskać pisząc taką książkę) - chyba w imię swej od lat
niezmiennej koncepcji pojednania Polaków, przedstawienia racji naj-
głębszych, bo odwołujących się do poczucia moralnej współodpowie-
dzialności za losy kraju.
Tyle o pisarzu.
Książka została napisana - mimo wszystko - przy zastosowaniu
chytrego „asekuranckiego" zabiegu: oto bohater (występujący
w pierwszej osobie) został w jakiejś mierze wyobcowany ze społeczeń-
stwa, nie ma nic do stracenia ani do zyskania w owej Polsce, rozpłomie-
nionej i balansującej na cyrkowej linie. Bohater, Julian Petryk, jest
tylko „gościem", któremu ten czy inny układ rzeczywistości, rozwój
wypadków nie jest w stanie przynieść odmiany losu. Julian wyszedł
z więzienia, gdzie spędził już dziesięć lat, wyszedł tylko na krótkotrwałą
przerwę w karze (wyrok opiewa na 25 lat pozbawienia wolności), dla
dokonania operacji serca. Żeby było jasne - Julian siedzi za przestęp-
stwo kryminalne, za zabójstwo pospolite, a więc nie jest osobiście
zainteresowany w zwycięstwie żadnej ze stron: socjalistyczna władza
„gwarantuje" mu dalsze 15 lat odsiadki, ewentualna wygrana politycz-
na „Solidarności" daje mu gwarancje podobne. Zyskując tym mane-
wrem możliwość obiektywizmu, Bratny każe Julianowi przeżywać
zmagania przeciwstawnych sil na statusie jakby korespondenta zagrani-
cznego, albo lepiej: obserwatora z innej planety. Jego rzeczywistość to
184 •
cela więzienna, gdzie kobietę zastępuje fotos pięknej pani z okładki
tygodnika „Ekran", wypożyczanej sobie wzajemnie przez towarzyszy
celi za „dwa sztugi" (papierosy) dla wspomożenia wyobraźni.
Taka pozycja Juliusza sprawia, że potrafi on w miarę obiektywnie
przyglądać się wyzwolonym namiętnościom politycznym, nie życząc
zwycięstwa ani jednym ani drugim', reagując po ludzku wyłącznie na
najbardziej oczywiste przejawy niesprawiedliwości czy też głupoty.
Julian dostrzega rzeczywistość lata 1981 roku jako nieustający
festyn świąteczny, jako niezrozumiałą zabawę rodaków, którzy zrzucili
kaganiec nałożony przez ludzi cwanych, rządzących krajem w imię
osobistych interesów. Dostrzega też, jak pod płaszczykiem owej groź-
nej, nieodpowiedzialnej zabawy zaczynają dochodzić do głosu inni
cwaniacy, pragnący zbić kapitał na negacji, na mitologizowaniu historii
Polski, na hasłach bez pokrycia. Julian widzi z jednej strony pozbawiony
krytycyzmu entuzjazm maluczkich, z drugiej dość jasno widzi, kto
próbuje zająć miejsce w „loży honorowej", jakimi kieruje się motywa-
mi. Szermowanie górnolotnymi hasłami, jak zwykle w takich przypad-
kach, staje się przykrywką dla chęci zdobycia władzy, dla zaspokojenia
osobistych ambicji, dla „dorwania się do żłobu". Na przykład dobry
znajomy Juliana, który przez długie lata wiernie służył chwiejącemu się
reżimowi, korzystając ze wszelkich niedostępnych maluczkim dobro-
dziejstw i zaszczytów - ten kolega, prezes Zając, przywdziewa togę
nieskalanego trybuna ludu, uzurpuje sobie autorytet o zasięgu krajo-
wym, niedwuznacznie dąży do objęcia moralnego przywództwa, które -
kto wie? — w najbliższym czasie może przynieść mu przywództwo
realne, upragnioną władzę.
Julian dostrzega też zadziwiające, karkołomne manewry innych
pupilków obalonej personalnie władzy, którzy przez lata uczepieni
mlekodajnegó cycka (darmowe przydziały najlepszych mieszkań, talo-
ny samochodowe od bonzów, zaszczyty na akademiach.,.) - naraz
zmieniają front i posługując się terminologią zaczerpniętą z arsenału .
starych i nowych antypartyjnych i antysojuszniczych sloganów - chcą
uzyskać więcej, chcą uzyskać prymat w Polsce. Nie dostrzega się
w opowieści Juliana sprawy robotniczej, sprawy autentycznego protestu
185
przeciw metodom zarządzania stosowanym przez ekipę Gierka -
Jaroszewicza - dostrzega się tych robotników jako tłum, mogący
wynieść na swych barkach nową elitę...
Kapitalny wręcz jest - także ze względu na swą absolutną prawdzi-
wość (jeżeli chce się odczytać Rok w trumnie jako powieść z kluczem) -
ten fragment opowieści, w którym, już po ogłoszeniu stanu wojennego,
prezes Zając „ukrywa się" przed ewentualnym internowaniem. Zając
znika z oficjalnej widowni i przyczajony w luksusowym mieszkaniu
znajomej (właśnie owej pani z okładki „Ekranu") - oczekuje interno-
wania. Jualian odwiedza go i daje do zrozumienia, że kryjówka Zająca
nie jest bynajmniej dla sił bezpieczeństwa tajemnicą, że po prostu
Zająca zlekceważono i nikt nie ma zamiaru go internować. Prezes jest
oburzony do głębi, gdyż niczego tak gorąco nie oczekuje, jak właśnie
internowania, aby uzyskać upragnioną „palmę męczeństwa". Ale, by
pogłębić dowcip sytuacyjny, Julian szykuje mu jeszcze gorszą, znaną
sobie już prawdę. Oświadcza koledze, że owszem, były zamysły, aby
internować prezesa... razem z innymi skompromitowanymi szyszkami
spośród prominentów.
Julian zdaje się nieźle bawić pośród tej tragifarsy, wypełnianej
niestety prawdziwymi dramatami. Zabawa kończy się tam, gdzie w grę
wchodzi życie ludzkie. Siedem trupów z kopalni „Wujek", kiedy
poczynają służyć zabiegom teatralnym, w dosłownym tego słowa zna-
czeniu, przestaje bawić dość cynicznego Juliana. Przestaje go też bawić
samobójcza śmierć siostrzeńca, gdy samobójstwo to okazuje się aktem
straceńczej odwagi, gestem wobec konspirujących kolegów-licealistów.
Śmierć poniesiona dla niezrozumiałych ideałów, w imię jakiejś tradycji,
wyciągniętej ponownie na codzienny użytek dla zaspokojenia ambicji
prezesa Zająca i jemu podobnych. Julian nie bez kozery wspomina
wciąż o micie „Reduty Ordona", powstańczego porucznika artylerii,
który według narodowego podania, utrwalonego przez Mickiewicza,
miał wysadzić się w powietrze wraz z towarzyszami, „aby nie oddać
prochów". Otóż - co jest dla fabuły Bratnego tym razem typową
komplikacją - legendę Ordona miał obalić publicznie właśnie prezes
Zając w czasach, gdy występował przeciw polskiemu romantyzmowi.
186
Prawdziwa reduta wyleciała w powietrze wskutek nieostrożności tępego
kanoniera, który wszedł do prochowni z zapalonym lontem. Porucznik
Ordon miał - przeżywszy - rzekomo opowiadać z niesmakiem o tym
fakcie.
W owym odbrązowianiu historii romantyzmu polskiego trudno
uczestniczyć ludziom, wychowanym na jego wzorach. Dla nas, łącznie
z Bratnym, łącznie z Julianem Petrykiem i prezesem Zającem, istniał
świetlany porucznik Ordon, ze swą redutą, co sześć tylko miała armat...
Tuż po wojnie 1939 roku krążyły słuchy, że wzór z Ordona (a
raczej Mickiewicza) wzięli obrońcy Westerplatte, którzy - po wyczer-
paniu możliwości walki - wysadzili wraz z sobą małą, nie zdobytą
twierdzę nadbałtycką. Nawet K.I. Gałczyński, już chyba w obozie
jenieckim, pisał;
A gdy się wypełniły dni
I przyszło ginąć latem
Prosto do nieba czwórkami szli
Żołnierze z Westerplatte...
Prawda była nieco inna, nie umniejszająca bohaterstwa wrześnio-
wych żołnierzy - ale nie aż tak wstrząsająca. Niemniej pokolenia
Polaków wychowały się na legendzie, a kiedy dorastały, tworzyły nowe
legendy - jak sam Bratny i jemu współcześni. Wyrosła potężna legenda
źołnierzy-konspiratorów, żołnierzy-powstańców warszawskich. Pisaliś-
my i piszemy o niej nadal pełni czołobitności, uwielbienia. I oto okazuje
się, że legenda padła na podatny grunt, że wyrosło już nowe pokolenie,
przesycone nie mniej nową legendą niż my przesiąkliśmy „Redutą
Ordona". Młodzi, którzy zazdroszczą ojcom, dziadkom i braciom tego,
że osobiście uczestniczyli w Wielkiej Legendzie. A kiedy trafia się
okazja konspirowania, naśladownictwa herosów, korzystają
z owej szansy nie dbając o ostateczny cel, zwracając główną uwagę na
akcesoria. Dotyka to również starszych: i jakby na pamięć kobiet,
obnoszących latami żałobę po padłym powstaniu styczniowym - tak
teraz pali się w oknach żałobne świeczki w miesięcznicę ogłoszenia
187
stanu wojennego. Treść zanika, pozostaje forma, pozostaje gest.
Młodzi - nastolatkowie - przyswajają sobie najnowszą historie Polski
i zaczynają traktować własne role poważnie. Uczeń liceum (Bratny
przez roztargnienie używa słowa „gimnazjum") idzie spełnić „zbrojny
czyn": zastrzelić dwóch żołnierzy, pełniących wartę przed Belwede-
rem... Idzie zastrzelić dwóch polskich żołnierzy...
Nie jestem pewien czy Bratny zdaje sobie sprawę z faktu, że do
ukształtowania psychiki, do wymodelowania wzorców godnych naśla-
dowania - przyczynił się sam na równi z wieloma pisarzami, odtwarzają-
cymi romantyzm pięciu lat walki podziemnej. Chyba wie o tym, ale
przypuszcza, że najważniejszy był cela nie d z i a ł a n i e, że młodzi to
potrafią zrozumieć i że zbyt mglisty cel, wyznaczony przez prezesa
Zająca (którego nawet nie chciano internować...) - nie wystarczy, aby
młodzież podjęła działanie. I myli się, gdyż samo działanie wystarcza,
cel może być atrapą. , .
Julian Petryk jest przerażony, wytrącony ze swego stoicyzmu,
pragnie niemal wrócić do więziennej celi, gdzie wszystko wydaje się
proste i ustabilizowane, gdzie nie trzeba podejmować decyzji ani
wyborów, gdzie istnieje ład.
Przejmująca jest ta książka, ten Rok w trumnie spędzony wśród
opętania i wrzawy... I co ważne, Bratny nie korzystał z okazji, aby
dogrywać w powieści jakąś „karierę polityczną", obnosząc swoją
lojalność wobec socjalizmu, wydając potępienie na ruch „Solidarnoś-
ci", co niektórzy czytelnicy zapewne przyjmą za imperatyw powieś-
ci...Bratny daleki jest od potępienia samego protestu przeciw
niesprawiedliwości, zapoczątkowanego strajkiem stoczniowców. Nie
pochwala jedynie metod i celów, jakie przyjął słuszny protest. Dlatego
Rok w trumnie zasługuje na uwagę, na życzliwe przyjęcie i wyciągnięcie
z książki właściwych wniosków.
Na zakończenie trzeba koniecznie powiedzieć, że obok wątków
ściśle politycznych, powieść zawiera potężny ładunek erotyzmu, bardzo
drastyczne sceny, seks pokazywany od podszewki, pozbawiony hamul-
ców. Dla wielu czytelników, niezaangażowanych zupełnie w sprawy
publiczne, powieść Bratnego może być pornograficznym studium
188
o „chcicy" człowieka - więźnia pozbawionego przez lata kobiety,
a przecież nie rezygnującego z męskich ambicji. Ambicje spełniają się
ponad wszelkie oczekiwania: oto Julian Petryk zdobywa faktycznie
kobietę, której fotos z okładki „Ekranu" krążył po celi za „dwa szlugi".
Jest to dlań tak nierealne, że nie dopuszcza myśli, aby kumple z więzie-
nia dali wiarę jego przygodzie miłosnej...
Niewątpliwie jesteśmy świadkami wydarzenia literackiego i polity-
cznego, solidnej próby ujęcia historii „na gorąco", bez pełnej weryfika-
cji, możliwej dopiero po dziesiątkach lat.
Można mieć do powieści wiele zastrzeżeń, nie można jednak
posądzać autora o krętactwo i służalczość - wybrał on trudną drogę, aby
trafić nie tylko do serc ale do umysłów rodaków - co zresztą starał się
zawsze czynić konsekwentnie od chwili napisania Kolumbów.
„Kler—U" nr 50/1418, 17.X0.1983
Książki dla dzieci i młodzieży
wydawane przez KAW otrzymały
wiele nagród i wyróżnień na wysta-
wach i targach międzynarodowych.
Tworzą je najlepsi pisarze i plastycy.
Dla najmłodszych KAW poleca
serie: „Z wiewiórką", „Z nożyczka-
mi", „Daleko, blisko, wysoko, nisko",
„Kolorowe zagadki", „Bawię się i
myślę".
Młodzieży KAW oferuje „Niezwy-
kłe sprawy zwykłego świata", „Biblio-
teka szczęśliwej siódemki", „Przyja-
ciele z bliska i z daleka", „Latający
dywan".
Pamiętajcie o tym, że książki dla
dzieci KAW wydaje tanio i w dużych
nakładach.
Jeśli interesują was sprawy spo-
łeczno-polityczne współczesnego
świata, w książkach KAW znajdziecie
materiały do porównań i refleksji.
Zainteresujcie się barwną serią
„Kontynenty" przedstawiającą
problemy różnych regionów naszej
planety.
Seria „U przyjaciół" — to bo-
gato ilustrowane książki o życiu kra-
jów socjalistycznych.
W książkach z serii „Konflikty"
znajdziecie najnowsze rozważania
o problemach militarnych i społecz-
nych, o wydarzeniach w odległych
rejonach świata, które mają wpływ na
życie każdego z nas.