Bratny Roman Opowiadania

background image




ROMAN BRATNY




OPOWIADANIA
































background image


CZCIGODNE PROCHY


I


„Architekt” skręcił w Aleję Zasłużonych. Nie było tu nikogo. Tam skąd wracał, pośród

„prywatnych” kwater nagrobnych, włóczyli się ludzie i ci, nieliczni, wracający z pogrzebu
Kazia „Rikszy” i inni nawiedzający swoich bliskich, a może po prostu, nieczuli, spacerujący
w jedynym w tej okolicy miejscu zacienionym i zielonym. Tam było na cmentarzu życie, a
tutaj tylko muzeum. Jak każde muzeum zamknięte w kamienny kształt, obojętne, właściwie
życiu niepotrzebne. Minął kwaterę państwowego dostojeństwa, gdzie każde nazwisko wyryte
na pomniku czy nagrobnej płycie wryło się nie tylko w pamięć jeszcze żyjących, ale i przeo-
rało niekiedy ich życie i wkroczył w rejony zasług bardziej kameralnych. Idąc gładko wyzna-
czoną ścieżką nagle się zatrzymał. To śmieszne, przystanął, jakby na spacerze spotkał znajo-
mego. Ogromny głaz znaczyły litery: Ksawery Zamboyski.

No tak, leży tu rozparty, w swoim grobie niczym za biurkiem Prezesa Stowarzyszenia z

piersią przyciśniętą hutniczym kapeluszem. Odczuł wobec nieboszczyka rodzaj gniewnej
pretensji, jakby to on zepchnął Kazia „Rikszę” pod płot na mizerniutką ostatnią kwaterę... Od
dawna już Warszawa uznała, że cmentarz jest „przepełniony”. Ile to było zachodów w
ZBoWiDzie i w Stołecznej Radzie, nim udało się spełnić ostatnią wolę Kazia. Tu leżeli jego
dziadkowie i rodzice. Nigdy niczego od nikogo nie chciał, więc tym razem „Architekt” się
uparł... Wracał z tego obrzędu obrażony na świat, który stawał się coraz mniejszy i coraz bar-
dziej obcy. Tylu nas odeszło. A przecież, gdy żyli, jak mało było okazji, żeby się zobaczyć,
porozmawiać... Chyba, że znów na cmentarzu. Pierwszego sierpnia, w rocznicę powstania,
albo „prywatnie”, gdy któregoś ubywało. A życie spędzał wśród takich, jak Zamboyski, przy-
walonych po śmierci głazem publicznego uznania. „Riksza” był z „Architektem” związany
przez losowe przypadki bardziej niż z innymi. To Kazio przed czterdziestu laty dźwigał
ciężką tekę wypchaną ołowianym ręcznym składem konspiracyjnego podziemnego pisma, w
którym utrwalono w metalu bodaj czy nie pierwszy artykuł pióra „Architekta”. Pseudonim
wyniósł z pierwszego roku rozpoczętych przed wybuchem wojny i przerwanych studiów i
tekst był także w jakimś stopniu z tej „parafii”. Oto pisał artykuł o przyszłej odbudowie
Warszawy. Naiwny, dziecinny, jak „dziecinne” były te powrześniowe gruzy, które stanowiły
impuls do jego rozważań. Nikt nie był świadomy, że Warszawa cała zamieni się w pustynię...
„Architekt” pisał o tym, że należy w odbudowane miasto „wkomponować” świadectwo jego
męczeństwa i proponował - aż dziwne, że „wyprorokował”, by Grób Nieznanego Żołnierza
zostawić w tym kształcie, jaki „wyrzeźbiły niemieckie bomby”. Kazio ze swą ołowianą teką
zaskoczony został przez niemiecką obławę i w ucieczce postrzelony... Ranny bok ślimaczył
się długo i wówczas to „Architekt” bardziej się z nim zbliżył. Odwiedzał go parę razy jakby
uważał się za jego dłużnika, organizował mu przetrwanie, zajmując się na ochotnika aprowi-
zacją rannego. Kazio był wówczas bardzo skrępowany tą opieką. Uważał, że nic mu się nie
należy, zrobił swoje i to w dodatku tak niezdarnie, że pozwolił się postrzelić. Wiadomo
„Riksza”. Jego pseudonim wywodził się z kłótni z kierownikiem drukarni. Kiedyś Kazio
spóźnił się o godzinę z dostarczeniem składu. Tłumaczył się, jak długą trasę miał do pokona-
nia, a wówczas szef zapytał, czy nie mógł wziąć rykszy, Kazio oznajmił, że jak długo ma
zdrowe nogi, nie będzie na głupstwa wydawał organizacyjnych pieniędzy, a poza tym nie
mówi się „ryksza” tylko riksza. Podsłuchana przez ludzi dyskusja zrodziła przezwisko, które
z czasem stało się oficjalnym pseudonimem.

Tak. Kazio nigdy nic dla siebie nie chciał, niczego nie potrzebował. Dopiero tego grobu

background image

na tym, a nie innym cmentarzu. Po wojnie widywali się rzadko. „Architekt” wrócił na studia,
Kazio pracował - miał na utrzymaniu siostrę, której w powstaniu zmiażdżyło obie dłonie.

„Architekt” się ocknął. Stał przed grobem Zamboyskiego z pochyloną głową, jak czło-

wiek oddający hołd pogrzebanemu. No nie, bez żartów. Zbyt dobrze znał Zamboyskiego.
Mimo to kiedyś nie mógł uwierzyć, że Prezes miał powiedzieć w szpitalu, gdy wizytował go
przywódca wywodzący się ostentacyjnie z górniczego trudu, że jest szczęśliwy, że żył w
„epoce”, którą stworzył ten człowiek i pragnie, aby w grobie mógł spocząć jeśli nie w górni-
czym kołpaku, który przysługuje przywódcy, to w hutniczym kapeluszu...

- To niemożliwe - skwitował taką wiadomość „Architekt”, ale towarzysz Buciak,

pierwszy sekretarz organizacji partyjnej Stowarzyszenia skontrował to natychmiast.

- Dlaczego niemożliwe? Przecież on się nie spodziewał, że umrze, a wysłał projekt na

konkurs Pałacu Hutniczego Trudu. Załatwiał sobie nagrodę...

Buciak zawsze był zazdrosny o Zamboyskiego i nigdy nie mógł się pogodzić z pozycją,

jaką tamten umiał sobie zapewnić. „Architekt” zetknął się z Buciakiem niemal od kolebki
ludowej ojczyzny. Oto po powrocie z popowstańczej niewoli miał trudności z dostaniem się
na studia. Ktoś nieco już wprowadzony w aktualne układy powiedział, że jedyny ratunek w
Buciaku. W „towarzyszu” Buciaku. Wówczas „oni” - ludzie z AK-brali to słowo w cudzy-
słów. No i wybrał się do Buciaka. Czas był niespokojny. Poprzedniego dnia zamordowano
skrytobójczo wybitnego działacza i Warszawa podminowana była przez paniczne pogłoski.
„Architekt” stoi przed drzwiami z mosiężną tabliczką z nazwiskiem Buciaka. - Już mosiężna?
- dziwi się przewędrowawszy przez hałdy ruin i usypiska gruzów. A tam wewnątrz cisza.
Dzwoni raz jeszcze i słyszy skradające się kroki.

- Kto tam? - rozlega się głos.
Co miał powiedzieć? Wymienił swoje nazwisko. Odpowiedziała mu cisza i raptem

absurdalne, niewiarygodne słowa.

- Pan jest w Londynie!
„Architekt” stoi jak zdzielony w łeb.
- Jestem tutaj - mówi niepewnie, jakby niezupełnie przekonany, kto z nich ma rację.
Widzi oko w judaszu na środku drzwi. Jakby to drzwi uchyliły powiekę. Oko nierucho-

mieje na długo. Wreszcie szczęk zamka. Ale to jeszcze nie to. Drzwi trzyma od wewnątrz
gruby łańcuch. Ale już jest cała głowa właściciela.

- To pan? - pyta.
- To ja - mówi z przekonaniem „Architekt”.
- A ja właśnie czytałem pana artykuł w londyńskiej „Nowej Polsce” - słyszy.
I nagle radosne olśnienie: wydrukowali! Oto po wyzwoleniu spotkał w Niemczech

emigracyjnego publicystę, teraz oficera dywizji pancernej generała Maczka i na jego prośbę
napisał artykuł o podziemnej prasie kulturalnej dla pisma wydawanego w Londynie przez
Antoniego Słonimskiego.

- Wydrukowali? - upewnia się z tak jawną radością, że przekonuje ostrożnego gospoda-

rza. Drzwi zostają otwarte. Niewiarygodny sukces. Towarzysz Buciak komentuje życzliwie
ten tekst. Aprobuje wniosek - tak się wyraził - „wniosek” - aby Grób Nieznanego Żołnierza
zostawić „na wieczną przestrogę przeciw faszyzmowi” w tym kształcie, w jakim go zostawił
„bestialski okupant”. Co za szczęście, że „Architekt” w swoim tekście przywołał własny tekst
z podziemnego pisma, jako ilustrację skali ambicji, niezłomnego przekonania, że przeżyjemy
i żyć będziemy...

Chyba to pierwsze spotkanie z „towarzyszem” Buciakiem zadecydowało o wszystkim. I

o studiach, i o tym, że zniknął ów cudzysłów przy słowie towarzysz i wkrótce sam „Archi-
tekt” został członkiem Partii a potem asystentem na katedrze Buciaka. „Architekt” dość szy-
bko „rozgryzł" swego profesora i stracił do niego szacunek. Bywają jednak takie związki mię-
dzy ludźmi, w których stosunek emocjonalny czy związek umysłowy zastępuje wspólnota

background image

losowa. Oto w czasie, gdy Buciaka zainteresował „drugi front” - działalność związkowa,
„Architekt” w ślad za nim pojawił się w Stowarzyszeniu. „Drugi front”, „Pierwsza linia” - to
były ulubione wówczas zawołania towarzysza Buciaka. Wyniósł to, jak twierdzi, właśnie z
„frontu” i z „linii”... Mimo że nie było dla nikogo tajemnicą, że „front” stanowiła redakcja
gazety na dalekim zapleczu, a „linia”? Linia to zapewne liczone do listy zasług linijki tekstu.
A brzmiało groźnie niczym huk armat, świst bomb... „Architekt” poznał niektóre jego wypo-
wiedzi z tego okresu, gdy obchodzono jubileusz pracy twórczej architekta, który jako pier-
wszy sekretarz związkowej organizacji partyjnej zasługiwał na uroczyste uczczenie. Wów-
czas to na łamach redagowanej przez siebie „Architektury” („Architekt” redaguje „Archite-
kturę”) dokonał przedruku któregoś z artykułów Buciaka, mającego jego zdaniem świadczyć
o „zaangażowaniu” w problemy odbudowy już wówczas „w ogniu dział, w huku walki”. Był
więc ów artykuł przedrukowany z frontowej gazety, w którym autor wołał, że „nie ma litości
dla faszystowskiej architektury. Jeśli na wieży katedry będzie gniazdo karabinów maszyno-
wych, będzie punkt obserwacji artyleryjskiej, ja, architekt, zniszczę ją bez wahania...”

Od tego jubileuszu, który się zbiegł z „desygnowaniem” Buciaka do pracy w Stowarzy-

szeniu, datowała się niezłomna i nieustępliwa nienawiść Buciaka do Ksawerego Zamboyskie-
go - prezesa Stowarzyszenia. Potem, z dystansu lat, „Architekt” określił ten konflikt dwóch
ludzi tak wiernie służących władzy, jako spór kamerdynera z parobkiem. Cóż z tego, że obaj
służą, służba służbie nierówna.

„Architekt” pamiętał z czasów swej asystentury zabawy na kolokwiach, gdy to studenci

odczytywali na wyrywki fragmentaryczne teksty z dzieła „Realizm socjalistyczny w archite-
kturze” - na ogół autora zgadywano bez pudła. Zdanie: „właściwe klasycyzmowi formy mają
swe źródła w starożytności... doświadczenia wielu stuleci i narodów nieomylnie potwierdzają
ich nieprzemijającą wartość. Rozumie to socjalistyczna architektura...” - oczywiście Zamboy-
ski. Studenci nie musieli znać teorii starego mistrza, że socjalizm jest zupełnie w sztuce nie-
twórczy, niechże więc konserwuje i powiela, aby odgadnąć nieuchronnie autorstwo takiego
zdania. A teraz fragment innego artykułu: „Dla manifestujących rzesz ludu pracującego
otwieramy przestrzenie otwartych placów i szerokich ulic, przy których stawiamy monumen-
talne gmachy...” - Buciak - ryczeli studenci, aż asystent dostawał dreszczy ze strachu.

Zamboyskiego poznał w parę tygodni po wtargnięciu do Buciaka „prosto z wyimagino-

wanego Londynu”. Udał się do niego, aby zweryfikować przedwojenne dwa lata studiów
teraz, gdy po powstaniu i spaleniu ich mieszkania nie dysponował ani strzępkiem papierka.
„Pan Zamboyski wiele teraz może - powiedziała wdowa po jego profesorze - znaliśmy się
dobrze i przypuszczam, że jeżeli napiszę, że wiem o pana studiach od męża, wszystko da się
załatwić. Przecież to klęska, żeby pan miał stracić choćby rok niepotrzebnie...”

No i siedzi na wprost starszego pana... Tak, w tym czasie niemal czterdzieści lat temu,

mężczyzna po czterdziestce był dla niego starcem... Zamboyski zajrzał do listu pani profeso-
rowej jakby chciał tylko sprawdzić czy nie zawiera jakiejś przesyłki - znaku, powiedzmy
płatka róży - wyraźnie nie przeczytał go do końca i grzecznie się uśmiechnąwszy pochylił do
przodu i zaczął się przypatrywać młodzieńczemu gościowi. „Architekt” - wówczas dopiero
marzący o kończeniu studiów - a już z woli wojennego pseudonimu Architekt - nieco się
zmieszał pod tym spojrzeniem. Był wówczas chłopcem wysmukłym o bujnej blond czupry-
nie, niebieskie oczy w opalonej twarzy... Ubrany jak to się wówczas „chadzało”, z okupacyj-
nym szykiem. Nosił wysokie buty zwane oficerkami, zielone, wojskowego kroju bryczesy.

Teraz starszy pan zdjął uważne spojrzenie z twarzy swego gościa. Młodzianek siedział

nerwowo wymachując nogą założoną na nogę...

- Jakie pan ma śliczne butki... - usłyszał nagle i osłupiał. Nie miał wówczas pojęcia o

homoerotycznych skłonnościach Zamboyskiego, na dobrą sprawę trudno by mu było dziś
powiedzieć, czy w ogóle cośkolwiek wiedział na ten temat. Być może osłupienie jego było aż
nadto widoczne, bo Zamboyski wrócił do listu. Tym razem przeczytał go od deski do deski.

background image

- Spróbujemy coś zrobić, chłopcze - obiecał serdecznie.
Mijały lata. Asystentura na katedrze Buciaka, później już redakcja „Architektury” i

zawsze ci dwaj gdzieś blisko, najbliżej siebie i blisko „Architekta”. Zamboyski zostaje preze-
sem Stowarzyszenia. Ale jest prezesem, którego należy bardzo pilnować. Buciak zostaje pier-
wszym sekretarzem organizacji partyjnej. Układy się zmieniają, ale klasyczna ich postawa
pozostaje bez zmian. Któregoś roku na sekretarza wybierają „Architekta”, no, ale tegoż roku
już wcześniej wiceprezesem zostaje Buciak. Zamboyski wie, jakie jest jego miejsce i konte-
stuje jedynie półgębkiem. Redaktorowi „Architektury” powie, że „socjalizm jest nietwórczy”,
ale zaraz doda (przecież redaktor jest teraz pierwszym sekretarzem) „i dzięki temu właśnie tak
wspaniale mogliśmy odbudować stolicę, koncentrując energię na rekonstrukcji. Zasługa w
tym socjalizmu olbrzymia...”

Zamboyski, wbrew pozorom programowej apolityczności, wspaniale wyczuwa swój

czas. Na rok przed wielkim przełomem 56-tego przez łamy „Architektury” przetoczyła się
sławna polemika. Zamboyski zakwestionował... Warszawę. Stwierdził, że miasto „nie ma po-
czątku ani końca”. „Jest to zagadnienie przejrzystości. Ze znanych przykładów najświetniej-
szymi są Paryż i Leningrad (o, chytrus! - pomyślał „Architekt” czytając maszynopis po raz
pierwszy). Proszę sobie wyobrazić, że na drugi dzień po przyjeździe do Paryża każdy czuje
się w tej pięciomilionowej metropolii tak zorientowany, że nie ma mowy o zabłądzeniu...
Zresztą również Moskwa robi wrażenie potęgi, ale też przejrzystości... (o, chytrus - pomyślał
„Architekt” po raz drugi)”... Dalej już po wstępnych zabezpieczeniach Zamboyski ruszył na
całego. „Z każdego punktu Paryża widać wysokie i charakterystyczne sylwety pozwalające
się orientować gdzie jesteśmy: wieża Eiffla, bazylika Sacre Coeur, Panteon... Czy mogą nam
dać tę przyjemność ulice Warszawy. Taki Nowy Świat, którego stare domy wszystkim się
podobają. Jest to ulica wąska, wygięta jak wąwóz, tak że idąc nic nie widzimy, dokąd się
udajemy, jesteśmy stale na zakręcie... Wiele arterii nie zaczyna się ani nie kończy...” Potem
już Zamboyski ruszył na całego. „Domy nowej Warszawy mają ubogi, smutny, jednostajny
zarys szachownicy. Człowieka zmuszonego, by stale żyć w takiej architekturze ogarnia przy-
gnębienie...” Potem wprawdzie autor próbował jeszcze złapać równowagę protekcjonalnie
tolerując MDM zachwycając się nawet kwestionowanymi płaskorzeźbami - pomnikami.
Chwalił „tors proletariusza w marmurze lśniący po deszczu jakby to pot zastąpił antyczną
oliwę...” (Co za pedalski opis pomnika kulturysty - pomyślał w tym miejscu „Architekt”
łamiąc sobie głowę, co ma począć jako redaktor pisma Stowarzyszenia - odwalić tekst preze-
sowi? To nie wchodziło w rachubę.) Znalazł wyjście - polemika. Dwa artykuły dyskusyjne.
Buciak od razu złapał przynętę, by publicznie pryncypialnie przywalić obcemu klasowo
pięknoduchowi. Nie mógł wiedzieć, że elastyczny prezes, bardziej niż zasadniczy sekretarz,
orientował się w meandrach polityki zbliżającej się pierwszej odnowy - ileż ich było potem?

Buciak natarł jak rozjuszony byk. Błysnął zresztą znacznymi talentami publicystyczny-

mi, dla słuchaczy jego „pryncypialnych” wystąpień na forum partyjnym było to niemałym
zaskoczeniem. Zaczął znienacka niby dziwacznie:

„Ktoś, kogo niedawno policyjnie wysiedlono z Paryża i Francji opowiadał mi o ko-

szmarnej architekturze wnętrza gmachu prefektury policji. Opisywał niezliczoną ilość koryta-
rzyków, wielopoziomowych przejść, alków, nisz, klatek schodowych, przedpokoi, przez jakie
brnął jako więzień, by dotrzeć nareszcie do pokoiku, na którego ścianie figurowało ogromne
zdjęcie przestępcy z żartobliwym podpisem „czyż może być milsza pamiątka?”. Tutaj
fotografowano domniemanych „komunistycznych agentów”, aby ich podobizny umieścić w
kartotekach policji. Ksawery Zamboyski nie miał oczywiście okazji zwiedzać Paryża od tak
mało atrakcyjnej strony. On jako kosmopolityczny (historia tego słówka w tym miejscu to
oddzielny temat - wrócimy do tego) wojażer podziwiał szerokie perspektywy, którymi się tak
zachwyca. Udaje jednak, że nie wie, jaki mają one klasowy rodowód. Udaje, że zapomniał, że
u źródeł wielkiej przebudowy Paryża, jaką realizował Haussman leżała konieczność takiego

background image

ukształtowania miasta, jakiego wymagały potrzeby i bezpieczeństwo burżuazji. Otóż estetyka
linii prostej i perspektywy harmonizowały z troską natury policyjnej. W wyniku lekcji 1830 i
48 Haussman rozwalić miał nową strategię urbanistyczną, grożące robotniczymi barykadami
wąskie ulice. Sam Haussman pisał, że „zabezpieczaliśmy otwarcie wielkiej arterii przez ko-
munikację prostą, monumentalną i bardzo strategiczną...” Rozprawiwszy się tak z czerwonym
i klasowo podejrzanym entuzjazmem Zamboyskiego co do urbanistyki miasta, zajął się
Buciak polemiką szczegółową. Zamboyski zachwyca się prostotą Champs Elysees a drwi z
pokrętnego Nowego Światu... „Jeśli kolega Zamboyski ośmiela się porównać naszą ulicę do
krętego strumyka to ja mu odpowiem również metaforą. W moich oczach Champs Elysees
jest to ulica szeroka jak rozrosła w biodrach kusząca sobą megiera, której „prostolinijność”
jest ordynarnym prostactwem. Od pierwszej chwili gdy się do niej zbliżasz wiesz jaki musi
być tego koniec, nie ma w spacerze z nią nic nowego, nic z poczucia niespodzianki, jaką nie-
sie ze sobą chociażby wężowy skręt Nowego Światu...”

Potem już w tonacji rzeczowej zabrał się Buciak do problematyki „socjalizmu jako

największego urbanisty naszych czasów”. Wypomniał, że Zamboyski „największe istniejące
dzieło urbanistyki mieszczańskiej przeciwstawia rosnącemu dopiero dziełu urbanistyki socja-
listycznej. Przytaczając listę - wcale niegłupich żalów Zamboyskiego - ryknął, że wszak
Francuzi też nazywali bazylikę Sacre Coeur „górą szmalcu”, a wieżę Eiffla „świństwem do
wysadzenia w powietrze”. Drwił z jego tezy, że Warszawa nie ma centralnego punktu, wołał,
że choć nie zna się na urbanistyce żaden z pastuszków pasących krowy w promieniu trzy-
dziestu kilometrów od miasta, to żaden z nich - choć niejeden może nie był jeszcze w stolicy -
nie udaje, że nie zauważył Pałacu Kultury i Nauki, jak czyni to kolega Zamboyski”.

Otrzymawszy polemikę Buciaka „Architekt” bardzo się zafrasował. Uważał, że nie

może drukować tego tekstu bez zaprezentowania go uprzednio Zamboyskiemu. Ku jego
zaskoczeniu prezes był zachwycony. Nawet w pewnym miejscu uczynił drobną korektę. Otóż
w zdaniu, gdzie Buciak napisał „on jako beztroski wojażer...” - wprowadził maleńką popra-
wkę. Skreślił słowo „beztroski” a na jego miejsce wpisał „kosmopolityczny”. Widząc zasko-
czenie redaktora powiedział po swojemu ciepło, że widzi po prostu jak kolega Buciak „przy-
deptuje gardło swojej pieśni” (ho ho - w potrzebie umie zacytować i Majakowskiego, nie
tylko Baudelaire'a - pomyślał „Architekt”), więc po prostu wprowadza słówko, które „samo
się tu prosi”. Bąknął coś na temat, aby Buciakowi nie mówić o tym drobiazgu. „On bywa taki
obraźliwy”.

„Architekt” wrócił do redakcji z odrobiną podziwu dla człowieka, który sam zaostrza

ataki przeciw sobie. Dopiero - a może „już” - po roku, gdy na fali „odwilży” ruszyła do
natarcia prasa i gdy na łamach jego „Architektury” broniono Zamboyskiego jako polskiego
patriotę przed brutalnymi pomówieniami o kosmopolityzm, których dopuścił się Buciak, pojął
dojrzałą strategię mądrego statysty. Bo Zamboyski był znów na wysokiej fali. Nadal prezeso-
wał w „odrodzonym” Stowarzyszeniu pocieszając Buciaka, który stracił, na krótko wpra-
wdzie, pozycję wiceprezesa, że i tak „historia się jeszcze o ciebie upomni”.

Od czasów miękkiego lądowania Zamboyskiego „w pierwszej odnowie” „Architekt” jął

uważniej go obserwować. Jego ciche i mało ostentacyjne poczynania zdawały mu się zawie-
rać więcej informacji o perspektywach kraju niż mozolne próby Buciaka ponownego wspięcia
się na wyżyny nowego establishmentu. A te dyskretne poczynania nieśmiertelnego prezesa
były ciche lecz niezwykle znaczące. Oto w czasie gwałtownego otwarcia, gdy tylu archite-
któw ruszyło na Zachód, „na saksy”, gdy tylu pozostających w kraju jęło obsyłać zagraniczne
zachodnie konkursy, Zamboyski ucichł. Któż zwrócił uwagę na drukowaną petitem notatkę,
że „polski architekt, sam prezes Zamboyski” realizuje swój projekt adaptacji pałacyku w
Leningradzie na potrzeby jakiegoś „instytutu im. Włodzimierza Lenina”. Dopiero w parę lat
później, gdy Zamboyski przez pół roku przebywał na Zachodzie, rzekomo realizując w

background image

.Libanie swój projekt rezydencji dla naftowego szejka, sprawę wyniuchał Buciak. Był wstrzą-
śnięty. Okazało się, że Zamboyski, sobie tylko wiadomymi sposobami, zarobione w Lenin-
gradzie jak najbardziej „leninowskie” ruble zdołał zamienić na dolary USA. Sprawił, że
wysoki przekaz wypłacił mu bank w Warszawie w dolarach. Gdy Buciak po raz pierwszy
wpadł z tą rewelacją do redakcji „Architektury” nie wiadomo było czy zamierza wystąpić
jako anioł słusznej fiskalnej pomsty, czy pragnie tylko „poruszyć opinię publiczną...” Czekał
na powrót prezesa jak dobrze ułożony wyżeł stojący nieruchomo na tropie osaczonego ptaka...

A rzecz skończyła się żałośnie. „Architekt” był świadkiem pierwszego spotkania obu

stowarzyszeniowych mężów stanu po powrocie Zamboyskiego z Libanu, który ponoć okazał
się Sycylią.

Buciak nie wytrzymał i od razu na widok Zamboyskiego ruszył jak ów wyżeł na

komendę myśliwego: Bierz!

- A oto nasz cudotwórca, który niczym Chrystus w Kanie Galilejskiej wodę w wino,

ruble przemienił na dolary.

- Ciekawe rzeczy tu słyszę. Czyżbyście już byli w zupełnej ideowej rozsypce - odparł

po mentorsku prezes.-To ruble są wodą a dolary mają być winem!

Był spokojny tą pewnością siebie, która już nauczyła Buciaka, że trzeba dać spokój, że

gdzieś na jakimś dokumencie jest podpis, o którym się prostemu sekretarzowi Stowarzyszenia
nie śniło...

A Zamboyski. wrócił jakby odmieniony. „Architekt” dostał od niego artykuł będący

pochwałą wielkiej płyty, a więc budownictwa, na które się zdecydowało aktualne kierowni-
ctwo. Znaczyło to, że Zamboyski patrzy głęboko w przyszłość i widzi ją jako stabilną. Był to
czas, w którym stosunki prezesa z Sekretarzem znamionowało pewne napięcie. Wprawdzie
żaden z nich nie był zaangażowany w sprawy roku 1968, ale też jakże inaczej wyglądał ich
obywatelski los. W obliczu zebrania Stowarzyszenia grożącego gwałtownym konfliktowym
wyładowaniem Zamboyski po prostu wyjechał w pilnych sprawach nadzoru nad wznoszoną
według jego planów rezydencją naftowego szejka w Libanie, a osamotniony Sekretarz sam
stawiał w Warszawie czoła roznamiętnionemu politycznie środowisku. „Architekt” dobrze
zapamiętał wieczór, noc właściwie głęboką, gdy wracał po zebraniu towarzysząc w długim
spacerze Sekretarzowi. To wówczas usłyszał ten wybuch: „Ja wybieram całe życie szambo,
żeby on kwiatki wąchał w Libanie, o nie, nigdy więcej!”

Tak wyglądało zaoczne wypowiedzenie wojny prezesowi. Po roku zaowocowało otwa-

rtym konfliktem w obliczu wyborów władz Stowarzyszenia na Zjeździe. Buciak kandydował
na prezesa. „Architekt” był poza grą. Nigdy nie interesowała go „działalność związkowa”.
Odsunięty z własnego wyboru na boczny tor czuł się najlepiej jako redaktor i na tym miejscu
chciał pozostać. Z racji jednak tej pozycji musiał poniekąd „służbowo” uczestniczyć w smu-
tnych i śmieszących go obrzędach zjazdowych, oglądać kuluarową „walkę o władzę”, intere-
sować się tym, co go naprawdę najmniej interesowało.

Ten zjazd dostarczył mu jednak obserwacji, które w pełni uzasadniały jego tu obecność.

Bo muszę zdradzić w tym miejscu, że „Architekt” pisał w skrytości pamiętniki, które miały
być dokumentem perypetii nie tylko środowiska, ale „polskiego pejzażu”, polskiej urbanisty-
ki, miały być dokumentem powstawania „architektonicznego koszmaru” jak określał w tych
zapiskach, które sam uznał za unikalny dokument czasu, czas wytężonego budownictwa,
pogoni za powierzchnią mieszkaniową itp. Oto pierwszego zjazdowego wieczoru wybrali się
małą grupką przyjaciół na kolację do wielkiego hotelu w obcym mieście. Przewodnikiem ich
był człowiek cieszący się wielkim uznaniem zarówno „Architekta” jak Zamboyskiego. Młody
człowiek od lat wygrywający rok po roku konkursy na „budowlę - mister” wojewódzkiego
miasta, prawdziwy artysta, obarczony ciężkim kalectwem głuchoty. Zamboyski twierdził, że
właśnie kalectwo pozwala mu na ten stopień izolacji od hałaśliwej presji współczesności, że
zapewnia jego budowlom indywidualne piętno i ten stopień oryginalności, na który w zasa-

background image

dzie nie zdobył się nikt spośród jego rówieśników. Byli we trzech. Poza gospodarzem przyję-
cia „Architekt” i miejscowy kolega „Głuchego” na tyle z nim zżyty, że mógł rozmawiać bez
użycia notesu, w którym by zapisywał słowa; po prostu wymawiał wszystko w ten sposób, że
jego rozmówca odczytywał sens z ruchu jego warg. Zasiedli w eleganckiej sali restauracyjnej
miejscowego hotelu „Orbisu” i popijając często winem raczyli się zamówioną, jak się okaza-
ło, z góry kolacją z głęboko przemyślanym menu. Głuchy, sam szczupły, siwiejący i piękny,
był na przekór wszystkiemu smakoszem i to wszystkich, jak mawiano, radości życia. Pech
chciał, że napatoczył się któryś niesympatyczny kolega z Warszawy. Był na bańce. Na pyta-
nie czy może się przysiąść usłyszał brutalną, choć wyrażoną w gniewnej formie, odpowiedź
gospodarza, że niestety mają tu pewne tajemnice do omówienia w swoim gronie. Chwilę stał
kiwając się przy ich stoliku, wreszcie bąknął coś na temat.„wyborczych spisków tego pedała
Zamboyskiego” i zajął miejsce nie opodal. Nabuzowany alkoholem i gniewem z powodu
doznanego afrontu nie umiał jednak odzyskać równowagi. Najpierw zwymyślał kelnerkę, że
czeka za długo, lecz zaraz potem, gdy dostał do ręki kartę, drugą wolną ręką objął z serdeczną
bezpośredniością pośladek dziewczyny i nagle dostał w pysk. „Architekt” nie wytrzymał,
parsknął śmiechem opryskując winem siedzącego naprzeciwko gospodarza. Rychło przestał
pisać w notesie słowo „przepraszam”, bo przy sąsiednim stoliku rozgrywała się scena godna
obserwacji. Wezwany maitre d'hotel obiecywał, że „wyciągnie surowe konsekwencje”, „usu-
nie z pracy”, itp. Delegat wymachiwał swoim zjazdowym mandatem, żądał książki zażaleń...
Coś tam wypisywał, w czasie gdy kolega głuchego, architekt, tłumaczył mu wolno, słowo po
słowie, istotę konfliktu. I oto gdy przy sąsiednim stoliku „pokrzywdzony” skończył sążnisty
zapis, Głuchy wyjął książkę zażaleń z rąk spieszącego przez salę maitre'a, wyjął długopis z
dłoni „Architekta” i wyraźnym technicznym pismem złożył oświadczenie, że był świadkiem
zajścia, którego całą winę ponosi jego warszawski kolega - architekt...

- Dobre? - spytał swoich współbiesiadników. - A teraz patrzcie... złożył zamaszyście

lecz czytelnie podpis „Teofil Buciak”.

- Zwariowałeś! - jęknął jego kolega.
- Chodzi mi o skuteczność interwencji. Bądź co bądź to od jutra nasz prezes - roześmiał

się, jak może się śmiać przy takim oświadczeniu ktoś, kto ma całe życie organizacyjne w
najgłębszej pogardzie.

Na drugi dzień cały zjazd znał tę historię. Powtarzano ją szeptem i głośno. „Architekt”,

człowiek z zasady dyskretny, wciąż był pytany o szczegóły jako naoczny świadek. Nikt nie
pytał go czy to prawda. Rzecz się przyjęła.

Buciak przepadł w wyborach. Oczywiście zdaniem ludzi znających się na rzeczy nie-

wiele na wyniku wyborów zaważył dowcip Głuchego. Buciak na razie o całym incydencie nie
miał zielonego pojęcia.

Tak się złożyło, że w kwadrans po ogłoszeniu wyniku wyborczego zwycięstwa dotych-

czasowego prezesa Zamboyskiego, które, jak niemal całe środowisko, uznał za zbawienne,
„Architekt” zamknął się w kabinie toalety. Przez krótką chwilę delektował się błogim poczu-
ciem ulgi i wypoczynku gdy naraz zaalarmował go jakiś dziwny dźwięk. Górne partie toaleto-
wych kabinek były odkryte i słyszał wyraźnie czyjś jęk. Nie żadne zasadne w tym miejscu
stękanie - jęk, a potem po prostu szloch. Męski szloch. Słuchał przez chwilę mocno zdetono-
wany i uznawszy, że jego czas już minął, uporządkował garderobę i cicho odemknął drzwi
swej kabiny i oto tuż obok, w równie dyskretnie otwieranych drzwiach, pojawiła się masywna
sylwetka Buciaka. Cała twarz tego pięćdziesięcioletniego mężczyzny zalana była łzami.
„Koniec ze mną” - przestraszył się „Architekt”, że Buciak znienawidzi go jako świadka
klęski... Ale tamten zdawał się niczego nie dostrzegać, podszedł do umywalki, pochylił się i
nabrawszy wody w dłonie przyłożył je do rozpalonej twarzy. „Architekt” wymknął się niedo-
strzeżony.

W następnym tygodniu już po opublikowaniu w pozjazdowym numerze „Architektury”

background image

sprawozdania, w którym „Architekt” taktownie pominął miażdżącą przewagę głosów odda-
nych na Zamboyskiego - odwiedził redakcję Buciak. Przychodził wyjaśnić „całą zmontowaną
przez Zamboyskiego przedwyborczą aferę w hotelowej restauracji”.

Wiem od początku, że w tej prowokacji nie braliście udziału, ale przecież byliście

świadkiem, dlaczego mnie nie uprzedziliście... Cała ta heca miała mnie ośmieszyć. Ten kale-
ka przecież powiedział, że w walce o sprawiedliwość musi użyć autorytetu samego „prezesa
Buciaka”.

„Architekt” w „absolutnej zgodzie ze swym sumieniem” oznajmił, że nie widział w

tym, ani do tej, pory nie widzi, niczyjej świadomej prowokacji.

Buciak się upierał. „Architekt” uznał, że trzeba się uciec do ulubionej „żołnierskiej”

dosadności, w której jego rozmówca celował.

- Do licha, jaka prowokacja, że nasz pijany kolega bierze za dupę kelnerkę! - wykrzy-

knął już rozgniewany. Buciak nagle złagodniał. Oświadczył, że nigdy nie miał i nie ma do
„drogiego kolegi” żadnych zastrzeżeń, pochwalił jego sprawozdanie jako „taktowne”, na
koniec poprosił tylko; „nie używajcie w rozmowie ze mną sformułowań godnych kolegi
Zamboyskiego...”

- Dupa? - zdumiał się „Architekt” mając w pamięci swoje ostatnie zdanie. Zamboyski

znany był z delikatności i piękna słownictwa.

- Nie. To „sumienie”.. „W zgodzie z własnym sumieniem”. Słuchajcie, to nie Zamboy-

ski jest w zgodzie ze swoim sumieniem. To jego sumienie jest zawsze z nim w zgodzie. On
ma takie funkcyjne sumienie...

„Architekt” się roześmiał. Buciak miewał wyskoki perfekcji w aforyzmach, których

mądrość gwarantowała „wysługa lat” autora.

Buciak niedługo czekał na okazję do zemsty nad Głuchym. Los, jak zwykle znakomicie

reżyserujący farsę ludzkiego żywota, skrzyżował ich drogi z okazji konkursu na kompleks
nowych gmachów na potrzeby telewizji. Głuchy po raz pierwszy opuścił swoje wojewódzkie
miasto i od razu odniósł znaczący sukces. Jego projekt zdobył pierwszą nagrodę... Oczywiście
zostawała otwarta kwestia realizacji. Zdarza się przecież, że projekt bezspornie najlepszy
architektonicznie natrafia na takie ograniczenia wykonawcze, że staje się rodzajem nieosią-
galnej utopii. I tym razem sytuacja wyglądała podobnie. Od pierwszej chwili sprawa realizacji
pozostawała w zawieszeniu. Z tym jednak, że jury przyznawszy pierwszą nagrodę nie przy-
znało drugiej ani trzeciej, tylko jeszcze dwa wyróżnienia. Wyraźnie chciano w ten sposób
zaznaczyć dystans między rangą nagrodzonego projektu a resztą prac konkursowych. Wśród
wyróżnionych był Teofil Buciak.

Nikt nie mógł przewidzieć dalszego ciągu. Oto promotor całej imprezy - telewizja,

zapragnęła zaprezentować konkursowe osiągnięcia. W schemacie tego rodzaju imprezy lukę
nie do przeskoczenia stanowiła głuchota głównego laureata. Buciak sprawił swoimi chodami,
że to on właśnie reprezentował - jako wyróżniony - środowisko twórcze. Oczywiście pomija-
jąc Zamboyskiego, który był przewodniczącym jury.

I tu Buciak przeszedł sam siebie. Oto publicznie zaatakował pierwszą nagrodę, przywa-

lając jej kamieniem strasznego zarzutu - plagiatu. Zaprezentował telewidzom planszę jakiegoś
projektu Gaudiego i przy okazji oznajmił, że Głuchy nie po raz pierwszy ma podobną sprawę
na sumieniu - kiedyś wręcz sfałszował jego - Buciaka - podpis na pewnym dokumencie...
Prezes świetnie wie o czym mówię...

- Chyba nie o książce zażaleń w jakiejś knajpie w wojewódzkim mieście - zdołał wtrą-

cić Zamboyski. Ale przegrał. Był człowiekiem zbyt dobrze wychowanym, aby zabawiać
publiczność pokazem walki w błocie. Prezenter programu starał się ratować sytuację. W
popłochu zakończono niefortunną audycję.

Do realizacji skierowano drugą spośród wyróżnionych prac.

background image

II

„Architekt” nie lubił Buciaka. Ale cóż innego oprócz wdzięczności mógł odczuć, sły-

sząc tak niewiarygodną propozycję: przejechalibyście się ze mną do Egiptu? Na dziesięć dni,
może dwa tygodnie. Wizyta oficjalna, że tak powiem, czyli na koszt państwa...

Okazało się, że dla polskich załóg budowlanych realizujących jakieś zamówienie

Cekopu na wielką inwestycję ma powstać kompleks budynków mieszkalnych. Gospodarze
żądają jednak nie barakowego schematu, a architektury, która po wykonaniu inwestycji
zostaje jako element urbanistyczny miasta.

- Musimy się rozejrzeć na miejscu. Taki postawiłem warunek. Nie mogę projektować

nie znając pejzażu ani otoczenia... Sami rozumiecie.

- Ale ja? Skąd ja? Oczywiście bardzo jestem zobowiązany.
- No cóż, myślę, że wasza „Architektura” powinna spopularyzować w opinii całą spra-

wę. Bądź co bądź świadczy to o naszej randze na światowym rynku projektanckim - bredził
Buciak.

No i stało się. Lotnisko. Ten upajający zawsze „Architekta” zapach lotniczej benzyny,

obiecującej dalekie światy. Odprawa celna. Samolot. Miłe stewardesy. W tym sztafażu nawet
Buciak staje się sympatycznym towarzyszem podróży. Zwłaszcza że zwaliwszy się na fotel,
wsadził nos w gazetę i zamilkł na dłużej. „Architekt” najpierw bawił wzrok szachownicą pól -
coraz drobniejszą w miarę wznoszenia się samolotu, potem rozejrzał się po wnętrzu kabiny.
Napotkał wzrok stewardesy, apetycznej blondynki w obcisłej spódniczce i bluzeczce opiętej
na nie byle jakich piersiach. Był w nastroju zwycięsko-nonszalanckim, zatrzymał wzrok na
tych wypukłościach, następnie śmiało wparł spojrzenie w niebieskie oczy przyciemnione
długimi rzęsami. - Do licha, przecież nie przykleiła sobie sztucznych na czas rejsu... - pomy-
ślał widząc, że dziewczyna prowokacyjnie wytrzymuje jego spojrzenie. Spłoszył się nagle,
gdy ruszyła wyraźnie w jego stronę. Rzeczywiście, szła do niego. Poprawił się na siedzeniu...

- Nie czyta pan? - zagaiła z uśmiechem. - Bardzo się cieszę, że mogę panom towarzy-

szyć... Bo ja studiowałam architekturę...

- Skąd mnie zna? - przebiegła radośnie spłoszona myśl. - Oczywiście, z listy startowej...

- domyślił się bez trudu.

- W Warszawie? - zdziwił się uprzejmie.
- W Warszawie. Ale w „szkole żon” - uśmiechnęła się. Miała szerokie łakome usta.
„Szkołą żon” nazywano w Warszawie uczelnię dającą absolwentom niepełne prawa w

dziedzinie architektury, uczęszczaną głównie przez kobiety - panienki z dobrych domów.

„Architekt” kątem oka sprawdził, że w sąsiednim rzędzie są dwa wolne fotele i zapytał

konspiracyjnym szeptem, czy mógłby się tam przesiąść...

Buciak poruszył się niespokojnie i nadstawił ogromne ucho, z którego sterczał kłębu-

szek cienkich włosków jak siatka elektrycznych przewodów wzmacniaczy.

„Architekt” rozpiął pas i wstał. Ostentacyjnie ruszył w stronę kabiny toalety. Wracając

przycupnął przy oknie z drugiej strony. Spotkał jej wzrok. Uśmiechnęła się.

- O Boże. Jeszcze to w dodatku. Zbyt dużo szczęścia na raz. W Egipcie! Ale ona może

zaraz wracać. Następnym rejsem - smutna refleksja przytłumiła nadzieję.

Dziewczyna uśmiechnęła się i nieznacznie skinęła głową. Za chwilę siedziała w fotelu

obok.

- W zasadzie to nam nie wolno - szepnęła konspiracyjnie, umiejętnie tworząc klimat

pewnej poufałości.

- Czego nie wolno?
- Zabawiać w ten sposób pasażerów...
- Ach to jest ten „sposób” - użalił się żartobliwie.

background image

Roześmiała się. Usiadł bokiem dotykając kolanem jej uda. Ona mówiła, że do dziś

czytuje „Architekturę”, a on pytał czy się spotkają w Kairze... Ona, że owszem, ma dwa dni
wolne.

„Architekt” był rzadkim okazem babiarza tak konsekwentnego, że aż został starym

kawalerem. Po prostu nie miał czasu zatrzymać się długo przy jednej kobiecie. Miał jakiś
swój wdzięk, stylizację na bezradnego a pewnego siebie, na nieśmiałego, którego ręce same
prowadzą gorszącą działalność jak choćby w tej chwili, gdy ona daje mu klapsa w dłoń i
obciąga spódniczkę... „Architekt” pyta czy może zapalić fajkę. „Jeśli wolno palić?” Ona mu
służbowo pozwala. Już wie gdzie kwaterują stewardesy, jeśli się zatrzymają w Kairze. On
będzie mieszkał w hotelu Hilton... „Podobno nad samym Nilem”.

- Wiem, znam ten hotel - mówi ona i „Architekt” czuje miłą emocję w podbrzuszu. Ale

życie ma swoje twarde prawa. Pani Marylka wyrusza, aby obsłużyć pasażerów posiłkiem na
trasie. Mija pół godziny zanim znów ma ją koło siebie. Zanim jej koleżanka zapowie lądowa-
nie, pachnący „po męsku” fajkowym tytoniem „Architekt” uzyskuje zapewnienie, że pani
Marylka będzie jego cicerone pierwszego wieczoru w egzotycznym mieście. „Możemy lądo-
wać” myśli nasz bohater, błogo rozmarzony.

Nie mógł narzekać na Marylkę, nie powinien, a jednak miał do niej żal. Przez cały

wieczór, jak długo pamiętał jego skomplikowane dzieje. Bo potem film się urwał. A żal był o
to, że wszystko piękne co oglądali, czynili w obecności Buciaka. Szef delegacji wprosił się,
ale przecież wbrew swoim obyczajom, na tyle nieśmiało, że „Architekt” z niezwykłą u niego
stanowczością stwierdził zarozumiale, że „program jest na dwoje”. Może podrażnił tą pewno-
ścią siebie jej kobiecą ambicję, ale to ona, Marylka, oznajmiła jak stewardesa z obowiązkową
grzecznością, że „nie widzi przeszkód, żeby pan Teofil...”

No i diabli szczęście wzięli. Chwilowo. Od pierwszego momentu, jeszcze zanim

odnalazł go w hotelu telefon Marylki, „Architekt” podniecony świetnie zapowiadającym się
flirtem, przeżywał euforycznie arabską stolicę. Podobało mu się wszystko. Gdy Buciak z
partyjną troską komentował mijane pokraczne slumsy, on już wskazywał na widoczną stąd
wyraźnie sylwetkę hotelu Hilton, gdzie mieli kwatery. Tak tu było od początku, gdy jechali z
nowoczesnego lotniska szlakiem księżycowej urody przedmieść, mając o sto metrów dalej
skarpę gigantycznego wysypiska parującego tumanem gryzących odchodów 5-milionowego
miasta. Potem zręby domów dzielnicy robotniczej, slumsy i już wspaniały hotel na przepię-
knym nabrzeżu Nilu...

Buciak się krzywi. „Architekt” go poucza, że esencją udanej podróży jest zdziwienie,

konsternacja, że świat, który jest dla nas normą, gdzie indziej budziłby zdziwienie. Te kontra-
sty to właśnie norma - tutaj...

- Zdaje się, że esencję udanej podróży ważysz w swoich spodniach - zauważył cyni-

cznie Buciak, zdradzając, że dobrze podsłuchiwał na pokładzie samolotu...

I pomyśleć, że to ona sama zmusiła go przez swą zgodę na tolerowanie tego cymbała z

czasów ich pierwszej wspólnej wieczornej wycieczki. A czasu było mało. Marylka na drugi
dzień leciała do Bejrutu, stamtąd do Warszawy. W Kairze miała być z powrotem za pięć dni i
„Architekt” wyobrażał sobie naiwnie, że za pięć dni będzie już do niego „wracać” po tym co
dziś nieuchronnie stać się musi. A tutaj ten Buciak. Starał się, takiego Buciaka „Architekt”
nigdy nie oglądał.

- Turystyka, to gigantyczne uprzemysłowione gapiostwo, jest majątkiem krajów, które

potrafią wystawiać na pokaz swoją egzotykę... Gdy byłem w Buenos i Rio... Tam nasz LOT
nie lata, a szkoda, bo mógłbym się pani zrewanżować jako cicerone... - on naprawdę tokuje -
myślał gniewnie „Architekt” ściskając delikatnie nagi łokieć swej przewodniczki gdy przeci-
skali się do swego stolika w night clubie w pobliżu piramid. Wszystko było na miejscu.
Księżyc, piramidy, dziewczyna, tylko ten cholerny Buciak. W taksówce władował się razem z
nim na tylne siedzenie. Marylka nawet kolana nie dała. Ile alkoholu można bezkarnie przyjąć

background image

w tej szerokości geograficznej - podniecał się „Architekt”. No tak, był rum, było przyspieszo-
ne tętno, ale przecież tam na estradzie wspaniała kobieta i orientalny taniec brzucha. Taniec
orientalny, ale brzuch - wspaniały, elastyczny, tańczący, kopulujący. jawnie i bezwstydnie w
rytmicznym spazmie, a tuż obok na wyciągnięcie ręki ten brzuch wklęsły, niewidoczny, ale
przecież gotów do takiego tańca z nim, przed nim, pod nim... Maryla trzymała go za rękę
umiejętnie drażniąc wgłębienie dłoni spiczastym wymanicurowanym pazurkiem... Zaczęło
.się, gdy tylko obrzęknięty wódą... - o przepraszam, nie „wódą” - whisky - Buciak, wygramo-
lił się ze swego miejsca i gdzieś ruszył zapewne w poszukiwaniu toalety...

Potem już znowu był Buciak, znalazła się też przy ich stoliku arabska tancerka, czuł jej

brzuch na swym ramieniu, gdy stojąc za jego taboretem pozowała do wspólnego zdjęcia.
Marylka śmiała się gdy przepraszał ją za zdradę wypełniając językiem wgłębienie jej dłoni.

- Co za księżyc - opowiadał swe wrażenia nieprzytomny Buciak, który widocznie

wywędrował po pijanemu na zewnątrz.

Potem powrót. Udało mu się wpakować Buciaka na miejsce obok szofera, ł to wszystko

co mogło się dziać na tylnym siedzeniu samochodu działo się przez całą drogę powrotną. Ale
nie zgodziła się wysiąść. Jak pensjonarka oznajmiła kłamliwie, że obowiązuje ją pewien
reżim na służbowej kwaterze - musi tam nocować.

- Zresztą masz wspólny pokój z Buciakiem. Załatw sobie pojedynczy na jutro - wysze-

ptała gdy wyjmował rękę spod jej spódnicy dla odegrania sceny konwencjonalnego pożegna-
nia...

Nie mógł zasnąć. Obudził go głos dziwny i przejmujący. To wołał muezzin z wieżyczki

pobliskiego minaretu. Ten dziwny głos - dla Polaka, hejnał z ludzkiego gardła, miał mu towa-
rzyszyć co rano. Dopiero na drugi dzień dowiedział się, ten głos towarzyszący całej historii
Arabów niósł się z ulicznych głośników, kto wie czy nie z nagranej taśmy. Dziś o tym nie
wiedział. Wstał z łóżka. Wpadł na balkon. Stąd widać było łachy suszące się w dzielnicy
nędzy - dziurawe niczym przestrzelone flagi armii nędzy oblegającej jego rezydencję... Spoj-
rzał w stronę Nilu. Uwagę jego przykuły dwie motorowe barki pomalowane w ochronne łaty.
Z ich pokładu skakali do wody ludzie w czarnych kombinezonach i nurkowali w nilowe
głębiny znikając na długo... „Ludzie-żaby” - przypomniał sobie drukowane w „Forum” wspo-
mnienia egipskiego wojskowego, że potrafią wykształcić ekipy zdeterminowanych komando-
sów, którzy „jak podwodni kamikaze” w potrzebie zniszczą izraelską flotę. Tam dalej sunęła
w rytm dosłyszalnej komendy sternika wioślarska ósemka. Miał się dziś dowiedzieć, że jest to
załoga Oxfordu trenująca w Egipcie w ramach przygotowań do wyścigu na Tamizie.
Komendy sternika rytmizowały poruszenia białej załogi, gdy ciche rozkazy oficerów rzucały
do wody czarnych komandosów. Upalne choć nie dokuczliwe jeszcze słońce poranka głaskało
jego skórę pod rozpiętą na piersiach piżamą. Marylka miała się z nim - o Boże, z „nimi” - ten
przeklęty Buciak - spotkać dopiero na obiedzie. Teraz odwiedzą z Buciakiem piramidy.
Oczywiście. Trzeba wykorzystać każdą wolną chwilę. Dziś niedziela a od jutra zaczną ich
męczyć gospodarze. Zacznie się architektoniczna wycieczka, rozpoznawanie terenu i otocze-
nia przyszłej budowy...

Obejrzał się na łóżko Buciaka. Nie spał. Z chrzęstem drapał się po zarośniętej piersi.
- Wstajemy - „Architekt” spróbował objąć komendę.
- Gdzie ci się tak spieszy.
- Pojedziemy pod piramidy.
- Ani mi się śni.
- Co ty! Być w Egipcie i nie zobaczyć piramid.
- Ja tam widziałem. Oszczałem wczoraj w nocy coś ogromnego, musiała to być pirami-

da.

„Architekt” się obraził. W niczym nie był uzależniony od Buciaka. To on znał angielski,

to on miał tu w Kairze znajomych. Zadzwonił z recepcji do człowieka, z którym się przyjaźnił

background image

od lat, obecnego korespondenta pracującego w Egipcie. Irek przyjął jego telefon entuzjasty-
cznie. Z miejsca zaprosił go na przyjęcie, które wydaje następnego dnia, obiecał „masę cieka-
wych kontaktów”, ba, przyjął nawet zaproszenie, żeby „już zaraz” spenetrować piramidy.
Wyśmiał gorliwość naiwnego turysty, ale obiecał przyjechać za pół godziny. Przywitali się
ciepło i zaraz tu w recepcji radosna niespodzianka. Gdy „Architekt” po napisaniu bileciku do
Marylki - na wszelki wypadek, a nuż wpadnie wcześniej - adresował kopertę jej nazwiskiem,
Irek czemuś się roześmiał.

- Ależ to koleżanka mojej żony. Ona też była stewardesą... No dobra, dobra, czego się

rumienisz, taki stary chłop... Jedziemy...

Trochę spłoszył „Architekta” tłok. Trochę zdumiało spotkanie z pewnym Arabem, który

wynajmował pod piramidami na fotograficzne 100-metrowe wycieczki stare wyleniałe wiel-
błądy i dwa nieco lepiej utrzymane arabskie siwki. Oto w momencie, gdy ów osobnik uparcie
łapał go za rękaw usiłując namówić na kosztowną i absurdalną przejażdżkę, „Architekt” nie
wytrzymał i rzucił gniewnie po polsku:

- Zostaw do kurwy nędzy! - i nagle usłyszał radosny okrzyk Araba:
- Bolanda! Kuń, kuń - Arab wlókł go w stronę wierzchowców. Udało mu się uciec, ale

przypomniał sobie, że bywają tu rodacy i to zapewne dla nich będzie Buciak projektował
osiedle. „Jesteśmy obecni w świecie” - Irek wydrzeźniał przywódcę partii.

„Architekt” wrócił do hotelu w porze poprzedzającej umówione spotkanie z Marylką.

Zdołał się jeszcze przekwaterować do oddzielnego pokoju. Nie będzie miała szczeniara
wymówki. Był to przyjemny moment, ta rozmowa z recepcjonistką. Buciak towarzyszył mu
nie rozumiejąc ani w ząb o co chodzi, chociaż szczycił się swą angielszczyzną „na poziomie
Miltona” jak się kiedyś wyraził. Dopiero gdy „Architekt” ujął w dłonie swój klucz i oznajmił,
że „nie będą się teraz wzajemnie krępowali” ujrzał wściekłe błyski w oczach szefa delegacji.
(Choć było ich dwóch - musiał być „szef”).

W tym momencie do holu wkroczyła Marylka. Co tu wspominać. Na nic zamiana poko-

ju, ledwo zdołał się tym pochwalić usłyszał, że „służba nie drużba”. Marylka za dwie godziny
odlatuje do Bejrutu. „Ale to drobiazg, lot wahadłowy. Jutro wieczór będą z powrotem”. I cóż
wspominać obiad, którego egzotyczny urok stał się opakowaniem bez treści - treścią miał być
ciąg dalszy, czyli Marylka. Tyle, że obok numeru pokoju, w chwili gdy szczęśliwy los w
postaci ich egipskich gospodarzy oderwał Buciaka od stolika, zdołał jej przekazać numer
telefonu Irka, „którego żonę zna pani przecież dobrze” wraz z informacją, że tam będzie jutro
oczekiwał na telefoniczną wiadomość od niej. „Może zechcesz wpaść na to przyjęcie, będą
ciekawi ludzie, a jeśli nie to umówimy się na mieście”... - dał jej do zrozumienia, że dłużej
nie może tolerować Buciaka, który uczepił się ich jak absurdalna czarownica ze złej bajki...
Buciak już wracał rozpromieniony.

- Zanim pani jutro wyląduje, będziemy już wolni. Cała wizytacja terenu przyszłej budo-

wy skończy się do czwartej - oznajmił triumfalnie jakby im obojgu szczególnie zależało na
jego towarzystwie.

Następnego dnia „Architekt” miał w zabawnych i na szczęście nieco ośmieszających

Buciaka okolicznościach jak bardzo „angażował się” w Marylkę. Otóż w drodze powrotnej z
wizytacji terenów przyszłej budowy Buciak nagle zdradził chęć aby „zajrzeć” na suki.

- Arabski targ znany jest przecież z egzotycznej urody - wywodził coś swoją łamaną

angielszczyzną, w końcu zwrócił się do kolegi by ten przetłumaczył ów bezcenny aforyzm.
No i znaleźli się wśród bazarowych straganów, zgiełku, smrodu i zapachów wschodniego
jarmarku...

Nim „Architekt” pomyślał, że mógłby skorzystać z okazji i kupić jakiś egzotyczny dro-

biazg na powitanie stewardesy spostrzegł, że Buciak zatrzymał się przy straganie z kobiecymi
ozdobami - naszyjniki, bransolety... Spojrzał na niego z niedowierzaniem - to i on tak serio
startuje do Marylki. A Buciak już wchodził w handlowe układy.

background image

- Skolko? - zapytał korzystając z faktu, że wieloletni pobyt radzieckich doradców prze-

szkolił Arabów w europejskim języku.

- Fifteen - sprzedawca wymienił cenę trzymanego przez Buciaka naszyjnika.
Zalotnika gnębiła trema związana z faktem, że kolega chłodno z nieukrywaną niechęcią

obserwował jego handlowe zabiegi.

- To dla żony - skłamał półgębkiem i rozpoczął targ. Każdy wie, że na sukach trzeba się

targować. Niestety, zgubiła go słaba znajomość angielskiego.

- Forty two - strzelił.
Najwyraźniej pomylił „Fifteen” z „fifty” - czyli piętnaście wziął za pięćdziesiąt i w tej

sytuacji proponując „forty two” czyli czterdzieści dwa, przeszło o dwakroć podniósł cenę,
którą chciał obniżyć...

Sprzedawca z kamienną twarzą skinął głową i wręczył Buciakowi kosztowny sprawu-

nek...

- Z czego się śmiejesz? - ofuknął rozbawionego kolegę.
Ale „Architekt” nie patrzył na niego, widział jak szczęśliwy sprzedawca ewakuuje się

spiesznie ze swego straganu zostawiając tam jakiegoś nieletniego zastępcę. Obawiał się rekla-
macji.

- Zabawnie się targowałeś - wyjaśnił „Architekt” ciesząc się w duchu jak swą opowie-

ścią o kompromitującej nieudolności rywala pogrąży go w oczach niewątpliwie sprytnej
dziewczyny. Doceniał Marylkę...

Spotkanie towarzyskie u Irka było interesujące. W pierwszych słowach uprzedził

gospodynię, że będzie czekał na telefon Marylki, jej dobrej znajomej, koleżanki z lat pracy w
Locie, i - jeśli państwo pozwolą - chętnie by po nią pojechał, skoro u państwa tak miło...

Żona Irka wydawała się bez entuzjazmu podchodzić do sprawy, ale jej mąż wylewnie

oświadczył, że będą się cieszyć i ruszył do gości. Pani domu zgrabnie wprowadziła „Archite-
kta” do jakiegoś towarzystwa mówiąc o rodaku i jego architektonicznej misji.

Wprawdzie przypisała mu funkcje projektanckie Buciaka, ale to nie było ważne. Wyso-

ki szczupły Egipcjanin, wyraźnie towarzysko przewodzący małej grupce chciał sprawić tak
zarekomendowanemu rodakowi gospodarzy przyjemność i jął rozprawiać o swej sympatii dla
Polaków...

- „Ogromnie lubię tego waszego kompozytora... no, największego...”
Nim „Architekt” zdążył wyszeptać „Chopin” Egipcjanin klasnął w ręce i wykrzyknął

triumfalnie - „Czajkowski”.

„Architekt” po paru szklaneczkach whisky zaadoptował się nieźle w wieloosobowym

międzynarodowym towarzystwie dziennikarzy. Wprawdzie czujnie lawirował w pobliżu tele-
fonu, ale konwersował żywo i bawił się dobrze. Podniecające oczekiwanie wręcz dobrze mu
robiło. Z rozbawieniem słuchał jak pewien Amerykanin opowiadał o swoich próbach walki z
„arabskimi narowami”. Ludzi z białego świata szczególnie męczy dyskryminacja kobiety,
lenistwo a zwłaszcza tradycyjny fatalizm. Przecież wiadomo - perorował - że dla ludów, które
wierzą w przeznaczenie - Kismet - przeznaczenie bywa niełaskawe. Ich bierność w oczekiwa-
niu na los szykuje im los nie do pozazdroszczenia. Amerykanina czy Europejczyka zawsze
drażni słowo „Inszallach” - „co Bóg da”, a w wersji potocznej „zobaczymy”...

Rozmówcę „Architekta” do furii doprowadzało inne równie potoczne słowo: „malesz” -

co da się przetłumaczyć: „nic to”, „nie szkodzi”, „trudno”. Amerykanin doszedł do tego, że
po zwolnieniu kilku kierowców wprowadził do umowy o pracę punkt, że „zabrania się pod
groźbą natychmiastowego zwolnienia, używania tego słowa”. Zwolnił z tego paragrafu dwóch
kolejnych kierowców, wreszcie ten trzeci, ostrzeżony przez los swoich poprzedników, spisy-
wał się nienagannie. Do dzisiaj. Bo oto gdy jechali na przyjęcie do Irka na cadillaca Amery-
kanina wpadł zamyślony taksówkarz i wgniótł mu błotnik. Szofer zaklął i wyskoczył gnie-

background image

wnie coś krzycząc po arabsku. Sprawca szkody coś mu odpowiedział i szofer Amerykanina
uspokojony wrócił za kierownicę.

- On jest niewinny - hamował, tylko ma zepsute hamulce... - oznajmił.
- I wiecie państwo co ja powiedziałem? - Amerykanin szykował pointę. - Powiedziałem

„malesz”.

Zarżał radosnym śmiechem.
- I pana szofer pracuje nadal? - spytał „Architekt”.
- „Inszallach” - odparł Amerykanin i zarżał ponownie.
- On nie ma cadillaca, a tę historię opowiada od dwóch lat, zawsze zdarzyła mu się

dzisiaj - oznajmił po polsku gospodarz biorąc „Architekta” pod pachę.

- Telefon do ciebie - oznajmił i znacząco ścisnął jego łokieć.
A więc jednak, szczęście się dopełni. Biedny Buciak. - „Architekt” radośnie rozchicho-

tany wewnętrznie ruszył w stronę telefonu. Ujrzał, że rozmawia żona Irka. Spiesznie odłożyła
słuchawkę...

- Mówił mi Irek... - zaczął bezradnie „Architekt”.
- Ach, to pan jest! Mój Boże, dzwoniła Marylka i powiedziałam jej, że pan już wy-

szedł...

„Architekt” stanął jak wryty. Przysiągłby, że patrzyła na niego na sekundę przed odło-

żeniem słuchawki.

- No, trudno. Jakoś ją pan odnajdzie... - oznajmiła z nutką złośliwości w głosie.
Cóż było robić. „Architekt” po prostu się urżnął. Dopiero po wypiciu kolejnej porcji

whisky doznał olśnienia, że Marylka będzie go zapewne szukać w hotelu. Irek był na miejscu.
Jakby w poczuciu winy ofiarował się że go odwiezie. W recepcji czekała na niego kartka z
notatką recepcjonisty „Marylka - she called you 22.15 and 23.00”. Hotel Hilton był w
porządku. Ale czy ona zadzwoni raz jeszcze? Mogła się przecież obrazić. Pożegnał Irka i
pełen napięcia udał się do swego pokoju.

Nie tracił nadziei. Otwarł drzwi od łazienki by słyszeć dzwonek telefonu i wszedł pod

prysznic. Musiał być w porządku.

- A może i lepiej, że jestem po alkoholu, zawsze panie twierdziły, że po alkoholu jestem

niezwyciężony... - mamrotał do siebie smagany chłodną ulewą.

Wytarł się ręcznikiem. Telefon milczał. Ubrał piżamę. Telefon milczał. Pomyślał, że

może ona będzie jeszcze robić jakieś fochy, zresztą gdy go zastanie w piżamie może się po-
czuć dotknięta. Ubrał się w swój wieczorowy garnitur... Telefon milczał. Po namyśle zmienił
ubranie. Niech widzi, że się zdążyłem przebrać, że czekam od dawna... Był w letniej białej
marynarce... Telefon milczał. Zdjął marynarkę i wyszedł na balkon. Telefon milczał.

Tam na balkonie, w obliczu wspaniałego nowiu, który jakby się urwał z meczetu i

obrócił na niebie, patrząc na płynący w dole Nil, usłyszał kobiecy jęk. Znieruchomiał. Znowu.
Głos dochodził z otwartych na balkon drzwi sąsiedniego pokoju. Pokoju Buciaka.

- Już dosyć - wyjęczała Marylka.
- Jeszcze moja maleńka, jeszcze... - męskie komendy Buciaka, przyzwalające jęki

Marylki.

Boże, coś ze mną uczynił - pomyślał „Architekt”. „Inszallach” - wyszeptał czując w

dłoni swą napiętą męskość jakby miał wrócić w lata chłopięcych praktyk. „Malesz” -
„malesz” - „malesz”...

Ostatnie dwa dni pobytu to dni klęski. Rozpanoszony zwycięski Buciak mówi przy

śniadaniu:

- Marylka poleciała do Libanu, ale już do Kairu nie wraca. Z Bejrutu ma rejs prosto do

Warszawy. Wiesz, że poprosiłem ją aby zajrzała do tej rezydencji co to ją miał ponoć budo-
wać Zamboyski. Zawsze podejrzewałem, że on tu jeździ po prostu z uwagi na arabskich chło-

background image

pców... Nie to co my, ludzie normalni... - roześmiał się zwycięsko, patrząc „Architektowi” w
oczy.

Od tej pory już wszystko w Egipcie było paskudne. Paskudne gdy się jechało mijając

siedziby ludzkie - lepianki budowane na długość krowiego ogona - bydło jest współmieszkań-
cem człowieka - z narzuconą na płask zamiast dachu wiązką trzciny, gdy mijało się fellachów
na osiołkach przewożących „śrubę Archimedesa”, przenośne urządzenie do pompowania wo-
dy z Nilu i kanałów, gdy widziało się nędzę tego ludu... Nawet wjeżdżając do Kairu patrząc
na enklawy slumsów myślał bez przerwy: „malesz”, „inszallach”, „cholera wie co”. Chciał
wracać.


III

Wielkie sprawy, związki, prace społeczne, wspólnota ideowa, a w gruncie rzeczy o

wzajemnym stosunku ludzi decyduje byle co. Bo jednak w końcu „Architekt” nie mógł czuć
żalu, że ktoś zabrał mu żonę czy ukochaną, po prostu Buciak go uprzedził, przeleciał jakąś
tam - omen nomen - panienkę z „Lotu”. A jednak uraz pozostał. „Architekt” świadom tego, że
jeszcze długie lata przyjdzie mu współpracować z Buciakiem, daremnie sobie to tłumaczył.
Cóż z tego. Na widok zajeżdżającej przed siedzibę Stowarzyszenia czarnej wołgi Buciaka
doznawał niemiłego skurczu serca, a gdy kiedyś wieczorem spotkał na samochodowym
parkingu zajeżdżającą pięknym sportowym fiatem Marylkę - zwyczajnie ucieszył się ze
spotkania. Niestety i tym razem nic z tego nie wyszło, była z kimś umówiona, na drugi dzień
znów leciała „swoim” bliskowschodnim kursem... Powiedział więc sobie, że widocznie ta
sprawa go ominęła, ale jej ślad w postaci wykiełkowanej nienawiści do kolegi Buciaka pozo-
stał. Był uczulony. Gdy któregoś dnia przeczytał w tygodniku wywiad ze swoim kolegą po-
wiedział sobie nawet, że powinien iść do psychiatry.

- W Stanach już z pewnością musiałbym się poradzić „mego psychoanalityka” - pomy-

ślał łapiąc się na myśli, że mógłby napisać do redakcji anonimowy list jako rzekomy frontowy
kolega Buciaka z I Armii. Jako, że „droga bojowa” tego człowieka była wielokrotnie po cichu
wyśmiewana gdyż każdy wiedział, że Buciak jechał za frontem i to nawet nie w „pierwszej
linii frontowej gazety” a zawsze kwaterując w najbliższym frontu większym mieście... A tym-
czasem w owym wywiadzie bredził coś o zwiedzanym w czasie wizyty w Egipcie cmentarzu
poległych pod Tobrukiem polskich żołnierzy, gdzie to doznał prawdziwej iluminacji pojmując
w sposób nieodparty, że pragnie aby jego zwłoki, „gdy przyjdzie jego czas” złożyć w trumnie
w żołnierskim hełmie, który towarzyszył mu w drodze znad Oki...

„Oczywisty plagiat z Zamboyskiego” - pomyślał „Architekt” pamiętając o hutniczym

kapeluszu w trumnie nestora polskiej architektury i odczuł wściekłość, nienawiść do tego
oszusta.

A najbardziej upokarzająca była świadomość, że nienawidzi tego zwalistego chama za

to, że zabrał mu niby ostatniemu gamoniowatemu prawiczkowi tamtą dziewczynę.

Tymczasem już w parę dni później zatrzymała jego uwagę notatka prasowa o zdema-

skowaniu przez nasze służby specjalne siatki przemytu narkotyków z Libanu... Wśród
aresztowanych znalazł „stewardessę Marię W.” No tak. Nie tylko imię, inicjał nazwiska
pozwalał na niechybną identyfikację. „Fiat-sport” - olśniło go przypomnienie. Na pewno nie z
poczciwych oszczędności... Złożyło się szczęśliwie, że jego kolega Irek, nasz korespondent z
Egiptu, przebywał w tym okresie na urlopie w kraju. W pierwszym odruchu „Architekt”
pomyślawszy, że jego żona, przecież eks-koleżanka Marylki, może coś wiedzieć o sprawie,
zadzwonił do starego przyjaciela.

Oboje przyjęli jego telefon jakby „z entuzjazmem”. Oboje, bo rozmowę zaczętą z

background image

Irkiem kończyła jego żona. Zaprosili go na drugi dzień.

Mili ludzie, dobra kolacja, świetne wino. I wspaniały nastrój gospodarzy. Przy kawie

padły, bez żadnej prowokacji ze strony „Architekta” pierwsze słowa gospodyni, przywołujące
na pamięć tamten „pechowy” jak do tej pory sądził „Architekt” wieczór przyjęcia w Kairze,
gdy to tak „pechowo” rozminął się z szukającą go telefonicznie Marylką.

- Wiesz o jej aresztowaniu? - spytał Irek prowokując całą lawinową opowieść.
- „Szlak pułkownika Nasera? a cóż to takiego?” - spytał „Architekt”, gdy się dowie-

dział, że wysłucha opowieści pod takim właśnie tytułem.

- Nie Nasera a Masera - poprawiła pani. - Bo nie o Egipcie historia a o Libanie. Tam

właśnie tak się zwał eks-wojskowy libański, który w Bejrucie współpracował z naszym
„Lotem” jako rezydent w Bejrucie. Działał cuda. Linia zawsze była opłacalna. Rzecz nad-
zwyczaj prosta: prochy. No tak, narkotyki. Wcale nie do Warszawy. Co tam my moglibyśmy
nawąchać i za co, to bardzo droga przyjemność. Ale przez Warszawę, to leciało do Paryża.
Nikt przecież nie kontrolował pod kątem przemytu narkotyków samolotu lecącego z Warsza-
wy. Tylko, że z zupełnie innych względów my - mówiła pani - eks-stewardesa, żona przyja-
ciela „Architekta” - bywałyśmy kontrolowane. Nasze bagaże itp... Chodziło o rutynową kon-
trolę dotyczącą różnych tam naszych małych interesików, przemycików itp. Więc Marylka
nie lubiła wozić „prochów” osobiście. Często wykorzystywała okolicznościowe „przyjaźnie”.
Oto czemu gdy pana poszukiwała skłamałam, że pan już wyszedł.

- Dziękuję - mruknął bez przekonania „Architekt” i raptem się rozpromienił. Mój Boże!

Buciak! Buciak wiozący „prochy” z Bejrutu na przemyt do Paryża.

- Proponuję abyśmy wypili za naszą przyjaźń - oznajmił nagle Irek. - Bo wiesz, że

myśmy się omal nie rozwiedli po tym jak ona wycięła ci ten numer, ta moja mądra żona... I
wiesz, że do tej pory, do tej informacji prasowej nawet mi nie pisnęła o co chodzi...

-Zdrowie pani... - zaśmiał się „Architekt”. - I za trwałość waszego małżeństwa... Wzno-

szę ten toast z całym przekonaniem. Ja, stary kawaler...

- A pomyśleć, że gdyby nie ona mógłbyś może też mieć żonę... - stewardesę - zażarto-

wał gospodarz.

- O Boże, byłbym szwagrem Buciaka! - jęknął „Architekt”.
Stał przy oknie w swoim redakcyjnym gabinecie, gdy ujrzał zajeżdżającą czarną dygni-

tarską wołgę Buciaka.

Miał gotowy tekst przywitania swego ważnego kolegi. Przyjmie go okrzykiem „witam

czcigodne prochy”. Bo przecież informacja o aresztowaniach „podejrzanych o przemyt” pro-
chów była w tym samym numerze „Życia” co wywiad z Buciakiem, w którym wyraził życze-
nie aby jego prochy spoczęły wraz z hełmem-towarzyszem jego żołnierskiej drogi. Słuchając
marszowych kroków Buciaka w sekretariacie pomyślał jeszcze „jednakowo czcigodne”.

FIKCJE I FAKTY 1/1985












background image

HONOR GERMAŃSKIEGO BOBRA



- Tu skręcamy - ostrzegł profesor Lech Sławuta młodego doktoranta siedzącego za

kierownicą jego fiata.

Nikodem Szarek wyhamował tuż przed drogowskazem.
- W prawo, w prawo... - ponaglił go profesor.
- To przecież nie Podona - zdziwił się kierowca.
- Nie.. Podony nie ma na żadnej mapie. Ja używam tej nazwy jak cała miejscowa

ludność... Dokładniej mówiąc, jak cała nie miejscowa, a napływowa ludność. Po prostu tutaj
był dwór i dobra grafa von Donau, i tak w pierwszej chwili to miejsce nazwano... Jedziemy.

Auto sunęło śródleśną drogą. Szarek zwolnił, urzeczony widokiem ogromnych łąk

zamkniętych kępami krzaków po lewej stronie drogi. Środkiem płynęła struga otoczona przez
szpaler równo posadzonych olch.

- Podejrzewam, że to jeszcze ręka grafa. Taki pruski porządek. Niby już zarosło, ale

proszę zobaczyć, że wszystkie stare drzewa rosną w równych odstępach. Pruski ład... -
profesor przybrał wykładowy ton.

Doktorant lubił „starego”. Wybrał zoologię w odruchu wstrętu i niechęci do wszystkich

spraw ludzkich, ale ludzkie słabości swego mistrza traktował z pobłażaniem. Sympatia była
niewątpliwie wzajemna, bo jakże inaczej wytłumaczyć sytuację, gdy prowadzi wóz swego
profesora zaproszony przez niego na polowanie do jakiegoś sławnego uroczyska, którego nikt
„z katedry” jeszcze nie oglądał. Nikodem łowiecką pasję wyniósł z dzieciństwa, spędzonego
nad Niemnem w dorzeczu Czarnej Hańczy. Dziwacznym skojarzeniem te właśnie łąkowe per-
spektywy w jakiś sposób cofnęły go w czasie i przeniosły w przestrzeni o paręset kilometrów.

- Cóżeś się tak zamyślił, dodaj gazu, droga jak stół - usłyszał głos profesora Sławuty. -

Jeszcze się napatrzysz ładniejszych pejzaży... - w jego głosie pobrzmiewała duma, jakby był
spadkobiercą grafa von Donau. - Tyle, że jeśli idzie o ptaki, niewiele tu ciekawego, ale w
końcu jesteśmy na urlopie.

Bo Nikodem wybrał sobie specjalizację i temat z dziedziny ornitologii. Jak zawsze u

Szarka temat szeroki, uogólnienia śmiałe, a dokumentacja naukowa wątlutka.

- Skończysz jako popularyzator. To jest publicystyka, a nie naukowa robota - zrzędził

jego promotor po pierwszej pobieżnej lekturze pracy, w której młody doktorant zestawiał w
śmiałych paralelach cechy gatunków osiadłych i wędrownych ptaków, udowadniając, że gatu-
nki migrujące są genetycznie słabsze, a rzekomo wyższy iloraz ich inteligencji wynika z tego,
że nadrabiają w ten sposób brak „uporu i woli przetrwania” w warunkach, jakie wybrały ptaki
osiadłe...

- Pan profesor nie widział mnie „pod bronią” - zażartował teraz - „kiedy polujesz, na

świecie jest tylko strzelba i ty”, tak uczył mnie ojciec.

- Leśniczy, jeśli się nie mylę - zagabnął profesor.
Uszanował ciszę, jaka nastąpiła w odpowiedzi. Pamiętał jak przez mgłę, że ojciec

młodego uczonego zginął w czasie wojny w wyjątkowo tragicznych okolicznościach.

Zakręt drogi otworzył przed nimi nową perspektywę. Wyniosły piętrowy biały gmach,

kryty czerwoną dachówką, parę niskich domków w zieleni, z dachami w tym samym kolorze.

- Podona - powiedział profesor.

W leśniczówce Srebrny Potok rządził stary gajowy Twikałło. Przywitał profesora z

wielką rewerencją i długo zdawał się nie zauważać młodego doktoranta. Dopiero przy kolacji,
gdy przy butelce samogonu okazało się, że Nikodem pochodzi z okolic Grodna, Twikałło
oszalał. Z ogromnym krzykiem wezwał do izby swoją żonę, kręcącą się wschodnim obycza-

background image

jem na rubieżach kuchni.

- Toż rodaka nam zesłało! Z Błot Wilczych to człowiek, leśniczego syn! - wołał, jakby

żona była z drugiej strony leśnego zrębu.

I nagle profesor Sławuta zauważył, że jego stołeczny blask gaśnie przy łojowym świetle

jakiegoś wspomnienia tamtych ludzi ze Wschodu.

- Ileś ty lat miał, człowieku, jakeś od nas poszedł? W czterdziestym piątym, co? A jak

ty przetrzymał? Oj, coż ja robię, toż pan jesteś, a ja po imieniu...

- Mnie wtedy w czterdziestym trzecim wywieźli. Do Niemiec.
- A rodzina? Jak... pan ich odnalazł?
- Nie miałem czego szukać. Nikogo przy życiu nie było. Wypijmy, niech już będzie po

imieniu. Mnie Nikodem - doktorant wychylił duszkiem szklaneczkę trunku i przez chwilę
pozostał z otwartymi ustami, bez oddechu.

- Bazyli mi na chrzcie dali... - gajowy ujął uroczyście w obie ręce barki swego gościa i

ucałował go z dubeltówki.

- Widzisz, kto tak spirytus pije... Z uszanowaniem całym dla pana profesora, ale szkla-

neczkę duszkiem to tylko od nas człowiek... Miastowy zwyczajny nie poradzi...

Potem boczek. I znowu szklaneczka. Nikodem nie zauważył, kiedy objęła go gorąca wi-

bracja, przyjaźń dla tego człowieka, dla wszystkich co w tej izbie, do izby, do ścian, i do tego,
co na zewnątrz... Jakby tam miały być te łąki pachnące jego dzieciństwem, trawy kładzione w
brzęku kos, księżyc wschodzący nad brzegiem Czarnej Hańczy... To, co opuścił, i o czym
nawet nie myślał...

I nic nie wyszło z wieczornego podchodu.
- Żadna tam turbacja, panie profesorze - usprawiedliwiał sytuację Twikałło. - Jutro pan

profesor strzeli na Proboszczowym Zrębie byka, jaki raz na sto lat się trafia, a i pan młody,
gość mój Nikodem, bez jelenia pięknego nie wróci. Jeszcze tylko ta szklaneczka. Ogórka nie
mało - krzyk pana domu uzmysłowił kobiecie, że nadzwyczajne spotkanie nie zmieniło praw
tego domu.

Brzęk budzika długo tarmosił świadomość Nikodema, przytłumioną przez ciężki od

alkoholu sen. Wreszcie otworzył oczy. Wzrok jego odczytał świtową porę z konturów drzew
za oknami. Przez krótką chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje, nim ciężkim chrapnięciem
nie zwrócił na siebie jego uwagi profesor Lech Sławuta śpiący na łóżku pod przeciwległą
ścianą. Przypomniał sobie kolację i „rodaka”... Starym obyczajem wyniesionym z licznych
polowań postawił bose nogi na zimnej podłodze - nic tak nie pomagało wyrwać się z sennego
odrętwienia. Przeszedł pod przeciwległą ścianę i potrząsnął profesora za ramię. Budzony coś
zabełkotał i odwrócił się na drugi bok.

- Pójdę! - postanowił młody człowiek. - Niech Twikałło zobaczy, że mnie tak łatwo tru-

nek nie obali. Pójdę...- pamiętał z wieczora jakieś rady gajowego co do porannego podchodu.
Zaraz za następnym oddziałem lasu otwierały się ponoć zakrzaczone uroczyska z zatokami
łąkowych otwartych polan nad strumieniem. Może usłyszy ryczącego byka, może trafi przy-
padkiem na rogacza. - Pójdę... - Pomyślał z satysfakcją, jaką będzie miał minę jego promotor,
gdy się dowie, że młody myśliwy powrócił z „normalnego” podchodu.

Już po dziesięciu minutach marszu zorientował się. że przeliczył się z siłami. Kilometr,

który przebył od bramy leśniczówki, ołowiem ciążył w nogach. W głowie tętniło, jakby wciąż
gdzieś gnały chmary spanikowanych jeleni. Na szczęście prześwity w lesie świadczyły, że
jest już blisko zapowiadanego uroczyska. Jeszcze dwieście metrów. Rzuci okiem na okolicę,
żeby mieć się czym pochwalić przy śniadaniu, i wróci. Pokonał te dwieście czy trzysta
metrów, i wysunął się na pierwsze śródleśne odkryte oczko mikroskopijnej łączki. Serce w
nim uderzyło mocniej. Na przeciwległej ścianie zarośli widniała czerwona plama. Rogacz?

background image

Uniósł ciężką lornetkę Regulował szkła, gdy nagłe czknięcie rzuciło mu głowę i gołym już
okiem obejrzeć mógł całą chmarę spłoszonych szpaków rwących w górę z zarośli, błysk sukni
umykającego rogacza. Nikodem uklęknął i, jak człowiek trafiony dalekim strzałem, przechylił
się na bok. Zasnął.

Obudził się po paru minutach, zdjęty chłodem. Portki miał przemoczone od obfitej rosy.

Wrześniowy pogodny poranek rozwiesił mu przed oczami siatkę pajęczyn i włosów babiego
lata. Od razu wiedział, gazie jest, w której stronie ma szukać łóżka. Tu nie chodziło o leśni-
czówkę, chodziło o łóżko. Po jakimś czasie z głową rozrywaną bólem dotarł na próg domo-
stwa. Z ulgą nacisnął klamkę. Ale drzwi nie ustąpiły. Raz jeszcze ponowił wysiłek. Bez
efektu. Ktoś po jego wyjściu musiał zamknąć na klucz. Zdecydował, że nie będzie łomotał o
świcie, i ciężko usiadł na progu.

Obudził się popchnięty drzwiami. Stary Twikałło stał zdumiony.
- Cóż to pan...? A raczej ty... czy nasze „po imieniu” na trzeźwo ważne...?
- Czekałem, aż się pobudzicie - Nikodem dźwignął się z trudem.
- Przecież otwarte...
Doktorant pojął, że pijackie osłabienie nie pozwoliło mu pokonać oporu otwartych

drzwi.

- Chciałem się świtem nacieszyć... - bąknął.
- Zaraz stara śniadanie przygotuje. A pan profesor nie wstał. Nie zniosła miejska głowa

naszego spirytusiku...

Wielka musiała być nagła miłość Twikałły do młodego „rodaka”, skoro zapowiedział,

że w porze wieczornego podchodu ulokuje go na zmajstrowanej przez siebie ambonce nad
bagiennym zakolem Pasłęki. Miał tam spotkać jelenia-byka, prawdziwego matuzalema...

- Rogi już zmarnowane, to nie dla pana profesora byk, ale rozłoga wspaniała, i dla mło-

dego w sam raz trofeum... - uspokajał przy śniadaniu Sławutę, wyraźnie zaniepokojonego, czy
sojusz ludzi zza Buga nie pozbawi go myśliwskiej szansy. Ale Twikałło obiecał, że po uloko-
waniu młodego na ambonie przejdą z profesorem w upatrzony rejon i niechybnie znajdą „tego
byka, co to pan wie” - nawiązał do im tylko wiadomych przeżyć z zeszłego sezonu.

Ciężkie sny nękały doktoranta, gdy profesor skłonił obolałą głowę na kocyku w chło-

dzie małego sadku za Twikałłowym obejściem. Wypili obaj do obiadu cały garniec zsiadłego
mleka. W końcu doszli do siebie. Stary gajowy współczuł ostentacyjnie profesorowi, mruga-
jąc do Nikodema, że obaj by chętnie jeszcze sobie po jednej lampce strzelili, ale bez towarzy-
stwa to się wstrzymają...

Nadeszła pora zachodu. Jechali przez las w błogim podnieceniu, jakie zawsze ogarnia

myśliwego pierwszego dnia rykowiska, gdy tyle ma się zdarzyć. Wieczór był „dobry”.
Rześkie powietrze głos będzie nieść daleko, rykowisko było ponoć już dobrze „rozegrane”.
Nikodem oglądał się za każdym zakrętem, aż musiał go Twikałło uspokoić, że do leśniczówki
wracają przecież razem samochodem, i drogi się uczyć nie musi. Odpowiedział na to, że choć
dziś na początek chętnie posiedzi na ambonie, na którą go gospodarz posadzi, to jednak zwykł
polować z podchodu i drogi się uczy na zapas, na dni następne... Skręcili w wąski zarośnięty
dukt, wyznaczony wielkimi starymi brzozami. Nad porośniętym wysoką trawą rowem tu i
owdzie leżały odłamki starych drzew. Ostatnie regularne zręby zostawili dawno za sobą, teren
był już rodzajem pierwotnego uroczyska, gdy Twikałło polecił zatrzymać samochód.

- Tam - wskazał kępę trzech sosen na środku zaklęśniętej bagiennej łąki. - Pójdzie pan z

nami? - spytał profesora.

Ten popatrzył na bagienne kępy traw i widząc, że marsz może go niepotrzebnie utru-

dzić, pokręcił przecząco głową.

- Tylko się pospieszcie. Już pora... - przypomniał gajowemu, że opieka nad nim stanowi

background image

jego podstawowy, obowiązek. Trochę go już zaczynała złościć dziwaczna zażyłość tych
dwóch ludzi tak obcych sobie kondycją społeczną i wiekiem.

Gajowy wrócił po paru minutach.
- To nie jest byk na ścianę dla pana profesora - uprzedził ewentualne pretensje. - Poszu-

kamy naszego. Jakby milczał, to się zaryczy... - wyjął z chlebaka szkło od naftowej lampy.
Profesor słyszał, że stary umie wabić, ale nie lubi i z reguły odmawia myśliwym tej formy
pomocy. Wszystko się zmieniło. Pomyślał z rozdrażnieniem, że oto zdaje się on, profesor,
zaczyna korzystać z protekcji swego doktoranta.

I był to wieczór do długiego pamiętania. Jeszcze słońce rzucało czerwone bryzgi na

sosnową korę, gdy król rykowiska odezwał się po raz pierwszy. Twikałło chwyciły profesora
pod łokieć.

- To on! W bagnie stoi. Podejdźmy - pociągnął go w ciemną już czeluść świerkowego

oddziału. - Pójdzie albo przez jałowce, i wtedy stracony, po nocy wyjdzie na zrąb pod dęba-
mi, albo ruszy na wschód w stronę rzeki, wtenczas złapiemy go na wrzosowisku, i już nasz...

Szli spiesznie. Sławuta tę część lasu znał nie najlepiej, ale przecież nie był tu po raz

pierwszy. Dopiero teraz jednak, w towarzystwie starego, zobaczył, ile drogi niepotrzebnie
nadkładał, trzymając się duktów. Oto niewidoczna niemal, ale wyczuwalna pod stopą jelenia
ścieżka wyprowadza ich po kwadransie na małą śródleśną kotlinę..

- Tu poczekamy... - decyduje gajowy i zaraz, jakby w odpowiedzi, potężny ryk głuszy

jego słowa. - Dobrze. Idzie na nas - cieszy się staruch. Podprowadza myśliwego na skraj
polanki i bez słowa pokazuje gruby pień, który mu będzie służył za podpórkę przy strzale.
Nagle milknie. Gdzieś daleko odzywa się jakiś inny, chłystem przez myśliwych zwany, mło-
dy byczek. A nestor milczy. Mijają sekundy. Raz czy drugi zelektryzował powietrze trzask
łamanej gałązki, lecz nie poruszyło się nic.

- Może by zawabić? - proponuje Sławuta.
Gajowy powoli sięgnął do chlebaka. Brzęknęło cicho szkiełko o sprzączkę. Znierucho-

mieli. Wreszcie Twikałło przyłożył szkło do ust. Głuche stęknięcie starego byka poleciało w
ciemniejący las. Potem drugie. Stali bez ruchu. Cisza. I dopiero gdzieś po minucie przeciągły
odległy ryk.

- Toż cholera, oszust stary, idzie w jałowce.
- Może jeszcze spróbować? - Sławuta dotknął palcem szkła.
- W dupie on ma nas i moje szkło. Z jedną łanią on idzie i bić się mu nie w głowie... -

stary śpiewną mową przeklął bycze obyczaje. - Jutro już go inaczej weźmiemy, byle wiatr się
nie odmienił.

- Nikodem też nie strzelał... - ni to stwierdził, ni zapytał gajowego profesor. Nie był

pewny, jak daleko są od doktoranta.

- Idziemy - Twikałło nie taił gniewu. Uważał, że zwierz go oszukał.
Po kwadransie byli na miejscu, gdzie przed godziną wysiadł z gajowym Nikodem.
- Jeszcze go nie ma - stwierdził Sławuta i umilkł nagle. Byk ryknął grubo od strony wi-

docznych na tle nieba sosen, które skrywały udostępnioną Nikodemowi ambonkę Twikałły.

- Ot, i ma swego byka. Zaraz go strzeli - powiedział z satysfakcją Twikałło. - Stamtąd

widzi go jak na dłoni.

Ryk raz jeszcze zatargał powietrzem.
- Czego nie strzela? Trzeba ryzykować! - niecierpliwił się stary, jakby sam widział

zwierza.

I stali tak z kwadrans, aż noc wypełniła czarnym powietrzem luki między drzewami,

zajęła nawet ich drogę, która gdzieś się usunęła spod kół stojącego bez świateł samochodu

- Powinien już tu być... - zaniepokoił się czemuś gajowy.
- A cóż mu się mogło stać, panie Twikałło, młody, zdrowy, zasłuchał się...
Rzeczywiście, gdzieś z głębi lasu niosło jeszcze jelenie porykiwania.

background image

- Nie ma co. Idę po niego.
- Niech pan zaczeka. Wezmę latarkę i też się przejdę. - Profesor postanowił spenetro-

wać „tajną” ambonkę staruszka.

Szli przez sięgające po pas burzany. Światełko latarki czesało trawiastą grzywę nie

odkrywając zdradzieckich zapadlin gruntu i bułowatych narośli kęp traw chwiejących się na
podmokłym gruncie. Sławuta, dobrze już zasapany, dotarł za Twikałłą do grupy wysokich
sosen. Tutaj gajowy przystanął i zadarłszy głowę ku górze zawołał półgłosem:

- Nikodem!
Odpowiedziała mu cisza. Tylko gdzieś nie opodal odezwał się byk.
Gajowy sięgnął dłonią wstecz, ruch jego palców wskazał, że prosi o latarkę. Za chwilę

ostrze światła spruło litą ciemność wokół pnia najwyższej sosny i w górze coś zamajaczyło.

- Nikodem! - zawołał głośniej gajowy.
- Jestem. Czekam.
- Złaź.
- Nie mogę...
Teraz dopiero Sławuta odzyskał swoją latarkę. Dokładnie oświetlił gładki sosnowy

pień. Do pierwszych gałęzi było ze trzy metry, a gdzieś dalej, grubo wyżej, majaczył zad
uwieszonego na gałęzi doktoranta.

- Broń trzeba najpierw spuścić - poinstruował stary ciemne niebo, na którym coraz

wyraźniej wybijały się gwiazdy. - Toż linka została w górze u ciebie, Nikodem...

- No dobrze - zgodził się jakoś jękliwie doktorant, i po chwili zjechał z góry jego

sztucer.

- A teraz powolutku... - instruował dalej Twikałło.
Odpowiedziała mu cisza. Ni głosu, ni chrzęstu kory. Nikt nie poruszył się w górze.
- No...?
Tylko byk zamruczał szyderczo z oddali.
- Ja nie zejdę... - doleciało na dół desperackie oświadczenie.

- No, nic. Pan profesor poświeci...
Bazyli zdjął buty i podszedł do sosny. Objął ją rękami i jak ogromny jaszczur jął sunąć

w górę.

A potem ten niewiarygodny monolog:
- Toż nie bój się niczego, Nikodem. Obróć ty się na deseczka. Nogę lewą zesuń, o, tu

już moja głowa. Śmiało ty na nią... Ale buta w gębę mi nie pakuj, tfu... A drugą nogę na
ramię. Teraz ja się obrócę, a ty ze mną...

Ubawiony profesor ma w świetle latarki pięty gajowego, jego szeroki zad, nad nim

wysoko błysnęła cholewa gumiaka doktoranta, teraz jego zadek i wysoko uczepione gałęzi
dłonie...

Nagle stamtąd, z góry, leci błysk, jakby niebo rozdarła cichcem błyskawica. Nim

Sławuta zdołał uskoczyć, utkwił między jego stopami ogromny myśliwski kordelas Nikodema
Szarka. Pomyślał ze zgrozą: Cóż by to było, gdyby ostrze trafiło mnie w wierzch stopy? - i
poczucie ulgi rozładowało się w głośnym wybuchu śmiechu. Ryknął byk, odpowiedział mu
drugi, Bazyli mruknął: „chwała Bogu”, a gwiazdy odpowiedziały wzmożonym blaskiem.

- Cóż to pana spotkała za przygoda? - zagadał łaskawie profesor wręczając swemu

młodemu pracownikowi jego ogromny nóż. Bez słowa pretensji. Pasł się po cichu błogim
poczuciem wyższości: to nie jego zdejmować musiał białoruski chłop z wysokiej gałęzi.

- Udana zasiadka. Widziałem tego byka - oznajmił pogodnie Nikodem. - Tyle, że okazji

do strzału nie było: to tyłem, to przodem, ale ani razu komory nie odsłonił.

- Jutro go dostaniesz - pospieszył z pociechą Bazyli.

background image

- Ale już nie z tej sosny - usłyszał. - A wie pan, profesorze, co ja tu zobaczyłem na

rzece? Żeremie bobrowe. I bobra widziałem...

- No tak. I to nie zwykłego bobra. Kanadyjskiego bobra grafa Donau - oznajmił z wy-

ższością Sławuta. Nie zaskoczą go rewelacje młodego zoologa o specjalności ornitologicznej.

Ile mógł mieć lat, gdy ojciec po raz pierwszy pokazał mu bobrowe żeremie, tam, gdzie

Czarna Hańcza dotyka szerokiej wody Niemna? „Siwy, a ciągle brunet” mawiała matka, prze-
czesując dłonią czuprynę męża przy kolacji. „Szalony leśniczy”, jak nazywali go osadnicy.
Ten jego ojciec, który uczył go, że trzeba zawierzyć koniowi, gdy nocą przyjdzie szukać drogi
do domu, że dzikie gęsi lepiej wiedzą, kiedy będzie wiosna, niż mądrale z warszawskiego
radia, który mu pokazywał bobrowe tamy i przemyślnie budowane domostwa.

Zapach tamtych łąk... A może to obłoki tak pachniały o zachodzie? Brzęk kosy. Ileż

razy potem, jako wypoczywający mieszczuch, przystawał zauroczony, słysząc ten głos pogo-
dnego lata młodości. „Bo dobra kosa musi dzwonić” - pouczał ojciec. Jak zawsze mądrzejszy
od radia i od przywiezionego z miasta żelastwa. „Może kto głupi kupi” - rzucał z twardym
krzykiem kosę na ladę wiejskiego sklepu. Zachody słońca, chmury piętrzące się wysoko,
wysoko, aż tam, gdzie, jak twierdziła matka, był „Pambóg”, a gdzie „niebiesko było tylko od
powietrza”, jak mówił ojciec - i nie było wątpliwości, kto mógł mieć rację. I te bobry. Dał
leśniczy synowi lornetkę. Posadził go w rozgałęzieniu wykrotu starego dębu i kazał być cierp-
liwym. I widział to czarne futro, w które nagle ubierała się fala, i płaski ogon żeglujący pod
bystrą wodą... „A dziurki w nosie mu policzyłeś? - Po ile ich ma?" - pytał ojciec surowo
marszcząc brwi.

Cisza. Tamte cisze nad Czarną Hańczą, których już pamięć nie ogarnie. To nie jest

martwa cisza milczenia, to cisza żywa, mówiąca do człowieka jakimś niewypowiedzianym
szeptem. Ile treści było w tamtej ciszy, dowiedział się potem w huku dział, w świście pożera-
jących miasta płomieni, we wrzaskach esesmańskiej eskorty...

Ale na razie światem rządzi jego ojciec. Posłuszne mu są zwierzęta. Gdy ojciec mówi,

trzymając go za rękę: „Zaraz tu wyjdzie rogacz” - rogacz zabarwia zieleń traw swoją zuchwa-
łą czerwienią. Słuchają go ludzie: „Wasylko, koniowi podkowa lewa chlapie” - i wieczorem
siwa ojca już prawidłowo podkuta. Ten koń, z którego grzbietu można co jakiś czas obejrzeć
świat, gdy ojciec trzyma za łydkę, bo noga za krótka jeszcze, by koński grzbiet objąć. I potem
śmierć siwej. Jak z osiemnastowiecznej powieści... Zimowy wieczór. Matka ciągle podchodzi
do okna. Noc już, a ojca nie ma. Księżyc wypełnia cały kwadrat szyby. Słychać, jak skrzypią
po śniegu powolne kroki. Ojciec wchodzi do sieni, coś długo tam przystaje, nóg ze śniegu na
progu - jak zazwyczaj - nie otrzepał. Słychać chrzęst jakiś i łomot. Maleńki Nikodem staje w
drzwiach izby, słyszy okrzyk mamy: „Jezus Maria!” - i widzi ciśnięte pod ścianą siodło,
popręg zawinął się matce wokół kostki pod stopą, stoi jak spętana, usiłując rękami sięgnąć
ojca, który oparł się ciężko o ścianę. Teraz wyciąga z kieszeni rewolwer i ciska go gniewnie
na siodło.

- Gdzie Wasyl? Niech zaprzęga. Siwą trzeba zwlec z lasu. Kobyłę zabiłem...
I to właśnie jest prawda tamtego czasu i tamtej ziemi, tamtych śnieżnych cisz, które

przerwało wycie wilków. Stado osaczyło konia wracającego ojca i ten, strzelając z siodła do
basiora, co zwisał u gardła kobyły, trafił ją w łeb śmiertelnie... Wystrzelał potem cały maga-
zynek i poszedł klnąc piechotą te pięć kilometrów, co mu zabrakło do domu.

Taki był. Strachu nie znał, i przez to zginął od kuli nie dla siebie właściwie przezna-

czonej. Kto w tej ciszy, w tych ciszach, które mogło tylko wilcze wycie lub latem klangor
żurawi zakłócić, mógł wysłuchać wojny? Choćby i woził mu listonosz raz na tydzień sześć
sztuk codziennej „Polski Zbrojnej”, którą stary, jako legionista, uznał za swoją gazetę, choć
od dwudziestego roku o wojsku zapomniał. I było co czwartek wieczór to czytanie, wszystkie
sprawy świata naraz w ciągu godziny poznane być mogły, a reszta czasu należała się temu, co

background image

tutaj. Tym łąkom, rzece, żeremiom bobrowym. Ojciec stoi przy oknie. Czyści szkło naftowej
lampy. Specjalna długa szczotka raz i drugi pucuje przydymione szkło. Ojciec odkręca zbior-
niczek na naftę i woła za siebie: „Daj no, Zochna, nafty, bańka pod schodami...”

I wychodzi na to, że czytania nie będzie, bo żona zapomniała Wasylka po naftę do Żyda

wysłać... Ojciec jak stał przy oknie, okno otwiera i spokojnie wyrzuca w pokrzywy lampę,
słychać z brzękiem rozsypujący się na kamieniach porcelanowy abażur.

Bo leśniczy to raptus nieposkromiony. Gdy kiedyś dopatrzył się, że któryś stajenny

nowe szory na stare wymienił, chłopaka sprał i ze wsi wygnał. Taką stworzył wokół niego
presję, że i ksiądz swoje powiedział, i policjant - i chłopak w świat poszedł. I śmiercią po
latach po ojca powrócił. Jeszcze po drodze do tej śmierci raz jeden się spotkali. Miał ojciec
wtenczas - po śmierci siwej kobyły - konika młodego, wielkiego był to temperamentu ogie-
rek, a stary się uparł, że go do swej dwukółki ułoży. I pech chciał, że poniosło go na składnicę
drewna. Właśnie pociąg do wywózki urobku formowali, a maszynistą był ów człowiek przed
paru laty z leśnictwa wygnany. Na koniach się znał. Wyjrzał ze swego okienka w lokomo-
tywie i zobaczył, jak ogierek leśniczego nogami przebiera, łbem rzuca... Miał żal do ojca
Nikodema i ręka mu sama w górę poszła, za sygnał chwyciła. Gdy parowozik gwizdnął,
młodego konia jakby tym świstem po zadzie strzelił. Wierzgnął, łeb pochylił i poszedł w
cwał, tylko się dwukółka raz z tej strony, raz z drugiej strony rowu na bokach telepała.
Niewiele z niej poza dyszlami zostało, gdy ojciec pobity i pokrwawiony konia zatrzymał. A
ostatnią część drogi podobno na brzuchu, uczepiony lejców, przejechał. Potem konia do drze-
wa przywiązał i wrócił na piechotę. Musiał mieć w twarzy coś takiego, że tamten nawet mu
uciec nie zdołał. Ze swej lokomotywy zeskoczył tak, że nogi mu się w bale drewna zakle-
szczyły. Ojciec nie bił ręką. Polano było ciężkie i snadź zmęczył się, bo zanim go zabił, od-
rzucił narzędzie, leżącego zostawił i do konia wrócił. Tamten miesiąc cały spędził w szpitalu i
zemstę poprzysiągł do grobu. I szybko się tego grobu swego wroga doczekał.

Nikodem Szarek zasypiał z trudem. Jakie prawa zawróciły go o lata w czasie i setki

kilometrów w przestrzeni? Czemu jego zastrzelony w czterdziestym roku ojciec wizytuje
nocą leśną kwaterę w dawnych lasach grafa von Donau? Ten sielski zapach i cisza, w którą
zawróciły go wspomnienia, były oszustwem. Prawdą był okrutny jazgot świata, który go
pochłonął. Nie miał ochoty pozwolić, aby płytki sen wpędził go w majaki na temat minione-
go. Ale może lepiej nie myśleć także i o ośmieszającej go przygodzie na domniemanej
„ambonie” Twikałły, która okazała się deseczką zamocowaną między konarami wysokiej
sosny... Gdy się tam znalazł windowany przez gajowego, gdy siedząc już na gałęzi opuścił
przygotowany sznur, aby wciągnąć swoją broń, ogarnął go paniczny lęk. Owszem, miewał lęk
wysokości, ale tylko nad górskimi przepaściami lub gdy patrzył przez okno wieżowca. Teraz
te fobie dopadły go na wysokości kilkunastu metrów. Dopiero po paru minutach, objąwszy
ramieniem pień, odważył się jedną ręką przymierzyć do oczu szkła lornety. No tak, w chwili
gdy spenetrował bobrowe siedlisko, gdy spostrzegł obły czarny kształt, świat przestał się
kręcić, sosna już się nie chwiała... Nigdy nie przyzna się swemu świeżemu przyjacielowi, że
nie miał odwagi podnieść broni do oka, aby mierząc nie stracić równowagi. A potem ten
współczujący uśmieszek profesora Sławuty, gdy wręczył mu jego ciężki nóż, mówiąc: „Cud,
że nie obciął mi pan nogi...”.

Nie, do diabła, to już lepiej wrócić w czas, do którego jego myśl popłynęła bobrowym

śladem na wodzie, na nocy, na ciszy...

Ojciec je szanował. Co to było, gdy się wydało, że nauczyciel w miasteczku ma bobro-

wy kołnierz! Stary tylko poczekał, aż syn kłusownika Sureczka, nieuk i jąkała, dostanie swoje
promocyjne świadectwo... Afera, że nauczyciel przyjmuje w naturze łapówki od kłusownika,
wstrząsnęła kuratorium w Grodnie. Zasypiając już, wracał ze stancji w miasteczku na wakacje
do ojcowskiej leśniczówki, już się zapadał w pachnące zmierzchy...

background image

Zasnął.

Rano profesor Sławuta był w świetnym humorze. Zupełnie jakby doszedł swego byka.

Wiatr się nie zmienił i Twikałło, jak zawsze optymista, obiecywał na wieczór spełnienie:
„Drogę będzie miał tą samą...” -zapewniał.

Więc Sławuta tokował. Miał cały wykład o bobrach, które obserwował wieczorem mło-

dy doktorant na Pasłęce. Wykład miał mu dać do zrozumienia, że nie ma tajemnic, których by
nie znał wielki zoolog. Więc bobry na Pasłęce to zupełnie unikalne w tej części Europy bobry
kanadyjskie. Ich poprzednicy, środkowoeuropejskie bobry - jako słabe wyginęły, nim graf
von Donau w przystępie pańskiej fanaberii sprowadził bobry z Kanady. I cóż znaczy genety-
czna wyższość! W nowym dla nich środowisku bobry nie tylko się asymilowały, ale nawet
wymknęły z granic swoich macierzystych grobli i rozpleniły w okolicy, dając przykład nieby-
wałej gatunkowej prężności.

Młody doktorant niezbyt cierpliwie słuchał tych zarozumiałych wywodów. Stwierdził

cierpko, że ze swego punktu obserwacyjnego nie zauważył niczego, co by nakazywało mnie-
mać, że ten bóbr różni się od „normalnego bobra europejskiego”.

- Dla ornitologa różnice te nie są dostrzegalne - przyciął profesor doktorantowi.
W środowisku naukowym Nikodem Szarek znany był z dwóch pozornie wykluczają-

cych się cech: niebywałej niestabilności swych zainteresowań i równie niebywałego, zdradza-
nego w najmniej spodziewanych okolicznościach, uporu.

I oto profesor Sławuta usłyszał oszołomiony, że on - ornitolog - z pewnością więcej ma

praktycznych obserwacji, ergo i wiedzy na temat bobra, niż różni oczytani specjaliści. Profe-
sor myślał, że się przesłyszał, Ale dopiero to, co usłyszeć miał teraz, wprawiło go w bezgrani-
czne osłupienie.

- ...zresztą nie mam zamiaru upierać się przy swojej ornitologicznej specjalizacji. Chyba

przyznam panu profesorowi rację, że mój temat o wyższości gatunków osiadłych w stosunku
do ptactwa wędrownego jest mocno ryzykowny. Kto wie, może zajmę się właśnie bobrem...

- No to za naszego bobra - włączył się Twikałło ze swoją flachą spirytusu.
- Za naszego! - oznajmił z naciskiem młody autor porzuconej przed chwilą pracy z

zakresu ornitologii.

Co właściwie odwróciło Nikodema w stronę młodości nad Niemnem, opuszczonej

przed czasem tak ogromnym, że niejedno całe życie by się w nim zmieściło? Może to „rodak”
Bazyli Twikałło i jego piekielny spirytus? Może pytanie o ojca - leśniczego?

A potem noc niemal bezsenna, mimo zmęczenia podchodem, który na ogół wali myśli-

wego z nóg. Wraca wszystko - jakby, niedbale do tej pory przeżyte, wymagało myśli, refle-
ksji, zrozumienia.

Patrzył na tę ziemię trzymając rękę matki i nie rozumiejąc właściwie, czemu jej dłoń tak

drży i tak kurczowo go ściska, skoro ci panowie Niemcy są spokojni, mówią nawet cicho...
Ale gajowy, którego tu sprowadzili i kazali mu wyjąć z samochodu ojca sztucer, dubeltówkę,
rewolwer, trzęsie się, i słowa przychodzą mu ciężko. Choć polsko-białoruska normalna jego
mowa, bo Niemcy mają tłumacza, słowa przychodzą mu ciężko, jakby w obcym mówił języ-
ku. Ale ojciec jest spokojny. Mówi powoli, że w chwili, gdy zdecydował się uciekać przed
zbliżającymi się wojskami, nakazał gajowemu oddać „sowietom” całą tę broń...

Gajowy kiwa głową.
- Więc skoro wróciłem zaraz gdy wasze wojska - tak powiedział: „wasze wojska” -

przejęły ten teren - spytałem go, czy zdał moją broń. Powiedział, że wszystką bolszewicy
zabrali. Tak było?

I znów gajowy kiwa głową a Nikodem nie wie, dlaczego łzy płyną mu cicho po poli-

czkach. Jakby to inny człowiek płakał. Czemu?

background image

- Cały ten gewehr był zamurowany u niego w kominie - mówi od siebie tłumacz i coś

dalej po niemiecku. Tamci dwaj, jeden podoficer i dwóch żołnierzy, potakują głowami, i ten
najstarszy rangą mówi coś jeszcze, co tłumacz przekłada, żeby się nie bać, że „Vati” jest w
porządku, ale trzeba jeszcze wyjaśnić, więc pojadą do miasteczka obaj - leśniczy i gajowy.

„Do miasteczka” oznaczało „na gestapo”, jak się dowiedzieli po kilku dniach, gdy przy-

szła wiadomość, że obu „sprawiedliwie rozstrzelali” na więziennym podwórku. W rok później
wieś znała prawdę. To ten pobity przez ojca maszynista i złodziej został konfidentem gestapo.
Podobno to on wyniuchał skrytkę gajowego, który zapragnął wzbogacić się o świetną broń
leśniczego i zamurował ją „na lepsze czasy” w kominie własnej chałupy. Potem już tak spra-
wę zakręcił, żeby z leśniczym swój rachunek zamknąć w ten właśnie sposób.

I został Nikodem z matką i starszym bratem w domu co był kiedyś leśniczówką, a stał

się przytułkiem wdowy i sierot. Wówczas to przytłoczyła go po raz pierwszy świadomość
obojętności świata. Bo łąki, obłoki, bo cisze i zachody, i bełkot cietrzewi o świcie, i krzyk
żurawi... Jak dawniej. A ojca nie było. I znów przyszli ludzie w mundurach. Grzeczni tak
samo, jak wtedy tamci z tłumaczem. Teraz tłumacza nie było. Tyle że ordynansem kwateru-
jącego w leśniczówce oficera był zniemczony Ślązak mówiący tą ledwo tu na wschodzie
zrozumiałą nibypolszczyzną. Więc można się dowiedzieć, że „śniadać będzie jajko miętki”
albo że „jutro być kura na trzy chłopy”...

Lokator pojawia się wiosną czterdziestego pierwszego roku. W tym czasie lasy aż się

ruszają od wojska. Nagłe nowe przecinki otwierają niebo przed wycelowanymi w obłoki
lufami dział. Huk zmotoryzowanych kolumn zagłusza najdziksze wiatry, a gdy już wszystko
ucichnie, z daleka niesie jeszcze pohukiwanie silników motocyklowych łączników.

- Będzie ruski kaputt - mówi ordynans. - Jutro późny śniadanie - i śmieje się poklepując

po brzuchu. Mały Nikodem nie wie, że w ten sposób wypowiedziana zostaje przy nim wojna,
która przewróci wszystko w jego życiu, która każe mu potem szukać w świecie zwierząt rozu-
mu, którego u ludzi nie znalazł.

O wczesnym świcie artyleryjska kanonada otwarła okna do lasu. Opadły z nich szyby.

Ryk dział chwiał różowiejącym świtowym niebem, Nikodem siedział na łóżku matki, cze-
kając na każde dotknięcie jej dłoni, którą gładziła go po głowie, jak na wybawienie od tego
niosącego przerażenie huku. Potem ucichło. Już tylko z rzadka artyleryjska salwa przypomi-
nała o tym, co się stało. Wreszcie pojawił się gruby ordynans.

- Essen, schnell, jedemy nach Russland - zadysponował śniadanie dla swego pana.
Tego samego dnia szeroką śródleśną drogą płynąć zaczęła drelichowa rzeka umęczo-

nych ludzi - szli jeńcy,

- Niemcy poszli w świat - powiedziała matka.
Na trzeci dzień Nikodem ze starszym bratem wybrali się „za granicę”. Owa „granica”,

dzieląca do dwudziestego czerwca czterdziestego pierwszego roku świat na „niemiecki” i
„ruski”, leżała o dwa lub trzy kilometry od ich domu. Gadano wśród chłopów, że „Sowiet”
buduje okrutne bunkry i umocnienia, więc chłopcy wybrali się na zwiedzanie. Są takie dni i
sprawy dzieciństwa, które otwierają przed małym człowiekiem drzwi wielkiej tajemnicy.
Śmierć, to nie było to, co się stało z ojcem. Tata przecież wyszedł z domu z tymi ludźmi w
mundurach feldgrau, a potem... potem były tylko słowa: zabity, rozstrzelany...

Przechodzą przez „graniczny” dukt, zaraz potem jest pas łąk - szeroki na kilometr, a z

drugiej strony, na skraju chłopskiego lasu, ten pierwszy bunkier... Podchodzą chyłkiem.
Widzą już teraz dokładnie pagór terenowego umocnienia. W odsłoniętym uderzeniem czołgo-
wego czy artyleryjskiego pocisku lochu sterczy jakiś żelazny złom. Z daleka wygląda jak lufa
zniszczonego działa, z bliska okaże się żelazną szyną z umocnienia stropu. Robert jest
dowódcą. Wiedzą, że ojca zabrali „za broń”, więc oni właśnie po broń tutaj przyszli... Robert
jest odważniejszy. O całe trzy lata starszy od brata. On pierwszy znajduje wejście. Ale są do-
piero w straszącej półmrokiem niższej kondygnacji bunkra. Stanowisko ogniowe było wyżej.

background image

Jest cisza taka, że gdy w pewnej chwili Nikodem potyka się o jakąś puszkę, krzyk przestrachu
wyrywa się im obu. Może dlatego Robert staje się taki surowy. Jest dowódcą.

- Jesteś lżejszy. Ja cię podsadzę.
To rozkaz. Nikodem kuli się ze strachu, jest chyba jeszcze mniejszy niż przed chwilą,

gdy w ciszy deptał leśne runo dokoła bunkra. Chwyta jakiś zbrojeniowy drut zwisający z
betonowej ściany, staje na podsuniętym kolanie brata. Teraz, podsadzony, sięga już stopą jego
ramienia. Łapie dłońmi za krawędź otworu łączącego dwie kondygnacje bunkra i dźwiga się
do góry. Głowę ma już tam... Przez dłuższą chwilę niewiele widzi w ciemności. Światło sączy
się tylko przez dziurę otwartą pociskiem w górnej ścianie litego muru. Wytęża wzrok i nagle
z krzykiem spada z ramion brata, na czworakach wymyka się na zewnątrz, pada na leśny
mech. Wciąż widzi przed sobą otwarte oczy człowieka w drelichowym spranym mundurze -
takim samym jak te, które widział na jeńcach - człowiek siedzi oparty o ścianę i patrzy na
niego nieruchomym wzrokiem...

- Nie bój się, to trup - oznajmia starszy brat wysłuchawszy relacji. - Na pewno trup -

upewnia sam siebie, bo wie, że musi jako dowódca dokonać tego, czego nie potrafił jego
podwładny.

W ten sposób weszli w posiadanie pierwszej sztuki broni. Pepeszy. Bo później - gdy już

mieli starszych współtowarzyszy - znalazły się i erkaemy, i zwykłe karabiny.

Okolica nie była spokojna. Już nikt nie wiedział, „czyja” partyzantka ściąga pacyfika-

cyjne oddziały Wehrmachtu. Przyszedł czas, że lasy były tu bardziej zamieszkane niż palone
w pacyfikacjach okoliczne wioski... Czternastoletni Nikodem jest już łącznikiem w siatce
konspiracyjnej łączności z leśnymi. To on nosi meldunki o gwałtownym przygotowywaniu
terenowego lotniska nie opodal leśniczówki. Tymczasem w najbliższej wsi dzieją się rzeczy
jeszcze dziwniejsze. Biorą chłopów, chłopców, nawet i dziewuchy, ale nie na wywózkę, nie
pod ścianę. Kilku cywilów organizuje... odłowy bobrów na Czarnej Hańczy. I oto zamiast
ludzi za drutami siedzą w odrutowanych skrzyniach bobry. Samolot ląduje któregoś dnia -
pewnie płosząc swym przelotem leśne oddziały - i nic się nie dzieje... Tylko chłopi taszczą
podwodami skrzynie z bobrami.

Lotnisko z powrotem zarasta perzem i burzanem, a meldunki Nikodema dotyczą tylko

tego, co dzieje się na ziemi.

I znowu na zgubę własnego domu - i całej pobliskiej wioski... Bo gdy raz i drugi wy-

mknęli się partyzanci z sieci zamierzonej obławy, jakiś inteligentny dowódca SS postanowił
„uprzątnąć teren”. Pacyfikacja trwała krótko - strzelali parę minut, palili parę godzin. Starsi i
dzieci zginęli, mężczyzn, których dopadli, powieźli na roboty. Zrządzeniem żandarmskiej
łaski Nikodem, razem z bratem Robertem, znalazł się w Niemczech.

Osieroceni przez matkę, rozprutą serią na podwórzu leśniczówki, zostali sami dla siebie.

Okazało się, że Nikodem już tylko o pół głowy niższy od starszego Roberta, uznany więc
został za mężczyznę. Nie minęło pół roku, a właśnie ta różnica zostawiła go przy życiu, jako
dziecko...

- Der Knabe ist unschuldig - zawyrokował żandarm zabierając Roberta.
A potem, ściśnięty w tłumie polskich niewolników spędzonych na rynek bawarskiego

miasteczka, asystował przy egzekucji brata.

Za „Rassenschande” Słowianina czekała germańska sprawiedliwość w jednej tylko

postaci - stryczka. A sprawiedliwość to była nie ślepa, rzetelnie rozpatrywała winy. Bo oto już
w tydzień po wyroku na Robercie młoda bauerka, wojenna wdowa, wróciła z sądu oczyszczo-
na z niesłusznego posądzenia, rzuconego przez sąsiadkę, zazdrosną o muskuły polskiego
niewolnika. Od tego czasu wyrko Nikodema przeniesione zostało z ogromnej sieni bauerskiej
sadyby do chlewa, aby nie było zniesławiających pozorów. Tam właśnie, w smrodzie i
zaduchu, zaczęła się doktoranta Szarka ucieczka do zwierząt. Dziś, zasypiając w wyniku

background image

„dziejowej sprawiedliwości” w posiadłościach grafa von Donau, zdał sobie z tego sprawę
ostatecznie. Nie chciał spraw ludzkich, skażonych na zawsze ludzkim porządkiem, więc gdzie
się miał obrócić? Gdy w trzy lata po wojnie zdawał cudem uporu, woli i szczęścia zdobywaną
maturę, wiedział, że zostawia za sobą dzieciństwo spędzone w świecie ludzi, by móc zwrócić
się w stronę zwierząt.

Aczkolwiek doktorant znany był z wahań nastrojów, z „histerycznej kobiecej natury”,

jak to kiedyś określił jego promotor, to jednak decyzja młodego ornitologa o zarzuceniu do-
tychczasowej pracy i „przesterowaniu zainteresowań” na bobra długo nie dawała profesorowi
Sławucie spokoju. Uznał w końcu, że może będzie to potraktowane jako dowód sugestywne-
go wpływu jego naukowej osobowości, że uczeń wkracza na tropy mistrza. Zaakceptował
więc plan nowej pracy, mówiącej o „przetrwaniu bobra europejskiego”. Nie sądził, że młody
autor potraktuje to przetrwanie jako walkę gatunku z człowiekiem pastwiącym się przez swo-
ją wojnę nad całą przyrodą. Bo miało się okazać, że nieposkromiony talent popularyzatorsko-
eseistyczny w tę właśnie stronę poprowadzi pióro młodego doktoranta.

Początki pisania pracy zbiegły się w życiu Nikodema z jego wielką miłością.
Małgorzatę po raz pierwszy zobaczył na scenie w roli księżniczki Gonzaga w

Sułkowskim Żeromskiego. Na dobrych parę tygodni wypadły mu z głowy bobry znad Pasłęki,
pożegnana ornitologia, wszystko...

Z niezwykłą jak na swoją naturę energią zabrał się do dzieła. Owa feralna czy szczę-

śliwa premiera odbyła się piątego października. Szóstego posłał za kulisy sześć róż, i potem
posyłał kwiaty dzień po dniu, z przerwą na dzień wolny w teatrze. Trzynastego do trzynastej
róży dołączył bilet wizytowy. Pisał w nim, że trzynastka zawsze przynosiła mu szczęście,
więc ośmiela się ujawnić personalia wiernego, od dnia premiery - adoratora. Wynikało z tego,
że dzień w dzień był na widowni teatru - no, ale był przecież aż trzy razy. Zapytywał, a raczej
zapowiadał, że następnego dnia będzie cierpliwie czekał przed teatrem w nadziei, że go „nie
odpędzi”.

Była śliczna, i oczywiście, jak powiedziałaby jego matka, „na wskroś zepsuta”, ale tak

naprawdę zupełnie przez mężczyzn nie rozpieszczona. Owszem, miała wzięcie, była
„modna”, lecz mało napotykała na swej drodze tak staroświeckich form adoracji - dla kobiety
bardzo pięknych i podniecających. Nikodem potrafił być interesujący. W końcu jej pierwszej
opowiadał swoje życie. I wyraźnie dawał do zrozumienia, że ona jest w nim - w tym życiu, w
którym jeszcze nie zagościła - najważniejsza. A ona? Chciała po prostu mieć nareszcie kogoś
dla siebie. Jej pierwszy mąż - aktor - na dobrą sprawę żył tylko dla sceny, mężczyzna, z któ-
rym związała się po rozwodzie, w gruncie rzeczy interesował się tylko swoją karierą. Wyglą-
dało na to, że oszalały doktorant nauk zoologicznych będzie nareszcie „cały dla niej”. Na to
wskazywały początki ich znajomości, później miłości, która zmieniła się w zażyłość każącą
otoczeniu traktować ich jak małżeństwo. No i w końcu to małżeństwo, które dla niej obróciło
się w absurdalną przygodę stołecznej aktorki, wędrującej po prowincjonalnych scenach. Bo
oto zafascynowany nowym tropem swoich zainteresowań Nikodem Szarek jął wędrować
śladem bobrowej populacji. A Małgorzata była Ofelią w Białymstoku, jako Rachela w
„Weselu” dała się oglądać w Olsztynie. Potem miała występy gościnne w Mońkach i Stoku
Lackim. Z początku trudno jej było przywyknąć do myśli, że powinna lada bobrzycę trakto-
wać jako poważną rywalkę. Udając zainteresowanie, co tydzień wysłuchiwała wieczorem w
dniu wolnym od pracy kolejnych stron rosnącej rozprawy doktorskiej o migracjach polskiego
bobra... Przyzwyczaiła się nawet do duchowej wszechobecności bobra w ich małżeństwie.
Ten niewidoczny bóbr zastępował dziecko, na które wciąż nie mogła się zdecydować.
Wydawało się jej, że dobrze męża rozumie. Nie mogła pojąć szaleńczej furii, z jaką przyjął
przygotowaną przez nią na gwiazdkę niespodziankę - skórę bobra.

- Z jakim kłusownikiem weszłaś w kontakty?! Jedziemy na milicję! - krzyczał Nikodem

wymachując nieszczęsną skórą, którą zdobyła w czasie jakiegoś wyjazdu teatru w teren.

background image

- Myślałam, że skoro tak kochasz bobry... - broniła się z płaczem.

Zaczęły się niesnaski. Małgorzata zrozumiała swoją omyłkę. Sądziła, że wreszcie bę-

dzie miała mężczyznę dla siebie. A on był dla bobra.

Któregoś dnia, gdy wieczorem, po powrocie z tournee po zapadłych dziurach, czekała

na niego niecierpliwie w łóżku, a on coś tam mamrotał nad swoim rękopisem, zawołała gnie-
wnie:

- Zmówiłeś już swój pacierz, swoje „wierzę w bobra”, to chodź nareszcie do łóżka!
Rozstanie nastąpiło w dniu największego triumfu Nikodema Szarka. Największego i dla

niego samego zupełnie nieoczekiwanego triumfu. Oczywiście trzynastego. Trzynastego sty-
cznia. O godzinie pierwszej w nocy, przy księżycu, po pięciu nocach oczekiwania w rozga-
łęzieniu starej sosny, nastąpił ten moment, który przesądził o dalszym życiu Nikodema.

W czasie, gdy obserwował życie bobrzej pary osiadłej w świeżo przez nią zbudowanym

żeremiu, zdarzyła się tragedia. Na brzegu strugi odnalazł resztki rozszarpanej przez rysia
bobrzycy. Wiemy już, że Nikodem Szarek łączył w sobie pewną wahliwość i niestałość uspo-
sobienia z niebywałym uporem. I oto, wspomniawszy urządzoną przez Twikałłę nad daleką
Pasłęką zasadzkę na jelenia, tę, z której stary gajowy „zdejmował go” z takim trudem, sam
bez niczyjej pomocy zbudował taki sam pomostek. Wbił w pień potężne haki, po których bez
trudu wspinał się na górę...

Przez cały tydzień Małgorzata po powrocie z teatru zastawała w mieszkaniu karteczkę z

życzeniem „dobranoc” i informację, że mąż jej „czuwa dla dobra sprawy”... Nie pisał, że czu-
wał w odległości trzydziestu kilometrów od miasta w rozgałęzieniu starej sosny nad strugą.
Przez całe noce. I oto trzynastego o godzinie wpół do drugiej stanął w progu trzymając prze-
łożone przez kark zwierzę...

Spała głęboko, a on podszedł i złożył na jej łóżku zaśnieżonego rysia.
- Jezus Maria! - krzyknęła przeraźliwie, obudzona zimnym dotykiem. - Co to?
- Doszedłem go. Morderca mojej samicy... - oznajmił z dumą.
- To wróć, to idź, to znajdź sobie inną swoją samicę - krzyczała.
Skoro trzynastego zdarzają się zawsze w moim życiu rzeczy dobre, może i to rozsta-

nie... - pomyślał Nikodem i wycofał się z pokoju zabierając swoje trofeum.

Przypadek zrządził, że nowa praca doktorska Nikodema Szarka, zapowiadająca się jako

jeszcze jeden banał, porządkujący wprawdzie historię europejskiego bobra, ale daleki od rangi
naukowej rewelacji, urosła nagle do wielkich wymiarów. Otóż nasz cierpliwy doktorant,
szukający w pracy zapomnienia o swej rodzinnej czy jak kto woli miłosnej tragedii, w trakcie
porządkowania zaniedbanych archiwów niemieckich którejś uniwersyteckiej biblioteki natra-
fił na pracę sławnego norymberskiego profesora Karla Hoffmeistra poświęconą czystości rasy
germańskiego bobra. Uwagę polskiego doktoranta, który niemal pięćdziesiąt lat po opubliko-
waniu trafił na tę pracę, zwróciło nazwisko grafa von Donau w tytule jednego z rozdziałów.
Profesor Hoffmeister opisywał zgubne następstwa „bezmyślnego snobistycznego importu”
bobra kanadyjskiego przez przedstawiciela pruskiego junkierstwa. Można się było domyślać,
że graf von Donau nie cieszył się sympatią miejscowego gauleitera. Zdaniem profesora histo-
ria przedstawiała się następująco: u początków naszego wieku graf wpadł na pomysł uporząd-
kowania parku wokół strugi opływającej jego pałacyk. Przyszło mu na myśl stworzenie
atrakcyjnej dla gości osady bobrowej. Przemyślnie przegrodził rzeczkę z obu stron gęstymi
kratami i wpuścił tam trzy pary przywiezionych zza oceanu stworzeń. Dalszą historię uczony
streszczał ze zgrozą, która świadczyła, że pisał swą historię w czasach obowiązującej teorii
Rassenschande. Zhańbienie bobra pruskiego, którego niedobitki - jego zdaniem - żyły jeszcze
w dorzeczu Pasłęki, nastąpiło w chwili, gdy „któryś z podstępnych autochtonów słowiańskie-
go pochodzenia” zniszczył kraty przegrody i w celach kłusowniczych wyzwolił bobra kana-
dyjskiego z zamkniętego obszaru hrabiowskiego parku. Od tej pory stary pruski bóbr jął się

background image

degenerować, „równowaga rasowa w świecie zwierzęcym została naruszona”. Profesor
Hoffmeister postulował natychmiastową interwencję „świadomego rasowo” człowieka.
Wszystkie bobry pasłęckie należało jak najszybciej wytępić, sprowadzając na ich miejsce
rasowo czyste bobry z okolic Altman, czyli Olsztyna.

Szarek był życzliwie usposobiony wobec swego promotora, jednak pojawiająca się

szansa na przywołanie do porządku zarozumiałego profesora musiałaby znęcić każdego.
Wszak Sławuta utrzymywał, że w dorzeczu Pasłęki zamieszkuje gatunek bobra szczególnie
odpornego, okazałego, zaś wspaniałość jego wywodził właśnie z owego kanadyjskiego szcze-
pu, sprowadzonego na początku wieku przez grafa Donau. A praca profesora Hoffmeistra
zawierała dedykację dla gauleitera okręgu, „którego męska decyzja ocaliła honor i czystość
rasową germańskiego bobra”. Wyglądało na to, że znieprawione bobry-mieszańce oraz ich
kanadyjskich deprawatorów eksterminowano. W takim razie mamy tu klasycznego „nowego”
bobra z okolic Olsztyna, i profesor Sławuta...

Teza wymagała udokumentowania. Nikodem Szarek po krótkiej korespondencji wybrał

się na urlop do gajowego Bazylego Twikałło. Wylewne powitanie było niemal dosłownym
powtórzeniem ich pierwszego spotkania. Tyle że bez wstępnych czułości związanych z rozpo-
znaniem „rodaka”. Ich miejsce zajęła męska rzeczowość, z jaką Twikałło, mrugnąwszy poro-
zumiewawczo, wyciągnął z głębi studni smakowicie zaroszoną litrową butelkę.

- Już myślałem, że nie spotkam żadnego rodaka. Czekała na taką okazję - powiedział

wbrew oczywistej prawdzie, wszak nie mógł blokować przez całe lata studziennego wiadra.
Ale snadź Szarek trafił na dzień przeznaczony, jak mawiał Bazyli, „pod picie”...

I była opowieść „od początku”. Od podróży gajowego na Wschód, na kraj świata, po

wędrówkę z wojskiem. Został w tej opowieści ślad wojowania z rosyjskim sojusznikiem.
Twikałło nie mówił „Niemiec”, mówił „germaniec”. Gdy w opowiadaniu pojawił się
„germański graf Donau”, Nikodem, wciąż jeszcze na tyle trzeźwy, że pamiętał, po co tu
przyjechał, wszedł na swój temat. Nawiązał do pamiętnego uwięzienia na sosnowej ambonie,
z której drogę ku ziemi odnalazł dopiero po Bazylego ciemieniu, ramieniu... Podziękował za
„doświadczenie”, które przyniosło mu przecież trofeum nie byle jakie, bo rysia w lasach
olsztyńskich zastrzelonego.

- W obronie bobra. Bo mi wziął samicę z żeremia i powiedziałem sobie: „nie daruję”. I

twoja, Bazyli, „ambona” mi się przypomniała. Na piątą noc przy księżycu go strzeliłem. Jak
do mnie przyjedziesz, skórę zobaczysz na pół ściany...

- Aż dziw, że taki w lesie się zmieścił - zażartował dobrodusznie Twikałło.
- No to pod tę skórę.
Wypili.
- A wiesz ty, człowieku, że ja teraz o bobrach piszę? Też przez ciebie. Pamiętasz te

żeremie nad Pasłęką? Jak tam, utrzymały się? Co mówisz? Jeszcze ich więcej? Patrzcie –
sprowokował - jaka to mocna rasa ten kanadyjski bóbr, nasz by tu sobie nie poradził, nasz,
znad Czarnej Hańczy.

Twikałło poczerwieniał.
- Tu nie ma ani kropli krwi żadnego germańskiego ani tam kanadyjskiego bobra. Jak

grafowi to pouciekało z parku, zaraz przyjechali jacyś i kazali wszystkie bobry wybić. Po
pięćdziesiąt marek za skórę płacili. Obojętnie, strzelony, w sidło wzięty czy w paść jaką, albo
kołem zabity. Panie, tu jest jeszcze chłop autochton, co się z tych bobrów pobudował...

- Żyje on?
- Kto? Mówiłem, każden kanadyjski zabity, żaden nie przeżył...
- Ale ten chłop, co się pobudował, żyje on?
- Jeszcze i nas, Nikodemie, przeżyje. No to cyk, żeby się tak, broń Boże, nie stało.
Znów wypili.
Na drugi dzień stary chłop nie tylko wspominał o swoich wielkich łowach, ale i dodał

background image

to, co naukowiec tak pragnął usłyszeć.

- Dopiero w czwartym roku wojny tutaj te nowe bobry przyleciały. Germańskie bobry,

jak mówił Treuhänder majątku, bo graf jakoś wszystko stracił czy mu zabrali... Samolotem je
przywieźli jak wielkich panów. i jak przedtem za jedną skórę było pięćdziesiąt marek, to
potem po prostu śmierć bez żadnego wyroku zapowiedzieli.

Profesor Lech Sławuta był w poważnym niebezpieczeństwie. Praca doktorska Nikode-

ma Szarka przekreślała jego publikowany na Zachodzie dorobek poświęcony dziejom „intro-
dukcji bobra kanadyjskiego na teren Europy Północno-Wschodniej”. Cała teza o wyższości
tego szczepu bobra w stosunku do bobra rodzimego leżałaby w gruzach, gdyby zweryfikować
naukowo stwierdzenia doktoranckiej pracy. Sprawa była tam bardziej paląca, że za dwa mie-
siące odbyć się miała wielka sesja w Ottawie - Światowy Kongres Bobra, na którym profesor
Sławuta miał wygłosić jeden z wprowadzających referatów. Zaczęła się gra o wszystko.
Trzeba przyznać, że profesor pragnął znaleźć wyjście polubowne. Zaprosił swego niebezpie-
cznego gościa na „skromny koniaczek”.

W zaciszu profesorskiego gabinetu odbyła się rozmowa, którą pamięć Nikodema Szarka

zarejestrowała obok sceny aresztowania ojca, śmierci brata... po prostu jako jeszcze jeden
koniec świata.

W pewnym momencie, lekko już zniecierpliwiony próbą podważenia podstawowej tezy

jego pracy, że apel profesora Hoffmeistra z trzydziestego szóstego roku o czystość germań-
skiej rasy bobrów przesądził o klęsce populacji kanadyjskiej w posiadłościach grafa von
Donau, oznajmił, że ma nie tylko spisaną relację starego autochtona, który osobiście uczestni-
czył w eksterminacji tego szczepu, ale dodatkowo ma obiecane przez kolegę z uniwersytetu w
Norymberdze oświadczenie emerytowanego oficera Luftwaffe, który w 1943 roku uczestni-
czył w przewożeniu bobra znad Czarnej Hańczy do posiadłości grafa von Donau. A do tego
dochodzi drobiazg - autopsja, bo oto on sam obserwował prowadzone w czterdziestym
trzecim roku odłowy, ba, sam w nich uczestniczył jako chłopak popędzony na przymusowe
roboty - w tym momencie profesor Sławuta zamilkł na długą chwilę. Potem drżącą ręką
napełnił raz jeszcze kieliszki i zaproponował, jak się wyraził, „historyczny kompromis”.

Otóż Szarek zostanie doktoryzowany. Pod jednym warunkiem. Nastąpi to za trzy

miesiące, a więc w miesiąc po zakończeniu Światowego Kongresu Bobra w Ottawie.

- To pan profesor... - Szarek umilkł, uważając, że nie ma prawa go obrażać.
- Słucham? - żyły na czole Sławuty nabrzmiały jak marynarskie węzły.
- Nie, nic, przepraszam.
- Za co mnie pan, do cholery przeprasza?
- Pomyślałem coś niewiarygodnie podłego...
- Co mianowicie?
- Chciałem spytać, czy pan profesor zamierza wygłosić w Ottawie swój referat o

wyższości bobra kanadyjskiego na naszych ziemiach wiedząc, że takiego bobra nie ma?

- Młody człowieku - Sławuta hamował się z trudem. - Instytut nasz - podkreślał: „nasz”,

nie „mój” - ma od paru lat stypendium na studia nad bobrem kanadyjskim. Wyjazdy...
Przyznaję, ja też z nich korzystałem. Mało tego, teraz mamy zapewnioną dolarową nagrodę
Kongresu - i to wszystko chce pan wyrzucić na śmietnik, bo jakiś pijany autochton... A
dlaczego to mielibyśmy wierzyć jakimś oświadczeniom oficera Luftwaffe, wychowanka
goebbelsowskiej propagandy? To w ich interesie leży ostatecznie skłócenie nas z Zachodem.
Niech pan myśli w kategoriach racji stanu. Czy nie lepiej mieć nad Pasłęką bobra będącego
przedmurzem dolarowym niż prawosławnego bobra znad Czarnej Hańczy? Na dobrą sprawę
w wyniku Poczdamu i Jałty to nie jest już żaden polski bóbr...

Szarek milczał przez dłuższy czas.
- Rozumiem, że przystaje pan na propozycję historycznego kompromisu. Trzy miesiące

i doktoryzacja, potem habilitacja, katedra... Tylko te trzy miesiące.

background image

- Panie profesorze. Jestem zdecydowany na wszystko. Jako naukowiec będę walczył o

prawdę do końca. Niech pan sobie zda sprawę z tego co się stanie, gdy ujawnię, że przez pana
fałszerstwo w Światowym Kongresie Bobra - który ma się odbyć bez udziału przedstawicieli
radzieckiej nauki - wzięły udział radzieckie bobry, zakonspirowane przez pana profesora jako
kanadyjskie bobry grafa von Donau! Czy doceni pan miarę takiego skandalu? Żądam natych-
miastowego ustalenia terminu obrony mojej pracy doktorskiej...

Nikodem Szarek nie zdążył rozegrać swojej partii z profesorem przed Ogólnoświato-

wym Kongresem Bobra. Przechytrzył. Postanowił bowiem zaatakować z flanki zachodniej.
Chciał dysponować oświadczeniem swego oficera Luftwaffe, które obiecał mu kolega zoolog
z Niemiec Zachodnich. Korespondencja jednak zaczęła się jakoś ślimaczyć. Zanim Nikodem
zdołał pokonać administracyjne przeszkody zagradzające mu drogę do paszportu, było już
bardzo późno. Dosłownie ostatni dzwonek. Wyjazd bowiem musiał mieć charakter prywatny,
jego służbowy paszport był blokowany przez akademika profesora Sławutę... Nie będę tu
opisywał perypetii upartego doktoranta w RFN. Okazało się, że jego kolega przebywa na
urlopie w Alpach. Można by napisać powieść o przetrwaniu na paru rybnych konserwach i o
kilkudziesięciu markach... ale nie to stanowi temat tej opowieści. Ostatecznie Nikodem
dopadł swego interlokutora ze wspólnego kolokwium naukowego sprzed roku. Indagowany o
owo oświadczenie, z początku usiłował się wykręcić trudnościami w skomunikowaniu się z
tamtym lotnikiem. W końcu jednak, widząc determinację Szarka, który zapowiedział, że sam
do niego pojedzie - ujawnił, jak się sprawy mają, naprawdę. Otóż klimat polityczny zmienił
się na tyle, że „kapitan Horst” nie uważa obecnie za możliwe złożenie obiecanego oświadcze-
nia.

- Cóż ma do tego polityka? Chodzi o bobra - jęknął Nikodem.
Niemiecki rozmówca spojrzał na niego z politowaniem.
- Herr Szarek... - upomniał go cicho - dziś wszystko ma związek z polityką... - I

skończył na tym, że trudno się dziwić, iż oficer Luftwaffe nie chce zohydzać obrazu Luftwaf-
fe.

- Bobrem? Zohydzać bobrem...? - Nikodem nie wytrzymał. Wrzeszcząc niemieckie wy-

razy (a że sam słuchał swego wrzasku, więc znów wrócił w czas, gdy wysłuchiwał ich stojąc
w szeregu skazańców), jął pomstować. Powiedział temu nadętemu zadufkowi, że na czter-
dzieści tysięcy ofiar ludobójstwa przypada w Niemczech jeden ukarany sprawca. Z tego wy-
nika, że za jedno życie przypada 10 sekund kary. Dziesięć sekund za ojca, dziesięć za brata,
dziesięć za matkę - „Przez pół minuty odcierpieliście za wymordowanie całej mojej rodziny, a
ukrywacie przed światem, że porwaliście parę bobrów znad Niemna...”

Szarek wracał w szalonym pośpiechu. Postanowił za wszelką cenę nie dopuścić do wy-

jazdu profesora Sławuty z referatem o wyższości bobra kanadyjskiego na ziemiach północno-
wschodniej Europy... Ale profesor, jakby ostrzeżony przez ciemne potęgi, już wyjechał.
Najpierw do Paryża, stamtąd prosto do Ottawy.

Ludzi znających Nikodema Szarka nie zdziwi fakt, że z walki nie zrezygnował. Skoro

kości zostały rzucone, gra musi się toczyć nadal. Na powrót profesora Sławuty czekać będzie
praca stanowiąca brutalny cios wymierzony w jego nienaukowy mit kanadyjskiego bobra.
Doktorant postanowił wzbogacić pracę o nowy aspekt: przeprowadzi porównawcze badania
anatomiczne bobra znad Pasłęki z normalną populacją skoncentrowaną głównie w Olsztyń-
skiem. Zaczął od wizyty u Twikałły. Ale i tu życie okazało się dla Nikodema niełaskawe, a
śmierć sojuszniczką profesora Sławuty. Przed dwoma miesiącami Twikałło zmarł na serce.
Coż, mógłby to być cios niejako prywatny, gdyby nie fakt, że wraz z jego odejściem i nauka
w sferze bobra doznała niepowetowanej straty. Nie było bobrów nad Pasłęką. Z chwilą gdy
ubyło strażnika, w ciągu miesiąca opustoszały wszystkie żeremie. Czy to dawni najemnicy
profesora Hoffmeistra, czy ich pijane i chciwe dzieci - nie wiadomo. Nie wiadomo, kto
dopuścił się zbrodni, ale zbrodnia została dokonana. Nie było bobrów nad Pasłęką. Teraz już

background image

Szarkowi nie chodziło o prawdę naukową. Chodziło o prawo. O zemstę za bobrowe życie.
Jeśli poświęcił noce czuwania, aby pomścić na rysiu śmierć jednej samicy, to tym bardziej nie
mógł pozostać bezczynny teraz.

Wizyta w lokalnym posterunku MO na zawsze pozostanie w pamięci młodego uczone-

go.

Literatura czasów socrealizmu utrwaliła pewien schemat oficera służb bezpieczeństwa.

Nie ogolony, czerwone z niewyspania oczy. Młody oficer był ogolony, schludny, oczy jak
oczy, tyle tylko, że biurko również miał zawalone papierami. Słuchał uważnie tego, co mu
donosił wzburzony naukowiec. Zapisał sobie słowo „żeremie” i podsunął kartkę przed oczy
rozmówcy, czy nie popełnił błędu, pierwszy raz bowiem pisze coś takiego. Spytał, czy zna
sprawców przestępstwa, a zaraz potem, czy ma sens rejestrowanie sprawy, skoro znalezienie
sprawców jest bardzo mało prawdopodobne? „Spadnie nam tylko wskaźnik wykrywalności” -
perswadował osłupiałemu Szarkowi. Nie po raz pierwszy bobry otwierały mu oczy na rzeczy-
wistość.

- Widzi pan - kontynuował sympatyczny młody człowiek - ja muszę znaleźć właścicieli

dziewiętnastu kilometrów pluszu. Tak, tak, dziewiętnaście kilometrów, tyle co stąd do tych
pańskich żeremi, wyłożyć by tym można drogę przez las do samej Podony. Złapaliśmy cięża-
rówkę z takim transportem i oba końce w wodę, ani skąd jedzie, ani dokąd... Widzi pan, to
jest robota, czasu na bobra łatwo nie znajdę, a przecież zwierzaki i tak już nie żyją...

- Bobrów nie ma, ale nasz spór pozostał - powiedział z mocą Nikodem Szarek, patrząc

na leżące na biurku profesora Sławuty trzy egzemplarze jego oprawionej pracy.

- Panie Nikodemie... - powiedział ze współczuciem profesor. Był spokojny, zrównowa-

żony, wrócił opromieniony sławą wielkiego sukcesu. Jego wystąpienie drukował wielojęzy-
czny almanach Światowego Kongresu Bobra, jako pierwszą pozycję otwierającą numer.-
Panie Nikodemie - powtórzył raz jeszcze - niech mnie pan dobrze zrozumie, będzie lepiej dla
wszystkich, dla nas i dla nowych bobrów, jeśli tę sprawę zostawił pan w spokoju...

- Tych bobrów już nie ma - powiedział z męką Nikodem.
- Ale my jesteśmy. My, Polacy. I trzeba pomyśleć, która prawda jest dla nas korzy-

stniejsza, ta, która poszła już w świat - dumnie trzepnął o biurko egzemplarzem almanachu -
czy ta, którą pan, na przekór światu - teraz dotknął dłonią trzech spiętrzonych egzemplarzy
pracy doktorskiej Szarka, delikatnie, jakby się bał ukłucia - na przekór światu, powtarzam,
usiłuje lansować. Ja mam na ten temat wyrobione zdanie. A teraz miła dla pana wiadomość.
Rada senatu uznała za właściwe wyznaczyć termin obrony pana pracy...

- Dziękuję - wyszeptał oszołomiony Szarek.
- Uznałem, że pana tekst poświęcony badaniom nad cechami wyróżniającymi ptactwo

wędrowne od osiadłego jest znakomity i praca w zasadzie całkowicie gotowa do przyjęcia.
Ma pan rację, że iloraz inteligencji ptactwa wędrownego jest mniejszy. Że kompensuje ono
orientacją przestrzenną inne braki, powiedzmy - woli i charakteru. Cechy, które nakazują
ptakom osiadłym walczyć o byt w naturalnych warunkach ich ojczyzny. Gratuluję...










background image

KTOŚ MUSI KRAJAĆ


I

Nie ujechałem więcej niż dwadzieścia kilometrów od Szczurzyna... Wyjeżdżał z bo-

cznej drogi. Zahamował i w chwili, gdy dodałem gazu, ruszył do przodu, blokując całą szero-
kość drogi.

- „Dobrze, że balonik mi nie pękł, jak dmuchnął” - relacjonował potem milicjant z

Komendy Ruchu, który pojawił się przy moim szpitalnym łóżku, by odebrać zeznania.

- U nas rzecz zwykła, prawda panie ordynatorze? - zwrócił się z nagła do asystującego

mu doktora. August Fajer, potężny, atletycznie zbudowany mężczyzna, czemuś się zmieszał.

- Taki to już couleur locale naszego Szczurzyna... - odpowiedział, lecz nagle surowo

ponaglił milicjanta, żeby się już zabierał, bo chory jest zmęczony.

Trzeba przyznać, że pijany właściciel stawów rybnych urządził mnie nieźle. Lekki

wstrząs mózgu i złamanie obojczyka - to by było to! - poinformował mnie ordynator, gdy
odzyskałem przytomność.

Nie było mi w głowie pytać o mój samochód. Interesowała mnie chwila bieżąca. Leża-

łem w niedużym dwułóżkowym pokoju. Usłyszałem jeszcze jak przez mgłę, że warunki tu
spartańskie, jedyna separatka teraz, dzięki uprzejmości ordynatora, zmieniona na pokój
podwójny. Nie kojarzyłem, że chodzi o drugiego „Ordynatora” - ex doktora Michała Chymzę,
emerytowanego lekarza, leżącego tu po „niezbyt rozległym zawale”.

Zaniosło mnie do tego pechowego Szczurzyna zupełnie bez sensu. Wina młodej biblio-

tekarki, która co rok odzywała się w majowym okresie natarczywych błagań i ponagleń o
spotkania autorskie. Nie jeździłem już od lat dziesięciu, ale gdy z okazji jej piątego doroczne-
go telefonu jęknęła, że „widocznie młodość się skończy, a pana tu nie zobaczę” rozbawiony
jej dobrze zagranym tragicznym tonem spytałem, ile to liczy w ogóle wiosen, nie tych od
autorskich wieczorów? Gdy usłyszałem, że „skończyła” dwadzieścia trzy, roześmiałem się,
ale jakiś absurdalny samczy odruch nakazał mi kontynuować tę rozmowę. No i masz swoje
honorarium za wieczór autorski w Bibliotece Miejskiej w Szczurzynie. Cóż z tego, że moja
młodociana entuzjastka, pani Agnieszka, zafundowała mi do podpisu ze dwadzieścia moich
książek, przechwalając się, że jak zrobią kiedyś „teleturniej z Bratnego”, wygra go w cuglach,
co z tego, że miała zadzwonić, jeśli się pojawi w Warszawie, gdy oto leżę, stary i zrujnowany,
i czekam, kiedy mnie stąd wypuszczą.

Niezbyt rygorystycznie przestrzegałem zaleceń Ordynatora. Mój współlokator, ów eme-

rytowany lekarz po zawale, upewnił mnie zresztą, że jestem tu w pokoju pod fachową opieką
i lepiej mi zrobi, jak posiedzę przy oknie, niż gdy będę wgapiać się w sufit. Przez cały sobotni
wieczór kontemplowałem nocne życie Szczurzyna, jako że na vis à vis szpitala mieściła się
reprezentacyjna knajpa „Zacisze”. Dramaturgia była ostra. Pijana Polska na czworakach lub w
wymiotnych pochyłach, słaniająca się wokół trzech słabo ulistnionych kasztanów i paru krza-
ków na skwerze, prezentowała choreografię pijackich bijatyk czasem urozmaiconych pogo-
nią. Wszystko to w wybuchach mocnej muzyki walącej przez otwierane raz po raz drzwi.

- Nieładnie, panie mistrzu - skomentował, wchodząc bez pukania do pokoju, pielęgniarz

Henio z recydywy - „niewinnie za gwałt skazany” i pracujący teraz na warunkowym zwolnie-
niu. - Po co pan patrzysz na szumowinę uliczną, jak masz książki dla narodu pisać... - Pozna-
łem już nieco personel, a raczej byłem już nieźle rozpoznany, jako że każdy chciał obejrzeć
gębę widywaną „w telewizorze”.

- Tutaj co tydzień mamy ze dwóch z nożem w brzuchu albo otwartą klatką. Dawniej,

jak Kurpie broń mieli, to się podobno strzelali. Taki honorowy naród. Ale teraz przeszło -

background image

została kosa, nóż, bagnecik. Trzeba do łóżka, bo inaczej mój mus Ordynatorowi meldować...

Na piąty dzień miałem wizytę Agnieszki-bibliotekarki. Biedaczka przychodziła co-

dziennie, ale dopiero teraz surowy Ordynator pozwolił na dziesięciominutową wizytę. Gdy
pojawiła się z bukietem i zarumieniła, widząc cztery podobne w wazonach, zrozumiałem, że
przychodziła dzień w dzień. Wzruszająca wierność. Do diabła, może to niegłupie ten wypa-
dek w Szczurzynie?

Patrzyłem na jaskółcze brwi, na krótką chłopięcą kasztanową grzywkę, piękne wargi,

niesłychanie ruchliwe w bezgłośnym zasłuchaniu, jakby szeptem powtarzała łowione z po-
wietrza moje słowa, oko niebieskie... Wciąż powtarzała swoje usprawiedliwienia, że mnie tu
ściągnęła.

- Miła - ośmieliłem się na drobny kroczek w konwersacji - robisz wrażenie, że to ty,

pijana, spowodowałaś wypadek, a to przecież nieprawda.

Spłonęła rumieńcem, nie wiem czy owo nagłe „tykanie”, czy sam tekst sprawił takie

wrażenie, ale wstyd się przyznać, odczułem nagły przypływ męskiego zainteresowania. Byli-
śmy sami w pokoju, faktyczny jego gospodarz, zawałowy doktor Chymza wyniósł się z oste-
ntacyjną dyskrecją, gdy tylko wkroczyła z tymi kwiatami. Musiałem mieć głupią minę, gdy
uświadomiłem sobie moją męską „rekonwalescencję”, gdyż ona nagle się zaniepokoiła.

- Jak się pan czuje? A może ja pana męczę...?
Roześmiałem się. Chciałem potwierdzić, że rzeczywiście w pewien sposób mnie męczy,

ale zdążyłem się zreflektować. Była niesamowicie panieńska i w tym koszmarnym miaste-
czku niewiarygodnie zabłąkana.

- Ależ mowy nie ma, niech pani nie odchodzi. Nawet gdyby mnie pani osobiście rozje-

chała w stanie upojenia alkoholowego, musiałbym wybaczyć... - tokowałem jak stary wylinia-
ły kogut.

- Nic by w tym nie było dziwnego, nawet gdyby pana rozjechał sam Ordynator Fajer. A

w ogóle, skoro pana coś zatrzymało w Szczurzynie, radzę się rozejrzeć. To jest temat. Byłoby
wspaniale, gdyby pan napisał o takim miasteczku. Proszę się nie śmiać. Operował pana,
raczej, jak oni mówią, składał pan Ordynator, który sam przed pół rokiem w takim właśnie
stanie zabił człowieka...

Nie jestem plotkarzem. Ale przecież jestem z natury łowcą ludzkich dramatów, kole-

kcjonerem sytuacji.

- I co? - okazałem zainteresowanie.
- Nie ma sprawy, jak to się mówi.
- Jest trup i nie ma sprawy?
- To jest Szczurzyn - powiedziała raptem z taką nienawiścią, że aż przebiegł mnie

dreszcz. Mój anioł opiekuńczy miał diabelskie błyski w oku, gdy relacjonował spiesznie całą
tragedię, oglądając się na drzwi, głosem tak ściszonym, że pochyliła się głęboko nad moim
łóżkiem. Rzadko w tak miłych okolicznościach przychodziło mi „zbierać materiał”. Choć nie
byłem zbyt skoncentrowany, sens relacji odebrałem bezbłędnie.

Oto po pijanej libacji w leśniczówce doktor Fajer przejechał leżącego na drodze, pijane-

go do nieprzytomności człowieka. Rozjechał bardzo dokładnie, jako że wypadek miał miejsce
w głębokiej nocy przed wiejskim tartakiem i sprawca uznawszy, że przeskoczył swym małym
fiatem przez leżący kloc drzewa, dwa razy wrzucał bieg wsteczny nim wysiadł i w osłupieniu
ujrzał pod swoim samochodem człowieka. Wyszarpał go jakoś i, wbrew wszelkim zaleceniom
medycyny, nie zostawił na miejscu, wbrew tutejszym obyczajom, nie uciekł, lecz - wierny
przysiędze Hipokratesa - (Boże, jaka inteligentna, urocza w tym gniewie!) - wtarabanił kona-
jącego i złożył we dwoje na ciasnym tylnym siedzeniu... Pijany w sztok przywiózł trupa do
szpitala.

- I nie było sprawy? - z trudem budził się we mnie łowca tematu.
- Jaka ma być sprawa, kiedy prokurator, naczelnik i jeszcze... choćby pana współloka-

background image

tor, to jeden brydżowy stolik... Żyjemy w tym mieście. Prokurator musiał ratować partnera,
no nie!

Drzwi uchyliły się bezszelestnie i Agnieszka poderwała się znad łóżka - pomyślałem, że

wchodzący mógł odnieść wrażenie...

Była to Margoś-Karate. Tak tu zwano pielęgniarkę, zarabiającą pracą na szansę powtó-

rnego egzaminu na studia medyczne. Wkroczyła do środka, wlokąc za sobą swój ogromny
zad, by wyrazić kwaśno niezadowolenie z przeciągającej się wizyty.

- Miało być pięć minut - skarciła odwiedzającą. - Gdyby się tak pan Ordynator dowie-

dział... - zabrzmiało to dwuznacznie wobec tego, co właśnie przed chwilą usłyszałem. Ale
niemożliwe - ani słowo nie mogło przecież do niej dotrzeć przez zamknięte drzwi. Doktor
Chymza widocznie warował po dżentelmeńsku na korytarzu, bo powrócił życzliwie uśmiech-
nięty na swoje łoże. I tak doczekał się reprymendy.

- Niechże pani wpadnie jutro... - poprosiłem bezwstydnie.
Doktor Chymza uśmiechnął się wyrozumiale i już w zgodzie z ludzką naturą miałem

„na niego” ową informację o „partyjnych od brydża” tuszujących przestępstwo partnera. Do
licha, jak mnie uwiodła szlachetna siwizna, pobrużdżona myśląca twarz. „Myślał” zapewne
jak zapewnić bezkarność koledze... A teraz będzie sobie żartował ze mnie i Agnieszki. Pomy-
ślałem o niej „po imieniu” i odczułem radość pierwszej poufałości.

- Zaczyna pan światowe życie - zażartował doktor wyciągnąwszy się na łóżku. - Rano

milicja, potem kobieta.

- Jeszcze tylko alkohol i mogę się uważać za „tutejszego”...
- Mieścimy się w normie krajowej. Jeśli idzie o spożycie alkoholu wy w Warszawie nie

musicie mieć przecież kompleksów...

- Tak czy owak jeszcze mnie w stolicy żaden pijak tak gruntownie nie przejechał -

zareplikowałem bojowo.

- Myślę, że ci z naszej drogówki nawet są zadowoleni...
Usiadłem ze zdumienia na łóżku.
- Myślę tylko o ich satysfakcji, że tym razem sprawcę posadzą. Jest pan osobą zbyt

znaną, żeby sprawę można uśpić... Bo na ogół dużo takich spraw się usypia.

- Słyszałem...
- O! - zdziwił się doktor Chymza.
- Mówił mi ten z drogówki - postanowiłem kryć Agnieszkę - że nawet wasz Ordyna-

tor...

- Patrzcie, jacy zajadli... - roześmiał się z uznaniem. - Miło to nawet słyszeć obywate-

lowi...

I usłyszałem teraz inną wersję. Przyjętą wersję Ordynatora i brydżowej partii... Z tym,

że doktor Chymza relacjonował kpiąco z przymrużeniem oka, raz po raz napomykając, że
wyobraźnia beletrysty pewnie się nie da oszukać...

I oto ta wersja, która sprawiła, że Ordynator, zamiast wyplatać w więzieniu koszyki, tak

sprawnie i pomyślnie - jak już wykazał rentgen - dokonał zestawienia moich skomplikowa-
nych złamań.

- Niby trudno uwierzyć, ale władza uwierzyła. Doktor wracał na piechotę z leśniczówki,

gdzie zostawił samochód, ponieważ wypił parę kieliszków. Rzecz szczególnie godna uznania,
że do przebycia miał dwanaście kilometrów drogi przez las... i oto trafia na przejechanego
człowieka... Nie bacząc na zagrożenie własnego bezpieczeństwa zawraca, bierze swego malu-
cha i rusza z pomocą. Dlaczego nie wezwał pomocy telefonicznie? Telefon w leśniczówce był
tego dnia zepsuty. Potwierdził to zeznanie dodatkowo syn denata, który widział wypadek, nie
zdążył jedynie zapamiętać numerów samochodu. Był duży i jakby na cudzoziemskich nume-
rach. Kto by to mógł być, nie wiadomo. Więc ów syn też dobiegł do leśniczówki dzwonić po
pomoc i dowiedział się na miejscu, że pan Ordynator ruszył z pomocą osobiście... No i niech

background image

pan sobie wyobrazi, doktor Fajer do dziś nie ma prawa jazdy, bo chociaż prokuratura umo-
rzyła sprawę z powodu nie wykrycia sprawcy wypadku, to drogówka się upiera, że „o ile
nawet Ordynator nie spowodował wypadku, to prowadził wóz po pijanemu”. Taka pedanteria.
Komendant młodziutki, jeszcze się nie zżył z terenem...

Doktor Chymza wyraźnie prowokował mnie do szukania prawdy, którą przez przypa-

dek już poznałem.

- Ale pan się zżył, doktorze? - byłem bezczelny. W końcu ten człowiek użyczył mi

swojej separatki.

- A tak. Nawet bardzo. Ja jestem tu urodzony - powiedział i zamilkł nagle. Zza okna

doleciał przez nagły łomot muzyki, wyzwolonej przez otwarcie drzwi knajpy, rozpaczliwy
wrzask bitego człowieka.

- No to cyk, strzelimy po jednym patologu - tak się zaczyna tu cykl toastów w domach

inteligenckich... - powiedział doktor Chymza. Gramolił się z łóżka, by wyjrzeć przez okno. -
Jak pan widzi, akcja władz przeciw objawom patologii społecznej dotarła do rdzenia miejsco-
wego języka...

- Fatalnie macie położony ten szpital...
Obejrzał się z wyrazem zdziwienia. Patrzyłem na tę szlachetną, zmęczoną twarz i my-

ślałem sobie, jak mylące są fizjognomiczne pozory.

Odpowiedź zabrzmiała cynicznie.
- Odwrotnie, jest świetnie usytuowany, jaka oszczędność na środkach transportu. Pan

przecież wie, jaka słaba jest kolumna transportowa służby zdrowia...

Nie wiem, co mnie nosiło po wizycie Agnieszki-bibliotekarki, ale jąłem się gramolić z

pościeli.

- Oj, bo zaraz pana położy na łopatki nasza Margoś-Karateka... - zażartował dobrotliwie

mój rozmówca i umilkł nagle wychyliwszy się głębiej za okno.

Wyjrzałem mu przez ramię i spostrzegłem parę zmierzającą na skroś placyku ze szpita-

lnego podjazdu w stronę knajpy. Wysokiego, szczupłego mężczyznę prowadziła pod rękę
zgrabna kobieta o ładnych nogach i zgrabnym kuperku opiętym przez spódniczkę dobrze
skrojonego kostiumu.

- Kto to taki? - spytałem jak małomiasteczkowy plotkarz.
- Nasz personel. Pani Anestezjolog... - powiedział i odwrócił się gwałtownie.
Zwróciłem uwagę, że nie powiedział nic o towarzyszącym jej mężczyźnie.

Sobotni poranek niczym się nie różnił od poprzednich dni tygodnia. Doktor Fajer doko-

nał majestatycznego obchodu w towarzystwie starszej salowej i zawsze, o ile czas jej pozwa-
lał, asystującej tym okazjom Margoś-Karate - przyszłej studentki. Jej niezwykła obowiązko-
wość sprawiała, że z naiwnym zaangażowaniem zawsze była dla każdego pod ręką. To nie ty-
lko wyspecjalizowana treningiem siła dawała jej jakiś absurdalny, wręcz komiczny autorytet.
Była na przykład jedyną osobą z personelu szpitala, której polecenia honorował Heniek
Recydywa. Podobno, gdy pierwszego dnia odmówił wyniesienia śmieci po gruntownym
sprzątaniu, przedefilował potem przez wszystkie korytarze z kubłem w jednej ręce z drugą
wykręconą na plecy, używaną niczym płetwa sterowa przez kierującą defiladą hańby Margoś-
Karate.

Teraz stała za plecami Ordynatora wspinając się na palce, jakby chciała oglądać zda-

wkowe pytania lekarza. Uspokoił mnie, że za dwa trzy dni będę już „dojrzały” i pojadę do
stolicy, a ja uzmysłowiłem sobie jakiś odruch żalu, gdy zaraz potem jął żartować z licznych
adoratorów, jakich mam w Szczurzynie, o czym przecież świadczą te wazony. Wiedział oczy-
wiście o wizytach Agnieszki.

Po obiedzie raz po raz spoglądać jąłem na zegarek. Przyszła. Zamiast bukietu jedna róża

i było to jakoś bardziej znaczące, niż bukietowa ostentacja. Wyznanie szeptem. Widocznie

background image

mózg mój uległ był poważniejszemu niż sądzono wstrząsowi, skoro interpretowałem to w ten
sposób.

A ona zdaje się traktowała, że ma taką misję wobec Szczurzyna - żeby zatrzymać moją

wyobraźnię, wprowadzić w temat. Była z tych istot wierzących w magiczną moc słowa, jakby
zło opisane miało być złem skazanym...

Doktor Chymza i tym razem zachował przyjęte reguły gry i oznajmił, że Fajer zalecił

mu nieco więcej ruchu, więc wychodzi do szpitalnego ogródka; cóż z tego, gdy moja Siłaczka
nie pozwalała, by rozmowa potoczyła się bardziej intymnie. Był w tym jej monologu mo-
ment, który zatrzymał rzeczywiście moją wyobraźnię. Otóż dowiedziałem się, że Biblioteka,
w której miałem swój wieczór autorski, mieści się w dawnej siedzibie gestapo z czasów oku-
pacji...

- ...Przez pierwszy miesiąc nie mogłam się przyzwyczaić. Budziłam się w środku nocy.

Jak tylko te wrzaski pijaków z „Oazy”, to ja siedzę na łóżku mokra od potu... Czy ja wiem,
gdzie oni przesłuchiwali, w którym pokoju co było... Sama w całym budynku...

Te jej naiwne, przestraszone w tej chwili oczy. Zawstydziła się mego spojrzenia, opu-

ściła powieki, zademonstrowała śliczne rzęsy.

Tak, ona o gestapo, przeżywa coś, czego nie doświadczyła, ja, doświadczony przez

tamten czas, patrzę na nią i owo „gestapo” to jest element estetyczny, skoro wywołuje na tej
twarzy tyle zdumionego, proszącego o czułość przestrachu.

- Czemu pan nic nie mówi?...
- To nie przesłuchanie? Wystarczy to, co sobie myślę. Zwabiła mnie pani do siedziby

gestapo, połamała kości i każe mówić. Właśnie, że nie powiem.

Wiedziałem, że nie ma nic śmieszniejszego niż zalotny staruch, ale cóż, niosło mnie

samo.

Agnieszka jakby w pewnej chwili zauważyła. Z początku była wdzięczną bibliotekarką,

uraczoną przez autora, którego sobie wymyśliła, potem „społeczniczką” sugerującą temat na-
prawy Rzeczypospolitej w tym pokracznym Szczurzynie, gdzie zaniósł ją złośliwy los, teraz
zdawała się spostrzegać mnie naprawdę.

Tylko raz, w czasie pierwszej wizyty, oglądała siwą szczecinę mego nie ogolonego

zarostu. Teraz co rano pracowałem w łazience swoją niezbyt wprawną lewicą i wyglądałem
jak człowiek.

Do diabła, czy ta Margoś-Karate jest zazdrosna! Na pewno. Jej zazdrość jest platoni-

czna. Ciężka, pokraczna, nie lubi kobiet przyciągających ludzki wzrok. Ile to złośliwości
usłyszałem od niej o pani doktor Anestezjolog, zanim nie obejrzałem wczoraj przez okno jej
zgrabnego kuperka. Wkroczyła teraz do pokoju z tymi samymi uwagami, że chorego nie mo-
żna męczyć zbyt długą rozmową.

- Słyszała pani co mówił Ordynator? Że lada dzień mnie wypisze...
Wydawało mi się, że pochwyciłem jakąś chmurkę na twarzy Agnieszki i zrobiło mi się

nadzwyczaj wesoło. Zniosłem w pokorze zadufane oświadczenie Margośki, że owszem
słyszała, ale nawet to, że jeszcze się pan z Ordynatorem zobaczy, a co to znaczy? Znaczy, że
doktor Fajer musi pana skontrolować, a póki co, ja będę to robiła.

- Siostro Margoś, pięć minut - pertraktowałem jak lizus.
No i wystarczyło czasu na tyle, że powiedziałem Agnieszce, że skoro tylko się wyrepe-

ruję ostatecznie i załatwię jakoś nowy samochód, bo ten ponoć po wypadku nadaje się, zda-
niem moich milicjantów, tylko do kasacji, na pewno przyjadę do Szczurzyna. „I nie będziemy
mieli żadnych opiekunów...”

Spłoszyła się. Czekałem nawet, że mi powie na przykład: ja mam narzeczonego, albo

coś równie kretyńsko prowincjonalnego. Ale zapytała tylko, jak sądzę, czy zdoła się jutro do
mnie wedrzeć?

Tak powiedziała, a ja byłem już zdrów, w siódmym niebie głupich złudzeń. Powiedzia-

background image

łem, że w razie czego uruchomimy doktora Chymzę, on tu przecież wiele może...

Ale do niedzielnego południa wiele się miało wydarzyć. Podobno sobota często bywała

w Szczurzynie czasem dramatycznych wydarzeń. Ja asystowałem im tylko raz w czasie
weekendu Ordynatora Fajera, ale zasób obserwacji wyniosłem doprawdy spory.

Zaczęło się dość niewinnie. Około godziny szóstej wpadła do naszego pokoju Margoś-

Karate. Nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi prosiła doktora Chymzę o interwencję.
Oto przed chwilą zagroziła „panu Jurkowi”, że go „położy”, jeśli nie odejdzie od biurka
Ordynatora. Bo otwiera, choć nie ma klucza. Szuka dyżurnego pół litra... Więc zamknęła
gabinet Ordynatora na klucz, a klucz chce właśnie oddać „panu doktorowi”.

Gdy wyszła, spytałem, któż to zacz ów „pan Jurek”, a mój gospodarz odparł jakoś nie-

chętnie, że mowa jest o dyżurnym lekarzu. I tyle. Dopiero na moje dość nachalne nagabywa-
nie dowiedziałem się bardzo zabawnej historii owego „dyżurnego pół litra”. Otóż cały szpital
zna tajemnicę Ordynatora Fajera, który zawsze trzyma u siebie flaszkę na wypadek nagłej
wizyty młodego Sochy. Socha to syn przejechanego tak nieszczęśliwie robotnika leśnego.
Zdarza się, iż napity odwiedza Ordynatora w poszukiwaniu alkoholu. Sumienie go gryzie, że
złożył fałszywe zeznanie o tym, że widział rzekomo, jak cudzoziemski samochód przejechał
nieszczęsnego ojca. Sumienie może zgłuszyć tylko pół litrem. No i stąd „dyżurna flaszka”.

- ...Niby śmieszne - zakończył mój rozmówca i zaniósł się niedobrym sercowym

kaszlem, aż się zaniepokoiłem.

- No nic, Margosia sobie poradziła - uspokoiłem go naiwnie.
- Nie wiem - powiedział - czuję, że zanosi się na dyżur z kolacyjką.
Pan doktor znał dobrze miejscowe obyczaje. Nie minęła godzina, jak wpadła Margoś.

Wściekła.

- Wypili spirytus z katgutu! - krzyknęła. - Musi pan tam iść.
Doktor Chymza leżał nieruchomo.
- Nie pójdę, Margoś - powiedział niemal czule. - Nie mam siły - poskarżył się jej jakoś

dziecinnie, jakby była jego matką.

Słuchałem zdumiony. Nigdy go nie widziałem w takim stanie. Jak się ten człowiek

przejmował.

- Co za spirytus z katgutu? - spytałem ją, by odciążyć go na chwilę. I dowiedziałem się,

że specjalne samorozpuszczające się w ciele nici chirurgiczne z baraniego jelita przechowy-
wane są w spirytusie. Przecięcie pojemnika oznacza zmarnowanie całego chirurgicznego
skarbu.

- Nie mógł posłać do dziada po wódkę? - wystękał doktor Chymza.
Naprawdę fatalnie wyglądał.
- Nie puściłam Recydywy, a jak się odwróciłam, to posłali tego małego sprzątacza. -

Ona najgorsza, ta Anastazja przeklęta. Ona go namówiła na dyżur z kolacyjką.

- No więc poszedł ten mały i po co rozpili ten katgut - wystękał doktor.
- Bo mały wrócił z niczym. Przestraszył się, że w bramie u dziada stał milicjant. Ale on

pewnie tyle że ruch kontroluje, żeby się o swoją dolę upomnieć, ale jak ten wrócił z niczym,
to ona się rozejrzała i było po katgucie. Niech pan idzie, doktorze, ja pana proszę. Albo nie,
dobrze, niech pan się nie rusza, a może podać krople... - zaniepokoiła się widząc, jak pacjent
ciężko oddycha. Postała chwilę nad jego łóżkiem, gdy nagle nadleciał z ulicy sygnał jadącej
karetki pogotowia. Obróciła się na pięcie i wybiegła. Trzasnęły w przeciągu drzwi, których
zapomniała za sobą zamknąć.

Kiedy myślałem o tym wieczorze później, wyobrażałem sobie, że uparta waleczność

Margoś połączona z okrutną przecież presją na chorego lekarza była przede wszystkim świa-
dectwem jej bezradności. Była przecież postawiona sama w obliczu odpowiedzialności, której
nie dzielił z nią nikt z uczestników dyżuru z kolacyjką.

background image

Bo nie minął nawet kwadrans, gdy była znowu.
- Czy mam dzwonić na Komendę? - krzyknęła od progu, jakby to doktor Chymza

wyprawiał niestworzone brewerie, zagrażające ludzkiemu życiu. Bo oto z jej urywanej relacji
dowiedzieliśmy się, że mają ciężki wypadek - gość zleciał z dachu czy balkonu. Noga złama-
na w paru miejscach i obrażenia wewnętrzne. Pan Jurek kazał go przygotować do operacji. A
kto będzie operował? On przecież pijany. Recydywa wstał i zaczął rozbierać tego tam poła-
manego, choć ten wył jak potępieniec, a mydła chyba w ogóle w życiu nie widział. Pomaga-
łam, co miałam robić. Nawet ułożyłam na wózku, żeby nie robił tego Recydywa, bo pijany...
A na operacyjnej nasza Anastazja go znieczula i znieczula. Sama znieczulona. Litr było tego,
było, nie licząc spirytusu z katgutu, na troje... Skończyła i mówi: no, niech pan teraz pod-
niesie nóżkę, żeby sprawdzić, czy pacjent jeszcze kontaktuje. To on podnosi, ale tę połamaną,
bo nic nie czuje. A nóżka na moich oczach rozkłada się na trzy kawałki, aż kość wychodzi...
Zwymiotowałam i lecę. Idzie pan tam, czy mam dzwonić na Komendę, że zarżną człowieka?
Pan Jurek chce go otwierać najpierw obrażenia wewnętrzne” - powiedział - ale ledwo na no-
gach stoi...

Doktor Chymza odwrócił się na łóżku tyłem do nas. Margoś wybiegła już bez słowa.

Leżeliśmy nie wymieniając słowa, słyszałem, jak doktor ciężko oddycha.

Tym razem wpadła jak burza.
- Błagam pana! Zaczął go otwierać i przewrócił się przy stole. Recydywa asystuje, bo

pani Anastazja zasypia... Pan doktor Jurek zbiera na czworakach narzędzia z podłogi... Niech
pan idzie... - zawołała w ataku histerii i nagle coś się stało z Chymzą. Usiadł na łóżku, sięgnął
szybko po pantofle i podniósł się gwałtownie, jak młody człowiek.

- Idziemy - usłyszałem i zostałem sam.
- Czterdzieści lat nie trzymałem skalpelu... - dobiegły mnie nagle słowa z ciemności.



II

Doktor Chymza wrócił, odprowadzony przez Margosię, w półtorej godziny po tym, jak

wyszedł spiesznie na salę operacyjną i teraz leżał na swoim łóżku w ciemności nie poruszając
się zupełnie. Przyszła chwila, że zacząłem się obawiać, czy coś mu się nie stało.

- Wtedy rozcinałem w głąb pierś bliskiego człowieka, a zaraz potem trepanowałem

czaszkę trupowi... Dziwne, nieprawda?... A najlepszą pointę opowiadania, które mógłby pan
napisać, to teraz zmarnowałem. Bo w opowiadaniu dzisiejszy pacjent powinien wyżyć, a ja
umrzeć przy stole operacyjnym... - zaśmiał się dziwacznie.

- Jeśli pan nie chce spać, opowiem. Bo ja spać nie będę...

I znalazłem się znów w domku przy rynku Szczurzyna mieszczącym dziś Bibliotekę.

Tylko w opowiadaniu doktora, to jest siedziba gestapo.

Szef, Oberscharführer Witteck, zesłany do Szczurzyna, chciał chyba szybko zarobić na

awans i przeniesienie, bo skala okrucieństw i ostentacja, z jaką je stosował, nie miałaby inne-
go wytłumaczenia. Przynajmniej ja tak na to patrzyłem - słyszałem głos doktora z ciemności -
bo z wyroków losu szybko się z nim zetknąłem. Widzi pan, jak tu jest dzisiaj, proszę sobie
wyobrazić czterdzieści parę lat temu. Jeszcze gorzej. Chociaż Niemcy palili za bimbrownie i
zabijali, nie pomagało. No i trafił mi się jakiś pacjent po rozprawie nożowej... Właśnie robili-
śmy transfuzję, gdy wpadł Witteck. Niski, karykaturalnie niski, w tym czarnym mundurze, w
czapie z trupią czaszką. Nigdy jej nie zdejmował, może do snu. Więc wpada, że nie zgłosili-
śmy rannego, a przecież wiem, że każdy ranny ma być natychmiast ewidencjonowany w
gestapo.

background image

Ja na to... - nieźle mówiłem po niemiecku, to chyba zresztą bardzo mi pomogło - że

sądziłem, iż chodzi tylko o rany postrzałowe, bo po co zawracać głowę władzy, gdy tu nóż,
kosa i topór to tradycyjne narzędzie wymierzania sąsiedzkiej sprawiedliwości.

On słucha, patrzy na mnie tak, że pot występuje mi na czoło, potem bez słowa odłącza

naczynie z przetaczaną krwią. Mówię, że transfuzja jest konieczna.

- Komu konieczna? Temu bandycie? Krew jest zbyt cenna...
I każe zabrać to naczynie swemu adiutantowi czy jak go zwać, może szoferowi....

Zabrać, rozumie pan? Bo ja nie rozumiałem. Choć rychło miałem się dowiedzieć.

A odchodząc ten zbój mówi do mnie - Ja panu wierzę, doktorze. Może pan tych pacje-

ntów z bójek nożowych do nas nie zgłaszać.

Mój przyjaciel Florian, nauczyciel języka niemieckiego w gimnazjum w Szczurzynie,

pracował tam jako tłumacz. Tak. W gestapo. Bo kripo i gestapo w jednym budynku, zna pan
ten budynek, więc zamiast słodkiej Agnieszki tam oni. Nie pytali go, czy przyjmie robotę.
Kto tu zna niemiecki? Cóż miał burmistrz powiedzieć: najlepiej to pan nauczyciel. I pojechali
po niego. Myślę, że odetchnął, jak się dowiedział, po co. Więc Florian był tam niemal co
dzień. I wie pan, co było z tą krwią z niedokończonej transfuzji... bandzior zresztą umarł w
godzinę po jej przerwaniu...

Mieli tam izbę, w której przesłuchiwali... trudno to nazwać „podejrzanych”, w której

przesłuchiwali, kogo chcieli. No i Witteck okazał się „humanitarnym artystą”. Tak właśnie
wyraził się do Floriana. Bo rąbnął tym szklanym naczyniem o mur i stworzył ogromną (taszy-
stowską, jak to się potem nazywało) krwawą kompozycję na białej ścianie. Owszem, była już
nieźle spryskana, a ile to krwi z rozbitej głowy, czy ponacinanych pośladków trafi na ścia-
nę...?

- To zrobi na każdym dobre wrażenie. Oszczędzi się bicia... Widzi pan, jaki jestem

humanitarny artysta.

Trzeba przyznać, że nasz Witteck nie był banalnym gestapowskim zbrodniarzem. Był

artystą i kochał artystyczne efekty. Oto zdobywa od śmiertelnie skatowanego chłopa informa-
cję, gdzie ten trzyma ukrytą broń. Przyjeżdża do wsi. Nic swoim zbójom nie mówi. Każe
spędzić chłopów przed chałupę, w której będzie robiona rewizja. I gestapowcy zwijają się jak
w ukropie. Florian mówi, że bali się go nawet oni jak wściekłego psa. Rwą strzechę, zwalają
komin. A Witteck stoi oparty ramieniem o framugę wejściowych drzwi i nagle odskakuje.

- Hier! - wrzeszczy - tutaj rąbać - pokazuje framugę, jak różdżkarz, któremu ciemne siły

zdradziły tajemnicę natury.

I na oczach wsi cudownym sposobem jawią się przechowywane karabiny w schowku

wyspowiadanym na mękach w Szczurzynie. A potem egzekucja na miejscu. Na drzwiach do-
mu, sznur przeciągnięto przez kalenicę...

Witteck miał poczucie efektów teatralnych. Tam na miejscu Florian musiał chłopom

oznajmić, żeby się nie łudzili, że coś się przed szefem gestapo ukryje. Byli przecież świadka-
mi, że on widzi przez mur, ścianę i drewno... Tak to mój przyjaciel z miasteczka, który przed
39 rokiem tłumaczył wiersze Rilkego, teraz miał nowy materiał... Bo zamęczał mnie przed
wojną tym Rilkem. Rilke w Szczurzynie, a ja to w ogóle do poezji żadnej głowy nigdy nie
miałem.

Więc teraz czas już inny. Witteck morduje, ale przecież opór rośnie. Co ja mam panu

opowiadać, pan zna temat lepiej. Ale fakt, że i u nas w takim Szczurzynie jest już niezła
organizacja. Nawet strzelali raz do Wittecka, ale na darmo, miał szczęście i jakby sam diabeł
się nim opiekował. Tak właśnie ludzie mówili.

Bo właśnie jak zawsze, gdy coś się robi do sensu, jest ktoś kto na tym żeruje... Na wszy-

stkim. Na ludzkiej ofierze najbardziej. W lesie partyzantka, a Witteck po dawnemu panuje w
Szczurzynie... W tym czasie spotkała mnie głupia przygoda. Opowiem, bo nieobojętna będzie
dla sprawy, dla tej ostatniej mojej operacji. Ostatniej, którą chciałem, bo potem zdarzało się

background image

tylko z konieczności. Jak dzisiaj. Więc niech pan posłucha... Więc którejś nocy... Noc to nie
ta przecież, co ją wyznacza natura, a noc Wittecka - godzina policyjna. Więc po policyjnej -
dzwonek.

Wie pan, co się wtedy myśli. Że oni. Ale z lekarzem może być inaczej. Zdarzyło mi się

parę razy, że przybiegł, przekradł się, jakiś przerażony ojciec, że mu dziecko umiera. Tu bli-
sko, na sąsiedniej ulicy... A ja sam to przepustkę miałem. Florian za mnie ręczył. A był sam
już głęboko w siatce Armii Krajowej pozostając ciągle w służbie Wittecka.

Ale wracajmy. Więc dzwonek. Idę do drzwi, niepewny, czy los nie zapukał na mój

koniec. I, panie drogi, co za ulga. Tam dwóch bandziorów. Co z tego, że pistolet, przecież
wiem, że nie przyszli mnie zabić. Na łbie pończocha. Miejscowi. Więc jakby samo życie do
mnie zapukało. A wiele się nie obłowią. Ręce do góry i tak dalej. Bardzo proszę - szukajcie.
Pieniędzy co tam było niech biorą, na zdrowie. Jakieś ubranie. Ale się zajadli na „złoto”.
Dawaj i dawaj. Jak znajdziecie, możecie nawet zastrzelić. Nie wierzycie, że nie ma, szukajcie.
No to ten większy bohater co był z visem powiada, że powinienem oddać po dobroci. Bo oni
na partyzantów przecież zbierają. Ja: zgoda, życie bym oddał, ale złota nie ma. Zaczęli szu-
kać. A obaj dobrze pijani. Ten z visem to szef, drugi miał tylko bagnet. Położyli mnie na po-
dłogę. Żebym się nie mógł ruszyć. Szukają. Ten ważniejszy taki zajadły, że dawaj odsuwać
ciężki kredens. Nie szło mu. Wezwał drugiego. Położyli swoją „broń” (w cudzysłowie to
słowo, a dlaczego zaraz się wyjaśni) i dalej pchać we dwóch.

- Proszę bardzo - mówię z podłogi - mogę nawet pomóc, jak ciężki...
- To pomagaj - zezwolił ten ważniejszy.
Człowiek był młody, skłonny do złości i ryzyka, więc jak wstałem, że niby do pchania,

to łap za tego zbójeckiego visa i „ręce do góry” - teraz ja rządzę. Tak mi zdawało się przez
chwilę, bo jakżem to żelazo złapał, to widzę, że rdzą przeżarte, istna żelazna makieta, „place-
bo” powiedziałbym dzisiaj jako lekarz...

No i bardzo od nich oberwałem. Bo przecież wiedzieli, że toto nie wystrzeli.
Jak mnie bili, to temu ważniejszemu w szarpaninie spadła pończocha i na chwilę mordę

zobaczyłem nieznaną...

Dostałem nawet nie tak strasznie, pewnie się zreflektowali, że lepiej żebym do kripo nie

leciał ze skargą...

Poszli. Trochę forsy. Dwa ubrania. Buty z cholewami, cały ich zarobek...
Nie byłoby o czym dziś opowiadać, ale to do dalszego ciągu potrzebne, zaraz się pan

przekona...

Więc w Szczurzynie źle. Witteck sroży się bez żadnego opamiętania. Po tym zamachu

jeszcze jest gorszy. No i znowu ta nasza miejscowa komenda, nieudana jak tutaj wszystko,
próbuje jeszcze raz. Tym razem strzelec wyborowy. Z dymnika najwyższego dwupiętrowego
budynku. Oczywiście, chybia. Co gorsza, przestrzeliwuje temu draniowi czapkę. I ta czapka
leży odtąd na jego biurku. Za tę obrazę spalono nasz dwupiętrowy drapacz chmur - nisko
chmury chodziły tej jesieni - i rozstrzelano wszystkich mieszkających w niej mężczyzn.

Florian meldował, że Witteck często na przesłuchania wkłada tę czapkę i że w ogóle

zachowuje się nawet jak na gestapowskie maniery niezbyt normalnie.

Wreszcie zaalarmowana centrala przysłała człowieka. Mówię dziś to, co wiem dzisiaj.

Kapitan Szaruga. Naradzał się raz i drugi z Florianem... Tymczasem Witteck zaczął specjalnie
uważać. Mieszkał w domu tuż przy koszarach; gdzie kwaterowała kompania żandarmerii, do
pracy przyjeżdżał nieregularnie. Szczurzyn to dziura, nie sposób dyżurować na ulicy nie
zwracając uwagi. W dodatku obcy.

Coś przecież wymyślili razem z Florianem i tutejszym dowództwem, które zobowiąza-

ne było dać obstawę do całej akcji.

Więc, jak mówię, plan ułożyli, a tymczasem któregoś dnia zajeżdża do szpitala gestapo,

w całym pięcioosobowym składzie, do tego cała sekcja żandarmów na motocyklach. Z cięża-

background image

rówki wyciągają rannego i trzeba przyznać, żadnego kopania, bicia. Wnoszą ostrożnie. A
mnie Witteck wzywa i tylko jedno: „der Mann muss leben! Er stierbt, du bist sterben!

Czyli że człowiek ma żyć, jak nie przeżyje i ja umrę. Jak pan się domyśla, kapitan

Szaruga. Rana postrzałowa piersi to jeszcze nic. Złamanie czaszki - bili kolbami, nim ich
Witteck nie odpędził. Ocalał i tym razem i widocznie się domyślał, od kogo uszedł z życiem.
Zrzutowy colt dziewiątka był rutynowym uzbrojeniem.

Tyle się domyśliłem, o samym zamachu nie wiem nic i nie jest mi to potrzebne, kiedy

robię mu trepanację... Tym razem do transfuzji dostałem krew z wojskowego szpitala. No
cóż, takie prawo Hipokratesa: ratować życie, nie myśleć po co. Ale jak nie myśleć, skoro na
nieszczęście wszystko się udaje. Wygląda na to, że wyżyje. Ale po co? Na jakie męki go ska-
zuję? Naprawdę czułem się strasznie, gdy Witteck pochwalił moją robotę. Bo przywiózł po-
tem jeszcze jakiegoś wojskowego chirurga. Już po wszystkim.

Wyglądało na to, że moja sztuka lekarska służy do przedłużania męki człowieka. Ale

byłem tak nauczony... Bo w czasie operacji myślałem przez moment, może mu pomóc. Może
odłączyć transfuzję... Wężyk do zlewu, niech płynie krew, po co ratować ciało na męki, na
których można stracić i duszę w razie załamania. Ale robiłem swoje. To co musiałem.

Wszystko to, co się rozegrało przez najbliższy tydzień, wygląda na wymysł scenarzysty

awanturniczych seriali. Więc na dole w dyżurce portiera przez całą dobę strażnik gestapo.
Szaruga w separatce. A na zewnątrz wszystko się gotuje. Śledztwo w sprawie wsypy - bo jak
się okazuje, wzięto Szarugę z mieszkania, bronił się... centrala szaleje. Przyjechał ktoś i po
rozeznaniu sytuacji znalazło się proste wyjście: Florian dostarczył mi cyjanek.

Proste. Mam otruć pacjenta, zanim go wezmą na gestapo. Bo rozeznanie wskazało, że

na odbicie nie ma co liczyć. Przysięga Hipokratesa. Więc postanowiłem wbrew rozkazowi -
bo byłem już od dawna zaprzysiężony - że poczekam, aż pacjent sam zdecyduje. Jeśli mnie
poprosi - trudno, dam. Przecież Witteck nie zabierze go, zanim nie odzyska przytomności i
nie będzie mógł zeznawać.

No i miałem, można powiedzieć, szczęście. Zamordowałem, ale kogoś zupełnie innego.

Wszystko to znowu ułożył już nie scenarzysta, a reżyser owego serialu. Niektórzy widzą w
nim Pana Boga, ale to wersja nie dla mnie. To dzieje się jednego dnia. Szaruga odzyskuje
przytomność, a ja, który mam natychmiast zawiadomić o takiej sytuacji Wittecka, dowiaduję
się, że szef wyjechał, pilnie wezwany do stolicy Generalnego Gubernatorstwa. Mam dwa dni
czasu. Ale właściwie na co? Co tu można zrobić, skoro szef wyjechał, ale gestapo pozostało.
Miejscowy komendant AK, dupowaty zupak w randze majora, nie podejmuje żadnej inicjaty-
wy. Polikwidował nieliczne punkty znane Szarudze, sam wyjechał w teren. A ja przecież sam
nic zrobić nie mogę. Nie mam jeszcze siły powiedzieć pacjentowi, że przewidujący przyjacie-
le przysłali mu cyjanek... I oto ingeruje nasz reżyser. Powiedzmy, los. Do szpitala granatowa
policja przywozi rannego bandytę. Żeby było śmieszniej, to mój znajomy od zardzewiałego
visa. Szyję go bez kłopotów. Sierżant granatowy również należał do organizacji. Działałem w
natchnieniu. Poprosiłem go, żeby zaczekał z meldunkiem do gestapo. Witteck upoważnił
mnie, że można nie zgłaszać wypadków porachunków sąsiedzkich rozpraw nożowych...

- Ale to postrzał... - spłoszył się sierżant.
- Ludzie pana są pewni? - spytałem, jakbym był jego przełożonym.
- Słuchają. Trzech zaprzysiężonych.
- Więc niech pan zaczeka z meldunkiem... Wittecka i tak nie ma.
Proszę pana, ja wiedziałem od pierwszej sekundy, co trzeba zrobić.
Bandzior w zasadzie „dochodził”, wykrwawił się, germańskiej krwi na transfuzję dla

„takiego” z wojskowego szpitala nikt mi nie przywoził.

Działałem w natchnieniu. Personel był pewny. Już pan się domyśla.
- Nic nie rozumiem - przyznałem zdezorientowany.
- A to takie proste. Zrobić trupowi trepanację. Rozumie pan teraz? Głowa całkiem zawi-

background image

nięta w bandaże. No, zamelduję zgon Szarugi. Muszę tylko mieć zwłoki. Rana postrzałowa
jest. Brakuje tylko trepanacji. Na wypadek, gdyby polecili rozwinąć bandaże. Nie trzeba się
było spodziewać, ale diabeł nie śpi, zwłaszcza gdy chodzi o Wittecka.

Kazałem brać zwłoki bandziora na operacyjną. A on nie umiera. Puls jak niteczka, ale

wciąż nie umiera. Każda godzina, ba, każdy kwadrans, może decydować. No i ja sam. W ka-
żdej chwili mogę się załamać. Bo plan trochę wariacki. Nikt się nie połapał, kiedy włożyłem
bandziorowi w zęby cyjanek. Powiedziałem to swoim, że teraz gra idzie o nasze życie i zaczą-
łem operować trupa... Trwało krótko. Otworzyć w dwóch miejscach jak na sekcji, wyłamać
kość, złożyć. I bandaże na całą głowę...

Doktor zaczął mówić głosem przerywanym, widziałem w świetle nocnej lampki, jak

drżą mu ręce. Był tam z powrotem, w tamtym czasie... Teraz krajał szerokim nożowym cię-
ciem pierś uśpionego kapitana Szarugi...

Jeszcze rejestracja i trupa na łóżko Szarugi, a „bandyta” z raną ciętą z głową już

odbandażowaną, poklejoną tylko plastrami, na salę ogólną...

Florian się zląkł. Ale mówię, tyś dostał ode mnie meldunek, że Szaruga zmarł i nic cię

nie obchodzi. Pytaj, czy chcą zrobić obdukcję albo chociaż obejrzeć zwłoki. Nalegaj. Trzeba
go sprzątnąć i zakopać. - O Boże - jęknął - a Szaruga? To druga sprawa. Wypuszczę go jutro
po opatrunku, na furkę położymy, tylko melina. Wytrzyma, wytrzyma...

Tak, proszę pana pisarza, uratowałem kapitana Szarugę na gorszą śmierć w pohańbie-

niu. Bo wszystko się udało. Wojnę przeżył. Był w powstaniu... Ale to już inna historia. Miało
być tylko o chirurgu. Widzi pan, od czasu, gdy krajałem trupa zabitego przez siebie człowie-
ka... No cóż, „dochodził”, ale cyjanek był mój. Ze strachu. Z braku odporności nerwowej. Za
godzinę byłby i tak gotów, ale ja bym pękł. No i ludzie, których miałem wtajemniczyć. A
zaraz potem krajanie na nożowe cięcie bojowej rany tego zrzutka. Przysięga Hipokratesa.
Trochę to było dla mnie za dużo. W dniu po ewakuacji Szarugi uciekłem ze Szczurzyna.

W zasadzie to wtedy przestałem operować. No, zdarzały się sytuacje, że ktoś musiał

krajać. Jak choćby dzisiaj. Czy pan nie wie, po co to panu opowiadam?

Wybąkałem coś o wdzięczności, że sprawa na wielką refleksję...
On mnie nie słuchał.
- Zmieniłem specjalizację. I nie wiem, kto mi wytłumaczy, po co wróciłem na to prze-

klęte miejsce?

Doktor Chymza nagle zgasił nocną lampkę i zostaliśmy w ciemności ledwo rozjaśnionej

przez kwadrat okna i poświaty rzucanej przez zaciągniętą zasłonę przez latarnię na placu
przed knajpą.

- ...Tak - doszło mnie westchnienie od strony łóżka - dobry temat, prawda? Z tym, że w

opowiadaniu to ja powinienem umrzeć na zawał przy tej dzisiejszej operacji. Zresztą nawet z
punktu widzenia medycyny byłoby to logiczne. Ale w życiu nie ma tak dobrze... Czy pan wie,
że tamta moja zbrodnia - podałem cyjanek człowiekowi jeszcze żyjącemu - to jest luksus
moralny w porównaniu z tym, co zrobiłem teraz tutaj... kryjąc bandytyzm tego lekarza. Tak,
bandytyzm...

Dochodziło mnie ciche sapanie. Zaniepokoiłem się.
- Jako pisarz - powiedziałem niepewnie - poznałem dzięki panu wielki temat... Gdybym

był Conradem, może powstałby nowy „Lord Jim”. Ale jako człowiek zwyczajny mogę panu
powiedzieć, że zrobię to, co powinienem: opiszę po prostu dyżur z kolacyjką. Jak reporter. I
ten przypadek z pijaną ekipą nad stołem operacyjnym. „Ktoś musi krajać” - zacytowałem jego
słowa. Obowiązkiem piszącego o takiej sytuacji jest właśnie to: krajać takie wrzody, bo ina-
czej zginiemy...

Była cisza. Wreszcie usłyszałem chrząknięcie. Doktor Chymza poruszył się w ciemno-

ści.

- Niech pan tego nie robi. Nie wolno panu. Zresztą proszę o to: niech pan tego nie robi.

background image

Wielki temat, jak pan powiedział, bardzo proszę, to co innego. To historia Szarugi. Jakże
wzniosła - tak pan sobie myśli. A ja myślę, że kiedy krwawa przeszłość jawi się nam jako kraj
czysty i wzniosły, pora umierać. Bo, widzi pan, przeszłość to po prostu utopia zwykłych
ludzi. Nie każdy ma wyobraźnię, wspomnienia ma każdy. Ale żeby panu wzbogacić mój
temat, jak to kosztem zbrodni na bandycie lekarz ratuje życie bojowca, dodać winienem, jak
zginął kapitan Szaruga. Miał proces. Ale w roku 1949. I gdy oskarżony o zdradę rozerwał na
sali sądowej więzienną bluzę i obnażył pierś z krechą mojego nożowniczego cięcia wołając,
że na krew i rany Chrystusa i na swoje rany w służbie ojczyzny odniesione przysięga, że
oskarżenie jest fałszywe, pan prokurator zadrwił z jego rany, pytając, jaki to bandycki nóż w
jakiej to bandyckiej dintojrze tak go poharatał i co ma do tego ojczyzna, która go właśnie są-
dzi. Tak moja mistyfikacja dla Wittecka uczyniona „przekonała” jego następcę. I tak ojczyzna
się go wyrzekła. I co z taką ojczyzną? Przecież ona cała to tacy jak on. Bo co poza tym.
Drzewa? Krzaki? Ludzie jak ci tutaj...

Już czekałem tylko na „wypiskę”. Ubrany „po cywilnemu” stałem u okna czekając, czy

nie nadjeżdża po mnie zapowiadany przyjaciel, aby mnie ewakuować. Cały czas układałem w
głowie mój reportaż „Dyżur z kolacyjką”. Bo wbrew zastrzeżeniom autentycznego bohatera
wydarzenia, doktora Chymzy, już postanowiłem: napiszę. Powiedziałem to nawet Agnieszce,
gdy ją wczoraj żegnałem. Że żadna forma literacka: brutalny reportaż. Fakty. Nazwiska. Trze-
ba krajać. Takie wrzody trzeba krajać. Ktoś musi to robić. Zrobię ja, rezygnując z pięknodu-
chowskiej formy noweli.

Byłem sam. Mój współlokator gdzieś wyszedł. Śmiesznym zbiegiem okoliczności w

chwili, gdy zobaczyłem zakręcającego w rynku poloneza mego przyjaciela, w progu stanęła
Margoś-Karate z moimi szpitalnymi papierami.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedziała - ale doktor Chymza gdzieś mi się zapodział

i nie miałam podpisu, dopiero teraz...

- A cóż ma do podpisywania wasz były ordynator? - spytałem zdziwiony.
- Ach, nie. Pan Jureczek. Doktor, który pana prowadził. To przecież syn starego pana...
Wziąłem te papiery i nagle zrozumiałem, że to nie ja zoperuję wrzód Szczurzyna.

Przecież stary doktor powiedział: niech pan tego nie robi. Nie wolno panu... No tak. Ratował
swego syna operując tamtego nieszczęśnika w czasie dyżuru z kolacyjką, który nazwał bandy-
tyzmem, gdy jego pijany syn szukał na czworakach wysterylizowanych narzędzi pod stołem
operacyjnym. Uratował syna, a teraz ja chcę mu zadać śmierć cywilną. To niemożliwe. Nie
mogę tego zrobić. Byłaby to nieprzyzwoitość. Ale czyż pozostawienie tego wszystkiego jak
jest, nie jest gorszą nieprzyzwoitością? Niemal zdradą. Zdradą czego?

- „Ktoś musi krajać” - mruknąłem do siebie.
- Co pan powiedział - spytała Margoś-Karate.
- Ach nic. Tytuł swojej noweli. Taka wymyślona historia z pewnego małego miasta...

Napiszę taką nowelę...











background image

SZWADRON MARIOLI



Dopiero w rok po przejściu na przyspieszoną emeryturę, przysługującą kombatantom,

hrabina Matylda odczuła przykry brak więzi rodzinnych. Sławna historyczna familia, podupa-
dła, zdziesiątkowana w latach okupacji, uległa rozsypce. Pani Matylda była właściwie sama.
Z własnych wyborów. Wiele plotkowano swego czasu w rodzinie na temat jej rzekomej
„kazirodczej” a platonicznej miłości do młodszego brata jej ojca, sławnego z rozrzutności i
hulaszczego trybu życia hrabiego Albina, ale kto wie, jak było, nawet ona sama nie umiałaby
zapewne odnaleźć wszystkich motywów, które sprawiły, że oto kończy życie jako stara pan-
na. Dni puste, wieczory przy telewizorze. Na dobrą sprawę nikogo bliskiego. Z siostrą, rezy-
dującą w ostatnich „włościach” rodziny, jak sobie z niej kpiła Matylda, w rozpadającej się
wilii w Jastarni, nie widziała się od dawna. Siostrzeniec na studiach medycznych, kiedyż to
on właściwie skończy?... tuła się po domach akademickich. Ile czasu w ogóle go nie widzia-
ła?...

Dosłownie. Tak. Dosłownie wszedł w jej myśli. Przez chwilę sądziła, że uległa złudze-

niu. Minął jej ławkę z grzechotką w dłoni, pochylając się nad dziecinnym wózkiem. Mój Bo-
że, Mirek. Chciała zawołać jego imię, potem ogarnął ją popłoch, że chyba musiała się pomy-
lić, wziąć za niego kogoś innego o podobnej sylwetce... Ale twarz! Ile czasu go nie widziała?
Prawie rok. Tak, to on. Nim zerwała się z ławki, minęła dłuższa chwila. Podbiegła parę
kroków, ale znów się zatrzymała. Przysiadła na kolejnej ławce. Mirek? Ale skąd dziecko?
Przecież przed tygodniem otrzymała list od siostry. A w nim relacja o wszystkim, co się dzie-
je. Nic się nie działo. Chłopiec kończył studia. Gorączkowo pracowały myśli. Ożenił się?
Mezalians? Ależ to dziś niemodne! Śmieszne hrabiowskie pałki. Pamięta, jak kiedyś ze stry-
jem Albinem znalazła się w jakimś ulicznym zamieszaniu i dopadł ich rozogniony milicjant z
pałą w ręku...

- Ostrożnie - powiedział Albin obejmując ją ramieniem. - Ostrożnie, ja mam siedem!
- Czego siedem? - funkcjonariusz zbaraniał. Opuścił rękę.
- Mniejsza z tym. A ci od rzucania kamieniami pobiegli w tę stronę - skierował przed-

stawiciela władzy akurat w przeciwnym kierunku.

- Coś ty mu powiedział? - spytała Matylda.
- Że mam siedem pałek. W koronie. Widzisz, nasze tytuły jeszcze mogą się przydać.
Stryj Albin. Tak, on by przecież wiedział, on wie wszystko o wszystkim i wszystkich.
Musi zadzwonić do Albina. Nagle przypomniała sobie, że wyjechał polować na te swoje

doroczne wiosenne cietrzewie i słonki. Trzeba będzie poczekać. Szkoda, że jednak nie pode-
szła.

Na pociechę pomyślała sobie, że przecież on będzie tu bywał z dzieckiem częściej,

skoro wyprowadza je na powietrze...

Mirek wprowadził wózek na podest eleganckiej klatki schodowej. Zadzwonił do drzwi

na parterze z napisem „Gospodarz domu” i, nie czekając, wyjął dziecko razem z becikiem.
Wchodząc na górę gestem wskazał dozorcy, że wózek zostaje pod jego opieką i szybko
wbiegł na piętro. Trzymając dziecko z wprawą zawodowego pielęgniarza, otworzył drzwi z
klucza i wszedł do środka. Minął wielki środkowy pokój z ogromną kanapą i klubowymi
fotelami, z którymi niezbyt harmonizował wielki, rzeźbiony, bogato szklony kredens z
poustawianymi na nim kryształami, i otworzywszy kopniakiem drzwi znalazł się w pokoju
dziecinnym. Położył maleństwo w łóżeczku zabezpieczonym siatką z plecionego sznurka,
oswobodził z becika, wprawnie wyjął przemoczoną pieluchę... Był już w kuchni. Ze zmar-
szczoną brwią przygotowywał mleko zaczerpnięte z ogromnego kryształowego - nie szklane-

background image

go, a właśnie kryształowego naczynia... Usłyszał, jak otwierają się drzwi wejściowe.

- To pani, Mariolo? - zapytał nie odchodząc od kuchni.
- Nastaw herbaty! - usłyszał niski, lekko schrypnięty głos swej chlebodawczyni.
Na chwilę znieruchomiał nadsłuchując odgłosów z korytarza. Niechętny grymas wy-

krzywił jego ładną twarz.

- Dla mnie mocną, Ordynatorze - usłyszał męski baryton i ze złością splunął do zlewu.

Pedantycznie spłukał plwocinę strumieniem wody z kranu i z ostentacyjnym trzaskiem posta-
wił czajnik na palniku. Nienawidził tego kryminalisty. To on nadał mu taki „pseudonim” i
mimo że Mariola nadal nazywała go Mirkiem, nie ustępował. Rzeczywiście na drugi czy trze-
ci dzień po poznaniu Walerka na jego nieco podchwytliwe pytania, czemuż to para się zaję-
ciem tak osobliwym dla studenta 3 roku medycyny, on „hrabia” oznajmił, że gdyby studio-
wał, nie miałby wciąż nic, gdyby skończył studia, miałby mikropensyjkę „w sam raz, żeby nie
umrzeć z głodu”, a teraz u Marioli, jako opiekun jej dziecka, ma więcej niż ordynator, bo 30
tysięcy miesięcznie. „I świadczenia socjalne” - dodała łagodnie przysłuchująca się ich dialo-
gowi Mariola.

- No właśnie. Muszka wczoraj wcale się nie pofatygowała...
- Jutro odciupciasz, co ci się należy... - pocieszyła go. Wiedział, że to była decyzja.

Mariola swoje trzy koleżanki trzymała krótko. - Wczoraj rzeczywiście miały ciężki dzień.
Walerek czekał do czwartej rano, żeby mnie odwieźć...

- Za to spał do pierwszej - zareplikował Mirek.
Walerek był autentyczną miłością Marioli. Wcale się nie napraszał. Podobno sama go

poderwała i to dobrze musiała się postarać. Był to mężczyzna wysoki, o sylwetce, która przy-
prawiała wrażliwe panie o szybsze bicie serca. Bujne czarne włosy. Błękitny odcień na dobrze
wygolonych policzkach. Kropka w kąciku oka nie rzucała się w oczy. Nie był kryminalistą.
Zawsze to podkreślał, nie ukrywając, że siedział dwa razy.

- Za dużo mam siły - napiął mięśnie i potem ogarnął łagodnie Mariolę obu ramionami i

lekko przesadził z sąsiedniego fotela sobie na kolana. - Przyczepiły się do mnie gliny pod
kinem, że biletami handluję, ja!... - no i jak go ścisnąłem... Podobno dwa żebra miał pęknięte,
tak przedstawili na sprawie. No i obraza władzy, bo sierżant. Tyle tego mojego kryminału,
panie hrabio...

Od początku miał wobec niego ten głupio zadziorny ton. Nim nie nazwał go Ordynato-

rem, chodził jako Hrabia. W końcu nim był i mógł sobie ten prostak kpić, ale zmienić tego
faktu nie mógł. Mirek nie myślał pozwalać byle komu na poufałość.

- Proszę nie zapominać, jak się nazywa takiego, jak pan...
- O nie, nie jestem alfonsem, prawda, Mariolko? Ja i alfons. Gdyby ona była nie kurwą,

tylko wielkim politykiem, to ja bym się nazywał ochroniarz... - pouczył rozmówcę.

Tak, od początku nie przypadli sobie do gustu.
Mirek był chłopcem zbyt mądrym, aby obejmując pracę u Marioli mieć złudzenia, co do

swego statusu. Cóż, zgodził się na pozycję lokaja i niańki i uznał, że nie ma czego żałować.
Dziewięciomiesięczna dziewczynka jego traktowała jak matkę. Mariola mogła być dalekim i
nieco tajemniczym ojcem. Dziecko na niego wołało „papu”, co od biedy mogło uchodzić za
niemowlęce zawołanie „papa”; na spacerach dostarczało mu nawet niejakich satysfakcji, jako
że dziewczynka była śliczna. Tak, mamy to we krwi, że zawsze damy sobie radę - przywoły-
wał w pamięci goliznę swoich przodków-karmazynów. No cóż, bywali jurgieltnikami ró-
żnych obcych rządów, zdarzały się i większe wpadki, jak powieszenie przez zbuntowany lud
antenata biskupa, ale przecież dawali sobie radę. Jeśli Walerek-Ruchacz mówi, że przy
kurwie byłby alfonsem, ale przy Marioli jest „tiełochranitielem”, to ma rację. Taki jest współ-
czesny świat. I mógłbym moim karmazynom popatrzeć w twarz z odkrytym czołem, ilekroć
liczę co pierwszego te 30 tysięcy mej lokajskiej pensji. Lepsze to niż ich ruble i dukaty.

Tak naprawdę to schronił się w domu Marioli znajdując tu oazę prawdziwego spokoju.

background image

Na uczelni spotkało go pasmo niepowodzeń. Pragnąc złapać równowagę wstąpił do związku
studentów, nie wiedząc jak mocno naraża się tym samym akurat temu profesorowi, u którego
miał zaległy egzamin. Oblał. I chyba nie przypadkiem tego wieczora w akademiku przeżył
straszliwą kocówę... - reakcja lała „czerwonego hrabiego” z ZSP. Następnego dnia życzliwy
los zetknął go z Mariolą. Naprawdę wśród tych panienek była damą. Z początku nawet się nie
zorientował. Bo jednak nie tylko wypuszczała swój „szwadron” (szybko nazwał tak wesołą
trójkę - gromadkę jej dziewcząt - do diabła, miało się stryja kawalerzystę, co z szablą na czo-
łgi), ale i sama fatygowała się niemal codziennie. Tyle, że była to praca poważna, nie żadne
rwanie po kilku facetów noc w noc. Zawsze na godzinę dwunastą w południe szykował
gorącą kąpiel. Mariola nigdy w domu... Takiego wypadku od czasu, gdy u niej pracuje, nie
było ani razu. Wszystko układało się znakomicie, do momentu gdy pojawił się Walerek.
Mariola zawsze dostawała to, na co miała ochotę. Gdy go zobaczyła, jak oparty o mur przy-
pala papierosa od portiera, coś w niej zagrało. Nie mogła tak od razu przy tym cieciu, więc
wysłała z lokalu Muszkę, jedną ze sterowanych przez siebie „przyjaciółek”. Nie musiała dużo
tłumaczyć. Jak wyjdziesz i popatrzysz, będziesz wiedziała który.

- Sprowadź go jakoś delikatnie - wydała polecenie.
Muszka wywiązała się ze sprawy znakomicie.
- Szefowa chce się z tobą przejebać - oznajmiła mu półgłosem.
I patrzcie. Jeszcze się stawiał. Nie ma czasu.
- O, co ty takiego robisz, chłoptasiu - zadrwiła Muszka.
- Palę papierosa...
Zaimponował. Bo palił dalej. Wróciła do Marioli. Właśnie gadała z jakimś po ichniemu.

Bo znała język. Na tym polegała jej przewaga. Ona umawiała co, jak i za ile.

Jak usłyszała, wzruszyła ramionami, przeprosiła „na chwileczkę” grubego Duńczyka.

Wyszła.

No i odnalazła się dopiero na drugi dzień.
O, ta kąpiel trwała dwa razy dłużej niż normalnie. I po dwóch dniach pojawił się ten

piekielny Walerek. Nie mieszkał z nimi. Dom Marioli to dom. Kupiła mu kawalerkę. Ale już
nic nie było tak całkiem normalnie. Nawet swoje kłopoty z Muszką Mirek kojarzył, może
niesłusznie, z pojawieniem się tego prostaka. Bo Mariola znała życie. Gdy omawiała warunki
pracy, było i to, że nie ma co liczyć na wychodne, bo dla niej niedziela to jeszcze lepszy dzień
pracy, więc trudno, żeby on miał wolne. Ale, że zna życie, to zapewnia mu „opiekę socjalną”

- Rozumiem, jesteś chłop i masz swoje potrzeby. Ale nic na mieście. Jeszcze byś jaką

chorobę zawlókł do domu... Chyba, że wolisz Jagusię...

Zgodził się na Muszkę. I nie narzekał. Nie zaniedbywała się. W każdym razie do czasu,

gdy „nastał”, jak mawiały dziewczęta ze szwadronu Marioli, Walerek. Wtedy się zaczęło.
Dwa razy nie przyszła i poskarżył się Marioli. Nawet zagroził, że było w warunkach umowy o
pracę. Dupa dwa razy w tygodniu.

- A jak nie będzie, to nie będzie papu! - zagroził strajkiem. Strasznie się wtedy Mariola

uniosła, o mało nie stracił roboty. Ale w końcu skończyło się jak trzeba. Muszka przychodziła
dwa albo trzy razy w tygodniu.

Mimo to coś się zmieniło. Mariola nieco się rozleniwiła. Zdarzyło się, że Walerek raz i

drugi został na noc.

Właśnie wyciskał świeżą marchewkę, aby przygotować soczek dla małej, gdy usłyszał

dzwonek do drzwi.

Nie odpasał fartuszka (marchewka zostawia plamy trudne do sprania), wyłączył soko-

wyżymałkę i ruszył do drzwi.

- Ciocia Matylda... - jęknął w popłochu nie usuwając się z progu.
- Mam cię nareszcie... - ciocia wemknęła się do środka.

background image

- Ciociu... - jęknął idąc za nią. Dziecko zaczęło się drzeć w swoim łóżeczku.
- Popatrz, jak wita babcię. Cioteczna nie cioteczna, ale przecież jestem babcią... Jak ja

na to czekałam...

Stara pani wspięła się na palce i pocałowała Mirka w czoło.
Byli sami w pokoju. Matylda obrzuciła wnętrze szybkim spojrzeniem.
- No, tak. Ale przecież nie ma się czego wstydzić, głuptasie, teraźniejszość nie zna poję-

cia - mezalians. Pokaż mi maleństwo. To dziewczynka? A widzisz, choć nie wiem, to się
domyśliłam. Rozkoszne maleństwo...

Córeczka Mariolki rzeczywiście była piękna cherubinową urodą.
- Papu! - zakwiliło małe i babcia znów dała się nabrać jak wszyscy.
- Woła tatusia! - Jaka rozwinięta. Osiem miesięcy?
- Już dziesiąty... - sprostował. Nic, absolutnie nic nie przychodziło mu do głowy. Na

szczęście dziś Mariola pracuje cały dzień i Muszka ma go wizytować dopiero jutro.

- Imponujesz mi - stara pani była wniebowzięta, ujęła figlarnie w dwa paluszki fartu-

szek siostrzeńca. - Takich mężczyzn w naszej rodzinie brakowało. Instynkt rodzinny. Popatrz,
stryj Albin... - jak zawsze, gdy wymawiała to imię zarumieniła się po koniuszki włosów.

- Mów, kiedy. Kiedy się ożeniłeś...?
- No właściwie... bardzo niedawno - wyznał.
- Dziecko w drodze i dopiero do ołtarza - roześmiała się pani biorąc małą na ręce.

Drobinka wrzasnęła przeraźliwie na widok obcej twarzy i Mirek spiesznie przejął ją w ramio-
na, kołysząc opiekuńczo...

- Ołtarza wcale nie było... - nawiązał do ostatniego zdania.
- Emancypacja. Tylko cywilny. A może ksiądz miał żal o to dzieciątko poczęte za wcze-

śnie, zdarzają się i tacy, ale nasz kuzyn biskup załatwi, załatwi... Pozwolisz, że wesele wezmę
na siebie. Zrób to dla mnie. Nie mów, że jesteś niewierzący, błagam cię nie na twoje zbawie-
nie, a na moją zwyczajną ziemską radość.

- Zaczęło się - pomyślał chłopak nawet nie przypuszczając, jak wielka zaczyna się w

istocie historia.

- A co, miałem powiedzieć, że jestem lokajem u kurwy... - wrzasnął w pewnej chwili,

gdy Mariola oznajmiła, że absolutnie nie będzie tolerować żadnych rodzin, żadnych odwie-
dzin.

- Żadna praca nie hańbi - oznajmiła teraz poprawiając swoje wspaniałe włosy. Ona,

mleczna, ciężka blondyna, z koroną warkocza uplecioną wokół kształtnej szlachetnej głowy,
stanowiła absolutne zaprzeczenie profesjonalnej piękności. Była „ziemiańska”, jak to określił
w myślach. Dzieliła ich autentyczna przepaść, jak panią i sługę, więc nic z tych rzeczy nie
przychodziło mu do głowy, nawet jeszcze w czasie nim pojawił się Walerek - nieoficjalnie
przez Muszkę i Jagusię zwany „Ruchaczem”. Mariola była po prostu wyniośle niedostępna.

Szukał u niej pomocy mocno speszony sytuacją wytworzoną przez ciocię Matyldę.
- Ona chce cię poznać.
- Co znowu?
- Jako moją żonę. Uważa, że Małgosia jest moją córeczką... W końcu albo, albo. Jeśli

się nie zgodzisz, muszę zrezygnować z pracy. Chodzi o jeden raz, jeden jedyny, a potem będę
się najwyżej umawiać z nią w parku.

- Dzieci miała? - zadała nagle rzeczowe pytanie Mariola. Zdejmowała ciężką biżuterię

Jablonexu wkładaną niby zbroja na wieczorne wyprawy. Za pół godziny wszystkie cztery
panie wyruszały na jakieś z góry zaplanowane sex-party z delegatami szwedzkiej firmy na
rządowe rozmowy w Warszawie.

- Jakie znowu dzieci? - spłoszył się Mirek.
- Zwyczajnie. Własne. Bo wtedy by mogła nawet coś pomóc... Ostatnio odparzyłeś

background image

dupcię Gosi, tak zgrabnie zmieniłeś pieluchy na spacerze...

- Ona wszystko potrafi. I tak już wie, że jesteśmy małżeństwem, tyle że bez kościelnego

ślubu.

- Nie pozwalaj sobie! - skarciła lokaja wydymając wargi i kładąc na nie grubą warstwę

pomadki.

- Kochana!
- No, no, nie pozwalaj sobie.
- Pani Mariolu, proszę. A potem... Przecież myślała pani, jakby tu Gosię wysłać na lato?

Pojadę do mamy. Ma willę w Juracie nad samym morzem. Ucieszy się z wnuczki na pewno...

- Idź, otwórz - rozkazała słysząc dzwonek do drzwi. Nadchodziły dziewczęta.
Muszka i ta czwarta, od najgorszych gości, do której mówiło się „ty” bez imienia.
- A Jagusia? - nastroszył się lokaj.
- Jagusia przyjdzie za kwadrans, fryzjer ją zatrzymał - powtórzył od progu Marioli

meldunek dziewcząt.

- Słuchaj no. Dobrze. Da się zrobić. Ale tylko raz. Jedna wizyta. I dziewczynom ani

słowa. Muszce też nie... - ostrzegła go, wiedząc jak łatwo łóżko staje się dla mężczyzny
konfesjonałem.

Ostatnio wywalczył grożąc akcją strajkową aż trzy godzinne seanse tygodniowo.

Muszka trochę się broniła mówiąc, że nie ma siły po pracy, a ten ma w dodatku różne wyma-
gania, za które „normalnie” płaci się extra.

W ten sposób „małżeństwo” Mirka z Mariolą zostało zafiksowane. Bo słowo Marioli się

liczy. „Powiedziane - załatwione”, to jej ulubione odezwanie.

- Pokażcie no się, dziewczyny - wezwała swoje wojsko do wymaszerowania z łazienki,

gdzie poprawiały urodę.

- Muszka, cyc wyżej, coś ty zrobiła z tą bluzką. No, teraz może być...
Dzwonek do drzwi przerwał niedbałą lustrację tej czwartej. Mirek poderwał się, by

otworzyć.

- Nie trzeba - szczęknął zamek puderniczki.
- Dziwusy, hajże na Szweda! - zawołała pani Mariola, ruszając do drzwi. Już przedtem

sprawdziła przez okno, że pan Kowalski czeka na dole swoim fordem. Bo miała swego taksó-
wkarza, jak swego milicjanta i cały oddział recepcjonistów i szatniarzy.

Został z dzieckiem, wsłuchany w tętent pantofelków na wysokich obcasach, bębniących

po schodach. Był żonaty.

Choć Mariola zgodziła się niechętnie i z oporami, to jednak postarała się, by przyjęcie

dla cioci wypadło naprawdę efektownie. Dzień został wybrany tak, by nie było kolizji z roz-
kładem zajęć szwadronu Marioli, dziewczęta wiedziały, że mają się nie pokazywać. Walerek
został ostrzeżony. Wprawdzie w momencie, gdy Mariola dowiedziała się, że nie wypada, że-
by to Mirek podawał cioci herbatę, omal nie doszło do kłótni. Bo zaproponowała, że „w takim
razie” Muszka zostanie pokojówką, czy gosposią. Mirek jęknął: nawet ślepy pozna, co z niej
za gosposia! A zresztą skoro mamy gosposię, to dlaczego ja chodzę na spacery z dzieckiem.
Bo było już uzgodnione: Mariola pracuje w Domu Mody i zajęcia miewa nieregularnie, a wte-
dy właśnie on, który umie opiekę nad dzieckiem pogodzić ze studiami... Więc jaka, do chole-
ry, gosposia! W końcu się pogodzili. Już się zorientował, że istotną wartość przetargową tego
małżeństwa stanowi teściowa w Juracie, a raczej jej willa i perspektywa, by dziecko spędziło
tam lato pod opieką „ojca”.

Na stole kruche ciasteczka. Filiżanki na srebrnej tacy. Z lubością myślał o chwili, gdy

Mariola będzie mu nalewać herbatę. Nie miał do niej pretensji. Praca mu odpowiadała, ale ten
dystans. Szczególnie bolesny, gdy pojawił się Walerek. Wmówił sobie nawet, że opiekuje się
tylko małą i Mariolą, nikim więcej...

background image

- O Boże! - krzyknął stojąc przy oknie.
- Co się stało? - Mariola zerwała się z kanapki.
A on stał jak skamieniały z ręką wyciągniętą w stronę ulicy. Usiłował dziecinnie skryć

się za firanką. Podbiegła. Ulicę przekraczała z przeciwległego chodnika para. Drobna stara
pani i wielki mężczyzna w czarnym kapeluszu, niczym bohater filmu płaszcza i szpady.

- Stryj Albin - wyszeptał Mirek. - A miała być tylko ciocia.
- Co się przejmujesz. Rodzina, to rodzina - Mariola starała się opanować panikę służą-

cego.

Jakże mógł jej przez te pół minuty wytłumaczyć, kto to taki stryj Albin. Legenda arysto-

kratycznego rodu. Człowiek, który sam przepuścił resztki fortuny, oficer kawalerii, o którym
pisano z czcią w licznych pamiętnikach wrześniowej kampanii, „mały Wieniawa”, jak zwano
go w prowincjonalnej południowej Polsce, największy autorytet w sprawach konia i honoru,
jak go kiedyś ktoś określił. Do dziś, mimo zaawansowanego wieku, przewodniczący sędzio-
wskich komisji na wszystkich wielkich zawodach konnych. To ten sławny czarny kapelusz
straszący wszystkich nieudaczników na parcourrze z sędziowskiej trybuny. Już fakt, że stryj
tak się ubrał na ową zapoznawczą niezapowiedzianą wizytę nie wróżył nic dobrego.

Mariola zagrała wielką rolę. Dama. Dama w każdym calu. Skromna, nieco speszona. To

chyba magnetyczny wpływ Albina, a ta trema właśnie jej pomogła w uzyskaniu efektu spło-
szonej skromności. To ciocia Matylda była niepewna, speszona popełnionym nietaktem.
Usprawiedliwiała się po wielokroć, że się ośmieliła zaprosić stryja bez porozumienia, ale tak
chciał zobaczyć małą, no i w końcu skoro już zrywacie z tą śmieszną konspiracją...

A w tym czasie Mariola zaprzyjaźniła się ze stryjem.
- Wstążkę trzeba zmienić - szepnęła pstrykając wymanicurowanym paluszkiem w ogro-

mny kapelusz, który własnoręcznie powiesiła na wieszaku.

- Patrzcie, nikt jeszcze się nie ośmielił... - mego sędziowskiego - zagrzmiał i pocałował

ją w policzek...

Mirek zamarł w osłupieniu i nie usłyszał wrzasku małej dochodzącego z dziecinnego

pokoiku.

- Zajrzyj do niej, tatusiu - usłyszał słowa Marioli. No pewnie, ona by nawet nie potrafiła

dziecka ukołysać... Uciekł z przedpokoju.

Dobrze czy źle, ale tak się złożyło, że dziecko zajęło mu parę minut, nim uspokoiło się

wpatrzone w wirujący wiatraczek zakupiony w Pewexie przez mamę... Gdy wrócił do pokoju,
państwo siedzieli już przy herbacie.

- Nalej sobie, Mirku - usłyszał.
Mój Boże, nawet w tej sytuacji nie zgodziła się zagrać innej roli niż jego „pani”.
Mariola wybrawszy rolę osoby skromnej, nieco speszonej, nie musiała wiele mówić,

zwłaszcza że ciocia Matylda nie ustawała. Właściwie nie musieli niczego wyjaśniać. Wysta-
rczyło tylko potwierdzać jej domysły, zapytania, niemal przepowiednie... Bo już zajmowała
się przyszłością Małgosi. „Przecież to właściwie moja wnusia”...

Stryj, choć znany causeur, nie mówił wiele. Jego zimne oko lustrowało wszystko

uważnie i spokojnie. Mirek zauważył, że parę razy przy jakimś nienaturalnie okrągłym zdaniu
Marioli cieniutki uśmieszek przewinął się pod szpakowatym wąsem starca.

Jakże niewiele minęło czasu, nim wszystko ułożyło się na nowym poziomie.
Owszem, na pierwszą rozmowę wyjaśniającą ze stryjem Mirek szedł z duszą na ramie-

niu, ale rychło usłyszał, że pora odrzucić klasowe przesądy i niechże każdy idzie z duchem
czasu, jak potrafi. Gdy zorientował Mariolę o zmianie sytuacji, że stryj „wie”, nie spytała
skąd. Aż się zdziwił. „To nie jest facet, który pozwoli się nabierać” - oznajmiła z pełnym re-
spektem. I dodała, że „w ogóle” to jest bardzo miły ten wasz Albin. Prawdziwy pan. Patrzcie
ją. Ma hrabiego za lokaja, ale jego stryj to „pan”. Mirek był nawet nieco upokorzony. Stryj

background image

sam upomniał się o dalszy kontakt. Z okazji zamierzonego wyjazdu na wakacyjny pobyt nad
morze do Juraty, do domu starej hrabiny, właśnie on zaproponował, że napisze do siostry list
rekomendujący nieznaną „żonę” jej syna i wyjaśni okoliczności, dla których bieżące zajęcia
nie pozwalają młodej parze wizytować mamy w pełnym składzie.

Pojawił się z owym listem któregoś wieczora w porze z pozoru mało sposobnej, bo cały

szwadron sposobił się do wieczornej wyprawy, a obecny był i Walerek.

Ale ani stary pan, ani Mariola nie speszyli się w najmniejszym stopniu.
- Ależ to całe zagłębie seksualne - zawołał stryj z kawaleryjskim zachwytem na widok

trzech panienek. Uszczypnął Muszkę w policzek, Walerka, omijając jego wyciągniętą prawi-
cę, poklepał serdecznie po ramieniu. Przerażone usprawiedliwienia siostrzeńca zbył lekcewa-
żącym ruchem ręki i zobaczywszy butelkę whisky na kredensie oznajmił pogodnie:

- Niech no Walerek naleje mężczyznom po kielichu, o ile paniom na służbie nie wo-

lno...

Mariolka ruchem głowy zgasiła chęć biernego oporu i chłopak podniósł się i, choć

niechętnie, nalał dwa kieliszki. Wyraźnie dla pana Albina jeden, dla siebie drugi. Ale wyszło
inaczej. Nim Walerek odstawiwszy butelkę wyciągnął łapę po swój kieliszek, ten, przesunięty
przez Albina, stał już przed Mirkiem.

- No, wypijmy, siostrzeńcze, zdrowie twojej córeczki, mamusi i całej rodziny...
- Niech Walerek na przyszłość pamięta: przy whisky pyta się z lodem czy bez? Taki jest

zwyczaj, a zwyczaje trzeba szanować...

O dziwo, Mariolka, która przed chwilą ponaglała swój szwadron, przysiadła skromnie

na kanapce i poleciwszy Walerkowi przyniesienie lodu, sama nalała sobie kieliszek.

- Powolutku - szepnął pouczająco stryj Albin. Przyjęła pouczenie pokornym skinieniem

pięknej głowy ukoronowanej zaplecionym w wysoki kok złotopszennym warkoczem. - No to
kiedy Mirek wyrusza? Jutro? - spytał Albin i było to złożenie w jej ręce losu siostrzeńca.
Taktowna zgoda na jej panowanie.

I tak oto wszyscy odnaleźli swoje miejsce.
- Niestety, wyjazd będzie dopiero w piątek. Jutro kończy się sesja sejmowa.
Stryj Albin uniesieniem ogromnych krzaczastych brwi wyraził swą dezorientację.
- My jeździmy zawsze slipingiem, przedziałem poselskim, mógłby być kłopot z miej-

scem... - wyjaśnił Walery.

- Rozumiem - stryj gestem głowy wyraził aprobatę i podsunął pustą szklankę zagrze-

chotawszy lodem włożonym przed chwilą przez Mariolę.

Walery sięgnął po butelkę, ale stryj cofnął swoją szklankę.
- Najpierw pani - pouczył - uzupełnić. Tak. A teraz dopiero mnie, dziękuję...
Wyjście szwadronu opóźniło się o całą godzinę. Było to w tradycji tego zespołu czymś

zupełnie wyjątkowym. Panienki nie piły, ale Mariola była w siódmym niebie. W pewnej
chwili spojrzała na zegarek i przeprosiwszy stryja zawołała tradycyjne hasło:

Hajże na Szweda!
- Jakbym czytał „Potop” - rozrzewnił się stary pan i nagle wstał i salutując paniom

pełną szklanką zaśpiewał pięknym basem:

„szable do boju, lance w dłoń”...
Mirek poczuł nareszcie, że jest w domu.

Gdy wyjeżdżał do Juraty, odprowadzała go oczywiście Mariola z Walerkiem. Całkiem

niespodziewanie na pięć minut przed odjazdem pociągu pojawił się stryj Albin. Usłyszeli jego
basowy głos, gdy dopominał się u osłupiałego konduktora, by go skierowano do „salonki
poselskiej”. Pierwsza poznała jego głos Mariola. Z niezwykłą lekkością zeskoczyła ze stopnia
wagonu, aż pięknie uformowane piersi zakołysały się, w oczach konduktora jakby zachwiał
się cały świat, i spadła wprost w ramiona starucha, kładąc mu policzek na wargach.

background image

- Cicho, staruszku mój, cichutko... - nie ma żadnej salonki, nie te czasy...
Sama, radośnie podniecona, prowadziła go do poselskiego przedziału, w którym Mirek

niańczył dziecko.

Ona go traktuje jak dobrze wychowana młoda żona swojego teścia - pomyślał nieco

rozgniewany. Poczuł się nagle zazdrosny, opuszczony, odesłany z dzieckiem do mamy jak
niepotrzebna żona.

Pan w czerwonej czapce uniósł do góry krągłą packę. Mirek uczuł na policzku ukłucie

ostrej szczecinki wąsów stryja i już ich nie było. Z okna widział czarny kapelusz, błysk koro-
ny spiętrzonych włosów, bary kroczącego z tyłu Walerka... Odchodzili.

W niedzielę wypadała Wielka Warszawska. Stryj, choć nie był namiętnym graczem,

nigdy nie opuszczał Derby ani Wielkiej Warszawskiej. Nie wiedzieć czemu żegnając się z
Mariolą, zapytał, czy nie wybrałaby się z nim na wyścigi.

Ku zdumieniu Walerka jego pani podjęła z entuzjazmem propozycję starego. Nigdy

inaczej nie nazywał go w myślach. Naprawdę nie znosił tego drania.

Ludzi a ludzi. Ale nic z tego co czasem na zachodnich filmach. Że kapelusze jak młyń-

skie koła, lornetki i tak dalej. Ot, Warszawa. Tyle, że nikogo znajomego. A stary bez przerwy
rusza tym kapeluchem. Czasem przystanie, zawsze wtedy przeprosi Mariolę z wielkim szacu-
nkiem, i po paru słowach już jest znowu. Raz tylko zatrzymała go na dłuższą chwilę jakaś
taka całkiem zwiędła z jamnikiem na rękach.

- Księżna! - usprawiedliwiał się przed Mariolą z dłuższej pogwarki.
- Ze psem - wyraziła swój dystans Mariola.
- Mówi się kochanie „z psem”. No cóż, dawniej były konie, teraz arystokracja zeszła na

psy. Konie są państwowe. A nasza Matylda ma tylko kota... - roześmiał się stary pan.

Ruszyła z nim na paddock, gdzie oprowadzano konie przed startem do najważniejszej

gonitwy.

- Widzisz, moja droga, tę klaczkę z numerem siedem. Spójrz co za pęcina. Pęcina! -

powtórzył i pochyliwszy się, uważnie dotknął końcem parasola kostki Marioli. - To faworytka
biegu. Popatrz co za kłąb. (Wiesz chyba co to kłąb? - potoczył wzrokiem po jej biodrach). -
To wszystko decyduje o klasie konia. Szyja. Popatrz. Nie na tę zganaszowaną przez stajenne-
go chłopca, a na naszą siódemkę, szyję widać, gdy jest swobodna. No co, obstawiamy?

- Chętnie, panie Albinie, bardzo proszę. Niech pan pozwoli, że obstawię za niego.

Walerek... - zawołała oglądając się za siebie.

- Postaw parę tysięcy na siódemkę - zadysponowała nie wdając się w szczegóły. - To

dla pana... - skłoniła się przed Albinem.

Stary pan zdjął kapelusz i ukłonił się głęboko.
- Nie wiem, czy to wypada - mruknął po raz pierwszy niepewny siebie.
- Jak to? No proszę. Niech pan pomyśli, że to dla Mirka... - ułatwiała mu wyjście.
- Ale i pani musi obstawić. Może porządek. To kiedy się typuje konie na pierwsze-

drugie miejsce. Ale bardzo rzadko się trafia.

- Świetnie! - ucieszyła się Mariola i otwarła program. - Walerek, dla mnie Wenera,

Gejsza... Taki porządek - roześmiała się pokazując wspaniałe białe zęby.

W tej chwili jakiś starszy pan przystanął przy nich.
- Może mnie przedstawisz, kuzynie?
- Ach tak. Pozwól Mariolo, książę C. - zaprezentował jej starego dżentelmena. - Pani

jest pracodawczynią mego siostrzeńca...

- Ach tak. Jakże mi miło. To Mirek już pracuje?
- Przedsiębiorstwo polonijne - uciął Albin. - Ale pora na trybuny. Zaraz bomba pójdzie

w górę. A gdzie to pan Walery?

- Poszedł do totalizatora - wyjaśniła Mariola.

background image

- A cóż to kuzyn nie we Włoszech, mówił mi ktoś...
Pan Albin wzruszył ramionami.
- Był ktoś z rodziny w zeszłym roku. Młody człowiek. Wrócił nieco zdegustowany. W

Watykanie Polak - powiada - w „Romie” Polak (on się interesuje futbolem) no i - przepra-
szam panią - zwrócił się do Marioli i półgłosem prosto w ucho księcia C. - a w bajzlu same
Polki... - Raz jeszcze przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać, a rzecz nie na damskie
ucho...

Mariola się zaczerwieniła. Była doskonała. Stryj Albin lubił ją coraz bardziej. W przej-

ściu na trybunę honorową nie potrzebował wyjmować swej karty. - Pani ze mną - oznajmił
puszczając Mariolkę przodem.

Miała to być formalność. Faworytka - numer siedem - nie przegrała w tym sezonie

biegu i wstyd było ją obstawiać. Zrobił to dla Marioli, by nie sprawić jej przykrości odmową.
Ale na torze zdarzył się cud niepowtarzalny. Albo „granda” jak podniosły się głosy ze wzbu-
rzonych trybun. Bo oto do celownika przybyły niemal łeb w łeb Wenera-Gejsza, a dopiero
potem - o szyję - faworytka „Siódemka”.

Na trybunach powstał rejwach. Krzyki: „Granda”. Huknęła wieść, że wypłata „za porzą-

dek” jest trzydziestokrotna.

W tumulcie pan Albin zachował się jak wielki dowódca: do kasy! - zakomenderował i

ruszył pierwszy olbrzymimi krokami.

- Pani Mariolo, niechże mi pani powie, jak pani na to wpadła - spytał Albin w drodze

powrotnej, gdy już po raz piąty odmówił przyjęcia wygranej. On obstawił przecież prostą
siódemkę. Tylko z uprzejmości dla pani, wygrana byłaby minimalna - podkreślał, że nie przy-
jąłby prawdziwych pieniędzy.

- Dlaczego minimalna?
- Bo to koń, o którym wszyscy wiedzieli, że musi wygrać. I tak będzie skandal, dżokej

przytrzymywał ją wyraźnie na finiszu...

To było cudowne, że traktował ją już jak fachowego rozmówcę.
- Więc, pani Mariolo, jakże pani wpadła na taki porządek...
- No cóż, panie hrabio (nie wolno było tak mówić do Albina, ale teraz zaryzykowała).

Uczył mnie pan kłąb, szyja, pęcina, a ja sobie pomyślałam, że zawsze najważniejsze jest
powołanie, no i wzięłam dla siebie Wenerę i Gejszę...

Gdy pewnego popołudnia hrabia Albin odebrał telefon od Marioli, która przekazywała

mu pozdrowienia z Juraty od Mirka i „teściowej” (tak się wyraziła), tak się rozrzewnił, że
zaprosił ją na zawody hippiczne w najbliższą niedzielę. Walerek pojawił się po odbiór zapro-
szenia i w piękne czerwcowe popołudnie Mariola w letnim białym kostiumie, w koronie
swych wspaniałych włosów zasiadła na miejscach pod sędziowską trybuną. Mogła stąd
obserwować nie tylko przejazdy mężczyzn dzielnie okraczających wierzchowce, ale przede
wszystkim widok, który znacznie bardziej pobudzał jej wyobraźnię: lożę sędziowską z
królującym pod czarnym ogromnym kapeluszem stryjem Albinem.

Ilekroć słyszała dyskretne puknięcie i cichy szmerek włączanego mikrofonu, czuła

mistyczny dreszcz jak na lotnisku, gdy słyszała matowy głos spikerki wzywający do dalekich
rejsów, tajemniczych krain.

A słowo Albina przenosiło zawodników do piekła wykluczeń, nominowało ich do

pierwszego miejsca. Jego ogromna postać wędrowała przez zielenie placu ku spienionym
koniom, by uściskiem wielkiej dłoni wznosić ich ku niebu zwycięstwa. Mariola nie była
osobą egzaltowaną. W trzeźwy, nieźle skalkulowany sposób realizowała swój życiowy plan.
Stryj Albin był czymś z innego świata, czymś, co pozwalało jej samej poczuć się osobą
wyższą, spokrewnioną z niezrozumiałą tajemnicą, która choć miała coś wspólnego z jej loka-
jem, ale była objawieniem innego, lepszego świata.

background image

Los chciał, aby czar został utrwalony. Stryj Albin po zawodach zaprosił swoich gości na

kolację. To jej powierzył wybór lokalu i od razu zorientowała się, co ma na myśli. Chodziło o
miejsce, gdzie jej nie znają.

No i siedzą w eleganckiej sali i dzieje się to misterium zamawiania wina. Pierwsza

otwarta przez kelnera butelka po skosztowaniu wraca na zaplecze: nie ten gatunek. Druga,
podana przez oszołomiony „personel”, ma niewłaściwą temperaturę. Przybywa zaalarmowany
kierownik sali. Kłania się panu hrabiemu. I jest całkiem jak na filmie.

Starszy pan, gdy już spożyli drugą flaszkę, rozochocił się i odmłodniał. Nawiązując do

jej zachwytów nad oglądanymi zawodami jął snuć opowieść o swoim ostatnim hippicznym
starcie w 39 roku, tuż przed „wrześniem”. W Czarnobylu u Sapiehów. Był oficerem rezerwy
stacjonującego niedaleko pułku ułanów i niejedne zawody zaliczył zwycięsko. Ale wówczas
stało się. Jego młoda, niezbyt jeszcze ułożona klaczka wyłamała trzykrotnie. Gdy opisywał
owo trzecie wyłamanie, Mariola mając w pamięci obserwowane na zawodach haniebne
„wytrąbienie” (tak było dawniej, dziś w dobie, gdy wszystko się zdegradowało, był dzwonek
wykluczający jeźdźca z zawodów) omal się nie rozpłakała.

- Mariolko, nie denerwuj się! - pan Albin pogłaskał ją ojcowsko po ramieniu. - Sprze-

dałem tę kurwę... o, przepraszam (zmieszał się ogromnie), sprzedałem tę młodą folblutkę do
rzeźnika. Głośna to była sprawa... Ale co tam. Miałem ci ja wałacha...

I w tym momencie nastąpiło to paskudne zamieszanie. Od początków uroczystej kolacji

uparcie obserwował ich zażywny pan zajmujący w nielicznym doborowym męskim towarzy-
stwie sąsiedni stolik. Gdy tylko odezwała się orkiestra, wstał, by poprosić ją do tańca.

- „Zaprawiony” powiedziała z niechętnym grymasem Mariolka widząc, że zmierza w jej

stronę, toteż wuj Albin zdecydowanie odmówił mu prawa zaproszenia jego towarzyszki.
Uparty adorator, którego co gorsza zaczynała sobie przypominać z jakiejś „zawodowej”
okazji, powrócił raz jeszcze i raz jeszcze odmaszerował stanowczo odprawiony. I oto, tęgo
zakropiony dźwignął się z trudem już po raz trzeci.

- Proszę pana... - zaczął tyradę stryj Albin tonem nie wróżącym nic dobrego i wówczas

ten obrzydliwiec jął wykrzykiwać, jak się tutaj traktuje Polaków.

- Jak Polak z Polką to won... - zaczął patriotyczną tyradę wymachując rękami aż złapał

ich obrus, ściągnął do siebie, zwalając na podłogę zastawę (na kolana hrabiego spłynęło cze-
rwone jak krew wino z przewróconej butelki)... - A jeżeli ja jestem arabski szejk... - przerzucił
przez ramię biały obrus owijając się nim niczym burnusem, to ty Arabesko...

Więcej nie zdołał powiedzieć: Walery niósł go w ciasnym objęciu w stronę szatni.
- Walerek! - krzyknęła ostrzegawczo Mariola widząc, że jej adorator nagle znierucho-

miał i daje się nieść bez oporu. Ale było już za późno. Coś chrupnęło i w momencie, gdy
Ruchacz złożył to dźwigane ciało na ladzie u szatniarza, już się nie ruszało. W krzyku i zgie-
łku pojawił się milicjant. Kierownik sali przepraszał pana hrabiego, sam prowadził go wespół
z Mariolką do bocznego wyjścia... - Rachunek jutro, prędzej - ponaglał nerwowo pragnąc
uchronić gościa przed grożącym skandalem.

Na nic własny Marioli milicjant. Zawiadomiony o nagłej potrzebie pana Walerka wrócił

ze służbowego zwiadu mocno spłoszony i jakoś nadęty. Własną ważnością. Choć nic przecież
nie załatwił. Był ważny, bo reprezentował działające prawo. Tym razem „żaden pieniądz nie
da rady”. Walerek poturbował jakąś oficjalną osobistość. Sierżant twierdził, że nie wolno mu
nawet mówić o kogo chodzi, a zapewne to sam niczego nie wiedział. Smutek spadł na rodzinę
Marioli.

Ruchacz był wprawdzie tylko jej seksualnym partnerem, ale przecież jakże istotnym

elementem życia zbiorowego. Mariola rozpaczała. Opuściła nawet dzień pracy i snuła się
rozczochrana po mieszkaniu tęskniąc już ostatecznie choćby do Mirka, gdy nagle rozległ się
dzwonek do drzwi.

Walery. Nawet wcale nie zmarnowany. Tyle, że nie ogolony.

background image

- Kochany! Wróciłeś! - usłyszał nigdy nie słyszane słowa.
- Zrozumieć się nie da! - westchnął Ruchacz opuszczając zdrożone ciało na kanapę.

Dwa dni twardego łoża zrobiły swoje. - Z początku rejwach. Za zbrodniarza byłem cały
pierwszy dzień. Powiedział mi taki jeden kapral znajomy, że spłaszczyłem strasznie grubą
rybę. Żebro złamane i w ogóle bez roku kryminału się nie obejdzie i to najmniej. A na drugi
dzień do domu. Nic nie było. Masz tylko pamiętać, że nic nie było. A już tego tam, com go na
ladzie u szatniarza nieruchomego położył, to w ogóle na oczy nie widziałem. Rozumiesz ty
coś takiego?

Mariola gładziła go po włosach z macierzyńską czułością.
- Nic, najważniejsze że jesteś.
- A ja, widzisz, rozumiem. Dokapowałem się: nowe czasy. Taki dostojny pić publicznie

nie może. Pamiętasz, jak generał w stanie wojennym dawał ino liter na głowę? Na cały mie-
siąc. I tak zostało... No, nie z kartkami, ale z tym, że pić temu, co rządzi, za Boga nie wolno.
Ale ten mój upił się publicznie, jeszcze Araba odstawiał i się przestraszył, że jak będzie moja
sprawa, to i on będzie leżał. Rozumiesz, przylałem tak wysoko, że to w ogóle niemożliwe,
żeby się stało. No i tak, jak rękę sierżantowi na służbie wykręciłem, bo mnie się czepiał, po-
szedłem na rok do pudła. A rządowi żebro złamałem, wychodzi, że całkiem za darmo... - uża-
lał się jej na niesprawiedliwość...

Ale wiedziała, jak go pocieszyć. Za chwilę jęczały tylko sprężyny kanapy.
Szwadron Marioli był znowu w komplecie.

Powrót Mirka i Małgosi z wakacji obchodzony był uroczyście. Pan Albin przyjął za-

proszenie bez żadnych oporów. Trochę tylko kłopotów było z ciocią Matyldą. Bo stary hrabia
wytłumaczył, że byłaby obraza. Skoro zaczęli się bawić w to małżeństwo... Jeszcze tylko raz,
potem się jakoś wymówią. Mariola pracuje bez wytchnienia, Mirek ma zaległe egzaminy.

Nagle wyskoczyły komplikacje z menu uroczystej kolacji. Żadnych pomidorów, ogóre-

czków świeżych, nic z tych rzeczy. Wydarzyło się z tą elektrownią w Czarnobylu. Ale jest
Pewex. Kraby, oliwki, szyneczka. Wszystko na zimno. Alkohole specjalnie, pod rozeznany
już gust pana Albina. Dzieciątko wróciło zdrowe, opalone. Mirek dostał specjalną premię -
trzynastą pensję - jak objaśniła szczodrobliwa Mariola. Była nie tylko dobrą matką, ale i panią
co się zowie.

Panienek oczywiście nie było. Ścisłe grono rodzinne. Stryj Albin wprowadzał ciocię

Matyldę pod rękę. Okazało się, że stara pani nie czuła się najlepiej, przez ostatni tydzień nie
wychodziła z domu. Nie czytała nawet gazet. Cóż, samotność...

- ... ale się skończyła, skoro już jesteście - oznajmiła wylewnie płosząc nieco Mariolę.

Ale wystarczyło jedno spojrzenie na Albina, który uspokoił ją drobnym gestem, że sprawę
ożywienia przesadnych rodzinnych nadziei bierze na siebie, by Mariola znowu się rozpromie-
niła.

Starsza pani w radosnym oszołomieniu bezbłędnie spełniała toasty! A stryj pociągał

ostro. Polecił Marioli, by przekazała jego wyrazy uznania panu Waleremu, który zachował się
jak prawdziwy dżentelmen. Pił jego zdrowie i żałował, że go nie zaproszono... Mariola
promieniała, Mirek był opiekuńczy po ojcowsku. To on zerwał się o właściwej godzinie, by z
lokajską godnością utrzeć marchewkę dla maleństwa i Mariola zatrzymała go surowym przy-
pomnieniem - żadnych świeżych jarzynek. Czyż już zapomniał o alarmie po Czarnobylu!

Wystarczyło tych dwóch, trzech toastów, by osłabiony organizm cioci zareagował mo-

cno na wypity alkohol. Już nieco przysypiała. Teraz się ożywiła.

- Czarnobyl? A cóż ma warszawska marchewka do Czarnobyla?
- Matyldo, zapomniałaś? Była okropna awaria w elektrowni atomowej. Właśnie w

Czarnobylu...

- Ach tak? No cóż, u tych Sapiehów zawsze był bałagan.

background image

Stryj Albin wybuchnął głośnym śmiechem.
- Matyniu - zawołał czule, aż rumieniec opłynął jej zwiędłe policzki - tamte czasy się

skończyły. Pijemy za nowe. Za naszą nową rodzinę! - stuknął kieliszkiem o kieliszek Marioli,
aż szkło zabrzęczało. - Za cały twój szwadron - szepnął jej do ucha, aż owionęło ją niezrozu-
miałe gorąco.



PRABYK


Była noc. Zawsze wyprowadzał cudzoziemskich klientów zbyt wcześnie, aby nacieszyć

się swoją nad nimi władzą. Zagubieni w ciemności, która nie pozwalała nawet obejrzeć
konturu własnej dłoni zbliżonej do oczu, byli zdani na niego, obłaskawiał ich swoją opieką.
Każdy z nich szedł za nim pokornie, jakby im przyświecał szkłem od naftowej lampy, na
które zwykł był przywabiać na strzał oszalałe byki jelenie w czas rykowiska.

Ale ta noc była inna. Jakby zgubiła wszystkie znaki, które od lat odczytywał nieomy-

lnie. Ciemność była taka, że nie tylko nie było widać zarysu piaszczystej drogi, ale nawet nie-
bo nie oznaczało jaśniejszej smugi nad wierzchołkami sosen. Nie było wierzchołków, a może
nie było drzew, tylko sama niewyobrażalna lita ciemność. Nadleśniczy Poczart, największy
myśliwy mazurskiego regionu, po raz pierwszy w życiu odczuł jakiś lęk. Było tak, jakby to
jego wyprowadzał w ciemność ktoś, od którego łaski zależy on i wszystko na świecie. Stanął
nagle, aż postępujący za nim Niemiec wpakował mu się na plecy. Szczęknęła zderzając się
broń obu myśliwych. Nadleśniczy przestraszył się, czy niezgrabny klient nie naruszył obsady
jego delikatnej wspaniałej lunety z noktowizorem, którą dostał w zeszłym sezonie za podpro-
wadzenie do królewskiego byka. Teraz szkop będzie mu winien więcej. Poczart przemyślną
intrygą wyrzucił z łowiska Ministra - Wielki Numer PRL - swego zwierzchnika, okłamując
go, że nie tylko jelenie nie ryczą, ale na domiar złego on sam uległ wypadkowi. Zademonstro-
wał nogę ujętą w łupki, zanurzoną w ogromnym gumiaku. Nieszczęście zdarzyć się miało
przy wyrębie drewna. Kłamał wiarygodnie. Noga bolała go rzeczywiście. Łupki, którymi
ścisnął zdrową goleń, podrapały mu naskórek. Wielki Numer odjechał i oto Poczart wiedzie w
las klienta, podchodzi swoje Reichsmarki ryczące w płucach i ogromnej byczej krtani mazur-
skiego jelenia.

Ale teraz panowała cisza. Stał słysząc za sobą chrapliwy oddech. Odwrócił się i łamaną

niemczyzną powiedział, że muszą czekać. Zapomniał, jak jest „świt” i obracał językiem nie-
wypowiedziane słowo, aż poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Pochylił się nagle, z jego ust,
choć nie przyłożył do warg swego czarodziejskiego szkła, popłynął ryk. Za wcześnie! Chciał
przestać, ale nie mógł, coś ryczało za niego, aż nagle w górze otwarła się szpara światła, uka-
zały się czuby sosen i zrozumiał, że się spóźnili. Dzień nadszedł jednym skokiem. Już widział
mgły na zrębie, na którego obrzeżu zatrzymali się w ciemności i nagle stamtąd, z tej mgły,
dobiegło go stęknięcie ogromnego jelenia. Przestraszył się. Nie znał tego byka. On, który,
niczym dyrygent chóru, odróżniał głos każdego jelenia, tego słyszał po raz pierwszy. Nie
wiedzieć czemu poczuł dreszcz zbiegający po plecach. Instynktownie sięgnął ręką do tyłu, by
odnaleźć ramię Niemca, trafił na szorstki loden sukna myśliwskiej kurty, obejrzał się, ale
myśliwy, wyczuwalny dotykiem, był nadal niewidzialny dla jego oczu.

Nadleśniczy mechanicznie ujął szkło i wydał z siebie niskie stęknięcie. Tak przemawia

byk pragnący spłoszyć rywala. Nie musiał nawet markować natężenia głosu, tamten we mgle
i tak musiał czuć, że jest silniejszy. I stało się. Odpowiedział już bliżej, niespodziewanie
blisko - tuż! W tej sekundzie mgła zgęstniała w ogromny masyw byczego cielska. Straszliwa

background image

potęga rogatego wieńca wsparła zachmurzone niebo.

- Strzelaj! Schiesen! Schiesen! - szeptał, szarpiąc lodenowy rękaw dewizowego pła-

szcza.

Raptem uczuł, że ręka którą trzymał, unosi się ku górze, puścił ją. Ale strzał nie padał.

Obejrzał się przez ramię i ujrzał zdumiony swojego myśliwego wyprężonego z ręką uniesioną
w hitlerowskim salucie. Odwrócił wzrok i skamieniał. Między rogami byka unosiła się wyra-
zista w mgielnej poświacie znajoma jakby twarz...

- Feldmarschall Goering! - usłyszał za sobą szept.
- Tak, spudłował mnie Goering lat temu blisko pięćdziesiąt - powiedział wyraźnie byk

czystą polszczyzną.

Nadleśniczy cofnął się o krok, chcąc się oprzeć o swego gościa. Nie było go. Jeszcze

dwa kroki w tył, potknął się o korzeń i przewrócił. Broń leżała na drodze i bał się po nią się-
gnąć, widząc masyw sunącego w jego stronę cielska.

- Pan mówi po polsku? - wystękał z niewymownym trudem. Coraz wyższa mgła obej-

mowała gigantyczne zwierzę. Nie było już świecącego portretu Wielkiego Łowczego Rzeszy
tylko kontur ogromnego poroża.

Usłyszał w osłupieniu coś, co umiałby tylko streścić. Że przecież zwierzęta mówią. Wie

o tym każde chrześcijańskie dziecko, że mówią w noc wigilijną. A dlaczegóż to mówimy
tylko w noc wigilijną? Bo wiemy, że przesąd pozwoli Wam w Waszej bigoteryjnej głupocie
wytłumaczyć to jako cud... Ale miara nieprawości człowieka na tej ziemi już się przebrała.
Przemówimy w dzień powszedni...

Poczart zrozumiał: oto początek Wielkiej Wrześniowej Rewolucji. Był sam na pustym

zrębie, nad którym unosiła się mgła. Gdzieś z daleka odezwał się byk... Co to za słowik w
porównaniu z potęgą Pra-byka. Gdzie się podział Niemiec? Poczart leżąc na ziemi oglądał się
w panice... Teraz przypomniał sobie ze zgrozą scenę sprzed lat... Wtenczas, już sławny w
kraju z umiejętności wabienia jeleni w czasie rykowiska, już wielki pan, spoufalony z władzą,
której na tacy podawał wspaniałe okazy, dopiero debiutował w „drugim obiegu” swej sztuki.
Dopiero zaczynał podprowadzać dewizowych myśliwych, czyniąc z tego intratny interes. Już
umiał wymienić nędzne trofeum takiego bogatego niezguły na jeden ze swych wspaniałych
wieńców, wieńcząc transakcję cichym przelewem w zielonej walucie... Ba, nauczył się
prowadzenia całego handlowego przedsiębiorstwa łącznie z „drobiazgami pamiątkarskimi”.
Wpadł był na pomysł wyrabiania kapciuchów na fajkowy tytoń z moszny byczych jąder. Miał
tego sporo, a każdy Niemiec wyjeżdżając z taką pamiątką był pewien, że zabiera cząstkę
swojego byka. Oto uosobienie dzisiejszego „macho”. Mężczyzna uwożący ze słowiańskich
puszcz pamiątkę po obciętych jądrach swego zwierzęcego przeciwnika.

Poczart przypomniał sobie to wszystko i zadrżał, jakby popełnił świętokradztwo. Teraz

już wiedział. Parę lat temu spotkał Pra-byka. Jechał ogromnym mercedesem swego gościa,
gdy w reflektorach samochodu pojawiła się płowa góra, ogromny niespotykanej wielkości
masyw jeleniego cielska.

- On chyba jeszcze pamięta Goeringa! - szepnął Niemiec w ojczystej mowie, nadepnął

na hamulec, ostrożnie i cicho otworzył drzwi samochodu. Mgła, jak dzisiaj zarysowała kontu-
ry zwierza, ale widać było zarys ogromnej wiekowej brody, łeb pochylony w ciężkim zamy-
śleniu.

I strzelił szkop, pudlarz nieszczęsny. Nic nie było widać. Tylko mgła. Chodzili z psami

przez pół nocy i dnia następnego. Żaden najlepszy tropowiec nie podjął śladu. Tak, już do
Niego mój klient próbował strzelać - pomyślał teraz Nadleśniczy ze zgrozą.

- Do domu! Jak najprędzej do domu.
Panika nie pozwoliła mu myśleć. Bo jak ma wrócić, gdy zniknął jego Niemiec i ogro-

mny terenowy mercedes? Ruszył przed siebie i wrychle zorientował się, że nie wie, gdzie się
znajduje.

background image

Domyślił się, że to piekielny Pra-byk poplątał drogi, zawiązał w nieczytelne supły

skrzyżowania linii działowych i ścieżek... Panika zmusiła go do biegu.

- Do domu.

Dom Nadleśniczego Poczarta to chluba i legenda Miasteczka. Stoi na Osiedlu Za Wodą,

błyszcząc przeszklonymi powierzchniami, czerwieniąc się specjalnie wypalaną dachówką,
wsłuchując w szumiący szpaler daglezji, wiodący do szerokiego podjazdu działki, na której
zmieściłoby się dziesięć normalnych budowli. Najpiękniejszy, stanowi architektoniczną perłę
dzielnicy najbogatszych, której nazwa nie od jakiejś lokalnej rzeczułki, a z samego Atlantyku
poczęta. Tutaj budowali się ci, których wzbogaciła zarobkowa emigracja do Stanów. Tylko
on, Poczart, wznosił to wszystko z własnego potu i krwi jeleniej tu, na Mazurach, przez
Niemców przelanej. W ciężkim trudzie powstawała ta forteca potęgi i znaczenia najlepszego
wabiarza Ludowej Rzeczpospolitej. Źli ludzie nazywali przed laty cały teren budowy kolonią
karną, jako że pracowali tutaj za darmo ludzie schwytani na kłusownictwie, którym Poczart
sam umorzył sprawę w zamian za odrobek, złodzieje drewna rekrutowani na tej samej zasa-
dzie, i całe opłacane z kasy Nadleśnictwa ekipy robotników leśnych, kierowane w dokume-
ntach na ścinkę, trzebież czy obsadzanie zrębów...

Ile męki, ile bezmiernego trudu, ile ryczenia! Nie tylko tego szeleszczącego markowym

banknotem, ale i tego za nic, za spokój. Źli ludzie denuncjują, szkalują. Jakiego to byka mu-
siał wyryczeć w ofierze, aby znikły wstrętne papierzyska w Najwyższej Izbie Kontroli. Jakież
rogi wywiózł ten warszawiak zostawiając z potężnego byka jeno skromną „portmonetę”.

Ile ludzkiej zawiści i złości. Nawet w najpiękniejszej chwili niczego mu nie oszczędzili.

Osadzenie „wiechy”. Cóż może być piękniejszego dla kogoś twórczego, kogoś kto buduje?
Nic dziwnego, że spili się wszyscy. I ci, grzeszni, którym wielkodusznie darował karę za po-
kutę na swojej budowie i ci, którzy z kasy Nadleśnictwa brali pieniądze za niewykonane pra-
ce... No i on sam, pan i właściciel. I oto gdy leżał nieprzytomny zatknęli mu wiechę w dupę.
Tak. Obudził się już w szpitalu... Tydzień hospitalizacji. Dobrze, że Ordynator polujący i
mimo wszystko znowu dało się w jesieni zaryczeć. Nawet została odznaka Zasłużonego dla
Leśnictwa, jako że stosowne protokoły stwierdziły obrażenia odniesione w czasie ścinania
partii starodrzewu, gdy to Nadleśniczy własnym ciałem zasłonił głowę drwala, na którego
leciał pień przeogromny...

Dom. Gdzie jest dom? Gdzie aleja wysadzana daglezją? Gdzie gabinet pełen oczekują-

cych na klienta poroży, gdzie biurko pełne pamiątkowych portmonet...?

Las. Głuchy. Obcy. To już nie jego las. Nie las Nadleśniczego Poczarta. To las Pra-

byka-jelenia i tej zbuntowanej rogatej bandy. Nie wiedział, skąd wie, ale wiedział na pewno,
że już się zbierają. Już radzą w matecznikach. Już dzielą jego nadleśnictwo nie na oddziały, a
na ostoje. Jest ich 49, jak województw w kraju. Bo to obejmie cały kraj. Tak. Pra-byk roznieci
bunt na skalę kraju. On autochton. Mazur, który nie dał się kuli Goeringa...

Poczart przystanął. Przycupnął. Padł plackiem zagrzebując się w dębowe liście, którymi

jesień późnego rykowiska zasłała wrzosy w tym miejscu. Boże, trafił na ich sejm. Doprawdy,
to głos Pra-byka otwiera obrady. Z młodnika niesie szum pochwalnego pomruku. Jakiś młody
byczek deklaruje cześć dla przywódcy, który przesądził losy Drugiej Wojny Światowej.
Pochlebca twierdzi, że Goering przegrał bitwę o Anglię, sfrustrowany tym, że Pra-byk nie
przyjął jego kuli. Śmieszne? Ale i groźne, bo Poczart słyszy, jak ktoś zgłasza wniosek o
oczyszczenie Puszczy z ludzi. Na szczęście z „ludzi”. Nie pada jego nazwisko. Ale padają
słowa, których tak często używał w odniesieniu do jeleni. „Redukcja pogłowia”. Mówią o
ludziach. Plany eksportu. O ludziach. Jakiś byk proponuje, aby utrzymać istniejące struktury,
tylko zrewolucjonizować ich funkcję. Spółdzielnia „Las” nie będzie eksportować grzybów
tylko schwytanych w lesie grzybiarzy... Poczart drży w swoim ukryciu, chce się stąd wyczo-
łgać, ale jest sparaliżowany. Aż doczeka się chwili najgorszej. Usłyszy jak rozlegnie się

background image

narzekanie, że na terenie całego Nadleśnictwa nie ma co spałować, nie można zdzierać poży-
wnej kory z młodych sosenek, bo przestali sadzić młodniki, wszyscy zajęci na budowie Domu
Poczarta (znają moje nazwisko)! I teraz moment straszliwy. Jelenie powołują komisję w
sprawie ustalenia sprawcy mordu na prawnuku Pra-byka powieszonym w zeszłym roku w
Oddziale 128! Ba, rozszerzają jej kompetencje. Powstaje Najwyższy Matecznik Kontroli. -
Będą mnie przesłuchiwać - pojmuje Nadleśniczy i ostatnim wysiłkiem woli podrywa się na
czworaki i pozostawiając broń z cudowną japońską lunetą z noktowizorem, ucieka na czwora-
kach. Chce się podnieść, ale nie może i nagle pojmuje, że tak jest lepiej, że zajmuje naturalną
pozycję obecnych panów lasu. Jest mu lżej. Do takiej pozycji przyzwyczai się łatwo. Posuwa
się „na czterech” najpierw kłusem, a potem już galopem. Nadleśniczy wraca pamięcią w
oddział 128... Dzień już był w pełni, słońce wysoko, gdy tropiący domniemanego postrzałka
pies Poczarta jął ujadać w młodniku. Nadleśniczy się zdziwił. Tropił przecież widmo. Jego
Niemiec, zgodnie z intencjami podprowadzającego Poczarta, chybił jelenia na czysto. Mize-
rny byczek nie obiecywał stosownego datku. Plan był inny. Na Niemca czekał już wyprepa-
rowany łeb byka godny złotego medalu. Teraz po fikcyjnych poszukiwaniach wystarczy
triumfalny komunikat o dojściu wspaniałego postrzałka i zaprezentowanie dewizowcowi
odłożonego już od roku trofeum.

Ale pies szczekał w miejscu, jakby trzymał rannego jelenia. Co u diabła? Poczart zdjął

broń z ramienia i ruszył w gąszcz. Jeszcze ta kępa jałowca, jeszcze ta porośnięta trzciną
zapadlina gruntu i nagle ujrzał widok niezwykły. W lesie między dwoma brzozami wisiał
byk. Wsparty tylnymi nogami o ziemię, z łbem zadartym, jakby chciał w niebie zaczerpnąć
ostatni haust powietrza... Już nie żył. Jeszcze ciepły - stwierdził Poczart dotknąwszy ręką
tuszy. Nim się wziął do pracy, wiedział, czyja to robota. Cesarek. Chłop mieszkający na
skraju lasu. Od niego niedaleko. Wystarczy poczekać do wieczora, a przyjdzie sprawdzić,
wnykarz przeklęty. Tak. Trzeba poczekać, ale wypatroszyć należy sztukę już teraz... Ocenił
poroże i wiedział, że będzie to właśnie ów w fantazji pudlarza myśliwego poczęty „postrza-
łek”. Po namyśle gdzie ulokować kulę, która usprawiedliwi daleką drogę zwierza, kropnął do
nieboszczyka ze swego drylinga.

I wszystko było w porządku. Niemiec szczęśliwy. Na tysiąc marek ocenił to szczęście.

Cesarek, przychwycony wieczorem, zobowiązany został do półrocznej bezpłatnej pracy jako
wozak na budowie...

Wnuczek Pra-byka! Poczart znużony biegiem na czworakach zwalił się na wrzosowi-

sko. Ciężko dyszał. Wnuczek Pra-byka! Skąd wiedzą, że był powieszony? Kto im doniósł, że
Poczart profanował zwłoki strzelając do trupa. Upominali się o wieniec, jako pamiątkę po
zabitym, a wieniec już od paru lat w Monachium. Co robić?

Ucieczka w chorobę! Ileż razy w obliczu kontroli, inspekcji, nalotów, prowokowanej

masowymi donosami władzy, chronił się pod opiekuńcze skrzydła Ordynatora. Skrzydła
Ordynatora... Skrzydła! Nagle wrócił myślami do ostatniego pobytu w szpitalu, gdy to we-
tknięta w intymny otwór wiecha zaprowadziła go na cierpiętnicze łóżko i uczuł, że coś unosi
go w powietrze. Obejrzał się za siebie i ujrzał, że stercząca z jego spodni ku górze ozdoba
kończonej budowli kręci się w zawrotnym tempie i unosi go w górę niczym helikopter. Już
jest nad czubkami sosen, już widzi leśne drogi, już ma w głowie cały plan Nadleśnictwa,
jakby pod sobą miał jego mapę plastyczną. Do domu - wyjąkał życzenie, jakby ktoś inny niż
on sam był pilotem tego śmigłowca. Rozłożył ręce. Błogie poczucie uwolnienia od ciężaru
własnego ciała. Od wszelkiego ciężaru. Tylko miarowe wybuchy silnika umieszczonego w
tylnej części jego ciała dawały niezbyt miłe wibracje, obejrzał się i zobaczył, że wiecha kręci
się prawidłowo równomiernie, wytwarzając unoszącą go w górę próżnię...

Płynął nad swoim lasem. Mając swobodny wgląd z góry, z paniką obserwował, co się

dzieje w dole. Rewolucja Wrześniowa szerzyła się jak płomień. Widział na duktach grzy-
biarzy, pędzonych przez eskortujące je jelenie, na głównej drodze leśnej poważny byk,

background image

osiemnastak, w towarzystwie dwóch szpicerów prowadził w stronę stacji kolejowej kierowni-
czkę składu pociągu, stojącego już 8 godzin pod parą przy peronie śródleśnej stacji. Kolejarka
szła płacząc, popychana rogami młodzików, rozsypując z koszyka pozbierane grzyby. Zawie-
szony pod niebem Poczart jak Pan Stworzenia widział wszystko, rozumiał związki spraw
niewidzialnych dla oka, ukryte ich przyczyny i grożące skutki. Był czymś w rodzaju Stwórcy,
który przestał panować nad swym dziełem. Wiedział, że pracownica kolei odmówiła wczoraj
dalszego prowadzenia pociągu, gdyż skończył się jej limit zagwarantowanych przez związki
zawodowe godzin pracy, a tak naprawdę to chciała sobie dorobić zbierając prawdziwki.
Wiedział, że pociąg załadowany grzybiarzami, ruszy zaraz w kierunku granicy, że jelenie
realizują umowy Spółdzielni „Las”, tylko że zamiast grzybów i runa leśnego eksportują grzy-
biarzy i leśników...

W pewnej chwili przelatując nad strugą przystanął w miejscu, poruszając ramionami,

jak w czasach dziecinnych, gdy biegając po podwórzu udawał samolot, dokonał efektownego
skrętu i obniżywszy pułap upewnił się, że bobry podpiłowują jego ukochaną wzniesioną dla
dewizowców myśliwską ambonę. Była jego dumą. Potężna, na grubych palach, zamknięta
kryta kabina z drzwiami zamykanymi na kłódkę otwieraną tylko dla najlepszych, wypłaca-
lnych prywatnie, dewizowych gości, teraz chwiała się atakowana ze wszystkich czterech
stron. Jeszcze obniżył lot i odczytał namazany smołą na drzwiach napis: „Nur für Deutsche”.
To ten bydlak, leśniczy Widłaczyk. Ten, co donosił o: „obozie koncentracyjnym, jakim jest
budowa willi Nadleśniczego”, ten...

Ale nie pora o tym myśleć. Załatwią go jelenie. Nie będą się orientować, że to Widła-

czyk protestował przeciw zawyżonym planom odstrzału. Widłaczyk kiedyś odkrywszy, że
Sekretarz z Miasteczka zabił łanię w czasie ochronnym postawił jego, Poczarta, w głupiej
sytuacji wdrażając dygnitarzowi sprawę o kłusownictwo, jakby nie wiedział, że czas ochron-
ny nie obowiązuje Sekretarza, albo że raczej czas ochronny zawsze Sekretarza obejmuje...

Ale nie czas myśleć o głupstwach. Ambona zatrzeszczała, zachwiała się i z łagodnym

pluskiem zanurzyła w strudze. Zdążył jeszcze dostrzec, że haniebny prowokacyjny napis
znalazł się pod wodą. I dopiero wtedy zdał sobie sprawę z całej grozy sytuacji: rewolta objęła
inne gatunki zwierza! Wzbił się wyżej, ale wnet nad polami środkowej osady znów musiał
obniżyć swój lot. Ujrzał w biały dzień ogromną watahę dzików na kartoflisku... Pilnując się
by żaden warkot wirującej mu w tyłku wiechy nie zakłócił martwej ciszy raz jeszcze obniżył
lot. I był niemym świadkiem groźnej narady.

Stary odyniec usiłował przeforsować uchwałę o wysiedleniu wsi Konopaty... Na szczę-

ście obowiązywała w tym zgromadzeniu demokracja i lochy zgłaszały protest.

- Podejmuję się zebrać cały plon co do kartofla, ale kto będzie ziemniaki sadził? Trzeba

zostawić ludzi potrzebnych do sadzenia... - przemówiła szacowna matrona ubrana w nieco
wyłachane jesienne futro.

Głupawe przelatki pochrząkiwały potakująco jak za panią matką, odyniec parsknął

gniewnie i buchtując podrzucił łeb do góry. Ciśnięty w powietrze kartofel ze świstem prze-
leciał tuż koło głowy Poczarta, który przerażony wzbił się wysoko...

Po chwili zobaczył kłęby dymu unoszącego się z zagajników w pobliżu rekreacyjnej

części zabudowań Konopat tuż koło jeziora. Sumienie Nadleśniczego, a raczej jego nawyk,
aby zawsze wiedzieć, z czego się będzie usprawiedliwiał, skierował go w stronę niechybnego
pożaru lasu. Tu ludzie jeszcze nie wiedzieli, że już nie są panami puszczy. Z rykiem sygnałów
zajeżdżały straże pożarne, strażacy rozwijali węże i stawali bezradni wobec płotów, którymi
działkowicze zagrodzili dostęp do jeziora. Teraz z siekierami w dłoniach bronili swych cen-
nych ogrodzeń.

Nadleśniczy zawieszony w bezruchu myślał, jak się usprawiedliwi z tego, że bezpra-

wnie, za łapówy, rozprzedawał należące do Nadleśnictwa nabrzeże, zapomniał na chwilę o
rewolucji, o niepokojach leśnych, zajęty atawistycznym lękiem o siebie i swoje stanowisko.

background image

Ale pożar zdawał się ustępować. Za moment Poczart ze łzami wdzięczności w oczach obse-
rwował akcję ratunkową młodzieży. Oto harcerki z pobliskiego obozowiska przystąpiły do
gaszenia ognia. Nie mając sprzętu przeciwpożarowego jęły nosić we własnych dziewiczych
stanikach piach i ziemię, który sypały na płomienie. Płomień ogarnął Poczarta. Tyle piersi,
tyle sutek, tyle kształtów! Te „jabłkowe”, jak mawiał, i te jak gruszka, które tak lubił u leśni-
czyny Widłaczykowej. Odczuł rosnące pożądanie, ale ujął rosnący członek niczym drążek
sterowy i poszybował dalej. On się wznosił, a dym opadał...

Postanowił zorientować się, co się dzieje w Miasteczku, czy żagiew buntu nie ogarnęła

psów, koni i wszelkiego oswojonego bydlęcia. Ale nie było mu dane zaznać ukojenia wido-
kiem ludzkiego porządku... Przelatywał nad brzegiem lasu, gdy nie opodal bindugi, na której
gniło od lat nie wywiezione drewno dla miejscowej fabryki sklejki... (Nie miał żadnych wy-
rzutów sumienia, że nie miał czasu ani głowy zrobić z tym porządku. Dobrze wiedział, że w
miejscowej fabryce z 2 metrów sześciennych wspaniałego drewna robią jeden metr spartaczo-
nej sklejki... Jeśli ma się to może „opłacać”, to może się opłacać Nadleśnictwu, żeby drewno
gniło nie wywiezione. Są ważniejsze sprawy na głowie Nadleśniczego, zwłaszcza w okresie
rykowiska).... Ta uspokajająca refleksja przywróciła mu spokój, świadomość tego, że ma
swoje poważne miejsce w miejscowej ludzkiej społeczności. Cóż z tego, gdy brutalny los
znów skonfrontował go z nową rewolucyjną rzeczywistością.

Oto ujrzał wysoko w konarach dębu Kompozytora. Artysta stał w rozwidleniu króle-

wskich konarów i ruchami pałeczki wystruganej świeżo z dębu zdawał się kierować ruchem
chmur na niebie... Poczarta miękko objął obłok, wydmuchał mu spodnie niczym balon, tak że
Nadleśniczy poczuł, że unosi się coraz wyżej, tracąc kontrolę nad dotychczas słuchającym go
niechybnie wirnikiem wiechy i poruszeniami usztywnionego przez erekcję drążka sterowego.
To on, Kompozytor, raz jeszcze wchodził mu w drogę. Nienawidził tego człowieka... Parę lat
temu kosztował go kawał zdrowia. Wspinał się był Poczart na leśną ambonę, jedną z tych,
które rezerwował tylko dla siebie i swych dewizowych gości... A było to w czasie, gdy je-
szcze nie stosował zamków i kłód w swoich czatowniach i oto, gdy stąpał ciężko po cienkich
szczeblach drabiny, w chwili gdy twarz jego znalazła się na wysokości podłogi, ujrzał nagle
wyciągniętą w jego stronę pałeczkę, rozjarzone natchnione oczy, zmierzwioną po diabelsku
grzywę... Krzyknął i puściwszy poręcz zwalił się na plecy. Dwa żebra poszły. I obojczyk.
Przez miesiąc nie mógł wystrzelić, a budowa tyle pochłaniała pieniędzy...

Czując, że znoszą go z trasy wydęte jak balon spodnie, poszukał ręką guzika, zwolnił

pasek. Zaczął opadać... Długi pomruk, który dla Kompozytora był słyszalnym w natchnieniu
uderzeniem bębna, niósł Poczarta w stronę burzy. Coraz ciemniej. Nagle w blasku pioruna -
to blachy, blachy nowej kompozycji! - poczuł, że spada korkociągiem w dół. Z najwyższym
trudem ciągnąc ku sobie swój napięty drążek zdołał wyrównać lot. Przypomniał sobie
kompromitującą sprawę sprzed lat, gdy to Kompozytor, ukryty na ambonie, był świadkiem,
jak Nadleśniczy, zupełnie pijany, zastrzelił kasztankę w dyszlu chłopskiego wozu, biorąc ją za
łanię, gdy chłop z kradzionym drzewem wyjechał galopem z ostępu. Co z tego, że zmusił
złodzieja nie tylko do milczenia, ale i do wysługi na budowie, gdy Kompozytor znał prawdę -
był świadkiem. On, niewątpliwie ukryty wróg niszczącego Puszczę Poczarta.

Ile to razy Nadleśniczy czytał w gazecie o prawykonaniu „Requiem za ginące młodniki”

czy „Mszy żałobnej na śmierć puszczy”. Żeby ułagodzić tego bydlaka, był w Warszawie na
koncercie Warszawskiej Jesieni, który dyrygował ten obłąkaniec, odwiedzał go za kulisami...
Same kwiaty kosztowały... A straty z powodu opuszczenia dnia rykowiska...

Wszystko to raz jeszcze stanęło mu w pamięci, gdy poczuł zbawienne szarpnięcie.

Wiecha zaskoczyła z powrotem. Poszybował w stronę Miasteczka. Ale ledwo wychynął z
obłoków nad szosę zobaczył, jak daleko zaszły już sprawy. Pasmo drogi zajęte .było przez
stada stłoczonych samochodów, pomiędzy którymi zwolna przechadzały się krowy. Gdy
obniżył lot, by z bliska rozeznać się w sytuacji, zorientował się wrychle, że zwierzęta zajęły

background image

się kontrolą ruchu drogowego. Stare krówsko z ogromnymi wymionami żuło powoli czyjeś
prawo jazdy, obok jałówka beknęła zwracając na drogę kartę wozu... Ogromnym wysiłkiem
woli Poczart wzmógł obroty wiechy, by nie opaść na asfalt, niczym helikopter na pas starto-
wy. Tuż za zakrętem drogi ujrzał masy kur wybiegających z pomieszczeń brojlerni, niczym
więźniowie K-zetów ze swych katowni... Za moment przysadziste baraki niczym oświęcim-
skie widma stały opuszczone strasząc oczodołami zakratowanych okienek, kolczaste druty
ogrodzenia zamykały opustoszałe miejsce, na którym miast gdakania i kurzego gwaru unosiła
się posępna cisza.

Sytuacja ludzkości stawała się nie do pozazdroszczenia. Tym bardziej trzeba było uczy-

nić ostatnią próbę ocalenia władzy przed zwierzęcym motłochem, który zdawał się chcieć
zadeptać odwieczne prawa człowieka. Najbliższa władza to Naczelnik. Lecąc nad miastem
„na skróty” trafił bezbłędnie nad Gmach Rady Narodowej. Naczelnik mieszkał na piętrze.
Lotem ślizgowym Nadleśniczy zszedł nad dach, a potem uruchomiwszy wirującą wiechę
wylądował na balkonie. W tej chwili wstrząsnął jego napiętymi nerwami przerażający krzyk.
Poznał głos Naczelnika. Przez uchylone drzwi na balkon Poczart przez sekundę obserwował
scenę groźną i groteskową zarazem - z opuszczonymi spodniami, niczym kajdany wiążącymi
stopy, Naczelnik oszalały ze strachu kręcił się wokół swej osi. W tyłek wgryzł mu się ogro-
mny szczur - teraz wirował niczym na wesołej karuzeli z odstawionym sztywno ogonem,
wreszcie puścił i znikł w uchylonych drzwiach łazienki. Poczart znał rozkład tego mieszkania,
niejedną opili tu sprawę, niejeden łapówkarski koniak wyrzygali za tymi drzwiami.

- Przecież zarządziłem. Już zaraz zebranie... Uchwała. Nigdy nasze odchody nie zanie-

czyszczą wód jeziora... - Naczelnik trzymając się za pokiereszowany tyłek składał zobowią-
zania. Wobec szczura? No tak, Poczart przypomniał sobie słowa „Pra-byka”: zwierzęta znają
ludzki język. W nagłym olśnieniu pojął całą sprawę. Od lat kilku maniaków z ochrony środo-
wiska walczyło z miastem o czystość wód jeziora, które zatruwała fabryka sklejek i odchody
miejskie... Jasne. Zbuntowane zwierzęta wydelegowały do akcji szczury urzędujące w kana-
łach. Poczart pomyślał, że może mu się uda przedstawić marnotrawienie drewna na bindudze
jako świadomą akcję blokującą dostawy surowca do zatruwającej jezioro ściekami fabryki
sklejek... Trzeba się ratować za wszelką cenę. Musiał być obecnie po stronie zwycięskich
zwierząt. Wahał się przez moment, czy wejść i udzielić pomocy Naczelnikowi, ale nieomylny
instynkt kazał mu się trzymać z daleka od przegrywających. Był świadkiem, jak Naczelnik
uporządkowawszy garderobę wymknął się na schody wołając do żony, że spieszy otworzyć
naradę...

Poczart nie wiedział, jak znalazł się piętro niżej, na tarasie, skąd miał widok na salę

konferencyjną. Nie mylił się. Liczne transparenty zawierały wiernopoddańcze hasła i wezwa-
nia. „Kał nie skala czystych wód naszego jeziora”. „Niech żyją szczury i ryby”...

Zebrani urzędnicy i notable stali rzędami przy stołach oczekując wejścia Naczelnika.

Cienkie brawka. Stali nadal. Naczelnik wezwał do zajęcia miejsc. Stali nadal. Stał i Nacze-
lnik. To stanie najpierw cichutkie, nieważne jak szept, stawało się powoli pomrukiem, aż wy-
buchło w ciszy niczym krzyk grozy. Wszyscy byli napiętnowani. Wszystkich dosięgły szczu-
rze zęby w chwili najtrudniejszej, gdy człowiek winien się cieszyć błogą chwilą oczyszczenia.
To stanie w niemym krzyku było uchwaleniem przez aklamację... Ale czego? Nikt nic nie
mówił, nie padło ani jedno słowo. Nadleśniczy zesztywniał w przerażeniu, że może zwierzęta
zabrały ludziom mowę, może teraz tylko one potrafią porozumieć się słowem.

- O Boże! - wyszeptał i własny głos przywrócił mu nadzieję.
- Do czynu! - musiał przecież zadeklarować, że nie uważa się za człowieka. Goering go

chybił, i przegrał bitwę o Anglię, ja go nie strzeliłem, ale wygram swoją bitwę o przeżycie -
postanowił i już w półobrocie do tyłu zakręcał jedną dłonią swoją wiechę, uczuł jak zaskoczy-
ła i uniósł się w powietrze.

Leciał z powrotem nad puszczę.

background image

Dziwne jak błogim nastrojem napawał go zawsze widok cudzej klęski. Naczelnik

pogryziony, a ja lecę zdrów.

Znał obyczaje jeleni i mógł teraz mniej więcej określić matecznik Pra-jelenia. Tam też

się skierował... W pewnej chwili, gdy nabrał zawrotnej prędkości, zanurzył się w jedwabistej
chmurze jakichś zdążających gdzieś zwartym szykiem owadów. Było ich tak dużo, że nie
umiał się połapać, co to za dokuczliwe stworzonka łaskocą jego nozdrza, zatykają oddech,
odbierają widoczność... Ale za moment wynurzył się z owadowego obłoku, mając już przed
oczami pojedyncze rozproszone egzemplarze, rozpoznał bez trudu owadzi gatunek - to mole.
Dwie ogromne chmury zasłaniające pół nieba wędrowały jedna na Wschód, druga na Zachód.

Teraz miał tuż przed sobą pojedynczy egzemplarz tego szkodnika, który, zdarzało się to

wielekroć, nie szanował niczego, nawet munduru Nadleśniczego. Poczart instynktownie kla-
snął w dłonie, jak to czynił w swoim mieszkaniu pragnąc zetrzeć skrzydlatą drobinę... Ale nie
był w mieszkaniu, tylko zawieszony pod niebem na skrzydłach swych rozłożonych ramion. W
chwili gdy klasnął w dłonie, jakaś nieczysta siła złączyła je ze sobą, jakby mól był żelaznym
skrętem i koziołkując przez głowę Poczart poleciał w dół. Siłą nabranej przez pęd inercji
mknął ku ziemi, skosem minął ogromny dąb, w locie ujrzał, że nie ma liści, ani gałęzi tylko
tysiące dyrygenckich pałeczek... Przeklęty Kompozytor zmieniony w pień, tysiącami dro-
bnych gestów wprawiał cały las w nieznośną wibrację...

Nadleśniczy chciał krzyknąć: pomocy! ale nagle pojął że ludzkie słowo opuściło świat

człowieka na zawsze. Została ta piekielna muzyka, która jest wiatrem...

Uderzył się boleśnie w czub świerka i to go uratowało, pęd został wyhamowany.

Poczart zaczepił się o sosnową gałąź, spadł niżej, jeszcze niżej i znieruchomiał nad rzędami
jelenich wieńców. Wszystkie zgromadzone w jednym mateczniku byki jego Nadleśnictwa
patrzyły ku górze, na niego, pana lasu, wiszącego niczym szmata cztery metry nad ziemią.

Prezydiujący zgromadzeniu Pra-byk chrząknął znacząco i wszystkie jelenie odwróciły

głowy z powrotem.

- ... był kiedyś członkiem i jądrem ludzkiej społeczności, mówię o naszym kraju, a stał

się pośmiewiskiem Europy i świata. W tej sytuacji przejmujemy rządy pragnąc ocalić resztki
pozostawione przez człowieka...

Najwyraźniej Poczart był świadkiem ważnego exposé nowej władzy. Z podziwem słu-

chał mówcy, który logicznie i zwięźle referował sytuację w skali światowej...

- Nasze Mazury stają się wzorem dla świata. Mamy wiadomości przyniesione przez

gołębia pocztowego, że ruszyła Bawaria...

Gromki ryk jeleni strząsnął Poczarta z drzewa niczym nędzną ulęgałkę. Leżał, bojąc się

głośniej odetchnąć, z zamkniętymi oczami, jakby chciał w ten sposób umknąć spotkania
zwierzęcych płonących oczu.

... Niestety - kontynuował mówca - człowiek nie przestał być groźny. Pakt Atlantycki,

jak donoszą delfiny, ma ogłosić mobilizację swych sił zbrojnych. Nazywają nas Czerwonymi
Mazurami, piszą o bolszewickim spisku jeleni... Nie pozwolimy, aby sytuacja wymknęła się
nam spod kontroli... Wszak dwunogi mogą zniszczyć bezpowrotnie życie na ziemi...

Groźny ryk aplauzu zgromadzonych jelenich chmar zatrząsł puszczą. Poczarta gryzły

jelenie gzy... Cóż miał począć, nie mógł rozgniatać paznokciem, jak to czynił dawniej, istoty
tak bliskiej obecnej władzy. Cichcem drapał się po karku, słysząc coraz głośniejsze uderzenia
swego serca.

Nagle doszły go słowa, które niosły otuchę. Pra-byk narzekał na system łączności nie-

słychanie ważny w obliczu światowej skali konfliktu z człowiekiem. Oto otwierała się przed
Poczartem szansa: przejdzie na stronę jeleni. Wyposażony w wiechę-śmigło poleci jak heliko-
pterem ponad granicami. Przekaże bawarskim jeleniom... Już się widział jako wódz całych
eskadr pocztowych gołębi... Marszałek byczego lotnictwa!

Dźwignął się na czworaki, ręką chciał sprawdzić osadzenie wiechy i zmartwiał: jego

background image

śmigła nie było. Porządne sukienne spodnie... Nawet bez dziury!

Jęknął w przerażeniu. Był tylko bezradnym dwunogiem w niewoli u okrutnych zwie-

rząt.

Jelenie z trzaskiem wymaszerowały na leśny dukt i jęły formować marszową kolumnę.

Cicha nadzieja, że zostawią go w spokoju i nagle te straszne słowa: „a morderców naszego
prawnuka w jasyr; pójdą z naszą kolumną”.

Nadleśniczy na klęczkach uniósł głowę, nad sobą miał falującą ogromną grzywę brody

Pra-byka niczym czarna burzowa chmura.

Nie wiedział, jak to się stało i kiedy, a już stał na wnyku przytroczony do rogów młode-

go jelenia, z drugiej strony na tym samym drucie zaciśniętym drugim końcem na szyi stał
kłusownik Cesarek. Łzy ciekły mu po pobrużdżonej twarzy, czerwony nos opadł groteskowo
zmieniając wyraz jego butnej zazwyczaj gęby, ale tak, to był bez wątpienia Cesarek.

Za moment ruszyli w ogromnej postępującej czwórkami kolumnie. Prowadzący ich

eskortant, młody byczek, przejęty ważnością swej funkcji, wiodąc jeńców poboczem przesu-
wał się nieustannie do przodu kolumny. Wkrótce już postępowali za sztabem złożonym z
samych koronnych byków otaczających niczym grono adiutantów majestatycznego Pra-byka.
Z rozmów sztabowców Poczart wywnioskował, że ciągną na pole Bitwy Narodów.

Słyszał, o czym rozprawiano w dostojnym gronie. Pra-byk tłumaczył współtowarzy-

szom, czemu to za najważniejsze zadanie uznał zapobieżenie wojnie, chociaż wojna „sama w
sobie”, jako czynnik regulujący ludzkie pogłowie, nie jest rzeczą szkodliwą. Niebezpieczne
jest to, że po wyczerpaniu środków konwencjonalnych w grę wszedłby atom, a to byłoby koń-
cem wszystkiego. Jeśli konfrontacja środkami konwencjonalnymi zawiedzie, arsenały atomo-
we zostaną nietknięte, jak to się dzieje już od półwiecza. Co do redukcji ludzkiego pogłowia -
snuł swe plany wiekowy przywódca - jest wiele różnych możliwości. Oczywiście odkładamy
do lamusa walkę klas. Walka, w której większość pożera mniejszość, niewiele przynosi poży-
tku. Raczej już myśleć należy o walce ras. My, wegetarianie, jesteśmy bezpieczni, ale oni,
mięsożerni, o ile stworzymy sytuację niedoboru białka, bo przecież nie pozwolimy się mordo-
wać, zostaną skazani na agresję wewnątrzgatunkową... Będą się pożerać sami między sobą.

Któryś z asystujących wodzowi byków - stary koronny szesnastak - westchnął głęboko,

rozczulony obrazem ludożerczej sielanki, ale po chwili zauważył sceptycznie, że ogromna
rozrodczość, zwłaszcza Polaków, będzie stanowić zawsze zagrożenie, żeby nie wiem ile
konsumowali „dziecięciny” (tak się wyraził), zawsze jeszcze będzie nadprodukcja. Doktryna
nieograniczonej niczym reprodukcji, lansowana w pobożnym narodzie przez Kościół, pozo-
stanie poważnym problemem...

- Będzie o tym myśleć Rada Międzygatunkowa, o której powołaniu już myślę - mruknął

Pra-byk.

- Cóż nam pomoże krowi czy ośli pomyślunek - ktoś spośród młodzieży ośmielił się na

sceptyczną uwagę.

- O przepraszam. Nie doceniacie osła. W tym katolickim narodzie to zwierzę o dużym

autorytecie, otoczone szacunkiem. Przecież był u żłobu już w stajence przy narodzinach... On
zajmie się propagandą ograniczenia urodzin. Przypomni, że Jezus był jedynakiem, że model
Świętej Rodziny to 2+1.

Prowadzony na wnyku w jasyr Poczart chłonął uważnie każde słowo. Wiedział, że

będzie walczył o swoje życie. Łatwo go nie sprzeda, choćby miał zjadać własne dzieci...

Raptem nastąpiło zakłócenie w marszu. Z obłoków nadleciał gołąb pocztowy i wprost w

ucho Pra-byka zagruchał dobrą nowinę: myszy zjadły mapy w sztabach obu wrogich obozów.
Panika. Sztabowcy daremnie usiłują z mysich bobków ułożyć mapy plastyczne. Są faktycznie
rozbrojeni operacyjnie...

„Rozbrojeni operacyjnie” - powtórzył Poczart w myślach z podziwem nad inteligencją

gołębia. A my, głupi ludzie, mówiliśmy „ptasi móżdżek”!

background image

Radosny gwar niósł się od czołowej sztabowej grupy do tyłu w głąb marszowej kolu-

mny. Jelenie ryknęły dziarską piosenkę i ruszyły znów naprzód.

To może dziwne, ale Poczart, prowadzony jak zwierzę na uwięzi, był już duchowo z

nimi, ze swymi prześladowcami. Odkąd uwierzył w ich władzę, myślał tylko o tym, jak być
najbliżej. Choćby upokorzony, choćby na haniebnej uwięzi cesarkowego wnyka. Zaryczy w
nocy do snu Wielkiemu Pra-bykowi, ukołysze go i rozpogodzi, jakoś to będzie...

Ale przedtem miało być to najważniejsze: Bitwa Narodów. Szybko osiągnęli wzgórze,

skąd miano obserwować przebieg wydarzeń. Jelenie ustawiły się w amfiteatralnym szyku na
zboczu, Pra-byk wysunięty przed swych sztabowców o kilkadziesiąt kroków. Poczart tuż za
nim, chyba nie przypadkiem, chyba Pra-byk zaplanował, aby zniewolony człowiek obserwo-
wał upadek gatunku. Bo oto w pewnej chwili w rękach Nadleśniczego znalazła się jego wspa-
niała luneta z noktowizorem, którą zgubił w ciemnościach na progu dnia. Tylko, jak mruknął
eskortant, była już ulepszona. Nie 9-krotne, a 900-krotne powiększenie...

I rzeczywiście gdy przyłożył ją do oka, dojrzał wszystko wyraźnie, jakby rozgrywało

się na wyciągnięcie ręki. A widok był niezapomniany. Setki, tysiące, setki tysięcy gołych
ludzi, ciężkie buciory, na głowie hełmy i nic poza tym. Ludzka różowa bezwłosa skóra. Kolu-
mny nie mogły się sformować. Pozbawieni odznak oficerowie biegali tam i na powrót, aż
sflaczałe członki obijały im się o podbrzusza. Sztab goły, Naczelny Wódz goły...

- Brawo Mole - usłyszał pomruk Pra-byka i zrozumiał.
To rzesza owadów, na którą natknął się w powietrzu, pozbawiła armię NATO odzieży,

opróżniła magazyny mundurowe... Diabelski pomysł Pra-byka raz jeszcze uprzytomnił
Poczartowi, jak ważna jest rola jednostki w historii.

W uniesieniu chciał zawołać coś, co zapamiętał z chłopięcych lektur, jakieś napoleoń-

skie „Vive l'Empereur”, ale głos zamarł mu w gardle, bo w tej chwili w jego oczach cała
armia poszła w rozsypkę. Był taki moment, gdy jakiś adiutant - można go było poznać po
naznaczonym szamerunkami srebrem plecionym kutasie - którego znać mole strawić nie mo-
gły... Trzymał owo insygnium w zębach. Podbiegł do Naczelnego z meldunkiem. Wyjął prze-
szkadzającemu mu adiutanckiego kutasa jedną ręką, ale gdy drugą, którą dotychczas osłaniał
przyrodzenie, podniósł by zasalutować najwyższemu przełożonemu, ujawnił uniesiony przez
erekcję członek. Generał drgnął, zasłonił oczy i rzucił się do ucieczki łyskając nagimi pośla-
dkami.

- A zakazałem brać do wojska pedałów - wrzasnął uciekając w panice.
A niewinny biseksualny adiutant stał w obliczu kompletnie nagiej asystentki generała,

której widok tak go podniecił... Załamały się szeregi golasów. Żołnierze ciskając o ziemię
broń rzucili się do panicznej ucieczki...

- A co tam u przeciwnika? - zagabnął Pra-byk tłumiąc gruby śmiech. Szeregi jeleni

przeformowały się spiesznie. Teraz wszyscy mieli przed sobą cieniutką linię granicznej rzeki i
tłumy karnych golasów po jej drugiej stronie.

- Ci są bardziej zahartowani - powiedział z troską Pra-byk, ale po chwili roześmiał się z

ulgą.

Poczart uniósł swą czarodziejską lunetę i ujrzał, że naprzeciwko gołej armii stoi grupa

ludzi opancerzonych do pasa orderami. Jak one się trzymają - pomyślał w panice, ale przypo-
mniał sobie, że kiedyś gościł generała, który miał w kufrach strój galowy. Otóż na ozdoby,
których ciężar złamałby i obciągnął każdy krawiecki materiał był specjalny gorset ze sztu-
cznego tworzywa, który krawiec wszywał pod mundurowe frencze. Widocznie tworzywa mo-
le nie trawiły i to była ostatnia szansa. Ale złudna, jak się okazać miało za chwilę. Powtórzyła
się cała historia. Tylko jak przystało na przeciwstawne siły, powtórzyła się w zupełnie odwro-
tnym porządku. Oto, gdy adiutant zameldował co było do zameldowania, Wódz zasalutował,
ale zwolniony uchwyt medalowego gorsetu sprawił, że ten obsunął się poniżej kolan. Tym
razem armia, widząc nędzę marszałkowskiej buławy, poszła w rozsypkę...

background image

Pra-byk zaryczał triumfalnie.
Poczart nie namyślał się ani chwili. Przyłożywszy do ust złożone dłonie, ryknął potę-

żnie raz i drugi. Pra-byk uśmiechnął się łaskawie! Uniósł zadnią nogę i podrapał się za łopa-
tką. Oczy Nadleśniczego przywykłe do śledzenia każdego ruchu władzy dostrzegły z konfu-
zją, że na ziemię spadł strząśnięty ze skóry Pra-byka giez. Jeleni giez. Cóż z tego, że tylko
giez skoro aż jeleni. W służalczym odruchu, aby podnieść coś, co należało do władzy, Poczart
pochylił się nisko, aż napięty drut wnyka wpił mu się w gardło odbierając oddech.

Pra-byk przyglądał mu się z uśmiechem satysfakcji.
- Zwolnić go - zwrócił się do eskortantów.
Młody szóstek machnął rogami odrzucając drut krępujący Poczarta.
- Idź do domu!- zezwolił łaskawie Pra-byk. - Odprowadź mego gza! - wydał jeszcze

polecenie.

Boże, taki giez, giez Szefa, to przecież więcej niż list żelazny w dawnych czasach.
Poczart szedł, wędrował, sunął... Męcząca powolność. Musiał dostosować swój krok do

poruszeń gza. To było straszne. Marsz w miejscu, potrzeba biegu, by powrócić, być u siebie i
ten marsz w miejscu. W dodatku jął padać dokuczliwy deszcz. Poczart rozpostarł nad gzem
parasol i szedł przygarbiony krok po kroku... Nagle jął przyspieszać... Tak, coś się stało: giez
niczym kleszcz, który opił się krwi, jął pęcznieć i ogromnieć. Już sięgał Poczartowi do kolan.
Toczył się na niewidzialnych nogach niczym ogromny żółw... Ale byli już niedaleko. Nieda-
leko Domu, Willi, Pałacu Za Wodą... Już skręcają w jego ulicę... Nagle Poczart stanął, jakby
mu nogi wrosły w ziemię. Naprzeciwko szedł Wielki Numer Rzeczypospolitej. Wyrzucony z
rykowiska podstępem, żeby umożliwić polowanie za dewizy. Boże, gdzie te czasy, gdzie
dewizy. Czy jelenie?... Ale tak. Powinny lubić zielone... Przecież na zielonym się pasą... Jak
ja - pomyślał z dumą przemieszaną z popłochem. Bo jednak choć chyba Wielki Numer
należał już do przeszłości, to przecież kiedyś niedawno był władzą i jeszcze wtedy ośmielił
się był Poczart...

Stali już naprzeciwko siebie.
- Prowadzę go do domu. To giez jeleni - przedstawił z dumą swego towarzysza.
- Jaki giez? - Minister zdawał się nic nie widzieć, choć giez sięgał mu już pod pachę.
- Ślepota władzy - pomyślał Poczart, ale coś go powstrzymało od wypowiedzenia tej

uwagi. Zresztą Wielki Numer PRL zniknął równie niewytłumaczalnie, jak się pojawił. Po-
czart otwarł furtkę swej willi przepuszczając gza przodem. Ale na środku ścieżki stał stolarz
Nadleśnictwa pan Kapka oraz Ordynator. Poczart poczuł, jak strasznie boli go złamana noga.
Pojął, że spotkanie z Ministrem odnowiło symulowane kalectwo. Chciał zdjąć niepotrzebne
drewniane łupki i poczuł, że zrosły mu się z nogą.

- Ordynatorze! - poskarżył się prosząc o pomoc chirurgiczną. A Ordynator skinął na

stolarza. I oto Poczart leży na trawniku swojej willi, słyszy muzykę z otwartych drzwi tarasu,
widzi snujące się pary, a stolarz Kapka bestialsko piłuje mu nogę. Nagle włos mu się zjeżył.
Przecież Kapka nie żyje. Rok temu w trakcie wykańczania willi, pijany, usiadł okrakiem na
wystającej z muru belce stropowej i upiłował ją przed sobą zwalając się w dół z wysokości
drugiego piętra.

- Ratunku! - wrzasnął szarpiąc nogę ku sobie.
W drzwiach tarasu stanęła jego córka Magda.
- Dziecko! - krzyknął rozpaczliwie i poczuł jak ona unosi go lekko, błogo, jak w mome-

ncie niedawnych lotów przy pomocy wiechy, niesiony w jej ramionach spłynął do salonu
willi. Był u siebie! Tutaj nikt chyba nie zdawał sobie jeszcze sprawy z grozy sytuacji.
Dyskretne światło, zagraniczne alkohole, muzyka sącząca się z licznych kolumn głośników
ukrytych po kątach salonu, wszystko było jak było i zdawało się, że być będzie po wieki. Nikt
nie zwrócił uwagi na pojawienie się gospodarza, co dziwniejsze, że on sam uznał, że jest to
normalne, że był tu przez cały czas, że reszta zbuntowanego świata, niewidoczna z perspekty-

background image

wy dwuznacznego zbytku, po prostu nie istnieje. Spostrzegł wszakże jedną zmianę: na miej-
scu wspaniałych jelenich poroży na ścianie wisiały jeno bycze portmonety. Co dziwniejsze,
niektórymi z nich bawiły się zgromadzone panie. Któraś wąchała zapamiętale pachnącą pi-
żmem pustkę... Na ścianie ujrzał też ze zdumieniem nowy obraz. Był to „Szał” Podkowińskie-
go, ale w zupełnie innej wersji. Naga piękność siedząc wierzchem okraczała wspinającego się
byka. Boże, to był Pra-byk!

Taka obraza majestatu wpędziła Poczarta w dawne lęki. Nagle wszystko zaczęło się

chwiać... Schody wiodące do urządzonego na górze buduaru jego córki wirowały niczym hu-
śtawka. To ta głupia Magda, nie wiedzieć czemu, trzymając się poręczy opierała się grubemu
Niemcowi.

Poczart się przeraził. Podszedł do smarkatej i wydał ciche lecz stanowcze polecenie.
- Na górę. I dogadaj się z nim zaraz jak Polak z Polakiem...
Zwrócił się w stronę gości, ale naraz ujrzał, że wysadzana daglezją aleja pełna jest jele-

ni. Zawzięcie spałowały korę młodych drzewek.

- Przyszły. Już za późno na wszystko! - szepnął i usłyszał bijące w Miasteczku dzwony.
Zdążył pomyśleć ze współczuciem, że on jeden zna smutną prawdę, że w Radzie osioł

zastąpi przedstawiciela Kościoła, i obudził się nagle.

Dzwonek budzika alarmował hałaśliwie. Poczarta zniosło z pościeli. Zerwał się z

madejowego łoża swego okropnego snu w bezgranicznym poczuciu ulgi. Był Nadleśniczym
Poczartem, który zaraz wyruszy do swej puszczy, z której przegnać zdołał nawet Wielki
Numer Rzeczypospolitej Ludowej, byle dać Niemcowi szanse do strzału... Jeszcze wróciło
upiorne wspomnienie Pra-byka, ale otrząsnąwszy senne mary wciągał na zdrową nogę grube
skarpety, wskakiwał w gumiaki, brał ze stojaka swój niezawodny dryling. Niemiec był
punktualny, za moment zajedzie jego mercedes. Był w progu, gdy światła zakręcającego
samochodu omiotły dziedziniec jego willi. Poczart skamieniał: rząd daglezji świecił trupią
bielą ospałowanych pni...

Cichutko raz stęknął za płotem klakson samochodu. Poczart ruszył w tamtą stronę.

Jeszcze krok, jeszcze jeden i mógł dotknąć dłonią bielących się pni. To pierwszy szron po-
srebrzył drzewa. Ranek będzie wspaniały...

Z ulgą opadł na siedzenie samochodu. Przyjął ciepły uścisk dłoni starego Niemca.

Samochód łagodnie ruszył do przodu. Skończył się senny koszmar. Teraz życie, samo życie...

- Czy pan wie, Herr Poczart, że jeden z kolegów mówił mi, że w pańskiej puszczy żyje

jeszcze byk, który pamięta Feldmarszałka Goeringa?

- Stop! - wrzasnął Nadleśniczy. - Stop! - krzyknął raz jeszcze, ale wóz nieubłaganie

toczył się naprzód... Była noc...



LUKA TYSIACLEGIA


Kustosz Muzeum i szef Instytutu Renowacji Historii w jednej osobie obudziła się wcze-

śnie. Wrzask papug kłócących się w zieleni wilanowskiego parku wyrwał ją ze snu. Pomyśla-
ła z rozrzewnieniem, o ileż lepiej mieli jej historyczni protoplaści zamieszkujący Polskę.
Praczłowiek z końca XX wieku znał ponoć jedynie ćwierkanie wróbli i monotonne krakanie
gawronów. Świadczą o tym zachowane z tych czasów nagrania. Przypadkowy wybuch maga-
zynów przeznaczonych do neutralizacji bomb „N” w środkowej Europie spustoszył wszystko,
co oddychało. Zgodnie z założeniem diabolicznego wynalazcy bomba ta eksplodując niosła
śmierć nie uszkadzając niczego poza życiem. Setki lat żmudnego wysiłku złożyły się na zre-

background image

konstruowaną faunę, która tego letniego poranka szalała za oknami pałacu.

Najpierw powrócili do ogołoconej, lecz jakże dzięki temu chłonnej Ojczyzny, Polacy,

licznie rozrzuceni po placówkach dyplomatycznych. Sprowadzone dość przypadkowo okazy
egzotycznej fauny przyjęły się lub wyginęły nie mogąc dostosować się do warunków klimaty-
cznych. Powstał nowy, piękny kraj. Jak każdy młody - spragniony własnej historii.

Kustosz wiedziała najlepiej, że nie żałowano środków. Jej instytut otrzymał gruntownie

przebudowany pałac królewski w Wilanowie, którego piękna nie naruszyły mijające tysiącle-
cia, ona sama apartamenty, w których kiedyś, jak udało się zrekonstruować historykom, rezy-
dowała królowa Marysieńka, żona legendarnego króla Jana Sobieskiego. W tych luksusowych
warunkach, mając zgromadzone w parku wszystkie monumenty i pomniki z XX wieku miała
przeprowadzić ich identyfikację. Która z granitowych lub odlanych w brązie postaci prezentu-
je którego z wielkich synów narodu.

Stojąc w oknie, niemal naga, okryta rozpuszczonymi włosami, nie wiedząc o tym pasła

oczy swoich granitowych podopiecznych. Przez starcze kamienne ciała przebiegał dreszcz.
Wielki pomnikowy kapłan daremnie usiłował obrócić się na swym marmurowym siedzisku,
by uniknąć zgorszenia.

- Wciórności - szepnął chłopski polityk, zidentyfikowany już jako Wincenty Witos i

omal się nie obalił z cokołu, usiłując ukradkiem oczyścić granitową cholewę o połę długiego
surduta. Siedzący pod dziwacznym drzewem, w którym dendrolodzy rozpoznali niskopienną,
nieznaną już w trzecim tysiącleciu jabłoń, melancholijny pan, rozpoznany przez uczonych bo-
taników jako profesor Pieniążek (pierwotnie pomnik ów uchodził za monument wyobrażający
kompozytora Fryderyka Chopina) zerkał ukradkiem za siebie: nie mógł obrócić się wraz z
tym zakorzenionym w kamieniu drzewem...

A ona patrzyła na nich obu ze szczególną tkliwością, serdecznie, jak człowiek patrzy na

wszystko, co utwierdza wartość jego pracy. Inne pomniki wciąż jeszcze dalekie były od
identyfikacji. Stały milczącymi szeregami niczym więźniowie na gigantycznym apelu historii.
Gdzieś zza zwartej zieleni żywopłotu przezierały końskie łby. Kawaleria, zawsze bogato
prezentowana w tej dziedzinie życia pozagrobowego, miała swój szwadron na zielonej łączce
nad stawem w dalej położonej części pałacowego parku. Na jego czele siedział oklep na brą-
zowym koniu piękny mężczyzna w rzymskiej tunice. W tej chwili pięknej Kustosz wydało się
nagle, iż ów mąż, co do którego miała podejrzenie, że prezentuje bardzo ongiś sławnego w
podręcznikowej historii księcia Józefa Poniatowskiego, na jej widok poprawił się na końskim
grzbiecie i leciutko uniósł krótki miecz trzymany w wyciągniętej ręce.

Niebywała pustota ogarnęła panią Kustosz, piękną pięknością młodości, mądrą mądro-

ścią młodości, radosną radością młodości... Powoli ściągnęła z ramion powiewny peniuar i
leniwie przeciągnęła opuszkami palców po piersi pięknej jak młodość... Nagle ze śmiechem
odwróciła się, za moment błysnęła w oszklonych drzwiach białymi półkolami godnymi alaba-
stru prezentującego kąpiącą się Wenus i znikła w drzwiach łazienki.

Wśród pomników zapanował spokój. Przywieziony z dalekich Gliwic pomnik generała

de Gaulle'a dominował w pięknej alei. Do tej pory nie zidentyfikowany francuski mąż stanu,
świadom był swej fatalnej sytuacji w obcym barbarzyńskim kraju, który w przystępie niezro-
zumiałego paroksyzmu wdzięczności postanowił wystawić mu pomnik w śląskiej mieścinie.
W dodatku stał obok cywila z krwi i kości, w którym Kustosz rozpoznała XIX-wiecznego
pisarza polskiego Bolesława Prusa, i czuł się w tym towarzystwie fatalnie.

Na domiar złego w klombie u swoich stóp znalazł dość małą porcelanową figurkę, która

domagała się od niego honorów wojskowych, twierdząc iż jest Marszałkiem Piłsudskim.
Generał nie mógł dopuścić myśli, by jakiś Naród nie uświetnił swego Marszałka i Odnowicie-
la prawdziwym pomnikiem, więc traktował tego „porcelanowego oficera” z najwyższą poga-
rdą. Nie mieli zresztą czasu, by sobie pogadać. Dopiero wczoraj ta nowa drobniutka postać
pojawiła się w alei monumentów postawiona tu przez Kustosz, która ów dar potraktowała

background image

może nie z całą powagą, ale z uwagą godną prawdziwego pracownika nauki. Pragnęła szcze-
rze wyjaśnić, co to za postać zasłużyła na tak zminiaturyzowany pomnik, pochodzący niechy-
bnie z czyjegoś domowego patriotycznego ołtarza.

Słońce było jeszcze nisko i kładło na trawnik długie cienie majestatycznych pomniko-

wych postaci, gdy Kustosz pojawiła się w głównej Alei Niezidentyfikowanych Zasłużonych.
Nikt żywy jej nie oglądał, szła więc swobodnie podskakując raz po raz na jednej nodze ni-
czym mała dziewczynka bawiąca się w klasy. Ubóstwiała relaksować się w ten sposób przed
pracą. Jakby pogrążanie się w meandrach dziejów, od których dzieliła ją luka tysiąclecia
wymagało takiego właśnie antidotum w postaci umłodzieńczenia, udziecinnienia w poszuki-
waniu absolutnej świeżości umysłowej. Była blisko sporego pomnika mężczyzny z wyciąg-
niętą szablą lekko pochylonego w wykroku do przodu. Część konserwatywnych historyków
utrzymywała od dawien dawna, że był to Kiliński, generał kościuszkowskiego powstania...
Zostali jednak ośmieszeni przez badacza, który odnalazł annały cechu z końca XVIII wieku, z
których wynikało dowodnie, że nazwisko takie nosił zwyczajny szewc, jak wówczas zwano
ludzi trudniących się wyrobem skórzanej odzieży na stopy. Tak więc jeszcze jedna zagadka.
Stała z zadartą głową, jakby chciała po prostu zapytać: a pan to kto? - gdy nagle doleciało ją
ciche chrapanie. Rozejrzała się zdumiona. Strużka dźwięku, delikatnego jakby to biegł po ka-
mieniach lekki strumień, dochodziła od strony krzaku jaśminu na zapleczu granitowego księ-
cia z wyciągniętą „białą bronią”. (Tak zwano w praczasach szable, rapiery, szpady, to wszy-
stko, czym cięło się wroga.) Kustosz jęła się na palcach skradać w tamtą stronę. Rozchyliła
gałęzie i zastygła w niemym zdumieniu. Spał tam z głową na podłożonym ramieniu... Ależ
tak! Wyrazista piękna twarz nie pozwalała na omyłkę. Pierwszy Obywatel! Człowiek wyzna-
czony przez Centralny Komputer do sprawowania władzy, człowiek od dwóch dni poszuki-
wany na terenie całego kraju, człowiek, którego zaginięcie w przeddzień uroczystego przeję-
cia władzy kazało dziennikarzom i masmediom grzebać w archiwalnych przypomnieniach:
zamach, porwanie, skrytobójstwo? On tutaj?

Oniemiała ze zdumienia młoda pracownica nauki pochyliła się nad swoim znalezi-

skiem, niczym archeolog zaskoczony własnym, wiekopomnym odkryciem. Wpatrywała się w
oblicze człowieka, którego portret winien już od dwóch dni wisieć w każdym urzędowym
miejscu... Miała okazję porównać go z oryginałem. Przecież i tu do biura Zakładu Renowacji
Historii dotarł ów obraz uosobionej w tym człowieku władzy. Nie na darmo na rok przed
terminem typowano kandydata w licznych komputerowych sondażach, sprawdzano i porów-
nywano dane i wyniki, aby mieć absolutną pewność, że władzę obejmuje najlepszy z najle-
pszych. Wszystko to w niczym nie zmieniało powtarzającej się historii; żaden ze sprawują-
cych najwyższy urząd w Polsce nie doczekał dotychczas spokojnie końca swej kadencji.

Gdy o tym myślała, nagle pojęła wszystko. Spał przed nią Dezerter Władzy, pierwszy,

który zdecydował się sprzeciwić wyborczemu terrorowi nauki. Chłonęła wzrokiem tę twarz
męską, ale owianą melancholijnym wdziękiem jakiejś nieuchwytnej słabości, rysy stanowcze,
z wyrazem niemal surowości, ale przełamanej cieniem łagodnego uśmieszku w kąciku warg.

Wyprostowała się i rozejrzała uważnie w koło. Pomyślała od razu, że zaczyna działać

jak normalny spiskowiec. Ale wokół były tylko milczące pomnikowe monumenty i pobłysku-
jąca porcelaną mała, ukryta w klombie figurka... Pomyślała, że ta skamieniała w pomnikach
władza dalekiej przeszłości, przed którą kiedyś drżeć musieli mieszkańcy tej ziemi, ma mniej
do powiedzenia niż zielona papuga, dekorująca w tej chwili swym guano epolety któregoś z
kamiennych generałów... Tak, w tej chwili Dezerter był nie zagrożony. Któżby szukał wśród
pomników dawnej potęgi i władzy kogoś, kto przed nią dzisiaj ucieka?

Mężczyzna poruszył się i otworzył oczy. Przez chwilę patrzył niezbyt przytomnie,

jakby nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje, potem oderwał wzrok od sylwetki pani
Kustosz, objął nim szereg postumentów, który zdawał się czekać na rozkaz „do defilady” i ze-

background image

rwał się na nogi. Stał przed nią ktoś, kto od dwóch dni powinien decydować o ich wspólnym
losie, i teraz wyraźnie szukał w myślach pierwszego słowa. Nie, nie pozwoli mu na jałowe
wykręty, żadnej blagi! Pojęła, że nagle jęła szanować urojony przez siebie obraz Dezertera
Władzy...

- Wiem wszystko. To znaczy wszystkiego się domyślam - szepnęła.
Ten szept zamknął ich w delikatnej siatce ochronnej konspiracyjnej wspólnoty.
Dezerter wstał i pochylił głowę całując jej delikatną dłoń. Dostrzegła parę siwych wło-

sów i rozczuliło ją przeświadczenie, że na portrecie nie było ani jednego. Osiwiał tu, pragnąc
u niej schronić się przed wyrokiem, jaki w tym kraju oznacza sprawowanie władzy.

- Przejdźmy tamtędy. Ukryję pana na razie w moim mieszkaniu.
Ujęła go za rękę i pociągnęła za sobą w boczną alejkę. Przebiegli szybko obok szwadro-

nu konnych pomników, prowadzonych przez zidentyfikowanego już księcia Józefa - choć rze-
źbiarz przebrał go w rzymskie szaty, zamiast butów z cholewami dał mu sandały, upokarzając
w nim kawaleryjskiego ducha, nie zadbał o siodło i popręg...

Urocza Kustosz nie wiedziała, ile niezdrowych emocji wzbudziła swym przejściem tuż

obok niepoprawnego kobieciarza, więcej chyba niż odczuł Dezerter, żywy przecież mężczy-
zna, bynajmniej nie z kamienia, jak miało się wrychle okazać. Ukrywając swego gościa prze-
biegła obok gęstego szpaleru żywopłotu i klucząc między kępami kwitnących bzów dopadła
nieoficjalnego prywatnego wejścia do Pałacu od strony swych apartamentów. I oto za chwilę
mężczyzna, w którego ręce skomputeryzowana nauka oddać chciała władzę w naszym kraju,
siedział zamiast na przydziałowym superfotelu na brzegu delikatnego szezlonga, zrekonstruo-
wanego przez konserwatorów, zgodnie z domniemanym gustem królowej Marysieńki.

Czyż muszę pisać o tym, co ta sytuacja stanowiła dla wrażliwej młodej kobiety, z

wykształcenia historyka. Oto siedział przed nią, przyzwyczajoną do śledzenia losów ludzi
bezwzględnie walczących o władzę, ktoś, kto, ratując swą godność, przed władzą uciekał.
Zamiast zaklętych w kamień i brąz ambicji, zamknięta w cichym kształcie pięknego mężczy-
zny delikatność i siła, która pozwoliła mu się wyzwolić z odwiecznych męskich ambicji.

I nagle w ciągu paru minut, ona, oschły naukowiec, przemieniona w kobietę, szykuje

śniadanie dla człowieka, który poruszył jej serce i wyobraźnię. Krzątając się po kuchni uprzy-
tomniła sobie, że jej gość po nocy spędzonej na trawniku pragnie zapewne jakoś się orzeźwić
i przerwawszy swe kulinarne zajęcia, pobiegła przygotować kąpiel.

Ledwo zamknęły się za nim drzwi łazienki porwała ze swego biurka nadesłany przed

trzema dniami portret dostojnego władcy i dopiero ustawiwszy go w zasięgu wzroku nad
kuchennym stołem, wróciła do przerwanych czynności.

Po chwili stół jadalny, za którym biesiadował ongiś Jan III Sobieski, był już nakryty. Z

bijącym sercem podeszła na palcach do drzwi łazienki. Była cisza. Nic się nie ruszało. Zanie-
pokojona, uchyliła drzwi. Ujrzała opartą na brzegu wanny głowę. Chrząknęła cichutko: On
nie drgnął. Zrobiła krok i ujrzała, że oczy ma zamknięte, oddycha głęboko: spał. Jej wzrok
powędrował niżej. - Myśli o mnie - olśniła ją kobieca pewność na widok wspaniałej męskiej
kreacji. On otworzył oczy. Wstał nagi, niczym pomnik spryskany wiosenną burzą. Jesteśmy
w trzecim tysiącleciu. Słowo „pruderia” obejmuje pół kolumny druku w encyklopedii, by
przybliżyć współczesnym to pojęcie zamierzchłej przeszłości.

- Tak - powiedziała tylko ona. Wstępując do wanny zrzuciła przez głowę swą szatę.
Złączeni kochankowie drgnęli równocześnie. Wszystko w nich było już jednością...

Więc drgnęli równocześnie słysząc czyjeś głębokie kichnięcie... W tym momencie poczuli
jakiś zapach.

- Jajecznica! - krzyknęła Kustosz i niemal w chwili spełnienia oderwała się od kocha-

nka. Od strony kuchni niosło kłęby dymu...

Dopiero przy stole... Pomyśleli o tym równocześnie...
- Kto kichnął? - to Dezerter Władzy wyartykułował dotychczas nieuświadomione

background image

poczucie zagrożenia.

Kustosz wybiegła przed pałac. Była cisza. Rzędy nieruchomych pomników. Pogadywa-

nie papug przelatujących z jednej dostojnej głowy na drugą.

- Musiało nam się coś zdawać - chciała uspokoić kochanka.
- Przecież wiesz, co mi grozi, jeśli mnie wykryją. Zostanę skazany na sprawowanie wła-

dzy i wszystko co potem...

Nie, nie mogła dopuścić do tego, by najbliższy jej człowiek stracił godność, a może i

życie. Raz jeszcze pełna niepokoju obiegła cały rejon Osiedla Pomników. Nie znalazła niko-
go. Teren był niedostępny dla zwiedzających, personel naukowy dziś nie miał wstępu. Był
dzień wolny od pracy. Nie było nikogo.

Nie było już nikogo, ale przecież jeszcze przed paroma minutami ktoś był. Najwybi-

tniejszy Agent Służb Obywatelskich, któremu zlecono śledztwo w sprawie zniknięcia Deze-
rtera Władzy, trafił na ślad uciekiniera. Przekonany, że matecznik skamieniałej przeszłości,
jakim było Osiedle Pomników, stanowi jego kryjówkę, wtargnął podstępnie na teren będący
Rezerwatem Naukowców i tu, w chwili, gdy tylko dzięki przypadkowi nie zastał poszukiwa-
nego na terenie parku, postanowił uciec się do środków udoskonalonej techniki podsłuchu.
Przekonany, że w chłodne noce, jeśli uciekinier nawet nie zaklnie, to chociaż zakaszle lub
kichnie, upewniając organy ścigania, gdzie znajduje się jego kryjówka, zainstalował zminiatu-
ryzowaną pluskwę podsłuchu w kroku jednej z kamiennych postaci, szpulę do nagrań w jego
postumencie i był się właśnie szykował do odejścia, gdy dym dobywający się z otwartego
okna kuchni apartamentów Kustosz zmusił go do kichnięcia. Bojąc się grożącej mu dekonspi-
racji umknął natychmiast za parkowe ogrodzenie świadom, że zrealizował swe szpiegowskie
zamierzenie, zastawił akustyczną pułapkę...

Była głęboka noc. Majowa, pachnąca, oddychająca niewidzialnym życiem. Tymczasem

w Alei Zasłużonych rozgorzała dyskusja. Zaczęła się od tyrady ukrytego w kwiatach porcela-
nowego posążka Marszałka Piłsudskiego.

- To hańba - oznajmił nagle w przetykanej przez cykady ciszy. - To hańba. Ja, który

Polaków do największych prowadziłem zwycięstw, oglądam nad sobą olbrzymi monument
jakiegoś byle generała...

Potężne chrząknięcie de Gaulle'a poruszyło chyba osadzony na kolczastej łodydze pąk

róży, bo porcelanowy pomniczek zaklął brutalnie.

- De Gaulle! Kto słyszał o takim generale. Nie było takiego ani w armii austryjackiej,

ani rosyjskiej...

- Znałem pana. W zwanzig roku byłem tu z generałem Weygandem.
- Proszę nie wspominać o tym pyszałku - syknął porcelanowy posążek.
- To był srogi wódz - powtórzył z godnością kamienny de Gaulle.
- Niech się pan nie dziwi, generale, nasz Marszałek, gdy się zapędził pod Kijów i myślał

cichcem o Moskwie, to kiedy mu światli mężowie mówili, by pamiętał, co się stało z Żółkie-
wskim i Napoleonem, którzy byli wielkimi wodzami, powiedział: „To byli durnie. Nie mieli
tego geniuszu wojennego co ja”.

- I kto to mówi? Pan Witos, znany w historii naszego państwa z bezceremonialnego

stosunku do wszystkich funkcji państwowych. Pański pomnik powinien stać na apelu w Be-
rezie na więziennym podwórzu.

- To pański tam stać powinien.
- Panowie - mruknął de Gaulle - Jest to unmöglich, by suwerenność narodu mogły dzie-

lić reprezentujące rozmaite interesy partie polityczne...

- Prawdę mówiąc, polityka interesowała mnie tylko o tyle, o ile uzupełniała sprawy,

które rozstrzygało i rozstrzygać powinno wojsko. Kto mnie, do diabła, opakował w te pachną-
ce krzewy? Czuję się tu jak w ukraińskim dworku w 1920.

background image

- Znów te wschodnie anachroniczne ciągoty - sarkastycznie odezwał się Witos.
- Nie anachroniczne. Ja niedawno gadołech, co by była Ojropa po Urol... - wtrącił się de

Gaulle.

- Przepraszam, i w tej dziedzinie byłem pierwszy - oburzył się porcelanowy Marszałek.

- Pierwszy byłem ja, który zwycięstwa odnosiłem tak, że na jebał pies rzucałem inne sprawy,
rzucałem się w jedną stronę, obejmowałem dowództwo i zwyciężałem. Zwycięstwa odnoszo-
ne były pod moim batem...

- Dzisiok ten styl dowodzenia jest mało aktualny - skontrował de Gaulle.
- Zawsze najważniejszy jest owies i morale — mruknął niechętnie porcelanowy Mar-

szałek.

- A jeśli chodzi o dowodzenie to generał Weygand — zaczął wypowiedź Generał de

Gaulle.

- Niech pan zamilczy, obcy generale, któremu pomniki stawiają moi rodacy. Nie wiem,

dlaczego Bóg kazał mi żyć w Polsce. A propos, czemu to pan tak kaleczy piękny polski
język?

- Rzykom śląskim dialektem. Polacy postawili mnie przecież w Zabrzu...
- A może we własnym kraju też nie ma pan pomnika? - spytała figurka z nadzieją w

głosie.

- Meinung jak mój naród i ja sam mamy o swoich obowiązkach... - jął pompatycznie

mówić generał i nagle szepnął przejmująco: psst!

Noc wypełniała na powrót cisza. Słychać było skrzyp żwiru pod stopami pary zbliżają-

cej się w ciemności.

Nie wiedzieli, ile czasu minęło, nie liczyli godzin ani momentów ekstazy tak częstej, że

mogliby być uznani w najgłębszej przeszłości za istnych gladiatorów miłości. W maleńkim
zakolu trawnika, zasłonięci od najlżejszych nawet podmuchów nocnego wiatru szerokimi
plecami de Gaulle'a, monumentalną pnącą jabłonią profesora Pieniążka, zanurzeni w zapachu
bzów, zapomnieli o reszcie świata, o władzy, od której sprawowania umknął Dezerter, o
wszystkich niebezpieczeństwach świata.

Wczesnym świtaniem, gdy usnęli oboje znużeni miłością, Dezertera ocknął jakiś

dźwięk. Ktoś pukał w szybę apartamentu pani Kustosz. Widać stąd było barczystą, jakby
znajomą sylwetkę... Obudził ostrożnie swą kochankę.

- Kto to może być? - spłoszyła się pełna złych przeczuć.
- Och, to Gienek - odetchnął z ulgą Dezerter. - Mój szwagier... Na pewno ma dla mnie

jakieś wiadomości...

- Powiedziałeś komuś, gdzie się ukryjesz?... - szepnęła z wyrzutem. Kropelki rosy

zaplątane we włosy tworzyły złudzenie, że ma na czole cudowny diadem.

- Poczekaj... - szepnął i pobiegł w stronę pałacowego podestu.
- Już się pojawia rodzina, a było nam tak dobrze — milczące pomniki przyjęły dyskre-

tnie dziewczęce zwierzenie...

Kustosz poprawiwszy szaty ruszyła w stronę swych apartamentów. Po chwili już

wewnątrz rezydencji wysłuchała trwożnie relacji krewniaka swego kochanka. Sytuacja była
groźna. Służby obywatelskie nie ustawały w poszukiwaniach. Utrwaliło się przekonanie, że
aktem dezercji kandydat wyznaczony do sprawowania władzy raz jeszcze dał dowód swej
wysokiej inteligencji i wielkich kwalifikacji na stanowisko Pierwszego.

Przybysz, zreferowawszy sytuację, nalegał, aby jego krewniak jednak podporządkował

się woli narodu i przyjął straszną funkcję przewodzenia Polakom.

- Wiem, że chodzi ci tylko o tę twoją wypoczynkową działkę na Księżycu - żachnął się

w pewnej chwili Dezerter Władzy. - Nie myśl, że nie znam twoich wyrachowań.

- Nie mam się czego wstydzić. Reprezentuję umiarkowaną prywatę i powinieneś to

background image

docenić. Nie upieram się co do lokalizacji działki, wezmę, co dasz, ale władzę objąć musisz.

- Grozisz mi denuncjacją? - zapytał wprost Dezerter. - Uniósł się nieco, oddychał

szybko, podkrążone z miłosnego wysiłku oczy miotały płomienie. Był piękny! „Nigdy nie
dopuszczę do jego zguby” - pomyślała Kustosz - „uratuję jego godność. Nie dopuszczę, by
sprawował władzę w tym kraju.” Była w tej chwili niczym lady Macbet gotowa na pope-
łnienie każdej zbrodni, w imię nie dążenia do władzy, a ucieczki przed nią.

Na szczęście szwagier miał słabą głowę. Zmęczony nocnym błądzeniem zasnął po kilku

serwowanych mu podstępnie kieliszkach czegoś bardzo mocnego. Nie wiedzieli, co poczną
dalej, pewne było jedno: jak długo ten, co zna kryjówkę Dezertera Władzy, jest w ich rękach,
są jeszcze bezpieczni.

A tymczasem na Osiedlu Pomników zagrała wyobraźnia kamiennych panów, roznamię-

tniona bądź obserwowanymi w świetle księżyca miłosnymi scenami, bądź tylko podniecona
ich dolatującą wyraźnie w każdy zakątek parku wersją akustyczną: westchnieniami, jękami,
okrzykami entuzjazmu i zachęty...

Pierwszy stęknął Witos.
- Wciórności - powiedział z wolna - przypomniało się człowiekowi niejedno z tego, co

się działo na stogach przed pierwszą wojną światową...

- Ach, wojna - szepnęła porcelanowa postać. Ona jedna zdawała się nie znać dreszczu,

który przebiegł kamienne postacie w obliczu miłosnego seansu...

- Za każdym razem gdym dzieło wojny sam własnymi rękami czynił, odnosiłem zwy-

cięstwa, które w dziejach tej wojny były epokami...

- Mówiliśmy o kobietach... - szepnął nieśmiało kamień spod pochyłej wierzby.
- Tu so baby — mruknął francuski generał. - Jak jo tu jechoł, widziałech za bramą

posąg Wenus. Ale ona ni ma ręców...

- To już wolę Nike - oznajmiła porcelana.
- Bez głowy — zareplikował Francuz, który tyle razy oglądał ten posąg na schodach

Luwru.

- Ale to bogini zwycięstwa. Ze skrzydłami zwycięstwa - szepnęła marzycielsko porcela-

nowa figurka.

Ale przerwał kolejną tyradę. Od strony wierzby Chopina, uchodzącej do tej pory za

niskopienną jabłonkę profesora Pieniążka doszły go wyszeptane wyraźnie miłosne słowa,
skierowane do George Sand...

- Boże, przypomniało mi się upalne lato w Nohant...

Kamienny kochanek zanuciwszy dwa takty walca umilkł. Siedział nieruchomy, zamy-

ślony, nieobecny.

- Wciórności - stęknął znowu chłop, chcąc wrócić do wątku, ale porcelanowa figurka

uciszyła go sceptycznie.

- Za krótko uczyli was w Brześciu kultury...
Tego pomnikowa godność pierwszego premiera odrodzonej Rzeczpospolitej nie wytrzy-

mała.

- Mogę milczeć. Proszę, pańska kolej, może słów parę o pani doktor Lewickiej...
Porcelanowy Marszałek chciałoby się rzec „skamieniał”.
Zapadła złowroga cisza.
- To cały naród słał wodzowi kartki imieninowe na Maderę tak, że zatkano na tydzień

wszystkie skrzynki pocztowe, gdy tymczasem Wódz Narodu ze swą medycznie kształconą
kochanką...

Ciężko odchrząknął posąg de Gaulle'a.
- Niech pan się opamięta. Nas, oficerów, obowiązuje kodeks honorowy.

background image

Głos był gniewny. Nikt nie mógł wiedzieć, że pomnikowi dokucza „pluskwa” podsłu-

chu wpięta w kamienny krok, że drażni go szum nawijającej się taśmy nagrania.

Ale niełatwo było uspokoić roznamiętnione monumenty. Milczący pod swą jabłonką

pomnik, uchodzący dotychczas za profesora Pieniążka, powiedział melancholijnie...

- Przypomniała mi się pani George Sand.
Kamienni mężowie umilkli. Wiadomo, jak często politycy żywią słabość do wielkich

świata kultury. Oni wiedzieli, że słyszą nieśmiałego i delikatnego Chopina. Nawet generał
ucichł i przysłuchiwał się uważnie. Trwało to długą chwilę, nim znów uczuł niedogodność w
kroku i sięgnąwszy w ciemności kamienną dłonią tam, gdzie pomnikowi sięgać nie wypada,
ku swemu zaskoczeniu i uldze zamiast guza pomnikowej prostaty wykrył haniebny dowód
szpiegostwa. Wyszarpnął to z kamiennego kroku i ze wstrętem cisnął w stronę pałacowego
podestu.

Kustosz poderwała się z okrzykiem.
Ktoś cisnął kamieniem! zawołała tuląc się do Dezertera.
Ten wstał i otworzył szeroko oszklone drzwi. Przed nimi leżało urządzenie podsłucho-

we. Jako Kandydat Władzy poznał wszystkie technologie jej sprawowania. Nie był mu obcy i
ten dział elektroniki. Ongiś, w latach, w których rządziły zgromadzone w parku pomniki,
urządzenia podsłuchowe emitowały fale na bezpieczną odległość, gdzie automat nagrywał je
na wijące się cierpliwie taśmy. Dziś zminiaturyzowane urządzenie obejmowało wszystko:
podsłuch i bezpośrednią rejestrację mowy. Wystarczyło włączyć służącą podsłuchowi „plu-
skwę” do kontaktu i ustawić mikronadajnik na odpowiednią częstotliwość... Dezerter urucho-
mił aparaturę. Zarejestrowane głosy wypełniły pokój.

Kustosz zapomniała o bożym świecie. Gdzieś oddaliło się poczucie zagrożenia Dezerte-

ra Władzy. Oto słyszała na własne uszy głos swoich pomników, oto one same określiły swoją
historyczną osobowość. Błogie poczucie wielkiego naukowego odkrycia, pewność spełnione-
go obywatelskiego obowiązku, odzyskanie dla Narodu jego przeszłości, no i wreszcie coś,
czego przed nią nie dostąpił żaden z historyków materialne niemal zetknięcie się z prze-
szłością...

Słuchali oboje z zapartym tchem. Aż do tej chwili, gdy mówiący śląską gwarą generał,

o którym już teraz wiedziała, że jest XX-wiecznym wojewodą śląskim, generałem Ziętkiem
szepnął „Psst”...

Bo potem usłyszała siebie. Swoje miłosne gruchanie, rytmiczne przywoływanie imienia

kochanka, jego zdyszane pojękiwanie, jej własne zawstydzające prośby i ponaglenia całe
zarejestrowane na taśmie akustycznej porno, bardziej dla osób wrażliwych podniecające od
ordynarnych ruchomych filmowych obrazów.

Przestań! szepnęła płoniąc się. Ale zagłuszyło ją jej własne kwilące ponaglenie:

jeszcze, o jeszcze, jeszcze, o jeszcze i jeszcze, jeszcze...

Nie zauważyli, kiedy resztę posłuchania kończyli w miłosnym zwarciu pod jej szeptane

prośby, jego coraz śmielsze męskie ponaglenia...

Przestali dopiero na męski głęboki głos.
Wciórności powtórzył z taśmy pomnikowy Witos.
Za mało uczyli was w Brześciu kultury przywołał do porządku głos porcelanowego

Marszałka.

Zawstydzona Kustosz spiesznie wkładała majtki, jej kochanek leżał na boku, poprawia-

jąc spodnie... W tych warunkach słuchali rozmowy o George Sand. A było czego posłuchać.
Wprawdzie wieszcz fortepianu umilkł po tym krzywym westchnieniu, ale odezwał się półgło-
sem generał w te słowa:

Wiadomo, że współcześni Fryderykowi mówili, że ten romans doda pieprzu epoce.
Teraz odezwał się maleńki i skromny, niczym przechodzień, pomnik Bolesława Prusa.

background image

Z całym szacunkiem do uczucia muszę w tym miejscu przypomnieć zdanie kogoś ze

współczesnych Fryderykowi, który twierdził dosłownie: oni oboje są ludźmi na miarę pomni-
ków. Na wspólnym cokole zanudzą się na śmierć. A w łóżku pomniki mogą być jedynie śmie-
szne. Z drugiej jednak strony Heine twierdził, że koleżanka Sand jest piękna niczym Wenus, a
nawet piękniejsza od niej, bo młodsza... No niechże pan coś powie, Fryderyku. Po cóż ta
dyskrecja, pani Sand miałaby dzisiaj grubo ponad tysiąc dwieście lat...

Jest pan niedelikatny oznajmił niespodziewanie porcelanowy Marszałek. To, że pro-

wadziłem naród do legendarnych zwycięstw, nie oznacza, bym nie cenił męskiego honoru,
jakim jest dyskrecja.

- Muszę jednak dodać - upierał się pisarz — że skoro mowa o Heinem i o pani Sand to

chyba jako kolega po piórze mam prawo do swego zdania. Cenię takt pana Chopina, ale znam
wypowiedzi współczesnych, bardzo go obrażające: „biedny Chopinek, łatwo zliczyć książki
pani Dudevant, która nazwała się George Sand, ale nie sposób doliczyć się jej kochanków...”

W tym momencie nastąpił jakiś zgrzyt i oto taśma nagrania skończyła się gwałtownie.

To była chwila, gdy generał natrafił kamienną dłonią na „pluskwę” założonego mu podstępnie
podsłuchu.

- Kochany! - krzyknęła Kustosz rzucając się w ramiona Dezertera Władzy. - Co za

odkrycie. Ten pan pod drzewem to nie profesor Pieniążek pod swą niskopienną jabłonką, to
wieszcz muzyczny Polaków, Fryderyk Chopin! Nie mogę też już mieć wątpliwości, że
kamienny generał z Gliwic to generał Ziętek. Przecież słyszałeś jego śląską gwarę. Przepada
kretyńska wersja, że Polacy stawiali pomniki francuskim przywódcom. Jestem szczęśliwa -
wykrzyknęła z emfazą w głosie i nagle znieruchomiała: od strony parkowej pałacowej bramy
niosło gwar i okrzyki. Nie było wątpliwości: zbliżał się groźny i głośny tłum.

Oto Agent Służb Obywatelskich nie znalazłszy na miejscu swych urządzeń podsłucho-

wych jął się starego sposobu - prowokacji. Zebrawszy grono zorganizowanych krzykaczy,
przebiegając ulice i place stolicy rozgrzał niemały tłum młodych przeważnie awanturników
kolportowaną uparcie informacją, iż Dezerter Władzy ukrywa się na terenie Osiedla Pomni-
ków w Instytucie Renowacji Historii. Kustosz wybiegła na taras i z miejsca oceniła skalę za-
grożenia. W panice chwyciła za rękę Dezertera Władzy i pociągnęła go w głąb parku. Miotała
się przez chwilę usiłując znaleźć krzaki dość gęste, by ukryły zbiega, aż dopadła do alejki,
którą cwałował Książę Józef w stroju niedbałym. O parę metrów od jego brązowego konia
przed tysiącleciem tu ulokowane, jako zwieńczenie marmurowych pałacowych schodów -
zejście do ogrodów - dwa posągi cwałujących rumaków.

- Na koń! - krzyknęła Kustosz...
Dezerter nie darmo miał najwyższy wśród Polaków wskaźnik inteligencji, który spra-

wiał, że otrzymał wyrok sprawowania władzy, w lot się domyślił, że ma udawać marmurowy
posąg. Rozpędził się, by wskoczyć na grzbiet kamiennego rumaka...

- Spodnie! - krzyknęła rozpaczliwie jego wybawicielka. Rzut oka na dezabil Księcia

Józefa wystarczył, by Dezerter zorientował się, o co chodzi. Nie mógł w spodniach udawać
klasycznego posągu. Za chwilę obciążone kamieniem spodnie naszego bohatera sięgały dna
zbiornika pałacowej fontanny, a Kustosz biegła w stronę swych apartamentów. Ale za mo-
ment zastygła w bezruchu. Ukryta za krzakiem bzu widziała, jak rozjuszony tłum wyciąga z
jej mieszkania broniącego się rozpaczliwie Szwagra.

Popychany przez rozjuszoną gawiedź, która nie dopuszczała go do słowa, posądzony o

to, że jest Dezerterem Władzy, kroczył ze związanymi serwetką rękami w stronę czekającej
go golgoty rządzenia.

- Na Belweder! - huczał tłum, a Kustosz wdzięczna za ocalenie swego kochanka z

rozpaczą myślała o tradycji rodzinnej polityki kadrowej tak często promującej zupełnie przy-
padkowe postacie...

background image

Nadszedł wieczór. Uspokojeni co do swego bezpieczeństwa kochankowie przechadzali

się po parku. Właśnie skończyli oglądać transmisję inauguracji władzy Szwagra. Kustosz z
głową wspartą o ramię kochanka wdychała upajającą woń bzu. Nagle Dezerter Władzy potę-
żnie kichnął. Ubrany był tylko w płaszcz kąpielowy swej kochanki.

- Mój Boże! Przeziębiłeś się.
- Chyba tak. Siedziałem goły na tym zimnym koniu...
- Dlaczego Książę Józef jest bez spodni? - użaliła się Kustosz.
- Podobno był kobieciarzem! - szepnął Dezerter i objął ją, a potem delikatnie złożył na

pachnącej trawie. Nagle oboje drgnęli przestraszeni. Z klombu róż, gdzie Kustosz ustawiła
porcelanową figurkę, wyrwała spłoszona antylopa dik-dik. Jak wspomniałem, w tragicznym
wybuchu sprzed tysiąca lat, który zniszczył w Polsce życie nie niszcząc pomników kultury i
cywilizacji, wyginęła cała ówczesna fauna. Odbudowana przez przypadkowy import, dokony-
wany przez Polan wracających z dyplomatycznych placówek, odradzała się w dość przypa-
dkowy sposób. I tak oto afrykańska antylopka dik-dik, mniejsza od zająca, ubrana w tym
klimacie w futro gęste, niczym mongolski yak, zastąpiła popularną ongiś sarnę.

Dezerter roześmiał się z ulgą i chciał obrać swą pannę z delikatnej bluzeczki, ale ona

była zdekoncentrowana i niespokojna.

- Poczekaj chwileczkę. Boję się, że dik-dik uszkodził porcelanowego Marszałka... -

podniosła się spiesznie.

I rzeczywiście figurka leżała na ziemi niczym torreador obalony przez furiacki atak

byka.

Kustosz dmuchnięciem spędziła z epoletów laleczki źdźbło trawy i ustawiła w dawnej

pozycji.

- Ile się przez tę noc wyjaśniło - szepnęła znacząco. - Jutro pomożesz mi umieścić

plakietki rozpoznawcze.

- Mamy Chopina - wskazała ruchem głowy pomnik, który do wczoraj uchodził za

monument postawiony profesorowi Pieniążkowi. - Generała Ziętka, Wojewodę Śląskiego -
wskazała na de Gaulle'a... — Wyobraź sobie, co za brak inteligencji. Mój asystent twierdził,
że to pomnik francuskiego męża stanu. W Gliwicach. Czy można sobie wyobrazić naród,
który nie ma pomnika swego pierwszego Marszałka, tak czy owak twórcy niepodległości, a
honoruje Francuza. Swoją drogą, coraz częściej myślę, że ta porcelanowa figurka to zwykłe
nieporozumienie. Może to jednak jest właśnie ów nierozpoznany Marszałek Piłsudski?... -
wskazała na Kilińskiego z wyciągniętą szablą. - Przed nami jeszcze wiele pracy.

Ale przecież nie praca była teraz na myśli ocalonego Dezertera Władzy. Pociągnął na

trawę swą kochankę. Złączeni nie słyszeli, bo słyszeć nie mogli, jak porcelanowa figurka
wyszeptała pod sumiastym porcelanowym wąsem: „Będę prosił Boga, aby nie posyłał Polsce
wielkich ludzi...”











background image

SŁOWO OFICERSKIE


Jest taka złudna optyka, że pamięć historyczna mego pokolenia poczęła się w roku

1939. Mamy na myśli polski wrzesień i początek II wojny światowej. Gdy cofam się myślami
w tamten czas, proszę o prywatną „prolongatę wstecz” o jeden miesiąc. Bo dla mnie świat
skończył się w sierpniu. Ja, maturzysta, wtedy właśnie zamknąłem swą prywatną epokę —
nad rozlewiskami Prypeci na Polesiu.

Czy to możliwe, żebym zapamiętał pierwszy złoty liść, który z nadbrzeżnej brzozy

opadł na ciemny, leniwy nurt i wirując, i kręcąc się płynął wzdłuż szuwarów równolegle do
naszej łódki „duszehubki”, którą wiosłował „na pych” Hrynio Perepczuk, w parcianych port-
kach, wyglądających na długie kalesony, w łykowych łapciach na stopach, zapartych o dno
łodzi narzucone strzelonymi przeze mnie kaczkami? Ale ja ten liść pamiętam. On tam wten-
czas był, kazał się zauważyć. I pomyśleć, że tak, jak to źdźbło, spłynęły stamtąd setki tysięcy
ludzi, że...

Na razie płyniemy. Hrynio pochyla się rytmicznie, napierając na grzęznący w mulistym

dnie drąg. Piękny, z gęstą grzywą niestrzyżonych od dawna włosów, niczym uczłowieczony
niedbale faun, wywabiony z tych głębin bagiennych.

Dobiliśmy do brzegu. Stąd musimy iść na piechotę. Wyrzucam na brzeg opasłe krzy-

żówki i drobne cyranki, do których strzał daje tyle satysfakcji. Odsłania się muliste, czarne,
zapłynięte nabraną wodą dno łodzi i widzę siebie - płowe ogromne włosy, oko, którego
jeszcze ani razu nie zmrużyłem, celując do człowieka... To ja? Niemożliwe. Ja też spłynąłem,
jak tamten pierwszy złoty liść, co przeczuł nadchodzącą jesień. Ten, co został, stary człowiek,
który się biedzi nad wywołaniem własnej młodości, jest szczery, jak czarownik prymitywne-
go plemienia, wywołujący duchy przodków. Tak, bo tamten, odbity w lusterku wody, jest
przecież moim przodkiem. W linii prostej. Nawet chyba ma tę samą linię losu, zapisaną na
dłoni (ponoć się nie zmieniają, jak linie papilarne)...

Więc tamten odgarnia z czoła włosy i patrzy, jak Perepczuk, pochylony, kudłaty, piękny

jak diabeł, co wylazł z moczarów, sprawnie nawija moje trofea na długi sznur. Zaraz prze-
rzuci ciężar przez ramię i zażartuje, że lepiej byłoby częściej chybiać i mniej dźwigać. Hrynio
szanuje moje strzeleckie talenty. Skąd mam wiedzieć, że mnie nienawidzi jak wszystkiego, co
żyje w dworze Białynie, jak nienawidzą tego wszyscy, co żyją w nieodległej wsi Huszle,
której nędzne grunty przylegają do dworskiej ziemi.

Jak mógłbym tę nienawiść zrozumieć, skoro w duszy wyśmiewam się z jego wyraźnej

fascynacji piękną Wandą (jak się mówi w takim wypadku o kobiecie? - mężczyzna to
„panicz”. Aha, chyba „panienka”). Zawsze w minutę osiodła jej konia, abym go nie uprzedził,
gdy podaje jej strzemię, lub na jej rozkaz podstawia ramię, by oparła o nie nogę wsiadając...

Lubię Hrynia, szanuję jego wiedzę o każdym ptaku, znajomość zakoli leniwej, zarośnię-

tej jak dziki chłop, rzeki... Zresztą widuję go rzadko, odkąd stajennemu złamał nogę wierzga-
jący, prowadzony do krycia, ogier. Hrynio pracuje w stajni. Nawet tam śpi na wyrku... Myślę,
że bytuje tu z ochotą, bo często go widzę, jak zachodzi pod nieobecność państwa do kuchni...
Wiem, że węszy ślady Wandy niczym pies...

I oto idzie teraz przede mną, kołysząc się z nogi na nogę. Przez szyję i ramiona przerzu-

cił ten obciążony dzikim ptactwem sznur niczym koromysła z wiadrami wody. Upał jest
trudny do zniesienia. Hrynio niesie swoje brzemię, stąpając lekko w łykowych łapciach, ja idę
z tyłu, czując, jak stal opartej o ramię lufy parzy mnie przez cienką koszulę. I to pragnienie!
Wyniesione z bezmiaru wody, której nie można dotknąć wargami, porośniętej rzęsą niczym
łan urodzajnej oziminy... Nie mam siły wyprzedzić mojego przewodnika na dobrze poznanej
już drodze powrotnej do domu. Najpierw to był wydeptany w sitowiu ślad szeroki na zad

background image

łosia, który, być może, pierwszy wyznaczył to przejście. Później, już na twardym gruncie,
wyrazista ścieżyna, wydeptana przez rzadko tu stąpającego człowieka, wreszcie piaszczysta
droga. Jeszcze tylko mostek na zaklęśnięciu gruntu, w którym ponoć co wiosna i jesień koła
grzęzną po osie, i już dworski podjazd.

Wpadam do kuchni i zaczerpnąwszy z wiadra wody wkładam do szerokiego blaszanego

kubka całą twarz. Woda ścieka mi po brodzie, oblewa rozpiętą na piersiach koszulę, broń
postawiłem w kącie i patrzę, jak kucharka przebiera w ptakach. Choć wiem, że połowę
Perepczuk wyniesie do wsi „dla ludzi”, bo za dużo tego na pański stół, gmeram w kieszeni, by
chyłkiem wyjąć pięćdziesięciogroszówkę, w którą mnie rano wyposażył stryj.

- To jest dla niego majątek - oznajmił przed tygodniem w dniu pierwszej z Hryniem

wyprawy. - Tutaj zarabiają pięćdziesiąt groszy za cały dzień harówki przy żniwach...

Wciskam mu tę monetę w mokrą szeroką dłoń i czuję jakiś wstyd i popłoch. Po co stryj

powiedział mu wczoraj, gdy Hrynio, niosąc moją strzelbę, stuknął lekko jej kolbą o poręcz
bryczki: - uważaj, ta broń jest więcej warta niż całe twoje gospodarstwo, niechbyś i obie kro-
wy sąsiada dołożył.

- Przecież to prawda! - oznajmił mi wieczorem, gdy spytałem, po co mówi takie rzeczy.

- Twój stary drogo kupił u ciebie maturę...

Hrynio monetę schował, ale jeszcze się ociąga. Wiem, na co czeka. Chce zobaczyć

Wandę. Już nie raz widziałem, jak na nią patrzy...

- To możesz zabrać. I nie stój tu nadaremnie... - ponagliła go kucharka.
- Kiedy? - pyta mnie o następną wyprawę, patrząc z nadzieją na drzwi.
Ale drzwi pozostają zamknięte, a ja nie wiem, jakie stryj ma plany.
- Niech pan się dowie rano - mówię i pod karcącym spojrzeniem kucharki poprawiam

się szybko. - Dowiedz się jutro rano.

Tu nie wolno Poleszukom „panować”. Ten jest Hrynio, ów Aleksy, „pan Roman” to

ja...

Gdzie może być Wanda? Od początku zrozumiałem, co tutaj stryja sprowadza.

Ten liść, ten liść był tam wtedy naprawdę na ciemnej wodzie, tak jak cały dwór w

Białyni z ogromną drewnianą werandą, gdzie siadywała w cieniu babcia Wandy na swoim
inwalidzkim wózku. Do dziś pamiętam stukotanie kół na szparach poprzecznie kładzionej
podłogi, niczym wagonu sleepingu na złączach szyn. Siadywała często w noc. Przy księżycu,
niczym lunatyczka. A ja słuchałem uderzeń swego serca, gdy cicho wchodziła po schodach
Wanda... Na nieszczęście mieliśmy sąsiadujące pokoje. Stryj został internowany na dole sam,
w ogromnym gościnnym. Domyśliłem się po paru dniach, że to ja mam być dodatkowym
stróżem Wandzinej samotności. Bo stryj był jak kot w marcu. Już na drugi dzień zrozumia-
łem, dlaczego tak ochoczo zadeklarował wobec mego ojca urlopowy wyjazd z małoletnim.
Rodzice się rozwodzili; nie powinienem na to patrzeć. Cóż, jeśli osiemnastolatek ma do
wyboru „najpiękniejsze kaczki w Europie” lub matczyne łzy, wiadomo, co wybierze... No i
jestem gościem u przyjaciół matki w Białyniach...

Więc gdzie może być Wanda? Ale najpierw musiałem siebie doprowadzić do porządku.

Umyć nogi z przyschniętego błota, przebrać zaplamione ptasią krwią portki, włożyć świeżą
koszulę... Stryj nie jeździł konno. To była moja szansa. Cóż, kiedy stojące wysoko słońce
wypaliło we mnie resztki złudzeń. Przed zachodem jazdy nie będzie. Nie będzie oglądania
wypuszczonej naprzód w galopie cudownej Wandzinej dupci, obciśniętej bryczesami, nie
będzie złudzenia, że ten galop, ten pęd, to pościg, który musi być zwieńczony pochwyceniem
tego, co oddalało się, ale było tak bliskie w błogosławionym półsiadzie wyciągniętego galopu.
Niestety, szalony upał, drgające powietrze aż gęste od gorąca - nie wiadomo, czy patrzysz na
falujące zmarszczki szkła na szybie, czy przez otwarte okno... Gdzie może być Wanda? Babci
pytać nie mogę. W końcu i tak czułem, że obaj jesteśmy w jej oczach podejrzani, nie tylko

background image

stryj - kawaler, poważny urzędnik ministerstwa - ale i ja, gołowąs. Musiała mieć niezłe
wyobrażenie o wnusi. Kiedyś stryj powiedział do Wandzi ze śmiechem: jeżeli odziedziczyłaś
temperament po babci... A teraz inwalidzki wózek... - O Boże! Przecież Perepczuk mówił
wczoraj, że skoro idzie ze mną na kaczki, musi uprzedzić rządcę. Zaczęły się żniwa owsa.
Wandzia lubiła bawić się w dziedziczkę. Trzeba zajrzeć do stajni. Może wzięła siwą i dwu-
kółkę, i jest na polach pod lasem... A może, nie daj Boże, właśnie teraz kazała zastępującemu
stajennego Hryniowi osiodłać siwą. Widziałem kiedyś, jak on „zadaje” ją na siodło. I ten
moment, gdy ona, wspierając nogę na jego zgiętym ramieniu, przez moment lekko unosi ku
górze tę swoją wspaniałą wypukłość... Widziałem, jak chłopcu grają nozdrza, niczym ogiero-
wi prowadzonemu do krycia. I ona na pewno to widziała. Czuła to swoją wypiętością, która
unosiła się nad nim ku górze, by opaść miękko na siodło...

Jaka była perfidna! Przecież już dwa razy po jeździe poprosiła mnie, bym pomógł jej

ściągnąć buty. Stał pod jej łóżkiem drewniany „piesek do butów”, ale ona wolała, bym ja,
odwrócony do niej tyłem, pochylony, okraczywszy jej nogę, obciągniętą w skórę cholewy,
która parzyła mnie przez spodnie, ciągnął za czubek buta, drugą ręką podtrzymując obcas,
pchany przez nią delikatnie w mój wypięty tyłek. A potem to najpiękniejsze: druga noga, gdy
popycha mnie już bosą, oswobodzoną stopą. Robi to wolno a ja czuję się, jakby mnie nabijała
na rożen rozkoszy, na który to ja ją nabić powinienem...

Spociłem się. Wycierałem się ręcznikiem, potem raz jeszcze, czując, że pot znów wy-

stępuje mi na skórę, pociągnąłem wilgotnym płótnem po plecach i wówczas usłyszałem zaje-
żdżającą pod ganek bryczkę. Skoczyłem do okna. Stojąc na ziemi, ubrany jak z igły rotmistrz
podawał dłoń wysiadającej Wandzi.

Do diabła! Któż to taki?
Z góry widziałem tylko szamerunek na rogatywce, szerokie ramiona z epoletami uszla-

chetnionymi trzema gwiazdkami. Potem brzęk ostróg i trzask sprężyście zderzonych obca-
sów... Prezentował się babci na werandzie. Wanda wyjechała po niego na stację. Fala upoko-
rzenia i upodlającej zazdrości cisnęła mnie na łóżko. Po minucie zwlokłem się znowu do
okna. Pod sobą miałem dach werandy, ale dochodziły mnie głosy. Śmiech Wandy! Jakiś
nowy niski ton, jak wabiące gruchanie. To obrzydliwe. Gdzie go zakwaterują? Mogłem liczyć
na babcię... Obok pokoju zajmowanego przez stryja był drugi gościnny. A ja, jak brytan, na
pięterku przy schodach, vis-à-vis drzwi jej pokoju.

No więc siedli wszyscy wokół wielkiego stołu w jadalnym pokoju. Choć przybył tylko

jeden dodatkowy gość, zauważyłem, że stół został „rozłożony”, rozstawny blat poszerzono...
No tak, rotmistrz Jakołcewicz był widocznie gościem najwyższej rangi.

Babcia, Wandzia, obok niej Rotmistrz, jej brat Janek koło mnie, a mój kochany stryj

oddzielony babcinym truchełkiem od Wandzinych smaków. Ale co tam stryj. On się skoń-
czył, tylko że bez żadnych dla mnie pożytków. Helenka wniosła półmisek. Moje dzikie ka-
czki. Nie te z dzisiejszego ranka, a przedwczorajsze - skruszałe. Była nawet mowa o moim
strzelaniu, ale wszystko było dla Rotmistrza, nawet ta informacja.

Helenka, jak zwano tu w kuchni Ołesię („one wszystkie nazywają się Ołesia, ale u nas

to są Helenki” — objaśniła babcia pierwszego wieczora naszej ze stryjem bytności) tak stra-
ciła głowę, że podała półmisek najpierw Rotmistrzowi. Śmiech Wandzi złagodził piorunujące
spojrzenie babci.

- Dam ci pierś - powiedziała po chwili moja adorowana zamiast nałożyć sobie, położyła

przed Rotmistrzem połówkę mojej krzyżówki.

A Helenkę Janek przywołał na ziemię, przypominając, do kogo należy. Wsadził jej pod

spódnicę lewą rękę, prawą operując nad półmiskiem. Nigdy się mnie nie krępował...

Śmieszna, paradoksalna i oszukańcza władza pisarza, który może odebrać sobie prze-

kleństwo pamięci i relacjonować spokojnie, bez dręczącego, erotycznego, zazdrosnego

background image

podniecenia, obiad na dworze w Białyni. Zataić, że Rotmistrz pochyla nad talerzem pięknie
ostrzyżoną czaszkę, którą za parę lat wygrzebią z katyńskiego piachu. Jest sierpień 39 roku.
Rotmistrz nie ma urlopu. Mówi, że dostał od dowódcy przepustkę na czterdzieści osiem go-
dzin „z ważnych powodów rodzinnych” (tu patrzy - oszust - na Wandzię), ale wojny i tak nie
będzie, bo angielskie gwarancje zatrzymały tego malarzynę pokojowego, Hitlera. Aha, skoro
się już rzekło słowo o przyszłym losie jednego z biesiadników: nigdy się nie dowiedziałem
niczego o Wandzi, poza tym, że była wśród wywiezionych...

Ale przecież nie mam prawa do rozpuszczania własnej pamięci poza granice tego

sierpnia. Ostatniego miesiąca dwudziestoletniej wolności Polaków.

Więc siedzę za stołem i myślę tylko o jednym, w jakich to „pilnych sprawach rodzin-

nych” zawitał Rotmistrz do Białyni? Oczywiście, Wanda. Narzeczona? Nigdy nie było o tym
mowy. Ale dla babci przyjazd młodego oficera nie wydawał się zaskoczeniem. Janek! On
będzie wiedział. Szesnastoletni „panicz”, znający już seks przez Ołesię, na pewno nie będzie
robił przede mną tajemnicy z tak prestiżowych związków swej siostry. Rotmistrza zdawał się
znać dobrze. Jego „panie Rysiu” brzmiało bardzo poufale. Tak nie zwraca się gimnazjalista
do kogoś takiego! Skąd się ta zażyłość wzięła? Wandzia opalona, dziś jeszcze pociemniała od
nie schodzącego rumieńca.

Po obiedzie poszli na spacer. Oni oboje. Stryj zamknął się w swoim pokoju, co gorsza,

Janek mi się gdzieś zawieruszył, nim znalazłem okazję, żeby go podpytać. Poszli na spacer!
Pan Rotmistrz przebrany w drelichowy mundur. Wyglądał jeszcze bardziej „po męsku”.
Oczywiście, wieczorem to oni oboje wybiorą się na przejażdżkę; on dosiadał będzie „mojego”
Wezyra, spokojnego wałacha, który zawsze odstawał w galopie za siwą klaczą Wandy w
zgodzie z pragnieniami mego pożądania...

Przecież nie miałem żadnych złudzeń. Ona miała na pewno więcej niż dwadzieścia lat,

moja osiemnastoletnia matura to nie był start do takiej kobiety... Cóż z tego, że to rozumia-
łem. Fakt, że wyraźnie ona posługiwała się mną, by drażnić stryja, nie pozwalał się łudzić, ale
pozwalał na marzenia...

Więc właśnie marzyłem, leżąc na łóżku z rękami pod głową. Już to było wyrzeczeniem.

Zazdrosna wyobraźnia naprężała moją naiwną męskość tak, że chwilami aż pojękiwałem.
Zbliżała się pora, gdy mógłbym oczekiwać na wołanie z werandy, że czas siodłać konie.
Nagle niewyraźnie usłyszałem głos Wandy. Pytała, czy bym nie pojechał z nimi bryczką „na
żniwa”. Popilnuję koni, gdy ona zawiezie żniwiarzom wypłatę...

Co to był za pomysł? Dlaczego? Ach, racja. Gruby pan Oleksiak, rządca, wysłany został

w jakichś sprawach do pobliskiego Czernobyla, książęcego majątku, a widocznie karbowy nie
zasługiwał na zaufanie. W ciągu minuty byłem na dole.

— Dobrze, że się schody nie zawaliły... - usłyszałem komentarz babci, rzucony z jej

inwalidzkiego wehikułu. Biegłem w stronę murowanego budynku, gdzie stary stangret koń-
czył zaprzęgać kasztana do małego zwrotnego kosza. Rotmistrz stał obok, uderzając się trzci-
nką po cholewach. Opowiadał coś Wandzie, która śmiała się tak, że aż oparła dłoń o bok
konia, który ruszył spłoszony. Rotmistrz ogarnął ją opiekuńczo ramieniem...

Wandzia żartobliwie pogroziła mu trzymanym w ręce skórzanym mieszkiem... Ach tak,

jedziemy do żniwiarzy z wypłatą. Asystowałem już pewnego wieczora na polach owsiska,
podpływających mgłą. Upatrzyłem wtenczas, oczywiście, miejsca na siady kaczek, które
niechybnie zlatywać zaczną na rżysko... Stali w dwóch szeregach - w jednym mężczyźni z
kosami na ramieniu, w drugim kobiety z sierpami przewieszonymi przez rękę, jakby trzymały
szal albo narzutę.

Rządca jedną ręką kładł na przywieziony stolik pięćdziesięciogroszówkę, drugą odkre-

ślał na liście nazwisko... Dziś pod nieobecność rządcy będzie to robić Wandzia. Z Rotmi-
strzem jako adiutantem i ze mną, furmaniącym chłopcem.

Mogłem się wewnątrz buntować, ale pospieszyłem co tchu. I siedziałem na koźle, a za

background image

mną oni. Gdy Rotmistrz żartował, gdy szeptała coś Wandzia, było niedobrze, ale gdy za moi-
mi plecami zapadała cisza, było okropnie. Nie mogłem się obejrzeć. Mięśnie karku miałem
tak napięte, że aż mnie coś rozbolało wysoko w kręgosłupie. Pogoniłem mocniej konia i bry-
czka jęła podskakiwać po wybojach, nagły chichot Wandzi... No tak, ten drań ją „podtrzymy-
wał”. Przeszedłem na stępa. Na szczęście minęliśmy rachityczny lasek na odosobnionym
piaszczystym wydmuchu i już otwarły się przede mną owsiska, ciągnące się po horyzont...

Ludzie skończyli pracę. Porozsiadali się na snopach zżętego zboża, a teraz podnosili z

wolna, zbierając swoje sierpy i kosy. Było ze czterdzieści osób. Czy można mówić o
„osobach”? Było czterdzieścioro ludzi. „Osoby” grają w brydża, albo tańczą na werandzie w
Białyni, w Huszlach są „Poleszucy”. „Osoba” też zresztą „osobie” nierówna. Byłem nieraz
świadkiem, jak w dworku w Białyni objawiał się kompleks na temat dystansu ziemiańskich
szaraczków do wielmożów z Czernobyla.

Teraz miałem czekać przy koniu, ale okazało się, że Wanda zapomniała rządcowego

przenośnego stolika i Rotmistrz wyjął moje furmańskie siedzenie, to na nim odbyć się miała
wypłata... Ruszyłem za nim jak dziecko za defilującym pułkiem. Był bez frencza, w zielonej
koszuli, wysoki, wysmukły, nie dorosnę go chyba nigdy. Wandzia zapomniała także wziąć
listy pracujących. Ale Rotmistrz był sprawny niczym karbowy, rządca i dziedzic w jednej
osobie. Ustawił chłopów w jeden rząd, kobiety w drugi i tak podchodzili na przemian. Pilno-
wał uważnie, by wziąwszy wypłatę ruszali od razu na drogę wiodącą do wsi. Jakby nie wie-
dział, że naród „tutejszych” był poczciwy i trudno było podejrzewać aby ktoś, już opłacony, z
powrotem podstępnie zajął miejsce w kolejce. Choć zdarzało się, że dwóch czy trzech chło-
pów kwestionowało owe pięćdziesiąt groszy, mówiąc, że przed żniwami rządca obiecywał za
dwa dni półtora złotego.

- Nic o tym nie wiemy - odparł Rotmistrz za Wandzię, niczym prawowity dziedzic

majątku... - Zresztą, mój kochany, złoty polski to mocny pieniądz, pięćdziesiąt groszy to jest
coś...

Ze zdziwieniem na końcu szeregu mężczyzn zobaczyłem Hrynia Perepczuka. A mówił,

że przez moje kaczki traci całą dniówkę. Pracował najwyżej od południa. Ale „tutejsi” byli
solidarni i mój przewodnik z kosą na ramieniu jako ostatni zbliżył się po wypłatę. Cały mie-
szek pięćdziesięciogroszówek został już wyczerpany i na furmańskim siedzeniu leżała złotó-
wka. Rządca umiał posłużyć się i „grubszą monetą”, płacąc nią parom małżeńskim, ale Wan-
dzi brak było wprawy.

- Masz resztę? - spytała Hrynia.
Na pewno miał moje poranne pięćdziesiąt groszy, przecież nigdzie nie zdążył ich wy-

dać, ale pokręcił przecząco głową.

- Oddam... Albo odpracuję... - powiedział cicho.
Wandzia zawahała się przez ułamek sekundy.
- Dajesz słowo?
- No nie mam.
- Ale słowo, że oddasz...
- Powiedziałem - Hrynio sam ujął zarobionego złocisza w grube paluchy... - Daję słowo

oficerskie - popatrzył na Rotmistrza szczerząc zęby.

Nagle pochylił się i cmoknął Wandę w rękę. Była to poufałość nie do wyobrażenia.

Wandę zalał pąs, Rotmistrz zrobił gest, jakby chciał walnąć go w pysk, ale Hrynio już się
odwrócił i biegł w stronę chłopskiej gromady...

Byliśmy sami.
- Słowo! - wydrzeźniał ją Rotmistrz. - Słowo oficerskie, że tak cudownej naiwności

nigdy nie widziałem.

Wziął pod pachę siedzenie, pod drugą ramię Wandzi, jakby była należącą do niego rze-

czą. Szedłem z tyłu z głęboką obrazą w sercu. Niechże mi chociaż poniesie do bryczki moje

background image

siedzenie...

Było strasznie. Byłoby może pięknie, te mgły, złociste rżysko, księżyc, dźwigający się

nad horyzont, cichy śpiew ludzi, oddalających się w stronę wsi... ale było strasznie. Byłem
sam. Może po raz pierwszy byłem sam. Nagle zatęskniłem do matki. Zostawił ją ojciec. Ta
głupia nie wie, że Rotmistrz zrobi z nią to samo... A ona tego nie wie i ja jej tego powiedzieć
nie mogę.

Stukały resory na miedzach, coraz ciszej, coraz słabiej gonił nas śpiew zmęczonych lu-

dzi, coraz wyżej szły mgły, gdy wiozłem swą miłość, niczym katowskim wózkiem na giloty-
nę. Jeszcze nie wiedziałem, co się stanie, ale już czułem, że stało się najgorsze.

Jechaliśmy wszyscy w milczeniu. Zazdrośnie zjeżony nie lubiłem tej ciszy za swoimi

plecami i z ulgą usłyszałem głos Rotmistrza.

- Za czasów Marszałka to nie byłoby możliwe! - skomentował własną myśl przez zęby.

- „Słowo oficerskie”. I całuje swoją panią, panienkę - poprawił się - w rękę...

- Co ma do tego Marszałek? O czym mówisz? - spytała leniwie Wanda. Ten głos był

fatalny, jakiś obcy, ze środka, nie na temat. Nic jej nie obchodziła odpowiedź.

- O tych chłopach. „Tutejszych”. Słyszałaś, co powiedział: „słowo oficerskie”... W

trzydziestym roku miałem z tym towarzystwem do czynienia. Mój szwadron kwaterował
przez dwa tygodnie na wsi, tam podpalono dworskie obejścia.

- Gdzie to było? - Wanda zareagowała. Przestraszył ją ten...
- Na południe stąd. Pod Tarnopolem. Mój Boże, pomyśleć. Ja byłem już porucznikiem.

Zastępcą dowódcy szwadronu, a ty byłaś dziewczynką. Pewnie nawet wówczas nie słyszałaś,
co się działo. Podpalili. Nie podobało im się. Bo nie ma ukraińskich szkół. Bo nie uznajemy
nazwy „ukraiński”. A to są Rusini. Tacy sami jak ci „tutejsi”, co jeszcze nie pokazali, kim są
naprawdę...

- Poleszucy to nie Ukraińcy.
- Jednakowa swołocz. Obyś nie miała okazji tego zobaczyć. A wtedy przez dwa tygo-

dnie kwaterowaliśmy w tej wsi. Jadło się to, co się chciało. Kucharz szwadronowy wybierał a
to jałówkę, a to świnię... Kury dla panów podoficerów, gęsi, jak w zdobytym kraju. I wywie-
źliśmy paręset podpisów, że mieszkańcy potępiają... Tych podpalaczy. Bo było wtedy kilkaset
podpaleń, nim Marszałek się zdecydował na taką pacyfikację...

- I co, złapaliście choć jednego podpalacza? - zaryzykowałem. Byłem na tym koźle jak

„tutejszy”. Nienawidziłem Jakołcewicza.

- No, sądy jak to sądy. Nic nie potrafiły. Nikogo „nie mogli” skazać.
Znów zapadła cisza. Coraz dłuższa. Nieznośna. Męcząca.
Górą ze świstem nadciągnęło stado cyranek. Teraz mogłem odwrócić uniesioną głowę,

niby że szukam ptaków na niebie i zobaczyłem tę parę zwartą w pocałunku. Niechby mnie
stąd uniósł ten świst skrzydlaty, niechbym przepadł. Odwróciłem głowę. Przed oczami zama-
jaczył zad kłusującego w zaprzęgu bydlaka, ciąłem go batem, aż zerwał się do galopu... Co
najstraszniejsze, stamtąd, zza pleców, ani słowa. Ściągnąłem wodze i jechałem, pohańbiony
ujawnionym podglądactwem, własną niedorosłą chłopięcością... Przed nami widać już było
oświetlone przez naftowe lampy okna dworskiej jadalni.

Sposób, w jaki on podsunął jej krzesło, był nieprzyzwoity: on mościł miejsce dla jej

pośladków. Sposób, w jaki nakładał jej na talerz, był okropieństwem ekshibicjonizmu. A
nalewanie herbaty z długiego dziubka czajnika... Pobudzony aż do wściekłości siedziałem
naprzeciwko i nawet ręka Janka, wędrująca pod cierpliwą spódnicę serwującej ciasto Ołesi-
Helenki, nie budziła we mnie żadnych erotycznych skojarzeń. Byłem umęczony Wandą,
skazany na Wandę i przez nią wypędzony w onanistyczną samotność tu, przy tych grzecznych
ludziach, zgromadzonych wokół dworskiego stołu. Z trudem dotarły do mnie słowa stryja, że
od jutra zostaję sam. (Byłem sam, zupełnie sam, od wielu już godzin, od przyjazdu Rotmi-
strza.) Dostał list, świadczący o tym, że sytuacja jest „poważna” i musi przerwać urlop.

background image

Patrzył przy tym znacząco na Rotmistrza... Jakby chciał powiedzieć, że oto on, cywil, wraca,
by zasiąść do biurka w obronie ojczyzny, podczas gdy kawalerzysta... Okazało się, że moi ro-
dzice będą bardzo wdzięczni, jeśli zostanę jeszcze w Białyni. Trudno wyobrazić sobie lepsze
miejsce „w razie czego”.

- Czy „raz czego” oznacza wojnę? - spytałem bohatersko, usiłując spojrzeć w oczy

Rotmistrza, ale on oddechem poruszał lok nad uchem Wandzi... Nie bacząc na towarzyski
nietakt, naszeptywał jej coś do ucha, uszka, tego maleńkiego nieprzyzwoitego otworu wśród
rozrzuconych włosów...

- Bo w takim razie ja idę na ochotnika - basowałem bohatersko mutującym głosem,

niesłuchany przez nikogo. Na stole pojawił się koniak. Dostałem z rąk stryja miłosiernie nala-
ne pół kieliszka. Piłem to świństwo, miotany obrzydzeniem do całego świata. Wreszcie przy-
szło to najgorsze: oni poszli „przejść się” przy księżycu. Nieprzyzwoicie, bezczelnie. Mój
stryj wycofał się do swego pokoju. Zdołał mi jeszcze powiedzieć, żebym zawiadomił w stajni,
że jadą na pociąg o szóstej rano... Chciałem stąd wyjść. Zresztą drogę do czworaków mogłem
wybrać taką, by spróbować trafić na tę wiarołomną parę... Ale alejki były puste. Dowlokłem
się do czworaków, trafiłem do drzwi stangreta. Franciszek siedział przy stole z Hryniem
Perepczukiem. Przed nimi stała flaszka samogonu, leżały na stole kiszone ogórki... Nim prze-
kazałem zlecenie stryja, stanęła przede mną napełniona musztardówka. Bytem tu, z nimi, z
tymi Poleszukami, taki sam jak oni, skrzywdzony i nędzny.

Gołe ściany. Rozbebeszone wyrko z siennikiem bez prześcieradła. Taboret, na nim

miska z wodą. Na pewno brudna nie wylana woda; wylewał ją przez próg, a może przez okno,
wiadra na brudną wodę nie było. Ale to byli prawdziwi ludzie, bez zdrady i kłamstwa.

- Dała mi złocisza, ale kazała dać słowo, że oddam. Słowo dać łatwiej niż pięćdziesiąt

groszy - mądrzył się Hrynio, kończąc widocznie zaczętą pod mą nieobecność opowieść o
wypłacie z rąk samej panienki.

- Nie zapamięta. Co to dla niej pięćdziesiąt groszy. Można powiedzieć, że za to słowo

dostałeś tyle, co za dzień roboty. Nawet popu w kazaniu za słowo z Pisma Świętego tyle nie
płacą... - perorował stary.

Po chwili stangret spojrzał z szacunkiem na moją opróżnioną szklankę. Kiedy tylko

wypiłem ponownie to straszne świństwo, gorsze niż palący się olej rycynowy, wiedziałem,
już pijany, że teraz odnajdę ich natychmiast. Nie wiedziałem dokładnie, co zrobię, ale wie-
działem, że będzie to okrutne i tak wspaniałe, że wyrwie Wandę z obłąkanego zamroczenia.

Nie było ich nigdzie. Księżycowa pełnia zalała świat srebrną poświatą. Grube cienie

grabowej alei mogły ich przecież okryć niczym kołdrą. I chodziłem jak głupi, odkrywając
wzrokiem nagą trawę pod czarnym cieniem i ciszę, która wypełniała świat poczuciem
bezbrzeżnej pustki. Może już wrócili? Może są w saloniku? Tam czuwała babcia. Boże, żeby
byli już w saloniku, żeby się skończyło to przeczucie, które było pewnością, że są gdzieś tutaj
złączeni...

Babcia haftowała pod lampą. Nikogo. Trzymając się poręczy, ruszyłem schodami w

górę.

- Dobranoc! - usłyszałem za sobą karcące upomnienie staruszki. Na szczęście nie

zauważyła, w jakim jestem stanie.

- Dobranoc... - wdrapałem się jakoś na pięterko. Dotarłem do swego pokoju. Będę

czekał, aż Wanda wróci. Nasze pokoje były drzwi w drzwi, a moje zostawiłem niedomknięte.

Nie będę spać. Nie mogę spać. Nawet się nie rozebrałem. Wiedziałem, że ta noc musi

mieć ciąg dalszy. Nagle, nie wiem, po jakim czasie, coś mnie obudziło... Więc zasnąłem? Na
jak długo? I co to było? Gdzieś szczekały psy. Ale to nie to. Tak już człowiek jest ukształto-
wany, że dźwięk, choćby głośny, ale codzienny, nie przerywa nam snu, a niespodziewany
szmer czy skrzypnięcie stopnia schodów... O Boże! To był cichutki brzęk ostróg. Tak, na
pewno. Usiadłem na łóżku. Nagle otrzeźwiony nie tylko ze snu, ale jakby wyparował nawet

background image

ze mnie wypity alkohol, do którego byłem zupełnie nieprzyzwyczajony. Czy śniłem? Czy śnił
mi się ten delikatny odgłos, sygnalizujący czyjeś ostrożne stąpanie? Czyjeś! Tylko Rotmistrz
Jakołcewicz przez cały czas, bez sensu, nigdy nie zdjął ostróg ze swych oficerskich „szkla-
nek”, jak nazywano buty, zwane później w czasie okupacji po prostu „oficerkami”.

Moje drzwi były uchylone. Przez szparę widziałem wyraźnie księżycowe światło.

Wstałem i wówczas zatoczyłem się jak notoryczny pijak... Ale w głowie miałem przerażającą
jasność, pewność tego, co się stało. Trzymając się ściany, uczyniłem dwa kroki ku drzwiom.
W progu zsunąłem z nóg tenisówki i trzęsąc się jak w febrze, stanąłem na podeście schodów.
Była cisza. Drzwi do pokoju Wandy pozostawały zamknięte. Nie, ten dźwięk to było senne
majaczenie zmęczonej przez zazdrość wyobraźni. Ale czy ona już jest? Czy już wróciła?...

Pchany przez siłę, której nie mogłem się oprzeć, podszedłem w skarpetkach na palcach

bliżej. Cisza. Przytknąłem ucho, jakbym mógł usłyszeć spokojny oddech pogrążonej we śnie
dziewczyny i nagle niedomknięte drzwi uchyliły się bezszelestnie. Zamarłem i wtedy doleciał
mnie z pokoju ponowny cichutki brzęk ostróg... Wytężyłem wzrok. W smudze księżycowego
światła ujrzałem wysoko uniesione nogi Wandy... Rotmistrz w opuszczonych spodniach, ły-
skający nagimi pośladkami, w butach z ostrogami, które przy gwałtownych uderzeniach jego
ciała... Jej gołe nogi, odsłonięte uda, oparte o ramiona rytmicznie poruszającego się kochanka.

Ten brzęk kółka w ostrodze napełniał mi czaszkę potwornym hałasem. Jakbym głowę

włożył w dzwon Zygmunta, niczym w hełm i odbierał potężne uderzenia serca dzwonu. Nie,
to było moje serce, które chciało pęknąć...

Myślałem, że stracę przytomność. Porażenie. Strach. Wściekłe pożądanie... Nie mogłem

się poruszyć... Kilkoma szarpnięciami przez spodnie zrobiłem z sobą porządek... Jeszcze ten
straszny widok... Nie, nie będę w stanie stąd odejść... Ale zmęczenie gwałtownym spazmem
jakoś mi pomogło. Cofnąłem się o krok. Jeszcze słyszałem ich oddechy, jakaś straszna
komenda Rotmistrza... Tłumiąc jęk pięścią, którą wpakowałem do ust, cofnąłem się do swego
pokoju. Ale nie, nie mogłem być tutaj, tuż obok, powinienem stąd pójść, zniknąć, wyjechać.

Wziąłem w rękę tenisówki i cicho schodziłem ze schodów. Raz i drugi zatrzymał mnie

diabeł mego powracającego pożądania... Przystawałem, zatrzymując oddech. Chwiałem się na
nogach, zupełnie zapomniałem o tej szklance samogonu, która potęgowała we mnie spusto-
szenie. Doszedłem do drzwi wyjściowych na werandę. Były zamknięte od wewnątrz, ale
klucz pozostawał w zamku. Otwarłem. Usiadłem na schodkach, włożyłem na nogi tenisówki.
Dokąd miałem pójść? Cały świat był pusty. Pozostawały ptaki. Ciemna woda, trzcina, las, to,
co było czyste, co brukałem krwią upolowanych ptaków, a pozostawało czyste. Tak, tylko to
kochałem. Ta potworna dziewczyna jest już jak zakatrupiona, poszarpana przez niesfornego
psa dzika kaczka. To nikt. To trup. Przeszedłem przez park i ruszyłem w stronę rzeki.
Wczesny sierpniowy świt już zacierał jaskrawość księżyca. Niedaleko pierwsze zakole rzeki.
Usłyszałem nagle własny jęk i z trzepotem wyrwało z trzcin przerażone stado. Nie, nie będę
małym skrzywdzonym dzieckiem, które słucha oficerskich ostróg. Wyjadę. Będzie wojna i ja
pójdę na tę wojnę. Po prostu. To nie będzie brząkanie ostrogą nad własną obnażoną dupą...

Gdy wyszedłem z lasu, ujrzałem na horyzoncie wyłaniające się czerwone, „na wiatr”,

słońce. W ten sposób zaczął się mój ostatni dzień II Rzeczpospolitej. Każdy ma przecież swój
historyczny kalendarz. Zresztą nawet historycy nie znają i kłócą się potem o każdy taki ostatni
dzień i godzinę. Czy Zaleszczyki? Czy rezygnacja Mościckiego?

To wszystko była moja przyszłość, ale teraźniejszość, ten wschód słońca dwudziestego

któregoś sierpnia, to był właśnie mój prywatny koniec II Rzeczpospolitej.

Poczułem okropne zmęczenie. Znów zamroczył mnie wypity samogon. Gdy czknąłem,

z trzcin uniosła się trąba powietrzna szpaków. Tysiące! Już tak wcześnie? Zbierają się do
odlotu. Wracałem na chwiejnych nogach, podpierając się podniesioną suchą gałęzią. Łamała
się, była coraz krótsza, szedłem coraz bardziej zgarbiony, jak starzec. Dowlokłem się do we-
randy. Wziąłem za klamkę drzwi. Były zamknięte! Zamknięte? Kto usłyszał, że wychodzi-

background image

łem? Usiadłem ciężko, opierając się plecami o drzwi. Już spałem.

Nagle odzyskałem świat. Świat stojący na głowie. Leżałem na plecach. Obok mnie

lśniące cholewy i te przerażające, przypominające jeszcze nie wiem co, ostrogi, pochylona
twarz stryja.

Dwaj panowie nie mogli wyjść ze zdumienia.
- Co ty tutaj robisz?
Zacząłem coś bąkać, że wyszedłem, aby się przejść, a gdy wróciłem, drzwi były

zamknięte.

- Wcale nie były zamknięte - z odcieniem podejrzliwości stwierdził Rotmistrz.
Usiadłem. Świat stał się zwyczajny. Pojąłem, że widocznie tak byłem zamroczony i

osłabiony wypitym alkoholem i tym, co przeżyłem, że nie miałem dość siły, by nacisnąć
klamkę. Wstałem.

Było już zupełnie jasno, ale słońce jeszcze nie pokazało się nad lasem. Tak. By złapać

połączenie z Warszawą, trzeba było być o szóstej na stacji...

Rotmistrz już szedł w stronę stajni, gdzie Hrynio kończył zaprzęgać konie do wolantu.

Więc wyjeżdża razem ze stryjem? Ten mówił do mnie coś, czego zupełnie nie słyszałem.

- Tak, oczywiście! - przytaknąłem widząc, że patrzy na mnie, oczekując odpowiedzi na

jakieś pytanie. Nigdy się nie dowiedziałem, co takiego mu mogłem obiecać lub potwierdzić.
Już się nie spotkaliśmy.

Nie wiedzieć czemu, ruszyłem za nimi w stronę stajni. Jakbym ich odprowadzał, jak-

bym chciał się upewnić, że ten przeklęty odjedzie na zawsze.

Stangret, nazwany „Franciszkiem”, jak jego córka „Helenką”, poprawiał uprząż. Hrynio

wyniósł ze stajni owies w worku, jaki zakłada się w drodze koniowi, aby mógł się posilić. O
konie tu dbają. Panowie usiedli. Stryj skinął ręką Hryniowi - i on z nim polował - a wówczas
Rotmistrz zauważył go łaskawie.

- No i co, Hryniu, dotrzymałeś słowa? Oddałeś pięćdziesiąt groszy?
- Przecież jej dałem słowo, to jej dam - mruknął.
Teraz widziałem plecy dwóch panów - cywila i wojskowego - chybotane na wyboistej

drodze. Furman od razu popędził wyciągniętym kłusem, widocznie niewiele czasu dzieliło ich
od pory odjazdu pociągu, a do stacji było, bądź co bądź, ponad dziesięć kilometrów.

Tak zaczął się ten dzień. Ostatni dzień II Rzeczpospolitej, według mojego prywatnego

kalendarium. Spałem długo pijackim snem. Bo byłem pijany, ogłuszony, otępiały. Nie aż tak,
abym potrafił zmienić kierunek i nacisnąć klamkę od drzwi pokoju Wandy, ale na tyle, by
chwiejąc się, wsparty o framugę, dotykać dłonią klamki, pchać palec w dziurkę od klucza, aż
złapał mnie skurcz w podbrzuszu. Zawlokłem się do swego pokoju i padłem na łóżko w ubra-
niu.

Gdy pojawiłem się na dole, słońce było w zenicie. Babcia zgromiła mnie wzrokiem,

choć nie podniosła głosu. Pytała, co się ze mną stało. Helenka nie mogła się mnie dobudzić na
śniadanie...

Co się ze mną stało? Wanda stała tyłem do ganku i sekatorem ścinała róże do wazonu.

Krótka sukienka uniosła się przy głębszym pochyleniu i nagle aż chciałem krzyknąć. Krzy-
knąć, wyśmiać, zhańbić.

Oto z tyłu na łydce, pod kolanem, dojrzałem potrójny miłosny stygmat - zadrapanie,

zdarty naskórek, stygmat w kształcie trzech rotmistrzowskich gwiazdek z epoletów. Wanda
wyprostowała się i zwróciła ku nam.

- Co ci jest? - spytała przechodząc obok. Oczy jej... no tak, to ślad łez... Rozstanie.

Rozstanie z bohaterem, który wyruszył bronić ojczyzny. Ten nagi zad nad opuszczonymi bry-
czesami, melodyjne pobrzękiwanie ostróg przy każdym pchnięciu, o Boże, dostanę pomiesza-

background image

nia zmysłów!

Nie przeczuwałem jeszcze, że mój ostatni dzień II Rzeczpospolitej nabierał dopiero

rozpędu. Obiad upłynął w grobowej ciszy. Nawet Janek nie podmacywał Helenki-Ołesi, jakby
chciał uszanować siostrzaną żałobę. Po obiedzie babcia zażądała kawy (musieliśmy wszyscy
czekać, aż dopełni obrzędu jej picia). Była w fazie wybierania cukru z dna filiżanki, gdy w
jadalni pojawił się zdrożony rządca, powracający z Czernobyla. Jednym zdaniem zbył sprawę
młockarni, po którą był wyjechał i jął relacjonować rzeczy ważniejsze.

- Książęce państwo wyjechali dziś do Warszawy... A pana rotmistrza już nie ma? Mia-

łem przekazać pozdrowienia. Bo pan rotmistrz bawił tam cały tydzień, zanim się u nas poja-
wił...

Coś się stało. Babcia przestała zgrzytać łyżeczką o porcelanowe dno, Wanda znierucho-

miała: szeroko otwartymi oczami patrzyła na rządcę, jakby objawił jej pysk wampira... Powo-
li krwawy rumieniec jął ogarniać jej twarz...

- Ojczyzna go wezwała - usłyszałem zgrzytliwe słowa staruchy, rumor odsuwanego

krzesła. Wandy nie było. Janek uszczypnął mnie w rękę...

- Dziękuję - skłoniłem głowę przed babcią. Ruszyłem za nim na werandę...
Cały ten dzień, ostatni mój dzień II Rzeczpospolitej, jest nie do odbudowania w pamięci

starego człowieka. Czy wyobraźnia może nas wcielić z powrotem w pożądliwe ciało osiemna-
stolatka, oszalałego z samczej zazdrości, bliskiego łez współczucia a zionącego nienawiścią?

Wanda zamknęła się w swoim pokoju. Ja skryłem się u siebie, wpatrzony w drzwi. W

wyobraźni byłem tam, w tamtym pokoju, u niej. Gryzłem te znamiona oficerskich gwiazdek,
którymi były napiętnowane wgłębienia pod jej kolanami. Trzymałem w rękach zimne - a mo-
że gorące - półkule, gdy ją boleśnie pieściłem. Ale w rzeczywistości przez szparę w uchylo-
nych drzwiach mego pokoju ujrzałem nagle... babcię. Tak, babcię, która zostawiła przy
pierwszym stopniu schodów swój inwalidzki wózek. Prowadziła ją na górę „Helenka”.

Chwilę to trwało, zanim Wanda otworzyła jej drzwi. Podsłuchałem nawet babciną po-

gróżkę, że „przyjdą ludzie i wyważą. Tobie na wieczny wstyd”. I otworzyła. Helenka zeszła
na dół. Ja, boso, z sercem tłukącym tak, że nie słyszałem nic, nawet gdyby one tam krzyczały,
pozostałem przy drzwiach dłuższą chwilę, z uchem przyłożonym do deski. Coś się stało
dziwnego: gdy usłyszałem głos Wandy, jakieś niezrozumiałe, ale przez nią wypowiedziane
słowa, raptem przestałem się bać. Tak, zrozumiałem, że cały czas obok pożądania dręczył
mnie strach. Bałem się o nią. Nie było tak, abym sobie wyobrażał, że mogła się powiesić czy
zażyć trucizny, było tak, że bałem się, że ona nie żyje. Ogromna ulga i podła złość, że jej się
„zdrada” upiecze, że zapomni, przeżyje, wyjdzie za mąż, a ja nie zapomnę nigdy, jak mnie
skrzywdziła i sponiewierała...

Wróciłem do swego pokoju. Wiedziałem, że zrobię coś „ostatecznego”. Może ją „zgwa-

łcę”. A może spoliczkuję i wyjdę milcząc, pójdę aż na stację i zniknę z jej oczu na zawsze i
zawsze potem będzie wiedziała, że tylko ja kochałem ją naprawdę.

Babcia wyszła po godzinie. Usłyszałem ostatnie rzucone z progu słowa:
- Nawet ci się nie oświadczył...
Wanda na obiedzie się nie pokazała. Helenka coś tam dźwigała na tacy po schodach. Na

kolacji jej nie było. Jak najwcześniej wróciłem na górę. Przez okno widziałem Hrynia, stoją-
cego pod otwierającym aleję starym dębem. Tkwił nieruchomo, niczym parkowa rzeźba fau-
na. Wiedziałem, kogo chce zobaczyć.

Kto wie, co to lata szczenięce, ten uwierzy, że zasnąłem niespodziewanie, gdy tylko

wieczór wypełnił mój pokój ciemnością. Obudziłem się w środku nocy. Było jasno. Księżyc
dzień po pełni. Wrócił cały świat, wypiął się w moją stronę nieprzyzwoitym, ośmieszającym
mnie cierpieniem. Była cisza. Leżałem tak długą chwilę przerażony własnym postanowie-
niem, którego jeszcze nie chciałem dopuścić do świadomości.

Nie wiem, ile czasu trwałem sparaliżowany strachem przed własną objawioną już w

background image

podświadomości wolą... Znalazłem się na korytarzu... Pod jej drzwiami. Z dłonią ziębioną
przez klamkę, której jeszcze nie ważyłem się nacisnąć... Zrobiłem to dopiero wówczas, gdy
uświadomiłem sobie z tchórzliwą ulgą, że drzwi muszą być od wewnątrz zamknięte... Prze-
cież poprzednio babcia musiała grozić, że je każe wyważyć... Ale nie były zamknięte. Stałem
przy szparze uchylonych drzwi i jedyne, co było we mnie niewzruszone, to napięta męskość...
Drzwi ustąpiły bezszelestnie. Byłem w środku... W miejscu, gdzie widziałem ją wczoraj pod
Rotmistrzem, nie było nikogo. Puste pościele...

Przez chwilę dziwne poczucie ulgi, a potem straszny niepokój. Ja ją kocham. Nieważne

to głupie szczenięce pożądanie. Oto w chwili, gdy opuszcza mnie fizyczne podniecenie, czuję
i wiem, że ją kocham naprawdę. Gdzie ona jest!

I już wiem. Poszła się utopić. Tak. Skąd miała wziąć truciznę? (niemal jej współczułem

z powodu tego braku). Nie mogła się przecież wieszać. Żadna kobieta się nie wiesza. Przecież
wie, jak okropnie wygląda wisielec. Poszła się utopić.

Biegłem przez park, ale w pewnej chwili zawróciłem. Nie, nie będzie wchodziła w

leniwy nurt płytkiej Prypeci, nie będzie szła przez trzciny, budząc drwiące kwakanie dzikich
kaczek, ona poszła dalej, na zakole, gdzie rzeka od wieków, czy tylko od lat, stworzyła przy
tamie z obalonych przez huragan drzew głębinę, tam chodziliśmy z Hryniem nurkować...
Nagle nie chciałem już Wandy, tylko chciałem ją ratować. Sam nie dam rady. Tylko Hrynio,
nurek niezrównany, mój przewodnik z polowań, tylko on... Był mi teraz bliższy niż własny
ojciec, niż brat, którego nigdy nie miałem. Biegłem w stronę stajni.

Odkąd stajenny złamał nogę i leżał w czworakach, on nocował przy koniach... Biegłem

w poczuciu beznadziei, jak małe dziecko szukając pomocy u kogoś dorosłego. Wrota ustąpiły
ze zgrzytem. Smuga księżycowego światła otwarła jasną ścieżkę w stronę wyrka pod ścianą.
Usłyszałem chrapanie zaniepokojonych koni, któryś musiał leżeć, bo dźwigał się teraz z
rumorem w swoim boksie. Szedłem tą ścieżką, wymoszczoną przez księżycowe światło, w
stronę, w której powinienem odnaleźć wzrokiem wyrko stajennego i naraz się potknąłem. Na
rozrzuconym sianie leżała Wanda. Pochyliłem się oszołomiony, ciężko dysząc, i uczułem
okropny zapach samogonu. Obok jej głowy leżała opróżniona butelka. Mokre włosy oblepiały
czoło, smużyły po policzkach...

A więc miałem rację. Poszła, runęła w wodę, ale Hrynio już tam był. Przecież ją śledził.

Poszedł za nią. Przypomniałem sobie, jak stał pod dębem na początku parkowej alei, jakby
czekał na to, co się stać musiało... Na pewno wyciągnął ją z wody, miałem rację. Ostrożnie
pochyliłem się, by się upewnić, dotknąć mokrych włosów... Ale głowa była daleko, a tuż
przede mną rozrzucone gołe nogi, wyżej ciemna kępa, której nie przebiło księżycowe światło,
jeszcze wyżej coś błyszczało... Osłupiały, niczego jeszcze nie rozumiejąc, pochyliłem się,
usłyszałem ciężki oddech, chrapanie, które przecież nie mogło pochodzić od tej delikatnej
istoty i wówczas mój wzrok przykuło migocące światło. Jakby fosforyzował jej odsłonięty
pępek...

Nie wiem, co myślałem, czy w ogóle myślałem, co czułem, czy w ogóle coś czułem,

poza przerażeniem i ulgą, że ona przecież jest... Ostrożnie dotknąłem palcem tego metaliczne-
go blasku i nagle bardziej przeczułem niż zobaczyłem drobną monetę. Zdjąłem ją święto-
kradczo z pępka, jakbym dopiero teraz ja ją obnażał. Zbliżyłem do oczu: pięćdziesiąt groszy...

Oczywiście, chciałem Hrynia zabić. Przecież po to biegłem z powrotem w stronę

dworu. Biegłem po broń. W moim pokoju, gdy dotknąłem dubeltówki ze srebrną plakietką -
„synowi w dzień dojrzałości” - rozpłakałem się głośno...

Do stacji było dziesięć kilometrów. Nie wiedziałem, że wczoraj ogłoszono mobilizację.

Nic nie rozumiałem, nic mnie nie dziwiło. Ta wojskowa orkiestra o wczesnym świcie, ten
tłum Poleszuków, chłopów, zegnanych tu przez karty powołania. Zrozumiałem: jadę na wo-
jnę. Nie było kasy. Nikt nie sprzedawał biletów. Gdy rozległ się gwizd nadjeżdżającej loko-

background image

motywy, spojrzałem w stronę, skąd zbliżał się w pióropuszu dymu parowóz, ciągnący sznur
wagonów. Dym przesłonił na chwilę krwawo wschodzące słońce i wtenczas doleciał mnie
dziki, znajomy, tęskny białoruski śpiew, którym wypełniony był pociąg. Tabuny pijanych
rezerwistów na peronie stacyjki dołączyły swoje głosy. Wówczas w zgrzycie kół hamującego
pociągu przebił się przez chłopskie dzikie zawodzenie głos metalowych trąb. Wojskowa
orkiestra. Obejrzałem się. Gdzieś chwiał się sztandar Związku Podoficerów Rezerwy, zniena-
widzonych tu osadników...

W pewnej chwili wydało mi się, że widzę w tłumie chłopskich twarzy Hrynia. Chciałem

zawołać, ale jakiś spazm wtłoczył mi głos do gardła.... Odwróciłem wzrok. Sztandar.

Ujrzałem srebrnego haftowanego orła. Ręce trzymałem w kieszeni. Czułem coś w spo-

conych palcach. Idąc, niesiony przez chłopski tłum w stronę drzwi wagonu, wyjąłem rękę z
kieszeni. Miałem w niej zaciśnięte pięćdziesiąt groszy. Spojrzałem, reszka - a z drugiej strony
przecież orzeł.

Byłem już w środku, w zatłoczonym wagonie. Ogarnął mnie straszny odór samogonu.

Jechali do wojska. Pijani. Gdzieś przebił się przez śpiew i ryk trąb wysoki zawodzący babski
jęk. Powoli rósł w moich uszach, jak potępieńczy chór pogrzebowych płaczek. Pociąg szarp-
nął i ruszył.

Tak zaczęło się nowe. Minął ostatni dzień II Rzeczpospolitej, według mojego kalenda-

rza.







SPIS TREŚCI



Czcigodne prochy

02

Honor germańskiego bobra

18

Ktoś musi krajać

34

Szwadron Marioli

46

Prabyk

57

Luka tysiąclecia

68

Słowo oficerskie

78





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bratny Roman Rok W Trumnie
BRATNY Roman Kolumbowie rocznik 20 t 3
BRATNY Roman Kolumbowie rocznik 20 t 1
Bratny Roman Kolumbowie Rocznik 20 Cz 1
Bratny Roman Szaleństwo Rewizora
Bratny Roman Rok w trumnie
Bratny Roman Wśód nocnej ciszy
Bratny Roman Cdn
Bratny Roman Rok w trumnie
Bratny Roman Kolumbowie Rocznik 20 Cz 2
Bratny Roman Wśród nocnej ciszy
Bratny Roman Kolumbowie Rocznik 20 Cz 3
Bratny Roman cdn
Pan Roman Kluska opowiada
Warszewski Roman Ruchome piaski i inne opowiadania
Roman Bratny Rok w trumnie
Roman Warszewski Ruchome piaski i inne opowiadania (2000)
Roman Bratny Rok w trumnie
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''

więcej podobnych podstron