Kiedy młoda kobieta zostaje wzięła do niewoli przez niebezpiecznego mężczyznę, zostaje
wbrew sobie wciągnięta w świat ukryty przed ludzkim wzrokiem, gdzie nadludzkie moce
walczą w krwawej domowej wojnie. Teraz musi podjąć decyzję: poddać się i stać pionkiem
albo wziąć w ręce swój własny los.
Alphas: Origins
by
Ilona Andrews
Rozdział 1
Karina Tucker wzięła głęboki wdech.
- Jacob nie bij Emily. Emily puść jego włosy. Nie karzcie zatrzymać
mi samochodu!
Twarz jej córki mignęła we wstecznym lusterku, oburzona jak tylko
sześciolatka mogła.
- Mamo, on zaczął!
- Nie obchodzi mnie kto zaczął. Jeśli się teraz nie uciszycie, coś się
zdarzy!
- Co się zdarzy? - zajęczała Melissa. Megan, jej bliźniaczka,
pokazała język.
Karina zmarszczyła brwi, starała się wyglądać groźnie we
wstecznym lusterku.
- Straszne rzeczy. - czwórka dzieci uciszyła się na tylnym siedzeniu
vanu, starali się odgadnąć co "straszne rzeczy" mogą oznaczać. Cisza nie
potrwa długo. Następnym razem gdy Jill zadzwoni z prośbą o
nadzorowanie stada pierwszoklasistów na szkolnej wycieczce, powie, że
zaraziła się dżumą.
Sama wycieczka nie była zła. Słońce jasno świeciło, a jazda do starej
wsi, czterdzieści pięć minut od Chikasha, była wręcz przyjemna. Nic poza
czystym niebieskim niebem i płaskimi polami Oklahomy z okazjonalnymi
dzielącymi je cienkimi pasmami lasów. Ale teraz, po dniu jazdy w na
sianie i patrzenia jak robi się masło czy wbija gwoździe, dzieciaki były
zmęczone i bzikowały. Byli w drodze już dwadzieścia minut i wielu z nich
już zaangażowało się w trzy konflikty na skalę Pierwszej Wojny
Światowej. Wyobrażała sobie, że pozostali rodzice nie mieli lepiej. Gdy
sześć samochodów pokonywało trasę na prostej wiejskiej ulicy, Karina
prawie mogła usłyszeć jęczenie wydobywające się z pojazdów przed nią.
Te bezsensowne zmartwienia powinny się skończyć. Emily nie była
zrobiona ze szkła. W końcu Karina będzie musiała puścić ją na
kilkudniową wycieczkę bez mamusi. Przez tę myśl Karina skrzywiła się.
Po śmierci Jonathana zabrała Emily do doradcy, który zaoferował pracę
również z nią. Karina odrzuciła ofertę. Już przez to przechodziła gdy jej
rodzice zmarli i nie ułatwiało to niczego.
Jej komórka się odezwała. Karina wcisnęła przycisk na zestawie
głośnomówiącym.
- Tak?
- Jak się trzymasz? - zaćwierkała Jill.
- Fantastycznie. - byłoby nawet lepiej gdyby nie musiała rozmawiać
przez telefon w czasie jazdy. - A ty?
- Muszę na nocnik! - ogłosił Jacob z tyłu.
- Robert przezwał Savannah słowem na S. Poza tym wszystko
dobrze. - poinformowała Jill.
- Naprawdę muszę iść. Albo narobię w spodnie. I będzie duża
plama...
- Słuchaj, Jacob musi na nocniczek. - mignął jej ciemny niebieski
znak wznoszący się nad drzewami. - Zatrzymam się w motelu przed nami.
- Jakim motelu?
- Tym po prawej. Z dużym niebieskim znakiem głoszącym Motel
Sunrise?
- Gdzie? - głos Jill przyszedł przytłumiony przez zakłócenia. - Nie
widzę.
- Nie widzę motelu. - poinformowała Megan.
- Spójrz na niebieski znak. - wskazała przez okno Emily.
- Cóż, nie widzę go. - ogłosił Jacob.
- To dlatego, że jesteś kretynem. - powiedziała Emily.
- Ty jesteś głupia!
- Cisza! - warknęła Karina.
Zjazd pojawił się po jej prawej. Karina skierowała na niego
samochód.
- Zjeżdżam. - powiedziała do telefonu. - Dogonię was za minutę.
- Gdzie zjeżdżasz? Karina, gdzie jesteś? Byłaś tam, a teraz cię nie
ma. Nie widzę cię we wstecznym lusterku...
- Ponieważ zjechałam.
- Gdzie zjechałaś?
Och, na miłość boską.
- Porozmawiamy później.
Brukowana droga doprowadziła ich do dwupiętrowego budynku
pokrytego ciemnym szarym tynkiem. Tylko jeden samochód, stary Jeep,
stał na parkingu.
Karina zaparkowała przed wejściem i zawahała się. Budynek,
prymitywne pudło z małymi wąskimi oknami, wyglądał jak jakaś
instytucjonalna struktura, biurowiec, albo nawet więzienie. Zdecydowanie
nie wyglądał zapraszająco.
- Teraz go widzę. - powiedziała Megan.
Karina potrząsnęła głową. Pomyślałbym, że gdybyś był właścicielem
motelu, sprawiłbyś żeby wyglądał gościnnie. Zasadził jakieś kwiaty, może
wybrał milszy kolor ścian, coś innego niż stalowo-szary. Tylko to miało
sens przy dobrym biznesie. A tak jak to teraz wyglądało, miejsce
promieniowało ponurą, prawie wrogą atmosferą. Miała silne pragnienie by
jechać dalej.
- Muszę iść! - ogłosił Jacob i pierdnął.
Karina wyskoczyła z auta i otworzyła przesuwane drzwi.
- Wychodzić.
Piętnaście sekund później zgromadziła ich w małym holu. Samotna
kobieta stojąca za kontuarem odwróciła się do nich gdy podchodzili. Była
chuda jak szkielet, miała długie czerwone włosy spływające na ramiona.
Karina zerknęła na jej twarz i prawie wymaszerowała na zewnątrz. Oczy
kobiety były jak oczy grzechotnika, żadnego współczucia, żadnej dobroci,
żadnego gniewu. W ogóle nic.
- Przepraszam. - powiedziała Karina. - Czy możemy skorzystać z
toalety? Mały chłopiec musi skorzystać z łazienki.
Kobieta kiwnęła głową w stronę przejścia po prawej stronie Kariny.
Czarująca. To nic. Musieli tylko wejść i wyjść. - Dziękuję! Idziemy dzieci.
Przejście wychodziło na długi korytarz. Po lewej, kilka drzwi
znaczyło ścianę, jeden oznaczony był znakiem "Toaleta" a drugi na końcu
korytarza znakiem "Schody". Po prawej starszy mężczyzna stał po środku
korytarza. Mocno umięśniony, z twarzą jak buldog, stanął tak jakby za
chwilę miał zostać stratowany przez uczestników zamieszek. Jego oczy
obserwowały ją z nieukrywaną złośliwością. Dzieci też to wyczuły i
zebrały się wokół niej. Karina ich nie winiła.
- Witam!
Mężczyzna nic nie powiedział.
Okay. Pomaszerowała do toalety i otworzyła drzwi. Jednoosobowa
toaleta, stosunkowo czysta. Żadnych strasznych nieznajomych
ukrywających się po kątach.
- Do środka. - zagoniła Jacoba do środka i stanęła przy drzwiach.
Minuty mijały, długie i lepkie. Mężczyzna się nie poruszył. Dzieci
były cicho pod jego badawczym spojrzeniem, jak małe zajączki
wyczuwające drapieżnika. Karina delikatnie zapukała w drzwi.
- Pośpiesz się, Jacob. Daj innym dzieciom skorzystać.
- Prawie skończyłem.
Karina czekała. Mężczyzna ciągle się na nią gapił. Stopniowo jego
twarz przybrała inny wyraz. Zamiast patrzeć na nią groźnie, teraz
studiował ją jakby była jakimś dziwacznym obcym stworzeniem. To było
nawet bardziej niepokojące. Karina zwalczyła dreszcz.
- Jacob, musimy iść.
Usłyszała włączoną spłuczkę w toalecie. W końcu.
Jacob wyłonił się z ubikacji.
- Umyłem dłonie mydłem. - poinformował. - Chcesz je powąchać?
- Nie. Czy ktoś jeszcze musi skorzystać?
Potrząsnęły głowami. Emily objęła jej nogę.
- Chcę do domu, Mamo.
- Wspaniały pomysł. - Karina poprowadziła ich przez korytarz.
Mężczyzna poruszył się i zablokował im drogę.
- Dziękuję za pozwolenie użycia toalety. - powiedziała Karina. -
Pójdziemy już.
Mężczyzna pochylił się do nich. Jego nozdrza poruszyły się.
Wciągnął powietrze przez nos, a jego twarz podzielił uśmiech. Nie
uśmiechnął się; pokazał zęby: nienormalnie duże i ostre, trójkątne jak u
rekina i zdecydowanie nie ludzkie.
Lód pokrył kręgosłup Kariny.
Mężczyzna zrobił krok do przodu.
- Pachniessssz jak dawca. - jego zęby zajęły tyle miejsca w jego
ustach, że mamrotał słowa.
Karina cofnęła się, trzymając wyciągnięte ręce jak tarczę, chroniąc
dzieci zebrane za nią. Pragnęła mieść puszkę gazu łzawiącego albo pistolet
- jakąś broń w torebce poza portfelem, chusteczkami higienicznymi,
książką i telefonem z wyczerpaną baterią.
- Przepuść nas!
Mężczyzna podszedł bliżej.
- Riche! Ta kobieta jesssst dawcą.
- Wychodzimy teraz! - Karina umieściła trochę stali w głosie.
Czasem jeśli wyglądasz jakbyś był gotowy na walkę, ludzie ustępują i idą
szukać łatwiejszego celu.
Mężczyzna znowu obnażył zęby i wyglądało jakby miał drugi rząd
kłów za pierwszymi.
- Nie, nie wychodzicie. - powiedział.
Czas na wyjątkowe środki.
- Pomocy! - krzyknęła Karina z całych sił. - Pomocy!
- Żadna pomoc nie przyjdzie. - zapewnił ją.
Dzieci zaczęły płakać.
Może to koszmar, przemknęło jej przez głowę. Może to wszystko jej
się śniło.
- Mamo? - Emily uczepiła się jej spodni.
Sen czy nie, Karina nie mogła pozwolić mu pochwycić ją czy dzieci.
Cofała się do drzwi za nią, te ze znakiem "Schody".
- Przepuść nas!
Podchodził.
- Rishe! Gdzie jesteś?
Ściana po ich prawej eksplodowała.
Drzazgi przeleciały po korytarzu, trafiając rekinozębego mężczyznę
w plecy i mijając Karinę o cale. Oniemiała, zerknęła w dziurę w ścianie.
Rudowłosa kobieta - Rishe? - przeskoczyła kontuar i pobiegła dokładnie
na Karinę i dzieci, jej twarz wykrzywiła się w groteskową maskę. Skóra na
szyi Rishy wybrzuszyła się, zabulgotała jakby tenisowa piłka przesuwała
się w górę jej gardła do ust.
To szaleństwo...
Kobieta plunęła.
Coś ciemnego zamigotało w powietrzu. Ból ukuł lewy bok Kariny.
Długa, cienka igła, jak u jeżozwierza, wystawała z jej brzucha, tuż pod
żebrami. Wyszarpnęła to, działając na niezmąconym instynkcie. Powinna
być przerażona, ale nie było czasu...
Coś uderzyło w rudowłosą kobietę od tyłu, zatrzymując ją w
półkroku. Usta Rishy otwarły się w przerażonym, niemym krzyku.
Olbrzymie pazury chwyciły jej twarz, szarpnęły i obróciły jej głową o 360
stopni.
O mój Boże.
Ciało Rishy upadło, nad nim Karina dostrzegła coś. Olbrzymie,
ciemnie, nieludzkie, wpatrywało się w nią złymi oczami. Jego istnienie
było tak sprzeczne z tym co znała Karina, że jej umysł po prostu odmówił
wiary w to.
Dziwna woń nasyciła powietrze, sucha i trochę metaliczna, jak miedź
ogrzana słońcem. To coś przeszło nad kobietą, jego spojrzenie
utrzymywało się na niej.
- Biegnijcie! - Karina odwróciła się na pięcie i pognała przez
korytarz, gromadząc dzieci przed sobą.
Mężczyzna z rekinimi zębami powoli podniósł się, wyciągnął
drewnianą drzazgę z oka, rzucił ją na bok i, z głębokim rykiem, wtargnął
do holu przez dziurę w ścianie. To wciągnęło Karinę w szał. Podniosła
Jacoba z podłogi - był najmniejszy - i pobiegła szybciej do ciężkich drzwi
zagradzające drogę do schodów. Szarpnięciem otworzyła drzwi.
- Na górę, biegiem!
Pobiegli w górę kwiląc i szlochając. Ten sam strach, który wprawił ją
w ruch, zaprowadził ich na górę szybciej niż cokolwiek co mogłaby
krzyknąć.
Karina zatrzasnęła za nimi drzwi, balansując Jacobem na jednym
ramieniu i rozejrzała się za czymś do zablokowania ich, ale klatka
schodowa była pusta. Jej brzuch płonął, ból od ukłucia igły rozchodził się
po jej ciele jakby jej skóra stawała w płomieniach. Pobiegła za dziećmi.
Chłopiec w jej ramionach był ciężki jak kamień. Dotarli do szczytu
schodów i zebrali się na podeście.
Na dole coś trzasnęło. Znowu się pojawił, ten zapach gorącego
metalu palił jej płuca.
Karina postawiła Jacoba i szarpnięciem otworzyła drzwi. Wpadli do
górnego korytarza. Rozejrzała się po rzędach drzwi i spróbowała otworzyć
najbliższe, ale były zamknięte.
Kolejne - też zamknięte.
Trzecie - zamknięte.
To koszmar. To musi być koszmar.
Okrutne warknięcie goniło ich. Emily krzyknęła, przenikliwy
wrzask, który mógłby tłuc szklanki. Karina chwyciła córkę za rękę i
pociągnęła ją przez korytarz do jedynego okna.
- Za mną! - pod oknem czekały schody przeciwpożarowe. Karina
chwyciła zasuwę okna i szarpnęła. Zacięte.
W głowie jej się kręciło. Powietrze wokół niej stało się bardzo
gorące. Każdy oddech palił jej płuca. Potknęła się i chwyciła się ramy
okna by utrzymać równowagę, następnie z całej siły pociągnęła ramę
okienną w górę. Drewno jęknęło i nagle rama przesunęła się.
Drzwi grzmotnęły. Dzieci krzyknęły. Przerażająca czarna bestia
weszła do korytarza.
Chwyciła najbliższe dziecko i przeniosła je na schody
przeciwpożarowe, później następne i kolejne. Małe stopy tupały, zbiegając
z metalowych schodów. Emily była ostatnia. Karina chwyciła córkę i
wyszła z nią przez okno.
Czarny van czekał na dole. Kilku mężczyzn stało przy samochodzie.
Mieli dzieci. Tali w ciszy, obserwowali ją, tak spokojni podczas gdy dzieci
krzyczały, i nagle zdała sobie sprawę, że oni i bestia byli sojusznikami.
Znaleźli się w potrzasku.
Warknięcie spłynęło na nią.
Świat zyskał krystaliczną czystość, wszystko stało się boleśnie żywe
i wyraźne. Powoli Karina się odwróciła. Córka objęła ją, jej oddech był
małą ciepłą chmurką na szyi. Metalowa poręcz schodów wbijała się
Karinie w plecy. Bicie jej serca było tak głośne, każde uderzenie trząsł jej
klatką piersiową jak uderzenie młotem pneumatycznym. Każdy oddech
był darem.
Patrzyła jak to coś wyłania się z ciemności. Powoli wynurzało się z
mroku, jedna gargantuiczna łapa na parapecie, później kolejna. Olbrzymie
pazury drapały drewno. Wspiął się na parapet i siedział tam, ledwie stopę
od niej. Karina wpatrywała się w jego oczy, wdychała jego zapach i
wiedziała z całą pewnością, że zginie.
To coś otworzyło paszczę, ukazując olbrzymie kły. Jego głęboki głos
rozbrzmiał w pojedynczym słowie.
- Dawca.
- Jesteś pewien? - zapytał męski głos z dołu.
Bestia warknęła. Karina drgnęła, ochraniając Emily rękoma. Jej nogi
się poddały i upadła na kolana.
- Moja pani? - powiedział głos z dołu, tym razem bliżej.
Ledwie odwróciła głowę, nie odważyła się oderwać spojrzenia od
potwora z okna. Ciemnowłosy mężczyzna wspinał się po schodach w jej
kierunku. Jego twarz była nieziemsko piękna, jego oczy miały kolor
ciemnego intensywnego błękitu. - Mam dla ciebie propozycję, moja pani...
Jego głos ucichł, zastąpiony przez ciemność która była jak bawełna
na skórze.
Zgadzam się.
Karina usiadła... Była w swoim łóżku. Pokój był ciemny. Koszmar.
To wszystko.
Serce waliło jej w piersi. Potarła twarz i dłonie stały się śliskie od
zimnej wilgoci.
Zgadzam się. "Zgadzam się" na co? Na co się zgodziła w śnie?
Nie miało to znaczenia. To był koszmar. Rano zadzwoni do doradcy.
Karina zmarszczyła brwi i odepchnęła koce. Czuła, że coś było nie
tak, jakby było coś ważnego co pomijała. Coś istotnego. Mała lampa
czekała na stoliku obok łóżka. Włączyła ją i małe światło elektryczne
rozświetliło pokój.
Sypialnia nie była jej.
Przez chwilę Karina zamarła, a następne strach chwycił ją w swoje
pięści i ścisnął.
- Emily? - szepnęła. - Emily? - brak odpowiedz.
Była sama w obcej sypialni.
Musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie tego wszystkiego. Po
prostu je nie znała.
Zgadzam się. Echo jej własnego głosu ze snu. Miała okropne
podejrzenie, że nieznana sypialnia i to słowo były ze sobą związane.
Jej ubrania zniknęły. Miała ubrane tylko bieliznę i olbrzymią
koszulkę, trzy rozmiary za dużą.
Para dokładnie złożonych dżinsów leżała na krześle obok łóżka. Jej
dżinsy, te, które nosiła w czasie wycieczki. Karina wciągnęła je. Musiała
znaleźć Emily.
Drzwi otworzyły się z łatwością i znalazła się w korytarzu. Na lewo
korytarz kończył się schodami prowadzącymi w górę. Na prawo snop
elektrycznego światła oświetlał drewnianą podłogę i dywan w kolorze
rdzy. Ciche głosy dochodziły z oddali.
Podążyła za głosami i weszła do kuchni, mrugając przy jasnym
świetle. Trzech mężczyzn siedziało wokół okrągłego stołu po środku
pomieszczenia. Odwrócili się w jej kierunku. Ten siedzący najdalej od niej
miał tą nieziemską twarz jak mężczyzna z jej snu. Jego imię wypłynęło z
głębin wspomnień. Arthur.
Zgadzam się.
Arthur kiwnął do niej głową.
- Ach. Wstałaś. Może usiądziesz z nami? Henry, proszę przynieść
krzesło pani Karinie. - jego cichy, głęboki głos pieścił ją prawie jak dotyk.
Powinien być kojący. Ale zamiast tego jej wnętrzności związały się w
ciasny węzeł.
Wysoki mężczyzna z nieśmiałym uśmiechem wstał i przytrzymał dla
niej krzesło. Jak dziwnie domowo, trzej mężczyźni pijący herbatę. Nikt nie
był zaskoczony jej pojawieniem się. Spodziewali się jej.
Karina usiadła.
- Dziękuję. - automatyczna odpowiedź wydostała się z jej ust zanim
nawet zdała sobie z tego sprawę.
- Proszę bardzo. - powiedział Arthur. Odchylił się ze spokojną
elegancją, artystyczna poza bez żadnego wysiłku. Jego włosy były
miękkie, czarne i zaczesane do tyłu, odsłaniając idealnie wyrzeźbioną
twarz. Jego brwi były tak samo czarne jak również rzęsy, długie i miękkie
jak aksamit. Obramowywały duże oczy, krystalicznie niebieskie,
nieobecne i zimne. Anielski, pomyślała. Wyglądał jak anioł, nie pulchny
cherub, ale anioł, który przemierza swobodnie niebiosa, posiada łamiące
serca piękno i przerażającą moc, anioł, który wpatrywał się w bezdenny
błękit przez tak długo, że jego oczy zabsorbowały ten kolor.
- Miałabyś ochotę na herbatę? - spytał Arthur.
- Dzieci...?
- Bezpieczne. - powiedział, a ona uwierzyła w szczerość jego słów
chociaż nie miała żadnego powodu by mu wierzyć. Arthur wstał, wziął
małą niebieską filiżankę z półki i nalał Parujący napój z dużego czajnika
stojącego na kuchence. Postawił filiżankę przed nią.
- Proszę, pij. To uspokoi twoje nerwy. - Karina spojrzała na filiżankę.
Napił się ze swojej i uśmiechnął zachęcająco.
Podniosła filiżankę i napiła się. Zielona herbata. Dziwny smak, lekko
cierpki.
Może nadal śniła. Cała scena miała tą lekko absurdalną nierealność,
którą znaleźć można tylko w snach.
Karina rozejrzała się wokół stołu. Mężczyzna, który zaoferował jej
krzesło, Henry, siedział po jej prawej. Był wysoki i chudy jak sznur. Jego
twarz była poważna z posępną inteligencją, brakowało mu magnetyzmu
Arthura, ale jego ostre kąty przyciągały ją tak samo. Jego płowe włosy
były ścięte prawie całkowicie, ale nadal widać było ślad kręcenia. Jego
zielone oczy mówiły do niej i wyczytała z nich litość.
Mężczyzna po lewej był piękny jak model. Silna, męska szczęka,
ciemne, niebieskie oczy, wydatne kości policzkowe, grzywa złotych,
falowanych włosów spływających aż do pasa, ukrywające połowę jego
twarzy... Jego oczy błyszczały dzikim humorem. Mrugnął do niej,
uśmiechnął się, odsłaniając równe, białe zęby, i odrzucił włosy do tyłu.
brzydka blizna znaczyła jego lewy policzek, prawie jakby coś go ugryzło i
ciało nie wyleczyło się odpowiednio. Zwalczyła potrzebę odwrócenia
wzroku. Sięgnął po jej rękę...
- Daniel. - głos Arthura zawierał w sobie niewielkie ostrze. - To
niezwykle niemądre.
Daniel odchylił się na oparcie.
- Tylko dlatego, że nie krzyczy gdy widzi twoją twarz nie znaczy, że
możesz jej dotykać. - Henry napełnił swój kubek.
- Proszę wybacz Danielowi. Nie chciał być niegrzeczny. On w tej
chwili ma zakaz mówienia. Twoja herbata stygnie. - powiedział Arthur.
- On ma zwyczaj powodowania kłopotów gdy mówi. - powiedział
Henry. Daniel posłał jej cień uśmiechu. Odwróciła się twarzą do Arthura.
- Na co się zgodziłam?
Arthur westchnął.
- Rozumiem.
Henry pochylił się.
- Może powinniśmy to naprawić.
- Tak. Im wcześniej, tym lepiej. Lucas może wrócić i to jeszcze
bardziej wszystko skomplikuje.
Daniel roześmiał się cicho. Gdyby wilki mogły się śmiać, brzmiałyby
jak on. Henry wyciągnął rękę.
- Łatwiej będzie jeśli przytrzymasz się mnie. - Karina zawahała się.
- Chcesz pamiętać, prawda? - spytał Arthur.
Położyła dłoń na dłoni Henry'ego. Jego długie, ciepłe palce zamknęły
się na jej. Świat rozdarł się na pół i znalazła się z powrotem na podeście
schodów przeciwpożarowych w nie-hotelu, trzymając mocno Emily. Całe
jej ciało paliło okropnym bólem.
Arthur przechylił głowę na bok, patrzył na nie przez chwilę, a
następnie wyrwał Emily z jej ramion.
- Nie! - Karina usiłowała ją utrzymać, ale ręce straciły całą siłę.
Emily nie kopała. Nie krzyczała. Jej twarz była całkowicie pusta,
jakby zmieniła się w lalkę. Arthur odwrócił się i podał ją komuś za nim na
schodach.
- Emily! - Karina próbowała czołgać się za nią, ale ciało nie chciało
jej słuchać.
Arthur dotknął rąbka jej czarnej koszulki i podciągnął ją do góry.
Jego palce dotknęły jej brzucha. Ból przeszył ją i krzyknęła.
- Ach. Teraz widzę, nie jest dobrze. - Arthur potrząsnął głową
ponuro. - Wszystko to musi wydawać się tobie strasznie pogmatwane, ale
mamy mało czasu, więc wyjaśnię krótko. To jest dom, w którym żyją
potwory. My jesteśmy zabójcami potworów. Jak podejrzewam czyni to z
nas potwory z konieczności. Nie wiem dlaczego tu jesteś. Jest to
prawdopodobnie tylko zbieg okoliczności. Nieszczęśliwy rzut kośćmi. Ty i
twoje dzieci zostaliście złapani w krzyżowy ogień. Jeden z potworów
zatruł cię jej trującą strzałką. Rana jest śmiertelna. Umierasz.
Strach przebiegł po kręgosłupie Kariny lodowatymi pazurami. Nie
sądziła by mogła bać się jeszcze bardziej, ale ton jego głosu, ten cierpliwy,
przyjemny ton, jakby prowadzi rozmowę podczas lunchu, przerażał ją. To
nie sen, zdała sobie sprawę. To się dzieje naprawdę. To mi się teraz dzieje
Boże, proszę nich Emily nic się nie stanie. Proszę. Zrobię wszystko.
- Mogę wyczuć twój strach. - powiedział Arthur. - Wydobywa się z
twojej skóry. Lepszy człowiek czułby dyskomfort widząc twój ból. Ale ja
nie jestem dobrym człowiekiem. Nic do ciebie nie czuję. Rzadko mamy do
czynienia z niewinnymi przypadkowymi osobami, a gdy mamy, usiłujemy
odsyłać ich całych i zdrowych, nie z powodu jakiś altruistycznych
impulsów, ale dlatego, że nie lubimy przyciągać uwagi. Tu obecny Henry
wymazałby twoje wspomnienia i wasza piątka poszłaby szczęśliwa w
swoją drogę. Jednakże ty umrzesz w ciągu kolejnych trzydziestu minut.
Słowa nie chciały wyjść z jej ust. Karina naprężyła się i wymówiła
je.
- Dlaczego mi to mówisz?
Jej serce podskoczyło widząc jego lodowaty uśmiech.
- Rozmawiam z tobą ponieważ zamierzam ci coś zaproponować.
Masz coś co my chcemy, moja pani. Twoje ciało jest genetycznie
predysponowane do wytwarzania pewnego hormonu, którego jeden z nas
desperacko potrzebuje. Twój podgatunek nie jest wyjątkowy, ale
wystarczająco rzadki byś była cenna. Podejrzewam, że to dlatego byłaś w
stanie znaleźć to miejsce i dlatego yadovita, rudowłosa kobieta, poświęciła
czas by cię zatruć zamiast bronić się przed nami. Słuchaj uważnie, moja
pani, ponieważ nie będę się powtarzał.
Wpatrywała się w niego, zapisując każde słowo w pamięci.
- Stworzenie za tobą wymaga twojej krwi. Będzie się na tobie karmił.
Jego jad będzie zwalczał truciznę, która zabija twoje ciało. W zamian on
będzie pożywiał się substancjami, które produkuje twoje ciało. Oddasz się
domu Daryona. Pozwolisz bestii żywić się na tobie. Będziesz żyła w
kwaterach, które ci wybierzemy. Nigdy nie będziesz mogła odejść. Nie
będziesz mogła kontaktować się z zewnętrznym światem. Jeśli się na to
zgodzisz, oszczędzimy twoje życie i życie dzieci.
To coś na parapecie zawyło z oczekiwania. Ta... ta bestia będzie się
na niej żywić.
Wiecznie. Och, drogi Boże. Nie mogę tego zrobić... Nie mogę...
Arthur pochylił się, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji poza
przyjemnym, spokojnym opanowaniem.
- Rozważ to dokładnie zanim odpowiesz. Nie oferuję ci tej umowy
ponieważ cię lubię, albo ponieważ poruszyły mną jakieś szlachetne
uczucia. Robię to ponieważ cię potrzebujemy. To, co proponuję, nie będzie
dla ciebie przyjemne. Nie będziesz tego lubić. Tak naprawdę wielu
powiedziałoby, że byłoby lepiej gdybyś umarła.
Mgła zebrała się na granicy jej umysły, grożąc uduszeniem. Karina
uchwyciła się rzeczywistości, starała się nie stracić przytomności.
- Moja córka...
Bestia na parapecie warknęła.
- On gwarantuje jej bezpieczeństwo.
- Dzieci... wrócą do swoich rodzin?
- Tak.
- Zgadzam się.
Delikatna dłoń uchwyciła jej umysł i sprowadziła ją przez czas i
przestrzeń do rzeczywistości, do okrągłego stołu i gorącej filiżanki herbaty
w jej dłoni. Spojrzała na Arthura.
- Moja córka, Emily? - Nie odpowiedział.
- Obiecałeś, że dzieci wrócą do swoich rodzin. Jej ojciec nie żyje.
Jestem jedyną rodziną, którą ma Emily. Gdzie ona jest?
Uśmiechnął się, nieznaczne uniesienie warg bez jakichkolwiek
emocji.
- Ona jest jak na razie w głównym domu.
Nie, nie jest, zdała sobie sprawę Karina. Kłamał.
- Chcę mojej córki. Zawarliśmy umowę. Przyprowadź do moje moją
córkę, albo odchodzę.
Daniel zakołysał się na krześle i roześmiał się. Drzwi trzasnęły.
Kroki rozbrzmiały w domu.
- Współpracuj z Lucasem, a przyprowadzimy do ciebie córkę. -
powiedział Arthur.
Mężczyzna wszedł do kuchni. Wysoki, pełen mięśni
wybrzuszających jego koszulkę, przyćmił sobą drzwi. Nie był tylko duży,
był masywny i owinięty groźbą, jakby wirował przemocą ledwie
mieszczącą się w powłoce jego ciała. Czarne włosy opadały na mocną,
agresywną twarz długimi kosmykami. Zerknął na nią, jego oczy były
zielone i bezlitosne. Spotkała jego wzrok i przełknęła ciężko. To było jak
patrzenie w oczy tygrysa. Jego wzrok obiecywał śmierć.
Rozpoznanie błysnęło w jego zielonych źrenicach i rozpaliły się
wściekłością.
Rzucił się do przodu, nieludzko szybki, i uderzył stół dłonią. Cofnęła
się.
- Zabieraj z niej ręce! - jego głos rozprzestrzenił się z warknięciem.
Henry uniósł ręce w powietrze. Mężczyzna chwycił krzesło, Henry
nadal na nim siedział, i odrzucił w bok. Stalowe palce chwyciły jej łokieć i
pociągnęły ją w górę. Zgarnął ją z absurdalną łatwością, usadowił w
zgięciu jego ramienia i warknął jak wściekły pies.
- Moja!
- Nie mamy zamiaru zabierać ci ją. - Arthur napił się herbaty.
- Niech żaden z was, skurczybyków, jej nie dotyka!
Szamotała się w jego ramionach, starała się uwolnić, ale to było jak
odepchnięcie syjamskiego bliźniaka.
- Musisz wybaczyć Lucasowi. - powiedział do niej Arthur. - Na
tendencje do nadopiekuńczości względem swojego jedzenia.
Znajomy zapach nagrzanego metalu dotarł do jej nozdrzy. Panika
prześlizgnęła się przez nią. Walczyła mocniej, ale nogi kopały tylko
powietrze. Wyniósł ją z kuchni do sypialni, w której się obudziła.
Rozdział 2
Lucas upuścił ją na łóżko i poszedł zamknąć drzwi.
- Trzymaj się z daleka od Arthura. On jest chorym popieprzeńcem.
Odwrócił się i podszedł do niej ogromny, przytłaczająco w swojej
wielkości. Karina cofała się aż plecami uderzyła w ścianę.
Zlustrował ją długim, powolnym spojrzeniem, przez który chciała się
zakryć, zmarszczył brwi i zniknął za drzwiami po lewej. Polała się woda.
Lucas pojawił się ponownie z wysoką szklanką wody i podał ją jej.
- Wypij to. Pomoże.
Wypiła.
Usiadł na krześle naprzeciw niej i ściągnął skarpetki. Dopiero wtedy
zauważyła, że nie nosił butów. Zwinął skarpetki i rzucił je do
pomieszczenia, z którego przyniósł szklankę wody, następnie ściągnął
koszulkę. Karinie oddech uwiązł w gardle. Wyblakłe, szarpane blizny
przecinały jego masywne plecy. Jego nogi były długie, pas wąski w
porównaniu z szerokimi ramionami. Jego linie były prawie idealne. Gdy
poruszał ramionami, mięśnie napinały się pod jego skórą, tworząc twarde
grzbiety. Nie poruszał się - tropił i skradał się jak olbrzymie drapieżne
zwierzę, groźba wypływała z niego falami razem z jego gorącym
metalicznym zapachem.
Wspomnienia sprowadziły przed jej oczy Jonathana. Jej mąż był
przystojnym i dobrze zbudowanym, przeciętnej wielkości mężczyzną.
Lucas mógłby złamać go na pół i nie poświęciłby temu drugiej myśli.
Odrzuciłby po prostu złamane ciało na bok i szedł dalej swoją drogą. Nie
miała szans. W fizycznej walce Lucas by ją zniszczył.
- Pij. - powiedział.
Karina zmusiła w siebie więcej wody. Jej gardło stało się suche i
wypiła więcej. Nagle Lucas napiął się. Jego spojrzenie przeniosło się na
drzwi. Naprężone ciało i skupione spojrzenie. Jego stopy wbiły się w deski
podłogowe, nogi lekko ugięły, przygotował się na skok. Mięśnie
wybrzuszyły się na jego ramionach i plecach. Ramiona lekko uniósł,
rozszerzył, palce jego dużych dłoni wygiął jak szpony, gotowe chwytać i
miażdżyć. Jego oczy rozjaśniły się gorącym, głodnym ogniem. W takiej
pozie ledwie przypominał człowieka.
Ktoś zastukał w drzwi.
- Co? - warknął Lucas.
- Chcesz środek uspokajający? - spytał głos Henry'ego.
Lucas zerknął na nią i spytał cicho.
- Chcesz być odurzona?
- Nie.
- Powiedziała nie. - warknął.
Kroki oddaliły się. Lucas uspokoił, powoli się relaksował, mięsień po
mięśniu. Zerknął na nią swoimi jasnozielonymi oczami, a ona się skuliła.
- Jak dużo ci powiedzieli? - spytał.
- Wiem na co się zgodziła. - zawahała się. - Czy ty...?
- Tak.
Spróbowała połączyć bestię i człowieka, nie umiała. To mroczne,
groteskowe stworzenie było olbrzymie, dwa razy większe od Lucasa.
Potworne połączenie małpy, psa, niedźwiedzia - Karina próbowała
wymyślić jakieś porównanie, punkt odniesienia, ale nie mogła nic znaleźć.
Jej wspomnienia były zamglone. Pamiętała kły i złowrogie oczy, masywne
ramiona pokryte ciemnym futrem. Jak to możliwe? Jej umysł nie chciał
uwierzyć w istnienie czegoś takiego. Ale jej ciało czuło w pobliżu Lucasa i
wiedziało, że bestia jest prawdziwa.
Musiało istnieć jakieś wyjaśnienie. Jakiekolwiek.
- Jesteś wampirem? - spytała.
- Nie.
- Czym jesteś?
Westchnął.
- Nie ma mitu czy legendy, albo słodkiego wyjaśnienia. Tutejsi ludzie
nazywają takich jak ja Demonami. To tylko nazwa, nic związanego z
religią. Możesz również usłyszeć jak ludzie zwracając się do mnie
Podgatunek 30. Reszta jest skomplikowana. - zabrał jej do połowy pustą
szklankę i poszedł ją napełnić. - Tak naprawdę nie potrzebuję twojej krwi
do życia. Potrzebuję dokrewnych hormonów, które twoje ciało zacznie
produkować w odpowiedzi na moje ugryzienie.
- Do czego?
- By zneutralizować efekty mojego jadu. On powoduje ból.
Podał jej pełną szklankę, potarł dłonią kark i przytrzymał dłoń przy
jej twarzy. Woń gorącego metalu uderzył ją w nozdrza, cofnęła się.
- Ten zapach oznacza, że jestem głodny ciebie.
Był zbyt blisko. Szklanka drżała w palcach Kariny. Boże, bała się.
Potrzebowała całej swojej woli by nie krzyczeć i zacząć uciekać.
- Czy to będzie bolało?
- Tak. To nie jest tak samo jak w filmach o wampirach, gdzie wampir
gryzie kobietę, a ona pojękuje cicho i dochodzi. Tu nie ma żadnego
upojenia. Żadnego orgazmu. Tylko ja wgryzający się w ciebie.
Chwycił ją za brodę, unosząc jej twarzy, i spojrzał jej w oczy. Karina
cofnęła się. On przysunął.
Próbowała się odsunąć, ale chwycił ją za ramiona, trzymając
nieruchomo. Jego usta dotknęły jej czoła.
- Gorączka. - Lucas skrzywił się. - Twoje oczy nadal są nabiegłe
krwią.
Jego obecność naciskała na nią jak fizyczny ciężar. Karina zamknęła
oczy. Siedziała tam, odcięta od świata, i udawała, że wszystko będzie
dobrze nawet jeśli wszystkie instynkty zapewniały ją, że nie będzie.
Musiała przetrwać i przystosować się. Musiała zrobić wszystko co trzeba
by odzyskać córkę.
Kiedy uniosła powieki, czekał na nią ze sznurem w dłoni. Nie
słyszała jak się poruszał.
- Byś się nie ruszała. - ruszył w jej kierunku, rozwijając sznur.
Nie. Leżenie związaną i całkowicie bezsilną podczas gdy on będzie
pił jej krew to za dużo.
- Nie trzeba. - powiedziała szybko. - Nie zmienię zdania. - Lucas
nadal podchodził.
- Nie zmienię zdania. - desperacja nadała jej głosowi stalowe
brzmienie. - Zgodziłam się na to by uratować moją córkę. Pozwolą mi się
z nią zobaczyć po twoim karmieniu. Nie będę uciekać ani walczyć. -
zatrzymał się.
- Arthur powiedział, że zostanę tutaj do końca życia. To znaczy, że
musisz się często pożywiać. Możesz równie dobrze zacząć w odpowiedni
sposób.
Lucas mocniej uchwycił sznur. Jego mięśnie wybrzuszyły się.
Rozerwał linę. Karina skrzywiła się.
- Jeśli próbujesz mnie zastraszyć, jest na to za późno. Już jestem
przerażona.
- Nie próbuję cię przestraszyć. - zwinął kawałek sznura w ciasny
wałek, końcówkę owinął wokół tego kilka razy, związał i upuścił na jej
kolana.
- Do zagryzienia. Na wypadek gdyby stało się zbyt brutalne.
Podniosła to.
Lucas usiadł obok niej.
- Arthur nie zarządza twoją córką. Ja zarządzam. Gwarantuję jej
bezpieczeństwo. Obie należycie do mnie.
Lucas pochylił się i spojrzał jej w twarz. Oczekiwała wściekłości,
głodu, jakiś gwałtownych emocji, ale zamiast tego widziała tylko spokój.
- Obiecuję ci, że nie ważne co się pomiędzy nami stanie, twoja córka
będzie bezpieczna. Nigdy nie użyję jej przeciwko tobie. Wszyscy się mnie
boją, ona nigdy nie będzie tyranizowana czy maltretowana. - Karina
wpatrywała się w niego z zaskoczeniem.
- Chcesz to odpowiednio zacząć. - powiedział. - Możemy to zrobić.
Bądźmy szczerzy. Suka z hotelu otruła cię. Technicznie zaraziła cię
wirusem, który wydziela toksynę do twojego krwiobiegu. Żeby
przeciwdziałać wirusowi, potrzebujesz mojego jadu. Już raz cię ugryzłem,
ale potrzeba kilku razy zanim całkowicie cię oczyści.
- Ugryzłeś mnie?
- Lewe udo. - powiedział. - Byłem wtedy w fazie ataku, a ugryzienie
cię gdziekolwiek indziej spowodowałoby zbyt wiele szkód. - Chwyciła się
za nogę, próbując wyczuć ranę przez materiał dżinsów. - To był szybki
gryz. - powiedział. - Żeby utrzymać cię przy życiu. To będzie gorsze.
Mówił poważnie. Myśl, że będzie się na niej pożywiał, gryzł ją, była
prawie zbyt duża do rozważania.
- Czy nie możemy zamiast tego zrobić transfuzji?
- Nie. Próbowaliśmy tego w przeszłości, ale nie działało. Istnieje
jakiś rodzaj związku pomiędzy twoją krwią, moim jadem i moją śliną,
której nie rozumiemy. Muszę pożywiać się na tobie. Potrzebujesz mnie by
przetrwać, a ja potrzebuję cię.... - zamilkł. - Do neutralizowania mojego
jadu.
Coś jej nie mówił, wyczuwała to.
Oczy Lucasa nie wyrażały litości.
- Jestem drapieżnikiem, a moje ciało wie, że ty jesteś ofiarą. Twój
strach jest ekscytujący. Spróbuj się tak bardzo nie bać. Nie szamocz się. Im
więcej walczysz i jęczysz, tym bardziej podekscytowany będę. Jeśli
wystarczająco się podniecę, będę pożywiał się i pieprzył w kałuży krwi. A
tego nie chcesz.
- Nie.
- No to pozostań spokojna. - skinął głową na sznur na jej kolanach. -
Jesteś pewna, że nie chcesz być związana?
- Tak.
Lucas rozciągnął się na łóżku, złapał ją za talię i przyciągnął do
siebie. Leżeli razem, jej tyłek przyciśnięty do jego pachwiny, jej plecy do
jego piersi. Jak dwoje kochanków. Jonathan i ona zazwyczaj tak leżeli po
seksie. Ta perwersja przyprawiała ją o dreszcz.
- Leż nieruchomo. - jego ramiona przyciągnęły ją mocniej do niego.
Twardy trzon jego erekcji wbijał się w jej tyłek. Próbowała się od tego
odsunąć.
- Nie martw się. Nic na to nie poradzę, ale nie będę cię molestować.
Chyba że zaczniesz jęczeć i ocierać się tyłkiem o mnie.
Przestała się poruszać. Woń gorącej miedzi była teraz przytłaczająca.
Karina chrząknęła.
- Czuję się oszołomiona.
- Wdychasz mój zapach. Twoje ciało reaguje. To wszystko
przyśpieszy.
To wyjaśniało zdjęcie koszuli. Nie chciał by jakiś materiał odgradzał
ją od zapachu, by mógł unosić się z jego skóry i ją oszałamiać.
- Czy muszę coś robić?
- Po prostu leż i przetrwaj. Twoje ciało potrzebuje mojego jadu. Jak
powiedziałem, już cię ugryzłem, żeby zabić wirusa, ale dostałaś tylko
wystarczająco by utrzymać cię przy życiu. To zajmie trochę czasu.
Odsunęła włosy z szyi, obnażając skórę. Nie ma potrzeby tego
przeciągać.
Odpowiedział jej cichy śmiech. Odezwał się do jej ucha, jego oddech
był ciepły przy jej skórze.
- Oglądałaś kiedykolwiek hockey?
- Nie.
- Buffalo Sabres mieli bramkarza - Clinta Malarchuk. Stive Turtle,
facet z przeciwnej drużyny, próbował strzelić gola i gdy rzucił się na
bramkę, obrońca chwycił go od tyłu i uniósł. Łyżwa Turtle'a zahaczyła o
szyję Malarchuka. Płytkie cięcie, tylko naciął żyłę szyjną. Krew wylała się
jak woda ze szlauchu. Pokrył cały lód przy bramce w ciągu kilku sekund.
Z jakiegoś powodu nie mogła zrozumieć, jego cichy głos uspokajał
jej nerwy.
- Czy przeżył?
- Tak. Gdyby łyżwa cięła trochę głębiej, zginął by w ciągu dwóch
minut. - jeszcze mocniej ją chwycił. - Chowanie twarzy w szyi jest fajne,
ale ciśnienie w żyle szyjnej pozbawiłoby cię krwi tak szybko, że byś
umarła. - jego palce prześledziły linię jej żyły szyjnej, wysyłając
elektryczne dreszcze po skórze. Wolałaby żeby tego nie zrobił.
- Jeśli nie szyja, to gdzie?
- Ręka będzie odpowiednia.
- Czy możesz... już zaczynać?
- Jeszcze nie. Im dłużej czekamy, tym mniej bolesne będzie to dla
ciebie.
Jego ciało było gorące, jego ciepło usypiało ją. Jego zapach teraz
całkowicie ją otaczał. W głowie jej się kręciło.
- Dokładnie tak. - szeptał. - Odprężaj się. Nie napinaj.
- Boję się. - powiedziała mu.
- Przepraszam. - pogłos przemocy, który przenikał wszystko co
mówił, nieznacznie osłabł.
- Co się stanie po tym jak się pożywisz?
- Zemdlejesz. To jak oddawanie krwi tylko brudniejsze. Twoje ciało
dozna szoku z powodu mojego jadu. Jeśli przeżyjesz, przyzwyczaisz się do
tego uczucia.
- Mogę umrzeć?
- Tak.
- Robi się coraz lepiej.
- Życie to suka.
Pokój zaczął się poruszać.
- Ja nie śnię, prawda?
- Jeśli to jest twój sen, jesteś poważnie popaprana.
- Kim jesteście... wy wszyscy?
- Zadajesz zbyt wiele pytań.
Odsunął się od niej, odwrócił do siebie jej rękę i wgryzł się w
miękkie ciało tuż nad łokciem. Ból ją przeszył. Jej ciało napięło się w
odpowiedzi, ale jego ramiona trzymały ją mocno, tak że ledwo mogła
oddychać.
Bolało. Bolało i bolało, ale gorsze niż ból było to dziwne uczucie
wbijających się zębów i kującego gorąca pełznącego po jej ręce.
Rozszerzało się po jej ramieniu i rozlało się po całym jej ciele. Chciała się
uwolnić, uciec, ale Lucas trzymał ją mocno.
- Obiecaj, że zapewnisz bezpieczeństwo mojej córce jeśli umrę.
Nie odpowiedział.
- Obiecaj mi.
- Obiecuję. - powiedział.
Karina czuła jak zatapia się w bólu. Stopniowo zmienił się w stały
łupanie. Jej kończyny rozluźniły się. Próbowała myśleć o czymś innym,
czymkolwiek innym, o Emily, o ich małym bezpiecznym mieszkaniu, o
byciu daleko w innym miejscu. Ale rzeczywistość nie chciała się oddalić.
Więc leżała tam i czekała, całe jej ciało szumiało od wyraźnego,
niezwykłego bólu, aż zawroty głowy zamazały świat i zemdlała.
Lucas trącił nosem jej cienką szyję. Była rozpalona. Nie jest źle.
Była zdrowa. I czysta. Badanie krwi z głównego domu nie pokazało
żadnych anomalii poza trucizną. Tym właśnie byli dawcy. Odpornymi;
opierali się większości chorobom.
I stąpającymi po ziemi. Nie wydawała się załamywać, ale widział
wystarczająco ludzi łamiących się pod ciężarem zmian, by nie mieć się na
baczności. No i była jeszcze jej córka. Dzieci wszystko komplikowały.
Ona po prostu leżała tutaj i pozwalała mu się pożywiać.
Jego pierwszy dawca, Robert Milder, musiał być usypiany na czas
karmienia. Po nim była Galatea. Musiał ją wiązać. Za każdym razem.
Nienawidziła swojej roli, cierpiała z powodu wiązania, gardziła nim, a
jednak wciągała go do jej łóżka; a gdy się pieprzyli, wyczerpywała go tak
bardzo, że czuł się błogo pusty jakby nie tylko wlewał ją swoje nasienie,
ale także cały ból. Brała to wszystko i upajała się tym, cieszyła się władzą
jaką nad nim posiadała. Nie był głupcem. Wiedział, że kierowała nią
zemsta, ale ciągle do niej wracał, idiota spragniony zatrutej wiosny. A teraz
ma Karinę.
Łagodzące zimno rozprzestrzeniało się po jego żyłach, roztapiało
igły bólu, które zawsze drażniły go w następstwie przemiany z wariantu
atakującego. Zabawne. Przetrwał sześć lat na zastrzykach, strzelając w
siebie co kilka dni, ale syntetyczne hormony nie łagodziły bólu. Zdołały
przytłumić ból jednak nadal tam był, aż zdołał przekonać siebie, że
miażdżyły go całkowicie. Ciało Kariny ledwie miało szansę odpowiedzieć
na jego jad, jednak nawet maleńka dawka hormonów przyniosła mu ulgę.
Zapomniał już jak to jest nie czuć bólu.
Lucas wdychał jej zapach. Wspomnienie gonitwy przez motel
pojawiło się w jego umyśle. Chciał znowu ją gonić. Czuł się piany.
Zsunął cienkie ramiączko bezrękawnika Kariny z jej ramienia,
obnażając jej lewą pierś. Większa, pełniejsza, miększa niż oczekiwał.
Wyobraził sobie przesunięcie dłoni na wzgórek, otarcie sutka kciukiem.
Wyobraził sobie jak jej ciało napięłoby się w odpowiedzi, jak sutek
naprężyłby się pod jego palcami.
Wsunął palce pod pasek jej dżinsów, pociągnął w górę i spojrzał na
trójkąt jej białej bielizny. Jego penis był obolały. Chciał ją dosiąść i
wepchnąć się w nią. Więc co go powstrzymywało?
Lucas przesunął rękę w górę, do jej lekko zaokrąglonego brzucha,
trzymał ją delikatnie, starając się ją rozgryźć. Gdyby związał ją przed
karmieniem, już by ją pieprzył, tego był pewien.
Zaufanie, zdał sobie sprawę. Dotrzymała swojej części umowy.
Pragnęła końca, a gdy jej świadomość wyślizgnęła się - ciche łzy spływały
z oczu zostawiając mokre ślady na policzkach. Jej ramię będzie jutro
obolałe jak diabli. Skoro gorączka nie wzrosła, trucizna jej nie zabiła, to
miała w swojej przyszłości jutro. Chciał by żyła, ale zrobił co mógł by jej
pomóc.
Karmienie było kosztowne, ale leżała i pozwalała mu robić swoje
tak, jak obiecała, i oczekiwała, że on dotrzyma swojej części umowy. A
umowa nie zawierała praw do pieprzenia. Wyraziła to bardzo wyraźnie.
Podciągnął jej bluzkę na miejsce, zakrywając ją, i przyciągnął ją do
siebie, obejmując ramieniem. Ona była jego. Będzie łagodziła jego ból, a
on będzie ją w zamian ochraniał. Taka była umowa.
Rozdział 3
Karina obudziła się w pustym pokoju. Jasne poranne światło wlewało
się do środka przez otwarte okno, kreśląc żółty prostokąt na drewnianej
podłodze. Powiew wiatru przyniósł smród przypalającego się bekonu.
Emily.
Wydostała się z prześcieradeł i prawie upadła. W głowie jej się
kręciło. Powoli, bardzo powoli ześlizgnęła się z łóżka i wstała. Gardło
miała tak suche, że bolało. Pełna szklanka wody stała na stoliku obok
lornetki i żółtej karteczki, na której pisało "Wypij to". Praktycznie
usłyszała jak Lucas warknął.
Wspomnienie jego zębów wbijających się w nią przyprawiało ją o
mdłości. Karina zgięła się, chwyciła stolika do utrzymania równowagi i
zobaczyła bandaż na ręce. Szarpnęła za niego, wysyłając fale bólu w górę
kończyny. Bandaż pozostał na ręce. Karina pociągnęła mocniej, starając
się go zedrzeć tak, jakby mogła pozbyć się razem z nim wspomnień o
Lucasie. Męczyła się z nim przez kilka sekund, ból uderzał w jej biceps w
gorących ciernistych falach, i w końcu go zdjęła.
Duży siniec plamił zgięcie jej ramienia. Ciemna purpura wyglądała
jak opaska. Dowód własności Lucasa. Zaschnięta krew pokrywała skorupą
miejsca gdzie jego zęby przebiły jej żyłę.
Cena, którą zapłaciła za życie Emily. I jej własne. Ból w ramieniu
pchał ją w kierunku krzyku czystej niesprawiedliwości tego co się
wydarzyło: ataku, porwania, bólu, przetrzymywania z brutalną siłą,
okradziona z córki, pozbawiona wolności.... Wyrwania z jej własnego
życia. Tylko poprzedniego dnia czuła się stosunkowo bezpiecznie, pewna,
że może zadzwonić pod 911 w każdej chwili i sprowadzić policję pod jej
drzwi. Miała swoje prawa. Miała ochronę. Była osobą.
Czuła gorące łzy wypełniające jej oczy i zacisnęła zęby. Musiała
wziąć się w garść. Myślenie jak ofiara nigdzie ją nie doprowadzi. Tak, to
było przerażające. Tak, to bolało. Ale nie zabiło jej. Nadal żyła i jak długo
oddychała, musiała walczyć o siebie i jej dziecko. Musiała być posłuszna i
słodka. Musiała się przypochlebiać. To była jej jedyna szansa na
przetrwanie i ucieczkę. Karina upuściła bandaż na nocny stolik i opróżniła
szklankę. Nadszedł czas znalezienia córki.
Ostry wrzask kazał jej odwrócić się do okna. Podeszła do niego, a z
nocnego stolika podniosła po drodze lornetkę. Szeroka zielona przestrzeń
rozciągała się przed nią, łagodny stok porośnięty lasem zmierzał w
kierunku gór, brązowy i rdzawy, blednący do niebieskiego i w końcu
szarego w oddali. Las karłowatych drzew zasłaniał podnóża gór, znacząc
trawiastą prerię kępami zieleni. Wiatr powiał na jej twarz, przynosił z sobą
wilgoć i kwaśny zapach jakiegoś nieznanego kwiatu.
To był środek lata w północnej Oklahomie, a preria, którą widziała
wczoraj przez szybę w samochodzie, była morzem brązu suchej trawy. To,
to wyglądało jak wiosna po tygodniach deszczu gdzieś u podnóża gór.
Gdzie ona do diabła była? Wyglądało to na kompletne pustkowie,
prawdopodobnie mile od jakiejś drogi, jakichś ludzi. Żadnej pomocy. Jeśli
ucieknie, przemierzanie nierównego terenu z sześciolatką będzie bardzo
trudne. Będzie musiała dobrze zaplanować i wziąć dużo wody.
Krzaki pisnęły. Małe brązowe zwierzę wystrzeliło z traw.
Przypominał psa, może kojota. Rzucił się przez trawę, biegnąc zygzakiem
w autentycznej panice. Nie biegł jak kojot.
Co do diabła?
Karina podniosła lornetkę do oczu.
To stworzenie nie było psem. Jeśli coś, wyglądał jak malutki koń, nie
więcej niż dwie stopy w kłębie.
Krzaki zadrżały i wypluły na trawę trzy szare kształty, jeden duży i
dwa mniejsze. Biegły prosto na parze masywnych, umięśnionych nogach,
ich ciała pokryte były szarymi piórami poznaczonymi czarnymi plamkami.
Długie, potężne szyje podtrzymywały głowy uzbrojone w olbrzymie
dzioby. Lornetka pokazywała każdy detal, od grzebienia długich piór na
ich głowach do małych okrutnych oczu.
Koń galopem ratował swoje życie, gwałtownie skręcił w lewo.
Najbliżej niego ptak poleciał w kierunku domu żeby się naprostować.
Błysk bladej czerwieni pojawił się w pustym powietrzu, jakby ptak wleciał
w rozciągniętą niewidzialną siatkę, a napięcie jego ciała spowodowało
błysk nici. Ptak skrzeknął i upadł, odrzucony w tył. Przez chwilę leżał na
trawie oszołomiony, a następnie powstał i podłączył do pościgu.
Mały koń zaczął się męczyć. Zwalniał. Piana skapywała z jego
pyska.
Największy ptak przyśpieszył. Gigantyczny dziób podniósł się i
opadł jak siekiera, uderzając w konia i spychając go. Koń upadł na trawę i
zataczając się próbował wstań. Trzy ptaki tańczyły wokół niego dźgały i
dziobały. Koń krzyknął i upadł. Krwawe dzioby wznosiły się i opadały...
Karina odsunęła lornetkę.
Nie wiedziała zbyt wiele o zoologii, ale wiedziała wystarczająco. To
nie były emu; to nie były strusie; nie, to były jakieś okrutne, antyczne
stworzenia, które nie istniały w Texasie czy Ozarks. Albo w dwudziestym
pierwszym wieku.
Nagle zrobiło jej się zimno, marzła od stóp po głowę.
Krzyk tryumfu przetoczył się po okolicy.
Karina położyła lornetkę na stolik i zatrzasnęła okno.
Chmura tłustego dymu powitała Karinę w kuchni. Przy kuchence,
przeklinając, Henry ściągnął kilka zwęglonych plastrów bekonu z patelni i
położył je na talerzu. Zobaczył ją pomachał szpatułką, ochlapując stół
olejem.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry. - odpowiedziała na autopilocie. - Widziałam... ptaki.
- Ptaki Terroru. - Henry kiwnął głową. - Wstrętne stworzenia. Nie
martw się, duże ogrodzenie okrąża całe wzgórze. Nazywamy je siecią - to
cienkie druty z przebiegającymi po nich silnymi prądami. Jesteś
całkowicie bezpieczna w obrębie domu. Nie zbliżą się. Poza tym, to w
większości tchórze. Dorosły człowiek nie ma o co się martwić.
Jeden z nich może zabić dziecko. Obraz zakrwawionego dziobu
opadającego jak topór pojawił się przed oczami Kariny. Przełknęła ciężko.
- Moja córka? - szpatułka wskazała na prawo od Henry'ego.
- Przez te drzwi.
Karina zmusiła się żeby nie biec. Obeszła stół i przeszła przez drzwi
do salonu. Serce jej waliło.
Mały kształt leżał zwinięty na kanapie, ukryty pod zielonym kocem.
Karina odsunęła przykrycie. Emily leżała na poduszce. Usta miała lekko
otwarte, oczy zamknięte, a z włosów miała poplątany bałagan.
Karina klękła i objęła ją delikatnie. Emily poruszyła się, Karina
pochyliła się i przyłożyła twarz do policzka córki, starając się nie
rozpłakać.
- Daniel przyprowadził ją wcześnie, tego ranka. Arthur powiedział
mu, że przez to będzie mógł znowu się odzywać. - powiedział Henry
cicho stając w drzwiach. - Usunąłem jej wspomnienia z napaści w hotelu -
to było zbyt traumatyczne - więc nie będzie nic pamiętać z tamtego
miejsca, cały tamten dzień będzie dla niewyraźny. Nie ma żadnych
długoterminowych skutków ubocznych, ale będzie kilka
krótkoterminowych: będzie więcej spała, będzie wydawała się
zdezorientowana i może odczuwać jakieś niepokoje. To będzie trwało jakiś
tydzień. Lucas już powiadomił główny dom. Przygotują dla niej ładny
pokój.
Karina odwróciła się.
- Chcę by została ze mną.
Henryk wyglądał na skrępowanego.
- Istnieje powód dlaczego nasza trójka jest odseparowana od
głównego domu.
- Trójka? Myślałam, że Arthur też tu mieszka.
Henry potrząsnął głową.
- Arthur mieszka w głównym budynku. Z całej naszej grupy, Lucasa
najbardziej się boją, Daniel jest najbardziej gardzony, a mnie najmniej
ufają. - zamilkł na chwilę. - Ten dom nie jest najlepszy dla dziecka.
Milczała przez chwilę.
- Henry, dlaczego ktoś miałby ci nie ufać? - Z czterech mężczyzn,
których do tej pory poznała, Henry wydawał się najmniej szalony.
Uśmiechnął się, przepraszająco, prawie wrażliwie, i pochylił się.
- Mogę sprawić, że zapomnisz o tej rozmowie. Mogę sprawić, że
zapomnisz o Lucasie, o motelu i jeśli popracuję trochę, mogę sprawić, że
zapomnisz o swojej córce.
Zamarła. To wydawało się szalone, ale nie bardziej szalone niż
pomysł o mężczyźnie zmieniającym się w koszmarną bestię.
- Czy umiesz czytać w myślach?
- Nikt nie umie czytać w myślach. - Henry potrząsnął głową. - Nawet
agent stopnia bojowego jak ja.
Bojowy z kim? Dlaczego? Wyrażał swoje odpowiedzi bardzo
uważnie, rozważając je zanim odpowiadał. Jeśli naciśnie zbyt mocno,
przestanie mówić.
- Nie jestem pewna czy rozumiem. Czy osuwasz myśli waszych
wrogów?
Henry zdjął okulary i przeczyścił szkła rogiem koca Emily. Bez
okularów wydawał się młodszy.
- Umysł nie tylko przechowuje wspomnienia. Reguluje również
wiele funkcji ciała. Mogę mentalnie przenieść się na teren wroga i
policzyć ich. Oczywiście im więcej ich jest tym większy margines błędu,
ale zazwyczaj nie jestem daleki od prawidłowej liczby. Mogę znaleźć twój
umysł w tłumie ludzi i zaatakować go, tak że myślałabyś, że toniesz. Mogę
odłączyć twój mózg od reszty ciebie i zagłodzić go od tlenu aż staniesz się
warzywem. Mój podgatunek nie jest nazywany Wymazywacz Wspomnień.
Nazywany jest Zaginacz umysłów.
Przez chwilę była bardziej przerażona nim niż Lucasem, a myśl, że w
jakiś sposób może rozbić jej czaszkę i zajrzeć do mózgu przerażała ją
nawet bardziej.
Henry zerknął na Emily.
- Czy teraz mi ufasz? Czy chcesz żeby twoja córka przebywała w
pobliżu mnie?
Nie. Nie ufała żadnemu z nich. Ale główny dom, gdziekolwiek był,
będzie pełen obcych. Nie podobała jej się myśl, że ktoś pełen gwałtownej
wściekłości jak Lucas, albo zimny jak Arthur będzie panował nad Emily
bez niej by ochraniać córkę.
Karina zacisnęła dłonie. Krzyki i histeria nie przyniosą jej pożytku.
Musiała ich przekonać. Musi być mądra. Używać logiki.
- Henry, wolę ciebie i Lucasa nad domem pełnym ludzi, których nie
znam. Emily obudziła się sama, beze mnie. Musiała być przestraszona.
Moja jest moją córką, henry. Jest bezpieczniejsza ze mną ponieważ jestem
jej matką i poświęcę życie by uchronić ją od cierpienia.
- Porozmawiaj z Lucasem. - zasugerował Henry. - Jestem pewien, że
pozwoli na odwiedziny.
Lucas. Lucas powiedział, że posiada je obie. Musi sprawić, żeby
zrozumiał. Karina poprawiła koc Emily i wstała.
- Czy mogę zrobić śniadanie? A może powinnam spytać Lucasa o
pozwolenie?
Henry odsunął się.
- Możesz użyć wszystkiego co mamy do jedzenia. - chrząknął.
Lodówka zawierała jajka, kilka funtów boczku, jakieś ślimate zimne
plastry mięsa, kawał sera mozzarella - suchego, żółtego i białego - oraz
paczkę zielonkawych hod dogów. Karina wyciągnęła jajka i bekon.
- Mąka?
Henry pogrzebał w jednej z szafek, wyglądał na zagubionego,
zmarszczył brwi, otworzył drzwi, odsłaniając dużą spiżarnię.
- Myślę, że jest gdzieś tutaj.
Weszła do pomieszczenia. Rzędy za rzędami drewnianych półek
wypełnione były puszkami i słoikami, olbrzymi stojak z przyprawami,
pięćdziesięciofuntowe torby z cukrem, mąką, ryżem.... trzy duże
zamrażalki wypełnione mięsem. Wystarczająco jedzenia by wyżywić tych
mężczyzn przez lata.
- Oczekujecie długiego oblężenia?
- Nigdy nie wiesz. - powiedział Henry ze słabym uśmiechem. -
Mieliśmy kilka.
- Ty, Daniel, Lucas, Emily... czy ktoś jeszcze przyjdzie?
- Nie. Czy to oznacza, że jesteśmy zaproszeni na posiłek?
- Używam waszego jedzenia.
Henry wypuścił oddech, podniósł talerz z czarnymi kawałkami
bekonu i wyrzucił je do śmieci.
- Dzięki Bogu.
Karina najpierw otworzyła okno, żeby wywietrzyć kuchnię, i
przygotowała się do przygotowania śniadania. Henry stanął obok lodówki
i obserwował ją. Było coś niepokojącego w Henrym. Gdy spoglądała na
niego, miała wrażenie długości: długie kończyny, długa postać, podłużna
twarz. Chociaż przypominała sobie, że jest nieznacznie niższy niż Lucas,
wydawał się wyższy. Wyglądał na szczupłego, prawie chudego, ale to było
zwodnicze - rękawy jego bluzy były podciągnięte do łokci, odkrywały
przedramiona wyrzeźbione twardymi mięśniami. Często się uśmiechał, ale
w wykrzywieniu jego ust brakowało uczuć. Jego uśmiech był cienki jak
bibułka, automatyczna reakcja jak mruganie.
Zaginacz Umysłów. Jeśli to, co mówił, było prawdą, może zabić
Emily tuż przed nią, wyczyścić umysł Kariny i nigdy by o tym nie
pamiętała.
Karina znalazła jabłka Granny Smith na dnie lodówki i sprawdziła
szuflady. Przy trzeciej próbie znalazła szufladę z narzędziami: noże,
śrubokręty, otwieracze do butelek i drewniane łyżki. Wyłowiła średniej
wielkości nóż, obrała jabłka, usunęła gniazda z nasionami, i pokrajała je,
następnie przełożyła na patelnię by się podsmażyły i posypała je
brązowym cukrem.
- Pachnie wyśmienicie. - wymamrotał Henry.
- Czy jest cynamon?
- Jestem pewien, że jest. To brązowy proszek, prawda? - Henry
wszedł do spiżarni.
- Tak. - chwyciła nóż, odciągnęła materiał dżinsów od biodra i
wsunęła nóż do kieszeni. Czubek przeciął materiał kieszeni i zdołała
schować nóż aż po rękojeść. Ostrze ocierało się o jej skórę. Zerknęła w
dół. Żadnej krwi. Karina odetchnęła. Skaleczenie było wykalkulowanym
ryzykiem - nie miała innego miejsca na ukrycie noża. W jakimkolwiek
innym miejscu było by widać. Obciągnęła koszulkę w dół.
Henry wyszedł ze spiżarni. Wstrzymała oddech. Może on umie
czytać w myślach. Może umie wyciągnąć obraz noża z jej myśli. Musi
przestać o tym myśleć, ale nie umiała. Kształt noża prawdopodobnie jarzył
się w jej umyśle.
Henry potrząsnął plastikowym pojemnikiem z cynamonem.
- Znalazłem.
Musi coś powiedzieć albo on zda sobie sprawę, że coś jest nie tak.
Karina zmusiła usta do działania.
- Dziękuję. - wzięła cynamon i posypała nim jabłka.
Nie zauważyła stojaka na bekon, być może go nie mieli. Więc
położyła na talerzy kilka listków ręcznika papierowego, umieściła plastry
na nim i włożyła do mikrofalówki.
- Nie gotujesz zbyt często? - spytała.
- Wręcz przeciwnie. Gotuję dość często, z czystej konieczności.
Niestety większość z tego co wyprodukuję jest niejadalne. Umiejętności
gotowania Daniela są nawet gorsze, jeśli jest to możliwe. Lucas umie
grillować całkiem dobrze kiedy się go do tego zmusi, ale w kuchni jego
pomysłem na posiłek jest kawałek surowego mięsa, spalonego od
zewnątrz. Adrino był naszym kucharzem.
- Gdzie on teraz jest?
- Umarł. Jakieś dziewięć miesięcy temu.
Zatrzymała się i spojrzała na niego.
- Przykro mi.
Henry kiwnął głową.
- Dziękuję.
Karina wznowiła mieszanie ciasta na naleśniki.
- Ja umarł?
- Lucas przegryzł go na pół.
Zamarła.
- Czy był członkiem twojej rodziny?
- Był. Był kuzynem Lucasa od strony matki, a moim przyrodnim
bratem.
Karina znalazła patelnię na naleśniki i postawiła ją na palniku by się
nagrzała. Zamieszała jabłkami drewnianą łyżką, następnie wyciągnęła
bekon z mikrofalówki i ściągnęła je z papierowych ręczników.
- Mogę to zrobić. - zaoferował Henry.
- Dziękuję. - wlała ciasto na naleśniki na patelnię szybkim ruchem i
patrzyła jak pierwszy naleśnik pęcznieje i bąbelkuje na brzegach. -
Dlaczego Lucas go zabił?
- Adrino próbował zabić Arthura.
- Dlaczego?
Henry uśmiechnął się, szybkie odsłonięcie zębów, nic nie znaczące i
płaskie jak maska.
- Adrino zgwałcił kobietę w bazie. Jako karę, Arthur kazał go zakuć
w łańcuchy na dwa miesiące.
- Zakuć w kajdany?
- Na dziedzińcu. Ostatecznie Adrino wypuszczono z łańcuchów i
wszystko szło całkiem nieźle aż spróbował zescalić krew Arthura na
kolacji świątecznej zeszłego roku. Z perspektywy czasu, wszyscy
powinniśmy się tego spodziewać. Jego podgatunek jest znany z
awanturnictwa. - Henry znowu się uśmiechnął. - Dowiesz się, że często
jesteśmy brutalni, złośliwi, Pani Karino. Wszyscy nienawidzimy Arthura,
nienawidzimy siebie nawzajem, nienawidzimy tego, kim jesteśmy, czym
jesteśmy, dlaczego jesteśmy. Ta nienawiść jest tak głęboko w nas, że sięga
kości. Nienawiść Lucasa jest silniejsza niż większości z nas z jego
własnych powodów. Ale Lucas ma również większą kontrolę nad swoją
wściekłością niż twierdzi. On rozpoznaje prostą prawdę: Arthur jest
klejem, który utrzymuje nas razem. Arthur popełnia błędy i jest brutalny,
ale również sprawiedliwy. Każde plemię potrzebuje przywódcy. Bez
przywódcy następuje chaos. Czy mogę wspomnieć, że twoje naleśniki
pachną wyśmienicie? Nie przypuszczam by istniała możliwość bym mógł
podkraść jeden już teraz, prawda?
Trzydzieści minut później naleśniki były gotowe, bekon był
usmażony, a Karina przeszła przez pokój do córki.
- Emily? Obudź się...
- Mamusiu! - Emily uczepiła się szyi Kariny i trzymała się jej z
zaskakującą siłą. Karina podniosła ją z kanapy i przymała blisko, bojąc się
zbyt mocno obejmować maleńkie ciałko.
- Jestem tutaj, kochanie. Kocham cię. - Emily nigdy nie mówiła
"mamusiu". To zawsze było "mamo".
- Nie odejdziesz?
Ciasny węzeł uformował się w gardle Kariny. "Odchodzenie' było
eufemizmem Emily na umieranie. Jej córka myślała, że ona umarła.
- Będę bardzo mocno się starała nie odejść. - obiecała.
Emily trzymała się, a Karina delikatnie zaniosła ją do Kuchni.
- Zrobiłam twoje ulubione jabłka. - powoli uścisk Emily na jej szyi
osłabł. Kilka sekund później pozwoliła posadzić się na krześle przy stole.
Daniel wmaszerował do kuchni.
- Jedzenie.
Henry pokiwał głową.
- Tak.
Daniel odsunął krzesło, usiadł i sięgnął po naleśniki.
- Poczekajmy na Lucasa. - powiedział Henry.
- Pieprzyć Lucasa.
Karina spojrzała na Daniela. Henry westchnął. Daniel spojrzał na
nich, zerknął na Emily i wzruszył ramionami.
- Nie podoba im się, że przekląłem. Czy masz coś przeciwko jeśli
będę przeklinał? - Emily potrząsnęła głową. - Widzicie, ona nie ma nic
przeciwko.
Lucas pojawił się w drzwiach. Jednej chwili były puste w następnej
on tam stał, zielone oczy obserwowały każdy jej ruch z głodnym błyskiem.
Karina zajęła swoje miejsce, próbowała go ignorować, ale jego spojrzenie
więziło ją jak niewidzialne łańcuchy. Spojrzała na niego. Tak, należę do
ciebie. Nie musisz mnie tym zanudzać.
Oczy Emily stały się duże. Spłoszyła się trochę gdy Lucas podszedł
do stołu, świadoma każdego jego ruchu. Karina wyczytała strach w twarzy
swojej córki i sięgnęła by uścisnąć jej rękę. On nie dawał powodu Emily
by się go bała, jednak wyraźnie była przestraszona, prawie jakby
wyczuwała na podświadomym poziomie, że on jest zagrożeniem.
Lucas usiadł obok Kariny, naprzeciw Daniela, i sięgnął po naleśniki.
Patrzyła jak załadowywał talerz: cztery naleśniki, cztery kiełbaski, sześć
plastrów bekonu... Talerz nie mógł więcej zmieścić. Rozważył to,
zirytował się, następnie nałożył jabłka na naleśniki i polał to wszystko
syropem klonowym.
Dobrze, że przygotowała wystarczająco dla dziesięciu osób.
Lucas przekroił naleśniki widelcem, nakłuł kawałek jabłka i
wprowadził to wszystko do ust. Karina siedziała na brzegu krzesła,
słuchając przyśpieszonego tempu bicia jej serca, patrzyła jak przeżuwał i
czekała aż rzuci talerzem poprzez stół. Chciała by mu smakowało; nie,
desperacko potrzebowała by całej trójce smakowało. Od tego zależało jej
przetrwanie.
Lucas przełknął.
- Dobre. - powiedział i sięgnął po więcej.
Karina osunęła się trochę na krześle, niezdolna ukryć ulgę
- Dobrze? To cholernie nieziemskie. - powiedział Daniel. - To
pierwszy porządny posiłek jaki jemy od tygodni.
Lucas posłał mu mroczne spojrzenie, ale nic nie powiedział.
- Mamo. - powiedziała Emily.
- Co, kochanie?
- Zostawiłam plecak w domu Jill. Tam były moje szkolne rzeczy. -
trzej mężczyźni jedli, obserwując ją.
- Nic nie szkodzi, kochanie. - powiedziała Karina. - I tak musisz
zmienić szkołę.
- Dlaczego?
- Ponieważ teraz tu mieszkamy i pójdziesz do specjalnej szkoły. -
słowa wyszły z trudem.
- Czy będę musiała jeździć autobusem?
Karina przełknęła gulę, która utworzyła się w jej gardle.
Uświadamianie sobie gdzie się teraz znajdują było trudne, jakby wbijała
gwoździe do własnej trumny.
- Nie.
- Dlaczego musimy tu zostać?
- Tutaj teraz pracuję.
- Twoja mama jest niewolnikiem. - powiedział Daniel. - Lucas ją
posiada.
Gdyby tylko mogła sięgnąć ponad stołem, walnęłaby go pięścią tak,
żeby bolało. Karina zmusiła twarz do neutralności, wciągając ją jak maskę.
Nic nie pokazuj. Nie zdradzaj żadnej słabości.
- Czy niewolnik jest lepszy niż kierownik listy płac? - spytała Emily.
- To nie jest aż takie różne. - skłamała Karina. Tak wiele razy
wcześniej myślała, że pracuje jak niewolnik, zostawała na długie godziny,
zajmowała się projekt za projektem, wiecznie była do tyłu, starała się iść
po nitce do kłębka. Myślała, że doświadcza najgorszego co może
przynieść życie. Wszystko to było teraz bezcelowe. Jej wspomnienia
należały do kogoś innego, szczęśliwszego, błyskotliwszego, młodszego.
Teraz miała nowe życie, nowe priorytety, a głównym było dobro jej córki.
Musiała zapewnić Emily bezpieczeństwo.
Emily nakłuła naleśnik widelcem.
- A co z domem? Wszystkimi naszymi rzeczami... moim kocykiem
Hello Kitty...
- Kupimy nowe rzeczy. - rzuciła szybkie spojrzenie wokół stołu, ale
żaden z trójki mężczyzn nie powiedział nic co mogłoby złamać kruchą
obietnicę. - Czy dostanę własny pokój?
Karina spojrzała na Lucasa. Proszę. Nie rozdzielaj mnie od mojej
córki.
Wytarł usta serwetką, ruchy miał nieśpieszne.
- Będziesz musiała zostać w głównym domu. Możesz przychodzić
odwiedzać mamę w weekendy. Przygotujemy pokój.
- Chcę zostać z mamą. - głos Emily był słaby.
- Nie możesz. - powiedział Lucas. Emily przygryzła wargę.
- Będziesz miała dobre miejsce w głównym domu. Będziesz dzieliła
pokój z miłą dziewczynką. Będziesz miała zabawki. Ubrania. Wszystko co
potrzebujesz. Jeśli ktoś będzie dla ciebie niemiły, powiesz, że należysz do
Lucasa. Wszyscy się mnie boją. Nikt cię nie skrzywdzi.
- Nie. - powiedziała Emily.
Lucas przestał jeść. Karina zamarła.
- Mówisz mi nie? - spytał Lucas. Głos miał spokojny.
Emily podniosła podbródek z całym nieposłuszeństwem na jakie stać
sześciolatkę.
- Jestem zmęczona i przestraszona, nie idę. Zostaję z mamą Czy
będziesz na mnie krzyczał?
- Nie. - powiedział Lucas. - Nie muszę.
- Nie jesteś moim tatą. Mój tata odszedł.
Lucas zerknął na Karinę.
- Jestem wdową. - powiedziała cicho.
- Nie jestem twoim tatą, ale ja tu rządzę. - powiedział Lucas. -
Będziesz mi posłuszna.
- Dlaczego? - spytała Emily.
Lucas pochylił się i spojrzał na Emily.
- Ponieważ jestem duży, silny i straszny. A ty jesteś bardzo mała.
- Nie jesteś miły. - Emily wytrzymała jego spojrzenie, ale Karina
mogła stwierdzić, że nie było to spowodowane odwagą. Emily po prostu
zamarła jak mały zajączek patrzący wilkowi prosto w oczy.
- To nie jest miły świat, a ja nie mogę zawsze być miły. - powiedział
Lucas. - Ale spróbuję i nie będę dla ciebie niemiły bez powodu.
Karina położyła dłoń na jego przedramieniu, starając się oderwać
jego uwagę od Emily. Zadziałało; spojrzał na nią.
- Proszę. - potrzeba było całej jej woli by nie drżał jej głos. - Pozwól
jej zostać.
- Chcę zostać. - powiedziała Emily. - Będę grzeczna. Będę robić
wszystkie moje obowiązki.
- Pomyślę o tym. - powiedział Lucas.
Rozdział 4
Pół godziny później śniadanie było skończone. Mężczyźni wstawali
jeden po drugim, opłukiwali talerze i ładowali je do zmywarki z
zadziwiającą sprawnością. Karina schowała resztki jedzenia. Henry
wyszedł, ale Daniel pozostał w kuchni, opierał się o kontuar, obserwował
ją. Lucas skradał się koło drzwi, obserwując Daniela.
- Czy mogę wyjść na dwór? - spytała Emily.
Karina zatrzymała się.
- Nie sądzę by to był dobry pomysł.
- Dlaczego nie? - Daniel uniósł brew.
- Ponieważ są tam straszne ptaki.
- Tam są straszne ptaki? Jakie straszne ptaki?
- Jest bezpiecznie. - powiedział Lucas. - Sieć utrzymuje wszystko z
daleka.
Karina przypomniała sobie jak ciało ptaka uderzyło w niewidzialne
ogrodzenie.
- A co jeśli ona wejście z tą sieć?
- Musiałaby przejść półtorej mili w dół wzgórza zanim do niej
dojdzie. - powiedział Lucas.
- Chcę zobaczyć te ptaki. - powiedziała Emily. - Proszę?
To uwolni je z domu, od tych mężczyzn i będą na wolnej przestrzeni.
Mogłaby się rozejrzeć. Może zobaczy drogę, albo dom, jakąś drogę
ucieczki. Karina wytarła dłonie ręcznikiem i powiesiła go na krześle.
- Okay. Ale zostaniemy w pobliżu domu.
- Pójdę z wami. - powiedział Lucas.
Wszystko co chciała to iluzji bycia samej z córką. A on jej nie
pozwala. Karina zacisnęła zęby.
- Dokładnie. - powiedział Daniel. - Gryź się w język. To ci się
przyda.
Lucas posłał mu bezbarwne spojrzenie. Przez chwilę stali
nieruchomo, następnie Daniel przewrócił oczami i nieśpiesznie wyszedł z
kuchni do korytarza. Lucas poszedł w przeciwnym kierunku. Karina
chwyciła Emily za rękę.
- Chodź, kochanie.
Korytarz przecinał dom i prowadził prosto do drzwi. Mijali pokoje:
po prawej bibliotekę wypełnioną książkami od podłogi po sufit, duży
pokój z olbrzymim płaskim telewizorem po lewej, a później Lucas
otworzył drzwi i wyszli z ganku w światło słoneczne. Podwórko było
trawą, małymi chudymi dębami i krzakami po obu stronach. Ścieżka
prowadziła w dół zbocza w dal. Po lewej duży dąb, odstający od reszty
lasku i prawdopodobnie zasadzony, rozkładał swe gałęzie.
Kudłaty brązowy pies wybiegł zza dębu. Duży jak dog niemiecki,
biegł na masywnych łapach, długi ogon stał nieruchomo za nim. Było coś
dziwnego w sposobie w jakim się poruszał, człapał lekko, bardziej jak
niedźwiedź niż pies.
Karina weszła pomiędzy Emily a bestię.
Zwierzę zatrzymało się. Duże brązowe oczy wpatrywały się w nie z
masywnej głowy ukoronowanej okrągłymi uszami.
- Nie martw się, jest oswojony. - powiedział Lucas.
Połączenie psa i niedźwiedzia spojrzało na Lucasa i prychnęło.
- On nie lubi gdy jestem na etapie wariantu atakującego. - powiedział
Lucas. - Przez to dziwacznieje na kilka dni. Cedric, nie bądź dupkiem.
Pozwól dziecku cię popieścić.
Kolejne prychnięcie. Nie mogła winić psa. Biorąc pod uwagę jak
Lucas wyglądał podczas swojego wariantu atakującego, zadziwiające było,
że pies jeszcze się tu kręci.
Cedric zastanawiał się przez dłuższą chwilę i podbiegł. Emily
wyciągnęła rękę. Wnętrzności Kariny zacisnęły się mocno.
Cedric trącił dłoń Emily nosem, prychnął i przystawił nos do
wypukłości w przedniej kieszeni jej bluzy.
- Co masz w kieszeni? - spytała Karina.
Emily pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła na wpół zjedzone jabłko.
Nie znowu. Karina utrzymywała głos w delikatnym tonie.
- Emily, wiesz, że nie powinnaś tego mieć... - Cedric powąchał
jabłko. Jego pysk otworzył się, obnażając olbrzymie zęby.
- Nie zrani jej. - powiedział Lucas z całkowitą pewnością w głosie.
Emily wyciągnęła jabłko. Bardzo ostrożnie, prawie delikatnie, Cedric
zabrał je z jej ręki, usiadł na zadzie i podniósł jabłko do pyska, trzymając
je długimi, ciemnymi pazurami. Czarny nos powąchał jabłko, szczęka
rozwarła się i zamknęła, a bestia ugryzła mały kawałek owocu i zaczęła
przeżuwać z widoczną przyjemnością.
- Lubi to! - ogłosiła Emily i zeskoczyła ze schodów na podwórko. -
Chodź, Cedric!
- Gdzie idziesz? - Karina zrobiła krok by za nią iść.
- Tylko do drzewa.
Dąb był ledwie pięćdziesiąt stóp dalej. Karina przygryzła wargę.
Instynkt mówił jej by uczepiła się córki i nie puszczała, ale Emily musiała
czuć się normalnie. Musiała się bawić. Jej córka nie rozumiała jak
niebezpieczna była ich sytuacja, nie miała pojęcia jak bezbronne były, a
Karina utrzymać to w tym stanie.
Emily patrzyła na nią.
- Mogę iść?
- Tak. Możesz iść.
Emily skierowała się do drzewa. Cedric skończył jabłko w
pośpiesznych gryzach, przetoczył się na łapy i podążył za nią do drzewa.
Lucas oparł się o poręcz ganku obok Kariny. Oczekiwała, że on w
jakiś sposób skurczy się w świetle dnia, jakby był jakimś złym
stworzeniem nocy, którego moc maleje wraz ze słońcem, ale pozostał tak
samo duży i groźny. Raczej słońce sprawiło, że było gorzej - mogła
zobaczyć każdy detal jego poważnej twarzy. Wszystko w nim, sposób w
jaki się opierał o poręcz, sposób w jaki mięśnie napinały się na jego
ramionach i piersi, sposób w jaki rozglądał się po podwórzu, badał swoje
terytorium, otwarcie predatorski.
Lucas podniósł twarz do słońca, zamknął oczy i uśmiechnął się.
Uśmiech trwał tylko chwilę, odszedł jak liść porwany przez wiatr, ale
widziała go. Był przystojny, a emanujące z niego niebezpieczeństwo tylko
potęgowało to piękno do zabójczego ostrza. Był piękny w ten sam
zabójczy sposób jak tygrys, a teraz była zamknięta z nim w jednej klatce.
Gdyby był po jej stronie, nikt nigdy by ich nie niepokoił.
Przy drzewie, Emily podniosła gałąź i rzuciła ją. Cedric spojrzał na
gałąź i z powrotem na nią, trochę zdezorientowany.
- Czym on jest? - spytała Karina.
- Niedźwiedzio-psem. Bawiliśmy się ich genetyką kilka generacji
temu. Jest łagodny przy dzieciach jak Collie i jest dużo mądrzejszy niż
zwykły pies. Dlaczego problemem jest to, że miała jabłko?
Karina usiadła na stopniach.
- Ona gromadzi jedzenie.
- Dlaczego?
Nie chciała mu powiedzieć. Im mniej o nich wie, tym mniej
informacji będzie mógł użyć przeciwko niej.
- Przez to czuje się bezpieczniej.
Przy drzewie Emily klasnęła dłońmi i wyjaśniła coś Cedricowi.
Znowu siedział na zadzie, słuchając jej.
- Była adoptowana? - spytał cicho Lucas.
- Nie. - nie powinna oczekiwać by wiedział, że adoptowane dzieci
czasem nabywają zwyczaju gromadzenia jedzenia. Teraz musiała więcej
wyjaśnić żeby nie przyszło mu coś złego na myśl. - To stało się po śmierci
jej ojca. To nie zaburzenie odżywiania. Ona nie chce dodatkowego
jedzenia; ona po prostu stara się kontrolować swoje otoczenie. Zajęliśmy
się tym, ale z wszystkim co się stało, to może wrócić. Proszę nie strofuj ją
czy krzycz na nią z tego powodu. To...
- Tylko wszystko pogarsza. - skończył za nią. - Wiem.
- Pozwól mi ją mieć. - powiedziała, nagle odczuwając desperację. -
Niech zostanie ze mną. Myślałam, że straciłam ją na tamtych schodach
przeciwpożarowych. Ty masz wszystko inne - moją wolność, moje ciało,
wszystko - a ja chcę tylko jednego. Pozwól mi zatrzymać moje dziecko.
Lucas zmarszczył brwi. Teraz nie wydawał się bezwzględny.
- Nie robię tego by być dupkiem.
- Upewnię się by nie wchodziła ci w drogę...
Cedric warknął na krzaki, obnażając zęby i rzucając się na busz.
Karina skoczyła na nogi. Zanim jej kolana się wyprostowały, Lucas
przeskoczył przez poręcz i biegł w kierunku drzew. Emily cofała się. Jej
usta otwarły się w zaskoczone O. Karina biegła, ale była tak potwornie
wolna.
Lucas dotarł do Emily, odepchnął ją z jego drogi i przebił się przez
zarośla.
Karina rzuciła się do przodu. Jej dłoń zacisnęła się wokół ręki Emily.
Chwyciła córkę i cofnęła się, trzymając dłoń w kieszeni, czując rączkę
noża przez materiał dżinsów.
Lucas wyszarpnął coś z krzaków. Długie i zielone, i brązowe, wiło
się w jego ręce, a wydłużony oliwkowy ogon ocierał się o ziemię.
Wrzeszczał głębokim rykiem, przez który prawie podskoczyła
przestraszona.
- Henry!
To coś szarpnęło się, jego gardło było złapane w dłoń Lucasa.
Odwrócił się i Karina w końcu to zobaczyła: przypominał dziwacznie dużą
brodatą smoczojaszczurkę z długimi na cal kolcami na policzkach i na
bokach. Gdy stworzenie skręcało się, grzebień na jego grzbiecie rozwarł
się, kolce stanęły jak płetwy ostre jak brzytwa jakiejś głębokowodnej ryby.
Jaszczurze stworzenie zacisnęło łapy oparzone długimi czarnymi pazurami
na ramieniu Lucasa. Krew wezbrała w zadrapaniach.
- Potwór! - pisnęła Emily.
- Nie, tylko duża jaszczurka. - Karina utrzymywała śmiertelny chwyt
na Emily.
Za nią drzwi zostały gwałtownie otworzone. Daniel wypadł na
ganek. Jego twarz była wykrzywiona. Coś otarło się o Karinę jak nagły
powiew wiatru. Bestia drgnęła i zawisła bez ruchu, jego łapy zwiotczały.
Lucas zaniósł jaszczurkę na ganek.
- Henry!
Henry wtargnął na ganek.
Lucas upuścił jaszczurkę na deski ganku. Stworzenie mrugnęło, ale
pozostało całkowicie nieruchome. Henry klęknął przy jaszczurce. Jego
dłonie dotknęły tyłu czaszki stworzenia. Zamknął oczy, skupił się na
chwilę i zerknął w górę.
- Jego umysł jest bezwładny. Nie transmituje.
Lucas spojrzał na niego.
- Jesteś pewien?
Henry poprawił okulary na nosie.
- Tak. Gdyby transmitował, nastąpiłby wzrost aktywności
neuronowej.
Lucas podniósł pięść i upuścił jak młotem. Ledwie dostała
wystarczające ostrzeżenie by okręcić Emily zanim pięść roztrzaskała
czaszkę jaszczurki, spłaszczając ją jak puszkę Coli.
- Daniel, zadzwoń do głównego domu. - Lucas odwrócił się do niej. -
Zabierz Emily i idź do naszego pokoju. Nie wychodź dopóki po ciebie nie
przyjdę.
Karina nie pytała co się dzieje. Po prostu podniosła Emily, pobiegła
do domu i nie zatrzymywała się zanim drzwi pokoju Lucasa nie zamknęły
się za nimi.
Dzień przeszedł na popołudnie. Emily zbadała pokój, następnie
marudziła o tym jak się nudzi i w końcu zasnęła w wypchanym szerokim
fotelu stojącym w rogu. Na początku Karina nasłuchiwała każdego hałasu
dochodzącego zza drzwi. Jej nerwy były tak napięte, że ledwie mogła
siedzieć.
Gdyby to stworzenie w krzakach było zwykłą jaszczurką, Lucas nie
zabiłby jej od razu. Nie miała co do tego wątpliwości. Nie, ta bestia
wprawiła wszystkich w stan gotowości. Nie miała pojęcia dlaczego i to w
jakiś sposób powodowało, że było jeszcze gorzej. W końcu jej własne
niepokoje wyczerpały ją i zapadła w lekki sen, w swego rodzaju czują
senność, gdzie każdy zabłąkany hałas kazał jej podnosić głowę.
Pokój był bardzo cichy. Karina zamknęła na chwilę oczy, otworzyła
je i Lucas już tam był, szedł przez pokój. Nie słyszała jak drzwi się
otwierają.
Lucas podniósł Emily z fotela. Karina pośpiesznie wstała.
- Gdzie ją zabierasz?
- Do innego pokoju. - powiedział cicho i wyszedł. Podążyła za nim w
dół korytarza do małej sypialni. Łóżko z czerwoną pościelą stało przy
jednej ścianie, obok biblioteczki wypełnionej książkami dla dzieci. Biurko
mieściło mały komputer z płaskim monitorem.
Zrobił dla niej pokój. Zmienił zdanie.
Lucas podłożył Emily na łóżku i cofnął się. Karina naciągnęła koc na
ramiona Emily. Ona była taka maleńka na łóżku. Umysł Kariny odtwarzał
moment, w którym Lucas zaciskał dłoń na gardle jaszczurki. Jedno
uściśnięcie i Emily mogłaby być martwa.
Teraz na nią czekał w korytarzu. Karina zmusiła się do odejścia od
łóżka i wyjścia. Lucas zamknął drzwi na klucz i podał go jej.
- To jest dla jej bezpieczeństwa. Nasz pokój nie ma zamka. Daniel
jest dzisiaj wkurzony, a ja czuję się ponuro przez co dom staje się
niebezpiecznym miejscem, więc lepiej jeśli ona zostanie w pokoju. To jest
tylko na dzisiaj. Jutro ona wraca do głównego domu.
Ale ten pokój - to jest pokój dziecka, zrobiony dla małej
dziewczynki. Koce i pościel wyglądają na nowe, a dywan nadal ma
nalepkę z ceną.
Więc on nie zmienił zdania. Ma czas do jutra by przekonać go do
zmiany zdania. Karina otworzyła usta i powiedziała to, co przyszło jej
akurat do głowy.
- Jesteś głodny?
Lucas skinął głową.
- Mógłbym coś zjeść.
- Jakieś preferencje?
- Mięso było by miłe. - odwrócił się.
- Lucas?
Zerknął na nią przez ramię.
- Tak?
- Co się dzieje? - spytała go Karina cicho. - Czym było to coś?
Lucas skrzywił się.
- To długie wyjaśnienia.
- Proszę. Chciałabym wiedzieć. - Cokolwiek jej powie będzie lepsze
niż niewiedza.
Lucas westchnął.
- Kobieta, która cię otruła, ma przyjaciół. Jej ludzie szukają naszej
bazy, więc wysyłają zwiadowców. Jaszczurka była jednym z nich.
Zasadniczo jest ona chodzącą kamerą - nagrywa to, co widzi i przesyła
informacje do jego właścicieli w krótkich przepływach. Na szczęście
złapaliśmy ją zanim zdołała coś przesłać.
- A gdyby wysłała transmisję?
- Ewakuowalibyśmy się. - powiedział Lucas. - Nadal możemy.
Dowiemy się więcej rano.
Karina objęła się.
- Lucas, gdzie jesteśmy?
Patrzył się dokładnie na nią.
- Jesteśmy w bazie.
- Gdzie jest ta baza? Widziałam te ptaki. W Północnej Ameryce nie
ma takich ptaków.
Lucas przyglądał się jej twarzy przez długi czas.
- Chcesz poznać prawdę?
- Tak.
Skrzywił się.
- Sama się o to prosiłaś. Gdy planeta się obraca, fluktuacje pomiędzy
siłami grawitacji, a reakcjami jądrowymi na poziomie subleptron i
subquark powodują efekt fali w rzeczywistości, gdzie czas i przestrzeń nie
są stałe, a dynamiczne. Części czasoprzestrzeni stają się niekompatybilne z
obecną rzeczywistością i są odrzucane. W istocie Ziemia stale odrzuca
cząstki siebie. One zostają w czasie i rozpraszają się, niektóre szybciej,
niektóre wolniej. Jesteśmy w jednej z takich kawałków - wszyscy tutaj
nazywamy je fragmentami. Ta została odrzucona gdzieś w czasie Pliocenu,
w przybliżeniu jakieś dwa i pół miliona lat temu w dzisiejszym Texasie. Ta
kieszeń jest stabilna i nie powinna zacząć znikać przez następne kilka
tysięcy lat. Czy umiesz zrobić befsztyki?
- Co? - Karina wpatrywała się w niego, niepewna czy się
przesłyszała.
- Spytałem czy umiesz przyrządzić befsztyki. Właśnie zdałem sobie
sprawę, że zjadłbym trochę.
- Tak, umiem. Nie żartujesz?
- Na temat befsztyków?
- Na temat fragmentów.
Lucas potrząsnął głową.
To było szalone.
- Więc jesteśmy w alternatywnej rzeczywistości? Jak w równoległym
wymiarze? Jak w Star Trek?
- Nie. Lustrzany wymiar jest samodzielną, kompletną
rzeczywistością. My jesteśmy we fragmencie wymiarowym. - Lucas oparł
się o ścianę. - Okay, pomyśl o cebuli. Wewnętrzne warstwy są białe, a
zewnętrzne są brązowe. Załóżmy, że zewnętrzna warstwa zgnije. Cebula
tworzy zastępczą warstwę, identyczną do tej zewnętrznej, i oddziela zgniłą
warstwę w kawałkach , niektórych małych, a niektórych dużych. My
jesteśmy w kawałku tej zgniłej warstwy.
Gapiła się na niego. Jeśli nie kłamie, oni nie są nawet w pobliżu
Oklahomy. Nie są nawet na tej samej planecie. Ucieczka była niemożliwa.
- Nie myśl o tym zbyt dużo. - powiedział Lucas. - Mechanika
subkwantowa doprowadzi cię do szaleństwa.
- Czy możemy wrócić? Do normalnej Ziemi?
- To zależy od tego jak blisko warstwa jest od rzeczywistości. Motel,
w którym byłaś zaatakowana, była w warstwie, która ledwie zaczęła się
oddzielać, więc mogliśmy z łatwością wchodzić i wychodzić. Ale ta
kieszeń oddzieliła się za bardzo byśmy mogli sami z niej wychodzić.
Potrzebujemy kogoś kto ją rozerwie. Otworzy bramę. - Lucas odepchnął
się od ściany.
- Ale możemy wrócić? - na pewno czasami mogą wracać Ich ubrania
miały metki; ich talerze miały znaczek Corelle. Mikrofalówki i lodówki
nie rosną na prehistorycznych drzewach, co znaczy, że ludzie z Daryon
muszą przeskakiwać do normalnej Ziemi i z powrotem.
Lucas pochylił się w jej kierunku. Spojrzenie miał utknięte w niej.
Nagle zajmował zbyt wiele miejsca. Cofnęła się o krok, a plecami
uderzyła w ścianę.
Powolny uśmiech wypełzł na usta Lucasa.
- Tak. Możesz wrócić. Ale nigdy beze mnie. Jeśli kiedykolwiek
spróbujesz, znajdę cię i sprowadzę z powrotem. - jego uśmiech powiększył
się. - A wtedy nasza umowa będzie nieważna.
Patrzył na nią z otwartym seksualnym głodem, tak intensywnym,
przez chwilę nie sądziła by był szczery. Zamarła, przerażona. A wtedy
mała cząstka niej odpowiedziała na to. Przez sekundę Karina zastanawiała
się jakby to było zmniejszyć przestrzeń między nimi, roześmiać mu się w
twarz i odejść, zostawiając go stojącego jak idiotę. Ale tak długo jak
kontrolował Emily, nie mogła nic zrobić.
Pochylił się jeszcze ćwierć cala, jak drapieżny kot gotowy do skoku.
W jej umyśle, Karina przełknęła i uciekła w dół korytarza, jej serce
biło zbyt szybko i zbyt głośno. Ale pokazanie słabości nie było opcją.
Lucas powiedział jej już wcześniej, że jest drapieżnikiem. Jeśli pobiegnie,
drapieżnik będzie ją gonił.
Uniosła ku niemu twarz.
- Jeśli wrócę bez ciebie, nie szukaj mnie.
Przewrócił twarz na bok, jak pies, przyglądający się jej.
- Albo?
- Albo cię zabiję.
Roześmiał się, niskim bogatym dźwiękiem, który wysłał dreszcze w
dół jej kręgosłupa.
- Jak?
- Wymyślę coś.
Odwróciła się do niego plecami i zmusiła się by wolno przejść do
kuchni.
Lucas odchylił głowę i przyglądał się jak Katrina szła przez korytarz.
Wyraz jej oczu, kąt jej twarzy, sposób w jaki stała, wszystko mówiło
nieposłuszeństwo. Wyzywała go. Nie miała pojęcia jak przez to była
ekscytująca. Chciał ją przyszpilić do ściany, by zdała sobie sprawę, że był
wystarczająco silny i potężny dla niej. Chciał ją całować i kosztować, i
ocierać się, i posiąść. Inne standardy, przypomniał sobie. Dla niego byłoby
to flirtowaniem. Dla niej, to byłby wstęp do gwałtu.
Lucas spojrzał na sufit. Wiedział dokładnie skąd brał się jego
gwałtowny impuls. Było to ewolucyjne echo, to samo echo, które mówiło
mu by zabił każdego samca w domu, a następnie tropił ją aż w końcu by
się poddała. Dokonał wyboru by dziennie to ignorować. Dziwne, ale nie
stawało się to łatwiejsze.
Lekkie kroki Henry'ego zbliżyły się do niej.
- Fizyczna przemoc prawdopodobnie nie jest najlepszym wyjście. -
wymamrotał Henry.
Czasem Lucas mógłby przysiąc, że ten facet mógł czytać w myślach,
jednak każdy Zaginacz Umysłu jakiego spotkał Lucas twierdził, że było to
niemożliwe.
- Bawisz się w moim umyśle?
- Oczywiście, że nie. - Henry uśmiechnął się do niego. - Twoje dłonie
są zaciśnięte i masz to wypisane na całej twarzy.
Tak właśnie myślał.
- Ona zaczyna zadawać pytania.
- To trochę szybciej niż oczekiwałem. - Henry zmarszczył brwi. -
Wymazałem jej prawie dwanaście godzin ciągłego bólu. Zwykle takie
czyszczenie sprawia, że ludzie są dłużej obojętni. Przyśpieszysz
wyjaśnienia?
Lucas skinął głową.
- Nie po raz pierwszy.
Pomagał sprowadzać ludzi ludzi już kilka razy. Ludzki umysł mógł
nie mógł wiele znieść. Jeśli zaleje ją informacjami przeczącymi jej pojęciu
rzeczywistości, wpływ tego, połączony z jej fizyczną traumą, może
spowodować, że załamie się pod wpływem nacisku. Jej ciało już było na
granicy, walcząc z trucizną i łącząc się z jego jadem oraz jego
konsekwencjami, które wkrótce nastąpią.
Lucas zaczął iść przez korytarz. Potrzebował prysznica i trochę czasu
dla siebie by złagodzić podekscytowanie pływające w jego żyłach.
- Lucas? - zawołał Henry.
Lucas się odwrócił.
Jego kuzyn spoglądał na niego przez dłuższą chwilę.
- Bądź miły.
Godzinę później Karina kładła obiad na stół. Spotkanie w korytarzu
ciągle odtwarzało się w jej umyśle i nie umiała zdecydować czy sknociła
czy dobrze sobie poradziła. Emily nadal spała. Henry powiedział, że
zmęczenie jest normalne, ale nadal się martwiła.
- Befsztyki. - Henry osunął się na krzesło. - Wołowina. To jest na
obiad.
Katrina zajęła swoje miejsce. Lucas usiadł po jej prawej. Zbyt blisko.
Powinna była podać obiad w jadalni zamiast w kuchni. Większy stół dałby
jej więcej przestrzeni.
Lucas napierał na nią, upijał się jej niepokojem. Karina przełknęła,
niezdolna sobie pomóc. Był po prostu zbyt duży i ciągle ją obserwował.
Nawet gdy go nie widziała, nie mogła pozbyć się napięcia jakie
powodowało jego spojrzenie. Pochylił się w jej kierunku, emanował
zagrożeniem, i cofała się od niego z czystej samoobrony.
Jego usta rozciągnęły się i Lucas pokazał żeby, duże i ostre.
- Czy jestem straszny?
Spojrzała mu w oczy.
- Tak. - powiedziała. - Ale to już wiesz. Każąc mi się do tego
przyznawać, stajesz się okrutny. Kukurydzę czy fasoli?
Odsunął się. Jego oczy rozszerzyły się i przez chwilę ciężar jego
obecności osłabł.
- Kukurydzę. - podała mu miskę z kukurydzą.
Daniel nieśpiesznie wszedł do pokoju. Podczas gdy Henry migrował
z jednego miejsca na drugie, a Lucas skradał się bezgłośnymi krokami,
pełen zaciekłej gracji, Daniel przechadzał się jakby jego stopy
wyświadczały ziemi wielką przysługę. On nie chodził, ale unosił się,
niszczycielski w swoim pięknie i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Daniel usiadł dokładnie naprzeciw niej. Nadział befsztyk i upuścił go
na swój talerz.
- Zamierzasz robić to każdego dnia? Gotować obiad, być obiadem?
- Tak. - powiedziała Karina ze spokojem jakiego nie czuła.
- Dlaczego? Czy ty w ogóle nie masz kręgosłupa? Co według ciebie
zyskasz podlizując się? Spójrz na niego. - Daniel wskazał na Lucasa. -
Jego to nie obchodzi.
- Nie robię tego dla niego.
- W takim razie dlaczego?
- Zaczyna się. - Henry przewrócił oczami.
Daniel odepchnął się od stołu, balansując na tylnych nogach krzesła,
i skrzyżował ramiona.
- Nie, chcę by mnie oświeciła. Jak głęboko zadomowił się syndrom
sztokholmski?
Karina odłożyła widelec. Instynkt mówił jej, że cokolwiek
następnego powie, określi jej miejsce w tym domu. Pomysł jakiegoś
pochlebnego wybiegu pojawił się w jej umyśle i zniknął. Zastanawiała się
czy powinna coś powiedzieć. W końcu zdecydowała się na szczerość.
- Rozumiem, że mogę zginąć w każdym momencie. Kuzyn Lucasa
umarł na obiedzie świątecznym w zeszłym roku. Z tego co wiem, Lucas
może zginąć już jutro, zabity przez waszych wrogów, albo członków
rodziny. Bez Lucasa jestem bez wartości. Moja córka jest tutaj przeze
mnie. Jeśli nie będę dłużej potrzebna, podejrzewam, że również ona.
Poznałam wystarczająco waszej rodziny by wiedzieć, że nigdy nie będę
mogła odejść. Pozbędziecie się nas jakbyśmy nigdy nie istniały. Muszę
znaleźć jakiś sposób by zyskać jakąś wartość ponad Lucasa. Wtedy, jeśli
on zginie, moja córka i ja będziemy mogły przetrwać.
- I stanie się tak jeśli zostaniesz pokojówką? - Daniel uśmiechnął się.
- Gotowanie, sprzątanie po nas? Powiedz mi , jak nisko upadniesz? Jeśli
zostawię gówno w łazience, posprzątasz to?
- Nie. - powiedziała Karina. - Sam będziesz sprzątał swoje gówno.
Jeśli nie siedzisz teraz na stercie gówna, pewnie wiesz jak trafiać do
toalety i wycierać swoją własną dupę.
Rozbawienie w oczach Daniela zmieniło się w gniew.
- Jeśli chcesz się przypochlebić, jest łatwiejszy sposób. Podejdź tu
teraz i obciągnij mojego fiuta. To postawi cię w mojej łasce szybciej niż
szorowanie zlewu.
Karina zerknęła na Lucasa. Odciął kawałek befsztyku, przeżuł z
oczywistą przyjemnością i posłał jej spojrzenie, które mówiło, Siedź
spokojnie.
- Ona nie jest głupia, Danielu. - Henry podkradł następną bułkę z
koszyka. - To jest wyśmienite. Ona wie, że jeśli cię obsłuży, ty i Lucas
rzucicie się sobie do gardeł. Grasz w tą grę dla swojej własnej satysfakcji,
ale Lucas potrzebuje jej żeby przetrwać. Ona musiałaby być psychicznie
uszkodzona by wybrać ciebie zamiast niego.
Daniel przeniósł się na Lucasa.
- Więc co jego lordowska mość myśli o tym wszystkim? Twoja
przekąska już cię pochowała. Czy ci to pochlebia?
Lucas zajął się swoim trzecim befsztykiem.
- Co byś zrobił na jej miejscu? Czy wycierał być podłogi, O
wszechpotężny?
Lucas zastanowił się nad tym.
- Na jej miejscu zabiłbym już waszą dwójkę. Ale ja nie jestem na jej
miejscu. I nie jestem nią. Nie jestem mniejszy i słabszy niż wszyscy wokół
mnie, nawet nie mam życia dziecka na moich dłoniach. Ona jest rozważna,
biorąc pod uwagę jej sytuację.
Daniel uśmiechnął się szyderczo.
- Nigdy nie pomyślałbym, że jesteś tak zgodny na myśl o swojej
własnej śmierci.
- Wszyscy musimy się z tym pogodzić, wcześniej czy później. -
powiedział Lucas.
- Może w takim razie pomogę z twoją, skoro jesteś już
przygotowany. Szkoda byłoby zmarnować taką okazję.
- Myślisz, że dasz radę? - spytał Lucas z autentycznym
zainteresowaniem.
- Ostrożnie Danielu. - powiedział Henry. - Taka rozmowa może
skończyć się czymś więcej niż złamanym paznokciem czy zepsutą fryzurą.
Daniel zignorował go i spiorunował wzrokiem Lucasa.
- Dawaj.
Lucas odłożył widelec, uśmiechnął się i pchnął stół na bok jakby nic
nie ważył. Karina odsunęła się z drogi. Olbrzymie dłonie Lucasa zacisnęły
się na gardle Daniela. Daniel uchwycił przedramiona Lucasa. Większy
mężczyzna uniósł go, potrząsnął nim jak pies szczurem i walnął nim w
stół. Talerze poleciały na wszystkie strony. Uwięziona w rogu pomiędzy
blatem, a kuchenką, Karina zasłoniła twarz rękoma. Ceramiczna zastawa
roztrzaskała się obok niej, rozsyłając zielony groszek po blacie.
- Nie. - krzyknął Henry. - Nie w środku! Nie w środku!
Czerwone ślady przecięły przedramiona Lucasa. Jego skóra
wybrzuszyła się jakby kości chciały się uwolnić.
- Tak! - warknął. - Bardziej mnie rań. Czy to wszystko na co cię stać?
- jego dłoń nadal była zaciśnięta na gardle Daniela, uniósł go i jeszcze raz
uderzył nim w stół. - Chcesz więcej? - twarz Daniela robiła się coraz
czerwieńsza. Lucas szarpnął nim. - Jeszcze nie skończyłeś? - znowu
walnął Danielem.
Z głośnym trzaskiem stół się przełamał. Dwie połówki upadły, a
Daniel uderzył w podłogę, Lucas wisiał nad nim, nadal miażdżąc jego
tchawicę. Stopy Daniela uderzały w podłogę. Żyły wybrzuszyły się na
jego twarzy, skóra zmieniła się w kolor fuksji. Oczy przetoczyły się do
środka czaszki.
- No proszę. - westchnął Henry. - Straciliśmy całą dobrą zastawę. -
pokazał Karinie koszyk na pieczywo. - Przynajmniej ocaliłem bułeczki. I
nie martw się, utrzymuję Emily we śnie.
Lucas uwolnił Daniela. Blondyn leżał bez ruchu na podłodze. Lucas
przeszedł nad nim, jego oczy płonęły z furią. Spojrzenie zatrzymał na niej.
- Czas do łóżka. - warknął Lucas i rzucił się na nią.
Niepowstrzymana siła uniosła Karinę z podłogi i przewiesiła przez ramię
Lucasa.
- Puść mnie! - próbowała się uwolnić.
Okręcił się i stanął przed Henrym.
- Został bałagan dla niego gdy się obudzi.
- Robi się. - Henry zasalutował bułeczką.
Lucas wyszedł z kuchni. Karina próbowała uchwycić się framugi, ale
palce ześlizgnęły się z niej gdy zaniósł ją przez korytarz do sypialni.
Rozdział 5
Pokój zawirował gdy Lucas zatrzaskiwał drzwi. Karina spodziewała
się, że rzuci ją na łóżko, ale on postawił ją na podłodze. Zachwiała się
przez zawrót głowy spowodowany kręceniem tam i z powrotem, i cofnęła
się. Stalowe palce chwyciły jej ramię. Trzymał ją i powąchał rękaw jej
bluzy.
- Zielona fasolka. Chcesz wziąć prysznic?
Mówił spokojny tonem. Zerknęła na jego twarz. Cała wściekłość
zniknęła. Wyglądał na zmęczonego, jego furia zmieniła się w tlące węgla.
- Tak. - zawahała się. - Nie mam żadnych czystych ubrań.
- To problem. - zgodził się Lucas. - Przepraszam za obiad.
- Nic nie szkodzi. - jego nagły spokój wytrącił ją z równowagi. Stała
nieruchomo, spodziewając się, że zamachnie się na nią albo ryknie jej w
twarz.
Lucas sięgnął do komody i wyciągnął białą koszulkę.
- To najlepsze co mogę ci w tej chwili dać. Jutro zorganizuję coś z
głównego domu.
Wzięła koszulkę. Nie zaoferował jej żadnej bielizny. Pod nią będzie
naga.
- Chodź. - Lucas ściągnął swoją koszulkę i rzucił ją na podłogę.
Wyrzeźbione mięśnie napięły się na jego plecach. Naga, ubrana - on może
zgwałcić ją w każdej chwili. Ubrania nie dostarczają żadnej obrony.
Zatrzymał się z dłonią na klamce od drzwi łazienki.
- Idziesz?
Nie jeśli będzie to ode mnie zależeć.
- Zaczekam aż skończysz.
- Będę tam kilka godzin. - powiedział. - Kabina prysznicowa jest
odgrodzony. Możesz zdjąć ubrania, a ja nic nie zobaczę.
Kilka godzin.... Dlaczego miałby być w łazience kilka godzin?
- Myślałam, że musisz się pożywić.
- Muszę, ale nie będę się pożywiał przez jakiś czas.
Mimo wszystko podążyła za nim spragniona jakichkolwiek
informacji.
- Jak długa jest ta chwila?
- Kilka tygodni. Może dłużej. Zależy jak szybko poradzisz sobie z
moim jadem.
- Dlaczego?
- Ponieważ za dużo mojej toksyny na raz może cię zabić.
Przypomniała sobie jego wyjaśnienia z poprzedniego dnia.
- Mówiłeś, że twój jad sprawia ci ból. Czy teraz cię boli? - kiwnął
głową. - Zawsze?
Lucas spojrzał na nią.
- Zawsze. Jest gorzej gdy jestem ranny i dużo gorzej gdy wyjdę z
wariantu ataku. Czasami mam ataki po przemianach. - jeśli zawsze go boli,
będzie musiał zawsze się pożywiać...
- Jak często ty...
Jakby czytając jej myśli, wzruszył ramionami.
- Gdy mój jad osiągnie optymalny poziom do twojego hormonu w
mojej krwi, będę musiał się pożywiać co trzy tygodnie by go zachować.
Nie będę pił tak dużo jak ostatnim razem. Chodź. Potrzebujesz prysznica a
ja muszę usiąść.
Odsunął się jej z drogi. W trakcie dnia korzystała z łazienki w
korytarzu, blisko kuchni. Założyła, że ta będzie taka sama.
Pokój był prawie tak duży jak sama sypialnia. Ciemno-zielona wanna
zanurzona w drewnianą podłogę. Kabina prysznicowa zajmowała całą
ścianę. Jej obudowa pasowała do wanny, ale ścianki były zrobione z
ciemnozielonych panel, szkła albo plastiku, grubych i matowych od
wewnątrz. Lucas nie kłamał - będzie mógł dostrzec cienie, ale tylko tyle.
Na prawo była kolejna ścianka, która, jak założyła, ukrywała toaletę, a
obok duży zlew.
Lucas pstryknął włącznik i strumienie wody zaczęły zalewać wannę.
Prysznic przywoływał Karinę. Pójście tam i rozebranie się podczas
gdy on tu był, było szaleństwem, ale była pokryta jedzeniem, a jego
zapach z poprzedniej nocy nadal utrzymywał się na jej skórze. Mogła go
zmyć.
Karina przygryzła wargę, prześlizgnęła się obok Lucasa i weszła pod
prysznic. Zamknęła za sobą drzwiczki i prawie się rozpłakała.
Kabina prysznicowa została podzielona na przebieralnię i sam
prysznic, oddzielony zasłoną. Karina wyciągnęła z kieszeni dżinsów nóż.
Ostrze wydawało się małe w porównaniu z Lucasem. Jeśli wbije go w jego
plecy, może nawet nie zauważyć. Położyła go na małą metalową pułkę
obok mydła i ściągnęła ubrania, upuszczając je w stercie na ławeczkę.
Szeroki wachlarz butelek szamponu czekał na jej wybór. Wybrała butelkę
z obrazkiem zielonego jabłka, przypadkową kostkę mydła i weszła pod
prysznic. Strumienie otoczyły ją z trzech stron. Przekręciła duże koło
kranu i szeroki strumień wody poleciał na nią z góry w ciepłym, kojącym
wodospadzie. Upuściła szampon i mydło. Wokół niej woda tryskała i
spadała kaskadą, mocząc ją, zmywając zapach ciepłej miedzi. Weszła pod
ten potok, zamknęła oczy i zachwiała się.
Lucas wsunął się pod gorącą wodę. Lubił gdy prawie parzyła. Nie
była jeszcze tak gorąca, ale zmierzała tam. Strumienie okładały jego ciało.
Zamknął dwa najbliższe strumienie. Ostre pazury bólu, które wbijały się w
jego żebra osłabły gdy się leczył. Jego prawe ramię nadal drżało. Daniel
stawał się silniejszy.
Pewnego dnia któryś z nich stanie się nieostrożny i mogą siebie
pozabijać. Lucas zamknął oczy i zanurzył się. Istnieją gorsze sposoby
odejścia niż zabicie przez własnego brata.
Wściekłość, która kierowała nim przez ostatnie kilka dni, zniknęła,
wypalona przez adrenalinę przemocy.
Wynurzył się by zaczerpnąć powietrza i położył głowę na półce,
jedynym miejscu gdzie mógł siedzieć, a woda nadal pluskała na jego kark.
Tak zmęczony...
Leczenie wyczerpywało jego wewnętrzne zasoby i czuł się słabo,
jakby każdy mięsień wisiał zużyty na kościach. Z tego miejsca mógł
widzieć drzwi i kabinę prysznicową. Była tam. Naga. Mokra. Owocowy,
syntetyczny zapach drażnił go - myła swoje włosy. Wyobraził sobie jej
ciało pod strumieniami wody, dłonie prześlizgiwały się po piersiach w
dół...
Głuch odgłos kazał mu podnieść głowę. Pod prysznicem ciemny cień
upadł, przyciśnięty do szkła.
W końcu ją dopadło. Czekał na to cały dzień.
Lucas wyszedł z wanny. Drzwi prysznica były zamknięte. Uderzył w
nie pięścią i otworzyły się. Karina leżała zwinięta w rogu prysznica, mała
mokra kępa. Jej nogi drżały. Skórę miała bladą, prawie szarą. Zgarnął ją z
podłogi.
- Nie. - wyjąkała. Jej usta przybrały niebieski kolor. To nie jest dobry
znak.
Pochylił się. Zaatakowała. Uchwycił błysk metalu i cofnął się,
pozwalając ostrzy noża minąć się. Skąd ona to wzięła. Ach, tak. Kuchnia.
Wyciągnął nóż z jej palców i podniósł ją.
- Nie. - odpychała się od jego piersi.
- Ciii. - powiedział jej. - Nie zrobię ci krzywdy.
Wyniósł ją. Jej skóra przy jego była lodowato zimna.
Walczyła z nim nawet gdy wszedł do wanny i posadził ją na
ławeczkę, zanurzając ją po szyję w gorącej wodzie.
- Puści mnie...
Bojąc się, że jeszcze bardziej ją wystraszy, cofnął się na całą długość
wanny, dając jej przestrzeń. Nie ma potrzeby jej stresować. Jeśli zemdleje,
szanse jej przetrwania zniknął prawie do zera.
Dopiero po pełnych trzech minutach jej zęby przestały szczękać.
Spojrzała na niego.
- Wszystko boli.
- Twoje ciało reaguje na mój jad. - powiedział. - Gorąca woda
pomoże. Koi mięśnie. To normalne. - formalnie rzecz biorąc wszystko co
powiedział było prawdą. On tylko nie wnikał w szczegóły. Jeszcze nie.
Krótki gorzki śmiech uciekł z jej ust.
- Normalne? Nic nie jest normalne.
Prawda. Przynajmniej nie dla niej. Dla niego, to było zwyczajne.
- Spragniona?
- Tak.
Przebrnął przez wannę, sięgnął do małej lodówki i wyciągnął butelkę
wody.
Wzięła butelkę, otwarła ją zębami i napiła się, wypijając prawie
jedną trzecią za jednym razem. Właśnie tak... pij, Karino.
Przypomniał sobie pierwszy raz Galatei. Ona dokładnie wiedziała co
się wydarzy. Została wychowana właśnie dla tego celu: by żywić go. I
czuła do niego odrazę za to. Nienawiść była by zbyt osobistym słowem;
nie sięgał tak wysoko w jej mentalnej liście. Galatea nienawidziła rodziny;
nienawidziła Arthura ponieważ on rządził; ale Lucasem jedynie gardziła,
czuła wstręt dla jego dotyku. Im starszy był tym bardziej zdawał sobie
sprawę że seks z nim był jej sposobem na zemstę. W czasie pożywiania
dominował nad nią i musiała mu się podporządkować. W łóżku, w trakcie
kilku krótkich chwil Galatea dominowała nad nim. Tego pierwszego razu
gdy płakała i krzyczała w czasie gdy jej ciało walczyło pierwszą dawką
jego jadu, próbował ją trzymać w ramionach. Ona była taka piękna, taka
delikatna... Nie chciał jej złamać. Ona wyczuła tą małą iskrę współczucia,
uchwyciła się tego, przekręciła i używała przeciw niemu, aż w końcu nie
mógł już tego znieść. Życie z Galateą znaczyło ciągłą wojnę. Życie z
Kariną, jak na razie, było jak sparing z prawdziwym wojownikiem.
Przeciwstawiała mu się, ale nigdy by nie wbiła mu noża w plecy.
Próbowała by wbić mu je stając twarzą w twarz.
Lucas zanurzył się w wodę i zamknął oczy. Myślenie o Galatei
pozostawiało okropny smak w jego umyśle. Żebra znowu go bolały.
Nadchodziła senność, groziła stłumieniem jego umysły jak ciężki koc.
Głos Kariny szarpnął nim zanim stracił przytomność.
- Dlaczego jesteś dla mnie miły?
- "Miły" nie należy do mojego słownika. Jestem po prostu zmęczony.
- Masz posiniaczone żebra.
- Daniel.
- Nie widziałam żeby cię uderzył.
- Nie musi. Jestem Demonem, a on Akustykiem. On może imitować
dźwięki i wyszarpać kości z mojego ciała skupioną falą dźwięku. - uniósł
ramiona i wstał, pokazując długie czerwone pręgi obrysowujące jego
żebra. - Gdyby naprawdę uderzył, widziałabyś kości wystające z ciała.
Wpatrywała się w niego w przerażającej ciszy. Znowu się zanurzył i
zamknął oczy.
- Dlaczego tak walczycie? - spytała.
- Nie ma jednego prostego powodu. Czasem jemu nie podoba się coś
co zrobiłem. Czasami ja to robię bo mnie denerwuje.
- A dzisiaj?
Lucas westchnął. Nie pozwoli mu odpocząć.
- Dzisiaj walczyliśmy ponieważ Daniel pokłócił się z Arthurem.
Daniel chce się ewakuować. Arthur nie. Daniel nalegał i Arthur podrażnił
jego dumę. Ja zająłem stronę Arthura. Ewakuacja bazy jest kosztowna.
Jeden zwiadowca nie jest wystarczającym powodem by to robić. To zły
znak - widzieliśmy zwiadowców w pobliskich fragmentach, ale nigdy tak
blisko. Ale nie możemy uciekać przy pierwszej oznace kłopotów.
Zmarszczyła brwi.
- Więc wykręcanie kości ze stawów jest sposobem na pokazanie
niezadowolenia z powodu pomiatania?
- Mniej więcej. Daniel chce by traktowano go poważnie. Więc ja
traktuję go jak poważną groźbę i robię z tego wielkie przedstawienie. Ja
byłem walką zastępczą. On tak naprawdę chce walki z Arthurem, na co ja
nie mogę pozwolić, ponieważ Arthur go zabije. - Lucas pomyślał żeby na
tym zakończyć, ale coś pchnęło go do dalszych wyjaśnień. - To
skomplikowane. My żyjemy na innych zasadach. W twoim innym świecie,
ludzie przechodzą surowe społeczne uwarunkowania, które ewoluowały
przez setki lat. Dorastali w stosunkowym bezpieczeństwie i pod ciągłym
nadzorem. Rodzice, szkoły, rówieśnicy - wszystkie te interakcje
dostrajając ich zachowanie aż są...
- Bezpieczni? - zasugerowała.
- Uspołecznieni. Ale Daniel i ja dorastaliśmy jako wyrzutki, tylko
nasze ekstremalne zachowania były poprawiane - więc nie mordujemy
kogoś gdy czujemy taką potrzebę. Nasze interakcje są prostsze niż twoje,
mają mniej warstw i są bliższe... - Lucas szukał właściwego słowa. Gdy
przyszło do niego, nie spodobało mu się. - Zwierząt. Oboje osiągnęliśmy
seksualną dojrzałość już jakiś czas temu. Odczuwamy silną potrzebę
partnerstwa i posiadania własnego terytorium, rodziny i oddzielnych żyć.
Zamiast tego utknęliśmy z sobą nawzajem, mamy złudzenie prywatności i
nadmiar agresji. A teraz doszłaś ty. Daniel tak naprawdę nie chce ciebie dla
ciebie. On chce ciebie ponieważ widzi mnie jako konkurencję, a teraz
mam coś czego on nie ma. Ja jestem jedynym rezultatem jakiego się boi.
Jest wrogi i defensywny, a Arthur zmusił go dzisiaj do siedzenia i
zamknięcia się. Daniel musiał odreagować, a tylko ja mogę to wytrzymać.
- Dlaczego? - spytała łagodnie.
- Ponieważ on jest moim bratem.
Nastąpiła krótka pauza.
- Ale on nie jest Demonem jak ty.
- Różni ojcowie. - powiedział jej. - Wszyscy z nas z Domu Daryon
nosimy geny od wielu różnych podgatunków. Nasza matka była
Demonem. Mój ojciec był zwykłym człowiekiem. Ojciec Daniela był
potężnym Akustykiem. Oboje braliśmy udział w genetycznej loterii i
dostaliśmy różne nagrody.
Nie wspomniał o gwałcie, uwięzieniu i morderstwie. W ten sposób
brzmiało to lepiej.
- Czy Daniel gromadził jedzenie gdy był dzieckiem?
Była spostrzegawcza. Będzie musiał to zapamiętać.
- Tak.
- A ty się nim zajmowałeś?
- Tak. - Ponieważ nikt inny by tego nie zrobił.
- Dlaczego on po prostu nie odejdzie? - spytała. - A ty? Chyba nie
lubisz tu mieszkać.
- Ponieważ mamy zadanie do wykonania. Chronimy was przed
ludobójstwem. - misja była ważniejsza niż wszystko inne. Logiczna część
niego zapewniała Lucasa, że życie poza pierwotnym mandatem istniało.
On po prostu nie umiał sobie wyobrazić jak mógłby w nim żyć.
- Tak długo jak żyjemy, wy przetrwacie.
- Nie rozumiem.
Westchnął. To kolejne długie wyjaśnienie i nie miał na niego dzisiaj
energii. Ani nie chciał jej znowu zszokować. Przeszła już wystarczająco.
- Potwory istnieją. Nazywają siebie Ordynatorami. Chcą zabić ludzi
takich jak ty. Normalnych, zwykłych ludzi. My istniejemy by nie dopuścić
do osiągnięcia przez nich tego celu. I to wszystko.
- Ale czego oni chcą?
- Chcą żebyście umarli.
- Dlaczego oni nas tak bardzo nienawidzą?
Westchnął.
- Oni was nie nienawidzą. Oni po prostu nie chcą żebyście istnieli. To
genetyczna czystka, masowa eksterminacja. Oni uważają, że obecna
sytuacja jest pomyłką, którą chcą naprawić. Oni uważają, że powinni zając
wasze miejsce. Podgatunek 61, "normalni" ludzie, nie mają dla nich
wartości, poza okazjonalnym źródłem pożywienia w razie konieczności.
- Oni są kanibalami? - jej głos podniósł się o oktawę.
- Tylko niektórzy. Miałem na myśli źródło pożywienia dla ich
wojennych zwierząt. Wiec co to jest Deaodon?
- Nie.
- To okropna rasa Entelodontidae, prehistorycznych dzików. Wyobraź
sobie drapieżną świnię, długą na dwanaście stóp (*3,6m), wysoką na
siedem stóp (*2,1m) przy ramionach, szczęka jak u krokodyla. Zjada
wszystko, a gdy poeksperymentujesz z jego genetyką, staje się mądrzejszy
i szybciej się rozmnaża. Potrzebują dużo mięsa.
Gdy otworzył oczy, zauważył, że patrzyła na niego. Karina siedziała
zatopiona tak głęboko, że tylko jej głowa unosiła się nad wodą. Ciepłe
kolory wróciły na jej policzki. Włosy, zmoczone przez prysznic, wirowały
w gorącej wodzie. Mmmmm. Moja.
Lucas sięgnął i przyciągnął ją do ciebie, przesuwał dłońmi w górę i w
dół jej ciała, czując pełność jej piersi, krągłość jej pośladków.... Gdyby nie
znużenie i fakt, że mu ufała, co zatrzymywało go w miejscu, zrobiłby to.
Jego myśli musiały pokazać się na jego twarzy ponieważ odsunęła
się od niego na ile wanna pozwalała. Udręczenie pojawiło się na jej
twarzy, wyostrzając jej rysy. Jak bezpański pies, pomyślał, drżący,
przestraszony i gotowy gryźć. Trzymał do niej klucz: Przekręć w jedną
stronę a ją złamiesz; przekręć w drugą a napięcie osłabnie. On był taki sam
kilka lat temu. Wspomnienia czasu gdy bał się wszystkich były jeszcze
świeże.
- Wiesz, że nie mogę cię powstrzymać. Więc co cię powstrzymuje? -
spytała Karina.
- Teraz po prostu nie chcę z tobą walczyć. - powiedział Lucas. -
Walczyłem z Arthurem, z Danielem, z Henrym. Jestem zmęczony. - i
chciał żeby przestała drgać za każdym razem gdy na nią spojrzy. Przez to
czuł się jak potwór, a tego miał już wystarczająco.
- Jeśli chcesz pokoju, pozwól mi zatrzymać Emily.
- Nie.
Zacisnęła zęby.
- Może później. Za jakiś czas.
- Dlaczego nie teraz?
Zapłonęła w nim irytacja.
- Ponieważ nie mogę pilnować was obie każdego dnia, a ty już
kradniesz noże.
- Nóż był do obrony. Nie wezmę kolejnego. Nie będę ponownie
próbować cię dźgnąć...
- To nie o mnie się martwię.
Znieruchomiała.
- O, mój Boże. - otworzyła szeroko oczy. - Myślisz, że mogłabym
zranić własną córkę?
- Nie byłabyś pierwsza. - na pewno nie. - Szok jest suką. Zwłaszcza
gdy dodasz do tego mój jad pieprzący z twoimi hormonami.
- Ona jest wszystkim co mam.
Wyglądała jakby była na skraju łez. Zmusił się do spokojnego tonu.
- I dlatego mogłabyś poderżnąć jej gardło gdy tylko ci ją oddam.
Obie jesteście moją odpowiedzialnością. Powiedziałem, że zapewnię jej
bezpieczeństwo. Nie chcę byś zraniła ją ani siebie.
- Miałam nóż od śniadania. - powiedziała mu. Wysłałeś mnie do
pokoju z Emily. Nie zabiłam jej. Gdybym próbowała, nie mógłbyś mnie
powstrzymać...
- Henry nadzorował twój umysł. Gdyby poziom stresu podskoczył,
odciął by cię.
- Więc spytaj gdy czy próbowałam zabić ją albo siebie. Miałam
okazję. Zdobyłam nóż żeby zranić ciebie. Nie siebie.
Lucas wstał i przeszedł przez wannę, przyszpilił ją swoim ciałem do
ściany wanny. Czując jej ciało przy swoim wysłało go na granicę. W jego
umyśle wszystkie smycze na jakie się przypiął puściły jedna po drugiej.
Karina odwróciła się bokiem do niego, próbując się zasłonić.
- Spójrz na mnie.
Karina spojrzała na niego. Lucas spojrzał jej w oczy, szukając czegoś
wskazującego, że jest przy zdrowych zmysłach.
- Gdybyś miała teraz naładowany pistolet, zastrzeliłabyś mnie?
- Nie. Jeśli cię zabiję, ja będę następna. Daniel, Henry albo Arthur
zabiją mnie, a Emily zostanie sama.
Uczciwa, racjonalna odpowiedź.
- Chcesz umrzeć? - pragnął ją. Chciał zmiażdżyć ją w swoich
ramionach i zobaczyć, że ona też go pragnie.
- Nie. - potrząsnęła głową.
- Czego chcesz? - wiedział czego chciał. Była tuż przed nim, złapana
przy jego klatce piersiowej. Jego serce biło zbyt szybko.
- Chcę uciec. - powiedziała mu. - Chcę wrócić do mojego życia.
Była zdrowa psychicznie i stabilna, albo na tyle zdrowa na ile mógł
oczekiwać. Lucas uwolnił ją i Karina odsunęła się od niego.
- Co byś zrobiła gdybym pozwolił ci zostać z córką, Karino?
Zatrzymała się. Wyczytał odpowiedź z jej twarzy. Wszystko.
Zrobiłaby wszystko. Pozwoliłaby mu na wszystko, a jeśli by zażądał,
udawałaby, że jej się to podoba. To była odpowiedź, którą jego matka by
dała.
- Czego chcesz? - spytała ochrypłym głosem. Czuł napięcie ukryte za
tymi słowami, jakby stała na krawędzi rozpadliny, czekając aż ją zepchnie.
- Umiesz upiec czekoladowe ciasto? - nastąpiła malutka pauza zanim
odpowiedziała.
- Tak.
- Zrób jedno. Dla Daniela. To jego ulubione.
Czekała. Gdy nic więcej nie powiedział, w końcu spytała.
- To wszystko?
- Tak.
Lucas czekał aż ulga pojawi się na jej twarzy, ale ona tylko siedziała
w napięciu. Nadal czekała na haczyk, zdał sobie sprawę.
- Naprawdę pozwolisz mi ją mieć? - ledwie słyszał jej głos. - Bez
żadnych warunków?
- Tak. - i bardziej się na to nabierał. Nic dobrego z tego nie wyjdzie,
nie przy sposobie w jaki oni walczą. Henry pomyśli, że zwariował. Ale
Lucas czuł znużenie. Nie miał siły by walczyć w kolejnej wojnie. I nie
chciał by czuła się nieszczęśliwa. - Zrób listę czego obie potrzebujecie, a
ja wyślę ją jutro do głównego domu. Ostatnio gdy sprawdzałem, możesz
kupić kocyki z Hello Kitty we wszystkich domach towarowych....
Karina zakryła twarz i rozpłakała się.
Siedział i patrzył jak drżała i szlochała, nie wiedząc co ze sobą
zrobić. Czuł się niekomfortowo jakby zakłócał coś prywatnego. Poczucie
winy wzrosło w nim i nie wiedział skąd ono się wzięło.
- Przestań. - warknął w końcu Lucas.
- Nie mogę.
Jej szlochy stopniowo ucichły. Oblała twarz wodą.
- Czy mogę zostać z nią w jej pokoju?
- Nie. Zostaniesz ze mną.
- Mogę spać na podłodze?
- Nie. Będziesz spała w łóżku, jak poprzedniej nocy.
- Dlaczego?
Ponieważ jesteś moja. I ponieważ będzie wiedział jeśli wstanie w
środku nocy.
- Ponieważ tak chcę.
- Mogę...
Zamknął oczy i oparł głowę o brzeg wanny.
- Cisza. Koniec rozmawiania.
- Dziękuję. - powiedziała cicho.
- Proszę bardzo.
Rozdział 6
Karina obudziła się sama. Mgliście przypomniała sobie jak Lucas
wychodził z wody, jego olbrzymie muskularne ciało było mokre, i uczucie
ostrego zaciśnięcia wnętrzności, takie samo jak wtedy gdy uwięził ją w
wannie. Chciałaby udawać, że to strach albo niepokój, ale to oznaczałoby
okłamywanie siebie. Gdy wstał by pokazać jej stłuczenia, które
spowodował Daniel, wpatrywała się chwilę zbyt długo i nie przyglądała
się zranionym żebrom.
Lucas Przyniósł jej ręcznik i gdy się odwrócił, dając jej kruche
złudzenie prywatności, owinęła go wokół siebie i uciekła z łazienki. Nie
podążył za nią. Ściągnęła ręcznik, założyła olbrzymią koszulkę, którą jej
dał, i zwinęła się pod kocem w kulkę pełną niepokoju. Jej nerwowość
powinna nie pozwolić jej zasnąć, ale ciało po prostu się poddało. Lucas nie
śpieszył się w pójściu do łóżka, a do czasu gdy położył się po drugiej
stronie, ona już zasypiała. Spytał ją o coś, ale gorączkowa mgła opadła na
nią i zaciągnęła w sen bez snów.
Karina Usiłowała wstać. Czuła stałe ciepło powoli powoli
rozpalające się do gorączki. Przynajmniej żyła. Zmusiła się do wstania. Jej
głowa pływała, a zawroty głowy prawie sprowadziły ją z powrotem na
łóżko.
Wstawaj, Wstawaj, no dalej, możesz to zrobić.
A teraz mówiła do siebie. Znakomicie.
Karina skierowała się pod prysznic, chwiejąc się na miękkich
nogach. Wczorajszej nocy przepłukała swoją bieliznę i ona nadal widziała
na haczyku na ręczniki, gdzie ją wczoraj powiesiła. Karina dotknęła jej.
Sucha. Założyła majteczki i poszła skorzystać z ubikacji.
Kilka minut później doszła do zlewu. Nowa szczoteczka do zębów,
nadal zapakowana, czekała na nią. Karina gapiła się na nią.
Lucas jej nie porwał. Nie wymusił na niej niewolnictwa pistoletem.
Została zaatakowana przez Rishę i rekinozębego mężczyznę, oraz dali jej
wybór: umrzeć albo żyć na warunkach Lucasa. Była ofiarą zbiegu
okoliczności. Co nie zmieniało faktu, że teraz należała do Lucasa.
Dom Daryon ograbił ją z każdego strzępka niezależności. Zależała
od Lucasa we wszystkim: jedzeniu, bezpieczeństwie, ubraniach,
bezpieczeństwie i przetrwaniu jej córki. Posiadał władzę mówienia jej
kiedy powinna iść do łóżka, gdzie powinna spać, kiedy się myć... Chronił
ją i Emily przed jakimś potwornym wrogiem, którego nie rozumiała i
który mógł je zabić z ciągu jednej krótkiej chwili. Jakakolwiek odskocznia
od reguł była z jego strony dobrocią. Małe rzeczy jak szczoteczka do
zębów wydawała się wielką przysługą. Ale nie była, mówiła sobie. Nie
była. To były podstawowe potrzeby ludzkiej istoty.
Jednak mogła zostać niewolnikiem beż jakiejkolwiek wolności.
Mogła stracić córkę Mogła zostać zgwałcona. Wystarczyło by powiedział
"oddam ci córkę", a ona zrobiłaby wszystko. Sam fakt, że pomyślał o
zostawieniu jej szczoteczki był małym cudem.
Jej własny zapał by przeżyć kolidował z
jej wyczuciem
rzeczywistości. Instynkty prowadziły ją do stworzenia emocjonalnej więzi.
Im bardziej Lucas ją lubił, tym mniej prawdopodobne by zamordował ją
albo Emily. Im bardziej ona go lubiła...
Karina wzięła głęboki wdech. Lucas fizycznie ją przytłaczał.
Wspomnienia jego ramion wokół niej pojawiła się w jej umyśle. Lucas
była... On był...
Wpatrywała się w siebie w lustrze. Po prostu to powiedz. Powiedz to,
przyznaj się i odejdź od tego.
Uwodzicielki. Pociągający. Wstrząsający. Był męski w sposób w jaki
kobiety fantazjują o mężczyznach: potężny, silny, niebezpieczny. Gdyby
spotkała go na przyjęciu albo biznesowym spotkaniu, gdyby nosił garnitur,
a ona coś innego niż jego koszulkę i bieliznę, którą wyprała pod
prysznicem, odszukała by go. Gdyby się do niej odezwał, czułaby się
schlebiona.
Przez jakiś czas, po śmierci Jonathana, była tak owinięta w poczucie
winy i w dobru Emily, że zapomniała o istnieniu mężczyzn. Minął prawie
rok zanim znowu uświadomiła sobie ich istnienie: mężczyzna z miłym
uśmiechem w kolejce do kasy, przystojny mężczyzna wysiadający z
samochodu obok niej. Mała jej część chciała ponownie być zauważana i
sprawdzać czy była. Była wrażliwa, a sposób w jaki Lucas na nią patrzył,
nie pozostawiał wątpliwości, że gdyby dała maluteńką wskazówkę, że go
pragnęła, pośpieszyłby usłużyć i położyłby trupem każdego kto stanąłby
mu na drodze.
Pod całą tą brutalnością, w Lucasie była dziwna desperacja. Karina
wyczuwała głęboką, wszechpotężną potrzebę do... nie dokładnie
akceptacji, ale bycia lubianym. Gdyby była bezwzględna, uwiodłaby go by
upewnić się, że byłby od niej zależny, ale taka manipulacja nie była w jej
stylu. Nie mogła się do tego zmusić.
Karina spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Praktycznie mogła go
zobaczyć stojącego obok niej. Potrafiła wyobrazić go sobie z krystaliczną
dokładnością: każdą potężną linię jego ciała; obietnicę surowej przemocy
w sposobie w jakim się poruszał; dokładne wykrzywienie jego ust, prawie
sardoniczne; wyraz jego oczu, dzikie, niestłumione, czysto męskie żądze.
Nie, coś więcej niż żądza. Potrzeba.
Myślenie o nim było jak igranie z ogniem.
Była zamężna; wiedziała bardzo dobrze, że zdrowy związek zależy
od szacunku i kompromisu. Z Lucasem nie będzie szacunku i kompromisu
ponieważ nie byli sobie równymi. Posiadał ją. Była jego rzeczą i jeśli raz
otworzy drzwi do związku, on nie pozwoli jej ich zamknąć.
Karina zamknęła oczy. Potrafiła wyobrazić sobie siebie owiniętą w te
potężne ramiona. Czuła by się bezpieczna, tak bardzo bezpieczna. Jej
życie było roztrzaskane jak lustro, a odłamki ciągle raniły jej palce.
Desperacko pragnęła zapomnieć, że jest czymś tylko trochę innym niż
niewolnicą. Pragnęła tej iluzji bezpieczeństwa jakby było to narkotykiem,
a ona miała musiała je wygrać. Chciała czuć ciepło jego silnego ciała, jak
rozgrzewa jej skórę. I chciała zobaczyć jak się zgina, dowiedzieć się jakby
to było zobaczyć wrażliwość intymności w tych twardych oczach. Była
całkowicie bezsilna i musiała poczuć się silna, jak kobieta, która jest tak
mocno pożądana przez mężczyznę, że zrobiłby dla niej wszystko.
No i proszę. Całość, za jednym razem.
Jesteś chora, powiedziała swojemu odbiciu.
Cóż, to zostało wydobyte. Przyznała się do wszystkiego.
Musiała zachować do wszystkiego dystans. On był silny, ona słaba i
bezbronna, i nie przy zdrowych zmysłach. Będzie brała jeden dzień na raz,
poczeka, aż cała trucizna zniknie z jej systemu, a kiedy nadarzy się szansa
ucieczki, weźmie ją - i oni nigdy nie znajdą jej ani Emily. A jeśli pozwoli
sobie uwierzyć we własne kłamstwa, nigdy nie będzie się zastanawiać jak
to by było czuć go w sobie... Przerwała tą myśl. Im mniej będzie o tym
myśleć, tym lepiej.
Karina otworzyła szczoteczkę do zębów. Umyje zęby, zlokalizuje
swoje dżinsy i sprawdzi co u córki. A później pójdzie tam i zrobi ciasto
czekoladowe.
Emily wydawała się nie mieć wspomnień z walki Lucasa i Daniela z
wczorajszego wieczora. Dobrze spała, a gdy ona przyszła po nią, dostała
uścisk. Brutalny epizod w ogóle nie wpłynął na jej córkę. Karina trzymała
ją przez długi czas, wdychała zapach jej włosów. Obie żyły. Zatrzyma
Emily przy sobie. Wszystko będzie dobrze. Będzie ciężko i boleśnie, ale
wszystko będzie dobrze.
Karina wzięła Emily do kuchni. Światło słońca wsączało się przez
otwarte okno. Nikt na nią nie czekał. Nikt nie domagał się śniadania. Dom
był cichy i spokojny. Karina wydychała napięcie, wyciągnęła składniki na
ciasto i zaczęła je robić.
Henry wszedł do kuchni, wyglądał na trochę zagubionego.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry! - zaćwierkała Emily.
- Mam coś dla ciebie. - Henry położył blok rysunkowy i zestaw
kredek na stół.
- Dla mnie?
- Dla ciebie.
Emily przeglądała pudełko z kredkami.
- Co się mówi? - Karina powiedziała na autopilocie.
- Dziękuję!
- Nie ma za co. - Henry zaoferował jej mały uśmiech.
- Gdzie są wszyscy?
- Poszli sprawdzić siatkę graniczną. Co robisz?
Karina zerknęła na niego.
- Cisto czekoladowe. Czy poszli sprawdzić czy są jakieś ślady ludzi,
który wysłali jaszczurkę na zwiady?
Henry pokiwał głową.
- Lucas nazywa ich Ordynatorami. Henry, kim oni są? Kim ty jesteś?
Henry znowu się uśmiechnął i poprawił okulary na nosie.
- To długie i skomplikowane wyjaśnienia. Lepiej zaczekać kilka dni.
Zbyt dużo informacji zbyt szybko mogą wszystko pogorszyć.
- Chciałabym wiedzieć.
Potrząsnął głową.
- Miałaś styczność z wielką dozą przemocy w ciągu ostatnich dwóch
dni i zostałaś zaznajomiona z rzeczami, które przeczą twojemu pojęciu
rzeczywistości. Nie chcę być tym, który jeszcze coś do tego doda.
- Henry, niewiedza jest gorsza. Jedyne o co proszę to nie traktowanie
jak niewolnicę, której mówi się gdzie ma być, co robić i nie otrzymuje
żadnych wyjaśnień.
- Nie. - powiedział cicho.
Spojrzeli na siebie ponad stołem. Karina wytrzymała jego spojrzenie.
Może nie było to zbyt mądre, ale nie teraz się nie wycofa.
- Zobacz, Mamo, narysowałam Cedrica!
Karina spojrzała w dół na kulkę kłaczków, która wyglądała jak owca
z szablozębnymi kłami.
- Wygląda bardzo ładnie, Emily. - kiedy uniosła wzrok kuchnia była
pusta. Henry uciekł.
Ciasto pachniało czekoladą i wanilią. Kiedy Karina wyciągnęła dwie
okrągłe blach i odstawiła je by się ostudziły, znajomy zapach rozszedł się
po kuchni, tak bardzo przypominający dom i szczęśliwe czasy, że prawie
zapłakała.
Drzwi trzasnęły. Spojrzała w górę w samą porę by zobaczyć jak
Lucas pojawia się w drzwiach. Jego twarz była ponura. Zerknął na ciasto,
później na nią. Odpowiedziała spojrzeniem, nagle przerażona, że
wszystkie jej myśli wyleją się z jej oczu.
Zdawał się nie zauważać niczego.
- Chciałabyś nowe ubrania?
- Tak. - Och, Boże, tak.
Skinął głową na drzwi.
- Mają trochę rzeczy przygotowane dla was w głównym domu. Nie
znam rozmiaru, więc musicie iść i przymierzyć je. Chodź, pójdę z tobą.
- Czy mogę iść? - Emily zsunęła się z krzesła.
- Tak. - powiedział Lucas. - Dla ciebie też mają ubrania.
- A Cedric?
- Cedric nie potrzebuje ubrań. - powiedział Lucas.
- Może iść z nami? - spytała Karina.
- Pewnie.
Karina umyła dłonie, wytarła je o ręcznik i podążyła za Lucasem na
zewnątrz. Słońce świeciło jasno. Cedric już czekał na nich przy schodach.
Emily zeszła na dół, a niedźwiedzio-pies wstał na łapy i podbiegł do niej,
był prawie tak wysoki jak ona.
Lucas poprowadził je przez podwórko i w dół ścieżki. Okrążała
wzgórze, po lewej osłonięta była przez karłowate dęby i krzewy
wspinające się po wzniesieniu i zachodzące na prerię po prawej. Cedric i
Emily wysunęli się do przodu o kilka jardów. Karina obserwowała ich,
świadoma Lucasa idącego obok niej jak tygrys, który nauczył się chodzić
na dwóch łapach. Powietrze było suche, a gorąco spływało na nich z
bladego, wypalonego nieba, malując ścieżkę pasami jaskrawożółtych
promieni słońca.
- Jesteśmy we fragmencie rzeczywistości. - powiedziała Karina.
- Tak. - powiedział Lucas.
- Dlaczego świeci słońce? Dlaczego tu jest powietrze?
- Ponieważ fluktuacje występują na uniwersalnym poziomie. -
powiedział Lucas.
- Więc to kopia słońca?
- Nie, to to samo słońce co na Ziemi. My po prostu mamy do niego
dostęp na innym poziomie. Pomyśl o domu z wieloma pokojami.
Wychodzimy z głównego salonu do innego mniejszego pomieszczenia, ale
nadal jesteśmy pod tym samym dachem.
Karina westchnęła.
- Boli mnie od tego głowa.
- W takim razie nie rozmawiaj o wymiarach z Rozpruwaczami. -
powiedział Lucas.
- Rozpruwaczami?
- Oni tworzą międzywymiarowe rozdarcia, przez które ludzie jak ty
czy ja mogą podróżować tam i z powrotem. Jeśli któryś z nich zacznie ten
temat szaleństwo zacznie wypływać aż będziesz chciała wsadzić głowę do
kubła wody tylko po to, żeby wymyć z tego umysł. Kiedy człowiek ciągle
musi się kaleczyć, ponieważ ból pomaga mu wyrwać dziurę
międzywymiarową, nie możesz oczekiwać, że będzie zrozumiały.
Karina zerknęła na niego.
- Wydajesz się być zirytowany.
Grube brwi Lucasa złączyły się.
- Dowiedzieliśmy się jak jaszczurka przeszła przez szatkę. Zrobiła
tunel pod nią. Długi, głęboki tunel na prawie dwadzieścia pięć metrów.
- I?
- Był więcej niż jeden tunel. - powiedział Lucas.
Więcej tuneli oznacza więcej jaszczurek.
- Wyśledziliście je?
Lucas przytaknął.
- Czy przekazali to, co zobaczyli? - kolejne kiwnięcie głową.
- Więc wróg wie gdzie jesteśmy?
Lucas skrzywił się.
- Ciężko powiedzieć. Rozpruwacze mówią, że było zbyt wiele
między wymiarowych interferencji żeby transmisja w całości się udała.
Ale to możliwe. - zacisnął zęby, rozważył coś i powiedział. - Mamy
alarmy graniczne, podczerwone, mikrofale i czujniki częstotliwości.
Czujniki są bardzo specyficzne: jeśli spojrzysz na obrożę Cedrica,
zobaczysz nadajnik. On nadaje kod. Czujniki sprawdzają ten kod w bazie
danych, a jeśli jest aktywny, czujniki nie zarejestrują alarmu. Z jakiegoś
powodu ktoś załadował stary zestaw kodów do systemu. Jaszczurki
przeszły zaopatrzone we własne nadajniki i kiedy nadały stare kody,
system ich nie wychwycił.
- Skąd wiedzieli jakie kody załadować?
Oczy Lucasa ściemniały.
- Była kobieta. Galatea. Była dawcą jak ty. - wymówił jej imię jakby
była jakąś plagą.
- Czy ona była twoim dawcą?
- Tak. Uciekła.
Znowu zacisnął zęby. Ta historia była dłuższa niż to.
- Byliście kochankami?
Lucas zatrzymał się i przez chwilę myślała, że może doszła za
daleko.
- Pieprzyliśmy się. - powiedział.
Aha. Naciskała dalej.
- Jak długo?
Nastąpiła krótka przerwa zanim odpowiedział.
- Przez cztery lata.
- To długie pieprzenie. - powiedziała Karina. Kochał Galateę. Był
zakochany, a ona go zdradziła, a teraz chciał ją zabić. Każda kobieta po
piętnastym roku życia połączyłaby te punkty. Musiał być młody - a to
musiało pozostawić głębokie rany. - Jaka ona była?
Lucas zrobił krok w jej stronę. Coś dzikiego patrzyło na nią jego
oczami, coś pełnego żądzy i agresji. Zdała sobie sprawę, że w jego umyśle
on zdzierał z niej ubranie i myślał jakby to było, nagle była z powrotem w
wannie, naga, siedząca dwie stopy od niego i bojąca się że przekroczy tą
przestrzeń.
Wpatrywał się w nią.
- Chcesz żebym ci o tym powiedział?
Wyprostowała ramiona.
- Nie.
- Jesteś pewna?
- Tak.
- Dobrze więc.
Odwrócił się i przyśpieszyli żeby zmniejszyć dystans pomiędzy nimi
i Emily. Karina utrzymywała tempo, oddychając cicho. Nie miał żadnych
hamulców, przynajmniej takich do jakich była przyzwyczajona jako
kobieta. Zwykli mężczyźni nie kończyli obiadu rozwalaniem stołu
kręgosłupem brata, nie zabijają jaszczurek pięściami, nie zmieniają się w
potworów, i nie pożywiają się na kobietach. Zwykli mężczyźni nie
zachowują się tak poza ekranami telewizorów, a gdy robią to na ekranie,
inni mężczyźni wyśmiewają się z nich. To była gra, w którą nie mogła
sobie pozwolić grać ponieważ on trzymał najlepsze karty. Musiała to
przetrwać.
Karina zaryzykowała spojrzenie na niego. To dzikie, głodne coś
ciągle było w jego oczach.
- Skoro ktoś musiał załadować stare kody, ktoś w w środku musi
pomagać Galatei. - powiedziała, starając się oderwać go od tego, o czym
myśli.
- Na to wygląda. A gdy ich znajdę, będą żałować, że kiedykolwiek
się narodzili. - jego głos zawierał tyle złości, że włoski na jej karku uniosły
się.
Jeśli wróg nadchodzi, Emily będzie w niebezpieczeństwie.
- Czy powinniśmy się ewakuować?
- To zależy od Arthura.
- A według ciebie powinniśmy?
Lucas spojrzał na nią.
- To zależy ile ludzi wezmą do walki. To jest stara baza, a my
aktywnie wydobywamy z tego fragmentu aluminium i beryl. Jeśli
Ordynatorzy nadchodzą, robią to szybko. Więc nawet jeśli zaczniemy
pełną ewakuację teraz, stracimy sporo wyposażenia. Baza działa na sieci
światłowodowej. To wyrafinowany system komputerowy, który
koordynuje prace kopalniane, biowsparcie, komunikację, i tak dalej.
Posiada również informacje o pobliskich bazach. Jeśli Ordynatorzy
zdobędą do tego dostęp, wielu z nas zginie, dlatego sieć musi zostać
zniszczona zanim zakończy się ewakuacja. Detonacja zniszczy tą bazę
całkowicie. Takie fragmenty, ze stabilnym klimatem i ekosystemem, są
rzadkie. Większość fragmentów, które znaleźliśmy, są martwe: żadnych
roślin, zwierząt, często brak atmosfery. Musisz nosić kombinezony i żyć w
hermetycznie zamykanych bunkrach. A przemieszczanie się tak i z
powrotem po wymiarach pozostawia ślad. Jeśli Ordynatorzy nie wiedzą
gdzie jesteśmy, dowiedzą się gdy zaczniemy rozrywanie.
Ścieżka się skończyła, łącząc z większą drogą, która toczyła się ze
wzgórza na prerię. W oddali grupa małych domów rozchodziła się po
trawie, znikając i pojawiając się zza drzew. Olbrzymia preria rozciągała się
aż po grzbiety gór, dzikie i starożytne, i w jakiś sposób o wiele większe niż
w nowoczesnym krajobrazie, w tym momencie Karina zatrzymała się i po
prostu wpatrywała, złapana przez naturalną majestatyczność tego widoku.
- To jest raj w porównaniu z niektórymi fragmentami, które
widziałem. - powiedział Lucas. - Jeśli będziemy mieli szansę, będziemy o
nią walczyć. Chodź.
Odwrócił się i zaczął wspinać się na wzgórze. Przyśpieszyła by
dotrzymać mu kroku, Emily i Cedric z nimi.
Przeszli zakręt i nagle przed nimi ukazały się dwie wysokie, białe
kolumny oznaczające wejście. Wzbijały się dwadzieścia stóp w górę i
zakręcały jak żebra jakiegoś prehistorycznego olbrzyma. Misterna sieć
wzorów pokrywała kolumny, wyryta na ich powierzchni. Przyciągały oko,
hipnotyzowały w swojej zawiłości. Gdy raz spojrzałeś, twoje spojrzenie
wracało do nich, do rowków i zawiłych linii...
Ręka wylądowała na jej ramieniu. Karina odwróciła się, zobaczyła
palce Lucasa na swoim ramieniu i wyszarpnęła się. Trzymał swoją dłoń w
pustym powietrzy przez sekundę zanim ją opuścił.
Karina odwróciła się do Emily. Córka stała obok niej, wpatrywała się
w kolumny z pustym wyrazem twarzy.
- Chodźcie. - powiedział Lucas.
Karina pochyliła się i wzięła Emily za rękę.
- Chodź, kochanie.
Emily zamrugała jakby budziła się z głębokiego snu i poszła z nią.
Przeszli pod łukami i Karina znowu się zatrzymała.
Blade budynki z wygiętymi dachami rozciągały się przed nią. Jednak
po chwili zrozumiała, że kompleks był jednym wielkim budynkiem w
kształcie podkowy, wznoszącym się na trzy piętra. Piękny ogród leżał w
zgięciu podkowy, przecinany przez korytarze, kamienne ścieżki i bujne
kwietniki, pomysłowo ogradzające sztuczne stawy. Malownicze krzewy
rozkładają swoje gałęzie. Kwiaty kwitną na niebiesko, pomarańczowo,
żółto... Wiatr przynosił już znajomy kwaśny kwiatowy zapach.
Duży biały znak stał obok szerokiej drogi prowadzącej do ogrodu,
jego gładka powierzchnia poznaczona była dziwnymi znakami. To musiało
być jakiegoś rodzaju pismo - grupy znaków oddzielone pustą przestrzenią
- ale to nie był znajomy Karinie język.
- Co tu pisze?
Wiązka dziwnych słów wydobyła się z ust Lucasa, liryczne i
zaskakująco znajome. Czekała na wyjaśnienie.
- Tu pisze "Mandat jest wszystkim"
- Co to jest Mandat?
- Pierwszy Mandat. Ciężko to wyjaśnić po angielsku. W pierwotnym
języku jest takie słowo, He. Oznacza ono 'my', 'nas', ale oznacza również
cywilizację, najlepszych z nas, najlepszych z naszego rodzaju. Mandat to
'fałsz musi przetrwać'.
To nic nie wyjaśniało.
- To wszystko?
- To wszystko. W tym świecie, przy tych okolicznościach, ludzie,
wśród których żyjesz, to He. My istniejemy by upewnić się, że wy
przetrwacie. Kiedy nie będziemy już potrzebni, wyginiemy jaki wiele
podgatunków przed nami.
Im więcej wyjaśniał tym mniej rozumiała. Na razie musiała zebrać te
szczątki informacji i mieć nadzieję, że wszystko w końcu nabierze sensu.
Lucas szedł dalej, po szerokiej ścieżce z gładkich kamieni. Karina
rzuciła się za nim. Szli obok siebie po ścieżce i przez most. Ogrody
zagrzebane były w kątach budynków, tu i tam, formując małe obszary do
siedzenia. Po lewej dwie kobiety siedziały na ławce, rozmawiały o czymś.
Wyglądały tak normalnie. Obie nosiły dżinsy; starsza miała bluzkę w
kwiaty, białe na niebieskim; młodsza nosiła znajomą żółtą bluzę - Karina
oglądała ją w J.C. Penney w zeszłym tygodniu.
Zeszły tydzień. Wieczność temu.
Kobiety zobaczyły Lucasa. Ich twarze przybrały pewnego napięcia,
jakby próbowały utrzymać spokój. Następnie zlustrowały ją. Karina
napotkała ich spojrzenia i zobaczyła w nich litość. Nagle opanowała ją
wściekłość. Gdyby Lucas teraz złapał ją za gardło, one nie ruszyły by
palcem by jej pomóc. Siedziałyby tam i patrzyły jak ją dusi na śmierć i
współczułyby jej. Uniosła podbródek i wpatrywała się w plecy Lucasa.
Nie, dziękuję. Nie potrzebowała niczyjej litości.
Wróciły do niej słowa Henry'ego. Lucasa najbardziej się boją.
- Boją się ciebie. - powiedziała.
- Jestem tutaj specjalistą od bezpieczeństwa; Mam prawo osądzać. -
powiedział. - Mogę zabić kogokolwiek w bazie w każdym momencie bez
jakichkolwiek konsekwencji.
- Ochraniasz ich, a w zamian otrzymujesz tylko strasz. Dlaczego
ciągle to robisz?
Lucas ciągle szedł.
- Ponieważ wszyscy muszą mieć cel. Mandat mówi mi, że to co robię
jest słuszne i muszę to robić ponieważ jestem największy i najsilniejszy,
moim obowiązkiem jest stawanie pomiędzy ludźmi i niebezpieczeństwem.
Zrobiłbym to dla ciebie.
Zrobiłby. Wierzyła mu.
- Lucas...
- Tak?
Chciała powiedzieć mu, że jeśli kiedykolwiek ochroni ją albo Emily,
nie bałaby się go więcej. Chciała mu powiedzieć, że nie musi zadawać się
z ludźmi kurczącymi się przed nim ze strachu, ale w środku racjonalny
głos ostrzegał ją, że traciła kontakt z rzeczywistością. Planem jest
ucieczka. Planem nie może być zakochanie się w Lucasie i być jedyną
osobą, która go pociesza.
Patrzył na nią.
- Mąci mi się w głowie. - powiedziała mu. - Więc to tak naprawdę
nic nie znaczy.
Kiwnął głową.
- Okay.
- Zegnij ramię w łokciu.
Zrobił to. Karina sięgnęła. Co ja robię? Położyła dłoń na jego
przedramieniu i uniosła podbródek. Dwie kobiety na ławce gapiły się na
nich z otwartymi ustami.
- Teraz idziemy. - wymamrotała, unikając patrzenia na niego.
- Możemy to zrobić. - zgodził się. Zaczęli iść w dół chodnika. Jego
ręka była twarda jak skała pod jej palcami. Kilka chwil później i gęstą
zielenią rododendronów ukrywających ich przed spojrzeniami kobiet.
- Dlaczego? - spytał.
Ponieważ zatraciła się, dlatego.
- Czy skrzywdziłbyś te kobiety?
- Nie, chyba że próbowałyby skrzywdzić kogoś innego.
- Więc one nie są w niebezpieczeństwie i wiedzą o tym, ale nadal
robią duże przedstawienie gdy przechodzisz, zajmując się swoimi
sprawami.
- To nadal nie odpowiada na moje pytanie. - powiedział.
- Możemy o tym nie mówić?
Nic nie powiedział. Po prostu szli dalej. To było surrealistyczne,
zastanawiała się Karina. Piękne kwiaty, Emily miała oswojonego
niedźwiedzio-psa, a ona i Lucas przechadzali się ramię przy ramieniu.
- Jestem zmęczona. - powiedziała Emily.
Karina pochyliła się i podniosła ją. Przez ten wysiłek prawie straciła
równowagę Najwyraźniej jest słabsza niż myślała. Cedric powąchał jej
stopy.
- Pozwól jej na nim pojeździć. - zaoferował Lucas.
- Co?
- Pozwól jej na nim pojeździć. On nie będzie miał nic przeciwko.
- Chcę pojeździć! - Emily wiła się w jej ramionach.
Karina zlustrowała nieździedzio-psa. Był prawie tak duży jak kucyk.
Ostrożnie posadziła Emily na jego grzbiecie.
- Trzymaj się jego futra. - powiedział Lucas. Emily wbiła palce w
brązową grzywę Cedrica i pobiegli.
Wyszli zza stojaka z rododendronami. Lucas odsunął się na bok,
odsłaniając okrągły placyk wybrukowany ciemnymi czerwonymi
kamieniami. Posąg z brązu stał na jego środku, nagi mężczyzna, mięśnie
wyrzeźbione z wyraźną precyzją. Olbrzymie skrzydła wyrastały z jego
ramion. Anioł, ale nie ogrodowy amorek czy jakaś żałobna cmentarna
statua. Anioł pochylał się do przodu, jedno ramię miał wyciągnięte,
mięśnie miał naprężone. Skrzydła wystawały w górę i na zewnątrz, nagie,
jakby były zrobione z ostrych kości. Idealna twarz anioła wpatrywała się w
dystans, spojrzenie miał skupione. Wszystko w nim mówiło furia i potęga.
To było drapieżne stworzenie mające właśnie zabić swoją ofiarę.
Metalowe litery składały się na napis z boku posągu "A. Rodin".
Karina zerknęła na Lucasa.
- A. Rodin? Rzeźbiarz, który stworzył Myśliciela?
Lucas wzruszył ramionami.
- Tak mówił, ale nie zdziwiłbym się gdyby podpisał się nad
prawdziwym podpisem rzeźbiarza. Jest wystarczająco próżny. - Co? On
kto? Przypatrzyła się posągowi. Och, Boże.
Anioł miał twarz Arthura. To musiało być symboliczne - nie widziała
skrzydeł na plecach Arthura kiedy oferował jej herbatę.
- Ale Rodin zmarł na początku poprzedniego wieku. - Lucas okrążył
posąg i szedł dalej. - Lucas!
Odwrócił się i spojrzał na nią zza ramienia, jasne oczy pod czarnymi
brwiami wyglądały jak odłamki lodu.
- Arthur jest Witherem. Podgatunkiem 21. Oni długo żyją.
- Jak długo?
- Wystarczająco by poznać Rodina. Chodź.
Chciała dostać szału. Chciała krzyczeć i kopać nogami w panice
ponieważ właśnie tam, w zimnym brązie, był ostatni dowód na to, że to nie
był koszmar. Zamiast tego Karina zamachała na Cedrica, który był przed
nią, i weszli głębiej w ogród.
Lucas skręcił w lewo, ścieżką prowadzącą do sekcji budynku,
skonstruowanego prawie z Japońskim stylem. Poza białym dachem,
mogłaby to być część pawilonu herbacianego. Starsza kobieta czekała na
ganku, sterta ubrań leżała obok niej.
Byli dwadzieścia stóp od ganku gdy syreny rozdarły ciszę na strzępy.
Rozdział 7
Karina ściągnęła Emily z niedźwiedzio-psa i trzymała ją w
ramionach.
- Trzymaj się blisko. - warknął Lucas gdy odwrócił się i pobiegł w
górę ścieżki. Podążyła za nim starając się nie przewrócić. przebiegli przez
most, który pokonali w drodze do środka.
- Co się dzieje, Mamusiu?
- Nie wiem, kochanie. Trzymaj się mocno.
Emily była bardzo ciężka. Karina nigdy nie pamiętała, żeby ona była
tak ciężka. To było tak, jakby cała siła odeszła z jej ramion.
Pokonali ogród i wydostali się na otwartą przestrzeń pomiędzy
dwoma iglicami, Lucas był przed nią, a ona, bez tchu, kilka jardów za nim.
Grupa ludzi stała przy iglicach, w miejscu gdzie droga staczała się ze
wzgórza. Znajoma twarz patrzyła na nią bezlitosnymi błękitnymi oczami.
Arthur. Złota grzywa Daniela pojawiła się na widoku. Uśmiechał się do
niej, szalonym, dzikim uśmiechem, który miał zbyt dużo wesołości. Na
peryferiach kilka jardów dalej, Henry stał z zamkniętymi oczami, napięty,
jego twarz unosiła się do nieba. Młoda dziewczyna, ledwie nastolatka,
stała obok niego w identycznej pozie. Na prawo starsza, ciemnoskóra
kobieta i kolejny mężczyzna, wysoki i chudy, imitował ich.
- Miło, że do nas dołączyliście. - powiedział Arthur.
Lucas podszedł i stanął obok niego.
Głośny dźwięk doszedł z oddali, głęboki, tubalny, jakby ktoś grał
syreną przeciwmgielną jak trąbką.
Dziewczyna u boku Henry'ego nabrała ostro powietrza i upadła na
kolana, robiła nierówne, bolesne wdechy. Oczy Henry'ego gwałtownie się
otwarły. Wysunął rękę i zacisnął dłoń w pięść.
- Och nie, mowy nie ma. - desperacki krzyk czystego bólu doszedł do
nich z oddali.
Henry uśmiechnął się. Jego twarz rozświetliła się z złośliwej radości,
tak szokującej, że Karina cofnęła się o krok. Wpatrywał się w dal.
- Nie jest tak zabawnie gdy mierzysz się z kimś swojego wzrostu?
Krzyk ciągle rozbrzmiewał mocniej i wyżej, zamierając na ułamek
sekundy, którą potrzeba by istota nabrała łyk powietrza.
Za Henrym, dziewczyna, która upadła, otworzyła oczy i wstała.
Starsza para obudziła się z ich transu.
Henry obrócił pięść i szarpnął ją, jakby rozrywał coś na pół. Krzyk
ucichł.
- Dziękuję. - powiedziała dziewczyna.
- Nic się nie stało. Następnym razem pamiętaj o osłonie. - Henry
odwrócił się do Arthura. - Mają dwieście civs, pięćdziesiąt świń, dwa
ciężkie baterie artylerii polowej, sześć oddziałów po dwadzieścia pięć
mężczyzn każda i siedem Zaginaczy Umysłów. Minus jeden.
Zabił wrogiego Zaginacza Umysłów, zdała sobie sprawę Karina.
Miły, nieśmiały Henry zmiażdżył go, ale najpierw kazał cierpieć.
- Zbyt wielu. - ktoś wymamrotał.
- To przesada. - powiedział Daniel.
- Tam jest też przynajmniej jeden Demon. - powiedział Henry.
Lucas roześmiał się gorzkim, pewnym siebie śmiechem.
Mają Demona takiego jak Lucas. Lucas będzie z nim walczył.
Widziała to w jego twarzy. Nie chciała by zginął. Coś wspinało się na
grzbiet wzgórza w oddali i rozlało się po prerii. Karina zmrużyła oczy. Co
do diabła...
Twarz Arthura pozostała pogodna.
- Rozpocząć natychmiastową ewakuację bazy.
Ciemnowłosa kobieta po lewej stronie Kariny podała jej lornetkę.
- Masz. Wygląda na to, że nie będzie mi potrzebna.
- Dziękuję. - Karina postawiła Emily na ziemię i wzięła lornetkę. -
Zostań ze mną, kochanie. - Kobieta odwróciła się i pobiegła z powrotem
do ogrodu. Chwilę później alarm rozbrzmiał ponownie, ale tym razem w
krótkich sygnałach.
Ludzie odłączyli się od grupy i kierowali się w głąb bazy. Teraz była
jej szansa. Gdyby wymknęła się i przeszła przez bramę, mogłaby uciec.
Nikt jej nie znajdzie w zamieszaniu...
- Pani Karino. - rozbrzmiał głos Arthura. Odwróciła się żeby na niego
spojrzeć.
Spojrzenie jego niebieskich oczu wwiercało się w nią.
- Nie oddalaj się. Musimy zaczekać aż ewakuacja będzie
zakończona. Lucas może potrzebować twoich usług.
Jego głos był łagodny, ale oczy nie pozostawiały wątpliwości -
wiedział o czym myślała i ucieczka była daremna.
Arthur odwrócił się i spojrzał prosto przed siebie. Ona też spojrzała,
unosząc do oczu lornetkę. Przed jej oczami ukazały się góry. Opuściła
lornetkę...
Ludzie szli po wzgórzu. Po prawej mężczyzna w średnim wieku w
brudnych spodniach khaki i podartej niebieskiej koszuli w paski. Obok
niego szedł ciemnoskóry mężczyzna w dżinsach, który pomagał trzeciemu
iść. Po lewej Kobieta w biznesowych ubraniach szła, potykając się
Lornetka uchwyciła jej twarz. Jej rysy, pokryte skorupą brudu i kurzu,
wykrzywiały się w skrajnym przerażeniu.
Karina ostro wciągnęła powietrze. Rudowłosa nastolatka podążała za
kobietą. Jej postrzępiona spódnica widziała bezwładnie wokół jej chudych
nóg, okrytych potarganymi pończochami. Drżała, idąc, i Karina zdała
sobie sprawę, że szlochała.
Karina oderwała lornetkę od twarzy.
- Tam są ludzie!
- To jeńcy. - powiedział Lucas. - Ludzie, których Ordynatorzy
pochwycili tu i tam, zaginieni. Świnie zaganiają ich na siatkę. Jest
zaprojektowana żeby zatrzymać mocne pociski, ale jeśli wystarczająco ciał
uderzy w tym samym czasie, siatka zostanie przeciążona i pęknie.
Wspomnienia ptaka, który uderzył w ten czerwony blask, pojawiły
się przed jej oczami.
- Oni zginą!
- O to chodzi. - powiedział Daniel. - Próbują przedostać się zanim
zdążymy zdetonować system.
- Nie mogą użyć jakiegoś czołgu albo pojazdu?
- Siatka by je usmażyła. - powiedział ponuro Lucas. - Biomasa jest
do tego najlepsza. - ludzie po prawej rzucili się do ucieczki. Karina uniosła
lornetkę.
Stworzenie poruszyło się na wzgórzu. Olbrzymie i brązowe,
wyglądał jak siedmiostopowy dzik, który poruszał się zbyt szybko na
zadziwiająco długich i chudych łapach. Świnia zatrzymała się. Jej długa,
krokodyla paszcza otwarła się, ukazując kły długie jak jej palce, otwarła
się tak szeroko, że prawie podzieliła głowę świni na pół. Zachrypnięty ryk
rozszedł się po okolicy. Daeodon.
Ludzie przed stworzeniem rozproszyli się jak płotki, biegli po
wyboistej ziemi w kierunku sieci, blondwłosy mężczyzna w białym
bezrękawniku prowadził. Daeodon znowu ryknął i ruszył w pościg.
Po lewej, druga świnia wspięła się na wzgórze, wysyłają kolejną
grupę więźniów na siatkę. Starszy mężczyzna w podartej flanelowej
koszuli potknął się i upadł, rozciągając się na ziemi. Świnia ruszyła na
niego. Długa paszcza zniżyła się. Rozległ się wrzask, wibrował czystym
terrorem mężczyzny, który wiedział, że jego życie się kończy, i nagle
ucichł.
Po prawej, blondyn najpierw głową w siatkę i szarpnął się, złapany w
głęboko karminowym blasku. Jego ciało wygięło się konwulsyjnie, nogi i
ręce młóciły jakby został porażony prądem. Mężczyzna za nim próbował
zwolnić, ale jego rozmach zaniósł go prosto w czerwony blask, zatrząsł się
w podobnym ataku.
Karina odwróciła się do Lucasa.
- Nie możecie czegoś zrobić? Czegokolwiek? Oni umierają!
- Możemy dać im szybką śmierć gdy już się przedostaną. -
powiedział Lucas. - Ale...
- Lucas ma rację. - powiedział Arthur. - Oszczędzimy im bólu.
Powietrze wokół Arthura zaczęło się mienić. Ludzie zaczęli się
cofać. Pochylił głowę i stanął bardzo nieruchomo. Na prerii, więźniowie
próbowali gwałtownie skręcić przed czerwonym blaskim, ale świnie
prowadziły ich do przodu. Jedno ciało za drugim uderzało w sieć. Karina
odwróciła Emily.
- Nie patrz, kochanie.
- Co oni robią?
Kłam, powiedziała sobie. Kłam. Ale słowa wydobyły się z jej usta
same z siebie.
- Oni umierają, Emily.
- Dlaczego?
- Ponieważ źli ludzie ich zabijają.
- Czy źli ludzie dopadną nas?
- Nie, malutka. - powiedział Henry. - Arthur i Lucas zabiją ich.
Czerwony blask uginał się pod wagą zbyt wielu ciał, a coraz więcej
ludzi nadchodziło z prerii, prowadzone przez daeodony jak owce. Arthur
nie poruszył się. Jego oczy wpatrywały się w dal, gdzieś bardzo daleko.
- Jak długo do detonacji? - spytał Lucas.
Henry zamknął oczy i znowu je otworzył.
- Trzy minuty.
Lucas obrócił głową na prawo i lewo, rozciągając szyję.
Z jasnym błyskiem sieć pękła pod ciężarem ciał. Ludzie wpadli w
szczelinę, przewracali się o siebie, upadali na podłogę. Cztery olbrzymie
świnie, które kierowały ludźmi, wpadły przez dziurę, miażdżąc ciała pod
racicami. Daeodony rzuciły się w dół wzniesienia.
Lucas burknął. Jego skóra zdawała się oddzielać od jego kości w
grubych płatach. Krwawa mgła wypełniła powietrze. Karina zagapiła się,
niezdolna oderwać spojrzenia. Kości gięły się, więzła obracały, a bestia
ruszyła do przodu. Była większa niż pamiętała. W jej wspomnieniach,
zmienił się w ciemny, bezkształtny cień, ale tutaj, w świetle dnia,
zobaczyła każde wybrzuszenie przerażających mięśni, każdy kieł, każdy
pazur w kształcie sierpa, każdy czarny włos na jego grzbiecie.
Strach przelał się po niej, rozpalając każdy nerw.
Bestia odwróciła głowę. Zielone oczy Lucasa spojrzały na nią z
ohydnej twarzy.
Nie drgnij, powiedziała sobie. Właśnie miał zamiar dla nich walczyć.
Może zzginąć w następnych kilku chwilach. Nie chciała by poszedł tam,
myśląc, że czuła wstręt do tego, czym był. Jakiekolwiek wady miał Lucas,
on miał właśnie stanąć pomiędzy świniami a jej córką. Zasługuje na coś
lepszego niż ślepy strach, który pokazały dwie kobiety w ogrodzie.
Spojrzała mu w oczy. Patrzyli na siebie.
- Powodzenia. - powiedziała.
Daeodony ryknęły, biegnąć po wzgórzu.
Bestia, która była Lucasem, kiwnęła do niej głową, skoczyła i
walnęła w pierwszą świnię. Jego pazury przecięły szyję daeodona i padł.
Lucas uciekł przed rozwartą szczęką i skoczył na drugiego daeodona, wbił
pazury w brązowe futro i wyrwał kawał kręgosłupa.
Trzecia świnia zatrzymała się, niepewna. Czwarta obróciła się,
obeszła rzeź i zaszarżowała w górę wzgórza, wbijając mocno racice w
twardą ziemię.
Karina przytuliła Emily mocniej. Instynkty kazały jej uciekać, ale
nikt wokół niej się nie ruszał.
Dwadzieścia jardów. Piętnaście. Dziesięć.
Daniel przeszedł do przodu i zacisnął pięści. Z suchym trzaskiem,
kości w przednich łapach świni pękły. Białe kości przecięły mięśnie i
skórę. Świnia kwiknęła, upadła na bok i stoczyła się ze wzgórza. Lucas
wstał znad ciała trzeciej świni, przeskoczył ciało daeodona i zmiażdżył jej
czaszkę jednym brutalnym uderzeniem.
- Jesteśmy w opowiadaniu, Mamusiu?
Karina spojrzała w duże, brązowe oczy Emily. Chciałabym.
Chciałabym żeby to był tylko sen. Sięgnęła głęboko w siebie, przez strach,
niepokój i niedowierzanie, i gdy się odezwała, jej głos był spokojny i
pewny siebie.
- Wszystko będzie dobrze, kochanie. Nic nam się nie stanie.
Na wzgórzu pojawiło się więcej daeodonów, biegły w stronę bazy;
było ich tak wielu, że nie mogła ich policzyć. Prowadziła je olbrzymia
bestia. Wyglądała jak Lucas, poza rudawym futrem. Ruda bestia biegła
sprintem, powiększała dystans pomiędzy sobą a masą daeodonów,
poruszała się potężnymi skokami, które szybko pokonywały prerię.
Lucas przeszedł dwa kroki w górę wzniesienia i ustawił gigantyczne
łapy.
Bestia spadała na nich jak grom, pędziła jak kula armatnia. Skoczyła
i przeleciała nas masą wijących się ludzkich ciał.
Lucas skoczył. Dwa potwory zderzyły się w powietrzu i Karina zdała
sobie sprawę, że Lucas był wyraźnie mniejszy. Potoczyli się po wzgórzu,
warczeli i szarpali się jak dwa masywne, zdziczałe koty. Większa bestia
rozorała bok Lucasa. Krew zmoczyła ziemię w gorącym rozprysku. Karina
odwróciła się do Daniela.
- Pomóż mu!
- Nie mogę, - warknął. - potrzebuję wyraźnego celu.
Bestie szamotały się i kłapały szczękami, gryząc i rozrywając w
tornadzie pazurów i zębów.
Znowu rozbrzmiał alarm, tym razem jeden długi dźwięk, a później
krótki. Daniel odwrócił się do starszej kobiety, stojącej obok niego. Była
niska i pulchna, miała wyszukany węzeł na głowie złożony z malutkich
koralików. Szary garnitur był nieskazitelny, makijaż idealny. Wyglądała
jak sekretarka albo recepcjonistka w ekskluzywnej firmie.
- Rozrywaj. - powiedział Daniel. - Teraz.
Kobieta wyciągnęła nóż z kieszeni spodni, podciągnęła rękaw i
rozcięła skórę. Wylała się krew. Ból musiał być potworny ponieważ zgięła
się w pół, trzymając się za rękę.
U podnóża wzgórza, większa bestia rzuciła Lucasa na bok.
Przeleciał, obrócił się w powietrzu i wylądował na czterech łapach. Krew
wylewała się z jego boków. Dwa stworzenia zmierzyli się i zderzyli
ponownie.
Kobieta się wyprostowała. Blade zielone światło wybuchnęło z jej
brzucha, przemieniając w cienkie wstęgi światła. Wstęgi rozszerzyły się,
rozbłysły i rozdzieliły puste powietrze na pół. Pojawiło się koło o średnicy
siedmiu stóp, wypełnione było ciemnością.
Więc tak wyglądało międzywymiarowe rozdarcie. Arthur uniósł
głowę.
Ziemia zatrzęsła się pod jego stopami. Maleńkie kamyki
podskakiwały. Wibracje zatrzęsły podeszwami butów Kariny.
- Lucas! Zakończ to! - krzyknął Daniel. - Zakończ teraz!
Rudawa bestia skoczyła, uderzając ogromną łapą, pazury wyglądały
jak sztylety. Lucas okręcił się i przetoczył na bok nieludzko szybko.
Wielka bestia wylądowała na ziemi. W chwili gdy jego łapy dotknęły
ziemi, Lucas przetoczył się na grzbiet. Olbrzymie zęby zabłysły i wgryzł
się w szyję rywala. Stworzenie wrzasnęło, kopało i próbowało się
odtoczyć. Dwie bestie upadły na ziemię.
Karina wstrzymała oddech.
Czarna bestia wstała powoli.
Wypuściła powietrze.
Lucas spojrzał na ciało pokonanego przeciwnika jakby nie były nie
był pewien gdzie był ani co tam robił. Za nim, uwięzieni, złapani
pomiędzy nim a morzem świń, dźwigali się na nogi.
Wibracje pod powierzchnią ziemi wzmocniły się, uderzając w stopy
Kariny jak podziemny młot. Maleńkie czerwone iskry pojawiły się wokół
Arthura.
- Szybko. - szepnął Henry obok niej. Jego spojrzenie skierowane
było na Lucasa, jego głos niskim, uporczywym szeptem, prawie rozkazem.
- Szybko. - Lucas drgnął. Jego głowa skierowała się na nich .Zobaczył ich
i szybko wspiął się pod górę
Iskry wokół Arthura poruszały się szybciej. Stopy Arthura uniosły się
w powietrze. Wzniósł się trzy stopy nad ziemię, jego ciało było napięte,
patrzył na prerię rozciągającą się przed nim. Och, Boże.
Bestia dotarła do wierzchołka wzgórza, stoczyła się w chorej
rewolcie ciała, i znowu powstała, jako Lucas, krwawiący i drżący. Zatrząsł
się przechylił, a Karina złapała go. Przez chwilę cały jego ciężar opierał
się o nią. Spojrzała w jego oczy i zobaczyła ból. A wtedy Daniel zdjął go z
niej i poprowadził w stronę rozdarcia.
W oddali syreny rozbrzmiewały szaleńczo. Daeodony zbliżały się.
Karina wzięła Emily w ramiona.
Henry objął ją ramieniem.
- Musimy iść. Nie chcesz tego oglądać.
Pośpieszyli do rozdarcia. Spojrzała przez ramię, jakby przyciągana
niewidzialną siłą. Iskry strzelające z ramion Arthura zatrzymały się. Przez
ułamek oddechu unosiły się nieruchomo, następnie mrugnęły, a później
wybuchły olśniewającym blaskiem. Czerwień promieniowała z ramion
Arthura w bliźniaczych strumieniach, łączyła się z ciałem białością i
pomarańczem, rozwijała się w dwa potężne skrzydła zrobione ze światła.
- Chodź. - Henry pociągnął ją w stronę rozdarcia. Wyłaniała się przed
nimi, ciemna i przerażająca, dziura w samej rzeczywistości.
Czerwone błyskawice błysnęły. Pierwszy rząd jeńców padł na
kolana. Ogień zaczął wylewać się w ich oczu i ust, jakby spalali się od
środka. Ich twarze zmieniły się w popiół. Drugi rząd podążył za
pierwszym, później kolejny i kolejny... Strumienie płomieni rozlał się na
ziemię. Całe wzgórze zatrzęsło się jakby złapane w chwyt potężnego
trzęsienia ziemi.
Och, drogi Boże. Więc to robi Wither...
- Teraz! - warknął Henry.
Karina wzięła głęboki wdech, przytuliła Emily, i weszła w ciemność.
To było jak bycie pod wodą. Jakby chodzenie przez zalany tunel
krystalicznie czystego płynu wypełnionego światłem słonecznym. Jej ciało
było bardzo lekkie, prawie wcale nie ważyło. Trwało to całe życie, albo
jedną chwilę - Karina nie wiedziała - następnie weszła na beżowy dywan.
Przez sekundę bała się ruszać, bała się robić cokolwiek, a następnie
przypomniała sobie jak się oddycha. Powietrze smakowało słodko.
Emily spojrzała na nią, mrugnęła.
- Nic ci nie jest? - Karina szepnęła, jej głos był napięty.
Emily poruszyła się.
- Wiem!
- Co wiesz, Emily?
- Mamo, wiem, wiem! Jestem Odważną Księżniczką. Jak w
komiksie. - Karina wypuściła wstrzymywany oddech i objęła ją. Z
jakiegoś powodu chciało jej się płakać.
Stali w holu. Wokół niej stali ludzie, zarówno mężczyźni i kobiety.
Przed nią szklana ściana oddzielała salę konferencyjną, długi czarny stół i
pasujące do niego krzesła; a za tym okno, od podłogi do sufitu, oferowało
widok miasta wieczorną porą, rozświetlonego elektrycznymi światłami.
Musieli być na dwudziestym piętrze.
Uciekli.
W jej umyśle ciała nadal płonęły, wymiotując ogniem i popiołem.
Czym do diabła był Arthur? Czym byli oni wszyscy?
- Nie powinniśmy tu być. - powiedział Henry obok niej, jego głos
wibrował niepokojem. - Coś jest nie w porządku.
Kobieta za nią prychnęła.
- Pieprzony Rozprówacz wysadził nas w złej bazie.
Cichy głuchy odgłos kazał jej się odwrócić. Lucas upadł na dywan, a
Daniel próbował go podnieść. Oczy Lucasa były zamknięte. Wyglądał
bardzo blado, jego skóra miała prawie zielonkawy odcień.
Postawiła Emily i klękła przy nim, przesuwając dłonią po jego czole.
Jego skóra była zimna, prawie lepka. Krew krzepła na jego klatce
piersiowej, a duży fioletowy siniak plamił prawą stronę jego brzucha.
Wyglądał jakby umierał. Ciężki metaliczny zapach wydobywał się z niego,
tak gęsty, że prawie się dusiła. Nie był tylko głodny jej krwi. Umierał z
głodu i był pełen bólu.
- Co się dzieje?
- Za dużo jadu. - powiedział Daniel. - Nie powinien był przejść na
wariant ataku tak szybko po ostatniej walce.
Arthur wyszedł na dywan z pustego powietrza.
- Nic mu nie będzie.
Grymas skrzywił twarz Daniela, rozciągając jego bliznę. Wyglądał
jak wściekły pies.
- Powinniśmy byli się ewakuować wczoraj. Przeciążyłeś go. Wiesz,
że potrzebuje przynajmniej dwóch tygodni pomiędzy przejściami, ale i tak
liczyłeś, że znowu uratuje twój tyłek, ponieważ wiedziałeś, że to zrobi.
Spójrz na niego. Spójrz na niego, Arthurze. Umiera od jadu.
Arthur zerknął na linię horyzontu.
- Nie teraz, Danielu. Gdzie jest Rozprówacz?
- Jesteś pieprzonym dupkiem!
Henry zamknął oczy i znowu je otworzył.
- Ona nie jest w budynku.
- Daniel przestań histeryzować i przeszukaj budynek...
- Pieprz się!
- Zamkniecie się wy dwoje? - powiedział Lucas. Jego oczy nadal
były zamknięte. Złapał go dreszcz. Wygiął plecy, pięty wbijał w dywan,
ramiona miał sztywne, masywne ciało naprężało się z bólu.
Idioci. Karina objęła ramionami Lucasa, starając się go trzymać, ale
było to jak próba utrzymania byka.
- Potrzebujemy czegoś do jego ust. Zgrzyta zębami.
- Skarbiec, teraz. - warknął Arthur. - Podnieście go.
Ludzie zaroili się wokół Lucasa, odpychając ją. Zaatakował,
doznawał konwulsji i odrzucał mężczyzn na bok jak szmaciane lalki.
Podciągnęli Lucasa w górę i ciągnęli go przez korytarz. Arthur zgiął się,
chwycił ją za łokieć i podciągnął na nogi.
- Chodź z nami.
- Moja córka...
Palce Arthura zacisnęły się na jej ramieniu jak imadło. Pociągnął ją
przez korytarz, za grupą ludzi niosącą Lucasa. Emily pobiegła za nią.
- Mamusiu!
Karina szarpnęła się.
- Puść mnie! Straszysz ją!
- Chcesz, żeby twoja córka żyła? - spytał Arthur.
- Tak!
Łajdak.
- Więc rób jak każę.
Byli prawie na końcu tunelu. Coś otworzyło się z ciężkim
metalicznym dźwiękiem. Karina zauważyła otwarte olbrzymie drzwi
skarbca. Ludzie niosący Lucasa weszli do środka i rozdzielili się, Karina
zobaczyła pokój. Był pusty, a światło dochodziło z białych
fluorescencyjnych lamp i odbijało się od metalowych ścian i podłogi.
Wsadzą ją do skarbca razem z nim. Lucas tak bardzo cierpiał, miał
konwulsje. Potrzebował jej krwi i rozerwie ją na strzępy żeby ją dostać.
Jeśli przejdzie przez ten próg, zginie.
- Mamusiu!
Zaparła się piętami.
- Emily!
Henry podniósł Emily.
- Już dobrze, malutka.
- Zgodziła się na kontrakt. - powiedział Arthur. - Czas go wypełnić.
Wchodź tam i rób co trzeba żeby utrzymać go przy życiu.
Jeśli tam nie wejdzie, oni ją wrzucą. Słyszała to w głosie Arthura.
Karina wyszarpnęła ramię z jego dłoni.
- Zajmij się moim dzieckiem, Henry.
- Zaopiekuję. - obiecał.
Karina wzięła głęboki wdech i weszła do środka.
- Żadnych gwałtownych ruchów. - zawołał Henry. Drzwi się za nią
zamknęły.
Rozdział 8
Lucas zwinął się w kłębek na podłodze. Ból szorował wnętrze jego
kręgosłupa jakby ktoś drapał jego kręgi drucianą szczotką. To rozciągało
się przez jego wiązadła; rozlewało się na stawy, koniuszki palców, pod
językiem. Czuł to w zębach. To rozcierało go jak ziarna pszenicy
pomiędzy kamieniami młyna.
Jego uszy wychwyciły dźwięk zbliżających się kroków.
Zmusił się do otworzenia oczu.
Karina klęknęła przy nim. Wdychał jej zapach i poczuł iskrę
głębokiego, wściekłego głodu wewnątrz siebie. Przyciągała go jak
magnes. Jego ciało błagało o jej krew i zakończenie bólu. Wszarpywanie
się w nią byłoby rozkoszą.
Podwinęła rękaw. Jej usta były zaciśnięte.
Musiał się teraz odezwać. To bolało i był zmęczony, ale zdołał.
- Nie.
- Arthur powiedział, że musisz się pożywić.
- Arthur jest chorym popieprzeńcem. Mówiłem ci już.
- Mogę cię wyczuć. - powiedziała. - Musisz jeść.
- Jeśli teraz się pożywię, zginiesz.
- Jeśli tego nie zrobisz, to ty zginiesz, a później oni zabiją Emily.
Ach. Przez sekundę myślał, że współczuła mu, ale nie.
- Nikt nie dotknie Emily. A ja nie umieram. Tylko cierpię.
- Wyglądasz okropnie. - słyszał delikatną nutę w jej głosie. Pomimo
wszystko, trochę się o niego troszczyła. Weźmie to. Było to więcej niż
zazwyczaj dostaje od wszystkich.
Nie cofnęła się kiedy się zmienił. Jej kolana drżały, ale nie drgnęła. Z
tego powodu był wdzięczny.
Karina otarła brud z jego twarzy, jej oczy były miłe, głos łagodny.
- Lucas, nie bądź idiotą. Pożyw się Poczujesz się lepiej.
- Ból nie jest śmiertelny. Minie. Niedługo będziesz potrzebowała
całej swojej krwi. - odsunęła się.
- Co to znaczy?
- Masz gorączkę?
- Tak.
- Zmęczona?
- Tak. Lucas, co się ze mną dzieje?
Prawie powiedział jej prawdę.
- Już ci mówiłem, reagujesz na jad.
Ból wypalił się głęboko w podstawę jego kręgosłupa. Lucas zmusił
się do odwrócenia, próbując inaczej się ułożyć, i eksplodowało w
oślepiająco białe, otępiające opary, skręcające jego kończynami. Było to
jakby gwiazda uderzyła go w twarz. Stracił przytomność.
Kiedy się obudził, jej zapach był wszędzie. Głód obudził się w nim,
żądając. Lucas zacisnął zęby i poczuł delikatny dotyk na policzku.
Otworzył oczy. Siedziała przy nim, jej plecy opierały się o ścianę.
- Jak długo byłem nieprzytomny?
- Minutę, może dwie.
- Postaraj się odmierzyć następny raz. Muszę wiedzieć czy robią się
krótsze.
- Czy mogę jeszcze coś zrobić?
Ból przetoczył się na niego.
- Mów do mnie.
- O czym?
- Nigdy mi nie mówiłaś dokładnie dlaczego Emily gromadzi
jedzenie.
Westchnęła i odsunęła brązowy kosmyk z jego twarzy.
- To się wydarzyło po śmierci Jonathana.
- Twój mąż?
- Tak. Nie chcę o tym rozmawiać.
- Dlaczego?
Spojrzała mu w oczu.
- Bo wtedy będziesz o mnie coś wiedział.
- A to było by źle? - spytał Lucas.
- Tak.
Teraz jeszcze bardziej chciał wiedzieć.
- Czy boli bycie bestią? - spytała.
- Nie. Przemiana jest bardziej jak bycie superbohaterem. Jestem
szybszy, silniejszy. Wszystko jest wyraźniejsze. Mogę spuścić się ze
smyczy. Ale jad mojego wariantu ataku jest toksyczny dla ludzkiego
wariantu. Zmienianie się w człowieka jest suką.
Mniejszy dreszcz zatrząsł jego nogami. Lucas jęknął i zamknął oczy,
starając się siłą woli oddalić ból.
- Jak długo będziemy tu zamknięci?
- Aż mi przejdzie. Godziny. Arthur próbuje zapewnić mi
bezpieczeństwo. Jestem atutem, rzadkim i trudnym do zastąpienia. Nie
powinniśmy byli tutaj przyjść, do tego budynku. - słowa wypowiadał
powoli. - Ta baza nie jest zabezpieczona. Wynajmujemy pięć pięter. Nie
posiadamy całego budynku na własność i nie kontrolujemy do niego
dostęp.
Karina pochyliła się patrząc mu głębiej w oczy. Malutkie czerwone
rozetki znaczyły jej skórę na policzkach i czole. Jej własna transformacja
zaczynała się. Cholera. Miał nadzieję, że będzie miała jeszcze jeden dzień.
Nie chciał by tu przechodziła przemianę, w skarbcu, bez medycznej
pomocy, bez Henryka, który by ją uspokajał. Może umrzeć, a on chciał by
żyła. Musiał się szybko wyleczyć.
Lecz się, wypełnił swój umysł. Lecz się.
Ból eksplodował w białych falach i ciągnął go za sobą.
Kiedy światła przygasły usłyszał jej głos, łagodny, spokojny, ciepły.
Jak siedzenie w gorącej wannie, moczące jego wyczerpane ciało podczas
gdy ona unosiła się w pobliżu.
- ... poznaliśmy się w collegu. Jonathan był przystojny. Zabawny.
Jego ojciec był prezesem w firmie Drivers. To duża ubezpieczeniowa
firma na południowym wschodzie. Brian jest bardzo przedsiębiorczy,
bardzo świadomy swojego wyglądy. Garnitury Brooks Brothers, drogi
zegarek, nowe BMW co kilka lat. On i Lynda mieli Jonathana kiedy byli
dużo starsi, po czterdziestce. Jonathan nie mógł robić nic złego. Był ich
Złotym Chłopcem. Dobry w sporcie, dobry w nauce. Był czarujący i
lekkoduch. Idealny syn.
Oparła głowę o ścianę. Przysunął się do niej i oparł głowę o jej
kostkę. Pozwoliła mu na to. Z tego miejsca mógł widzieć jej twarz. Mógł
dotknąć jej dłoni. Lucas zamknął oczy i pozwolił sobie zanurzyć się w jej
głos.
- Wszystko szło po myśli Jonathana. Kiedy byłam mała często
oglądałam bajkę. Dwie myszy w laboratorium, jedna bardzo mądra, druga
była tępakiem. Więc każdej nocy tępak, Pinkym pytał się mądrej myszy "I
co my dzisiaj będziemy robić, Mózgu?" A Mózg mówił "Spróbujemy
opanować świat!" Pinky robił się podekscytowany. Widzisz, Mózg mówił
poważnie. On chciał przejąć panowanie nad światem. Ale dla Pinkiego to
była tylko wielka gra. Taki właśnie był Jonathan. Świat był jednym
wielkim placem zabaw i każdego dnia grał i próbował go opanować. W
niektóre dni był lekkoatletą, w inne studentem. Kiedy się poznaliśmy,
kończył MBA a ja kończyłam dyplom z księgowości. Moi rodzice zmarli
w wypadku samochodowym kiedy byłam w ostatniej klasie liceum.
Kończyłam osiemnaście lat kiedy zginęli.
- Przykro mi. - powiedział Lucas poważnie.
- Dziękuję. Zostawili mi wystarczająco pieniędzy bym przeszła przez
college i musiała pracować na wyżywienie. Zanim zginęli, chciałam zająć
się historią sztuki. - roześmiała się trochę, gorzkim, cichym dźwiękiem. -
Chciałam być rzeczoznawcą sztuki. Wiesz, osoba która bada przedmioty
wystawione na aukcję i do muzeów by określić ich autentyczność. Zawsze
myślałam, że byłoby to przyjemne. Ale wtedy byłam sama, więc zamiast
tego poszłam na księgowość. Wydawała się... rozsądna. Starałam się być
rozsądna. Mieć jakąś strukturę. A wtedy Jonathan pojawił się w moim
życiu jak kometa. Sprawiał, że wszystko było pasjonujące. Sprawiał, że
wszystko było zabawne. Jego rodzice byli zawsze formalni w stosunku do
mnie. Nie sądzę by rozumieli dlaczego mnie lubił, ale Jonathan wybrał
mnie, a on nie popełniał błędów.
Bardzo mocno chciał zamordować Jonathana.
- Na początku było wspaniale. Koneksje ojca Jonathana zapewniły
mu pozycję w prywatnej akcyjnej firmie. W ciągu dnia bawił się w
biznesmena, a w nocy bawił się w męża. A później narodziła się Emily.
Cóż, widziałeś ją.
- Jest ładna. - powiedział Lucas.
- To prawda. Jonathan kochał ją. To była dla niego kolejna gra: bycie
tatą. Często pokazywał ją jak rasowego szczeniaka. - znowu westchnęła. -
Powinnam to przewidzieć. Tak czy inaczej, wszystko szło świetnie przez
kilka lat, a później nadszedł krach ekonomiczny. Nagle już nie było
zabawnie.
- Przyjęcie się skończyło. - zgadywał Lucas.
- Tak. Jonathan musiał zacząć pracować na życie i zarabiać, albo
firma pozbyłaby się go. Ja też pracowałam i radziliśmy sobie dobrze, ale
musieliśmy zwracać uwagę na nasze wydatki, a Jonathan nie chciał
zawracać sobie głowę szczegółami. Zazwyczaj prowadziliśmy najgłupsze
rozmowy. On nie rozumiał dlaczego nie możemy wydać trzydzieści
kawałków na członkostwo w country clubie. To jakby jego mózg nie trawił
pojęcia budżet. To znaczy, on miał dyplom z zarządzania, na miłość boską.
- uniosła zbyt mocno głos i Karina zamilkła.
- I co się dalej działo? - ponaglał.
- W końcu postanowił, że zmęczył się bawieniem z nami. Zaczął
wysyłać mi takie długie chaotyczne e-maile o tym jak czuł się skrępowany
i nieszczęśliwy i o tym jak musi na nowo się odnaleźć. Chciał żyć pełnią
życia, powiedział. Znaleźć przyjemność w życiu. Na początku byłam
zaniepokojona, następnie myślałam, że mnie zdradza, ale nie robił tego. To
nie było tak, że byliśmy na granicy bankructwa. My po prostu nie
mogliśmy robić już ekscytujących rzeczy, jak zamawianie szampana dla
całego baru. Zaoferowałam przeprowadzkę; nie chciał tego. Żadne
rozwiązanie, które proponowałam nie było wystarczająco dobre.
Torturował mnie w ten sposób przez cztery miesiące. Na końcu już się
nawet nie przejmowałam. Być może mogłam walczyć mocniej, ale
pamiętam jak jedna z moich przyjaciółek zadzwoniła i powiedziała, że
widziała Jonathana na przyjęciu biurowym beze mnie, i wiesz co
pomyślałam?
Zamilkła. Jej ciemne oczy były duże na jej ładnej twarz.
- Pomyślałam "Dobrze. Może pozna kogoś i będę mogła się z nim
rozwieść." To okropne myśleć tak o swoim mężu. Wtedy już wiedziałam,
że małżeństwo jest skończone. Zmierzaliśmy w dół zbocza, poza tym, że
była jeszcze Emily. Jak wyjaśnić czterolatce, że Tatuś zdecydował, że już
jej nie chce ponieważ musi odnaleźć siebie? Więc porozmawiałam z jego
rodzicami. Myślałam, że może oni wbiją mu trochę sensu do głowy.
Lucas skrzywił się.
- Mówiłaś, że on nie robił nic źle.
- Tak, to głupie, ale byłam zdesperowana. Zadzwonili do niego by
porozmawiać od serca. Jonathan wziął mnie na kolację pod koniec
tygodnia. Wiedziałam, że coś jest nie tak; ale nie wiedziałam co. To nie
była randka. Powiedział mi, że złożył wniosek o rozwód. Nie miał
problemu z płaceniem alimentów, a ja mogłam zachować wszystkie prawa
rodzicielskie.
Cień przeszedł przez jej twarzy. Nagle wydawała się bardzo mała.
- Byliśmy w samochodzie, jechaliśmy odebrać Emily od opiekunki.
Kłóciliśmy się o jego hojność względem moich "rodzicielskich praw". - jej
głos ociekał goryczą. - Chciał odejść i już nie wracać. Nalegałam, że
Emily potrzebuje ojca i on nie mógł tak po prostu odejść. Był wściekły.
Powiedział mi, że wszyscy mają prawo być szczęśliwi. Chciał uwolnić się
ode mnie i Emily, ale nie chciał być przez to osądzany. A następnie, nagle
stracił przytomność. To było tak, jakby ktoś pstryknął przycisk.
Wjechaliśmy na przeciwny pas. Pamiętam reflektory. Obudziłam się w
szpitalu.
Zamilkła.
- Dostał udaru. - powiedziała w końcu Karina bezbarwnym głosem. -
Miał dysplazję włóknisto-mięśniową. Nikt o tym nie wiedział. Był zdrowy
jak koń, grał w racquetball, a później po prostu umarł. Ja byłam przez jakiś
czas na granicy śmierci, ale odbiłam się. Byłam w szpitalu przez dwa
tygodnie. Emily musiała zostać z jego rodzicami. Oni jej nie karmili.
- Co?
- Brian, ojciec Jonathana, zawsze jada poza domem. Kiedy Jonathan
zmarł, zaczął spędzał całe dnie w country clubie. Mówił, że to jego sposób
radzenia sobie z tym. Lynda miała ponad siedemdziesiąt lat. Była
dotknięta demencją. Wszystko co robiła, to jadła cukierki całe dnie, ale nie
dawała żadnych Emily - to zniszczyłoby jej zęby. Zapominała dawać
Emily lunch, a kiedy pamiętała ją karmić, albo próbowała gotować i
przypalała to, dawała Emily jedzenie, które było tak długo w lodówce, że
nie było tylko spleśniałe, ale zaczynało kwitnąć.
Płakała, ale nie z litości tylko z gniewu. Nie było łez, ale słyszał je w
głowie Kariny, ukryte za bezbarwnym głosem.
- Mieli wystawioną miskę z orzechami i Emily powiedziała mi, że
udawała sen, a później wymykała się żeby je ukraść. Kiedy wyszłam ze
szpitala, ona była sześć funtów (*3 kg) lżejsza. Ledwie w ogóle coś
ważyła. Więc teraz wiesz dlaczego gromadzi jedzenie. Była przerażona, jej
ojciec właśnie umarł, mama leży w szpitalu, a jej właśni dziadkowie nie
karmili jej. Powiedziałam Ąrthurowi, że ona nie ma nikogo poza mną. Tak
właśnie jest. Nie jesteśmy mile widziane w tamtym domu. Oni obwiniają
mnie i Emily za udar Jonathana. Tak utrudniałyśmy mu życie, że musiał
umrzeć żeby się od nas uwolnić.
Czerwone rozetki na jej twarz ciemniały. Karina dotknęła dłonią
czoła i spojrzała na nią. Jej oczy się rozszerzyły. Potarła jego przedramię.
- Czy to kolejna reakcja na jad?
- Mmhh-hhm. - powiedział Lucas.
- Opowiedziałam ci moją historię. Teraz opowiedz mi swoją. Tak
będzie sprawiedliwie.
- A co chcesz wiedzieć? - spytał, zastanawiając się co myślałaby
gdyby spojrzała w głąb jego umysły i zobaczyła jak dusi jej męża.
- Kim jesteś? Wy wszyscy. Kim tak naprawdę jesteście? Chcę
wiedzieć co się ze mną dzieje.
Lucas westchnął.
Powiedziała mu za dużo, zdecydowała Karina. Pomimo że chciała
żeby to była łapówka, zapłata za informację jakie przetrzymuje,
przynajmniej część niej opowiedziała mu o tym ponieważ leżał przy niej
posiniaczony, pobity, pokrwawiony i cierpiący. Potrzebował rozproszenia i
miała dla niego wystarczająco współczucia by dać mu je. Ale nie chciała
otwierać swojego serca. To się po prostu stało. Cierpiał i chociaż chciała
złagodzić jego cierpienie, nie chciał się pożywić ponieważ nie chciał jej
zranić. Nie chciał wymienić swojego bólu na jej. Przynajmniej mogła
mówić i odwracać jego uwagę.
Karina sięgnęła i dotknęła jego dłoni. Uchwycił jej dłoń. Lucas
zerknął na nią, zaskoczony. Mieli to teraz wspólne - oboje traktowali
każdy przejaw dobroci z podejrzliwością. Ona już nie oczekiwała dobroci,
chyba że od niego. Ale była outsiderką. On nie.
- Tu nas nie obserwują przestraszone kobiety. - powiedział jej.
- To nigdy nie było dla nich. To było dla ciebie.
Prawie się rozpłakała i nie wiedziała dlaczego. To przez stres,
powiedziała sobie. Trauma patrzenia jak setki ludzi ginie jednocześnie. I
gorączką, która bez przerwy wzrasta. Jej oddech wydawał się gorący przy
wydychaniu. Jej skóra była sucha i napięta. A teraz obręcze czerwonych
kropek pojawiły się na jej ramionach.
Nigdy nie opowiedziała całej historii jej małżeństwa komukolwiek.
To przez gorączkę. Oczywiście, że tak.
Lucas patrzył na nią. Leżąc w taki sposób, nawet pobity, wyglądał
ogromnie. Jeśli tydzień temu ktoś powiedziałby jej, że będzie zamknięta w
skarbcu z nagim, zakrwawionym mężczyzną, który próbował ze
wszystkich sił nie pożreć jej żeby powstrzymać ból, zadzwoniłaby pod 911
i zgłosiła szaleńca w amoku.
- Opowiem ci historię. - powiedział Lucas. Jego głos był zaprawiony
znużeniem. - Możesz w to uwierzyć albo nie. To może być prawda, albo
tylko opowieść. Twój wybór.
- Okay.
Lucas zamknął oczy.
- Przypuśćmy, że istnieje cywilizacja. Potężny kraj. Zawładnął całym
dostępnym terytorium, ale ono wie, że musi się rozwijać. Musi rozrastać
się, albo zginie i przepadnie. Cywilizacja wysyła kolonistów by zbadali
nowe terytoria. Znaleźli oni żyzne ziemię i zasiedlili je. Kiedy odnieśli
sukces, pozwolili by wiedza o potężnej cywilizacji przepadła. Małe
kolonie rosły i rozwijały się same, a kiedy rozrosły się wystarczająco,
odkryły ponownie cywilizację matkę i odmłodzili ją ich wyjątkowymi
osiągnięciami.
Zerknął na nią.
- Okay. - powiedziała Karina. - Widzę jak mogło się to wydarzyć.
- Przypuśćmy, że została odnaleziona nowa wyspa do kolonizacji.
Wyspa z obfitym ekosystemem i wspaniałymi zasobami. Cywilizacja
robiła to wiele razy wcześniej i stworzyli protokół. Statki kolonizacyjne i
osadnicy stworzyli trzynaście małych osad, Domów, jeden dla każdego
statku.
- Genetycznie wszyscy koloniści należeli do Bazowego Obciążenia.
To bardzo stabilna rasa ludzi, długo żyjących, odpornych na choroby,
uzbrojona w nadrzędny mechanizm reperacyjny w DNA, który
przeciwdziałał mutacjom. By z powodzeniem skolonizować nowe
środowisko gatunek musi się przystosować do niego. By ułatwić tą
adaptację, większość kolonistów była wystawiona na czynnik hamujący
ich odbudowę komórkową i DNA, i stali się bezbronni wobec rodzimych
wirusów.
- Rozmyślnie osłabili swoich ludzi? Jaki to ma sens?
- Oni nie chcieli tylko koloni. - powiedział Lucas. - Oni chcieli
wyjątkowej koloni, idealnie zharmonizowanej z nową wyspą. W ten
sposób cywilizacja nie dopuszczała do zastoju. Koloniści chcieli eksplozji
mutacji w przyszłych generacjach, i potrzebowali krótszego życia i
szybszej dojrzałości płciowej by przekazać nowe zmiany potomkom. To
dlatego naukowcy eksperymentują na myszach: szybko się rozmnażają i
nie żyją długo. Im szybciej mija życie tym szybciej dojrzewają płciowo.
Ale to również sprowadza negatywne antropologiczne konsekwencje:
niedojrzałość, niezdolność przekazywania wiedzy, utrata etyki i kultury, i
tak dalej. Te konsekwencje były uważane za dopuszczalne. Kolonia
musiała rozwinąć się sama, bez wiedzy o pochodzeniu. Im szybciej ludzie
zapomną skąd przybyli, tym lepiej. Mała grupa kolonistów pozostała przy
Bazowym Obciążeniu dla kontrolnych celów. Żyli w osadach, Domach, i
monitorowali to wszystko. Nadążasz?
Tak jakby.
- Mów dalej.
- Mutacje rozkwitały. Nastąpił sukces tuzina podgatunków
człowieka. Niektóre podgatunki rozwinęły wariacje, ludzie z podobnymi
mocami czy fizjologią. Podgatunek 29 pokazał wszystkie adaptacje
potrzebne do przetrwania, ale cała ósemka tego typu była wrażliwa na
ciepło i miała niepokojąco niską płodność. Podgatunek 44, typ 3,
wyprodukował wyjątkowych Zaginaczy Umysłów, którzy mieli skłonności
do obłędu.
- Tym właśnie jest Henry?
Lucas przytaknął.
- Nie mówimy o wyspach, prawda?
- Niektórzy mówią wyspy. - powiedział Lucas. - Niektórzy planety.
To tylko opowieść.
Opowieść, jasne.
- Kosmici. - wpatrywała się w niego.
- Czy chcesz mi powiedzieć, że wszyscy jesteśmy kosmitami?
Lucas westchnął.
- Możesz tak powiedzieć. Możesz również powiedzieć, że gdy
planeta wykształci nas i zmieni nasze DNA, stajemy się rodzimymi jak
każdy inny.
- A co z podgatunkiem 30? - co z tobą?
Oczy Lucasa skupiły się na niej.
- Podgatunek 30, typy 1 do 5, inaczej znane jako Demony. Jadowite,
mięsożerne, drapieżne warianty człowieka z umiejętnością do drastycznej
zmiany morfologii. Byli potężni, agresywni, terytorialni i zdominowali
swój punkt pochodzenia na kilka set lat, polowali w małych grupach, ale
ten podgatunek nie był zdolny do zbyt długiego życia. Byli okaleczeni
ponieważ ich ciała nie mogły produkować zestawu małych cząsteczek
potrzebnych do ich przetrwania, więc musieli kanibalizować na innych
ludziach by je zdobyć.
- Kanibalizować?
- W tym momencie różne podgatunki człowieka miały tylko
szczątkowy język i żadnych wspomnień o tym skąd pochodzą. -
powiedział Lucas. - Żadnej etyki, żadnych morałów, niczego. Zakładali
społeczeństwa, a prawem było "moc jest dobrem". Jeśli potrzebuję twojej
krwi, a w moim wychowaniu czy doświadczeniu nie ma nic co mówiłoby,
że nie powinienem, dlaczego miałbym cię nie zabić i zjeść twojego mięsa?
Miły facet jest pojęciem współczesnym.
Mówił poważnie. Naprawdę mówił poważnie.
- Mam kontynuować? - spytał.
- Tak.
- To trwało przez setki lat. Małe pozostałości kieszeni Bazy
Obciążeniowej, pierwotnych osadników, trzymanych jako grupa kontrolna,
drobiazgowo dokumentowała wszystko z ich Domów. Nie interweniowali.
Oni tylko katalogowali to, co następowało.
- Następnie nagle Podgatunek 48 wszedł na scenę. Rozprówacze
mieli śmiertelną skłonność do raka, ale również zdolność do rozrywania
dziur w rzeczywistości, mieli dostęp do wymiarowych fragmentów. To
była nowa umiejętność, nieznana kolonistom, i nikt nie wiedział co z tym
zrobić. Niektóre Domy wzięły dzieci Rozprówaczy i wychowały je w ich
osadach by je studiować.
- Mutacja rozkwitała i rozkwitała, aż jeden podgatunek pojawił się
jako najlepiej przystosowany. Radził sobie w prawie każdym klimacie.
Reprodukował się szybko, pokazywał mentalne zdolności i demonstrował
przyzwoitą naprawdę DNA. Na około sześć tysięcy planetarnych cykli,
podgatunek 61 został uznany za realny. Koloniści wykonali swoją robotę:
stworzyli typ człowieka z podstawową zdolnością do przetrwania i
prosperowania. Teraz natura musiała przejąć obowiązki. Cała pomoc dla
innych obciążeń ustała, jak dyktował Pierwszy Mandat, fałsz musi
przetrwać. Podgatunek 61 stał się He. Wszyscy inni musieli zginąć by
zrobić miejsce.
- Podgatunek 61. Ludzie. - zgadła Karina. - My.
- Nie. - powiedział Lucas. - Oni. Twoi sąsiedzi, twoi przyjaciele. Ale
nie ty.
Gorączka był teraz tak wysoka, że zamarzała i topniała w tym
samym czasie.
- Powiedziałeś oni, nie ja. Co masz na myśli, dlaczego nie ja?
- Zmierzam do tego. Inne podgatunki wymierały, podczas gdy
Podgatunek 61 rozrastał się i brał w posiadanie wyspę.
- Planetę. - Karina nie potrzebowała by ją niańczył.
- Planetę. - zgodził się. - Miasta koloni zaczęły stopniowo
rozpowszechniać ich technologię. Pozwalali sobie zniknąć. Ale istniało
naruszenie protokołu w jednym z miast, a rezultatem Podgatunek 29, tez z
problemami z ciepłem, odkrył skąd pochodzą.
- Co masz na myśli?
Lucas westchnął.
- Mam na myśli to, że naukowcy w Macierzystym Domu spieprzyli.
Podgatunek 29 wyprodukował kilka wyjątkowo mądrych dzieci. Nagła
eksplozja dzieci z inteligencją na poziomie geniuszu była rzadka i dziwna,
więc idioci myśleli, że dobrym pomysłem będzie dogłębniejsze ich
zbadanie. Wydobyli te dzieci i wychowali je w Macierzy z pełną wiedzą o
ich historii. Cóż, dzieci dorosły i zdecydowały, że nie chcą powoli przejść
w zapomnienie gdy jakaś inna rada ludzi przejmie panowanie.
- To był cichy stan zamachu. Do czasu jego odkrycia, Obciążenie 29
i ich uwięziony personel genetycznie poprawili ich braki. Teraz nie mają
problemu z ciepłością i rozmnażają się jak króliki. Zdecydowali, że są
bardziej wartościowi niż Obciążenie 61. Oni, a nie ludzie, byli He.
Dokonano pomyłki i zdecydowali, że powinna zostać poprawiona.
Zarządzili przejęcie władzy nad Ziemię.
Teraz to miało sens.
- Stali się Ordynatorami?
- Tak.
- Więc to tyle? Oni próbowali nas zabić przez tysiące lat?
- Mniej więcej. Wszczęli wojnę, używając pierwotnej technologii
kolonistów. Inne miasta sprzeciwiły się im, ale tamtym momencie byli
słabi, i w procesie wymierania, więc wybrali ludzi z różnych obciążeń z
potencjałem bojowym. Ordynatorzy byli rozbici i mogli zostać starci z
powierzchni, tylko że nabyli Rozprówaczy i zaczęli przeskakiwać przez
wymiarowe fragmenty. Ostatecznie my również.
- Obciążenie 61, ludzie He, rozmnażali się zbyt szybko, ich liczba
stawała się zbyt wielka. Zobaczyli nas i zaczęli formować religie i folklor.
Musieliśmy zniknąć.
- Więc to tak. - powiedziała Karina.
Kiwnął głową.
- Ludzie jak ja utrzymywali Ordynatorów w ryzach przez ponad
trzydzieści tysięcy lat. Okazjonalnie przedzierali się z nową bronią.
Czasami to wirus, który niszczy zapasy żywności. Czasami to zaraza
morowa. Czasami znajdują sposoby by zagrać klimatem. Problem jest taki,
że Ordynatorzy rozmnażają się szybciej niż my, są lepiej zorganizowani, a
ich praca łatwiejsza: łatwiej jest niszczyć coś niż ochraniać.
- Było trzynaście Domów, jeden dla każdego miejsca osiedlenia. Oni
mieli jeden dom, Dom Macierzysty. Jest ich pomiędzy jedyną, a dwoma
setkami tysięcy. My jesteśmy żołnierzami pozostałymi z dwunastu
Domów. Jest nas może z pięćdziesiąt tysięcy. Krzyżujemy się i rodzimy
dzieci z dziwnymi mocami zamiast umierać jak powinniśmy. To jest
planeta gdzie wszystko poszło złą drogą. Ludzkość zbliżała się coraz
bardziej do międzynarodowych lotów, Ordynatorzy stają się zdesperowani
ponieważ gdy połączymy się z rdzenną cywilizacją, dla nich będzie
oznaczać to koniec. Porzucili pierwotny mandat i zostaną wytępieni.
Atakują z wszystkim co mają, a my przegrywamy.
Wpatrywała się w niego.
- A gdzie jest w tym wszystkim moje miejsce?
Wziął ją za rękę i delikatnie ścisnął.
- Wiesz ile ludzi zginęło?
- Ponieważ ich własny jak otruł ich? - powiedziała Karina.
- To. Ale również dlatego, że koloniści zrobili jakieś przewidywania.
Zostało zdecydowane, że jeśli pozwolono nam istnieć, zniszczymy inne
podgatunki, a później wymrzemy zanim osiągniemy poziom medycznego
doświadczenia pozwalającego na naprawienie naszego defektu. Otruli nas,
starli nas prawie całkowicie z powierzchni. Mieli rację - nawet teraz
syntetyczne zastępstwo jest tylko opatrunkiem. Widzisz, gdybyśmy mogli
przezwyciężyć to upośledzenie, pozwoliliby nas wymordować wszystkich
innych, ale problemem jest to, że tylko jeden bardzo specyficzny
podgatunek produkuje hormony, których potrzebujemy. Bazowe
Obciążenie. Dawcy. Ci, którzy dali początek nam wszystkim.
Wyszarpnęła rękę.
- masz na myśli to, że jestem potomkiem pierwotnych kolonistów?
- Tak.
- To niemożliwe.
- A jednak. Twój typ ma niezwykle stabilny genom.
- Ale moi rodzice byli normalnymi ludźmi!
- Mogli nie wiedzieć kim są. Może tylko jedno z nich było dawcą.
Dawca i Podgatunek 61 będzie produkować potomstwo dawców.
- A co z tym? - wyciągnęła ręce pokryte mocną czerwienią. -
Wyjaśnij to!
Lucas usiadł.
- Kiedy się na tobie pożywiam, czynnik mutujący przedostaje się do
twojego krwiobiegu. U normalnych ludzi czynnik mutujący stał się słaby z
biegiem czasu. Ale ja jestem nosicielem prawie pełnej dawki i dałem ją
tobie w czasie pożywiania. Zmieniasz się.
- W co?!
- Nie wiem. Nie wiem co jest w twoim DNA poza genem dawców.
Czynnik mutujący jest czynnikiem hamującym. Uwolni hamulce w twoim
ciele, powstrzyma naprawcze DNA i pozwoli ci rozwinąć się w coś, co już
jest w twoim genotypie, nabyte na przestrzeni wieków krzyżowania z
różnymi podgatunkami ludzi, ale stłumione. Możesz stać się
Podgatunkiem 61, ale wątpię w to. Jest szansa, że staniesz się jedną z
naszych podgatunków.
Zabrali jej wolność, jej dom i godność, a teraz zabierają jej ciało.
- Nie! Nie, nie robię tego! Nie chcę! Słyszysz mnie? - Karina szybko
wstała. Zdołała zrobić dwa kroki. Ból wystrzelił z jej kości. Krzyknęła.
Świat stał się czerwony i upadła na podłogę.
Bolało. Bolało bardziej niż jakikolwiek ból, który pamiętała. Na
początku błagała, następnie modliła się, później krzyczała i jęczała,
zamykając mocno oczy, otwierając je, zerkając na twarz Lucasa przy
ostrym świetle skarbca, i zanurzając się głębiej w ból. Gdyby tylko mogła
zemdleć i skończyć z tym, ale nie, za każdym razem gdy próbowała, on ją
przywracał do miejsca bólu.
- No dalej, zostań ze mną. Nie zasypiaj. Otrząśnij się.
- Zostaw mnie. - warknęła.
- Stracisz przytomność, zginiesz. No dalej. Zostań ze mną.
- Nienawidzę cię! Ty mi to zrobiłeś!
- Właśnie tak. - warknął na nią Lucas. - Nienawidź mnie. Walcz ze
mną. Nie zasypiaj. Umiesz, Emily zostanie sama. Nie chcesz zostawić
swojej córki z dupkiem takim jak ja. - ona tylko chciała żeby ta tortura się
skończyła.
Kolejny atak agonii zakołysał nią. Kiedy się skończyły, była tak
zmęczona, że ledwie oddychała.
- Ta starsza kobieta... - wyszeptała Karina. Zmuszając słowa do
wyjścia było jak połykanie szkła. - Czy ona musiała to robić?
- Tak.
- Czy ją też porwałeś?
- Nie. - Lucas przysunął ją bliżej, przytulając ją do siebie. - Ona była
jednym z nas. Jej rodzina była dawcami Daryon.
- Czy ona też cierpiała?
- Tak.
Oczy Lucasa były tak ciemne, że wydawały się prawie brązowe.
- Opowiedz mi o niej. - nie była pewna dlaczego chciała wiedzieć,
ale chciała.
- Ona była bardzo mądra. Wyglądała pięknie. Pełna gracji, delikatna,
elegancka.
- W takim razie, nie jak ja? - nikt nie nazwałby jej delikatnej. Albo
eleganckiej, jeśli o to chodzi.
- Nie jak ty. - powiedział jej cicho.
Agonia spalała ją w wyniszczających spazmach.
- Dlaczego to brzmi jak komplement?
- Ponieważ ona tylko wyglądała pięknie. W naszym świecie nikt nie
ma tego luksusu robienia niczego. - powiedział. - Kazdy ma jakąś funkcję.
Ktoś nadzoruje kopalnie. Ktoś nadzoruje towary i finanse. Rodzina Galatei
miała tylko jedną funkcję: dostarczać Bazowego Obciążenia Domowi. Dla
tego mieli schronienie, jedzenie i ochronę. Galatea nie przepracowała nawt
dnia w swoim życiu.
- Musi być miło. - szepnęła Karina.
- Ona tak nie myślała. Chciała czynnika mutującego.
- Chciała tego? Dlaczego?
- Potęga. - powiedział Lucas. - Myślała, że stanie się czymś bardziej
cenionym niż dawca i uwolni się ode mnie. Jej ojciec był moim pierwszym
dawcą. Ona nie miała być nim, ale on zginął i musiała zająć jego miejsce.
Myślała, że jestem zwierzęciem. Była przekonana, że gdy raz się pożywię,
ona stanie się Rozprówaczem i użyje tego by się ode mnie uwolnić.
- Czym ona się stała?
- Elektrykiem. Wyczuwa elektryczne prądy. To nie jest rzadki
podgatunek. Z tego pochodzi wielu techników.
- Uh-oh. - zdołała wypowiedzieć Karina. Jej wargi były tak suche,
ale tu nie było wody. - Niech zgadnę: to twoja wina, prawda?
Kiwnął głową.
- To była wina wszystkich. Zwykle krzyczała i wygrażała pięściami,
później chciała się pieprzyć i kazała mi o to błagać. Byłem młody i głupi.
Ona była starsza, mądrzejsza i piękna. - Karina uniosła ręę i dotknęła jego
mizernej twarzy.
- Kochałeś ją.
- Tak. A ja byłem tak głupi, myślałem, że to wystarczy. Dlatego
pozwoliłem by trwało to tak długo. Raz mi powiedziała, że my, Dom,
ukradliśmy jej życie. Chciała przechadzać się ulicami Londynu, odwiedzić
Tate Modern (*muzeum), iść na koncert do Royal Albert Hall.
Zaoferowałem, że ją tam zabiorę. Powiedziała mi, że to nie będzie to
samo. Moja obecność zatruje jej Londyn.
- Brzmi czarująco. - zdołała wypowiedzieć Karina.
- Jestem czym jestem. - powiedział Lucas. - Żadnych iluzji. Życie ze
mną jest trudne, ale ona zrobiła z niego prawdziwe piekło dla mnie i dla
niej. To nie ja zacząłem seks, ale jak to skończyłem. Radziłem sobie z tym
przez cztery lata i kiedy skończyłem dwadzieścia dwa, zdecydowałem, że
mam dość. Przeszedłem na syntetyk i powiedziałem Arthurowi żeby
znalazł jej inne miejsce. Przeniósł ją do technicznej załogi. Próbowała
dźgnąć mnie nożem kiedy się dowiedziała. Galatea nigdy nie lubiła
brudzić sobie rąk. Trzy miesiące później, podczas ataku, zniknęła.
Następnym razem gdy Henry wyczuł jej obecność, natknęliśmy się na
Ordynatorów.
- Zdradziła cię.
- Tak, zdradziła. - Lucas przesunął ją ostrożnie. - A teraz znasz całą
historię.
- Tęsknisz za nią? - spytała.
Spojrzał jej w twarz.
- Skąd wiedz?
- Ja tęsknię za moim mężem. - szepnęła. - Wiesz, nie winię cię.
- Za co?
- Za wszystko. Za motel, za pożywianie, za to. - Karina próbowała
przełknąć ból, ale pozostał. Nie przeżyje. Czuła śmierć czającą się w
pobliżu. - Lucas, nie jesteś złą osobą. Nie masz pojęcia jak straszny jesteś,
ale jesteś miły i cierpliwy. Gdyby wszystko było inaczej... To musi się
zacząć właściwie... A my po prostu nie możemy ponieważ ja nigdy nie
będę czyś więcej niż niewolnikiem, zawsze będziesz mnie posiadał. Proszę
zajmij się dla mnie Emily. Nie pozwól by ktoś ją skrzywdził. Ona jest
wspaniałym dzieckiem.
Nie odpowiedział. Po prostu ja trzymał.
Karina powoli się budziła. W jej ciele ból ustępował stopniowo, jak
odpływ, walczący o każdy krok w tył.
Otworzyła oczy i zobaczyła szyję Lucasa. Jej twarz była w niej
zanurzona. Klęczał na podłodze, patrząc w górę. Była owinięta w jego
ramiona. Głos jej się trząsł.
- Dlaczego mnie trzymasz?
Lucas odwrócił się by na nią spojrzeć. Jego twarz była zbyt blisko
jej.
- Nie chciałem byś umarła sama na podłodze.
Mówiła różne rzecz. Głupie, głupie rzeczy. Może to był sen. Jego
oczy zapewniły ją, że nie był.
- Proszę postaw mnie.
Powoli ją puścił. Karina osunęła się na kolana i usiadła niezdarnie na
podłodze. Jej nogi lekko drżały. Czuła się lekka, tak lekka i zziębnięta.
- Czy moja przemiana się skończyła.
- Tak. - powiedział.
Przeżyła.
- Nie czuję się inaczej.
- Zmiana nie zawsze jest oczywista. Coś ją zapoczątkuje wcześniej
czy później. - znowu patrzył w górę. Też tam spojrzała i zauważyła
monitor na suficie. Pokazywał pusty korytarz. Mężczyzna w ciemnych
ubraniach przebiegł po korytarzu, trzymał karabin maszynowy, i ukrył się
za ścianą.
- Zostaliśmy zaatakowani. - powiedział Lucas. Jego głos był
spokojny, prawie swobodny.
- Jak to możliwe? - Emily. Henry ją ma. Jeśli są atakowani, jej córka
będzie w niebezpieczeństwie.
Więcej ludzi przeszło po ekranie.
- Rozprówaczka musiała być wtyczką Ordynatorów. - powiedział
Lucas. - Powinniśmy byli wyjść na ranchu w Montanie - to nasza trasa
ewakuacyjna z tamtej bazy. Zamiast tego jesteśmy w Detroit. Ten budynek
jest prawie opuszczony; tylko trzy dolne piętra i pięć górnych - te są nasze
- są zajęte. Bloki na przestrzeni jednej mili wokół tego budynku są
praktycznie opuszczone. Jesteśmy tu łatwym celem.
- Dlaczego Arthur nie ewakuował nas?
- Nie wiem. - powiedział Arthur. - Ordynatorzy prawdopodobnie
zagrodzili wyjścia. Wylądowaliśmy w pułapce. - jego twarz była ponura. -
Naszą jedyną szansą jest zostanie tutaj.
Nie. Nie, musiała iść znaleźć Emily.
- Dlaczego?
- Jestem na granicy swoich limitów. Normalnie byłbyś uśpiony na
następne dwa do trzech dni aż moje ciało poradzi sobie z jadem. Ledwie
mogłem cię trzymać. Najprawdopodobniej Arthur posłał po posiłki.
Skarbiec jest solidny i musi zostać otwarty od wewnątrz. Zajmie im kilka
godzin przedostanie się przez drzwi, więc raczej nie będą się nami
przejmować tak od razy. Do czasu gdy się tym zajmą, mogą przybyć
posiłki. Nasz najlepszą szansą jest zostanie tutaj i przeczekanie.
Prawdopodobnie i tak zginiemy, ale tutaj mamy większe szanse.
Zwłaszcza jeśli będziemy cicho.
- Musisz mnie wypuścić.
Spojrzał na nią, starając się zdecydować czy zwariowała. Musiała go
przekonać, że nie zwariowała.
- Henry ma Emily. - powiedziała. - Ona gdzieś tam jest. - tam w
opuszczonym budynku pełnym ludzi z bronią i Bóg raczy wiedzieć z
jakimi dziwnymi mocami. Lucas przyglądał się jej przez długą chwilę.
- Muszę ją znaleźć, Lucas. Nie musisz iść ze mną. Wszystko o co
proszę to pomoc przy otwarciu drzwi ponieważ ja nie wiem jak to zrobić.
Sama ją znajdę.
Lucas spojrzał na drzwi. Jeśli otworzą skarbiec wyjdzie z nich jako
martwy facet. Stała przed nim, jej oczy były duże i pełne niepokoju. Ona
tylko chciała odzyskać swoją córkę i nie rozumiała jak był wyczerpany ani
ilu wrogom staną naprzeciw.
Wszyscy umierają, zreflektował Lucas. Był samolubnym draniem
całe swoje życie. Jeśli wyjdzie przez te drzwi i zginie pomagając znaleźć
jej dziecko, przynajmniej umrze robiąc coś wartościowego, nie będzie jak
tchórz chował się w skarbcu, czekając aż go zastrzelą.
A ona nie może wyjść stąd sama. Zginie w ciągu minuty.
Westchnął, wstał i podszedł do ściany. Karina zacisnęła dłonie. Nie
umiała wyczytać niczego z jego twarzy. Dotknął ściany i jej część
otworzyła się, odkrywając klawiaturę i mały głośnik. Jego palce bawiły się
przyciskami.
- Kuzynie? - powiedział cicho Lucas.
Cichy syk statyczny wypłynął ze ściany, następnie rozbrzmiał głos
Henry'ego.
- Lucas. Czerwony, szary, siedem, przyszpilony.
Lucas skrzywił się.
- Czy dziewczynka jest z tobą?
- Tak. Czarny.
- Jak źle?
- Przeżyję.
- Nie ruszaj się. Idę do ciebie.
- To niemądre. - powiedział Henry.
Lucas wsunął panel na swoje miejsce.
- Jest dwa piętra pod nami. Został postrzelony. Emily nic nie jest;
trzyma ją w bezpiecznym miejscu. Nie może się ruszyć ponieważ jest zbyt
niebezpiecznie i jest osłonięty, przez co trudniej go znaleźć, ale w końcu
go znajdą. W chwili gdy wyjdziemy ze skarbca musimy walczyć o
przetrwanie. Pamiętasz jak próbowałaś zranić mnie nożem?
- Tak.
- Znajdź w sobie tą kobietę i bądź nią.
Nie miał pojęcia tak ciężko pracowała by ukryć tą kobietę i jak
gotowa była ją wypuścić.
- Nie ruszaj się. - Lucas podszedł do drzwi skarbca, wcisnął
kombinację na małej klawiaturze i przekręcił kołem na środku drzwi. Coś
trzasnęło w drzwiach. Lucas przesunął się i stanął z boku. Z cichym
sykiem drzwi otworzyły się i Karina patrzyła się prosto w człowieka z
bronią.
- Ręce do góry!
Nie ruszyła się.
Lufa karabinu skierowana była na nią, czarna i duża, jak otwór
armaty.
- Powiedziałem ręce w górę!
Lucas kiwnął do niej głową. Podniosła ręce.
- Podgatunek? - Zażądał mężczyzna.
- Jestem dawcą. - powiedziała.
Oczy mężczyzny rozszerzyły się.
- Wstawaj i podejdź do mnie. - Lucas potrząsnął głową.
- Nie mogę. - powiedziała Karina, utrzymując monotonny głos. -
Jestem chora. Nie mogę chodzić.
Mężczyzna wszedł do skarbca, jeden krok na raz, ostrożnie, broń
ciągle miał skierowaną na nią. Zrobił trzy kroki. Lucas zaatakował,
poruszał się tak szybko, że ledwie to zauważyła. Jego dłonie zamknęły się
na szyi mężczyzny. Kości pękły i mężczyzna upadł bezwładnie na
podłogę.
Tydzień wcześniej krzyczała by. Teraz tylko wstała i podbiegła do
ciała.
Lucas zatoczył się, oparł o ścianę i podciągnął się w górę. Nie
żartował. Naprawdę był na granicy wyczerpania.
Kucnęła przy ciele i zaczęła przeszukiwać kieszenie mężczyzny.
- Mogę zrobić to sama.
- Tak, tak. - podniósł karabin mężczyzny i podał go jej. - Tutaj jest
zabezpieczenie. - pstryknął mały przycisk. - Wyceluj i pociągnij za spust.
Twój instynkt będzie kazał ci ciągle go zaciskać. Nie rób tego. Policz do
trzech w głowie i puść spust. Krótkie wybuchy.
Karina wzięła broń i uniosła ją. Była ciężka jak cementowy blok.
- Zdajesz sobie sprawę, że mogę cię tym zabić. - nie chciała tego
mówić. Samo wyszło z jej ust.
- Tak. - odwrócił się do niej plecami i wyszedł ze skarbca. Para
dżinsów i bluza leżały przy drzwiach. Lucas ubrał się i zaczął iść przez
korytarz. Podążyła za nim. Poruszał się jak kot, bezszelestnie na bosych
stopach.
Doszli do końca korytarza. Lucas oparł się o ścianę, zerknął za róg i
spojrzał na nią.
- Wyceluj i pociągnij za spust. - szepnął.
- Policz do trzech. - szepnęła. On kiwnął głową.
Na końcu tego korytarza byli ludzie. Ludzie, których będzie musiała
zabić. Oni albo my. Zabij albo zostań zabitym.
Wzięła głęboki wdech, weszła w korytarz i pociągnęła za spust. Broń
wypluwała grzmoty. Kule wbijały się w cztery odległe cienie. Myślała, że
będzie krew, ale nie. Oni tylko drgali i upadali, krzycząc. Wbijała kule w
ciała przez kolejny długi oddech i puściła. Lucas stanął obok niej.
To był test, zdała sobie sprawę. Musiał wiedzieć czy może na niej
polegać. Cóż, może. Zabije wszystkich żeby dostać się do Emily.
- Co się stało z puszczaniem na trzy?
- Było ich czterech. - powiedziała. - Filmy i książki mówiły jej, że
powinna teraz wymiotować, ale nie czuła się źle. W ustach miała sucho. To
prawdopodobnie uderzy w nią później, ale teraz liczyła się tylko Emily. -
Zdecydowała się wziąć dwie dodatkowe sekundy.
* * * *
Karina podążyła za Lucasem przez ciemne korytarze tak szybko jak
umiała. Wyciskała wszystko co miała ze swojego wyczerpanego ciała.
Teraz gdy pierwszy napływ adrenaliny wyczerpał się, napadło ją znużenie.
Ona nie szła, ciągnęła siebie do przodu, strzelała kiedy Lucas strzelał,
stawała kiedy Lucast stawał. Liczył się tylko następny krok, zaciskała zęby
i zdołała robić kolejny i kolejny.
Dotarli do małych drzwi. Lucas wcisnął kod do zamka, drzwi
otworzyły się i weszli na cementowy podest. Lucas wcisnął przycisk i
małe kwadratowe światło w kącie zmieniło się w czerwone.
- Odpoczniemy. - powiedział. - Dwie minuty.
Karina opadła na cement, a on rozłożył się obok niej. Brudna
podłoga była jak niebo.
- Dlaczego mi pomagasz?
Jego głos był cichym pomrukiem.
- Ponieważ cię lubię. I twoją małą dziewczynkę.
Zamknęła oczy, czując jak zimno z cementu przenika do jej
pośladków. To nie to. Lucas rekompensował za grzechy ze swojej
przeszłości, ale to też nie to. Znała właściwą odpowiedź. Mogła wyczytać
to z jego wyczerpanej twarzy. Chciał ją uratować ponieważ chciał żeby
przestała wzdrygać się gdy na niego patrzyła.
- Dziękuję - powiedziała mu. - Dziękuję, że mi pomagasz.
- Czas ruszać. - wstał.
Krzyknęła gdy podciągała się w górę z podłogi i podążyła za nim w
dół po schodach. Ogarnęło ją dziwne uczucie, prawie jakby jakieś
wewnętrzne sprężyny naprężyły się w niej i błagały o uwolnienie.
Potknęła się i to zniknęło.
Jedno piętro. Jeden podest. Byli w połowie drogi w dół kolejnego
piętra gdy drzwi pod nimi zaczęły się otwierać.
Lodowata obecność uchwyciła się jej umysłu i mocno ścisnęła. To ją
odłączyło, uwięziło. Nie mogła się ruszyć; nie mogła się odezwać. Czas
zwolnił.
Drzwi otwierały się szerzej i szerzej. Zobaczyła wnętrze; zobaczyła
uzbrojonych ludzi wylewających się na podest. Wiedziała, że musi
wystrzelić. Zamiast tego stała tam, odcięta od swojego ciała.
A wtedy Lucas pchnął ją na bok i zalał podest kulami.
Obecność chwyciła jej umysł i ścisnęła. Nie mogła nawet krzyknąć.
Pomarańczowe iskry wydobyły się z broni Lucasa. Przestał działać.
Więcej ludzi pojawiło się na podeście nad martwymi ciałami. Lucas
skoczył na atakujących. Rzucił jednego na bok, roztrzaskując czaszkę
mężczyzny o cement jak orzecha. Mężczyzna zsunął się na podłogę,
pozostawiając czerwoną plamę na ścianie. Lucas rozerwał gardło kobiety
dłonią, walnął kolejnego mężczyznę, który zleciał ze schodów, i zadrżał
gdy pistolet zawarczał. Czerwony rozprysk wystrzelił z boku Lucasa.
Rzucił się do przody i przełamał strzelca jak gałązkę, i dał nura przez
drzwi.
Dźwięki ucichły. Była całkowicie odcięta od swojego ciała. Tylko
wzrok działał.
Lucas pojawił się w drzwiach, zakrwawiony, z szaleństwem w
oczach. Musiał szarpnąć ją w górę ponieważ zmienił się obraz przed
oczami i nagle był dokładnie nad nią. Warknął coś, wściekły. Świat
zatrząsł się. Zbliżył się. Jego usta zamknęły się na jej. Nic nie poczuła.
Odsunął się i kołysał w tył i w przód, znowu krzyczał.
Henry, wyczytała z jego ust. Henry.
Znowu ją pocałował i zakołysał się, jego twarz drgała w górę i w dół.
Jego dłonie pchnęły jej klatkę piersiową. Widziała jak mięśnie na jego
rękach napinają się, ale nic nie czuła. Czerwona plama na jego bluzie
rozrastała się. Czy on przeprowadzał resuscytację? Czy ona umierała?
Henry.
Lód pokruszył się. Usłyszała krzyk kobiety w oddali, gdzieś
niemożliwie daleko. Ciepło ją zalało. Coś drgnęło w jej umyśle i zobaczyła
promienne światło, jasne i cudowne.
Usłyszała jak głos Henry'ego mówi w jej umyśle Ona odeszła. Nie
będzie cię już martwić. Jesteś wolna. Oddychaj, Karino. Oddychaj.
Świat znowu biegł normalnym rytmem, sprowadził ją z powrotem do
jej ciała. Znowu wszystko czuła: ból, twardość stopnia pod nią, i rytmiczne
pchnięcia dłoni Lucasa o jej klatkę piersiową. Sapnęła. Podciągnął ją do
góry, w jego ramiona.
- Atak Zaginacza Umysłów. - powiedział jej. - W górę. Musimy iść.
Zapach gorącego metalu unoszący się od Lucasa był tak gęsty, że
prawie się dusiła. On nie tylko cierpiał. Musiał być bliski śmierci. Jeśli on
umrze, ona będzie wolna, ale w tym momencie nie obchodziło ją to.
Chciała żeby przeżył.
- Zostałeś postrzelony.
- Musimy się ruszać. - powiedział jej i podciągnął ją na nogi. -
Szybciej!
Pociągnął ją w dół schodów, przez drzwi i wzdłórz wąskiego
korytarza. Przebiegli przez rząd wąskich biur. Lucas walnął w drzwi
głową, a one rozwaliły się i ukazały mały pokój konferencyjny. Henry
leżał w kącie, jego plecy oparte były o ścianę, która była lustrem od
podłogi po sufit. Jego pęknięte okulary leżały skrzywione na jego
pomazanej krwią twarzy. Emily leżała zwinięta w zgięciu jego ramienia.
Karina pokonała pokój w desperackim sprincie i opadła na kolana.
- Czy nic jej nie jest?
- Nic. - powiedział cicho Henry. - Obudziła się na chwilę gdy
musiałem ci pomóc, ale teraz znowu śpi.
Karina objęła ją, tuląc ostrożnie małe ciało Emily. W końcu.
Lucas przesunął stół do drzwi i opadł obok nich.
- Widzę, że ty też krwawisz, kuzynie. - uśmiechnął się Henry. - Miło,
że do mnie dołączyłeś.
- Gdzie są inni? - warknął Lucas.
- Nie wiem. Uderzyli w nas dwie minuty po tym jak weszliście do
skarbca. To był zorganizowany atak. Przyszli przygotowani. Siedemnaste
piętro padło w ciągu dziesięciu minut. Wycofywaliśmy się, kiedy zostałem
odcięty. Założyłem osłonę prawie natychmiast. Nasi ludzie możliwe, że się
ewakuowali.
- Bez nas? - Karina wpatrywała się w nich.
- Arthur prawdopodobnie myślał, że się pożywiłem. - powiedział
Lucas. - Twoja krew dałaby mi wystarczające pobudzenie żeby albo dostać
się do Henry'ego i wydostać się stąd, albo ukryć się.
- Otaczali nas. - powiedział Henry. - Jaki jest plan?
- My idziemy. One zostają. - powiedział Lucas.
- Ach. - kiwnął głową henry. - Tak właśnie myślałem.
- O czym wy mówicie? - Karina przytuliła mocniej Emily.
- otworzymy te drzwi. - powiedział Lucas. - Henry i ja wyjdziemy.
Henry upewni się, że oni skoncentrują się na nas, a ja upewnię się, że będą
zajęci. Podążą za nami. Ty poczekacie tutaj przez trzy minuty, następnie
weźmiesz Emily, wyjdziesz na korytarz i skręcisz w prawo. Dojdziesz do
rozwidlenia. Znowu skręcisz w prawo. Dojdziesz do schodów. Strzelaj do
każdego, kogo zobaczysz. Następnie wyniesiesz się stąd tak szybko jak
będziesz umiała. Jeśli zdołasz wyjść z budynku, Arthur nie będzie od razu
cię szukał, skoro ja będę martwy, tak od razu nie będzie potrzebował
dawcy. Nie używaj kart kredytowych, nie zostawał dwa razy w tym
samym miejscu...
- Zabiją was! - nie, w ten sposób to się nie odbędzie. Sprężyny
napięte w niej zadrżały, naprężając się.
- Tu nigdy nie chodziło o moje przetrwanie. - powiedział Lucas. -
Umarłem kiedy otworzyłem ten skarbiec.
- On ma rację. - powiedział Henry.
Boże, wkurzał ją.
- Nie. - potrząsnęła głową, starając się trzymać gniew na uwięzi. -
Razem pójdziemy do schodów i wywalczymy naszą drogę w dół. Razem. -
Lucas chwycił ją i szarpnięciem, przysunął do siebie.
- Zrobisz jak ci kazano.
- Nie. - powiedziała, wtrącając się w jego warknięcie. - Nie zrobię.
Pójdziemy razem. - napięcie w niej budowało się.
- To nie demokracja!
- Lucas, nie mogę dźwigać Emily i strzelać w tym samym czasie.
Ledwie utrzymuję tą głupią broń dwoma rękoma. Myślisz, że jestem
Rambo? To samobójstwo dla mnie, Emily i dla was.
- Ma rację. - powiedział Henry.
- Widzisz? Zabiją mnie i twoje poświęcenie pójdzie na marne. Nie
chcę, żebyś umierał za nic. Nie chcę żebyś w ogóle umierał.
- Dlaczego, do diabła, nie?
- Ponieważ przejmuję się tym czy będziesz żył czy nie! Mój Boże,
jesteś kretynem! Razem wywalczymy naszą drogę w dół. W ten sposób
mamy większą szansę.
Potrząsnął nią.
- Próbuję uratować twoją córkę, idiotko! Robię to od dawna i mówię
ci, że jeśli tam wyjdziemy, wszyscy zginiemy.
- Ma rację. - powiedział Henry.
Karina odetchnęła. Liczyło się tylko życie Emily.
- W takim razie wypij moją krew i wynieś ją stąd.
- Musiał być całkowicie cię osuszyć. Jestem ledwie przytomny!
- Zrób to. - powiedziała mu wściekle Karina. - Masz najlepszą szansę
wydostania się stąd z żywą Emily. Osusz mnie.
- Nie! - warknął.
- Zrób to, Lucas!
- To miłe. - powiedział Henry. - Ale Ordynatorzy nadchodzą.
- Osusz mnie, albo razem idziemy do schodów. - powiedziała Karina.
- Nie, zrobimy to po mojemu.
- Twoim sposobem ja zginę, ty zginiesz i Emily zginie!
- Nie ma czasu. - powiedział spokojnie Henry. - Stracicie okazję.
Wszyscy zaraz zginiemy. Ale pozwólcie pochwycić się żywcem.
Pożałujecie tego.
Tylna ściana sali konferencyjnej zadrżała. Pęknięcia pojawiły się na
drewnie. Roztrzaskało się i rozlało na nich wodospad drzazg. Ludzie stali
za nią, ludzie z automatycznymi pistoletami i czarnymi hełmami
ochraniającymi ich twarze. Przed nimi stał wysoki mężczyzna z jasnymi
włosami aż do pasa, powoli opuścił ręce, uśmiechając się. Spojrzała w
jego twarz i zobaczyła w niej własną śmierć.
To uderzyło w nią jak cios pięścią. Emily, ona, Lucas, Henry - cała
czwórka miała zaraz umrzeć.
Za nic. Zginąć bez powodu.
Lucas gwałtownie wstał, starając się ją ochronić.
Nie. Nie, to się nie zdarzy. Była zmęczona i przestraszona, i
wkurzona, i ma dość tego gówna. Pieprzyć ich wszystkich.
Napięta sprężyna wewnątrz niej puściła. Ognista moc rozlała się po
niej w cudownej kaskadzie. Czas wszystko naprawić. Uśmiech zszedł z
twarzy blond Ordynatora. Otworzył usta. Moc wylała się z niej, w górę,
ponad jej ramionami w bliźniaczych strumieniach. Spojrzała mu prosto w
oczy i powiedziała.
- Giń!
Jego twarz srała się zielona, jakby oprószona szmaragdowym
proszkiem. Zgiął się i upadł na podłogę. Spojrzała na mężczyzn za nim i
zaczęli upadać jak szmaciane lalki.
Dwie kolejne grupy wyszły z lewej. Odwróciła się, spojrzała na nich
i patrzyła jak umierając w półkroku.
- Ktoś jeszcze? - zawołała. Jej głos odbijał się echem w budynku. -
Czy ktoś jeszcze chce trochę? Ponieważ mam tego pod dostatkiem!
Nikt nie odpowiedział. Wymaszerowała ma korytarz, wyszła za róg i
zobaczyła korytarz pełen ludzi. Gińcie.
Upadli jak jeden.
Oni chcieli wytępić ludzkość. Wypowiedzieli wojnę. Dobra. Jeśli
Ordynatorzy chcą wojny, zapozna ich z jedną.
Karina odwróciła się. Lucas się na nią gapił, jego usta były otwarte.
Obok niego stał henry, mrugał jakby miał nadzieję, że gdy ponownie
otworzy oczy, zobaczy coś innego.
Karina spojrzała nad nimi i zobaczyła własne odbicie w lustrzanej
ścianie. Bliźniacze strumienie zielonych błyskawic rozciągały się z jej
ramion w dwa promieniujące, zielone skrzydła. Takie same jak czerwone
Arthura.
- Wither. - powiedział Henry cichym głosem, nadal mrugając. - Ona
jest Witherem.
Wspomnienia o płonących twarzach pojawiły się przed jej oczami i
odsunęła je od siebie. Dobra. Była Witherem i nikt nie będzie jej już
rozkazywać.
Lucas zamknął usta. Jego spojrzenie spotkało jej i zobaczyła w jego
oczach dumę i wyzwanie.
- Zrób to szybko. - powiedział.
Oczekiwał, że ona go zabije.
Po tym wszystkim co mu powiedziała, on oczekiwał, że go zabije.
Karina zbliżyła się. Jej skrzydła z błyskawic płonęły wokół nich.
- Nie martw się. - powiedziała mu. - Jestem największa i najsilniejsza
i ochronię cię. Wychodzimy stąd. - Henry przestał mrugać.
Zejście po schodach zajęło im czterdzieści pięć minut. Karina
wdychała noce powietrze. Śmierdział gryzącym dymem i gnijącymi
śmiechami, ale ona się tym nie przejmowała.
Za nią budynek wznosił się jak ponura wieża. Teraz należał do
śmierci. Przeszła przez każdy korytarz i sprawdziła każdy pokój, podczas
gdy Henry i Lucas czekali i krwawili na schodach. Nie wiedziała ile ludzi
zabiła, ale musiało ich być tuziny. Sprawdzała ich twarze i upewniała się,
że są martwi. Wszyscy wyglądali tak samo: rysy stopione, a
szmaragdowozielony proszek plamił ich twarze. A teraz, w końcu,
skończyła.
Jej skrzydła zniknęły, jej moc wyczerpała się. Powoli wracała
rzeczywistość, w kawałkach i strzępach.
Obok niej poruszył się Lucas.
- Jeśli chcesz zniknąć, teraz będzie odpowiedni czas. Zabiłaś ich
ponieważ nie byli przygotowani. Dom Daryona będzie. Nie wiem jaki
masz plan, ale wiem gdy już Arthur zda sobie sprawę czym jesteś, zrobi
wszystko by zatrzymać cię w Domu. Jesteś zbyt potężna by puścić cię
wolno. Zabije cię jeśli odmówisz i nie wiem czy dam radę go
powstrzymać.
- On ma rację. - powiedział henry. - to niepokojące jak często to
powtarzam. Wither, Podgatunek 21, ma kilka typów. Ty jesteś typem 4.
Arthur jest typem 7. Jest bardziej potężny i ma większe doświadczenie.
Przy najlepszych warunkach nie dałabyś mu rady, a minie dużo czasu
zanim odzyskasz swoje rezerwy i będziesz mogła robić coś na tak wielką
skalę jak dzisiaj. Czasami zajmuje to lata. Nie wspominając, że będziemy
musieli z tobą walczyć, jeśli będziesz chciała zabić Arthura.
Karina spojrzała na Lucasa.
- Jeśli odejdę, jak będziesz się pożywiał?
- Syntetykami. - powiedział. - One łagodzą.
Jego całe ciało było napięte, jak sprężyny naciągnięte zbyt mocno.
Nie chciał żeby odchodziła.
- Dlaczego? - spytała.
- Tego chcesz. - powiedział. - Wolności. Jeszcze jeden dzień albo
więcej. Są twoje. Weź je.
Henry chrząknął.
- Ordynatorzy... - Lucas spojrzał na niego. Henry zamknął usta ze
stukiem.
Karina spojrzała w twarz Lucasa.
- Czy nie obiecałeś mi, że znajdziesz mnie jeśli ucieknę?
- Obiecałem. Obiecuję, że zajmie ni bardzo dużo czasu odnalezienie
cię. Teraz idź. - zawahała się. Emily poruszyła się w ramionach Lucasa,
budząc się.
Lucas ją znajdzie - widziała pewność w jego oczach. Jeśli da radę ją
znaleźć, Ordynatorzy również, a oni będą mieli większą motywację. I
nawet jeśli ucieknie, zawsze będzie żyła w biegu, ukrywając się przed
wszystkimi i bojąc się każdego cienia. Nie miała wątpliwości, że Emily
była dawcą. Miała obowiązki względem jej dziecka - musiała nauczyć
Emily jak się obronić albo kiedy zostaną odnalezienie, Emily będzie
nieprzygotowana, tak jak ona była.
Karina spojrzała na miasto. Tam leżała wolność. Dwanaście godzin
wcześniej, Karina Tucker wzięła by ją bez mrugnięcia okiem. Ale już nie
była tą Kariną Tucker. Nic już nie będzie takie samo. Była przepaść
dzieląca dawną ją od nowej jej, i była wypełniona ciałami Ordynatorów.
Zbyt wiele się wydarzyło. To ją zmieniło i nie było odwrotu.
Kobieta, która tylko kilka dni temu wiozła czwórkę dzieci na szkolną
wycieczkę, była martwa. Była miłą dziewczyną, uprzejmą i trochę naiwną
ponieważ myślała, że wie czym jest tragedia. Tamta kobieta miała małe,
bezpieczne, wygodne życie. Karina tęskniła za nią i poświęciła chwilę by
opłakiwać ją. Bolało opuszczenie tamtego życia. Ale i tak je zrzuciła, ale
nie jak motyl wydobywający się z kokonu. Bardziej jak wąż zrzucający
skórę. A ta nowa Karina ryzykowała. Była silniejsza, mocniejsza i bardziej
potężna. Trwała wojna i ona weźmie w niej udział.
A nawet jeśli stchórzy i spróbuje odejść, wspomnienia Lucasa
powstrzymają ją od odejścia zbyt daleko. Miała więcej wspólnego z
mężczyzną, który zmieniał się w potwora, niż miała z Jill i jej ciągłymi
zmartwieniami nas pasami bezpieczeństwa. Nie mogła go teraz zostawić,
w miejscu gdzie wszyscy się go boją, gdzie Arthur będzie używał go nie
zważając na życie Lucasa, gdzie jego brat ciągle sprzeczał się i walczył z
nim. Ona miała Emily. Lucas nie miał nikogo i bardzo ją pragnął. A ona
pragnęła jego. Dobrze czy źle, już się nie przejmowała. To była jej decyzja
i podjęła ją.
- Zdecyduj. - powiedział jej Lucas. - Nie możemy ty zostać na
wieczność.
Pozostało tylko jedno pytanie. Karina wzięła głęboki wdech,
zmniejszyła dystans pomiędzy nią a Lucasem. Uniosła twarz i spojrzała w
jego zielone oczy, i pocałowała go.
Przez chwilę stał nieruchomo, a następnie oddał pocałunek, jego usta
były gorliwe i głodne jej. Gdy się rozdzielili, Henry gapił się na nich.
- Mam mętlik w głowie. - powiedział Henry.
- Cóż, nie mogę pozwolić byście wrócili sami. - powiedziała Karina.
- Pobici i smutni. Arthur może was zabić, albo Daniel zburzy dom, albo
Henry zatruje wszystkich swoim gotowaniem. - Emily otworzyła oczy.
- Mamusiu!
- Cześć, kochanie.
- Gdzie jesteśmy?
- W Detroit. Musieliśmy się tu na trochę zatrzymać, ale Lucas i
Henry zabierają nas teraz do ich domu.
Muszą istnieć słowa opisujące wyraz twarzy Lucasa, ale nie znała
ich. On również prawdopodobnie ich nie znał. Wyglądał jakby nie był
pewien czy być zaskoczonym, odczuwać ulgę, być szczęśliwym, czy złym.
- Chyba trzy przecznice stąd jest bar szybkiej obsługi. - powiedział
Henry. - Możemy tam iść, użyć ich telefonu i wypić kawę podczas gdy
będziemy czekać na transport. Przydałaby mi się kawa.
- Dasz radę? - spytał Lucas.
- Jeśli stracę przytomność, zostawcie mnie po prostu na ulicy.
Lucas wsunął rękę pod ramię Henry'ego.
- Dziękuję.
Zaczęli iść w dół ulicy.
- Już mnie nie posiadasz. - powiedziała cicho Karina.
- Dobra. - powiedział Lucas.
- I będę miała własny pokój.
- Dobra.
- A jeśli będziesz chciał się pożywić, poprosisz mnie. Ładnie. -
zatrzymał się i spiorunował ją wzrokiem. - Ładnie. - powiedziała mu.
- Dobra.
- Ale żarty na bok, nadal będziesz gotować, prawda? - spytał Henry. -
Mówiłaś...
- Tak, zdecydowanie będę gotować.
- Och, dobrze. - powiedział Henry. - Bałem się, że przestaniesz i
znowu będziemy musieli jeść to, co ugotuje Lucas.
- Dobrze gotuję. - powiedział Lucas.
Przed nimi, znajomy żółtoczerwony znak wyrósł na rogu.
- Czy my tam idziemy, Mamusiu? - Emily wskazała na znak.
- Tak.
- Czy mamy pieniądze na lody?
- Mam dwadzieścia dolarów. - powiedział Henry. - Są trochę
zakrwawione, ale i tak je wezmą.
- Wezmą je. - powiedział ponuro Lucas.
Karina wyobraziła sobie Lucasa, trochę zakrwawionego i trochę
wkurzonego, łamiącego ladę McDonalda na pół. Przy odrobinie szczęścia
nie dojdzie do tego.
- Nie martw się, kochanie. Dostaniesz takie lody, jakie chcesz. -
Karina zerknęła na łupinę wieżowca. Przez sekundę myślała, że zobaczyła
samą siebie machającą na pożegnanie. Jej nowe ja uśmiechnęło się.
Ludzie, który znają starą Karinę osądzaliby ją gdyby wiedzieli, ale to nie
miało znaczenia. Teraz dokonywała własne wybory.
Położyła dłoń na ręce Lucasa. Zgiął ją w łokciu, pozwalając jej
palcom odpoczywać na jego umięśnionym przedramieniu, i szli ramię przy
ramieniu w noc.
Koniec.