2 Szeryf z Fort Benton

background image

WIESŁAW WERNIC

Szeryf z Fort Benton

Ilustrował

S. ROZWADOWSKI

CZYTELNIK • 1969 • WARSZAWA

background image

O, Katarzyno!

Ale się pan doktor spalił!

—Nie mówi się “spalił”, ale: opalił.

—Pan doktor zawsze taki sam. Czy przygotować kąpiel?

Tak wypadła moja pierwsza, po miesiącach nieobecności, rozmowa z Katarzyną. Trzeba

wyjaśnić, że Katarzyna była rudowłosą Irlandką nieokreślonego wieku, mającą skłonność

przekręcania lub też zmieniania sensu wyrazów. Z uporem maniaka prostowałem — w imię

czystości języka — słowa oznaczające zupełnie coś innego. Nie dawało to jednak żadnych rezul-

tatów.

Przez kilka ostatnich miesięcy wiosny i lata Katarzyna gospodarowała samotnie w moim

mieszkanku. Prawdopodobnie z nadmiaru wolnego czasu przeprowadziła tak generalne porządki,

że w swej podręcznej bibliotece niczego odtąd znaleźć nie mogłem. Księgi lekarskie

poprzegradzane zostały prozą literacką, a proza — poezją. Fakt ten stwierdziłem jednak znacznie

później. Teraz siedziałem w wannie wypełnionej ciepłą wodą i zmywałem z siebie kurz ledwo co

przebytej pociągiem drogi i tej dawniejszej — spędzonej na siodle końskim w preriach

Południowej Kanady.

Rok 1881, który dobiegał końca, sprawiał mi dziwne psikusy. Chyba tym tylko mogłem

wytłumaczyć fakt, że ja — lekarz z zawodu, zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee

— zostałem na kilka miesięcy typowym westmanem, przebiegającym niezmierzone przestrzenie

stepów i gór.

Wszystko zaczęło się od chwili, gdy do szpitala, w którym pracowałem, zgłosił się Karol

Gordon. Uległ niebezpiecznemu wypadkowi: nogę poszarpał mu szary niedźwiedź Gór

Skalistych, grizzly. Było dla mnie rzeczą oczywistą, iż życie może mu uratować tylko amputacja

nogi. Nie miałem wówczas pojęcia, kim jest pacjent. Z uporem odmawiał zgody na operację.

Byłbym ją jednak i tak przeprowadził, aby uratować życie człowiekowi, gdy nieprzewidziane

wydarzenie pokrzyżowało — na szczęście! — moje plany. Tym nieprzewidzianym wydarzeniem

stała się wizyta w szpitalu dwu autentycznych czerwonoskórych.

Byli to wojownicy plemienia Czarnych Stóp. Zamieszkiwane przez nich ziemie rozciągają się

na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady. Na południu — przekraczają Rzekę Mleczną,

ku północy — sięgają Północnej Saskatchewan i terenów łowieckich innego szczepu: Indian Kri.

Ku zachodowi — graniczą z łańcuchami Gór Skalistych i krainą, gdzie żyją Kutenajowie, na

wschodzie — z terenami Assiniboinów. Ojczyzna Czarnych Stóp znajduje się w kanadyjskiej

prowincji Alberta, rąbkiem przekracza granice prowincji Saskatchewan oraz granicę Kanady i

background image

Stanów, na północ od Missouri i położonego nad tą rzeką miasteczka Fort Benton.

Piszę o tym dlatego tak dokładnie, że bawiłem kilka miesięcy na opisywanych terenach, a ich

topografia — prerie — odegrała pewną rolę w wypadkach, które przeżyłem i — co okazało się

znacznie później — będzie miała również wpływ na zdarzenia, jakie nastąpiły. Po tej dygresji

wracam do sprawy wizyty Indian w szpitalu.

Był rok 1880. Warto tę datę zapamiętać, aby zrozumieć odwagę czerwonoskórych

przybywających samotnie do miasta “bladych twarzy”. Przed czterema laty — dokładnie 25 i 26

czerwca 1876 roku — armia amerykańska poniosła jedną z największych porażek w walce z

Indianami. Specjalna wojskowa ekspedycja została wysłana przeciw Siouxom. Dowodził nią ge-

nerał Custer. W bitwie nad rzeczką Little Bighorn, dopływem Yellowstone, generał poległ, a

wraz z nim wszyscy jego podkomendni. Osiem dni wcześniej ten sam los o mało nie spotkał

dowódcę innego oddziału, generała Crooka. W bitwie z Siouxami nad rzeką Rosebud od

ostatecznej klęski ocaliły go posiłkowe oddziały innego plemienia czerwonoskórych,

Szoszonów.

Łatwo teraz pojąć, jak pod wpływem tych wydarzeń — bolesnych dla każdego Amerykanina

— kształtowała się opinia publiczna. Podziwiałem więc w duchu odwagę przybyłych do mnie

wojowników, mimo iż podówczas wcale z nimi nie sympatyzowałem. Bardziej jednak od tej

odwagi zdumiała mnie sprawa, z którą przywędrowali ze swych dalekich siedzib. Oto zwrócili

się do mnie z prośbą o wyrażenie zgody na leczenie “Wielkiego Bobra”. Okazało się bowiem, iż

takie przezwisko nosił u nich mój pacjent — znakomity traper, Karol Gordon.

Zgodziłem się na widzenie z chorym, ale nie mogłem przystać na żadne znachorskie praktyki

w szpitalu. Kłóciło się to również z moim poglądem na rzetelność wiedzy lekarskiej. Ba, ale

pacjent raz jeszcze oświadczył, iż sprzeciwia się operacji, i domagał się natychmiastowego

wypisania go ze szpitala. Wówczas ustąpiłem. Sam nie wiem, czym więcej powodowany:

współczuciem dla człowieka tak srodze dotkniętego

l

osem czy może jakąś ukrytą ciekawością

zawodową lekarza, pragnącego zbadać, jakimi to środkami posługują się indiańscy czarownicy.

Zdecydowany zresztą byłem natychmiast przerwać kurację, gdyby kolidowała w sposób

oczywisty z podstawowymi zasadami wiedzy medycznej i higieny. Wiedziałem jednocześnie, iż

indiańska znajomość leków pochodzenia roślinnego stała o niebo wyżej od praktyki oficjalnego

lecznictwa. Osadnicy z tak zwanego Dzikiego Zachodu, westmeni i traperzy, których niejeden

raz przyjmowałem na swój oddział, opowiadali o rzeczach niezwykle interesujących z punktu

widzenia wiedzy medycznej. Wielokrotnie słyszałem o ciekawych przykładach skuteczności

indiańskiej medycyny, o głębokiej znajomości ziołolecznictwa wśród Indian. Nie wierzyłem

wszystkiemu, przypisując te pochwały i informacje rozbujałej fantazji mych pacjentów.

background image

Nadarzała się teraz okazja przyjrzenia się z bliska metodom czerwonoskórych.

Nie będę opisywał szczegółów. Faktem jest, ku memu zdumieniu i jednocześnie radości, że

indiańskie zioła i napary w stosunkowo krótkim — powiedziałbym: błyskawicznym — czasie

postawiły na nogi Karola Gordona. Graniczyło to dla mnie z cudem! W swej długoletniej

praktyce nie zetknąłem się nigdy jeszcze z możliwością uratowania człowieka dotkniętego gan-

greną innymi sposobami niż przez odjęcie zakażonej części ciała. Choć i to nie zawsze

pomagało. A teraz?

Byłem zaskoczony i postanowiłem w jakiś sposób pogłębić swą wiedzę o znajomość praktyk

leczniczych stosowanych przez Indian. Sądziłem wówczas, że mój cudownie przywrócony życiu

pacjent dopomoże mi w tym. Ale — jak już wspomniałem — dziwne psikusy wyczyniał ze mną

rok 1881 i jego poprzednik. Nie zawsze miłe.

Oto powrócił nagle, przerwawszy swój urlop, mój bezpośredni szef, doktor Lindsay.

Powodem przyjazdu był anonimowy list, w którym oskarżano mnie o znachorskie praktyki.

Opowiedziałem wszystko szczerze. Lindsay sam zbadał Karola Gordona, ciągle jeszcze — jako

rekonwalescenta — przebywającego w szpitalu. Zdumiał się cudownym wyleczeniem, ale

jednocześnie nie ukrywał swych obaw o moją przyszłość zawodową. Początkowo nie

pojmowałem, że cokolwiek mogło--by zagrażać memu stanowisku w szpitalu, nie mówiąc już o

prawie do praktyki lekarskiej. Nasz szpital był jednak fundacją, a w zarządzie tej fundacji

zasiadał niejaki Vincent, człowiek bardzo majętny. Co to miało do rzeczy? A miało, i bardzo

wiele.

Siostrzeniec Vincenta zginął podczas wyprawy Custera, a wuj tak się tym wypadkiem przejął,

iż począł głosić hasło jakiejś “wyprawy krzyżowej” przeciw czerwonoskórym. Stąd groziło mi

niebezpieczeństwo,, stąd wywodziły się obawy doktora Lindsaya.

W trzy miesiące później w miejscowym dzienniku “Daily Herald” ukazał się artykuł o

wizycie Indian w szpitalu. “Ktoś” znowu mi się przysłużył. Cała sprawa — ku memu

nieszczęściu — odżyła. Vincent dowiedział się o wszystkim. Powołano specjalną komisję, która

mnie wielokrotnie przesłuchiwała. Mimo obrony Lindsaya musiałem opuścić szpital.

Znajdowałem się; wówczas w stanie kompletnego wyczerpania nerwowego. Do równowagi

przywrócił mnie Karol Gordon. Podtrzymywał mnie na duchu, a wreszcie namówił na wycieczkę

w prerie Kanady. Trwała ona od czerwca do późnej jesieni 1881 roku. Podczas tej eskapady

ujrzałem — po raz pierwszy w życiu — wspaniałą, nie ujarzmioną jeszcze przez człowieka

przyrodę. Poznałem nieco życie Indian i zaprzyjaźniłem się z czarodziejem plemienia Czarnych

Stóp, Czerwoną Chmurą, i z wodzem plemienia, Wysokim Orłem. Jak się

okazało, Karol Gordon

cieszył się wielkim poważaniem wśród czerwonoskórych, zwłaszcza wśród wojowników

background image

Czarnych Stóp. Od nich to otrzymał przydomek Wielkiego Bobra.

W trakcie mej wyprawy z Karolem przypadkowo natrafiliśmy na plany złotodajnych terenów.

Wysłana tam nasza ekspedycja potwierdziła istnienie złotego piasku. W następnym roku

postanowiliśmy, wraz z gromadką wojowników Czarnych Stóp, udać się do odkrytej już przez

nas kopalni i przystąpić do regularnej eksploatacji. Złoto miało być przeznaczone na polepszenie

.warunków życia Czarnych Stóp, na zapoczątkowanie masowej hodowli bydła i na kształcenie

młodych Indian. Duszą tego pomysłu był Czerwona Chmura, ale niemałą rolę w realizacji

planów odegrał Karol. Ja sam bardzo zapaliłem się do tego reformatorskiego przedsięwzięcia.

Podczas paromiesięcznego pobytu na prerii mój stosunek do Indian, moja o nich opinia uległy

radykalnym zmianom. Stałem się przyjacielem “czerwonych mężów”.- Myślę, że tego nigdy nie

pożałuję.

Opowiadając o tych wszystkich sprawach w wielkim .skrócie, nie mogę jednak pominąć

pewnego niezwykle ważnego faktu: po schwytaniu na kanadyjskiej prerii zabójcy dwu

naukowych badaczy, inżyniera i profesora uniwersytetu w St. Louis, plany pokładów złota

wpadły w ręce Karola (i moje). Morderca jednak ;zbiegł. Pościg za nim nie dał żadnych

rezultatów, mimo iż o przestępstwie została powiadomiona Kanadyjska Królewska Konna

Policja. Nie znaliśmy wówczas ani nazwiska, ani nawet imienia przestępcy. Nazywaliśmy 4fo

między sobą “człowiekiem z blizną” — od szramy, jaka widniała na jego lewym policzku.

Człowiek ten według naszego (Karola i mojego) mniemania posiadał jakąś kopię tych planów.

A potem nastąpiły zupełnie nieprzewidziane wypadki. Oto, gdy wreszcie dotarliśmy do

samotnej doliny w Górach Skalistych, gdzie znajdowały się pokłady złota, natrafiłem na

zakopane w blaszanej puszce dokumenty. Było to sprawozdanie z wyprawy dwu naukowców.

Oni to właśnie spotkali się przypadkowo “z poszukiwanym przez nas “człowiekiem z blizną”, a

kiedy poczęli go podejrzewać o wrogie zamiary, ukryli rękopis w im tylko znanym miejscu. W

powrotnej drodze — jak już wspomniałem — zostali zamordowani. Z rękopisu wynikało, że

“człowiek z blizną” podawał się za niejakiego Scotta. Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto tenże

Scott w najmniej oczekiwanym przez nas momencie przybył do doliny. Wdał się z nami w

walkę, która zakończyła się dlań tragicznie: przyparty do stromego zbocza góry, nie chcąc wpaść

w nasze ręce, w porywie jakiegoś nagłego szaleństwa skoczył w przepaść.

Uff, rozpisałem się, mimo iż usiłowałem być zwięzłym. Pisanie trwało dość długo, ale

wypadki minionych miesięcy przypomniałem sobie bardzo szybko, siedząc w wannie. Kiedy

wreszcie odświeżony i wymyty zagłębiłem się w fotelu, niezastąpiona Katarzyna podała mi

lunch.

Przybyłem do domu rankiem, wprost z pociągu, i nie wiem, co odczuwałem silniej: głód czy

background image

senność? Głód jednak przemógł zmęczenie. Dopiero gdy odsunąłem puste talerze i filiżanki, gdy

zapaliłem fajkę — wierną towarzyszkę niedawnych przygód — ogarnęło :mnie senne

rozmarzenie.

Pod powiekami przesuwały się zielone obrazy dalekiej przestrzeni. Widziałem trawy, drzewa,

jeźdźców ma koniach, dymy rozpalonych ognisk... Sam nie wiem, kiedy zasnąłem.

Obudziła mnie Katarzyna, gdy za oknami zmierzchało, a w pokoju tworzyły się po kątach

głębokie cienie. Gospodyni pokiwała głową:

—Ale musi się pan doktor wymęczyć na tych wertepach.

—Nie “musi”, Katarzyno, tylko “musiał”. I nie byłem na żadnych wertepach, tylko na prerii.

Machnęła ręką.

—Przychodzili tu do pana różni...

—Pacjenci?

—Pewnie.

—Dzisiaj?

—Nie, nie dzisiaj. Jak pan doktor wyjechał. Najpierw było ich dużo, a potem coraz mniej.

—I co im Katarzyna mówiła?

—Że pan doktor wyjechał...

—A mówiła Katarzyna, dokąd wyjechałem?

—Mówiłam tylko, że na odpoczynek, ale dokąd, to nie.

—Bardzo dobrze — pochwaliłem. — Proszę nikogo nie informować, gdzie byłem.

Katarzyna skinęła głową. Mogłem być pewien, że, nie zdradzi miejsca mego letniego pobytu.

Chociaż bowiem z natury lubiła dużo mówić, potrafiła również: milczeć jak kamień, jeśli

zachodziła potrzeba. To była

:

jedna z jej cennych zalet, bardzo przydatna w mojej praktyce

lekarskiej. Od Katarzyny nikt by nie wyciągnął żadnej wiadomości o moich pacjentach.

Czym się kierowałem nakazując Katarzynie zachowanie tajemnicy mego wyjazdu? Chyba

raczej jakimś instynktem. Nie chciałem, aby mówiono o moim pobycie wśród Czarnych Stóp.

Zestawienie tego faktu z przyczyną mego odejścia ze szpitala mogłoby wywołać nową falę

plotek i pobudzić zaciekłych “wrogów czerwonych” (wyznających potworną zasadę r, dobry

Indianin — to martwy Indianin) do nowych;

ataków na moją osobę. Obawiałem się również, aby

przy okazji nie wydały się sprawy związane z odkryciem złotodajnych piasków. Chociaż trafić

do nich było niezwykle trudno, mogli znaleźć się spryciarze próbujący szczęścia. Gdyby się im

powiodło, wynikłyby z tego dla mnie, dla Karola Gordona, a przede wszystkim dla plemienia

Czarnych Stóp okropne, może nawet krwawe konsekwencje.

Dreszcz mnie przenikał na samą myśl, że gromady trampów, włóczykijów spod ciemnej

background image

gwiazdy, chciwe złotego deszczu, zaczęłyby ciągnąć w Góry Skaliste. Doszłoby wówczas na

pewno do walki z czerwonoskórymi. Sprawa stałaby się głośna, wyolbrzymiona przez

zaciekłych wrogów Indian. Skończyłoby się ha interwencji Kanadyjskiej Królewskiej Konnej

Policji i na oddaniu złotodajnych terenów do swobodnej eksploatacji. Tak czy inaczej, Czarne

Stopy musiałyby pożegnać się z możliwością użycia cennego kruszcu na własne potrzeby.

Rozmyślając nad tym wszystkim powziąłem decyzję.

— Katarzyno — powiedziałem — jutro wyjeżdżam.

Załamała ręce w geście rozpaczy.

— Tylko na jeden dzień. Wieczorem będę z powrotem. Gdyby zgłosił się kto o poradę, proszę

powiedzieć, że będę przyjmował od pojutrza.

Skinęła głową.

— A tego zwierza to pan doktor sam ubił, czy kupił?

Nie zrozumiałem pytania.

— Jakiego zwierza?

— Ano, to szare futro.

Roześmiałem się.

— To skóra grizzly. Sam go zastrzeliłem z... pewną pomocą.

Istotnie tak się złożyło. Mój pierwszy grizzly, nieoczekiwanie spotkany w górach, otrzymał

ode mnie dwie kule. Jedną lekko go tylko skaleczyłem, druga ugrzęzła w mózgu zwierzęcia, ale

nie powaliła go natychmiast. Na szczęście, w odpowiedniej chwili zjawił się Czerwona Chmura i

dobił potwora.

— Ojej? To pan doktor strzelał? Kto by myślał?...

W głosie Katarzyny wyczułem więcej powątpiewania niż podziwu.

—Będę musiała to dobrze trzepać, żeby się mole nie zalęgły. A gdzie to-to położyć?

—W sypialni, przed łóżkiem. A jakby się kto pytał, niech Katarzyna powie, że kupiłem.

Popatrzała na mnie podejrzliwie. W tej chwili na pewno nabrała przekonania, że futro istotnie

nabyłem. Któż bowiem chciałby ukrywać przed światem fakt upolowania szarego niedźwiedzia?

Oczywiście, moja wierna gospodyni nie zdradziła swych myśli ani słówkiem. Powiedziała

tylko z wyczuwalnym w głosie oburzeniem:

— A kto będzie tego zwierza oglądał, jak pan doktor każe go położyć w sypialni?

Rzeczywiście, strzeliłem głupstwo, ale to chyba było wynikiem zmęczenia.

— Mógłby się pan doktor wreszcie ożenić... — usłyszałem po chwili prawdziwie zatroskany

głos Katarzyny.

Podskoczyłem na fotelu.

background image

—Co takiego?! Co też Katarzyna opowiada?

—A pewnie. Zawsze to lepiej mieć jakieś towarzystwo. Nie nudzi się człowiek...

—Rzeczywiście, tylko tego brakowało — mruknąłem.

Bezrobotny lekarz miałby się żenić! Gdyby nie inicjatywa Karola Gordona, zacząłbym zaiste

głodować

od pierwszych dni swego powrotu z prerii. Katarzyna, chociaż oszczędna, wydała

wszystko do ostatniego centa z tego, co jej zostawiłem. Czy teraz znowu zjawią się u mnie

pacjenci? Po tak długiej przerwie?

Przed wyjazdem moja praktyka rozwijała się wprawdzie coraz lepiej, a odejście ze szpitala

nawet zrobiło mi reklamę. Ale teraz? Któż jeszcze mógł pamiętać o lekarzu, którego przez tak

długi czas nie było w mieście?

Samotność i nuda, o której wspomniała Katarzyna — te sprawy nie były mi znane. Większość

godzin każdego dnia spędzałem przecież na szpitalnych salach. Na nudę po prostu nie starczało

czasu. A wieczorny odpoczynek lubiłem spędzać właśnie w samotności, wysłuchując niekiedy

— jednym uchem — monologów Katarzyny. Co czeka mnie teraz? Jak przetrzymam tych kilka

zimowych miesięcy?

Może zlikwidować zbyt drogie mieszkanie? Może rozstać się z Katarzyną? Wszystko to było

zbyt przykre, aby o tym myśleć dłużej. “Jakoś to będzie” — rzekłem sobie, wspomniawszy o

pewnym pękatym woreczku, który przywiozłem z prerii.

Kiedy więc wypiłem gorącą herbatę, a moja gospodyni pościeliła mi łóżko, z dużym

zadowoleniem zdjąłem ubranie, po raz pierwszy od wielu miesięcy. Któż bowiem rozbiera się na

prerii? Opatuliłem się kołdrą. Leżałem rozmyślając, czy potrafię zasnąć w łóżku. Czy potrafię

zasnąć nie słysząc trzasku bierwion na ognisku, nie czując na twarzy powiewów wiatru dmącego

z ciemnych przestrzeni nocy? Czy potrafię zasnąć nie widząc obok siebie towarzyszy wędrówki

w doli i niedoli?

Tu, w czterech ścianach własnego mieszkania poczułem się rzeczywiście samotny. Uczucia

tego nie zmniejszała nawet świadomość, że w kuchence krząta się moja gospodyni.

Usiadłem na łóżku i aby skierować myśli w innym kierunku, wziąłem stertę gazet z ubiegłego

tygodnia (Katarzyna nabywała codziennie “Daily Herald” czytając go od deski do deski),

przysunąłem do łóżka lampę i począłem studiować tę kronikę życia mego rodzinnego miasta.

Tak oto powolutku zaznajamiałem się z najważniejszymi wydarzeniami Milwaukee (kronika

miejska) i z wydarzeniami tak zwanej wielkiej polityki (depesze). Ale nie znalazłem nic

interesującego, a może po prostu odwykłem od tego rodzaju informacji. Przykręciłem knot

naftowej lampy, dmuchnąłem na płomień i znowu, jeszcze szczelniej, otuliłem się kołdrą. Ale

kołdra była zbyt gruba, łóżko zbyt miękkie, a w pokoju zbyt duszno. Mimo to zasnąłem, sam nie

background image

wiem kiedy, i spałem jak bóbr podczas zimowej nocy.

Tak upłynął pierwszy dzień mego pobytu w rodzinnym mieście Milwaukee, po długiej

nieobecności. Przyznacie sami, niezbyt ciekawie.

“Złoto i piasek

Któż potrafi docenić piękno białego obrusa na stole, krągłość talerzy, srebrne polśnienie

łyżeczki do herbaty, jeśli z tymi przedmiotami styka się po kilka razy na dzień?

A jednak stołowe nakrycie ma swe uroki. Żeby je docenić, trzeba jednak przez dłuższy czas

skazać się na konieczność zrezygnowania z łyżek i widelców, z porcelanowych talerzyków,

przezroczystych szklanek, a również z krzesła i stołu. Dopiero potem cieszyć się można

śniadaniem przy pięknie nakrytym stole.

Rankiem siedziałem za takim właśnie stołem, wdychając zapach kawy z mlekiem i smarując

chrzęszczącą w palcach bułkę złocistym masłem. To było już drugie danie mego śniadania. Na

pierwsze otrzymywałem nieodmiennie płatki owsiane. Jadłem powoli, wiedząc, że nikt nie

będzie mnie naglił do pośpiesznego siodłania konia i jeszcze pośpieszniejszej jazdy. Czekała

mnie dziś tylko przyjemna wycieczka we wnętrzu kolejowego wagonu. Tak, tak. Życie w

cywilizowanym mieście ma również swoje dobre strony.

Po śniadaniu ruszyłem spacerkiem na stację. Trochę mi było niewygodnie w garniturze.

Przyzwyczaiłem się już do traperskiej koszuli i kolorowej kamizelki. Miejskie ubranie i płaszcz

krępowały mi ruchy. Na dworcu wykupiłem bilet do Chicago, a potem spacerowałem sobie po

prawie pustym w tych godzinach peronie. Z niezadowoleniem zauważyłem, że nieliczni

podróżni przyglądają mi się z zainteresowaniem. Może zwracała uwagę moja opalona na brąz

twarz? Nawet jeden z wałęsających się pozdrowił mnie skinieniem głowy. Kto to był — nie

mam pojęcia. Prawdopodobnie któryś z mych dawnych, prywatnych lub szpitalnych pacjentów.

Nareszcie nadjechał pociąg.

Czym prędzej wskoczyłem do wagonu i zagłębiłem się w lekturze rannych gazet. Podróż

upłynęła mi na czytaniu. Kiedy przybyłem do Chicago, opuściwszy stacyjny budynek, począłem

się zastanawiać, dokąd skierować swe kroki. Do zakładu złotniczego czy do jednego z licznych

w tym mieście banków? Postanowiłem zacząć od banku. Ba, ale do którego banku się udać? Co

wybrać: duży bank czy mały kantor? Zdecydowałem się na ten ostatni. Spacerowym krokiem

ruszyłem główną ulicą. Mijałem reklamy wielkich firm, aż natrafiłem na skromniutki lokalik:

“Kantor wymiany. Bracia Smith & Comp.” Pchnąłem drzwi. Mała salka, przedzielona lśniącą

ladą, za którą siedziało trzech urzędników pilnie coś zapisujących w rozłożonych na stołach

księgach. Oparłem się o ladę i czekałem, nie chcąc im przerywać pracy. Ale natychmiast

zostałem zauważony.

background image

— Czym możemy panu służyć?

Chrząknąłem, żeby nabrać śmiałości.

— Mam złoto do sprzedania, to jest... chciałem otworzyć rachunek czekowy.

Urzędnik przyjrzał mi się badawczo, a potem uchylił drzwiczki kontuaru.

— Pan pozwoli.

Przeszliśmy przez salę, przez korytarz — wreszcie mój przewodnik zapukał do jakichś drzwi.

Uchyliło się malutkie okienko. Spojrzała na nas para oczu:

—To ty, Fred? Co nowego?

—Mam klienta. Złoto.

Usłyszałem dźwięk przypominający ciche gwizdnięcie. Okienko zamknęło się z trzaskiem.

Potem zachrobotał klucz w zamku i uchyliły się drzwi.

—Rozumie pan, musimy być ostrożni. Proszę bardzo.

Wkroczyłem do środka. Był to niewielki pokoik z jednym tylko oknem, opatrzonym w mocne

kraty. Pod ścianą stały rzędem trzy kasy pancerne imponujących rozmiarów. Poza tym — stół,

szafka, trzy krzesła. Na stole waga typu aptekarskiego z szalkami zawieszonymi na długich

ramionach. Otworzyłem małą walizeczkę, wyjąłem z niej pękaty woreczek uszyty z jeleniej

skóry, włosem na zewnątrz.

— Ładna sztuka. Można rozwiązać? — zapytał uprzejmie siedzący za stołem mężczyzna.

Skinąłem głową. Rozsupłał rzemyki i część zawartości odsypał na jedną z szalek, a ja

przyglądałem się jego bladej, bez wyrazu twarzy. I właśnie wyobrażałem sobie, jak zabawnie

wyglądałby na koniu, w prerii, gdy podniósł głowę i spojrzał na mnie z jakimś zastanawiającym

zdziwieniem. Urzędnik, który mnie tu przyprowadził, pochylił się nad wagą, a potem obaj

popatrzyli mi prosto w oczy. Czułem, że poczynam się czerwienić. Czemu, u licha, tak mi się

przyglądają? Opuściłem głowę i nagle zaparło mi dech w piersiach. To chyba jakiś koszmarny

sen! Na szalce leżała kupka zwykłego żółtego piasku...

Czoło moje pokryło się kroplistym potem. Dotknąłem szalki. Wyczułem pod palcami

drobniutkie ziarenka. Nie, to na pewno nie było złoto. Chwyciłem woreczek i gwałtownym

ruchem wysypałem zawartość na ladę. Piasek! Tylko piasek. Zwilżyłem językiem zaschnięte

wargi.

—Okradziono mnie — powiedziałem jakimś dziwnie ochrypłym głosem. — Ktoś zamienił

woreczek...

Blady mężczyzna pokiwał głową:

—Urządzili szanownego pana. No cóż, zdarza się.

Na te “zdarza się” wybełkotałem kilka słów przeprosin i oszołomiony, pośpiesznie opuściłem

background image

kantor. Ktoś coś za mną wołał, ale nawet się nie odwróciłem. Dopiero na ulicy nabrałem

oddechu w płuca. Czułem się tak, jak gdybym przed chwilą otrzymał potężne uderzenie pałką w

głowę. Musiałem widać zataczać się, bo nieliczni — na szczęście — przechodnie spoglądali na

mnie ze zbytnim zainteresowaniem. Żeby zrozumieć ogrom klęski, jaka mnie spotkała, trzeba

wiedzieć, że złoto, które poszedłem wymienić na dolary, nie było moją własnością.

Przed samym powrotem do Milwaukee, już na stopniach kolejowego wagonu, Karol Gordon

dosłownie wcisnął mi w rękę pękaty woreczek uszyty z jeleniej skóry. Domyśliłem się, co

zawierał. Był to złoty piasek, który Karol w imieniu wodzów Czarnych Stóp i swoim własnym

ofiarowywał mi w zamian za trudy poniesione przy poszukiwaniu złotodajnych pokładów. Nie

chciałem, nie mogłem przyjąć tego daru. W moim mniemaniu na tym złocie pozostały ślady krwi

osób, które padły ofiarą pogoni za “diabelskim pyłem”. Powiedziałem wówczas Karolowi, że

tylko jakiś wielki cel, na który przeznaczymy nasz skarb, może zmazać tę krew. Mimo to

Gordon upierał się, abym przyjął dar. Ustąpiłem, przyjmując złoto jako ewentualną pożyczkę.

Liczyłem się bowiem z faktem, iż moja wielomiesięczna nieobecność w Milwaukee odbije się w

sposób ujemny na mej praktyce lekarskiej. Należało jakoś przetrzymać najtrudniejszy okres. A

teraz! Teraz diabli wzięli całą pożyczkę! Diabli? Jakiś piekielnik musiał zamienić woreczek. Nie

upilnowałem go podczas podróży. Oto i skutki!

W tej chwili zauważyłem, że w kantorze zostawiłem także i podmieniony woreczek, ale za

skarby świata nie byłbym już tam wrócił. Zresztą po co? Żeby zachować niezbyt miłą pamiątkę,

świadectwo własnej klęski? Niech go licho porwie!

Kiedy doszedłem do budynku stacyjnego, już zupełnie oprzytomniałem. Nabyłem bilet do

Milwaukee I wyszedłem na peron. Spacerowałem tu i tam, aż chłodny wiatr jesienny wypłoszył

ze mnie ostatnie resztki oszołomienia. Wtedy nadjechał pociąg, głośno

oznajmiając swe

przybycie wielkim dzwonem, w jaki wyposażono podówczas wszystkie parowozy na liniach

północnoamerykańskich. Machinalnie otworzyłem drzwi i wskoczyłem do wagonu. Był zupełnie

pusty. Pociąg bowiem zaczynał swój bieg w Chicago, potem trasa jego wiodła do Milwaukee

wzdłuż brzegów jeziora Michigan, a stamtąd skręcała ku wschodowi aż do granicy Kanady i

dalej na północny wschód.

Usiadłem, bezmyślnie gapiąc się przez okno. Trwało to dobre kilkanaście minut. Ciszę

przerwał odgłos szybkich kroków, trzasnęły drzwi. Odwróciłem głowę. Z przeciwległego krańca

wagonu szedł ku mnie nieznajomy pasażer. Rozglądał się dokoła, jak gdyby szukał wolnego

miejsca, a przecież wszystkie ławki były puste. Przystanął, spojrzał na mnie z uwagą i po chwili

ruszył wprost w moim kierunku.

— Pozwoli pan?

background image

Mruknąłem coś, co zostało widać uznane za przyzwolenie, bo zdjął przewieszony przez ramię

worek, lekko rzucił go na półkę i usiadł naprzeciw. Nie wiem dlaczego, ale fakt ten zirytował

mnie. Nie pragnąłem niczyjego towarzystwa. Ostentacyjnie odwróciłem się ku oknu. Tak

upłynęło jeszcze kilkanaście minut, aż wreszcie pociąg ruszył. Najpierw wolno, a potem coraz

prędzej poczęły stukać koła na złączach szyn, aż w końcu dźwięk ten przeszedł w tak dobrze

nam wszystkim znaną monotonną melodię, w miarowy rytm, działający na mnie zawsze

usypiająco. Pewnie bym się i zdrzemnął, gdyby nie świadomość, że naprzeciw siedzi jakiś

nieznajomy i mnie obserwuje. Zerknąłem nań jednym okiem, ale widząc, iż podobnie jak ja

spogląda w okno, począłem mu się — ot.. ze zwykłych nudów — przyglądać.

Miał bujne, nieco szpakowate włosy, niebieskie oczy, w kącikach których zbiegała się

siateczka drobnych zmarszczek. Jak niektórzy twierdzą, jest to oznaka równowagi fizycznej i

duchowej, świadczącej również o poczuciu humoru. Jako lekarz nie potrafię uzasadnić, ile w

takim poglądzie tkwi naukowej prawdy, a ile fantazji.

Mój sąsiad miał twarz spaloną na czerwony brąz. jak ludzie, którzy dużo przebywają na

otwartej przestrzeni. Ubrany był w skórzaną bluzę, spod której wystawał rąbek czerwonej w

czarną kratę flanelowej koszuli, w spodnie z grubego płótna, zachodzące na buty. Okrągły

kapelusz o szerokim rondzie, noszący ślady długotrwałego używania, spoczywał teraz na worku.

W sumie — nieznajomy robił dość sympatyczne wrażenie. Jednakże nastrój, w którym nadal

tkwiłem, nie skłaniał mnie ani przez sekundę do nawiązania bliższej znajomości. Rozważałem

nawet, czy nie przesiąść się na inną ławkę. Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że

wyglądałoby to na ostentacyjną nie-grzeczność, wlepiłem więc oczy w szybę.

— Dawno pan powrócił?

Drgnąłem na dźwięk głosu. Odwróciłem głowę.

—Przepraszam, że się wtrącam, ale jazda pociągiem zawsze mnie piekielnie nudzi. Dawno

pan po wrócił?

—Nie rozumiem... — stwierdziłem oschłym głosem. — Skąd miałem powrócić?

—Skąd by, juk nie z prerii?

Spojrzułem mu prosto w oczy. Nie dostrzegłem w nich nic zaczepnego.

—Nie rozumiem — powtórzyłem. — Z prerii? Nie znam pana. Nie przypominam sobie...

—Oczywiście, oczywiście. Spotykamy się po raz pierwszy. Chociaż... kto wie... co prawda,

jak powiada przysłowie, w nocy wszystkie koty są szare...

background image

—Nie mogę pojąć, o co panu chodzi?

—Och, głupstwo. Niech pan spojrzy w lustro. Taką opaleniznę noszą tylko ci, którzy bawili

na prerii. Znam się na tym.

—Ach, tak. Rzeczywiście, jest pan spostrzegawczy...

—Myślę jednak — mówił dalej nieznajomy — że pan na prerię nie wraca. A ja wracam —

dodał po krótkiej przerwie. — Nie wytrzymałbym w mieście. Za dużo ludzi, za dużo kurzu,

zbyt mało powietrza.

Uśmiechnąłem się mimo woli. Ja także czułem się teraz bardzo źle i obco w mieście.

Wszystko mnie w nim przytłaczało: kamienne domy, hałas ulicy, liczni przechodnie. A

powietrze? O tak, nieznajomy mówił rzetelną prawdę.

—Ech, preria... — przerwał i popatrzył na mnie badawczo. — Lubi pan muzykę?

To było pytanie rzucone raczej w formie stwierdzenia. Skinąłem głową. Wstał, zdjął ostrożnie

worek i wydobył z niego — nigdy bym nie odgadł: mandolinę. Usiadł i brzdąknął parę razy, a

potem począł nucić półgłosem. Była to jedna z tych licznych opowieści--ballad, nie wiadomo

gdzie i kiedy powstałych, nie wiadomo przez kogo ułożonych.

Głos miał miły, melodia łatwo wpadała w ucho, więc chociaż treść była banalna, słuchałem z

przyjemnością, zapomniawszy na chwilę o swych strapieniach. Piosenka mówiła o przygodzie

trapera, który jechał przez prerię wracając do domu. Powtarzał się refren. Zapamiętałem go

dokładnie, nawet nie przypuszczając, iż będę go słuchał niejeden raz.

Jedź, koniu, przez prerię zieloną,
Pędź, koniu, gnaj, koniu, daleko,
Tam gdzie nad szumiącą rzeką
Mieszkają mój synek i żona...

Wędrowiec mknący tak przez step ratuje syna indiańskiego wodza, tonącego w rzece.

Następnego dnia traper zostaje napadnięty przez czerwonoskórych. Od niechybnej śmierci lub

niewoli wybawia go, z wdzięczności za uratowanie syna, wódz indiański. Zakończenie brzmiało:

Więc pamiętajcie, ludziska,
Na prerii zielonej kobiercu
Najbardziej się ceni — co w sercu.
Nie broń, co w dłoni połyska...

Skinąłem głową, gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki.

—Przyjemna piosenka. Nigdy jej dotąd nie słyszałem.

—Ba, nic w tym dziwnego. Jest pan pierwszym jej słuchaczem.

—Jak to?

—Ano tak, bo sam ją ułożyłem.

—Bardzo mi się podoba.

—Ot, taka sobie. W wolnych chwilach, gdy się nudzę, zamieniam się w kompozytora. Już

kilka moich piosenek poleciało w świat. Niektóre nawet do mnie wracają.

background image

—W jaki sposób?

—Ot, po prostu ludzie stwierdzili, że lubię posłuchać od czasu do czasu czyjegoś głosu i

muzyki. Więc przychodzą. Śpiewają. Moje słowa i moje melodie. Wcale o tym nie wiedząc.

Zabawne, prawda? Taki już ze mnie bezimienny autor — uśmiechnął się chowając mandolinę

do worka i znów zapatrzył się w krajobraz przesuwający się za oknem.

—Prędko się jedzie — zauważył. — Ale jak w klatce. Wolę konia. Można się zatrzymać,

kiedy się zechce. Przepraszam za pytanie: daleko pan wędruje?

—Milwaukee — odpowiedziałem krótko.

—Piękne miasto, ładne miasto. Byłem tam kiedyś. Pan nie jest traperem — zauważył nagle i

bez żadnego związku z poprzednimi słowami. — Po co pan jeździł na prerię? Proszę nie

odpowiadać. Może sam to odgadnę. Lubię zagadki.

Wzruszyłem ramionami. “Zjesz diabła — pomyślałem — zanim czegokolwiek ode mnie się

dowiesz.”

—Pan nie jest traperem — ciągnął swój monolog. — Na pewno nie. Ta opalenizna

niejednego mogłaby zwieść, ale nie mnie.

Coraz mniej podobała mi się ta gadanina. Może przejść do innego wagonu? Albo wysiąść na

najbliższej stacji? Po licha mówiłem, że jadę do Milwaukee? Cóż za pechowy dzień!

Jak żywa stanęła mi przed oczyma scena niedawno przeżyta w bankierskim kantorze. Aż

zgrzytnąłem zębami na to wspomnienie. Ogarnął mnie gniew i wstyd, że dałem się tak

wyprowadzić w pole. Oto, co teraz czułem siedząc w pustym wagonie naprzeciw jedynego poza

mną pasażera, który z każdą chwilą wydawał mi się coraz mniej sympatyczny. Wyraz mojej twa-

rzy musiał ulec jakiejś zmianie, bo sąsiad od razu to zauważył.

—Miał pan jakieś kłopoty? Prawda? Któż ich nie ma? Czy... przepraszam, że się wtrącam w

nie swoje sprawy, czy spotkała pana jakaś przykrość? A czy... przypadkiem pana nie

okradziono?

Aż podskoczyłem na ławce. Przez sekundę nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć.

Zaprzeczyć czy potwierdzić? Po namyśle wybrałem szczerość.

—Ma pan rację — przyznałem. — Zdarzyło się coś podobnego.

Pokiwał głową.

— Tak sobie pomyślałem. Uderzenie po kieszeni bardzo boli ludzi, chociaż... chociaż

istnieją rzeczy boleśniejsze. Nie sądzi pan?

—Pewnie, pewnie — mruknąłem.

Zauważył zmianę tonu.

—Uraziłem pana? Najmocniej przepraszam. W moim zawodzie często spotykam się z tego

background image

rodzaju nieprzyjemnymi wydarzeniami.

Znowu umilkł, a ja na nowo począłem przeżywać swoją klęskę. Niech to licho porwie! Ale

jakim to zawodem trudnił się mój sąsiad? Policjant? Prywatny detektyw?

—Przypuszczam, że pana okradziono w pociągu — nieubłaganie rozwijał swój temat

towarzysz podróży. — Najczęściej jesteśmy okradani w pociągach!

Zastanowiłem się. Uwaga była dość rzeczowa. Gdzie I kiedy zamieniono woreczek ze

złotem? Karol Gordon wręczył mi go, gdy wsiadałem do wagonu. Żeby nie rozwiązywać swego

tłumoka na oczach pasażerów, woreczek ze złotym piaskiem wsunąłem do kieszeni myśliwskiej

bluzy. Kieszeń była co prawda głęboka, ale... Przez cały czas czułem ucisk woreczka na biodrze.

Zauważyłbym brak tego ciężaru.

—Widzę, że się pan nad czymś zastanawia. Najgorsze są godziny przedświtu. Wtedy

człowiekowi chce się spać, jak nigdy.

Zaskakujące stwierdzenie. Zacząłem podejrzewać, że mój towarzysz jest jasnowidzem.

Natychmiast otworzyła się w moim mózgu jakaś klapka pamięci. Tak, wracając do Milwaukee

spałem czy drzemałem w pociągu — na jedno wyszło. Nieznajomy miał rację: najgorsze są

godziny przedświtu. Musiałem zasnąć. Nie bacząc na “skarb”, który wiozłem. Ktoś musiał

zwrócić uwagę na woreczek, w chwili gdy mi go wręczał Karol Gordon. Pociąg stał wówczas na

małej stacyjce. Pasażerowie wyglądali oknami.

—Ma pan rację — powiedziałem. — Najgorsze są godziny przedświtu. Pewnie wówczas

mnie okradziono. Ale dlaczego to pana tak interesuje?

Zanim zdążył odpowiedzieć, rozległ się charakterystyczny zgrzyt hamulców. Wagon począł

zwalniać biegu, zaturkotał kołami na kilku rozjazdach, wreszcie zatrzymał się przed długim

peronem stacyjnym. Kierownik pociągu wykrzyknął nazwę miejscowości, a nieliczna grupka

nowych pasażerów poczęła rozchodzić się po wagonach. Szczękały i trzaskały otwierane i za-

mykane drzwiczki. Pod oknem przesunął się sprzedawca gazet wykrzykując tytuły dzienników.

Potem przejechał z wózkiem pełnym butelek piwa człowiek w białym kitlu (natychmiast

przypomniał mi się szpital). W jego kierunku wyciągały się ponad opuszczonymi szybami ręce.

Dalej, na uboczu, stała bryczka zaprzęgnięta w dwa konie, a jeszcze dalej — wóz farmerski o

nadmiernie wielkich kołach. Za nim widać było dachy domków, jakieś skupisko drzew i kilku

gapiów obserwujących pociąg. Ot, taki typowy obrazek z peronu małego miasteczka. Trzasnęły

drzwi, zatupotały nogi. Dwu podróżnych wsiadło do naszego wagonu. Minęli nas i zajęli miejsca

w przeciwległym końcu. Pociąg ruszył.

—Nie odpowiedział pan na moje pytanie — wróciłem do przerwanej rozmowy.

—Prawda. Ale bardzo lubię rozglądać się po małych stacyjkach. Wracając jednak do rzeczy:

background image

jak już wspomniałem, pewne sprawy interesują mnie zawodowo. W danym wypadku jednak

nie tylko o to chodzi. Widzi pan, okradziono pana w pociągu. To dla mnie nie ulega

wątpliwości. Mam dobrą pamięć wzrokową.

Przerwał i spojrzał na mnie badawczo. Nadal nic z tego wszystkiego nie pojmowałem. Co

miała wspólnego pamięć wzrokowa z faktem kradzieży? Począłem posądzać swego towarzysza

podróży o maniactwo z obsesją na tle kradzieży i tropienia złodziejów.

— To było właśnie nad ranem — powrócił do swej przerwanej opowieści. — Wsiadłem do

pociągu. Noc była chłodna, więc mimo późnej godziny czułem się rzeźwy i wypoczęty. W

wagonie panował półmrok, światła pogasły. Przewędrowałem chyba przez cały wagon. Często

mi się trafia spotkać znajomka, zawsze przyjemniej w towarzystwie. Jest z kim pogawędzić. Ale

nikogo takiego nie znalazłem. Ano, trudno. Siadłem sobie w kącie. Jedziemy. Wszyscy śpią.

Nacisnąłem mocniej kapelusz. Udaję, że śpię, ale ukradkiem spoglądam po twarzach. Taką już

mam ciekawską naturę. Przejechałem w ten sposób chyba ze trzy stacje. Gdzieś na czwartej

wsiadły dwie czy trzy nowe osoby. Wówczas jegomość siedzący akurat naprzeciw wstał i

przesiadł się na drugą stronę, obok innego pasażera, który spał z głową opartą o framugę okna.

Obserwowałem go spod oka. I niech pan sobie wyobrazi, że po pewnym czasie nieznajomy

znowu wstał i przeniósł się na koniec wagonu. Pomyślałem sobie natychmiast: złodziej! Okradł i

ucieka. Nie poszedłem za nim, pociąg bowiem gnał pełną parą i wyskakiwanie równałoby się po

prostu samobójstwu. Siedzę więc i czekam. A mój facet wraca, o dziwo, na stare miejsce. Coraz

mniej mi się to podoba. Ciągle udaję, że drzemię, ale patrzę. Znajomek-nieznajomek wierci się

na ławce, ale robi to tak, że przysuwa się coraz bliżej do śpiącego sąsiada. Patrzę — powolutku,

powolutku ręka wędruje do kieszeni cudzej kurty, wyciąga jakiś pękaty przedmiot... A po chwili

wędruje z powrotem do kieszeni nieznajomego. Panował półmrok, więc trudno było mi

dokładnie określić, co to było. Może kapciuch do tytoniu, może sakiewka. Takie

duże kapciuchy

i sakiewki nie wyszły jeszcze z mody. Używają ich nadal myśliwi, traperzy i ot, tacy różni, co to

się włóczą z kąta W kąt, nie mogąc nigdzie długo zagrzać miejsca. Pakowne to i trudno zgubić.

A śpiący pasażer bardzo mi przypominał takich wędrowców. Po prostu pachniał prerią. A ja

mam nosa. Był bardzo opalony na twarzy. Tak jak pan — przymrużył oko. — I co pan o tym

sądzi?

Z początku nie bardzo pojmowałem, do czego zmierza. Ale coś mi poczynało świtać w

głowie. Czyżby ten nieznajomy był świadkiem kradzieży, której padłem ofiarą?

—Kiedy pan jechał tamtym pociągiem? — zapytałem.

—Kiedy? — Poskrobał się za uchem. — Nie dalej, jak wczoraj. Odpowiada to panu?

—To nieważne, czy odpowiada, ale tak się akurat zdarzyło, że wczoraj ja również nim

background image

jechałem. — Pokiwał głową i mówił dalej: — Złodziej był spryciarzem co się zowie.

Posiedział jeszcze chwilkę przy okradzionym, potem podniósł się. Nie zwróciło to niczyjej

uwagi. Jak już powiedziałem, cały wagon spał. Niedługo się namyślał. Siadł obok mnie.

Ciągle udaję, że drzemię, czekam, co z tego wyniknie.

—Jak to?! — krzyknąłem. — Tak spokojnie się pan wszystkiemu przyglądał? I nie pochwycił

złodzieja?

—Mój panie, sprawa wcale nie była tak prosta, jak się teraz wydaje. Jakże tu chwytać

złodzieja? Śpiący wagon, noc, ani śladu policjanta. O, nie! Co najwyżej spłoszyłbym faceta, a

sam naraził się na nieprzyjemności. Nie, nie. Trzeba było czekać odpowiedniej chwili.

Wzruszyłem ramionami.

— Oczywiście, złodziej uciekł. Ja nie potrafiłbym tak bezczynnie przyglądać się

przestępstwu.

— A wierzę, wierzę. I strzeliłby pan głupstwo. — Zreflektował się. — Przepraszam, ale widzi

pan, mam pewne doświadczenie w takich sprawach.

Nic na to nie odpowiedziałem, bo towarzysz podróży poczynał mnie już złościć. “Jakiś

niedołęga — myślałem — albo... albo cwaniak. Trzeba się mieć na baczności.”

— No, i cóż dalej? — zapytałem. — Dojechał pan szczęśliwie do celu, a złodziej po drodze

wysiadł. A może to wszystko tylko się panu przyśniło?

Zauważył zmianę tonu w moim głosie, bo spojrzał na mnie bystro.

— Sprawa jest interesująca — powiedział z naciskiem. — Zwłaszcza dla pana. Warto

posłuchać cierpliwie. Jeżeli opowiadam trochę (powiedział: “trochę”. A niechże go...!)

rozwlekle, proszę mi wybaczyć. Taka już moja natura. Zresztą do Milwaukee jeszcze kawał

drogi. Nie sądzi pan?

Mruknąłem coś na znak ni to aprobaty, ni przeczenia. Ale przyjął to za dobrą monetę, bo

rozsiadł się wygodniej, wygrzebał gdzieś w kieszeni kapciuch i poczęstował mnie tytoniem.

Zapaliłem. Od razu mi ulżyło.

—Więc --- zaczął po przerwie — jak już powiedziałem, złodziej przysiadł się do mnie.

Jestem przekonany, że czekał, aby na najbliższej stacji ulotnić się. Przeliczył się jednak,

biedaczek, z siłami.

—Co?

—Po prostu zasnął. Musiał być dobrze zmęczony.

—Oddał go pan wreszcie w ręce policji?

—Nie.

—Dlaczego?

background image

—Ach — westchnął — wstyd powiedzieć. Coś podobnego pierwszy raz wydarzyło mi się w

życiu. Ja również... zasnąłem. Gdybym był przesądny, powiedziałbym, że to chyba czary.

Parsknąłem śmiechem, a potem śmiałem się już głośno, zwracając na siebie uwagę

siedzących w przeciwległym krańcu wagonu podróżnych. Nie mogłem jednak się pohamować.

Mój sąsiad przyglądał mi się przez ten cały czas z pewną dezaprobatą, ale nie dostrzegłem na

jego obliczu ani śladu gniewu. Wydało mi się nawet, iż w jego oczach zamigotały również

iskierki wesołości. Kiedy się opanowałem, dodał tonem rzeczowej informacji:

—A najgorsze to, że uciekł mi również okradziony.

—Jak to: uciekł?

—Po prostu wysiadł na którejś stacji i nawet nie wiedziałem, na której.

—I cóż by z tego przyszło, gdyby pan wiedział? — zapytałem zniecierpliwionym tonem.

—Oddałbym mu skradziony przedmiot.

—A to jakim cudem? Przecież złodziej uciekł.

—Umknął, ani słowa. Ale bez zdobyczy.

—Jak to? A cóż się z nią stało?

Tym razem roześmiał się opowiadający, natomiast ja byłem śmiertelnie poważny.

—Zdobycz znajduje się w drodze do właściciela. Na tymczasowym przechowaniu u mnie.

Podoba się to panu?

—Nadal nic nie rozumiem.

—Przecież to jasne jak słońce. Kiedy mój złodziej zasnął, wyciągnąłem mu z kieszeni łup.

Doskonale potrafię takie rzeczy robić.

Chętka do śmiechu odbiegła mnie ostatecznie. Wyobraziłem sobie, że siedzę naprzeciw

jakiegoś zdolnego “kieszonkowca”.

—Kim pan wreszcie, do licha, jest? — zapytałem.

Najpierw powiem, kim pan jest. Tym właśnie jegomościem, którego wówczas okradzione.

Czyż nie? Skinąłem głową.

—No, to widzę, żeśmy doszli do porozumienia. A teraz — podniósł się z ławki i począł

grzebać we wnętrzu worka leżącego na półce. — Oto pana sakiewka — powiedział odwracając

się.

Wytrzeszczyłem oczy, jakbym naprawdę był świadkiem jakichś czarów.

—Niechże pan teraz sprawdzi zawartość.

Wziąłem do ręki — nadal oczom nie wierząc — woreczek. Woreczek z jeleniej skóry. Mój

woreczek! Ręce mi drżały, gdy rozplątywałem rzemyk zaciśnięty. na otworze. Wreszcie

sięgnąłem palcami do wnętrza i wydobyłem szczyptę połyskującego metalicznie złotego piasku.

background image

Spoglądałem na niego widać dość długo, bo mój sąsiad obejrzał się dokoła i mruknął:

— Schowaj pan ten swój skarb. Pociąg zwalnia biegu. Może ktoś wejść, a lepiej nie chwalić

się czymś takim.

Automatycznym ruchem rąk zawiązałem rzemyki, automatycznie wstałem i wpakowałem do

walizeczki odnalezioną w tak cudowny sposób zgubę. Gdy znowu usiadłem, odetchnąłem

głęboko i jakoś powróciłem do równowagi.

—No i co? Przeszło panu?

—Uff... Dziękuję... Coś podobnego! Jak żyję nigdy mi się nic takiego nie wydarzyło! Nie

mam pojęcia, jak się panu odwdzięczyć.

Uścisnęliśmy sobie dłonie.

—Nazywam się Irvin — przedstawił się nieznajomy.

Bąknąłem swoje nazwisko, ale wciąż jeszcze przejęty byłem niespodziewaną przygodą.

—I nie zauważył pan, kiedy złodziej wysiadł z pociągu?

— Mówiłem już panu, że zasnąłem. Pewnie wysiadł na najbliższej stacji. Czy się spostrzegł,

że z kolei jego okradziono... nie sądzę. Prawdopodobnie za bardzo się śpieszył. Wyobrażam

sobie jego minę. Ale najbardziej mnie wówczas zmartwiło, że ulotnił się i okradziony. Postaw

się pan w moim położeniu. Pytałem sąsiadów, ale nie orientowali się, gdzie pan wysiadł. Jeden

tylko twierdził, że w Milwaukee, chociaż nie był tego zbyt pewien. Gdzie miałem pana gonić?

Nie wysiadłem z pociągu aż w Chicago. I tak miałem w tym mieście interes. Zabawiłem tam

jeden dzień. Załatwiłem, co miałem załatwić, i postanowiłem jechać do Milwaukee.

Powiedziałem sobie: trzeba zobaczyć, jak kij popłynie.

— Co?

Roześmiał się.

—Niezbyt długo musiał pan przebywać na prerii. To popularne powiedzonko. Po prostu:

trzeba zobaczyć, co z tego wyniknie. No, i wynikło. Z czystego przypadku. Zaraz pana

poznałem.

—A gdybyśmy się nie spotkali?

—Ano, cóż? Szukałbym pana w Milwaukee.

Z kolei ja się roześmiałem:

—Długo musiałby pan szukać!

—Szukanie to mój zawód.

— O jakim zawodzie ciągle pan wspomina? Ani rusz nie mogę odgadnąć.

Nie odpowiedział, tylko rozpiął bluzę. Na czerwonej flanelowej koszuli zabłysła srebrem

sześcioramienna gwiazda. Wciągnąłem głęboko powietrze w płuca, zrobiłem wydech i mimo

background image

woli głośno gwizdnąłem.

Oko sprawiedliwości

Nie potrafię opisać wyrazu oczu Katarzyny, gdy po otwarciu drzwi zwróciłem się do swego

gościa:

—Proszę, szeryfie...

Na pewno wyobraziła sobie, że zostałem aresztowany. Moim gościem bowiem — jak łatwo

się domyślić — był znajomy z pociągu. Uznałem, iż poza ustnym podziękowaniem należy mu

się ode mnie dużo więcej a chociażby... kieliszek whisky.

—Proszę, szeryfie.

Zajęliśmy miejsca w głębokich fotelach w gabinecie. Katarzyna zatrzymała się na progu.

—Napije się pan? — i nie czekając odpowiedzi: — Katarzyno, proszę nam podać whisky.

Powinna być jeszcze jedna butelka, została przed moim wyjazdem.

—Jak pan zostawił, to musi być — mruknęła i opuściła pokój, pełna jak zawsze godności.

Butelka i szklanki pojawiły się na stole szybciej, niż tego mogłem się spodziewać.

Prawdopodobnie słowo “szeryf” tak podziałało na moją gospodynię. Napełniłem naczynia.

—No cóż, szeryfie...

—No cóż, doktorze...

—Skąd pan wie?

—Nic trudnego, wywieszka na drzwiach informuje nawet o godzinach przyjęć. Ale co, u

licha, robił pan na prerii? Leczył czerwonoskórych?

Pytanie zbyłem milczeniem. Trąciliśmy się, zadźwięczało szkło.

—Za pomyślność...

—Za pomyślność... i oby pan niczego więcej nie gubił.

Przytaknąłem. Było mi lekko i wesoło na duszy.

— O, do licha — spostrzegłem się — szeryfie, pan pewnie pije z wodą sodową.

Przepraszam...

Machnął ręką.

—Już wieczór.

Nie bardzo zrozumiałem, co ma wspólnego pora dnia z wodą sodową do whisky, ale nie

pytałem. Tak więc piliśmy płyn w jego skoncentrowanej postaci.

—Niezła — mruknął gość. — W Fort Benton takiej nie uwidzisz.

—Jest pan szeryfem w Fort Benton?

—Zgadza się.

background image

—A jak się tam panu żyje?

— Był pan tam kiedy?

Potrząsnąłem głową.

— Nie ma czego żałować. Dziura. Za to okolica... ho, ho! Nie wiem, czy się pan orientuje, to

niemal pogranicze. Miasteczko, raczej osada, powstało właśnie z tego powodu. Kiedyś, na

początku, wzniesiono fort, potem ludziska poczęli ściągać w pobliże. Stały garnizon wojskowy

stanowił pewną gwarancję bezpieczeństwa. Rozumie pan, czerwonoskórzy prawie że pod nosem.

Tak więc, domek po domku, w sąsiedztwie fortu wyrosła osada. Piękna to ona nie jest, ale za to

w pobliżu rzeka, preria, jak okiem sięgnąć. Lubię taką otwartą przestrzeń.

Wypiliśmy znowu.

— Nikt nigdy nie wie, dokąd go los rzuci. Szeryfem zostałem po prostu z przypadku. Ale

nie narzekam. Co się stało, to się nie odstanie. Niech mnie pan kiedy odwiedzi, doktorze. Może

się trafi jaki ciekawy przypadek.

—Przypadek?

—Mam na myśli — tu uśmiechnął się — swoje sprawy zawodowe. Przez Fort Benton

przewija się corocznie spora grupa obieżyświatów. Jedni ciągną do Kanady, drudzy pchają się

na południe. Takie z nich niespokojne duchy. Ale czasem trafi się gratka: facet poszukiwany

listami gończymi. Wtedy jest bal. Jak dotychczas żaden mi się nie wywinął... nie, przepra-

szam, jeden — twarz mu spochmurniała — ale jeszcze go odnajdę.

Znowu napełnił kieliszki i klepnął się w czoło.

—Zaczynam tracić pamięć. Dwu mi się wywinęło, nie jeden. Dwu. Ale z tym drugim to

niedawna historia. I dość wątpliwa...

—A ilu pan schwytał, szeryfie? — zapytałem rozbawiony tą statystyką.

Zastanowił się.

—Drobiazgów nie liczę: bójek, awantur i drobnych obrażeń ciała. Nawet rzadko się do takich

spraw wtrącam. Ale napady, zabójstwa, porwania...

—Porwania?

—Tak, tak. Trafiały się i takie wypadki. Dotyczyły kobiet. Najczęściej kończyły się sięlsko-

anielsko... małżeństwem. Dzisiaj tego mniej. Napady i próby zabójstw, tam muszę wkraczać z

tytułu swego urzędu. No, i jeszcze oszustwa. Najczęściej przy grze w karty.

—Myślę, że w wyniku takich doświadczeń dość pesymistycznie spogląda pan na ludzkie

sprawy.

Wręcz przeciwnie. Nie ma pan pojęcia, ile bohaterstwa wykazują ludzi niosący mi pomoc.

Nawet nie proszeni. A ci drudzy, ci których muszę chwytać,

to najczęściej jednak ofiary losu,

background image

jak to się mówi, własnego temperament, często braku wychowani i i jakiegokolwiek

wykształcenia. To są smutne sprawy... Jednakże poważnych wypadków, kończących si^ co

najmniej karą długoletniego pozbawienia wolności, miałem w okresie ostatnich trzech lat

siedem. Sam pan widzi, niezbyt wiele.

Wzdrygnąłem się na taki wniosek. Zauważył to.

— Nie jestem, doktorze, pozbawiony uczuć ludzkich, ale proszę mi wierzyć, że nie można

było inaczej postąpić. Może kiedyś, kto wie, nasze prawo wymyśli jakieś inne sposoby na

przestępców, ale dziś...

Przerwaliśmy na chwilę rozmowę, bo weszła Katarzyna z zapaloną naftową lampą.

Skorzystałem z okazji, aby ją poinformować, iż szeryf jest moim gościem i że pozostaje na noc.

Prosiłem, aby uwzględniła ten fakt przy dzisiejszym i jutrzejszym posiłku. Nie wyraziła

zdziwienia. Szepnęła tylko, że pieniądze już się jej kończą. Na szczęście sprawa ta nie stanowiła

teraz dla mnie problemu. W drodze z dworca kolejowego wstąpiliśmy do kantoru. Nie mogłem

tej transakcji załatwić w Chicago — musiałem w Milwaukee. Poprosiłem jednak szeryfa, żeby

mnie wyręczył. Zgodził się, spojrzawszy na mnie dość podejrzliwie. Wytłumaczyłem, że jestem

znany w mieście i wolałbym uniknąć plotek na temat mojego złota. Machnął ręką, stwierdzając,

iż według jego nieomylnego sądu nie, wyglądam na bandziora, a złoto musiałem zdobyć w jakiś

tajemniczy, ale uczciwy sposób. Po czym, klepnąwszy mnie po plecach, zniknął we wnętrzu

kantoru. Czekałem na niego chyba ze dwadzieścia minut, przechadzając się po przeciwległej

stronie ulicy, aż wreszcie doczekałem się. W ten oto sposób kłopoty materialne na pewien czas

ustąpiły z mej życiowej drogi.

Siedzieliśmy jeszcze z pół godziny w gabinecie, aż po raz drugi zjawiła się Katarzyna prosząc

nas do stołu. Przeszliśmy do jadalni z napoczętą butelką. Rozmowa toczyła się bardzo żywo i

bardzo wesoło, ale czego dotyczyła — ani w ząb nie mogę sobie przypomnieć.

Szeryfowi odstąpiłem własne łoże, sam spałem w gabinecie na dwu zestawionych fotelach.

Trudno powiedzieć, czy było mi wygodnie, czy nie, bo zasnąłem natychmiast i obudziłem się

dopiero wówczas, gdy zaniepokojona przeciągającym się snem Katarzyna w sposób niezbyt

delikatny otworzyła drzwi do mej zaimprowizowanej sypialni.” Wówczas dowiedziałem się, że

“ten pan” już się ubrał i chodzi po jadalni. Pewnie głodny. Na tę wiadomość zerwałem się i

pognałem do łazienki, gdzie zimna woda bardzo pomogła mi otrząsnąć się z resztek snu i

wczorajszej whisky.

W jadalni czekał na mnie szeryf w znakomitym nastroju.

—Cały ranek podziwiałem to wspaniałe futro — powiedział na powitanie. — Skąd pan je

wytrzasnął, doktorze?

background image

—Tak mi się przytrafiło. Nawinął się.

—Nawinął? No, proszę. Nie każdemu się to zdarza. I... nie każdy korzysta z okazji. Chociaż

przy spotkaniu z grizzlym istnieją tylko dwie możliwości.

—Siadajmy, szeryfie. O jakich możliwościach pan mówi?

—Jedna: martwy niedźwiedź, druga: martwy myśliwy.

Przysunął do siebie talerz.

—Uciec przed szarym niedźwiedziem to chyba nie sposób. Próbowałem tego kiedyś, gdy

strzelba mi się zacięła.

—I jednak udało się panu.

—To nie mnie się udało, lecz memu towarzyszowi. On ma futro, a ja... życie. Niechże pan

opowie, doktorze, jak to było z tym grizzlym.

Nie zacząłem opowiadania dopóty, dopóki Katarzyna nie wniosła na tacy (mnie nigdy tak nie

podawała. Jakież to magiczne słowo: “szeryf”!) półmiska z sadzonymi jajami na szynce. Mój

gość pociągnął nosem.

—Wspaniałe, doktorze. W Fort Benton rzadko się jada takie specjały.

—Niech pan najpierw spróbuje, a jeśli chodzi o niedźwiedzie futro, to... — i opowiedziałem,

jak się sprawa miała, nie wymieniając nazwiska osoby, która w upolowaniu niedźwiedzia tak

bardzo mi pomogła.

Na takiej to rozmowie upłynęło śniadanie.

—No, doktorze, jestem panu winien rewanż. Musi mnie pan odwiedzić w Fort Benton. Takiej

szynki co prawda nie obiecuję, ale ryby! Na sto sposobów.

—Kto wie? Może wiosną.

—Żadne “może”, musi mi pan...

Nie dowiedziałem się, co “muszę”, bo właśnie zadźwięczał dzwonek w korytarzu. Któż to

mógł być? Przez sekundę wyobrażałem sobie, że to Karol Gordon, ale natychmiast porzuciłem

taką myśl. Była jak najmniej prawdopodobna.

—Oczekuje pan kogo, doktorze?

Zaprzeczyłem.

—Nie mam pojęcia...

W tej chwili wkroczyła Katarzyna.

—Przyszedł do pana doktora jakiś pacjent.

—Proszę go zaprowadzić do gabinetu.

—Praktyka rozwija się? — zagadnął szeryf.

— Rzeczywiście, to pierwszy pacjent od chwili mego powrotu. Proszę nie uciekać, szeryfie.

background image

Zaraz wrócę. Katarzyna jest na pana usługi. Wywarł pan na niej, jak zaobserwowałem,

wstrząsające wrażenie.

Roześmiał się i skinął głową. A ja udałem się do gabinetu. Pacjent stał przy oknie, odwrócony

do mnie plecami. Szczupły mężczyzna, dość wysoki. Kiedy szczęknęła klamka w drzwiach —

odwrócił się. Teraz dostrzegłem, że był bardzo młody. Chłopak. Nie więcej niż siedemnaście,

osiemnaście lat. Ubrany z miejska, ale odzież jego nie była ani najnowsza, ani najczyściejsza.

Skłonił się w milczeniu.

—Czym mogę służyć?

—Ot, głupstwo, ale pan, doktorze, lepiej to opatrzy.

Wyciągnął ku mnie lewą rękę, której dłoń była niewidoczna spod fałdów wielkiej kraciastej

chusty, jaką została obwiązana.

—Skaleczenie?

—Tak, upadłem niosąc butelkę.

—Zaraz zobaczymy.

Wyszedłem na chwilę, aby powiedzieć Katarzynie, że potrzebuję przegotowanej wody. Gdy

wróciłem, mój pacjent usiłował niezdarnie zdjąć marynarkę.

—Myślałem, że będzie wygodniej — tłumaczył się

nieśmiało.

—Ależ oczywiście — potwierdziłem i pomogłem ściągnąć wierzchnie okrycie. Nie poszło

łatwo, bo owinięta dłoń z trudem przeciskała się przez rękaw. Zjawiła się Katarzyna z miednicą i

odeszła cicho jak duch. Przy pacjentach nigdy nie odzywała się nie pytana.

Zacząłem odwijać opatrunek. Pierwsza, zewnętrzna jego warstwa była sucha. Za drugim

odwinięciem ukazały się czerwone plamy, a na koniec ujrzałem ranę mocno krwawiącą. Dłoń

została przecięta w poprzek, prawie do kości, równym jak ostrze brzytwy cięciem. Nie, to na

pewno nie była rana od szkła. Nie do mnie jednak należało badać powody jej powstania.

Przeraziła mnie jednak jej głębokość.

— Czy może pan ruszać palcami? — zapytałem.

Zgiął i wyprostował dłoń, mimo iż mu to sprawiało

widoczny ból.

— Ma pan szczęście. Niewiele brakowało, a miałby pan niedowład palców do końca życia.

Przeraził się, bo aż pobladł.

—Czy to możliwe, doktorze?

—Zupełnie możliwe. Na przyszłość niech pan unika butelek, bo to się może źle skończyć.

Nic na to nie odpowiedział. Przemyłem ranę, prze-dezynfekowałem. Zaczęła mocniej

krwawić. Założyłem prowizoryczny opatrunek.

— Niech pan siada i czeka. Trzeba będzie zeszyć.

background image

Wykonał moje polecenie. Z podręcznej szafki wyciągnąłem ćwierć butelki whisky

przechowywanej tu na nieprzewidziane wypadki. Nalałem do szklanki.

— Proszę wypić. To dobrze panu zrobi. Szycie będzie nieco bolesne.

Wyszedłem z gabinetu z igłami. Przechodząc przez jadalnię rzuciłem szeryfowi.

—Przepraszam, za chwilę będę wolny.

—Coś poważnego?

—Ot, głupstwo. Rana dłoni. Ale mogło się skończyć bezwładem palców. Taki młody

chłopak.

—Bijatyka? — zainteresował się mój gość.

—Twierdzi, że skaleczył się szkłem — wzruszyłem ramionami i udałem się do kuchni.

Katarzyna wrzuciła igły do wody. W kilka minut później szyłem chirurgicznym ściegiem

rozpłataną rękę. Pacjent trochę się krzywił, trochę posykiwał, ale zniósł mężnie całą

operację. Kiedy obandażowałem wreszcie dłoń, dziękował mi bardzo wylewnie i bez

zmrużenia oka zapłacił honorarium.

—Kto pana do mnie skierował? — zapytałem.

—Poradzili mi w drogerii, tam na rogu.

—Aha, proszę uważać z tą ręką, trzymać czysto, nie moczyć. I przyjść do mnie za tydzień.

Gdyby pan zauważył jakiś obrzęk, proszę zjawić się wcześniej. Mam nadzieję, że szkło było

czyste i nie wynikną z tego żadne komplikacje. — Słowo “szkło” powiedziałem ze

specjalnym naciskiem. Niech sobie smarkacz nie wyobraża, że dałem się zwieść byle

bajeczką. Spostrzegłem, że się zaczerwienił. To dobrze o nim świadczyło.

—Do widzenia — otworzyłem drzwi na korytarz. — I proszę przyjść za tydzień. Do mnie

albo do jakiegoś innego chirurga.

—Dziękuję, doktorze, przyjdę... — przerwał nagle wpół zdania i zatrzymał się wpół kroku.

Jednocześnie zbladł jak ściana.

— Czy panu słabo?

Nie odpowiedział. Stał i spoglądał dziwnie przerażonym wzrokiem. Odwróciłem się. W

korytarzu na przeciw drzwi rysowała się sylwetka szeryfa. To on pierwszy się odezwał:

— Jim Hawkins, przykro mi, że się tak spotykamy. Jim Hawkins, podnieś ręce. Wyżej, tak.

Odwróć się do ściany, stój! Jesteś aresztowany.

Dosłownie osłupiałem.

—Co się stało, szeryfie?

—Przykro mi, doktorze. Ja tego pana poszukuję od tygodnia. To za nim jeździłem do

Chicago. Któżby przypuszczał, że spotkamy się w Milwaukee? Doktorze, pan jest moją

background image

szczęśliwą gwiazdą.

Mruknąłem jakieś przekleństwo. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby w moim lekarskim gabinecie

przedstawiciel prawa aresztował pacjenta. Mojego pacjenta! Zupełnie mi to nie odpowiadało.

Tfu, do licha! Też wybrał sobie miejsce. Mógł przecież wyjść za nim na ulicę. Byłem wściekły

na szeryfa. Jakież to przestępstwo mógł popełnić ten młodziutki Jim Hawkins?

Tymczasem szeryf fachowo obmacał ubranie aresztowanego.

—Nie masz broni, chłopcze! To dobrze. Możesz opuścić ręce. Tak. A teraz siadaj. Tu, w tym

fotelu. I radzę się nie ruszać. Jesteś ranny? Przykre. I to w takiej sytuacji. Przepraszam,

doktorze, za ten nie przewidziany wypadek. Naprawdę nieprzewidziany.

—Do diabła! — krzyknąłem. — Bodajby się to nigdy nie zdarzyło w moim mieszkaniu! Cóż

pan chce teraz zrobić?

Szeryfie — odezwał się milczący do tej pory chłopak. — Ja jestem niewinny. Pan dobrze o

tym wie.

—Wcale nie wiem, mój chłopcze. Wszystko przemawia przeciw tobie.

—Niech mi pan da szansę!

—O czym myślisz? Jaką szansę?

—Niech mnie pan puści. Chociaż na miesiąc. Stawię się...

—Żartujesz. Zresztą, jeżeli jesteś niewinny, czegóż się lękasz?

—On ucieknie! — wykrzyknął chłopak.

Tyle było tragicznej szczerości w jego okrzyku, że szeryf spojrzał na niego uważnie.

—Któż to, u licha, ma uciec? — spytał powoli.

—Morderca! Niechże mi pan uwierzy!

Stałem jak skamieniały podczas tego dialogu. Szeryf usiadł w fotelu naprzeciwko Hawkinsa.

— A kto jest tym mordercą?

Chłopak podniósł zdrową dłoń do twarzy i otarł pot. Był nadal śmiertelnie blady, a wargi mu

drżały. Zrobiło mi się go żal.

— Nie jestem jeszcze pewien, ale jak się znajdą dowody...

Szeryf pokiwał głową:

—Współczuję ci, Hawkins, ale nic dla ciebie nie mogę zrobić. Nawet gdybym ci wierzył.

Prawo jest prawem, a ja jestem szeryfem. Bo gdybym był na przykład lekarzem... — tu

mrugnął do mnie, co wydało mi się w takiej chwili szczytem złego wychowania — zaraz bym

cię puścił. Doktorze — zwrócił się do mnie — gdzie jest najbliższy posterunek policji?

—Pójdzie pan na lewo, a potem prosto, jak strzelił.

—Daleko?

background image

—Jakieś pięćset yardów — powiedziałem drewnianym, oschłym głosem. Nie była to prawda.

Idąc we wskazanym przeze mnie kierunku szło się do celu dobrą milę. Natomiast w kierunku

przeciwnym, na prawo, posterunek policji znajdował się nie dalej niż w odległości dwustu

yardów. Dlaczego tak postąpiłem? Nie zdawałem sobie wówczas dokładnie z tego sprawy.

Zbyt byłem zdenerwowany, a przede wszystkim wściekły na szeryfa. I — co tu gadać —

współczułem chłopcu.

— Więc powiada pan: na lewo?

W głosie szeryfa wyczułem jakiś akcent niedowierzania. Skinąłem głową, nie patrząc na

pytającego.

—No, dobrze. To może będzie pan łaskaw udać się tam i sprowadzić konstabla.

—Nigdzie się nie ruszę — odparłem. — Nie mam obowiązku spełniania pańskich poleceń.

Popatrzał na mnie przeciągle.

— Nie spodziewałem się po panu takiej odpowiedzi.

Czułem, że się czerwienię.

— Teraz są godziny moich przyjęć. Czekam na pacjentów i nigdzie nie pójdę. A może z

kolei teraz

mnie pan aresztuje?

Oczekiwałem jego gniewu. Ale nawet się nie skrzywił.

— Przykro mi. Muszę iść. Tymczasem pozostawiam Hawkinsa pańskiej opiece. Broń pan

ma, doktorze. Wiem o tym. Więc proszę pamiętać, że na tym młodym człowieku ciąży zarzut

morderstwa.

Zrobiło mi się na przemian zimno i gorąco.

—Nie będę niczemu świadczył — powiedziałem.

—Nie ma potrzeby, doktorze. Proszę tylko przypilnować oskarżonego.

Nie może pan iść z nim razem?

Pokręcił przecząco głową.

Nie, to mi nie odpowiada'. Zjawię się z powrotem za kilka minut.

Wyszedł, starannie zamykając drzwi. Opadłem na fotel stojący za biurkiem. Wysunąłem

szufladę, w której na samym wierzchu spoczywał, srebrzyście połyskując, mój stary colt. Ale nie

wziąłem go do ręki. Spojrzałem na chłopaka. Siedział pochylony, ukrywszy twarz w dłoniach.

Zatrzasnąłem ze złością szufladę.

— Panie młody — powiedziałem — zabieraj się pan stąd. Tylko szybko i... niech was

wszyscy diabli!

Drgnął i uniósł głowę. Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem.

— Czyś pan ogłuchł? Zabieraj się stąd, zanim szeryf wróci.

background image

Zerwał się z fotela.

— Doktorze, pan mi wierzy, prawda?

— Dosyć tego gadania — przerwałem ostro. — Prawda jak oliwa na wierzch wypłynie. Ale

niech nie wypływa w moim gabinecie. Nie potrzebuję takiej reklamy. Czy mam pana wyrzucić

za drzwi? No, jazda!

Podniosłem się zza biurka.

— Doktorze, nigdy, nigdy tego panu nie zapomnę. Przysięgam. I... ja jestem niewinny.

Przekona się pan.

Wyszedł wreszcie z mieszkania, a ja odetchnąłem dopiero wówczas, gdy własnoręcznie

zamknąłem za nim drzwi. Wtedy wróciłem do gabinetu, padłem na fotel i zapaliłem fajkę.

Spisałem się, ani słowa! Czekała mnie teraz ładna rozprawa z szeryfem. Ale sam sobie był

winien. Uważałem za skandal aresztowanie pacjenta u lekarza i nie mogłem się z tym pogodzić.

Szeryf nie wracał dość długo. Wreszcie zadźwięczał dzwonek. Pewno ścigał go na ulicy —

pomyślałem — i odprowadził na posterunek.

Słyszałem, jak Katarzyna otwierała drzwi w korytarzu, potem zaszurały czyjeś kroki,

wreszcie zapukano do gabinetu.

— Proszę!

W szparze najpierw ukazała się głowa, a potem cała postać mego gościa.

—Rozmyśliłem się — powiedział na wstępie. — O... a gdzież się podział Jim Hawkins? Pan

za niego odpowiada, doktorze! — zawołał.

—Jeszcze czego! — wykrzyknąłem. — Co pan sobie właściwie wyobraża? Mój dom to nie

więzienie, a ja nie jestem strażnikiem. Nie ma pana prawie pół godziny i teraz się pan pyta o

aresztowanego? Niech pan sobie wyobrazi, że uciekł!

Spodziewałem się po tej swojej deklaracji wybuchu nie byle jakiego gniewu. O dziwo, nic

podobnego nie nastąpiło. Szeryf bezceremonialnie rozsiadł się po przeciwległej stronie biurka.

—No cóż? — powiedział. — W tym, co pan mówi, jest sporo racji. Nie zaprzeczam, nie

zaprzeczam. (W tym miejscu wytrzeszczyłem szeroko oczy.) Ale to paskudna sprawa. Jakże

się to stało, że uciekł?

—Prosta historia. Dostałem nagle boleści i musiałem na chwilę opuścić pańskiego aresztanta.

—Współczuję panu, doktorze. Czuje się pan już lepiej, prawda? Przykre są takie żołądkowe

dolegliwości. Zwłaszcza jak się jedzie konno. Spotkało mnie to niegdyś.

Szeryf wyraźnie kpił sobie ze mnie. Ale o co mu

chodziło, do licha?

—Czuję się teraz doskonale — odpowiedziałem. — Nie wiem, co mi mogło tak nagle

zaszkodzić.

background image

—Ale ja wiem: Jim Hawkins! — roześmiał się głośno i doprawdy bardzo szczerze. — Oj,

doktorze, doktorze! Obaj pokpiliśmy sprawę i obaj jesteśmy współwinni.

— Do niczego się nie poczuwam — mruknąłem.

— Et, dajmy temu spokój. Proszę się na mnie nie gniewać. Nie mogłem inaczej postąpić. (O

czym on mówił? O aresztowaniu czy o poszukiwaniu policjanta?) Ale myślę, że postąpiłem tak,

jak mogłem najlepiej. Dla nas wszystkich. Moja ręka, doktorze, niech się pan nie boczy.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Z całej tej gadaniny wynikało, że szeryf po prostu umożliwił

ucieczkę Jimowi Hawkinsowi. Stało się to dla mnie jasne jak słońce. Rzekome oburzenie i

srogość szeryfa — to była gierka. Cóż za dziwny człowiek?

background image

Srebrny colt

Tego dnia już żaden inny pacjent nie zjawił się w moim gabinecie. Więc po lunchu wyszliśmy

powałęsać się po mieście. Przy okazji szeryf wstępował to tu, to tam do sklepów, załatwiając

drobne sprawunki. Wieczorem — jak twierdził — musi wracać do Fort Benton.

Kiedyśmy wreszcie przywlekli się z przechadzki, zagadnąłem swego gościa o Jima Hawkinsa.

—Mieliśmy o nim nie mówić, doktorze.

—Takiego przyrzeczenia nie składałem.

—Przyrzeczenia... nie, ale tak wynikło ze sprawy.

—Zobowiązuję się, szeryfie, że nikomu słowa nie pisnę o ucieczce Hawkinsa, ale niech pan

powie, co się temu chłopcu przytrafiło. Chyba mi się to należy?

—Nie chcę, aby ktokolwiek w Fort Benton dowiedział się o dzisiejszym nieprzewidzianym

spotkaniu. Bardzo to skomplikowałoby sprawę, a mnie mocno utrudniło prowadzenie

śledztwa.

—Daję panu słowo, że będę milczał jak grób.

—Więc zgoda. Opowiem o tym, co wiem. Czy to dużo, czy mało, przyszłość okaże.

Po tak zagadkowym wstępie szeryf zapalił fajkę, rozsiadł się w fotelu, a ja poszedłem za jego

przykładem.

— Otóż i historia Jima Hawkinsa — zaczął. — Urodził się w Hampton. Nie jest to ani

miasteczko, ani nawet osada. Taką nazwę nosi spory szmat ziemi zagospodarowanej jeszcze

przez jego dziadka, który osiadł niedaleko Fort Benton, gdy istniał tylko sam fort. Ojciec Jima

Hawkinsa nie żyje. Gospodarstwem zajmuje się matka i starszy brat. Ale Jim nie wdał się ani w

dziadka, ani w ojca, ani nawet w brata, który znany jest jako znakomity farmer. Jima można zali-

czyć do

1

takich osobników, o których się mówi, że robią dobre wrażenie. Nic ponadto. Chłopiec

przebywał częściej w Fort Benton niż w swoim rodzinnym domu. Obracał się w kręgu tak

zwanej “złotej młodzieży”, zbijającej bąki i udającej milionerów, bo w gruncie rzeczy są to

synowie wcale nie tak bardzo zamożnych farmerów. Jim Hawkins celował w dwu umiejętnoś-

ciach: w jeździe konnej i w strzelaniu z broni palnej. Jak pan widzi, doktorze — ciągnął szeryf

— zbyt wielu umiejętności pana nowy znajomy jeszcze sobie nie przyswoił.

—Ileż on ma lat? — wtrąciłem.

—Koło osiemnastu. Ale to chyba nieważne. Ważne natomiast jest to, że obie wymienione

umiejętności wpakowały Jima w nie lada tarapaty. W Fort Benton corocznie we wrześniu

odbywają się zawody strzeleckie. Z broni krótkiej, z broni długiej, w strzelaniu do celu

ruchomego, nieruchomego, w biegu, z konia i na wszystkie inne sposoby, jakie tylko

background image

istnieją. Zjeżdżają wówczas do naszego miasteczka najlepsi strzelcy z bliższej i dalszej

okolicy, ściąga również gromada łazęgów z końca świata. Wówczas mam zwykle pełne ręce

roboty. Osobiście jestem wrogiem tego rodzaju atrakcji. To przeżytek czasów początków

osadnictwa. Dziś to nic nie daje poza wątpliwym tytułem do chwały. Ale oczywiście nie

mogę

otwarcie głosić swego poglądu. Miałbym przeciw sobie większość mieszkańców Fort Benton

razem z właścicielami sklepów, kramów i knajp na czele. Oni wszyscy robią na tym dobre

interesy. Handel kwitnie wówczas jak nigdy. Zwłaszcza pęcznieją kieszenie właścicieli

saloonów. Bodaj ich! Oczywiście wszelkie zawody przewidują nagrody dla zwycięzców.

Więc i u nas tych nagród jest kilkanaście. Główną funduje komendant fortu. Pomniejsze

najczęściej miejscowi kupcy. Jednym z punktów zawodów jest strzelanie do celu z

galopującego konia. Rzecz diablo trudna. Konkurs ten prowadzi się tak długo, aż na placu

pozostanie tylko jeden zwycięzca. Ale już przy pierwszym oddaniu strzałów “pudła”

eliminują większość biorących udział. Tak stało się i w tym roku. Za czwartym chyba razem

pozostało tylko dwu zawodników. Jednym z nich był właśnie Jim Hawkins, nad którym się

pan tak bardzo lituje...

Zaprotestowałem przeciw tej uwadze, ale szeryf tylko machnął ręką.

— ...a drugim był niejaki Brighton, także Jim. Typek spod ciemnej gwiazdy. Niby farmer, ale

myślę, że utrzymuje się wcale nie ze sprzedaży płodów swej ziemi, raczej z lichwiarstwa. Nie

potrafię tego co prawda udowodnić, chociaż jestem przekonany o niedozwolonych transakcjach

finansowych pana Brightona. Jest on dwa razy starszy od Hawkinsa. Stykali się obaj ze sobą

dość często, jako że i jeden, i drugi zbijali bąki. Przyjaciółmi nigdy nie byli, wręcz przeciwnie.

Jaki był pierwszy powód wzajemnej niechęci, nie wiem. Faktem jest, że Brighton nieraz się od-

grażał, że “łeb szczeniakowi ukręci”, jeśli będzie “się stawiał”.

No, i tacy to właśnie przeciwnicy doszli do finału. Zasiadałem w sądzie konkursowym.

Zaproponowałem, aby obu uznać za zwycięzców, a nagrodę rozdzielić.

Stanowiły ją dwa srebrne colty. Reszta sędziów nie chciała się jednak na tę propozycję

zgodzić. Widzowie utworzyli dwa obozy: jeden sprzyjał Hawkinsowi, drugi — Brightonowi.

Czułem, że z takiej sytuacji wyniknąć może niemała awantura. Ale sąd konkursowy uparł się:

niech strzelają dalej. I strzelali. Jeszcze po trzy razy. I trzy razy obaj trafili.

—Z czego strzelali? — wtrąciłem pytanie.

—Nie powiedziałem? Z broni krótkiej, z coltów. Żeby pan sobie zdał sprawę, doktorze, jakie

to trudne, wytłumaczę, jak ten idiotyczny konkurs się odbywa. Do słupa wbitego w ziemię

przymocowany jest okrągły kawał deski. W samym jej środku widnieje namalowane czarne

background image

kółko, wielkości dolarówki. To jest cel. Pal jest ogrodzony dokoła, tak aby strzelający nie

podjechał zbyt blisko. Od pala odmierza się pięćset yardów. Z takiej to właśnie odległości

jeździec rusza galopem. Jazda wolniejsza dyskwalifikuje. Strzelać można w czasie jazdy tyle

razy, ile jeździec chce i zdąży, byle trafił. Otóż i Hawkins, i Brighton trafiali za każdym

razem w czarne kółko. Żebym tego na własne oczy nie widział, nigdy bym nie uwierzył. Po

ostatnich trzech próbach wziąłem całe sędziowskie kolegium na stronę i oświadczyłem, że

jeżeli natychmiast nie zgodzą się na podział nagrody, zrzekam się godności sędziego i

umywam ręce od tego, co może nastąpić. Z początku nie bardzo pojęli, o co mi chodzi.

Wskazałem wówczas na wrzeszczący tłum. Oficer reprezentujący komendanta fortu w mig

mnie zrozumiał i poparł. Pozostali trzej proponowali przeciągnąć zabawę do następnego dnia.

Odmówiłem zgody, więc ustąpili, chociaż z żalem. I tak oto Jim Hawkins oraz Jim Brighton

ogłoszeni zostali mistrzami w strzelaniu z konia z broni krótkiej. Myślisz, doktorze, że byli

zadowoleni? Gdzie tam! Jeden na drugiego wilkiem patrzył. Wręczyłem im nagrody. Dwa

srebrne colty, po jednym każdemu.

—Srebrne?

—No, tak się tylko mówi. Były zrobione z takiej samej stali, jak wszystkie inne. Myślę, że je

po prostu albo posrebrzono, albo pokryto powłoką jakiegoś srebrzyście lśniącego metalu. To

nieważne. Nawiasem mówiąc, mam je oba zamknięte w swojej szeryfowskiej szafie.

—A to skąd?

—Zaraz się pan dowie. Zwycięzcy nawet sobie rąk nie podali. Potem odbyło się jeszcze kilka

łatwiej szych konkursów, ale żaden z tamtych dwóch udziału w nich nie brał. Na tym się

wszystko skończyło. Byłem bardzo zadowolony, kiedy wreszcie goście poczęli opuszczać

Fort Benton. Nade wszystko cenię spokój.

Uśmiechnąłem się.

background image

— W takim razie powinien pan, szeryfie, zmienić zawód.

Spojrzał na mnie jakoś dziwnie.

— Skąd pan może wiedzieć, doktorze, jak do niego doszedłem?

Stwierdziłem, że nie wiem. Kiwnął głową.

— Więc, jak już powiedziałem, byłem bardzo zadowolony, gdy ta cała heca konkursowa się

skończyła. Okazało się jednak, że zadowolenie było przedwczesne. Nazajutrz rankiem obudził

mnie mój wiceszeryf, bo trzeba panu wiedzieć, że mam zastępcę, wiadomością, że Jim Brighton

został zabity. Wyskoczyłem z łóżka jak oparzony. Cóż się okazało? Mój zastępca szedł właśnie

ze swego domku znajdującego się na samym krańcu Benton do budynku, w którym mieści się

nasza kancelaria i areszt. Budowla ta wznosi się akurat na przeciwległym końcu miasteczka.

Benton ma, wraz ze swą główną ulicą, kształt półksiężyca. Jeżeli pragnie się skrócić drogę,

najlepiej ominąć miasteczko i posuwać się po cięciwie.

Tak właśnie uczynił mój zastępca. Przeszedłszy prawie połowę drogi natrafił na ciało

Brightona. Było już zimne, śmierć musiała nastąpić przed kilku godzinami. Brighton, według

relacji mego pomocnika, został zastrzelony.

Znalazłem się w kropce. Obaj medytowaliśmy, co dalej robić. Zależało mi bowiem na tym,

aby wiadomość o śmierci rozniosła się jak najpóźniej, ułatwiłoby to prowadzenie śledztwa.

Nikogo więc nie alarmując porozumiałem się z komendantem fortu. Krzywił się i poburkiwał,

ale w końcu zgodził się pomóc. Przysłał dwu żołnierzy z noszami. Kiedy podnieśliśmy

Brightona, ujrzałem wśród trawy połyskujący przedmiot. Podniosłem. Był to colt, srebrny colt,

jedna z nagród konkursu. Obejrzałem broń. Nie nabita, ale już z niej strzelano.

Do fortu dotarliśmy przez nikogo nie zauważeni. Lekarz wojskowy na moją prośbę obejrzał

zwłoki. Brighton dostał kulą w plecy. Śmierć musiała nastąpić natychmiast. Nie to było jednak

dla mnie najbardziej zaskakujące, ale fakt, iż znaleźliśmy zatknięty za jego pasem drugi srebrny

colt. Pomyślałem, bo któż by w moim położeniu tak nie pomyślał?... o Hawkinsie. W całym Fort

Benton nie było przecież dwu drugich takich rewolwerów. Teraz oba znalazły się w moim

posiadaniu. Przeraziłem się. Pan mnie chyba rozumie, doktorze?

Skinąłem głową.

— Przecież znalezienie broni Hawkinsa przy zwłokach Brightona stawiało tego pierwszego w

bardzo podejrzanej sytuacji. A teraz niech pan posłucha, co nastąpiło dalej. W dwie, trzy godziny

później, kiedy już załatwiłem wszystkie formalności urzędowe, ale o zgonie Brightona nikt

jeszcze nie wiedział, przybiegł do mnie Jim Hawkins. Nie spodziewałem się tej wizyty. Z czym

przybył? Otóż to! Proszę sobie wyobrazić, że wniósł skargę na Jima Brightona. O napad. Tak.

Aż mną poderwało, ale niczego po sobie nie dałem znać. Według zeznania Hawkinsa

background image

poprzedniego dnia, późnym wieczorem, zaczepił go Brighton. Na drodze wiodącej z Fort Benton

do domu Hawkinsa. Nawiasem mówiąc, w tej samej stronie znajduje się farma Brightona.

Spotkanie więc mogło być przypadkowe. Jak twierdził Hawkins, napastnik był pijany, nie do

tego stopnia jednak, by nie zdawał sobie sprawy z tego, co czyni. Wszczął rzekomo z

chłopakiem ordynarny spór. Zażądał oddania srebrnego colta, a kiedy tamten odmówił, wyrwał

broń siłą, odgrażając się, że jeżeli Hawkins będzie za nim szedł, to go

po prostu zastrzeli.

Zanotowałem sobie dokładnie opowiadanie chłopca. I na tym rozstaliśmy się. Sprawa jednak

wcale nie przedstawiała się tak prosto. Kiedy począłem ostrożnie przepytywać ludzi, gdzie i

kiedy widzieli ostatni raz Brightona lub Hawkinsa, okazało się, iż chłopak, jak wynikało z moich

obliczeń czasu, widziany był w miasteczku już po rzekomym zatargu z Brightonem. Tego

ostatniego natomiast nikt więcej nie spotkał. Okazało się również, iż w domu Hawkinsa nie

potrafiono dokładnie określić godziny, w której Jim powrócił. Mój pomocnik sprowadził do

mnie Hawkinsa na powtórną pogawędkę. Wezwany nie potrafił jasno wytłumaczyć się, po co

wrócił do miasteczka i co w nim robił po bójce z Brightonem. Wówczas oświadczyłem mu, że

Brighton nie żyje. Zdziwiła mnie jego reakcja na tę wiadomość. Nie wyglądał na —

zaskoczonego. Powiedział nawet: “Spodziewałem się” czy coś w tym rodzaju.

—Hawkins — odparłem — jesteś ostatnim człowiekiem, który widział Brightona przy życiu.

Czy zdajesz sobie z tego sprawę?

—Nie rozumiem, szeryfie...— odpowiedział.

—Hawkins, na tobie ciąży podejrzenie. Domyślasz się chyba, jakie — wyjaśniłem mu.

Zbladł, spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem, a po chwili prawie krzyknął, że nie ma z

tym nic wspólnego. Oświadczyłem mu z kolei, że wszystko przemawia przeciw niemu. Jednym

słowem, nie będzie sprawą łatwą wywinąć się z takiego zbiegu obciążających okoliczności. I tak

znowu rozstaliśmy się. Właściwie powinienem był natychmiast go aresztować. Nie uczyniłem

jednak tego, ponieważ sprawa od samego początku była typowo poszlakowa. Zadałem sobie

pytanie: komu mogło zależeć na śmierci Brightona? Odpowiedź, niestety, trudno było znaleźć.

Od dawna podejrzewałem, że Brighton zajmował się pokątnym udzielaniem pożyczek na

wysokie lichwiarskie procenty. Ale kto z tych pożyczek korzystał i w jakiej wysokości?

Przypadek, niespodziewany przypadek przyszedł mi z pomocą. Chyba w godzinę po drugiej

rozmowie z Hawkinsem przybiegł do mnie zadyszany parobek z farmy Brightona. Mocno zanie-

pokojony zawiadomił mnie, iż pan jego wyszedł wczoraj z domu i do tej pory nie wrócił. Nie

było to dla mnie żadnym zaskoczeniem. Za to druga informacja okazała się bardziej interesująca.

Oto w mieszkaniu Brightona dokonano kradzieży. Co skradziono? Z bezładnej gadaniny trudno

było wywnioskować. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż ktoś włamał się do domu,

background image

prawdopodobnie w nocy. Okropny nieład w pokoju świadczył o pobycie nieproszonego gościa

czy gości. Przywołałem swego zastępcę i we trójkę udaliśmy się do niewielkiego, parterowego

domu z czerwonej cegły, z facjatką. Obok wznosiły się drewniane budynki gospodarcze. Całość

zrobiła na mnie wrażenie jakiegoś opuszczenia. Wiedziałem, że posiadłość tę nabył Brighton

przed kilku laty od pewnego farmera, podobno za pół wartości ziemi i budynków. Dość, że

zrobił niezły interes, chociaż gospodarstwem mało się zajmował. A w ogóle był to dla mnie

zawsze podejrzany typek. Mówiono o nim bardzo różnie. Niektórzy twierdzili, że musiał uciekać

z miasta (jakiego? Nigdy się nie dowiedziałem!), gdy policja odkryła jakieś machinacje

finansowe.

Wpuszczono nas do środka. Tu uwaga: Brighton nie posiadał żadnej rodziny. Mieszkał sam.

Domem zarządzała gospodyni, a do pracy na roli miał trzech ludzi. Wnętrze budynku wcale nie

przedstawiało obrazu nieładu, o jakim wspominał parobek Brightona, ale kiedy gospodyni

zaprowadziła nas do sypialni swego

pana, wystarczył jeden rzut oka — tak, tutaj istotnie ktoś

plądrował. Szuflady wielkiej szafy i stołu były powyciągane, w jednej z nich wyłamany zamek.

Dokoła poniewierały się jakieś zapisane kartki, kwity, listy, kalendarze, książki rachunkowe...

Zaczęliśmy przeglądać papierek po papierku, aż natrafiłem na przedarty plik rewersów. Były to

pokwitowania pożyczek udzielanych przez Brightona. Nigdy nie przypuszczałem, że tylu

mieszkańców Fort Benton korzystało z usług lichwiarza. A może korzystał z nich również

Hawkins? Jednakże odrzuciłem takie przypuszczenie. Obaj przecież nie cierpieli się. Zresztą

Hawkins pochodził z dość zamożnej rodziny.

Przesłuchaliśmy po kolei wszystkich mieszkańców farmy. Stwierdzili zgodnie, iż nieproszony

gość musiał wtargnąć do budynku wieczorem. Jak się dalej okazało, cała czwórka, korzystając z

nieobecności Brightona, wybrała się do miasteczka na zabawę. Siady rzekomej kradzieży

zauważono dopiero rankiem, gdy gospodyni, zaniepokojona przeciągającym się snem swego

pana, poszła go budzić. Wówczas ujrzała puste łóżko, nieład w pokoju i wybitą szybę w oknie.

Tędy właśnie dostał się złodziej. Ale czego szukał? Pieniędzy? A może rewersów

pożyczkowych? Nie sposób było sprawdzić, ilu ich brakowało. I z czyim podpisem.

Zawiadomiłem zebranych o tragicznym zgonie właściciela farmy. Dłużej nie było po co tego

ukrywać. Następnie udałem się do sąsiedniej farmy stanowiącej własność Cyrusa Rothcliffa,

uchodzącego powszechnie za serdecznego przyjaciela zmarłego. I tu znowu niespodzianka.

Zaiste, doktorze, ten dzień pełen był niespodzianek. Cyrus Rothcliff przyjął mnie zupełnie tak,

jak gdyby oczekiwał mego przybycia. Zauważyłem jego nerwowość, rozbiegany wzrok, bladość

twarzy.

—Czy pan nie chory? — zapytałem.

background image

Zaprzeczył. Powiedział, że się trochę źle czuje po

wczorajszej zabawie. Przyjąłem to za

prawdę, Rothcliff znany był z tego, że nie stronił od butelki. Zakomunikowałem mu, że Brighton

nie żyje. Zbladł jeszcze bardziej. Przez chwilę nie był w stanie wyjąkać ani słowa, wreszcie

wykrztusił:

—Kto go zabił?

Proszę zwrócić uwagę, doktorze, na te słowa. Nie zapytał się, jak w takich wypadkach zwykle

czynimy: “Co mu się stało?”, tylko: “Kto go zabił?”. Natychmiast wciągnąłem Rothcliffa na listę

podejrzanych, obok Hawkinsa. Następnie opowiedziałem, w jakich okolicznościach znaleziono

Brightona, i poprosiłem, aby zajął się jego pogrzebem.

Z kolei udaliśmy się do Hampton. Postanowiłem przytrzymać Jima Hawkinsa do wyjaśnienia

sprawy. No, i cóż pan powie? Nie zastałem chłopaka. Dowiedziałem się, że opuścił Fort Benton

udając się w niewiadomym kierunku.

—Nie mogę pana zrozumieć, szeryfie. Czemu go pan nie aresztował natychmiast? Wygląda

na to, że wcale nie był pan przekonany o jego winie.

—I nadal nie jestem. W całej tej sprawie, chodzi mi o stworzenie wrażenia, iż Hawkins jest

winowajcą. Rzecz się na pewno rozniesie i wzmoże poczucie bezpieczeństwa istotnego

przestępcy. Będzie się mniej pilnował. To bardzo ułatwia śledztwo.

—Nie znam się na tym. Zwracam tylko panu uwagę, że właśnie w moim mieszkaniu Hawkins

powiedział coś więcej.

—Niby co?

—Że zna mordercę.

—Nie podając jego nazwiska ani dowodów.

—Widocznie nie może ich jeszcze przedstawić.

—I zbiera je na własną rękę? A przy okazji dostaje nożem. Nie podoba mi się to wszystko. Ja

zrobiłem lepsze posunięcie. To nieprawda, że do Chicago jeździłem za Hawkinsem. Ani mi to

było w głowie. Jeździłem sprawdzić stan konta bankowego Cyrusa Rothcliffa.

—A to po co?

—W Fort Benton Rothcliff uchodzi za bogacza. Wielokrotnie sam wzmiankował, iż jest

bliskim krewnym współwłaścicieli chicagowskiego banku “Rothcliff & Co”. Chwalił się

książeczką czekową. Okazało się, że to wszystko bajka. Na bankowym koncie Rothcliffa

figuruje suma: 1 dolar 20 centów. Poza tym nie jest żadnym krewnym tamtych Rothcliffów.

Tak sprawa wygląda, doktorze.

—Ale jaki to ma związek z Brightonem?

Kto wie, kto wie... No, ale czas na mnie. Muszę wracać do Benton. Niech pan do mnie

background image

wpadnie, doktorze. Może będę mógł coś więcej panu opowiedzieć. Myślę, że jak na teraz

zaspokoiłem pańską ciekawość.

background image

Znowu Hawkins na widowni

Minął tydzień niczym nie zamąconego spokoju. Z zadowoleniem obserwowałem, jak moja

praktyka nie-ledwie z dnia na dzień się poprawia. Martwiła mnie natomiast monotonia

codziennych zajęć i mało skomplikowane, bardzo podstawowe zabiegi, jakich wymagały drobne

przypadłości moich pacjentów. Tęsknota za domem, który opuściłem na kilka miesięcy, została

już całkowicie zaspokojona. Groziła mi teraz straszliwa nuda życia skromnego,

prowincjonalnego lekarza. Zacząłem przemyśliwać, czy nie przenieść się do innego miasta i tam

starać się o pracę w szpitalu. W Milwaukee miałem drogę zamkniętą. Nie tak wyobrażałem sobie

niegdyś swą karierę.

Monotonię dni, układających się według jednego i tego samego schematu: jedzenie, spanie,

praca, spacer po mieście i brak jakichkolwiek stosunków towarzyskich, przerwała

niespodziewanie wizyta Jima Hawkinsa.

Zdumiał mnie zjawiwszy się po raz drugi w miejscu, w którym o mało nie został aresztowany.

Co prawda szeryf — jak już się zorientowałem — tyleż miał chęci do uwięzienia Hawkinsa, co i

ja, ale przecież chłopak nie mógł o tym wiedzieć. Dlatego też głośno wyraziłem swe zdziwienie.

— Jeśli to sprawa ręki — dodałem — mógł pan

zwrócić się do każdego innego chirurga.

Zresztą rana pięknie się goi. Całe szczęście w tym nieszczęściu, bo mogło być gorzej.

—Ja też nie z tego powodu do pana przybyłem,

doktorze.

—Nie? A o cóż chodzi?

—Wyświadczył mi pan tak wielką przysługę, że należy się ode mnie pewne wyjaśnienie.

—Nie bardzo rozumiem. Jeśli rzecz dotyczy pańskiego “sporu” z szeryfem, radzę zwrócić się

do adwokata. Ja ani znam się na tych sprawach, ani potrafię pomóc. No, no... — dodałem

widząc, jak twarz mu zmarkotniała — nie chciałem pana urazić...

—Na nic się nie zda nawet najlepszy prawnik — wyjąkał nieco speszony. — Potrzebuję po

prostu jakiejś dobrej rady i... żeby mi wreszcie ktoś uwierzył.

Zastanowiłem się chwilę:

— Dobrze, mów, co ci na sercu leży.

Od razu twarz mu się wypogodziła.

I tak zaczęły się zwierzenia Jima Hawkinsa. Opowieść swą rozpoczął bardzo jakoś rozwlekle.

Nudziła mnie nieco, jako że była dokładną relacją przebiegu konkursu strzeleckiego. Bliźniaczo

podobną do tego, co usłyszałem od szeryfa. Był to plus dla Hawkinsa. Nie kłamał. Na koniec

dobrnął wreszcie do momentu wręczenia nagród. Teraz nadstawiłem uszu.

— Przyglądałem się potem innym — opowiadał Hawkins — aż konkurs się zakończył.

background image

Miałem zamiar natychmiast wrócić do domu. Bodaj bym był to uczynił! Nie miałbym teraz tylu

kłopotów. Ale licho mnie podkusiło. Chciałem się pochwalić znajomkom swoim srebrnym

coltem, no i... no i... — uśmiechnął się rozbrajająco — postrzelać do celu.

Pokiwałem głową pełen dezaprobaty.

— Więc, więc poszliśmy za miasteczko.

—Poszliście? Kto tam był?

—Ot, taka grupka chłopaków, pan doktor ich nie zna.

—Na pewno — mruknąłem.

—Postrzelaliśmy trochę, dopóki było jako-tako widno, a potem każdy odszedł w swoją

stronę. I ja również miałem taki zamiar.

—I coś ci przeszkodziło.

—Tak.

— Spotkałeś innych znajomków? Kiwnął głową i zamilkł na chwilę, jak gdyby mu nagle

zabrakło odwagi do dalszych zwierzeń.

—Więc, Jimie Hawkinsie, cóż się wydarzyło później?

—Wypiliśmy po kilka kieliszków w gospodzie Crooksa — wyrzucił z siebie jednym tchem.

—Wcześnie zaczynasz, mój chłopcze. Z kim piłeś? Oblewaliście zwycięstwo razem z

Brightonem?

—Nie, proszę pana. Nie z nim. Chociaż widziałem, że tam był. Ale do mnie się nie zbliżał. Ja

go nie znoszę.

—I czemuż to?

—Trudno powiedzieć. Jest w nim coś bardzo odstręczającego. Nie potrafię określić, co to jest,

ale czuję... jakoś... tak... — zaplątał się i umilkł.

—No, dobrze. I długo tak piłeś?

—Nie, niedługo. Właśnie dlatego, że dostrzegłem Brightona. Pożegnałem się ze znajomymi i

wyszedłem. Była już noc. W miarę ciemna, w miarę widna. Szedłem wolno w kierunku

swego domu. Pan wie, mieszkam z matką i bratem. To się nazywa Hampton.

Mruknąłem coś na znak potwierdzenia tej prawdy.

—Więc wtedy właśnie on mnie dogonił. Widać zauważył, jak opuszczałem gospodę. Podpił

sobie nieźle, więc teraz był nieco zaczepnie usposobiony. Najpierw

wołał, żebym się zatrzymał.

Potem mnie dognał i począł się wyśmiewać. Zacisnąłem zęby i nie odzywałem się. Po co z

pijanym gadać? Mogłoby się to skończyć tylko kłótnią, a ja nie chciałem się z nim kłócić. Czy

nie miałem racji?

Czym prędzej zapewniłem Jima, że miał absolutną rację. Tym razem, oczywiście.

background image

—Ale moje milczenie w niczym nie pomogło. Począł mnie wyzywać. Nie będę powtarzał,

jakimi słowami. W odpowiedzi przyśpieszyłem jeszcze kroku. Wyprowadziło go to

ostatecznie z równowagi. Chwycił mnie za ramię. Odepchnąłem go, aż się zatoczył. Przy-

skoczył znowu do mnie i mimo że się szarpnąłem, wyrwał mi z dłoni srebrnego colta.

—Jak to? Niosłeś broń w ręku? Po co?

—Za pasem miałem swoje dwa stare rewolwery, więc nie było gdzie wetknąć tego nowego.

—Oto skutki, gdy się chodzi obładowany bronią.

—U nas wszyscy tak chodzą — zdziwił się. — Nie wie pan doktor?

—Nie wiem. Zwyczaje jak na prerii. Ale mów dalej.

—Nie chciałem się bić, doktorze, niech mi pan wierzy. Więc uskoczyłem w bok. Rosły tam

jakieś krzaki. Przycupnąłem za jednym z nich. Brighton rozglądał się za mną, ale było

ciemno, więc stał w miejscu chwiejąc się na nogach. Trwało to dobrych kilka sekund. Potem

raczej wyczułem, niż usłyszałem, że ktoś się zbliża. Ktoś zawołał: “Czy to ty, Jim?” Głos nie

był mi obcy, ale nie mogłem ani rusz przypomnieć sobie, do kogo należy. Teraz usłyszałem

głos

Brightona:

—To ja. Nie mogę znaleźć tego szczeniaka. Gdzieś mi uciekł.

—Jakiego szczeniaka?

—Hawkinsa.

—Po co ci on?

—Napadł mnie — odparł Brighton.

Aż zadygotałem słysząc takie kłamstwo. Ale nie dałem znaku życia.

—Napadł cię? — zdziwił się ten ktoś. — I tak się dałeś? Oj, Jimy, Jimy, musisz mieć dobrze

w czubie.

—Eee tam, trochę sobie popiliśmy. Trzeba było jakoś uczcić zwycięstwo. Nie?

Tak to sobie wtedy gadali, panie doktorze, a ja siedziałem pod krzaczkiem.

—I tak dobrze wszystko zapamiętałeś? — wtrąciłem podejrzewając, że chłopak po prostu

zmyśla.

—Niech mnie piorun trafi, doktorze, jeśli kłamię. Może trochę niedokładnie powtarzam, ale

coś takiego właśnie mówili.

—No i co było dalej?

—Dalej Brighton powiedział, że chciałem mu ukraść rewolwer, ale że się nie dał. Powiedział

dosłownie: “nie dałem się”, a potem zaczął się przechwalać, że odebrał mi srebrnego colta.

Dla nauczki. Tak powiedział. Myślałem, że już sobie pójdą. Gdzie tam. Brighton począł się

background image

upierać, że musi mnie znaleźć. A ten drugi powiedział, żeby dał spokój:

— Jutro sobie z nim pogadasz. — A potem dodał: — Chodź, mam do ciebie pilny interes.

A Brighton na to:

—Znowu?

—Nie wiem, co miało znaczyć to “znowu”, bo potem gadali przyciszonymi głosami.

Wreszcie wzięli się pod ręce i poszli. Wyjrzałem spod krzaka, ale wstyd mi się zrobiło wracać

do domu bez mojej nagrody. Co by oni na to powiedzieli?

—Jacy “oni”?

Ano, matka, brat... Myślałem sobie: przyjdę, to od razu zapytają. A ja im co? Powiem, że mi

Brighton zabrał, bo nie chciałem się bić? Kto w to uwierzy? Więc postanowiłem, że wrócę do

domu, jak już wszyscy pójdą spać. Zawróciłem, ale nim doszedłem do pierwszych zabudowań,

usłyszałem strzał. Jeden jedyny. Dochodzący z ciemności, gdzieś zza moich pleców.

Przyśpieszyłem kroku i odetchnąłem dopiero wówczas, gdy znalazłem się w świetle padającym z

okien najbliższej gospody. Nie jestem tchórzem, doktorze, ale jak przypomniałem sobie pijanego

Brightona, to zimny dreszcz po krzyżu mi przeleciał. Pomyślałem sobie: jeśli to Brighton

strzelał, to na pewno do swego towarzysza. Chciałem zaraz znaleźć szeryfa, ale nigdzie go nie

było, więc dałem spokój. Teraz tego żałuję. Wróciłem do domu o północku. Rankiem znów

pognałem do szeryfa. Powiedziałem mu o skradzionym colcie. To było moje drugie głupstwo.

Teraz za to cierpię.

—Nie tylko za to, nie tylko za to — przerwałem. — Po coś uciekał z Benton? Trzeba było o

wszystkim powiedzieć szeryfowi.

—Przestraszyłem się. W tym rzecz. Przestraszyłem się, jak usłyszałem o tych dwu

znalezionych srebrnych coltach. Przecież jeden był mój.

—Ee, mój chłopcze, sam zawiadomiłeś szeryfa, że Brighton zabrał ci rewolwer.

—To prawda, ale nigdy nie przypuszczałem, że znajdą go przy trupie. To mnie właśnie

przeraziło. Dlatego uciekłem.

—I na co teraz liczysz?

Spojrzał na mnie bezradnie.

—No... no, że kiedyś znajdą wreszcie zabójcę.

—Taki jesteś pewien?

—O, proszę pana — twarz mu pojaśniała — pan nie zna naszego szeryfa tak dobrze, jak ja.

On się

gracko uwinie. — Umilkł na chwilę, a potem dodał: — Panie doktorze, czy nasz szeryf to

przypadkiem nie pana pacjent? Roześmiałem się:

—Co cię to obchodzi?

background image

—Bo myślałem, że... że...

—Żeśmy tu zrobili na ciebie zasadzkę? Co? A później wypuściłem cię? Zastanów się!

Przecież to bzdura.

—Nie, nie... Myślałem tylko, że to pana dobry znajomy i że pan mógłby się za mną wstawić.

Pokręciłem przecząco głową.

—Twojego szeryfa widziałem po raz pierwszy w życiu. Nawet nie pamiętam dobrze jego

nazwiska.

—Vincent Irvin — powiedział, a potem westchnął, zawiedziony w swych kalkulacjach.

Stłumiłem uśmiech.

—Powiedz mi, Hawkins, czy szeryfowi opowiadałeś to samo, co mnie? Ściśle to samo?

—Na pewno, doktorze. Może tylko nie tak szczegółowo.

— Ej że! A nie twierdziłeś przypadkiem, że Brighton odgrażał się, że cię zastrzeli?

Wytrzeszczył na mnie oczy.

—No, przypomnij sobie.

—A... a skąd pan wie o tym?

—Skąd wiem, stąd wiem, ale jeżeli masz mnie okłamywać, to lepiej od razu pożegnajmy się.

Nie chcę mieć nic wspólnego z tą sprawą.

Takie oświadczenie zrobiło na nim piorunujące wrażenie. Myślałem, że się rozpłacze, ale

jakoś się pohamował.

— Więc komu powiedziałeś całą prawdę: mnie czy

szeryfowi?

— Panu, doktorze.

—Ej, Hawkins, Hawkins. Tak poplątałeś wszystko, jakby ci zależało na ukryciu prawdy.

—Przyznaję, że Irvinowi trochę dodałem, żeby to groźniej wyglądało.

—No, i rzeczywiście wygląda teraz groźnie, ale dla ciebie! Skoro twierdzisz jednak, że

mówisz samą prawdę, powiedz mi, co miało oznaczać twoje oświadczenie, że znasz sprawcę

przestępstwa? Tak przecież mówiłeś.

Skinął głową.

—No więc...

—Muszę się przyznać, panie doktorze, że o pewnym szczególe nie wspomniałem szeryfowi.

—Pewnie znowu strzeliłeś jakie głupstwo?

—W dniu, w którym zabito Brightona, zanim wyniosłem się z Fort Benton, poszedłem

obejrzeć miejsce, w którym znaleziono ciało.

—Skąd wiedziałeś?

—Wszyscy o tym gadali. Stwierdziłem, że to było niedaleko moich krzaków. Trawa

background image

pognieciona i wydeptana. Łatwo było odszukać. Pochodziłem tu i tam i już chciałem odejść,

gdy zauważyłem, że coś błyska w trawie. Schyliłem się i podniosłem.

W tym miejscu przerwał swoje opowiadanie, pogrzebał w kieszeni i podał mi masywny, złoto

połyskujący przedmiot. Był to pierścień, raczej masywny sygnet z kolorowym “okiem”.- Jedno

spojrzenie wystarczyło, aby ocenić znalezisko: imitacja złota. Dość udana.

—No cóż, Brighton musiał to zgubie.

—To nie jest pierścień Brightona. Niech pan zwróci uwagę na litery.

Miał rację. Na kamieniu były wygrawerowane litery: CR.

—Widzi pan?

Przytaknąłem.

—Więc gdyby to był pierścień Brightona, musiałby mieć inne inicjały: JB.

—Prawda. Ale Brighton mógł go otrzymać w prezencie.

—I o tym pomyślałem. Dlatego postanowiłem sprawdzić. Z tego wynikła druga przyczyna

mojej ucieczki z Fort Benton. Pokażę panu jeszcze coś innego.

Zaczął grzebać po kieszeniach, na koniec wyciągnął strzępek pomiętej gazety. Wygładził go

na kolanie i podał. Był to stary numer “Baltimore Sun”, popularnego dziennika. Obejrzałem

dokładnie strzępek, ale nic ciekawego nie zauważyłem.

—O co chodzi?

—Niech pan przeczyta. O, to... — wskazał palcem.

Spojrzałem. Wielki anons nie znanej mi bliżej (a chyba i czytelnikom tej gazety) jakiejś

“Novelty Company”, przedsiębiorstwa handlowego, które oferowało różne ozdoby z imitacji

złota po “bajecznie” — jak stwierdzało ogłoszenie — niskich cenach. Między innymi

reklamowano sygnety. Aby je otrzymać, wystarczyło wypełnić kupon załączony do ogłoszenia i

wysłać go pocztą. Przedsiębiorstwo natychmiast ekspediowało za zaliczeniem pocztowym

żądany przedmiot. Kto pragnął posiadać sygnet z wyrytymi inicjałami na kamieniu, powinien

był podać je na wysyłanym kuponie.

—Więc, panie doktorze, ja tam byłem.

—Gdzie?

—W tej “Novelty Company”, w dziale wysyłek. Oni mają swoją siedzibę w Milwaukee, jak

pan pewnie zauważył.

Nie zauważyłem, ale mniejsza z tym. Po coś do nich chodził?

—Przyszło mi do głowy, że litery CR mogły oznaczać Cyrusa Rothcliffa. To taki bogaty

farmer z Fort Benton.

—Ale mogły oznaczać zupełnie kogo innego.

background image

—Pewnie, że mogły. Rzecz w tym, iż Cyrus Rothcliff to kompan i przyjaciel Brightona.

Poszedłem więc do tej “Novelty Company” z głupia frant, żeby się zapytać, dlaczego Cyrus

Rothcliff nie otrzymał zamówionego sygnetu. Odpowiedzieli mi tak, że w pierwszej chwili

zapomniałem języka w gębie. Jak mógł Rothcliff otrzymać sygnet, jeżeli oni dopiero wczoraj

przyjęli zamówienie? Całe moje podejrzenie rozwiało się jak mgła. Już chciałem przeprosić i

odejść, ale coś mnie tknęło. Mój dobry duch mi podszepnął nowy pomysł. Uparłem się przy

swoim. Oświadczyłem, że to chyba pomyłka, że pan Rothcliff już dawno zamówił sygnet.

Myślałem, że mnie teraz za drzwi wyrzucą, ale nie. Porządek, przyznać trzeba, mają

pierwszorzędny. Proszę sobie wyobrazić, że znaleźli w kartotece pierwsze zamówienie

Rothcliffa, sprzed pół roku. Powiedzieli, że pierścień był wysłany, że mają pocztowe

potwierdzenie i że wobec tego pan Rothcliff powinien skierować swe pretensje do poczty.

—Spryciarz z ciebie, Hawkins — stwierdziłem. — A co z tego wynika?... Pierścień mógł

zgubić Rothcliff, mógł go zgubić również Brighton, jeśli go otrzymał w prezencie. Jednakże

sygnetów z własnymi inicjałami raczej nikomu się nie daje, a jeśli to miał być prezent, cóż

trudnego zamówić odpowiednie inicjały? Wniosek ostateczny: Rothcliff zgubił sygnet

podczas spotkania z Brightonem. Podczas nocnego spotkania.

—Tak właśnie myślałem, panie doktorze. Ten znany mi głos musiał być głosem Rothcliffa.

—Rozumiem, do czego zmierzasz. Po prostu sądzisz, że Rothcliff zastrzelił Brightona. Tak?

—Właśnie tak.

—Ba, ale słabe masz na to dowody. Rothcliff mógł przecież zgubić pierścień każdego innego

dnia.

—Prawda. Byłby to jednak dziwny zbieg okoliczności, że właśnie w t a m t y m miejscu.

—Byłby, byłby. Ale kto ci, Hawkins, uwierzy, żeś znalazł pierścień w tamtym miejscu? A

może gdzie indziej ?

—Pan mi uwierzy, doktorze.

—To jeszcze mało. Nie jestem szeryfem.

—Pan... przekona szeryfa.

—Cooo? Nie licz na to. Przekonać Irvina możesz tylko ty sam. Chcesz wysłuchać mojej

rady?

Skinął głową, patrząc mi w oczy z absolutną ufnością.

—Moim zdaniem powinieneś...

Tu przerwałem i Hawkins nigdy się nie dowiedział, co powinien. W tej samej sekundzie

dostrzegłem bowiem to, co powinienem był dostrzec natychmiast po rozmowie z szeryfem.

Powiedziałem sobie, że jestem osłem. Oczywiście, tylko w myśli. Moje podejrzenie — powzięte

background image

przed kilkunastu dniami — że szeryfowi nie zależy na schwytaniu Hawkinsa, zamieniło się w

pewność. A ja chciałem teraz poradzić chłopakowi, aby wracał do Fort Benton! Wówczas szeryf

musiałby go aresztować. Wbrew swej woli. Dlaczego by musiał? — snułem dalej swe

rozważania. — Dlatego, że pozostawiając chłopca na wolności ostrzegałby niejako istotnego

przestępcę, a tym samym zmuszał go do czujności! Bo że Hawkins nie popełnił zbrodni, byłem

zupełnie pewny. Cóż więc należało czynić? Pod żadnym pozorem nie namawiać Hawkinsa do

powrotu.

Tymczasem chłopak wytrzeszczał na mnie oczy dziwiąc się, czemu tak nagle i w połowie

zdania umilkłem.

—Muszę o tym wszystkim jakoś zawiadomić szeryfa — powiedziałem wreszcie.

—A ja co mam robić?

—Czekać.

—Więc nie potrzebuję wracać?

—Chyba jeszcze nie teraz.

Dostrzegłem, iż moja odpowiedź przyniosła mu ulgę. Aż odetchnął.

—Tylko, Hawkins, bez żadnych kawałów! — ostrzegłem. — Muszę znać każdy twój krok.

Inaczej umywam ręce od tej całej historii. Zapamiętaj sobie. A teraz mów: skąd to skaleczenie

dłoni? Tylko proszę cię, żadnych bajeczek o szkle i butelkach.

Zmieszał się.

—To był tylko wypadek. Rzeczywiście nie żadne szkło, tylko nóż. I to bardzo ostry.

Napadnięto mnie.

—Tutaj?

—Tak, w Milwaukee. Trzeba panu wiedzieć, iż początkowo znaleziony sygnet nosiłem na

palcu, żeby go nie zgubić. A że wygląda jak złoty, zaraz znalazł się amator. Najpierw chciał

tylko obejrzeć. Odmówiłem. Potem próbował na siłę ściągnąć. Nie dałem się. Wtedy złapał za

nóż i trochę mnie skaleczył. Ale wcale tego nie żałuję. Gdyby nie to, nie poznałbym nigdy

pana doktora.

Zastanowiłem się. Milwaukee nie należy do miast, po którego ulicach włóczą się uzbrojeni w

noże rabusie. Już dawałem się ponieść fantazji na temat “kogoś” nasłanego przez Rothcliffa dla

odebrania sygnetu, w porę jednak zreflektowałem się. Ze słów Hawkinsa wynikało, że odwiedzał

jakieś podejrzane spelunki na krańcach miasta. Doprawdy, ten chłopak znajdował się na

najgorszej ścieżce życiowej. Dokąd go miała zaprowadzić? Powiedziałem mu, że jeśli będzie

nadal tak postępować, nigdy nie ujrzy rodzinnego Hampton.

Przestraszył się. Zapytałem go, skąd ma pieniądze na życie. Wyjaśniło się, że otrzymał je od

background image

brata. Brat więc musiał aprobować ucieczkę Jima. Coraz lepiej! Umówili się nawet, że Jim nie

będzie przysyłał żadnych listów do domu, żeby pieczęć poczty na liście nie zdradziła miejsca

jego pobytu...

I co z tym wszystkim miałem teraz począć?

Należało powiadomić szeryfa o mojej rozmowie z Jimem. Ba, należało mu doręczyć

znaleziony sygnet. Jeśli już nie ze względu na Hawkinsa, to jako mój osobisty rewanż za oddaną

mi przysługę. Z drugiej znów strony podróż do Fort Benton — mimo iż nie mogłem uskarżać się

na nadmiar atrakcji w mieście, raczej, prawdę powiedziawszy, nudziłem się — wcale mi się nie

uśmiechała. Więc może rzecz załatwić listownie?

Tego nie można było jednak rozstrzygnąć na poczekaniu. Sama obecność Jima wcale nie

ułatwiała mi decyzji. Musiałem wszystko dokładnie przemyśleć w samotności. Więc poprosiłem

go tylko o pozostawienie adresu pensjonatu, w którym zamieszkał, i przyrzeczenie,, że co trzy

dni będzie się u mnie meldował w godzinach przyjęć lekarskich — i czym prędzej pożegnałem

go. Uprzedziłem jednocześnie, że zdarzyć się może, iż przez kilka dni będę nieobecny. Mimo

tego ma dowiadywać się o mnie.

Kiedy wyszedł, odetchnąłem głęboko, jak ktoś, kto ma dać nurka w głęboką wodę. Teraz

należało podjąć jakąś decyzję. Jednakże musiałem odłożyć to do wieczora, bo po odejściu

Hawkinsa przyszło jeszcze trzech pacjentów, z których ostatni wynudził mnie setnie,

opowiadając skrupulatnie o kilku dolegliwościach, na które cierpiał. W istocie rzeczy był zdrów

jak przysłowiowa ryba. Poradziłem mu, aby prowadził bardziej ruchliwy tryb życia, a od czasu

do czasu wziął się nawet do jakiejś roboty wymagającej fizycznego wysiłku. Nie bardzo mu to

przypadło do smaku. Kiedy opuszczał gabinet, wyczułem z jego miny całkowitą dezaprobatę dla

moich rad. Po prostu obraził się. Jestem przekonany, że poszedł natychmiast do innego lekarza.

Tego rodzaju pacjenci stają się pokaźnym źródłem dochodów spryciarzy udających, że wierzą w

urojone przypadłości.

background image

Zgubiony trop

Tego akurat dnia od samego świtu siąpił dokuczliwy, zimny kapuśniaczek. Lubię deszcz, ale

nie tego rodzaju. Brr...

Po szybach wagonu ściekały smużki wilgoci, a niebo, aż po uciekający przed wzrokiem

horyzont, pokryte było jednostajną, szarą oponą nisko wiszących chmur.

Tak oto znowu znajdowałem się w drodze, chociaż nie żywiłem chęci na najkrótszą nawet

wycieczkę. Uznałem jednak, że moje osobiste widzenie się z szeryfem jest pilną koniecznością.

Na wiadomość o nagłym wyjeździe Katarzyna załamała ręce. Pocieszałem ją, że to nie potrwa

długo i następnego ranka siedziałem w pociągu mknącym do Fort Benton. Umyśliłem sobie, że

nie zabawię poza domem dłużej niż jakieś trzy, cztery dni. W tym postanowieniu umocniła mnie

pogoda.

Kiedy przyjechałem wreszcie do celu, mżyło nadal, chociaż nieco się ociepliło. Mała stacyjka

ginęła w szarości rozciągniętej jak brudna płachta od nieba do ziemi. Strużki wody żłobiły

koleiny w rozmiękłej ziemi, a za torami szumiała spienionym nurtem Missouri. Dzień miał się

ku końcowi, więc szarość przechodziła stopniowo w wieczorny mrok. Wszystko dokoła wyglą-

dało posępnie. Posępny byłem i ja.

Człapałem po błocie stacyjnego placyku, gdzie nie dojrzałem nikogo.

Wiedziałem jednak, że Fort Benton składa się tylko z jednej ulicy i z fortu położonego poza

miastem. Nie sposób więc było zabłądzić.

Pierwszy budynek, jaki objawił się moim oczom spoza mokrej kurtyny deszczu, był

dziwactwem architektonicznym, jakiego jeszcze w życiu nie zdarzyło mi się spotkać. Stanowiły

go trzy prostokątne pudełka, postawione jedno na drugim, przy czym największe znajdowało się

u spodu, najmniejsze — na szczycie. Wszystko razem przypominało wieżę otoczoną galeryjkami

na każdym z dwu pięter. Minąłem to straszydło stwierdziwszy, iż było skonstruowane z grubych

drewnianych bali i że parter nie posiadał ani okien, ani drzwi. Dalej natrafiłem na dwie niskie

szopy, zaopatrzone W wielkie, dwuskrzydłowe, na głucho zawarte wrota. Dopiero następna

budowla przypominała wreszcie siedzibę ludzką, z oknami i drzwiami. Od tego miejsca ulica —

a raczej bardzo szeroka i bardzo nierówna droga — zabudowana była z obu stron. Domki naj-

rozmaitszego kształtu i wielkości ciągnęły się z małymi przerwami, poprzez które prześwitywały

bądź uprawne pola, bądź dolina rzeki. Cały krajobraz tonął w szarości mokrego zmierzchu.

Posuwałem się wolno, starając się omijać kałuże, bacznie obserwując mijane budowle. Ulica,

jak okiem sięgnąć, była pusta, a o obecności ludzi w tej zapadłej dziurze świadczyć mogły tylko

światełka poczynające migotać tu i ówdzie w oknach. Nie chciałem pukać do żadnego z nich i

background image

prosić o informację. Brnąłem więc dalej po błocie, licząc na jakiś szczęśliwy traf. Traf nie

nastąpił, za to drogę przeciął wysunięty nieco z linii ulicznych zabudowań czerwony mur

ceglany, w którym widniało wąziutkie, zakratowane okienko. Dom z cegły, jedyny jak dotąd, od

razu zwrócił moją uwagę. Krata w oknie wzbudziła cichą nadzieję, że dotarłem

do celu. I nie

myliłem się. Bo kiedy po trzech kamiennych i bardzo niewygodnych stopniach wspiąłem się na

malutki, równie niewygodny tarasik, ujrzałem napis umieszczony na desce przymocowanej do

drzwi: “Szeryf Fort Benton”.

Drzwi były wąskie, okute blachą, bez klamki. Nie ustąpiły pod naciskiem ręki. Zapukałem raz

i drugi. Nadal trwała niczym nie zamącona cisza. Pewnie powędrowałbym dalej, na los

szczęścia, gdyby nie rzut oka w prawą stronę. Tam nagą płaszczyznę ściany przecinało inne,

również zakratowane okno, przez które przenikał drobny blask światła. Więc jednak ktoś musiał

być we wnętrzu.

Począłem walić pięścią. Łomot, jaki przy tym powstał, powinien był postawić na nogi całe

miasteczko. Na koniec drzwi lekko drgnęły i uchyliły się bezszelestnie. W szparze ukazała się

najpierw bardzo długa lufa strzelby, a potem okrągła, pucołowata twarz z małymi oczkami, które

badawczo na mnie spojrzały.

—O co chodzi? — zapytał mnie posiadacz małych oczek.

—Czy zastałem szeryfa?

—W jakiej sprawie?

—To tylko jemu mogę powiedzieć.

—Szeryfa nie ma.

—A gdzie jest?

—Nie wiem.

—To poczekam.

—Byle nie tutaj.

Ostatnia odpowiedź rozzłościła mnie na dobre.

— Nie będę stał na deszczu! — wrzasnąłem. — Cóż to za zwyczaje?! Muszę się widzieć

natychmiast z szeryfem. Sprawa jest ważna!

— Ho, ho... Coś pan taki w gorącej wodzie kąpany?

Nie wiem, do czego doprowadziłaby ta rozmowa, ale nagle drzwi uchyliły się szerzej i zza

pleców człowieka ze strzelbą wyjrzała znajoma mi twarz.

— Ładne u pana porządki. Gdybym wiedział, że tak będę przyjęty, nigdy bym tu nie

przyjeżdżał.

Nastała sekunda ciszy. Szeryf nie od razu mnie poznał, bo robiło się już zupełnie ciemno, ale

background image

po chwili odsunął na bok strażnika, wołając:

— Doktorze! Któż by przypuszczał! Proszę, proszę do środka! Bili, gdzie miałeś oczy? — to

pytanie zostało skierowane do jegomościa ze strzelbą. — Człowieku, naucz się poznawać moich

przyjaciół.

Nie wiem, dlaczego Bili miałby mnie poznać. Nie starczyło jednak czasu, by snuć na ten

temat rozważania, ponieważ szeryf Irvin wprowadził mnie do budynku. Natychmiast za mymi

plecami zatrzaśnięte zostały pancerne drzwi i założona sztaba. Znalazłem się w czworokątnej

izbie. Z sufitu zwieszała się wielka naftowa lampa. Pod przeciwległą ścianą stało jedno biurko,

pod drugą — drugie, na środku — prostokątny stół i kilka krzeseł. Ponadto widniała jakaś

szeroka szafa i oryginalny schowek w murze — wnęka zamknięta solidną kratą. Za nią

polśniewały lufy pięciu karabinów umieszczonych w drewnianym stojaku. Na przeciwległym

krańcu — uchylone drzwi, dalej — mały korytarzyk, również oświetlony naftową lampą. Z boku

korytarzyka krata sięgająca sufitu, a za nią pokoik bez okien. Domyśliłem się, że jest to

“przystań” dla różnych niespokojnych duchów, chwilowo pusta.

—No i cóż, doktorze? Jakże się panu podoba mój pałac?

Uśmiechnąłem się.

—Chyba pan tu nie mieszka?

—Oczywiście, że nie. To jest siedziba Billa. On tu tkwi dzień i noc jako niestrudzony

wartownik. Siadaj pan.

Opadłem na krzesło i przyjrzałem się dokładnie Billowi w całej jego okazałości. Był to zaiste

zabawny grubas, wieku raczej średniego. Zauważyłem, że kuleje.

—Pozory przemawiają przeciw niemu — paplał dalej mój gospodarz — ale Bili potrafi

złamać podkowę jak drewienko, a strzela lepiej od wszystkich zawodników naszych

konkursów. A poza tym umie milczeć jak grób.

—Szeryfie — przerwałem ten potok słów. — Na pewno nie odgadnie pan, w jakim celu tu

przybyłem.

Spojrzał najpierw na mnie, potem na swego Billa, który nadal tkwił przy drzwiach, wreszcie

rzekł:

—Jim Hawkins był znowu u pana?

Zdumiałem się, że tak bez trudu odgadł. Skinąłem głową.

—Uzyskałem pewne informacje rzucające jakieś nowe światło na sprawę. Czy możemy teraz

mówić na ten temat? — Tu zerknąłem w stronę grubasa. Szeryf pojął mnie w lot.

—Bill! Natychmiast przeproś naszego gościa za grubiaństwo i żeby mi się więcej to nie

powtórzyło.

background image

Skruszony Bili podszedł do mnie i wyprostował się, na ile pozwalała mu jego tusza:

—Przepraszam, sir, to się nigdy więcej nie powtórzy.

—Dobrze — pochwalił szeryf. — Teraz siadaj tam i zamień się cały w słuch. Nikomu ani

słowa. Możemy rozmawiać swobodnie, doktorze, Bili zna sprawę.

Opowiedziałem więc bardzo szczegółowo o mojej rozmowie z Hawkinsem, a na zakończenie

położyłem na stole sygnet owinięty w strzępek gazety zawierający tekst ogłoszenia “Novelty

Company”. Przeczytał je dokładnie, potem obejrzał sygnet.

— Bill, chodź no tutaj i obejrzyj to cacko.

Grubas zbliżył się do stołu, ujął pierścień grubymi palcami, potrzymał go chwilę w blasku

padającym z lampy, oddał pierścień szeryfowi i bez jednego słowa powrócił na swe dawne

miejsce.

—Więc to jest sygnet Cyrusa Rothcliffa — zawyrokował szeryf. — Nie mamy chyba co do

tego żadnych wątpliwości. Warto by go zapytać, gdzie zgubił tę ozdóbkę.

—Należałoby to zrobić jak najszybciej.

—Może jutro.

—Dlaczego jutro?

—Bo Rothcliffa nie ma w domu.

—Wyjechał? — zapytałem ogarnięty nagle złym przeczuciem.

—Tak.

—Mam wątpliwości, szeryfie, czy wróci.

—Na pewno. Ma tu w okolicy ładny kawałek ziemi. No, ale nie będziemy przecież tu

siedzieć, doktorze, chodźmy.

Wziął mnie pod rękę i tak wyszliśmy w deszczowy mrok.

—Kim jest ten Bill? — zapytałem. — Czy to pana zastępca?

—On? Gdzie tam! To po prostu strażnik naszego więzienia. Trochę szorstki w obejściu, jak

zdołał pan zauważyć, ale wierny jak pies i silny jak bawół. Wyciągnąłem go kiedyś z nie lada

tarapatów. Teraz odwdzięcza się, jak może. Ostrożnie, bo tu kałuża. Trzeba umieć chodzić po

Benton, zwłaszcza kiedy deszcz pada. Ale jeszcze się pan nauczy.

—Uchowaj Boże! — wykrzyknąłem. — Nie mam zamiaru zadomowić się w tej dziurze.

—No, no. Nie jest tu tak źle. Z wiosną Fort Benton przedstawia się nie najgorzej. A po tamtej

stronie... preria. Pokazałbym panu sporo ciekawych rzeczy.

Ani się spostrzegłem, jak doszliśmy — a raczej dobrnęli — do piętrowego, bardzo szerokiego

frontonu drewnianego domostwa, na którym wielki napis głosił, iż tu mieści się zajazd “Pod

Szarym Niedźwiedziem”. Napis ten zilustrowany był wizerunkiem dziwnego zwierzęcia, które

background image

można by uznać za konia maści siwo jabłkowi tej, gdyby nie fakt, iż stwór ten stał na jednej

nodze wyposażonej w potężny pazur, a trzy pozostałe wznosił ku niebu. Musiał więc to być

chyba ów szary niedźwiedź.

Zajazd oddzielała od ulicy szeroka weranda z pochyłym daszkiem i niezliczoną ilością

podpierających go słupków, do których przywiązano kilka koni. Ot, typowy zajazd małych

miasteczek amerykańskich, w swej prymitywnej architekturze pełen egzotyki czasów dawnego

osadnictwa. Lata pionierstwa minęły, architektura pozostała jako relikt przeszłości.

Po szerokich drewnianych stopniach dostaliśmy się na werandę, po czym szeryf Irvin

wprowadził mnie przez otwarte na ścieżaj drzwi do wielkiej sali. Lewą jej część zajmowały

kwadratowe, jasne stoliki, obstawione zydlami. Prawą — potężny szynkwas z błyszczącymi

kurkami do nalewania piwa, wanienką do mycia naczyń i kilkunastoma szklanymi kuflami. Dalej

— całą szerokość ściany objęła w posiadanie potężna, prawie sufitu sięgająca szafa,

zabejcowana na ciemno, z niezliczoną ilością oszklonych drzwiczek. Przez szybki widać było

rzędy butelek rozmaitych kształtów i barwy. Za szynkwasem krzątał się postawny jegomość z

długimi wąsami i siwą czupryną, odziany w nieskazitelną biel fartucha. Pomagała mu czarnooka

piękność o śniadej cerze i włosach uplecionych w wysoki kok. Jej nieco wystające kości

policzkowe zwróciły mą uwagę. Jak się później dowiedziałem, była to córka właściciela zajazdu,

który ożenił się z Indianką pochodzącą z prawie już wyniszczonego plemienia Huronów znad

Wielkich Jezior.

Z belek biegnących pod stropem sali zwieszały się na łańcuchach metalowe lampy naftowe,

rzucające dokoła przyjemne światło. Bardzo mi się ten lokal spodobał — sprawiał wrażenie

czystości i schludności.

Człowiek w fartuchu ożywił się na nasz widok i powitał szeryfa krótkim: “Halo!” W

odpowiedzi otrzymał równie krótkie: “Halo, Pears!”, po czym oparliśmy się wygodnie o ladę

bufetu. Czekałem, co dalej nastąpi.

—Pears, czy piątka wolna? — zapytał Irvin. — Potrzebuję jej dla swego gościa — i kciukiem

prawej ręki wskazał na mnie.

—Już się robi. Ann, daj klucze.

Czarnooka piękność znikła z pola widzenia, by za chwilę pojawić się z wielkim kluczem na

metalowym kółku w ręku.

—Dobrze — pochwalił szeryf. — Kolację zjemy u mnie — dodał.

—Jak zwykle?

— Jak zwykle, tylko podwójne porcje. Chodźmy.

background image

To ostatnie słowo zostało zwrócone już do mnie. Klepnięty przyjacielsko po ramieniu

ruszyłem za swym gospodarzem. W prawym rogu, zasłonięte ciemnoczerwoną kotarą,

znajdowały się drewniane, dość wąskie schody. Tędy właśnie powiódł mnie szeryf na wyłożony

czerwonym chodnikiem korytarz. Przez całą jego długość ściana znaczona była szeregiem

prostokątnych, biało malowanych drzwi. “Piątka” — jak mnie później zapewniał szeryf — był to

jeden z najlepszych pokojów gościnnych zajazdu, sąsiadujący z numerem, który zajmował Irvin.

Istotnie, jak na Fort Benton wyposażenie pokoju okazało się wręcz luksusowe. Szeryf zostawił

mnie na chwilę samego, ale kiedy obmyłem się z kurzu drogi w wielkiej porcelanowej miednicy,

zjawił się znowu.

—Proszę, doktorze, na lekką przekąskę. Kazałem podać u siebie. Będziemy mogli pogadać

bez skrępowania.

—Wspaniale. Przeczuł pan moje najskrytsze pragnienia.

Pomieszczenie zajmowane przez szeryfa przedstawiało się jeszcze bardziej okazale niż moje.

Mimo tego wyraziłem zdziwienie, że Irvinowi odpowiada taki hotelowy tryb życia: bez

własnego kąta, bez własnego dachu nad głową. Mimo woli musiałem sprawić mu przykrość, bo

wyraźnie pomarkotniał. Zmieniłem więc natychmiast temat, gratulując mu tak wspaniale za-

stawionego stołu.

—To zasługa Pearsa. Jak pan widzi, doktorze, hotelowe życie ma również i swoje dobre

strony. Odpada cały kłopot z gospodarczymi trudnościami. Pears dostarcza mi natychmiast

wszystkiego, czego tylko zapragnę. Oczywiście, w granicach możliwości Fort

Benton. Siadajmy.

Nie dałem się prosić.

—Uważam, doktorze — mówił dalej — że pana obecność w Benton nie powinna tu zwracać

niczyjej uwagi. Mam wrażenie, że byłoby wskazane zachować w ukryciu pański tytuł

naukowy.

—Dlaczego?

—Hm, jak by to powiedzieć... Słowo “doktor” zwykli ludziska kojarzyć ze słowem lekarz.

Zrozumiałe. No, a po co lekarz z Milwaukee miałby przyjeżdżać do szeryfa w Fort Benton?

Ludzie poczną zastanawiać się. Czasem mądrze, czasem głupio, nie wiadomo, co gorsze. Bo z

tego wszystkiego rośnie plotka.

Roześmiałem się.

—Ej, szeryfie, zbyt zawikłane rozumowanie. Nic z tego nie mogę pojąć.

Irvin przerwał krajanie szynki. Nalał whisky.

—W pana ręce, doktorze! Zaraz wszystko wytłumaczę. Powiem krótko: nie chcę, aby pański

background image

przyjazd łączono z faktem aresztowania Rothcliffa. Gdyby tak jeszcze Hawkins wygadał się o

naszym przypadkowym spotkaniu w pańskim gabinecie, mogłoby z tego wyniknąć dla mnie

mnóstwo kłopotów. Brighton miał

tu swoich przyjaciół, Rothcliff swoich kumpli, Hawkins,

chociaż młody, wielu wrogów. Nasz Fort Benton to malutkie gniazdo os, a ja z tym wszystkim

muszę dawać sobie radę.

—Więc co pan proponuje? Bo moja rola właściwie jest już zakończona. Jutro mogę wracać

do Milwaukee. Nie uważa pan?

—Tak byłoby istotnie najlepiej. Chociaż... wielką mam ochotę pokazać panu Fort Benton i

okolicę. Ot, kłopot. I tak źle, i tak niedobrze. Do licha, doktorze, co będziemy się dzisiaj

martwić? Zostawmy sprawę do jutra. Wyjechać z Fort Benton można przecież w każdej

chwili.

Zgodziłem się z tym wnioskiem, wobec czego na cały długi wieczór daliśmy spokój

rozpatrywaniu “sprawy Hawkinsa”. Dzięki takiej decyzji nasza wieczorna biesiada upłynęła w

znakomitym nastroju. Byłem jednak bardzo zmęczony. Irvin musiał to zauważyć, bo nie

zatrzymywał mnie. Udałem się do swego pokoju i natychmiast zasnąłem. Kiedy nazajutrz szeryf

przyszedł mnie budzić, było już po dziesiątej.

—Dobrą nowinę przynoszę! — wykrzyknął mi nad uchem.

—Rothcliff aresztowany? — zapytałem przecierając oczy.

—Nie, nie to. Rothcliff jeszcze nie wrócił, ale pogoda wymarzona na wycieczkę. Zamówiłem

dwukółkę Pearsa. Wstawaj pan.

Spojrzałem w okno. Na szybie migotały słoneczne promienie, a za szybą rozpościerał się

błękit nieba. Przez noc wiatr przepędził wszystkie chmury.

— Chociaż to jesień, mamy zupełnie letni dzień — gadał szeryf. — U nas tak często bywa. A

potem spadnie śnieg i ani się obejrzysz, już zima.

Na śniadanie zeszliśmy na dół do zupełnie pustej o tej porze sali. Obsługiwał nas sam Pears,

wymawiający się cały czas, mimo nalegań szeryfa, od zajęcia miejsca przy stoliku. Po czym,

zgodnie z zapowiedzią, wskoczyliśmy do dwukółki — malutkiego pojazdu czekającego na nas

przed werandą. Szeryf ujął lejce, cmoknął na konia i ruszyliśmy długą ulicą, potem w bok polną

drogą, nad którą górowały strome, odarnione zbocza fortu. Gdzieś z wnętrza wystrzelał wyniosły

maszt z łopocącą gwiaździstą flagą. Gdy znikła mi z oczu sylwetka samotnego szyldwacha,

przed moimi oczami otworzyła się daleka przestrzeń nieco pofałdowanej płaszczyzny. Na

łagodnie spadających zboczach widniały wielobarwne szachownice pól: ciemnobrązowe

prostokąty świeżo zaoranej ziemi, pożółkłe ścierniska i rudziejące łąki, poznaczone wysokimi

kopcami schnącego siana. Gdzieniegdzie, na szczytach lub zboczach, stały malutkie jak pudełka,

background image

ciemne zabudowania. Wszystko to skąpane w jaskrawym blasku słońca, które gorzało na

bezchmurnym niebie. Rację miał szeryf mówiąc o letnim dniu.'

Jechaliśmy wstęgą polnej drogi, wśród malowniczych dolinek i pagórków. Od czasu do czasu

między dwoma kopulastymi szczytami można było dojrzeć przestrzeń aż po granice horyzontu.

Przestrzeń powtarzających się bez końca niewielkich wzniesień i dolin. Widać było posuwającą

się ku północy i zachodowi awangardę osadniczych skupisk. Do Fort Benton — niegdyś

samotnej warowni na bezludziu — płynęła powoli, lecz nieprzerwanie fala osadnicza. Po

traperach, łowcach zwierząt i przygód, po pionierach osadnictwa nadeszła kolej na rolników, na

farmerów podążających na te żyzne, bezleśne, więc łatwe do uprawy tereny. Tu właśnie

dostrzegałeś jak na dłoni pochód współczesnej cywilizacji z jej wysoką kulturą rolną, bez-

krwawo zwyciężającą pierwotną przyrodę tych ziem.

Ktoś inny na moim miejscu cieszyłby się tym wspaniałym postępem. Ja jednak dumałem w

tej chwili nad losami pierwszych gospodarzy tej krainy, tak bezlitośnie spychanych, mila po mili,

ku północy i wschodnim krawędziom Gór Skalistych. Co będzie z plemionami Assiniboinów,

Szoszonów, Kri, Czarnych Stóp, do których jeszcze nie tak dawno należała ta pagórkowata

kraina? Od tych myśli musiałem w sposób widoczny pomarkotnieć na twarzy, bo szeryf

zauważył mimochodem:

— Jakoś pana nie cieszy ten widok, doktorze. Pokażę panu coś innego. Wio, koniku! —

strzepnął lejcami i pognaliśmy galopem. — Niech pan się trzyma.

Istotnie, trzymałem się poręczy, jako że droga, chociaż dobrze przetarta, wcale nie była

równa, a pojazd, chociaż resorowany, nieźle podskakiwał. Jechaliśmy na przemian: raz stępa, raz

kłusem, raz galopem, aż wreszcie po dwu czy trzech godzinach znikły domki na wzgórzach,

znikły uprawne pola, znikły i same wzgórza. Szeryf zatrzymał konia.

— Niech pan spojrzy. Oto wielka kanadyjska preria. Jeśli się nie mylę, trochę ją pan już

poznał.

Skinąłem głową. Przede mną falowało morze traw. Nie była to już jasna, szmaragdowa zieleń

wiosny ani ciemna zieleń lata, ale rudozłotawa barwa jesieni. Nigdy jeszcze nie widziałem prerii

w takim kolorze. Twarze owiewał nam lekki i ciepły wiatr, pełen zapachów i świeżej wilgoci.

— Gdzieś spadły deszcze — skomentował to zjawisko szeryf.

Patrzałem przed siebie jak urzeczony. Tam, na tej bezkresnej przestrzeni pasły się jeszcze

resztki bizo-nich stad, ostatnie mustangi gnały ku dalekim górom, a wszędzie, jak ta ziemia

długa i szeroka, rządził się swobodnie płowy kuj ot — wilk prerii, którego monotonnego głosu

słuchałem nieraz podczas wieczornych, biwaków. Wśród tej zieleni, nad dopływami nieznanych

rzek, wokół jeziornych dolin żyły ostatnie plemiona indiańskie. Jakże mi to wszystko dobrze

background image

było. znane...

Zeskoczyliśmy z wózka wprost w trawę, która sięgała mi do ramion.

—Myślę, że jeszcze mnie pan nieraz odwiedzi — zauważył Irvin.

Roześmiałem się.

—Myślę, że ma pan rację.

—To rozumiem. Ale czas nam wracać. Chcę wpaść do Rothcliffa, będziemy przejeżdżać

niedaleko jego zagrody. Kto wie, może już wrócił?

—Chce go pan aresztować w mojej obecności? A to dopiero powstaną plotki!

—Nie, nie. Ani przez chwilę o czymś podobnym nie myślałem, tylko że nieobecność

Rothcliffa poczyna mnie niepokoić. Jedziemy.

Zaciął konia. Koła z chrzęstem poczęły rozgarniać-trawę, która chlastała po szprychach i

stopniach po-woziku. Raz jeszcze spojrzałem na uciekającą do tyłu prerię. Wkrótce zasłoniła ją

połamana linia wzgórz, za którymi na nowo ukazała się szachownica uprawnych pól. Nie

wracaliśmy jednak tą samą drogą. Szeryf skręcił w prawo.

—To tam — wskazał dłonią na wzgórze, gdzie ciemniała kępa drzew — farma Rothcliffa.

Dalej na prawo, widzi pan?... tamte domki to siedziba Brightona. Byli sąsiadami. Tu zresztą

wszyscy sąsiedzi. Ziemi dużo, ludzi mało. Ot, takie przeciętne średnie gospodarstwa.

—A co z ziemią Brightona?

—Żebym ja wiedział, co z tym fantem zrobić? Nie miał żadnych krewnych. Zawiadomiłem o

tym sędzięgo. Niech się martwi. Moim zdaniem, całe gospodarstwo przepadnie.

—Jak to przepadnie?

—Po prostu: ludzie się rozbiegną, pola zarosną, budynki będą stały puste, dopóki się nie

zawalą. Tu na kresach wolne ziemie nadaje urząd osadniczy, ale jeszcze nie słyszałem, żeby

się troszczył o opuszczone gospodarstwa. Nikt się zresztą o nie nie stara.

—Dlaczego? Przecież to wygodniej przyjść tak na gotowe.

—Pewnie, pewnie. Tylko nigdy nie wiadomo, czy za rok albo za dwa nie zjawi się jakiś

zapomniany krewny zmarłego i nie zażąda zwrotu ziemi. A wtedy zabieraj się, bracie. Gorzej,

rozliczaj się z lat, które tu bezprawnie przeżyłeś.

Koń szedł teraz stępa. Poczęliśmy się wspinać na zbocze pagórka. Wiodły nas ledwo

widoczne koleiny. Wlokąc się noga za nogą, dotarliśmy do samego szczytu, na którym czerniały

zabudowania. Naliczyłem cztery budynki rozrzucone w dość dużym promieniu. Stanęliśmy

przed najmniejszym, ogrodzonym długim rzędem ledwo ociosanych sztachet. Dalej rozciągał się

mały warzywny ogródek. Wjazd do ogródka zamykała brama, teraz szeroko rozwarta, a przed

nią stał typowy wóz farmerski o wysokich kołach. Czyżby Rothcliff wreszcie przyjechał?

background image

Za bramą, ale przed wejściem do domku, zauważyłem grupkę ludzi. Dostrzegli nas, bo ktoś

krzyknął: “Szeryf przyjechał”, a ktoś inny dodał: “W samą porę”.

— Coś tu, szeryfie, nie w porządku... — oceniłem sytuację.

— Nie krakać — burknął i zeskoczył z powoziku. — Proszę potrzymać lejce.

W tym momencie od żywo dyskutującej grupki odłączył się ktoś i ruszył szybko w naszą

stronę,

—Kto to jest? — zdążyłem szepnąć.

Irvin wzruszył ramionami.

—Jakiś obcy.

—Witam, szeryfie — odezwał się nieznajomy — z nieba pan nam spadł. Jestem nowym

właścicielem tego — tu zatoczył ręką koło obejmujące budynki, ogródek i jakąś dalszą,

nieokreśloną przestrzeń. — Nazywam się Macadam, Dawid Macadam. Miałem farmę w górach.

Nie bardzo mi się udała. Postanowiłem się przenieść z całą rodziną. Trafiła się okazja, no i

jestem — roześmiał się pokazując rząd wspaniałych zębów. — Nie mogę dogadać się ze służbą.

Niech mi pan pomoże.

Uścisnął rękę szeryfa, wyciągnął do mnie, wymieniliśmy należne pozdrowienia. Przez cały

ten czas szeryf milczał jak kamień, bardziej obserwując ludzi stojących przed domem niż

Macadama. Na koniec przeniósł wzrok na nieznajomego.

—Panie Macadam — zapytał — od kogo nabył pan te ziemie?

—Kupiłem je za pośrednictwem Biura Sprzedaży Nieruchomości w Milwaukee. Jestem

ostrożny, szeryfie. Przy sprzedaży był obecny dotychczasowy właściciel.

—Jest pan tego pewien?

—Jak pana widzę.

—I któż jest tym właścicielem?

—Cyrus Rothcliff.

—Zgadza się. Można wiedzieć, kiedy pan nabył tę nieruchomość?

—Przed trzema dniami.

Sięgnął do torby przewieszonej przez ramię, wydobył jakiś czworokątny papier i podał

szeryfowi, który rozłożył go i zaczął czytać z uwagą. Patrzałem na to

wszystko z wysokości

wózka, zdołałem jednak dojrzeć na dole arkusza liczne kolorowe pieczęcie. Irvin długo badał

papier, na koniec zwrócił go właścicielowi.

—Wszystko w porządku. Akt jak najbardziej formalny. Jest pan pełnoprawnym posiadaczem.

Mogę to przed każdym poświadczyć.

—Gdyby pan jeszcze zechciał poinformować tych ludzi — wskazał na gromadkę

background image

przyglądającą się nam z głębi ogrodu.

—Oczywiście, natychmiast.

Weszli w obręb ogrodzenia. Pozostałem sam, pełen sprzecznych uczuć. Rothcliff sprzedał

posiadłość podczas swej kilkudniowej nieobecności w Fort Benton. Dla mnie było rzeczą

oczywistą, iż więcej się tu nie pojawi. Albo to zbieg okoliczności, albo sprawa była jasna jak

słońce. Rothcliff podejrzewał, iż szeryf zastawia na niego “łapkę”. Nie wytrzymał nerwowo i —

czując się winnym — postanowił uciec z Benton. Kto wie, czy nie uczyniłby tego, gdyby nawet

nie udało mu się sprzedać farmy? Przyszłość pokazała, iż miałem rację rozumując w ten sposób.

Najbliższe jednak minuty zasygnalizowały mi bardzo wyraźnie fakt, iż absolutnie nie

doceniałem sprytu i całkowitego braku skrupułów Rothcliffa.

Wrócił wreszcie szeryf z Macadamem. Wymienili grzecznościowe frazesy. Irvin gratulował

nowemu nabywcy tak doskonałej transakcji. Macadam dziękował za pomoc i obiecywał, że jak

tylko sprowadzi rodzinę, urządzi małą uroczystość, na której nie może zabraknąć szeryfa.

— Mam nadzieję — tu zwrócił się do mnie — że i pan o nas nie zapomni. Nie znam tu

jeszcze nikogo.

Mruknąłem coś niewyraźnego, co mogło być uznane zarówno za aprobatę zaproszenia, jak i

za grzeczną odmowę. Macadam wybrał to pierwsze tłumaczenie i ściskał mi prawicę bardzo

mocno i długo. Na koniec oświadczył szeryfowi:

— Myślę, że jakoś dam sobie radę przy obejmowaniu sąsiedniej farmy.

Osłupiałem. Irvin, który już podnosił lejce, natychmiast zatrzymał konia.

—Co pan powiedział? Sąsiednia farma?

—No tak. Czy może... może pan na nią reflektował?

Szeryf tylko machnął lekceważąco ręką.

—Ani mi to w głowie. Czyją farmę jeszcze pan nabył, u licha?

—Czyją farmę? Ot, tamtą — wskazał palcem poza siebie.

—Brightona?

—A jakże, Brightona.

Zamieniłem się cały w słuch.

—I to Brighton panu sprzedał?

—Nie, nie on. Rothcliff miał upoważnienie. Mówił, że obaj opuszczają te strony, więc nawet

im nie zależy na cenie.

—Rzeczywiście — zauważył zgryźliwym tonem Irvin. — Mocno się obawiam, czy przy tej

drugiej transakcji nie oszukano pana.

—Mnie? — zaniepokoił się Macadam.

background image

—Pana, pana. Właśnie pana. Brighton nie żyje. Zginął w bardzo tajemniczych

okolicznościach. Tu, w Fort Benton. Przed dwoma tygodniami. Nie ma pan przypadkiem przy

sobie tego upoważnienia?

—A jakże. Zażądałem go przy akcie kupna.

—Jednego w tym wszystkim nie mogę pojąć: jak pan mógł kupować ziemię nie oglądając jej?

—Cóż, zawsze się nieco ryzykuje. Propozycja kupna po prostu z nieba mi spadła, a

sprzedawca chciał przeprowadzić transakcję natychmiast. Nie było czasu, aby tu przyjeżdżać.

Zresztą słyszałem, że gleba tu żyzna, a okolice spokojne. Ostatecznie Biuro Sprzedaży

Nieruchomości gwarantowało mi legalność obu transakcji. Myślę, że Brighton wystawił

pełnomocnictwo przed swą śmiercią.

— Diabła tam! Pokaż pan ten papier.

Obejrzał drugi z kolei arkusz.

—Nie dałbym i trzech centów za ten świstek, chociaż data jego wystawienia jest wcześniejsza

od daty śmierci Brightona. Natomiast podpisy świadków są tak nabazgrane, że zupełnie nie

można odczytać nazwisk. Dziwię się, że to pańskie Biuro Sprzedaży mogło na podstawie tego —

tu trzepnął dłonią o papier — przeprowadzić sprzedaż. Zdumiewająca historia!

Macadam pomarkotniał.

—I co teraz począć, szeryfie?

—Ano cóż? Przejmuj pan farmę Brightona. I tak nie wiadomo, co z tym fantem począć. I

niech pan do mnie wpadnie. Bardzo jestem ciekaw, co z tej Brightonowskiej gospodarki

jeszcze pozostało. Do zobaczenia!

Trzepnął lejcami. Ruszyliśmy. Gdy zabudowania pozostały daleko za nami, zagadnąłem:

—I co pan o tym myśli, szeryfie? Co?

—Zwiał, ot i wszystko. Ale ja go jeszcze spotkam.

—Nie dałbym za to i pół centa.

—A co z Hawkinsem?

—Nie ma sensu, żeby dłużej pozostawał w Milwaukee. Niech pan mu powie, doktorze, żeby

wracał. Jak tu siedzę od kilku lat, jeszcze mi się nic podobnego nie wydarzyło. Prawdziwie

zgubiony trop. Niech to licho!

—Więc chyba Hawkins miał rację? — mruknąłem, ale szeryf nic mi już nie odpowiedział.

Wielki Bóbr

Wróciłem do Milwaukee znacznie wcześniej, niż przewidywałem. Na wstępie dowiedziałem

się od Katarzyny, że Hawkins nie pokazał się. Przyszedł dopiero w dwa dni po moim powrocie.

background image

Opowiedziałem mu najogólniej o tym, co zaszło w Fort Benton. Radę szeryfa przyjął z nie

ukrywaną radością i nazajutrz wyruszył w drogę. Przed wyjazdem udzieliłem mu szeregu

zbawiennych wskazówek. Czy się do nich zastosował — przyszłość miała pokazać.

Minęło kilka tygodni. Spadł pierwszy śnieg. Któregoś wczesnego wieczoru siedziałem w

gabinecie przed kominkiem, gdzie z trzaskiem paliły się brzozowe polana. Za oknami świstał

wiatr i rzucał o szyby wielkie płaty mokrego śniegu. Pomyślałem, że gdybym jeszcze przed tym

wesoło huczącym ogniem miał towarzysza, z którym można by pogawędzić — nic by mi do

szczęścia nie brakowało.

Wiatr szumiał, ogień huczał i oto nagle z tymi dwoma głosami zmieszał się dźwięk dzwonka.

W pierwszej chwili sądziłem, że ktoś dobija się do sąsiadów, ale gdy dzwonek znowu się ozwał,

zaczłapały po korytarzu pantofle Katarzyny. Westchnąłem pomyślawszy o konieczności zajęcia

się — kimże by, jeśli nie spóźnionym pacjentem? Ale wciąż jeszcze tkwiłem przed kominkiem

słuchając, jak otwierano i zamykano drzwi,

jak odgłos innych, silniejszych kroków zawtórował

człapaniu pantofli gospodyni. Potem zabrzmiała przytłumiona rozmowa. Jak na pacjenta trwało

to wszystko zbyt długo. Podniosłem się i w tej chwili usłyszałem pukanie do drzwi.

—Proszę!

Poruszyła się klamka i w ciemnej szparze ukazała się postać Karola Gordona.

—Jak się masz, Janie?

Padliśmy sobie w objęcia.

—Karolu, któż by się spodziewał? Nie uprzedziłeś mnie ani słówkiem. Katarzyno! —

wrzasnąłem — mamy gościa! Proszę przygotować kolację. Karolu, wspaniale wyglądasz! Nic

się nie zmieniłeś.

—A kiedyż to miałbym czas się zmienić? — roześmiał się głośno.

—Siadaj. Albo nie. Chodź się obmyć. Katarzyno, proszę napuścić wody do wanny! Karolu,

wydaje mi się, że całe wieki minęły od naszej ostatniej rozmowy. Nie masz pojęcia, jak się

cieszę...

—Owszem, mam pojęcie. Gadasz bez przerwy i nie dajesz mi przyjść do słowa.

—Przepraszam. Chodź się wykąpać.

Po pół godzinie siedzieliśmy przed pięknie zastawionym stołem.

—Tego mi właśnie brakowało — stwierdziłem i poinformowałem Karola o swych

kominkowych dumaniach.

—Podobno życzenia wypowiedziane przed płonącym ogniem najczęściej się sprawdzają —

zauważył. — Ale z tego wynika, że nie masz tu nadmiaru zajęć ani rozrywek.

I tak, i nie. Jeśli chodzi o moje zajęcia zawodowe, cechą ich jest pewna monotonia. Praca w

background image

szpitalu była znacznie ciekawsza.

—Czy mam to rozumieć jako uwagę pod moim adresem?

—Jak to?

—No, bo to ciekawe zajęcie straciłeś z mego powodu.

—Karolu! Jak możesz? Jeszcze słówko na ten temat i... nigdy nie dowiesz się, co się

wydarzyło podczas twej nieobecności. A ręczę ci słowem honoru, że działy się sprawy bardzo

dziwne.

—Wobec takiej groźby milczę i zamieniam się w słuch.

—Świetnie, ale najpierw zjedz coś. Co słychać z Czerwoną Chmurą i Wysokim Orłem? Co

porabiają wojownicy Czarnych Stóp? Ach, Karolu, nigdy o nich nie zapomnę!

—Masz tobie, przecież to ty miałeś opowiadać, nie ja. Ustalmy więc kolejność.

—Dobrze, posłuchaj... ale najpierw nałóż sobie tej szynki, jest znakomita. To wynalazek

Katarzyny.

—To ta squaw, która mi drzwi otwierała? Jeśli się nie mylę, Irlandka.

—Nie mylisz się, ale błagam, nie nazywaj jej squaw. Gotowa się śmiertelnie obrazić, a

drugiej takiej nie znajdę.

—Dobrze, dobrze. Nie wiedziałem, że aż taki z niej skarb.

—Ona jest doskonałością w swoim rodzaju. Parzy herbatę jak nikt na świecie, a kawa przez

nią sporządzona nie ma sobie równej. Ale mniejsza z tym... posłuchaj...

Teraz opowiedziałem bardzo szczegółowo o spotkaniu z szeryfem Irvinem, o Hawkinsie,

Brightonie, Rothcliffie i nabywcy ich gruntów. Relacja trwała dość długo — w jej połowie

zakończyliśmy jedzenie i przeszliśmy do gabinetu. Karol słuchał cały czas pilnie, nie

przerywając ani słowem. Kiedy wreszcie skończyłem, wyciągnął z kieszeni znany mi już

kapciuch i fajkę. Obrzęd — bo Karol z tego robił obrzęd — nabijania tytoniu i zapalania go przy

pomocy węgielka wygrzebanego z kominka trwał kilka minut. Milczałem czekając, aż gość

odezwie się pierwszy.

—Masz wielkie szczęście, Janie. Stale poznajesz interesujących ludzi.

—Do których oczywiście zaliczasz siebie.

—Do których oczywiście... — przerwał w połowie zdania, bo drzwi się otworzyły i w szparze

ukazała się głowa Katarzyny.

—Panie doktorze, przyszedł ten chłopak.

—Hawkins?

—Widzi mi się, że pewnie to ten. Jak on tam się zwie, nie pamiętam.

—Dobrze, Katarzyno. Chcesz go zobaczyć, Karolu? Nie pojmuję, skąd się tu wziął. Może się

background image

znowu co wydarzyło w Fort Benton? Więc jak?

— Dawać go tutaj. Niech mu się przypatrzę.

Hawkins wszedł, ukłonił się niezdarnie, a potem

wlepił oczy w Karola.

—Siadaj, Jim, co się tak przyglądasz memu przyjacielowi?

—Bo... chyba... wydaje mi się, że ja pana kiedyś widziałem.

—Możliwe — uprzedziłem Karola. — Ten pan to Wielki Bóbr. Pewnie o nim słyszałeś.

Na dźwięk tego imienia nadanego Karolowi Gordonowi przez jego przyjaciół, wojowników

plemienia Czarnych Stóp (jak o tym wspomniałem poprzednio) Hawkins dosłownie osłupiał. Nie

przypuszczałem ani przez chwilę, że tak wielkie wrażenie uczynią na chłopcu moje słowa.

— To pan jest Wielki Bóbr? Sławny myśliwy? Przyjaciel Indian? Ja pana widziałem w Fort

Benton. Przypominam sobie.

Karol kiwnął głową na znak potwierdzenia, a jednocześnie mrugnął do mnie łobuzersko.

—Tak, tak — mówił dalej chłopak. — Pan był na prerii z jednym lekarzem z Milwaukee. To

przecież... to przecież na pewno pan jest tym lekarzem, doktorze!

—Uspokój się, Jim — przerwałem mu. — Usiądź. O, właśnie. A teraz powiedz, z czym

przyjechałeś? Jak tam twoje sprawy w Fort Benton?

—Nie można wytrzymać.

—Co to znaczy? Nie rozumiem. Mów jaśniej!

—Przywiozłem list od szeryfa.

Podał zapieczętowaną kopertę. Rozerwałem ją. Równe rzędy bardzo regularnie stawianych

liter. Spojrzałem na podpis.

—Hawkins, co ty opowiadasz? To nie jest list od szeryfa.

—Przepraszam.

Zaczął szukać po kieszeniach.

— O, jest. A tamten od mego brata. Ale to nic nie szkodzi, bo również do pana doktora.

Pismo szeryfa było znacznie mniej wyraźne. Irvin donosił, iż sytuacja Jima Hawkinsa w Fort

Benton jest niesłychanie trudna i bardzo przykra dla chłopaka. Jego nagłe zniknięcie nie

zwróciło specjalnie niczyjej uwagi. Natomiast po powrocie krążyć poczęły pogłoski, iż Jim jest

zamieszany w sprawę tajemniczej śmierci Brightona. Odsunęli się od Hawkinsa jego dawni

przyjaciele, chłopak znalazł się jak na pustyni. Szeryf pisał, iż trudno mu stwierdzić, kto był

autorem tego rodzaju informacji, kto rozprzestrzeniał plotkę. Mówili jednak o tym wszyscy,

zarzucając szeryfowi dziwne niedołęstwo w prowadzeniu śledztwa. Sytuacji

nie zmienił w

niczym fakt ucieczki Rothcliffa ani oficjalne stwierdzenie, iż to on właśnie jest podejrzany

o

morderstwo, a nie Jim. Irvin miał nadzieję, że wszystko zmieni się z chwilą rozpisania listów

background image

gończych i wyznaczenia nagrody za schwytanie Rothcliffa, ale nie mogło to nastąpić przed

upływem co najmniej dwu tygodni. Machina sprawiedliwości działa niesłychanie opieszale. Do

tego więc czasu, a może

i

dłużej — pisał szeryf — Jim Hawkins powinien przebywać z dala od

Fort Benton. Niech ludzie trochę o nim zapomną. A ponieważ doktor (to znaczy: ja) zna

dokładnie sprawę Jima, niech się nim zaopiekuje.

Przeczytawszy to wszystko, ciężko westchnąłem

i bez słowa podałem list Karolowi. Sam

zająłem się treścią drugiego.

Brat Jima, Teodor Hawkins, na wstępie swego pisma gorąco dziękował za opiekę nad

chłopcem (jakaż opieka — u licha?) i przedstawiwszy sytuację (podobnie, jak zrobił to szeryf)

prosił, abym się zajął, przynajmniej na kilka miesięcy, jego bratem. Westchnąłem po raz drugi i

również wręczyłem list Karolowi.

Przez ten czas Jim siedział milcząco, spoglądając raz na mnie, raz na Karola. Zapytałem

chłopaka, czy ma gdzie nocować, i zobowiązałem go do przyjścia następnego dnia. W jego

obecności nie można przecież było swobodnie omówić sprawy. Kiedy wyszedł, zagadnąłem

Karola.

—Co sądzisz o tym wszystkim?

—A to dopiero zagmatwana historia. Prawdopodobnie Irvina czekają spore kłopoty. Mam

nadzieję, że jakoś z nich wybrnie. On ma dobrze ułożone w głowie.

—Znasz go?

Jeszcze jak! To właśnie jego odwiedzałem parokrotnie w Fort Benton. Stąd mnie ten mały

Hawkins zapamiętał.

—Nigdy nie wspominałeś.

—Jakoś nie zgadało się. Irvin to ciekawy człowiek. Słyszałeś coś o nim więcej?

—Nie miałem okazji.

—To dawny “łapacz”.

—“Łapacz”? Nie rozumiem.

Ach ty, greenhorn

1

, niewiele jeszcze wiesz o prerii.

—Przyznaję, niewiele, ale opowiedz o Irvinie.

—Przed laty Irvin miał małe gospodarstwo na terenie jednego z południowo-zachodnich

stanów. Wiodło mu się wcale nieźle. Aż przyszła pamiętna klęska nieurodzaju. Pewnie o niej

słyszałeś. Przez trzy letnie miesiące wielu kolejnych lat nie spadła ani kropla deszczu.

Wszystko zmarniało. Na dobitkę Irvinowi zachorowała żona. Sprowadzony lekarz radził

przewieźć chorą do szpitala. Ba, łatwo radzić, ale żeby radę wykonać, trzeba mieć pieniądze,

1 Greenhorn — dosłownie “zielony rożek”; nazwa nadawana nowicjuszom wśród traperów, odpowiada mniej
więcej polskiemu “żółtodziób”.

background image

a Irvin ich nie posiadał. Nawet nie miał od kogo pożyczyć. Wszystkich sąsiadów dotknęła

przecież ta sama klęska. Wtedy właśnie, w pobliskim miasteczku dokonano rabunkowego

napadu na urząd pocztowy. Zginął pocztmistrz i woźnica pocztowego dyliżansu. W tamtych

stronach nie istniała jeszcze kolej. Sprawcy nie zostali schwytani, ale zapamiętał ich twarze

trzeci, ocalały pracownik poczty. Bandyci byli doprawdy bezczelni, nawet nie przewiązali

sobie twarzy chustkami. Było ich dwu. Sprawa stała się głośna. Rozesłano listy gończe. Za

schwytanie ich lub unieszkodliwienie wyznaczono po tysiąc dolarów za głowę. To była

poważna suma. I wówczas Vincent

Irvin zdecydował się. Zgłosił się do miejscowego szeryfa oświadczając, że dostawi mu

sprawców napadu.

Znam dokładnie szczegóły jego wyprawy. Uciekających dopadł w dwa tygodnie później,

gdzieś w okolicach południowej Kolorado.

2

Walka była nierówna, dwu przeciw jednemu. Na

dodatek oni posiadali lepsze uzbrojenie, bo i rewolwery, i sztucery, i mniej zmęczone konie.

Zaraz chwycili za colty, ale on był szybszy. Pierwszego trafił od jednego strzału, w samo serce.

Drugi zaciął wierzchowca, ale nim uciekł, otrzymał postrzał, raczej niezbyt ciężki. Irvin już go

nie ścigał. Przy zabitym znalazł dużą część zrabowanych pieniędzy, a spieszył się do domu.

Droga powrotna nie była łatwa. Kiedy wreszcie dojechał, dowiedział się nie tylko o śmierci

żony, ale i synka, który, jak pamiętam, chorował zaledwie trzy dni. Irvin otrzymał nagrodę, ale

pieniądze przyszły zbyt późno...

—Okropne... — westchnąłem.

—Myślałem, że Irvin nigdy już się z tego nie otrząśnie. Byłem wówczas jednym z jego

sąsiadów. Mnie również dotknęła klęska suszy, na szczęście, bez dodatkowych ofiar.

—Zdumiewasz mnie, Karolu. Dochodzę do wniosku, że jesteś dla mnie osobą zupełnie nie

znaną. W gruncie rzeczy, co ja o tobie wiem? Nic a nic.

—To prawda. Postaram się przy najbliższej okazji naprawić ten niewybaczalny błąd.

—Nie kpij. Lepiej dokończ historię szeryfa.

— Niewiele już zostało do powiedzenia. Irvin opuścił farmę. Został zawodowym “łapaczem”.

Myślę, że oczyścił południowe stany z wielu przestępców. Akcja sama w sobie zbawienna, ale w

opinii ludzkiej niezbyt mile oceniana. Tak już dziwnie się plecie na tym świecie. Gdy oficjalny

przedstawiciel władzy schwyta lub w jakiś inny sposób unieszkodliwi przestępcę, spotyka się

tylko z powszechnym uznaniem. Jeśli jednak zupełnie to samo uczyni ktokolwiek inny, w

najlepszej nawet intencji, poczną go uważać za odmianę mordercy, tyle tylko, że

zalegalizowanego. Pieniądze, które w formie nagrody zarabia, traktowane są jako hańba. Stąd i

2 W Ameryce Północnej istnieją dwie rzeki Kolorado: jedna, słynna ze swego kenionu, wpada do Zatoki
Kaliforniiskiej, druga — do Zatoki Meksykańskiej.

background image

sytuacja Irvina była paskudna. Ale zawziął się. Może uważał, iż bandycki napad był pośrednią

przyczyną śmierci najbliższych? Chciał zostać mścicielem? Któż to może wiedzieć? Nigdy go o

to nie pytałem. Sprawa wlokła się tak chyba przez dwa lata. Przez te same dwa lata ja borykałem

się ze skutkami suszy. W końcu miałem tego dość. Rozmówiłem się z Irvinem. Byłem wówczas

jedynym bliskim mu człowiekiem. Wszyscy go unikali. Nawet miejscowy szeryf, mimo iż

zawdzięczał Irvinowi mnóstwo pochwał za oczyszczenie okolicy z przestępczego elementu, nie

znajdował dla niego choćby paru słów uznania. Przekonałem Irvina, iż najwyższy czas zmienić

teren. Nie bardzo chciał. Trzymała go na miejscu pamięć o najbliższych. Jednak uparłem się.

Nudziłem go tak długo, aż ustąpił. Doszliśmy do zgodnego wniosku, że im dalej się

przeniesiemy, tym lepiej. Sprzedaliśmy nasze gospodarstwa i skoczyliśmy na sam północny

kraniec Stanów.

Fort Benton wyglądał wówczas nieco skromniej. Chociaż to zaledwie kilka lat, ale tu

wszystko rośnie jak na drożdżach. Przywlekliśmy się do tego Benton, nie bardzo wiedząc, co

dalej robić. Pomógł nam przypadek. Benton miało już wówczas swego szeryfa. Do tej pory nie

wiem, czy był to większy niedołęga, czy większy cwaniak. Być może, jedno i drugie. Dość, że w

wyniku tego Fort Benton rozsławił się liczbą nie wykrytych kradzieży, rabunków i zwykłych

napadów bandyckich. Sprawcy mieli z zasady tak murowane alibi, że nawet najlepszy sędzia nie

potrafiłby ich pociągnąć do odpowiedzialności. Gdy przybyliśmy do Benton, w przeddzień

dokonano napadu na zajazd niejakiego Gabriela Pearsa. Irvin od tamtych czasów nie tylko się u

niego stołuje, ale i mieszka.

—Zajazd “Pod Szarym Niedźwiedziem”? — zapytałem.

—Właśnie. Otóż i tym razem sprawcy zdołali umknąć, a poprzednik Irvina tak długo

organizował pościg, że kiedy wreszcie zebrał chętnych, nie było już kogo ścigać. Tym

bardziej iż nikt się nie orientował, w którą stronę napastnicy uciekli. Na wiadomość o tym

natychmiast w Irvinie odezwał się jego instynkt “łapacza”. Poleciał do szeryfa zaofiarować —

tym razem zupełnie bezinteresownie — swoje usługi. Szeryf przyjął je z wyraźnym

lekceważeniem, pół serio, pół żartem. Polecał najlepszych, jego zdaniem, ludzi i konie. Irvin

odmówił przyjęcia pomocy. Powiedział, że sam da radę. Wieść o tym rozeszła się wśród

mieszkańców i wywołała śmiech. Stała się jednak rzecz, która dla wielu graniczyła z cudem.

Irvin wyjechał wieczorem, a już następnego dnia przywiózł ze sobą obu bandytów, łagodnych

jak baranki. Pears rozpoznał napastników. Szeryfowi nie pozostało nic innego, jak tylko

zamknąć ich w areszcie do czasu rozprawy sądowej. Ta historia narobiła niemałej wrzawy w

Fort Benton i okolicy. Irvina pokazywano sobie niczym przybysza z innego świata, a Pears

background image

odtąd stał się jego najwierniejszym przyjacielem. Gdyby jednak Irvin ograniczył się do tej

jednej

interwencji,

najprawdopodobniej szybko by o nim zapomniano. Ale po tygodniu spokoju wydarzyła się

nowa heca. W zajeździe Pearsa, najczęściej podczas wieczornych godzin, zabawiano się grą

w karty. Oczywiście gra szła ostro i o grube stawki. Tego właśnie wieczoru rozwijała się ze

zmiennym początkowo szczęściem dla jej uczestników. Stopniowo jednak szala powodzenia

w wyraźny sposób przechyliła się na stronę bawiącego tu przejazdem młodego adwokata.

Znajdowałem się wówczas na sali wraz z Irvinem. Do naszego stolika przysiadł się szeryf,

zapytując w sposób mało delikatny, kiedy zamierzamy wyjechać. Szeryfa musiała trochę

niepokoić zdobyta przez mego towarzysza popularność. Może lękał się o swe stanowisko, a

może po prostu nie na rękę mu było schwytanie sprawców napadu na Pearsa? Któż odgadnie?

Jednakże Irvin pominął pytanie. Rozgadał się o samym Fort Ben-ton i okolicy, jak gdyby tu

co najmniej połowę swego życia spędził. Napomykał od niechcenia o kupnie farmy.

Widziałem, że szeryfowi nie przypadła do smaku ta rozmowa. W pewnej chwili na

przeciwległym krańcu sali wybuchła awantura. Ktoś zaczął krzyczeć, rozległ się łoskot

przewróconego stołka. Zerwaliśmy się obaj od stołu, tylko szeryf nieruchomo tkwił na swym

zydlu.

— Siadajcie, panowie. To normalna sprzeczka. Po-krzyczą sobie i uspokoją się. Lepiej się nie

wtrącać. Gdybym tak chciał się mieszać w każdą kłótnię, nie miałbym ani chwili spokoju. Ale

nie poszliśmy za jego radą.

Irvin ruszył ku gromadce karciarzy. Ja za nim. Wśród zamętu i hałasu ujrzałem przewrócony

stołek, porozrzucane wraz z garścią monet karty i poczerwieniałe twarze uczestników gry.

Musiało tu dojść do jakiegoś poważnego zatargu. Gdy podeszliśmy bliżej, wysoki i chudy jak

tyka farmer chwycił właśnie za rękę stojącego obok człowieka z czarną bródką: — Pokaż rękaw!

Sam widziałem! — krzyczał.

— Co pan widział? — zapytał Irvin.

Uciszyło się nagle.

—On ma karty w rękawie! — zawołał chudy farmer.

—To kłamstwo! — Posiadacz czarnej brody odskoczył do tyłu. — Kto tu ośmiela się

zarzucać mi oszustwo?

—Pokaż lepiej pan ten rękaw. Na co tyle wrzasków?— powiedział znowu Irvin.

To,-co się potem wydarzyło, miało tak błyskawiczny przebieg, że trudno mi dokładnie

odtworzyć sytuację. Dość, że facet z bródką wyciągnął nagle z kieszeni rewolwer, ale w tej

samej sekundzie Irvin skoczył do niego. I nawet nie wiem, jak to zrobił, w każdym razie “czarna

background image

bródka” znalazł się na podłodze, a rewolwer obok niego. Facet dobrze musiał stuknąć o deski, bo

leżał nieruchomy. Irvin błyskawicznie pochylił się nad nim, podniósł rewolwer, sięgnął mu za

rękaw kurtki i wyciągnął trzy karty.

—Widzieliście? — zapytał.

Zgodnie przytaknięto, a z boku ozwał się głos:

—Taki by nam się przydał na szeryfa...

Irvin nie zwrócił na to uwagi. Schylił się raz jeszcze, schwycił leżącego jedną tylko ręką za

kołnierz kurtki i pociągnął po podłodze tak łatwo, jak gdyby ważył nie więcej od snopka zboża.

Zawlókł go do stóp oniemiałego ze zdziwienia szeryfa.

—Proszę się nim zaopiekować — powiedział. — Karciany oszust. Przy okazji warto

sprawdzić, jaki z niego adwokat.

Opisane wydarzenie głośno i szeroko komentowano wśród mieszkańców Fort Benton przez

kilka następnych tygodni. A teraz muszę kilka słów poświęcić swej skromnej osobie. Po prostu

dlatego, że wiąże się ona z dalszą historią naszego wspólnego znajomego.

background image

Fort Benton, pomyślany jako pograniczna placówka wojskowa, przez długie lata spełniał i

inną funkcję — był bowiem również punktem wymiany handlowej z Indianami. Skupowano

skóry, płacono towarami. Wówczas, gdy po raz pierwszy bawiłem w Benton, komendantem

wojskowej placówki był człowiek wykazujący spryt handlowy zupełnie niezwykły. Zamiast

żądanych przez czerwonoskórych towarów: broni, amunicji, kocy, uprzęży — wpychał im

“wodę ognistą”. Po prostu najpodlejszego gatunku wódkę. A obliczał według cen najdroższych.

napojów. Czynił to w zupełnie już nieuczciwy sposób, bez uprzedzenia, po odebraniu skór. Nic

dziwnego, że wynikały stałe zatargi. Podczas naszego pobytu doszło do poważnych awantur. W

konsekwencji tego rodzaju oszukańczych operacji przybyli do miasteczka wojownicy plemienia

Czarnych Stóp. Było ich kilku z Wysokim Orłem, wodzem i Czerwoną Chmurą, słynnym

czarownikiem plemienia na czele. Czerwonoskórzy zażądali raz na zawsze zerwania z

dotychczasowymi praktykami grożąc, że złożą skargę do Waszyngtonu. Komendant wyśmiał

ich. Stwierdził, zgodnie zresztą z prawdą, że tereny Czarnych Stóp leżą w Kanadzie, wobec

czego nic go nie obchodzi skarga obywateli Kanady. A jeśli im taka zamiana handlowa nie

odpowiada — mogą jej zaniechać. Wyobraź sobie, Janie, w jakim nastroju opuszczali fort

delegaci Czarnych Stóp. Spotkałem się z nimi przypadkowo i zdołałem skłonić do zwierzenia się

ze swych kłopotów. Obiecałem, że im dopomogę. Nie bardzo mi wierzyli, a ja — przyznać

muszę — nie bardzo wiedziałem, jak się zabrać do rzeczy. Ale słowo się rzekło. Opowiedziałem

o tym Irvinowi. Sądziłem, że mnie zgani za lekkomyślność, ale nie. Sam się bardzo zapalił do

sprawy. Z jego to inicjatywy spotkaliśmy się z komendantem fortu. Początkowo

przyjął nas

uprzejmie — słyszał już o sukcesach Irvina — ale kiedy się zorientował, o co chodzi, przybrał

ton grubiański. W gruncie rzeczy był to nieokrzesany żołdak i głupiec. Gdyby nie spokój Irvina,

doszłoby do nie byle jakiej awantury. Kiedy opuściliśmy fort, mój przyjaciel oświadczył, że

stanie na głowie, a tego gbura przepędzi. Uśmiechnąłem się tylko na taką pogróżkę. Ale Irvin

mocno wziął sprawę do serca. Powiedział, że potrafi dotrzeć i do Waszyngtonu, jeżeli zajdzie

potrzeba. Próbowałem go przekonać o bezcelowości takiego zamierzenia. Bo nawet gdyby udało

mu się spowodować zmianę na stanowisku komendanta fortu — w co, jak oświadczyłem, nie

wierzę — to jaka jest gwarancja, że następca będzie lepszy? Moim zdaniem oszukańczym

transakcjom może położyć kres tylko znalezienie innego odbiorcy skór. Irvin przyznał mi rację,

ale mimo to nie chciał odstąpić od swego projektu. Gdyśmy wrócili do gospody, zaprosił Pearsa

na wspólną naradę. Opowiedział o moim projekcie. Pears zastanowił się chwilę, a potem

oświadczył, iż najlepiej byłoby skierować Indian do którejś z faktorii Hudson's Bay Company

3

prowadzącej od stuleci handel z ludnością tubylczą. Tysiące filii Hudson's Bay Company

3 Hudson's Bay Company — Kompania Zatoki Hudsona. Przedsiębiorstwo handlowe posiadające po dziś dzień
swoje placówki-faktorie w licznych punktach Kanady, przeważnie na północy i północnym wschodzie.

background image

znajdowało się na terytorium Kanady, ale gdzie znajdowała się najbliższa? Tego Pears nie

wiedział, ale obiecał popytać się. Jakoż po paru dniach doniósł nam, iż najbliższa Fortu Benton

faktoria znajduje się w osadzie Dziesiątej Mili. Ba, ale jak daleko było do niej? Na ten temat

zdania przygodnych informatorów bardzo się różniły. Mimo wszystko postanowiłem tam trafić.

Zaproponowałem

Irvinowi wspólną wyprawę. Odmówił. Nabił sobie głowę Waszyngtonem.

Oświadczył, że wszystko świetnie się składa, bo możemy jednocześnie odbyć swe podróże i

spotkać się w Benton.

Nie będę ci opisywał swej eskapady do Dziesiątej Mili, za wiele by to zajęło czasu. Faktem

jest, iż dotarłem do celu, że kierownik faktorii przyjął mnie bardzo gościnnie, że — jak się

później okazało — nawiązał porozumienie z Czarnymi Stopami i odtąd dostawy skór do Fort

Benton urwały się. Gdy powróciłem, Irvina jeszcze nie było. Czekałem z niecierpliwością. Zja-

wił się dopiero po dwu tygodniach z wielce tajemniczą miną. Nie chciał nic mówić, wyraził

tylko zadowolenie z mojego osiągnięcia. Tak minął jeszcze jeden tydzień. .Zastanawiałem się, po

co tu jeszcze siedzimy. Pieniądze, jakie miałem ze sprzedaży swego gospodarstwa, topniały

bardzo szybko, a przymusowa bezczynność poczynała mnie męczyć. Po paru dniach gruchnęła

po Benton nieprawdopodobna wiadomość: miał przyjechać nowy komendant fortu.

Po dziś dzień nie wiem, jak Irvin potrafił do tego doprowadzić. Podejrzewam tylko, iż

pogłoskę o zmianie na stanowisku komendanta fortu puścił on sam. JVa pewno za

pośrednictwem Pearsa. Pogłoska okazała .się prawdziwą. Po kilku dniach przybył nowy komen-

dant. Co dziwniejsze, pierwsze kroki skierował nie do fortu, ale do gospody “Pod Szarym

Niedźwiedziem”. Tu spędził dobrą godzinę na rozmowie w cztery oczy z Irvinem. Mieszkańcy

osiedla po prostu utonęli w fali najbardziej fantastycznych plotek. Szeptano sobie na ucho, że

Irvin jest wysłannikiem rządu Federalnego

4

. Nie dowiedziałem się, jaką rolę przypisywano mnie,

ale nie mogłem już przejść ulicą, aby dziesiątki razy nie być zmuszonym do odpowiadania na

ukłony i pozdrowienia zupełnie nie znanych mi osób. Tak oto doświadczyłem wówczas mnóstwa

kłopotów wynikających z nadmiernej popularności. Efekt tego wszystkiego był nieoczekiwany,

chociaż należało się go spodziewać. Oto pewnego dnia kilku najbardziej szanowanych obywateli

Benton zwołało ogólne zebranie mieszkańców — oczywiście mężczyzn, kobiety z takich narad

były wyłączane — i przedstawiło szereg zarzutów dotychczasowemu szeryfowi. Bronił się

nieborak, jak umiał, ale nie zdołał odnieść sukcesu. Zażądano, aby zrzekł się swych funkcji.

Wniosek przegłosowano. Na tym samym zebraniu Pears wystąpił z propozycją wyboru Irvina na

opróżnione miejsce szeryfa, a mnie — posłuchaj tylko, Janie! — na jego zastępcę. Odmówiłem

kategorycznie, a równocześnie gorąco namawiałem Irvina, aby się zgodził. Powiedział, że

4 Rząd Federalny — Rząd Stanów Zjednoczonych A.. P. w Waszyngtonie.

background image

przyjmie na próbę. Wybrano go prawie jednomyślnie. Zgodzono się również, aby po pewnym

czasie sam sobie dobrał pomocników.

Tak oto, w wielkim skrócie, wygląda historia ostatnich lat życia obecnego szeryfa Fort

Benton.

—A ty — zapytałem — co uczyniłeś potem?

—Pomogłem nieco w nawiązaniu stosunków między Czarnymi Stopami i przedstawicielem

Hudson's Bay. Myślałem, że rzecz się na tym zakończy. Nie doceniłem jednak wdzięczności

czerwonoskórych. Zjawili się jeszcze raz w Benton po to, aby mi wręczyć niezwykle cenny

dar: futro srebrnego lisa. Od tej to chwili datuje się moja znajomość z Indianami.

—Nie bardzo rozumiem, Karolu, po co wlekliście się aż do tego zakazanego Fort Benton?

Pieniądze uzyskane ze sprzedaży gospodarstw nie mogły wam na długo starczyć. Sam zresztą

wspominałeś, że już ci się kończyły.

—Odpowiem krótko: to, że trafiliśmy do Fort Benton, było tylko przypadkiem. Po prostu

szukaliśmy jakiejś małej miejscowości, czując wstręt do dużych skupisk ludzkich, aby w niej

osiąść na stałe, nabywszy kawał gruntu. Ale Irvin, im bardziej czas upływał, tym bardziej

tracił pociąg do gospodarki rolnej. Sądzę, że wspomnienia niedawnej przeszłości były u niego

zbyt żywe. Wybór na szeryfa Fort Benton przyjął zapewne z ulgą. Potrzebował radykalnej

zmiany zawodu, odgrodzenia się raz na zawsze od tego, co było, i od... wspomnień. A poza

tym nowa funkcja, bardziej odpowiadała jego skłonności do czynnego, ruchliwego życia.

—A ty, Karolu?

—Ja? Nie chciałem wpływać na decyzję Irvina. On sam raz tylko jeden mówił o nabyciu

farmy. Kiedy go wybrano na nowe stanowisko, wówczas i ja zaniechałem myśli o kupnie

ziemi. Przypadek przyszedł mi z pomocą. Mój kontakt z Czarnymi Stopami pozwolił i mnie

zmienić zawód. Zostałem traperem, “łowcą skórek”, i mogę cię zapewnić, Janie, że jest to

praca znacznie ciekawsza, a również bardziej opłacalna od uprawy roli. Ale teraz zakończmy

już

ten

temat.

Pora

wyjaśnić, po co tu przybyłem.

—Przecież żeby mnie odwiedzić!

—Oczywiście, ale nie tylko dlatego. Zbliża się sezon zimowych łowów. Potrzebuję amunicji.

W Milwaukee dostanę lepszą i tańszą, no i poza tym mogę się z tobą nagadać. Od Czerwonej

Chmury i od Wysokiego Orła przywożę pozdrowienia. Liczą, że wiosną zawitasz do nich.

Wybacz, ale bardzo się zmęczyłem tym gadaniem. Nigdy jeszcze za jednym razem nie

wypowiedziałem tylu słów. Dlatego dopiero jutro dowiesz się o szczegółach. Uff! Bardzo

jestem senny.

background image

Tajemniczy nieznajomy

Nazajutrz, już przy śniadaniu, wszczęliśmy gorącą dyskusję nad problemem Hawkinsa. Karol

określił tę sprawę mianem “problemu” twierdząc, iż to nadaje odpowiednią wagę zagadnieniu.

—Dobrze, dobrze — zgodziłem się. — Niech będzie i problem, jeśli ci się tak podoba. Co

radzisz?

—Skierować chłopaka do szkoły.

—Do jakiej szkoły? Obawiam się, iż Jim umie zaledwie czytać i pisać.

Tu, na marginesie, muszę zauważyć, iż w Stanach istniały wówczas tak zwane “primary

schools

5

, ale nauka była płatna i nieobowiązkowa.

—Wiesz co, Karolu, może by się poradzić Katarzyny? Kobiety w takich sprawach

wychowawczych lepiej się orientują od nas.

Spojrzał na mnie podejrzliwie.

—Mówisz to poważnie?

—Ona potrafi rozsądnie myśleć.

—Jak uważasz.

Zawołałem Katarzynę i częściowo wtajemniczyłem ją w sprawę Jima Hawkinsa, nie

wspominając jednak o historii z Brightonem. Wysłuchała mnie w milczeniu. Kiedy skończyłem

mówić, zamyśliła się.

— Chłopak powinien się uczyć — zawyrokowała — zamiast bąki zbijać.

Zgodnie przytaknęliśmy.

— Może go oddać do kowala?

Zaprotestowałem.

—Nigdy, Katarzyno. To przecież syn farmera. On się na to nie zgodzi. Nie, nie. Trzeba

wymyślić coś innego.

—To niech idzie do jakiejś szkoły rolniczej.,

—Nie wiem, czy taka szkoła istnieje w Milwaukee?

—Co też pan doktor opowiada? Przecież jest u nas taka szkoła.

—To niezła myśl — zainteresował się Karol. — Ale czy chłopak da sobie radę?

—Trzeba spróbować — zauważyłem.

I na tym stanęło. Gdy w kilka godzin później przyszedł Hawkins, Karol począł go

egzaminować. Męczył go dość długo, zanim powiedział, o co chodzi. Nie zauważyłem jednak

entuzjazmu na twarzy Jima, Karol stwierdził, że chłopak powinien dać sobie radę. A jeśli nie,

poszukamy czegoś innego.

5 Primary schools — odpowiada mniej więcej naszym szkołom podstawowym.

background image

—Łatwo powiedzieć — mruknąłem.

—Nie bądź pesymistą, Janie. Ja się tą sprawą zajmę.

—Serdeczne dzięki. Spodziewam się wobec tego, że pobędziesz u mnie dłużej.

Zaprzeczył, ale stwierdził równocześnie, że nie myśli o natychmiastowym odjeździe. Muszę

przyznać bezstronnie, że Karol przejął się kłopotem życiowym Hawkinsa. Ale i mnie — sam nie

wiem dlaczego — chłopak bardzo przypadł do serca. Karol cel swój osiągnął. Umieścił Jima w

jakiejś niższego typu uczelni o charakterze rolniczym. Przy szkole istniał internat, więc i sprawa

mieszkania została załatwiona. Napisałem o tym wszystkim aż w dwu listach: do szeryfa i do

starszego brata Hawkinsa. Dokonawszy tego byłem szczęśliwy, że spadł mi kłopot z głowy.

Wreszcie miałem okazję i czas wypytać Karola, co porabiał, odkąd żeśmy się pożegnali. Nie

zmarnował czasu. Okazało się bowiem, iż po rozstaniu się ze mną powrócił do osiedla Czarnych

Stóp, a stamtąd, korzystając z pięknej jesiennej pogody, raz jeszcze w towarzystwie kilku

wojowników udał się do znanej mi Doliny Siodła w Górach Skalistych, gdzie spoczywały

pokłady złotonośnego piasku.

Tam wydobyto sporą jego ilość i przewieziono do Oden-na-ka-inne-he-kaj — Ukrytego

Miasta Czarnych Stóp. Tu wyjaśniam: wiele szczepów czerwonoskórych posiada osiedla, w

których przebywa stale. Położenie geograficzne tych osiedli znane jest tylko nielicznym i

zazdrośnie strzeżone. One to właśnie zwane są ukrytymi miastami.

Z kolei Karol udał się na południe Kanady, gdzie zakupił kilkadziesiąt sztuk rasowego bydła.

Sprowadził je na tereny Czarnych Stóp i zamienił się w... hodowcę, a raczej w instruktora

hodowlanego. Z właściwą sobie energią począł wtajemniczać grono wybrańców w podstawowe

zasady hodowli. Sam posiadał przecież w tej dziedzinie pewne doświadczenie. A sprawa nie

była łatwa. Prawdopodobnie gdyby nie wpływy i znaczenie Czerwonej Chmury, cała praca

Karola poszłaby na marne. Indianie dość niechętnie odnieśli się do prób hodowli bydła, bowiem

uważali, że dla wojowników jest w tym coś hańbiącego. A przecież pomysł był doskonały.

Czerwona Chmura, który przez kilka lat swej młodości przebywał w mieście bladych twarzy,

orientował się, iż im bardziej rozwijać się będą miasta, wzrastać będzie zapotrzebowanie na

żywność, a przede wszystkim na mięso. Ponieważ ilość dzikiej zwierzyny stale maleje, hodowla

bydła domowego będzie się stawała coraz bardziej popłatną. Nieubłaganie nadciągał dzień, w

którym padnie ostatni bizon. Wówczas jedynym ratunkiem przed głodową śmiercią stanie się dla

Indian przymusowa wędrówka na tereny dalekiej północy, gdzie jeszcze istniała obfitość leśnej

zwierzyny. Dla plemion Czarnych Stóp, Assiniboinów, a nawet dalej na północ osiadłych Kri

równało się to nie tylko konieczności opuszczenia odwiecznych siedzib, ale wiązało się również

ze zmianą trybu życia. Zwierzyna północy przebywała w niezmierzonych lasach. Przeniesienie

background image

się z prerii do puszcz to dla Indian mniej więcej to samo, co na przykład przerzucenie górali na

równiny, a rolników z nizin na górskie hale.

Z tego wszystkiego zdawali sobie dobrze sprawę Czerwona Chmura, Wysoki Orzeł, wielki

wódz plemienia, oraz kilku pomniejszych kacyków szczepowych. Popierany przez nich

czarodziej już od dłuższego czasu przekonywał swych współplemieńców o konieczności

rozpoczęcia na stepach hodowli bydła.

Rozpisałem się nieco na ten temat, ale hodowlane plany wiązały się bardzo ściśle z

zamierzoną przez nas eksploatacją złotodajnych pokładów (aby zdobyć pieniądze na zakup

bydła!) oraz z szeregiem innych, wynikłych z tych zamierzeń nieoczekiwanych wypadków.

Wracam do sprawy Karola. Przybył do Milwaukee nie tylko po to, aby kupić amunicję i aby

mnie odwiedzić. Również i w celu zbadania, gdzie i kiedy można by nabyć jakąś większą partię

bydła. Natrafił jednak na pewne trudności w znalezieniu dobrej rasy hodowlanej. Poradziłem

mu, aby załatwił transakcję za pośrednictwem Hudson's Bay Company. W ten sposób można by

uniknąć wielu kłopotów, a przede wszystkim plotek na temat pochodzenia złota, którym Czarne

Stopy miały płacić. Hudson's Bay potrafi załatwić sprawę w sposób możliwie dyskretny.

Po rozważeniu tej propozycji “z wierzchu i od podszewki” — jak mówił — Karol przyznał mi

rację. Tymczasem spadł pierwszy śnieg, a wraz z nim nadszedł list od Irvina. Gratulował w nim

pomyślnego załatwienia “sprawy Hawkinsa”. Donosił również, że rozmawiał z bratem Jima,

który nieco krzywił się na wysokość opłaty żądanej przez szkołę, ale ostatecznie ustąpił, gdy mu

szeryf zagroził, iż “pan doktor umyje ręce od wszystkiego”, a on, szeryf, również, jeśli Jim nie

zostanie umieszczony w szkole. Był to oczywiście mały szantaż, z którego uśmiałem się ser-

decznie, bo jednak wynikający ze szlachetnych pobudek. Nauka tylko na dobre mogła wyjść

Jimowi.

Ten list na długo pozostał ostatnią wiadomością, jaka nadeszła do mnie z Fort Benton. Karol

odjechał, przez długie tygodnie nie wydarzyło się nic ciekawego.

Zima trzymała nas mocno w swych garściach. Tak nadszedł styczeń 1882 roku. I wówczas to

właśnie wydarzył się wypadek, który mnie nieco zaniepokoił.

Któregoś posępnego zimowego wieczoru odwiedził mój gabinet dawny pacjent z okresu,

kiedy pracowałem w szpitalu. Przypomniał mi się natychmiast, chociaż poznałbym go i bez tego.

Stał się bardzo popularną postacią wśród ogółu chorych. Nazywaliśmy go wówczas Czarnym

Piotrem, a to od krótko przyciętej, czarnej bródki i czarnych włosów. Trafił do nas ze

skomplikowanym złamaniem lewego przedramienia i dwu żeber. Naprawdę nazywał się Piotr

Carr. Uprawiał zanikający już zawód — jeśli to można nazwać zawodem — poszukiwacza

szlachetnych metali. Przewędrował chyba połowę Ameryki ze zmiennym dla siebie szczęściem.

background image

Majątku nie zrobił, ale — jak nam

opowiadał — uciułał sobie skromną sumkę na czarną godzinę.

Skutki pewnej wyprawy doprowadziły go wprost do bramy szpitala. Podczas wędrówki w gó-

rach zaskoczyła go gwałtowna burza połączona z silnym wiatrem. I ten huragan po prostu zwiał

Piotra ze zbocza, na którym bezskutecznie poszukiwał najpierw “skarbów”, a potem schronienia

w jakiejś pieczarze. Na szczęście zbocze nie było bardzo strome. Zleciał jednak, koziołkując,

kilkanaście metrów. To, że jakoś zdołał dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej, straszliwie

potłuczony, zawdzięczał tylko niesłychanej wytrzymałości i odporności organizmu na ból i

fizyczne zmęczenie.

Prowadziłem z nim — w chwilach wolnych od zajęć zawodowych — długie rozmowy. Carr

był niewyczerpaną kopalnią tematów. Zaiste, warto było słuchać! Jego znajomość życia białych

osadników tak zwanego Dzikiego Zachodu, kontakty z czerwonoskórymi, zwłaszcza z Indianami

plemion Dakota, nazywanymi przez białych Siouxami

6

, mogłyby stanowić cenny materiał

etnograficzny dla naukowców, gdyby Czarny Piotr umiał i chciał pisać. Niestety, natura

pozbawiła go tych zdolności. Za to gawędziarz z niego był utalentowany. Do sali, w której leżał,

przychodzili lżej chorzy, aby wysłuchać nie kończących się opowieści. Przypuszczam, że sporo

w nich było fantazji, ale na pewno zawierały również wiele prawdy o życiu człowieka, który całe

swe męskie lata spędził na włóczędze. Gdy któregoś dnia spytałem Piotra, po czym poznaje, czy

na danym terenie warto prowadzić poszukiwania złotodajnego piasku — zaskoczył mnie

znajomością gleby i skał. Nieco później, przypadkowo, poznałem geologa i powtórzyłem mu

część uzyskanych w ten sposób informacji. Zdumiał się, skąd lekarz może tak dobrze orientować

się w tych sprawach. Gdy zdradziłem źródło swej wiedzy, nie okazał już zdziwienia. Przyznał, iż

praktyczne wiadomości wędrownych poszukiwaczy często dorównują oficjalnej nauce, a

niekiedy nawet ją przewyższają.

Piotr Carr wcale nie był przyjacielem Indian. Twierdził, iż nieraz zaleźli mu za skórę

podejrzewając, że poszukuje na ich terenach wyłącznie złota, a nauczeni doświadczeniem

wiedzieli, że po każdym większym odkryciu drogocennego minerału następuje masowa inwazja

białych.

Takim więc był Piotr Carr. Gdy mnie powitał jak starego znajomego, zagadnąłem go o

zdrowie.

—Wszystko w porządku, panie doktorze. I wcale nie w tej sprawie przyszedłem.

—Proszę, proszę, niech pan siada. Czym mogę służyć?

—Może to i głupstwo — zaczął skrobiąc się w głowę — a może ważna sprawa. Sam pan to

6 Nazwa Sioux wśród Indian nie istnieje. Pochodzi bowiem ona z przekręconego przez osadników francuskich
słowa na-dowessioux, które z kolei jest również przeinaczeniem słowa nadoweiseweg (małe węże) lub nadeweisiw
(mały wąż) — nazwy obraźliwej, nadawanej szczepom Dakota przez ich śmiertelnych wrogów, Indian Odżibwejów
(Ojibwa). Z tych dwu kolejnych przekształceń powstała właśnie nazwa Sioux (wymawiana jako Siu).

background image

oceni. Wie pan dobrze, czym się zajmuję, i sporo ludzi również wie o tym. A że ciągle krąży

po naszym kraju mnóstwo bajek o skarbach, które gdzieś tam spoczywają w ziemi, więc

ktokolwiek się dowie o mojej pracy, zaraz ciągnie mnie za język. Iluż to proponowało mi

spółki. Ale ja coś niecoś znam się na ludziach. Najczęściej wszystkim im źle z oczu patrzy.

Przed kilku dniami zetknąłem się ze sprawą, która — jak mi się wydaje — zainteresuje i

pana.

— Mnie?

—Tak, tak. Jak panu wiadomo, latem przebywam w samotności, a zimową porą sobie

odpoczywam. Czasem dla odmiany bawię się, ot, przy kufelku piwa w jakimś lokalu. Pan to

rozumie, doktorze?

—Oczywiście. Nie widzę nic w tym złego.

—Właśnie, zawsze tak samo uważałem. Przed paru dniami byłem w gospodzie “Pod

Srebrnym Orłem”. Słuchaczów miałem chętnych. Ani słowa. Każdy coś dodał, historyjki

ciekawe. Zrobiło się dobrze późno, a jeszcze nie wyczerpaliśmy tematu. Ano, cóż? Trzeba

było się pożegnać. Wychodzę. A tu jakiś przystąpił do mnie.

—Na lewo? — pyta.

—Na lewo.

—To się świetnie składa. Odprowadzę pana kawałek. Zawsze we dwóch to raźniej.

Z początku myślałem, że to jakiś strachajło. Niech idzie. Mnie to nie przeszkadza. Więc

idziemy. A tamten po chwili, jak już zostaliśmy sami, gada.

— Ciekawe rzeczy pan opowiadał. Szalenie mnie to zainteresowało. Bo widzi pan, ja też z

tego samego fachu.

Tak mi powiedział. Może to prawda, czemu nie? I czekam, co będzie dalej. Idziemy przez

chwilę w milczeniu. Już myślałem, że się na tym skończy. Ale nie, bp on znowu się odzywa:

— A może byśmy się tak razem wybrali, kolego? Widzi pan doktor! Zaczął mnie nabierać na

“kolegę”.

— A dokąd to? — pytam.

Jegomość kręci głową i wreszcie powiada:

— Znalazłoby się jedno takie miejsce — tu ściszył glos. — Złoto. Złoty piasek. A nawet

większe grudki,.,,

—Tak? — mówię. — A pan widział? Trzeba było sobie zabrać.

—Nie — powiada. — Ja tam nie byłem, ale mój przyjaciel. Pokazywał mi próbki.

—No, to świetnie. Możecie sobie powinszować, ale ja tam po co?

—Ba — powiada — to straszny kawał drogi i, będę szczery, trochę niebezpiecznie. Lepiej we

background image

trójkę niż we dwójkę.

—Co to znaczy: trochę? Zawsze się ryzykuje przy takich poszukiwaniach.

—Przypadł mi pan do serca, więc powiem jeszcze: to tereny czerwonych.

—Wszystko zależy, jacy to czerwoni, z niektórymi można się dogadać.

—Z tymi chyba nie. To Czarne Stopy.

—Aha, Kanada — powiedziałem. — Ale to przecież bardzo pokojowo usposobione

plemiona.

—Niektórzy tak sądzą, lecz to nieprawda. Mój przyjaciel wpadł tam w nie lada tarapaty.

Ścigali go...

—Jeśli tak — odpowiedziałem — sprawa nie dla mnie. Nie będę ryzykował życiem dla

kawałka złota.

Tak mu powiedziałem, ale jednocześnie przypomniałem sobie, że przecież ci od Czarnych

Stóp byli u pana doktora w szpitalu. Wtedy, co ten chory... i co to pan doktor miał jakieś

kłopoty... — zaplątał się i utknął w połowie zdania. Widać nie chciał mnie urazić przypominając

niemiłą dla mnie historię.

—Pamiętam, pamiętam. Proszę mówić dalej. To bardzo interesujące.

—Więc pomyślałem sobie, że jeżeli oni, to znaczy ci Indianie, znają pana doktora, a pan

doktor oddał im taką przysługę, to panu byłoby najłatwiej o tym złocie od nich się

dowiedzieć...

Uśmiechnąłem się, bo rozumowanie Czarnego Piotra było nieco prymitywne, ale rzekłem:

—Dobrze, dobrze. I co on panu odpowiedział?

—Że warto ryzykować, bo tam jest cała kopalnia złota. Na trzech to starczy do końca życia.

Przemyślałem tę rzecz jeszcze raz i doszedłem do wniosku, że jeśli pan doktor tym

czerwonym oddał taką przysługę, to ja powinienem o wszystkim panu powiedzieć.

—Widzisz, Carr — odparłem — nie jest to takie proste, jak ci się wydaje. Jeśli tam jest złoto,

to stanowi własność Czarnych Stóp i nic nam do tego. Nawet gdyby przygodnie poznany

człowiek mówił prawdę, ryzyko zdobycia tego złota jest tak olbrzymie, iż, jak to się mówi,

gra nie warta świeczki. Ja jednak podejrzewam, że ten pański znajomy to po prostu oszust.

—I ja doszedłem do tego samego wniosku, ale chciałem się poradzić.

—Wiesz co? — w tym momencie wpadłem na nowy pomysł. — Bardzo pragnąłbym tego

człowieka zobaczyć. Ale nie uprzedzaj go, Piotrze, o tym, dobrze? Kto wie, może to jakiś

szpitalny pacjent, który z wizyty Czarnych Stóp wy fantazjował sobie resztę?

—Nie widzi mi się, ja tam poznałem chyba wszystkich chorych. Ale rzecz da się zrobić. On

zawsze przychodzi pod “Srebrnego Orła”.

background image

—Słuchaj, Carr. Ja tam również wpadnę, ale udawaj, że mnie nie znasz.

—To jak ja go panu doktorowi wskażę?

—Wymyśl coś.

—No, to chyba... chyba że podejdę do pana doktora i poproszę o ogień do fajeczki. Będę

mógł wtedy szepnąć słówko.

Uznałem to za najlepsze rozwiązanie. I na tym rozstaliśmy się.

Ledwie zamknęły się drzwi za Czarnym Piotrem, począłem zastanawiać się nad tym

wszystkim. Ktoś wie o naszym odkryciu. Niech Piotr będzie przekonany, że to oszust. Tak

lepiej. Ale ja wiem, co naprawdę o tym sądzić. I oto poniosła mnie fantazja. I to tak daleko, że

gdybym na własne oczy nie widział, jak Scott, “człowiek z blizną”, skoczył w przepaść,

miałbym prawo sądzić, że to on właśnie.

Tak czy siak, należało bacznie przyjrzeć się informatorowi Carra. Nie bardzo chciało mi się

iść samemu pod “Srebrnego Orła”, ale innej rady nie znalazłem.

Następnego dnia wybrałem się do gospody. Jej lokal znajdował się na krańcach miasta i

niewiele odbiegał wyglądem od “Szarego Niedźwiedzia” w Fort Benton. Sala była pełna, ani

jednego miejsca przy stolikach. Z trudem przecisnąłem się do bufetu. Poprosiłem o piwo.

Począłem rozglądać się po sali. Nigdzie jednak nie zauważyłem Carra. Wysączywszy ostatnie

krople piwa zacząłem torować sobie drogę ku wyjściu i dobrnąłem wreszcie do drzwi. Nie

zdążyłem ich uchylić, gdy otwarły się, pchnięte od zewnątrz. Ukazała się uśmiechnięta twarz

mego byłego pacjenta.

Natychmiast zawróciłem. Dostrzegłem, jak Piotr dopchał się do bufetu, głośno witany przez

licznych znajomych. Teraz nie sposób było doń podejść bez zwrócenia ogólnej uwagi. A tego

chciałem uniknąć.

Na, szczęście, przypadkowo znalazłem wolne krzesło przy stoliku, od którego akurat

powstało z hałasem rozbawione towarzystwo. Zapaliłem fajkę. Po kilku minutach zjawił się

posługacz i postawił kufel piwa.

— Coś mocniejszego? — zapytał.

Zaprzeczyłem, dziwiąc się temu piwu, którego wcale nie zamawiałem. Ale tu widać takie

były zwyczaje.

Cisnąłem kilka monet i począłem rozglądać się po sali. Carr zginął mi z oczu w tłumie gości.

W tej chwili zbliżyło się ku mnie dwu nieznajomych. Skłonili się uprzejmie i coś zamruczeli,

zapewne pytali, czy mogą się przysiąść. Kiwnąłem głową i wskazałem wolne stołki. Usiedli. I

znowu, prawie natychmiast, zjawił się posługacz z piwem. Nie wiem doprawdy, jak on to robił,

aby w ścisku panującym w lokalu móc tak szybko odszukać osobę, która jeszcze nie otrzymała

background image

swego “obowiązkowego” piwa? Musiał zaiste mieć sokoli wzrok.

Przyjrzałem się przybyłym. Byli prawie w równym wieku, obaj nosili kraciaste kurtki i

identyczne, o szerokich rondach kapelusze. Prowadzili przerwaną zapewne przed chwilą

rozmowę — nie krępując się moją obecnością — bo gdy zajęli miejsca, jeden z nich

odezwał się:

—Więc on mi powiada: “Nie będziesz żałował, bracie, we trójkę zbierzemy tyle, że każdemu

starczy na całe życie i każdy będzie panem całą gębą”.

Nastawiłem uszu. Trochę z nudów, a trochę dlatego, że coś bardzo podobnego mówiono

Czarnemu Piotrowi.

—A co ty na to? — ozwał się drugi z nieznajomych.

Więc ja powiedziałem: “A kto mi zaręczy, że to wszystko prawda? A jeśli nawet prawda,

jaka gwarancja, że czerwone diabły nie ściągną mi skóry z głowy?” Na to on wyśmiał mnie.

Powiedział, że kto nie ryzykuje, ten nic nie ma, i dodał, że jak spotkamy się

we trójkę, pokaże najprawdziwsze nuggety

7

.

Teraz dosłownie cały zamieniłem się w słuch. Wpatrzywszy się w kufel pełen piwa

udawałem, iż rozmyślam nad czymś głęboko, ale łowiłem uchem każde słowo.

Z dalszej rozmowy wynikły informacje jeszcze bardziej mnie interesujące. Oto jeden z moich

przygodnych sąsiadów był nagabywany — w podobny sposób, jak Piotr Carr — o wzięcie

udziału w wyprawie po złoto. Odmówił jednak swego uczestnictwa w tym przedsięwzięciu.

Dopiłem piwa i podniosłem się od stolika. Do licha! Czy to ciągle był ten sam “ktoś” z

uporem starający się zorganizować wyprawę na tereny Czarnych Stóp, czy też natrafiłem

przypadkowo na zwykły zbieg okoliczności? Ale przecież terenów złotodajnych, na których

znaleźć można nuggety, nie było wiele. Raczej — niesłychanie mało. Ja o takich nic a nic nie

słyszałem poza domeną Czarnych Stóp.

Należało o wszystkim zawiadomić Karola. Tylko gdzie go szukać? Wybrać się na prerię?

Może zwrócić się o pomoc do szeryfa Irvina?

Poszedłem szukać Piotra. Stał nadal przy bufecie, otoczony grupką słuchaczy, i rozprawiał

zawzięcie. Przystanąłem. Dostrzegł mnie. Ciągle gadając począł przesuwać się w moim

kierunku. Gdy znalazł się tuż obok, powiedział:

— Fajka mi zgasła, kto użyczy ognia?

Chyba z tuzin rąk wyciągnęło się w jego stronę, ale Carr przyjął zapałki ode mnie, Kiedy

przybliżał płonące drewienko do główki fajki, szepnął:

— Uwaga, ja go klepnę po ramieniu...

7 N u g g e t (z ang.) — bryłka czystego metalu, np. złota.

background image

Skłoniliśmy się sobie z należytą grzecznością i Carr

pożeglował na nowo w stronę

szynkwasu. Po drodze zagadał coś do stojącego obok mężczyzny i poklepał go poufale po

ramieniu. Następnie odwrócił głowę i spojrzał w moim kierunku. Zrozumiałem. Towarzysz

Carra, wysoki drab w żółtej koszuli, był właśnie “organizatorem” wyprawy po skarby.

Przyjrzałem mu się dokładnie. Na pewno nigdy go dotąd nie spotkałem. Odwróciłem się na

pięcie i opuściłem gospodę.

Przez powrotną drogę do domu bezskutecznie starałem się odgadnąć, kim był znajomek

Czarnego Piotra. Raz jeszcze przeliczyłem wszystkich uczestników wyprawy w Góry Skaliste,

gdzie spoczywał złoty piasek. Poza grupą Indian brało w niej udział zaledwie dwu białych: Karol

i ja. Ale ja nie wspominałem o tym nikomu ani słówkiem, a Karola byłem pewien jak siebie

samego. Inni odkrywcy złotych pokładów już nie żyli.

A czerwonoskórzy? O, nie! Od nich nie przedostała się do bladych twarzy żadna wiadomość.

Dziwna zagadka!

Wieczorem w swym gabinecie zastanawiałem się nad ewentualnością zatargu Czarnych Stóp

z którymś z sąsiednich plemion. Być może Assiniboinowie lub Kri natrafili na skarby Doliny

Siodła w Górach Skalistych i przekazali tę wiadomość któremuś z białych traperów. To wydało

mi się możliwe. Wiedziałem przecież, iż podczas dawnych, krwawych zatargów wodzowie

plemion niejeden raz zwracali się o pomoc do białych, obiecując nagrodę w części łupów. Nikt

uczciwy nie podejmował się tego rodzaju usług, ale trafiały się — jak wszędzie na świecie —

szumowiny pozbawione wszelkich uczuć ludzkich i wszelkich hamulców moralnych. One to

służyły swą radą i swą strzelbą jednej w walczących stron. Może więc i tym razem przytrafiło się

coś podobnego?

Od Czarnych Stóp -— po wyjeździe Karola — nie miałem żadnych wiadomości. Z drugiej

znów strony Karol nie wspominał ani słówkiem o jakichś zatargach na prerii. Zakopane w ziemi

przed wielu, wielu laty tomahawki nie zostały wydobyte. Oczywiście, wszystko jest możliwe, ale

wśród czerwonoskórych coraz silniej utrwalało się przekonanie o bezcelowości, a nawet

szkodliwości bratobójczych walk. Wyniszczały one jeszcze bardziej i tak topniejące już siły

tubylców.

— Nie — mówiłem sam do siebie — ani Czerwona Chmura, ani Wysoki Orzeł, ani żaden z

pomniejszych wodzów Czarnych Stóp nie wdałby się w taką awanturę.

Nazajutrz znowu odwiedził mnie Piotr Carr.

—Jest pan zadowolony, doktorze? — zagadnął.

—I tak, i nie. Ja tego jegomościa nigdy dotąd nie spotkałem. Jak on się nazywa?

background image

—Doprawdy, nie wiem. Ani ja się mu nie przedstawiałem, ani on mnie.

—I cóż więcej wczoraj panu opowiadał?

—Raz jeszcze namawiał do przystąpienia do spółki. Ale on mi się nie podoba. Od początku

nie podobał mi się. Co mu tak na mnie zależy? Zacząłem facetowi tłumaczyć, że teraz zima w

pełni, że mam czas do namysłu. Widząc, że nic nie wskóra, pożegnał się ze mną.

— Ciemna historia — stwierdziłem.

Powtórzyłem Carrowi przypadkowo usłyszaną pod

“Srebrnym Orłem” rozmowę.

— Podejrzewam, że chodzi o to samo złoto i o tę samą osobę. Jest to albo pański znajomy,

albo... znajomy znajomego. Stara się zwerbować ludzi do jakiejś wyprawy i każdemu opowiada,

że tylko trzy. osoby mają w niej uczestniczyć.

Piotr aż klepnął się dłonią po kolanie.

— Ani słowa dodać, doktorze! Pan ma rację. To jakaś paskudna sprawa.

Na tym rozstaliśmy się.

Wyczekiwałem teraz z niecierpliwością poprawy pogody, aby móc wyruszyć na

poszukiwanie Karola. Ale wszystko sprzysięgło się przeciw mnie. Z końcem stycznia mróz co

prawda zelżał, ale śnieżyce, prawdziwe huragany śnieżne, sparaliżowały komunikację we

wschodniej i północnej części Stanów. Zawiało drogi i kolejowe tory. Ruch pociągów, mimo

stosowania pługów odśnieżnych, odbywał się bardzo nieregularnie. Zdarzało się, że wagony

grzęzły po prostu w zaspach. Potem napłynęła fala mrozów i trwała do końca lutego.

Przez cały ten bardzo dla mnie długi okres nie otrzymałem żadnej wiadomości. Ani od

Karola, ani z Fort Benton. Nie wiedziałem, czy szeryf schwytał wreszcie Cyrusa Rothcliffa, czy

nie.

Trochę z nudów, trochę z obowiązku, a najbardziej, aby coś robić — bo w miejscu nie

mogłem usiedzieć — odwiedziłem Jima Hawkinsa. Najpierw porozmawiałem z dyrektorem

szkoły. O moim protegowanym wyrażał się życzliwie, podkreślając jednak, iż chłopak jest dość

niesforny, że potrzebuje silnej ręki, która by nim pokierowała, że jednak — biorąc wszystko pod

uwagę — dobrze się stało, iż trafił do tej właśnie, a nie do innej szkoły.

Hawkins notomiast zapytany, jak się tu czuje, szczerze wyznał, iż brak mu dawnej swobody i

towarzystwa, ale chce zadowolić szeryfa i dlatego tu siedzi.

Nie bardzo mi to przypadło do smaku.

—Tu nie chodzi o szeryfa, Hawkins — powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się sam na sam w

malutkim gabineciku dyrektora szkoły. — Tu nie chodzi o szeryfa — powtórzyłem. — Ale o

ciebie. Nie przyszedłem, żeby prawić kazanie, ale żeby przypomnieć ci o pewnych sprawach.

Wydaje się, że o nich zdążyłeś już zapomnieć.

background image

Zauważyłem, że pomarkotniał. Opuścił głowę i wpatrzył się w lśniącą posadzkę.

—Przypominam ci, że byłeś dosłownie o krok od więzienia albo od czegoś jeszcze gorszego.

Wszystko przemawiało przeciw tobie. Ocalił cię właściwie tylko ten pierścień. Gdybyś

prowadził inny tryb życia...

Westchnął ciężko i spojrzał na mnie.

—Niech mi pan wybaczy, doktorze. Tyle panu zawdzięczam.

—I znowu nie o to chodzi. Dyrektor skarżył się na ciebie. Jesteś niezdyscyplinowany,

niesforny. Jeśli cię usuną z tej szkoły, dokąd pójdziesz? — postraszyłem go. — Do Fort

Benton teraz wracać nie możesz. Za dużo o tobie mówią. O tobie i o Brightonie.

Pobladł. Widziałem, jak splótł palce obu rąk tak mocno, że aż mu posiniały.

—Wezmę się w garść — powiedział. — To wszystko było straszne. Nie chcę, nie chcę nigdy

więcej...

—Bardzo trudno coś z ciebie wydobyć, Jim — zauważyłem. — Ale wierzę, że mówisz

szczerze. Trzymaj się więc, a jak ci przyjdzie chętka na nowe awantury, przypomnij sobie

Fort Benton.

Uśmiechnął się blado.

—Niech mi pan zaufa, doktorze...

Ściskał mi rękę bardzo mocno i bardzo długo. Zapewniłem go, że jeszcze niejeden raz

odwiedzę szkołę, zanim nadejdzie wiosna. Ucieszył się i odprowadził mnie aż na ulicę.

Znowu nastały nudne dni oczekiwania, aż w końcu marca, z pierwszą, chyba przedwczesną

odwilżą, zjawił się Karol. Twarz miał pociemniałą od wichrów i zimowego słońca. Jeszcze

szczuplejszy niż zwykle, ale pełen energii i w świetnym humorze. Opowiedział, iż polowania

udały się znakomicie, że część skór sprzedał w faktorii Hudson's Bay, część w paru przy-

padkowo napotkanych farmach, resztę nadał bagażem wprost do Milwaukee. Tu uzyska

najlepszą cenę.

— A to dla ciebie — dodał na zakończenie tego monologu i cisnął mi na biurko skórkę

“błękitnego” lisa. Kazałem mu to natychmiast zabrać z powrotem. Ale uparł się. Swym

lakonicznym stylem oświadczył, że z takich albo jeszcze lepszych skórek mógłby sobie usłać

wygodne legowisko. Machnąłem więc ręką, skórkę wręczyłem Katarzynie, a usadowiwszy

swego przyjaciela w najgłębszym z foteli, opowiedziałem mu szczegółowo o Piotrze Carr.

Wysłuchał jak zwykle uważnie, potem zapytał:

—Czy Piotr Carr jest człowiekiem godnym zaufania?

—Na pewno tak.

—A czy nie ponosi go czasem fantazja?

background image

—No... — zawahałem się — no, lubi nieco przesadzać. Zwłaszcza gdy opowiada o swych

przygodach.

—Ach, to nieco sprawę wyjaśnia... wybacz, Janie, uważam cię za człowieka dość

łatwowiernego. Dlatego pytam.

—Nie, nie — zaprotestowałem gwałtownie, dotknięty nieco jego uwagą. — Ręczę ci słowem,

iż Piotr nie zmyślił tej historii. Przecież własnymi oczami spoglądałem na człowieka w żółtej

koszuli. To nie fantazja.

Westchnął głęboko.

—Więc dobrze. Piotr Carr nie zmyśla. Czy jednak ty sam dobrze zrozumiałeś rozmowę

prowadzoną w gospodzie przy stoliku?

—Jak najlepiej. Cały czas uważnie podsłuchiwałem, chociaż tego nie lubię.

—Dobrze, dobrze. Uznaję w pełni twe szlachetne zasady, ale nie o to mi chodzi.

—Karolu! — żachnąłem się. — Stajesz się zgryźliwy.

—Przepraszam, nie miałem takich intencji. Nie mniej historia, którą mi opowiedziałeś, jest

zadziwiająca i nie do wiary... Ale wierzę ci.

—No, na szczęście. A teraz powiedz, co o tej sprawie sądzisz? Moim zdaniem, ktoś musi

wiedzieć o złotodajnych pokładach Czarnych Stóp.

—Wie albo udaje, że wie. A najprawdopodobniej jest to bajka wymyślona dla naiwnych

poszukiwaczy “skarbów”. Ten twój Carr to również nieco naiwny człowiek. Słyszałem o

podobnych wypadkach. Jacyś aferzyści opowiadają o złocie, zbierają pieniądze na

zorganizowanie ekspedycji i tak dalej, a potem znikają z horyzontu, pozostawiwszy

łatwowiernych na lodzie. Z opowiadania Carra i z twojej podsłuchanej rozmowy wynika tylko

jedno: niebieski ptaszek chce się obłowić złotem. Niekoniecznie jednak znajdującym się w

Górach Skalistych, może znacznie bliżej, w kieszeniach poniektórych mieszkańców

Milwaukee. Dajmy temu spokój.

Roześmiał się. Trochę mnie to zirytowało.

—Ale... — zacząłem.

—Dość już, Janie. O złocie Czarnych Stóp wiemy tylko my dwaj i garść Indian. Historia

Piotra Carra nie może mieć z nami nic wspólnego. Chyba — zawahał się — że “człowiek z

blizną”, Scott, nadal żyje.

—Nie — odparłem — to niemożliwe! Widziałem, jak spadał w przepaść. Ty również byłeś

tego świadkiem.

—Właśnie! I dlatego nie przejmuję się twoją relacją, Janie. To jednak, że udałeś się do

gospody zbadać sprawę, pochwalam. Nigdy zbyt wiele ostrożności. Licho nie śpi. Więc i

background image

nadal będziemy postępować ostrożnie.

Taka była ostateczna konkluzja naszej pogawędki.

Karol dość szybko uporał się ze swymi handlowymi interesami i oświadczył, iż raz jeszcze

musi odwiedzić obóz Czarnych Stóp, aby dokonać rozliczeń i ustalić termin naszej wspólnej

wyprawy w góry. Tymczasem nieoczekiwanie wróciła zima. Karol czekał na ocieplenie i począł

się nudzić. Wówczas przyszedł mi do głowy dobry chyba pomysł.

Podczas ubiegłorocznego pobytu u Czarnych Stóp zacząłem się uczyć ich języka.

Konieczność jesiennego powrotu do Milwaukee przerwała naukę. Teraz więc zaproponowałem

Karolowi podjęcie dalszych wysiłków nad pogłębieniem mej znajomości mowy Indian. Karol

znał doskonale nie tylko język Czarnych Stóp, ale i pokrewne dialekty sąsiednich plemion.

Opanował również tę dziwną gwarę, jaka powstała z pomieszania angielskich i indiańskich

wyrazów. Taką najczęściej gwarą porozumiewali się biali osadnicy pogranicza z jego

czerwonoskórymi mieszkańcami.

Moją propozycję przyjął z entuzjazmem i odtąd wszystkie prawie wieczory poświęcaliśmy

nauce. Nie tylko wtajemniczał mnie w arkana mowy tubylczej, ale również rozszerzał me

wiadomości o Indianach, opowiadając o zwyczajach i obrzędach plemiennych, a nawet

pobieżnie zapoznając z rysunkowym pismem.

Tak mijały tygodnie, podczas których zwiększał się zasób mej wiedzy o czerwonoskórych

gospodarzach tej ziemi. Przydał mi się później, wzbogacony jeszcze o własne doświadczenia.

Ani spostrzegliśmy się, jak dni poczęły stawać się coraz dłuższe.

background image

W chacie Kulawego Ralfa

Wreszcie pocieplało. Zmiana temperatury była dość gwałtowna i masy śniegu bardzo szybko

zamieniły się w strumyczki, strumyki i całe rzeki. Na wielkich przestrzeniach kraju nastąpiły

powodzie. Wylała Missouri i — jak podawały gazety — nadgraniczny Fort Benton stał się na

pewien czas wyspą otoczoną szumiącym nurtem.

Karol znów musiał odłożyć swój wyjazd aż do pierwszych dni kwietnia. Ustaliliśmy, iż w

maju spotkamy się w Fort Benton i stamtąd wyruszymy ku obozowiskom Czarnych Stóp, aby

udać się w Góry Skaliste i przystąpić do eksploatacji odkrytych przed rokiem złotonośnych

pokładów.

Tak więc w pierwszych dniach maja — zgodnie z umową — znalazłem się w Fort Benton,

gościnnie przyjęty przez szeryfa, a Pears natychmiast zainstalował mnie tuż obok Irvina, w tej

samej “piątce”, w której nocowałem poprzednio.

Teraz poznałem zastępcę Irvina. Chłopaka niewiele starszego od Jima Hawkinsa, ale — jak

wynikało z rozmowy — bardzo poważnie traktującego swą funkcję. Nazywał się William

Robertson.

Bili, strażnik aresztu, tym razem powitał mnie niezwykle uprzejmie. Szeryf do tej pory nie

zdołał jednak “capnąć” (jak się wyraził) Cyrusa Rothcliffa.

Mieszkańcy Benton jakoś zapomnieli o całej sprawie, a nowy nabywca farmy Rothcliffa i

Bringhtona, Macadam, gospodarzył sobie bez przeszkód z czyjejkolwiek strony. Nie pojawił się

żaden prawdziwy ani urojony spadkobierca Brightona.

Szeryfowi powiedziałem, iż przyjechałem na kilka dni, aby poinformować go o sprawowaniu

się Jima Hawkinsa. Rozwodziłem się więc nad zachowaniem się i postępami w nauce chłopca

przez dwa pełne wieczory. W dzień prawie go nie oglądałem, dziwiąc się, że w takiej dziurze jak

Benton tyle miał roboty. Trzeciego dnia udaliśmy się razem do Hampton, do matki i brata Jima.

Widać uprzedzeni byli o moim przyjeździe (zapewne to sprawka szeryfa, chociaż ani słówkiem o

tym nie pisnął), bo gdy tylko nasza bryczuszka zatrzymała się przed podjazdem dość starego na

oko, ale schludnie wyglądającego dworku z małą werandką i śmiesznymi daszkami nad oknami,

natychmiast otworzyły się frontowe drzwi i wyszedł, a raczej wybiegł przez nie młody człowiek

w stroju, jakiego powszechnie używają u nas farmerzy.

Wystarczył jeden- rzut oka, aby dostrzec uderzające podobieństwo rodzinne. Wybiegający na

nasze spotkanie musiał być bratem Jima.

Teodor Hawkins przywitał się najpierw z szeryfem, potem wyciągnął rękę do mnie.

— Bardzo dziękuję, panie doktorze, nigdy tego panu nie zapomnę. Proszę bardzo do nas.

background image

Zeskoczyliśmy z bryczki i prowadzeni przez Teodora wkroczyliśmy do malutkiego hallu.

Stamtąd — do obszernego pokoju, czegoś w rodzaju bawialni, gdzie oczekiwała nas starsza,

siwa pani. Tu raz jeszcze musiałem wysłuchać nie kończących się podziękowań. Były na pewno

szczere, ale tak przesadne, że poczułem się mocno zażenowany. Opowiedziawszy więc

wszystko, co mogłem i co wiedziałem o Jimie, zmieniłem temat rozmowy. Wizyta upłynęła nam

na miłej pogawędce. Teodor Hawkins zabawiając nas historyjkami o życiu mieszkańców

Benton, zwrócił uwagę, że od chwili śmierci Brightona tak zwana stopa życiowa wielu z nich

podniosła się w sposób dla wszystkich widoczny. Twierdził, iż to dziwne na pozór zjawisko

można by wytłumaczyć tym, że Brighton udzielał pożyczek, pobierając za nie lichwiarskie

procenty. Dłużnicy nie byli w stanie spłacić pożyczonych sum, ponieważ sama spłata procentów

przekraczała ich możliwości zarobkowe.

— Teraz — powiedział Teodor — gdy wierzyciel nie żyje i nikt nie zgłasza się ani po

odsetki, ani po zwrot pożyczonych sum, ludzie mogli trochę odetchnąć. Szeryf nie zabrał głosu

na ten temat, chociaż uważnie przysłuchiwał się wywodom Hawkinsa, a ja wyraziłem

wątpliwości, czy finansowe operacje Brightona mogły spowodować aż tak poważne kłopoty u

jego dłużników.

Z kolei począłem wypytywać o nowego właściciela posiadłości Brightona, Macadama. Rzecz

zrozumiała, iż przy tej okazji musiało paść nazwisko Rothcliffa. A o to mi właśnie chodziło.

Z opowiadania Teodora i jego matki wynikało, że Rothcliff należał do typu ludzi, jakich

nierzadko spotyka się wśród osadników masowo napływających na pograniczne tereny. W tej

fali zawsze znajdą się męty, które odpływają, szukając szczęścia gdzie indziej, gdy teren zostanie

jako tako zagospodarowany, porządek zaprowadzony, a bezpieczeństwo mienia i życia

zapewnione. Cyrus Rothcliff do takich właśnie się zaliczał. Przybył w te strony jako młody

chłopak. Jednakże gdy minął pierwszy burzliwy okres osadnictwa, nie poszedł za przykładem

poszukiwaczy łatwego chleba na inne ziemie, ale pozostał w Fort Benton. Ba, osiedlił się,

zbudował dom i zaczął gospodarować. Jak mówiła pani Hawkins, nie przykładał się zbytnio do

tej pracy, wolał spędzać ranki i wieczory w zajazdach przy piwie. Zasłynął jako najmocniejsza

głowa i gracz w karty, któremu szczęście sprzyjało w sposób nadzwyczajny. Wiodąc taki tryb

życia zaprzyjaźnił się z Brightonem. Stanowili odtąd nierozłączną parę. Dlatego mieszkańcom

Benton trudno było uwierzyć, aby to on właśnie maczał palce w morderstwie.

Opuściliśmy Hampton już nad wieczorem. Moja wiedza o mieszkańcach Benton bardzo się

wzbogaciła, chociaż nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Zaraz po powrocie szeryf udał się do swego — jak je nazywał — “biura”, a ja skierowałem

kroki do gospody “Pod Szarym Niedźwiedziem”. Na sali właśnie zapalano lampy. Powoli

background image

rozbłyskiwały pod stropem wypłaszając wieczorne cienie. Osób było niewiele. Usiadłem przy

pustym stoliku, czekając na szeryfa i obliczając sobie przypuszczalny termin przybycia Karola.

Po chwili przysiadł się do mnie Pears. Zapytałem go, czy nie słyszał ostatnio o jakichś zamiesz-

kach na prerii. Zaprzeczył. Powiedział, że dzisiaj, gdyby nawet przytrafiło się coś podobnego,

natychmiast interweniowałaby Kanadyjska Królewska Konna, a w ostateczności nawet wojsko.

Przyznam, iż nie byłem całkowicie przekonany o słuszności jego twierdzenia, ale zanim

zdążyłem sformułować swe wątpliwości, podeszła jego córka i odwołała ojca do bufetu. W tej

samej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi i z ciemności dworu wkroczył na salę mężczyzna

w wielkim okrągłym kapeluszu, jasnobrązowej kamizelce i ciemnych spodniach. U pasa miał

nabijane srebrnymi guzami futerały, w których tkwiły rewolwery. Przyjrzałem mu się z uwagą,

ponieważ jego strój błyszczał świeżością, jak gdyby przed chwilą dopiero został kupiony.

Nieznajomy wszedł na salę dzwoniąc ostrogami przypiętymi do wysokich żółtych butów. Już na

pierwszy rzut oka przybysz robił wrażenie człowieka bardzo zamożnego i pewnego siebie.

Skierował się wprost do bufetu. Nie wiem, co tam mówił, odległość była zbyt wielka.

Dostrzegłem tylko, że podnosił prawą dłoń do ust i lekko przechylał do tyłu głowę. Pił jakiś

mocniejszy trunek. Gapiłem się zupełnie bezmyślnie na tę sylwetkę, póki nie zdałem sobie

sprawy, że postać tego człowieka kogoś mi przypomina. “Kiedyś musiałem go spotkać. Ale

gdzie? Przy jakiej okazji? Na próżno przebiegałem w myślach ostatnie lata. Nie potrafiłem

jednak żadnego nazwiska ani żadnego wypadku skojarzyć z jego osobą. Doszedłszy do wniosku,

że musi to być któryś z moich szpitalnych pacjentów, postanowiłem zbliżyć się, by usłyszeć jego

głos. Podszedłem do bufetu i poprosiłem Pearsa o kufel piwa, a powiedziałem to specjalnie

głośno, aby zwrócić na siebie uwagę. Wydało mi się, że ręka, w której nieznajomy trzymał

szklaneczkę, lekko drgnęła. Na mgnienie oka ujrzałem dobrze oświetlony profil twarzy. Teraz

miałem pewność, że już ją kiedyś widziałem. Kiedy jednak uczyniłem krok w jego stronę, rzucił

pośpiesznie na ladę kilka monet i niespodziewanie ruszył ku wyjściu, prawie biegiem dopadł

drzwi, pchnął je i zniknął. W sekundę później wyskoczyłem na ulicę. Było zupełnie ciemno.

Zanim wzrok mój oswoił się z ciemnością, usłyszałem oddalający się tupot końskich kopyt.

Przemierzyłem werandę gospody tam i z powrotem. Nie było nikogo. Wróciłem.

—Pears! Kto to był?

Spojrzał na mnie nie rozumiejąc.

—Kto?

—Ten człowiek, który tak nagle wyszedł!

—Pierwszy raz go widziałem. To nikt z Benton. Dziwny jakiś facet. Zapłacił dwa razy

więcej, niż się należało, z tego pośpiechu.

background image

—Właśnie — przytaknąłem. — Podejrzewam, że począł się śpieszyć na mój widok.

—Pan go zna, doktorze?

—Wydał mi się znajomy. Dlaczego tak nagle opuścił gospodę?

—Ha, pewnie nie chciał z panem odnawiać znajomości. Jeszcze kufelek?

Machinalnie wypiłem piwo rozmyślając nad niedawnym wydarzeniem.

Przyszedł wreszcie szeryf. Kiedy opowiedziałem mu o dziwnym spotkaniu, pokiwał tylko

głową.

—Musiał kiedyś mieć z panem na pieńku — zawyrokował.

—Nie — zaprzeczyłem. — Niemożliwe. — Z jednym tylko człowiekiem miałem na pieńku.

Ale nawet nie wiem, jak się naprawdę nazywał. Podejrzewam, iż używał z tuzina nazwisk.

—Ho, ho? — roześmiał się Irvin. — To musiał być ładny ptaszek.

—Jeszcze jaki! Przezwałem go “człowiekiem z blizną”.

—Z blizną? — powtórzył Pears przysłuchujący się naszej rozmowie. — Przecież ten facet

miał bliznę na lewym policzku.

—Niemożliwe! — krzyknąłem.

—Możliwe, jak pana tu widzę. Pan stał po jego prawej stronie, więc nie zauważył.

Dosłownie zatkało mnie.

— Jeśli to prawda — powiedziałem odsapnąwszy — to tego człowieka poszukuje od roku

Kanadyjska Konna...

Szeryf natychmiast okazał zainteresowanie.

—Jest pan tego pewien?

—Ba, to przecież wielokrotny morderca.

—Wspomniał pan, doktorze, o tuzinie nazwisk. Zapamiętał pan chociaż jedno? Może nie

będzie mi obce.

—Ja go znałem pod nazwiskiem Scott.

W tym miejscu zawahałem się. Czy miałem prawo opowiedzieć szeryfowi o naszych

zeszłorocznych przygodach w Górach Skalistych? Nie, stanowczo nie teraz, bez porozumienia

się z Karolem. Czemu, u licha, jeszcze go nie ma?

—Idę już spać, szeryfie — rzekłem dość niespodziewanie, obawiając się, że zażąda ode mnie

szczegółów dotyczących rzekomego Scotta. Ale nie. Pokręcił tylko głową i mruknął:—

Takiego nazwiska nie znam. Jeśli pan pozwoli, doktorze, wrócę do tego tematu jutro. Na

pewno jest pan teraz zmęczony.

Przytaknąłem.

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, a przecież zwykle zasypiam natychmiast, skoro tylko

background image

przyłożę głowę do poduszki. Tym razem jednak problem Scotta nie dawał mi spokoju. Czyżby

to on stał niedawno przed bufetem? Czy blizna na twarzy jest tylko zbiegiem okoliczności?

Czyżby żył?

Zapadłem wreszcie w drzemkę pełną przykrych snów i majaczeń. Rankiem zbudził mnie Irvin

oświadczając, iż pragnie, abym zjadł z nim śniadanie. Odwiedził go bowiem stary znajomy,

człowiek wart poznania.

Zaciekawiony, szybko się ubrałem i zszedłem na dół, ale Pears powiadomił mnie, że

śniadanie na trzy osoby podał już do pokoju szeryfa. Udałem się tam natychmiast. Jeszcze nie

przekroczyłem progu, gdy Irvin zerwał się z krzesła.

— Pozwól — rzekł do mężczyzny siedzącego za stołem — że przedstawię ci znakomitego

lekarza, a jednocześnie amatora wędrówek po prerii. W jakiej roli spisuje się lepiej, nie wiem,

ponieważ ani się u niego nie leczyłem, ani z nim wędrowałem.

Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Ja i Karol. Bo mężczyzną siedzącym za stołem okazał

się właśnie Karol Gordon. Po tym gromkim śmiechu nastała chwila ciszy, podczas której Irvin

spoglądał ze zdziwieniem raz na mnie, raz na mego przyjaciela.

—Nabraliście mnie — powiedział z wyrzutem w głosie. — Karolu, dlaczego nie uprzedziłeś,

że się znacie?

—A skąd mogłem wiedzieć, że pragniesz mnie poznać z Janem? Przecież mówiłeś tylko o

jakimś znajomym, który cię odwiedził i z którym mamy zjeść śniadanie.

Roześmieliśmy się już wszyscy trzej.

—Wobec tego... siadajmy — zapraszał Irvin.

—Co nowego, Janie? — zapytał Karol, gdy Pears zmieniał talerze. — Kiedy przyjechałeś?

—Przed dwoma dniami. A co nowego? Posłuchaj — i tu opowiedziałem o wczorajszym

spotkaniu.

—Czy jednak się nie mylisz? Ciągle zdarzają się jakieś nieoczekiwane spotkania. To ostatnie

wygląda zupełnie nieprawdopodobnie.

—Pewności nie mam żadnej, ale dlaczego ten człowiek uciekał?

—Może po prostu się śpieszył.

—A jakże! Na pewno się śpieszył!

—Siedzę tu jak na tureckim kazaniu — przerwał Irvin. — Wytłumaczcie wreszcie, o co

chodzi. Ostatecznie, jako przedstawiciel prawa, mogę chyba...

— Słusznie — przytaknął Karol. — Prawo zostaw na boku, ale twoje rady na pewno się nam

przydadzą. Jasne, że musisz być zorientowany w tej sprawie. A więc...

Tu opowiedział o naszej zeszłorocznej przygodzie na prerii i w Górach Skalistych, nie

background image

ukrywając niczego.

—Nie miałem wówczas okazji spotkać się z tobą, Irvin, ale teraz wiesz już o wszystkim.

—Wiem i powiem krótko: sprawa w sam raz dla mnie. Jeżeli jeszcze stąd nie wyjechał,

odnajdę go szybko, a potem zobaczymy, jak kij popłynie — stwierdził szeryf.

—Więc pan przypuszcza, że jeszcze tkwi tutaj?

—Tkwi? — mruknął Karol. — Jeżeli poznał Jana, rwał z kopyta, ani się oglądając.

Nie ma sensu tracić czasu na jałowe rozważania — zakończył dyskusję Irvin. — Do jutra

będę wiedział o wszystkim.

Reszta śniadania upłynęła na wesołej pogawędce i wspominaniu dawnych czasów.

Milczałem, ponieważ wspomnienia dotyczyły wyłącznie dawnych przygód Karola i Irvina.

Wreszcie szeryf wstał od stołu, przeprosił nas i wyszedł. Teraz zapytałem Karola o nasze

sprawy. Opowiedział, iż spotkał się z Czerwoną Chmurą i Wysokim Orłem, że powiadomił ich o

tajemniczym nieznajomym, namawiającym na wyprawę Czarnego Piotra. Umówił się, iż oddział

Czarnych Stóp krążyć ma w okolicach Benton i oczekiwać naszego przybycia.

Wieczorem znowu spotkaliśmy się z Irvinem. Przybył do gospody z wiadomością, iż

najpóźniej jutro będzie wiedział, czy “człowiek z blizną” ukrywa się jeszcze na terenie Benton, a

jeśli już wyjechał, dowie się, w jakim kierunku.

—Jak pan to robi, szeryfie? — wykrzyknąłem w prawdziwym zdumieniu.

Uśmiechnął się:

—Zupełnie inaczej niż to wygląda w opowiadaniach drukowanych po gazetach. Czytuję od

czasu do czasu takie “kawałki”. To bajeczki. Szeryf z opowieści urasta zawsze do miary

cudownego człowieka. Wszystko umie, o wszystkim wie, jest najlepszym strzelcem na okolicę, a

wykroczenia przeciw prawu załatwia przy pomocy colta. Prosto i skutecznie. I to nawet dość

ładnie wygląda. Dla czytelników, oczywiście. Niestety, nieprawdziwie. Pan, doktorze, nie zna

tych spraw, ale Karol coś niecoś z nich liznął, jeśli się nie mylę. Jak panu się zdaje? Po co jest

szeryf? Odpowiem: oczywiście po to, aby walczyć z przestępcami. Tak sądzi większość ludzi.

Ale nie ja. Wyrobiłem sobie nieco odmienny pogląd na tę sprawę. Szeryf wcale nie jest

od tego,

aby chwytać bandytów za kark i sadzać za kratki.

Przerwał i spojrzał mi w oczy, jak gdyby dla sprawdzenia wrażenia, jakie sprawiły na mnie

jego słowa. Szczerze muszę przyznać: zdziwiłem się. Zerknąłem na Karola. Siedział nieruchomy

i sztywny jak kołek i tak samo milczący. Szeryf rozparł się wygodniej, aż krzesło zatrzeszczało,

wyciągnął przed siebie nogi, odchylił do tyłu głowę i z wzrokiem utkwionym w sufit mówił

dalej:

—Według mnie szeryf jest przede wszystkim po to, aby ludziom zapewnić spokój i...

background image

wolność. Tak — po wtórzył — wolność od ucisku, od terroru, od przemocy. Przecież po to

narodził się niegdyś urząd szeryfa. Jest on ściśle związany z pierwszymi dniami osadnictwa i

warunkami życia ludzi rzuconych na prawie nie zamieszkałe przestrzenie, pozbawionych

pomocy ze strony instytucji państwa, przede wszystkim: opieki prawa, obrony wojskowej i

politycznej. Dla pełnienia tych trzech funkcji powstał urząd szeryfa.

—Wydaje się, Irvin, że upraszczasz sprawę — mruknął Karol.

Na pewno upraszczam. Zgadzam się. Dodam jeszcze tylko: nikt nie wie, ile kłopotów ma

szeryf nie tyle z aresztowaniem przestępcy czy strzelaniem do bandyty, co z podjęciem decyzji.

Nie zawsze wiadomo, czy winny jest winien, czy nie jest ofiarą zbiegu okoliczności lub zmowy

złych ludzi. Nie mam nigdy zbyt wiele czasu na rozstrzyganie takich wątpliwości. Ale one

właśnie nakazują mi jak najdłużej trzymać colty za pasem. Co wart jest szeryf nie potrafiący bez

użycia broni schwytać przestępcy, tak aby schwytany był w stanie zeznawać przed sędzią?

Sędzia bowiem znajdzie zawsze czas na dokładniejsze zbadanie przyczyn, skutków i słuszności

oskarżenia. Przyznać muszę, iż niegdyś rozumowałem inaczej. No, ale wówczas nie byłem

jeszcze szeryfem i moje doświadczenia były dość skromne. Pytał mnie pan, doktorze, jak ja to

robię, że będąc sam, a najwyżej z pomocnikiem, potrafię dowiedzieć się na przykład, czy

rzekomy Scott opuścił Benton, czy jeszcze tu przebywa? Odpowiem: szeryf nie może działać

sam. Nie może być samotny. To nie jest zgodne z jego rolą. Przecież został wybrany przez

mieszkańców, którzy mu zaufali, a więc i on musi im ufać i oczekiwać od nich pomocy.

Chociażby w działaniu czy zbieraniu informacji. To wszystko.

Kiwnąłem głową na znak zrozumienia. Znacznie później, przypadkowo, dowiedziałem się, iż

prawdziwą skarbnicą wiadomości dla szeryfa był Pears. Ale na pewno nie tylko on.

Następnego ranka — zgodnie z daną nam obietnicą — Irvin zakomunikował, iż człowiek

spotkany przeze mnie w gospodzie “Pod Szarym Niedźwiedziem” wciąż jeszcze przebywa w

Fort Benton i że zamieszkał u “Kulawego Ralfa”, to jest u Ralfa Ushera. Przezwisko “kulawy”

otrzymał dlatego, że kulał na prawą nogę, bo podobno kiedyś kopnął go koń. Ralf Usher — jak

mówił szeryf — trudnił się kradzieżą koni. Przemalowywał je w mistrzowski sposób, a potem

sprzedawał przygodnym amatorom. Oczywiście, nigdy w okolicy Benton.

Kulawy Ralf mieszkał nad brzegiem rzeki w opuszczonej chacie.

Odbyliśmy bojową naradę. Pełen niecierpliwości, nie dając nikomu przyjść do głosu,

zaproponowałem, aby po prostu natychmiast udać się tam i dobrze obejrzeć jegomościa. Na tę

propozycję Karol uśmiechnął się tylko, a szeryf popatrzał na mnie przeciągle.

— Doktorze, czy pan sądzi, że mnie tu nikt nie zna?

Mam ja swoich informatorów, ale na pewno ma ich i Usher. Zanim w dzień przebędziemy

background image

drogę do niego, zostanie uprzedzony. Bardzo grzecznie otworzy nam drzwi, ale, idę o zakład, we

wnętrzu chałupy nie zastaniemy nikogo więcej. Nie, to na nic. Musimy pójść tam nocą.

—Oczywiście — przytaknął Karol. — Pójdziemy we dwójkę, Irvin. Ty poprowadzisz.

—Jak to! — oburzyłem się. — A ja?

—Wybacz, Janie. To niezbyt bezpieczna wyprawa, a twoje doświadczenie w takich sprawach

nie jest chyba wielkie.

—Doświadczenie — powtórzyłem tonem pełnym goryczy. — Zapewne, macie znacznie

większe, ale... ale jeśli człowiek, którego spotkałem w gospodzie, nie jest Scottem? Jak go

poznacie? Ten czy nie ten?

Szeryf zamyślił się.

—Tak, doktor ma rację — stwierdził. — To on przecież spotkał tego typa i tylko on może go

rozpoznać. Musi chyba pójść z nami.

—Ha — zgodził się Karol — więc idziemy we trójkę.

I na tym stanęło. Ale widać jakieś złe fatum zawisło nad naszym przedsięwzięciem.

Wszystkiemu winien był chodnik. Długi, czerwony chodnik z wystrzępionymi brzegami,

ułożony na schodach gospody Pearsa. Zapewne źle go przymocowano do stopni. Dość że Karol

zaczepił o niego nogą, pośliznął się i niewiele brakowało, a mój przyjaciel runąłby jak długi. W

ostatniej chwili złapał się poręczy i kulejąc wrócił do pokoju. Kostka w nodze spuchła. Do

wieczora ból nie minął. Zbadałem opuchliznę, stwierdzając lekkie naciągnięcie mięśnia.

Zrobiłem okład, zabandażowałem.

— Powinno do jutra przejść — oświadczyłem — ale teraz musisz poleżeć. Nie ma nawet

mowy, żebyś mógł wziąć udział w dzisiejszej wyprawie.

Uznaliśmy jednak zgodnie, że iść trzeba. Tak więc,, gdy zapadła noc, wymknęliśmy się z

gospody tylko we dwóch. Ulica była ciemna i pusta. Wiał lekki wiatr i szumiał w gałęziach

drzew. Kroczyłem za szeryfem.

Ominęliśmy z daleka dwie przydrożne gospody. Z oświetlonych okien dochodził gwar

licznych głosów, stanowiący nieprzyjemny kontrast z ciszą otoczenia.

Minąwszy ostatnie zabudowania, szeryf skręcił w prawo między opłotki, a potem wiódł mnie

wąziutką ścieżką, obramowaną krzakami tarniny, w kierunku rzeki. Na szczęście chmury

odsłoniły księżyc. Gdyby nie jego blask, z pewnością wiele razy przewróciłbym się na nierównej

drodze. Trudno mi określić, jak długo trwał ten marsz. W końcu poprzez szum wiatru doszedł

moich uszu znacznie głośniejszy szum płynącej wody. Szeryf zatrzymał się i dał znak ręką.

Wskazał małe światełko migocące po lewej stronie.

— To tam — powiedział szeptem. — Ta ścieżka prowadzi prosto ku rzece. Pójdziemy nią

background image

jeszcze kawałek, a potem skręcimy w lewo. Niech pan uważa, doktorze, tam nie będzie już

żadnej drogi, ale wyjdziemy wprost na tyły domu Ralfa. Jest otoczony płotem. Za płotem gęsty

sad. Po prawej stronie stodoła. Psów nie ma, ale proszę zachowywać się jak najciszej. No,

naprzód.

Ruszyliśmy. Po kilku minutach Irvin zniknął w zaroślach. Naśladowałem go. Krzaki szarpały

ubranie, a kiedy je wreszcie przebrnąłem, znalazłem się na bezdrożu porosłym rzadką trawą. Tak

dobrnęliśmy do miejsca, w którym zagrodził nam drogę drewniany płot. Nie był wysoki i

przejście przez niego nie nastręczało większych trudności. Za ogrodzeniem panowała zupełna

noc. Liczne drzewa rzucały głęboki cień

na ziemię i przesłaniały blask księżyca. Jednakże spo-

między gałęzi połyskiwały dwa światełka. Szeryf zatrzymał się, chwycił mnie za rękę i ostrożnie

prowadził dalej. Szedł pewnie, jak gdyby niejeden raz już tędy wędrował. Tak dotarliśmy pod

ścianę domostwa. Czekaliśmy chwilę, nasłuchując. Wiatr nagle ustał. Wówczas uszu moich

dobiegł dźwięk przypominający uderzenia kopyt po ubitej ziemi i ciche głosy dochodzące z głębi

domu.

— Konie — szepnął szeryf. — W stodole... Ralf nie jest sam.

Pociągnął mnie za rękaw. Podeszliśmy pod okno, szyba do połowy wysokości została

zasłonięta kawałkiem płótna. Spróbowałem wspiąć się na palcach. Za wysoko. Obeszliśmy

budynek, ale z przeciwległej strony okna były ciemne.

— Są tu dwa pokoje — objaśnił szeryf. — Widocznie siedzą w drugim. Chodźmy.

Nie miałem pojęcia, dokąd mnie prowadzi. Zorientowałem się dopiero wówczas, gdy o mało

nie wleciałem na wysoką drabinę wspartą o szczytową ścianę domu.

— Na górę — szepnął Irvin — tylko ostrożnie.

Powoli począłem się wspinać po trzeszczących

szczeblach. Krok za krokiem zbliżałem się do

czarnego, prostokątnego otworu, widniejącego tuż pod spadzistym dachem. Powiało ku mnie

ciemnością i zapachem siana. Po co Kulawy Ralf trzymał tu siano, mając do dyspozycji stodołę?

Ostrożnie wkroczyłem na strych i czekałem, aż oczy moje oswoją się z mrokiem. Przez

otwory w dachu, tak zwane dymniki, przenikało nieco księżycowego blasku. Ale uwagę moją

przykuł inny blask — wąskie pasemko żółtego światła sączyło się z jakiejś szpary w podłodze.

Ruszyłem w jego stronę. Nagle ugięły się pode mną deski. Zastygłem jak posąg, nasłuchując.

Nic, cisza, kompletna cisza, tylko głos wiatru dochodzący z dworu. Więc wolno, wolniutko

skierowałem się przed siebie. Noga za nogą. Deski nadal uginały się pode mną jak materac.

Wreszcie dobrnąłem do miejsca, skąd sączyło się światło. Ukląkłem ostrożnie, a potem

rozciągnąłem się jak długi i przyłożyłem oko do szpary. Mało nie krzyknąłem z radości. Oto

miałem pod sobą widok na całą izbę.

background image

Przy stole, na którym stała naftowa lampa, siedziało dwu mężczyzn. Najpierw dostrzegłem

ich odkryte głowy, potem twarze. Pierwsza należała do nieznajomego, którego raz już widziałem

w Milwaukee w towarzystwie Piotra Carra. Drugim był — nie ulegało wątpliwości! —

“człowiek z blizną”... Światło padało na jego twarz. Podniosłem głowę i przetarłem oczy — tak

nieprawdopodobnie to wyglądało. Nie do wiary! A więc Scott żył! Uniknął śmierci, mimo iż

skoczył w przepaść w Dolinie Siodła, w Górach Skalistych!

Poczułem dotknięcie ręki na ramieniu. To Irvin bezszelestnie przysunął się do mnie, położył

się obok, tak iż mogliśmy spoglądać razem.

Siedzący na dole rozmawiali. Słychać ich było zupełnie wyraźnie. Rozpoznałem nawet głos

rzekomego Scotta i na wspomnienie dawnych dni ciarki przeszły mi po skórze.

Scott mówił:

—Nie, ja nie mogę dłużej czekać. Wczoraj o mały włos nie wpadłem. Tu się kręci jeden z

tych drabów spotkanych na prerii. Bodaj ich piekło!

—Moje położenie jest jeszcze gorsze — odezwał się drugi. — Jeśli się pokażę, szeryf mnie

złapie.

—Po cóż więc tu sterczymy?

Scott trzasnął pięścią w stół i zaklął. Musiał być porządnie zdenerwowany. Trudno się temu

dziwić. Znajdował się w położeniu arcytrudnym. Tylko dlaczego ten drugi również bał się

pokazać na ulicy Fort Benton? Kim był?

—Ruszajmy więc jeszcze dziś — odezwał się znowu Scott.

—Sam mówiłeś, że we dwu nie damy rady.

—Mówiłem, ale teraz mówię, że przede wszystkim trzeba stąd uciekać.

—Dokąd? Poczekajmy na Ushera.

—Już dawno powinien był wrócić. Zaczynam mu nie dowierzać...

Umilkli. Siedzieli przy stole, zapatrzeni w migocący płomyk lampy.

—Poznał pan? — dobiegł do mnie ledwie dosłyszalny szept Irvina.

—Tak. To jest Scott. To on był w gospodzie. Niepojęte, że żyje. Ale ten drugi?...

—To Rothcliff.

—Co?!

—Psst..

—No, to nie ma co dłużej zwlekać, szeryfie...

—Chwileczkę. Oni czekają na Kulawego Ralfa. Posłuchajmy, o czym będą rozmawiać.

Przyda się --- szepnął.

Leżeliśmy więc nadal, wpatrzeni w szparę. Mijały minuty, a pod nami nic się nie działo

background image

godnego uwagi. Minęło jeszcze pół godziny, gdy usłyszałem tętent konia. Ucichł w pobliżu

domu. Potem zatupotały czyjeś kroki. Zgrzytnęły zawiasy drzwi. Przywarliśmy bliżej do szpary.

— Jest — mruknął szeryf.

Bez trudu odgadłem, kim był człowiek wkraczający do izby. Kulał w sposób widoczny na

pierwszy rzut oka.

— Nareszcie — ozwał się z dołu głos Scotta.

—Nie mogłem wcześniej. Diabelska droga.

Zatrzeszczało krzesło. Przybyły usiadł.

—Jak załatwiłeś? — zapytał “człowiek z blizną”.

—Wszystko w porządku. Czarna Puma ma oczekiwać przy Trzech Wzgórzach.

—Ilu ich będzie?

—Dziesięciu.

—Jacy to?

—Ot, zbieranina z końca świata. Czarna Puma sądzi, że jak się powiedzie wyprawa, będzie

mógł wrócić do swoich. Utrzymywałem go w tym przekonaniu.

—Bardzo dobrze — pochwalił Scott. — W odpowiedniej chwili pozbędziemy się tych

czerwonych diabłów. Bo inaczej oni się nas pozbędą.

—Dobrane towarzystwo — mruknął mi nad uchem szeryf.

—Kiedy ruszamy? — niecierpliwił się Scott.

—Czarna Puma obiecał, iż za cztery dni znajdzie się przy Trzech Wzgórzach, więc...

—Więc — podchwycił Rothcliff — możemy wyruszyć jutro wieczorem.

—Nie lepiej od razu? — sprzeciwił się Scott. — Wolę czekać tam niż tutaj.

—Nie. Mój koń jest zmęczony.

—Weź innego.

Mówili prawie równocześnie, więc nie poznałem, czyja to była propozycja.

Odpowiedział oburzony głos Ralfa:

—To weź sam. Nie będę się włóczył nocą po cudzych stajniach.

—Dobrze, dobrze — załagodził sprawę Scott. — Pojedziemy jutro rano, a teraz spać. My

dwaj pójdziemy na strych. Tak bezpieczniej. Ralf, zanieś tam świeżego, siana.

Kuternoga bez słowa opuścił izbę.

—Gdzie są te Trzy Wzgórza? — ozwał się znowu

Scott.

—Nie wiem. Ralf zna drogę.

—No, szeryfie — szepnąłem — czas działać.

background image

—Chwileczkę. Przecież Ralf jest teraz na podwórzu. Trzeba zobaczyć...

Podnieśliśmy się, jak można najciszej, i podeszliśmy do otworu, przy którym stała drabina.

Wychyliłem głowę. Całe podwórze, skąpane było teraz w blasku księżyca. Ujrzałem, jak od

strony stodoły sunie ciemna sylwetka, dźwigając bezkształtną naręcz siana.

—Niech się pan cofnie w bok — mruknął szeryf. — Ja go załatwię.

—Ale...

—Ani słowa!

Zamilkłem.

Kuternoga powoli wdrapywał się po szczeblach. Stanąwszy na najwyższym, zatrzymał się,

szeleszczącą górę siana rzucił poprzez drzwiczki w głąb strychu i zaraz zszedł na dół.

Usłyszałem, jak szeryf po cichu zaklął:

—Teraz będziemy mieli do czynienia z dwoma naraz.

—Z trzema — poprawiłem.

—Nie. Usher na pewno nocuje na dole. Da pan radę, doktorze? Tylko unikać pukaniny. Im

ciszej, tym lepiej. Niech pan uważa na Scotta. Rothcliffem ja się zajmę. Proszę stanąć z tamtej

strony. Tak, dobrze. Jak tylko wejdą, natychmiast chwytać za szyję albo walić w głowę i

krępować. Niech pan to trzyma.

Wetknął mi coś w rękę.

— To mocny rzemień. Zobaczymy, co się tam dzieje.

Wyjrzeliśmy na podwórko. Ralf zniknął we wnętrzu

stodoły, a po chwili ukazał się znowu,

dźwigając drugą naręcz siana.

—Dobra nasza — szepnął Irvin — on jeszcze raz tu wejdzie. Niech pan się odsunie, doktorze.

Dam sobie z nim radę.

Kulawiec już wspinał się po drabinie. Wepchnąwszy siano w otwór, zaczął sam się gramolić

na strych. Akurat chmury zasłoniły księżyc i wszystko pociemniało. Rozległ się jakiś trzask.

Zaszurały czyjeś stopy po deskach.

—Kto tu? — usłyszałem przerażony głos Ralfa.

—Aresztuję cię. Usher. Nie ruszaj się!

Deski znów zatrzeszczały niepokojąco, przez chwilę słychać było jakieś szamotanie, aż znów

zapanowała cisza, którą przerwał spokojny głos szeryfa:

— Niech mu pan zwiąże nogi, szybko!

Ujrzałem w ciemnościach postać leżącą na sianie, z kneblem w ustach i skrępowanymi

rękami.

Schyliłem się i w tej samej chwili poczułem straszliwy cios wymierzony w żołądek. Upadłem

background image

na wznak, wprost na szeryfa. Nie potrafię opisać dokładnie, co nastąpiło dalej. Deska

przeraźliwie trzasnęła i nagle poczułem, że gdzieś się zapadam. Ujrzałem na mgnienie oka

światło, grzmotnąłem na coś piekielnie twardego, odbiłem się jak piłka i znów obsunąłem się

niżej. W tym momencie światło zgasło, rozległ się tupot nóg i tuman kurzu zasłonił wszystko.

Kiedy się wygrzebałem z gruzów, szczątków desek i tynku, kichając, kaszląc i przecierając oczy,

w blasku księżyca, który znowu wyjrzał zza chmur, ujrzałem rumowisko: przewrócony stół,

szczątki rozbitej lampy, połamane stołki, pokryte grubą warstwą pyłu...

Wybiegłem do sąsiedniego pokoju, przeleciałem przez korytarzyk i wydostałem się na dwór.

Czarny jak smoła koń z jeźdźcem na grzbiecie brał właśnie w rozpędzie wysokie sztachety płotu.

Drugi — stanął dęba, a u cugli jego, tuż przy pysku, wisiał szeryf, całym ciężarem ciała starający

się zatrzymać zwierzę. Rzuciłem się ku niemu, schwyciłem za but człowieka siedzącego w

siodle i niespodziewanie otrzymałem cios w głowę. Świat zawirował mi w oczach. Zatoczyłem

się, poczułem, że tracę przytomność. Usłyszałem jeszcze tętent kopyt i ciemność pokryła

wszystko.

background image

W matni

Na podłożu zrudziałej zeszłorocznej trawy rosła już nowa, niewysoka jeszcze i delikatna.

Jechaliśmy początkowo wolno, dopóki rąbek słonecznej tarczy nie ukazał się na horyzoncie.

Lekka mgiełka, unosząca się w powietrzu, poczęła opadać, aż wsiąkła w ziemię i przed naszymi

oczyma rozpostarła się niezmierna przestrzeń. Nagle pojaśniało.

Bolały mnie kości po wczorajszym upadku. Nocna wyprawa zakończyła się niepowodzeniem.

Irvin opowiedział mi, że widząc, jak upadłem, puścił cugle, a w tym momencie jeździec raz

jeszcze poderwał konia, odrzucając na bok szeryfa, i przeskoczył płot. Irvin podbiegł, by mnie

ratować, a wtedy z wnętrza rozwartej na oścież stodoły wypadł jeszcze jeden jeździec. Trzeci z

kolei. Przemknął tuż obok nas w pełnym galopie.

To był Usher — Kulawy Ralf.

— A na przyszłość — zakończył swą relację — niech pan pamięta, doktorze: do leżącego

podchodzić z boku albo od głowy, a siedzącego w siodle nie łapać za nogę, bo można oberwać

solidnego kopniaka...

Na tym przerwaliśmy rozmowę. Czułem się kiepsko, prawie tak kiepsko jak w nocy, gdy

odzyskałem przytomność i dowlokłem się wreszcie razem z szeryfem

do gospody. Ale musiałem

popędzać teraz konia, żeby nie zostać w tyle.

Wiódł nas Karol. On jeden znał dobrze drogę, a raczej bezdroże wiodące do Trzech Wzgórz.

On również wiedział, kim jest Czarna Puma: jednym z pomniejszych wodzów Indian Kri.

Został wykluczony ze swego plemienia, ponieważ okrył się podwójną hańbą: ukradł skórę

szarego niedźwiedzia swemu pobratymcowi, a kiedy rzecz się wydała i poszkodowany wyzwał

go na śmiertelny bój, Czarna Puma stchórzył i uciekł. Odtąd zamknęła się dlań droga powrotu, a

hańbę mógł zmyć tylko jakimś bohaterskim czynem.

Czarna Puma potrafił skupić wokół siebie gromadę podobnych mu osobników. Trudnili się

łupiestwem i pospolitymi kradzieżami. Dawniej Puma nosił godność wodza i cieszył się wśród

pobratymców dużą powagą. Natomiast jego obecni towarzysze — to po prostu banda

włóczykijów uprawiająca proceder grabieży, bandyckich napadów na samotnych wędrowców,

życie bez jutra, bez przyszłości. Włóczyli się raz po tej, raz po tamtej stronie granicy, wciąż

nieuchwytni, chociaż posiadający już nie byle jaki haniebny rozgłos. Najczęściej padali ich

ofiarą pojedynczy łowcy futerek, wracający z udanych wypraw i obładowani trofeami cennych

zwierząt.

Takich to teraz miał sprzymierzeńców i tylko takich potrafił sobie zjednać — za

pośrednictwem prawdopodobnie Ralfa Ushera — “człowiek z blizną”.

background image

Po wczorajszej nieudanej próbie pochwycenia go, dopiero świtem ruszyliśmy w pogoń. Nie

sposób było wcześniej. Po pierwsze — nie mieliśmy dostatecznej ilości koni. Po drugie —

pogoń w nocy nie wróżyła sukcesu. Jakże odnaleźć ślad uciekających w ciemnościach?

Szeryf przyprowadził dwa doskonałe wierzchowce — dla mnie i dla Karola. Jechaliśmy we

czwórkę, bo Irvin zabrał również swego zastępcę, Williama Robertsona.

W taki to sposób pogmatwały się nasze plany: moje i Karola. Mieliśmy przecież udać się na

spotkanie z wojownikami Czarnych Stóp, którzy oczekiwali nas na prerii, na północ od Fort

Benton. Jednakże schwytanie Scotta stało się sprawą tak ważną, iż nie można było z niej

zrezygnować ani też pozostawić szeryfa samego.

Pędziliśmy nie kończącą się równiną aż do chwili, w której słońce dosięgło szczytu nieba.

Zaczął nam dokuczać zupełnie niewiosenny upał. Na horyzoncie widniała czarna kępa drzew.

Tam skierowaliśmy konie. Po półgodzinnej jeździe rozróżniałem dokładnie zarysy leśnej oazy.

Wreszcie wjechaliśmy w upragniony cień.

Mały lasek porastał wzniesienie, u podnóża którego biło źródełko. Nie to jednak najbardziej

nas ucieszyło, ale widok zdeptanej trawy wokół czarnej plamy zgaszonego ogniska. Karol

natychmiast zbadał otoczenie, po nim uczynił to szeryf i obaj doszli do zgodnego wniosku, iż

zaledwie przed trzema godzinami obozowali w tym miejscu trzej ludzie wraz z trzema końmi. A

że były to konie podkute, należeć musiały do białych. Szeryf wyjaśnił ponadto, iż jeden z

jeźdźców przybył od strony wschodniej, spętał konia i puścił go w lesie. Potem siadł pod

drzewem i czekał. Jak długo? Trudno określić, ale raczej długo — poszycie zostało dobrze

pogniecione. Po pewnym czasie nadjechali z zachodu dwaj inni. Zsiedli również z koni i stali

przez pewien czas przy tym pierwszym. Następnie przeprowadzili wierzchowce przez lasek do

źródła. Według szeryfa — ten pierwszy jeździec to

Kulawy Ralf. Na to wyraźnie wskazywały

ślady stóp. Usher zjawił się pierwszy w tych stronach, mimo iż opuścił Fort Benton jako ostatni.

Widać znał jakąś

krótszą drogę.

Z dużym zainteresowaniem wysłuchałem tych wywodów, a następnie poszedłem nabrać

Wody, Przy okazji postanowiłem sam obejrzeć ślady, o których wspomniał Irvin. Odczytywanie

tropów należało do nie byle jakich umiejętności. Mimo nauk Karola nie opanowałem jeszcze w

zadowalającym stopniu tej wiedzy. Dla wzbogacenia własnych doświadczeń obszedłem teraz

cały wzgórek, zwracając przede wszystkim uwagę na pnie drzew rosnących na skraju, a potem

zapuściłem się kawałek w głąb prerii. Tak, szeryf niczego nie przeoczył. Z jednym przecież

wyjątkiem. Oto odkryłem kilka pasemek sierści zwisających na korze. Z triumfem pokazałem je

towarzyszom.

— Brawo, Janie, masz oko — stwierdził Karol. Irvin pokiwał tylko głową i dodał:

background image

—No tak, ślady należą do ludzi, których ścigamy. Z tego wniosek: Rothcliff i Scott są

przekonani, iż nie podsłuchaliśmy ich rozmowy. Jedno mnie tylko zastanawia: dlaczego

Kulawy Ralf tu właśnie czekał na swych towarzyszy i skąd oni wiedzieli, że go tu spotkają?

—Zdaje się, że mógłbym tę zagadkę rozwiązać — wtrącił się milczący do tej pory Robertson.

—Mów.

Słyszałem kiedyś, jak Rothcliff z Usherem wybierali się łapać mustangi. Cel swej drogi

nazywali “laskiem”, bo w promieniu kilku mil od Benton są to jedyne drzewa rosnące na prerii.

Dlatego myślę, że chociaż Rothcliff nie zna drogi do Trzech Wzgórz, wiedząc, iż ona prowadzi

przez “lasek”, tu się właśnie skierował.

—To brzmi prawdopodobnie — zgodził się Irvin. — Również jest możliwe, że Rothcliff,

Scott i Usher umówili się na spotkanie w “lasku” jeszcze przedtem, zanim zaczęliśmy ich

podsłuchiwać. Ale mniejsza o to. Uważajcie, co wam powiem: musimy przybyć do Trzech

Wzgórz przed ściganymi. To warunek naszego powodzenia. Sądzę, że Czarna Puma jeszcze

nie

nadciągnął na umówione miejsce. A teraz pytanie: czy istnieje jakaś krótsza droga do naszego

celu? Ja tych stron nie znam. A ty, Karolu?

—Ba, wszystko zależy od tego, jaką trasę obrali uciekający. Znam najkrótszą, ale

jednocześnie najtrudniejszą. Jeśli się pośpieszymy...

Szeryf machnął ręką.

—Szkoda czasu, ruszamy. Im prędzej, tym lepiej.

Wskoczyliśmy na siodła i dopiero gdzieś koło godziny czwartej urządziliśmy mały popas.

Potem ruszyliśmy dalej, ciągle w kierunku północnym. Kopyta dudniły po gęstym, zbitym

poszyciu traw, wiatr owiewał nam twarze, a daleka linia horyzontu umykała sprzed oczu.

Wreszcie nad wieczorem, gdy złocista kula słońca zbliżała się ku ziemi, Karol wstrzymał konia.

— Jesteśmy blisko — powiedział.

Z czego to wywnioskował, nie mogłem pojąć. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się przed nami

gładka jak stół równina, bez śladu wzniesienia. Gdy wyraziłem swe zdziwienie, Karol odparł:

—Spójrz na ziemię. Widzisz?

Patrzałem dokoła, aż wzrok mój natrafił na wydeptany trop. Dotychczas wiódł nas prościutko,

jak strzelił, w północnym kierunku. Teraz raptownie wyginał się w prawo.

—Skręca — powiedziałem — ale co to ma za związek...

—Ma — przerwał mi w połowie zdania. — Musisz wiedzieć, że przed Trzema Wzgórzami

rozciąga się obszerna nizina, wklęsła niecka. Z wiosną zalewają ją wody. Usher widać wie o

tym. Skręcił, aby ominąć bajoro. Nadkłada jednak w ten sposób drogi. My pojedziemy prosto.

background image

A teraz popatrz przez lornetkę, ot tam — wskazał palcem.

Przyłożyłem szkła do oczu. Na samym krańcu, gdzie niebo stykało się z ziemią, dostrzegłem

jakiś ciemniejszy punkt. To właśnie miały być Trzy Wzgórza. Karol wyjaśnił, że istotnie przed

nami znajdowały się trzy pagórki przecięte trzema dolinkami, porośnięte gęstym lasem. Wzgórza

te tworzyły jakby linię koła. Wewnątrz niego, w zapadlinie, znajdowało się płytkie jeziorko.

Ruszyliśmy. Jechaliśmy na sposób indiański, jeden za drugim. Ja byłem przedostatni, a naszą ka-

walkadę zamykał Robertson.

Preria obniżała się w sposób zupełnie widoczny. Konie zwolniły biegu. Kopyta zamiast

głucho dudnić, poczęły bezgłośnie grzęznąć w miękkim podłożu. Zbity pokład zeszłorocznej

trawy uginał się. Na koniec ozwało się charakterystyczne mlaskanie podmokłego gruntu.

Posuwaliśmy się już tylko stępa. W ciemnozielonej powierzchni powstawać poczęły okrągłe doł-

ki, szybko wypełniające się czarną jak smoła wodą. Czułem charakterystyczny zapach gnijących

roślin. Odniosłem wrażenie, iż grunt ustępuje pod kopytami mego konia. Im bliżej Trzech

Wzgórz — widziałem je teraz dokładnie — tym bardziej grząską stawała się ta nizina. Gdy

znaleźliśmy się w jej najniższym punkcie, ujrzałem, jak poprzez zdeptane trawy prześwituje

czarne, maziste błoto. Wierzchowiec Karola stąpał coraz mniej pewnie, strzygąc uszami.

—Jak tam, Karolu? — zawołałem półgłosem.

—Przejedziemy. Bywało tu gorzej. Ale nie rozmawiaj ! Dźwięki niosą się bardzo daleko.

Odtąd posuwaliśmy się w zupełnym milczeniu. Cóż za mozolna wędrówka! Na niebie wstały

czerwone zorze. Zapadał zmrok i biała mgiełka poczęła dźwigać się znad bagniska. Płynęła ku

nam zrazu wąskimi smużkami, ale potem zgęstniała w jednolity tuman. Tego jeszcze brakowało!

Z przerażeniem pomyślałem o tym, co może się stać, jeśli któryś z koni ugrzęźnie, a mgła

pozbawi nas widoczności i przestaniemy się nawzajem dostrzegać. Tylko Karol znał bród!

Koń idący na przedzie utaplany był w błocie po kolana i chrapał. Karol poklepywał go,

zachęcając do dalszego wysiłku. Mijały minuty. Mleczna zasłona dźwigała się coraz wyżej,

sięgała strzemion. Nie dostrzegałem już ścieżki, po której stąpał wierzchowiec. Zastanawiałem

się właśnie, czy nie lepiej zsiąść z konia i prowadzić go za uzdę, kiedy zauważyłem, jak

wierzchowiec Karola powoli dźwiga się w górę. Zaczynało się jakieś twardsze podłoże. Ba, ale

myśmy wszyscy jechali dokładnie tropem Karola. Więc każdy następny koń zagłębiał się coraz

bardziej w grunt zryty już kopytami poprzednika. Znowu ogarnął mnie lęk. Tym razem na widok

konia szeryfa zapadającego się prawie po brzuch. Przebrnął jednak szczęśliwie. Gdy nadeszła

moja kolej, sądziłem, że utknę. Uderzyłem wierzchowca ostrogami. Zadrżał, wspiął się i skoczył.

W ten sposób przedostałem się na przeciwległy kraniec niziny. Jadący za mną Robertson znalazł

się w jeszcze gorszej sytuacji. Dobrnął co prawda do krawędzi bagniska, ale zapadł się aż po

background image

koński brzuch. Na próżno zachęcał zwierzę do dalszego wysiłku. Zeskoczyłem z siodła, by mu

pomóc, lecz jeden nieostrożny krok pogrążył mnie w błoto aż do kolan.

Ledwie się wygrzebałem. Wówczas chłopak wyjął nogi ze strzemion, stanął na siodle, potem

jedną stopę oparł na końskim karku — a trwało to wszystko ułamek sekundy — i skoczył

trzymając w ręku uzdę. Wyciągnąłem rękę, szczęśliwie wylądował. Z koniem nie poszło łatwo,

ale szarpiąc za uzdę, po wielu wysiłkach wydobyliśmy go z błocka. Wszyscy się zatrzymali, aby

odsapnąć.

Szarzało coraz bardziej, nizina pokryła się nieprzeniknionym płaszczem mgły, na niebie gasły

zorze, a w nadciągającym mroku coraz słabiej rysowały się lasy Trzech Wzgórz.

— Nie możemy jechać prosto — przestrzegł nas Karol. — Siady byłyby zbyt widoczne, a my

również.

Skręciliśmy w lewo i zatoczywszy półkole dosięgliśmy leśnej krawędzi od północy. Gdy

zbliżyliśmy się już na niewielką odległość, zsiedliśmy z koni i prowadząc je za uzdy ostrożnie

podchodziliśmy ku pierwszym drzewom. Obóz rozbito wśród wysokich pni starych świerków.

Nie rozpalaliśmy ognia, a konie po-przywiązywali linkami do pni. Następnie z największą

ostrożnością przeszukaliśmy najbliższe otoczenie, a potem każdy z nas pełnił wartę. Jeszcze

przed świtem, podzieleni na dwie grupy, dokładniej przetrząsnęliśmy las.

Jak już wspomniałem, Trzy Wzgórza wznosiły się na obwodzie dużego koła, w środku

którego znajdowało się niewielkie jeziorko otoczone pasemkiem łąki. Drzewa rzucały głęboki

cień na wodę i cała ta kotlina czyniła bardzo ponure wrażenie. Nigdzie nie znaleźliśmy śladów

człowieka. Wówczas zaprowadziliśmy konie ku wodzie, a nawet odważyliśmy się rozpalić

ognisko. Przez cały czas jeden z nas strażował na zboczu południowego wzgórza, przepatrując

lornetką horyzont. Ale nawet z wysokiego drzewa, na które wdrapał się Robertson, nic nie było

widać. Tak mijały godziny, nadeszło południe. Nasza czujność nie słabła ani na chwilę. Nie

byliśmy pewni, z której strony może nadciągnąć Czarna Puma — najgroźniejszy przeciwnik. Po

jakimś czasie szeryf, który właśnie sprawował kolejną wartę, zawiadomił nas, iż od południa

zbliża się jeździec albo grupa jeźdźców — dokładnie nie mógł jeszcze rozpoznać. Natychmiast

zaprowadziliśmy konie w głąb lasu i zagasili ognisko. Potem legliśmy na samym skraju prerii.

Spojrzałem przez lornetkę. Wśród jasnej zieleni dostrzegłem czarną plamę posuwającą się w

naszym kierunku. Minęło pół godziny, zanim mogłem stwierdzić, iż są to trzy ruchome punkty

— trzech jeźdźców posuwających się obok siebie.

—Jeśli to oni —powiedział Irvin — uderzymy, jak tylko wjadą w las i zsiądą z koni. Ani

sekundy później. Jeżeli jednak obiorą drogę do jeziorka wiodącą przez dolinkę, kto wie, czy

nie trzeba będzie zaczekać, aż się ściemni.

background image

—A do tego czasu odkryją nasze konie — wtrąciłem.

—Więc co radzisz, Janie? — zapytał Karol.

—Może lepiej zaczaić się na nich na skraju lasu, ale tuż przy dolince.

—Są trzy. Przy której?

—Przy tej, do której się skierują.

— O tym dowiemy się dopiero w ostatniej chwili. Nie starczy czasu... — wyraził swe

wątpliwości Robertson.

Rozstrzygnął je szeryf.

— Szkoda słów. Ukryjcie się za pniami. Robertson niech pilnuje koni. Żeby nie rżały. I nie

rozmawiać bez potrzeby. Uwaga!

Leżeliśmy więc nadal wśród. drzew, za gęstą zasłoną zarośli, i spoglądali na prerię.

Sylwetki jeźdźców stawały się coraz większe i coraz wyraźniejsze. Wydało mi się, że już

rozróżniam postać “człowieka z blizną”, a szeryf oznajmił półgłosem, iż jadący z prawej strony

to Rothcliff.

U podnóża góry jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i prowadząc je za uzdy skierowali się ku

wschodniej dolince, na lewo od pozycji, którą zajmowaliśmy. Teraz widziałem wyraźnie

Rothcliffa, “człowieka z blizną” i Kulawego Ralfa. Szli obok siebie, swobodnie gawędząc, co

uznałem za szczyt nieostrożności. Tym lepiej dla nas.

Na cichy sygnał szeryfa poczęliśmy ostrożnie posuwać się między drzewami. Zbliżyliśmy się

do zbocza prawie w tej samej chwili, co i oczekiwana przez nas trójka. Wówczas usłyszałem

głos Ushera.

—Nie, nie. Czarna Puma nas nie zawiedzie, ale nie mógł jeszcze przybyć. Obiecał za cztery

dni, a dopiero dwa upłynęły.

—Jeżeli nie przyjedzie, wszystko może wziąć w łeb — odpowiedział Rothcliff.

— Damy sobie radę i bez niego. Znajdę lepszych.

To był głos Scotta.

Przedzierali się poprzez splątane krzewy, aż wyszli na polankę. Wówczas puścili konie, które

popędziły ku jeziorku. To była druga nieostrożność z ich strony.

Gdy minęli nas o kilka yardów, Irvin szepnął:

— Ja biorę na siebie Rothcliffa, dla Karola — Scott, doktor zajmie się kulawcem.

Słyszeliście? Naprzód! — zawołał i pierwszy wyskoczył z lasu.

Za nim — my wszyscy. Tamci byli tak zagadani, że w pierwszej chwili nawet nie zwrócili

uwagi na hałas. Kiedy się spostrzegli, na ucieczkę czy obronę było już za późno. Karol, biegnący

przede mną, znajdował się tuż przy Scotcie i powalił go jednym uderzeniem pięści. Rothcliff

background image

zdążył wyciągnąć rewolwer zza pasa,

ale szeryf podbił mu rękę w chwili strzału. Dojrzałem, jak

Kulawy Ralf odwrócił się i począł biec w kierunku jeziorka. Zapewne do koni. Skoczyłem za

nim i po chwili bez większego trudu obaliłem na ziemię. W następnej sekundzie siedziałem mu

na piersiach, krępując ręce. Tak wypadł mój rewanż za przygodę na strychu w Fort Benton. Gdy

związałem mu i nogi, wstałem. Było po wszystkim. Żaden ze schwytanych nie odezwał się ani

słowem. Byli przerażeni i zaskoczeni jednocześnie. Przywlekliśmy ich nad brzeg jeziorka.

— No — odezwał się szeryf — ptaszki w klatce. Ale ty — zwrócił się do Ralfa Ushera — po

coś mieszał się w tę sprawę?

Kulawiec zamrugał oczami.

—Nic złego nie uczyniłem, szeryfie. Oni mnie prosili o wskazanie drogi do Trzech Wzgórz.

To wszystko.

—Wcale nie wszystko — Irvin podniósł głos. — Porozumiewałeś się z Czarną Pumą. W

jakim celu?

—Prosili mnie o to. Nie popełniłem przestępstwa.

—Aha, prosili cię. To po coś uciekał przed nami? Patrzcie państwo, jaki z niego usłużny

chłopczyk!

W tej chwili podszedł do szeryfa Karol i coś mu szepnął na ucho. Irvin kiwnął głową, po

czym skinął na mnie. We trójkę przeszliśmy na drugi kraniec jeziorka. Zastępca szeryfa,

zwolniony od pilnowania koni, pozostał na straży jeńców.

— Wydaje mi się — zaczął Karol — że nie ma sensu trzymać tu Ralfa Ushera. Będzie nam

tylko przeszkadzał. Dosyć kłopotów z tamtymi.

Irvin pokręcił przecząco głową.

— Wybacz, Karolu, jestem innego zdania. Usher ukrywał przestępców. I to na terenie Fort

Benton. Nie, nie masz racji.

Nie zabrałem głosu w tej sprawie, a Karol dłużej nie nalegał.

— Teraz — odezwał się znowu szeryf — porozmawiamy z każdym z osobna. Proponuję

zacząć od Rothcliffa.

Przenieśliśmy go nieco dalej i szeryf zagaił:

—No, Rothcliff, jak się czujesz?

—Dlaczego napadliście na nas?

—Filut z ciebie, Rothcliff. Niewinny baranek. Powiedz lepiej, dlaczegoś zastrzelił Brightona?

—Ja? Brightona? Nie miałem z tym nic wspólnego.

—Kłamiesz. Mam świadka. Widzę na twoim ręku piękny pierścień. Dawno go masz?

—Będzie z rok.

background image

—Znowu kłamiesz. Twój pierścień znaleziono przy zamordowanym. Nie wiedziałeś, gdzieś

go zgubił. Nie tak było?

Nic nie odpowiedział.

— Przestraszyłeś się i natychmiast wysłałeś zamówienie na drugi taki sam pierścień do

Novelty Company w Milwaukee. Ja wszystko wiem, Rothcliff. Nie ma sensu zaprzeczać.

To powiedziawszy odszedł, a my za nim.

Scott nic nie chciał mówić. Milczał cały czas, ciskając tylko wściekłe spojrzenia w naszą

stronę.

Daliśmy więc spokój, a ja zarzuciłem sztucer na ramię i poszedłem rozejrzeć się po

najbliższej okolicy. Wspomniałem, iż jeziorko i wzgórza robiły bardzo ponure wrażenie. W lesie

nie znalazłem nawet śladów zwierząt, tylko ptaki trzepotały się wśród gałęzi. Wróciłem do

kotlinki i wykąpałem się w czarnej jak smoła wodzie. Za moim przykładem poszli towarzysze,

po czym szeryf wraz z Karolem zajęli się połowem przy pomocy zaimprowizowanych wędek.

Jakież było moje zdziwienie, gdy po godzinie przynieśli z tuzin nieznanych rybek. Upieczone na

węglach, smakowały znakomicie. Nie mogłem zrozumieć, skąd się wzięły ryby w tym

samotnym, martwym stawie. Karol przypuszczał, iż kiedyś musiał nastąpić jakiś wielki wylew

rzek płynących przez prerię i wtedy przypłynęły tu ryby.

Na drugie danie mieliśmy suszone mięso oraz podpłomyki z mąki przezornie zabranej przez

szeryfa. Po takim obiedzie, którego część odstąpiliśmy jeńcom, ogarnęła nas senna ociężałość.

Chociaż więc szeryf nalegał, aby wyruszyć w powrotną drogę do Benton jeszcze przed

wieczorem, ociągaliśmy się nieco i marudzili, a w końcu postanowiliśmy przeczekać do rana.

Kolejno zmienialiśmy się na warcie. Dobrze po północy zbudzono mnie.

Noc była ciepła, lekki wietrzyk dmuchał w twarz. Siadłem oparłszy się o jakiś zwalony pień

potężnego olbrzyma, na samym skraju lasu, niedaleko leżących na ziemi jeńców. Gwiazdy

połyskiwały, a wśród nich sierp księżyca. Było zupełnie cicho, tylko w pewnej chwili usłyszałem

daleki głos stepowych wilków — kujotów, a nad głową załopotały mi skrzydła jakiegoś

wielkiego ptaka, zapewne sowy. Zatoczywszy wielkie koło poszybowała nad prerię.

I nic więcej się nie wydarzyło. Po dwu godzinach spędzonych w ten sposób, poszedłem do

jeziorka obudzić Karola. Zwykle tak czujny, tym razem spał jak kamień. Kilka razy musiałem go

szarpnąć, zanim się podniósł. I właśnie w tym momencie nocną ciszę rozdarł przeraźliwy

wrzask.

Nie zdążyłem się nawet odwrócić, gdy otrzymałem uderzenie w tył głowy. Padając ujrzałem

jeszcze, jak jakiś indiański wojownik wyrwał sztucer z rąk Karola, a drugi zamierzał się nań

tomahawkiem. W następnej sekundzie straciłem przytomność — po raz drugi w przeciągu

background image

trzydziestu sześciu godzin.

Gdy otworzyłem oczy, słońce wspinało się na szczyt nieba. Wstać nie mogłem. Leżałem,

mając skrępowane ręce i nogi. Odwróciłem głowę, najpierw w prawo, potem w lewo. Ujrzałem,

że po obu stronach spoczywali powiązani moi towarzysze. Z jednej — szeryf, z drugiej — Karol.

Odetchnąłem z ulgą. Widać, byli cali i żywi. Zerknąłem przed siebie.

Nad jeziorkiem pasły się liczne konie. O długich grzywach i ogonach sięgających pęcin.

Wystarczyło, żeby stwierdzić ich pochodzenie. Oswojone mustangi. Obok koni krzątali się

Indianie znosząc wiązki traw i chrustu. Do jakiego należeli plemienia — nie wiedziałem.

Nieco dalej, ale w zasięgu mego wzroku, stała grupka białych: Scott, Rothcliff, Kulawy Ralf.

Przypomniałem sobie radę szeryfa i cicho zakląłem.

—Doktorze — usłyszałem szept z prawej strony. — Słyszy mnie pan?

—Słyszę.

—Mam w kieszeni spodni scyzoryk. W lewej kieszeni, ale nie mogę go wydobyć. Proszę

przysunąć się do mnie. Musimy spróbować przeciąć więzy. Niech pan to powtórzy Karolowi.

Uczyniłem zadość prośbie Irvina. Scyzoryk! Jakim cudem mam go wydobyć skrępowanymi

rękami? Karol wysłuchał mnie w milczeniu, a potem zapytał:

—Jak się czujesz, Janie?

—Nieźle. W głowie tylko ciągle huczy. A ty?

—Zdaje się, że mam naciągniętą prawą rękę. Boli, ale można wytrzymać.

—A Robertson?

—Wyszedł bez szwanku. Irvin oberwał po głowie. Ale sza! Nadchodzą.

Miał rację. Zbliżała się ku nam grupa Indian. Na czele kroczył rosły mężczyzna z twarzą

pomalowaną w czerwone pasy. Trzy pióra wpięte w czarne, w węzeł związane włosy świadczyły

o jego wodzowskiej godności.

—Puma — szepnął Karol.

—Jak to? Przecież miał dopiero za dwa dni...

Nie dokończyłem. Wydało mi się, że szeryf cicho się zaśmiał.

Indianin podszedł wolno i zatrzymał się tuż przed Karolem.

— Czarna Puma pozdrawia Wielkiego Bobra — powiedział grubym, gardłowym głosem.

Mówił dialektem zbliżonym do języka Czarnych Stóp. Bardzo się ucieszyłem, bo

zrozumiałem prawie każde słowo. Nie poszła na darmo paromiesięczna nauka.

—Wielki Bóbr jest przyjacielem wszystkich czerwonych mężów i nie spotka go żadna

krzywda.

—Czarna Puma chyba sobie kpi ze mnie — odpowiedział Karol. — Czym wytłumaczy swą

background image

napaść?

—Czarna Puma nie wiedział, że wśród bladych twarzy spotka Wielkiego Bobra.

—To rozwiąż mnie.

Indianin popatrzał najpierw dokoła, szepnął coś towarzyszącym mu wojownikom.

Natychmiast odeszli. Wówczas dopiero powiedział:

—Czarna Puma nie może tego uczynić. Dał słowo tamtym trzem bladym twarzom.

—Więc co chcesz z nami zrobić?

—Czarna Puma naradzi się ze swymi wojownikami.

—Czy nie jesteś wodzem? Czy nie decydujesz sam?

Po co Wielki Bóbr pyta mnie o to? Czy sam nie radzi się nikogo?

Nie czekając na odpowiedź, odszedł.

—Zrozumiałeś, Janie? — zapytał szeptem Karol.

—Wszystko.

—Świetnie. Powtórz szeryfowi.

Ledwie zdążyłem to uczynić, gdy zbliżył się do nas Scott. Trzymał w ręku rewolwer, a z oczu

ziała mu taka nienawiść, z jaką w życiu swym jeszcze się nie spotkałem. Zatrzymał się.

—No i jak, dżentelmeni? Posłanie trochę twarde, co? Postaram się, abyście nie cierpieli zbyt

długo. Wyślę was tam, gdzie już nic nikomu nie dolega!

W miarę jak mówił, ogarniała go coraz większa pasja. Ostatnie zdanie prawie wykrzyczał.

—Nic ci to nie pomoże — odezwał się Karol. — Żebyś nawet najgłośniej wrzeszczał. I tak

czeka cię postronek, Scott, czy jak tam inaczej się nazywasz.

Tyle było lekceważenia w tych spokojnie wypowiedzianych słowach, że Scott aż posiniał na

twarzy.

—Ty... ty... — zachrypiał. — Zastrzelę cię jak psa! Kto mi przeszkodzi zastrzelić was

wszystkich?

—Czarna Puma — odezwał się Karol.

W tej samej chwili podszedł Rothcliff. Na jego widok szeryf uniósł się nieco z ziemi.

— Znowu się spotykamy — powiedział — chwilowo nie mogę ci nałożyć kajdanek.

Uczynię to przy najbliższej okazji. Zastanów się nad tym, chłopcze, póki masz czas. Tak się

złożyło, że znowu jesteś na wolności, ale ręczę, że nie potrwa to długo.

Zauważyłem, jak Rothcliff pobladł. Szepnął coś do ucha Scottowi i odeszli w kierunku

jeziorka. Pozostaliśmy sami.

—No i co z tym nożem, szeryfie? — zagadnąłem.

—Nie nóż, tylko scyzoryk. Niech pan spróbuje przysunąć się.

background image

Łatwo powiedzieć... Jednakże po paru bezskutecznych początkowo wysiłkach po prostu

potoczyłem się tak, aż dotknąłem ramienia Irvina. Nikt jakoś tego nie zauważył. Ale wydobyć

scyzoryk z cudzej kieszeni mając samemu skrępowane dłonie — i to na plecach — było

zadaniem wymagającym specjalnej zręczności. Męczyłem się bardzo długo. Wolno, wolniutko

sięgnąłem palcami obu dłoni do wnętrza kieszeni szeryfa. Wreszcie poczułem twardy, podłużny

przedmiot. Dwa razy go gubiłem i dwa razy na nowo chwytałem. Na koniec jakoś wydobyłem.

Odpoczywałem chwilę, a potem odwróciłem się raz jeszcze i podałem nożyk szeryfowi.

Skomplikowaną operację rozcinania więzów należało jednak odłożyć na odpowiedniejszą porę,

do zapadnięcia nocy. Teraz przeturlałem się tylko na dawne miejsce. Znowu podszedł do nas

Scott.

— Próbowaliście nastraszyć Rothcliffa — powiedział. — Ze mną tak się wam nie uda.

Postąpię, jak będę chciał, i żaden Czarna Puma nie ośmieli mi się w tym przeszkodzić. Mógłbym

was natychmiast pozabijać, ale mam miękkie serce. Posiedzicie kilka miesięcy wśród

wojowników Czarnej Pumy. Potem będziecie mogli szukać mnie po całej^ Ameryce — zaśmiał

się drwiąco. — Widzicie, jaki jestem łaskawy. Co wy na to?

Podszedł jeszcze bliżej i kopnął Karola.

— Podobno nazywają cię Wielkim Bobrem, ale dla mnie jesteś tylko wielkim niedołęgą. Tak

dać się podejść!

Milczeliśmy.

— Nie chcecie gadać? A szkoda. Mamy sporo

czasu...

Ględził tak jeszcze przez kilka minut, aż wreszcie szeryf nie wytrzymał:

—Scott, przestań nas nudzić. Lepiej odpocznij sobie. Czeka cię daleka droga.

—Wprost do więzienia — dopowiedział Karol.

Scott chwycił za rewolwer. Zamarłem — ten człowiek zdolny był do wszystkiego. Nagle

czyjaś dłoń podbiła mu rękę. Strzał padł w górę. Scott cofnął się o krok. Za nim stał Czarna

Puma.

— Dlaczego mi przeszkadzasz?

— Blada twarz nie ma prawa strzelać do jeńców.

Scott pohamował się i zapytał pozornie spokojnym

głosem:

— Czy wódz zapomniał o naszym układzie?

—Czarna Puma nie zapomniał. Nie było ani słowa o napadzie na te blade twarze. Czarna

Puma ze swoimi wojownikami miał tylko towarzyszyć...

—Milcz! — wykrzyknął Scott. — Jesteś gadatliwy jak stara squaw!

Aż dziwne, że wódz natychmiast nie zareagował. Może obawiał się zerwania ze Scottem? Ale

background image

i Scott widać również nie pragnął sprzeczki, bo natychmiast się oddalił. Czarna Puma postał

jeszcze chwilę, a potem krzyknął coś do jednego z wojowników. Gdy ten zbliżył się, powiedział

jakąś straszliwą angielszczyzną, pełną indiańskich zwrotów:

— Każdego, kto by poważył się zbliżyć do bladych twarzy, powalisz, potem przywołasz

mnie. Pilnuj ich jak własnego skalpu. Howgh!

Obrzucił nas jeszcze przeciągłym spojrzeniem i powoli odszedł.

Olbrzymiego wzrostu i pokaźnej tuszy wojownik, o twarzy tak odrażającej, że mogłaby

przyśnić się tylko w jakimś koszmarnym śnie, siadł w kucki, z głową zwróconą w naszą stronę,

ze strzelbą na kolanach.

Spojrzałem w niebo. Jak ten czas szybko mijał! Pokazywały się pierwsze gwiazdy.

background image

Pogoń

Późną nocą, gdy nad jeziorkiem zabłysło kilka ognisk, rozwiązano nam ręce, dostarczono

wody do picia i dano po kilka owsianych placków. Były obrzydliwe w smaku, ale dla człowieka,

który nic nie miał w ustach od świtu — stanowiły wspaniałą potrawę.

Potem znowu nas skrępowano bardzo dokładnie i przyciągnięto bliżej ognisk. Czarna Puma

parokrotnie podchodził, ale nie odezwał się już ani słowem. Natomiast nie zbliżył się żaden z

białych rabusiów.

Indiańscy wojownicy pootulali się w derki i pokładli, kilku odeszło w głąb lasku, zapewne,

aby pełnić wartę, jeden usiadł obok nas. Gdzie położyli się spać Scott, Rothcliff i Usher — nie

zauważyłem. Musiałem być bardzo zmęczony, bo przewróciłem się na lewy bok i prawie

natychmiast zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Gdy się przebudziłem, dostrzegłem tylko

czerwone żarzące się węgielki ogniska. Panowała zupełna cisza. Nagle poczułem na plecach

dotknięcie czyjejś ręki. Czyżby szeryf zdołał się już oswobodzić? Na to wyglądało, bo ręka

powędrowała ku mym skrępowanym dłoniom, poczułem zimno metalu i więzy spadły.

Stłumiony głos zaszeptał mi nad uchem: — Niech biały brat leży spokojnie i czeka na znak.

Któż to mógł być? Co zamierzał z nami uczynić niespodziewany sprzymierzeniec?

Zgodnie z poleceniem trwałem nadal bez ruchu. Poszukałem oczami wartownika. Siedział z

głową opuszczoną na pierś. Spał. Tak, ta zbieranina, którą otoczył się Czarna Puma, na pewno

nie zaliczała się do najdzielniejszych wojowników. Były to wypędki z różnych plemion. Odziani

nędznie, prawie w łachmany. Uzbrojeni, jak zdołałem zauważyć, w lichą broń, przeważnie w

łuki i strzały lub w strzelby sprzed pół wieku. Przyznam się, iż — mimo wszystko — żal mi było

Czarnej Pumy, stojącego na czele takiej bandy. Ile tkwiło prawdy w twierdzeniu, iż stoczył się

tak nisko w wyniku własnego tchórzostwa? A może przyczyną tego był jakiś wewnętrzny spór

wśród rozproszonych grup plemienia Kri, do którego należał?

--- Wiedziałem, iż plemię Kri — zajmujące niegdyś olbrzymie przestrzenie Kanady, na

południe od rzeki Churchilla i na zachód od Zatoki Hudsona aż po Manitobę — należało do

najmniej zwartych narodów indiańskich

8

. Ongiś podzielili się oni nawet na dwie wrogie sobie

grupy: jedni osiedli w lasach, drudzy w kanadyjskiej prerii, utrzymując się z polowania na

bizony. Kiedy jednak plemię Assiniboinów wyparta zostało z północy przez Dakotów i wdzierać

się poczuło na obszary myśliwskie Kri, połączyli się na nowo, przez lata całe prowadząc

działania wojenne przeciw Dakotom, a nawet przeciw swym bliskim krewniakom, Czarnym

Stopom. Być; może, J iż napad na nas wiązał się również z niewygasłą niechęcią Pumy do

8 Obecnie kanadyjskie plemię Kri (Cree) liczy ponad 15 tys. ludzi.

background image

Czarnych Stóp

.

Myślałem o tym wszystkim nie odrywając oczu od śpiącego wartownika. W pewnej chwili

poczułem, że i nogi mam wolne. Ale nadal nie ruszałem się, tylko

wsparłem na łokciu. Wówczas

ujrzałem rzecz zadziwiającą: pośród śpiących jak susły wojowników Pumy kręcili się prawie

bezszelestnie jacyś ludzie. Ciszę przerwał czyjś okrzyk, zakotłowało się padł strzał. Jeden, potem

drugi. Z głębi lasu wybiegła gromada postaci. To byli Indianie. Zerwałem się na nogi. Obok

mnie stał już Karol.

—Czarne Stopy! — krzyknął. — W samą porę!

—Naprzód! — zawołał szeryf. — Tam stoi Rothcliff!

Popędziliśmy całą czwórką w kierunku koni. O kilka sekund za późno, bo oto już dwóch ludzi

wskoczyło na siodła. Zanurzyli się w zaroślach i znikli. Pozostałe wierzchowce rozproszyły się

dokoła. Tymczasem walka, tocząca się wokół jeziorka, dobiegała końca. Z gromad;** Indian

wyszedł ku nam wojownik, który z daleka wyróżniał się ubiorem. — Czerwona Chmura

powiedział Karol.

Czarodziej plemienia Czarnych Stóp podniósł rękę.

—Witam moich białych braci — odezwał się dźwięcznym głosem. — Dobry Manitou w

odpowiedniej chwili sprowadził mnie na waszą ścieżkę.

—Rzeczywiście, w sam czas — mruknął szeryf. — Szkoda, że nie wcześniej. Dwie blade

twarze uciekły.

— O czym mówi mój biały brat?

Wyjaśniliśmy sprawę.

— Zaraz wyślę w pogoń wojowników. Ale jest jeszcze jedna blada twarz. Zatrzymaliśmy go.

Jak się okazało był to Ralf Usher.

Kiedy płomień wesoło chwiał się nad ogniskiem, zasiedliśmy dokoła. Zgodnie z umową

zawartą dawniej z Karolem, Czerwona Chmura krążył po prerii w tych stronach od kilku dni.

Tylko przypadkowo nie natrafiliśmy — a to pech! — na tropy jego oddziału. On za to, tak samo

przypadkowo, znalazł ślady bandy Pumy i posuwał się za nią. Tak dotarł aż pod Trzy Wzgórza.

Wysłani wywiadowcy spisali się doskonale. Obliczyli nie tylko ilość ludzi Czarnej Pumy, ale

stwierdzili również naszą tu obecność. Reszta zależała już tylko od sprytu i zręczności”

wojowników Czarnych Stóp. Nad ranem obezwładnili wszystkie straże, a Czerwona Chmura

dotarł nad same jeziorko, aby własnoręcznie porozcinać nasze więzy. Napad był tak

zaskakujący, że ani jedna ze stron nie poniosła strat w ludziach. Nasuwało się tylko pytanie: jak

postąpić z Czarną Pumą i jego wojownikami? Zapytał nas o to Czerwona Chmura. Jako

zwycięzca nie musiał tego czynić, mógł postąpić tak, jak chciał. Widać jednak pragnął w

background image

specjalny sposób okazać szacunek, z jakim się do nas odnosił.

Mniej więcej przed rokiem bawiłem jako gość u Czarnych Stóp i wraz z nimi brałem udział w

dalekiej wyprawie, mającej na celu schwytanie “człowieka z blizną” i odnalezienie złotodajnych

pokładów w Górach Skalistych. Wśród wielu przygód i niebezpieczeństw zawiązała się między

nami przyjaźń. Znajomość Karola z Czarnymi Stopami trwała znacznie dłużej, a przydomek

Wielkiego Bobra, jaki uzyskał od swych czerwonych przyjaciół, świadczył najlepiej o szacunku,

którym się cieszył. Bóbr jest bowiem u Indian symbolem mądrości i roztropności.

Uważam — zabrał głos Karol — że należałoby przesłuchać Pumę. Istnieją pewne nie

wyjaśnione jeszcze sprawy. Sądzę, że Puma coś nam o nich powie. Czerwona Chmura skinął

głową.

— Jeżeli mój czerwony brat się zgodzi, porozmawiam z Pumą w obecności wszystkich —

zaproponował Karol.

Czarownik powtórnie wykonał potakujący gest, a potem zawołał jednego z wojowników i

rozkazał przyprowadzić jeńca. Czekaliśmy w milczeniu.

Czarna Puma nie nosił więzów, ale i tak o ucieczce nie było mowy. Podszedł do nas, starając

się nadać sobie wygląd jak najbardziej dostojny.

—Wezwaliśmy Czarną Pumę — zaczął Karol — aby powiedział nam, dlaczego nas napadł,

chociaż topór wojenny nie został wykopany? Od tego, co powie, zależeć będzie, jak z nim

postąpimy.

—Czarna Puma jest wodzem i będzie odpowiadał siedząc.

Wykonał już ruch, jakby chciał usiąść, ale powstrzymali go stojący za nim wojownicy

.

— Czarna Puma jest jeńcem i będzie odpowiadał stojąc albo może odejść — odparł Karol.

Puma namyślał się chwilę.

— Ale pamiętaj — dodał mój towarzysz — że jeżeli chcesz kłamać, pogorszysz tylko

sprawę. Tu przy tym ogniu siedzą wodzowie czerwonych i białych, którzy nie uczynili nic złego

Czarnej Pumie, czemu więc na nich napadł?

Indianin wolno i jak gdyby z ociąganiem się zaczął opowiadać. Oto Ralf Usher zwrócił się do

niego z propozycją towarzyszenia wyprawie dwu białych myśliwych w dalekie strony. Skąd

Puma znał Ushera? Niejeden raz sprzedawał mu konie (domyśliłem się od razu, skąd te konie

mogły pochodzić — Puma nie posiadał żadnych stad!). Gdzie Puma miał się spotkać z białymi?

Właśnie tutaj, na Trzech Wzgórzach. Kiedy? Dopiero za dwa dni. Dlaczego więc przybył

wcześniej? Dlatego, że od spotkanego przypadkowo czerwonoskórego dowiedział się, iż po

prerii krąży silny oddział Czarnych Stóp. Na wiadomość o tym zdecydował wówczas ukryć się

w lesie Trzech Wzgórz., (Pamiętając o starych animozjach wojowników Kri do Czarnych Stóp

background image

— wyglądało to na prawdę.) Gdy wysłani zwiadowcy donieśli o uwięzieniu Ushera i

towarzyszy, dokonał napadu. Nie wiedział jednaką; że znajdzie tu Wielkiego Bobra.

Co miał otrzymać za swe usługi?

Wódz opuścił głowę na piersi

— Nie chcesz? To ja ci powiem: miałeś otrzymać dużo złotego piasku.

Indianin milcząco skinął głową.

— Ale naprawdę mówił dalej Karol — to byś nic nie dostał. “Człowiek z blizną” nie

dotrzymuje obietnic. Teraz zastanowimy się, co z tobą począć.

Z kolei odezwał się Czerwona Chmura:

— Czy moi biali bracia pragną o coś jeszcze zapytać?

Zaprzeczyliśmy. Czarownik skinął na wojowników.

—Zabierzcie go, zwiążcie i dobrze pilnujcie.

Milczeliśmy tak długo, jak długo Puma znajdował się w pobliżu. Potem Czerwona Chmura

odezwał się znowu:

—Co sądzą moi biali bracia?

—On powiedział prawdę — odezwał się pierwszy Karol, a ja przytaknąłem i dodałem:

—Decyzja należy do Czerwonej Chmury.

—A jak by postąpił Wielki Bóbr? — zapytał czarodziej.

—Puściłbym go wolno. Przecież wojownicy Czarnych Stóp nie ponieśli żadnych strat, a poza

tym...

Tu opowiedział o wystąpieniu Czarnej Pumy w naszej obronie. Czarownik wysłuchał go w

milczeniu i wydobył zza pasa malutki, srebrno połyskuj ąpy gwizdek. Ozwał się wysoki,

przenikliwy ton. Po raz pierwszy spotkałem się z tego rodzaju sygnalizacją u Indian.

Prawdopodobnie był to “wynalazek” Czerwonej Chmury przyswojony przez niego z czasów,

kiedy przebywał wśród białych.

Przenikliwy dźwięk zaalarmował kilkunastu wojowników i zgromadził ich wokół ogniska.

Czerwona Chmura powstał.

— Przyprowadźcie Czarną Pumę.

Odeszli spiesznie i równie szybko wrócili z jeńcem.

— Jesteś wolny — rzekł czarownik. — Odejdziesz natychmiast ze swymi ludźmi. Zabierzesz

broń i konie. Wielki Bóbr wstawił się za tobą. Jeśli jednak pojawisz się znowu na naszej ścieżce,

spotkamy się po raz ostatni. Nie ma tu miejsca dla zbójów i koniokradów. Odejdź!

Odwrócił się plecami do jeńca i siadł przy ogniu Czarna Puma stał jeszcze przez chwilę

oszołomiony, nie wiem, czym więcej: niespodziewanym uwolnieniem bez okupu, bez żadnej

background image

kary (rzecz bardzo rzadka w stosunkach międzyplemiennych) czy pogardą, jaka dźwięczała w

słowach Czerwonej Chmury.

Nie odezwał się i powoli odszedł. Po paru minutach usłyszeliśmy tupot końskich kopyt —

Czarna Puma ze swymi ludźmi opuszczał nasz obóz.

Domyśliłem się, iż na decyzję Czerwonej Chmury wpłynęło nie tylko zachowanie się Czarnej

Pumy wobec Karola, ale również wstręt do bratobójczych walk, do zaogniania i przeciągania

sporów w wielkiej rodzinie czerwonych mężów.

Kiedy ucichły ostatnie głosy odjeżdżających, czarownik rzekł:

— A teraz, jeśli moi bracia się zgodzą, przesłuchamy schwytaną bladą twarz.

Ralf Usher, gdy go sprowadzono, zachował się wręcz odmiennie od swego poprzednika.

Gadał bez przerwy i bez przerwy kłamał. Do tego tak naiwnie, iż -trudno było powstrzymać śię

od śmiechu. Tylko Czerwona Chmura pozostał niewzruszony i rozkazał wreszcie jeńca

odprowadzić. Nie zastanawialiśmy się długo nad jego losem. Irvin oświadczył, iż Ushera stawi

przed sądem pod zarzutem ukrywania przestępców i udziału w napadzie. Należy tylko

przetransportować Ralfa do Fort Benton. Kto miał się tego podjąć?

Istniały dwie możliwości: pierwsza, że towarzyszyć mu będzie sam szeryf wraz z zastępcą;

druga, że pojedzie z więźniem tylko Robertson. Ponieważ decyzja w tej sprawie należała

wyłącznie do szeryfa, nie było nad czym debatować. Irvin nie zastanawiał się długo*

Oświadczył, iż nie zrezygnuje z pościgu za Rothcliffem, Wobec czego Ushera odtransportuje

Robertson, a jednocześnie odprowadzi do Benton pożyczone dla mnie i Karola konie.

Otrzymaliśmy inne od Czarnych Stóp. Ba, dostałem tego samego wierzchowca, na którym

jeździłem przed rokiem!

Jednakże Robertson nie powinien jechać sam. Chociażby ze względu na bandę Czarnej Pumy.

Czerwona

Chmura ofiarował pomoc — przydzielił Robertsonowi dwu wojowników. Mieli go

odprowadzić do samej granicy Stanów i Kanady. Było to najlepsze rozwiązanie sprawy ku

zadowoleniu wszystkich — z wyjątkiem Robertsona, zdradzającego wyraźnie chęć pozostania z

nami.

Następnego dnia, jeszcze przed świtem, wrócili wywiadowcy Czarnych Stóp, wysłani; ;celem

zbadania, w jakim kierunku uciekli Scott i Rothcliff. W dwie godziny później bez żalu

opuściliśmy obozowisko. Dwu ludzi z Robertsonem udało się .wprost na południe, reszta — na

północ.

Teraz dowiedziałem się o wynikach poszukiwań. Zwiadowcy, posuwając się tropem

uciekinierów, natrafili na pas kamienistego gruntu, po którym toczyła wody niewielka rzeczka.

Prawdopodobnie wiosenne powodzie zmyły tu glebę, a spod niej wyjrzała skała. Tropy znikły.

background image

Mimo to Indianie przeszukali teren po obu brzegach i ślad istotnie odnaleźli. Ruszyli nim. Jakież

jednak było ich rozczarowanie, gdy ścigając zbiegów stwierdzili, że są to dwaj... policjanci z

Królewskiej Konnej!

Nastąpiła wymiana zdań, z której początkowo nic nie wynikło. Policjanci dość nieufnie

odnieśli się do tłumaczenia indiańskich wojowników. Zapytywali, kim są ścigani ludzie i jak

wyglądają. Kiedy wreszcie opisano pobieżnie wygląd Scotta z jego charakterystyczną blizną na

lewym policzku, jedna z “czerwonych kurtek” zapytała, czy tego człowieka przypadkiem nie

poszukuje Karol Gordon zwany Wielkim Bobrem. Gdy wywiadowcy przytaknęli, “czerwona

kurtka” zapytał, gdzie obecnie przebywa Wielki Bóbr, i polecił mu przesłać pozdrowienia od

sierżanta Mitchella.

— Gary Mitchell! — wykrzyknąłem. — Ten by się nam teraz przydał.

Karol pokręcił głową.

—Bardzo go lubię, ale... ale wolałbym nie spotkać go w tych stronach. Irvin, wy byście

pasowali do siebie jak para butów: dwaj przedstawiciele prawa. Jeden schwytałby Scotta,

drugi Rothcliffa. Nareszcie byłby spokój. Niech to licho porwie! I co mówił jeszcze?

—Powiedział, że teraz nie może jechać na spotkanie z Wielkim Bobrem, ale o bladej twarzy z

blizną pamięta.

—No, dobrze — odetchnął Karol. — Obecność Mitchella byłaby nam bardzo nie na rękę.

Tu parę słów wyjaśnienia. Sierżant Mitchell był pierwszym policjantem, którego

powiadomiliśmy, przed rokiem jeszcze, o morderstwie popełnionym przez Scotta. Mitchell

spotkał przypadkowo na kanadyjskiej prerii “człowieka z blizną”, a później brał udział wraz ze

mną i Karolem w nieudanej pogoni. On to właśnie zawiadomił uniwersytet w St. Louis o

tragicznym końcu naukowej wyprawy. O desperackim skoku i rzekomym samobójstwie

przestępcy w Dolinie Siodła w Górach Skalistych nic nie mógł wiedzieć. Dlatego się nie zdziwił,

że nadal ścigamy Scotta. Ale sierżant Mitchell nie został również wtajemniczony w fakt istnienia

w Górach Skalistych pokładów złota. Nie mówiliśmy mu nic, obawiając się, iż musiałby donieść

o tym swym władzom przełożonym, w wyniku czego tajemnica przestałaby być tajemnicą ' i

sprowadziłaby na ziemie Czarnych Stóp tłumy nieproszonych gości. Jeżeli więc obecność

sierżanta wśród nas mogła stać się pomocą w schwytaniu przestępców, to z drugiej strony bardzo

musiałaby nas krępować w realizacji zasadniczych planów: ponownego dotarcia do odkrytych

złotodajnych pokładów i eksploatowania ich przez najbliższe miesiące wiosny i lata.

Indiańscy zwiadowcy po tym spotkaniu z Mitchellem zawrócili. Obawiali się, że mogą już

nas nie zastać przy Trzech Wzgórzach. Teraz ruszyliśmy razem po tropach Scotta i Rothcliffa.

Były słabo widoczne. Gorzej, bo po godzinie jazdy niebo zaciągnęło się chmurami i począł

background image

siąpić drobniutki deszczyk. Należało się śpieszyć — bo jeśli po nocy wstanie słońce, mokra

trawa podniesie się i znikną ostatnie ślady. Jakoż przynaglaliśmy wierzchowce, posuwając się

długą kolumną pojedynczych jeźdźców. Tak dotarliśmy jeszcze tego samego dnia do rzeczki

wymienionej przez zwiadowców, gdzie na kamienistych brzegach ginęły “wszelkie tropy. Odtąd

musieliśmy wytężać cały swój spryt. Szczęściem przestało padać, pognane wiatrem chmury

odsunęły się ku południowi, a słońce — chociaż miało się ku zachodowi — rzucało na ziemię

jeszcze sporo blasku.

Nad brzegiem rzeczki założyliśmy tymczasowy obóz. W jakim kierunku dalej jechać? Dokąd

— zgodnie z logiką — mógł skierować się Scott z Rothcliffem?

Było nas wszystkich jedenastu: ośmiu Indian i trzech białych. Aż za dużo na szukanie śladów.

Jeden drugiemu tylko by przeszkadzał. Dlatego na zbadanie nadbrzeżnej okolicy udaliśmy się

we trójkę. Czerwona Chmura ruszył lewym brzegiem rzeczki, ja z Karolem — prawym. Konie

pozostały w obozie.

Poszukiwania należało zacząć od odpowiedzi ńa pytanie: w górę czy w dół wody? Karol przy

pomocy kompasu stwierdził, iż rzeczka płynęła ku południowi. Może więc stanowiła jakiś

dopływ Rzeki Mlecznej, wpadającej z kolei, już na terenie Stanów Zjednoczonych, do Missouri?

Nie, w tamtym kierunku nie mogli się udać uciekający. Prowadził on przecież w najludniejsze

okolice, ba, nawet zbliżał ku Fort Benton. Scott dobrze wiedział, że poszukuje go policja, a

Rothcliff nie zaryzykowałby po raz drugi wizyty w Benton. Jeśli więc postanowili wędrować

wzdłuż wody, musieli się posuwać nie z prądem, ale pod prąd. I tam ich należało szukać.

Z głowami pochylonymi ku ziemi szliśmy powoli krok za krokiem. Upływały minuty, ale ani

my, ani Czerwona Chmura nie znaleźliśmy nic godnego uwagi.

—Cóż byś zrobił na ich miejscu, Janie, pragnąc zatrzeć ślady? — zagadnął nagle Karol.

—Sprawa prosta. Jechałbym po takim gruncie, na którym nie odbijają się końskie kopyta,

albo po takim. na którym ślady same się zacierają. Mam na myśli koryto rzeczki. Jest płytka i

jazda jej nurtem nie przedstawia żądnych trudności.

—Słusznie. Scott i Rothcliff mieli podwójne szczęście. Po pierwsze: trafili na rzeczkę, po

drugie: dostrzegli na jej przeciwległym brzegu odciski kopyt końskich (akurat dwu koni!)

“czerwonych kurtek”. Znakomita okazja dla zmylenia tropu.

—Ale przecież gdzieś i kiedyś musieli wyjść z wody.

— Szukajmy, gdzie, a będziemy wiedzieli, kiedy.

Tego wieczoru nie rozwikłaliśmy jednak zagadki.

Tarcza słoneczna coraz głębiej zapadała poza horyzont. Ściemniło się. W tych warunkach

łatwo przeoczyć ślady. Zawróciliśmy więc do obozowiska. Niezbyt przyjemnie wypadł nocleg

background image

na wilgotnej ziemi i bez miłego ciepła ogniska. Bo chociaż czerwonoskórzy wojownicy zebrali

sporo suchych patyków jeszcze w lesie Trzech Wzgórz i wieźli je z sobą, Czerwona Chmura

zabronił rozpalania ognia. Na tej przestrzeni widać by go było z daleka.

W smętnym więc nastroju — wspominając swe łóżko w Milwaukee — ległem na kocu z

siodłem pod głową i sztucerem pod ręką.

Nazajutrz zerwaliśmy się na nogi jeszcze przed świtem, zziębnięci i zupełnie mokrzy. Bolały

mnie kości i mięśnie, a zębami tak głośno szczękałem, że Karol wyraził przypuszczenie, iż w ten

sposób ostrzegę o naszej obecności wszystkich w promieniu kilku mil. Rozgrzałem się nieco

jadąc, ale dopiero gdy różowe zorze ukazały się przed nami, minęły mi dreszcze.

Podziwiałem Czerwoną Chmurę i jego wojowników zeskakujących z koni, aby przyjrzeć się

jakiemuś podejrzanemu pochyleniu źdźbła trawy czy kupce piasku omywanego przez wodę

rzeczki, wzdłuż której posuwaliśmy się znowu. Jak dotąd niczego nie odkryliśmy.

—Oni stale jechali korytem — stwierdził Karol.

—Czyżby zamienili się w kaczki? — zapytał szeryf. I jemu kiepski nocleg dał się we znaki.

Był więc nieco zgryźliwy.

—Kaczki, nie kaczki — odparł Karol. — Kiedyś wreszcie będą musieli wyjechać z koryta,

zwłaszcza jeśli bieg wody przestanie być zgodny z kierunkiem ich jazdy. Więc cierpliwości!

Minęła dalsza godzina bezowocnych poszukiwań. Szeryf podejrzewał nawet, iż znajdujemy

się na “ślepym” tropie.

— Zapewne w ogóle tędy nie jechali. Jeżeli do wieczora nie znajdziemy śladu, wracam.

Wstrzymaliśmy konie i zsiedli, aby rozprostować kości. Może szeryf istotnie miał rację?

Karol uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową. Potem wydobył lornetkę i zachęcił nas,

abyśmy poszli za jego przykładem. Uczyniłem to bez żadnej nadziei ujrzenia czegokolwiek

zasługującego na uwagę. Pesymizm mój okazał się uzasadniony. Dostrzegłem tylko morze falu-

jących traw przecięte dolinką naszej rzeczki. Wetknąłem lornetkę do torby. Karol widać miał

inny pogląd, bo podszedł do Czerwonej Chmury, podał mu szkła i wskazał ręką kierunek.

— Co oni takiego widzą? — mruknąłem do szeryfa.

Irvin raz jeszcze skorzystał z lornetki.

— Dalibóg, nie wiem, ale domyślam się. Niech pan zwróci uwagę, doktorze, na tę czarną

plamkę. Ot, tam.

Znowu przyłożyłem szkła do oczu.

:

—Widzę. No i co z tego?

—Może nic, a może i coś.

—Dajmy spokój zagadkom. O co chodzi?

background image

—O to, że czarna plama oznacza gęste zarośla lub las. Scott i Rothcliff to spryciarze. Jeśli

istotnie posuwali się korytem rzeki, to tam właśnie mieli najlepszą okazję, by ją porzucić.

Zarośla lub las kryją ślady, a poza tym gdzież najlepiej obozować na tej równinie, jeśli nie

chce się być dostrzeżonym?

Karol był tego samego zdania. Wskoczyliśmy na siodła i znowu pognali. Trochę mi już to

wszystko dojadło, ale cóż miałem począć? Zapadłem w jakiś dziwny stan półsnu, półjawy.

Musiałem chyba spać z otwartymi oczami, bo — jak mi później opowiadał Karol — nie

odpowiadałem na zadawane mi pytania, chociaż nic nie wskazywało na to, bym spał. Jeszcze mi

się to nigdy nie zdarzyło i uważałem ten fakt za coś nadzwyczajnego. Irvin rozwiał moje

przypuszczenia. Twierdził, iż taki sposób zapadania w sen znany jest Indianom, a praktykowany

również przez białych. Karol oświadczył, iż staję się “prawdziwym” westmanem. Jak długo

podróżowałem w takim stanie podświadomej drzemki — nie wiem. Wyrwano mnie z

odrętwienia, gdy wreszcie dopadliśmy celu. Był nim niewielki zagajnik świerkowy, przerżnięty

korytem naszego strumienia. Nad wodą odkryliśmy zwęglone kawałki drzewa i ciemny krąg

wypalonej trawy. Czerwona Chmura, Karol i szeryf natychmiast zajęli się dokładnym

przeszukaniem okolicy Ja byłem na to zbyt zmęczony. Nic w tym dziwnego. Nie oswoiłem się

jeszcze z prerią i jej trudami. Siadłem pod jakimś drzewem i zasnąłem. Zbudził mnie blask ognia

i trzaskanie drew. Wokół ogniska leżeli moi towarzysze, a Czerwona Chmura na

improwizowanym rożnie piekł jakieś mięso.

Karol pierwszy spostrzegł, że się ocknąłem:

—No, Janie, mamy dobrą wiadomość.

—Byli tu? — mruknąłem rozespanym głosem.

—A jakże. Tamta wypalona trawa to ich ognisko. Ślady kopyt końskich dość wyraźne.

Bardzo sobie chytrze postąpili jadąc tak ciągle wodą, ale my byliśmy chytrzejsi.

—Ba, jeśli przypadkiem znowu nie bawiły tu “czerwone kurtki” albo jeszcze ktoś inny.

—Nie ma nigdy pewności, doktorze — wtrącił się szeryf. — Na prerii nie odnajdziesz, aż

zobaczysz. Ale to byłby wyjątkowo złośliwy zbieg okoliczności, gdybyśmy po raz drugi

trafili na mylny trop.

Nic na to nie odpowiedziałem. Zjadłem przeznaczony mi kawał pieczeni (jak się okazało, moi

towarzysze w zagajniku upolowali sarnę), popiłem kawą, podsunąłem pod głowę siodło,

otuliłem się kocem i znowu zasnąłem.

Zła Dolina

Minęły jeszcze trzy dni jazdy, podczas której nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Ranki

background image

stawały się coraz piękniejsze, dni coraz dłuższe i coraz cieplejsze. Gdzieniegdzie preria okrywała

się kwiatami. Któregoś wieczoru dostrzegliśmy małe stadko bizonów, ale ani nam-w głowie było

urządzać polowanie. Siady uciekających raz nikły, raz pojawiały się, a Czerwona Chmura

twierdził, iż wyprzedzają nas nie więcej niż o dzień drogi. Przypuszczaliśmy, że nie wiedzą nic o

pościgu. Że są przekonani o ostatecznym wyprowadzeniu nas w pole, maskując starannie i tak

uporczywie swe tropy. Teraz więc należało wzmóc tempo pogoni. Sprawa wlokła się stanowczo

zbyt długo i przeszkadzała w wykonaniu zasadniczego zadania, dla którego przecież

przybyliśmy tutaj.

Decyzja przyśpieszenia jazdy natrafiła w praktyce na nieprzewidzianą trudność. Oto

zaczęliśmy spotykać coraz częściej głębokie parowy z szemrzącymi, wiosennymi strumykami —

dopływami rzeczki, brzegiem której ciągle jeszcze posuwaliśmy się. Opóźniało to bardzo jazdę i

słaba była pociecha w tym, iż nasi przeciwnicy napotykali te same przeszkody. Jednego z takich

męczących dni, gdy po raz czwarty czy piąty z rzędu sprowadzaliśmy wierzchowce po

pochyłości kolejnego jaru, Czerwona Chmura, który kroczył na czele, zatrzymał się nagle i

podniósł rękę. Stanęliśmy natychmiast. Przez kilka sekund przypominaliśmy szereg jakichś

dziwnych posągów wyrosłych wśród prerii. Wreszcie czarownik dał znak, że możemy iść dalej.

Gdy jednak dosięgliśmy dna parowu, rozkazał swoim wojownikom stanąć, a nas trzech

przywołał do siebie. Najpierw wskazał na zupełnie wyraźne odbicia kopyt końskich na bardziej

grząskim dnie parowu, a potem powiedział zniżając głos:

— Niech moi bracia natężą dobrze słuch. Jeśli Czerwona Chmura się nie myli, gdzieś

niedaleko znajduje się człowiek.

— Człowiek? — zdziwił się szeryf.

— Tak. Posłuchajcie!

Czarownik musiał mieć istotnie słuch bardzo czuły,

bo ja nie mogłem uchwycić żadnego

dźwięku poza łagodnym szumem wiatru zginającego gałęzie rosnącego tuż obok krzaka dzikiej

róży.

— Czy moi bracia coś zauważyli?

Milczeliśmy, a Karol przecząco potrząsnął głową.

— Więc pewnie się mylę. Zostawmy jednak tutaj konie. Trzech wojowników ma ich

pilnować, dwaj wdrapią się z powrotem na górę, trzeba mieć oko na prerię. Chodźmy.

Postąpiliśmy zgodnie z poleceniem czarownika, stąpając ostrożnie tuż przy zboczach parowu,

dwaj z jednej, dwaj z drugiej strony. Dostrzegałem coraz wyraźniej odbicia końskich kopyt. Dno

wąwozu stopniowo dźwigało się, w miarę jak oddalaliśmy się od koryta rzeczki. Tędy więc

skręcić musieli uciekający, a świeżość śladów świadczyła, iż przejeżdżali przed paru zaledwie

background image

godzinami. Nadchodziło upragnione przez nas: wszystkich zakończenie — mordercy mieli

wreszcie wpaść w ręce sprawiedliwości. Najbardziej z tego uradowany był szeryf. Z wyraźnym

zadowoleniem obserwował koński trop.

—Niech mi włosy na dłoni wyrosną, jak teraz nam się wymkną...

—Ciii... — zaszeptał Czerwona Chmura. — Posłuchajcie.

Znowu przystanęliśmy. Czy to było jęczenie wiatru w zaroślach? A może. głos kujota? Nie

mogłem rozpoznać, ale czarownik nie mylił się. Daleko przed nami odzywał się jakiś dźwięk.

Głos człowieka? Brzmiał słabo i niewyraźnie. Jakieś przeciągłe i dalekie: “oooL.oooL.hoo!”

Dźwięk powtarzał się, gasł, chwilami nabrzmiewał i znowu ginął. Ruszyliśmy w milczeniu,

starając się posuwać jak najprędzej i jak najciszej. Tak minęło zapewne kilkanaście minut.

Wąwóz stawał się coraz płytszy, ale nadal jeszcze jego ściany wznosiły się ponad naszymi

głowami. Przeciągłe wołanie znowu się powtórzyło, tym razem już znacznie wyraźniejsze. To

jednak był głos człowieka. Jeszcze kilkadziesiąt yardów bardziej stromej drogi i oto nagle

wąwóz rozszerzył się w półokrągłą dolinkę, obrzeżoną krzakami, porosłą świeżą trawą.

Pośrodku wyrastał potężny klon, a do pnia przywiązany był człowiek. Podbiegliśmy. Kilka cięć

nożem i bezwładne ciało osunęło się na ziemię. Pochyliłem się nad nieprzytomnym, podczas gdy

moi towarzysze rozproszyli się dokoła, lustrując teren. Był to Indianin. Kto go mógł uwięzić w

tak okrutny sposób, skazując na śmierć z głodu i pragnienia?

Z wyjaśnieniami trzeba było czekać, aż odzyska przytomność.

—Bierz się szybko do dzieła, Janie — zauważył Karol — bo biedaczek gotów zemrzeć, nie

pisnąwszy

ani słowa. A ręczę, że ma ciekawe rzeczy do opowiedzenia.

Rozbiegliśmy się w poszukiwaniu wody. Szeryf znalazł trochę brudnej wilgoci, malutkie

bajorko. Skropiłem tą cieczą twarz leżącego i razem z Karolem zastosowaliśmy sztuczne

oddychanie. Pomogło. Leżący westchnął, pierś poczęła się unosić, otworzył oczy, ale

natychmiast je zamknął mruknąwszy coś niezrozumiale. Tymczasem sprowadzono konie, a z

nimi resztę wojowników. Dwaj Indianie udali się konno do rzeczki po wodę. Kiedy ją przywieźli

w worku uszytym z bawolej skóry, spróbowałem wlać kilka kropel do ust leżącego. Moim

wysiłkom przyglądał się z widoczną dezaprobatą szeryf. W końcu zakrzątnął się wokół siodła

swego konia i z torby wydobył flaszkę z grubego ciemnego szkła.

— Dajcie spokój — powiedział. — Co tam wasza woda pomoże. Ja mam coś lepszego. Zaraz

go to na nogi postawi.

Ukląkł, odkorkował butelkę, nachylił ją ostrożnie nad ustami leżącego i kropelka po kropelce

sączył płyn. Rozszedł się mocny zapach whisky. Indianin przełknął łyk, zakaszlał się, otworzył

oczy i siadł. Ustąpiłem miejsca Czerwonej Chmurze. Szeryf triumfalnie odniósł swą flaszkę

background image

radząc mi na przyszłość zaopatrywać się w podobne leki. Teraz dopiero podaliśmy wodę.

Przyjrzałem się dokładniej siedzącemu. Był ubrany dość nędznie, w bardzo już sfatygowane

legginy

9

i skórzaną kurtkę z jelonkowej skóry, tak wytartą, iż miejscami pozbawioną sierści.

Broni nie posiadał żadnej z wyjątkiem noża, który tkwił za pasem. Zdziwiło mnie, iż napastnicy

pozostawili mu ten oręż. Czerwona Chmura przyglądał mu się długo i w milczeniu.

—Kim jesteś? — zapytał wreszcie.

—Jam jest Bawola Głowa z plemienia Kri.

—Skąd się tu wziąłeś?

—Bawola Głowa szukał tropów bizonów, aby mężowie plemienia Kri mogli zdobyć świeże

mięso.

Z dalszego opowiadania czerwonoskórego wynikało, że zapędził się dość daleko od siedzib

swych współplemieńców, których wigwamy wznosiły się przecież aż nad północną

Saskatchewan. Mało tego, dostał się na tereny łowieckie Czarnych Stóp. Ale Czerwona Chmura

nie potraktował go jako intruza, mimochodem tylko zwrócił uwagę, iż na północy również nie

brak zwierzyny.

Indianin, ilustrując swe słowa gestami, najpierw opisał spotkanie z dwiema bladymi

twarzami, niedaleko, tuż nad rzeczką. Przypominali kropka w kropkę Scotta i Rothcliffa.

Potwierdzałoby to, iż znajdowaliśmy się na właściwym tropie. Dlaczego jednak Scott i Rothcliff

postąpili w ten właśnie sposób ze spotkanym Indianinem?

Z dalszej relacji uwolnionego wynikało, iż jeden z koni białych okulał. Zaproponowali

Bawolej Głowie zamianę wierzchowców. Indianin odmówił, mimo iż biali ofiarowali mu dopłatę

w postaci prochu i amunicji. Ale on bez rączego konia nie mógł wykonać powierzonego mu

zadania: odnaleźć wiosenną trasę węd- , rowki bizonów. Więc dlatego odmówił. Doszło do spo-

ru, a potem do kłótni i bójki. Biali skradli mu konia i broń. Po co go jeszcze przywiązywali do

drzewa? Przecież nie mógł ich doścignąć? Uczynili to chyba tylko dla zaspokojenia swych

okrutnych instynktów.

Szeryf, wysłuchawszy tych relacji, stwierdził, iż nigdy nie posądzał Rothcliffa o coś

podobnego.

— To na niego nie wygląda — powiedział. — Poranić czy zastrzelić człowieka w bójce,

zwłaszcza po pijanemu, co innego, ale tak na zimno skazywać kogoś na powolną śmierć?

Odezwałem się, że to pewnie Scott skłonił swego towarzysza do współudziału w tego rodzaju

postępku. Scott — moim zdaniem — był zdolny do każdego łajdactwa. Gdzież jednak podział

się okulawiony koń?

9 Legginy — rodzaj indiańskich spodni składających się z oddzielnych nogawek.

background image

Bawola Głowa utrzymywał, iż biali zostawili zapewne wierzchowca nie spętanego i że w

nocy zwierzę uciekło na prerię. Na zakończenie dodał, iż gdyby miał konia i broń, ruszyłby

natychmiast za złodziejami, aby odebrać swą własność i zmyć hańbę. Powiedział jeszcze coś

więcej: obaj biali przed wybuchem sporu rozmawiali z sobą zupełnie swobodnie przy ognisku.

Przysłuchując się im, zapamiętał sobie jeden, ale ważny szczegół: oto zamierzali skierować się

do Złej Doliny. Tam mieli kogoś oczekiwać.

Zła Dolina. Nigdy nie spotkałem się z taką nazwą. Zagadnięty o to Karol szybko sprawę

wyjaśnił. O Złej Dolinie mało kto wiedział. Znali ją Indianie Kri, znały północne szczepy

plemienia Czarnych Stóp i nieliczni biali traperzy, ale tych można by policzyć na palcach.

Tworzyły ją wapienne skruszałe skały, wyrastające na równinie jak wyspa wulkanicznego po-

chodzenia z otchłani morza. Dwa równoległe do siebie pasma skalne, podziurawione siatką

jaskiń, przegrodzone właśnie Złą Doliną, stanowiły świetny punkt obserwacyjny dla tego, kto

chciał i mógł z niego korzystać. Karol Gordon w swych wędrówkach parokrotnie trafiał do Złej

Doliny. Jej nazwa pochodziła rzekomo od bratobójczej walki, w której poległo wielu

wojowników dwu wrogich sobie plemion. Miało się to wydarzyć tak dawno, że dzisiaj nikt już

nie wiedział, o co i między kim toczyła się ta bitwa.

Po przebadaniu Bawolej Głowy Czerwona Chmura oddał go pod opiekę swych wojowników.

Rozpalono dwa ogniska. Przy jednym zasiedliśmy we czwórkę wraz z czarownikiem. Na

wierzchołkach ścian wąwozu stanęły warty. Gdy wreszcie spożyliśmy po kawałku suszonego

mięsa, gdy wraz z Karolem nabiliśmy fajki tytoniem, Czerwona Chmura — dotąd milczący —

zapytał:

— Co sądzą moi bracia o opowiadaniu Bawolej Głowy?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Relacja uwolnionego przez nas wojownika nie nasuwała przecież

zastrzeżeń. Była z punktu widzenia logiki faktów możliwa do przyjęcia, wiarygodna. Zdaje się,

że i Karola zaskoczyło takie pytanie, bo tylko wypuścił z ust wielki kłąb dymu i nie kwapił się z

odpowiedzią. Za to szeryf Irvin — ku memu zdziwieniu — rzekł:

— Podzielam wątpliwości Czerwonej Chmury...

Czarownik skinął głową:

—Mój biały brat dobrze odczytał moje myśli. Wysłuchamy go uważnie.

—A więc — zaczął Irvin — jakoś dziwnie wygląda dla mnie fakt przywiązania Bawolej

Głowy do drzewa. Po co to zrobili? Podejrzany jest również okulały koń, który tak daleko

odbiegł, iż nigdzie go nie można dostrzec. Gdzie jest wreszcie ognisko, przy którym siedział

Indianin wraz z białymi, i gdzie ślady walki, którą musiał stoczyć we własnej obronie? Na te

pytania nie znajduję odpowiedzi. Może Czerwona Chmura wie coś więcej ?

background image

Gdy szeryf umilkł, a nikt nie zabrał głosu, przemówił czarownik Czarnych Stóp.

— Moi wojownicy już zdążyli przeszukać brzegi strumienia, ślady po ognisku są, ale śladów

walki brak. Może zadeptały je kopyta końskie. Konie były istotnie trzy... Dlaczego jednak

Bawola Głowa dopiero tutaj został skrępowany, a nie nad wodą? Dlaczego twierdzi, że stało się

to, zanim słońce dwa razy skryło się pod ziemią? Siady są zupełnie świeże. Spróbuję zapytać o

to wojownika Kri, ale uczynię to tak, aby nie przypuszczał, iż go posądzamy o kłamstwo.

Howgh!

—Janie — zwrócił się teraz do mnie Karol — co sądzisz o stanie zdrowia Bawolej Głowy?

Jako lekarz najlepiej się orientujesz, czy Indianin mógł istotnie dwie doby pozostawać bez

pokarmu i napoju?

Zastanowiłem się. Czy omdlenie mogło być udane? Niosąc pomoc omdlałemu nie traciłem

czasu na zbadanie czynności serca. Biorąc pod uwagę ten fakt oświadczyłem, iż nie mogę z całą

pewnością stwierdzić, czy Indianin został pozbawiony swobody ruchów już przed dwoma

dniami, czy dopiero wczoraj. Jednak objawy wyczerpania były zbyt wyraźne, aby je można

uznać za udane.

—Ba — ozwał się Irvin — trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt dużej odporności

czerwonoskórych na cierpienia, fizyczne.

—To by raczej potwierdzało prawdę słów Bawolej Głowy — odparłem.

—Jeśli to wszystko jest oszustwem — dodał Karol — jaki mógłby być jego cel?

Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Bawola Głowa raz jeszcze potwierdził swe

poprzednie relacje, tłumacząc brak śladów walki tym, iż go znienacka ściągnięto z konia, tuż

obok starego klonu, i że zaskoczony bronił się bardzo krótko. Na pytanie, dlaczego ruszył razem

z białymi wiedząc, iż pragną zamienić wierzchowca, odparł, że propozycja ta została wysunięta

przez blade twarze dopiero później, kiedy już znajdowali się w drodze.

Można to było uznać za prawdę, ale nasuwały się zastrzeżenia. Dlaczego na przykład Scott i

Rothcliff nie obezwładnili czerwonoskórego wtedy, gdy siedział z nimi przy ognisku.

Postanowiliśmy go wypróbować. Okazja do tego trafiała się znakomita: nie mieliśmy

wolnego konia, więc Indianin musiałby jechać z nami jako dodatkowy jeździec.

Powiadomiliśmy go o tym, czekając, jak zareaguje. Gdyby upierał się przy pieszej, samotnej

wędrówce, zdradziłby się z tym, iż gdzieś w pobliżu czekają na niego wspólnicy. Piesza

wędrówka przez prerię byłaby przecież bardzo ryzykowna.

Ale Bawola Głowa przyjął naszą propozycję spokojnie, a gdy dowiedział się, że ruszamy

dalej tropem jego wrogów, okazał radość. Ba, obiecał poprowadzić nas ku Złej Dolinie.

Przyjęliśmy to oświadczenie za dobrą monetę. Wszystko więc układało się pomyślnie, gdy nagle

background image

szeryf, milczący teraz i ponury jak noc, zakomunikował, iż musi wracać “kawałek drogi”.

Dosłownie — osłupiałem.

—Co się stało, szeryfie?

—Zgubiłem zegarek. Cenna pamiątka, z którą nigdy się nie rozstawałem. To mój talizman.

Pewnie wypadł mi z kieszeni na poprzednim postoju. Muszę go odnaleźć.

—Do licha — zakłopotał się Karol. — Zmęczysz konia. I jak nas potem dogonisz. Jeszcze

zbłądzisz...

—Za kogo mnie bierzesz? Ja i zabłądzenie! Ślepy by trafił.

—Ja z panem pojadę, szeryfie — zaproponowałem.

Żachnął się.

—A po co?

Próżno namawialiśmy go, aby zaniechał postanowienia. Nie dał się przekonać i natychmiast

zawrócił.

Następnego dnia podróży zauważyliśmy, iż ślady, które służyły za drogowskaz, skręciły

raptownie ku północy. Karol kazał nam stanąć.

— Nie rozumiem — powiedział. — Jeżeli oni jadą ku Złej Dolinie, dlaczego zbaczają? Znam

świetnie kierunek, ale to nie ten.

Zagadnęliśmy Bawolą Głowę. Wyjaśnił, iż o tej porze roku nie ma innej drogi do Złej Doliny.

Przed nią bowiem rozciąga się spora niecka prerii, przez którą przepływa strumień. Na wiosnę

powstaje tu rozlewisko.

— No i co teraz? — zapytałem. Karol pokręcił głową.

—Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem. Co prawda odwiedzałem dolinę podczas lata, nie

wiosną. Nie przypominam sobie jednak, aby ukształtowanie terenu sprzyjało powstawaniu

rozlewiska. Biorę pod uwagę jeszcze inną sprawę: jeśli Scott i Rothcliff pojechali dłuższą

drogą (a na to wygląda), mamy szansę dotarcia do celu przed nimi. To bardzo ważne. Jak już

wspomniałem, skały otaczające dolinę stanowią świetny punkt obserwacyjny na wiele mil

dokoła. Jeśli pozwolimy się wyprzedzić, powstanie trudność z podejściem do doliny w sposób

niewidoczny dla ewentualnych obserwatorów.

—Cóż więc radzisz?

—Jechać szybko i najkrótszą drogą.

Tak też postąpiliśmy. Gdy Bawola Głowa spostrzegł, że nie jedziemy śladami uciekających,

próbował protestować. Twierdził, że w ten sposób nigdy nie dogonimy zbiegów. Zauważywszy

jednak, iż jego protesty nie odnoszą skutku, zamilkł i nie odezwał się już do końca podróży.

background image

Czerwona Chmura nakazał swym wojownikom

zwracać nań baczną uwagę, ale jego

zachowanie nie budziło żadnych podejrzeń.

Dzień cały minął w zupełnym spokoju. Nazajutrz przy pomocy lornetek dostrzegliśmy na

horyzoncie siwe pasemko wyniosłości.

—To nasze górki — stwierdził Karol. — Możemy jeszcze jechać tak długo, jak długo nie

ujrzymy ich gołym okiem. Potem trzeba będzie posuwać się tylko nocą. Bo gdyby już tam

byli, w dzień dostrzegli by nas z pewnością.

—Karolu — wtrąciłem — nie przypuszczasz chyba, że się nas spodziewają?

—Nie przypuszczam, ale jeśli prawdziwe jest twierdzenie Bawolej Głowy, że mają na kogoś

czekać, muszą dokładnie przepatrywać prerię.

Nad wieczorem zarysy gór stały się już dobrze widoczne. Dlatego właśnie, wbrew

dotychczasowej zasadzie, po parogodzinnej przerwie jeszcze tej samej nocy ruszyliśmy w dalszą

drogę, aby o wczesnym świcie zapaść w kępie olchowych drzewek. Obrastały one malutkie

jeziorko. Tu pozostaliśmy przez cały dzień, nudząc się i odsypiając nie przespaną noc. Gdy

zgasły wieczorne zorze, wskoczyliśmy na siodła. Droga była równa, jazda szybka. Panował

jeszcze mrok, gdy zatrzymała nas woda odgradzająca szeroką płaszczyzną górskie pasmo. Ale

było płytko i przebyliśmy rzeczkę bez kłopotów. Teraz należało postępować z największą

ostrożnością. Z powodu nieco kamienistego gruntu obwiązaliśmy kopyta koni szmatami i

posuwaliśmy się pieszo, prowadząc wierzchowce za uzdy. Jak długo trwała taka mozolna

wędrówka, trudno mi określić. Ale poczynało już szarzeć, gdy wśród fantastycznie

postrzępionych zboczy otwarła się wielka wyrwa, jakby brama wyrąbana w murze skalnym. Tak

wyglądało wejście do Złej Doliny.

Przystanęliśmy na chwilę. Konie powierzono opiece wojowników a my we trójkę, korzystając

z zasłony gęsto rosnących krzewów i nierówności gruntu, poczęliśmy się skradać. Bawola

Głowa wyraził chęć towarzyszenia nam, lecz nie skorzystaliśmy z tej propozycji. Pozostał więc

przy koniach.

W Dolinie było znacznie mroczniej niż na otwartej prerii. Jeszcze w górze dość wyraźnie

rysowały się postrzępione w dziwaczny sposób grzbiety górskiego łańcucha, ale na dole

musieliśmy dobrze wytężać Wzrok, aby nie wpaść na któryś z licznie rozsianych głazów.

Posuwaliśmy się powoli i w zupełnym milczeniu. Na koniec odsłoniło się przed nami załamanie

gruntu i kilka yardów dalej ujrzałem purpurę żarzącego się ogniska. Tuż przy ognisku ciemniały

na ziemi jakieś nieforemne kształty. Więc jednak Scott i Rothcliff wyprzedzili nas!

Poczęliśmy się czołgać. Podeszliśmy tak blisko, iż w leżących rozpoznawałem już dwie

sylwetki ludzkie, zapewne pogrążone w głębokim śnie. Cóż za brak ostrożności?

background image

Jeszcze kilka kroków i na znak Czerwonej Chmury wyskoczyliśmy. O dziwo, głos naszych

kroków nie obudził śpiących! Dopadłem ognia pierwszy i rzuciłem się na najbliżej leżącą postać.

W sekundę później zerwałem się. Rzekomo śpiący był tylko zręcznie zwiniętym pledem, który

miał widocznie imitować postać ludzką. Pojąłem niebezpieczeństwo, krzyknąłem:

— Do tyłu!

W tej samej chwili rozległ się huk karabinowego strzału i rozpętało się piekło. Z głębi

ciemności poczęły ku nam biec postacie. Zdołałem odskoczyć zaledwie kilka kroków, gdy

znalazłem się oko w oko z jakimś drabem, który przeraźliwie wrzeszcząc zamierzał się na mnie

podniesionym tomahawkiem. Kolbą sztucera odbiłem śmiercionośne narzędzie tak silnie, iż z

brzękiem upadło na ziemię. Stropiony napastnik cofnął się. Spojrzałem w bok. Dojrzałem, jak

Karol wywija swą fuzją jak maczugą, odpędzając się trzem naraz atakującym. Nieco dalej

Czerwona Chmura zmagał się z dwoma innymi. Dlaczego wojownicy Czarnych Stóp,

pozostawieni przy koniach nie śpieszą z pomocą?

W ciemnościach nie potrafiłem policzyć napastników, ale liczba ich na pewno wielokrotnie

przerastała naszą szczupłą gromadkę.

Skoczyłem na pomoc Karolowi. Ciekawe, że nikt nie strzelał. Zapewne napadający obawiali

się, by w zamieszaniu walki wzajemnie się nie poranić. Jednego z atakujących mój przyjaciel

rozciągnął uderzeniem kolby. Podbiegłem do drugiego, kiedy nagle coś owinęło mi się wokół

głowy, spadło na szyję i zacisnęło tak, że nie mogłem złapać oddechu. To było lasso. Kiedy się

szarpnąłem w ostatnim wysiłku, pętlica zacisnęła się jeszcze mocniej. Runąłem na ziemię.

Zanim zdołałem rozluźnić duszącą mnie pętlę, ktoś chwycił mnie za ręce, ktoś inny usiadł na

nogach. Daremnie miotałem się usiłując strącić przeciwników. Zostałem skrępowany. Związano

mi nogi i ręce, wykręcając je boleśnie do tyłu. Leżałem słysząc, jak wrzawa ucicha. Zrobiło się

widniej. Ktoś dorzucił drew do ogniska. Płomień strzelił wysoko. Wówczas ujrzałem Czarną

Pumę. Stał pośrodku polanki i wydawał rozkazy.

Godziny niepokoju

Minęło kilka, jakże długich dla mnie, minut. Podeszło dwu wojowników i pociągnęli moje

bezwładne ciało aż pod skalny występ zbocza doliny. Tu cisnęli mnie jak kawał drewna i

odeszli. Po chwili przy wlekli znowu kogoś związanego i położyli obok.

Robiło się coraz jaśniej. Na prerii było już z pewnością zupełnie widno. Tu ranną zorzę

zasłaniały skaliste grzbiety. Leżałem wciąż jeszcze oszołomiony.

—Janie? Czy to ty? — dobiegł mnie głos z prawej strony.

—Ja — odparłem półgłosem. — Co z innymi?

background image

—Prawdopodobnie napadnięto jednocześnie i na nas, i na nich, bo widziałem, jak

przyprowadzono tu nasze konie. Janie, popatrz tam, na prawo od ogniska. Widzisz?

Z trudem uniosłem głowę. Dostrzegłem trzech ludzi. W dwu, po ubraniach, natychmiast

rozpoznałem białych, trzeci był Indianinem.

—Kto to ten czerwonoskóry? — zaszeptałem.

—Nie poznajesz? Przecież to Bawola Głowa. Rozmawia ze Scottem i Rothcliffem. Dobrana

paczka, coś jak stryczek i szubienica. Czy my ich nigdy nie złapiemy?

Uśmiechnąłem się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu.

—Co teraz będzie? Już nas nie uwolni Czerwona Chmura.

—A pewnie. Zastanawiające, że go tu nie ma. To mnie niepokoi.

Westchnąłem głęboko.

—A szeryf? Gdzie się podziewa? Czy go już nie szukają?

—Na pewno — mruknął Karol. — Może jednak zorientuje się w porę, co się stało...

Nic nie odpowiedziałem na to przypuszczenie. Natężałem mięśnie rąk i nóg. O dziwo,

rzemienie jak gdyby nieco się rozluźniły. Zaniechałem jednak dalszych prób, odkładając je na

później. Dostrzegłem bowiem ruch w obozie napastników. Banda Czarnej Pumy krzątała się

żywo. Przyprowadzono konie, zabierano broń. Widziałem dokładnie, że liczba czerwonoskórych

w porównaniu z napadem na Trzech Wzgórzach znacznie się powiększyła, bo naliczyłem ich

dwudziestu, a potem liczenie poplątało mi się i dałem spokój. Zapewne przy Trzech Wzgórzach

nie mieliśmy do czynienia z całym oddziałem Pumy.

Czekałem teraz, co z tej krzątaniny wyniknie. Dostrzegłem Czarną Pumę, jak rozmawiał ze

Scottem i Rothcliffem, po czym cała trójka wskoczyła na konie. Czy mieliśmy opuścić Złą

Dolinę?

Ale do nas nikt nie podchodził. Co to miało znaczyć? Powtórnie spróbowałem mocy swych

więzów. Nie ulegało wątpliwości — zakładał je jakiś partacz. Czułem wyraźnie luz na

skrępowanych pozornie ściśle przegubach dłoni.

—Wszystko to wygląda jak w kiepskiej powieści — zaszeptał Karol. — Słyszysz mnie?

—Słyszę.

Ledwieśmy się wydobyli z jednej niewoli, a już jesteśmy w drugiej. Zupełnie jak...

— Cicho! — ostrzegłem. — Czarna Puma!

Wódz bandy podjechał konno.

— Czarna Puma wita blade twarze — powiedział z drwiną w głosie — i cieszy się, że może

znowu je oglądać. Blade twarze puściły wolno Pumę, gdy wpadł w ich ręce. Czarna Puma puści

Wielkiego Bobra i jego towarzyszy, gdy nadejdzie czas, ale te psy, Czarne Stopy, muszą się

background image

wykupić. Czarna Puma nie zabrał im skalpów, ale zażąda od nich tyle skór, broni i złotego

piasku, ile będą mogły unieść wszystkie ich konie.

Nie odpowiedzieliśmy. Spojrzał na nas, a potem zawrócił i odjechał. Po chwili duży oddział

opuszczał Złą Dolinę. Przy ognisku pozostała grupka pięciu chyba Indian, ale

najprawdopodobniej w pobliżu czuwały rozstawione straże.

—No i co teraz, Karolu?

—Z tego, co powiedział, wynikałoby, że Czerwona Chmura jest żywy i cały.

—Dlaczego?

—Gdyby czarodziej poległ, Puma nie omieszkałby pochwalić się. Już ja ich znam. Ale jak

twoje więzy?

—Są tak luźne, że chyba będę się mógł z nich uwolnić.

— Świetnie. Leż jednak spokojnie. Spróbuję swoich.

Próba wypadła widać niepomyślnie, bo po minutach

milczenia usłyszałem:

—Niech to wszyscy diabli! Bez noża nie dam rady.

—Nie trzeba noża. Rozwiążę cię.

—Dam ci znak, jak przyjdzie pora.

Leżałem więc spokojnie, od czasu do czasu poruszając rękami i nogami, ponieważ mi

zdrętwiały.

Gdy słońce wzniosło się ponad postrzępione granie, obu nam rozwiązano ręce i każdy dostał

po pasku suszonego mięsa, po kubku pełnym brązowego wywaru z przyjemnie pachnących ziół

oraz po garści pemikanu. Pierwszy raz w życiu jadłem to sproszkowane mięso. Było bardzo

smaczne. Wiedziałem, że tradycyjny pemikan robi się z mięsa bizonów. Pokrajane na wąskie

płaty, suszy się przez wiele dni, i to koniecznie w cieniu. Potem Indianie, a raczej kobiety

indiańskie, ucierają te twarde jak drewno kawałki w wydrążonych kamieniach. Robota

niesłychanie żmudna, ale w końcu otrzymuje się z tego brązowy proszek o nieco ostrym,

przyjemnym smaku. Ten łatwo strawny, wysokowartościowy pokarm, przechowywany w

suchym miejscu, nie psuje się nigdy. Nadaje się wspaniale jako żywność na dłuższe podróże.

Biali traperzy docenili w pełni wartość praktyczną indiańskiego wynalazku, a nawet

zainteresował się nim amerykański przemysł spożywczy. Niestety, oryginalny bizon i pemikan

zniknie wkrótce z powierzchni naszej ziemi. Ale sam sposób jego przyrządzania zostanie na

pewno wykorzystany przy wszelkiej produkcji mięsnego proszku.

Jadłem więc ten pemikan z prawdziwą przyjemnością, wdzięcznie wspomniawszy Czarną

Pumę, że kazał się o nas zatroszczyć swym ludziom.

Tak siedząc, zajadając i popijając, przeszukiwałem oczami dolinę. Po obu jej stronach

background image

ciągnęły się kłębowiska większych i mniejszych głazów, spomiędzy których wyrastały krzewy

dzikiej maliny, porzeczki i trującej wilczej jagody — teraz obsypane kwieciem. Nieco wyżej

ciągnęły się postrzępione piaskowcowe granie, których przekrój znaczył się różnobarwnymi pa-

sami, od jasnożółtego poprzez pomarańczowy aż do brązowego. Zbocza jednak nie były tak

strome, jak mi się przedtem, o szarym świcie, wydawało. Ktoś zręczny mógł stosunkowo łatwo

wspiąć się na nie lub po nich zsunąć. Rozglądałem się dokoła, ale nigdzie nie dostrzegłem

wojowników Czarnych Stóp. Gdzie oni są? — zastanawiałem się. Po chwili znowu związano mi

ręce. Tym razem uczyniono to znacznie mocniej niż poprzednio.

Tak leżeliśmy do wieczora. Wówczas powtórzyła się ta sama historia: znowu nas

nakarmiono. Na koniec siadł przed nami jeden z wojowników ze strzelbą umieszczoną między

kolanami. Ognisko poczęło przygasać i ciemność zakryła Złą Dolinę.

Zabrałem się na nowo do swoich rąk. Niestety! Nie potrafiłem ich rozluźnić ani o ćwierć cala.

Nie pomogły bolesne wysiłki, rzemień tylko coraz głębiej wpijał się w skórę. Okryty potem i

ledwie dysząc zrezygnowałem z dalszych prób.

Mijały minuty, kwadranse i chyba godziny. Nie mogłem zasnąć. Piekła mnie skóra od

rzemieni, zdrętwiały mi na nowo ręce i nogi, a jakiś kanciasty, wystający z ziemi korzeń boleśnie

uciskał w plecy.

Starałem się przewrócić na bok, ale w takiej pozycji poczułem się jeszcze gorzej.

Tak wiercąc się zerkałem od czasu do czasu na pilnującego Indianina. Siedział nieporuszony,

wciąż w tej samej pozycji.

Potem dostrzegłem, jak od strony przygasłego ogniska, z ciemności nocy, wyłoniła się czyjaś

postać. Ktoś widać szedł zmienić naszego strażnika. Nie pomyliłem się. Nowo przybyły

popatrzał na nas, potem ukląkł przy siedzącym, coś mu powiedział, a później wydarzyła się

rzecz najdziwniejsza, jaką widziałem. Przybyły objął wartownika za szyję. Wydało mi się, że

siedzący chciał się zerwać, ale zrezygnował z tego zamiaru, a po chwili rozciągnął się jak długi.

Patrzałem, jak klęczący Indianin pochylił się nad leżącym, czyniąc dziwne ruchy rękami.

Potem podniósł się, rozejrzał dokoła i wolnym krokiem zbliżył się ku

mnie. Nachylił się ku mym

skrępowanym nogom. Szeroko rozwarłem oczy.

—Czego chcesz? — zapytałem.

—Ani słowa. — mruknął. — Niech pan leży spokojnie!

O mało nie krzyknąłem. Przecież to był znajomy głos, głos szeryfa Irvina!

Po sekundzie spadły pęta z moich stóp i rąk. Zgodnie z przestrogą nadal leżałem nieruchomo.

Szeryf z kolei nachylił się nad Karolem. W końcu wyprostował się.

— Leżcie, aż wrócę. Uważajcie na tego draba. Jest skrępowany i ma knebel w ustach. Ale

background image

nigdy nic nie wiadomo...

Wolnym krokiem, do złudzenia naśladującym chód Indian, skierował się w stronę ogniska.

—Coś podobnego! — wyszeptałem. — Słyszysz mnie, Karolu?

—Szeryf ryzykuje,

ale teraz nie możemy mu w niczym pomóc. Sprawdź, co z wartownikiem.

Poczołgałem się w bok. Jeniec leżał dokładnie skrępowany, bo ani się ruszał. Oczy miał

zamknięte. Na pozór czynił wrażenie martwego, ale kiedy dotknąłem dłonią jego półnagiej

piersi, poczułem lekkie bicie serca. Musiał zemdleć w uścisku szeryfa i nie odzyskał jeszcze

przytomności.

Niedługo czekaliśmy na powrót Irvina. A tak do złudzenia przypominał wojownika Czarnej

Pumy, że kiedy ukazał się w blasku ogniska, gotowałem się już do skoku. Pomyłkę stwierdziłem

w ostatniej chwili, gdy cisnął nam dwie płachty i półgłosem rozkazał:

—Teraz szybko!

—A ci przy ognisku? — zagadnął Karol.

—Spokojni jak baranki. Związani.

A reszta?

—Pilnują wejść doliny. Spenetrowałem wszystko dokładnie. Grunt się nie śpieszyć. Teraz...

jazda za mną.

Chwyciłem za pled. Więcej w nim było dziur niż całych kawałków, ale zawsze jako-tako

okrywał mą postać.

—Gdzie nasza broń? — zapytałem.

—Macie — wręczył mnie i Karolowi colty.

Do licha, ten człowiek o wszystkim pomyślał! Popatrzałem na jego wysoką sylwetkę w

nabożnym podziwie.

Ale oto stanęła przed nami kolejna trudność. Należało odszukać wojowników Czarnych Stóp.

Szeryf nie wiedział, w jakiej części doliny zostali umieszczeni.

—Idziemy — przynaglał. — Za mną! I naśladujcie mnie we wszystkim.

Ruszyliśmy wzdłuż doliny, trzymając się jak najdalej od jej środka. Irvin szedł pierwszy, za

nim Karol, na końcu ja. Była to bardzo męcząca wędrówka. Po drodze natknęliśmy się na

indiańskie konie. Niektóre z nich odezwały się cichym rżeniem. Gdyby w pobliżu znajdował się

wartownik, zrozumiałby, że coś się tu dzieje.

Wolno posuwaliśmy się dalej. Wreszcie szeryf, zatrzymał się.

—Uwaga, drugie ognisko.

W czarnej szyi doliny jarzyło się czerwone oczko. Czy kto siedział przy ognisku, spał czy

czuwał? Z tej odległości nie sposób było rozeznać. Poczęliśmy się czołgać. Wśród rozsianych tu

background image

i ówdzie kamieni o ostrych krawędziach, wśród starych, uschłych badyli krzewów należało

uważać nie tylko na każdy szmer wywołany nieostrożnym ruchem, ale również na własne dłonie,

które tak łatwo poranić. Z cichym westchnieniem pomyślałem, jak bardzo przydałyby się

skórzane rękawice.

Stopniowo zbliżaliśmy się do celu. Co kilka kroków szeryf przerywał wędrówkę. Czułem, jak

mokra koszula przywiera do pleców, a z czoła spływają krople potu. Po minucie rozpoczynało

się na nowo żmudne forsowanie nierówności. Światełko rosło w oczach. Wreszcie dojrzałem:

przy ogniu siedziało dwu ludzi. Ale gdzie są wojownicy Czarnych Stóp? Nigdzie ich nie

dostrzegłem.

Krąg blasku rozszerzał się, a jego krańce wyznaczały kres naszej wędrówki. Na koniec

spoczęliśmy pod rozłożystym krzakiem obserwując rozciągającą się przed nami przestrzeń.

Dwie sylwetki wojowników nadal tkwiły nieruchomo przed ogniem. Byli odwróceni do nas

plecami. Szeryf legł tuż obok mnie i za-szeptał:

— Tam na prawo leżą Czarne Stopy, tuż przy zboczu.

Wytrzeszczyłem oczy we wskazanym kierunku, ale na próżno. Szeryf posiadał chyba sowi

wzrok.

—Co dalej? — zagadnąłem.

—Musimy wywabić tych od ognia — zaszeptał Karol. — Zajmę się tym.

—Tylko ostrożnie — zamruczał Irvin.

Nie wiedziałem, co Karol miał na myśli, dopóki nie spostrzegłem, jak zebrał z ziemi garść

okruchów skalnych i cisnął je w bok. Zaszeleściły po liściach jakiegoś krzaka. Siedzący przy

ognisku poruszyli się. Upłynęła minuta. Karol powtórzył swój manewr. Tym razem kamyki

uderzyły widać w skałę, bo rozległ się charakterystyczny grzechot. Dopiero teraz jeden z war-

towników podniósł się i ze strzelbą w ręku ruszył w naszą stronę. Posuwał się bardzo wolno,

rozglądając się dokoła. Krok za krokiem podchodził do miejsca,

w którym leżeliśmy, ale je

minął w odległości paru stóp. Odwróciłem głowę i obserwowałem, jak jego postać niknie w

ciemnościach.

—Ja się z nim załatwię — szepnął Karol.

Powstał bezszelestnie i ruszył w ślad za Indianinem. Serce waliło mi jak młotem.

Oczekiwałem w każdej chwili odgłosu walki, krzyków, strzału. Nic podobnego nie nastąpiło.

Cisza nocy nie została zakłócona żadnym dźwiękiem. Mijały sekundy. Na koniec czyjaś dłoń

dotknęła mego ramienia. O mało nie podskoczyłem.

—Już — usłyszałem głos Karola. — Co dalej, Irvin?

—Jeszcze raz to samo. Znakomita metoda.

background image

Historia powtórzyła się ze ścisłą dokładnością. Strażnik, zaniepokojony przedłużającą się

nieobecnością towarzysza i znowu sprowokowany przez Karola, odbył podobną co jego

poprzednik wędrówkę. Tak samo wyruszył za nim Karol, obezwładnił i skrępował. Wspominam

o tym tak krótko, a przecież sprawa wcale nie była łatwa do wykonania, ale widać mieliśmy

przysłowiowy łut szczęścia.

—Teraz — zakomenderował szeryf — do Czarnych Stóp!

Powiódł nas na prawo od ogniska. Czarnych Stóp, jak się okazało, pilnował jeden tylko

wojownik. Nie wiem, co zwróciło jego uwagę: nasze zbyt pośpieszne ruchy czy też liczba

zbliżających się osób — przy ognisku siedziało tylko dwu wojowników. Przypuszczam, że w

pierwszej chwili niczego jeszcze nie podejrzewał. Poderwał się jednak z ziemi, zapewne

wiedziony zwykłą ostrożnością. Sytuację uratowała sztuczka Irvina. Począł nagle wymachiwać

rękami. Wartownik zdumiał się, opuścił strzelbę i stał tak z sekundę, wreszcie wykrztusił:

— Kto ty?

I ta sekunda opóźnienia wystarczyła, by w następnej został obalony, skrępowany i rozbrojony.

Rzuciliśmy się w stronę skalistego zbocza.

Pobiegłem potykając się. Wpadłem na jakiś głaz i runąłem. Na szczęście nie na ziemię —

potłukłbym się boleśnie — ale na czyjeś ciało. Był to jeden z wojowników Czarnych Stóp, jak

się za chwilę okazało. Musiałem go mocno poturbować, ale nawet nie jęknął.

Szybko zabraliśmy się do rozcinania więzów. Teraz wyszło na jaw, że Indianie pilnujący

naszych koni przed wejściem do doliny nie dali się zaskoczyć. Padło dwu napastników, ale i dwu

wojowników Czarnych Stóp.

Czerwona Chmura został raniony. Natychmiast zająłem się prowizorycznym opatrunkiem.

Rana nie była jednak groźna. Nóż przebił przedramię, nie uszkadzając kości. Kiedy

obwiązywałem ranę czarownikowi, wyjaśnił nam przyczynę nagłego odjazdu Czarnej Pumy.

Przywódca bandy okazał się tak zarozumiałym i nierozważnym, że chciał się pochwalić przed

Czerwoną Chmurą. Mówił, że wie o stadzie bydła, jakie Czarne Stopy sprowadziły niedawno,

jako zaczątek wielkiej hodowli planowanej przez czarownika Czarnych Stóp, i że chce pognać je

do zagród bladych twarzy. Obiecywał sobie z tego pokaźny zysk.

Plan ten na pewno nie narodził się w jego głowie. To wyglądało na projekt Scotta lub

Rothcliffa. Karol, gdy się o tym dowiedział, aż pobladł z wrażenia. — Musimy ich gonić. Jak

najprędzej. Ilu Indian pozostawił na straży bydła Wysoki Orzeł, wódz Czarnych Stóp, nikt z nas

o tym nie wiedział. Należało więc śpieszyć się z odsieczą, z jakże małymi przecież siłami!

Natychmiast, bo tylko zaskoczenie dawało szansę zwycięstwa.

Czerwona Chmura wysłał wojowników ku drugiej gardzieli Złej Doliny. Wrócili wiodąc

background image

jeszcze dwu jeńców. Cóż mieliśmy z nimi począć? I z tą szóstką pozostałych, których

poprzednio pojmaliśmy?

Znałem z opowiadań Karola twarde zasady indiańskich plemion: krew za krew, śmierć za

śmierć. Ostatnie słowo należało do Czerwonej Chmury. Jak postanowi w tej trudnej sytuacji?

Jeńców nie mogliśmy zabierać z sobą. Nie sposób również było zostawić ich pod strażą —

musielibyśmy wówczas jeszcze bardziej uszczuplić nasz oddziałek.

Wojownicy wyprowadzili konie, złożyli na jeden stos zdobytą broń: strzelby i tomahawki,

łuki i strzały. Stanęliśmy półkolem i wówczas przemówił czarodziej Czarnych Stóp, zwracając

się najpierw do nas:

— Moi biali bracia uwolnili wojowników Czarnych Stóp i pojmali sześciu ludzi Czarnej

Pumy. Dzięki moim białym braciom wojownicy Czarnych Stóp mogli ująć jeszcze dwu

wartowników. Ci ludzie, ich broń i konie słusznie należą teraz do moich braci.

Niech postąpią z nimi, jak nakazuje sprawiedliwość.

Umilkł i patrzał na nas uważnie.

Zerknąłem na szeryfa, szeryf zerknął na Karola, a ten poprosił czarownika o parę minut

zwłoki. Po czym odprowadził nas na bok i nie czekając, że ktokolwiek zabierze głos,

zaproponował, aby schwytanych, puścić wolno, pozostawiając im tylko łuki i strzały. Konie

wypędzić na prerię, broń palną ofiarować Czarnym Stopom, a tomahawki zniszczyć.

Powiedziałem, iż w ten sposób skazujemy jeńców na śmierć głodową.

— Mylisz się, Janie. Oni z łuków świetnie strzelają i zawsze potrafią upolować jakąś

zwierzynę, a że będą wędrować piechotą? Teraz wiosna. Do zimy na pewno znajdą schronienie.

Nie możemy im pozostawić broni palnej, jeśli opuszczając dolinę chcemy mieć pewność, iż

żaden z nas nie dostanie kulą w plecy. Nie możemy im pozostawić koni, bo mogliby wkrótce

połączyć się z resztą ludzi Czarnej Pumy albo ruszyć za nami.

Ustąpiłem. Szeryf przystał również na takie rozwiązanie. Wróciliśmy zakomunikować o tym

Czerwonej Chmurze. Gdy słuchał Karola, twarz jego była nieprzeniknioną maską. Nie

wiedziałem, czy pochwala naszą decyzję, czy też ją gani. Czekałem z niepokojem. Wtedy

przemówił:

— Moi bracia postanowili słusznie. Czerwona Chmura pójdzie ich śladem.

A potem, zwracając się do skrępowanych jeńców:

— Słuchajcie, ludzie Pumy! Nie zabieramy wam skalpów. Zostawiamy wam noże, łuki i

strzały, Howgh!

Trudno było nie docenić wielkoduszności Czerwonej Chmury ani odwagi wobec innych

wodzów Czarnych Stóp, którzy mogą potępić taką łaskę okazaną wrogom. Z drugiej znów strony

background image

decyzja czarodzieja była także

oznaką pogardy dla napastników. Zbieranina Pumy znajdowała

się poza prawem i zwyczajami indiańskich narodów.

Zdobyczne konie wyprowadzono z doliny na prerię. Krzykiem i strzałami zmusiliśmy je do

galopu. Pognały wreszcie z tętentem i wkrótce straciliśmy je z oczu. Jeśli nie przyłączą się do

któregoś z nielicznych już stad mustangów — same utworzą takie stado i po kilku miesiącach

nikt nie pozna, iż kiedyś służyły człowiekowi.

Zabraną broń palną rozdzielili między siebie ludzie Czerwonej Chmury. Tomahawki zostały

potrzaskane i ciśnięte do strumienia. Gdy na niebie wstawały poranne zorze —

najodpowiedniejsza pora dla rozpoczęcia wyprawy — wskoczyliśmy na siodła.

Wyruszałem szczęśliwy, że tak właśnie, a nie inaczej zakończył się nasz pobyt w Złej

Dolinie. Irvin był w gorszym nastroju. Mruczał, że nie może w nieskończoność uganiać się po

prerii — do tego kanadyjskiej — będąc szeryfem amerykańskiego miasteczka. Nie po to go

przecież wybrano, aby — jak dowodził — buszował po pustkowiach o dziesiątki mil od miasta,

nad którym powierzono mu pieczę. I to bez konkretnego wyniku!

—Jak to, szeryfie — rzekłem na pocieszenie — przecież zawdzięczamy panu wolność. Czy

to nie sukces? Gdyby nie pański zgubiony zegarek... Ale czy go pan odnalazł?

Rozchmurzył się.

—Niczego nie zgubiłem...

—Jak to?

—Przykro, ale musiałem was okłamać.

—Chciałeś jechać oddzielnie — stwierdził Karol przysłuchując się naszej rozmowie.

—Zgadłeś. Właśnie tak.

—Dlaczego?

—Prosta sprawa. Od początku podejrzewałem brzydką historię z tym oswobodzonym

Indianinem. Nie potrafiłem udowodnić, na czym jego oszustwo polega. Po prostu czułem je i

już. Rozumiecie?

—Chyba instynkt... — wtrącił Karol.

—Nazwij to, jak chcesz. Moja podejrzliwość w stosunku do ludzi została zapewne zaostrzona

podczas wykonywania funkcji szeryfa. Skłamałem więc o tym zgubionym zegarku i

uczyniłem to tak głośno, aby mógł mnie usłyszeć nasz uwolniony jeniec. Potem zawróciłem,

ale tylko kawałek drogi. Byleście mnie stracili z oczu. Natomiast ja obserwowałem was stale

przez

lornetkę.

—Mogliśmy to samo uczynić.

background image

—Ba, łatwiej dostrzec grupę ludzi niż pojedynczego jeźdźca. Zresztą... ryzykowałem.

Jechałem za wami cały czas i zatrzymałem się dopiero wówczas, gdy wpakowaliście się do tej

przeklętej doliny. Widziałem, jak was napadnięto, jak uderzono na wojowników Czarnych

Stóp. Wtedy zapadłem w prerię, zatarłszy za sobą ślady. Objechałem dalekim łukiem Złą

Dolinę. Reszta to głupstwo, nie ma o czym mówić.

—Ależ — wykrzyknąłem — jak pan się do nas przedostał?

—Obserwowałem odjazd Czarnej Pumy, ale nie zauważyłem jeńców. Przeraziło mnie to w

pierwszej chwili.

—Sądził pan, że padliśmy w walce?

—Właśnie. I już począłem żałować pomysłu ze zgubionym zegarkiem, ale wziąłem się w

garść. Konia spętałem i pozostawiłem w załamaniu skalnym, a sam przedostałem się do

doliny.

—Bramą?

—Nie. Przeszedłem przez grań. Trochę trudno, ale nie jest tak niedostępna, jak wygląda.

Miałem sporo czasu, aby zorientować się w sytuacji. Spenetrowałem kawałek doliny i

“załatwiłem” dwu czerwonoskórych siedzących przy ognisku. Nie było trudno, spali. Co po-

tem... już wiecie.

—Uff — odetchnąłem głęboko. — Nadzwyczajne. Ależ pan ryzykował, szeryfie.

—Et tam, nie było to największe ryzyko w moim życiu. Powtarzam: nie ma o czym mówić.

Wciąż dalej

Siady były tak widoczne, że ślepy by je rozpoznał. Czarna Puma nawet nie usiłował ich

zacierać. W jego przecież mniemaniu nic mu nie mogło zagrażać, a nie chciał tracić czasu, tak

mu było pilno zagarnąć stada Czarnych Stóp.

Trop wiódł ku południowemu zachodowi. Ciągnął się długą, falistą linią wydeptanych traw,

nad którymi powoli opadały poranne mgły. Dziwne to widowisko, gdy szara, wilgotna pajęczyna

gęstnieje coraz bardziej i osiada coraz niżej, ścieląc się długimi smugami wśród traw i zwiastując

pogodę.

Poczęły przygasać czerwone zorze przedranne, przekreślające niebo na kształt wysokich,

smukłych kolumn. Wówczas ukazała się krawędź słońca. Zerwał się wiatr i cała preria

rozfalowała się w szmaragdowe morze.

Tego dnia przed południem trafiliśmy na pierwsze, opuszczone obozowisko. Czarna Puma,

wyjechawszy nocą, dopiero gdzieś nad ranem pozwolił wypocząć ludziom i koniom.

Czerwona Chmura dokładnie zbadał otoczenie i kiedy siedzieliśmy wokół ogniska,

background image

powiedział:

— Czarna Puma jest jak niecierpliwe dziecko. Jechał przez noc, kiedy w ciemnościach nie

można posuwać się szybko. Teraz, w dzień, będzie musiał dać odpocząć koniom.. Co zyskał

przy księżycu, straci w słońcu.

Istotnie, dlaczego nie czekał do wschodu, tylko tak nagle opuścił Złą Dolinę? I kto

poinformował go

o miejscu, w którym pasło się stado?

Scott, uciekając przed nami, mógł co prawda trafić na ślady bydła. Ale mogli tego dokonać

przypadkowo

i ludzie Pumy.

Po trzygodzinnym odpoczynku, dobrze już po południu, ruszyliśmy w dalszą drogę. Trawy

poczęły rzednąć. Zamiast kołyszącego się dywanu zieleni, roztrącanego przez konie, coraz

częściej ukazywały się gołe placki piasku, porosłe łodygami chwastów o brunatnej barwie, o

liściach szorstkich, nieprzyjemnych w dotyku. Trawożerne zwierzęta unikają tych okolic. Preria

— wbrew mniemaniu osób znających ją tylko z opisów — nie jest bynajmniej jednolitym,

trawiastym stepem. Obfituje w części nieurodzajne, na poły bezwodne pustynie, wśród których

zginąć może z pragnienia lub głodu samotny jeździec razem ze swym koniem.

Preria, zwłaszcza kanadyjska, nie jest również gładką płaszczyzną. Przecina ją duża ilość

parowów, którymi płyną strumienie ze wschodnich stoków Gór Skalistych. Szerokie doliny,

wypłukane przez wody, porosłe są dokoła drzewami dającymi schronienie licznej zwierzynie.

Poza pumą — lwem amerykańskim — niedźwiedziem szarym (grizzly), czarnym i brunatnym,

żyjącym przeważnie w górach lub na przedgórzu, mieszkają tu antylopy, kujoty, dzikie króliki,

borsuki, świstaki, gdzieniegdzie bobry i mnóstwo mniejszych gryzoni. Tu wreszcie, na nizinach,

natrafić można na ostatnie stada mustangów i ginące bizony.

Przebywszy piaszczystą połać trafiliśmy na szmat jeszcze bardziej jałowego gruntu — jakiś

kamienisty upłaz, zupełnie jak w górach. Potężne powodzie przez wieki musiały tu nanieść

mnóstwo skalnych odłamków z dalekich gór. Nie rosło nic poza kłującymi ostami. Sądzę, że

jeśli nawet biali osadnicy zamienią prerię w setki tysięcy gospodarstw, na zawsze pozostaną nie

zaludnione te jałowe tereny, wielkością sięgające niekiedy powierzchni wielu europejskich

krajów. Tak rozległa jest preria!

Na kamiennej pustyni nie chcieliśmy popasać. Popędzaliśmy konie. Trzaskały kopyta sypiąc

iskry po głazach, aż raptownie urwało się kamieniste rozsypisko i moim zdumionym oczom

ukazał się wspaniały, kwietny dywan ginący hen, aż za horyzontem. Wrażenie było tak silne, że

zatrzymałem konia.

Białe, czerwone, niebieskie, żółte, fioletowe barwy, nieskończona gama kolorów i odcieni

ścieliła się u końskich nóg. Preria kwitła tu swą wiosenną wspaniałością. Wciągałem w płuca

background image

aromatyczny zapach. Nad kielichami kwiatów buczały wielkie trzmiele, bąki, osy i dzikie

pszczoły ulatujące ze swą zdobyczą ku ukrytym gniazdom. Obrazu dopełnił widok drobnego

stadka czworonogów, jakie zerwało się spośród wysokich traw i przemknęło przed nami z

głuchym łomotem racic. Antylopy. Nie mieliśmy jednak czasu na polowanie.

W takiej okolicy zatrzymaliśmy się wieczorem na drugi nocny postój. Skłoniło nas do tego —

poza zapadającym zmrokiem — napotkane wzgórze, porośnięte liściastym starodrzewem,

przeważnie klonami i bukami, pozwalające na daleką obserwację terenu, no i niezbędna dla

wszystkich woda. Mała rzeczułka opływała wzniesienie z trzech stron. Trop ciągnący się przed

nami omijał je, przekraczał koryto rzeczki i ginął w dali.

Na polecenie Czerwonej Chmury jeden z wojowników wdrapał się na czubek samotnego

buku. Nie dostrzegł jednak nikogo na bezkresnej równinie.

Nazajutrz, jeszcze o szarej godzinie, byliśmy gotowi do drogi. Dzień zapowiadał się upalnie,

duszny i bezwietrzny. Czerwona Chmura raz po raz spoglądał w niebo i chociaż na jego twarzy

nie można było odczytać nawet śladu niepokoju, całe zachowanie świadczyło o tym, iż

spodziewa się jakiegoś, niebezpieczeństwa. Zwróciłem na to uwagę Karolowi.

—Grozi nam burza albo coś jeszcze gorszego.

—Co?

—Jeszcze nie wiem: huragan, trąba powietrzna? Na tych terenach zdarzają się od czasu do

czasu takie zjawiska. Ale za wcześnie prorokować.

Po godzinnej jeździe wzeszło słońce. Świeciło czerwono, nienormalnym, palącym blaskiem.

Szeryf wyjaśnił, iż przyczyną tej barwy są drobne zawiesiny rudych pyłów. Gdzieś za nami

kotłował się wicher, a te niedostrzegalne pyły to jego forpoczty. Uczyniło się jeszcze bardziej

duszno. Widziałem, jak powietrze drży, choć żaden powiew nie marszczył powierzchni prerii. Po

kilku minutach byłem mokry od potu, a kark mego konia począł błyszczeć wilgocią.

Czerwona Chmura uniósł rękę, potem coś krzyknął. Karol, jadący tuż za nim, odwrócił się i

zawołał:

— Prędzej!

Zmusiłem wierzchowca do galopu. Ale nawet w biegu twarzy mej nie musnął ani jeden

powiew. Preria buchała żarem rozpalonego pieca. Gdy konie poczęły pokrywać się płatami

piany, czarownik zwolnił tempo. Po dalszych dwu chyba milach czoło naszej kawalkady stanęło.

Ujrzałem, jak Czerwona Chmura zeskakuje z siodła, bierze konia za uzdę i powoli zapada się

wśród łodyg traw. Wyglądało to na sztuczkę magiczną. W rzeczywistości płaszczyzna prerii

urywała się w tym miejscu raptownie, spadając stromym zboczem aż ku zarośniętej krzewami

dolinie.

background image

Sprowadziliśmy wierzchowce na sam dół, zdjęliśmy z nich siodła i juki. Ale zwierzęta,

zamiast paść się wśród traw, zbiły się w gromadkę i wyciągając ku górze głowy tuliły uszy i biły

kopytami w ziemię. Po chwili część z nich pokładła się wśród krzewów.

—Mustangi czują, że zbliża się serce wiatru — powiedział Czerwona Chmura.

—Co to jest “serce wiatru”? — zagadnąłem.

—Trąba powietrzna — wyjaśnił szeryf. — Byłem świadkiem takiej sztuczki w Minnesocie.

Chodź pan, doktorze, popatrzymy.

Wdrapaliśmy się po zboczu i legli na samym skraju parowu. Po chwili przyłączył się do nas

Karol. Spoglądałem dokoła, ale nie dostrzegłem nic, co mogłoby zwiastować nadejście burzy.

Może tylko słońce było jeszcze bardziej rude, a duchota jeszcze większa.

—Nic ciekawego — mruknąłem. — Nic się nie dzieje.

—Ale będzie się działo, doktorze, idę o zakład.

A Karol dodał:

—Czerwona Chmura nie myli się. Nasze szczęście, żeśmy trafili na ten parów. A teraz patrz i

nie gadaj.

Więc patrzałem, mimo iż poczęła ogarniać mnie senność. Zapewne skutek upału.

Początkowo nadal nic się nie działo i chociaż przykładałem raz po raz lornetkę do oczu, nie

zdołałem dostrzec żadnej zmiany na niebie ani na ziemi, aż w pewnej chwili... Właśnie!

Na samym, najdalszym krańcu horyzontu, gdzieś na północy poczęła się tworzyć czarna,

atramentowa linia. Szybko grubiała, aż zamieniła się w wysoką, ciemną ścianę. Nad naszymi

głowami nadal błyszczało słońce i najlżejszy podmuch wiatru nie mącił ciszy.

Spojrzałem w dół parowu — wszystkie konie pokładły się, a indiańscy wojownicy , siedzieli

nieruchomo jak dziwaczne posągi porzucone wśród zieleni. Znowu spojrzałem przed siebie.

Ściana rosła, sięgała aż do nieba. Machinalnie zgniotłem źdźbło uschłej trawy. Wydało głos

łamanego drzewa — tak było cicho dokoła. Ciemność pędziła ku nam, zajęła już połowę wid-

nokręgu. Wówczas uderzył w nas pierwszy podmuch wiatru. Nie niósł jednak upragnionego

chłodu, lecz żar jakby z wnętrza rozpalonego pieca. Zatargał wierzchołkami traw i krzewów i

pognał dalej. Znowu stało się bezwietrznie. Potem nastąpiło drugie uderzenie, po nim — trzecia

fala żaru. Niebo pociemniało już nad nami. Słońce wyglądało jak żarzący się węgielek do-

gasającego ogniska. W powietrzu czuć było pył, który kręcił w nosie i dusił w gardle. Wówczas

ujrzałem na tle czarnej ściany jak gdyby trzy ciemniejsze jeszcze kolumny. Trzy potężne leje

wsparte węższymi końcami o ziemię, szerszymi ginące w górze.

— Trąba powietrzna — oświadczył Karol.

Widziałem, jak wirujące słupy parły w naszym kierunku. Za nimi wzbijały się tumany kurzu.

background image

W pewnej chwili dwa wirujące kolosy wpadły na siebie. Rozległ się łoskot podobny do łomotu

skalnej lawiny. Obie kolumny znikły, ale trzecia toczyła się dalej. Nastała noc. Karol szarpnął

mnie za ramię.

—Schodzimy — powiedział.

—Jeszcze sekundę — odparłem i w tej samej chwili uderzył wiatr, tym razem chłodny, ale tak

silny, że czułem, iż spycha mnie w dół parowu.

— Schodź, Janie! — wrzasnął Karol. — Szybciej!

Zczołgałem się, a raczej stoczyłem. Nad parowem przemknęła chmura kurzu, leciały w

powietrzu jakieś szczątki krzaków czy drzew, splątane trawy. Ciśnienie powietrza przygniotło

mnie ku ziemi, a świst wichru był tak przeraźliwy, iż machinalnie zatkałem sobie uszy.

Wówczas czerń nieba poczęły przerzynać błyskawice. Ale słowo “błyskawica” nie może oddać

w pełni tego, co widziałem. Wśród mroku uczyniło się nagle jasno jak w dzień. Połowa nieba

migotała złotym blaskiem dłużej niż minutę. Potem zapadała ciemność, trzaskał grzmot, a odgłos

jego, ustokrotniony echem, przetaczał się jak ciężki, ładowny wóz z krańca po kraniec

horyzontu, zagłuszając wycie wiatru. Błyskawice następowały jedna po drugiej, aż wreszcie

zlały się w jedno wielkie migocące światło. Przymknąłem oczy. Wówczas lunął deszcz. Ale jaki!

Czułem, jak gdyby nad nami rozwarły się upusty gigantycznego wodospadu. To nie były krople,

nawet nie strugi, lecz nieprzerwana lawina wody. Jakaś drgająca kurtyna, poprzez którą świata

nie można było dojrzeć. Na szczęście trwało to dość krótko. W przeciwnym razie utonęlibyśmy

chyba w tym parowie, bo woda poczęła gwałtownie przybierać.

Zaledwie przestało padać, zaświeciło słońce na czystym, błękitnym niebie. Tylko na południu

czerniała jeszcze oddalająca się od nas posępna chmura. Czym prędzej wyprowadziliśmy konie z

dołu, do którego spływały teraz z szumem i pluskiem rwące strumienie. Rozejrzałem się dokoła.

Wszędzie leżały powalone trawy, a drogę trąby powietrznej znaczył nagi pas zrytej, brunatnej

ziemi. Potężny lej posuwał się zygzakiem i minął nasz parów w odległości paru zaledwie

yardów.

Byliśmy mokrzy od stóp do głów. Czułem wodę w butach. Gdy wyciągnąłem rewolwer, z

jego pochwy, ba — z lufy również trysnęła struga wilgoci. Przemokły nasze koce i juki przy

siodłach. Karol z widoczną na twarzy rozpaczą rozplątywał rzemyki kapciucha

z tytoniem.

Wewnątrz bulgotała brunatna zupa. Na szczęście mój schowek na tytoń okazał się bardziej

szczelny. Cóż z tego? Zamokły wszystkie nasze zapałki, a o uzyskaniu ognia indiańskim

sposobem, przez tarcie zaostrzonego kołka o deseczkę, nie można nawet było marzyć. Tego

rodzaju przyrząd do rozpalania ogniska nosi co prawda przy sobie każdy wojownik, ale i

deseczki, i kołki były mokre. Wybawić z kłopotu mogło nas tylko słońce. Pozdejmowaliśmy

background image

więc z siebie wszystko, co tylko można było zdjąć i porozkładali na wciąż wilgotnej trawie. Po

dwu godzinach słonecznej operacji odzież jako tako wyschła, a ponieważ ognia nadal nie

potrafiliśmy rozniecić, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Powolna to była jazda, bo ziemia stała się grząska. W zagłębieniach gruntu raz po raz

ukazywały się malutkie jeziorka. Pocieszała nas myśl, iż oddział Czarnej Pumy z takimi samymi

musiał walczyć trudnościami, jeśli w ogóle huragan go nie rozproszył.

Widoczny dawniej tak wyraźnie ślad kopyt teraz ginął chwilami zupełnie. Nad wieczorem

zdawało się nam, żeśmy go bezpowrotnie stracili. Dopiero wysłani przez Czerwoną Chmurę

wywiadowcy odnaleźli tropy. Wszystko to bardzo opóźniało pościg. Na szczęście, dnia

następnego grunt stwardniał i można już było jechać normalnie. W dwie godziny po wyruszeniu

z nocnego postoju ujrzeliśmy daleko na horyzoncie jeźdźców.

— To oni! — krzyknąłem.

Czerwona Chmura nie podzielił mego entuzjazmu.

— Mój biały brat się myli — powiedział spokojnym głosem. — Za mała grupa.

Wyciągnęliśmy lornetki.

Nie, to nie byli ludzie Pumy. Dwu zaledwie jeźdźców, i to posuwających się w naszym

kierunku.

—Czyżby Scott i Rothcliff? — snułem przypuszczenia.

—Masz fantazję, Janie — Karol głośno się roześmiał. — Wracają, aby oddać się w nasze ręce

jako skruszeni grzesznicy.

Jechaliśmy jeszcze z piętnaście minut, kiedy szeryf pierwszy zauważył:

— Czerwone kurtki! Mogę się założyć.

A więc — patrol kanadyjskiej policji. Czy ścigał kogo, czy też przypadkowo znalazł się na

naszej drodze? Zmieniliśmy szyk. jazdy. Karol stanął na czele, za nim szeryf, po szeryfie — ja, a

dopiero za mną — Indianie. Karol uważał, iż w ten sposób nie spłoszymy czerwonych kurtek.

Jechaliśmy więc w tak ustalonej kolejności. Wreszcie patrol nas dostrzegł. Ujrzeliśmy, jak

“czerwoni” wstrzymali konie. Byłem ciekaw/ czy pośpieszą nam naprzeciw, czy też pojadą

gdzieś w bok. Nie stało się ani jedno, ani drugie. Nadal sterczeli w miejscu z karabinkami

wspartymi o kolana. W miarę jak zbliżaliśmy się, sylwetka jednego z jeźdźców poczęła mi się

wydawać coraz bardziej znajoma. Nie, to nie było przywidzenie. Ja już go kiedyś spotkałem. W

tym momencie Karol odwrócił się ku mnie i krzyknął :

— Sierżant Mitchell!

Oczywiście! Dziwne, że od razu go nie rozpoznałem. Sierżant Mitchell z Królewskiej Konnej,

stary znajomy Karola, ale i mój. Towarzysz nieudanego pościgu sprzed roku, pościgu za

background image

Scottem.

Wstrzymaliśmy konie tuż naprzeciw “czerwonych kurtek”. Mitchell wyciągnął ku górze obie

ręce:

— Co za spotkanie! Wielki Bóbr na czele indiańskich wojowników! Jak zwykle. O, i

dzielny lekarz z południa! Dokąd drogi prowadzą? Czy przypadkiem nie wstąpiliście na wojenną

ścieżkę? Na prerii rojno.

W ciągu dwu dni spotykam drugą grupę Indian.

—Bez kawałów, sierżancie. Kogóż to spotkaliście?

—Kri. Trochę mnie zdziwiło, że aż tutaj dotarli, bo przecież siedzą na północ od rzeki

Athabaski. Twierdzili, że szukają tropów bawolich.

—I cóż jeszcze mówili?

—Nic więcej.

—Szkoda.

Mitchell zamilkł i począł uważnie przyglądać się Karolowi.

—Co to wszystko znaczy, Wielki Bobrze? Coś ukrywasz przede mną.

—Obawiam się, że pewien sierżant z Królewskiej Konnej wypuścił z rąk człowieka, którego

ściga. Czy przypadkiem wśród tych wojowników Kri nie znajdowali się dwaj biali?

—Nie jestem ślepy.

—Więc gdzież, do licha, się podzieli?

—Nic z tego nie rozumiem.

—Ja również, ale powiem, co wiem.

Tu streścił w kilku zdaniach dzieje naszej wyprawy, na koniec rzekł wskazując na Irvina:

—Oto, sierżancie, drugie, oprócz was, ramię sprawiedliwości: szeryf z Fort Benton. Ale on

ściga Rothcliffa i pewnie zostawi Scotta waszej przedsiębiorczości. Myślę, że się nie

pokłócicie.

—Czy to była na pewno banda Pumy? — zafrasował się szeryf. — Bo gdzieżby, u licha,

podzieli się Scott i Rothcliff ?

—Jeśli nie przemalowali się i nie przebrali w indiańskie stroje, to rzeczywiście zagadka!

Czerwona Chmura, przysłuchujący się tej rozmowie w milczeniu, powiedział teraz krótko:

—Oni pierwsi ujrzeli “czerwone kurtki”.

I uciekli? — zapytałem.

Skinął głową.

— Ale po co? Przecież Czarna Puma wiódł z sobą co najmniej dwudziestu wojowników.

Coś, jak gdyby cień wesołości ukazał się na nieruchomym obliczu czarownika. Po twarzy

background image

szeryfa przemknął lekki uśmiech.

— Bo to jest, doktorze, coś zupełnie innego napaść na zwykłego trapera niż zaatakować

“czerwoną kurtkę”. W pierwszym wypadku sprawa może pozostać w ogóle nie odkryta. Któż

wie, że jakiś tam traper wędruje po bezludnej prerii? Ale niech się przytrafi nieszczęście

policjantowi z Królewskiej Konnej, niech nie powróci do posterunku, władze na głowie staną,

aby zbadać przyczynę. I zawsze, prędzej czy później, prawdę odkryją. Dlatego napady na

funkcjonariuszy Królewskiej Konnej teraz prawie się już nie zdarzają. Podobnie jak na ludzi

przewożących pocztę i na pracowników agencji handlowych. Czarna Pumą wolał nie ryzykować

walki w obronie Scotta i Rothcliffa. Czerwona Chmura ma rację: sierżant Mitchell został

dostrzeżony (przecież barwa czerwona najbardziej rzuca się w oczy!) wcześniej, niż sam

zauważył zbliżających się Indian. Scott i Rothcliff zbiegli. Ale nie martwmy się. Bez nich Puma

nie dokona napadu. Muszą się więc spotkać w jakimś umówionym miejscu. Nie mam racji?

Tu szeryf spojrzał pytająco na Karola.

—Podzielam ten pogląd. Inaczej być nie mogło. Ale co teraz, sierżancie?

—Tfu, do licha. Powinienem jechać z wami, chociaż nie bardzo mi się uśmiecha udział w

walce dwu plemion. To w ogóle niedopuszczalne!

— Żadnych dwu plemion — zaprotestował Karol. — Gdyby tak było, pierwszy wycofałbym

się z naszej wyprawy. Czarna Puma nie reprezentuje żadnego plemienia. Ani on, ani jego ludzie.

To są nędzne wypędki, a czym się trudnią, łatwo odgadnąć: zwykłym łupiestwem.

Mimo tego wyjaśnienia sierżant nadal nie mógł się zdecydować. Kilka razy wracał do tematu

“plemiennych walk”, a w dodatku nie bardzo rozumiał, w jaki sposób Czarne Stopy doszły do

posiadania stada domowego bydła. Na koniec oświadczył, że jednak nie może pozostawić nas

samych (w tym miejscu o mało nie parsknąłem śmiechem), ale że jedzie tylko po to, aby

wreszcie schwytać Scotta. Z dalszych słów sierżanta wynikło, iż spotkał oddział Pumy w

przededniu huraganu. To była ważna wiadomość. Wynikało z niej, iż dosłownie depczemy po

piętach ściganym. Ruszyliśmy więc nie zwlekając.

W drodze Mitchell wypytywał Karola o historię ostatniego naszego spotkania ze Scottem.

Karol opowiadał, omijając pewne szczegóły i nie zahaczając ani słowem o fakt znalezienia przez

nas złotodajnej doliny w Górach Skalistych.

Nad wieczorem, ale było jeszcze dość widno, odnaleźliśmy boczny trop odbiegający od

śladów oddziału Pumy. Nie ulegało wątpliwości, iż pozostawili go po sobie dwaj biali

uciekinierzy. Mitchell w pierwszej chwili zamierzał tym właśnie udać się śladem. Ale dał się

przekonać, iż to nie ma sensu. Jechaliśmy więc nadal razem aż do późnego zmierzchu. Trop był

coraz świeższy, więc też zastosowaliśmy specjalne środki ostrożności. Rankiem, na pół godziny

background image

przed odjazdem, wyruszyło naprzód trzech zwiadowców. Każdy z nich, natychmiast po

dostrzeżeniu jakiejkolwiek grupy ludzi na horyzoncie, miał natychmiast wracać.

Wbrew oczekiwaniu i ten dzień minął spokojnie. Dopiero nazajutrz przybyła cała trójka z

wiadomością, iż duży oddział czerwonoskórych rozbił obozowisko nad rzeczką znajdującą się o

dwie godziny jazdy. Stwierdzili, że brzegi tej rzeczki gęsto były obrośnięte krzewami, a po

przeciwległej od nas stronie widniał mały olchowy lasek, dość gęsty, by mogła w nim prze-

bywać niewidoczna nawet z bliska grupa ludzi. Ażeby dostać się w sąsiedztwo Pumy, należało

przebyć rzeczkę. Musieliśmy więc zmienić teraz kierunek jazdy, zatoczyć wielkie koło, aby

przebyć wodę w takim miejscu, w którym ludzie Pumy nie mogliby nas dojrzeć.

Rzeczka płynęła szeroko, pełna ławic piasku i płycizn. Ruszyliśmy dalej ku zachodowi

wzdłuż brzegu, co chwila badając horyzont przy pomocy lornetek, aż wreszcie ujrzeliśmy

ciemniejszą kępę — plamę widniejącą tuż nad wodą. To musiał być opisywany przez

zwiadowców olchowy lasek. Dalej nie sposób było jechać — na rozległej płaszczyźnie nigdzie

nie można się skryć. Rozpaliliśmy malutkie ognisko nad samą wodą, na piaszczystej plaży, gdzie

nieco wyższy brzeg zasłaniał nas przynajmniej z jednej strony. Wiatr wiał ku wschodowi, więc

zapach dymu nie mógł dotrzeć do obozowiska Pumy. Cóż jednak należało, czynić dalej?

—Czekać — twierdził Karol. — Jeżeli się ruszą, ruszymy i my w odpowiedniej odległości.

—A jeżeli to uczynią w nocy? — zagadnął szeryf.

—W nocy? Z jakiego powodu? Przecież nie przeczuwają naszej obecności.

—Może być powód.

—Jaki?

—Bliskość stada Czarnych Stóp. Mogli Już wysłać zwiadowców. Cóż my o tym wiemy?

Spojrzałem pytająco na Czerwoną Chmurę. Siedział wpatrzony w płomień ogarniający

malutkie polana drzewa.

— Nie wolno nam jechać dalej, nie wiedząc, gdzie teraz znajduje się stado Czarnych Stóp.

Czy nie tak sądzą moi biali bracia?

Gdy nikt nie odezwał się słowem sprzeciwu, czarodziej mówił dalej:

—Wysłałem w prerię dwu wojowników, aby odnaleźli stado i uprzedzili o napadzie.

Poczekamy do zmroku i w nocy podejdziemy jak najbliżej olchowego lasku. Ale nie wszyscy.

Wystarczy dwu ludzi dla obejrzenia obozowiska Pumy. Co myślą o tym moi biali

bracia?

—Czy nie lepiej wyruszyć natychmiast na poszukiwanie stada? Wyprzedzilibyśmy w ten

sposób Pumę.

—A czy mój biały brat wie, gdzie przebywa stado? Preria jest wielka i możemy się błąkać

background image

przez kilka wschodów słońca, a tymczasem Puma będzie pierwszy. On z pewnością już się

dowiedział, gdzie są krowy, my nie wiemy. Musimy trzymać się jego tropów. Czy moi biali

bracia mają jeszcze jakieś wątpliwości ?

Teraz okazało się, iż sierżant Mitchell — podobnie jak ja — uważał, iż dalsze oczekiwanie na

to, co uczyni Puma, nie ma żadnego sensu. Należy natychmiast przystąpić do akcji. Otoczyć

bandę, rozbroić, a Scotta i Rothcliffa aresztować.

—W ten sposób — twierdził — zapobiegniemy napadowi na stada Czarnych Stóp. Jeszcze

dziś powinniśmy ruszyć.

Ku temu poglądowi począł skłaniać się i szeryf. Powiedział po prostu, iż za długo już bawi

poza Fort Benton. Musi wracać.

Z kolei takim planom sprzeciwił się Karol.

—Puma ma ponad dwudziestu wojowników, a ilu nas jest? Policzcie.

Razem z dwoma policjantami dziewięciu. Dwu bowiem wojowników — jak już

wspomniałem — udało się na zwiady.

—Obawiam się, iż tym razem Puma nie skapituluje na widok “czerwonych kurtek”.

—Kto wie? — upierał się Mitchell. — Moglibyśmy zaskoczyć ich nocą.

Czerwona Chmura znalazł jednak wyjście, które zadowoliło wszystkich. Zaproponował, aby

na nocne zwiady udał się Mitchell z szeryfem oraz on sam z Karolem. Pozostali podsuną się do

lasku tak blisko, jak tylko będzie można. Jeśli da się uprowadzić obu białych bez walki, tym

lepiej. Jeśli nie, przed świtem cofniemy się w głąb prerii i poczekamy na wiadomość, jaką

przyniosą zwiadowcy, lub też ruszymy za Pumą — zależnie od okoliczności. I na tym stanęło.

Otrzymałem parę garści pemikanu, do tego podpłomyk i kubek gorącej kawy. Na zdobycie

czegoś innego nie mieliśmy ani czasu, ani okazji. Potem położyłem się na trawie. Słońce

znajdowało się jeszcze dość wysoko i grzało bardzo przyjemnie. Zapadłem w drzemkę. Zbudziło

mnie mocne szturchnięcie:

—Czas na nas, doktorze.

To szeryf szarpnął mnie za ramię. Otworzyłem oczy. Szarzało. Czerwona kula słońca już

ginęła za horyzontem.

—O co chodzi?

—Ruszamy

Osiodłaliśmy konie i pomaszerowali wolno, trzymając je za uzdy. Gdy na niebie ukazały się

pierwsze gwiazdy, Czerwona Chmura, Karol, szeryf i Mitchell odłączyli się od nas. Zostałem z

drugim policjantem i trzema' indiańskimi wojownikami. Niewielka gromadka, więc czułem się

trochę nieswojo. Pocieszała mnie tylko myśl, że każdy z tych ludzi doskonale wie,

jak zachować

background image

się w czasie walki, i że moi przyjaciele wkrótce powrócą.

Legliśmy długą linią wśród traw. Za nami pokładły się indiańskie mustangi. Ja wybrałem

miejsce niedaleko krawędzi niewielkiej skarpy, wznoszącej się nieco ponad piaszczystą łachę.

Wiatr ucichł. Ujrzałem wielki cień sunący w powietrzu, nisko nad prerią. Sowa rozpoczynała

swe nocne łowy. Potem ozwały się przejmującym głosem kujoty — wilki stepowe, ale i one

wkrótce umilkły. Leżałem rozmyślając o szlaku minionej wędrówki. Sprawa Scotta i Rothcliffa

opóźniała wykonanie właściwego zadania, dla którego Karol i ja przybyliśmy w te strony. Po

schwytaniu bandytów należało jak najszybciej — wraz z Czerwoną Chmurą i jego wojownikami

— udać się do głównej siedziby Czarnych Stóp: Ukrytego Miasta, a stamtąd ku Dolinie Siodła,

złotodajnej dolinie Gór Skalistych.

Na szczęście — myślałem — dziś jeszcze lub jutro Scott wraz ze swym towarzyszem znajdą

się w naszych rękach. Jest rzeczą niemożliwą, aby i tym razem się wymknął. Co prawda

opowiadano mi o pewnym oficerze Królewskiej Konnej, który przez dwa lata ścigał przestępcę,

zanim go wreszcie pochwycił. Ale uważałem to za wyjątkowy wypadek.

Starałem sobie wyobrazić, co czynią teraz moi towarzysze. Czy dotarli już do obozowiska

Pumy? Nastawiłem pilnie uszu, czy przypadkiem nie dosłyszę jakiejś wrzawy lub huku strzałów.

Poza cichym szmerem płynącej wody nic jednak nie mąciło milczenia nocy. Raptem — w

pierwszej chwili nie zwróciłem na to uwagi — głos rzeki zamącony został powtarzającym się

kilkakrotnie pluskiem. Czy w koryto wpadł nadbrzeżny kamień, czy wodę przepływała jakaś

żywa istota?... Czworonożna? Dwunożna? Szepnąłem do leżącego obok mnie wojownika:

—Czy mój czerwony brat słyszy?

Skinął głową.

—Pójdę zobaczyć.

Skinął głową po raz drugi. Zostawiłem mu strzelbę, która teraz tylko by mi zawadzała.

Wolno, wolniutko podczołgałem się nad samą krawędź wysokiego brzegu, zdjąłem z głowy

kapelusz i umieściłem go pod krzakiem. Z tego miejsca mogłem obserwować całą szerokość

rozlanej szeroko wody oraz kilka yardów w prawo i w lewo.

Początkowo nie dostrzegłem nic. Gwiazdy błyszczały na niebie, ale nie było księżyca, więc w

tym mroku widziałem tylko połyskujące pasmo rzeki. Natężyłem wzrok, badając pilnie każde

załamanie przeciwległego brzegu, a potem jasną łachę. I tu niczego nie zauważyłem. Na koniec

zwróciłem oczy ku wodzie. W środku najczarniejszego, a więc najgłębszego nurtu tkwiła

ciemniejsza jeszcze plama sitowia. Patrzałem w tę stronę machinalnie, dziwiąc się tylko, że

szuwary wyrosły w miejscu, gdzie przepływ był najsilniejszy. Potem dostrzegłem, że ciemna

plama zmienia położenie, przesuwa się, ale całkowicie niezgodnie z kierunkiem prądu.

background image

W pierwszej chwili zrodziło się we mnie zupełnie fantastyczne przypuszczenie, że to kujot

przepływa rzekę. W sekundę później dostrzegłem swą pomyłkę. Woda zachlupotała i powoli

poczęła z niej wyłaniać się sylwetka człowieka. Pochylona, jak gdyby pod jakimś ciężarem.

Rozpłaszczyła się nagle na piasku i zastygła w bezruchu. Jeśli to był wywiadowca — popełnił

kapitalne głupstwo. Na białej płaszczyźnie jego ciemna postać rysowała się bardzo wyraźnie

nawet teraz, w nocy. Czekałem, co dalej nastąpi. Mijały sekundy, wreszcie nieruchomy kształt

począł się wolno czołgać. Prosto na mnie. Zapadłem w trawę.

Jeśli wam kto powie, że znajdując się w takiej sytuacji był zupełnie spokojny — nie wierzcie

mu. To kłamstwo. Czułem, jak mi serce bije przyśpieszonym tempem, z trudem starałam się

opanować. Zdawałem prawdziwy egzamin wytrzymałości nerwowej.

Nieznajomy dotarł już do podnóża brzegowej skarpy. Znajdował się tak blisko mnie, że

mogłem go ręką dosięgnąć, ale jeszcze czekałem. Znowu nastała chwila ciszy, a potem jakiś

kamyk z szelestem począł się toczyć po nierównym gruncie. “Ale niezdara!” — pomyślałem.

Na koniec ujrzałem, jak znad krawędzi wynurza się najpierw wiązka sztywnych traw, a potem

głowa, którymi była ustrojona. Zacisnąłem szczęki. Głowa znieruchomiała. Pomyślałem: “Jeśli

dostrzeże leżących za mną Indian, natychmiast się cofnie”. Pełen niepokoju, począłem unosić się

ostrożnie na rękach, a potem runąłem na leżącego. Krzyknął jakieś “Ho!”, ale był tak

zaskoczony, że zanim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, przygniotło go ku ziemi dwu wojow-

ników Czarnych Stóp. Skrępowany rzemieniami z kneblem w ustach, spoglądał na nas

przerażonym wzrokiem. Był to Indianin.

Dałem spokój wszelkim badaniom, nie czas był po temu ani miejsce. Leżeliśmy jeszcze z

dobrą godzinę, zanim — ku mej radości — powróciła wreszcie cała nasza czwórka.

Jak wynikało z ich opowiadania, zwiadowcza wyprawa udała się tylko w połowie. Porwać

podstępem z obozu Pumy obu białych było sprawą niemożliwą. Scott i Rothcliff siedzieli w

kręgu Indian, a tuż obok pasły się mustangi, których ostrzegawcze rżenie mogło zaalarmować

cały obóz. Czerwona Chmura podsunął się tak blisko, iż zdołał usłyszeć rozmowę, jaką

przywódca bandy prowadził z białymi. Wynikało z niej, iż przed chwilą wrócili zwiadowcy

wysłani dla dokładnego oznaczenia miejsca, w którym pasło się stado Czarnych Stóp.

Stwierdzili, iż dzieli ich od niego zaledwie godzina jazdy. Była to dla Pumy pomyślna

wiadomość. Następna — mniej pomyślna. Okazało się bowiem, iż stada strzegło wcale nie kilku,

ale aż dziesięciu wojowników Czarnych Stóp. Ta ostatnia informacja ucieszyła Czerwoną

Chmurę i wpłynęła nawet na zmianę naszych planów.

Czarna Puma zaniepokoił się taką liczbą strażników. Wahał się nawet, czy w ogóle przystąpić

do napadu. Jednak dwaj jego biali sprzymierzeńcy tak długo przekonywali, aż ustąpił. Banda

background image

miała wyruszyć przed świtem. Słowem wszystko to stanowiło dla nas bardzo cenną informację.

Potwierdzała ona również przypuszczenie Czerwonej Chmury, że Scott i Rothcliff wcześniej

musieli dojrzeć “czerwone kurtki” i tylko na pewien czas odłączyli się od oddziału Pumy.

Z kolei opowiedziałem o schwytaniu tajemniczego wywiadowcy. Trzeba go było teraz

przesłuchać, chociaż Karol oświadczył, iż niczego się nie dowiemy. Należało jednak spróbować.

Przed tym jednak cofnęliśmy się spory kawałek w prerię, aby na wszelki wypadek zwiększyć

odległość dzielącą nas od obozowiska Pumy.

background image

Irvin odjeżdża

Jeniec leżał cały czas spokojnie, nie drgnął nawet, gdy Czerwona Chmura pochylił się nad

nim trzymając w dłoni długi, lśniący nóż.

—Jeżeli krzykniesz, zginiesz — powiedział wyjmując mu knebel z ust.

—Zabij mnie. Skrzydło Jastrzębia stracił swe leki i nie chce żyć.

—Leż spokojnie, a nic ci się nie stanie. Skąd jesteś?

—Skrzydło Jastrzębia był wojownikiem Kutenajów.

Teraz pojąłem, dlaczego tak trudno było mi zrozumieć jeńca. Indianie Kri należą do tej samej

rodziny językowej co Czarne Stopy, dlatego świetnie rozumiałem Czarną Pumę. Skrzydło

Jastrzębia używał niektórych wyrazów podobnych, ale nie identycznych. Ich znaczenia mogłem

się tylko domyślać. Usłyszałem natomiast wiele mówiące słowo “był”. Wynikało z tego, iż

Skrzydło Jastrzębia nie jest już wojownikiem Kutenajów.

—Trzymasz z Czarną Pumą? — zapytał czarownik.

Jeniec milczał. Można było to uznać za potwierdzenie.

—Dlaczego opuściłeś siedziby Kutenajów?

Skrzydło Jastrzębia stracił leki.

Zrozumiałem i to. Fakt, który stał się tragedią życiową tego młodego wojownika. To, co

Indianie nazywają “lekami”, nie ma oczywiście nic wspólnego z naszym — białych —

rozumieniem tego słowa. Indiańskie leki nie są żadnymi lekarstwami. Są natomiast czymś w

rodzaju talizmanu, amuletu każdego dorosłego wojownika. Leki nosi się w malutkich wo-

reczkach zawieszonych na szyi lub u pasa. Co znajduje się w takim woreczku — nie zdołałem

nigdy sprawdzić. Ale wiem, iż są to przedmioty różnego rodzaju: pochodzenia roślinnego,

zwierzęcego, a nawet wyroby rąk ludzkich, na przykład strzępy tkaniny.

Leki mogą być zdobyte na innym wojowniku. Im był sławniejszy, tym większą przedstawiają

wartość. Są zawsze sporządzane przez plemiennego czarodzieja... Z lekami nie wolno się

rozstawać. Ich utrata jest hańbą dla każdego czerwonoskórego, a hańba ta może być zmyta tylko

przez odzyskanie leków lub zdobycie ich na innym wojowniku.

— Czy wysłał cię Czarna Puma? — zapytał znowu czarownik.

I tym razem jeniec nie odpowiedział. Karol miał rację.

—Kto zabrał ci leki?

—Blade twarze przybyły do wioski Kutenajów. Przyniosły z sobą wodę ognistą. Pili

wojownicy, pił Skrzydło Jastrzębia, aż zły duch odebrał mu pamięć i serce napełnił

szaleństwem. Kiedy zły duch ustąpił, bladych twarzy nie było już we wsi, a Skrzydło Ja-

background image

strzębia nie miał swych leków. Musiał opuścić braci, iść na prerię.

Oto, jak brzmiała zwięzła relacja o wielkiej tragedii. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu.

— Skrzydło Jastrzębia pozostanie związany — rzekł Czerwona Chmura — ale gdy zabłyśnie

gwiazda

poranna, będzie wolny. Może iść na prerię, może iść z Czarnymi Stopami. Przyjmą go

jak brata, bowiem padł ofiarą fałszywych ludzi. Howgh!

Odszedłem na bok, zawstydzony. Nie po raz pierwszy dowiadywałem się o skutkach

rozpijania Indian przez białych. Tym razem nie były to co prawda krwawe konsekwencje, ale

fakt wykluczenia ze społeczności indiańskiej często równał się wyrokowi śmierci. Skrzydło

Jastrzębia może również zginąłby samotnie, gdyby nie spotkał Czarnej Pumy. I tak oto wódka

przysporzyła bandzie rabusiów nowego współuczestnika. A z tej drogi nie było odwrotu.

Dlatego to właśnie propozycja Czerwonej Chmury stwarzała jeńcowi jedyną możliwość

zrehabilitowania się. I tak ją oceniłem. Czy tak samo zrozumiał ją jeniec? Niedaleka przyszłość

miała odpowiedzieć na to pytanie.

Tymczasem wypadki poczęły rozwijać się zgodnie z naszym planem. Przed północą wrócili

dwaj nasi zwiadowcy. Chociaż od stada Czarnych Stóp dzieliła nas — jak już wiedzieliśmy —

zaledwie godzina jazdy, zużyli na nią parokrotnie więcej czasu, błądząc po prerii w

poszukiwaniu celu. Droga powrotna trwała co prawda znacznie krócej, ale gdy dotarli do

dawnego obozowiska, nas już tam nie zastali. Dopiero po tropach dotarli na miejsce nowego

postoju.

Relacje wysłanników Czerwonej Chmury pokrywały się z tym, co zostało podsłuchane w

obozowisku Pumy. Istotnie stada pilnowało dziesięciu wojowników. Okazała się bowiem, iż

Wysoki Orzeł — wódz Czarnych Stóp — otrzymał informację o pojawieniu się na prerii bandy

Czarnej Pumy i wzmocnił liczbę strażników. Teraz zostali poinformowani o grożącym im na-

padzie. Stado zapędzono na samo dno wymytego przez wody kanionu. Zbocza jego dawały

wspaniałą osłonę przed napastnikami.

Mogliśmy teraz już w szczegółach opracować plan akcji. Odbyliśmy małą naradę, na której

zostało ustalone, iż jeszcze przed świtem podejdziemy, jak można najbliżej, do olchowego lasku

i tam właśnie oczekiwać będziemy wymarszu oddziału Pumy. W pół godziny po jego odjeździe

ruszymy za nim tak szybko, aby zaatakować ich w chwili, gdy uderzą na dozorców stada.

Sierżant Mitchell wraz z towarzyszącym mu policjantem oraz szeryf Irvin mieli się zająć

schwytaniem Scotta i Rothcliffa. Zaofiarowałem im swą pomoc. Zdawałem sobie sprawę, że

Puma wraz z całą swą bandą jest pospolitym przestępcą zasługującym na karę, ale pamiętałem i

o tym, że dwukrotnie obronił nas przed Scottem i zapewniał, że nie zamierza wyrządzić nam

żadnej krzywdy.

background image

O pierwszej po północy rozpoczęliśmy powolną i ostrożną wędrówkę w kierunku olchowego

zagajnika. Przeszedłszy dwie trzecie drogi, pozostawiliśmy konie pod opieką wojowników, a

sami podeszli tak blisko, że poprzez pnie drzew dostrzegłem niewielki płomień ogniska,

chwiejący się jak błędny ognik na wietrze. Tu zapadliśmy w gęstą trawę. Leżałem z głową

opartą na lewej ręce, pod prawą mając sztucer. Obok mnie położył się szeryf i Mitchell ze swym

towarzyszem. Powoli ogarniała mnie senność. Szczypałem się w policzek — nie bardzo to

pomagało. Na szczęście, robiło się coraz chłodniej i to mnie otrzeźwiło. Wytrzeszczałem oczy na

czarną kępę drzew, ale teraz nie mogłem już dostrzec nawet płomienia. Zapewne ognisko zgasło.

Ani się spostrzegłem, jak czarny olchowy lasek począł szarzeć. Świtało.

Trącaliśmy jeden drugiego, aby nie zasnąć. Jeśli Czarna Puma miał wyruszyć na swą

wyprawę, powinien był uczynić to właśnie teraz. Tymczasem nic się nie działo dokoła. Czyżby

Puma zmienił plany?

Kątem oka dostrzegłem, jak z naszej linii wysunęli się: Czerwona Chmura i Karol. Czołgając

się znikli po chwili w gęstej trawie. Czekałem z bijącym sercem na to, co teraz powinno było

nastąpić. Mijały minuty, przedranne mgły poczęły się kłębić nad ziemią i powoli w nią wsiąkać.

Na koniec niebo rozświetliły pierwsze zorze. I dopiero wówczas ujrzałem wracających. Szli

zupełnie swobodnie, wyprostowani.

—Co się stało?

—Uciekli. Spryciarze!

Zanim zdążyłem zadać następne pytanie, Czerwona Chmura począł wywoływać swych

wojowników. Czterech pobiegło po konie. Po chwili ujrzałem, jak dwaj przejechali przez

rzeczkę i ruszyli galopem ku północy. Dwu innych zakryły trawy prerii ciągnącej się ku

południowi. Wszyscy pozostali, a my z nimi, podeszli do samego skraju olchowego lasku.

Przyznam się, iż niewiele z tego mogłem pojąć. Dopiero przy ognisku rozpalonym tym razem na

ostygłych już popiołach obozowiska Pumy, dowiedziałem się prawdy. Oto oddział Pumy

wymknął się w zupełnie przeciwnym kierunku. Jak pokazały tropy, Puma po prostu zrezygnował

z napadu. Musiał dowiedzieć się o naszym uwolnieniu, ba, pewno i o naszej obecności w jego

sąsiedztwie. Uznał, że byłaby to zbyt nierówna walka, i zdecydował się na ucieczkę. Czerwona

Chmura wraz z trójką towarzyszy zbyt wcześnie wycofał się z lasku podsłuchawszy, o czym

mówił z białymi wódz bandy. Sądząc, że już wie o najważniejszych sprawach, nie czekał dłużej.

Gdyby wówczas pozostał jeszcze kilka minut, stałby się świadkiem powrotu wywiadowcy wy-

słanego przez Pumę dla zbadania okolicy. Czerwona Chmura dowiedziałby się wówczas, że

zwiadowców Pumy było dwóch i że jeden, po przepłynięciu rzeczki, dostał się w moje ręce, a

drugi zdołał powrócić.

background image

Takie były nasze przypuszczenia oparte na relacji Skrzydła Jastrzębia, który teraz dopiero

począł mówić. Ten fakt pierwotnego zatajenia prawdy nie wywołał wśród wojowników

Czarnych Stóp ani jednego wrogiego gestu. Skrzydło Jastrzębia postąpił przecież tak, jak

powinien postąpić każdy indiański wojownik.

Wysłani zwiadowcy Czerwonej Chmury wrócili nad wieczorem, stwierdzając, że Puma,

przebywszy rzeczkę, skierował się najpierw na północ, a potem ruszył w kierunku wschodnim.

Cóż więc należało począć?

Sierżant Mitchell oświadczył, iż nie zrezygnuje i natychmiast ze swym pomocnikiem ruszą

tropami Pumy. Wyraziłem zdziwienie, iż we dwójkę ryzykuje spotkanie z całą bandą. Odparł, iż

nie ma zamiaru tego czynić, ale że tak długo będzie szedł za Pumą, aż doczeka się chwili, w

której Scott odłączy się od czerwonoskórych.

— Przecież nie będzie się z nim wlókł w nieskończoność?

Takim retorycznym pytaniem zakończył swe wywody dzielny sierżant z Królewskiej Konnej.

Wysłuchawszy ich szeryf Irvin oznajmił swoją decyzję:

— Będę wam towarzyszył. To jedyna możliwość schwytania Rothcliffa. I ostatni moment.

Muszę przecież wracać do Fort Benton. Nawet jeśli nie schwytam przestępcy. A wy? — zwrócił

się do mnie i do Karola. — Chyba mnie nie opuścicie?

Musiałem zrobić głupią minę po tym pytaniu, bo Irvin przyjrzał mi się badawczo, a potem

przeniósł wzrok na Karola.

Milczałem, pozostawiając swemu towarzyszowi cały kłopot odpowiedzi. Wywiązał się z niej

nie tyle gładko, co szybko. Oświadczył szeryfowi, że niestety nie możemy mu teraz

towarzyszyć, bo czeka nas jeszcze

dość długa droga. Pragniemy ją odbyć, by załatwić sprawę,

dla której tu przybyliśmy. Musimy udać się z Czerwoną Chmurą i jego wojownikami. A potem

zbliżył się do Irvina i szeptał coś do ucha. Szeryf pokiwał ze zrozumieniem głową.

Nazajutrz wczesnym świtem trójka jeźdźców opuszczała nasze obozowisko.

— Do zobaczenia, szeryfie!

Uścisnął mi rękę.

— Do zobaczenia, doktorze. Jeśli nie złapię Rothcliffa w ciągu tygodnia, wracam do Benton.

Gdy wszystko zastanę w porządku, a ślad Rothcliffa będzie jeszcze wyraźny, raz jeszcze udam

się na prerię. Może wówczas spotkamy się wcześniej. Jeżeli nie, będę was oczekiwał u siebie.

Uściskał Karola, pozdrowił Czerwoną Chmurę i wskoczył na konia. Stałem na skraju lasku

spoglądając, jak trzej jeźdźcy coraz bardziej maleją na rozległej przestrzeni prerii. Wróciłem w

niewesołym nastroju do ogniska. Będzie mi brakować szeryfa. To doprawdy dzielny człowiek. I

dobry towarzysz wędrówek.

background image

Ruszyliśmy w przeciwnym kierunku. Kwitnący szmat łąk pozostał daleko za nami. Znowu

rozciągała się monotonnie zielona dal. Niespodziewanie wjechaliśmy w sam środek jakiegoś

“osiedla” dzikich indyków. Zdarzyło się to tuż obok błotnistego, porośniętego szuwarami

jeziorka, którego powierzchnia mieniła się barwą błękitu. Zaczerpnąłem dłonią wody. Była

niebieskawa. Czerwona Chmura wyjaśnił, iż na prerii można spotkać takie małe stawy o bardziej

jeszcze zadziwiających barwach, a Karol dodał, iż przyczyną tego są podziemne źródła

zawierające drobniutkie zawiesiny wypłukanych soli mineralnych. Sam widział kiedyś stawek

barwy ciemnoczerwonej, a potem dowiedział się o legendzie na temat bratobójczej walki

plemion stoczonej w sercu prerii — przelana krew miała utworzyć takie właśnie jeziorko.

Na indyki wpadliśmy kilka yardów od brzegu. Były to szeregi gniazd założonych wprost na

ziemi. O dziwo — indyczki nie uciekały, ale tkwiły na gniazdach z nastroszonymi piórami,

trwożnie spoglądając w naszym kierunku. Można ich było nałowić, ile dusza zapragnie, ale

daliśmy spokój — szkoda marnować jaj, które wysiadywały. Upolowaliśmy więc tylko trzy

wielkie i gulgocące samce. Dziwne to są ptaki. Dwa razy w roku odbywają wędrówki: z północy

na południe (w październiku) i z południa na północ (wczesną wiosną). Taki przemarsz nie jest

bynajmniej bezładny. Indyki posuwają się w zwartych grupach liczących od dziesięciu do stu

sztuk, przy czym oddzielnie maszerują samice, oddzielnie samce. Słowo “maszerują” należy

rozumieć zupełnie dosłownie. Ptaki wędrują pieszo. Dopiero gdy natrafiają w swej drodze na

jakąś przeszkodę, na przykład rzekę, zrywają się do lotu.

Upolowane indory miały mięso chude i łykowate. Po spożyciu tej kiepskiej dziczyzny

nadłożyliśmy nieco drogi, aby móc odwiedzić wojowników strzegących stada i upewnić się, że

nic już im nie zagraża. Dodam jeszcze, iż schwytany przez nas wojownik, Skrzydło Jastrzębia,

został uwolniony z więzów i wyraził chęć towarzyszenia Czarnym Stopom.

Czwartego dnia dotarliśmy do Oden-na-ka-inne-he-kaj — Ukrytego Miasta Czarnych Stóp.

Bawiłem w nim już przed rokiem. Od tamtego czasu nic się tu nie zmieniło. Ta sama falista

okolica i majaczące na horyzoncie siwe wierzchołki gór. Szumiała i błyszczała w słonecznym

blasku pienista rzeka. Tak samo, jak ongiś na granicy prerii, za ostatnim tipi tej wielkiej

wioski

(nie mającej nic wspólnego, poza nazwą, z najmniejszym nawet miastem) dźwigał się ku niebu

dziewiczy bór. W dole rzeki, za namiotami, drzewa o rudopłomiennych pniach podchodziły do

samego brzegu wody.

Wciągałem głęboko w płuca zapach żywicy i igliwia. Ukryte Miasto było pięknym zakątkiem

tej uroczej krainy. Tworzyła je właściwie jedna jedyna ulica — wydeptana w trawie droga,

rozszerzająca się w połowie w wielkie kolisko-plac, na który zwoływano narady wodzów i

wojowników. Ulicę-drogę otaczały z obu stron namioty: rozpięte na stożkowato zbiegających się

background image

ku górze tykach skóry zwierzęce, najczęściej bizonie, niekiedy przyozdobione wizerunkami

ludzi i zwierząt.

“Podłogę” takiej budowli stanowiły plecione maty albo skóry. Nie wszystkie plemiona

indiańskie budują sobie takie pomieszczenia. Karol opowiadał o Indianach zamieszkujących tak

zwane puebla — kute w skałach komnaty, często znajdujące się w układzie pionowym, jedne

nad drugimi. Z piętra na piętro wchodzi się do nich po drabinkach. Takie urządzenie zabezpiecza

osadę przed drapieżnikami i nieprzewidzianymi odwiedzinami istot dwunożnych, niemniej

niebezpiecznych. Istnieją również plemiona, dla których namiot jest sprzętem używanym tylko

w czasie wędrówek, natomiast stałe miejsce zamieszkania stanowią budowle drewniane, często

wspólne dla kilku rodzin. Tego typu mieszkania, zwane od ich kształtu “długimi domami”,

wznoszą Irokezi.

Nasz pobyt w Ukrytym Mieście przeciągał się. Prowizorycznie opatrzona rana przedramienia

Czerwonej Chmury zaczęła się jątrzyć. Na szczęście aż dwu znajdowało się na miejscu lekarzy:

ja — ze swą oficjalną medycyną i sam czarodziej, którego znajomość ziołolecznictwa

przekraczała znacznie naszą wiedzę o stosowaniu tych środków. Oto dlaczego nie narzucałem

się choremu ze swymi metodami leczenia, lecz tylko pomagałem w jak najlepszym

wykorzystaniu środków, jakimi dysponował.

Któregoś z pięknych, słonecznych dni, w popołudniowych godzinach, wielkie poruszenie

nastało wśród ludności Ukrytego Miasta. Dostrzegłem trzech wojowników na spienionych

koniach, jak zatrzymali się na placu. Zeskoczywszy z wierzchowców udali się do tipi Wysokiego

Orła, opuścili je po minucie i oto wieść się rozeszła, iż na podgórskiej prerii wytropiono stado

bizonów. Potwierdził to nieco później Czerwona Chmura.

—Jutro mój biały brat ujrzy polowanie na bizony — przywitał mnie, gdy przyszedłem

zmieniać opatrunki.

—Rzadka okazja, Janie — dodał Karol. — Bądź gotów o świcie.

Źle spałem tej nocy, podniecony perspektywą niecodziennych łowów, ale zanim wzeszło

słońce, siedziałem już na koniu wpatrzony w plecy jadącego przede mną Karola.

Wyruszyło nas dwunastu, z Wysokim Orłem na czele. Czerwona Chmura nie mógł wziąć

udziału w polowaniu.

Po godzinie jazdy Karol wstrzymał swego wierzchowca, aż zrównał się ze mną.

—Oczywiście, będziesz tylko widzem — powiedział nagle.

—Dlaczego? — oburzyłem się.

—To zbyt niebezpieczne dla nowicjuszy, Janie. Tym bardziej iż łowy odbywać mamy pieszo.

Stado bizonów żeruje wśród skałek i nierówności gruntu. Teren nie nadaje się do szybkiej

background image

jazdy konnej.

Widząc, że pomarkotniałem, dodał:

—Na takie polowanie wybiera się tylko bardzo doświadczonych myśliwych, którzy już

niejeden raz mieli na rozkładzie bizony. Rozumiesz więc...

—Rozumiem — powtórzyłem smętnie.

Po następnej godzinie jazdy dotarliśmy do zielonej ściany szeroko i gęsto rozrosłych

krzewów, zasłaniających widok. Tu zsiedliśmy z koni, przedarli się przez zarośla i zatrzymali na

ich skraju.

— Patrz — powiedział Karol położywszy się obok mnie.

Przed nami trawiaste, najeżone wystającymi z ziemi krawędziami głazów, usiane rzadkimi

krzaczkami, pełne dziur i zapadlin zbocze spadało łagodnie ku rozległej dolinie. Tam właśnie, w

samym jej środku, dojrzałem bizony. Przyłożyłem do oczu lornetkę. W jej szkłach nie mieściło

się całe stado. Liczyłem sztuki rozproszone wśród traw. Gdy doszedłem do pięćdziesięciu,

rachunek zmylił mi się. Więc dałem spokój dalszej rachubie.

—Ile ich jest? — zagadnąłem.

—Około setki. Wielkie stado, jak na dzisiejsze dni. Zauważ, Janie, że największe sztuki pasą

się na skraju. To stare, doświadczone byki. Wewnątrz zakreślonej przez nie granicy znajdują

się bizonice, a w samym środku cielęta.

—Nie dostrzegą nas?

—Nie. Wiatr wieje w naszym kierunku. Musisz wiedzieć, że bizony posiadają znakomity

węch i dobry słuch, ale zupełnie kiepski wzrok. Podobno dlatego, że zwisające kudły

zasłaniają im oczy. Wbrew ustalonej opinii są to dość łagodne zwierzęta. Nie zaczepione,

nigdy nie atakują, ale biada, jeśli się je podrażni. Mimo swej potężnej wagi potrafią biec tak

szybko, iż koń z trudem im dorównuje. A teraz uważaj, będziesz świadkiem ciekawego

widowiska.

Rzekłszy to poczołgał się do tyłu, a ja poszedłem za jego przykładem. Po przeciwnej stronie

zarośli ujrzałem, jak Indianie zdejmują z koni zawiniątka podłużnego kształtu. Gdy je rozwinęli i

rozciągnęli na murawie, zobaczyłem coś w rodzaju obszernych opończy uszytych z bizonich

skór, zakończonych dziwacznymi kapturami wyposażonymi w rogi. Wysoki Orzeł, Karol oraz

czterech jeszcze wojowników poczęło zakładać na siebie te przybrania, a kaptury umocowywać

na głowach.

—Będziecie w tym podchodzić?

—Oczywiście — potwierdził Karol. — To świetny sposób. Bizony, jak ci mówiłem, są

krótkowzroczne, a te skóry neutralizują zapach człowieka. Przyglądaj się uważnie.

background image

—Czy jednak nie mógłbym...

—Nie, nie. Nawet o tym nie myśl, a poza tym brak dla ciebie przebrania.

Nie pozostało mi nic innego, jak siąść na zboczu za jakimś głazem, jako widz niecodziennego

przedstawienia. Najpierw ujrzałem, jak sześciu cudacznie przebranych myśliwych zsunęło się na

sam dół doliny, jak potem rozdzielili się i już znacznie wolniej poczęli okrążać stado. Ale

bizony, zapewne przez przypadek, skubiąc trawę odsuwały się coraz dalej ku przeciwległemu

krańcowi niziny. Cudacznie przebrane postacie zginęły mi z oczu wśród głazów. Zdenerwowa-

łem się — przecież w ten sposób nic nie zobaczę!

Opuściłem obserwacyjny punkt. Poszedłem do koni i sprowadziłem swego wierzchowca do

doliny. Wskoczyłem na siodło i wolno, wolniutko posuwałem się za odchodzącymi bizonami.

Stąd widoczność była znacznie lepsza. Odkryłem nawet niedaleko stada jednego z przebranych

łowców. Znajdowałem się coraz bliżej zwierząt, ale nie zwracały na mnie uwagi. Ośmielony

tym, zmusiłem konia do lekkiego kłusa i wstrzymałem go dopiero o kilka yardów od potężnego

brodacza pasącego się na samym końcu. Nie oderwał łba od ziemi. Wówczas, gdzieś z lewej

strony, buchnął strzał. Mój czworonożny sąsiad uniósł głowę i zastygł w bezruchu. Powtórnie

ozwał się głos strzelby, po nim — trzeci. Zauważyłem w stadzie jakieś zamieszanie. Bizon

odwrócił się ku mnie ogonem i począł oddalać się ciężkim galopem. Ruszyłem za nim w

przyzwoitej odległości. Przede mną stado, dotąd rozproszone, zbiło się w gromadkę — po

bokach pędziły największe sztuki — i runęło w popłochu ku przeciwległemu krańcowi doliny.

Znowu huknęły strzały.

Ciekawość przemogła ostrożność. Ponagliłem konia do galopu. Gonione zwierzę zatrzymało

się raptownie tak, iż przemknąłem tuż obok niego i w następnej sekundzie ruszyło wprost na

mnie. Wyciągnąłem błyskawicznie sztucer i oddałem strzał w pochylony łeb, między potężne,

zakrzywione rogi. Musiałem chybić lub po prostu kula nie przebiła twardej kości, bo zwierz

prychnąwszy, runął na mego konia. W ostatniej sekundzie spiąłem wierzchowca i zmusiłem do

szaleńczego galopu. Starałem się ominąć sterczące z ziemi głazy i niebezpieczne zapadliny

gruntu. Znalazłem się tuż za uciekającym stadem. Skręciłem w bok, aby ominąć ostatnie

zapóźnione sztuki. Nagle wierzchowiec potknął się, a ja przeleciałem przez jego kark i grzmot-

nąłem z rozmachem na ziemię. Usłyszałem huk strzału. Oczekiwałem, iż lada chwila ujrzę nad

sobą potężny łeb byka. Nie mogłem wstać. Potem buchnął drugi strzał, czyjaś dłoń dotknęła

mego ramienia i znany głos zapytał:

— Czy możesz się podnieść, Janie?

Wsparłszy się na rękach — z trudem siadłem. W głowie mi szumiało jak w ulu pełnym

pszczół. Świat wirował w oczach i myślałem, że zemdleję. Ale jakoś mi przeszło. Karol chwycił

background image

mnie za ramię.

Dźwignąłem się.

—Czy czujesz ból?

Rozprostowałem ręce, uczyniłem dwa kroki, odetchnąłem głęboko.

—Kości mam chyba całe, ale wszystko mnie boli.

—Nie dziwę się. Tak runąć! Szczęściem upadłeś na trawę. Twemu koniowi powiodło się

gorzej. Już nigdy na nim nie pojedziesz. Niedobry miałeś pomysł.

Zwiesiłem głowę. Cóż miałem do powiedzenia na swe usprawiedliwienie?

—To traf, że znalazłem się obok ciebie. Popatrz, “twój” bizon.

Spojrzałem. Potężne cielsko leżało bezwładnie kilka kroków od miejsca mego upadku.

—Ale olbrzym!

Ba, tak na oko waży przeszło dwa tysiące funtów

10

. Piękna sztuka. No, coś taki ponury,

Janie? Coś ci dolega? — zaniepokoił się.

—Po prostu, trochę mi... głupio. Zlekceważyłem twoją przestrogę. Moja wina...

—Nie trap się. Jesteś teraz bogatszy o jedno doświadczenie. Możesz chodzić?

Spróbowałem i jakoś dowlekliśmy się na szczyt zbocza. Tam spotkał nas Wysoki Orzeł. Nic

nie wiedział o wypadku, dopiero teraz Karol poinformował go o tym, ale w dość oględnych

słowach. Nie chciał mi robić wstydu.

Wódz wysłuchał relacji w milczeniu. Bez słowa obmacał mi ręce, nogi, piersi, kark — i na

tym sprawa się zakończyła. Z trudem wdrapałem się na pożyczonego konia, posykując nieco z

bólu (jednak potłukłem się porządnie) i dojechałem jakoś wraz z Karolem do Ukrytego Miasta.

Wojownicy pozostali w dolinie, aby sprawić i poćwiartować sześć ustrzelonych bizonów. Mięso

przewieziono dopiero nad wieczorem. Piekło się przy ogniskach, a część pokrajana w długie

pasma, suszyła się na wbitych w ziemię palach, zawieszona wysoko, aby jej nie dosięgły psy.

Dopiero teraz wystąpiły w pełni wszystkie konsekwencje mego upadku. Nie mogłem się

nawet dźwignąć z posłania. Zjawił się Czerwona Chmura, mimo iż sam nie czuł się zupełnie

zdrowym, zajął się moją kuracją. Bolące miejsca zostały obłożone płatami bizoniego tłuszczu.

Niezbyt przyjemna kuracja, ale jakże skuteczna! Rankiem już chodziłem. Minęły jeszcze trzy dni

i oto czułem się całkowicie zdrowy. Ponieważ i Czerwonej Chmurze rana całkowicie się zagoiła,

mogliśmy ruszyć na wyprawę do Gór Skalistych. Tym razem na przeszkodzie stanęła pogoda.

Począł padać deszcz, i to jaki deszcz! Lało przez calutki dzień. Potworzyły się strumienie rwące

przez prerię. Chmury kłębiły się tak nisko, iż zdawało się — dotykają wierzchołków drzew, a

widoczność zmalała do odległości kilku yardów. Tak lało bez przerwy dzień i noc.

10 Funt angielski (i amerykański) równa się 453,59 g, 2 tysiące funtów to 907,2 kg.

background image

Przesiadywaliśmy przeważnie w tipi czarodzieja, wsłuchani w monotonny szum wody.

Gdy trzeciego dnia ulewy siedzieliśmy w milczeniu ćmiąc swe fajeczki, a ja żałowałem, że

nie ma między nami szeryfa, Karol odezwał się nagle:

— Ta ulewa przypomina mi Śliwkowy Strumień. Tam lało tak samo niemiłosiernie, tylko

położenie nasze było bez porównania gorsze.

—Śliwkowy Strumień? — mruknąłem pytająco. — Śmieszna nazwa.

—To dopływ rzeki Platte, która z kolei wpada do Missouri — wyjaśnił przyjaciel, po czym

wypuścił z ust kłąb niebieskiego dymu. Wydało mi się, że po twarzy Wysokiego Orła

przemknął cień uśmiechu.

—Niech Wielki Bóbr opowie o tym. Wiele można się nauczyć z doświadczeń dzielnych

mężów.

I tak oto dowiedziałem się o dziwnej walce stoczonej nad Śliwkowym Strumieniem. Więc

chociaż opowieść ta nie wiąże się z historią naszej wyprawy, wiąże się jednak z dawnymi

przygodami szeryfa Irvina i tak go świetnie charakteryzuje, iż postanowiłem ją, z pewnymi

skrótami, przytoczyć.

Bój nad Śliwkowym Strumieniem

— Działo się to — zaczął Karol — na długo przed tym, zanim wszyscy, jak tu jesteśmy w

tym tipi, wzajemnie się poznali. Wówczas gdy ja i obecny szeryf Irvin posprzedawaliśmy swe

farmy w jednym z południowo-zachodnich stanów (opowiadałem ci już

o tym, Janie) i

postanowili szukać szczęścia w innych stronach. W podróż, której kresu nie oznaczyliśmy,

wybraliśmy się konno z dobrą bronią i sporą ilością gotówki. Na początku wszystko szło nam

jak z płatka. Była wiosna, prerie kwitły, ptaki śpiewały, a zwierzyny było znacznie więcej niż

teraz. Jechaliśmy nie śpiesząc się przez kraj bezludny, to znów wśród uprawnych pól i

gospodarstw. Tak dotarliśmy do koryta górnej Platte. Tam natknęliśmy się na piątkę

wojowników płomienia Pawnisów. Szczęśliwie się dla nas złożyło, iż plemię to od lat żyło z

nami w pokoju, a topór wojenny przeciw białym osadnikom dawno został zakopany. Być może,

iż przyczyną takiego stanu rzeczy był fakt, iż ziemie Pawnisów graniczą z terenami

zamieszkanymi przez Czejenów, co stanowiło okazję do nieustającej wojny podjazdowej obu

stron. Niestety, niech mi zaprzeczą moi czerwoni bracia, jeśli się mylę (tu Karol zwrócił się do

Wysokiego Orła i Czerwonej Chmury), ale takie walki, ciągnące się w nieskończoność, powstałe

bez widocznego powodu,

a czasem dla powodów, które wydarzyły się w odległej przeszłości i

dziś są zupełnie nieistotne, powodują tylko stałe wyniszczanie i tak wciąż malejącej liczby

Indian. Nie są tego główną przyczyną, ale grają wielką rolę.

11

11 Karol Gordon mówił prawdę. Plemię Pawnisów (Pawnee) w latach tej opowieści liczyło ok. 3 500 ludzi i

background image

Obaj czerwonoskórzy słuchacze skinęli głowami, a Wysoki Orzeł dorzucił tylko:

—Howgh!

Tak oto — mówił dalej Karol — już w siódemkę jechaliśmy wzdłuż koryta Platte. I wówczas

to właśnie lunął straszliwy deszcz. Lało pięć dni bez przerwy, a w ciągu tych pięciu dni, jak

okiem sięgnąć, nie znaleźliśmy żadnego schronienia, żadnego dachu domu czy stropu jaskini.

Myślałem, że już nigdy nie dojedziemy do miejsca, w którym będę mógł rozpalić ogień

i wysuszyć odzież. Indianie byli z pewnością bardziej przyzwyczajeni do tego rodzaju potopu,

ale my dwaj, ja i Irvin, cierpieliśmy niewymowne męki czując, jak strumienie deszczu ściekają

nam nieustannie po plecach, po ramionach, po nogach. Woda chlupotała w butach. Nasza broń

zamokła. Doprawdy, żelazne musieliśmy mieć obaj zdrowie, jeśli po pięciu dniach takiej kąpieli,

prawie bez snu i bez ciepłej strawy, zdołaliśmy się dowlec do Śliwkowego Strumienia, dopływu

Platte. Dopiero wówczas poprawiły się nam humory. Deszcz przestał padać, powiał wiatr,

rozdarły się chmury i błysnęło słońce. I oto ujrzeliśmy w dali długą linię kolejowego nasypu,

ciągnącą się ze wschodu na za-, chód. Słynna najstarsza trasa kolejowa z Nowego Jorku do San

Francisco. Postanowiliśmy pożegnać się z Pawnisami i skorzystać w dalszej podróży z usług

żelaznego szlaku. Gdyby koni nie można było, z braku odpowiedniego wagonu, zabrać w drogę,

zdecydowaliśmy się je sprzedać od ręki, a nawet puścić wolno na prerię. Tak nam już dojadła ta

“mokra” jazda.

Po godzinie dotarliśmy do ujścia Śliwkowego Strumienia. Tu wznosiła się stacja, a raczej

chata sklecona z ledwie ociosanych bierwion, bez okien, jedynie z otworami przepuszczającymi

światło. Nasze samopoczucie wzrosło jeszcze na widok długiego sznura wagonów stojących na

torze i parowozu. Irvin zwrócił uwagę na tłum podróżnych siedzących na stopniach wagonów,

widocznych w oknach lub kręcących się tu i tam po prymitywnym peronie. Nasze przybycie —

nie wiedziałem wówczas, dlaczego — wywołało popłoch. Ludzie rzucili się gwałtownie do

wnętrza stacyjnego budynku.

Zeskoczyliśmy z koni i podeszli bliżej. Zza węgła domu wyskoczył jakiś człowiek w

kolejarskim uniformie i począł biec w naszym kierunku. Nie mogliśmy pojąć, co tu się dzieje.

Kolejarz, gdy stanęliśmy twarzą w twarz, wyglądał na bardzo przerażonego. Schwycił mnie

za rękę i wskazując na grupkę jadących za nami Indian, zapytał drżącym głosem:

— Kto to? Kto to?

zamieszkiwało prerie w stanie Nebraska. Wyginęło w bratobójczych - walkach z Dakotami (Sioux). Plemię
Komanczów w tym okresie sięgało 1800 ludzi; dziś w rezerwatach mieszka ich około 1500. Apacze liczyli
kilkanaście tysięcy, dziś pozostało ich ok. 5 tysięcy w rezerwatach stanów Arizona i Meksyk. Urzędowy spis
ludności Stanów Zjednoczonych AP z 1960 r. podaje liczbę Indian w tym kraju na 523 tysiące, ale wlicza do nich
nieokreśloną ilość dzieci urodzonych z małżeństw mieszanych. Oczywiście, bratobójcze walki nie były główną
przyczyną wymierania plemion. Ich zagładę sprowadziły wojny z białymi, zawleczone przez białych choroby
(gruźlica i ospa) oraz alkohol i głód (wybijanie zwierzyny przez osadników). Wyginęły na przykład całkowicie
plemiona, które zamieszkiwały Kalifornię, Oregon czy obszary nad rzeką Kolumbia.

background image

Spojrzałem nań zdziwiony. W pierwszej chwili nie pojąłem pytania. Instynktownie

obejrzałem się sądząc, że za mymi plecami nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. W odpowiedzi

uprzedził mnie Irvin:

—To Pawnisi. Łagodni jak baranki. Nie ma się czego lękać. — I natychmiast sam zapytał: —

Kiedy odjeżdża pociąg?

Zagadnięty odetchnął głęboko.

—Żebyśmy tylko zdołali ocaleć! Panowie, mam nadzieję, że jesteście doświadczonymi

westmenami. Proszę was o pomoc.

—O co chodzi?

—Pytał pan o pociąg. Nigdzie nie odjeżdża. Przez te przeklęte deszcze! Platte podmyła most,

a z drugiej strony zmyty został nasyp. Nie możemy ani jechać naprzód, ani do tyłu.

Prawdziwa pułapka. Panie — zwrócił się z kolei do mnie — w tym pociągu jadą prawie same

kobiety i dzieci. Rodziny osadników. Co tu począć, co począć?

Przez chwilę sądziłem, że ten człowiek oszalał. Irvin natychmiast go zapytał, czy zawiadomił

najbliższą stację o wypadku.

—Oczywiście. Uczyniłem to natychmiast. Ale to daleko i nie wiem, czy pomoc zdąży na

czas.

—Nie macie żywności?

—Mamy.

—Więc o co chodzi?

Wówczas ten człowiek podniósł obie ręce do góry i wrzasnął:

—Nic nie rozumiecie! Tu chodzi o życie podróżnych...

Chwileczkę — przerwał Irvin. — Tak nie dojdziemy do ładu. Proszę się uspokoić. Kto

zagraża życiu podróżnych?

—Czejenowie. Kręcą się po okolicy. Wielokrotnie napadali na pociągi. Jeśli się teraz

dowiedzą...

—Wystarczy. Chodźmy na stację.

Zajrzeliśmy do wnętrza budynku. W straszliwym ścisku koczowało tu na podłodze

kilkadziesiąt kobiet z dziećmi. Mężczyzn — ani na lekarstwo. Poszliśmy ich szukać na dworze.

Znaleźliśmy dwu, przyglądających się w podejrzany sposób naszym wierzchowcom. Może

zamierzali na nich uciec?

—Konie — szepnąłem do Irvina.

Mój towarzysz w lot pojął, o co chodzi. Krzyknął na Pawnisów, ci wydali mu się bardziej

pewni, i rzucił im lejce. Teraz ruszyliśmy wzdłuż pociągu. Odnaleźliśmy jeszcze trzech

background image

mężczyzn uzbrojonych we wcale nieliche fuzje i rewolwery. Irvin zaproponował mały wypad w

okolicę dla zbadania, czy istotnie nie kręcą się w pobliżu Czejenowie. Nie było chętnych. Każdy

z zagadniętych tłumaczył się, iż ma pod swą opieką rodzinę. Widziałem, byli tak przerażeni, że

nawet w wypadku przyłączenia się do nas niewielka byłaby z nich pociecha. Wobec tego Irvin

zdecydował się na coś innego. Wezwał całą piątkę oraz zawiadowcę stacji (był nim właśnie ów

kolejarz), kierownika pociągu, maszynistę, konduktorów i oświadczył im, że rusza wraz ze mną

zbadać okolicę i liczy, że przez ten czas oni zdołają zaprowadzić jaki taki porządek na stacji i

uspokoić panicznie nastrojonych pasażerów. To krótkie przemówienie odniosło pewien skutek.

Zawiadowca zajął się nawet rozstawieniem posterunków po obu stronach torów.

—W drogę, Karolu — powiedział do mnie Irvin. — I śpieszmy się. Im prędzej wrócimy, tym

lepiej. Za odwagę tych ludzi nie dałbym złamanego centa. Teraz nadrabiają miną, bo im się

wstyd zrobiło, ale jak nas tu nie stanie... — machnął ręką.

background image

Pięciu Indian towarzyszyło nam. Wyrazili przypuszczenie, że gdzieś w pobliżu muszą

znajdować się ich pobratymcy, jeśli nawet nie wykryjemy tropów Cze-jenów, to sprowadzimy

pomoc.

Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli żegnani przez gromadkę bardziej odważnych podróżnych.

Większość siedziała w wagonach i w budynku stacyjnym, bojąc się nosa wytknąć. Jak gdyby ten

sposób postępowania gwarantował im bezpieczeństwo.

Jechaliśmy tak długo, aż przybyliśmy w pobliże stacji pocztowej położonej na drodze ze

Śliwkowego Strumienia do Denver. Stacja składała się z kilku skromnych zabudowań, ale nie

dostrzegliśmy wokół nich ani żywej duszy. Już chciałem skierować wierzchowca pod okna

najobszerniejszego, mieszkalnego domu, gdy Irvin mnie zawrócił.

— Szkoda czasu. Wezmą nas za bandytów. Zanim sprawę wyjaśnimy, zmarnujemy kilka

godzin. I nawet jeśli się dogadamy, bardzo wątpię, czy ktokolwiek zgodzi się nam towarzyszyć.

Ruszajmy dalej.

Spełniliśmy to polecenie, ale konie nasze były już tak zmęczone, iż nie wróżyłem szybkiej

jazdy. Zwróciłem na to uwagę Irvinowi

—Wiem o tym, Karolu — odparł — ale cóż począć? Chyba... chyba — dodał pochylając się

na siodle i spoglądając w kierunku zabudowań — że je zamienimy na inne.

—Wobec tego musimy wracać.

—Skądże znowu! Patrz! Tam pasą się wierzchowce przeznaczone akurat dla nas. Jazda do

nich!

Nie potrzebuję podkreślać, jak ryzykowne było to przedsięwzięcie. Gdyby nas przyłapano na

tej “wymianie” — jak ją nazwał Irvin — szybko poczułbym postronek na szyi. W tych stronach

nie patyczkowano się z koniokradami. Taka wymiana, dokonywana bez zgody właściciela, była

przecież czymś bardzo bliskim kradzieży. Tak bliskim, że nikt nie bawiłby się w subtelne

rozważania. Ciarki przelatywały mi po plecach, kiedy przenosiliśmy siodła ze swoich na cudze

wierzchowce. Ale nic się nie wydarzyło. Świadkami byli tylko towarzyszący nam Indianie.

Jednakże sumienia mieliśmy czyste — od tego zależało bezpieczeństwo, a może i życie setki

podróżnych.

Teraz mogliśmy pędzić z pożądaną szybkością. W cztery godziny później trafiliśmy na

wyraźny trop. Nie sposób było policzyć jeźdźców, gdyż indiańskim zwyczajem posuwali się

jeden za drugim. Ucieszyłem się. Gdybyśmy szybko spotkali któryś z oddziałów Pawnisów,

można by zaraz powrócić na stację. I istotnie, spotkaliśmy Indian po godzinie, ale... Czejenów!

Było ich niewielu, około dwudziestu, ale wystarczająca liczba, aby nas uśmiercić lub pojmać

w niewolę.

background image

Indiańskie mustangi tak są wytresowane, iż na odpowiedni znak swych panów kładą się w

trawie. Nasze dwa nowe wierzchowce musiały przejść taką szkołę, bo poszły za przykładem

koni Pawnisów. Położyliśmy się za nędznymi kępkami krzewów, które bardziej udawały, niż

stanowiły ochronę od kul. I tak się zaczęło. Najpierw Czejenowie otoczyli nas szerokim kręgiem

i pędząc galopem walili z kilku fuzji i szyli strzałami łuków. Krąg posiadał jednak tak duży pro-

mień, iż nikt z nas nie został trafiony. Odpowiadaliśmy im nieregularną palbą, ale bez

widocznych rezultatów. Pukanina trwała bez przerwy i począłem już nabierać otuchy, że

napastnikom wyczerpie się wreszcie amunicja. Mój towarzysz zwrócił uwagę na pozornie

drobne, ale przecież bardzo dla nas niebezpieczne zjawisko: galopujący krąg począł się

zacieśniać. Powoli, ale stale. Wirująca linia jeźdźców mijała nas coraz bliżej.— Musimy stąd

wyrywać — stwierdził Irvin.

Zanim się zapytałem, co przez to rozumie, wdał się — między jednym a drugim strzałem —

w rozmowę z przywódcą Pawnisów. Niewiele z niej zrozumiałem, bo była prowadzona tą

straszliwą gwarą pograniczników, pełną poprzekręcanych słów angielskich i indiańskich. Po

chwili zwrócił się na nowo ku mnie i wyjaśnił, iż na dany znak mamy wskoczyć na konie i —

bez przerwy strzelając — sforsować galopujący pierścień. Uważał, iż była to jedyna możliwość

ratunku. Czekałem teraz na ten znak, pełen niepokoju, czy nam uda się wykonać pomysł Irvina i

kosztem jakich strat? Jednak nie doszło do tego. W kilka sekund później mój koń trafiony został

przypadkową kulą prosto w głowę, a koń Irvina z przeszytą strzałą szyją zerwał się i

pogalopował w prerię. Cóż mogło nas spotkać gorszego? Okazało się, że jednak mogło. Bo tak

leżąc i strzelając, stwierdziłem w pewnej chwili — o zgrozo! — że mam już tylko dwa naboje.

Natychmiast powiadomiłem o tym Irvina. Pogrzebał po

kieszeniach. Znalazł pięć. Co prawda,

pokaźny ich zapas umieścił w torbie przy końskim siodle. Ale torba razem z rannym koniem

galopowała teraz po prerii.

O wyrwaniu się z nieprzyjacielskiego kręgu nie mogliśmy nawet marzyć. Na szczęście

zapadła noc

i strzały umilkły. Czuwaliśmy jednak bez przerwy. Byłem bardzo zmęczony.

Wiedziałem jednak, że jeśli zasnę, mogę się już więcej nie obudzić.

Czas wlókł się nam straszliwie długo. Gdy poczęło szarzeć, próbowaliśmy sprawdzić, gdzie

się znajdują nasi wrogowie. Dojrzeliśmy ich wreszcie na horyzoncie. Zbili się w gromadkę,

potem rozciągnęli długim wężem i pogalopowali w prerię. Nie wierzyłem własnym oczom.

— To chyba jakiś nowy podstęp — powiedziałem do Irvina.

Klęknął i bacznie obserwował uciekających.

— Oni naprawdę odjeżdżają, ale dlaczego?

background image

Na odpowiedź nie czekaliśmy długo. Oto nie opadł jeszcze kurz wzbity końskimi kopytami,

gdy ziemia zatętniła na nowo. W różowej zorzy wstającej na wschodzie ujrzałem gromadkę

jeźdźców pędzących ku nam.

—Wracają! — krzyknąłem.

—No, Karolu, jeżeli to oni, koniec z nami! Wracają znacznie większą grupą. Nie damy rady!

Na szczęście myliliśmy się obaj. Jeźdźcy, a było ich z pięćdziesięciu, należeli do plemienia

naszych towarzyszy — Pawnisów. Jak się później okazało, już od wczoraj jechali tropem

Czejenów.

Zerwaliśmy się z ziemi i po chwili staliśmy w kręgu wybawicieli. Irvin nie tracił czasu.

Począł zachęcać nowo przybyłych, aby towarzyszyli nam w drodze powrotnej do Śliwkowego

Strumienia. Gestykulował tak wymownie i mówił tak obrazowo — co piąte przez dziesiąte

zdołałem pojąć — że indiańscy wojownicy zgodzili się odstąpić dwa wierzchowce i jechać

razem z nami. Gnaliśmy jak na skrzydłach wiatru.

Kiedy wreszcie na horyzoncie ukazała się linia nasypu, obaj z Irvinem wysforowaliśmy się

naprzód, aby uprzedzić wystraszonych podróżnych i nie dopuścić do paniki. Mogli przecież

wziąć Pawnisów za jakiś oddział Czejenów. Gdy przygalopowaliśmy, niewiele brakowało, aby i

nas postrzelono. Po paru minutach nadciągnęli Pawnisi i atmosfera nieco się poprawiła, chociaż

spoglądano na nich z lękiem, a jeden z podróżnych zupełnie poważnie zapytał mnie, czy jestem

pewien, że to są Pawnisi, a nie Czejenowie! Roześmiałem się po raz pierwszy od wielu godzin.

Indianie zsiedli ż koni, ułożyli się po obu stronach toru. Irvin rozesławszy najpierw kilku

zwiadowców w cztery strony świata, zwołał pasażerów pociągu. Oświadczył im, że jeśli chcą,

aby Pawnisi strzegli ich do chwili przybycia odsieczy, powinni złożyć się na jakiś dar dla

czerwonoskórych. Do pożyczonego kapelusza poczęły się sypać nie tylko miedziaki, ale i srebr-

ne monety. W ten sposób zebraliśmy około dwustu dolarów. Irvin wręczył je Siedzącemu

Niedźwiedziowi — przywódcy Pawnisów. Potem udaliśmy się obejrzeć ładunki wiezione w

wagonach towarowych. Po prostu chcieliśmy sprawdzić, czy nie ma w nich amunicji, której nam

brakowało. Niestety! W pierwszym z wagonów nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. W drugim

natomiast spoczywały wielkie paki. Kierownik pociągu wyjaśnił, iż są to mundury

transportowane dla któregoś z wojskowych garnizonów stacjonujących na zachodzie.

— Bardzo dobrze — powiedział Irvin. — Mogą nam się przydać.

Kolejarzowi prawie że odebrało mowę.

— Jak to, panie? To własność rządowa!

Ale Irvin nie wdawał się z nim w dyskusję.

— Nie interesuje mnie wcale, czyją własnością są te paki. Jeśli ich zawartość trzeba będzie

background image

poświęcić dla uratowania życia pasażerów, nie zawaham się. A teraz zamknij pan wagon i

dobrze go pilnuj!

Wreszcie znaleźliśmy chwilę czasu, aby usiąść, rozpalić ognisko i ugotować nieco strawy.

Następnie Irvin udał się na zlustrowanie indiańskich placówek, a ja położyłem się i zasnąłem,

niepomny na niebezpieczeństwo, na Czejenów, na cały świat. Ze snu wyrwało mnie szarpanie za

rękaw. To mój towarzysz tak bezceremonialnie mnie budził.

—Wstawaj! Już są.

—Kto?

—Czejenowie.

Zerwałem się na równe nogi. Resztki snu natychmiast pierzchły.

—Gdzie? — zapytałem.

—Jeszcze ich nie widać, ale wrócili zwiadowcy, Ciągnie tu cała banda, ze trzy raz tyle, co nas

tu wszystkich.

—Chodźmy do Siedzącego Niedźwiedzia. Mam pewien pomysł.

Na czym ten pomysł polegał — zaraz się okazało. Irvin kalkulował, i słusznie, że jeśli dojdzie

do starcia wręcz, grupa Pawnisów ulegnie, nawet po stawieniu najbardziej zaciętego oporu. Na

pasażerów pociągu nie można było liczyć. Klęska Pawnisów była równoznaczna z dostaniem się

do niewoli całej tej gromady bezbronnych ludzi. Na myśl o tym zimno mi się zrobiło. Jedyny

ratunek — według Irvina — polegał na stworzeniu sytuacji, w której Czejenowie z góry byliby

przekonani o swej przegranej i uciekliby bez walki.

—Takiego cudu nie dokonasz — powiedziałem.

—To się jeszcze okaże. Jak ci się zdaje, przed kim Czejenowie na pewno uciekną? Tylko

przed oddziałem regularnego wojska.

—Skąd je wytrzaśniesz?

—Wojska nie potrzebuję, ale mundury...

Zrozumiałem. Rzecz polegała na tym, aby Pawnisi

założyli mundury regularnych wojsk

Stanów Zjednoczonych. Trudność stanowiło skłonienie naszych sprzymierzeńców do

galopowania w zwartym szyku, czego nigdy przecież nie czynili, no i powstrzymania się od

wydawania indiańskich okrzyków, które zawsze towarzyszyły im w walce.

Siedzącemu Niedźwiedziowi bardzo spodobał się ten pomysł. Natychmiast wyjaśnił swoim

wojownikom plan Irvina, a my dwaj z trzema wojownikami powędrowaliśmy po mundury.

Czasu nie było wiele. Gdy Indianie na polecenie Irvina zaczęli wyrzucać toboły z wagonu,

nadbiegł kierownik pociągu. Wymachiwał rękami i wołał na całe gardło:

— Hej, wy! Co robicie?! To kradzież! Zostawcie!

background image

Z okien wagonów powychylały się głowy ciekawskich, a z wnętrza stacyjnego budynku

wybiegło kilka osób.

— Biorę wszystkich za świadków — darł się kolejarz — że kradnie się dobro powierzone

mojej pieczy!

Cóż na to Irvin? Pewnie wiesz, Janie, jaki on jest silny. Najpierw jednym ruchem ręki odsunął

na bok kierownika pociągu, a potem powiedział spokojnie, ale głosem tak donośnym, że mogli

go słyszeć zebrani dokoła gapie:

— Potrzebuję pięćdziesięciu kurtek wojskowych dla bezpieczeństwa was wszystkich. Jeśli ich

nie otrzymam, za pół godziny będziecie mieli na karku Czejenów. Wybierajcie więc!

Teraz dopiero podniosły się głosy:

— Do diabła z kurtkami! Niech biorą!

Kolejarz opierał się jeszcze, ale widząc, że nic już nie wskóra, złapał się za głowę i uciekł do

wagonu.

Rozpakowano toboły. Niebieskie kawaleryjskie kurty zostały rozdzielone wśród Indian w

piorunującym tempie. Z pośpiechu ponarzucali je tylko na ramiona, zapinając pod szyją.

Pochowali pióra sterczące we włosach i nakryli głowy wojskowymi czapkami. Ja również

musiałem wdziać kawaleryjską kurtkę. Irvin postąpił podobnie.

Ledwie uporaliśmy się z tym wszystkim, gdy po drugiej stronie Śliwkowego Strumienia

rozległy się strzały. Ukazało się kilku gnających ku nam jeźdźców. Przebyli strumień, pokładli

się wzdłuż brzegu i rozpoczęli gwałtowną kanonadę. Byli to ostatni zwiadowcy Pawnisów,

wysłani ku zachodniej stronie.

Wysunęliśmy się wraz z Siedzącym Niedźwiedziem na czoło oddziału. Stąd ujrzałem, jak zza

Śliwkowego Strumienia unosi się kłąb kurzawy, a spoza chmury kurzu wypada rozrzucona

szeroką ławą gromada jeźdźców. Przeciwników było co najmniej z półtorej setki.

Zrobiło mi się trochę niewyraźnie na ciele i duszy. Siedzący Niedźwiedź coś krzyknął.

Ruszyliśmy. Zrazu wolno, aż do brodu na strumieniu. Bród był dość szeroki i na szczęście

płytki. Przebyliśmy rzeczkę i wyskoczyli na równinę. Konie przeszły w cwał, potem w galop.

Czejenowie już nas dostrzegli. Ich linia, zbliżająca się ku nam w kształcie półksiężyca, rozbiła

się na drobne grupki, straciła nagle rozpęd, zatrzymała się. Jeszcze chwila, a nieprzyjaciel,

zdarłszy konie, zawrócił i rozpoczął odwrót. Wrzasnęliśmy w zapale i pogonili kilkadziesiąt

yardów. Teraz wynikł nowy kłopot. Pawnisów należało zatrzymać, aby istotnie nie uderzyli na

uciekających. Podstęp by się wydał i zwycięstwo zamieniłoby się w klęskę. Ledwie zdołaliśmy

pohamować zapał wojowników i wreszcie wycofaliśmy się za Śliwkowy Strumień.

W trzy godziny później nadciągnęła oczekiwana pomoc. Siedzący Niedźwiedź ze swymi

background image

wojownikami ruszył na południe, my dwaj — żegnani nie kończącymi się podziękowaniami

podróżnych — na północ. (Pawnisowie podarowali nam dwa konie, ale nie zwrócili ani jednej

sztuki pożyczonych mundurów. Nawet nie próbowaliśmy ich do tego skłonić.) Zrezygnowaliśmy

z jazdy pociągiem — naprawa mostu mogła potrwać kilka dni.

Odjeżdżaliśmy bardzo ź siebie zadowoleni. Tylko kierownik pociągu pozostał markotny. Nie

mógł przeboleć straty. No, ale trudno wszystkim dogodzić. Tak oto zakończyła się dosyć dziwna

historia, którą nazwałem bojem nad Śliwkowym Strumieniem.

Karol skończył mówić. Wytrząsnął resztkę popiołu z fajki, wstał i wyjrzał na dwór.

— Gwiazdy świecą — powiedział odwracając ku nam głowę. — Na jutro pogoda murowana.

background image

Mustangi

Wyniosła, szara ściana, przecięta poprzecznymi, różowymi pasami, porosła na grzbiecie

lasem, pęknięta była od szczytu aż po podstawę. W utworzonej w ten sposób rynnie kłębił się

biały pył, spadając tumanami pienistych wód. Nie mogłem oderwać oczu od gry kolorów, od

załamującego się w wilgotnej mgiełce słonecznego blasku. Kaskada spadała z hałasem, a potem

bulgocąc płynęła wśród oślizłych, mchem porosłych głazów. Tu rozbiliśmy obozowisko.

Pierwszy postój w drodze do złotodajnej Doliny Siodła.

Przed trzema dniami opuściliśmy Ukryte Miasto. Wiódł nas Czerwona Chmura na czele

dwudziestu wojowników, którzy prowadzili liczne konie juczne, dźwigające zapasy żywności.

W drodze powrotnej miały transportować złoty pył. Była to więc wielka wyprawa przygotowana

na miesiące pobytu w szczerym pustkowiu. Dwa dni wędrowaliśmy prerią, obecnie stanęliśmy

na samym progu Gór Skalistych. Ze względów ostrożności postanowiliśmy polować jak najrza-

dziej. Licho nie śpi, a huk strzałów, zwielokrotniony przez echo, mógłby ściągnąć nieproszonych

gości.

W tej drodze pewnego popołudnia przytrafiła nam się zabawna przygoda świadcząca o tym,

iż nawet na pozornie pustej prerii można spotkać jej czworonożnych mieszkańców. Podążaliśmy

tego dnia wznoszącą się ku bliskim szczytom falistą płaszczyzną. Nagle spod końskich nóg,

wydając skrzekliwy głos, wybiegły setki malutkich zwierzątek o czerwonobrązowych grzbietach

i brunatnoczarnych ogonkach. Na oko nie przekraczały dwunastu cali długości. Wstrzymaliśmy

konie. W kilka sekund zwierzątka znikły. Dosłownie zapadły się pod ziemię.

— Pieski preriowe — powiedział Karol. — Jedźmy ostrożnie. Ta cała łąka jest na pewno

zryta i podziurawiona jak rzeszoto. One mieszkają w norkach.

Osada piesków preriowych ciągnęła się prawie na długości pół mili.

Wreszcie zatrzymaliśmy się nad szumiącym wodospadem i rozpalili ogniska. Indiańscy

wojownicy przyrządzali posiłek. Nie opodal pasły się konie. Wzdłuż zboczy otaczających

kotlinkę rozstawiono straże. Mimo sporej gromady ludzi i koni panowała zupełna cisza, mącona

tylko hukiem spadającej z wysokości wody.

Słońce zaszło za grzbiety góry i nagle ogarnął nas mrok. Na prerii o tej porze dnia było

jeszcze widno. Tu, w szybciej zapadającej nocy, jazda stanowiła zbyt wielkie ryzyko dla ludzi i

koni, aby ją bez ważnych powodów przedsiębrać. Przewidywaliśmy zresztą, iż dla wędrujących

górskimi dolinami dzień podróży będzie znacznie krótszy niż na prerii.

Gdy ukazały się pierwsze gwiazdy, a płomienie ognisk poczęły dogasać, otuliliśmy się w

pledy, podsunęliśmy siodła pod głowy i ułożyli do snu. Wiatr szumiał gdzieś na szczytach i

background image

poruszał konarami drzew, ale tu było zacisznie i ciepło. Łoskot spadającej wody działał

usypiająco. Sam nie wiem, kiedy zamknęły mi się oczy.

Obudził mnie chłód wczesnego ranka. Ognisko wygasło,, a wilgotna mgła kłębiła się w

kotlinie i przenikała do szpiku kości. Zerwałem się, aby rozpalić ogień. Moi towarzysze jeszcze

spali. I wówczas, w momencie gdy schylałem się, aby zgarnąć nieco chrustu, poprzez szum

wodospadu, doszedł mych uszu jeszcze jakiś inny dźwięk, nieznany. Początkowo sądziłem, że

ulegam złudzeniu. Ale dźwięk stawał się coraz mocniejszy. Poznałem. To był tętent kopyt

mocno bijących w ziemię. Począłem szybko budzić towarzyszy. Zerwali się, instynktownie

chwytając za broń. Stare przyzwyczajenie ludzi żyjących na prerii. Pojęli natychmiast. Tupot

końskich kopyt usłyszały już straże wartujące przy wjeździe do kotlinki. Poranny wiatr rozegnał

mgły. Ujrzałem teraz, jak Indianie kryją się we wgłębieniach skał i za potężnymi złomami.

Nasze konie, pasące się w głębi, zostały szybko odprowadzone na bok, a kilku ludzi kręciło się

obok nich. Podziwiałem sprawność tych wojowników. Uczynili wszystko, co należy uczynić na

wypadek zbliżania się nieprzyjaciela, bez jednego nawet rozkazu Czerwonej Chmury. Poszliśmy

za ich przykładem.

Tkwiąc w ukryciu wśród krzewów, słyszeliśmy wzmagający się bez przerwy tętent

zwielokrotniony górskim echem. Leżałem z bijącym sercem, z kolbą sztucera przyłożoną do

ramienia, z lufą opartą o jakiś kamień i z oczami wlepionymi w skalistą bramę — wejście do

kotlinki. I wreszcie ujrzałem — aż mi dech w piersiach zaparło! Na sam środek zieleniejącej mu-

rawy wypadł z kamiennej gardzieli wspaniały, biały jak śnieg koń. Grzywa spadała mu długimi

pasmami poza kark, a falujący ogon sięgał prawie pęcin: mustang! Przewodnik stada, które zaraz

za nim runęło w kotlinę. Konie rozmaitej maści i wzrostu, z podniesionymi łbami, z pianą u

pysków i zwichrzonymi grzywami. Tak, to było chyba jedno z nielicznych ostatnich stad

żyjących na swobodzie. Nie zdołałem ich policzyć, bo przewodnik stada zarżał ostrzegawczo,

zarył się kopytami w ziemię, wspiął na tylne nogi, zaskoczony i przerażony. Wiatr wiał w naszą

stronę, a mustangi musiało coś spłoszyć, gnały więc w kotlinę, nie mogąc widać skręcić w bok.

Teraz dopiero spostrzegły niebezpieczeństwo. Stłoczyły się bezładnie i na powtórne rżenie

przewodnika natychmiast zawróciły. Wszystko to trwało niesłychanie krótko, mgnienie oka, ale

w tej krótkiej chwili wydało mi się, że jeden z koni nosi uzdę. Krzyknąłem o tym Karolowi, gdy

ostatni ogon koński znikał w gardzieli kotliny.

Może się przecież zdarzyć (i zdarzało się nieraz), że koń wierzchowy, trafiwszy ha stadko

mustangów, przyłącza się doń. Z biegiem czasu gubi podkowy, dziczeje i przestaje się

czymkolwiek różnić od swych towarzyszy. Przecież w ten sposób pojawiły się przed wiekami na

background image

preriach pierwsze mustangi — konie, które zbiegły hiszpańskim kolonizatorom

12

.

Karol wyśmiał mnie. Oświadczył, iż ta uzda to owoc mojej bujnej wyobraźni.

— Nie jestem ślepy, Karolu — powiedziałem. — Mogę się założyć.

Do zakładu nie doszło, bo za znikającym stadem pognali dwaj wojownicy Czarnych Stóp.

Czarownik jeszcze zdążył coś krzyknąć, na co odpowiedzieli prawie jednocześnie i zginęli za

załomem skalnym.

Zajęliśmy się rozpalaniem ognia, a potem przyrządzaniem śniadania. Jaki się ma rano apetyt,

tego nie wie nikt, kto nie przebywał na prerii lub w górach.

W godzinę później wskoczyliśmy na siodła i cała kawalkada ruszyła ku północy.

Posuwaliśmy się śladem uciekającego stada, gdyż prowadził w kierunku, w którym i my

zamierzaliśmy wędrować. W miejscu, w którym ślady skręcą, mieliśmy się zatrzymać i poczekać

na dwóch wojowników, którzy pognali za mustangami. Zapytałem Czerwoną Chmurę, w jakim

celu ich wysłał. Odparł krótko:

— Sprawdzą, czy mój biały brat nie mylił się.

Jechaliśmy dalej plątaniną dolin i dolinek. Za każdym zakrętem otwierał się przed nami nowy

i nieoczekiwany widok. Kolorowe skały fantastycznych kształtów; błyszczące w słońcu, pokryte

miką głazy, wyglądały jak bryły srebra; zbocza na przemian porośnięte lasami lub kosodrzewiną;

jasnozielone łąki, wśród których szemrały strumyki o wodzie kryształowo czystej i zimnej jak

lód. Od czasu do czasu na błękitnym niebie ukazywał się samotny orzeł, zataczając wielkie kręgi

w poszukiwaniu zdobyczy. Niekiedy po skalnych wierchach przelatywały kozice.

Słońce stanęło u szczytu nieba, a tropy mustangów wciąż jeszcze ciągnęły się przed nami

stratowaną smugą poszycia, krzewów lub zdeptanego piasku. Byłem ciekaw, co mogło

spowodować nagłą inwazję mustangów na kotlinkę, w której obozowaliśmy. Karol uważał, że

najprawdopodobniej spłoszył je któryś z wygłodniałych mieszkańców gór, może szary

niedźwiedź grizzly. Na pewno nie był to człowiek, gdyż wpadłby na nas zaraz za ściganym

stadem. Spłoszone mustangi gnały z wiatrem, nie poczuły więc w porę obecności ludzi.

Ścigający je drapieżnik albo zrezygnował z pościgu, albo po prostu wcześniej nas wyczuł i

zawrócił.

W samo południe zatrzymaliśmy się w jakimś głębokim i ponurym wąwozie, Ale takie

otoczenie właśnie nam teraz odpowiadało. Słońce w czasie drogi prażyło niemiłosiernie, a tu był

cień i woda. Wkrótce usłyszeliśmy tętent kopyt — to wracali nasi zwiadowcy, ale zamiast dwóch

12 Pierwsze konie, jakie ujrzeli Indianie Amorykl Północnej, były końmi hiszpańskich zdobywców Meksyku (1519
—1521). Z ich potomstwa oraz z potomstwa ośmiu czy dziesięciu koni pozostawionych na Florydzie przez
wyprawy de Sota i Coronado wywodzą się mustangi. Początkowo Indianie uważali konia za wielkiego psa. Dlatego
w jcy.yliu Dakotów konia oznacza słowo: “sunka wakan” — tajemniczy pies, a u plemienia Kri: “mistatim” —
wielki pies.

background image

— szły teraz trzy konie. Trzeciego prowadzono na lassie z uzdą zarzuconą na kark. Więc jednak

nie myliłem się... Podbiegliśmy przejęci niepokojem. Okazało się, iż mustangi pędziły tak

szybko, że nie udało się ich dogonić. Koń z uzdą biegł na samym końcu, coraz bardziej

pozostając w tyle. Wreszcie znalazł się w zasięgu lassa i schwytano go.

Podeszliśmy do zwierzęcia. Najpierw tuliło uszy i chrapało, ale gdy Karol począł je klepać po

szyi, uspokoiło się wreszcie. Czerwona Chmura długo nań spoglądał z nieprzeniknionym

wyrazem twarzy, a potem zwrócił się do nas:

--- Czy moim białym braciom ten koń niczego nie przypomina?

Umilkliśmy. Karol oglądał uważnie kopyta, nogi i grzbiet zwierzęcia.

— Nie ma tu śladów walki — powiedział zagadkowo.

Zastanowiło mnie pytanie czarodzieja. Przymknąłem na chwilę oczy, natężyłem pamięć, a

potem krzyknąłem.

— Przecież to koń szeryfa!

Spostrzegłem, jak Karol pobladł pod maską opalenizny.

— Chyba masz rację — powiedział wolno.

Byliśmy przerażeni i całkowicie bezradni. Przecież

wierzchowiec szeryfa mógł przewędrować

wraz ze stadem mustangów dziesiątki mil. Mimo tak beznadziejnej sytuacji cztery dni

poświęciliśmy na zbadanie najbliższej okolicy. Wszystko na darmo.

background image

Orle szpony

Opadły nas najczarniejsze myśli. Ale cóż było robić? Postanowiliśmy prowadzić do końca

wyprawę.

Zaczynały się długie, gorące dni lata, gdy dotarliśmy do serca Gór Skalistych. W drodze nie

natrafiliśmy na żadne nieprzewidziane przeszkody, nie opisuję więc jej przebiegu. Dość, że

wreszcie dojechaliśmy na miejsce. Warto poświęcić kilka słów tej dolinie, przezwanej przez nas

Doliną Siodła.

Tworzyły ją dwie kopulaste góry o zboczach porosłych krzewami lub wysokopiennym lasem.

Jedno z tych zboczy opływał strumień szumiący wśród głazów, przeciwległe zbocze porosłe

było po sam szczyt starodrzewem. Wśród najniżej rosnących pni wznosiła się nieco zębem czasu

nadgryziona chata, zbita z grubych bali, bez okien, z prostokątnym otworem zamiast drzwi. Kto i

kiedy ją wzniósł — nie wiedzieliśmy.

W tej to chacie podczas zeszłorocznego pobytu w dolinie niejednokrotnie nocowaliśmy,

zwłaszcza podczas deszczowych nocy. Dolinę otwierały i zamykały dwie skalne bramy o

strzaskanych szczytach i nieco zawalonych głazami przejściach. Kto wdrapał się na nie zalesione

zbocze, łatwo mógł dostrzec charakterystyczny kształt doliny: rozszerzała się półokrągło w

jednym końcu, nieco zwężała w środku i znowu rozszerzała przy przeciwległym wjeździe. Taki

właśnie jej kształt przypominał siodło końskie. Złoto znajdowało się częściowo w piasku

zalegającym koryto rzeczki, ale złotodajne żyły ciągnęły się przede wszystkim pod powłoką

jałowej ziemi, pokrywającej nagie zbocze nad rzeczką. Tam przed rokiem natrafiliśmy na złoty

pył, a niekiedy nawet na drobne grudki żółtego metalu. Pokopaliśmy wtedy liczne doły. Okazało

się, że tu spoczywają największe skarby Doliny Siodła. Przed rokiem, gdy stąd odjeżdżałem,

zbocze było znacznie mniej zryte, ale przecież Karol raz jeszcze wracał do doliny. Dlatego

zdziwiło mnie, gdy ujrzałem jego zatroskaną twarz. Właśnie schodził z góry.

—Co się stało?

—Ktoś tu gospodarował — odparł krótko.

—Gospodarował? — zapytałem z niedowierzaniem.

—Dobrze pamiętam, w którym miejscu kopałem. Teraz ziemia jest zryta na znacznie

większej przestrzeni. Popatrz!

—Czy nie... — urwałem w połowie zdania. Przypomniałem sobie nagle wszystkie szczegóły

niespodziewanego spotkania Scotta w Fort Benton w gospodzie. Jak wspaniale był ubrany!

Dlatego przecież nie poznałem go w pierwszej chwili.

—To Scott. Scott tu był, Karolu! Myśleliśmy, że zginął, a on z powrotem tu się zjawił.

background image

—Pewnie masz rację, ale z małą poprawką. Scott nie przybył do doliny natychmiast po

naszym odjeździe. Musiał się tu zjawić znacznie później, dopiero po moim powtórnym

pobycie, i wówczas kopał.

—Przypuszczasz, że bawił tu w zimie?

—Tak. To już była prawie zima. Trudno uwierzyć, ale jak inaczej wytłumaczyć fakt

wykopania nowych dołów? Chodźmy do Czerwonej Chmury.

Czarownik wysłuchał w milczeniu uwag mego przyjaciela. Potem udaliśmy się we trójkę

obejrzeć złoty stok, a stamtąd poszliśmy do opuszczonej chaty. Wewnątrz niej Karol nie znalazł

żadnych nowych śladów pobytu człowieka, ale to niczego nie dowodziło. Jeśli więc obaj nie

myliliśmy się co do osoby tajemniczego kopacza, można było i teraz w każdej chwili oczekiwać

pojawienia się Scotta. Jego postać straszyła nas jak upiór. Schwytany koń szeryfa mógł również

mieć jakiś związek z pojawieniem się bandyty. Należało więc zabezpieczyć się przed

niespodzianką. Co prawda dwudziestu Indian i dwu białych — niemała to gromadka. Dodam, iż

Czerwona Chmura specjalnie dobrał ludzi najlepszych, każdy z nich starczał za dwu. Ale z takim

diabłem, jak Scott...

Obstawiliśmy oba wyloty doliny, a także wznoszące się nad nią granie, najgęściej

rozstawiając straże wzdłuż lesistego stoku, i przystąpiliśmy do zorganizowania naszej pracy.

Sprawa wcale nie była łatwa. Indianie nie są przyzwyczajeni do tego rodzaju fizycznego

wysiłku. O kopaniu i przepłukiwaniu piasku nie mają pojęcia. Musieliśmy więc najpierw ich

tego nauczyć, a później stale kontrolować ich pracę. Czerwona Chmura stał się naszym

niezastąpionym pomocnikiem. Podzieliliśmy złotodajny stok na części, kopiąc na nich kolejno i

kolejno przepłukując ziemię na metalowych miskach. Aby za każdym razem kopacz nie

potrzebował schodzić ze swym ładunkiem do strumienia, zorganizowaliśmy trzy grupy: jedna

kopała, druga nosiła, trzecia przepłukiwała ziemię, oddzielając od niej złoty pył, a często nawet

całe grudki metalu. Karol objął nadzór nad kopaczami, ja — nad płuczącymi. a Czerwona

Chmura baczył na noszących ziemię, zajmując się również kontrolowaniem posterunków i go-

spodarczą stroną ekspedycji. Roboty mieliśmy więc powyżej uszu. A ile wzruszenia. Ja sam

emocjonowałem się co niemiara. Wiele razy;, zwłaszcza na początku, popadałem w zwątpienie,

gdy po żmudnym przepłukaniu wiadra ziemi widziałem; dno misy błyszczące cieniutką

metaliczną powłoką, a po przepłukaniu następnego — znajdowałem na» dnie tylko nieco

bezwartościowych kamyków. Z początku podejrzewałem “swoich” pracowników o nie-

sumienność. Okazało się później, że były to jedynie-skutki kaprysów złotodajnego gruntu. Już,

już zdawało się, iż bardzo dokładnie określiliśmy jego obszar, gdy nagle okazywało się, że

ziemia pobrana zaledwie o yard dalej, w ogóle nie zawierała złotego piasku.

background image

Po wielu niepowodzeniach i rozczarowaniach zdołaliśmy wreszcie wytyczyć na nagim stoku

granicę, poza którą nie warto było szukać. Zakreślony w ten sposób obszar miał kształt trójkąta,

z podstawą opartą* o strumień, ze szpicem zwróconym ku górze, nie dosięgającym jej grzbietu.

Ale i tak przestrzeń była^ ogromna.

Od świtu do wczesnego zmroku pracowaliśmy dosłownie w pocie czoła. Bolały mnie nogi,

bolał kark. od ustawicznego schylania się, a ręce — ciągle moczone w wodzie — stały się

czerwone i szorstkie jak tarka. Najwięcej jednak męczył się Karol, bez chwili wytchnienia

pomagający Indianom w kopaniu jam i odgarnianiu skalnego gruzu.

Na posiłki przychodziłem tak wyczerpany fizycznie,, że nawet jeść mi się nie chciało.

Sądziłem, iż tak forsownej roboty dłużej nie wytrzymam. A jednak po dziesięciu dniach wcale

nie czułem się gorzej. Może to zdziałał wspaniały, zdrowy klimat górski, a może organizm

przystosował się do nowych warunków życia? Mimo to bardzo mnie ucieszyła decyzja Karola,

by skrócić godziny pracy. Oświadczył, iż w drodze powrotnej musimy znajdować się w pełni sił,

a nie stanowić gromady całkowicie wyczerpanych ludzi.

Ponieważ nie natrafiliśmy już nigdzie na ślad człowieka, stało się jasne, iż schwytany koń

szeryfa odbyć musiał bardzo długą drogę. W takiej sytuacji uznaliśmy za dopuszczalne

urządzenie małego polowania w najbliższej okolicy. Wszystkim już zbrzydło suszone mięso

bizonów.

O świcie udaliśmy się w góry: Czerwona Chmura, Karol i ja oraz kilku wojowników.

Początkowo kroczyliśmy zwartą grupą, ale później każdy ruszył obraną przez siebie drogą. Trzy

dane po sobie strzały miały być sygnałem łowieckiego sukcesu lub wezwaniem pomocy.

Skręciłem w prawo, podchodząc ku górze wąziutką, kamienistą ścieżką, pełną wilgotnych

głazów. Prawdopodobnie niedawno płynął tędy wiosenny strumień.

Tak posuwając się dotarłem na grzbiet wysoczyzny porosłej rzadką trawą i pokrytej

kamieniami. Usiadłem. Bliskie i dalekie szczyty rysowały się przede mną ostro. Słońce świeciło,

cienie były kontrastowe, a widoczność wspaniała.

Na lewo zbocze spadało stromo upłazem, nad którym dźwigała się jakby niebotyczna baszta,

poszarpana linia wierchu bodącego niebo smukłą iglicą. Na prawo grzbiet wznosił się stopniowo

aż ku wyniosłej przełęczy, za którą ciągnęło się pole kosodrzewiny, a nad nią trawiasta polana

pięła się łagodnie aż ku szarym graniom. Skierowałem się w tamtą stronę. Wędrówka trwała

dość długo, mimo iż droga nie była specjalnie uciążliwa. Dobrnąłem na sam szczyt. Nie

najwyższy w tej okolicy, ale dość wyniosły, by można było z niego oglądać daleką panoramę

gór, aż po okryte siwą mgiełką olbrzymy wznoszące się na granicy horyzontu, błyszczące w

załomach turni białymi plackami śniegu. Wyjąłem lornetkę i lustrowałem zbocza najbliższych

background image

wzniesień. Nigdzie nie dostrzegłem nawet śladów zwierzyny. Słońce wspinało się po niebie,

coraz mocniej grzejąc. Góry były nadal puste i milczące. Wędrując wzdłuż grzbietu, prawie

przez godzinę forsowałem następne wzniesienie, ale gdy się na nim znalazłem — zapomniałem o

zmęczeniu. Po drugiej stronie zbocza, na skalnej platformie porosłej rzadką trawą, pasło się

stado górskich baranów. Skryłem się za potężnym głazem. Z tego ukrycia naliczyłem dziesięć

sztuk zwierząt o silnych, zakręconych rogach, o rudoczerwonej wełnie. Wiedziałem, iż

przeciętna waga dorosłej sztuki sięga osiemdziesięciu funtów. Warto pokusić się o taką zdobycz.

Sterczałem więc za kamieniem, zastanawiając się, jak by podejść do stada. Barany są bardzo

płochliwe. Przypadek przyszedł mi z pomocą. Oto ze ściany sterczącej nad platformą oderwał się

spory głaz i spadł z hurkotem. Może strącił go wiatr, może jakieś zwierzę. Ten wypadek

wywołał popłoch w stadzie. Zwierzęta pognały wprost w moim kierunku. Przewodnik prawie

otarł się o głaz, za którym klęczałem, zanim instynkt ostrzegł go o mej obecności. Wspiął się

raptownie na zadnie nogi, jak koń stający dęba, i w miejscu zawrócił. Za jego przykładem poszła

reszta zwierząt, ale o sekundę za późno. Zdążyłem nie tylko złożyć się z broni, ale i pociągnąć za

cyngiel. Baran biegnący na skrzydle stada potknął się i runął. Reszta przeleciała galopem i znikła

za skalnym występem.

Wstałem, przerzuciłem sztucer przez ramię i wolnym krokiem podszedłem do trafionej sztuki.

Kiedy się nachyliłem nad nią, spostrzegłem cień, jaki padł u moich stóp. Odwróciłem się — nie

było nikogo. Spojrzałem ku niebu — na błękitnym tle zataczał regularne koła ptak o szeroko

rozpiętych skrzydłach. Patrzałem nań z ciekawością, zastanawiając się, czy to orzeł, sęp czy

jastrząb. Ległem na wznak obok upolowanej zwierzyny i przysłoniwszy oczy dłonią, ob-

serwowałem, jak skrzydlaty drapieżnik krąży po niebie. Zataczał coraz mniejsze kręgi i coraz

bardziej się zniżał. Może dojrzał ubitą zwierzynę? Nagle znieruchomiał, a potem począł spadać

jak kamień, prosto na mnie... Poczułem niemal na twarzy dotyk jego skrzydeł. Zerwałem się.

Potężny ptak przeleciał tuż nad zabitym zwierzęciem, zawrócił, zwinął skrzydła i wbił się

szponami w czerwone runo. Chwyciłem sztucer. W tej samej sekundzie ptak wzniósł się znowu.

Wtedy złapałem barana za nogi i zarzuciłem sobie na plecy.

Nieco pochylony, rozpocząłem powrotną wędrówkę. Nagle nastąpiło coś nieoczekiwanego —

silne uderzenie strąciło mi kapelusz. O cal przed twarzą ujrzałem potężne szpony. Puściłem

barana, zamachnąłem się sztucerem — o sekundę za późno. Otrzymałem mocne uderzenie w

ramię, a jednocześnie czerwona szrama wykwitła na dłoni. Skryłem się za głaz, ale w chwili

skoku znów otrzymałem cios w głowę. Złożyłem się z broni i dwukrotnie pociągnąłem za

cyngiel. Pierwszy strzał chybił. Po prostu ręce mi się trzęsły. Drugi okazał się celny. Napastnik

zwalił się i leżał nieruchomo. Przyjrzałem mu się dokładnie. Czarnobrunatne pióra grzbietu,

background image

opierzone nogi i potężne skrzydła. Jak potem zmierzyłem, ich rozpiętość sięgała sześciu stóp, a

więc równała się przeciętnej wysokości dorosłego mężczyzny. Był to orzeł z gatunku tak

zwanych orłów przednich. Słyszałem już, że są to największe i najsilniejsze drapieżniki ptasiego

rodu, które potrafią zaatakować nawet człowieka. Z chwili zadumy wyrwał mnie znajomy głos:

—Widziałem walkę, śpieszyłem na pomoc mojemu bratu...

Odwróciłem się. Spoza skalnego załomu ukazał się lśniący węzeł czarnych włosów, a potem

oblicze Czerwonej Chmury.

—Mój brat jest ranny?

Popatrzył na mnie badawczo, obejrzał martwego orła, na koniec ujął upolowanego barana za

nogi i zarzucił go sobie na ramię.

—Niech mój brat zabierze orła — powiedział.

—Orła? — powtórzyłem zdziwiony.

—Orle pióra są ozdobą każdego wojownika — odparł czarodziej i ruszył w dół kamienistym

upłazem.

background image

Napad

Lato trwało w pełni. Dogrzewało słońce, nadlatywały i ginęły chmury skrapiające nas

krótkotrwałymi deszczami, a ciepłe nad podziw noce parowały leśnymi zapachami.

Małe woreczki z koźlej skóry pęczniały powoli złotym pyłem. Zdawało się, iż Dolina Siodła

jest niewyczerpanym skarbcem gór. Kiedy wspomniałem o tym wróżąc pracę na lata, Karol

parsknął śmiechem:

— Bez przesady, Janie. Nim opadnie pierwszy śnieg, ogołocimy dolinkę tak dokładnie, że

tego, co> w niej zostanie, nikomu już nie opłaci się wydobywać.

Jednakże nawet i on się pomylił.

Daleko było jeszcze do jesiennych chłodów, gdy wytyczony na zboczu “złoty trójkąt” został

już w trzech czwartych przekopany, a woreczki ze złotem wypełniły większość końskich juków.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym Dolina Siodła przestała być złotą doliną. Przez następny

tydzień przygotowaliśmy zapasy na drogę powrotną. Uganialiśmy się za zwierzyną, a potem

suszyli pokrajane iv wąskie i długie płaty mięso. Kiedy wszystko już było gotowe, któregoś

ranka wskoczyliśmy na siodła, opuszczając ten zakątek, z którym tak związały się ostatnio nasze

losy.

Długą karawanę ludzi i koni poprzedzała trzyosobowa grupa zwiadowców. Dalej jechaliśmy:

Czerwona Chmura, Karol i ja. Za nami — pod strażą wojowników — kroczyły zwierzęta

objuczone drogocennym ładunkiem. Kawalkadę zamykało również trzech zwiadowców.

Ze względu na ciężary, jakie niosły konie, nie mogliśmy posuwać się szybko. Droga, wijąca

się wśród wąskich dolinek, perci, upłazów, małymi steczkami tuż nad brzegami rwących

potoków, była bardzo trudna. Mimo takich niedogodności wracaliśmy w dość dobrym nastroju,

zmąconym jedynie niepokojem o los szeryfa. Gdyby nie to — nic nie brakowałoby da szczęścia:

dokonaliśmy przecież nie lada wyczynu, zrealizowaliśmy pierwszą, jakże ważną, część planu

mającego otworzyć Czarnym Stopom bramę do lepszego życia.

Dźwięczały kopyta po kamiennych żlebach, dudniły-po twardo ubitym gruncie, mąciły wodę

strumieni. Dalej, coraz dalej od Doliny Siodła.

Podążaliśmy najprostszą drogą ku Ukrytemu Miastu. Pamiętam jak dziś ten piękny wieczór,

kiedy rozbiliśmy obóz na polanie otoczonej pasmem górskim o ściętych wierzchołkach.

Puściliśmy konie wolno,, aby mogły ugasić pragnienie w przepływającym potoku i napaść się do

syta. Słońce zachodziło czerwono, napełniając przestrzeń purpurowym blaskiem tak in-

tensywnym, iż zdawało się, jakby wszystko dokoła było z rubinów.

Ognista kula zapadała się poza szczyty, gdy rozpaliliśmy ogniska. Piekły się na nich ćwiartki

background image

sarniny, bo-raz jeszcze — już w drodze — urządziliśmy udane polowanie. Przy najmniejszym z

ognisk zasiedliśmy: Czerwona Chmura, Karol i ja. Właśnie czarodziej; zdejmował z

zaimprowizowanego rożna spory kawał mięsa, gdy nagle... buchnął strzał. Dźwięk,

zwielokrotniony przez echo, zabrzmiał jak grom. Po nim ozwał się drugi. Znów chwila ciszy i

trzask kanonady. Spojrzałem ku szczytom. Stamtąd błyskały raz po raz złote błyski. Strzelano do

nas!

Odskoczyliśmy od ogniska. Czerwona Chmura coś krzyknął i natychmiast pogasły płomienie.

Zapadła .noc, a jednocześnie ustał głos strzałów. A więc napadnięto nas. Któż to mógł zrobić?

Niepodobieństwem było teraz się o tym przekonać. Zdecydowaliśmy natychmiast ruszać w

dalszą drogę. Ryzykowne to było postanowienie, ale jeszcze bardziej ryzykownym wydawało się

pozostanie na tej odkrytej przestrzeni. Teraz miałem jeszcze jedną okazję podziwiać sprawność

indiańskich wojowników. Polecenia Czerwonej Chmury podawano z ust do ust. Zwijanie obozu,

siodłanie koni — wszystko odbywało się w zupełnym milczeniu, wśród takich ciemności, iż

tylko sowa mogłaby cośkolwiek dojrzeć. A jednak obóz został szybko zwinięty. Gdy

wskakiwałem na siodło, dowiedziałem się — dopiero wówczas — że dwu wojowników zostało

rannych. Na szczęście, dość powierzchownie. Moja pomoc okazała się zbyteczna. Sami założyli

sobie opatrunki.

Ruszyliśmy. Kopyta końskie obwiązano szmatami i skórami, posuwaliśmy się prawie jak

duchy.

Kawalkadę otwierało trzech wojowników, za nimi jechała nasza trójka, dalej — konie juczne

i tylna straż. Karabiny trzymaliśmy w pogotowiu. Nie wiem właściwie, po co? Chyba z

przyzwyczajenia. W tej ciemności nie sposób byłoby kogokolwiek trafić. Ledwie mogłem

rozróżnić granitowe skałki odgradzające polanę od płytkiego potoku. Z trudem dostrzegałem

plecy jadącego przede mną Karola. Każda intensywniejsza ciemność wydawała mi się

przepaścistą głębią. Przestałem powodować cuglami, zdając się całkowicie na instynkt

zwierzęcia. Żeśmy się nie pogubili podczas tej wędrówki, zawdzięczać należy tylko skałom

wyrastającym po obu stronach drogi. Wydawało mi się, że przebyliśmy już kilka mil, a ciemność

nie ustępowała. Przytłumiony, monotonny tupot końskich kopyt działał usypiająco. Sam nie

wiem, jak to się stało, ale zdrzemnąłem się. Niebezpieczne to było, bo zasnąłem tak mocno, że

gdyby mój wierzchowiec potknął się, runąłbym na ziemię. Na szczęście, otrzeźwił mnie chłodny

wiatr, który zerwał się gdzieś w górze i teraz spływał ku dolinom. Otworzyłem oczy. W

pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję. Szybko jednak wróciła mi

świadomość. Spostrzegłem, iż plecy mego towarzysza są teraz znacznie wyraźniej sze. Kończyła

się noc. Coraz lepiej rozróżniałem zarysy drzew, krzewów, skalnych złomów. Wreszcie nadeszła

background image

upragniona przeze mnie chwila. Koń Karola zatrzymał się.

— Janie — ozwał się towarzysz — nie śpisz przypadkiem?

— Nie — odparłem niezbyt pewnym głosem.

Usłyszałem cichy śmiech:

— Ej, Janie, jakoś sennie odpowiadasz. Stań tu obok. Rozbijamy obóz.

To powiedziawszy zeskoczył z siodła. Poszedłem za jego przykładem. Przyznaję, iż nogi

ugięły się pode mną, tak zdrętwiały od jazdy.

Obok mnie przechodziły powoli konie, wynurzając się z szarości. W przedrannej ciszy robiło

to wrażenie korowodu duchów. Usłyszałem teraz spokojny głos Czerwonej Chmury, jak

wydawał rozkazy i prawdopodobnie znowu zapadłbym w sen, tym razem na stojąco, gdyby

Karol nie szarpnął mnie za rękaw.

— Chodź za mną — powiedział krótko.

Dopiero teraz począłem orientować się w otoczeniu.

Miejsce, w którym zatrzymaliśmy się, stanowiło jeszcze jedną górską dolinę. Miała kształt

podłużny. W części porośnięta była niziutkimi świerkami, resztę pokrywała trawa oraz wysokie

sitowie, otaczające niewielkie czarne jeziorko. Z lewej strony dostrzegłem ciemniejącą ścianę

lasu, z prawej — całkowicie nagą płaszczyznę. Obraz ten, jeszcze niewyraźny, zamazany,

chwilami przysłaniały tumany mgieł spływających 2; poszarpanych szczytów. Powoli wsiąkały

w ziemię.

—Będzie pogoda — zauważył Karol. — Wcale nam to nie na rękę.

Udaliśmy się między pierwsze pnie lasu. Tam już przyprowadzono konie, wiążąc je na

krótkich linkach. Zdejmowano siodła i juki. Wszystko to odbywało się bez zbędnych rozmów.

Od czasu do czasu głucho ozwał się trącony kamień uderzony kopytem lub za-chrapał któryś z

wierzchowców.

Indianie krzątali się prawie bezszelestnie, wynurzając się z oparów mgły lub niknąc w nich

jak zjawy. W górze, nad szczytem, wyjrzał rąbek czerwonego oka słońca, a wówczas z głębi lasu

wypadł spłoszony jelonek i wielkimi susami pognał skrajem doliny. Zniknął wśród skalnych

złomów. Nikt za nim nie strzelał.

Tarcza słońca z minuty na minutę stawała się coraz większa, aż ciepły blask oświetlił teren.

Rozpalono kilka małych ognisk i wreszcie mogliśmy dokończyć przerwanej poprzedniego

wieczoru kolacji. Starałem się wybadać, co sądzą moi towarzysze o wczorajszych wypadkach.

—Ktoś chciał nas obrabować — odpowiedział Karol.

—Biali czy Indianie?

Albo biali, albo Indianie. Jeśli czerwonoskórzy, to kto wie, czy znowu nie banda Pumy? Ot

background image

piekielne szczęście, Janie. Pocieszam się tym, że zbliża się koniec wyprawy. Mam tych gór

powyżej uszu.

—Ja również — mruknąłem — ale przede wszystkim chciałbym się przespać.

— Znowu? Przecież spałeś na siodle.

A Czerwona Chmura dodał:

—Nie możemy pozostać tu długo. Chociaż miejsce jest dobre, musimy jak najprędzej dotrzeć

do Ukrytego Miasta.

Zdawałem sobie z tego bardzo dobrze sprawę, ale zjadłszy kawałek mięsa, rozciągnąłem się

pod najbliższym krzaczkiem. Przyciągnąłem pod głowę siodło, broń położyłem w zasięgu ręki i

— nie zważając na uszczypliwe uwagi Karola — zasnąłem jak kamień. Obudziłem się bez

niczyjej interwencji. Słońce padało na twarz, było cicho, dął lekki wiaterek i szumiał w koronach

drzew.

Zauważyłem, że Karol, na przekór złośliwostkom pod moim adresem, poszedł za moim

przykładem. Leżał pod sąsiednim drzewem z twarzą nakrytą kapeluszem. Nie bez zadowolenia

obudziłem go. Zerwał się, natychmiast sięgając po broń, ale na mój widok opadł znowu na

ziemię i ziewnął na całe gardło.

—A, to ty. Po co mnie budzisz? Śniło mi się, że polowałem na szarego niedźwiedzia. To było

interesujące.

— Wstawaj. Dochodzi południe.

Ziewnął po raz drugi i dźwignął się z prowizorycznego posłania.

—Rzeczywiście — powiedział — a gdzie Czerwona Chmura?

—Nie wiem. Gdzieś powędrował. On jest niestrudzony.

—Niestrudzony — przytaknął. — Chodźmy się umyć. To nas orzeźwi.

Woda czarnego jeziorka była zimna jak lód. Kiedy oblałem nią ramiona i kark, cała senność

uleciała precz. Ba, poczułem taki głód, jakbym przez cały dzień nic nie jadł. Ale marzenia o

jedzeniu zostały brutalnie przerwane. Zjawił się czarodziej.

— Niech moi bracia siodłają konie. Ruszamy!

Nie zaprotestowałem. Zająłem się wierzchowcem, a gdy wskoczyłem na siodło, dostrzegłem,

jak ostatnie posterunki Czarnych Stóp schodzą z nagiego zbocza, jak wysuwają się z głębi lasu

postacie innych wojowników.

Kopyta zatupotały po kamieniach. Trzej zwiadowcy zniknęli już w ciaśninie stanowiącej

naturalną bramę doliny. Poszliśmy za ich przykładem. Teraz otwarła się szeroka przestrzeń

górskich łąk, spadających tarasami ku siniejącym w dali równinom. Jechaliśmy stale w dół, aż

do jeszcze jednego z niezliczonych strumieni. Dalej droga skręcała wzdłuż samotnej skalnej

background image

ściany. I wówczas huknął strzał. Ściągnąłem cugle. Zeskoczyłem.

Pierwszy z jadących zwiadowców pochylił się, a potem runął. Drugi raz ozwały się strzały.

Kula świsnęła mi nad uchem. Ujrzałem teraz, że wszyscy stali już obok koni i w odpowiedzi na

strzelaninę, jaka rozpętała się teraz ze szczytu pionowej skały, Indianie dali salwę. Nie

dostrzegłem, czy odniosła jakiś skutek, bo pobiegłem na przód kolumny. Ukląkłem przy leżącym

wojowniku. Zbadałem puls i serce. Nie żył.

Przyłożyłem sztucer do ramienia i począłem strzelać na oślep, po samej krawędzi skały. Z

tego zapamiętania wyrwał mnie donośny głos Karola:

— Janie! Janie! Do nas!

Dopiero teraz zauważyłem, iż stoję na zupełnie odkrytej przestrzeni, stanowiąc doskonały cel.

Wykonałem kilka susów i zapadłem w krzewy. Tu już spoczywali Czerwona Chmura z Karolem,

obok — długa linia wojowników Czarnych Stóp. Konie indiańskie pokładły się za nami.

Strzelanina urwała się, jak nożem uciął. Czekałem, co dalej nastąpi. I oto na szczycie skały

pojawiły się głowy ustrojone w pióra.

—Puma — powiedział Karol. — Znowu on.

Padł strzał i pióra zapadły się w ziemię. Czerwona Chmura podczołgał się w bok, między

wojowników. Zamienił z nimi kilka słów i oto ujrzałem, jak paru z nich' wycofuje się z linii. Po

sekundzie zniknęli z pola widzenia. Czarodziej z kolei przyczołgał się ku nam.

—Moi wojownicy zajdą ich z tyłu — powiedział. — Niech moi bracia spróbują obejść skałę z

prawej strony.

Powoli — ja i Karol — poczęliśmy odsuwać się od krzaków. Jeszcze raz zatrzaskały strzały.

Nie zdążyłem zauważyć, czy któryś z naszych nie został trafiony. Widok zasłonił pas

kosodrzewiny, przez którą przedzieraliśmy się z mozołem. Na koniec sforsowaliśmy przeszkodę.

Teraz przed nami rozciągało się pole skalistego gruzu. Byliśmy odsłonięci. Osypisko leżało

jednak nieco z boku pionowej skały, a uwaga napastników skierowana została na Czarne Stopy,

nękające ich nieprzerwanym ogniem. Dzięki temu podeszliśmy niedostrzeżeni do samego żlebu,

wiodącego ukośnie ku szczytowi. Poczęliśmy się wdrapywać.

Wydawało się, iż upłynęły godziny, zanim wreszcie posuwający się przede mną Karol

odwrócił głowę i szepnął:

—Uważaj!

Potem ujrzałem już tylko podeszwy jego butów. Zniknął za krawędzią skały. Ruszyłem jego

śladem. Po minucie leżałem, ciężko dysząc, obok towarzysza,

na lekko pofałdowanej

płaszczyźnie, porosłej szarym mchem i rzadkimi krzaczkami: Nadal nie dostrzegałem

przeciwników.

background image

Strzały huczały z niewielkimi przerwami. Poczęliśmy się czołgać w kierunku odgłosów

palby. I oto wydarzyła się rzecz nieprzewidziana — ozwała się kanonada z zupełnie innej strony.

To chyba wojownicy Czerwonej Chmury zdołali już osiągnąć szczyt.

Zerwaliśmy się i pobiegli, na pół zgięci. Buchnęła wrzawa przerywana głosem broni. Ba,

rozróżniałem już nawet trzaskanie rewolwerów. A przecież krótkiej broni czerwonoskórzy nie

posiadali! Więc któż to był?

Zagadka została rozwiązana, gdy wpadliśmy na malutką polankę. Z drugiego jej krańca

wyskoczyły wprost na nas trzy postacie.

Dziwnie znajomy głos krzyknął:

—Nie strzelać!

Stanąłem.

—Szeryf!—wrzasnąłem. — Szeryf!

—Karolu! Doktorze! W lewo, w lewo, na nich!

Skręciliśmy w miejscu i pognali. Podczas biegu dostrzegłem, że szeryfowi towarzyszą jeszcze

dwie znajome mi osoby. Tak, nie myliłem się. To zastępca szeryfa... Robertson! A ten drugi?

Jim Hawkins!

Bez przerwy strzelając skoczyliśmy dalej. Tam już kotłowało się na dobre. Przez polankę raz

po raz przemykały postacie. Na mgnienie oka ujrzałem Pumę, jak zaganiał swych wojowników.

W końcu splątany kłąb ludzi, rycząc przeraźliwie, począł uciekać.

Rzuciliśmy się w pogoń, klucząc wśród niskich drzewek. Znowu gdzieś z boku ozwały się

pojedyncze strzały. Przystawałem co kilka kroków, naciskając raz po raz cyngiel sztucera, aż

wreszcie zabrakło mi ładunków. Wówczas — ujrzałem Scotta. Nie był to już ten elegancko

ubrany przybysz, wkraczający w progi gospody “Pod Szarym Niedźwiedziem”. Zakurzone,

gdzieniegdzie podarte . ubranie świadczyło o przejściach jego właściciela. Stał z gołą głową.

Kapelusz musiał zgubić w tej bitewnej zawierusze. Stał i rozglądał się dokoła, szukając zapewne

bezpiecznej

drogi odwrotu.

Rzuciłem bezużyteczny sztucer, wyciągnąłem zza pasa rewolwer i pod osłoną krzewów

począłem posuwać się w kierunku “człowieka z blizną”. Harmider jeszcze nie ucichł, ale cała

bitwa zamieniła się teraz w serię przypadkowych pojedynków między rozproszonymi

wojownikami Pumy a nacierającym szeregiem Czarnych Stóp. Nagle drogę przeciął mi któryś z

Indian. W tym zamieszaniu nie wiedziałem: wróg czy sprzymierzeniec? Nie spojrzawszy w mą

stronę, biegł ku spadzistemu zboczu. Już, już go dosięgał,” gdy nagle skręcił ku Scottowi,

background image

wymachując trzymanym w ręku tomahawkiem. Cisnął nim, ale jeszcze wirujące ostrze nie

dosięgło “człowieka z blizną”, gdy ten złożył się ze strzelby. Wśród wrzawy nie dosłyszałem

strzału. Domyśliłem się tylko, bo Indianin zgiął się, cofnął o krok i runął. Padł w tej samej se-

kundzie, w której błyszczący toporek ugodził ze straszliwą siłą Scotta.

Dobiegłem. Leżeli w odległości kilku kroków od siebie. Teraz już rozpoznałem Indianina —

to był Puma.

Dlaczego rzucił się na Scotta? Czy widząc swą nieuchronną klęskę, chciał wyładować złość

na “bladej twarzy”? A może zrozumiał, że ten człowiek stał się przyczyną jego niepowodzeń?

Któż to odgadnie?

Odwróciłem się. Po drugiej stronie polanki, oparty o skalny zrąb, bez możności- odwrotu —

stał Rothcliff. Z tyłu miał przepaść, z przodu — tyralierę wojowników. Wówczas usłyszałem

grzmiący głos szeryfa:

—Przestańcie strzelać! Ten człowiek należy do mnie!

Wysunął się przed linię naszego ataku.

—Rothcliff — zawołał. — Idę do ciebie. Stój spokojnie.

Rothcliff drgnął i uniósł trzymany w ręku rewolwer. Uczyniłem to samo, ale strzał z

rewolweru z takiej odległości byłby wątpliwy. Rozejrzałem się dokoła, szukając Karola. Ku mej

rozpaczy, nigdzie go nie było.

Tymczasem Irvin, krok za krokiem zbliżał się do przestępcy. Serce podeszło mi pod gardło.

Uczyniło się nagle cicho. Szeryf wolno, spokojnie szedł wprost na czarny otwór lufy colta. I oto

nagle lufa ta poczęła drgać. Broń z trzaskiem potoczyła się po głazach i zniknęła za krawędzią

zbocza.

— W imieniu prawa, Rothcliff, aresztuję cię.

Położył mu dłoń na ramieniu.

background image

Opowiadanie szeryfa

Żeby sprawę wyczerpać do końca, muszę wspomnieć

o tym, co wydarzyło się szeryfowi

podczas wędrówki z sierżantem Mitchellem. Ale szeryf zastrzegł sobie prawo własnoręcznego

uzupełnienia moich notatek. Oddaję mu więc pióro.

“Nasz kochany doktor, jak zauważyłem w jego zapiskach, odtworzył dość wiernie to, co się z

nami działo. W paru miejscach jednak nieco przesadził. Poniosła go fantazja, rzecz dziwna u

człowieka parającego się lekarskim zawodem. Ale na tym świecie, pełnym niespodzianek,

wszystko jest możliwe. Oczywiście, za fantazję doktora całkiem zresztą niewinną, nie biorę

odpowiedzialności.

Po tym krótkim, ale moim zdaniem koniecznym wstępie przechodzę do sedna sprawy. A więc

cofam się do dnia, w którym nasza mała gromadka (sierżant Mitchell, jego pomocnik i ja)

odłączyła się od większej grupy wspólnych dotąd towarzyszy podróży, po niefortunnej próbie

schwytania Czarnej Pumy, a przede wszystkim Rothcliffa i Scotta.

Do ostatniej chwili żywiłem nadzieję, że doktor

i Karol wytrwają w pościgu za przestępcami,

ale od mówili towarzyszenia. Zaplątali się w jakieś tam sprawy czerwonoskórych. Fantaści!

Początkowo bardzo mnie to bolało, ale kiedy ujechałem kilka mil, żal mój zagubił się po drodze.

Sierżant Mitchell okazał się znakomitym kompanem i człowiekiem nieprawdopodobnej,

graniczącej z szaleństwem odwagi. A poza tym... Poza tym był zwolennikiem moich metod

leczniczych. W torbach przy kulbace zawsze woził płaską flaszeczkę whisky!

Jak już więc powiedziałem, rozstaliśmy się nad strumieniem i ruszyli w prerię wyraźnym

tropem jeźdźców Pumy. Trzech ścigających. A ściganych?... Już mi się rachuba pomieszała.

Chyba z osiemnastu? A więc sześciu na każdego z nas. No, ale nie w takich tarapatach już się

bywało. Zresztą, nie mieliśmy zamiaru prowadzić otwartej walki z Indianami, a jedynie porwać

Scotta i Rothcliffa lub formalnie aresztować ich na prerii, gdyby się odłączyli. Na to liczyliśmy

najbardziej.

Jak już mówiłem, z początku jechałem markotny, ale niedługo, bo uwagę mą zajęło śledzenie

tropów. Najpierw wiodły prościutko na północ, potem dalekim łukiem skręcały ku wschodowi.

Sierżant Mitchell również długo milczał, wreszcie odezwał się nieoczekiwanie:

— Rothcliffa pozostawiam panu, ale Scott będzie mój.

Skwapliwie przytaknąłem. Scott nie popełnił przestępstwa na moim terenie. O to Karol i

doktor niech się martwią. Trzeba im było jechać z nami.

Rothcliff — o, ten mi się słusznie należał! A teraz na pochwałę (jeszcze jedną) sierżanta

powiedzieć muszę, iż świetnie orientował się w terenie. Wielokrotnie skracaliśmy drogę,

background image

zjeżdżając z linii tropów. Za pierwszym razem zaprotestowałem bojąc się, iż zgubimy ślady i

trzeba będzie wracać. Mitchell posiada jednak jakiś specjalny zmysł orientacji i przewidywania.

Gdy

linia tropów wyginała się łukiem, sierżant bez wahania jechał jego cięciwą. Potem

tłumaczył mi w ten na przykład sposób:

— Omijają tamten las. Widzi pan? Mają sporo koni i wygodniej im nadłożyć drogi, ale my

we trójkę łatwo się tędy przeciśniemy.

Albo:

— Tam jest jeziorko, znam je jak własną kieszeń. Przejedziemy. Znam bród.

I zawsze się sprawdzało. Jak las — to las, jak jezioro — to jezioro z nie znanym brodem.

Prawdopodobnie dzięki tego rodzaju metodzie już drugiego dnia mieliśmy uciekających w

zasięgu naszych lornetek. Odtąd musieliśmy zachować zdwojoną ostrożność i uzbroić się w

cierpliwość.

Nocami przysuwaliśmy się jak najbliżej, rankami czekali, aż oddział Pumy “odskoczy”. To

był doskonały sposób, aby posuwać się niepostrzeżenie. Nie zbliżał nas jednak ani o krok do

celu. Zwróciłem na to uwagę.

— Cierpliwości, szeryfie — odpowiedział. — Trafimy wreszcie na sprzyjające okoliczności.

Nierówny teren, las, bo ja wiem zresztą co, i wówczas połaskoczemy ich w pięty.

Nie bardzo mi ta obietnica trafiała do przekonania, ale Mitchell okazał się nieustępliwy, z

jego pomocnikiem nie było po co gadać. Przez cały czas naszej podróży, jak zauważyłem, nigdy

nie występował z własnym zdaniem. Spełniał jedynie rozkazy sierżanta i to nie zawsze w sposób

najlepszy. Czekałem więc, jak kij popłynie. Okazało się przecież, że Mitchell miał rację, a

jeszcze do tego łut szczęścia. Bo oto wjechaliśmy na bardzo pofałdowany obszar prerii, pełen sa-

motnych jak wyspy pagórków, poprzerzynany dziesiątkami strumieni, które powypłukiwały

głębokie parowy. Teraz więc można było w sposób niedostrzegalny zbliżyć się do uciekających.

Ileż jednak kosztowało to nas trudu! Nadszedł wreszcie taki dzień, podczas którego — już nad

wieczorem — oddział Pumy zapadł w głębokim jarze, przez który płynęła rzeczka. Posuwaliśmy

się trop w trop tą właśnie wodą, potem rozbiliśmy tymczasowe obozowisko, aż do zapadnięcia

nocy. Wówczas znowu wskoczyliśmy na siodła, opuścili strumień i objechawszy szerokim

łukiem, nadciągnęli z powrotem od strony jednej ze ścian jaru. W połowie drogi do tego jaru

zsiedliśmy z koni, pozostawiając je opiece Jacksona — tak się właśnie zwał podkomendny

sierżanta.

Ruszyliśmy we dwójkę pieszo. Możliwie szybko i możliwie ostrożnie. Na szczęście Puma nie

wystawił straży przy zboczach jaru, a tylko przy jego wylotach. Okazał przy tym tak wielką

nieostrożność czy pewność siebie, iż rozpalił w jarze kilka wielkich ognisk. Różowy blask

background image

wznoszący się nad rozpadliną wskazał nam najkrótszą drogę. Ostatnią jej część przebyliśmy

czołgając się. I w ten sposób dobrnęliśmy wreszcie do miejsca, w którym równina przechodziła

raptownie w spadziste zbocze. Zdołaliśmy podejść do samej krawędzi. I oto, co ujrzałem: zbocze

spadało prawie pionową ścianą. Była to okoliczność bardzo pomyślna. Gdyby nas nawet z dołu

spostrzeżono, nikt tędy nie mógłby puścić się w pogoń. Ale zejście na dół było niesłychanie

trudne, chyba niemożliwe...

W głębi jaru naliczyłem pięć ognisk i chyba ponad dwudziestu ludzi. Długo szukałem

wzrokiem Rothcliffa. i Scotta, wreszcie wypatrzyłem ich. Siedzieli wraz z Pumą przy

najmniejszym ognisku. Jakże łatwo posłać im było kulę! Ale nie o to przecież chodziło. Scott i

Rothcliff musieli odpowiedzieć przed sądem za swe zbrodnie. Pod tym względem byłem z

sierżantem jednej i tej samej myśli.

Spoczywaliśmy bez ruchu, gapiąc się na to, co działo się w obozowisku, ale zaiste nie

wydarzyło się nic godnego uwagi.

—Co poczniemy, sierżancie? — zaszeptałem. — Zejść tędy będzie piekielnie trudno. Można

by ich capnąć, ale niech podczas schodzenia tą diabelską ścianą jeden kamyk się oberwie,

złapią nas, zanim sięgniemy dna.

—Musimy czekać — odszepnął i powtórzył swoje: — Cierpliwości, szeryfie.

Nie wiem, co miał na myśli, ale prowadzenie dłuższej rozmowy w odległości kilku zaledwie

yardów nad głowami przeciwników było niebezpieczne. Nic więc nie odpowiedziałem.

Leżałem jak kłoda, bez ruchu, wytrzeszczając oczy dopóty, dopóki same nie zaczęły mi się

zamykać. Troszkę to było ryzykowne, ale ostatecznie sierżant czuwał, a krzynka snu nie mogła

mi zaszkodzić. Obudziło mnie lekkie szarpnięcie za rękaw. Machinalnie dotknąłem lufy

karabinka. Nad jarem panowała zupełna ciemność, w której jarzyły się dogasające węgle ognisk.

Pięć czerwonoskórych kręgów wśród atramentowej nocy.

—Widzi pan? — zaszeptał Mitchell.

—Co?

—Tu, pod nami.

Spojrzałem, wyciągnąwszy uprzednio lornetkę. Z tej odległości wszystkie przedmioty

znajdowały się tak blisko, że tylko ręką dotknąć. No, i ujrzałem, że w prostej linii pode mną

leżeli i, jak mogłem się domyślić, spali Rothcliff i Scott.

—Szeryfie — ozwał się mój towarzysz — znikam na chwilę. Proszę nigdzie nie odchodzić i

uważać.

Wycofał się do tyłu. To nie było ładne z jego strony. Ani słówkiem nie wspomniał, co

zamierza czynić. Patrzałem w dół. Ktoś przeszedł, ktoś usiadł przy wygasającym ognisku, ktoś

background image

inny przewrócił się we śnie na drugi bok. Ale nasze dwa ptaszki leżały cały czas bez ruchu.

Gdyby tak zsunąć się tędy? Badałem Ścianę wzrokiem. Szukałem punktów oparcia dla nóg i rąk.

Diabelnie ciężka sprawa.

Rozpatrywałem jednak i inną możliwość: przedostania się korytem rzeczki. Ale przy obu

wejściach do parowu, właśnie nad rzeczką, tkwili wojownicy. Widziałem ich dokładnie i długie

lufy fuzji sterczące nad głowami. Dalsze medytacje przerwało nadejście sierżanta.

Legł obok mnie i pokazał dwa pęki rzemiennych lass.

—Opuszczę się — zaszeptał. — Oni tam śpią jak susły.

—Straż czuwa — przerwałem.

—Nie zauważą. Zbyt daleko. Opuszczę się na lassie prościutko tam, gdzie ci dwaj.

—Szaleństwo — burknąłem, chociaż pomysł nie wydał mi się taki głupi. — Zanim pan

zejdzie, już będą czekali. Zwłaszcza w tym pańskim czerwonym kubraku. Widoczny, jak

latarnia. A jeśli nawet zejdzie pan na sam dół, to co z tego?

— Zobaczycie, szeryfie. Szkoda czasu na gadanie. Znowu nie powiedział mi, do czego

zmierza. Odparłem zirytowany:

— No, to schodź pan. Tylko ciekaw jestem, kto ma trzymać drugi koniec lassa. Nie jest pan

ułomkiem.

Zaśmiał się cicho.

— Obok jest drzewo.

Rzeczywiście, w mroku dojrzałem potężny pień klonu. Dopiero teraz Mitchell uznał za

stosowne wtajemniczyć mnie w swój plan. Szeptem wyjaśnił, iż zsunie się na dół, ogłuszy

Scotta, skrępuje go zapasowym rzemieniem, a następnie sam wdrapie się na górę, skąd

wciągniemy jeńca.

Oświadczyłem mu wręcz, co myślę o takim planie. Przy krępowaniu Scotta może obudzić się

Rothcliff i narobić alarmu. W takim wypadku nie zdołam sierżantowi w niczym pomóc. Chyba,

chyba że zejdziemy obaj. Nie zgodził się na to. Wobec tego zaproponowałem, iż to ja zejdę.

Mam dobrą wprawę w drapaniu się po skałach. Nie chciał o tym słuchać. Zdołałem więc tylko

skłonić go do zdjęcia przeraźliwie czerwonej kurtki. Potem przymocowałem koniec lassa do pnia

i wolno, wolniutko opuściłem rzemień. Opadł bezszelestnie tuż obok śpiących bandytów.

Mitchell zsunął się po tym rzemieniu i muszę przyznać, iż rzecz wykonał elegancko i

zgrabnie jak cyrkowiec. Przycupnąłem teraz nad krawędzią jaru, z karabinkiem w ręku i z

palcem na cynglu. Sierżant, stanąwszy na dole, przylgnął do zbocza i trwał w bezruchu

kilkanaście sekund. Żaden jednak dźwięk nie zamącił ciszy. Wstrzymałem oddech widząc, jak

uczyniwszy trzy kroki pochyla się nad leżącą postacią. Lada chwila oczekiwałem

background image

ostrzegawczego krzyku lub huku strzału. Ale nic podobnego nie nastąpiło. Albo tam wszyscy

ogłuchli, albo były w tym jakieś czary. Widziałem, jak Mitchell ukląkł przy śpiącym. Trwał tak z

minutę, potem podniósł się i zgięty wpół, z jakimś ciężarem na plecach, posunął się w stronę

zwisającej linki.

Gdyby mi kto o tym wszystkim opowiadał — uznałbym go za skończonego łgarza. Nie

zdziwię się więc, jeśli osoby postronne nie uwierzą w ani jedno moje słowo. Trudno wymagać.

Ale do rzeczy.

Sierżant złożył właśnie swój ładunek na ziemię. Część lassa zadrgała. Mitchell zaczął

wspinać się ku mnie. Rękami trzymał się rzemienia, nogami wspierał się o zbocze. Zaiste

niepospolitą musiał odznaczać się siłą. Dostałem dreszczy z przejęcia. A może noc była taka

chłodna... W pewnej chwili jakiś kamyk obsunął się i z szelestem poleciał w dół. Przyłożyłem

kolbę do ramienia i zastygłem w oczekiwaniu. Ale znowu nic się nie wydarzyło. Mitchell miał

piekielne szczęście. Zdołał wygramolić się na samą górę, gdzie zatrzymał się sapiąc z wysiłku,

na koniec mruknął:

— Teraz ciągnijmy, szeryfie!

Skuliliśmy się za pniem klonu i wolniutko poczęliśmy skręcać rzemień. Na koniec zdobycz

ukazała się naszym oczom. Ostatnim wysiłkiem podciągnęliśmy ją do drzewa. Potem zbadałem

stan jeńca. Odzyskał już przytomność (został uprzednio ogłuszony przez sierżanta) i spoglądał

na mnie przerażonym wzrokiem. Knebel tkwiący w ustach zmuszał go do milczenia. Niestety —

nie był to Rothcliff, tylko Scott.

—Szeryfie — odezwał się Mitchell — pożycz mi pan swoje lasso.

—Po co?

—Zejdę raz jeszcze i przy transportuję tego drugiego.

—Nie, nie. Tym razem ja zejdę. Po takiej gimnastyce należy się wam odpoczynek.

—- Do licha, szeryfie, czy dacie radę?

To mnie rozgniewało. Cóż on sobie myśli, u licha? Odparłem, iż dawałem sobie radę w

gorszych sytuacjach. Teraz dopiero spostrzegłem, iż uczyniło się nieco jaśniej. Spojrzałem w

niebo — zaczynało szarzeć. Tyle już minęło godzin.

Wypróbowałem lasso, opasałem się zapasowym rzemieniem i już, już miałem opuścić nogi,

gdy do uszu moich — wśród trwającej nadal ciszy — doszedł daleki, ale stale potężniejący

odgłos. Zastygliśmy w bezruchu.

—Co to? — zaszeptał sierżant.

Dźwięk narastał z każdą sekundą. Zbliżał się ku nam. Pojąłem: był to tętent dziesiątków

końskich kopyt. Gnał ku nam jakiś oddział jeźdźców. Kim mogli być? Przez sekundę łudziłem

background image

się, iż może to Czerwona Chmura nadciąga z pomocą. Zerknąłem w parów. I tam już dosłyszano

dziwne odgłosy. Buchnął płomień ognisk.

—Trzeba uciekać — zdecydował Mitchell.

Schyliłem się, aby rozciąć Scottowi pęta na nogach.

Nie zdążyłem jednak tego uczynić, gdy z mroku wyskoczyły trzy nasze wierzchowce. Wiódł

je podkomendny sierżanta.

—Prędzej!...

—Co się stało?

—Mustangi. Pędzą wprost na nas.

Machnąłem nożem po rzemieniu i natychmiast złapałem jeńca za kark.

—Wstawaj i wsiadaj! — rozkazałem.

Wgramolił się jakoś .na siodło, ja skoczyłem za nim. I tu trzeba pecha! Trzasnął popręg i

jednocześnie, wraz z siodłem, obaj runęliśmy na ziemię. Poderwałem się natychmiast. Wówczas

koń mój stanął dęba, uderzył kopytami o ziemię i skoczył jak oszalały przed siebie.

—Siadaj pan za mną! — wrzasnął sierżant.

—Mój koń!

—Do licha z koniem! Szybciej!

Skoczyłem. Za nami wzrastał tętent. Wydawało się, iż w szarzejącym zmroku przedświtu

dostrzegam już rozwiane końskie grzywy i stado rwące w panicznym pędzie. Co je spłoszyło?

Ruszyliśmy równolegle do ściany parowu, z głębi którego zagrzmiały pierwsze strzały. Do

nas czy dla odpędzenia nadbiegających mustangów?

Gdy skończyła się krawędź parowu, popędziliśmy konie. Pierwsze zorze zastały nas na

pustkowiu. Stado mustangów gdzieś przepadło, nikt nas nie ścigał. Wyszliśmy więc cało z

tarapatów. Ale ja straciłem konia, a sierżant — Scotta. Pewnie znajdował się znów przy boku

Pumy, jeśli go nie stratowały mustangi. Nie wstydzę się przyznać do porażki. Bo nie w tym

rzecz, ile razy się w życiu przegra, ale ile razy i co się wygra!

Największe moje nieszczęście polegało na tym, iż nie mogłem już brać udziału w dalszym

pościgu. Poprosiłem sierżanta, aby mnie odstawił jak najbliżej Fort Benton, co też chętnie

uczynił.

O dalszych swych losach nie piszę. Wyręczy mnie nasz znakomity doktor. Na tym więc

kończę.”

background image

Taniec słońca

Czarna Puma zginął. Zginął Scott — człowiek z blizną — ugodzony tomahawkiem. Banda

Pumy częściowo się rozproszyła, częściowo wyginęła w tej ostatniej potyczce. Poległo pięciu

wojowników Czarnych Stóp, trzech odniosło rany. Zwyciężyliśmy, ale gdy pole bitwy pozostało

za nami, nikt nie wydawał okrzyków triumfu.

Podczas jazdy prawie że się pokłóciłem z szeryfem. Rzecz poszła o Hawkinsa.

—Jak pan mógł sprowadzić tu chłopca? Doprawdy, dziwię się!

—Sam się wahałem, doktorze. Ale przywiózł doskonałe świadectwo ze szkoły.

Wzruszyłem ramionami.

—Też powód!

—W pewnym sensie powód, ale przecież nie najważniejszy. Przeprowadziłem z chłopakiem

dłuższą rozmowę i uznałem, iż mogę jego dawne winy puścić w niepamięć. On naprawdę się

zmienił.

—Czy nie za szybko na taką rehabilitację?

—Myślę, że nie. Zresztą nadal będę go miał na oku.

—Jakim cudem trafiliście na nas, i to w tak odpowiedniej chwili?

Okazało się, iż Irvin po stracie konia i rozstaniu się z sierżantem Mitchellem nie zaniechał

swych planów.

Był przekonany, iż ani Scott, ani Rothcliff nie zaprzestaną zbójeckiego procederu i co

najmniej do pierwszych śniegów krążyć będą po prerii. To go właśnie skłoniło do powtórnego

opuszczenia Fort Ben-ton. Dobrał sobie za towarzysza swego zastępcę, Robertsona.

Na pierwszym noclegu dopędził go Jim Hawknis i tak długo się napierał, żeby go zabrał ze

sobą, aż szeryf ustąpił.

Błąkali się kilka dni po prerii, początkowo nie mogąc trafić na żaden ślad. Ostatecznie cała

trójka odkryła resztki jakiegoś obozowiska. Znaleziono starą kraciastą chustkę. To wzbudziło ich

nadzieje. Chustka należeć mogła tylko do białego człowieka. Poczęli posuwać się odkrytym

tropem. Doprowadził ich aż do Gór Skalistych, aż poza Dolinę Siodła, do miejsca naszej

niedawnej walki. W samą porę.

Tak to brzmiało w relacji szeryfa.

Na koniec dotarliśmy do pierwszych tipi Ukrytego Miasta. Ale zanim to nastąpiło, zanim

ukazała się znajoma rzeka, a nad nią ciemnozielona smuga lasu, usłyszeliśmy dudniący głos,

przypominający dźwięk, jaki powstaje przy uderzeniu w duże puste naczynie lub w bęben. W

miarę jak podjeżdżaliśmy, dźwięk potężniał.

background image

—Co to jest? — zagadnął Irvin.

—Nie mam pojęcia — odparłem — ale chyba nic groźnego. Niech pan popatrzy,

czerwonoskórzy nie wykazują żadnych oznak zaniepokojenia.

Dobrnęliśmy do rzeki, a potem ukazały się namioty. Bębny huczały nadal rytmicznie. To

stanowiło dla mnie zagadkę. Ale i samo Ukryte Miasto wyglądało zupełnie inaczej. Zamiast

jednej, długiej ulicy-drogi, obrzeżonej dwoma rzędami tipi, teraz ujrzałem nieprzeliczoną ilość

namiotów poustawianych nad brzegiem rzeki i wśród pierwszych drzew lasu. A nawet jeszcze

dalej — na prerii. Gdzie spojrzeć, kręcili się indiańscy wojownicy, goniły dzieci, włóczyły psy.

Ciche dawniej Ukryte Miasto pełne było gwaru.

Czerwona Chmura, jadący na czele, zatrzymał konia, a gdy się z nim zrównałem, powiedział:

— Mój brat zdąży jeszcze ujrzeć Taniec Słońca.

Powiedziawszy to skinął ręką i odjechał, a za nim

wojownicy wiodący juczne konie.

— Co to jest Taniec Słońca? — zapytałem.

Jadący najbliżej mnie szeryf wzruszył ramionami.

— Nie wiem. To chyba jakieś ich święto, ale mało mnie to obchodzi. Muszę pilnować

Rothcliffa i marzę, aby jak najprędzej znaleźć się w Fort Benton. Nie będziemy tu chyba długo.

Przewidywanie szeryfa nie spełniło się. Nasz pobyt bardzo się przeciągnął. Właśnie z powodu

Tańca Słońca.

Corocznie w lecie, najpóźniej w sierpniu, Czarne Stopy obchodzą swe święto plemienne.

Wówczas na oznaczone miejsce ściągają mieszkańcy porozrzucanych po prerii, wzdłuż dolin

rzek, wiosek i obozów indiańskich, i to zarówno z obszarów Montany (Stany Zjednoczone) jak i

z Alberty (Kanada).

Kilka tysięcy wojowników świętowało już od kilku dni na terenie Ukrytego Miasta, a my

trafiliśmy jeszcze na zakończenie uroczystości.

Cóż za rozmaitość typów ludzkich, jaka barwność strojów!. Ujrzałem młodych i starych

wojowników, o twarzach pomalowanych w kolorowe pasy, o włosach upiętych wysoko lub

gładko zaczesanych i ujętych ponad uszami w warkocze, w które wpleciono długie, rzemienne

paski. Podziwiałem legginy: siwe, brązowe lub na niebiesko pofarbowane, wykonane z jeleniej

lub koźlej skóry, niekiedy z wełnianego materiału, obszyte po bokach barwnymi frędzlami, się-

gające mokasynów wyprawionych na czarno. Ale najpiękniej przedstawiały się kaftany bez

rękawów, zakładane na nagie ciało. Niesłychanie kolorowe, z wyszytymi jaskrawymi

wizerunkami kwiatów, zwierząt, ptaków.

Najciekawszą jednak rzecz ujrzałem dopiero następnego dnia. Podczas dorocznego Tańca

Słońca młodzi wojownicy — poddani uprzednio rozlicznym próbom fizycznego hartu —

background image

przyjmowani są do kręgu dorosłych.

Na wielkim placu Ukrytego Miasta wykopano cztery gładkie pale z umieszczonymi na ich

szczytach orlimi gniazdami. Dokoła zebrało się kilkudziesięciu chłopców. Byli nadzy, tylko z

przepaskami na biodrach. Wówczas ukazał się Czerwona Chmura. Nigdy dotąd nie oglądałem go

w tak wspaniałym stroju. Białe, brązowe i szare pióra otaczające jego głowę, wetknięte za

purpurową wstęgę opasującą czoło, wyglądały niby bukiet egzotycznych kwiatów. Jego legginy

olśniewały nieprawdopodobną białością, mieniły się od szklanych paciorków i wszytych

muszelek. Kurtka z szerokimi rękawami, srebrzyścieszara, świetnie odbijała od założonego na

nią błękitnego kaftana. Dwa naszyjniki: jeden z pazurów grizzly, drugi ze szponów orlich,

zwieszały się aż do połowy piersi.

Umilkły bębny i tłum widzów zastygł w bezruchu. Czarownik wzniósł głowę do góry i

wyciągnął ręce na boki, jak ptak zrywający się do lotu. Wówczas rozstąpiła się ciżba

wojowników dając przejście sześciu postaciom dziwacznie przybranym w pióra i futra, z

twarzami ukrytymi w maskach o przerażających konturach, sporządzonych z drzewa, skór,

wełnianych sznurków. Stanęli po obu stronach Czerwonej Chmury. A potem, w trwającej nadal

ciszy, rozpoczęła się ceremonia obrzędowa, na którą — przyznam się — nie mogłem patrzeć

spokojnie. Do tych sześciu czarowników podchodzili młodzieńcy. Migotały noże i krople krwi

poczęły zraszać ziemię. Zaparło mi dech w piersiach. Obserwowałem, jak błyszczące ostrze

przebijało w dwu na raz miejscach naciągniętą skórę na piersi, jak zręczne dłonie przewlekały

przez te nacięcia rzemienne paski przywiązane drugim końcem do jednego ze słupów.

Przyzwyczajony do operacji i do krwi pacjentów, wykonałem jednak bezwiednie jakiś ruch

protestu. Karol, stojący obok, schwycił mnie za ramię i szepnął:

— Nie ruszaj się!

Więc stałem spokojnie, wyobrażając sobie, jak piekielnie boleć musi tego rodzaju zabieg. Ale

twarze chłopców były niewzruszone w swym spokoju, a z ust nie wyrwał się żaden dźwięk.

Minęło chyba z pół godziny, gdy wreszcie ostatni, z młodzieńców znalazł się przy słupie.

Czerwona Chmura opuścił ręce, spojrzał dokoła, a potem wzniósł prawicę ku błyszczącemu na

niebie słońcu. Na ten gest ozwały się na nowo bębny, którym zawtórował przeraźliwy głos

piszczałek i grzechotek. W takt rytmu tej muzyki przywiązani do palów rozpoczęli taniec. Od-

biegali na długość naciągniętych rzemieni, wznosząc ku niebu głowy. Śpiewali cały czas, ale w

tej wrzawie nie mogłem rozróżnić słów. Strugi krwi znaczyły smugami piersi.

— Okropne — szepnąłem Karolowi — chodźmy...

Chwycił mnie za rękę.

— Odejście byłoby obrazą i źle świadczyło o twej męskości. Musisz wytrzymać.

background image

Zacinałem usta i patrzałem, jak tańczący, z nieludzką jakąś siłą, szarpali rzemienie. Co

pewien czas jeden z nich padał na ziemię, aby zerwać się natychmiast i pokazać zebranym, iż

skóra na piersiach została przerwana, a młody chłopak zdał egzamin z wytrzymałości na ból.

Wówczas głośniej jeszcze odzywały się bębny, a czarownik podbiegał i oblewał płynem z gli-

nianej miski rany, które po pewnym czasie przestawały krwawić.

Wreszcie obrzędowe widowisko dobiegło końca. Byłem mokry od potu.

— Chodźmy — odezwałem się do Karola. — Mam dosyć na dziś.

Znowu mnie zatrzymał.

— Jeszcze nieco cierpliwości. Ale to już nie będzie dla ciebie przykre.

Teraz na plac wbiegło dwu wojowników. Jeden — okryty skórą baranią, drugi — ze strzelbą

w ręku. Widowisko było plastyczne i zrozumiałe. Myśliwy pokazywał, jak się skrada, czołga i

podchodzi do płochliwej zwierzyny. Na koniec przyłożył kolbę do ramienia i baran padł.

Sądziłem, że na tym widowisko się zakończy. Ale nie. Bo oto na plac wbiegł Czerwona Chmura.

Do ramion miał przypięte skrzydła, a na głowie nakrycie opadające na czoło w kształcie ptasiego

dziobu. Wykonywał ruchy, które początkowo wydały mi się tanecznymi figurami. Potem

odgadłem, iż czarownik naśladuje lot ptaka. Obserwowany przez myśliwego zataczał coraz

ciaśniejsze koła wokół leżącego nieruchomo wojownika, okrytego skórą baranią. Zbliżał się doń

i oddalał. Wreszcie upadł nań. Wówczas przyskoczył myśliwy starając się odpędzić napastnika.

W tej sekundzie zrozumiałem wszystko. Czerwona Chmura odtwarzał moją walkę z orłem.

Po co to czynił? Czyżby to miał być jeden z wielu zaimprowizowanych tańców ku uświetnieniu

dorocznej uroczystości?

Przyglądałem się ze wzrastającym zainteresowaniem tej pantomimie, aż do momentu, w

którym “ptak” Czerwona Chmura został “raniony” i zastygł w bezruchu. Widowisko dobiegło

końca. “Baran” i “myśliwy” skryli się w tłumie.

Czerwona Chmura zerwał skrzydła z ramion, gestem nakazał ciszę, a potem zawołał:

— Kto pokonał szarego orła?

Gdzieś z głębi grupy widzów ozwał się głos:

—Nasz biały brat!

—Kto jest przyjacielem czerwonych mężów? — zapytał czarownik.

I ten sam co poprzednio głos odpowiedział:

—Nasz biały brat!

—Kto stał u ich boku, gdy walczyli z wrogami?

—Nasz biały brat!

I tak ciągnęła się ta dziwna litania, podczas której krok za krokiem począłem wycofywać się z

background image

kręgu słuchaczów. Domyśliłem się, o co tu chodzi, a ponieważ należę do ludzi skromnych...

I pewnie udałoby mi się umknąć, gdyby nie zdrajca szeryf, który wyłowił mnie w samym

środku tłumu. Karol również wyrósł jak spod ziemi i obaj sprowadzili mnie na skraj placu.

Czarodziej jak gdyby tylko na to czekał. Wzniósł obie ręce i zawołał:

—Nasz biały brat nosić będzie odtąd imię Orlego Pióra! Niech wiedzą o tym wszyscy

wojownicy Czarnych Stóp! Niech mu służą pomocą w potrzebie tak, jak on nam służył. Howgh!

To powiedziawszy zbliżył się i zawiesił mi na szyi rzemyk z malutkim woreczkiem z

jagnięcej skóry. W jego wnętrzu — łatwo się domyślić — znajdowały się “leki” noszone przez

każdego wojownika.

I tak zakończyło się święto znane wśród Czarnych Stóp pod nazwą “Taniec Słońca”.

Nazajutrz, gdyśmy dokonywali przeglądu swych wierzchowców i ich uprzęży, zjawił się

Czerwona Chmura wraz z Wysokim Orłem. Skinęli na Karola, na szeryfa i na mnie.

Poprowadzili — nie rozumiejących, o co chodzi — do tipi stojącej tuż obok namiotu wielkiego

wodza. Wejścia — rzecz niezwykła — strzegło dwu czerwonoskórych. Wkroczyliśmy do wnę-

trza. W półmroku na rozesłanych wilczych skórach piętrzył się stos pękatych woreczków.

Szeryf, chociaż był już wtajemniczony w cel naszej wyprawy do Doliny Siodła, wytrzeszczył

oczy:

—Co to? — szepnął mi do ucha.

—Złoty piasek — mruknąłem.

Nic na to nie odrzekł, tylko pokiwał głową na znak zdziwienia.

—Ładna kupka — powiedział półgłosem.

Szturchnąłem go w bok, żeby milczał.

—Oto — odezwał się czarodziej — skarb Doliny Siodła. Należy zarówno do mych białych

braci, jak do Czarnych Stóp. Howgh!

Uczyniłem gest zaprzeczający, ale w słowach uprzedził mnie Karol:

— Stanie się tak, jak zostało postanowione. Złoty piasek ma odtąd służyć czerwonym mężom.

Nie weźmiemy stąd ani ziarenka. Rzekłem, a moi przyjaciele to potwierdzą.

Skinęliśmy w milczeniu głowami. I to było wszystko.

W dwa dni później, gdy opustoszało Ukryte Miasto, cała nasza “biała piątka” wyruszyła

najkrótszą drogą do Fort Benton. Przepraszam! Jechała z nami jeszcze szósta osoba: więzień

szeryfa — Rothcliff.

W czasie tej podróży mogłem swobodnie porozmawiać z Jimem Hawkinsem. Przez ostatnie

dni trzymał się ode mnie z dala, jak gdyby nie był pewien mej opinii o jego nieoczekiwanym

przybyciu na prerię. Powiedziałem szczerze, co o tym myślę. Chłopak wcale nie próbował

background image

osłaniać się decyzją szeryfa. Zapisałem mu to na plus. Jak również i to, że zobowiązał się

solennie do dalszej nauki po wakacjach. No, i do utrzymywania ze mną stałego kontaktu w

Milwaukee. Uznałem więc sprawę za wyczerpaną.

W Fort Benton mieszkańcy tłumnie wylegli na nasze spotkanie. Okrzykom i wiwatom na

cześć szeryfa nie było końca. Aż wreszcie, kiedy się wszystko uspokoiło, ludzie się rozeszli, a

Rothcliffem zaopiekował się kulawy strażnik więzienia, zasiedliśmy w hotelowym pokoju

szeryfa, dokoła okrągłego stołu.

Niezastąpiony Pears dwoił się i troił, pragnąc wszystkim dogodzić, i znosił najwyszukańsze

— jego zdaniem — potrawy. Na zakończenie tej uczty, na ogólne żądanie, szeryf zdjął z

gwoździa gitarę i przy jej akompaniamencie zaśpiewał tę znaną mi piosenkę, w której powtarza

się refren:

Więc pamiętajcie, ludziska,
Na prerii zielonej kobiercu
Najbardziej się ceni, co w sercu,
Nie broń, co w ręku połyska...

Myślę, że nie tylko na prerii.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Szeryf z Fort Benton
Test Pamięci Wzrokowej Bentona2 3
Fort Playhouse
Fort Sitsiliya Sladkiy med gorkie limonyi 313210
01 42 doszczelnianie gruntow bentonitem
fort
Sat Okh, Yakta Oya Fort nad Athabaską
szeryf
szeryf i nieszeryf
3 Test pamięci wzrokowej Bentona
memory D dur glosy i fort
Fort Rightway, RPG, Neuroshima, dodatkowe materiały
Instrukcja badania zawiesiny bentonitowej, Artukuły budowlane
Test Pamięci Wzrokowej Bentona2 3
Fort Playhouse
Kraków Osobliwy fort 'Pasternik' Szz1997 10

więcej podobnych podstron