WIESŁAW WERNIC
Szeryf z Fort Benton
Ilustrował
S. ROZWADOWSKI
CZYTELNIK • 1969 • WARSZAWA
O, Katarzyno!
Ale się pan doktor spalił!
—Nie mówi się “spalił”, ale: opalił.
—Pan doktor zawsze taki sam. Czy przygotować kąpiel?
Tak wypadła moja pierwsza, po miesiącach nieobecności, rozmowa z Katarzyną. Trzeba
wyjaśnić, że Katarzyna była rudowłosą Irlandką nieokreślonego wieku, mającą skłonność
przekręcania lub też zmieniania sensu wyrazów. Z uporem maniaka prostowałem — w imię
czystości języka — słowa oznaczające zupełnie coś innego. Nie dawało to jednak żadnych rezul-
tatów.
Przez kilka ostatnich miesięcy wiosny i lata Katarzyna gospodarowała samotnie w moim
mieszkanku. Prawdopodobnie z nadmiaru wolnego czasu przeprowadziła tak generalne porządki,
że w swej podręcznej bibliotece niczego odtąd znaleźć nie mogłem. Księgi lekarskie
poprzegradzane zostały prozą literacką, a proza — poezją. Fakt ten stwierdziłem jednak znacznie
później. Teraz siedziałem w wannie wypełnionej ciepłą wodą i zmywałem z siebie kurz ledwo co
przebytej pociągiem drogi i tej dawniejszej — spędzonej na siodle końskim w preriach
Południowej Kanady.
Rok 1881, który dobiegał końca, sprawiał mi dziwne psikusy. Chyba tym tylko mogłem
wytłumaczyć fakt, że ja — lekarz z zawodu, zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee
— zostałem na kilka miesięcy typowym westmanem, przebiegającym niezmierzone przestrzenie
stepów i gór.
Wszystko zaczęło się od chwili, gdy do szpitala, w którym pracowałem, zgłosił się Karol
Gordon. Uległ niebezpiecznemu wypadkowi: nogę poszarpał mu szary niedźwiedź Gór
Skalistych, grizzly. Było dla mnie rzeczą oczywistą, iż życie może mu uratować tylko amputacja
nogi. Nie miałem wówczas pojęcia, kim jest pacjent. Z uporem odmawiał zgody na operację.
Byłbym ją jednak i tak przeprowadził, aby uratować życie człowiekowi, gdy nieprzewidziane
wydarzenie pokrzyżowało — na szczęście! — moje plany. Tym nieprzewidzianym wydarzeniem
stała się wizyta w szpitalu dwu autentycznych czerwonoskórych.
Byli to wojownicy plemienia Czarnych Stóp. Zamieszkiwane przez nich ziemie rozciągają się
na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady. Na południu — przekraczają Rzekę Mleczną,
ku północy — sięgają Północnej Saskatchewan i terenów łowieckich innego szczepu: Indian Kri.
Ku zachodowi — graniczą z łańcuchami Gór Skalistych i krainą, gdzie żyją Kutenajowie, na
wschodzie — z terenami Assiniboinów. Ojczyzna Czarnych Stóp znajduje się w kanadyjskiej
prowincji Alberta, rąbkiem przekracza granice prowincji Saskatchewan oraz granicę Kanady i
Stanów, na północ od Missouri i położonego nad tą rzeką miasteczka Fort Benton.
Piszę o tym dlatego tak dokładnie, że bawiłem kilka miesięcy na opisywanych terenach, a ich
topografia — prerie — odegrała pewną rolę w wypadkach, które przeżyłem i — co okazało się
znacznie później — będzie miała również wpływ na zdarzenia, jakie nastąpiły. Po tej dygresji
wracam do sprawy wizyty Indian w szpitalu.
Był rok 1880. Warto tę datę zapamiętać, aby zrozumieć odwagę czerwonoskórych
przybywających samotnie do miasta “bladych twarzy”. Przed czterema laty — dokładnie 25 i 26
czerwca 1876 roku — armia amerykańska poniosła jedną z największych porażek w walce z
Indianami. Specjalna wojskowa ekspedycja została wysłana przeciw Siouxom. Dowodził nią ge-
nerał Custer. W bitwie nad rzeczką Little Bighorn, dopływem Yellowstone, generał poległ, a
wraz z nim wszyscy jego podkomendni. Osiem dni wcześniej ten sam los o mało nie spotkał
dowódcę innego oddziału, generała Crooka. W bitwie z Siouxami nad rzeką Rosebud od
ostatecznej klęski ocaliły go posiłkowe oddziały innego plemienia czerwonoskórych,
Szoszonów.
Łatwo teraz pojąć, jak pod wpływem tych wydarzeń — bolesnych dla każdego Amerykanina
— kształtowała się opinia publiczna. Podziwiałem więc w duchu odwagę przybyłych do mnie
wojowników, mimo iż podówczas wcale z nimi nie sympatyzowałem. Bardziej jednak od tej
odwagi zdumiała mnie sprawa, z którą przywędrowali ze swych dalekich siedzib. Oto zwrócili
się do mnie z prośbą o wyrażenie zgody na leczenie “Wielkiego Bobra”. Okazało się bowiem, iż
takie przezwisko nosił u nich mój pacjent — znakomity traper, Karol Gordon.
Zgodziłem się na widzenie z chorym, ale nie mogłem przystać na żadne znachorskie praktyki
w szpitalu. Kłóciło się to również z moim poglądem na rzetelność wiedzy lekarskiej. Ba, ale
pacjent raz jeszcze oświadczył, iż sprzeciwia się operacji, i domagał się natychmiastowego
wypisania go ze szpitala. Wówczas ustąpiłem. Sam nie wiem, czym więcej powodowany:
współczuciem dla człowieka tak srodze dotkniętego
l
osem czy może jakąś ukrytą ciekawością
zawodową lekarza, pragnącego zbadać, jakimi to środkami posługują się indiańscy czarownicy.
Zdecydowany zresztą byłem natychmiast przerwać kurację, gdyby kolidowała w sposób
oczywisty z podstawowymi zasadami wiedzy medycznej i higieny. Wiedziałem jednocześnie, iż
indiańska znajomość leków pochodzenia roślinnego stała o niebo wyżej od praktyki oficjalnego
lecznictwa. Osadnicy z tak zwanego Dzikiego Zachodu, westmeni i traperzy, których niejeden
raz przyjmowałem na swój oddział, opowiadali o rzeczach niezwykle interesujących z punktu
widzenia wiedzy medycznej. Wielokrotnie słyszałem o ciekawych przykładach skuteczności
indiańskiej medycyny, o głębokiej znajomości ziołolecznictwa wśród Indian. Nie wierzyłem
wszystkiemu, przypisując te pochwały i informacje rozbujałej fantazji mych pacjentów.
Nadarzała się teraz okazja przyjrzenia się z bliska metodom czerwonoskórych.
Nie będę opisywał szczegółów. Faktem jest, ku memu zdumieniu i jednocześnie radości, że
indiańskie zioła i napary w stosunkowo krótkim — powiedziałbym: błyskawicznym — czasie
postawiły na nogi Karola Gordona. Graniczyło to dla mnie z cudem! W swej długoletniej
praktyce nie zetknąłem się nigdy jeszcze z możliwością uratowania człowieka dotkniętego gan-
greną innymi sposobami niż przez odjęcie zakażonej części ciała. Choć i to nie zawsze
pomagało. A teraz?
Byłem zaskoczony i postanowiłem w jakiś sposób pogłębić swą wiedzę o znajomość praktyk
leczniczych stosowanych przez Indian. Sądziłem wówczas, że mój cudownie przywrócony życiu
pacjent dopomoże mi w tym. Ale — jak już wspomniałem — dziwne psikusy wyczyniał ze mną
rok 1881 i jego poprzednik. Nie zawsze miłe.
Oto powrócił nagle, przerwawszy swój urlop, mój bezpośredni szef, doktor Lindsay.
Powodem przyjazdu był anonimowy list, w którym oskarżano mnie o znachorskie praktyki.
Opowiedziałem wszystko szczerze. Lindsay sam zbadał Karola Gordona, ciągle jeszcze — jako
rekonwalescenta — przebywającego w szpitalu. Zdumiał się cudownym wyleczeniem, ale
jednocześnie nie ukrywał swych obaw o moją przyszłość zawodową. Początkowo nie
pojmowałem, że cokolwiek mogło--by zagrażać memu stanowisku w szpitalu, nie mówiąc już o
prawie do praktyki lekarskiej. Nasz szpital był jednak fundacją, a w zarządzie tej fundacji
zasiadał niejaki Vincent, człowiek bardzo majętny. Co to miało do rzeczy? A miało, i bardzo
wiele.
Siostrzeniec Vincenta zginął podczas wyprawy Custera, a wuj tak się tym wypadkiem przejął,
iż począł głosić hasło jakiejś “wyprawy krzyżowej” przeciw czerwonoskórym. Stąd groziło mi
niebezpieczeństwo,, stąd wywodziły się obawy doktora Lindsaya.
W trzy miesiące później w miejscowym dzienniku “Daily Herald” ukazał się artykuł o
wizycie Indian w szpitalu. “Ktoś” znowu mi się przysłużył. Cała sprawa — ku memu
nieszczęściu — odżyła. Vincent dowiedział się o wszystkim. Powołano specjalną komisję, która
mnie wielokrotnie przesłuchiwała. Mimo obrony Lindsaya musiałem opuścić szpital.
Znajdowałem się; wówczas w stanie kompletnego wyczerpania nerwowego. Do równowagi
przywrócił mnie Karol Gordon. Podtrzymywał mnie na duchu, a wreszcie namówił na wycieczkę
w prerie Kanady. Trwała ona od czerwca do późnej jesieni 1881 roku. Podczas tej eskapady
ujrzałem — po raz pierwszy w życiu — wspaniałą, nie ujarzmioną jeszcze przez człowieka
przyrodę. Poznałem nieco życie Indian i zaprzyjaźniłem się z czarodziejem plemienia Czarnych
Stóp, Czerwoną Chmurą, i z wodzem plemienia, Wysokim Orłem. Jak się
okazało, Karol Gordon
cieszył się wielkim poważaniem wśród czerwonoskórych, zwłaszcza wśród wojowników
Czarnych Stóp. Od nich to otrzymał przydomek Wielkiego Bobra.
W trakcie mej wyprawy z Karolem przypadkowo natrafiliśmy na plany złotodajnych terenów.
Wysłana tam nasza ekspedycja potwierdziła istnienie złotego piasku. W następnym roku
postanowiliśmy, wraz z gromadką wojowników Czarnych Stóp, udać się do odkrytej już przez
nas kopalni i przystąpić do regularnej eksploatacji. Złoto miało być przeznaczone na polepszenie
.warunków życia Czarnych Stóp, na zapoczątkowanie masowej hodowli bydła i na kształcenie
młodych Indian. Duszą tego pomysłu był Czerwona Chmura, ale niemałą rolę w realizacji
planów odegrał Karol. Ja sam bardzo zapaliłem się do tego reformatorskiego przedsięwzięcia.
Podczas paromiesięcznego pobytu na prerii mój stosunek do Indian, moja o nich opinia uległy
radykalnym zmianom. Stałem się przyjacielem “czerwonych mężów”.- Myślę, że tego nigdy nie
pożałuję.
Opowiadając o tych wszystkich sprawach w wielkim .skrócie, nie mogę jednak pominąć
pewnego niezwykle ważnego faktu: po schwytaniu na kanadyjskiej prerii zabójcy dwu
naukowych badaczy, inżyniera i profesora uniwersytetu w St. Louis, plany pokładów złota
wpadły w ręce Karola (i moje). Morderca jednak ;zbiegł. Pościg za nim nie dał żadnych
rezultatów, mimo iż o przestępstwie została powiadomiona Kanadyjska Królewska Konna
Policja. Nie znaliśmy wówczas ani nazwiska, ani nawet imienia przestępcy. Nazywaliśmy 4fo
między sobą “człowiekiem z blizną” — od szramy, jaka widniała na jego lewym policzku.
Człowiek ten według naszego (Karola i mojego) mniemania posiadał jakąś kopię tych planów.
A potem nastąpiły zupełnie nieprzewidziane wypadki. Oto, gdy wreszcie dotarliśmy do
samotnej doliny w Górach Skalistych, gdzie znajdowały się pokłady złota, natrafiłem na
zakopane w blaszanej puszce dokumenty. Było to sprawozdanie z wyprawy dwu naukowców.
Oni to właśnie spotkali się przypadkowo “z poszukiwanym przez nas “człowiekiem z blizną”, a
kiedy poczęli go podejrzewać o wrogie zamiary, ukryli rękopis w im tylko znanym miejscu. W
powrotnej drodze — jak już wspomniałem — zostali zamordowani. Z rękopisu wynikało, że
“człowiek z blizną” podawał się za niejakiego Scotta. Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto tenże
Scott w najmniej oczekiwanym przez nas momencie przybył do doliny. Wdał się z nami w
walkę, która zakończyła się dlań tragicznie: przyparty do stromego zbocza góry, nie chcąc wpaść
w nasze ręce, w porywie jakiegoś nagłego szaleństwa skoczył w przepaść.
Uff, rozpisałem się, mimo iż usiłowałem być zwięzłym. Pisanie trwało dość długo, ale
wypadki minionych miesięcy przypomniałem sobie bardzo szybko, siedząc w wannie. Kiedy
wreszcie odświeżony i wymyty zagłębiłem się w fotelu, niezastąpiona Katarzyna podała mi
lunch.
Przybyłem do domu rankiem, wprost z pociągu, i nie wiem, co odczuwałem silniej: głód czy
senność? Głód jednak przemógł zmęczenie. Dopiero gdy odsunąłem puste talerze i filiżanki, gdy
zapaliłem fajkę — wierną towarzyszkę niedawnych przygód — ogarnęło :mnie senne
rozmarzenie.
Pod powiekami przesuwały się zielone obrazy dalekiej przestrzeni. Widziałem trawy, drzewa,
jeźdźców ma koniach, dymy rozpalonych ognisk... Sam nie wiem, kiedy zasnąłem.
Obudziła mnie Katarzyna, gdy za oknami zmierzchało, a w pokoju tworzyły się po kątach
głębokie cienie. Gospodyni pokiwała głową:
—Ale musi się pan doktor wymęczyć na tych wertepach.
—Nie “musi”, Katarzyno, tylko “musiał”. I nie byłem na żadnych wertepach, tylko na prerii.
Machnęła ręką.
—Przychodzili tu do pana różni...
—Pacjenci?
—Pewnie.
—Dzisiaj?
—Nie, nie dzisiaj. Jak pan doktor wyjechał. Najpierw było ich dużo, a potem coraz mniej.
—I co im Katarzyna mówiła?
—Że pan doktor wyjechał...
—A mówiła Katarzyna, dokąd wyjechałem?
—Mówiłam tylko, że na odpoczynek, ale dokąd, to nie.
—Bardzo dobrze — pochwaliłem. — Proszę nikogo nie informować, gdzie byłem.
Katarzyna skinęła głową. Mogłem być pewien, że, nie zdradzi miejsca mego letniego pobytu.
Chociaż bowiem z natury lubiła dużo mówić, potrafiła również: milczeć jak kamień, jeśli
zachodziła potrzeba. To była
:
jedna z jej cennych zalet, bardzo przydatna w mojej praktyce
lekarskiej. Od Katarzyny nikt by nie wyciągnął żadnej wiadomości o moich pacjentach.
Czym się kierowałem nakazując Katarzynie zachowanie tajemnicy mego wyjazdu? Chyba
raczej jakimś instynktem. Nie chciałem, aby mówiono o moim pobycie wśród Czarnych Stóp.
Zestawienie tego faktu z przyczyną mego odejścia ze szpitala mogłoby wywołać nową falę
plotek i pobudzić zaciekłych “wrogów czerwonych” (wyznających potworną zasadę r, dobry
Indianin — to martwy Indianin) do nowych;
ataków na moją osobę. Obawiałem się również, aby
przy okazji nie wydały się sprawy związane z odkryciem złotodajnych piasków. Chociaż trafić
do nich było niezwykle trudno, mogli znaleźć się spryciarze próbujący szczęścia. Gdyby się im
powiodło, wynikłyby z tego dla mnie, dla Karola Gordona, a przede wszystkim dla plemienia
Czarnych Stóp okropne, może nawet krwawe konsekwencje.
Dreszcz mnie przenikał na samą myśl, że gromady trampów, włóczykijów spod ciemnej
gwiazdy, chciwe złotego deszczu, zaczęłyby ciągnąć w Góry Skaliste. Doszłoby wówczas na
pewno do walki z czerwonoskórymi. Sprawa stałaby się głośna, wyolbrzymiona przez
zaciekłych wrogów Indian. Skończyłoby się ha interwencji Kanadyjskiej Królewskiej Konnej
Policji i na oddaniu złotodajnych terenów do swobodnej eksploatacji. Tak czy inaczej, Czarne
Stopy musiałyby pożegnać się z możliwością użycia cennego kruszcu na własne potrzeby.
Rozmyślając nad tym wszystkim powziąłem decyzję.
— Katarzyno — powiedziałem — jutro wyjeżdżam.
Załamała ręce w geście rozpaczy.
— Tylko na jeden dzień. Wieczorem będę z powrotem. Gdyby zgłosił się kto o poradę, proszę
powiedzieć, że będę przyjmował od pojutrza.
Skinęła głową.
— A tego zwierza to pan doktor sam ubił, czy kupił?
Nie zrozumiałem pytania.
— Jakiego zwierza?
— Ano, to szare futro.
Roześmiałem się.
— To skóra grizzly. Sam go zastrzeliłem z... pewną pomocą.
Istotnie tak się złożyło. Mój pierwszy grizzly, nieoczekiwanie spotkany w górach, otrzymał
ode mnie dwie kule. Jedną lekko go tylko skaleczyłem, druga ugrzęzła w mózgu zwierzęcia, ale
nie powaliła go natychmiast. Na szczęście, w odpowiedniej chwili zjawił się Czerwona Chmura i
dobił potwora.
— Ojej? To pan doktor strzelał? Kto by myślał?...
W głosie Katarzyny wyczułem więcej powątpiewania niż podziwu.
—Będę musiała to dobrze trzepać, żeby się mole nie zalęgły. A gdzie to-to położyć?
—W sypialni, przed łóżkiem. A jakby się kto pytał, niech Katarzyna powie, że kupiłem.
Popatrzała na mnie podejrzliwie. W tej chwili na pewno nabrała przekonania, że futro istotnie
nabyłem. Któż bowiem chciałby ukrywać przed światem fakt upolowania szarego niedźwiedzia?
Oczywiście, moja wierna gospodyni nie zdradziła swych myśli ani słówkiem. Powiedziała
tylko z wyczuwalnym w głosie oburzeniem:
— A kto będzie tego zwierza oglądał, jak pan doktor każe go położyć w sypialni?
Rzeczywiście, strzeliłem głupstwo, ale to chyba było wynikiem zmęczenia.
— Mógłby się pan doktor wreszcie ożenić... — usłyszałem po chwili prawdziwie zatroskany
głos Katarzyny.
Podskoczyłem na fotelu.
—Co takiego?! Co też Katarzyna opowiada?
—A pewnie. Zawsze to lepiej mieć jakieś towarzystwo. Nie nudzi się człowiek...
—Rzeczywiście, tylko tego brakowało — mruknąłem.
Bezrobotny lekarz miałby się żenić! Gdyby nie inicjatywa Karola Gordona, zacząłbym zaiste
głodować
od pierwszych dni swego powrotu z prerii. Katarzyna, chociaż oszczędna, wydała
wszystko do ostatniego centa z tego, co jej zostawiłem. Czy teraz znowu zjawią się u mnie
pacjenci? Po tak długiej przerwie?
Przed wyjazdem moja praktyka rozwijała się wprawdzie coraz lepiej, a odejście ze szpitala
nawet zrobiło mi reklamę. Ale teraz? Któż jeszcze mógł pamiętać o lekarzu, którego przez tak
długi czas nie było w mieście?
Samotność i nuda, o której wspomniała Katarzyna — te sprawy nie były mi znane. Większość
godzin każdego dnia spędzałem przecież na szpitalnych salach. Na nudę po prostu nie starczało
czasu. A wieczorny odpoczynek lubiłem spędzać właśnie w samotności, wysłuchując niekiedy
— jednym uchem — monologów Katarzyny. Co czeka mnie teraz? Jak przetrzymam tych kilka
zimowych miesięcy?
Może zlikwidować zbyt drogie mieszkanie? Może rozstać się z Katarzyną? Wszystko to było
zbyt przykre, aby o tym myśleć dłużej. “Jakoś to będzie” — rzekłem sobie, wspomniawszy o
pewnym pękatym woreczku, który przywiozłem z prerii.
Kiedy więc wypiłem gorącą herbatę, a moja gospodyni pościeliła mi łóżko, z dużym
zadowoleniem zdjąłem ubranie, po raz pierwszy od wielu miesięcy. Któż bowiem rozbiera się na
prerii? Opatuliłem się kołdrą. Leżałem rozmyślając, czy potrafię zasnąć w łóżku. Czy potrafię
zasnąć nie słysząc trzasku bierwion na ognisku, nie czując na twarzy powiewów wiatru dmącego
z ciemnych przestrzeni nocy? Czy potrafię zasnąć nie widząc obok siebie towarzyszy wędrówki
w doli i niedoli?
Tu, w czterech ścianach własnego mieszkania poczułem się rzeczywiście samotny. Uczucia
tego nie zmniejszała nawet świadomość, że w kuchence krząta się moja gospodyni.
Usiadłem na łóżku i aby skierować myśli w innym kierunku, wziąłem stertę gazet z ubiegłego
tygodnia (Katarzyna nabywała codziennie “Daily Herald” czytając go od deski do deski),
przysunąłem do łóżka lampę i począłem studiować tę kronikę życia mego rodzinnego miasta.
Tak oto powolutku zaznajamiałem się z najważniejszymi wydarzeniami Milwaukee (kronika
miejska) i z wydarzeniami tak zwanej wielkiej polityki (depesze). Ale nie znalazłem nic
interesującego, a może po prostu odwykłem od tego rodzaju informacji. Przykręciłem knot
naftowej lampy, dmuchnąłem na płomień i znowu, jeszcze szczelniej, otuliłem się kołdrą. Ale
kołdra była zbyt gruba, łóżko zbyt miękkie, a w pokoju zbyt duszno. Mimo to zasnąłem, sam nie
wiem kiedy, i spałem jak bóbr podczas zimowej nocy.
Tak upłynął pierwszy dzień mego pobytu w rodzinnym mieście Milwaukee, po długiej
nieobecności. Przyznacie sami, niezbyt ciekawie.
“Złoto i piasek
Któż potrafi docenić piękno białego obrusa na stole, krągłość talerzy, srebrne polśnienie
łyżeczki do herbaty, jeśli z tymi przedmiotami styka się po kilka razy na dzień?
A jednak stołowe nakrycie ma swe uroki. Żeby je docenić, trzeba jednak przez dłuższy czas
skazać się na konieczność zrezygnowania z łyżek i widelców, z porcelanowych talerzyków,
przezroczystych szklanek, a również z krzesła i stołu. Dopiero potem cieszyć się można
śniadaniem przy pięknie nakrytym stole.
Rankiem siedziałem za takim właśnie stołem, wdychając zapach kawy z mlekiem i smarując
chrzęszczącą w palcach bułkę złocistym masłem. To było już drugie danie mego śniadania. Na
pierwsze otrzymywałem nieodmiennie płatki owsiane. Jadłem powoli, wiedząc, że nikt nie
będzie mnie naglił do pośpiesznego siodłania konia i jeszcze pośpieszniejszej jazdy. Czekała
mnie dziś tylko przyjemna wycieczka we wnętrzu kolejowego wagonu. Tak, tak. Życie w
cywilizowanym mieście ma również swoje dobre strony.
Po śniadaniu ruszyłem spacerkiem na stację. Trochę mi było niewygodnie w garniturze.
Przyzwyczaiłem się już do traperskiej koszuli i kolorowej kamizelki. Miejskie ubranie i płaszcz
krępowały mi ruchy. Na dworcu wykupiłem bilet do Chicago, a potem spacerowałem sobie po
prawie pustym w tych godzinach peronie. Z niezadowoleniem zauważyłem, że nieliczni
podróżni przyglądają mi się z zainteresowaniem. Może zwracała uwagę moja opalona na brąz
twarz? Nawet jeden z wałęsających się pozdrowił mnie skinieniem głowy. Kto to był — nie
mam pojęcia. Prawdopodobnie któryś z mych dawnych, prywatnych lub szpitalnych pacjentów.
Nareszcie nadjechał pociąg.
Czym prędzej wskoczyłem do wagonu i zagłębiłem się w lekturze rannych gazet. Podróż
upłynęła mi na czytaniu. Kiedy przybyłem do Chicago, opuściwszy stacyjny budynek, począłem
się zastanawiać, dokąd skierować swe kroki. Do zakładu złotniczego czy do jednego z licznych
w tym mieście banków? Postanowiłem zacząć od banku. Ba, ale do którego banku się udać? Co
wybrać: duży bank czy mały kantor? Zdecydowałem się na ten ostatni. Spacerowym krokiem
ruszyłem główną ulicą. Mijałem reklamy wielkich firm, aż natrafiłem na skromniutki lokalik:
“Kantor wymiany. Bracia Smith & Comp.” Pchnąłem drzwi. Mała salka, przedzielona lśniącą
ladą, za którą siedziało trzech urzędników pilnie coś zapisujących w rozłożonych na stołach
księgach. Oparłem się o ladę i czekałem, nie chcąc im przerywać pracy. Ale natychmiast
zostałem zauważony.
— Czym możemy panu służyć?
Chrząknąłem, żeby nabrać śmiałości.
— Mam złoto do sprzedania, to jest... chciałem otworzyć rachunek czekowy.
Urzędnik przyjrzał mi się badawczo, a potem uchylił drzwiczki kontuaru.
— Pan pozwoli.
Przeszliśmy przez salę, przez korytarz — wreszcie mój przewodnik zapukał do jakichś drzwi.
Uchyliło się malutkie okienko. Spojrzała na nas para oczu:
—To ty, Fred? Co nowego?
—Mam klienta. Złoto.
Usłyszałem dźwięk przypominający ciche gwizdnięcie. Okienko zamknęło się z trzaskiem.
Potem zachrobotał klucz w zamku i uchyliły się drzwi.
—Rozumie pan, musimy być ostrożni. Proszę bardzo.
Wkroczyłem do środka. Był to niewielki pokoik z jednym tylko oknem, opatrzonym w mocne
kraty. Pod ścianą stały rzędem trzy kasy pancerne imponujących rozmiarów. Poza tym — stół,
szafka, trzy krzesła. Na stole waga typu aptekarskiego z szalkami zawieszonymi na długich
ramionach. Otworzyłem małą walizeczkę, wyjąłem z niej pękaty woreczek uszyty z jeleniej
skóry, włosem na zewnątrz.
— Ładna sztuka. Można rozwiązać? — zapytał uprzejmie siedzący za stołem mężczyzna.
Skinąłem głową. Rozsupłał rzemyki i część zawartości odsypał na jedną z szalek, a ja
przyglądałem się jego bladej, bez wyrazu twarzy. I właśnie wyobrażałem sobie, jak zabawnie
wyglądałby na koniu, w prerii, gdy podniósł głowę i spojrzał na mnie z jakimś zastanawiającym
zdziwieniem. Urzędnik, który mnie tu przyprowadził, pochylił się nad wagą, a potem obaj
popatrzyli mi prosto w oczy. Czułem, że poczynam się czerwienić. Czemu, u licha, tak mi się
przyglądają? Opuściłem głowę i nagle zaparło mi dech w piersiach. To chyba jakiś koszmarny
sen! Na szalce leżała kupka zwykłego żółtego piasku...
Czoło moje pokryło się kroplistym potem. Dotknąłem szalki. Wyczułem pod palcami
drobniutkie ziarenka. Nie, to na pewno nie było złoto. Chwyciłem woreczek i gwałtownym
ruchem wysypałem zawartość na ladę. Piasek! Tylko piasek. Zwilżyłem językiem zaschnięte
wargi.
—Okradziono mnie — powiedziałem jakimś dziwnie ochrypłym głosem. — Ktoś zamienił
woreczek...
Blady mężczyzna pokiwał głową:
—Urządzili szanownego pana. No cóż, zdarza się.
Na te “zdarza się” wybełkotałem kilka słów przeprosin i oszołomiony, pośpiesznie opuściłem
kantor. Ktoś coś za mną wołał, ale nawet się nie odwróciłem. Dopiero na ulicy nabrałem
oddechu w płuca. Czułem się tak, jak gdybym przed chwilą otrzymał potężne uderzenie pałką w
głowę. Musiałem widać zataczać się, bo nieliczni — na szczęście — przechodnie spoglądali na
mnie ze zbytnim zainteresowaniem. Żeby zrozumieć ogrom klęski, jaka mnie spotkała, trzeba
wiedzieć, że złoto, które poszedłem wymienić na dolary, nie było moją własnością.
Przed samym powrotem do Milwaukee, już na stopniach kolejowego wagonu, Karol Gordon
dosłownie wcisnął mi w rękę pękaty woreczek uszyty z jeleniej skóry. Domyśliłem się, co
zawierał. Był to złoty piasek, który Karol w imieniu wodzów Czarnych Stóp i swoim własnym
ofiarowywał mi w zamian za trudy poniesione przy poszukiwaniu złotodajnych pokładów. Nie
chciałem, nie mogłem przyjąć tego daru. W moim mniemaniu na tym złocie pozostały ślady krwi
osób, które padły ofiarą pogoni za “diabelskim pyłem”. Powiedziałem wówczas Karolowi, że
tylko jakiś wielki cel, na który przeznaczymy nasz skarb, może zmazać tę krew. Mimo to
Gordon upierał się, abym przyjął dar. Ustąpiłem, przyjmując złoto jako ewentualną pożyczkę.
Liczyłem się bowiem z faktem, iż moja wielomiesięczna nieobecność w Milwaukee odbije się w
sposób ujemny na mej praktyce lekarskiej. Należało jakoś przetrzymać najtrudniejszy okres. A
teraz! Teraz diabli wzięli całą pożyczkę! Diabli? Jakiś piekielnik musiał zamienić woreczek. Nie
upilnowałem go podczas podróży. Oto i skutki!
W tej chwili zauważyłem, że w kantorze zostawiłem także i podmieniony woreczek, ale za
skarby świata nie byłbym już tam wrócił. Zresztą po co? Żeby zachować niezbyt miłą pamiątkę,
świadectwo własnej klęski? Niech go licho porwie!
Kiedy doszedłem do budynku stacyjnego, już zupełnie oprzytomniałem. Nabyłem bilet do
Milwaukee I wyszedłem na peron. Spacerowałem tu i tam, aż chłodny wiatr jesienny wypłoszył
ze mnie ostatnie resztki oszołomienia. Wtedy nadjechał pociąg, głośno
oznajmiając swe
przybycie wielkim dzwonem, w jaki wyposażono podówczas wszystkie parowozy na liniach
północnoamerykańskich. Machinalnie otworzyłem drzwi i wskoczyłem do wagonu. Był zupełnie
pusty. Pociąg bowiem zaczynał swój bieg w Chicago, potem trasa jego wiodła do Milwaukee
wzdłuż brzegów jeziora Michigan, a stamtąd skręcała ku wschodowi aż do granicy Kanady i
dalej na północny wschód.
Usiadłem, bezmyślnie gapiąc się przez okno. Trwało to dobre kilkanaście minut. Ciszę
przerwał odgłos szybkich kroków, trzasnęły drzwi. Odwróciłem głowę. Z przeciwległego krańca
wagonu szedł ku mnie nieznajomy pasażer. Rozglądał się dokoła, jak gdyby szukał wolnego
miejsca, a przecież wszystkie ławki były puste. Przystanął, spojrzał na mnie z uwagą i po chwili
ruszył wprost w moim kierunku.
— Pozwoli pan?
Mruknąłem coś, co zostało widać uznane za przyzwolenie, bo zdjął przewieszony przez ramię
worek, lekko rzucił go na półkę i usiadł naprzeciw. Nie wiem dlaczego, ale fakt ten zirytował
mnie. Nie pragnąłem niczyjego towarzystwa. Ostentacyjnie odwróciłem się ku oknu. Tak
upłynęło jeszcze kilkanaście minut, aż wreszcie pociąg ruszył. Najpierw wolno, a potem coraz
prędzej poczęły stukać koła na złączach szyn, aż w końcu dźwięk ten przeszedł w tak dobrze
nam wszystkim znaną monotonną melodię, w miarowy rytm, działający na mnie zawsze
usypiająco. Pewnie bym się i zdrzemnął, gdyby nie świadomość, że naprzeciw siedzi jakiś
nieznajomy i mnie obserwuje. Zerknąłem nań jednym okiem, ale widząc, iż podobnie jak ja
spogląda w okno, począłem mu się — ot.. ze zwykłych nudów — przyglądać.
Miał bujne, nieco szpakowate włosy, niebieskie oczy, w kącikach których zbiegała się
siateczka drobnych zmarszczek. Jak niektórzy twierdzą, jest to oznaka równowagi fizycznej i
duchowej, świadczącej również o poczuciu humoru. Jako lekarz nie potrafię uzasadnić, ile w
takim poglądzie tkwi naukowej prawdy, a ile fantazji.
Mój sąsiad miał twarz spaloną na czerwony brąz. jak ludzie, którzy dużo przebywają na
otwartej przestrzeni. Ubrany był w skórzaną bluzę, spod której wystawał rąbek czerwonej w
czarną kratę flanelowej koszuli, w spodnie z grubego płótna, zachodzące na buty. Okrągły
kapelusz o szerokim rondzie, noszący ślady długotrwałego używania, spoczywał teraz na worku.
W sumie — nieznajomy robił dość sympatyczne wrażenie. Jednakże nastrój, w którym nadal
tkwiłem, nie skłaniał mnie ani przez sekundę do nawiązania bliższej znajomości. Rozważałem
nawet, czy nie przesiąść się na inną ławkę. Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że
wyglądałoby to na ostentacyjną nie-grzeczność, wlepiłem więc oczy w szybę.
— Dawno pan powrócił?
Drgnąłem na dźwięk głosu. Odwróciłem głowę.
—Przepraszam, że się wtrącam, ale jazda pociągiem zawsze mnie piekielnie nudzi. Dawno
pan po wrócił?
—Nie rozumiem... — stwierdziłem oschłym głosem. — Skąd miałem powrócić?
—Skąd by, juk nie z prerii?
Spojrzułem mu prosto w oczy. Nie dostrzegłem w nich nic zaczepnego.
—Nie rozumiem — powtórzyłem. — Z prerii? Nie znam pana. Nie przypominam sobie...
—Oczywiście, oczywiście. Spotykamy się po raz pierwszy. Chociaż... kto wie... co prawda,
jak powiada przysłowie, w nocy wszystkie koty są szare...
—Nie mogę pojąć, o co panu chodzi?
—Och, głupstwo. Niech pan spojrzy w lustro. Taką opaleniznę noszą tylko ci, którzy bawili
na prerii. Znam się na tym.
—Ach, tak. Rzeczywiście, jest pan spostrzegawczy...
—Myślę jednak — mówił dalej nieznajomy — że pan na prerię nie wraca. A ja wracam —
dodał po krótkiej przerwie. — Nie wytrzymałbym w mieście. Za dużo ludzi, za dużo kurzu,
zbyt mało powietrza.
Uśmiechnąłem się mimo woli. Ja także czułem się teraz bardzo źle i obco w mieście.
Wszystko mnie w nim przytłaczało: kamienne domy, hałas ulicy, liczni przechodnie. A
powietrze? O tak, nieznajomy mówił rzetelną prawdę.
—Ech, preria... — przerwał i popatrzył na mnie badawczo. — Lubi pan muzykę?
To było pytanie rzucone raczej w formie stwierdzenia. Skinąłem głową. Wstał, zdjął ostrożnie
worek i wydobył z niego — nigdy bym nie odgadł: mandolinę. Usiadł i brzdąknął parę razy, a
potem począł nucić półgłosem. Była to jedna z tych licznych opowieści--ballad, nie wiadomo
gdzie i kiedy powstałych, nie wiadomo przez kogo ułożonych.
Głos miał miły, melodia łatwo wpadała w ucho, więc chociaż treść była banalna, słuchałem z
przyjemnością, zapomniawszy na chwilę o swych strapieniach. Piosenka mówiła o przygodzie
trapera, który jechał przez prerię wracając do domu. Powtarzał się refren. Zapamiętałem go
dokładnie, nawet nie przypuszczając, iż będę go słuchał niejeden raz.
Jedź, koniu, przez prerię zieloną,
Pędź, koniu, gnaj, koniu, daleko,
Tam gdzie nad szumiącą rzeką
Mieszkają mój synek i żona...
Wędrowiec mknący tak przez step ratuje syna indiańskiego wodza, tonącego w rzece.
Następnego dnia traper zostaje napadnięty przez czerwonoskórych. Od niechybnej śmierci lub
niewoli wybawia go, z wdzięczności za uratowanie syna, wódz indiański. Zakończenie brzmiało:
Więc pamiętajcie, ludziska,
Na prerii zielonej kobiercu
Najbardziej się ceni — co w sercu.
Nie broń, co w dłoni połyska...
Skinąłem głową, gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki.
—Przyjemna piosenka. Nigdy jej dotąd nie słyszałem.
—Ba, nic w tym dziwnego. Jest pan pierwszym jej słuchaczem.
—Jak to?
—Ano tak, bo sam ją ułożyłem.
—Bardzo mi się podoba.
—Ot, taka sobie. W wolnych chwilach, gdy się nudzę, zamieniam się w kompozytora. Już
kilka moich piosenek poleciało w świat. Niektóre nawet do mnie wracają.
—W jaki sposób?
—Ot, po prostu ludzie stwierdzili, że lubię posłuchać od czasu do czasu czyjegoś głosu i
muzyki. Więc przychodzą. Śpiewają. Moje słowa i moje melodie. Wcale o tym nie wiedząc.
Zabawne, prawda? Taki już ze mnie bezimienny autor — uśmiechnął się chowając mandolinę
do worka i znów zapatrzył się w krajobraz przesuwający się za oknem.
—Prędko się jedzie — zauważył. — Ale jak w klatce. Wolę konia. Można się zatrzymać,
kiedy się zechce. Przepraszam za pytanie: daleko pan wędruje?
—Milwaukee — odpowiedziałem krótko.
—Piękne miasto, ładne miasto. Byłem tam kiedyś. Pan nie jest traperem — zauważył nagle i
bez żadnego związku z poprzednimi słowami. — Po co pan jeździł na prerię? Proszę nie
odpowiadać. Może sam to odgadnę. Lubię zagadki.
Wzruszyłem ramionami. “Zjesz diabła — pomyślałem — zanim czegokolwiek ode mnie się
dowiesz.”
—Pan nie jest traperem — ciągnął swój monolog. — Na pewno nie. Ta opalenizna
niejednego mogłaby zwieść, ale nie mnie.
Coraz mniej podobała mi się ta gadanina. Może przejść do innego wagonu? Albo wysiąść na
najbliższej stacji? Po licha mówiłem, że jadę do Milwaukee? Cóż za pechowy dzień!
Jak żywa stanęła mi przed oczyma scena niedawno przeżyta w bankierskim kantorze. Aż
zgrzytnąłem zębami na to wspomnienie. Ogarnął mnie gniew i wstyd, że dałem się tak
wyprowadzić w pole. Oto, co teraz czułem siedząc w pustym wagonie naprzeciw jedynego poza
mną pasażera, który z każdą chwilą wydawał mi się coraz mniej sympatyczny. Wyraz mojej twa-
rzy musiał ulec jakiejś zmianie, bo sąsiad od razu to zauważył.
—Miał pan jakieś kłopoty? Prawda? Któż ich nie ma? Czy... przepraszam, że się wtrącam w
nie swoje sprawy, czy spotkała pana jakaś przykrość? A czy... przypadkiem pana nie
okradziono?
Aż podskoczyłem na ławce. Przez sekundę nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć.
Zaprzeczyć czy potwierdzić? Po namyśle wybrałem szczerość.
—Ma pan rację — przyznałem. — Zdarzyło się coś podobnego.
Pokiwał głową.
— Tak sobie pomyślałem. Uderzenie po kieszeni bardzo boli ludzi, chociaż... chociaż
istnieją rzeczy boleśniejsze. Nie sądzi pan?
—Pewnie, pewnie — mruknąłem.
Zauważył zmianę tonu.
—Uraziłem pana? Najmocniej przepraszam. W moim zawodzie często spotykam się z tego
rodzaju nieprzyjemnymi wydarzeniami.
Znowu umilkł, a ja na nowo począłem przeżywać swoją klęskę. Niech to licho porwie! Ale
jakim to zawodem trudnił się mój sąsiad? Policjant? Prywatny detektyw?
—Przypuszczam, że pana okradziono w pociągu — nieubłaganie rozwijał swój temat
towarzysz podróży. — Najczęściej jesteśmy okradani w pociągach!
Zastanowiłem się. Uwaga była dość rzeczowa. Gdzie I kiedy zamieniono woreczek ze
złotem? Karol Gordon wręczył mi go, gdy wsiadałem do wagonu. Żeby nie rozwiązywać swego
tłumoka na oczach pasażerów, woreczek ze złotym piaskiem wsunąłem do kieszeni myśliwskiej
bluzy. Kieszeń była co prawda głęboka, ale... Przez cały czas czułem ucisk woreczka na biodrze.
Zauważyłbym brak tego ciężaru.
—Widzę, że się pan nad czymś zastanawia. Najgorsze są godziny przedświtu. Wtedy
człowiekowi chce się spać, jak nigdy.
Zaskakujące stwierdzenie. Zacząłem podejrzewać, że mój towarzysz jest jasnowidzem.
Natychmiast otworzyła się w moim mózgu jakaś klapka pamięci. Tak, wracając do Milwaukee
spałem czy drzemałem w pociągu — na jedno wyszło. Nieznajomy miał rację: najgorsze są
godziny przedświtu. Musiałem zasnąć. Nie bacząc na “skarb”, który wiozłem. Ktoś musiał
zwrócić uwagę na woreczek, w chwili gdy mi go wręczał Karol Gordon. Pociąg stał wówczas na
małej stacyjce. Pasażerowie wyglądali oknami.
—Ma pan rację — powiedziałem. — Najgorsze są godziny przedświtu. Pewnie wówczas
mnie okradziono. Ale dlaczego to pana tak interesuje?
Zanim zdążył odpowiedzieć, rozległ się charakterystyczny zgrzyt hamulców. Wagon począł
zwalniać biegu, zaturkotał kołami na kilku rozjazdach, wreszcie zatrzymał się przed długim
peronem stacyjnym. Kierownik pociągu wykrzyknął nazwę miejscowości, a nieliczna grupka
nowych pasażerów poczęła rozchodzić się po wagonach. Szczękały i trzaskały otwierane i za-
mykane drzwiczki. Pod oknem przesunął się sprzedawca gazet wykrzykując tytuły dzienników.
Potem przejechał z wózkiem pełnym butelek piwa człowiek w białym kitlu (natychmiast
przypomniał mi się szpital). W jego kierunku wyciągały się ponad opuszczonymi szybami ręce.
Dalej, na uboczu, stała bryczka zaprzęgnięta w dwa konie, a jeszcze dalej — wóz farmerski o
nadmiernie wielkich kołach. Za nim widać było dachy domków, jakieś skupisko drzew i kilku
gapiów obserwujących pociąg. Ot, taki typowy obrazek z peronu małego miasteczka. Trzasnęły
drzwi, zatupotały nogi. Dwu podróżnych wsiadło do naszego wagonu. Minęli nas i zajęli miejsca
w przeciwległym końcu. Pociąg ruszył.
—Nie odpowiedział pan na moje pytanie — wróciłem do przerwanej rozmowy.
—Prawda. Ale bardzo lubię rozglądać się po małych stacyjkach. Wracając jednak do rzeczy:
jak już wspomniałem, pewne sprawy interesują mnie zawodowo. W danym wypadku jednak
nie tylko o to chodzi. Widzi pan, okradziono pana w pociągu. To dla mnie nie ulega
wątpliwości. Mam dobrą pamięć wzrokową.
Przerwał i spojrzał na mnie badawczo. Nadal nic z tego wszystkiego nie pojmowałem. Co
miała wspólnego pamięć wzrokowa z faktem kradzieży? Począłem posądzać swego towarzysza
podróży o maniactwo z obsesją na tle kradzieży i tropienia złodziejów.
— To było właśnie nad ranem — powrócił do swej przerwanej opowieści. — Wsiadłem do
pociągu. Noc była chłodna, więc mimo późnej godziny czułem się rzeźwy i wypoczęty. W
wagonie panował półmrok, światła pogasły. Przewędrowałem chyba przez cały wagon. Często
mi się trafia spotkać znajomka, zawsze przyjemniej w towarzystwie. Jest z kim pogawędzić. Ale
nikogo takiego nie znalazłem. Ano, trudno. Siadłem sobie w kącie. Jedziemy. Wszyscy śpią.
Nacisnąłem mocniej kapelusz. Udaję, że śpię, ale ukradkiem spoglądam po twarzach. Taką już
mam ciekawską naturę. Przejechałem w ten sposób chyba ze trzy stacje. Gdzieś na czwartej
wsiadły dwie czy trzy nowe osoby. Wówczas jegomość siedzący akurat naprzeciw wstał i
przesiadł się na drugą stronę, obok innego pasażera, który spał z głową opartą o framugę okna.
Obserwowałem go spod oka. I niech pan sobie wyobrazi, że po pewnym czasie nieznajomy
znowu wstał i przeniósł się na koniec wagonu. Pomyślałem sobie natychmiast: złodziej! Okradł i
ucieka. Nie poszedłem za nim, pociąg bowiem gnał pełną parą i wyskakiwanie równałoby się po
prostu samobójstwu. Siedzę więc i czekam. A mój facet wraca, o dziwo, na stare miejsce. Coraz
mniej mi się to podoba. Ciągle udaję, że drzemię, ale patrzę. Znajomek-nieznajomek wierci się
na ławce, ale robi to tak, że przysuwa się coraz bliżej do śpiącego sąsiada. Patrzę — powolutku,
powolutku ręka wędruje do kieszeni cudzej kurty, wyciąga jakiś pękaty przedmiot... A po chwili
wędruje z powrotem do kieszeni nieznajomego. Panował półmrok, więc trudno było mi
dokładnie określić, co to było. Może kapciuch do tytoniu, może sakiewka. Takie
duże kapciuchy
i sakiewki nie wyszły jeszcze z mody. Używają ich nadal myśliwi, traperzy i ot, tacy różni, co to
się włóczą z kąta W kąt, nie mogąc nigdzie długo zagrzać miejsca. Pakowne to i trudno zgubić.
A śpiący pasażer bardzo mi przypominał takich wędrowców. Po prostu pachniał prerią. A ja
mam nosa. Był bardzo opalony na twarzy. Tak jak pan — przymrużył oko. — I co pan o tym
sądzi?
Z początku nie bardzo pojmowałem, do czego zmierza. Ale coś mi poczynało świtać w
głowie. Czyżby ten nieznajomy był świadkiem kradzieży, której padłem ofiarą?
—Kiedy pan jechał tamtym pociągiem? — zapytałem.
—Kiedy? — Poskrobał się za uchem. — Nie dalej, jak wczoraj. Odpowiada to panu?
—To nieważne, czy odpowiada, ale tak się akurat zdarzyło, że wczoraj ja również nim
jechałem. — Pokiwał głową i mówił dalej: — Złodziej był spryciarzem co się zowie.
Posiedział jeszcze chwilkę przy okradzionym, potem podniósł się. Nie zwróciło to niczyjej
uwagi. Jak już powiedziałem, cały wagon spał. Niedługo się namyślał. Siadł obok mnie.
Ciągle udaję, że drzemię, czekam, co z tego wyniknie.
—Jak to?! — krzyknąłem. — Tak spokojnie się pan wszystkiemu przyglądał? I nie pochwycił
złodzieja?
—Mój panie, sprawa wcale nie była tak prosta, jak się teraz wydaje. Jakże tu chwytać
złodzieja? Śpiący wagon, noc, ani śladu policjanta. O, nie! Co najwyżej spłoszyłbym faceta, a
sam naraził się na nieprzyjemności. Nie, nie. Trzeba było czekać odpowiedniej chwili.
Wzruszyłem ramionami.
— Oczywiście, złodziej uciekł. Ja nie potrafiłbym tak bezczynnie przyglądać się
przestępstwu.
— A wierzę, wierzę. I strzeliłby pan głupstwo. — Zreflektował się. — Przepraszam, ale widzi
pan, mam pewne doświadczenie w takich sprawach.
Nic na to nie odpowiedziałem, bo towarzysz podróży poczynał mnie już złościć. “Jakiś
niedołęga — myślałem — albo... albo cwaniak. Trzeba się mieć na baczności.”
— No, i cóż dalej? — zapytałem. — Dojechał pan szczęśliwie do celu, a złodziej po drodze
wysiadł. A może to wszystko tylko się panu przyśniło?
Zauważył zmianę tonu w moim głosie, bo spojrzał na mnie bystro.
— Sprawa jest interesująca — powiedział z naciskiem. — Zwłaszcza dla pana. Warto
posłuchać cierpliwie. Jeżeli opowiadam trochę (powiedział: “trochę”. A niechże go...!)
rozwlekle, proszę mi wybaczyć. Taka już moja natura. Zresztą do Milwaukee jeszcze kawał
drogi. Nie sądzi pan?
Mruknąłem coś na znak ni to aprobaty, ni przeczenia. Ale przyjął to za dobrą monetę, bo
rozsiadł się wygodniej, wygrzebał gdzieś w kieszeni kapciuch i poczęstował mnie tytoniem.
Zapaliłem. Od razu mi ulżyło.
—Więc --- zaczął po przerwie — jak już powiedziałem, złodziej przysiadł się do mnie.
Jestem przekonany, że czekał, aby na najbliższej stacji ulotnić się. Przeliczył się jednak,
biedaczek, z siłami.
—Co?
—Po prostu zasnął. Musiał być dobrze zmęczony.
—Oddał go pan wreszcie w ręce policji?
—Nie.
—Dlaczego?
—Ach — westchnął — wstyd powiedzieć. Coś podobnego pierwszy raz wydarzyło mi się w
życiu. Ja również... zasnąłem. Gdybym był przesądny, powiedziałbym, że to chyba czary.
Parsknąłem śmiechem, a potem śmiałem się już głośno, zwracając na siebie uwagę
siedzących w przeciwległym krańcu wagonu podróżnych. Nie mogłem jednak się pohamować.
Mój sąsiad przyglądał mi się przez ten cały czas z pewną dezaprobatą, ale nie dostrzegłem na
jego obliczu ani śladu gniewu. Wydało mi się nawet, iż w jego oczach zamigotały również
iskierki wesołości. Kiedy się opanowałem, dodał tonem rzeczowej informacji:
—A najgorsze to, że uciekł mi również okradziony.
—Jak to: uciekł?
—Po prostu wysiadł na którejś stacji i nawet nie wiedziałem, na której.
—I cóż by z tego przyszło, gdyby pan wiedział? — zapytałem zniecierpliwionym tonem.
—Oddałbym mu skradziony przedmiot.
—A to jakim cudem? Przecież złodziej uciekł.
—Umknął, ani słowa. Ale bez zdobyczy.
—Jak to? A cóż się z nią stało?
Tym razem roześmiał się opowiadający, natomiast ja byłem śmiertelnie poważny.
—Zdobycz znajduje się w drodze do właściciela. Na tymczasowym przechowaniu u mnie.
Podoba się to panu?
—Nadal nic nie rozumiem.
—Przecież to jasne jak słońce. Kiedy mój złodziej zasnął, wyciągnąłem mu z kieszeni łup.
Doskonale potrafię takie rzeczy robić.
Chętka do śmiechu odbiegła mnie ostatecznie. Wyobraziłem sobie, że siedzę naprzeciw
jakiegoś zdolnego “kieszonkowca”.
—Kim pan wreszcie, do licha, jest? — zapytałem.
Najpierw powiem, kim pan jest. Tym właśnie jegomościem, którego wówczas okradzione.
Czyż nie? Skinąłem głową.
—No, to widzę, żeśmy doszli do porozumienia. A teraz — podniósł się z ławki i począł
grzebać we wnętrzu worka leżącego na półce. — Oto pana sakiewka — powiedział odwracając
się.
Wytrzeszczyłem oczy, jakbym naprawdę był świadkiem jakichś czarów.
—Niechże pan teraz sprawdzi zawartość.
Wziąłem do ręki — nadal oczom nie wierząc — woreczek. Woreczek z jeleniej skóry. Mój
woreczek! Ręce mi drżały, gdy rozplątywałem rzemyk zaciśnięty. na otworze. Wreszcie
sięgnąłem palcami do wnętrza i wydobyłem szczyptę połyskującego metalicznie złotego piasku.
Spoglądałem na niego widać dość długo, bo mój sąsiad obejrzał się dokoła i mruknął:
— Schowaj pan ten swój skarb. Pociąg zwalnia biegu. Może ktoś wejść, a lepiej nie chwalić
się czymś takim.
Automatycznym ruchem rąk zawiązałem rzemyki, automatycznie wstałem i wpakowałem do
walizeczki odnalezioną w tak cudowny sposób zgubę. Gdy znowu usiadłem, odetchnąłem
głęboko i jakoś powróciłem do równowagi.
—No i co? Przeszło panu?
—Uff... Dziękuję... Coś podobnego! Jak żyję nigdy mi się nic takiego nie wydarzyło! Nie
mam pojęcia, jak się panu odwdzięczyć.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
—Nazywam się Irvin — przedstawił się nieznajomy.
Bąknąłem swoje nazwisko, ale wciąż jeszcze przejęty byłem niespodziewaną przygodą.
—I nie zauważył pan, kiedy złodziej wysiadł z pociągu?
— Mówiłem już panu, że zasnąłem. Pewnie wysiadł na najbliższej stacji. Czy się spostrzegł,
że z kolei jego okradziono... nie sądzę. Prawdopodobnie za bardzo się śpieszył. Wyobrażam
sobie jego minę. Ale najbardziej mnie wówczas zmartwiło, że ulotnił się i okradziony. Postaw
się pan w moim położeniu. Pytałem sąsiadów, ale nie orientowali się, gdzie pan wysiadł. Jeden
tylko twierdził, że w Milwaukee, chociaż nie był tego zbyt pewien. Gdzie miałem pana gonić?
Nie wysiadłem z pociągu aż w Chicago. I tak miałem w tym mieście interes. Zabawiłem tam
jeden dzień. Załatwiłem, co miałem załatwić, i postanowiłem jechać do Milwaukee.
Powiedziałem sobie: trzeba zobaczyć, jak kij popłynie.
— Co?
Roześmiał się.
—Niezbyt długo musiał pan przebywać na prerii. To popularne powiedzonko. Po prostu:
trzeba zobaczyć, co z tego wyniknie. No, i wynikło. Z czystego przypadku. Zaraz pana
poznałem.
—A gdybyśmy się nie spotkali?
—Ano, cóż? Szukałbym pana w Milwaukee.
Z kolei ja się roześmiałem:
—Długo musiałby pan szukać!
—Szukanie to mój zawód.
— O jakim zawodzie ciągle pan wspomina? Ani rusz nie mogę odgadnąć.
Nie odpowiedział, tylko rozpiął bluzę. Na czerwonej flanelowej koszuli zabłysła srebrem
sześcioramienna gwiazda. Wciągnąłem głęboko powietrze w płuca, zrobiłem wydech i mimo
woli głośno gwizdnąłem.
Oko sprawiedliwości
Nie potrafię opisać wyrazu oczu Katarzyny, gdy po otwarciu drzwi zwróciłem się do swego
gościa:
—Proszę, szeryfie...
Na pewno wyobraziła sobie, że zostałem aresztowany. Moim gościem bowiem — jak łatwo
się domyślić — był znajomy z pociągu. Uznałem, iż poza ustnym podziękowaniem należy mu
się ode mnie dużo więcej a chociażby... kieliszek whisky.
—Proszę, szeryfie.
Zajęliśmy miejsca w głębokich fotelach w gabinecie. Katarzyna zatrzymała się na progu.
—Napije się pan? — i nie czekając odpowiedzi: — Katarzyno, proszę nam podać whisky.
Powinna być jeszcze jedna butelka, została przed moim wyjazdem.
—Jak pan zostawił, to musi być — mruknęła i opuściła pokój, pełna jak zawsze godności.
Butelka i szklanki pojawiły się na stole szybciej, niż tego mogłem się spodziewać.
Prawdopodobnie słowo “szeryf” tak podziałało na moją gospodynię. Napełniłem naczynia.
—No cóż, szeryfie...
—No cóż, doktorze...
—Skąd pan wie?
—Nic trudnego, wywieszka na drzwiach informuje nawet o godzinach przyjęć. Ale co, u
licha, robił pan na prerii? Leczył czerwonoskórych?
Pytanie zbyłem milczeniem. Trąciliśmy się, zadźwięczało szkło.
—Za pomyślność...
—Za pomyślność... i oby pan niczego więcej nie gubił.
Przytaknąłem. Było mi lekko i wesoło na duszy.
— O, do licha — spostrzegłem się — szeryfie, pan pewnie pije z wodą sodową.
Przepraszam...
Machnął ręką.
—Już wieczór.
Nie bardzo zrozumiałem, co ma wspólnego pora dnia z wodą sodową do whisky, ale nie
pytałem. Tak więc piliśmy płyn w jego skoncentrowanej postaci.
—Niezła — mruknął gość. — W Fort Benton takiej nie uwidzisz.
—Jest pan szeryfem w Fort Benton?
—Zgadza się.
—A jak się tam panu żyje?
— Był pan tam kiedy?
Potrząsnąłem głową.
— Nie ma czego żałować. Dziura. Za to okolica... ho, ho! Nie wiem, czy się pan orientuje, to
niemal pogranicze. Miasteczko, raczej osada, powstało właśnie z tego powodu. Kiedyś, na
początku, wzniesiono fort, potem ludziska poczęli ściągać w pobliże. Stały garnizon wojskowy
stanowił pewną gwarancję bezpieczeństwa. Rozumie pan, czerwonoskórzy prawie że pod nosem.
Tak więc, domek po domku, w sąsiedztwie fortu wyrosła osada. Piękna to ona nie jest, ale za to
w pobliżu rzeka, preria, jak okiem sięgnąć. Lubię taką otwartą przestrzeń.
Wypiliśmy znowu.
— Nikt nigdy nie wie, dokąd go los rzuci. Szeryfem zostałem po prostu z przypadku. Ale
nie narzekam. Co się stało, to się nie odstanie. Niech mnie pan kiedy odwiedzi, doktorze. Może
się trafi jaki ciekawy przypadek.
—Przypadek?
—Mam na myśli — tu uśmiechnął się — swoje sprawy zawodowe. Przez Fort Benton
przewija się corocznie spora grupa obieżyświatów. Jedni ciągną do Kanady, drudzy pchają się
na południe. Takie z nich niespokojne duchy. Ale czasem trafi się gratka: facet poszukiwany
listami gończymi. Wtedy jest bal. Jak dotychczas żaden mi się nie wywinął... nie, przepra-
szam, jeden — twarz mu spochmurniała — ale jeszcze go odnajdę.
Znowu napełnił kieliszki i klepnął się w czoło.
—Zaczynam tracić pamięć. Dwu mi się wywinęło, nie jeden. Dwu. Ale z tym drugim to
niedawna historia. I dość wątpliwa...
—A ilu pan schwytał, szeryfie? — zapytałem rozbawiony tą statystyką.
Zastanowił się.
—Drobiazgów nie liczę: bójek, awantur i drobnych obrażeń ciała. Nawet rzadko się do takich
spraw wtrącam. Ale napady, zabójstwa, porwania...
—Porwania?
—Tak, tak. Trafiały się i takie wypadki. Dotyczyły kobiet. Najczęściej kończyły się sięlsko-
anielsko... małżeństwem. Dzisiaj tego mniej. Napady i próby zabójstw, tam muszę wkraczać z
tytułu swego urzędu. No, i jeszcze oszustwa. Najczęściej przy grze w karty.
—Myślę, że w wyniku takich doświadczeń dość pesymistycznie spogląda pan na ludzkie
sprawy.
—
Wręcz przeciwnie. Nie ma pan pojęcia, ile bohaterstwa wykazują ludzi niosący mi pomoc.
Nawet nie proszeni. A ci drudzy, ci których muszę chwytać,
to najczęściej jednak ofiary losu,
jak to się mówi, własnego temperament, często braku wychowani i i jakiegokolwiek
wykształcenia. To są smutne sprawy... Jednakże poważnych wypadków, kończących si^ co
najmniej karą długoletniego pozbawienia wolności, miałem w okresie ostatnich trzech lat
siedem. Sam pan widzi, niezbyt wiele.
Wzdrygnąłem się na taki wniosek. Zauważył to.
— Nie jestem, doktorze, pozbawiony uczuć ludzkich, ale proszę mi wierzyć, że nie można
było inaczej postąpić. Może kiedyś, kto wie, nasze prawo wymyśli jakieś inne sposoby na
przestępców, ale dziś...
Przerwaliśmy na chwilę rozmowę, bo weszła Katarzyna z zapaloną naftową lampą.
Skorzystałem z okazji, aby ją poinformować, iż szeryf jest moim gościem i że pozostaje na noc.
Prosiłem, aby uwzględniła ten fakt przy dzisiejszym i jutrzejszym posiłku. Nie wyraziła
zdziwienia. Szepnęła tylko, że pieniądze już się jej kończą. Na szczęście sprawa ta nie stanowiła
teraz dla mnie problemu. W drodze z dworca kolejowego wstąpiliśmy do kantoru. Nie mogłem
tej transakcji załatwić w Chicago — musiałem w Milwaukee. Poprosiłem jednak szeryfa, żeby
mnie wyręczył. Zgodził się, spojrzawszy na mnie dość podejrzliwie. Wytłumaczyłem, że jestem
znany w mieście i wolałbym uniknąć plotek na temat mojego złota. Machnął ręką, stwierdzając,
iż według jego nieomylnego sądu nie, wyglądam na bandziora, a złoto musiałem zdobyć w jakiś
tajemniczy, ale uczciwy sposób. Po czym, klepnąwszy mnie po plecach, zniknął we wnętrzu
kantoru. Czekałem na niego chyba ze dwadzieścia minut, przechadzając się po przeciwległej
stronie ulicy, aż wreszcie doczekałem się. W ten oto sposób kłopoty materialne na pewien czas
ustąpiły z mej życiowej drogi.
Siedzieliśmy jeszcze z pół godziny w gabinecie, aż po raz drugi zjawiła się Katarzyna prosząc
nas do stołu. Przeszliśmy do jadalni z napoczętą butelką. Rozmowa toczyła się bardzo żywo i
bardzo wesoło, ale czego dotyczyła — ani w ząb nie mogę sobie przypomnieć.
Szeryfowi odstąpiłem własne łoże, sam spałem w gabinecie na dwu zestawionych fotelach.
Trudno powiedzieć, czy było mi wygodnie, czy nie, bo zasnąłem natychmiast i obudziłem się
dopiero wówczas, gdy zaniepokojona przeciągającym się snem Katarzyna w sposób niezbyt
delikatny otworzyła drzwi do mej zaimprowizowanej sypialni.” Wówczas dowiedziałem się, że
“ten pan” już się ubrał i chodzi po jadalni. Pewnie głodny. Na tę wiadomość zerwałem się i
pognałem do łazienki, gdzie zimna woda bardzo pomogła mi otrząsnąć się z resztek snu i
wczorajszej whisky.
W jadalni czekał na mnie szeryf w znakomitym nastroju.
—Cały ranek podziwiałem to wspaniałe futro — powiedział na powitanie. — Skąd pan je
wytrzasnął, doktorze?
—Tak mi się przytrafiło. Nawinął się.
—Nawinął? No, proszę. Nie każdemu się to zdarza. I... nie każdy korzysta z okazji. Chociaż
przy spotkaniu z grizzlym istnieją tylko dwie możliwości.
—Siadajmy, szeryfie. O jakich możliwościach pan mówi?
—Jedna: martwy niedźwiedź, druga: martwy myśliwy.
Przysunął do siebie talerz.
—Uciec przed szarym niedźwiedziem to chyba nie sposób. Próbowałem tego kiedyś, gdy
strzelba mi się zacięła.
—I jednak udało się panu.
—To nie mnie się udało, lecz memu towarzyszowi. On ma futro, a ja... życie. Niechże pan
opowie, doktorze, jak to było z tym grizzlym.
Nie zacząłem opowiadania dopóty, dopóki Katarzyna nie wniosła na tacy (mnie nigdy tak nie
podawała. Jakież to magiczne słowo: “szeryf”!) półmiska z sadzonymi jajami na szynce. Mój
gość pociągnął nosem.
—Wspaniałe, doktorze. W Fort Benton rzadko się jada takie specjały.
—Niech pan najpierw spróbuje, a jeśli chodzi o niedźwiedzie futro, to... — i opowiedziałem,
jak się sprawa miała, nie wymieniając nazwiska osoby, która w upolowaniu niedźwiedzia tak
bardzo mi pomogła.
Na takiej to rozmowie upłynęło śniadanie.
—No, doktorze, jestem panu winien rewanż. Musi mnie pan odwiedzić w Fort Benton. Takiej
szynki co prawda nie obiecuję, ale ryby! Na sto sposobów.
—Kto wie? Może wiosną.
—Żadne “może”, musi mi pan...
Nie dowiedziałem się, co “muszę”, bo właśnie zadźwięczał dzwonek w korytarzu. Któż to
mógł być? Przez sekundę wyobrażałem sobie, że to Karol Gordon, ale natychmiast porzuciłem
taką myśl. Była jak najmniej prawdopodobna.
—Oczekuje pan kogo, doktorze?
Zaprzeczyłem.
—Nie mam pojęcia...
W tej chwili wkroczyła Katarzyna.
—Przyszedł do pana doktora jakiś pacjent.
—Proszę go zaprowadzić do gabinetu.
—Praktyka rozwija się? — zagadnął szeryf.
— Rzeczywiście, to pierwszy pacjent od chwili mego powrotu. Proszę nie uciekać, szeryfie.
Zaraz wrócę. Katarzyna jest na pana usługi. Wywarł pan na niej, jak zaobserwowałem,
wstrząsające wrażenie.
Roześmiał się i skinął głową. A ja udałem się do gabinetu. Pacjent stał przy oknie, odwrócony
do mnie plecami. Szczupły mężczyzna, dość wysoki. Kiedy szczęknęła klamka w drzwiach —
odwrócił się. Teraz dostrzegłem, że był bardzo młody. Chłopak. Nie więcej niż siedemnaście,
osiemnaście lat. Ubrany z miejska, ale odzież jego nie była ani najnowsza, ani najczyściejsza.
Skłonił się w milczeniu.
—Czym mogę służyć?
—Ot, głupstwo, ale pan, doktorze, lepiej to opatrzy.
Wyciągnął ku mnie lewą rękę, której dłoń była niewidoczna spod fałdów wielkiej kraciastej
chusty, jaką została obwiązana.
—Skaleczenie?
—Tak, upadłem niosąc butelkę.
—Zaraz zobaczymy.
Wyszedłem na chwilę, aby powiedzieć Katarzynie, że potrzebuję przegotowanej wody. Gdy
wróciłem, mój pacjent usiłował niezdarnie zdjąć marynarkę.
—Myślałem, że będzie wygodniej — tłumaczył się
nieśmiało.
—Ależ oczywiście — potwierdziłem i pomogłem ściągnąć wierzchnie okrycie. Nie poszło
łatwo, bo owinięta dłoń z trudem przeciskała się przez rękaw. Zjawiła się Katarzyna z miednicą i
odeszła cicho jak duch. Przy pacjentach nigdy nie odzywała się nie pytana.
Zacząłem odwijać opatrunek. Pierwsza, zewnętrzna jego warstwa była sucha. Za drugim
odwinięciem ukazały się czerwone plamy, a na koniec ujrzałem ranę mocno krwawiącą. Dłoń
została przecięta w poprzek, prawie do kości, równym jak ostrze brzytwy cięciem. Nie, to na
pewno nie była rana od szkła. Nie do mnie jednak należało badać powody jej powstania.
Przeraziła mnie jednak jej głębokość.
— Czy może pan ruszać palcami? — zapytałem.
Zgiął i wyprostował dłoń, mimo iż mu to sprawiało
widoczny ból.
— Ma pan szczęście. Niewiele brakowało, a miałby pan niedowład palców do końca życia.
Przeraził się, bo aż pobladł.
—Czy to możliwe, doktorze?
—Zupełnie możliwe. Na przyszłość niech pan unika butelek, bo to się może źle skończyć.
Nic na to nie odpowiedział. Przemyłem ranę, prze-dezynfekowałem. Zaczęła mocniej
krwawić. Założyłem prowizoryczny opatrunek.
— Niech pan siada i czeka. Trzeba będzie zeszyć.
Wykonał moje polecenie. Z podręcznej szafki wyciągnąłem ćwierć butelki whisky
przechowywanej tu na nieprzewidziane wypadki. Nalałem do szklanki.
— Proszę wypić. To dobrze panu zrobi. Szycie będzie nieco bolesne.
Wyszedłem z gabinetu z igłami. Przechodząc przez jadalnię rzuciłem szeryfowi.
—Przepraszam, za chwilę będę wolny.
—Coś poważnego?
—Ot, głupstwo. Rana dłoni. Ale mogło się skończyć bezwładem palców. Taki młody
chłopak.
—Bijatyka? — zainteresował się mój gość.
—Twierdzi, że skaleczył się szkłem — wzruszyłem ramionami i udałem się do kuchni.
Katarzyna wrzuciła igły do wody. W kilka minut później szyłem chirurgicznym ściegiem
rozpłataną rękę. Pacjent trochę się krzywił, trochę posykiwał, ale zniósł mężnie całą
operację. Kiedy obandażowałem wreszcie dłoń, dziękował mi bardzo wylewnie i bez
zmrużenia oka zapłacił honorarium.
—Kto pana do mnie skierował? — zapytałem.
—Poradzili mi w drogerii, tam na rogu.
—Aha, proszę uważać z tą ręką, trzymać czysto, nie moczyć. I przyjść do mnie za tydzień.
Gdyby pan zauważył jakiś obrzęk, proszę zjawić się wcześniej. Mam nadzieję, że szkło było
czyste i nie wynikną z tego żadne komplikacje. — Słowo “szkło” powiedziałem ze
specjalnym naciskiem. Niech sobie smarkacz nie wyobraża, że dałem się zwieść byle
bajeczką. Spostrzegłem, że się zaczerwienił. To dobrze o nim świadczyło.
—Do widzenia — otworzyłem drzwi na korytarz. — I proszę przyjść za tydzień. Do mnie
albo do jakiegoś innego chirurga.
—Dziękuję, doktorze, przyjdę... — przerwał nagle wpół zdania i zatrzymał się wpół kroku.
Jednocześnie zbladł jak ściana.
— Czy panu słabo?
Nie odpowiedział. Stał i spoglądał dziwnie przerażonym wzrokiem. Odwróciłem się. W
korytarzu na przeciw drzwi rysowała się sylwetka szeryfa. To on pierwszy się odezwał:
— Jim Hawkins, przykro mi, że się tak spotykamy. Jim Hawkins, podnieś ręce. Wyżej, tak.
Odwróć się do ściany, stój! Jesteś aresztowany.
Dosłownie osłupiałem.
—Co się stało, szeryfie?
—Przykro mi, doktorze. Ja tego pana poszukuję od tygodnia. To za nim jeździłem do
Chicago. Któżby przypuszczał, że spotkamy się w Milwaukee? Doktorze, pan jest moją
szczęśliwą gwiazdą.
Mruknąłem jakieś przekleństwo. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby w moim lekarskim gabinecie
przedstawiciel prawa aresztował pacjenta. Mojego pacjenta! Zupełnie mi to nie odpowiadało.
Tfu, do licha! Też wybrał sobie miejsce. Mógł przecież wyjść za nim na ulicę. Byłem wściekły
na szeryfa. Jakież to przestępstwo mógł popełnić ten młodziutki Jim Hawkins?
Tymczasem szeryf fachowo obmacał ubranie aresztowanego.
—Nie masz broni, chłopcze! To dobrze. Możesz opuścić ręce. Tak. A teraz siadaj. Tu, w tym
fotelu. I radzę się nie ruszać. Jesteś ranny? Przykre. I to w takiej sytuacji. Przepraszam,
doktorze, za ten nie przewidziany wypadek. Naprawdę nieprzewidziany.
—Do diabła! — krzyknąłem. — Bodajby się to nigdy nie zdarzyło w moim mieszkaniu! Cóż
pan chce teraz zrobić?
Szeryfie — odezwał się milczący do tej pory chłopak. — Ja jestem niewinny. Pan dobrze o
tym wie.
—Wcale nie wiem, mój chłopcze. Wszystko przemawia przeciw tobie.
—Niech mi pan da szansę!
—O czym myślisz? Jaką szansę?
—Niech mnie pan puści. Chociaż na miesiąc. Stawię się...
—Żartujesz. Zresztą, jeżeli jesteś niewinny, czegóż się lękasz?
—On ucieknie! — wykrzyknął chłopak.
Tyle było tragicznej szczerości w jego okrzyku, że szeryf spojrzał na niego uważnie.
—Któż to, u licha, ma uciec? — spytał powoli.
—Morderca! Niechże mi pan uwierzy!
Stałem jak skamieniały podczas tego dialogu. Szeryf usiadł w fotelu naprzeciwko Hawkinsa.
— A kto jest tym mordercą?
Chłopak podniósł zdrową dłoń do twarzy i otarł pot. Był nadal śmiertelnie blady, a wargi mu
drżały. Zrobiło mi się go żal.
— Nie jestem jeszcze pewien, ale jak się znajdą dowody...
Szeryf pokiwał głową:
—Współczuję ci, Hawkins, ale nic dla ciebie nie mogę zrobić. Nawet gdybym ci wierzył.
Prawo jest prawem, a ja jestem szeryfem. Bo gdybym był na przykład lekarzem... — tu
mrugnął do mnie, co wydało mi się w takiej chwili szczytem złego wychowania — zaraz bym
cię puścił. Doktorze — zwrócił się do mnie — gdzie jest najbliższy posterunek policji?
—Pójdzie pan na lewo, a potem prosto, jak strzelił.
—Daleko?
—Jakieś pięćset yardów — powiedziałem drewnianym, oschłym głosem. Nie była to prawda.
Idąc we wskazanym przeze mnie kierunku szło się do celu dobrą milę. Natomiast w kierunku
przeciwnym, na prawo, posterunek policji znajdował się nie dalej niż w odległości dwustu
yardów. Dlaczego tak postąpiłem? Nie zdawałem sobie wówczas dokładnie z tego sprawy.
Zbyt byłem zdenerwowany, a przede wszystkim wściekły na szeryfa. I — co tu gadać —
współczułem chłopcu.
— Więc powiada pan: na lewo?
W głosie szeryfa wyczułem jakiś akcent niedowierzania. Skinąłem głową, nie patrząc na
pytającego.
—No, dobrze. To może będzie pan łaskaw udać się tam i sprowadzić konstabla.
—Nigdzie się nie ruszę — odparłem. — Nie mam obowiązku spełniania pańskich poleceń.
Popatrzał na mnie przeciągle.
— Nie spodziewałem się po panu takiej odpowiedzi.
Czułem, że się czerwienię.
— Teraz są godziny moich przyjęć. Czekam na pacjentów i nigdzie nie pójdę. A może z
kolei teraz
mnie pan aresztuje?
Oczekiwałem jego gniewu. Ale nawet się nie skrzywił.
— Przykro mi. Muszę iść. Tymczasem pozostawiam Hawkinsa pańskiej opiece. Broń pan
ma, doktorze. Wiem o tym. Więc proszę pamiętać, że na tym młodym człowieku ciąży zarzut
morderstwa.
Zrobiło mi się na przemian zimno i gorąco.
—Nie będę niczemu świadczył — powiedziałem.
—Nie ma potrzeby, doktorze. Proszę tylko przypilnować oskarżonego.
—
Nie może pan iść z nim razem?
Pokręcił przecząco głową.
—
Nie, to mi nie odpowiada'. Zjawię się z powrotem za kilka minut.
Wyszedł, starannie zamykając drzwi. Opadłem na fotel stojący za biurkiem. Wysunąłem
szufladę, w której na samym wierzchu spoczywał, srebrzyście połyskując, mój stary colt. Ale nie
wziąłem go do ręki. Spojrzałem na chłopaka. Siedział pochylony, ukrywszy twarz w dłoniach.
Zatrzasnąłem ze złością szufladę.
— Panie młody — powiedziałem — zabieraj się pan stąd. Tylko szybko i... niech was
wszyscy diabli!
Drgnął i uniósł głowę. Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem.
— Czyś pan ogłuchł? Zabieraj się stąd, zanim szeryf wróci.
Zerwał się z fotela.
— Doktorze, pan mi wierzy, prawda?
— Dosyć tego gadania — przerwałem ostro. — Prawda jak oliwa na wierzch wypłynie. Ale
niech nie wypływa w moim gabinecie. Nie potrzebuję takiej reklamy. Czy mam pana wyrzucić
za drzwi? No, jazda!
Podniosłem się zza biurka.
— Doktorze, nigdy, nigdy tego panu nie zapomnę. Przysięgam. I... ja jestem niewinny.
Przekona się pan.
Wyszedł wreszcie z mieszkania, a ja odetchnąłem dopiero wówczas, gdy własnoręcznie
zamknąłem za nim drzwi. Wtedy wróciłem do gabinetu, padłem na fotel i zapaliłem fajkę.
Spisałem się, ani słowa! Czekała mnie teraz ładna rozprawa z szeryfem. Ale sam sobie był
winien. Uważałem za skandal aresztowanie pacjenta u lekarza i nie mogłem się z tym pogodzić.
Szeryf nie wracał dość długo. Wreszcie zadźwięczał dzwonek. Pewno ścigał go na ulicy —
pomyślałem — i odprowadził na posterunek.
Słyszałem, jak Katarzyna otwierała drzwi w korytarzu, potem zaszurały czyjeś kroki,
wreszcie zapukano do gabinetu.
— Proszę!
W szparze najpierw ukazała się głowa, a potem cała postać mego gościa.
—Rozmyśliłem się — powiedział na wstępie. — O... a gdzież się podział Jim Hawkins? Pan
za niego odpowiada, doktorze! — zawołał.
—Jeszcze czego! — wykrzyknąłem. — Co pan sobie właściwie wyobraża? Mój dom to nie
więzienie, a ja nie jestem strażnikiem. Nie ma pana prawie pół godziny i teraz się pan pyta o
aresztowanego? Niech pan sobie wyobrazi, że uciekł!
Spodziewałem się po tej swojej deklaracji wybuchu nie byle jakiego gniewu. O dziwo, nic
podobnego nie nastąpiło. Szeryf bezceremonialnie rozsiadł się po przeciwległej stronie biurka.
—No cóż? — powiedział. — W tym, co pan mówi, jest sporo racji. Nie zaprzeczam, nie
zaprzeczam. (W tym miejscu wytrzeszczyłem szeroko oczy.) Ale to paskudna sprawa. Jakże
się to stało, że uciekł?
—Prosta historia. Dostałem nagle boleści i musiałem na chwilę opuścić pańskiego aresztanta.
—Współczuję panu, doktorze. Czuje się pan już lepiej, prawda? Przykre są takie żołądkowe
dolegliwości. Zwłaszcza jak się jedzie konno. Spotkało mnie to niegdyś.
Szeryf wyraźnie kpił sobie ze mnie. Ale o co mu
chodziło, do licha?
—Czuję się teraz doskonale — odpowiedziałem. — Nie wiem, co mi mogło tak nagle
zaszkodzić.
—Ale ja wiem: Jim Hawkins! — roześmiał się głośno i doprawdy bardzo szczerze. — Oj,
doktorze, doktorze! Obaj pokpiliśmy sprawę i obaj jesteśmy współwinni.
— Do niczego się nie poczuwam — mruknąłem.
— Et, dajmy temu spokój. Proszę się na mnie nie gniewać. Nie mogłem inaczej postąpić. (O
czym on mówił? O aresztowaniu czy o poszukiwaniu policjanta?) Ale myślę, że postąpiłem tak,
jak mogłem najlepiej. Dla nas wszystkich. Moja ręka, doktorze, niech się pan nie boczy.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Z całej tej gadaniny wynikało, że szeryf po prostu umożliwił
ucieczkę Jimowi Hawkinsowi. Stało się to dla mnie jasne jak słońce. Rzekome oburzenie i
srogość szeryfa — to była gierka. Cóż za dziwny człowiek?
Srebrny colt
Tego dnia już żaden inny pacjent nie zjawił się w moim gabinecie. Więc po lunchu wyszliśmy
powałęsać się po mieście. Przy okazji szeryf wstępował to tu, to tam do sklepów, załatwiając
drobne sprawunki. Wieczorem — jak twierdził — musi wracać do Fort Benton.
Kiedyśmy wreszcie przywlekli się z przechadzki, zagadnąłem swego gościa o Jima Hawkinsa.
—Mieliśmy o nim nie mówić, doktorze.
—Takiego przyrzeczenia nie składałem.
—Przyrzeczenia... nie, ale tak wynikło ze sprawy.
—Zobowiązuję się, szeryfie, że nikomu słowa nie pisnę o ucieczce Hawkinsa, ale niech pan
powie, co się temu chłopcu przytrafiło. Chyba mi się to należy?
—Nie chcę, aby ktokolwiek w Fort Benton dowiedział się o dzisiejszym nieprzewidzianym
spotkaniu. Bardzo to skomplikowałoby sprawę, a mnie mocno utrudniło prowadzenie
śledztwa.
—Daję panu słowo, że będę milczał jak grób.
—Więc zgoda. Opowiem o tym, co wiem. Czy to dużo, czy mało, przyszłość okaże.
Po tak zagadkowym wstępie szeryf zapalił fajkę, rozsiadł się w fotelu, a ja poszedłem za jego
przykładem.
— Otóż i historia Jima Hawkinsa — zaczął. — Urodził się w Hampton. Nie jest to ani
miasteczko, ani nawet osada. Taką nazwę nosi spory szmat ziemi zagospodarowanej jeszcze
przez jego dziadka, który osiadł niedaleko Fort Benton, gdy istniał tylko sam fort. Ojciec Jima
Hawkinsa nie żyje. Gospodarstwem zajmuje się matka i starszy brat. Ale Jim nie wdał się ani w
dziadka, ani w ojca, ani nawet w brata, który znany jest jako znakomity farmer. Jima można zali-
czyć do
1
takich osobników, o których się mówi, że robią dobre wrażenie. Nic ponadto. Chłopiec
przebywał częściej w Fort Benton niż w swoim rodzinnym domu. Obracał się w kręgu tak
zwanej “złotej młodzieży”, zbijającej bąki i udającej milionerów, bo w gruncie rzeczy są to
synowie wcale nie tak bardzo zamożnych farmerów. Jim Hawkins celował w dwu umiejętnoś-
ciach: w jeździe konnej i w strzelaniu z broni palnej. Jak pan widzi, doktorze — ciągnął szeryf
— zbyt wielu umiejętności pana nowy znajomy jeszcze sobie nie przyswoił.
—Ileż on ma lat? — wtrąciłem.
—Koło osiemnastu. Ale to chyba nieważne. Ważne natomiast jest to, że obie wymienione
umiejętności wpakowały Jima w nie lada tarapaty. W Fort Benton corocznie we wrześniu
odbywają się zawody strzeleckie. Z broni krótkiej, z broni długiej, w strzelaniu do celu
ruchomego, nieruchomego, w biegu, z konia i na wszystkie inne sposoby, jakie tylko
istnieją. Zjeżdżają wówczas do naszego miasteczka najlepsi strzelcy z bliższej i dalszej
okolicy, ściąga również gromada łazęgów z końca świata. Wówczas mam zwykle pełne ręce
roboty. Osobiście jestem wrogiem tego rodzaju atrakcji. To przeżytek czasów początków
osadnictwa. Dziś to nic nie daje poza wątpliwym tytułem do chwały. Ale oczywiście nie
mogę
otwarcie głosić swego poglądu. Miałbym przeciw sobie większość mieszkańców Fort Benton
razem z właścicielami sklepów, kramów i knajp na czele. Oni wszyscy robią na tym dobre
interesy. Handel kwitnie wówczas jak nigdy. Zwłaszcza pęcznieją kieszenie właścicieli
saloonów. Bodaj ich! Oczywiście wszelkie zawody przewidują nagrody dla zwycięzców.
Więc i u nas tych nagród jest kilkanaście. Główną funduje komendant fortu. Pomniejsze
najczęściej miejscowi kupcy. Jednym z punktów zawodów jest strzelanie do celu z
galopującego konia. Rzecz diablo trudna. Konkurs ten prowadzi się tak długo, aż na placu
pozostanie tylko jeden zwycięzca. Ale już przy pierwszym oddaniu strzałów “pudła”
eliminują większość biorących udział. Tak stało się i w tym roku. Za czwartym chyba razem
pozostało tylko dwu zawodników. Jednym z nich był właśnie Jim Hawkins, nad którym się
pan tak bardzo lituje...
Zaprotestowałem przeciw tej uwadze, ale szeryf tylko machnął ręką.
— ...a drugim był niejaki Brighton, także Jim. Typek spod ciemnej gwiazdy. Niby farmer, ale
myślę, że utrzymuje się wcale nie ze sprzedaży płodów swej ziemi, raczej z lichwiarstwa. Nie
potrafię tego co prawda udowodnić, chociaż jestem przekonany o niedozwolonych transakcjach
finansowych pana Brightona. Jest on dwa razy starszy od Hawkinsa. Stykali się obaj ze sobą
dość często, jako że i jeden, i drugi zbijali bąki. Przyjaciółmi nigdy nie byli, wręcz przeciwnie.
Jaki był pierwszy powód wzajemnej niechęci, nie wiem. Faktem jest, że Brighton nieraz się od-
grażał, że “łeb szczeniakowi ukręci”, jeśli będzie “się stawiał”.
No, i tacy to właśnie przeciwnicy doszli do finału. Zasiadałem w sądzie konkursowym.
Zaproponowałem, aby obu uznać za zwycięzców, a nagrodę rozdzielić.
Stanowiły ją dwa srebrne colty. Reszta sędziów nie chciała się jednak na tę propozycję
zgodzić. Widzowie utworzyli dwa obozy: jeden sprzyjał Hawkinsowi, drugi — Brightonowi.
Czułem, że z takiej sytuacji wyniknąć może niemała awantura. Ale sąd konkursowy uparł się:
niech strzelają dalej. I strzelali. Jeszcze po trzy razy. I trzy razy obaj trafili.
—Z czego strzelali? — wtrąciłem pytanie.
—Nie powiedziałem? Z broni krótkiej, z coltów. Żeby pan sobie zdał sprawę, doktorze, jakie
to trudne, wytłumaczę, jak ten idiotyczny konkurs się odbywa. Do słupa wbitego w ziemię
przymocowany jest okrągły kawał deski. W samym jej środku widnieje namalowane czarne
kółko, wielkości dolarówki. To jest cel. Pal jest ogrodzony dokoła, tak aby strzelający nie
podjechał zbyt blisko. Od pala odmierza się pięćset yardów. Z takiej to właśnie odległości
jeździec rusza galopem. Jazda wolniejsza dyskwalifikuje. Strzelać można w czasie jazdy tyle
razy, ile jeździec chce i zdąży, byle trafił. Otóż i Hawkins, i Brighton trafiali za każdym
razem w czarne kółko. Żebym tego na własne oczy nie widział, nigdy bym nie uwierzył. Po
ostatnich trzech próbach wziąłem całe sędziowskie kolegium na stronę i oświadczyłem, że
jeżeli natychmiast nie zgodzą się na podział nagrody, zrzekam się godności sędziego i
umywam ręce od tego, co może nastąpić. Z początku nie bardzo pojęli, o co mi chodzi.
Wskazałem wówczas na wrzeszczący tłum. Oficer reprezentujący komendanta fortu w mig
mnie zrozumiał i poparł. Pozostali trzej proponowali przeciągnąć zabawę do następnego dnia.
Odmówiłem zgody, więc ustąpili, chociaż z żalem. I tak oto Jim Hawkins oraz Jim Brighton
ogłoszeni zostali mistrzami w strzelaniu z konia z broni krótkiej. Myślisz, doktorze, że byli
zadowoleni? Gdzie tam! Jeden na drugiego wilkiem patrzył. Wręczyłem im nagrody. Dwa
srebrne colty, po jednym każdemu.
—Srebrne?
—No, tak się tylko mówi. Były zrobione z takiej samej stali, jak wszystkie inne. Myślę, że je
po prostu albo posrebrzono, albo pokryto powłoką jakiegoś srebrzyście lśniącego metalu. To
nieważne. Nawiasem mówiąc, mam je oba zamknięte w swojej szeryfowskiej szafie.
—A to skąd?
—Zaraz się pan dowie. Zwycięzcy nawet sobie rąk nie podali. Potem odbyło się jeszcze kilka
łatwiej szych konkursów, ale żaden z tamtych dwóch udziału w nich nie brał. Na tym się
wszystko skończyło. Byłem bardzo zadowolony, kiedy wreszcie goście poczęli opuszczać
Fort Benton. Nade wszystko cenię spokój.
Uśmiechnąłem się.
— W takim razie powinien pan, szeryfie, zmienić zawód.
Spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
— Skąd pan może wiedzieć, doktorze, jak do niego doszedłem?
Stwierdziłem, że nie wiem. Kiwnął głową.
— Więc, jak już powiedziałem, byłem bardzo zadowolony, gdy ta cała heca konkursowa się
skończyła. Okazało się jednak, że zadowolenie było przedwczesne. Nazajutrz rankiem obudził
mnie mój wiceszeryf, bo trzeba panu wiedzieć, że mam zastępcę, wiadomością, że Jim Brighton
został zabity. Wyskoczyłem z łóżka jak oparzony. Cóż się okazało? Mój zastępca szedł właśnie
ze swego domku znajdującego się na samym krańcu Benton do budynku, w którym mieści się
nasza kancelaria i areszt. Budowla ta wznosi się akurat na przeciwległym końcu miasteczka.
Benton ma, wraz ze swą główną ulicą, kształt półksiężyca. Jeżeli pragnie się skrócić drogę,
najlepiej ominąć miasteczko i posuwać się po cięciwie.
Tak właśnie uczynił mój zastępca. Przeszedłszy prawie połowę drogi natrafił na ciało
Brightona. Było już zimne, śmierć musiała nastąpić przed kilku godzinami. Brighton, według
relacji mego pomocnika, został zastrzelony.
Znalazłem się w kropce. Obaj medytowaliśmy, co dalej robić. Zależało mi bowiem na tym,
aby wiadomość o śmierci rozniosła się jak najpóźniej, ułatwiłoby to prowadzenie śledztwa.
Nikogo więc nie alarmując porozumiałem się z komendantem fortu. Krzywił się i poburkiwał,
ale w końcu zgodził się pomóc. Przysłał dwu żołnierzy z noszami. Kiedy podnieśliśmy
Brightona, ujrzałem wśród trawy połyskujący przedmiot. Podniosłem. Był to colt, srebrny colt,
jedna z nagród konkursu. Obejrzałem broń. Nie nabita, ale już z niej strzelano.
Do fortu dotarliśmy przez nikogo nie zauważeni. Lekarz wojskowy na moją prośbę obejrzał
zwłoki. Brighton dostał kulą w plecy. Śmierć musiała nastąpić natychmiast. Nie to było jednak
dla mnie najbardziej zaskakujące, ale fakt, iż znaleźliśmy zatknięty za jego pasem drugi srebrny
colt. Pomyślałem, bo któż by w moim położeniu tak nie pomyślał?... o Hawkinsie. W całym Fort
Benton nie było przecież dwu drugich takich rewolwerów. Teraz oba znalazły się w moim
posiadaniu. Przeraziłem się. Pan mnie chyba rozumie, doktorze?
Skinąłem głową.
— Przecież znalezienie broni Hawkinsa przy zwłokach Brightona stawiało tego pierwszego w
bardzo podejrzanej sytuacji. A teraz niech pan posłucha, co nastąpiło dalej. W dwie, trzy godziny
później, kiedy już załatwiłem wszystkie formalności urzędowe, ale o zgonie Brightona nikt
jeszcze nie wiedział, przybiegł do mnie Jim Hawkins. Nie spodziewałem się tej wizyty. Z czym
przybył? Otóż to! Proszę sobie wyobrazić, że wniósł skargę na Jima Brightona. O napad. Tak.
Aż mną poderwało, ale niczego po sobie nie dałem znać. Według zeznania Hawkinsa
poprzedniego dnia, późnym wieczorem, zaczepił go Brighton. Na drodze wiodącej z Fort Benton
do domu Hawkinsa. Nawiasem mówiąc, w tej samej stronie znajduje się farma Brightona.
Spotkanie więc mogło być przypadkowe. Jak twierdził Hawkins, napastnik był pijany, nie do
tego stopnia jednak, by nie zdawał sobie sprawy z tego, co czyni. Wszczął rzekomo z
chłopakiem ordynarny spór. Zażądał oddania srebrnego colta, a kiedy tamten odmówił, wyrwał
broń siłą, odgrażając się, że jeżeli Hawkins będzie za nim szedł, to go
po prostu zastrzeli.
Zanotowałem sobie dokładnie opowiadanie chłopca. I na tym rozstaliśmy się. Sprawa jednak
wcale nie przedstawiała się tak prosto. Kiedy począłem ostrożnie przepytywać ludzi, gdzie i
kiedy widzieli ostatni raz Brightona lub Hawkinsa, okazało się, iż chłopak, jak wynikało z moich
obliczeń czasu, widziany był w miasteczku już po rzekomym zatargu z Brightonem. Tego
ostatniego natomiast nikt więcej nie spotkał. Okazało się również, iż w domu Hawkinsa nie
potrafiono dokładnie określić godziny, w której Jim powrócił. Mój pomocnik sprowadził do
mnie Hawkinsa na powtórną pogawędkę. Wezwany nie potrafił jasno wytłumaczyć się, po co
wrócił do miasteczka i co w nim robił po bójce z Brightonem. Wówczas oświadczyłem mu, że
Brighton nie żyje. Zdziwiła mnie jego reakcja na tę wiadomość. Nie wyglądał na —
zaskoczonego. Powiedział nawet: “Spodziewałem się” czy coś w tym rodzaju.
—Hawkins — odparłem — jesteś ostatnim człowiekiem, który widział Brightona przy życiu.
Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
—Nie rozumiem, szeryfie...— odpowiedział.
—Hawkins, na tobie ciąży podejrzenie. Domyślasz się chyba, jakie — wyjaśniłem mu.
Zbladł, spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem, a po chwili prawie krzyknął, że nie ma z
tym nic wspólnego. Oświadczyłem mu z kolei, że wszystko przemawia przeciw niemu. Jednym
słowem, nie będzie sprawą łatwą wywinąć się z takiego zbiegu obciążających okoliczności. I tak
znowu rozstaliśmy się. Właściwie powinienem był natychmiast go aresztować. Nie uczyniłem
jednak tego, ponieważ sprawa od samego początku była typowo poszlakowa. Zadałem sobie
pytanie: komu mogło zależeć na śmierci Brightona? Odpowiedź, niestety, trudno było znaleźć.
Od dawna podejrzewałem, że Brighton zajmował się pokątnym udzielaniem pożyczek na
wysokie lichwiarskie procenty. Ale kto z tych pożyczek korzystał i w jakiej wysokości?
Przypadek, niespodziewany przypadek przyszedł mi z pomocą. Chyba w godzinę po drugiej
rozmowie z Hawkinsem przybiegł do mnie zadyszany parobek z farmy Brightona. Mocno zanie-
pokojony zawiadomił mnie, iż pan jego wyszedł wczoraj z domu i do tej pory nie wrócił. Nie
było to dla mnie żadnym zaskoczeniem. Za to druga informacja okazała się bardziej interesująca.
Oto w mieszkaniu Brightona dokonano kradzieży. Co skradziono? Z bezładnej gadaniny trudno
było wywnioskować. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż ktoś włamał się do domu,
prawdopodobnie w nocy. Okropny nieład w pokoju świadczył o pobycie nieproszonego gościa
czy gości. Przywołałem swego zastępcę i we trójkę udaliśmy się do niewielkiego, parterowego
domu z czerwonej cegły, z facjatką. Obok wznosiły się drewniane budynki gospodarcze. Całość
zrobiła na mnie wrażenie jakiegoś opuszczenia. Wiedziałem, że posiadłość tę nabył Brighton
przed kilku laty od pewnego farmera, podobno za pół wartości ziemi i budynków. Dość, że
zrobił niezły interes, chociaż gospodarstwem mało się zajmował. A w ogóle był to dla mnie
zawsze podejrzany typek. Mówiono o nim bardzo różnie. Niektórzy twierdzili, że musiał uciekać
z miasta (jakiego? Nigdy się nie dowiedziałem!), gdy policja odkryła jakieś machinacje
finansowe.
Wpuszczono nas do środka. Tu uwaga: Brighton nie posiadał żadnej rodziny. Mieszkał sam.
Domem zarządzała gospodyni, a do pracy na roli miał trzech ludzi. Wnętrze budynku wcale nie
przedstawiało obrazu nieładu, o jakim wspominał parobek Brightona, ale kiedy gospodyni
zaprowadziła nas do sypialni swego
pana, wystarczył jeden rzut oka — tak, tutaj istotnie ktoś
plądrował. Szuflady wielkiej szafy i stołu były powyciągane, w jednej z nich wyłamany zamek.
Dokoła poniewierały się jakieś zapisane kartki, kwity, listy, kalendarze, książki rachunkowe...
Zaczęliśmy przeglądać papierek po papierku, aż natrafiłem na przedarty plik rewersów. Były to
pokwitowania pożyczek udzielanych przez Brightona. Nigdy nie przypuszczałem, że tylu
mieszkańców Fort Benton korzystało z usług lichwiarza. A może korzystał z nich również
Hawkins? Jednakże odrzuciłem takie przypuszczenie. Obaj przecież nie cierpieli się. Zresztą
Hawkins pochodził z dość zamożnej rodziny.
Przesłuchaliśmy po kolei wszystkich mieszkańców farmy. Stwierdzili zgodnie, iż nieproszony
gość musiał wtargnąć do budynku wieczorem. Jak się dalej okazało, cała czwórka, korzystając z
nieobecności Brightona, wybrała się do miasteczka na zabawę. Siady rzekomej kradzieży
zauważono dopiero rankiem, gdy gospodyni, zaniepokojona przeciągającym się snem swego
pana, poszła go budzić. Wówczas ujrzała puste łóżko, nieład w pokoju i wybitą szybę w oknie.
Tędy właśnie dostał się złodziej. Ale czego szukał? Pieniędzy? A może rewersów
pożyczkowych? Nie sposób było sprawdzić, ilu ich brakowało. I z czyim podpisem.
Zawiadomiłem zebranych o tragicznym zgonie właściciela farmy. Dłużej nie było po co tego
ukrywać. Następnie udałem się do sąsiedniej farmy stanowiącej własność Cyrusa Rothcliffa,
uchodzącego powszechnie za serdecznego przyjaciela zmarłego. I tu znowu niespodzianka.
Zaiste, doktorze, ten dzień pełen był niespodzianek. Cyrus Rothcliff przyjął mnie zupełnie tak,
jak gdyby oczekiwał mego przybycia. Zauważyłem jego nerwowość, rozbiegany wzrok, bladość
twarzy.
—Czy pan nie chory? — zapytałem.
Zaprzeczył. Powiedział, że się trochę źle czuje po
wczorajszej zabawie. Przyjąłem to za
prawdę, Rothcliff znany był z tego, że nie stronił od butelki. Zakomunikowałem mu, że Brighton
nie żyje. Zbladł jeszcze bardziej. Przez chwilę nie był w stanie wyjąkać ani słowa, wreszcie
wykrztusił:
—Kto go zabił?
Proszę zwrócić uwagę, doktorze, na te słowa. Nie zapytał się, jak w takich wypadkach zwykle
czynimy: “Co mu się stało?”, tylko: “Kto go zabił?”. Natychmiast wciągnąłem Rothcliffa na listę
podejrzanych, obok Hawkinsa. Następnie opowiedziałem, w jakich okolicznościach znaleziono
Brightona, i poprosiłem, aby zajął się jego pogrzebem.
Z kolei udaliśmy się do Hampton. Postanowiłem przytrzymać Jima Hawkinsa do wyjaśnienia
sprawy. No, i cóż pan powie? Nie zastałem chłopaka. Dowiedziałem się, że opuścił Fort Benton
udając się w niewiadomym kierunku.
—Nie mogę pana zrozumieć, szeryfie. Czemu go pan nie aresztował natychmiast? Wygląda
na to, że wcale nie był pan przekonany o jego winie.
—I nadal nie jestem. W całej tej sprawie, chodzi mi o stworzenie wrażenia, iż Hawkins jest
winowajcą. Rzecz się na pewno rozniesie i wzmoże poczucie bezpieczeństwa istotnego
przestępcy. Będzie się mniej pilnował. To bardzo ułatwia śledztwo.
—Nie znam się na tym. Zwracam tylko panu uwagę, że właśnie w moim mieszkaniu Hawkins
powiedział coś więcej.
—Niby co?
—Że zna mordercę.
—Nie podając jego nazwiska ani dowodów.
—Widocznie nie może ich jeszcze przedstawić.
—I zbiera je na własną rękę? A przy okazji dostaje nożem. Nie podoba mi się to wszystko. Ja
zrobiłem lepsze posunięcie. To nieprawda, że do Chicago jeździłem za Hawkinsem. Ani mi to
było w głowie. Jeździłem sprawdzić stan konta bankowego Cyrusa Rothcliffa.
—A to po co?
—W Fort Benton Rothcliff uchodzi za bogacza. Wielokrotnie sam wzmiankował, iż jest
bliskim krewnym współwłaścicieli chicagowskiego banku “Rothcliff & Co”. Chwalił się
książeczką czekową. Okazało się, że to wszystko bajka. Na bankowym koncie Rothcliffa
figuruje suma: 1 dolar 20 centów. Poza tym nie jest żadnym krewnym tamtych Rothcliffów.
Tak sprawa wygląda, doktorze.
—Ale jaki to ma związek z Brightonem?
Kto wie, kto wie... No, ale czas na mnie. Muszę wracać do Benton. Niech pan do mnie
wpadnie, doktorze. Może będę mógł coś więcej panu opowiedzieć. Myślę, że jak na teraz
zaspokoiłem pańską ciekawość.
Znowu Hawkins na widowni
Minął tydzień niczym nie zamąconego spokoju. Z zadowoleniem obserwowałem, jak moja
praktyka nie-ledwie z dnia na dzień się poprawia. Martwiła mnie natomiast monotonia
codziennych zajęć i mało skomplikowane, bardzo podstawowe zabiegi, jakich wymagały drobne
przypadłości moich pacjentów. Tęsknota za domem, który opuściłem na kilka miesięcy, została
już całkowicie zaspokojona. Groziła mi teraz straszliwa nuda życia skromnego,
prowincjonalnego lekarza. Zacząłem przemyśliwać, czy nie przenieść się do innego miasta i tam
starać się o pracę w szpitalu. W Milwaukee miałem drogę zamkniętą. Nie tak wyobrażałem sobie
niegdyś swą karierę.
Monotonię dni, układających się według jednego i tego samego schematu: jedzenie, spanie,
praca, spacer po mieście i brak jakichkolwiek stosunków towarzyskich, przerwała
niespodziewanie wizyta Jima Hawkinsa.
Zdumiał mnie zjawiwszy się po raz drugi w miejscu, w którym o mało nie został aresztowany.
Co prawda szeryf — jak już się zorientowałem — tyleż miał chęci do uwięzienia Hawkinsa, co i
ja, ale przecież chłopak nie mógł o tym wiedzieć. Dlatego też głośno wyraziłem swe zdziwienie.
— Jeśli to sprawa ręki — dodałem — mógł pan
zwrócić się do każdego innego chirurga.
Zresztą rana pięknie się goi. Całe szczęście w tym nieszczęściu, bo mogło być gorzej.
—Ja też nie z tego powodu do pana przybyłem,
doktorze.
—Nie? A o cóż chodzi?
—Wyświadczył mi pan tak wielką przysługę, że należy się ode mnie pewne wyjaśnienie.
—Nie bardzo rozumiem. Jeśli rzecz dotyczy pańskiego “sporu” z szeryfem, radzę zwrócić się
do adwokata. Ja ani znam się na tych sprawach, ani potrafię pomóc. No, no... — dodałem
widząc, jak twarz mu zmarkotniała — nie chciałem pana urazić...
—Na nic się nie zda nawet najlepszy prawnik — wyjąkał nieco speszony. — Potrzebuję po
prostu jakiejś dobrej rady i... żeby mi wreszcie ktoś uwierzył.
Zastanowiłem się chwilę:
— Dobrze, mów, co ci na sercu leży.
Od razu twarz mu się wypogodziła.
I tak zaczęły się zwierzenia Jima Hawkinsa. Opowieść swą rozpoczął bardzo jakoś rozwlekle.
Nudziła mnie nieco, jako że była dokładną relacją przebiegu konkursu strzeleckiego. Bliźniaczo
podobną do tego, co usłyszałem od szeryfa. Był to plus dla Hawkinsa. Nie kłamał. Na koniec
dobrnął wreszcie do momentu wręczenia nagród. Teraz nadstawiłem uszu.
— Przyglądałem się potem innym — opowiadał Hawkins — aż konkurs się zakończył.
Miałem zamiar natychmiast wrócić do domu. Bodaj bym był to uczynił! Nie miałbym teraz tylu
kłopotów. Ale licho mnie podkusiło. Chciałem się pochwalić znajomkom swoim srebrnym
coltem, no i... no i... — uśmiechnął się rozbrajająco — postrzelać do celu.
Pokiwałem głową pełen dezaprobaty.
— Więc, więc poszliśmy za miasteczko.
—Poszliście? Kto tam był?
—Ot, taka grupka chłopaków, pan doktor ich nie zna.
—Na pewno — mruknąłem.
—Postrzelaliśmy trochę, dopóki było jako-tako widno, a potem każdy odszedł w swoją
stronę. I ja również miałem taki zamiar.
—I coś ci przeszkodziło.
—Tak.
— Spotkałeś innych znajomków? Kiwnął głową i zamilkł na chwilę, jak gdyby mu nagle
zabrakło odwagi do dalszych zwierzeń.
—Więc, Jimie Hawkinsie, cóż się wydarzyło później?
—Wypiliśmy po kilka kieliszków w gospodzie Crooksa — wyrzucił z siebie jednym tchem.
—Wcześnie zaczynasz, mój chłopcze. Z kim piłeś? Oblewaliście zwycięstwo razem z
Brightonem?
—Nie, proszę pana. Nie z nim. Chociaż widziałem, że tam był. Ale do mnie się nie zbliżał. Ja
go nie znoszę.
—I czemuż to?
—Trudno powiedzieć. Jest w nim coś bardzo odstręczającego. Nie potrafię określić, co to jest,
ale czuję... jakoś... tak... — zaplątał się i umilkł.
—No, dobrze. I długo tak piłeś?
—Nie, niedługo. Właśnie dlatego, że dostrzegłem Brightona. Pożegnałem się ze znajomymi i
wyszedłem. Była już noc. W miarę ciemna, w miarę widna. Szedłem wolno w kierunku
swego domu. Pan wie, mieszkam z matką i bratem. To się nazywa Hampton.
Mruknąłem coś na znak potwierdzenia tej prawdy.
—Więc wtedy właśnie on mnie dogonił. Widać zauważył, jak opuszczałem gospodę. Podpił
sobie nieźle, więc teraz był nieco zaczepnie usposobiony. Najpierw
wołał, żebym się zatrzymał.
Potem mnie dognał i począł się wyśmiewać. Zacisnąłem zęby i nie odzywałem się. Po co z
pijanym gadać? Mogłoby się to skończyć tylko kłótnią, a ja nie chciałem się z nim kłócić. Czy
nie miałem racji?
Czym prędzej zapewniłem Jima, że miał absolutną rację. Tym razem, oczywiście.
—Ale moje milczenie w niczym nie pomogło. Począł mnie wyzywać. Nie będę powtarzał,
jakimi słowami. W odpowiedzi przyśpieszyłem jeszcze kroku. Wyprowadziło go to
ostatecznie z równowagi. Chwycił mnie za ramię. Odepchnąłem go, aż się zatoczył. Przy-
skoczył znowu do mnie i mimo że się szarpnąłem, wyrwał mi z dłoni srebrnego colta.
—Jak to? Niosłeś broń w ręku? Po co?
—Za pasem miałem swoje dwa stare rewolwery, więc nie było gdzie wetknąć tego nowego.
—Oto skutki, gdy się chodzi obładowany bronią.
—U nas wszyscy tak chodzą — zdziwił się. — Nie wie pan doktor?
—Nie wiem. Zwyczaje jak na prerii. Ale mów dalej.
—Nie chciałem się bić, doktorze, niech mi pan wierzy. Więc uskoczyłem w bok. Rosły tam
jakieś krzaki. Przycupnąłem za jednym z nich. Brighton rozglądał się za mną, ale było
ciemno, więc stał w miejscu chwiejąc się na nogach. Trwało to dobrych kilka sekund. Potem
raczej wyczułem, niż usłyszałem, że ktoś się zbliża. Ktoś zawołał: “Czy to ty, Jim?” Głos nie
był mi obcy, ale nie mogłem ani rusz przypomnieć sobie, do kogo należy. Teraz usłyszałem
głos
Brightona:
—To ja. Nie mogę znaleźć tego szczeniaka. Gdzieś mi uciekł.
—Jakiego szczeniaka?
—Hawkinsa.
—Po co ci on?
—Napadł mnie — odparł Brighton.
Aż zadygotałem słysząc takie kłamstwo. Ale nie dałem znaku życia.
—Napadł cię? — zdziwił się ten ktoś. — I tak się dałeś? Oj, Jimy, Jimy, musisz mieć dobrze
w czubie.
—Eee tam, trochę sobie popiliśmy. Trzeba było jakoś uczcić zwycięstwo. Nie?
Tak to sobie wtedy gadali, panie doktorze, a ja siedziałem pod krzaczkiem.
—I tak dobrze wszystko zapamiętałeś? — wtrąciłem podejrzewając, że chłopak po prostu
zmyśla.
—Niech mnie piorun trafi, doktorze, jeśli kłamię. Może trochę niedokładnie powtarzam, ale
coś takiego właśnie mówili.
—No i co było dalej?
—Dalej Brighton powiedział, że chciałem mu ukraść rewolwer, ale że się nie dał. Powiedział
dosłownie: “nie dałem się”, a potem zaczął się przechwalać, że odebrał mi srebrnego colta.
Dla nauczki. Tak powiedział. Myślałem, że już sobie pójdą. Gdzie tam. Brighton począł się
upierać, że musi mnie znaleźć. A ten drugi powiedział, żeby dał spokój:
— Jutro sobie z nim pogadasz. — A potem dodał: — Chodź, mam do ciebie pilny interes.
A Brighton na to:
—Znowu?
—Nie wiem, co miało znaczyć to “znowu”, bo potem gadali przyciszonymi głosami.
Wreszcie wzięli się pod ręce i poszli. Wyjrzałem spod krzaka, ale wstyd mi się zrobiło wracać
do domu bez mojej nagrody. Co by oni na to powiedzieli?
—Jacy “oni”?
Ano, matka, brat... Myślałem sobie: przyjdę, to od razu zapytają. A ja im co? Powiem, że mi
Brighton zabrał, bo nie chciałem się bić? Kto w to uwierzy? Więc postanowiłem, że wrócę do
domu, jak już wszyscy pójdą spać. Zawróciłem, ale nim doszedłem do pierwszych zabudowań,
usłyszałem strzał. Jeden jedyny. Dochodzący z ciemności, gdzieś zza moich pleców.
Przyśpieszyłem kroku i odetchnąłem dopiero wówczas, gdy znalazłem się w świetle padającym z
okien najbliższej gospody. Nie jestem tchórzem, doktorze, ale jak przypomniałem sobie pijanego
Brightona, to zimny dreszcz po krzyżu mi przeleciał. Pomyślałem sobie: jeśli to Brighton
strzelał, to na pewno do swego towarzysza. Chciałem zaraz znaleźć szeryfa, ale nigdzie go nie
było, więc dałem spokój. Teraz tego żałuję. Wróciłem do domu o północku. Rankiem znów
pognałem do szeryfa. Powiedziałem mu o skradzionym colcie. To było moje drugie głupstwo.
Teraz za to cierpię.
—Nie tylko za to, nie tylko za to — przerwałem. — Po coś uciekał z Benton? Trzeba było o
wszystkim powiedzieć szeryfowi.
—Przestraszyłem się. W tym rzecz. Przestraszyłem się, jak usłyszałem o tych dwu
znalezionych srebrnych coltach. Przecież jeden był mój.
—Ee, mój chłopcze, sam zawiadomiłeś szeryfa, że Brighton zabrał ci rewolwer.
—To prawda, ale nigdy nie przypuszczałem, że znajdą go przy trupie. To mnie właśnie
przeraziło. Dlatego uciekłem.
—I na co teraz liczysz?
Spojrzał na mnie bezradnie.
—No... no, że kiedyś znajdą wreszcie zabójcę.
—Taki jesteś pewien?
—O, proszę pana — twarz mu pojaśniała — pan nie zna naszego szeryfa tak dobrze, jak ja.
On się
gracko uwinie. — Umilkł na chwilę, a potem dodał: — Panie doktorze, czy nasz szeryf to
przypadkiem nie pana pacjent? Roześmiałem się:
—Co cię to obchodzi?
—Bo myślałem, że... że...
—Żeśmy tu zrobili na ciebie zasadzkę? Co? A później wypuściłem cię? Zastanów się!
Przecież to bzdura.
—Nie, nie... Myślałem tylko, że to pana dobry znajomy i że pan mógłby się za mną wstawić.
Pokręciłem przecząco głową.
—Twojego szeryfa widziałem po raz pierwszy w życiu. Nawet nie pamiętam dobrze jego
nazwiska.
—Vincent Irvin — powiedział, a potem westchnął, zawiedziony w swych kalkulacjach.
Stłumiłem uśmiech.
—Powiedz mi, Hawkins, czy szeryfowi opowiadałeś to samo, co mnie? Ściśle to samo?
—Na pewno, doktorze. Może tylko nie tak szczegółowo.
— Ej że! A nie twierdziłeś przypadkiem, że Brighton odgrażał się, że cię zastrzeli?
Wytrzeszczył na mnie oczy.
—No, przypomnij sobie.
—A... a skąd pan wie o tym?
—Skąd wiem, stąd wiem, ale jeżeli masz mnie okłamywać, to lepiej od razu pożegnajmy się.
Nie chcę mieć nic wspólnego z tą sprawą.
Takie oświadczenie zrobiło na nim piorunujące wrażenie. Myślałem, że się rozpłacze, ale
jakoś się pohamował.
— Więc komu powiedziałeś całą prawdę: mnie czy
szeryfowi?
— Panu, doktorze.
—Ej, Hawkins, Hawkins. Tak poplątałeś wszystko, jakby ci zależało na ukryciu prawdy.
—Przyznaję, że Irvinowi trochę dodałem, żeby to groźniej wyglądało.
—No, i rzeczywiście wygląda teraz groźnie, ale dla ciebie! Skoro twierdzisz jednak, że
mówisz samą prawdę, powiedz mi, co miało oznaczać twoje oświadczenie, że znasz sprawcę
przestępstwa? Tak przecież mówiłeś.
Skinął głową.
—No więc...
—Muszę się przyznać, panie doktorze, że o pewnym szczególe nie wspomniałem szeryfowi.
—Pewnie znowu strzeliłeś jakie głupstwo?
—W dniu, w którym zabito Brightona, zanim wyniosłem się z Fort Benton, poszedłem
obejrzeć miejsce, w którym znaleziono ciało.
—Skąd wiedziałeś?
—Wszyscy o tym gadali. Stwierdziłem, że to było niedaleko moich krzaków. Trawa
pognieciona i wydeptana. Łatwo było odszukać. Pochodziłem tu i tam i już chciałem odejść,
gdy zauważyłem, że coś błyska w trawie. Schyliłem się i podniosłem.
W tym miejscu przerwał swoje opowiadanie, pogrzebał w kieszeni i podał mi masywny, złoto
połyskujący przedmiot. Był to pierścień, raczej masywny sygnet z kolorowym “okiem”.- Jedno
spojrzenie wystarczyło, aby ocenić znalezisko: imitacja złota. Dość udana.
—No cóż, Brighton musiał to zgubie.
—To nie jest pierścień Brightona. Niech pan zwróci uwagę na litery.
Miał rację. Na kamieniu były wygrawerowane litery: CR.
—Widzi pan?
Przytaknąłem.
—Więc gdyby to był pierścień Brightona, musiałby mieć inne inicjały: JB.
—Prawda. Ale Brighton mógł go otrzymać w prezencie.
—I o tym pomyślałem. Dlatego postanowiłem sprawdzić. Z tego wynikła druga przyczyna
mojej ucieczki z Fort Benton. Pokażę panu jeszcze coś innego.
Zaczął grzebać po kieszeniach, na koniec wyciągnął strzępek pomiętej gazety. Wygładził go
na kolanie i podał. Był to stary numer “Baltimore Sun”, popularnego dziennika. Obejrzałem
dokładnie strzępek, ale nic ciekawego nie zauważyłem.
—O co chodzi?
—Niech pan przeczyta. O, to... — wskazał palcem.
Spojrzałem. Wielki anons nie znanej mi bliżej (a chyba i czytelnikom tej gazety) jakiejś
“Novelty Company”, przedsiębiorstwa handlowego, które oferowało różne ozdoby z imitacji
złota po “bajecznie” — jak stwierdzało ogłoszenie — niskich cenach. Między innymi
reklamowano sygnety. Aby je otrzymać, wystarczyło wypełnić kupon załączony do ogłoszenia i
wysłać go pocztą. Przedsiębiorstwo natychmiast ekspediowało za zaliczeniem pocztowym
żądany przedmiot. Kto pragnął posiadać sygnet z wyrytymi inicjałami na kamieniu, powinien
był podać je na wysyłanym kuponie.
—Więc, panie doktorze, ja tam byłem.
—Gdzie?
—W tej “Novelty Company”, w dziale wysyłek. Oni mają swoją siedzibę w Milwaukee, jak
pan pewnie zauważył.
Nie zauważyłem, ale mniejsza z tym. Po coś do nich chodził?
—Przyszło mi do głowy, że litery CR mogły oznaczać Cyrusa Rothcliffa. To taki bogaty
farmer z Fort Benton.
—Ale mogły oznaczać zupełnie kogo innego.
—Pewnie, że mogły. Rzecz w tym, iż Cyrus Rothcliff to kompan i przyjaciel Brightona.
Poszedłem więc do tej “Novelty Company” z głupia frant, żeby się zapytać, dlaczego Cyrus
Rothcliff nie otrzymał zamówionego sygnetu. Odpowiedzieli mi tak, że w pierwszej chwili
zapomniałem języka w gębie. Jak mógł Rothcliff otrzymać sygnet, jeżeli oni dopiero wczoraj
przyjęli zamówienie? Całe moje podejrzenie rozwiało się jak mgła. Już chciałem przeprosić i
odejść, ale coś mnie tknęło. Mój dobry duch mi podszepnął nowy pomysł. Uparłem się przy
swoim. Oświadczyłem, że to chyba pomyłka, że pan Rothcliff już dawno zamówił sygnet.
Myślałem, że mnie teraz za drzwi wyrzucą, ale nie. Porządek, przyznać trzeba, mają
pierwszorzędny. Proszę sobie wyobrazić, że znaleźli w kartotece pierwsze zamówienie
Rothcliffa, sprzed pół roku. Powiedzieli, że pierścień był wysłany, że mają pocztowe
potwierdzenie i że wobec tego pan Rothcliff powinien skierować swe pretensje do poczty.
—Spryciarz z ciebie, Hawkins — stwierdziłem. — A co z tego wynika?... Pierścień mógł
zgubić Rothcliff, mógł go zgubić również Brighton, jeśli go otrzymał w prezencie. Jednakże
sygnetów z własnymi inicjałami raczej nikomu się nie daje, a jeśli to miał być prezent, cóż
trudnego zamówić odpowiednie inicjały? Wniosek ostateczny: Rothcliff zgubił sygnet
podczas spotkania z Brightonem. Podczas nocnego spotkania.
—Tak właśnie myślałem, panie doktorze. Ten znany mi głos musiał być głosem Rothcliffa.
—Rozumiem, do czego zmierzasz. Po prostu sądzisz, że Rothcliff zastrzelił Brightona. Tak?
—Właśnie tak.
—Ba, ale słabe masz na to dowody. Rothcliff mógł przecież zgubić pierścień każdego innego
dnia.
—Prawda. Byłby to jednak dziwny zbieg okoliczności, że właśnie w t a m t y m miejscu.
—Byłby, byłby. Ale kto ci, Hawkins, uwierzy, żeś znalazł pierścień w tamtym miejscu? A
może gdzie indziej ?
—Pan mi uwierzy, doktorze.
—To jeszcze mało. Nie jestem szeryfem.
—Pan... przekona szeryfa.
—Cooo? Nie licz na to. Przekonać Irvina możesz tylko ty sam. Chcesz wysłuchać mojej
rady?
Skinął głową, patrząc mi w oczy z absolutną ufnością.
—Moim zdaniem powinieneś...
Tu przerwałem i Hawkins nigdy się nie dowiedział, co powinien. W tej samej sekundzie
dostrzegłem bowiem to, co powinienem był dostrzec natychmiast po rozmowie z szeryfem.
Powiedziałem sobie, że jestem osłem. Oczywiście, tylko w myśli. Moje podejrzenie — powzięte
przed kilkunastu dniami — że szeryfowi nie zależy na schwytaniu Hawkinsa, zamieniło się w
pewność. A ja chciałem teraz poradzić chłopakowi, aby wracał do Fort Benton! Wówczas szeryf
musiałby go aresztować. Wbrew swej woli. Dlaczego by musiał? — snułem dalej swe
rozważania. — Dlatego, że pozostawiając chłopca na wolności ostrzegałby niejako istotnego
przestępcę, a tym samym zmuszał go do czujności! Bo że Hawkins nie popełnił zbrodni, byłem
zupełnie pewny. Cóż więc należało czynić? Pod żadnym pozorem nie namawiać Hawkinsa do
powrotu.
Tymczasem chłopak wytrzeszczał na mnie oczy dziwiąc się, czemu tak nagle i w połowie
zdania umilkłem.
—Muszę o tym wszystkim jakoś zawiadomić szeryfa — powiedziałem wreszcie.
—A ja co mam robić?
—Czekać.
—Więc nie potrzebuję wracać?
—Chyba jeszcze nie teraz.
Dostrzegłem, iż moja odpowiedź przyniosła mu ulgę. Aż odetchnął.
—Tylko, Hawkins, bez żadnych kawałów! — ostrzegłem. — Muszę znać każdy twój krok.
Inaczej umywam ręce od tej całej historii. Zapamiętaj sobie. A teraz mów: skąd to skaleczenie
dłoni? Tylko proszę cię, żadnych bajeczek o szkle i butelkach.
Zmieszał się.
—To był tylko wypadek. Rzeczywiście nie żadne szkło, tylko nóż. I to bardzo ostry.
Napadnięto mnie.
—Tutaj?
—Tak, w Milwaukee. Trzeba panu wiedzieć, iż początkowo znaleziony sygnet nosiłem na
palcu, żeby go nie zgubić. A że wygląda jak złoty, zaraz znalazł się amator. Najpierw chciał
tylko obejrzeć. Odmówiłem. Potem próbował na siłę ściągnąć. Nie dałem się. Wtedy złapał za
nóż i trochę mnie skaleczył. Ale wcale tego nie żałuję. Gdyby nie to, nie poznałbym nigdy
pana doktora.
Zastanowiłem się. Milwaukee nie należy do miast, po którego ulicach włóczą się uzbrojeni w
noże rabusie. Już dawałem się ponieść fantazji na temat “kogoś” nasłanego przez Rothcliffa dla
odebrania sygnetu, w porę jednak zreflektowałem się. Ze słów Hawkinsa wynikało, że odwiedzał
jakieś podejrzane spelunki na krańcach miasta. Doprawdy, ten chłopak znajdował się na
najgorszej ścieżce życiowej. Dokąd go miała zaprowadzić? Powiedziałem mu, że jeśli będzie
nadal tak postępować, nigdy nie ujrzy rodzinnego Hampton.
Przestraszył się. Zapytałem go, skąd ma pieniądze na życie. Wyjaśniło się, że otrzymał je od
brata. Brat więc musiał aprobować ucieczkę Jima. Coraz lepiej! Umówili się nawet, że Jim nie
będzie przysyłał żadnych listów do domu, żeby pieczęć poczty na liście nie zdradziła miejsca
jego pobytu...
I co z tym wszystkim miałem teraz począć?
Należało powiadomić szeryfa o mojej rozmowie z Jimem. Ba, należało mu doręczyć
znaleziony sygnet. Jeśli już nie ze względu na Hawkinsa, to jako mój osobisty rewanż za oddaną
mi przysługę. Z drugiej znów strony podróż do Fort Benton — mimo iż nie mogłem uskarżać się
na nadmiar atrakcji w mieście, raczej, prawdę powiedziawszy, nudziłem się — wcale mi się nie
uśmiechała. Więc może rzecz załatwić listownie?
Tego nie można było jednak rozstrzygnąć na poczekaniu. Sama obecność Jima wcale nie
ułatwiała mi decyzji. Musiałem wszystko dokładnie przemyśleć w samotności. Więc poprosiłem
go tylko o pozostawienie adresu pensjonatu, w którym zamieszkał, i przyrzeczenie,, że co trzy
dni będzie się u mnie meldował w godzinach przyjęć lekarskich — i czym prędzej pożegnałem
go. Uprzedziłem jednocześnie, że zdarzyć się może, iż przez kilka dni będę nieobecny. Mimo
tego ma dowiadywać się o mnie.
Kiedy wyszedł, odetchnąłem głęboko, jak ktoś, kto ma dać nurka w głęboką wodę. Teraz
należało podjąć jakąś decyzję. Jednakże musiałem odłożyć to do wieczora, bo po odejściu
Hawkinsa przyszło jeszcze trzech pacjentów, z których ostatni wynudził mnie setnie,
opowiadając skrupulatnie o kilku dolegliwościach, na które cierpiał. W istocie rzeczy był zdrów
jak przysłowiowa ryba. Poradziłem mu, aby prowadził bardziej ruchliwy tryb życia, a od czasu
do czasu wziął się nawet do jakiejś roboty wymagającej fizycznego wysiłku. Nie bardzo mu to
przypadło do smaku. Kiedy opuszczał gabinet, wyczułem z jego miny całkowitą dezaprobatę dla
moich rad. Po prostu obraził się. Jestem przekonany, że poszedł natychmiast do innego lekarza.
Tego rodzaju pacjenci stają się pokaźnym źródłem dochodów spryciarzy udających, że wierzą w
urojone przypadłości.
Zgubiony trop
Tego akurat dnia od samego świtu siąpił dokuczliwy, zimny kapuśniaczek. Lubię deszcz, ale
nie tego rodzaju. Brr...
Po szybach wagonu ściekały smużki wilgoci, a niebo, aż po uciekający przed wzrokiem
horyzont, pokryte było jednostajną, szarą oponą nisko wiszących chmur.
Tak oto znowu znajdowałem się w drodze, chociaż nie żywiłem chęci na najkrótszą nawet
wycieczkę. Uznałem jednak, że moje osobiste widzenie się z szeryfem jest pilną koniecznością.
Na wiadomość o nagłym wyjeździe Katarzyna załamała ręce. Pocieszałem ją, że to nie potrwa
długo i następnego ranka siedziałem w pociągu mknącym do Fort Benton. Umyśliłem sobie, że
nie zabawię poza domem dłużej niż jakieś trzy, cztery dni. W tym postanowieniu umocniła mnie
pogoda.
Kiedy przyjechałem wreszcie do celu, mżyło nadal, chociaż nieco się ociepliło. Mała stacyjka
ginęła w szarości rozciągniętej jak brudna płachta od nieba do ziemi. Strużki wody żłobiły
koleiny w rozmiękłej ziemi, a za torami szumiała spienionym nurtem Missouri. Dzień miał się
ku końcowi, więc szarość przechodziła stopniowo w wieczorny mrok. Wszystko dokoła wyglą-
dało posępnie. Posępny byłem i ja.
Człapałem po błocie stacyjnego placyku, gdzie nie dojrzałem nikogo.
Wiedziałem jednak, że Fort Benton składa się tylko z jednej ulicy i z fortu położonego poza
miastem. Nie sposób więc było zabłądzić.
Pierwszy budynek, jaki objawił się moim oczom spoza mokrej kurtyny deszczu, był
dziwactwem architektonicznym, jakiego jeszcze w życiu nie zdarzyło mi się spotkać. Stanowiły
go trzy prostokątne pudełka, postawione jedno na drugim, przy czym największe znajdowało się
u spodu, najmniejsze — na szczycie. Wszystko razem przypominało wieżę otoczoną galeryjkami
na każdym z dwu pięter. Minąłem to straszydło stwierdziwszy, iż było skonstruowane z grubych
drewnianych bali i że parter nie posiadał ani okien, ani drzwi. Dalej natrafiłem na dwie niskie
szopy, zaopatrzone W wielkie, dwuskrzydłowe, na głucho zawarte wrota. Dopiero następna
budowla przypominała wreszcie siedzibę ludzką, z oknami i drzwiami. Od tego miejsca ulica —
a raczej bardzo szeroka i bardzo nierówna droga — zabudowana była z obu stron. Domki naj-
rozmaitszego kształtu i wielkości ciągnęły się z małymi przerwami, poprzez które prześwitywały
bądź uprawne pola, bądź dolina rzeki. Cały krajobraz tonął w szarości mokrego zmierzchu.
Posuwałem się wolno, starając się omijać kałuże, bacznie obserwując mijane budowle. Ulica,
jak okiem sięgnąć, była pusta, a o obecności ludzi w tej zapadłej dziurze świadczyć mogły tylko
światełka poczynające migotać tu i ówdzie w oknach. Nie chciałem pukać do żadnego z nich i
prosić o informację. Brnąłem więc dalej po błocie, licząc na jakiś szczęśliwy traf. Traf nie
nastąpił, za to drogę przeciął wysunięty nieco z linii ulicznych zabudowań czerwony mur
ceglany, w którym widniało wąziutkie, zakratowane okienko. Dom z cegły, jedyny jak dotąd, od
razu zwrócił moją uwagę. Krata w oknie wzbudziła cichą nadzieję, że dotarłem
do celu. I nie
myliłem się. Bo kiedy po trzech kamiennych i bardzo niewygodnych stopniach wspiąłem się na
malutki, równie niewygodny tarasik, ujrzałem napis umieszczony na desce przymocowanej do
drzwi: “Szeryf Fort Benton”.
Drzwi były wąskie, okute blachą, bez klamki. Nie ustąpiły pod naciskiem ręki. Zapukałem raz
i drugi. Nadal trwała niczym nie zamącona cisza. Pewnie powędrowałbym dalej, na los
szczęścia, gdyby nie rzut oka w prawą stronę. Tam nagą płaszczyznę ściany przecinało inne,
również zakratowane okno, przez które przenikał drobny blask światła. Więc jednak ktoś musiał
być we wnętrzu.
Począłem walić pięścią. Łomot, jaki przy tym powstał, powinien był postawić na nogi całe
miasteczko. Na koniec drzwi lekko drgnęły i uchyliły się bezszelestnie. W szparze ukazała się
najpierw bardzo długa lufa strzelby, a potem okrągła, pucołowata twarz z małymi oczkami, które
badawczo na mnie spojrzały.
—O co chodzi? — zapytał mnie posiadacz małych oczek.
—Czy zastałem szeryfa?
—W jakiej sprawie?
—To tylko jemu mogę powiedzieć.
—Szeryfa nie ma.
—A gdzie jest?
—Nie wiem.
—To poczekam.
—Byle nie tutaj.
Ostatnia odpowiedź rozzłościła mnie na dobre.
— Nie będę stał na deszczu! — wrzasnąłem. — Cóż to za zwyczaje?! Muszę się widzieć
natychmiast z szeryfem. Sprawa jest ważna!
— Ho, ho... Coś pan taki w gorącej wodzie kąpany?
Nie wiem, do czego doprowadziłaby ta rozmowa, ale nagle drzwi uchyliły się szerzej i zza
pleców człowieka ze strzelbą wyjrzała znajoma mi twarz.
— Ładne u pana porządki. Gdybym wiedział, że tak będę przyjęty, nigdy bym tu nie
przyjeżdżał.
Nastała sekunda ciszy. Szeryf nie od razu mnie poznał, bo robiło się już zupełnie ciemno, ale
po chwili odsunął na bok strażnika, wołając:
— Doktorze! Któż by przypuszczał! Proszę, proszę do środka! Bili, gdzie miałeś oczy? — to
pytanie zostało skierowane do jegomościa ze strzelbą. — Człowieku, naucz się poznawać moich
przyjaciół.
Nie wiem, dlaczego Bili miałby mnie poznać. Nie starczyło jednak czasu, by snuć na ten
temat rozważania, ponieważ szeryf Irvin wprowadził mnie do budynku. Natychmiast za mymi
plecami zatrzaśnięte zostały pancerne drzwi i założona sztaba. Znalazłem się w czworokątnej
izbie. Z sufitu zwieszała się wielka naftowa lampa. Pod przeciwległą ścianą stało jedno biurko,
pod drugą — drugie, na środku — prostokątny stół i kilka krzeseł. Ponadto widniała jakaś
szeroka szafa i oryginalny schowek w murze — wnęka zamknięta solidną kratą. Za nią
polśniewały lufy pięciu karabinów umieszczonych w drewnianym stojaku. Na przeciwległym
krańcu — uchylone drzwi, dalej — mały korytarzyk, również oświetlony naftową lampą. Z boku
korytarzyka krata sięgająca sufitu, a za nią pokoik bez okien. Domyśliłem się, że jest to
“przystań” dla różnych niespokojnych duchów, chwilowo pusta.
—No i cóż, doktorze? Jakże się panu podoba mój pałac?
Uśmiechnąłem się.
—Chyba pan tu nie mieszka?
—Oczywiście, że nie. To jest siedziba Billa. On tu tkwi dzień i noc jako niestrudzony
wartownik. Siadaj pan.
Opadłem na krzesło i przyjrzałem się dokładnie Billowi w całej jego okazałości. Był to zaiste
zabawny grubas, wieku raczej średniego. Zauważyłem, że kuleje.
—Pozory przemawiają przeciw niemu — paplał dalej mój gospodarz — ale Bili potrafi
złamać podkowę jak drewienko, a strzela lepiej od wszystkich zawodników naszych
konkursów. A poza tym umie milczeć jak grób.
—Szeryfie — przerwałem ten potok słów. — Na pewno nie odgadnie pan, w jakim celu tu
przybyłem.
Spojrzał najpierw na mnie, potem na swego Billa, który nadal tkwił przy drzwiach, wreszcie
rzekł:
—Jim Hawkins był znowu u pana?
Zdumiałem się, że tak bez trudu odgadł. Skinąłem głową.
—Uzyskałem pewne informacje rzucające jakieś nowe światło na sprawę. Czy możemy teraz
mówić na ten temat? — Tu zerknąłem w stronę grubasa. Szeryf pojął mnie w lot.
—Bill! Natychmiast przeproś naszego gościa za grubiaństwo i żeby mi się więcej to nie
powtórzyło.
Skruszony Bili podszedł do mnie i wyprostował się, na ile pozwalała mu jego tusza:
—Przepraszam, sir, to się nigdy więcej nie powtórzy.
—Dobrze — pochwalił szeryf. — Teraz siadaj tam i zamień się cały w słuch. Nikomu ani
słowa. Możemy rozmawiać swobodnie, doktorze, Bili zna sprawę.
Opowiedziałem więc bardzo szczegółowo o mojej rozmowie z Hawkinsem, a na zakończenie
położyłem na stole sygnet owinięty w strzępek gazety zawierający tekst ogłoszenia “Novelty
Company”. Przeczytał je dokładnie, potem obejrzał sygnet.
— Bill, chodź no tutaj i obejrzyj to cacko.
Grubas zbliżył się do stołu, ujął pierścień grubymi palcami, potrzymał go chwilę w blasku
padającym z lampy, oddał pierścień szeryfowi i bez jednego słowa powrócił na swe dawne
miejsce.
—Więc to jest sygnet Cyrusa Rothcliffa — zawyrokował szeryf. — Nie mamy chyba co do
tego żadnych wątpliwości. Warto by go zapytać, gdzie zgubił tę ozdóbkę.
—Należałoby to zrobić jak najszybciej.
—Może jutro.
—Dlaczego jutro?
—Bo Rothcliffa nie ma w domu.
—Wyjechał? — zapytałem ogarnięty nagle złym przeczuciem.
—Tak.
—Mam wątpliwości, szeryfie, czy wróci.
—Na pewno. Ma tu w okolicy ładny kawałek ziemi. No, ale nie będziemy przecież tu
siedzieć, doktorze, chodźmy.
Wziął mnie pod rękę i tak wyszliśmy w deszczowy mrok.
—Kim jest ten Bill? — zapytałem. — Czy to pana zastępca?
—On? Gdzie tam! To po prostu strażnik naszego więzienia. Trochę szorstki w obejściu, jak
zdołał pan zauważyć, ale wierny jak pies i silny jak bawół. Wyciągnąłem go kiedyś z nie lada
tarapatów. Teraz odwdzięcza się, jak może. Ostrożnie, bo tu kałuża. Trzeba umieć chodzić po
Benton, zwłaszcza kiedy deszcz pada. Ale jeszcze się pan nauczy.
—Uchowaj Boże! — wykrzyknąłem. — Nie mam zamiaru zadomowić się w tej dziurze.
—No, no. Nie jest tu tak źle. Z wiosną Fort Benton przedstawia się nie najgorzej. A po tamtej
stronie... preria. Pokazałbym panu sporo ciekawych rzeczy.
Ani się spostrzegłem, jak doszliśmy — a raczej dobrnęli — do piętrowego, bardzo szerokiego
frontonu drewnianego domostwa, na którym wielki napis głosił, iż tu mieści się zajazd “Pod
Szarym Niedźwiedziem”. Napis ten zilustrowany był wizerunkiem dziwnego zwierzęcia, które
można by uznać za konia maści siwo jabłkowi tej, gdyby nie fakt, iż stwór ten stał na jednej
nodze wyposażonej w potężny pazur, a trzy pozostałe wznosił ku niebu. Musiał więc to być
chyba ów szary niedźwiedź.
Zajazd oddzielała od ulicy szeroka weranda z pochyłym daszkiem i niezliczoną ilością
podpierających go słupków, do których przywiązano kilka koni. Ot, typowy zajazd małych
miasteczek amerykańskich, w swej prymitywnej architekturze pełen egzotyki czasów dawnego
osadnictwa. Lata pionierstwa minęły, architektura pozostała jako relikt przeszłości.
Po szerokich drewnianych stopniach dostaliśmy się na werandę, po czym szeryf Irvin
wprowadził mnie przez otwarte na ścieżaj drzwi do wielkiej sali. Lewą jej część zajmowały
kwadratowe, jasne stoliki, obstawione zydlami. Prawą — potężny szynkwas z błyszczącymi
kurkami do nalewania piwa, wanienką do mycia naczyń i kilkunastoma szklanymi kuflami. Dalej
— całą szerokość ściany objęła w posiadanie potężna, prawie sufitu sięgająca szafa,
zabejcowana na ciemno, z niezliczoną ilością oszklonych drzwiczek. Przez szybki widać było
rzędy butelek rozmaitych kształtów i barwy. Za szynkwasem krzątał się postawny jegomość z
długimi wąsami i siwą czupryną, odziany w nieskazitelną biel fartucha. Pomagała mu czarnooka
piękność o śniadej cerze i włosach uplecionych w wysoki kok. Jej nieco wystające kości
policzkowe zwróciły mą uwagę. Jak się później dowiedziałem, była to córka właściciela zajazdu,
który ożenił się z Indianką pochodzącą z prawie już wyniszczonego plemienia Huronów znad
Wielkich Jezior.
Z belek biegnących pod stropem sali zwieszały się na łańcuchach metalowe lampy naftowe,
rzucające dokoła przyjemne światło. Bardzo mi się ten lokal spodobał — sprawiał wrażenie
czystości i schludności.
Człowiek w fartuchu ożywił się na nasz widok i powitał szeryfa krótkim: “Halo!” W
odpowiedzi otrzymał równie krótkie: “Halo, Pears!”, po czym oparliśmy się wygodnie o ladę
bufetu. Czekałem, co dalej nastąpi.
—Pears, czy piątka wolna? — zapytał Irvin. — Potrzebuję jej dla swego gościa — i kciukiem
prawej ręki wskazał na mnie.
—Już się robi. Ann, daj klucze.
Czarnooka piękność znikła z pola widzenia, by za chwilę pojawić się z wielkim kluczem na
metalowym kółku w ręku.
—Dobrze — pochwalił szeryf. — Kolację zjemy u mnie — dodał.
—Jak zwykle?
— Jak zwykle, tylko podwójne porcje. Chodźmy.
To ostatnie słowo zostało zwrócone już do mnie. Klepnięty przyjacielsko po ramieniu
ruszyłem za swym gospodarzem. W prawym rogu, zasłonięte ciemnoczerwoną kotarą,
znajdowały się drewniane, dość wąskie schody. Tędy właśnie powiódł mnie szeryf na wyłożony
czerwonym chodnikiem korytarz. Przez całą jego długość ściana znaczona była szeregiem
prostokątnych, biało malowanych drzwi. “Piątka” — jak mnie później zapewniał szeryf — był to
jeden z najlepszych pokojów gościnnych zajazdu, sąsiadujący z numerem, który zajmował Irvin.
Istotnie, jak na Fort Benton wyposażenie pokoju okazało się wręcz luksusowe. Szeryf zostawił
mnie na chwilę samego, ale kiedy obmyłem się z kurzu drogi w wielkiej porcelanowej miednicy,
zjawił się znowu.
—Proszę, doktorze, na lekką przekąskę. Kazałem podać u siebie. Będziemy mogli pogadać
bez skrępowania.
—Wspaniale. Przeczuł pan moje najskrytsze pragnienia.
Pomieszczenie zajmowane przez szeryfa przedstawiało się jeszcze bardziej okazale niż moje.
Mimo tego wyraziłem zdziwienie, że Irvinowi odpowiada taki hotelowy tryb życia: bez
własnego kąta, bez własnego dachu nad głową. Mimo woli musiałem sprawić mu przykrość, bo
wyraźnie pomarkotniał. Zmieniłem więc natychmiast temat, gratulując mu tak wspaniale za-
stawionego stołu.
—To zasługa Pearsa. Jak pan widzi, doktorze, hotelowe życie ma również i swoje dobre
strony. Odpada cały kłopot z gospodarczymi trudnościami. Pears dostarcza mi natychmiast
wszystkiego, czego tylko zapragnę. Oczywiście, w granicach możliwości Fort
Benton. Siadajmy.
Nie dałem się prosić.
—Uważam, doktorze — mówił dalej — że pana obecność w Benton nie powinna tu zwracać
niczyjej uwagi. Mam wrażenie, że byłoby wskazane zachować w ukryciu pański tytuł
naukowy.
—Dlaczego?
—Hm, jak by to powiedzieć... Słowo “doktor” zwykli ludziska kojarzyć ze słowem lekarz.
Zrozumiałe. No, a po co lekarz z Milwaukee miałby przyjeżdżać do szeryfa w Fort Benton?
Ludzie poczną zastanawiać się. Czasem mądrze, czasem głupio, nie wiadomo, co gorsze. Bo z
tego wszystkiego rośnie plotka.
Roześmiałem się.
—Ej, szeryfie, zbyt zawikłane rozumowanie. Nic z tego nie mogę pojąć.
Irvin przerwał krajanie szynki. Nalał whisky.
—W pana ręce, doktorze! Zaraz wszystko wytłumaczę. Powiem krótko: nie chcę, aby pański
przyjazd łączono z faktem aresztowania Rothcliffa. Gdyby tak jeszcze Hawkins wygadał się o
naszym przypadkowym spotkaniu w pańskim gabinecie, mogłoby z tego wyniknąć dla mnie
mnóstwo kłopotów. Brighton miał
tu swoich przyjaciół, Rothcliff swoich kumpli, Hawkins,
chociaż młody, wielu wrogów. Nasz Fort Benton to malutkie gniazdo os, a ja z tym wszystkim
muszę dawać sobie radę.
—Więc co pan proponuje? Bo moja rola właściwie jest już zakończona. Jutro mogę wracać
do Milwaukee. Nie uważa pan?
—Tak byłoby istotnie najlepiej. Chociaż... wielką mam ochotę pokazać panu Fort Benton i
okolicę. Ot, kłopot. I tak źle, i tak niedobrze. Do licha, doktorze, co będziemy się dzisiaj
martwić? Zostawmy sprawę do jutra. Wyjechać z Fort Benton można przecież w każdej
chwili.
Zgodziłem się z tym wnioskiem, wobec czego na cały długi wieczór daliśmy spokój
rozpatrywaniu “sprawy Hawkinsa”. Dzięki takiej decyzji nasza wieczorna biesiada upłynęła w
znakomitym nastroju. Byłem jednak bardzo zmęczony. Irvin musiał to zauważyć, bo nie
zatrzymywał mnie. Udałem się do swego pokoju i natychmiast zasnąłem. Kiedy nazajutrz szeryf
przyszedł mnie budzić, było już po dziesiątej.
—Dobrą nowinę przynoszę! — wykrzyknął mi nad uchem.
—Rothcliff aresztowany? — zapytałem przecierając oczy.
—Nie, nie to. Rothcliff jeszcze nie wrócił, ale pogoda wymarzona na wycieczkę. Zamówiłem
dwukółkę Pearsa. Wstawaj pan.
Spojrzałem w okno. Na szybie migotały słoneczne promienie, a za szybą rozpościerał się
błękit nieba. Przez noc wiatr przepędził wszystkie chmury.
— Chociaż to jesień, mamy zupełnie letni dzień — gadał szeryf. — U nas tak często bywa. A
potem spadnie śnieg i ani się obejrzysz, już zima.
Na śniadanie zeszliśmy na dół do zupełnie pustej o tej porze sali. Obsługiwał nas sam Pears,
wymawiający się cały czas, mimo nalegań szeryfa, od zajęcia miejsca przy stoliku. Po czym,
zgodnie z zapowiedzią, wskoczyliśmy do dwukółki — malutkiego pojazdu czekającego na nas
przed werandą. Szeryf ujął lejce, cmoknął na konia i ruszyliśmy długą ulicą, potem w bok polną
drogą, nad którą górowały strome, odarnione zbocza fortu. Gdzieś z wnętrza wystrzelał wyniosły
maszt z łopocącą gwiaździstą flagą. Gdy znikła mi z oczu sylwetka samotnego szyldwacha,
przed moimi oczami otworzyła się daleka przestrzeń nieco pofałdowanej płaszczyzny. Na
łagodnie spadających zboczach widniały wielobarwne szachownice pól: ciemnobrązowe
prostokąty świeżo zaoranej ziemi, pożółkłe ścierniska i rudziejące łąki, poznaczone wysokimi
kopcami schnącego siana. Gdzieniegdzie, na szczytach lub zboczach, stały malutkie jak pudełka,
ciemne zabudowania. Wszystko to skąpane w jaskrawym blasku słońca, które gorzało na
bezchmurnym niebie. Rację miał szeryf mówiąc o letnim dniu.'
Jechaliśmy wstęgą polnej drogi, wśród malowniczych dolinek i pagórków. Od czasu do czasu
między dwoma kopulastymi szczytami można było dojrzeć przestrzeń aż po granice horyzontu.
Przestrzeń powtarzających się bez końca niewielkich wzniesień i dolin. Widać było posuwającą
się ku północy i zachodowi awangardę osadniczych skupisk. Do Fort Benton — niegdyś
samotnej warowni na bezludziu — płynęła powoli, lecz nieprzerwanie fala osadnicza. Po
traperach, łowcach zwierząt i przygód, po pionierach osadnictwa nadeszła kolej na rolników, na
farmerów podążających na te żyzne, bezleśne, więc łatwe do uprawy tereny. Tu właśnie
dostrzegałeś jak na dłoni pochód współczesnej cywilizacji z jej wysoką kulturą rolną, bez-
krwawo zwyciężającą pierwotną przyrodę tych ziem.
Ktoś inny na moim miejscu cieszyłby się tym wspaniałym postępem. Ja jednak dumałem w
tej chwili nad losami pierwszych gospodarzy tej krainy, tak bezlitośnie spychanych, mila po mili,
ku północy i wschodnim krawędziom Gór Skalistych. Co będzie z plemionami Assiniboinów,
Szoszonów, Kri, Czarnych Stóp, do których jeszcze nie tak dawno należała ta pagórkowata
kraina? Od tych myśli musiałem w sposób widoczny pomarkotnieć na twarzy, bo szeryf
zauważył mimochodem:
— Jakoś pana nie cieszy ten widok, doktorze. Pokażę panu coś innego. Wio, koniku! —
strzepnął lejcami i pognaliśmy galopem. — Niech pan się trzyma.
Istotnie, trzymałem się poręczy, jako że droga, chociaż dobrze przetarta, wcale nie była
równa, a pojazd, chociaż resorowany, nieźle podskakiwał. Jechaliśmy na przemian: raz stępa, raz
kłusem, raz galopem, aż wreszcie po dwu czy trzech godzinach znikły domki na wzgórzach,
znikły uprawne pola, znikły i same wzgórza. Szeryf zatrzymał konia.
— Niech pan spojrzy. Oto wielka kanadyjska preria. Jeśli się nie mylę, trochę ją pan już
poznał.
Skinąłem głową. Przede mną falowało morze traw. Nie była to już jasna, szmaragdowa zieleń
wiosny ani ciemna zieleń lata, ale rudozłotawa barwa jesieni. Nigdy jeszcze nie widziałem prerii
w takim kolorze. Twarze owiewał nam lekki i ciepły wiatr, pełen zapachów i świeżej wilgoci.
— Gdzieś spadły deszcze — skomentował to zjawisko szeryf.
Patrzałem przed siebie jak urzeczony. Tam, na tej bezkresnej przestrzeni pasły się jeszcze
resztki bizo-nich stad, ostatnie mustangi gnały ku dalekim górom, a wszędzie, jak ta ziemia
długa i szeroka, rządził się swobodnie płowy kuj ot — wilk prerii, którego monotonnego głosu
słuchałem nieraz podczas wieczornych, biwaków. Wśród tej zieleni, nad dopływami nieznanych
rzek, wokół jeziornych dolin żyły ostatnie plemiona indiańskie. Jakże mi to wszystko dobrze
było. znane...
Zeskoczyliśmy z wózka wprost w trawę, która sięgała mi do ramion.
—Myślę, że jeszcze mnie pan nieraz odwiedzi — zauważył Irvin.
Roześmiałem się.
—Myślę, że ma pan rację.
—To rozumiem. Ale czas nam wracać. Chcę wpaść do Rothcliffa, będziemy przejeżdżać
niedaleko jego zagrody. Kto wie, może już wrócił?
—Chce go pan aresztować w mojej obecności? A to dopiero powstaną plotki!
—Nie, nie. Ani przez chwilę o czymś podobnym nie myślałem, tylko że nieobecność
Rothcliffa poczyna mnie niepokoić. Jedziemy.
Zaciął konia. Koła z chrzęstem poczęły rozgarniać-trawę, która chlastała po szprychach i
stopniach po-woziku. Raz jeszcze spojrzałem na uciekającą do tyłu prerię. Wkrótce zasłoniła ją
połamana linia wzgórz, za którymi na nowo ukazała się szachownica uprawnych pól. Nie
wracaliśmy jednak tą samą drogą. Szeryf skręcił w prawo.
—To tam — wskazał dłonią na wzgórze, gdzie ciemniała kępa drzew — farma Rothcliffa.
Dalej na prawo, widzi pan?... tamte domki to siedziba Brightona. Byli sąsiadami. Tu zresztą
wszyscy sąsiedzi. Ziemi dużo, ludzi mało. Ot, takie przeciętne średnie gospodarstwa.
—A co z ziemią Brightona?
—Żebym ja wiedział, co z tym fantem zrobić? Nie miał żadnych krewnych. Zawiadomiłem o
tym sędzięgo. Niech się martwi. Moim zdaniem, całe gospodarstwo przepadnie.
—Jak to przepadnie?
—Po prostu: ludzie się rozbiegną, pola zarosną, budynki będą stały puste, dopóki się nie
zawalą. Tu na kresach wolne ziemie nadaje urząd osadniczy, ale jeszcze nie słyszałem, żeby
się troszczył o opuszczone gospodarstwa. Nikt się zresztą o nie nie stara.
—Dlaczego? Przecież to wygodniej przyjść tak na gotowe.
—Pewnie, pewnie. Tylko nigdy nie wiadomo, czy za rok albo za dwa nie zjawi się jakiś
zapomniany krewny zmarłego i nie zażąda zwrotu ziemi. A wtedy zabieraj się, bracie. Gorzej,
rozliczaj się z lat, które tu bezprawnie przeżyłeś.
Koń szedł teraz stępa. Poczęliśmy się wspinać na zbocze pagórka. Wiodły nas ledwo
widoczne koleiny. Wlokąc się noga za nogą, dotarliśmy do samego szczytu, na którym czerniały
zabudowania. Naliczyłem cztery budynki rozrzucone w dość dużym promieniu. Stanęliśmy
przed najmniejszym, ogrodzonym długim rzędem ledwo ociosanych sztachet. Dalej rozciągał się
mały warzywny ogródek. Wjazd do ogródka zamykała brama, teraz szeroko rozwarta, a przed
nią stał typowy wóz farmerski o wysokich kołach. Czyżby Rothcliff wreszcie przyjechał?
Za bramą, ale przed wejściem do domku, zauważyłem grupkę ludzi. Dostrzegli nas, bo ktoś
krzyknął: “Szeryf przyjechał”, a ktoś inny dodał: “W samą porę”.
— Coś tu, szeryfie, nie w porządku... — oceniłem sytuację.
— Nie krakać — burknął i zeskoczył z powoziku. — Proszę potrzymać lejce.
W tym momencie od żywo dyskutującej grupki odłączył się ktoś i ruszył szybko w naszą
stronę,
—Kto to jest? — zdążyłem szepnąć.
Irvin wzruszył ramionami.
—Jakiś obcy.
—Witam, szeryfie — odezwał się nieznajomy — z nieba pan nam spadł. Jestem nowym
właścicielem tego — tu zatoczył ręką koło obejmujące budynki, ogródek i jakąś dalszą,
nieokreśloną przestrzeń. — Nazywam się Macadam, Dawid Macadam. Miałem farmę w górach.
Nie bardzo mi się udała. Postanowiłem się przenieść z całą rodziną. Trafiła się okazja, no i
jestem — roześmiał się pokazując rząd wspaniałych zębów. — Nie mogę dogadać się ze służbą.
Niech mi pan pomoże.
Uścisnął rękę szeryfa, wyciągnął do mnie, wymieniliśmy należne pozdrowienia. Przez cały
ten czas szeryf milczał jak kamień, bardziej obserwując ludzi stojących przed domem niż
Macadama. Na koniec przeniósł wzrok na nieznajomego.
—Panie Macadam — zapytał — od kogo nabył pan te ziemie?
—Kupiłem je za pośrednictwem Biura Sprzedaży Nieruchomości w Milwaukee. Jestem
ostrożny, szeryfie. Przy sprzedaży był obecny dotychczasowy właściciel.
—Jest pan tego pewien?
—Jak pana widzę.
—I któż jest tym właścicielem?
—Cyrus Rothcliff.
—Zgadza się. Można wiedzieć, kiedy pan nabył tę nieruchomość?
—Przed trzema dniami.
Sięgnął do torby przewieszonej przez ramię, wydobył jakiś czworokątny papier i podał
szeryfowi, który rozłożył go i zaczął czytać z uwagą. Patrzałem na to
wszystko z wysokości
wózka, zdołałem jednak dojrzeć na dole arkusza liczne kolorowe pieczęcie. Irvin długo badał
papier, na koniec zwrócił go właścicielowi.
—Wszystko w porządku. Akt jak najbardziej formalny. Jest pan pełnoprawnym posiadaczem.
Mogę to przed każdym poświadczyć.
—Gdyby pan jeszcze zechciał poinformować tych ludzi — wskazał na gromadkę
przyglądającą się nam z głębi ogrodu.
—Oczywiście, natychmiast.
Weszli w obręb ogrodzenia. Pozostałem sam, pełen sprzecznych uczuć. Rothcliff sprzedał
posiadłość podczas swej kilkudniowej nieobecności w Fort Benton. Dla mnie było rzeczą
oczywistą, iż więcej się tu nie pojawi. Albo to zbieg okoliczności, albo sprawa była jasna jak
słońce. Rothcliff podejrzewał, iż szeryf zastawia na niego “łapkę”. Nie wytrzymał nerwowo i —
czując się winnym — postanowił uciec z Benton. Kto wie, czy nie uczyniłby tego, gdyby nawet
nie udało mu się sprzedać farmy? Przyszłość pokazała, iż miałem rację rozumując w ten sposób.
Najbliższe jednak minuty zasygnalizowały mi bardzo wyraźnie fakt, iż absolutnie nie
doceniałem sprytu i całkowitego braku skrupułów Rothcliffa.
Wrócił wreszcie szeryf z Macadamem. Wymienili grzecznościowe frazesy. Irvin gratulował
nowemu nabywcy tak doskonałej transakcji. Macadam dziękował za pomoc i obiecywał, że jak
tylko sprowadzi rodzinę, urządzi małą uroczystość, na której nie może zabraknąć szeryfa.
— Mam nadzieję — tu zwrócił się do mnie — że i pan o nas nie zapomni. Nie znam tu
jeszcze nikogo.
Mruknąłem coś niewyraźnego, co mogło być uznane zarówno za aprobatę zaproszenia, jak i
za grzeczną odmowę. Macadam wybrał to pierwsze tłumaczenie i ściskał mi prawicę bardzo
mocno i długo. Na koniec oświadczył szeryfowi:
— Myślę, że jakoś dam sobie radę przy obejmowaniu sąsiedniej farmy.
Osłupiałem. Irvin, który już podnosił lejce, natychmiast zatrzymał konia.
—Co pan powiedział? Sąsiednia farma?
—No tak. Czy może... może pan na nią reflektował?
Szeryf tylko machnął lekceważąco ręką.
—Ani mi to w głowie. Czyją farmę jeszcze pan nabył, u licha?
—Czyją farmę? Ot, tamtą — wskazał palcem poza siebie.
—Brightona?
—A jakże, Brightona.
Zamieniłem się cały w słuch.
—I to Brighton panu sprzedał?
—Nie, nie on. Rothcliff miał upoważnienie. Mówił, że obaj opuszczają te strony, więc nawet
im nie zależy na cenie.
—Rzeczywiście — zauważył zgryźliwym tonem Irvin. — Mocno się obawiam, czy przy tej
drugiej transakcji nie oszukano pana.
—Mnie? — zaniepokoił się Macadam.
—Pana, pana. Właśnie pana. Brighton nie żyje. Zginął w bardzo tajemniczych
okolicznościach. Tu, w Fort Benton. Przed dwoma tygodniami. Nie ma pan przypadkiem przy
sobie tego upoważnienia?
—A jakże. Zażądałem go przy akcie kupna.
—Jednego w tym wszystkim nie mogę pojąć: jak pan mógł kupować ziemię nie oglądając jej?
—Cóż, zawsze się nieco ryzykuje. Propozycja kupna po prostu z nieba mi spadła, a
sprzedawca chciał przeprowadzić transakcję natychmiast. Nie było czasu, aby tu przyjeżdżać.
Zresztą słyszałem, że gleba tu żyzna, a okolice spokojne. Ostatecznie Biuro Sprzedaży
Nieruchomości gwarantowało mi legalność obu transakcji. Myślę, że Brighton wystawił
pełnomocnictwo przed swą śmiercią.
— Diabła tam! Pokaż pan ten papier.
Obejrzał drugi z kolei arkusz.
—Nie dałbym i trzech centów za ten świstek, chociaż data jego wystawienia jest wcześniejsza
od daty śmierci Brightona. Natomiast podpisy świadków są tak nabazgrane, że zupełnie nie
można odczytać nazwisk. Dziwię się, że to pańskie Biuro Sprzedaży mogło na podstawie tego —
tu trzepnął dłonią o papier — przeprowadzić sprzedaż. Zdumiewająca historia!
Macadam pomarkotniał.
—I co teraz począć, szeryfie?
—Ano cóż? Przejmuj pan farmę Brightona. I tak nie wiadomo, co z tym fantem począć. I
niech pan do mnie wpadnie. Bardzo jestem ciekaw, co z tej Brightonowskiej gospodarki
jeszcze pozostało. Do zobaczenia!
Trzepnął lejcami. Ruszyliśmy. Gdy zabudowania pozostały daleko za nami, zagadnąłem:
—I co pan o tym myśli, szeryfie? Co?
—Zwiał, ot i wszystko. Ale ja go jeszcze spotkam.
—Nie dałbym za to i pół centa.
—A co z Hawkinsem?
—Nie ma sensu, żeby dłużej pozostawał w Milwaukee. Niech pan mu powie, doktorze, żeby
wracał. Jak tu siedzę od kilku lat, jeszcze mi się nic podobnego nie wydarzyło. Prawdziwie
zgubiony trop. Niech to licho!
—Więc chyba Hawkins miał rację? — mruknąłem, ale szeryf nic mi już nie odpowiedział.
Wielki Bóbr
Wróciłem do Milwaukee znacznie wcześniej, niż przewidywałem. Na wstępie dowiedziałem
się od Katarzyny, że Hawkins nie pokazał się. Przyszedł dopiero w dwa dni po moim powrocie.
Opowiedziałem mu najogólniej o tym, co zaszło w Fort Benton. Radę szeryfa przyjął z nie
ukrywaną radością i nazajutrz wyruszył w drogę. Przed wyjazdem udzieliłem mu szeregu
zbawiennych wskazówek. Czy się do nich zastosował — przyszłość miała pokazać.
Minęło kilka tygodni. Spadł pierwszy śnieg. Któregoś wczesnego wieczoru siedziałem w
gabinecie przed kominkiem, gdzie z trzaskiem paliły się brzozowe polana. Za oknami świstał
wiatr i rzucał o szyby wielkie płaty mokrego śniegu. Pomyślałem, że gdybym jeszcze przed tym
wesoło huczącym ogniem miał towarzysza, z którym można by pogawędzić — nic by mi do
szczęścia nie brakowało.
Wiatr szumiał, ogień huczał i oto nagle z tymi dwoma głosami zmieszał się dźwięk dzwonka.
W pierwszej chwili sądziłem, że ktoś dobija się do sąsiadów, ale gdy dzwonek znowu się ozwał,
zaczłapały po korytarzu pantofle Katarzyny. Westchnąłem pomyślawszy o konieczności zajęcia
się — kimże by, jeśli nie spóźnionym pacjentem? Ale wciąż jeszcze tkwiłem przed kominkiem
słuchając, jak otwierano i zamykano drzwi,
jak odgłos innych, silniejszych kroków zawtórował
człapaniu pantofli gospodyni. Potem zabrzmiała przytłumiona rozmowa. Jak na pacjenta trwało
to wszystko zbyt długo. Podniosłem się i w tej chwili usłyszałem pukanie do drzwi.
—Proszę!
Poruszyła się klamka i w ciemnej szparze ukazała się postać Karola Gordona.
—Jak się masz, Janie?
Padliśmy sobie w objęcia.
—Karolu, któż by się spodziewał? Nie uprzedziłeś mnie ani słówkiem. Katarzyno! —
wrzasnąłem — mamy gościa! Proszę przygotować kolację. Karolu, wspaniale wyglądasz! Nic
się nie zmieniłeś.
—A kiedyż to miałbym czas się zmienić? — roześmiał się głośno.
—Siadaj. Albo nie. Chodź się obmyć. Katarzyno, proszę napuścić wody do wanny! Karolu,
wydaje mi się, że całe wieki minęły od naszej ostatniej rozmowy. Nie masz pojęcia, jak się
cieszę...
—Owszem, mam pojęcie. Gadasz bez przerwy i nie dajesz mi przyjść do słowa.
—Przepraszam. Chodź się wykąpać.
Po pół godzinie siedzieliśmy przed pięknie zastawionym stołem.
—Tego mi właśnie brakowało — stwierdziłem i poinformowałem Karola o swych
kominkowych dumaniach.
—Podobno życzenia wypowiedziane przed płonącym ogniem najczęściej się sprawdzają —
zauważył. — Ale z tego wynika, że nie masz tu nadmiaru zajęć ani rozrywek.
I tak, i nie. Jeśli chodzi o moje zajęcia zawodowe, cechą ich jest pewna monotonia. Praca w
szpitalu była znacznie ciekawsza.
—Czy mam to rozumieć jako uwagę pod moim adresem?
—Jak to?
—No, bo to ciekawe zajęcie straciłeś z mego powodu.
—Karolu! Jak możesz? Jeszcze słówko na ten temat i... nigdy nie dowiesz się, co się
wydarzyło podczas twej nieobecności. A ręczę ci słowem honoru, że działy się sprawy bardzo
dziwne.
—Wobec takiej groźby milczę i zamieniam się w słuch.
—Świetnie, ale najpierw zjedz coś. Co słychać z Czerwoną Chmurą i Wysokim Orłem? Co
porabiają wojownicy Czarnych Stóp? Ach, Karolu, nigdy o nich nie zapomnę!
—Masz tobie, przecież to ty miałeś opowiadać, nie ja. Ustalmy więc kolejność.
—Dobrze, posłuchaj... ale najpierw nałóż sobie tej szynki, jest znakomita. To wynalazek
Katarzyny.
—To ta squaw, która mi drzwi otwierała? Jeśli się nie mylę, Irlandka.
—Nie mylisz się, ale błagam, nie nazywaj jej squaw. Gotowa się śmiertelnie obrazić, a
drugiej takiej nie znajdę.
—Dobrze, dobrze. Nie wiedziałem, że aż taki z niej skarb.
—Ona jest doskonałością w swoim rodzaju. Parzy herbatę jak nikt na świecie, a kawa przez
nią sporządzona nie ma sobie równej. Ale mniejsza z tym... posłuchaj...
Teraz opowiedziałem bardzo szczegółowo o spotkaniu z szeryfem Irvinem, o Hawkinsie,
Brightonie, Rothcliffie i nabywcy ich gruntów. Relacja trwała dość długo — w jej połowie
zakończyliśmy jedzenie i przeszliśmy do gabinetu. Karol słuchał cały czas pilnie, nie
przerywając ani słowem. Kiedy wreszcie skończyłem, wyciągnął z kieszeni znany mi już
kapciuch i fajkę. Obrzęd — bo Karol z tego robił obrzęd — nabijania tytoniu i zapalania go przy
pomocy węgielka wygrzebanego z kominka trwał kilka minut. Milczałem czekając, aż gość
odezwie się pierwszy.
—Masz wielkie szczęście, Janie. Stale poznajesz interesujących ludzi.
—Do których oczywiście zaliczasz siebie.
—Do których oczywiście... — przerwał w połowie zdania, bo drzwi się otworzyły i w szparze
ukazała się głowa Katarzyny.
—Panie doktorze, przyszedł ten chłopak.
—Hawkins?
—Widzi mi się, że pewnie to ten. Jak on tam się zwie, nie pamiętam.
—Dobrze, Katarzyno. Chcesz go zobaczyć, Karolu? Nie pojmuję, skąd się tu wziął. Może się
znowu co wydarzyło w Fort Benton? Więc jak?
— Dawać go tutaj. Niech mu się przypatrzę.
Hawkins wszedł, ukłonił się niezdarnie, a potem
wlepił oczy w Karola.
—Siadaj, Jim, co się tak przyglądasz memu przyjacielowi?
—Bo... chyba... wydaje mi się, że ja pana kiedyś widziałem.
—Możliwe — uprzedziłem Karola. — Ten pan to Wielki Bóbr. Pewnie o nim słyszałeś.
Na dźwięk tego imienia nadanego Karolowi Gordonowi przez jego przyjaciół, wojowników
plemienia Czarnych Stóp (jak o tym wspomniałem poprzednio) Hawkins dosłownie osłupiał. Nie
przypuszczałem ani przez chwilę, że tak wielkie wrażenie uczynią na chłopcu moje słowa.
— To pan jest Wielki Bóbr? Sławny myśliwy? Przyjaciel Indian? Ja pana widziałem w Fort
Benton. Przypominam sobie.
Karol kiwnął głową na znak potwierdzenia, a jednocześnie mrugnął do mnie łobuzersko.
—Tak, tak — mówił dalej chłopak. — Pan był na prerii z jednym lekarzem z Milwaukee. To
przecież... to przecież na pewno pan jest tym lekarzem, doktorze!
—Uspokój się, Jim — przerwałem mu. — Usiądź. O, właśnie. A teraz powiedz, z czym
przyjechałeś? Jak tam twoje sprawy w Fort Benton?
—Nie można wytrzymać.
—Co to znaczy? Nie rozumiem. Mów jaśniej!
—Przywiozłem list od szeryfa.
Podał zapieczętowaną kopertę. Rozerwałem ją. Równe rzędy bardzo regularnie stawianych
liter. Spojrzałem na podpis.
—Hawkins, co ty opowiadasz? To nie jest list od szeryfa.
—Przepraszam.
Zaczął szukać po kieszeniach.
— O, jest. A tamten od mego brata. Ale to nic nie szkodzi, bo również do pana doktora.
Pismo szeryfa było znacznie mniej wyraźne. Irvin donosił, iż sytuacja Jima Hawkinsa w Fort
Benton jest niesłychanie trudna i bardzo przykra dla chłopaka. Jego nagłe zniknięcie nie
zwróciło specjalnie niczyjej uwagi. Natomiast po powrocie krążyć poczęły pogłoski, iż Jim jest
zamieszany w sprawę tajemniczej śmierci Brightona. Odsunęli się od Hawkinsa jego dawni
przyjaciele, chłopak znalazł się jak na pustyni. Szeryf pisał, iż trudno mu stwierdzić, kto był
autorem tego rodzaju informacji, kto rozprzestrzeniał plotkę. Mówili jednak o tym wszyscy,
zarzucając szeryfowi dziwne niedołęstwo w prowadzeniu śledztwa. Sytuacji
nie zmienił w
niczym fakt ucieczki Rothcliffa ani oficjalne stwierdzenie, iż to on właśnie jest podejrzany
o
morderstwo, a nie Jim. Irvin miał nadzieję, że wszystko zmieni się z chwilą rozpisania listów
gończych i wyznaczenia nagrody za schwytanie Rothcliffa, ale nie mogło to nastąpić przed
upływem co najmniej dwu tygodni. Machina sprawiedliwości działa niesłychanie opieszale. Do
tego więc czasu, a może
i
dłużej — pisał szeryf — Jim Hawkins powinien przebywać z dala od
Fort Benton. Niech ludzie trochę o nim zapomną. A ponieważ doktor (to znaczy: ja) zna
dokładnie sprawę Jima, niech się nim zaopiekuje.
Przeczytawszy to wszystko, ciężko westchnąłem
i bez słowa podałem list Karolowi. Sam
zająłem się treścią drugiego.
Brat Jima, Teodor Hawkins, na wstępie swego pisma gorąco dziękował za opiekę nad
chłopcem (jakaż opieka — u licha?) i przedstawiwszy sytuację (podobnie, jak zrobił to szeryf)
prosił, abym się zajął, przynajmniej na kilka miesięcy, jego bratem. Westchnąłem po raz drugi i
również wręczyłem list Karolowi.
Przez ten czas Jim siedział milcząco, spoglądając raz na mnie, raz na Karola. Zapytałem
chłopaka, czy ma gdzie nocować, i zobowiązałem go do przyjścia następnego dnia. W jego
obecności nie można przecież było swobodnie omówić sprawy. Kiedy wyszedł, zagadnąłem
Karola.
—Co sądzisz o tym wszystkim?
—A to dopiero zagmatwana historia. Prawdopodobnie Irvina czekają spore kłopoty. Mam
nadzieję, że jakoś z nich wybrnie. On ma dobrze ułożone w głowie.
—Znasz go?
Jeszcze jak! To właśnie jego odwiedzałem parokrotnie w Fort Benton. Stąd mnie ten mały
Hawkins zapamiętał.
—Nigdy nie wspominałeś.
—Jakoś nie zgadało się. Irvin to ciekawy człowiek. Słyszałeś coś o nim więcej?
—Nie miałem okazji.
—To dawny “łapacz”.
—“Łapacz”? Nie rozumiem.
—
Ach ty, greenhorn
, niewiele jeszcze wiesz o prerii.
—Przyznaję, niewiele, ale opowiedz o Irvinie.
—Przed laty Irvin miał małe gospodarstwo na terenie jednego z południowo-zachodnich
stanów. Wiodło mu się wcale nieźle. Aż przyszła pamiętna klęska nieurodzaju. Pewnie o niej
słyszałeś. Przez trzy letnie miesiące wielu kolejnych lat nie spadła ani kropla deszczu.
Wszystko zmarniało. Na dobitkę Irvinowi zachorowała żona. Sprowadzony lekarz radził
przewieźć chorą do szpitala. Ba, łatwo radzić, ale żeby radę wykonać, trzeba mieć pieniądze,
1 Greenhorn — dosłownie “zielony rożek”; nazwa nadawana nowicjuszom wśród traperów, odpowiada mniej
więcej polskiemu “żółtodziób”.
a Irvin ich nie posiadał. Nawet nie miał od kogo pożyczyć. Wszystkich sąsiadów dotknęła
przecież ta sama klęska. Wtedy właśnie, w pobliskim miasteczku dokonano rabunkowego
napadu na urząd pocztowy. Zginął pocztmistrz i woźnica pocztowego dyliżansu. W tamtych
stronach nie istniała jeszcze kolej. Sprawcy nie zostali schwytani, ale zapamiętał ich twarze
trzeci, ocalały pracownik poczty. Bandyci byli doprawdy bezczelni, nawet nie przewiązali
sobie twarzy chustkami. Było ich dwu. Sprawa stała się głośna. Rozesłano listy gończe. Za
schwytanie ich lub unieszkodliwienie wyznaczono po tysiąc dolarów za głowę. To była
poważna suma. I wówczas Vincent
Irvin zdecydował się. Zgłosił się do miejscowego szeryfa oświadczając, że dostawi mu
sprawców napadu.
Znam dokładnie szczegóły jego wyprawy. Uciekających dopadł w dwa tygodnie później,
gdzieś w okolicach południowej Kolorado.
Walka była nierówna, dwu przeciw jednemu. Na
dodatek oni posiadali lepsze uzbrojenie, bo i rewolwery, i sztucery, i mniej zmęczone konie.
Zaraz chwycili za colty, ale on był szybszy. Pierwszego trafił od jednego strzału, w samo serce.
Drugi zaciął wierzchowca, ale nim uciekł, otrzymał postrzał, raczej niezbyt ciężki. Irvin już go
nie ścigał. Przy zabitym znalazł dużą część zrabowanych pieniędzy, a spieszył się do domu.
Droga powrotna nie była łatwa. Kiedy wreszcie dojechał, dowiedział się nie tylko o śmierci
żony, ale i synka, który, jak pamiętam, chorował zaledwie trzy dni. Irvin otrzymał nagrodę, ale
pieniądze przyszły zbyt późno...
—Okropne... — westchnąłem.
—Myślałem, że Irvin nigdy już się z tego nie otrząśnie. Byłem wówczas jednym z jego
sąsiadów. Mnie również dotknęła klęska suszy, na szczęście, bez dodatkowych ofiar.
—Zdumiewasz mnie, Karolu. Dochodzę do wniosku, że jesteś dla mnie osobą zupełnie nie
znaną. W gruncie rzeczy, co ja o tobie wiem? Nic a nic.
—To prawda. Postaram się przy najbliższej okazji naprawić ten niewybaczalny błąd.
—Nie kpij. Lepiej dokończ historię szeryfa.
— Niewiele już zostało do powiedzenia. Irvin opuścił farmę. Został zawodowym “łapaczem”.
Myślę, że oczyścił południowe stany z wielu przestępców. Akcja sama w sobie zbawienna, ale w
opinii ludzkiej niezbyt mile oceniana. Tak już dziwnie się plecie na tym świecie. Gdy oficjalny
przedstawiciel władzy schwyta lub w jakiś inny sposób unieszkodliwi przestępcę, spotyka się
tylko z powszechnym uznaniem. Jeśli jednak zupełnie to samo uczyni ktokolwiek inny, w
najlepszej nawet intencji, poczną go uważać za odmianę mordercy, tyle tylko, że
zalegalizowanego. Pieniądze, które w formie nagrody zarabia, traktowane są jako hańba. Stąd i
2 W Ameryce Północnej istnieją dwie rzeki Kolorado: jedna, słynna ze swego kenionu, wpada do Zatoki
Kaliforniiskiej, druga — do Zatoki Meksykańskiej.
sytuacja Irvina była paskudna. Ale zawziął się. Może uważał, iż bandycki napad był pośrednią
przyczyną śmierci najbliższych? Chciał zostać mścicielem? Któż to może wiedzieć? Nigdy go o
to nie pytałem. Sprawa wlokła się tak chyba przez dwa lata. Przez te same dwa lata ja borykałem
się ze skutkami suszy. W końcu miałem tego dość. Rozmówiłem się z Irvinem. Byłem wówczas
jedynym bliskim mu człowiekiem. Wszyscy go unikali. Nawet miejscowy szeryf, mimo iż
zawdzięczał Irvinowi mnóstwo pochwał za oczyszczenie okolicy z przestępczego elementu, nie
znajdował dla niego choćby paru słów uznania. Przekonałem Irvina, iż najwyższy czas zmienić
teren. Nie bardzo chciał. Trzymała go na miejscu pamięć o najbliższych. Jednak uparłem się.
Nudziłem go tak długo, aż ustąpił. Doszliśmy do zgodnego wniosku, że im dalej się
przeniesiemy, tym lepiej. Sprzedaliśmy nasze gospodarstwa i skoczyliśmy na sam północny
kraniec Stanów.
Fort Benton wyglądał wówczas nieco skromniej. Chociaż to zaledwie kilka lat, ale tu
wszystko rośnie jak na drożdżach. Przywlekliśmy się do tego Benton, nie bardzo wiedząc, co
dalej robić. Pomógł nam przypadek. Benton miało już wówczas swego szeryfa. Do tej pory nie
wiem, czy był to większy niedołęga, czy większy cwaniak. Być może, jedno i drugie. Dość, że w
wyniku tego Fort Benton rozsławił się liczbą nie wykrytych kradzieży, rabunków i zwykłych
napadów bandyckich. Sprawcy mieli z zasady tak murowane alibi, że nawet najlepszy sędzia nie
potrafiłby ich pociągnąć do odpowiedzialności. Gdy przybyliśmy do Benton, w przeddzień
dokonano napadu na zajazd niejakiego Gabriela Pearsa. Irvin od tamtych czasów nie tylko się u
niego stołuje, ale i mieszka.
—Zajazd “Pod Szarym Niedźwiedziem”? — zapytałem.
—Właśnie. Otóż i tym razem sprawcy zdołali umknąć, a poprzednik Irvina tak długo
organizował pościg, że kiedy wreszcie zebrał chętnych, nie było już kogo ścigać. Tym
bardziej iż nikt się nie orientował, w którą stronę napastnicy uciekli. Na wiadomość o tym
natychmiast w Irvinie odezwał się jego instynkt “łapacza”. Poleciał do szeryfa zaofiarować —
tym razem zupełnie bezinteresownie — swoje usługi. Szeryf przyjął je z wyraźnym
lekceważeniem, pół serio, pół żartem. Polecał najlepszych, jego zdaniem, ludzi i konie. Irvin
odmówił przyjęcia pomocy. Powiedział, że sam da radę. Wieść o tym rozeszła się wśród
mieszkańców i wywołała śmiech. Stała się jednak rzecz, która dla wielu graniczyła z cudem.
Irvin wyjechał wieczorem, a już następnego dnia przywiózł ze sobą obu bandytów, łagodnych
jak baranki. Pears rozpoznał napastników. Szeryfowi nie pozostało nic innego, jak tylko
zamknąć ich w areszcie do czasu rozprawy sądowej. Ta historia narobiła niemałej wrzawy w
Fort Benton i okolicy. Irvina pokazywano sobie niczym przybysza z innego świata, a Pears
odtąd stał się jego najwierniejszym przyjacielem. Gdyby jednak Irvin ograniczył się do tej
jednej
interwencji,
najprawdopodobniej szybko by o nim zapomniano. Ale po tygodniu spokoju wydarzyła się
nowa heca. W zajeździe Pearsa, najczęściej podczas wieczornych godzin, zabawiano się grą
w karty. Oczywiście gra szła ostro i o grube stawki. Tego właśnie wieczoru rozwijała się ze
zmiennym początkowo szczęściem dla jej uczestników. Stopniowo jednak szala powodzenia
w wyraźny sposób przechyliła się na stronę bawiącego tu przejazdem młodego adwokata.
Znajdowałem się wówczas na sali wraz z Irvinem. Do naszego stolika przysiadł się szeryf,
zapytując w sposób mało delikatny, kiedy zamierzamy wyjechać. Szeryfa musiała trochę
niepokoić zdobyta przez mego towarzysza popularność. Może lękał się o swe stanowisko, a
może po prostu nie na rękę mu było schwytanie sprawców napadu na Pearsa? Któż odgadnie?
Jednakże Irvin pominął pytanie. Rozgadał się o samym Fort Ben-ton i okolicy, jak gdyby tu
co najmniej połowę swego życia spędził. Napomykał od niechcenia o kupnie farmy.
Widziałem, że szeryfowi nie przypadła do smaku ta rozmowa. W pewnej chwili na
przeciwległym krańcu sali wybuchła awantura. Ktoś zaczął krzyczeć, rozległ się łoskot
przewróconego stołka. Zerwaliśmy się obaj od stołu, tylko szeryf nieruchomo tkwił na swym
zydlu.
— Siadajcie, panowie. To normalna sprzeczka. Po-krzyczą sobie i uspokoją się. Lepiej się nie
wtrącać. Gdybym tak chciał się mieszać w każdą kłótnię, nie miałbym ani chwili spokoju. Ale
nie poszliśmy za jego radą.
Irvin ruszył ku gromadce karciarzy. Ja za nim. Wśród zamętu i hałasu ujrzałem przewrócony
stołek, porozrzucane wraz z garścią monet karty i poczerwieniałe twarze uczestników gry.
Musiało tu dojść do jakiegoś poważnego zatargu. Gdy podeszliśmy bliżej, wysoki i chudy jak
tyka farmer chwycił właśnie za rękę stojącego obok człowieka z czarną bródką: — Pokaż rękaw!
Sam widziałem! — krzyczał.
— Co pan widział? — zapytał Irvin.
Uciszyło się nagle.
—On ma karty w rękawie! — zawołał chudy farmer.
—To kłamstwo! — Posiadacz czarnej brody odskoczył do tyłu. — Kto tu ośmiela się
zarzucać mi oszustwo?
—Pokaż lepiej pan ten rękaw. Na co tyle wrzasków?— powiedział znowu Irvin.
To,-co się potem wydarzyło, miało tak błyskawiczny przebieg, że trudno mi dokładnie
odtworzyć sytuację. Dość, że facet z bródką wyciągnął nagle z kieszeni rewolwer, ale w tej
samej sekundzie Irvin skoczył do niego. I nawet nie wiem, jak to zrobił, w każdym razie “czarna
bródka” znalazł się na podłodze, a rewolwer obok niego. Facet dobrze musiał stuknąć o deski, bo
leżał nieruchomy. Irvin błyskawicznie pochylił się nad nim, podniósł rewolwer, sięgnął mu za
rękaw kurtki i wyciągnął trzy karty.
—Widzieliście? — zapytał.
Zgodnie przytaknięto, a z boku ozwał się głos:
—Taki by nam się przydał na szeryfa...
Irvin nie zwrócił na to uwagi. Schylił się raz jeszcze, schwycił leżącego jedną tylko ręką za
kołnierz kurtki i pociągnął po podłodze tak łatwo, jak gdyby ważył nie więcej od snopka zboża.
Zawlókł go do stóp oniemiałego ze zdziwienia szeryfa.
—Proszę się nim zaopiekować — powiedział. — Karciany oszust. Przy okazji warto
sprawdzić, jaki z niego adwokat.
Opisane wydarzenie głośno i szeroko komentowano wśród mieszkańców Fort Benton przez
kilka następnych tygodni. A teraz muszę kilka słów poświęcić swej skromnej osobie. Po prostu
dlatego, że wiąże się ona z dalszą historią naszego wspólnego znajomego.
Fort Benton, pomyślany jako pograniczna placówka wojskowa, przez długie lata spełniał i
inną funkcję — był bowiem również punktem wymiany handlowej z Indianami. Skupowano
skóry, płacono towarami. Wówczas, gdy po raz pierwszy bawiłem w Benton, komendantem
wojskowej placówki był człowiek wykazujący spryt handlowy zupełnie niezwykły. Zamiast
żądanych przez czerwonoskórych towarów: broni, amunicji, kocy, uprzęży — wpychał im
“wodę ognistą”. Po prostu najpodlejszego gatunku wódkę. A obliczał według cen najdroższych.
napojów. Czynił to w zupełnie już nieuczciwy sposób, bez uprzedzenia, po odebraniu skór. Nic
dziwnego, że wynikały stałe zatargi. Podczas naszego pobytu doszło do poważnych awantur. W
konsekwencji tego rodzaju oszukańczych operacji przybyli do miasteczka wojownicy plemienia
Czarnych Stóp. Było ich kilku z Wysokim Orłem, wodzem i Czerwoną Chmurą, słynnym
czarownikiem plemienia na czele. Czerwonoskórzy zażądali raz na zawsze zerwania z
dotychczasowymi praktykami grożąc, że złożą skargę do Waszyngtonu. Komendant wyśmiał
ich. Stwierdził, zgodnie zresztą z prawdą, że tereny Czarnych Stóp leżą w Kanadzie, wobec
czego nic go nie obchodzi skarga obywateli Kanady. A jeśli im taka zamiana handlowa nie
odpowiada — mogą jej zaniechać. Wyobraź sobie, Janie, w jakim nastroju opuszczali fort
delegaci Czarnych Stóp. Spotkałem się z nimi przypadkowo i zdołałem skłonić do zwierzenia się
ze swych kłopotów. Obiecałem, że im dopomogę. Nie bardzo mi wierzyli, a ja — przyznać
muszę — nie bardzo wiedziałem, jak się zabrać do rzeczy. Ale słowo się rzekło. Opowiedziałem
o tym Irvinowi. Sądziłem, że mnie zgani za lekkomyślność, ale nie. Sam się bardzo zapalił do
sprawy. Z jego to inicjatywy spotkaliśmy się z komendantem fortu. Początkowo
przyjął nas
uprzejmie — słyszał już o sukcesach Irvina — ale kiedy się zorientował, o co chodzi, przybrał
ton grubiański. W gruncie rzeczy był to nieokrzesany żołdak i głupiec. Gdyby nie spokój Irvina,
doszłoby do nie byle jakiej awantury. Kiedy opuściliśmy fort, mój przyjaciel oświadczył, że
stanie na głowie, a tego gbura przepędzi. Uśmiechnąłem się tylko na taką pogróżkę. Ale Irvin
mocno wziął sprawę do serca. Powiedział, że potrafi dotrzeć i do Waszyngtonu, jeżeli zajdzie
potrzeba. Próbowałem go przekonać o bezcelowości takiego zamierzenia. Bo nawet gdyby udało
mu się spowodować zmianę na stanowisku komendanta fortu — w co, jak oświadczyłem, nie
wierzę — to jaka jest gwarancja, że następca będzie lepszy? Moim zdaniem oszukańczym
transakcjom może położyć kres tylko znalezienie innego odbiorcy skór. Irvin przyznał mi rację,
ale mimo to nie chciał odstąpić od swego projektu. Gdyśmy wrócili do gospody, zaprosił Pearsa
na wspólną naradę. Opowiedział o moim projekcie. Pears zastanowił się chwilę, a potem
oświadczył, iż najlepiej byłoby skierować Indian do którejś z faktorii Hudson's Bay Company
prowadzącej od stuleci handel z ludnością tubylczą. Tysiące filii Hudson's Bay Company
3 Hudson's Bay Company — Kompania Zatoki Hudsona. Przedsiębiorstwo handlowe posiadające po dziś dzień
swoje placówki-faktorie w licznych punktach Kanady, przeważnie na północy i północnym wschodzie.
znajdowało się na terytorium Kanady, ale gdzie znajdowała się najbliższa? Tego Pears nie
wiedział, ale obiecał popytać się. Jakoż po paru dniach doniósł nam, iż najbliższa Fortu Benton
faktoria znajduje się w osadzie Dziesiątej Mili. Ba, ale jak daleko było do niej? Na ten temat
zdania przygodnych informatorów bardzo się różniły. Mimo wszystko postanowiłem tam trafić.
Zaproponowałem
Irvinowi wspólną wyprawę. Odmówił. Nabił sobie głowę Waszyngtonem.
Oświadczył, że wszystko świetnie się składa, bo możemy jednocześnie odbyć swe podróże i
spotkać się w Benton.
Nie będę ci opisywał swej eskapady do Dziesiątej Mili, za wiele by to zajęło czasu. Faktem
jest, iż dotarłem do celu, że kierownik faktorii przyjął mnie bardzo gościnnie, że — jak się
później okazało — nawiązał porozumienie z Czarnymi Stopami i odtąd dostawy skór do Fort
Benton urwały się. Gdy powróciłem, Irvina jeszcze nie było. Czekałem z niecierpliwością. Zja-
wił się dopiero po dwu tygodniach z wielce tajemniczą miną. Nie chciał nic mówić, wyraził
tylko zadowolenie z mojego osiągnięcia. Tak minął jeszcze jeden tydzień. .Zastanawiałem się, po
co tu jeszcze siedzimy. Pieniądze, jakie miałem ze sprzedaży swego gospodarstwa, topniały
bardzo szybko, a przymusowa bezczynność poczynała mnie męczyć. Po paru dniach gruchnęła
po Benton nieprawdopodobna wiadomość: miał przyjechać nowy komendant fortu.
Po dziś dzień nie wiem, jak Irvin potrafił do tego doprowadzić. Podejrzewam tylko, iż
pogłoskę o zmianie na stanowisku komendanta fortu puścił on sam. JVa pewno za
pośrednictwem Pearsa. Pogłoska okazała .się prawdziwą. Po kilku dniach przybył nowy komen-
dant. Co dziwniejsze, pierwsze kroki skierował nie do fortu, ale do gospody “Pod Szarym
Niedźwiedziem”. Tu spędził dobrą godzinę na rozmowie w cztery oczy z Irvinem. Mieszkańcy
osiedla po prostu utonęli w fali najbardziej fantastycznych plotek. Szeptano sobie na ucho, że
Irvin jest wysłannikiem rządu Federalnego
. Nie dowiedziałem się, jaką rolę przypisywano mnie,
ale nie mogłem już przejść ulicą, aby dziesiątki razy nie być zmuszonym do odpowiadania na
ukłony i pozdrowienia zupełnie nie znanych mi osób. Tak oto doświadczyłem wówczas mnóstwa
kłopotów wynikających z nadmiernej popularności. Efekt tego wszystkiego był nieoczekiwany,
chociaż należało się go spodziewać. Oto pewnego dnia kilku najbardziej szanowanych obywateli
Benton zwołało ogólne zebranie mieszkańców — oczywiście mężczyzn, kobiety z takich narad
były wyłączane — i przedstawiło szereg zarzutów dotychczasowemu szeryfowi. Bronił się
nieborak, jak umiał, ale nie zdołał odnieść sukcesu. Zażądano, aby zrzekł się swych funkcji.
Wniosek przegłosowano. Na tym samym zebraniu Pears wystąpił z propozycją wyboru Irvina na
opróżnione miejsce szeryfa, a mnie — posłuchaj tylko, Janie! — na jego zastępcę. Odmówiłem
kategorycznie, a równocześnie gorąco namawiałem Irvina, aby się zgodził. Powiedział, że
4 Rząd Federalny — Rząd Stanów Zjednoczonych A.. P. w Waszyngtonie.
przyjmie na próbę. Wybrano go prawie jednomyślnie. Zgodzono się również, aby po pewnym
czasie sam sobie dobrał pomocników.
Tak oto, w wielkim skrócie, wygląda historia ostatnich lat życia obecnego szeryfa Fort
Benton.
—A ty — zapytałem — co uczyniłeś potem?
—Pomogłem nieco w nawiązaniu stosunków między Czarnymi Stopami i przedstawicielem
Hudson's Bay. Myślałem, że rzecz się na tym zakończy. Nie doceniłem jednak wdzięczności
czerwonoskórych. Zjawili się jeszcze raz w Benton po to, aby mi wręczyć niezwykle cenny
dar: futro srebrnego lisa. Od tej to chwili datuje się moja znajomość z Indianami.
—Nie bardzo rozumiem, Karolu, po co wlekliście się aż do tego zakazanego Fort Benton?
Pieniądze uzyskane ze sprzedaży gospodarstw nie mogły wam na długo starczyć. Sam zresztą
wspominałeś, że już ci się kończyły.
—Odpowiem krótko: to, że trafiliśmy do Fort Benton, było tylko przypadkiem. Po prostu
szukaliśmy jakiejś małej miejscowości, czując wstręt do dużych skupisk ludzkich, aby w niej
osiąść na stałe, nabywszy kawał gruntu. Ale Irvin, im bardziej czas upływał, tym bardziej
tracił pociąg do gospodarki rolnej. Sądzę, że wspomnienia niedawnej przeszłości były u niego
zbyt żywe. Wybór na szeryfa Fort Benton przyjął zapewne z ulgą. Potrzebował radykalnej
zmiany zawodu, odgrodzenia się raz na zawsze od tego, co było, i od... wspomnień. A poza
tym nowa funkcja, bardziej odpowiadała jego skłonności do czynnego, ruchliwego życia.
—A ty, Karolu?
—Ja? Nie chciałem wpływać na decyzję Irvina. On sam raz tylko jeden mówił o nabyciu
farmy. Kiedy go wybrano na nowe stanowisko, wówczas i ja zaniechałem myśli o kupnie
ziemi. Przypadek przyszedł mi z pomocą. Mój kontakt z Czarnymi Stopami pozwolił i mnie
zmienić zawód. Zostałem traperem, “łowcą skórek”, i mogę cię zapewnić, Janie, że jest to
praca znacznie ciekawsza, a również bardziej opłacalna od uprawy roli. Ale teraz zakończmy
już
ten
temat.
Pora
wyjaśnić, po co tu przybyłem.
—Przecież żeby mnie odwiedzić!
—Oczywiście, ale nie tylko dlatego. Zbliża się sezon zimowych łowów. Potrzebuję amunicji.
W Milwaukee dostanę lepszą i tańszą, no i poza tym mogę się z tobą nagadać. Od Czerwonej
Chmury i od Wysokiego Orła przywożę pozdrowienia. Liczą, że wiosną zawitasz do nich.
Wybacz, ale bardzo się zmęczyłem tym gadaniem. Nigdy jeszcze za jednym razem nie
wypowiedziałem tylu słów. Dlatego dopiero jutro dowiesz się o szczegółach. Uff! Bardzo
jestem senny.
Tajemniczy nieznajomy
Nazajutrz, już przy śniadaniu, wszczęliśmy gorącą dyskusję nad problemem Hawkinsa. Karol
określił tę sprawę mianem “problemu” twierdząc, iż to nadaje odpowiednią wagę zagadnieniu.
—Dobrze, dobrze — zgodziłem się. — Niech będzie i problem, jeśli ci się tak podoba. Co
radzisz?
—Skierować chłopaka do szkoły.
—Do jakiej szkoły? Obawiam się, iż Jim umie zaledwie czytać i pisać.
Tu, na marginesie, muszę zauważyć, iż w Stanach istniały wówczas tak zwane “primary
schools”
, ale nauka była płatna i nieobowiązkowa.
—Wiesz co, Karolu, może by się poradzić Katarzyny? Kobiety w takich sprawach
wychowawczych lepiej się orientują od nas.
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
—Mówisz to poważnie?
—Ona potrafi rozsądnie myśleć.
—Jak uważasz.
Zawołałem Katarzynę i częściowo wtajemniczyłem ją w sprawę Jima Hawkinsa, nie
wspominając jednak o historii z Brightonem. Wysłuchała mnie w milczeniu. Kiedy skończyłem
mówić, zamyśliła się.
— Chłopak powinien się uczyć — zawyrokowała — zamiast bąki zbijać.
Zgodnie przytaknęliśmy.
— Może go oddać do kowala?
Zaprotestowałem.
—Nigdy, Katarzyno. To przecież syn farmera. On się na to nie zgodzi. Nie, nie. Trzeba
wymyślić coś innego.
—To niech idzie do jakiejś szkoły rolniczej.,
—Nie wiem, czy taka szkoła istnieje w Milwaukee?
—Co też pan doktor opowiada? Przecież jest u nas taka szkoła.
—To niezła myśl — zainteresował się Karol. — Ale czy chłopak da sobie radę?
—Trzeba spróbować — zauważyłem.
I na tym stanęło. Gdy w kilka godzin później przyszedł Hawkins, Karol począł go
egzaminować. Męczył go dość długo, zanim powiedział, o co chodzi. Nie zauważyłem jednak
entuzjazmu na twarzy Jima, Karol stwierdził, że chłopak powinien dać sobie radę. A jeśli nie,
poszukamy czegoś innego.
5 Primary schools — odpowiada mniej więcej naszym szkołom podstawowym.
—Łatwo powiedzieć — mruknąłem.
—Nie bądź pesymistą, Janie. Ja się tą sprawą zajmę.
—Serdeczne dzięki. Spodziewam się wobec tego, że pobędziesz u mnie dłużej.
Zaprzeczył, ale stwierdził równocześnie, że nie myśli o natychmiastowym odjeździe. Muszę
przyznać bezstronnie, że Karol przejął się kłopotem życiowym Hawkinsa. Ale i mnie — sam nie
wiem dlaczego — chłopak bardzo przypadł do serca. Karol cel swój osiągnął. Umieścił Jima w
jakiejś niższego typu uczelni o charakterze rolniczym. Przy szkole istniał internat, więc i sprawa
mieszkania została załatwiona. Napisałem o tym wszystkim aż w dwu listach: do szeryfa i do
starszego brata Hawkinsa. Dokonawszy tego byłem szczęśliwy, że spadł mi kłopot z głowy.
Wreszcie miałem okazję i czas wypytać Karola, co porabiał, odkąd żeśmy się pożegnali. Nie
zmarnował czasu. Okazało się bowiem, iż po rozstaniu się ze mną powrócił do osiedla Czarnych
Stóp, a stamtąd, korzystając z pięknej jesiennej pogody, raz jeszcze w towarzystwie kilku
wojowników udał się do znanej mi Doliny Siodła w Górach Skalistych, gdzie spoczywały
pokłady złotonośnego piasku.
Tam wydobyto sporą jego ilość i przewieziono do Oden-na-ka-inne-he-kaj — Ukrytego
Miasta Czarnych Stóp. Tu wyjaśniam: wiele szczepów czerwonoskórych posiada osiedla, w
których przebywa stale. Położenie geograficzne tych osiedli znane jest tylko nielicznym i
zazdrośnie strzeżone. One to właśnie zwane są ukrytymi miastami.
Z kolei Karol udał się na południe Kanady, gdzie zakupił kilkadziesiąt sztuk rasowego bydła.
Sprowadził je na tereny Czarnych Stóp i zamienił się w... hodowcę, a raczej w instruktora
hodowlanego. Z właściwą sobie energią począł wtajemniczać grono wybrańców w podstawowe
zasady hodowli. Sam posiadał przecież w tej dziedzinie pewne doświadczenie. A sprawa nie
była łatwa. Prawdopodobnie gdyby nie wpływy i znaczenie Czerwonej Chmury, cała praca
Karola poszłaby na marne. Indianie dość niechętnie odnieśli się do prób hodowli bydła, bowiem
uważali, że dla wojowników jest w tym coś hańbiącego. A przecież pomysł był doskonały.
Czerwona Chmura, który przez kilka lat swej młodości przebywał w mieście bladych twarzy,
orientował się, iż im bardziej rozwijać się będą miasta, wzrastać będzie zapotrzebowanie na
żywność, a przede wszystkim na mięso. Ponieważ ilość dzikiej zwierzyny stale maleje, hodowla
bydła domowego będzie się stawała coraz bardziej popłatną. Nieubłaganie nadciągał dzień, w
którym padnie ostatni bizon. Wówczas jedynym ratunkiem przed głodową śmiercią stanie się dla
Indian przymusowa wędrówka na tereny dalekiej północy, gdzie jeszcze istniała obfitość leśnej
zwierzyny. Dla plemion Czarnych Stóp, Assiniboinów, a nawet dalej na północ osiadłych Kri
równało się to nie tylko konieczności opuszczenia odwiecznych siedzib, ale wiązało się również
ze zmianą trybu życia. Zwierzyna północy przebywała w niezmierzonych lasach. Przeniesienie
się z prerii do puszcz to dla Indian mniej więcej to samo, co na przykład przerzucenie górali na
równiny, a rolników z nizin na górskie hale.
Z tego wszystkiego zdawali sobie dobrze sprawę Czerwona Chmura, Wysoki Orzeł, wielki
wódz plemienia, oraz kilku pomniejszych kacyków szczepowych. Popierany przez nich
czarodziej już od dłuższego czasu przekonywał swych współplemieńców o konieczności
rozpoczęcia na stepach hodowli bydła.
Rozpisałem się nieco na ten temat, ale hodowlane plany wiązały się bardzo ściśle z
zamierzoną przez nas eksploatacją złotodajnych pokładów (aby zdobyć pieniądze na zakup
bydła!) oraz z szeregiem innych, wynikłych z tych zamierzeń nieoczekiwanych wypadków.
Wracam do sprawy Karola. Przybył do Milwaukee nie tylko po to, aby kupić amunicję i aby
mnie odwiedzić. Również i w celu zbadania, gdzie i kiedy można by nabyć jakąś większą partię
bydła. Natrafił jednak na pewne trudności w znalezieniu dobrej rasy hodowlanej. Poradziłem
mu, aby załatwił transakcję za pośrednictwem Hudson's Bay Company. W ten sposób można by
uniknąć wielu kłopotów, a przede wszystkim plotek na temat pochodzenia złota, którym Czarne
Stopy miały płacić. Hudson's Bay potrafi załatwić sprawę w sposób możliwie dyskretny.
Po rozważeniu tej propozycji “z wierzchu i od podszewki” — jak mówił — Karol przyznał mi
rację. Tymczasem spadł pierwszy śnieg, a wraz z nim nadszedł list od Irvina. Gratulował w nim
pomyślnego załatwienia “sprawy Hawkinsa”. Donosił również, że rozmawiał z bratem Jima,
który nieco krzywił się na wysokość opłaty żądanej przez szkołę, ale ostatecznie ustąpił, gdy mu
szeryf zagroził, iż “pan doktor umyje ręce od wszystkiego”, a on, szeryf, również, jeśli Jim nie
zostanie umieszczony w szkole. Był to oczywiście mały szantaż, z którego uśmiałem się ser-
decznie, bo jednak wynikający ze szlachetnych pobudek. Nauka tylko na dobre mogła wyjść
Jimowi.
Ten list na długo pozostał ostatnią wiadomością, jaka nadeszła do mnie z Fort Benton. Karol
odjechał, przez długie tygodnie nie wydarzyło się nic ciekawego.
Zima trzymała nas mocno w swych garściach. Tak nadszedł styczeń 1882 roku. I wówczas to
właśnie wydarzył się wypadek, który mnie nieco zaniepokoił.
Któregoś posępnego zimowego wieczoru odwiedził mój gabinet dawny pacjent z okresu,
kiedy pracowałem w szpitalu. Przypomniał mi się natychmiast, chociaż poznałbym go i bez tego.
Stał się bardzo popularną postacią wśród ogółu chorych. Nazywaliśmy go wówczas Czarnym
Piotrem, a to od krótko przyciętej, czarnej bródki i czarnych włosów. Trafił do nas ze
skomplikowanym złamaniem lewego przedramienia i dwu żeber. Naprawdę nazywał się Piotr
Carr. Uprawiał zanikający już zawód — jeśli to można nazwać zawodem — poszukiwacza
szlachetnych metali. Przewędrował chyba połowę Ameryki ze zmiennym dla siebie szczęściem.
Majątku nie zrobił, ale — jak nam
opowiadał — uciułał sobie skromną sumkę na czarną godzinę.
Skutki pewnej wyprawy doprowadziły go wprost do bramy szpitala. Podczas wędrówki w gó-
rach zaskoczyła go gwałtowna burza połączona z silnym wiatrem. I ten huragan po prostu zwiał
Piotra ze zbocza, na którym bezskutecznie poszukiwał najpierw “skarbów”, a potem schronienia
w jakiejś pieczarze. Na szczęście zbocze nie było bardzo strome. Zleciał jednak, koziołkując,
kilkanaście metrów. To, że jakoś zdołał dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej, straszliwie
potłuczony, zawdzięczał tylko niesłychanej wytrzymałości i odporności organizmu na ból i
fizyczne zmęczenie.
Prowadziłem z nim — w chwilach wolnych od zajęć zawodowych — długie rozmowy. Carr
był niewyczerpaną kopalnią tematów. Zaiste, warto było słuchać! Jego znajomość życia białych
osadników tak zwanego Dzikiego Zachodu, kontakty z czerwonoskórymi, zwłaszcza z Indianami
plemion Dakota, nazywanymi przez białych Siouxami
, mogłyby stanowić cenny materiał
etnograficzny dla naukowców, gdyby Czarny Piotr umiał i chciał pisać. Niestety, natura
pozbawiła go tych zdolności. Za to gawędziarz z niego był utalentowany. Do sali, w której leżał,
przychodzili lżej chorzy, aby wysłuchać nie kończących się opowieści. Przypuszczam, że sporo
w nich było fantazji, ale na pewno zawierały również wiele prawdy o życiu człowieka, który całe
swe męskie lata spędził na włóczędze. Gdy któregoś dnia spytałem Piotra, po czym poznaje, czy
na danym terenie warto prowadzić poszukiwania złotodajnego piasku — zaskoczył mnie
znajomością gleby i skał. Nieco później, przypadkowo, poznałem geologa i powtórzyłem mu
część uzyskanych w ten sposób informacji. Zdumiał się, skąd lekarz może tak dobrze orientować
się w tych sprawach. Gdy zdradziłem źródło swej wiedzy, nie okazał już zdziwienia. Przyznał, iż
praktyczne wiadomości wędrownych poszukiwaczy często dorównują oficjalnej nauce, a
niekiedy nawet ją przewyższają.
Piotr Carr wcale nie był przyjacielem Indian. Twierdził, iż nieraz zaleźli mu za skórę
podejrzewając, że poszukuje na ich terenach wyłącznie złota, a nauczeni doświadczeniem
wiedzieli, że po każdym większym odkryciu drogocennego minerału następuje masowa inwazja
białych.
Takim więc był Piotr Carr. Gdy mnie powitał jak starego znajomego, zagadnąłem go o
zdrowie.
—Wszystko w porządku, panie doktorze. I wcale nie w tej sprawie przyszedłem.
—Proszę, proszę, niech pan siada. Czym mogę służyć?
—Może to i głupstwo — zaczął skrobiąc się w głowę — a może ważna sprawa. Sam pan to
6 Nazwa Sioux wśród Indian nie istnieje. Pochodzi bowiem ona z przekręconego przez osadników francuskich
słowa na-dowessioux, które z kolei jest również przeinaczeniem słowa nadoweiseweg (małe węże) lub nadeweisiw
(mały wąż) — nazwy obraźliwej, nadawanej szczepom Dakota przez ich śmiertelnych wrogów, Indian Odżibwejów
(Ojibwa). Z tych dwu kolejnych przekształceń powstała właśnie nazwa Sioux (wymawiana jako Siu).
oceni. Wie pan dobrze, czym się zajmuję, i sporo ludzi również wie o tym. A że ciągle krąży
po naszym kraju mnóstwo bajek o skarbach, które gdzieś tam spoczywają w ziemi, więc
ktokolwiek się dowie o mojej pracy, zaraz ciągnie mnie za język. Iluż to proponowało mi
spółki. Ale ja coś niecoś znam się na ludziach. Najczęściej wszystkim im źle z oczu patrzy.
Przed kilku dniami zetknąłem się ze sprawą, która — jak mi się wydaje — zainteresuje i
pana.
— Mnie?
—Tak, tak. Jak panu wiadomo, latem przebywam w samotności, a zimową porą sobie
odpoczywam. Czasem dla odmiany bawię się, ot, przy kufelku piwa w jakimś lokalu. Pan to
rozumie, doktorze?
—Oczywiście. Nie widzę nic w tym złego.
—Właśnie, zawsze tak samo uważałem. Przed paru dniami byłem w gospodzie “Pod
Srebrnym Orłem”. Słuchaczów miałem chętnych. Ani słowa. Każdy coś dodał, historyjki
ciekawe. Zrobiło się dobrze późno, a jeszcze nie wyczerpaliśmy tematu. Ano, cóż? Trzeba
było się pożegnać. Wychodzę. A tu jakiś przystąpił do mnie.
—Na lewo? — pyta.
—Na lewo.
—To się świetnie składa. Odprowadzę pana kawałek. Zawsze we dwóch to raźniej.
Z początku myślałem, że to jakiś strachajło. Niech idzie. Mnie to nie przeszkadza. Więc
idziemy. A tamten po chwili, jak już zostaliśmy sami, gada.
— Ciekawe rzeczy pan opowiadał. Szalenie mnie to zainteresowało. Bo widzi pan, ja też z
tego samego fachu.
Tak mi powiedział. Może to prawda, czemu nie? I czekam, co będzie dalej. Idziemy przez
chwilę w milczeniu. Już myślałem, że się na tym skończy. Ale nie, bp on znowu się odzywa:
— A może byśmy się tak razem wybrali, kolego? Widzi pan doktor! Zaczął mnie nabierać na
“kolegę”.
— A dokąd to? — pytam.
Jegomość kręci głową i wreszcie powiada:
— Znalazłoby się jedno takie miejsce — tu ściszył glos. — Złoto. Złoty piasek. A nawet
większe grudki,.,,
—Tak? — mówię. — A pan widział? Trzeba było sobie zabrać.
—Nie — powiada. — Ja tam nie byłem, ale mój przyjaciel. Pokazywał mi próbki.
—No, to świetnie. Możecie sobie powinszować, ale ja tam po co?
—Ba — powiada — to straszny kawał drogi i, będę szczery, trochę niebezpiecznie. Lepiej we
trójkę niż we dwójkę.
—Co to znaczy: trochę? Zawsze się ryzykuje przy takich poszukiwaniach.
—Przypadł mi pan do serca, więc powiem jeszcze: to tereny czerwonych.
—Wszystko zależy, jacy to czerwoni, z niektórymi można się dogadać.
—Z tymi chyba nie. To Czarne Stopy.
—Aha, Kanada — powiedziałem. — Ale to przecież bardzo pokojowo usposobione
plemiona.
—Niektórzy tak sądzą, lecz to nieprawda. Mój przyjaciel wpadł tam w nie lada tarapaty.
Ścigali go...
—Jeśli tak — odpowiedziałem — sprawa nie dla mnie. Nie będę ryzykował życiem dla
kawałka złota.
Tak mu powiedziałem, ale jednocześnie przypomniałem sobie, że przecież ci od Czarnych
Stóp byli u pana doktora w szpitalu. Wtedy, co ten chory... i co to pan doktor miał jakieś
kłopoty... — zaplątał się i utknął w połowie zdania. Widać nie chciał mnie urazić przypominając
niemiłą dla mnie historię.
—Pamiętam, pamiętam. Proszę mówić dalej. To bardzo interesujące.
—Więc pomyślałem sobie, że jeżeli oni, to znaczy ci Indianie, znają pana doktora, a pan
doktor oddał im taką przysługę, to panu byłoby najłatwiej o tym złocie od nich się
dowiedzieć...
Uśmiechnąłem się, bo rozumowanie Czarnego Piotra było nieco prymitywne, ale rzekłem:
—Dobrze, dobrze. I co on panu odpowiedział?
—Że warto ryzykować, bo tam jest cała kopalnia złota. Na trzech to starczy do końca życia.
Przemyślałem tę rzecz jeszcze raz i doszedłem do wniosku, że jeśli pan doktor tym
czerwonym oddał taką przysługę, to ja powinienem o wszystkim panu powiedzieć.
—Widzisz, Carr — odparłem — nie jest to takie proste, jak ci się wydaje. Jeśli tam jest złoto,
to stanowi własność Czarnych Stóp i nic nam do tego. Nawet gdyby przygodnie poznany
człowiek mówił prawdę, ryzyko zdobycia tego złota jest tak olbrzymie, iż, jak to się mówi,
gra nie warta świeczki. Ja jednak podejrzewam, że ten pański znajomy to po prostu oszust.
—I ja doszedłem do tego samego wniosku, ale chciałem się poradzić.
—Wiesz co? — w tym momencie wpadłem na nowy pomysł. — Bardzo pragnąłbym tego
człowieka zobaczyć. Ale nie uprzedzaj go, Piotrze, o tym, dobrze? Kto wie, może to jakiś
szpitalny pacjent, który z wizyty Czarnych Stóp wy fantazjował sobie resztę?
—Nie widzi mi się, ja tam poznałem chyba wszystkich chorych. Ale rzecz da się zrobić. On
zawsze przychodzi pod “Srebrnego Orła”.
—Słuchaj, Carr. Ja tam również wpadnę, ale udawaj, że mnie nie znasz.
—To jak ja go panu doktorowi wskażę?
—Wymyśl coś.
—No, to chyba... chyba że podejdę do pana doktora i poproszę o ogień do fajeczki. Będę
mógł wtedy szepnąć słówko.
Uznałem to za najlepsze rozwiązanie. I na tym rozstaliśmy się.
Ledwie zamknęły się drzwi za Czarnym Piotrem, począłem zastanawiać się nad tym
wszystkim. Ktoś wie o naszym odkryciu. Niech Piotr będzie przekonany, że to oszust. Tak
lepiej. Ale ja wiem, co naprawdę o tym sądzić. I oto poniosła mnie fantazja. I to tak daleko, że
gdybym na własne oczy nie widział, jak Scott, “człowiek z blizną”, skoczył w przepaść,
miałbym prawo sądzić, że to on właśnie.
Tak czy siak, należało bacznie przyjrzeć się informatorowi Carra. Nie bardzo chciało mi się
iść samemu pod “Srebrnego Orła”, ale innej rady nie znalazłem.
Następnego dnia wybrałem się do gospody. Jej lokal znajdował się na krańcach miasta i
niewiele odbiegał wyglądem od “Szarego Niedźwiedzia” w Fort Benton. Sala była pełna, ani
jednego miejsca przy stolikach. Z trudem przecisnąłem się do bufetu. Poprosiłem o piwo.
Począłem rozglądać się po sali. Nigdzie jednak nie zauważyłem Carra. Wysączywszy ostatnie
krople piwa zacząłem torować sobie drogę ku wyjściu i dobrnąłem wreszcie do drzwi. Nie
zdążyłem ich uchylić, gdy otwarły się, pchnięte od zewnątrz. Ukazała się uśmiechnięta twarz
mego byłego pacjenta.
Natychmiast zawróciłem. Dostrzegłem, jak Piotr dopchał się do bufetu, głośno witany przez
licznych znajomych. Teraz nie sposób było doń podejść bez zwrócenia ogólnej uwagi. A tego
chciałem uniknąć.
Na, szczęście, przypadkowo znalazłem wolne krzesło przy stoliku, od którego akurat
powstało z hałasem rozbawione towarzystwo. Zapaliłem fajkę. Po kilku minutach zjawił się
posługacz i postawił kufel piwa.
— Coś mocniejszego? — zapytał.
Zaprzeczyłem, dziwiąc się temu piwu, którego wcale nie zamawiałem. Ale tu widać takie
były zwyczaje.
Cisnąłem kilka monet i począłem rozglądać się po sali. Carr zginął mi z oczu w tłumie gości.
W tej chwili zbliżyło się ku mnie dwu nieznajomych. Skłonili się uprzejmie i coś zamruczeli,
zapewne pytali, czy mogą się przysiąść. Kiwnąłem głową i wskazałem wolne stołki. Usiedli. I
znowu, prawie natychmiast, zjawił się posługacz z piwem. Nie wiem doprawdy, jak on to robił,
aby w ścisku panującym w lokalu móc tak szybko odszukać osobę, która jeszcze nie otrzymała
swego “obowiązkowego” piwa? Musiał zaiste mieć sokoli wzrok.
Przyjrzałem się przybyłym. Byli prawie w równym wieku, obaj nosili kraciaste kurtki i
identyczne, o szerokich rondach kapelusze. Prowadzili przerwaną zapewne przed chwilą
rozmowę — nie krępując się moją obecnością — bo gdy zajęli miejsca, jeden z nich
odezwał się:
—Więc on mi powiada: “Nie będziesz żałował, bracie, we trójkę zbierzemy tyle, że każdemu
starczy na całe życie i każdy będzie panem całą gębą”.
Nastawiłem uszu. Trochę z nudów, a trochę dlatego, że coś bardzo podobnego mówiono
Czarnemu Piotrowi.
—A co ty na to? — ozwał się drugi z nieznajomych.
—
Więc ja powiedziałem: “A kto mi zaręczy, że to wszystko prawda? A jeśli nawet prawda,
jaka gwarancja, że czerwone diabły nie ściągną mi skóry z głowy?” Na to on wyśmiał mnie.
Powiedział, że kto nie ryzykuje, ten nic nie ma, i dodał, że jak spotkamy się
we trójkę, pokaże najprawdziwsze nuggety
Teraz dosłownie cały zamieniłem się w słuch. Wpatrzywszy się w kufel pełen piwa
udawałem, iż rozmyślam nad czymś głęboko, ale łowiłem uchem każde słowo.
Z dalszej rozmowy wynikły informacje jeszcze bardziej mnie interesujące. Oto jeden z moich
przygodnych sąsiadów był nagabywany — w podobny sposób, jak Piotr Carr — o wzięcie
udziału w wyprawie po złoto. Odmówił jednak swego uczestnictwa w tym przedsięwzięciu.
Dopiłem piwa i podniosłem się od stolika. Do licha! Czy to ciągle był ten sam “ktoś” z
uporem starający się zorganizować wyprawę na tereny Czarnych Stóp, czy też natrafiłem
przypadkowo na zwykły zbieg okoliczności? Ale przecież terenów złotodajnych, na których
znaleźć można nuggety, nie było wiele. Raczej — niesłychanie mało. Ja o takich nic a nic nie
słyszałem poza domeną Czarnych Stóp.
Należało o wszystkim zawiadomić Karola. Tylko gdzie go szukać? Wybrać się na prerię?
Może zwrócić się o pomoc do szeryfa Irvina?
Poszedłem szukać Piotra. Stał nadal przy bufecie, otoczony grupką słuchaczy, i rozprawiał
zawzięcie. Przystanąłem. Dostrzegł mnie. Ciągle gadając począł przesuwać się w moim
kierunku. Gdy znalazł się tuż obok, powiedział:
— Fajka mi zgasła, kto użyczy ognia?
Chyba z tuzin rąk wyciągnęło się w jego stronę, ale Carr przyjął zapałki ode mnie, Kiedy
przybliżał płonące drewienko do główki fajki, szepnął:
— Uwaga, ja go klepnę po ramieniu...
7 N u g g e t (z ang.) — bryłka czystego metalu, np. złota.
Skłoniliśmy się sobie z należytą grzecznością i Carr
pożeglował na nowo w stronę
szynkwasu. Po drodze zagadał coś do stojącego obok mężczyzny i poklepał go poufale po
ramieniu. Następnie odwrócił głowę i spojrzał w moim kierunku. Zrozumiałem. Towarzysz
Carra, wysoki drab w żółtej koszuli, był właśnie “organizatorem” wyprawy po skarby.
Przyjrzałem mu się dokładnie. Na pewno nigdy go dotąd nie spotkałem. Odwróciłem się na
pięcie i opuściłem gospodę.
Przez powrotną drogę do domu bezskutecznie starałem się odgadnąć, kim był znajomek
Czarnego Piotra. Raz jeszcze przeliczyłem wszystkich uczestników wyprawy w Góry Skaliste,
gdzie spoczywał złoty piasek. Poza grupą Indian brało w niej udział zaledwie dwu białych: Karol
i ja. Ale ja nie wspominałem o tym nikomu ani słówkiem, a Karola byłem pewien jak siebie
samego. Inni odkrywcy złotych pokładów już nie żyli.
A czerwonoskórzy? O, nie! Od nich nie przedostała się do bladych twarzy żadna wiadomość.
Dziwna zagadka!
Wieczorem w swym gabinecie zastanawiałem się nad ewentualnością zatargu Czarnych Stóp
z którymś z sąsiednich plemion. Być może Assiniboinowie lub Kri natrafili na skarby Doliny
Siodła w Górach Skalistych i przekazali tę wiadomość któremuś z białych traperów. To wydało
mi się możliwe. Wiedziałem przecież, iż podczas dawnych, krwawych zatargów wodzowie
plemion niejeden raz zwracali się o pomoc do białych, obiecując nagrodę w części łupów. Nikt
uczciwy nie podejmował się tego rodzaju usług, ale trafiały się — jak wszędzie na świecie —
szumowiny pozbawione wszelkich uczuć ludzkich i wszelkich hamulców moralnych. One to
służyły swą radą i swą strzelbą jednej w walczących stron. Może więc i tym razem przytrafiło się
coś podobnego?
Od Czarnych Stóp -— po wyjeździe Karola — nie miałem żadnych wiadomości. Z drugiej
znów strony Karol nie wspominał ani słówkiem o jakichś zatargach na prerii. Zakopane w ziemi
przed wielu, wielu laty tomahawki nie zostały wydobyte. Oczywiście, wszystko jest możliwe, ale
wśród czerwonoskórych coraz silniej utrwalało się przekonanie o bezcelowości, a nawet
szkodliwości bratobójczych walk. Wyniszczały one jeszcze bardziej i tak topniejące już siły
tubylców.
— Nie — mówiłem sam do siebie — ani Czerwona Chmura, ani Wysoki Orzeł, ani żaden z
pomniejszych wodzów Czarnych Stóp nie wdałby się w taką awanturę.
Nazajutrz znowu odwiedził mnie Piotr Carr.
—Jest pan zadowolony, doktorze? — zagadnął.
—I tak, i nie. Ja tego jegomościa nigdy dotąd nie spotkałem. Jak on się nazywa?
—Doprawdy, nie wiem. Ani ja się mu nie przedstawiałem, ani on mnie.
—I cóż więcej wczoraj panu opowiadał?
—Raz jeszcze namawiał do przystąpienia do spółki. Ale on mi się nie podoba. Od początku
nie podobał mi się. Co mu tak na mnie zależy? Zacząłem facetowi tłumaczyć, że teraz zima w
pełni, że mam czas do namysłu. Widząc, że nic nie wskóra, pożegnał się ze mną.
— Ciemna historia — stwierdziłem.
Powtórzyłem Carrowi przypadkowo usłyszaną pod
“Srebrnym Orłem” rozmowę.
— Podejrzewam, że chodzi o to samo złoto i o tę samą osobę. Jest to albo pański znajomy,
albo... znajomy znajomego. Stara się zwerbować ludzi do jakiejś wyprawy i każdemu opowiada,
że tylko trzy. osoby mają w niej uczestniczyć.
Piotr aż klepnął się dłonią po kolanie.
— Ani słowa dodać, doktorze! Pan ma rację. To jakaś paskudna sprawa.
Na tym rozstaliśmy się.
Wyczekiwałem teraz z niecierpliwością poprawy pogody, aby móc wyruszyć na
poszukiwanie Karola. Ale wszystko sprzysięgło się przeciw mnie. Z końcem stycznia mróz co
prawda zelżał, ale śnieżyce, prawdziwe huragany śnieżne, sparaliżowały komunikację we
wschodniej i północnej części Stanów. Zawiało drogi i kolejowe tory. Ruch pociągów, mimo
stosowania pługów odśnieżnych, odbywał się bardzo nieregularnie. Zdarzało się, że wagony
grzęzły po prostu w zaspach. Potem napłynęła fala mrozów i trwała do końca lutego.
Przez cały ten bardzo dla mnie długi okres nie otrzymałem żadnej wiadomości. Ani od
Karola, ani z Fort Benton. Nie wiedziałem, czy szeryf schwytał wreszcie Cyrusa Rothcliffa, czy
nie.
Trochę z nudów, trochę z obowiązku, a najbardziej, aby coś robić — bo w miejscu nie
mogłem usiedzieć — odwiedziłem Jima Hawkinsa. Najpierw porozmawiałem z dyrektorem
szkoły. O moim protegowanym wyrażał się życzliwie, podkreślając jednak, iż chłopak jest dość
niesforny, że potrzebuje silnej ręki, która by nim pokierowała, że jednak — biorąc wszystko pod
uwagę — dobrze się stało, iż trafił do tej właśnie, a nie do innej szkoły.
Hawkins notomiast zapytany, jak się tu czuje, szczerze wyznał, iż brak mu dawnej swobody i
towarzystwa, ale chce zadowolić szeryfa i dlatego tu siedzi.
Nie bardzo mi to przypadło do smaku.
—Tu nie chodzi o szeryfa, Hawkins — powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się sam na sam w
malutkim gabineciku dyrektora szkoły. — Tu nie chodzi o szeryfa — powtórzyłem. — Ale o
ciebie. Nie przyszedłem, żeby prawić kazanie, ale żeby przypomnieć ci o pewnych sprawach.
Wydaje się, że o nich zdążyłeś już zapomnieć.
Zauważyłem, że pomarkotniał. Opuścił głowę i wpatrzył się w lśniącą posadzkę.
—Przypominam ci, że byłeś dosłownie o krok od więzienia albo od czegoś jeszcze gorszego.
Wszystko przemawiało przeciw tobie. Ocalił cię właściwie tylko ten pierścień. Gdybyś
prowadził inny tryb życia...
Westchnął ciężko i spojrzał na mnie.
—Niech mi pan wybaczy, doktorze. Tyle panu zawdzięczam.
—I znowu nie o to chodzi. Dyrektor skarżył się na ciebie. Jesteś niezdyscyplinowany,
niesforny. Jeśli cię usuną z tej szkoły, dokąd pójdziesz? — postraszyłem go. — Do Fort
Benton teraz wracać nie możesz. Za dużo o tobie mówią. O tobie i o Brightonie.
Pobladł. Widziałem, jak splótł palce obu rąk tak mocno, że aż mu posiniały.
—Wezmę się w garść — powiedział. — To wszystko było straszne. Nie chcę, nie chcę nigdy
więcej...
—Bardzo trudno coś z ciebie wydobyć, Jim — zauważyłem. — Ale wierzę, że mówisz
szczerze. Trzymaj się więc, a jak ci przyjdzie chętka na nowe awantury, przypomnij sobie
Fort Benton.
Uśmiechnął się blado.
—Niech mi pan zaufa, doktorze...
Ściskał mi rękę bardzo mocno i bardzo długo. Zapewniłem go, że jeszcze niejeden raz
odwiedzę szkołę, zanim nadejdzie wiosna. Ucieszył się i odprowadził mnie aż na ulicę.
Znowu nastały nudne dni oczekiwania, aż w końcu marca, z pierwszą, chyba przedwczesną
odwilżą, zjawił się Karol. Twarz miał pociemniałą od wichrów i zimowego słońca. Jeszcze
szczuplejszy niż zwykle, ale pełen energii i w świetnym humorze. Opowiedział, iż polowania
udały się znakomicie, że część skór sprzedał w faktorii Hudson's Bay, część w paru przy-
padkowo napotkanych farmach, resztę nadał bagażem wprost do Milwaukee. Tu uzyska
najlepszą cenę.
— A to dla ciebie — dodał na zakończenie tego monologu i cisnął mi na biurko skórkę
“błękitnego” lisa. Kazałem mu to natychmiast zabrać z powrotem. Ale uparł się. Swym
lakonicznym stylem oświadczył, że z takich albo jeszcze lepszych skórek mógłby sobie usłać
wygodne legowisko. Machnąłem więc ręką, skórkę wręczyłem Katarzynie, a usadowiwszy
swego przyjaciela w najgłębszym z foteli, opowiedziałem mu szczegółowo o Piotrze Carr.
Wysłuchał jak zwykle uważnie, potem zapytał:
—Czy Piotr Carr jest człowiekiem godnym zaufania?
—Na pewno tak.
—A czy nie ponosi go czasem fantazja?
—No... — zawahałem się — no, lubi nieco przesadzać. Zwłaszcza gdy opowiada o swych
przygodach.
—Ach, to nieco sprawę wyjaśnia... wybacz, Janie, uważam cię za człowieka dość
łatwowiernego. Dlatego pytam.
—Nie, nie — zaprotestowałem gwałtownie, dotknięty nieco jego uwagą. — Ręczę ci słowem,
iż Piotr nie zmyślił tej historii. Przecież własnymi oczami spoglądałem na człowieka w żółtej
koszuli. To nie fantazja.
Westchnął głęboko.
—Więc dobrze. Piotr Carr nie zmyśla. Czy jednak ty sam dobrze zrozumiałeś rozmowę
prowadzoną w gospodzie przy stoliku?
—Jak najlepiej. Cały czas uważnie podsłuchiwałem, chociaż tego nie lubię.
—Dobrze, dobrze. Uznaję w pełni twe szlachetne zasady, ale nie o to mi chodzi.
—Karolu! — żachnąłem się. — Stajesz się zgryźliwy.
—Przepraszam, nie miałem takich intencji. Nie mniej historia, którą mi opowiedziałeś, jest
zadziwiająca i nie do wiary... Ale wierzę ci.
—No, na szczęście. A teraz powiedz, co o tej sprawie sądzisz? Moim zdaniem, ktoś musi
wiedzieć o złotodajnych pokładach Czarnych Stóp.
—Wie albo udaje, że wie. A najprawdopodobniej jest to bajka wymyślona dla naiwnych
poszukiwaczy “skarbów”. Ten twój Carr to również nieco naiwny człowiek. Słyszałem o
podobnych wypadkach. Jacyś aferzyści opowiadają o złocie, zbierają pieniądze na
zorganizowanie ekspedycji i tak dalej, a potem znikają z horyzontu, pozostawiwszy
łatwowiernych na lodzie. Z opowiadania Carra i z twojej podsłuchanej rozmowy wynika tylko
jedno: niebieski ptaszek chce się obłowić złotem. Niekoniecznie jednak znajdującym się w
Górach Skalistych, może znacznie bliżej, w kieszeniach poniektórych mieszkańców
Milwaukee. Dajmy temu spokój.
Roześmiał się. Trochę mnie to zirytowało.
—Ale... — zacząłem.
—Dość już, Janie. O złocie Czarnych Stóp wiemy tylko my dwaj i garść Indian. Historia
Piotra Carra nie może mieć z nami nic wspólnego. Chyba — zawahał się — że “człowiek z
blizną”, Scott, nadal żyje.
—Nie — odparłem — to niemożliwe! Widziałem, jak spadał w przepaść. Ty również byłeś
tego świadkiem.
—Właśnie! I dlatego nie przejmuję się twoją relacją, Janie. To jednak, że udałeś się do
gospody zbadać sprawę, pochwalam. Nigdy zbyt wiele ostrożności. Licho nie śpi. Więc i
nadal będziemy postępować ostrożnie.
Taka była ostateczna konkluzja naszej pogawędki.
Karol dość szybko uporał się ze swymi handlowymi interesami i oświadczył, iż raz jeszcze
musi odwiedzić obóz Czarnych Stóp, aby dokonać rozliczeń i ustalić termin naszej wspólnej
wyprawy w góry. Tymczasem nieoczekiwanie wróciła zima. Karol czekał na ocieplenie i począł
się nudzić. Wówczas przyszedł mi do głowy dobry chyba pomysł.
Podczas ubiegłorocznego pobytu u Czarnych Stóp zacząłem się uczyć ich języka.
Konieczność jesiennego powrotu do Milwaukee przerwała naukę. Teraz więc zaproponowałem
Karolowi podjęcie dalszych wysiłków nad pogłębieniem mej znajomości mowy Indian. Karol
znał doskonale nie tylko język Czarnych Stóp, ale i pokrewne dialekty sąsiednich plemion.
Opanował również tę dziwną gwarę, jaka powstała z pomieszania angielskich i indiańskich
wyrazów. Taką najczęściej gwarą porozumiewali się biali osadnicy pogranicza z jego
czerwonoskórymi mieszkańcami.
Moją propozycję przyjął z entuzjazmem i odtąd wszystkie prawie wieczory poświęcaliśmy
nauce. Nie tylko wtajemniczał mnie w arkana mowy tubylczej, ale również rozszerzał me
wiadomości o Indianach, opowiadając o zwyczajach i obrzędach plemiennych, a nawet
pobieżnie zapoznając z rysunkowym pismem.
Tak mijały tygodnie, podczas których zwiększał się zasób mej wiedzy o czerwonoskórych
gospodarzach tej ziemi. Przydał mi się później, wzbogacony jeszcze o własne doświadczenia.
Ani spostrzegliśmy się, jak dni poczęły stawać się coraz dłuższe.
W chacie Kulawego Ralfa
Wreszcie pocieplało. Zmiana temperatury była dość gwałtowna i masy śniegu bardzo szybko
zamieniły się w strumyczki, strumyki i całe rzeki. Na wielkich przestrzeniach kraju nastąpiły
powodzie. Wylała Missouri i — jak podawały gazety — nadgraniczny Fort Benton stał się na
pewien czas wyspą otoczoną szumiącym nurtem.
Karol znów musiał odłożyć swój wyjazd aż do pierwszych dni kwietnia. Ustaliliśmy, iż w
maju spotkamy się w Fort Benton i stamtąd wyruszymy ku obozowiskom Czarnych Stóp, aby
udać się w Góry Skaliste i przystąpić do eksploatacji odkrytych przed rokiem złotonośnych
pokładów.
Tak więc w pierwszych dniach maja — zgodnie z umową — znalazłem się w Fort Benton,
gościnnie przyjęty przez szeryfa, a Pears natychmiast zainstalował mnie tuż obok Irvina, w tej
samej “piątce”, w której nocowałem poprzednio.
Teraz poznałem zastępcę Irvina. Chłopaka niewiele starszego od Jima Hawkinsa, ale — jak
wynikało z rozmowy — bardzo poważnie traktującego swą funkcję. Nazywał się William
Robertson.
Bili, strażnik aresztu, tym razem powitał mnie niezwykle uprzejmie. Szeryf do tej pory nie
zdołał jednak “capnąć” (jak się wyraził) Cyrusa Rothcliffa.
Mieszkańcy Benton jakoś zapomnieli o całej sprawie, a nowy nabywca farmy Rothcliffa i
Bringhtona, Macadam, gospodarzył sobie bez przeszkód z czyjejkolwiek strony. Nie pojawił się
żaden prawdziwy ani urojony spadkobierca Brightona.
Szeryfowi powiedziałem, iż przyjechałem na kilka dni, aby poinformować go o sprawowaniu
się Jima Hawkinsa. Rozwodziłem się więc nad zachowaniem się i postępami w nauce chłopca
przez dwa pełne wieczory. W dzień prawie go nie oglądałem, dziwiąc się, że w takiej dziurze jak
Benton tyle miał roboty. Trzeciego dnia udaliśmy się razem do Hampton, do matki i brata Jima.
Widać uprzedzeni byli o moim przyjeździe (zapewne to sprawka szeryfa, chociaż ani słówkiem o
tym nie pisnął), bo gdy tylko nasza bryczuszka zatrzymała się przed podjazdem dość starego na
oko, ale schludnie wyglądającego dworku z małą werandką i śmiesznymi daszkami nad oknami,
natychmiast otworzyły się frontowe drzwi i wyszedł, a raczej wybiegł przez nie młody człowiek
w stroju, jakiego powszechnie używają u nas farmerzy.
Wystarczył jeden- rzut oka, aby dostrzec uderzające podobieństwo rodzinne. Wybiegający na
nasze spotkanie musiał być bratem Jima.
Teodor Hawkins przywitał się najpierw z szeryfem, potem wyciągnął rękę do mnie.
— Bardzo dziękuję, panie doktorze, nigdy tego panu nie zapomnę. Proszę bardzo do nas.
Zeskoczyliśmy z bryczki i prowadzeni przez Teodora wkroczyliśmy do malutkiego hallu.
Stamtąd — do obszernego pokoju, czegoś w rodzaju bawialni, gdzie oczekiwała nas starsza,
siwa pani. Tu raz jeszcze musiałem wysłuchać nie kończących się podziękowań. Były na pewno
szczere, ale tak przesadne, że poczułem się mocno zażenowany. Opowiedziawszy więc
wszystko, co mogłem i co wiedziałem o Jimie, zmieniłem temat rozmowy. Wizyta upłynęła nam
na miłej pogawędce. Teodor Hawkins zabawiając nas historyjkami o życiu mieszkańców
Benton, zwrócił uwagę, że od chwili śmierci Brightona tak zwana stopa życiowa wielu z nich
podniosła się w sposób dla wszystkich widoczny. Twierdził, iż to dziwne na pozór zjawisko
można by wytłumaczyć tym, że Brighton udzielał pożyczek, pobierając za nie lichwiarskie
procenty. Dłużnicy nie byli w stanie spłacić pożyczonych sum, ponieważ sama spłata procentów
przekraczała ich możliwości zarobkowe.
— Teraz — powiedział Teodor — gdy wierzyciel nie żyje i nikt nie zgłasza się ani po
odsetki, ani po zwrot pożyczonych sum, ludzie mogli trochę odetchnąć. Szeryf nie zabrał głosu
na ten temat, chociaż uważnie przysłuchiwał się wywodom Hawkinsa, a ja wyraziłem
wątpliwości, czy finansowe operacje Brightona mogły spowodować aż tak poważne kłopoty u
jego dłużników.
Z kolei począłem wypytywać o nowego właściciela posiadłości Brightona, Macadama. Rzecz
zrozumiała, iż przy tej okazji musiało paść nazwisko Rothcliffa. A o to mi właśnie chodziło.
Z opowiadania Teodora i jego matki wynikało, że Rothcliff należał do typu ludzi, jakich
nierzadko spotyka się wśród osadników masowo napływających na pograniczne tereny. W tej
fali zawsze znajdą się męty, które odpływają, szukając szczęścia gdzie indziej, gdy teren zostanie
jako tako zagospodarowany, porządek zaprowadzony, a bezpieczeństwo mienia i życia
zapewnione. Cyrus Rothcliff do takich właśnie się zaliczał. Przybył w te strony jako młody
chłopak. Jednakże gdy minął pierwszy burzliwy okres osadnictwa, nie poszedł za przykładem
poszukiwaczy łatwego chleba na inne ziemie, ale pozostał w Fort Benton. Ba, osiedlił się,
zbudował dom i zaczął gospodarować. Jak mówiła pani Hawkins, nie przykładał się zbytnio do
tej pracy, wolał spędzać ranki i wieczory w zajazdach przy piwie. Zasłynął jako najmocniejsza
głowa i gracz w karty, któremu szczęście sprzyjało w sposób nadzwyczajny. Wiodąc taki tryb
życia zaprzyjaźnił się z Brightonem. Stanowili odtąd nierozłączną parę. Dlatego mieszkańcom
Benton trudno było uwierzyć, aby to on właśnie maczał palce w morderstwie.
Opuściliśmy Hampton już nad wieczorem. Moja wiedza o mieszkańcach Benton bardzo się
wzbogaciła, chociaż nie przywiązywałem do tego większej wagi.
Zaraz po powrocie szeryf udał się do swego — jak je nazywał — “biura”, a ja skierowałem
kroki do gospody “Pod Szarym Niedźwiedziem”. Na sali właśnie zapalano lampy. Powoli
rozbłyskiwały pod stropem wypłaszając wieczorne cienie. Osób było niewiele. Usiadłem przy
pustym stoliku, czekając na szeryfa i obliczając sobie przypuszczalny termin przybycia Karola.
Po chwili przysiadł się do mnie Pears. Zapytałem go, czy nie słyszał ostatnio o jakichś zamiesz-
kach na prerii. Zaprzeczył. Powiedział, że dzisiaj, gdyby nawet przytrafiło się coś podobnego,
natychmiast interweniowałaby Kanadyjska Królewska Konna, a w ostateczności nawet wojsko.
Przyznam, iż nie byłem całkowicie przekonany o słuszności jego twierdzenia, ale zanim
zdążyłem sformułować swe wątpliwości, podeszła jego córka i odwołała ojca do bufetu. W tej
samej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi i z ciemności dworu wkroczył na salę mężczyzna
w wielkim okrągłym kapeluszu, jasnobrązowej kamizelce i ciemnych spodniach. U pasa miał
nabijane srebrnymi guzami futerały, w których tkwiły rewolwery. Przyjrzałem mu się z uwagą,
ponieważ jego strój błyszczał świeżością, jak gdyby przed chwilą dopiero został kupiony.
Nieznajomy wszedł na salę dzwoniąc ostrogami przypiętymi do wysokich żółtych butów. Już na
pierwszy rzut oka przybysz robił wrażenie człowieka bardzo zamożnego i pewnego siebie.
Skierował się wprost do bufetu. Nie wiem, co tam mówił, odległość była zbyt wielka.
Dostrzegłem tylko, że podnosił prawą dłoń do ust i lekko przechylał do tyłu głowę. Pił jakiś
mocniejszy trunek. Gapiłem się zupełnie bezmyślnie na tę sylwetkę, póki nie zdałem sobie
sprawy, że postać tego człowieka kogoś mi przypomina. “Kiedyś musiałem go spotkać. Ale
gdzie? Przy jakiej okazji? Na próżno przebiegałem w myślach ostatnie lata. Nie potrafiłem
jednak żadnego nazwiska ani żadnego wypadku skojarzyć z jego osobą. Doszedłszy do wniosku,
że musi to być któryś z moich szpitalnych pacjentów, postanowiłem zbliżyć się, by usłyszeć jego
głos. Podszedłem do bufetu i poprosiłem Pearsa o kufel piwa, a powiedziałem to specjalnie
głośno, aby zwrócić na siebie uwagę. Wydało mi się, że ręka, w której nieznajomy trzymał
szklaneczkę, lekko drgnęła. Na mgnienie oka ujrzałem dobrze oświetlony profil twarzy. Teraz
miałem pewność, że już ją kiedyś widziałem. Kiedy jednak uczyniłem krok w jego stronę, rzucił
pośpiesznie na ladę kilka monet i niespodziewanie ruszył ku wyjściu, prawie biegiem dopadł
drzwi, pchnął je i zniknął. W sekundę później wyskoczyłem na ulicę. Było zupełnie ciemno.
Zanim wzrok mój oswoił się z ciemnością, usłyszałem oddalający się tupot końskich kopyt.
Przemierzyłem werandę gospody tam i z powrotem. Nie było nikogo. Wróciłem.
—Pears! Kto to był?
Spojrzał na mnie nie rozumiejąc.
—Kto?
—Ten człowiek, który tak nagle wyszedł!
—Pierwszy raz go widziałem. To nikt z Benton. Dziwny jakiś facet. Zapłacił dwa razy
więcej, niż się należało, z tego pośpiechu.
—Właśnie — przytaknąłem. — Podejrzewam, że począł się śpieszyć na mój widok.
—Pan go zna, doktorze?
—Wydał mi się znajomy. Dlaczego tak nagle opuścił gospodę?
—Ha, pewnie nie chciał z panem odnawiać znajomości. Jeszcze kufelek?
Machinalnie wypiłem piwo rozmyślając nad niedawnym wydarzeniem.
Przyszedł wreszcie szeryf. Kiedy opowiedziałem mu o dziwnym spotkaniu, pokiwał tylko
głową.
—Musiał kiedyś mieć z panem na pieńku — zawyrokował.
—Nie — zaprzeczyłem. — Niemożliwe. — Z jednym tylko człowiekiem miałem na pieńku.
Ale nawet nie wiem, jak się naprawdę nazywał. Podejrzewam, iż używał z tuzina nazwisk.
—Ho, ho? — roześmiał się Irvin. — To musiał być ładny ptaszek.
—Jeszcze jaki! Przezwałem go “człowiekiem z blizną”.
—Z blizną? — powtórzył Pears przysłuchujący się naszej rozmowie. — Przecież ten facet
miał bliznę na lewym policzku.
—Niemożliwe! — krzyknąłem.
—Możliwe, jak pana tu widzę. Pan stał po jego prawej stronie, więc nie zauważył.
Dosłownie zatkało mnie.
— Jeśli to prawda — powiedziałem odsapnąwszy — to tego człowieka poszukuje od roku
Kanadyjska Konna...
Szeryf natychmiast okazał zainteresowanie.
—Jest pan tego pewien?
—Ba, to przecież wielokrotny morderca.
—Wspomniał pan, doktorze, o tuzinie nazwisk. Zapamiętał pan chociaż jedno? Może nie
będzie mi obce.
—Ja go znałem pod nazwiskiem Scott.
W tym miejscu zawahałem się. Czy miałem prawo opowiedzieć szeryfowi o naszych
zeszłorocznych przygodach w Górach Skalistych? Nie, stanowczo nie teraz, bez porozumienia
się z Karolem. Czemu, u licha, jeszcze go nie ma?
—Idę już spać, szeryfie — rzekłem dość niespodziewanie, obawiając się, że zażąda ode mnie
szczegółów dotyczących rzekomego Scotta. Ale nie. Pokręcił tylko głową i mruknął:—
Takiego nazwiska nie znam. Jeśli pan pozwoli, doktorze, wrócę do tego tematu jutro. Na
pewno jest pan teraz zmęczony.
Przytaknąłem.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, a przecież zwykle zasypiam natychmiast, skoro tylko
przyłożę głowę do poduszki. Tym razem jednak problem Scotta nie dawał mi spokoju. Czyżby
to on stał niedawno przed bufetem? Czy blizna na twarzy jest tylko zbiegiem okoliczności?
Czyżby żył?
Zapadłem wreszcie w drzemkę pełną przykrych snów i majaczeń. Rankiem zbudził mnie Irvin
oświadczając, iż pragnie, abym zjadł z nim śniadanie. Odwiedził go bowiem stary znajomy,
człowiek wart poznania.
Zaciekawiony, szybko się ubrałem i zszedłem na dół, ale Pears powiadomił mnie, że
śniadanie na trzy osoby podał już do pokoju szeryfa. Udałem się tam natychmiast. Jeszcze nie
przekroczyłem progu, gdy Irvin zerwał się z krzesła.
— Pozwól — rzekł do mężczyzny siedzącego za stołem — że przedstawię ci znakomitego
lekarza, a jednocześnie amatora wędrówek po prerii. W jakiej roli spisuje się lepiej, nie wiem,
ponieważ ani się u niego nie leczyłem, ani z nim wędrowałem.
Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Ja i Karol. Bo mężczyzną siedzącym za stołem okazał
się właśnie Karol Gordon. Po tym gromkim śmiechu nastała chwila ciszy, podczas której Irvin
spoglądał ze zdziwieniem raz na mnie, raz na mego przyjaciela.
—Nabraliście mnie — powiedział z wyrzutem w głosie. — Karolu, dlaczego nie uprzedziłeś,
że się znacie?
—A skąd mogłem wiedzieć, że pragniesz mnie poznać z Janem? Przecież mówiłeś tylko o
jakimś znajomym, który cię odwiedził i z którym mamy zjeść śniadanie.
Roześmieliśmy się już wszyscy trzej.
—Wobec tego... siadajmy — zapraszał Irvin.
—Co nowego, Janie? — zapytał Karol, gdy Pears zmieniał talerze. — Kiedy przyjechałeś?
—Przed dwoma dniami. A co nowego? Posłuchaj — i tu opowiedziałem o wczorajszym
spotkaniu.
—Czy jednak się nie mylisz? Ciągle zdarzają się jakieś nieoczekiwane spotkania. To ostatnie
wygląda zupełnie nieprawdopodobnie.
—Pewności nie mam żadnej, ale dlaczego ten człowiek uciekał?
—Może po prostu się śpieszył.
—A jakże! Na pewno się śpieszył!
—Siedzę tu jak na tureckim kazaniu — przerwał Irvin. — Wytłumaczcie wreszcie, o co
chodzi. Ostatecznie, jako przedstawiciel prawa, mogę chyba...
— Słusznie — przytaknął Karol. — Prawo zostaw na boku, ale twoje rady na pewno się nam
przydadzą. Jasne, że musisz być zorientowany w tej sprawie. A więc...
Tu opowiedział o naszej zeszłorocznej przygodzie na prerii i w Górach Skalistych, nie
ukrywając niczego.
—Nie miałem wówczas okazji spotkać się z tobą, Irvin, ale teraz wiesz już o wszystkim.
—Wiem i powiem krótko: sprawa w sam raz dla mnie. Jeżeli jeszcze stąd nie wyjechał,
odnajdę go szybko, a potem zobaczymy, jak kij popłynie — stwierdził szeryf.
—Więc pan przypuszcza, że jeszcze tkwi tutaj?
—Tkwi? — mruknął Karol. — Jeżeli poznał Jana, rwał z kopyta, ani się oglądając.
Nie ma sensu tracić czasu na jałowe rozważania — zakończył dyskusję Irvin. — Do jutra
będę wiedział o wszystkim.
Reszta śniadania upłynęła na wesołej pogawędce i wspominaniu dawnych czasów.
Milczałem, ponieważ wspomnienia dotyczyły wyłącznie dawnych przygód Karola i Irvina.
Wreszcie szeryf wstał od stołu, przeprosił nas i wyszedł. Teraz zapytałem Karola o nasze
sprawy. Opowiedział, iż spotkał się z Czerwoną Chmurą i Wysokim Orłem, że powiadomił ich o
tajemniczym nieznajomym, namawiającym na wyprawę Czarnego Piotra. Umówił się, iż oddział
Czarnych Stóp krążyć ma w okolicach Benton i oczekiwać naszego przybycia.
Wieczorem znowu spotkaliśmy się z Irvinem. Przybył do gospody z wiadomością, iż
najpóźniej jutro będzie wiedział, czy “człowiek z blizną” ukrywa się jeszcze na terenie Benton, a
jeśli już wyjechał, dowie się, w jakim kierunku.
—Jak pan to robi, szeryfie? — wykrzyknąłem w prawdziwym zdumieniu.
Uśmiechnął się:
—Zupełnie inaczej niż to wygląda w opowiadaniach drukowanych po gazetach. Czytuję od
czasu do czasu takie “kawałki”. To bajeczki. Szeryf z opowieści urasta zawsze do miary
cudownego człowieka. Wszystko umie, o wszystkim wie, jest najlepszym strzelcem na okolicę, a
wykroczenia przeciw prawu załatwia przy pomocy colta. Prosto i skutecznie. I to nawet dość
ładnie wygląda. Dla czytelników, oczywiście. Niestety, nieprawdziwie. Pan, doktorze, nie zna
tych spraw, ale Karol coś niecoś z nich liznął, jeśli się nie mylę. Jak panu się zdaje? Po co jest
szeryf? Odpowiem: oczywiście po to, aby walczyć z przestępcami. Tak sądzi większość ludzi.
Ale nie ja. Wyrobiłem sobie nieco odmienny pogląd na tę sprawę. Szeryf wcale nie jest
od tego,
aby chwytać bandytów za kark i sadzać za kratki.
Przerwał i spojrzał mi w oczy, jak gdyby dla sprawdzenia wrażenia, jakie sprawiły na mnie
jego słowa. Szczerze muszę przyznać: zdziwiłem się. Zerknąłem na Karola. Siedział nieruchomy
i sztywny jak kołek i tak samo milczący. Szeryf rozparł się wygodniej, aż krzesło zatrzeszczało,
wyciągnął przed siebie nogi, odchylił do tyłu głowę i z wzrokiem utkwionym w sufit mówił
dalej:
—Według mnie szeryf jest przede wszystkim po to, aby ludziom zapewnić spokój i...
wolność. Tak — po wtórzył — wolność od ucisku, od terroru, od przemocy. Przecież po to
narodził się niegdyś urząd szeryfa. Jest on ściśle związany z pierwszymi dniami osadnictwa i
warunkami życia ludzi rzuconych na prawie nie zamieszkałe przestrzenie, pozbawionych
pomocy ze strony instytucji państwa, przede wszystkim: opieki prawa, obrony wojskowej i
politycznej. Dla pełnienia tych trzech funkcji powstał urząd szeryfa.
—Wydaje się, Irvin, że upraszczasz sprawę — mruknął Karol.
Na pewno upraszczam. Zgadzam się. Dodam jeszcze tylko: nikt nie wie, ile kłopotów ma
szeryf nie tyle z aresztowaniem przestępcy czy strzelaniem do bandyty, co z podjęciem decyzji.
Nie zawsze wiadomo, czy winny jest winien, czy nie jest ofiarą zbiegu okoliczności lub zmowy
złych ludzi. Nie mam nigdy zbyt wiele czasu na rozstrzyganie takich wątpliwości. Ale one
właśnie nakazują mi jak najdłużej trzymać colty za pasem. Co wart jest szeryf nie potrafiący bez
użycia broni schwytać przestępcy, tak aby schwytany był w stanie zeznawać przed sędzią?
Sędzia bowiem znajdzie zawsze czas na dokładniejsze zbadanie przyczyn, skutków i słuszności
oskarżenia. Przyznać muszę, iż niegdyś rozumowałem inaczej. No, ale wówczas nie byłem
jeszcze szeryfem i moje doświadczenia były dość skromne. Pytał mnie pan, doktorze, jak ja to
robię, że będąc sam, a najwyżej z pomocnikiem, potrafię dowiedzieć się na przykład, czy
rzekomy Scott opuścił Benton, czy jeszcze tu przebywa? Odpowiem: szeryf nie może działać
sam. Nie może być samotny. To nie jest zgodne z jego rolą. Przecież został wybrany przez
mieszkańców, którzy mu zaufali, a więc i on musi im ufać i oczekiwać od nich pomocy.
Chociażby w działaniu czy zbieraniu informacji. To wszystko.
Kiwnąłem głową na znak zrozumienia. Znacznie później, przypadkowo, dowiedziałem się, iż
prawdziwą skarbnicą wiadomości dla szeryfa był Pears. Ale na pewno nie tylko on.
Następnego ranka — zgodnie z daną nam obietnicą — Irvin zakomunikował, iż człowiek
spotkany przeze mnie w gospodzie “Pod Szarym Niedźwiedziem” wciąż jeszcze przebywa w
Fort Benton i że zamieszkał u “Kulawego Ralfa”, to jest u Ralfa Ushera. Przezwisko “kulawy”
otrzymał dlatego, że kulał na prawą nogę, bo podobno kiedyś kopnął go koń. Ralf Usher — jak
mówił szeryf — trudnił się kradzieżą koni. Przemalowywał je w mistrzowski sposób, a potem
sprzedawał przygodnym amatorom. Oczywiście, nigdy w okolicy Benton.
Kulawy Ralf mieszkał nad brzegiem rzeki w opuszczonej chacie.
Odbyliśmy bojową naradę. Pełen niecierpliwości, nie dając nikomu przyjść do głosu,
zaproponowałem, aby po prostu natychmiast udać się tam i dobrze obejrzeć jegomościa. Na tę
propozycję Karol uśmiechnął się tylko, a szeryf popatrzał na mnie przeciągle.
— Doktorze, czy pan sądzi, że mnie tu nikt nie zna?
Mam ja swoich informatorów, ale na pewno ma ich i Usher. Zanim w dzień przebędziemy
drogę do niego, zostanie uprzedzony. Bardzo grzecznie otworzy nam drzwi, ale, idę o zakład, we
wnętrzu chałupy nie zastaniemy nikogo więcej. Nie, to na nic. Musimy pójść tam nocą.
—Oczywiście — przytaknął Karol. — Pójdziemy we dwójkę, Irvin. Ty poprowadzisz.
—Jak to! — oburzyłem się. — A ja?
—Wybacz, Janie. To niezbyt bezpieczna wyprawa, a twoje doświadczenie w takich sprawach
nie jest chyba wielkie.
—Doświadczenie — powtórzyłem tonem pełnym goryczy. — Zapewne, macie znacznie
większe, ale... ale jeśli człowiek, którego spotkałem w gospodzie, nie jest Scottem? Jak go
poznacie? Ten czy nie ten?
Szeryf zamyślił się.
—Tak, doktor ma rację — stwierdził. — To on przecież spotkał tego typa i tylko on może go
rozpoznać. Musi chyba pójść z nami.
—Ha — zgodził się Karol — więc idziemy we trójkę.
I na tym stanęło. Ale widać jakieś złe fatum zawisło nad naszym przedsięwzięciem.
Wszystkiemu winien był chodnik. Długi, czerwony chodnik z wystrzępionymi brzegami,
ułożony na schodach gospody Pearsa. Zapewne źle go przymocowano do stopni. Dość że Karol
zaczepił o niego nogą, pośliznął się i niewiele brakowało, a mój przyjaciel runąłby jak długi. W
ostatniej chwili złapał się poręczy i kulejąc wrócił do pokoju. Kostka w nodze spuchła. Do
wieczora ból nie minął. Zbadałem opuchliznę, stwierdzając lekkie naciągnięcie mięśnia.
Zrobiłem okład, zabandażowałem.
— Powinno do jutra przejść — oświadczyłem — ale teraz musisz poleżeć. Nie ma nawet
mowy, żebyś mógł wziąć udział w dzisiejszej wyprawie.
Uznaliśmy jednak zgodnie, że iść trzeba. Tak więc,, gdy zapadła noc, wymknęliśmy się z
gospody tylko we dwóch. Ulica była ciemna i pusta. Wiał lekki wiatr i szumiał w gałęziach
drzew. Kroczyłem za szeryfem.
Ominęliśmy z daleka dwie przydrożne gospody. Z oświetlonych okien dochodził gwar
licznych głosów, stanowiący nieprzyjemny kontrast z ciszą otoczenia.
Minąwszy ostatnie zabudowania, szeryf skręcił w prawo między opłotki, a potem wiódł mnie
wąziutką ścieżką, obramowaną krzakami tarniny, w kierunku rzeki. Na szczęście chmury
odsłoniły księżyc. Gdyby nie jego blask, z pewnością wiele razy przewróciłbym się na nierównej
drodze. Trudno mi określić, jak długo trwał ten marsz. W końcu poprzez szum wiatru doszedł
moich uszu znacznie głośniejszy szum płynącej wody. Szeryf zatrzymał się i dał znak ręką.
Wskazał małe światełko migocące po lewej stronie.
— To tam — powiedział szeptem. — Ta ścieżka prowadzi prosto ku rzece. Pójdziemy nią
jeszcze kawałek, a potem skręcimy w lewo. Niech pan uważa, doktorze, tam nie będzie już
żadnej drogi, ale wyjdziemy wprost na tyły domu Ralfa. Jest otoczony płotem. Za płotem gęsty
sad. Po prawej stronie stodoła. Psów nie ma, ale proszę zachowywać się jak najciszej. No,
naprzód.
Ruszyliśmy. Po kilku minutach Irvin zniknął w zaroślach. Naśladowałem go. Krzaki szarpały
ubranie, a kiedy je wreszcie przebrnąłem, znalazłem się na bezdrożu porosłym rzadką trawą. Tak
dobrnęliśmy do miejsca, w którym zagrodził nam drogę drewniany płot. Nie był wysoki i
przejście przez niego nie nastręczało większych trudności. Za ogrodzeniem panowała zupełna
noc. Liczne drzewa rzucały głęboki cień
na ziemię i przesłaniały blask księżyca. Jednakże spo-
między gałęzi połyskiwały dwa światełka. Szeryf zatrzymał się, chwycił mnie za rękę i ostrożnie
prowadził dalej. Szedł pewnie, jak gdyby niejeden raz już tędy wędrował. Tak dotarliśmy pod
ścianę domostwa. Czekaliśmy chwilę, nasłuchując. Wiatr nagle ustał. Wówczas uszu moich
dobiegł dźwięk przypominający uderzenia kopyt po ubitej ziemi i ciche głosy dochodzące z głębi
domu.
— Konie — szepnął szeryf. — W stodole... Ralf nie jest sam.
Pociągnął mnie za rękaw. Podeszliśmy pod okno, szyba do połowy wysokości została
zasłonięta kawałkiem płótna. Spróbowałem wspiąć się na palcach. Za wysoko. Obeszliśmy
budynek, ale z przeciwległej strony okna były ciemne.
— Są tu dwa pokoje — objaśnił szeryf. — Widocznie siedzą w drugim. Chodźmy.
Nie miałem pojęcia, dokąd mnie prowadzi. Zorientowałem się dopiero wówczas, gdy o mało
nie wleciałem na wysoką drabinę wspartą o szczytową ścianę domu.
— Na górę — szepnął Irvin — tylko ostrożnie.
Powoli począłem się wspinać po trzeszczących
szczeblach. Krok za krokiem zbliżałem się do
czarnego, prostokątnego otworu, widniejącego tuż pod spadzistym dachem. Powiało ku mnie
ciemnością i zapachem siana. Po co Kulawy Ralf trzymał tu siano, mając do dyspozycji stodołę?
Ostrożnie wkroczyłem na strych i czekałem, aż oczy moje oswoją się z mrokiem. Przez
otwory w dachu, tak zwane dymniki, przenikało nieco księżycowego blasku. Ale uwagę moją
przykuł inny blask — wąskie pasemko żółtego światła sączyło się z jakiejś szpary w podłodze.
Ruszyłem w jego stronę. Nagle ugięły się pode mną deski. Zastygłem jak posąg, nasłuchując.
Nic, cisza, kompletna cisza, tylko głos wiatru dochodzący z dworu. Więc wolno, wolniutko
skierowałem się przed siebie. Noga za nogą. Deski nadal uginały się pode mną jak materac.
Wreszcie dobrnąłem do miejsca, skąd sączyło się światło. Ukląkłem ostrożnie, a potem
rozciągnąłem się jak długi i przyłożyłem oko do szpary. Mało nie krzyknąłem z radości. Oto
miałem pod sobą widok na całą izbę.
Przy stole, na którym stała naftowa lampa, siedziało dwu mężczyzn. Najpierw dostrzegłem
ich odkryte głowy, potem twarze. Pierwsza należała do nieznajomego, którego raz już widziałem
w Milwaukee w towarzystwie Piotra Carra. Drugim był — nie ulegało wątpliwości! —
“człowiek z blizną”... Światło padało na jego twarz. Podniosłem głowę i przetarłem oczy — tak
nieprawdopodobnie to wyglądało. Nie do wiary! A więc Scott żył! Uniknął śmierci, mimo iż
skoczył w przepaść w Dolinie Siodła, w Górach Skalistych!
Poczułem dotknięcie ręki na ramieniu. To Irvin bezszelestnie przysunął się do mnie, położył
się obok, tak iż mogliśmy spoglądać razem.
Siedzący na dole rozmawiali. Słychać ich było zupełnie wyraźnie. Rozpoznałem nawet głos
rzekomego Scotta i na wspomnienie dawnych dni ciarki przeszły mi po skórze.
Scott mówił:
—Nie, ja nie mogę dłużej czekać. Wczoraj o mały włos nie wpadłem. Tu się kręci jeden z
tych drabów spotkanych na prerii. Bodaj ich piekło!
—Moje położenie jest jeszcze gorsze — odezwał się drugi. — Jeśli się pokażę, szeryf mnie
złapie.
—Po cóż więc tu sterczymy?
Scott trzasnął pięścią w stół i zaklął. Musiał być porządnie zdenerwowany. Trudno się temu
dziwić. Znajdował się w położeniu arcytrudnym. Tylko dlaczego ten drugi również bał się
pokazać na ulicy Fort Benton? Kim był?
—Ruszajmy więc jeszcze dziś — odezwał się znowu Scott.
—Sam mówiłeś, że we dwu nie damy rady.
—Mówiłem, ale teraz mówię, że przede wszystkim trzeba stąd uciekać.
—Dokąd? Poczekajmy na Ushera.
—Już dawno powinien był wrócić. Zaczynam mu nie dowierzać...
Umilkli. Siedzieli przy stole, zapatrzeni w migocący płomyk lampy.
—Poznał pan? — dobiegł do mnie ledwie dosłyszalny szept Irvina.
—Tak. To jest Scott. To on był w gospodzie. Niepojęte, że żyje. Ale ten drugi?...
—To Rothcliff.
—Co?!
—Psst..
—No, to nie ma co dłużej zwlekać, szeryfie...
—Chwileczkę. Oni czekają na Kulawego Ralfa. Posłuchajmy, o czym będą rozmawiać.
Przyda się --- szepnął.
Leżeliśmy więc nadal, wpatrzeni w szparę. Mijały minuty, a pod nami nic się nie działo
godnego uwagi. Minęło jeszcze pół godziny, gdy usłyszałem tętent konia. Ucichł w pobliżu
domu. Potem zatupotały czyjeś kroki. Zgrzytnęły zawiasy drzwi. Przywarliśmy bliżej do szpary.
— Jest — mruknął szeryf.
Bez trudu odgadłem, kim był człowiek wkraczający do izby. Kulał w sposób widoczny na
pierwszy rzut oka.
— Nareszcie — ozwał się z dołu głos Scotta.
—Nie mogłem wcześniej. Diabelska droga.
Zatrzeszczało krzesło. Przybyły usiadł.
—Jak załatwiłeś? — zapytał “człowiek z blizną”.
—Wszystko w porządku. Czarna Puma ma oczekiwać przy Trzech Wzgórzach.
—Ilu ich będzie?
—Dziesięciu.
—Jacy to?
—Ot, zbieranina z końca świata. Czarna Puma sądzi, że jak się powiedzie wyprawa, będzie
mógł wrócić do swoich. Utrzymywałem go w tym przekonaniu.
—Bardzo dobrze — pochwalił Scott. — W odpowiedniej chwili pozbędziemy się tych
czerwonych diabłów. Bo inaczej oni się nas pozbędą.
—Dobrane towarzystwo — mruknął mi nad uchem szeryf.
—Kiedy ruszamy? — niecierpliwił się Scott.
—Czarna Puma obiecał, iż za cztery dni znajdzie się przy Trzech Wzgórzach, więc...
—Więc — podchwycił Rothcliff — możemy wyruszyć jutro wieczorem.
—Nie lepiej od razu? — sprzeciwił się Scott. — Wolę czekać tam niż tutaj.
—Nie. Mój koń jest zmęczony.
—Weź innego.
Mówili prawie równocześnie, więc nie poznałem, czyja to była propozycja.
Odpowiedział oburzony głos Ralfa:
—To weź sam. Nie będę się włóczył nocą po cudzych stajniach.
—Dobrze, dobrze — załagodził sprawę Scott. — Pojedziemy jutro rano, a teraz spać. My
dwaj pójdziemy na strych. Tak bezpieczniej. Ralf, zanieś tam świeżego, siana.
Kuternoga bez słowa opuścił izbę.
—Gdzie są te Trzy Wzgórza? — ozwał się znowu
Scott.
—Nie wiem. Ralf zna drogę.
—No, szeryfie — szepnąłem — czas działać.
—Chwileczkę. Przecież Ralf jest teraz na podwórzu. Trzeba zobaczyć...
Podnieśliśmy się, jak można najciszej, i podeszliśmy do otworu, przy którym stała drabina.
Wychyliłem głowę. Całe podwórze, skąpane było teraz w blasku księżyca. Ujrzałem, jak od
strony stodoły sunie ciemna sylwetka, dźwigając bezkształtną naręcz siana.
—Niech się pan cofnie w bok — mruknął szeryf. — Ja go załatwię.
—Ale...
—Ani słowa!
Zamilkłem.
Kuternoga powoli wdrapywał się po szczeblach. Stanąwszy na najwyższym, zatrzymał się,
szeleszczącą górę siana rzucił poprzez drzwiczki w głąb strychu i zaraz zszedł na dół.
Usłyszałem, jak szeryf po cichu zaklął:
—Teraz będziemy mieli do czynienia z dwoma naraz.
—Z trzema — poprawiłem.
—Nie. Usher na pewno nocuje na dole. Da pan radę, doktorze? Tylko unikać pukaniny. Im
ciszej, tym lepiej. Niech pan uważa na Scotta. Rothcliffem ja się zajmę. Proszę stanąć z tamtej
strony. Tak, dobrze. Jak tylko wejdą, natychmiast chwytać za szyję albo walić w głowę i
krępować. Niech pan to trzyma.
Wetknął mi coś w rękę.
— To mocny rzemień. Zobaczymy, co się tam dzieje.
Wyjrzeliśmy na podwórko. Ralf zniknął we wnętrzu
stodoły, a po chwili ukazał się znowu,
dźwigając drugą naręcz siana.
—Dobra nasza — szepnął Irvin — on jeszcze raz tu wejdzie. Niech pan się odsunie, doktorze.
Dam sobie z nim radę.
Kulawiec już wspinał się po drabinie. Wepchnąwszy siano w otwór, zaczął sam się gramolić
na strych. Akurat chmury zasłoniły księżyc i wszystko pociemniało. Rozległ się jakiś trzask.
Zaszurały czyjeś stopy po deskach.
—Kto tu? — usłyszałem przerażony głos Ralfa.
—Aresztuję cię. Usher. Nie ruszaj się!
Deski znów zatrzeszczały niepokojąco, przez chwilę słychać było jakieś szamotanie, aż znów
zapanowała cisza, którą przerwał spokojny głos szeryfa:
— Niech mu pan zwiąże nogi, szybko!
Ujrzałem w ciemnościach postać leżącą na sianie, z kneblem w ustach i skrępowanymi
rękami.
Schyliłem się i w tej samej chwili poczułem straszliwy cios wymierzony w żołądek. Upadłem
na wznak, wprost na szeryfa. Nie potrafię opisać dokładnie, co nastąpiło dalej. Deska
przeraźliwie trzasnęła i nagle poczułem, że gdzieś się zapadam. Ujrzałem na mgnienie oka
światło, grzmotnąłem na coś piekielnie twardego, odbiłem się jak piłka i znów obsunąłem się
niżej. W tym momencie światło zgasło, rozległ się tupot nóg i tuman kurzu zasłonił wszystko.
Kiedy się wygrzebałem z gruzów, szczątków desek i tynku, kichając, kaszląc i przecierając oczy,
w blasku księżyca, który znowu wyjrzał zza chmur, ujrzałem rumowisko: przewrócony stół,
szczątki rozbitej lampy, połamane stołki, pokryte grubą warstwą pyłu...
Wybiegłem do sąsiedniego pokoju, przeleciałem przez korytarzyk i wydostałem się na dwór.
Czarny jak smoła koń z jeźdźcem na grzbiecie brał właśnie w rozpędzie wysokie sztachety płotu.
Drugi — stanął dęba, a u cugli jego, tuż przy pysku, wisiał szeryf, całym ciężarem ciała starający
się zatrzymać zwierzę. Rzuciłem się ku niemu, schwyciłem za but człowieka siedzącego w
siodle i niespodziewanie otrzymałem cios w głowę. Świat zawirował mi w oczach. Zatoczyłem
się, poczułem, że tracę przytomność. Usłyszałem jeszcze tętent kopyt i ciemność pokryła
wszystko.
W matni
Na podłożu zrudziałej zeszłorocznej trawy rosła już nowa, niewysoka jeszcze i delikatna.
Jechaliśmy początkowo wolno, dopóki rąbek słonecznej tarczy nie ukazał się na horyzoncie.
Lekka mgiełka, unosząca się w powietrzu, poczęła opadać, aż wsiąkła w ziemię i przed naszymi
oczyma rozpostarła się niezmierna przestrzeń. Nagle pojaśniało.
Bolały mnie kości po wczorajszym upadku. Nocna wyprawa zakończyła się niepowodzeniem.
Irvin opowiedział mi, że widząc, jak upadłem, puścił cugle, a w tym momencie jeździec raz
jeszcze poderwał konia, odrzucając na bok szeryfa, i przeskoczył płot. Irvin podbiegł, by mnie
ratować, a wtedy z wnętrza rozwartej na oścież stodoły wypadł jeszcze jeden jeździec. Trzeci z
kolei. Przemknął tuż obok nas w pełnym galopie.
To był Usher — Kulawy Ralf.
— A na przyszłość — zakończył swą relację — niech pan pamięta, doktorze: do leżącego
podchodzić z boku albo od głowy, a siedzącego w siodle nie łapać za nogę, bo można oberwać
solidnego kopniaka...
Na tym przerwaliśmy rozmowę. Czułem się kiepsko, prawie tak kiepsko jak w nocy, gdy
odzyskałem przytomność i dowlokłem się wreszcie razem z szeryfem
do gospody. Ale musiałem
popędzać teraz konia, żeby nie zostać w tyle.
Wiódł nas Karol. On jeden znał dobrze drogę, a raczej bezdroże wiodące do Trzech Wzgórz.
On również wiedział, kim jest Czarna Puma: jednym z pomniejszych wodzów Indian Kri.
Został wykluczony ze swego plemienia, ponieważ okrył się podwójną hańbą: ukradł skórę
szarego niedźwiedzia swemu pobratymcowi, a kiedy rzecz się wydała i poszkodowany wyzwał
go na śmiertelny bój, Czarna Puma stchórzył i uciekł. Odtąd zamknęła się dlań droga powrotu, a
hańbę mógł zmyć tylko jakimś bohaterskim czynem.
Czarna Puma potrafił skupić wokół siebie gromadę podobnych mu osobników. Trudnili się
łupiestwem i pospolitymi kradzieżami. Dawniej Puma nosił godność wodza i cieszył się wśród
pobratymców dużą powagą. Natomiast jego obecni towarzysze — to po prostu banda
włóczykijów uprawiająca proceder grabieży, bandyckich napadów na samotnych wędrowców,
życie bez jutra, bez przyszłości. Włóczyli się raz po tej, raz po tamtej stronie granicy, wciąż
nieuchwytni, chociaż posiadający już nie byle jaki haniebny rozgłos. Najczęściej padali ich
ofiarą pojedynczy łowcy futerek, wracający z udanych wypraw i obładowani trofeami cennych
zwierząt.
Takich to teraz miał sprzymierzeńców i tylko takich potrafił sobie zjednać — za
pośrednictwem prawdopodobnie Ralfa Ushera — “człowiek z blizną”.
Po wczorajszej nieudanej próbie pochwycenia go, dopiero świtem ruszyliśmy w pogoń. Nie
sposób było wcześniej. Po pierwsze — nie mieliśmy dostatecznej ilości koni. Po drugie —
pogoń w nocy nie wróżyła sukcesu. Jakże odnaleźć ślad uciekających w ciemnościach?
Szeryf przyprowadził dwa doskonałe wierzchowce — dla mnie i dla Karola. Jechaliśmy we
czwórkę, bo Irvin zabrał również swego zastępcę, Williama Robertsona.
W taki to sposób pogmatwały się nasze plany: moje i Karola. Mieliśmy przecież udać się na
spotkanie z wojownikami Czarnych Stóp, którzy oczekiwali nas na prerii, na północ od Fort
Benton. Jednakże schwytanie Scotta stało się sprawą tak ważną, iż nie można było z niej
zrezygnować ani też pozostawić szeryfa samego.
Pędziliśmy nie kończącą się równiną aż do chwili, w której słońce dosięgło szczytu nieba.
Zaczął nam dokuczać zupełnie niewiosenny upał. Na horyzoncie widniała czarna kępa drzew.
Tam skierowaliśmy konie. Po półgodzinnej jeździe rozróżniałem dokładnie zarysy leśnej oazy.
Wreszcie wjechaliśmy w upragniony cień.
Mały lasek porastał wzniesienie, u podnóża którego biło źródełko. Nie to jednak najbardziej
nas ucieszyło, ale widok zdeptanej trawy wokół czarnej plamy zgaszonego ogniska. Karol
natychmiast zbadał otoczenie, po nim uczynił to szeryf i obaj doszli do zgodnego wniosku, iż
zaledwie przed trzema godzinami obozowali w tym miejscu trzej ludzie wraz z trzema końmi. A
że były to konie podkute, należeć musiały do białych. Szeryf wyjaśnił ponadto, iż jeden z
jeźdźców przybył od strony wschodniej, spętał konia i puścił go w lesie. Potem siadł pod
drzewem i czekał. Jak długo? Trudno określić, ale raczej długo — poszycie zostało dobrze
pogniecione. Po pewnym czasie nadjechali z zachodu dwaj inni. Zsiedli również z koni i stali
przez pewien czas przy tym pierwszym. Następnie przeprowadzili wierzchowce przez lasek do
źródła. Według szeryfa — ten pierwszy jeździec to
Kulawy Ralf. Na to wyraźnie wskazywały
ślady stóp. Usher zjawił się pierwszy w tych stronach, mimo iż opuścił Fort Benton jako ostatni.
Widać znał jakąś
krótszą drogę.
Z dużym zainteresowaniem wysłuchałem tych wywodów, a następnie poszedłem nabrać
Wody, Przy okazji postanowiłem sam obejrzeć ślady, o których wspomniał Irvin. Odczytywanie
tropów należało do nie byle jakich umiejętności. Mimo nauk Karola nie opanowałem jeszcze w
zadowalającym stopniu tej wiedzy. Dla wzbogacenia własnych doświadczeń obszedłem teraz
cały wzgórek, zwracając przede wszystkim uwagę na pnie drzew rosnących na skraju, a potem
zapuściłem się kawałek w głąb prerii. Tak, szeryf niczego nie przeoczył. Z jednym przecież
wyjątkiem. Oto odkryłem kilka pasemek sierści zwisających na korze. Z triumfem pokazałem je
towarzyszom.
— Brawo, Janie, masz oko — stwierdził Karol. Irvin pokiwał tylko głową i dodał:
—No tak, ślady należą do ludzi, których ścigamy. Z tego wniosek: Rothcliff i Scott są
przekonani, iż nie podsłuchaliśmy ich rozmowy. Jedno mnie tylko zastanawia: dlaczego
Kulawy Ralf tu właśnie czekał na swych towarzyszy i skąd oni wiedzieli, że go tu spotkają?
—Zdaje się, że mógłbym tę zagadkę rozwiązać — wtrącił się milczący do tej pory Robertson.
—Mów.
Słyszałem kiedyś, jak Rothcliff z Usherem wybierali się łapać mustangi. Cel swej drogi
nazywali “laskiem”, bo w promieniu kilku mil od Benton są to jedyne drzewa rosnące na prerii.
Dlatego myślę, że chociaż Rothcliff nie zna drogi do Trzech Wzgórz, wiedząc, iż ona prowadzi
przez “lasek”, tu się właśnie skierował.
—To brzmi prawdopodobnie — zgodził się Irvin. — Również jest możliwe, że Rothcliff,
Scott i Usher umówili się na spotkanie w “lasku” jeszcze przedtem, zanim zaczęliśmy ich
podsłuchiwać. Ale mniejsza o to. Uważajcie, co wam powiem: musimy przybyć do Trzech
Wzgórz przed ściganymi. To warunek naszego powodzenia. Sądzę, że Czarna Puma jeszcze
nie
nadciągnął na umówione miejsce. A teraz pytanie: czy istnieje jakaś krótsza droga do naszego
celu? Ja tych stron nie znam. A ty, Karolu?
—Ba, wszystko zależy od tego, jaką trasę obrali uciekający. Znam najkrótszą, ale
jednocześnie najtrudniejszą. Jeśli się pośpieszymy...
Szeryf machnął ręką.
—Szkoda czasu, ruszamy. Im prędzej, tym lepiej.
Wskoczyliśmy na siodła i dopiero gdzieś koło godziny czwartej urządziliśmy mały popas.
Potem ruszyliśmy dalej, ciągle w kierunku północnym. Kopyta dudniły po gęstym, zbitym
poszyciu traw, wiatr owiewał nam twarze, a daleka linia horyzontu umykała sprzed oczu.
Wreszcie nad wieczorem, gdy złocista kula słońca zbliżała się ku ziemi, Karol wstrzymał konia.
— Jesteśmy blisko — powiedział.
Z czego to wywnioskował, nie mogłem pojąć. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się przed nami
gładka jak stół równina, bez śladu wzniesienia. Gdy wyraziłem swe zdziwienie, Karol odparł:
—Spójrz na ziemię. Widzisz?
Patrzałem dokoła, aż wzrok mój natrafił na wydeptany trop. Dotychczas wiódł nas prościutko,
jak strzelił, w północnym kierunku. Teraz raptownie wyginał się w prawo.
—Skręca — powiedziałem — ale co to ma za związek...
—Ma — przerwał mi w połowie zdania. — Musisz wiedzieć, że przed Trzema Wzgórzami
rozciąga się obszerna nizina, wklęsła niecka. Z wiosną zalewają ją wody. Usher widać wie o
tym. Skręcił, aby ominąć bajoro. Nadkłada jednak w ten sposób drogi. My pojedziemy prosto.
A teraz popatrz przez lornetkę, ot tam — wskazał palcem.
Przyłożyłem szkła do oczu. Na samym krańcu, gdzie niebo stykało się z ziemią, dostrzegłem
jakiś ciemniejszy punkt. To właśnie miały być Trzy Wzgórza. Karol wyjaśnił, że istotnie przed
nami znajdowały się trzy pagórki przecięte trzema dolinkami, porośnięte gęstym lasem. Wzgórza
te tworzyły jakby linię koła. Wewnątrz niego, w zapadlinie, znajdowało się płytkie jeziorko.
Ruszyliśmy. Jechaliśmy na sposób indiański, jeden za drugim. Ja byłem przedostatni, a naszą ka-
walkadę zamykał Robertson.
Preria obniżała się w sposób zupełnie widoczny. Konie zwolniły biegu. Kopyta zamiast
głucho dudnić, poczęły bezgłośnie grzęznąć w miękkim podłożu. Zbity pokład zeszłorocznej
trawy uginał się. Na koniec ozwało się charakterystyczne mlaskanie podmokłego gruntu.
Posuwaliśmy się już tylko stępa. W ciemnozielonej powierzchni powstawać poczęły okrągłe doł-
ki, szybko wypełniające się czarną jak smoła wodą. Czułem charakterystyczny zapach gnijących
roślin. Odniosłem wrażenie, iż grunt ustępuje pod kopytami mego konia. Im bliżej Trzech
Wzgórz — widziałem je teraz dokładnie — tym bardziej grząską stawała się ta nizina. Gdy
znaleźliśmy się w jej najniższym punkcie, ujrzałem, jak poprzez zdeptane trawy prześwituje
czarne, maziste błoto. Wierzchowiec Karola stąpał coraz mniej pewnie, strzygąc uszami.
—Jak tam, Karolu? — zawołałem półgłosem.
—Przejedziemy. Bywało tu gorzej. Ale nie rozmawiaj ! Dźwięki niosą się bardzo daleko.
Odtąd posuwaliśmy się w zupełnym milczeniu. Cóż za mozolna wędrówka! Na niebie wstały
czerwone zorze. Zapadał zmrok i biała mgiełka poczęła dźwigać się znad bagniska. Płynęła ku
nam zrazu wąskimi smużkami, ale potem zgęstniała w jednolity tuman. Tego jeszcze brakowało!
Z przerażeniem pomyślałem o tym, co może się stać, jeśli któryś z koni ugrzęźnie, a mgła
pozbawi nas widoczności i przestaniemy się nawzajem dostrzegać. Tylko Karol znał bród!
Koń idący na przedzie utaplany był w błocie po kolana i chrapał. Karol poklepywał go,
zachęcając do dalszego wysiłku. Mijały minuty. Mleczna zasłona dźwigała się coraz wyżej,
sięgała strzemion. Nie dostrzegałem już ścieżki, po której stąpał wierzchowiec. Zastanawiałem
się właśnie, czy nie lepiej zsiąść z konia i prowadzić go za uzdę, kiedy zauważyłem, jak
wierzchowiec Karola powoli dźwiga się w górę. Zaczynało się jakieś twardsze podłoże. Ba, ale
myśmy wszyscy jechali dokładnie tropem Karola. Więc każdy następny koń zagłębiał się coraz
bardziej w grunt zryty już kopytami poprzednika. Znowu ogarnął mnie lęk. Tym razem na widok
konia szeryfa zapadającego się prawie po brzuch. Przebrnął jednak szczęśliwie. Gdy nadeszła
moja kolej, sądziłem, że utknę. Uderzyłem wierzchowca ostrogami. Zadrżał, wspiął się i skoczył.
W ten sposób przedostałem się na przeciwległy kraniec niziny. Jadący za mną Robertson znalazł
się w jeszcze gorszej sytuacji. Dobrnął co prawda do krawędzi bagniska, ale zapadł się aż po
koński brzuch. Na próżno zachęcał zwierzę do dalszego wysiłku. Zeskoczyłem z siodła, by mu
pomóc, lecz jeden nieostrożny krok pogrążył mnie w błoto aż do kolan.
Ledwie się wygrzebałem. Wówczas chłopak wyjął nogi ze strzemion, stanął na siodle, potem
jedną stopę oparł na końskim karku — a trwało to wszystko ułamek sekundy — i skoczył
trzymając w ręku uzdę. Wyciągnąłem rękę, szczęśliwie wylądował. Z koniem nie poszło łatwo,
ale szarpiąc za uzdę, po wielu wysiłkach wydobyliśmy go z błocka. Wszyscy się zatrzymali, aby
odsapnąć.
Szarzało coraz bardziej, nizina pokryła się nieprzeniknionym płaszczem mgły, na niebie gasły
zorze, a w nadciągającym mroku coraz słabiej rysowały się lasy Trzech Wzgórz.
— Nie możemy jechać prosto — przestrzegł nas Karol. — Siady byłyby zbyt widoczne, a my
również.
Skręciliśmy w lewo i zatoczywszy półkole dosięgliśmy leśnej krawędzi od północy. Gdy
zbliżyliśmy się już na niewielką odległość, zsiedliśmy z koni i prowadząc je za uzdy ostrożnie
podchodziliśmy ku pierwszym drzewom. Obóz rozbito wśród wysokich pni starych świerków.
Nie rozpalaliśmy ognia, a konie po-przywiązywali linkami do pni. Następnie z największą
ostrożnością przeszukaliśmy najbliższe otoczenie, a potem każdy z nas pełnił wartę. Jeszcze
przed świtem, podzieleni na dwie grupy, dokładniej przetrząsnęliśmy las.
Jak już wspomniałem, Trzy Wzgórza wznosiły się na obwodzie dużego koła, w środku
którego znajdowało się niewielkie jeziorko otoczone pasemkiem łąki. Drzewa rzucały głęboki
cień na wodę i cała ta kotlina czyniła bardzo ponure wrażenie. Nigdzie nie znaleźliśmy śladów
człowieka. Wówczas zaprowadziliśmy konie ku wodzie, a nawet odważyliśmy się rozpalić
ognisko. Przez cały czas jeden z nas strażował na zboczu południowego wzgórza, przepatrując
lornetką horyzont. Ale nawet z wysokiego drzewa, na które wdrapał się Robertson, nic nie było
widać. Tak mijały godziny, nadeszło południe. Nasza czujność nie słabła ani na chwilę. Nie
byliśmy pewni, z której strony może nadciągnąć Czarna Puma — najgroźniejszy przeciwnik. Po
jakimś czasie szeryf, który właśnie sprawował kolejną wartę, zawiadomił nas, iż od południa
zbliża się jeździec albo grupa jeźdźców — dokładnie nie mógł jeszcze rozpoznać. Natychmiast
zaprowadziliśmy konie w głąb lasu i zagasili ognisko. Potem legliśmy na samym skraju prerii.
Spojrzałem przez lornetkę. Wśród jasnej zieleni dostrzegłem czarną plamę posuwającą się w
naszym kierunku. Minęło pół godziny, zanim mogłem stwierdzić, iż są to trzy ruchome punkty
— trzech jeźdźców posuwających się obok siebie.
—Jeśli to oni —powiedział Irvin — uderzymy, jak tylko wjadą w las i zsiądą z koni. Ani
sekundy później. Jeżeli jednak obiorą drogę do jeziorka wiodącą przez dolinkę, kto wie, czy
nie trzeba będzie zaczekać, aż się ściemni.
—A do tego czasu odkryją nasze konie — wtrąciłem.
—Więc co radzisz, Janie? — zapytał Karol.
—Może lepiej zaczaić się na nich na skraju lasu, ale tuż przy dolince.
—Są trzy. Przy której?
—Przy tej, do której się skierują.
— O tym dowiemy się dopiero w ostatniej chwili. Nie starczy czasu... — wyraził swe
wątpliwości Robertson.
Rozstrzygnął je szeryf.
— Szkoda słów. Ukryjcie się za pniami. Robertson niech pilnuje koni. Żeby nie rżały. I nie
rozmawiać bez potrzeby. Uwaga!
Leżeliśmy więc nadal wśród. drzew, za gęstą zasłoną zarośli, i spoglądali na prerię.
Sylwetki jeźdźców stawały się coraz większe i coraz wyraźniejsze. Wydało mi się, że już
rozróżniam postać “człowieka z blizną”, a szeryf oznajmił półgłosem, iż jadący z prawej strony
to Rothcliff.
U podnóża góry jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i prowadząc je za uzdy skierowali się ku
wschodniej dolince, na lewo od pozycji, którą zajmowaliśmy. Teraz widziałem wyraźnie
Rothcliffa, “człowieka z blizną” i Kulawego Ralfa. Szli obok siebie, swobodnie gawędząc, co
uznałem za szczyt nieostrożności. Tym lepiej dla nas.
Na cichy sygnał szeryfa poczęliśmy ostrożnie posuwać się między drzewami. Zbliżyliśmy się
do zbocza prawie w tej samej chwili, co i oczekiwana przez nas trójka. Wówczas usłyszałem
głos Ushera.
—Nie, nie. Czarna Puma nas nie zawiedzie, ale nie mógł jeszcze przybyć. Obiecał za cztery
dni, a dopiero dwa upłynęły.
—Jeżeli nie przyjedzie, wszystko może wziąć w łeb — odpowiedział Rothcliff.
— Damy sobie radę i bez niego. Znajdę lepszych.
To był głos Scotta.
Przedzierali się poprzez splątane krzewy, aż wyszli na polankę. Wówczas puścili konie, które
popędziły ku jeziorku. To była druga nieostrożność z ich strony.
Gdy minęli nas o kilka yardów, Irvin szepnął:
— Ja biorę na siebie Rothcliffa, dla Karola — Scott, doktor zajmie się kulawcem.
Słyszeliście? Naprzód! — zawołał i pierwszy wyskoczył z lasu.
Za nim — my wszyscy. Tamci byli tak zagadani, że w pierwszej chwili nawet nie zwrócili
uwagi na hałas. Kiedy się spostrzegli, na ucieczkę czy obronę było już za późno. Karol, biegnący
przede mną, znajdował się tuż przy Scotcie i powalił go jednym uderzeniem pięści. Rothcliff
zdążył wyciągnąć rewolwer zza pasa,
ale szeryf podbił mu rękę w chwili strzału. Dojrzałem, jak
Kulawy Ralf odwrócił się i począł biec w kierunku jeziorka. Zapewne do koni. Skoczyłem za
nim i po chwili bez większego trudu obaliłem na ziemię. W następnej sekundzie siedziałem mu
na piersiach, krępując ręce. Tak wypadł mój rewanż za przygodę na strychu w Fort Benton. Gdy
związałem mu i nogi, wstałem. Było po wszystkim. Żaden ze schwytanych nie odezwał się ani
słowem. Byli przerażeni i zaskoczeni jednocześnie. Przywlekliśmy ich nad brzeg jeziorka.
— No — odezwał się szeryf — ptaszki w klatce. Ale ty — zwrócił się do Ralfa Ushera — po
coś mieszał się w tę sprawę?
Kulawiec zamrugał oczami.
—Nic złego nie uczyniłem, szeryfie. Oni mnie prosili o wskazanie drogi do Trzech Wzgórz.
To wszystko.
—Wcale nie wszystko — Irvin podniósł głos. — Porozumiewałeś się z Czarną Pumą. W
jakim celu?
—Prosili mnie o to. Nie popełniłem przestępstwa.
—Aha, prosili cię. To po coś uciekał przed nami? Patrzcie państwo, jaki z niego usłużny
chłopczyk!
W tej chwili podszedł do szeryfa Karol i coś mu szepnął na ucho. Irvin kiwnął głową, po
czym skinął na mnie. We trójkę przeszliśmy na drugi kraniec jeziorka. Zastępca szeryfa,
zwolniony od pilnowania koni, pozostał na straży jeńców.
— Wydaje mi się — zaczął Karol — że nie ma sensu trzymać tu Ralfa Ushera. Będzie nam
tylko przeszkadzał. Dosyć kłopotów z tamtymi.
Irvin pokręcił przecząco głową.
— Wybacz, Karolu, jestem innego zdania. Usher ukrywał przestępców. I to na terenie Fort
Benton. Nie, nie masz racji.
Nie zabrałem głosu w tej sprawie, a Karol dłużej nie nalegał.
— Teraz — odezwał się znowu szeryf — porozmawiamy z każdym z osobna. Proponuję
zacząć od Rothcliffa.
Przenieśliśmy go nieco dalej i szeryf zagaił:
—No, Rothcliff, jak się czujesz?
—Dlaczego napadliście na nas?
—Filut z ciebie, Rothcliff. Niewinny baranek. Powiedz lepiej, dlaczegoś zastrzelił Brightona?
—Ja? Brightona? Nie miałem z tym nic wspólnego.
—Kłamiesz. Mam świadka. Widzę na twoim ręku piękny pierścień. Dawno go masz?
—Będzie z rok.
—Znowu kłamiesz. Twój pierścień znaleziono przy zamordowanym. Nie wiedziałeś, gdzieś
go zgubił. Nie tak było?
Nic nie odpowiedział.
— Przestraszyłeś się i natychmiast wysłałeś zamówienie na drugi taki sam pierścień do
Novelty Company w Milwaukee. Ja wszystko wiem, Rothcliff. Nie ma sensu zaprzeczać.
To powiedziawszy odszedł, a my za nim.
Scott nic nie chciał mówić. Milczał cały czas, ciskając tylko wściekłe spojrzenia w naszą
stronę.
Daliśmy więc spokój, a ja zarzuciłem sztucer na ramię i poszedłem rozejrzeć się po
najbliższej okolicy. Wspomniałem, iż jeziorko i wzgórza robiły bardzo ponure wrażenie. W lesie
nie znalazłem nawet śladów zwierząt, tylko ptaki trzepotały się wśród gałęzi. Wróciłem do
kotlinki i wykąpałem się w czarnej jak smoła wodzie. Za moim przykładem poszli towarzysze,
po czym szeryf wraz z Karolem zajęli się połowem przy pomocy zaimprowizowanych wędek.
Jakież było moje zdziwienie, gdy po godzinie przynieśli z tuzin nieznanych rybek. Upieczone na
węglach, smakowały znakomicie. Nie mogłem zrozumieć, skąd się wzięły ryby w tym
samotnym, martwym stawie. Karol przypuszczał, iż kiedyś musiał nastąpić jakiś wielki wylew
rzek płynących przez prerię i wtedy przypłynęły tu ryby.
Na drugie danie mieliśmy suszone mięso oraz podpłomyki z mąki przezornie zabranej przez
szeryfa. Po takim obiedzie, którego część odstąpiliśmy jeńcom, ogarnęła nas senna ociężałość.
Chociaż więc szeryf nalegał, aby wyruszyć w powrotną drogę do Benton jeszcze przed
wieczorem, ociągaliśmy się nieco i marudzili, a w końcu postanowiliśmy przeczekać do rana.
Kolejno zmienialiśmy się na warcie. Dobrze po północy zbudzono mnie.
Noc była ciepła, lekki wietrzyk dmuchał w twarz. Siadłem oparłszy się o jakiś zwalony pień
potężnego olbrzyma, na samym skraju lasu, niedaleko leżących na ziemi jeńców. Gwiazdy
połyskiwały, a wśród nich sierp księżyca. Było zupełnie cicho, tylko w pewnej chwili usłyszałem
daleki głos stepowych wilków — kujotów, a nad głową załopotały mi skrzydła jakiegoś
wielkiego ptaka, zapewne sowy. Zatoczywszy wielkie koło poszybowała nad prerię.
I nic więcej się nie wydarzyło. Po dwu godzinach spędzonych w ten sposób, poszedłem do
jeziorka obudzić Karola. Zwykle tak czujny, tym razem spał jak kamień. Kilka razy musiałem go
szarpnąć, zanim się podniósł. I właśnie w tym momencie nocną ciszę rozdarł przeraźliwy
wrzask.
Nie zdążyłem się nawet odwrócić, gdy otrzymałem uderzenie w tył głowy. Padając ujrzałem
jeszcze, jak jakiś indiański wojownik wyrwał sztucer z rąk Karola, a drugi zamierzał się nań
tomahawkiem. W następnej sekundzie straciłem przytomność — po raz drugi w przeciągu
trzydziestu sześciu godzin.
Gdy otworzyłem oczy, słońce wspinało się na szczyt nieba. Wstać nie mogłem. Leżałem,
mając skrępowane ręce i nogi. Odwróciłem głowę, najpierw w prawo, potem w lewo. Ujrzałem,
że po obu stronach spoczywali powiązani moi towarzysze. Z jednej — szeryf, z drugiej — Karol.
Odetchnąłem z ulgą. Widać, byli cali i żywi. Zerknąłem przed siebie.
Nad jeziorkiem pasły się liczne konie. O długich grzywach i ogonach sięgających pęcin.
Wystarczyło, żeby stwierdzić ich pochodzenie. Oswojone mustangi. Obok koni krzątali się
Indianie znosząc wiązki traw i chrustu. Do jakiego należeli plemienia — nie wiedziałem.
Nieco dalej, ale w zasięgu mego wzroku, stała grupka białych: Scott, Rothcliff, Kulawy Ralf.
Przypomniałem sobie radę szeryfa i cicho zakląłem.
—Doktorze — usłyszałem szept z prawej strony. — Słyszy mnie pan?
—Słyszę.
—Mam w kieszeni spodni scyzoryk. W lewej kieszeni, ale nie mogę go wydobyć. Proszę
przysunąć się do mnie. Musimy spróbować przeciąć więzy. Niech pan to powtórzy Karolowi.
Uczyniłem zadość prośbie Irvina. Scyzoryk! Jakim cudem mam go wydobyć skrępowanymi
rękami? Karol wysłuchał mnie w milczeniu, a potem zapytał:
—Jak się czujesz, Janie?
—Nieźle. W głowie tylko ciągle huczy. A ty?
—Zdaje się, że mam naciągniętą prawą rękę. Boli, ale można wytrzymać.
—A Robertson?
—Wyszedł bez szwanku. Irvin oberwał po głowie. Ale sza! Nadchodzą.
Miał rację. Zbliżała się ku nam grupa Indian. Na czele kroczył rosły mężczyzna z twarzą
pomalowaną w czerwone pasy. Trzy pióra wpięte w czarne, w węzeł związane włosy świadczyły
o jego wodzowskiej godności.
—Puma — szepnął Karol.
—Jak to? Przecież miał dopiero za dwa dni...
Nie dokończyłem. Wydało mi się, że szeryf cicho się zaśmiał.
Indianin podszedł wolno i zatrzymał się tuż przed Karolem.
— Czarna Puma pozdrawia Wielkiego Bobra — powiedział grubym, gardłowym głosem.
Mówił dialektem zbliżonym do języka Czarnych Stóp. Bardzo się ucieszyłem, bo
zrozumiałem prawie każde słowo. Nie poszła na darmo paromiesięczna nauka.
—Wielki Bóbr jest przyjacielem wszystkich czerwonych mężów i nie spotka go żadna
krzywda.
—Czarna Puma chyba sobie kpi ze mnie — odpowiedział Karol. — Czym wytłumaczy swą
napaść?
—Czarna Puma nie wiedział, że wśród bladych twarzy spotka Wielkiego Bobra.
—To rozwiąż mnie.
Indianin popatrzał najpierw dokoła, szepnął coś towarzyszącym mu wojownikom.
Natychmiast odeszli. Wówczas dopiero powiedział:
—Czarna Puma nie może tego uczynić. Dał słowo tamtym trzem bladym twarzom.
—Więc co chcesz z nami zrobić?
—Czarna Puma naradzi się ze swymi wojownikami.
—Czy nie jesteś wodzem? Czy nie decydujesz sam?
Po co Wielki Bóbr pyta mnie o to? Czy sam nie radzi się nikogo?
Nie czekając na odpowiedź, odszedł.
—Zrozumiałeś, Janie? — zapytał szeptem Karol.
—Wszystko.
—Świetnie. Powtórz szeryfowi.
Ledwie zdążyłem to uczynić, gdy zbliżył się do nas Scott. Trzymał w ręku rewolwer, a z oczu
ziała mu taka nienawiść, z jaką w życiu swym jeszcze się nie spotkałem. Zatrzymał się.
—No i jak, dżentelmeni? Posłanie trochę twarde, co? Postaram się, abyście nie cierpieli zbyt
długo. Wyślę was tam, gdzie już nic nikomu nie dolega!
W miarę jak mówił, ogarniała go coraz większa pasja. Ostatnie zdanie prawie wykrzyczał.
—Nic ci to nie pomoże — odezwał się Karol. — Żebyś nawet najgłośniej wrzeszczał. I tak
czeka cię postronek, Scott, czy jak tam inaczej się nazywasz.
Tyle było lekceważenia w tych spokojnie wypowiedzianych słowach, że Scott aż posiniał na
twarzy.
—Ty... ty... — zachrypiał. — Zastrzelę cię jak psa! Kto mi przeszkodzi zastrzelić was
wszystkich?
—Czarna Puma — odezwał się Karol.
W tej samej chwili podszedł Rothcliff. Na jego widok szeryf uniósł się nieco z ziemi.
— Znowu się spotykamy — powiedział — chwilowo nie mogę ci nałożyć kajdanek.
Uczynię to przy najbliższej okazji. Zastanów się nad tym, chłopcze, póki masz czas. Tak się
złożyło, że znowu jesteś na wolności, ale ręczę, że nie potrwa to długo.
Zauważyłem, jak Rothcliff pobladł. Szepnął coś do ucha Scottowi i odeszli w kierunku
jeziorka. Pozostaliśmy sami.
—No i co z tym nożem, szeryfie? — zagadnąłem.
—Nie nóż, tylko scyzoryk. Niech pan spróbuje przysunąć się.
Łatwo powiedzieć... Jednakże po paru bezskutecznych początkowo wysiłkach po prostu
potoczyłem się tak, aż dotknąłem ramienia Irvina. Nikt jakoś tego nie zauważył. Ale wydobyć
scyzoryk z cudzej kieszeni mając samemu skrępowane dłonie — i to na plecach — było
zadaniem wymagającym specjalnej zręczności. Męczyłem się bardzo długo. Wolno, wolniutko
sięgnąłem palcami obu dłoni do wnętrza kieszeni szeryfa. Wreszcie poczułem twardy, podłużny
przedmiot. Dwa razy go gubiłem i dwa razy na nowo chwytałem. Na koniec jakoś wydobyłem.
Odpoczywałem chwilę, a potem odwróciłem się raz jeszcze i podałem nożyk szeryfowi.
Skomplikowaną operację rozcinania więzów należało jednak odłożyć na odpowiedniejszą porę,
do zapadnięcia nocy. Teraz przeturlałem się tylko na dawne miejsce. Znowu podszedł do nas
Scott.
— Próbowaliście nastraszyć Rothcliffa — powiedział. — Ze mną tak się wam nie uda.
Postąpię, jak będę chciał, i żaden Czarna Puma nie ośmieli mi się w tym przeszkodzić. Mógłbym
was natychmiast pozabijać, ale mam miękkie serce. Posiedzicie kilka miesięcy wśród
wojowników Czarnej Pumy. Potem będziecie mogli szukać mnie po całej^ Ameryce — zaśmiał
się drwiąco. — Widzicie, jaki jestem łaskawy. Co wy na to?
Podszedł jeszcze bliżej i kopnął Karola.
— Podobno nazywają cię Wielkim Bobrem, ale dla mnie jesteś tylko wielkim niedołęgą. Tak
dać się podejść!
Milczeliśmy.
— Nie chcecie gadać? A szkoda. Mamy sporo
czasu...
Ględził tak jeszcze przez kilka minut, aż wreszcie szeryf nie wytrzymał:
—Scott, przestań nas nudzić. Lepiej odpocznij sobie. Czeka cię daleka droga.
—Wprost do więzienia — dopowiedział Karol.
Scott chwycił za rewolwer. Zamarłem — ten człowiek zdolny był do wszystkiego. Nagle
czyjaś dłoń podbiła mu rękę. Strzał padł w górę. Scott cofnął się o krok. Za nim stał Czarna
Puma.
— Dlaczego mi przeszkadzasz?
— Blada twarz nie ma prawa strzelać do jeńców.
Scott pohamował się i zapytał pozornie spokojnym
głosem:
— Czy wódz zapomniał o naszym układzie?
—Czarna Puma nie zapomniał. Nie było ani słowa o napadzie na te blade twarze. Czarna
Puma ze swoimi wojownikami miał tylko towarzyszyć...
—Milcz! — wykrzyknął Scott. — Jesteś gadatliwy jak stara squaw!
Aż dziwne, że wódz natychmiast nie zareagował. Może obawiał się zerwania ze Scottem? Ale
i Scott widać również nie pragnął sprzeczki, bo natychmiast się oddalił. Czarna Puma postał
jeszcze chwilę, a potem krzyknął coś do jednego z wojowników. Gdy ten zbliżył się, powiedział
jakąś straszliwą angielszczyzną, pełną indiańskich zwrotów:
— Każdego, kto by poważył się zbliżyć do bladych twarzy, powalisz, potem przywołasz
mnie. Pilnuj ich jak własnego skalpu. Howgh!
Obrzucił nas jeszcze przeciągłym spojrzeniem i powoli odszedł.
Olbrzymiego wzrostu i pokaźnej tuszy wojownik, o twarzy tak odrażającej, że mogłaby
przyśnić się tylko w jakimś koszmarnym śnie, siadł w kucki, z głową zwróconą w naszą stronę,
ze strzelbą na kolanach.
Spojrzałem w niebo. Jak ten czas szybko mijał! Pokazywały się pierwsze gwiazdy.
Pogoń
Późną nocą, gdy nad jeziorkiem zabłysło kilka ognisk, rozwiązano nam ręce, dostarczono
wody do picia i dano po kilka owsianych placków. Były obrzydliwe w smaku, ale dla człowieka,
który nic nie miał w ustach od świtu — stanowiły wspaniałą potrawę.
Potem znowu nas skrępowano bardzo dokładnie i przyciągnięto bliżej ognisk. Czarna Puma
parokrotnie podchodził, ale nie odezwał się już ani słowem. Natomiast nie zbliżył się żaden z
białych rabusiów.
Indiańscy wojownicy pootulali się w derki i pokładli, kilku odeszło w głąb lasku, zapewne,
aby pełnić wartę, jeden usiadł obok nas. Gdzie położyli się spać Scott, Rothcliff i Usher — nie
zauważyłem. Musiałem być bardzo zmęczony, bo przewróciłem się na lewy bok i prawie
natychmiast zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Gdy się przebudziłem, dostrzegłem tylko
czerwone żarzące się węgielki ogniska. Panowała zupełna cisza. Nagle poczułem na plecach
dotknięcie czyjejś ręki. Czyżby szeryf zdołał się już oswobodzić? Na to wyglądało, bo ręka
powędrowała ku mym skrępowanym dłoniom, poczułem zimno metalu i więzy spadły.
Stłumiony głos zaszeptał mi nad uchem: — Niech biały brat leży spokojnie i czeka na znak.
Któż to mógł być? Co zamierzał z nami uczynić niespodziewany sprzymierzeniec?
Zgodnie z poleceniem trwałem nadal bez ruchu. Poszukałem oczami wartownika. Siedział z
głową opuszczoną na pierś. Spał. Tak, ta zbieranina, którą otoczył się Czarna Puma, na pewno
nie zaliczała się do najdzielniejszych wojowników. Były to wypędki z różnych plemion. Odziani
nędznie, prawie w łachmany. Uzbrojeni, jak zdołałem zauważyć, w lichą broń, przeważnie w
łuki i strzały lub w strzelby sprzed pół wieku. Przyznam się, iż — mimo wszystko — żal mi było
Czarnej Pumy, stojącego na czele takiej bandy. Ile tkwiło prawdy w twierdzeniu, iż stoczył się
tak nisko w wyniku własnego tchórzostwa? A może przyczyną tego był jakiś wewnętrzny spór
wśród rozproszonych grup plemienia Kri, do którego należał?
--- Wiedziałem, iż plemię Kri — zajmujące niegdyś olbrzymie przestrzenie Kanady, na
południe od rzeki Churchilla i na zachód od Zatoki Hudsona aż po Manitobę — należało do
najmniej zwartych narodów indiańskich
. Ongiś podzielili się oni nawet na dwie wrogie sobie
grupy: jedni osiedli w lasach, drudzy w kanadyjskiej prerii, utrzymując się z polowania na
bizony. Kiedy jednak plemię Assiniboinów wyparta zostało z północy przez Dakotów i wdzierać
się poczuło na obszary myśliwskie Kri, połączyli się na nowo, przez lata całe prowadząc
działania wojenne przeciw Dakotom, a nawet przeciw swym bliskim krewniakom, Czarnym
Stopom. Być; może, J iż napad na nas wiązał się również z niewygasłą niechęcią Pumy do
8 Obecnie kanadyjskie plemię Kri (Cree) liczy ponad 15 tys. ludzi.
Czarnych Stóp
.
Myślałem o tym wszystkim nie odrywając oczu od śpiącego wartownika. W pewnej chwili
poczułem, że i nogi mam wolne. Ale nadal nie ruszałem się, tylko
wsparłem na łokciu. Wówczas
ujrzałem rzecz zadziwiającą: pośród śpiących jak susły wojowników Pumy kręcili się prawie
bezszelestnie jacyś ludzie. Ciszę przerwał czyjś okrzyk, zakotłowało się padł strzał. Jeden, potem
drugi. Z głębi lasu wybiegła gromada postaci. To byli Indianie. Zerwałem się na nogi. Obok
mnie stał już Karol.
—Czarne Stopy! — krzyknął. — W samą porę!
—Naprzód! — zawołał szeryf. — Tam stoi Rothcliff!
Popędziliśmy całą czwórką w kierunku koni. O kilka sekund za późno, bo oto już dwóch ludzi
wskoczyło na siodła. Zanurzyli się w zaroślach i znikli. Pozostałe wierzchowce rozproszyły się
dokoła. Tymczasem walka, tocząca się wokół jeziorka, dobiegała końca. Z gromad;** Indian
wyszedł ku nam wojownik, który z daleka wyróżniał się ubiorem. — Czerwona Chmura
powiedział Karol.
Czarodziej plemienia Czarnych Stóp podniósł rękę.
—Witam moich białych braci — odezwał się dźwięcznym głosem. — Dobry Manitou w
odpowiedniej chwili sprowadził mnie na waszą ścieżkę.
—Rzeczywiście, w sam czas — mruknął szeryf. — Szkoda, że nie wcześniej. Dwie blade
twarze uciekły.
— O czym mówi mój biały brat?
Wyjaśniliśmy sprawę.
— Zaraz wyślę w pogoń wojowników. Ale jest jeszcze jedna blada twarz. Zatrzymaliśmy go.
Jak się okazało był to Ralf Usher.
Kiedy płomień wesoło chwiał się nad ogniskiem, zasiedliśmy dokoła. Zgodnie z umową
zawartą dawniej z Karolem, Czerwona Chmura krążył po prerii w tych stronach od kilku dni.
Tylko przypadkowo nie natrafiliśmy — a to pech! — na tropy jego oddziału. On za to, tak samo
przypadkowo, znalazł ślady bandy Pumy i posuwał się za nią. Tak dotarł aż pod Trzy Wzgórza.
Wysłani wywiadowcy spisali się doskonale. Obliczyli nie tylko ilość ludzi Czarnej Pumy, ale
stwierdzili również naszą tu obecność. Reszta zależała już tylko od sprytu i zręczności”
wojowników Czarnych Stóp. Nad ranem obezwładnili wszystkie straże, a Czerwona Chmura
dotarł nad same jeziorko, aby własnoręcznie porozcinać nasze więzy. Napad był tak
zaskakujący, że ani jedna ze stron nie poniosła strat w ludziach. Nasuwało się tylko pytanie: jak
postąpić z Czarną Pumą i jego wojownikami? Zapytał nas o to Czerwona Chmura. Jako
zwycięzca nie musiał tego czynić, mógł postąpić tak, jak chciał. Widać jednak pragnął w
specjalny sposób okazać szacunek, z jakim się do nas odnosił.
Mniej więcej przed rokiem bawiłem jako gość u Czarnych Stóp i wraz z nimi brałem udział w
dalekiej wyprawie, mającej na celu schwytanie “człowieka z blizną” i odnalezienie złotodajnych
pokładów w Górach Skalistych. Wśród wielu przygód i niebezpieczeństw zawiązała się między
nami przyjaźń. Znajomość Karola z Czarnymi Stopami trwała znacznie dłużej, a przydomek
Wielkiego Bobra, jaki uzyskał od swych czerwonych przyjaciół, świadczył najlepiej o szacunku,
którym się cieszył. Bóbr jest bowiem u Indian symbolem mądrości i roztropności.
— Uważam — zabrał głos Karol — że należałoby przesłuchać Pumę. Istnieją pewne nie
wyjaśnione jeszcze sprawy. Sądzę, że Puma coś nam o nich powie. Czerwona Chmura skinął
głową.
— Jeżeli mój czerwony brat się zgodzi, porozmawiam z Pumą w obecności wszystkich —
zaproponował Karol.
Czarownik powtórnie wykonał potakujący gest, a potem zawołał jednego z wojowników i
rozkazał przyprowadzić jeńca. Czekaliśmy w milczeniu.
Czarna Puma nie nosił więzów, ale i tak o ucieczce nie było mowy. Podszedł do nas, starając
się nadać sobie wygląd jak najbardziej dostojny.
—Wezwaliśmy Czarną Pumę — zaczął Karol — aby powiedział nam, dlaczego nas napadł,
chociaż topór wojenny nie został wykopany? Od tego, co powie, zależeć będzie, jak z nim
postąpimy.
—Czarna Puma jest wodzem i będzie odpowiadał siedząc.
Wykonał już ruch, jakby chciał usiąść, ale powstrzymali go stojący za nim wojownicy
.
— Czarna Puma jest jeńcem i będzie odpowiadał stojąc albo może odejść — odparł Karol.
Puma namyślał się chwilę.
— Ale pamiętaj — dodał mój towarzysz — że jeżeli chcesz kłamać, pogorszysz tylko
sprawę. Tu przy tym ogniu siedzą wodzowie czerwonych i białych, którzy nie uczynili nic złego
Czarnej Pumie, czemu więc na nich napadł?
Indianin wolno i jak gdyby z ociąganiem się zaczął opowiadać. Oto Ralf Usher zwrócił się do
niego z propozycją towarzyszenia wyprawie dwu białych myśliwych w dalekie strony. Skąd
Puma znał Ushera? Niejeden raz sprzedawał mu konie (domyśliłem się od razu, skąd te konie
mogły pochodzić — Puma nie posiadał żadnych stad!). Gdzie Puma miał się spotkać z białymi?
Właśnie tutaj, na Trzech Wzgórzach. Kiedy? Dopiero za dwa dni. Dlaczego więc przybył
wcześniej? Dlatego, że od spotkanego przypadkowo czerwonoskórego dowiedział się, iż po
prerii krąży silny oddział Czarnych Stóp. Na wiadomość o tym zdecydował wówczas ukryć się
w lesie Trzech Wzgórz., (Pamiętając o starych animozjach wojowników Kri do Czarnych Stóp
— wyglądało to na prawdę.) Gdy wysłani zwiadowcy donieśli o uwięzieniu Ushera i
towarzyszy, dokonał napadu. Nie wiedział jednaką; że znajdzie tu Wielkiego Bobra.
Co miał otrzymać za swe usługi?
Wódz opuścił głowę na piersi
— Nie chcesz? To ja ci powiem: miałeś otrzymać dużo złotego piasku.
Indianin milcząco skinął głową.
— Ale naprawdę — mówił dalej Karol — to byś nic nie dostał. “Człowiek z blizną” nie
dotrzymuje obietnic. Teraz zastanowimy się, co z tobą począć.
Z kolei odezwał się Czerwona Chmura:
— Czy moi biali bracia pragną o coś jeszcze zapytać?
Zaprzeczyliśmy. Czarownik skinął na wojowników.
—Zabierzcie go, zwiążcie i dobrze pilnujcie.
Milczeliśmy tak długo, jak długo Puma znajdował się w pobliżu. Potem Czerwona Chmura
odezwał się znowu:
—Co sądzą moi biali bracia?
—On powiedział prawdę — odezwał się pierwszy Karol, a ja przytaknąłem i dodałem:
—Decyzja należy do Czerwonej Chmury.
—A jak by postąpił Wielki Bóbr? — zapytał czarodziej.
—Puściłbym go wolno. Przecież wojownicy Czarnych Stóp nie ponieśli żadnych strat, a poza
tym...
Tu opowiedział o wystąpieniu Czarnej Pumy w naszej obronie. Czarownik wysłuchał go w
milczeniu i wydobył zza pasa malutki, srebrno połyskuj ąpy gwizdek. Ozwał się wysoki,
przenikliwy ton. Po raz pierwszy spotkałem się z tego rodzaju sygnalizacją u Indian.
Prawdopodobnie był to “wynalazek” Czerwonej Chmury przyswojony przez niego z czasów,
kiedy przebywał wśród białych.
Przenikliwy dźwięk zaalarmował kilkunastu wojowników i zgromadził ich wokół ogniska.
Czerwona Chmura powstał.
— Przyprowadźcie Czarną Pumę.
Odeszli spiesznie i równie szybko wrócili z jeńcem.
— Jesteś wolny — rzekł czarownik. — Odejdziesz natychmiast ze swymi ludźmi. Zabierzesz
broń i konie. Wielki Bóbr wstawił się za tobą. Jeśli jednak pojawisz się znowu na naszej ścieżce,
spotkamy się po raz ostatni. Nie ma tu miejsca dla zbójów i koniokradów. Odejdź!
Odwrócił się plecami do jeńca i siadł przy ogniu Czarna Puma stał jeszcze przez chwilę
oszołomiony, nie wiem, czym więcej: niespodziewanym uwolnieniem bez okupu, bez żadnej
kary (rzecz bardzo rzadka w stosunkach międzyplemiennych) czy pogardą, jaka dźwięczała w
słowach Czerwonej Chmury.
Nie odezwał się i powoli odszedł. Po paru minutach usłyszeliśmy tupot końskich kopyt —
Czarna Puma ze swymi ludźmi opuszczał nasz obóz.
Domyśliłem się, iż na decyzję Czerwonej Chmury wpłynęło nie tylko zachowanie się Czarnej
Pumy wobec Karola, ale również wstręt do bratobójczych walk, do zaogniania i przeciągania
sporów w wielkiej rodzinie czerwonych mężów.
Kiedy ucichły ostatnie głosy odjeżdżających, czarownik rzekł:
— A teraz, jeśli moi bracia się zgodzą, przesłuchamy schwytaną bladą twarz.
Ralf Usher, gdy go sprowadzono, zachował się wręcz odmiennie od swego poprzednika.
Gadał bez przerwy i bez przerwy kłamał. Do tego tak naiwnie, iż -trudno było powstrzymać śię
od śmiechu. Tylko Czerwona Chmura pozostał niewzruszony i rozkazał wreszcie jeńca
odprowadzić. Nie zastanawialiśmy się długo nad jego losem. Irvin oświadczył, iż Ushera stawi
przed sądem pod zarzutem ukrywania przestępców i udziału w napadzie. Należy tylko
przetransportować Ralfa do Fort Benton. Kto miał się tego podjąć?
Istniały dwie możliwości: pierwsza, że towarzyszyć mu będzie sam szeryf wraz z zastępcą;
druga, że pojedzie z więźniem tylko Robertson. Ponieważ decyzja w tej sprawie należała
wyłącznie do szeryfa, nie było nad czym debatować. Irvin nie zastanawiał się długo*
Oświadczył, iż nie zrezygnuje z pościgu za Rothcliffem, Wobec czego Ushera odtransportuje
Robertson, a jednocześnie odprowadzi do Benton pożyczone dla mnie i Karola konie.
Otrzymaliśmy inne od Czarnych Stóp. Ba, dostałem tego samego wierzchowca, na którym
jeździłem przed rokiem!
Jednakże Robertson nie powinien jechać sam. Chociażby ze względu na bandę Czarnej Pumy.
Czerwona
Chmura ofiarował pomoc — przydzielił Robertsonowi dwu wojowników. Mieli go
odprowadzić do samej granicy Stanów i Kanady. Było to najlepsze rozwiązanie sprawy ku
zadowoleniu wszystkich — z wyjątkiem Robertsona, zdradzającego wyraźnie chęć pozostania z
nami.
Następnego dnia, jeszcze przed świtem, wrócili wywiadowcy Czarnych Stóp, wysłani; ;celem
zbadania, w jakim kierunku uciekli Scott i Rothcliff. W dwie godziny później bez żalu
opuściliśmy obozowisko. Dwu ludzi z Robertsonem udało się .wprost na południe, reszta — na
północ.
Teraz dowiedziałem się o wynikach poszukiwań. Zwiadowcy, posuwając się tropem
uciekinierów, natrafili na pas kamienistego gruntu, po którym toczyła wody niewielka rzeczka.
Prawdopodobnie wiosenne powodzie zmyły tu glebę, a spod niej wyjrzała skała. Tropy znikły.
Mimo to Indianie przeszukali teren po obu brzegach i ślad istotnie odnaleźli. Ruszyli nim. Jakież
jednak było ich rozczarowanie, gdy ścigając zbiegów stwierdzili, że są to dwaj... policjanci z
Królewskiej Konnej!
Nastąpiła wymiana zdań, z której początkowo nic nie wynikło. Policjanci dość nieufnie
odnieśli się do tłumaczenia indiańskich wojowników. Zapytywali, kim są ścigani ludzie i jak
wyglądają. Kiedy wreszcie opisano pobieżnie wygląd Scotta z jego charakterystyczną blizną na
lewym policzku, jedna z “czerwonych kurtek” zapytała, czy tego człowieka przypadkiem nie
poszukuje Karol Gordon zwany Wielkim Bobrem. Gdy wywiadowcy przytaknęli, “czerwona
kurtka” zapytał, gdzie obecnie przebywa Wielki Bóbr, i polecił mu przesłać pozdrowienia od
sierżanta Mitchella.
— Gary Mitchell! — wykrzyknąłem. — Ten by się nam teraz przydał.
Karol pokręcił głową.
—Bardzo go lubię, ale... ale wolałbym nie spotkać go w tych stronach. Irvin, wy byście
pasowali do siebie jak para butów: dwaj przedstawiciele prawa. Jeden schwytałby Scotta,
drugi Rothcliffa. Nareszcie byłby spokój. Niech to licho porwie! I co mówił jeszcze?
—Powiedział, że teraz nie może jechać na spotkanie z Wielkim Bobrem, ale o bladej twarzy z
blizną pamięta.
—No, dobrze — odetchnął Karol. — Obecność Mitchella byłaby nam bardzo nie na rękę.
Tu parę słów wyjaśnienia. Sierżant Mitchell był pierwszym policjantem, którego
powiadomiliśmy, przed rokiem jeszcze, o morderstwie popełnionym przez Scotta. Mitchell
spotkał przypadkowo na kanadyjskiej prerii “człowieka z blizną”, a później brał udział wraz ze
mną i Karolem w nieudanej pogoni. On to właśnie zawiadomił uniwersytet w St. Louis o
tragicznym końcu naukowej wyprawy. O desperackim skoku i rzekomym samobójstwie
przestępcy w Dolinie Siodła w Górach Skalistych nic nie mógł wiedzieć. Dlatego się nie zdziwił,
że nadal ścigamy Scotta. Ale sierżant Mitchell nie został również wtajemniczony w fakt istnienia
w Górach Skalistych pokładów złota. Nie mówiliśmy mu nic, obawiając się, iż musiałby donieść
o tym swym władzom przełożonym, w wyniku czego tajemnica przestałaby być tajemnicą ' i
sprowadziłaby na ziemie Czarnych Stóp tłumy nieproszonych gości. Jeżeli więc obecność
sierżanta wśród nas mogła stać się pomocą w schwytaniu przestępców, to z drugiej strony bardzo
musiałaby nas krępować w realizacji zasadniczych planów: ponownego dotarcia do odkrytych
złotodajnych pokładów i eksploatowania ich przez najbliższe miesiące wiosny i lata.
Indiańscy zwiadowcy po tym spotkaniu z Mitchellem zawrócili. Obawiali się, że mogą już
nas nie zastać przy Trzech Wzgórzach. Teraz ruszyliśmy razem po tropach Scotta i Rothcliffa.
Były słabo widoczne. Gorzej, bo po godzinie jazdy niebo zaciągnęło się chmurami i począł
siąpić drobniutki deszczyk. Należało się śpieszyć — bo jeśli po nocy wstanie słońce, mokra
trawa podniesie się i znikną ostatnie ślady. Jakoż przynaglaliśmy wierzchowce, posuwając się
długą kolumną pojedynczych jeźdźców. Tak dotarliśmy jeszcze tego samego dnia do rzeczki
wymienionej przez zwiadowców, gdzie na kamienistych brzegach ginęły “wszelkie tropy. Odtąd
musieliśmy wytężać cały swój spryt. Szczęściem przestało padać, pognane wiatrem chmury
odsunęły się ku południowi, a słońce — chociaż miało się ku zachodowi — rzucało na ziemię
jeszcze sporo blasku.
Nad brzegiem rzeczki założyliśmy tymczasowy obóz. W jakim kierunku dalej jechać? Dokąd
— zgodnie z logiką — mógł skierować się Scott z Rothcliffem?
Było nas wszystkich jedenastu: ośmiu Indian i trzech białych. Aż za dużo na szukanie śladów.
Jeden drugiemu tylko by przeszkadzał. Dlatego na zbadanie nadbrzeżnej okolicy udaliśmy się
we trójkę. Czerwona Chmura ruszył lewym brzegiem rzeczki, ja z Karolem — prawym. Konie
pozostały w obozie.
Poszukiwania należało zacząć od odpowiedzi ńa pytanie: w górę czy w dół wody? Karol przy
pomocy kompasu stwierdził, iż rzeczka płynęła ku południowi. Może więc stanowiła jakiś
dopływ Rzeki Mlecznej, wpadającej z kolei, już na terenie Stanów Zjednoczonych, do Missouri?
Nie, w tamtym kierunku nie mogli się udać uciekający. Prowadził on przecież w najludniejsze
okolice, ba, nawet zbliżał ku Fort Benton. Scott dobrze wiedział, że poszukuje go policja, a
Rothcliff nie zaryzykowałby po raz drugi wizyty w Benton. Jeśli więc postanowili wędrować
wzdłuż wody, musieli się posuwać nie z prądem, ale pod prąd. I tam ich należało szukać.
Z głowami pochylonymi ku ziemi szliśmy powoli krok za krokiem. Upływały minuty, ale ani
my, ani Czerwona Chmura nie znaleźliśmy nic godnego uwagi.
—Cóż byś zrobił na ich miejscu, Janie, pragnąc zatrzeć ślady? — zagadnął nagle Karol.
—Sprawa prosta. Jechałbym po takim gruncie, na którym nie odbijają się końskie kopyta,
albo po takim. na którym ślady same się zacierają. Mam na myśli koryto rzeczki. Jest płytka i
jazda jej nurtem nie przedstawia żądnych trudności.
—Słusznie. Scott i Rothcliff mieli podwójne szczęście. Po pierwsze: trafili na rzeczkę, po
drugie: dostrzegli na jej przeciwległym brzegu odciski kopyt końskich (akurat dwu koni!)
“czerwonych kurtek”. Znakomita okazja dla zmylenia tropu.
—Ale przecież gdzieś i kiedyś musieli wyjść z wody.
— Szukajmy, gdzie, a będziemy wiedzieli, kiedy.
Tego wieczoru nie rozwikłaliśmy jednak zagadki.
Tarcza słoneczna coraz głębiej zapadała poza horyzont. Ściemniło się. W tych warunkach
łatwo przeoczyć ślady. Zawróciliśmy więc do obozowiska. Niezbyt przyjemnie wypadł nocleg
na wilgotnej ziemi i bez miłego ciepła ogniska. Bo chociaż czerwonoskórzy wojownicy zebrali
sporo suchych patyków jeszcze w lesie Trzech Wzgórz i wieźli je z sobą, Czerwona Chmura
zabronił rozpalania ognia. Na tej przestrzeni widać by go było z daleka.
W smętnym więc nastroju — wspominając swe łóżko w Milwaukee — ległem na kocu z
siodłem pod głową i sztucerem pod ręką.
Nazajutrz zerwaliśmy się na nogi jeszcze przed świtem, zziębnięci i zupełnie mokrzy. Bolały
mnie kości i mięśnie, a zębami tak głośno szczękałem, że Karol wyraził przypuszczenie, iż w ten
sposób ostrzegę o naszej obecności wszystkich w promieniu kilku mil. Rozgrzałem się nieco
jadąc, ale dopiero gdy różowe zorze ukazały się przed nami, minęły mi dreszcze.
Podziwiałem Czerwoną Chmurę i jego wojowników zeskakujących z koni, aby przyjrzeć się
jakiemuś podejrzanemu pochyleniu źdźbła trawy czy kupce piasku omywanego przez wodę
rzeczki, wzdłuż której posuwaliśmy się znowu. Jak dotąd niczego nie odkryliśmy.
—Oni stale jechali korytem — stwierdził Karol.
—Czyżby zamienili się w kaczki? — zapytał szeryf. I jemu kiepski nocleg dał się we znaki.
Był więc nieco zgryźliwy.
—Kaczki, nie kaczki — odparł Karol. — Kiedyś wreszcie będą musieli wyjechać z koryta,
zwłaszcza jeśli bieg wody przestanie być zgodny z kierunkiem ich jazdy. Więc cierpliwości!
Minęła dalsza godzina bezowocnych poszukiwań. Szeryf podejrzewał nawet, iż znajdujemy
się na “ślepym” tropie.
— Zapewne w ogóle tędy nie jechali. Jeżeli do wieczora nie znajdziemy śladu, wracam.
Wstrzymaliśmy konie i zsiedli, aby rozprostować kości. Może szeryf istotnie miał rację?
Karol uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową. Potem wydobył lornetkę i zachęcił nas,
abyśmy poszli za jego przykładem. Uczyniłem to bez żadnej nadziei ujrzenia czegokolwiek
zasługującego na uwagę. Pesymizm mój okazał się uzasadniony. Dostrzegłem tylko morze falu-
jących traw przecięte dolinką naszej rzeczki. Wetknąłem lornetkę do torby. Karol widać miał
inny pogląd, bo podszedł do Czerwonej Chmury, podał mu szkła i wskazał ręką kierunek.
— Co oni takiego widzą? — mruknąłem do szeryfa.
Irvin raz jeszcze skorzystał z lornetki.
— Dalibóg, nie wiem, ale domyślam się. Niech pan zwróci uwagę, doktorze, na tę czarną
plamkę. Ot, tam.
Znowu przyłożyłem szkła do oczu.
:
—Widzę. No i co z tego?
—Może nic, a może i coś.
—Dajmy spokój zagadkom. O co chodzi?
—O to, że czarna plama oznacza gęste zarośla lub las. Scott i Rothcliff to spryciarze. Jeśli
istotnie posuwali się korytem rzeki, to tam właśnie mieli najlepszą okazję, by ją porzucić.
Zarośla lub las kryją ślady, a poza tym gdzież najlepiej obozować na tej równinie, jeśli nie
chce się być dostrzeżonym?
Karol był tego samego zdania. Wskoczyliśmy na siodła i znowu pognali. Trochę mi już to
wszystko dojadło, ale cóż miałem począć? Zapadłem w jakiś dziwny stan półsnu, półjawy.
Musiałem chyba spać z otwartymi oczami, bo — jak mi później opowiadał Karol — nie
odpowiadałem na zadawane mi pytania, chociaż nic nie wskazywało na to, bym spał. Jeszcze mi
się to nigdy nie zdarzyło i uważałem ten fakt za coś nadzwyczajnego. Irvin rozwiał moje
przypuszczenia. Twierdził, iż taki sposób zapadania w sen znany jest Indianom, a praktykowany
również przez białych. Karol oświadczył, iż staję się “prawdziwym” westmanem. Jak długo
podróżowałem w takim stanie podświadomej drzemki — nie wiem. Wyrwano mnie z
odrętwienia, gdy wreszcie dopadliśmy celu. Był nim niewielki zagajnik świerkowy, przerżnięty
korytem naszego strumienia. Nad wodą odkryliśmy zwęglone kawałki drzewa i ciemny krąg
wypalonej trawy. Czerwona Chmura, Karol i szeryf natychmiast zajęli się dokładnym
przeszukaniem okolicy Ja byłem na to zbyt zmęczony. Nic w tym dziwnego. Nie oswoiłem się
jeszcze z prerią i jej trudami. Siadłem pod jakimś drzewem i zasnąłem. Zbudził mnie blask ognia
i trzaskanie drew. Wokół ogniska leżeli moi towarzysze, a Czerwona Chmura na
improwizowanym rożnie piekł jakieś mięso.
Karol pierwszy spostrzegł, że się ocknąłem:
—No, Janie, mamy dobrą wiadomość.
—Byli tu? — mruknąłem rozespanym głosem.
—A jakże. Tamta wypalona trawa to ich ognisko. Ślady kopyt końskich dość wyraźne.
Bardzo sobie chytrze postąpili jadąc tak ciągle wodą, ale my byliśmy chytrzejsi.
—Ba, jeśli przypadkiem znowu nie bawiły tu “czerwone kurtki” albo jeszcze ktoś inny.
—Nie ma nigdy pewności, doktorze — wtrącił się szeryf. — Na prerii nie odnajdziesz, aż
zobaczysz. Ale to byłby wyjątkowo złośliwy zbieg okoliczności, gdybyśmy po raz drugi
trafili na mylny trop.
Nic na to nie odpowiedziałem. Zjadłem przeznaczony mi kawał pieczeni (jak się okazało, moi
towarzysze w zagajniku upolowali sarnę), popiłem kawą, podsunąłem pod głowę siodło,
otuliłem się kocem i znowu zasnąłem.
Zła Dolina
Minęły jeszcze trzy dni jazdy, podczas której nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Ranki
stawały się coraz piękniejsze, dni coraz dłuższe i coraz cieplejsze. Gdzieniegdzie preria okrywała
się kwiatami. Któregoś wieczoru dostrzegliśmy małe stadko bizonów, ale ani nam-w głowie było
urządzać polowanie. Siady uciekających raz nikły, raz pojawiały się, a Czerwona Chmura
twierdził, iż wyprzedzają nas nie więcej niż o dzień drogi. Przypuszczaliśmy, że nie wiedzą nic o
pościgu. Że są przekonani o ostatecznym wyprowadzeniu nas w pole, maskując starannie i tak
uporczywie swe tropy. Teraz więc należało wzmóc tempo pogoni. Sprawa wlokła się stanowczo
zbyt długo i przeszkadzała w wykonaniu zasadniczego zadania, dla którego przecież
przybyliśmy tutaj.
Decyzja przyśpieszenia jazdy natrafiła w praktyce na nieprzewidzianą trudność. Oto
zaczęliśmy spotykać coraz częściej głębokie parowy z szemrzącymi, wiosennymi strumykami —
dopływami rzeczki, brzegiem której ciągle jeszcze posuwaliśmy się. Opóźniało to bardzo jazdę i
słaba była pociecha w tym, iż nasi przeciwnicy napotykali te same przeszkody. Jednego z takich
męczących dni, gdy po raz czwarty czy piąty z rzędu sprowadzaliśmy wierzchowce po
pochyłości kolejnego jaru, Czerwona Chmura, który kroczył na czele, zatrzymał się nagle i
podniósł rękę. Stanęliśmy natychmiast. Przez kilka sekund przypominaliśmy szereg jakichś
dziwnych posągów wyrosłych wśród prerii. Wreszcie czarownik dał znak, że możemy iść dalej.
Gdy jednak dosięgliśmy dna parowu, rozkazał swoim wojownikom stanąć, a nas trzech
przywołał do siebie. Najpierw wskazał na zupełnie wyraźne odbicia kopyt końskich na bardziej
grząskim dnie parowu, a potem powiedział zniżając głos:
— Niech moi bracia natężą dobrze słuch. Jeśli Czerwona Chmura się nie myli, gdzieś
niedaleko znajduje się człowiek.
— Człowiek? — zdziwił się szeryf.
— Tak. Posłuchajcie!
Czarownik musiał mieć istotnie słuch bardzo czuły,
bo ja nie mogłem uchwycić żadnego
dźwięku poza łagodnym szumem wiatru zginającego gałęzie rosnącego tuż obok krzaka dzikiej
róży.
— Czy moi bracia coś zauważyli?
Milczeliśmy, a Karol przecząco potrząsnął głową.
— Więc pewnie się mylę. Zostawmy jednak tutaj konie. Trzech wojowników ma ich
pilnować, dwaj wdrapią się z powrotem na górę, trzeba mieć oko na prerię. Chodźmy.
Postąpiliśmy zgodnie z poleceniem czarownika, stąpając ostrożnie tuż przy zboczach parowu,
dwaj z jednej, dwaj z drugiej strony. Dostrzegałem coraz wyraźniej odbicia końskich kopyt. Dno
wąwozu stopniowo dźwigało się, w miarę jak oddalaliśmy się od koryta rzeczki. Tędy więc
skręcić musieli uciekający, a świeżość śladów świadczyła, iż przejeżdżali przed paru zaledwie
godzinami. Nadchodziło upragnione przez nas: wszystkich zakończenie — mordercy mieli
wreszcie wpaść w ręce sprawiedliwości. Najbardziej z tego uradowany był szeryf. Z wyraźnym
zadowoleniem obserwował koński trop.
—Niech mi włosy na dłoni wyrosną, jak teraz nam się wymkną...
—Ciii... — zaszeptał Czerwona Chmura. — Posłuchajcie.
Znowu przystanęliśmy. Czy to było jęczenie wiatru w zaroślach? A może. głos kujota? Nie
mogłem rozpoznać, ale czarownik nie mylił się. Daleko przed nami odzywał się jakiś dźwięk.
Głos człowieka? Brzmiał słabo i niewyraźnie. Jakieś przeciągłe i dalekie: “oooL.oooL.hoo!”
Dźwięk powtarzał się, gasł, chwilami nabrzmiewał i znowu ginął. Ruszyliśmy w milczeniu,
starając się posuwać jak najprędzej i jak najciszej. Tak minęło zapewne kilkanaście minut.
Wąwóz stawał się coraz płytszy, ale nadal jeszcze jego ściany wznosiły się ponad naszymi
głowami. Przeciągłe wołanie znowu się powtórzyło, tym razem już znacznie wyraźniejsze. To
jednak był głos człowieka. Jeszcze kilkadziesiąt yardów bardziej stromej drogi i oto nagle
wąwóz rozszerzył się w półokrągłą dolinkę, obrzeżoną krzakami, porosłą świeżą trawą.
Pośrodku wyrastał potężny klon, a do pnia przywiązany był człowiek. Podbiegliśmy. Kilka cięć
nożem i bezwładne ciało osunęło się na ziemię. Pochyliłem się nad nieprzytomnym, podczas gdy
moi towarzysze rozproszyli się dokoła, lustrując teren. Był to Indianin. Kto go mógł uwięzić w
tak okrutny sposób, skazując na śmierć z głodu i pragnienia?
Z wyjaśnieniami trzeba było czekać, aż odzyska przytomność.
—Bierz się szybko do dzieła, Janie — zauważył Karol — bo biedaczek gotów zemrzeć, nie
pisnąwszy
ani słowa. A ręczę, że ma ciekawe rzeczy do opowiedzenia.
Rozbiegliśmy się w poszukiwaniu wody. Szeryf znalazł trochę brudnej wilgoci, malutkie
bajorko. Skropiłem tą cieczą twarz leżącego i razem z Karolem zastosowaliśmy sztuczne
oddychanie. Pomogło. Leżący westchnął, pierś poczęła się unosić, otworzył oczy, ale
natychmiast je zamknął mruknąwszy coś niezrozumiale. Tymczasem sprowadzono konie, a z
nimi resztę wojowników. Dwaj Indianie udali się konno do rzeczki po wodę. Kiedy ją przywieźli
w worku uszytym z bawolej skóry, spróbowałem wlać kilka kropel do ust leżącego. Moim
wysiłkom przyglądał się z widoczną dezaprobatą szeryf. W końcu zakrzątnął się wokół siodła
swego konia i z torby wydobył flaszkę z grubego ciemnego szkła.
— Dajcie spokój — powiedział. — Co tam wasza woda pomoże. Ja mam coś lepszego. Zaraz
go to na nogi postawi.
Ukląkł, odkorkował butelkę, nachylił ją ostrożnie nad ustami leżącego i kropelka po kropelce
sączył płyn. Rozszedł się mocny zapach whisky. Indianin przełknął łyk, zakaszlał się, otworzył
oczy i siadł. Ustąpiłem miejsca Czerwonej Chmurze. Szeryf triumfalnie odniósł swą flaszkę
radząc mi na przyszłość zaopatrywać się w podobne leki. Teraz dopiero podaliśmy wodę.
Przyjrzałem się dokładniej siedzącemu. Był ubrany dość nędznie, w bardzo już sfatygowane
legginy
i skórzaną kurtkę z jelonkowej skóry, tak wytartą, iż miejscami pozbawioną sierści.
Broni nie posiadał żadnej z wyjątkiem noża, który tkwił za pasem. Zdziwiło mnie, iż napastnicy
pozostawili mu ten oręż. Czerwona Chmura przyglądał mu się długo i w milczeniu.
—Kim jesteś? — zapytał wreszcie.
—Jam jest Bawola Głowa z plemienia Kri.
—Skąd się tu wziąłeś?
—Bawola Głowa szukał tropów bizonów, aby mężowie plemienia Kri mogli zdobyć świeże
mięso.
Z dalszego opowiadania czerwonoskórego wynikało, że zapędził się dość daleko od siedzib
swych współplemieńców, których wigwamy wznosiły się przecież aż nad północną
Saskatchewan. Mało tego, dostał się na tereny łowieckie Czarnych Stóp. Ale Czerwona Chmura
nie potraktował go jako intruza, mimochodem tylko zwrócił uwagę, iż na północy również nie
brak zwierzyny.
Indianin, ilustrując swe słowa gestami, najpierw opisał spotkanie z dwiema bladymi
twarzami, niedaleko, tuż nad rzeczką. Przypominali kropka w kropkę Scotta i Rothcliffa.
Potwierdzałoby to, iż znajdowaliśmy się na właściwym tropie. Dlaczego jednak Scott i Rothcliff
postąpili w ten właśnie sposób ze spotkanym Indianinem?
Z dalszej relacji uwolnionego wynikało, iż jeden z koni białych okulał. Zaproponowali
Bawolej Głowie zamianę wierzchowców. Indianin odmówił, mimo iż biali ofiarowali mu dopłatę
w postaci prochu i amunicji. Ale on bez rączego konia nie mógł wykonać powierzonego mu
zadania: odnaleźć wiosenną trasę węd- , rowki bizonów. Więc dlatego odmówił. Doszło do spo-
ru, a potem do kłótni i bójki. Biali skradli mu konia i broń. Po co go jeszcze przywiązywali do
drzewa? Przecież nie mógł ich doścignąć? Uczynili to chyba tylko dla zaspokojenia swych
okrutnych instynktów.
Szeryf, wysłuchawszy tych relacji, stwierdził, iż nigdy nie posądzał Rothcliffa o coś
podobnego.
— To na niego nie wygląda — powiedział. — Poranić czy zastrzelić człowieka w bójce,
zwłaszcza po pijanemu, co innego, ale tak na zimno skazywać kogoś na powolną śmierć?
Odezwałem się, że to pewnie Scott skłonił swego towarzysza do współudziału w tego rodzaju
postępku. Scott — moim zdaniem — był zdolny do każdego łajdactwa. Gdzież jednak podział
się okulawiony koń?
9 Legginy — rodzaj indiańskich spodni składających się z oddzielnych nogawek.
Bawola Głowa utrzymywał, iż biali zostawili zapewne wierzchowca nie spętanego i że w
nocy zwierzę uciekło na prerię. Na zakończenie dodał, iż gdyby miał konia i broń, ruszyłby
natychmiast za złodziejami, aby odebrać swą własność i zmyć hańbę. Powiedział jeszcze coś
więcej: obaj biali przed wybuchem sporu rozmawiali z sobą zupełnie swobodnie przy ognisku.
Przysłuchując się im, zapamiętał sobie jeden, ale ważny szczegół: oto zamierzali skierować się
do Złej Doliny. Tam mieli kogoś oczekiwać.
Zła Dolina. Nigdy nie spotkałem się z taką nazwą. Zagadnięty o to Karol szybko sprawę
wyjaśnił. O Złej Dolinie mało kto wiedział. Znali ją Indianie Kri, znały północne szczepy
plemienia Czarnych Stóp i nieliczni biali traperzy, ale tych można by policzyć na palcach.
Tworzyły ją wapienne skruszałe skały, wyrastające na równinie jak wyspa wulkanicznego po-
chodzenia z otchłani morza. Dwa równoległe do siebie pasma skalne, podziurawione siatką
jaskiń, przegrodzone właśnie Złą Doliną, stanowiły świetny punkt obserwacyjny dla tego, kto
chciał i mógł z niego korzystać. Karol Gordon w swych wędrówkach parokrotnie trafiał do Złej
Doliny. Jej nazwa pochodziła rzekomo od bratobójczej walki, w której poległo wielu
wojowników dwu wrogich sobie plemion. Miało się to wydarzyć tak dawno, że dzisiaj nikt już
nie wiedział, o co i między kim toczyła się ta bitwa.
Po przebadaniu Bawolej Głowy Czerwona Chmura oddał go pod opiekę swych wojowników.
Rozpalono dwa ogniska. Przy jednym zasiedliśmy we czwórkę wraz z czarownikiem. Na
wierzchołkach ścian wąwozu stanęły warty. Gdy wreszcie spożyliśmy po kawałku suszonego
mięsa, gdy wraz z Karolem nabiliśmy fajki tytoniem, Czerwona Chmura — dotąd milczący —
zapytał:
— Co sądzą moi bracia o opowiadaniu Bawolej Głowy?
Zaskoczyło mnie to pytanie. Relacja uwolnionego przez nas wojownika nie nasuwała przecież
zastrzeżeń. Była z punktu widzenia logiki faktów możliwa do przyjęcia, wiarygodna. Zdaje się,
że i Karola zaskoczyło takie pytanie, bo tylko wypuścił z ust wielki kłąb dymu i nie kwapił się z
odpowiedzią. Za to szeryf Irvin — ku memu zdziwieniu — rzekł:
— Podzielam wątpliwości Czerwonej Chmury...
Czarownik skinął głową:
—Mój biały brat dobrze odczytał moje myśli. Wysłuchamy go uważnie.
—A więc — zaczął Irvin — jakoś dziwnie wygląda dla mnie fakt przywiązania Bawolej
Głowy do drzewa. Po co to zrobili? Podejrzany jest również okulały koń, który tak daleko
odbiegł, iż nigdzie go nie można dostrzec. Gdzie jest wreszcie ognisko, przy którym siedział
Indianin wraz z białymi, i gdzie ślady walki, którą musiał stoczyć we własnej obronie? Na te
pytania nie znajduję odpowiedzi. Może Czerwona Chmura wie coś więcej ?
Gdy szeryf umilkł, a nikt nie zabrał głosu, przemówił czarownik Czarnych Stóp.
— Moi wojownicy już zdążyli przeszukać brzegi strumienia, ślady po ognisku są, ale śladów
walki brak. Może zadeptały je kopyta końskie. Konie były istotnie trzy... Dlaczego jednak
Bawola Głowa dopiero tutaj został skrępowany, a nie nad wodą? Dlaczego twierdzi, że stało się
to, zanim słońce dwa razy skryło się pod ziemią? Siady są zupełnie świeże. Spróbuję zapytać o
to wojownika Kri, ale uczynię to tak, aby nie przypuszczał, iż go posądzamy o kłamstwo.
Howgh!
—Janie — zwrócił się teraz do mnie Karol — co sądzisz o stanie zdrowia Bawolej Głowy?
Jako lekarz najlepiej się orientujesz, czy Indianin mógł istotnie dwie doby pozostawać bez
pokarmu i napoju?
Zastanowiłem się. Czy omdlenie mogło być udane? Niosąc pomoc omdlałemu nie traciłem
czasu na zbadanie czynności serca. Biorąc pod uwagę ten fakt oświadczyłem, iż nie mogę z całą
pewnością stwierdzić, czy Indianin został pozbawiony swobody ruchów już przed dwoma
dniami, czy dopiero wczoraj. Jednak objawy wyczerpania były zbyt wyraźne, aby je można
uznać za udane.
—Ba — ozwał się Irvin — trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt dużej odporności
czerwonoskórych na cierpienia, fizyczne.
—To by raczej potwierdzało prawdę słów Bawolej Głowy — odparłem.
—Jeśli to wszystko jest oszustwem — dodał Karol — jaki mógłby być jego cel?
Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Bawola Głowa raz jeszcze potwierdził swe
poprzednie relacje, tłumacząc brak śladów walki tym, iż go znienacka ściągnięto z konia, tuż
obok starego klonu, i że zaskoczony bronił się bardzo krótko. Na pytanie, dlaczego ruszył razem
z białymi wiedząc, iż pragną zamienić wierzchowca, odparł, że propozycja ta została wysunięta
przez blade twarze dopiero później, kiedy już znajdowali się w drodze.
Można to było uznać za prawdę, ale nasuwały się zastrzeżenia. Dlaczego na przykład Scott i
Rothcliff nie obezwładnili czerwonoskórego wtedy, gdy siedział z nimi przy ognisku.
Postanowiliśmy go wypróbować. Okazja do tego trafiała się znakomita: nie mieliśmy
wolnego konia, więc Indianin musiałby jechać z nami jako dodatkowy jeździec.
Powiadomiliśmy go o tym, czekając, jak zareaguje. Gdyby upierał się przy pieszej, samotnej
wędrówce, zdradziłby się z tym, iż gdzieś w pobliżu czekają na niego wspólnicy. Piesza
wędrówka przez prerię byłaby przecież bardzo ryzykowna.
Ale Bawola Głowa przyjął naszą propozycję spokojnie, a gdy dowiedział się, że ruszamy
dalej tropem jego wrogów, okazał radość. Ba, obiecał poprowadzić nas ku Złej Dolinie.
Przyjęliśmy to oświadczenie za dobrą monetę. Wszystko więc układało się pomyślnie, gdy nagle
szeryf, milczący teraz i ponury jak noc, zakomunikował, iż musi wracać “kawałek drogi”.
Dosłownie — osłupiałem.
—Co się stało, szeryfie?
—Zgubiłem zegarek. Cenna pamiątka, z którą nigdy się nie rozstawałem. To mój talizman.
Pewnie wypadł mi z kieszeni na poprzednim postoju. Muszę go odnaleźć.
—Do licha — zakłopotał się Karol. — Zmęczysz konia. I jak nas potem dogonisz. Jeszcze
zbłądzisz...
—Za kogo mnie bierzesz? Ja i zabłądzenie! Ślepy by trafił.
—Ja z panem pojadę, szeryfie — zaproponowałem.
Żachnął się.
—A po co?
Próżno namawialiśmy go, aby zaniechał postanowienia. Nie dał się przekonać i natychmiast
zawrócił.
Następnego dnia podróży zauważyliśmy, iż ślady, które służyły za drogowskaz, skręciły
raptownie ku północy. Karol kazał nam stanąć.
— Nie rozumiem — powiedział. — Jeżeli oni jadą ku Złej Dolinie, dlaczego zbaczają? Znam
świetnie kierunek, ale to nie ten.
Zagadnęliśmy Bawolą Głowę. Wyjaśnił, iż o tej porze roku nie ma innej drogi do Złej Doliny.
Przed nią bowiem rozciąga się spora niecka prerii, przez którą przepływa strumień. Na wiosnę
powstaje tu rozlewisko.
— No i co teraz? — zapytałem. Karol pokręcił głową.
—Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem. Co prawda odwiedzałem dolinę podczas lata, nie
wiosną. Nie przypominam sobie jednak, aby ukształtowanie terenu sprzyjało powstawaniu
rozlewiska. Biorę pod uwagę jeszcze inną sprawę: jeśli Scott i Rothcliff pojechali dłuższą
drogą (a na to wygląda), mamy szansę dotarcia do celu przed nimi. To bardzo ważne. Jak już
wspomniałem, skały otaczające dolinę stanowią świetny punkt obserwacyjny na wiele mil
dokoła. Jeśli pozwolimy się wyprzedzić, powstanie trudność z podejściem do doliny w sposób
niewidoczny dla ewentualnych obserwatorów.
—Cóż więc radzisz?
—Jechać szybko i najkrótszą drogą.
Tak też postąpiliśmy. Gdy Bawola Głowa spostrzegł, że nie jedziemy śladami uciekających,
próbował protestować. Twierdził, że w ten sposób nigdy nie dogonimy zbiegów. Zauważywszy
jednak, iż jego protesty nie odnoszą skutku, zamilkł i nie odezwał się już do końca podróży.
Czerwona Chmura nakazał swym wojownikom
zwracać nań baczną uwagę, ale jego
zachowanie nie budziło żadnych podejrzeń.
Dzień cały minął w zupełnym spokoju. Nazajutrz przy pomocy lornetek dostrzegliśmy na
horyzoncie siwe pasemko wyniosłości.
—To nasze górki — stwierdził Karol. — Możemy jeszcze jechać tak długo, jak długo nie
ujrzymy ich gołym okiem. Potem trzeba będzie posuwać się tylko nocą. Bo gdyby już tam
byli, w dzień dostrzegli by nas z pewnością.
—Karolu — wtrąciłem — nie przypuszczasz chyba, że się nas spodziewają?
—Nie przypuszczam, ale jeśli prawdziwe jest twierdzenie Bawolej Głowy, że mają na kogoś
czekać, muszą dokładnie przepatrywać prerię.
Nad wieczorem zarysy gór stały się już dobrze widoczne. Dlatego właśnie, wbrew
dotychczasowej zasadzie, po parogodzinnej przerwie jeszcze tej samej nocy ruszyliśmy w dalszą
drogę, aby o wczesnym świcie zapaść w kępie olchowych drzewek. Obrastały one malutkie
jeziorko. Tu pozostaliśmy przez cały dzień, nudząc się i odsypiając nie przespaną noc. Gdy
zgasły wieczorne zorze, wskoczyliśmy na siodła. Droga była równa, jazda szybka. Panował
jeszcze mrok, gdy zatrzymała nas woda odgradzająca szeroką płaszczyzną górskie pasmo. Ale
było płytko i przebyliśmy rzeczkę bez kłopotów. Teraz należało postępować z największą
ostrożnością. Z powodu nieco kamienistego gruntu obwiązaliśmy kopyta koni szmatami i
posuwaliśmy się pieszo, prowadząc wierzchowce za uzdy. Jak długo trwała taka mozolna
wędrówka, trudno mi określić. Ale poczynało już szarzeć, gdy wśród fantastycznie
postrzępionych zboczy otwarła się wielka wyrwa, jakby brama wyrąbana w murze skalnym. Tak
wyglądało wejście do Złej Doliny.
Przystanęliśmy na chwilę. Konie powierzono opiece wojowników a my we trójkę, korzystając
z zasłony gęsto rosnących krzewów i nierówności gruntu, poczęliśmy się skradać. Bawola
Głowa wyraził chęć towarzyszenia nam, lecz nie skorzystaliśmy z tej propozycji. Pozostał więc
przy koniach.
W Dolinie było znacznie mroczniej niż na otwartej prerii. Jeszcze w górze dość wyraźnie
rysowały się postrzępione w dziwaczny sposób grzbiety górskiego łańcucha, ale na dole
musieliśmy dobrze wytężać Wzrok, aby nie wpaść na któryś z licznie rozsianych głazów.
Posuwaliśmy się powoli i w zupełnym milczeniu. Na koniec odsłoniło się przed nami załamanie
gruntu i kilka yardów dalej ujrzałem purpurę żarzącego się ogniska. Tuż przy ognisku ciemniały
na ziemi jakieś nieforemne kształty. Więc jednak Scott i Rothcliff wyprzedzili nas!
Poczęliśmy się czołgać. Podeszliśmy tak blisko, iż w leżących rozpoznawałem już dwie
sylwetki ludzkie, zapewne pogrążone w głębokim śnie. Cóż za brak ostrożności?
Jeszcze kilka kroków i na znak Czerwonej Chmury wyskoczyliśmy. O dziwo, głos naszych
kroków nie obudził śpiących! Dopadłem ognia pierwszy i rzuciłem się na najbliżej leżącą postać.
W sekundę później zerwałem się. Rzekomo śpiący był tylko zręcznie zwiniętym pledem, który
miał widocznie imitować postać ludzką. Pojąłem niebezpieczeństwo, krzyknąłem:
— Do tyłu!
W tej samej chwili rozległ się huk karabinowego strzału i rozpętało się piekło. Z głębi
ciemności poczęły ku nam biec postacie. Zdołałem odskoczyć zaledwie kilka kroków, gdy
znalazłem się oko w oko z jakimś drabem, który przeraźliwie wrzeszcząc zamierzał się na mnie
podniesionym tomahawkiem. Kolbą sztucera odbiłem śmiercionośne narzędzie tak silnie, iż z
brzękiem upadło na ziemię. Stropiony napastnik cofnął się. Spojrzałem w bok. Dojrzałem, jak
Karol wywija swą fuzją jak maczugą, odpędzając się trzem naraz atakującym. Nieco dalej
Czerwona Chmura zmagał się z dwoma innymi. Dlaczego wojownicy Czarnych Stóp,
pozostawieni przy koniach nie śpieszą z pomocą?
W ciemnościach nie potrafiłem policzyć napastników, ale liczba ich na pewno wielokrotnie
przerastała naszą szczupłą gromadkę.
Skoczyłem na pomoc Karolowi. Ciekawe, że nikt nie strzelał. Zapewne napadający obawiali
się, by w zamieszaniu walki wzajemnie się nie poranić. Jednego z atakujących mój przyjaciel
rozciągnął uderzeniem kolby. Podbiegłem do drugiego, kiedy nagle coś owinęło mi się wokół
głowy, spadło na szyję i zacisnęło tak, że nie mogłem złapać oddechu. To było lasso. Kiedy się
szarpnąłem w ostatnim wysiłku, pętlica zacisnęła się jeszcze mocniej. Runąłem na ziemię.
Zanim zdołałem rozluźnić duszącą mnie pętlę, ktoś chwycił mnie za ręce, ktoś inny usiadł na
nogach. Daremnie miotałem się usiłując strącić przeciwników. Zostałem skrępowany. Związano
mi nogi i ręce, wykręcając je boleśnie do tyłu. Leżałem słysząc, jak wrzawa ucicha. Zrobiło się
widniej. Ktoś dorzucił drew do ogniska. Płomień strzelił wysoko. Wówczas ujrzałem Czarną
Pumę. Stał pośrodku polanki i wydawał rozkazy.
Godziny niepokoju
Minęło kilka, jakże długich dla mnie, minut. Podeszło dwu wojowników i pociągnęli moje
bezwładne ciało aż pod skalny występ zbocza doliny. Tu cisnęli mnie jak kawał drewna i
odeszli. Po chwili przy wlekli znowu kogoś związanego i położyli obok.
Robiło się coraz jaśniej. Na prerii było już z pewnością zupełnie widno. Tu ranną zorzę
zasłaniały skaliste grzbiety. Leżałem wciąż jeszcze oszołomiony.
—Janie? Czy to ty? — dobiegł mnie głos z prawej strony.
—Ja — odparłem półgłosem. — Co z innymi?
—Prawdopodobnie napadnięto jednocześnie i na nas, i na nich, bo widziałem, jak
przyprowadzono tu nasze konie. Janie, popatrz tam, na prawo od ogniska. Widzisz?
Z trudem uniosłem głowę. Dostrzegłem trzech ludzi. W dwu, po ubraniach, natychmiast
rozpoznałem białych, trzeci był Indianinem.
—Kto to ten czerwonoskóry? — zaszeptałem.
—Nie poznajesz? Przecież to Bawola Głowa. Rozmawia ze Scottem i Rothcliffem. Dobrana
paczka, coś jak stryczek i szubienica. Czy my ich nigdy nie złapiemy?
Uśmiechnąłem się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu.
—Co teraz będzie? Już nas nie uwolni Czerwona Chmura.
—A pewnie. Zastanawiające, że go tu nie ma. To mnie niepokoi.
Westchnąłem głęboko.
—A szeryf? Gdzie się podziewa? Czy go już nie szukają?
—Na pewno — mruknął Karol. — Może jednak zorientuje się w porę, co się stało...
Nic nie odpowiedziałem na to przypuszczenie. Natężałem mięśnie rąk i nóg. O dziwo,
rzemienie jak gdyby nieco się rozluźniły. Zaniechałem jednak dalszych prób, odkładając je na
później. Dostrzegłem bowiem ruch w obozie napastników. Banda Czarnej Pumy krzątała się
żywo. Przyprowadzono konie, zabierano broń. Widziałem dokładnie, że liczba czerwonoskórych
w porównaniu z napadem na Trzech Wzgórzach znacznie się powiększyła, bo naliczyłem ich
dwudziestu, a potem liczenie poplątało mi się i dałem spokój. Zapewne przy Trzech Wzgórzach
nie mieliśmy do czynienia z całym oddziałem Pumy.
Czekałem teraz, co z tej krzątaniny wyniknie. Dostrzegłem Czarną Pumę, jak rozmawiał ze
Scottem i Rothcliffem, po czym cała trójka wskoczyła na konie. Czy mieliśmy opuścić Złą
Dolinę?
Ale do nas nikt nie podchodził. Co to miało znaczyć? Powtórnie spróbowałem mocy swych
więzów. Nie ulegało wątpliwości — zakładał je jakiś partacz. Czułem wyraźnie luz na
skrępowanych pozornie ściśle przegubach dłoni.
—Wszystko to wygląda jak w kiepskiej powieści — zaszeptał Karol. — Słyszysz mnie?
—Słyszę.
Ledwieśmy się wydobyli z jednej niewoli, a już jesteśmy w drugiej. Zupełnie jak...
— Cicho! — ostrzegłem. — Czarna Puma!
Wódz bandy podjechał konno.
— Czarna Puma wita blade twarze — powiedział z drwiną w głosie — i cieszy się, że może
znowu je oglądać. Blade twarze puściły wolno Pumę, gdy wpadł w ich ręce. Czarna Puma puści
Wielkiego Bobra i jego towarzyszy, gdy nadejdzie czas, ale te psy, Czarne Stopy, muszą się
wykupić. Czarna Puma nie zabrał im skalpów, ale zażąda od nich tyle skór, broni i złotego
piasku, ile będą mogły unieść wszystkie ich konie.
Nie odpowiedzieliśmy. Spojrzał na nas, a potem zawrócił i odjechał. Po chwili duży oddział
opuszczał Złą Dolinę. Przy ognisku pozostała grupka pięciu chyba Indian, ale
najprawdopodobniej w pobliżu czuwały rozstawione straże.
—No i co teraz, Karolu?
—Z tego, co powiedział, wynikałoby, że Czerwona Chmura jest żywy i cały.
—Dlaczego?
—Gdyby czarodziej poległ, Puma nie omieszkałby pochwalić się. Już ja ich znam. Ale jak
twoje więzy?
—Są tak luźne, że chyba będę się mógł z nich uwolnić.
— Świetnie. Leż jednak spokojnie. Spróbuję swoich.
Próba wypadła widać niepomyślnie, bo po minutach
milczenia usłyszałem:
—Niech to wszyscy diabli! Bez noża nie dam rady.
—Nie trzeba noża. Rozwiążę cię.
—Dam ci znak, jak przyjdzie pora.
Leżałem więc spokojnie, od czasu do czasu poruszając rękami i nogami, ponieważ mi
zdrętwiały.
Gdy słońce wzniosło się ponad postrzępione granie, obu nam rozwiązano ręce i każdy dostał
po pasku suszonego mięsa, po kubku pełnym brązowego wywaru z przyjemnie pachnących ziół
oraz po garści pemikanu. Pierwszy raz w życiu jadłem to sproszkowane mięso. Było bardzo
smaczne. Wiedziałem, że tradycyjny pemikan robi się z mięsa bizonów. Pokrajane na wąskie
płaty, suszy się przez wiele dni, i to koniecznie w cieniu. Potem Indianie, a raczej kobiety
indiańskie, ucierają te twarde jak drewno kawałki w wydrążonych kamieniach. Robota
niesłychanie żmudna, ale w końcu otrzymuje się z tego brązowy proszek o nieco ostrym,
przyjemnym smaku. Ten łatwo strawny, wysokowartościowy pokarm, przechowywany w
suchym miejscu, nie psuje się nigdy. Nadaje się wspaniale jako żywność na dłuższe podróże.
Biali traperzy docenili w pełni wartość praktyczną indiańskiego wynalazku, a nawet
zainteresował się nim amerykański przemysł spożywczy. Niestety, oryginalny bizon i pemikan
zniknie wkrótce z powierzchni naszej ziemi. Ale sam sposób jego przyrządzania zostanie na
pewno wykorzystany przy wszelkiej produkcji mięsnego proszku.
Jadłem więc ten pemikan z prawdziwą przyjemnością, wdzięcznie wspomniawszy Czarną
Pumę, że kazał się o nas zatroszczyć swym ludziom.
Tak siedząc, zajadając i popijając, przeszukiwałem oczami dolinę. Po obu jej stronach
ciągnęły się kłębowiska większych i mniejszych głazów, spomiędzy których wyrastały krzewy
dzikiej maliny, porzeczki i trującej wilczej jagody — teraz obsypane kwieciem. Nieco wyżej
ciągnęły się postrzępione piaskowcowe granie, których przekrój znaczył się różnobarwnymi pa-
sami, od jasnożółtego poprzez pomarańczowy aż do brązowego. Zbocza jednak nie były tak
strome, jak mi się przedtem, o szarym świcie, wydawało. Ktoś zręczny mógł stosunkowo łatwo
wspiąć się na nie lub po nich zsunąć. Rozglądałem się dokoła, ale nigdzie nie dostrzegłem
wojowników Czarnych Stóp. Gdzie oni są? — zastanawiałem się. Po chwili znowu związano mi
ręce. Tym razem uczyniono to znacznie mocniej niż poprzednio.
Tak leżeliśmy do wieczora. Wówczas powtórzyła się ta sama historia: znowu nas
nakarmiono. Na koniec siadł przed nami jeden z wojowników ze strzelbą umieszczoną między
kolanami. Ognisko poczęło przygasać i ciemność zakryła Złą Dolinę.
Zabrałem się na nowo do swoich rąk. Niestety! Nie potrafiłem ich rozluźnić ani o ćwierć cala.
Nie pomogły bolesne wysiłki, rzemień tylko coraz głębiej wpijał się w skórę. Okryty potem i
ledwie dysząc zrezygnowałem z dalszych prób.
Mijały minuty, kwadranse i chyba godziny. Nie mogłem zasnąć. Piekła mnie skóra od
rzemieni, zdrętwiały mi na nowo ręce i nogi, a jakiś kanciasty, wystający z ziemi korzeń boleśnie
uciskał w plecy.
Starałem się przewrócić na bok, ale w takiej pozycji poczułem się jeszcze gorzej.
Tak wiercąc się zerkałem od czasu do czasu na pilnującego Indianina. Siedział nieporuszony,
wciąż w tej samej pozycji.
Potem dostrzegłem, jak od strony przygasłego ogniska, z ciemności nocy, wyłoniła się czyjaś
postać. Ktoś widać szedł zmienić naszego strażnika. Nie pomyliłem się. Nowo przybyły
popatrzał na nas, potem ukląkł przy siedzącym, coś mu powiedział, a później wydarzyła się
rzecz najdziwniejsza, jaką widziałem. Przybyły objął wartownika za szyję. Wydało mi się, że
siedzący chciał się zerwać, ale zrezygnował z tego zamiaru, a po chwili rozciągnął się jak długi.
Patrzałem, jak klęczący Indianin pochylił się nad leżącym, czyniąc dziwne ruchy rękami.
Potem podniósł się, rozejrzał dokoła i wolnym krokiem zbliżył się ku
mnie. Nachylił się ku mym
skrępowanym nogom. Szeroko rozwarłem oczy.
—Czego chcesz? — zapytałem.
—Ani słowa. — mruknął. — Niech pan leży spokojnie!
O mało nie krzyknąłem. Przecież to był znajomy głos, głos szeryfa Irvina!
Po sekundzie spadły pęta z moich stóp i rąk. Zgodnie z przestrogą nadal leżałem nieruchomo.
Szeryf z kolei nachylił się nad Karolem. W końcu wyprostował się.
— Leżcie, aż wrócę. Uważajcie na tego draba. Jest skrępowany i ma knebel w ustach. Ale
nigdy nic nie wiadomo...
Wolnym krokiem, do złudzenia naśladującym chód Indian, skierował się w stronę ogniska.
—Coś podobnego! — wyszeptałem. — Słyszysz mnie, Karolu?
—Szeryf ryzykuje,
ale teraz nie możemy mu w niczym pomóc. Sprawdź, co z wartownikiem.
Poczołgałem się w bok. Jeniec leżał dokładnie skrępowany, bo ani się ruszał. Oczy miał
zamknięte. Na pozór czynił wrażenie martwego, ale kiedy dotknąłem dłonią jego półnagiej
piersi, poczułem lekkie bicie serca. Musiał zemdleć w uścisku szeryfa i nie odzyskał jeszcze
przytomności.
Niedługo czekaliśmy na powrót Irvina. A tak do złudzenia przypominał wojownika Czarnej
Pumy, że kiedy ukazał się w blasku ogniska, gotowałem się już do skoku. Pomyłkę stwierdziłem
w ostatniej chwili, gdy cisnął nam dwie płachty i półgłosem rozkazał:
—Teraz szybko!
—A ci przy ognisku? — zagadnął Karol.
—Spokojni jak baranki. Związani.
A reszta?
—Pilnują wejść doliny. Spenetrowałem wszystko dokładnie. Grunt się nie śpieszyć. Teraz...
jazda za mną.
Chwyciłem za pled. Więcej w nim było dziur niż całych kawałków, ale zawsze jako-tako
okrywał mą postać.
—Gdzie nasza broń? — zapytałem.
—Macie — wręczył mnie i Karolowi colty.
Do licha, ten człowiek o wszystkim pomyślał! Popatrzałem na jego wysoką sylwetkę w
nabożnym podziwie.
Ale oto stanęła przed nami kolejna trudność. Należało odszukać wojowników Czarnych Stóp.
Szeryf nie wiedział, w jakiej części doliny zostali umieszczeni.
—Idziemy — przynaglał. — Za mną! I naśladujcie mnie we wszystkim.
Ruszyliśmy wzdłuż doliny, trzymając się jak najdalej od jej środka. Irvin szedł pierwszy, za
nim Karol, na końcu ja. Była to bardzo męcząca wędrówka. Po drodze natknęliśmy się na
indiańskie konie. Niektóre z nich odezwały się cichym rżeniem. Gdyby w pobliżu znajdował się
wartownik, zrozumiałby, że coś się tu dzieje.
Wolno posuwaliśmy się dalej. Wreszcie szeryf, zatrzymał się.
—Uwaga, drugie ognisko.
W czarnej szyi doliny jarzyło się czerwone oczko. Czy kto siedział przy ognisku, spał czy
czuwał? Z tej odległości nie sposób było rozeznać. Poczęliśmy się czołgać. Wśród rozsianych tu
i ówdzie kamieni o ostrych krawędziach, wśród starych, uschłych badyli krzewów należało
uważać nie tylko na każdy szmer wywołany nieostrożnym ruchem, ale również na własne dłonie,
które tak łatwo poranić. Z cichym westchnieniem pomyślałem, jak bardzo przydałyby się
skórzane rękawice.
Stopniowo zbliżaliśmy się do celu. Co kilka kroków szeryf przerywał wędrówkę. Czułem, jak
mokra koszula przywiera do pleców, a z czoła spływają krople potu. Po minucie rozpoczynało
się na nowo żmudne forsowanie nierówności. Światełko rosło w oczach. Wreszcie dojrzałem:
przy ogniu siedziało dwu ludzi. Ale gdzie są wojownicy Czarnych Stóp? Nigdzie ich nie
dostrzegłem.
Krąg blasku rozszerzał się, a jego krańce wyznaczały kres naszej wędrówki. Na koniec
spoczęliśmy pod rozłożystym krzakiem obserwując rozciągającą się przed nami przestrzeń.
Dwie sylwetki wojowników nadal tkwiły nieruchomo przed ogniem. Byli odwróceni do nas
plecami. Szeryf legł tuż obok mnie i za-szeptał:
— Tam na prawo leżą Czarne Stopy, tuż przy zboczu.
Wytrzeszczyłem oczy we wskazanym kierunku, ale na próżno. Szeryf posiadał chyba sowi
wzrok.
—Co dalej? — zagadnąłem.
—Musimy wywabić tych od ognia — zaszeptał Karol. — Zajmę się tym.
—Tylko ostrożnie — zamruczał Irvin.
Nie wiedziałem, co Karol miał na myśli, dopóki nie spostrzegłem, jak zebrał z ziemi garść
okruchów skalnych i cisnął je w bok. Zaszeleściły po liściach jakiegoś krzaka. Siedzący przy
ognisku poruszyli się. Upłynęła minuta. Karol powtórzył swój manewr. Tym razem kamyki
uderzyły widać w skałę, bo rozległ się charakterystyczny grzechot. Dopiero teraz jeden z war-
towników podniósł się i ze strzelbą w ręku ruszył w naszą stronę. Posuwał się bardzo wolno,
rozglądając się dokoła. Krok za krokiem podchodził do miejsca,
w którym leżeliśmy, ale je
minął w odległości paru stóp. Odwróciłem głowę i obserwowałem, jak jego postać niknie w
ciemnościach.
—Ja się z nim załatwię — szepnął Karol.
Powstał bezszelestnie i ruszył w ślad za Indianinem. Serce waliło mi jak młotem.
Oczekiwałem w każdej chwili odgłosu walki, krzyków, strzału. Nic podobnego nie nastąpiło.
Cisza nocy nie została zakłócona żadnym dźwiękiem. Mijały sekundy. Na koniec czyjaś dłoń
dotknęła mego ramienia. O mało nie podskoczyłem.
—Już — usłyszałem głos Karola. — Co dalej, Irvin?
—Jeszcze raz to samo. Znakomita metoda.
Historia powtórzyła się ze ścisłą dokładnością. Strażnik, zaniepokojony przedłużającą się
nieobecnością towarzysza i znowu sprowokowany przez Karola, odbył podobną co jego
poprzednik wędrówkę. Tak samo wyruszył za nim Karol, obezwładnił i skrępował. Wspominam
o tym tak krótko, a przecież sprawa wcale nie była łatwa do wykonania, ale widać mieliśmy
przysłowiowy łut szczęścia.
—Teraz — zakomenderował szeryf — do Czarnych Stóp!
Powiódł nas na prawo od ogniska. Czarnych Stóp, jak się okazało, pilnował jeden tylko
wojownik. Nie wiem, co zwróciło jego uwagę: nasze zbyt pośpieszne ruchy czy też liczba
zbliżających się osób — przy ognisku siedziało tylko dwu wojowników. Przypuszczam, że w
pierwszej chwili niczego jeszcze nie podejrzewał. Poderwał się jednak z ziemi, zapewne
wiedziony zwykłą ostrożnością. Sytuację uratowała sztuczka Irvina. Począł nagle wymachiwać
rękami. Wartownik zdumiał się, opuścił strzelbę i stał tak z sekundę, wreszcie wykrztusił:
— Kto ty?
I ta sekunda opóźnienia wystarczyła, by w następnej został obalony, skrępowany i rozbrojony.
Rzuciliśmy się w stronę skalistego zbocza.
Pobiegłem potykając się. Wpadłem na jakiś głaz i runąłem. Na szczęście nie na ziemię —
potłukłbym się boleśnie — ale na czyjeś ciało. Był to jeden z wojowników Czarnych Stóp, jak
się za chwilę okazało. Musiałem go mocno poturbować, ale nawet nie jęknął.
Szybko zabraliśmy się do rozcinania więzów. Teraz wyszło na jaw, że Indianie pilnujący
naszych koni przed wejściem do doliny nie dali się zaskoczyć. Padło dwu napastników, ale i dwu
wojowników Czarnych Stóp.
Czerwona Chmura został raniony. Natychmiast zająłem się prowizorycznym opatrunkiem.
Rana nie była jednak groźna. Nóż przebił przedramię, nie uszkadzając kości. Kiedy
obwiązywałem ranę czarownikowi, wyjaśnił nam przyczynę nagłego odjazdu Czarnej Pumy.
Przywódca bandy okazał się tak zarozumiałym i nierozważnym, że chciał się pochwalić przed
Czerwoną Chmurą. Mówił, że wie o stadzie bydła, jakie Czarne Stopy sprowadziły niedawno,
jako zaczątek wielkiej hodowli planowanej przez czarownika Czarnych Stóp, i że chce pognać je
do zagród bladych twarzy. Obiecywał sobie z tego pokaźny zysk.
Plan ten na pewno nie narodził się w jego głowie. To wyglądało na projekt Scotta lub
Rothcliffa. Karol, gdy się o tym dowiedział, aż pobladł z wrażenia. — Musimy ich gonić. Jak
najprędzej. Ilu Indian pozostawił na straży bydła Wysoki Orzeł, wódz Czarnych Stóp, nikt z nas
o tym nie wiedział. Należało więc śpieszyć się z odsieczą, z jakże małymi przecież siłami!
Natychmiast, bo tylko zaskoczenie dawało szansę zwycięstwa.
Czerwona Chmura wysłał wojowników ku drugiej gardzieli Złej Doliny. Wrócili wiodąc
jeszcze dwu jeńców. Cóż mieliśmy z nimi począć? I z tą szóstką pozostałych, których
poprzednio pojmaliśmy?
Znałem z opowiadań Karola twarde zasady indiańskich plemion: krew za krew, śmierć za
śmierć. Ostatnie słowo należało do Czerwonej Chmury. Jak postanowi w tej trudnej sytuacji?
Jeńców nie mogliśmy zabierać z sobą. Nie sposób również było zostawić ich pod strażą —
musielibyśmy wówczas jeszcze bardziej uszczuplić nasz oddziałek.
Wojownicy wyprowadzili konie, złożyli na jeden stos zdobytą broń: strzelby i tomahawki,
łuki i strzały. Stanęliśmy półkolem i wówczas przemówił czarodziej Czarnych Stóp, zwracając
się najpierw do nas:
— Moi biali bracia uwolnili wojowników Czarnych Stóp i pojmali sześciu ludzi Czarnej
Pumy. Dzięki moim białym braciom wojownicy Czarnych Stóp mogli ująć jeszcze dwu
wartowników. Ci ludzie, ich broń i konie słusznie należą teraz do moich braci.
Niech postąpią z nimi, jak nakazuje sprawiedliwość.
Umilkł i patrzał na nas uważnie.
Zerknąłem na szeryfa, szeryf zerknął na Karola, a ten poprosił czarownika o parę minut
zwłoki. Po czym odprowadził nas na bok i nie czekając, że ktokolwiek zabierze głos,
zaproponował, aby schwytanych, puścić wolno, pozostawiając im tylko łuki i strzały. Konie
wypędzić na prerię, broń palną ofiarować Czarnym Stopom, a tomahawki zniszczyć.
Powiedziałem, iż w ten sposób skazujemy jeńców na śmierć głodową.
— Mylisz się, Janie. Oni z łuków świetnie strzelają i zawsze potrafią upolować jakąś
zwierzynę, a że będą wędrować piechotą? Teraz wiosna. Do zimy na pewno znajdą schronienie.
Nie możemy im pozostawić broni palnej, jeśli opuszczając dolinę chcemy mieć pewność, iż
żaden z nas nie dostanie kulą w plecy. Nie możemy im pozostawić koni, bo mogliby wkrótce
połączyć się z resztą ludzi Czarnej Pumy albo ruszyć za nami.
Ustąpiłem. Szeryf przystał również na takie rozwiązanie. Wróciliśmy zakomunikować o tym
Czerwonej Chmurze. Gdy słuchał Karola, twarz jego była nieprzeniknioną maską. Nie
wiedziałem, czy pochwala naszą decyzję, czy też ją gani. Czekałem z niepokojem. Wtedy
przemówił:
— Moi bracia postanowili słusznie. Czerwona Chmura pójdzie ich śladem.
A potem, zwracając się do skrępowanych jeńców:
— Słuchajcie, ludzie Pumy! Nie zabieramy wam skalpów. Zostawiamy wam noże, łuki i
strzały, Howgh!
Trudno było nie docenić wielkoduszności Czerwonej Chmury ani odwagi wobec innych
wodzów Czarnych Stóp, którzy mogą potępić taką łaskę okazaną wrogom. Z drugiej znów strony
decyzja czarodzieja była także
oznaką pogardy dla napastników. Zbieranina Pumy znajdowała
się poza prawem i zwyczajami indiańskich narodów.
Zdobyczne konie wyprowadzono z doliny na prerię. Krzykiem i strzałami zmusiliśmy je do
galopu. Pognały wreszcie z tętentem i wkrótce straciliśmy je z oczu. Jeśli nie przyłączą się do
któregoś z nielicznych już stad mustangów — same utworzą takie stado i po kilku miesiącach
nikt nie pozna, iż kiedyś służyły człowiekowi.
Zabraną broń palną rozdzielili między siebie ludzie Czerwonej Chmury. Tomahawki zostały
potrzaskane i ciśnięte do strumienia. Gdy na niebie wstawały poranne zorze —
najodpowiedniejsza pora dla rozpoczęcia wyprawy — wskoczyliśmy na siodła.
Wyruszałem szczęśliwy, że tak właśnie, a nie inaczej zakończył się nasz pobyt w Złej
Dolinie. Irvin był w gorszym nastroju. Mruczał, że nie może w nieskończoność uganiać się po
prerii — do tego kanadyjskiej — będąc szeryfem amerykańskiego miasteczka. Nie po to go
przecież wybrano, aby — jak dowodził — buszował po pustkowiach o dziesiątki mil od miasta,
nad którym powierzono mu pieczę. I to bez konkretnego wyniku!
—Jak to, szeryfie — rzekłem na pocieszenie — przecież zawdzięczamy panu wolność. Czy
to nie sukces? Gdyby nie pański zgubiony zegarek... Ale czy go pan odnalazł?
Rozchmurzył się.
—Niczego nie zgubiłem...
—Jak to?
—Przykro, ale musiałem was okłamać.
—Chciałeś jechać oddzielnie — stwierdził Karol przysłuchując się naszej rozmowie.
—Zgadłeś. Właśnie tak.
—Dlaczego?
—Prosta sprawa. Od początku podejrzewałem brzydką historię z tym oswobodzonym
Indianinem. Nie potrafiłem udowodnić, na czym jego oszustwo polega. Po prostu czułem je i
już. Rozumiecie?
—Chyba instynkt... — wtrącił Karol.
—Nazwij to, jak chcesz. Moja podejrzliwość w stosunku do ludzi została zapewne zaostrzona
podczas wykonywania funkcji szeryfa. Skłamałem więc o tym zgubionym zegarku i
uczyniłem to tak głośno, aby mógł mnie usłyszeć nasz uwolniony jeniec. Potem zawróciłem,
ale tylko kawałek drogi. Byleście mnie stracili z oczu. Natomiast ja obserwowałem was stale
przez
lornetkę.
—Mogliśmy to samo uczynić.
—Ba, łatwiej dostrzec grupę ludzi niż pojedynczego jeźdźca. Zresztą... ryzykowałem.
Jechałem za wami cały czas i zatrzymałem się dopiero wówczas, gdy wpakowaliście się do tej
przeklętej doliny. Widziałem, jak was napadnięto, jak uderzono na wojowników Czarnych
Stóp. Wtedy zapadłem w prerię, zatarłszy za sobą ślady. Objechałem dalekim łukiem Złą
Dolinę. Reszta to głupstwo, nie ma o czym mówić.
—Ależ — wykrzyknąłem — jak pan się do nas przedostał?
—Obserwowałem odjazd Czarnej Pumy, ale nie zauważyłem jeńców. Przeraziło mnie to w
pierwszej chwili.
—Sądził pan, że padliśmy w walce?
—Właśnie. I już począłem żałować pomysłu ze zgubionym zegarkiem, ale wziąłem się w
garść. Konia spętałem i pozostawiłem w załamaniu skalnym, a sam przedostałem się do
doliny.
—Bramą?
—Nie. Przeszedłem przez grań. Trochę trudno, ale nie jest tak niedostępna, jak wygląda.
Miałem sporo czasu, aby zorientować się w sytuacji. Spenetrowałem kawałek doliny i
“załatwiłem” dwu czerwonoskórych siedzących przy ognisku. Nie było trudno, spali. Co po-
tem... już wiecie.
—Uff — odetchnąłem głęboko. — Nadzwyczajne. Ależ pan ryzykował, szeryfie.
—Et tam, nie było to największe ryzyko w moim życiu. Powtarzam: nie ma o czym mówić.
Wciąż dalej
Siady były tak widoczne, że ślepy by je rozpoznał. Czarna Puma nawet nie usiłował ich
zacierać. W jego przecież mniemaniu nic mu nie mogło zagrażać, a nie chciał tracić czasu, tak
mu było pilno zagarnąć stada Czarnych Stóp.
Trop wiódł ku południowemu zachodowi. Ciągnął się długą, falistą linią wydeptanych traw,
nad którymi powoli opadały poranne mgły. Dziwne to widowisko, gdy szara, wilgotna pajęczyna
gęstnieje coraz bardziej i osiada coraz niżej, ścieląc się długimi smugami wśród traw i zwiastując
pogodę.
Poczęły przygasać czerwone zorze przedranne, przekreślające niebo na kształt wysokich,
smukłych kolumn. Wówczas ukazała się krawędź słońca. Zerwał się wiatr i cała preria
rozfalowała się w szmaragdowe morze.
Tego dnia przed południem trafiliśmy na pierwsze, opuszczone obozowisko. Czarna Puma,
wyjechawszy nocą, dopiero gdzieś nad ranem pozwolił wypocząć ludziom i koniom.
Czerwona Chmura dokładnie zbadał otoczenie i kiedy siedzieliśmy wokół ogniska,
powiedział:
— Czarna Puma jest jak niecierpliwe dziecko. Jechał przez noc, kiedy w ciemnościach nie
można posuwać się szybko. Teraz, w dzień, będzie musiał dać odpocząć koniom.. Co zyskał
przy księżycu, straci w słońcu.
Istotnie, dlaczego nie czekał do wschodu, tylko tak nagle opuścił Złą Dolinę? I kto
poinformował go
o miejscu, w którym pasło się stado?
Scott, uciekając przed nami, mógł co prawda trafić na ślady bydła. Ale mogli tego dokonać
przypadkowo
i ludzie Pumy.
Po trzygodzinnym odpoczynku, dobrze już po południu, ruszyliśmy w dalszą drogę. Trawy
poczęły rzednąć. Zamiast kołyszącego się dywanu zieleni, roztrącanego przez konie, coraz
częściej ukazywały się gołe placki piasku, porosłe łodygami chwastów o brunatnej barwie, o
liściach szorstkich, nieprzyjemnych w dotyku. Trawożerne zwierzęta unikają tych okolic. Preria
— wbrew mniemaniu osób znających ją tylko z opisów — nie jest bynajmniej jednolitym,
trawiastym stepem. Obfituje w części nieurodzajne, na poły bezwodne pustynie, wśród których
zginąć może z pragnienia lub głodu samotny jeździec razem ze swym koniem.
Preria, zwłaszcza kanadyjska, nie jest również gładką płaszczyzną. Przecina ją duża ilość
parowów, którymi płyną strumienie ze wschodnich stoków Gór Skalistych. Szerokie doliny,
wypłukane przez wody, porosłe są dokoła drzewami dającymi schronienie licznej zwierzynie.
Poza pumą — lwem amerykańskim — niedźwiedziem szarym (grizzly), czarnym i brunatnym,
żyjącym przeważnie w górach lub na przedgórzu, mieszkają tu antylopy, kujoty, dzikie króliki,
borsuki, świstaki, gdzieniegdzie bobry i mnóstwo mniejszych gryzoni. Tu wreszcie, na nizinach,
natrafić można na ostatnie stada mustangów i ginące bizony.
Przebywszy piaszczystą połać trafiliśmy na szmat jeszcze bardziej jałowego gruntu — jakiś
kamienisty upłaz, zupełnie jak w górach. Potężne powodzie przez wieki musiały tu nanieść
mnóstwo skalnych odłamków z dalekich gór. Nie rosło nic poza kłującymi ostami. Sądzę, że
jeśli nawet biali osadnicy zamienią prerię w setki tysięcy gospodarstw, na zawsze pozostaną nie
zaludnione te jałowe tereny, wielkością sięgające niekiedy powierzchni wielu europejskich
krajów. Tak rozległa jest preria!
Na kamiennej pustyni nie chcieliśmy popasać. Popędzaliśmy konie. Trzaskały kopyta sypiąc
iskry po głazach, aż raptownie urwało się kamieniste rozsypisko i moim zdumionym oczom
ukazał się wspaniały, kwietny dywan ginący hen, aż za horyzontem. Wrażenie było tak silne, że
zatrzymałem konia.
Białe, czerwone, niebieskie, żółte, fioletowe barwy, nieskończona gama kolorów i odcieni
ścieliła się u końskich nóg. Preria kwitła tu swą wiosenną wspaniałością. Wciągałem w płuca
aromatyczny zapach. Nad kielichami kwiatów buczały wielkie trzmiele, bąki, osy i dzikie
pszczoły ulatujące ze swą zdobyczą ku ukrytym gniazdom. Obrazu dopełnił widok drobnego
stadka czworonogów, jakie zerwało się spośród wysokich traw i przemknęło przed nami z
głuchym łomotem racic. Antylopy. Nie mieliśmy jednak czasu na polowanie.
W takiej okolicy zatrzymaliśmy się wieczorem na drugi nocny postój. Skłoniło nas do tego —
poza zapadającym zmrokiem — napotkane wzgórze, porośnięte liściastym starodrzewem,
przeważnie klonami i bukami, pozwalające na daleką obserwację terenu, no i niezbędna dla
wszystkich woda. Mała rzeczułka opływała wzniesienie z trzech stron. Trop ciągnący się przed
nami omijał je, przekraczał koryto rzeczki i ginął w dali.
Na polecenie Czerwonej Chmury jeden z wojowników wdrapał się na czubek samotnego
buku. Nie dostrzegł jednak nikogo na bezkresnej równinie.
Nazajutrz, jeszcze o szarej godzinie, byliśmy gotowi do drogi. Dzień zapowiadał się upalnie,
duszny i bezwietrzny. Czerwona Chmura raz po raz spoglądał w niebo i chociaż na jego twarzy
nie można było odczytać nawet śladu niepokoju, całe zachowanie świadczyło o tym, iż
spodziewa się jakiegoś, niebezpieczeństwa. Zwróciłem na to uwagę Karolowi.
—Grozi nam burza albo coś jeszcze gorszego.
—Co?
—Jeszcze nie wiem: huragan, trąba powietrzna? Na tych terenach zdarzają się od czasu do
czasu takie zjawiska. Ale za wcześnie prorokować.
Po godzinnej jeździe wzeszło słońce. Świeciło czerwono, nienormalnym, palącym blaskiem.
Szeryf wyjaśnił, iż przyczyną tej barwy są drobne zawiesiny rudych pyłów. Gdzieś za nami
kotłował się wicher, a te niedostrzegalne pyły to jego forpoczty. Uczyniło się jeszcze bardziej
duszno. Widziałem, jak powietrze drży, choć żaden powiew nie marszczył powierzchni prerii. Po
kilku minutach byłem mokry od potu, a kark mego konia począł błyszczeć wilgocią.
Czerwona Chmura uniósł rękę, potem coś krzyknął. Karol, jadący tuż za nim, odwrócił się i
zawołał:
— Prędzej!
Zmusiłem wierzchowca do galopu. Ale nawet w biegu twarzy mej nie musnął ani jeden
powiew. Preria buchała żarem rozpalonego pieca. Gdy konie poczęły pokrywać się płatami
piany, czarownik zwolnił tempo. Po dalszych dwu chyba milach czoło naszej kawalkady stanęło.
Ujrzałem, jak Czerwona Chmura zeskakuje z siodła, bierze konia za uzdę i powoli zapada się
wśród łodyg traw. Wyglądało to na sztuczkę magiczną. W rzeczywistości płaszczyzna prerii
urywała się w tym miejscu raptownie, spadając stromym zboczem aż ku zarośniętej krzewami
dolinie.
Sprowadziliśmy wierzchowce na sam dół, zdjęliśmy z nich siodła i juki. Ale zwierzęta,
zamiast paść się wśród traw, zbiły się w gromadkę i wyciągając ku górze głowy tuliły uszy i biły
kopytami w ziemię. Po chwili część z nich pokładła się wśród krzewów.
—Mustangi czują, że zbliża się serce wiatru — powiedział Czerwona Chmura.
—Co to jest “serce wiatru”? — zagadnąłem.
—Trąba powietrzna — wyjaśnił szeryf. — Byłem świadkiem takiej sztuczki w Minnesocie.
Chodź pan, doktorze, popatrzymy.
Wdrapaliśmy się po zboczu i legli na samym skraju parowu. Po chwili przyłączył się do nas
Karol. Spoglądałem dokoła, ale nie dostrzegłem nic, co mogłoby zwiastować nadejście burzy.
Może tylko słońce było jeszcze bardziej rude, a duchota jeszcze większa.
—Nic ciekawego — mruknąłem. — Nic się nie dzieje.
—Ale będzie się działo, doktorze, idę o zakład.
A Karol dodał:
—Czerwona Chmura nie myli się. Nasze szczęście, żeśmy trafili na ten parów. A teraz patrz i
nie gadaj.
Więc patrzałem, mimo iż poczęła ogarniać mnie senność. Zapewne skutek upału.
Początkowo nadal nic się nie działo i chociaż przykładałem raz po raz lornetkę do oczu, nie
zdołałem dostrzec żadnej zmiany na niebie ani na ziemi, aż w pewnej chwili... Właśnie!
Na samym, najdalszym krańcu horyzontu, gdzieś na północy poczęła się tworzyć czarna,
atramentowa linia. Szybko grubiała, aż zamieniła się w wysoką, ciemną ścianę. Nad naszymi
głowami nadal błyszczało słońce i najlżejszy podmuch wiatru nie mącił ciszy.
Spojrzałem w dół parowu — wszystkie konie pokładły się, a indiańscy wojownicy , siedzieli
nieruchomo jak dziwaczne posągi porzucone wśród zieleni. Znowu spojrzałem przed siebie.
Ściana rosła, sięgała aż do nieba. Machinalnie zgniotłem źdźbło uschłej trawy. Wydało głos
łamanego drzewa — tak było cicho dokoła. Ciemność pędziła ku nam, zajęła już połowę wid-
nokręgu. Wówczas uderzył w nas pierwszy podmuch wiatru. Nie niósł jednak upragnionego
chłodu, lecz żar jakby z wnętrza rozpalonego pieca. Zatargał wierzchołkami traw i krzewów i
pognał dalej. Znowu stało się bezwietrznie. Potem nastąpiło drugie uderzenie, po nim — trzecia
fala żaru. Niebo pociemniało już nad nami. Słońce wyglądało jak żarzący się węgielek do-
gasającego ogniska. W powietrzu czuć było pył, który kręcił w nosie i dusił w gardle. Wówczas
ujrzałem na tle czarnej ściany jak gdyby trzy ciemniejsze jeszcze kolumny. Trzy potężne leje
wsparte węższymi końcami o ziemię, szerszymi ginące w górze.
— Trąba powietrzna — oświadczył Karol.
Widziałem, jak wirujące słupy parły w naszym kierunku. Za nimi wzbijały się tumany kurzu.
W pewnej chwili dwa wirujące kolosy wpadły na siebie. Rozległ się łoskot podobny do łomotu
skalnej lawiny. Obie kolumny znikły, ale trzecia toczyła się dalej. Nastała noc. Karol szarpnął
mnie za ramię.
—Schodzimy — powiedział.
—Jeszcze sekundę — odparłem i w tej samej chwili uderzył wiatr, tym razem chłodny, ale tak
silny, że czułem, iż spycha mnie w dół parowu.
— Schodź, Janie! — wrzasnął Karol. — Szybciej!
Zczołgałem się, a raczej stoczyłem. Nad parowem przemknęła chmura kurzu, leciały w
powietrzu jakieś szczątki krzaków czy drzew, splątane trawy. Ciśnienie powietrza przygniotło
mnie ku ziemi, a świst wichru był tak przeraźliwy, iż machinalnie zatkałem sobie uszy.
Wówczas czerń nieba poczęły przerzynać błyskawice. Ale słowo “błyskawica” nie może oddać
w pełni tego, co widziałem. Wśród mroku uczyniło się nagle jasno jak w dzień. Połowa nieba
migotała złotym blaskiem dłużej niż minutę. Potem zapadała ciemność, trzaskał grzmot, a odgłos
jego, ustokrotniony echem, przetaczał się jak ciężki, ładowny wóz z krańca po kraniec
horyzontu, zagłuszając wycie wiatru. Błyskawice następowały jedna po drugiej, aż wreszcie
zlały się w jedno wielkie migocące światło. Przymknąłem oczy. Wówczas lunął deszcz. Ale jaki!
Czułem, jak gdyby nad nami rozwarły się upusty gigantycznego wodospadu. To nie były krople,
nawet nie strugi, lecz nieprzerwana lawina wody. Jakaś drgająca kurtyna, poprzez którą świata
nie można było dojrzeć. Na szczęście trwało to dość krótko. W przeciwnym razie utonęlibyśmy
chyba w tym parowie, bo woda poczęła gwałtownie przybierać.
Zaledwie przestało padać, zaświeciło słońce na czystym, błękitnym niebie. Tylko na południu
czerniała jeszcze oddalająca się od nas posępna chmura. Czym prędzej wyprowadziliśmy konie z
dołu, do którego spływały teraz z szumem i pluskiem rwące strumienie. Rozejrzałem się dokoła.
Wszędzie leżały powalone trawy, a drogę trąby powietrznej znaczył nagi pas zrytej, brunatnej
ziemi. Potężny lej posuwał się zygzakiem i minął nasz parów w odległości paru zaledwie
yardów.
Byliśmy mokrzy od stóp do głów. Czułem wodę w butach. Gdy wyciągnąłem rewolwer, z
jego pochwy, ba — z lufy również trysnęła struga wilgoci. Przemokły nasze koce i juki przy
siodłach. Karol z widoczną na twarzy rozpaczą rozplątywał rzemyki kapciucha
z tytoniem.
Wewnątrz bulgotała brunatna zupa. Na szczęście mój schowek na tytoń okazał się bardziej
szczelny. Cóż z tego? Zamokły wszystkie nasze zapałki, a o uzyskaniu ognia indiańskim
sposobem, przez tarcie zaostrzonego kołka o deseczkę, nie można nawet było marzyć. Tego
rodzaju przyrząd do rozpalania ogniska nosi co prawda przy sobie każdy wojownik, ale i
deseczki, i kołki były mokre. Wybawić z kłopotu mogło nas tylko słońce. Pozdejmowaliśmy
więc z siebie wszystko, co tylko można było zdjąć i porozkładali na wciąż wilgotnej trawie. Po
dwu godzinach słonecznej operacji odzież jako tako wyschła, a ponieważ ognia nadal nie
potrafiliśmy rozniecić, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Powolna to była jazda, bo ziemia stała się grząska. W zagłębieniach gruntu raz po raz
ukazywały się malutkie jeziorka. Pocieszała nas myśl, iż oddział Czarnej Pumy z takimi samymi
musiał walczyć trudnościami, jeśli w ogóle huragan go nie rozproszył.
Widoczny dawniej tak wyraźnie ślad kopyt teraz ginął chwilami zupełnie. Nad wieczorem
zdawało się nam, żeśmy go bezpowrotnie stracili. Dopiero wysłani przez Czerwoną Chmurę
wywiadowcy odnaleźli tropy. Wszystko to bardzo opóźniało pościg. Na szczęście, dnia
następnego grunt stwardniał i można już było jechać normalnie. W dwie godziny po wyruszeniu
z nocnego postoju ujrzeliśmy daleko na horyzoncie jeźdźców.
— To oni! — krzyknąłem.
Czerwona Chmura nie podzielił mego entuzjazmu.
— Mój biały brat się myli — powiedział spokojnym głosem. — Za mała grupa.
Wyciągnęliśmy lornetki.
Nie, to nie byli ludzie Pumy. Dwu zaledwie jeźdźców, i to posuwających się w naszym
kierunku.
—Czyżby Scott i Rothcliff? — snułem przypuszczenia.
—Masz fantazję, Janie — Karol głośno się roześmiał. — Wracają, aby oddać się w nasze ręce
jako skruszeni grzesznicy.
Jechaliśmy jeszcze z piętnaście minut, kiedy szeryf pierwszy zauważył:
— Czerwone kurtki! Mogę się założyć.
A więc — patrol kanadyjskiej policji. Czy ścigał kogo, czy też przypadkowo znalazł się na
naszej drodze? Zmieniliśmy szyk. jazdy. Karol stanął na czele, za nim szeryf, po szeryfie — ja, a
dopiero za mną — Indianie. Karol uważał, iż w ten sposób nie spłoszymy czerwonych kurtek.
Jechaliśmy więc w tak ustalonej kolejności. Wreszcie patrol nas dostrzegł. Ujrzeliśmy, jak
“czerwoni” wstrzymali konie. Byłem ciekaw/ czy pośpieszą nam naprzeciw, czy też pojadą
gdzieś w bok. Nie stało się ani jedno, ani drugie. Nadal sterczeli w miejscu z karabinkami
wspartymi o kolana. W miarę jak zbliżaliśmy się, sylwetka jednego z jeźdźców poczęła mi się
wydawać coraz bardziej znajoma. Nie, to nie było przywidzenie. Ja już go kiedyś spotkałem. W
tym momencie Karol odwrócił się ku mnie i krzyknął :
— Sierżant Mitchell!
Oczywiście! Dziwne, że od razu go nie rozpoznałem. Sierżant Mitchell z Królewskiej Konnej,
stary znajomy Karola, ale i mój. Towarzysz nieudanego pościgu sprzed roku, pościgu za
Scottem.
Wstrzymaliśmy konie tuż naprzeciw “czerwonych kurtek”. Mitchell wyciągnął ku górze obie
ręce:
— Co za spotkanie! Wielki Bóbr na czele indiańskich wojowników! Jak zwykle. O, i
dzielny lekarz z południa! Dokąd drogi prowadzą? Czy przypadkiem nie wstąpiliście na wojenną
ścieżkę? Na prerii rojno.
W ciągu dwu dni spotykam drugą grupę Indian.
—Bez kawałów, sierżancie. Kogóż to spotkaliście?
—Kri. Trochę mnie zdziwiło, że aż tutaj dotarli, bo przecież siedzą na północ od rzeki
Athabaski. Twierdzili, że szukają tropów bawolich.
—I cóż jeszcze mówili?
—Nic więcej.
—Szkoda.
Mitchell zamilkł i począł uważnie przyglądać się Karolowi.
—Co to wszystko znaczy, Wielki Bobrze? Coś ukrywasz przede mną.
—Obawiam się, że pewien sierżant z Królewskiej Konnej wypuścił z rąk człowieka, którego
ściga. Czy przypadkiem wśród tych wojowników Kri nie znajdowali się dwaj biali?
—Nie jestem ślepy.
—Więc gdzież, do licha, się podzieli?
—Nic z tego nie rozumiem.
—Ja również, ale powiem, co wiem.
Tu streścił w kilku zdaniach dzieje naszej wyprawy, na koniec rzekł wskazując na Irvina:
—Oto, sierżancie, drugie, oprócz was, ramię sprawiedliwości: szeryf z Fort Benton. Ale on
ściga Rothcliffa i pewnie zostawi Scotta waszej przedsiębiorczości. Myślę, że się nie
pokłócicie.
—Czy to była na pewno banda Pumy? — zafrasował się szeryf. — Bo gdzieżby, u licha,
podzieli się Scott i Rothcliff ?
—Jeśli nie przemalowali się i nie przebrali w indiańskie stroje, to rzeczywiście zagadka!
Czerwona Chmura, przysłuchujący się tej rozmowie w milczeniu, powiedział teraz krótko:
—Oni pierwsi ujrzeli “czerwone kurtki”.
I uciekli? — zapytałem.
Skinął głową.
— Ale po co? Przecież Czarna Puma wiódł z sobą co najmniej dwudziestu wojowników.
Coś, jak gdyby cień wesołości ukazał się na nieruchomym obliczu czarownika. Po twarzy
szeryfa przemknął lekki uśmiech.
— Bo to jest, doktorze, coś zupełnie innego napaść na zwykłego trapera niż zaatakować
“czerwoną kurtkę”. W pierwszym wypadku sprawa może pozostać w ogóle nie odkryta. Któż
wie, że jakiś tam traper wędruje po bezludnej prerii? Ale niech się przytrafi nieszczęście
policjantowi z Królewskiej Konnej, niech nie powróci do posterunku, władze na głowie staną,
aby zbadać przyczynę. I zawsze, prędzej czy później, prawdę odkryją. Dlatego napady na
funkcjonariuszy Królewskiej Konnej teraz prawie się już nie zdarzają. Podobnie jak na ludzi
przewożących pocztę i na pracowników agencji handlowych. Czarna Pumą wolał nie ryzykować
walki w obronie Scotta i Rothcliffa. Czerwona Chmura ma rację: sierżant Mitchell został
dostrzeżony (przecież barwa czerwona najbardziej rzuca się w oczy!) wcześniej, niż sam
zauważył zbliżających się Indian. Scott i Rothcliff zbiegli. Ale nie martwmy się. Bez nich Puma
nie dokona napadu. Muszą się więc spotkać w jakimś umówionym miejscu. Nie mam racji?
Tu szeryf spojrzał pytająco na Karola.
—Podzielam ten pogląd. Inaczej być nie mogło. Ale co teraz, sierżancie?
—Tfu, do licha. Powinienem jechać z wami, chociaż nie bardzo mi się uśmiecha udział w
walce dwu plemion. To w ogóle niedopuszczalne!
— Żadnych dwu plemion — zaprotestował Karol. — Gdyby tak było, pierwszy wycofałbym
się z naszej wyprawy. Czarna Puma nie reprezentuje żadnego plemienia. Ani on, ani jego ludzie.
To są nędzne wypędki, a czym się trudnią, łatwo odgadnąć: zwykłym łupiestwem.
Mimo tego wyjaśnienia sierżant nadal nie mógł się zdecydować. Kilka razy wracał do tematu
“plemiennych walk”, a w dodatku nie bardzo rozumiał, w jaki sposób Czarne Stopy doszły do
posiadania stada domowego bydła. Na koniec oświadczył, że jednak nie może pozostawić nas
samych (w tym miejscu o mało nie parsknąłem śmiechem), ale że jedzie tylko po to, aby
wreszcie schwytać Scotta. Z dalszych słów sierżanta wynikło, iż spotkał oddział Pumy w
przededniu huraganu. To była ważna wiadomość. Wynikało z niej, iż dosłownie depczemy po
piętach ściganym. Ruszyliśmy więc nie zwlekając.
W drodze Mitchell wypytywał Karola o historię ostatniego naszego spotkania ze Scottem.
Karol opowiadał, omijając pewne szczegóły i nie zahaczając ani słowem o fakt znalezienia przez
nas złotodajnej doliny w Górach Skalistych.
Nad wieczorem, ale było jeszcze dość widno, odnaleźliśmy boczny trop odbiegający od
śladów oddziału Pumy. Nie ulegało wątpliwości, iż pozostawili go po sobie dwaj biali
uciekinierzy. Mitchell w pierwszej chwili zamierzał tym właśnie udać się śladem. Ale dał się
przekonać, iż to nie ma sensu. Jechaliśmy więc nadal razem aż do późnego zmierzchu. Trop był
coraz świeższy, więc też zastosowaliśmy specjalne środki ostrożności. Rankiem, na pół godziny
przed odjazdem, wyruszyło naprzód trzech zwiadowców. Każdy z nich, natychmiast po
dostrzeżeniu jakiejkolwiek grupy ludzi na horyzoncie, miał natychmiast wracać.
Wbrew oczekiwaniu i ten dzień minął spokojnie. Dopiero nazajutrz przybyła cała trójka z
wiadomością, iż duży oddział czerwonoskórych rozbił obozowisko nad rzeczką znajdującą się o
dwie godziny jazdy. Stwierdzili, że brzegi tej rzeczki gęsto były obrośnięte krzewami, a po
przeciwległej od nas stronie widniał mały olchowy lasek, dość gęsty, by mogła w nim prze-
bywać niewidoczna nawet z bliska grupa ludzi. Ażeby dostać się w sąsiedztwo Pumy, należało
przebyć rzeczkę. Musieliśmy więc zmienić teraz kierunek jazdy, zatoczyć wielkie koło, aby
przebyć wodę w takim miejscu, w którym ludzie Pumy nie mogliby nas dojrzeć.
Rzeczka płynęła szeroko, pełna ławic piasku i płycizn. Ruszyliśmy dalej ku zachodowi
wzdłuż brzegu, co chwila badając horyzont przy pomocy lornetek, aż wreszcie ujrzeliśmy
ciemniejszą kępę — plamę widniejącą tuż nad wodą. To musiał być opisywany przez
zwiadowców olchowy lasek. Dalej nie sposób było jechać — na rozległej płaszczyźnie nigdzie
nie można się skryć. Rozpaliliśmy malutkie ognisko nad samą wodą, na piaszczystej plaży, gdzie
nieco wyższy brzeg zasłaniał nas przynajmniej z jednej strony. Wiatr wiał ku wschodowi, więc
zapach dymu nie mógł dotrzeć do obozowiska Pumy. Cóż jednak należało, czynić dalej?
—Czekać — twierdził Karol. — Jeżeli się ruszą, ruszymy i my w odpowiedniej odległości.
—A jeżeli to uczynią w nocy? — zagadnął szeryf.
—W nocy? Z jakiego powodu? Przecież nie przeczuwają naszej obecności.
—Może być powód.
—Jaki?
—Bliskość stada Czarnych Stóp. Mogli Już wysłać zwiadowców. Cóż my o tym wiemy?
Spojrzałem pytająco na Czerwoną Chmurę. Siedział wpatrzony w płomień ogarniający
malutkie polana drzewa.
— Nie wolno nam jechać dalej, nie wiedząc, gdzie teraz znajduje się stado Czarnych Stóp.
Czy nie tak sądzą moi biali bracia?
Gdy nikt nie odezwał się słowem sprzeciwu, czarodziej mówił dalej:
—Wysłałem w prerię dwu wojowników, aby odnaleźli stado i uprzedzili o napadzie.
Poczekamy do zmroku i w nocy podejdziemy jak najbliżej olchowego lasku. Ale nie wszyscy.
Wystarczy dwu ludzi dla obejrzenia obozowiska Pumy. Co myślą o tym moi biali
bracia?
—Czy nie lepiej wyruszyć natychmiast na poszukiwanie stada? Wyprzedzilibyśmy w ten
sposób Pumę.
—A czy mój biały brat wie, gdzie przebywa stado? Preria jest wielka i możemy się błąkać
przez kilka wschodów słońca, a tymczasem Puma będzie pierwszy. On z pewnością już się
dowiedział, gdzie są krowy, my nie wiemy. Musimy trzymać się jego tropów. Czy moi biali
bracia mają jeszcze jakieś wątpliwości ?
Teraz okazało się, iż sierżant Mitchell — podobnie jak ja — uważał, iż dalsze oczekiwanie na
to, co uczyni Puma, nie ma żadnego sensu. Należy natychmiast przystąpić do akcji. Otoczyć
bandę, rozbroić, a Scotta i Rothcliffa aresztować.
—W ten sposób — twierdził — zapobiegniemy napadowi na stada Czarnych Stóp. Jeszcze
dziś powinniśmy ruszyć.
Ku temu poglądowi począł skłaniać się i szeryf. Powiedział po prostu, iż za długo już bawi
poza Fort Benton. Musi wracać.
Z kolei takim planom sprzeciwił się Karol.
—Puma ma ponad dwudziestu wojowników, a ilu nas jest? Policzcie.
Razem z dwoma policjantami dziewięciu. Dwu bowiem wojowników — jak już
wspomniałem — udało się na zwiady.
—Obawiam się, iż tym razem Puma nie skapituluje na widok “czerwonych kurtek”.
—Kto wie? — upierał się Mitchell. — Moglibyśmy zaskoczyć ich nocą.
Czerwona Chmura znalazł jednak wyjście, które zadowoliło wszystkich. Zaproponował, aby
na nocne zwiady udał się Mitchell z szeryfem oraz on sam z Karolem. Pozostali podsuną się do
lasku tak blisko, jak tylko będzie można. Jeśli da się uprowadzić obu białych bez walki, tym
lepiej. Jeśli nie, przed świtem cofniemy się w głąb prerii i poczekamy na wiadomość, jaką
przyniosą zwiadowcy, lub też ruszymy za Pumą — zależnie od okoliczności. I na tym stanęło.
Otrzymałem parę garści pemikanu, do tego podpłomyk i kubek gorącej kawy. Na zdobycie
czegoś innego nie mieliśmy ani czasu, ani okazji. Potem położyłem się na trawie. Słońce
znajdowało się jeszcze dość wysoko i grzało bardzo przyjemnie. Zapadłem w drzemkę. Zbudziło
mnie mocne szturchnięcie:
—Czas na nas, doktorze.
To szeryf szarpnął mnie za ramię. Otworzyłem oczy. Szarzało. Czerwona kula słońca już
ginęła za horyzontem.
—O co chodzi?
—Ruszamy
Osiodłaliśmy konie i pomaszerowali wolno, trzymając je za uzdy. Gdy na niebie ukazały się
pierwsze gwiazdy, Czerwona Chmura, Karol, szeryf i Mitchell odłączyli się od nas. Zostałem z
drugim policjantem i trzema' indiańskimi wojownikami. Niewielka gromadka, więc czułem się
trochę nieswojo. Pocieszała mnie tylko myśl, że każdy z tych ludzi doskonale wie,
jak zachować
się w czasie walki, i że moi przyjaciele wkrótce powrócą.
Legliśmy długą linią wśród traw. Za nami pokładły się indiańskie mustangi. Ja wybrałem
miejsce niedaleko krawędzi niewielkiej skarpy, wznoszącej się nieco ponad piaszczystą łachę.
Wiatr ucichł. Ujrzałem wielki cień sunący w powietrzu, nisko nad prerią. Sowa rozpoczynała
swe nocne łowy. Potem ozwały się przejmującym głosem kujoty — wilki stepowe, ale i one
wkrótce umilkły. Leżałem rozmyślając o szlaku minionej wędrówki. Sprawa Scotta i Rothcliffa
opóźniała wykonanie właściwego zadania, dla którego Karol i ja przybyliśmy w te strony. Po
schwytaniu bandytów należało jak najszybciej — wraz z Czerwoną Chmurą i jego wojownikami
— udać się do głównej siedziby Czarnych Stóp: Ukrytego Miasta, a stamtąd ku Dolinie Siodła,
złotodajnej dolinie Gór Skalistych.
Na szczęście — myślałem — dziś jeszcze lub jutro Scott wraz ze swym towarzyszem znajdą
się w naszych rękach. Jest rzeczą niemożliwą, aby i tym razem się wymknął. Co prawda
opowiadano mi o pewnym oficerze Królewskiej Konnej, który przez dwa lata ścigał przestępcę,
zanim go wreszcie pochwycił. Ale uważałem to za wyjątkowy wypadek.
Starałem sobie wyobrazić, co czynią teraz moi towarzysze. Czy dotarli już do obozowiska
Pumy? Nastawiłem pilnie uszu, czy przypadkiem nie dosłyszę jakiejś wrzawy lub huku strzałów.
Poza cichym szmerem płynącej wody nic jednak nie mąciło milczenia nocy. Raptem — w
pierwszej chwili nie zwróciłem na to uwagi — głos rzeki zamącony został powtarzającym się
kilkakrotnie pluskiem. Czy w koryto wpadł nadbrzeżny kamień, czy wodę przepływała jakaś
żywa istota?... Czworonożna? Dwunożna? Szepnąłem do leżącego obok mnie wojownika:
—Czy mój czerwony brat słyszy?
Skinął głową.
—Pójdę zobaczyć.
Skinął głową po raz drugi. Zostawiłem mu strzelbę, która teraz tylko by mi zawadzała.
Wolno, wolniutko podczołgałem się nad samą krawędź wysokiego brzegu, zdjąłem z głowy
kapelusz i umieściłem go pod krzakiem. Z tego miejsca mogłem obserwować całą szerokość
rozlanej szeroko wody oraz kilka yardów w prawo i w lewo.
Początkowo nie dostrzegłem nic. Gwiazdy błyszczały na niebie, ale nie było księżyca, więc w
tym mroku widziałem tylko połyskujące pasmo rzeki. Natężyłem wzrok, badając pilnie każde
załamanie przeciwległego brzegu, a potem jasną łachę. I tu niczego nie zauważyłem. Na koniec
zwróciłem oczy ku wodzie. W środku najczarniejszego, a więc najgłębszego nurtu tkwiła
ciemniejsza jeszcze plama sitowia. Patrzałem w tę stronę machinalnie, dziwiąc się tylko, że
szuwary wyrosły w miejscu, gdzie przepływ był najsilniejszy. Potem dostrzegłem, że ciemna
plama zmienia położenie, przesuwa się, ale całkowicie niezgodnie z kierunkiem prądu.
W pierwszej chwili zrodziło się we mnie zupełnie fantastyczne przypuszczenie, że to kujot
przepływa rzekę. W sekundę później dostrzegłem swą pomyłkę. Woda zachlupotała i powoli
poczęła z niej wyłaniać się sylwetka człowieka. Pochylona, jak gdyby pod jakimś ciężarem.
Rozpłaszczyła się nagle na piasku i zastygła w bezruchu. Jeśli to był wywiadowca — popełnił
kapitalne głupstwo. Na białej płaszczyźnie jego ciemna postać rysowała się bardzo wyraźnie
nawet teraz, w nocy. Czekałem, co dalej nastąpi. Mijały sekundy, wreszcie nieruchomy kształt
począł się wolno czołgać. Prosto na mnie. Zapadłem w trawę.
Jeśli wam kto powie, że znajdując się w takiej sytuacji był zupełnie spokojny — nie wierzcie
mu. To kłamstwo. Czułem, jak mi serce bije przyśpieszonym tempem, z trudem starałam się
opanować. Zdawałem prawdziwy egzamin wytrzymałości nerwowej.
Nieznajomy dotarł już do podnóża brzegowej skarpy. Znajdował się tak blisko mnie, że
mogłem go ręką dosięgnąć, ale jeszcze czekałem. Znowu nastała chwila ciszy, a potem jakiś
kamyk z szelestem począł się toczyć po nierównym gruncie. “Ale niezdara!” — pomyślałem.
Na koniec ujrzałem, jak znad krawędzi wynurza się najpierw wiązka sztywnych traw, a potem
głowa, którymi była ustrojona. Zacisnąłem szczęki. Głowa znieruchomiała. Pomyślałem: “Jeśli
dostrzeże leżących za mną Indian, natychmiast się cofnie”. Pełen niepokoju, począłem unosić się
ostrożnie na rękach, a potem runąłem na leżącego. Krzyknął jakieś “Ho!”, ale był tak
zaskoczony, że zanim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, przygniotło go ku ziemi dwu wojow-
ników Czarnych Stóp. Skrępowany rzemieniami z kneblem w ustach, spoglądał na nas
przerażonym wzrokiem. Był to Indianin.
Dałem spokój wszelkim badaniom, nie czas był po temu ani miejsce. Leżeliśmy jeszcze z
dobrą godzinę, zanim — ku mej radości — powróciła wreszcie cała nasza czwórka.
Jak wynikało z ich opowiadania, zwiadowcza wyprawa udała się tylko w połowie. Porwać
podstępem z obozu Pumy obu białych było sprawą niemożliwą. Scott i Rothcliff siedzieli w
kręgu Indian, a tuż obok pasły się mustangi, których ostrzegawcze rżenie mogło zaalarmować
cały obóz. Czerwona Chmura podsunął się tak blisko, iż zdołał usłyszeć rozmowę, jaką
przywódca bandy prowadził z białymi. Wynikało z niej, iż przed chwilą wrócili zwiadowcy
wysłani dla dokładnego oznaczenia miejsca, w którym pasło się stado Czarnych Stóp.
Stwierdzili, iż dzieli ich od niego zaledwie godzina jazdy. Była to dla Pumy pomyślna
wiadomość. Następna — mniej pomyślna. Okazało się bowiem, iż stada strzegło wcale nie kilku,
ale aż dziesięciu wojowników Czarnych Stóp. Ta ostatnia informacja ucieszyła Czerwoną
Chmurę i wpłynęła nawet na zmianę naszych planów.
Czarna Puma zaniepokoił się taką liczbą strażników. Wahał się nawet, czy w ogóle przystąpić
do napadu. Jednak dwaj jego biali sprzymierzeńcy tak długo przekonywali, aż ustąpił. Banda
miała wyruszyć przed świtem. Słowem wszystko to stanowiło dla nas bardzo cenną informację.
Potwierdzała ona również przypuszczenie Czerwonej Chmury, że Scott i Rothcliff wcześniej
musieli dojrzeć “czerwone kurtki” i tylko na pewien czas odłączyli się od oddziału Pumy.
Z kolei opowiedziałem o schwytaniu tajemniczego wywiadowcy. Trzeba go było teraz
przesłuchać, chociaż Karol oświadczył, iż niczego się nie dowiemy. Należało jednak spróbować.
Przed tym jednak cofnęliśmy się spory kawałek w prerię, aby na wszelki wypadek zwiększyć
odległość dzielącą nas od obozowiska Pumy.
Irvin odjeżdża
Jeniec leżał cały czas spokojnie, nie drgnął nawet, gdy Czerwona Chmura pochylił się nad
nim trzymając w dłoni długi, lśniący nóż.
—Jeżeli krzykniesz, zginiesz — powiedział wyjmując mu knebel z ust.
—Zabij mnie. Skrzydło Jastrzębia stracił swe leki i nie chce żyć.
—Leż spokojnie, a nic ci się nie stanie. Skąd jesteś?
—Skrzydło Jastrzębia był wojownikiem Kutenajów.
Teraz pojąłem, dlaczego tak trudno było mi zrozumieć jeńca. Indianie Kri należą do tej samej
rodziny językowej co Czarne Stopy, dlatego świetnie rozumiałem Czarną Pumę. Skrzydło
Jastrzębia używał niektórych wyrazów podobnych, ale nie identycznych. Ich znaczenia mogłem
się tylko domyślać. Usłyszałem natomiast wiele mówiące słowo “był”. Wynikało z tego, iż
Skrzydło Jastrzębia nie jest już wojownikiem Kutenajów.
—Trzymasz z Czarną Pumą? — zapytał czarownik.
Jeniec milczał. Można było to uznać za potwierdzenie.
—Dlaczego opuściłeś siedziby Kutenajów?
Skrzydło Jastrzębia stracił leki.
Zrozumiałem i to. Fakt, który stał się tragedią życiową tego młodego wojownika. To, co
Indianie nazywają “lekami”, nie ma oczywiście nic wspólnego z naszym — białych —
rozumieniem tego słowa. Indiańskie leki nie są żadnymi lekarstwami. Są natomiast czymś w
rodzaju talizmanu, amuletu każdego dorosłego wojownika. Leki nosi się w malutkich wo-
reczkach zawieszonych na szyi lub u pasa. Co znajduje się w takim woreczku — nie zdołałem
nigdy sprawdzić. Ale wiem, iż są to przedmioty różnego rodzaju: pochodzenia roślinnego,
zwierzęcego, a nawet wyroby rąk ludzkich, na przykład strzępy tkaniny.
Leki mogą być zdobyte na innym wojowniku. Im był sławniejszy, tym większą przedstawiają
wartość. Są zawsze sporządzane przez plemiennego czarodzieja... Z lekami nie wolno się
rozstawać. Ich utrata jest hańbą dla każdego czerwonoskórego, a hańba ta może być zmyta tylko
przez odzyskanie leków lub zdobycie ich na innym wojowniku.
— Czy wysłał cię Czarna Puma? — zapytał znowu czarownik.
I tym razem jeniec nie odpowiedział. Karol miał rację.
—Kto zabrał ci leki?
—Blade twarze przybyły do wioski Kutenajów. Przyniosły z sobą wodę ognistą. Pili
wojownicy, pił Skrzydło Jastrzębia, aż zły duch odebrał mu pamięć i serce napełnił
szaleństwem. Kiedy zły duch ustąpił, bladych twarzy nie było już we wsi, a Skrzydło Ja-
strzębia nie miał swych leków. Musiał opuścić braci, iść na prerię.
Oto, jak brzmiała zwięzła relacja o wielkiej tragedii. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu.
— Skrzydło Jastrzębia pozostanie związany — rzekł Czerwona Chmura — ale gdy zabłyśnie
gwiazda
poranna, będzie wolny. Może iść na prerię, może iść z Czarnymi Stopami. Przyjmą go
jak brata, bowiem padł ofiarą fałszywych ludzi. Howgh!
Odszedłem na bok, zawstydzony. Nie po raz pierwszy dowiadywałem się o skutkach
rozpijania Indian przez białych. Tym razem nie były to co prawda krwawe konsekwencje, ale
fakt wykluczenia ze społeczności indiańskiej często równał się wyrokowi śmierci. Skrzydło
Jastrzębia może również zginąłby samotnie, gdyby nie spotkał Czarnej Pumy. I tak oto wódka
przysporzyła bandzie rabusiów nowego współuczestnika. A z tej drogi nie było odwrotu.
Dlatego to właśnie propozycja Czerwonej Chmury stwarzała jeńcowi jedyną możliwość
zrehabilitowania się. I tak ją oceniłem. Czy tak samo zrozumiał ją jeniec? Niedaleka przyszłość
miała odpowiedzieć na to pytanie.
Tymczasem wypadki poczęły rozwijać się zgodnie z naszym planem. Przed północą wrócili
dwaj nasi zwiadowcy. Chociaż od stada Czarnych Stóp dzieliła nas — jak już wiedzieliśmy —
zaledwie godzina jazdy, zużyli na nią parokrotnie więcej czasu, błądząc po prerii w
poszukiwaniu celu. Droga powrotna trwała co prawda znacznie krócej, ale gdy dotarli do
dawnego obozowiska, nas już tam nie zastali. Dopiero po tropach dotarli na miejsce nowego
postoju.
Relacje wysłanników Czerwonej Chmury pokrywały się z tym, co zostało podsłuchane w
obozowisku Pumy. Istotnie stada pilnowało dziesięciu wojowników. Okazała się bowiem, iż
Wysoki Orzeł — wódz Czarnych Stóp — otrzymał informację o pojawieniu się na prerii bandy
Czarnej Pumy i wzmocnił liczbę strażników. Teraz zostali poinformowani o grożącym im na-
padzie. Stado zapędzono na samo dno wymytego przez wody kanionu. Zbocza jego dawały
wspaniałą osłonę przed napastnikami.
Mogliśmy teraz już w szczegółach opracować plan akcji. Odbyliśmy małą naradę, na której
zostało ustalone, iż jeszcze przed świtem podejdziemy, jak można najbliżej, do olchowego lasku
i tam właśnie oczekiwać będziemy wymarszu oddziału Pumy. W pół godziny po jego odjeździe
ruszymy za nim tak szybko, aby zaatakować ich w chwili, gdy uderzą na dozorców stada.
Sierżant Mitchell wraz z towarzyszącym mu policjantem oraz szeryf Irvin mieli się zająć
schwytaniem Scotta i Rothcliffa. Zaofiarowałem im swą pomoc. Zdawałem sobie sprawę, że
Puma wraz z całą swą bandą jest pospolitym przestępcą zasługującym na karę, ale pamiętałem i
o tym, że dwukrotnie obronił nas przed Scottem i zapewniał, że nie zamierza wyrządzić nam
żadnej krzywdy.
O pierwszej po północy rozpoczęliśmy powolną i ostrożną wędrówkę w kierunku olchowego
zagajnika. Przeszedłszy dwie trzecie drogi, pozostawiliśmy konie pod opieką wojowników, a
sami podeszli tak blisko, że poprzez pnie drzew dostrzegłem niewielki płomień ogniska,
chwiejący się jak błędny ognik na wietrze. Tu zapadliśmy w gęstą trawę. Leżałem z głową
opartą na lewej ręce, pod prawą mając sztucer. Obok mnie położył się szeryf i Mitchell ze swym
towarzyszem. Powoli ogarniała mnie senność. Szczypałem się w policzek — nie bardzo to
pomagało. Na szczęście, robiło się coraz chłodniej i to mnie otrzeźwiło. Wytrzeszczałem oczy na
czarną kępę drzew, ale teraz nie mogłem już dostrzec nawet płomienia. Zapewne ognisko zgasło.
Ani się spostrzegłem, jak czarny olchowy lasek począł szarzeć. Świtało.
Trącaliśmy jeden drugiego, aby nie zasnąć. Jeśli Czarna Puma miał wyruszyć na swą
wyprawę, powinien był uczynić to właśnie teraz. Tymczasem nic się nie działo dokoła. Czyżby
Puma zmienił plany?
Kątem oka dostrzegłem, jak z naszej linii wysunęli się: Czerwona Chmura i Karol. Czołgając
się znikli po chwili w gęstej trawie. Czekałem z bijącym sercem na to, co teraz powinno było
nastąpić. Mijały minuty, przedranne mgły poczęły się kłębić nad ziemią i powoli w nią wsiąkać.
Na koniec niebo rozświetliły pierwsze zorze. I dopiero wówczas ujrzałem wracających. Szli
zupełnie swobodnie, wyprostowani.
—Co się stało?
—Uciekli. Spryciarze!
Zanim zdążyłem zadać następne pytanie, Czerwona Chmura począł wywoływać swych
wojowników. Czterech pobiegło po konie. Po chwili ujrzałem, jak dwaj przejechali przez
rzeczkę i ruszyli galopem ku północy. Dwu innych zakryły trawy prerii ciągnącej się ku
południowi. Wszyscy pozostali, a my z nimi, podeszli do samego skraju olchowego lasku.
Przyznam się, iż niewiele z tego mogłem pojąć. Dopiero przy ognisku rozpalonym tym razem na
ostygłych już popiołach obozowiska Pumy, dowiedziałem się prawdy. Oto oddział Pumy
wymknął się w zupełnie przeciwnym kierunku. Jak pokazały tropy, Puma po prostu zrezygnował
z napadu. Musiał dowiedzieć się o naszym uwolnieniu, ba, pewno i o naszej obecności w jego
sąsiedztwie. Uznał, że byłaby to zbyt nierówna walka, i zdecydował się na ucieczkę. Czerwona
Chmura wraz z trójką towarzyszy zbyt wcześnie wycofał się z lasku podsłuchawszy, o czym
mówił z białymi wódz bandy. Sądząc, że już wie o najważniejszych sprawach, nie czekał dłużej.
Gdyby wówczas pozostał jeszcze kilka minut, stałby się świadkiem powrotu wywiadowcy wy-
słanego przez Pumę dla zbadania okolicy. Czerwona Chmura dowiedziałby się wówczas, że
zwiadowców Pumy było dwóch i że jeden, po przepłynięciu rzeczki, dostał się w moje ręce, a
drugi zdołał powrócić.
Takie były nasze przypuszczenia oparte na relacji Skrzydła Jastrzębia, który teraz dopiero
począł mówić. Ten fakt pierwotnego zatajenia prawdy nie wywołał wśród wojowników
Czarnych Stóp ani jednego wrogiego gestu. Skrzydło Jastrzębia postąpił przecież tak, jak
powinien postąpić każdy indiański wojownik.
Wysłani zwiadowcy Czerwonej Chmury wrócili nad wieczorem, stwierdzając, że Puma,
przebywszy rzeczkę, skierował się najpierw na północ, a potem ruszył w kierunku wschodnim.
Cóż więc należało począć?
Sierżant Mitchell oświadczył, iż nie zrezygnuje i natychmiast ze swym pomocnikiem ruszą
tropami Pumy. Wyraziłem zdziwienie, iż we dwójkę ryzykuje spotkanie z całą bandą. Odparł, iż
nie ma zamiaru tego czynić, ale że tak długo będzie szedł za Pumą, aż doczeka się chwili, w
której Scott odłączy się od czerwonoskórych.
— Przecież nie będzie się z nim wlókł w nieskończoność?
Takim retorycznym pytaniem zakończył swe wywody dzielny sierżant z Królewskiej Konnej.
Wysłuchawszy ich szeryf Irvin oznajmił swoją decyzję:
— Będę wam towarzyszył. To jedyna możliwość schwytania Rothcliffa. I ostatni moment.
Muszę przecież wracać do Fort Benton. Nawet jeśli nie schwytam przestępcy. A wy? — zwrócił
się do mnie i do Karola. — Chyba mnie nie opuścicie?
Musiałem zrobić głupią minę po tym pytaniu, bo Irvin przyjrzał mi się badawczo, a potem
przeniósł wzrok na Karola.
Milczałem, pozostawiając swemu towarzyszowi cały kłopot odpowiedzi. Wywiązał się z niej
nie tyle gładko, co szybko. Oświadczył szeryfowi, że niestety nie możemy mu teraz
towarzyszyć, bo czeka nas jeszcze
dość długa droga. Pragniemy ją odbyć, by załatwić sprawę,
dla której tu przybyliśmy. Musimy udać się z Czerwoną Chmurą i jego wojownikami. A potem
zbliżył się do Irvina i szeptał coś do ucha. Szeryf pokiwał ze zrozumieniem głową.
Nazajutrz wczesnym świtem trójka jeźdźców opuszczała nasze obozowisko.
— Do zobaczenia, szeryfie!
Uścisnął mi rękę.
— Do zobaczenia, doktorze. Jeśli nie złapię Rothcliffa w ciągu tygodnia, wracam do Benton.
Gdy wszystko zastanę w porządku, a ślad Rothcliffa będzie jeszcze wyraźny, raz jeszcze udam
się na prerię. Może wówczas spotkamy się wcześniej. Jeżeli nie, będę was oczekiwał u siebie.
Uściskał Karola, pozdrowił Czerwoną Chmurę i wskoczył na konia. Stałem na skraju lasku
spoglądając, jak trzej jeźdźcy coraz bardziej maleją na rozległej przestrzeni prerii. Wróciłem w
niewesołym nastroju do ogniska. Będzie mi brakować szeryfa. To doprawdy dzielny człowiek. I
dobry towarzysz wędrówek.
Ruszyliśmy w przeciwnym kierunku. Kwitnący szmat łąk pozostał daleko za nami. Znowu
rozciągała się monotonnie zielona dal. Niespodziewanie wjechaliśmy w sam środek jakiegoś
“osiedla” dzikich indyków. Zdarzyło się to tuż obok błotnistego, porośniętego szuwarami
jeziorka, którego powierzchnia mieniła się barwą błękitu. Zaczerpnąłem dłonią wody. Była
niebieskawa. Czerwona Chmura wyjaśnił, iż na prerii można spotkać takie małe stawy o bardziej
jeszcze zadziwiających barwach, a Karol dodał, iż przyczyną tego są podziemne źródła
zawierające drobniutkie zawiesiny wypłukanych soli mineralnych. Sam widział kiedyś stawek
barwy ciemnoczerwonej, a potem dowiedział się o legendzie na temat bratobójczej walki
plemion stoczonej w sercu prerii — przelana krew miała utworzyć takie właśnie jeziorko.
Na indyki wpadliśmy kilka yardów od brzegu. Były to szeregi gniazd założonych wprost na
ziemi. O dziwo — indyczki nie uciekały, ale tkwiły na gniazdach z nastroszonymi piórami,
trwożnie spoglądając w naszym kierunku. Można ich było nałowić, ile dusza zapragnie, ale
daliśmy spokój — szkoda marnować jaj, które wysiadywały. Upolowaliśmy więc tylko trzy
wielkie i gulgocące samce. Dziwne to są ptaki. Dwa razy w roku odbywają wędrówki: z północy
na południe (w październiku) i z południa na północ (wczesną wiosną). Taki przemarsz nie jest
bynajmniej bezładny. Indyki posuwają się w zwartych grupach liczących od dziesięciu do stu
sztuk, przy czym oddzielnie maszerują samice, oddzielnie samce. Słowo “maszerują” należy
rozumieć zupełnie dosłownie. Ptaki wędrują pieszo. Dopiero gdy natrafiają w swej drodze na
jakąś przeszkodę, na przykład rzekę, zrywają się do lotu.
Upolowane indory miały mięso chude i łykowate. Po spożyciu tej kiepskiej dziczyzny
nadłożyliśmy nieco drogi, aby móc odwiedzić wojowników strzegących stada i upewnić się, że
nic już im nie zagraża. Dodam jeszcze, iż schwytany przez nas wojownik, Skrzydło Jastrzębia,
został uwolniony z więzów i wyraził chęć towarzyszenia Czarnym Stopom.
Czwartego dnia dotarliśmy do Oden-na-ka-inne-he-kaj — Ukrytego Miasta Czarnych Stóp.
Bawiłem w nim już przed rokiem. Od tamtego czasu nic się tu nie zmieniło. Ta sama falista
okolica i majaczące na horyzoncie siwe wierzchołki gór. Szumiała i błyszczała w słonecznym
blasku pienista rzeka. Tak samo, jak ongiś na granicy prerii, za ostatnim tipi tej wielkiej
wioski
(nie mającej nic wspólnego, poza nazwą, z najmniejszym nawet miastem) dźwigał się ku niebu
dziewiczy bór. W dole rzeki, za namiotami, drzewa o rudopłomiennych pniach podchodziły do
samego brzegu wody.
Wciągałem głęboko w płuca zapach żywicy i igliwia. Ukryte Miasto było pięknym zakątkiem
tej uroczej krainy. Tworzyła je właściwie jedna jedyna ulica — wydeptana w trawie droga,
rozszerzająca się w połowie w wielkie kolisko-plac, na który zwoływano narady wodzów i
wojowników. Ulicę-drogę otaczały z obu stron namioty: rozpięte na stożkowato zbiegających się
ku górze tykach skóry zwierzęce, najczęściej bizonie, niekiedy przyozdobione wizerunkami
ludzi i zwierząt.
“Podłogę” takiej budowli stanowiły plecione maty albo skóry. Nie wszystkie plemiona
indiańskie budują sobie takie pomieszczenia. Karol opowiadał o Indianach zamieszkujących tak
zwane puebla — kute w skałach komnaty, często znajdujące się w układzie pionowym, jedne
nad drugimi. Z piętra na piętro wchodzi się do nich po drabinkach. Takie urządzenie zabezpiecza
osadę przed drapieżnikami i nieprzewidzianymi odwiedzinami istot dwunożnych, niemniej
niebezpiecznych. Istnieją również plemiona, dla których namiot jest sprzętem używanym tylko
w czasie wędrówek, natomiast stałe miejsce zamieszkania stanowią budowle drewniane, często
wspólne dla kilku rodzin. Tego typu mieszkania, zwane od ich kształtu “długimi domami”,
wznoszą Irokezi.
Nasz pobyt w Ukrytym Mieście przeciągał się. Prowizorycznie opatrzona rana przedramienia
Czerwonej Chmury zaczęła się jątrzyć. Na szczęście aż dwu znajdowało się na miejscu lekarzy:
ja — ze swą oficjalną medycyną i sam czarodziej, którego znajomość ziołolecznictwa
przekraczała znacznie naszą wiedzę o stosowaniu tych środków. Oto dlaczego nie narzucałem
się choremu ze swymi metodami leczenia, lecz tylko pomagałem w jak najlepszym
wykorzystaniu środków, jakimi dysponował.
Któregoś z pięknych, słonecznych dni, w popołudniowych godzinach, wielkie poruszenie
nastało wśród ludności Ukrytego Miasta. Dostrzegłem trzech wojowników na spienionych
koniach, jak zatrzymali się na placu. Zeskoczywszy z wierzchowców udali się do tipi Wysokiego
Orła, opuścili je po minucie i oto wieść się rozeszła, iż na podgórskiej prerii wytropiono stado
bizonów. Potwierdził to nieco później Czerwona Chmura.
—Jutro mój biały brat ujrzy polowanie na bizony — przywitał mnie, gdy przyszedłem
zmieniać opatrunki.
—Rzadka okazja, Janie — dodał Karol. — Bądź gotów o świcie.
Źle spałem tej nocy, podniecony perspektywą niecodziennych łowów, ale zanim wzeszło
słońce, siedziałem już na koniu wpatrzony w plecy jadącego przede mną Karola.
Wyruszyło nas dwunastu, z Wysokim Orłem na czele. Czerwona Chmura nie mógł wziąć
udziału w polowaniu.
Po godzinie jazdy Karol wstrzymał swego wierzchowca, aż zrównał się ze mną.
—Oczywiście, będziesz tylko widzem — powiedział nagle.
—Dlaczego? — oburzyłem się.
—To zbyt niebezpieczne dla nowicjuszy, Janie. Tym bardziej iż łowy odbywać mamy pieszo.
Stado bizonów żeruje wśród skałek i nierówności gruntu. Teren nie nadaje się do szybkiej
jazdy konnej.
Widząc, że pomarkotniałem, dodał:
—Na takie polowanie wybiera się tylko bardzo doświadczonych myśliwych, którzy już
niejeden raz mieli na rozkładzie bizony. Rozumiesz więc...
—Rozumiem — powtórzyłem smętnie.
Po następnej godzinie jazdy dotarliśmy do zielonej ściany szeroko i gęsto rozrosłych
krzewów, zasłaniających widok. Tu zsiedliśmy z koni, przedarli się przez zarośla i zatrzymali na
ich skraju.
— Patrz — powiedział Karol położywszy się obok mnie.
Przed nami trawiaste, najeżone wystającymi z ziemi krawędziami głazów, usiane rzadkimi
krzaczkami, pełne dziur i zapadlin zbocze spadało łagodnie ku rozległej dolinie. Tam właśnie, w
samym jej środku, dojrzałem bizony. Przyłożyłem do oczu lornetkę. W jej szkłach nie mieściło
się całe stado. Liczyłem sztuki rozproszone wśród traw. Gdy doszedłem do pięćdziesięciu,
rachunek zmylił mi się. Więc dałem spokój dalszej rachubie.
—Ile ich jest? — zagadnąłem.
—Około setki. Wielkie stado, jak na dzisiejsze dni. Zauważ, Janie, że największe sztuki pasą
się na skraju. To stare, doświadczone byki. Wewnątrz zakreślonej przez nie granicy znajdują
się bizonice, a w samym środku cielęta.
—Nie dostrzegą nas?
—Nie. Wiatr wieje w naszym kierunku. Musisz wiedzieć, że bizony posiadają znakomity
węch i dobry słuch, ale zupełnie kiepski wzrok. Podobno dlatego, że zwisające kudły
zasłaniają im oczy. Wbrew ustalonej opinii są to dość łagodne zwierzęta. Nie zaczepione,
nigdy nie atakują, ale biada, jeśli się je podrażni. Mimo swej potężnej wagi potrafią biec tak
szybko, iż koń z trudem im dorównuje. A teraz uważaj, będziesz świadkiem ciekawego
widowiska.
Rzekłszy to poczołgał się do tyłu, a ja poszedłem za jego przykładem. Po przeciwnej stronie
zarośli ujrzałem, jak Indianie zdejmują z koni zawiniątka podłużnego kształtu. Gdy je rozwinęli i
rozciągnęli na murawie, zobaczyłem coś w rodzaju obszernych opończy uszytych z bizonich
skór, zakończonych dziwacznymi kapturami wyposażonymi w rogi. Wysoki Orzeł, Karol oraz
czterech jeszcze wojowników poczęło zakładać na siebie te przybrania, a kaptury umocowywać
na głowach.
—Będziecie w tym podchodzić?
—Oczywiście — potwierdził Karol. — To świetny sposób. Bizony, jak ci mówiłem, są
krótkowzroczne, a te skóry neutralizują zapach człowieka. Przyglądaj się uważnie.
—Czy jednak nie mógłbym...
—Nie, nie. Nawet o tym nie myśl, a poza tym brak dla ciebie przebrania.
Nie pozostało mi nic innego, jak siąść na zboczu za jakimś głazem, jako widz niecodziennego
przedstawienia. Najpierw ujrzałem, jak sześciu cudacznie przebranych myśliwych zsunęło się na
sam dół doliny, jak potem rozdzielili się i już znacznie wolniej poczęli okrążać stado. Ale
bizony, zapewne przez przypadek, skubiąc trawę odsuwały się coraz dalej ku przeciwległemu
krańcowi niziny. Cudacznie przebrane postacie zginęły mi z oczu wśród głazów. Zdenerwowa-
łem się — przecież w ten sposób nic nie zobaczę!
Opuściłem obserwacyjny punkt. Poszedłem do koni i sprowadziłem swego wierzchowca do
doliny. Wskoczyłem na siodło i wolno, wolniutko posuwałem się za odchodzącymi bizonami.
Stąd widoczność była znacznie lepsza. Odkryłem nawet niedaleko stada jednego z przebranych
łowców. Znajdowałem się coraz bliżej zwierząt, ale nie zwracały na mnie uwagi. Ośmielony
tym, zmusiłem konia do lekkiego kłusa i wstrzymałem go dopiero o kilka yardów od potężnego
brodacza pasącego się na samym końcu. Nie oderwał łba od ziemi. Wówczas, gdzieś z lewej
strony, buchnął strzał. Mój czworonożny sąsiad uniósł głowę i zastygł w bezruchu. Powtórnie
ozwał się głos strzelby, po nim — trzeci. Zauważyłem w stadzie jakieś zamieszanie. Bizon
odwrócił się ku mnie ogonem i począł oddalać się ciężkim galopem. Ruszyłem za nim w
przyzwoitej odległości. Przede mną stado, dotąd rozproszone, zbiło się w gromadkę — po
bokach pędziły największe sztuki — i runęło w popłochu ku przeciwległemu krańcowi doliny.
Znowu huknęły strzały.
Ciekawość przemogła ostrożność. Ponagliłem konia do galopu. Gonione zwierzę zatrzymało
się raptownie tak, iż przemknąłem tuż obok niego i w następnej sekundzie ruszyło wprost na
mnie. Wyciągnąłem błyskawicznie sztucer i oddałem strzał w pochylony łeb, między potężne,
zakrzywione rogi. Musiałem chybić lub po prostu kula nie przebiła twardej kości, bo zwierz
prychnąwszy, runął na mego konia. W ostatniej sekundzie spiąłem wierzchowca i zmusiłem do
szaleńczego galopu. Starałem się ominąć sterczące z ziemi głazy i niebezpieczne zapadliny
gruntu. Znalazłem się tuż za uciekającym stadem. Skręciłem w bok, aby ominąć ostatnie
zapóźnione sztuki. Nagle wierzchowiec potknął się, a ja przeleciałem przez jego kark i grzmot-
nąłem z rozmachem na ziemię. Usłyszałem huk strzału. Oczekiwałem, iż lada chwila ujrzę nad
sobą potężny łeb byka. Nie mogłem wstać. Potem buchnął drugi strzał, czyjaś dłoń dotknęła
mego ramienia i znany głos zapytał:
— Czy możesz się podnieść, Janie?
Wsparłszy się na rękach — z trudem siadłem. W głowie mi szumiało jak w ulu pełnym
pszczół. Świat wirował w oczach i myślałem, że zemdleję. Ale jakoś mi przeszło. Karol chwycił
mnie za ramię.
Dźwignąłem się.
—Czy czujesz ból?
Rozprostowałem ręce, uczyniłem dwa kroki, odetchnąłem głęboko.
—Kości mam chyba całe, ale wszystko mnie boli.
—Nie dziwę się. Tak runąć! Szczęściem upadłeś na trawę. Twemu koniowi powiodło się
gorzej. Już nigdy na nim nie pojedziesz. Niedobry miałeś pomysł.
Zwiesiłem głowę. Cóż miałem do powiedzenia na swe usprawiedliwienie?
—To traf, że znalazłem się obok ciebie. Popatrz, “twój” bizon.
Spojrzałem. Potężne cielsko leżało bezwładnie kilka kroków od miejsca mego upadku.
—Ale olbrzym!
—
Ba, tak na oko waży przeszło dwa tysiące funtów
. Piękna sztuka. No, coś taki ponury,
Janie? Coś ci dolega? — zaniepokoił się.
—Po prostu, trochę mi... głupio. Zlekceważyłem twoją przestrogę. Moja wina...
—Nie trap się. Jesteś teraz bogatszy o jedno doświadczenie. Możesz chodzić?
Spróbowałem i jakoś dowlekliśmy się na szczyt zbocza. Tam spotkał nas Wysoki Orzeł. Nic
nie wiedział o wypadku, dopiero teraz Karol poinformował go o tym, ale w dość oględnych
słowach. Nie chciał mi robić wstydu.
Wódz wysłuchał relacji w milczeniu. Bez słowa obmacał mi ręce, nogi, piersi, kark — i na
tym sprawa się zakończyła. Z trudem wdrapałem się na pożyczonego konia, posykując nieco z
bólu (jednak potłukłem się porządnie) i dojechałem jakoś wraz z Karolem do Ukrytego Miasta.
Wojownicy pozostali w dolinie, aby sprawić i poćwiartować sześć ustrzelonych bizonów. Mięso
przewieziono dopiero nad wieczorem. Piekło się przy ogniskach, a część pokrajana w długie
pasma, suszyła się na wbitych w ziemię palach, zawieszona wysoko, aby jej nie dosięgły psy.
Dopiero teraz wystąpiły w pełni wszystkie konsekwencje mego upadku. Nie mogłem się
nawet dźwignąć z posłania. Zjawił się Czerwona Chmura, mimo iż sam nie czuł się zupełnie
zdrowym, zajął się moją kuracją. Bolące miejsca zostały obłożone płatami bizoniego tłuszczu.
Niezbyt przyjemna kuracja, ale jakże skuteczna! Rankiem już chodziłem. Minęły jeszcze trzy dni
i oto czułem się całkowicie zdrowy. Ponieważ i Czerwonej Chmurze rana całkowicie się zagoiła,
mogliśmy ruszyć na wyprawę do Gór Skalistych. Tym razem na przeszkodzie stanęła pogoda.
Począł padać deszcz, i to jaki deszcz! Lało przez calutki dzień. Potworzyły się strumienie rwące
przez prerię. Chmury kłębiły się tak nisko, iż zdawało się — dotykają wierzchołków drzew, a
widoczność zmalała do odległości kilku yardów. Tak lało bez przerwy dzień i noc.
10 Funt angielski (i amerykański) równa się 453,59 g, 2 tysiące funtów to 907,2 kg.
Przesiadywaliśmy przeważnie w tipi czarodzieja, wsłuchani w monotonny szum wody.
Gdy trzeciego dnia ulewy siedzieliśmy w milczeniu ćmiąc swe fajeczki, a ja żałowałem, że
nie ma między nami szeryfa, Karol odezwał się nagle:
— Ta ulewa przypomina mi Śliwkowy Strumień. Tam lało tak samo niemiłosiernie, tylko
położenie nasze było bez porównania gorsze.
—Śliwkowy Strumień? — mruknąłem pytająco. — Śmieszna nazwa.
—To dopływ rzeki Platte, która z kolei wpada do Missouri — wyjaśnił przyjaciel, po czym
wypuścił z ust kłąb niebieskiego dymu. Wydało mi się, że po twarzy Wysokiego Orła
przemknął cień uśmiechu.
—Niech Wielki Bóbr opowie o tym. Wiele można się nauczyć z doświadczeń dzielnych
mężów.
I tak oto dowiedziałem się o dziwnej walce stoczonej nad Śliwkowym Strumieniem. Więc
chociaż opowieść ta nie wiąże się z historią naszej wyprawy, wiąże się jednak z dawnymi
przygodami szeryfa Irvina i tak go świetnie charakteryzuje, iż postanowiłem ją, z pewnymi
skrótami, przytoczyć.
Bój nad Śliwkowym Strumieniem
— Działo się to — zaczął Karol — na długo przed tym, zanim wszyscy, jak tu jesteśmy w
tym tipi, wzajemnie się poznali. Wówczas gdy ja i obecny szeryf Irvin posprzedawaliśmy swe
farmy w jednym z południowo-zachodnich stanów (opowiadałem ci już
o tym, Janie) i
postanowili szukać szczęścia w innych stronach. W podróż, której kresu nie oznaczyliśmy,
wybraliśmy się konno z dobrą bronią i sporą ilością gotówki. Na początku wszystko szło nam
jak z płatka. Była wiosna, prerie kwitły, ptaki śpiewały, a zwierzyny było znacznie więcej niż
teraz. Jechaliśmy nie śpiesząc się przez kraj bezludny, to znów wśród uprawnych pól i
gospodarstw. Tak dotarliśmy do koryta górnej Platte. Tam natknęliśmy się na piątkę
wojowników płomienia Pawnisów. Szczęśliwie się dla nas złożyło, iż plemię to od lat żyło z
nami w pokoju, a topór wojenny przeciw białym osadnikom dawno został zakopany. Być może,
iż przyczyną takiego stanu rzeczy był fakt, iż ziemie Pawnisów graniczą z terenami
zamieszkanymi przez Czejenów, co stanowiło okazję do nieustającej wojny podjazdowej obu
stron. Niestety, niech mi zaprzeczą moi czerwoni bracia, jeśli się mylę (tu Karol zwrócił się do
Wysokiego Orła i Czerwonej Chmury), ale takie walki, ciągnące się w nieskończoność, powstałe
bez widocznego powodu,
a czasem dla powodów, które wydarzyły się w odległej przeszłości i
dziś są zupełnie nieistotne, powodują tylko stałe wyniszczanie i tak wciąż malejącej liczby
Indian. Nie są tego główną przyczyną, ale grają wielką rolę.
11 Karol Gordon mówił prawdę. Plemię Pawnisów (Pawnee) w latach tej opowieści liczyło ok. 3 500 ludzi i
Obaj czerwonoskórzy słuchacze skinęli głowami, a Wysoki Orzeł dorzucił tylko:
—Howgh!
Tak oto — mówił dalej Karol — już w siódemkę jechaliśmy wzdłuż koryta Platte. I wówczas
to właśnie lunął straszliwy deszcz. Lało pięć dni bez przerwy, a w ciągu tych pięciu dni, jak
okiem sięgnąć, nie znaleźliśmy żadnego schronienia, żadnego dachu domu czy stropu jaskini.
Myślałem, że już nigdy nie dojedziemy do miejsca, w którym będę mógł rozpalić ogień
i wysuszyć odzież. Indianie byli z pewnością bardziej przyzwyczajeni do tego rodzaju potopu,
ale my dwaj, ja i Irvin, cierpieliśmy niewymowne męki czując, jak strumienie deszczu ściekają
nam nieustannie po plecach, po ramionach, po nogach. Woda chlupotała w butach. Nasza broń
zamokła. Doprawdy, żelazne musieliśmy mieć obaj zdrowie, jeśli po pięciu dniach takiej kąpieli,
prawie bez snu i bez ciepłej strawy, zdołaliśmy się dowlec do Śliwkowego Strumienia, dopływu
Platte. Dopiero wówczas poprawiły się nam humory. Deszcz przestał padać, powiał wiatr,
rozdarły się chmury i błysnęło słońce. I oto ujrzeliśmy w dali długą linię kolejowego nasypu,
ciągnącą się ze wschodu na za-, chód. Słynna najstarsza trasa kolejowa z Nowego Jorku do San
Francisco. Postanowiliśmy pożegnać się z Pawnisami i skorzystać w dalszej podróży z usług
żelaznego szlaku. Gdyby koni nie można było, z braku odpowiedniego wagonu, zabrać w drogę,
zdecydowaliśmy się je sprzedać od ręki, a nawet puścić wolno na prerię. Tak nam już dojadła ta
“mokra” jazda.
Po godzinie dotarliśmy do ujścia Śliwkowego Strumienia. Tu wznosiła się stacja, a raczej
chata sklecona z ledwie ociosanych bierwion, bez okien, jedynie z otworami przepuszczającymi
światło. Nasze samopoczucie wzrosło jeszcze na widok długiego sznura wagonów stojących na
torze i parowozu. Irvin zwrócił uwagę na tłum podróżnych siedzących na stopniach wagonów,
widocznych w oknach lub kręcących się tu i tam po prymitywnym peronie. Nasze przybycie —
nie wiedziałem wówczas, dlaczego — wywołało popłoch. Ludzie rzucili się gwałtownie do
wnętrza stacyjnego budynku.
Zeskoczyliśmy z koni i podeszli bliżej. Zza węgła domu wyskoczył jakiś człowiek w
kolejarskim uniformie i począł biec w naszym kierunku. Nie mogliśmy pojąć, co tu się dzieje.
Kolejarz, gdy stanęliśmy twarzą w twarz, wyglądał na bardzo przerażonego. Schwycił mnie
za rękę i wskazując na grupkę jadących za nami Indian, zapytał drżącym głosem:
— Kto to? Kto to?
zamieszkiwało prerie w stanie Nebraska. Wyginęło w bratobójczych - walkach z Dakotami (Sioux). Plemię
Komanczów w tym okresie sięgało 1800 ludzi; dziś w rezerwatach mieszka ich około 1500. Apacze liczyli
kilkanaście tysięcy, dziś pozostało ich ok. 5 tysięcy w rezerwatach stanów Arizona i Meksyk. Urzędowy spis
ludności Stanów Zjednoczonych AP z 1960 r. podaje liczbę Indian w tym kraju na 523 tysiące, ale wlicza do nich
nieokreśloną ilość dzieci urodzonych z małżeństw mieszanych. Oczywiście, bratobójcze walki nie były główną
przyczyną wymierania plemion. Ich zagładę sprowadziły wojny z białymi, zawleczone przez białych choroby
(gruźlica i ospa) oraz alkohol i głód (wybijanie zwierzyny przez osadników). Wyginęły na przykład całkowicie
plemiona, które zamieszkiwały Kalifornię, Oregon czy obszary nad rzeką Kolumbia.
Spojrzałem nań zdziwiony. W pierwszej chwili nie pojąłem pytania. Instynktownie
obejrzałem się sądząc, że za mymi plecami nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. W odpowiedzi
uprzedził mnie Irvin:
—To Pawnisi. Łagodni jak baranki. Nie ma się czego lękać. — I natychmiast sam zapytał: —
Kiedy odjeżdża pociąg?
Zagadnięty odetchnął głęboko.
—Żebyśmy tylko zdołali ocaleć! Panowie, mam nadzieję, że jesteście doświadczonymi
westmenami. Proszę was o pomoc.
—O co chodzi?
—Pytał pan o pociąg. Nigdzie nie odjeżdża. Przez te przeklęte deszcze! Platte podmyła most,
a z drugiej strony zmyty został nasyp. Nie możemy ani jechać naprzód, ani do tyłu.
Prawdziwa pułapka. Panie — zwrócił się z kolei do mnie — w tym pociągu jadą prawie same
kobiety i dzieci. Rodziny osadników. Co tu począć, co począć?
Przez chwilę sądziłem, że ten człowiek oszalał. Irvin natychmiast go zapytał, czy zawiadomił
najbliższą stację o wypadku.
—Oczywiście. Uczyniłem to natychmiast. Ale to daleko i nie wiem, czy pomoc zdąży na
czas.
—Nie macie żywności?
—Mamy.
—Więc o co chodzi?
Wówczas ten człowiek podniósł obie ręce do góry i wrzasnął:
—Nic nie rozumiecie! Tu chodzi o życie podróżnych...
Chwileczkę — przerwał Irvin. — Tak nie dojdziemy do ładu. Proszę się uspokoić. Kto
zagraża życiu podróżnych?
—Czejenowie. Kręcą się po okolicy. Wielokrotnie napadali na pociągi. Jeśli się teraz
dowiedzą...
—Wystarczy. Chodźmy na stację.
Zajrzeliśmy do wnętrza budynku. W straszliwym ścisku koczowało tu na podłodze
kilkadziesiąt kobiet z dziećmi. Mężczyzn — ani na lekarstwo. Poszliśmy ich szukać na dworze.
Znaleźliśmy dwu, przyglądających się w podejrzany sposób naszym wierzchowcom. Może
zamierzali na nich uciec?
—Konie — szepnąłem do Irvina.
Mój towarzysz w lot pojął, o co chodzi. Krzyknął na Pawnisów, ci wydali mu się bardziej
pewni, i rzucił im lejce. Teraz ruszyliśmy wzdłuż pociągu. Odnaleźliśmy jeszcze trzech
mężczyzn uzbrojonych we wcale nieliche fuzje i rewolwery. Irvin zaproponował mały wypad w
okolicę dla zbadania, czy istotnie nie kręcą się w pobliżu Czejenowie. Nie było chętnych. Każdy
z zagadniętych tłumaczył się, iż ma pod swą opieką rodzinę. Widziałem, byli tak przerażeni, że
nawet w wypadku przyłączenia się do nas niewielka byłaby z nich pociecha. Wobec tego Irvin
zdecydował się na coś innego. Wezwał całą piątkę oraz zawiadowcę stacji (był nim właśnie ów
kolejarz), kierownika pociągu, maszynistę, konduktorów i oświadczył im, że rusza wraz ze mną
zbadać okolicę i liczy, że przez ten czas oni zdołają zaprowadzić jaki taki porządek na stacji i
uspokoić panicznie nastrojonych pasażerów. To krótkie przemówienie odniosło pewien skutek.
Zawiadowca zajął się nawet rozstawieniem posterunków po obu stronach torów.
—W drogę, Karolu — powiedział do mnie Irvin. — I śpieszmy się. Im prędzej wrócimy, tym
lepiej. Za odwagę tych ludzi nie dałbym złamanego centa. Teraz nadrabiają miną, bo im się
wstyd zrobiło, ale jak nas tu nie stanie... — machnął ręką.
Pięciu Indian towarzyszyło nam. Wyrazili przypuszczenie, że gdzieś w pobliżu muszą
znajdować się ich pobratymcy, jeśli nawet nie wykryjemy tropów Cze-jenów, to sprowadzimy
pomoc.
Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli żegnani przez gromadkę bardziej odważnych podróżnych.
Większość siedziała w wagonach i w budynku stacyjnym, bojąc się nosa wytknąć. Jak gdyby ten
sposób postępowania gwarantował im bezpieczeństwo.
Jechaliśmy tak długo, aż przybyliśmy w pobliże stacji pocztowej położonej na drodze ze
Śliwkowego Strumienia do Denver. Stacja składała się z kilku skromnych zabudowań, ale nie
dostrzegliśmy wokół nich ani żywej duszy. Już chciałem skierować wierzchowca pod okna
najobszerniejszego, mieszkalnego domu, gdy Irvin mnie zawrócił.
— Szkoda czasu. Wezmą nas za bandytów. Zanim sprawę wyjaśnimy, zmarnujemy kilka
godzin. I nawet jeśli się dogadamy, bardzo wątpię, czy ktokolwiek zgodzi się nam towarzyszyć.
Ruszajmy dalej.
Spełniliśmy to polecenie, ale konie nasze były już tak zmęczone, iż nie wróżyłem szybkiej
jazdy. Zwróciłem na to uwagę Irvinowi
—Wiem o tym, Karolu — odparł — ale cóż począć? Chyba... chyba — dodał pochylając się
na siodle i spoglądając w kierunku zabudowań — że je zamienimy na inne.
—Wobec tego musimy wracać.
—Skądże znowu! Patrz! Tam pasą się wierzchowce przeznaczone akurat dla nas. Jazda do
nich!
Nie potrzebuję podkreślać, jak ryzykowne było to przedsięwzięcie. Gdyby nas przyłapano na
tej “wymianie” — jak ją nazwał Irvin — szybko poczułbym postronek na szyi. W tych stronach
nie patyczkowano się z koniokradami. Taka wymiana, dokonywana bez zgody właściciela, była
przecież czymś bardzo bliskim kradzieży. Tak bliskim, że nikt nie bawiłby się w subtelne
rozważania. Ciarki przelatywały mi po plecach, kiedy przenosiliśmy siodła ze swoich na cudze
wierzchowce. Ale nic się nie wydarzyło. Świadkami byli tylko towarzyszący nam Indianie.
Jednakże sumienia mieliśmy czyste — od tego zależało bezpieczeństwo, a może i życie setki
podróżnych.
Teraz mogliśmy pędzić z pożądaną szybkością. W cztery godziny później trafiliśmy na
wyraźny trop. Nie sposób było policzyć jeźdźców, gdyż indiańskim zwyczajem posuwali się
jeden za drugim. Ucieszyłem się. Gdybyśmy szybko spotkali któryś z oddziałów Pawnisów,
można by zaraz powrócić na stację. I istotnie, spotkaliśmy Indian po godzinie, ale... Czejenów!
Było ich niewielu, około dwudziestu, ale wystarczająca liczba, aby nas uśmiercić lub pojmać
w niewolę.
Indiańskie mustangi tak są wytresowane, iż na odpowiedni znak swych panów kładą się w
trawie. Nasze dwa nowe wierzchowce musiały przejść taką szkołę, bo poszły za przykładem
koni Pawnisów. Położyliśmy się za nędznymi kępkami krzewów, które bardziej udawały, niż
stanowiły ochronę od kul. I tak się zaczęło. Najpierw Czejenowie otoczyli nas szerokim kręgiem
i pędząc galopem walili z kilku fuzji i szyli strzałami łuków. Krąg posiadał jednak tak duży pro-
mień, iż nikt z nas nie został trafiony. Odpowiadaliśmy im nieregularną palbą, ale bez
widocznych rezultatów. Pukanina trwała bez przerwy i począłem już nabierać otuchy, że
napastnikom wyczerpie się wreszcie amunicja. Mój towarzysz zwrócił uwagę na pozornie
drobne, ale przecież bardzo dla nas niebezpieczne zjawisko: galopujący krąg począł się
zacieśniać. Powoli, ale stale. Wirująca linia jeźdźców mijała nas coraz bliżej.— Musimy stąd
wyrywać — stwierdził Irvin.
Zanim się zapytałem, co przez to rozumie, wdał się — między jednym a drugim strzałem —
w rozmowę z przywódcą Pawnisów. Niewiele z niej zrozumiałem, bo była prowadzona tą
straszliwą gwarą pograniczników, pełną poprzekręcanych słów angielskich i indiańskich. Po
chwili zwrócił się na nowo ku mnie i wyjaśnił, iż na dany znak mamy wskoczyć na konie i —
bez przerwy strzelając — sforsować galopujący pierścień. Uważał, iż była to jedyna możliwość
ratunku. Czekałem teraz na ten znak, pełen niepokoju, czy nam uda się wykonać pomysł Irvina i
kosztem jakich strat? Jednak nie doszło do tego. W kilka sekund później mój koń trafiony został
przypadkową kulą prosto w głowę, a koń Irvina z przeszytą strzałą szyją zerwał się i
pogalopował w prerię. Cóż mogło nas spotkać gorszego? Okazało się, że jednak mogło. Bo tak
leżąc i strzelając, stwierdziłem w pewnej chwili — o zgrozo! — że mam już tylko dwa naboje.
Natychmiast powiadomiłem o tym Irvina. Pogrzebał po
kieszeniach. Znalazł pięć. Co prawda,
pokaźny ich zapas umieścił w torbie przy końskim siodle. Ale torba razem z rannym koniem
galopowała teraz po prerii.
O wyrwaniu się z nieprzyjacielskiego kręgu nie mogliśmy nawet marzyć. Na szczęście
zapadła noc
i strzały umilkły. Czuwaliśmy jednak bez przerwy. Byłem bardzo zmęczony.
Wiedziałem jednak, że jeśli zasnę, mogę się już więcej nie obudzić.
Czas wlókł się nam straszliwie długo. Gdy poczęło szarzeć, próbowaliśmy sprawdzić, gdzie
się znajdują nasi wrogowie. Dojrzeliśmy ich wreszcie na horyzoncie. Zbili się w gromadkę,
potem rozciągnęli długim wężem i pogalopowali w prerię. Nie wierzyłem własnym oczom.
— To chyba jakiś nowy podstęp — powiedziałem do Irvina.
Klęknął i bacznie obserwował uciekających.
— Oni naprawdę odjeżdżają, ale dlaczego?
Na odpowiedź nie czekaliśmy długo. Oto nie opadł jeszcze kurz wzbity końskimi kopytami,
gdy ziemia zatętniła na nowo. W różowej zorzy wstającej na wschodzie ujrzałem gromadkę
jeźdźców pędzących ku nam.
—Wracają! — krzyknąłem.
—No, Karolu, jeżeli to oni, koniec z nami! Wracają znacznie większą grupą. Nie damy rady!
Na szczęście myliliśmy się obaj. Jeźdźcy, a było ich z pięćdziesięciu, należeli do plemienia
naszych towarzyszy — Pawnisów. Jak się później okazało, już od wczoraj jechali tropem
Czejenów.
Zerwaliśmy się z ziemi i po chwili staliśmy w kręgu wybawicieli. Irvin nie tracił czasu.
Począł zachęcać nowo przybyłych, aby towarzyszyli nam w drodze powrotnej do Śliwkowego
Strumienia. Gestykulował tak wymownie i mówił tak obrazowo — co piąte przez dziesiąte
zdołałem pojąć — że indiańscy wojownicy zgodzili się odstąpić dwa wierzchowce i jechać
razem z nami. Gnaliśmy jak na skrzydłach wiatru.
Kiedy wreszcie na horyzoncie ukazała się linia nasypu, obaj z Irvinem wysforowaliśmy się
naprzód, aby uprzedzić wystraszonych podróżnych i nie dopuścić do paniki. Mogli przecież
wziąć Pawnisów za jakiś oddział Czejenów. Gdy przygalopowaliśmy, niewiele brakowało, aby i
nas postrzelono. Po paru minutach nadciągnęli Pawnisi i atmosfera nieco się poprawiła, chociaż
spoglądano na nich z lękiem, a jeden z podróżnych zupełnie poważnie zapytał mnie, czy jestem
pewien, że to są Pawnisi, a nie Czejenowie! Roześmiałem się po raz pierwszy od wielu godzin.
Indianie zsiedli ż koni, ułożyli się po obu stronach toru. Irvin rozesławszy najpierw kilku
zwiadowców w cztery strony świata, zwołał pasażerów pociągu. Oświadczył im, że jeśli chcą,
aby Pawnisi strzegli ich do chwili przybycia odsieczy, powinni złożyć się na jakiś dar dla
czerwonoskórych. Do pożyczonego kapelusza poczęły się sypać nie tylko miedziaki, ale i srebr-
ne monety. W ten sposób zebraliśmy około dwustu dolarów. Irvin wręczył je Siedzącemu
Niedźwiedziowi — przywódcy Pawnisów. Potem udaliśmy się obejrzeć ładunki wiezione w
wagonach towarowych. Po prostu chcieliśmy sprawdzić, czy nie ma w nich amunicji, której nam
brakowało. Niestety! W pierwszym z wagonów nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. W drugim
natomiast spoczywały wielkie paki. Kierownik pociągu wyjaśnił, iż są to mundury
transportowane dla któregoś z wojskowych garnizonów stacjonujących na zachodzie.
— Bardzo dobrze — powiedział Irvin. — Mogą nam się przydać.
Kolejarzowi prawie że odebrało mowę.
— Jak to, panie? To własność rządowa!
Ale Irvin nie wdawał się z nim w dyskusję.
— Nie interesuje mnie wcale, czyją własnością są te paki. Jeśli ich zawartość trzeba będzie
poświęcić dla uratowania życia pasażerów, nie zawaham się. A teraz zamknij pan wagon i
dobrze go pilnuj!
Wreszcie znaleźliśmy chwilę czasu, aby usiąść, rozpalić ognisko i ugotować nieco strawy.
Następnie Irvin udał się na zlustrowanie indiańskich placówek, a ja położyłem się i zasnąłem,
niepomny na niebezpieczeństwo, na Czejenów, na cały świat. Ze snu wyrwało mnie szarpanie za
rękaw. To mój towarzysz tak bezceremonialnie mnie budził.
—Wstawaj! Już są.
—Kto?
—Czejenowie.
Zerwałem się na równe nogi. Resztki snu natychmiast pierzchły.
—Gdzie? — zapytałem.
—Jeszcze ich nie widać, ale wrócili zwiadowcy, Ciągnie tu cała banda, ze trzy raz tyle, co nas
tu wszystkich.
—Chodźmy do Siedzącego Niedźwiedzia. Mam pewien pomysł.
Na czym ten pomysł polegał — zaraz się okazało. Irvin kalkulował, i słusznie, że jeśli dojdzie
do starcia wręcz, grupa Pawnisów ulegnie, nawet po stawieniu najbardziej zaciętego oporu. Na
pasażerów pociągu nie można było liczyć. Klęska Pawnisów była równoznaczna z dostaniem się
do niewoli całej tej gromady bezbronnych ludzi. Na myśl o tym zimno mi się zrobiło. Jedyny
ratunek — według Irvina — polegał na stworzeniu sytuacji, w której Czejenowie z góry byliby
przekonani o swej przegranej i uciekliby bez walki.
—Takiego cudu nie dokonasz — powiedziałem.
—To się jeszcze okaże. Jak ci się zdaje, przed kim Czejenowie na pewno uciekną? Tylko
przed oddziałem regularnego wojska.
—Skąd je wytrzaśniesz?
—Wojska nie potrzebuję, ale mundury...
Zrozumiałem. Rzecz polegała na tym, aby Pawnisi
założyli mundury regularnych wojsk
Stanów Zjednoczonych. Trudność stanowiło skłonienie naszych sprzymierzeńców do
galopowania w zwartym szyku, czego nigdy przecież nie czynili, no i powstrzymania się od
wydawania indiańskich okrzyków, które zawsze towarzyszyły im w walce.
Siedzącemu Niedźwiedziowi bardzo spodobał się ten pomysł. Natychmiast wyjaśnił swoim
wojownikom plan Irvina, a my dwaj z trzema wojownikami powędrowaliśmy po mundury.
Czasu nie było wiele. Gdy Indianie na polecenie Irvina zaczęli wyrzucać toboły z wagonu,
nadbiegł kierownik pociągu. Wymachiwał rękami i wołał na całe gardło:
— Hej, wy! Co robicie?! To kradzież! Zostawcie!
Z okien wagonów powychylały się głowy ciekawskich, a z wnętrza stacyjnego budynku
wybiegło kilka osób.
— Biorę wszystkich za świadków — darł się kolejarz — że kradnie się dobro powierzone
mojej pieczy!
Cóż na to Irvin? Pewnie wiesz, Janie, jaki on jest silny. Najpierw jednym ruchem ręki odsunął
na bok kierownika pociągu, a potem powiedział spokojnie, ale głosem tak donośnym, że mogli
go słyszeć zebrani dokoła gapie:
— Potrzebuję pięćdziesięciu kurtek wojskowych dla bezpieczeństwa was wszystkich. Jeśli ich
nie otrzymam, za pół godziny będziecie mieli na karku Czejenów. Wybierajcie więc!
Teraz dopiero podniosły się głosy:
— Do diabła z kurtkami! Niech biorą!
Kolejarz opierał się jeszcze, ale widząc, że nic już nie wskóra, złapał się za głowę i uciekł do
wagonu.
Rozpakowano toboły. Niebieskie kawaleryjskie kurty zostały rozdzielone wśród Indian w
piorunującym tempie. Z pośpiechu ponarzucali je tylko na ramiona, zapinając pod szyją.
Pochowali pióra sterczące we włosach i nakryli głowy wojskowymi czapkami. Ja również
musiałem wdziać kawaleryjską kurtkę. Irvin postąpił podobnie.
Ledwie uporaliśmy się z tym wszystkim, gdy po drugiej stronie Śliwkowego Strumienia
rozległy się strzały. Ukazało się kilku gnających ku nam jeźdźców. Przebyli strumień, pokładli
się wzdłuż brzegu i rozpoczęli gwałtowną kanonadę. Byli to ostatni zwiadowcy Pawnisów,
wysłani ku zachodniej stronie.
Wysunęliśmy się wraz z Siedzącym Niedźwiedziem na czoło oddziału. Stąd ujrzałem, jak zza
Śliwkowego Strumienia unosi się kłąb kurzawy, a spoza chmury kurzu wypada rozrzucona
szeroką ławą gromada jeźdźców. Przeciwników było co najmniej z półtorej setki.
Zrobiło mi się trochę niewyraźnie na ciele i duszy. Siedzący Niedźwiedź coś krzyknął.
Ruszyliśmy. Zrazu wolno, aż do brodu na strumieniu. Bród był dość szeroki i na szczęście
płytki. Przebyliśmy rzeczkę i wyskoczyli na równinę. Konie przeszły w cwał, potem w galop.
Czejenowie już nas dostrzegli. Ich linia, zbliżająca się ku nam w kształcie półksiężyca, rozbiła
się na drobne grupki, straciła nagle rozpęd, zatrzymała się. Jeszcze chwila, a nieprzyjaciel,
zdarłszy konie, zawrócił i rozpoczął odwrót. Wrzasnęliśmy w zapale i pogonili kilkadziesiąt
yardów. Teraz wynikł nowy kłopot. Pawnisów należało zatrzymać, aby istotnie nie uderzyli na
uciekających. Podstęp by się wydał i zwycięstwo zamieniłoby się w klęskę. Ledwie zdołaliśmy
pohamować zapał wojowników i wreszcie wycofaliśmy się za Śliwkowy Strumień.
W trzy godziny później nadciągnęła oczekiwana pomoc. Siedzący Niedźwiedź ze swymi
wojownikami ruszył na południe, my dwaj — żegnani nie kończącymi się podziękowaniami
podróżnych — na północ. (Pawnisowie podarowali nam dwa konie, ale nie zwrócili ani jednej
sztuki pożyczonych mundurów. Nawet nie próbowaliśmy ich do tego skłonić.) Zrezygnowaliśmy
z jazdy pociągiem — naprawa mostu mogła potrwać kilka dni.
Odjeżdżaliśmy bardzo ź siebie zadowoleni. Tylko kierownik pociągu pozostał markotny. Nie
mógł przeboleć straty. No, ale trudno wszystkim dogodzić. Tak oto zakończyła się dosyć dziwna
historia, którą nazwałem bojem nad Śliwkowym Strumieniem.
Karol skończył mówić. Wytrząsnął resztkę popiołu z fajki, wstał i wyjrzał na dwór.
— Gwiazdy świecą — powiedział odwracając ku nam głowę. — Na jutro pogoda murowana.
Mustangi
Wyniosła, szara ściana, przecięta poprzecznymi, różowymi pasami, porosła na grzbiecie
lasem, pęknięta była od szczytu aż po podstawę. W utworzonej w ten sposób rynnie kłębił się
biały pył, spadając tumanami pienistych wód. Nie mogłem oderwać oczu od gry kolorów, od
załamującego się w wilgotnej mgiełce słonecznego blasku. Kaskada spadała z hałasem, a potem
bulgocąc płynęła wśród oślizłych, mchem porosłych głazów. Tu rozbiliśmy obozowisko.
Pierwszy postój w drodze do złotodajnej Doliny Siodła.
Przed trzema dniami opuściliśmy Ukryte Miasto. Wiódł nas Czerwona Chmura na czele
dwudziestu wojowników, którzy prowadzili liczne konie juczne, dźwigające zapasy żywności.
W drodze powrotnej miały transportować złoty pył. Była to więc wielka wyprawa przygotowana
na miesiące pobytu w szczerym pustkowiu. Dwa dni wędrowaliśmy prerią, obecnie stanęliśmy
na samym progu Gór Skalistych. Ze względów ostrożności postanowiliśmy polować jak najrza-
dziej. Licho nie śpi, a huk strzałów, zwielokrotniony przez echo, mógłby ściągnąć nieproszonych
gości.
W tej drodze pewnego popołudnia przytrafiła nam się zabawna przygoda świadcząca o tym,
iż nawet na pozornie pustej prerii można spotkać jej czworonożnych mieszkańców. Podążaliśmy
tego dnia wznoszącą się ku bliskim szczytom falistą płaszczyzną. Nagle spod końskich nóg,
wydając skrzekliwy głos, wybiegły setki malutkich zwierzątek o czerwonobrązowych grzbietach
i brunatnoczarnych ogonkach. Na oko nie przekraczały dwunastu cali długości. Wstrzymaliśmy
konie. W kilka sekund zwierzątka znikły. Dosłownie zapadły się pod ziemię.
— Pieski preriowe — powiedział Karol. — Jedźmy ostrożnie. Ta cała łąka jest na pewno
zryta i podziurawiona jak rzeszoto. One mieszkają w norkach.
Osada piesków preriowych ciągnęła się prawie na długości pół mili.
Wreszcie zatrzymaliśmy się nad szumiącym wodospadem i rozpalili ogniska. Indiańscy
wojownicy przyrządzali posiłek. Nie opodal pasły się konie. Wzdłuż zboczy otaczających
kotlinkę rozstawiono straże. Mimo sporej gromady ludzi i koni panowała zupełna cisza, mącona
tylko hukiem spadającej z wysokości wody.
Słońce zaszło za grzbiety góry i nagle ogarnął nas mrok. Na prerii o tej porze dnia było
jeszcze widno. Tu, w szybciej zapadającej nocy, jazda stanowiła zbyt wielkie ryzyko dla ludzi i
koni, aby ją bez ważnych powodów przedsiębrać. Przewidywaliśmy zresztą, iż dla wędrujących
górskimi dolinami dzień podróży będzie znacznie krótszy niż na prerii.
Gdy ukazały się pierwsze gwiazdy, a płomienie ognisk poczęły dogasać, otuliliśmy się w
pledy, podsunęliśmy siodła pod głowy i ułożyli do snu. Wiatr szumiał gdzieś na szczytach i
poruszał konarami drzew, ale tu było zacisznie i ciepło. Łoskot spadającej wody działał
usypiająco. Sam nie wiem, kiedy zamknęły mi się oczy.
Obudził mnie chłód wczesnego ranka. Ognisko wygasło,, a wilgotna mgła kłębiła się w
kotlinie i przenikała do szpiku kości. Zerwałem się, aby rozpalić ogień. Moi towarzysze jeszcze
spali. I wówczas, w momencie gdy schylałem się, aby zgarnąć nieco chrustu, poprzez szum
wodospadu, doszedł mych uszu jeszcze jakiś inny dźwięk, nieznany. Początkowo sądziłem, że
ulegam złudzeniu. Ale dźwięk stawał się coraz mocniejszy. Poznałem. To był tętent kopyt
mocno bijących w ziemię. Począłem szybko budzić towarzyszy. Zerwali się, instynktownie
chwytając za broń. Stare przyzwyczajenie ludzi żyjących na prerii. Pojęli natychmiast. Tupot
końskich kopyt usłyszały już straże wartujące przy wjeździe do kotlinki. Poranny wiatr rozegnał
mgły. Ujrzałem teraz, jak Indianie kryją się we wgłębieniach skał i za potężnymi złomami.
Nasze konie, pasące się w głębi, zostały szybko odprowadzone na bok, a kilku ludzi kręciło się
obok nich. Podziwiałem sprawność tych wojowników. Uczynili wszystko, co należy uczynić na
wypadek zbliżania się nieprzyjaciela, bez jednego nawet rozkazu Czerwonej Chmury. Poszliśmy
za ich przykładem.
Tkwiąc w ukryciu wśród krzewów, słyszeliśmy wzmagający się bez przerwy tętent
zwielokrotniony górskim echem. Leżałem z bijącym sercem, z kolbą sztucera przyłożoną do
ramienia, z lufą opartą o jakiś kamień i z oczami wlepionymi w skalistą bramę — wejście do
kotlinki. I wreszcie ujrzałem — aż mi dech w piersiach zaparło! Na sam środek zieleniejącej mu-
rawy wypadł z kamiennej gardzieli wspaniały, biały jak śnieg koń. Grzywa spadała mu długimi
pasmami poza kark, a falujący ogon sięgał prawie pęcin: mustang! Przewodnik stada, które zaraz
za nim runęło w kotlinę. Konie rozmaitej maści i wzrostu, z podniesionymi łbami, z pianą u
pysków i zwichrzonymi grzywami. Tak, to było chyba jedno z nielicznych ostatnich stad
żyjących na swobodzie. Nie zdołałem ich policzyć, bo przewodnik stada zarżał ostrzegawczo,
zarył się kopytami w ziemię, wspiął na tylne nogi, zaskoczony i przerażony. Wiatr wiał w naszą
stronę, a mustangi musiało coś spłoszyć, gnały więc w kotlinę, nie mogąc widać skręcić w bok.
Teraz dopiero spostrzegły niebezpieczeństwo. Stłoczyły się bezładnie i na powtórne rżenie
przewodnika natychmiast zawróciły. Wszystko to trwało niesłychanie krótko, mgnienie oka, ale
w tej krótkiej chwili wydało mi się, że jeden z koni nosi uzdę. Krzyknąłem o tym Karolowi, gdy
ostatni ogon koński znikał w gardzieli kotliny.
Może się przecież zdarzyć (i zdarzało się nieraz), że koń wierzchowy, trafiwszy ha stadko
mustangów, przyłącza się doń. Z biegiem czasu gubi podkowy, dziczeje i przestaje się
czymkolwiek różnić od swych towarzyszy. Przecież w ten sposób pojawiły się przed wiekami na
preriach pierwsze mustangi — konie, które zbiegły hiszpańskim kolonizatorom
Karol wyśmiał mnie. Oświadczył, iż ta uzda to owoc mojej bujnej wyobraźni.
— Nie jestem ślepy, Karolu — powiedziałem. — Mogę się założyć.
Do zakładu nie doszło, bo za znikającym stadem pognali dwaj wojownicy Czarnych Stóp.
Czarownik jeszcze zdążył coś krzyknąć, na co odpowiedzieli prawie jednocześnie i zginęli za
załomem skalnym.
Zajęliśmy się rozpalaniem ognia, a potem przyrządzaniem śniadania. Jaki się ma rano apetyt,
tego nie wie nikt, kto nie przebywał na prerii lub w górach.
W godzinę później wskoczyliśmy na siodła i cała kawalkada ruszyła ku północy.
Posuwaliśmy się śladem uciekającego stada, gdyż prowadził w kierunku, w którym i my
zamierzaliśmy wędrować. W miejscu, w którym ślady skręcą, mieliśmy się zatrzymać i poczekać
na dwóch wojowników, którzy pognali za mustangami. Zapytałem Czerwoną Chmurę, w jakim
celu ich wysłał. Odparł krótko:
— Sprawdzą, czy mój biały brat nie mylił się.
Jechaliśmy dalej plątaniną dolin i dolinek. Za każdym zakrętem otwierał się przed nami nowy
i nieoczekiwany widok. Kolorowe skały fantastycznych kształtów; błyszczące w słońcu, pokryte
miką głazy, wyglądały jak bryły srebra; zbocza na przemian porośnięte lasami lub kosodrzewiną;
jasnozielone łąki, wśród których szemrały strumyki o wodzie kryształowo czystej i zimnej jak
lód. Od czasu do czasu na błękitnym niebie ukazywał się samotny orzeł, zataczając wielkie kręgi
w poszukiwaniu zdobyczy. Niekiedy po skalnych wierchach przelatywały kozice.
Słońce stanęło u szczytu nieba, a tropy mustangów wciąż jeszcze ciągnęły się przed nami
stratowaną smugą poszycia, krzewów lub zdeptanego piasku. Byłem ciekaw, co mogło
spowodować nagłą inwazję mustangów na kotlinkę, w której obozowaliśmy. Karol uważał, że
najprawdopodobniej spłoszył je któryś z wygłodniałych mieszkańców gór, może szary
niedźwiedź grizzly. Na pewno nie był to człowiek, gdyż wpadłby na nas zaraz za ściganym
stadem. Spłoszone mustangi gnały z wiatrem, nie poczuły więc w porę obecności ludzi.
Ścigający je drapieżnik albo zrezygnował z pościgu, albo po prostu wcześniej nas wyczuł i
zawrócił.
W samo południe zatrzymaliśmy się w jakimś głębokim i ponurym wąwozie, Ale takie
otoczenie właśnie nam teraz odpowiadało. Słońce w czasie drogi prażyło niemiłosiernie, a tu był
cień i woda. Wkrótce usłyszeliśmy tętent kopyt — to wracali nasi zwiadowcy, ale zamiast dwóch
12 Pierwsze konie, jakie ujrzeli Indianie Amorykl Północnej, były końmi hiszpańskich zdobywców Meksyku (1519
—1521). Z ich potomstwa oraz z potomstwa ośmiu czy dziesięciu koni pozostawionych na Florydzie przez
wyprawy de Sota i Coronado wywodzą się mustangi. Początkowo Indianie uważali konia za wielkiego psa. Dlatego
w jcy.yliu Dakotów konia oznacza słowo: “sunka wakan” — tajemniczy pies, a u plemienia Kri: “mistatim” —
wielki pies.
— szły teraz trzy konie. Trzeciego prowadzono na lassie z uzdą zarzuconą na kark. Więc jednak
nie myliłem się... Podbiegliśmy przejęci niepokojem. Okazało się, iż mustangi pędziły tak
szybko, że nie udało się ich dogonić. Koń z uzdą biegł na samym końcu, coraz bardziej
pozostając w tyle. Wreszcie znalazł się w zasięgu lassa i schwytano go.
Podeszliśmy do zwierzęcia. Najpierw tuliło uszy i chrapało, ale gdy Karol począł je klepać po
szyi, uspokoiło się wreszcie. Czerwona Chmura długo nań spoglądał z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy, a potem zwrócił się do nas:
--- Czy moim białym braciom ten koń niczego nie przypomina?
Umilkliśmy. Karol oglądał uważnie kopyta, nogi i grzbiet zwierzęcia.
— Nie ma tu śladów walki — powiedział zagadkowo.
Zastanowiło mnie pytanie czarodzieja. Przymknąłem na chwilę oczy, natężyłem pamięć, a
potem krzyknąłem.
— Przecież to koń szeryfa!
Spostrzegłem, jak Karol pobladł pod maską opalenizny.
— Chyba masz rację — powiedział wolno.
Byliśmy przerażeni i całkowicie bezradni. Przecież
wierzchowiec szeryfa mógł przewędrować
wraz ze stadem mustangów dziesiątki mil. Mimo tak beznadziejnej sytuacji cztery dni
poświęciliśmy na zbadanie najbliższej okolicy. Wszystko na darmo.
Orle szpony
Opadły nas najczarniejsze myśli. Ale cóż było robić? Postanowiliśmy prowadzić do końca
wyprawę.
Zaczynały się długie, gorące dni lata, gdy dotarliśmy do serca Gór Skalistych. W drodze nie
natrafiliśmy na żadne nieprzewidziane przeszkody, nie opisuję więc jej przebiegu. Dość, że
wreszcie dojechaliśmy na miejsce. Warto poświęcić kilka słów tej dolinie, przezwanej przez nas
Doliną Siodła.
Tworzyły ją dwie kopulaste góry o zboczach porosłych krzewami lub wysokopiennym lasem.
Jedno z tych zboczy opływał strumień szumiący wśród głazów, przeciwległe zbocze porosłe
było po sam szczyt starodrzewem. Wśród najniżej rosnących pni wznosiła się nieco zębem czasu
nadgryziona chata, zbita z grubych bali, bez okien, z prostokątnym otworem zamiast drzwi. Kto i
kiedy ją wzniósł — nie wiedzieliśmy.
W tej to chacie podczas zeszłorocznego pobytu w dolinie niejednokrotnie nocowaliśmy,
zwłaszcza podczas deszczowych nocy. Dolinę otwierały i zamykały dwie skalne bramy o
strzaskanych szczytach i nieco zawalonych głazami przejściach. Kto wdrapał się na nie zalesione
zbocze, łatwo mógł dostrzec charakterystyczny kształt doliny: rozszerzała się półokrągło w
jednym końcu, nieco zwężała w środku i znowu rozszerzała przy przeciwległym wjeździe. Taki
właśnie jej kształt przypominał siodło końskie. Złoto znajdowało się częściowo w piasku
zalegającym koryto rzeczki, ale złotodajne żyły ciągnęły się przede wszystkim pod powłoką
jałowej ziemi, pokrywającej nagie zbocze nad rzeczką. Tam przed rokiem natrafiliśmy na złoty
pył, a niekiedy nawet na drobne grudki żółtego metalu. Pokopaliśmy wtedy liczne doły. Okazało
się, że tu spoczywają największe skarby Doliny Siodła. Przed rokiem, gdy stąd odjeżdżałem,
zbocze było znacznie mniej zryte, ale przecież Karol raz jeszcze wracał do doliny. Dlatego
zdziwiło mnie, gdy ujrzałem jego zatroskaną twarz. Właśnie schodził z góry.
—Co się stało?
—Ktoś tu gospodarował — odparł krótko.
—Gospodarował? — zapytałem z niedowierzaniem.
—Dobrze pamiętam, w którym miejscu kopałem. Teraz ziemia jest zryta na znacznie
większej przestrzeni. Popatrz!
—Czy nie... — urwałem w połowie zdania. Przypomniałem sobie nagle wszystkie szczegóły
niespodziewanego spotkania Scotta w Fort Benton w gospodzie. Jak wspaniale był ubrany!
Dlatego przecież nie poznałem go w pierwszej chwili.
—To Scott. Scott tu był, Karolu! Myśleliśmy, że zginął, a on z powrotem tu się zjawił.
—Pewnie masz rację, ale z małą poprawką. Scott nie przybył do doliny natychmiast po
naszym odjeździe. Musiał się tu zjawić znacznie później, dopiero po moim powtórnym
pobycie, i wówczas kopał.
—Przypuszczasz, że bawił tu w zimie?
—Tak. To już była prawie zima. Trudno uwierzyć, ale jak inaczej wytłumaczyć fakt
wykopania nowych dołów? Chodźmy do Czerwonej Chmury.
Czarownik wysłuchał w milczeniu uwag mego przyjaciela. Potem udaliśmy się we trójkę
obejrzeć złoty stok, a stamtąd poszliśmy do opuszczonej chaty. Wewnątrz niej Karol nie znalazł
żadnych nowych śladów pobytu człowieka, ale to niczego nie dowodziło. Jeśli więc obaj nie
myliliśmy się co do osoby tajemniczego kopacza, można było i teraz w każdej chwili oczekiwać
pojawienia się Scotta. Jego postać straszyła nas jak upiór. Schwytany koń szeryfa mógł również
mieć jakiś związek z pojawieniem się bandyty. Należało więc zabezpieczyć się przed
niespodzianką. Co prawda dwudziestu Indian i dwu białych — niemała to gromadka. Dodam, iż
Czerwona Chmura specjalnie dobrał ludzi najlepszych, każdy z nich starczał za dwu. Ale z takim
diabłem, jak Scott...
Obstawiliśmy oba wyloty doliny, a także wznoszące się nad nią granie, najgęściej
rozstawiając straże wzdłuż lesistego stoku, i przystąpiliśmy do zorganizowania naszej pracy.
Sprawa wcale nie była łatwa. Indianie nie są przyzwyczajeni do tego rodzaju fizycznego
wysiłku. O kopaniu i przepłukiwaniu piasku nie mają pojęcia. Musieliśmy więc najpierw ich
tego nauczyć, a później stale kontrolować ich pracę. Czerwona Chmura stał się naszym
niezastąpionym pomocnikiem. Podzieliliśmy złotodajny stok na części, kopiąc na nich kolejno i
kolejno przepłukując ziemię na metalowych miskach. Aby za każdym razem kopacz nie
potrzebował schodzić ze swym ładunkiem do strumienia, zorganizowaliśmy trzy grupy: jedna
kopała, druga nosiła, trzecia przepłukiwała ziemię, oddzielając od niej złoty pył, a często nawet
całe grudki metalu. Karol objął nadzór nad kopaczami, ja — nad płuczącymi. a Czerwona
Chmura baczył na noszących ziemię, zajmując się również kontrolowaniem posterunków i go-
spodarczą stroną ekspedycji. Roboty mieliśmy więc powyżej uszu. A ile wzruszenia. Ja sam
emocjonowałem się co niemiara. Wiele razy;, zwłaszcza na początku, popadałem w zwątpienie,
gdy po żmudnym przepłukaniu wiadra ziemi widziałem; dno misy błyszczące cieniutką
metaliczną powłoką, a po przepłukaniu następnego — znajdowałem na» dnie tylko nieco
bezwartościowych kamyków. Z początku podejrzewałem “swoich” pracowników o nie-
sumienność. Okazało się później, że były to jedynie-skutki kaprysów złotodajnego gruntu. Już,
już zdawało się, iż bardzo dokładnie określiliśmy jego obszar, gdy nagle okazywało się, że
ziemia pobrana zaledwie o yard dalej, w ogóle nie zawierała złotego piasku.
Po wielu niepowodzeniach i rozczarowaniach zdołaliśmy wreszcie wytyczyć na nagim stoku
granicę, poza którą nie warto było szukać. Zakreślony w ten sposób obszar miał kształt trójkąta,
z podstawą opartą* o strumień, ze szpicem zwróconym ku górze, nie dosięgającym jej grzbietu.
Ale i tak przestrzeń była^ ogromna.
Od świtu do wczesnego zmroku pracowaliśmy dosłownie w pocie czoła. Bolały mnie nogi,
bolał kark. od ustawicznego schylania się, a ręce — ciągle moczone w wodzie — stały się
czerwone i szorstkie jak tarka. Najwięcej jednak męczył się Karol, bez chwili wytchnienia
pomagający Indianom w kopaniu jam i odgarnianiu skalnego gruzu.
Na posiłki przychodziłem tak wyczerpany fizycznie,, że nawet jeść mi się nie chciało.
Sądziłem, iż tak forsownej roboty dłużej nie wytrzymam. A jednak po dziesięciu dniach wcale
nie czułem się gorzej. Może to zdziałał wspaniały, zdrowy klimat górski, a może organizm
przystosował się do nowych warunków życia? Mimo to bardzo mnie ucieszyła decyzja Karola,
by skrócić godziny pracy. Oświadczył, iż w drodze powrotnej musimy znajdować się w pełni sił,
a nie stanowić gromady całkowicie wyczerpanych ludzi.
Ponieważ nie natrafiliśmy już nigdzie na ślad człowieka, stało się jasne, iż schwytany koń
szeryfa odbyć musiał bardzo długą drogę. W takiej sytuacji uznaliśmy za dopuszczalne
urządzenie małego polowania w najbliższej okolicy. Wszystkim już zbrzydło suszone mięso
bizonów.
O świcie udaliśmy się w góry: Czerwona Chmura, Karol i ja oraz kilku wojowników.
Początkowo kroczyliśmy zwartą grupą, ale później każdy ruszył obraną przez siebie drogą. Trzy
dane po sobie strzały miały być sygnałem łowieckiego sukcesu lub wezwaniem pomocy.
Skręciłem w prawo, podchodząc ku górze wąziutką, kamienistą ścieżką, pełną wilgotnych
głazów. Prawdopodobnie niedawno płynął tędy wiosenny strumień.
Tak posuwając się dotarłem na grzbiet wysoczyzny porosłej rzadką trawą i pokrytej
kamieniami. Usiadłem. Bliskie i dalekie szczyty rysowały się przede mną ostro. Słońce świeciło,
cienie były kontrastowe, a widoczność wspaniała.
Na lewo zbocze spadało stromo upłazem, nad którym dźwigała się jakby niebotyczna baszta,
poszarpana linia wierchu bodącego niebo smukłą iglicą. Na prawo grzbiet wznosił się stopniowo
aż ku wyniosłej przełęczy, za którą ciągnęło się pole kosodrzewiny, a nad nią trawiasta polana
pięła się łagodnie aż ku szarym graniom. Skierowałem się w tamtą stronę. Wędrówka trwała
dość długo, mimo iż droga nie była specjalnie uciążliwa. Dobrnąłem na sam szczyt. Nie
najwyższy w tej okolicy, ale dość wyniosły, by można było z niego oglądać daleką panoramę
gór, aż po okryte siwą mgiełką olbrzymy wznoszące się na granicy horyzontu, błyszczące w
załomach turni białymi plackami śniegu. Wyjąłem lornetkę i lustrowałem zbocza najbliższych
wzniesień. Nigdzie nie dostrzegłem nawet śladów zwierzyny. Słońce wspinało się po niebie,
coraz mocniej grzejąc. Góry były nadal puste i milczące. Wędrując wzdłuż grzbietu, prawie
przez godzinę forsowałem następne wzniesienie, ale gdy się na nim znalazłem — zapomniałem o
zmęczeniu. Po drugiej stronie zbocza, na skalnej platformie porosłej rzadką trawą, pasło się
stado górskich baranów. Skryłem się za potężnym głazem. Z tego ukrycia naliczyłem dziesięć
sztuk zwierząt o silnych, zakręconych rogach, o rudoczerwonej wełnie. Wiedziałem, iż
przeciętna waga dorosłej sztuki sięga osiemdziesięciu funtów. Warto pokusić się o taką zdobycz.
Sterczałem więc za kamieniem, zastanawiając się, jak by podejść do stada. Barany są bardzo
płochliwe. Przypadek przyszedł mi z pomocą. Oto ze ściany sterczącej nad platformą oderwał się
spory głaz i spadł z hurkotem. Może strącił go wiatr, może jakieś zwierzę. Ten wypadek
wywołał popłoch w stadzie. Zwierzęta pognały wprost w moim kierunku. Przewodnik prawie
otarł się o głaz, za którym klęczałem, zanim instynkt ostrzegł go o mej obecności. Wspiął się
raptownie na zadnie nogi, jak koń stający dęba, i w miejscu zawrócił. Za jego przykładem poszła
reszta zwierząt, ale o sekundę za późno. Zdążyłem nie tylko złożyć się z broni, ale i pociągnąć za
cyngiel. Baran biegnący na skrzydle stada potknął się i runął. Reszta przeleciała galopem i znikła
za skalnym występem.
Wstałem, przerzuciłem sztucer przez ramię i wolnym krokiem podszedłem do trafionej sztuki.
Kiedy się nachyliłem nad nią, spostrzegłem cień, jaki padł u moich stóp. Odwróciłem się — nie
było nikogo. Spojrzałem ku niebu — na błękitnym tle zataczał regularne koła ptak o szeroko
rozpiętych skrzydłach. Patrzałem nań z ciekawością, zastanawiając się, czy to orzeł, sęp czy
jastrząb. Ległem na wznak obok upolowanej zwierzyny i przysłoniwszy oczy dłonią, ob-
serwowałem, jak skrzydlaty drapieżnik krąży po niebie. Zataczał coraz mniejsze kręgi i coraz
bardziej się zniżał. Może dojrzał ubitą zwierzynę? Nagle znieruchomiał, a potem począł spadać
jak kamień, prosto na mnie... Poczułem niemal na twarzy dotyk jego skrzydeł. Zerwałem się.
Potężny ptak przeleciał tuż nad zabitym zwierzęciem, zawrócił, zwinął skrzydła i wbił się
szponami w czerwone runo. Chwyciłem sztucer. W tej samej sekundzie ptak wzniósł się znowu.
Wtedy złapałem barana za nogi i zarzuciłem sobie na plecy.
Nieco pochylony, rozpocząłem powrotną wędrówkę. Nagle nastąpiło coś nieoczekiwanego —
silne uderzenie strąciło mi kapelusz. O cal przed twarzą ujrzałem potężne szpony. Puściłem
barana, zamachnąłem się sztucerem — o sekundę za późno. Otrzymałem mocne uderzenie w
ramię, a jednocześnie czerwona szrama wykwitła na dłoni. Skryłem się za głaz, ale w chwili
skoku znów otrzymałem cios w głowę. Złożyłem się z broni i dwukrotnie pociągnąłem za
cyngiel. Pierwszy strzał chybił. Po prostu ręce mi się trzęsły. Drugi okazał się celny. Napastnik
zwalił się i leżał nieruchomo. Przyjrzałem mu się dokładnie. Czarnobrunatne pióra grzbietu,
opierzone nogi i potężne skrzydła. Jak potem zmierzyłem, ich rozpiętość sięgała sześciu stóp, a
więc równała się przeciętnej wysokości dorosłego mężczyzny. Był to orzeł z gatunku tak
zwanych orłów przednich. Słyszałem już, że są to największe i najsilniejsze drapieżniki ptasiego
rodu, które potrafią zaatakować nawet człowieka. Z chwili zadumy wyrwał mnie znajomy głos:
—Widziałem walkę, śpieszyłem na pomoc mojemu bratu...
Odwróciłem się. Spoza skalnego załomu ukazał się lśniący węzeł czarnych włosów, a potem
oblicze Czerwonej Chmury.
—Mój brat jest ranny?
Popatrzył na mnie badawczo, obejrzał martwego orła, na koniec ujął upolowanego barana za
nogi i zarzucił go sobie na ramię.
—Niech mój brat zabierze orła — powiedział.
—Orła? — powtórzyłem zdziwiony.
—Orle pióra są ozdobą każdego wojownika — odparł czarodziej i ruszył w dół kamienistym
upłazem.
Napad
Lato trwało w pełni. Dogrzewało słońce, nadlatywały i ginęły chmury skrapiające nas
krótkotrwałymi deszczami, a ciepłe nad podziw noce parowały leśnymi zapachami.
Małe woreczki z koźlej skóry pęczniały powoli złotym pyłem. Zdawało się, iż Dolina Siodła
jest niewyczerpanym skarbcem gór. Kiedy wspomniałem o tym wróżąc pracę na lata, Karol
parsknął śmiechem:
— Bez przesady, Janie. Nim opadnie pierwszy śnieg, ogołocimy dolinkę tak dokładnie, że
tego, co> w niej zostanie, nikomu już nie opłaci się wydobywać.
Jednakże nawet i on się pomylił.
Daleko było jeszcze do jesiennych chłodów, gdy wytyczony na zboczu “złoty trójkąt” został
już w trzech czwartych przekopany, a woreczki ze złotem wypełniły większość końskich juków.
Nadszedł wreszcie dzień, w którym Dolina Siodła przestała być złotą doliną. Przez następny
tydzień przygotowaliśmy zapasy na drogę powrotną. Uganialiśmy się za zwierzyną, a potem
suszyli pokrajane iv wąskie i długie płaty mięso. Kiedy wszystko już było gotowe, któregoś
ranka wskoczyliśmy na siodła, opuszczając ten zakątek, z którym tak związały się ostatnio nasze
losy.
Długą karawanę ludzi i koni poprzedzała trzyosobowa grupa zwiadowców. Dalej jechaliśmy:
Czerwona Chmura, Karol i ja. Za nami — pod strażą wojowników — kroczyły zwierzęta
objuczone drogocennym ładunkiem. Kawalkadę zamykało również trzech zwiadowców.
Ze względu na ciężary, jakie niosły konie, nie mogliśmy posuwać się szybko. Droga, wijąca
się wśród wąskich dolinek, perci, upłazów, małymi steczkami tuż nad brzegami rwących
potoków, była bardzo trudna. Mimo takich niedogodności wracaliśmy w dość dobrym nastroju,
zmąconym jedynie niepokojem o los szeryfa. Gdyby nie to — nic nie brakowałoby da szczęścia:
dokonaliśmy przecież nie lada wyczynu, zrealizowaliśmy pierwszą, jakże ważną, część planu
mającego otworzyć Czarnym Stopom bramę do lepszego życia.
Dźwięczały kopyta po kamiennych żlebach, dudniły-po twardo ubitym gruncie, mąciły wodę
strumieni. Dalej, coraz dalej od Doliny Siodła.
Podążaliśmy najprostszą drogą ku Ukrytemu Miastu. Pamiętam jak dziś ten piękny wieczór,
kiedy rozbiliśmy obóz na polanie otoczonej pasmem górskim o ściętych wierzchołkach.
Puściliśmy konie wolno,, aby mogły ugasić pragnienie w przepływającym potoku i napaść się do
syta. Słońce zachodziło czerwono, napełniając przestrzeń purpurowym blaskiem tak in-
tensywnym, iż zdawało się, jakby wszystko dokoła było z rubinów.
Ognista kula zapadała się poza szczyty, gdy rozpaliliśmy ogniska. Piekły się na nich ćwiartki
sarniny, bo-raz jeszcze — już w drodze — urządziliśmy udane polowanie. Przy najmniejszym z
ognisk zasiedliśmy: Czerwona Chmura, Karol i ja. Właśnie czarodziej; zdejmował z
zaimprowizowanego rożna spory kawał mięsa, gdy nagle... buchnął strzał. Dźwięk,
zwielokrotniony przez echo, zabrzmiał jak grom. Po nim ozwał się drugi. Znów chwila ciszy i
trzask kanonady. Spojrzałem ku szczytom. Stamtąd błyskały raz po raz złote błyski. Strzelano do
nas!
Odskoczyliśmy od ogniska. Czerwona Chmura coś krzyknął i natychmiast pogasły płomienie.
Zapadła .noc, a jednocześnie ustał głos strzałów. A więc napadnięto nas. Któż to mógł zrobić?
Niepodobieństwem było teraz się o tym przekonać. Zdecydowaliśmy natychmiast ruszać w
dalszą drogę. Ryzykowne to było postanowienie, ale jeszcze bardziej ryzykownym wydawało się
pozostanie na tej odkrytej przestrzeni. Teraz miałem jeszcze jedną okazję podziwiać sprawność
indiańskich wojowników. Polecenia Czerwonej Chmury podawano z ust do ust. Zwijanie obozu,
siodłanie koni — wszystko odbywało się w zupełnym milczeniu, wśród takich ciemności, iż
tylko sowa mogłaby cośkolwiek dojrzeć. A jednak obóz został szybko zwinięty. Gdy
wskakiwałem na siodło, dowiedziałem się — dopiero wówczas — że dwu wojowników zostało
rannych. Na szczęście, dość powierzchownie. Moja pomoc okazała się zbyteczna. Sami założyli
sobie opatrunki.
Ruszyliśmy. Kopyta końskie obwiązano szmatami i skórami, posuwaliśmy się prawie jak
duchy.
Kawalkadę otwierało trzech wojowników, za nimi jechała nasza trójka, dalej — konie juczne
i tylna straż. Karabiny trzymaliśmy w pogotowiu. Nie wiem właściwie, po co? Chyba z
przyzwyczajenia. W tej ciemności nie sposób byłoby kogokolwiek trafić. Ledwie mogłem
rozróżnić granitowe skałki odgradzające polanę od płytkiego potoku. Z trudem dostrzegałem
plecy jadącego przede mną Karola. Każda intensywniejsza ciemność wydawała mi się
przepaścistą głębią. Przestałem powodować cuglami, zdając się całkowicie na instynkt
zwierzęcia. Żeśmy się nie pogubili podczas tej wędrówki, zawdzięczać należy tylko skałom
wyrastającym po obu stronach drogi. Wydawało mi się, że przebyliśmy już kilka mil, a ciemność
nie ustępowała. Przytłumiony, monotonny tupot końskich kopyt działał usypiająco. Sam nie
wiem, jak to się stało, ale zdrzemnąłem się. Niebezpieczne to było, bo zasnąłem tak mocno, że
gdyby mój wierzchowiec potknął się, runąłbym na ziemię. Na szczęście, otrzeźwił mnie chłodny
wiatr, który zerwał się gdzieś w górze i teraz spływał ku dolinom. Otworzyłem oczy. W
pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję. Szybko jednak wróciła mi
świadomość. Spostrzegłem, iż plecy mego towarzysza są teraz znacznie wyraźniej sze. Kończyła
się noc. Coraz lepiej rozróżniałem zarysy drzew, krzewów, skalnych złomów. Wreszcie nadeszła
upragniona przeze mnie chwila. Koń Karola zatrzymał się.
— Janie — ozwał się towarzysz — nie śpisz przypadkiem?
— Nie — odparłem niezbyt pewnym głosem.
Usłyszałem cichy śmiech:
— Ej, Janie, jakoś sennie odpowiadasz. Stań tu obok. Rozbijamy obóz.
To powiedziawszy zeskoczył z siodła. Poszedłem za jego przykładem. Przyznaję, iż nogi
ugięły się pode mną, tak zdrętwiały od jazdy.
Obok mnie przechodziły powoli konie, wynurzając się z szarości. W przedrannej ciszy robiło
to wrażenie korowodu duchów. Usłyszałem teraz spokojny głos Czerwonej Chmury, jak
wydawał rozkazy i prawdopodobnie znowu zapadłbym w sen, tym razem na stojąco, gdyby
Karol nie szarpnął mnie za rękaw.
— Chodź za mną — powiedział krótko.
Dopiero teraz począłem orientować się w otoczeniu.
Miejsce, w którym zatrzymaliśmy się, stanowiło jeszcze jedną górską dolinę. Miała kształt
podłużny. W części porośnięta była niziutkimi świerkami, resztę pokrywała trawa oraz wysokie
sitowie, otaczające niewielkie czarne jeziorko. Z lewej strony dostrzegłem ciemniejącą ścianę
lasu, z prawej — całkowicie nagą płaszczyznę. Obraz ten, jeszcze niewyraźny, zamazany,
chwilami przysłaniały tumany mgieł spływających 2; poszarpanych szczytów. Powoli wsiąkały
w ziemię.
—Będzie pogoda — zauważył Karol. — Wcale nam to nie na rękę.
Udaliśmy się między pierwsze pnie lasu. Tam już przyprowadzono konie, wiążąc je na
krótkich linkach. Zdejmowano siodła i juki. Wszystko to odbywało się bez zbędnych rozmów.
Od czasu do czasu głucho ozwał się trącony kamień uderzony kopytem lub za-chrapał któryś z
wierzchowców.
Indianie krzątali się prawie bezszelestnie, wynurzając się z oparów mgły lub niknąc w nich
jak zjawy. W górze, nad szczytem, wyjrzał rąbek czerwonego oka słońca, a wówczas z głębi lasu
wypadł spłoszony jelonek i wielkimi susami pognał skrajem doliny. Zniknął wśród skalnych
złomów. Nikt za nim nie strzelał.
Tarcza słońca z minuty na minutę stawała się coraz większa, aż ciepły blask oświetlił teren.
Rozpalono kilka małych ognisk i wreszcie mogliśmy dokończyć przerwanej poprzedniego
wieczoru kolacji. Starałem się wybadać, co sądzą moi towarzysze o wczorajszych wypadkach.
—Ktoś chciał nas obrabować — odpowiedział Karol.
—Biali czy Indianie?
Albo biali, albo Indianie. Jeśli czerwonoskórzy, to kto wie, czy znowu nie banda Pumy? Ot
piekielne szczęście, Janie. Pocieszam się tym, że zbliża się koniec wyprawy. Mam tych gór
powyżej uszu.
—Ja również — mruknąłem — ale przede wszystkim chciałbym się przespać.
— Znowu? Przecież spałeś na siodle.
A Czerwona Chmura dodał:
—Nie możemy pozostać tu długo. Chociaż miejsce jest dobre, musimy jak najprędzej dotrzeć
do Ukrytego Miasta.
Zdawałem sobie z tego bardzo dobrze sprawę, ale zjadłszy kawałek mięsa, rozciągnąłem się
pod najbliższym krzaczkiem. Przyciągnąłem pod głowę siodło, broń położyłem w zasięgu ręki i
— nie zważając na uszczypliwe uwagi Karola — zasnąłem jak kamień. Obudziłem się bez
niczyjej interwencji. Słońce padało na twarz, było cicho, dął lekki wiaterek i szumiał w koronach
drzew.
Zauważyłem, że Karol, na przekór złośliwostkom pod moim adresem, poszedł za moim
przykładem. Leżał pod sąsiednim drzewem z twarzą nakrytą kapeluszem. Nie bez zadowolenia
obudziłem go. Zerwał się, natychmiast sięgając po broń, ale na mój widok opadł znowu na
ziemię i ziewnął na całe gardło.
—A, to ty. Po co mnie budzisz? Śniło mi się, że polowałem na szarego niedźwiedzia. To było
interesujące.
— Wstawaj. Dochodzi południe.
Ziewnął po raz drugi i dźwignął się z prowizorycznego posłania.
—Rzeczywiście — powiedział — a gdzie Czerwona Chmura?
—Nie wiem. Gdzieś powędrował. On jest niestrudzony.
—Niestrudzony — przytaknął. — Chodźmy się umyć. To nas orzeźwi.
Woda czarnego jeziorka była zimna jak lód. Kiedy oblałem nią ramiona i kark, cała senność
uleciała precz. Ba, poczułem taki głód, jakbym przez cały dzień nic nie jadł. Ale marzenia o
jedzeniu zostały brutalnie przerwane. Zjawił się czarodziej.
— Niech moi bracia siodłają konie. Ruszamy!
Nie zaprotestowałem. Zająłem się wierzchowcem, a gdy wskoczyłem na siodło, dostrzegłem,
jak ostatnie posterunki Czarnych Stóp schodzą z nagiego zbocza, jak wysuwają się z głębi lasu
postacie innych wojowników.
Kopyta zatupotały po kamieniach. Trzej zwiadowcy zniknęli już w ciaśninie stanowiącej
naturalną bramę doliny. Poszliśmy za ich przykładem. Teraz otwarła się szeroka przestrzeń
górskich łąk, spadających tarasami ku siniejącym w dali równinom. Jechaliśmy stale w dół, aż
do jeszcze jednego z niezliczonych strumieni. Dalej droga skręcała wzdłuż samotnej skalnej
ściany. I wówczas huknął strzał. Ściągnąłem cugle. Zeskoczyłem.
Pierwszy z jadących zwiadowców pochylił się, a potem runął. Drugi raz ozwały się strzały.
Kula świsnęła mi nad uchem. Ujrzałem teraz, że wszyscy stali już obok koni i w odpowiedzi na
strzelaninę, jaka rozpętała się teraz ze szczytu pionowej skały, Indianie dali salwę. Nie
dostrzegłem, czy odniosła jakiś skutek, bo pobiegłem na przód kolumny. Ukląkłem przy leżącym
wojowniku. Zbadałem puls i serce. Nie żył.
Przyłożyłem sztucer do ramienia i począłem strzelać na oślep, po samej krawędzi skały. Z
tego zapamiętania wyrwał mnie donośny głos Karola:
— Janie! Janie! Do nas!
Dopiero teraz zauważyłem, iż stoję na zupełnie odkrytej przestrzeni, stanowiąc doskonały cel.
Wykonałem kilka susów i zapadłem w krzewy. Tu już spoczywali Czerwona Chmura z Karolem,
obok — długa linia wojowników Czarnych Stóp. Konie indiańskie pokładły się za nami.
Strzelanina urwała się, jak nożem uciął. Czekałem, co dalej nastąpi. I oto na szczycie skały
pojawiły się głowy ustrojone w pióra.
—Puma — powiedział Karol. — Znowu on.
Padł strzał i pióra zapadły się w ziemię. Czerwona Chmura podczołgał się w bok, między
wojowników. Zamienił z nimi kilka słów i oto ujrzałem, jak paru z nich' wycofuje się z linii. Po
sekundzie zniknęli z pola widzenia. Czarodziej z kolei przyczołgał się ku nam.
—Moi wojownicy zajdą ich z tyłu — powiedział. — Niech moi bracia spróbują obejść skałę z
prawej strony.
Powoli — ja i Karol — poczęliśmy odsuwać się od krzaków. Jeszcze raz zatrzaskały strzały.
Nie zdążyłem zauważyć, czy któryś z naszych nie został trafiony. Widok zasłonił pas
kosodrzewiny, przez którą przedzieraliśmy się z mozołem. Na koniec sforsowaliśmy przeszkodę.
Teraz przed nami rozciągało się pole skalistego gruzu. Byliśmy odsłonięci. Osypisko leżało
jednak nieco z boku pionowej skały, a uwaga napastników skierowana została na Czarne Stopy,
nękające ich nieprzerwanym ogniem. Dzięki temu podeszliśmy niedostrzeżeni do samego żlebu,
wiodącego ukośnie ku szczytowi. Poczęliśmy się wdrapywać.
Wydawało się, iż upłynęły godziny, zanim wreszcie posuwający się przede mną Karol
odwrócił głowę i szepnął:
—Uważaj!
Potem ujrzałem już tylko podeszwy jego butów. Zniknął za krawędzią skały. Ruszyłem jego
śladem. Po minucie leżałem, ciężko dysząc, obok towarzysza,
na lekko pofałdowanej
płaszczyźnie, porosłej szarym mchem i rzadkimi krzaczkami: Nadal nie dostrzegałem
przeciwników.
Strzały huczały z niewielkimi przerwami. Poczęliśmy się czołgać w kierunku odgłosów
palby. I oto wydarzyła się rzecz nieprzewidziana — ozwała się kanonada z zupełnie innej strony.
To chyba wojownicy Czerwonej Chmury zdołali już osiągnąć szczyt.
Zerwaliśmy się i pobiegli, na pół zgięci. Buchnęła wrzawa przerywana głosem broni. Ba,
rozróżniałem już nawet trzaskanie rewolwerów. A przecież krótkiej broni czerwonoskórzy nie
posiadali! Więc któż to był?
Zagadka została rozwiązana, gdy wpadliśmy na malutką polankę. Z drugiego jej krańca
wyskoczyły wprost na nas trzy postacie.
Dziwnie znajomy głos krzyknął:
—Nie strzelać!
Stanąłem.
—Szeryf!—wrzasnąłem. — Szeryf!
—Karolu! Doktorze! W lewo, w lewo, na nich!
Skręciliśmy w miejscu i pognali. Podczas biegu dostrzegłem, że szeryfowi towarzyszą jeszcze
dwie znajome mi osoby. Tak, nie myliłem się. To zastępca szeryfa... Robertson! A ten drugi?
Jim Hawkins!
Bez przerwy strzelając skoczyliśmy dalej. Tam już kotłowało się na dobre. Przez polankę raz
po raz przemykały postacie. Na mgnienie oka ujrzałem Pumę, jak zaganiał swych wojowników.
W końcu splątany kłąb ludzi, rycząc przeraźliwie, począł uciekać.
Rzuciliśmy się w pogoń, klucząc wśród niskich drzewek. Znowu gdzieś z boku ozwały się
pojedyncze strzały. Przystawałem co kilka kroków, naciskając raz po raz cyngiel sztucera, aż
wreszcie zabrakło mi ładunków. Wówczas — ujrzałem Scotta. Nie był to już ten elegancko
ubrany przybysz, wkraczający w progi gospody “Pod Szarym Niedźwiedziem”. Zakurzone,
gdzieniegdzie podarte . ubranie świadczyło o przejściach jego właściciela. Stał z gołą głową.
Kapelusz musiał zgubić w tej bitewnej zawierusze. Stał i rozglądał się dokoła, szukając zapewne
bezpiecznej
drogi odwrotu.
Rzuciłem bezużyteczny sztucer, wyciągnąłem zza pasa rewolwer i pod osłoną krzewów
począłem posuwać się w kierunku “człowieka z blizną”. Harmider jeszcze nie ucichł, ale cała
bitwa zamieniła się teraz w serię przypadkowych pojedynków między rozproszonymi
wojownikami Pumy a nacierającym szeregiem Czarnych Stóp. Nagle drogę przeciął mi któryś z
Indian. W tym zamieszaniu nie wiedziałem: wróg czy sprzymierzeniec? Nie spojrzawszy w mą
stronę, biegł ku spadzistemu zboczu. Już, już go dosięgał,” gdy nagle skręcił ku Scottowi,
wymachując trzymanym w ręku tomahawkiem. Cisnął nim, ale jeszcze wirujące ostrze nie
dosięgło “człowieka z blizną”, gdy ten złożył się ze strzelby. Wśród wrzawy nie dosłyszałem
strzału. Domyśliłem się tylko, bo Indianin zgiął się, cofnął o krok i runął. Padł w tej samej se-
kundzie, w której błyszczący toporek ugodził ze straszliwą siłą Scotta.
Dobiegłem. Leżeli w odległości kilku kroków od siebie. Teraz już rozpoznałem Indianina —
to był Puma.
Dlaczego rzucił się na Scotta? Czy widząc swą nieuchronną klęskę, chciał wyładować złość
na “bladej twarzy”? A może zrozumiał, że ten człowiek stał się przyczyną jego niepowodzeń?
Któż to odgadnie?
Odwróciłem się. Po drugiej stronie polanki, oparty o skalny zrąb, bez możności- odwrotu —
stał Rothcliff. Z tyłu miał przepaść, z przodu — tyralierę wojowników. Wówczas usłyszałem
grzmiący głos szeryfa:
—Przestańcie strzelać! Ten człowiek należy do mnie!
Wysunął się przed linię naszego ataku.
—Rothcliff — zawołał. — Idę do ciebie. Stój spokojnie.
Rothcliff drgnął i uniósł trzymany w ręku rewolwer. Uczyniłem to samo, ale strzał z
rewolweru z takiej odległości byłby wątpliwy. Rozejrzałem się dokoła, szukając Karola. Ku mej
rozpaczy, nigdzie go nie było.
Tymczasem Irvin, krok za krokiem zbliżał się do przestępcy. Serce podeszło mi pod gardło.
Uczyniło się nagle cicho. Szeryf wolno, spokojnie szedł wprost na czarny otwór lufy colta. I oto
nagle lufa ta poczęła drgać. Broń z trzaskiem potoczyła się po głazach i zniknęła za krawędzią
zbocza.
— W imieniu prawa, Rothcliff, aresztuję cię.
Położył mu dłoń na ramieniu.
Opowiadanie szeryfa
Żeby sprawę wyczerpać do końca, muszę wspomnieć
o tym, co wydarzyło się szeryfowi
podczas wędrówki z sierżantem Mitchellem. Ale szeryf zastrzegł sobie prawo własnoręcznego
uzupełnienia moich notatek. Oddaję mu więc pióro.
“Nasz kochany doktor, jak zauważyłem w jego zapiskach, odtworzył dość wiernie to, co się z
nami działo. W paru miejscach jednak nieco przesadził. Poniosła go fantazja, rzecz dziwna u
człowieka parającego się lekarskim zawodem. Ale na tym świecie, pełnym niespodzianek,
wszystko jest możliwe. Oczywiście, za fantazję doktora całkiem zresztą niewinną, nie biorę
odpowiedzialności.
Po tym krótkim, ale moim zdaniem koniecznym wstępie przechodzę do sedna sprawy. A więc
cofam się do dnia, w którym nasza mała gromadka (sierżant Mitchell, jego pomocnik i ja)
odłączyła się od większej grupy wspólnych dotąd towarzyszy podróży, po niefortunnej próbie
schwytania Czarnej Pumy, a przede wszystkim Rothcliffa i Scotta.
Do ostatniej chwili żywiłem nadzieję, że doktor
i Karol wytrwają w pościgu za przestępcami,
ale od mówili towarzyszenia. Zaplątali się w jakieś tam sprawy czerwonoskórych. Fantaści!
Początkowo bardzo mnie to bolało, ale kiedy ujechałem kilka mil, żal mój zagubił się po drodze.
Sierżant Mitchell okazał się znakomitym kompanem i człowiekiem nieprawdopodobnej,
graniczącej z szaleństwem odwagi. A poza tym... Poza tym był zwolennikiem moich metod
leczniczych. W torbach przy kulbace zawsze woził płaską flaszeczkę whisky!
Jak już więc powiedziałem, rozstaliśmy się nad strumieniem i ruszyli w prerię wyraźnym
tropem jeźdźców Pumy. Trzech ścigających. A ściganych?... Już mi się rachuba pomieszała.
Chyba z osiemnastu? A więc sześciu na każdego z nas. No, ale nie w takich tarapatach już się
bywało. Zresztą, nie mieliśmy zamiaru prowadzić otwartej walki z Indianami, a jedynie porwać
Scotta i Rothcliffa lub formalnie aresztować ich na prerii, gdyby się odłączyli. Na to liczyliśmy
najbardziej.
Jak już mówiłem, z początku jechałem markotny, ale niedługo, bo uwagę mą zajęło śledzenie
tropów. Najpierw wiodły prościutko na północ, potem dalekim łukiem skręcały ku wschodowi.
Sierżant Mitchell również długo milczał, wreszcie odezwał się nieoczekiwanie:
— Rothcliffa pozostawiam panu, ale Scott będzie mój.
Skwapliwie przytaknąłem. Scott nie popełnił przestępstwa na moim terenie. O to Karol i
doktor niech się martwią. Trzeba im było jechać z nami.
Rothcliff — o, ten mi się słusznie należał! A teraz na pochwałę (jeszcze jedną) sierżanta
powiedzieć muszę, iż świetnie orientował się w terenie. Wielokrotnie skracaliśmy drogę,
zjeżdżając z linii tropów. Za pierwszym razem zaprotestowałem bojąc się, iż zgubimy ślady i
trzeba będzie wracać. Mitchell posiada jednak jakiś specjalny zmysł orientacji i przewidywania.
Gdy
linia tropów wyginała się łukiem, sierżant bez wahania jechał jego cięciwą. Potem
tłumaczył mi w ten na przykład sposób:
— Omijają tamten las. Widzi pan? Mają sporo koni i wygodniej im nadłożyć drogi, ale my
we trójkę łatwo się tędy przeciśniemy.
Albo:
— Tam jest jeziorko, znam je jak własną kieszeń. Przejedziemy. Znam bród.
I zawsze się sprawdzało. Jak las — to las, jak jezioro — to jezioro z nie znanym brodem.
Prawdopodobnie dzięki tego rodzaju metodzie już drugiego dnia mieliśmy uciekających w
zasięgu naszych lornetek. Odtąd musieliśmy zachować zdwojoną ostrożność i uzbroić się w
cierpliwość.
Nocami przysuwaliśmy się jak najbliżej, rankami czekali, aż oddział Pumy “odskoczy”. To
był doskonały sposób, aby posuwać się niepostrzeżenie. Nie zbliżał nas jednak ani o krok do
celu. Zwróciłem na to uwagę.
— Cierpliwości, szeryfie — odpowiedział. — Trafimy wreszcie na sprzyjające okoliczności.
Nierówny teren, las, bo ja wiem zresztą co, i wówczas połaskoczemy ich w pięty.
Nie bardzo mi ta obietnica trafiała do przekonania, ale Mitchell okazał się nieustępliwy, z
jego pomocnikiem nie było po co gadać. Przez cały czas naszej podróży, jak zauważyłem, nigdy
nie występował z własnym zdaniem. Spełniał jedynie rozkazy sierżanta i to nie zawsze w sposób
najlepszy. Czekałem więc, jak kij popłynie. Okazało się przecież, że Mitchell miał rację, a
jeszcze do tego łut szczęścia. Bo oto wjechaliśmy na bardzo pofałdowany obszar prerii, pełen sa-
motnych jak wyspy pagórków, poprzerzynany dziesiątkami strumieni, które powypłukiwały
głębokie parowy. Teraz więc można było w sposób niedostrzegalny zbliżyć się do uciekających.
Ileż jednak kosztowało to nas trudu! Nadszedł wreszcie taki dzień, podczas którego — już nad
wieczorem — oddział Pumy zapadł w głębokim jarze, przez który płynęła rzeczka. Posuwaliśmy
się trop w trop tą właśnie wodą, potem rozbiliśmy tymczasowe obozowisko, aż do zapadnięcia
nocy. Wówczas znowu wskoczyliśmy na siodła, opuścili strumień i objechawszy szerokim
łukiem, nadciągnęli z powrotem od strony jednej ze ścian jaru. W połowie drogi do tego jaru
zsiedliśmy z koni, pozostawiając je opiece Jacksona — tak się właśnie zwał podkomendny
sierżanta.
Ruszyliśmy we dwójkę pieszo. Możliwie szybko i możliwie ostrożnie. Na szczęście Puma nie
wystawił straży przy zboczach jaru, a tylko przy jego wylotach. Okazał przy tym tak wielką
nieostrożność czy pewność siebie, iż rozpalił w jarze kilka wielkich ognisk. Różowy blask
wznoszący się nad rozpadliną wskazał nam najkrótszą drogę. Ostatnią jej część przebyliśmy
czołgając się. I w ten sposób dobrnęliśmy wreszcie do miejsca, w którym równina przechodziła
raptownie w spadziste zbocze. Zdołaliśmy podejść do samej krawędzi. I oto, co ujrzałem: zbocze
spadało prawie pionową ścianą. Była to okoliczność bardzo pomyślna. Gdyby nas nawet z dołu
spostrzeżono, nikt tędy nie mógłby puścić się w pogoń. Ale zejście na dół było niesłychanie
trudne, chyba niemożliwe...
W głębi jaru naliczyłem pięć ognisk i chyba ponad dwudziestu ludzi. Długo szukałem
wzrokiem Rothcliffa. i Scotta, wreszcie wypatrzyłem ich. Siedzieli wraz z Pumą przy
najmniejszym ognisku. Jakże łatwo posłać im było kulę! Ale nie o to przecież chodziło. Scott i
Rothcliff musieli odpowiedzieć przed sądem za swe zbrodnie. Pod tym względem byłem z
sierżantem jednej i tej samej myśli.
Spoczywaliśmy bez ruchu, gapiąc się na to, co działo się w obozowisku, ale zaiste nie
wydarzyło się nic godnego uwagi.
—Co poczniemy, sierżancie? — zaszeptałem. — Zejść tędy będzie piekielnie trudno. Można
by ich capnąć, ale niech podczas schodzenia tą diabelską ścianą jeden kamyk się oberwie,
złapią nas, zanim sięgniemy dna.
—Musimy czekać — odszepnął i powtórzył swoje: — Cierpliwości, szeryfie.
Nie wiem, co miał na myśli, ale prowadzenie dłuższej rozmowy w odległości kilku zaledwie
yardów nad głowami przeciwników było niebezpieczne. Nic więc nie odpowiedziałem.
Leżałem jak kłoda, bez ruchu, wytrzeszczając oczy dopóty, dopóki same nie zaczęły mi się
zamykać. Troszkę to było ryzykowne, ale ostatecznie sierżant czuwał, a krzynka snu nie mogła
mi zaszkodzić. Obudziło mnie lekkie szarpnięcie za rękaw. Machinalnie dotknąłem lufy
karabinka. Nad jarem panowała zupełna ciemność, w której jarzyły się dogasające węgle ognisk.
Pięć czerwonoskórych kręgów wśród atramentowej nocy.
—Widzi pan? — zaszeptał Mitchell.
—Co?
—Tu, pod nami.
Spojrzałem, wyciągnąwszy uprzednio lornetkę. Z tej odległości wszystkie przedmioty
znajdowały się tak blisko, że tylko ręką dotknąć. No, i ujrzałem, że w prostej linii pode mną
leżeli i, jak mogłem się domyślić, spali Rothcliff i Scott.
—Szeryfie — ozwał się mój towarzysz — znikam na chwilę. Proszę nigdzie nie odchodzić i
uważać.
Wycofał się do tyłu. To nie było ładne z jego strony. Ani słówkiem nie wspomniał, co
zamierza czynić. Patrzałem w dół. Ktoś przeszedł, ktoś usiadł przy wygasającym ognisku, ktoś
inny przewrócił się we śnie na drugi bok. Ale nasze dwa ptaszki leżały cały czas bez ruchu.
Gdyby tak zsunąć się tędy? Badałem Ścianę wzrokiem. Szukałem punktów oparcia dla nóg i rąk.
Diabelnie ciężka sprawa.
Rozpatrywałem jednak i inną możliwość: przedostania się korytem rzeczki. Ale przy obu
wejściach do parowu, właśnie nad rzeczką, tkwili wojownicy. Widziałem ich dokładnie i długie
lufy fuzji sterczące nad głowami. Dalsze medytacje przerwało nadejście sierżanta.
Legł obok mnie i pokazał dwa pęki rzemiennych lass.
—Opuszczę się — zaszeptał. — Oni tam śpią jak susły.
—Straż czuwa — przerwałem.
—Nie zauważą. Zbyt daleko. Opuszczę się na lassie prościutko tam, gdzie ci dwaj.
—Szaleństwo — burknąłem, chociaż pomysł nie wydał mi się taki głupi. — Zanim pan
zejdzie, już będą czekali. Zwłaszcza w tym pańskim czerwonym kubraku. Widoczny, jak
latarnia. A jeśli nawet zejdzie pan na sam dół, to co z tego?
— Zobaczycie, szeryfie. Szkoda czasu na gadanie. Znowu nie powiedział mi, do czego
zmierza. Odparłem zirytowany:
— No, to schodź pan. Tylko ciekaw jestem, kto ma trzymać drugi koniec lassa. Nie jest pan
ułomkiem.
Zaśmiał się cicho.
— Obok jest drzewo.
Rzeczywiście, w mroku dojrzałem potężny pień klonu. Dopiero teraz Mitchell uznał za
stosowne wtajemniczyć mnie w swój plan. Szeptem wyjaśnił, iż zsunie się na dół, ogłuszy
Scotta, skrępuje go zapasowym rzemieniem, a następnie sam wdrapie się na górę, skąd
wciągniemy jeńca.
Oświadczyłem mu wręcz, co myślę o takim planie. Przy krępowaniu Scotta może obudzić się
Rothcliff i narobić alarmu. W takim wypadku nie zdołam sierżantowi w niczym pomóc. Chyba,
chyba że zejdziemy obaj. Nie zgodził się na to. Wobec tego zaproponowałem, iż to ja zejdę.
Mam dobrą wprawę w drapaniu się po skałach. Nie chciał o tym słuchać. Zdołałem więc tylko
skłonić go do zdjęcia przeraźliwie czerwonej kurtki. Potem przymocowałem koniec lassa do pnia
i wolno, wolniutko opuściłem rzemień. Opadł bezszelestnie tuż obok śpiących bandytów.
Mitchell zsunął się po tym rzemieniu i muszę przyznać, iż rzecz wykonał elegancko i
zgrabnie jak cyrkowiec. Przycupnąłem teraz nad krawędzią jaru, z karabinkiem w ręku i z
palcem na cynglu. Sierżant, stanąwszy na dole, przylgnął do zbocza i trwał w bezruchu
kilkanaście sekund. Żaden jednak dźwięk nie zamącił ciszy. Wstrzymałem oddech widząc, jak
uczyniwszy trzy kroki pochyla się nad leżącą postacią. Lada chwila oczekiwałem
ostrzegawczego krzyku lub huku strzału. Ale nic podobnego nie nastąpiło. Albo tam wszyscy
ogłuchli, albo były w tym jakieś czary. Widziałem, jak Mitchell ukląkł przy śpiącym. Trwał tak z
minutę, potem podniósł się i zgięty wpół, z jakimś ciężarem na plecach, posunął się w stronę
zwisającej linki.
Gdyby mi kto o tym wszystkim opowiadał — uznałbym go za skończonego łgarza. Nie
zdziwię się więc, jeśli osoby postronne nie uwierzą w ani jedno moje słowo. Trudno wymagać.
Ale do rzeczy.
Sierżant złożył właśnie swój ładunek na ziemię. Część lassa zadrgała. Mitchell zaczął
wspinać się ku mnie. Rękami trzymał się rzemienia, nogami wspierał się o zbocze. Zaiste
niepospolitą musiał odznaczać się siłą. Dostałem dreszczy z przejęcia. A może noc była taka
chłodna... W pewnej chwili jakiś kamyk obsunął się i z szelestem poleciał w dół. Przyłożyłem
kolbę do ramienia i zastygłem w oczekiwaniu. Ale znowu nic się nie wydarzyło. Mitchell miał
piekielne szczęście. Zdołał wygramolić się na samą górę, gdzie zatrzymał się sapiąc z wysiłku,
na koniec mruknął:
— Teraz ciągnijmy, szeryfie!
Skuliliśmy się za pniem klonu i wolniutko poczęliśmy skręcać rzemień. Na koniec zdobycz
ukazała się naszym oczom. Ostatnim wysiłkiem podciągnęliśmy ją do drzewa. Potem zbadałem
stan jeńca. Odzyskał już przytomność (został uprzednio ogłuszony przez sierżanta) i spoglądał
na mnie przerażonym wzrokiem. Knebel tkwiący w ustach zmuszał go do milczenia. Niestety —
nie był to Rothcliff, tylko Scott.
—Szeryfie — odezwał się Mitchell — pożycz mi pan swoje lasso.
—Po co?
—Zejdę raz jeszcze i przy transportuję tego drugiego.
—Nie, nie. Tym razem ja zejdę. Po takiej gimnastyce należy się wam odpoczynek.
—- Do licha, szeryfie, czy dacie radę?
To mnie rozgniewało. Cóż on sobie myśli, u licha? Odparłem, iż dawałem sobie radę w
gorszych sytuacjach. Teraz dopiero spostrzegłem, iż uczyniło się nieco jaśniej. Spojrzałem w
niebo — zaczynało szarzeć. Tyle już minęło godzin.
Wypróbowałem lasso, opasałem się zapasowym rzemieniem i już, już miałem opuścić nogi,
gdy do uszu moich — wśród trwającej nadal ciszy — doszedł daleki, ale stale potężniejący
odgłos. Zastygliśmy w bezruchu.
—Co to? — zaszeptał sierżant.
Dźwięk narastał z każdą sekundą. Zbliżał się ku nam. Pojąłem: był to tętent dziesiątków
końskich kopyt. Gnał ku nam jakiś oddział jeźdźców. Kim mogli być? Przez sekundę łudziłem
się, iż może to Czerwona Chmura nadciąga z pomocą. Zerknąłem w parów. I tam już dosłyszano
dziwne odgłosy. Buchnął płomień ognisk.
—Trzeba uciekać — zdecydował Mitchell.
Schyliłem się, aby rozciąć Scottowi pęta na nogach.
Nie zdążyłem jednak tego uczynić, gdy z mroku wyskoczyły trzy nasze wierzchowce. Wiódł
je podkomendny sierżanta.
—Prędzej!...
—Co się stało?
—Mustangi. Pędzą wprost na nas.
Machnąłem nożem po rzemieniu i natychmiast złapałem jeńca za kark.
—Wstawaj i wsiadaj! — rozkazałem.
Wgramolił się jakoś .na siodło, ja skoczyłem za nim. I tu trzeba pecha! Trzasnął popręg i
jednocześnie, wraz z siodłem, obaj runęliśmy na ziemię. Poderwałem się natychmiast. Wówczas
koń mój stanął dęba, uderzył kopytami o ziemię i skoczył jak oszalały przed siebie.
—Siadaj pan za mną! — wrzasnął sierżant.
—Mój koń!
—Do licha z koniem! Szybciej!
Skoczyłem. Za nami wzrastał tętent. Wydawało się, iż w szarzejącym zmroku przedświtu
dostrzegam już rozwiane końskie grzywy i stado rwące w panicznym pędzie. Co je spłoszyło?
Ruszyliśmy równolegle do ściany parowu, z głębi którego zagrzmiały pierwsze strzały. Do
nas czy dla odpędzenia nadbiegających mustangów?
Gdy skończyła się krawędź parowu, popędziliśmy konie. Pierwsze zorze zastały nas na
pustkowiu. Stado mustangów gdzieś przepadło, nikt nas nie ścigał. Wyszliśmy więc cało z
tarapatów. Ale ja straciłem konia, a sierżant — Scotta. Pewnie znajdował się znów przy boku
Pumy, jeśli go nie stratowały mustangi. Nie wstydzę się przyznać do porażki. Bo nie w tym
rzecz, ile razy się w życiu przegra, ale ile razy i co się wygra!
Największe moje nieszczęście polegało na tym, iż nie mogłem już brać udziału w dalszym
pościgu. Poprosiłem sierżanta, aby mnie odstawił jak najbliżej Fort Benton, co też chętnie
uczynił.
O dalszych swych losach nie piszę. Wyręczy mnie nasz znakomity doktor. Na tym więc
kończę.”
Taniec słońca
Czarna Puma zginął. Zginął Scott — człowiek z blizną — ugodzony tomahawkiem. Banda
Pumy częściowo się rozproszyła, częściowo wyginęła w tej ostatniej potyczce. Poległo pięciu
wojowników Czarnych Stóp, trzech odniosło rany. Zwyciężyliśmy, ale gdy pole bitwy pozostało
za nami, nikt nie wydawał okrzyków triumfu.
Podczas jazdy prawie że się pokłóciłem z szeryfem. Rzecz poszła o Hawkinsa.
—Jak pan mógł sprowadzić tu chłopca? Doprawdy, dziwię się!
—Sam się wahałem, doktorze. Ale przywiózł doskonałe świadectwo ze szkoły.
Wzruszyłem ramionami.
—Też powód!
—W pewnym sensie powód, ale przecież nie najważniejszy. Przeprowadziłem z chłopakiem
dłuższą rozmowę i uznałem, iż mogę jego dawne winy puścić w niepamięć. On naprawdę się
zmienił.
—Czy nie za szybko na taką rehabilitację?
—Myślę, że nie. Zresztą nadal będę go miał na oku.
—Jakim cudem trafiliście na nas, i to w tak odpowiedniej chwili?
Okazało się, iż Irvin po stracie konia i rozstaniu się z sierżantem Mitchellem nie zaniechał
swych planów.
Był przekonany, iż ani Scott, ani Rothcliff nie zaprzestaną zbójeckiego procederu i co
najmniej do pierwszych śniegów krążyć będą po prerii. To go właśnie skłoniło do powtórnego
opuszczenia Fort Ben-ton. Dobrał sobie za towarzysza swego zastępcę, Robertsona.
Na pierwszym noclegu dopędził go Jim Hawknis i tak długo się napierał, żeby go zabrał ze
sobą, aż szeryf ustąpił.
Błąkali się kilka dni po prerii, początkowo nie mogąc trafić na żaden ślad. Ostatecznie cała
trójka odkryła resztki jakiegoś obozowiska. Znaleziono starą kraciastą chustkę. To wzbudziło ich
nadzieje. Chustka należeć mogła tylko do białego człowieka. Poczęli posuwać się odkrytym
tropem. Doprowadził ich aż do Gór Skalistych, aż poza Dolinę Siodła, do miejsca naszej
niedawnej walki. W samą porę.
Tak to brzmiało w relacji szeryfa.
Na koniec dotarliśmy do pierwszych tipi Ukrytego Miasta. Ale zanim to nastąpiło, zanim
ukazała się znajoma rzeka, a nad nią ciemnozielona smuga lasu, usłyszeliśmy dudniący głos,
przypominający dźwięk, jaki powstaje przy uderzeniu w duże puste naczynie lub w bęben. W
miarę jak podjeżdżaliśmy, dźwięk potężniał.
—Co to jest? — zagadnął Irvin.
—Nie mam pojęcia — odparłem — ale chyba nic groźnego. Niech pan popatrzy,
czerwonoskórzy nie wykazują żadnych oznak zaniepokojenia.
Dobrnęliśmy do rzeki, a potem ukazały się namioty. Bębny huczały nadal rytmicznie. To
stanowiło dla mnie zagadkę. Ale i samo Ukryte Miasto wyglądało zupełnie inaczej. Zamiast
jednej, długiej ulicy-drogi, obrzeżonej dwoma rzędami tipi, teraz ujrzałem nieprzeliczoną ilość
namiotów poustawianych nad brzegiem rzeki i wśród pierwszych drzew lasu. A nawet jeszcze
dalej — na prerii. Gdzie spojrzeć, kręcili się indiańscy wojownicy, goniły dzieci, włóczyły psy.
Ciche dawniej Ukryte Miasto pełne było gwaru.
Czerwona Chmura, jadący na czele, zatrzymał konia, a gdy się z nim zrównałem, powiedział:
— Mój brat zdąży jeszcze ujrzeć Taniec Słońca.
Powiedziawszy to skinął ręką i odjechał, a za nim
wojownicy wiodący juczne konie.
— Co to jest Taniec Słońca? — zapytałem.
Jadący najbliżej mnie szeryf wzruszył ramionami.
— Nie wiem. To chyba jakieś ich święto, ale mało mnie to obchodzi. Muszę pilnować
Rothcliffa i marzę, aby jak najprędzej znaleźć się w Fort Benton. Nie będziemy tu chyba długo.
Przewidywanie szeryfa nie spełniło się. Nasz pobyt bardzo się przeciągnął. Właśnie z powodu
Tańca Słońca.
Corocznie w lecie, najpóźniej w sierpniu, Czarne Stopy obchodzą swe święto plemienne.
Wówczas na oznaczone miejsce ściągają mieszkańcy porozrzucanych po prerii, wzdłuż dolin
rzek, wiosek i obozów indiańskich, i to zarówno z obszarów Montany (Stany Zjednoczone) jak i
z Alberty (Kanada).
Kilka tysięcy wojowników świętowało już od kilku dni na terenie Ukrytego Miasta, a my
trafiliśmy jeszcze na zakończenie uroczystości.
Cóż za rozmaitość typów ludzkich, jaka barwność strojów!. Ujrzałem młodych i starych
wojowników, o twarzach pomalowanych w kolorowe pasy, o włosach upiętych wysoko lub
gładko zaczesanych i ujętych ponad uszami w warkocze, w które wpleciono długie, rzemienne
paski. Podziwiałem legginy: siwe, brązowe lub na niebiesko pofarbowane, wykonane z jeleniej
lub koźlej skóry, niekiedy z wełnianego materiału, obszyte po bokach barwnymi frędzlami, się-
gające mokasynów wyprawionych na czarno. Ale najpiękniej przedstawiały się kaftany bez
rękawów, zakładane na nagie ciało. Niesłychanie kolorowe, z wyszytymi jaskrawymi
wizerunkami kwiatów, zwierząt, ptaków.
Najciekawszą jednak rzecz ujrzałem dopiero następnego dnia. Podczas dorocznego Tańca
Słońca młodzi wojownicy — poddani uprzednio rozlicznym próbom fizycznego hartu —
przyjmowani są do kręgu dorosłych.
Na wielkim placu Ukrytego Miasta wykopano cztery gładkie pale z umieszczonymi na ich
szczytach orlimi gniazdami. Dokoła zebrało się kilkudziesięciu chłopców. Byli nadzy, tylko z
przepaskami na biodrach. Wówczas ukazał się Czerwona Chmura. Nigdy dotąd nie oglądałem go
w tak wspaniałym stroju. Białe, brązowe i szare pióra otaczające jego głowę, wetknięte za
purpurową wstęgę opasującą czoło, wyglądały niby bukiet egzotycznych kwiatów. Jego legginy
olśniewały nieprawdopodobną białością, mieniły się od szklanych paciorków i wszytych
muszelek. Kurtka z szerokimi rękawami, srebrzyścieszara, świetnie odbijała od założonego na
nią błękitnego kaftana. Dwa naszyjniki: jeden z pazurów grizzly, drugi ze szponów orlich,
zwieszały się aż do połowy piersi.
Umilkły bębny i tłum widzów zastygł w bezruchu. Czarownik wzniósł głowę do góry i
wyciągnął ręce na boki, jak ptak zrywający się do lotu. Wówczas rozstąpiła się ciżba
wojowników dając przejście sześciu postaciom dziwacznie przybranym w pióra i futra, z
twarzami ukrytymi w maskach o przerażających konturach, sporządzonych z drzewa, skór,
wełnianych sznurków. Stanęli po obu stronach Czerwonej Chmury. A potem, w trwającej nadal
ciszy, rozpoczęła się ceremonia obrzędowa, na którą — przyznam się — nie mogłem patrzeć
spokojnie. Do tych sześciu czarowników podchodzili młodzieńcy. Migotały noże i krople krwi
poczęły zraszać ziemię. Zaparło mi dech w piersiach. Obserwowałem, jak błyszczące ostrze
przebijało w dwu na raz miejscach naciągniętą skórę na piersi, jak zręczne dłonie przewlekały
przez te nacięcia rzemienne paski przywiązane drugim końcem do jednego ze słupów.
Przyzwyczajony do operacji i do krwi pacjentów, wykonałem jednak bezwiednie jakiś ruch
protestu. Karol, stojący obok, schwycił mnie za ramię i szepnął:
— Nie ruszaj się!
Więc stałem spokojnie, wyobrażając sobie, jak piekielnie boleć musi tego rodzaju zabieg. Ale
twarze chłopców były niewzruszone w swym spokoju, a z ust nie wyrwał się żaden dźwięk.
Minęło chyba z pół godziny, gdy wreszcie ostatni, z młodzieńców znalazł się przy słupie.
Czerwona Chmura opuścił ręce, spojrzał dokoła, a potem wzniósł prawicę ku błyszczącemu na
niebie słońcu. Na ten gest ozwały się na nowo bębny, którym zawtórował przeraźliwy głos
piszczałek i grzechotek. W takt rytmu tej muzyki przywiązani do palów rozpoczęli taniec. Od-
biegali na długość naciągniętych rzemieni, wznosząc ku niebu głowy. Śpiewali cały czas, ale w
tej wrzawie nie mogłem rozróżnić słów. Strugi krwi znaczyły smugami piersi.
— Okropne — szepnąłem Karolowi — chodźmy...
Chwycił mnie za rękę.
— Odejście byłoby obrazą i źle świadczyło o twej męskości. Musisz wytrzymać.
Zacinałem usta i patrzałem, jak tańczący, z nieludzką jakąś siłą, szarpali rzemienie. Co
pewien czas jeden z nich padał na ziemię, aby zerwać się natychmiast i pokazać zebranym, iż
skóra na piersiach została przerwana, a młody chłopak zdał egzamin z wytrzymałości na ból.
Wówczas głośniej jeszcze odzywały się bębny, a czarownik podbiegał i oblewał płynem z gli-
nianej miski rany, które po pewnym czasie przestawały krwawić.
Wreszcie obrzędowe widowisko dobiegło końca. Byłem mokry od potu.
— Chodźmy — odezwałem się do Karola. — Mam dosyć na dziś.
Znowu mnie zatrzymał.
— Jeszcze nieco cierpliwości. Ale to już nie będzie dla ciebie przykre.
Teraz na plac wbiegło dwu wojowników. Jeden — okryty skórą baranią, drugi — ze strzelbą
w ręku. Widowisko było plastyczne i zrozumiałe. Myśliwy pokazywał, jak się skrada, czołga i
podchodzi do płochliwej zwierzyny. Na koniec przyłożył kolbę do ramienia i baran padł.
Sądziłem, że na tym widowisko się zakończy. Ale nie. Bo oto na plac wbiegł Czerwona Chmura.
Do ramion miał przypięte skrzydła, a na głowie nakrycie opadające na czoło w kształcie ptasiego
dziobu. Wykonywał ruchy, które początkowo wydały mi się tanecznymi figurami. Potem
odgadłem, iż czarownik naśladuje lot ptaka. Obserwowany przez myśliwego zataczał coraz
ciaśniejsze koła wokół leżącego nieruchomo wojownika, okrytego skórą baranią. Zbliżał się doń
i oddalał. Wreszcie upadł nań. Wówczas przyskoczył myśliwy starając się odpędzić napastnika.
W tej sekundzie zrozumiałem wszystko. Czerwona Chmura odtwarzał moją walkę z orłem.
Po co to czynił? Czyżby to miał być jeden z wielu zaimprowizowanych tańców ku uświetnieniu
dorocznej uroczystości?
Przyglądałem się ze wzrastającym zainteresowaniem tej pantomimie, aż do momentu, w
którym “ptak” Czerwona Chmura został “raniony” i zastygł w bezruchu. Widowisko dobiegło
końca. “Baran” i “myśliwy” skryli się w tłumie.
Czerwona Chmura zerwał skrzydła z ramion, gestem nakazał ciszę, a potem zawołał:
— Kto pokonał szarego orła?
Gdzieś z głębi grupy widzów ozwał się głos:
—Nasz biały brat!
—Kto jest przyjacielem czerwonych mężów? — zapytał czarownik.
I ten sam co poprzednio głos odpowiedział:
—Nasz biały brat!
—Kto stał u ich boku, gdy walczyli z wrogami?
—Nasz biały brat!
I tak ciągnęła się ta dziwna litania, podczas której krok za krokiem począłem wycofywać się z
kręgu słuchaczów. Domyśliłem się, o co tu chodzi, a ponieważ należę do ludzi skromnych...
I pewnie udałoby mi się umknąć, gdyby nie zdrajca szeryf, który wyłowił mnie w samym
środku tłumu. Karol również wyrósł jak spod ziemi i obaj sprowadzili mnie na skraj placu.
Czarodziej jak gdyby tylko na to czekał. Wzniósł obie ręce i zawołał:
—Nasz biały brat nosić będzie odtąd imię Orlego Pióra! Niech wiedzą o tym wszyscy
wojownicy Czarnych Stóp! Niech mu służą pomocą w potrzebie tak, jak on nam służył. Howgh!
To powiedziawszy zbliżył się i zawiesił mi na szyi rzemyk z malutkim woreczkiem z
jagnięcej skóry. W jego wnętrzu — łatwo się domyślić — znajdowały się “leki” noszone przez
każdego wojownika.
I tak zakończyło się święto znane wśród Czarnych Stóp pod nazwą “Taniec Słońca”.
Nazajutrz, gdyśmy dokonywali przeglądu swych wierzchowców i ich uprzęży, zjawił się
Czerwona Chmura wraz z Wysokim Orłem. Skinęli na Karola, na szeryfa i na mnie.
Poprowadzili — nie rozumiejących, o co chodzi — do tipi stojącej tuż obok namiotu wielkiego
wodza. Wejścia — rzecz niezwykła — strzegło dwu czerwonoskórych. Wkroczyliśmy do wnę-
trza. W półmroku na rozesłanych wilczych skórach piętrzył się stos pękatych woreczków.
Szeryf, chociaż był już wtajemniczony w cel naszej wyprawy do Doliny Siodła, wytrzeszczył
oczy:
—Co to? — szepnął mi do ucha.
—Złoty piasek — mruknąłem.
Nic na to nie odrzekł, tylko pokiwał głową na znak zdziwienia.
—Ładna kupka — powiedział półgłosem.
Szturchnąłem go w bok, żeby milczał.
—Oto — odezwał się czarodziej — skarb Doliny Siodła. Należy zarówno do mych białych
braci, jak do Czarnych Stóp. Howgh!
Uczyniłem gest zaprzeczający, ale w słowach uprzedził mnie Karol:
— Stanie się tak, jak zostało postanowione. Złoty piasek ma odtąd służyć czerwonym mężom.
Nie weźmiemy stąd ani ziarenka. Rzekłem, a moi przyjaciele to potwierdzą.
Skinęliśmy w milczeniu głowami. I to było wszystko.
W dwa dni później, gdy opustoszało Ukryte Miasto, cała nasza “biała piątka” wyruszyła
najkrótszą drogą do Fort Benton. Przepraszam! Jechała z nami jeszcze szósta osoba: więzień
szeryfa — Rothcliff.
W czasie tej podróży mogłem swobodnie porozmawiać z Jimem Hawkinsem. Przez ostatnie
dni trzymał się ode mnie z dala, jak gdyby nie był pewien mej opinii o jego nieoczekiwanym
przybyciu na prerię. Powiedziałem szczerze, co o tym myślę. Chłopak wcale nie próbował
osłaniać się decyzją szeryfa. Zapisałem mu to na plus. Jak również i to, że zobowiązał się
solennie do dalszej nauki po wakacjach. No, i do utrzymywania ze mną stałego kontaktu w
Milwaukee. Uznałem więc sprawę za wyczerpaną.
W Fort Benton mieszkańcy tłumnie wylegli na nasze spotkanie. Okrzykom i wiwatom na
cześć szeryfa nie było końca. Aż wreszcie, kiedy się wszystko uspokoiło, ludzie się rozeszli, a
Rothcliffem zaopiekował się kulawy strażnik więzienia, zasiedliśmy w hotelowym pokoju
szeryfa, dokoła okrągłego stołu.
Niezastąpiony Pears dwoił się i troił, pragnąc wszystkim dogodzić, i znosił najwyszukańsze
— jego zdaniem — potrawy. Na zakończenie tej uczty, na ogólne żądanie, szeryf zdjął z
gwoździa gitarę i przy jej akompaniamencie zaśpiewał tę znaną mi piosenkę, w której powtarza
się refren:
Więc pamiętajcie, ludziska,
Na prerii zielonej kobiercu
Najbardziej się ceni, co w sercu,
Nie broń, co w ręku połyska...
Myślę, że nie tylko na prerii.