Wernic Wieslaw Szeryf z Fort Benton

WIESŁAW WERNIC



Szeryf z Fort Benton

Ilustrował S. ROZWADOWSKI
















CZYTELNIK • 1969 • WARSZAWAO, Katarzyno!


Ale się pan doktor spalił!

Tak wypadła moja pierwsza, po miesiącach nieobec­ności, rozmowa z Katarzyną. Trzeba wyjaśnić, że Ka­tarzyna była rudowłosą Irlandką nieokreślonego wie­ku, mającą skłonność przekręcania lub też zmieniania sensu wyrazów. Z uporem maniaka prostowałem — w imię czystości języka — słowa oznaczające zupeł­nie coś innego. Nie dawało to jednak żadnych rezul­tatów.

Przez kilka ostatnich miesięcy wiosny i lata Kata­rzyna gospodarowała samotnie w moim mieszkanku. Prawdopodobnie z nadmiaru wolnego czasu przepro­wadziła tak generalne porządki, że w swej podręcznej bibliotece niczego odtąd znaleźć nie mogłem. Księgi lekarskie poprzegradzane zostały prozą literacką, a proza — poezją. Fakt ten stwierdziłem jednak znacznie później. Teraz siedziałem w wannie wypeł­nionej ciepłą wodą i zmywałem z siebie kurz ledwo co przebytej pociągiem drogi i tej dawniejszej — spę­dzonej na siodle końskim w preriach Południowej Ka­nady.

Rok 1881, który dobiegał końca, sprawiał mi dziwne psikusy. Chyba tym tylko mogłem wytłumaczyć fakt, że ja — lekarz z zawodu, zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee — zostałem na kilka miesięcy typowym westmanem, przebiegającym nie­zmierzone przestrzenie stepów i gór.

Wszystko zaczęło się od chwili, gdy do szpitala, w którym pracowałem, zgłosił się Karol Gordon. Uległ niebezpiecznemu wypadkowi: nogę poszarpał mu sza­ry niedźwiedź Gór Skalistych, grizzly. Było dla mnie rzeczą oczywistą, iż życie może mu uratować tylko amputacja nogi. Nie miałem wówczas pojęcia, kim jest pacjent. Z uporem odmawiał zgody na operację. Był­bym ją jednak i tak przeprowadził, aby uratować ży­cie człowiekowi, gdy nieprzewidziane wydarzenie po­krzyżowało — na szczęście! — moje plany. Tym nie­przewidzianym wydarzeniem stała się wizyta w szpi­talu dwu autentycznych czerwonoskórych.

Byli to wojownicy plemienia Czarnych Stóp. Za­mieszkiwane przez nich ziemie rozciągają się na po­graniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady. Na po­łudniu — przekraczają Rzekę Mleczną, ku północy — sięgają Północnej Saskatchewan i terenów łowieckich innego szczepu: Indian Kri. Ku zachodowi — grani­czą z łańcuchami Gór Skalistych i krainą, gdzie żyją Kutenajowie, na wschodzie — z terenami Assiniboinów. Ojczyzna Czarnych Stóp znajduje się w kana­dyjskiej prowincji Alberta, rąbkiem przekracza gra­nice prowincji Saskatchewan oraz granicę Kanady i Stanów, na północ od Missouri i położonego nad tą rzeką miasteczka Fort Benton.

Piszę o tym dlatego tak dokładnie, że bawiłem kilka miesięcy na opisywanych terenach, a ich topografia — prerie — odegrała pewną rolę w wypadkach, które przeżyłem i — co okazało się znacznie później — bę­dzie miała również wpływ na zdarzenia, jakie nastąpiły. Po tej dygresji wracam do sprawy wizyty Indian w szpitalu.

Był rok 1880. Warto tę datę zapamiętać, aby zrozu­mieć odwagę czerwonoskórych przybywających sa­motnie do miasta “bladych twarzy”. Przed czterema laty — dokładnie 25 i 26 czerwca 1876 roku — armia amerykańska poniosła jedną z największych porażek w walce z Indianami. Specjalna wojskowa ekspedycja została wysłana przeciw Siouxom. Dowodził nią ge­nerał Custer. W bitwie nad rzeczką Little Bighorn, dopływem Yellowstone, generał poległ, a wraz z nim wszyscy jego podkomendni. Osiem dni wcześniej ten sam los o mało nie spotkał dowódcę innego oddziału, generała Crooka. W bitwie z Siouxami nad rzeką Rosebud od ostatecznej klęski ocaliły go posiłkowe od­działy innego plemienia czerwonoskórych, Szoszonów.

Łatwo teraz pojąć, jak pod wpływem tych wyda­rzeń — bolesnych dla każdego Amerykanina — kształ­towała się opinia publiczna. Podziwiałem więc w du­chu odwagę przybyłych do mnie wojowników, mimo iż podówczas wcale z nimi nie sympatyzowałem. Bar­dziej jednak od tej odwagi zdumiała mnie sprawa, z którą przywędrowali ze swych dalekich siedzib. Oto zwrócili się do mnie z prośbą o wyrażenie zgody na leczenie “Wielkiego Bobra”. Okazało się bowiem, iż takie przezwisko nosił u nich mój pacjent — znakomi­ty traper, Karol Gordon.

Zgodziłem się na widzenie z chorym, ale nie mogłem przystać na żadne znachorskie praktyki w szpitalu. Kłóciło się to również z moim poglądem na rzetelność wiedzy lekarskiej. Ba, ale pacjent raz jeszcze oświad­czył, iż sprzeciwia się operacji, i domagał się na­tychmiastowego wypisania go ze szpitala. Wówczas ustąpiłem. Sam nie wiem, czym więcej powodowany: współczuciem dla człowieka tak srodze dotkniętego losem czy może jakąś ukrytą ciekawością zawodową lekarza, pragnącego zbadać, jakimi to środkami po­sługują się indiańscy czarownicy. Zdecydowany zresz­tą byłem natychmiast przerwać kurację, gdyby koli­dowała w sposób oczywisty z podstawowymi zasadami wiedzy medycznej i higieny. Wiedziałem jednocześnie, iż indiańska znajomość leków pochodzenia roślinnego stała o niebo wyżej od praktyki oficjalnego lecznictwa. Osadnicy z tak zwanego Dzikiego Zachodu, westmeni i traperzy, których niejeden raz przyjmowałem na swój oddział, opowiadali o rzeczach niezwykle interesujących z punktu widzenia wiedzy medycznej. Wie­lokrotnie słyszałem o ciekawych przykładach skutecz­ności indiańskiej medycyny, o głębokiej znajomości ziołolecznictwa wśród Indian. Nie wierzyłem wszyst­kiemu, przypisując te pochwały i informacje rozbujałej fantazji mych pacjentów. Nadarzała się teraz okaz­ja przyjrzenia się z bliska metodom czerwonoskórych.

Nie będę opisywał szczegółów. Faktem jest, ku memu zdumieniu i jednocześnie radości, że indiańskie zioła i napary w stosunkowo krótkim — powiedział­bym: błyskawicznym — czasie postawiły na nogi Ka­rola Gordona. Graniczyło to dla mnie z cudem! W swej długoletniej praktyce nie zetknąłem się nigdy jeszcze z możliwością uratowania człowieka dotkniętego gan­greną innymi sposobami niż przez odjęcie zakażonej części ciała. Choć i to nie zawsze pomagało. A teraz?

Byłem zaskoczony i postanowiłem w jakiś sposób pogłębić swą wiedzę o znajomość praktyk leczniczych stosowanych przez Indian. Sądziłem wówczas, że mój cudownie przywrócony życiu pacjent dopomoże mi w tym. Ale — jak już wspomniałem — dziwne psi­kusy wyczyniał ze mną rok 1881 i jego poprzednik. Nie zawsze miłe.

Oto powrócił nagle, przerwawszy swój urlop, mój bezpośredni szef, doktor Lindsay. Powodem przyjazdu był anonimowy list, w którym oskarżano mnie o znachorskie praktyki. Opowiedziałem wszystko szczerze. Lindsay sam zbadał Karola Gordona, ciągle jeszcze — jako rekonwalescenta — przebywającego w szpitalu. Zdumiał się cudownym wyleczeniem, ale jednocześnie nie ukrywał swych obaw o moją przyszłość zawodo­wą. Początkowo nie pojmowałem, że cokolwiek mogło--by zagrażać memu stanowisku w szpitalu, nie mówiąc już o prawie do praktyki lekarskiej. Nasz szpital był jednak fundacją, a w zarządzie tej fundacji zasiadał niejaki Vincent, człowiek bardzo majętny. Co to miało do rzeczy? A miało, i bardzo wiele.

Siostrzeniec Vincenta zginął podczas wyprawy Custera, a wuj tak się tym wypadkiem przejął, iż począł głosić hasło jakiejś “wyprawy krzyżowej” przeciw czerwonoskórym. Stąd groziło mi niebezpieczeństwo,, stąd wywodziły się obawy doktora Lindsaya.

W trzy miesiące później w miejscowym dzienniku “Daily Herald” ukazał się artykuł o wizycie Indian w szpitalu. “Ktoś” znowu mi się przysłużył. Cała sprawa — ku memu nieszczęściu — odżyła. Vincent do­wiedział się o wszystkim. Powołano specjalną komisję, która mnie wielokrotnie przesłuchiwała. Mimo obrony Lindsaya musiałem opuścić szpital. Znajdowałem się; wówczas w stanie kompletnego wyczerpania nerwo­wego. Do równowagi przywrócił mnie Karol Gordon. Podtrzymywał mnie na duchu, a wreszcie namówił na wycieczkę w prerie Kanady. Trwała ona od czerw­ca do późnej jesieni 1881 roku. Podczas tej eskapady ujrzałem — po raz pierwszy w życiu — wspaniałą, nie ujarzmioną jeszcze przez człowieka przyrodę. Po­znałem nieco życie Indian i zaprzyjaźniłem się z cza­rodziejem plemienia Czarnych Stóp, Czerwoną Chmu­rą, i z wodzem plemienia, Wysokim Orłem. Jak się okazało, Karol Gordon cieszył się wielkim poważa­niem wśród czerwonoskórych, zwłaszcza wśród wo­jowników Czarnych Stóp. Od nich to otrzymał przy­domek Wielkiego Bobra.

W trakcie mej wyprawy z Karolem przypadkowo natrafiliśmy na plany złotodajnych terenów. Wysłana tam nasza ekspedycja potwierdziła istnienie złotego piasku. W następnym roku postanowiliśmy, wraz z gromadką wojowników Czarnych Stóp, udać się do odkrytej już przez nas kopalni i przystąpić do regu­larnej eksploatacji. Złoto miało być przeznaczone na polepszenie .warunków życia Czarnych Stóp, na zapo­czątkowanie masowej hodowli bydła i na kształcenie młodych Indian. Duszą tego pomysłu był Czerwona Chmura, ale niemałą rolę w realizacji planów odegrał Karol. Ja sam bardzo zapaliłem się do tego reforma­torskiego przedsięwzięcia. Podczas paromiesięcznego pobytu na prerii mój stosunek do Indian, moja o nich opinia uległy radykalnym zmianom. Stałem się przy­jacielem “czerwonych mężów”.- Myślę, że tego nigdy nie pożałuję.

Opowiadając o tych wszystkich sprawach w wielkim .skrócie, nie mogę jednak pominąć pewnego niezwykle ważnego faktu: po schwytaniu na kanadyjskiej prerii zabójcy dwu naukowych badaczy, inżyniera i profe­sora uniwersytetu w St. Louis, plany pokładów złota wpadły w ręce Karola (i moje). Morderca jednak ;zbiegł. Pościg za nim nie dał żadnych rezultatów, mimo iż o przestępstwie została powiadomiona Kanadyjska Królewska Konna Policja. Nie znaliśmy wówczas ani nazwiska, ani nawet imienia przestępcy. Nazywaliśmy 4fo między sobą “człowiekiem z blizną” — od szramy, jaka widniała na jego lewym policzku. Człowiek ten według naszego (Karola i mojego) mniemania posiadał jakąś kopię tych planów.

A potem nastąpiły zupełnie nieprzewidziane wy­padki. Oto, gdy wreszcie dotarliśmy do samotnej do­liny w Górach Skalistych, gdzie znajdowały się po­kłady złota, natrafiłem na zakopane w blaszanej pusz­ce dokumenty. Było to sprawozdanie z wyprawy dwu naukowców. Oni to właśnie spotkali się przypadkowo “z poszukiwanym przez nas “człowiekiem z blizną”, a kiedy poczęli go podejrzewać o wrogie zamiary, ukryli rękopis w im tylko znanym miejscu. W powrot­nej drodze — jak już wspomniałem — zostali zamor­dowani. Z rękopisu wynikało, że “człowiek z blizną” podawał się za niejakiego Scotta. Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto tenże Scott w najmniej oczekiwa­nym przez nas momencie przybył do doliny. Wdał się z nami w walkę, która zakończyła się dlań tragicznie: przyparty do stromego zbocza góry, nie chcąc wpaść w nasze ręce, w porywie jakiegoś nagłego szaleństwa skoczył w przepaść.

Uff, rozpisałem się, mimo iż usiłowałem być zwięz­łym. Pisanie trwało dość długo, ale wypadki minio­nych miesięcy przypomniałem sobie bardzo szybko, siedząc w wannie. Kiedy wreszcie odświeżony i wymy­ty zagłębiłem się w fotelu, niezastąpiona Katarzyna podała mi lunch.

Przybyłem do domu rankiem, wprost z pociągu, i nie wiem, co odczuwałem silniej: głód czy senność? Głód jednak przemógł zmęczenie. Dopiero gdy odsu­nąłem puste talerze i filiżanki, gdy zapaliłem fajkę — wierną towarzyszkę niedawnych przygód — ogarnęło :mnie senne rozmarzenie.

Pod powiekami przesuwały się zielone obrazy da­lekiej przestrzeni. Widziałem trawy, drzewa, jeźdźców ma koniach, dymy rozpalonych ognisk... Sam nie wiem, kiedy zasnąłem.

Obudziła mnie Katarzyna, gdy za oknami zmierzchało, a w pokoju tworzyły się po kątach głębokie cie­nie. Gospodyni pokiwała głową:

Machnęła ręką.

Katarzyna skinęła głową. Mogłem być pewien, że, nie zdradzi miejsca mego letniego pobytu. Chociaż bo­wiem z natury lubiła dużo mówić, potrafiła również: milczeć jak kamień, jeśli zachodziła potrzeba. To była: jedna z jej cennych zalet, bardzo przydatna w mojej praktyce lekarskiej. Od Katarzyny nikt by nie wy­ciągnął żadnej wiadomości o moich pacjentach.

Czym się kierowałem nakazując Katarzynie zacho­wanie tajemnicy mego wyjazdu? Chyba raczej jakimś instynktem. Nie chciałem, aby mówiono o moim po­bycie wśród Czarnych Stóp. Zestawienie tego faktu z przyczyną mego odejścia ze szpitala mogłoby wy­wołać nową falę plotek i pobudzić zaciekłych “wro­gów czerwonych” (wyznających potworną zasadę r, dobry Indianin — to martwy Indianin) do nowych; ataków na moją osobę. Obawiałem się również, aby przy okazji nie wydały się sprawy związane z odkry­ciem złotodajnych piasków. Chociaż trafić do nich by­ło niezwykle trudno, mogli znaleźć się spryciarze pró­bujący szczęścia. Gdyby się im powiodło, wynikłyby z tego dla mnie, dla Karola Gordona, a przede wszyst­kim dla plemienia Czarnych Stóp okropne, może nawet krwawe konsekwencje.

Dreszcz mnie przenikał na samą myśl, że gromady trampów, włóczykijów spod ciemnej gwiazdy, chciwe złotego deszczu, zaczęłyby ciągnąć w Góry Skaliste. Doszłoby wówczas na pewno do walki z czerwonoskórymi. Sprawa stałaby się głośna, wyolbrzymiona przez zaciekłych wrogów Indian. Skończyłoby się ha inter­wencji Kanadyjskiej Królewskiej Konnej Policji i na oddaniu złotodajnych terenów do swobodnej eksploa­tacji. Tak czy inaczej, Czarne Stopy musiałyby pożeg­nać się z możliwością użycia cennego kruszcu na własne potrzeby.

Rozmyślając nad tym wszystkim powziąłem de­cyzję.

Katarzyno — powiedziałem — jutro wyjeżdżam.

Załamała ręce w geście rozpaczy.

Tylko na jeden dzień. Wieczorem będę z powro­tem. Gdyby zgłosił się kto o poradę, proszę powiedzieć, że będę przyjmował od pojutrza.

Skinęła głową.

A tego zwierza to pan doktor sam ubił, czy ku­pił?

Nie zrozumiałem pytania.

Jakiego zwierza?

Ano, to szare futro.
Roześmiałem się.

To skóra grizzly. Sam go zastrzeliłem z... pewną pomocą.

Istotnie tak się złożyło. Mój pierwszy grizzly, nie­oczekiwanie spotkany w górach, otrzymał ode mnie dwie kule. Jedną lekko go tylko skaleczyłem, druga ugrzęzła w mózgu zwierzęcia, ale nie powaliła go na­tychmiast. Na szczęście, w odpowiedniej chwili zjawił się Czerwona Chmura i dobił potwora.

Ojej? To pan doktor strzelał? Kto by myślał?...

W głosie Katarzyny wyczułem więcej powątpiewa­nia niż podziwu.

Popatrzała na mnie podejrzliwie. W tej chwili na pewno nabrała przekonania, że futro istotnie nabyłem. Któż bowiem chciałby ukrywać przed światem fakt upolowania szarego niedźwiedzia?

Oczywiście, moja wierna gospodyni nie zdradziła swych myśli ani słówkiem. Powiedziała tylko z wy­czuwalnym w głosie oburzeniem:

A kto będzie tego zwierza oglądał, jak pan dok­tor każe go położyć w sypialni?

Rzeczywiście, strzeliłem głupstwo, ale to chyba było wynikiem zmęczenia.

Mógłby się pan doktor wreszcie ożenić... — usłyszałem po chwili prawdziwie zatroskany głos Ka­tarzyny.

Podskoczyłem na fotelu.

Bezrobotny lekarz miałby się żenić! Gdyby nie ini­cjatywa Karola Gordona, zacząłbym zaiste głodować od pierwszych dni swego powrotu z prerii. Katarzyna, chociaż oszczędna, wydała wszystko do ostatniego cen­ta z tego, co jej zostawiłem. Czy teraz znowu zjawią się u mnie pacjenci? Po tak długiej przerwie?

Przed wyjazdem moja praktyka rozwijała się wprawdzie coraz lepiej, a odejście ze szpitala nawet zrobiło mi reklamę. Ale teraz? Któż jeszcze mógł pa­miętać o lekarzu, którego przez tak długi czas nie było w mieście?

Samotność i nuda, o której wspomniała Katarzy­na — te sprawy nie były mi znane. Większość godzin każdego dnia spędzałem przecież na szpitalnych sa­lach. Na nudę po prostu nie starczało czasu. A wie­czorny odpoczynek lubiłem spędzać właśnie w samot­ności, wysłuchując niekiedy — jednym uchem — mo­nologów Katarzyny. Co czeka mnie teraz? Jak prze­trzymam tych kilka zimowych miesięcy?

Może zlikwidować zbyt drogie mieszkanie? Może rozstać się z Katarzyną? Wszystko to było zbyt przy­kre, aby o tym myśleć dłużej. “Jakoś to będzie” — rzekłem sobie, wspomniawszy o pewnym pękatym wo­reczku, który przywiozłem z prerii.

Kiedy więc wypiłem gorącą herbatę, a moja gospo­dyni pościeliła mi łóżko, z dużym zadowoleniem zdją­łem ubranie, po raz pierwszy od wielu miesięcy. Któż bowiem rozbiera się na prerii? Opatuliłem się kołdrą. Leżałem rozmyślając, czy potrafię zasnąć w łóżku. Czy potrafię zasnąć nie słysząc trzasku bierwion na ogni­sku, nie czując na twarzy powiewów wiatru dmącego z ciemnych przestrzeni nocy? Czy potrafię zasnąć nie widząc obok siebie towarzyszy wędrówki w doli i nie­doli?

Tu, w czterech ścianach własnego mieszkania poczu­łem się rzeczywiście samotny. Uczucia tego nie zmniejszała nawet świadomość, że w kuchence krząta się mo­ja gospodyni.

Usiadłem na łóżku i aby skierować myśli w innym kierunku, wziąłem stertę gazet z ubiegłego tygodnia (Katarzyna nabywała codziennie “Daily Herald” czy­tając go od deski do deski), przysunąłem do łóżka lampę i począłem studiować tę kronikę życia mego rodzinnego miasta. Tak oto powolutku zaznajamiałem się z najważniejszymi wydarzeniami Milwaukee (kro­nika miejska) i z wydarzeniami tak zwanej wielkiej polityki (depesze). Ale nie znalazłem nic interesują­cego, a może po prostu odwykłem od tego rodzaju in­formacji. Przykręciłem knot naftowej lampy, dmuch­nąłem na płomień i znowu, jeszcze szczelniej, otuli­łem się kołdrą. Ale kołdra była zbyt gruba, łóżko zbyt miękkie, a w pokoju zbyt duszno. Mimo to zasnąłem, sam nie wiem kiedy, i spałem jak bóbr podczas zimo­wej nocy.

Tak upłynął pierwszy dzień mego pobytu w rodzin­nym mieście Milwaukee, po długiej nieobecności. Przyznacie sami, niezbyt ciekawie.

Złoto i piasek

Któż potrafi docenić piękno białego obrusa na stole, krągłość talerzy, srebrne polśnienie łyżeczki do her­baty, jeśli z tymi przedmiotami styka się po kilka razy na dzień?

A jednak stołowe nakrycie ma swe uroki. Żeby je docenić, trzeba jednak przez dłuższy czas skazać się na konieczność zrezygnowania z łyżek i widelców, z porcelanowych talerzyków, przezroczystych szkla­nek, a również z krzesła i stołu. Dopiero potem cie­szyć się można śniadaniem przy pięknie nakrytym stole.

Rankiem siedziałem za takim właśnie stołem, wdy­chając zapach kawy z mlekiem i smarując chrzęszczą­cą w palcach bułkę złocistym masłem. To było już drugie danie mego śniadania. Na pierwsze otrzymy­wałem nieodmiennie płatki owsiane. Jadłem powoli, wiedząc, że nikt nie będzie mnie naglił do pośpieszne­go siodłania konia i jeszcze pośpieszniejszej jazdy. Cze­kała mnie dziś tylko przyjemna wycieczka we wnętrzu kolejowego wagonu. Tak, tak. Życie w cywilizowanym mieście ma również swoje dobre strony.

Po śniadaniu ruszyłem spacerkiem na stację. Tro­chę mi było niewygodnie w garniturze. Przyzwy­czaiłem się już do traperskiej koszuli i kolorowej ka­mizelki. Miejskie ubranie i płaszcz krępowały mi ruchy. Na dworcu wykupiłem bilet do Chicago, a potem spacerowałem sobie po prawie pustym w tych godzi­nach peronie. Z niezadowoleniem zauważyłem, że nie­liczni podróżni przyglądają mi się z zainteresowa­niem. Może zwracała uwagę moja opalona na brąz twarz? Nawet jeden z wałęsających się pozdrowił mnie skinieniem głowy. Kto to był — nie mam poję­cia. Prawdopodobnie któryś z mych dawnych, prywat­nych lub szpitalnych pacjentów. Nareszcie nadjechał pociąg.

Czym prędzej wskoczyłem do wagonu i zagłębiłem się w lekturze rannych gazet. Podróż upłynęła mi na czytaniu. Kiedy przybyłem do Chicago, opuściwszy stacyjny budynek, począłem się zastanawiać, dokąd skierować swe kroki. Do zakładu złotniczego czy do jednego z licznych w tym mieście banków? Postano­wiłem zacząć od banku. Ba, ale do którego banku się udać? Co wybrać: duży bank czy mały kantor? Zde­cydowałem się na ten ostatni. Spacerowym krokiem ruszyłem główną ulicą. Mijałem reklamy wielkich firm, aż natrafiłem na skromniutki lokalik: “Kantor wymia­ny. Bracia Smith & Comp.” Pchnąłem drzwi. Mała sal­ka, przedzielona lśniącą ladą, za którą siedziało trzech urzędników pilnie coś zapisujących w rozłożonych na stołach księgach. Oparłem się o ladę i czekałem, nie chcąc im przerywać pracy. Ale natychmiast zostałem zauważony.

Czym możemy panu służyć?

Chrząknąłem, żeby nabrać śmiałości.

Mam złoto do sprzedania, to jest... chciałem otwo­rzyć rachunek czekowy.

Urzędnik przyjrzał mi się badawczo, a potem uchylił drzwiczki kontuaru.

Pan pozwoli.

Przeszliśmy przez salę, przez korytarz — wreszcie mój przewodnik zapukał do jakichś drzwi. Uchyliło się malutkie okienko. Spojrzała na nas para oczu:

Usłyszałem dźwięk przypominający ciche gwizdnię­cie. Okienko zamknęło się z trzaskiem. Potem zachrobotał klucz w zamku i uchyliły się drzwi.

Rozumie pan, musimy być ostrożni. Proszę bar­dzo.

Wkroczyłem do środka. Był to niewielki pokoik z jednym tylko oknem, opatrzonym w mocne kraty. Pod ścianą stały rzędem trzy kasy pancerne imponu­jących rozmiarów. Poza tym — stół, szafka, trzy krzesła. Na stole waga typu aptekarskiego z szalkami za­wieszonymi na długich ramionach. Otworzyłem małą walizeczkę, wyjąłem z niej pękaty woreczek uszyty z jeleniej skóry, włosem na zewnątrz.

Ładna sztuka. Można rozwiązać? — zapytał uprzejmie siedzący za stołem mężczyzna.

Skinąłem głową. Rozsupłał rzemyki i część zawar­tości odsypał na jedną z szalek, a ja przyglądałem się jego bladej, bez wyrazu twarzy. I właśnie wyobraża­łem sobie, jak zabawnie wyglądałby na koniu, w pre­rii, gdy podniósł głowę i spojrzał na mnie z jakimś zastanawiającym zdziwieniem. Urzędnik, który mnie tu przyprowadził, pochylił się nad wagą, a potem obaj popatrzyli mi prosto w oczy. Czułem, że poczynam się czerwienić. Czemu, u licha, tak mi się przyglądają? Opuściłem głowę i nagle zaparło mi dech w piersiach. To chyba jakiś koszmarny sen! Na szalce leżała kupka zwykłego żółtego piasku...

Czoło moje pokryło się kroplistym potem. Dotkną­łem szalki. Wyczułem pod palcami drobniutkie ziaren­ka. Nie, to na pewno nie było złoto. Chwyciłem wo­reczek i gwałtownym ruchem wysypałem zawartość na ladę. Piasek! Tylko piasek. Zwilżyłem językiem za­schnięte wargi.

Okradziono mnie — powiedziałem jakimś dziw­nie ochrypłym głosem. — Ktoś zamienił woreczek...

Blady mężczyzna pokiwał głową:

Urządzili szanownego pana. No cóż, zdarza się.

Na te “zdarza się” wybełkotałem kilka słów prze­prosin i oszołomiony, pośpiesznie opuściłem kantor. Ktoś coś za mną wołał, ale nawet się nie odwróciłem. Dopiero na ulicy nabrałem oddechu w płuca. Czułem się tak, jak gdybym przed chwilą otrzymał potężne uderzenie pałką w głowę. Musiałem widać zataczać się, bo nieliczni — na szczęście — przechodnie spoglądali na mnie ze zbytnim zainteresowaniem. Żeby zro­zumieć ogrom klęski, jaka mnie spotkała, trzeba wie­dzieć, że złoto, które poszedłem wymienić na dolary, nie było moją własnością.

Przed samym powrotem do Milwaukee, już na stop­niach kolejowego wagonu, Karol Gordon dosłownie wcisnął mi w rękę pękaty woreczek uszyty z jeleniej skóry. Domyśliłem się, co zawierał. Był to złoty piasek, który Karol w imieniu wodzów Czarnych Stóp i swo­im własnym ofiarowywał mi w zamian za trudy poniesione przy poszukiwaniu złotodajnych pokładów. Nie chciałem, nie mogłem przyjąć tego daru. W moim mniemaniu na tym złocie pozostały ślady krwi osób, które padły ofiarą pogoni za “diabelskim pyłem”. Po­wiedziałem wówczas Karolowi, że tylko jakiś wielki cel, na który przeznaczymy nasz skarb, może zmazać tę krew. Mimo to Gordon upierał się, abym przyjął dar. Ustąpiłem, przyjmując złoto jako ewentualną po­życzkę. Liczyłem się bowiem z faktem, iż moja wielo­miesięczna nieobecność w Milwaukee odbije się w spo­sób ujemny na mej praktyce lekarskiej. Należało ja­koś przetrzymać najtrudniejszy okres. A teraz! Teraz diabli wzięli całą pożyczkę! Diabli? Jakiś piekielnik musiał zamienić woreczek. Nie upilnowałem go pod­czas podróży. Oto i skutki!

W tej chwili zauważyłem, że w kantorze zostawiłem także i podmieniony woreczek, ale za skarby świata nie byłbym już tam wrócił. Zresztą po co? Żeby zacho­wać niezbyt miłą pamiątkę, świadectwo własnej klęski? Niech go licho porwie!

Kiedy doszedłem do budynku stacyjnego, już zupeł­nie oprzytomniałem. Nabyłem bilet do Milwaukee I wyszedłem na peron. Spacerowałem tu i tam, aż chłodny wiatr jesienny wypłoszył ze mnie ostatnie resztki oszołomienia. Wtedy nadjechał pociąg, głośno oznajmiając swe przybycie wielkim dzwonem, w jaki wyposażono podówczas wszystkie parowozy na li­niach północnoamerykańskich. Machinalnie otworzy­łem drzwi i wskoczyłem do wagonu. Był zupełnie pusty. Pociąg bowiem zaczynał swój bieg w Chicago, potem trasa jego wiodła do Milwaukee wzdłuż brze­gów jeziora Michigan, a stamtąd skręcała ku wscho­dowi aż do granicy Kanady i dalej na północny wschód.

Usiadłem, bezmyślnie gapiąc się przez okno. Trwa­ło to dobre kilkanaście minut. Ciszę przerwał odgłos szybkich kroków, trzasnęły drzwi. Odwróciłem głowę. Z przeciwległego krańca wagonu szedł ku mnie nie­znajomy pasażer. Rozglądał się dokoła, jak gdyby szu­kał wolnego miejsca, a przecież wszystkie ławki były puste. Przystanął, spojrzał na mnie z uwagą i po chwi­li ruszył wprost w moim kierunku.

Pozwoli pan?

Mruknąłem coś, co zostało widać uznane za przyzwo­lenie, bo zdjął przewieszony przez ramię worek, lek­ko rzucił go na półkę i usiadł naprzeciw. Nie wiem dlaczego, ale fakt ten zirytował mnie. Nie pragnąłem niczyjego towarzystwa. Ostentacyjnie odwróciłem się ku oknu. Tak upłynęło jeszcze kilkanaście minut, aż wreszcie pociąg ruszył. Najpierw wolno, a potem co­raz prędzej poczęły stukać koła na złączach szyn, aż w końcu dźwięk ten przeszedł w tak dobrze nam wszystkim znaną monotonną melodię, w miarowy rytm, działający na mnie zawsze usypiająco. Pewnie bym się i zdrzemnął, gdyby nie świadomość, że na­przeciw siedzi jakiś nieznajomy i mnie obserwuje. Zerknąłem nań jednym okiem, ale widząc, iż podob­nie jak ja spogląda w okno, począłem mu się — ot.. ze zwykłych nudów — przyglądać.

Miał bujne, nieco szpakowate włosy, niebieskie oczy, w kącikach których zbiegała się siateczka drob­nych zmarszczek. Jak niektórzy twierdzą, jest to ozna­ka równowagi fizycznej i duchowej, świadczącej rów­nież o poczuciu humoru. Jako lekarz nie potrafię uza­sadnić, ile w takim poglądzie tkwi naukowej prawdy, a ile fantazji.

Mój sąsiad miał twarz spaloną na czerwony brąz. jak ludzie, którzy dużo przebywają na otwartej prze­strzeni. Ubrany był w skórzaną bluzę, spod której wy­stawał rąbek czerwonej w czarną kratę flanelowej ko­szuli, w spodnie z grubego płótna, zachodzące na bu­ty. Okrągły kapelusz o szerokim rondzie, noszący śla­dy długotrwałego używania, spoczywał teraz na wor­ku. W sumie — nieznajomy robił dość sympatyczne wrażenie. Jednakże nastrój, w którym nadal tkwiłem, nie skłaniał mnie ani przez sekundę do nawiązania bliższej znajomości. Rozważałem nawet, czy nie prze­siąść się na inną ławkę. Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że wyglądałoby to na ostentacyjną nie-grzeczność, wlepiłem więc oczy w szybę.

Dawno pan powrócił?

Drgnąłem na dźwięk głosu. Odwróciłem głowę.

Spojrzułem mu prosto w oczy. Nie dostrzegłem w nich nic zaczepnego.

Uśmiechnąłem się mimo woli. Ja także czułem się teraz bardzo źle i obco w mieście. Wszystko mnie w nim przytłaczało: kamienne domy, hałas ulicy, licz­ni przechodnie. A powietrze? O tak, nieznajomy mó­wił rzetelną prawdę.

Ech, preria... — przerwał i popatrzył na mnie ba­dawczo. — Lubi pan muzykę?

To było pytanie rzucone raczej w formie stwierdze­nia. Skinąłem głową. Wstał, zdjął ostrożnie worek i wydobył z niego — nigdy bym nie odgadł: mando­linę. Usiadł i brzdąknął parę razy, a potem począł nu­cić półgłosem. Była to jedna z tych licznych opowieści--ballad, nie wiadomo gdzie i kiedy powstałych, nie wiadomo przez kogo ułożonych.

Głos miał miły, melodia łatwo wpadała w ucho, więc chociaż treść była banalna, słuchałem z przyjemnoś­cią, zapomniawszy na chwilę o swych strapieniach. Piosenka mówiła o przygodzie trapera, który jechał przez prerię wracając do domu. Powtarzał się refren. Zapamiętałem go dokładnie, nawet nie przypuszczając, iż będę go słuchał niejeden raz.

Jedź, koniu, przez prerię zieloną,

Pędź, koniu, gnaj, koniu, daleko,

Tam gdzie nad szumiącą rzeką

Mieszkają mój synek i żona...

Wędrowiec mknący tak przez step ratuje syna in­diańskiego wodza, tonącego w rzece. Następnego dnia traper zostaje napadnięty przez czerwonoskórych. Od niechybnej śmierci lub niewoli wybawia go, z wdzięcz­ności za uratowanie syna, wódz indiański. Zakończenie brzmiało:

Więc pamiętajcie, ludziska,

Na prerii zielonej kobiercu

Najbardziej się ceni — co w sercu.

Nie broń, co w dłoni połyska...

Skinąłem głową, gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki.

Wzruszyłem ramionami. “Zjesz diabła — pomyśla­łem — zanim czegokolwiek ode mnie się dowiesz.”

Pan nie jest traperem — ciągnął swój mono­log. — Na pewno nie. Ta opalenizna niejednego mo­głaby zwieść, ale nie mnie.

Coraz mniej podobała mi się ta gadanina. Może przejść do innego wagonu? Albo wysiąść na najbliż­szej stacji? Po licha mówiłem, że jadę do Milwaukee? Cóż za pechowy dzień!

Jak żywa stanęła mi przed oczyma scena niedawno przeżyta w bankierskim kantorze. Aż zgrzytnąłem zę­bami na to wspomnienie. Ogarnął mnie gniew i wstyd, że dałem się tak wyprowadzić w pole. Oto, co teraz czułem siedząc w pustym wagonie naprzeciw jedyne­go poza mną pasażera, który z każdą chwilą wydawał mi się coraz mniej sympatyczny. Wyraz mojej twa­rzy musiał ulec jakiejś zmianie, bo sąsiad od razu to zauważył.

Miał pan jakieś kłopoty? Prawda? Któż ich nie ma? Czy... przepraszam, że się wtrącam w nie swoje sprawy, czy spotkała pana jakaś przykrość? A czy... przypadkiem pana nie okradziono?

Aż podskoczyłem na ławce. Przez sekundę nie wie­działem, co mam odpowiedzieć. Zaprzeczyć czy po­twierdzić? Po namyśle wybrałem szczerość.

Ma pan rację — przyznałem. — Zdarzyło się coś podobnego.

Pokiwał głową.

Tak sobie pomyślałem. Uderzenie po kieszeni bardzo boli ludzi, chociaż... chociaż istnieją rzeczy bo­leśniejsze. Nie sądzi pan?

Pewnie, pewnie — mruknąłem.

Zauważył zmianę tonu.

Uraziłem pana? Najmocniej przepraszam. W mo­im zawodzie często spotykam się z tego rodzaju nie­przyjemnymi wydarzeniami.

Znowu umilkł, a ja na nowo począłem przeżywać swoją klęskę. Niech to licho porwie! Ale jakim to za­wodem trudnił się mój sąsiad? Policjant? Prywatny detektyw?

Przypuszczam, że pana okradziono w pociągu — nieubłaganie rozwijał swój temat towarzysz podró­ży. — Najczęściej jesteśmy okradani w pociągach!

Zastanowiłem się. Uwaga była dość rzeczowa. Gdzie I kiedy zamieniono woreczek ze złotem? Karol Gordon wręczył mi go, gdy wsiadałem do wagonu. Że­by nie rozwiązywać swego tłumoka na oczach pasaże­rów, woreczek ze złotym piaskiem wsunąłem do kie­szeni myśliwskiej bluzy. Kieszeń była co prawda głę­boka, ale... Przez cały czas czułem ucisk woreczka na biodrze. Zauważyłbym brak tego ciężaru.

Widzę, że się pan nad czymś zastanawia. Naj­gorsze są godziny przedświtu. Wtedy człowiekowi chce się spać, jak nigdy.

Zaskakujące stwierdzenie. Zacząłem podejrzewać, że mój towarzysz jest jasnowidzem. Natychmiast otwo­rzyła się w moim mózgu jakaś klapka pamięci. Tak, wracając do Milwaukee spałem czy drzemałem w po­ciągu — na jedno wyszło. Nieznajomy miał rację: najgorsze są godziny przedświtu. Musiałem zasnąć. Nie bacząc na “skarb”, który wiozłem. Ktoś musiał zwrócić uwagę na woreczek, w chwili gdy mi go wręczał Karol Gordon. Pociąg stał wówczas na małej stacyjce. Pasa­żerowie wyglądali oknami.

Ma pan rację — powiedziałem. — Najgorsze są godziny przedświtu. Pewnie wówczas mnie okradziono. Ale dlaczego to pana tak interesuje?

Zanim zdążył odpowiedzieć, rozległ się charakte­rystyczny zgrzyt hamulców. Wagon począł zwalniać biegu, zaturkotał kołami na kilku rozjazdach, wreszcie zatrzymał się przed długim peronem stacyjnym. Kie­rownik pociągu wykrzyknął nazwę miejscowości, a nie­liczna grupka nowych pasażerów poczęła rozchodzić się po wagonach. Szczękały i trzaskały otwierane i za­mykane drzwiczki. Pod oknem przesunął się sprze­dawca gazet wykrzykując tytuły dzienników. Potem przejechał z wózkiem pełnym butelek piwa człowiek w białym kitlu (natychmiast przypomniał mi się szpi­tal). W jego kierunku wyciągały się ponad opuszczo­nymi szybami ręce. Dalej, na uboczu, stała bryczka zaprzęgnięta w dwa konie, a jeszcze dalej — wóz far­merski o nadmiernie wielkich kołach. Za nim widać było dachy domków, jakieś skupisko drzew i kilku ga­piów obserwujących pociąg. Ot, taki typowy obrazek z peronu małego miasteczka. Trzasnęły drzwi, zatupotały nogi. Dwu podróżnych wsiadło do naszego wago­nu. Minęli nas i zajęli miejsca w przeciwległym koń­cu. Pociąg ruszył.

Przerwał i spojrzał na mnie badawczo. Nadal nic z tego wszystkiego nie pojmowałem. Co miała wspólnego pamięć wzrokowa z faktem kradzieży? Począłem posądzać swego towarzysza podróży o maniactwo z ob­sesją na tle kradzieży i tropienia złodziejów.

To było właśnie nad ranem — powrócił do swej przerwanej opowieści. — Wsiadłem do pociągu. Noc była chłodna, więc mimo późnej godziny czułem się rzeźwy i wypoczęty. W wagonie panował półmrok, światła pogasły. Przewędrowałem chyba przez cały wagon. Często mi się trafia spotkać znajomka, zawsze przyjemniej w towarzystwie. Jest z kim po­gawędzić. Ale nikogo takiego nie znalazłem. Ano, trudno. Siadłem sobie w kącie. Jedziemy. Wszyscy śpią. Nacisnąłem mocniej kapelusz. Udaję, że śpię, ale ukradkiem spoglądam po twarzach. Taką już mam cie­kawską naturę. Przejechałem w ten sposób chyba ze trzy stacje. Gdzieś na czwartej wsiadły dwie czy trzy nowe osoby. Wówczas jegomość siedzący akurat na­przeciw wstał i przesiadł się na drugą stronę, obok innego pasażera, który spał z głową opartą o framugę okna. Obserwowałem go spod oka. I niech pan sobie wyobrazi, że po pewnym czasie nieznajomy znowu wstał i przeniósł się na koniec wagonu. Pomyślałem sobie natychmiast: złodziej! Okradł i ucieka. Nie po­szedłem za nim, pociąg bowiem gnał pełną parą i wy­skakiwanie równałoby się po prostu samobójstwu. Sie­dzę więc i czekam. A mój facet wraca, o dziwo, na stare miejsce. Coraz mniej mi się to podoba. Ciągle udaję, że drzemię, ale patrzę. Znajomek-nieznajomek wierci się na ławce, ale robi to tak, że przysuwa się coraz bliżej do śpiącego sąsiada. Patrzę — powolutku, powolutku ręka wędruje do kieszeni cudzej kurty, wy­ciąga jakiś pękaty przedmiot... A po chwili wędruje z powrotem do kieszeni nieznajomego. Panował pół­mrok, więc trudno było mi dokładnie określić, co to było. Może kapciuch do tytoniu, może sakiewka. Takie duże kapciuchy i sakiewki nie wyszły jeszcze z mody. Używają ich nadal myśliwi, traperzy i ot, tacy różni, co to się włóczą z kąta W kąt, nie mogąc nigdzie długo zagrzać miejsca. Pakowne to i trudno zgubić. A śpiący pasażer bardzo mi przypominał takich wędrowców. Po prostu pachniał prerią. A ja mam nosa. Był bardzo opalony na twarzy. Tak jak pan — przymrużył oko. — I co pan o tym sądzi?

Z początku nie bardzo pojmowałem, do czego zmie­rza. Ale coś mi poczynało świtać w głowie. Czyżby ten nieznajomy był świadkiem kradzieży, której padłem ofiarą?

Wzruszyłem ramionami.

Oczywiście, złodziej uciekł. Ja nie potrafiłbym tak bezczynnie przyglądać się przestępstwu.

A wierzę, wierzę. I strzeliłby pan głupstwo. — Zreflektował się. — Przepraszam, ale widzi pan, mam pewne doświadczenie w takich sprawach.

Nic na to nie odpowiedziałem, bo towarzysz podró­ży poczynał mnie już złościć. “Jakiś niedołęga — my­ślałem — albo... albo cwaniak. Trzeba się mieć na baczności.”

No, i cóż dalej? — zapytałem. — Dojechał pan szczęśliwie do celu, a złodziej po drodze wysiadł. A mo­że to wszystko tylko się panu przyśniło?

Zauważył zmianę tonu w moim głosie, bo spojrzał na mnie bystro.

Sprawa jest interesująca — powiedział z nacis­kiem. — Zwłaszcza dla pana. Warto posłuchać cierpli­wie. Jeżeli opowiadam trochę (powiedział: “trochę”. A niechże go...!) rozwlekle, proszę mi wybaczyć. Ta­ka już moja natura. Zresztą do Milwaukee jeszcze ka­wał drogi. Nie sądzi pan?

Mruknąłem coś na znak ni to aprobaty, ni przecze­nia. Ale przyjął to za dobrą monetę, bo rozsiadł się wygodniej, wygrzebał gdzieś w kieszeni kapciuch i poczęstował mnie tytoniem. Zapaliłem. Od razu mi ulżyło.

Parsknąłem śmiechem, a potem śmiałem się już głośno, zwracając na siebie uwagę siedzących w prze­ciwległym krańcu wagonu podróżnych. Nie mogłem jednak się pohamować. Mój sąsiad przyglądał mi się przez ten cały czas z pewną dezaprobatą, ale nie do­strzegłem na jego obliczu ani śladu gniewu. Wydało mi się nawet, iż w jego oczach zamigotały również iskierki wesołości. Kiedy się opanowałem, dodał to­nem rzeczowej informacji:


Tym razem roześmiał się opowiadający, natomiast ja byłem śmiertelnie poważny.

Chętka do śmiechu odbiegła mnie ostatecznie. Wy­obraziłem sobie, że siedzę naprzeciw jakiegoś zdolnego “kieszonkowca”.

Najpierw powiem, kim pan jest. Tym właśnie jegomościem, którego wówczas okradzione. Czyż nie? Skinąłem głową.

No, to widzę, żeśmy doszli do porozumienia. A te­raz — podniósł się z ławki i począł grzebać we wnętrzu worka leżącego na półce. — Oto pana sakiewka — po­wiedział odwracając się.

Wytrzeszczyłem oczy, jakbym naprawdę był świad­kiem jakichś czarów.

Niechże pan teraz sprawdzi zawartość.

Wziąłem do ręki — nadal oczom nie wierząc — wo­reczek. Woreczek z jeleniej skóry. Mój woreczek! Rę­ce mi drżały, gdy rozplątywałem rzemyk zaciśnięty. na otworze. Wreszcie sięgnąłem palcami do wnętrza i wy­dobyłem szczyptę połyskującego metalicznie złotego piasku. Spoglądałem na niego widać dość długo, bo mój sąsiad obejrzał się dokoła i mruknął:

Schowaj pan ten swój skarb. Pociąg zwalnia biegu. Może ktoś wejść, a lepiej nie chwalić się czymś takim.

Automatycznym ruchem rąk zawiązałem rzemyki, automatycznie wstałem i wpakowałem do walizeczki odnalezioną w tak cudowny sposób zgubę. Gdy znowu usiadłem, odetchnąłem głęboko i jakoś powróciłem do równowagi.

Uścisnęliśmy sobie dłonie.

Nazywam się Irvin — przedstawił się niezna­jomy.

Bąknąłem swoje nazwisko, ale wciąż jeszcze prze­jęty byłem niespodziewaną przygodą.

I nie zauważył pan, kiedy złodziej wysiadł z po­ciągu?

Mówiłem już panu, że zasnąłem. Pewnie wysiadł na najbliższej stacji. Czy się spostrzegł, że z kolei je­go okradziono... nie sądzę. Prawdopodobnie za bardzo się śpieszył. Wyobrażam sobie jego minę. Ale najbar­dziej mnie wówczas zmartwiło, że ulotnił się i okra­dziony. Postaw się pan w moim położeniu. Pytałem sąsiadów, ale nie orientowali się, gdzie pan wysiadł. Jeden tylko twierdził, że w Milwaukee, chociaż nie był tego zbyt pewien. Gdzie miałem pana gonić? Nie wysiadłem z pociągu aż w Chicago. I tak miałem w tym mieście interes. Zabawiłem tam jeden dzień. Za­łatwiłem, co miałem załatwić, i postanowiłem jechać do Milwaukee. Powiedziałem sobie: trzeba zobaczyć, jak kij popłynie.

Co?
Roześmiał się.


Z kolei ja się roześmiałem:

O jakim zawodzie ciągle pan wspomina? Ani rusz nie mogę odgadnąć.

Nie odpowiedział, tylko rozpiął bluzę. Na czerwonej flanelowej koszuli zabłysła srebrem sześcioramienna gwiazda. Wciągnąłem głęboko powietrze w płuca, zro­biłem wydech i mimo woli głośno gwizdnąłem.


Oko sprawiedliwości


Nie potrafię opisać wyrazu oczu Katarzyny, gdy po otwarciu drzwi zwróciłem się do swego gościa:

Proszę, szeryfie...

Na pewno wyobraziła sobie, że zostałem aresztowa­ny. Moim gościem bowiem — jak łatwo się domyś­lić — był znajomy z pociągu. Uznałem, iż poza ustnym podziękowaniem należy mu się ode mnie dużo więcej a chociażby... kieliszek whisky.

Proszę, szeryfie.

Zajęliśmy miejsca w głębokich fotelach w gabinecie. Katarzyna zatrzymała się na progu.

Butelka i szklanki pojawiły się na stole szybciej, niż tego mogłem się spodziewać. Prawdopodobnie słowo “szeryf” tak podziałało na moją gospodynię. Napełni­łem naczynia.

Pytanie zbyłem milczeniem. Trąciliśmy się, zadźwię­czało szkło.

Przytaknąłem. Było mi lekko i wesoło na duszy.

O, do licha — spostrzegłem się — szeryfie, pan pewnie pije z wodą sodową. Przepraszam...

Machnął ręką.

Już wieczór.

Nie bardzo zrozumiałem, co ma wspólnego pora dnia z wodą sodową do whisky, ale nie pytałem. Tak więc piliśmy płyn w jego skoncentrowanej postaci.

Był pan tam kiedy?

Potrząsnąłem głową.

Nie ma czego żałować. Dziura. Za to okolica... ho, ho! Nie wiem, czy się pan orientuje, to niemal pogranicze. Miasteczko, raczej osada, powstało właśnie z tego powodu. Kiedyś, na początku, wzniesiono fort, potem ludziska poczęli ściągać w pobliże. Stały gar­nizon wojskowy stanowił pewną gwarancję bezpieczeń­stwa. Rozumie pan, czerwonoskórzy prawie że pod no­sem. Tak więc, domek po domku, w sąsiedztwie fortu wyrosła osada. Piękna to ona nie jest, ale za to w po­bliżu rzeka, preria, jak okiem sięgnąć. Lubię taką otwartą przestrzeń.

Wypiliśmy znowu.

Nikt nigdy nie wie, dokąd go los rzuci. Szeryfem zostałem po prostu z przypadku. Ale nie narzekam. Co się stało, to się nie odstanie. Niech mnie pan kie­dy odwiedzi, doktorze. Może się trafi jaki ciekawy przypadek.

Znowu napełnił kieliszki i klepnął się w czoło.

Zastanowił się.

Wzdrygnąłem się na ta­ki wniosek. Zauważył to.

Nie jestem, dokto­rze, pozbawiony uczuć ludzkich, ale proszę mi wierzyć, że nie można by­ło inaczej postąpić. Może kiedyś, kto wie, nasze pra­wo wymyśli jakieś inne sposoby na przestępców, ale dziś...

Przerwaliśmy na chwilę rozmowę, bo weszła Katarzyna z zapaloną naftową lampą. Skorzystałem z okazji, aby ją poinformo­wać, iż szeryf jest moim gościem i że pozostaje na noc. Prosiłem, aby uwzglę­dniła ten fakt przy dzisiej­szym i jutrzejszym posiłku. Nie wyraziła zdziwienia. Szepnęła tylko, że pie­niądze już się jej kończą. Na szczęście sprawa ta nie stanowiła teraz dla mnie problemu. W drodze z dwor­ca kolejowego wstąpiliśmy do kantoru. Nie mogłem tej transakcji załatwić w Chicago — musiałem w Milwaukee. Poprosiłem jednak szeryfa, żeby mnie wyrę­czył. Zgodził się, spojrzawszy na mnie dość podejrzliwie. Wytłumaczyłem, że jestem znany w mieście i wolałbym uniknąć plotek na temat mojego złota. Machnął ręką, stwierdzając, iż według jego nieomylnego sądu nie, wyglądam na bandziora, a złoto musiałem zdobyć w jakiś tajemniczy, ale uczciwy sposób. Po czym, klep­nąwszy mnie po plecach, zniknął we wnętrzu kanto­ru. Czekałem na niego chyba ze dwadzieścia minut, przechadzając się po przeciwległej stronie ulicy, aż wreszcie doczekałem się. W ten oto sposób kłopoty materialne na pewien czas ustąpiły z mej życiowej drogi.

Siedzieliśmy jeszcze z pół godziny w gabinecie, aż po raz drugi zjawiła się Katarzyna prosząc nas do stołu. Przeszliśmy do jadalni z napoczętą butelką. Rozmowa toczyła się bardzo żywo i bardzo wesoło, ale czego dotyczyła — ani w ząb nie mogę sobie przypo­mnieć.

Szeryfowi odstąpiłem własne łoże, sam spałem w gabinecie na dwu zestawionych fotelach. Trudno powiedzieć, czy było mi wygodnie, czy nie, bo zasną­łem natychmiast i obudziłem się dopiero wówczas, gdy zaniepokojona przeciągającym się snem Katarzy­na w sposób niezbyt delikatny otworzyła drzwi do mej zaimprowizowanej sypialni.” Wówczas dowiedzia­łem się, że “ten pan” już się ubrał i chodzi po jadal­ni. Pewnie głodny. Na tę wiadomość zerwałem się i pognałem do łazienki, gdzie zimna woda bardzo pomogła mi otrząsnąć się z resztek snu i wczorajszej whisky.

W jadalni czekał na mnie szeryf w znakomitym na­stroju.

Przysunął do siebie talerz.

Nie zacząłem opowiadania dopóty, dopóki Katarzy­na nie wniosła na tacy (mnie nigdy tak nie podawa­ła. Jakież to magiczne słowo: “szeryf”!) półmiska z sa­dzonymi jajami na szynce. Mój gość pociągnął no­sem.

Na takiej to rozmowie upłynęło śniadanie.

Nie dowiedziałem się, co “muszę”, bo właśnie za­dźwięczał dzwonek w korytarzu. Któż to mógł być? Przez sekundę wyobrażałem sobie, że to Karol Gordon, ale natychmiast porzuciłem taką myśl. Była jak najmniej prawdopodobna.

Zaprzeczyłem.

W tej chwili wkroczyła Katarzyna.

Rzeczywiście, to pierwszy pacjent od chwili me­go powrotu. Proszę nie uciekać, szeryfie. Zaraz wró­cę. Katarzyna jest na pana usługi. Wywarł pan na niej, jak zaobserwowałem, wstrząsające wrażenie.

Roześmiał się i skinął głową. A ja udałem się do ga­binetu. Pacjent stał przy oknie, odwrócony do mnie plecami. Szczupły mężczyzna, dość wysoki. Kiedy szczęknęła klamka w drzwiach — odwrócił się. Teraz dostrzegłem, że był bardzo młody. Chłopak. Nie wię­cej niż siedemnaście, osiemnaście lat. Ubrany z miej­ska, ale odzież jego nie była ani najnowsza, ani najczyściejsza. Skłonił się w milczeniu.

Wyciągnął ku mnie lewą rękę, której dłoń była nie­widoczna spod fałdów wielkiej kraciastej chusty, jaką została obwiązana.

Wyszedłem na chwilę, aby powiedzieć Katarzynie, że potrzebuję przegotowanej wody. Gdy wróciłem, mój pacjent usiłował niezdarnie zdjąć marynarkę.

Myślałem, że będzie wygodniej — tłumaczył się nieśmiało.

Ależ oczywiście — potwierdziłem i pomogłem ściągnąć wierzchnie okrycie. Nie poszło łatwo, bo owinięta dłoń z trudem przeciskała się przez rękaw. Zjawiła się Katarzyna z miednicą i odeszła cicho jak duch. Przy pacjentach nigdy nie odzywała się nie py­tana.

Zacząłem odwijać opatrunek. Pierwsza, zewnętrzna jego warstwa była sucha. Za drugim odwinięciem ukazały się czerwone plamy, a na koniec ujrzałem ranę mocno krwawiącą. Dłoń została przecięta w po­przek, prawie do kości, równym jak ostrze brzytwy cięciem. Nie, to na pewno nie była rana od szkła. Nie do mnie jednak należało badać powody jej powstania. Przeraziła mnie jednak jej głębokość.

Czy może pan ruszać palcami? — zapytałem.

Zgiął i wyprostował dłoń, mimo iż mu to sprawiało widoczny ból.

Ma pan szczęście. Niewiele brakowało, a miałby pan niedowład palców do końca życia.

Przeraził się, bo aż pobladł.

Nic na to nie odpowiedział. Przemyłem ranę, prze-dezynfekowałem. Zaczęła mocniej krwawić. Założy­łem prowizoryczny opatrunek.

Niech pan siada i czeka. Trzeba będzie zeszyć.

Wykonał moje polecenie. Z podręcznej szafki wy­ciągnąłem ćwierć butelki whisky przechowywanej tu na nieprzewidziane wypadki. Nalałem do szklanki.

Proszę wypić. To dobrze panu zrobi. Szycie bę­dzie nieco bolesne.

Wyszedłem z gabinetu z igłami. Przechodząc przez jadalnię rzuciłem szeryfowi.

Czy panu słabo?

Nie odpowiedział. Stał i spoglądał dziwnie przera­żonym wzrokiem. Odwróciłem się. W korytarzu na przeciw drzwi rysowała się sylwetka szeryfa. To on pierwszy się odezwał:

Jim Hawkins, przykro mi, że się tak spotykamy. Jim Hawkins, podnieś ręce. Wyżej, tak. Odwróć się do ściany, stój! Jesteś aresztowany.

Dosłownie osłupiałem.

Mruknąłem jakieś przekleństwo. Jeszcze się nie zda­rzyło, żeby w moim lekarskim gabinecie przedstawi­ciel prawa aresztował pacjenta. Mojego pacjenta! Zu­pełnie mi to nie odpowiadało. Tfu, do licha! Też wy­brał sobie miejsce. Mógł przecież wyjść za nim na ulicę. Byłem wściekły na szeryfa. Jakież to prze­stępstwo mógł popełnić ten młodziutki Jim Hawkins?

Tymczasem szeryf fachowo obmacał ubranie aresz­towanego.

Szeryfie — odezwał się milczący do tej pory chłopak. — Ja jestem niewinny. Pan dobrze o tym wie.

Tyle było tragicznej szczerości w jego okrzyku, że szeryf spojrzał na niego uważnie.

Stałem jak skamieniały podczas tego dialogu. Sze­ryf usiadł w fotelu naprzeciwko Hawkinsa.

A kto jest tym mordercą?

Chłopak podniósł zdrową dłoń do twarzy i otarł pot. Był nadal śmiertelnie blady, a wargi mu drżały. Zro­biło mi się go żal.

Nie jestem jeszcze pewien, ale jak się znajdą do­wody...

Szeryf pokiwał głową:

Więc powiada pan: na lewo?

W głosie szeryfa wyczułem jakiś akcent niedowie­rzania. Skinąłem głową, nie patrząc na pytającego.

Popatrzał na mnie przeciągle.

Nie spodziewałem się po panu takiej odpowiedzi.

Czułem, że się czerwienię.

Teraz są godziny moich przyjęć. Czekam na pacjentów i nigdzie nie pójdę. A może z kolei teraz mnie pan aresztuje?

Oczekiwałem jego gniewu. Ale nawet się nie skrzy­wił.

Przykro mi. Muszę iść. Tymczasem pozostawiam Hawkinsa pańskiej opiece. Broń pan ma, doktorze. Wiem o tym. Więc proszę pamiętać, że na tym mło­dym człowieku ciąży zarzut morderstwa.

Zrobiło mi się na przemian zimno i gorąco.

Nie może pan iść z nim razem?

Pokręcił przecząco głową.

Nie, to mi nie odpowiada'. Zjawię się z powro­tem za kilka minut.

Wyszedł, starannie zamykając drzwi. Opadłem na fotel stojący za biurkiem. Wysunąłem szufladę, w któ­rej na samym wierzchu spoczywał, srebrzyście poły­skując, mój stary colt. Ale nie wziąłem go do ręki. Spojrzałem na chłopaka. Siedział pochylony, ukryw­szy twarz w dłoniach. Zatrzasnąłem ze złością szu­fladę.

Panie młody — powiedziałem — zabieraj się pan stąd. Tylko szybko i... niech was wszyscy diabli!

Drgnął i uniósł głowę. Spojrzał na mnie nieprzy­tomnym wzrokiem.

Czyś pan ogłuchł? Zabieraj się stąd, zanim sze­ryf wróci.

Zerwał się z fotela.

Doktorze, pan mi wierzy, prawda?

Dosyć tego gadania — przerwałem ostro. — Pra­wda jak oliwa na wierzch wypłynie. Ale niech nie wypływa w moim gabinecie. Nie potrzebuję takiej re­klamy. Czy mam pana wyrzucić za drzwi? No, jazda!

Podniosłem się zza biurka.

Doktorze, nigdy, nigdy tego panu nie zapomnę. Przysięgam. I... ja jestem niewinny. Przekona się pan.

Wyszedł wreszcie z mieszkania, a ja odetchnąłem dopiero wówczas, gdy własnoręcznie zamknąłem za nim drzwi. Wtedy wróciłem do gabinetu, padłem na fotel i zapaliłem fajkę. Spisałem się, ani słowa! Cze­kała mnie teraz ładna rozprawa z szeryfem. Ale sam sobie był winien. Uważałem za skandal aresztowanie pacjenta u lekarza i nie mogłem się z tym pogodzić.

Szeryf nie wracał dość długo. Wreszcie zadźwięczał dzwonek. Pewno ścigał go na ulicy — pomyślałem — i odprowadził na posterunek.

Słyszałem, jak Katarzyna otwierała drzwi w kory­tarzu, potem zaszurały czyjeś kroki, wreszcie zapuka­no do gabinetu.

Proszę!

W szparze najpierw ukazała się głowa, a potem cała postać mego gościa.

Spodziewałem się po tej swojej deklaracji wybuchu nie byle jakiego gniewu. O dziwo, nic podobnego nie nastąpiło. Szeryf bezceremonialnie rozsiadł się po przeciwległej stronie biurka.

Szeryf wyraźnie kpił sobie ze mnie. Ale o co mu chodziło, do licha?

Do niczego się nie poczuwam — mruknąłem.

Et, dajmy temu spokój. Proszę się na mnie nie gniewać. Nie mogłem inaczej postąpić. (O czym on mówił? O aresztowaniu czy o poszukiwaniu policjan­ta?) Ale myślę, że postąpiłem tak, jak mogłem naj­lepiej. Dla nas wszystkich. Moja ręka, doktorze, niech się pan nie boczy.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Z całej tej gadaniny wy­nikało, że szeryf po prostu umożliwił ucieczkę Jimowi Hawkinsowi. Stało się to dla mnie jasne jak słońce. Rzekome oburzenie i srogość szeryfa — to była gier­ka. Cóż za dziwny człowiek?

Srebrny colt


Tego dnia już żaden inny pacjent nie zjawił się w moim gabinecie. Więc po lunchu wyszliśmy powałęsać się po mieście. Przy okazji szeryf wstępował to tu, to tam do sklepów, załatwiając drobne sprawunki. Wieczorem — jak twierdził — musi wracać do Fort Benton.

Kiedyśmy wreszcie przywlekli się z przechadzki, zagadnąłem swego gościa o Jima Hawkinsa.

Po tak zagadkowym wstępie szeryf zapalił fajkę, rozsiadł się w fotelu, a ja poszedłem za jego przy­kładem.

Otóż i historia Jima Hawkinsa — zaczął. — Urodził się w Hampton. Nie jest to ani miasteczko, ani nawet osada. Taką nazwę nosi spory szmat ziemi za­gospodarowanej jeszcze przez jego dziadka, który osiadł niedaleko Fort Benton, gdy istniał tylko sam fort. Ojciec Jima Hawkinsa nie żyje. Gospodarstwem zajmuje się matka i starszy brat. Ale Jim nie wdał się ani w dziadka, ani w ojca, ani nawet w brata, który znany jest jako znakomity farmer. Jima można zali­czyć do1 takich osobników, o których się mówi, że ro­bią dobre wrażenie. Nic ponadto. Chłopiec przebywał częściej w Fort Benton niż w swoim rodzinnym domu. Obracał się w kręgu tak zwanej “złotej młodzieży”, zbijającej bąki i udającej milionerów, bo w gruncie rzeczy są to synowie wcale nie tak bardzo zamożnych farmerów. Jim Hawkins celował w dwu umiejętnoś­ciach: w jeździe konnej i w strzelaniu z broni palnej. Jak pan widzi, doktorze — ciągnął szeryf — zbyt wielu umiejętności pana nowy znajomy jeszcze sobie nie przyswoił.

Zaprotestowałem przeciw tej uwadze, ale szeryf tylko machnął ręką.

...a drugim był niejaki Brighton, także Jim. Ty­pek spod ciemnej gwiazdy. Niby farmer, ale myślę, że utrzymuje się wcale nie ze sprzedaży płodów swej ziemi, raczej z lichwiarstwa. Nie potrafię tego co prawda udowodnić, chociaż jestem przekonany o nie­dozwolonych transakcjach finansowych pana Brightona. Jest on dwa razy starszy od Hawkinsa. Stykali się obaj ze sobą dość często, jako że i jeden, i drugi zbijali bąki. Przyjaciółmi nigdy nie byli, wręcz prze­ciwnie. Jaki był pierwszy powód wzajemnej niechę­ci, nie wiem. Faktem jest, że Brighton nieraz się od­grażał, że “łeb szczeniakowi ukręci”, jeśli będzie “się stawiał”.

No, i tacy to właśnie przeciwnicy doszli do finału. Zasiadałem w sądzie konkursowym. Zaproponowałem, aby obu uznać za zwycięzców, a nagrodę rozdzielić.

Stanowiły ją dwa srebrne colty. Reszta sędziów nie chciała się jednak na tę propozycję zgodzić. Widzowie utworzyli dwa obozy: jeden sprzyjał Hawkinsowi, dru­gi — Brightonowi. Czułem, że z takiej sytuacji wy­niknąć może niemała awantura. Ale sąd konkursowy uparł się: niech strzelają dalej. I strzelali. Jeszcze po trzy razy. I trzy razy obaj trafili.


Uśmiechnąłem się.

W takim razie powinien pan, szeryfie, zmienić zawód.

Spojrzał na mnie jakoś dziwnie.

Skąd pan może wiedzieć, doktorze, jak do niego doszedłem?

Stwierdziłem, że nie wiem. Kiwnął głową.

Więc, jak już powiedziałem, byłem bardzo za­dowolony, gdy ta cała heca konkursowa się skończyła. Okazało się jednak, że zadowolenie było przedwczes­ne. Nazajutrz rankiem obudził mnie mój wiceszeryf, bo trzeba panu wiedzieć, że mam zastępcę, wiadomoś­cią, że Jim Brighton został zabity. Wyskoczyłem z łóż­ka jak oparzony. Cóż się okazało? Mój zastępca szedł właśnie ze swego domku znajdującego się na samym krańcu Benton do budynku, w którym mieści się na­sza kancelaria i areszt. Budowla ta wznosi się aku­rat na przeciwległym końcu miasteczka. Benton ma, wraz ze swą główną ulicą, kształt półksiężyca. Jeżeli pragnie się skrócić drogę, najlepiej ominąć miastecz­ko i posuwać się po cięciwie.

Tak właśnie uczynił mój zastępca. Przeszedłszy prawie połowę drogi natrafił na ciało Brightona. Było już zimne, śmierć musiała nastąpić przed kilku go­dzinami. Brighton, według relacji mego pomocnika, został zastrzelony.

Znalazłem się w kropce. Obaj medytowaliśmy, co dalej robić. Zależało mi bowiem na tym, aby wiado­mość o śmierci rozniosła się jak najpóźniej, ułatwiło­by to prowadzenie śledztwa. Nikogo więc nie alarmu­jąc porozumiałem się z komendantem fortu. Krzywił się i poburkiwał, ale w końcu zgodził się pomóc. Przysłał dwu żołnierzy z noszami. Kiedy podnieśliśmy Brightona, ujrzałem wśród trawy połyskujący przed­miot. Podniosłem. Był to colt, srebrny colt, jedna z nagród konkursu. Obejrzałem broń. Nie nabita, ale już z niej strzelano.

Do fortu dotarliśmy przez nikogo nie zauważeni. Lekarz wojskowy na moją prośbę obejrzał zwłoki. Brighton dostał kulą w plecy. Śmierć musiała nastąpić natychmiast. Nie to było jednak dla mnie najbardziej zaskakujące, ale fakt, iż znaleźliśmy zatknięty za jego pasem drugi srebrny colt. Pomyślałem, bo któż by w moim położeniu tak nie pomyślał?... o Hawkinsie. W całym Fort Benton nie było przecież dwu drugich takich rewolwerów. Teraz oba znalazły się w moim posiadaniu. Przeraziłem się. Pan mnie chyba rozu­mie, doktorze?

Skinąłem głową.

Przecież znalezienie broni Hawkinsa przy zwło­kach Brightona stawiało tego pierwszego w bardzo podejrzanej sytuacji. A teraz niech pan posłucha, co nastąpiło dalej. W dwie, trzy godziny później, kiedy już załatwiłem wszystkie formalności urzędowe, ale o zgonie Brightona nikt jeszcze nie wiedział, przy­biegł do mnie Jim Hawkins. Nie spodziewałem się tej wizyty. Z czym przybył? Otóż to! Proszę sobie wy­obrazić, że wniósł skargę na Jima Brightona. O na­pad. Tak. Aż mną poderwało, ale niczego po sobie nie dałem znać. Według zeznania Hawkinsa poprzedniego dnia, późnym wieczorem, zaczepił go Brighton. Na drodze wiodącej z Fort Benton do domu Hawkinsa. Nawiasem mówiąc, w tej samej stronie znajduje się farma Brightona. Spotkanie więc mogło być przypad­kowe. Jak twierdził Hawkins, napastnik był pijany, nie do tego stopnia jednak, by nie zdawał sobie spra­wy z tego, co czyni. Wszczął rzekomo z chłopakiem ordynarny spór. Zażądał oddania srebrnego colta, a kiedy tamten odmówił, wyrwał broń siłą, odgraża­jąc się, że jeżeli Hawkins będzie za nim szedł, to go po prostu zastrzeli. Zanotowałem sobie dokładnie opo­wiadanie chłopca. I na tym rozstaliśmy się. Sprawa jednak wcale nie przedstawiała się tak prosto. Kiedy począłem ostrożnie przepytywać ludzi, gdzie i kiedy widzieli ostatni raz Brightona lub Hawkinsa, okazało się, iż chłopak, jak wynikało z moich obliczeń czasu, widziany był w miasteczku już po rzekomym zatar­gu z Brightonem. Tego ostatniego natomiast nikt wię­cej nie spotkał. Okazało się również, iż w domu Haw­kinsa nie potrafiono dokładnie określić godziny, w któ­rej Jim powrócił. Mój pomocnik sprowadził do mnie Hawkinsa na powtórną pogawędkę. Wezwany nie po­trafił jasno wytłumaczyć się, po co wrócił do mias­teczka i co w nim robił po bójce z Brightonem. Wów­czas oświadczyłem mu, że Brighton nie żyje. Zdziwiła mnie jego reakcja na tę wiadomość. Nie wyglądał na —zaskoczonego. Powiedział nawet: “Spodziewałem się” czy coś w tym rodzaju.

Zbladł, spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem, a po chwili prawie krzyknął, że nie ma z tym nic wspólnego. Oświadczyłem mu z kolei, że wszystko przemawia przeciw niemu. Jednym słowem, nie bę­dzie sprawą łatwą wywinąć się z takiego zbiegu ob­ciążających okoliczności. I tak znowu rozstaliśmy się. Właściwie powinienem był natychmiast go areszto­wać. Nie uczyniłem jednak tego, ponieważ sprawa od samego początku była typowo poszlakowa. Zadałem sobie pytanie: komu mogło zależeć na śmierci Brighto­na? Odpowiedź, niestety, trudno było znaleźć. Od dawna podejrzewałem, że Brighton zajmował się pokątnym udzielaniem pożyczek na wysokie lichwiar­skie procenty. Ale kto z tych pożyczek korzystał i w jakiej wysokości? Przypadek, niespodziewany przypadek przyszedł mi z pomocą. Chyba w godzinę po drugiej rozmowie z Hawkinsem przybiegł do mnie zadyszany parobek z farmy Brightona. Mocno zanie­pokojony zawiadomił mnie, iż pan jego wyszedł wczo­raj z domu i do tej pory nie wrócił. Nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem. Za to druga informacja okazała się bardziej interesująca. Oto w mieszkaniu Brightona dokonano kradzieży. Co skradziono? Z bez­ładnej gadaniny trudno było wywnioskować. Nie ule­gało jednak wątpliwości, iż ktoś włamał się do domu, prawdopodobnie w nocy. Okropny nieład w pokoju świadczył o pobycie nieproszonego gościa czy gości. Przywołałem swego zastępcę i we trójkę udaliśmy się do niewielkiego, parterowego domu z czerwonej cegły, z facjatką. Obok wznosiły się drewniane budynki gos­podarcze. Całość zrobiła na mnie wrażenie jakiegoś opuszczenia. Wiedziałem, że posiadłość tę nabył Brighton przed kilku laty od pewnego farmera, podob­no za pół wartości ziemi i budynków. Dość, że zrobił niezły interes, chociaż gospodarstwem mało się zajmo­wał. A w ogóle był to dla mnie zawsze podejrzany typek. Mówiono o nim bardzo różnie. Niektórzy twier­dzili, że musiał uciekać z miasta (jakiego? Nigdy się nie dowiedziałem!), gdy policja odkryła jakieś machi­nacje finansowe.

Wpuszczono nas do środka. Tu uwaga: Brighton nie posiadał żadnej rodziny. Mieszkał sam. Domem zarzą­dzała gospodyni, a do pracy na roli miał trzech lu­dzi. Wnętrze budynku wcale nie przedstawiało obra­zu nieładu, o jakim wspominał parobek Brightona, ale kiedy gospodyni zaprowadziła nas do sypialni swego pana, wystarczył jeden rzut oka — tak, tutaj istotnie ktoś plądrował. Szuflady wielkiej szafy i stołu były powyciągane, w jednej z nich wyłamany zamek. Do­koła poniewierały się jakieś zapisane kartki, kwity, listy, kalendarze, książki rachunkowe... Zaczęliśmy przeglądać papierek po papierku, aż natrafiłem na przedarty plik rewersów. Były to pokwitowania po­życzek udzielanych przez Brightona. Nigdy nie przy­puszczałem, że tylu mieszkańców Fort Benton korzy­stało z usług lichwiarza. A może korzystał z nich również Hawkins? Jednakże odrzuciłem takie przy­puszczenie. Obaj przecież nie cierpieli się. Zresztą Hawkins pochodził z dość zamożnej rodziny.

Przesłuchaliśmy po kolei wszystkich mieszkańców farmy. Stwierdzili zgodnie, iż nieproszony gość mu­siał wtargnąć do budynku wieczorem. Jak się dalej okazało, cała czwórka, korzystając z nieobecności Brightona, wybrała się do miasteczka na zabawę. Sia­dy rzekomej kradzieży zauważono dopiero rankiem, gdy gospodyni, zaniepokojona przeciągającym się snem swego pana, poszła go budzić. Wówczas ujrzała puste łóżko, nieład w pokoju i wybitą szybę w oknie. Tędy właśnie dostał się złodziej. Ale czego szukał? Pieniędzy? A może rewersów pożyczkowych? Nie spo­sób było sprawdzić, ilu ich brakowało. I z czyim pod­pisem.

Zawiadomiłem zebranych o tragicznym zgonie właś­ciciela farmy. Dłużej nie było po co tego ukrywać. Następnie udałem się do sąsiedniej farmy stanowiącej własność Cyrusa Rothcliffa, uchodzącego powszech­nie za serdecznego przyjaciela zmarłego. I tu znowu niespodzianka. Zaiste, doktorze, ten dzień pełen był niespodzianek. Cyrus Rothcliff przyjął mnie zupełnie tak, jak gdyby oczekiwał mego przybycia. Zauważyłem jego nerwowość, rozbiegany wzrok, bladość twarzy.

Czy pan nie chory? — zapytałem.

Zaprzeczył. Powiedział, że się trochę źle czuje po wczorajszej zabawie. Przyjąłem to za prawdę, Roth­cliff znany był z tego, że nie stronił od butelki. Za­komunikowałem mu, że Brighton nie żyje. Zbladł jeszcze bardziej. Przez chwilę nie był w stanie wyją­kać ani słowa, wreszcie wykrztusił:

Kto go zabił?

Proszę zwrócić uwagę, doktorze, na te słowa. Nie zapytał się, jak w takich wypadkach zwykle czynimy: “Co mu się stało?”, tylko: “Kto go zabił?”. Natych­miast wciągnąłem Rothcliffa na listę podejrzanych, obok Hawkinsa. Następnie opowiedziałem, w jakich okolicznościach znaleziono Brightona, i poprosiłem, aby zajął się jego pogrzebem.

Z kolei udaliśmy się do Hampton. Postanowiłem przytrzymać Jima Hawkinsa do wyjaśnienia sprawy. No, i cóż pan powie? Nie zastałem chłopaka. Dowie­działem się, że opuścił Fort Benton udając się w nie­wiadomym kierunku.

Kto wie, kto wie... No, ale czas na mnie. Muszę wracać do Benton. Niech pan do mnie wpadnie, dok­torze. Może będę mógł coś więcej panu opowiedzieć. Myślę, że jak na teraz zaspokoiłem pańską ciekawość.


Znowu Hawkins na widowni


Minął tydzień niczym nie zamąconego spokoju. Z za­dowoleniem obserwowałem, jak moja praktyka nie-ledwie z dnia na dzień się poprawia. Martwiła mnie natomiast monotonia codziennych zajęć i mało skom­plikowane, bardzo podstawowe zabiegi, jakich wyma­gały drobne przypadłości moich pacjentów. Tęsknota za domem, który opuściłem na kilka miesięcy, została już całkowicie zaspokojona. Groziła mi teraz straszli­wa nuda życia skromnego, prowincjonalnego lekarza. Zacząłem przemyśliwać, czy nie przenieść się do in­nego miasta i tam starać się o pracę w szpitalu. W Milwaukee miałem drogę zamkniętą. Nie tak wy­obrażałem sobie niegdyś swą karierę.

Monotonię dni, układających się według jednego i tego samego schematu: jedzenie, spanie, praca, spa­cer po mieście i brak jakichkolwiek stosunków towa­rzyskich, przerwała niespodziewanie wizyta Jima Hawkinsa.

Zdumiał mnie zjawiwszy się po raz drugi w miejscu, w którym o mało nie został aresztowany. Co prawda szeryf — jak już się zorientowałem — tyleż miał chę­ci do uwięzienia Hawkinsa, co i ja, ale przecież chło­pak nie mógł o tym wiedzieć. Dlatego też głośno wy­raziłem swe zdziwienie.

Jeśli to sprawa ręki — dodałem — mógł pan zwrócić się do każdego innego chirurga. Zresztą rana pięknie się goi. Całe szczęście w tym nieszczęściu, bo mogło być gorzej.

Ja też nie z tego powodu do pana przybyłem, doktorze.

Zastanowiłem się chwilę:

Dobrze, mów, co ci na sercu leży.

Od razu twarz mu się wypogodziła.

I tak zaczęły się zwierzenia Jima Hawkinsa. Opo­wieść swą rozpoczął bardzo jakoś rozwlekle. Nudziła mnie nieco, jako że była dokładną relacją przebiegu konkursu strzeleckiego. Bliźniaczo podobną do tego, co usłyszałem od szeryfa. Był to plus dla Hawkinsa. Nie kłamał. Na koniec dobrnął wreszcie do momentu wrę­czenia nagród. Teraz nadstawiłem uszu.

Przyglądałem się potem innym — opowiadał Hawkins — aż konkurs się zakończył. Miałem zamiar natychmiast wrócić do domu. Bodaj bym był to uczy­nił! Nie miałbym teraz tylu kłopotów. Ale licho mnie podkusiło. Chciałem się pochwalić znajomkom swoim srebrnym coltem, no i... no i... — uśmiechnął się roz­brajająco — postrzelać do celu.

Pokiwałem głową pełen dezaprobaty.

Więc, więc poszliśmy za miasteczko.

Spotkałeś innych znajomków? Kiwnął głową i zamilkł na chwilę, jak gdyby mu nagle zabrakło odwagi do dalszych zwierzeń.

Mruknąłem coś na znak potwierdzenia tej prawdy.

Więc wtedy właśnie on mnie dogonił. Widać za­uważył, jak opuszczałem gospodę. Podpił sobie nieźle, więc teraz był nieco zaczepnie usposobiony. Najpierw wołał, żebym się zatrzymał. Potem mnie dognał i po­czął się wyśmiewać. Zacisnąłem zęby i nie odzywałem się. Po co z pijanym gadać? Mogłoby się to skończyć tylko kłótnią, a ja nie chciałem się z nim kłócić. Czy nie miałem racji?

Czym prędzej zapewniłem Jima, że miał absolutną rację. Tym razem, oczywiście.

Aż zadygotałem słysząc takie kłamstwo. Ale nie da­łem znaku życia.

Tak to sobie wtedy gadali, panie doktorze, a ja sie­działem pod krzaczkiem.

Jutro sobie z nim pogadasz. — A potem dodał: — Chodź, mam do ciebie pilny interes.

A Brighton na to:

Ano, matka, brat... Myślałem sobie: przyjdę, to od razu zapytają. A ja im co? Powiem, że mi Brighton zabrał, bo nie chciałem się bić? Kto w to uwierzy? Więc postanowiłem, że wrócę do domu, jak już wszys­cy pójdą spać. Zawróciłem, ale nim doszedłem do pierwszych zabudowań, usłyszałem strzał. Jeden jedy­ny. Dochodzący z ciemności, gdzieś zza moich pleców. Przyśpieszyłem kroku i odetchnąłem dopiero wówczas, gdy znalazłem się w świetle padającym z okien naj­bliższej gospody. Nie jestem tchórzem, doktorze, ale jak przypomniałem sobie pijanego Brightona, to zimny dreszcz po krzyżu mi przeleciał. Pomyślałem sobie: jeśli to Brighton strzelał, to na pewno do swego towarzysza. Chciałem zaraz znaleźć szeryfa, ale nigdzie go nie było, więc dałem spokój. Teraz tego żałuję. Wróciłem do domu o północku. Rankiem znów pogna­łem do szeryfa. Powiedziałem mu o skradzionym col­cie. To było moje drugie głupstwo. Teraz za to cier­pię.


Spojrzał na mnie bezradnie.

O, proszę pana — twarz mu pojaśniała — pan nie zna naszego szeryfa tak dobrze, jak ja. On się gracko uwinie. — Umilkł na chwilę, a potem dodał: — Panie doktorze, czy nasz szeryf to przypadkiem nie pana pacjent? Roześmiałem się:

Pokręciłem przecząco głową.

Ej że! A nie twierdziłeś przypadkiem, że Brigh­ton odgrażał się, że cię zastrzeli?

Wytrzeszczył na mnie oczy.

Takie oświadczenie zrobiło na nim piorunujące wra­żenie. Myślałem, że się rozpłacze, ale jakoś się poha­mował.

Więc komu powiedziałeś całą prawdę: mnie czy szeryfowi?

Panu, doktorze.

Skinął głową.

W tym miejscu przerwał swoje opowiadanie, po­grzebał w kieszeni i podał mi masywny, złoto połys­kujący przedmiot. Był to pierścień, raczej masywny sygnet z kolorowym “okiem”.- Jedno spojrzenie wy­starczyło, aby ocenić znalezisko: imitacja złota. Dość udana.

Miał rację. Na kamieniu były wygrawerowane lite­ry: CR.

Widzi pan?

Przytaknąłem.

Zaczął grzebać po kieszeniach, na koniec wyciągnął strzępek pomiętej gazety. Wygładził go na kolanie i po­dał. Był to stary numer “Baltimore Sun”, popularnego dziennika. Obejrzałem dokładnie strzępek, ale nic cie­kawego nie zauważyłem.

Spojrzałem. Wielki anons nie znanej mi bliżej (a chyba i czytelnikom tej gazety) jakiejś “Novelty Com­pany”, przedsiębiorstwa handlowego, które oferowało różne ozdoby z imitacji złota po “bajecznie” — jak stwierdzało ogłoszenie — niskich cenach. Między in­nymi reklamowano sygnety. Aby je otrzymać, wystar­czyło wypełnić kupon załączony do ogłoszenia i wysłać go pocztą. Przedsiębiorstwo natychmiast ekspediowało za zaliczeniem pocztowym żądany przedmiot. Kto pragnął posiadać sygnet z wyrytymi inicjałami na ka­mieniu, powinien był podać je na wysyłanym kuponie.


Nie zauważyłem, ale mniejsza z tym. Po coś do nich chodził?


Skinął głową, patrząc mi w oczy z absolutną ufnoś­cią.

Moim zdaniem powinieneś...

Tu przerwałem i Hawkins nigdy się nie dowiedział, co powinien. W tej samej sekundzie dostrzegłem bo­wiem to, co powinienem był dostrzec natychmiast po rozmowie z szeryfem. Powiedziałem sobie, że jestem osłem. Oczywiście, tylko w myśli. Moje podejrzenie — powzięte przed kilkunastu dniami — że szeryfowi nie zależy na schwytaniu Hawkinsa, zamieniło się w pew­ność. A ja chciałem teraz poradzić chłopakowi, aby wracał do Fort Benton! Wówczas szeryf musiałby go aresztować. Wbrew swej woli. Dlaczego by musiał? — snułem dalej swe rozważania. — Dlatego, że pozosta­wiając chłopca na wolności ostrzegałby niejako istotne­go przestępcę, a tym samym zmuszał go do czujności! Bo że Hawkins nie popełnił zbrodni, byłem zupełnie pewny. Cóż więc należało czynić? Pod żadnym pozo­rem nie namawiać Hawkinsa do powrotu.

Tymczasem chłopak wytrzeszczał na mnie oczy dzi­wiąc się, czemu tak nagle i w połowie zdania umil­kłem.

Dostrzegłem, iż moja odpowiedź przyniosła mu ulgę. Aż odetchnął.

Tylko, Hawkins, bez żadnych kawałów! — ostrze­głem. — Muszę znać każdy twój krok. Inaczej umy­wam ręce od tej całej historii. Zapamiętaj sobie. A te­raz mów: skąd to skaleczenie dłoni? Tylko proszę cię, żadnych bajeczek o szkle i butelkach.

Zmieszał się.

Zastanowiłem się. Milwaukee nie należy do miast, po którego ulicach włóczą się uzbrojeni w noże rabu­sie. Już dawałem się ponieść fantazji na temat “ko­goś” nasłanego przez Rothcliffa dla odebrania sygnetu, w porę jednak zreflektowałem się. Ze słów Hawkinsa wynikało, że odwiedzał jakieś podejrzane spelunki na krańcach miasta. Doprawdy, ten chłopak znajdował się na najgorszej ścieżce życiowej. Dokąd go miała za­prowadzić? Powiedziałem mu, że jeśli będzie nadal tak postępować, nigdy nie ujrzy rodzinnego Hampton.

Przestraszył się. Zapytałem go, skąd ma pieniądze na życie. Wyjaśniło się, że otrzymał je od brata. Brat więc musiał aprobować ucieczkę Jima. Coraz lepiej! Umó­wili się nawet, że Jim nie będzie przysyłał żadnych li­stów do domu, żeby pieczęć poczty na liście nie zdra­dziła miejsca jego pobytu...

I co z tym wszystkim miałem teraz począć?

Należało powiadomić szeryfa o mojej rozmowie z Jimem. Ba, należało mu doręczyć znaleziony sygnet. Jeśli już nie ze względu na Hawkinsa, to jako mój oso­bisty rewanż za oddaną mi przysługę. Z drugiej znów strony podróż do Fort Benton — mimo iż nie mogłem uskarżać się na nadmiar atrakcji w mieście, raczej, prawdę powiedziawszy, nudziłem się — wcale mi się nie uśmiechała. Więc może rzecz załatwić listownie?

Tego nie można było jednak rozstrzygnąć na pocze­kaniu. Sama obecność Jima wcale nie ułatwiała mi de­cyzji. Musiałem wszystko dokładnie przemyśleć w sa­motności. Więc poprosiłem go tylko o pozostawienie adresu pensjonatu, w którym zamieszkał, i przyrzecze­nie,, że co trzy dni będzie się u mnie meldował w go­dzinach przyjęć lekarskich — i czym prędzej pożegna­łem go. Uprzedziłem jednocześnie, że zdarzyć się może, iż przez kilka dni będę nieobecny. Mimo tego ma do­wiadywać się o mnie.

Kiedy wyszedł, odetchnąłem głęboko, jak ktoś, kto ma dać nurka w głęboką wodę. Teraz należało podjąć jakąś decyzję. Jednakże musiałem odłożyć to do wie­czora, bo po odejściu Hawkinsa przyszło jeszcze trzech pacjentów, z których ostatni wynudził mnie setnie, opowiadając skrupulatnie o kilku dolegliwościach, na które cierpiał. W istocie rzeczy był zdrów jak przysło­wiowa ryba. Poradziłem mu, aby prowadził bardziej ruchliwy tryb życia, a od czasu do czasu wziął się na­wet do jakiejś roboty wymagającej fizycznego wysiłku. Nie bardzo mu to przypadło do smaku. Kiedy opusz­czał gabinet, wyczułem z jego miny całkowitą dezapro­batę dla moich rad. Po prostu obraził się. Jestem prze­konany, że poszedł natychmiast do innego lekarza. Te­go rodzaju pacjenci stają się pokaźnym źródłem docho­dów spryciarzy udających, że wierzą w urojone przy­padłości.

Zgubiony trop


Tego akurat dnia od samego świtu siąpił dokuczliwy, zimny kapuśniaczek. Lubię deszcz, ale nie tego rodza­ju. Brr...

Po szybach wagonu ściekały smużki wilgoci, a niebo, aż po uciekający przed wzrokiem horyzont, pokryte było jednostajną, szarą oponą nisko wiszących chmur.

Tak oto znowu znajdowałem się w drodze, chociaż nie żywiłem chęci na najkrótszą nawet wycieczkę. Uznałem jednak, że moje osobiste widzenie się z sze­ryfem jest pilną koniecznością. Na wiadomość o nagłym wyjeździe Katarzyna załamała ręce. Pocieszałem ją, że to nie potrwa długo i następnego ranka siedziałem w pociągu mknącym do Fort Benton. Umyśliłem sobie, że nie zabawię poza domem dłużej niż jakieś trzy, czte­ry dni. W tym postanowieniu umocniła mnie pogoda.

Kiedy przyjechałem wreszcie do celu, mżyło nadal, chociaż nieco się ociepliło. Mała stacyjka ginęła w sza­rości rozciągniętej jak brudna płachta od nieba do zie­mi. Strużki wody żłobiły koleiny w rozmiękłej ziemi, a za torami szumiała spienionym nurtem Missouri. Dzień miał się ku końcowi, więc szarość przechodziła stopniowo w wieczorny mrok. Wszystko dokoła wyglą­dało posępnie. Posępny byłem i ja.

Człapałem po błocie stacyjnego placyku, gdzie nie dojrzałem nikogo.

Wiedziałem jednak, że Fort Benton składa się tylko z jednej ulicy i z fortu położonego poza miastem. Nie sposób więc było zabłądzić.

Pierwszy budynek, jaki objawił się moim oczom spoza mokrej kurtyny deszczu, był dziwactwem archi­tektonicznym, jakiego jeszcze w życiu nie zdarzyło mi się spotkać. Stanowiły go trzy prostokątne pudełka, po­stawione jedno na drugim, przy czym największe znaj­dowało się u spodu, najmniejsze — na szczycie. Wszyst­ko razem przypominało wieżę otoczoną galeryjkami na każdym z dwu pięter. Minąłem to straszydło stwier­dziwszy, iż było skonstruowane z grubych drewnia­nych bali i że parter nie posiadał ani okien, ani drzwi. Dalej natrafiłem na dwie niskie szopy, zaopatrzone W wielkie, dwuskrzydłowe, na głucho zawarte wrota. Dopiero następna budowla przypominała wreszcie sie­dzibę ludzką, z oknami i drzwiami. Od tego miejsca ulica — a raczej bardzo szeroka i bardzo nierówna droga — zabudowana była z obu stron. Domki naj­rozmaitszego kształtu i wielkości ciągnęły się z małymi przerwami, poprzez które prześwitywały bądź upraw­ne pola, bądź dolina rzeki. Cały krajobraz tonął w sza­rości mokrego zmierzchu.

Posuwałem się wolno, starając się omijać kałuże, bacznie obserwując mijane budowle. Ulica, jak okiem sięgnąć, była pusta, a o obecności ludzi w tej zapadłej dziurze świadczyć mogły tylko światełka poczynające migotać tu i ówdzie w oknach. Nie chciałem pukać do żadnego z nich i prosić o informację. Brnąłem więc dalej po błocie, licząc na jakiś szczęśliwy traf. Traf nie nastąpił, za to drogę przeciął wysunięty nieco z linii ulicznych zabudowań czerwony mur ceglany, w któ­rym widniało wąziutkie, zakratowane okienko. Dom z cegły, jedyny jak dotąd, od razu zwrócił moją uwagę. Krata w oknie wzbudziła cichą nadzieję, że dotarłem do celu. I nie myliłem się. Bo kiedy po trzech kamien­nych i bardzo niewygodnych stopniach wspiąłem się na malutki, równie niewygodny tarasik, ujrzałem na­pis umieszczony na desce przymocowanej do drzwi: “Szeryf Fort Benton”.

Drzwi były wąskie, okute blachą, bez klamki. Nie ustąpiły pod naciskiem ręki. Zapukałem raz i drugi. Nadal trwała niczym nie zamącona cisza. Pewnie po­wędrowałbym dalej, na los szczęścia, gdyby nie rzut oka w prawą stronę. Tam nagą płaszczyznę ściany przecinało inne, również zakratowane okno, przez któ­re przenikał drobny blask światła. Więc jednak ktoś musiał być we wnętrzu.

Począłem walić pięścią. Łomot, jaki przy tym po­wstał, powinien był postawić na nogi całe miasteczko. Na koniec drzwi lekko drgnęły i uchyliły się bezsze­lestnie. W szparze ukazała się najpierw bardzo długa lufa strzelby, a potem okrągła, pucołowata twarz z ma­łymi oczkami, które badawczo na mnie spojrzały.

Ostatnia odpowiedź rozzłościła mnie na dobre.

Nie będę stał na deszczu! — wrzasnąłem. — Cóż to za zwyczaje?! Muszę się widzieć natychmiast z sze­ryfem. Sprawa jest ważna!

Ho, ho... Coś pan taki w gorącej wodzie kąpany?

Nie wiem, do czego doprowadziłaby ta rozmowa, ale nagle drzwi uchyliły się szerzej i zza pleców człowie­ka ze strzelbą wyjrzała znajoma mi twarz.

Ładne u pana porządki. Gdybym wiedział, że tak będę przyjęty, nigdy bym tu nie przyjeżdżał.

Nastała sekunda ciszy. Szeryf nie od razu mnie po­znał, bo robiło się już zupełnie ciemno, ale po chwili odsunął na bok strażnika, wołając:

Doktorze! Któż by przypuszczał! Proszę, proszę do środka! Bili, gdzie miałeś oczy? — to pytanie zostało skierowane do jegomościa ze strzelbą. — Człowieku, naucz się poznawać moich przyjaciół.

Nie wiem, dlaczego Bili miałby mnie poznać. Nie starczyło jednak czasu, by snuć na ten temat rozważa­nia, ponieważ szeryf Irvin wprowadził mnie do bu­dynku. Natychmiast za mymi plecami zatrzaśnięte zo­stały pancerne drzwi i założona sztaba. Znalazłem się w czworokątnej izbie. Z sufitu zwieszała się wielka naftowa lampa. Pod przeciwległą ścianą stało jedno biurko, pod drugą — drugie, na środku — prostokątny stół i kilka krzeseł. Ponadto widniała jakaś szeroka sza­fa i oryginalny schowek w murze — wnęka zamknię­ta solidną kratą. Za nią polśniewały lufy pięciu kara­binów umieszczonych w drewnianym stojaku. Na prze­ciwległym krańcu — uchylone drzwi, dalej — mały korytarzyk, również oświetlony naftową lampą. Z bo­ku korytarzyka krata sięgająca sufitu, a za nią pokoik bez okien. Domyśliłem się, że jest to “przystań” dla różnych niespokojnych duchów, chwilowo pusta.

No i cóż, doktorze? Jakże się panu podoba mój pałac?

Uśmiechnąłem się.

Opadłem na krzesło i przyjrzałem się dokładnie Billowi w całej jego okazałości. Był to zaiste zabawny grubas, wieku raczej średniego. Zauważyłem, że ku­leje.

Spojrzał najpierw na mnie, potem na swego Billa, który nadal tkwił przy drzwiach, wreszcie rzekł:

Jim Hawkins był znowu u pana?

Zdumiałem się, że tak bez trudu odgadł. Skinąłem głową.

Skruszony Bili podszedł do mnie i wyprostował się, na ile pozwalała mu jego tusza:

Opowiedziałem więc bardzo szczegółowo o mojej roz­mowie z Hawkinsem, a na zakończenie położyłem na stole sygnet owinięty w strzępek gazety zawierający tekst ogłoszenia “Novelty Company”. Przeczytał je do­kładnie, potem obejrzał sygnet.

Bill, chodź no tutaj i obejrzyj to cacko.

Grubas zbliżył się do stołu, ujął pierścień grubymi palcami, potrzymał go chwilę w blasku padającym z lampy, oddał pierścień szeryfowi i bez jednego słowa powrócił na swe dawne miejsce.

Wziął mnie pod rękę i tak wyszliśmy w deszczowy mrok.

Ani się spostrzegłem, jak doszliśmy — a raczej do­brnęli — do piętrowego, bardzo szerokiego frontonu drewnianego domostwa, na którym wielki napis gło­sił, iż tu mieści się zajazd “Pod Szarym Niedźwie­dziem”. Napis ten zilustrowany był wizerunkiem dziwnego zwierzęcia, które można by uznać za konia maści siwo jabłkowi tej, gdyby nie fakt, iż stwór ten stał na jednej nodze wyposażonej w potężny pazur, a trzy pozostałe wznosił ku niebu. Musiał więc to być chyba ów szary niedźwiedź.


Zajazd oddzielała od ulicy szeroka weranda z po­chyłym daszkiem i niezliczoną ilością podpierających go słupków, do których przywiązano kilka koni. Ot, typowy zajazd małych miasteczek amerykańskich, w swej prymitywnej architekturze pełen egzotyki cza­sów dawnego osadnictwa. Lata pionierstwa minęły, architektura pozostała jako relikt przeszłości.

Po szerokich drewnianych stopniach dostaliśmy się na werandę, po czym szeryf Irvin wprowadził mnie przez otwarte na ścieżaj drzwi do wielkiej sali. Lewą jej część zajmowały kwadratowe, jasne stoliki, obsta­wione zydlami. Prawą — potężny szynkwas z błysz­czącymi kurkami do nalewania piwa, wanienką do mycia naczyń i kilkunastoma szklanymi kuflami. Da­lej — całą szerokość ściany objęła w posiadanie po­tężna, prawie sufitu sięgająca szafa, zabejcowana na ciemno, z niezliczoną ilością oszklonych drzwiczek. Przez szybki widać było rzędy butelek rozmaitych kształtów i barwy. Za szynkwasem krzątał się postaw­ny jegomość z długimi wąsami i siwą czupryną, odzia­ny w nieskazitelną biel fartucha. Pomagała mu czar­nooka piękność o śniadej cerze i włosach uplecionych w wysoki kok. Jej nieco wystające kości policzkowe zwróciły mą uwagę. Jak się później dowiedziałem, by­ła to córka właściciela zajazdu, który ożenił się z In­dianką pochodzącą z prawie już wyniszczonego ple­mienia Huronów znad Wielkich Jezior.

Z belek biegnących pod stropem sali zwieszały się na łańcuchach metalowe lampy naftowe, rzucające dokoła przyjemne światło. Bardzo mi się ten lokal spodobał — sprawiał wrażenie czystości i schludności.

Człowiek w fartuchu ożywił się na nasz widok i po­witał szeryfa krótkim: “Halo!” W odpowiedzi otrzymał równie krótkie: “Halo, Pears!”, po czym oparliś­my się wygodnie o ladę bufetu. Czekałem, co dalej nastąpi.

Czarnooka piękność znikła z pola widzenia, by za chwilę pojawić się z wielkim kluczem na metalowym kółku w ręku.

Jak zwykle, tylko podwójne porcje. Chodźmy.

To ostatnie słowo zostało zwrócone już do mnie. Klepnięty przyjacielsko po ramieniu ruszyłem za swym gospodarzem. W prawym rogu, zasłonięte ciem­noczerwoną kotarą, znajdowały się drewniane, dość wąskie schody. Tędy właśnie powiódł mnie szeryf na wyłożony czerwonym chodnikiem korytarz. Przez ca­łą jego długość ściana znaczona była szeregiem prosto­kątnych, biało malowanych drzwi. “Piątka” — jak mnie później zapewniał szeryf — był to jeden z naj­lepszych pokojów gościnnych zajazdu, sąsiadujący z numerem, który zajmował Irvin. Istotnie, jak na Fort Benton wyposażenie pokoju okazało się wręcz luksusowe. Szeryf zostawił mnie na chwilę samego, ale kiedy obmyłem się z kurzu drogi w wielkiej por­celanowej miednicy, zjawił się znowu.

Pomieszczenie zajmowane przez szeryfa przedstawiało się jeszcze bardziej okazale niż moje. Mimo te­go wyraziłem zdziwienie, że Irvinowi odpowiada taki hotelowy tryb życia: bez własnego kąta, bez własne­go dachu nad głową. Mimo woli musiałem sprawić mu przykrość, bo wyraźnie pomarkotniał. Zmieniłem więc natychmiast temat, gratulując mu tak wspaniale za­stawionego stołu.

To zasługa Pearsa. Jak pan widzi, doktorze, ho­telowe życie ma również i swoje dobre strony. Odpa­da cały kłopot z gospodarczymi trudnościami. Pears dostarcza mi natychmiast wszystkiego, czego tylko za­pragnę. Oczywiście, w granicach możliwości Fort
Benton. Siadajmy.

Nie dałem się prosić.

Roześmiałem się.

Ej, szeryfie, zbyt zawikłane rozumowanie. Nic z tego nie mogę pojąć.

Irvin przerwał krajanie szynki. Nalał whisky.

W pana ręce, doktorze! Zaraz wszystko wytłumaczę. Powiem krótko: nie chcę, aby pański przyjazd łączono z faktem aresztowania Rothcliffa. Gdyby tak jeszcze Hawkins wygadał się o naszym przypadkowym spotkaniu w pańskim gabinecie, mogłoby z tego wyniknąć dla mnie mnóstwo kłopotów. Brighton miał tu swoich przyjaciół, Rothcliff swoich kumpli, Hawkins, chociaż młody, wielu wrogów. Nasz Fort Benton to malutkie gniazdo os, a ja z tym wszystkim muszę dawać sobie radę.

Zgodziłem się z tym wnioskiem, wobec czego na ca­ły długi wieczór daliśmy spokój rozpatrywaniu “spra­wy Hawkinsa”. Dzięki takiej decyzji nasza wieczorna biesiada upłynęła w znakomitym nastroju. Byłem jed­nak bardzo zmęczony. Irvin musiał to zauważyć, bo nie zatrzymywał mnie. Udałem się do swego pokoju i natychmiast zasnąłem. Kiedy nazajutrz szeryf przy­szedł mnie budzić, było już po dziesiątej.

Spojrzałem w okno. Na szybie migotały słoneczne promienie, a za szybą rozpościerał się błękit nieba. Przez noc wiatr przepędził wszystkie chmury.

Chociaż to jesień, mamy zupełnie letni dzień — gadał szeryf. — U nas tak często bywa. A potem spad­nie śnieg i ani się obejrzysz, już zima.

Na śniadanie zeszliśmy na dół do zupełnie pustej o tej porze sali. Obsługiwał nas sam Pears, wymawia­jący się cały czas, mimo nalegań szeryfa, od zajęcia miejsca przy stoliku. Po czym, zgodnie z zapowiedzią, wskoczyliśmy do dwukółki — malutkiego pojazdu cze­kającego na nas przed werandą. Szeryf ujął lejce, cmoknął na konia i ruszyliśmy długą ulicą, potem w bok polną drogą, nad którą górowały strome, odarnione zbocza fortu. Gdzieś z wnętrza wystrzelał wy­niosły maszt z łopocącą gwiaździstą flagą. Gdy znikła mi z oczu sylwetka samotnego szyldwacha, przed moi­mi oczami otworzyła się daleka przestrzeń nieco po­fałdowanej płaszczyzny. Na łagodnie spadających zbo­czach widniały wielobarwne szachownice pól: ciemno­brązowe prostokąty świeżo zaoranej ziemi, pożółkłe ścierniska i rudziejące łąki, poznaczone wysokimi kopcami schnącego siana. Gdzieniegdzie, na szczytach lub zboczach, stały malutkie jak pudełka, ciemne za­budowania. Wszystko to skąpane w jaskrawym blasku słońca, które gorzało na bezchmurnym niebie. Rację miał szeryf mówiąc o letnim dniu.'

Jechaliśmy wstęgą polnej drogi, wśród malowni­czych dolinek i pagórków. Od czasu do czasu między dwoma kopulastymi szczytami można było dojrzeć przestrzeń aż po granice horyzontu. Przestrzeń powta­rzających się bez końca niewielkich wzniesień i dolin. Widać było posuwającą się ku północy i zachodowi awangardę osadniczych skupisk. Do Fort Benton — niegdyś samotnej warowni na bezludziu — płynęła po­woli, lecz nieprzerwanie fala osadnicza. Po traperach, łowcach zwierząt i przygód, po pionierach osadnictwa nadeszła kolej na rolników, na farmerów podążających na te żyzne, bezleśne, więc łatwe do uprawy tereny. Tu właśnie dostrzegałeś jak na dłoni pochód współ­czesnej cywilizacji z jej wysoką kulturą rolną, bez­krwawo zwyciężającą pierwotną przyrodę tych ziem.

Ktoś inny na moim miejscu cieszyłby się tym wspa­niałym postępem. Ja jednak dumałem w tej chwili nad losami pierwszych gospodarzy tej krainy, tak bez­litośnie spychanych, mila po mili, ku północy i wschodnim krawędziom Gór Skalistych. Co będzie z plemionami Assiniboinów, Szoszonów, Kri, Czar­nych Stóp, do których jeszcze nie tak dawno należa­ła ta pagórkowata kraina? Od tych myśli musiałem w sposób widoczny pomarkotnieć na twarzy, bo szeryf zauważył mimochodem:

Jakoś pana nie cieszy ten widok, doktorze. Po­każę panu coś innego. Wio, koniku! — strzepnął lej­cami i pognaliśmy galopem. — Niech pan się trzyma.

Istotnie, trzymałem się poręczy, jako że droga, cho­ciaż dobrze przetarta, wcale nie była równa, a pojazd, chociaż resorowany, nieźle podskakiwał. Jechaliśmy na przemian: raz stępa, raz kłusem, raz galopem, aż wreszcie po dwu czy trzech godzinach znikły domki na wzgórzach, znikły uprawne pola, znikły i same wzgórza. Szeryf zatrzymał konia.

Niech pan spojrzy. Oto wielka kanadyjska pre­ria. Jeśli się nie mylę, trochę ją pan już poznał.

Skinąłem głową. Przede mną falowało morze traw. Nie była to już jasna, szmaragdowa zieleń wiosny ani ciemna zieleń lata, ale rudozłotawa barwa jesieni. Nigdy jeszcze nie widziałem prerii w takim kolorze. Twarze owiewał nam lekki i ciepły wiatr, pełen za­pachów i świeżej wilgoci.

Gdzieś spadły deszcze — skomentował to zja­wisko szeryf.

Patrzałem przed siebie jak urzeczony. Tam, na tej bezkresnej przestrzeni pasły się jeszcze resztki bizo-nich stad, ostatnie mustangi gnały ku dalekim górom, a wszędzie, jak ta ziemia długa i szeroka, rządził się swobodnie płowy kuj ot — wilk prerii, którego monotonnego głosu słuchałem nieraz podczas wieczornych, biwaków. Wśród tej zieleni, nad dopływami niezna­nych rzek, wokół jeziornych dolin żyły ostatnie ple­miona indiańskie. Jakże mi to wszystko dobrze było. znane...

Zeskoczyliśmy z wózka wprost w trawę, która się­gała mi do ramion.

Myślę, że jeszcze mnie pan nieraz odwiedzi — zauważył Irvin.

Roześmiałem się.

Zaciął konia. Koła z chrzęstem poczęły rozgarniać-trawę, która chlastała po szprychach i stopniach po-woziku. Raz jeszcze spojrzałem na uciekającą do tyłu prerię. Wkrótce zasłoniła ją połamana linia wzgórz, za którymi na nowo ukazała się szachownica uprawnych pól. Nie wracaliśmy jednak tą samą drogą. Szeryf skręcił w prawo.

Koń szedł teraz stępa. Poczęliśmy się wspinać na zbocze pagórka. Wiodły nas ledwo widoczne koleiny. Wlokąc się noga za nogą, dotarliśmy do samego szczy­tu, na którym czerniały zabudowania. Naliczyłem cztery budynki rozrzucone w dość dużym promieniu. Stanęliśmy przed najmniejszym, ogrodzonym długim rzędem ledwo ociosanych sztachet. Dalej rozciągał się mały warzywny ogródek. Wjazd do ogródka zamyka­ła brama, teraz szeroko rozwarta, a przed nią stał ty­powy wóz farmerski o wysokich kołach. Czyżby Rothcliff wreszcie przyjechał?

Za bramą, ale przed wejściem do domku, zauważy­łem grupkę ludzi. Dostrzegli nas, bo ktoś krzyknął: “Szeryf przyjechał”, a ktoś inny dodał: “W samą porę”.

Coś tu, szeryfie, nie w porządku... — oceniłem sytuację.

Nie krakać — burknął i zeskoczył z powoziku. — Proszę potrzymać lejce.

W tym momencie od żywo dyskutującej grupki odłączył się ktoś i ruszył szybko w naszą stronę,

Irvin wzruszył ramionami.

Witam, szeryfie — odezwał się nieznajomy — z nieba pan nam spadł. Jestem nowym właścicielem tego — tu zatoczył ręką koło obejmujące budynki, ogródek i jakąś dalszą, nieokreśloną przestrzeń. — Nazywam się Macadam, Dawid Macadam. Miałem far­mę w górach. Nie bardzo mi się udała. Postanowi­łem się przenieść z całą rodziną. Trafiła się okazja, no i jestem — roześmiał się pokazując rząd wspaniałych zębów. — Nie mogę dogadać się ze służbą. Niech mi pan pomoże.

Uścisnął rękę szeryfa, wyciągnął do mnie, wymie­niliśmy należne pozdrowienia. Przez cały ten czas szeryf milczał jak kamień, bardziej obserwując ludzi stojących przed domem niż Macadama. Na koniec przeniósł wzrok na nieznajomego.

Sięgnął do torby przewieszonej przez ramię, wydo­był jakiś czworokątny papier i podał szeryfowi, który rozłożył go i zaczął czytać z uwagą. Patrzałem na to wszystko z wysokości wózka, zdołałem jednak dojrzeć na dole arkusza liczne kolorowe pieczęcie. Irvin długo badał papier, na koniec zwrócił go właścicielowi.

Weszli w obręb ogrodzenia. Pozostałem sam, pełen sprzecznych uczuć. Rothcliff sprzedał posiadłość pod­czas swej kilkudniowej nieobecności w Fort Benton. Dla mnie było rzeczą oczywistą, iż więcej się tu nie pojawi. Albo to zbieg okoliczności, albo sprawa była jasna jak słońce. Rothcliff podejrzewał, iż szeryf za­stawia na niego “łapkę”. Nie wytrzymał nerwowo i — czując się winnym — postanowił uciec z Benton. Kto wie, czy nie uczyniłby tego, gdyby nawet nie udało mu się sprzedać farmy? Przyszłość pokazała, iż mia­łem rację rozumując w ten sposób. Najbliższe jednak minuty zasygnalizowały mi bardzo wyraźnie fakt, iż absolutnie nie doceniałem sprytu i całkowitego braku skrupułów Rothcliffa.

Wrócił wreszcie szeryf z Macadamem. Wymienili grzecznościowe frazesy. Irvin gratulował nowemu na­bywcy tak doskonałej transakcji. Macadam dziękował za pomoc i obiecywał, że jak tylko sprowadzi rodzinę, urządzi małą uroczystość, na której nie może zabrak­nąć szeryfa.

Mam nadzieję — tu zwrócił się do mnie — że i pan o nas nie zapomni. Nie znam tu jeszcze nikogo.

Mruknąłem coś niewyraźnego, co mogło być uznane zarówno za aprobatę zaproszenia, jak i za grzeczną odmowę. Macadam wybrał to pierwsze tłumaczenie i ściskał mi prawicę bardzo mocno i długo. Na koniec oświadczył szeryfowi:

Myślę, że jakoś dam sobie radę przy obejmo­waniu sąsiedniej farmy.

Osłupiałem. Irvin, który już podnosił lejce, natych­miast zatrzymał konia.

Szeryf tylko machnął lekceważąco ręką.


Zamieniłem się cały w słuch.


Diabła tam! Pokaż pan ten papier.

Obejrzał drugi z kolei arkusz.

Nie dałbym i trzech centów za ten świstek, cho­ciaż data jego wystawienia jest wcześniejsza od daty śmierci Brightona. Natomiast podpisy świadków są tak nabazgrane, że zupełnie nie można odczytać na­zwisk. Dziwię się, że to pańskie Biuro Sprzedaży mo­gło na podstawie tego — tu trzepnął dłonią o pa­pier — przeprowadzić sprzedaż. Zdumiewająca histo­ria!

Macadam pomarkotniał.

Trzepnął lejcami. Ruszyliśmy. Gdy zabudowania po­zostały daleko za nami, zagadnąłem:



Wielki Bóbr


Wróciłem do Milwaukee znacznie wcześniej, niż przewidywałem. Na wstępie dowiedziałem się od Ka­tarzyny, że Hawkins nie pokazał się. Przyszedł dopie­ro w dwa dni po moim powrocie. Opowiedziałem mu najogólniej o tym, co zaszło w Fort Benton. Radę sze­ryfa przyjął z nie ukrywaną radością i nazajutrz wy­ruszył w drogę. Przed wyjazdem udzieliłem mu sze­regu zbawiennych wskazówek. Czy się do nich zasto­sował — przyszłość miała pokazać.

Minęło kilka tygodni. Spadł pierwszy śnieg. Które­goś wczesnego wieczoru siedziałem w gabinecie przed kominkiem, gdzie z trzaskiem paliły się brzozowe po­lana. Za oknami świstał wiatr i rzucał o szyby wielkie płaty mokrego śniegu. Pomyślałem, że gdybym jesz­cze przed tym wesoło huczącym ogniem miał towarzy­sza, z którym można by pogawędzić — nic by mi do szczęścia nie brakowało.

Wiatr szumiał, ogień huczał i oto nagle z tymi dwo­ma głosami zmieszał się dźwięk dzwonka. W pierwszej chwili sądziłem, że ktoś dobija się do sąsiadów, ale gdy dzwonek znowu się ozwał, zaczłapały po korytarzu pantofle Katarzyny. Westchnąłem pomyślawszy o ko­nieczności zajęcia się — kimże by, jeśli nie spóźnio­nym pacjentem? Ale wciąż jeszcze tkwiłem przed ko­minkiem słuchając, jak otwierano i zamykano drzwi, jak odgłos innych, silniejszych kroków zawtórował człapaniu pantofli gospodyni. Potem zabrzmiała przy­tłumiona rozmowa. Jak na pacjenta trwało to wszyst­ko zbyt długo. Podniosłem się i w tej chwili usłysza­łem pukanie do drzwi.

Proszę!

Poruszyła się klamka i w ciemnej szparze ukazała się postać Karola Gordona.

Jak się masz, Janie?

Padliśmy sobie w objęcia.

Po pół godzinie siedzieliśmy przed pięknie zastawio­nym stołem.

I tak, i nie. Jeśli chodzi o moje zajęcia zawodo­we, cechą ich jest pewna monotonia. Praca w szpitalu była znacznie ciekawsza.

Teraz opowiedziałem bardzo szczegółowo o spotka­niu z szeryfem Irvinem, o Hawkinsie, Brightonie, Rothcliffie i nabywcy ich gruntów. Relacja trwała dość długo — w jej połowie zakończyliśmy jedzenie i przeszliśmy do gabinetu. Karol słuchał cały czas pilnie, nie przerywając ani słowem. Kiedy wreszcie skoń­czyłem, wyciągnął z kieszeni znany mi już kapciuch i fajkę. Obrzęd — bo Karol z tego robił obrzęd — na­bijania tytoniu i zapalania go przy pomocy węgielka wygrzebanego z kominka trwał kilka minut. Milcza­łem czekając, aż gość odezwie się pierwszy.

Dawać go tutaj. Niech mu się przypatrzę.

Hawkins wszedł, ukłonił się niezdarnie, a potem wlepił oczy w Karola.

Na dźwięk tego imienia nadanego Karolowi Gordonowi przez jego przyjaciół, wojowników plemienia Czarnych Stóp (jak o tym wspomniałem poprzednio) Hawkins dosłownie osłupiał. Nie przypuszczałem ani przez chwilę, że tak wielkie wrażenie uczynią na chłopcu moje słowa.

To pan jest Wielki Bóbr? Sławny myśliwy? Przyjaciel Indian? Ja pana widziałem w Fort Benton. Przypominam sobie.

Karol kiwnął głową na znak potwierdzenia, a jed­nocześnie mrugnął do mnie łobuzersko.

Podał zapieczętowaną kopertę. Rozerwałem ją. Równe rzędy bardzo regularnie stawianych liter. Spoj­rzałem na podpis.

Zaczął szukać po kieszeniach.

O, jest. A tamten od mego brata. Ale to nic nie szkodzi, bo również do pana doktora.

Pismo szeryfa było znacznie mniej wyraźne. Irvin donosił, iż sytuacja Jima Hawkinsa w Fort Benton jest niesłychanie trudna i bardzo przykra dla chłopa­ka. Jego nagłe zniknięcie nie zwróciło specjalnie ni­czyjej uwagi. Natomiast po powrocie krążyć poczęły pogłoski, iż Jim jest zamieszany w sprawę tajemni­czej śmierci Brightona. Odsunęli się od Hawkinsa jego dawni przyjaciele, chłopak znalazł się jak na pustyni. Szeryf pisał, iż trudno mu stwierdzić, kto był autorem tego rodzaju informacji, kto rozprzestrzeniał plotkę. Mówili jednak o tym wszyscy, zarzucając szeryfowi dziwne niedołęstwo w prowadzeniu śledztwa. Sytuacji nie zmienił w niczym fakt ucieczki Rothcliffa ani ofi­cjalne stwierdzenie, iż to on właśnie jest podejrzany o morderstwo, a nie Jim. Irvin miał nadzieję, że wszystko zmieni się z chwilą rozpisania listów goń­czych i wyznaczenia nagrody za schwytanie Rothclif­fa, ale nie mogło to nastąpić przed upływem co naj­mniej dwu tygodni. Machina sprawiedliwości działa niesłychanie opieszale. Do tego więc czasu, a może i dłużej — pisał szeryf — Jim Hawkins powinien przebywać z dala od Fort Benton. Niech ludzie trochę o nim zapomną. A ponieważ doktor (to znaczy: ja) zna dokładnie sprawę Jima, niech się nim zaopiekuje.

Przeczytawszy to wszystko, ciężko westchnąłem i bez słowa podałem list Karolowi. Sam zająłem się treścią drugiego.

Brat Jima, Teodor Hawkins, na wstępie swego pis­ma gorąco dziękował za opiekę nad chłopcem (jakaż opieka — u licha?) i przedstawiwszy sytuację (podob­nie, jak zrobił to szeryf) prosił, abym się zajął, przy­najmniej na kilka miesięcy, jego bratem. Westchnąłem po raz drugi i również wręczyłem list Karolowi.

Przez ten czas Jim siedział milcząco, spoglądając raz na mnie, raz na Karola. Zapytałem chłopaka, czy ma gdzie nocować, i zobowiązałem go do przyjścia na­stępnego dnia. W jego obecności nie można przecież było swobodnie omówić sprawy. Kiedy wyszedł, za­gadnąłem Karola.

Jeszcze jak! To właśnie jego odwiedzałem parokrotnie w Fort Benton. Stąd mnie ten mały Hawkins zapamiętał.

Irvin zdecydował się. Zgłosił się do miejscowego szery­fa oświadczając, że dostawi mu sprawców napadu.

Znam dokładnie szczegóły jego wyprawy. Uciekają­cych dopadł w dwa tygodnie później, gdzieś w okoli­cach południowej Kolorado.2 Walka była nierówna, dwu przeciw jednemu. Na dodatek oni posiadali lepsze uzbrojenie, bo i rewolwery, i sztucery, i mniej zmęczo­ne konie. Zaraz chwycili za colty, ale on był szybszy. Pierwszego trafił od jednego strzału, w samo serce. Drugi zaciął wierzchowca, ale nim uciekł, otrzymał postrzał, raczej niezbyt ciężki. Irvin już go nie ścigał. Przy zabitym znalazł dużą część zrabowanych pienię­dzy, a spieszył się do domu. Droga powrotna nie była łatwa. Kiedy wreszcie dojechał, dowiedział się nie tyl­ko o śmierci żony, ale i synka, który, jak pamiętam, chorował zaledwie trzy dni. Irvin otrzymał nagrodę, ale pieniądze przyszły zbyt późno...

Niewiele już zostało do powiedzenia. Irvin opuś­cił farmę. Został zawodowym “łapaczem”. Myślę, że oczyścił południowe stany z wielu przestępców. Akcja sama w sobie zbawienna, ale w opinii ludzkiej niezbyt mile oceniana. Tak już dziwnie się plecie na tym świecie. Gdy oficjalny przedstawiciel władzy schwyta lub w jakiś inny sposób unieszkodliwi prze­stępcę, spotyka się tylko z powszechnym uznaniem. Jeśli jednak zupełnie to samo uczyni ktokolwiek in­ny, w najlepszej nawet intencji, poczną go uważać za odmianę mordercy, tyle tylko, że zalegalizowanego. Pieniądze, które w formie nagrody zarabia, traktowa­ne są jako hańba. Stąd i sytuacja Irvina była paskud­na. Ale zawziął się. Może uważał, iż bandycki napad był pośrednią przyczyną śmierci najbliższych? Chciał zostać mścicielem? Któż to może wiedzieć? Nigdy go o to nie pytałem. Sprawa wlokła się tak chyba przez dwa lata. Przez te same dwa lata ja borykałem się ze skutkami suszy. W końcu miałem tego dość. Rozmó­wiłem się z Irvinem. Byłem wówczas jedynym blis­kim mu człowiekiem. Wszyscy go unikali. Nawet miejscowy szeryf, mimo iż zawdzięczał Irvinowi mnó­stwo pochwał za oczyszczenie okolicy z przestępczego elementu, nie znajdował dla niego choćby paru słów uznania. Przekonałem Irvina, iż najwyższy czas zmie­nić teren. Nie bardzo chciał. Trzymała go na miejscu pamięć o najbliższych. Jednak uparłem się. Nudziłem go tak długo, aż ustąpił. Doszliśmy do zgodnego wnio­sku, że im dalej się przeniesiemy, tym lepiej. Sprze­daliśmy nasze gospodarstwa i skoczyliśmy na sam północny kraniec Stanów.


Fort Benton wyglądał wówczas nieco skromniej. Chociaż to zaledwie kilka lat, ale tu wszystko rośnie jak na drożdżach. Przywlekliśmy się do tego Ben­ton, nie bardzo wiedząc, co dalej robić. Pomógł nam przypadek. Benton miało już wówczas swego szeryfa. Do tej pory nie wiem, czy był to większy niedołęga, czy większy cwaniak. Być może, jedno i drugie. Dość, że w wyniku tego Fort Benton rozsławił się liczbą nie wykrytych kradzieży, rabunków i zwykłych napadów bandyckich. Sprawcy mieli z zasady tak murowane alibi, że nawet najlepszy sędzia nie potrafiłby ich po­ciągnąć do odpowiedzialności. Gdy przybyliśmy do Benton, w przeddzień dokonano napadu na zajazd nie­jakiego Gabriela Pearsa. Irvin od tamtych czasów nie tylko się u niego stołuje, ale i mieszka.

Siadajcie, panowie. To normalna sprzeczka. Po-krzyczą sobie i uspokoją się. Lepiej się nie wtrącać. Gdybym tak chciał się mieszać w każdą kłótnię, nie miałbym ani chwili spokoju. Ale nie poszliśmy za jego radą.

Irvin ruszył ku gromadce karciarzy. Ja za nim. Wśród zamętu i hałasu ujrzałem przewrócony stołek, porozrzucane wraz z garścią monet karty i poczerwie­niałe twarze uczestników gry. Musiało tu dojść do ja­kiegoś poważnego zatargu. Gdy podeszliśmy bliżej, wy­soki i chudy jak tyka farmer chwycił właśnie za rękę stojącego obok człowieka z czarną bródką: — Pokaż rękaw! Sam widziałem! — krzyczał.

Co pan widział? — zapytał Irvin.

Uciszyło się nagle.

To,-co się potem wydarzyło, miało tak błyskawicz­ny przebieg, że trudno mi dokładnie odtworzyć sy­tuację. Dość, że facet z bródką wyciągnął nagle z kie­szeni rewolwer, ale w tej samej sekundzie Irvin sko­czył do niego. I nawet nie wiem, jak to zrobił, w każ­dym razie “czarna bródka” znalazł się na podłodze, a rewolwer obok niego. Facet dobrze musiał stuknąć o deski, bo leżał nieruchomy. Irvin błyskawicznie po­chylił się nad nim, podniósł rewolwer, sięgnął mu za rękaw kurtki i wyciągnął trzy karty.

Widzieliście? — zapytał.

Zgodnie przytaknięto, a z boku ozwał się głos:

Taki by nam się przydał na szeryfa...

Irvin nie zwrócił na to uwagi. Schylił się raz jesz­cze, schwycił leżącego jedną tylko ręką za kołnierz kurtki i pociągnął po podłodze tak łatwo, jak gdyby ważył nie więcej od snopka zboża. Zawlókł go do stóp oniemiałego ze zdziwienia szeryfa.

Proszę się nim zaopiekować — powiedział. — Karciany oszust. Przy okazji warto sprawdzić, jaki z niego adwokat.

Opisane wydarzenie głośno i szeroko komentowano wśród mieszkańców Fort Benton przez kilka następ­nych tygodni. A teraz muszę kilka słów poświęcić swej skromnej osobie. Po prostu dlatego, że wiąże się ona z dalszą historią naszego wspólnego znajomego.

Fort Benton, pomyślany jako pograniczna placów­ka wojskowa, przez długie lata spełniał i inną funk­cję — był bowiem również punktem wymiany handlo­wej z Indianami. Skupowano skóry, płacono towa­rami. Wówczas, gdy po raz pierwszy bawiłem w Ben­ton, komendantem wojskowej placówki był człowiek wykazujący spryt handlowy zupełnie niezwykły. Za­miast żądanych przez czerwonoskórych towarów: bro­ni, amunicji, kocy, uprzęży — wpychał im “wodę ognistą”. Po prostu najpodlejszego gatunku wódkę. A obliczał według cen najdroższych. napojów. Czynił to w zupełnie już nieuczciwy sposób, bez uprzedzenia, po odebraniu skór. Nic dziwnego, że wynikały stałe zatargi. Podczas naszego pobytu doszło do poważnych awantur. W konsekwencji tego rodzaju oszukańczych operacji przybyli do miasteczka wojownicy plemie­nia Czarnych Stóp. Było ich kilku z Wysokim Orłem, wodzem i Czerwoną Chmurą, słynnym czarownikiem plemienia na czele. Czerwonoskórzy zażądali raz na zawsze zerwania z dotychczasowymi praktykami gro­żąc, że złożą skargę do Waszyngtonu. Komendant wy­śmiał ich. Stwierdził, zgodnie zresztą z prawdą, że te­reny Czarnych Stóp leżą w Kanadzie, wobec czego nic go nie obchodzi skarga obywateli Kanady. A jeśli im taka zamiana handlowa nie odpowiada — mogą jej zaniechać. Wyobraź sobie, Janie, w jakim nastroju opuszczali fort delegaci Czarnych Stóp. Spotkałem się z nimi przypadkowo i zdołałem skłonić do zwierzenia się ze swych kłopotów. Obiecałem, że im dopomogę. Nie bardzo mi wierzyli, a ja — przyznać muszę — nie bardzo wiedziałem, jak się zabrać do rzeczy. Ale słowo się rzekło. Opowiedziałem o tym Irvinowi. Są­dziłem, że mnie zgani za lekkomyślność, ale nie. Sam się bardzo zapalił do sprawy. Z jego to inicjatywy spotkaliśmy się z komendantem fortu. Początkowo przyjął nas uprzejmie — słyszał już o sukcesach Irvina — ale kiedy się zorientował, o co chodzi, przy­brał ton grubiański. W gruncie rzeczy był to nieokrze­sany żołdak i głupiec. Gdyby nie spokój Irvina, do­szłoby do nie byle jakiej awantury. Kiedy opuściliśmy fort, mój przyjaciel oświadczył, że stanie na głowie, a tego gbura przepędzi. Uśmiechnąłem się tylko na taką pogróżkę. Ale Irvin mocno wziął sprawę do ser­ca. Powiedział, że potrafi dotrzeć i do Waszyngtonu, jeżeli zajdzie potrzeba. Próbowałem go przekonać o bezcelowości takiego zamierzenia. Bo nawet gdyby udało mu się spowodować zmianę na stanowisku ko­mendanta fortu — w co, jak oświadczyłem, nie wie­rzę — to jaka jest gwarancja, że następca będzie lep­szy? Moim zdaniem oszukańczym transakcjom może położyć kres tylko znalezienie innego odbiorcy skór. Irvin przyznał mi rację, ale mimo to nie chciał odstą­pić od swego projektu. Gdyśmy wrócili do gospody, zaprosił Pearsa na wspólną naradę. Opowiedział o mo­im projekcie. Pears zastanowił się chwilę, a potem oświadczył, iż najlepiej byłoby skierować Indian do którejś z faktorii Hudson's Bay Company 3prowadzą­cej od stuleci handel z ludnością tubylczą. Tysiące filii Hudson's Bay Company znajdowało się na tery­torium Kanady, ale gdzie znajdowała się najbliższa? Tego Pears nie wiedział, ale obiecał popytać się. Ja­koż po paru dniach doniósł nam, iż najbliższa Fortu Benton faktoria znajduje się w osadzie Dziesiątej Mili. Ba, ale jak daleko było do niej? Na ten temat zdania przygodnych informatorów bardzo się różniły. Mimo wszystko postanowiłem tam trafić. Zaproponowałem Irvinowi wspólną wyprawę. Odmówił. Nabił sobie gło­wę Waszyngtonem. Oświadczył, że wszystko świetnie się składa, bo możemy jednocześnie odbyć swe podró­że i spotkać się w Benton.

Nie będę ci opisywał swej eskapady do Dziesiątej Mili, za wiele by to zajęło czasu. Faktem jest, iż do­tarłem do celu, że kierownik faktorii przyjął mnie bar­dzo gościnnie, że — jak się później okazało — nawią­zał porozumienie z Czarnymi Stopami i odtąd dostawy skór do Fort Benton urwały się. Gdy powróciłem, Irvina jeszcze nie było. Czekałem z niecierpliwością. Zja­wił się dopiero po dwu tygodniach z wielce tajemniczą miną. Nie chciał nic mówić, wyraził tylko zadowolenie z mojego osiągnięcia. Tak minął jeszcze jeden tydzień. .Zastanawiałem się, po co tu jeszcze siedzimy. Pienią­dze, jakie miałem ze sprzedaży swego gospodarstwa, topniały bardzo szybko, a przymusowa bezczynność poczynała mnie męczyć. Po paru dniach gruchnęła po Benton nieprawdopodobna wiadomość: miał przyjechać nowy komendant fortu.

Po dziś dzień nie wiem, jak Irvin potrafił do tego doprowadzić. Podejrzewam tylko, iż pogłoskę o zmia­nie na stanowisku komendanta fortu puścił on sam. JVa pewno za pośrednictwem Pearsa. Pogłoska okazała .się prawdziwą. Po kilku dniach przybył nowy komen­dant. Co dziwniejsze, pierwsze kroki skierował nie do fortu, ale do gospody “Pod Szarym Niedźwiedziem”. Tu spędził dobrą godzinę na rozmowie w cztery oczy z Irvinem. Mieszkańcy osiedla po prostu utonęli w fali najbardziej fantastycznych plotek. Szeptano sobie na ucho, że Irvin jest wysłannikiem rządu Federalnego4. Nie dowiedziałem się, jaką rolę przypisywano mnie, ale nie mogłem już przejść ulicą, aby dziesiątki razy nie być zmuszonym do odpowiadania na ukłony i po­zdrowienia zupełnie nie znanych mi osób. Tak oto do­świadczyłem wówczas mnóstwa kłopotów wynikają­cych z nadmiernej popularności. Efekt tego wszystkie­go był nieoczekiwany, chociaż należało się go spodzie­wać. Oto pewnego dnia kilku najbardziej szanowanych obywateli Benton zwołało ogólne zebranie mieszkań­ców — oczywiście mężczyzn, kobiety z takich narad były wyłączane — i przedstawiło szereg zarzutów do­tychczasowemu szeryfowi. Bronił się nieborak, jak umiał, ale nie zdołał odnieść sukcesu. Zażądano, aby zrzekł się swych funkcji. Wniosek przegłosowano. Na tym samym zebraniu Pears wystąpił z propozycją wy­boru Irvina na opróżnione miejsce szeryfa, a mnie — posłuchaj tylko, Janie! — na jego zastępcę. Odmówi­łem kategorycznie, a równocześnie gorąco namawia­łem Irvina, aby się zgodził. Powiedział, że przyjmie na próbę. Wybrano go prawie jednomyślnie. Zgodzono się również, aby po pewnym czasie sam sobie dobrał po­mocników.

Tak oto, w wielkim skrócie, wygląda historia ostat­nich lat życia obecnego szeryfa Fort Benton.


Tajemniczy nieznajomy


Nazajutrz, już przy śniadaniu, wszczęliśmy gorącą dyskusję nad problemem Hawkinsa. Karol określił tę sprawę mianem “problemu” twierdząc, iż to nadaje odpowiednią wagę zagadnieniu.

Tu, na marginesie, muszę zauważyć, iż w Stanach istniały wówczas tak zwane “primary schools”5, ale nauka była płatna i nieobowiązkowa.

Wiesz co, Karolu, może by się poradzić Kata­rzyny? Kobiety w takich sprawach wychowawczych lepiej się orientują od nas.

Spojrzał na mnie podejrzliwie.

Zawołałem Katarzynę i częściowo wtajemniczyłem ją w sprawę Jima Hawkinsa, nie wspominając jednak o historii z Brightonem. Wysłuchała mnie w milcze­niu. Kiedy skończyłem mówić, zamyśliła się.

Chłopak powinien się uczyć — zawyrokowała — zamiast bąki zbijać.

Zgodnie przytaknęliśmy.

Może go oddać do kowala?

Zaprotestowałem.

I na tym stanęło. Gdy w kilka godzin później przy­szedł Hawkins, Karol począł go egzaminować. Męczył go dość długo, zanim powiedział, o co chodzi. Nie zauważyłem jednak entuzjazmu na twarzy Jima, Ka­rol stwierdził, że chłopak powinien dać sobie radę. A jeśli nie, poszukamy czegoś innego.

Zaprzeczył, ale stwierdził równocześnie, że nie myśli o natychmiastowym odjeździe. Muszę przyznać bez­stronnie, że Karol przejął się kłopotem życiowym Hawkinsa. Ale i mnie — sam nie wiem dlaczego — chłopak bardzo przypadł do serca. Karol cel swój osiągnął. Umieścił Jima w jakiejś niższego typu uczel­ni o charakterze rolniczym. Przy szkole istniał inter­nat, więc i sprawa mieszkania została załatwiona. Na­pisałem o tym wszystkim aż w dwu listach: do szeryfa i do starszego brata Hawkinsa. Dokonawszy tego byłem szczęśliwy, że spadł mi kłopot z głowy. Wresz­cie miałem okazję i czas wypytać Karola, co porabiał, odkąd żeśmy się pożegnali. Nie zmarnował czasu. Oka­zało się bowiem, iż po rozstaniu się ze mną powrócił do osiedla Czarnych Stóp, a stamtąd, korzystając z pięknej jesiennej pogody, raz jeszcze w towarzyst­wie kilku wojowników udał się do znanej mi Doliny Siodła w Górach Skalistych, gdzie spoczywały pokłady złotonośnego piasku.

Tam wydobyto sporą jego ilość i przewieziono do Oden-na-ka-inne-he-kaj — Ukrytego Miasta Czar­nych Stóp. Tu wyjaśniam: wiele szczepów czerwonoskórych posiada osiedla, w których przebywa stale. Położenie geograficzne tych osiedli znane jest tylko nielicznym i zazdrośnie strzeżone. One to właśnie zwa­ne są ukrytymi miastami.

Z kolei Karol udał się na południe Kanady, gdzie zakupił kilkadziesiąt sztuk rasowego bydła. Sprowadził je na tereny Czarnych Stóp i zamienił się w... hodow­cę, a raczej w instruktora hodowlanego. Z właściwą sobie energią począł wtajemniczać grono wybrańców w podstawowe zasady hodowli. Sam posiadał przecież w tej dziedzinie pewne doświadczenie. A sprawa nie była łatwa. Prawdopodobnie gdyby nie wpływy i zna­czenie Czerwonej Chmury, cała praca Karola poszła­by na marne. Indianie dość niechętnie odnieśli się do prób hodowli bydła, bowiem uważali, że dla wojowni­ków jest w tym coś hańbiącego. A przecież pomysł był doskonały.

Czerwona Chmura, który przez kilka lat swej mło­dości przebywał w mieście bladych twarzy, orientował się, iż im bardziej rozwijać się będą miasta, wzrastać będzie zapotrzebowanie na żywność, a przede wszyst­kim na mięso. Ponieważ ilość dzikiej zwierzyny stale maleje, hodowla bydła domowego będzie się stawa­ła coraz bardziej popłatną. Nieubłaganie nadciągał dzień, w którym padnie ostatni bizon. Wówczas jedy­nym ratunkiem przed głodową śmiercią stanie się dla Indian przymusowa wędrówka na tereny dalekiej pół­nocy, gdzie jeszcze istniała obfitość leśnej zwierzyny. Dla plemion Czarnych Stóp, Assiniboinów, a nawet dalej na północ osiadłych Kri równało się to nie tyl­ko konieczności opuszczenia odwiecznych siedzib, ale wiązało się również ze zmianą trybu życia. Zwierzyna północy przebywała w niezmierzonych lasach. Prze­niesienie się z prerii do puszcz to dla Indian mniej więcej to samo, co na przykład przerzucenie górali na równiny, a rolników z nizin na górskie hale.

Z tego wszystkiego zdawali sobie dobrze sprawę Czerwona Chmura, Wysoki Orzeł, wielki wódz ple­mienia, oraz kilku pomniejszych kacyków szczepowych. Popierany przez nich czarodziej już od dłuższego cza­su przekonywał swych współplemieńców o koniecznoś­ci rozpoczęcia na stepach hodowli bydła.

Rozpisałem się nieco na ten temat, ale hodowlane plany wiązały się bardzo ściśle z zamierzoną przez nas eksploatacją złotodajnych pokładów (aby zdobyć pie­niądze na zakup bydła!) oraz z szeregiem innych, wy­nikłych z tych zamierzeń nieoczekiwanych wypad­ków.

Wracam do sprawy Karola. Przybył do Milwaukee nie tylko po to, aby kupić amunicję i aby mnie od­wiedzić. Również i w celu zbadania, gdzie i kiedy można by nabyć jakąś większą partię bydła. Natrafił jednak na pewne trudności w znalezieniu dobrej rasy hodowlanej. Poradziłem mu, aby załatwił transakcję za pośrednictwem Hudson's Bay Company. W ten spo­sób można by uniknąć wielu kłopotów, a przede wszystkim plotek na temat pochodzenia złota, którym Czarne Stopy miały płacić. Hudson's Bay potrafi za­łatwić sprawę w sposób możliwie dyskretny.

Po rozważeniu tej propozycji “z wierzchu i od pod­szewki” — jak mówił — Karol przyznał mi rację. Tymczasem spadł pierwszy śnieg, a wraz z nim nad­szedł list od Irvina. Gratulował w nim pomyślnego załatwienia “sprawy Hawkinsa”. Donosił również, że rozmawiał z bratem Jima, który nieco krzywił się na wysokość opłaty żądanej przez szkołę, ale ostatecz­nie ustąpił, gdy mu szeryf zagroził, iż “pan doktor umyje ręce od wszystkiego”, a on, szeryf, również, jeśli Jim nie zostanie umieszczony w szkole. Był to oczywiście mały szantaż, z którego uśmiałem się ser­decznie, bo jednak wynikający ze szlachetnych pobu­dek. Nauka tylko na dobre mogła wyjść Jimowi.

Ten list na długo pozostał ostatnią wiadomością, jaka nadeszła do mnie z Fort Benton. Karol odjechał, przez długie tygodnie nie wydarzyło się nic ciekawe­go.

Zima trzymała nas mocno w swych garściach. Tak nadszedł styczeń 1882 roku. I wówczas to właśnie wy­darzył się wypadek, który mnie nieco zaniepokoił.

Któregoś posępnego zimowego wieczoru odwiedził mój gabinet dawny pacjent z okresu, kiedy pracowa­łem w szpitalu. Przypomniał mi się natychmiast, cho­ciaż poznałbym go i bez tego. Stał się bardzo popu­larną postacią wśród ogółu chorych. Nazywaliśmy go wówczas Czarnym Piotrem, a to od krótko przyciętej, czarnej bródki i czarnych włosów. Trafił do nas ze skomplikowanym złamaniem lewego przedramienia i dwu żeber. Naprawdę nazywał się Piotr Carr. Upra­wiał zanikający już zawód — jeśli to można nazwać zawodem — poszukiwacza szlachetnych metali. Prze­wędrował chyba połowę Ameryki ze zmiennym dla siebie szczęściem. Majątku nie zrobił, ale — jak nam opowiadał — uciułał sobie skromną sumkę na czarną godzinę. Skutki pewnej wyprawy doprowadziły go wprost do bramy szpitala. Podczas wędrówki w gó­rach zaskoczyła go gwałtowna burza połączona z sil­nym wiatrem. I ten huragan po prostu zwiał Piotra ze zbocza, na którym bezskutecznie poszukiwał naj­pierw “skarbów”, a potem schronienia w jakiejś pie­czarze. Na szczęście zbocze nie było bardzo strome. Zleciał jednak, koziołkując, kilkanaście metrów. To, że jakoś zdołał dotrzeć do najbliższej stacji kolejo­wej, straszliwie potłuczony, zawdzięczał tylko nie­słychanej wytrzymałości i odporności organizmu na ból i fizyczne zmęczenie.

Prowadziłem z nim — w chwilach wolnych od za­jęć zawodowych — długie rozmowy. Carr był nie­wyczerpaną kopalnią tematów. Zaiste, warto było słu­chać! Jego znajomość życia białych osadników tak zwanego Dzikiego Zachodu, kontakty z czerwonoskórymi, zwłaszcza z Indianami plemion Dakota, nazywa­nymi przez białych Siouxami6, mogłyby stanowić cenny materiał etnograficzny dla naukowców, gdyby Czarny Piotr umiał i chciał pisać. Niestety, natura pozbawiła go tych zdolności. Za to gawędziarz z niego był utalentowany. Do sali, w której leżał, przycho­dzili lżej chorzy, aby wysłuchać nie kończących się opowieści. Przypuszczam, że sporo w nich było fan­tazji, ale na pewno zawierały również wiele prawdy o życiu człowieka, który całe swe męskie lata spędził na włóczędze. Gdy któregoś dnia spytałem Piotra, po czym poznaje, czy na danym terenie war­to prowadzić poszukiwania złotodajnego piasku — zaskoczył mnie znajomością gleby i skał. Nieco póź­niej, przypadkowo, poznałem geologa i powtórzyłem mu część uzyskanych w ten sposób informacji. Zdu­miał się, skąd lekarz może tak dobrze orientować się w tych sprawach. Gdy zdradziłem źródło swej wie­dzy, nie okazał już zdziwienia. Przyznał, iż praktycz­ne wiadomości wędrownych poszukiwaczy często do­równują oficjalnej nauce, a niekiedy nawet ją prze­wyższają.

Piotr Carr wcale nie był przyjacielem Indian. Twierdził, iż nieraz zaleźli mu za skórę podejrzewa­jąc, że poszukuje na ich terenach wyłącznie złota, a nauczeni doświadczeniem wiedzieli, że po każdym większym odkryciu drogocennego minerału następu­je masowa inwazja białych.

Takim więc był Piotr Carr. Gdy mnie powitał jak starego znajomego, zagadnąłem go o zdrowie.

Mnie?

Tak, tak. Jak panu wiadomo, latem przebywam w samotności, a zimową porą sobie odpoczywam. Cza­sem dla odmiany bawię się, ot, przy kufelku piwa w jakimś lokalu. Pan to rozumie, doktorze?

Oczywiście. Nie widzę nic w tym złego.

Z początku myślałem, że to jakiś strachajło. Niech idzie. Mnie to nie przeszkadza. Więc idziemy. A tam­ten po chwili, jak już zostaliśmy sami, gada.

Ciekawe rzeczy pan opowiadał. Szalenie mnie to zainteresowało. Bo widzi pan, ja też z tego samego fachu.

Tak mi powiedział. Może to prawda, czemu nie? I czekam, co będzie dalej. Idziemy przez chwilę w mil­czeniu. Już myślałem, że się na tym skończy. Ale nie, bp on znowu się odzywa:

A może byśmy się tak razem wybrali, kolego? Widzi pan doktor! Zaczął mnie nabierać na “ko­legę”.

A dokąd to? — pytam.

Jegomość kręci głową i wreszcie powiada:

Znalazłoby się jedno takie miejsce — tu ściszył glos. — Złoto. Złoty piasek. A nawet większe grudki,.,,

Tak mu powiedziałem, ale jednocześnie przypomnia­łem sobie, że przecież ci od Czarnych Stóp byli u pa­na doktora w szpitalu. Wtedy, co ten chory... i co to pan doktor miał jakieś kłopoty... — zaplątał się i utknął w połowie zdania. Widać nie chciał mnie urazić przypominając niemiłą dla mnie historię.

Uśmiechnąłem się, bo rozumowanie Czarnego Piotra było nieco prymitywne, ale rzekłem:


Uznałem to za najlepsze rozwiązanie. I na tym roz­staliśmy się.

Ledwie zamknęły się drzwi za Czarnym Piotrem, począłem zastanawiać się nad tym wszystkim. Ktoś wie o naszym odkryciu. Niech Piotr będzie przeko­nany, że to oszust. Tak lepiej. Ale ja wiem, co na­prawdę o tym sądzić. I oto poniosła mnie fantazja. I to tak daleko, że gdybym na własne oczy nie wi­dział, jak Scott, “człowiek z blizną”, skoczył w prze­paść, miałbym prawo sądzić, że to on właśnie.

Tak czy siak, należało bacznie przyjrzeć się infor­matorowi Carra. Nie bardzo chciało mi się iść same­mu pod “Srebrnego Orła”, ale innej rady nie zna­lazłem.

Następnego dnia wybrałem się do gospody. Jej lo­kal znajdował się na krańcach miasta i niewiele od­biegał wyglądem od “Szarego Niedźwiedzia” w Fort Benton. Sala była pełna, ani jednego miejsca przy sto­likach. Z trudem przecisnąłem się do bufetu. Popro­siłem o piwo. Począłem rozglądać się po sali. Nigdzie jednak nie zauważyłem Carra. Wysączywszy ostatnie krople piwa zacząłem torować sobie drogę ku wyjściu i dobrnąłem wreszcie do drzwi. Nie zdążyłem ich uchylić, gdy otwarły się, pchnięte od zewnątrz. Uka­zała się uśmiechnięta twarz mego byłego pacjenta.

Natychmiast zawróciłem. Dostrzegłem, jak Piotr dopchał się do bufetu, głośno witany przez licznych znajomych. Teraz nie sposób było doń podejść bez zwrócenia ogólnej uwagi. A tego chciałem uniknąć.

Na, szczęście, przypadkowo znalazłem wolne krze­sło przy stoliku, od którego akurat powstało z hała­sem rozbawione towarzystwo. Zapaliłem fajkę. Po kilku minutach zjawił się posługacz i postawił kufel piwa.

Coś mocniejszego? — zapytał.

Zaprzeczyłem, dziwiąc się temu piwu, którego wca­le nie zamawiałem. Ale tu widać takie były zwyczaje.

Cisnąłem kilka monet i począłem rozglądać się po sali. Carr zginął mi z oczu w tłumie gości.

W tej chwili zbliżyło się ku mnie dwu nieznajo­mych. Skłonili się uprzejmie i coś zamruczeli, za­pewne pytali, czy mogą się przysiąść. Kiwnąłem gło­wą i wskazałem wolne stołki. Usiedli. I znowu, pra­wie natychmiast, zjawił się posługacz z piwem. Nie wiem doprawdy, jak on to robił, aby w ścisku panu­jącym w lokalu móc tak szybko odszukać osobę, która jeszcze nie otrzymała swego “obowiązkowego” piwa? Musiał zaiste mieć sokoli wzrok.

Przyjrzałem się przybyłym. Byli prawie w rów­nym wieku, obaj nosili kraciaste kurtki i identyczne, o szerokich rondach kapelusze. Prowadzili przerwaną zapewne przed chwilą rozmowę — nie krępując się moją obecnością — bo gdy zajęli miejsca, jeden z nich
odezwał się:

Więc on mi powiada: “Nie będziesz żałował, bra­cie, we trójkę zbierzemy tyle, że każdemu starczy na całe życie i każdy będzie panem całą gębą”.

Nastawiłem uszu. Trochę z nudów, a trochę dla­tego, że coś bardzo podobnego mówiono Czarnemu Piotrowi.

Teraz dosłownie cały zamieniłem się w słuch. Wpa­trzywszy się w kufel pełen piwa udawałem, iż rozmyślam nad czymś głęboko, ale łowiłem uchem każde słowo.

Z dalszej rozmowy wynikły informacje jeszcze bar­dziej mnie interesujące. Oto jeden z moich przygod­nych sąsiadów był nagabywany — w podobny sposób, jak Piotr Carr — o wzięcie udziału w wyprawie po złoto. Odmówił jednak swego uczestnictwa w tym przedsięwzięciu.

Dopiłem piwa i podniosłem się od stolika. Do licha! Czy to ciągle był ten sam “ktoś” z uporem starający się zorganizować wyprawę na tereny Czarnych Stóp, czy też natrafiłem przypadkowo na zwykły zbieg oko­liczności? Ale przecież terenów złotodajnych, na któ­rych znaleźć można nuggety, nie było wiele. Raczej — niesłychanie mało. Ja o takich nic a nic nie słysza­łem poza domeną Czarnych Stóp.

Należało o wszystkim zawiadomić Karola. Tylko gdzie go szukać? Wybrać się na prerię? Może zwró­cić się o pomoc do szeryfa Irvina?

Poszedłem szukać Piotra. Stał nadal przy bufecie, otoczony grupką słuchaczy, i rozprawiał zawzięcie. Przystanąłem. Dostrzegł mnie. Ciągle gadając począł przesuwać się w moim kierunku. Gdy znalazł się tuż obok, powiedział:

Fajka mi zgasła, kto użyczy ognia?

Chyba z tuzin rąk wyciągnęło się w jego stronę, ale Carr przyjął zapałki ode mnie, Kiedy przybliżał pło­nące drewienko do główki fajki, szepnął:

Uwaga, ja go klepnę po ramieniu...

Skłoniliśmy się sobie z należytą grzecznością i Carr pożeglował na nowo w stronę szynkwasu. Po drodze zagadał coś do stojącego obok mężczyzny i poklepał go poufale po ramieniu. Następnie odwrócił głowę i spojrzał w moim kierunku. Zrozumiałem. Towarzysz Carra, wysoki drab w żółtej koszuli, był właśnie “organizatorem” wyprawy po skarby. Przyjrzałem mu się dokładnie. Na pewno nigdy go dotąd nie spotkałem. Odwróciłem się na pięcie i opuściłem gospodę.


Przez powrotną drogę do domu bezskutecznie sta­rałem się odgadnąć, kim był znajomek Czarnego Piot­ra. Raz jeszcze przeliczyłem wszystkich uczestników wyprawy w Góry Skaliste, gdzie spoczywał złoty pia­sek. Poza grupą Indian brało w niej udział zaledwie dwu białych: Karol i ja. Ale ja nie wspominałem o tym nikomu ani słówkiem, a Karola byłem pewien jak siebie samego. Inni odkrywcy złotych pokładów już nie żyli.

A czerwonoskórzy? O, nie! Od nich nie przedostała się do bladych twarzy żadna wiadomość. Dziwna za­gadka!

Wieczorem w swym gabinecie zastanawiałem się nad ewentualnością zatargu Czarnych Stóp z któ­rymś z sąsiednich plemion. Być może Assiniboinowie lub Kri natrafili na skarby Doliny Siodła w Górach Skalistych i przekazali tę wiadomość któremuś z bia­łych traperów. To wydało mi się możliwe. Wiedzia­łem przecież, iż podczas dawnych, krwawych zatargów wodzowie plemion niejeden raz zwracali się o pomoc do białych, obiecując nagrodę w części łupów. Nikt uczciwy nie podejmował się tego rodzaju usług, ale trafiały się — jak wszędzie na świecie — szumowi­ny pozbawione wszelkich uczuć ludzkich i wszelkich hamulców moralnych. One to służyły swą radą i swą strzelbą jednej w walczących stron. Może więc i tym razem przytrafiło się coś podobnego?

Od Czarnych Stóp -— po wyjeździe Karola — nie miałem żadnych wiadomości. Z drugiej znów strony Karol nie wspominał ani słówkiem o jakichś zatar­gach na prerii. Zakopane w ziemi przed wielu, wielu laty tomahawki nie zostały wydobyte. Oczywiście, wszystko jest możliwe, ale wśród czerwonoskórych coraz silniej utrwalało się przekonanie o bezcelowości, a nawet szkodliwości bratobójczych walk. Wynisz­czały one jeszcze bardziej i tak topniejące już siły tubylców.

Nie — mówiłem sam do siebie — ani Czerwona Chmura, ani Wysoki Orzeł, ani żaden z pomniejszych wodzów Czarnych Stóp nie wdałby się w taką awan­turę.

Nazajutrz znowu odwiedził mnie Piotr Carr.

Ciemna historia — stwierdziłem.

Powtórzyłem Carrowi przypadkowo usłyszaną pod “Srebrnym Orłem” rozmowę.

Podejrzewam, że chodzi o to samo złoto i o tę samą osobę. Jest to albo pański znajomy, albo... zna­jomy znajomego. Stara się zwerbować ludzi do jakiejś wyprawy i każdemu opowiada, że tylko trzy. osoby mają w niej uczestniczyć.

Piotr aż klepnął się dłonią po kolanie.

Ani słowa dodać, doktorze! Pan ma rację. To jakaś paskudna sprawa.

Na tym rozstaliśmy się.

Wyczekiwałem teraz z niecierpliwością poprawy pogody, aby móc wyruszyć na poszukiwanie Karola. Ale wszystko sprzysięgło się przeciw mnie. Z końcem stycznia mróz co prawda zelżał, ale śnieżyce, praw­dziwe huragany śnieżne, sparaliżowały komunikację we wschodniej i północnej części Stanów. Zawiało drogi i kolejowe tory. Ruch pociągów, mimo stosowa­nia pługów odśnieżnych, odbywał się bardzo niere­gularnie. Zdarzało się, że wagony grzęzły po prostu w zaspach. Potem napłynęła fala mrozów i trwała do końca lutego.


Przez cały ten bardzo dla mnie długi okres nie otrzymałem żadnej wiadomości. Ani od Karola, ani z Fort Benton. Nie wiedziałem, czy szeryf schwytał wreszcie Cyrusa Rothcliffa, czy nie.

Trochę z nudów, trochę z obowiązku, a najbardziej, aby coś robić — bo w miejscu nie mogłem usiedzieć — odwiedziłem Jima Hawkinsa. Najpierw porozmawia­łem z dyrektorem szkoły. O moim protegowanym wy­rażał się życzliwie, podkreślając jednak, iż chłopak jest dość niesforny, że potrzebuje silnej ręki, która by nim pokierowała, że jednak — biorąc wszystko pod uwagę — dobrze się stało, iż trafił do tej właśnie, a nie do innej szkoły.

Hawkins notomiast zapytany, jak się tu czuje, szczerze wyznał, iż brak mu dawnej swobody i to­warzystwa, ale chce zadowolić szeryfa i dlatego tu siedzi.

Nie bardzo mi to przypadło do smaku.

Tu nie chodzi o szeryfa, Hawkins — powiedzia­łem, kiedy znaleźliśmy się sam na sam w malutkim gabineciku dyrektora szkoły. — Tu nie chodzi o sze­ryfa — powtórzyłem. — Ale o ciebie. Nie przyszed­łem, żeby prawić kazanie, ale żeby przypomnieć ci o pewnych sprawach. Wydaje się, że o nich zdążyłeś już zapomnieć.

Zauważyłem, że pomarkotniał. Opuścił głowę i wpa­trzył się w lśniącą posadzkę.

Przypominam ci, że byłeś dosłownie o krok od więzienia albo od czegoś jeszcze gorszego. Wszystko przemawiało przeciw tobie. Ocalił cię właściwie tylko ten pierścień. Gdybyś prowadził inny tryb życia...

Westchnął ciężko i spojrzał na mnie.

Pobladł. Widziałem, jak splótł palce obu rąk tak mocno, że aż mu posiniały.

Uśmiechnął się blado.

Niech mi pan zaufa, doktorze...

Ściskał mi rękę bardzo mocno i bardzo długo. Za­pewniłem go, że jeszcze niejeden raz odwiedzę szkołę, zanim nadejdzie wiosna. Ucieszył się i odprowadził mnie aż na ulicę.

Znowu nastały nudne dni oczekiwania, aż w końcu marca, z pierwszą, chyba przedwczesną odwilżą, zja­wił się Karol. Twarz miał pociemniałą od wichrów i zimowego słońca. Jeszcze szczuplejszy niż zwykle, ale pełen energii i w świetnym humorze. Opowiedział, iż polowania udały się znakomicie, że część skór sprzedał w faktorii Hudson's Bay, część w paru przy­padkowo napotkanych farmach, resztę nadał bagażem wprost do Milwaukee. Tu uzyska najlepszą cenę.

A to dla ciebie — dodał na zakończenie tego monologu i cisnął mi na biurko skórkę “błękitnego” lisa. Kazałem mu to natychmiast zabrać z powrotem. Ale uparł się. Swym lakonicznym stylem oświadczył, że z takich albo jeszcze lepszych skórek mógłby sobie usłać wygodne legowisko. Machnąłem więc ręką, skór­kę wręczyłem Katarzynie, a usadowiwszy swego przyjaciela w najgłębszym z foteli, opowiedziałem mu szczegółowo o Piotrze Carr. Wysłuchał jak zwykle uważnie, potem zapytał:

Westchnął głęboko.

Roześmiał się. Trochę mnie to zirytowało.

Taka była ostateczna konkluzja naszej pogawędki.

Karol dość szybko uporał się ze swymi handlowymi interesami i oświadczył, iż raz jeszcze musi odwie­dzić obóz Czarnych Stóp, aby dokonać rozliczeń i usta­lić termin naszej wspólnej wyprawy w góry. Tym­czasem nieoczekiwanie wróciła zima. Karol czekał na ocieplenie i począł się nudzić. Wówczas przyszedł mi do głowy dobry chyba pomysł.

Podczas ubiegłorocznego pobytu u Czarnych Stóp zacząłem się uczyć ich języka. Konieczność jesiennego powrotu do Milwaukee przerwała naukę. Teraz więc zaproponowałem Karolowi podjęcie dalszych wysił­ków nad pogłębieniem mej znajomości mowy Indian. Karol znał doskonale nie tylko język Czarnych Stóp, ale i pokrewne dialekty sąsiednich plemion. Opano­wał również tę dziwną gwarę, jaka powstała z pomie­szania angielskich i indiańskich wyrazów. Taką naj­częściej gwarą porozumiewali się biali osadnicy po­granicza z jego czerwonoskórymi mieszkańcami.

Moją propozycję przyjął z entuzjazmem i odtąd wszystkie prawie wieczory poświęcaliśmy nauce. Nie tylko wtajemniczał mnie w arkana mowy tubylczej, ale również rozszerzał me wiadomości o Indianach, opowiadając o zwyczajach i obrzędach plemiennych, a nawet pobieżnie zapoznając z rysunkowym pismem.

Tak mijały tygodnie, podczas których zwiększał się zasób mej wiedzy o czerwonoskórych gospodarzach tej ziemi. Przydał mi się później, wzbogacony jeszcze o własne doświadczenia. Ani spostrzegliśmy się, jak dni poczęły stawać się coraz dłuższe.


W chacie Kulawego Ralfa


Wreszcie pocieplało. Zmiana temperatury była dość gwałtowna i masy śniegu bardzo szybko zamieniły się w strumyczki, strumyki i całe rzeki. Na wielkich prze­strzeniach kraju nastąpiły powodzie. Wylała Missouri i — jak podawały gazety — nadgraniczny Fort Benton stał się na pewien czas wyspą otoczoną szumiącym nurtem.

Karol znów musiał odłożyć swój wyjazd aż do pierwszych dni kwietnia. Ustaliliśmy, iż w maju spot­kamy się w Fort Benton i stamtąd wyruszymy ku obozowiskom Czarnych Stóp, aby udać się w Góry Skaliste i przystąpić do eksploatacji odkrytych przed rokiem złotonośnych pokładów.

Tak więc w pierwszych dniach maja — zgodnie z umową — znalazłem się w Fort Benton, gościnnie przyjęty przez szeryfa, a Pears natychmiast zainsta­lował mnie tuż obok Irvina, w tej samej “piątce”, w której nocowałem poprzednio.

Teraz poznałem zastępcę Irvina. Chłopaka niewiele starszego od Jima Hawkinsa, ale — jak wynikało z rozmowy — bardzo poważnie traktującego swą funkcję. Nazywał się William Robertson.

Bili, strażnik aresztu, tym razem powitał mnie nie­zwykle uprzejmie. Szeryf do tej pory nie zdołał jed­nak “capnąć” (jak się wyraził) Cyrusa Rothcliffa.

Mieszkańcy Benton jakoś zapomnieli o całej sprawie, a nowy nabywca farmy Rothcliffa i Bringhtona, Macadam, gospodarzył sobie bez przeszkód z czyjejkol­wiek strony. Nie pojawił się żaden prawdziwy ani urojony spadkobierca Brightona.

Szeryfowi powiedziałem, iż przyjechałem na kilka dni, aby poinformować go o sprawowaniu się Jima Hawkinsa. Rozwodziłem się więc nad zachowaniem się i postępami w nauce chłopca przez dwa pełne wieczo­ry. W dzień prawie go nie oglądałem, dziwiąc się, że w takiej dziurze jak Benton tyle miał roboty. Trze­ciego dnia udaliśmy się razem do Hampton, do matki i brata Jima. Widać uprzedzeni byli o moim przyjeź­dzie (zapewne to sprawka szeryfa, chociaż ani słów­kiem o tym nie pisnął), bo gdy tylko nasza bryczuszka zatrzymała się przed podjazdem dość starego na oko, ale schludnie wyglądającego dworku z małą werandką i śmiesznymi daszkami nad oknami, natychmiast otwo­rzyły się frontowe drzwi i wyszedł, a raczej wybiegł przez nie młody człowiek w stroju, jakiego powszechnie używają u nas farmerzy.

Wystarczył jeden- rzut oka, aby dostrzec uderzające podobieństwo rodzinne. Wybiegający na nasze spotka­nie musiał być bratem Jima.

Teodor Hawkins przywitał się najpierw z szeryfem, potem wyciągnął rękę do mnie.

Bardzo dziękuję, panie doktorze, nigdy tego pa­nu nie zapomnę. Proszę bardzo do nas.

Zeskoczyliśmy z bryczki i prowadzeni przez Teodo­ra wkroczyliśmy do malutkiego hallu. Stamtąd — do obszernego pokoju, czegoś w rodzaju bawialni, gdzie oczekiwała nas starsza, siwa pani. Tu raz jeszcze mu­siałem wysłuchać nie kończących się podziękowań. Były na pewno szczere, ale tak przesadne, że poczu­łem się mocno zażenowany. Opowiedziawszy więc wszystko, co mogłem i co wiedziałem o Jimie, zmie­niłem temat rozmowy. Wizyta upłynęła nam na miłej pogawędce. Teodor Hawkins zabawiając nas historyj­kami o życiu mieszkańców Benton, zwrócił uwagę, że od chwili śmierci Brightona tak zwana stopa życiowa wielu z nich podniosła się w sposób dla wszystkich widoczny. Twierdził, iż to dziwne na pozór zjawisko można by wytłumaczyć tym, że Brighton udzielał pożyczek, pobierając za nie lichwiarskie procenty. Dłużnicy nie byli w stanie spłacić pożyczonych sum, ponieważ sama spłata procentów przekraczała ich możliwości zarobkowe.

Teraz — powiedział Teodor — gdy wierzyciel nie żyje i nikt nie zgłasza się ani po odsetki, ani po zwrot pożyczonych sum, ludzie mogli trochę odetchnąć. Szeryf nie zabrał głosu na ten temat, chociaż uważ­nie przysłuchiwał się wywodom Hawkinsa, a ja wyra­ziłem wątpliwości, czy finansowe operacje Brightona mogły spowodować aż tak poważne kłopoty u jego dłużników.

Z kolei począłem wypytywać o nowego właściciela posiadłości Brightona, Macadama. Rzecz zrozumiała, iż przy tej okazji musiało paść nazwisko Rothcliffa. A o to mi właśnie chodziło.

Z opowiadania Teodora i jego matki wynikało, że Rothcliff należał do typu ludzi, jakich nierzadko spo­tyka się wśród osadników masowo napływających na pograniczne tereny. W tej fali zawsze znajdą się męty, które odpływają, szukając szczęścia gdzie in­dziej, gdy teren zostanie jako tako zagospodarowany, porządek zaprowadzony, a bezpieczeństwo mienia i ży­cia zapewnione. Cyrus Rothcliff do takich właśnie się zaliczał. Przybył w te strony jako młody chłopak. Jednakże gdy minął pierwszy burzliwy okres osad­nictwa, nie poszedł za przykładem poszukiwaczy łatwego chleba na inne ziemie, ale pozostał w Fort Benton. Ba, osiedlił się, zbudował dom i zaczął gospo­darować. Jak mówiła pani Hawkins, nie przykładał się zbytnio do tej pracy, wolał spędzać ranki i wie­czory w zajazdach przy piwie. Zasłynął jako naj­mocniejsza głowa i gracz w karty, któremu szczęście sprzyjało w sposób nadzwyczajny. Wiodąc taki tryb życia zaprzyjaźnił się z Brightonem. Stanowili odtąd nierozłączną parę. Dlatego mieszkańcom Benton tru­dno było uwierzyć, aby to on właśnie maczał palce w morderstwie.

Opuściliśmy Hampton już nad wieczorem. Moja wiedza o mieszkańcach Benton bardzo się wzbogaciła, chociaż nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Zaraz po powrocie szeryf udał się do swego — jak je nazywał — “biura”, a ja skierowałem kroki do gos­pody “Pod Szarym Niedźwiedziem”. Na sali właśnie zapalano lampy. Powoli rozbłyskiwały pod stropem wypłaszając wieczorne cienie. Osób było niewiele. Usiadłem przy pustym stoliku, czekając na szeryfa i obliczając sobie przypuszczalny termin przybycia Karola. Po chwili przysiadł się do mnie Pears. Zapy­tałem go, czy nie słyszał ostatnio o jakichś zamiesz­kach na prerii. Zaprzeczył. Powiedział, że dzisiaj, gdy­by nawet przytrafiło się coś podobnego, natychmiast interweniowałaby Kanadyjska Królewska Konna, a w ostateczności nawet wojsko.

Przyznam, iż nie byłem całkowicie przekonany o słuszności jego twierdzenia, ale zanim zdążyłem sformułować swe wątpliwości, podeszła jego córka i odwołała ojca do bufetu. W tej samej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi i z ciemności dworu wkroczył na salę mężczyzna w wielkim okrągłym kapeluszu, jasnobrązowej kami­zelce i ciemnych spodniach. U pasa miał nabijane srebrnymi guzami futerały, w których tkwiły rewolwery. Przyjrzałem mu się z uwagą, ponieważ jego strój błyszczał świeżością, jak gdyby przed chwilą dopiero został kupiony. Nieznajomy wszedł na sa­lę dzwoniąc ostrogami przypiętymi do wysokich żółtych butów. Już na pierwszy rzut oka przy­bysz robił wrażenie czło­wieka bardzo zamożnego i pewnego siebie. Skiero­wał się wprost do bufetu. Nie wiem, co tam mówił, odległość była zbyt wiel­ka. Dostrzegłem tylko, że podnosił prawą dłoń do ust i lekko przechylał do tyłu głowę. Pił jakiś moc­niejszy trunek. Gapiłem się zupełnie bezmyślnie na tę sylwetkę, póki nie zdałem sobie sprawy, że postać tego człowieka ko­goś mi przypomina. “Kie­dyś musiałem go spotkać. Ale gdzie? Przy jakiej okazji? Na próżno prze­biegałem w myślach ostat­nie lata. Nie potrafiłem jednak żadnego nazwiska ani żadnego wypadku sko­jarzyć z jego osobą. Do­szedłszy do wniosku, że musi to być któryś z moich szpitalnych pacjentów, po­stanowiłem zbliżyć się, by usłyszeć jego głos. Podszed­łem do bufetu i poprosiłem Pearsa o kufel piwa, a po­wiedziałem to specjalnie głośno, aby zwrócić na siebie uwagę. Wydało mi się, że ręka, w której nieznajomy trzymał szklaneczkę, lekko drgnęła. Na mgnienie oka ujrzałem dobrze oświetlony profil twarzy. Teraz mia­łem pewność, że już ją kiedyś widziałem. Kiedy jednak uczyniłem krok w jego stronę, rzucił pośpiesznie na ladę kilka monet i niespodziewanie ruszył ku wyjściu, prawie biegiem dopadł drzwi, pchnął je i zniknął. W sekundę później wyskoczyłem na ulicę. Było zu­pełnie ciemno. Zanim wzrok mój oswoił się z ciem­nością, usłyszałem oddalający się tupot końskich ko­pyt. Przemierzyłem werandę gospody tam i z powro­tem. Nie było nikogo. Wróciłem.

Spojrzał na mnie nie rozumiejąc.


Machinalnie wypiłem piwo rozmyślając nad niedaw­nym wydarzeniem.

Przyszedł wreszcie szeryf. Kiedy opowiedziałem mu o dziwnym spotkaniu, pokiwał tylko głową.

Dosłownie zatkało mnie.

Jeśli to prawda — powiedziałem odsapnąwszy — to tego człowieka poszukuje od roku Kanadyjska Konna...

Szeryf natychmiast okazał zainteresowanie.

W tym miejscu zawahałem się. Czy miałem prawo opowiedzieć szeryfowi o naszych zeszłorocznych przy­godach w Górach Skalistych? Nie, stanowczo nie te­raz, bez porozumienia się z Karolem. Czemu, u licha, jeszcze go nie ma?

Idę już spać, szeryfie — rzekłem dość niespo­dziewanie, obawiając się, że zażąda ode mnie szcze­gółów dotyczących rzekomego Scotta. Ale nie. Pokrę­cił tylko głową i mruknął:— Takiego nazwiska nie znam. Jeśli pan pozwoli, doktorze, wrócę do tego tematu jutro. Na pewno jest pan teraz zmęczony.

Przytaknąłem.

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, a przecież zwykle zasypiam natychmiast, skoro tylko przyłożę głowę do poduszki. Tym razem jednak problem Scotta nie da­wał mi spokoju. Czyżby to on stał niedawno przed bufetem? Czy blizna na twarzy jest tylko zbiegiem okoliczności? Czyżby żył?

Zapadłem wreszcie w drzemkę pełną przykrych snów i majaczeń. Rankiem zbudził mnie Irvin oświad­czając, iż pragnie, abym zjadł z nim śniadanie. Odwie­dził go bowiem stary znajomy, człowiek wart pozna­nia.

Zaciekawiony, szybko się ubrałem i zszedłem na dół, ale Pears powiadomił mnie, że śniadanie na trzy osoby podał już do pokoju szeryfa. Udałem się tam natychmiast. Jeszcze nie przekroczyłem progu, gdy Irvin zerwał się z krzesła.

Pozwól — rzekł do mężczyzny siedzącego za stołem — że przedstawię ci znakomitego lekarza, a jednocześnie amatora wędrówek po prerii. W jakiej roli spisuje się lepiej, nie wiem, ponieważ ani się u nie­go nie leczyłem, ani z nim wędrowałem.

Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Ja i Karol. Bo mężczyzną siedzącym za stołem okazał się właśnie Ka­rol Gordon. Po tym gromkim śmiechu nastała chwila ciszy, podczas której Irvin spoglądał ze zdziwieniem raz na mnie, raz na mego przyjaciela.

Roześmieliśmy się już wszyscy trzej.

Słusznie — przytaknął Karol. — Prawo zostaw na boku, ale twoje rady na pewno się nam przydadzą. Jasne, że musisz być zorientowany w tej sprawie. A więc...

Tu opowiedział o naszej zeszłorocznej przygodzie na prerii i w Górach Skalistych, nie ukrywając ni­czego.


Nie ma sensu tracić czasu na jałowe rozważania — zakończył dyskusję Irvin. — Do jutra będę wie­dział o wszystkim.

Reszta śniadania upłynęła na wesołej pogawędce i wspominaniu dawnych czasów. Milczałem, ponieważ wspomnienia dotyczyły wyłącznie dawnych przygód Karola i Irvina. Wreszcie szeryf wstał od stołu, prze­prosił nas i wyszedł. Teraz zapytałem Karola o nasze sprawy. Opowiedział, iż spotkał się z Czerwoną Chmu­rą i Wysokim Orłem, że powiadomił ich o tajemni­czym nieznajomym, namawiającym na wyprawę Czar­nego Piotra. Umówił się, iż oddział Czarnych Stóp krążyć ma w okolicach Benton i oczekiwać naszego przybycia.

Wieczorem znowu spotkaliśmy się z Irvinem. Przy­był do gospody z wiadomością, iż najpóźniej jutro bę­dzie wiedział, czy “człowiek z blizną” ukrywa się jesz­cze na terenie Benton, a jeśli już wyjechał, dowie się, w jakim kierunku.

Jak pan to robi, szeryfie? — wykrzyknąłem w prawdziwym zdumieniu.

Uśmiechnął się:

Zupełnie inaczej niż to wygląda w opowiada­niach drukowanych po gazetach. Czytuję od czasu do czasu takie “kawałki”. To bajeczki. Szeryf z opowieści urasta zawsze do miary cudownego człowieka. Wszyst­ko umie, o wszystkim wie, jest najlepszym strzelcem na okolicę, a wykroczenia przeciw prawu załatwia przy pomocy colta. Prosto i skutecznie. I to nawet dość ładnie wygląda. Dla czytelników, oczywiście. Niestety, nieprawdziwie. Pan, doktorze, nie zna tych spraw, ale Karol coś niecoś z nich liznął, jeśli się nie mylę. Jak panu się zdaje? Po co jest szeryf? Odpowiem: oczy­wiście po to, aby walczyć z przestępcami. Tak sądzi większość ludzi. Ale nie ja. Wyrobiłem sobie nieco odmienny pogląd na tę sprawę. Szeryf wcale nie jest od tego, aby chwytać bandytów za kark i sadzać za kratki.

Przerwał i spojrzał mi w oczy, jak gdyby dla spraw­dzenia wrażenia, jakie sprawiły na mnie jego słowa. Szczerze muszę przyznać: zdziwiłem się. Zerknąłem na Karola. Siedział nieruchomy i sztywny jak kołek i tak samo milczący. Szeryf rozparł się wygodniej, aż krzesło zatrzeszczało, wyciągnął przed siebie nogi, odchylił do tyłu głowę i z wzrokiem utkwionym w su­fit mówił dalej:

Na pewno upraszczam. Zgadzam się. Dodam jeszcze tylko: nikt nie wie, ile kłopotów ma szeryf nie tyle z aresztowaniem przestępcy czy strzelaniem do bandyty, co z podjęciem decyzji. Nie zawsze wia­domo, czy winny jest winien, czy nie jest ofiarą zbie­gu okoliczności lub zmowy złych ludzi. Nie mam nigdy zbyt wiele czasu na rozstrzyganie takich wątpliwości. Ale one właśnie nakazują mi jak najdłużej trzymać colty za pasem. Co wart jest szeryf nie potrafiący bez użycia broni schwytać przestępcy, tak aby schwytany był w stanie zeznawać przed sędzią? Sędzia bowiem znajdzie zawsze czas na dokładniejsze zbadanie przy­czyn, skutków i słuszności oskarżenia. Przyznać muszę, iż niegdyś rozumowałem inaczej. No, ale wów­czas nie byłem jeszcze szeryfem i moje doświadczenia były dość skromne. Pytał mnie pan, doktorze, jak ja to robię, że będąc sam, a najwyżej z pomocnikiem, potrafię dowiedzieć się na przykład, czy rzekomy Scott opuścił Benton, czy jeszcze tu przebywa? Odpowiem: szeryf nie może działać sam. Nie może być samotny. To nie jest zgodne z jego rolą. Przecież został wybra­ny przez mieszkańców, którzy mu zaufali, a więc i on musi im ufać i oczekiwać od nich pomocy. Chociaż­by w działaniu czy zbieraniu informacji. To wszy­stko.

Kiwnąłem głową na znak zrozumienia. Znacznie później, przypadkowo, dowiedziałem się, iż prawdziwą skarbnicą wiadomości dla szeryfa był Pears. Ale na pewno nie tylko on.

Następnego ranka — zgodnie z daną nam obietni­cą — Irvin zakomunikował, iż człowiek spotkany prze­ze mnie w gospodzie “Pod Szarym Niedźwiedziem” wciąż jeszcze przebywa w Fort Benton i że zamiesz­kał u “Kulawego Ralfa”, to jest u Ralfa Ushera. Prze­zwisko “kulawy” otrzymał dlatego, że kulał na pra­wą nogę, bo podobno kiedyś kopnął go koń. Ralf Usher — jak mówił szeryf — trudnił się kradzieżą koni. Przemalowywał je w mistrzowski sposób, a po­tem sprzedawał przygodnym amatorom. Oczywiście, nigdy w okolicy Benton.

Kulawy Ralf mieszkał nad brzegiem rzeki w opusz­czonej chacie.

Odbyliśmy bojową naradę. Pełen niecierpliwości, nie dając nikomu przyjść do głosu, zaproponowałem, aby po prostu natychmiast udać się tam i dobrze obejrzeć jegomościa. Na tę propozycję Karol uśmiechnął się tyl­ko, a szeryf popatrzał na mnie przeciągle.

Doktorze, czy pan sądzi, że mnie tu nikt nie zna?

Mam ja swoich informatorów, ale na pewno ma ich i Usher. Zanim w dzień przebędziemy drogę do nie­go, zostanie uprzedzony. Bardzo grzecznie otworzy nam drzwi, ale, idę o zakład, we wnętrzu chałupy nie zastaniemy nikogo więcej. Nie, to na nic. Musimy pójść tam nocą.

Szeryf zamyślił się.

I na tym stanęło. Ale widać jakieś złe fatum za­wisło nad naszym przedsięwzięciem. Wszystkiemu wi­nien był chodnik. Długi, czerwony chodnik z wystrzę­pionymi brzegami, ułożony na schodach gospody Pearsa. Zapewne źle go przymocowano do stopni. Dość że Karol zaczepił o niego nogą, pośliznął się i nie­wiele brakowało, a mój przyjaciel runąłby jak długi. W ostatniej chwili złapał się poręczy i kulejąc wrócił do pokoju. Kostka w nodze spuchła. Do wieczora ból nie minął. Zbadałem opuchliznę, stwierdzając lekkie naciągnięcie mięśnia. Zrobiłem okład, zabandażowa­łem.

Powinno do jutra przejść — oświadczyłem — ale teraz musisz poleżeć. Nie ma nawet mowy, żebyś mógł wziąć udział w dzisiejszej wyprawie.

Uznaliśmy jednak zgodnie, że iść trzeba. Tak więc,, gdy zapadła noc, wymknęliśmy się z gospody tylko we dwóch. Ulica była ciemna i pusta. Wiał lekki wiatr i szumiał w gałęziach drzew. Kroczyłem za szeryfem.

Ominęliśmy z daleka dwie przydrożne gospody. Z oświetlonych okien dochodził gwar licznych głosów, stanowiący nieprzyjemny kontrast z ciszą otoczenia.

Minąwszy ostatnie zabudowania, szeryf skręcił w prawo między opłotki, a potem wiódł mnie wąziut­ką ścieżką, obramowaną krzakami tarniny, w kierunku rzeki. Na szczęście chmury odsłoniły księżyc. Gdyby nie jego blask, z pewnością wiele razy przewróciłbym się na nierównej drodze. Trudno mi określić, jak długo trwał ten marsz. W końcu poprzez szum wiatru doszedł moich uszu znacznie głośniejszy szum płynącej wody. Szeryf zatrzymał się i dał znak ręką. Wskazał małe światełko migocące po lewej stronie.

To tam — powiedział szeptem. — Ta ścieżka prowadzi prosto ku rzece. Pójdziemy nią jeszcze ka­wałek, a potem skręcimy w lewo. Niech pan uważa, doktorze, tam nie będzie już żadnej drogi, ale wyj­dziemy wprost na tyły domu Ralfa. Jest otoczony pło­tem. Za płotem gęsty sad. Po prawej stronie stodoła. Psów nie ma, ale proszę zachowywać się jak najci­szej. No, naprzód.

Ruszyliśmy. Po kilku minutach Irvin zniknął w za­roślach. Naśladowałem go. Krzaki szarpały ubranie, a kiedy je wreszcie przebrnąłem, znalazłem się na bez­drożu porosłym rzadką trawą. Tak dobrnęliśmy do miejsca, w którym zagrodził nam drogę drewniany płot. Nie był wysoki i przejście przez niego nie na­stręczało większych trudności. Za ogrodzeniem pano­wała zupełna noc. Liczne drzewa rzucały głęboki cień na ziemię i przesłaniały blask księżyca. Jednakże spo­między gałęzi połyskiwały dwa światełka. Szeryf za­trzymał się, chwycił mnie za rękę i ostrożnie prowa­dził dalej. Szedł pewnie, jak gdyby niejeden raz już tędy wędrował. Tak dotarliśmy pod ścianę domostwa. Czekaliśmy chwilę, nasłuchując. Wiatr nagle ustał. Wówczas uszu moich dobiegł dźwięk przypominający uderzenia kopyt po ubitej ziemi i ciche głosy docho­dzące z głębi domu.

Konie — szepnął szeryf. — W stodole... Ralf nie jest sam.

Pociągnął mnie za rękaw. Podeszliśmy pod okno, szyba do połowy wysokości została zasłonięta kawał­kiem płótna. Spróbowałem wspiąć się na palcach. Za wysoko. Obeszliśmy budynek, ale z przeciwległej stro­ny okna były ciemne.

Są tu dwa pokoje — objaśnił szeryf. — Widocz­nie siedzą w drugim. Chodźmy.

Nie miałem pojęcia, dokąd mnie prowadzi. Zorien­towałem się dopiero wówczas, gdy o mało nie wle­ciałem na wysoką drabinę wspartą o szczytową ścianę domu.

Na górę — szepnął Irvin — tylko ostrożnie.

Powoli począłem się wspinać po trzeszczących szczeblach. Krok za krokiem zbliżałem się do czarne­go, prostokątnego otworu, widniejącego tuż pod spa­dzistym dachem. Powiało ku mnie ciemnością i zapa­chem siana. Po co Kulawy Ralf trzymał tu siano, ma­jąc do dyspozycji stodołę?

Ostrożnie wkroczyłem na strych i czekałem, aż oczy moje oswoją się z mrokiem. Przez otwory w dachu, tak zwane dymniki, przenikało nieco księżycowego blasku. Ale uwagę moją przykuł inny blask — wąskie pasemko żółtego światła sączyło się z jakiejś szpary w podłodze. Ruszyłem w jego stronę. Nagle ugięły się pode mną deski. Zastygłem jak posąg, nasłuchując. Nic, cisza, kompletna cisza, tylko głos wiatru docho­dzący z dworu. Więc wolno, wolniutko skierowałem się przed siebie. Noga za nogą. Deski nadal uginały się pode mną jak materac. Wreszcie dobrnąłem do miejsca, skąd sączyło się światło. Ukląkłem ostrożnie, a potem rozciągnąłem się jak długi i przyłożyłem oko do szpary. Mało nie krzyknąłem z radości. Oto miałem pod sobą widok na całą izbę.

Przy stole, na którym stała naftowa lampa, siedzia­ło dwu mężczyzn. Najpierw dostrzegłem ich odkryte głowy, potem twarze. Pierwsza należała do nieznajo­mego, którego raz już widziałem w Milwaukee w to­warzystwie Piotra Carra. Drugim był — nie ulegało wątpliwości! — “człowiek z blizną”... Światło padało na jego twarz. Podniosłem głowę i przetarłem oczy — tak nieprawdopodobnie to wyglądało. Nie do wiary! A więc Scott żył! Uniknął śmierci, mimo iż skoczył w przepaść w Dolinie Siodła, w Górach Skalistych!

Poczułem dotknięcie ręki na ramieniu. To Irvin bez­szelestnie przysunął się do mnie, położył się obok, tak iż mogliśmy spoglądać razem.

Siedzący na dole rozmawiali. Słychać ich było zu­pełnie wyraźnie. Rozpoznałem nawet głos rzekomego Scotta i na wspomnienie dawnych dni ciarki przeszły mi po skórze.

Scott mówił:

Scott trzasnął pięścią w stół i zaklął. Musiał być po­rządnie zdenerwowany. Trudno się temu dziwić. Znajdował się w położeniu arcytrudnym. Tylko dlaczego ten drugi również bał się pokazać na ulicy Fort Benton? Kim był?

Umilkli. Siedzieli przy stole, zapatrzeni w migocący płomyk lampy.

Leżeliśmy więc nadal, wpatrzeni w szparę. Mijały minuty, a pod nami nic się nie działo godnego uwagi. Minęło jeszcze pół godziny, gdy usłyszałem tętent ko­nia. Ucichł w pobliżu domu. Potem zatupotały czyjeś kroki. Zgrzytnęły zawiasy drzwi. Przywarliśmy bliżej do szpary.

Jest — mruknął szeryf.

Bez trudu odgadłem, kim był człowiek wkraczający do izby. Kulał w sposób widoczny na pierwszy rzut oka.

Nareszcie — ozwał się z dołu głos Scotta.

Zatrzeszczało krzesło. Przybyły usiadł.


Mówili prawie równocześnie, więc nie poznałem, czy­ja to była propozycja.

Odpowiedział oburzony głos Ralfa:

Kuternoga bez słowa opuścił izbę.


Gdzie są te Trzy Wzgórza? — ozwał się znowu Scott.

Podnieśliśmy się, jak można najciszej, i podeszliśmy do otworu, przy którym stała drabina. Wychyliłem gło­wę. Całe podwórze, skąpane było teraz w blasku księ­życa. Ujrzałem, jak od strony stodoły sunie ciemna sylwetka, dźwigając bezkształtną naręcz siana.

Niech się pan cofnie w bok — mruknął szeryf. — Ja go załatwię.

Zamilkłem.

Kuternoga powoli wdrapywał się po szczeblach. Sta­nąwszy na najwyższym, zatrzymał się, szeleszczącą gó­rę siana rzucił poprzez drzwiczki w głąb strychu i za­raz zszedł na dół.

Usłyszałem, jak szeryf po cichu zaklął:

Wetknął mi coś w rękę.

To mocny rzemień. Zobaczymy, co się tam dzieje.

Wyjrzeliśmy na podwórko. Ralf zniknął we wnętrzu stodoły, a po chwili ukazał się znowu, dźwigając dru­gą naręcz siana.

Dobra nasza — szepnął Irvin — on jeszcze raz tu wejdzie. Niech pan się odsunie, doktorze. Dam sobie z nim radę.

Kulawiec już wspinał się po drabinie. Wepchnąwszy siano w otwór, zaczął sam się gramolić na strych. Aku­rat chmury zasłoniły księżyc i wszystko pociemniało. Rozległ się jakiś trzask. Zaszurały czyjeś stopy po des­kach.

Deski znów zatrzeszczały niepokojąco, przez chwilę słychać było jakieś szamotanie, aż znów zapanowała cisza, którą przerwał spokojny głos szeryfa:

Niech mu pan zwiąże nogi, szybko!

Ujrzałem w ciemnościach postać leżącą na sianie, z kneblem w ustach i skrępowanymi rękami.

Schyliłem się i w tej samej chwili poczułem strasz­liwy cios wymierzony w żołądek. Upadłem na wznak, wprost na szeryfa. Nie potrafię opisać dokładnie, co na­stąpiło dalej. Deska przeraźliwie trzasnęła i nagle po­czułem, że gdzieś się zapadam. Ujrzałem na mgnienie oka światło, grzmotnąłem na coś piekielnie twardego, odbiłem się jak piłka i znów obsunąłem się niżej. W tym momencie światło zgasło, rozległ się tupot nóg i tuman kurzu zasłonił wszystko. Kiedy się wygrzeba­łem z gruzów, szczątków desek i tynku, kichając, kasz­ląc i przecierając oczy, w blasku księżyca, który zno­wu wyjrzał zza chmur, ujrzałem rumowisko: przewró­cony stół, szczątki rozbitej lampy, połamane stołki, po­kryte grubą warstwą pyłu...

Wybiegłem do sąsiedniego pokoju, przeleciałem przez korytarzyk i wydostałem się na dwór. Czarny jak smoła koń z jeźdźcem na grzbiecie brał właśnie w rozpędzie wysokie sztachety płotu. Drugi — stanął dęba, a u cugli jego, tuż przy pysku, wisiał szeryf, całym ciężarem ciała starający się zatrzymać zwierzę. Rzuciłem się ku niemu, schwyciłem za but człowieka siedzącego w siodle i niespodziewanie otrzymałem cios w głowę. Świat zawirował mi w oczach. Zatoczyłem się, poczułem, że tracę przytomność. Usłyszałem jesz­cze tętent kopyt i ciemność pokryła wszystko.


W matni


Na podłożu zrudziałej zeszłorocznej trawy rosła już nowa, niewysoka jeszcze i delikatna.

Jechaliśmy początkowo wolno, dopóki rąbek sło­necznej tarczy nie ukazał się na horyzoncie. Lekka mgiełka, unosząca się w powietrzu, poczęła opadać, aż wsiąkła w ziemię i przed naszymi oczyma rozpostarła się niezmierna przestrzeń. Nagle pojaśniało.

Bolały mnie kości po wczorajszym upadku. Nocna wyprawa zakończyła się niepowodzeniem. Irvin opo­wiedział mi, że widząc, jak upadłem, puścił cugle, a w tym momencie jeździec raz jeszcze poderwał ko­nia, odrzucając na bok szeryfa, i przeskoczył płot. Irvin podbiegł, by mnie ratować, a wtedy z wnętrza rozwartej na oścież stodoły wypadł jeszcze jeden jeź­dziec. Trzeci z kolei. Przemknął tuż obok nas w peł­nym galopie.

To był Usher — Kulawy Ralf.

A na przyszłość — zakończył swą relację — niech pan pamięta, doktorze: do leżącego podchodzić z boku albo od głowy, a siedzącego w siodle nie ła­pać za nogę, bo można oberwać solidnego kopniaka...

Na tym przerwaliśmy rozmowę. Czułem się kiepsko, prawie tak kiepsko jak w nocy, gdy odzyskałem przy­tomność i dowlokłem się wreszcie razem z szeryfem do gospody. Ale musiałem popędzać teraz konia, że­by nie zostać w tyle.

Wiódł nas Karol. On jeden znał dobrze drogę, a ra­czej bezdroże wiodące do Trzech Wzgórz. On również wiedział, kim jest Czarna Puma: jednym z pomniej­szych wodzów Indian Kri.

Został wykluczony ze swego plemienia, ponieważ okrył się podwójną hańbą: ukradł skórę szarego nie­dźwiedzia swemu pobratymcowi, a kiedy rzecz się wy­dała i poszkodowany wyzwał go na śmiertelny bój, Czarna Puma stchórzył i uciekł. Odtąd zamknęła się dlań droga powrotu, a hańbę mógł zmyć tylko jakimś bohaterskim czynem.

Czarna Puma potrafił skupić wokół siebie groma­dę podobnych mu osobników. Trudnili się łupiestwem i pospolitymi kradzieżami. Dawniej Puma nosił god­ność wodza i cieszył się wśród pobratymców dużą po­wagą. Natomiast jego obecni towarzysze — to po pro­stu banda włóczykijów uprawiająca proceder grabieży, bandyckich napadów na samotnych wędrowców, życie bez jutra, bez przyszłości. Włóczyli się raz po tej, raz po tamtej stronie granicy, wciąż nieuchwytni, chociaż posiadający już nie byle jaki haniebny rozgłos. Naj­częściej padali ich ofiarą pojedynczy łowcy futerek, wracający z udanych wypraw i obładowani trofeami cennych zwierząt.

Takich to teraz miał sprzymierzeńców i tylko takich potrafił sobie zjednać — za pośrednictwem prawdopo­dobnie Ralfa Ushera — “człowiek z blizną”.

Po wczorajszej nieudanej próbie pochwycenia go, dopiero świtem ruszyliśmy w pogoń. Nie sposób było wcześniej. Po pierwsze — nie mieliśmy dostatecznej ilości koni. Po drugie — pogoń w nocy nie wróżyła sukcesu. Jakże odnaleźć ślad uciekających w ciem­nościach?

Szeryf przyprowadził dwa doskonałe wierzchow­ce — dla mnie i dla Karola. Jechaliśmy we czwórkę, bo Irvin zabrał również swego zastępcę, Williama Robertsona.

W taki to sposób pogmatwały się nasze plany: moje i Karola. Mieliśmy przecież udać się na spotkanie z wojownikami Czarnych Stóp, którzy oczekiwali nas na prerii, na północ od Fort Benton. Jednakże schwy­tanie Scotta stało się sprawą tak ważną, iż nie można było z niej zrezygnować ani też pozostawić szeryfa samego.

Pędziliśmy nie kończącą się równiną aż do chwili, w której słońce dosięgło szczytu nieba. Zaczął nam dokuczać zupełnie niewiosenny upał. Na horyzoncie widniała czarna kępa drzew. Tam skierowaliśmy ko­nie. Po półgodzinnej jeździe rozróżniałem dokładnie zarysy leśnej oazy. Wreszcie wjechaliśmy w upragnio­ny cień.

Mały lasek porastał wzniesienie, u podnóża którego biło źródełko. Nie to jednak najbardziej nas ucieszy­ło, ale widok zdeptanej trawy wokół czarnej plamy zgaszonego ogniska. Karol natychmiast zbadał otocze­nie, po nim uczynił to szeryf i obaj doszli do zgodne­go wniosku, iż zaledwie przed trzema godzinami obo­zowali w tym miejscu trzej ludzie wraz z trzema koń­mi. A że były to konie podkute, należeć musiały do białych. Szeryf wyjaśnił ponadto, iż jeden z jeźdźców przybył od strony wschodniej, spętał konia i puścił go w lesie. Potem siadł pod drzewem i czekał. Jak dłu­go? Trudno określić, ale raczej długo — poszycie zo­stało dobrze pogniecione. Po pewnym czasie nadje­chali z zachodu dwaj inni. Zsiedli również z koni i stali przez pewien czas przy tym pierwszym. Na­stępnie przeprowadzili wierzchowce przez lasek do źródła. Według szeryfa — ten pierwszy jeździec to Kulawy Ralf. Na to wyraźnie wskazywały ślady stóp. Usher zjawił się pierwszy w tych stronach, mimo iż opuścił Fort Benton jako ostatni. Widać znał jakąś krótszą drogę.

Z dużym zainteresowaniem wysłuchałem tych wy­wodów, a następnie poszedłem nabrać Wody, Przy okazji postanowiłem sam obejrzeć ślady, o których wspomniał Irvin. Odczytywanie tropów należało do nie byle jakich umiejętności. Mimo nauk Karola nie opanowałem jeszcze w zadowalającym stopniu tej wiedzy. Dla wzbogacenia własnych doświadczeń ob­szedłem teraz cały wzgórek, zwracając przede wszyst­kim uwagę na pnie drzew rosnących na skraju, a po­tem zapuściłem się kawałek w głąb prerii. Tak, sze­ryf niczego nie przeoczył. Z jednym przecież wyjąt­kiem. Oto odkryłem kilka pasemek sierści zwisają­cych na korze. Z triumfem pokazałem je towarzy­szom.

Brawo, Janie, masz oko — stwierdził Karol. Irvin pokiwał tylko głową i dodał:


Słyszałem kiedyś, jak Rothcliff z Usherem wy­bierali się łapać mustangi. Cel swej drogi nazywali “laskiem”, bo w promieniu kilku mil od Benton są to jedyne drzewa rosnące na prerii. Dlatego myślę, że chociaż Rothcliff nie zna drogi do Trzech Wzgórz, wiedząc, iż ona prowadzi przez “lasek”, tu się właśnie skierował.

Szeryf machnął ręką.

Szkoda czasu, ruszamy. Im prędzej, tym lepiej.

Wskoczyliśmy na siodła i dopiero gdzieś koło go­dziny czwartej urządziliśmy mały popas. Potem ruszy­liśmy dalej, ciągle w kierunku północnym. Kopyta du­dniły po gęstym, zbitym poszyciu traw, wiatr owie­wał nam twarze, a daleka linia horyzontu umykała sprzed oczu. Wreszcie nad wieczorem, gdy złocista ku­la słońca zbliżała się ku ziemi, Karol wstrzymał ko­nia.

Jesteśmy blisko — powiedział.

Z czego to wywnioskował, nie mogłem pojąć. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się przed nami gładka jak stół równina, bez śladu wzniesienia. Gdy wyraziłem swe zdziwienie, Karol odparł:

Spójrz na ziemię. Widzisz?

Patrzałem dokoła, aż wzrok mój natrafił na wydep­tany trop. Dotychczas wiódł nas prościutko, jak strze­lił, w północnym kierunku. Teraz raptownie wyginał się w prawo.

Przyłożyłem szkła do oczu. Na samym krańcu, gdzie niebo stykało się z ziemią, dostrzegłem jakiś ciemniej­szy punkt. To właśnie miały być Trzy Wzgórza. Karol wyjaśnił, że istotnie przed nami znajdowały się trzy pagórki przecięte trzema dolinkami, porośnięte gęs­tym lasem. Wzgórza te tworzyły jakby linię koła. We­wnątrz niego, w zapadlinie, znajdowało się płytkie je­ziorko. Ruszyliśmy. Jechaliśmy na sposób indiański, jeden za drugim. Ja byłem przedostatni, a naszą ka­walkadę zamykał Robertson.

Preria obniżała się w sposób zupełnie widoczny. Konie zwolniły biegu. Kopyta zamiast głucho dudnić, poczęły bezgłośnie grzęznąć w miękkim podłożu. Zbi­ty pokład zeszłorocznej trawy uginał się. Na koniec ozwało się charakterystyczne mlaskanie podmokłego gruntu. Posuwaliśmy się już tylko stępa. W ciemno­zielonej powierzchni powstawać poczęły okrągłe doł­ki, szybko wypełniające się czarną jak smoła wodą. Czułem charakterystyczny zapach gnijących roślin. Odniosłem wrażenie, iż grunt ustępuje pod kopytami mego konia. Im bliżej Trzech Wzgórz — widziałem je teraz dokładnie — tym bardziej grząską stawała się ta nizina. Gdy znaleźliśmy się w jej najniższym punk­cie, ujrzałem, jak poprzez zdeptane trawy prześwitu­je czarne, maziste błoto. Wierzchowiec Karola stąpał coraz mniej pewnie, strzygąc uszami.

Odtąd posuwaliśmy się w zupełnym milczeniu. Cóż za mozolna wędrówka! Na niebie wstały czerwone zorze. Zapadał zmrok i biała mgiełka poczęła dźwigać się znad bagniska. Płynęła ku nam zrazu wąskimi smużkami, ale potem zgęstniała w jednolity tuman. Tego jeszcze brakowało! Z przerażeniem pomyślałem o tym, co może się stać, jeśli któryś z koni ugrzęźnie, a mgła pozbawi nas widoczności i przestaniemy się nawzajem dostrzegać. Tylko Karol znał bród!

Koń idący na przedzie utaplany był w błocie po ko­lana i chrapał. Karol poklepywał go, zachęcając do dalszego wysiłku. Mijały minuty. Mleczna zasłona dźwigała się coraz wyżej, sięgała strzemion. Nie do­strzegałem już ścieżki, po której stąpał wierzchowiec. Zastanawiałem się właśnie, czy nie lepiej zsiąść z ko­nia i prowadzić go za uzdę, kiedy zauważyłem, jak wierzchowiec Karola powoli dźwiga się w górę. Za­czynało się jakieś twardsze podłoże. Ba, ale myśmy wszyscy jechali dokładnie tropem Karola. Więc każ­dy następny koń zagłębiał się coraz bardziej w grunt zryty już kopytami poprzednika. Znowu ogarnął mnie lęk. Tym razem na widok konia szeryfa zapadające­go się prawie po brzuch. Przebrnął jednak szczęśliwie. Gdy nadeszła moja kolej, sądziłem, że utknę. Uderzy­łem wierzchowca ostrogami. Zadrżał, wspiął się i sko­czył. W ten sposób przedostałem się na przeciwległy kraniec niziny. Jadący za mną Robertson znalazł się w jeszcze gorszej sytuacji. Dobrnął co prawda do kra­wędzi bagniska, ale zapadł się aż po koński brzuch. Na próżno zachęcał zwierzę do dalszego wysiłku. Ze­skoczyłem z siodła, by mu pomóc, lecz jeden nie­ostrożny krok pogrążył mnie w błoto aż do kolan.

Ledwie się wygrzebałem. Wówczas chłopak wyjął no­gi ze strzemion, stanął na siodle, potem jedną stopę oparł na końskim karku — a trwało to wszystko uła­mek sekundy — i skoczył trzymając w ręku uzdę. Wyciągnąłem rękę, szczęśliwie wylądował. Z koniem nie poszło łatwo, ale szarpiąc za uzdę, po wielu wy­siłkach wydobyliśmy go z błocka. Wszyscy się zatrzy­mali, aby odsapnąć.

Szarzało coraz bardziej, nizina pokryła się nieprze­niknionym płaszczem mgły, na niebie gasły zorze, a w nadciągającym mroku coraz słabiej rysowały się lasy Trzech Wzgórz.

Nie możemy jechać prosto — przestrzegł nas Karol. — Siady byłyby zbyt widoczne, a my również.

Skręciliśmy w lewo i zatoczywszy półkole dosięgliś­my leśnej krawędzi od północy. Gdy zbliżyliśmy się już na niewielką odległość, zsiedliśmy z koni i pro­wadząc je za uzdy ostrożnie podchodziliśmy ku pierw­szym drzewom. Obóz rozbito wśród wysokich pni sta­rych świerków. Nie rozpalaliśmy ognia, a konie po-przywiązywali linkami do pni. Następnie z największą ostrożnością przeszukaliśmy najbliższe otoczenie, a po­tem każdy z nas pełnił wartę. Jeszcze przed świtem, podzieleni na dwie grupy, dokładniej przetrząsnęliśmy las.

Jak już wspomniałem, Trzy Wzgórza wznosiły się na obwodzie dużego koła, w środku którego znajdowało się niewielkie jeziorko otoczone pasemkiem łąki. Drzewa rzucały głęboki cień na wodę i cała ta kotlina czyniła bardzo ponure wrażenie. Nigdzie nie znaleźliśmy śla­dów człowieka. Wówczas zaprowadziliśmy konie ku wo­dzie, a nawet odważyliśmy się rozpalić ognisko. Przez cały czas jeden z nas strażował na zboczu południo­wego wzgórza, przepatrując lornetką horyzont. Ale nawet z wysokiego drzewa, na które wdrapał się Robertson, nic nie było widać. Tak mijały godziny, na­deszło południe. Nasza czujność nie słabła ani na chwilę. Nie byliśmy pewni, z której strony może nad­ciągnąć Czarna Puma — najgroźniejszy przeciwnik. Po jakimś czasie szeryf, który właśnie sprawował ko­lejną wartę, zawiadomił nas, iż od południa zbliża się jeździec albo grupa jeźdźców — dokładnie nie mógł jeszcze rozpoznać. Natychmiast zaprowadziliśmy ko­nie w głąb lasu i zagasili ognisko. Potem legliśmy na samym skraju prerii. Spojrzałem przez lornetkę. Wśród jasnej zieleni dostrzegłem czarną plamę posu­wającą się w naszym kierunku. Minęło pół godziny, zanim mogłem stwierdzić, iż są to trzy ruchome pun­kty — trzech jeźdźców posuwających się obok siebie.

O tym dowiemy się dopiero w ostatniej chwili. Nie starczy czasu... — wyraził swe wątpliwości Robertson.

Rozstrzygnął je szeryf.

Szkoda słów. Ukryjcie się za pniami. Robertson niech pilnuje koni. Żeby nie rżały. I nie rozmawiać bez potrzeby. Uwaga!

Leżeliśmy więc nadal wśród. drzew, za gęstą zasło­ną zarośli, i spoglądali na prerię.

Sylwetki jeźdźców stawały się coraz większe i coraz wyraźniejsze. Wydało mi się, że już rozróżniam postać “człowieka z blizną”, a szeryf oznajmił półgłosem, iż jadący z prawej strony to Rothcliff.

U podnóża góry jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i prowadząc je za uzdy skierowali się ku wschodniej dolince, na lewo od pozycji, którą zajmowaliśmy. Teraz widziałem wyraźnie Rothcliffa, “człowieka z blizną” i Kulawego Ralfa. Szli obok siebie, swobod­nie gawędząc, co uznałem za szczyt nieostrożności. Tym lepiej dla nas.

Na cichy sygnał szeryfa poczęliśmy ostrożnie posu­wać się między drzewami. Zbliżyliśmy się do zbocza prawie w tej samej chwili, co i oczekiwana przez nas trójka. Wówczas usłyszałem głos Ushera.

Damy sobie radę i bez niego. Znajdę lepszych.

To był głos Scotta.

Przedzierali się poprzez splątane krzewy, aż wyszli na polankę. Wówczas puścili konie, które popędziły ku jeziorku. To była druga nieostrożność z ich strony.

Gdy minęli nas o kilka yardów, Irvin szepnął:

Ja biorę na siebie Rothcliffa, dla Karola — Scott, doktor zajmie się kulawcem. Słyszeliście? Na­przód! — zawołał i pierwszy wyskoczył z lasu.

Za nim — my wszyscy. Tamci byli tak zagadani, że w pierwszej chwili nawet nie zwrócili uwagi na ha­łas. Kiedy się spostrzegli, na ucieczkę czy obronę było już za późno. Karol, biegnący przede mną, znajdował się tuż przy Scotcie i powalił go jednym uderzeniem pięści. Rothcliff zdążył wyciągnąć rewolwer zza pasa, ale szeryf podbił mu rękę w chwili strzału. Dojrzałem, jak Kulawy Ralf odwrócił się i począł biec w kierun­ku jeziorka. Zapewne do koni. Skoczyłem za nim i po chwili bez większego trudu obaliłem na ziemię. W na­stępnej sekundzie siedziałem mu na piersiach, krępu­jąc ręce. Tak wypadł mój rewanż za przygodę na strychu w Fort Benton. Gdy związałem mu i nogi, wstałem. Było po wszystkim. Żaden ze schwytanych nie odezwał się ani słowem. Byli przerażeni i zasko­czeni jednocześnie. Przywlekliśmy ich nad brzeg je­ziorka.

No — odezwał się szeryf — ptaszki w klatce. Ale ty — zwrócił się do Ralfa Ushera — po coś mie­szał się w tę sprawę?

Kulawiec zamrugał oczami.

W tej chwili podszedł do szeryfa Karol i coś mu szepnął na ucho. Irvin kiwnął głową, po czym skinął na mnie. We trójkę przeszliśmy na drugi kraniec je­ziorka. Zastępca szeryfa, zwolniony od pilnowania ko­ni, pozostał na straży jeńców.

Wydaje mi się — zaczął Karol — że nie ma sen­su trzymać tu Ralfa Ushera. Będzie nam tylko prze­szkadzał. Dosyć kłopotów z tamtymi.

Irvin pokręcił przecząco głową.

Wybacz, Karolu, jestem innego zdania. Usher ukrywał przestępców. I to na terenie Fort Benton. Nie, nie masz racji.

Nie zabrałem głosu w tej sprawie, a Karol dłużej nie nalegał.

Teraz — odezwał się znowu szeryf — porozma­wiamy z każdym z osobna. Proponuję zacząć od Rothcliffa.

Przenieśliśmy go nieco dalej i szeryf zagaił:

Nic nie odpowiedział.

Przestraszyłeś się i natychmiast wysłałeś zamó­wienie na drugi taki sam pierścień do Novelty Company w Milwaukee. Ja wszystko wiem, Rothcliff. Nie ma sensu zaprzeczać.

To powiedziawszy odszedł, a my za nim.

Scott nic nie chciał mówić. Milczał cały czas, ciska­jąc tylko wściekłe spojrzenia w naszą stronę.

Daliśmy więc spokój, a ja zarzuciłem sztucer na ra­mię i poszedłem rozejrzeć się po najbliższej okolicy. Wspomniałem, iż jeziorko i wzgórza robiły bardzo po­nure wrażenie. W lesie nie znalazłem nawet śladów zwierząt, tylko ptaki trzepotały się wśród gałęzi. Wró­ciłem do kotlinki i wykąpałem się w czarnej jak smo­ła wodzie. Za moim przykładem poszli towarzysze, po czym szeryf wraz z Karolem zajęli się połowem przy pomocy zaimprowizowanych wędek. Jakież było moje zdziwienie, gdy po godzinie przynieśli z tuzin nieznanych rybek. Upieczone na węglach, smakowały znakomicie. Nie mogłem zrozumieć, skąd się wzięły ryby w tym samotnym, martwym stawie. Karol przy­puszczał, iż kiedyś musiał nastąpić jakiś wielki wy­lew rzek płynących przez prerię i wtedy przypłynęły tu ryby.

Na drugie danie mieliśmy suszone mięso oraz pod­płomyki z mąki przezornie zabranej przez szeryfa. Po takim obiedzie, którego część odstąpiliśmy jeńcom, ogarnęła nas senna ociężałość. Chociaż więc szeryf nalegał, aby wyruszyć w powrotną drogę do Benton jeszcze przed wieczorem, ociągaliśmy się nieco i ma­rudzili, a w końcu postanowiliśmy przeczekać do rana. Kolejno zmienialiśmy się na warcie. Dobrze po półno­cy zbudzono mnie.

Noc była ciepła, lekki wietrzyk dmuchał w twarz. Siadłem oparłszy się o jakiś zwalony pień potężnego olbrzyma, na samym skraju lasu, niedaleko leżących na ziemi jeńców. Gwiazdy połyskiwały, a wśród nich sierp księżyca. Było zupełnie cicho, tylko w pewnej chwili usłyszałem daleki głos stepowych wilków — kujotów, a nad głową załopotały mi skrzydła jakiegoś wielkiego ptaka, zapewne sowy. Zatoczywszy wielkie koło poszybowała nad prerię.

I nic więcej się nie wydarzyło. Po dwu godzinach spędzonych w ten sposób, poszedłem do jeziorka obu­dzić Karola. Zwykle tak czujny, tym razem spał jak kamień. Kilka razy musiałem go szarpnąć, zanim się podniósł. I właśnie w tym momencie nocną ciszę roz­darł przeraźliwy wrzask.

Nie zdążyłem się nawet odwrócić, gdy otrzymałem uderzenie w tył głowy. Padając ujrzałem jeszcze, jak jakiś indiański wojownik wyrwał sztucer z rąk Karo­la, a drugi zamierzał się nań tomahawkiem. W następnej sekundzie straciłem przytomność — po raz drugi w przeciągu trzydziestu sześciu godzin.

Gdy otworzyłem oczy, słońce wspinało się na szczyt nieba. Wstać nie mogłem. Leżałem, mając skrępowa­ne ręce i nogi. Odwróciłem głowę, najpierw w prawo, potem w lewo. Ujrzałem, że po obu stronach spoczy­wali powiązani moi towarzysze. Z jednej — szeryf, z drugiej — Karol. Odetchnąłem z ulgą. Widać, byli cali i żywi. Zerknąłem przed siebie.

Nad jeziorkiem pasły się liczne konie. O długich grzywach i ogonach sięgających pęcin. Wystarczyło, żeby stwierdzić ich pochodzenie. Oswojone mustangi. Obok koni krzątali się Indianie znosząc wiązki traw i chrustu. Do jakiego należeli plemienia — nie wie­działem.

Nieco dalej, ale w zasięgu mego wzroku, stała grup­ka białych: Scott, Rothcliff, Kulawy Ralf. Przypo­mniałem sobie radę szeryfa i cicho zakląłem.

Uczyniłem zadość prośbie Irvina. Scyzoryk! Jakim cudem mam go wydobyć skrępowanymi rękami? Ka­rol wysłuchał mnie w milczeniu, a potem zapytał:

Miał rację. Zbliżała się ku nam grupa Indian. Na czele kroczył rosły mężczyzna z twarzą pomalowaną w czerwone pasy. Trzy pióra wpięte w czarne, w wę­zeł związane włosy świadczyły o jego wodzowskiej godności.

Nie dokończyłem. Wydało mi się, że szeryf cicho się zaśmiał.

Indianin podszedł wolno i zatrzymał się tuż przed Karolem.

Czarna Puma pozdrawia Wielkiego Bobra — po­wiedział grubym, gardłowym głosem.

Mówił dialektem zbliżonym do języka Czarnych Stóp. Bardzo się ucieszyłem, bo zrozumiałem prawie każde słowo. Nie poszła na darmo paromiesięczna nauka.

Indianin popatrzał najpierw dokoła, szepnął coś to­warzyszącym mu wojownikom. Natychmiast odeszli. Wówczas dopiero powiedział:

Po co Wielki Bóbr pyta mnie o to? Czy sam nie radzi się nikogo?

Nie czekając na odpowiedź, odszedł.

Ledwie zdążyłem to uczynić, gdy zbliżył się do nas Scott. Trzymał w ręku rewolwer, a z oczu ziała mu taka nienawiść, z jaką w życiu swym jeszcze się nie spotkałem. Zatrzymał się.

No i jak, dżentelmeni? Posłanie trochę twarde, co? Postaram się, abyście nie cierpieli zbyt długo. Wy­ślę was tam, gdzie już nic nikomu nie dolega!

W miarę jak mówił, ogarniała go coraz większa pa­sja. Ostatnie zdanie prawie wykrzyczał.

Nic ci to nie pomoże — odezwał się Karol. — Żebyś nawet najgłośniej wrzeszczał. I tak czeka cię postronek, Scott, czy jak tam inaczej się nazywasz.

Tyle było lekceważenia w tych spokojnie wypowie­dzianych słowach, że Scott aż posiniał na twarzy.

W tej samej chwili podszedł Rothcliff. Na jego wi­dok szeryf uniósł się nieco z ziemi.

Znowu się spotykamy — powiedział — chwilo­wo nie mogę ci nałożyć kajdanek. Uczynię to przy najbliższej okazji. Zastanów się nad tym, chłopcze, póki masz czas. Tak się złożyło, że znowu jesteś na wolności, ale ręczę, że nie potrwa to długo.

Zauważyłem, jak Rothcliff pobladł. Szepnął coś do ucha Scottowi i odeszli w kierunku jeziorka. Pozosta­liśmy sami.

Łatwo powiedzieć... Jednakże po paru bezskutecznych początkowo wysiłkach po prostu potoczyłem się tak, aż dotknąłem ramienia Irvina. Nikt jakoś tego nie zauważył. Ale wydobyć scyzoryk z cudzej kieszeni mając samemu skrępowane dłonie — i to na ple­cach — było zadaniem wymagającym specjalnej zręczności. Męczyłem się bardzo długo. Wolno, wol­niutko sięgnąłem palcami obu dłoni do wnętrza kie­szeni szeryfa. Wreszcie poczułem twardy, podłużny przedmiot. Dwa razy go gubiłem i dwa razy na nowo chwytałem. Na koniec jakoś wydobyłem. Odpoczywa­łem chwilę, a potem odwróciłem się raz jeszcze i po­dałem nożyk szeryfowi. Skomplikowaną operację roz­cinania więzów należało jednak odłożyć na odpowied­niejszą porę, do zapadnięcia nocy. Teraz przeturlałem się tylko na dawne miejsce. Znowu podszedł do nas Scott.

Próbowaliście nastraszyć Rothcliffa — powie­dział. — Ze mną tak się wam nie uda. Postąpię, jak będę chciał, i żaden Czarna Puma nie ośmieli mi się w tym przeszkodzić. Mógłbym was natychmiast poza­bijać, ale mam miękkie serce. Posiedzicie kilka mie­sięcy wśród wojowników Czarnej Pumy. Potem bę­dziecie mogli szukać mnie po całej^ Ameryce — za­śmiał się drwiąco. — Widzicie, jaki jestem łaskawy. Co wy na to?

Podszedł jeszcze bliżej i kopnął Karola.

Podobno nazywają cię Wielkim Bobrem, ale dla mnie jesteś tylko wielkim niedołęgą. Tak dać się po­dejść!

Milczeliśmy.

Nie chcecie gadać? A szkoda. Mamy sporo czasu...

Ględził tak jeszcze przez kilka minut, aż wreszcie szeryf nie wytrzymał:

Scott chwycił za rewolwer. Zamarłem — ten czło­wiek zdolny był do wszystkiego. Nagle czyjaś dłoń podbiła mu rękę. Strzał padł w górę. Scott cofnął się o krok. Za nim stał Czarna Puma.

Dlaczego mi przeszkadzasz?

Blada twarz nie ma prawa strzelać do jeńców.

Scott pohamował się i zapytał pozornie spokojnym głosem:

Czy wódz zapomniał o naszym układzie?

Aż dziwne, że wódz natychmiast nie zareagował. Może obawiał się zerwania ze Scottem? Ale i Scott widać również nie pragnął sprzeczki, bo natychmiast się oddalił. Czarna Puma postał jeszcze chwilę, a po­tem krzyknął coś do jednego z wojowników. Gdy ten zbliżył się, powiedział jakąś straszliwą angielszczy­zną, pełną indiańskich zwrotów:

Każdego, kto by poważył się zbliżyć do bladych twarzy, powalisz, potem przywołasz mnie. Pilnuj ich jak własnego skalpu. Howgh!

Obrzucił nas jeszcze przeciągłym spojrzeniem i po­woli odszedł.

Olbrzymiego wzrostu i pokaźnej tuszy wojownik, o twarzy tak odrażającej, że mogłaby przyśnić się tyl­ko w jakimś koszmarnym śnie, siadł w kucki, z głową zwróconą w naszą stronę, ze strzelbą na kolanach.

Spojrzałem w niebo. Jak ten czas szybko mijał! Po­kazywały się pierwsze gwiazdy.

Pogoń


Późną nocą, gdy nad jeziorkiem zabłysło kilka og­nisk, rozwiązano nam ręce, dostarczono wody do pi­cia i dano po kilka owsianych placków. Były obrzydli­we w smaku, ale dla człowieka, który nic nie miał w ustach od świtu — stanowiły wspaniałą potrawę.

Potem znowu nas skrępowano bardzo dokładnie i przyciągnięto bliżej ognisk. Czarna Puma parokrot­nie podchodził, ale nie odezwał się już ani słowem. Natomiast nie zbliżył się żaden z białych rabusiów.

Indiańscy wojownicy pootulali się w derki i po­kładli, kilku odeszło w głąb lasku, zapewne, aby peł­nić wartę, jeden usiadł obok nas. Gdzie położyli się spać Scott, Rothcliff i Usher — nie zauważyłem. Mu­siałem być bardzo zmęczony, bo przewróciłem się na lewy bok i prawie natychmiast zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Gdy się przebudziłem, dostrzegłem tylko czerwone żarzące się węgielki ogniska. Panowa­ła zupełna cisza. Nagle poczułem na plecach dotknię­cie czyjejś ręki. Czyżby szeryf zdołał się już oswobo­dzić? Na to wyglądało, bo ręka powędrowała ku mym skrępowanym dłoniom, poczułem zimno metalu i wię­zy spadły. Stłumiony głos zaszeptał mi nad uchem: — Niech biały brat leży spokojnie i czeka na znak. Któż to mógł być? Co zamierzał z nami uczynić niespodziewany sprzymierzeniec?

Zgodnie z poleceniem trwałem nadal bez ruchu. Po­szukałem oczami wartownika. Siedział z głową opusz­czoną na pierś. Spał. Tak, ta zbieranina, którą otoczył się Czarna Puma, na pewno nie zaliczała się do naj­dzielniejszych wojowników. Były to wypędki z róż­nych plemion. Odziani nędznie, prawie w łachmany. Uzbrojeni, jak zdołałem zauważyć, w lichą broń, przeważnie w łuki i strzały lub w strzelby sprzed pół wieku. Przyznam się, iż — mimo wszystko — żal mi było Czarnej Pumy, stojącego na czele takiej bandy. Ile tkwiło prawdy w twierdzeniu, iż stoczył się tak nisko w wyniku własnego tchórzostwa? A może przyczyną tego był jakiś wewnętrzny spór wśród rozpro­szonych grup plemienia Kri, do którego należał?

--- Wiedziałem, iż plemię Kri — zajmujące niegdyś olbrzymie przestrzenie Kanady, na południe od rzeki Churchilla i na zachód od Zatoki Hudsona aż po Manitobę — należało do najmniej zwartych narodów in­diańskich8. Ongiś podzielili się oni nawet na dwie wrogie sobie grupy: jedni osiedli w lasach, drudzy w kanadyjskiej prerii, utrzymując się z polowania na
bizony. Kiedy jednak plemię Assiniboinów wyparta zostało z północy przez Dakotów i wdzierać się poczu­ło na obszary myśliwskie Kri, połączyli się na nowo, przez lata całe prowadząc działania wojenne przeciw Dakotom, a nawet przeciw swym bliskim krewniakom, Czarnym Stopom. Być; może, J iż napad na nas wiązał się również z niewygasłą niechęcią Pumy do Czarnych Stóp.

Myślałem o tym wszystkim nie odrywając oczu od śpiącego wartownika. W pewnej chwili poczułem, że i nogi mam wolne. Ale nadal nie ruszałem się, tylko wsparłem na łokciu. Wów­czas ujrzałem rzecz zadziwiającą: pośród śpiących jak susły wojowników Pu­my kręcili się prawie bez­szelestnie jacyś ludzie. Ciszę przerwał czyjś ok­rzyk, zakotłowało się padł strzał. Jeden, potem drugi. Z głębi lasu wybie­gła gromada postaci. To byli Indianie. Zerwałem się na nogi. Obok mnie stał już Karol.

Popędziliśmy całą czwór­ką w kierunku koni. O kil­ka sekund za późno, bo oto już dwóch ludzi wsko­czyło na siodła. Zanurzyli się w zaroślach i znikli. Pozostałe wierzchowce rozproszyły się dokoła. Tymczasem walka, toczą­ca się wokół jeziorka, do­biegała końca. Z gromad;** Indian wyszedł ku nam wojownik, który z daleka wyróżniał się ubiorem. — Czerwona Chmura powiedział Karol.

Czarodziej plemienia Czarnych Stóp podniósł rękę.

O czym mówi mój biały brat?

Wyjaśniliśmy sprawę.

Zaraz wyślę w pogoń wojowników. Ale jest jeszcze jedna blada twarz. Zatrzymaliśmy go.

Jak się okazało był to Ralf Usher.

Kiedy płomień wesoło chwiał się nad ogniskiem, zasiedliśmy dokoła. Zgodnie z umową zawartą daw­niej z Karolem, Czerwona Chmura krążył po prerii w tych stronach od kilku dni. Tylko przypadkowo nie natrafiliśmy — a to pech! — na tropy jego od­działu. On za to, tak samo przypadkowo, znalazł śla­dy bandy Pumy i posuwał się za nią. Tak dotarł aż pod Trzy Wzgórza. Wysłani wywiadowcy spisali się doskonale. Obliczyli nie tylko ilość ludzi Czarnej Pumy, ale stwierdzili również naszą tu obecność. Resz­ta zależała już tylko od sprytu i zręczności” wojowni­ków Czarnych Stóp. Nad ranem obezwładnili wszyst­kie straże, a Czerwona Chmura dotarł nad same je­ziorko, aby własnoręcznie porozcinać nasze więzy. Na­pad był tak zaskakujący, że ani jedna ze stron nie po­niosła strat w ludziach. Nasuwało się tylko pytanie: jak postąpić z Czarną Pumą i jego wojownikami? Za­pytał nas o to Czerwona Chmura. Jako zwycięzca nie musiał tego czynić, mógł postąpić tak, jak chciał. Wi­dać jednak pragnął w specjalny sposób okazać sza­cunek, z jakim się do nas odnosił.

Mniej więcej przed rokiem bawiłem jako gość u Czarnych Stóp i wraz z nimi brałem udział w dalekiej wyprawie, mającej na celu schwytanie “człowieka z blizną” i odnalezienie złotodajnych pokładów w Górach Skalistych. Wśród wielu przygód i niebez­pieczeństw zawiązała się między nami przyjaźń. Zna­jomość Karola z Czarnymi Stopami trwała znacznie dłużej, a przydomek Wielkiego Bobra, jaki uzyskał od swych czerwonych przyjaciół, świadczył najlepiej o szacunku, którym się cieszył. Bóbr jest bowiem u Indian symbolem mądrości i roztropności.

Uważam — zabrał głos Karol — że należałoby przesłuchać Pumę. Istnieją pewne nie wyjaśnione jesz­cze sprawy. Sądzę, że Puma coś nam o nich powie. Czerwona Chmura skinął głową.
— Jeżeli mój czerwony brat się zgodzi, porozma­wiam z Pumą w obecności wszystkich —zapropono­wał Karol.

Czarownik powtórnie wykonał potakujący gest, a po­tem zawołał jednego z wojowników i rozkazał przy­prowadzić jeńca. Czekaliśmy w milczeniu.

Czarna Puma nie nosił więzów, ale i tak o ucieczce nie było mowy. Podszedł do nas, starając się nadać so­bie wygląd jak najbardziej dostojny.

Wykonał już ruch, jakby chciał usiąść, ale powstrzy­mali go stojący za nim wojownicy.

Czarna Puma jest jeńcem i będzie odpowiadał stojąc albo może odejść — odparł Karol.

Puma namyślał się chwilę.

Ale pamiętaj — dodał mój towarzysz — że jeżeli chcesz kłamać, pogorszysz tylko sprawę. Tu przy tym ogniu siedzą wodzowie czerwonych i białych, którzy nie uczynili nic złego Czarnej Pumie, czemu więc na nich napadł?

Indianin wolno i jak gdyby z ociąganiem się zaczął opowiadać. Oto Ralf Usher zwrócił się do niego z pro­pozycją towarzyszenia wyprawie dwu białych myśli­wych w dalekie strony. Skąd Puma znał Ushera? Nie­jeden raz sprzedawał mu konie (domyśliłem się od ra­zu, skąd te konie mogły pochodzić — Puma nie posia­dał żadnych stad!). Gdzie Puma miał się spotkać z bia­łymi? Właśnie tutaj, na Trzech Wzgórzach. Kiedy? Do­piero za dwa dni. Dlaczego więc przybył wcześniej? Dlatego, że od spotkanego przypadkowo czerwonoskórego dowiedział się, iż po prerii krąży silny oddział Czarnych Stóp. Na wiadomość o tym zdecydował wów­czas ukryć się w lesie Trzech Wzgórz., (Pamiętając o starych animozjach wojowników Kri do Czarnych Stóp — wyglądało to na prawdę.) Gdy wysłani zwia­dowcy donieśli o uwięzieniu Ushera i towarzyszy, do­konał napadu. Nie wiedział jednaką; że znajdzie tu Wielkiego Bobra.

Co miał otrzymać za swe usługi?

Wódz opuścił głowę na piersi

Nie chcesz? To ja ci powiem: miałeś otrzymać dużo złotego piasku.

Indianin milcząco skinął głową.

Ale naprawdę mówił dalej Karol — to byś nic nie dostał. “Człowiek z blizną” nie dotrzymuje obietnic. Teraz zastanowimy się, co z tobą począć.

Z kolei odezwał się Czerwona Chmura:

Czy moi biali bracia pragną o coś jeszcze zapy­tać?

Zaprzeczyliśmy. Czarownik skinął na wojowników.

Zabierzcie go, zwiążcie i dobrze pilnujcie.

Milczeliśmy tak długo, jak długo Puma znajdował się w pobliżu. Potem Czerwona Chmura odezwał się znowu:

Tu opowiedział o wystąpieniu Czarnej Pumy w na­szej obronie. Czarownik wysłuchał go w milczeniu i wydobył zza pasa malutki, srebrno połyskuj ąpy gwiz­dek. Ozwał się wysoki, przenikliwy ton. Po raz pierw­szy spotkałem się z tego rodzaju sygnalizacją u Indian. Prawdopodobnie był to “wynalazek” Czerwonej Chmu­ry przyswojony przez niego z czasów, kiedy przebywał wśród białych.

Przenikliwy dźwięk zaalarmował kilkunastu wojow­ników i zgromadził ich wokół ogniska. Czerwona Chmura powstał.

Przyprowadźcie Czarną Pumę.

Odeszli spiesznie i równie szybko wrócili z jeńcem.

Jesteś wolny — rzekł czarownik. — Odejdziesz natychmiast ze swymi ludźmi. Zabierzesz broń i ko­nie. Wielki Bóbr wstawił się za tobą. Jeśli jednak pojawisz się znowu na naszej ścieżce, spotkamy się po raz ostatni. Nie ma tu miejsca dla zbójów i koniokra­dów. Odejdź!

Odwrócił się plecami do jeńca i siadł przy ogniu Czarna Puma stał jeszcze przez chwilę oszołomiony, nie wiem, czym więcej: niespodziewanym uwolnie­niem bez okupu, bez żadnej kary (rzecz bardzo rzadka w stosunkach międzyplemiennych) czy pogardą, jaka dźwięczała w słowach Czerwonej Chmury.

Nie odezwał się i powoli odszedł. Po paru minutach usłyszeliśmy tupot końskich kopyt — Czarna Puma ze swymi ludźmi opuszczał nasz obóz.

Domyśliłem się, iż na decyzję Czerwonej Chmury wpłynęło nie tylko zachowanie się Czarnej Pumy wo­bec Karola, ale również wstręt do bratobójczych walk, do zaogniania i przeciągania sporów w wielkiej rodzi­nie czerwonych mężów.

Kiedy ucichły ostatnie głosy odjeżdżających, cza­rownik rzekł:

A teraz, jeśli moi bracia się zgodzą, przesłucha­my schwytaną bladą twarz.

Ralf Usher, gdy go sprowadzono, zachował się wręcz odmiennie od swego poprzednika. Gadał bez przerwy i bez przerwy kłamał. Do tego tak naiwnie, iż -trudno było powstrzymać śię od śmiechu. Tylko Czerwona Chmura pozostał niewzruszony i rozkazał wreszcie jeńca odprowadzić. Nie zastanawialiśmy się długo nad jego losem. Irvin oświadczył, iż Ushera stawi przed sądem pod zarzutem ukrywania przestępców i udziału w napadzie. Należy tylko przetransportować Ralfa do Fort Benton. Kto miał się tego podjąć?

Istniały dwie możliwości: pierwsza, że towarzyszyć mu będzie sam szeryf wraz z zastępcą; druga, że poje­dzie z więźniem tylko Robertson. Ponieważ decyzja w tej sprawie należała wyłącznie do szeryfa, nie było nad czym debatować. Irvin nie zastanawiał się długo* Oświadczył, iż nie zrezygnuje z pościgu za Rothcliffem, Wobec czego Ushera odtransportuje Robertson, a jed­nocześnie odprowadzi do Benton pożyczone dla mnie i Karola konie. Otrzymaliśmy inne od Czarnych Stóp. Ba, dostałem tego samego wierzchowca, na którym jeździłem przed rokiem!

Jednakże Robertson nie powinien jechać sam. Cho­ciażby ze względu na bandę Czarnej Pumy. Czerwona Chmura ofiarował pomoc — przydzielił Robertsonowi dwu wojowników. Mieli go odprowadzić do samej granicy Stanów i Kanady. Było to najlepsze rozwią­zanie sprawy ku zadowoleniu wszystkich — z wyjąt­kiem Robertsona, zdradzającego wyraźnie chęć pozo­stania z nami.

Następnego dnia, jeszcze przed świtem, wrócili wywiadowcy Czarnych Stóp, wysłani; ;celem zbadania, w jakim kierunku uciekli Scott i Rothcliff. W dwie godziny później bez żalu opuściliśmy obozowisko. Dwu ludzi z Robertsonem udało się .wprost na południe, reszta — na północ.

Teraz dowiedziałem się o wynikach poszukiwań. Zwiadowcy, posuwając się tropem uciekinierów, na­trafili na pas kamienistego gruntu, po którym toczy­ła wody niewielka rzeczka. Prawdopodobnie wiosenne powodzie zmyły tu glebę, a spod niej wyjrzała skała. Tropy znikły. Mimo to Indianie przeszukali teren po obu brzegach i ślad istotnie odnaleźli. Ruszyli nim. Jakież jednak było ich rozczarowanie, gdy ścigając zbiegów stwierdzili, że są to dwaj... policjanci z Kró­lewskiej Konnej!

Nastąpiła wymiana zdań, z której początkowo nic nie wynikło. Policjanci dość nieufnie odnieśli się do tłumaczenia indiańskich wojowników. Zapytywali, kim są ścigani ludzie i jak wyglądają. Kiedy wreszcie opi­sano pobieżnie wygląd Scotta z jego charakterystycz­ną blizną na lewym policzku, jedna z “czerwonych kurtek” zapytała, czy tego człowieka przypadkiem nie poszukuje Karol Gordon zwany Wielkim Bobrem. Gdy wywiadowcy przytaknęli, “czerwona kurtka” zapytał, gdzie obecnie przebywa Wielki Bóbr, i polecił mu prze­słać pozdrowienia od sierżanta Mitchella.

Gary Mitchell! — wykrzyknąłem. — Ten by się nam teraz przydał.

Karol pokręcił głową.

Tu parę słów wyjaśnienia. Sierżant Mitchell był pierwszym policjantem, którego powiadomiliśmy, przed rokiem jeszcze, o morderstwie popełnionym przez Scotta. Mitchell spotkał przypadkowo na kanadyjskiej prerii “człowieka z blizną”, a później brał udział wraz ze mną i Karolem w nieudanej pogoni. On to właśnie zawiadomił uniwersytet w St. Louis o tragicznym końcu naukowej wyprawy. O desperackim skoku i rze­komym samobójstwie przestępcy w Dolinie Siodła w Górach Skalistych nic nie mógł wiedzieć. Dlatego się nie zdziwił, że nadal ścigamy Scotta. Ale sierżant Mitchell nie został również wtajemniczony w fakt istnienia w Górach Skalistych pokładów złota. Nie mó­wiliśmy mu nic, obawiając się, iż musiałby donieść o tym swym władzom przełożonym, w wyniku czego tajemnica przestałaby być tajemnicą ' i sprowadziłaby na ziemie Czarnych Stóp tłumy nieproszonych gości. Jeżeli więc obecność sierżanta wśród nas mogła stać się pomocą w schwytaniu przestępców, to z drugiej strony bardzo musiałaby nas krępować w realizacji za­sadniczych planów: ponownego dotarcia do odkrytych złotodajnych pokładów i eksploatowania ich przez naj­bliższe miesiące wiosny i lata.

Indiańscy zwiadowcy po tym spotkaniu z Mitchellem zawrócili. Obawiali się, że mogą już nas nie za­stać przy Trzech Wzgórzach. Teraz ruszyliśmy razem po tropach Scotta i Rothcliffa. Były słabo widoczne. Gorzej, bo po godzinie jazdy niebo zaciągnęło się chmurami i począł siąpić drobniutki deszczyk. Należa­ło się śpieszyć — bo jeśli po nocy wstanie słońce, mo­kra trawa podniesie się i znikną ostatnie ślady. Ja­koż przynaglaliśmy wierzchowce, posuwając się dłu­gą kolumną pojedynczych jeźdźców. Tak dotarliśmy jeszcze tego samego dnia do rzeczki wymienionej przez zwiadowców, gdzie na kamienistych brzegach ginęły “wszelkie tropy. Odtąd musieliśmy wytężać cały swój spryt. Szczęściem przestało padać, pognane wiatrem chmury odsunęły się ku południowi, a słońce — cho­ciaż miało się ku zachodowi — rzucało na ziemię jesz­cze sporo blasku.

Nad brzegiem rzeczki założyliśmy tymczasowy obóz. W jakim kierunku dalej jechać? Dokąd — zgodnie z logiką — mógł skierować się Scott z Rothcliffem?

Było nas wszystkich jedenastu: ośmiu Indian i trzech białych. Aż za dużo na szukanie śladów. Jeden dru­giemu tylko by przeszkadzał. Dlatego na zbadanie nadbrzeżnej okolicy udaliśmy się we trójkę. Czerwona Chmura ruszył lewym brzegiem rzeczki, ja z Karo­lem — prawym. Konie pozostały w obozie.

Poszukiwania należało zacząć od odpowiedzi ńa py­tanie: w górę czy w dół wody? Karol przy pomocy kompasu stwierdził, iż rzeczka płynęła ku południo­wi. Może więc stanowiła jakiś dopływ Rzeki Mlecznej, wpadającej z kolei, już na terenie Stanów Zjednoczo­nych, do Missouri?

Nie, w tamtym kierunku nie mogli się udać ucie­kający. Prowadził on przecież w najludniejsze okoli­ce, ba, nawet zbliżał ku Fort Benton. Scott dobrze wiedział, że poszukuje go policja, a Rothcliff nie za­ryzykowałby po raz drugi wizyty w Benton. Jeśli więc postanowili wędrować wzdłuż wody, musieli się posuwać nie z prądem, ale pod prąd. I tam ich należało szukać.

Z głowami pochylonymi ku ziemi szliśmy powoli krok za krokiem. Upływały minuty, ale ani my, ani Czerwona Chmura nie znaleźliśmy nic godnego uwagi.

Szukajmy, gdzie, a będziemy wiedzieli, kiedy.

Tego wieczoru nie rozwikłaliśmy jednak zagadki.

Tarcza słoneczna coraz głębiej zapadała poza horyzont. Ściemniło się. W tych warunkach łatwo przeoczyć ślady. Zawróciliśmy więc do obozowiska. Niezbyt przyjemnie wypadł nocleg na wilgotnej ziemi i bez mi­łego ciepła ogniska. Bo chociaż czerwonoskórzy wo­jownicy zebrali sporo suchych patyków jeszcze w lesie Trzech Wzgórz i wieźli je z sobą, Czerwona Chmura zabronił rozpalania ognia. Na tej przestrzeni widać by go było z daleka.

W smętnym więc nastroju — wspominając swe łóżko w Milwaukee — ległem na kocu z siodłem pod gło­wą i sztucerem pod ręką.

Nazajutrz zerwaliśmy się na nogi jeszcze przed świ­tem, zziębnięci i zupełnie mokrzy. Bolały mnie kości i mięśnie, a zębami tak głośno szczękałem, że Karol wyraził przypuszczenie, iż w ten sposób ostrzegę o na­szej obecności wszystkich w promieniu kilku mil. Roz­grzałem się nieco jadąc, ale dopiero gdy różowe zorze ukazały się przed nami, minęły mi dreszcze.

Podziwiałem Czerwoną Chmurę i jego wojowników zeskakujących z koni, aby przyjrzeć się jakiemuś po­dejrzanemu pochyleniu źdźbła trawy czy kupce piasku omywanego przez wodę rzeczki, wzdłuż której posu­waliśmy się znowu. Jak dotąd niczego nie odkryliśmy.

Minęła dalsza godzina bezowocnych poszukiwań. Szeryf podejrzewał nawet, iż znajdujemy się na “śle­pym” tropie.

Zapewne w ogóle tędy nie jechali. Jeżeli do wie­czora nie znajdziemy śladu, wracam.

Wstrzymaliśmy konie i zsiedli, aby rozprostować kości. Może szeryf istotnie miał rację? Karol uśmiech­nął się i przecząco pokręcił głową. Potem wydobył lornetkę i zachęcił nas, abyśmy poszli za jego przy­kładem. Uczyniłem to bez żadnej nadziei ujrzenia czegokolwiek zasługującego na uwagę. Pesymizm mój okazał się uzasadniony. Dostrzegłem tylko morze falu­jących traw przecięte dolinką naszej rzeczki. Wetknąłem lornetkę do torby. Karol widać miał inny pogląd, bo podszedł do Czerwonej Chmury, podał mu szkła i wskazał ręką kierunek.

Co oni takiego widzą? — mruknąłem do szeryfa.

Irvin raz jeszcze skorzystał z lornetki.

Dalibóg, nie wiem, ale domyślam się. Niech pan zwróci uwagę, doktorze, na tę czarną plamkę. Ot, tam.

Znowu przyłożyłem szkła do oczu. :

Karol był tego samego zdania. Wskoczyliśmy na siodła i znowu pognali. Trochę mi już to wszystko dojadło, ale cóż miałem począć? Zapadłem w jakiś dziwny stan półsnu, półjawy. Musiałem chyba spać z otwartymi oczami, bo — jak mi później opowiadał Karol — nie odpowiadałem na zadawane mi pytania, chociaż nic nie wskazywało na to, bym spał. Jeszcze mi się to nigdy nie zdarzyło i uważałem ten fakt za coś nadzwyczajnego. Irvin rozwiał moje przypuszcze­nia. Twierdził, iż taki sposób zapadania w sen znany jest Indianom, a praktykowany również przez bia­łych. Karol oświadczył, iż staję się “prawdziwym” westmanem. Jak długo podróżowałem w takim stanie podświadomej drzemki — nie wiem. Wyrwano mnie z odrętwienia, gdy wreszcie dopadliśmy celu. Był nim niewielki zagajnik świerkowy, przerżnięty korytem naszego strumienia. Nad wodą odkryliśmy zwęglone kawałki drzewa i ciemny krąg wypalonej trawy. Czerwona Chmura, Karol i szeryf natychmiast zajęli się dokładnym przeszukaniem okolicy Ja byłem na to zbyt zmęczony. Nic w tym dziwnego. Nie oswoiłem się jeszcze z prerią i jej trudami. Siadłem pod jakimś drzewem i zasnąłem. Zbudził mnie blask ognia i trzas­kanie drew. Wokół ogniska leżeli moi towarzysze, a Czerwona Chmura na improwizowanym rożnie piekł jakieś mięso.

Karol pierwszy spostrzegł, że się ocknąłem:

Nic na to nie odpowiedziałem. Zjadłem przeznaczo­ny mi kawał pieczeni (jak się okazało, moi towarzy­sze w zagajniku upolowali sarnę), popiłem kawą, pod­sunąłem pod głowę siodło, otuliłem się kocem i znowu zasnąłem.


Zła Dolina


Minęły jeszcze trzy dni jazdy, podczas której nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Ranki stawały się coraz piękniejsze, dni coraz dłuższe i coraz cieplejsze. Gdzieniegdzie preria okrywała się kwiatami. Któregoś wieczoru dostrzegliśmy małe stadko bizonów, ale ani nam-w głowie było urządzać polowanie. Siady ucieka­jących raz nikły, raz pojawiały się, a Czerwona Chmu­ra twierdził, iż wyprzedzają nas nie więcej niż o dzień drogi. Przypuszczaliśmy, że nie wiedzą nic o pościgu. Że są przekonani o ostatecznym wyprowadzeniu nas w pole, maskując starannie i tak uporczywie swe tro­py. Teraz więc należało wzmóc tempo pogoni. Sprawa wlokła się stanowczo zbyt długo i przeszkadzała w wy­konaniu zasadniczego zadania, dla którego przecież przybyliśmy tutaj.

Decyzja przyśpieszenia jazdy natrafiła w praktyce na nieprzewidzianą trudność. Oto zaczęliśmy spotykać coraz częściej głębokie parowy z szemrzącymi, wio­sennymi strumykami — dopływami rzeczki, brzegiem której ciągle jeszcze posuwaliśmy się. Opóźniało to bardzo jazdę i słaba była pociecha w tym, iż nasi przeciwnicy napotykali te same przeszkody. Jednego z takich męczących dni, gdy po raz czwarty czy piąty z rzędu sprowadzaliśmy wierzchowce po pochyłości ko­lejnego jaru, Czerwona Chmura, który kroczył na czele, zatrzymał się nagle i podniósł rękę. Stanęliśmy na­tychmiast. Przez kilka sekund przypominaliśmy sze­reg jakichś dziwnych posągów wyrosłych wśród pre­rii. Wreszcie czarownik dał znak, że możemy iść dalej. Gdy jednak dosięgliśmy dna parowu, rozkazał swoim wojownikom stanąć, a nas trzech przywołał do siebie. Najpierw wskazał na zupełnie wyraźne odbicia kopyt końskich na bardziej grząskim dnie parowu, a potem powiedział zniżając głos:

Niech moi bracia natężą dobrze słuch. Jeśli Czer­wona Chmura się nie myli, gdzieś niedaleko znajduje się człowiek.

Człowiek? — zdziwił się szeryf.

Tak. Posłuchajcie!
Czarownik musiał mieć istotnie słuch bardzo czuły, bo ja nie mogłem uchwycić żadnego dźwięku poza ła­godnym szumem wiatru zginającego gałęzie rosnącego tuż obok krzaka dzikiej róży.

Czy moi bracia coś zauważyli?

Milczeliśmy, a Karol przecząco potrząsnął głową.

Więc pewnie się mylę. Zostawmy jednak tutaj konie. Trzech wojowników ma ich pilnować, dwaj wdrapią się z powrotem na górę, trzeba mieć oko na prerię. Chodźmy.

Postąpiliśmy zgodnie z poleceniem czarownika, stą­pając ostrożnie tuż przy zboczach parowu, dwaj z jed­nej, dwaj z drugiej strony. Dostrzegałem coraz wyraź­niej odbicia końskich kopyt. Dno wąwozu stopniowo dźwigało się, w miarę jak oddalaliśmy się od koryta rzeczki. Tędy więc skręcić musieli uciekający, a świe­żość śladów świadczyła, iż przejeżdżali przed paru za­ledwie godzinami. Nadchodziło upragnione przez nas: wszystkich zakończenie — mordercy mieli wreszcie wpaść w ręce sprawiedliwości. Najbardziej z tego uradowany był szeryf. Z wyraźnym zadowoleniem obser­wował koński trop.

Znowu przystanęliśmy. Czy to było jęczenie wiatru w zaroślach? A może. głos kujota? Nie mogłem roz­poznać, ale czarownik nie mylił się. Daleko przed na­mi odzywał się jakiś dźwięk. Głos człowieka? Brzmiał słabo i niewyraźnie. Jakieś przeciągłe i dalekie: “oooL.oooL.hoo!”

Dźwięk powtarzał się, gasł, chwilami nabrzmiewał i znowu ginął. Ruszyliśmy w milczeniu, starając się posuwać jak najprędzej i jak najciszej. Tak minęło zapewne kilkanaście minut. Wąwóz stawał się coraz płytszy, ale nadal jeszcze jego ściany wznosiły się ponad naszymi głowami. Przeciągłe wołanie znowu się powtórzyło, tym razem już znacznie wyraźniejsze. To jednak był głos człowieka. Jeszcze kilkadziesiąt yardów bardziej stromej drogi i oto nagle wąwóz roz­szerzył się w półokrągłą dolinkę, obrzeżoną krzakami, porosłą świeżą trawą. Pośrodku wyrastał potężny klon, a do pnia przywiązany był człowiek. Podbiegliśmy. Kilka cięć nożem i bezwładne ciało osunęło się na ziemię. Pochyliłem się nad nieprzytomnym, podczas gdy moi towarzysze rozproszyli się dokoła, lustrując teren. Był to Indianin. Kto go mógł uwięzić w tak okrutny sposób, skazując na śmierć z głodu i prag­nienia?

Z wyjaśnieniami trzeba było czekać, aż odzyska przytomność.

Bierz się szybko do dzieła, Janie — zauważył Karol — bo biedaczek gotów zemrzeć, nie pisnąwszy ani słowa. A ręczę, że ma ciekawe rzeczy do opowie­dzenia.

Rozbiegliśmy się w poszukiwaniu wody. Szeryf zna­lazł trochę brudnej wilgoci, malutkie bajorko. Skro­piłem tą cieczą twarz leżącego i razem z Karolem za­stosowaliśmy sztuczne oddychanie. Pomogło. Leżący westchnął, pierś poczęła się unosić, otworzył oczy, ale natychmiast je zamknął mruknąwszy coś niezrozumia­le. Tymczasem sprowadzono konie, a z nimi resztę wo­jowników. Dwaj Indianie udali się konno do rzeczki po wodę. Kiedy ją przywieźli w worku uszytym z ba­wolej skóry, spróbowałem wlać kilka kropel do ust le­żącego. Moim wysiłkom przyglądał się z widoczną de­zaprobatą szeryf. W końcu zakrzątnął się wokół siodła swego konia i z torby wydobył flaszkę z grubego ciem­nego szkła.

Dajcie spokój — powiedział. — Co tam wasza woda pomoże. Ja mam coś lepszego. Zaraz go to na nogi postawi.

Ukląkł, odkorkował butelkę, nachylił ją ostrożnie nad ustami leżącego i kropelka po kropelce sączył płyn. Rozszedł się mocny zapach whisky. Indianin przełknął łyk, zakaszlał się, otworzył oczy i siadł. Ustąpiłem miejsca Czerwonej Chmurze. Szeryf trium­falnie odniósł swą flaszkę radząc mi na przyszłość zaopatrywać się w podobne leki. Teraz dopiero poda­liśmy wodę. Przyjrzałem się dokładniej siedzącemu. Był ubrany dość nędznie, w bardzo już sfatygowane legginy9 i skórzaną kurtkę z jelonkowej skóry, tak wytartą, iż miejscami pozbawioną sierści. Broni nie posiadał żadnej z wyjątkiem noża, który tkwił za pa­sem. Zdziwiło mnie, iż napastnicy pozostawili mu ten oręż. Czerwona Chmura przyglądał mu się długo i w milczeniu.

Z dalszego opowiadania czerwonoskórego wynikało, że zapędził się dość daleko od siedzib swych współplemieńców, których wigwamy wznosiły się przecież aż nad północną Saskatchewan. Mało tego, dostał się na tereny łowieckie Czarnych Stóp. Ale Czerwona Chmura nie potraktował go jako intruza, mimochodem tylko zwrócił uwagę, iż na północy również nie brak zwierzyny.

Indianin, ilustrując swe słowa gestami, najpierw opisał spotkanie z dwiema bladymi twarzami, nieda­leko, tuż nad rzeczką. Przypominali kropka w kropkę Scotta i Rothcliffa. Potwierdzałoby to, iż znajdowaliś­my się na właściwym tropie. Dlaczego jednak Scott i Rothcliff postąpili w ten właśnie sposób ze spotka­nym Indianinem?

Z dalszej relacji uwolnionego wynikało, iż jeden z koni białych okulał. Zaproponowali Bawolej Gło­wie zamianę wierzchowców. Indianin odmówił, mimo iż biali ofiarowali mu dopłatę w postaci prochu i amu­nicji. Ale on bez rączego konia nie mógł wykonać po­wierzonego mu zadania: odnaleźć wiosenną trasę węd- , rowki bizonów. Więc dlatego odmówił. Doszło do spo­ru, a potem do kłótni i bójki. Biali skradli mu konia i broń. Po co go jeszcze przywiązywali do drzewa? Przecież nie mógł ich doścignąć? Uczynili to chyba tylko dla zaspokojenia swych okrutnych instynktów.

Szeryf, wysłuchawszy tych relacji, stwierdził, iż nigdy nie posądzał Rothcliffa o coś podobnego.

To na niego nie wygląda — powiedział. — Po­ranić czy zastrzelić człowieka w bójce, zwłaszcza po pijanemu, co innego, ale tak na zimno skazywać ko­goś na powolną śmierć?

Odezwałem się, że to pewnie Scott skłonił swego towarzysza do współudziału w tego rodzaju postępku. Scott — moim zdaniem — był zdolny do każdego łaj­dactwa. Gdzież jednak podział się okulawiony koń?

Bawola Głowa utrzymywał, iż biali zostawili zapew­ne wierzchowca nie spętanego i że w nocy zwierzę uciekło na prerię. Na zakończenie dodał, iż gdyby miał konia i broń, ruszyłby natychmiast za złodzie­jami, aby odebrać swą własność i zmyć hańbę. Po­wiedział jeszcze coś więcej: obaj biali przed wybu­chem sporu rozmawiali z sobą zupełnie swobodnie przy ognisku. Przysłuchując się im, zapamiętał sobie jeden, ale ważny szczegół: oto zamierzali skierować się do Złej Doliny. Tam mieli kogoś oczekiwać.

Zła Dolina. Nigdy nie spotkałem się z taką nazwą. Zagadnięty o to Karol szybko sprawę wyjaśnił. O Złej Dolinie mało kto wiedział. Znali ją Indianie Kri, zna­ły północne szczepy plemienia Czarnych Stóp i nie­liczni biali traperzy, ale tych można by policzyć na palcach. Tworzyły ją wapienne skruszałe skały, wy­rastające na równinie jak wyspa wulkanicznego po­chodzenia z otchłani morza. Dwa równoległe do siebie pasma skalne, podziurawione siatką jaskiń, przegro­dzone właśnie Złą Doliną, stanowiły świetny punkt obserwacyjny dla tego, kto chciał i mógł z niego ko­rzystać. Karol Gordon w swych wędrówkach parokrot­nie trafiał do Złej Doliny. Jej nazwa pochodziła rze­komo od bratobójczej walki, w której poległo wielu wojowników dwu wrogich sobie plemion. Miało się to wydarzyć tak dawno, że dzisiaj nikt już nie wie­dział, o co i między kim toczyła się ta bitwa.

Po przebadaniu Bawolej Głowy Czerwona Chmura oddał go pod opiekę swych wojowników. Rozpalono dwa ogniska. Przy jednym zasiedliśmy we czwórkę wraz z czarownikiem. Na wierzchołkach ścian wąwozu stanęły warty. Gdy wreszcie spożyliśmy po kawałku suszonego mięsa, gdy wraz z Karolem nabiliśmy fajki tytoniem, Czerwona Chmura — dotąd milczący — za­pytał:

Co sądzą moi bracia o opowiadaniu Bawolej Głowy?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Relacja uwolnionego przez nas wojownika nie nasuwała przecież zastrze­żeń. Była z punktu widzenia logiki faktów możliwa do przyjęcia, wiarygodna. Zdaje się, że i Karola zasko­czyło takie pytanie, bo tylko wypuścił z ust wielki kłąb dymu i nie kwapił się z odpowiedzią. Za to sze­ryf Irvin — ku memu zdziwieniu — rzekł:

Podzielam wątpliwości Czerwonej Chmury...

Czarownik skinął głową:

Gdy szeryf umilkł, a nikt nie zabrał głosu, prze­mówił czarownik Czarnych Stóp.

Moi wojownicy już zdążyli przeszukać brzegi strumienia, ślady po ognisku są, ale śladów walki brak. Może zadeptały je kopyta końskie. Konie były istotnie trzy... Dlaczego jednak Bawola Głowa dopiero tutaj został skrępowany, a nie nad wodą? Dlaczego twierdzi, że stało się to, zanim słońce dwa razy skryło się pod ziemią? Siady są zupełnie świeże. Spróbuję zapytać o to wojownika Kri, ale uczynię to tak, aby nie przypuszczał, iż go posądzamy o kłamstwo. Howgh!

Janie — zwrócił się teraz do mnie Karol — co sądzisz o stanie zdrowia Bawolej Głowy? Jako lekarz najlepiej się orientujesz, czy Indianin mógł istotnie dwie doby pozostawać bez pokarmu i napoju?

Zastanowiłem się. Czy omdlenie mogło być udane? Niosąc pomoc omdlałemu nie traciłem czasu na zba­danie czynności serca. Biorąc pod uwagę ten fakt oświadczyłem, iż nie mogę z całą pewnością stwier­dzić, czy Indianin został pozbawiony swobody ru­chów już przed dwoma dniami, czy dopiero wczoraj. Jednak objawy wyczerpania były zbyt wyraźne, aby je można uznać za udane.

Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Ba­wola Głowa raz jeszcze potwierdził swe poprzednie relacje, tłumacząc brak śladów walki tym, iż go znie­nacka ściągnięto z konia, tuż obok starego klonu, i że zaskoczony bronił się bardzo krótko. Na pytanie, dla­czego ruszył razem z białymi wiedząc, iż pragną za­mienić wierzchowca, odparł, że propozycja ta zosta­ła wysunięta przez blade twarze dopiero później, kie­dy już znajdowali się w drodze.

Można to było uznać za prawdę, ale nasuwały się zastrzeżenia. Dlaczego na przykład Scott i Rothcliff nie obezwładnili czerwonoskórego wtedy, gdy siedział z nimi przy ognisku.

Postanowiliśmy go wypróbować. Okazja do tego trafiała się znakomita: nie mieliśmy wolnego konia, więc Indianin musiałby jechać z nami jako dodatko­wy jeździec. Powiadomiliśmy go o tym, czekając, jak zareaguje. Gdyby upierał się przy pieszej, samotnej wędrówce, zdradziłby się z tym, iż gdzieś w pobliżu czekają na niego wspólnicy. Piesza wędrówka przez prerię byłaby przecież bardzo ryzykowna.

Ale Bawola Głowa przyjął naszą propozycję spo­kojnie, a gdy dowiedział się, że ruszamy dalej tro­pem jego wrogów, okazał radość. Ba, obiecał popro­wadzić nas ku Złej Dolinie. Przyjęliśmy to oświad­czenie za dobrą monetę. Wszystko więc układało się pomyślnie, gdy nagle szeryf, milczący teraz i ponury jak noc, zakomunikował, iż musi wracać “kawałek drogi”.

Dosłownie — osłupiałem.


Żachnął się.

Próżno namawialiśmy go, aby zaniechał postanowie­nia. Nie dał się przekonać i natychmiast zawrócił.


Następnego dnia podróży zauważyliśmy, iż ślady, które służyły za drogowskaz, skręciły raptownie ku północy. Karol kazał nam stanąć.

Nie rozumiem — powiedział. — Jeżeli oni jadą ku Złej Dolinie, dlaczego zbaczają? Znam świetnie kierunek, ale to nie ten.

Zagadnęliśmy Bawolą Głowę. Wyjaśnił, iż o tej po­rze roku nie ma innej drogi do Złej Doliny. Przed nią bowiem rozciąga się spora niecka prerii, przez któ­rą przepływa strumień. Na wiosnę powstaje tu rozle­wisko.

No i co teraz? — zapytałem. Karol pokręcił głową.

Tak też postąpiliśmy. Gdy Bawola Głowa spostrzegł, że nie jedziemy śladami uciekających, próbował pro­testować. Twierdził, że w ten sposób nigdy nie do­gonimy zbiegów. Zauważywszy jednak, iż jego pro­testy nie odnoszą skutku, zamilkł i nie odezwał się już do końca podróży.

Czerwona Chmura nakazał swym wojownikom zwracać nań baczną uwagę, ale jego zachowanie nie budziło żadnych podejrzeń.

Dzień cały minął w zupełnym spokoju. Nazajutrz przy pomocy lornetek dostrzegliśmy na horyzoncie siwe pasemko wyniosłości.

Nad wieczorem zarysy gór stały się już dobrze wi­doczne. Dlatego właśnie, wbrew dotychczasowej za­sadzie, po parogodzinnej przerwie jeszcze tej samej nocy ruszyliśmy w dalszą drogę, aby o wczesnym świ­cie zapaść w kępie olchowych drzewek. Obrastały one malutkie jeziorko. Tu pozostaliśmy przez cały dzień, nudząc się i odsypiając nie przespaną noc. Gdy zgasły wieczorne zorze, wskoczyliśmy na siodła. Droga była równa, jazda szybka. Panował jeszcze mrok, gdy za­trzymała nas woda odgradzająca szeroką płaszczyzną górskie pasmo. Ale było płytko i przebyliśmy rzeczkę bez kłopotów. Teraz należało postępować z największą ostrożnością. Z powodu nieco kamienistego gruntu obwiązaliśmy kopyta koni szmatami i posuwaliśmy się pieszo, prowadząc wierzchowce za uzdy. Jak długo trwała taka mozolna wędrówka, trudno mi określić. Ale poczynało już szarzeć, gdy wśród fantastycznie postrzępionych zboczy otwarła się wielka wyrwa, jakby brama wyrąbana w murze skalnym. Tak wy­glądało wejście do Złej Doliny.

Przystanęliśmy na chwilę. Konie powierzono opiece wojowników a my we trójkę, korzystając z zasłony gęsto rosnących krzewów i nierówności gruntu, po­częliśmy się skradać. Bawola Głowa wyraził chęć to­warzyszenia nam, lecz nie skorzystaliśmy z tej pro­pozycji. Pozostał więc przy koniach.

W Dolinie było znacznie mroczniej niż na otwartej prerii. Jeszcze w górze dość wyraźnie rysowały się postrzępione w dziwaczny sposób grzbiety górskiego łańcucha, ale na dole musieliśmy dobrze wytężać Wzrok, aby nie wpaść na któryś z licznie rozsianych głazów. Posuwaliśmy się powoli i w zupełnym mil­czeniu. Na koniec odsłoniło się przed nami załamanie gruntu i kilka yardów dalej ujrzałem purpurę ża­rzącego się ogniska. Tuż przy ognisku ciemniały na ziemi jakieś nieforemne kształty. Więc jednak Scott i Rothcliff wyprzedzili nas!

Poczęliśmy się czołgać. Podeszliśmy tak blisko, iż w leżących rozpoznawałem już dwie sylwetki ludz­kie, zapewne pogrążone w głębokim śnie. Cóż za brak ostrożności?

Jeszcze kilka kroków i na znak Czerwonej Chmury wyskoczyliśmy. O dziwo, głos naszych kroków nie obudził śpiących! Dopadłem ognia pierwszy i rzuci­łem się na najbliżej leżącą postać. W sekundę później zerwałem się. Rzekomo śpiący był tylko zręcznie zwi­niętym pledem, który miał widocznie imitować postać ludzką. Pojąłem niebezpieczeństwo, krzyknąłem:

Do tyłu!

W tej samej chwili rozległ się huk karabinowego strzału i rozpętało się piekło. Z głębi ciemności po­częły ku nam biec postacie. Zdołałem odskoczyć za­ledwie kilka kroków, gdy znalazłem się oko w oko z jakimś drabem, który przeraźliwie wrzeszcząc za­mierzał się na mnie podniesionym tomahawkiem. Kolbą sztucera odbiłem śmiercionośne narzędzie tak sil­nie, iż z brzękiem upadło na ziemię. Stropiony na­pastnik cofnął się. Spojrzałem w bok. Dojrzałem, jak Karol wywija swą fuzją jak maczugą, odpędzając się trzem naraz atakującym. Nieco dalej Czerwona Chmu­ra zmagał się z dwoma innymi. Dlaczego wojownicy Czarnych Stóp, pozostawieni przy koniach nie śpieszą z pomocą?

W ciemnościach nie potrafiłem policzyć napastni­ków, ale liczba ich na pewno wielokrotnie przerasta­ła naszą szczupłą gromadkę.

Skoczyłem na pomoc Karolowi. Ciekawe, że nikt nie strzelał. Zapewne napadający obawiali się, by w zamieszaniu walki wzajemnie się nie poranić. Jed­nego z atakujących mój przyjaciel rozciągnął uderze­niem kolby. Podbiegłem do drugiego, kiedy nagle coś owinęło mi się wokół głowy, spadło na szyję i za­cisnęło tak, że nie mogłem złapać oddechu. To było lasso. Kiedy się szarpnąłem w ostatnim wysiłku, pęt­lica zacisnęła się jeszcze mocniej. Runąłem na ziemię. Zanim zdołałem rozluźnić duszącą mnie pętlę, ktoś chwycił mnie za ręce, ktoś inny usiadł na nogach. Da­remnie miotałem się usiłując strącić przeciwników. Zostałem skrępowany. Związano mi nogi i ręce, wy­kręcając je boleśnie do tyłu. Leżałem słysząc, jak wrzawa ucicha. Zrobiło się widniej. Ktoś dorzucił drew do ogniska. Płomień strzelił wysoko. Wówczas ujrzałem Czarną Pumę. Stał pośrodku polanki i wy­dawał rozkazy.


Godziny niepokoju


Minęło kilka, jakże długich dla mnie, minut. Po­deszło dwu wojowników i pociągnęli moje bezwładne ciało aż pod skalny występ zbocza doliny. Tu cisnęli mnie jak kawał drewna i odeszli. Po chwili przy wlekli znowu kogoś związanego i położyli obok.

Robiło się coraz jaśniej. Na prerii było już z pew­nością zupełnie widno. Tu ranną zorzę zasłaniały ska­liste grzbiety. Leżałem wciąż jeszcze oszołomiony.

Z trudem uniosłem głowę. Dostrzegłem trzech ludzi. W dwu, po ubraniach, natychmiast rozpoznałem bia­łych, trzeci był Indianinem.

Uśmiechnąłem się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu.

Westchnąłem głęboko.

Nic nie odpowiedziałem na to przypuszczenie. Na­tężałem mięśnie rąk i nóg. O dziwo, rzemienie jak gdyby nieco się rozluźniły. Zaniechałem jednak dal­szych prób, odkładając je na później. Dostrzegłem bowiem ruch w obozie napastników. Banda Czarnej Pumy krzątała się żywo. Przyprowadzono konie, za­bierano broń. Widziałem dokładnie, że liczba czerwonoskórych w porównaniu z napadem na Trzech Wzgó­rzach znacznie się powiększyła, bo naliczyłem ich dwudziestu, a potem liczenie poplątało mi się i dałem spokój. Zapewne przy Trzech Wzgórzach nie mieliśmy do czynienia z całym oddziałem Pumy.

Czekałem teraz, co z tej krzątaniny wyniknie. Do­strzegłem Czarną Pumę, jak rozmawiał ze Scottem i Rothcliffem, po czym cała trójka wskoczyła na konie. Czy mieliśmy opuścić Złą Dolinę?

Ale do nas nikt nie podchodził. Co to miało zna­czyć? Powtórnie spróbowałem mocy swych więzów. Nie ulegało wątpliwości — zakładał je jakiś partacz. Czułem wyraźnie luz na skrępowanych pozornie ściśle przegubach dłoni.

Ledwieśmy się wydobyli z jednej niewoli, a już jesteśmy w drugiej. Zupełnie jak...

Cicho! — ostrzegłem. — Czarna Puma!

Wódz bandy podjechał konno.

Czarna Puma wita blade twarze — powiedział z drwiną w głosie — i cieszy się, że może znowu je oglądać. Blade twarze puściły wolno Pumę, gdy wpadł w ich ręce. Czarna Puma puści Wielkiego Bobra i jego towarzyszy, gdy nadejdzie czas, ale te psy, Czarne Stopy, muszą się wykupić. Czarna Puma nie zabrał im skalpów, ale zażąda od nich tyle skór, broni i złotego
piasku, ile będą mogły unieść wszystkie ich konie.

Nie odpowiedzieliśmy. Spojrzał na nas, a potem zawrócił i odjechał. Po chwili duży oddział opuszczał Złą Dolinę. Przy ognisku pozostała grupka pięciu chy­ba Indian, ale najprawdopodobniej w pobliżu czuwały rozstawione straże.

Świetnie. Leż jednak spokojnie. Spróbuję swoich.

Próba wypadła widać niepomyślnie, bo po minutach milczenia usłyszałem:

Leżałem więc spokojnie, od czasu do czasu poru­szając rękami i nogami, ponieważ mi zdrętwiały.

Gdy słońce wzniosło się ponad postrzępione gra­nie, obu nam rozwiązano ręce i każdy dostał po pasku suszonego mięsa, po kubku pełnym brązowego wywaru z przyjemnie pachnących ziół oraz po garści pemikan u. Pierwszy raz w życiu jadłem to sproszkowane mięso. Było bardzo smaczne. Wiedziałem, że trady­cyjny pemikan robi się z mięsa bizonów. Pokrajane na wąskie płaty, suszy się przez wiele dni, i to ko­niecznie w cieniu. Potem Indianie, a raczej kobiety indiańskie, ucierają te twarde jak drewno kawałki w wydrążonych kamieniach. Robota niesłychanie żmudna, ale w końcu otrzymuje się z tego brązowy proszek o nieco ostrym, przyjemnym smaku. Ten łatwo strawny, wysokowartościowy pokarm, przecho­wywany w suchym miejscu, nie psuje się nigdy. Na­daje się wspaniale jako żywność na dłuższe podróże. Biali traperzy docenili w pełni wartość praktyczną indiańskiego wynalazku, a nawet zainteresował się nim amerykański przemysł spożywczy. Niestety, ory­ginalny bizon i pemikan zniknie wkrótce z powierzchni naszej ziemi. Ale sam sposób jego przyrządzania zosta­nie na pewno wykorzystany przy wszelkiej produkcji mięsnego proszku.

Jadłem więc ten pemikan z prawdziwą przyjemnoś­cią, wdzięcznie wspomniawszy Czarną Pumę, że kazał się o nas zatroszczyć swym ludziom.

Tak siedząc, zajadając i popijając, przeszukiwałem oczami dolinę. Po obu jej stronach ciągnęły się kłę­bowiska większych i mniejszych głazów, spomiędzy których wyrastały krzewy dzikiej maliny, porzeczki i trującej wilczej jagody — teraz obsypane kwieciem. Nieco wyżej ciągnęły się postrzępione piaskowcowe gra­nie, których przekrój znaczył się różnobarwnymi pa­sami, od jasnożółtego poprzez pomarańczowy aż do brązowego. Zbocza jednak nie były tak strome, jak mi się przedtem, o szarym świcie, wydawało. Ktoś zręczny mógł stosunkowo łatwo wspiąć się na nie lub po nich zsunąć. Rozglądałem się dokoła, ale nigdzie nie dostrzegłem wojowników Czarnych Stóp. Gdzie oni są? — zastanawiałem się. Po chwili znowu zwią­zano mi ręce. Tym razem uczyniono to znacznie mocniej niż poprzednio.

Tak leżeliśmy do wieczora. Wówczas powtórzyła się ta sama historia: znowu nas nakarmiono. Na koniec siadł przed nami jeden z wojowników ze strzelbą umieszczoną między kolanami. Ognisko poczęło przy­gasać i ciemność zakryła Złą Dolinę.

Zabrałem się na nowo do swoich rąk. Niestety! Nie potrafiłem ich rozluźnić ani o ćwierć cala. Nie po­mogły bolesne wysiłki, rzemień tylko coraz głębiej wpijał się w skórę. Okryty potem i ledwie dysząc zre­zygnowałem z dalszych prób.

Mijały minuty, kwadranse i chyba godziny. Nie mogłem zasnąć. Piekła mnie skóra od rzemieni, zdrętwiały mi na nowo ręce i nogi, a jakiś kanciasty, wystający z ziemi korzeń boleśnie uciskał w plecy.

Starałem się przewrócić na bok, ale w takiej pozycji poczułem się jeszcze gorzej.

Tak wiercąc się zerkałem od czasu do czasu na pil­nującego Indianina. Siedział nieporuszony, wciąż w tej samej pozycji.

Potem dostrzegłem, jak od strony przygasłego ogniska, z ciemności nocy, wyłoniła się czyjaś postać. Ktoś widać szedł zmienić naszego strażnika. Nie po­myliłem się. Nowo przybyły popatrzał na nas, potem ukląkł przy siedzącym, coś mu powiedział, a później wydarzyła się rzecz najdziwniejsza, jaką widziałem. Przybyły objął wartownika za szyję. Wydało mi się, że siedzący chciał się zerwać, ale zrezygnował z tego zamiaru, a po chwili rozciągnął się jak długi.

Patrzałem, jak klęczący Indianin pochylił się nad leżącym, czyniąc dziwne ruchy rękami. Potem podniósł się, rozejrzał dokoła i wolnym krokiem zbliżył się ku mnie. Nachylił się ku mym skrępowanym nogom. Sze­roko rozwarłem oczy.

O mało nie krzyknąłem. Przecież to był znajomy głos, głos szeryfa Irvina!

Po sekundzie spadły pęta z moich stóp i rąk. Zgod­nie z przestrogą nadal leżałem nieruchomo. Szeryf z kolei nachylił się nad Karolem. W końcu wyprosto­wał się.

Leżcie, aż wrócę. Uważajcie na tego draba. Jest skrępowany i ma knebel w ustach. Ale nigdy nic nie wiadomo...

Wolnym krokiem, do złudzenia naśladującym chód Indian, skierował się w stronę ogniska.

Poczołgałem się w bok. Jeniec leżał dokładnie skrę­powany, bo ani się ruszał. Oczy miał zamknięte. Na pozór czynił wrażenie martwego, ale kiedy dotkną­łem dłonią jego półnagiej piersi, poczułem lekkie bi­cie serca. Musiał zemdleć w uścisku szeryfa i nie od­zyskał jeszcze przytomności.

Niedługo czekaliśmy na powrót Irvina. A tak do złudzenia przypominał wojownika Czarnej Pumy, że kiedy ukazał się w blasku ogniska, gotowałem się już do skoku. Pomyłkę stwierdziłem w ostatniej chwili, gdy cisnął nam dwie płachty i półgłosem rozkazał:

A reszta?

Pilnują wejść doliny. Spenetrowałem wszystko dokładnie. Grunt się nie śpieszyć. Teraz... jazda za mną.

Chwyciłem za pled. Więcej w nim było dziur niż całych kawałków, ale zawsze jako-tako okrywał mą postać.

Do licha, ten człowiek o wszystkim pomyślał! Po­patrzałem na jego wysoką sylwetkę w nabożnym po­dziwie.

Ale oto stanęła przed nami kolejna trudność. Nale­żało odszukać wojowników Czarnych Stóp. Szeryf nie wiedział, w jakiej części doliny zostali umieszczeni.

Idziemy — przynaglał. — Za mną! I naśladujcie mnie we wszystkim.

Ruszyliśmy wzdłuż doliny, trzymając się jak najda­lej od jej środka. Irvin szedł pierwszy, za nim Karol, na końcu ja. Była to bardzo męcząca wędrówka. Po drodze natknęliśmy się na indiańskie konie. Niektóre z nich odezwały się cichym rżeniem. Gdyby w pobli­żu znajdował się wartownik, zrozumiałby, że coś się tu dzieje.

Wolno posuwaliśmy się dalej. Wreszcie szeryf, za­trzymał się.

Uwaga, drugie ognisko.

W czarnej szyi doliny jarzyło się czerwone oczko. Czy kto siedział przy ognisku, spał czy czuwał? Z tej odległości nie sposób było rozeznać. Poczęliśmy się czołgać. Wśród rozsianych tu i ówdzie kamieni o ostrych krawędziach, wśród starych, uschłych badyli krzewów należało uważać nie tylko na każdy szmer wywołany nieostrożnym ruchem, ale również na włas­ne dłonie, które tak łatwo poranić. Z cichym westchnien iem pomyślałem, jak bardzo przydałyby się skórzane rękawice.

Stopniowo zbliżaliśmy się do celu. Co kilka kroków szeryf przerywał wędrówkę. Czułem, jak mokra ko­szula przywiera do pleców, a z czoła spływają krople potu. Po minucie rozpoczynało się na nowo żmudne forsowanie nierówności. Światełko rosło w oczach. Wreszcie dojrzałem: przy ogniu siedziało dwu ludzi. Ale gdzie są wojownicy Czarnych Stóp? Nigdzie ich nie dostrzegłem.

Krąg blasku rozszerzał się, a jego krańce wyznacza­ły kres naszej wędrówki. Na koniec spoczęliśmy pod rozłożystym krzakiem obserwując rozciągającą się przed nami przestrzeń. Dwie sylwetki wojowników nadal tkwiły nieruchomo przed ogniem. Byli odwróce­ni do nas plecami. Szeryf legł tuż obok mnie i za-szeptał:

Tam na prawo leżą Czarne Stopy, tuż przy zbo­czu.

Wytrzeszczyłem oczy we wskazanym kierunku, ale na próżno. Szeryf posiadał chyba sowi wzrok.

Nie wiedziałem, co Karol miał na myśli, dopóki nie spostrzegłem, jak zebrał z ziemi garść okruchów skal­nych i cisnął je w bok. Zaszeleściły po liściach jakie­goś krzaka. Siedzący przy ognisku poruszyli się. Upły­nęła minuta. Karol powtórzył swój manewr. Tym ra­zem kamyki uderzyły widać w skałę, bo rozległ się charakterystyczny grzechot. Dopiero teraz jeden z war­towników podniósł się i ze strzelbą w ręku ruszył w naszą stronę. Posuwał się bardzo wolno, rozglądając się dokoła. Krok za krokiem podchodził do miejsca, w którym leżeliśmy, ale je minął w odległości paru stóp. Odwróciłem głowę i obserwowałem, jak jego po­stać niknie w ciemnościach.

Ja się z nim załatwię — szepnął Karol.

Powstał bezszelestnie i ruszył w ślad za Indiani­nem. Serce waliło mi jak młotem. Oczekiwałem w każ­dej chwili odgłosu walki, krzyków, strzału. Nic podob­nego nie nastąpiło. Cisza nocy nie została zakłócona żadnym dźwiękiem. Mijały sekundy. Na koniec czyjaś dłoń dotknęła mego ramienia. O mało nie podskoczy­łem.

Historia powtórzyła się ze ścisłą dokładnością. Straż­nik, zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością to­warzysza i znowu sprowokowany przez Karola, odbył podobną co jego poprzednik wędrówkę. Tak samo wy­ruszył za nim Karol, obezwładnił i skrępował. Wspo­minam o tym tak krótko, a przecież sprawa wcale nie była łatwa do wykonania, ale widać mieliśmy przysło­wiowy łut szczęścia.

Teraz — zakomenderował szeryf — do Czarnych Stóp!

Powiódł nas na prawo od ogniska. Czarnych Stóp, jak się okazało, pilnował jeden tylko wojownik. Nie wiem, co zwróciło jego uwagę: nasze zbyt pośpieszne ruchy czy też liczba zbliżających się osób — przy ognisku siedziało tylko dwu wojowników. Przypusz­czam, że w pierwszej chwili niczego jeszcze nie podej­rzewał. Poderwał się jednak z ziemi, zapewne wiedzio­ny zwykłą ostrożnością. Sytuację uratowała sztuczka Irvina. Począł nagle wymachiwać rękami. Wartownik zdumiał się, opuścił strzelbę i stał tak z sekundę, wresz­cie wykrztusił:

Kto ty?

I ta sekunda opóźnienia wystarczyła, by w następnej został obalony, skrępowany i rozbrojony. Rzuciliśmy się w stronę skalistego zbocza.

Pobiegłem potykając się. Wpadłem na jakiś głaz i runąłem. Na szczęście nie na ziemię — potłukłbym się boleśnie — ale na czyjeś ciało. Był to jeden z wojow­ników Czarnych Stóp, jak się za chwilę okazało. Mu­siałem go mocno poturbować, ale nawet nie jęknął.

Szybko zabraliśmy się do rozcinania więzów. Teraz wyszło na jaw, że Indianie pilnujący naszych koni przed wejściem do doliny nie dali się zaskoczyć. Padło dwu napastników, ale i dwu wojowników Czarnych Stóp.

Czerwona Chmura został raniony. Natychmiast za­jąłem się prowizorycznym opatrunkiem. Rana nie była jednak groźna. Nóż przebił przedramię, nie uszkadza­jąc kości. Kiedy obwiązywałem ranę czarownikowi, wyjaśnił nam przyczynę nagłego odjazdu Czarnej Pu­my. Przywódca bandy okazał się tak zarozumiałym i nierozważnym, że chciał się pochwalić przed Czer­woną Chmurą. Mówił, że wie o stadzie bydła, jakie Czarne Stopy sprowadziły niedawno, jako zaczątek wielkiej hodowli planowanej przez czarownika Czar­nych Stóp, i że chce pognać je do zagród bladych twa­rzy. Obiecywał sobie z tego pokaźny zysk.

Plan ten na pewno nie narodził się w jego głowie. To wyglądało na projekt Scotta lub Rothcliffa. Karol, gdy się o tym dowiedział, aż pobladł z wrażenia. — Musimy ich gonić. Jak najprędzej. Ilu Indian pozostawił na straży bydła Wysoki Orzeł, wódz Czarnych Stóp, nikt z nas o tym nie wiedział. Należało więc śpieszyć się z odsieczą, z jakże małymi przecież siłami! Natychmiast, bo tylko zaskoczenie da­wało szansę zwycięstwa.

Czerwona Chmura wysłał wojowników ku drugiej gardzieli Złej Doliny. Wrócili wiodąc jeszcze dwu jeń­ców. Cóż mieliśmy z nimi począć? I z tą szóstką po­zostałych, których poprzednio pojmaliśmy?

Znałem z opowiadań Karola twarde zasady indiań­skich plemion: krew za krew, śmierć za śmierć. Osta­tnie słowo należało do Czerwonej Chmury. Jak posta­nowi w tej trudnej sytuacji? Jeńców nie mogliśmy zabierać z sobą. Nie sposób również było zostawić ich pod strażą — musielibyśmy wówczas jeszcze bardziej uszczuplić nasz oddziałek.

Wojownicy wyprowadzili konie, złożyli na jeden stos zdobytą broń: strzelby i tomahawki, łuki i strzały. Sta­nęliśmy półkolem i wówczas przemówił czarodziej Czarnych Stóp, zwracając się najpierw do nas:

Moi biali bracia uwolnili wojowników Czarnych Stóp i pojmali sześciu ludzi Czarnej Pumy. Dzięki moim białym braciom wojownicy Czarnych Stóp mo­gli ująć jeszcze dwu wartowników. Ci ludzie, ich broń i konie słusznie należą teraz do moich braci.

Niech postąpią z nimi, jak nakazuje sprawiedliwość.

Umilkł i patrzał na nas uważnie.

Zerknąłem na szeryfa, szeryf zerknął na Karola, a ten poprosił czarownika o parę minut zwłoki. Po czym odprowadził nas na bok i nie czekając, że kto­kolwiek zabierze głos, zaproponował, aby schwytanych, puścić wolno, pozostawiając im tylko łuki i strzały. Konie wypędzić na prerię, broń palną ofiarować Czar­nym Stopom, a tomahawki zniszczyć.

Powiedziałem, iż w ten sposób skazujemy jeńców na śmierć głodową.

Mylisz się, Janie. Oni z łuków świetnie strzelają i zawsze potrafią upolować jakąś zwierzynę, a że będą wędrować piechotą? Teraz wiosna. Do zimy na pewno znajdą schronienie. Nie możemy im pozostawić broni palnej, jeśli opuszczając dolinę chcemy mieć pewność, iż żaden z nas nie dostanie kulą w plecy. Nie możemy im pozostawić koni, bo mogliby wkrótce połączyć się z resztą ludzi Czarnej Pumy albo ruszyć za nami.

Ustąpiłem. Szeryf przystał również na takie rozwią­zanie. Wróciliśmy zakomunikować o tym Czerwonej Chmurze. Gdy słuchał Karola, twarz jego była nie­przeniknioną maską. Nie wiedziałem, czy pochwala naszą decyzję, czy też ją gani. Czekałem z niepokojem. Wtedy przemówił:

Moi bracia postanowili słusznie. Czerwona Chmu­ra pójdzie ich śladem.

A potem, zwracając się do skrępowanych jeńców:

Słuchajcie, ludzie Pumy! Nie zabieramy wam skalpów. Zostawiamy wam noże, łuki i strzały, Howgh!

Trudno było nie docenić wielkoduszności Czerwonej Chmury ani odwagi wobec innych wodzów Czarnych Stóp, którzy mogą potępić taką łaskę okazaną wrogom. Z drugiej znów strony decyzja czarodzieja była także oznaką pogardy dla napastników. Zbieranina Pumy znajdowała się poza prawem i zwyczajami indiańskich narodów.

Zdobyczne konie wyprowadzono z doliny na prerię. Krzykiem i strzałami zmusiliśmy je do galopu. Pogna­ły wreszcie z tętentem i wkrótce straciliśmy je z oczu. Jeśli nie przyłączą się do któregoś z nielicznych już stad mustangów — same utworzą takie stado i po kil­ku miesiącach nikt nie pozna, iż kiedyś służyły czło­wiekowi.

Zabraną broń palną rozdzielili między siebie ludzie Czerwonej Chmury. Tomahawki zostały potrzaskane i ciśnięte do strumienia. Gdy na niebie wstawały po­ranne zorze — najodpowiedniejsza pora dla rozpoczę­cia wyprawy — wskoczyliśmy na siodła.

Wyruszałem szczęśliwy, że tak właśnie, a nie ina­czej zakończył się nasz pobyt w Złej Dolinie. Irvin był w gorszym nastroju. Mruczał, że nie może w nie­skończoność uganiać się po prerii — do tego kanadyj­skiej — będąc szeryfem amerykańskiego miasteczka. Nie po to go przecież wybrano, aby — jak dowodził — buszował po pustkowiach o dziesiątki mil od miasta, nad którym powierzono mu pieczę. I to bez konkret­nego wyniku!

Jak to, szeryfie — rzekłem na pocieszenie — przecież zawdzięczamy panu wolność. Czy to nie suk­ces? Gdyby nie pański zgubiony zegarek... Ale czy go pan odnalazł?

Rozchmurzył się.




Wciąż dalej


Siady były tak widoczne, że ślepy by je rozpoznał. Czarna Puma nawet nie usiłował ich zacierać. W je­go przecież mniemaniu nic mu nie mogło zagrażać, a nie chciał tracić czasu, tak mu było pilno zagarnąć stada Czarnych Stóp.

Trop wiódł ku południowemu zachodowi. Ciągnął się długą, falistą linią wydeptanych traw, nad którymi po­woli opadały poranne mgły. Dziwne to widowisko, gdy szara, wilgotna pajęczyna gęstnieje coraz bardziej i osiada coraz niżej, ścieląc się długimi smugami wśród traw i zwiastując pogodę.

Poczęły przygasać czerwone zorze przedranne, prze­kreślające niebo na kształt wysokich, smukłych ko­lumn. Wówczas ukazała się krawędź słońca. Zerwał się wiatr i cała preria rozfalowała się w szmaragdowe morze.

Tego dnia przed południem trafiliśmy na pierwsze, opuszczone obozowisko. Czarna Puma, wyjechawszy nocą, dopiero gdzieś nad ranem pozwolił wypocząć lu­dziom i koniom.

Czerwona Chmura dokładnie zbadał otoczenie i kie­dy siedzieliśmy wokół ogniska, powiedział:

Czarna Puma jest jak niecierpliwe dziecko. Je­chał przez noc, kiedy w ciemnościach nie można po­suwać się szybko. Teraz, w dzień, będzie musiał dać odpocząć koniom.. Co zyskał przy księżycu, straci w słońcu.

Istotnie, dlaczego nie czekał do wschodu, tylko tak nagle opuścił Złą Dolinę? I kto poinformował go o miejscu, w którym pasło się stado?

Scott, uciekając przed nami, mógł co prawda trafić na ślady bydła. Ale mogli tego dokonać przypadkowo i ludzie Pumy.

Po trzygodzinnym odpoczynku, dobrze już po połud­niu, ruszyliśmy w dalszą drogę. Trawy poczęły rzed­nąć. Zamiast kołyszącego się dywanu zieleni, roztrą­canego przez konie, coraz częściej ukazywały się gołe placki piasku, porosłe łodygami chwastów o brunatnej barwie, o liściach szorstkich, nieprzyjemnych w doty­ku. Trawożerne zwierzęta unikają tych okolic. Pre­ria — wbrew mniemaniu osób znających ją tylko z opisów — nie jest bynajmniej jednolitym, trawia­stym stepem. Obfituje w części nieurodzajne, na po­ły bezwodne pustynie, wśród których zginąć może z pragnienia lub głodu samotny jeździec razem ze swym koniem.

Preria, zwłaszcza kanadyjska, nie jest również gład­ką płaszczyzną. Przecina ją duża ilość parowów, któ­rymi płyną strumienie ze wschodnich stoków Gór Skalistych. Szerokie doliny, wypłukane przez wody, po­rosłe są dokoła drzewami dającymi schronienie licznej zwierzynie. Poza pumą — lwem amerykańskim — niedźwiedziem szarym (grizzly), czarnym i brunatnym, żyjącym przeważnie w górach lub na przedgórzu, mieszkają tu antylopy, kujoty, dzikie króliki, borsuki, świstaki, gdzieniegdzie bobry i mnóstwo mniejszych gryzoni. Tu wreszcie, na nizinach, natrafić można na ostatnie stada mustangów i ginące bizony.

Przebywszy piaszczystą połać trafiliśmy na szmat jeszcze bardziej jałowego gruntu — jakiś kamienisty upłaz, zupełnie jak w górach. Potężne powodzie przez wieki musiały tu nanieść mnóstwo skalnych odłamków z dalekich gór. Nie rosło nic poza kłującymi ostami. Sądzę, że jeśli nawet biali osadnicy zamienią prerię w setki tysięcy gospodarstw, na zawsze pozostaną nie zaludnione te jałowe tereny, wielkością sięgające nie­kiedy powierzchni wielu europejskich krajów. Tak rozległa jest preria!

Na kamiennej pustyni nie chcieliśmy popasać. Po­pędzaliśmy konie. Trzaskały kopyta sypiąc iskry po głazach, aż raptownie urwało się kamieniste rozsypisko i moim zdumionym oczom ukazał się wspaniały, kwietny dywan ginący hen, aż za horyzontem. Wra­żenie było tak silne, że zatrzymałem konia.

Białe, czerwone, niebieskie, żółte, fioletowe barwy, nieskończona gama kolorów i odcieni ścieliła się u końskich nóg. Preria kwitła tu swą wiosenną wspania­łością. Wciągałem w płuca aromatyczny zapach. Nad kielichami kwiatów buczały wielkie trzmiele, bąki, osy i dzikie pszczoły ulatujące ze swą zdobyczą ku ukrytym gniazdom. Obrazu dopełnił widok drobnego stadka czworonogów, jakie zerwało się spośród wyso­kich traw i przemknęło przed nami z głuchym łomo­tem racic. Antylopy. Nie mieliśmy jednak czasu na po­lowanie.

W takiej okolicy zatrzymaliśmy się wieczorem na drugi nocny postój. Skłoniło nas do tego — poza za­padającym zmrokiem — napotkane wzgórze, porośnię­te liściastym starodrzewem, przeważnie klonami i bukami, pozwalające na daleką obserwację terenu, no i niezbędna dla wszystkich woda. Mała rzeczułka opły­wała wzniesienie z trzech stron. Trop ciągnący się przed nami omijał je, przekraczał koryto rzeczki i gi­nął w dali.

Na polecenie Czerwonej Chmury jeden z wojowników wdrapał się na czubek samotnego buku. Nie do­strzegł jednak nikogo na bezkresnej równinie.

Nazajutrz, jeszcze o szarej godzinie, byliśmy gotowi do drogi. Dzień zapowiadał się upalnie, duszny i bez­wietrzny. Czerwona Chmura raz po raz spoglądał w niebo i chociaż na jego twarzy nie można było od­czytać nawet śladu niepokoju, całe zachowanie świad­czyło o tym, iż spodziewa się jakiegoś, niebezpieczeń­stwa. Zwróciłem na to uwagę Karolowi.

Po godzinnej jeździe wzeszło słońce. Świeciło czer­wono, nienormalnym, palącym blaskiem. Szeryf wy­jaśnił, iż przyczyną tej barwy są drobne zawiesiny ru­dych pyłów. Gdzieś za nami kotłował się wicher, a te niedostrzegalne pyły to jego forpoczty. Uczyniło się jeszcze bardziej duszno. Widziałem, jak powietrze drży, choć żaden powiew nie marszczył powierzchni prerii. Po kilku minutach byłem mokry od potu, a kark mego konia począł błyszczeć wilgocią.

Czerwona Chmura uniósł rękę, potem coś krzyknął. Karol, jadący tuż za nim, odwrócił się i zawołał:

Prędzej!

Zmusiłem wierzchowca do galopu. Ale nawet w bie­gu twarzy mej nie musnął ani jeden powiew. Preria buchała żarem rozpalonego pieca. Gdy konie poczęły pokrywać się płatami piany, czarownik zwolnił tem­po. Po dalszych dwu chyba milach czoło naszej kawal­kady stanęło. Ujrzałem, jak Czerwona Chmura zeska­kuje z siodła, bierze konia za uzdę i powoli zapada się wśród łodyg traw. Wyglądało to na sztuczkę magicz­ną. W rzeczywistości płaszczyzna prerii urywała się w tym miejscu raptownie, spadając stromym zboczem aż ku zarośniętej krzewami dolinie.

Sprowadziliśmy wierzchowce na sam dół, zdjęliśmy z nich siodła i juki. Ale zwierzęta, zamiast paść się wśród traw, zbiły się w gromadkę i wyciągając ku gó­rze głowy tuliły uszy i biły kopytami w ziemię. Po chwili część z nich pokładła się wśród krzewów.

Wdrapaliśmy się po zboczu i legli na samym skraju parowu. Po chwili przyłączył się do nas Karol. Spo­glądałem dokoła, ale nie dostrzegłem nic, co mogłoby zwiastować nadejście burzy. Może tylko słońce było jeszcze bardziej rude, a duchota jeszcze większa.

Nic ciekawego — mruknąłem. — Nic się nie dzieje.

Ale będzie się działo, doktorze, idę o zakład.

A Karol dodał:

Czerwona Chmura nie myli się. Nasze szczęście, żeśmy trafili na ten parów. A teraz patrz i nie gadaj.

Więc patrzałem, mimo iż poczęła ogarniać mnie sen­ność. Zapewne skutek upału.

Początkowo nadal nic się nie działo i chociaż przy­kładałem raz po raz lornetkę do oczu, nie zdołałem do­strzec żadnej zmiany na niebie ani na ziemi, aż w pew­nej chwili... Właśnie!

Na samym, najdalszym krańcu horyzontu, gdzieś na północy poczęła się tworzyć czarna, atramentowa li­nia. Szybko grubiała, aż zamieniła się w wysoką, ciemną ścianę. Nad naszymi głowami nadal błyszcza­ło słońce i najlżejszy podmuch wiatru nie mącił ciszy.

Spojrzałem w dół parowu — wszystkie konie pokład­ły się, a indiańscy wojownicy , siedzieli nieruchomo jak dziwaczne posągi porzucone wśród zieleni. Znowu spojrzałem przed siebie. Ściana rosła, sięgała aż do nieba. Machinalnie zgniotłem źdźbło uschłej trawy. Wydało głos łamanego drzewa — tak było cicho doko­ła. Ciemność pędziła ku nam, zajęła już połowę wid­nokręgu. Wówczas uderzył w nas pierwszy podmuch wiatru. Nie niósł jednak upragnionego chłodu, lecz żar jakby z wnętrza rozpalonego pieca. Zatargał wierz­chołkami traw i krzewów i pognał dalej. Znowu stało się bezwietrznie. Potem nastąpiło drugie uderzenie, po nim — trzecia fala żaru. Niebo pociemniało już nad nami. Słońce wyglądało jak żarzący się węgielek do­gasającego ogniska. W powietrzu czuć było pył, któ­ry kręcił w nosie i dusił w gardle. Wówczas ujrzałem na tle czarnej ściany jak gdyby trzy ciemniejsze jesz­cze kolumny. Trzy potężne leje wsparte węższymi koń­cami o ziemię, szerszymi ginące w górze.

Trąba powietrzna — oświadczył Karol.

Widziałem, jak wirujące słupy parły w naszym kie­runku. Za nimi wzbijały się tumany kurzu. W pewnej chwili dwa wirujące kolosy wpadły na siebie. Rozległ się łoskot podobny do łomotu skalnej lawiny. Obie ko­lumny znikły, ale trzecia toczyła się dalej. Nastała noc. Karol szarpnął mnie za ramię.

Schodź, Janie! — wrzasnął Karol. — Szybciej!

Zczołgałem się, a raczej stoczyłem. Nad parowem przemknęła chmura kurzu, leciały w powietrzu jakieś szczątki krzaków czy drzew, splątane trawy. Ciśnienie powietrza przygniotło mnie ku ziemi, a świst wichru był tak przeraźliwy, iż machinalnie zatkałem sobie uszy. Wówczas czerń nieba poczęły przerzynać błyskawice. Ale słowo “błyskawica” nie może oddać w pełni tego, co widziałem. Wśród mroku uczyniło się nagle jasno jak w dzień. Połowa nieba migotała zło­tym blaskiem dłużej niż minutę. Potem zapadała ciem­ność, trzaskał grzmot, a odgłos jego, ustokrotniony echem, przetaczał się jak ciężki, ładowny wóz z krańca po kraniec horyzontu, zagłuszając wycie wiatru. Bły­skawice następowały jedna po drugiej, aż wreszcie zlały się w jedno wielkie migocące światło. Przymkną­łem oczy. Wówczas lunął deszcz. Ale jaki! Czułem, jak gdyby nad nami rozwarły się upusty gigantycznego wodospadu. To nie były krople, nawet nie strugi, lecz nieprzerwana lawina wody. Jakaś drgająca kurtyna, poprzez którą świata nie można było dojrzeć. Na szczęście trwało to dość krótko. W przeciwnym razie utonęlibyśmy chyba w tym parowie, bo woda poczęła gwałtownie przybierać.

Zaledwie przestało padać, zaświeciło słońce na czy­stym, błękitnym niebie. Tylko na południu czerniała jeszcze oddalająca się od nas posępna chmura. Czym prędzej wyprowadziliśmy konie z dołu, do którego spływały teraz z szumem i pluskiem rwące strumie­nie. Rozejrzałem się dokoła. Wszędzie leżały powalo­ne trawy, a drogę trąby powietrznej znaczył nagi pas zrytej, brunatnej ziemi. Potężny lej posuwał się zygza­kiem i minął nasz parów w odległości paru zaledwie yardów.

Byliśmy mokrzy od stóp do głów. Czułem wodę w butach. Gdy wyciągnąłem rewolwer, z jego pochwy, ba — z lufy również trysnęła struga wilgoci. Przemo­kły nasze koce i juki przy siodłach. Karol z widoczną na twarzy rozpaczą rozplątywał rzemyki kapciucha z tytoniem. Wewnątrz bulgotała brunatna zupa. Na szczęście mój schowek na tytoń okazał się bardziej szczelny. Cóż z tego? Zamokły wszystkie nasze zapał­ki, a o uzyskaniu ognia indiańskim sposobem, przez tarcie zaostrzonego kołka o deseczkę, nie można na­wet było marzyć. Tego rodzaju przyrząd do rozpala­nia ogniska nosi co prawda przy sobie każdy wojow­nik, ale i deseczki, i kołki były mokre. Wybawić z kło­potu mogło nas tylko słońce. Pozdejmowaliśmy więc z siebie wszystko, co tylko można było zdjąć i poroz­kładali na wciąż wilgotnej trawie. Po dwu godzinach słonecznej operacji odzież jako tako wyschła, a ponie­waż ognia nadal nie potrafiliśmy rozniecić, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Powolna to była jazda, bo ziemia stała się grząska. W zagłębieniach gruntu raz po raz ukazywały się ma­lutkie jeziorka. Pocieszała nas myśl, iż oddział Czar­nej Pumy z takimi samymi musiał walczyć trudnościa­mi, jeśli w ogóle huragan go nie rozproszył.

Widoczny dawniej tak wyraźnie ślad kopyt teraz gi­nął chwilami zupełnie. Nad wieczorem zdawało się nam, żeśmy go bezpowrotnie stracili. Dopiero wysła­ni przez Czerwoną Chmurę wywiadowcy odnaleźli tro­py. Wszystko to bardzo opóźniało pościg. Na szczęście, dnia następnego grunt stwardniał i można już było jechać normalnie. W dwie godziny po wyruszeniu z nocnego postoju ujrzeliśmy daleko na horyzoncie jeźdźców.

To oni! — krzyknąłem.

Czerwona Chmura nie podzielił mego entuzjazmu.

Mój biały brat się myli — powiedział spokoj­nym głosem. — Za mała grupa.

Wyciągnęliśmy lornetki.

Nie, to nie byli ludzie Pumy. Dwu zaledwie jeźdź­ców, i to posuwających się w naszym kierunku.



Jechaliśmy jeszcze z piętnaście minut, kiedy szeryf pierwszy zauważył:

Czerwone kurtki! Mogę się założyć.

A więc — patrol kanadyjskiej policji. Czy ścigał kogo, czy też przypadkowo znalazł się na naszej dro­dze? Zmieniliśmy szyk. jazdy. Karol stanął na czele, za nim szeryf, po szeryfie — ja, a dopiero za mną — Indianie. Karol uważał, iż w ten sposób nie spłoszymy czerwonych kurtek. Jechaliśmy więc w tak ustalonej kolejności. Wreszcie patrol nas dostrzegł. Ujrzeliśmy, jak “czerwoni” wstrzymali konie. Byłem ciekaw/ czy pośpieszą nam naprzeciw, czy też pojadą gdzieś w bok. Nie stało się ani jedno, ani drugie. Nadal sterczeli w miejscu z karabinkami wspartymi o kolana. W mia­rę jak zbliżaliśmy się, sylwetka jednego z jeźdźców po­częła mi się wydawać coraz bardziej znajoma. Nie, to nie było przywidzenie. Ja już go kiedyś spotkałem. W tym momencie Karol odwrócił się ku mnie i krzy­knął :

Sierżant Mitchell!

Oczywiście! Dziwne, że od razu go nie rozpoznałem. Sierżant Mitchell z Królewskiej Konnej, stary znajo­my Karola, ale i mój. Towarzysz nieudanego pościgu sprzed roku, pościgu za Scottem.

Wstrzymaliśmy konie tuż naprzeciw “czerwonych kurtek”. Mitchell wyciągnął ku górze obie ręce:

Co za spotkanie! Wielki Bóbr na czele indiań­skich wojowników! Jak zwykle. O, i dzielny lekarz z południa! Dokąd drogi prowadzą? Czy przypadkiem nie wstąpiliście na wojenną ścieżkę? Na prerii rojno.

W ciągu dwu dni spotykam drugą grupę Indian.

Mitchell zamilkł i począł uważnie przyglądać się Ka­rolowi.

Tu streścił w kilku zdaniach dzieje naszej wyprawy, na koniec rzekł wskazując na Irvina:

Czerwona Chmura, przysłuchujący się tej rozmowie w milczeniu, powiedział teraz krótko:

I uciekli? — zapytałem.

Skinął głową.

Ale po co? Przecież Czarna Puma wiódł z sobą co najmniej dwudziestu wojowników.

Coś, jak gdyby cień wesołości ukazał się na nieru­chomym obliczu czarownika. Po twarzy szeryfa prze­mknął lekki uśmiech.

Bo to jest, doktorze, coś zupełnie innego napaść na zwykłego trapera niż zaatakować “czerwoną kurt­kę”. W pierwszym wypadku sprawa może pozostać w ogóle nie odkryta. Któż wie, że jakiś tam traper wędruje po bezludnej prerii? Ale niech się przytrafi nieszczęście policjantowi z Królewskiej Konnej, niech nie powróci do posterunku, władze na głowie staną, aby zbadać przyczynę. I zawsze, prędzej czy później, prawdę odkryją. Dlatego napady na funkcjonariuszy Królewskiej Konnej teraz prawie się już nie zdarza­ją. Podobnie jak na ludzi przewożących pocztę i na pracowników agencji handlowych. Czarna Pumą wo­lał nie ryzykować walki w obronie Scotta i Rothcliffa. Czerwona Chmura ma rację: sierżant Mitchell został dostrzeżony (przecież barwa czerwona najbardziej rzu­ca się w oczy!) wcześniej, niż sam zauważył zbliżają­cych się Indian. Scott i Rothcliff zbiegli. Ale nie martwmy się. Bez nich Puma nie dokona napadu. Mu­szą się więc spotkać w jakimś umówionym miejscu. Nie mam racji?

Tu szeryf spojrzał pytająco na Karola.

Żadnych dwu plemion — zaprotestował Karol. — Gdyby tak było, pierwszy wycofałbym się z naszej wy­prawy. Czarna Puma nie reprezentuje żadnego plemienia. Ani on, ani jego ludzie. To są nędzne wypędki, a czym się trudnią, łatwo odgadnąć: zwykłym łupiestwem.

Mimo tego wyjaśnienia sierżant nadal nie mógł się zdecydować. Kilka razy wracał do tematu “plemien­nych walk”, a w dodatku nie bardzo rozumiał, w jaki sposób Czarne Stopy doszły do posiadania stada do­mowego bydła. Na koniec oświadczył, że jednak nie może pozostawić nas samych (w tym miejscu o mało nie parsknąłem śmiechem), ale że jedzie tylko po to, aby wreszcie schwytać Scotta. Z dalszych słów sier­żanta wynikło, iż spotkał oddział Pumy w przededniu huraganu. To była ważna wiadomość. Wynikało z niej, iż dosłownie depczemy po piętach ściganym. Ruszyli­śmy więc nie zwlekając.

W drodze Mitchell wypytywał Karola o historię ostatniego naszego spotkania ze Scottem. Karol opo­wiadał, omijając pewne szczegóły i nie zahaczając ani słowem o fakt znalezienia przez nas złotodajnej doliny w Górach Skalistych.

Nad wieczorem, ale było jeszcze dość widno, odna­leźliśmy boczny trop odbiegający od śladów oddziału Pumy. Nie ulegało wątpliwości, iż pozostawili go po sobie dwaj biali uciekinierzy. Mitchell w pierwszej chwili zamierzał tym właśnie udać się śladem. Ale dał się przekonać, iż to nie ma sensu. Jechaliśmy więc nadal razem aż do późnego zmierzchu. Trop był coraz świeższy, więc też zastosowaliśmy specjalne środki ostrożności. Rankiem, na pół godziny przed odjazdem, wyruszyło naprzód trzech zwiadowców. Każdy z nich, natychmiast po dostrzeżeniu jakiejkolwiek grupy ludzi na horyzoncie, miał natychmiast wracać.

Wbrew oczekiwaniu i ten dzień minął spokojnie. Do­piero nazajutrz przybyła cała trójka z wiadomością, iż duży oddział czerwonoskórych rozbił obozowisko nad rzeczką znajdującą się o dwie godziny jazdy. Stwierdzili, że brzegi tej rzeczki gęsto były obrośnięte krzewami, a po przeciwległej od nas stronie widniał mały olchowy lasek, dość gęsty, by mogła w nim prze­bywać niewidoczna nawet z bliska grupa ludzi. Ażeby dostać się w sąsiedztwo Pumy, należało przebyć rzeczkę. Musieliśmy więc zmienić teraz kierunek jazdy, zatoczyć wielkie koło, aby przebyć wodę w ta­kim miejscu, w którym ludzie Pumy nie mogliby nas dojrzeć.

Rzeczka płynęła szeroko, pełna ławic piasku i pły­cizn. Ruszyliśmy dalej ku zachodowi wzdłuż brzegu, co chwila badając horyzont przy pomocy lornetek, aż wreszcie ujrzeliśmy ciemniejszą kępę — plamę widnie­jącą tuż nad wodą. To musiał być opisywany przez zwiadowców olchowy lasek. Dalej nie sposób było je­chać — na rozległej płaszczyźnie nigdzie nie można się skryć. Rozpaliliśmy malutkie ognisko nad samą wodą, na piaszczystej plaży, gdzie nieco wyższy brzeg zasłaniał nas przynajmniej z jednej strony. Wiatr wiał ku wschodowi, więc zapach dymu nie mógł dotrzeć do obozowiska Pumy. Cóż jednak należało, czynić da­lej?

Spojrzałem pytająco na Czerwoną Chmurę. Siedział wpatrzony w płomień ogarniający malutkie polana drzewa.

Nie wolno nam jechać dalej, nie wiedząc, gdzie teraz znajduje się stado Czarnych Stóp. Czy nie tak sądzą moi biali bracia?

Gdy nikt nie odezwał się słowem sprzeciwu, czaro­dziej mówił dalej:

Teraz okazało się, iż sierżant Mitchell — podobnie jak ja — uważał, iż dalsze oczekiwanie na to, co uczy­ni Puma, nie ma żadnego sensu. Należy natychmiast przystąpić do akcji. Otoczyć bandę, rozbroić, a Scotta i Rothcliffa aresztować.

W ten sposób — twierdził — zapobiegniemy na­padowi na stada Czarnych Stóp. Jeszcze dziś powin­niśmy ruszyć.

Ku temu poglądowi począł skłaniać się i szeryf. Po­wiedział po prostu, iż za długo już bawi poza Fort Benton. Musi wracać.

Z kolei takim planom sprzeciwił się Karol.

Puma ma ponad dwudziestu wojowników, a ilu nas jest? Policzcie.

Razem z dwoma policjantami dziewięciu. Dwu bowiem wojowników — jak już wspomniałem — udało się na zwiady.

Czerwona Chmura znalazł jednak wyjście, które za­dowoliło wszystkich. Zaproponował, aby na nocne zwiady udał się Mitchell z szeryfem oraz on sam z Karolem. Pozostali podsuną się do lasku tak blisko, jak tylko będzie można. Jeśli da się uprowadzić obu białych bez walki, tym lepiej. Jeśli nie, przed świtem cofniemy się w głąb prerii i poczekamy na wiado­mość, jaką przyniosą zwiadowcy, lub też ruszymy za Pumą — zależnie od okoliczności. I na tym stanęło.

Otrzymałem parę garści pemikanu, do tego podpło­myk i kubek gorącej kawy. Na zdobycie czegoś in­nego nie mieliśmy ani czasu, ani okazji. Potem poło­żyłem się na trawie. Słońce znajdowało się jeszcze dość wysoko i grzało bardzo przyjemnie. Zapadłem w drzemkę. Zbudziło mnie mocne szturchnięcie:

Czas na nas, doktorze.

To szeryf szarpnął mnie za ramię. Otworzyłem oczy. Szarzało. Czerwona kula słońca już ginęła za hory­zontem.

Osiodłaliśmy konie i pomaszerowali wolno, trzyma­jąc je za uzdy. Gdy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy, Czerwona Chmura, Karol, szeryf i Mitchell odłączyli się od nas. Zostałem z drugim policjantem i trzema' indiańskimi wojownikami. Niewielka gro­madka, więc czułem się trochę nieswojo. Pocieszała mnie tylko myśl, że każdy z tych ludzi doskonale wie, jak zachować się w czasie walki, i że moi przyjaciele wkrótce powrócą.

Legliśmy długą linią wśród traw. Za nami pokład­ły się indiańskie mustangi. Ja wybrałem miejsce nie­daleko krawędzi niewielkiej skarpy, wznoszącej się nieco ponad piaszczystą łachę. Wiatr ucichł. Ujrza­łem wielki cień sunący w powietrzu, nisko nad pre­rią. Sowa rozpoczynała swe nocne łowy. Potem ozwały się przejmującym głosem kujoty — wilki stepowe, ale i one wkrótce umilkły. Leżałem rozmyślając o szlaku minionej wędrówki. Sprawa Scotta i Rothcliffa opóźniała wykonanie właściwego zadania, dla któ­rego Karol i ja przybyliśmy w te strony. Po schwy­taniu bandytów należało jak najszybciej — wraz z Czerwoną Chmurą i jego wojownikami — udać się do głównej siedziby Czarnych Stóp: Ukrytego Miasta, a stamtąd ku Dolinie Siodła, złotodajnej dolinie Gór Skalistych.

Na szczęście — myślałem — dziś jeszcze lub jutro Scott wraz ze swym towarzyszem znajdą się w na­szych rękach. Jest rzeczą niemożliwą, aby i tym ra­zem się wymknął. Co prawda opowiadano mi o pew­nym oficerze Królewskiej Konnej, który przez dwa lata ścigał przestępcę, zanim go wreszcie pochwycił. Ale uważałem to za wyjątkowy wypadek.

Starałem sobie wyobrazić, co czynią teraz moi to­warzysze. Czy dotarli już do obozowiska Pumy? Na­stawiłem pilnie uszu, czy przypadkiem nie dosłyszę jakiejś wrzawy lub huku strzałów. Poza cichym szme­rem płynącej wody nic jednak nie mąciło milczenia nocy. Raptem — w pierwszej chwili nie zwróciłem na to uwagi — głos rzeki zamącony został powtarzają­cym się kilkakrotnie pluskiem. Czy w koryto wpadł nadbrzeżny kamień, czy wodę przepływała jakaś żywa istota?... Czworonożna? Dwunożna? Szepnąłem do leżącego obok mnie wojownika:

Skinął głową.

Skinął głową po raz drugi. Zostawiłem mu strzelbę, która teraz tylko by mi zawadzała. Wolno, wolniut­ko podczołgałem się nad samą krawędź wysokiego brzegu, zdjąłem z głowy kapelusz i umieściłem go pod krzakiem. Z tego miejsca mogłem obserwować całą szerokość rozlanej szeroko wody oraz kilka yardów w prawo i w lewo.

Początkowo nie dostrzegłem nic. Gwiazdy błyszcza­ły na niebie, ale nie było księżyca, więc w tym mroku widziałem tylko połyskujące pasmo rzeki. Natężyłem wzrok, badając pilnie każde załamanie przeciwleg­łego brzegu, a potem jasną łachę. I tu niczego nie zauważyłem. Na koniec zwróciłem oczy ku wodzie. W środku najczarniejszego, a więc najgłębszego nur­tu tkwiła ciemniejsza jeszcze plama sitowia. Patrza­łem w tę stronę machinalnie, dziwiąc się tylko, że szuwary wyrosły w miejscu, gdzie przepływ był naj­silniejszy. Potem dostrzegłem, że ciemna plama zmie­nia położenie, przesuwa się, ale całkowicie niezgodnie z kierunkiem prądu.

W pierwszej chwili zrodziło się we mnie zupełnie fantastyczne przypuszczenie, że to kujot przepływa rzekę. W sekundę później dostrzegłem swą pomyłkę. Woda zachlupotała i powoli poczęła z niej wyłaniać się sylwetka człowieka. Pochylona, jak gdyby pod ja­kimś ciężarem. Rozpłaszczyła się nagle na piasku i za­stygła w bezruchu. Jeśli to był wywiadowca — po­pełnił kapitalne głupstwo. Na białej płaszczyźnie jego ciemna postać rysowała się bardzo wyraźnie nawet te­raz, w nocy. Czekałem, co dalej nastąpi. Mijały sekundy, wreszcie nieruchomy kształt począł się wolno czołgać. Prosto na mnie. Zapadłem w trawę.

Jeśli wam kto powie, że znajdując się w takiej sytuacji był zupełnie spokojny — nie wierzcie mu. To kłamstwo. Czułem, jak mi serce bije przyśpieszonym tempem, z trudem starałam się opanować. Zdawałem prawdziwy egzamin wytrzymałości nerwowej.

Nieznajomy dotarł już do podnóża brzegowej skar­py. Znajdował się tak blisko mnie, że mogłem go ręką dosięgnąć, ale jeszcze czekałem. Znowu nastała chwila ciszy, a potem jakiś kamyk z szelestem począł się to­czyć po nierównym gruncie. “Ale niezdara!” — po­myślałem.

Na koniec ujrzałem, jak znad krawędzi wynurza się najpierw wiązka sztywnych traw, a potem głowa, którymi była ustrojona. Zacisnąłem szczęki. Głowa znieruchomiała. Pomyślałem: “Jeśli dostrzeże leżących za mną Indian, natychmiast się cofnie”. Pełen niepo­koju, począłem unosić się ostrożnie na rękach, a po­tem runąłem na leżącego. Krzyknął jakieś “Ho!”, ale był tak zaskoczony, że zanim zdążył wykonać jaki­kolwiek ruch, przygniotło go ku ziemi dwu wojow­ników Czarnych Stóp. Skrępowany rzemieniami z kne­blem w ustach, spoglądał na nas przerażonym wzro­kiem. Był to Indianin.

Dałem spokój wszelkim badaniom, nie czas był po temu ani miejsce. Leżeliśmy jeszcze z dobrą godzinę, zanim — ku mej radości — powróciła wreszcie cała nasza czwórka.

Jak wynikało z ich opowiadania, zwiadowcza wy­prawa udała się tylko w połowie. Porwać podstępem z obozu Pumy obu białych było sprawą niemożliwą. Scott i Rothcliff siedzieli w kręgu Indian, a tuż obok pasły się mustangi, których ostrzegawcze rżenie mo­gło zaalarmować cały obóz. Czerwona Chmura podsunął się tak blisko, iż zdołał usłyszeć rozmowę, jaką przywódca bandy prowadził z białymi. Wynikało z niej, iż przed chwilą wrócili zwiadowcy wysłani dla dokładnego oznaczenia miejsca, w którym pasło się stado Czarnych Stóp. Stwierdzili, iż dzieli ich od nie­go zaledwie godzina jazdy. Była to dla Pumy pomyślna wiadomość. Następna — mniej pomyślna. Okazało się bowiem, iż stada strzegło wcale nie kilku, ale aż dzie­sięciu wojowników Czarnych Stóp. Ta ostatnia infor­macja ucieszyła Czerwoną Chmurę i wpłynęła nawet na zmianę naszych planów.

Czarna Puma zaniepokoił się taką liczbą strażników. Wahał się nawet, czy w ogóle przystąpić do napadu. Jednak dwaj jego biali sprzymierzeńcy tak długo prze­konywali, aż ustąpił. Banda miała wyruszyć przed świ­tem. Słowem wszystko to stanowiło dla nas bardzo cen­ną informację. Potwierdzała ona również przypuszcze­nie Czerwonej Chmury, że Scott i Rothcliff wcześniej musieli dojrzeć “czerwone kurtki” i tylko na pewien czas odłączyli się od oddziału Pumy.

Z kolei opowiedziałem o schwytaniu tajemniczego wywiadowcy. Trzeba go było teraz przesłuchać, cho­ciaż Karol oświadczył, iż niczego się nie dowiemy. Na­leżało jednak spróbować. Przed tym jednak cofnęliśmy się spory kawałek w prerię, aby na wszelki wypa­dek zwiększyć odległość dzielącą nas od obozowiska Pumy.

Irvin odjeżdża


Jeniec leżał cały czas spokojnie, nie drgnął nawet, gdy Czerwona Chmura pochylił się nad nim trzymając w dłoni długi, lśniący nóż.

Teraz pojąłem, dlaczego tak trudno było mi zro­zumieć jeńca. Indianie Kri należą do tej samej rodzi­ny językowej co Czarne Stopy, dlatego świetnie rozu­miałem Czarną Pumę. Skrzydło Jastrzębia używał nie­których wyrazów podobnych, ale nie identycznych. Ich znaczenia mogłem się tylko domyślać. Usłyszałem na­tomiast wiele mówiące słowo “był”. Wynikało z tego, iż Skrzydło Jastrzębia nie jest już wojownikiem Kutenajów.

Trzymasz z Czarną Pumą? — zapytał czarownik.

Jeniec milczał. Można było to uznać za potwierdze­nie.

Skrzydło Jastrzębia stracił leki.

Zrozumiałem i to. Fakt, który stał się tragedią ży­ciową tego młodego wojownika. To, co Indianie na­zywają “lekami”, nie ma oczywiście nic wspólnego z naszym — białych — rozumieniem tego słowa. In­diańskie leki nie są żadnymi lekarstwami. Są nato­miast czymś w rodzaju talizmanu, amuletu każdego dorosłego wojownika. Leki nosi się w malutkich wo­reczkach zawieszonych na szyi lub u pasa. Co znajdu­je się w takim woreczku — nie zdołałem nigdy spraw­dzić. Ale wiem, iż są to przedmioty różnego rodzaju: pochodzenia roślinnego, zwierzęcego, a nawet wyroby rąk ludzkich, na przykład strzępy tkaniny.

Leki mogą być zdobyte na innym wojowniku. Im był sławniejszy, tym większą przedstawiają wartość. Są zawsze sporządzane przez plemiennego czarodzie­ja... Z lekami nie wolno się rozstawać. Ich utrata jest hańbą dla każdego czerwonoskórego, a hańba ta może być zmyta tylko przez odzyskanie leków lub zdobycie ich na innym wojowniku.

Czy wysłał cię Czarna Puma? — zapytał znowu czarownik.

I tym razem jeniec nie odpowiedział. Karol miał rację.

Oto, jak brzmiała zwięzła relacja o wielkiej tragedii. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu.

Skrzydło Jastrzębia pozostanie związany — rzekł Czerwona Chmura — ale gdy zabłyśnie gwiazda poranna, będzie wolny. Może iść na prerię, może iść z Czarnymi Stopami. Przyjmą go jak brata, bowiem padł ofiarą fałszywych ludzi. Howgh!

Odszedłem na bok, zawstydzony. Nie po raz pierw­szy dowiadywałem się o skutkach rozpijania Indian przez białych. Tym razem nie były to co prawda krwa­we konsekwencje, ale fakt wykluczenia ze społeczności indiańskiej często równał się wyrokowi śmierci. Skrzydło Jastrzębia może również zginąłby samotnie, gdyby nie spotkał Czarnej Pumy. I tak oto wódka przysporzyła bandzie rabusiów nowego współuczestni­ka. A z tej drogi nie było odwrotu. Dlatego to właśnie propozycja Czerwonej Chmury stwarzała jeńcowi je­dyną możliwość zrehabilitowania się. I tak ją oceniłem. Czy tak samo zrozumiał ją jeniec? Niedaleka przy­szłość miała odpowiedzieć na to pytanie.

Tymczasem wypadki poczęły rozwijać się zgodnie z naszym planem. Przed północą wrócili dwaj nasi zwiadowcy. Chociaż od stada Czarnych Stóp dzieliła nas — jak już wiedzieliśmy — zaledwie godzina jaz­dy, zużyli na nią parokrotnie więcej czasu, błądząc po prerii w poszukiwaniu celu. Droga powrotna trwała co prawda znacznie krócej, ale gdy dotarli do dawnego obozowiska, nas już tam nie zastali. Dopiero po tro­pach dotarli na miejsce nowego postoju.

Relacje wysłanników Czerwonej Chmury pokrywa­ły się z tym, co zostało podsłuchane w obozowisku Pu­my. Istotnie stada pilnowało dziesięciu wojowników. Okazała się bowiem, iż Wysoki Orzeł — wódz Czar­nych Stóp — otrzymał informację o pojawieniu się na prerii bandy Czarnej Pumy i wzmocnił liczbę straż­ników. Teraz zostali poinformowani o grożącym im na­padzie. Stado zapędzono na samo dno wymytego przez wody kanionu. Zbocza jego dawały wspaniałą osłonę przed napastnikami.

Mogliśmy teraz już w szczegółach opracować plan akcji. Odbyliśmy małą naradę, na której zostało usta­lone, iż jeszcze przed świtem podejdziemy, jak można najbliżej, do olchowego lasku i tam właśnie oczekiwać będziemy wymarszu oddziału Pumy. W pół godziny po jego odjeździe ruszymy za nim tak szybko, aby za­atakować ich w chwili, gdy uderzą na dozorców sta­da. Sierżant Mitchell wraz z towarzyszącym mu poli­cjantem oraz szeryf Irvin mieli się zająć schwytaniem Scotta i Rothcliffa. Zaofiarowałem im swą pomoc. Zdawałem sobie sprawę, że Puma wraz z całą swą bandą jest pospolitym przestępcą zasługującym na ka­rę, ale pamiętałem i o tym, że dwukrotnie obronił nas przed Scottem i zapewniał, że nie zamierza wyrządzić nam żadnej krzywdy.

O pierwszej po północy rozpoczęliśmy powolną i ostrożną wędrówkę w kierunku olchowego zagajni­ka. Przeszedłszy dwie trzecie drogi, pozostawiliśmy ko­nie pod opieką wojowników, a sami podeszli tak bli­sko, że poprzez pnie drzew dostrzegłem niewielki pło­mień ogniska, chwiejący się jak błędny ognik na wie­trze. Tu zapadliśmy w gęstą trawę. Leżałem z głową opartą na lewej ręce, pod prawą mając sztucer. Obok mnie położył się szeryf i Mitchell ze swym towarzy­szem. Powoli ogarniała mnie senność. Szczypałem się w policzek — nie bardzo to pomagało. Na szczęście, ro­biło się coraz chłodniej i to mnie otrzeźwiło. Wytrzesz­czałem oczy na czarną kępę drzew, ale teraz nie mo­głem już dostrzec nawet płomienia. Zapewne ognisko zgasło. Ani się spostrzegłem, jak czarny olchowy la­sek począł szarzeć. Świtało.

Trącaliśmy jeden drugiego, aby nie zasnąć. Jeśli Czarna Puma miał wyruszyć na swą wyprawę, powi­nien był uczynić to właśnie teraz. Tymczasem nic się nie działo dokoła. Czyżby Puma zmienił plany?

Kątem oka dostrzegłem, jak z naszej linii wysunęli się: Czerwona Chmura i Karol. Czołgając się znikli po chwili w gęstej trawie. Czekałem z bijącym sercem na to, co teraz powinno było nastąpić. Mijały minuty, przedranne mgły poczęły się kłębić nad ziemią i po­woli w nią wsiąkać. Na koniec niebo rozświetliły pierwsze zorze. I dopiero wówczas ujrzałem wracają­cych. Szli zupełnie swobodnie, wyprostowani.

Zanim zdążyłem zadać następne pytanie, Czerwona Chmura począł wywoływać swych wojowników. Czte­rech pobiegło po konie. Po chwili ujrzałem, jak dwaj przejechali przez rzeczkę i ruszyli galopem ku półno­cy. Dwu innych zakryły trawy prerii ciągnącej się ku południowi. Wszyscy pozostali, a my z nimi, podeszli do samego skraju olchowego lasku. Przyznam się, iż niewiele z tego mogłem pojąć. Dopiero przy ognisku rozpalonym tym razem na ostygłych już popiołach obozowiska Pumy, dowiedziałem się prawdy. Oto od­dział Pumy wymknął się w zupełnie przeciwnym kie­runku. Jak pokazały tropy, Puma po prostu zrezygno­wał z napadu. Musiał dowiedzieć się o naszym uwol­nieniu, ba, pewno i o naszej obecności w jego sąsiedz­twie. Uznał, że byłaby to zbyt nierówna walka, i zde­cydował się na ucieczkę. Czerwona Chmura wraz z trójką towarzyszy zbyt wcześnie wycofał się z lasku podsłuchawszy, o czym mówił z białymi wódz bandy. Sądząc, że już wie o najważniejszych sprawach, nie czekał dłużej. Gdyby wówczas pozostał jeszcze kilka minut, stałby się świadkiem powrotu wywiadowcy wy­słanego przez Pumę dla zbadania okolicy. Czerwona Chmura dowiedziałby się wówczas, że zwiadowców Pumy było dwóch i że jeden, po przepłynięciu rzecz­ki, dostał się w moje ręce, a drugi zdołał powrócić.


Takie były nasze przypuszczenia oparte na relacji Skrzydła Jastrzębia, który teraz dopiero począł mówić. Ten fakt pierwotnego zatajenia prawdy nie wywołał wśród wojowników Czarnych Stóp ani jednego wrogie­go gestu. Skrzydło Jastrzębia postąpił przecież tak, jak powinien postąpić każdy indiański wojownik.

Wysłani zwiadowcy Czerwonej Chmury wrócili nad wieczorem, stwierdzając, że Puma, przebywszy rzecz­kę, skierował się najpierw na północ, a potem ruszył w kierunku wschodnim.

Cóż więc należało począć?

Sierżant Mitchell oświadczył, iż nie zrezygnuje i na­tychmiast ze swym pomocnikiem ruszą tropami Pu­my. Wyraziłem zdziwienie, iż we dwójkę ryzykuje spotkanie z całą bandą. Odparł, iż nie ma zamiaru te­go czynić, ale że tak długo będzie szedł za Pumą, aż doczeka się chwili, w której Scott odłączy się od czerwonoskórych.

Przecież nie będzie się z nim wlókł w nieskoń­czoność?

Takim retorycznym pytaniem zakończył swe wywo­dy dzielny sierżant z Królewskiej Konnej. Wysłuchaw­szy ich szeryf Irvin oznajmił swoją decyzję:

Będę wam towarzyszył. To jedyna możliwość schwytania Rothcliffa. I ostatni moment. Muszę prze­cież wracać do Fort Benton. Nawet jeśli nie schwy­tam przestępcy. A wy? — zwrócił się do mnie i do Ka­rola. — Chyba mnie nie opuścicie?

Musiałem zrobić głupią minę po tym pytaniu, bo Irvin przyjrzał mi się badawczo, a potem przeniósł wzrok na Karola.

Milczałem, pozostawiając swemu towarzyszowi cały kłopot odpowiedzi. Wywiązał się z niej nie tyle gład­ko, co szybko. Oświadczył szeryfowi, że niestety nie możemy mu teraz towarzyszyć, bo czeka nas jeszcze dość długa droga. Pragniemy ją odbyć, by załatwić sprawę, dla której tu przybyliśmy. Musimy udać się z Czerwoną Chmurą i jego wojownikami. A potem zbli­żył się do Irvina i szeptał coś do ucha. Szeryf pokiwał ze zrozumieniem głową.

Nazajutrz wczesnym świtem trójka jeźdźców opusz­czała nasze obozowisko.

Do zobaczenia, szeryfie!

Uścisnął mi rękę.

Do zobaczenia, doktorze. Jeśli nie złapię Rothcliffa w ciągu tygodnia, wracam do Benton. Gdy wszyst­ko zastanę w porządku, a ślad Rothcliffa będzie jesz­cze wyraźny, raz jeszcze udam się na prerię. Może wówczas spotkamy się wcześniej. Jeżeli nie, będę was oczekiwał u siebie.

Uściskał Karola, pozdrowił Czerwoną Chmurę i wskoczył na konia. Stałem na skraju lasku spoglą­dając, jak trzej jeźdźcy coraz bardziej maleją na roz­ległej przestrzeni prerii. Wróciłem w niewesołym na­stroju do ogniska. Będzie mi brakować szeryfa. To doprawdy dzielny człowiek. I dobry towarzysz wędró­wek.

Ruszyliśmy w przeciwnym kierunku. Kwitnący szmat łąk pozostał daleko za nami. Znowu rozciągała się monotonnie zielona dal. Niespodziewanie wjecha­liśmy w sam środek jakiegoś “osiedla” dzikich indy­ków. Zdarzyło się to tuż obok błotnistego, porośnię­tego szuwarami jeziorka, którego powierzchnia mieni­ła się barwą błękitu. Zaczerpnąłem dłonią wody. Była niebieskawa. Czerwona Chmura wyjaśnił, iż na prerii można spotkać takie małe stawy o bardziej jeszcze za­dziwiających barwach, a Karol dodał, iż przyczyną tego są podziemne źródła zawierające drobniutkie za­wiesiny wypłukanych soli mineralnych. Sam widział kiedyś stawek barwy ciemnoczerwonej, a potem dowiedział się o legendzie na temat bratobójczej walki plemion stoczonej w sercu prerii — przelana krew miała utworzyć takie właśnie jeziorko.

Na indyki wpadliśmy kilka yardów od brzegu. Były to szeregi gniazd założonych wprost na ziemi. O dzi­wo — indyczki nie uciekały, ale tkwiły na gniazdach z nastroszonymi piórami, trwożnie spoglądając w na­szym kierunku. Można ich było nałowić, ile dusza za­pragnie, ale daliśmy spokój — szkoda marnować jaj, które wysiadywały. Upolowaliśmy więc tylko trzy wielkie i gulgocące samce. Dziwne to są ptaki. Dwa razy w roku odbywają wędrówki: z północy na po­łudnie (w październiku) i z południa na północ (wczes­ną wiosną). Taki przemarsz nie jest bynajmniej bez­ładny. Indyki posuwają się w zwartych grupach liczą­cych od dziesięciu do stu sztuk, przy czym oddziel­nie maszerują samice, oddzielnie samce. Słowo “ma­szerują” należy rozumieć zupełnie dosłownie. Pta­ki wędrują pieszo. Dopiero gdy natrafiają w swej dro­dze na jakąś przeszkodę, na przykład rzekę, zrywają się do lotu.

Upolowane indory miały mięso chude i łykowate. Po spożyciu tej kiepskiej dziczyzny nadłożyliśmy nie­co drogi, aby móc odwiedzić wojowników strzegących stada i upewnić się, że nic już im nie zagraża. Do­dam jeszcze, iż schwytany przez nas wojownik, Skrzydło Jastrzębia, został uwolniony z więzów i wy­raził chęć towarzyszenia Czarnym Stopom.

Czwartego dnia dotarliśmy do Oden-na-ka-inne-he-kaj — Ukrytego Miasta Czarnych Stóp. Bawiłem w nim już przed rokiem. Od tamtego czasu nic się tu nie zmieniło. Ta sama falista okolica i majaczące na horyzoncie siwe wierzchołki gór. Szumiała i błyszcza­ła w słonecznym blasku pienista rzeka. Tak samo, jak ongiś na granicy prerii, za ostatnim tipi tej wielkiej wioski (nie mającej nic wspólnego, poza nazwą, z naj­mniejszym nawet miastem) dźwigał się ku niebu dzie­wiczy bór. W dole rzeki, za namiotami, drzewa o rudopłomiennych pniach podchodziły do samego brze­gu wody.

Wciągałem głęboko w płuca zapach żywicy i igli­wia. Ukryte Miasto było pięknym zakątkiem tej uro­czej krainy. Tworzyła je właściwie jedna jedyna uli­ca — wydeptana w trawie droga, rozszerzająca się w połowie w wielkie kolisko-plac, na który zwoływa­no narady wodzów i wojowników. Ulicę-drogę ota­czały z obu stron namioty: rozpięte na stożkowato zbiegających się ku górze tykach skóry zwierzęce, najczęściej bizonie, niekiedy przyozdobione wizerun­kami ludzi i zwierząt.

Podłogę” takiej budowli stanowiły plecione maty albo skóry. Nie wszystkie plemiona indiańskie budują sobie takie pomieszczenia. Karol opowiadał o Indianach zamieszkujących tak zwane puebla — kute w skałach komnaty, często znajdujące się w układzie pionowym, jedne nad drugimi. Z piętra na piętro wchodzi się do nich po drabinkach. Takie urządzenie zabezpiecza osadę przed drapieżnikami i nieprzewidzianymi odwiedzinami istot dwunożnych, niemniej niebezpiecznych. Istnieją również plemiona, dla których namiot jest sprzętem używanym tylko w czasie wędrówek, natomiast stałe miejsce zamieszkania stanowią budowle drewniane, czę­sto wspólne dla kilku rodzin. Tego typu mieszkania, zwane od ich kształtu “długimi domami”, wznoszą Irokezi.

Nasz pobyt w Ukrytym Mieście przeciągał się. Pro­wizorycznie opatrzona rana przedramienia Czerwonej Chmury zaczęła się jątrzyć. Na szczęście aż dwu znaj­dowało się na miejscu lekarzy: ja — ze swą oficjalną medycyną i sam czarodziej, którego znajomość ziołolecznictwa przekraczała znacznie naszą wiedzę o stoso­waniu tych środków. Oto dlaczego nie narzucałem się choremu ze swymi metodami leczenia, lecz tylko poma­gałem w jak najlepszym wykorzystaniu środków, jaki­mi dysponował.

Któregoś z pięknych, słonecznych dni, w popołud­niowych godzinach, wielkie poruszenie nastało wśród ludności Ukrytego Miasta. Dostrzegłem trzech wo­jowników na spienionych koniach, jak zatrzymali się na placu. Zeskoczywszy z wierzchowców udali się do tipi Wysokiego Orła, opuścili je po minucie i oto wieść się rozeszła, iż na podgórskiej prerii wytropio­no stado bizonów. Potwierdził to nieco później Czer­wona Chmura.

Źle spałem tej nocy, podniecony perspektywą nie­codziennych łowów, ale zanim wzeszło słońce, sie­działem już na koniu wpatrzony w plecy jadącego przede mną Karola.

Wyruszyło nas dwunastu, z Wysokim Orłem na cze­le. Czerwona Chmura nie mógł wziąć udziału w po­lowaniu.

Po godzinie jazdy Karol wstrzymał swego wierz­chowca, aż zrównał się ze mną.

Widząc, że pomarkotniałem, dodał:

Po następnej godzinie jazdy dotarliśmy do zielonej ściany szeroko i gęsto rozrosłych krzewów, zasłania­jących widok. Tu zsiedliśmy z koni, przedarli się przez zarośla i zatrzymali na ich skraju.

Patrz — powiedział Karol położywszy się obok mnie.

Przed nami trawiaste, najeżone wystającymi z zie­mi krawędziami głazów, usiane rzadkimi krzaczka­mi, pełne dziur i zapadlin zbocze spadało łagodnie ku rozległej dolinie. Tam właśnie, w samym jej środku, dojrzałem bizony. Przyłożyłem do oczu lornetkę. W jej szkłach nie mieściło się całe stado. Liczyłem sztuki rozproszone wśród traw. Gdy doszedłem do pięćdziesięciu, rachunek zmylił mi się. Więc dałem spokój dalszej rachubie.

Rzekłszy to poczołgał się do tyłu, a ja poszedłem za jego przykładem. Po przeciwnej stronie zarośli ujrza­łem, jak Indianie zdejmują z koni zawiniątka podłuż­nego kształtu. Gdy je rozwinęli i rozciągnęli na mu­rawie, zobaczyłem coś w rodzaju obszernych opończy uszytych z bizonich skór, zakończonych dziwacznymi kapturami wyposażonymi w rogi. Wysoki Orzeł, Karol oraz czterech jeszcze wojowników poczęło zakładać na siebie te przybrania, a kaptury umocowywać na głowach.

Nie pozostało mi nic innego, jak siąść na zboczu za jakimś głazem, jako widz niecodziennego przedstawie­nia. Najpierw ujrzałem, jak sześciu cudacznie prze­branych myśliwych zsunęło się na sam dół doliny, jak potem rozdzielili się i już znacznie wolniej poczęli okrążać stado. Ale bizony, zapewne przez przypadek, skubiąc trawę odsuwały się coraz dalej ku przeciw­ległemu krańcowi niziny. Cudacznie przebrane po­stacie zginęły mi z oczu wśród głazów. Zdenerwowa­łem się — przecież w ten sposób nic nie zobaczę!

Opuściłem obserwacyjny punkt. Poszedłem do koni i sprowadziłem swego wierzchowca do doliny. Wsko­czyłem na siodło i wolno, wolniutko posuwałem się za odchodzącymi bizonami. Stąd widoczność była znacz­nie lepsza. Odkryłem nawet niedaleko stada jednego z przebranych łowców. Znajdowałem się coraz bliżej zwierząt, ale nie zwracały na mnie uwagi. Ośmielo­ny tym, zmusiłem konia do lekkiego kłusa i wstrzy­małem go dopiero o kilka yardów od potężnego bro­dacza pasącego się na samym końcu. Nie oderwał łba od ziemi. Wówczas, gdzieś z lewej strony, buchnął strzał. Mój czworonożny sąsiad uniósł głowę i zastygł w bezruchu. Powtórnie ozwał się głos strzelby, po nim — trzeci. Zauważyłem w stadzie jakieś zamie­szanie. Bizon odwrócił się ku mnie ogonem i począł oddalać się ciężkim galopem. Ruszyłem za nim w przyzwoitej odległości. Przede mną stado, dotąd rozproszone, zbiło się w gromadkę — po bokach pę­dziły największe sztuki — i runęło w popłochu ku przeciwległemu krańcowi doliny. Znowu huknęły strzały.

Ciekawość przemogła ostrożność. Ponagliłem konia do galopu. Gonione zwierzę zatrzymało się raptownie tak, iż przemknąłem tuż obok niego i w następnej se­kundzie ruszyło wprost na mnie. Wyciągnąłem błyska­wicznie sztucer i oddałem strzał w pochylony łeb, mię­dzy potężne, zakrzywione rogi. Musiałem chybić lub po prostu kula nie przebiła twardej kości, bo zwierz prychnąwszy, runął na mego konia. W ostatniej sekundzie spiąłem wierzchowca i zmusiłem do szaleńczego ga­lopu. Starałem się ominąć sterczące z ziemi głazy i niebezpieczne zapadliny gruntu. Znalazłem się tuż za uciekającym stadem. Skręciłem w bok, aby ominąć ostatnie zapóźnione sztuki. Nagle wierzchowiec po­tknął się, a ja przeleciałem przez jego kark i grzmot­nąłem z rozmachem na ziemię. Usłyszałem huk strzału. Oczekiwałem, iż lada chwila ujrzę nad sobą potężny łeb byka. Nie mogłem wstać. Potem buchnął drugi strzał, czyjaś dłoń dotknęła mego ramienia i znany głos zapytał:

Czy możesz się podnieść, Janie?

Wsparłszy się na rękach — z trudem siadłem. W głowie mi szumiało jak w ulu pełnym pszczół. Świat wirował w oczach i myślałem, że zemdleję. Ale jakoś mi przeszło. Karol chwycił mnie za ramię.

Dźwignąłem się.

Czy czujesz ból?

Rozprostowałem ręce, uczyniłem dwa kroki, ode­tchnąłem głęboko.

Zwiesiłem głowę. Cóż miałem do powiedzenia na swe usprawiedliwienie?

To traf, że znalazłem się obok ciebie. Popatrz, “twój” bizon.

Spojrzałem. Potężne cielsko leżało bezwładnie kilka kroków od miejsca mego upadku.

Spróbowałem i jakoś dowlekliśmy się na szczyt zbo­cza. Tam spotkał nas Wysoki Orzeł. Nic nie wiedział o wypadku, dopiero teraz Karol poinformował go o tym, ale w dość oględnych słowach. Nie chciał mi robić wstydu.

Wódz wysłuchał relacji w milczeniu. Bez słowa ob­macał mi ręce, nogi, piersi, kark — i na tym sprawa się zakończyła. Z trudem wdrapałem się na pożyczone­go konia, posykując nieco z bólu (jednak potłukłem się porządnie) i dojechałem jakoś wraz z Karolem do Ukrytego Miasta. Wojownicy pozostali w dolinie, aby sprawić i poćwiartować sześć ustrzelonych bizonów. Mięso przewieziono dopiero nad wieczorem. Piekło się przy ogniskach, a część pokrajana w długie pasma, su­szyła się na wbitych w ziemię palach, zawieszona wy­soko, aby jej nie dosięgły psy.

Dopiero teraz wystąpiły w pełni wszystkie kon­sekwencje mego upadku. Nie mogłem się nawet dźwig­nąć z posłania. Zjawił się Czerwona Chmura, mimo iż sam nie czuł się zupełnie zdrowym, zajął się moją kuracją. Bolące miejsca zostały obłożone płatami bizoniego tłuszczu. Niezbyt przyjemna kuracja, ale jak­że skuteczna! Rankiem już chodziłem. Minęły jeszcze trzy dni i oto czułem się całkowicie zdrowy. Ponie­waż i Czerwonej Chmurze rana całkowicie się za­goiła, mogliśmy ruszyć na wyprawę do Gór Skalis­tych. Tym razem na przeszkodzie stanęła pogoda. Po­czął padać deszcz, i to jaki deszcz! Lało przez calutki dzień. Potworzyły się strumienie rwące przez prerię. Chmury kłębiły się tak nisko, iż zdawało się — do­tykają wierzchołków drzew, a widoczność zmalała do odległości kilku yardów. Tak lało bez przerwy dzień i noc. Przesiadywaliśmy przeważnie w tipi czarodzie­ja, wsłuchani w monotonny szum wody.

Gdy trzeciego dnia ulewy siedzieliśmy w milczeniu ćmiąc swe fajeczki, a ja żałowałem, że nie ma mię­dzy nami szeryfa, Karol odezwał się nagle:

Ta ulewa przypomina mi Śliwkowy Strumień. Tam lało tak samo niemiłosiernie, tylko położenie na­sze było bez porównania gorsze.

I tak oto dowiedziałem się o dziwnej walce stoczo­nej nad Śliwkowym Strumieniem. Więc chociaż opo­wieść ta nie wiąże się z historią naszej wyprawy, wią­że się jednak z dawnymi przygodami szeryfa Irvina i tak go świetnie charakteryzuje, iż postanowiłem ją, z pewnymi skrótami, przytoczyć.


Bój nad Śliwkowym Strumieniem


Działo się to — zaczął Karol — na długo przed tym, zanim wszyscy, jak tu jesteśmy w tym tipi, wza­jemnie się poznali. Wówczas gdy ja i obecny szeryf Irvin posprzedawaliśmy swe farmy w jednym z południowo-zachodnich stanów (opowiadałem ci już o tym, Janie) i postanowili szukać szczęścia w innych stronach. W podróż, której kresu nie oznaczyliśmy, wybraliśmy się konno z dobrą bronią i sporą ilością gotówki. Na początku wszystko szło nam jak z płatka. Była wiosna, prerie kwitły, ptaki śpiewały, a zwierzy­ny było znacznie więcej niż teraz. Jechaliśmy nie śpiesząc się przez kraj bezludny, to znów wśród uprawnych pól i gospodarstw. Tak dotarliśmy do ko­ryta górnej Platte. Tam natknęliśmy się na piątkę wojowników płomienia Pawnisów. Szczęśliwie się dla nas złożyło, iż plemię to od lat żyło z nami w pokoju, a topór wojenny przeciw białym osadnikom dawno został zakopany. Być może, iż przyczyną takiego sta­nu rzeczy był fakt, iż ziemie Pawnisów graniczą z te­renami zamieszkanymi przez Czejenów, co stanowiło okazję do nieustającej wojny podjazdowej obu stron. Niestety, niech mi zaprzeczą moi czerwoni bracia, jeśli się mylę (tu Karol zwrócił się do Wysokiego Orła i Czerwonej Chmury), ale takie walki, ciągnące się w nieskończoność, powstałe bez widocznego powodu, a czasem dla powodów, które wydarzyły się w odleg­łej przeszłości i dziś są zupełnie nieistotne, powodują tylko stałe wyniszczanie i tak wciąż malejącej liczby Indian. Nie są tego główną przyczyną, ale grają wiel­ką rolę.11

Obaj czerwonoskórzy słuchacze skinęli głowami, a Wysoki Orzeł dorzucił tylko:

Tak oto — mówił dalej Karol — już w siódemkę jechaliśmy wzdłuż koryta Platte. I wówczas to właś­nie lunął straszliwy deszcz. Lało pięć dni bez prze­rwy, a w ciągu tych pięciu dni, jak okiem sięgnąć, nie znaleźliśmy żadnego schronienia, żadnego dachu domu czy stropu jaskini. Myślałem, że już nigdy nie doje­dziemy do miejsca, w którym będę mógł rozpalić ogień
i wysuszyć odzież. Indianie byli z pewnością bardziej przyzwyczajeni do tego rodzaju potopu, ale my dwaj, ja i Irvin, cierpieliśmy niewymowne męki czując, jak strumienie deszczu ściekają nam nieustannie po ple­cach, po ramionach, po nogach. Woda chlupotała w bu­tach. Nasza broń zamokła. Doprawdy, żelazne musieliśmy mieć obaj zdrowie, jeśli po pięciu dniach takiej kąpieli, prawie bez snu i bez ciepłej strawy, zdołaliśmy się dowlec do Śliwkowego Strumienia, dopływu Platte. Dopiero wówczas poprawiły się nam humory. Deszcz przestał padać, powiał wiatr, rozdarły się chmury i błysnęło słońce. I oto ujrzeliśmy w dali długą linię kolejowego nasypu, ciągnącą się ze wschodu na za-, chód. Słynna najstarsza trasa kolejowa z Nowego Jorku do San Francisco. Postanowiliśmy pożegnać się z Pawnisami i skorzystać w dalszej podróży z usług żelaznego szlaku. Gdyby koni nie można było, z braku odpowiedniego wagonu, zabrać w drogę, zdecydowa­liśmy się je sprzedać od ręki, a nawet puścić wolno na prerię. Tak nam już dojadła ta “mokra” jazda.

Po godzinie dotarliśmy do ujścia Śliwkowego Stru­mienia. Tu wznosiła się stacja, a raczej chata sklecona z ledwie ociosanych bierwion, bez okien, jedynie z otworami przepuszczającymi światło. Nasze samo­poczucie wzrosło jeszcze na widok długiego sznura wa­gonów stojących na torze i parowozu. Irvin zwrócił uwagę na tłum podróżnych siedzących na stopniach wagonów, widocznych w oknach lub kręcących się tu i tam po prymitywnym peronie. Nasze przybycie — nie wiedziałem wówczas, dlaczego — wywołało po­płoch. Ludzie rzucili się gwałtownie do wnętrza sta­cyjnego budynku.

Zeskoczyliśmy z koni i podeszli bliżej. Zza węgła domu wyskoczył jakiś człowiek w kolejarskim uni­formie i począł biec w naszym kierunku. Nie mogliśmy pojąć, co tu się dzieje.

Kolejarz, gdy stanęliśmy twarzą w twarz, wyglądał na bardzo przerażonego. Schwycił mnie za rękę i wska­zując na grupkę jadących za nami Indian, zapytał drżą­cym głosem:

Kto to? Kto to?

Spojrzałem nań zdziwiony. W pierwszej chwili nie pojąłem pytania. Instynktownie obejrzałem się są­dząc, że za mymi plecami nadciąga jakieś niebezpie­czeństwo. W odpowiedzi uprzedził mnie Irvin:

To Pawnisi. Łagodni jak baranki. Nie ma się czego lękać. — I natychmiast sam zapytał: — Kiedy odjeżdża pociąg?

Zagadnięty odetchnął głęboko.

Przez chwilę sądziłem, że ten człowiek oszalał. Irvin natychmiast go zapytał, czy zawiadomił najbliższą stację o wypadku.

Wówczas ten człowiek podniósł obie ręce do góry i wrzasnął:

Chwileczkę — przerwał Irvin. — Tak nie doj­dziemy do ładu. Proszę się uspokoić. Kto zagraża życiu podróżnych?

Zajrzeliśmy do wnętrza budynku. W straszliwym ścisku koczowało tu na podłodze kilkadziesiąt kobiet z dziećmi. Mężczyzn — ani na lekarstwo. Poszliśmy ich szukać na dworze. Znaleźliśmy dwu, przygląda­jących się w podejrzany sposób naszym wierzchow­com. Może zamierzali na nich uciec?

Konie — szepnąłem do Irvina.

Mój towarzysz w lot pojął, o co chodzi. Krzyknął na Pawnisów, ci wydali mu się bardziej pewni, i rzu­cił im lejce. Teraz ruszyliśmy wzdłuż pociągu. Odna­leźliśmy jeszcze trzech mężczyzn uzbrojonych we wca­le nieliche fuzje i rewolwery. Irvin zaproponował ma­ły wypad w okolicę dla zbadania, czy istotnie nie krę­cą się w pobliżu Czejenowie. Nie było chętnych. Każdy z zagadniętych tłumaczył się, iż ma pod swą opieką rodzinę. Widziałem, byli tak przerażeni, że nawet w wypadku przyłączenia się do nas niewielka byłaby z nich pociecha. Wobec tego Irvin zdecydował się na coś innego. Wezwał całą piątkę oraz zawiadowcę stacji (był nim właśnie ów kolejarz), kierownika pocią­gu, maszynistę, konduktorów i oświadczył im, że ru­sza wraz ze mną zbadać okolicę i liczy, że przez ten czas oni zdołają zaprowadzić jaki taki porządek na stacji i uspokoić panicznie nastrojonych pasażerów. To krótkie przemówienie odniosło pewien skutek. Za­wiadowca zajął się nawet rozstawieniem posterunków po obu stronach torów.

W drogę, Karolu — powiedział do mnie Irvin. — I śpieszmy się. Im prędzej wrócimy, tym le­piej. Za odwagę tych ludzi nie dałbym złamanego cen­ta. Teraz nadrabiają miną, bo im się wstyd zrobiło, ale jak nas tu nie stanie... — machnął ręką.

Pięciu Indian towarzyszyło nam. Wyrazili przypusz­czenie, że gdzieś w pobliżu muszą znajdować się ich pobratymcy, jeśli nawet nie wykryjemy tropów Cze-jenów, to sprowadzimy pomoc.

Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli żegnani przez gro­madkę bardziej odważnych podróżnych. Większość siedziała w wagonach i w budynku stacyjnym, bojąc się nosa wytknąć. Jak gdyby ten sposób postępowania gwarantował im bezpieczeństwo.

Jechaliśmy tak długo, aż przybyliśmy w pobliże stacji pocztowej położonej na drodze ze Śliwkowego Strumienia do Denver. Stacja składała się z kilku skromnych zabudowań, ale nie dostrzegliśmy wokół nich ani żywej duszy. Już chciałem skierować wierzchowca pod okna najobszerniejszego, mieszkalne­go domu, gdy Irvin mnie zawrócił.

Szkoda czasu. Wezmą nas za bandytów. Zanim sprawę wyjaśnimy, zmarnujemy kilka godzin. I nawet jeśli się dogadamy, bardzo wątpię, czy ktokolwiek zgo­dzi się nam towarzyszyć. Ruszajmy dalej.

Spełniliśmy to polecenie, ale konie nasze były już tak zmęczone, iż nie wróżyłem szybkiej jazdy. Zwró­ciłem na to uwagę Irvinowi

Nie potrzebuję podkreślać, jak ryzykowne było to przedsięwzięcie. Gdyby nas przyłapano na tej “wy­mianie” — jak ją nazwał Irvin — szybko poczułbym postronek na szyi. W tych stronach nie patyczkowano się z koniokradami. Taka wymiana, dokonywana bez zgody właściciela, była przecież czymś bardzo bliskim kradzieży. Tak bliskim, że nikt nie bawiłby się w sub­telne rozważania. Ciarki przelatywały mi po plecach, kiedy przenosiliśmy siodła ze swoich na cudze wierzchowce. Ale nic się nie wydarzyło. Świadkami byli tylko towarzyszący nam Indianie. Jednakże su­mienia mieliśmy czyste — od tego zależało bezpie­czeństwo, a może i życie setki podróżnych.

Teraz mogliśmy pędzić z pożądaną szybkością. W cztery godziny później trafiliśmy na wyraźny trop. Nie sposób było policzyć jeźdźców, gdyż indiańskim zwyczajem posuwali się jeden za drugim. Ucieszyłem się. Gdybyśmy szybko spotkali któryś z oddziałów Pawnisów, można by zaraz powrócić na stację. I isto­tnie, spotkaliśmy Indian po godzinie, ale... Czejenów!

Było ich niewielu, około dwudziestu, ale wystarcza­jąca liczba, aby nas uśmiercić lub pojmać w niewolę.

Indiańskie mustangi tak są wytresowane, iż na od­powiedni znak swych panów kładą się w trawie. Nasze dwa nowe wierzchowce musiały przejść taką szkołę, bo poszły za przykładem koni Pawnisów. Położyliśmy się za nędznymi kępkami krzewów, które bardziej udawały, niż stanowiły ochronę od kul. I tak się za­częło. Najpierw Czejenowie otoczyli nas szerokim kręgiem i pędząc galopem walili z kilku fuzji i szyli strzałami łuków. Krąg posiadał jednak tak duży pro­mień, iż nikt z nas nie został trafiony. Odpowiadaliśmy im nieregularną palbą, ale bez widocznych rezulta­tów. Pukanina trwała bez przerwy i począłem już na­bierać otuchy, że napastnikom wyczerpie się wreszcie amunicja. Mój towarzysz zwrócił uwagę na pozornie drobne, ale przecież bardzo dla nas niebezpieczne zja­wisko: galopujący krąg począł się zacieśniać. Powoli, ale stale. Wirująca linia jeźdźców mijała nas coraz bliżej.— Musimy stąd wyrywać — stwierdził Irvin.


Zanim się zapytałem, co przez to rozumie, wdał się — między jednym a drugim strzałem — w rozmo­wę z przywódcą Pawnisów. Niewiele z niej zrozumia­łem, bo była prowadzona tą straszliwą gwarą pograniczników, pełną poprzekręcanych słów angielskich i indiańskich. Po chwili zwrócił się na nowo ku mnie i wyjaśnił, iż na dany znak mamy wskoczyć na konie i — bez przerwy strzelając — sforsować galopujący pierścień. Uważał, iż była to jedyna możliwość ratunku. Czekałem teraz na ten znak, pełen niepokoju, czy nam uda się wykonać pomysł Irvina i kosztem jakich strat? Jednak nie doszło do tego. W kilka se­kund później mój koń trafiony został przypadkową kulą prosto w głowę, a koń Irvina z przeszytą strzałą szyją zerwał się i pogalopował w prerię. Cóż mogło nas spotkać gorszego? Okazało się, że jednak mogło. Bo tak leżąc i strzelając, stwierdziłem w pewnej chwi­li — o zgrozo! — że mam już tylko dwa naboje. Na­tychmiast powiadomiłem o tym Irvina. Pogrzebał po kieszeniach. Znalazł pięć. Co prawda, pokaźny ich za­pas umieścił w torbie przy końskim siodle. Ale torba razem z rannym koniem galopowała teraz po prerii.

O wyrwaniu się z nieprzyjacielskiego kręgu nie mogliśmy nawet marzyć. Na szczęście zapadła noc i strzały umilkły. Czuwaliśmy jednak bez przerwy. Byłem bardzo zmęczony. Wiedziałem jednak, że jeśli zasnę, mogę się już więcej nie obudzić.

Czas wlókł się nam straszliwie długo. Gdy poczęło szarzeć, próbowaliśmy sprawdzić, gdzie się znajdują nasi wrogowie. Dojrzeliśmy ich wreszcie na horyzon­cie. Zbili się w gromadkę, potem rozciągnęli długim wężem i pogalopowali w prerię. Nie wierzyłem włas­nym oczom.

To chyba jakiś nowy podstęp — powiedziałem do Irvina.

Klęknął i bacznie obserwował uciekających.

Oni naprawdę odjeżdżają, ale dlaczego?

Na odpowiedź nie czekaliśmy długo. Oto nie opadł jeszcze kurz wzbity końskimi kopytami, gdy ziemia zatętniła na nowo. W różowej zorzy wstającej na wschodzie ujrzałem gromadkę jeźdźców pędzących ku nam.

Na szczęście myliliśmy się obaj. Jeźdźcy, a było ich z pięćdziesięciu, należeli do plemienia naszych towa­rzyszy — Pawnisów. Jak się później okazało, już od wczoraj jechali tropem Czejenów.

Zerwaliśmy się z ziemi i po chwili staliśmy w kręgu wybawicieli. Irvin nie tracił czasu. Począł zachęcać nowo przybyłych, aby towarzyszyli nam w drodze powrotnej do Śliwkowego Strumienia. Gestykulował tak wymownie i mówił tak obrazowo — co piąte przez dziesiąte zdołałem pojąć — że indiańscy wojownicy zgodzili się odstąpić dwa wierzchowce i jechać razem z nami. Gnaliśmy jak na skrzydłach wiatru.

Kiedy wreszcie na horyzoncie ukazała się linia na­sypu, obaj z Irvinem wysforowaliśmy się naprzód, aby uprzedzić wystraszonych podróżnych i nie dopuścić do paniki. Mogli przecież wziąć Pawnisów za jakiś oddział Czejenów. Gdy przygalopowaliśmy, niewiele brakowało, aby i nas postrzelono. Po paru minutach nadciągnęli Pawnisi i atmosfera nieco się poprawiła, chociaż spoglądano na nich z lękiem, a jeden z po­dróżnych zupełnie poważnie zapytał mnie, czy jestem pewien, że to są Pawnisi, a nie Czejenowie! Roześmia­łem się po raz pierwszy od wielu godzin.

Indianie zsiedli ż koni, ułożyli się po obu stronach toru. Irvin rozesławszy najpierw kilku zwiadowców w cztery strony świata, zwołał pasażerów pociągu. Oświadczył im, że jeśli chcą, aby Pawnisi strzegli ich do chwili przybycia odsieczy, powinni złożyć się na jakiś dar dla czerwonoskórych. Do pożyczonego kape­lusza poczęły się sypać nie tylko miedziaki, ale i srebr­ne monety. W ten sposób zebraliśmy około dwustu do­larów. Irvin wręczył je Siedzącemu Niedźwiedziowi — przywódcy Pawnisów. Potem udaliśmy się obejrzeć ła­dunki wiezione w wagonach towarowych. Po prostu chcieliśmy sprawdzić, czy nie ma w nich amunicji, której nam brakowało. Niestety! W pierwszym z wa­gonów nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. W drugim natomiast spoczywały wielkie paki. Kierownik pocią­gu wyjaśnił, iż są to mundury transportowane dla któ­regoś z wojskowych garnizonów stacjonujących na za­chodzie.

Bardzo dobrze — powiedział Irvin. — Mogą nam się przydać.

Kolejarzowi prawie że odebrało mowę.

Jak to, panie? To własność rządowa!

Ale Irvin nie wdawał się z nim w dyskusję.

Nie interesuje mnie wcale, czyją własnością są te paki. Jeśli ich zawartość trzeba będzie poświęcić dla uratowania życia pasażerów, nie zawaham się. A teraz zamknij pan wagon i dobrze go pilnuj!

Wreszcie znaleźliśmy chwilę czasu, aby usiąść, roz­palić ognisko i ugotować nieco strawy. Następnie Irvin udał się na zlustrowanie indiańskich placówek, a ja położyłem się i zasnąłem, niepomny na niebezpie­czeństwo, na Czejenów, na cały świat. Ze snu wyrwa­ło mnie szarpanie za rękaw. To mój towarzysz tak bezceremonialnie mnie budził.

Zerwałem się na równe nogi. Resztki snu natych­miast pierzchły.

Na czym ten pomysł polegał — zaraz się okazało. Irvin kalkulował, i słusznie, że jeśli dojdzie do starcia wręcz, grupa Pawnisów ulegnie, nawet po stawieniu najbardziej zaciętego oporu. Na pasażerów pociągu nie można było liczyć. Klęska Pawnisów była równo­znaczna z dostaniem się do niewoli całej tej gromady bezbronnych ludzi. Na myśl o tym zimno mi się zro­biło. Jedyny ratunek — według Irvina — polegał na stworzeniu sytuacji, w której Czejenowie z góry by­liby przekonani o swej przegranej i uciekliby bez walki.

Wojska nie potrzebuję, ale mundury...

Zrozumiałem. Rzecz polegała na tym, aby Pawnisi założyli mundury regularnych wojsk Stanów Zjedno­czonych. Trudność stanowiło skłonienie naszych sprzy­mierzeńców do galopowania w zwartym szyku, czego nigdy przecież nie czynili, no i powstrzymania się od wydawania indiańskich okrzyków, które zawsze to­warzyszyły im w walce.

Siedzącemu Niedźwiedziowi bardzo spodobał się ten pomysł. Natychmiast wyjaśnił swoim wojownikom plan Irvina, a my dwaj z trzema wojownikami po­wędrowaliśmy po mundury. Czasu nie było wiele. Gdy Indianie na polecenie Irvina zaczęli wyrzucać toboły z wagonu, nadbiegł kierownik pociągu. Wymachiwał rękami i wołał na całe gardło:

Hej, wy! Co robicie?! To kradzież! Zostawcie!

Z okien wagonów powychylały się głowy cie­kawskich, a z wnętrza stacyjnego budynku wybiegło kilka osób.

Biorę wszystkich za świadków — darł się kole­jarz — że kradnie się dobro powierzone mojej pieczy!

Cóż na to Irvin? Pewnie wiesz, Janie, jaki on jest silny. Najpierw jednym ruchem ręki odsunął na bok kierownika pociągu, a potem powiedział spokojnie, ale głosem tak donośnym, że mogli go słyszeć zebrani dokoła gapie:

Potrzebuję pięćdziesięciu kurtek wojskowych dla bezpieczeństwa was wszystkich. Jeśli ich nie otrzy­mam, za pół godziny będziecie mieli na karku Czeje­nów. Wybierajcie więc!

Teraz dopiero podniosły się głosy:

Do diabła z kurtkami! Niech biorą!

Kolejarz opierał się jeszcze, ale widząc, że nic już nie wskóra, złapał się za głowę i uciekł do wagonu.

Rozpakowano toboły. Niebieskie kawaleryjskie kurty zostały rozdzielone wśród Indian w piorunującym tem­pie. Z pośpiechu ponarzucali je tylko na ramiona, za­pinając pod szyją. Pochowali pióra sterczące we wło­sach i nakryli głowy wojskowymi czapkami. Ja rów­nież musiałem wdziać kawaleryjską kurtkę. Irvin po­stąpił podobnie.

Ledwie uporaliśmy się z tym wszystkim, gdy po drugiej stronie Śliwkowego Strumienia rozległy się strzały. Ukazało się kilku gnających ku nam jeźdźców. Przebyli strumień, pokładli się wzdłuż brzegu i rozpo­częli gwałtowną kanonadę. Byli to ostatni zwiadowcy Pawnisów, wysłani ku zachodniej stronie.

Wysunęliśmy się wraz z Siedzącym Niedźwiedziem na czoło oddziału. Stąd ujrzałem, jak zza Śliwkowego Strumienia unosi się kłąb kurzawy, a spoza chmury kurzu wypada rozrzucona szeroką ławą gromada jeźdźców. Przeciwników było co najmniej z półtorej setki.

Zrobiło mi się trochę niewyraźnie na ciele i duszy. Siedzący Niedźwiedź coś krzyknął. Ruszyliśmy. Zrazu wolno, aż do brodu na strumieniu. Bród był dość sze­roki i na szczęście płytki. Przebyliśmy rzeczkę i wy­skoczyli na równinę. Konie przeszły w cwał, potem w galop. Czejenowie już nas dostrzegli. Ich linia, zbli­żająca się ku nam w kształcie półksiężyca, rozbiła się na drobne grupki, straciła nagle rozpęd, zatrzy­mała się. Jeszcze chwila, a nieprzyjaciel, zdarłszy ko­nie, zawrócił i rozpoczął odwrót. Wrzasnęliśmy w za­pale i pogonili kilkadziesiąt yardów. Teraz wynikł no­wy kłopot. Pawnisów należało zatrzymać, aby istotnie nie uderzyli na uciekających. Podstęp by się wydał i zwycięstwo zamieniłoby się w klęskę. Ledwie zdoła­liśmy pohamować zapał wojowników i wreszcie wy­cofaliśmy się za Śliwkowy Strumień.

W trzy godziny później nadciągnęła oczekiwana po­moc. Siedzący Niedźwiedź ze swymi wojownikami ru­szył na południe, my dwaj — żegnani nie kończącymi się podziękowaniami podróżnych — na północ. (Pawnisowie podarowali nam dwa konie, ale nie zwrócili ani jednej sztuki pożyczonych mundurów. Nawet nie próbowaliśmy ich do tego skłonić.) Zrezygnowaliśmy z jazdy pociągiem — naprawa mostu mogła potrwać kilka dni.

Odjeżdżaliśmy bardzo ź siebie zadowoleni. Tylko kie­rownik pociągu pozostał markotny. Nie mógł przeboleć straty. No, ale trudno wszystkim dogodzić. Tak oto za­kończyła się dosyć dziwna historia, którą nazwałem bo­jem nad Śliwkowym Strumieniem.

Karol skończył mówić. Wytrząsnął resztkę popiołu z fajki, wstał i wyjrzał na dwór.

Gwiazdy świecą — powiedział odwracając ku nam głowę. — Na jutro pogoda murowana.

Mustangi


Wyniosła, szara ściana, przecięta poprzecznymi, ró­żowymi pasami, porosła na grzbiecie lasem, pęknięta była od szczytu aż po podstawę. W utworzonej w ten sposób rynnie kłębił się biały pył, spadając tumanami pienistych wód. Nie mogłem oderwać oczu od gry ko­lorów, od załamującego się w wilgotnej mgiełce sło­necznego blasku. Kaskada spadała z hałasem, a potem bulgocąc płynęła wśród oślizłych, mchem porosłych głazów. Tu rozbiliśmy obozowisko. Pierwszy postój w drodze do złotodajnej Doliny Siodła.

Przed trzema dniami opuściliśmy Ukryte Miasto. Wiódł nas Czerwona Chmura na czele dwudziestu wo­jowników, którzy prowadzili liczne konie juczne, dźwi­gające zapasy żywności. W drodze powrotnej miały transportować złoty pył. Była to więc wielka wypra­wa przygotowana na miesiące pobytu w szczerym pustkowiu. Dwa dni wędrowaliśmy prerią, obecnie stanęliśmy na samym progu Gór Skalistych. Ze wzglę­dów ostrożności postanowiliśmy polować jak najrza­dziej. Licho nie śpi, a huk strzałów, zwielokrotniony przez echo, mógłby ściągnąć nieproszonych gości.

W tej drodze pewnego popołudnia przytrafiła nam się zabawna przygoda świadcząca o tym, iż nawet na pozornie pustej prerii można spotkać jej czworonoż­nych mieszkańców. Podążaliśmy tego dnia wznoszącą się ku bliskim szczytom falistą płaszczyzną. Nagle spod końskich nóg, wydając skrzekliwy głos, wybiegły setki malutkich zwierzątek o czerwonobrązowych grzbietach i brunatnoczarnych ogonkach. Na oko nie przekraczały dwunastu cali długości. Wstrzymaliśmy konie. W kilka sekund zwierzątka znikły. Dosłownie zapadły się pod ziemię.

Pieski preriowe — powiedział Karol. — Jedźmy ostrożnie. Ta cała łąka jest na pewno zryta i podziura­wiona jak rzeszoto. One mieszkają w norkach.

Osada piesków preriowych ciągnęła się prawie na długości pół mili.

Wreszcie zatrzymaliśmy się nad szumiącym wodo­spadem i rozpalili ogniska. Indiańscy wojownicy przy­rządzali posiłek. Nie opodal pasły się konie. Wzdłuż zboczy otaczających kotlinkę rozstawiono straże. Mi­mo sporej gromady ludzi i koni panowała zupełna ci­sza, mącona tylko hukiem spadającej z wysokości wody.

Słońce zaszło za grzbiety góry i nagle ogarnął nas mrok. Na prerii o tej porze dnia było jeszcze widno. Tu, w szybciej zapadającej nocy, jazda stanowiła zbyt wielkie ryzyko dla ludzi i koni, aby ją bez ważnych powodów przedsiębrać. Przewidywaliśmy zresztą, iż dla wędrujących górskimi dolinami dzień podróży bę­dzie znacznie krótszy niż na prerii.

Gdy ukazały się pierwsze gwiazdy, a płomienie og­nisk poczęły dogasać, otuliliśmy się w pledy, podsunę­liśmy siodła pod głowy i ułożyli do snu. Wiatr szu­miał gdzieś na szczytach i poruszał konarami drzew, ale tu było zacisznie i ciepło. Łoskot spadającej wody działał usypiająco. Sam nie wiem, kiedy zamknęły mi się oczy.

Obudził mnie chłód wczesnego ranka. Ognisko wy­gasło,, a wilgotna mgła kłębiła się w kotlinie i przenikała do szpiku kości. Zerwałem się, aby rozpalić ogień. Moi towarzysze jeszcze spali. I wówczas, w momencie gdy schylałem się, aby zgarnąć nieco chrustu, poprzez szum wodospadu, doszedł mych uszu jeszcze jakiś in­ny dźwięk, nieznany. Początkowo sądziłem, że ulegam złudzeniu. Ale dźwięk stawał się coraz mocniejszy. Poznałem. To był tętent kopyt mocno bijących w zie­mię. Począłem szybko budzić towarzyszy. Zerwali się, instynktownie chwytając za broń. Stare przyzwycza­jenie ludzi żyjących na prerii. Pojęli natychmiast. Tu­pot końskich kopyt usłyszały już straże wartujące przy wjeździe do kotlinki. Poranny wiatr rozegnał mgły. Ujrzałem teraz, jak Indianie kryją się we wgłębieniach skał i za potężnymi złomami. Nasze konie, pasące się w głębi, zostały szybko odprowadzone na bok, a kilku ludzi kręciło się obok nich. Podziwiałem sprawność tych wojowników. Uczynili wszystko, co należy uczy­nić na wypadek zbliżania się nieprzyjaciela, bez jedne­go nawet rozkazu Czerwonej Chmury. Poszliśmy za ich przykładem.

Tkwiąc w ukryciu wśród krzewów, słyszeliśmy wzmagający się bez przerwy tętent zwielokrotniony górskim echem. Leżałem z bijącym sercem, z kolbą sztucera przyłożoną do ramienia, z lufą opartą o jakiś kamień i z oczami wlepionymi w skalistą bramę — wejście do kotlinki. I wreszcie ujrzałem — aż mi dech w piersiach zaparło! Na sam środek zieleniejącej mu­rawy wypadł z kamiennej gardzieli wspaniały, biały jak śnieg koń. Grzywa spadała mu długimi pasmami poza kark, a falujący ogon sięgał prawie pęcin: mu­stang! Przewodnik stada, które zaraz za nim runęło w kotlinę. Konie rozmaitej maści i wzrostu, z podnie­sionymi łbami, z pianą u pysków i zwichrzonymi grzy­wami. Tak, to było chyba jedno z nielicznych ostatnich stad żyjących na swobodzie. Nie zdołałem ich policzyć, bo przewodnik stada zarżał ostrzegawczo, zarył się ko­pytami w ziemię, wspiął na tylne nogi, zaskoczony i przerażony. Wiatr wiał w naszą stronę, a mustangi musiało coś spłoszyć, gnały więc w kotlinę, nie mo­gąc widać skręcić w bok. Teraz dopiero spostrzegły nie­bezpieczeństwo. Stłoczyły się bezładnie i na powtór­ne rżenie przewodnika natychmiast zawróciły. Wszyst­ko to trwało niesłychanie krótko, mgnienie oka, ale w tej krótkiej chwili wydało mi się, że jeden z koni nosi uzdę. Krzyknąłem o tym Karolowi, gdy ostatni ogon koński znikał w gardzieli kotliny.

Może się przecież zdarzyć (i zdarzało się nieraz), że koń wierzchowy, trafiwszy ha stadko mustangów, przyłącza się doń. Z biegiem czasu gubi podkowy, dzi­czeje i przestaje się czymkolwiek różnić od swych to­warzyszy. Przecież w ten sposób pojawiły się przed wiekami na preriach pierwsze mustangi — konie, któ­re zbiegły hiszpańskim kolonizatorom12.

Karol wyśmiał mnie. Oświadczył, iż ta uzda to owoc mojej bujnej wyobraźni.

Nie jestem ślepy, Karolu — powiedziałem. — Mogę się założyć.

Do zakładu nie doszło, bo za znikającym stadem po­gnali dwaj wojownicy Czarnych Stóp. Czarownik jesz­cze zdążył coś krzyknąć, na co odpowiedzieli prawie jednocześnie i zginęli za załomem skalnym.

Zajęliśmy się rozpalaniem ognia, a potem przyrzą­dzaniem śniadania. Jaki się ma rano apetyt, tego nie wie nikt, kto nie przebywał na prerii lub w górach.

W godzinę później wskoczyliśmy na siodła i cała kawalkada ruszyła ku północy. Posuwaliśmy się śla­dem uciekającego stada, gdyż prowadził w kierunku, w którym i my zamierzaliśmy wędrować. W miejscu, w którym ślady skręcą, mieliśmy się zatrzymać i po­czekać na dwóch wojowników, którzy pognali za mu­stangami. Zapytałem Czerwoną Chmurę, w jakim ce­lu ich wysłał. Odparł krótko:

Sprawdzą, czy mój biały brat nie mylił się.

Jechaliśmy dalej plątaniną dolin i dolinek. Za każ­dym zakrętem otwierał się przed nami nowy i nie­oczekiwany widok. Kolorowe skały fantastycznych kształtów; błyszczące w słońcu, pokryte miką głazy, wyglądały jak bryły srebra; zbocza na przemian po­rośnięte lasami lub kosodrzewiną; jasnozielone łąki, wśród których szemrały strumyki o wodzie kryształo­wo czystej i zimnej jak lód. Od czasu do czasu na błę­kitnym niebie ukazywał się samotny orzeł, zataczając wielkie kręgi w poszukiwaniu zdobyczy. Niekiedy po skalnych wierchach przelatywały kozice.

Słońce stanęło u szczytu nieba, a tropy mustangów wciąż jeszcze ciągnęły się przed nami stratowaną smu­gą poszycia, krzewów lub zdeptanego piasku. Byłem ciekaw, co mogło spowodować nagłą inwazję mustan­gów na kotlinkę, w której obozowaliśmy. Karol uwa­żał, że najprawdopodobniej spłoszył je któryś z wygłod­niałych mieszkańców gór, może szary niedźwiedź grizzly. Na pewno nie był to człowiek, gdyż wpadłby na nas zaraz za ściganym stadem. Spłoszone mustangi gnały z wiatrem, nie poczuły więc w porę obecności ludzi. Ścigający je drapieżnik albo zrezygnował z po­ścigu, albo po prostu wcześniej nas wyczuł i zawrócił.

W samo południe zatrzymaliśmy się w jakimś głę­bokim i ponurym wąwozie, Ale takie otoczenie właśnie nam teraz odpowiadało. Słońce w czasie drogi prażyło niemiłosiernie, a tu był cień i woda. Wkrótce usły­szeliśmy tętent kopyt — to wracali nasi zwiadowcy, ale zamiast dwóch — szły teraz trzy konie. Trzeciego prowadzono na lassie z uzdą zarzuconą na kark. Więc jednak nie myliłem się... Podbiegliśmy przejęci niepo­kojem. Okazało się, iż mustangi pędziły tak szybko, że nie udało się ich dogonić. Koń z uzdą biegł na samym końcu, coraz bardziej pozostając w tyle. Wreszcie zna­lazł się w zasięgu lassa i schwytano go.

Podeszliśmy do zwierzęcia. Najpierw tuliło uszy i chrapało, ale gdy Karol począł je klepać po szyi, uspokoiło się wreszcie. Czerwona Chmura długo nań spoglądał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a po­tem zwrócił się do nas:

--- Czy moim białym braciom ten koń niczego nie przypomina?

Umilkliśmy. Karol oglądał uważnie kopyta, nogi i grzbiet zwierzęcia.

Nie ma tu śladów walki — powiedział zagad­kowo.

Zastanowiło mnie pytanie czarodzieja. Przymkną­łem na chwilę oczy, natężyłem pamięć, a potem krzy­knąłem.

Przecież to koń szeryfa!

Spostrzegłem, jak Karol pobladł pod maską opale­nizny.

Chyba masz rację — powiedział wolno.

Byliśmy przerażeni i całkowicie bezradni. Przecież wierzchowiec szeryfa mógł przewędrować wraz ze sta­dem mustangów dziesiątki mil. Mimo tak beznadziej­nej sytuacji cztery dni poświęciliśmy na zbadanie naj­bliższej okolicy. Wszystko na darmo.

Orle szpony


Opadły nas najczarniejsze myśli. Ale cóż było robić? Postanowiliśmy prowadzić do końca wyprawę.

Zaczynały się długie, gorące dni lata, gdy dotarliś­my do serca Gór Skalistych. W drodze nie natrafiliśmy na żadne nieprzewidziane przeszkody, nie opisuję więc jej przebiegu. Dość, że wreszcie dojechaliśmy na miejs­ce. Warto poświęcić kilka słów tej dolinie, przezwanej przez nas Doliną Siodła.

Tworzyły ją dwie kopulaste góry o zboczach porosłych krzewami lub wysokopiennym lasem. Jedno z tych zboczy opływał strumień szumiący wśród gła­zów, przeciwległe zbocze porosłe było po sam szczyt starodrzewem. Wśród najniżej rosnących pni wznosi­ła się nieco zębem czasu nadgryziona chata, zbita z grubych bali, bez okien, z prostokątnym otworem za­miast drzwi. Kto i kiedy ją wzniósł — nie wiedzie­liśmy.

W tej to chacie podczas zeszłorocznego pobytu w dolinie niejednokrotnie nocowaliśmy, zwłaszcza pod­czas deszczowych nocy. Dolinę otwierały i zamykały dwie skalne bramy o strzaskanych szczytach i nieco zawalonych głazami przejściach. Kto wdrapał się na nie zalesione zbocze, łatwo mógł dostrzec charaktery­styczny kształt doliny: rozszerzała się półokrągło w jednym końcu, nieco zwężała w środku i znowu rozszerzała przy przeciwległym wjeździe. Taki właśnie jej kształt przypominał siodło końskie. Złoto znajdo­wało się częściowo w piasku zalegającym koryto rzecz­ki, ale złotodajne żyły ciągnęły się przede wszystkim pod powłoką jałowej ziemi, pokrywającej nagie zbo­cze nad rzeczką. Tam przed rokiem natrafiliśmy na złoty pył, a niekiedy nawet na drobne grudki żółtego metalu. Pokopaliśmy wtedy liczne doły. Okazało się, że tu spoczywają największe skarby Doliny Siodła. Przed rokiem, gdy stąd odjeżdżałem, zbocze było znacz­nie mniej zryte, ale przecież Karol raz jeszcze wracał do doliny. Dlatego zdziwiło mnie, gdy ujrzałem jego zatroskaną twarz. Właśnie schodził z góry.


Czarownik wysłuchał w milczeniu uwag mego przyjaciela. Potem udaliśmy się we trójkę obejrzeć złoty stok, a stamtąd poszliśmy do opuszczonej chaty. We­wnątrz niej Karol nie znalazł żadnych nowych śladów pobytu człowieka, ale to niczego nie dowodziło. Jeśli więc obaj nie myliliśmy się co do osoby tajemniczego kopacza, można było i teraz w każdej chwili oczekiwać pojawienia się Scotta. Jego postać straszyła nas jak upiór. Schwytany koń szeryfa mógł również mieć ja­kiś związek z pojawieniem się bandyty. Należało więc zabezpieczyć się przed niespodzianką. Co prawda dwu­dziestu Indian i dwu białych — niemała to gromad­ka. Dodam, iż Czerwona Chmura specjalnie dobrał lu­dzi najlepszych, każdy z nich starczał za dwu. Ale z takim diabłem, jak Scott...

Obstawiliśmy oba wyloty doliny, a także wznoszą­ce się nad nią granie, najgęściej rozstawiając straże wzdłuż lesistego stoku, i przystąpiliśmy do zorganizo­wania naszej pracy. Sprawa wcale nie była łatwa. In­dianie nie są przyzwyczajeni do tego rodzaju fizycz­nego wysiłku. O kopaniu i przepłukiwaniu piasku nie mają pojęcia. Musieliśmy więc najpierw ich tego na­uczyć, a później stale kontrolować ich pracę. Czerwo­na Chmura stał się naszym niezastąpionym pomocni­kiem. Podzieliliśmy złotodajny stok na części, kopiąc na nich kolejno i kolejno przepłukując ziemię na me­talowych miskach. Aby za każdym razem kopacz nie potrzebował schodzić ze swym ładunkiem do strumie­nia, zorganizowaliśmy trzy grupy: jedna kopała, dru­ga nosiła, trzecia przepłukiwała ziemię, oddzielając od niej złoty pył, a często nawet całe grudki metalu. Ka­rol objął nadzór nad kopaczami, ja — nad płuczącymi. a Czerwona Chmura baczył na noszących ziemię, zaj­mując się również kontrolowaniem posterunków i go­spodarczą stroną ekspedycji. Roboty mieliśmy więc powyżej uszu. A ile wzruszenia. Ja sam emocjonowałem się co niemiara. Wiele razy;, zwłaszcza na początku, popadałem w zwątpienie, gdy po żmudnym przepłukaniu wiadra ziemi widziałem; dno misy błyszczące cieniutką metaliczną powłoką, a po przepłukaniu następnego — znajdowałem na» dnie tylko nieco bezwartościowych kamyków. Z po­czątku podejrzewałem “swoich” pracowników o nie-sumienność. Okazało się później, że były to jedynie-skutki kaprysów złotodajnego gruntu. Już, już zdawa­ło się, iż bardzo dokładnie określiliśmy jego obszar, gdy nagle okazywało się, że ziemia pobrana zaledwie o yard dalej, w ogóle nie zawierała złotego piasku.

Po wielu niepowodzeniach i rozczarowaniach zdoła­liśmy wreszcie wytyczyć na nagim stoku granicę, po­za którą nie warto było szukać. Zakreślony w ten spo­sób obszar miał kształt trójkąta, z podstawą opartą* o strumień, ze szpicem zwróconym ku górze, nie do­sięgającym jej grzbietu. Ale i tak przestrzeń była^ ogromna.

Od świtu do wczesnego zmroku pracowaliśmy do­słownie w pocie czoła. Bolały mnie nogi, bolał kark. od ustawicznego schylania się, a ręce — ciągle moczo­ne w wodzie — stały się czerwone i szorstkie jak tar­ka. Najwięcej jednak męczył się Karol, bez chwili wy­tchnienia pomagający Indianom w kopaniu jam i od­garnianiu skalnego gruzu.

Na posiłki przychodziłem tak wyczerpany fizycznie,, że nawet jeść mi się nie chciało. Sądziłem, iż tak for­sownej roboty dłużej nie wytrzymam. A jednak po dziesięciu dniach wcale nie czułem się gorzej. Może to zdziałał wspaniały, zdrowy klimat górski, a może or­ganizm przystosował się do nowych warunków życia? Mimo to bardzo mnie ucieszyła decyzja Karola, by skrócić godziny pracy. Oświadczył, iż w drodze powrotnej musimy znajdować się w pełni sił, a nie sta­nowić gromady całkowicie wyczerpanych ludzi.

Ponieważ nie natrafiliśmy już nigdzie na ślad czło­wieka, stało się jasne, iż schwytany koń szeryfa odbyć musiał bardzo długą drogę. W takiej sytuacji uzna­liśmy za dopuszczalne urządzenie małego polowania w najbliższej okolicy. Wszystkim już zbrzydło suszo­ne mięso bizonów.

O świcie udaliśmy się w góry: Czerwona Chmura, Karol i ja oraz kilku wojowników. Początkowo kro­czyliśmy zwartą grupą, ale później każdy ruszył obra­ną przez siebie drogą. Trzy dane po sobie strzały mia­ły być sygnałem łowieckiego sukcesu lub wezwaniem pomocy.

Skręciłem w prawo, podchodząc ku górze wąziutką, kamienistą ścieżką, pełną wilgotnych głazów. Prawdo­podobnie niedawno płynął tędy wiosenny strumień.

Tak posuwając się dotarłem na grzbiet wysoczyzny porosłej rzadką trawą i pokrytej kamieniami. Usiad­łem. Bliskie i dalekie szczyty rysowały się przede mną ostro. Słońce świeciło, cienie były kontrastowe, a wi­doczność wspaniała.

Na lewo zbocze spadało stromo upłazem, nad któ­rym dźwigała się jakby niebotyczna baszta, poszar­pana linia wierchu bodącego niebo smukłą iglicą. Na prawo grzbiet wznosił się stopniowo aż ku wyniosłej przełęczy, za którą ciągnęło się pole kosodrzewiny, a nad nią trawiasta polana pięła się łagodnie aż ku szarym graniom. Skierowałem się w tamtą stronę. Wędrówka trwała dość długo, mimo iż droga nie była specjalnie uciążliwa. Dobrnąłem na sam szczyt. Nie najwyższy w tej okolicy, ale dość wyniosły, by można było z niego oglądać daleką panoramę gór, aż po okry­te siwą mgiełką olbrzymy wznoszące się na granicy horyzontu, błyszczące w załomach turni białymi plackami śniegu. Wyjąłem lornetkę i lustrowałem zbocza najbliższych wzniesień. Nigdzie nie dostrzegłem nawet śladów zwierzyny. Słońce wspinało się po niebie, coraz mocniej grzejąc. Góry były nadal puste i milczą­ce. Wędrując wzdłuż grzbietu, prawie przez godzinę forsowałem następne wzniesienie, ale gdy się na nim znalazłem — zapomniałem o zmęczeniu. Po drugiej stronie zbocza, na skalnej platformie porosłej rzadką trawą, pasło się stado górskich baranów. Skryłem się za potężnym głazem. Z tego ukrycia naliczyłem dzie­sięć sztuk zwierząt o silnych, zakręconych rogach, o rudoczerwonej wełnie. Wiedziałem, iż przeciętna wa­ga dorosłej sztuki sięga osiemdziesięciu funtów. War­to pokusić się o taką zdobycz. Sterczałem więc za ka­mieniem, zastanawiając się, jak by podejść do stada. Barany są bardzo płochliwe. Przypadek przyszedł mi z pomocą. Oto ze ściany sterczącej nad platformą ode­rwał się spory głaz i spadł z hurkotem. Może strącił go wiatr, może jakieś zwierzę. Ten wypadek wywołał popłoch w stadzie. Zwierzęta pognały wprost w moim kierunku. Przewodnik prawie otarł się o głaz, za któ­rym klęczałem, zanim instynkt ostrzegł go o mej obec­ności. Wspiął się raptownie na zadnie nogi, jak koń stający dęba, i w miejscu zawrócił. Za jego przykła­dem poszła reszta zwierząt, ale o sekundę za późno. Zdążyłem nie tylko złożyć się z broni, ale i pociągnąć za cyngiel. Baran biegnący na skrzydle stada potknął się i runął. Reszta przeleciała galopem i znikła za skal­nym występem.

Wstałem, przerzuciłem sztucer przez ramię i wolnym krokiem podszedłem do trafionej sztuki. Kiedy się nachyliłem nad nią, spostrzegłem cień, jaki padł u moich stóp. Odwróciłem się — nie było nikogo. Spoj­rzałem ku niebu — na błękitnym tle zataczał regu­larne koła ptak o szeroko rozpiętych skrzydłach. Patrzałem nań z ciekawością, zastanawiając się, czy to orzeł, sęp czy jastrząb. Ległem na wznak obok upo­lowanej zwierzyny i przysłoniwszy oczy dłonią, ob­serwowałem, jak skrzydlaty drapieżnik krąży po nie­bie. Zataczał coraz mniejsze kręgi i coraz bardziej się zniżał. Może dojrzał ubitą zwierzynę? Nagle znieru­chomiał, a potem począł spadać jak kamień, prosto na mnie... Poczułem niemal na twarzy dotyk jego skrzydeł. Zerwałem się. Potężny ptak przeleciał tuż nad zabitym zwierzęciem, zawrócił, zwinął skrzydła i wbił się szponami w czerwone runo. Chwyciłem sztucer. W tej samej sekundzie ptak wzniósł się znowu. Wtedy złapałem barana za nogi i zarzuciłem sobie na plecy.

Nieco pochylony, rozpocząłem powrotną wędrówkę. Nagle nastąpiło coś nieoczekiwanego — silne uderze­nie strąciło mi kapelusz. O cal przed twarzą ujrza­łem potężne szpony. Puściłem barana, zamachnąłem się sztucerem — o sekundę za późno. Otrzymałem mocne uderzenie w ramię, a jednocześnie czerwona szrama wykwitła na dłoni. Skryłem się za głaz, ale w chwili skoku znów otrzymałem cios w głowę. Zło­żyłem się z broni i dwukrotnie pociągnąłem za cyngiel. Pierwszy strzał chybił. Po prostu ręce mi się trzęsły. Drugi okazał się celny. Napastnik zwalił się i leżał nieruchomo. Przyjrzałem mu się dokładnie. Czarnobrunatne pióra grzbietu, opierzone nogi i po­tężne skrzydła. Jak potem zmierzyłem, ich rozpiętość sięgała sześciu stóp, a więc równała się przeciętnej wysokości dorosłego mężczyzny. Był to orzeł z gatun­ku tak zwanych orłów przednich. Słyszałem już, że są to największe i najsilniejsze drapieżniki ptasiego rodu, które potrafią zaatakować nawet człowieka. Z chwili zadumy wyrwał mnie znajomy głos:

Widziałem walkę, śpieszyłem na pomoc mojemu bratu...

Odwróciłem się. Spoza skalnego załomu ukazał się lśniący węzeł czarnych włosów, a potem oblicze Czer­wonej Chmury.

Mój brat jest ranny?

Popatrzył na mnie badawczo, obejrzał martwego orła, na koniec ujął upolowanego barana za nogi i za­rzucił go sobie na ramię.

Napad


Lato trwało w pełni. Dogrzewało słońce, nadlaty­wały i ginęły chmury skrapiające nas krótkotrwałymi deszczami, a ciepłe nad podziw noce parowały leśny­mi zapachami.

Małe woreczki z koźlej skóry pęczniały powoli zło­tym pyłem. Zdawało się, iż Dolina Siodła jest niewy­czerpanym skarbcem gór. Kiedy wspomniałem o tym wróżąc pracę na lata, Karol parsknął śmiechem:

Bez przesady, Janie. Nim opadnie pierwszy śnieg, ogołocimy dolinkę tak dokładnie, że tego, co> w niej zostanie, nikomu już nie opłaci się wydobywać.

Jednakże nawet i on się pomylił.

Daleko było jeszcze do jesiennych chłodów, gdy wy­tyczony na zboczu “złoty trójkąt” został już w trzech czwartych przekopany, a woreczki ze złotem wypeł­niły większość końskich juków.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym Dolina Siodła przestała być złotą doliną. Przez następny tydzień przygotowaliśmy zapasy na drogę powrotną. Ugania­liśmy się za zwierzyną, a potem suszyli pokrajane iv wąskie i długie płaty mięso. Kiedy wszystko już było gotowe, któregoś ranka wskoczyliśmy na siodła, opuszczając ten zakątek, z którym tak związały się ostatnio nasze losy.

Długą karawanę ludzi i koni poprzedzała trzyosobowa grupa zwiadowców. Dalej jechaliśmy: Czerwona Chmura, Karol i ja. Za nami — pod strażą wojowni­ków — kroczyły zwierzęta objuczone drogocennym ła­dunkiem. Kawalkadę zamykało również trzech zwia­dowców.

Ze względu na ciężary, jakie niosły konie, nie mo­gliśmy posuwać się szybko. Droga, wijąca się wśród wąskich dolinek, perci, upłazów, małymi steczkami tuż nad brzegami rwących potoków, była bardzo trud­na. Mimo takich niedogodności wracaliśmy w dość do­brym nastroju, zmąconym jedynie niepokojem o los szeryfa. Gdyby nie to — nic nie brakowałoby da szczęścia: dokonaliśmy przecież nie lada wyczynu, zrealizowaliśmy pierwszą, jakże ważną, część planu mającego otworzyć Czarnym Stopom bramę do lepsze­go życia.

Dźwięczały kopyta po kamiennych żlebach, dudniły-po twardo ubitym gruncie, mąciły wodę strumieni. Dalej, coraz dalej od Doliny Siodła.

Podążaliśmy najprostszą drogą ku Ukrytemu Mia­stu. Pamiętam jak dziś ten piękny wieczór, kiedy roz­biliśmy obóz na polanie otoczonej pasmem górskim o ściętych wierzchołkach. Puściliśmy konie wolno,, aby mogły ugasić pragnienie w przepływającym po­toku i napaść się do syta. Słońce zachodziło czerwono, napełniając przestrzeń purpurowym blaskiem tak in­tensywnym, iż zdawało się, jakby wszystko dokoła by­ło z rubinów.

Ognista kula zapadała się poza szczyty, gdy rozpali­liśmy ogniska. Piekły się na nich ćwiartki sarniny, bo-raz jeszcze — już w drodze — urządziliśmy udane po­lowanie. Przy najmniejszym z ognisk zasiedliśmy: Czerwona Chmura, Karol i ja. Właśnie czarodziej; zdejmował z zaimprowizowanego rożna spory kawał mięsa, gdy nagle... buchnął strzał. Dźwięk, zwielokrotniony przez echo, zabrzmiał jak grom. Po nim ozwał się drugi. Znów chwila ciszy i trzask kanonady. Spojrzałem ku szczytom. Stamtąd błyskały raz po raz złote błyski. Strzelano do nas!

Odskoczyliśmy od ogniska. Czerwona Chmura coś krzyknął i natychmiast pogasły płomienie. Zapadła .noc, a jednocześnie ustał głos strzałów. A więc napad­nięto nas. Któż to mógł zrobić? Niepodobieństwem było teraz się o tym przekonać. Zdecydowaliśmy na­tychmiast ruszać w dalszą drogę. Ryzykowne to było postanowienie, ale jeszcze bardziej ryzykownym wy­dawało się pozostanie na tej odkrytej przestrzeni. Te­raz miałem jeszcze jedną okazję podziwiać spraw­ność indiańskich wojowników. Polecenia Czerwonej Chmury podawano z ust do ust. Zwijanie obozu, siod­łanie koni — wszystko odbywało się w zupełnym mil­czeniu, wśród takich ciemności, iż tylko sowa mogła­by cośkolwiek dojrzeć. A jednak obóz został szybko zwinięty. Gdy wskakiwałem na siodło, dowiedziałem się — dopiero wówczas — że dwu wojowników zo­stało rannych. Na szczęście, dość powierzchownie. Mo­ja pomoc okazała się zbyteczna. Sami założyli sobie opatrunki.

Ruszyliśmy. Kopyta końskie obwiązano szmatami i skórami, posuwaliśmy się prawie jak duchy.

Kawalkadę otwierało trzech wojowników, za nimi jechała nasza trójka, dalej — konie juczne i tylna straż. Karabiny trzymaliśmy w pogotowiu. Nie wiem właściwie, po co? Chyba z przyzwyczajenia. W tej ciemności nie sposób byłoby kogokolwiek trafić. Led­wie mogłem rozróżnić granitowe skałki odgradzające polanę od płytkiego potoku. Z trudem dostrzegałem plecy jadącego przede mną Karola. Każda intensyw­niejsza ciemność wydawała mi się przepaścistą głębią. Przestałem powodować cuglami, zdając się całkowicie na instynkt zwierzęcia. Żeśmy się nie pogubili pod­czas tej wędrówki, zawdzięczać należy tylko skałom wyrastającym po obu stronach drogi. Wydawało mi się, że przebyliśmy już kilka mil, a ciemność nie ustę­powała. Przytłumiony, monotonny tupot końskich ko­pyt działał usypiająco. Sam nie wiem, jak to się sta­ło, ale zdrzemnąłem się. Niebezpieczne to było, bo za­snąłem tak mocno, że gdyby mój wierzchowiec po­tknął się, runąłbym na ziemię. Na szczęście, otrzeźwił mnie chłodny wiatr, który zerwał się gdzieś w górze i teraz spływał ku dolinom. Otworzyłem oczy. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję. Szybko jednak wróciła mi świadomość. Spo­strzegłem, iż plecy mego towarzysza są teraz znacz­nie wyraźniej sze. Kończyła się noc. Coraz lepiej roz­różniałem zarysy drzew, krzewów, skalnych złomów. Wreszcie nadeszła upragniona przeze mnie chwila. Koń Karola zatrzymał się.

Janie — ozwał się towarzysz — nie śpisz przy­padkiem?

Nie — odparłem niezbyt pewnym głosem.

Usłyszałem cichy śmiech:

Ej, Janie, jakoś sennie odpowiadasz. Stań tu obok. Rozbijamy obóz.

To powiedziawszy zeskoczył z siodła. Poszedłem za jego przykładem. Przyznaję, iż nogi ugięły się pode mną, tak zdrętwiały od jazdy.

Obok mnie przechodziły powoli konie, wynurza­jąc się z szarości. W przedrannej ciszy robiło to wra­żenie korowodu duchów. Usłyszałem teraz spokojny głos Czerwonej Chmury, jak wydawał rozkazy i praw­dopodobnie znowu zapadłbym w sen, tym razem na stojąco, gdyby Karol nie szarpnął mnie za rękaw.

Chodź za mną — powiedział krótko.

Dopiero teraz począłem orientować się w otoczeniu.

Miejsce, w którym zatrzymaliśmy się, stanowiło jesz­cze jedną górską dolinę. Miała kształt podłużny. W części porośnięta była niziutkimi świerkami, resz­tę pokrywała trawa oraz wysokie sitowie, otaczające niewielkie czarne jeziorko. Z lewej strony dostrze­głem ciemniejącą ścianę lasu, z prawej — całkowicie nagą płaszczyznę. Obraz ten, jeszcze niewyraźny, za­mazany, chwilami przysłaniały tumany mgieł spły­wających 2; poszarpanych szczytów. Powoli wsiąkały w ziemię.

Będzie pogoda — zauważył Karol. — Wcale nam to nie na rękę.

Udaliśmy się między pierwsze pnie lasu. Tam już przyprowadzono konie, wiążąc je na krótkich linkach. Zdejmowano siodła i juki. Wszystko to odbywało się bez zbędnych rozmów. Od czasu do czasu głucho ozwał się trącony kamień uderzony kopytem lub za-chrapał któryś z wierzchowców.

Indianie krzątali się prawie bezszelestnie, wynurza­jąc się z oparów mgły lub niknąc w nich jak zjawy. W górze, nad szczytem, wyjrzał rąbek czerwonego oka słońca, a wówczas z głębi lasu wypadł spłoszony je­lonek i wielkimi susami pognał skrajem doliny. Znik­nął wśród skalnych złomów. Nikt za nim nie strzelał.

Tarcza słońca z minuty na minutę stawała się coraz większa, aż ciepły blask oświetlił teren.

Rozpalono kilka małych ognisk i wreszcie mogliś­my dokończyć przerwanej poprzedniego wieczoru ko­lacji. Starałem się wybadać, co sądzą moi towarzysze o wczorajszych wypadkach.

Albo biali, albo Indianie. Jeśli czerwonoskórzy, to kto wie, czy znowu nie banda Pumy? Ot piekielne szczęście, Janie. Pocieszam się tym, że zbliża się ko­niec wyprawy. Mam tych gór powyżej uszu.

Ja również — mruknąłem — ale przede wszyst­kim chciałbym się przespać.

Znowu? Przecież spałeś na siodle.

A Czerwona Chmura dodał:

Nie możemy pozostać tu długo. Chociaż miejsce jest dobre, musimy jak najprędzej dotrzeć do Ukry­tego Miasta.

Zdawałem sobie z tego bardzo dobrze sprawę, ale zjadłszy kawałek mięsa, rozciągnąłem się pod naj­bliższym krzaczkiem. Przyciągnąłem pod głowę siodło, broń położyłem w zasięgu ręki i — nie zważając na uszczypliwe uwagi Karola — zasnąłem jak kamień. Obudziłem się bez niczyjej interwencji. Słońce padało na twarz, było cicho, dął lekki wiaterek i szumiał w koronach drzew.

Zauważyłem, że Karol, na przekór złośliwostkom pod moim adresem, poszedł za moim przykładem. Le­żał pod sąsiednim drzewem z twarzą nakrytą kapelu­szem. Nie bez zadowolenia obudziłem go. Zerwał się, natychmiast sięgając po broń, ale na mój widok opadł znowu na ziemię i ziewnął na całe gardło.

A, to ty. Po co mnie budzisz? Śniło mi się, że polowałem na szarego niedźwiedzia. To było intere­sujące.

Wstawaj. Dochodzi południe.

Ziewnął po raz drugi i dźwignął się z prowizorycz­nego posłania.

Woda czarnego jeziorka była zimna jak lód. Kiedy oblałem nią ramiona i kark, cała senność uleciała precz. Ba, poczułem taki głód, jakbym przez cały dzień nic nie jadł. Ale marzenia o jedzeniu zostały brutalnie przerwane. Zjawił się czarodziej.

Niech moi bracia siodłają konie. Ruszamy!

Nie zaprotestowałem. Zająłem się wierzchowcem, a gdy wskoczyłem na siodło, dostrzegłem, jak ostatnie posterunki Czarnych Stóp schodzą z nagiego zbocza, jak wysuwają się z głębi lasu postacie innych wojow­ników.

Kopyta zatupotały po kamieniach. Trzej zwiadowcy zniknęli już w ciaśninie stanowiącej naturalną bramę doliny. Poszliśmy za ich przykładem. Teraz otwarła się szeroka przestrzeń górskich łąk, spadających ta­rasami ku siniejącym w dali równinom. Jechaliśmy stale w dół, aż do jeszcze jednego z niezliczonych strumieni. Dalej droga skręcała wzdłuż samotnej skal­nej ściany. I wówczas huknął strzał. Ściągnąłem cu­gle. Zeskoczyłem.

Pierwszy z jadących zwiadowców pochylił się, a potem runął. Drugi raz ozwały się strzały. Kula świsnęła mi nad uchem. Ujrzałem teraz, że wszyscy stali już obok koni i w odpowiedzi na strzelani­nę, jaka rozpętała się teraz ze szczytu pionowej skały, Indianie dali salwę. Nie dostrzegłem, czy od­niosła jakiś skutek, bo pobiegłem na przód kolumny. Ukląkłem przy leżącym wojowniku. Zbadałem puls i serce. Nie żył.

Przyłożyłem sztucer do ramienia i począłem strze­lać na oślep, po samej krawędzi skały. Z tego zapa­miętania wyrwał mnie donośny głos Karola:

Janie! Janie! Do nas!

Dopiero teraz zauważyłem, iż stoję na zupełnie od­krytej przestrzeni, stanowiąc doskonały cel. Wykonałem kilka susów i zapadłem w krzewy. Tu już spoczywali Czerwona Chmura z Karolem, obok — długa linia wojowników Czarnych Stóp. Konie in­diańskie pokładły się za nami. Strzelanina urwała się, jak nożem uciął. Czekałem, co dalej nastąpi. I oto na szczycie skały pojawiły się głowy ustrojone w pióra.

Puma — powiedział Karol. — Znowu on.

Padł strzał i pióra zapadły się w ziemię. Czerwona Chmura podczołgał się w bok, między wojowników. Zamienił z nimi kilka słów i oto ujrzałem, jak paru z nich' wycofuje się z linii. Po sekundzie zniknęli z pola widzenia. Czarodziej z kolei przyczołgał się ku nam.

Moi wojownicy zajdą ich z tyłu — powiedział. — Niech moi bracia spróbują obejść skałę z prawej strony.

Powoli — ja i Karol — poczęliśmy odsuwać się od krzaków. Jeszcze raz zatrzaskały strzały. Nie zdąży­łem zauważyć, czy któryś z naszych nie został trafio­ny. Widok zasłonił pas kosodrzewiny, przez którą przedzieraliśmy się z mozołem. Na koniec sforsowaliś­my przeszkodę. Teraz przed nami rozciągało się pole skalistego gruzu. Byliśmy odsłonięci. Osypisko leżało jednak nieco z boku pionowej skały, a uwaga napast­ników skierowana została na Czarne Stopy, nękające ich nieprzerwanym ogniem. Dzięki temu podeszliśmy niedostrzeżeni do samego żlebu, wiodącego ukośnie ku szczytowi. Poczęliśmy się wdrapywać.

Wydawało się, iż upłynęły godziny, zanim wreszcie posuwający się przede mną Karol odwrócił głowę i szepnął:

Uważaj!

Potem ujrzałem już tylko podeszwy jego butów. Zniknął za krawędzią skały. Ruszyłem jego śladem. Po minucie leżałem, ciężko dysząc, obok towarzysza, na lekko pofałdowanej płaszczyźnie, porosłej szarym mchem i rzadkimi krzaczkami: Nadal nie dostrzegałem przeciwników.

Strzały huczały z niewielkimi przerwami. Poczęliśmy się czołgać w kierunku odgłosów palby. I oto wydarzyła się rzecz nieprzewidziana — ozwała się kanonada z zupełnie innej strony. To chyba wojownicy Czerwonej Chmury zdołali już osiągnąć szczyt.


Zerwaliśmy się i pobiegli, na pół zgięci. Buchnęła wrzawa przerywana głosem broni. Ba, rozróżniałem już nawet trzaskanie rewolwerów. A przecież krótkiej broni czerwonoskórzy nie posiadali! Więc któż to był?

Zagadka została rozwiązana, gdy wpadliśmy na malutką polankę. Z drugiego jej krańca wyskoczyły wprost na nas trzy postacie.

Dziwnie znajomy głos krzyknął:

Bez przerwy strzelając skoczyliśmy dalej. Tam już kotłowało się na dobre. Przez polankę raz po raz przemykały postacie. Na mgnienie oka ujrzałem Pumę, jak zaganiał swych wojowników. W końcu splątany kłąb ludzi, rycząc przeraźliwie, począł uciekać.

Rzuciliśmy się w pogoń, klucząc wśród niskich drzewek. Znowu gdzieś z boku ozwały się pojedyncze strzały. Przystawałem co kilka kroków, naciskając raz po raz cyngiel sztucera, aż wreszcie zabrakło mi ładunków. Wówczas — ujrzałem Scotta. Nie był to już ten elegancko ubrany przybysz, wkraczający w progi gospody “Pod Szarym Niedźwiedziem”. Zaku­rzone, gdzieniegdzie podarte . ubranie świadczyło o przejściach jego właściciela. Stał z gołą głową. Kapelusz musiał zgubić w tej bitewnej zawierusze. Stał i rozglądał się dokoła, szukając zapewne bezpiecznej
drogi odwrotu.

Rzuciłem bezużyteczny sztucer, wyciągnąłem zza pasa rewolwer i pod osłoną krzewów począłem posu­wać się w kierunku “człowieka z blizną”. Harmider jeszcze nie ucichł, ale cała bitwa zamieniła się teraz w serię przypadkowych pojedynków między rozpro­szonymi wojownikami Pumy a nacierającym szere­giem Czarnych Stóp. Nagle drogę przeciął mi któryś z Indian. W tym zamieszaniu nie wiedziałem: wróg czy sprzymierzeniec? Nie spojrzawszy w mą stronę, biegł ku spadzistemu zboczu. Już, już go dosięgał,” gdy nagle skręcił ku Scottowi, wymachując trzyma­nym w ręku tomahawkiem. Cisnął nim, ale jeszcze wirujące ostrze nie dosięgło “człowieka z blizną”, gdy ten złożył się ze strzelby. Wśród wrzawy nie dosły­szałem strzału. Domyśliłem się tylko, bo Indianin zgiął się, cofnął o krok i runął. Padł w tej samej se­kundzie, w której błyszczący toporek ugodził ze straszliwą siłą Scotta.

Dobiegłem. Leżeli w odległości kilku kroków od sie­bie. Teraz już rozpoznałem Indianina — to był Puma.

Dlaczego rzucił się na Scotta? Czy widząc swą nie­uchronną klęskę, chciał wyładować złość na “bladej twarzy”? A może zrozumiał, że ten człowiek stał się przyczyną jego niepowodzeń? Któż to odgadnie?

Odwróciłem się. Po drugiej stronie polanki, oparty o skalny zrąb, bez możności- odwrotu — stał Rothcliff. Z tyłu miał przepaść, z przodu — tyralierę wojowni­ków. Wówczas usłyszałem grzmiący głos szeryfa:

Przestańcie strzelać! Ten człowiek należy do mnie!

Wysunął się przed linię naszego ataku.

Rothcliff — zawołał. — Idę do ciebie. Stój spo­kojnie.

Rothcliff drgnął i uniósł trzymany w ręku rewol­wer. Uczyniłem to samo, ale strzał z rewolweru z ta­kiej odległości byłby wątpliwy. Rozejrzałem się doko­ła, szukając Karola. Ku mej rozpaczy, nigdzie go nie było.

Tymczasem Irvin, krok za krokiem zbliżał się do przestępcy. Serce podeszło mi pod gardło. Uczyniło się nagle cicho. Szeryf wolno, spokojnie szedł wprost na czarny otwór lufy colta. I oto nagle lufa ta poczę­ła drgać. Broń z trzaskiem potoczyła się po głazach i zniknęła za krawędzią zbocza.

W imieniu prawa, Rothcliff, aresztuję cię.

Położył mu dłoń na ramieniu.

Opowiadanie szeryfa


Żeby sprawę wyczerpać do końca, muszę wspomnieć o tym, co wydarzyło się szeryfowi podczas wędrówki z sierżantem Mitchellem. Ale szeryf zastrzegł sobie prawo własnoręcznego uzupełnienia moich notatek. Oddaję mu więc pióro.

Nasz kochany doktor, jak zauważyłem w jego za­piskach, odtworzył dość wiernie to, co się z nami dzia­ło. W paru miejscach jednak nieco przesadził. Po­niosła go fantazja, rzecz dziwna u człowieka parają­cego się lekarskim zawodem. Ale na tym świecie, peł­nym niespodzianek, wszystko jest możliwe. Oczywiś­cie, za fantazję doktora całkiem zresztą niewinną, nie biorę odpowiedzialności.

Po tym krótkim, ale moim zdaniem koniecznym wstępie przechodzę do sedna sprawy. A więc cofam się do dnia, w którym nasza mała gromadka (sierżant Mitchell, jego pomocnik i ja) odłączyła się od większej grupy wspólnych dotąd towarzyszy podróży, po nie­fortunnej próbie schwytania Czarnej Pumy, a przede wszystkim Rothcliffa i Scotta.

Do ostatniej chwili żywiłem nadzieję, że doktor i Karol wytrwają w pościgu za przestępcami, ale od­ mówili towarzyszenia. Zaplątali się w jakieś tam spra­wy czerwonoskórych. Fantaści! Początkowo bardzo mnie to bolało, ale kiedy ujechałem kilka mil, żal mój zagubił się po drodze.

Sierżant Mitchell okazał się znakomitym kompa­nem i człowiekiem nieprawdopodobnej, graniczącej z szaleństwem odwagi. A poza tym... Poza tym był zwolennikiem moich metod leczniczych. W torbach przy kulbace zawsze woził płaską flaszeczkę whisky!

Jak już więc powiedziałem, rozstaliśmy się nad stru­mieniem i ruszyli w prerię wyraźnym tropem jeźdź­ców Pumy. Trzech ścigających. A ściganych?... Już mi się rachuba pomieszała. Chyba z osiemnastu? A więc sześciu na każdego z nas. No, ale nie w ta­kich tarapatach już się bywało. Zresztą, nie mieliśmy zamiaru prowadzić otwartej walki z Indianami, a je­dynie porwać Scotta i Rothcliffa lub formalnie aresz­tować ich na prerii, gdyby się odłączyli. Na to liczy­liśmy najbardziej.

Jak już mówiłem, z początku jechałem markotny, ale niedługo, bo uwagę mą zajęło śledzenie tropów. Najpierw wiodły prościutko na północ, potem dalekim łukiem skręcały ku wschodowi.

Sierżant Mitchell również długo milczał, wreszcie odezwał się nieoczekiwanie:

Rothcliffa pozostawiam panu, ale Scott będzie mój.

Skwapliwie przytaknąłem. Scott nie popełnił prze­stępstwa na moim terenie. O to Karol i doktor niech się martwią. Trzeba im było jechać z nami.

Rothcliff — o, ten mi się słusznie należał! A teraz na pochwałę (jeszcze jedną) sierżanta powiedzieć mu­szę, iż świetnie orientował się w terenie. Wielokrotnie skracaliśmy drogę, zjeżdżając z linii tropów. Za pierw­szym razem zaprotestowałem bojąc się, iż zgubimy ślady i trzeba będzie wracać. Mitchell posiada jednak jakiś specjalny zmysł orientacji i przewidywania. Gdy linia tropów wyginała się łukiem, sierżant bez waha­nia jechał jego cięciwą. Potem tłumaczył mi w ten na przykład sposób:

Omijają tamten las. Widzi pan? Mają sporo koni i wygodniej im nadłożyć drogi, ale my we trójkę łatwo się tędy przeciśniemy.

Albo:

Tam jest jeziorko, znam je jak własną kieszeń. Przejedziemy. Znam bród.

I zawsze się sprawdzało. Jak las — to las, jak je­zioro — to jezioro z nie znanym brodem. Prawdopo­dobnie dzięki tego rodzaju metodzie już drugiego dnia mieliśmy uciekających w zasięgu naszych lornetek. Odtąd musieliśmy zachować zdwojoną ostrożność i uzbroić się w cierpliwość.

Nocami przysuwaliśmy się jak najbliżej, rankami czekali, aż oddział Pumy “odskoczy”. To był dos­konały sposób, aby posuwać się niepostrzeżenie. Nie zbliżał nas jednak ani o krok do celu. Zwróciłem na to uwagę.

Cierpliwości, szeryfie — odpowiedział. — Tra­fimy wreszcie na sprzyjające okoliczności. Nierówny teren, las, bo ja wiem zresztą co, i wówczas połaskoczemy ich w pięty.

Nie bardzo mi ta obietnica trafiała do przekonania, ale Mitchell okazał się nieustępliwy, z jego pomocni­kiem nie było po co gadać. Przez cały czas naszej po­dróży, jak zauważyłem, nigdy nie występował z włas­nym zdaniem. Spełniał jedynie rozkazy sierżanta i to nie zawsze w sposób najlepszy. Czekałem więc, jak kij popłynie. Okazało się przecież, że Mitchell miał rację, a jeszcze do tego łut szczęścia. Bo oto wjecha­liśmy na bardzo pofałdowany obszar prerii, pełen sa­motnych jak wyspy pagórków, poprzerzynany dzie­siątkami strumieni, które powypłukiwały głębokie parowy. Teraz więc można było w sposób niedostrzegal­ny zbliżyć się do uciekających. Ileż jednak kosztowa­ło to nas trudu! Nadszedł wreszcie taki dzień, podczas którego — już nad wieczorem — oddział Pumy za­padł w głębokim jarze, przez który płynęła rzeczka. Posuwaliśmy się trop w trop tą właśnie wodą, potem rozbiliśmy tymczasowe obozowisko, aż do zapadnięcia nocy. Wówczas znowu wskoczyliśmy na siodła, opuś­cili strumień i objechawszy szerokim łukiem, nadciąg­nęli z powrotem od strony jednej ze ścian jaru. W po­łowie drogi do tego jaru zsiedliśmy z koni, pozosta­wiając je opiece Jacksona — tak się właśnie zwał pod­komendny sierżanta.

Ruszyliśmy we dwójkę pieszo. Możliwie szybko i możliwie ostrożnie. Na szczęście Puma nie wystawił straży przy zboczach jaru, a tylko przy jego wylo­tach. Okazał przy tym tak wielką nieostrożność czy pewność siebie, iż rozpalił w jarze kilka wielkich ognisk. Różowy blask wznoszący się nad rozpadliną wskazał nam najkrótszą drogę. Ostatnią jej część prze­byliśmy czołgając się. I w ten sposób dobrnęliśmy wreszcie do miejsca, w którym równina przechodziła raptownie w spadziste zbocze. Zdołaliśmy podejść do samej krawędzi. I oto, co ujrzałem: zbocze spadało prawie pionową ścianą. Była to okoliczność bardzo pomyślna. Gdyby nas nawet z dołu spostrzeżono, nikt tędy nie mógłby puścić się w pogoń. Ale zejście na dół było niesłychanie trudne, chyba niemożliwe...

W głębi jaru naliczyłem pięć ognisk i chyba ponad dwudziestu ludzi. Długo szukałem wzrokiem Rothcliffa. i Scotta, wreszcie wypatrzyłem ich. Siedzieli wraz z Pumą przy najmniejszym ognisku. Jakże łatwo posłać im było kulę! Ale nie o to przecież cho­dziło. Scott i Rothcliff musieli odpowiedzieć przed sądem za swe zbrodnie. Pod tym względem byłem z sierżantem jednej i tej samej myśli.

Spoczywaliśmy bez ruchu, gapiąc się na to, co działo się w obozowisku, ale zaiste nie wydarzyło się nic godnego uwagi.

Nie wiem, co miał na myśli, ale prowadzenie dłuż­szej rozmowy w odległości kilku zaledwie yardów nad głowami przeciwników było niebezpieczne. Nic więc nie odpowiedziałem.

Leżałem jak kłoda, bez ruchu, wytrzeszczając oczy dopóty, dopóki same nie zaczęły mi się zamykać. Troszkę to było ryzykowne, ale ostatecznie sierżant czuwał, a krzynka snu nie mogła mi zaszkodzić. Obu­dziło mnie lekkie szarpnięcie za rękaw. Machinalnie dotknąłem lufy karabinka. Nad jarem panowała zu­pełna ciemność, w której jarzyły się dogasające węgle ognisk. Pięć czerwonoskórych kręgów wśród atramento­wej nocy.

Spojrzałem, wyciągnąwszy uprzednio lornetkę. Z tej odległości wszystkie przedmioty znajdowały się tak blisko, że tylko ręką dotknąć. No, i ujrzałem, że w prostej linii pode mną leżeli i, jak mogłem się do­myślić, spali Rothcliff i Scott.

Szeryfie — ozwał się mój towarzysz — znikam na chwilę. Proszę nigdzie nie odchodzić i uważać.


Wycofał się do tyłu. To nie było ładne z jego stro­ny. Ani słówkiem nie wspomniał, co zamierza czy­nić. Patrzałem w dół. Ktoś przeszedł, ktoś usiadł przy wygasającym ognisku, ktoś inny przewrócił się we śnie na drugi bok. Ale nasze dwa ptaszki leżały cały czas bez ruchu. Gdyby tak zsunąć się tędy? Badałem Ścianę wzrokiem. Szukałem punktów oparcia dla nóg i rąk. Diabelnie ciężka sprawa.

Rozpatrywałem jednak i inną możliwość: przedosta­nia się korytem rzeczki. Ale przy obu wejściach do parowu, właśnie nad rzeczką, tkwili wojownicy. Wi­działem ich dokładnie i długie lufy fuzji sterczące nad głowami. Dalsze medytacje przerwało nadejście sier­żanta.

Legł obok mnie i pokazał dwa pęki rzemiennych lass.

Zobaczycie, szeryfie. Szkoda czasu na gadanie. Znowu nie powiedział mi, do czego zmierza. Odpar­łem zirytowany:

No, to schodź pan. Tylko ciekaw jestem, kto ma trzymać drugi koniec lassa. Nie jest pan ułomkiem.

Zaśmiał się cicho.

Obok jest drzewo.

Rzeczywiście, w mroku dojrzałem potężny pień klo­nu. Dopiero teraz Mitchell uznał za stosowne wtajemniczyć mnie w swój plan. Szeptem wyjaśnił, iż zsu­nie się na dół, ogłuszy Scotta, skrępuje go zapaso­wym rzemieniem, a następnie sam wdrapie się na górę, skąd wciągniemy jeńca.

Oświadczyłem mu wręcz, co myślę o takim planie. Przy krępowaniu Scotta może obudzić się Rothcliff i narobić alarmu. W takim wypadku nie zdołam sier­żantowi w niczym pomóc. Chyba, chyba że zejdziemy obaj. Nie zgodził się na to. Wobec tego zapropono­wałem, iż to ja zejdę. Mam dobrą wprawę w drapa­niu się po skałach. Nie chciał o tym słuchać. Zdoła­łem więc tylko skłonić go do zdjęcia przeraźliwie czerwonej kurtki. Potem przymocowałem koniec lassa do pnia i wolno, wolniutko opuściłem rzemień. Opadł bezszelestnie tuż obok śpiących bandytów.

Mitchell zsunął się po tym rzemieniu i muszę przy­znać, iż rzecz wykonał elegancko i zgrabnie jak cyr­kowiec. Przycupnąłem teraz nad krawędzią jaru, z ka­rabinkiem w ręku i z palcem na cynglu. Sierżant, sta­nąwszy na dole, przylgnął do zbocza i trwał w bez­ruchu kilkanaście sekund. Żaden jednak dźwięk nie zamącił ciszy. Wstrzymałem oddech widząc, jak uczy­niwszy trzy kroki pochyla się nad leżącą postacią. Lada chwila oczekiwałem ostrzegawczego krzyku lub huku strzału. Ale nic podobnego nie nastąpiło. Albo tam wszyscy ogłuchli, albo były w tym jakieś czary. Widziałem, jak Mitchell ukląkł przy śpiącym. Trwał tak z minutę, potem podniósł się i zgięty wpół, z ja­kimś ciężarem na plecach, posunął się w stronę zwisa­jącej linki.

Gdyby mi kto o tym wszystkim opowiadał — uznał­bym go za skończonego łgarza. Nie zdziwię się więc, jeśli osoby postronne nie uwierzą w ani jedno moje słowo. Trudno wymagać. Ale do rzeczy.

Sierżant złożył właśnie swój ładunek na ziemię. Część lassa zadrgała. Mitchell zaczął wspinać się ku mnie. Rękami trzymał się rzemienia, nogami wspie­rał się o zbocze. Zaiste niepospolitą musiał odznaczać się siłą. Dostałem dreszczy z przejęcia. A może noc była taka chłodna... W pewnej chwili jakiś kamyk obsunął się i z szelestem poleciał w dół. Przyłożyłem kolbę do ramienia i zastygłem w oczekiwaniu. Ale znowu nic się nie wydarzyło. Mitchell miał piekiel­ne szczęście. Zdołał wygramolić się na samą górę, gdzie zatrzymał się sapiąc z wysiłku, na koniec mruk­nął:

Teraz ciągnijmy, szeryfie!

Skuliliśmy się za pniem klonu i wolniutko poczę­liśmy skręcać rzemień. Na koniec zdobycz ukazała się naszym oczom. Ostatnim wysiłkiem podciągnęliśmy ją do drzewa. Potem zbadałem stan jeńca. Odzyskał już przytomność (został uprzednio ogłuszony przez sier­żanta) i spoglądał na mnie przerażonym wzrokiem. Knebel tkwiący w ustach zmuszał go do milczenia. Niestety — nie był to Rothcliff, tylko Scott.

- Do licha, szeryfie, czy dacie radę?

To mnie rozgniewało. Cóż on sobie myśli, u licha? Odparłem, iż dawałem sobie radę w gorszych sytu­acjach. Teraz dopiero spostrzegłem, iż uczyniło się nie­co jaśniej. Spojrzałem w niebo — zaczynało szarzeć. Tyle już minęło godzin.

Wypróbowałem lasso, opasałem się zapasowym rze­mieniem i już, już miałem opuścić nogi, gdy do uszu moich — wśród trwającej nadal ciszy — doszedł da­leki, ale stale potężniejący odgłos. Zastygliśmy w bez­ruchu.

Co to? — zaszeptał sierżant.

Dźwięk narastał z każdą sekundą. Zbliżał się ku nam. Pojąłem: był to tętent dziesiątków końskich ko­pyt. Gnał ku nam jakiś oddział jeźdźców. Kim mogli być? Przez sekundę łudziłem się, iż może to Czerwo­na Chmura nadciąga z pomocą. Zerknąłem w parów. I tam już dosłyszano dziwne odgłosy. Buchnął pło­mień ognisk.

Trzeba uciekać — zdecydował Mitchell.

Schyliłem się, aby rozciąć Scottowi pęta na nogach.

Nie zdążyłem jednak tego uczynić, gdy z mroku wy­skoczyły trzy nasze wierzchowce. Wiódł je podkomen­dny sierżanta.

Machnąłem nożem po rzemieniu i natychmiast zła­pałem jeńca za kark.

Wstawaj i wsiadaj! — rozkazałem.

Wgramolił się jakoś .na siodło, ja skoczyłem za nim. I tu trzeba pecha! Trzasnął popręg i jednocześnie, wraz z siodłem, obaj runęliśmy na ziemię. Poderwa­łem się natychmiast. Wówczas koń mój stanął dęba, uderzył kopytami o ziemię i skoczył jak oszalały przed siebie.

Skoczyłem. Za nami wzrastał tętent. Wydawało się, iż w szarzejącym zmroku przedświtu dostrzegam już rozwiane końskie grzywy i stado rwące w panicznym pędzie. Co je spłoszyło?

Ruszyliśmy równolegle do ściany parowu, z głębi którego zagrzmiały pierwsze strzały. Do nas czy dla odpędzenia nadbiegających mustangów?

Gdy skończyła się krawędź parowu, popędziliśmy konie. Pierwsze zorze zastały nas na pustkowiu. Sta­do mustangów gdzieś przepadło, nikt nas nie ścigał. Wyszliśmy więc cało z tarapatów. Ale ja straciłem ko­nia, a sierżant — Scotta. Pewnie znajdował się znów przy boku Pumy, jeśli go nie stratowały mustangi. Nie wstydzę się przyznać do porażki. Bo nie w tym rzecz, ile razy się w życiu przegra, ale ile razy i co się wygra!

Największe moje nieszczęście polegało na tym, iż nie mogłem już brać udziału w dalszym pościgu. Po­prosiłem sierżanta, aby mnie odstawił jak najbliżej Fort Benton, co też chętnie uczynił.

O dalszych swych losach nie piszę. Wyręczy mnie nasz znakomity doktor. Na tym więc kończę.”

Taniec słońca


Czarna Puma zginął. Zginął Scott — człowiek z bli­zną — ugodzony tomahawkiem. Banda Pumy częścio­wo się rozproszyła, częściowo wyginęła w tej ostatniej potyczce. Poległo pięciu wojowników Czarnych Stóp, trzech odniosło rany. Zwyciężyliśmy, ale gdy pole bi­twy pozostało za nami, nikt nie wydawał okrzyków triumfu.

Podczas jazdy prawie że się pokłóciłem z szeryfem. Rzecz poszła o Hawkinsa.

Wzruszyłem ramionami.

Okazało się, iż Irvin po stracie konia i rozstaniu się z sierżantem Mitchellem nie zaniechał swych planów.

Był przekonany, iż ani Scott, ani Rothcliff nie za­przestaną zbójeckiego procederu i co najmniej do pierwszych śniegów krążyć będą po prerii. To go właśnie skłoniło do powtórnego opuszczenia Fort Ben-ton. Dobrał sobie za towarzysza swego zastępcę, Robertsona.

Na pierwszym noclegu dopędził go Jim Hawknis i tak długo się napierał, żeby go zabrał ze sobą, aż szeryf ustąpił.

Błąkali się kilka dni po prerii, początkowo nie mo­gąc trafić na żaden ślad. Ostatecznie cała trójka od­kryła resztki jakiegoś obozowiska. Znaleziono starą kraciastą chustkę. To wzbudziło ich nadzieje. Chustka należeć mogła tylko do białego człowieka. Poczęli po­suwać się odkrytym tropem. Doprowadził ich aż do Gór Skalistych, aż poza Dolinę Siodła, do miejsca na­szej niedawnej walki. W samą porę.

Tak to brzmiało w relacji szeryfa.

Na koniec dotarliśmy do pierwszych tipi Ukrytego Miasta. Ale zanim to nastąpiło, zanim ukazała się zna­joma rzeka, a nad nią ciemnozielona smuga lasu, usły­szeliśmy dudniący głos, przypominający dźwięk, jaki powstaje przy uderzeniu w duże puste naczynie lub w bęben. W miarę jak podjeżdżaliśmy, dźwięk po­tężniał.

Dobrnęliśmy do rzeki, a potem ukazały się namio­ty. Bębny huczały nadal rytmicznie. To stanowiło dla mnie zagadkę. Ale i samo Ukryte Miasto wyglądało zupełnie inaczej. Zamiast jednej, długiej ulicy-drogi, obrzeżonej dwoma rzędami tipi, teraz ujrzałem nie­przeliczoną ilość namiotów poustawianych nad brzegiem rzeki i wśród pierwszych drzew lasu. A nawet jeszcze dalej — na prerii. Gdzie spojrzeć, kręcili się indiańscy wojownicy, goniły dzieci, włóczyły psy. Ci­che dawniej Ukryte Miasto pełne było gwaru.

Czerwona Chmura, jadący na czele, zatrzymał ko­nia, a gdy się z nim zrównałem, powiedział:

Mój brat zdąży jeszcze ujrzeć Taniec Słońca.

Powiedziawszy to skinął ręką i odjechał, a za nim wojownicy wiodący juczne konie.

Co to jest Taniec Słońca? — zapytałem.

Jadący najbliżej mnie szeryf wzruszył ramionami.

Nie wiem. To chyba jakieś ich święto, ale mało mnie to obchodzi. Muszę pilnować Rothcliffa i marzę, aby jak najprędzej znaleźć się w Fort Benton. Nie bę­dziemy tu chyba długo.

Przewidywanie szeryfa nie spełniło się. Nasz pobyt bardzo się przeciągnął. Właśnie z powodu Tańca Słoń­ca.

Corocznie w lecie, najpóźniej w sierpniu, Czarne Stopy obchodzą swe święto plemienne. Wówczas na oznaczone miejsce ściągają mieszkańcy porozrzuca­nych po prerii, wzdłuż dolin rzek, wiosek i obozów indiańskich, i to zarówno z obszarów Montany (Stany Zjednoczone) jak i z Alberty (Kanada).

Kilka tysięcy wojowników świętowało już od kilku dni na terenie Ukrytego Miasta, a my trafiliśmy jesz­cze na zakończenie uroczystości.

Cóż za rozmaitość typów ludzkich, jaka barwność strojów!. Ujrzałem młodych i starych wojowników, o twarzach pomalowanych w kolorowe pasy, o wło­sach upiętych wysoko lub gładko zaczesanych i uję­tych ponad uszami w warkocze, w które wpleciono dłu­gie, rzemienne paski. Podziwiałem legginy: siwe, brą­zowe lub na niebiesko pofarbowane, wykonane z je­leniej lub koźlej skóry, niekiedy z wełnianego materiału, obszyte po bokach barwnymi frędzlami, się­gające mokasynów wypra­wionych na czarno. Ale najpiękniej przedstawiały się kaftany bez rękawów, zakładane na nagie cia­ło. Niesłychanie kolorowe, z wyszytymi jaskrawymi wizerunkami kwiatów, zwierząt, ptaków.

Najciekawszą jednak rzecz ujrzałem dopiero następnego dnia. Podczas dorocznego Tańca Słońca młodzi wojownicy — pod­dani uprzednio rozlicz­nym próbom fizycznego hartu — przyjmowani są do kręgu dorosłych.

Na wielkim placu Ukry­tego Miasta wykopano cztery gładkie pale z umieszczonymi na ich szczytach orlimi gniazda­mi. Dokoła zebrało się kil­kudziesięciu chłopców. By­li nadzy, tylko z przepa­skami na biodrach. Wów­czas ukazał się Czerwona Chmura. Nigdy dotąd nie oglądałem go w tak wspa­niałym stroju. Białe, brą­zowe i szare pióra otaczające jego głowę, wetknięte za purpurową wstęgę opa­sującą czoło, wyglądały niby bukiet egzotycznych kwia­tów. Jego legginy olśniewały nieprawdopodobną bia­łością, mieniły się od szklanych paciorków i wszytych muszelek. Kurtka z szerokimi rękawami, srebrzyścieszara, świetnie odbijała od założonego na nią błękit­nego kaftana. Dwa naszyjniki: jeden z pazurów grizzly, drugi ze szponów orlich, zwieszały się aż do połowy piersi.

Umilkły bębny i tłum widzów zastygł w bezruchu. Czarownik wzniósł głowę do góry i wyciągnął ręce na boki, jak ptak zrywający się do lotu. Wówczas roz­stąpiła się ciżba wojowników dając przejście sześciu postaciom dziwacznie przybranym w pióra i futra, z twarzami ukrytymi w maskach o przerażających konturach, sporządzonych z drzewa, skór, wełnianych sznurków. Stanęli po obu stronach Czerwonej Chmu­ry. A potem, w trwającej nadal ciszy, rozpoczęła się ceremonia obrzędowa, na którą — przyznam się — nie mogłem patrzeć spokojnie. Do tych sześciu cza­rowników podchodzili młodzieńcy. Migotały noże i krople krwi poczęły zraszać ziemię. Zaparło mi dech w piersiach. Obserwowałem, jak błyszczące ostrze przebijało w dwu na raz miejscach naciągniętą skórę na piersi, jak zręczne dłonie przewlekały przez te na­cięcia rzemienne paski przywiązane drugim końcem do jednego ze słupów.

Przyzwyczajony do operacji i do krwi pacjentów, wykonałem jednak bezwiednie jakiś ruch protestu. Ka­rol, stojący obok, schwycił mnie za ramię i szepnął:

Nie ruszaj się!

Więc stałem spokojnie, wyobrażając sobie, jak pie­kielnie boleć musi tego rodzaju zabieg. Ale twarze chłopców były niewzruszone w swym spokoju, a z ust nie wyrwał się żaden dźwięk.

Minęło chyba z pół godziny, gdy wreszcie ostatni, z młodzieńców znalazł się przy słupie. Czerwona Chmura opuścił ręce, spojrzał dokoła, a potem wzniósł prawicę ku błyszczącemu na niebie słońcu. Na ten gest ozwały się na nowo bębny, którym zawtórował prze­raźliwy głos piszczałek i grzechotek. W takt rytmu tej muzyki przywiązani do palów rozpoczęli taniec. Od­biegali na długość naciągniętych rzemieni, wznosząc ku niebu głowy. Śpiewali cały czas, ale w tej wrzawie nie mogłem rozróżnić słów. Strugi krwi znaczyły smuga­mi piersi.

Okropne — szepnąłem Karolowi — chodźmy...

Chwycił mnie za rękę.

Odejście byłoby obrazą i źle świadczyło o twej męskości. Musisz wytrzymać.

Zacinałem usta i patrzałem, jak tańczący, z nieludz­ką jakąś siłą, szarpali rzemienie. Co pewien czas jeden z nich padał na ziemię, aby zerwać się natychmiast i pokazać zebranym, iż skóra na piersiach została przerwana, a młody chłopak zdał egzamin z wytrzyma­łości na ból. Wówczas głośniej jeszcze odzywały się bębny, a czarownik podbiegał i oblewał płynem z gli­nianej miski rany, które po pewnym czasie przestawa­ły krwawić.

Wreszcie obrzędowe widowisko dobiegło końca. By­łem mokry od potu.

Chodźmy — odezwałem się do Karola. — Mam dosyć na dziś.

Znowu mnie zatrzymał.

Jeszcze nieco cierpliwości. Ale to już nie będzie dla ciebie przykre.

Teraz na plac wbiegło dwu wojowników. Jeden — okryty skórą baranią, drugi — ze strzelbą w ręku. Wi­dowisko było plastyczne i zrozumiałe. Myśliwy poka­zywał, jak się skrada, czołga i podchodzi do płochliwej zwierzyny. Na koniec przyłożył kolbę do ramie­nia i baran padł. Sądziłem, że na tym widowisko się zakończy. Ale nie. Bo oto na plac wbiegł Czerwona Chmura. Do ramion miał przypięte skrzydła, a na gło­wie nakrycie opadające na czoło w kształcie ptasiego dziobu. Wykonywał ruchy, które początkowo wyda­ły mi się tanecznymi figurami. Potem odgadłem, iż czarownik naśladuje lot ptaka. Obserwowany przez myśliwego zataczał coraz ciaśniejsze koła wokół le­żącego nieruchomo wojownika, okrytego skórą baranią. Zbliżał się doń i oddalał. Wreszcie upadł nań. Wów­czas przyskoczył myśliwy starając się odpędzić na­pastnika.

W tej sekundzie zrozumiałem wszystko. Czerwona Chmura odtwarzał moją walkę z orłem. Po co to czy­nił? Czyżby to miał być jeden z wielu zaimprowizowa­nych tańców ku uświetnieniu dorocznej uroczystości?

Przyglądałem się ze wzrastającym zainteresowaniem tej pantomimie, aż do momentu, w którym “ptak” Czerwona Chmura został “raniony” i zastygł w bezru­chu. Widowisko dobiegło końca. “Baran” i “myśliwy” skryli się w tłumie.

Czerwona Chmura zerwał skrzydła z ramion, gestem nakazał ciszę, a potem zawołał:

Kto pokonał szarego orła?

Gdzieś z głębi grupy widzów ozwał się głos:

I ten sam co poprzednio głos odpowiedział:

I tak ciągnęła się ta dziwna litania, podczas której krok za krokiem począłem wycofywać się z kręgu słuchaczów. Domyśliłem się, o co tu chodzi, a ponieważ należę do ludzi skromnych...

I pewnie udałoby mi się umknąć, gdyby nie zdrajca szeryf, który wyłowił mnie w samym środku tłumu. Karol również wyrósł jak spod ziemi i obaj sprowa­dzili mnie na skraj placu. Czarodziej jak gdyby tylko na to czekał. Wzniósł obie ręce i zawołał:

Nasz biały brat nosić będzie odtąd imię Orlego Pióra! Niech wiedzą o tym wszyscy wojownicy Czar­nych Stóp! Niech mu służą pomocą w potrzebie tak, jak on nam służył. Howgh!

To powiedziawszy zbliżył się i zawiesił mi na szyi rzemyk z malutkim woreczkiem z jagnięcej skóry. W jego wnętrzu — łatwo się domyślić — znajdowały się “leki” noszone przez każdego wojownika.

I tak zakończyło się święto znane wśród Czarnych Stóp pod nazwą “Taniec Słońca”.

Nazajutrz, gdyśmy dokonywali przeglądu swych wierzchowców i ich uprzęży, zjawił się Czerwona Chmura wraz z Wysokim Orłem. Skinęli na Karola, na szeryfa i na mnie. Poprowadzili — nie rozumie­jących, o co chodzi — do tipi stojącej tuż obok na­miotu wielkiego wodza. Wejścia — rzecz niezwykła — strzegło dwu czerwonoskórych. Wkroczyliśmy do wnę­trza. W półmroku na rozesłanych wilczych skórach piętrzył się stos pękatych woreczków. Szeryf, chociaż był już wtajemniczony w cel naszej wyprawy do Doli­ny Siodła, wytrzeszczył oczy:

Nic na to nie odrzekł, tylko pokiwał głową na znak zdziwienia.

Szturchnąłem go w bok, żeby milczał.

Uczyniłem gest zaprzeczający, ale w słowach uprze­dził mnie Karol:

Stanie się tak, jak zostało postanowione. Złoty piasek ma odtąd służyć czerwonym mężom. Nie weź­miemy stąd ani ziarenka. Rzekłem, a moi przyjaciele to potwierdzą.

Skinęliśmy w milczeniu głowami. I to było wszy­stko.

W dwa dni później, gdy opustoszało Ukryte Miasto, cała nasza “biała piątka” wyruszyła najkrótszą drogą do Fort Benton. Przepraszam! Jechała z nami jeszcze szósta osoba: więzień szeryfa — Rothcliff.

W czasie tej podróży mogłem swobodnie porozma­wiać z Jimem Hawkinsem. Przez ostatnie dni trzymał się ode mnie z dala, jak gdyby nie był pewien mej opi­nii o jego nieoczekiwanym przybyciu na prerię. Po­wiedziałem szczerze, co o tym myślę. Chłopak wcale nie próbował osłaniać się decyzją szeryfa. Zapisałem mu to na plus. Jak również i to, że zobowiązał się solennie do dalszej nauki po wakacjach. No, i do utrzy­mywania ze mną stałego kontaktu w Milwaukee. Uznałem więc sprawę za wyczerpaną.

W Fort Benton mieszkańcy tłumnie wylegli na na­sze spotkanie. Okrzykom i wiwatom na cześć szeryfa nie było końca. Aż wreszcie, kiedy się wszystko uspo­koiło, ludzie się rozeszli, a Rothcliffem zaopiekował się kulawy strażnik więzienia, zasiedliśmy w hotelo­wym pokoju szeryfa, dokoła okrągłego stołu.

Niezastąpiony Pears dwoił się i troił, pragnąc wszyst­kim dogodzić, i znosił najwyszukańsze — jego zda­niem — potrawy. Na zakończenie tej uczty, na ogól­ne żądanie, szeryf zdjął z gwoździa gitarę i przy jej akompaniamencie zaśpiewał tę znaną mi piosenkę, w której powtarza się refren:

Więc pamiętajcie, ludziska,

Na prerii zielonej kobiercu

Najbardziej się ceni, co w sercu,

Nie broń, co w ręku połyska...


Myślę, że nie tylko na prerii.


1 Greenhorn — dosłownie “zielony rożek”; nazwa nadawana nowicjuszom wśród traperów, odpowiada mniej więcej polskiemu “żółtodziób”.

2 W Ameryce Północnej istnieją dwie rzeki Kolorado: jedna, słynna ze swego kenionu, wpada do Zatoki Kaliforniiskiej, druga — do Zatoki Meksykańskiej.

3 Hudson's Bay Company — Kompania Zatoki Hudsona. Przedsiębiorstwo handlowe posiadające po dziś dzień

swoje placówki-faktorie w licznych punktach Kanady, przeważnie na północy i północnym wschodzie.

4 Rząd Federalny — Rząd Stanów Zjednoczonych A.. P. w Waszyngtonie.

5 Primary schools — odpowiada mniej więcej naszym szkołom podstawowym.

6 Nazwa Sioux wśród Indian nie istnieje. Pochodzi bowiem ona z przekręconego przez osadników francuskich słowa na-dowessioux, które z kolei jest również przeinaczeniem słowa nadoweiseweg (małe węże) lub nadeweisiw (mały wąż) — nazwy obraźliwej, nadawanej szczepom Dakota przez ich śmiertelnych wrogów, Indian Odżibwejów (Ojibwa). Z tych dwu kolejnych przekształceń powstała właśnie nazwa Sioux (wymawiana jako Siu).

7 N u g g e t (z ang.) — bryłka czystego metalu, np. złota.

8 Obecnie kanadyjskie plemię Kri (Cree) liczy ponad 15 tys. ludzi.

9 Legginy — rodzaj indiańskich spodni składających się z oddzielnych nogawek.

10 Funt angielski (i amerykański) równa się 453,59 g, 2 tysiące funtów to 907,2 kg.

11 Karol Gordon mówił prawdę. Plemię Pawnisów (Pawnee) w latach tej opowieści liczyło ok. 3 500 ludzi i zamieszkiwało prerie w stanie Nebraska. Wyginęło w bratobójczych - walkach z Dakotami (Sioux). Plemię Komanczów w tym okresie sięgało 1800 ludzi; dziś w rezerwatach mieszka ich około 1500. Apacze liczyli kilkanaście tysięcy, dziś pozostało ich ok. 5 tysięcy w rezerwatach stanów Arizona i Meksyk. Urzędowy spis ludności Stanów Zjednoczonych AP z 1960 r. podaje liczbę Indian w tym kraju na 523 tysiące, ale wlicza do nich nieokreśloną ilość dzieci urodzonych z małżeństw mieszanych. Oczywiście, bratobójcze walki nie były główną przyczyną wymierania plemion. Ich zagładę sprowadziły wojny z białymi, zawleczone przez białych choroby (gruźlica i ospa) oraz alkohol i głód (wybijanie zwierzyny przez osadników). Wyginęły na przykład całkowicie plemiona, które zamieszkiwały Kalifornię, Oregon czy obszary nad rzeką Kolumbia.

12 Pierwsze konie, jakie ujrzeli Indianie Amorykl Północnej, były końmi hiszpańskich zdobywców Meksyku (1519—1521). Z ich potomstwa oraz z potomstwa ośmiu czy dziesięciu koni pozostawionych na Florydzie przez wyprawy de Sota i Coronado wywodzą się mustangi. Początkowo Indianie uważali konia za wielkiego psa. Dlatego w jcy.yliu Dakotów konia oznacza słowo: “sunka wakan” — tajemniczy pies, a u plemienia Kri: “mistatim” — wielki pies.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2 Szeryf z Fort Benton
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento
Wernic Wieslaw Slonce Arizony

więcej podobnych podstron