, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
.
Utwór opracowany został w ramach projektu
przez
ALFRED DE MUSSET
Spowiedź dziecięcia wieku
ł. -żń
OD TŁUMACZA
Pragnę zapoznać czytelników mojej biblioteki z autorem tak dobrze znanym u nas z na-
zwiska i z legendy, a tak mało ze swoich dzieł: z Aledem de Musset, jednym z najbardziej
uroczych pisarzy ancuskich; artystą, który łączy wszystkie przymioty galijskiego umy-
słu z rzadką w tej rasie wibracją liryzmu, czyniącą zeń niby grającą harfę poezji. Zanim
przedstawię inne jego pisma, dojrzalsze niewątpliwie i pełniejsze pod względem arty-
stycznym, daję tę oto Spowiedź, która najbardziej bezpośrednio pozwala zajrzeć w duszę
poety, a zarazem stanowi jeden z nader znamiennych dokumentów romantyzmu. Jest
ona ciekawa i przez to, iż dotyczy właśnie owego epizodu życia Musseta, koło którego
oplata się jego legenda: miłości do George Sand. Epizodem tym zajmowano się aż do
przesytu; jest to zresztą dosyć zrozumiałe. Miłość ta, która, jak górnolotnie mówi je-
den z jej historiografów¹, stała się „równie sławną jak miłość Eneasza i Dydony”, jest
jedynym (chyba że postawimy obok niej panią de Stael i Benjamina Constant) w świe-
cie przykładem namiętnego uczucia łączącego dwoje genialnych twórców, dwoje pisarzy
wielkiej, mimo iż, bądź co bądź, nierównej miary. Wycisnęła ona piętno zarówno na ca-
łym dalszym życiu, jak i na twórczości Musseta. Epoka, na którą przypada owa miłość,
pełna fala romantyzmu niosąca z sobą osobliwy styl tych przeżyć, rozgłos, jaki towarzy-
szył im współcześnie, artystyczna rama wreszcie, którą, jakby wiedziony romantycznym
instynktem, dramat ten obrał sobie na swe urzeczywistnienie — wszystko to zapewnia
„epizodowi weneckiemu” miejsce zupełnie wyjątkowe.
Literatura osnuta dokoła tego wydarzenia jest ogromna; a rozpoczyna się równocze-
śnie niemal z faktami. George Sand „na ciepło” jeszcze włożyła strzępy przeżyć weneckich
w swoje i
pod
ika pisane jakoby do Musseta i drukowane (za jego wiedzą zresztą)
w „Revue des deux mondes”. Po zerwaniu Musset pisze Spowiedź dziecięcia wieku i oce;
w dwa lata po jego śmierci (Musset urodził się w , umarł w ), George Sand wy-
daje powieść
a i o ² malującą pod przejrzystą osłoną dzieje ich stosunku; na co brat
Musseta, Paweł, nieubłagany mściciel cierpień ukochanego Aleda i nienawidzący Geo-
rge Sand ponad wszelką miarę, odpowiedział krwawą inwektywą w formie powieściowej
pt.
i o a³. Wszczęła się przykra polemika, w której nawet sędziwa matka Musse-
ta zabrała głos. Powstały stronnictwa
u e
w i Sa d
w obrzucające zniewagami
bohaterów przeciwnego obozu. Nawet trzeciego aktora dramatu, Bogu ducha winne-
go lekarzynę włoskiego Pagello, wciśnięto do sporu: jeszcze w r. , interwiewowali⁴
skrzętni biografowie sędziwego patriarchę, który dożył dziewięćdziesiątki, o szczegóły
tego chlubnego epizodu z jego życia z r. ! Sam Pagello w kilkanaście lat po wypad-
kach spisał a ię ik, kreśląc w sposób, zdaje się, więcej barwny niż ścisły dzieje swoich
przygód z George Sand i Mussetem. Rodzina Musseta sprzeciwiała się długo ogłoszeniu
listów kochanków; krążyły jedynie w urywkach, w odpisach; wreszcie w r. ogło-
szono je drukiem w Brukseli w całości: tj. o tyle o ile, niektóre bowiem zdania padły już
wprzódy ofiarą nożyczek George Sand.
Jak można się domyślać, komentatorowie rzucili się na tę historię, widząc w niej łup
obfity i ponętny. Napisano całe tomy; mimo to, nie mówiąc o uczuciach, nie wyświetlono
nawet wszystkich faktów w tym romantycznym epizodzie. Zanadto jest załgany poezją.
Literatura przeszła tędy w dwojakim kierunku: raz stylizując już same przeżycia bohaterów
na modłę literacką o wybitnym zabarwieniu epoki; po wtóre stylizując je tym bardziej
w chwili, gdy przelewały się na papier. W rezultacie posiadamy tu garść bardzo ciekawych
dokumentów, z których niektóre są klejnotami poezji, i każdy z badaczy układa z tych
kamyczków swoją mozaikę, kształtując ją wedle własnych sympatii i poglądów.
Im bardziej wczytywać się w akta tej sprawy, tym bardziej wydaje się ona psycho-
logicznie zawiłą i złożoną. Czyż nie jest zresztą zawiłą każda kontrowersja tego rodzaju?
Pojęcia nasze o miłości, jak w ogóle o życiu są bardzo konwencjonalne, ponieważ, zanim
zaczniemy myśleć i patrzyć, już otrzymujemy je w gotowej postaci z literatury z pierwszej,
¹ ede
e i o io a w — Charles Maurras w e a a
de e i e.
² eo e Sa d Ona i on — Później George Sand powróci jeszcze do tych wspomnień w dziele pt.
i o ia
e o
cia.
³ eo e Sa d Ona i on
au
u e On i ona — Na ten sam temat Ludwika Colot napisała powieść pt.
.
⁴i e wiewowa ko o (neol.) — przeprowadzać z kimś wywiad.
Spowiedź dziecięcia wieku
czy też z drugiej ręki. Literatura, niezdolna ogarnąć życia w jego niezmiennym bogactwie,
upraszcza je, schematyzuje (przykładem choćby ta Spowiedź dziecięcia wieku w zestawie-
niu z wydarzeniami, z których się urodziła!). Wstydliwość, lenistwo, rutyna oddalają
nas od szczerości. Jeden Rousseau w swoich
a iac chciał być szczerym za wszelką
cenę: cena okazała się diabelnie wysoka. Ileż obrzydliwości nam odsłonił, których mu po-
tomność do skończenia świata nie daruje! Ach, tak! życie ujawnia się w gabinecie lekarza,
przy konfesjonale (o tyle o ile, bo i tam wciska się rutyna kategorii myślenia), przed krat-
kami sądowymi pod krzyżowym ogniem pytań brutalnych i ostrych jak nóż chirurga…
Ale też biada człowiekowi, bodaj „najporządniejszemu”, który zahaczy się przypadkowo
o straszliwą machinę sądową i narazi się na wywlekanie na światło tajemnic jego ży-
cia. Najbardziej delikatne i bolesne problemy egzystencji w jakże szpetnym, trywialnym,
komicznym nieraz występują świetle! A właśnie przedmiotem takiego śledztwa, prowa-
dzonego przez „historię literatury”, stają się wielcy ludzie, wielcy artyści, typem swojej
psychiki, swego życia z konieczności tak bardzo oddaleni od dogmatów przeciętności.
A wreszcie, gdzie jest „prawda”? czy jest nią ak , czy uc ucie, czy jakieś X, które nie jest
żadnym z nich?
Nie mam zbytniego zamiłowania do takich analiz; ograniczę się tedy do rzeczowego
przypomnienia faktów tej znanej historii, ponieważ są one niezbędne jako komentarz do
Spowiedzi dziecięcia wieku; książka ta, gdybyśmy jej nie brali jako fantazję na tle istotnych
przeżyć poety, straciłaby wiele na prawdzie i kolorze. Zarazem wplotę w tok opowiadania
nieco dokumentów, bardziej niż cokolwiek innego pozwalających czytelnikom pochwycić
o ac ę, na którą były nastrojone dusze uczestników dramatu.
Zatem -letni Musset, głośny już i rokujący najpiękniejszą przyszłość poeta, oraz
letnia Aurora Dudevant, separowana z mężem, matka dwojga dzieci, nie mniej głośna
(pod pseudonimem literackim George Sand) autorka
dia ,
a e
i drukującej
się właśnie e ii, spotkali się po raz pierwszy na obiedzie u redaktora „Revue des deux
Mondes”, Buloza. Stało się to w czerwcu , z końcem zaś sierpnia tegoż samego roku
byli kochankami. Musset, smukły, nerwowy, pełen wdzięku i iskrzącej werwy z odcie-
niem dandyzmu, miał za sobą parę lat hulanki oraz światowych miłostek; George Sand,
brunetka o typie kreolki i ogromnych, czarnych oczach, skupiona, małomówna, pochło-
nięta pracą, miała również przeszłość miłosną, a figurowały w niej dwa nazwiska literac-
kie: Juliusz Sandeau (prototyp Balzakowskiego Stefana Lousteau; powieść Balzaka
u a
a cia ka zawiera niewątpliwie wiele rysów z pożycia tej pary) oraz Prosper Mérimée.
Doświadczenia te zostawiły w jej sercu jedynie osad zawodu i goryczy. Nowy stosunek
miłosny, zrazu podjęty przez obie strony z entuzjazmem, rychło począł się mącić; główną
przyczyną był tu charakter Musseta, nierówny, szukający w miłości kanwy do dramatycz-
nych przeżyć, obdarzony jakąś enetyczną potrzebą cierpienia i zadawania bólu. Brutalny
sceptycyzm w stosunku do kobiet i miłości, wybuchy zazdrości o przeszłość kochanki,
dawały przyczynę do ciągłych burz. Raz po raz zerwanie wisiało na włosku; ale nazajutrz
po najgwałtowniejszej scenie Aled wracał do stóp kochanki skruszony, pełen tkliwości
i żalu…
Spodziewając się w ucieczce od świata znaleźć uspokojenie, kochankowie udają się
z końcem r. do Włoch. Począwszy od Genui, George Sand zaczęła niedomagać na
zdrowiu; tuż po przybyciu do Wenecji położyła się do łóżka wśród objawów jakiejś febry.
Musset, nerwowy, niecierpliwy, niezdolny do roli siostry miłosierdzia, ucieka od smutne-
go pokoju chorej, zaniedbuje ją, ugania po Wenecji, pije (skłonność do pijaństwa, która
miała później pochłonąć go zupełnie, datuje się od młodych lat), słowem, na wszelki
sposób „używa życia”. Sa d ci notują, iż poeta zgrał się na słowo na anków, na
którą to sumę towarzyszka jego musiała znaleźć pokrycie, hipotekując ją na przyszłych
płodach swego pióra;
u e ci sprowadzają tę sumę do skromniejszych rozmiarów
anków, na które kredyt Musseta w „Revue des deux Mondes” wystarczał w zupełno-
ści… Rys ten cytuję na dowód, jaka rozbieżność sądów zachodzi tu nawet w rzeczach
tak ścisłych jak cyy: cóż dopiero mówić o zakresie uczuć! Podobno Musset oświadczył
wręcz towarzyszce, że się pomylił i że jej nie kocha; przychodzi do gwałtownych scen,
niemal do zerwania; mieszkają obok, ale drzwi łączące ich pokoje zostają zamknięte.
Spowiedź dziecięcia wieku
Wśród tego George Sand, która była niezmordowaną pracowniczką pióra⁵, pisze
swoim zwyczajem bez wytchnienia, aby nastarczyć potrzebom wspólnego gospodarstwa.
Z kolei Musset zapada na zdrowiu; dostaje silnej gorączki (tyfus?), która (być może na
tle alkoholicznym?) przybiera charakter ostrej maligny. George Sand, stłumiwszy ura-
zy, pielęgnuje go z tym oddaniem macierzyństwa, które stanowi dominującą cechę jej
charakteru. Pomaga jej w tych trudach młody miejscowy lekarz Pietro Pagello. Jakiej
natury uczucia popychają George Sand w ramiona Pagella, nie silę się wyjaśniać; dość iż,
podjąwszy sama trudy pierwszych kroków, zostaje, podobno jeszcze przy łożu chorego
Musseta, jego kochanką. Tak twierdzą uporczywie
u e ci; Sa d ci oddalają ten fakt
jako nazbyt „potworny”; pozostawiam czytelnikom i czytelniczkom swobodę psychologi-
zowania na ten temat. (Zaciekli
u e ci utrzymują nawet, opierając się na podejrzanym
co prawda świadectwie Pawła de Musset, iż chory poeta widzia wręcz George Sand w ob-
jęciach Pagella, ale że później kochanka, przy pomocy lekarza-wspólnika, wmówiła weń,
że to była halucynacja, ba, nawet dała do zrozumienia, iż, gdyby się upierał, byłoby to
dowodem, że jest o
ka , i pociągnęłoby odpowiednie następstwa‼…)
Spokojne i wolne od literackich subtelności uczucie Pagella nęci George Sand jako
wypoczynek po szałach poety, którego znowuż zazdrość sprowadza do stóp kochanki.
Tutaj następuje okres, który w piątej części Spowiedzi dziecięcia wieku znajduje, jak się
zdaje, wierne odbicie: miłość, przyjaźń, łzy, braterstwo dusz, troje serc zespolonych jed-
nym węzłem, licytacja na heroizm, na poświęcenie, oto ton, jaki dla tych dwojga poetów,
wykarmionych na
owe
e oi ie⁶, dających w zupełnej izolacji od realnego życia swo-
bodny bieg fantazji, stał się chlebem powszednim. A Pagello też dostroił się do stylu i,
całując z rozczuleniem George Sand, powtarzał o „i o o a o e pe
edo⁷”… Nie obyło
się przedtem bez burz, w których takie ewentualności jak zabójstwo, pojedynek, samo-
bójstwo były na porządku dziennym; w końcu jednak rzeczy wzięły taki obrót: Musset
odk wa wzajemną miłość George Sand i Pagella, wydobywa z tego ostatniego wyznanie
i czyni ze swego szczęścia ofiarę na ołtarzu przyjaźni; ustępuje dobrowolnie, kojarząc rę-
ce kochającej pary. Wszyscy troje wylewają łzy radości i entuzjazmu, po czym Musset,
wyściskany przez kochankę i Pagella, z którym wymienili zaklęcia dozgonnej przyjaźni
(czyż młody lekarz nie ocalił poecie życia? a teraz czyż nie wraca mu go drugi raz, dając
szczęście ubóstwianej przez Aleda kobiecie?), zostawia George Sand jej nowej miłości
i sam wyjeżdża do Paryża.
Tak przedstawiały się poecie te sprawy tuż po rozstaniu i poniekąd w epoce, gdy pisał
Spowiedź dziecięcia wieku. Później, kiedy — w części pod wpływem „życzliwych” języków
— ochłonął z tej wzniosłej egzaltacji, jad podejrzeń wmieszał się w czyste wspomnie-
nie. Jeżeli George Sand była kochanką Pagella już wcześniej, jeżeli całe jej postępowanie
było grą i miało na celu łagodne pozbycie się Aleda, jeżeli on w porywie wzniosłości
pobłogosławił miłość dwojga osób, które się dawno bez tego błogosławieństwa obeszły,
w takim razie w istocie poeta odegrał w swoich oczach dość komiczną rolę… Daleki zresz-
tą jestem od ironizowania sytuacji, które życie spłaszcza swoją nieubłaganą ciężką stopą,
ale które wynikły ze szlachetnej chęci wzniesienia się ponad płaskość życia.
Na razie jednak jesteśmy na szczytach egzaltacji. Musset z drogi do Paryża pisze do
dawnej kochanki gorące i tkliwe listy; ona odpowiada mu w tonie macierzyńskiej ser-
deczności. Przytoczę parę urywków tej korespondencji, którą George Sand odczytywała
wspólnie z oddanym Pagellem.
Musset pisze z Genui:
„Ujrzałem się w lustrze, poznałem to samo dziecko. Cóżeś ty uczyniła,
biedactwo moje drogie? I to był człowiek, któregoś chciała kochać! Miałaś
dziesięć lat cierpienia w sercu, miałaś od dziesięciu lat nieugaszone pragnie-
nie szczęścia i to była trzcina, na której chciałaś się oprzeć! Ty, ty kochałaś
mnie! Mój biedny Jerzy, dreszcz mnie przechodzi na tą myśl. Byłaś przy
mnie tak nieszczęśliwa! I w jakież straszliwe klęski omal cię nie wtrąciłem!
⁵
a ie
o dowa
p acow ic k pi a — Opowiadają, iż raz, skończywszy jednej nocy powieść przed
upływem zwyczajnej ilości godzin pracy, natychmiast rozpoczęła drugą, czyniąc tylko tyle przerwy, ile było
potrzeba na zapakowanie rękopisu i położenie na nim adresu wydawcy.
⁶ owa e oi a — powieść sentymentalna Jeana Jacques'a Rousseau.
⁷i o o a o e pe
edo (wł.) — naszej miłości do Alferda.
Spowiedź dziecięcia wieku
Długo będę widział, Jerzy mój, tę twarz pobladłą od czuwania, która przez
ośmnaście nocy pochylała się nad mym wezgłowiem, długo będę cię widzieć
w tej nieszczęsnej izdebce, gdzie popłynęło tyle łez. Biedny Jerzy, biedne dro-
gie dziecko! Omyliłaś się, uważałaś się za mą kochankę, a byłaś jedynie moją
matką. Niebo stworzyło nas dla siebie wzajem; dusze nasze w swej wyniosłej
sferze poznały się niby dwa ptaki w górach; pomknęły jedna ku drugiej; ale
uścisk był za mocny. Popełnialiśmy kazirodztwo.
Tak, moja jedyna przyjaciółko, byłem dla ciebie istnym katem, przynaj-
mniej w ostatnich czasach. Zadałem ci wiele cierpień, ale, Bogu chwała, nie
zrobiłem najgorszego, co mogłem. Och, dziecko moje, żyjesz, jesteś młoda,
przechadzasz się pod najpiękniejszym niebem, wsparta na ramieniu człowie-
ka, którego serce jest godne ciebie. Zacny młodzieniec! Powiedz mu, że go
kocham i że nie mogę powściągnąć łez, myśląc o nim”.
George Sand podejmuje ten ton. Napawając się spokojną miłością Pagella, pracując
przy tym po siedem, osiem, czasem trzynaście godzin na dobę, czuje jeszcze w sercu nad-
miar tkliwości, która teraz, wyzwolona wyjazdem poety z drażliwej komplikacji życiowej,
płynie swobodnie za odjeżdżającym:
„Czy byłam twoją kochanką czy matką, mniejsza; czy zrodziłam w tobie
miłość czy przyjaźń, czy byłam z tobą szczęśliwa czy nieszczęśliwa, wszystko
to nie zmienia nic w obecnym stanie mojej duszy. Wiem, że cię kocham, to
wszystko. Czuwać nad tobą, chronić cię od wszelkiej przeciwności, dostar-
czać ci przyjemności i rozrywek, oto potrzeba, oto żal, jakich doświadczam
od czasu, jak cię straciłam. Czemu to zadanie tak słodkie, i które byłabym
spełniała z taką radością, stało się stopniowo tak gorzkie, a potem zupełnie
niemożliwe? Co za fatalność zmieniła w truciznę lekarstwa, które ci po-
dawałam? Czemu ja, która wysączyłabym wszystką krew, aby ci dać jedną
noc spokoju i wytchnienia, stałam się dla ciebie męczarnią, plagą, upiorem?
Kiedy te straszne wspomnienia nawiedzą mnie (a czyż jest godzina, w której
by mnie poniechały?) czuję się bliską szaleństwa. Oblewam poduszkę łzami,
słyszę głos twój wołający mnie w ciszy nocnej. Któż mnie zawoła teraz? kto
będzie potrzebował mego czuwania? dla kogo zużyję siłę, którą zgromadzi-
łam dla ciebie, a która teraz obraca się przeciw mnie samej? O moje dziecko!
moje dziecko! jak ja potrzebuję twojej tkliwości i twego przebaczania!”
W innym liście:
„Pagello jest to prawdziwy anioł i zasługiwałby na to, aby być szczę-
śliwym… Spędzam z nim najsłodsze chwile w dniu, rozmawiając o tobie.
Ten człowiek jest taki tkliwy, taki dobry! Tak dobrze rozumie mój smutek,
szanuje go tak religijnie”.
I znowuż:
„Twoje wspomnienie jest świętą relikwią, imię twoje jest uroczystym
słowem, które wymawiam wieczór wśród ciszy lagun, a odpowiada na nie
wzruszony głos, i to słowo słodkie, proste i zwięzłe, ale które wydaje mi się
wówczas tak piękne: o a o⁸!”
Urywki z listów Musseta:
„Pomyśl, ja mam tylko ciebie: wszystkiemu przeczyłem, wszystkiemu
bluźniłem, wątpię we wszystko, wyjąwszy w ciebie. Czy wiesz, dlaczego ko-
cham tylko ciebie?… Nie łudzę się co do żadnej z twoich wad; nie kłamiesz,
oto dlaczego cię kocham. Przypominam sobie dobrze ową noc… Ale, po-
wiedz, gdyby nawet wszystkie moje podejrzenia były prawdą i w czym mnie
oszukiwałaś? Czy mówiłaś mi, że mnie kochasz? Czy nie uprzedziłaś mnie?
⁸ o a o — kocham go.
Spowiedź dziecięcia wieku
Czy miałem jakie prawo? O, moje ukochane dziecię, wówczas gdyś mnie ko-
chała, czyś mnie oszukała kiedy? Czyż mogłem ci uczynić najlżejszą wymów-
kę przez te siedem miesięcy, które widywałem cię dzień po dniu? I gdzież
jest człowiek tak nikczemny, aby nazwać przewrotną kobietę, która ceni go
na tyle, aby go uprzedzić, że godzina jego nadeszła? Kłamstwo, oto czym
się brzydzę, i co mnie czyni najbardziej nieufnym z ludzi, może najnieszczę-
śliwszym. Ale ty jesteś równie szczera jak szlachetna i dumna. Oto dlaczego
wierzę w ciebie i będę cię bronił przeciw całemu światu do ostatniego tchu”.
„Czy wiesz, co mnie zachwyciło w twoim liście? To sposób, w jaki mó-
Kochanek, Kobieta
wisz o Pagellu, o jego dbałości o ciebie, o twoim dlań przywiązaniu i szcze-
rość, z jaką pozwalasz mi czytać w swoim sercu… Wierzaj, kobieta która tak
mówi o nowym kochanku temu, którego opuszcza i który kocha ją jesz-
cze, daje mu najwyższy dowód szacunku, jaki mężczyzna może otrzymać od
kobiety.”
O, Janie Jakubie⁹, zaiste, twoje ziarno nie padło na opokę!
„Powiedz Pagellowi, że dziękuję mu za to, że cię kocha i że czuwa nad
tobą. Czyż to nie jest najpocieszniejsza rzecz w świecie to uczucie? Kocham
tego chłopca prawie tak jak ty: wytłumacz to, jak umiesz. Jest przyczyną, iż
straciłem całe bogactwo mego życia, a kocham go, jak gdyby mi je dał. Nie
chciałbym was widzieć razem, a szczęśliwy jestem myśląc, że jesteście razem.
Och, mój aniele, mój aniele, bądź szczęśliwa, wówczas i ja będę szczęśliwy”.
Pagello nie pozostaje nieczuły na te wylewy. Oto urywek z jego listu:
„Drogi Aledzie, nie pisaliśmy jeszcze do siebie, może dlatego że żaden
z nas nie chciał być pierwszy. Ale to w niczym nie uszczupla tego wzajem-
nego przywiązania, które zawsze nas będzie spajało za pomocą węzłów tak
wzniosłych a niezrozumiałych dla świata”.
Mimo tej doskonałej harmonii trojga dusz George Sand odczuwa niekiedy w obję-
ciach Pagella tęsknotę za burzliwą miłością poety, która tak szczelnie umiała wypełnić jej
życie:
„Przywykłam do entuzjazmu i brakuje mi go niekiedy… Tutaj nie je-
stem panią Sand; poczciwy Pietro nie czytał e ii i nie sądzę, aby z niej coś
zrozumiał. Pierwszy raz w życiu kocham bez namiętności.
Otóż ja potrzebuję cierpieć dla kogoś; potrzebuję zużyć ten nadmiar
energii i czucia, jaki jest we mnie. Potrzebuję dać pokarm tej macierzyń-
skiej troskliwości, która przywykła czuwać nad cierpiącą i znużoną istotą.
Och! czemuż nie mogę żyć między wami dwoma i dawać wam szczęście, nie
należąc do żadnego z was”.
Tutaj zaczyna się nowy akt tej romantycznej tragikomedii. George Sand wraca do Pa-
ryża i z osobliwym jak na tak rozumną kobietę brakiem orientacji wlecze za sobą Pagella.
Jedną z pobudek podróży Pagella jest chęć „uściskania Aleda”, który również gorąco
go do tego zachęca. Od pierwszego dnia fikcja tej wzniosłej „trójcy” wyrojona w egzo-
tycznych warunkach pobytu w Wenecji staje się niemożliwą: życie codzienne spłaszcza
ją i wykrzywia. Nicość biednego Włocha, który na tle lagun odniósł tryumf nad poetą,
ujawnia się w sceptycznej atmosferze Paryża zbyt jaskrawo. Pagello, nie czując pewne-
go gruntu pod nogami, robi się drażliwy, zazdrosny; nie wie, co z sobą począć w tym
artystycznym światku, w którym kochanka jego odnalazła się jak w swoim żywiole. Geo-
rge Sand wymyka mu się, Musset jest dlań uprzejmy, ale sztywny; w dodatku jest kuso
z pieniędzmi, mieszka osobno w nędznym hoteliku… Aby zabić czas i spożytkować tę
niewczesną podróż, Pagello uczęszcza do szpitali paryskich.
Spotkanie Musseta z George Sand rozpaliło na nowo w sercu poety wszystkie ognie
miłości. Postanawia uciec, opuścić kraj na zawsze; jakoż w istocie wyjeżdża do Badenu,
ale jedynie po to, aby stamtąd pisywać w coraz płomienniejszym tonie:
⁹ a
aku — tu: Jean Jacques Rousseau (–), ancuskojęzyczny pisarz i myśliciel pochodzący ze
Szwajcarii, twórca epoki schyłkowego oświecenia, sentymentalizmu, prekursor romantyzmu.
Spowiedź dziecięcia wieku
„Nigdy żaden człowiek nie kochał tak, jak ja ciebie kocham… Tonę, pła-
Kochanek, Kobieta, Miłość
wię się w miłości; nie wiem już, czy żyję, czy jem, czy chodzę, czy oddycham,
czy mówię: wiem, że kocham. Ach! jeżeli miałaś przez całe życie niewygasłe
pragnienie szczęścia, jeżeli to jest szczęście być kochaną, jeżeli kiedy prosiłaś
o nie Boga, och ty, moje życie, moje dobro, moja ubóstwiana, spójrz na
słońce, na kwiaty, na zieloność, na świat! Jesteś kochaną, powiedz to sobie,
tak jak Bóg może być kochany przez swoich lewitów, wyznawców, męczen-
ników. Kocham cię, ty moja krwi, moje ciało! Umieram z miłości, miłości
bez końca, bez nazwy, szalonej, rozpaczliwej, zatraconej; kocham cię, uwiel-
biam, ubóstwiam aż do ostatniego tchu! Nie, nie wyleczę się. Nie, nie będę
próbował żyć; i wolę to: umrzeć kochając cię, to więcej warte niż żyć. Dużo
dbam o to, co ludzie powiedzą! Powiedzą, że masz innego kochanka. Wiem
o tym, płacę to życiem. Ale kocham, kocham, kocham! Niech mi zabronią
kochać!”
„Powiedz mi, że mi dajesz twoje wargi, twoje zęby, włosy, wszystko, tę
głowę, która była moją, i że mnie tulisz do siebie, ty, mnie! O Boże, o Boże,
kiedy myślę o tym, gardło mi się ściska, w oczach mi się ćmi, kolana uginają
się pode mną. Och! straszne jest umierać, straszne jest kochać w ten sposób.
Cóż za pragnienie, Jerzy mój, cóż za pragnienie ciebie!… Umieram. Żegnaj”.
Jak można się domyślić, Musset nie umiera, ale wraca do Paryża. George Sand, którą
wszystko popycha w objęcia Aleda, upiera się przez konsekwencję w marzeniu o związ-
ku trojga dusz, wyzwolonych od zmysłów. Ale już i Pagello zbuntował się przeciw tej
mistycznej trójcy:
„On, który wszystko rozumiał w Wenecji, z chwilą gdy stąpił nogą we
Francji, nie rozumie już nic i jest w rozpaczy. Wszystko we mnie rani go
i drażni. Mamż powiedzieć? Jedzie, już może pojechał w tej chwili, a ja go
nie zatrzymam, ponieważ jestem obrażona do głębi duszy tym, co mi pisze,
i ponieważ, czuję to dobrze, nie ma w nim już wiary, tym samym więc nie
ma i miłości”.
Wielkie kobiece słowo: wierzysz swoim oczom raczej niż mnie, a e
już mnie nie
Kobieta, Wiara, Miłość,
Oko
kochasz!
„Rozwiał się tedy piękny poemat naszej świętej przyjaźni i tego idealnego
związku, jaki się wytworzył między nami trojgiem wówczas, kiedy zeń wy-
darłeś w Wenecji wyznanie, że mnie kocha, i kiedy ci poprzysiągł, że mnie
uczyni szczęśliwą… Wszystko to było tedy jedynie bajką? Tak, tylko maja-
kiem i ja jedna, ja głupia jak dziecko, brnęłam z ufnością i z dobrą wiarą! I ty
chcesz, abym po przebudzeniu, kiedy widzę, że jeden mnie pragnie, a drugi
porzuca mnie i znieważa, abym wierzyła jeszcze w szczytną miłość!”
„Fatalność”, jak mówi libretto ięk e
e e ¹⁰, zrobiła swoje. Jerzy¹¹ skłonił się w ra-
miona Aleda, zanim jeszcze Pagello opuścił Paryż. Oto jak w swoim dzienniku Włoch
kreśli chwilę rozstania:
„Pożegnanie nasze było nieme; uścisnąłem jej rękę, nie mogąc patrzeć
na nią. Była jakby pomięszana; nie wiem, czy cierpiała; czuła się zakłopotana
moją obecnością. Nużył ją ten Włoch, który swoim prostym zdrowym roz-
sądkiem, podcinał niezrozumianą wzniosłość, w jaką miała zwyczaj spowijać
przesyty swoich miłostek.”
Ostatni rozdział romansu, jaki następuje, przynosi moment równie nieoczekiwany
jak wzruszający. Można się domyślić, iż pożycie złączonych na nowo kochanków dalekie
było od harmonii. Ten sam Musset, już poprzednio do szaleństwa zazdrosny o przeszłość,
do której nie miał żadnego prawa, czyż mógł zapomnieć o tym, co tak świeżo przeorało
¹⁰ ięk a e e a — operetka ancuskiego kompozytora Jacques'a Offenbacha (–).
¹¹ e
— . George.
Spowiedź dziecięcia wieku
jego życie, zbrukało jego miłość? Od pierwszej chwili szarpanie, piekło, brutalne plwanie
w oczy wszystkich faktów odartych już z idealnej azeologii… Raz po raz, poeta gro-
zi zamordowaniem kochanki; to znów ucieka, rzuca ją, zamyka się w domu. Egzaltacja
udziela się i jej; ta spokojna, zrównoważona kobieta rywalizuje z kochankiem w szaleń-
stwach miłości. Jest tu zarazem coś z gry, w której każda strona kładzie swą ambicję
w tym, aby mieć ostatnie słowo. Dodajmy, iż cały Paryż przyglądał się z zaciekawieniem
temu turniejowi, którego wszystkie etapy były znane publiczności. Po którymś zerwa-
niu George Sand, nie mogąc wedrzeć się do drzwi Aleda, ucina swoje wspaniałe włosy
i posyła mu je. Ale tym razem, mimo romantyzmu gestów, to miłość, prawdziwa miłość,
która sięgnęła do samych trzewi kobiety. Daleko jesteśmy od surogatu macierzyństwa,
który przeważał w pierwszym okresie stosunku jej z Aledem. Znamy karty niewyda-
nego
ie ika George Sand: „słynne listy zakonnicy portugalskiej są letnie i spokojne
w porównaniu do tych stronic, które można zaliczyć między najpłomienniejsze, jakie kie-
dykolwiek miłość wydarła kobiecie”, pisze o tym
ie iku inna kobieta…¹² Przytoczę
parę ustępów:
„Kocham cię całą moją duszą, a ty, ty nie masz dla mnie nawet przyjaźni.
Pisałam do ciebie, dziś wieczór; nie odpowiedziałeś. Powiedziano, że wysze-
dłeś, i nie wstąpiłeś do mnie ani na pięć minut. Wróciłeś tedy bardzo późno
i gdzież byłeś, Boże ty mój? Ach, wszystko skończone, nie kochasz mnie już
wcale. Stałabym ci się wstrętna i nienawistna, gdybym została tutaj… Daruj
mi, żeś cierpiał przeze mnie; jesteś pomszczony: nie ma na świecie istoty
nieszczęśliwszej ode mnie”.
„Gdyby uwiesić się u dzwonka i dzwonić póki mi nie otworzy? Gdy-
by się położyć w poprzek pod progiem, aż będzie przechodził? Gdyby się
rzucić — nie do jego stóp, to byłoby szaleństwo, to by znaczyło błagać go,
a wszak z pewnością robi dla mnie, co może, okrucieństwem jest nękać go
i żądać niepodobieństwa — ale gdybym mu się rzuciła na szyję, w ramiona,
gdybym powiedziała: Kochasz mnie jeszcze, cierpisz, rumienisz się, że ko-
chasz, ale nadto litujesz się, aby nie kochać. Widzisz wszak, że cię kocham,
że mogę kochać tylko ciebie. Uściskaj mnie, nie mów nic, nie spierajmy się;
powiedz mi parę słodkich słów, popieść mnie, skoro podobam ci się jeszcze
mimo uciętych włosów, mimo dwóch wielkich bruzd, jakie wyżłobiły się od
owego dnia na mej twarzy. Więc dobrze! Kiedy uczujesz, że twoja tkliwość
się kończy i niechęć wraca, odpędź mnie, znęcaj się nade mną, ale niech to
nie będzie nigdy z tym okropnym słowem: o a i a
Będę cierpieć, ile
zechcesz, ale pozwól mi czasem, choćby tylko raz na tydzień, zajść do ciebie
po łzę, po pocałunek, który by mi wrócił życie i dodał siły”.
„Och! on źle czyni, nieprawdaż? mój Boże, źle czyni, że mnie porzuca
teraz, kiedy moja dusza oczyściła się i kiedy pierwszy raz zawładnęła we mnie
surowa wola… Ta miłość mogłaby mnie zawieść na koniec świata. Ale nikt
jej nie chce; płomień zgaśnie niby bezużyteczne całopalenie. Nikt nie chce!…
Och! nie, nie można kochać dwóch mężczyzn naraz. Mnie się to zdarzyło.
Zdarzyło się, ale nie zdarzy się już więcej”.
„Czyż ja nie pokutuję za szaleństwa i błędy jakie popełniam? Czyż lekcje
nie idą na pożytek kobietom takim jak ja? Czyż nie mam trzydziestu lat? Czy
nie jestem w pełni sił? Tak, wielki Boże, czuję to, mogę być jeszcze radością
i dumą mężczyzny, jeśli ten mężczyzna zechce mi szczerze pomóc. Potrzebuję
krzepkiego ramienia, aby mnie wsparło, serca wolnego od próżności, iżby
mnie przygarnęło i zachowało. Gdybym była znalazła takiego człowieka, nie
byłabym, gdzie jestem. Ale tacy ludzie to są sękate dęby, szorstkość ich kory
odpycha. A ty poeto, piękny kwiecie, ach, chciałam pić twoją rosę. Upoiła
mnie, zatruła i w godzinie gniewu sięgnęłam po inną truciznę, która mnie
dobiła. Byłeś zbyt słodki i zbyt subtelny, drogi mój zapachu, abyś mógł nie
ulotnić się, ilekroć wargi moje cię wdychały. Urocze krzewy Indyj i Chin
¹²pisze o tym
ie iku inna kobieta — Arvède Barine,
ed de
u e .
Spowiedź dziecięcia wieku
gną się na wątłej łodydze i chylą się przy lada wietrze. Nie z nich to ciosa się
belki, aby budować dom!”
„Och, te listy, których już nie mam, które tak całowałam, tak zlewałam
łzami, tak cisnęłam do nagiego serca, kiedy tamten (Pagello) nie widział!”
„Tak, to nawrót twojej miłości w Wenecji stał się przyczyną mej rozpaczy
i mojej zbrodni. Czy mogłam ci wyznać? Nie byłbyś już ścierpiał mej opieki,
umarłbyś z wściekłości, poddając się jej. I cóż byś począł beze mnie, mój
biedny umierający gołębiu? Och, Boże! ni razu nie mogłam pomyśleć o tym,
co wycierpiałeś przez tę chorobę i przeze mnie, iżby pierś moja nie łamała się
łkaniem. Oszukiwałam cię, byłam między dwoma mężczyznami, z których
jeden mówił: »Wróć do mnie, naprawię wszystkie winy, będę cię kochał,
umrę bez ciebie!«, drugi zaś szeptał mi cicho w drugie ucho: »Strzeż się,
jesteś moją, nie ma już powrotu. Kłam, Bóg tak chce. Bóg ci odpuści.« —
Ach, biedna kobieto, biedna kobieto, wówczas to trzeba było umrzeć”.
„O, moje błękitne oczy, nie patrzycie już na mnie! Ty piękna głowo, już
nie ujrzę, jak się pochylasz nade mną i przesłaniasz słodkim omdleniem.
Moje ty ciałko, tak gibkie i ciepłe, nie położysz się już na mnie, jak Elizeusz
na martwym dziecięciu, aby mnie ożywić. Nie dotkniesz mi już ręki, jak Jezus
córki Jaira, mówiąc: »Dzieweczko, wstań«. Żegnajcie włoski blond, żegnajcie
białe ramionka, żegnaj wszystko com kochała, wszystko co było moje. Będę
ściskała teraz, w czas moich płomiennych nocy, pnie sosen i skały w lasach,
krzycząc twoje imię, kiedy zaś wymarzę sobie rozkosz, padnę zemdlona na
wilgotną ziemię”.
„Jakież żary wszczepiłyście w szpik moich kości, wy duchy pomsty bożej?
Cóż uczyniłam aniołom niebieskim, iż zstępują na mnie, tchnąc we mnie za
karę miłość lwicy? Czemu krew moja zmieniła się w ogień i czemu w chwili,
gdy mam umrzeć, poznałam uściski gorętsze niż uściski ludzi? Jakiż szał cię
ogarnął, ty który popychasz mnie nogą do trumny, podczas gdy usta twoje
sycą się miąższem mego ciała? Chcesz tedy, abym się zabiła? Bronisz mi tego,
ale cóż stanie się ze mną z dala od ciebie, jeżeli ten płomień będzie mnie nadal
trawił? Skoro nie mija jedna noc, iżbym nic krzyczała za tobą i nie tarzała
się po łóżku, cóż pocznę, skoro stracę cię na zawsze? Czy wyschnę i zblednę
jak zakonnica pożerana żądzą? Czy oszaleję i będę budzić mieszkańców domu
swoim wyciem? Och! ty chcesz, abym się zabiła!”
George Sand pierwsza ocknęła się z a u. Może dopomógł jej w tym imperatyw
jej talentu. Twórczość Musseta żyła jak salamandra w ogniu namiętności; regularna pra-
ca, wysiłek obce były kapryśnej muzie poety. Natomiast dzieło życia George Sand miało
popłynąć jak rzeka szerokim, spokojnym łożyskiem. Musiała się wyzwolić. Potajemnie
dnia marca ucieka do Nohant (imię kawałka ziemi, który posiadała George Sand),
przechodzi atak wątroby, wraca do zdrowia i — opamiętuje się. Krzepka jej natura, utrzy-
mywana w równowadze pracą, przychodzi do siebie i niebawem wyciąga ręce do nowych
uczuć; życie Musseta natomiast, tak człowieka jak artysty, wlecze się od tej pory śmier-
telnie podcięte.
Kiedy Musset, wyjechawszy z końcem ostentacyjnie z Paryża z George Sand,
wrócił po kilku miesiącach sam, miasto zawrzało od plotek. Na wszystkie strony komen-
towano przygodę wenecką i to w duchu mocno niekorzystnym dla przyjaciółki poety.
Musset bardzo po rycersku kruszy za nią kopie, gdzie może; wówczas to rodzi się w nim
myśl spisania dziejów ich dwojga. Koncepcja przyszłej książki układa się w głowie poety
w kształcie zgodnym ze stanem idealnej egzaltacji, w jakim opuścił Wenecję. Dzieli się
tym planem z przyjaciółką:
„Zabieram się do napisania powieści. Mam ochotę skreślić naszą histo-
rię: zdaje mi się, że to by mnie uleczyło i skrzepiło mi serce. Chciałbym ci
zbudować ołtarz, chociażby ze swoich kości, ale zaczekam na twoje wyraźne
pozwolenie.
Co do mnie, nie umrę, dopóki nie napiszę mojej książki o sobie i o tobie
(zwłaszcza o tobie); nie, moja piękna, moja święta oblubienico, nie spoczniesz
Spowiedź dziecięcia wieku
w tej chłodnej ziemi, iżby ta ziemia nie dowiedziała się, kogo nosiła. Nie, nie,
przysięgam na mą młodość i mój geniusz, na twoim grobie wejdą jedynie lilie
bez zmazy. Tymi oto rękami wzniosę na nim nagrobek z marmuru czystszego
niż posągi naszych jednodniowych chwał. Potomność będzie powtarzać nasze
imiona jak imiona owych nieśmiertelnych kochanków, którzy we dwoje mają
już tylko jedno miano, jak Romeo i Julia, jak Heloiza i Abelard… Będzie
to małżeństwo świętsze niż to, które kojarzą księża; niezniszczalne i czyste
małżeństwo ducha”.
Książka ta, to była Spowiedź dziecięcia wieku; w niej to postanowił poeta wznieść ko-
chance pomnik wobec potomności. Był to okres, w którym wszystkie występki widział
po swojej stronie; on był zbrodniarzem, ona aniołem dobroci, czystości, poświęcenia.
Odmalował ją pod postacią Brygidy Pierson, zacierając zresztą zupełnie podobieństwo
zewnętrznych rysów oraz tło wydarzeń; on sam jako Oktaw wyspowiadał się z własnych
przewin i słabości. Pagello przedzierzgnął się również we wzór wszelakiej cnoty: w krysz-
tałowego Smitha. Ta chęć oddania p awd przy równoczesnym przekształceniu jej pew-
nych rysów nie zawsze wychodzi książce na korzyść; obok kart tętniących życiem znajdują
się inne, wręcz blade; czasem opowiadanie łamie się w niekonsekwencjach lub banalności
wyrojonych szczegółów. Tak np. końcowy epizod z filiżanką herbaty, noszący wyraźne
cechy autentyczności i zrozumiały pod gorącym niebem Włoch, tutaj w stosunku aniel-
skiej Brygidy do limfatycznego Smitha, „detonuje” wręcz komicznie. I sama Brygida gubi
się nam w ciągu opowiadania: trudno nam rozpoznać początkową i o ie ic kę z części
trzeciej w klasycznej miłośnicy części dalszych. Rola „czarnego charakteru”, Merkanso-
na, ujęta dziwnie niezaradnie i w gruncie dość zbyteczna, razi swoim „wolterianizmem”,
z którym Mussetowi tak bardzo jest nie do twarzy!
Jednakże biorąc tę książkę pod kątem owego „pomnika” dla kochanki, znajdziemy na
tym pomniku i poważniejsze pęknięcia. Poznanie Oktawa z Brygidą Pierson poprzedzone
jest inną przygodą miłosną bohatera; przygodą, w której ten, oddawszy z całą ufnością
swe młodzieńcze serce, spotyka się ze strony niegodnej kobiety z czarną zdradą. Otóż
komentatorowie omawiający Spowiedź dziecięcia wieku nie dość może, moim zdaniem,
zwrócili uwagę na to, ile ta pierwsza część zawiera ea
c szczegółów wiążących po-
stać tej pie w e kobiety z George Sand. Idealną Brygidę wyposażył poeta w rysy raczej
konwencjonalne; ta jasnowłosa osóbka, pieszcząca się z kózką i wędrująca po okolicy,
szukając chorych do pielęgnowania, niewiele ma wspólnego z autorką e ii; tamtej na-
tomiast pie w e , owemu złemu duchowi swego życia, dał poeta niewątpliwie prawdziwe
rysy kochanki: ten „kark, gładki i pachnący, na którym splatają się dwa lśniące czarne
warkocze” — to ona; ta piosenka włoska, którą zwykła była nucić, to, jestem pewien,
piosenka wyjęta z własnych ust George Sand. Mam uczucie, że cały epizod z obróceniem
głowy i słowami „Czy to ty?” oraz brutalny wybuch Oktawa, że owa nocna scena, w której
Oktaw grozi kochance nożem, a może i sama scena z początku trzeciego rozdziału, że to
są również echa przeżyć weneckich!… To, że równocześnie wplatają się tu i wspomnienia
innych młodzieńczych doświadczeń poety, to w niczym rzeczy nie zmienia.
Tak więc, świadomie czy nieświadomie, Musset prowadzi w tej książce podwójną grę;
bije na pamiątkę swej męki medal o podwójnej fizjognomii; równocześnie apoteozuje swą
kochankę i piętnuje ją dotkliwie. I czyż właśnie ta dwoistość nie jest bardzo ludzka? czyż
nie wyraża wiernie nastrojów uczuciowych poety, który to plwał wzgardą na swoją miłość,
to włóczył się przed nią na kolanach, kajając się za to świętokradztwo? I nie zapominajmy,
iż później im bardziej poeta oddala się od tego wspomnienia, tym bardziej w duszy jego
rysuje się obraz kochanki nie jako słodkiej Brygidy, ale jako owego czarnookiego demona
z pierwszej części Spowiedzi.
Szczytowym punktem tego stanu ducha poety jest wspaniała
oc paździe ikowa
(pisana w ), w której — zanim wypowie ostateczne słowo przebaczenia — smaga
hańbą wspomnienie kochanki:
o e
oi ui a p e i e
a app i a a i o
d o ou e de co e
a ai pe d e a ai o
Spowiedź dziecięcia wieku
o e
oi e
e
oei o
e
o
e u e e a ou
e e e i da
o
e
o p i e p e
e eau ou ¹³
Czyż Oktaw de T***, bohater Spowiedzi dziecięcia wieku, inaczej mówiłby o swej
czarnowłosej zmiennicy?
Starałem się tu przedstawić najciekawsze dokumenty tego zawiłego procesu dwojga
serc, nie pozwalając sobie na wyrażanie osobistych zapatrywań. Muszę wszelako zazna-
czyć, iż im więcej wczytywałem się w akta sprawy, tym bardziej sympatie moje przechylały
się na stronę George Sand. Jest w tej pełnej, dojrzałej kobiecie pewien akcent ludzkiej
dobroci, szczerości, więcej budzący zaufania niż zaczyniona romantyzmem egzaltacja zbyt
młodocianego jej partnera. A jeżeli zechcemy uważać, iż ta właśnie ludzkość i dobroć,
czasem wykraczająca w swoich przejawach poza ramy utartych wzorków obyczajowych,
zapędziła ją w drażliwe nieco życiowe sytuacje, nie zapominajmy, że życie uczuciowe dwoj-
ga (a tym bardziej trojga) ludzi nigdy nie jest przeznaczone do publicznych roztrząsań,
że zatem cała niedelikatność jest po naszej stronie.
Jako utwór literacki Spowiedź dziecięcia wieku jest istotnie — jak mało która książka
— dzieckiem swej epoki. To romantyzm dziewięćdziesiątej próby; orgia liryzmu, prze-
lewająca się nieustannie poza brzegi quasi-powieściowej ramy. Maurycy Donnay, w do-
skonałych swoich prelekcjach o Mussecie, dowcipnie nazwał tę powieść o a
e co
i u¹⁴. Możemy tu studiować geologiczne warstwy romantyzmu: Spowiedź ta wiedzie się
w prostej drodze z
a Jana Jakuba¹⁵ („ja, który zawsze, mimo wszystko, choćbym
nawet popełnił zbrodnie, powtarzałbym sobie, że serce moje jest niewinne (…)” etc.),
ale drogę tę skrzyżował już Chateaubriand ze swoim przepychem języka, pompą obra-
zowania i swoim dumnym znudzeniem. A porównajmy współczesną tej powieści a ę
de
aupi Gautiera (), a będziemy mieli — przy całej olbrzymiej różnicy tempe-
ramentów — dwie odmiany lirycznego we c
e u¹⁶ i nieraz, ach! lirycznej biegunki
słów… Nawet owe arcy romantyczne braki gustu, jakie nieraz nam przychodzi zano-
tować przy lekturze tej książki, jakże są „stylowe”! Np. część pierwsza: po grzmiącym
dytyrambie drugiego rozdziału i jego przepysznym skrócie katastro napoleońskiej —
rozdział trzeci: spódniczka, serweta, upuszczony widelec… A ta ciągła mieszanina roz-
lewności religijnej i erotycznej; ten „grób ojca”, ten „Bóg”, któremu, jak w powieściach
George Sand, każe się spełniać osobliwe funkcje; ta „dobroczynność”, jakże pocieszna dla
nas, dzisiejszych ludzi, przeoranych demokracją, socjalizmem, syndykalizmem, bolszewi-
zmem…; ta „dobroczynność” niby jedwabna sakiewka ze złotymi pomponikami, z której
rozdawało się z wdziękiem miedziaki, odbierając w zamian potoki błogosławieństw!
Ale wśród tych stron o nierównej wartości, niecierpliwiących nas nieraz swą preten-
sjonalnością, „dandyzmem¹⁷”, swoim arealizmem, ileż znajdziemy takich, które stanowią
najcenniejsze perły prozy ancuskiej, owej prozy, jaka się rodzi jedynie pod piórem poety
czystej wody! I wiele rzeczy może być w tej książce fałszywych, ale zawsze zostanie praw-
dziwą, szczerą jedna: to serce, szalone serce, które w obłędzie swym chciało, aby każde
jego bicie było biciem miłości, ten rozpalony mózg, który chciał, aby każda jego myśl była
myślą o miłości. I w całej literaturze ancuskiej, w której miłość kobiety odgrywa tak
przemożną rolę, nikt może tak zupełnie nie oddał jej wszystkich włókien swej twórczości
jak ten poeta, który w jednym ze swoich klejnocików scenicznych powiada:
¹³ o e
oi
e eau ou — Hańba tobie, która pierwsza nauczyłaś mnie, co to zdrada, i przyprawiłaś
o szaleństwo ze zgrozy i gniewu! Hańba tobie, kobieto o posępnym oku, której złowrogie miłostki pogrzebały
w mrokach wiosnę mego życia i moje piękne dni.
¹⁴ o a
e co i u (.) — powieść ustawicznego „ja”.
¹⁵ a
aku — Jean Jacques Rousseau.
¹⁶we c
e
(z niem.) — dosł. ból świata; egzystencjalne cierpienie.
¹⁷ o
iecie p iwi c c
da d
e
— Gdybyśmy nie wiedzieli, że Oktaw de T*** to sam autor,
byłby on jako bohater powieści nie do zniesienia, gdyż Musset zaniedbał mu dać jakiekolwiek rysy stanowią-
ce rękojmię iż próżniactwo, jakie przez cały czas uprawia, jest płodnym próżniactwem poety, a nie jałowym
próżniactwem wałkonia [da d
— wyszukana elegancja zachowania i stroju, granicząca z ekstrawagancją;
w XIX w. praktykowana w kołach artystycznych jako sprzeciw wobec mieszczańskiego etosu opartego na prag-
matyzmie; Red. WL].
Spowiedź dziecięcia wieku
„Powiedz mi — jeśli istniała kiedy chwila w której wszystko było stwo-
rzone — na mocy jakiej siły zaczęły się poruszać te światy, które nie zatrzy-
mają się nigdy?… Przez wiekuistą miłość. Ręka, która je zawiesiła w prze-
stworzu, wypisała tylko jedno słowo niezatartymi głoskami. Żyją, ponieważ
dążą do siebie; te słońca rozpadłyby się w pył, gdyby jedno z nich przestało
kochać… Tak, całe życie jest w tym, — od Oceanu, który wzdyma się pod
bladymi pocałunkami Diany, aż do chrząszczyka, który zazdrośnie usypia
w swoim ukochanym kwiecie. Spytaj lasów i kamieni, co by rzekły, gdy-
by umiały mówić. Mają miłość w sercu i nie umieją jej wyrazić. Kocham
cię; oto co wiem, droga moja; oto co powie ci ten kwiat, on, który wybiera
w łonie ziemi soki mające mu służyć za pokarm; który usuwa i odtrąca nie-
czyste składniki zdolne skazić jego krasę! On wie, że trzeba, aby był piękny
w blasku dnia i aby umarł w swojej szacie ślubnej, w obliczu słońca, które
go stworzyło”.
Jakoż w tej inwazji problemów miłosnych, jaka zalała literaturę romantyczną i poro-
mantyczną wszystkich krajów, nie najmniejszą z pewnością odpowiedzialność ponosi ów
złotowłosy cherubinek, Fantazjo-Musset, o którym można by powiedzieć jak Słowacki
o swoim bohaterze:
„…dziwnie ten Fantazjusz żyje,
Z babami się jak na pałasze bije…”
Boy.
ak w, w czerwcu .
Spowiedź dziecięcia wieku
CZĘŚĆ PIERWSZA
ł
Aby napisać historię swego życia, trzeba przede wszystkim żyć; nie moją własną też hi-
Literat
storię piszę.
Sięgnięty, w młodym wieku jeszcze, okropną chorobą moralną, opowiadam, co mi
się zdarzyło w ciągu trzech lat. Gdybym tylko sam jeden był chory, milczałbym: ale
ponieważ wielu prócz mnie cierpi na tę samą chorobę, piszę dla nich. Nie wiem nawet,
czy zwrócą uwagę na moje słowa; ale gdyby nawet miały się spotkać z zupełną obojętnością
i tak zyskałbym tyle, iż uleczyłbym lepiej sam siebie. Jak lis ujęty w pułapkę, odgryzam
Zwierzę, Obyczaje, Niewola
przyciętą w paści nogę.
W czasie wojen Cesarstwa, podczas gdy mężowie i bracia byli w Niemczech, niespokojne
Historia, Wojna, Dziecko,
Ojciec, Matka
matki wydały na świat pokolenie płomienne, blade, nerwowe. Poczęte między dwoma
bitwami, wychowane w szkole wśród warczenia bębnów, dzieci spoglądały po sobie wza-
jem chmurnym okiem, próbując swych wątłych mięśni. Od czasu do czasu zjawiali się
zakrwawieni ojcowie, podnosili je do piersi szamerowanych złotem, następnie stawiali na
ziemi i siadali z powrotem na koń.
Jeden człowiek żył wówczas w Europie; reszta starała się napełnić płuca powietrzem,
Przywódca, Państwo,
Ofiara, Los
które on wydychał. Co roku Francja składała temu człowiekowi w darze trzysta tysięcy
młodych ludzi; był to haracz płacony Cezarowi. Gdyby nie miał za sobą tej trzody, nie
mógłby biec za swoją fortuną. Była to eskorta, której potrzebował, aby przebyć świat i paść
w końcu w małej kotlince bezludnej wyspy, w cieniu płaczącej wierzby.
Nigdy nie spędzono tylu bezsennych nocy, co za czasu tego człowieka; nigdy nie
Wojna, Naród, Dziecko,
Śmierć, Młodość,
Bohaterstwo
widziało się takiego tłumu zrozpaczonych matek, wychylających się z szańców miasta;
nigdy nie było takiej ciszy dokoła tych, którzy mówili o śmierci. A mimo to nigdy nie
było tyle radości, tyle życia, tyle fanfar wojennych we wszystkich sercach. Nigdy nie
wschodziło na niebie czystsze słońce niż to, które osuszało wszystką tę krew. Powiadano,
że Bóg zsyła je dla tego człowieka i nazwano je jego słońcem spod Austerlitz. Ale to
on sam stwarzał je swoimi wciąż grzmiącymi armatami, po których zostawały chmury
jedynie nazajutrz po bitwie.
Tym to powietrzem oddychały wówczas dzieci: atmosferą owego nieba bez plamki,
gdzie błyszczało tyle chwały, gdzie lśniło się tyle stali. Wiedziały, że są przeznaczone na
hekatomby, ale wierzyły w to, iż Murata nie imają się szable, cesarz zaś przeszedł most,
gdzie świstało tyle kul, iż nie wiedziano wręcz, czy on może umrzeć. A gdyby nawet trzeba
było umrzeć, i cóż? Śmierć była wówczas tak piękna, tak wielka, tak wspaniała w swojej
dymiącej purpurze! Tak bardzo podobna była do nadziei, kosiła tak zielone kłosie, że stała
się jakby czymś młodym i że przestano wierzyć w starość. Wszystkie kolebki Francji stały
się puklerzami, wszystkie trumny również; w istocie nie było już starców; były tylko trupy
albo półbogi.
Tymczasem nieśmiertelny cesarz znalazł się jednego dnia na pagórku, patrząc, jak
Przywódca, Wojna, Los,
Przemiana, Historia, Król,
Władza
siedem narodów wyrzyna się wzajem; podczas gdy jeszcze nie wiedział, czy będzie panem
świata czy tylko jego połowy, Azrael przeszedł mu drogę, musnął go końcem skrzydła
i pchnął w ocean. Na odgłos jego upadku, konające mocarstwa podniosły się na łożach
boleści; wysuwając haczykowate łapy, królewskie pająki rozdrapały Europę i z purpury
Cezara uczyniły sobie strój Arlekina.
Tak samo jak podróżnik, dopóki jest w drodze, spieszy dniem i nocą po deszczu
Wojna, Klęska, Żołnierz,
Ojciec, Syn
i słońcu, zaledwie świadom bezsenności i niebezpieczeństw; ale skoro znajdzie się pośród
rodziny i usiądzie przy kominku, odczuwa bezgraniczne znużenie i z trudem może dowlec
się do łóżka; tak Francja, owdowiała po Cezarze, uczuła nagle swą ranę. Popadła w niemoc
i zasnęła tak głębokim snem, iż starzy jej królowie, uważając ją za umarłą, spowili ją
w biały całun. Stara osiwiała armia wróciła do domu wyczerpana znużeniem i ogniska
opustoszałych zamków zapłonęły smutnymi ogniami.
Wówczas ci woje cesarscy, którzy tyle się nagonili i tyle namordowali, uścisnęli wy-
chudłe żony i wspomnieli dawną miłość; przejrzeli się w strumieniu płynącym przez ro-
Spowiedź dziecięcia wieku
dzinne łąki i spostrzegli, iż są tak starzy, tak zmarnowani, iż przypomnieli sobie o synach,
aby mieć kogoś, kto by im zamknął powieki. Zapytali o nich; chłopcy wyszli z murów
kolegium i nie widząc już ani szabel, ani pancerzy, ani piechurów, ani jeźdźców, spyta-
li z kolei, gdzie są ojcowie. Odpowiedziano im, że wojna skończona, że Cezar nie żyje
i że portrety Wellingtona¹⁸ i Blüchera¹⁹ wiszą w przedpokojach konsulatów i ambasad
z podpisem: Sa a o i u
u di²⁰.
W chmurnej zadumie usiadła młodzież na ruinach świata. Wszystkie te dzieci, to
były krople palącej krwi, którą spłynęła ziemia; urodziły się w łonie wojny, dla wojny.
Marzyły przez piętnaście lat o śniegach Moskwy i słońcu Piramid. Chłopcy ci nie opuścili
swego miasta; ale powiedziano im, że każdą rogatką tego miasta idzie się do którejś ze
stolic Europy. Mieli w głowie cały świat; spoglądali na ziemię, na niebo, na ulice i drogi;
wszystko było puste, jedynie dzwony parafialnego kościoła odzywały się w dali.
Blade widma okryte czarnymi szatami przechodziły wolno przez sioła; inne pukały
do drzwi domostw i, skoro im otwarto, wydobywały z kieszeni wielkie, zużyte do szczętu
pergaminy, mocą których wypędzały mieszkańców. Ze wszystkich stron przybywali ludzie
jeszcze cali drżący od strachu, jaki ich chwycił przy ucieczce dwadzieścia lat temu. Wszyscy
dopominali się czegoś, kłócili się i krzyczeli; dziw był, iż jedna śmierć mogła ściągnąć tyle
kruków.
Król Francji zasiadał na tronie, zaglądając to tu, to tam, czy nie dojrzy jakiej psz-
Strój, Król, Służalczość
czoły²¹ w swoich dywanach. Jedni podsuwali mu kapelusz i rzucał weń pieniądze; drudzy
ukazywali mu krucyfiks i całował go; inni krzyczeli mu jeno w ucho wielkie brzmiące na-
zwiska, tym odpowiadał, aby przeszli do wielkiej komnaty, że tam jest dźwięczne echo;
inni wreszcie pokazywali mu, jak skrzętnie zatarli pszczoły na swych starych płaszczach,
i tym dawał nową odzież.
Dzieci patrzały na to wszystko, myśląc ciągle, iż cień Cezara wyląduje w Cannes
i zdmuchnie te widma; ale cisza trwała ciągle, na niebie zaś widniał jeno odblask bladych
lilii. Kiedy chłopcy mówili o sławie, powiadano im: „Zostańcie księżmi”; kiedy mówili
Ksiądz, Ambicja, Sława,
Pozycja społeczna
o ambicji: „Zostańcie księżmi”; o nadziei, miłości, sile, życiu: „Zostańcie księżmi!”.
Tymczasem wstąpił na krasomówczą trybunę człowiek, który trzymał w dłoni pakt
Wolność, Historia
między królem a narodem; zaczął od oświadczenia, iż sława to ładna rzecz i ambicja wo-
jenna również; ale że istnieje rzecz ładniejsza, a nazywa się wolność.
Dzieci podniosły głowę i przypomniały sobie dziadków, którzy też mówili o wolno-
ści. Przypomniały sobie, iż widywały w jakimś zakątku rodzicielskiego domu tajemnicze
biusty²² z długimi włosami z marmuru i rzymskim napisem; przypomniały sobie, jak
wieczorem, wśród gawędy przy kominku, babki potrząsały głową i mówiły o strumieniu
krwi jeszcze o wiele straszliwszym niż za cesarza. Było dla nich w tym słowie wo o
Wolność, Sława, Wojna,
Pieniądz, Władza, Lud,
Słowo
coś, co przyprawiało ich o bicie serca, zarazem jak odległe i straszne wspomnienia, i jak
jeszcze bardziej odległa droga nadzieja.
Zadrżeli, słysząc to słowo; ale, wracając do domu, ujrzeli trzy zakratowane wozy cią-
gnące do Clamart: byli to trzej młodzi ludzie, którzy wymówili zbyt głośno słowo wo o .
Osobliwy uśmiech przemknął im po wargach na ten smutny widok: ale inni mówcy
zaczęli obliczać publicznie z trybuny, co kosztuje ambicja oraz że sława jest to rzecz bardzo
droga; ukazali okropność wojny i nazwali hekatomby jatkami. Mówili tyle i tak długo,
iż wszystkie złudzenia ludzkie, niby drzewa w jesieni, opadały liść po liściu dokoła nich,
słuchacze zaś przeciągali ręką po czole niby człowiek, który się budzi z gorączki.
¹⁸ e i
o właśc.
u
e e e (–) — dowódca wojsk brytyjskich, przedstawiciel Wielkiej
Brytanii na kongresie wiedeńskim; przywódca zachowawczego stronnictwa torysów w brytyjskim parlamen-
cie; premier –; tytuł księcia Wellington otrzymał za zwycięstwa nad armią napoleońską odniesione
w Hiszpanii i Portugalii, a przede wszystkim pod Waterloo, gdzie Napoleon I poniósł ostateczną klęskę.
¹⁹
c e
e a d e e ec
o (–) — feldmarszałek, dowódca armii pruskiej w czasie wojen na-
poleońskich, m.in. pod Lipskiem i Waterloo.
²⁰ a a o i u
u di (łac.) — zbawcom świata.
²¹p c o a — tu: rozpoznawalny element heraldyki wprowadzonej przez Napoleona I w r.; nowy herb
Francji w miejsce królewskich złotych lilii na niebieskim tle miał złote pszczoły na tle czerwonym; taki płaszcz
okalał złotego cesarskiego orła trzymającego w szponach błyskawice.
²² iu (daw.) — popiersie; forma rzeźby.
Spowiedź dziecięcia wieku
Jedni mówili: „Przyczyną upadku cesarza było to, że lud go już nie chciał”; drudzy:
„Lud chciał króla; nie wolności; nie rozumu; nie religii; nie konstytucji angielskiej; nie
absolutyzmu”; ostatni dodał: „Nie, niczego zgoła, tylko spoczynku”.
Między trzy żywioły dzieliło się tedy życie, które nastręczało się wówczas młodym
Młodość, Czas
ludziom: poza nimi przeszłość na zawsze zniweczona, szamocąca się jeszcze na własnych
gruzach, wraz z wszystkimi wykopaliskami wieków absolutyzmu; przed nimi świt olbrzy-
miego widnokręgu, pierwsze brzaski przyszłości; i między tymi dwoma światami… coś
podobnego do oceanu, który dzieli stary ląd od młodej Ameryki, coś dziwnie niepew-
nego i mglistego, morze rozkołysane i pełne szczątków, przerzynane od czasu do czasu
jakimś białym, odległym żaglem lub okrętem zionącym ciężkimi kłębami pary; obecny
wiek, jednym słowem, który dzieli przeszłość od przyszłości, który nie jest jednym ani
drugim, a podobny jest do obu naraz, w którym, stawiając krok, nie wiadomo nigdy, czy
się depce po nasieniu czy po zgliszczach.
Oto w jakim chaosie trzeba było wówczas wybierać; oto co cię nastręczało dzieciom
pełnym siły i męstwa, synom Cesarstwa a wnukom Rewolucji.
Owóż, przeszłości już nie chcieli, wiary bowiem nie da się wmówić; przyszłość kochali,
ale cóż! tak jak Pigmalion Galateę: była dla nich niby kochanką z marmuru, czekali, aby
ożywiła się, aby krew ubarwiła jej żyły.
Zostawała im tedy obecność, duch czasu, anioł zmierzchu będącego ni to dniem ni
nocą; siedział na worku z wapnem pełnym kości, zatulony w płaszcz samolubstwa, drżący
od straszliwego zimna. Lęk śmierci wniknął im w duszę na widok tego upiora, półmumii
półfetusa; zbliżyli się doń tak, jak podróżny, któremu pokazują w Strassburgu córkę sta-
rego hrabiego de Sarvenden zabalsamowaną w stroju narzeczonej: ten dziecięcy szkielet
przyprawia o dreszcz, na wątłych bowiem i sinych rączkach błyszczy pierścień oblubieni-
cy, głowa zaś rozpada się w proch w obramieniu pomarańczowego kwiatu.
Podobnie jak za zbliżeniem się burzy przebiega przez lasy straszliwy wiatr, od którego
Przywódca, Wiatr, Historia,
Władza, Cisza
drżą wszystkie drzewa, po czym następuje głęboka cisza, tak Napoleon wstrząsnął wszyst-
kim, przechodząc przez świat; królowie uczuli, jak się chwieją ich korony, i podnosząc
rękę ku głowie, zmacali jedynie włosy jeżące się ze strachu. Papież przebył trzysta mil,
aby go pobłogosławić w imię boże i włożyć mu diadem; ale Napoleon wziął mu go z rąk.
Tak wszystko zadrżało w posępnym lesie starej Europy; po czym zaległa cisza.
Powiadają, iż gdy kto spotka wściekłego psa, jeśli ma odwagę iść z wolna, nie odwraca-
Pies
jąc się, regularnym krokiem, pies podąża jeno jakiś czas za śmiałkiem warcząc; natomiast
jeśli się ujawni gest przerażenia, uczyni jeden szybszy ruch, rzuca się na człowieka i pożera
go; skoro bowiem zada pierwsze ukąszenie, nie ma już sposobu mu się wymknąć.
Otóż w historii Europy zdarzało się często, iż panujący uczynił ten gest lęku i że lud go
pożarł; ale zdarzało się to jednemu, nie wszystkim równocześnie; to znaczy, znikał król,
ale nie majestat królewski. Wobec Napoleona majestat królewski uczynił ów śmiertelny
gest; i nie tylko majestat, ale religia, ale szlachectwo, ale wszelka władza boska i ludzka.
Ze śmiercią Napoleona, władze boskie i ludzkie zmartwychwstały faktycznie, ale wiara
w nie przestała istnieć. Jest straszliwe niebezpieczeństwo w świadomości tego co moż-
liwe, duch bowiem wciąż idzie dalej. Inna rzecz powiedzieć sobie; „To mogłoby być”,
a powiedzieć: „To było”; to pierwsze ukąszenie psa.
Napoleon-despota był ostatnim błyskiem lampy despotyzmu: zniweczył i sparodio-
Lud, Przemiana
wał królów jak Wolter Pismo św. Po nim rozległ się straszliwy hałas: to kamień św.
Heleny runął na stary świat. Natychmiast pojawiła się na niebie lodowata gwiazda roz-
sądku, a promienie jej, podobne promieniom chłodnej bogini nocy, lejąc światło bez
ciepła spowiły świat sinym całunem.
Widywano, aż dotąd, ludzi którzy nienawidzili szlachty, grzmieli przeciw księżom,
spiskowali przeciw królom; nakrzyczano się dość przeciw nadużyciom i przywilejom; ale
wielką nowością było patrzeć, jak lud się z nich uśmiecha. Kiedy przechodził szlachcic albo
ksiądz, albo monarcha, ten i ów chłop, który bywał na wojnie, potrząsał głową i mówił:
„He he! widywaliśmy tego kompana; inną miał minę wówczas!” A kiedy im było mówić
o tronie i ołtarzu, odpowiadali: „Toć to cztery tarcice drzewa; składaliśmy je i rozkładali”.
A kiedy im mówiono: „Ludu, ocknąłeś się z błędów i zaślepienia; wezwałeś z powrotem
swoich królów i kapłanów”, odpowiadali: „To nie my, to te tam gaduły”. A kiedy im
mówiono: „Ludu, zapomnij przeszłości, uprawiaj rolę i słuchaj”, prężyli się na siedzisku,
Spowiedź dziecięcia wieku
i słychać było głuchy szczęk. To zardzewiała i wyszczerbiona szabla poruszyła się w kącie
izby. Za czym dodawano natychmiast: „Zostań bodaj w spokoju; skoro tobie nie czynią
krzywdy, staraj się nie czynić krzywdy drugim”. Niestety! zadowalali się tym.
Ale młodzież się nie zadowalała. Faktem jest, iż istnieją w człowieku dwie tajemne
Rozum, Serce
potęgi, które walczą z sobą aż do śmierci: jedna, jasnowidząca i zimna, chwyta się rze-
czywistości, oblicza ją, waży i sądzi przeszłość; druga ma pragnienie przyszłości i pręży
się ku nieznanemu. Kiedy namiętność ponosi człowieka, rozsądek podąża za nim płacząc
i ostrzegając o niebezpieczeństwie; ale skoro człowiek zatrzyma się na głos rozsądku, sko-
ro sobie powie: „To prawda; jestem szalony; gdzieżem ja pędził?” — namiętność krzyczy
doń: „A ja, mamż umrzeć?”
Uczucie niewysłowionej mdłości zaczęło tedy fermentować we wszystkich młodych
Nuda, Polityka, Młodość
sercach. Skazani przez panów świata na bezwład, wydani na łup wszelakiego rodzaju ba-
kałarzy, na pastwę bezczynności i nudy, młodzi ludzie patrzyli, jak umykają się im spie-
nione fale przeciw którym gotowali ramiona. Wszyscy ci namaszczeni oliwą gladiatorzy
czuli w głębi ducha nieznośną czczość. Bogatsi rzucali się w hulankę; średnio majętni
obierali zawód podejmując z rezygnacją biret lub szpadę; najbiedniejsi rzucali się w entu-
zjazm na zimno, w wielkie słowa, w okropne morze czynności bez celu. Ponieważ słabość
ludzka szuka stowarzyszenia się i ponieważ człowiek jest z natury trzodą, weszła w grę
polityka. Młodzież biegła bić się na stopniach izby prawodawczej, biegła na widowisko,
gdzie Talma za pomocą peruki upodobniał się do Cezara, tłoczyła się na pogrzebie posła
z lewicy. Ale wśród członków dwu przeciwnych stronnictw nie było ani jednego, który
by, wracając do domu, nie czuł gorzko pustki istnienia i nędzy swoich rąk.
Podczas gdy życie zewnętrzne było tak mizerne i blade, wewnętrzne życie społeczeń-
Kobieta, Mężczyzna,
Przemiana, Strój, Walka
stwa przybierało wygląd posępny i milczący; w obyczajach panowała najsurowsza obłuda;
angielskie poglądy skojarzone z dewocją wygnały nawet wesołość. Może Opatrzność to
przygotowywała już nowe drogi; być może, anioł-zwiastun przyszłych społeczeństw siał
już w sercu kobiet nasiona ludzkiej niepodległości, o którą kiedyś się upomną. Ale fak-
tem jest, iż nagle — rzecz niesłychana! — we wszystkich salonach paryskich mężczyźni
skupili się po jednej stronie a kobiety po drugiej; i tak, jedne ubrane biało jak młode
oblubienice, drudzy czarno jak sieroty, zaczęli się wzajem mierzyć oczami.
Nie łudźmy się; ten czarny strój, jaki noszą mężczyźni w naszej epoce jest straszliwym
symbolem; aby dojść do niego, musiały zbroje opaść sztuka po sztuce, a ha kwiat po
kwiecie. To rozum ludzki obalił wszystkie złudzenia; ale sam nosi po nich żałobę, iżby go
pocieszano.
Obyczaj studentów i artystów, ten obyczaj tak swobodny, tak ładny, tak pełen mło-
dości, również odczuł tę powszechną zmianę. Mężczyźni, oddalając się od kobiet, szepnęli
Mężczyzna, Kobieta,
Miłość, Kobieta ”upadła”
słowo, które rani śmiertelnie: wzgarda. Rzucili się w wino i ladacznice. Studenci i artyści
uczynili toż samo; miłość doznała podobnego losu, co sława i religia; okazała się przesta-
rzałym złudzeniem. Zapełniły się domy rozpusty;
e ka²³, owa klasa tak marzycielska,
tak romantyczna, o sercu tak tkliwym i słodkim, więdła wzgardzona za ladą sklepową.
Była biedna, nie budziła już miłości; zapragnęła sukien i kapeluszy, sprzedała się. O nę-
dzo! młody człowiek, który powinien był ją kochać, którego ona byłaby kochała, ten
który prowadził ją niegdyś w lasy Verrières i Romainville, aby tańczyć na trawie i wie-
czerzać w cieniu drzew; ten który zachodził gwarzyć z nią wieczór pod lampą, w sklepie,
podczas długich zimowych wieczorów; ten który dzielił z nią kawałek chleba zwilżony
potem swego czoła i swoją szczytną i ubogą miłość, ten sam, ten sam człowiek, porzuciw-
szy ją, odnajdywał ją w jakąś noc orgii na dnie lupanaru, bladą, z podkrążonymi oczyma,
zgubioną na zawsze, z głodem na wargach i plugastwem w sercu!
Otóż w owym czasie dwaj poeci, najwięksi geniusze wieku po Napoleonie, poświę-
Literat, Słowo, Młodość,
Rozczarowanie, Rozpacz
cili swoje życie temu, aby skupić wszystkie pierwiastki niepokoju i bólu rozprószone
po świecie. Goethe, patriarcha nowej literatury, odmalowawszy w Werterze namiętność
wiodącą do samobójstwa, nakreślił w swoim Fauście najbardziej posępną postać ludzką,
jaka kiedykolwiek wcieliła w siebie zło i niedolę. Pisma jego zaczynały wówczas prze-
nikać z Niemiec do Francji. Z głębi swojej pracowni, otoczony obrazami i posągami,
²³
e ka (z .
i : szary; i e e: tania, szara tkanina ubraniowa) — młoda robotnica, szwaczka, ekspe-
dientka; nazwa od koloru odzieży noszonej z konieczności przez takie osoby.
Spowiedź dziecięcia wieku
bogaty, szczęśliwy i spokojny, patrzał z ojcowskim uśmiechem, jak ku nam idzie jego
dzieło ciemności. Byron odpowiedział mu krzykiem bólu, od którego zadrżała Grecja
i zawiesił Maneda nad przepaściami, jakby nicość była słowem ohydnej zagadki, którą
się spowijał.
Przebaczcie mi, o wielcy poeci, którzy jesteście obecnie garstką popiołów i spoczy-
wacie w ziemi! przebaczcie! wy jesteście półbogi, a ja jestem jeno dzieckiem, które cierpi.
Ale pisząc te słowa, niepodobna mi was nie przekląć. Czemuście nie opiewali zapachu
kwiatów, głosów natury, miłości, winnej latorośli i słońca, lazuru i piękności? Bez wąt-
pienia znaliście życie i bez wątpienia znaliście cierpienie, i świat walił się dokoła was,
i płakaliście na jego ruinach, i rozpaczaliście; i kochanki was zdradziły, i przyjaciele spo-
twarzyli, i ziomkowie zapoznali²⁴; i mieliście pustkę w sercu, śmierć w oczach, i byliście
olbrzymami bólu. Ale powiedz mi ty, szlachetny Goethe, czy nie znalazł się już głos po-
ciechy w uroczystym szumie waszych starych niemieckich lasów? Dla ciebie poezja była
siostrą wiedzy: czyż one we dwie nie mogły w nieśmiertelnej przyrodzie znaleźć zbawczej
rośliny dla serca swego ulubieńca? Ty, który byłeś panteistą, antycznym poetą Grecji,
kochankiem świętych kształtów, czy nie mogłeś zamknąć nieco miodu w tych pięknych
wazach, które umiałeś sporządzać, ty, któremu wystarczyłoby uśmiechnąć się i pozwolić,
aby pszczoły usiadły ci na wargach? A ty, Byronie, czy tam, w pobliżu Rawenny, pod po-
marańczowymi gajami Italii, pod pięknym weneckim niebem, blisko twego ukochanego
Adriatyku, czy nie miałeś swojej ukochanej? O Boże, ja, który mówię do ciebie i któ-
ry jestem jedynie wątłym dzieckiem, poznałem może męki, których ty nie wycierpiałeś,
a mimo to wierzę w nadzieję, a mimo to błogosławię Bogu.
Skoro duch angielski i niemiecki przesiąknął tak w nasze głowy, nastał niby mar-
twy i milczący wstręt do życia, a potem straszliwe konwulsje. Formułować bowiem idee,
znaczy zmieniać saletrę w proch; homerycki zaś mózg wielkiego Goethego wyssał, niby
alembik²⁵, wszystek sok z zakazanego owocu. Ci, którzy go nie czytali wówczas, zachowy-
wali się jakoby obojętnie. Biedne istoty! Wybuch porwał ich jak ziarna pyłu w otchłanie
powszechnego wątpienia.
Było to jakby zaprzeczenie wszystkich rzeczy na niebie i na ziemi; zaprzeczenie, które
Wiara, Upadek, Dusza,
Ciało, Śmiech, Łzy
można nazwać rozczarowaniem lub, jeśli kto chce,
o pac e ie : ludzkość pogrążona
w letargu zdała się martwą tym, którzy obmacywali jej puls. Tak jak ów żołnierz, którego
zapytano niegdyś: „W co wierzysz?” i który pierwszy odpowiedział: „W siebie”; tak samo
młodzież ancuska, słysząc to pytanie, pierwsza odpowiadała: „W nic”.
Odtąd wytworzyły się dwa obozy: z jednej strony umysły gorące, bolesne, dusze roz-
lewne i potrzebujące nieskończoności, pochyliły głowę płacząc; spowiły się w chorobliwe
marzenia: wątłe trzciny na oceanie goryczy. Z drugiej strony ludzie z krwi i ciała stali
nieugięci w sferze ziemskiego używania i nie znali innej troski prócz liczenia pieniędzy.
Był to jakby jeden szloch i jeden wybuch śmiechu; jeden idący z duszy, drugi z ciała.
Oto co mówiła dusza:
Dusza, Wiara
„Biada! biada! religia znika, chmury niebieskie opadają w dżdżu; ani nam już spodzie-
wać się ani czekać, zbrakło nam dwóch kawałków czarnego drzewa złożonych na krzyż,
do których moglibyśmy wyciągać ręce. Gwiazda przyszłości zaledwie wschodzi; nie może
Noc, Świt, Historia
się wyłonić z widnokręgu; tkwi spowita w chmury i niby słońce w zimie tarcza jej jawi
się obwiedziona czerwoną obwódką, którą zachowała od roku ²⁶. Nie ma już miłości,
nie ma sławy. Jakaż gęsta noc na ziemi! A kiedy przyjdzie dzień, nas już nie będzie”.
Oto co mówiło ciało:
Ciało, Pieniądz
„Człowiek żyje po to, aby używać swoich zmysłów; posiada mniej albo więcej kawał-
ków żółtego lub białego metalu, dzięki czemu ma prawo do mniejszego lub większego
szacunku. Jeść, pić i spać, to znaczy żyć. Co się tyczy węzłów, jakie istnieją między ludźmi,
przyjaźń zasadza się na pożyczaniu pieniędzy; ale rzadko posiada się przyjaciela, którego
by się kochało na tyle. Krewieństwo służy do dziedziczenia; miłość jest ćwiczeniem cie-
lesnym; jedynym użyciem umysłowym jest próżność”.
²⁴ apo a ko o (daw.) — zapomnieć o kimś.
²⁵a e
ik — destylator; aparat destylacyjny.
²⁶c e wo
o w dk k
ac owa a od oku
— odwołanie do okresu krwawego terroru podczas rewolucji
ancuskiej, który rozpoczął się w marcu roku; szczytowe jego nasilenie przypadło na połowę r.;
zgilotynowano wówczas w sumie nawet do tys. ludzi.
Spowiedź dziecięcia wieku
Podobne azjatyckiej dżumie wznoszącej się z oparów Gangesu, okropne w pie ie
Słowo, Książka, Zwątpienie,
Choroba, Śmierć
stąpało wielkimi krokami po ziemi. Już Chateaubriand, książę poezji, otulając straszliwe
bożyszcze swym płaszczem pielgrzymim, umieścił je na marmurowym ołtarzu, pośród
woni świętych kadzielnic. Już pełne bezużytecznej obecnie siły dzieci wieku prężyły bez-
czynne ręce i piły zatruty napój ze swego jałowego pucharu. Wszystko rozpadało się
w proch, szakale wyszły już z ziemi. Trupia i cuchnąca literatura, która posiadała tylko
formę, ale formę ohydną, zaczęła polewać zgniłą krwią wszystkie monstra przyrody.
Któż odważy się kiedy opowiedzieć, co się działo wówczas w szkołach. Dojrzali męż-
Szkoła, Dziecko,
Zwątpienie
czyźni wątpili o wszystkim; młodzi ludzie przeczyli wszystkiemu. Poeci opiewali rozpacz;
młodzieńcy wychodzili ze szkół z pogodnym czołem, ze świeżą i rumianą twarzą, i z prze-
kleństwem na ustach. Zresztą charakter ancuski, z natury wesoły i otwarty, przeważył,
mimo iż mózgi nasiąkły angielskimi i niemieckimi pojęciami; ale serca, zbyt lekkie, aby
walczyć i aby cierpieć, więdły niby podcięte kwiaty. Tak więc zimno i bez wstrząśnień
pierwiastek śmierci zstąpił z głowy do trzewiów. Zamiast mieć entuzjazm złego, mie-
liśmy jedynie obojętność na dobre; zamiast rozpaczy nieczułość. Piętnastoletni chłop-
cy, siedząc niedbale pod ukwieconym krzakiem, toczyli dla zabicia czasu rozmowy, od
których zadrżałby od grozy sztywne gaiki Wersalu. Komunia Chrystusowa, hostia, ów
wieczny symbol niebiańskiej miłości, służyła do pieczętowania listów; dzieci wypluwały
chleb boży.
Szczęśliwi, którzy umknęli się tej epoce! Szczęśliwi, którzy przeszli nad przepaścią,
spoglądając w niebo! Byli tacy z pewnością i ci użalą się nad nami.
Prawdą jest, na nieszczęście, iż w bluźnierstwie mieści się wielki upust sił, który przy-
Bóg, Zwątpienie, Rozpacz,
Modlitwa
nosi ulgę zbyt wezbranemu sercu. Gdy ateusz, dobywając zegarka, dawał Bogu kwadrans
czasu na powalenie go piorunem, nie ulega wątpliwości, iż gotował sobie kwadrans wście-
kłej i okrutnej rozkoszy. Był to paroksyzm rozpaczy, niewymowny apel do wszystkich
władz niebieskich; biedne, nędzne stworzenie wijące się pod miażdżącą je stopą; wielki
krzyk bólu. I kto wie? w oczach tego, który widzi wszystko, to była może modlitwa.
Młodzi ludzie zużywali zatem bezczynną siłę w upajaniu się rozpaczą. Drwić ze sławy,
Rozpacz
z religii, z miłości, ze wszystkiego w świecie, to wielka pociecha dla tych, którzy nie wie-
dzą, co począć; drwią w ten sposób z samych siebie, i rozgrzeszają się, krytykując. Miło
jest wreszcie uważać się za nieszczęśliwego, wówczas gdy się jest tylko pustym i znudzo-
nym. Rozpusta wreszcie, ta najbliższa konkluzja pierwiastków śmierci, jest straszliwym
narzędziem, gdy chodzi o szarpanie sobie nerwów!
Tak więc bogaci mówili sobie: „Prawdą jest tylko bogactwo, wszystko inne to majak;
używajmy i mrzyjmy”. Średniozamożni mówili: „Prawdą jest tylko zapomnienie; wszyst-
ko inne to majak; zapominajmy i mrzyjmy”. Biedni zaś mówili: „Prawdą jest jedynie
nieszczęście; wszystko inne to majak; bluźnijmy i mrzyjmy”.
Zbyt czarny obraz? Przesadzony? Jak wam się zdaje? Czy jestem mizantropem? Po-
zwólcie mi na jedną uwagę.
Czytając dzieje upadku Cesarstwa rzymskiego, niepodobna nie spostrzec szkód, jakie
Religia, Państwo, Historia
chrześcijanie, tak cudowni na pustyni, zadali Państwu z chwilą, gdy doszli do władzy.
„Kiedy myślę, powiada Monteskiusz, o głębokim nieuctwie, w jakim grecki kler zanurzył
ludzi świeckich, mimo woli nasuwa mi się porównanie z owymi Scytami, o których
mówi Herodot, a którzy wykłuwali oczy niewolnikom, iżby nic nie mogło ich rozproszyć
i oderwać od ubijania mleka. Żadna sprawa państwowa, pokój, wojna, rozejm, układy,
małżeństwa, nic nie działo się inaczej jak za pośrednictwem mnichów. Nie uwierzyłby
nikt, ile złego stąd wynikło”.
Monteskiusz mógłby dodać: chrystianizm zgubił cesarzów, ale zbawił ludy. Otworzył
barbarzyńcom pałace Konstantynopolu, ale otworzył drzwi chatek Chrystusowym anio-
łom-pocieszycielom. Właśnie tu chodziło o mocarzy świata! cóż nas obchodzą te ostanie
rzężenia skażonego aż do szpiku cesarstwa, te posępne skurcze galwaniczne wstrząsające
jeszcze szkielet tyranii na grobie Heliogabala i Karakalli! Było w istocie co zachowywać,
tę mumię Rzymu zabalsamowaną w olejkach Nerona, spowitą w całun Tyberiusza! Cho-
dziło, panowie politycy, o to, aby iść między biednych i zwiastować im pokój; chodziło
o to, aby pozwolić robakom i kretom toczyć pomniki hańby, ale zarazem wydobyć z łona
mumi dziewicę równie piękną jak matka Odkupiciela, nadzieję, przyjaciółkę uciśnionych.
Spowiedź dziecięcia wieku
Oto co uczynił chrystianizm; a obecnie, od tylu lat, co zrobili ci, którzy go zniweczyli?
Widzieli, iż biedny dawał się gnieść bogatemu, słaby silnemu, dzięki temu, iż powiadali
Religia, Polityka,
Rewolucja, Lud,
Cierpienie, Zwątpienie
sobie: „Bogaty i silny będą mnie gnietli na ziemi; ale kiedy zechcą wejść do raju, ja
znajdę się u bramy i oskarżę ich przed trybunałem Boga”. I tak, niestety! znosili wszystko
cierpliwie.
Wrogowie Chrystusa rzekli tedy biedakowi: „Znosisz wszystko cierpliwie aż do dnia
sprawiedliwości: nie ma sprawiedliwości; czekasz żywota wiecznego, aby domagać się
pomsty: nie ma żywota wiecznego; gromadzisz łzy swoje i swojej rodziny, krzyk dzieci
i szlochanie żony, aby je zanieść do stóp Boga w godzinie śmierci: nie ma Boga”.
Wówczas, jasne jest, iż biedny przestał ronić łzy, kazał żonie, aby zmilkła, dzieciom,
aby poszły za nim, i podniósł się z ziemi z bawolą siłą. Bogaczowi rzekł: „Ty, który mnie
ciśniesz, jesteś tylko człowiekiem”; a kapłanowi: „Ty, któryś mnie pocieszał, skłamałeś”.
Tego właśnie pragnęli wrogowie Chrystusa. Może sądzili, iż spełniają w ten sposób szczę-
ście ludzi, wysyłając biednego na zdobycz wolności.
Ale jeżeli biedny, zrozumiawszy wreszcie jasno, iż księża go oszukują, iż bogacze go
okradają, iż wszyscy ludzie mają równe prawa, że wszystkie dobra są z tego świata i że nędza
jego jest hańbą; jeżeli biedny, zaufawszy jeno w swe ramiona, rzecze sobie pewnego dnia:
„Wojna bogaczom i dla mnie używanie na tym świecie, skoro innego nie ma! dla mnie
ziemia, skoro niebo jest puste! dla mnie i dla wszystkich, skoro wszyscy są równi!” —
o wzniośli filozofowie, którzyście go przywiedli do tego punktu, co mu powiecie, jeżeli
będzie zwyciężony?
Bez wątpienia jesteście filantropami, bez wątpienia macie rację na przyszłość i przyj-
dzie dzień, w którym będziecie zbierać błogosławieństwa; ale dziś jeszcze, zaiste, nie spo-
sób nam błogosławić was. Gdy niegdyś ciemiężca mówił: „Moją jest ziemia!” — „Moim
niebo!” odpowiadał ciemiężony. Obecnie cóż odpowie?
Cała choroba obecnego wieku pochodzi z dwóch przyczyn: lud, który przebył rok
Historia, Przemiana, Dom
[] i , nosi w sercu dwie rany. Wszystko co było, już nie jest; wszystko co będzie,
jeszcze nie jest. Nie szukajcie gdzie indziej tajemnicy naszych bólów.
Oto człowiek, którego dom rozpada się; zburzył go, aby zbudować inny. Gruzy leżą
na jego polu, on zaś czeka nowych kamieni na nowy gmach. W chwili, gdy gotuje się
z kielnią w dłoni, z zawiniętymi rękawami obrabiać ciosy i przyrządzać wapno, powiadają
mu że brakło kamieni i radzą otynkować dawne, iżby służyły jeszcze. Cóż ma czynić ów
człowiek, który nie chce z gruzów budować gniazda dla swojej gromadki? Łom jest głę-
boki, narzędzia zbyt słabe, aby zeń dobyć ciosy. „Czekaj, powiadają mu, dobędzie się ich
pomału; ufaj, pracuj, idź naprzód, cofaj się wstecz”. Czegóż mu nie prawią? I przez ten
czas ów człowiek, nie mając ani starego ani nowego domu, nie wie, jak się ochronić od
deszczu, ani jak przygotować wieczorny posiłek, ani gdzie pracować, gdzie spocząć, gdzie
żyć, ani gdzie umrzeć; a dzieci jego to niemowlęta.
Albo się bardzo mylę, albo my podobni jesteśmy do tego człowieka. O, ludy przy-
szłych wieków! kiedy w gorący letni dzień pochylicie się nad pługiem wśród zieleniejących
łąk ojczystych; kiedy pod słońcem czystym i bez plamki ujrzycie ziemię, waszą płodną
matkę, uśmiechającą się w porannej szacie do rolnika, swego ukochanego dziecięcia;
kiedy, ocierając na spokojnym czole święty chrzest znoju, będziecie wieść spojrzenie po
bezkresnym widnokręgu, gdzie ani jedno kłosie w łanie ludzkim nie będzie wyższe od
drugiego, jedynie tylko bławatki i rumianki będą się barwić wśród złotego zboża; —
o ludzie wolni! kiedy wówczas będziecie dziękować Bogu, iż zrodziliście się do tego żni-
wa, pomyślcie o nas, których już tam nie będzie, powiedzcie sobie, żeśmy bardzo drogo
kupili spokój, którego wy będziecie zażywać; żałujcie nas bardziej niż wszystkich swo-
ich ojców; cierpimy bowiem niejeden z bólów, które ich czyniły godnymi współczucia,
a straciliśmy to, co im dawało pociechę.
ł
Chcę opowiedzieć, w jaki sposób nawiedziła mnie po raz pierwszy choroba wieku.
Miłość, Młodość, Przyjaźń,
Zdrada, Zwątpienie
Siedziałem przy stole przy sutej wieczerzy po maskaradzie. Dokoła mnie przyjaciele
w bogatych kostiumach, pełno młodzieży i kobiet, wszyscy błyszczący urodą i weselem;
Spowiedź dziecięcia wieku
na stole wyborne potrawy, dzbany, świeczniki, kwiaty, nad głowami huczna orkiestra,
naprzeciw zaś moja kochanka, wspaniała istota, którą ubóstwiałem.
Miałem wówczas dziewiętnaście lat; nie przeszedłem żadnego nieszczęścia ani choro-
by; miałem charakter dumny i otwarty zarazem, serce kipiące nadzieją przyszłości. Opary
wina burzyły mi się w żyłach; był to jeden z tych momentów pijaństwa, w których wszyst-
ko, co się widzi, co się słyszy, mówi nam o ukochanej. Cała przyroda zdaje się wówczas
niby kosztowny migotliwy kamień, na którym wyryte jest tajemnicze imię. Człowiek
uściskałby chętnie każdego, kto się uśmiecha, czuje się bratem wszystkiego, co istnieje.
Luba naznaczyła mi schadzkę na tę noc, niosłem z wolna kieliszek do ust, patrząc na nią.
Podczas gdy odwracałem się, aby wziąć talerz, spadł mi widelec. Schyliłem się i, nie
znajdując go zrazu, podniosłem nieco obrus, aby zobaczyć, gdzie się potoczył. Spostrze-
głem wówczas stopę mej kochanki spoczywającą na stopie młodego człowieka obok; nogi
ich krzyżowały się zaplatając o siebie, od czasu do czasu zaś zaciskali je lekko.
Podniosłem się zupełnie spokojny, poprosiłem o inny widelec i wieczerzałem dalej.
Luba moja i jej sąsiad byli również bardzo spokojni; prawie nie rozmawiali z sobą i nie
patrzyli na siebie. Młody człowiek oparł się łokciami o stół i żartował z inną kobietą,
która mu pokazywała swój naszyjnik i naramienniki. Kochanka moja siedziała nierucho-
mo z martwymi i pełnymi omdlałości oczyma. Przyglądałem się obojgu przez cały czas
biesiady i nie dostrzegłem w ruchach ani w twarzy nic, co by mogło ich zdradzić. Pod
koniec, przy deserze, upuściłem serwetę i, schyliwszy się znowu, zastałem ich w tej samej
pozycji, ciasno zaplecionych o siebie.
Przyrzekłem lubej, że ją odwiozę tego wieczora do domu. Była wdową i tym samym
bardzo swobodną, dzięki staremu krewniakowi, który towarzyszył jej i służył za przyzwo-
itkę. Kiedy mijałem przedsionek, zawołała na mnie: „Chodź, Oktawie, rzekła, jedźmy,
już jestem gotowa”. Zaśmiałem się, i wyszedłem bez odpowiedzi. Uszedłszy kilka kro-
ków, przysiadłem na kamiennym słupie. Nie wiem, o czym myślałem; niewierność tej
kobiety, o którą nigdy nie czułem się zazdrosny i której nie przyszło mi na myśl podejrze-
wać, wprawiła mnie w stan jakiejś odrętwiałości, zidiocenia. Ponieważ to, co widziałem
przed chwilą, nie zostawiało żadnej wątpliwości, byłem jak ogłuszony maczugą; nie pa-
miętam, co się działo we mnie przez czas spędzony na owym kamieniu; pomnę tylko, iż,
patrząc bezmyślnie w niebo i widząc spadającą gwiazdę, pozdrowiłem to ulotne światło,
w którym poeci widzą zniweczony świat, i uchyliłem przed nim z powagą kapelusza.
Wróciłem do domu bardzo spokojnie, nie doświadczając niczego, nie czując nic, jakby
Gniew, Zemsta, Ciało
wyzuty z myśli. Zacząłem się rozbierać i rzuciłem się w łóżko; ale zaledwie przyłożyłem
głowę do poduszki, duchy zemsty pochwyciły mnie z taką siłą, iż wsparłem się nagle
o ścianę, jak gdyby wszystkie mięśnie mego ciała stały się z drzewa. Wyskoczyłem z łóż-
ka krzycząc, z wyciągniętymi ramionami, zdolny stąpać jedynie na piętach, tak ścięgna
u kciuków były skurczone. Spędziłem w ten sposób blisko godzinę, zupełnie oszalały
i sztywny jak szkielet. Był to pierwszy atak gniewu, jakiego w życiu doznałem.
Człowiek, którego zeszedłem z mą lubą był jednym z moich najbliższych przyjaciół.
Pojedynek
Udałem się doń nazajutrz w towarzystwie młodego adwokata nazwiskiem Desgenais;
wzięliśmy pistolety, drugiego świadka i znaleźliśmy się w lasku Vincennes. Przez całą
drogę starałem się nie odzywać do przeciwnika, a nawet nie zbliżać doń z obawy, aby mi
nie przyszła chęć uderzyć go i zelżyć: gwałty tego rodzaju są zawsze wstrętne i zbyteczne
z chwilą, gdy prawo cierpi prawidłowy pojedynek. Ale nie mogłem się powstrzymać od
upartego wlepiania weń oczu. Był to jeden z towarzyszy mego dziecięctwa; od wielu lat
Przyjaźń, Zdrada, Potwór,
Kłamstwo
łączyły nas liczne wzajem sobie świadczone usługi. Wiedział doskonale o mej miłości;
parę razy nawet dawał mi do zrozumienia, że tego rodzaju węzły święte są dla przyjaciela,
i że nie byłby zdolny wchodzić mi w drogę, gdyby nawet kochał tę samą kobietę. Słowem,
pokładałem w nim pełne zaufanie i nigdy może nie ściskałem serdeczniej ręki ludzkiej
istoty.
Przyglądałem się ciekawie, chciwie, temu człowiekowi, który rozprawiał o przyjaźni
niby bohater starożytności, a którego zdybałem, jak pieścił mą kochankę. Pierwszy raz
w życiu widziałem potwora: mierzyłem go błędnym okiem, aby się przypatrzyć, jak wy-
gląda. Znałem go od dziesiątego roku życia, żyłem z nim dzień po dniu w najdoskonalszej
i najbliższej przyjaźni: — i oto miałem wrażenie, że go nigdy nie widziałem. Posłużę się
tu porównaniem.
Spowiedź dziecięcia wieku
Istnieje znana powszechnie hiszpańska sztuka, w której kamienny posąg, zesłany
sprawiedliwością niebios, przychodzi wieczerzać u rozpustnika²⁷. Rozpustnik nadrabia
miną i sili się na obojętność; ale posąg ujmuje go za rękę, i z chwilą, gdy mu ją podał,
nieszczęśnik czuje śmiertelny chłód i popada w konwulsje.
Otóż ilekroć w życiu zdarzyło mi się wierzyć przez dłuższy czas z ufnością przyjacie-
lowi lub kochance i nagle odkryłem, że mnie oszukują, niepodobna mi oddać inaczej
wrażenia, jakie to odkrycie na mnie uczyniło, niż porównując je do uścisku dłoni owego
posągu. Jest to w istocie niby uścisk zimnego marmuru: jak gdyby rzeczywistość w swo-
im śmiertelnym chłodzie mroziła mnie pocałunkiem; dotknięcie kamiennego człowieka.
Niestety! okropny biesiadnik niejeden raz zapukał do moich drzwi; niejeden raz wiecze-
rzaliśmy społem.
Tymczasem po dopełnieniu przygotowań stanęliśmy obaj u mety, idąc wolno jeden na
Pojedynek, Gniew, Krew
drugiego. Strzelił pierwszy i skaleczył mnie w prawe ramię. Ująłem natychmiast pistolet
drugą ręką, ale nie mogłem go dźwignąć, sił mi brakło, upadłem na kolano.
Przeciwnik mój zbliżył się spiesznie, niespokojny, bardzo blady. Równocześnie nad-
biegli świadkowie, widząc, że jestem ranny; ale on ich usunął i ujął mnie za chorą rękę.
Ściskał zęby, nie mógł mówić; widziałem jego lęk. Cierpiał tak okrutnie, jak tylko czło-
wiek cierpieć może. „Idź precz! — krzyknąłem — idź się wytrzeć w prześcieradła tej…!”
Dławił się, ja także.
Wsadzono mnie do powozu, gdzie znalazł się lekarz. Rana okazała się lekka, kula
nie tknęła kości; ale byłem w stanie takiego podniecenia, iż niepodobna mnie było na-
tychmiast opatrzyć. W chwili gdy fiakier²⁸ ruszał, ujrzałem przez okno drżącą rękę: to
przeciwnik mój jeszcze raz objawiał chęć pojednania. Wstrząsnąłem głową za całą od-
powiedź: byłem tak wściekły, iż na próżno siliłbym się mu przebaczyć, mimo że czułem
szczerość jego żalu.
Krew, która spływała obficie z ramienia przyniosła mi znaczną ulgę; osłabienie uśmie-
rzyło mą wściekłość, która dokuczała mi bardziej od rany. Położyłem się z rozkoszą, nigdy
chyba nie piłem nic smaczniejszego niż pierwsza szklanka wody, jaką mi podano.
Skoro się znalazłem w łóżku, chwyciła mnie gorączka. Zacząłem płakać. Nie mogłem
Miłość, Kłamstwo
pojąć nie tego, że kochanka przestała mnie kochać, ale że mnie oszukiwała. Nie rozu-
miałem, dla jakiej przyczyny kobieta, której nie zmusza ani obowiązek, ani interes, może
kłamać mężczyźnie wówczas, gdy kocha innego. Pytałem po dwadzieścia razy przyjaciela
mego Desgenais, w jaki sposób to jest możliwe. „Gdybym był jej mężem, mówiłem, albo
gdybym jej płacił, rozumiałbym, iż mnie oszukuje; ale dlaczego, jeśli mnie już nie ko-
chała, nie powiedzieć mi tego? dlaczego oszukiwać?” Nie pojmowałem, aby można było
kłamać w miłości, byłem wówczas dzieckiem, a wyznaję, iż dziś nie rozumiem tego jesz-
cze. Za każdym razem, kiedy zakochałem się w kobiecie, powiedziałem jej to; za każdym
razem, kiedy przestałem kochać, powiedziałem również, z tą samą szczerością, mniema-
jąc zawsze, iż w tego rodzaju sprawach wola nasza jest niczym i że zbrodnią jest tylko
kłamstwo.
Na wszystko, com mówił, Desgenais odpowiadał: „To nędznica; przyrzeknij mi, że już
jej nie ujrzysz na oczy”. Przysiągłem uroczyście. Poradził mi dalej, abym nie pisał do niej,
nawet z wymówkami, w razie zaś gdyby ona pisała, abym nie odpowiadał. Przyrzekłem
wszystko, zdziwiony niemal, iż tego żąda i oburzony samym przypuszczeniem.
Tymczasem pierwszą rzeczą, jaką uczyniłem z chwilą, gdy mogłem wstać i opuścić po-
Kochanek, Kobieta,
Kłamstwo, Przemoc
kój, było pognać do mej kochanki. Zastałem ją samą; siedziała na krześle w kącie pokoju,
z przygnębioną twarzą, w nieładzie. Obsypałem ją najgwałtowniejszymi wymówkami, by-
łem pijany rozpaczą. Krzyczałem tak, iż rozlegało się w całym domu; równocześnie łzy
przerywały niekiedy słowa tak gwałtownie, iż padłem na łóżko, aby im dać folgę. „Ha!
niewierna! ha! niegodziwa! — mówiłem płacząc — czy wiesz, że ja to życiem przypłacę,
czy to ci sprawia przyjemność? co ja ci uczyniłem?”
²⁷ uka w k e ka ie
po
p
c odzi wiec e a u o pu
ika — chodzi o sztukę Tirso de Molina
z r. wodzicie
Sewi i i ka ie
o ; temat opracowany został następnie przez Molière'a, Mozarta (opera
o
io a i) i Byrona.
²⁸ akie a. ak (z . ac e) — dorożka; lekki, miejski pojazd konny przeznaczony do wynajmowania do
przewozu osób.
Spowiedź dziecięcia wieku
Rzuciła mi się na szyję, rzekła, że coś ją poniosło, oszołomiło, że rywal mój spoił
ją na tej nieszczęsnej wieczerzy, ale że nigdy nie należała do niego; że poddała się chwili
zapomnienia; że popełniła błąd, ale nie zbrodnię; widzi dobrze krzywdę, jaką mi uczyniła,
ale jeśli jej nie przebaczę, i ona przypłaci to życiem. Wyczerpała wszystkie łzy szczerego
żalu, całą wymowę bólu, aby mnie pocieszyć; blada i nieprzytomna, z na wpół rozwartą
szatą, z włosami rozsypanymi na ramiona, zdała mi się tak piękną jak nigdy. Drżałem ze
zgrozy, podczas gdy wszystkie me zmysły rwały się ku niej.
Wyszedłem złamany, w oczach mi się ćmiło, chwiałem się na nogach. Postanawiałem
nigdy jej już nie widzieć, ale po upływie kwadransa wróciłem. Parła mnie jakaś rozpacz-
liwa siła, czułem jakby jakąś głuchą żądzę posiadania jej jeszcze raz; chciałem wypić na
jej wspaniałym ciele wszystkie te gorzkie łzy i potem zabić ją i siebie. Brzydziłem się
nią i ubóstwiałem zarazem; czułem, że jej miłość jest mą zgubą, ale że żyć bez niej jest
mi niepodobieństwem. Wpadłem jak błyskawica, nie oznajmiając się; wszedłem prosto,
znając dom, i pchnąłem drzwi od jej pokoju.
Zastałem ją przed gotowalnią; siedziała bez ruchu, okryta klejnotami. Pokojówka
czesała ją; ona trzymała w ręku kawałek czerwonej krepy, który przeciągała lekko po po-
liczkach. Myślałem, że śnię; zdało mi się niepodobieństwem, aby to była ta sama kobieta,
która kwadrans temu w moich oczach tonęła we łzach i wlokła się po podłodze. Stałem
jak posąg. Ona słysząc, iż drzwi się otwierają, zwróciła głowę z uśmiechem. „Czy to ty?”
rzekła. Szła na bal i czekała na mego rywala, który miał jej towarzyszyć.
Cofnąłem się ku drzwiom. Patrzałem na jej kark, gładki i pachnący, nad którym
w związanych włosach połyskiwał diamentowy grzebień; ten kark, siedziba siły życiowej,
czarniejszy był od piekła; na nim splatały się dwa lśniące warkocze, nad którymi kołysało
się srebrne kłosie. Obfity i gęsty puszek odbijał od ramion i od bielszych niż mleko
pleców. Było w tej podwiniętej grzywie coś bezwstydnie pięknego; coś co zdawało się
urągać mi za bezład, w jakim widziałem ją chwilę przedtem. Podbiegłem i uderzyłem
w ten kark grzbietem zaciśniętej pięści. Nie wydała krzyku, padła na ręce, ja zaś wyszedłem
śpiesznie.
Za powrotem do domu gorączka pochwyciła mnie znów z taką siłą, iż byłem zmuszony
się położyć. Rana otwarła się, cierpiałem bardzo. Zaszedł do mnie Desgenais, opowie-
działem mu wszystko, co zaszło. Wysłuchał mnie w skupieniu, po czym przechadzał się
jakiś czas po pokoju jak człowiek, który się waha. Wreszcie zatrzymał się przede mną
i parsknął śmiechem.
— Czy to twoja pierwsza kochanka? — rzekł.
Miłość romantyczna,
Kobieta, Mężczyzna,
Własność
— Nie — odparłem — ostatnia.
Około północy, podczas gdy spałem niespokojnym snem, zdało mi się, iż słyszę głę-
bokie westchnienie. Otwarłem oczy i ujrzałem mą lubą, stojącą koło łóżka, ze skrzyżo-
wanymi ramionami, podobną do widma. Nie mogłem wstrzymać okrzyku przerażenia,
biorąc to za zjawę mego chorego mózgu. Wyskoczyłem z łóżka i uciekłem w kąt pokoju;
podeszła bliżej.
— To ja — rzekła i ujmując mnie w pół, przyciągnęła mnie.
— Czego chcesz? — krzyknąłem — puść mnie! byłbym zdolny zabić cię w tej chwili!
— Więc zabij! — rzekła. — Zdradziłam cię, skłamałam, jestem podła, niegodziwa,
ale kocham cię i nie mogę żyć bez ciebie.
Spojrzałem na nią; jakaż była piękna! Całe jej ciało drżało; oczy, zamglone żądzą,
sączyły strumienie rozkoszy; pierś lśniła naga, wargi płonęły. Wziąłem ją w ramiona.
— Dobrze więc — rzekłem — ale, w obliczu Boga, który nas widzi, na duszę ojca,
przysięgam, że cię zabiję w tej chwili, i siebie także.
Wziąłem nóż, który leżał na kominku i wsunąłem go pod poduszkę.
— Oktawie, no — rzekła z uśmiechem, tuląc mnie — nie rób szaleństw. Chodź,
dziecko, szkodzisz sobie tym wszystkim, masz gorączkę. Daj mi ten nóż.
Próbowała mi go odebrać.
— Słuchaj — rzekłem — nie wiem, kto jesteś i co za komedię odgrywasz, ale, co do
mnie, ja nic nie gram. Kochałem cię tyle, ile człowiek może kochać na ziemi; i, na moje
nieszczęście i zgubę, wiedz, iż jeszcze kocham cię do szaleństwa. Mówisz, że i ty mnie
kochasz; chcę wierzyć; ale, na wszystko co jest świętego na ziemi, jeśli ja będę twoim
Spowiedź dziecięcia wieku
kochankiem dziś wieczór, inny nie będzie nim jutro. Klnę się na Boga, klnę się na Boga
— powtarzałem — nie wezmę cię, nienawidzę cię bowiem tyle, ile kocham.
To mówiąc, padłem na łóżko zupełnie nieprzytomny. Narzuciła płaszcz na ramiona
i wybiegła.
Skoro Desgenais wysłuchał tej przygody, rzekł:
— Dlaczegoś ją odtrącił? bardzoś wybredny; to śliczna kobieta.
— Żartujesz? — odparłem. — Sądzisz iż podobna kobieta może być moją kochanką?
że zgodzę się kiedykolwiek na podział? Pomyśl, ona sama wyznaje, że inny ją posiada,
i ty chcesz, bym zapomniał, że ją kocham, aby ją posiadać również? Jeśli tak pojmujesz
miłość, lituję się nad tobą.
Desgenais odparł, iż lubi jedynie łatwe dziewczęta i nie wgląda w rzeczy tak ściśle.
— Drogi Oktawie — rzekł — jesteś bardzo młody; chciałbyś wielu rzeczy, i ładnych
rzeczy, ale które nie istnieją. Wierzysz w osobliwy gatunek miłości; może jesteś do niej
zdolny; wierzę w to, ale ci nie życzę. Poznasz inne kobiety, mój przyjacielu, i pożałujesz
kiedyś tego, co ci się zdarzyło tej nocy. Kiedy ta kobieta przyszła tu do ciebie, to pewna,
iż cię kochała; nie kocha cię może w tej chwili, jest może w objęciach innego; ale kochała
cię owej nocy, w tym pokoju; i cóż ci o resztę? Mogłeś mieć oto ładną noc i pożałujesz jej,
bądź pewny, już bowiem nie wróci. Kobieta przebacza wszystko, wyjąwszy to, że jej ktoś
nie chce. Musiała cię straszliwie kochać, skoro przyszła tutaj czując się winną i przyznając
się do winy, domyślając się może, iż ją odepchniesz. Wierz mi, pożałujesz tej nocy, ja ci
bowiem powiadam, że nie będziesz już miał takiej.
Desgenais mówił to wszystko tonem tak prostego i głębokiego przekonania, z tak
rozpaczliwym spokojem doświadczenia, iż, słuchając go, zadrżałem. Doznawałem gwał-
townej pokusy, aby iść jeszcze raz do mej kochanki lub też napisać do niej, aby przyszła.
Byłem niezdolny wstać, to mnie ocaliło od wstydu narażenia się jeszcze raz na to, iż
zastanę ją czekającą na mego rywala albo też gruchającą z nim sam na sam. Ale mo-
głem napisać: mimo woli zadawałem sobie pytanie, czy, w razie gdybym napisał, czy by
przyszła.
Skoro Desgenais odszedł, ogarnął mnie tak nieznośny zamęt, iż postanowiłem poło-
żyć mu kres w jakikolwiek sposób. Po straszliwej walce wstręt przeważył wreszcie miłość.
Napisałem do niej, iż nie chcę jej widzieć na oczy i proszę, aby nie przychodziła, jeśli nie
chce znaleźć drzwi zamkniętych. Zadzwoniłem gwałtownie i kazałem odnieść list jak naj-
spieszniej. Ledwie służący opuścił pokój, zacząłem go wołać z powrotem. Nie usłyszał; nie
śmiałem wołać drugi raz i zasłoniwszy twarz rękami, pozostałem zatopiony w najgłębszej
rozpaczy.
ł
Nazajutrz o wschodzie słońca pierwszą myślą, jaka mnie zbudziła, było pytanie: „Co po-
cznę teraz?”
Nie miałem żadnego zawodu, żadnego zajęcia. Studiowałem medycynę i prawo, nie
mogąc się namyślić na żadną z tych dróg życia; pracowałem pół roku u bankiera z taką
niepunktualnością, iż byłem zmuszony złożyć na czas swoje funkcje, aby unikać odpra-
wy. Studia moje były rozległe, ale powierzchowne; pamięć, nieskrzepiona ćwiczeniem,
zapominała równie szybko, jak się uczyła.
Jedynym moim skarbem, po miłości, była niezależność. Od chwili dojrzałości ży-
Młodość, Ojciec, Syn,
Praca, Obraz świata,
Kondycja ludzka
wiłem dla niej dziki kult i uświęciłem ją niejako w mym sercu. Pewnego dnia ojciec,
myśląc już o mej przyszłości, poddał mi kilka zawodów, pozostawiając wybór między ni-
mi. Stałem wsparty o okno, patrząc na chudą i samotną topolę kołyszącą się w ogrodzie.
Zastanawiałem się nad tymi rozmaitymi zajęciami, roztrząsałem je kolejno w głowie; po
czym, nie mogąc wzbudzić w sobie żadnego zamiłowania, pozwalałem bujać myślom.
Zdało mi się nagle, iż czuję, jak ziemia się porusza i że głucha i niewidzialna siła pędząca
ją w przestrzeni staje się uchwytna moim zmysłom; widziałem ją, jak wstępuje w niebo;
miałem wrażenie, że jestem niby na statku; topola, którą miałem przed oczami, widziała
mi się niby maszt; wstałem, wyciągając ramiona, i krzyknąłem: „To już dość mało być
przelotnym podróżnym na tym okręcie żeglującym w eterze; dość mało być człowiekiem,
Spowiedź dziecięcia wieku
czarnym punktem na tym okręcie; chcę być człowiekiem, ale nie jakimś poszczególnym
gatunkiem człowieka”.
Oto pierwszy ślub, jaki, czternastoletnim chłopcem, wyrzekłem w obliczu natury. Od
tego czasu, jeżeli brałem się do czego, to jedynie przez posłuszeństwo dla ojca, ale nigdy
nie mogąc przezwyciężyć odrazy.
Byłem tedy swobodny nie przez lenistwo, ale z własnej woli; zresztą, kochałem wszyst-
kie dzieła boże, a bardzo niewiele ludzkich. Znałem z życia jedynie miłość, ze świata
jedynie mą lubą i nie chciałem znać nic innego. Toteż zakochawszy się tuż po wyjściu
z kolegium, wierzyłem szczerze, że to na całe życie i wszelka inna myśl pierzchła mi
z głowy.
Życie wiodłem mało ruchliwe. Spędzałem dzień u lubej; największą mą przyjemno-
ścią było wyciągać ją na wieś w piękny letni dzień, kłaść się obok niej w lesie, na trawie
lub mchu: widok natury w całej krasie był dla mnie zawsze najpotężniejszym ap odi ia
cu . W zimie (ona lubiła się bawić), uganialiśmy po balach i maskaradach; znowuż tedy
życie spływało na próżniactwie. Ponieważ, dopóki była mi wierna, myślałem tylko o niej,
z chwilą gdy mnie zdradziła, zostałem bez jednej myśli.
Najlepsze pojęcie o ówczesnym stanie mego ducha mogę dać, porównując go do
Obraz świata, Sztuka
owych dzisiejszych modnych mieszkań, gdzie znachodzą się, zebrane i pomieszane razem,
meble wszystkich czasów i krajów. Nasz wiek nie posiada form. Nie wycisnęliśmy piętna
epoki ani na domach, ani na ogrodach, ani na niczym. Widuje się na ulicy ludzi z brodą
strzyżoną jak za czasu Henryka III, innych wygolonych, innych z włosami jak na portre-
tach Rafaela, innych jak za czasu Jezusa Chrystusa. Toteż apartamenty bogaczy są niby
muzea starożytności: antyki, gotyk, Odrodzenie, Ludwik XIII, wszystko razem. Słowem,
mamy coś ze wszystkich wieków, wyjąwszy nasz, rzecz niewidziana w żadnej innej epoce.
Eklektyzm to nasz smak; bierzemy wszystko, co napotkamy, jedno dla piękności, drugie
dla wygody, to znów dla starożytności, inną rzecz wreszcie zgoła dla jej szpetoty. Żyjemy
jedynie wśród szczątków, jakby koniec świata był bliski.
Oto był mój stan ducha; wiele czytałem, prócz tego uczyłem się malować. Umiałem na
Ruiny, Miłość romantyczna
pamięć mnóstwo rzeczy, ale nic porządnie; głowę miałem równocześnie pustą i spęczniałą
jak gąbkę. Kochałem się kolejno we wszystkich poetach; ale ponieważ miałem naturę
bardzo wrażliwą, ostatni z kolei zbrzydził mi zawsze resztę. Stworzyłem w sobie wielki
lamus ruin, aż w końcu, zabiwszy w sobie pragnienie długim spijaniem wszystkiego, co
nowe i nieznane, sam uczułem się ruiną.
Jednakże w tej ruinie żyło coś bardzo młodego: nadzieja mego serca, które było jeszcze
dzieckiem.
Nadzieja ta, której nic nie skaziło ani nie zepsuło, i która pod wpływem miłości wybu-
jała ponad miarę, otrzymała nagle śmiertelny cios. Zdrada kochanki ugodziła ją w pełni
lotu; kiedy myślałem o tym, czułem, że mi w duszy omdlewa coś konwulsyjnie niby
ranny ptak w agonii.
Społeczeństwo, które czyni tyle złego, podobne jest do owego indyjskiego węża, któ-
Obraz świata, Wąż
rego mieszkaniem jest gąszcz rośliny leczącej jego ukąszenie: tak i ono podsuwa prawie
zawsze lekarstwo równocześnie z cierpieniem, jakie sprawiło. I tak człowiek, który po-
siada uregulowany tryb życia, z rana interesy, o tej godzinie wizyty, o tej praca, o tej
miłość, może bezpiecznie utracić kochankę. Zajęcia jego i myśli są niby owi niewzrusze-
ni żołnierze ustawieni w ordynku podczas bitwy; kula unosi jednego, sąsiedzi ściskają się
w szeregu i nie znać ubytku.
Nie miałem tej ucieczki, odkąd zostałem sam: natura, moja ukochana matka, zdała
mi się, przeciwnie, bardziej rozległa i pusta niż kiedykolwiek. Gdybym mógł zupełnie
zapomnieć mą lubą, byłbym ocalony. Iluż ludziom nie trzeba ani tyle do wyleczenia!
Tacy, niezdolni kochać niewierną kobietę, okazują w podobnych okolicznościach podziwu
godny hart. Ale czyż taką jest miłość dziewiętnastoletniego chłopca, który, nie mając
pojęcia o świecie, cały żyjąc pragnieniem, czuje w sobie zaród wszystkich namiętności?
Czyż ten wiek wątpi o czymkolwiek? Na prawo, na lewo, hen, na widnokręgu, wszędzie
woła go jakiś głos. Wszystko jest żądzą, wszystko marzeniem. Nie ma rzeczywistości,
która by się ostała dla młodego serca; nie masz tak sękatego i twardego dębu, z którego
by nie wyszła driada; gdyby się miało sto ramion, nie lękałoby się otworzyć ich w próżnię;
wystarczy utulić w nie kochankę i — próżnia zapełniona.
Spowiedź dziecięcia wieku
Co do mnie, nie pojmowałem, iżby można robić co innego niż kochać; kiedy mi
Miłość romantyczna,
Cierpienie
mówiono o innym zatrudnieniu, wzruszałem ramionami. Miłość moja była wpółdzika;
na całym życiu moim wyciskała coś jakby mniszego i surowego. Przytoczę tylko jeden
przykład. Luba dała mi medalion ze swoją miniaturą; nosiłem go na sercu, co jest zresztą
rzeczą dość pospolitą; ale znalazłszy pewnego dnia u antykwariusza żelazną dyscyplinę
z blaszką najeżoną gwoździkami na końcu, kazałem przytwierdzić medalion do tej blaszki
i tak go nosiłem. Gwoździe te, które wchodziły mi w pierś za każdym ruchem, sprawiały
mi tak osobliwą rozkosz, iż przyciskałem niekiedy rękę, aby je czuć tym głębiej. Wiem,
że to szaleństwo; alboż miłość robi takie tylko szaleństwa?
Od czasu jak mnie ta kobieta zdradziła, zdjąłem okrutny medalion. Nie umiem opisać,
z jakim smutkiem odjąłem żelazną blachę i jakie westchnienie wydało moje serce, skoro
się uczuło wyswobodzone! „Biedne blizny — mówiłem — macie się zatem zatrzeć? Ach
rano moja, droga rano, jakiż balsam przyłożę na ciebie?”
Daremnie nienawidziłem tej kobiety; miałem ją, można rzec, we krwi; przeklinałem
ją, ale śniłem o niej. Co poradzić na to? co poradzić na sen? jakiż argument przeciwstawić
wspomnieniom krwi i ciała? Makbet, zabiwszy Dunkana, powiada, iż ocean nie umyłby
jego rąk; nie byłby też obmył moich blizn. Mówiłem Desgenais'mu: „Cóż chcesz? z chwilą
gdy usnę, jej głowa znajduje się tu, na tej poduszce”.
Żyłem dotąd jedynie przez tę kobietę; zwątpić o niej, znaczyło zwątpić o wszystkim;
przekląć ją, wszystkiego się zaprzeć; stracić ją, wszystko zniweczyć. Przestałem gdziekol-
wiek bywać; świat zdawał mi się rojowiskiem dzikich zwierząt, potworów, krokodyli. Co
bądź mi mówiono, aby mnie rozerwać, odpowiadałem: „Tak, to doskonała rada, i możecie
być pewni, że z niej nie skorzystam”.
Stawałem w oknie i powiadałem sobie; „Ona przyjdzie, pewien jestem; idzie, skręca
w ulicę, czuję, jak się zbliża. Nie może żyć beze mnie, jak ja bez niej. Co jej powiem?
Z jaką twarzą ją przyjmę?” Tu przypominała mi się jej zdrada. „Ha! niech nie przychodzi!
— wołałem — niech się nie zbliża! byłbym zdolny ją zabić!”
Od ostatniego listu nie słyszałem już o niej. „Cóż ona robi wreszcie? — mówiłem
sobie. — Kocha innego? kochajmyż i my inną. Kogo?” I szukając w duchu, słyszałem
równocześnie niby daleki głos, mówiący: „Ty, inną niż mnie? Dwie istoty, które się ko-
chają, tulą w uścisku i które nie są tobą i mną? Czy to możliwe? Czyś ty oszalał?”
— Człowieku małego serca! — mówił Desgenais — kiedyż wreszcie zapomnisz tę
kobietę? Czyż to taka strata? Piękne mi szczęście! Weź pierwszą z brzegu.
— Nie — odpowiadałem — niewielka strata. Czyż nie uczyniłem tego, com był
powinien? czy nie wypędziłem jej stąd? Co możesz mi tedy zarzucić? Reszta, to moja
rzecz; bykowi zranionemu w cyrku wolno lec w kącie ze szpadą matadora w grzbiecie
i skończyć w spokoju. Cóż ja mam, powiedz mi, począć z sobą na świecie? Co to są
te twoje pie w e
e u? Pokażesz mi czyste niebo, drzewa i domy, ludzi mówiących,
pijących, śpiewających, kobiety w tańcu i konie w galopie. Wszystko to, to nie życie, to
próżny zgiełk życia. Zostaw mnie, zostaw mnie w spokoju.
ł
Skoro Desgenais ujrzał, iż nie ma lekarstwa na mą rozpacz i że nie chcę nikogo słuchać
ani też wyjść z pokoju, spoważniał. Jednego wieczora zjawił się z uroczystą miną; zagad-
nął mnie o mą kochankę i przeszedł w ton silnie drwiący, wyrażając się jak najgorzej
o kobietach. Na wpół siedząc na łóżku, wsparty na łokciu, słuchałem go z uwagą.
Był to jeden z owych posępnych wieczorów, kiedy to świst wiatru podobny jest do
jęku umierającego; ostry deszcz smagał szyby, od czasu do czasu zaś zalegała śmiertelna
cisza. Cała natura cierpi wówczas; drzewa poruszają się boleśnie lub też pochylają smutno
głowę; ptactwo kuli się w krzakach; ulice pustoszeją. Rana dolegała mi. Wczoraj jeszcze
miałem kochankę i przyjaciela; kochanka zdradziła mnie, przyjaciel rozciągnął mnie na
łożu boleści. Nie rozróżniałem jeszcze jasno, co się dzieje w mej głowie; miałem uczucie na
przemian, to żem prześnił sen pełen grozy i że wystarczy mi zamknąć oczy, aby się obudzić
nazajutrz szczęśliwym; to znów całe życie moje zdało mi się pociesznym i dziecinnym
majakiem, którego fałsz oto się odsłonił. Desgenais siedział naprzeciw mnie, blisko lampy;
był stanowczy i poważny, z wiecznym uśmiechem. Był to zacny człowiek, ale suchy jak
Spowiedź dziecięcia wieku
kamień szlifierski. Przedwczesne doświadczenie przyprawiło go w młodym wieku o łysinę;
znał życie i wypłakał się swojego czasu; ale cierpienie jego nosiło pancerz; był materialistą,
czekał śmierci.
-– Oktawie — mówił — patrząc na ciebie, widzę, że wierzysz w miłość wedle roman-
Sztuka, Miłość, Miłość
romantyczna
sopisarzy i poetów; wierzysz, jednym słowem, w to, co się tu mówi, a nie w to, co się robi.
To pochodzi stąd, że nie myślisz logicznie i to może cię zagnać w wielkie nieszczęścia.
Poeci przedstawiają miłość tak, jak rzeźbiarze malują nam piękność, jak muzycy two-
rzą melodię; obdarzeni wrażliwą i subtelną organizacją, skupiają z inteligencją i zapałem
najczystsze pierwiastki życia, najpiękniejsze linie materii, najharmonijniejsze głosy przy-
rody. Była, powiadają, w Atenach mnogość ładnych dziewczyn; Praksyteles wyrysował
je wszystkie kolejno; po czym ze wszystkich tych piękności, z których każda miała swoją
wadę, uczynił piękność jedyną, bez skazy, i stworzył Wenus. Pierwszy człowiek, który
sporządził instrument muzyczny i dał tej sztuce zasady i prawa, słuchał długo przedtem
szumu trzcin i śpiewu ptaków. Tak poeci, znający życie, napatrzyli się licznych miłości
mniej lub więcej przemijających, odczuli głęboko, do jakiego stopnia wzniosłej egzaltacji
może się wznieść chwilami namiętność: za czym, wyłączając z natury ludzkiej wszystkie
czynniki, które ją poniżają, stworzyli tajemnicze imiona przekazywane z wieku na wiek
przez usta ludzkie: Dafnis i Chloe, Hero i Leander, Pyram i Tysbe.
Chcieć szukać w życiu rzeczywistym miłości równie wiecznej i zupełnej, jest to to
samo, co szukać na rynku kobiet równie pięknych jak Wenus albo żądać, aby słowiki
śpiewały symfonie Beethovena.
Doskonałość nie istnieje; zrozumieć ją jest tryumfem ludzkiej inteligencji; pragnąć
Przestrzeń, Idealista,
Realista, Kondycja ludzka
ją posiadać, najniebezpieczniejszym z szaleństw. Otwórz okno, Oktawie; czy nie widzisz
nieskończoności? nie czujesz, że niebo jest bez granic? czy rozum ci tego nie mówi? Mi-
mo to, czy pojmujesz nieskończoność? czy masz pojęcie o czymś, co jest bez końca, ty,
który urodziłeś się wczoraj i umrzesz jutro? Ten widok bezkresu spowodował wszędzie po
świecie największe szaleństwa. Religie płyną z tego źródła; aby posiąść nieskończoność,
Katon poderżnął sobie gardło; chrześcijanie oddawali się na pastwę lwom, hugonoci kato-
likom; wszystkie ludy na ziemi wyciągały ramiona ku tej bezmiernej przestrzeni i chciały
się w nią rzucić. Szaleniec chce posiąść niebo; mędrzec podziwia je, klęka i nie pragnie.
Doskonałość, mój drogi, tak samo nie jest dla nas jak nieskończoność. Nie trzeba jej
szukać w niczym, żądać od niczego, ani od miłości, ani od piękności, ani od szczęścia,
ani od cnoty; ale trzeba ją kochać, aby być cnotliwym, pięknym i szczęśliwym tyle, ile
człowiek zdoła.
Przypuśćmy, że masz u siebie obraz Rafaela, który uważałeś za doskonały; przypuśćmy,
Sztuka, Kobieta, Mężczyzna
iż wczoraj wieczór, przyglądając się z bliska, odkryłeś w jednej z figur obrazu gruby błąd
rysunku, zwichnięty członek lub źle umieszczony mięsień, jak to podobno ma miejsce
w owej figurze starożytnego gladiatora; sprawi ci to, oczywiście, wielką przykrość, nie
rzucisz wszelako obrazu w ogień; powiesz jedynie, że nie jest doskonały, ale że są w nim
szczegóły godne podziwu.
Istnieją kobiety, którym wrodzona poczciwość i szczerość serca bronią mieć dwóch
kochanków naraz. Myślałeś, że twoja luba jest z ich liczby; byłoby to lepiej, przyznaję.
Odkryłeś, że cię oszukuje; czyż to powód, aby nią gardzić, znęcać się nad nią, uważać ją
wreszcie za godną nienawiści?
Gdyby nawet twoja luba nigdy cię nie oszukała i gdyby dziś kochała tylko ciebie,
Kobieta, Mężczyzna, Miłość
romantyczna, Miłość
pomyśl, Oktawie, jak miłość jej byłaby daleką od doskonałości, jak byłaby ludzka, mała,
określona prawami światowej obłudy; pomyśl, że inny posiadał ją przed tobą, ba, niejeden
nawet; że inni będą ją posiadali po tobie.
Zastanów się; przyczyną twej obecnej rozpaczy jest pojęcie doskonałości, jakie sobie
wytworzyłeś o kochance, a które ona zawiodła. Ale z chwilą, gdy dobrze zrozumiesz, iż
samo to zasadnicze pojęcie było ludzkie, małe i ograniczone, ujrzysz, iż jeden stopień
więcej lub mniej na tej wielkiej przegniłej drabinie ludzkiej niedoskonałości, to bardzo
niewiele…
Przyznasz chętnie, nieprawdaż? że twoja kochanka należała i będzie należała do innych:
powiesz bez wątpienia, że nie dbasz o to, byleby kochała ciebie i była tylko twoją, dopóki
cię będzie kochać. Ale ja ci mówię: skoro należała do innych, cóż znaczy, czy to było
wczoraj, czy przed dwoma laty? Skoro będzie należała do innych, cóż znaczy, czy to będzie
Spowiedź dziecięcia wieku
jutro, czy znów za dwa lata? Skoro ma cię kochać tylko przez jakiś czas i skoro cię kocha,
cóż znaczy, czy to będzie przez dwa lata, czy przez jedną noc? Czy jesteś człowiekiem,
Oktawie? Widzisz, jak liście opadają z drzew, jak słońce wschodzi i zachodzi? Słyszysz,
jak zegar życia drga przy każdym uderzeniu twego serca? Czyż tak wielka jest tedy dla nas
różnica między miłością trwającą rok a godzinę? Powiedz, szaleńcze, który przez to okno
wielkości dłoni możesz widzieć nieskończoność?
Nazywasz uczciwą kobietę, która cię kochała wiernie przez dwa lata; posiadasz wi-
Kobieta, Mężczyzna
docznie jakiś osobny kalendarz dla ocenienia, ile czasu potrzeba, aby pocałunki mężczy-
zny obeschły na wargach kobiety. Czynisz wielką różnicę między kobietą, która się oddaje
dla pieniędzy, a tą, która się oddaje dla rozkoszy; między tą, która się oddaje z próżności,
a tą, która się oddaje z poświęcenia. Pośród kobiet, które kupujesz, płacisz jedne drożej
od innych; pośród tych, u których szukasz rozkoszy zmysłów, powierzasz się z większym
zaufaniem jednym niż drugim; pośród tych, które posiadasz przez próżność, czujesz się
bardziej dumny z tej niż z owej; wśród tych wreszcie, którym poświęcasz życie, są takie,
którym oddałbyś trzecią część serca, innym czwartą, innym połowę, wedle ich wycho-
wania, obyczajów, nazwiska, urodzenia, piękności, temperamentu, okoliczności, zależnie
od tego, co o tym mówią, zależnie od godziny, od tego, co piłeś na obiad.
Podobasz się kobietom, Oktawie, dlatego że jesteś młody, jurny, że masz regularny
owal twarzy, że jesteś starannie uczesany; ale z tej samej przyczyny, mój przyjacielu, nie
wiesz, co to jest kobieta.
Naturze przede wszystkim chodzi o utrwalenie gatunku; wszędzie, od szczytu gór
Natura, Seks, Obraz świata
do dna oceanu, życie lęka się zagłady. Dla zachowania swego dzieła Bóg ustanowił tedy
prawo, iż największą rozkoszą żyjących istot będzie czynność płodzenia. Drzewo palmowe,
śląc swojej samiczce żyzny pył, drży z miłości w gorącym powiewie wiatru; jeleń w czasie
rykowiska rozpruwa brzuch łani, która się opiera; gołębica omdlewa pod skrzydłami samca
niby rozkochana mimoza; człowiek zaś, dzierżąc w ramionach swoją towarzyszkę, na łonie
wszechpotężnej natury, czuje jak w sercu jego drga boska iskra, która go stworzyła.
O mój przyjacielu! kiedy w nagich ramionach tulisz piękną i krzepką kobietę, jeżeli
Rozkosz, Kobieta,
Mężczyzna
rozkosz wyciska ci łzy, jeżeli czujesz jak na twych wargach łkają zaklęcia wiekuistej miło-
ści, jeżeli nieskończoność zstępuje w twoje serce, nie lękaj się poddać wzruszeniu, bodaj
w objęciach kurtyzany.
Ale nie mieszaj wina z pijaństwem; nie przypisuj boskości czarze, z której pijesz boski
napój; nie dziw się wieczorem, iż znajdziesz ją pustą i strzaskaną. To kobieta, to kruche
naczynie, ulepione przez garncarza z gliny.
Podziękuj Bogu, że ci ukazał niebo, ale dlatego, że trzepoczesz skrzydłami, nie uważaj
się za ptaka. Nawet ptaki nie mogą przebyć chmur; jest sfera, w której zbywa im powietrza;
skowronek, który wzbije się z pieśnią w mgły poranne, opada niekiedy martwy na ziemię.
Bierz z miłości tyle, ile wstrzemięźliwy człowiek z wina; nie stawaj się pijakiem. Jeśli
Miłość, Wino
Miłość, Kobieta,
Mężczyzna, Kochanek
kochanka jest szczera i wierna, kochaj ją za to; jeśli nie posiada tych cnót, ale jest młoda
i ładna, kochaj ją, że jest młoda i ładna; jeśli miła i pełna dowcipu, kochaj ją także; jeśli
zaś nie ma żadnej z tych zalet, ale cię kocha, kochaj ją i za to. Miłości nie spotyka się co
dzień.
Nie wydzieraj sobie włosów i nie myśl o samobójstwie dlatego, że masz rywala. Po-
Kobieta, Mężczyzna,
Kochanek, Zazdrość,
Duma, Słowo
wiadasz, że luba oszukuje cię z drugim, i duma twoja cierpi; zmień jedynie słowa; powiedz
sobie, że to jego oszukuje dla ciebie, i oto możesz się puszyć.
Nie twórz sobie zasad i nie mów, że żądasz miłości wyłącznej; sam jesteś człowie-
Miłość, Kondycja ludzka
kiem i sam jesteś zmienny; mówiąc to zatem, zmuszony jesteś dodać po cichu: „O ile to
możliwe”.
Bierz pogodę, jak ją Bóg nadarzy, wiatr taki, jaki dmie, kobietę, jaka jest. Hiszpanki,
Kobieta
najprzedniejsze z kobiet, kochają wiernie; serce mają szczere i gwałtowne, ale noszą sztylet
na sercu. Włoszki są lubieżne, ale szukają szerokich barów i mierzą kochanka krawieckim
łokciem. Angielki są egzaltowane i melancholiczne, ale zimne i wymuszone. Niemki są
tkliwe i słodkie, ale mdłe i jednostajne. Francuzki są sprytne, wykwintne i rozkoszne, ale
kłamią jak istne demony.
Przede wszystkim nie wiń kobiet, iż są tym, czym są; myśmy to uczynili je takimi,
Kobieta, Mężczyzna,
Natura, Miasto, Matka,
Kochanek
niszcząc dzieło natury, gdzieśmy tylko mogli.
Spowiedź dziecięcia wieku
Przemyślna natura stworzyła dziewicę na kochankę: ale za pierwszym dzieckiem włosy
jej wypadają, pierś się zniekształca, ciało jej szpeci blizna; kobieta jest stworzona, aby była
matką. Mężczyzna, zmierżony szczerbami jej piękności, odleciałby ją może; ale dziecko
czepia się go z płaczem. Oto rodzina, prawo ludzkie; wszystko, co się odeń oddala, jest
potworne. Cnota wieśniaków zasadza się na tym, iż żony ich są to przyrządy do rodzenia
i karmienia, jak oni znów przyrządy do uprawy roli. Nie znają fałszywych włosów ani
blanszu, ale uściski ich nie sieją zarazy; prostoduszne ich pieszczoty nie użyczają pamiątki
odkrycia Ameryki. Te kobiety nie są zmysłowe, ale są zdrowe; mają szerokie i zgrubiałe
ręce, ale nie serca.
Cywilizacja robi wszystko na wspak naturze. Dziewicę stworzoną na to, aby biegała
w słońcu, aby podziwiała nagich szermierzy jak w Sparcie, aby jej wolno było wybierać,
kochać, miejskie nasze obyczaje zamykają pod kluczem; w zamian za to chowa romans
pod krucyfiksem; wyblakła i bezczynna daje folgę swym chuciom w obliczu zwierciadła;
wśród ciszy nocnej kala tę piękność, która ją dławi i której trzeba powietrza. Następnie
z dnia na dzień wydobywa się ją na światło, niewiedzącą nic, niekochającą nic, pragnącą
wszystkiego; stara baba daje jej nauki, szepce jej plugastwa do ucha i rzuca ją w łoże
obcego mężczyzny, który ją gwałci. Oto małżeństwo, to znaczy rodzina wedle cywilizacji.
I oto biedna dziewczyna rodzi dziecko; włosy jej, kształtna pierś, ciało, wszystko niszcze-
je i więdnie; straciła wdzięk kochanki, a nie kochała! Poczęła, urodziła, pyta się sama,
czemu. Przynoszą jej dziecko i mówią: „Jesteś matką”. Odpowiada: „Nie jestem matką;
dajcie to dziecko kobiecie, która ma mleko; w moich piersiach go nie ma; nie tą drogą
kobieta przychodzi do pokarmu”. Mąż odpowiada, iż żona ma słuszność, że dziecko by
mu ją zbrzydziło. Schodzą się krewni, stroją ją, obrzucają koronkami zakrwawione łóżko;
pielęgnują ją, leczą z choroby macierzyństwa. Za miesiąc już jest w Tuilleriach, na balu,
w Operze; dziecko w Chaillot, w Auxerre, mąż w lupanarze. Tuzin młodych ludzi mówi
jej o miłości, poświęceniu, sympatii, wiecznym uścisku, o wszystkim, czym wzbiera jej
serce. Bierze jednego z nich, tuli go do łona; on hańbi ją, odwraca się i idzie na giełdę.
Początek już zrobiony: biedaczka płacze przez jedną noc i spostrzega, że od łez czerwie-
nieją oczy. Bierze pocieszyciela, po którego stracie pociesza ją znów inny; i tak aż do
trzydziestu lat i dalej. Wówczas to, zużyta i skażona, wypruta ze wszystkiego, co ludzkie,
nawet ze wstrętu, spotyka jednego wieczora pięknego młodzieńca o czarnych włosach,
płomiennym oku, sercu drgającym nadzieją; poznaje swoją młodość, przypomina sobie,
co wycierpiała, i, oddając mu lekcje, jakie jej dało życie, oducza go na zawsze od kochania.
Oto kobieta taka, jakąśmy ją zrobili; oto nasze kochanki. Ale cóż! zawszeć to kobiety
i można spędzić z nimi miłą chwilę!
Jeżeli jesteś ostro kuty, pewien samego siebie, naprawdę mężczyzna, oto co ci radzę:
Kobieta, Mężczyzna, Miłość
rzuć się bez obawy w wir świata; bierz kolejno kurtyzany, tancerki, mieszczanki i margra-
biny. Bądź stały i niewierny, smutny i wesoły, niech cię zwodzą czy szanują; pytaj tylko
o to, czy cię kochają: z tą chwilą bowiem cóż ci znaczy reszta?
Jeżeli jesteś człowiekiem miernym i przeciętnym, radzę, rozglądaj się jakiś czas, zanim
uczynisz wybór, ale nie licz ani trochę na to, co będzie ci się zdawało, żeś znalazł w swej
lubej.
Jeśliś jest człowiekiem słabym, łatwym do opanowania, skłonnym zapuścić korzenie
Siła, Łzy, Serce
tam, gdzie widzisz trochę ziemi, sporządź sobie pancerz który by oparł się wszystkiemu;
jeżeli bowiem dasz folgę swej wątłej naturze, nie wzrośnie z ciebie nic, uschniesz, nie
wydasz kwiatu ni owocu. Soki twoje przejdą w obcy miąższ; wszystkie twoje czyny będą
blade jak liść wierzbowy; jedyną twą wilgocią będą własne łzy, jedynym pokarmem własne
serce.
Ale jeśli jesteś naturą marzycielską, wierzącą w majaki i pragnącą je urzeczywistnić,
Miłość romantyczna,
Kochanek romantyczny,
Kobieta, Idealista
odpowiem ci wręcz: „Miłość nie istnieje”.
Wchodzę bowiem w twoją myśl i mówię: Kochać znaczy oddać się ciałem i duszą
lub, aby rzec lepiej, uczynić jedną istotę z dwojga; znaczy przechadzać się po słońcu,
po wietrze, wśród pól i łąk, ciałem o czterech ramionach, dwóch głowach i dwóch ser-
cach. Miłość to wiara, to religia ziemskiego szczęścia, to promienny trójkąt umieszczony
w sklepieniu świątyni, którą nazywamy światem. Kochać znaczy poruszać się swobod-
nie w tej świątyni i mieć u boku istotę zdolną zrozumieć dlaczego myśl jakaś, słowo,
kwiat sprawia, iż zatrzymujesz się i podnosisz głowę ku niebiańskiemu trójkątowi. Zaży-
Spowiedź dziecięcia wieku
wać szlachetnych przymiotów człowieka jest wielkim dobrem; oto dlaczego geniusz jest
piękną rzeczą; ale zdwajać swoją zdatność, tulić drugie serce i inteligencję do swojej inte-
ligencji i serca, oto najwyższe szczęście. Nic ponad to nie uczynił Bóg dla człowieka; oto
dlaczego miłość jest czymś więcej niż geniusz. Czy znasz kobiety, które by tak kochały?
Nie, nie, sam przyznaj. Kochać dla nich to co innego; to wychodzić z domu zakwefioną,
pisywać ukradkiem, stąpać ze drżeniem na końcach palców, spiskować i szydzić, zawracać
omdlewającymi oczami, wydawać skromne westchnienia w sztywnej i nakrochmalonej
sukni, a potem, zamknąwszy drzwi na klucz, zedrzeć ją przez głowę; upokorzyć rywalkę,
oszukać męża, przywieść do rozpaczy kochanków; kochać dla nich to bawić się w kłam-
stwo, tak jak dzieci bawią się w chowanego: ohydna rozpusta serca, gorsza niż wszelkie
wyuzdania rzymskie na saturnaliach Priapa; zbękarcona parodia zarówno występku jak
cnoty; głucha i podła komedia pełna szeptów i kosych spojrzeń, gdzie wszystko jest małe,
wytworne i zniekształcone niby owe chińskie monstra z porcelany; opłakane przedrzeź-
nianie wszystkiego, co jest pięknego i szpetnego, boskiego i piekielnego w świecie, cień
bez ciała, szkielet boskiego stworzenia.
Tak mówił Desgenais świszczącym głosem, w milczeniu nocy.
ł
Nazajutrz przed obiadem znalazłem się w Lasku Bulońskim; czas był posępny. Przybywszy
do bramy Maillot, puściłem cugle wolno i utonąwszy w głębokiej zadumie, przechodziłem
stopniowo w głowie słowa Desgenais'go.
Mijając aleję, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Obróciłem się i ujrzałem w otwartym
powozie przyjaciółkę mej kochanki. Kazała woźnicy zatrzymać i podając przyjaźnie rękę,
zaprosiła mnie, o ile nie mam nic do roboty, na obiad.
Osoba ta, nazwiskiem pani Levasseur, była mała, pulchna i jasna blondynka; nie
lubiłem jej nigdy, nie wiem czemu, gdyż stosunki nasze były zawsze raczej przyjazne.
Mimo to nie mogłem się oprzeć: uścisnąłem jej rękę dziękując za zaproszenie; czułem,
że będziemy mówili o a
e .
Poleciła służącemu aby odprowadził mego konia; wsiadłem do powozu i ruszyliśmy
w stronę Paryża. Deszcz zaczął padać, woźnica podniósł dach; tak zamknięci sam na sam
trwaliśmy zrazu w milczeniu. Patrzałem na nią z niewysłowionym smutkiem; nie tylko
była przyjaciółką zdrajczyni, ale i jej powiernicą. Często za szczęśliwych dni wieczorem
dotrzymywała nam towarzystwa. Z jakąż niecierpliwością znosiłem ją wówczas! Jak ra-
chowałem chwile, które była z nami! Stąd zapewne moja niechęć. Za nic mi stało to, iż
życzliwie patrzy na naszą miłość, że mnie broni nawet wobec lubej w dniach sprzeczki;
cała jej przyjaźń nie mogła okupić w moich oczach jej natręctwa. Mimo dobroci i usług
zdawała mi się brzydka, męcząca. Ach, jakże teraz wydała mi się ładna! Patrzałem na jej
ręce, suknie; każdy jej ruch wnikał mi do serca; cała przeszłość była w nich wypisana.
Widziała to, czuła, co przechodzę i ile wspomnień mnie tłoczy. Tak upłynęła droga; ja pa-
trzałem na nią, ona uśmiechała się do mnie. Wreszcie, kiedy wjechaliśmy w ulice Paryża,
ujęła mnie za rękę:
— I cóż? — rzekła.
— Więc tak — odparłem szlochając — niech jej to pani powie, jeśli pani chce.
To mówiąc, zalałem się łzami.
Skoro po obiedzie znaleźliśmy się przy kominku, rzekła:
— Powiedz mi pan, czy ta cała sprawa jest nieodwołalna? czy nie ma sposobu?
— Niestety! — odparłem — nieodwołalną jest jedynie boleść, która mnie zabija.
Dzieje moje zamykają się w niewielu słowach: nie mogę ani jej kochać, ani kochać innej,
ani istnieć bez miłości.
Zanurzyła się w fotelu, twarz jej przybrała wyraz współczucia. Długo zdawała się du-
mać i zagłębiać w siebie, jakby znajdując oddźwięk we własnym sercu. Oczy jej zamgliły
się, utonęła niby we wspomnieniu. Wyciągnęła rękę, zbliżyłem się.
— I ja — szepnęła — i ja także poznałam toż samo.
Miłość, Rozczarowanie,
Współczucie, Cierpienie,
Łzy
Żywe wzruszenie przerwało jej.
Ze wszystkich sióstr miłości jedną z najpiękniejszych jest litość. Trzymałem panią
Levasseur za rękę; osunęła mi się niemal w ramiona; zrazu zaczęła gorąco przemawiać
Spowiedź dziecięcia wieku
w obronie mej lubej, bolejąc ze mną i usprawiedliwiając ją zarazem. Było mi coraz smut-
niej; co mogłem odpowiedzieć? Stopniowo zaczęła mówić o sobie.
Niedawno temu (mówiła), człowiek którego kochała porzucił ją. Poświęciła dlań bar-
dzo wiele; nadszarpnęła zarówno swój majątek jak dobrą sławę. Mąż, którego mściwość
znała, odgrażał się. Mówiąc, płakała; przejąłem się do tego stopnia, iż słuchając o jej nie-
dolach, zapomniałem o własnych. Wydano ją za mąż niemal przemocą, walczyła długo;
ale nie żałuje niczego, chyba straconej miłości. Miałem nawet wrażenie, iż obwinia się
poniekąd, że nie umiała zachować serca kochanka i że poczynała sobie wobec niego zbyt
lekko.
Ulżywszy sercu, trwała przez chwilę zakłopotana i niema.
— Pani — rzekłem — to nie przypadek zawiódł mnie dziś do Lasku. Pozwól mi
wierzyć, że boleści ludzkie są niby zbłąkane siostry, ale że istnieje kędyś dobry anioł, który
kojarzy niekiedy z umysłu wątłe dłonie wyciągające się ku Bogu. Skoro panią spotkałem
i skoro mnie pani zawołała, nie żałuj, żeś mi otwarła serce; i kto bądź by cię słuchał, nie
żałuj nigdy łez. Sekret, jaki mi powierzasz, jest tylko łzą spadłą z twoich oczu, ale ta łza
została na mym sercu. Niech mi pani pozwoli odwiedzić się jeszcze i cierpmy niekiedy
razem.
Mówiąc te słowa, uczułem przypływ tak żywej sympatii, iż nie zastanawiając się, uści-
skałem ją; nie przyszło mi nawet na myśl, abym ją mógł obrazić, i ona sama jakby nie
zauważyła tego.
Głęboka cisza panowała w całym domu. Któryś z lokatorów był chory, rozsypano sło-
mę na ulicy, tak iż pojazdy nie czyniły najlżejszego hałasu. Siedziałem koło niej, trzymając
ją w ramionach i oddając się jednemu z najsłodszych wzruszeń serca, uczuciu podziela-
nego bólu.
Rozmowa nasza przybrała odcień najserdeczniejszego wylania. Ona zwierzała mi swo-
Kobieta, Mężczyzna,
Cierpienie, Strój, Flirt
je cierpienia, ja opowiadałem jej swoje; z tych dwóch boleści, które zaplatały się z so-
bą, czułem, jak wznosi się jakaś słodycz, jakiś pocieszający głos, niby czysty i niebiański
akord zrodzony z współdźwięczenia dwóch skarżących się jęków. Wśród tego, pochylony
nad panią Levasseur, widziałem tylko jej twarz. Powstawszy i oddaliwszy się nieco, spo-
strzegłem, iż podczas gdyśmy rozmawiali, ona oparła stopę dość wysoko o obramienie
kominka, tak iż odsłoniła nogę niemal do kolana. Zdało mi się osobliwe, iż widząc moje
pomieszanie, nie zmieniła pozycji; cofnąłem się o kilka kroków, odwracając głowę, aby
jej dać czas na uporządkowanie stroju; ani drgnęła. Podszedłem bliżej, oparłem się o ko-
minek i stałem w milczeniu, patrząc na ten nieład stroju, w istocie nazbyt odrażający.
Spotkałem wreszcie jej oczy i ujrzałem jasno, iż ona ma zupełną świadomość tego, co
czyni. Piorun we mnie strzelił; zrozumiałem, iż byłem igraszką potwornego bezwstydu,
że boleść sama była dla tej kobiety jedynie podrażnieniem zmysłów. Bez słowa wziąłem
kapelusz; opuściła z wolna suknie, ja zaś wyszedłem, składając głęboki ukłon.
ł
Wróciwszy do domu, zastałem na środku pokoju wielką drewnianą skrzynię. Ciotka
umarła i na mnie przypadła część nieznacznego zresztą dziedzictwa. Skrzynia ta zawierała,
prócz innych obojętnych przedmiotów, sporo starych, zakurzonych książek. Nie wiedząc,
co począć z sobą, żarty nudą, zabrałem się do czytania. Były to przeważnie romanse z epo-
ki Ludwika XV; ciotka, osoba bardzo nabożna, odziedziczyła je prawdopodobnie sama
i przechowała nie czytając; były to bowiem, można rzec, istne katechizmy rozpusty.
Posiadam osobliwą skłonność do zastanawiania się nad najdrobniejszymi wydarzenia-
mi i nadawania im głębszego moralnego znaczenia; czynię z nich poniekąd niby ziarna
różańca i staram się mimo woli nizać je na jedną nitkę.
Choćby się to miało wydać dziecinne z mej strony, przybycie tych książek w okolicz-
Książka, Zwątpienie, Słowo
nościach, w jakich się znajdowałem, uderzyło mnie. Pochłonąłem je z goryczą i smutkiem
bez granic, ze złamanym sercem i z uśmiechem na ustach. „Tak, macie słuszność — mó-
wiłem — wy jedne znacie tajemnice życia; wy jedne ośmielacie się mówić, że nic nie
istnieje poza rozpustą, obłudą i zepsuciem. Bądźcie mymi przyjaciółmi, przypalcie ranę
mej duszy waszą żrącą trucizną; nauczcie mnie wierzyć w was”.
Spowiedź dziecięcia wieku
Podczas gdy się tak zatapiałem w ciemnościach, ulubieni poeci i uczeni spoczywali
rozsypani w kurzu. Deptałem ich nogami w przystępie gniewu: „A wy — mówiłem —
obłędni marzyciele, którzy uczycie jeno cierpieć, nędzni kuglarze azesów, szarlatani,
jeśliście znali prawdę, głupcy, jeśliście byli szczerzy, kłamcy w każdym wypadku, którzy
klecicie swoje baśnie kosztem ludzkiego serca, spalę was wszystkich aż do ostatniego!”
Wśród tego łzy przychodziły mi z pomocą; czułem iż jedyną prawdą jest moja boleść.
„Dobrze więc! — krzyczałem w obłędzie — powiedzcie mi, dobrzy i źli geniusze, dobrzy
i źli doradcy, powiedzcie, co trzeba czynić! Wybierzcież rozjemcę z pośród siebie”.
Pochwyciłem starą Biblię i otwarłem na los szczęścia. „Odpowiedz ty, księgo boża —
rzekłem — posłuchajmyż twego zdania”. Trafiłem na te słowa Eklezjasty, rozdział IX:
„Zaprawdęm to wszystko uważał w sercu swym, abym to wszystko ob-
jaśnił, że sprawiedliwi i mądrzy z sprawami swymi są w rękach Bożych, a iż
ani miłości ani nienawiści nie zna człowiek ze wszystkich rzeczy, które są
przed obliczem jego.
Wszystko się dzieje jednakowo wszystkim; jednoż przychodzi na spra-
wiedliwego i niezbożnego, na dobrego i na złego, na czystego i nieczystego,
na ofiarującego i na tego, który nie ofiaruje; na dobrego i na grzesznego; na
przysięgającego i na tego, co się przysięgi boi.
A toć jest najgorsza między wszystkim, co się dzieje pod słońcem, iż
jednoż przychodzi na wszystkich; a owszem iż serce synów ludzkich pełne
jest złego, a iż głupstwo trzyma się serca ich za żywota ich, a potem idą do
umarłych”.
Zdumiałem się, przeczytawszy te słowa; nie spodziewałem się znaleźć podobnego
uczucia w Biblii. „Tak więc — rzekłem — i ty także wątpisz, księgo nadziei!”
Co wyobrażają sobie tedy astronomowie, kiedy w oznaczonym punkcie, o danej go-
Kondycja ludzka, Nauka,
Prawo, Sprawiedliwość,
Cnota
dzinie, przepowiadają zjawienie komety, najbardziej kapryśnego z wędrowców niebie-
skich? Co przyrodnicy, kiedy pokazują przez szkiełko mikroskopu żyjątka w kropli wody?
Czy sądzą tedy, iż wymyślili to, co widzą i że ich mikroskopy i lunety narzucają prawa
naturze? Co wyobrażał sobie tedy pierwszy prawodawca ludzki, kiedy, siląc się położyć
pierwszy kamień społecznej budowli, podrażniony zapewne przez jakiegoś niewczesnego
gadułę, uderzył w tablice spiżowe i uczuł krzyczące w swych wnętrznościach prawo od-
wetu? Czyż tedy wymyślił sprawiedliwość? A ten, który pierwszy wydarł z ziemi owoc
zasadzony przez sąsiada, ukrył go pod płaszczem i uciekł rozglądając się dokoła, czy on
wynalazł wstyd? A ten, który, dopadłszy łupieżcę owocu swej pracy, pierwszy przebaczył
mu winę i zamiast podnieść nań rękę rzekł: „Posiądź się i przyjm jeszcze to”; kiedy, od-
dawszy tak dobre za złe, podniósł głowę ku niebu i uczuł, jak serce mu drży i oczy wilżą
się łzami, a kolana gną się do ziemi, czyż on wynalazł cnotę? O Boże! Boże! oto kobieta
Bóg, Fałsz, Niebo,
Przestrzeń
mówi o miłości i oszukuje mnie; oto mężczyzna mówi o przyjaźni i radzi mi szukać za-
pomnienia w rozpuście; oto druga kobieta płacze i na pociechę częstuje mnie swą łydką;
oto Biblia mówi o Bogu i odpowiada: „Może wszystko to jest obojętne”.
Rzuciłem się ku otwartemu oknu. „Prawdaż to, żeś ty jest puste? — krzyczałem,
spoglądając na wielkie blade niebo, rozciągające się nad mą głową. — Odpowiedz, od-
powiedz! Czy zanim umrę, dasz mi co innego niż majak w te oto ramiona?”
Głęboka cisza zalegała na placu pod oknami. Gdy tak stałem z wyciągniętymi ra-
mionami i oczyma zgubionymi w przestrzeni, jaskółka wydała żałosny krzyk; mimo woli
pobiegłem za nią spojrzeniem; podczas gdy ginęła w przestworzu jak strzała, jakaś dziew-
czynka przeszła śpiewając.
ł
Nie chciałem wszelako ustąpić. Nim bym doszedł do tego, aby wziąć życie ze strony
uciesznej, która mi się zdawała najbardziej posępną, postanowiłem wszystkiego próbować.
W ten sposób na długo stałem się pastwą niezliczonych zgryzot i dręczących straszliwych
snów.
Główną przeszkodą do wyleczenia była moja młodość. Gdziekolwiek byłem, czym-
Kobieta, Mężczyzna,
Młodość
kolwiek chciałem się zająć, mogłem myśleć tylko o kobietach; widok kobiety przyprawiał
Spowiedź dziecięcia wieku
mnie o drżenie. Ileż razy zrywałem się w nocy zlany potem, przyklejając usta do ściany,
dusząc się niemal!
Miałem to wielkie szczęście, może jedno z najrzadszych, iż oddałem miłości moje
Mężczyzna, Kobieta,
Dziewictwo, Seks, Rozkosz,
Miłość
dziewictwo. Ale następstwem tego było, iż wszelka myśl o rozkoszy zmysłów zespalała
się u mnie z pojęciem miłości; to było mą zgubą. Nie mogąc się bowiem wstrzymać od
ustawicznego myślenia o kobietach, równocześnie obracałem w głowie wszystkie obrazy
rozpusty, fałszu i zdrady niewieściej, które mnie prześladowały. Posiadać kobietę, znaczyło
dla mnie koc a ; owóż myślałem wciąż tylko o kobietach, a nie wierzyłem w możliwość
prawdziwej miłości.
Wszystkie te cierpienia przeradzały się w jakąś głuchą wściekłość; to miałem ochotę
iść w ślady mnichów i udręczać się, aby zwyciężyć zmysły; to miałem ochotę iść na ulicę,
na wieś, sam nie wiem gdzie, rzucić się do stóp pierwszej spotkanej kobiety i przysiąc jej
wieczną miłość.
Bóg mi świadkiem, że czyniłem wszystko, co mogłem, aby się rozerwać i uleczyć.
Zrazu, przejęty tą mimowolną myślą, że społeczność ludzka jest jaskinią występków i ob-
łudy, gdzie wszystko podobne jest do mej kochanki, postanowiłem odciąć się od świata
i odosobnić zupełnie. Podjąłem dawne studia; rzuciłem się w historię, w starożytnych
poetów, w anatomię. Mieszkał w tym samym domu, na czwartym piętrze, wielce uczo-
ny stary Niemiec, samotnik i odludek. Skłoniłem go nie bez trudu, aby mnie uczył po
niemiecku; raz zrobiwszy początek, nieborak zapalił się do tego. Moje ustawiczne roztar-
gnienie doprowadzało go do rozpaczy. Ileż razy, siedząc naprzeciw mnie, pod zakopconą
lampą, przyglądał mi się z cierpliwym zdumieniem, z rękami skrzyżowanymi na książ-
ce, podczas gdy ja, zatopiony w marzeniach, nie spostrzegałem ani jego obecności ani
współczucia.
— Mój dobry panie — rzekłem w końcu — jesteś pan najzacniejszym z ludzi, ale
to darmo. Cóż za zadania pan się podjął! Zostaw mnie pan memu losowi; nic na to nie
poradzimy obaj.
Nie wiem, czy mnie zrozumiał; uścisnął mi ręce bez słowa i już nie było mowy o nauce
niemieckiego.
Uczułem rychło, iż samotność, zamiast mnie leczyć, szkodzi mi, i zmieniłem zupełnie
system. Wyjeżdżałem na wieś, galopowałem po polach, polowałem; robiłem bronią aż do
utraty tchu; zamordowywałem się znużeniem i kiedy po dniu znojów i gonitwy, pachnący
kurzem i stajnią kładłem się wieczór do łóżka, zatapiałem głowę w poduszkę, zawijałem
się w kołdrę i krzyczałem: „Och, ty upiorze! czy i ty się zmęczyłeś? czy porzucisz mnie
wreszcie tej nocy?”
Próżne wysiłki! Samotność wiodła mnie do natury, natura do miłości. W prosek-
torium, wśród trupów, wycierając ręce o zakrwawiony fartuch, blady pośród umarłych,
dławiąc się zaduchem zgnilizny, odwracałem się mimo woli: przed oczami bujały mi ziele-
niejące łany, balsamiczne łąki, harmonijna zaduma wieczoru. „Nie — powiadałem sobie
— wiedza nie da mi pociechy; daremnie bym się zatapiał w tej martwej naturze, zamrę
w niej sam niby siny topielec w skórze obłupionego jagnięcia. Nie wyleczę się z młodości;
idźmyż żyć tam, gdzie jest życie lub umrzeć bodaj w słońcu”. Wybiegałem pędem, do-
siadałem konia, zapuszczałem się w aleje Sèvres i Chaville, wyciągałem się na ukwieconej
łące w jakiejś ustronnej dolinie. Niestety! lasy, łąki, wszystko wołało do mnie:
„Czego tu szukasz? Jesteśmy zielone, biedne dziecko, nosimy kolor nadziei”.
Wracałem do miasta; gubiłem się w mrocznych ulicach, spoglądałem w oświetlone
okna, owe tajemnicze gniazda… Przejeżdżały powozy, ludzie potrącali się. Och! cóż za
samotność! cóż za smutek w dymie wznoszącym się z dachów! ile cierpienia w tych krę-
tych ulicach, gdzie ludzie drepcą, pracują i pocą się, gdzie tysiące nieznajomych ocierają
się o siebie! O, ta kloaka, w której jedynie ciała obcują z sobą, dusze zaś pozostają samot-
ne, i gdzie jedynie prostytutki, mijając, wyciągają do ciebie rękę! Zanurz się, zachłyśnij
się zepsuciem! przestaniesz cierpieć! Oto co miasto krzyczy do człowieka, co widzi się
napisane na murach węglem, na bruku błotem, na twarzach wynaczynieniami krwi.
Nieraz, zaszyty gdzieś w salonie na uboczu, przyglądałem się świetnej zabawie, patrząc
Kobieta, Zabawa, Otchłań
jak pląsają kobiety różowe, białe, niebieskie, z obnażonymi ramionami, w puklach wło-
sów, niby cherubiny pijane światłem w kręgach harmonii i piękności: „Ha! co za ogród!
— powiadałem sobie — tylko rwać, tylko oddychać! O, margerytki, margerytki, co po-
Spowiedź dziecięcia wieku
wie wasz ostatni listek temu, kto was oskubie!
oc ę
oc ę wca e. Oto sens świata, oto
cel waszych uśmiechów. Nad tą to smutną otchłanią powiewacie tak lekko gazami usia-
nymi kwieciem; nad tą to ohydną prawdą uganiacie jak sarenki na koniuszkach drobnych
stópek”.
— Ech, Boże — mówił Desgenais — po cóż wszystko brać poważnie? To niesłycha-
Młodość, Wino, Miłość,
Kobieta, Mężczyzna
ne rzeczy! Czy płaczesz nad każdą próżną butelką? Są beczki w piwnicach, a piwnic jest,
chwała Bogu, dosyć. Sporządź sobie dobry haczyk złocony słodkimi słówkami, z apetycz-
ną muszką na przynętę, i dalej! wyłów sobie w rzece zapomnienia ładną pocieszycielkę,
chłodną i gładką jak węgorz; zostanie ich dość jeszcze, skoro ta wyśliźnie ci się z palców.
Kochaj, kochaj, masz wściekłą ochotę. Młodość musi się wyszumieć; gdybym był tobą,
raczej bym wykradł królową portugalską, niżbym miał krajać nieboszczyków.
Oto rady, jakich musiałem słuchać przy każdej sposobności; wracałem do domu
Serce
z obrzmiałym sercem, z twarzą zasłoniętą płaszczem; klękałem przy łóżku i biedne serce
dawało sobie folgę. Co za łzy! Co za pragnienia! Co za modlitwy! Galileusz tupał o ziemię,
krzycząc: „A przecież się obraca!” Tak ja uderzałem się w serce.
ł
Naraz, pośród najczarniejszej zgryzoty, rozpacz, młodość i przypadek kazały mi spełnić
czyn, który rozstrzygnął o moim losie.
Napisałem do kochanki, że nie chcę jej widzieć na oczy, dotrzymałem w istocie sło-
wa, ale spędzałem noce pod jej domem, siedząc na ławce naprzeciw bramy; patrzałem
w oświetlone okna, słyszałem dźwięk fortepianu, niekiedy widziałem ją niby cień poza
rozchylonymi firankami.
Pewnej nocy, kiedy siedziałem na ławce zanurzony w okropnym smutku, przeszedł,
Pijaństwo, Alkohol,
Cierpienie, Wino
zataczając się, zapóźniony robotnik. Bełkotał jakieś słowa bez związku, przeplatane okrzy-
kami radości; to znów zaczynał śpiewać. Był pijany; chwiejne nogi niosły go od jednego
rynsztoka do drugiego. Upadł na ławkę, znajdującą się koło sąsiedniego domu, tuż na-
przeciw mnie. Kołysał się jakiś czas z głową wspartą na łokciach, po czym zasnął głęboko.
Ulica była pusta, suchy wiatr zamiatał kurz; wśród nieba bez chmurki księżyc oświecał
miejsce, gdzie spał ów człowiek. Znalazłem się tedy oko w oko z tym drągalem, który nie
domyślał się mej obecności i spał na tym kamieniu rozkoszniej może niż we własnym
łóżku.
Mimo mej woli człowiek ten oderwał mnie od mego cierpienia; wstałem, aby mu
ustąpić miejsca, następnie wróciłem i znów usiadłem. Nie mogłem opuścić tej bramy, do
której nie zapukałbym za żadne skarby świata; wreszcie pochodziwszy tam i z powrotem,
zatrzymałem się machinalnie przed śpiącym.
„Cóż za sen! — mówiłem sobie. — Temu człowiekowi nic się nie śni, to pewne; w tej
chwili żona jego otwiera może sąsiadowi drzwi od stryszku, na którym sypia. Odzież jego
jest w łachmanach, lica zapadłe, ręce pomarszczone; znać, iż nieszczęśnik nie co dzień ma
co do ust włożyć. Tysiąc trosk, zgryzot czeka go za przebudzeniem; ba, miał dziś wieczór
talara w kieszeni, zaszedł do szynku, gdzie mu sprzedano zapomnienie bólów; zarobił
w ciągu tygodnia tyle, aby kupić sobie noc snu, odkradł ją może z wieczerzy swoich
dzieci. Obecnie kochanka może go zdradzić, przyjaciel może się wśliznąć jak złodziej do
jego nory; ja sam mógłbym go bić po ramieniu i wołać, że go mordują, że dom jego stoi
w ogniu; obróci się na drugi bok i zaśnie na nowo.
A ja, a ja! — ciągnąłem, przemierzając wielkimi krokami ulicę — ja nie śpię, ja, który
mam w kieszeni dość, aby mu kupić snu na cały rok; jestem tak pyszny i tak szalony, iż
nie mam odwagi wejść do szynkowni! Toć jeżeli wszyscy nieszczęśliwi tam wchodzą, to
dlatego iż wychodzą stamtąd szczęśliwi. O Boże! rozgniecione pod stopami winne grono
wystarcza, aby rozprószyć najczarniejsze troski i zerwać wszystkie niewidzialne nici, jakie
duchy złego zastawiają nam na drodze. Płaczemy jak kobiety, cierpimy jak męczennicy;
zdaje się nam w naszej rozpaczy, iż świat zawalił się nam nad głową, i siadamy we łzach
niby Adam u wrót Edenu. I ot, aby uleczyć ranę szerszą niż świat wystarczy uczynić mały
ruch ręki i zwilżyć nieco wnętrzności. Cóż za nędza te nasze zgryzoty, skoro można je
ukoić w ten sposób! Dziwimy się, iż Opatrzność, widząc je, nie zsyła aniołów, iżby spełnili
nasze prośby; nie potrzebuje zadawać sobie tyle trudu; przejrzała wszystkie nasze męki,
Spowiedź dziecięcia wieku
pragnienia, całą naszą dumę strąconych demonów i ocean zła, jaki nas otacza, i zadowoliła
się tym, aby zawiesić przy drodze mały czarny owoc. Skoro ten człowiek śpi tak smacznie
na swojej ławce, czemuż i ja nie miałbym spać równie dobrze? Rywal spędza może noc
u mej kochanki; wyjdzie o świcie; ona odprowadzi go wpół naga do drzwi, ujrzą mnie
śpiącego. Pocałunki ich nie zbudzą mnie, któreś z nich trąci mnie w ramię, odwrócę się
na drugi bok i zasnę na nowo”.
Za czym, pełen dzikiej radości, zacząłem szukać winiarni. Było po północy, wszystko
prawie było zamknięte, wpadłem we wściekłość. „Cóż u kaduka, myślałem, nawet i ta
pociecha ma mi być wzbroniona!” Biegałem tam i sam, tłukąc się do sklepów i wołając:
„Wina! wina!”
Wreszcie znalazłem jakiś szynczek otwarty: zawołałem o butelkę i, nie zwracając uwa-
gi na jakość napoju, wypróżniłem ją prawie duszkiem, potem drugą, potem trzecią. Trak-
towałem się jak chorego, piłem gwałtem, jakby chodziło o lekarstwo nakazane przez
lekarza pod grozą utraty życia.
Niebawem opary mocnego trunku, który z pewnością nie był czysty, spowiły mnie
mgłą. Ponieważ piłem szybko, pijaństwo owładnęło mną nagle; czułem, iż myśli mi się
mącą, potem uspokajają, potem znów mącą. Świadomość zaczynała mnie z wolna opusz-
czać, wzniosłem oczy do nieba, jakby żegnając się z samym sobą, i skłoniłem się z łokciami
na stole.
Wówczas dopiero spostrzegłem, że nie jestem sam. W drugim końcu sali znajdowało
się kilka odrażających postaci o wynędzniałych twarzach i ochrypłych głosach. Sądząc ze
stroju, nie byli oni z ludu, ani też z mieszczaństwa; należeli snadź do tej dwuznacznej
klasy, najszpetniejszej ze wszystkich, która nie ma ani pozycji, ani majątku, ani nawet
rzemiosła, chyba jakieś plugawe, która nie jest ani biedna ani bogata, a kojarzy wszystkie
nędze i wszystkie przywary bogatych i biedaków.
Kłócili się wpół głośno nad zatłuszczonymi kartami; wśród nich siedziała dziewczy-
na, bardzo młoda i bardzo ładna, schludnie ubrana, niepodobna do nich niczym, chyba
tylko głosem, który — przy różowej twarzyczce — był schrypły i zmęczony jak u starej
przekupki. Przyglądała mi się uważnie, jakby zdziwiona, że widzi mnie w tym szynku:
byłem bowiem ubrany starannie, niemal wykwintnie. Pomału zbliżyła się; przechodząc
koło mego stołu, podniosła znajdujące się na nim butelki i, widząc iż są próżne, uśmiech-
nęła się. Ujrzałem, iż ma przepyszne, lśniąco białe zęby; ująłem ją za rękę i poprosiłem,
by usiadła; usłuchała chętnie i kazała sobie podać wieczerzę.
Patrzałem na nią, nie mówiąc słowa; oczy miałem pełne łez; spostrzegła to i spytała
Łzy
o przyczynę. Ale nie mogłem mówić; potrząsałem głową, jakby chcąc dać obfitszy upust
łzom, czułem bowiem, jak mi spływają po licach. Pojęła, że mam jakieś tajemne zmar-
twienie i nie starała się zgadywać; wyjęła chustkę i, wieczerzając wesoło, ocierała mi od
czasu do czasu twarz.
Było w tej dziewczynie coś tak okropnego i słodkiego, jakiś bezwstyd tak osobliwie
Kobieta ”upadła”,
Współczucie
skojarzony ze współczuciem, że nie wiedziałem, co myśleć. Gdyby mnie ujęła za rękę na
ulicy, wzdrygnąłbym się; ale wydawało mi się tak dziwne, aby istota — mniejsza o to kto
— której nigdy w życiu nie widziałem, usiadła bez słowa i wieczerzała naprzeciw mnie
ocierając mi łzy chustką, iż patrzałem w zdumieniu, oburzony i zachwycony zarazem.
Słyszałem, iż szynkarz pyta jej, czy mnie zna; odpowiedziała twierdząco, prosząc, aby mnie
zostawiono w spokoju. Niebawem gracze odeszli, szynkarz, zamknąwszy drzwi i okiennice,
przeszedł do pokoju za sklepem, zostałem sam z dziewczyną.
Wszystko to stało się tak szybko, działałem pod wpływem tak dziwnego odruchu
rozpaczy, iż zdawało mi się, że śnię; myśli moje szamotały się w jakimś labiryncie. Miałem
uczucie, iż albo jestem szalony, albo też ulegam jakiejś nadprzyrodzonej mocy.
— Kto jesteś? — wykrzyknąłem nagle — czego chcesz ode mnie? skąd mnie znasz?
kto ci kazał ocierać mi łzy? Czy to czynisz z rzemiosła, myślisz, że ja zechcę…? Nie tknę cię
ani końcem palca. Co ty tu robisz? odpowiedz. Trzeba ci pieniędzy? Po czemu sprzedajesz
litość, jaką mi okazujesz?
Wstałem i chciałem wyjść; ale czułem, że się zataczam. Oczy zaszły mi mgłą, owładnęła
mną śmiertelna niemoc, osunąłem się na ławkę.
Spowiedź dziecięcia wieku
— Niedobrze panu — rzekła, ujmując mnie pod ramię — pił pan jak istne dziecko,
nie wiedząc, co pan robi. Niech pan tak zostanie i zaczeka, aż nadjedzie jaka dorożka;
powie mi pan, gdzie mieszka pańska mama, i każę pana odwieźć do domu, skoro naprawdę
— dodała śmiejąc się — nie podobam się panu.
Podniosłem na nią oczy. Może omamiło mnie pijaństwo; nie wiem, czy źle widziałem
wprzódy, czy też w tej chwili, ale spostrzegłem nagle w tej dziewce jakieś nieszczęsne
podobieństwo do mej kochanki. Wrażenie to zmroziło mnie lodem. Bywają chwile, iż
jakby jakiś dreszcz chwyta człowieka za włosy; ludzie prości powiadają, że to śmierć zagląda
w oczy, ale w moje zajrzała nie śmierć.
To była choroba wieku lub raczej była nią ta dziewczyna; ona to, z tą wybladłą i drwiącą
twarzą, z tym ochrypłem głosem, usiadła naprzeciw mnie w zaułku szynkowni.
ł
Z chwilą gdy spostrzegłem, iż ta kobieta podobna jest do mej kochanki, okropna, nie-
odparta myśl chwyciła się mego chorego mózgu, i wykonałem ją natychmiast.
W początkach naszej miłości luba zachodziła niekiedy ukradkiem do mnie. Było to
wielkie święto dla mojej izdebki; zjawiały się kwiaty, ogień płonął radośnie, przyrządzałem
smaczną wieczerzę; łóżko również stroiło się weselnie na przyjęcie oblubienicy. Często,
siedząc na kanapie pod lustrem, przyglądałem się jej w owej milczącej godzinie, kiedy
serca nasze mówiły do siebie. Patrzałem na nią, jak, podobna do wróżki Mab, zmienia
w raj ten samotny zakątek, w którym tyle razy płakałem. Była tu: pośród tych książek,
rozrzuconej odzieży, okaleczałych sprzętów, wśród tych czterech ścian tak smutnych: jakże
słodko jaśniała w tej całej nędzy!
Od czasu, jak ją straciłem, wspomnienia te prześladowały mnie bez ustanku i odbierały
mi sen. Książki, ściany mówiły mi o niej: nie mogłem ich znieść. Łóżko moje wypędzało
mnie na ulicę; czułem doń wstręt, o ile w nim nie płakałem.
Wziąłem tedy z sobą tę dziewczynę; kazałem jej usiąść plecami do mnie; rozdziałem
ją do półnaga. Następnie urządziłem wszystko w pokoju tak, jak niegdyś dla mej lubej.
Ustawiałem fotele tak, jak stały pewnego pamiętnego wieczora. Na ogół we wszystkich
naszych myślach o szczęściu jest pewne wspomnienie, które przesłania resztę; dzień, go-
dzina, która przewyższyła wszystkie inne lub bodaj stała się ich jakby typem i niezatar-
tym wzorem; chwila, w której człowiek wykrzyknął jak Teodor w komedii Lope de Vegi:
„Fortuno, wbij złoty gwóźdź w swoje koło”.
Tak ustawiwszy wszystko, rozpaliłem silny ogień i, usiadłszy w kuczki, zacząłem się
upijać rozpaczą bez granic. Zstępowałem aż na dno serca; czułem, jak się skręca i ściska.
Wśród tego nuciłem w głowie tyrolską piosenkę, którą luba moja śpiewała bez ustanku:
a o a ie i ie e
a c e o a co
u
o e
a o a
o o piu ie e
o u a i da a o e²⁹.
Słuchałem echa tej biednej piosnki, jak rozlegało się w pustkowiu mego serca. Mó-
wiłem: „Oto szczęście ludzkie; oto mój raik; oto moja wróżka Mab; dziewka uliczna.
Kochanka moja nie więcej warta. Oto, co znajduje się na dnie szklanki, z której piło się
nektar bogów, oto zewłok miłości”.
Dziewczyna, słysząc, iż śpiewam, zaczęła śpiewać również. Zbladłem jak trup; ten
schrypły i plugawy głos, wychodzący z istoty podobnej do mej kochanki, wydał mi się
niby symbol wszystkiego, co się we mnie działo. To uosobiona rozpusta charczała jej
w gardle, w rozkwicie młodości. Zdało mi się, że moja kochanka od czasu swej zdrady
musi mieć taki głos. Przypomniałem sobie Fausta, który, tańcząc w Broken z młodą, nagą
Czarownicą, widzi, jak jej wychodzi z ust czerwona mysz.
— Milcz! — krzyknąłem. Wstałem i podszedłem do niej; siadła z uśmiechem na
łóżku, wyciągnąłem się obok niej niby własny posąg na mym grobowcu.
²⁹
a o a
a o e — Niegdyś byłam piękna, biała i różowa jak kwiat, dziś już nie. Nie jestem już
piękna, strawiła mnie miłość.
Spowiedź dziecięcia wieku
Proszę was, ludzie światowi, wy którzy, o tej porze, pędzicie za swymi uciechami na
Rozum, Serce, Pozory,
Cierpienie, Kondycja
ludzka, Miłość
bal lub do Opery i którzy wieczór, kładąc się, odczytacie do poduszki jakieś zużyte bluź-
nierstwo starego Woltera, jakieś rozsądne bajdurzenie Pawła Ludwika Courrier, jakąś
rozprawę ekonomiczną komisji parlamentarnej, którzy, słowem, wdychacie swymi po-
rami chłodne wyziewy tego potwornego nenufaru zwanego Rozumem; proszę was, jeśli
ta skromna książeczka wpadnie wam w ręce, nie uśmiechajcie się ze szlachetną wzgardą,
nie wzruszajcie nadto ramionami; nie mówcie sobie ze zbytnim przekonaniem, że ja się
skarżę na cierpienie urojone; że, ostatecznie, rozum ludzki jest najpiękniejszą z naszych
właściwości i że prawdą na tej ziemi są jedynie szacherki giełdowe, cztery tuzy w kar-
tach, flaszka Bordeaux przy stole, dobre trawienie, obojętność dla drugich, wieczorem
zaś, w łóżku, lubieżne ciało obleczone pachnącą skórą.
Albowiem któregoś dnia wśród waszego zgniłego i gnuśnego życia może się zerwać
huragan wichru. Opatrzność może wstrząsnąć te piękne drzewa, które podlewacie spokoj-
nymi wodami rzeki zapomnienia; może was chwycić rozpacz, panowie Obojętni; toć są
łzy w waszych oczach! Nie powiem, że kochanka może was zdradzić; to dla was mniejsze
strapienie, niż kiedy koń wam zdechnie; ale powiem wam, iż można stracić na Giełdzie;
że, kiedy ma się w karcie w ek, można spotkać się z wyższym; jeśli zaś nie gracie, pomy-
ślcie, iż wasze dukaty, wasz brzęczący spokój, wasze złote i srebrne szczęście znajduje się
u bankiera, który może zlikwidować lub w papierach, które mogą zlecieć na łeb; powiem
wreszcie, iż, mimo że tak wystudzeni, możecie coś pokochać; może się odstroić jakaś
struna w waszych piersiach i możecie wydać krzyk podobny do bólu. Pewnego dnia, wa-
łęsając się po błotnistych ulicach, kiedy nie stanie wam już materialnych rozkoszy, aby
zatrudniać waszą bezczynną energię, kiedy zabraknie wam tego, co istotne i codzienne,
może się wam przypadkiem zdarzyć, iż spojrzycie dokoła siebie z zapadłymi policzkami
i osuniecie się na samotną ławkę o północy.
O ludzie z kamienia, szczytni egoiści, niezrównani rezonerzy, którzy nigdy nie po-
pełniliście aktu rozpaczy ani też arytmetycznego błędu, jeśli wam się to kiedy zdarzy,
przypomnijcie sobie w godzinie klęski Abelarda, kiedy stracił Heloizę. Kochał ją bo-
wiem więcej niż wy swoje dukaty i swoje kochanki; stracił, rozłączając się z nią, więcej,
niż wy stracicie kiedykolwiek; więcej niż sam wasz książę, Szatan, straciłby spadając po-
wtórnie z niebios; kochał ją bowiem miłością, o której gazety nie wspominają i której
żony wasze i córki nie znajdują na scenie ani w książkach; spędził pół życia, całując ją
w czyste czoło, ucząc ją śpiewać psalmy Dawida i hymny Saula; miał tylko ją jedną na
ziemi; a mimo to Bóg pocieszył go.
Wierzcie mi, kiedy w godzinie rozpaczy wspomnicie Abelarda, innym będziecie pa-
trzeć okiem na miłe bluźnierstwa starego Woltera i bajdurzenia Courierowe; uczujecie, iż
rozum ludzki może leczyć ze złudzeń, ale nie z cierpień; że Bóg uczynił naszą inteligencję
dobrą gospodynią, ale nie siostrą miłosierdzia. Uznacie, iż, mówiąc: „Nie wierzę w nic,
albowiem nic nie widzę”, serce człowieka nie rzekło swego ostatniego słowa. Zaczniecie
szukać dokoła siebie jakiejś nadziei; spróbujecie wstrząsać bramy kościoła, aby się przeko-
nać, czy chwieją się jeszcze, ale zastaniecie je zamurowane; zaczniecie myśleć o wstąpieniu
do trapistów, los zaś, szydząc z was, rzuci wam butelkę taniego wina i ladacznicę.
A jeśli wysączycie butelkę, jeśli skiniecie na ladacznicę i zawiedziecie ją do łoża, wiedz-
cie, co może się zdarzyć.
Spowiedź dziecięcia wieku
CZĘŚĆ DRUGA
ł
Zbudziwszy się nazajutrz, czułem tak głęboki wstręt do siebie, czułem się tak splugawiony,
Samobójstwo, Broń
tak poniżony we własnych oczach, iż w pierwszej chwili owładnęła mną straszliwa pokusa.
Wyskoczyłem z łóżka, kazałem dziewczynie ubrać się i iść sobie jak najprędzej; następnie
usiadłem i, wodząc rozpacznymi oczyma po ścianach, utkwiłem je machinalnie w kącie,
gdzie wisiały pistolety.
Wówczas nawet, kiedy udręczona myśl idzie, można rzec, z wyciągniętymi rękami ku
zagładzie, kiedy dusza chwyta się straszliwej decyzji, jest, zdaje się, jakaś niezależna od
woli materialna groza w fizycznym akcie odczepienia broni, narządzenia jej; palce drżą,
ramię sztywnieje. Człowiek idzie ku śmierci, ale cała natura w nim się cofa. Tak więc
niepodobna mi wyrazić tego, czego doświadczałem, podczas gdy dziewczyna się ubierała;
zdawało mi się jeno, że pistolet mówi: „Zastanów się”.
W istocie, nieraz później zastanawiałem się, co by się stało, gdyby, tak jak chciałem,
Kobieta, Mężczyzna, Seks,
Kobieta ”upadła”
dziewczyna ubrała się spiesznie i wyszła. Bez wątpienia pierwsze wrażenie wstydu było-
by się uśmierzyło; smutek nie jest rozpaczą. Bóg zaś zespolił ich jak dwóch braci, iżby
jeden nie zostawiał nas sam na sam z drugim. Skoro raz ta kobieta znikłaby mi z oczu,
ulżyłoby mi się w sercu. Zostałby jedynie żal, któremu niebiański anioł przebaczenia za-
bronił kogokolwiek zabijać. Ale zarazem byłbym wyleczony na całe życie; rozpusta byłaby
na zawsze wygnana z mego progu i nigdy bym się nie otrząsnął z uczucia grozy, jakim
natchnęły mnie pierwsze jej odwiedziny.
Ale stało się inaczej. Walka, jaka toczyła się we mnie, gryzące refleksje, wstręt, oba-
wa, gniew nawet (odczuwałem bowiem tysiąc rzeczy równocześnie), wszystkie te siły
przygwoździły mnie do krzesła. Podczas gdy ja odchodziłem wręcz od zmysłów, dziew-
czyna, pochylona przed lustrem, myślała jedynie o sukni i kapeluszu i dopełniała stro-
ju uśmiechając się najspokojniej w świecie. Mizdrzenie to trwało więcej niż kwadrans,
w czasie którego niemal zapomniałem o niej. Upuściła jakiś przedmiot; obróciłem się
zniecierpliwiony, prosząc, aby mnie zostawiła samego, z tak wyraźnym podrażnieniem,
iż dokończyła tualety w jednej chwili i ujęła za klamkę, przesyłając mi pocałunek.
W tej chwili ktoś zadzwonił. Zerwałem się i zaledwie zdążyłem otworzyć jej drzwi
od alkierza, gdzie się schroniła. Równocześnie prawie wszedł Desgenais w towarzystwie
dwóch młodych ludzi.
Pewne wypadki w życiu podobne są do owych wielkich prądów, jakie spotyka się
Los, Bóg, Kondycja ludzka
na pełnym morzu. Fatalność, traf, Opatrzność, cóż znaczy nazwa? Ci, którzy sądzą, iż
zwalczają jedno z tych pojęć drugim, igrają jeno ze słowami. Każdy z tych ludzi wszelako,
mówiąc o Cezarze lub Napoleonie, powie bez wahania: „To był człowiek opa
o ciow ”.
Uważają widocznie, że jedynie bohaterowie warci są, aby niebo się nimi zajmowało, i że
kolor purpurowy przyciąga bogów jak byki.
Rola, jaką odrywają w świecie najmniejsze drobiazgi, zmiany, jakie najbłahsze na po-
zór przedmioty i okoliczności sprowadzają w naszych losach, oto, moim zdaniem, istna
otchłań dla dumań ludzkich. Zwyczajne nasze czynności są niby stępione strzałki, które
zwykliśmy wysyłać do celu; z sumy tych drobnych rezultatów czynimy oderwaną i re-
gularną istotę, którą nazywamy rozsądkiem lub wolą. Przychodzi podmuch wiatru i oto
najmniejsza z tych strzałek, najlżejsza, najbłahsza, wzbija się w przestworza, hen poza
granice widnokręgu, na bezkresne łono Boga.
Jakiż szał ogarnia nas wówczas! W cóż się obraca majak spokojnej dumy, woli i roz-
wagi? W co nawet siła, ta pani świata, ten miecz człowieka w walce życia! Daremnie
potrząsamy nim z gniewem, daremnie staramy się osłonić, aby uniknąć grożącego ciosu;
niewidzialna ręka uchyla ostrze i cały nasz rozmach, zwichnięty w próżni, czyni jedynie
tym cięższym nasz upadek.
Tak, w chwili gdy z całej duszy pragnąłem się obmyć z błędu, jaki popełniłem, być
może nawet ukarać się zań, w tej samej chwili, w której owładał mną głęboki wstręt,
czekała mnie niebezpieczna próba, w której uległem.
Desgenais promieniał; wyciągnąwszy się na sofie, rzucił parę konceptów na temat
Kobieta, Mężczyzna,
Kochanek, Obyczaje,
Plotka, Kobieta ”upadła”
Spowiedź dziecięcia wieku
mojej miny świadczącej, jak mówił, o niespokojnej nocy. Nie będąc usposobionym do
żartów, poprosiłem sucho, aby mi ich oszczędził.
Udał, że nie zwraca uwagi; po czym w tym samym tonie, przeszedł do przedmiotu,
który go sprowadzał. Przybył, aby mnie powiadomić, że moja dama miała naraz nie tylko
dwóch, ale trzech kochanków, to znaczy, iż zadrwiła sobie z mego rywala na równi ze
mną; spostrzegłszy to, nieborak narobił straszliwego hałasu, tak iż cały Paryż o tym tylko
mówi. Słuchałem z roztargnieniem, zrazu nie bardzo rozumiejąc; skoro wreszcie, kazawszy
sobie powtórzyć rzecz trzy razy z najdrobniejszymi szczegółami, ogarnąłem całkowicie tę
straszną historię, stanąłem ogłupiały i tak zdumiony, że nie wiedziałem co odpowiedzieć.
W pierwszej chwili, miałem ochotę się śmiać, jasne mi było bowiem, że kochałem prostą
ladacznicę; mimo to faktem było, że ją kochałem i, aby rzec lepiej, że ją kocham jeszcze.
„Czy to możliwe?” powtarzałem tylko.
Towarzysze Desgenais'go potwierdzili wszystko. Kochanka moja, zdybana w swoim
własnym domu między dwoma gachami, otrzymała od nich lekcję, którą cały Paryż po-
dawał sobie z ust do ust. Stała się niemożliwa, trzeba jej było opuścić Paryż, o ile się nie
chciała narazić na najokrutniejsze aonty.
Łatwo mi było spostrzec, że z wszystkich tych żarcików, niemała dawka śmieszno-
ści spływała na mój pojedynek o tę kobietę, na mą szaloną miłość dla niej i całe moje
postępowanie. Głosząc, iż kobieta ta zasługuje na najohydniejsze imiona, że jest prostą
ścierką, która robiła może rzeczy sto razy gorsze od tych, które wyszły na jaw, opinia dała
mi gorzko odczuć, że byłem jeno prostym dudkiem jak tylu innych.
Wszystko to nie było mi przyjemne; młodzi ludzie spostrzegli to i pomiarkowali się
rychło; ale Desgenais miał swój plan; postanowił uleczyć mnie z mej miłości i traktował
ją bezlitośnie niby chorobę. Dawna, oparta na wzajemnych usługach przyjaźń, dawała mu
pewne prawa; że zaś pobudka wydała mu się chwalebna, nie wahał się robić z tych praw
użytku.
Nie tylko zatem nie oszczędzał mnie, ale, z chwilą gdy spostrzegł moje pomieszanie
i wstyd, tym bardziej zaczął mi przypiekać. Niebawem podrażnienie moje stało się zbyt
wyraźne, aby mógł iść dalej na tej drodze; wówczas, urwał i przerzucił się w milczenie,
które stało się dla mnie jeszcze bardziej niecierpliwiące.
Chodząc po pokoju wzdłuż i wszerz, zacząłem go wypytywać. Wprzód nie mogłem
znieść tego opowiadania; teraz pragnąłem, aby je podjął na nowo. Siliłem się to śmiać, to
przybierać obojętną maskę, ale na próżno. Desgenais, przed chwilą najnieznośniejszy ga-
duła, zaniemiał zupełnie. Podczas gdy chodziłem wielkimi krokami, on patrzał obojętnie
i pozwolił mi się miotać.
Nie umiałbym opisać, co się we mnie działo. Kobieta, która tak długo była bóstwem
mego serca, której strata przyprawiła mnie o tyle cierpień, jedyna, którą w życiu ko-
chałem, ta, którą chciałem opłakiwać do śmierci, stała się nagle ladacznicą bez sromu,
przedmiotem żarcików młodzieży, powszechnego zgorszenia i oburzenia! Zdało mi się,
że czuję na barku odcisk rozżarzonego żelaza, że mnie nacechowano palącym piętnem.
Im więcej myślałem o tym, tym bardziej noc zagęszczała się dokoła mnie. Od czasu
do czasu odwracałem się i widziałem lodowaty uśmiech oraz wlepione we mnie ciekawe
spojrzenie. Desgenais nie opuszczał mnie; zdawał sobie sprawę z tego, co robi; znaliśmy
się od dawna; wiedział, że jestem zdolny do wszelkich szaleństw i że gwałtowność mego
charakteru może mnie pociągnąć poza wszelkie granice, na każdej drodze, wyjąwszy jedną.
Oto dlaczego plwał na moje cierpienia, oto dlaczego przyżegał mi serce.
Skoro mnie ujrzał wreszcie takim, jakim mnie pragnął, nie ociągał się z zadaniem
ostatniego ciosu.
— Nie podoba ci się ta historyjka? — rzekł. — Oto więc na zakończenie najlepszy
szczegół. Mianowicie, drogi Oktawie, scena u pani *** odbyła się pewnej nocy, gdy księ-
życ świecił bardzo pięknie; otóż gdy dwaj rywale brali się w najlepsze za łby u pięknej
pani i skakali sobie do gardła, widziano ponoć na ulicy cień przechadzający się bardzo
spokojnie, a tak podobny do ciebie, iż uznano, że to byłeś ty.
— Kto to powiadał? — zawołałem — kto mnie widział na ulicy?
— Twoja luba we własnej osobie; rozpowiada to całemu światu równie wesoło, jak
my opowiadamy tobie jej własną historię. Twierdzi, że jeszcze ją kochasz, że wystajesz
Spowiedź dziecięcia wieku
na czatach pod bramą, słowem… co ci się podoba; niech ci wystarczy wiedzieć, że mówi
o tym publicznie.
Nie umiałem nigdy kłamać; za każdym razem, kiedy zdarzyło mi się sprzeniewierzyć
prawdzie, twarz zdradziła mnie zawsze. Miłość własna, wstyd przyznania się do mej słabo-
ści wobec świadków, sprawiły, iż zdobyłem się na ten wysiłek. „Faktem jest — mówiłem
sobie zresztą — że byłem pod domem. Ale gdybym wiedział, że ta kobieta gorsza jest
jeszcze niż przypuszczałem, nie byłbym tam z pewnością”. Wmówiłem w siebie wreszcie,
iż nikt nie mógł mnie dojrzeć wyraźnie; próbowałem przeczyć. Rumieniec wystąpił mi
na twarz z taką siłą, iż sam uczułem bezcelowość udania. Desgenais uśmiechnął się.
— Uważaj — rzekłem — uważaj, nie idźmy za daleko.
Biegałem po pokoju jak szalony, nie wiedziałem, kogo się czepić; należałoby się śmiać,
a to było jeszcze bardziej niemożliwe. Zarazem niepodobna mi było wątpić o mej omyłce;
przekonali mnie.
— Czyż ja wiedziałem? — wykrzyknąłem — czy wiedziałem, że ta nędznica…
Desgenais zacisnął wargi, jakby chciał powiedzieć: „Wiedziałeś dosyć”.
Urwałem, mamrocąc jakieś niedorzeczne azesy. Krew kipiąca we mnie od kwadransa
zaczynała mi walić w skroniach z siłą, za którą nie mogłem już ręczyć.
— Ja na ulicy, zalany łzami, w rozpaczy i równocześnie to spotkanie u niej! Jak to! tej
Kobieta, Mężczyzna,
Miłość, Śmiech, Gniew,
Kobieta ”upadła”, Honor
samej nocy, szydziła ze mnie! ona szydziła! Doprawdy, Desgenais, tobie się nie majaczy?
Czy to prawda? Czy to możliwe? skąd wiesz?
Tak gadałem na oślep, tracąc głowę; równocześnie ogarniał mnie coraz bardziej nie-
pohamowany gniew. Usiadłem wreszcie wyczerpany, z drżącymi rękoma.
— Mój drogi — rzekł Desgenais — nie bierz rzeczy tak poważnie. To pustelnicze
życie, jakie wiedziesz od dwóch miesięcy, bardzo ci zaszkodziło; widzę to, potrzebujesz
rozrywki. Chodź dziś wieczór z nami na kolację, a jutro wyprawimy sobie śniadanie na
wsi.
Ton, jakim przemawiał, sprawił mi większą przykrość niż wszystko inne. Czułem, że
budzę w nim litość i że mnie traktuje jak dziecko.
Nieruchomy, przysiadłszy w kącie, czyniłem daremne wysiłki, aby nieco zapanować
nad sobą. „Ha! — myślałem — zdradzony przez tę kobietę, zatruwany okropnymi rada-
mi, nie znalazłszy nigdzie ucieczki, ani w pracy, ani w umęczeniu, kiedy w dwudziestu
leciech jako jedyną tarczę przeciw rozpaczy i zepsuciu, posiadam świętą i przemożną bo-
leść, o Boże! kruszą mi w rękach tę boleść, tę relikwię mego cierpienia! Bluźnią już nie
mojej miłości, ale mej rozpaczy! Drwi! ona drwi, gdy ja płaczę!” To mi się, zdało nie do
wiary. Wszystkie wspomnienia przeszłości napływały mi do serca, gdy o tym myślałem.
Zdało mi się, iż widzę, jak kolejno wstają widma naszych miłosnych nocy; nachylały się
nad przepaścią bez dna, wieczną, czarną jak nicość; nad głębiami zaś otchłani tańczył
słodki i drwiący wybuch śmiechu: „Oto twoja nagroda!”
Gdyby mi powiedziano tylko że cały świat drwi ze mnie, odpowiedziałbym: „A niech
sobie!” i nie obeszłoby mnie to zbytnio; ale dowiedziono mi równocześnie, że moja ko-
chanka była prostą bezecnicą. Tak więc z jednej strony, śmieszność moja była publiczna,
jawna: dwaj świadkowie, którzy mnie widzieli, nie kryli z pewnością tego, w jakich to
było okolicznościach; świat miał prawo szydzić; z drugiej zaś strony, co mogłem odpo-
wiedzieć? czego się uczepić? gdzie się schronić? co czynić, skoro zabito mnie, zrujnowano,
unicestwiono w centrum mego życia, w moim własnym sercu? Co mówię? skoro ta ko-
bieta, dla której byłbym ścierpiał wszystko, śmieszność i hańbę, dla której zniósłbym górę
cierpień walącą się na mnie; skoro ta kobieta, którą kochałem i która kochała innego,
od której nie żądałem, aby mnie kochała, od której nie chciałem nic, prócz pozwolenia
płakania u jej drzwi, nic prócz tego, aby mi wolno było poświęcić z dala od niej młodość
moją jej wspomnieniu i wypisać jej imię, tylko jej imię na grobie mych nadziei!… Ha!
kiedy myślałem o tym, zamierało coś we mnie; ta kobieta drwiła ze mnie; ona pierwsza
pokazywała mnie palcem; wydawała mnie na łup tej próżniaczej ciżbie, temu pustemu
i znudzonemu tłumowi, podśmiechującemu się ze wszystkich, którzy nim gardzą i zapo-
minają o nim; to ona, to jej wargi, tylekroć sklejone z moimi, to ciało, ta dusza mego
życia, moje ciało i moja krew, to stamtąd wyszła ta zniewaga; tak, ta ostatnia ze wszyst-
kich, najpodlejsza i najbardziej gorzka, bezlitosny śmiech, który pluje w twarz boleści.
Spowiedź dziecięcia wieku
Im bardziej zatapiałem się w myślach, tym bardziej rósł mój
iew. Czy można po-
wiedzieć gniew? Nie wiem, jaką nazwę ma uczucie, które mną miotało. Tyle wiem, iż
bezładne pragnienie zemsty wzięło w końcu górę. Jak zemścić się na kobiecie? Zapłacił-
bym, co by kto chciał za broń, która by ją mogła dosięgnąć; ale jaka broń? Nie miałem
żadnej, nawet tej, której ona użyła; nie mogłem odpowiedzieć jej językiem.
Nagle spostrzegłem cień za firanką na oszklonych drzwiach: to dziewczyna czekała
w alkierzu.
Zapomniałem o niej.
— Słuchajcie! — wykrzyknąłem zrywając się w uniesieniu — kochałem, kochałem
jak szaleniec, jak głupiec. Zasłużyłem na śmieszność, ile się wam tylko podoba. Ale, na
honor! muszę wam pokazać coś, co wam dowiedzie, że nie jestem jeszcze tak głupi jak
myślicie.
To mówiąc, kopnąłem w oszklone drzwi i pokazałem dziewczynę zaszytą w kąt.
— Wejdźcież — rzekłem do Desgenais'go — ty, który uważasz mnie za szaleńca
Miłość, Serce, Grób
dlatego, że kocham, i uznajesz jedynie dziewki publiczne, widzisz oto swoją najwyższą
mądrość rozłożoną tam na fotelu? Spytaj jej, czy całą noc spędziłem pod oknami pani
***; może coś o tym opowiedzieć! Ale to nie wszystko — dodałem. — Urządzacie dziś
wieczór kolację, jutro pohulankę na wsi; jestem z wami, możecie być pewni, nie puszczę
was bowiem. Nie rozstaniemy się, spędzimy dzień razem; znajdziecie tu florety, karty,
kości, poncz, co chcecie, ale nie puszczę was stąd. Wyście moi, jam wasz: ręka! Chciałem
zrobić z mego serca mauzoleum miłości; ale wrzucę mą miłość do innego grobu, o Boże
sprawiedliwy, gdybym go miał nawet wygrzebać we własnym sercu.
To rzekłszy, usiadłem, podczas gdy oni weszli do alkierza; uczułem, ile może dać
rozkoszy wybuch wściekłości. A kto by się dziwił, iż od tego dnia zmieniłem zupełnie
życie, ten nie zna ludzkiego serca: nie wie, że można się wahać dwadzieścia lat zanim się
zrobi krok, ale nie można się cofnąć, skoro się go zrobiło.
ł
Nauka rozpusty podobna jest do zawrotu głowy; znajduje się w niej zrazu jakąś grozę
Rozpacz, Zabawa, Upadek
pomieszaną z rozkoszą, niby na wysokiej wieży. Podczas gdy haniebne i skryte wyuzdanie
kala najszlachetniejszego człowieka, w otwartym i śmiałym rozpasaniu, w tym, co można
nazwać jawną rozpustą, istnieje pewna wielkość, nawet przy największym skażeniu. Ten
kto z zapadnięciem nocy idzie z twarzą zakutaną płaszczem brudzić incognito swoje życie
i strząsać potajemnie całodzienną obłudę, podobny jest do Włocha, który uderza wroga
z tyłu, nie śmiejąc wyzwać go na pojedynek. Jest to niby morderstwo w odludnej ulicy,
po nocy; podczas gdy w bohaterze szumnych orgii jest niemal coś z rycerza, coś, co trąci
bitwą, pozór wspaniałej walki. „Wszyscy czynią to i kryją się; czyń, ale się nie kryj”. Tak
mówi duma; i skoro raz wdzieje się ten pancerz, połyskuje w nim słońce.
Opowiadają, że Demokles widział nad głową miecz; podobnie rozpustnicy widzą ja-
koby nad sobą coś, co woła bez ustanku: „Naprzód, tylko naprzód, wiszę na nitce”. Owe
pojazdy pełne masek, które się spotyka w karnawale, są wiernym obrazem ich życia. Roz-
hulana karoca otwarta na cztery wiatry, płonące pochodnie oświecające ubielone twarze;
ci śmieją się, tamci śpiewają; wśród tego kłębi się coś niby kobiety: są to w istocie resztki
kobiet z pozorami prawie ludzkimi. Pieszczą je, rzucają im w twarz obelgi; nikt nie wie,
ani jak się zowią, ani czym są. Wszystko to buja i kołysze się przy blaskach żywicznych,
w beztrosce pijaństwa, nad którym, powiadają, czuwa jakiś Bóg. Ktoś się nachyla, ktoś
kogoś całuje; ktoś tam spadł w ścisku; co tam o to? jadą tędy, owędy, konie rwą z kopyta.
Ale o ile pierwszym uczuciem jest podziw, drugim jest groza, trzecim litość. Jest
w istocie w tym życiu tyle siły, lub raczej tak osobliwe nadużycie siły, iż najszlachetniej-
sze charaktery i najbujniejsze natury często dają mu się porwać. Widzą w tym śmiałość
i niebezpieczeństwo; dają w ten sposób upust własnej bujności; przywiązują się do roz-
pusty, jak Mazepę przywiązano do dzikiego rumaka; wiążą się do niej sznurami, czynią
z siebie Centaurów; nie widzą ani krwawej drogi, jaką strzępy ich ciała znaczą na drze-
wach, ani wilczych ślepiów czerwieniących się w ich tropy, ani pustkowia, ani kruków.
Pchnięty w owo życie okolicznościami, które przytoczyłem, opowiem obecnie co tam
widziałem.
Spowiedź dziecięcia wieku
Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem z bliska owe sławne zabawy noszące miano a
Zabawa, Nuda
ka ad, słyszałem opowiastki o wybrykach Regencji i o królowej ancuskiej przebranej
za dziewczynę sprzedającą fiołki. Znalazłem przekupki fiołków przebrane za markietanki.
Spodziewałem się szału, ale go nie znalazłem. Kopcące lampy, bijatyka, pijane na umór
dziewki leżące pokotem na stłuczonych butelkach — to nie szał.
Za pierwszym razem, kiedy widziałem rozpustę biesiad, słyszałem o ucztach Helioga-
bala i o filozofie greckim, który z rozkoszy zmysłów uczynił sobie rodzaj naturalnej religii.
Spodziewałem się znaleźć, jeżeli nie radość, to bodaj zapomnienie; znalazłem, co może
być w świecie najgorszego, nudę silącą się żyć i Anglików powiadających sobie: „Robię
to i to: zatem, bawię się. Zapłaciłem tyle a tyle: zatem odczuwam tyle przyjemności”.
I ścierają życie w tych żarnach.
Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem kurtyzany, słyszałem o Aspazji, która, siedząc na
kolanach Alcybiadesa, dysputowała z Sokratesem. Spodziewałem się czegoś swobodnego,
zuchwałego, ale wesołego, iskrzącego się, żywego; czegoś niby piana szampańskiego wina;
znalazłem głupawą twarz, martwe oko i drapieżne palce.
Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem kurtyzany utytułowane, czytałem Boccaccia
Kobieta ”upadła”, Słowo
i Bandella; czytałem przede wszystkim Szekspira. Marzyłem o tych jurnych pięknościach,
o tych piekielnych cherubinach, o tych nieasobliwych artystkach życia, którym kawa-
lerowie z Dekamerona podają wodę święconą przy wyjściu z kościoła. Szkicowałem po
tysiąc razy te główki tak pełne lekkomyślnej poezji, tak pomysłowe w swym zuchwal-
stwie, umiejące zawrzeć cały romans w jednym spojrzeniu, poruszające się w życiu je-
dynie falą i wstrząśnieniem, niby płynne syreny. Wspominałem owe wróżki z
ow c
opowia ek, wciąż zaprószone, o ile nie do szczętu pijane, miłością. Znalazłem bazgraczki
sążnistych listów, amatorki miłości na godziny, umiejące jedynie kłamać i grzebać swoje
trudy w swojej hipokryzji i mieszczące wszystko w tym, aby się oddawać i zapominać.
Za pierwszym razem, kiedy wszedłem do domu gry, słyszałem o strumieniach złota,
Gra, Pieniądz
o fortunach zdobytych w kwadrans, o dworzaninie Henryka IV, który wygrał na jedną
kartę sto tysięcy talarów, cenę swego ubrania. Ujrzałem szatnię, gdzie robotnicy mają-
cy ledwie jedną koszulę wypożyczają ak za anka na wieczór, żandarmów siedzących
u drzwi i głodomorów grających o kawał chleba lub kulę w łeb.
Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem jakieś zebranie publiczne lub inne, dostępne
dla którejś z trzydziestu tysięcy kobiet, które mają w Paryżu patent na sprzedawanie się,
słyszałem o saturnaliach wszystkich wieków, o wszystkich możliwych orgiach, od Babi-
lonu aż po Rzym, od świątyni Priapa aż po Parc-aux-Cerfs, i widziałem wciąż wypisane
nad progiem jedno słowo; „Rozkosz”. Za naszych czasów ujrzałem też tylko jedno słowo:
„Prostytucja”; niezatarte, wyryte nie w tym pysznym metalu, który nosi kolor słońca, ale
w najbledszym ze wszystkich, tym który zimne światło nocy powlekło, zda się, swoimi
promieniami — srebrze.
Za pierwszym razem kiedy ujrzałem lud… było to pewnego ohydnego ranka, w Po-
Lud, Zabawa, Tłum,
Pozycja społeczna
pielec, wpodle a ou i e. Przez całą noc padał drobny, lodowaty deszcz; ulice zmieniły
się w kałuże. Powozy pełne masek jechały bezładnie, zawadzając o siebie, potrącając się,
między dwoma szpalerami wstrętnego tłumu stojącego na chodnikach. Ta ściana po-
sępnych widzów, długa na milę, miała w oczach nabiegłych winem tygrysią nienawiść.
Mruczeli przez zęby, nie cofając się ani na krok przed kołami pojazdów, które ocierały się
im o pierś. Stałem na siedzeniu w otwartym powozie; od czasu do czasu wychylał się ze
szpaleru jakiś człowiek w łachmanach, rzygał nam w twarz strumieniem obelg, po czym
obrzucał nas chmurą mąki. Od czasu do czasu, dostawało się nam i błotem; mimo to
jechaliśmy wciąż dalej, dążąc do
p
i o ci i do owego ładnego lasku Roumainville,
gdzie niegdyś wymieniało się na trawie tyle słodkich całusów. Jeden z naszych, siedzący
na koźle, spadł, na łeb na szyję, na bruk. Motłoch rzucił się nań, aby go zatłuc: trzeba
było biec z odsieczą. Trębacz, który jechał przed nami konno, dostał kamieniem w plecy:
snadź mąki zabrakło. Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym.
Zaczynałem rozumieć naszą epokę i pojmować, w jakich czasach żyjemy.
Spowiedź dziecięcia wieku
ł
Desgenais urządził u siebie na wsi bankiet młodzieży. Najlepsze wina, świetna kuchnia,
gra, taniec, wyścigi, niczego nie brakło. Desgenais był bogaty i miał szeroką rękę³⁰. Łą-
czył starodawną gościnność z dzisiejszym obyczajem. Poza tym miał w domu doskonałą
bibliotekę, w rozmowie był światły i gładki. Człowiek ten był istną zagadką.
Przybyłem w posępnym humorze, którego nic nie mogło przemóc; uszanował go
najskrupulatniej. Nie odpowiadałem na jego pytania, przestał pytać: szło mu jedynie o to,
abym zapomniał o mej kochance. Chodziłem na polowanie, przy stole dotrzymywałem
placu nie gorzej od innych; nie żądał więcej.
Bywają w świecie ludzie tego typu, którzy, zaciekłszy się w tym, aby komuś oddać
Przyjaźń, Mucha
usługę, rzuciliby nań bez wahania najcięższy kamień dla zabicia muchy, która go kąsa.
Chodzi im jedynie o to, aby was sprowadzić na dobrą drogę: to znaczy, nie mają spokoju,
póki was nie uczynią podobnymi sobie. Osiągnąwszy ten cel, mniejsza o to, w jaki sposób,
zacierają ręce i nie przyjdzie im na myśl, że może wpadliście z deszczu pod rynnę; wszystko
ze szczerej przyjaźni.
Jednym z wielkich nieszczęść niedoświadczonej młodości jest to, iż wyobraża so-
Młodość, Obraz świata
bie świat wedle pierwszych wrażeń, jakie ją uderzą; ale też istnieje, trzeba przyznać, ra-
sa bardzo nieszczęśliwa: to ci, którzy w podobnym wypadku zawsze są gotowi powta-
rzać młodemu: „Masz słuszność, że wierzysz w zło; wiadomo, jak kręci się ten światek”.
Słyszałem na przykład o takiej osobliwości: coś pośredniego pomiędzy dobrem a złem;
Flirt, Gra
rodzaj układu między kobietami bez serca a godnymi ich mężczyznami: nazywali to p e
o
uc ucie . Mówili o tym niby o machinie parowej wymyślonej przez inżyniera lub
budowniczego. Objaśniali mnie: „Wszystko zasadza się na porozumieniu; wymawia się
pewne zdania, które znów pociągają pewne odpowiedzi; pisze się listy w ten sposób, pada
się na kolana znowuż w ten”. Wszystko było uregulowane niby parada wojskowa; a ci
dobrzy ludzie mieli szpakowate włosy!
Rozśmieszyło mnie to. Nieszczęściem dla siebie, nie umiem kobiecie, którą gardzę,
Kobieta, Kobieta ”upadła”,
Miłość, Pogarda, Pieniądz
powiedzieć, że ją kocham, nawet wiedząc, że to konwencja i że ona nie weźmie tego
inaczej. Nie zgiąłem nigdy kolana, iżbym równocześnie i serca nie kładł jej pod stopy.
Tak więc klasa kobiet, którym się daje miano a w c , jest mi nieznana; lub, jeśli dałem
się wciągnąć, to bez wiedzy i przez naiwność.
Rozumiem, iż można odłożyć duszę na bok, ale nie żeby jej pozwolić dotykać. Takie
oświadczenie trąci dumą; być może; nie mam zamiaru ani się chełpić ani się obniżać.
Nienawidzę ponad wszystko kobiet, które śmieją się z miłości, i pozwalam im to odwza-
jemnić; nie przyjdzie nigdy między nami do zwady.
Te kobiety stoją o wiele poniżej kurtyzan: kurtyzany mogą kłamać i te kobiety także;
ale kurtyzany mogą kochać, a te kobiety nie. Przypominam sobie kobietę, która mnie
kochała i która mówiła do człowieka trzy razy bogatszego ode mnie, żyjąc z nim zresztą:
„Nudzisz mnie, idę do mego kochanka.” Ta dziewczyna była lepsza od wielu innych,
którym się nie płaci.
Spędziłem całe lato u Desgenais'go; wśród tego dowiedziałem się, że moja kochanka
wyjechała i że porzuciła Francję; wiadomość ta wtrąciła serce moje w omdlałość, która go
już nie opuściła.
Na widok tego tak nowego dla mnie świata, który mnie otaczał, owładnęła mną zrazu
dziwna, smutna i głęboka ciekawość; patrzałem na wszystko spode łba, niby narowisty
koń. Oto pierwsza rzecz, która dała do tego sposobność.
Desgenais miał wówczas śliczną dziewczynę, która była doń bardzo przywiązana. Jed-
Mężczyzna, Kobieta,
Przyjaźń, Dar, Łzy
nego wieczora przechadzając się w jego towarzystwie, zacząłem się nią zachwycać, sławiąc
zarówno jej piękność jak oddanie. Słowem, wyśpiewałem z ogniem jej pochwałę, dając
mu do zrozumienia, iż powinien się czuć szczęśliwy.
Nie odpowiedział nic. Taki miał już zwyczaj; był to jeden z najsuchszych ludzi. Zapadła
noc, każdy udał się do siebie. Ledwie od kwadransa byłem w łóżku, kiedy usłyszałem
pukanie. Krzyknąłem „proszę”, sądząc, iż to jakiś cierpiący na bezsenność towarzysz.
Ujrzałem wchodzącą kobietę bledszą niż śmierć, wpółnagą, z bukietem w ręku. Pode-
szła i podała mi bukiet; widniał przy nim kawałek papieru, na którym wyczytałem tych
³⁰ ia
e ok
ękę — dziś popr.: mieć szeroki gest; być hojnym.
Spowiedź dziecięcia wieku
kilka słów: „Oktawowi, przyjaciel jego Desgenais, z prośbą, w danym razie, o wzajem-
ność”.
Kiedym czytał te słowa, błyskawica przeszyła mi mózg. Zrozumiałem postępek Des-
genais'go; przesyłał mi w ten sposób swą kochankę i czynił mi z niej poniekąd podarek
turecką modą na te kilka słów, które powiedziałem. Znając jego charakter, wiedziałem,
że nie ma w tym ani udanej wspaniałomyślności ani deprawacji; była jedynie lekcja. Ta
kobieta kochała go; zachwycałem się nią przed nim: chciał mi dać naukę, abym się w niej
nie zakochał, czy ją wezmę czy też odrzucę.
Zadumałem się; tymczasem biedna dziewczyna płakała, nie śmiejąc otrzeć łez z obawy,
abym ich nie spostrzegł. Czym jej zagroził, aby ją skłonić do tej wizyty? Nie wiedziałem.
— Pani — rzekłem — niech się pani nie trapi. Proszę wrócić do siebie i niczego się
nie obawiać.
Odparła, iż jeśli wyjdzie z mego pokoju przed nadejściem ranka, Desgenais odeśle ją
do Paryża; że matka jej jest biedna i że niepodobna jej narazić się na to.
— Wybornie — rzekłem — matka twoja jest biedna, ty prawdopodobnie także, tak
iż, gdybym zechciał, usłuchałabyś Desgenais'go. Jesteś ładna i mógłbym ulec pokusie. Ale
ty płaczesz, że zaś twoje łzy nie są dla mnie, nic mi po reszcie. Idź do siebie; podejmuję
się uzyskać, aby cię nie odesłano do Paryża.
Mam tę właściwość, iż medytacja, która u większości ludzi jest stałą i określoną wła-
ściwością umysłu, u mnie jest jedynie niezależnym od woli instynktem, który mnie chwy-
ta napadowo niby gwałtowna namiętność. Nawiedza mnie okresami, wedle kaprysu, mi-
mo mej chęci, bez względu na miejsce. Ale gdziekolwiek mnie chwyci, jestem bezbronny.
Porywa mnie, gdzie sama zechce, i tą drogą, jaką się jej spodoba.
Skoro dziewczyna wyszła, usiadłem na łóżku.
„Mój przyjacielu — rzekłem do siebie — oto Opatrzność… Gdyby Desgenais nie był
ci ofiarował swej kochanki, nie mylił się może w przypuszczeniu, że byłbyś się w niej
zakochał.
Czyś się jej dobrze przyjrzał? Wzniosła i boska tajemnica spełniła się w łonie, które
ją poczęło. Natura hoduje taką istotę najbardziej tkliwym macierzyńskim spojrzeniem;
mimo to człowiek, który chce cię uleczyć, nie zawahał się pchnąć cię ku jej wargom, iżbyś
się na nich oduczył kochania.
Czemu się to dzieje? Inni podziwiali ją zapewne, ale nic im nie groziło; mogła na nich
doświadczać wszystkich swoich uroków; dla ciebie jednego była niebezpieczna.
A jednak, jakie bądź jest jego życie, ten Desgenais musi mieć serce, skoro żyje.
W czym różni się on od ciebie? To człowiek, który w nic nie wierzy, niczego się nie lęka,
nie ma może żadnej troski ani zgryzoty; mimo to jasne jest, iż lekkie zakłucie w piętę
napełniłoby go przerażeniem: gdyby bowiem ciało go opuściło, cóż by się z nim stało?
Żywe jest w nim tylko ciało. Cóż to jest tedy za człowiek, który obchodzi się ze swą duszą
tak jak biczownicy z ciałem? Czyż można żyć bez głowy?
Pomyśl. Oto człowiek jakiś trzyma w ramionach najpiękniejszą kobietę w świecie; jest
Kobieta, Kobieta ”upadła”,
Wino, Słowo
młody i krewki; dziewczyna zdaje mu się piękną, mówi jej to, ona odpowiada słowami
miłości. Na to, ktoś trąca go w ramię i rzecze: »To ladacznica«. Nic więcej; jest pewien
swego. Gdyby mu powiedziano: »To trucicielka«, kochałby ją może, nie ująłby jej ani
jednego pocałunku; ale to dziewka; z tą chwilą, wszelka myśl o miłości stała się dlań tak
odległą jak Saturn od ziemi.
Cóż to jest tedy to słowo? słowo słuszne, zasłużone, jasne, hańbiące, zgoda. Ale osta-
tecznie, co? ot, słowo. Czy można zabić ciało słowem?
A jeśli ty kochasz to ciało? Nalewa ci ktoś szklankę wina i powiada: »To nic niewarte,
można mieć cztery takie za sześć anków«. A jeśli tobie idzie do głowy?
Toć i Desgenais musi kochać tę dziewczynę, skoro ją opłaca; ma zatem jakiś osobliwszy
sposób kochania? Nie, to nie miłość; tak samo nie jest zdolny kochać kobiety, która jest
tego warta, jak i tej, która jest niegodna. Nie kocha nikogo, po prostu.
Któż go tedy uczynił takim? Czy takim się urodził, czy stał się nim z czasem? Ko-
chać jest rzeczą równie przyrodzoną, co jeść albo pić. To nie jest człowiek. Pokurcz czy
olbrzym? Jak to! zawsze pewny tego obojętnego ciała? Doprawdy, tak dalece, iż może
się rzucić bez niebezpieczeństwa w objęcia kochanej kobiety? Jak to! nie blednąc? Nigdy
innej wymiany prócz złota i ciała? Cóż to za uczta tedy to jego życie i jakie trunki pija się
Spowiedź dziecięcia wieku
w jego pucharach? Oto jest, w trzydziestu leciech, niby stary Mitrydates; trucizny żmij
są mu niestraszne i poufałe.
Jest w tym wielki sekret, moje dziecię; klucz, który trzeba by znaleźć. W jakikolwiek
sposób broniłby ktoś rozpusty, może dowieść, iż jest naturalną przez dzień, przez godzi-
nę, dziś wieczór, ale nie jutro, ale nie co dzień. Nie ma na świecie ludu, który by nie
uważał kobiety albo za towarzyszkę i pociechę mężczyzny, albo za święte narzędzie jego
życia, i który by jej pod tymi dwiema formami nie czcił. I oto uzbrojony rycerz skacze
w przepaść, którą Bóg wykopał własnymi rękami między człowiekiem a zwierzęciem; toć
to niemal to samo, co zaprzeć się mowy. Cóż to za niemy Tytan, który ośmiela się dławić
pod wyuzdaniem zmysłów ukochanie myśli i który wyciska na swoich wargach piętno
zwierzęce, pieczęć wiekuistego milczenia?
Trzeba znać słowo tajemnicy. Pod tym wszystkim dmie wiatr owych posępnych lasów,
które się zowią tajnymi stowarzyszeniami, jedna z tych tajemnic, które anioły zniszczenia
szepcą sobie do ucha, skoro noc zstąpi na ziemię. Ten człowiek jest lepszy albo gorszy
niż Bóg go stworzył. Trzewia jego są niby trzewia bezpłodnych kobiet lub też natura
zaznaczyła je tylko, lub też wsączyło się w nie w mroku jakieś zatrute ziele.
Otóż, mój przyjacielu, ani praca, ani nauka nie mogły cię uleczyć. Zapomnieć i uczyć
się, to twoje godło. Przewracałeś kartki martwych ksiąg; zbyt młody jesteś na zgliszcza.
Spójrz dokoła siebie, na bladą trzodę ludzką, która cię otacza. Pośród boskich hieroglifów,
błyszczą oczy sfinksa; odcyuj księgę życia! Odwagi, szkolarzu, rzuć się w Styks, rzekę
chroniącą od ran, i niechaj jej żałobne fale niosą cię ku śmierci lub ku Bogu”.
ł
„Cała korzyść — przypuściwszy iż mogła być jaka — była w tym, iż one fałszywe rozkosze
stały się zarodkiem cierpień i goryczy, które mnie męczyły do niewytrzymania”. Te proste
słowa powiada, mówiąc o swej młodości, najbardziej ludzki człowiek, jaki kiedykolwiek
istniał, św. Augustyn. Z tych, którzy żyli jak on, niewiele powiedziałoby te słowa, ale
wszyscy mają je w sercu; i ja w moim znajduję te, a nie inne.
Wróciwszy do Paryża w grudniu, spędziłem zimę na zabawach, maskaradach, kola-
cjach, rzadko opuszczając Desgenais'go, który był mną zachwycony; ja natomiast zgoła
nie. Im dalej brnąłem, tym większy czułem niesmak. Miałem wrażenie, po upływie bar-
dzo krótkiego czasu, że ten świat tak osobliwy, który na pierwszy rzut oka wydał mi
się przepaścią, ścieśniał się z każdym krokiem; tam gdzie zdało mi się, że widzę upiora,
w miarę jak się posuwałem, widziałem tylko cień.
Desgenais pytał, co mi jest. „A ty — odpowiadałem — co tobie jest? Czy przypo-
Zabawa, Łzy, Modlitwa
mniałeś sobie jakiego zmarłego krewniaka? czy rana jaka otwarła ci się pod wpływem
wilgoci?” Zdawało mi się niekiedy, iż rozumie mnie, mimo iż nie odpowiada. Siadaliśmy
do stołu, pijąc na umór; w nocy braliśmy pocztowe konie i jechaliśmy śniadać gdzieś
na wsi o kilkanaście mil; za powrotem kąpiel, wieczerza, gra, łóżko; wówczas układając
się do spoczynku… zasuwałem rygle u drzwi, padałem na kolana i płakałem. Był to mój
pacierz wieczorny.
Rzecz dziwna! Ambicją moją było uchodzić za to, czym w gruncie nie byłem ani
Słowo, Kłamstwo, Zabawa,
Nuda
trochę; chełpiłem się, iż żyję gorzej niż żyłem i znajdowałem w tej fanfaronadzie dziwną
przyjemność zmieszaną ze smutkiem. Skoro w istocie robiłem to, co opowiadałem, od-
czuwałem jedynie nudę; ale kiedy zmyśliłem jakieś szaleństwo, na przykład dzieje jakiej
hulanki lub opowieść o orgii, w której nie brałem udziału, zdawało mi się, że odczuwam
w sercu jakieś zadowolenie, nie wiem czemu.
Najwięcej cierpiałem, kiedy w wesołej kompanii udawaliśmy się gdzieś w okolice Pa-
ryża, gdzie bywałem niegdyś z mą kochanką. Zapadałem w jakieś odrętwienie, szedłem
sam na ubocze, spoglądając z goryczą bez granic na drzewa i krzaki; kopałem je nogą, jak
gdyby chcąc je skruszyć w pył. Wracałem potem, mamrocąc raz po raz przez zęby: „Bóg
mnie nienawidzi, Bóg mnie nienawidzi!” Trwałem potem godziny całe bez ruchu.
Ta złowroga myśl, że prawda to nagość, nawiedzała mnie bez ustanku. „Świat —
Obraz świata, Fałsz, Danse
macabre
powiadałem sobie — nazywa swoje bielidło cnotą, różaniec religią, swój fałdzisty płaszcz
obyczajnością. Honor i moralność to jego pokojówki; spija w winie łzy ubogich duchem,
którzy weń wierzą; przechadza się ze spuszczonymi oczami, póki słońce jest na niebie;
Spowiedź dziecięcia wieku
idzie do kościoła, na bal, między ludzi; skoro zaś zapadnie wieczór, rozwiązuje suknię
i wówczas widzi się nagą bachantkę z koźlimi nogami”.
Ale tak mówiąc, dozwalałem wstrętu do samego siebie; czułem bowiem, że jeśli pod
ubraniem jest ciało, pod ciałem jest szkielet. „Czy podobna, aby to było wszystko?” py-
tałem mimo woli. Następnie wracałem do miasta, spotykałem po drodze ładną dziew-
czynkę, prowadzącą się z matką pod rękę, wiodłem za nią oczyma wzdychając i stawałem
się z powrotem jak dziecko.
Mimo że utrzymywałem z przyjaciółmi codzienne stosunki i że ujęliśmy poniekąd
w normę nasze wybryki, bywałem pomimo to i w świecie. Widok kobiet przyprawiał
mnie zawsze o nieznośne wzruszenie; nie byłem zdolny dotknąć ich ręki bez drżenia.
Poprzysiągłem sobie nie kochać już nigdy.
Pewnego wieczora wszelako, wróciłem z balu z sercem tak chorym, iż uczułem, że to
miłość. Posadzono mnie przy wieczerzy obok jednej kobiety, najbardziej uroczej i wy-
kwintnej, jaką widziałem w życiu. Skoro zamknąłem oczy, ujrzałem przed sobą jej obraz.
Przeraziłem się; postanowiłem natychmiast nie spotykać jej już, unikać domów, gdzie
wiedziałem, że bywa. Gorączka ta trwała dwa tygodnie, które spędziłem wciąż prawie le-
żąc na kanapie i przypominając sobie bez końca mimo woli każdy najdrobniejszy wyraz,
jaki z nią wymieniłem.
Nie ma miejsca pod słońcem, gdzie by się ludzie zajmowali bardziej drugimi niż
Plotka, Miasto
w Paryżu; rychło tedy znajomi moi, którzy mnie spotykali w towarzystwie Desgenais'go,
orzekli, że jestem skończonym rozpustnikiem. Podziwiałem logikę świata: tak samo jak
uchodziłem za dudka i yca w epoce zerwania z kochanką, tak samo obecnie ogłoszono
mnie człowiekiem nieczułym i bez serca. Ba! ludzie mówili mi wręcz, iż jasne jest, że
nie kochałem nigdy tej kobiety, że traktuję oczywiście miłość jako zabawkę: mówiono to
w formie wielkiej pochwały; najgorsze zaś jest, iż, nadęty nędzną próżnością, przyjmo-
wałem to z zachwytem.
Ambicją moją było uchodzić za przeżytego wówczas, gdy byłem pełen pragnień i kiedy
Konflikt wewnętrzny
rozpalona wyobraźnia ponosiła mnie poza wszelkie granice. Mawiałem, iż kobiety są mi
zupełnie niczym; wyczerpywałem się w chimerach, które rzekomo przekładałem nad rze-
czywistość. Słowem, jedyną mą przyjemnością było wynaturzenie. Wystarczyło, aby myśl
jakaś była niezwykła, aby się sprzeciwiała zdrowemu rozsądkowi, iżbym się natychmiast
stał jej szermierzem, choćby mi przyszło paradować najbardziej nagannymi uczuciami.
Największą mą wadą było naśladowanie wszystkiego, co mnie uderzało nie pięknością,
ale dziwactwem; nie chcąc zaś przyznać się do naśladownictwa, rzucałem się w przesadę,
aby się wydać oryginalnym. Nic mi nie było dobre ani nawet znośne; nic nie było warte
trudu odwrócenia głowy; mimo to gdy się rozgrzałem w dyspucie, zdawałoby się, iż nie ma
w języku ancuskim dość napuszonych słów na pochwałę mego twierdzenia; wystarczyło
jednak stanąć po mojej stronie, aby zgasić cały ten zapał.
Był to naturalny skutek mego życia. Tryb ten mierził mnie, nie chciałem go wszelako
zmienić:
Si i ia e a ue a
e
a
e o puo o a po a i u e u e
a co da
o
uo do o e c e
a ³¹
a e.
Podobnie i ja dręczyłem mą duszę, aby ją omamić, i brnąłem we wszystkie przywary,
Konflikt wewnętrzny, Serce,
Rozum, Śmiech, Łzy,
Sobowtór
aby wyjść z samego siebie.
Ale podczas gdy próżność moja zabawiała się w ten sposób, serce cierpiało; prawie
stale był we mnie jeden człowiek, który się śmiał, a drugi, który płakał. Była to jakby nie-
ustanna walka głowy z sercem. Własne drwiny sprawiały mi niekiedy dotkliwą przykrość,
a najgłębsze zgryzoty pobudzały mnie do śmiechu.
Pewien człowiek chełpił się raz, iż nieprzystępny jest zabobonnym lękom i nie boi się
Zabobony, Szaleństwo,
Miłość
niczego. Przyjaciele włożyli mu do łóżka szkielet, następnie zaś zasadzili się w sąsiednim
³¹Si i ia e a ue a i e
a
uo do o e c e
a (wł.) — Podobny człowiekowi choremu, który nad
rzeką nie może znaleźć ukojenia, ale gdy dać mu czas, osłoni swój ból [wolne tłumaczenie; Red. WL].
Spowiedź dziecięcia wieku
pokoju, aby podpatrzyć chwilę jego powrotu. Nie usłyszeli nic; ale nazajutrz rano, skoro
weszli do pokoju, zastali go siedzącego na łóżku i bawiącego się kośćmi: postradał rozum.
Było we mnie coś z tego człowieka, z tą różnicą, iż moje ulubione kostki należały do
ukochanego szkieletu; były to szczątki mej miłości, wszystko, co z przeszłości we mnie
zostało.
Nie powiem wszelako, aby to szalone życie nie miało swoich dobrych chwil. Kom-
Zabawa, Sztuka
pani Desgenais'go byli to młodzi ludzie, bardzo interesujący, w znacznej części artyści.
Niekiedy pod pozorem orgii spędzaliśmy rozkoszne wieczory. Jeden z nich kochał się
wówczas w pięknej śpiewaczce, która czarowała nas świeżym i melancholijnym głosem.
Ileż razy zapamiętywaliśmy się, siedząc dokoła niej i słuchając, podczas gdy stół czekał
nakryty! Ileż razy któryś z nas w chwili, gdy otwierano butelki, trzymał w ręku tom La-
martine'a i czytał wzruszonym głosem! Trzeba było widzieć wówczas, jak znikała wszelka
inna myśl! Godziny uciekały tymczasem; i kiedy zasiadaliśmy do stołu, osobliwe, zaiste,
były z nas hulaki! nie mówiliśmy ani słowa i mieliśmy łzy w oczach.
Desgenais zwłaszcza, zazwyczaj człowiek najbardziej zimny i suchy pod słońcem, był
w te dni niesłychany; można by rzec poeta w szale liryzmu! Ale po takich wylewach
ogarniała go znowuż wściekła wesołość. Z chwilą gdy wino go rozgrzało, tłukł wszystko;
geniusz zniszczenia wyskakiwał mu z głowy w pełnym rynsztunku. Pamiętam jak zupełnie
już nieprzytomny ciskał krzesłem w zamknięte okno, czyniąc piekielny hałas.
Z ciekawością oddawałem się studiom nad tym dziwnym człowiekiem. Zdawał mi się
wybitnym typem pewnej klasy ludzi, którzy muszą gdzieś istnieć, ale których nie znałem.
Nie wiedziało się, patrząc na jego postępowanie, czy to rozpacz chorego, czy kaprysy
zepsutego dziecka.
W dnie świąteczne zwłaszcza zdradzał stan nerwowego podniecenia, w którym zacho-
Zabawa
wywał się jak istny student. Można było skonać ze śmiechu, patrząc na zimną krew z jaką
spełniał swoje szaleństwa. Jednego dnia namówił mnie, abyśmy wyszli pieszo o zmierz-
chu, ustrojeni w dziwaczne kostiumy, w maskach, z jakimiś instrumentami muzycznymi.
Przechadzaliśmy się w ten sposób całą noc, poważnie, pośród najokropniejszego zgieł-
ku. Spotkaliśmy dorożkarza, który spał siedząc na koźle; odprzęgliśmy konie, następnie,
udając gości wracających z balu, zaczęliśmy nań wołać głośno. Woźnica zbudził się; za
pierwszym uderzeniem bata, konie popędziły kłusem, zostawiając go w osłupieniu na
koźle. Tegoż samego wieczora zaszliśmy na Pola Elizejskie; Desgenais, widząc przejeż-
dżającą inną dorożkę, zatrzymał ją zupełnie jak opryszek; przestraszył woźnicę groźbami
i zmusił go, aby zszedł z kozła i położył się brzuchem na ziemi. Był to koncept, który
można było przypłacić życiem. Otworzył wszelako powóz; ujrzeliśmy wewnątrz młodego
człowieka i damę zmartwiałych z przerażenia. Desgenais szepnął mi, abym naśladował je-
go ruchy; za czym, otwarłszy oboje drzwiczek, zaczęliśmy wchodzić jednymi, a wychodzić
drugimi, tak iż w karetce nieszczęśliwa para wyobrażała sobie całą procesję bandytów.
Sądzę, iż ludzie, którzy głoszą, że świat daje doświadczenie, muszą być bardzo zdu-
Obraz świata, Kondycja
ludzka
mieni, że im się wierzy. Świat to jedynie mnóstwo wi w i nie ma żadnej styczności
między tymi wirami; wszystko trzyma się gromadami jak stada ptaków. Nawet poszcze-
gólne dzielnice jednego miasta nie są podobne do siebie: mieszkaniec Chaussée d'Antin
tyleż się może nauczyć na Marais co w Lizbonie. Prawdą jedynie jest, iż od czasu, jak
świat istnieje, przez wiry te przewija się siedem osobistości, zawsze tych samych: pierwsza
nazywa się nadzieja; druga sumienie; trzecia opinia; czwarta zawiść; piąta smutek; szósta
duma; siódma zaś nazywa się człowiek.
Byliśmy tedy, towarzysze moi i ja, niby stado ptaków i trzymaliśmy się razem do
wiosny, to igrając, to lecąc…
„Ale — powie czytelnik — wśród tego życia, co za kobiety miałeś? Nie widzę tu
rozpusty ucieleśnionej”.
O istoty, które nosiłyście miano kobiet, przeszłyście jak sen przez życie, które samo
Kobieta, Wspomnienia
było tylko snem, cóż o was powiem? Tam, gdzie nie było nigdy cienia nadziei, czy może
być wspomnienie? Gdzież was mam szukać? Cóż jest w pamięci ludzkiej bardziej niemego,
cóż bardziej zapomnianego od was?
Skoro mam mówić o kobietach, wymienię dwie; oto jedna:
Pytam was, co ma czynić biedna szwaczka, młoda i ładna, mająca osiemnaście lat,
Kobieta, Bieda, Strój,
Kobieta ”upadła”, Miłość
Spowiedź dziecięcia wieku
a tym samym pragnienia? Na ladzie ma powieść, w której jest mowa tylko o miłości; nie
ma żadnego wykształcenia, żadnych pojęć moralnych; wiecznie szyje przy oknie, pod któ-
rym wskutek zakazu policji nie przechodzą już procesje, ale pod którym krąży co wieczór
tuzin patentowanych dziewczyn uznanych przez tęż policję. Co ma czynić, powiedzcie,
kiedy, zmęczywszy ręce i oczy całodzienną pracą nad suknią albo kapeluszem, oprze się
przez chwilę o okno z zapadnięciem wieczoru? Ta suknia, którą uszyła, kapelusz, któ-
ry ubrała swymi biednymi i uczciwymi rękami, aby nakarmić rodzinę, stroją oto głowę
i ciało publicznej dziewczyny. Trzydzieści razy w ciągu dnia najęty powóz zatrzymuje się
u drzwi magazynu i wysiada zeń prostytutka opatrzona numerem jak ta dorożka, która
ją nosi; wchodzi, z lekceważącą miną mizdrzy się przed lustrem, przymierza, zdejmuje
i wkłada po dziesięć razy to smutne i cierpliwe dzieło jej niedospanych nocy. Widzi, jak
ta dziewczyna wyjmuje z kieszeni kilka sztuk złota, ona, która ma jedną na tydzień; oglą-
da ją od stóp do głów, mierzy oczyma jej strój, przeprowadza ją do powozu; a potem,
cóż chcecie? w ciemną noc jednego wieczora, gdy nie ma roboty, kiedy matka jest chora,
uchyla drzwi, wyciąga rękę i zaczepia przechodnia.
Oto historia pewnej znanej mi dziewczyny. Umiała trochę grać na fortepianie, trochę
rachować, trochę rysować, nawet trochę historii i gramatyki, wszystkiego po troszku. Ileż
razy przyglądałem się z przejmującym współczuciem temu smutnemu szkicowi natury,
okaleczonemu jeszcze przez społeczeństwo! Ileż razy śledziłem w tej głębokiej nocy bla-
de i chwiejne błyski cierpiącej i poronionej iskierki! Ileż razy siliłem się rozniecić kilka
zgasłych węgielków pod tym biednym popiołem! Długie jej włosy były istotnie koloru
popiołu, nazywaliśmy ją Kopciuszkiem.
Nie byłem dość bogaty, aby ją dać kształcić; za moim wpływem zainteresował się
nią Desgenais; kazał ją ćwiczyć we wszystkich talentach, których posiadała zarodki. Ale
niepodobna było uzyskać wyraźnych postępów; skoro nauczyciel odszedł, zakładała ręce
i siedziała tak przez całe godziny, wyglądając oknem. Cóż za dni! co za nędza! Zagroziłem
jej raz, że jeżeli nie zechce pracować, zostawię ją bez pieniędzy; wzięła się w milczeniu
do roboty; niebawem dowiedziałem się, że wychodzi po kryjomu. Dokąd? Bóg to wie.
Zanim odeszła, prosiłem, aby mi wyhaowała sakiewkę; zachowałem długo tę smutną
relikwię; wisiała w moim pokoju jako jedna z najsmutniejszych pamiątek wszystkiego co
tu, na ziemi, istnieje i ginie.
A oto druga.
Około dziesiątej wieczór, po zgiełkliwym i wyczerpującym dniu, udaliśmy się do Des-
genais'go, który wyprzedził nas o kilka godzin, aby dopełnić przygotowań. Skorośmy
przybyli, orkiestra rżnęła już od ucha i salon był pełny.
Większość kobiet stanowiły podrzędne aktorki; wytłumaczono mi, dlaczego więcej
są warte od innych: bo wszyscy dobijają się o nie.
Natychmiast rzuciłem się w wir walca. Zawsze przepadałem za tym rozkosznym
Taniec, Kobieta, Mężczyzna
w istocie tańcem; nie znam nic szlachetniejszego, nic godniejszego pięknej kobiety i mło-
dego chłopca; w porównaniu do walca wszystkie tańce są jedynie mdłą gimnastyką lub
też pozorem do najbardziej czczych rozmówek. Wszak to jest poniekąd prawdziwe po-
siadanie kobiety: trzymać ją pół godziny w ramionach, unosić ją, drżącą mimo woli i nie
bez przyczyny, w ten sposób, iż trudno określić, czy się ją ochrania, czy się ją gwałci.
Niektóre poddają się wówczas z tak rozkosznym zawstydzeniem, z tak słodką i czystą
ufnością, iż sami nie wiemy, czy to, czego się doświadcza przy nich, jest pragnieniem czy
lękiem i czy, przyciskając je do serca, chciałoby się zemdleć lub złamać je jak trzcinę.
Niemcy, gdzie wynaleziono ten taniec, są z pewnością krajem miłości.
Trzymałem w ramionach wspaniałą tancerkę włoskiego teatru przybyłą do Paryża na
Kobieta, Mężczyzna,
Taniec, Ciało
karnawał; była w stroju bachantki, w sukni ze skóry pantery. Nigdy nie widziałem nic
równie lubieżnego jak ta istota. Była wysoka i szczupła; walcując z nadzwyczajną chyżością,
robiła wrażenie, że się wlecze; patrząc na nią, rzekłoby się, że musi ciężyć tancerzowi,
tymczasem nie czuło się jej, biegła niby czarem.
Miała na piersiach olbrzymi bukiet, którego zapach upajał mnie mimo mej woli. Za
najlżejszym drgnieniem ramienia czułem ją, jak gnie się niby liany Indiów, tak słodko
i sympatycznie miękka, iż spowijała mnie niby zasłoną pachnącego jedwabiu. Za każdym
obrotem słychać było leciuchny szelest naszyjnika o metalowy pasek; poruszała się tak
bosko, iż zdawało mi się, że widzę piękną gwiazdę; a to wszystko z uśmiechem wróżki
Spowiedź dziecięcia wieku
gotowej ulecieć. Czuła i rozkoszna melodia walca zdawała się wypływać z jej warg, podczas
gdy głowa, obciążona lasem czarnych włosów splecionych w warkocze, chyliła się w tył,
jakby szyja za słaba była, aby ją udźwignąć.
Skoro walc się skończył, rzuciłem się w buduarze na krzesło; serce mi biło, byłem
nieprzytomny. „O Boże — wykrzyknąłem — jak to możliwe? O potworze wspania-
ły! o cudny płazie! jak ty się oplatasz, jak falujesz, słodka żmijo o gibkiej i cętkowanej
skórze! Jak krewniak twój, wąż, nauczył cię owijać się dokoła drzewa życia, z jabłkiem
w ustach. O Meluzyno! o Meluzyno! serca męskie należą do ciebie. Wiesz dobrze o tym,
czarodziejko, mimo tej miękkiej omdlałości, która wygląda, jakby się jej o tym nie śniło!
Wiesz dobrze, że gubisz, wiesz dobrze, że topisz, wiesz dobrze, że będzie cierpiał, kto cię
dotknie; wiesz dobrze, że umiera się od twoich uśmiechów, od woni twoich kwiatów,
od muśnięcia twego czaru: oto dlaczego się poddajesz tak miękko, oto dlaczego twój
uśmiech jest tak słodki, kwiaty tak świeże; oto dlaczego wspierasz tak łagodnie twoje
ramię na naszym ramieniu. O Boże! o Boże! czegóż ty więc chcesz od nas?”
Profesor Hallé rzekł straszne słowo: „Kobieta jest nerwową częścią ludzkości, mężczy-
Kobieta, Mężczyzna
zna jej częścią mięśniową”. Sam Humboldt, ów poważny mędrzec, powiedział, że dokoła
nerwów ludzkich istnieje niewidzialna atmosfera. Nie mówię o marzycielach, którzy idą
za okrężnym lotem nietoperzy Spalanzaniego i myślą, że znaleźli szósty zmysł w naturze.
Tajemnice tej natury, która nas stwarza, drwi z nas i nas zabija, takiej jak jest, dość są
straszliwe, potęgi jej dość głębokie, aby było jeszcze potrzeba zagęszczać otaczające nas
ciemności. Ale któryż człowiek może sądzić, że żył, jeśli przeczy potędze kobiet? jeśli
Kobieta
nigdy nie drżały mu ręce, w których trzymał kibić pięknej tancerki? jeśli nigdy nie od-
czuł tego nieujętego czegoś, tego drażniącego magnetyzmu, który w pełni balu, wśród
zgiełku instrumentów, wśród upału, od którego bledną świeczniki, wydziela się z młodej
kobiety, elektryzuje ją samą i unosi się dokoła niej niby zapach aloesu nad kadzielnicą
kołyszącą się na wietrze?
Trwałem w głębokim zdumieniu. Że podobne upojenie istnieje, kiedy się kocha, wie-
Ciało, Pożądanie, Miłość,
Zwierzę, Piękno
działem; wiedziałem, co to jest ta aureola, którą promieniuje ukochana. Ale żeby można
wzniecać takie bicie serca, wywoływać podobne wizje jedynie swą pięknością, kwiatami
i cętkowaną skórą dzikiego zwierzęcia, pewnymi ruchami, pewnym sposobem obracania
się w kółko wyuczonym od jakiegoś pajaca, zarysem pięknego ramienia; i to bez słowa,
bez myśli, nie racząc zdradzić, iż się wie o tym! Czymże był tedy chaos, jeśli to jest dzieło
siedmiu dni?
To co odczuwałem, to nie była wszelako miłość; nie mogę rzec inaczej, tylko że było to
pragnienie w tym znaczeniu, jakby mi się c cia o pi . Po raz pierwszy w życiu czułem, jak
w mej istocie drga struna obca memu sercu. Na widok tego pięknego zwierzęcia zaryczało
drugie zwierzę w moich trzewiach. Czułem dobrze, że nie powiedziałbym tej kobiecie, że ją
kocham, ani że mi się podoba, ani nawet że jest ładna; nie było na moich ustach nic prócz
ochoty ucałowania jej ust, powiedzenia jej: „Opleć mnie tymi niedbałymi ramionami;
oprzyj o mnie tę pochyloną głowę; przylgnij do moich ust tym słodkim uśmiechem”.
Moje ciało kochało jej ciało; byłem zamroczony jej pięknością niby winem.
Desgenais, przechodząc, zapytał co mi jest.
— Kto jest ta kobieta? — spytałem. Odparł:
— Co za kobieta? o kim mówisz?
Wziąłem go pod ramię i zawiodłem do sali. Włoszka dostrzegła nas z daleka. Uśmiech-
nęła się; uczyniłem krok wstecz.
— A, a — rzekł Desgenais — tańczyłeś z Marko?
— Któż to jest ta Marko? — spytałem.
— Ot, ta szelmeczka, która tam się śmieje; podoba ci się?
— Nie — odparłem — przetańczyłem z nią walca i chciałem wiedzieć jej imię; zresztą
nie widzę w niej nic osobliwego.
Mówiłem tak przez wstyd, ale zaledwie Desgenais odszedł, pobiegłem za nim.
— Bardzoś nagły! — rzekł śmiejąc się — Marko to nie jest zwyczajna dziewczyna;
żyje z nią — prawie po małżeńsku — pan de***, ambasador w Mediolanie. Jeden z je-
go przyjaciół przyprowadził ją do mnie. Ale — dodał — licz na mnie: pomówię z nią;
nie damy ci zginąć, chyba że nie będzie innej rady. Może się da uzyskać, aby została na
wieczerzy.
Spowiedź dziecięcia wieku
Z tym odszedł. Nie umiałbym wyrazić niepokoju, jaki uczułem, widząc, iż zbliża się
ku niej; ale nie mogłem podsunąć się do nich, zginęli w tłumie.
„Więc to prawda? — mówiłem sobie — do tego doszedłem? Jak to! w jednej chwili?
O Boże! czyżby to była istota, którą mam pokochać? Ale ostatecznie — myślałem — to
tylko zmysły; serce nie ma w tym żadnego udziału”.
W ten sposób siliłem się uspokoić. W chwilę później Desgenais uderzył mnie po
ramieniu.
— Za chwilę wieczerza — rzekł — poprowadzisz Marko; wie, że ci się podobała i tak
już ułożone.
— Słuchaj — rzekłem — nie wiem, co się ze mną dzieje. Mam uczucie, że jestem
Wulkanem kuternogą, który z zadymioną brodą, w kuźni swej okrywa Wenus pocałun-
kami. Wpija oszalałe oczy w jędrną skórę swej ofiary. Skupia się w widoku tej kobiety,
swego jedynego skarbu; sili się na śmiech radości, udaje, że drży ze szczęścia, równocze-
śnie zaś pamięta o ojcu swym Jowiszu, siedzącym na wysokości niebios.
Desgenais popatrzył na mnie bez odpowiedzi; ujął mnie za ramię i pociągnął z sobą.
— Zmęczony jestem — rzekł — smutny jestem; ten zgiełk mnie zabija. Chodźmy
Uczta
wieczerzać, to nas skrzepi.
Kolacja była wspaniała, ale ja się tylko przyglądałem. Nie mogłem tknąć niczego,
wargi miałem jak zastygłe. „Co panu?” — pytała Marko. Ale ja siedziałem jak posąg
i przyglądałem się jej od stóp do głów w niemym zdumieniu.
Zaczęła się śmiać, Desgenais, który przyglądał się nam z daleka, także. Stał przed nią
wielki kryształowy puchar, który odbijał tysiącem lśniących powierzchni blask świecz-
ników i mienił się jak pryzmat siedmioma kolorami tęczy. Wyciągnęła niedbale ramię
i napełniła go po brzegi złocistym cypryjskim winem, tym słodkim winem Wschodu,
które zdało mi się tak gorzkie na opustoszałym wybrzeżu na Lido.
— Masz — rzekła, podając mi — pe
oi a
i o io³².
— Dla ciebie i dla mnie — odparłem, podając jej z kolei puchar. Umoczyła usta
i wychyliłem go ze smutkiem, który zdawała się czytać w mych oczach.
— Niedobre? — rzekła.
— Nie — odparłem.
— Czy pana głowa boli?
— Nie.
— Czy pan zmęczony?
— Nie.
— Aha! zatem miłość?
Podczas gdy tak mówiła w swoim narzeczu, oczy jej spoważniały. Wiedziałem, że jest
z Neapolu, i że mimo woli, kiedy mówiła o miłości, Włochy tętniły w jej sercu.
Szaleństwo rosło. Trunek uderzał do głowy, trącano się szklankami; już na najbled-
Pijaństwo, Wino
sze lica występowała ta lekka purpura, jaką wino ubarwia twarze, jakby broniąc przystępu
rumieńcowi wstydu; zmieszany gwar, podobny przypływowi morza, szemrał jakby falą;
tu i ówdzie spojrzenia rozpłomieniały się, po czym nagle martwiały i zapadały w tępotę;
jakiś wiatr popychał wszystkie te mętne pijaństwa ku sobie. Kobieta jakaś podniosła się,
niby na morzu jeszcze spokojnym pierwsza fala, która czuje burzę i wzdyma się, aby ją
oznajmić; ręką nakazała milczenie, wypróżniła duszkiem szklankę: od szybkiego ruchu
rozplotły się jej włosy; złocisty płaszcz spłynął jej na ramiona; otworzyła usta, aby zain-
tonować bachancką piosenkę, oczy miała na wpół przymknięte. Oddychała z wysiłkiem;
parę razy chrapliwy dźwięk wyszedł z jej zdławionej piersi; śmiertelna bladość okryła ją
nagle, opadła z powrotem na krzesło.
Wówczas rozpoczął się zgiełk, który aż do końca wieczerzy — godzinę przeszło —
nie ustał ani na chwilę. Niepodobna było nic rozróżnić, ani śmiechów, ani śpiewu, ani
nawet krzyków.
— Cóż ty na to? — spytał Desgenais.
— Nic — odparłem — zatykam uszy i patrzę.
³²pe
oi a
i o io (wł.) — dla ciebie, moje dziecko.
Spowiedź dziecięcia wieku
Pośród tej bachanalii piękna Marko siedziała niema, nie pijąc, wsparta spokojnie na
swym nagim ramieniu, pogrążona w leniwej zadumie. Nie wydawała się zdziwiona ani
wzruszona.
— Czy nie chce pani iść w nasze ślady? — spytałem — ofiarowałaś mi przed chwilą
cypryjskiego wina; czy nie chcesz i sama skosztować?
Mówiąc to, napełniłem po brzeg duży kieliszek; podniosła go wolno, wypiła dusz-
kiem, następnie postawiła na stole i znowu stała się jakby nieobecna.
Im bardziej przyglądałem się tej Marko, tym bardziej zdała mi się dziwną; nic nie
bawiło jej, ale nic też nie nudziło. Równie trudne zdawało się pogniewać ją, co zrobić
jej przyjemność; robiła to, o co się ją prosiło, ale nic z własnego popędu. Wyobrazi-
łem sobie geniusza wiekuistego spoczynku i myślałem, że gdyby ten blady posąg nabrał
somnambulicznej zdolności ruchu, byłby podobny do Marko.
— Czy jesteś dobra czy zła? — mówiłem — smutna czy wesoła? Czy kocha cię kto?
Czy chcesz, aby cię kochano? Czy lubisz pieniądze, rozkosz, mów! konie, wieś, bale? Czym
żyjesz? o czym marzysz?
I na wszystkie te pytania, ten sam uśmiech, uśmiech bez radości i bez smutku, który
mówił: „Cóż mi to…?” — i nic więcej.
Zbliżyłem usta do jej ust; dała mi pocałunek roztargniony i niedbały jak ona sama,
następnie podniosła chusteczkę do ust.
— Marko — rzekłem — biada temu, kto by cię pokochał!
Opuściła na mnie czarne oczy, następnie zwróciła je do nieba i, podnosząc palec owym
gestem Włoszki niepodobnym do naśladowania, rzekła łagodnie wielkie kobiece słowo
swej ojczyzny: o e³³
Podano deser; wielu biesiadników wstało; jedni palili, drudzy siedli do gry, część
została przy stole; kobiety tańczyły, inne drzemały. Wróciła orkiestra, założono nowe
świece. Przypomniała mi się uczta Petroniusza: lampy gasnące dokoła uśpionych panów,
podczas gdy niewolnicy wchodzą na palcach i kradną srebra. Wśród tego piosenki szły
swoim trybem; trzej Anglicy, z typu owych martwych postaci, dla których kontynent
jest szpitalem, zawodzili na przekór wszystkim najbardziej posępną balladę, jaka wyłoniła
się kiedykolwiek z ich moczarów.
— Chodź — rzekłem do Marko — jedźmy!
Wstała i ujęła mnie pod ramię. „Do jutra!” — krzyknął za mną Desgenais i wyszliśmy
z sali.
Kiedyśmy się zbliżali do mieszkania Marko, serce biło mi gwałtownie; nie mogłem
mówić. Nie miałem pojęcia o podobnej kobiecie; nie doświadczała ani pragnienia, ani
wstrętu, nie wiedziałem, co myśleć, widząc, jak ręka moja drży obok tej martwej istoty.
Pokój jej był jak ona pełen mroku i rozkoszy; alabastrowa lampa oświecała go mdłym
blaskiem. Fotele, sofa były wygodne jak łóżko; sądzę, że wszystko tam było z puchu i je-
dwabiu. Na wstępie uderzył mnie silny zapach pastylek tureckich, nie tych, które u nas
sprzedaje się po ulicach, ale owych konstantynopolitańskich, które są najbardziej draż-
niącym i niebezpiecznym narkotykiem. Weszła pokojówka. Marko udała się z nią do
alkowy, nie mówiąc do mnie ani słowa, i za kilka chwil ujrzałem ją wyciągniętą, wspartą
na łokciu, wciąż w owej niedbałej pozie, jaką miała zazwyczaj.
Stałem i patrzyłem na nią. Szczególna rzecz, im więcej ją podziwiałem, im zdawała
mi się piękniejsza, tym bardziej gasły pragnienia, jakie we mnie budziła. Nie wiem, czy to
było magnetyczne oddziaływanie, ale milczenie jej i martwota udzielały mi się. Zrobiłem
jak ona; wyciągnąłem się na sofie na wprost alkowy i zimno śmierci zstąpiło mi w duszę.
Pulsowanie krwi w tętnicach to osobliwy zegar, którego tykanie czuje się jedynie
w nocy. Tracąc z oczu zewnętrzne przedmioty, człowiek skupia się w sobie;
własne
życie. Mimo zmęczenia i smutku nie mogłem zamknąć powiek; Marko utkwiła oczy we
mnie; patrzyliśmy na siebie w milczeniu i z wolna, jeżeli można się tak wyrazić.
— Co ty tam robisz? — rzekła wreszcie — nie przyjdziesz bliżej?
— Owszem — odparłem — jesteś bardzo piękna!
Usłyszałem słabe westchnienie podobne do skargi; jedna ze strun har odstroiła się.
Zwróciłem głowę i ujrzałem, iż blady świt jutrzenki barwi okna.
³³ o e (wł.) — może.
Spowiedź dziecięcia wieku
Wstałem i odsunąłem firanki; żywy blask wniknął do pokoju. Zbliżyłem się do okna
i zatrzymałem się kilka chwil; niebo było czyste, słońce bez chmur.
— Przyjdziesz wreszcie? — powtórzyła Marko.
Dałem znak, aby czekała jeszcze. Mieszkanie Marko znajdowało się w dzielnicy dość
Dzieciństwo,
Wspomnienia, Trup,
Kobieta, Mężczyzna
odległej; być może miała gdzieś i inne, dawała bowiem niekiedy przyjęcia. Bywali u niej
przyjaciele jej kochanka; toteż pokój, w którym znajdowaliśmy się w tej chwili był z pew-
nością jedynie rodzajem a o ie ; wychodził na Luksemburg: ogród rozciągał się w dali
przed mymi oczyma.
Niby korek, który zanurzony w wodzie drga niespokojnie pod obejmującą go ręką
i wyślizguje się między palcami, aby wypłynąć na powierzchnię, tak we mnie poruszało
się coś, czego nie mogłem pokonać ani usunąć. Na widok alej Luksemburgu zadrgało
mi serce, wszelka inna myśl zgasła. Ileż razy, wymknąwszy się poza szkołę, wyciągałem
się w cieniu na tych wzgórkach, z dobrą książką, pełen jakiejś szalonej poezji! Nieste-
ty bowiem, takie tylko wybryki znało moje dziecięctwo… Na ogołoconych drzewach,
na pożółkłych trawnikach, odnajdywałem wszystkie te wspomnienia. Tu, mając dziesięć
lat, przechadzałem się z bratem i z nauczycielem domowym, rzucając chleb biednym
zziębniętym ptaszynom; tam, siedząc w kąciku, patrzałem godziny całe na dziewczynki
tańczące wkoło; słuchałem, jak moje naiwne serce bije w takt reenu ich dziecinnych
piosneczek; tam, wracając z kolegium, przeszedłem tysiąc razy tę samą aleję, zatopiony
w jakimś wierszu Wergilego, podbijając nogą kamyczek.
— O, moje dziecięctwo! tyżeś to! — wykrzyknąłem. — O Boże! tyżeś to tutaj!
Obróciłem się. Marko usnęła, lampa zgasła, światło dzienne przeobraziło cały wy-
gląd pokoju; obicia, które wydawały mi się lazurowoniebieskie, miały odcień zielonkawy
i spłowiały; Marko, piękna statua wyciągnięta w alkowie, była sina jak trup.
Zadrżałem mimo woli; spojrzałem w alkowę, potem na ogród; głowa moja, wyczer-
pana, zaczęła mi ciężyć. Postąpiłem kilka kroków i usiadłem przed otwartym sekretarzy-
kiem koło drugiego okna. Oparłem się oń i patrzyłem machinalnie na list zostawiony
na wierzchu; zawierał tylko kilka słów. Odczytałem je kilka razy bezmyślnie, aż wreszcie
stopniowo pojąłem ich znaczenie; uderzyło mnie ono nagle, mimo iż niepodobna mi było
zrozumieć wszystkiego. Wziąłem list i przeczytałem te słowa skreślone lichą ortografią:
„Umarła wczoraj. O jedenastej wieczór, czuła że słabnie; przywołała mnie
i rzekła: »Ludwisiu, idę za moją koleżanką; idź do sza i zdejm prześcieradło,
które wisi na gwoździu; to od pary z tamtym.« Przypadłam z płaczem do jej
kolan; ale ona wyciągnęła rękę, wołając: »Nie płacz! nie płacz!« I wydała takie
westchnienie…”
Reszta była podarta. Nie umiem oddać wrażenia, jakie wywarł na mnie ten posępny
urywek; odwróciłem papier i ujrzałem adres Marko, wczorajszej daty.
— Umarła? kto umarł? — wykrzyknąłem mimo woli, idąc ku alkowie. — Umarła?
kto taki? kto taki?
Marko otworzyła oczy, ujrzała mnie siedzącego na łóżku z listem w dłoni.
— Moja matka — rzekła — umarła. Nie przyjdziesz?
To mówiąc, wyciągnęła rękę.
— Cicho — rzekłem — śpij, zostaw mnie tu.
Odwróciła się i zasnęła. Patrzałem na nią jakiś czas, aż wreszcie, upewniwszy się, że
nie słyszy, oddaliłem się i wyszedłem po cichu.
ł
Jednego dnia siedziałem w towarzystwie Desgenais'go przy kominku. Okno było otwarte;
był to jeden z pierwszych dni marca, owych zwiastunów wiosny; było po deszczu, łagodny
zapach wionął od ogrodu.
— Co zrobimy, przyjacielu — rzekłem — kiedy przyjdzie wiosna? Czuję chętkę do
podróży.
— Będę robił — odparł Desgenais — to, co robiłem w zeszłym roku: skoro przyjdzie
pora, pojadę na wieś.
Spowiedź dziecięcia wieku
— Jak to! — odparłem — co roku zatem robisz jedno i to samo? Rozpoczniesz tedy
na nowo życie z ubiegłego roku?
— A cóż mam robić? — odparł.
— Słusznie! — wykrzyknąłem, zrywając się — tak, cóż mam robić? dobrze powie-
działeś. Och! Desgenais! jak mnie to wszystko męczy! Czy ciebie nigdy nie znużyło życie,
jakie prowadzisz?
— Nie — odparł.
Stałem przed ryciną przedstawiającą Magdalenę na pustyni; mimo woli złożyłem rę-
ce…
— Cóż ty robisz? — spytał Desgenais.
— Gdybym był malarzem — odparłem — i chciał wymalować melancholię, nie
przedstawiłbym młodej zadumanej dziewczyny z książką w ręku.
— Co ciebie dziś napadło? — rzekł, śmiejąc się.
— Nie, doprawdy — ciągnąłem — ta płacząca Magdalena ma czoło wezbrane nadzie-
ją; ta blada i chorowita ręka, na której wspiera głowę, jeszcze nasycona jest wonnościami,
jakie wylała na stopy Chrystusa. Czy nie widzisz na tej pustyni całego tłumu myśli, które
się modlą? To nie jest melancholia.
— To kobieta, która czyta — odparł suchym głosem.
— I szczęśliwa kobieta — rzekłem — i szczęśliwą książkę.
Deagenais zrozumiał; ujrzał, iż owłada mną głęboki smutek. Spytał, czy mam jaką
przykrość. Wahałem się z odpowiedzią; czułem, jak mi się serce łamie.
— Mój drogi Oktawie — rzekł — jeżeli masz jaki powód do zgryzoty, nie wahaj się
mi go powierzyć; mów otwarcie, a znajdziesz we mnie przyjaciela.
— Wiem — odparłem — ja mam przyjaciela; ale moja zgryzota nie ma przyjaciela.
Nalegał, abym się wytłumaczył.
— I na cóż się to zda — rzekłem — skoro ty nic nie poradzisz, ani ja też nie? Czy
chodzi ci o dno mego serca, czy o byle słowo i zdawkową wymówkę?
— Bądź szczery — rzekł.
— Zatem — odparłem — zatem, przyjacielu, udzieliłeś mi swego czasu, rady, proszę
cię tedy, abyś mnie wysłuchał, jak ja cię wysłuchałem wówczas. Pytasz, co mam na sercu;
powiem ci.
Weź pierwszego z brzegu człowieka i powiedz mu: „Widzisz tu ludzi, którzy trawią
Zabawa, Pożądanie,
Rozkosz, Bogactwo,
Samotność
życie na pijatyce, konnej jeździe, zabawie, grze, na wszystkich uciechach; żadna zapora ich
nie wstrzyma, prawem jest dla nich zachcenie, kobiet mają w brud; zwyczajnie, bogacze.
Innych trosk ani śladu; każdy dzień jest dla nich świętem”. Jak myślisz? O ile ten człowiek
nie jest pobożnym ascetą, odpowie ci, że to, ot, słabość ludzka, o ile nie powie po prostu,
że to najwyższe szczęście, jakie sobie można wyobrazić.
Daj mu tedy skosztować tego życia; posadź go do stołu z kobietą przy boku, z kie-
liszkiem w ręku, nasyp mu co rano garść złota do kieszeni, a potem powiedz: „Oto twoje
życie. Podczas gdy będziesz zasypiał przy boku kochanki, koniki będą parskać w stajni;
podczas gdy będziesz harcował na koniu po wysypanej piaskiem alei, wino będzie trawiło
się w piwnicy; podczas gdy będziesz w nocy pił i hulał, bankierzy będą pomnażali twój
dobytek. Wystarczy ci pragnąć, pragnienie twoje jest rzeczywistością. Jesteś najszczęśliw-
szym z ludzi; ale bacz, że jednego dnia wypijesz ponad miarę i nie odnajdziesz w sobie
zwyczajnej jurności. Oto wielkie nieszczęście; po każdej bowiem klęsce można się po-
cieszyć, wyjąwszy tę. Pewnej nocy będziesz galopował po lesie z wesołymi kompanami;
koń potknie się, wpadniesz w dół pełen błota i oto grozi ci, że towarzysze, zamroczeni
winem, pośród radosnych fanfar, nie usłyszą twoich rozpaczliwych krzyków; uważaj, aby
nie przejechali, nie zauważywszy cię; aby zgiełk ich wesela nie przepadł w lesie, pod-
czas gdy ty będziesz się wlókł w ciemności z połamanymi członkami. Jednego wieczora
zgrasz się; bywają takie złe dni. Kiedy wrócisz do domu i usiądziesz w podle kominka,
strzeż się bić w czoło, dawać upust łzom żalu wilżącym twoje powieki, wodzić z goryczą
oczami szukając przyjaciela; strzeż się zwłaszcza pomyśleć nagle w samotności o tych,
którzy gdzieś, pod słomianą strzechą, żyją w spokojnym stadle i zasypiają, trzymając się
za rękę; naprzeciwko ciebie bowiem, na twym wspaniałym łożu będzie siedziała, jako
jedyna powiernica, blada istota będąca kochanką twoich talarów. Nachylisz się nad nią,
aby ulżyć swej zdławionej piersi, ona zaś pomyśli, że jesteś bardzo smutny i że musiałeś
Spowiedź dziecięcia wieku
zgrać się porządnie; łzy w twoich oczach zatroskają ją bardzo, są bowiem zdolne pozba-
wić ją nowej sukni i ściągnąć jej pierścienie z palców. Nie mów jej, do kogo zgrałeś się
dziś wieczór; mogłaby go łatwo spotkać jutro i zacząć się wdzięczyć do twojej ruiny. Oto
słabość ludzka; czy jesteś do niej zdolny? Czy jesteś człowiekiem? strzeż się przesytu;
to też nieuleczalna choroba; nieboszczyk wart jest więcej niż żywy zmierżony do życia.
Czy masz serce? strzeż się miłości; to dla rozpustnika więcej niż choroba, to śmieszność;
rozpustnicy płacą swoje kochanki, a kobieta przedajna ma prawo gardzić tylko jednym
człowiekiem: tym, który ją kocha. Czy masz namiętności? uważaj na swą twarz; to wstyd
dla żołnierza odrzucać zbroję, a dla rozpustnika zdradzać, iż zależy mu na czymkolwiek:
chlubą jego jest dotykać wszystkiego rękami z marmuru pomazanymi oliwą, po których
wszystko powinno się ześlizgiwać. Jesteś zapalny? Jeżeli chcesz żyć, naucz się zabijać: wi-
no wiedzie niekiedy do zwady. Masz sumienie? bacz na swój sen; rozpustnik, który kaja
się zbyt późno, jest jak okręt który nabrnie wodą: nie może ani wrócić do brzegu, ani
dalej płynąć; daremnie popychają go wiatry. Ocean ciągnie go, okręca się tedy kilka razy
i znika. Jeśli masz ciało, lękaj się cierpienia; jeśli masz duszę, lękaj się rozpaczy. O nie-
szczęśliwy! Strzeż się ludzi; dopóki będziesz szedł drogą, po której stąpasz, będzie ci się
zdawało, iż widzisz olbrzymią równinę, gdzie ukwieconą girlandą rozwija się korowód
tancerzy, trzymających się za ręce niby ogniwa łańcucha; ale to jedynie zwodny cud; ci,
którzy patrzą pod stopy, wiedzą, że tańczą na nitce jedwabiu rozpiętej nad otchłanią i że
otchłań chłonie w milczeniu wiele spadających ciał bez jednej zmarszczki na powierzchni.
Niech ci się noga nie powinie! Sama natura czuje, jak umykają się przed tobą jej boskie
wnętrzności; drzewa i trzciny nie poznają cię już; zgwałciłeś prawa swej matki, nie jesteś
już bratem maluczkich, ptaszyny polne milkną na twój widok. Jesteś sam! Myśl o Bogu!
Jesteś sam w jego obliczu, stoisz przed nim niby zimny posąg na piedestale swej woli.
Niebieskie deszcze nie orzeźwiają cię już, ale podmywają cię, drążą. Wiatr, który wieje
mimo, nie daje ci już pocałunku życia, świętego współistnienia ze wszystkim, co oddy-
cha; chwieje tobą, potrząsa tobą. Każda kobieta, którą tulisz w ramiona, bierze iskrę twej
siły, nie oddając ci w zamian swojej; szpik twój kradną majaki; tam, gdzie padnie kropla
twego potu, kiełkują owe posępne rośliny, które wschodzą na cmentarzach. Umieraj! Je-
steś wrogiem wszystkiego, co kocha; załam się pod brzemieniem samotności; nie czekaj,
aż się zestarzejesz; nie zostawiaj po sobie dziecka, nie utrwalaj skażonej krwi; rozwiej się,
jak dym, nie odbieraj kiełkującemu ziarnu ani jednego promyka słońca!
Domawiając tych słów, padłem na fotel; strumień łez puścił mi się z oczu.
— Ach, Desgenais — wykrzyknąłem, szlochając — nie to mi mówiłeś. Czyż nie
wiedziałeś tego? a jeśli wiedziałeś, czemuś mi nie powiedział?
Ale Desgenais siedział sam ze złożonymi rękami; blady był jak giezło, długa łza spły-
wała mu po licu.
Nastała chwila milczenia. Zegar zaczął bić; nagle przypomniałem sobie, iż ściśle rok
Czas
temu, o tej samej godzinie, odkryłem, że kochanka mnie zdradza.
— Słyszysz ten zegar? — wykrzyknąłem — słyszysz? Nie wiem, co wydzwania w tej
chwili; ale to jakaś straszliwa godzina, która zaważy w moim życiu.
Tak mówiłem w uniesieniu, niezdolny rozróżnić, co się dzieje we mnie. Równocześnie
wbiegł do pokoju służący; ujął mnie za rękę, odciągnął na bok i rzekł po cichu:
— Panie, przychodzę oznajmić, że ojciec pański umiera; miał atak apopleksji i lekarze
nie mają nadziei.
Spowiedź dziecięcia wieku
CZĘŚĆ TRZECIA
ł
Ojciec mieszkał na wsi, dość daleko od Paryża. Skoro przybyłem, spotkałem w drzwiach
lekarza, który rzekł:
— Spóźnił się pan; ojciec pragnął pana widzieć ostatni raz.
Ojciec, Syn, Syn
marnotrawny, Miłość,
Śmierć
Wszedłem i ujrzałem ciało.
— Proszę — rzekłem do lekarza — każ pan, aby wszyscy wyszli i aby mnie zostawiono
samego; ojciec miał mi coś do powiedzenia i powie mi.
Służba oddaliła się; wówczas, zbliżyliśmy się do łóżka: podniosłem łagodnie całun.
Ale zaledwie ujrzałem ojca, rzuciłem się, aby go uściskać, i straciłem przytomność.
Kiedy przyszedłem do siebie, usłyszałem, jak ktoś mówił: „Jeśli zażąda, odmówcie,
pod jakim bądź pozorem”. Zrozumiałem, iż chciano mnie oddalić od mar; udałem, że
nie słyszę. Widząc, że jestem spokojny, zostawiono mnie. Zaczekałem, aż wszyscy ułożą
się do snu, i wziąwszy świecznik, udałem się do pokoju ojca. Zastałem tam młodego
księdza, który sam siedział przy łóżku.
— Księże — rzekłem — wydzierać sierocie ostatnią noc przy łożu ojca, to śmiałe
przedsięwzięcie: nie wiem, kto mógł je panu zlecić. Niech ksiądz zostanie w przyległym
pokoju; biorę wszystko na siebie.
Ksiądz wyszedł. Jedyny świecznik stojący na stole oświecał łóżko; usiadłem na miejscu
duchownego i odsłoniłem jeszcze raz twarz, której nigdy już nie miałem oglądać.
— Co chciałeś mi rzec, ojcze? — spytałem — jaka była twoja ostatnia myśl, kiedyś
szukał oczyma swego dziecka?
Ojciec pisywał dziennik, gdzie miał zwyczaj notować dzień po dniu wszystko, co robił.
Dziennik ten leżał na stole; zbliżyłem się doń i ukląkłem; na otwartej stronie widniały
tylko te słowa: „Bądź zdrów, synu, kocham cię i umieram”.
Nie wylałem ani jednej łzy, żaden szloch nie wyszedł z moich warg; gardło mi się
ścisnęło, usta były jak zapieczętowane; patrzałem na ojca bez ruchu.
Znał moje życie; wybryki moje niejeden raz dały mu przyczynę do skargi lub nagany.
Za każdym widzeniem mówił mi o przyszłości, o młodości mej i szaleństwach. Rady
jego ocaliły mnie nieraz w krytycznej chwili; a miały wielką moc, ponieważ życie jego
było od początku do końca wzorem cnoty, spokoju i dobroci. Domyślałem się, iż przed
śmiercią pragnął mnie widzieć, aby próbować jeszcze raz odwrócić mnie od drogi, na jaką
zabrnąłem; ale zgon przyszedł zbyt szybko; uczuł nagle, iż ma zaledwie czas na powiedzenie
jednego słowa, i powiedział, że mnie kocha.
ł
Skromna drewniana krata okalała grób ojca. W myśl jego stanowczej i od dawna wyrażo-
nej woli, pochowano go na wiejskim cmentarzu. Bywałem tam codziennie, spędzałem po
kilka godzin na ławeczce wewnątrz grobowca. Poza tym żyłem samotnie w tym samym
domu, gdzie ojciec umarł; miałem przy sobie tylko jednego służącego.
Mimo wszystkich mąk, jakie niosą ze sobą namiętności, nie można porównywać utra-
Śmierć, Żałoba, Milczenie,
Ojciec, Syn, Dziecko
pień życia z grozą śmierci. Pierwsza rzecz, jaką uczułem siadając przy łóżku ojca, było to,
że jestem dzieckiem, które nic nie wie i nic nie zna; mogę rzec nawet, iż serce moje od-
czuło jego śmierć jako ból fizyczny; uginałem się niekiedy wyłamując ręce niby zbudzony
ze snu terminator.
Przez pierwsze miesiące pobytu na wsi nie postało mi w głowie myśleć ani o przeszło-
ści, ani o przyszłości. Nie miałem uczucia, abym to a żył dotąd; to, czego doświadczałem,
to nie była rozpacz; nie było to w niczym podobne do wściekłych bólów, jakie przesze-
dłem; była to tylko jakaś omdlałość, jakieś powszechne znużenie i obojętność, ale połą-
czone z trawiącą mnie wewnętrznie ostrą goryczą. Trzymałem cały dzień książkę w ręku,
ale czytałem niewiele lub, aby rzec lepiej, nic; sam nie wiem, nad czym dumałem. Nie
miałem w głowie żadnej myśli; wszystko we mnie było milczeniem; otrzymałem cios tak
gwałtowny, a zarazem tak trwały, iż stałem się jak gdyby zupełnie bierną istotą, nic nie
odzywało się we mnie.
Służący mój, nazwiskiem Larive, bardzo był przywiązany do ojca; był to może, po
Sługa
Spowiedź dziecięcia wieku
samym ojcu, najlepszy człowiek, jakiego kiedy znałem. Był tego samego wzrostu i donaszał
ubrania ojca, nie miał bowiem liberii. Był prawie w tym samym wieku, to znaczy, iż włosy
zaczynały mu się bielić; nie rozstając się z ojcem dwadzieścia lat, nabrał coś z jego obejścia.
Podczas gdy ja przechadzałem się w pokoju po obiedzie, słyszałem, jak on robi to samo
w przedpokoju; mimo iż drzwi były otwarte, nie wchodził nigdy i nie mówiliśmy do siebie
ani słowa; ale od czasu do czasu spoglądaliśmy na siebie płacząc. W ten sposób mijały
wieczory i słońce od dawna się schowało, zanim mi przyszło na myśl zażądać światła lub
też jemu przynieść mi je.
Wszystko zostało w domu tak jak wprzódy; nie ruszyliśmy z miejsca ani kawałka
papieru. Wielki skórzany fotel, w którym siadywał ojciec, stał koło kominka; stół, książki,
toż samo; szanowałem nawet kurz na meblach, pomnąc, iż ojciec nie lubił, aby je ktoś
ruszał. Ten samotny dom, przywykły do ciszy i spokoju, nie zauważył nic; zdawało mi
się tylko, iż niekiedy mury spoglądają na mnie ze współczuciem, kiedy się zawijałem
w robdeszan³⁴ ojcowski i siadałem w jego fotelu. Zdawało mi się, iż jakiś wątły głos szepce:
„Gdzież ojciec? toć widzimy, że to sierota”.
Otrzymałem z Paryża kilka listów; odpisałem, iż pragnę spędzić lato sam na wsi,
jak to zwykł czynić ojciec. Zaczynałem czuć tę prawdę, iż w każdym nieszczęściu jest
coś dobrego, i że mimo wszystko wielka boleść jest wielkim wypoczynkiem. Jaką bądź
nowinę przynosi wysłaniec boży, kiedy nas uderza w ramię, spełnia zawsze ten dobry
uczynek, iż budzi nas do życia, i że tam, gdzie on mówi, wszystko milknie. Przelotny ból
bluźni i obwinia niebo; wielka boleść nie bluźni i nie obwinia, ale słucha.
Rankiem spędzałem godziny całe na kontemplacji przyrody. Okna moje wychodzi-
ły na głęboką dolinę, pośród której wznosiła się dzwonnica wiejska; okolica była uboga
i spokojna. Widok wiosny, rodzących się kwiatów i liści, nie wywierał na mnie owego po-
sępnego wrażenia, o którym mówią poeci, w kontrastach życia dopatrujący się szyderstwa
śmierci. Sądzę, iż ta pusta myśl, o ile nie jest rozmyślnie ukutą antytezą, da się odnieść
jedynie do serc czujących połowicznie. Gracz, który z płonącymi oczami i próżnymi rę-
koma wychodzi o świcie z jaskini, może się czuć w niezgodzie z naturą, niby świecznik
dogasający przy orgii; ale co mogą rzec rozwijające się liście dziecku, które straciło ojca?
Łzy płynące mu z oczu to siostry rosy; liście wierzb toż to także łzy! Patrząc na niebo, na
lasy i łąki, zrozumiałem, czym są ludzie wierzący w to, iż zdołają się pocieszyć.
Larive zarówno nie miał ochoty pocieszać mnie, jak pocieszać samego siebie. Tuż
Sługa, Pan, Żałoba
po śmierci ojca lękał się, bym nie sprzedał domu i nie zabrał go do Paryża. Nie wiem,
czy znał moje ubiegłe życie; ale zrazu był widocznie niespokojny, skoro zaś ujrzał, iż się
rozgaszczam w domu, pierwsze jego spojrzenie wniknęło mi aż do serca. Było to w dniu,
w którym sprowadziłem z Paryża wielki portret ojca; kazałem go zawiesić w jadalni. Skoro
Larive wszedł, aby nakryć do stołu, ujrzał go; stanął wahając się, spoglądając kolejno to
na portret, to na mnie; miał w oczach radość tak smutną, iż nie mogłem się jej oprzeć.
Zdawał się mówić: „Cóż za szczęście! będziemy tedy cierpieć w spokoju!” Podałem mu
rękę, którą okrył pocałunkami szlochając.
Pielęgnował, aby tak rzec, moją boleść niby panią swojego bólu. Kiedy szedłem rano
na grób, zastawałem go, jak podlewał kwiaty; na mój widok oddalał się i wracał do domu.
Towarzyszył mi w moich wycieczkach; ponieważ ja jechałem konno, a on szedł piechotą,
nie chciałem pozwolić na to; ale ledwie zapuściłem się sto kroków w dolinę, widziałem
go z kijem w ręku, jak szedł za mną ocierając sobie czoło. Kupiłem mu we wsi małego
konika i w ten sposób włóczyliśmy się po lasach.
Kilka znajomych osób z okolicy bywało wprzódy często w naszym domu. Zamkną-
łem się przed nimi, mimo iż z przykrością; ale nie mogłem znieść niczyjego widoku.
Zagrzebany tak w samotności wziąłem się po upływie jakiegoś czasu do przejrzenia pa-
Ojciec, Syn, Syn
marnotrawny, Dziedzictwo
pierów ojca. Larive przyniósł mi je z pobożnym szacunkiem i, rozwiązując pliki drżącą
ręką, położył je przede mną.
Już przy pierwszych stronicach uczułem w sercu ową świeżość, jaka ożywia powie-
trze dokoła spokojnego jeziora; słodka pogoda duszy mego ojca wydzielała się niby za-
pach z tych zapylonych kartek w miarę, jak je rozwijałem. Objąłem oczyma dziennik
jego życia; mogłem liczyć dzień po dniu uderzenia tego szlachetnego serca. Zatopiłem
³⁴ o de a — szlaok; luźny, długi płaszcz wełniany noszony po domu; popularny w XVIII.
Spowiedź dziecięcia wieku
się w łagodnym i głębokim marzeniu; mimo poważnego i męskiego charakteru, któ-
ry nadawał ton całości, odkrywałem niewymowny wdzięk, kwiat jego dobroci. Podczas
czytania wspomnienie jego śmierci mieszało się bez ustanku z opowieścią tego życia; nie
umiem wyrazić, z jakim smutkiem szedłem za tym przejrzystym strumieniem, który oto
utonął w oceanie.
„O mężu sprawiedliwy! — wykrzyknąłem — człowieku bez trwogi i zmazy! ileż nie-
winności w twoim doświadczeniu! Oddanie dla przyjaciół, anielska tkliwość dla mej mat-
ki, podziw dla natury, wzniosła miłość Boga, oto twoje życie; nie było w twoim sercu
miejsca na nic innego. Dziewiczy śnieg na szczycie gór nie jest czystszy niż twoja święta
starość; twoje białe włosy są doń podobne. O ojcze! ojcze! daj mi je; młodsze są niż moje
jasne kędziory. Daj mi żyć i umrzeć jak ty; w ziemi, w której ty śpisz, pragnę zasadzić
zieloną gałązkę mego nowego życia; zroszę ją mymi łzami, Bóg, opiekun sierot, pozwoli
temu zbożnemu zielu wyróść na boleści dziecka i wspomnieniu starca”.
Odczytawszy szacowne karty, ułożyłem je po porządku. Postanowiłem też pisać dzien-
nik; kazałem oprawić zeszyt zupełnie podobny do ojcowskiego i szukając starannie w za-
piskach ojca najdrobniejszych zatrudnień jego życia, starałem się kierować wedle nich.
Tak więc o każdej porze dnia zegar, wybijając godziny, sprowadzał mi łzy do oczu: „Oto
— mówiłem sobie — co ojciec robił o tej godzinie”; i, czy to było czytanie, przechadzka
lub posiłek, nie omieszkałem go naśladować. Przyzwyczaiłem się w ten sposób do spokoj-
nego, regularnego życia; ta ścisła punktualność miała nieskończony urok dla mego serca.
Kładłem się z uczuciem błogości, które smutek mój czynił tym milszym. Ojciec zajmo-
wał się wiele ogrodem; resztę dnia wypełniały mu książki, przechadzki, roztropny podział
między ćwiczenia ciała a zabawy ducha. Równocześnie przejąłem i jego dobroczynność
i w dalszym ciągu wspierałem biedaków, którymi on się zajmował. Wypytywałem się
w czasie moich wycieczek o ludzi, którym mogłem dopomóc; nie brakło ich w okolicy.
Niebawem biedni nauczyli się drogi do mego domu; mamż rzec? tak, powiem śmiało:
gdzie serce jest dobre, tam boleść jest zdrowa. Po raz pierwszy w życiu byłem szczęśliwy;
Bóg błogosławił moje łzy, a boleść uczyła mnie cnoty.
ł
Przechadzając się jednego wieczora po lipowej alei wiodącej ku wiosce, ujrzałem wycho-
Arkadia, Kobieta
dzącą z ustronnego domku młodą kobietę. Była ubrana bardzo skromnie i zakwefiona,
tak iż nie mogłem rozpoznać jej twarzy; kibić i chód zdały mi się wszelako tak urocze,
iż mimo woli wiodłem za nią jakiś czas spojrzeniem. Kiedy przechodziła przez sąsiednią
łąkę, biała kózka pasąca się swobodnie w polu podbiegła ku niej; nieznajoma popieściła
się z nią trochę i rzuciła oczyma dokoła, jak gdyby szukając jej ulubionego ziela. Ujrza-
łem w pobliżu dziką morwę; urwałem gałąź i podszedłem, trzymając ją w ręce. Kózka
zbliżyła się z wolna i lękliwie; po czym zatrzymała się niepewna. Pani ośmieliła ją gestem,
ale bydlątko spoglądało na nią niespokojnie; wówczas podeszła ku mnie i dotknęła ręką
gałęzi: natychmiast kózka zaczęła skubać liście. Skłoniłem się i nieznajoma poszła swoją
drogą.
Wróciwszy do domu, pociągnąłem za język Larive'a: opisałem mu ów domek z ogród-
kiem i spytałem, czy nie wie, kto tam mieszka. Okazało się, iż zamieszkują go dwie kobie-
ty: jedna starsza, ciesząca się sławą wielkiej nabożności, i druga młoda, nazwiskiem pani
Pierson. Ją to właśnie spotkałem. Spytałem, kim jest i czy bywała u ojca; objaśnił mnie,
że jest wdową, że prowadzi życie bardzo ciche i że widywał ją u ojca niekiedy, ale rzadko.
Na tym skończył się mój wywiad; za czym wyszedłszy znowu, udałem się z powrotem do
alei lipowej, gdzie usiadłem na ławce.
Na widok kózki, która podeszła ku mnie, ogarnął mnie nagle jakiś nieokreślony smu-
tek. Wstałem, nie bardzo wiedząc co robię, i pobiegłszy okiem ku ścieżce, którą oddaliła
się pani Pierson, puściłem się nią zadumany. Niebawem znalazłem się bardzo głęboko
wśród gór.
Była blisko jedenasta wieczór, kiedy pomyślałem o powrocie; wyczerpany długim
marszem, skierowałem się ku jakiejś zagrodzie, aby poprosić o szklankę mleka i kawałek
chleba. Równocześnie spadły duże krople deszczu, zwiastując burzę. Mimo iż w domu
Spowiedź dziecięcia wieku
świeciło się i słyszałem wewnątrz jakiś ruch, nikt nie odpowiedział na moje pukanie;
zbliżyłem się tedy do okna, aby zajrzeć, co się tam dzieje.
Ujrzałem dużą izbę, w której na kominku płonął tęgi ogień; gospodarz, znajomy mi,
siedział w podle łóżka. Zapukałem w szybę, wołając go po imieniu. W tej samej chwili
drzwi otworzyły się; z wielkim zdumieniem ujrzałem panią Pierson (poznałem ją natych-
miast), która spytała, kto puka.
Tak dalece nie spodziewałem się jej tam zastać, iż musiała spostrzec moje zdziwienie.
Wszedłem do izby, prosząc o użyczenie mi przytułku. Nie wyobrażałem sobie, co mogła
robić o tej porze w chacie stojącej niemal w szczerym polu; naraz żałosny głos wychodzący
z łóżka sprawił, iż odwróciłem głowę i ujrzałem żonę gospodarza wyciągniętą na pościeli,
ze śmiercią na obliczu.
Wróciwszy za mną do izby, pani Pierson usiadła na wprost biednego człowieka, który
zdawał się złamany bólem; dała mi znak, abym nie robił hałasu: chora spała. Wziąłem
krzesło i siadłem w kącie, czekając, aż burza przejdzie.
Siedząc tak, widziałem, jak ona od czasu do czasu wstaje, podchodzi do łóżka, mówi
Miłosierdzie, Kobieta,
Choroba
coś do gospodarza. Jedno z dzieci, które wziąłem na kolana, powiedziało mi, iż pani Pier-
son przychodzi co wieczór od czasu, jak matka jest chora, a niekiedy spędza tam i noc.
Pełniła zadania siostry miłosierdzia; nie było innej w całej okolicy i tylko jeden lekarz,
wielki nieuk.
— To Brygida-Różyczka — rzekło dziecko po cichu — czy pan jej nie zna?
— Nie — odparłem tak samo po cichu — dlaczego ją tak zowią?
Dziecko odparło że nie wie: może dlatego, iż swego czasu otrzymała nagrodę cnoty³⁵
i że zostało jej to miano.
Tym razem pani Pierson nie miała welonu; mogłem przyjrzeć się swobodnie jej ry-
som; skoro dziecko zbiegło mi z kolan, podniosłem głowę. Stała przy łóżku, trzymała
w ręku filiżankę, podając ją gospodyni, która się obudziła właśnie. Wydała mi się blada
i bardzo szczupła; włosy miała blond o popielatym odcieniu. Rysy nie były regularnie
piękne, jak to określić zresztą? Wielkie jej czarne oczy zatapiały się w oczach chorej, a ta
biedna, bliska śmierci istota patrzała na nią również. Była jakaś niewymowna piękność
w tym prostym obcowaniu miłosierdzia i wdzięczności.
Deszcz wzmagał się; głęboka ciemność zaległa po pustych polach, rozświetlanych od
czasu do czasu gwałtownym uderzeniem piorunu. Huk burzy, wycie wiatru, wściekłość
żywiołów srożąca się po słomianym dachu, stanowiły osobliwy kontrast z uroczystą ciszą
panującą w chacie i przydawały tej scenie coś jeszcze bardziej wielkiego i świętego. Patrza-
łem na to legowisko, na szyby ociekające wodą, na kłęby gęstego dymu pędzone burzą
do izby, na tępe przygnębienie gospodarza, zabobonną grozę dzieci, na furię żywiołów
szturmującą do śmiertelnego łoża; i kiedy wśród tego wszystkiego widziałem tę słodką
i bladą kobietę krzątającą się na końcach palców, wciąż cierpliwą, wciąż dobroczynną,
nieświadomą, zda się, niczego, ani burzy, ani naszej obecności, ani własnego poświęce-
nia, prócz tego jednego, iż ktoś jej potrzebuje, zdało mi się, iż jest w tym cichym dziele
coś bardziej pogodnego niż najczystsze niebo bez chmurki i że musi być nadludzką istotą
ta kobieta, która otoczona tylą okropności nie zwątpiła ani na chwilę w swego Boga.
„Kto jest ta kobieta? — pytałem sam siebie. — Skąd się wzięła? Odkąd bawi tu-
taj? Od dawna chyba, skoro pamiętają tu jej lata dziewczęce. Jakim cudem nie słyszałem
o niej? Przychodzi sama do tej chaty, o tej porze? Skoro jedno nieszczęście przestanie ją
wzywać, poszuka drugiego? Tak, poprzez wszystkie te burze, lasy, góry, idzie skromna
i zakwefiona, niosąc życie tam, gdzie go brak, trzymając tę kruchą filiżankę, pieszcząc
koźlątko po drodze. Tym cichym i spokojnym krokiem sama idzie ku śmierci. Oto, co
robiła w tej dolinie, podczas gdy ja tarzałem się w szynkowniach; urodziła się z pewnością
tutaj i pochowają ją tutaj kiedyś, opodal mego ukochanego ojca. Tak umrze ta nieznana
kobieta, którą nikt się nie zajmuje, a o którą dzieci pytają: »Jak to, pan jej nie zna?«”.
Nie umiem oddać tego, co odczuwałem; stałem nieruchomo w kącie, oddychałem
jedynie ze drżeniem; miałem uczucie, że gdybym spróbował jej pomóc, gdybym wy-
³⁵ a oda c o — Istnieje we Francji na wsi dawny zwyczaj wieńczenia dziewczyny, która wyróżnia się cnotą
i obyczajnością; dziewczyna taka nazywa się a o i e.
Spowiedź dziecięcia wieku
ciągnął rękę, aby jej oszczędzić bodaj kroku, popełniłbym świętokradztwo, dotknąłbym
poświęcanego naczynia.
Burza trwała blisko dwie godziny. Skoro ucichła, chora, usiadłszy na łóżku, rzekła, iż
Choroba, Religia, Żona,
Pieniądz, Miłosierdzie,
Czyn
czuje się lepiej i że posiłek skrzepił ją. Natychmiast dzieci podbiegły do łóżka, przyglą-
dając się matce wielkimi oczami, na wpół radośnie na wpół z niepokojem; równocześnie
czepiały się sukien pani Pierson.
— Myślę sobie — rzekł mąż, który nie ruszył się z miejsca — zakupiliśmy przecież
mszę, kosztowało mnie to słono!
Na to gminne i głupie odezwanie spojrzałem na panią Pierson; podkrążone oczy,
bladość, cała postawa, zdradzały jasno zmęczenie i wyczerpanie bezsennością.
— Och, mój poczciwy — rzekła chora — niech ci to Bóg odpłaci!
Nie mogłem wytrzymać; zerwałem się wzburzony tępotą tych bydląt, które chciwości
proboszcza składały dzięki za poświęcenie anioła; już miałem wymówić im tę szpetną nie-
wdzięczność i potraktować ich tak, jak zasługiwali. Pani Pierson podniosła w ramionach
któreś z dzieci i rzekła z uśmiechem: „Uściskaj matkę; jest ocalona”. Zatrzymałem się,
słysząc te słowa; nigdy szczere zadowolenie szczęśliwej i dobroczynnej duszy nie odma-
lowało się z taką prostotą na równie słodkiej twarzy, tej chwili nie znać było bladości ani
zmęczenia; promieniała cała czystą radością; i ona również składała dzięki Bogu. Chora
przemówiła; cóż znaczy, co powiedziała?
Niebawem pani Pierson kazała dzieciom zbudzić parobka, aby ją odprowadził. Ofia-
rowałem moją opiekę; nadmieniłem iż zbyteczne jest budzić chłopca, skoro ja idę w tę
samą stronę i będę sobie uważał za zaszczyt towarzyszyć jej. Spytała, czy nie jestem Oktaw
de T***. Odparłem twierdząco, dodając, iż przypomina sobie może mego ojca. Uderzy-
ło mnie, iż to pytanie sprowadziło na jej wargi uśmiech; przyjęła wesoło moje ramię
i puściliśmy się w drogę.
ł
Szliśmy w milczeniu; wiatr przycichł, drzewa drżały lekko otrząsając krople z gałęzi. Od
czasu do czasu łyskało się jeszcze w dali; ochłodzona atmosfera przesycona była zapachem
wilgotnej zieloności. Wreszcie niebo wyjaśniło się zupełnie i księżyc oświecił góry.
Mimo woli dumałem nad szczególnym trafem, który w ciągu tak niewielu godzin,
pozwolił mi oto znaleźć się samemu, w nocy, w szczerym polu, w towarzystwie kobie-
ty, której istnienia nieświadom byłem jeszcze poprzedniego ranka. Przyjęła opiekę na
wiarę mego nazwiska i szła swobodnie, wspierając się z lekka na moim ramieniu. Uf-
ność ta budziła we mnie wrażenie wielkiej śmiałości albo wielkiej prostoty; musiało być
w niej w istocie i to, i to, z każdym bowiem krokiem czułem, iż serce moje wzbiera dumą
i niewinnością.
Zrazu rozmawialiśmy o chorej, o potocznych przedmiotach; nie przyszło nam do gło-
wy zadawać sobie wzajem pytań, jak przy świeżej znajomości. Wspomniała o moim ojcu,
zawsze tym samym tonem, co kiedy go przypomniałem jej po raz pierwszy, to znaczy
prawie wesoło. W miarę, jak słuchałem, zdawało mi się, że ją rozumiem; mówiła w ten
sposób nie tylko o śmierci, ale o życiu, o cierpieniu i o wszystkim w świecie. Niedole
ludzkie nie nasuwały jej nic, co by mogło być oskarżeniem Boga; czułem coś anielskiego
w jej uśmiechu.
Opowiedziałem jej, jakie samotne życie pędziłem. Ciotka jej (rzekła mi) widywała ojca
częściej niż ona sama; robili często partyjkę po obiedzie. Zaprosiła mnie do niej, uręczając,
iż będę mile widziany.
W połowie drogi mniej więcej uczuła się zmęczona; przysiadła na ławce, którą gąszcz
drzew ubezpieczył od deszczu. Stałem na wprost niej i przyglądałem się bladym promie-
niom księżyca, padającym na jej czoło. Po chwili milczenia wstała i, widząc moją zadumę,
rzekła:
— O czym pan myśli? czas wędrować dalej.
— Zastanawiałem się — odparłem — dlaczego Bóg panią stworzył, i powiadałem
Młodość, Dorosłość,
Wiedza, Słowo
sobie, że po to, aby leczyć cierpiących.
— W pana ustach — rzekła — to słowo może być jedynie prostą uprzejmością.
— Czemu?
Spowiedź dziecięcia wieku
— Bo mi się pan wydaje bardzo młody.
— Zdarza się niekiedy — odparłem — iż ktoś jest starszym od własnej twarzy.
— Tak — odparła, śmiejąc się — i zdarza się także, że jest młodszym od swoich słów.
— Nie wierzy pani w doświadczenie?
— Wiem, że ludzie chętnie dają to miano swoim szaleństwom i swoim zgryzotom;
co można znać w pana wieku?
-– Pani, w dwudziestu latach mężczyzna mógł więcej przeżyć niż kobieta w trzydzie-
Kobieta, Mężczyzna,
Wiedza, Nadzieja,
Rozczarowanie, Młodość
stu. Swoboda, jakiej zażywają mężczyźni prowadzi ich o wiele szybciej do dna wszystkich
rzeczy; pędzą bez przeszkód ku wszystkiemu, co ich wabi; próbują wszystkiego. Z chwilą,
gdy żywią nadzieję, puszczają się w drogę, idą, spieszą się. Przybywszy do celu, oglądają
się za siebie; nadzieja została gdzieś w drodze, a szczęście chybiło słowu.
Podczas gdy tak mówiłem, znaleźliśmy się na szczycie pagórka, który spadał ku doli-
nie; pani Pierson, jakby skuszona bystrym spadkiem, puściła się w lekkich podskokach.
Bezwiednie poszedłem w jej ślady; zaczęliśmy biec, nie przestając trzymać się pod rę-
ce; śliska trawa ciągnęła nas. Wreszcie, niby dwa rozigrane ptaszki, śmiejąc się i skacząc,
znaleźliśmy się u stóp zbocza.
— Niech pan patrzy — rzekła pani Pierson — byłam zmęczona przed chwilą, teraz już
nie. Wierzaj mi pan — dodała z nieopisanym wdziękiem — niech pan potraktuje swoje
doświadczenie tak, jak ja moje zmęczenie. Zrobiliśmy sobie spacer i będziemy wieczerzać
z apetytem.
ł
Odwiedziłem ją nazajutrz. Zastałem panią Pierson przy fortepianie, starą ciotkę z hafci-
kiem przy oknie, pokoik pełen kwiatów, cudne słońce wdzierające się przez żaluzje i dużą
klatkę z ptakami.
Spodziewałem się znaleźć w pani Pierson niemal zakonnicę, a przynajmniej jedną
z owych mieszkanek prowincji niemających pojęcia, co się dzieje o dwie mile poza ob-
rębem wioski, i żyjących w pewnym ciasnym kręgu. Przyznaję, że te pokątne istnienia
zagrzebane tu i ówdzie pod tysiącami nieznanych dachów, przerażały mnie zawsze niby
zatęchłe studnie; nie podobna tam oddychać. We wszystkim, co jest na ziemi zapomnie-
niem, jest coś ze śmierci.
U pani Pierson leżały na stole dzienniki i nowe książki; prawda, że nie tykała ich.
Mimo prostoty całej ramy, mebli, stroju, czuło się powiew mody, to znaczy nowości,
życia; nie dbała o to, ani nie starała się, ale było już tak samo z siebie. Gusta jej nie miały
w sobie nic dziwactwa, wszystko było młode i miłe. Rozmowa zdradzała staranne wycho-
wanie; nie było przedmiotu, o którym by nie mówiła trafnie i swobodnie. Równocześnie
z prostotą natura jej zdradzała głębię i bogactwo; rozległa i śmiała inteligencja jednoczy-
ła się z niewinnością serca i przyzwyczajeniami ustronnego życia. Tak jaskółka morska,
szybując w lazurze, unosi się nad ździebełkiem trawy, na którym usłała gniazdko.
Mówiliśmy o literaturze, muzyce, niemal o polityce. Pani Pierson była w ciągu zimy
w Paryżu, od czasu do czasu ocierała się o świat; mówiła o nim z tego, co widziała,
a odgadywała resztę.
Ale co ją wyróżniało przede wszystkim, to wesołość, która, mimo iż nie objawiała się
głośno, towarzyszyła jej ciągle; można by rzec, iż urodziła się kwiatem i że zapachem jej
była wesołość.
Z jej bladością, z jej wielkimi czarnymi oczami, stanowiło to połączenie bardzo ory-
ginalne; tym więcej, iż od czasu do czasu z pewnych słów, z pewnych spojrzeń, jasne
było, że ta kobieta poznała cierpienie i że przeorało ją życie. Coś nieokreślonego mówiło
w niej, że słodka pogoda jej czoła nie była z tego świata, ale że ją otrzymała od Boga i że
mu ją odniesie wiernie, wbrew światu i ludziom, nic z niej nie uroniwszy; bywały chwile,
w których przypominało się sobie skrzętną gospodynię zasłaniającą dłonią światło przed
podmuchem wiatru.
Spędziwszy ledwo pół godziny w jej pokoju, nie mogłem się powstrzymać, aby nie
powiedzieć wszystkiego, co miałem na sercu. Myślałem o swym ubiegłym życiu, stra-
Smutek
pieniach, przykrościach; chodziłem, krążyłem, pochylając się nad kwiatami, wdychając
Spowiedź dziecięcia wieku
powietrze, patrząc na igrające promyki słońca. Przypomniało mi się powiedzenie Monta-
igne'a: „Nie lubię ani nie cenię smutku, mimo iż świat jakby się zawziął, aby go obdarzać
szczególną łaską; ubierają weń mądrość, cnotę, sumienie; głupia i pokraczna zaiste ozdo-
ba!”
— Cóż za szczęście — wykrzyknąłem mimo woli — cóż za odpoczynek! co za radość!
co za zapomnienie!
Poczciwa ciotka podniosła głowę i popatrzała zdziwionym wzrokiem; pani Pierson
urwała nagle. Oblałem się pąsem, czując swoją niedorzeczność; usiadłem w kącie, nie
mówiąc słowa.
Przeszliśmy do ogrodu. Biała kózka, którą widziałem wczoraj, leżała na trawie; spo-
strzegłszy panią, natychmiast podbiegła do niej i szła za nami poufale.
Ledwie raz obeszliśmy ogród, zjawił się przy furtce wysoki młody człowiek, o bladej
twarzy, ubrany w czarny surdut duchownego kroju. Wszedł, nie dzwoniąc, i zbliżył się
z powitaniem do pani Pierson; miałem wrażenie, iż fizjonomia jego, która od pierwszego
wrażenia uderzyła mnie dość niemile, zachmurzyła się nieco na mój widok. Był to ksiądz,
którego widziałem już gdzieś przelotnie; nazywał się Merkanson; wyszedł właśnie z Saint-
-Sulpice i był krewnym miejscowego proboszcza.
Był równocześnie pulchny i blady; rzecz która mnie zawsze brzydziła i która w istocie
jest przykra; jest coś anormalnego w takim chorobliwym zdrowiu. Prócz tego miał wolny
i przerywany sposób mówienia zwiastujący pedanta. Chód jego nawet, wyzuty z młodości
i swobody, raził mnie; co się tyczy spojrzenia, można powiedzieć, że go wcale nie miał.
Nie wiem, co myśleć o człowieku, którego oczy nic mi nie mówią. Oto znaki, z których
sądziłem Merkansona, i które, nieszczęściem, nie omyliły mnie.
Usiadł na ławce i zaczął mówić o Paryżu, mieniąc go nowożytnym Babilonem. Przy-
bywał stamtąd, znał całe miasto; bywał u pani de B***, istnego anioła, i miewał kazania
w jej salonie, słuchano ich na kolanach. (Najgorsze, że to była prawda.) Przyjaciela, któ-
ry go tam wprowadził, wypędzono świeżo z kolegium za to, że uwiódł jakąś dziewczynę:
okropna, smutna historia! Rozwiódł się w zachwytach nad panią Pierson z powodu mi-
łosiernych nawyków, jakich nabrała na wsi; słyszał o jej dobrodziejstwach, o opiece, jaką
otacza chorych tak dalece, iż osobiście czuwa przy nich. To bardzo pięknie, bardzo wznio-
śle: nie omieszka wspomnieć o tym w Saint-Sulpice. Miało się wrażenie, iż upewnia, że
opowie o tym Bogu.
Znużony tym kazaniem, nie chcąc zdradzić zniecierpliwienia, położyłem się w trawie
i bawiłem się z kózką. Merkanson skierował na mnie swoje oko bez blasku i życia:
— Słynny Vergniaud — rzekł — miał tę manię, iż siadał na ziemi i bawił się ze
zwierzętami.
— Mania bardzo niewinna — odparłem. — Gdyby były tylko takie, świat dałby sobie
radę bez pomocy gorliwych opiekunów.
Odpowiedź moja nie przypadła mu do smaku: zmarszczył brwi i odmienił przedmiot.
Miał pewne zlecenie: krewniak jego, miejscowy proboszcz, wspomniał mu o jakimś bie-
daku bez pracy i chleba. Mieszka tam a tam; on sam był tam osobiście, zajął się nim; ma
nadzieję, że pani Pierson…
Patrzałem na nią i czekałem jej odpowiedzi, jak gdyby dźwięk jej głosu miał mnie
uleczyć z głosu księdza. Skłoniła tylko głową, po czym gość się pożegnał.
Po jego odejściu wesołość wróciła nam. Udaliśmy się do cieplarni położonej w głębi
ogrodu.
Pani Pierson dbała o kwiaty jak o swoje ptaszki i o swoich chłopów; trzeba było,
Gospodyni, Opieka
aby wszystkiemu było dobrze w jej pobliżu, aby każdy miał swoją kroplę wody i promień
słońca, iżby ona sama mogła być wesoła i szczęśliwa jak dobry anioł; toteż niepodobna
sobie wyobrazić czegoś bardziej schludnego i miłego niż jej mała cieplarnia. Skorośmy ją
obeszli, rzekła:
— Panie de T***, oto mój światek; widział pan wszystko, co posiadam, tu kończy się
moje królestwo.
— Pani — rzekłem — niech imię mego ojca, które zjednało mi wstęp do tego domu,
pozwoli mi doń wrócić czasem, a uwierzę, iż szczęście nie zupełnie zapomniało o mnie.
Podała mi rękę, którą uścisnąłem z szacunkiem, nie śmiejąc podnieść do ust.
Spowiedź dziecięcia wieku
Skoro zapadł wieczór, wróciłem do domu, zamknąłem drzwi i położyłem się do łóżka.
Miałem przed oczyma mały, biały domek; wyobrażałem sobie, jak po obiedzie mijam wieś
i aleję i pukam do furtki. „O moje biedne — serce! — wykrzyknąłem — Bogu niech
będzie chwała! młodeś jest jeszcze, możesz żyć, możesz kochać!”
ł
Pewnego wieczora byłem u pani Pierson. Od owego dnia upłynęły trzy miesiące, w ciągu
których widywałem ją prawie codziennie. I cóż wam powiem o tym czasie prócz tego,
że ją widywałem? „Być z osobą, którą się kocha — powiada la Bruyére — to wystarcza;
marzyć, mówić do niej, nie mówić do niej, myśleć o niej, myśleć o najobojętniejszych
rzeczach, ale przy niej; wszystko jedno”.
Kochałem. Od trzech miesięcy odbywaliśmy wspólnie dalekie przechadzki; dopuściła
mnie do tajemnic swego skromnego miłosierdzia; wędrowaliśmy przez ciemne aleje, ona
na koniku, ja pieszo z prętem w dłoni; i tak wpół marząc, wpół gwarząc, pukaliśmy do
chatek. U wejścia do lasu była mała ławeczka, gdzie oczekiwałem jej po obiedzie; spo-
tykaliśmy się jak gdyby przypadkiem a stale. Rano muzyka, czytanie; wieczór partyjka
z ciotką przy kominku, jak niegdyś ojciec; i zawsze, w każdym miejscu ona przy mnie;
i wciąż uśmiech jej i obecność wypełniały moje serce. Jaką drogą, o Opatrzności, przy-
wiodłaś mnie do nieszczęścia? jakiż nieodwołalny los trzeba mi było wypełnić? Jak to!
życie tak swobodne, tak urocza zażyłość, tyle spokoju, rodząca się nadzieja!… O Boże! na
cóż żalą się ludzie? cóż jest słodszego niż kochać?
Żyć tak, czuć silnie, głęboko, że się istnieje, że się jest człowiekiem, tworem Boga,
Miłość
oto pierwsze, największe dobrodziejstwo miłości. Nie ma wątpienia, miłość jest niewy-
tłumaczoną tajemnicą. Mimo wszelkich kajdanów, nędz, można rzec, mimo całej ohydy,
jaką świat ją otoczył, zagrzebana pod górą przesądów, które ją wynaturzają i każą po-
przez wszystkie kałuże, w jakich ją wloką, miłość, żywa, niepokonana miłość, jest mimo
to niebieskim prawem równie potężnym i niezrozumiałym jak to, mocą którego słońce
zawisło na niebie. Cóż to jest, pytam, węzeł trwalszy i silniejszy od żelaza, którego nie da
Miłość, Wzrok, Ziarno
się widzieć ani dotknąć? Co to jest spotkać kobietę, spojrzeć na nią, rzec do niej słowo
i nigdy jej już nie zapomnieć? Czemu ta a nie inna? Wezwijcie rozum, przyzwyczaje-
nie, zmysły, głowę, serce i wytłumaczcie, jeśli zdołacie. Znajdziecie dwa odrębne ciała,
a między nimi, co? powietrze, przestrzeń, nieskończoność. O szaleńcy, którzy uważacie
się za ludzi i umiecie rozumować o miłości! czy macie ją w sobie, aby mówić o niej? Nie,
uczuliście ją. Wymieniliście spojrzenie z mijającą was nieznajomą istotą i nagle wyunęło
z was coś nieokreślonego, co nie ma nazwy. Wpuściliście korzeń w ziemię, niby ziarno
ukryte w trawie, które czuje, iż życie je rozpiera i że ma wydać plon.
Byliśmy sami, przy otwartym oknie; dochodził do nas szelest źródełka sączącego się
w głębi ogrodu. O Boże! chciałbym policzyć, kroplę po kropli, wszystką wodę która spły-
nęła zeń, podczas gdyśmy siedzieli razem, gdy ona mówiła do mnie, a ja odpowiedziałem.
Tam to upajałem się nią aż do utraty rozumu.
Powiadają, że nie ma nic równie szybkiego jak uczucie antypatii; ale sądzę, iż jeszcze
Miłość, Słowo, Milczenie
szybsze jest uczucie wzajemnego porozumienia i rodzącej się miłości. Jakiejż ceny na-
bierają wówczas najdrobniejsze słowa! Cóż znaczy, o czym mówią wargi, skoro się słyszy
rozmowę serc? Jakaż nieskończona słodycz w pierwszych spojrzeniach kobiety, do której
czujemy pociąg! Zrazu wszystko, co się mówi z sobą, to jak gdyby nieśmiałe zarysy, jak
gdyby lekkie próby, niebawem rodzi się osobliwa radość; czuje się, iż się zbudziło echo,
tętni się podwójnym życiem. Cóż za dreszcze! cóż za zbliżenia! I kiedy się jest pewnym, że
się kocha, kiedy się odczuło w drogiej istocie marzone braterstwo, co za pogoda w duszy!
Słowa zamierają same z siebie; wiadomo z góry, co się sobie powie; dusze rozprzestrze-
niają się, wargi milkną. Och! cóż za milczenie! jakie zapomnienie wszystkiego!
Mimo że miłość moja, zrodzona od pierwszego dnia, powiększyła się bezmiernie,
szacunek, jaki miałem dla pani Pierson, zamykał mi usta. Gdyby mnie była mniej łatwo
dopuściła do zażyłości, byłbym może śmielszy; czyniła bowiem na mnie wrażenie tak silne,
iż nigdy nie zdarzyło mi się z nią rozstać bez gwałtownych wzruszeń miłości. Ale w tej
właśnie szczerości i zaufaniu, jakie mi objawiała, było coś, co mnie wstrzymywało; przy
tym początek jej przyjaźni zawdzięczałem nazwisku ojca. Wzgląd ten sprawiał, iż stawałem
Spowiedź dziecięcia wieku
się wobec niej jeszcze bardziej pełny szacunku; zależało mi na tym, aby się okazać godnym
tego nazwiska.
„Mówić o miłości znaczy oddawać się po trosze”. Mówiliśmy o niej rzadko. Za każ-
dym razem, kiedy zdarzyło mi się mimochodem dotknąć tego przedmiotu, pani Pierson
puszczała to mimo uszu i zaczynała mówić o czym innym. Nie zdawałem sobie sprawy
z jej pobudek, nie była to bowiem pruderia, ale zdawało mi się niekiedy, że twarz jej przy-
biera wówczas lekki odcień surowości, a nawet cierpienia. Ponieważ nigdy nie zadawałem
i nie chciałem zadawać jej pytań co do ubiegłego życia, nie pytałem też o nic.
Co niedzielę odbywały się we wsi tańce, chodziła na nie prawie zawsze. W te dnie strój
Taniec, Obyczaje
jej, mimo że zawsze prosty, był bardziej wyszukany; kwiat we włosach, weselsza wstąż-
ka, jakiś drobiazg; ale w całej osobie było coś młodszego, swobodniejszego. Taniec, który
z natury bardzo lubiła, ot, po prostu, jako zabawną igraszkę, rodził w niej pustą wesołość;
miała swoje miejsce opodal małej miejscowej orkiestry, przybywała w podskokach, śmie-
jąc się z dziewczętami wiejskimi, które znały ją prawie wszystkie. Raz porwana wirem,
nie ustawała w zapale. Wówczas zdawało mi się, że odnosi się do mnie z większą swobodą
niż zazwyczaj; zdradzała równocześnie jakąś niezwykłą poufałość. Nie tańczyłem, będąc
jeszcze w żałobie; ale stałem za jej krzesłem, i widząc ją w tak dobrym usposobieniu,
niejeden raz miałem pokusę wyznać, że ją kocham.
Ale, nie wiem dlaczego, ilekroć uświadomiłem to sobie, czułem nieprzezwyciężoną
trwogę; sama myśl o wyznaniu przejmowała mnie powagą wśród najweselszej rozmowy.
Próbowałem niekiedy napisać jej to, ale paliłem list, zaledwie doszedłszy do połowy.
Pewnego wieczora byłem u niej na obiedzie; patrzałem na harmonię tego zacisza,
myślałem o spokojnym życiu, jakie wiodę, o moim szczęściu od czasu, jak ją znam, i po-
wiadałem sobie: „Po co iść dalej? — czy ci to nie wystarcza? Kto wie? Bóg może nie
przeznaczył ci więcej. Gdybym jej powiedział, że ją kocham, cóż by wynikło? zabroniłaby
mi może przychodzić. Czy tym wyznaniem uczynię ją bardziej szczęśliwą niż jest dzisiaj?
czy sam będę przez nie szczęśliwszy?”
Oparłem się o klawikord i w miarę, jak mi napływały te myśli, ogarniał mnie smutek.
Zapadał mrok; pani Pierson zapaliła świecę; siadając z powrotem koło mnie, ujrzała łzę,
która wymknęła mi się z oczu.
— Co panu? — rzekła.
Odwróciłem głowę.
Szukałem wymówki i nie umiałem znaleźć; lękałem się spotkać jej spojrzenia. Wsta-
łem i podszedłem do okna. Wieczór był ciepły, księżyc wschodził poza aleją lipową, tą,
w której ujrzałem ją po raz pierwszy. Popadłem w głęboką zadumę, zapomniałem nawet
o jej obecności. Wyciągnąłem ramiona ku niebu, szloch wydarł mi się z piersi.
Wstała i podeszła ku mnie.
— No, co to? — spytała jeszcze.
Odparłem, iż widok tej rozległej pustej doliny uprzytomnił mi śmierć ojca; pożegna-
łem się i wyszedłem.
Dlaczego postanowiłem zmilczeć mą miłość, tego nie mogłem zrozumieć. Ale za-
miast wracać do domu, zacząłem błądzić jak szaleniec po polach i lasach. Przysiadałem
na każdej ławce po drodze, to znów zrywałem się spiesznie. Około północy znalazłem się
pod domem pani Pierson; stała w oknie. Na jej widok uczułem iż drżę, chciałem uciekać,
byłem jak urzeczony, podszedłem wolno i smutnie, aby usiąść pod jej oknem.
Nie wiem, czy mnie poznała; byłem tam już od kilku chwil, kiedy usłyszałem jej świeży
i słodki głos nucący reen piosenki, równocześnie zaś trącił mnie kwiat, padając mi na
ramię. Była to róża, którą, tegoż samego wieczoru, widziałem na jej piersi; podniosłem ją
i przycisnąłem do ust.
— Kto to — rzekła — o tej porze? czy to pan? — Nazwała mnie po imieniu.
Furtka była uchylona; wstałem w milczeniu i wszedłem. Zatrzymałem się w połowie
trawnika; kroczyłem jak lunatyk, nie wiedząc, co czynię.
Naraz ujrzałem ją w drzwiach domu; zdawała się niepewna i patrzyła uważnie w mi-
gocący księżyc. Podeszła nieco ku mnie, ja zbliżyłem się. Nie mogłem mówić; padłem na
kolana i ująłem jej rękę.
— Słuchaj, Oktawie — rzekła — ja wiem wszystko: ale jeżeli to aż do tego stopnia,
trzeba jechać. Bywasz tu codziennie, czy nie witam cię mile? czy to nie dosyć? Cóż ja
Spowiedź dziecięcia wieku
mogę więcej? masz moją przyjaźń; byłabym pragnęła, abyś miał siłę zachować mi dłużej
swoją.
ł
Po tych słowach pani Pierson zmilkła, jakby czekając odpowiedzi. Ponieważ trwałem tak
przygnieciony smutkiem, wysunęła łagodnie rękę, odeszła kilka kroków, zatrzymała się
jeszcze, następnie wróciła z wolna do domu.
Zostałem tak na trawniku. Spodziewałem się tego, co mi rzekła; natychmiast powzią-
łem postanowienie, zamyśliłem wyjechać. Podniosłem się z sercem zbolałym, ale męż-
nym, i obszedłem ogród dokoła. Patrzałem na dom, na jej okno; wychodząc, zamknąłem
furtkę i przyłożyłem wargi do zamku.
Wróciwszy do domu, kazałem służącemu, aby narządził, co trzeba, jako że mam zamiar
wyjechać o świcie. Nieborak zdumiał się, ale dałem znak, aby słuchał i nie pytał o nic.
Przyniósł walizę i zaczęliśmy czynić przygotowania.
Była piąta rano; zaczynało dnieć, kiedy zapytałem sam siebie, dokąd się mam udać. Na
tę myśl tak prostą, która mi wszelako nie przyszła dotąd do głowy, uczułem nieprzeparte
zniechęcenie. Spojrzałem na pola, wodząc oczyma po widnokręgu. Ogarnęła mnie wielka
niemoc; czułem się bezgranicznie znużony. Usiadłem w fotelu; stopniowo ogarniał mnie
jakiś zamęt; przytknąłem rękę do czoła, było zlane potem. Gwałtowna febra wstrząsała
wszystkie moje członki; zaledwie miałem siłę zawlec się do łóżka przy pomocy służącego.
Myśli moje były tak mętne, iż z trudnością przypominałem sobie to, co zaszło. Tak upłynął
dzień; nad wieczorem usłyszałem dźwięki orkiestry. Była to niedzielna zabawa; posłałem
Larive'a, aby zajrzał i dowiedział się, czy pani Pierson tam jest. Nie zastał jej; wysłałem go
do domu. Okiennice były zamknięte; służąca oznajmiła iż pani wyjechała wraz z ciotką i że
mają spędzić kilka dni u krewnego w N***, małym miasteczku, dość odległym. Zarazem
przyniósł mi list, skreślony w tych słowach:
„Od trzech miesięcy znam pana, od miesiąca zaś spostrzegłam, iż budzi
się w panu to, co w twoim wieku nazywa się miłością. Miałam wrażenie,
że pan postanowił ukryć przede mną to uczucie i przezwyciężyć je. Ceniłam
pana już wprzódy, to pomnożyło jeszcze mój szacunek. Nie czynię żadnych
wymówek za to, co się stało, ani za to, że wola nie dopisała panu.
To, co pan bierze za miłość, jest tylko pragnieniem. Wiem, że wiele ko-
biet sili się je obudzić; byłoby z ich strony lepiej zrozumianą ambicją sprawić,
aby nie było im potrzeba tego środka dla pozyskania czyjejś sympatii; ale na-
wet i ta próżność jest snadź niebezpieczna, skoro przychodzi mi żałować, iż
dopuściłam jej w stosunku do pana.
Jestem starsza od pana o kilka lat i proszę, abyś nie starał się już mnie
widzieć. Na próżno siliłby się pan zapomnieć chwilę słabości; to co zaszło
między nami, nie może się ani powtórzyć, ani też nie da się zupełnie zapo-
mnieć.
Opuszczam pana nie bez smutku; oddalam się na kilka dni; jeżeli za
powrotem nie zastanę już pana, zachowam wdzięczność za tę ostatnią oznakę
przyjaźni i szacunku.
Brygida Pierson”.
ł
Gorączka zatrzymała mnie tydzień w łóżku. Z chwilą, gdy byłem zdolny pisać, odpowie-
działem pani Pierson, że wola jej będzie spełniona, i że wyjadę. Przyrzekałem to z dobrą
wiarą i bez żadnego zamiaru oszukiwania, ale nie przyszło zgoła do spełnienia obietnicy.
Zaledwie zrobiwszy dwie mile, krzyknąłem na woźnicę, aby stanął, i wysiadłem. Zacząłem
się przechadzać po gościńcu. Nie mogłem oderwać oczu od wioski majaczącej w oddali.
Wreszcie po chwili straszliwego wahania, uczułem, iż nie podobna mi jechać dalej i że
raczej skonam na miejscu niżbym wsiadł z powrotem do powozu. Kazałem pocztylionowi
nawracać i zamiast jechać do Paryża, jak to oznajmiłem, puściłem się wprost do N***.
Spowiedź dziecięcia wieku
Przybyłem o dziesiątej wieczór. Zaledwie wysiadłszy w gospodzie, kazałem sobie przez
chłopca wskazać dom owego krewniaka i nie zastanawiając się, co czynię, udałem się tam
bezzwłocznie. Otwarła mi służąca; spytałem o panią Pierson i kazałem oznajmić, iż ktoś
pragnie ją widzieć na zlecenie ks. Desprez. Było to nazwisko naszego proboszcza.
Podczas gdy służąca odeszła, czekałem w małym dość ciemnym dziedzińcu; ponieważ
padał deszcz, posunąłem się aż do sionki koło schodów, również nieoświetlonej. Nie-
bawem nadeszła pani Pierson, wyprzedzając służącą. Zeszła szybko i nie dojrzała mnie
w ciemności; postąpiłem parę kroków i dotknąłem jej ramienia. Rzuciła się w tył ze
zgrozą i krzyknęła:
— Czego pan chce ode mnie?
Głos jej drżał; kiedy służąca zjawiła się z lampą, ujrzałem, iż jest tak blada, że nie
wiedziałem, co myśleć. Czy podobna, aby moja niespodziana obecność zmieszała ją do
tego stopnia? Myśl ta przeszła mi przez głowę; ale rzekłem sobie, iż był to bez wątpienia
jedynie odruch przestrachu, naturalny u kobiety.
Pani Pierson spokojniejszym już głosem powtórzyła pytanie.
— Trzeba — rzekłem — aby mi pani jeszcze raz pozwoliła pomówić z sobą. Wyjadę,
opuszczę te strony; będę posłuszny, przysięgam, i to ponad pani życzenia; sprzedam oj-
cowiznę, wszystko, i przeniosę się za granicę. Ale tylko pod tym warunkiem, że zobaczę
się z panią jeszcze raz; inaczej zostaję; niech się pani nie lęka niczego z mej strony, ale
postanowienie moje jest nieodwołalne.
Zmarszczyła brew i powiodła wkoło oczyma z dziwnym wyrazem twarzy; po czym
odpowiedziała mi niemal łaskawie:
— Niech pan przyjdzie jutro, przyjmę pana.
Z tym odeszła.
Przybyłem nazajutrz w południe. Wprowadzono mnie do pokoju pełnego staroświec-
kich mebli i dywanów. Zastałem panią Pierson samą, siedzącą na sofie. Usiadłem na
wprost niej.
— Pani — rzekłem — nie przychodzę ani mówić o tym, co cierpię, ani zapierać
się mej miłości. Napisałaś mi, że tego, co zaszło między nami nie da się zapomnieć; i to
jest prawda. Ale powiada pani, iż z tej przyczyny nie możemy się widywać jak wprzódy,
i w tym się mylisz. Kocham cię, ale cię nie obraziłem; nic nie zmieniło się dla pani, skoro
mnie nie kochasz. O ile bym panią widywał, chodzi więc tylko o gwarancje z mej strony;
ręczy zaś pani za mnie właśnie moja miłość.
Chciała przerwać.
— Pozwól mi pani skończyć, jeśli łaska. Nikt lepiej ode mnie nie wie, iż, mimo całego
mego szacunku i na przekór wszystkim zaklęciom, miłość jest silniejsza. Powtarzam, nie
myślę się zapierać tego, co czuję. Ale, jak sama powiadasz, nie od dzisiaj wie pani, że
ją kocham. Cóż mi broniło tedy wyznać to dotychczas? Obawa, aby pani nie stracić;
bałem się, iż nie zechce mnie pani widywać; i tak się stało. Niech pani postawi jako
warunek, iż za pierwszym słowem, za pierwszym gestem lub myślą, które by się oddalały
od najgłębszego szacunku, drzwi pani zamkną się dla mnie; jak umiałem milczeć dotąd,
tak zmilczę na przyszłość. Pani sądzi, że ja panią kocham od miesiąca? nie! od pierwszego
dnia. Kiedy pani się spostrzegła, nie przestała pani mimo to mnie przyjmować. Jeżeli
pani szanowała mnie wówczas na tyle, aby wierzyć, iż jestem niezdolny panią obrazić,
dlaczego miałbym stracić ten szacunek? O niego to przychodzę się upominać. I cóż ja
uczyniłem? Ukląkłem; nie rzekłem nawet słowa. Co wyznałem? już to pani wiedziała.
Byłem słaby, ponieważ cierpiałem. Otóż, pani, mam dwadzieścia lat; to co widziałem
w życiu, wzbudziło we mnie taką odrazę (mógłbym użyć silniejszego słowa), iż nie ma
dziś na ziemi, ani wśród ludzi, ani w samotności nawet, tak małego i nie znaczącego
miejsca, które bym chciał zajmować. Przestrzeń objęta czterema murami pani ogrodu
jest jedynym miejscem na świecie, w którym żyję; pani jesteś jedyną istotą ludzką, która
budzi we mnie miłość Boga. Wyrzekłem się wszystkiego, zanim jeszcze cię poznałem;
dlaczego chcesz mi odbierać jedyny promień słońca, który Opatrzność mi zostawiła? Jeśli
przez obawę, w czym mogłem ją obudzić? Jeśli za karę, w czym zawiniłem? Jeśli przez
litość, dlatego że cierpię, myli się pani, sądząc, iż mogę się uleczyć. Mogłem może przed
dwoma miesiącami: wolałem raczej żyć przy tobie i cierpieć, i nie żałuję tego, co bądź się
stanie. Jedyne nieszczęście, jakie może mnie dosięgnąć, to stracić ciebie. Wystaw mnie
Spowiedź dziecięcia wieku
na próbę. Jeżeli kiedykolwiek uczuję, że nasz układ jest dla mnie zbyt bolesny, wyjadę;
możesz na tym polegać, skoro oddalasz mnie dzisiaj, a ja gotów jestem wyjechać. Cóż
pani naraża, przyzwalając mi jeszcze miesiąc albo dwa jedynego szczęścia, jakiego zaznam
kiedykolwiek?
Czekałem odpowiedzi. Pani Pierson wstała nagle, po czym usiadła z powrotem. Mil-
czała przez chwilę.
— Niech pan będzie przekonany — rzekła — że to nie jest tak.
Miałem uczucie, że szuka wyrażeń, które by się nie wydały zbyt surowe, i że pragnie
mi odpowiedzieć łagodnie.
— Jedno słowo — rzekłem wstając — jedno słowo i nic więcej. Wiem, kto pani jest,
i jeżeli jest w pani sercu jakiś ślad współczucia, dziękuję za nie; powiedz słowo! ta chwila
rozstrzyga o moim życiu.
Wstrząsnęła głową, ujrzałem, iż się waha.
— Sądzi pani, że ja się wyleczę? — wykrzyknąłem — niechaj ci Bóg zostawi tę myśl,
jeśli mnie wypędzisz…
Mówiąc te słowa, patrzałem na widnokrąg; na myśl, że mam jechać, czułem aż do
głębi duszy tak straszliwą samotność, iż krew mi się ścinała. Stałem nieruchomo, z oczyma
wlepionymi w nią, czekając, aby przemówiła; wszystkie siły mego życia zawisły u jej warg.
— A więc — rzekła — posłuchaj, Oktawie. Przyjazd pański tutaj, to krok bardzo
nierozważny; nie trzeba, aby się zdawało, że pan dla mnie tu przybył. Dam panu zlecenie
do pewnego przyjaciela mojej rodziny; może się to panu wyda nieco daleko, ale będzie to
dla pana sposobność oddalenia się na pewien czas: dłuższy, jeśli pan zechce, ale w każ-
dym razie niezbyt krótki. Co bądź byś mówił — dodała z uśmiechem — mała podróż
uspokoi pana. Zatrzyma się pan w Wogezach, po czym uda się pan do Strasburga. Za
miesiąc, powiedzmy za dwa miesiące, wróci pan zdać mi sprawę ze zlecenia; zobaczymy
się i będziemy mogli lepiej się porozumieć.
ł
Tegoż samego dnia wieczór otrzymałem od pani Pierson list zaadresowany do p. R. U.
w Strasburgu. W ciągu trzech tygodni załatwiłem zlecenie i wróciłem.
W czasie podróży myślałem tylko o niej i straciłem wszelką nadzieję, aby ją kiedy
zapomnieć. Jednakże postanowiłem milczeć; niebezpieczeństwo postradania jej, na jakie
się naraziłem przez nierozwagę, kosztowało mnie zbyt wiele cierpień, abym się miał wy-
stawiać na nie znowu. Szacunek mój nie pozwalał mi wątpić o jej dobrej wierze; w nagłym
wyjeździe nie widziałem nic, co by było podobne do obłudy. Miałem niezbite przekona-
nie, iż za pierwszym słowem straciłbym wstęp do jej domu.
Zastałem panią Pierson wychudłą i zmienioną. Zwyczajny jej uśmiech jak gdyby
omdlewał na bladych wargach. Rzekła, iż była cierpiąca.
Nie było mowy o tym, co zaszło. Ona robiła wrażenie, że nie chce pamiętać, ja zaś nie
chciałem mówić o tym. Wróciliśmy niebawem do dawnych sąsiedzkich przyzwyczajeń;
było w tym jednak pewne skrępowanie i jakby sztuczna poufałość. Zdawało się czasem,
jakbyśmy mówili: „Było tak niegdyś, niechże znów będzie tak samo”. Ufność jej była
niby moją rehabilitacją, niepozbawioną zresztą dla mnie uroku. Ale gawędy nasze wiele
straciły na ożywieniu przez to samo, iż podczas gdyśmy mówili, spojrzenia nasze wiodły
niemą rozmowę. W słowach naszych nie było już nic do zgadywania. Nie staraliśmy się
jak wprzódy, wniknąć wzajem w swoją duszę; nie było już tej zagadki w każdym wyrazie,
w każdym uczuciu, tego dawnego ciekawego odważania. Pani Pierson odnosiła się do
mnie z dobrocią, ale nawet jej dobroć przyjmowałem z nieufnością; przechadzaliśmy się
po ogrodzie, ale nie podjęliśmy już wspólnych wycieczek, nie przebiegaliśmy razem lasów
i dolin. Kiedy byliśmy sami, Brygida siadała do fortepianu: dźwięk jej głosu nie budził
już w mym sercu owych porywów młodości, owych radosnych uniesień, które są niby
łkania wezbrane nadzieją. Kiedy odchodziłem, podawała mi zawsze rękę, ale ręka ta była
martwa. Było wiele przymusu w naszej swobodzie, wiele namysłu w najdrobniejszych
odezwaniach, wiele smutku na dnie tego wszystkiego.
Czuliśmy dobrze, że jest między nami jakby ktoś trzeci: miłość moja do niej. Nic nie
Miłość, Przemiana
zdradzało jej w moich postępkach, ale rychło odbiła się na mej twarzy: straciłem owo
Spowiedź dziecięcia wieku
wesele, rześkość i zdrowie, jakie wprzód tryskały mi z policzków. Nim miesiąc upłynął,
niepodobny byłem do samego siebie.
Jednakże ilekroć rozmawiałem z Brygidą, podkreślałem zawsze moją odrazę do świata,
niechęć, jaką budziła we mnie myśl o powrocie między ludzi. Siliłem się dać jej uczuć, iż
nie powinna sobie wyrzucać, że mnie dopuściła na nowo do siebie. Malowałem ubiegłe
życie w najbardziej posępnych kolorach, dając do zrozumienia, iż gdyby mi przyszło się
z nią rozłączyć, czekałaby mnie samotność gorsza od śmierci; mówiłem, że mam wstręt
do społeczeństwa, wierny zaś obraz mego życia, jaki równocześnie kreśliłem, świadczył, że
jestem szczery. To znów udawałem wesołość, która była bardzo daleka od mego serca, aby
jej dowieść, iż pozwalając mi się widywać, ocaliła mnie od najstraszniejszego nieszczęścia;
dziękowałem jej prawie za każdym razem, kiedy byłem u niej, aby móc wrócić wieczorem
i nazajutrz.
— Wszystkie moje marzenia o szczęściu — mówiłem — wszystkie nadzieje, ambi-
cje, zamykają się w tym zakątku, który pani zamieszkuje; poza powietrzem, którym ty
oddychasz, nie ma dla mnie życia.
Brygida widziała, co cierpię, i nie mogła się wstrzymać, aby mnie nie żałować. Wy-
trwanie moje budziło w niej litość; wszystkie jej słowa, gesty nawet, całe zachowanie,
miały w sobie coś tkliwego. Czuła walkę, jaka się we mnie toczy: posłuszeństwo moje
schlebiało jej dumie; ale bladość moja budziła w niej instynkty siostry miłosierdzia. Cza-
sem była podrażniona, prawie zalotna; mówiła kapryśnym tonem: „Jutro niech pan nie
przychodzi, nie będzie mnie w domu”. Potem, kiedy odchodziłem smutny i zrezygnowa-
ny, miękła nagle i dodawała: „Nie wiem zresztą, niech pan w każdym razie zajrzy”; lub
też żegnała mnie serdecznie, odprowadzając do furtki smutnym i łagodnym spojrzeniem.
— Nie wątp o tym, Brygido — mówiłem — to Opatrzność przywiodła mnie do
ciebie. Gdybym cię nie poznał, byłbym może popadł na nowo w dawne szaleństwa. Bóg
zesłał cię niby jasnego anioła, aby mnie wyrwać z otchłani. Niebo powierzyło ci świętą
misję; gdybym cię stracił, kto wie, dokąd by mnie mógł zawieść trawiący mnie smutek,
nieszczęsne doświadczenie, którego nabyłem tak wcześnie, i straszliwa walka mej młodości
z moim znudzeniem?
Ta myśl, wyrażana bardzo szczerze, miała największy wpływ na kobietę głęboko reli-
gijną, o duszy równie nabożnej, jak żarliwej. Kto wie, może dla tej jednej przyczyny pani
Pierson pozwoliła mi się widywać.
Wybierałem się właśnie do niej pewnego dnia, kiedy ktoś zapukał. Był to Merkanson,
ów ksiądz, którego spotkałem u Brygidy za pierwszą bytnością. Zaczął od usprawiedliwień
równie mdłych jak on sam, iż zjawia się, nie mając zaszczytu być mi znanym; odparłem,
iż znam go bardzo dobrze jako bratanka miejscowego proboszcza i spytałem, o co chodzi.
Kręcił się na wszystkie strony z niewyraźną miną, szukając wyrazów i dotykając
wszystkiego, co leżało na stole, jak człowiek, który nie wie, co powiedzieć. Wreszcie
oznajmił, że pani Pierson jest chora i zawiadamia, że mnie nie może dziś przyjąć.
— Chora? Ależ pożegnałem ją wczoraj dość późno i miała się zupełnie dobrze!
Skłonił się.
Ależ księże, jeżeli jest chora, dlaczegóż uwiadamia mnie o tym przez obcą osobę? Nie
mieszka znów tak daleko i nie byłoby nieszczęścia, gdybym odbył tę drogę daremnie.
Ten sam gest z jego strony. Nie mogłem pojąć, co znaczy jego wizyta, a tym mniej
zlecenie, jakie mu poruczono.
— Dobrze — odparłem — będę u pani Pierson jutro, wytłumaczy mi wszystko.
Znów zaczął się kręcić: „Pani Pierson powiedziała jeszcze… miał mi powiedzieć…
podjął się…”
— Cóż wreszcie? — wykrzyknąłem zniecierpliwiony.
— Łaskawy pan jest bardzo nagły. Zdaje się, że pani Pierson jest dość poważnie chora;
nie będzie mogła pana przyjąć cały tydzień.
Znów skłonił się i wyszedł.
Jasne było, że w tym tkwi jakaś tajemnica: albo pani Pierson nie chce mnie już wi-
dywać (i nie rozumiałem czemu), albo Merkanson wmieszał się z własnego popędu.
Odczekałem dzień; nazajutrz, rano już, znalazłem się u drzwi Brygidy. Służąca oświad-
czyła mi, iż w istocie pani jest bardzo chora; mimo nalegań nie chciała ani przyjąć pie-
niędzy, które jej wciskałem, ani słuchać pytań.
Spowiedź dziecięcia wieku
Wracając, spotkałem w alei Merkansona; otoczony był dziatwą uczęszczającą na lekcje
do proboszcza. Przerwałem mu jakiś wykład i poprosiłem o dwa słowa.
Udał się za mną; tym razem mnie się język plątał, nie wiedziałem bowiem, jak wziąć
się do rzeczy, aby zeń wydobyć tajemnicę.
— Księże — rzekłem — błagam, abyś mi powiedział, czy to, co mi rzekłeś wczoraj,
było prawdą, czy też kryje się coś innego na dnie. Poza tym iż nie ma w okolicy lekarza,
któremu by można zaufać, mam niezmiernie ważne przyczyny, aby się dowiedzieć istotnej
prawdy.
Bronił się na wszystkie sposoby, utrzymując, iż pani Pierson jest chora; co do nie-
go, nie wie nic, prócz tego, iż wysłała poń i dała mu to zlecenie. Tak, wśród rozmowy,
zaszliśmy dość daleko, w odludne miejsce. Widząc, iż na nic się nie zdadzą podstęp ani
prośba, zwróciłem się nagle i chwyciłem go za ramiona.
— Co to ma znaczyć? Czy chce pan użyć gwałtu?
— Nie, ale chcę, aby ksiądz mówił szczerze.
— Pogróżek się nie ulęknę, a powiedziałem to, com był powinien.
— To, co ksiądz powinien, a nie to, co wie. Pani Pierson nie jest chora; wiem, jestem
pewny.
— Na jakiej podstawie?
— Służąca mi powiedziała. Dlaczego broni mi wstępu i to za pośrednictwem pana?
Przechodził jakiś wieśniak.
— Piotrze — zawołał nań po imieniu Merkanson — zaczekajcie na mnie, mam
z wami do pomówienia.
Wieśniak zbliżył się; tego właśnie pragnął klecha, licząc, iż przy świadku nie będę
śmiał się nań porwać. Puściłem go w istocie, ale tak szorstkim ruchem, iż zatoczył się
i uderzył plecami o drzewo. Zacisnął pięść i odszedł bez słowa.
Przebyłem cały tydzień w najgwałtowniejszym poruszeniu, pukając po trzy razy dzien-
nie do pani Pierson i zastając drzwi zamknięte. Otrzymałem od niej list; pisała, iż moja
natarczywość ściąga plotki całej okolicy, dlatego prosi, abym na przyszłość odwiedzał ją
mniej często. Żadnej wzmianki o Merkansonie ani o chorobie.
Skrupuł ten był tak niezgodny z jej charakterem i stanowił taką sprzeczność z obojętną
dumą, jaką objawiała zawsze na gadania tego rodzaju, iż trudno mi wręcz było uwierzyć
w tę pobudkę. Mimo to nie umiejąc znaleźć innego wytłumaczenia, odpowiedziałem, iż
wola jej jest dla mnie zawsze najświętszym rozkazem. Ale mimowiednie słowa, w jakich
skreśliłem mą odpowiedź, miały odcień goryczy.
Odwlekałem nawet samochcąc dzień, w którym wolno mi było ją odwiedzić, i nie
posyłałem dowiadywać się o zdrowie, aby okazać, iż nie wierzę w jej chorobę. Nie wie-
działem, z jakiej przyczyny ta banicja; ale byłem w istocie tak nieszczęśliwy, iż myślałem
niekiedy poważnie, aby skończyć z tym nieznośnym życiem. Spędzałem dnie całe w le-
sie; pewnego dnia przypadek urządził, iż Brygida spotkała mnie tam w stanie godnym
współczucia.
Zaledwie zdobyłem się na to, aby ją prosić o jakieś wyjaśnienia; nie odpowiedziała
szczerze, ja zaś nie wróciłem już do tego przedmiotu. Nie pozostało mi nic, jak tylko liczyć
dni spędzone z dala od niej i żyć tygodnie całe nadzieją widzenia jej. Raz po raz czułem
ochotę rzucenia się do jej kolan i odmalowania mojej rozpaczy. Powiadałem sobie, że nie
może być tak nieczuła, aby mi nie odpłacić bodaj paru słowami litości; ale przypomniałem
sobie ów nagły wyjazd i jej surowość: drżałem, aby jej nie stracić, wolałem raczej umrzeć
niż narazić się na to.
Przy takim życiu, nie mając nawet możności zwierzenia mych męczarni, podupada-
łem coraz więcej na zdrowiu. Smutno wlokłem się do domu Brygidy: czułem, iż każde
odwiedziny dadzą mi tylko nowy powód do zgryzoty; przy każdym pożegnaniu coś się
darło we mnie tak, jakbym już nigdy nie miał jej oglądać.
Ona również nie miała ze mną dawnej swobody; mówiła o planach, podróży; roz-
myślnie lekkim tonem zwierzała mi, iż ma ochotę opuścić te strony; ja zaś, słysząc to,
martwiałem za każdym razem. Jeżeli przez chwilę była ze mną naturalniejsza, natychmiast
potem zamykała się w rozpaczliwym chłodzie. Jednego dnia nie mogłem się powstrzy-
mać, aby nie zapłakać z bólu. Ujrzałem, iż mimo woli zbladła. Kiedym już odchodził,
rzekła:
Spowiedź dziecięcia wieku
— Wybieram się jutro do Sainte-Luce — była to wioska w okolicy — to za daleko,
aby iść pieszo. Proszę wstąpić po mnie konno wczesnym rankiem, jeśli pan nie ma nic
do czynienia; odprowadzi mnie pan.
Stawiłem się, jak można sobie wyobrazić, punktualnie. Układając się poprzednie-
go dnia do snu, nie posiadałem się z radości; ale wyjeżdżając z domu, doświadczałem,
przeciwnie, uczucia niezwalczonego smutku. Krok ten wydał mi się ze strony Brygidy
okrutnym kaprysem, jeśli mnie nie kochała; wiedziała, ile cierpię; po cóż tedy wystawiała
na próbę moje męstwo, o ile nie zmieniła poglądów?
Myśl ta, która nawiedziła mnie mimo woli, podziałała na mnie zupełnie niezwykle.
Serce biło mi, kiedy podawałem Brygidzie strzemię; ale nie wiem, czy to było z miłości
czy z gniewu. „Jeśli mi sprzyja — powiadałem sobie — po co tyle surowości? jeśli jest
tylko zalotnicą, czemu tyle swobody?”
Tacy są mężczyźni. Za pierwszym moim słowem spostrzegła, że patrzę koso i że twarz
mi się mieni. Zmilkłem i trzymałem się drugiej strony drogi. Póki jechaliśmy przez rów-
ninę, Brygida zdawała się spokojna; jedynie od czasu do czasu odwracała głowę dla prze-
konania się, czy jadę za nią. Ale skoro wjechaliśmy do lasu i kiedy stąpania koni zaczęły
się rozlegać pod cienistym sklepieniem, ujrzałem nagle, że drży. Zatrzymała się, jak gdyby
czekając na mnie, trzymałem się bowiem wciąż nieco z tyłu; z chwilą, gdyśmy się zrów-
nali, puszczała się galopa. Niebawem dotarliśmy do stoku góry; trzeba było jechać stępa.
Wówczas zbliżyłem się do niej, ale oboje spuściliśmy głowy; nadeszła chwila, wziąłem ją
za rękę.
— Brygido — rzekłem — czy cię nużyłem skargami? Od czasu, jak wróciłem, widuję
Miłość, Cierpienie,
Pocałunek, Szczęście,
Kobieta, Mężczyzna
cię niemal co dzień; co wieczór, wracając do domu, pytam sam siebie, kiedy mi trzeba
będzie umrzeć: czy cię tym dręczyłem? Od dwóch miesięcy, przez które tracę spokój, siły
i nadzieję, czy rzekłem choć słowo o tej nieszczęsnej miłości, która mnie pożera i która
mnie zabija, nie wiesz o tym? Spójrz na mnie; czy trzeba ci mówić? Czy nie widzisz, że
cierpię i że noce moje spływają we łzach? czy nie spotkałaś kędyś w tym posępnym lesie
nieszczęśnika siedzącego z czołem utopionym w dłoniach? czy nie dostrzegłaś nigdy łez
na tych zaroślach? Spójrz na mnie; spójrz na te góry; czy pamiętasz, że cię kocham? One
to wiedzą, one były świadkami; te skały, pustkowia wiedzą o tym. Po co wiedziesz mnie
przed tych świadków? czy nie jestem dość nieszczęśliwy? czy zbrakło mi męstwa? czy
nie dość byłem posłuszny? Na jaką próbę, na jakie męczeństwo wydałaś mnie i za jakie
zbrodnie? Jeśli mnie nie kochasz, po co tu jesteś ze mną?
— Jedźmy — rzekła — wracajmy.
Chwyciłem konia za uzdę.
— Nie — odparłem — złamałem układ, wszak prawda? Jeśli wrócimy, stracę cię,
wiem o tym; skoro znajdziemy się w domu, wiem z góry, co mi powiesz. Chciałaś się
przekonać, dokąd sięga moja cierpliwość, wydałaś na próbę mą męczarnię umyślnie może,
aby mieć prawo mnie wypędzić; znużył cię ten smętny kochanek, który cierpiał bez skar-
gi i z rezygnacją pił gorzki kielich twej wzgardy! wiedziałaś, iż znalazłszy się sam z tobą,
w obliczu tych lasów, tych ustroni, gdzie zaczęła się miłość moja, nie zdołam zacho-
wać milczenia! chciałaś, abym cię obraził: więc dobrze, pani, stracę cię: niech się spełni!
dość płakałem, dość cierpiałem, dość gnębiłem w mym sercu szaloną miłość, która mnie
pożera; dosyć już byłaś okrutna!
Uczyniła ruch, jakby chcąc zeskoczyć z konia, chwyciłem ją w ramiona i przylgnąłem
wargami do jej warg. Ale w tej samej chwili oczy jej zamknęły się, puściła cugle i osunęła
się na ziemię.
— Boże miłosierny — krzyknąłem — kocha mnie! — Uczułem, iż oddała mi poca-
łunek.
Zeskoczyłem z konia i podbiegłem. Brygida leżała na trawie. Podniosłem ją, otwarła
oczy; wstrząsnęła się cała jakby od nagłej grozy; odepchnęła z siłą mą rękę i uciekła.
Stałem na kraju drogi i napawałem się jej pięknością. Zatrzymała się, wsparta o drze-
wo; włosy jej rozsypały się na ramiona, ręce drżały od wzruszenia, policzki powleczone
rumieńcem błyszczały purpurą i perłami.
— Nie zbliżaj się pan! — krzyknęła — nie zbliżaj się ani na krok.
— O moja ukochana — rzekłem — nie lękaj się; jeśli cię obraziłem przed chwilą,
możesz mnie ukarać; to był napad szału i boleści; zrób ze mną, co chcesz, możesz je-
Spowiedź dziecięcia wieku
chać teraz, wyprawić mnie, gdzie zechcesz! Wiem, że mnie kochasz, Brygido, jesteś tutaj
bardziej bezpieczną niż królowie świata w swoich pałacach.
Na te słowa pani Pierson utkwiła we mnie wilgotne oczy; ujrzałem, jak szczęście mego
życia idzie ku mnie w jednej błyskawicy. Podbiegiem i ukląkłem przed nią. Ach, słabo
Miłość, Słowo
kocha ten, kto może powtórzyć słowa, jakich użyła jego ubóstwiana, aby mu wyznać swą
miłość.
ł
Gdybym był jubilerem i gdybym wyjął ze swego skarbca naszyjnik pereł, aby zeń uczynić
podarek przyjacielowi, zdaje mi się, iż sprawiłoby mi wielką radość włożyć mu go samemu
na szyję; ale gdybym był tym przyjacielem, raczej bym umarł, niżbym wydarł ów naszyjnik
z rąk jubilera.
Wiem, iż większość mężczyzn kwapi się co prędzej posiąść kobietę, która ich kocha;
Miłość, Seks
ja robiłem zawsze przeciwnie, nie z wyrachowania, ale z instynktu serca. Kobieta, która
kocha trochę i która się opiera, nie kocha dosyć; ta zaś, która kocha dosyć i opiera się,
nie czuje się dosyć kochaną.
Wyznawszy mi, że mnie kocha, pani Pierson stała się bardziej ufną i wylaną niż kie-
dykolwiek. Szacunek, jaki okazałem, natchnął ją tak słodką radością, iż piękna jej twarz
stała się niby rozwity kwiat. To wybuchała szaloną wesołością, to zatrzymywała się na-
gle zamyślona; to, chwilami, traktowała mnie niemal jak dziecko, to znów patrzała na
mnie z oczyma pełnymi łez; wymyślała tysiąc żarcików, aby znaleźć pozór do poufalsze-
go słowa lub niewinnej pieszczoty; za chwilę opuszczała mnie, aby przysiąść na uboczu
i utonąć w zadumie. Czy może istnieć bardziej lube widowisko? Kiedy wracała ku mnie,
znajdowała mnie opodal, na ścieżce, z której przyglądałem się jej z dala.
— O moja ulubiona — mówiłem — sam Bóg się cieszy, widząc, jak jesteś kochana.
Nie mogłem jej wszelako ukryć ani gwałtowności mych pragnień, ani mąk, o jakie
mnie przyprawia walka z nimi. Jednego dnia, kiedy byłem u niej, wspomniałem, iż tego
samego rana dowiedziałem się o przegranej ważnego procesu, który powodował poważną
zmianę moich stosunków.
— Czym się dzieje³⁶ — spytała — iż oznajmia mi to pan ze śmiechem?
— Jest — rzekłem — maksyma perskiego poety: „Ten, kto posiada miłość pięknej
kobiety, bezpieczny jest od gromów losu”.
Pani Pierson nie odpowiedziała; przez cały wieczór była weselsza jeszcze niż zazwy-
czaj. W czasie zwykłej partyjki z ciotką, przekomarzała się ze mną bez ustanku, mówiąc,
że nie mam pojęcia o grze, i zakładając się wciąż przeciw mnie, tak iż ograła mnie do
szeląga. Skoro staruszka pożegnała się z nami, Brygida przeszła na balkon, ja zaś udałem
się w milczeniu za nią.
Noc była cudowna; księżyc zachodził, a gwiazdy płynęły tym żywszym blaskiem na
ciemnym lazurze nieba. Żaden podmuch wiatru nie poruszał drzew; powietrze było ciepłe
i balsamiczne.
Brygida oparła się na łokciu, z oczyma utopionymi w niebie; pochyliłem się koło niej
i przyglądałem się jej zadumie. Niebawem i ja podniosłem oczy; melancholijna rozkosz
upajała nas oboje. Wdychaliśmy wspólnie ciepłe opary idące od szpalerów grabiny; śle-
dziliśmy w oddali, w przestrzeni, ostatnie poblaski, jakie blady księżyc wlókł za sobą,
kryjąc się poza ciemną masą kasztanów. Przypomniałem sobie pewien dzień, w którym
patrzałem z rozpaczą na olbrzymią pustkę tego pięknego nieba; wspomnienie to przejęło
mnie dreszczem; wszystko było tak pełne w tej chwili! Uczułem, iż hymn łaski wznosi
się w moim sercu i miłość nasza wzbija się do Boga. Okoliłem ramieniem kibić ubó-
stwianej; obróciła miękko głowę: oczy jej tonęły we łzach. Ciało jej ugięło się jak trzcina,
rozchylone wargi przylgnęły do moich i zapomnieliśmy o całym świecie.
ł
Aniele wiekuisty szczęśliwych nocy, któż opowie twoje milczenie? O pocałunku! ta-
Pocałunek, Rozkosz
jemniczy napoju, który usta sączą sobie niby spragnione puchary! o pijaństwo zmysłów,
³⁶c
ię dzie e — dziś: jak to się dzieje.
Spowiedź dziecięcia wieku
o rozkoszy! Tak jak Bóg, i ty jesteś nieśmiertelna! Szczytny wzlocie stworzenia, wspólno-
Miłość, Rozkosz, Seks,
Pocałunek, Oko
to powszechna istot, rozkoszy po trzykroć święta, co rzekli o tobie ci, którzy cię sławili?
nazwali cię przelotną, o twórczyni! I rzekli, iż twój krótki błysk rozświetla ich uciekające
życie. O słowo krótsze zaiste niż oddech konającego! prawdziwe słowo zmysłowego by-
dlęcia, które dziwi się, że żyje godzinę, i które jasność wiekuistej lampy bierze za iskierkę
tryskającą z krzemienia! Miłości, o treści świata! kosztowny płomieniu, którego natura
cała, niby czujna westalka, strzeże bez ustanku w świątyni Boga! ognisko wszystkiego,
przez które wszystko istnieje! Duchy zniszczenia nawet zginęłyby, zgasiwszy ciebie! Nie
dziwię się, iż ludzie bluźnią twemu imieniu; nie wiedzą bowiem, kim jesteś ci, którzy
myślą, iż spojrzeli ci w twarz, ponieważ otworzyli oczy; kiedy zaś spotkasz swoich praw-
dziwych wyznawców zespolonych na ziemi pocałunkiem, każesz ich powiekom zawrzeć
się niby zasłonom, iżby nie ujrzano szczęścia.
Ale wy, o rozkosze, wy, omdlewające uśmiechy, pierwsze pieszczoty, nieśmiałe ka
Miłość
ia, pierwsze szczebioty kochanki, wy, które można widzieć, które jesteście nasze! czyż
wy jesteście dla Boga czymś mniej niż wszystko inne, wy, piękne cherubiny, które bu-
jacie w alkowie i przywodzicie z powrotem na ziemię człowieka zbudzonego z boskiego
snu! Ach! drogie dzieci rozkoszy, jakże wasza matka was kocha! To wy, ciekawe rozmo-
wy, które uchylacie rąbka pierwszych tajemnic, wy drżące i jeszcze niewinne dotknięcia,
spojrzenia już nienasycone, zaczynające znaczyć w sercu, niby w nieśmiałym zarysie, nie-
zatarty obraz ubóstwianej piękności! O królestwo! o zdobyczy! wy to tworzycie świat dla
kochanków. A ty, prawdziwy diademie, ty, pogodo szczęścia! pierwsze spojrzenie zwró-
cone ku życiu, pierwszy powrocie ludzi szczęśliwych do tylu obojętnych przedmiotów,
które widzą już tylko poprzez swoją radość, pierwsze kroki stawiane w świecie obok uko-
chanej! kto was odmaluje? jakież ludzkie słowo wyrazi kiedy bodaj najsłabszą pieszczotę?
Ten, który w świeży poranek, w pełni młodości, wyszedł pewnego dnia wolnym kro-
Kochanek, Kobieta, Miłość,
Seks
kiem, podczas gdy ubóstwiana ręka zamykała za nim tajemne drzwiczki; który szedł,
nie wiedząc gdzie, spoglądając na lasy i równiny; który przeszedł przez ludną ulicę, nie
słysząc, że ktoś doń mówi; który usiadł w samotnym miejscu, śmiejąc się i płacząc bez
przyczyny; który przytknął ręce do twarzy, aby wdychać z nich resztkę zapachu; który
zapomniał nagle, co aż do tej pory robił na ziemi; który mówił do drzew przydrożnych
i przelatujących ptaków; który wreszcie pośród ludzi wybuchnął szaloną radością, a po-
tem upadł na kolana i dziękował Bogu; ten umrze nie skarżąc się: posiadał kobietę, którą
kochał.
Spowiedź dziecięcia wieku
CZĘŚĆ CZWARTA
ł
Mam opowiedzieć teraz dzieje mej młodości i zmianę, jaka we mnie zaszła. Jaką rację tej
zmiany mogę podać? Żadnej prócz tej, że opowiadam i że mogę rzec: „To jest prawda”.
Od dwóch dni, nie mniej i nie więcej, byłem kochankiem pani Pierson. Wychodziłem
Mężczyzna, Kobieta, Miłość
z kąpieli o jedenastej wieczór i w cudną noc przebywałem aleję udając się do niej. Czu-
łem taką pełnię cielesnego szczęścia i tyle zadowolenia w duszy, że idąc, podskakiwałem
z radości i wyciągałem ramiona ku niebu. Zastawałem ją na piętrze pochyloną przez po-
ręcz, ze świecą na ziemi u nóg. Czekała na mnie; ledwie mnie spostrzegła, biegła na moje
spotkanie. Niebawem byliśmy w jej pokoju, zaryglowawszy drzwi za sobą.
Pokazywała mi, jak zmieniła uczesanie, które mi się nie podobało, i jak spędziła dzień
na układaniu włosów w kształt, który lubiłem; jak usunęła z alkowy duży brzydki ob-
raz, który zdawał mi się ponury; jak zmieniła kwiaty w wazonach, tak iż cały pokój był
jak ogród. Opowiadała wszystko, co robiła od czasu, jak się znamy; jak widziała, co ja
cierpię i jak cierpiała sama; jak po tysiąc razy chciała opuścić te strony i uciec przed swą
miłością; jak na wszystkie sposoby broniła się przede mną; jak radziła się ciotki, Mer-
kansona i proboszcza; jak przysięgła sobie samej, że raczej umrze niż ulegnie, i jak to
wszystko rozwiało się za pewnym słowem, które wyrzekłem, za pewnym spojrzeniem
w takich a takich okolicznościach: a przy każdym zwierzeniu pocałunek. Wszystko, co
mi się spodobało w jej pokoju, wszystko, co ściągnęło moją uwagę pośród drobiazgów
leżących na stołach, wszystko chciała mi dawać, abym zabrał jeszcze tego wieczora i usta-
wił u siebie na kominku; dalej abym ustanowił, wedle ochoty, co ona będzie odtąd robić
rano, wieczór, o każdej porze… Mówiła, że nie dba o nic; gadania świata nic jej nie ob-
chodzą; jeżeli udawała, że się z nimi liczy, to jedynie aby mnie oddalić; chce być szczęśliwa
i zatkać sobie oba uszy; właśnie skończyła trzydzieści lat i niewiele jej zostało czasu na to,
abym ją kochał. „A ty, powiedz, czy będziesz mnie kochał długo? Czy jest trochę prawdy
w tych pięknych słówkach, którymi mnie urzekłeś?” I na to sypały się lube wyrzuty, że
późno przychodzę, że jestem zalotny; że zanadto się upachniłem w kąpieli albo nie dosyć,
albo nie tak jak lubi; że została w samych pantofelkach, abym widział jej bosą nóżkę, iż
jest taka sama biała jak ręka; ale że zresztą ona sama wcale nie jest ładna, że chciałaby
być sto razy ładniejsza, że była ładna, kiedy miała piętnaście lat. Chodziła, kręciła się po
pokoju, oszalała z miłości, cała różowa od szczęścia; nie wiedziała, co wymyślić, co robić,
co rzec, aby się dać i dać jeszcze, z ciałem i duszą, i wszystkim, co posiadała.
Leżałem na sofie, za każdym jej słowem czułem, jak opada i odchodzi ode mnie zła
godzina minionego życia. Patrzałem, jak gwiazda miłości wschodzi nad mą niwą; zdawało
mi się, że jestem jak drzewo pełne soku, które strząsa na wiatr suche liście, aby się oblec
świeżą zielonością.
Usiadła do fortepianu, mówiąc, że zagra melodię Stradelli. Lubię nad wszystko tę
Kłamstwo, Miłość,
Przemiana
zbożną muzykę; utwór ten, który już raz mi śpiewała, wydał mi się bardzo piękny.
— A teraz — rzekła skończywszy — powiem mojemu panu, że się bardzo omylił; to
moja kompozycja, wywiodłam cię w pole.
— Twoja?…
— Tak, powiedziałam, że to Stradella, aby usłyszeć twoje zdanie. Nie grywam nigdy
swoich utworów, kiedy mi się zdarzy coś ułożyć; ale chciałam zrobić próbę i widzisz, że
mi się powiodło, skoro dałeś się oszukać.
Człowiek to potworne stworzenie! Cóż mogło być niewinniejszego? Lada sprytniej-
sze dziecko wymyśliłoby tę sztuczkę, aby złapać nauczyciela. Śmiała się z całego serca,
opowiadając mi ją; ale ja uczułem nagle niby chmurę, która mnie ogarnia; zmieniłem się
na twarzy:
— Co tobie? — spytała — co ci się dzieje?
— Nic, przegraj mi jeszcze raz tę melodię.
Podczas gdy grała, przechadzałem się po pokoju; wodziłem ręką po czole, jak gdyby
chcąc spędzić mgłę; tupałem nogą, wzruszałem ramionami nad własnym szaleństwem;
wreszcie usiadłem na ziemi na jakiejś poduszce, która się osunęła; Brygida podeszła ku
Spowiedź dziecięcia wieku
mnie. Im więcej chciałem walczyć z duchem ciemności, który mnie ogarniał, tym bardziej
gęsta noc zasnuwała się w mej głowie.
— Doprawdy — rzekłem — tak dobrze kłamiesz? Tak! więc to twoja kompozycja?
umiesz tedy kłamać tak łatwo?
Spojrzała na mnie zdumiona.
— Co tobie? — rzekła.
Niewymowny niepokój malował się na jej twarzy. Oczywiście nie mogła przypuszczać,
iżbym był tak szalonym i czynił jej naprawdę wymówkę za niewinny żarcik; serio brała
jedynie smutek, jaki mną owładnął; ale im bardziej przyczyna była błaha, tym bardziej
mógł ją dziwić. Chciała wierzyć przez chwilę, że to ja teraz żartuję; ale widząc mnie wciąż
bladym i jakby bliskim omdlenia, znieruchomiała z rozwartymi ustami, z pochylonym
ciałem, niby posąg.
— Boże miłosierny! — wykrzyknęła — czy to możebne?
Uśmiechasz się może, czytelniku, czytając tę stronicę; ale ja, pisząc ją, drżę jeszcze.
Nieszczęścia mają swoje symptomy jak choroby; nie masz nic równie groźnego na morzu
jak mały, czarny punkcik na widnokręgu.
Tymczasem zaczęło świtać; droga Brygida wysunęła na środek pokoju biały, okrągły
stoliczek i zastawiła przybór do wieczerzy lub, aby rzec lepiej, do śniadania, już bowiem
ptaszki śpiewały i pszczoły brzęczały w ogrodzie. Przygotowała wszystko sama; nie wypi-
łem ani kropli, iżby wprzód nie przytknęła szklanki do ust. Niebieskawe światło brzasku,
przechodząc przez pstre płócienko firanek, oświecało jej uroczą twarz i wielkie, nieco pod-
krążone oczy; czuła się senna; jakoż, ściskając mnie i szepcąc słowa pieszczoty, osunęła
głowę na moje ramię.
Nie mogłem walczyć przeciw tak lubej ufności, serce moje znów otwierało się sło-
dyczy; zdawało mi się, żem się już zupełnie otrząsnął ze złego snu, jaki przebyłem. Prze-
prosiłem Brygidę za chwilę niewytłumaczonego szaleństwa.
— Ukochana moja — rzekłem z głębi serca — bardzo mi przykro, żem ci uczynił
niesłuszną wymówkę za niewinny żarcik; ale, jeżeli mnie kochasz, nie kłam mi nigdy,
nawet w najdrobniejszych rzeczach: kłamstwo mi się zdaje czymś okropnym, nie mogę
go znieść.
Brygida położyła się; była trzecia rano; rzekłem, iż pragnę zostać, dopóki nie uśnie.
Ujrzałem, jak zamyka piękne oczy; usłyszałem, jak w pierwszym śnie szepce coś z uśmie-
chem, podczas gdy ja, nachylony nad wezgłowiem, dawałem jej pożegnalny całunek.
Wreszcie wyszedłem ze spokojnym sercem, przyrzekając sobie cieszyć się swoim szczę-
ściem, nie dopuszczając najlżejszej chmurki.
Ale zaraz nazajutrz Brygida rzekła jak gdyby przypadkiem:
Tajemnica, Miłość,
Trucizna
— Mam gruby zeszyt, w którym spisuję wszystkie myśli, co mi tylko przechodzi przez
głowę; dam ci przeczytać, co pisałam o tobie w pierwszych dniach naszego poznania.
Czytaliśmy razem to, co mnie tyczyło, przeplatając tysiącem żartów; po czym za-
cząłem machinalnie przeglądać książkę. Pośród szybko obracanych stronic wpadło mi
w oczy jakieś zdanie skreślone dużym pismem; pochwyciłem kilka słów, dość zresztą
nieznaczących, i miałem czytać dalej, kiedy Brygida rzekła:
— Nie czytaj tego.
Rzuciłem dziennik na fotel.
— Prawda; zapomniałem się, przepraszam.
— Czy znowu bierzesz to serio? — odparła śmiejąc się i widząc w tym z pewnością
nawrót mej choroby — weźże ten dziennik, chcę abyś przeczytał.
— Nie mówmy już o tym. Cóż mógłbym znaleźć tak ciekawego? Twoje tajemnice
należą do ciebie, moja droga.
Dziennik leżał na fotelu, ja zaś, mimo wszelkich wysiłków, nie spuszczałem zeń oka.
Usłyszałem nagle niby głos szepcący mi do ucha i ujrzałem przed sobą suchą twarz Des-
genais'go wykrzywioną lodowatym uśmiechem. „Skąd tu Desgenais?” — spytałem sam
siebie, jak gdybym ujrzał go w rzeczywistości. Ukazał mi się tak, jak go widziałem pew-
nego wieczora, z czołem pochylonym nad lampą, kiedy świszczącym głosem recytował
swój katechizm libertyna.
Miałem wciąż oczy utkwione w dziennik; w pamięci mojej błąkały się mętnie jakieś
słowa słyszane dawno temu, ale tkwiące gdzieś na dnie serca. Duch zwątpienia zawieszony
Spowiedź dziecięcia wieku
nad mą głową wsączył mi w żyły kroplę trucizny; opar jej uderzył mi na mózg, uczułem
pierwszy zawrót złowrogiego pijaństwa. Jaką tajemnicę ukrywała mi Brygida? Wiedzia-
łem dobrze, że wystarczy mi schylić się i otworzyć dziennik; ale w którym miejscu? jak
odszukać stronicę, na którą przypadek naprowadził mnie wprzódy?
Zresztą duma broniła mi wziąć dziennik; byłaż to w istocie duma? „O Boże — mówi-
łem sobie ze straszliwym smutkiem — czyż przeszłość jest jak widmo? czy wstaje z grobu?
Och, ja nędzny, czyżbym niezdolny był już kochać?”
Wszystkie moje wzgardliwe pojęcia o kobietach, wszystkie drwiące fanfaronady, po-
wtarzane niby lekcja i niby rola przez czas mego szalonego życia, przeszły mi nagle przez
mózg. Rzecz dziwna! niegdyś popisując się nimi, nie wierzyłem w nie; obecnie zdało mi
się, że są lub bodaj były prawdą.
Znałem panią Pierson od czterech miesięcy, ale nie wiedziałem nic o jej przeszłym
życiu i nie pytałem o nie nigdy. Oddałem się mej miłości z bezgraniczną ufnością i wy-
laniem. Znajdowałem jakąś rozkosz w tym, aby nie pytać o nic tyczącego jej osoby ani
nikogo, ani jej samej: zresztą podejrzliwość i zazdrość tak dalece nie leżą w moim cha-
rakterze, iż bardziej od samej Brygidy byłem zdumiony tym ich przejawem. Nigdy za
czasu mej pierwszej miłości ani poza tym w życiu, nie byłem nieufny; raczej, przeciwnie,
śmiały, niewątpiący, aby tak rzec, o niczym. Trzeba mi było na własne oczy ujrzeć zdra-
dę kochanki, abym uwierzył, że może mnie oszukiwać. Desgenais nawet, katechizując
mnie na swój sposób, dworował sobie ustawicznie z mojej podatności do oszukaństwa.
Dzieje całego mego życia były dowodem, że jestem raczej łatwowierny niż podejrzliwy;
toteż kiedy widok tego dziennika uderzył mnie nagle, zdało mi się, jakbym uczuł w sobie
nową, nieznaną istotę. Rozum mój buntował się przeciwko temu, czego doświadczałem,
nie śmiałem pytać, dokąd mnie to zaprowadzi.
Ale męki, jakie wycierpiałem, wspomnienie zdrad, jakich byłem świadkiem, okropna
kuracja, jaką sobie nałożyłem, rozmowy przyjaciół, zepsuty świat, przez który przesze-
dłem, smutne prawdy, jakie tam widziałem, oraz te, które, nie poznawszy ich wprost,
zrozumiałem i odgadłem wszelako złowrogą intuicją — rozpusta wreszcie, pogarda dla
miłości, nadużycie wszystkiego, oto co miałem w sercu, nie domyślając się tego jeszcze;
w chwili gdym mniemał, iż odradzam się do nowego życia, wszystkie te uśpione furie
chwyciły mnie za gardło, krzycząc, że są tuż przy mnie.
Schyliłem się i otwarłem dziennik, po czym zamknąłem go natychmiast i rzuciłem na
stół. Brygida patrzała na mnie; w pięknych oczach nie było zranionej dumy ani gniewu;
był tylko tkliwy niepokój, jakby miała przed sobą chorego.
— Czy myślisz w istocie, że mam jaką tajemnicę? — rzekła ściskając mnie.
— Nie — odparłem — nic nie myślę prócz tego, że jesteś piękna i że chcę umrzeć
w twoich ramionach.
Wróciwszy do domu, przy obiedzie spytałem Larive'a: „Kto to właściwie jest, ta pani
Pierson?”
Obrócił się zdziwiony.
— Mieszkasz — rzekłem — tutaj od wielu lat; musisz ją znać lepiej ode mnie. Co
mówią o niej? co o niej myślą we wsi? jakie życie wiodła zanim ją poznałem? z kim żyła
bliżej?
— Mój Boże, proszę pana, zawsze robiła to co i teraz; robiła wycieczki w okolicę,
grywała w pikietę z ciotką i troszczyła się o ubogich. Wieśniacy kochają ją; nigdy nie
słyszałem o niej złego słowa z niczyich ust, chyba to że ugania po wsiach sama jedna,
nie dbając, czy jest noc czy dzień; ale czyni to w tak chwalebnym celu! Toć ona jest
Opatrznością okolicy. Z ludzi widuje jedynie proboszcza, no i pana de Dalens podczas
wakacji.
— Cóż to za pan de Dalens?
— Właściciel zamku tam za górą; przyjeżdża tu tylko dla polowania.
— Młody?
— Tak, proszę pana.
— Czy to krewny pani Pierson?
— Nie; był przyjacielem jej męża.
— Dawno mąż umarł?
Spowiedź dziecięcia wieku
— Będzie pięć lat na Wszystkich Świętych; zacności był człowiek.
— A ten pan de Dalens, czy mówią, że zalecał się do niej?
— Niby, myśli pan, do wdowy? Ba, prawdę rzekłszy… — urwał z zakłopotaną miną.
— Będziesz gadał?
— Mówiono i nie mówiono… Ja tam nie wiem, nic nie widziałem.
— Wszak rzekłeś przed chwilą, że nic nie gadają o niej w okolicy?
— Nie mówiono zresztą nigdy nic, a myślałem, że pan to wie.
— Ostatecznie mówią o tym, czy nie mówią?
— Tak, proszę pana; zdaje mi się przynajmniej.
Wstałem od stołu i wyszedłem w aleję; spotkałem Merkansona. Sądziłem, iż będzie
mnie unikał; ale przeciwnie, sam podszedł.
— Drogi panie — rzekł — ostatnim razem rozstał się pan ze mną cokolwiek gniew-
ny; ale człowiek, który nosi tę sukienkę nie chowa takich rzeczy w pamięci. Pospieszam
wyrazić moje ubolewanie, iż podjąłem się tego niepożądanego zlecenia — lubował się
w takich długich słowach — i ośmieliłem się stawać z pewnym natręctwem na wspak
pańskim zamiarom.
Odpowiedziałem coś równie uprzejmego, sądząc, iż rozstaniemy się na tym; ale ksiądz
szedł dalej obok mnie.
„Dalens! Dalens! — mruczałem przez zęby — kto mi powie co o tym Dalensie?
Larive bowiem powiedział mi tylko tyle, ile może powiedzieć służący. Skąd wiedział? od
kogoś ze służby lub jakiego wieśniaka. Trzeba mi było świadka, który by widywał Dalensa
u pani Pierson i wiedział, co o tym rozumieć”. Ów Dalens nie wychodził mi z głowy; nie
mogąc mówić o niczym innym, zagadnąłem oń natychmiast Merkansona.
Czy Merkanson był człowiekiem złym, czy też głupim lub przebiegłym, tego nigdy
jasno nie rozwikłałem; to pewna, iż musiał mnie nienawidzić i że postąpił ze mną niego-
dziwie. Pani Pierson, która żywiła (i słusznie) serdeczną przyjaźń dla proboszcza, powzięła
Zazdrość
w końcu prawie mimo woli pewną sympatię dla jego siostrzeńca. Był z tego dumny, a tym
samym zazdrosny. Nie tylko sama miłość rodzi zazdrość; okazana przychylność, życzliwe
słowo, uśmiech pięknych ust mogą ją obudzić w pewnych ludziach i to aż do zapamięta-
nia.
Zrazu Merkanson, podobnie jak Larive, wydał się zdziwiony mymi pytaniami. Ja
byłem nimi zdziwiony bardziej jeszcze; ale któż zna samego siebie?
Z pierwszych odpowiedzi księdza ujrzałem, iż rozumie, o co mi chodzi, i że nie chce
mówić.
— W jaki sposób to być może, drogi panie, iż pan, który znasz panią Pierson od
Mężczyzna, Kobieta,
Zazdrość, Kobieta ”upadła”
dość dawna i żyjesz z nią dość blisko (tak sądzę przynajmniej), nie spotkałeś u niej nigdy
pana de Dalens? Widać ma pan jakąś przyczynę (którą nie do mnie należy zgłębiać), aby
się wywiadywać o niego dzisiaj. Mogę powiedzieć tyle, że jest to godny człowiek, dobry,
miłosierny; bywał, podobnie jak pan, bardzo często u pani Pierson; ma piękną sforę
i prowadzi dom co się zowie otwarty. Bardzo lubił muzykować, jak i pan, drogi panie,
u pani Pierson. Co się tyczy obowiązków miłosierdzia, wypełniał je bardzo punktualnie;
kiedy bawił w naszych stronach, towarzyszył, jak i pan nieraz, pani Pierson w wycieczkach
w okolicę. Rodzina jego cieszy się w Paryżu najlepszą reputacją; zdarzało mi się spotykać
go u pani Pierson prawie za każdym razem, kiedy tam zaszedłem; uchodzi za człowieka
o nieposzlakowanym życiu. Zresztą zgaduje pan, drogi panie, że mam tu na myśli jedynie
godziwą zażyłość, jak przystało między osobami tych cnót. Sądzę, że przyjeżdża tu tylko
dla polowania; był przyjacielem męża; powiadają, że jest bardzo bogaty i bardzo hojny;
zresztą prawie go nie znam, chyba ze słyszenia…
Ilomaż krętymi zdaniami przywalił mnie ten kat o ciężkiej dłoni! Patrzałem nań,
wstydząc się, że go słucham, nie śmiejąc ani pytać, ani powstrzymać jego gadulstwa.
Spotwarzał tyle i tak długo, ile sam zechciał; obracał mi do woli zakrzywioną klingę
w sercu; kiedy już skończył, pożegnał mnie, nie pozwalając się zatrzymać, i ostatecznie
nic nie powiedział.
Zostałem sam w alei; zaczynało się zmierzchać. Nie wiem, czy przeważała we mnie
wściekłość czy smutek. Ufność, z jaką oddałem się ślepo mej miłości, była mi tak luba i tak
zgodna z mą naturą, iż nie mogłem uwierzyć, że tyle szczęścia było jeno oszukaństwem.
Spowiedź dziecięcia wieku
Naiwne i wierzące uczucie, które mnie przywiodło do niej bez żadnej walki lub wątpienia
z mej strony, wydało mi się samo przez się dowodem, że była go godna. Byłoż tedy
możliwe, aby te tak szczęsne cztery miesiące stały się już tylko snem?
„Hm — rzekłem znowuż do siebie — ostatecznie ta kobieta oddała się bardzo pręd-
ko. Czy nie był kłamstwem ów zamiar ucieczki przede mną, który objawiła zrazu, a który
rozwiało jedno słowo? Czy nie miałem przypadkiem do czynienia z kobietą, jakich się
spotyka tyle? Tak, w ten sposób one wszystkie biorą się do rzeczy: uciekają po to, aby je
gonić. Nawet sarny robią to samo: to instynkt samicy. Czyż nie z własnego popędu wy-
znała mi miłość w samejże chwili, gdy myślałem, że nigdy nie będzie moją? Pierwszego
dnia, kiedy ją ujrzałem, czyż nie przyjęła mego ramienia, nie znając mnie, z łatwością,
która powinna była obudzić mą nieufność? Jeśli ten Dalens był jej kochankiem, prawdo-
podobnie jest nim jeszcze: to są owe światowe stosunki, które nie zaczynają się ani nie
kończą; kiedy się ludzie widzą, wracają do siebie, a zapominają o sobie, kiedy się rozstaną.
Jeśli ten człowiek wróci tu na wakacje, Brygida będzie go widywała z pewnością i praw-
dopodobnie nie zrywając ze mną. Któż jest ta ciotka, cóż to jest owo tajemnicze życie,
mające za godło miłosierdzie; cóż to jest owa wolnomyślność nietroszcząca się o ludzkie
języki? Czyżby te dwie kobiety ze swoim domkiem, swoją surowością i cnotą, które tak
łatwo mamią ludzi, były po prostu awanturnicami? To jasne, wpadłem ot, z zamkniętymi
oczami w awanturkę, którą wziąłem za wielką miłość; ale co teraz począć? Nie znam tu
nikogo prócz tego księdza, który nie chce mówić jasno, i jego wuja, który tym bardziej
nic nie powie. O mój Boże! kto mnie ocali? jak dowiedzieć się prawdy?”
Tak mówiła zazdrość; tak, zapominając tylu łez i wszystkiego, co wycierpiałem, za-
czynałem po upływie dwóch dni niepokoić się tym, że Brygida mi uległa. Jak wszyscy
ludzie, którzy wątpią, odkładałem już na bok uczucia i myśli, aby dysputować z faktami,
czepiać się litery i sekcjonować mą miłość.
Zatapiając się w dumaniach, zbliżałem się z wolna do domu Brygidy. Furtka była
otwarta; mijając dziedziniec, ujrzałem światło w kuchni. Przyszło mi na myśl pociągnąć za
Sługa, Kuchnia
język służącą. Skierowałem się więc w tę stronę i obracając w kieszeni parę sztuk monety,
zbliżyłem się do progu.
Powstrzymało mnie wrażenie wstrętu. Służąca ta, była to chuda i pomarszczona sta-
ruszka z plecami zawsze zgiętymi, jak ludzie pracujący na roli. Zastałem ją myjącą na-
czynia nad brudnym ściekiem. Ohydna łojówka drżała jej w ręku; dokoła niej rondle,
półmiski, resztki obiadu które obwąchiwał pies-przybłęda, wkradłszy się tam, jak ja,
wstydliwie; ciepły i mdły zapach wychodził z wilgotnych murów. Spostrzegłszy mnie,
stara spojrzała z uśmiechem, z porozumiewawczą miną; widziała mnie wyślizgującego się
rano z pokoju pani. Zadrżałem z obrzydzenia do samego siebie i do tego, co zamierzałem
robić w miejscu tak dostrojonym do szpetnego postępku, który miałem w myśli. Ucie-
kłem od tej starej niby od mojej ucieleśnionej zazdrości i jak gdyby woń pomyj wyszła
z mego własnego serca.
Brygida stała przy oknie, podlewając ukochane kwiaty; dziecko jednej z sąsiadek,
usadowione w berżerce wśród stosu poduszek, czepiało się jej rękawa, z buzią pełną cu-
kierków wygłaszając w swoim pociesznym i niezrozumiałym narzeczu wielką przemowę.
Usiadłem koło Brygidy i ucałowałem dziecko w pyzate policzki, jak gdyby chcąc wrócić
własnemu sercu nieco niewinności. Brygida przywitała mnie z lękiem; ujrzała w spoj-
Wzrok
rzeniach moich obraz swój już zmącony. Ja z mojej strony unikałem jej oczu; im więcej
Miłość, Gra, Kobieta,
Mężczyzna
podziwiałem jej piękność i niewinne wejrzenie, tym bardziej mówiłem sobie, że po-
dobna kobieta, o ile nie jest aniołem, jest potworem przewrotności. Siliłem się przypo-
mnieć każde słowo Merkansona; zestawiałem niejako jego domyślniki z rysami kochanki
i z uroczym owalem jej twarzy. „Jest bardzo piękna — mówiłem sobie — bardzo nie-
bezpieczna, jeżeli umie zwodzić; ale trafiła kosa na kamień; dowie się kim jestem”.
— Czy wiesz, Brygido — rzekłem po długim milczeniu — dałem właśnie pewną
radę przyjacielowi, który zasięgał mego zdania. Jest to młodzieniec dość sobie naiwny;
pisze mi, iż odkrył, że kobieta, która mu się właśnie oddała, ma równocześnie innego
kochanka. Pytał mnie, co ma uczynić.
— Cóżeś odpowiedział?
Spowiedź dziecięcia wieku
— Dwoma pytaniami: Czy jest ładna? i czy ją kochasz? Jeśli kochasz, zapomnij o niej;
jeśli jest ładna, a nie kochasz jej, zabaw się nią, póki masz ochotę; zawsze będziesz miał
czas ją rzucić, o ile wiąże cię tylko jej ciało. Ta czy inna, wszystko jedno.
Słysząc te słowa, Brygida puściła dziecko, z którym się bawiła, cofnęła się w głąb
i usiadła. W pokoju nie było światła; księżyc oświecający miejsce, na którym Brygida
stała przed chwilą, rzucał głęboki cień na sofę, gdzie usiadła. Słowa moje miały znaczenie
tak brutalne, tak okrutne, iż byłem sam w rozpaczy że je wyrzekłem; serce miałem wez-
brane żalem. Dziecko, niespokojne, wołało Brygidę i wodziło po nas smutnymi oczyma.
Jego wesołe krzyki, dziecinny szczebiot umilkły z wolna; usnęło na sofie. Tak trwaliśmy
wszyscy troje w milczeniu; księżyc przesłoniła chmura.
Weszła służąca, aby zabrać dziecko; wniesiono światło. Wstałem, a równocześnie ze
mną i Brygida; ale przyłożyła tylko obie ręce do serca i padła na ziemię u stóp łóżka.
Podbiegłem przestraszony; nie straciła przytomności i prosiła, abym nie wołał nikogo.
Rzekła, iż od młodu podlega takim gwałtownym palpitacjom, ale że poza tym ataki te
niczym nie grożą i nie wymagają żadnego lekarstwa. Klęczałem tuż przy niej, otwarła mi
miękko ramiona; ująłem jej głowę i przytuliłem do piersi.
— Och, Oktawie — rzekła — żal mi ciebie.
Zazdrość, Miłość, Kobieta,
Mężczyzna, Kochanek,
Kłótnia, Tajemnica,
Kłamstwo
— Słuchaj — szepnąłem — jestem nędznym szaleńcem, ale nie mogę z tym żyć. Kto
jest ów pan Dalens, który mieszka tu w górach i odwiedza cię niekiedy?
Zdawała się zdziwiona, iż słyszy to nazwisko.
— Dalens? — rzekła — to przyjaciel mego męża.
Patrzała na mnie, jak gdyby mówiąc: „Z jakiego powodu to pytanie?” Zdawało mi się,
że twarz jej pociemniała. Zagryzłem wargi. „Jeśli chce mnie oszukać — pomyślałem —
źlem zrobił, żem się wygadał”.
Brygida podniosła się z trudem; wzięła wachlarz i zaczęła wielkimi krokami chodzić
po pokoju. Oddychała z wysiłkiem; zraniłem ją. Przez jakiś czas trwała w zamyśleniu;
wymieniliśmy parę spojrzeń prawie zimnych i niemal wrogich. Podeszła do sekretarzyka,
otworzyła go, wydobyła pakiet listów związanych pasmem jedwabiu i cisnęła mi je bez
słowa.
Nie patrzyłem ani na nią, ani na listy; rzuciłem oto kamień w przepaść i nadsłuchi-
wałem echa. Pierwszy raz na twarzy Brygidy pojawiła się obrażona duma. Nie było już
w jej oczach ani niepokoju, ani litości; tak samo jak ja uczułem się zupełnie innym, niż
byłem kiedykolwiek, tak i w niej ujrzałem kobietę, której nie znałem.
— Niech pan to przeczyta — rzekła wreszcie.
Podszedłem i wyciągnąłem ku niej rękę.
— Proszę czytać, proszę czytać! — powtórzyła lodowatym tonem.
Trzymałem w ręku listy. Czułem się w tej chwili tak przekonany o jej niewinności,
wydawałem się sobie tak niesprawiedliwym, iż ogarnęła mnie głęboka skrucha.
— Przypominasz mi — rzekła — że winna ci jestem historię mego życia; siadaj,
a usłyszysz wszystko. Otworzysz następnie te szuflady i przeczytasz wszystko, co tu jest
pisanego, moją albo cudzą ręką.
Usiadła i wskazała mi fotel. Widziałem, z jakim wysiłkiem mówiła. Blada była jak
śmierć; zmieniony głos zaledwie wydobywał się ze ściśniętego gardła.
— Brygido! Brygido! — wykrzyknąłem — na miłość boską, nic nie mów! Bóg mi
świadkiem, nie urodziłem się takim, jak myślisz; nie byłem nigdy w życiu ani podejrz-
liwym, ani nieufnym. Zgubiono mnie, spaczono mi serce. Opłakane doświadczenie za-
wiodło mnie w przepaść; od roku widziałem jedynie to, co jest najgorszego na ziemi. Bóg
mi świadkiem, że aż do tego dnia sam nie przypuszczałem, abym był zdolny do tej roli
ohydnej, ostatniej ze wszystkich roli zazdrośnika. Aż dotąd miałem do czynienia tylko
z kobietami, które mnie oszukiwały albo też były niegodne miłości. Pędziłem życie roz-
pustnika; mam w sercu wspomnienia, które nie zatrą się nigdy. Czy to moja wina, jeżeli
potwarz, jeżeli najbardziej mętne, najbardziej bezzasadne oskarżenie porusza dziś w tym
sercu struny jeszcze obolałe, gotowe przyjąć wszystko, co tylko jest, cierpieniem? Wspo-
mniano mi dziś o człowieku, którego nie znam, o którego istnieniu nie wiedziałem; dano
mi do zrozumienia, że języki ludzkie łączyły wasze imiona; nie chcę o nic pytać; cierpia-
łem, dałem ci to uczuć; to błąd nie do naprawienia. Ale raczej wrzucę wszystko w ogień,
niżbym się miał zgodzić na to, co mi ofiarujesz. Och! ubóstwiana moja, nie upokarzaj
Spowiedź dziecięcia wieku
mnie; nie zniżaj się do usprawiedliwień, nie karz mnie za to, żem cierpiał. W jaki sposób
mógłbym w głębi serca podejrzewać cię o oszukaństwo? Nie, jesteś piękna i jesteś szczera;
jedno spojrzenie twoje, Brygido, mówi mi więcej niż trzeba, aby cię ubóstwiać. Gdybyś
wiedziała, jakie ohydy, jakie potworne zdrady widziało to dziecko, które stoi przed to-
bą! Gdybyś wiedziała, jak się z nim świat obszedł; jak wydrwiono wszystko, co w nim
jest dobrego, jak silono się mu zaszczepić wszystko, co może prowadzić do zwątpienia,
zazdrości, rozpaczy! Ach, tak, najdroższa moja, gdybyś mogła wiedzieć, kogo kochasz!
Nie czyń mi wymówek; ach, raczej użal się nade mną; potrzeba mi zapomnieć, że ist-
nieją inne kobiety prócz ciebie. Kto wie, jakie próby, jakie okropne chwile męki trzeba
mi będzie przebyć! Nie podejrzewałem, że może przyjść do tego, nie przypuszczałem, iż
trzeba mi będzie walczyć. Od czasu jak jesteś moją, widzę, co uczyniłem; pieszcząc ciebie,
uczułem, jak bardzo wargi moje są zbrukane. Na imię nieba, pomóż mi żyć! Bóg mnie
uczynił lepszym, niż się wydaję.
Brygida wyciągnęła ramiona, utuliła mnie najtkliwszymi pieszczotami. Prosiła, abym
jej opowiedział, co dało powód do tej smutnej sceny. Powtórzyłem tylko to, co mi rzekł
Larive; nie śmiałem wyznać, iż badałem Merkansona. Chciała koniecznie, abym wysłu-
chał jej wyjaśnień. Pan de Dalens kochał ją niegdyś; ale był to człowiek lekki, bardzo
światowy i bardzo niestały; dała mu do zrozumienia, iż nie mając zamiaru powtórnie
wyjść za mąż, nie życzy sobie jego nadskakiwań. Poddał się jej żądaniu bez urazy; ale od
tego czasu bywał u niej coraz rzadziej, a dziś przestał już bywać zupełnie. Wydobyła z całe-
go pliku jeden list o dacie bardzo świeżej i pokazała mi go; nie mogłem się powstrzymać
od rumieńca, znajdując potwierdzenie wszystkiego, co mówiła; upewniła mnie, że mi
przebacza; wymogła za całą karę przyrzeczenie, iż odtąd podzielę się z nią natychmiast
wszystkim, co mogłoby obudzić we mnie jakieś podejrzenie. Układ przypieczętowaliśmy
pocałunkiem i kiedy żegnałem się z nią o świcie, zapomnieliśmy dawno oboje, że pan
Dalens istnieje na świecie.
ł
Jakiś martwy bezwład zamącony gorzką rozkoszą, oto stan zwyczajny rozpustnikom. Jest
Pożądanie, Ciało, Pokusa
to następstwo życia pod znakiem kaprysu, gdzie nic nie wspiera się na potrzebach ciała,
ale na zachceniach myśli, i gdzie ciało musi być wciąż gotowe do posłuchu. Młodość
i wola mogą oprzeć się nadużyciom; ale natura mści się w milczeniu i w dniu, w którym
postanowi odbudować swoje siły, wola umiera, aby czekać na nie i aby nadużyć ich znowu.
W tym stanie, widząc dokoła siebie przedmioty, które kusiły go poprzedniego dnia,
człowiek, który nie ma już siły po nie sięgnąć, znajduje wobec tego, co go otacza, jedy-
nie uśmiech przesytu. Zważcie, iż do tych przedmiotów, które budziły jego pragnienia,
nie zbliżał się nigdy z zimną krwią; do wszystkiego co go nęci, rozpustnik wyciąga ręce
z całą gwałtownością; życie jego jest ciągłą gorączką; zmysły jego, chcąc znaleźć rozkosz,
zniewolone są dotrzymywać kroku palącym napojom, kurtyzanom i bezsennym nocom,
w ciągu dni tedy wypełnionych nudą i lenistwem czuje większy daleko niż inni ludzie
rozdźwięk między swoją niemocą a swymi pokusami. Aby się im oprzeć, potrzebuje, aby
przyszła mu na pomoc duma i wmówiła weń, że nimi gardzi. Tak oto plwa bez ustanku na
wszystkie biesiady życia i pomiędzy palącym pragnieniem a głębokim przesytem gnuśna
próżność wiedzie go ku śmierci.
Mimo iż nie byłem już rozpustnikiem, stało się nagle, iż ciało moje przypomniało
sobie, że byłem nim niegdyś, bardzo proste jest, iż aż dotąd nie spostrzegłem się na tym.
Wobec boleści spowodowanej zgonem ojca wszystko w pierwszej chwili umilkło. Przy-
szła gwałtowna miłość; dopóki żyłem samotnie, nuda nie miała pola do walki. Smutek,
wesołość, wszystkie te zmiany atmosferyczne, cóż znaczą człowiekowi, który jest sam?
Tak jak cynk, ów półmetal wydobyty z sinawej żyły, w której drzemie, rodzi sam
z siebie promień słońca, skoro zbliży się do dziewiczej miedzi, tak pocałunki Brygidy
obudziły stopniowo w mym sercu to, co w nim było zagrzebane. Z chwilą gdy się znalazłem
wobec niej, spostrzegłem, czym jestem.
Bywały dnie, w których czułem się od rana w stanie ducha tak osobliwym, iż niepo-
Sobowtór, Miłość,
Mężczyzna, Kobieta
dobna go określić. Budziłem się bez przyczyny, jak człowiek, który poprzedniego dnia
nadużył rozkoszy stołu. Wszystkie wrażenia z zewnątrz nużyły mnie niewypowiedzianie,
Spowiedź dziecięcia wieku
wszystkie znane i zwykłe przedmioty mierziły mnie i nudziły; jeślim się odzywał, to tyl-
ko po to aby obrócić w śmieszność to, co mówiła ona albo ja sam myślałem. Wówczas
wyciągnięty na kanapie, jakby niezdolny do ruchu, udaremniałem z rozmysłu wszyst-
kie projekty spacerów planowane w wilię; siliłem się odnaleźć w pamięci wszystko to,
co w moich dobrych chwilach mogłem powiedzieć szczerego i tkliwego, i nie miałem
spokoju, dopóki moje ironiczne żarciki nie zepsuły i nie zatruły tych szczęśliwych wspo-
mnień.
— Czy nie mogłeś mi tego zostawić? — pytała smutno Brygida. — Jeśli są w tobie
dwaj różni ludzie, czy nie mógłbyś, wówczas kiedy zły wstaje, zadowolić się tym, aby
zapomnieć o dobrym?
Cierpliwość, z jaką Brygida znosiła te szaleństwa, podsycała jedynie mój posępny hu-
mor. Dziwna rzecz, aby człowiek, który cierpi, potrzebował zadawać cierpienie ukochanej
Cierpienie, Okrucieństwo
istocie! Taki brak władzy nad sobą, czyż to nie jest okropna choroba? Cóż okrutniejsze-
go dla kobiety, jak widzieć mężczyznę, który, zaledwie wyszedłszy z jej ramion, obraca,
przez jakieś szaleństwo nie do wybaczenia, w pośmiewisko to, co jest najbardziej święte-
go i tajemniczego w szczęśliwych nocach miłości? Brygida nie opuszczała mnie wszelako
w owych chwilach; siedziała przy mnie, pochylona nad haem, podczas gdy ja w napadzie
okrucieństwa znieważałem miłość i miotałem bluźnierstwa ustami wilgotnymi jeszcze od
jej pocałunków.
W te dnie wbrew memu zwyczajowi bawiło mnie mówić o Paryżu i przedstawiać swoje
hulaszcze życie jako najlepszą rzecz pod słońcem.
— Ty jesteś ot, dewotka — mówiłem, śmiejąc się, do Brygidy — nie wiesz, co to
życie. Nie ma nic lepszego niż ludzie, co o nic nie dbają i bawią się w miłość, nie wierząc
w nią.
Czyż to nie znaczyło wyraźnie, że ja nie wierzę w miłość?
— Więc dobrze — odpowiadała Brygida — naucz mnie, co robić, aby ci się zawsze
podobać. Jestem, być może, równie ładna jak te damy, do których wzdychasz; jeśli nie
jestem równie dowcipna i zabawna, mam najlepszą wolę po temu. Rób tak, jakbyś mnie
nie kochał, i pozwól, bym cię kochała, nie mówiąc ci o tym. Jestem religijna nie tylko
w kościele, ale i w miłości. Co trzeba robić, abyś w to uwierzył?
I stawała przed lustrem, ubierając się w biały dzień niby na bal lub na zabawę, udając
zalotność, której nie mogła znosić, siląc się dostroić do mego tonu, śmiejąc się i skacząc
po pokoju.
— Czy podobam ci się? — pytała. — Do której z kochanek wydaję ci się podobna?
Czy jestem dość ładna, aby ci dać zapomnieć, że można jeszcze wierzyć w miłość? Czy
wyglądam na taką, co sobie drwi ze wszystkiego?
Nagle wśród tej sztucznej wesołości odwracała się plecami i mimowolny dreszcz
wstrząsał na jej włosach smutne kwiaty, które upinała. Rzucałem się do jej stóp.
— Przestań — mówiłem — zanadto podobna jesteś do tych, które chcesz naślado-
wać, a które moje niecne usta śmią wspominać przy tobie. Zdejm te kwiaty, zdejm tę
suknię. Obmyjmy tę wesołość szczerymi łzami; nie każ mi przypominać sobie, że jestem
marnotrawnym synem; zanadto dobrze znam swoją przeszłość.
Ale nawet ta skrucha była okrucieństwem: dowodziła, że widma, jakie miałem w ser-
cu, były czymś bardzo realnym. Poddając się uczuciu grozy, mówiłem jej tym samym
jasno, że jej poddanie i chęć podobania się przywodzą mi jedynie nieczyste obrazy.
I była to prawda. Wchodziłem w dom Brygidy przepełniony radością, przysięgając
zapomnieć w jej ramionach mych cierpień i minionego życia; zaklinałem się na kolanach
o mym szacunku aż do samej krawędzi jej łóżka; wchodziłem w nie jak do sanktuarium;
wyciągałem do niej ramiona, wylewając łzy. I oto zdejmując suknie, Brygida uczyniła
ruch, zbliżając się do mnie, wyrzekła jakieś słowo; — i nagle przypominałem sobie jakąś
dziewkę, która, zdejmując suknię wieczór i zbliżając się do mego łóżka, uczyniła ten sam
gest, wyrzekła to samo słowo.
Biedna, oddana duszo! coś ty cierpiała wówczas, widząc, jak blednę przy tobie, kiedy
moje ramiona, gotowe cię przyjąć, opadały martwo na twoje gładkie i świeże ramię! kie-
dy pocałunek obumierał na mej wardze i kiedy pełen miłości wzrok, ten czysty promień
bożego światła, cofał się w moich oczach niby strzała odwrócona wiatrem! Ach, Brygi-
Spowiedź dziecięcia wieku
do, jakie diamenty spływały z twych powiek! w jakich skarbach wzniosłego miłosierdzia
czerpałaś cierpliwą ręką swoją miłość tak smutną i pełną współczucia!
Przez długi czas dobre i złe dnie następowały po sobie prawie regularnie; bywałem na
przemian twardy i szyderski, tkliwy i oddany, suchy i wyniosły, żałujący i uległy. Twarz
Desgenais'go, która ukazała mi się zrazu niby ostrzeżenie, była ciągłe obecna mej myśli.
W czasie dni zwątpienia i chłodu rozmawiałem, można powiedzieć, z nim; często w tej
samej chwili, gdy obraziłem Brygidę jakiem dotkliwym szyderstwem, powiadałem sobie:
„Gdyby on był na moim miejscu, inaczej jeszcze brałby się do rzeczy!”
Niekiedy znów kładąc kapelusz, aby się udać do Brygidy, spoglądałem w lustro i mó-
wiłem sobie: „Et, i cóż w tym za nieszczęście? Ostatecznie, mam ładną kochankę; oddała
się rozpustnikowi, niech mnie bierze takim, jakim jestem”. Przybywałem uśmiechnięty,
rzucałem się na fotel z niedbałą i obojętną miną. Brygida podchodziła, patrząc we mnie
z niepokojem swymi dużymi oczami; brałem w ręce jej drobne białe rączki i tonąłem
w zadumie bez końca.
Jak dać nazwę rzeczy bez nazwy? Czy byłem dobry czy zły? nieufny czy szalony? Nie
trzeba się zastanawiać, trzeba iść dalej; ak
o.
W sąsiedztwie naszym mieszkała młoda kobieta nazwiskiem pani Daniel; wcale ład-
Kobieta, Mężczyzna, Gra,
Miłość, Zazdrość
na, a bardziej jeszcze zalotna. Była biedna, a chciała uchodzić za bogatą; odwiedzała nas
po obiedzie i grywała z nami starając się podwyższać grę, mimo że przegrana była dla
niej bardzo kłopotliwa; śpiewała, a nie miała głosu. Na tej zapadłej wsi, gdzie nieżyczliwy
los ją zagrzebał, pożerało ją niesłychane pragnienie uciech. Mówiła tylko o Paryżu, gdzie
bywała parę dni w roku; siliła się zdążać za modą; dobra Brygida pomagała jej w tym,
jak mogła, uśmiechając się miłosiernie. Mąż jej był urzędnikiem w katastrze: w świą-
teczne dnie wiózł ją do powiatowego miasta, gdzie wyfioczona w najparadniejsze stroje
kobiecina z zapałem wytańcowywała w salonach prefektury z całym garnizonem. Wracała
z błyszczącymi oczyma, nie czując nóg i kości; przybiegała do nas, aby opowiedzieć swoje
tryum i strapienia swoich rywalek. Przez resztę czasu czytywała romanse, nie troszcząc
się wcale o dom, który też nie był zbyt apetyczny.
Za każdym razem, kiedy ją widziałem, podrwiwałem sobie z niej, tak bardzo jej rze-
koma światowość zdawała mi się pocieszna. Przerywałem jej opowiadania o balach, aby
pytać nowin o mężu i teściu, których nienawidziła z całej duszy; jednego, ponieważ był jej
mężem, drugiego, ponieważ był tylko chłopem; słowem, nie zdarzyło się nam rozmawiać,
aby się o coś nie posprzeczać.
Wpadłem na myśl w okresie moich złych dni, aby się zacząć umizgać do tej damuli,
jedynie dla sprawienia przykrości Brygidzie.
— Patrz — mówiłem — jak pani Daniel doskonale bierze życie! Cóż za wesołe uspo-
sobienie! czy można sobie wyobrazić milszą kochankę?
Dopieroż zaczynałem panegiryk: jej pusty szczebiot stawał się pełną dowcipu żywością,
przesadne pretensje naturalną chęcią podobania się: czy to jej wina, że była uboga? Ta
przynajmniej myśli jedynie o przyjemności i wyznaje to szczerze; nie moralizuje sama
i nie słucha niczyich kazań. Dochodziło do tego, iż mówiłem wręcz Brygidzie, aby ją
sobie wzięła za wzór i że to jest typ kobiety najzupełniej wedle mego smaku.
Nieboraczka ta podchwyciła w oczach Brygidy pewien odcień melancholii. Była to
dziwna istota; równie dobra i szczera kiedy wyszła z kręgu swoich szmatek, jak głupia
wówczas, gdy je miała w głowie. W tej okoliczności zdobyła się na uczynek zupełnie po-
dobny do niej, to znaczy równocześnie dobry i głupi. Jednego dnia na przechadzce, kiedy
były same, rzuciła się Brygidzie w ramiona; powiedziała, iż spostrzega, że ja zaczynam się
do niej zalecać i że zwracam się do niej w sposób, którego intencyj niepodobna dwojako
rozumieć; ale ona wie, że należę do innej, i raczej by umarła, niżby miała zniweczyć szczę-
ście przyjaciółki. Brygida podziękowała jej, po czym pani Daniel, uspokoiwszy sumienie,
nie szczędziła zabójczych spojrzeń, aby mnie do reszty pogrążyć.
Skoro wieczorem odeszła, Brygida powtórzyła mi surowym tonem rozmowę w lasku;
prosiła, abym jej oszczędził podobnych aontów na przyszłość.
— Nie dlatego — rzekła — abym przywiązywała do tego wagę albo wierzyła w te
żarty; ale, jeżeli czujesz coś dla mnie, zdaje mi się, że zbytecznym jest powiadamiać osoby
trzecie, iż uczucie twoje podlega kaprysom.
Spowiedź dziecięcia wieku
— Czy podobna — odparłem śmiejąc się — aby ci chodziło o to? Widzisz dobrze,
że sobie z niej żartuję i że to ot, dla zabicia czasu.
— Och, Oktawie, Oktawie — rzekła Brygida — to całe nieszczęście, że czujesz po-
trzebę zabijania czasu.
W kilka dni potem zacząłem ją namawiać, abyśmy i my wybrali się do prefektu-
ry przypatrzyć się pląsom pani Daniel; zgodziła się z przykrością. Podczas gdy Brygida
kończyła się ubierać, stałem koło kominka; zacząłem jej czynić wyrzuty, iż traci dawną
wesołość.
— Co tobie? — pytałem (wiedziałem równie dobrze jak ona) — czemu ta żałobna
mina, która już cię nie opuszcza? W istocie, sprawisz, iż nasze sam na sam zacznie być
trochę smutne. Pamiętam w tobie niegdyś usposobienie bardziej wesołe, bardziej swo-
bodne i otwarte; nie jest pochlebnym dla mnie widzieć, iż ja je tak zmieniłem. Ale ty
masz coś z zakonnicy: urodziłaś się do klasztoru.
Była to niedziela; kiedyśmy mijali aleję, Brygida zatrzymała pojazd, aby przywitać
gromadkę znajomych wiejskich dziewcząt, świeżych i dziarskich, które spieszyły na tańce.
Rozstawszy się z nimi, długo wyglądała przez okno powozu; wspomnienie wiejskiego
baliku było jej drogie; przyłożyła chustkę do oczu.
Zastaliśmy w prefekturze panią Daniel w pełni upojenia. Tańczyłem z nią tyle, iż
zwróciło to uwagę; nadskakiwałem jej, co wlezie, co ona przyjmowała z równym zapałem.
Brygida siedziała naprzeciwko; spojrzenie jej nie opuszczało nas. Trudno opisać to,
czego doświadczałem: była to razem przyjemność i przykrość. Widziałem, że jest zazdro-
sna; ale zamiast się tym wzruszyć, robiłem, co mogłem, aby ją tym więcej zaniepokoić.
Spodziewałem się za powrotem wymówek z jej strony; nie tylko nie czyniła mi żad-
nych, ale przez następne dwa dni zachowała posępne milczenie. Za moim zjawieniem
podchodziła i ściskała mnie; po czym siadaliśmy naprzeciwko, oboje pogrążeni w zadu-
mie, wymieniając jedynie parę nieznaczących słów. Trzeciego dnia przemówiła wreszcie;
Kobieta, Mężczyzna,
Kłótnia, Miłość
wybuchnęła gorzkimi wyrzutami, rzekła, iż postępowanie moje jest niezrozumiałe, że nie
wie, co o nim myśleć, chyba to, że jej już nie kocham; ale nie może dłużej znieść tego ży-
cia i raczej gotowa jest na wszystko, niżby miała znosić moje dziwactwa i humory. Miała
oczy pełne łez i już miałem błagać ją o przebaczenie, kiedy nagle wymknęło się jej parę
słów tak gorzkich, iż duma moja stanęła dęba. Odparłem z tego samego tonu i sprzeczka
zaogniła się. Rzekłem, iż śmiesznym jest, abym nie miał u niej tyle zaufania, by mogła
polegać na mnie w najzwyklejszych okolicznościach; pani Daniel jest tylko pozorem; ona
wie dobrze, że mi nie w głowie myśleć o tej kobiecie; ta rzekoma zazdrość jest jedynie
bardzo prawdziwym despotyzmem. Zresztą jeśli ją to życie męczy, od niej jedynie zależy
przerwać je.
— Więc dobrze — odparła. — Wiem tyle, iż od czasu, jak należę do ciebie, nie
poznaję cię; grałeś zapewne komedię, aby mnie przekonać, że mnie kochasz; ta komedia
cię nuży i znajdujesz już dla mnie tylko same przykrości. Za pierwszym słowem, które
ktoś ci rzuci, posądzasz mnie, że cię oszukuję; a ja nie mam prawa odczuć zniewagi, jaką
mi wyrządzasz. Nie jesteś już tym Oktawem, którego kochałam.
— Wiem — rzekłem — co to są te twoje cierpienia. Czemuż by nie miały się obja-
wiać za każdym krokiem, który zrobię? Niebawem nie będzie mi wolno odezwać się do
innej kobiety prócz ciebie. Udajesz męczennicę, aby móc sama obrzucać mnie obelgami;
oskarżasz mnie o tyranię, aby ze mnie zrobić niewolnika. Skoro mącę twój spokój, miejże
go do syta; nie ujrzysz mnie już więcej.
Rozstaliśmy się w gniewie i spędziłem dzień bez widzenia się z Brygidą. Nazajutrz
około północy uczułem taki smutek, że nie mogłem dać sobie rady. Z oczu puścił mi
się strumień łez; obsypałem się zniewagami, na które zasługiwałem. Rzekłem sobie, że
jestem szaleńcem, i to nędznym szaleńcem, aby tak dręczyć najszlachetniejszą, najlepszą
istotę. Pobiegłem rzucić się do stóp Brygidy.
Wchodząc do ogrodu, ujrzałem w jej pokoju światło; podejrzliwa myśl przeszła mi
przez głowę. „Nie spodziewa się mnie o tej porze — pomyślałem — kto wie, co ona
robi? Zostawiłem ją wczoraj we łzach; zastanę ją może ze śpiewem na ustach, równie
mało troszczącą się o mnie, co gdybym nie istniał. Stroi się może przy gotowalni jak
tamta. Muszę wejść po cichu, iżbym wiedział, czego się trzymać”.
Spowiedź dziecięcia wieku
Zakradłem się na palcach, że zaś drzwi były przypadkiem uchylone, mogłem widzieć
Brygidę, nie będąc widziany.
Siedziała przy stole i pisała w tym samym dzienniku, który obudził pierwsze moje
podejrzenia. Trzymała w lewej ręce białe drewniane puzderko, na które spoglądała od
czasu do czasu z nerwowym drżeniem. Było coś dziwnie złowróżbnego w nerwowym
spokoju, jaki tu panował. Sekretarzyk był otwarty, leżały na nim papiery w kilku plikach,
jak gdyby świeżo uporządkowane.
Pchnąłem drzwi, czyniąc lekki hałas. Brygida wstała, podeszła do sekretarzyka, aby
go zamknąć, następnie zbliżyła się do mnie z uśmiechem.
— Oktawie — rzekła — jesteśmy istne dzieci. Ta cała sprzeczka nie ma najmniejszego
sensu, i gdybyś nie przyszedł dziś wieczór, ja byłabym u ciebie jeszcze tej nocy. Daruj mi,
to ja zawiniłam. Pani Daniel będzie jutro na obiedzie; ukarz mnie, jeśli chcesz, za to
co nazywasz moim despotyzmem. Bylebyś mnie kochał, jestem szczęśliwa; zapomnijmy
o tym, co się stało, i nie psujmy naszego szczęścia.
ł
Sprzeczka nasza była, aby tak rzec, mniej smutna niż to pojednanie; w postępowaniu
Brygidy tkwiła jakaś tajemnica, która przeraziła mnie w pierwszej chwili, a która później
zostawiła mi w duszy ustawiczny niepokój.
Im dalej brnąłem, tym bardziej rozwijały się we mnie, mimo wszelkich wysiłków,
dwa czynniki nieszczęścia, mające źródło w przeszłości: to wściekła zazdrość pełna wy-
rzutów i obelg, to okrutna wesołość, udana płochość, znieważająca wśród żartu to, co mi
było najdroższe. Tak oto ścigały mnie bez chwili przerwy nieubłagane wspomnienia. Bry-
gida, widząc, iż obchodzę się z nią na przemian niby z niewierną kochanką lub z płatną
dziewczyną, zapadała stopniowo w smutek, który zżerał całe nasze życie; a co najgorsze,
iż ten smutek, mimo że znałem jego przyczyny i czułem się jego sprawcą, niemniej był
mi ciężarem. Byłem młody i lubiłem życie; to codzienne sam na sam z kobietą starszą
ode mnie, która cierpiała i więdła, ta coraz bardziej poważna twarz, którą miałem, przed
sobą, wszystko to pobudzało do buntu moją młodość i rodziło we mnie gorzkie tęsknoty
za straconą wolnością.
Kiedy w piękną noc księżycową wędrowaliśmy z wolna przez las, pławiliśmy się oboje
w głębokiej melancholii. Brygida patrzała na mnie ze współczuciem. Siadaliśmy na skale
wznoszącej się nad pustym wąwozem; spędzaliśmy tam całe godziny; oczy jej, na wpół
przysłonięte, zatapiały się w me serce poprzez moje oczy, po czym Brygida obracała je
znów na przyrodę, na niebo, na dolinę.
— Ach, drogie dziecko — mówiła — jak mi cię żal! ty mnie nie kochasz!
Aby dotrzeć do tej skały, trzeba było zrobić dwie mile lasem; tyleż z powrotem: razem
cztery. Brygida nie lękała się zmęczenia ani nocy. Wyruszaliśmy o jedenastej wieczór, aby
wrócić niekiedy aż rano. Kiedy puszczaliśmy się na takie wyprawy, brała niebieską bluzę
i męski strój, mówiąc wesoło, że jej zwyczajne suknie nie nadają się do drogi przez gąsz-
cze. Szła przede mną po piasku śmiałym krokiem, z tak uroczym połączeniem kobiecej
delikatności i płochości dziecinnej, iż zatrzymywałem się co chwilę, aby na nią popatrzyć.
Zdawałoby się, skoro raz puściliśmy się w drogę, iż ma do spełnienia zadanie ciężkie, ale
święte; szła naprzód jak żołnierz, kołysząc rękami i śpiewając na całe gardło: nagle od-
wracała się, podchodziła do mnie i całowała mnie. Tak było, kiedyśmy szli; za powrotem
opierała się na mym ramieniu: wówczas już milkła piosenka, wówczas przychodziły zwie-
rzenia, tkliwe słówka szeptane półgłosem, mimo że byliśmy sami na więcej niż dwie mile
wkoło. Nie przypominam sobie jednego słowa wymienionego w czasie powrotu, które
by nie było wylewem miłości lub przyjaźni.
Jednego wieczora puściliśmy się do skały drogą naszego wymysłu, to znaczy brnę-
liśmy przez las bez żadnej drogi. Brygida wędrowała tak ochoczo, aksamitny kaszkiecik
na bujnych blond włosach nadawał jej tak dobrze wejrzenie rezolutnego urwisa, iż kiedy
przychodziło nam przebyć jakieś trudniejsze miejsce, zapominałem, że jest kobietą. Nie-
raz była zmuszona przywoływać mnie, abym jej pomógł drapać się na skalę, wówczas gdy
nie troszcząc się o nią, pomknąłem sam wyżej. Nie umiem opisać wrażenia, jakie wy-
wierał wówczas, w owej jasnej i wspaniałej nocy, pośród lasów, ten kobiecy głos na wpół
Spowiedź dziecięcia wieku
radosny a na wpół skarżący się, wychodzący z drobnego chłopięcego ciałka uczepionego
jałowców i korzeni i niezdolnego posuwać się dalej. Brałem ją w ramiona.
— Chodź, łaskawa pani — mówiłem ze śmiechem; widzę że z ciebie dzielny i zwinny
góralik; ale kaleczysz sobie białe rączki: mimo twoich grubych trzewików, tęgiego kija
i marsowej miny, widzę, iż trzeba będzie cię zanieść.
Przybyliśmy zdyszani; miałem na sobie rzemienny pas, u którego wisiała oplatana
butelka. Skoro znaleźliśmy się na skale, moja złota Brygida poprosiła o butelkę; zgubiłem
ją, zarówno jak krzesiwo, które służyło nam do odczytywania napisów na drogowskazach,
wówczas kiedyśmy zbłądzili, co nam się zdarzało regularnie. Drapałem się wówczas na
drogowskazy i cała sztuka była w tym, aby skrzesać iskry w dobrą chwilę i w lot przeczytać
wpółzatarte litery; ot, bawiliśmy się jak para dzieciaków. Gdybyż nas kto widział dopiero
na skrzyżowaniu dróg, gdzie trzeba było odczytać nie jeden napis, ale pięć lub sześć, aż
w końcu znajdzie się dobry! Ale tego wieczora cały nasz przybór został gdzieś w trawie…
— Trudno — rzekła Brygida — spędzimy noc tutaj, czuję się też zmęczona. Ta skała
jest nieco przytwarda na łóżko; wyścielimy ją suchymi liśćmi. Siadajmy i nie myślmy
o tym więcej.
Wieczór był wspaniały: księżyc wschodził poza nami; widzę go jeszcze, po lewej ręce.
Brygida patrzała nań długo, podczas gdy się wynurzał z wolna z czarnych koronek jakimi
zalesione pagórki rysowały się na horyzoncie. W miarę jak błyszcząca tarcza wyłaniała
się z gąszczu i wpływała na niebo, piosnka Brygidy stawała się wolniejsza i bardziej me-
lancholijna. Niebawem, Brygida pochyliła się nade mną i owijając mi ramiona koło szyi,
rzekła:
— Nie sądź, że ja nie rozumiem twego serca i że ci robię wymówki za wszystko,
co przez ciebie cierpię. To nie twoja wina, drogi mój, jeśli nie masz dość sił, aby zapo-
mnieć dawnego życia; pokochałeś mnie w dobrej wierze, nie pożałuję też nigdy dnia,
w którym się oddałam, choćbym miała życiem przypłacić twą miłość. Wierzyłeś w swoje
odrodzenie; wierzyłeś, iż w moich ramionach zapomnisz kobiet, które cię zgubiły. Ach!
Oktawie, niegdyś uśmiechałam się z tego, co mówiłeś o swym przedwczesnym doświad-
czeniu; myślałam, że się nim chełpisz jak dzieci, które nie mają pojęcia o życiu. Sądziłam,
że wystarczy mi chcieć i że wszystko, co jest dobrego w twym sercu, spłynie ci na wargi za
pierwszym moim pocałunkiem. Ty sam w to wierzyłeś: pomyliliśmy się oboje. O dziecko,
nosisz w sercu ranę, która nie chce się zgoić; musiałeś bardzo kochać tę kobietę, która
cię oszukała! tak, więcej niż mnie, o wiele więcej, niestety! skoro całą mą biedną miłością
nie mogę zatrzeć jej obrazu; musiała cię też zwieść bardzo okrutnie, skoro na próżno ja ci
jestem wierna! A inne, te nędznice, cóż one uczyniły, aby ci zatruć młodość? Rozkosze,
które ci sprzedawały, były snadź bardzo żywe i bardzo straszne, skoro żądasz ode mnie,
abym była do nich podobna! Pamiętasz o nich, będąc przy mnie! Ach! dziecko moje, to
jest najokropniejsze. Wolę raczej znosić, jak, niesprawiedliwy i wściekły, wyrzucasz mi
urojone zbrodnie i mścisz się na mnie za krzywdę, jaką ci wyrządziła pierwsza kochanka,
niż widzieć na twojej twarzy tę okropną wesołość, to wejrzenie drwiącego libertyna, któ-
re nagle zjawia się niby gipsowa maska między naszymi ustami. Powiedz, Oktawie, po
co to, po co te dni, w których mówisz o miłości ze wzgardą i w których wyszydzasz tak
smutno nawet nasze najsłodsze upojenia? Jakże głęboko wżarło ci się w krew okropne
życie, jakie wiodłeś, iż podobne zniewagi wypływają ci jeszcze mimo twej woli na wargi?
Tak, mimo woli serce bowiem masz szlachetne, sam rumienisz się za to, co czynisz; za-
nadto mnie kochasz, aby nie cierpieć, gdy widzisz, że ja cierpię. Och, znam cię teraz. Za
pierwszym razem, kiedy ujrzałam cię takim, chwycił mnie lęk, o jakim nic ci nie mo-
że dać wyobrażenia. Sądziłam, że jesteś do szpiku zepsuty, żeś mnie z rozmysłu oszukał
pozorami miłości, której nie czułeś, i że cię widzę takim, jakim jesteś naprawdę. O, mój
jedyny! chciałam się zabić; o, jakąż noc spędziłam! Nie znasz mego życia; nie wiesz, że ja,
która oto mówię do ciebie, przeszłam doświadczenia nie mniej bolesne od twego. Ach
tak! życie jest słodkie, ale dla tych, którzy go nie znają.
Nie jesteś, drogi Oktawie, pierwszym człowiekiem, którego kochałam. Jest na dnie
mego serca nieszczęsna historia, którą pragnę, abyś poznał. Ojciec przeznaczył mnie bar-
dzo młodo jeszcze jedynemu synowi starego przyjaciela. Sąsiadowali z sobą i posiadali
dwa małe folwarczki, mniej więcej równej wartości. Obie rodziny widywały się codzien-
nie i żyły na stopie serdecznej poufałości. Ojciec umarł; od dawna już straciliśmy matkę.
Spowiedź dziecięcia wieku
Chowałam się pod opieką ciotki; tej którą znasz. Zmuszona podjąć jakąś podróż, po-
wierzyła mnie na czas swej nieobecności przyszłemu teściowi. Nie nazywał mnie nigdy
inaczej jak swoją córką i było tak wiadomym w okolicy, że mam zaślubić jego syna, iż
zostawiano nas razem z największą swobodą.
Ów młody człowiek, którego nazwisko zbytecznym byłoby wymieniać, zawsze oka-
zywał mi żywe uczucie. To, co było od lat dziecinną przyjaźnią, stało się z czasem mi-
łością. Ilekroć byliśmy sami, mówił mi o szczęściu, które nas czeka; malował mi swą
niecierpliwość. Byłam tylko rok młodsza od niego; ale on wszedł w sąsiedztwie w zaży-
łość z człowiekiem lichego życia, awanturnikiem, którego radom zaczął ulegać. Podczas
gdy ja poddawałam się jego pieszczotom z ufnością dziecka, on postanowił oszukać ojca,
chybić wiary obu rodzinom i porzucić mnie, zgubiwszy mnie wprzódy.
Jednego rana, ojciec wezwał nas do swego pokoju i w obecności całego domu nazna-
czył dzień naszego ślubu. Wieczorem tego samego dnia narzeczony mój spotkał mnie
w ogrodzie, wynurzył mi swoją miłość żywiej niż kiedykolwiek, oświadczył iż, skoro ter-
min ślubu jest postanowiony, on uważa się za mego męża, i że jest nim wobec Boga
od swego urodzenia. Na moje usprawiedliwienie mogę przytoczyć jedynie mą młodość,
nieświadomość i ufność, jaką w nim pokładałam. Oddałam mu się, zanim zostałam jego
żoną, a w tydzień później opuścił dom ojcowski; uciekł z jakąś kobietą, z którą zapoznał
go nowy przyjaciel; napisał, że jedzie do Niemiec i nigdyśmy go już nie ujrzeli.
Oto w jednym słowie dzieje mego życia; mąż mój znał je tak, jak ty je znasz teraz.
Mam wiele dumy, moje dziecko; poprzysięgłam sobie w mojej samotności, że nigdy przez
żadnego mężczyznę nie wycierpię drugi raz tego, co wycierpiałam wówczas. Ujrzałam cię
i zapomniałam mojej przysięgi, ale nie mego bólu. Trzeba się ze mną obchodzić łagodnie;
jeśli ty jesteś chory, ja nią jestem również; trzeba się nam pielęgnować wzajem. Widzisz,
Oktawie, ja wiem także, co to jest wspomnienie przeszłości. I we mnie budzi ono, gdy
jestem przy tobie, chwile straszliwej grozy; zdobędę się na więcej męstwa niż ty, ponieważ
więcej może wycierpiałam. Do mnie należy zacząć; serce moje jest jeszcze bardzo niepewne
siebie, jestem jeszcze bardzo słaba; życie moje w tej wiosce było tak spokojne, zanim
ty przybyłeś! tak przyrzekałam sobie nic w nim nie zmieniać! Wszystko to czyni mnie
wymagającą. Ale mniejsza, jestem twoją. Mówiłeś mi w swoich dobrych chwilach, iż
Opatrzność stworzyła mnie, iżbym czuwała nad tobą niby matka. To prawda, drogi mój;
ja nie co dzień jestem twoją kochanką; są dni, w których jestem, w których chcę być twoją
matką. Tak, kiedy znęcasz się nade mną, wówczas nie widzę już w tobie kochanka; jesteś
wówczas dla mnie jedynie dzieckiem chorym, dzikim lub kapryśnym, które trzeba mi
pielęgnować i leczyć, aby odnaleźć tego, którego kocham i kochać chcę zawsze. Niechaj
Bóg da mi tę siłę! — dodała patrząc w niebo. — Niechaj Bóg, który nas widzi, który
mnie słyszy, niechaj Bóg matek i kochanek pozwoli mi dopełnić tego zadania! Gdybym
nawet paść miała pod nim; gdyby duma moja, która się burzy, moje biedne serce, które
się łamie mimo mej woli, gdyby całe moje życie…
Nie dokończyła; łzy przerwały jej słowa. O Boże! widzę ją tam na kolanach, ze zło-
żonymi rękami, pochyloną na kamieniu; wiatr kołysał ją przed mymi oczami niby krze,
które nas otaczały. Wątła i wzniosła istota! modliła się za swoją miłość. Objąłem ją i pod-
niosłem.
— O moja jedyna przyjaciółko — wykrzyknąłem — o moja kochanko, matko moja
i siostro! módl się także za mnie, bym cię mógł kochać tak, jak na to zasługujesz. Proś,
abym mógł żyć; aby moje serce obmyło się w twoich łzach; aby się stało hostią bez plamy
i abyśmy się nią podzielili w obliczu Boga!
Wyciągnęliśmy się na kamieniu. Wszystko milczało wkoło nas; ponad naszymi gło-
wami roztaczało się niebo błyszczące od gwiazd.
— Czy poznajesz je? — rzekłem — czy przypominasz sobie pierwszy dzień?
Bogu dzięki, od tego wieczoru nie byliśmy nigdy u tej skały. Ołtarz ten został czysty;
jedyne prawie widmo mego życia, które jest jeszcze odziane biało, kiedy mi się przesuwa
przed oczami.
Spowiedź dziecięcia wieku
ł
Przechodząc przez wieś, natknąłem się pewnego wieczora na dwóch ludzi, z których jeden
mówił dość głośno:
— Podobno znęca się nad nią.
— To jej wina — odparł drugi — jak można wybrać podobnego człowieka? Miewał
do czynienia jedynie z ulicznicami; Brygida ponosi karę za swoje szaleństwo.
Podsunąłem się w ciemności, aby rozpoznać osoby mówiących i starać się posłyszeć
coś więcej, ale na mój widok oddalili się.
Zastałem Brygidę zaniepokojoną; ciotka była poważnie chora; zaledwie miała czas
szepnąć mi parę słów. Nie mogłem dotrzeć do niej przez cały tydzień; wiedziałem, że
sprowadzała lekarza z Paryża; wreszcie jednego dnia posłała po mnie.
— Ciotka umarła — rzekła — straciłam jedyną istotę, jaką miałam jeszcze na ziemi.
Jestem obecnie sama na świecie; wyjadę stąd.
— Czyż w istocie nie jestem niczym dla ciebie?
— Owszem, drogi mój, wiesz, że cię kocham i wierzę często, że ty mnie kochasz. Ale
Strój, Serce
w jaki sposób mogłabym liczyć na ciebie? Ja jestem twoją, ale ty, niestety, nie jesteś moim.
Ciebie to Szekspir określił tym smutnym słowem: „Każ sobie zrobić ubranie z mieniącej
ta, serce twoje bowiem podobne jest do opalu o tysiącznych kolorach”. A ja, Oktawie
— dodała wskazując żałobną suknię — skazana jestem na jeden kolor i na długo już go
nie zmienię.
— Wyjedź stąd, jeśli chcesz; zabiję się albo pójdę za tobą. Ach, Brygido — dodałem
padając na kolana — myślałaś że jesteś sama, dlatego że straciłaś ciotkę! To najokrut-
niejsza kara, jaką mi mogłaś wymierzyć; nigdy boleśniej nie odczułem, jak nędzną jest
moja miłość do ciebie. Musisz cofnąć tę okropną myśl; zasługuję na nią, ale mnie zabija.
O Boże! byłożby prawdą, iż nie liczę się za nic w twoim życiu lub też gram w nim rolę
jedynie przez ból, jaki ci zadaję!
— Nie wiem — rzekła — kto się zajmuje nami; ale od pewnego czasu rozchodzą się
tu i w okolicy osobliwe powieści. Jedni mówią, że cię gubię; obwiniają mnie o nierozwa-
gę i szaleństwo; drudzy przedstawiają ciebie jako okrutnego i niebezpiecznego człowieka.
Wcisnęli się, nie wiem w jaki sposób, w nasze najpoufniejsze myśli; to, co sądziłam,
że wiadome jest tylko mnie, owe nierówności twego postępowania i smutne sceny, ja-
kie z nich wynikły, wszystko to jest publiczną tajemnicą; biedna ciotka wspomniała mi
o tym, a od dawna wiedziała, nic nie mówiąc. Kto wie, czy to wszystko nie przyspieszy-
ło, nie zatruło jej zgonu? Gdy spotkam na przechadzce dawne przyjaciółki, witają mnie
chłodno lub oddalają się za mym zbliżeniem; nawet moje kochane wieśniaczki, te do-
bre dziewczyny, które mnie tak kochały, wzruszają ramionami, kiedy widzą moje miejsce
próżne tuż koło orkiestry na tańcach. Dlaczego, jak się to dzieje? nie wiem, ty także
z pewnością; ale trzeba mi jechać stąd, nie zniosę tego. I ta śmierć, ta nagła i okropna
choroba; a ponad wszystko ta samotność! ten pusty pokój! Brak mi odwagi; jedyny mój,
drogi, nie opuszczaj mnie!
Płakała; ujrzałem w sąsiednim pokoju suknie w nieładzie, walizę stojącą na ziemi,
wszystkie oznaki przygotowań do wyjazdu. Jasnym było, iż po śmierci ciotki, Brygida
chciała wyjechać beze mnie i że nie miała siły. Była w istocie tak przybita, iż ledwie mogła
mówić; położenie jej było straszne i to ja byłem jego sprawcą. Nie tylko była nieszczęśliwa,
ale lżono ją publicznie, a człowiek, w którym powinna była znaleźć podporę i pociechę,
był dla niej jedynie obfitszym jeszcze źródłem niepokoju i udręczeń.
Uczułem tak żywo moje winy, iż zawstydziłem się sam siebie. Po tylu przyrzecze-
niach, tylu próżnych zapałach, tylu zamiarach i nadziejach, oto w rezultacie, com uczynił
i to w przeciągu trzech miesięcy! Sądziłem, że mam w sercu skarb, a wysączyła się zeń
jedynie gorzka żółć, czczy majak i nieszczęście kobiety, którą ubóstwiałem. Po raz pierw-
szy spojrzałem sobie prosto w oczy; Brygida nie wyrzucała mi nic; chciała wyjechać i nie
mogła; gotowa była cierpieć jeszcze. Spytałem nagle sam siebie, czy nie powinienem jej
opuścić, czy nie mnie to należało się oddalić i uwolnić ją od tej plagi.
Wstałem i przeszedłszy do sąsiedniego pokoju, usiadłem na walizie. Utopiłem czo-
ło w rękach i zapadłem w jakąś martwotę. Patrzałem dokoła siebie na wszystkie te na
wpół gotowe pakunki, na suknie rozrzucone po sprzętach; ach, znałem je tak dobrze;
Spowiedź dziecięcia wieku
coś z mego serca było we wszystkim, co się jej dotknęło. Zacząłem przechodzić w myśli
Miłość romantyczna,
Kochanek
wszystkie krzywdy, jakie jej wyrządziłem; ujrzałem mą słodką Brygidę przechodzącą pod
lipami i białą kózkę biegnącą za nią.
— Ha! — wykrzyknąłem — jakim prawem? Kto cię ośmielił zbliżać się do niej
i ściągać rękę na tę kobietę? Kto zezwolił, aby istota ludzka cierpiała dla ciebie? Trefisz
włosy przed lustrem i idziesz jak fircyk na podboje, do smętnej kochanki; rzucasz się na
poduszki, na których ona przed chwilą modliła się za ciebie i za siebie i trącasz lekko,
z niedbałą miną, te wątłe ręce, które drżą jeszcze. Umiesz wcale nieźle rozpalać swoją
biedną głowę; w chwilach miłosnych uniesień jesteś dosyć wymowny; podobnie jak ów
adwokat, który wychodzi z czerwonymi oczami z audiencji, na której przegrał szalbier-
czy proces. Bawisz się w zepsute dziecko, igrasz sobie z cierpieniem; za pomocą szpilki
od włosów dopuszczasz się wytwornego morderstwa. Co powiesz żywemu Bogu, skoro
dokończysz swego dzieła? Jaki los czeka kobietę, która cię kocha? Dokąd ty się osuwasz,
gdzie padasz, wówczas gdy ona wspiera się na tobie? Z jaką twarzą pogrzebiesz pewnego
dnia swą bladą i nieszczęsną kochankę, tak jak ona pogrzebała dziś ostatnią istotę, która
była jej obroną? Tak, tak, to pewne, pogrzebiesz ją; miłość twoja bowiem zabija ją i zżera;
rzuciłeś ją na łup swoim furiom, ona to je nasyca. Jeżeli pójdziesz za tą kobietą, umrze
przez ciebie. Strzeż się! jej dobry anioł waha się; uderzył w ten dom, aby zeń wygnać
nieszczęsną i haniebną namiętność! natchnął Brygidę zamiarem wyjazdu; daje jej może
w tej chwili do ucha ostatnią przestrogę. O morderco! o kacie! strzeż się! chodzi o śmierć
i życie!
Tak mówiłem sam do siebie; ale równocześnie ujrzałem na sofie perkalową sukienkę
w prążki, już złożoną do zapakowania. Sukienka ta była świadkiem jednego z niewielu
naszych szczęśliwych dni. Ująłem ją w rękę.
— Ja opuścić ciebie! — rzekłem — ja stracić ciebie! O ty perkalikowa sukienko,
chcesz jechać beze mnie?
Nie, nie mogę opuścić Brygidy; w tej chwili to by była podłość. Straciła ciotkę, zo-
stała sama; gnębi ją potwarz jakiegoś ukrytego wroga. To może być tylko Merkanson;
rozgadał z pewnością naszą rozmowę o Dalensie: przejrzawszy mą zazdrość, domyślił się
już reszty. Oto z pewnością jaszczurka, która ośliniła swym jadem mój ukochany kwiat.
Trzeba mi najpierw go ukarać, następnie zaś naprawić krzywdę, jaką uczyniłem Brygidzie.
Ja szalony! zamierzam ją opuścić, wówczas gdy trzeba jej poświęcić życie, odpokutować
błędy; kiedy trzeba szczęściem, opieką i miłością spłacić wszystkie łzy, jakie wylała przeze
mnie! kiedy jestem na całym świecie jej jedynym oparciem, jedynym przyjacielem, orę-
żem! kiedy powinienem iść za nią na kraj świata, osłonić ją własnym ciałem, pocieszyć za
to, że pokochała mnie i że mi się oddała!
— Brygido! — wykrzyknąłem wchodząc do pokoju, w którym ona została — zaczekaj
godzinę, ja wrócę.
— Dokąd idziesz? — spytała.
— Zaczekaj — rzekłem — nie jedź beze mnie. Przypomnij sobie słowa Ruth: „Gdzie-
kolwiek się udasz, twój lud będzie moim ludem, twój Bóg moim Bogiem; ziemia, w któ-
rej umrzesz, ujrzy i moją śmierć i pochowają mnie tam, gdzie i ciebie”.
Wyszedłem spiesznie i pobiegłem do Merkansona; powiedziano mi, że wyszedł, po-
stanowiłem zaczekać.
Usiadłem w kącie, w skórzanym fotelu księdza, przy czarnym i brudnym stole. Zaczy-
nał mi się czas dłużyć, kiedy nagle przypomniałem sobie pojedynek o pierwszą kochankę.
„Wyniosłem zeń — pomyślałem — tęgi strzał z pistoletu i opinię skończonego dud-
ka. Po co ja tu przyszedłem? Ksiądz nie będzie się przecież strzelał; jeżeli zechcę z nim
szukać sprzeczki, odpowie, iż sukienka uwalnia go od rozmów tego rodzaju; po moim
odejściu będzie miał tylko nowy przedmiot do plotek. Co zresztą gadają? O co tak cho-
dzi Brygidzie? Mówią, że gubi swoją dobrą sławę, że ja się znęcam nad nią i że źle czyni,
pozwalając na to. Cóż za głupstwo! to wszystko nic nikogo nie obchodzi; jedyny sposób
to dać się ludziom wygadać; zaprzątać się podobnymi bredniami, znaczy nadawać im wa-
gę. Czy można mieszkańcom zapadłej dziury zabronić, aby się zajmowali sąsiadami? Czy
można przeszkodzić dewotkom w obmawianiu kobiety, która ma kochanka? Jakim cu-
dem zdołałby kto zapobiec ludzkim gadaniom? Jeśli mówią, że się znęcam nad Brygidą,
do mnie należy zaprzeczyć temu moim postępowaniem, a nie gwałtem. Byłoby równie
Spowiedź dziecięcia wieku
niedorzecznym szukać zwady z Merkansonem, co wynosić się stąd dla jakichś plotek.
Nie, nie trzeba wyjeżdżać; toby była zła taktyka; toby znaczyło oznajmić całemu światu,
że miał słuszność i zgotować tryumf plotkarzom. Nie trzeba ani wyjeżdżać, ani zwracać
uwagi na gadania”.
Wróciłem do Brygidy. Nie minęło pół godziny, a ja już trzy razy odmieniłem poglądy.
Odradziłem jej wyjazd, opowiedziałem mój krok i przyczyny, dla których go poniechałem.
Słuchała powolnie³⁷; mimo to chciała jechać; ten dom, gdzie ciotka jej umarła, stał się
jej wstrętny, trzeba było wielu wysiłków z mej strony, aby ją odwieść od zamiaru; udało
mi się wreszcie. Powtarzaliśmy sobie, że gardzimy ludzkimi językami, że nie trzeba im
w niczym ustępować ani też nic zmieniać w naszym trybie. Przysięgałem, że miłość moja
wynagrodzi jej wszystkie zgryzoty; udała, że wierzy temu. Rzekłem, iż jasno widzę dziś
swoje winy; że postępowanie moje dowiedzie jej mojej skruchy; że chcę odpędzić niby złe
widziadło wszelki zły zaczyn, jaki został w mym sercu; że odtąd nie trzeba się już lękać
napadów mojej dumy lub kaprysu. I tak Brygida, smutna i uległa, wciąż opleciona koło
mej szyi, poddała się czystemu kaprysowi, który ja sam brałem za światło rozumu.
ł
Jednego dnia, wszedłszy do jej domu, ujrzałem otwarty mały pokoik, który Brygida na-
Dziewictwo, Kwiaty,
Kobieta, Mężczyzna, Łzy
zywała swoją modlitewnią; w istocie, był tam za cały sprzęt jedynie klęcznik oraz ołtarzyk:
na nim krzyż i parę doniczek z kwiatami. Ściany, firanki, wszystko było białe jak śnieg.
Brygida zamykała się tam niekiedy, ale od czasu jak żyliśmy z sobą rzadko.
Uchyliłem drzwi i ujrzałem ją siedzącą na ziemi pośród porzuconych kwiatów. Trzy-
mała w ręku wianuszek uwity jakby z zeschłych ziół i kruszyła go w palcach.
— Co ty robisz? — spytałem.
Zadrżała i podniosła się.
— To nic — odparła — ot, dziecinna zabawka; dawny wianuszek z róż, który zwiądł
w tej modlitewni; dawno już temu zawiesiłam go tutaj; przyszłam, aby zmienić kwiaty.
Głos jej drżał, zdawała się bliska omdlenia. Przypomniałem sobie miano Brygidy-
-Róży, które niegdyś dawano jej we wsi. Spytałem, czy przypadkiem kwiaty, które kruszy,
to nie ów wieniec dziewiczej cnoty.
— Nie — odparła, blednąc.
— Tak! — wykrzyknąłem — na mą duszę! daj mi te szczątki!
Zebrałem je i złożyłem na ołtarzu, po czym stałem niemy z oczyma utkwionymi w te
resztki.
— Czyż nie słusznie uczyniłam — rzekła — gdyby to był mój wieniec, iż zdjęłam go
ze ściany, gdzie wisiał tak długo? Na co te strzępy? Brygidy-Róży nie ma już na świecie,
tak samo jak róż, od których wzięła miano.
Wyszła; usłyszałem szloch i drzwi zamknęły się za mną; padłem na kolana na kamien-
nej posadzce i zapłakałem gorzko.
Skoro udałem się za Brygidą, siedziała przy stole; obiad był gotów, czekała na mnie.
Zająłem w milczeniu miejsce i nie było mowy o tym, co mieliśmy w sercu.
W istocie, to Merkanson rozpowiedział we wsi i okolicznych dworach rozmowę naszą
o Dalensie i podejrzenia, jakie mimo woli wyraźnie zdradziłem. Wiadomo, w jaki sposób
na prowincji rozchodzi się obmowa, jak biegnie z ust do ust i rośnie; i to właśnie się
zdarzyło.
W stosunku moim do Brygidy zaszła zmiana. Mimo iż zamiar wyjazdu objawiła dość
miękko, był on wszelako faktem. Została na moją prośbę; tkwiło w tym dla mnie zobo-
wiązanie. Zobowiązałem się nie mącić jej spokoju ani zazdrością, ani płochością; każde
twarde i szydercze słowo z mej strony było występkiem, każde smutne spojrzenie Brygidy
dotkliwym i zasłużonym wyrzutem.
Dzięki swej dobrej i prostej naturze, znajdowała zrazu w swym osamotnieniu jedynie
nowy urok; mogła mnie widywać o każdej porze, bez żadnego skrępowania. Być może
³⁷powo ie (daw.) — posłusznie.
Spowiedź dziecięcia wieku
korzystała z tej swobody z umysłu, aby mi dowieść, iż przekłada swą miłość ponad dobrą
sławę; zdawało się, iż żałuje uprzedniej wrażliwości na gadania plotkarzy. Faktem jest, iż
zamiast przestrzegać pozorów i chronić się przed ciekawością, przyjęliśmy, przeciwnie,
tryb życia bardziej swobodny i wyzywający niż kiedykolwiek.
Zjawiałem się w porze śniadania; nie mając nic do roboty przez cały dzień, wycho-
dziłem tylko z nią. Zatrzymywała mnie na obiedzie, wieczór rozumiał się sam przez się.
Niebawem skoro nadchodziła godzina rozstania, wymyślaliśmy oboje tysiąc pozorów, ty-
siąc złudnych osłonek, które nikogo nie były zdolne oszukać. Słowem, mieszkaliśmy po
prostu razem, a udawaliśmy oboje, że nikt o tym nie wie.
Dotrzymałem jakiś czas słowa i żadna chmurka nie zmąciła naszego sam na sam. Były
to szczęsne dni; nie o tych też trzeba mi mówić.
Opowiadano wszędzie w okolicy, że Brygida żyje publicznie z hulaką przybyłym z Pa-
Plotka, Kobieta ”upadła”,
Obyczaje, Mężczyzna
ryża; że kochanek znęca się nad nią; że ustawicznie tylko się rozchodzą i schodzą, ale że
to wszystko źle się skończy. Z równym zapałem, z jakim przedtem wysławiano prowa-
dzenie Brygidy, potępiano ją obecnie. Nawet w dawniejszym prowadzeniu, tak godnym
wszelkich pochwał, nie było okoliczności, której by nie nicowano, aby jej nadać ujemne
znaczenie. Jej samotne wycieczki, których celem było czynienie dobrego i które nigdy
nie obudziły żadnego posądzenia, stały się nagle przedmiotem szyderstw i domyślników.
Mówiono o niej jak o kobiecie, która zatraciła wszelki wstyd i którą słusznie czekają
nieuchronne i straszne nieszczęścia.
Powtarzałem Brygidzie, iż trzeba pozwolić ludziom gadać, i nie chciałem zdradzić,
że mnie te sądy obchodzą, ale faktem jest, iż stały mi się nie do zniesienia. Niekiedy
umyślnie wybierałem się w odwiedziny gdzieś w okolicę, aby posłyszeć jakieś słówko,
o które mógłbym się uczepić i zażądać porachunku. Nadsłuchiwałem bacznie wszystkiego,
co mówiono, ale nie mogłem nic podchwycić; aby mnie wziąć na języki, czekano mego
odejścia. Wracałem tedy do domu i mówiłem Brygidzie, że wszystkie te bajania to wielkie
nic i że trzeba być szalonym, aby się nimi zaprzątać; że mogą o nas mówić, ile się komu
podoba, i że nie chcę nic o tym wiedzieć.
Czyż nie byłem winny ponad wszelki wyraz? Jeżeli Brygida była nierozważna, czyż nie
Kobieta, Mężczyzna,
Kochanek, Plotka,
Okrucieństwo
moją rzeczą było mieć zastanowienie i ostrzec ją o niebezpieczeństwie? Zupełnie prze-
ciwnie, stawałem, można powiedzieć, po stronie świata, przeciwko niej.
Zaczęło się od braku względów, niebawem doszło do jawnej złośliwości z mej strony.
— W istocie — mówiłem — świat krytykuje mocno twoje nocne wyprawy. Czy
Wiara, Zwątpienie, Plotka
jesteś tak pewna, że nie ma słuszności? Czy nic się nie działo w alejach i grotach tego
romantycznego lasu? Czy nigdy, wracając o zmroku, nie przyjęłaś ramienia obcego męż-
czyzny, tak jak przyjęłaś moje? Czy jedynie miłosierdzie było ci bóstwem w tej zielenią
strojnej świątyni, którą przebywałaś tak odważnie?
Nie zapomnę nigdy pierwszego spojrzenia Brygidy, kiedy zacząłem przybierać ten
ton: zadrżałem pod nim. „A, ba! — pomyślałem — gdybym kruszył kopie za nią, zro-
biłaby jak moja pierwsza kochanka: pokazywałaby mnie palcem jako pociesznego dudka
i zapłaciłbym w oczach publiczności za wszystkich”.
Od zwątpienia o kimś do zaparcia się droga jest niedaleka. Wszelki filozof jest krew-
niakiem niedowiarka. Rzuciwszy Brygidzie w oczy, iż wątpię o jej ubiegłym prowadzeniu,
zwątpiłem o nim rzeczywiście; a z chwilą gdy zwątpiłem, przestałem w nią wierzyć.
Doszło do tego, iż mówiłem sobie, że Brygida mnie oszukuje; ona, której nie opusz-
czałem ani na godzinę; niekiedy oddalałem się z umysłu na czas dość długi i wmawiałem
w siebie, iż czynię to, aby ją wypróbować; ale w gruncie chodziło mi bezwiednie tylko
o to, aby znaleźć okazję do wątpienia i szyderstwa. Skwapliwie dawałem jej wówczas do
zrozumienia, że nie tylko nie jestem już zazdrosny, ale zgoła nie dbam o te szalone obawy,
jakie niegdyś dręczyły mą duszę, co oczywiście znaczyło, iż nie cenię jej na tyle, aby być
zazdrosnym.
Zrazu zachowywałem dla siebie refleksje tego rodzaju; niebawem znajdowałem przy-
jemność w tym, aby je wyrażać głośno. Wychodziliśmy na przykład na przechadzkę:
„Ładna sukienka — mówiłem — jedna dziewczyna, moja znajoma, ma, zdaje mi się, po-
dobną”. To znów przy stole: „Słuchaj, dziecko; moja dawna kochanka miała zwyczaj nucić
przy deserze; miło by mi było, gdybyś podtrzymała tę tradycję”. Siadała do klawikordu:
Spowiedź dziecięcia wieku
„Ach, proszę, zagraj mi walca, który był w modzie ubiegłej zimy; to mi przypomina dobre
czasy”.
Czytelniku, to trwało pół roku: przez całe pół roku Brygida spotwarzana, wystawiona
na zniewagi świata, musiała znosić z mej strony wszystko lekceważenie i wszystkie obelgi,
jakimi zgryźliwy i okrutny rozpustnik może smagać płatną dziewczynę.
Po takich scenach, w których mózg mój wysilał się w torturach i rozdzierał me własne
serce, na przemian oskarżając i szydząc, ale wciąż chciwy męki i nawrotów do przeszło-
ści, po tych scenach przychodził paroksyzm jakiejś dzikiej, do szału dochodzącej miłości,
w którym korzyłem się przed Brygidą jak przed świętością, przed bóstwem. W kwadrans
po wybuchu zniewag, włóczyłem się przed nią na kolanach; z chwilą gdy nie miotałem
oskarżeń, kajałem się; z chwilą gdy przestałem drwić, płakałem. Wówczas chwytał mnie
jakiś niesłychany spazm, gorączka szczęścia; w upojeniu radości, w szale uniesień odcho-
dziłem niemal od rozumu, nie wiedziałem, co mówić, co robić, co wymyślić, aby naprawić
zło, jakie wyrządziłem. Tuliłem Brygidę w objęciach; kazałem powtarzać po sto, po tysiąc
razy, że mnie kocha i że przebacza. W napadzie skruchy zapowiadałem, że sobie strzelę
w łeb, gdybym znów miał znęcać się nad nią. Te serdeczne wylewy trwały przez całe no-
ce, w ciągu których nie przestawałem płakać, mówić, tarzać się u nóg Brygidy i upijać
się miłością bez granic, wyczerpującą, szaloną. Przychodził ranek, dniało; padałem bez
sił, zasypiałem i budziłem się z uśmiechem na ustach, drwiąc sobie ze wszystkiego i nie
wierząc w nic.
W ciągu tych nocy straszliwej rozkoszy Brygida jakby zapominała, że był we mnie
inny człowiek niż ten, którego miała przed oczyma. Gdy ją prosiłem o przebaczenie,
wzruszała ramionami, jak gdyby mówiąc: „Czy nie wiesz, że ci przebaczam?” Gorączka
moja udzielała się jej. Ileż to razy, blada z rozkoszy i miłości, powtarzała mi, że kocha
mnie takim, że te burze to jej życie; że cierpienia, jakie znosi, są jej drogie, skoro opłacam
je tą ceną. Mówiła, że nie użali się nigdy, dopóki przetrwa w mym sercu bodaj iskierka
naszej miłości; wie, że umrze z tego, ale ma nadzieję, że i ja także; wszystko, co pochodzi
ode mnie, jest jej dobre i miłe, zarówno zniewagi jak i łzy; te rozkosze są jej grobem.
Dni biegły, a moja choroba wzmagała się bez ustanku; napady dokuczliwości i ironii
przybierały odcień ponury i wrogi. W pełni mych szaleństw nawiedzały mnie prawdziwe
napady gorączki, nagłe jak uderzenie gromu; budziłem się, drżąc na całym ciele, obla-
ny zimnym potem. Lada odruch zdziwienia, niespodziane wrażenie, przyprawiały mnie
o dreszcz zdolny przestraszyć kogoś, kto by mnie widział w tej chwili. Także Brygida,
mimo że się nie skarżyła, nosiła na twarzy ślady głębokich przejść. Kiedy zaczynałem jej
dokuczać, wychodziła bez słowa i zamykała się. Bogu dzięki, nigdy nie podniosłem ręki
na nią: w najgorszych napadach szału, raczej bym padł trupem, niż jej dotknął.
Jednego wieczora deszcz dzwonił po szybach; siedzieliśmy sami przy zapuszczonych
storach.
— Jestem w pysznym humorze — rzekłem — ale ten ohydny czas zasmuca mnie
mimo mej woli. Nie trzeba się poddawać: jeżeli nie masz nic przeciw temu, zabawimy się
na przekór burzy.
Wstałem i zapaliłem wszystkie świece; nieduży pokoik rozbłysnął nagle niby od ilu-
minacji. Równocześnie jarzący ogień (było to w zimie) rozlewał duszące gorąco.
— No — rzekłem — co by tu zrobić, zanim będzie pora na wieczerzę?
Przypomniałem sobie, iż w Paryżu był to czas karnawału. Zdało mi się, że widzę przed
oczyma powozy pełne masek krzyżujące się na bulwarach. Słyszałem radosny tłum, jak
szumi i iskrzy się konceptami u wejścia do teatrów; widziałem lubieżne tańce, barwne
kostiumy, wino, szaleństwo; cała moja młodość zakipiała mi w sercu.
— Przebierzmy się — rzekłem. — Tylko dla siebie samych; czemu nie? Nie mamy
kostiumów, ale możemy je sporządzić; tym lepiej się nabawimy.
Wydobyliśmy z sza suknie, szale, płaszcze, wstążki, sztuczne kwiaty, Brygida, jak
zawsze, objawiała łagodną wesołość. Przebraliśmy się oboje; sama mnie uczesała; uró-
żowaliśmy się i upudrowali; wszystkie potrzebne przybory znalazły się w starej szkatułce
pozostałej, zdaje się, po ciotce. Po upływie godziny, byliśmy do niepoznania. Wieczór
przeszedł wśród śpiewów i pustoty; około pierwszej nad ranem nadeszła pora wieczerzy.
Przeszukaliśmy wszystkie sza; jedna w pobliżu mnie została uchylona. Siadając do
stołu, spostrzegłem na półce dziennik, o którym już wspominałem.
Spowiedź dziecięcia wieku
— Czy to nie jest ów zbiorek twoich myśli? — spytałem wyciągając rękę po dziennik.
— Jeśli to nie będzie niedyskrecją, pozwól mi rzucić okiem.
Otwarłem dziennik, mimo iż Brygida starała się mi przeszkodzić; na pierwszej stronie
natrafiłem na te słowa:
e a e .
Był to długi ustęp nakreślony spokojną ręką. Znalazłem tam wierny, mimo iż wolny
od goryczy i gniewu, opis wszystkiego, co Brygida wycierpiała przeze mnie od czasu, jak
była mą kochanką. Oznajmiała, iż ma stanowczą wolę znieść wszystko, dopóki będę ją
kochał, umrzeć zaś, kiedy ją opuszczę. Poczyniła wszystkie zarządzenia; zdawała sprawę
dzień po dniu z ofiary swego życia. Wszystko, co straciła, czego się spodziewała; uczucie
okropnego osamotnienia, jakiego doznawała nawet w mych ramionach; wciąż rosnąca
zapora, jaka się wznosi między nami; okrucieństwa, jakimi płacę jej miłość i oddanie;
wszystko to opowiadała bez jednej skargi: starała się, przeciwnie, usprawiedliwić mnie.
Wreszcie przechodziła do spraw osobistych i rozporządzeń majątkowych. Trucizna (pi-
sała) położy koniec jej życiu. Umrze z własnej woli i zabrania stanowczo, aby jej pamięć
posłużyła kiedy za pozór do jakich kroków przeciwko mnie. „Módlcie się za niego!” oto
były jej ostatnie słowa.
Ujrzałem w szafie na tej samej półce puzderko, które już raz widziałem, pełne deli-
katnego, sinawego proszku podobnego do soli.
— Co to takiego? — spytałem, zbliżając puszkę do ust.
Wydała straszliwy krzyk i rzuciła się ku mnie.
— Brygido — rzekłem — pożegnaj się ze mną. Zabieram to puzderko; zapomnisz
Podróż, Kochanek,
Ucieczka
o mnie i będziesz żyła, jeżeli chcesz mi oszczędzić morderstwa. Wyjadę jeszcze tej nocy.
Nie proszę cię o przebaczenie; choćbyś ty mi przebaczyła, Bóg by mi nie przebaczył. Daj
mi ostatni pocałunek.
Schyliłem się i ucałowałem ją w czoło.
— Jeszcze nie! — krzyknęła z rozpaczą.
Odepchnąłem ją na sofę i wypadłem z pokoju.
W trzy godziny później byłem gotów do wyjazdu; konie pocztowe czekały przed do-
mem. Deszcz padał ciągle, wsiadałem do powozu po omacku. Natychmiast pocztylion
ruszył; ale równocześnie uczułem parę ramion, które mnie obejmowały, i szloch, który
przyklejał mi się do ust.
Była to Brygida. Czyniłem wszystko w świecie, aby ją skłonić do pozostania; krzyk-
nąłem na woźnicę, aby stanął; używałem wszystkich argumentów; przyrzekałem nawet
powrócić kiedyś do niej, wówczas gdy czas i podróże wymażą wspomnienie krzywd, ja-
kie jej uczyniłem. Siliłem się dowieść, że to, co było wczoraj, wróci jutro; powtarzałem,
że mogę ją uczynić tylko nieszczęśliwą, że wiązać się ze mną znaczy uczynić ze mnie
mordercę. Używałem próśb, zaklęć, groźby nawet; odpowiadała tylko jedno:
— Jedziesz, weź mnie z sobą, opuśćmy te strony, opuśćmy przeszłość. Nie możemy
żyć tutaj, jedźmy gdzie indziej, gdzie zechcesz; zagrzebmy się w jakimś zakątku. Musimy,
musimy znaleźć szczęście, ja w tobie, ty we mnie.
Uścisnąłem ją z takim uniesieniem, iż zdawało mi się, że serce mi pęknie.
— Ruszaj! — krzyknąłem na pocztyliona.
Rzuciliśmy się sobie w ramiona i konie ruszyły galopa.
Spowiedź dziecięcia wieku
CZĘŚĆ PIĄTA
ł
Przybyliśmy do Paryża z zamiarem puszczenia się w długą podróż. Konieczne przygo-
Podróż, Miłość, Szczęście
towania oraz różne interesy wymagały czasu; wynajęliśmy tedy na miesiąc umeblowane
mieszkanie.
Postanowienie opuszczenia Francji zmieniło fizjonomię wszystkiego: radość, nadzieja,
ufność, wszystko wróciło naraz; żadnych zgryzot, żadnych kłótni wobec myśli o rychłym
wyjeździe. Zostały jedynie same marzenia o szczęściu, przysięgi wiecznej miłości; chcia-
łem wreszcie na dobre dać zapomnieć mej drogiej kochance wszystkie męczarnie, jakie
wycierpiała. Jak mógłbym się oprzeć tylu dowodom tkliwego przywiązania i mężnej re-
zygnacji? Nie tylko Brygida przebaczyła mi, ale gotowała się uczynić dla mnie największe
poświęcenie i opuścić wszystko, aby iść za mną. O ile czułem się niegodnym tego odda-
nia, o tyle chciałem na przyszłość, aby miłość moja wynagrodziła ją za nie; dobry mój
anioł tryumfował wreszcie, podziw i miłość wzięły górę w mym sercu.
Pochylona obok mnie Brygida szukała na mapie miejscowości, gdzie mieliśmy się za-
grzebać; nie oznaczyliśmy jej jeszcze i znajdowaliśmy w tej niepewności tak żywą i nową
przyjemność, iż udawaliśmy niejako niemożność powzięcia jakiejkolwiek decyzji. W cza-
sie tych wędrówek po mapie czoła nasze stykały się, ramię moje obejmowało kibić Bry-
gidy. „Dokąd pojedziemy? co zrobimy? gdzie zacznie się nowe życie?” Jak wyrazić to,
co odczuwałem, gdy pośród tylu nadziei podniosłem niekiedy głowę? Jakiż żal przeni-
kał mnie na widok tej pięknej i spokojnej twarzy, która uśmiechała się do przeszłości
blada jeszcze od minionych cierpień! Kiedy ją tak obejmowałem i kiedy palec jej błądził
po mapie, podczas gdy ona mówiła półgłosem o swoich sprawach, o swoich życzeniach,
o naszym przyszłym schronieniu, byłbym krew oddał za nią. Zamysły szczęścia, wy może
jesteście jedynym prawdziwym szczęściem tu na ziemi!
Od tygodnia blisko życie spływało nam na bieganiu i sprawunkach, kiedy zjawił się
u nas pewien młody człowiek; przynosił listy dla Brygidy. Znalazłem ją smutną i przybitą
po tych odwiedzinach; ale nie mogłem się dowiedzieć nic prócz tego, że listy pochodzą
z N***, tegoż samego miasta, gdzie po raz pierwszy wyznałem jej miłość i gdzie mieszkali
jedyni krewni, jakich Brygida jeszcze posiadała.
Wśród tego, przygotowania postępowały szybko. W sercu moim było miejsce jedynie
na niecierpliwość wyjazdu; równocześnie radość, jakiej doznawałem, zaledwie zostawiała
mi chwilę wytchnienia. Kiedy wstawałem rano, a słońce świeciło nam w okna, czułem taki
przypływ radości, iż byłem jak pijany; wchodziłem na końcach palców do pokoju, gdzie
spała Brygida. Raz budząc się, zastała mnie na kolanach w nogach łóżka; patrzałem na
nią, gdy spała, i nie mogłem wstrzymać łez; nie wiedziałem, jak ją przekonać o szczerości
mego żalu. Jeśli miłość do pierwszej kochanki popychała mnie niegdyś do szaleństw, tym
razem robiłem ich sto razy więcej: rzucałem się z furią we wszystkie wybryki, jakimi może
natchnąć namiętność posunięta do ostatnich krańców. To co czułem dla Brygidy, to był
Religia, Miłość, Miłość
romantyczna
istny kult; mimo iż żyliśmy z sobą przeszło od pół roku, ilekroć zbliżałem się do niej,
miałem wrażenie, że widzę ją po raz pierwszy; zaledwie śmiałem całować kraj sukni tej
kobiety, nad którą tak długo się znęcałem. Każde jej słowo przyprawiało mnie o dreszcz,
jak gdyby jej głos był dla mnie czymś nowym; to szlochając, rzucałem się w jej ramiona, to
bez powodu wybuchałem śmiechem. O mym minionym postępowaniu mówiłem jedynie
ze wstrętem i zgrozą; byłbym pragnął, aby istniała gdzieś świątynia poświęcona miłości,
iżbym się tam obmył niby w jakimś chrzcie i odział poświęcaną szatą, której by już nic
nie zdołało ze mnie zedrzeć.
Widziałem Tycjanowskiego świętego Tomasza kładącego palec na ranie Chrystusa
i często myślałem o nim: gdybym się ośmielił przyrównać miłość człowieka wierze w swe-
go Boga, powiedziałbym, iż byłem doń podobny. Jakie imię dać uczuciu, które wyraża
niespokojna głowa, prawie wątpiąca jeszcze, a już pełna ubóstwienia? Dotyka rany; bluź-
nierstwo zdumione zatrzymuje się na rozchylonych wargach, na których z wolna wykwita
modlitwa. Czy to wyznawca? czy niedowiarek? czy kaja się tyle, ile obraził? Ani on sam,
ani malarz, ani ty, który patrzysz, nie wiecie; zbawiciel uśmiecha się i wszystko roztapia
się niby krople rosy w promieniu bezmiernej dobroci.
Spowiedź dziecięcia wieku
Tak ja w obliczu Brygidy byłem niemy i jakby bez ustanku zdziwiony; drżałem, aby
nie zachowała lęku, i aby pamięć tylu zmian we mnie nie uczyniła jej nieufną. Ale po
upływie dwóch tygodni nauczyła się jasno czytać w moim sercu; zrozumiała, iż widząc ją
szczerą i ja stałem się szczerym wzajem; że zaś miłość moja była dziełem mego charakteru,
nie wątpiła już o niej ani o mnie.
Pokój nasz był pełen porozrzucanych sukien, albumów, ołówków, książek, paczek,
Podróż, Miłość
romantyczna
a na tym wszystkim wciąż szeroko rozpostarta droga mapa, którąśmy tak kochali. Cią-
gleśmy się kręcili, krzątali, zatrzymywałem się co chwilę, aby się rzucić do kolan Brygidy,
która wymyślała mi od leniuchów, mówiąc ze śmiechem, że ona musi robić wszystko, a ja
jestem do niczego; wśród tego zaś pakowania kuów projektom nie było końca… Sycy-
lia, hm, to bardzo daleko; ale zima tam jest tak miła: klimat najrozkoszniejszy w świecie.
Genua ładna, ani słowa: malowane domy, zielone szpalery na tle Apeninów… Ale co za
zgiełk! co za ciżba! Na trzech ludzi spotkanych na ulicy jeden mnich i jeden żołnierz.
Florencja smutna, to wieki średnie, jeszcze żywe pośród nas. Brrr, te zakratowane okna,
ten obrzydliwy brunatny kolor, którym powleczone są wszystkie domy. Do Rzymu? po
co: nie jedziemy po to, aby się zachwycać, ani tym mniej, aby się uczyć. Gdyby tak nad
brzegi Renu? ale to już będzie po sezonie; mimo że nie szukamy ludzi, smutną jest za-
wsze pustka miejsca, które wprzód wrzało życiem. A Hiszpania? nadto kłopotu; trzeba
podróżować jak w czasie wojny i oczekiwać wszystkiego wyjąwszy spokoju. Jedźmy do
Szwajcarii! niech głupców to mierzi, że taka już w e d o a; tam to lśnią w całym blasku
trzy najmilsze Bogu barwy: lazur nieba, zieloność łąk i biel śniegu na szczytach lodow-
ców.
— Jedźmy, jedźmy — mówiła Brygida — pouńmy jak dwoje ptasząt. Wyobraźmy
sobie, drogi Oktawie, że znamy się dopiero od wczoraj. Spotkałeś mnie na balu, spodo-
bałam ci się i zakochałam się w tobie; opowiadasz mi, że o kilka mil stąd w jakiejś tam
małej mieścinie kochałeś niejaką panią Pierson; ani chcę wiedzieć o tym, co tam było
między wami. Nie będziesz mi się przecież zwierzał z amorów z kobietą, którą opuściłeś
dla mnie? Ja znowuż zwierzyłam ci po cichu, że niedawno temu jeszcze kochałam wielkie-
go ladaco, który mnie dosyć nadręczył; ty żałujesz mnie, zamykasz mi usta i staje układ,
że już nigdy o tym nie będzie między nami mowy.
Kiedy Brygida mówiła w ten sposób, doznawałem uczuć podobnych do uczucia skąp-
ca: tuliłem ją z całych sił w drżących ramionach.
— O Boże! — wykrzykiwałem — nie wiem, czy ja drżę z radości czy z obawy. Zabio-
rę cię, mój skarbie. W obliczu tego niezmierzonego widnokręgu jesteś moją; jedziemy.
Niech umrze moja młodość, niech umrą wspomnienia, niech umrą troski i żale! O ty
moja dobra, moja dzielna! z dziecka uczyniłaś mężczyznę! gdybym cię stracił teraz, nigdy
nie potrafiłbym pokochać. Być może zanim cię poznałem, inna kobieta mogłaby mnie
uleczyć; ale teraz ty jedna w świecie możesz mnie zabić lub ocalić, krzywdy bowiem, jakie
ci wyrządziłem, czynią me serce niby jedną ranę. Byłem niewdzięczny, ślepy, okrutny.
Bogu niech będzie chwała! kochasz mnie jeszcze. Jeśli kiedykolwiek wrócisz do wioski,
gdzie cię ujrzałem pod lipami, spójrz na ów opustoszały dom: musi się tam błąkać widmo,
człowiek bowiem, który opuścił ten dom wraz z tobą, nie jest tym samym człowiekiem,
który doń wszedł.
— Więc to prawda? — mówiła Brygida, a piękne jej czoło promienne miłością wzno-
Miłość romantyczna,
Podróż
siło się ku niebu — więc to prawda, że jestem twoją? Tak, z dala od tego wstrętnego
świata, który postarzył cię przed czasem, tak, dziecko, będziesz mnie kochał. Będę cię
miała takim, jakim jesteś; a w jakimkolwiek zakątku świata rozpoczniemy życie, możesz
mnie tam porzucić bez wyrzutu w dniu, w którym przestaniesz mnie kochać. Posłannic-
two moje będzie spełnione i zawsze mi zostanie w górze Bóg, iżbym mu dziękowała za
nie.
Jakimż bolesnym i strasznym wspomnieniem napełniają mnie jeszcze te słowa! Wresz-
cie, zapadło postanowienie, że udamy się najpierw do Genewy i wyszukamy u stóp Alp
spokojne miejsce, aby tam spędzić wiosnę. Już Brygida sławiła piękności jeziora; już wdy-
chałem w sercu powiew wiatru, który je porusza i ożywczy zapach zielonej doliny. Lozan-
na, Vevey, Oberland i poza wierzchołkami Monterosa, olbrzymia równina Lombardii…
Już zapomnienie, spokój, ucieczka od świata, wszystkie duchy szczęśliwej samotności za-
praszały nas i przyzywały; kiedy wieczorem ze złączonymi dłońmi patrzyliśmy na siebie
Spowiedź dziecięcia wieku
w milczeniu, czuliśmy, iż wznosi się w nas owo pełne osobliwej wielkości uczucie, ja-
kie ogarnia serce w przeddzień dalekich podróży; tajemniczy i niewytłumaczony zawrót,
który ma coś zarazem z grozy wygnania i z nadziei pielgrzymstwa. O Boże! twój to głos
woła wówczas i ostrzega człowieka, że ma zbliżyć się do ciebie. Czyż myśl ludzka nie po-
siada jak gdyby skrzydeł, które drżą i dźwięcznych strun, które się napinają? Cóż wam
powiem? czy nie mieści się cały świat w tych paru słowach: „Wszystko było gotowe,
mieliśmy jechać”.
Naraz Brygidzie robi się słabo; opuszcza głowę, milknie. Kiedy jej pytam, czy cierpi,
odpowiada zgasłym głosem, że nie; kiedy mówię o dniu wyjazdu, wstaje zimna i zrezy-
gnowana i krząta się koło przygotowań; kiedy jej przysięgam, że będzie szczęśliwa i że
chcę jej poświęcić życie, zamyka się i płacze; kiedy ją obejmuję, blednie i odwraca oczy
podając mi wargi; kiedy jej mówię, że nic się jeszcze nie stało, że może przekreślić nasze
plany, marszczy brew z twardą i surową twarzą; kiedy ją błagam, aby mi otworzyła serce,
kiedy powtarzam, że choćbym miał umrzeć, poświęcę moje szczęście, o ile ma być oku-
pione jej żalem, rzuca mi się na szyję, następnie martwieje i odpycha mnie jakby mimo
woli. Wreszcie jednego dnia wchodzę do pokoju, trzymając w ręku bilet dla nas obojga
aż do Besançon. Zbliżam się do niej, kładę jej bilet na kolana, ona wyciąga rękę, wydaje
krzyk i pada bezprzytomna u mych stóp.
ł
Wszystkie moje wysiłki, aby odgadnąć przyczynę tak niespodziewanej zmiany pozosta-
ły daremne, również wszystkie pytania, które zadawałem. Brygida była chora i milczała
uparcie. Strawiwszy cały dzień to na błaganiu jej o wyjaśnienia, to na gubieniu się w do-
mysłach, wyszedłem, nie wiedząc, dokąd idę. Kiedy przechodziłem koło opery, posługacz
podsunął mi bilet i machinalnie wszedłem, jak zwykłem był niegdyś.
Nie byłem zdolny zwrócić uwagi na to, co się działo na scenie ani na sali: byłem
przejęty taką boleścią, a równocześnie tak zdumiony, iż żyłem, można powiedzieć, je-
dynie wewnątrz, a zewnętrzne przedmioty nie dochodziły mej świadomości. Wszystkie
moje siły skupiły się na jednej myśli, a im dłużej w niej się grzebałem, tym stawała mi
się mętniejsza. Jaka straszliwa przeszkoda obalała tak nagle w wilię wyjazdu tyle pla-
nów i nadziei? Jeśli chodziło o zwyczajny wypadek lub nawet prawdziwe nieszczęście,
jak klęska majątkowa lub strata przyjaciela, dlaczego to uparte milczenie? Po wszystkim,
co uczyniła Brygida, w chwili gdy nasze najdroższe sny zdawały się bliskie ziszczenia,
jakiejż natury mogła być tajemnica, która niweczyła nasze szczęście, a której ona wzbra-
niała mi się powierzyć? Jak to! kryje się przede mną! Jeśli zgryzoty, interesy, wreszcie
obawa przyszłości, jakiś przypływ smutku, nieufności lub gniewu zatrzymują ją na jakiś
czas lub też każą wyrzec się na zawsze tej tak upragnionej podróży, dlaczego nie wyzna
mi wszystkiego? W ówczesnym stanie mego serca nie mogłem wszelako przypuszczać,
aby w postępowaniu Brygidy mogło być coś zdrożnego. Sam cień podejrzenia oburzał
mnie i przejmował grozą. Jak, z drugiej strony, przypuszczać jedynie zmienność lub ka-
prys w kobiecie takiej, jaką znałem Brygidę? Gubiłem się w otchłani, nie widząc nawet
najsłabszego światełka, najmniejszego punktu, który by mi mógł wytyczyć kierunek.
Naprzeciw mnie na balkonie siedział młody człowiek, którego rysy nie były mi obce.
Jak często się zdarza, kiedy umysł jest mocno pochłonięty, patrzałem nań bezwiednie i si-
liłem się rozpoznać te rysy. Naraz przejrzałem: to on, jak wspominałem wyżej, przywiózł
Brygidzie listy z N***. Niepodobna mi było przedostać się doń nie niepokojąc znacznej
ilości widzów, byłem tedy zmuszony doczekać końca aktu.
Pierwszym odruchem moim była myśl, że, jeżeli kto może mnie oświecić w przed-
miocie mej jedynej i gnębiącej troski, to on. Zachodził do pani Pierson od kilku dni
na dłuższe rozmowy; przypomniałem sobie, iż kiedy ją opuszczał, zawsze zastawałem ją
smutną, nie tylko pierwszego dnia, ale za każdym razem. Był u niej jeszcze wczoraj rano,
tego samego dnia, którego zasłabła. Brygida nie pokazała mi listów, które przywiózł, być
może on zna istotną przyczynę, która opóźniła nasz wyjazd. Nie wie może wszystkiego,
ale zdoła mnie niechybnie objaśnić bodaj, co mieściło się w listach; miałem zaś prawo
sądzić, iż zdaje sobie na tyle sprawę z mego stosunku do Brygidy, abym mógł pytać
bez obawy. Uszczęśliwiony tym spotkaniem pobiegłem, aby go dopaść w korytarzu. Nie
Spowiedź dziecięcia wieku
wiem, czy mnie zauważył, ale oddalił się i wszedł do jakiejś loży. Postanowiłem zacze-
kać; przechadzałem się dobry kwadrans z oczyma wciąż utkwionymi w drzwi. Otwarły
się wreszcie, młody człowiek wyszedł; skłoniłem się z daleka i posunąłem się ku niemu.
Postąpił kilka kroków z widocznym wahaniem; następnie zwróciwszy się nagle, skręcił
ku schodom i znikł.
Objawiłem zamiar zbliżenia się tak wyraźnie, iż w postępku tym musiałem widzieć
stanowczą chęć unikania mnie. Musiał mnie znać z widzenia; a zresztą, gdyby nawet nie
znał, człowiek który widzi, iż ktoś drugi podchodzi ku niemu, powinien bodaj zaczekać.
Byliśmy wówczas w korytarzu sami; jasne było tedy, że nie chce ze mną mówić. Nie
dopatrywałem się w tym chęci obrażenia mnie: człowiek, który bywał codziennie w moim
pomieszkaniu, którego, ilekroć zdarzyło się nam spotkać, witałem zawsze najgrzeczniej,
człowiek wreszcie o uprzejmym i skromnym obejściu, jak przypuścić, aby mnie chciał
znieważyć? Chciał jedynie umknąć przede mną i uniknąć przykrej rozmowy. Ale dlaczego?
Ta druga tajemnica zaskoczyła mnie niemal tak samo jak pierwsza. Co bądź czyniłem, aby
oddalić tę myśl, ucieczka tego młodego człowieka kojarzyła się nieodbicie w mej głowie
z upartym milczeniem Brygidy.
Niepewność jest ze wszystkich męczarni najtrudniejszą do zniesienia; w wielu oko-
licznościach życia naraziłem się na wielkie nieszczęścia, dlatego że nie umiałem spokojnie
czekać. Wróciwszy do domu, zastałem Brygidę czytającą właśnie owe fatalne listy z N***.
List, Kobieta, Mężczyzna,
Kochanek, Obyczaje,
Rodzina, Kobieta ”upadła”
Oświadczyłem jej, iż niepodobna mi dłużej zostać w tym stanie ducha, że muszę się wy-
dobyć zeń za każdą cenę; jaki bądź jest powód nagłej zmiany, jaka w niej zaszła, chcę go
poznać; jeśli mi odmówi odpowiedzi, będę uważał jej milczenie za stanowczą odmowę
jechania ze mną, a nawet za stanowcze zerwanie.
Z wielką niechęcią pokazała mi list, który trzymała w ręce. Krewni pisali jej, że ten
wyjazd okrywa ją hańbą na zawsze, że nikomu nie jest tajną jego przyczyna i że czują
się zmuszeni oświadczyć jej z góry jakie będą jego następstwa; że żyje ze mną publicznie
jako moja kochanka; że, mimo że jest wdową i wolną, ma pewne obowiązki względem
nazwiska, które nosi; że ani oni, ani nikt z dawnych przyjaciół nie zechce widzieć jej na
oczy, o ile odważy się upierać; wreszcie za pomocą wszelkiego rodzaju gróźb i upomnień
nakłaniali ją, aby wróciła do swej dawniejszej siedziby.
Ton listu oburzył mnie; zrazu odczułem go jedynie jako obelgę.
— Ów młody panicz, który przynosi ci takie upomnienia — wykrzyknąłem — podjął
się zapewne powtarzać ci je jeszcze ustnie i sumiennie tego dopełnia, nieprawdaż?
Głęboki smutek Brygidy przywiódł mnie do zastanowienia i ochłodził mój gniew.
— Zrobisz — rzekła — co zechcesz i zgubisz mnie do reszty. Tak, los mój jest
w twoich rękach; od dawna jesteś jego panem. Mścij się, jak ci się podoba za to ostat-
nie usiłowanie, jakie podjęli moi starzy przyjaciele, aby mnie przywołać do rozsądku,
do świata, który szanowałam niegdyś, i do czci, którą straciłam. Nie mam ani słowa do
powiedzenia; jeżeli chcesz sam podyktować odpowiedź, dam taką, jakiej sobie życzysz.
— Życzę sobie jedynie — odparłem — poznać twoje intencje; do mnie to, przeciwnie,
należy nagiąć się do nich i przysięgam ci, jestem gotów to uczynić. Powiedz mi, czy
zostajesz, czy jedziesz lub czy trzeba jechać mi samemu.
— Czemu to pytanie? — rzekła Brygida — czy powiedziałam, iż odmieniłam zamiar?
Jestem cierpiąca i nie mogę jechać w tym stanie; ale skoro będę zdrowa lub przynajmniej
zdolna się podnieść, jedziemy do Genewy, jak postanowione.
Rozstaliśmy się na tych słowach, a śmiertelny chłód, z jakim Brygida je wymówiła,
zasmucił mnie bardziej, niżby to sprawiła odmowa. Nie pierwszy to raz silono się za po-
mocą tego rodzaju ostrzeżeń rozerwać nasz związek; ale aż dotąd mimo wrażenia, jakie
podobne listy czyniły na Brygidzie, rychło otrząsała się z niego. Jak przypuścić, aby ta
jedna pobudka miała dziś tyle siły, wówczas gdy nie mogła nic sprawić w czasach mniej
szczęśliwych? Łamałem sobie głowę, czy od czasu, jak byliśmy w Paryżu, nie mam sobie
nic do wyrzucenia w moim postępowaniu. „Byłażby to — mówiłem sobie — jedynie sła-
bość kobiety, która chciała popełnić szaleństwo i która w chwili wykonania cofa się przed
własną wolą? Byłożby to to, co cynicy nazywają ostatnim skrupułem? Ale ta wesołość,
którą przed tygodniem Brygida okazywała od rana do wieczora, te lube projekty porzu-
cane i podejmowane bez ustanku, te przyrzeczenia, zaklęcia, wszystko to było wszelako
Spowiedź dziecięcia wieku
szczere, prawdziwe, bez żadnego przymusu. Chciała przecież jechać wbrew moim perswa-
zjom. Nie, jest w tym jakaś tajemnica; ale jak ją przeniknąć, skoro teraz, kiedy ją pytam,
zbywa mnie argumentem, który nie może być prawdziwym? Nie mogę jej powiedzieć, że
kłamie, ani zmusić, by podała co innego. Powiada, iż wciąż chce jechać; ale skoro mówi
to tym tonem, czyż nie należy mi bezwarunkowo odmówić? Czy mogę przyjąć takie po-
święcenie, kiedy je ktoś spełnia jak obowiązek, jak wyrok? kiedy to, co uważałem za ofiarę
miłości, przychodzi mi niejako wymuszać na mocy danego słowa? O Boże! czyż tę oto
bladą i omdlewającą osobę przyjdzie mi unieść w ramionach? Czy mam uwieźć daleko od
ojczyzny, na długo, na całe życie może, jedynie zrezygnowaną ofiarę? Uczynię, rzekła, co
sobie życzysz! Nie, to pewna, nie życzę sobie nic zawdzięczać uległości; jeśli mam bodaj
tydzień jeszcze patrzeć na tę zbolałą twarz, jeśli uprze się milczeć, raczej pojadę sam”.
O ja szalony! alboż miałem siłę? Zanadto byłem szczęśliwy od dwóch tygodni, aby od-
ważyć się spojrzeć wstecz; nie tylko nie czułem w sobie tej odwagi, ale myślałem jedynie
o sposobach uwiezienia Brygidy. Całą noc nie zmrużyłem oka; wczesnym rankiem posta-
nowiłem, co bądź padnie, udać się do młodego człowieka, którego widziałem w Operze.
Nie wiem, czy popychał mnie gniew, czy ciekawość, ani co w gruncie rzeczy chciałem
od niego; ale myślałem, że w ten sposób bodaj nie będzie mógł mi się wymknąć, a o to
jedno mi chodziło.
Nie znałem jego adresu, wszedłem tedy do pokoju Brygidy, aby oń poprosić. Jako
pozór podałem obowiązek grzeczności wobec jego kilkakrotnych odwiedzin; nie wspo-
mniałem bowiem ani słowa o spotkaniu w teatrze. Brygida była jeszcze w łóżku; zmę-
czone oczy zdradzały, że płakała. Skoro wszedłem, podała mi rękę i rzekła:
— Czego sobie życzysz?
Głos jej był smutny, ale tkliwy. Wymieniliśmy parę przyjaznych słów i wyszedłem
z sercem mniej osmuconym.
Młody człowiek, do którego szedłem, nazywał się Smith; mieszkał w pobliżu. Kiedym
zapukał do drzwi, zdjął mnie jakiś dziwny niepokój; wszedłem z wolna, jakby olśniony
niespodzianym światłem. Za pierwszym jego ruchem krew mi się ścięła. Leżał w łóżku
i z tym samym akcentem, co przed chwilą Brygida, z twarzą równie bladą i zmienioną,
podał mi rękę i wyrzekł te same słowa:
— Czego pan sobie życzy?
Mówcie, co chcecie, ale istnieją w życiu przypadki, których rozum ludzki nie umiał-
by wytłumaczyć. Usiadłem, nie mogąc nic odpowiedzieć; jak gdyby obudzony ze snu,
powtórzyłem sam sobie pytanie, które mi zadał. W istocie, co ja robiłem u niego? jak
powiedzieć, co mnie sprowadza? Przypuściwszy, iż mnie byłoby na rękę zadać mu parę
pytań, skąd miałem prawo wnosić, iż on zechce odpowiadać? Przywiózł listy i znał osoby,
które je pisały; ale po tym, co mi Brygida pokazała, czyż nie wiedziałem w tej kwestii
tyle, co i on?
Słowa nie chciały mi przejść przez gardło; lękałem się, aby się nie domyślił, co się
dzieje w mym sercu. Pierwsze zdania, któreśmy wymienili, były grzeczne i nieznaczące.
Podziękowałem mu, iż się podjął zleceń od rodziny pani Pierson; natrąciłem, iż opuszcza-
jąc Francję, poprosimy go i my, aby nam wyświadczył pewne usługi; po czym zmilkliśmy
zdumieni, iż znaleźliśmy się oto naprzeciw siebie.
Wodziłem oczyma dokoła, jak czynią ludzie zakłopotani. Pokój młodego człowie-
ka znajdował się na czwartym piętrze; wszystko w nim zwiastowało uczciwe a pracowite
ubóstwo. Nieco książek, narzędzia muzyczne, białe drewniane półki, papiery leżące w po-
rządku na stole nakrytym dywanem, stary fotel, kilka krzeseł, oto wszystko; ale całość
nosiła ujmujące znamię schludności i ładu. Co się tyczy samego Smitha, bystra i ożywio-
na jego fizjonomia uprzedzała od razu na jego korzyść. Spostrzegłem na kominku portret
starszej osoby; zbliżyłem się na wpół zamyślony; powiedział mi, że to jego matka.
Przypomniałem sobie wówczas, iż Brygida mówiła mi często o nim, i tysiąc zapo-
mnianych rysów stanęło mi w pamięci. Dawniej widywała go niekiedy w N***; ale od
czasu mego przybycia wybrała się tam tylko raz, a Smitha wówczas nie było. Tylko zatem
przypadkiem dowiedziałem się o nim paru szczegółów, które mnie wszelako uderzyły.
Zajmował skromny urząd, przy pomocy którego utrzymywał matkę i siostrę. Postę-
powanie jego wobec tych kobiet było ponad wszelkie pochwały; dla nich wyrzekł się
wszystkiego. Mimo że posiadał niepospolite talenty muzyczne, które mogły mu otwo-
Spowiedź dziecięcia wieku
rzyć świetne widoki, uczciwość jego i skromność zawsze kazały mu przekładać spokój
zacisznego życia. Słowem, należał do tej szczupłej liczby istot, które żyją bez rozgłosu
i wdzięczne są ludziom, iż nie poznają się na ich wartości.
Przytaczano mi z jego życia parę rysów wystarczających, aby odmalować człowieka.
Poświęcenie, Brat, Siostra,
Obyczaje, Małżeństwo,
Pieniądz
Kochał gorąco piękną dziewczynę w sąsiedztwie i po roku starań uzyskał przyrzeczenie jej
ręki. Była równie biedna jak on. Już miało się podpisywać kontrakt ślubny i wszystko było
gotowe do wesela, kiedy matka rzekła doń: „A kto wyda za mąż twoją siostrę?” To jedno
słowo otworzyło mu oczy; zrozumiał, iż jeśli się ożeni, wyda na dom wszystko, co zarobi
swą pracą i że tym samym siostra nie będzie miała posagu. Zerwał natychmiast wszystkie
przygotowania i wyrzekł się po rycersku małżeństwa i miłości; wówczas to przybył do
Paryża i uzyskał posadę, którą obecnie zajmował.
Ilekroć zdarzyło mi się słyszeć tę historię znaną w całej okolicy, zawsze odczuwałem
chęć poznania jej bohatera. To spokojne i ciche poświęcenie wydało mi się godniejszym
podziwu niż wszystkie chwały wojenne. Widząc portret matki Smitha, przypomniałem
sobie natychmiast wszystko; spojrzałem nań i zdziwiłem się, widząc go tak młodym. Nie
mogłem się powstrzymać, aby go nie zapytać o wiek; byliśmy rówieśnikami. Wybiła ósma;
Smith wstał.
Zaledwie uczynił parę kroków, ujrzałem, iż się chwieje; potrząsnął głową.
— Co panu? — spytałem.
Odpowiedział, iż jest to godzina, w której udaje się do biura, ale że nie czuje się na
siłach.
— Czy pan chory?
— Mam gorączkę i czuję się bardzo cierpiący.
— Wczoraj wieczór miał się pan lepiej; widziałem pana, o ile mi się zdaje, w Operze.
— Przepraszam, że pana nie poznałem. Mam wolny wstęp do tego teatru i spodzie-
wam się spotkać tam pana jeszcze.
Im baczniej przyglądałem się temu młodemu człowiekowi, pokojowi, domowi, tym
mniej czułem się zdolny przystąpić do właściwego przedmiotu odwiedzin. Wczorajsze
przypuszczenie, iż Smith mógł mi zaszkodzić w umyśle Brygidy, rozwiało się mimo woli;
było w jego twarzy coś szczerego i surowego zarazem, co mnie pociągało i onieśmielało.
Stopniowo myśli moje poszły odmiennym biegiem; patrzałem nań uważnie, a miałem
wrażenie, że i on również obserwuje mnie z ciekawością.
Mieliśmy obaj po dwadzieścia jeden lat, a jaka różnica! On, przyzwyczajony do życia
Mężczyzna, Praca, Czas
wykreślonego miarowym dźwiękiem zegara; znający jedynie drogę z ustronnej izdebki
do biura mieszczącego się gdzieś kątem w ministerstwie; posyłający matce nawet swoje
oszczędności, ową odrobinę uciechy życia, którą każda pracująca ręka ściska tak zazdro-
śnie; skarżący się na noc cierpień, ponieważ pozbawiała go dnia trudu; mający tylko jedną
myśl, jedno szczęście, to jest troskać się o szczęście drugiej istoty, i to od dzieciństwa, od
czasu gdy był zdolny unieść ciężar pracy! A ja, co zrobiłem z tym kosztownym, chyżym,
nieoszacowanym czasem? czy byłem mężczyzną? Któryż z nas żył?
Wystarczyło nam jedno spojrzenie, aby wyczuć to, co tu piszę na całej stronicy. Oczy
nasze spotkały się i nie mogły się rozłączyć. Smith wspomniał o naszej podróży i o kraju,
który mieliśmy zwiedzić.
— Kiedy państwo jadą? — spytał.
— Nie wiem; pani Pierson jest cierpiąca i nie wstaje od trzech dni.
— Od trzech dni! — powtórzył z mimowolnym gestem.
— Tak; w czym to pana dziwi?
Wstał i osunął się na mnie z wyciągniętymi ramionami i błędnym wzrokiem. Wstrzą-
sał nim straszliwy dreszcz.
— Czy panu słabo? — rzekłem ujmując go za rękę. Podniósł ją do oczu i nie mogąc
zdławić łez, powlókł się ku łóżku.
Patrzałem nań ze zdumieniem; wstrząsał nim gwałtowny napad febry. Wahałem się,
czy go mam zostawić w tym stanie, i znów przysunąłem się do łóżka. Odepchnął mnie
silnie, jakby w przystępie dziwnej grozy. Przyszedłszy wreszcie do siebie, rzekł słabym
głosem:
— Pan daruje, niezdolny dziś jestem do rozmowy. Niech pan będzie łaskaw mnie
zostawić; skoro siły mi pozwolą, pospieszę podziękować panu za jego uprzejmość.
Spowiedź dziecięcia wieku
ł
Brygida wracała do zdrowia. Jak zapowiedziała, chciała jechać, skoro tylko uczuła się lepiej.
Ale ja się sprzeciwiłem; mieliśmy czekać jeszcze dwa tygodnie, aż będzie mogła znieść
trudy podróży.
Była wciąż smutna i milcząca, życzliwa wszelako. Co bądź czyniłem, aby ją skłonić do
wynurzeń, wciąż powtarzała, iż wiadomy list jest jedyną przyczyną jej melancholii, i pro-
siła, aby już nie poruszać tej sprawy. Tak więc zmuszony milczeć jak i ona, na próżno
starałem się odgadnąć, co się dzieje w jej sercu. Sam na sam ciężyło nam obojgu, cho-
dziliśmy tedy codziennie do teatru. Tam, siedząc koło siebie w głębi loży, ściskaliśmy się
niekiedy za ręce; od czasu do czasu jakaś piękna aza muzyczna, jakieś słowo, które nas
uderzyło, sprawiało, iż wymienialiśmy przyjazne spojrzenia; ale w drodze, zarówno tam
jak z powrotem, pozostawaliśmy niemi, zatopieni w myślach. Dwadzieścia razy na dzień
chciałem się rzucić do jej stóp i błagać, aby mi zadała śmiertelny cios lub wróciła szczę-
ście, które mi rozbłysło; dwadzieścia razy w chwili, gdy miałem to uczynić, widziałem,
iż Brygida mieni się na twarzy; wstawała i oddalała się lub chłodnym słowem ścinała mi
serce na wargach.
Smith przychodził prawie codziennie. Mimo że jego zjawienie stało się przyczyną
wszystkiego złego i mimo że bytność w jego domu zostawiła w mym umyśle osobliwe
podejrzenia, sposób, w jaki mówił o naszej podróży, jego dobra wiara i prostota wracały mi
ufność. Wspomniałem mu o listach, które przywiózł; wydawał się nie tak oburzony, ale
bardziej jeszcze zasmucony nimi ode mnie. Nie znał wprzód ich treści; na mocy zaś dawnej
przyjaźni, jaką żywił dla Brygidy, potępiał głośno postępek jej rodziny. Nie byłby się podjął
doręczenia listów (mówił), gdyby wiedział, co zawierają. Z powściągliwego tonu, z jakim
pani Pierson odnosiła się do Smitha, nie mogłem przypuszczać, aby mu się zwierzała.
Widywałem go tedy w domu z przyjemnością, mimo iż wciąż trwało między nami pewne
skrępowanie i ceremonialność. Podjął się po naszym wyjeździe być pośrednikiem między
Brygidą a jej rodziną i zapobiec jawnemu zerwaniu. Szacunek, jakiego zażywał w tamtych
stronach mógł mieć niemałe znaczenie w tej negocjacji; niepodobna mi było nie czuć
dlań za to wdzięczności. Trudno sobie wyobrazić szlachetniejszy charakter. Kiedyśmy byli
we troje, ilekroć spostrzegł jakiś chłód albo przymus, dokładał wszelkich wysiłków, aby
sprowadzić między nas wesołość; jeżeli zdawał się niepokoić tym, co się dzieje, czynił to
zawsze bez niedyskrecji, z widoczną troską o nasze szczęście; ilekroć mówił o naszym
związku, zawsze czynił to z odcieniem szacunku, jak człowiek, dla którego miłość jest
węzłem świętym wobec Boga; słowem odnosił się do nas jak przyjaciel i budził we mnie
zupełne zaufanie.
Ale pomimo wszystko i wbrew własnym usiłowaniom był smutny; jakoż nie mogłem
przezwyciężyć osobliwych myśli, jakie mnie oblegały. Łzy, które widziałem płynące z ócz
tego młodzieńca, zasłabnięcie jego równoczesne z chorobą Brygidy, jakaś nieokreślona
melancholijna sympatia zadzierzgnięta między nimi, wszystko to dawało mi do myślenia
i niepokoiło mnie. Niespełna miesiąc wprzódy najlżejsze podejrzenie wystarczyłoby, aby
mnie przyprawić o furie zazdrości; ale obecnie o co podejrzewać Brygidę? Jakiej bądź
natury był sekret, który mi ukrywała, czyż nie miała jechać ze mną? Gdyby nawet Smith
był powiernikiem jakiejś tajemnicy, której ja nie znałem, jakiego rodzaju mogła być ta
tajemnica? Co mogło być nagannego w ich smutku i przyjaźni? Znała go dzieckiem;
spotykała go po latach, w chwili gdy miała opuścić Francję; znajdowała się w przykrym
położeniu, przypadek zaś chciał, aby on wiedział o tym, aby stał się nawet, poniekąd,
narzędziem jej niedoli. Czyż nie było zupełnie proste, iż wymieniali niekiedy smutne
spojrzenia, że widok tego młodego człowieka przypominał Brygidzie przeszłość, z którą
łączyły się wspominki i żale? Czy znowuż on mógł bez lęku patrzeć na jej wyjazd, nie
pomyślawszy mimo woli o niebezpieczeństwach długiej podróży, o przykrościach życia
koczowniczego odtąd, niemal poza nawiasem społeczeństwa? Niewątpliwie tak być mu-
siało; i czułem, kiedy myślałem o tym, że do mnie to należało wstać, podejść do nich
dwojga, upewnić ich, wzbudzić w nich wiarę we mnie, powiedzieć jej, iż ramię moje
będzie ją podtrzymywać, dopóki zechce przyjąć to oparcie, jemu zaś, że wdzięczen mu je-
stem za przywiązanie, jakie nam objawia i za przyrzeczone usługi. Czułem to i nie mogłem
tego uczynić. Śmiertelny chłód ściskał mi serce; nie mogłem ruszyć się z fotela.
Spowiedź dziecięcia wieku
Wieczorem skoro Smith odszedł, albo milczeliśmy, albo mówiliśmy o nim. Jakiś
niezrozumiały pęd kazał mi domagać się od Brygidy co dzień nowych szczegółów o tym
człowieku. Nie umiała mi wszelako powiedzieć nic więcej, niż ja powiedziałem czytel-
nikowi; życie jego nie miało żadnych zawikłań: było biedne, ciche i uczciwe. Nie trzeba
było wielu słów, aby je opowiedzieć; ale kazałem je sobie powtarzać bez ustanku i sam
nie wiem dlaczego, zaciekawiało mnie ono.
Ściśle rzecz wziąwszy, było na dnie mego serca tajemne cierpienie, do którego nie
przyznawałem się przed sobą. Gdyby ów młody człowiek zjawił się za naszych szczęśliwych
dni, gdyby przyniósł Brygidzie jakiś obojętny list, czyż byłbym nań zwrócił jaką bądź
uwagę? Czyby mnie poznał w Operze czy nie, czyby mu się wymknęły w mojej obecności
łzy, których bym przyczyny nie znał, i cóż by mi to znaczyło, gdybym był szczęśliwy?
Ale jakkolwiek nie umiałem odgadnąć pobudek smutku Brygidy, rozumiałem dobrze,
iż co bądź by mówiła, dawne moje postępowanie nie było i dziś obcym jej zgryzocie.
Gdybym od sześciu miesięcy naszego pożycia był tym, czym powinienem, nic w świecie —
wiedziałem o tym — nie byłoby zdolne zmącić naszej miłości. Smith był, ot, przeciętnym
człowiekiem, ale był dobry, oddany; jego proste i skromne przymioty podobne były do
wielkich czystych linij, które oko ogarnia bez trudu i od razu; w ciągu kwadransa znało
się go, budził zaufanie, jeśli nie podziw. Nie mogłem się powstrzymać od myśli, że gdyby
był kochankiem Brygidy, pojechałaby z nim z radością.
Opóźniłem wyjazd z własnej woli i oto już żałowałem tego. Brygida także czasami
nagliła:
— Co nas wstrzymuje? — mówiła — jestem już zdrowa, wszystko gotowe.
Co mnie wstrzymywało w istocie? Nie wiem.
Siedząc w podle kominka, wlepiałem wzrok kolejno w Smitha i w Brygidę. Oboje byli
bladzi, poważni, niemi. Nie wiedziałem, czemu są tacy; mimo woli powtarzałem sobie, że
może to wynikać z jednej i tej samej przyczyny, i że te dwie zagadki mieszczą się być może
w jednej. Ale nie było to jedno z owych mętnych chorobliwych podejrzeń, jakie mnie
dręczyły niegdyś; był to niezwyciężony, fatalny instynkt. Cóż za dziwna rzecz, człowiek!
znajdowałem przyjemność w tym, aby ich zostawiać samych przy kominku, a sam iść
dumać włócząc się nad Sekwaną lub oprzeć się o parapet i patrzeć bezmyślnie w wodę.
Kiedy wspominali pobyt swój w N*** i kiedy Brygida prawie rozbawiona przybie-
rała macierzyński tonik, przypominając mu wspólnie spędzone dnie, miałem uczucie, że
cierpię, a mimo to znajdowałem w tym przyjemność. Zadawałem im pytania, mówiłem
ze Smithem o matce, o jego zajęciach, planach. Dawałem mu sposobność pokazania się
w korzystnym świetle i niewoliłem jego skromność, aby odsłoniła jego przymioty.
— Kocha pan bardzo siostrę, nieprawdaż? — pytałem — kiedy spodziewa się pan
wydać ją za mąż?
Rumieniąc się, odpowiadał, że prowadzenie domu wiele kosztuje, że może to nastąpić
za dwa lata, może wcześniej, jeżeli zdrowie pozwoli mu na parę nadliczbowych prac, za
które uzyska gratyfikację; znajduje się w okolicy dostatnia rodzina, której syn jest jego
przyjacielem; już się prawie porozumieli w tej kwestii i szczęście może przyjść pewne-
go dnia jak spokój, na wpół bezwiednie. Zrzekł się na rzecz siostry swej części małego
dziedzictwa, które ojciec zostawił; matka sprzeciwiała się temu, ale on postawił na swo-
im: młody człowiek powinien żyć z własnej pracy, podczas gdy o losie panny rozstrzyga
małżeństwo. Tak, pomału, roztaczał nam całe swoje życie i całą duszę: patrzałem, jak
Brygida go słuchała. Następnie kiedy się już żegnał, przeprowadzałem go aż do drzwi
i stałem w zamyśleniu, bez ruchu, dopóki odgłos kroków nie zgubił się na schodach.
Wracałem do pokoju i zastawałem Brygidę zaczynającą się rozbierać. Patrzałem chci-
wie na to urocze ciało, na te skarby piękności, które tyle razy posiadałem. Patrzałem, jak
czesała długie włosy, zawiązywała fular i kiedy suknia opadała na ziemię, odwracała się
niby Diana wchodząca do kąpieli. Kładła się do łóżka, ja kładłem się w moim; nie mogło
mi przyjść do głowy, aby Brygida mnie oszukiwała, ani aby Smith był w niej zakocha-
ny; nie starałem się ich śledzić ani podchwytywać. Nie zdawałem sobie sprawy z niczego.
Mówiłem sobie: „Jest bardzo ładna, a ten biedny Smith jest uczciwy chłopak; mają oboje
wielkie zmartwienie i ja także”. Serce mi się ściskało, a zarazem odczuwałem ulgę.
Spowiedź dziecięcia wieku
Przepatrując nasze walizy, zauważyliśmy, że brak nam jeszcze paru drobiazgów; Smith
podjął się wystarać o nie. Obdarzony był niestrudzoną energią; powiadał, iż wyświadcza
mu łaskę, kto mu powierza jakieś zlecenie. Pewnego dnia wróciwszy do domu, zastałem
go siedzącego na ziemi i zapinającego jakiś tłumok. Brygida siedziała przy klawikordzie,
który wynajęliśmy na czas pobytu w Paryżu. Grała owe dawne pieśni, w które kładła
tyle wyrazu i które tak lubiłem. Zatrzymałem się w przedpokoju, drzwi były otwarte:
każda nuta wnikała mi do duszy; nigdy jeszcze nie śpiewała tak smutno i tak, można rzec,
święcie.
Smith słuchał z rozkoszą; klęczał trzymając rzemień tłumoka. Upuścił go, spojrzał na
rzeczy, które sam dopiero co złożył i owinął w prześcieradło. Trwał długo w ten sposób,
mimo iż śpiew przebrzmiał; Brygida z rękami na klawikordzie patrzała w dal, na widno-
krąg. Po raz drugi ujrzałem łzy ciekące z jego oczu; sam byłem bliski łez; nie wiedząc, co
się dzieje we mnie, wszedłem i podałem mu rękę.
— Byłeś tutaj? — spytała Brygida. Zadrżała i wydała się zdziwiona.
— Tak, byłem — odparłem. — Śpiewaj, błagam cię. Niech usłyszę jeszcze twój głos!
Nie odpowiadając, zaczęła śpiewać; i dla niej było to wspomnienie. Widziała wzru-
szenie moje i Smitha; głos jej mienił się. Ostatnie tony, na wpół zatarte, zdawały się
gubić w błękitach; wstała i pocałowała mnie. Smith trzymał jeszcze moją rękę; ścisnął ją
z konwulsyjną siłą; blady był jak śmierć.
Innego dnia przyniosłem album litografii przedstawiających widoki Szwajcarii. Przy-
glądaliśmy się im wszyscy troje; od czasu do czasu Brygida, natrafiwszy na widok, który
się jej podobał, zatrzymywała się, aby mu się przyjrzeć. Jeden zwłaszcza zachwycił ją; był
to krajobraz z kantonu Vaud; zielona dolina obsadzona jabłoniami, bydło pasące się w cie-
niu, w oddali kilkanaście domków rozrzuconych po łące i po otaczających pagórkach. Na
pierwszym planie młoda dziewczyna w dużym słomkowym kapeluszu siedziała u stóp
drzewa, przed nią stał chłopiec z okutym kijem w dłoni i zdawał się jej wskazywać drogę,
którą przebył: krętą ścieżkę gubiącą się w górach. Ponad nimi widać było Alpy, obraz
zaś wieńczyły trzy szczyty pokryte śniegiem, iskrzące się w odblaskach zachodu słońca.
Trudno o coś prostszego a piękniejszego zarazem niż ten krajobraz. Dolina podobna była
do jeziora zieleni, oko zaś obejmowało jego zarysy z najdoskonalszym spokojem.
— Czy tam pojedziemy? — spytałem. Wziąłem ołówek i nakreśliłem na sztychu kilka
kresek.
— Co ty robisz? — spytała.
— Próbuję — rzekłem — czy przy pewnej zręczności dużo trzeba by zmieniać w tej
postaci, aby była podobna do ciebie. Kapelusz tej młodej dziewczyny byłby ci, jak sądzę,
cudownie do twarzy; temu zaś dzielnemu góralowi udałoby mi się może nadać niejakie
podobieństwo ze mną.
Koncept spodobał się Brygidzie; chwyciła nożyk i w mig zatarła na rycinie twarz
chłopca i dziewczyny. I dalejże ja zacząłem kreślić jej portret, ona mój. Figurki były
bardzo małe, toteż nie wybredzaliśmy zbytnio; zgodziliśmy się, że portrety są łudząco
podobne, i w istocie przy dobrej woli, można w nich było odnaleźć nasze rysy. Naśmiaw-
szy się do syta, porzuciliśmy album; za chwilę służący wywołał mnie w jakiejś sprawie
i wyszedłem.
Skoro wróciłem, Smith stał oparty o stół i wpatrywał się w rycinę z taką uwagą, iż
nie zauważył mego wejścia. Pogrążony był w głębokiej zadumie; dopiero po pierwszym
słowie, z jakim zwróciłem się do Brygidy, podniósł głowę. Popatrzył na nas przez chwilę;
po czym pożegnał się spiesznie. Kiedy przechodził przez jadalnię, spostrzegłem, iż uderzył
się w czoło.
Kiedy byłem świadkiem tych oznak boleści, wstawałem i biegłem zamknąć się w swo-
im pokoju. „Cóż to jest? co to jest?” powtarzałem. Następnie składałem ręce, aby błagać…
kogo? nie wiem; może mego dobrego anioła, może mego złego losu.
ł
Serce nawoływało mnie, aby jechać, a mimo to wciąż zwlekałem; tajemna i gorzka rozkosz
przykuwała mnie co wieczór do miejsca. Kiedy Smith miał przyjść, nie miałem spokoju,
Spowiedź dziecięcia wieku
póki nie usłyszałem dźwięku dzwonka. Czym się dzieje, iż jest w nas coś niepojętego, co
się lubuje w nieszczęściu?
Każdego dnia jakiś nagły błysk, spojrzenie, przyprawiały mnie o dreszcz; każdego
dnia inne słowo, inne spojrzenie, mocą sprzecznego działania, pogrążały mnie z powro-
tem w niepewności. Mocą jakiej niezrozumiałej tajemnicy byli oboje tacy smutni? Mocą
jakiej znów tajemnicy trwałem nieruchomy jak posąg patrząc na nich, podczas gdy nieraz
w podobnej okoliczności bywałem gwałtowny aż do szału? Nie miałem siły aby się ruszyć,
ja, który, ilekroć kochałem, podlegałem owym dzikim niemal napadom zazdrości, jakie
widuje cię na Wschodzie. Spędzałem dnie na wyczekiwaniu, a nie umiałbym powiedzieć
na co. Siadałem wieczór na łóżku i mówiłem sobie; „Spróbujmyż myśleć o tym”. Topiłem
głowę w rękach, po czym wykrzykiwałem: „To niemożliwe!” i nazajutrz rozpoczynałem
na nowo.
W obecności Smitha Brygida okazywała mi więcej serdeczności, niż kiedy byliśmy
sami. Jednego wieczora zjawił się w chwili, gdyśmy dopiero co wymienili kilka słów dość
twardych; kiedy usłyszała jego głos w przedpokoju, podeszła, aby mi usiąść na kolanach.
On był zawsze spokojny i smutny; zdawało się, iż zadaje sobie nieustanny gwałt. Każdy
gest był odmierzony; mówił mało i wolno; ale nagłe poruszenia, które mu się wymykały
czasem, tym bardziej były uderzające przez sprzeczność z jego zwyczajnym zachowaniem.
W okolicznościach, w jakich się znajdowałem, czyż mogę nazwać ciekawością nie-
cierpliwość, która mnie pożerała? Cóż bym odpowiedział, gdyby mi ktoś rzekł: „Co ci
o to? jesteś bardzo ciekawy”. Być może wszelako nie było to co innego.
Przypominam sobie, iż pewnego dnia pod królewskim mostem widziałem tonącego.
Puściłem się wraz z kilkoma przyjaciółmi na pełną wodę; za nami płynęło czółno, na
którym byli dwaj nauczyciele pływania. Było to w czasie upałów letnich; nasza gromadka
spotkała się z drugą, tak iż razem było nas pod wielkim łukiem mostu więcej niż trzydzie-
stu. Naraz któremuś z kąpiących zrobiło się słabo. Słyszę krzyk i odwracam się. Widzę
dwie ręce poruszające się na powierzchni, po czym wszystko znika. Daliśmy natychmiast
nurka; na próżno: ledwo w godzinę później wydobyto trupa zapchanego pod ładunek
drzewa.
Wrażenie, jakiego doznałem nurkując w rzece, nie wyjdzie mi nigdy z pamięci. Roz-
glądałem się na wszystkie strony w ciemnych i głębokich warstwach wody, które spo-
wijały mnie z głuchym szmerem. Dopóki mogłem wstrzymać oddech, posuwałem się
w głąb; następnie wracałem na powierzchnię, wymieniałem pytania z jakimś innym pły-
wakiem, równie zaniepokojonym jak ja, po czym wracałem pod wodę. Wstrząsała mną
na przemian groza i nadzieja; myśl, iż może mnie pochwycić para konwulsyjnych ramion
przejmowała mnie niewymowną radością i przerażeniem; dopiero zupełne wyczerpanie
skłoniło mnie do powrotu na łódkę.
O ile rozpusta nie stępi zupełnie człowieka, jednym z jej nieuchronnych następstw jest
dziwna ciekawość. Opisałem wyżej ową ciekawość, jaką odczułem za pierwszą bytnością
u Desgenais'go. Wytłumaczę się jaśniej.
awda, ów szkielet pozorów, żąda, aby wszelki człowiek bez względu na to, kim jest,
Prawda, Obraz świata,
Kondycja ludzka
dotknął w swoim dniu i godzinie jej wiekuistych piszczeli na dnie jakiejś przemijającej
rany. To się nazywa
a wia ; tą ceną opłaca się doświadczenie.
Owóż zdarza się, iż w obliczu tej próby jedni cofają się w przerażeniu; drudzy, słabi
i wylęknieni, powstają chwiejni niby cienie. Niektóre istoty, najlepsze może, nie są zdolne
tego przeżyć. Większość zapomina i tak wszystko płynie ku śmierci.
Ale są ludzie — nieszczęśliwi, to pewna! — którzy nie cofają się ani się nie chwieją,
Prawda, Upadek, Kondycja
ludzka
nie umierają ani nie zapominają; kiedy przychodzi na nich kolej, aby dotknąć palcem
nieszczęścia, inaczej mówiąc prawdy, zbliżają się doń pewnym krokiem, wyciągają rękę
i, rzecz straszna! rodzi się w nich uczucie miłości dla sinego topielca, którego ujrzeli na
dnie wód. Chwytają go, macają, ściskają; pijani pragnieniem poznania, wszystko, na co
patrzą, chcą przejrzeć na wylot; już tylko wątpią i kuszą; szperają w świecie niby szpiegi
boże; myśli ich robią się ostre jak strzały, ryś czai się w ich piersi.
Rozpustnicy bardziej od innych podlegają temu szaleństwu, a przyczyna tego jest
bardzo prosta; jeśli przyrównamy zwykłe życie do gładkiej i przezroczystej powierzchni,
rozpustnicy, płynąc w wartkich wirach, co chwila dotykają dna. Wychodząc z balu na
przykład, spieszą do podejrzanego domu. Naściskawszy się do woli w tańcu wstydliwych
Spowiedź dziecięcia wieku
dłoni dziewicy, przyprawiwszy ją może o drżenie, wychodzą, biegną, rzucają płaszcze
i rozwalają się u stołu zacierając ręce. Ostatnie zdanie zwrócone do pięknej i uczciwej ko-
biety drga im jeszcze na ustach; powtarzają je wybuchając śmiechem. Co mówię? czyż za
kilka sztuk monety nie podnoszą owego stroju będącego istotą wstydu, chcę rzec, sukni:
owej tajemniczej zasłony, zdającej się otaczać szacunkiem istotę, którą zdobi i którą okala,
nie dotykając jej? Jakież pojęcie muszą sobie tedy tworzyć o świecie? czują się w nim raz
po raz niby aktor za kulisami. Kto bardziej od nich przyzwyczajony jest do owego szukania
samego dna rzeczy i, jeśli można tak rzec, do tych poufnych i cynicznych obmacywań?
Posłuchajcie, jak oni mówią o wszystkim: zawsze określenia najbardziej jaskrawe, grube,
ohydne; te tylko wydają się im prawdziwe, reszta to tylko szych, pozór, przesądy. Jeśli
opowiadają jakieś wydarzenie, jeśli zdają sprawę z własnych wrażeń: zawsze słowo plu-
gawe, ziemskie, zawsze dosłowna litera, zawsze śmierć! Nie powiedzą: „Ta kobieta mnie
kochała”, ale: „Miałem tę kobietę”; nie mówią: „Kocham”, ale: „Palę się”; nie mówią
nigdy: „Jeśli Bóg zechce!”, mówią zawsze: „Gdybym ja zechciał!” Sam już nie wiem, co
myślą o sobie samych i co wyplatają w swoich monologach!
Stąd nieodbicie lenistwo albo ciekawość; podczas bowiem gdy się tak ćwiczą w wi-
dzeniu we wszystkim najgorszej strony, widzą wszelako, że inni nadal wierzą w dobro.
O ile zatem w obojętności swojej nie posuwają się aż do zatkania sobie uszu, musi ich
budzić nagle od czasu do czasu odgłos owego innego świata. Ojciec pozwala synowi cho-
Ojciec, Syn, Brat, Siostra,
Kobieta ”upadła”, Obyczaje
dzić tam, gdzie chodzi tylu innych, gdzie chadzał sam Kato; powiada, iż młodość musi się
wyszumieć. Ale za powrotem syn spogląda na swą siostrę; i patrzcie, co sprawiła godzina
spędzona sam na sam z bydlęcą rzeczywistością! musi sobie powtarzać: Siostra moja nie
ma nic wspólnego z tamtą kobietą! i od tego dnia odczuwa niepokój.
Ciekawość zła jest to plugawa choroba, która rodzi się z wszelkiego nieczystego ze-
Zło, Choroba, Obraz świata,
Kondycja ludzka, Upadek
tknięcia. Jest to natrętny pęd upiorów podnoszący grobowe płyty; jest to niewytłumaczo-
na męczarnia, którą Bóg karze tych, co upadli; chcieliby wierzyć, że wszystko stworzone
jest do upadku, a być może sprawiłoby to im rozpacz. Ale szperają, szukają, dysputu-
ją; przekrzywiają głowę na bok niby budowniczy, który ustawia węgielnicę, i silą się
w ten sposób widzieć rzeczy tak, jak pragną. Zło stwierdzone oglądają z uśmiechem; na
zło wątpliwe gotowi by przysięgać; gdy widzą dobro, chcą je obejrzeć od tyłu.
o wie
oto arcyformuła, pierwsze słowo, które wyrzekł szatan, skoro ujrzał, iż niebo jest dlań
zamknięte. Ach! iluż to słowo uczyniło nieszczęśliwych! ileż klęsk i śmierci, ileż straszli-
wych zamachów kosy w poczynające kiełkować zasiewy! ile serc, ile roślin, które są jedną
ruiną od czasu, gdy to słowo w nich zabrzmiało!
o wie
o wie bezecny wyraz! Nim
się je wymówi, raczej być jak owe barany, które nie wiedzą, gdzie jest rzeźnia i idą do niej
szczypiąc trawę. To więcej warte, niż być „trzeźwą głową” i czytywać la Rochefoucaulda.
Jakiż mogę dać tego lepszy przykład niż to, co opowiadam w tej chwili? Brygida
chciała jechać, wystarczało mi powiedzieć słowo. Wiedziałem, że jest smutna, dlaczegóż
zwlekałem? co byłoby się stało, gdybyśmy wyjechali? Skończyłoby się na przelotnej chwili
lęku; nie bylibyśmy ani trzech dni w drodze, a już wszystko poszłoby w niepamięć. Skoro
byłbym z nią sam, myślałaby tylko o mnie; cóż mi zależało na poznaniu tajemnicy, która
nie groziła memu szczęściu? Zgadzała się; w tym zamykało się wszystko. Wystarczało
jednego pocałunku w usta; zamiast tego, patrzcież co ja robię.
Jednego wieczora, kiedy Smith był u nas na obiedzie, wysunąłem się i zostawiłem
ich razem. Zamykając drzwi za sobą, usłyszałem, że Brygida prosi o herbatę. Nazajutrz
wchodząc do pokoju, zbliżyłem się przypadkiem do stołu i obok imbryka ujrzałem jedną
tylko filiżankę. Nikt nie wchodził tam przede mną, tym samym służący nie mógł nic
zabrać ze sprzętu, który podano wczoraj. Rozglądałem się po wszystkich meblach, czy nie
zobaczę drugiej filiżanki; upewniłem się, że nie.
— Smith długo siedział? — spytałem Brygidy.
— Blisko do północy.
— Czy położyłaś się sama, czy dzwoniłaś na pokojową?
— Sama; wszystko spało w domu.
Szukałem ciągle; ręce mi drżały. W jakiejż farsie znalazłby się zazdrośnik dość śmiesz-
ny, aby dochodzić, co się stało z filiżanką? Z jakiej racji Smith i pani Pierson mieliby
pić z jednej filiżanki? W istocie, szlachetna myśl przychodziła mi do głowy! Trzymałem
wszelako w ręku filiżankę i krążyłem po pokoju. Nie mogłem się powstrzymać, aby nie
Spowiedź dziecięcia wieku
wybuchnąć śmiechem, i rzuciłem ją na podłogę. Rozsypała się na tysiąc cząstek, które
zmiażdżyłem obcasem.
Brygida patrzała, nie mówiąc słowa. Przez dwa następne dni odnosiła się do mnie
z chłodem, który miał odcień pogardy, wobec Smitha zaś miała ton swobodniejszy i życz-
liwszy niż zwyczajnie. Nazywała go po chrzestnym imieniu, Henrykiem i uśmiechała się
doń poufale.
— Mam ochotę przejść się trochę — rzekła po obiedzie — czy pójdziesz do Opery,
Oktawie? poszłabym piechotą.
— Nie, zostaję; idźcie sami.
Ujęła pod ramię Smitha i wyszła. Zostałem sam przez cały wieczór; miałem przed
sobą ćwiartkę papieru, chciałem utrwalić swoje myśli, ale nie mogłem.
Podobnie jak kochanek z chwilą, gdy się znajdzie sam, wydobywa ukryty na łonie
list swej lubej i tonie w słodkim marzeniu, tak ja pogrążałem się z rozkoszą w uczuciu
głębokiej samotności i zamykałem się, aby wątpić. Miałem przed oczyma dwa puste krze-
sła, które Smith i Brygida zajmowali przed chwilą; patrzałem na nie chciwym okiem,
jak gdyby mi mogły coś powiedzieć. Przechodziłem po tysiąc razy w głowie wszystko,
co widziałem i słyszałem; od czasu do czasu szedłem do drzwi i spoglądałem na walizy
ustawione pod ścianą, gotowe do drogi od miesiąca; odchylałem je ostrożnie, oglądałem
suknie, książki ułożone w porządku przez staranne i delikatne rączki; wsłuchiwałem się
w turkoty pojazdów; hałas ich przyprawiał mnie o bicie serca. Rozkładałem na stole mapę
Europy, niegdyś świadka tak słodkich planów; i oto w obliczu wszystkich mych nadziei,
w tym pokoju, gdzie je powziąłem i gdzie zdawały mi się tak bliskie urzeczywistnienia,
oddawałem się bez hamulca najokropniejszym przeczuciom.
Jak to było możliwe? Nie doznawałem gniewu ani zazdrości; czułem wszelako bez-
graniczny ból. Nie podejrzewałem, a jednak wątpiłem. Umysł ludzki jest tak dziwaczny,
że umie sobie ukuć z tego, co widzi i mimo tego, co widzi, sto przyczyn do cierpienia.
W istocie mózg nasz podobny jest do tych więzień z czasów Inkwizycji, gdzie mury po-
kryte są tyloma narzędziami tortury, iż nie rozumiemy ani ich przeznaczenia, ani kształtu
i patrząc na nie, pytamy samych siebie, czy to są kleszcze czy zabawki. Powiedzcie mi,
Kochanek, Mężczyzna,
Kobieta, Kłamstwo
proszę, czy nie na jedno wychodzi powiedzieć kochance: „Wszystkie kobiety oszukują”,
a powiedzieć: „Ty mnie oszukujesz”?
To co się działo w mej głowie było wszelako może równie subtelne jak najzręczniej-
Sumienie, Rozum, Miłość,
Kobieta, Mężczyzna
szy sofizmat; był to rodzaj dialogu między rozumem a sumieniem. „Gdybym miał stracić
Brygidę? — mówił rozum. — Jedzie z tobą — odpowiadało sumienie. — Gdyby mnie
oszukiwała? — W jaki sposób mogłaby cię oszukiwać, ona, która sporządziła testament,
gdzie zaleca modlić się za ciebie! — A jeśli Smith ją kocha? — Szaleńcze, cóż ci o to,
skoro wiesz, że ona kocha ciebie? — Skoro mnie kocha, czemu jest smutna? — To jej
tajemnica, uszanuj ją. — Jeśli ją wywiozę stąd, czy będzie szczęśliwa? — Kochaj ją, a bę-
dzie. — Dlaczego, kiedy ten człowiek patrzy na nią, ona jak gdyby lęka się spotkać jego
oczu? — Ponieważ jest kobietą, a on jest młody. — Dlaczego, kiedy ona nań patrzy,
on nagle blednie? — Ponieważ jest mężczyzną, a ona jest piękna. — Dlaczego, kiedym
go odwiedził, rzucił się z płaczem w moje ramiona? Dlaczego któregoś dnia uderzył się
w czoło? — Nie pytaj o to, czegoś nie powinien wiedzieć. — Dlaczego nie powinie-
nem? — Ponieważ jesteś lichy i ułomny, a wszelka tajemnica należy do Boga. — Ale
dlaczego ja cierpię? dlaczego nie mogę myśleć o tym bez przerażenia w duszy? — Myśl
o swoim ojcu i o tym, aby czynić dobrze. — Dlaczegóż nie mogę? dlaczego zło ciągnie
mnie do siebie? — Padnij na kolana, wyspowiadaj się; jeżeli wierzysz w zło, tym samym
je czyniłeś. — Jeśli je czyniłem, czy to moja wina? dlaczego dobro mnie zdradziło? —
Iż jesteś w ciemnościach, czy to racja, aby przeczyć światłu? jeśli istnieją zdrajcy, czemu
jesteś z ich liczby? — Bo lękam się być zwiedzionym. — Dlaczego spędzasz noce na czu-
waniu? Niemowlęta śpią o tej porze. Czemu jesteś sam w tej chwili? — Ponieważ myślę,
wątpię i lękam się. — Kiedyż zmówisz pacierz? — Wówczas gdy uwierzę. Dlaczego mi
skłamano? — Dlaczego ty kłamiesz, tchórzu, w tejże chwili? Czemu nie umierasz, skoro
nie umiesz cierpieć?”
Tak mówiły i jęczały we mnie dwa straszliwe i sprzeczne głosy, trzeci zaś krzyczał
jeszcze: „Och, och, niewinności moja; och, och, minione dni!”.
Spowiedź dziecięcia wieku
ł
Myśl ludzka, cóż to za straszliwa potęga! to nasza obrona i nasza ucieczka, najpiękniejszy
podarek, jaki Bóg nam uczynił. Należy do nas i jest nam posłuszna; możemy pchnąć ją
w przestrzeń; ale skoro raz znajdzie się poza tą wątłą czaszką, już przepadło, nie mamy
nad nią władzy.
Podczas gdy tak z dnia na dzień odkładałem nieustannie wyjazd, traciłem siły i sen;
stopniowo bez mej wiedzy życie uciekało ze mnie. Siadając do stołu, czułem śmiertelny
wstręt; w nocy te dwie blade twarze, Smitha i Brygidy, które śledziłem przez cały dzień,
prześladowały mnie w okropnych widzeniach. Gdy wieczorem szli do teatru, nie chciałem
iść z nimi; szedłem osobno, kryłem się na parterze i stamtąd śledziłem ich. Udawałem,
że mam coś do załatwienia w sąsiednim pokoju, i spędzałem tam godzinę podsłuchując.
To chwytała mnie z całą gwałtownością myśl, aby poszukać zwady ze Smithem i zmusić
go do pojedynku; odwracałem się doń plecami, gdy do mnie mówił; przyglądałem mu
się z udanym zdziwieniem, kiedy podchodził z wyciągniętą ręką. To znów kiedy byłem
sam w nocy i wszystko w domu spało, doznawałem pokusy, aby się dobyć do sekretarzyka
Brygidy i wykraść jej papiery. Raz wręcz musiałem wyjść z domu, aby się temu oprzeć. Cóż
mam rzec? jednego dnia chciałem z nożem w ręku zagrozić im, że ich zabiję, jeśli mi nie
powiedzą, czemu są tak smutni; innego dnia chciałem zwrócić wściekłość przeciwko sobie.
Z jakim wstydem przychodzi mi to napisać! A gdyby mnie ktoś zapytał, co w gruncie
rzeczy kazało mi tak postępować, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć.
Widzieć, wiedzieć, wątpić, szperać, niepokoić cię i doprowadzać się do rozpaczy, prze-
żywać dni z nastawionym uchem, a w nocy tonąć we łzach; powtarzać sobie, że umrę
z bólu i wierzyć, że mam przyczyny po temu; czuć, jak odosobnienie i słabość wydzierają
nadzieję z mego serca; wyobrażać sobie, że ich szpieguję, podczas gdy nadsłuchiwałem
w mroku jedynie uderzeń mego gorączkowego tętna; przeżuwać bez końca owe wytarte
i oklepane zdania: „Życie jest snem, nie ma nic stałego na ziemi”; wreszcie złorzeczyć,
bluźnić Bogu mieszkającemu we mnie przez własną nędzę i kaprys; oto jakie były moje
rozkosze, moje ulubione zatrudnienie, dla którego wyrzekałem się miłości, powietrza,
swobody!
Wiekuisty Boże, swoboda! tak, bywały chwile, w których, mimo wszytko, myślałem
o niej jeszcze. Pośród tej otchłani szaleństwa, dziwactwa i głupoty, zdarzało mi się nagle,
jednym skokiem, wyrwać z samego siebie. Fala powietrza, która uderzała mnie w twarz,
skoro wychodziłem z mego więzienia; stronica książki, którą czytałem, o ile w ogóle
zdarzyło mi się wziąć do rąk inną książkę niż utwory owych nowożytnych sykofantów,
których mienią pamflecistami, a którym powinno by się zabronić, po prostu z racji zdro-
wotności publicznej, ich dłubania i mędrkowania. Skoro mówię o tych dobrych chwilach,
były one tak rzadkie, iż chcę przytoczyć jedną. Czytałem jednego wieczora pamiętniki
Constanta; znalazłem następujący ustęp:
„Salsdorf, chirurg saski przy osobie księcia Chrystiana, otrzymał w bitwie pod Wa-
gram pocisk granatu, który mu złamał nogę. O piętnaście kroków od niego Amadeusz
de Kerbourg, adiutant (nie pamiętam czyj), kontuzjonowany w piersi, pada i rzyga krwią.
Salsdorf widzi, że jeśli ktoś nie udzieli młodzieńcowi pomocy, umrze z apopleksji; zbiera
siły, pełza ku niemu na czworakach, puszcza krew i ratuje mu życie. Tuż potem Salsdorf
umarł w Wiedniu w cztery dni po amputacji”.
Przeczytawszy te słowa, zamknąłem książkę i zalałem się łzami. Nie żal mi tych łez,
zawdzięczam im dobry dzień: mówiłem tylko o Salsdorfie i zapomniałem o wszystkim
innym. Nie przyszło mi do głowy, to pewna, podejrzewać kogoś tego dnia. Ja biedny
marzyciel! trzebaż mi było wówczas przypominać sobie, że kiedyś byłem dobry? Na co
mi się to zdało? aby wyciągać ku niebu znękane ramiona, aby się pytać, po co żyję na
świecie, i rozglądać się dokoła, czy nie spadnie też jakiś granat, który by mnie wyzwolił
na wieczność. Niestety, to był tylko błysk, który rozdarł na chwilę noc mojej duszy.
Jak owi obłąkani derwisze, którzy w zawrocie głowy osiągają ekstazę, tak myśl nasza,
kiedy kręcąc się sama koło siebie, znuży się własnym grzebaniem, wyczerpana bezużytecz-
ną pracą, zatrzymuje się przestraszona. Można by rzec, iż człowiek jest pusty wewnątrz
i że wstępując coraz głębiej w siebie, dociera aż do ostatniego stopnia krętych schodów.
Tam, jak na szczycie gór, jak w głębi kopalni, brak jest powietrza i Bóg zabrania iść dalej.
Spowiedź dziecięcia wieku
Wówczas rażone śmiertelnym zimnem serce, jak gdyby żądne zapomnienia, chciałoby
wydrzeć się na zewnątrz, aby odżyć; pije życie ze wszystkiego, co je otacza, wdycha chci-
wie powietrze; ale znajduje dokoła siebie jedynie własne chimery, które ożywia uciekającą
zeń siłą i które, stworzone przez nie, oblegają je niby bezlitosne upiory.
Niepodobna było, aby rzeczy ciągnęły się długo w ten sposób. Znużony niepewnością
umyśliłem podjąć próbę celem odkrycia prawdy.
Poszedłem zamówić konie pocztowe na dziesiątą wieczór. Mieliśmy już najętą kolasę,
kazałem tedy, aby wszystko było gotowe na oznaczoną godzinę, zabraniając równocześnie
wspominać cokolwiek pani Pierson. Smith był tego dnia na obiedzie. Siadając do stołu,
z rozmysłu starałem się być weselszy niż zwykle, przy czym nie uprzedzając nic o za-
miarze, sprowadziłem rozmowę na naszą podróż. Wyrzekłbym się tej podróży, mówiłem,
gdybym przypuszczał, że Brygidzie nie tyle na niej zależy; czuję się tak dobrze w Pary-
żu, iż najchętniej zostałbym tam, póki się jej spodoba. Zacząłem sławić przyjemności,
jakie można znaleźć tylko w tym mieście; bale, teatry, sposobność do rozrywki na każ-
dym kroku. Krótko mówiąc, skoro czujemy się szczęśliwi, nie widzę, czemu mielibyśmy
zmieniać miejsce: co do mnie, nie myślę wyjeżdżać tak rychło.
Spodziewałem się, że Brygida będzie obstawać przy naszym genewskim projekcie,
i w istocie tak się stało. Nalegała wprawdzie dość słabo; ale na pierwsze słowa udałem,
iż poddaję się jej życzeniom; następnie zmieniając przedmiot rozmowy, zacząłem mówić
o rzeczach obojętnych, tak jakby tamto było załatwione.
— Czemu — dodałem — Smith nie miałby jechać z nami? Prawda, ma tu zaję-
cia, które go zatrzymują; ale czyż nie może dostać urlopu? Zresztą czyż talenty, które
posiada, a z których nie chce korzystać, nie powinny mu zapewnić wszędzie swobodnej
i przyzwoitej egzystencji? Niech jedzie z nami bez ceremonii; powóz jest duży, ofiaru-
jemy mu miejsce. Trzeba, aby młody człowiek przetarł się w świecie; nie masz nic tak
smutnego w jego wieku, jak zamykać się w ciasnym kole. Nieprawdaż? — zwróciłem się
do Brygidy. — No, moja droga, może ty uzyskasz swoim wpływem to, czego mnie by
odmówił; nakłoń go, aby nam poświęcił jakie sześć tygodni. Odbędziemy podróż razem,
a wspólna przejażdżka po Szwajcarii pozwoli mu z tym większą przyjemnością powitać
swój gabinet i swoje prace.
Brygida poparła mnie, jakkolwiek wiedziała, iż to zaproszenie było jedynie żartem.
Smith nie mógł opuścić Paryża pod grozą utraty miejsca; nie bez żalu tedy odmówił,
przytaczając ten powód. Kazałem tymczasem przynieść butelkę dobrego wina i tak, wśród
moich nalegań, pół żartem pół serio, rozbawiliśmy się wszyscy troje. Po obiedzie wysze-
dłem na kwadrans, aby się upewnić, że wykonano moje rozkazy; wróciłem z wesołą miną
i siadając do klawikordu, zaproponowałem nieco muzyki.
— Zostańmy wieczór w domu — rzekłem — wierzcie mi, nie chodźmy do teatru;
nie jestem zdolny współdziałać z wami, ale umiem słuchać i rozumieć. Gdyby się Smith
nudził, każemy mu grać i spędzimy czas milej niż poza domem.
Brygida nie dała się prosić; chętnie zaczęła śpiewać, Smith towarzyszył jej na wiolon-
czeli. Podano przybór do ponczu i niebawem płomień palącego się rumu rozweselił nas
swoim blaskiem. Przenieśliśmy się od klawikordu do stołu, znalazły się i karty. Wszystko
poszło tak, jak sobie życzyłem; zapanowała atmosfera szczerego rozbawienia.
Miałem oczy wlepione w zegar i czekałem niecierpliwie, aż wskazówka wskaże dzie-
siątą. Pożerał mnie niepokój, ale miałem tę siłę, aby go nie zdradzić. Wreszcie chwila
nadeszła; usłyszałem bicz pocztyliona i odgłos kopyt końskich w dziedzińcu. Brygida
siedziała obok mnie; wziąłem ją za rękę i spytałem, czy jest gotowa do drogi. Spojrzała
ze zdziwieniem, myśląc zapewne, że to żarty. Odparłem, że w czasie obiadu wydała mi
się tak zdecydowana, iż nie zwlekając, poszedłem zamówić konie i właśnie w tym ce-
lu wyszedłem. Równocześnie wszedł służący hotelowy z oznajmieniem, iż rzeczy są już
w powozie i że czekają tylko na nas.
— Czy to serio? — spytała Brygida — chcesz jechać tej nocy?
— Czemu nie — odparłem — skorośmy się zgodzili oboje, że mamy opuścić Paryż?
— Jak to! teraz? w tej chwili?
— Oczywiście; czyż nie jest wszystko gotowe od miesiąca? Widzisz przecie, że trzeba
było jedynie przytroczyć walizy; z chwilą gdy stanęło na tym, że nie zostajemy tutaj, czyż
nie lepiej jechać jak najprędzej? Uważam, że trzeba wszystko robić w ten sposób i niczego
Spowiedź dziecięcia wieku
nie odkładać do nazajutrz. Jesteś dziś wieczór w wenie do podróży: chwytam tedy w lot
sposobność. Po co czekać i odwlekać bez końca? Nie mógłbym znieść tego życia. Chcesz
jechać, nieprawdaż? jedźmy tedy; zależy tylko od ciebie.
Zapanowała chwila głębokiego milczenia. Brygida podeszła do okna i ujrzała, że
w istocie zaprzężono. Zresztą ton, jakim mówiłem, nie mógł zostawić żadnej wątpli-
wości. Mimo że postanowienie było nagłe, ostatecznie wyszło ono od niej: nie mogła się
zaprzeć własnych słów, ani wymyślić przyczyn do odwłoki. Jakoż powzięła decyzję; zadała
mi kilka pytań, jakby dla upewnienia się, czy wszystko jest w porządku; po czym widząc,
iż niczego nie zaniedbano, rozejrzała się koło siebie. Wzięła szal i kapelusz, odłożyła je,
przepatrzyła jeszcze pokoje.
— Jestem gotowa — rzekła — służę ci; jedziemy tedy? mamy jechać?
Wzięła światło, przeszukała mój pokój, potem swój, otworzyła kuy i sza. Poprosiła
o klucz od sekretarzyka, który, jak mówiła, zarzucił się jej. Gdzież on mógł być? miała go
w ręku przed godziną.
— Prędko, prędko, jestem gotowa — powtarzała w nadzwyczajnym podnieceniu —
jedźmy, Oktawie, schodźmy.
To mówiąc, szukała ciągle; wreszcie podeszła, aby usiąść obok nas.
Siedziałem na kanapie i patrzałem na Smitha stojącego przede mną. Nie zmienił za-
chowania, nie wydawał się ani zmieszany, ani zdziwiony; ale dwie krople potu spływały
mu po skroniach. Słyszałem, jak w palcach jego trzeszczy żeton kościany, który trzymał
w ręku i którego kawałki upadły na ziemię. Wyciągnął ku nam obie ręce.
— Szczęśliwej podróży, przyjaciele! — rzekł.
Znów zapanowało milczenie; przyglądałem się wciąż Smithowi i czekałem, aby dodał
słowo. „Jeżeli tu jest jakaś tajemnica — myślałem — kiedyż ją przejrzę, jeśli nie w tej
chwili? Muszą ją oboje mieć na ustach. Niech wyjdzie z nich bodaj cień, a pochwycę ją”.
— Słuchaj Oktawie — rzekła Brygida — gdzie sądzisz, że się zatrzymamy? Napisze
pan do nas, nieprawdaż, panie Henryku? nie zapomni pan o mojej rodzinie i zrobi pan
w tej sprawie, co pan będzie mógł?
Odpowiedział wzruszonym głosem, ale z pozornym spokojem, że zobowiązuje się
z całego serca być jej pomocny i że dołoży starań w tej mierze.
— Nie mogę — rzekł — ręczyć za nic; wobec listów, jakie pani otrzymała, nadzieja
jest niewielka. Ale nie będzie to z pewnością moja wina, jeżeli mimo wszystko nie będę
mógł pani niedługo przesłać jakiej pomyślnej wiadomości. Niech pani liczy na mnie,
jestem jej szczerze oddany.
Dodawszy jeszcze kilka uprzejmych słów dla nas obojga, miał się ku wyjściu. Wstałem
i wyprzedziłem go; chciałem ostatni raz zostawić ich jeszcze na chwilę razem. Zaledwie
zamknąłem drzwi za sobą, ogarnięty szałem zawiedzionej zazdrości przylgnąłem czołem
do zamku.
— Kiedy panią zobaczę? — spytał Smith.
— Nigdy — odparła Brygida — bądź pan zdrów, Henryku.
Podała mu rękę. Skłonił się, podniósł rękę do ust. Zaledwie miałem czas rzucić się
w tył w ciemności; minął mnie, nie widząc, i wyszedł.
Zostawszy sam z Brygidą, uczułem w sercu bezgraniczny smutek. Czekała na mnie
z płaszczem przewieszonym przez ramię; wzruszenie, jakie malowało się na jej twarzy, było
zbyt jasne, aby się móc omylić. Znalazła klucz, którego szukała; sekretarzyk był otwarty.
Usiadłem z powrotem koło kominka.
— Słuchaj — rzekłem — zawiniłem tyle wobec ciebie, iż trzeba mi czekać i cierpieć
bez prawa do skargi. Zmiana, jaka zaszła w tobie, wtrąciła mnie w taką rozpacz, że nie
mogłem się powściągnąć, aby nie spytać o przyczynę; dziś już nie pytam. Czy bardzo ci
ciężko wyjechać? powiedz tylko; poddam się.
— Jedźmy! jedźmy! — odparła.
— Jak zechcesz; ale bądź szczera. Jaki bądź cios mnie czeka, nie wolno mi nawet
pytać, skąd pochodzi; poddam się bez szemrania. Ale jeśli mam cię stracić kiedyś, nie
wracaj mi nadziei; Bóg widzi bowiem, nie przeżyłbym tego.
Zwróciła się ku mnie żywo.
— Mów mi — rzekła — o swojej miłości, nie mów o swoim cierpieniu.
Spowiedź dziecięcia wieku
— A więc, kocham cię nad własne życie! Wobec mojej miłości cierpienie moje jest
tylko snem. Pójdź ze mną na koniec świata: albo umrę, albo będę żył przez ciebie!
Wymawiając te słowa, postąpiłem ku niej; zbladła i cofnęła się. Czyniła daremny wy-
siłek, aby skurczone wargi zmusić do uśmiechu; schylając się nad sekretarzykiem, rzekła:
— Chwilę, chwilę jeszcze; pragnę spalić nieco papierów.
Pokazała mi listy z N***, podarła je i rzuciła w ogień; inne przejrzała i ułożyła na
stole. Były to rachunki ze sklepów, niektóre jeszcze niezapłacone. Przeglądając je, zaczęła
nerwowo mówić z policzkami płonącymi jak w febrze. Przepraszała mnie za swoje uparte
milczenie i za całe postępowanie od czasu przyjazdu. Objawiła mi więcej tkliwości, więcej
zaufania niż kiedykolwiek. Klaskała w ręce, śmiejąc się i obiecywała sobie najmilszą po-
dróż; słowem, oddychała miłością lub co najmniej jej pozorem. Nie umiem powiedzieć,
jaką mękę zadawała mi ta sztuczna radość; był w tej boleści, która kłamała samej sobie,
smutek okropniejszy niż łzy i bardziej gorzki niż wymówki. Byłbym raczej wolał chłód
i obojętność niż ten przymus; miałem uczucie, iż widzę parodię najszczęśliwszych mo-
mentów. Były to te same słowa, ta sama kobieta, te same pieszczoty; i to, co dwa tygodnie
wprzód upajało mnie miłością i szczęściem, powtórzone w ten sposób przejmowało mnie
grozą.
— Brygido — rzekłem nagle — co ty za tajemnicę ukrywasz? Jeśli mnie kochasz,
jaką okropną komedię grasz oto przede mną?
— Ja! — rzekła prawie z obrazą. — Skąd przypuszczenie, że gram komedię?
— Skąd? Przyznaj się, moja droga, że masz śmierć w duszy i że cierpisz męki. Oto
moje ramiona gotowe cię przyjąć: wtul w nie głowę i płacz. Wówczas wezmę cię z sobą
może; ale, zaiste, nie tak.
— Jedźmy! jedźmy! — powtórzyła jeszcze.
— Nie, na mą duszę! nie, nie teraz; nie, dopóki jest między nami kłamstwo lub
maska. Wolę raczej nieszczęście niż tę wesołość.
Zmilkła, zmieszana tym, iż nie dałem się omamić jej słowom i że ją odgaduję mimo
jej wysiłków.
— Po co się oszukiwać? — ciągnąłem — Czy tak nisko spadłem w twoim szacunku,
że mogłabyś udawać przede mną? Czy uważasz się za skazaną na tę smutną i nieszczęsną
podróż? Czy jestem tyranem, samowładcą? Katem, który cię wlecze na stracenie? Czegóż
się lękasz z mej strony, aby się chwytać podobnych wykrętów? jakiż postrach każe ci tak
kłamać?
— Mylisz cię — odparła — proszę cię, ani słowa więcej.
— Czemuż tedy taki brak szczerości? Jeśli nie jestem twoim powiernikiem, czyż nie
możesz mnie bodaj uważać za przyjaciela? jeśli nie wolno mi znać źródła twoich łez, czyż
nie mogę bodaj patrzeć, jak płyną? Czy nie ufasz mi nawet na tyle, aby wierzyć, iż usza-
nuję twą zgryzotę? Cóż uczyniłem, abyś się kryła przede mną? czy nie można by znaleźć
lekarstwa?
— Nie — odparła — idziesz fałszywą drogą; wpędzisz w nieszczęście nas oboje, jeśli
zechcesz nalegać dłużej. Czyż nie dosyć, że jedziemy?
— Jakże chcesz, abym jechał z tobą, skoro wystarczy na ciebie popatrzeć, aby wiedzieć,
że ta podróż cię mierzi, że jedziesz z niechęcią, że już żałujesz tego? Co to jest, wielki Boże!
co ty ukrywasz? Na co spierać się o słowa, kiedy myśl jest tak jasna jak to lustro? Czy
nie byłbym ostatnim z ludzi, gdybym przyjął bez szemrania to, co ty mi dajesz z takim
żalem? Jakże mi wszelako odmówić? co mogę zrobić, jeśli ty nie powiesz prawdy?
— Nie, nie jadę z niechęcią; mylisz się; kocham cię, Oktawie, przestań mnie dręczyć.
Rzekła to z taką słodyczą, iż rzuciłem się do jej kolan. Kto zdołałby się oprzeć jej
spojrzeniu i boskiemu dźwiękowi głosu?
— Mój Boże! — wykrzyknąłem — kochasz mnie, Brygido? Kochanko moja najmil-
sza, kochasz mnie?
— Tak, kocham cię; tak, jestem twoja; rób ze mną co zechcesz. Pójdę za tobą; jedźmy
razem; chodź, Oktawie, czekają na nas. — Tuliła moją rękę w dłoniach i pocałowała mnie
w czoło. — Tak trzeba — szepnęła — tak, chcę tego, aż do ostatniego tchnienia.
—
e a — rzekłem sam do siebie. Wstałem.
Została na stole już tylko jedna ćwiartka papieru; Brygida przebiegła ją oczami, wzięła,
obróciła, następnie upuściła na ziemię.
Spowiedź dziecięcia wieku
— Czy to wszystko? — spytałem.
— Tak, wszystko.
Zamawiając konie, nie czyniłem tego z myślą, abyśmy w istocie mieli jechać. Chciałem
jedynie zrobić próbę, ale siłą rzeczy stała się ona rzeczywistością. Otwarłem drzwi.
— Trzeba! — mówiłem sobie — trzeba! — powtórzyłem głośno. — Co znaczy to
słowo, Brygido? co się kryje w tym wszystkim? Wytłumacz się, inaczej zostaję. Dlaczego
trzeba, abyś mnie kochała?
Padła na kanapę, łamiąc ręce z bólu.
— Ach, nieszczęśliwy, nieszczęśliwy! — rzekła — ty nigdy nie będziesz umiał kochać!
— Więc tak, być może, tak, masz słuszność; ale, na imię Boga, umiem cierpieć.
e a, abyś mnie kochała, nieprawdaż? a więc trzeba także odpowiedzieć, skoro py-
tam. Gdybym cię miał stracić na zawsze, gdyby te mury miały mi się zawalić na głowę,
nie wyjdę stąd, póki się nie dowiem tajemnicy, która mnie dręczy od miesiąca. Powiesz
wszystko albo odchodzę na zawsze. Być może jestem wariatem, opętańcem; może psuję
sobie z umysłu życie; może pytam o to, czego powinien bym z umysłu nie widzieć; może
to wyjaśnienie zniszczy na zawsze nasze szczęście i wzniesie odtąd między nami nieprze-
zwyciężoną zaporę; może uniemożliwię ten wyjazd, którego tak pragnąłem; ale co bądź
by to mogło kosztować nas oboje, albo powiesz, albo wyrzekam się wszystkiego.
— Nie, nie, nie powiem!
— Powiesz! Czy może przypuszczasz, że ja dałem się omamić twoim kłamstwom?
Kiedy z dnia na dzień stajesz się bardziej różną od siebie samej niż dzień od nocy, czy
myślisz, że ja nie zdaję sobie z tego sprawy? Kiedy jako powód podajesz mi jakieś listy,
ot, nie warte trudu czytania, czy wyobrażasz sobie, że ja się zadowolę pierwszą z brzegu
baśnią, dlatego że nie masz ochoty szukać innej? Czy twoja twarz jest z kamienia, aby
tak trudno było wyczytać na niej, co się dzieje w twoim sercu? Jakież ty masz o mnie
rozumienie? Nie jestem tak łatwowierny, jak mniemasz: uważaj tedy, aby w braku słów
milczenie twoje nie powiedziało mi tego, co ukrywasz tak uparcie.
— Co ukrywam?
— Co? ty mnie o to pytasz? Czy zadajesz mi to pytanie, aby mi urągać w żywe oczy?
czy aby mnie przywieść do ostateczności i pozbyć się mnie? Tak, to pewna: nie wyzy-
waj mojej obrażonej dumy; aż nazbyt łatwo może wybuchnąć. Gdybym się wytłumaczył
jasno, miałabyś na swoje usługi całą kobiecą obłudę; czekasz mego oskarżenia, aby mi od-
powiedzieć, iż kobieta taka jak ty nie zniża się do usprawiedliwień. W jakież spojrzenia
wzgardliwej dumy umieją się zawijać nawet najbardziej winne i najbardziej przewrotne!
Twoją siłą jest milczenie; wiem o tym nie od dzisiaj. Chcesz wyciągnąć mnie na zniewagi;
milczysz, aż do tego nie przyjdzie; nie, nie: walcz z moim sercem, znajdziesz je tam, gdzie
bije twoje; ale nie próbuj walczyć z moją głową, twardsza jest niż żelazo i nie gorzej od
ciebie zna się na tej szermierce!
— Biedny chłopiec! — szepnęła Brygida — nie chcesz tedy jechać?
— Nie! jadę tylko z moją kochanką, a ty nie jesteś nią teraz. Dosyć walczyłem, dosyć
cierpiałem, dosyć sobie zżarłem serce! Czas, aby zrobił się dzień; dość długo błądziłem
w nocy. Tak albo nie; chcesz odpowiadać?
— Nie.
— Jak ci się podoba; zaczekam.
Usiadłem w drugim kącie pokoju z niezłomnym postanowieniem nieruszania się
z miejsca, póki nie dowiem się tego, co chcę. Brygida zdawała się zastanawiać, chodząc
po pokoju wzdłuż i wszerz.
Biegłem za nią chciwym okiem, a jej wytrwałe milczenie pomnażało stopniowo mój
gniew. Nie chciałem, aby to spostrzegła; nie wiedziałem, co począć. Otwarłem okno:
— Niech wyprzęgną — krzyknąłem — i proszę zapłacić pocztyliona! nie jadę dziś
wieczór.
— Biedny człowiek! — rzekła Brygida.
Zamknąłem spokojnie okno i usiadłem, udając, że nie słyszę; ale kipiałem wewnątrz
taką wściekłością, że nie mogłem jej opanować. To zimne milczenie, ta bierna siła, dopro-
wadzały mnie do szaleństwa. Gdybym w istocie miał niezbite dowody zdrady ukochanej
kobiety, nie mógłbym gorzej cierpieć. Z chwilą gdy skazałem sam siebie na pozostanie
w Paryżu, rzekłem sobie, iż za każdą cenę Brygida musi przemówić. Daremnie szukałem
Spowiedź dziecięcia wieku
w głowie sposobu zmuszenia jej; ale, aby go znaleźć w tej chwili, byłbym oddał wszystko,
com posiadał. Co począć? co rzec? Siedziała tuż spokojna, patrząc na mnie ze smutkiem.
Usłyszałem, jak wyprzęgają konie; odeszły truchtem, hałas dzwonków zgubił się nieba-
wem w ulicach. Wystarczało mi odwrócić się, aby je przyzwać z powrotem, a mimo to
miałem uczucie, iż odeszły nieodwołalnie. Zaryglowałem drzwi; jakiś tajemny głos szeptał
mi do ucha: „Oto jesteś sam, oko w oko z istotą, która ma ci dać życie albo śmierć”.
Podczas gdy, gubiąc się w myślach, siliłem się znaleźć sposób wiodący mnie do praw-
dy, przypomniałem sobie powieść Diderota³⁸, w której kobieta zazdrosna o kochanka
wpada, dla rozjaśnienia swych podejrzeń, na dość osobliwy pomysł. Oświadcza mu, że go
nie kocha i że go zamierza porzucić. Margrabia des Arcis (to nazwisko kochanka) daje
się chwycić w pułapkę i wyznaje, że on sam również znużony jest tym związkiem. Ta
dziwaczna scena, którą czytałem zbyt młodo, uderzyła mnie jako sprytna finta, a wspo-
mnienie jej przyprawiało mnie o uśmiech. „Kto wie? — pomyślałem — gdybym postąpił
tak samo, Brygida złapałaby się może i zdradziłaby swą tajemnicę”.
Z wściekłego gniewu przeszedłem nagle w sferę chytrości i dyplomacji. Czyż tak
trudno zmusić kobietę, by zechciała mówić? Ta kobieta jest mą kochanką; byłbym wielkim
niedołęgą, gdybym tego nie uzyskał. Rzuciłem się na sofę ze swobodną i obojętną miną.
— I cóż, dziecko — rzekłem — nie jesteśmy tedy w humorku do zwierzeń?
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
— Och, mój Boże, tak — ciągnąłem — trzebaż przecie, abyśmy wcześniej lub później
doszli do wywnętrzeń. Ot, aby ci dać przykład, miałbym ochotę zacząć; to cię natchnie
ufnością, a nie masz nic lepszego jak szczerość między przyjaciółmi.
Tak mówiłem, ale twarz moja niewątpliwie zdradzała mnie; Brygida zdawała się nie
rozumieć i przechadzała się dalej.
— Czy wiesz — rzekłem — że ostatecznie żyjemy z sobą już pół roku? Życie, jakie
pędzimy, nie jest w istocie zbyt ucieszne. Jesteś młoda, ja także; gdyby się zdarzyło, że
owo sam na sam przestałoby dla ciebie mieć urok, czy miałabyś odwagę to wyznać? Co do
mnie, gdyby tak było, powiedziałbym ci szczerze. Czemu nie? czyż to zbrodnia kochać?
nie może tedy być zbrodnią kochać mniej albo nie kochać wcale. Cóż byłoby dziwnego,
gdybyśmy w naszym wieku uczuli potrzebę odmiany?
Zatrzymała się.
— W naszym wieku! — rzekła. — Do mnie się z tym zwracasz? Cóż ty za komedię
odgrywasz?
Krew wystąpiła mi na twarz. Chwyciłem Brygidę za rękę.
— Usiądź — rzekłem — i słuchaj mnie.
— Po co? To nie ty mówisz.
Zawstydziłem się własnej sztuczki i poniechałem jej.
— Słuchaj! — powtórzyłem z siłą — błagam cię, usiądź tu przy mnie. Jeśli sama
chcesz milczeć, bądź przynajmniej łaskawa mnie wysłuchać.
— Słucham; co masz mi do powiedzenia?
— Gdyby mi kto rzekł dzisiaj: „Jesteś tchórz!” mam dwadzieścia dwa lata i już się
Tchórzostwo, Odwaga,
Honor, Kobieta,
Mężczyzna, Pojedynek,
Milczenie
pojedynkowałem; całe moje jestestwo, serce moje, wzburzyłoby się na to. Czyżbym nie
miał w sobie świadomości tego, czym jestem? Trzeba byłoby wszelako stawać na placu
oko w oko z pierwszym lepszym trutniem, trzeba by grać w orła i reszkę o moje i jego
życie; dlaczego? aby dowieść, że nie jestem tchórzem; w przeciwnym razie świat by w to
uwierzył. Samo to słowo wymaga tej odpowiedzi za każdym razem, kiedy padnie, bez
względu z czyich ust.
— To prawda; ale dokąd zmierzasz?
— Kobiety się nie biją; ale taki jest porządek społeczeństwa, że nie istnieje jednost-
ka, bez względu na płeć, która by w pewnych momentach życia — choćby to życie było
uregulowane jak zegarek, trwałe jak żelazo — nie musiała odczuć, iż wszystko jest za-
grożone. Zastanów się; czy widzisz kogo, kto by się zdołał umknąć temu prawu? parę
osób może; ale widzisz, co stąd wynika: jeśli to mężczyzna, hańba; jeśli kobieta, co? za-
pomnienie. Wszelka istota, która żyje prawdziwym życiem, musi tym samym dać dowód,
że żyje. Zachodzi tedy dla kobiety jak i dla mężczyzny okoliczność, w której istność jej
³⁸powie
ide o a — u u a a i a i e o pa .
Spowiedź dziecięcia wieku
jest zagrożona. Jeśli kobieta jest dzielna, wstaje, odpowiada na apel i siada z powrotem.
Pchnięcie szpady nie stanowi dla niej żadnego dowodu. Nie tylko musi się bronić, ale
musi sama sobie ukuć broń. Podejrzewają ją; kto? ktoś obojętny? może i powinna tym
wzgardzić. Kochanek i ona kocha tego kochanka? jeśli go kocha, chodzi tu o jej życie,
nie może tego zlekceważyć.
— Jej jedyną odpowiedzią jest milczenie.
— Mylisz się; kochanek, który ją podejrzewa, obraża tym samym całe jej życie; co
ręczy za nią, nieprawdaż? jedynie jej łzy, jej ubiegłe prowadzenie, jej oddanie i powolność.
Co się stanie, jeżeli będzie milczeć? to iż kochanek straci ją z własnej winy i że czas odda
jej sprawiedliwość. Czy nie to myślałaś?
— Być może; milczenie przede wszystkim.
— Być może, mówisz? to pewna, iż cię stracę, jeżeli nie zechcesz odpowiadać; posta-
nowienie moje jest niezłomne; jadę sam.
— Zatem, Oktawie…
— Zatem — wykrzyknąłem — czas odda ci sprawiedliwość? Dokończ; na to przy-
najmniej odpowiedz tak czy nie.
— Tak, mam nadzieję.
— Masz nadzieję! proszę, rozmów się szczerze sama z sobą. Ostatni to raz bez wąt-
pienia będziesz miała po temu sposobność wobec mnie. Mówisz, że mnie kochasz, wierzę
ci. Otóż, podejrzewam cię; czy twoim zamiarem jest, abym odjechał i aby czas oddał ci
sprawiedliwość?
— I o cóż mnie podejrzewasz?
— Nie chciałem ci tego mówić, widzę bowiem, że to bezcelowe. Ale, ostatecznie,
ma się skończyć tak czy inaczej, niech się spełni. Okłamujesz mnie; kochasz innego; oto
nasza tajemnica.
— Kogóż? — spytała.
— Smitha.
Położyła mi rękę na ustach; odwróciła się. Nie mogłem rzec nic więcej; trwaliśmy
oboje w zadumie, z oczyma utkwionymi w ziemię.
— Słuchaj mnie — rzekła Brygida z wysiłkiem. — Wiele wycierpiałam i biorę niebo
za świadka, że dałabym życie za ciebie. Dopóki mi zostanie w świecie najsłabszy błysk
nadziei, gotowa jestem cierpieć jeszcze; ale gdybym nawet miała na nowo obudzić twój
gniew, mówiąc ci, że jestem kobietą, jestem nią wszelako, Oktawie. Nie trzeba iść dalej
niż siły ludzkie starczą. Nie odpowiem nigdy na to pytanie. Wszystko co mogę w tej
chwili, to klęknąć ostatni raz przed tobą i błagać jeszcze raz, abyśmy jechali.
Pochyliła się przy tych słowach. Wstałem.
— O szalony — rzekłem z goryczą — szalony zaiste ten, kto raz w życiu chce wydobyć
Prawda, Słowo, Kobieta,
Mężczyzna
prawdę z kobiety! Spotka się jedynie ze wzgardą i zasłużył na nią w istocie! Prawda! zna ją
ten, kto przekupuje pokojówki lub czai się u wezgłowia kobiet wówczas, gdy mówią we
śnie; zna ją ten, kto sam się stanie kobietą i którego własna nikczemność wtajemniczy we
wszystko, co się porusza w mroku! Ale człowiek, który pyta szczerze, który prostodusz-
nie wyciąga dłoń, aby otrzymać tę złowrogą jałmużnę, nie otrzyma jej nigdy! Przed tym
kobieta ma się na baczności; za całą odpowiedź wzrusza ramionami; o ile zaś mężczyźnie
braknie cierpliwości, prostuje się w swojej cnocie niby obrażona westalka i rzuca z wy-
sokości swych ust to wielkie kobiece słowo, iż posądzenie zabija miłość i że niepodobna
przebaczyć tego, na co się nie może odpowiedzieć. Och, dobry Boże! jakież to męczące!
kiedyż się to wszystko skończy?
— Kiedy zechcesz — odparła lodowatym tonem — jestem równie zmęczona jak ty.
— Natychmiast zatem; opuszczam cię na zawsze i niechaj czas odda ci sprawiedliwość!
Miłość, Zazdrość,
Kochanek, Kobieta, Czas
Czas! czas! o kobieto z lodu! zapamiętaj sobie to pożegnanie. Czas! a twoja piękność,
twoja miłość, a szczęście, gdzież będą wówczas? Bez żalu tedy tracisz mnie w ten sposób?
Och! bez wątpienia w dniu, w którym zazdrosny kochanek pozna, że był niesprawiedliwy,
w dniu, w którym ujrzy dowody, zrozumie, jakie serce zranił, nieprawdaż? obleje łzami
swój wstyd; straci sen i spokój, będzie żył jedynie wspominaniem, iż mógł być niegdyś
szczęśliwy. Ale w tym samym dniu dumna kochanka zblednie może z żalu, patrząc na
swą pomstę; pomyśli: „Gdybym to była uczyniła wcześniej!”. I wierzaj mi, jeśli kochała,
duma jej nie pocieszy.
Spowiedź dziecięcia wieku
Siliłem się, aby mówić spokojnie, ale nie byłem już panem siebie: teraz ja biegałem
gorączkowo po pokoju. Są spojrzenia, które są niby pchnięcia szpady, ścierają się jak stal;
takie spojrzenia zamieniliśmy z Brygidą w tej chwili. Patrzałem na nią tak, jak więzień
patrzy na bramę więzienia. Aby skruszyć pieczęć na jej ustach i zmusić ją, by przemówiła,
byłbym postawił na kartę jej i swoje życie.
— Dokąd ty zmierzasz? — spytała — co mam ci powiedzieć?
— To co masz w sercu! Czy nie jest okrucieństwem kazać mi to powtarzać w ten
sposób?
— A ty, a ty — wykrzyknęła — czy nie jesteś stokroć bardziej okrutny? Ha! szalony,
Miłość, Zazdrość, Prawda,
Szpieg, Kochanek, Kobieta,
Mężczyzna
powiadasz, kto chce dowiedzieć się prawdy! Szalona, mogę ja znów powiedzieć, kobieta,
która może przypuszczać, że jej uwierzą! Chcesz wiedzieć moją tajemnicę, a moja tajem-
nica to to, że cię kocham. Ja szalona! ty szukasz innej prawdy. Tę bladość, która jest
twoim dziełem, ty oskarżasz, bierzesz na śledztwo. Szalona! chciałam cierpieć w milcze-
niu, chciałam uczynić ci ofiarę z mej rezygnacji, chciałam ukryć przed tobą moje łzy:
ty je szpiegujesz niby świadków zbrodni. Szalona! chciałam przebyć morza, wyrwać się
wraz z tobą z Francji, zagrzebać się z dala od wszystkich, którzy mnie kochali, na tym
sercu, które wątpi o mnie. Szalona! sądziłam, że prawda ma spojrzenie, akcent, które się
poznaje, które się szanuje! Och! kiedy o tym myślę, łzy mnie dławią. Po co, jeśli miało się
skończyć na tym, pociągać mnie do kroku, który niweczy na zawsze mój spokój? Głowa
mi się mąci, nie wiem, co się ze mną dzieje!
Pochyliła się nade mną płacząc. „Szalona! szalona!” powtarzała rozdzierającym głosem.
— I co to jest? — ciągnęła — dokąd to będzie trwało? Co mogę powiedzieć na te
wciąż odradzające się, coraz to inne podejrzenia? Trzeba mi, powiadasz, usprawiedliwić
się! Z czego? z tego że jadę, że kocham, że umieram, że jestem w rozpaczy? a jeśli uda-
ję przymuszoną wesołość, ta wesołość nawet jest ci zbrodnią. Poświęcam wszystko, aby
jechać z tobą, a ty jeszcze nie zrobisz mili, a już będziesz oglądał się wstecz. Wszędzie,
zawsze, co bądź bym uczyniła, obelga, gniew! Ach, dziecko drogie, gdybyś wiedział, co
to za śmiertelny chłód, co za cierpienie widzieć, iż najszczerszy głos serca spotyka się
z wątpieniem i szyderstwem! Pozbawiasz się jedynego szczęścia, jakie istnieje: kochać
z ufnością. Zabijesz w każdym kochającym sercu wszelkie podniosłe i delikatne uczucie;
dojdziesz do tego, iż będziesz wierzył jedynie w to, co najgrubsze; zostanie ci z miłości to,
co widzialne i dotykalne. Jesteś młody, Oktawie, czeka cię jeszcze długie życie; znajdziesz
jeszcze inne kochanki. Tak, dobrze mówisz, duma to bardzo niewiele i nie ona to mnie
pocieszy; ale dałby Bóg, aby twoja łza zapłaciła mi kiedyś łzy, które wyciskasz mi w tej
chwili!
Wstała.
— Mamż powiedzieć tedy? trzebaż, abyś wiedział, iż od pół roku ani razu nie zasnęłam
wieczór, bym sobie nie powtarzała, że wszystko jest bezcelowe i że nie wyleczysz się nigdy;
abym wstając rano, nie powiedziała sobie, że trzeba próbować; że nie rzekłeś ani jednego
słowa, po którym bym nie czuła, żem powinna cię opuścić; nie dałeś jednej pieszczoty,
bym nie czuła, że wolałabym raczej umrzeć; iż dzień po dniu, minuta po minucie, wciąż
między obawą a nadzieją, po tysiąc razy siliłam się pokonać albo moją miłość albo moją
rozpacz; że ilekroć otwarłam ci moje serce, rzucałeś drwiące spojrzenie aż do samych
trzewi, skoro je zaś zamknęłam, zdawało mi się, iż mam w nim skarb, który ty jeden
mógłbyś zużyć? Mamż opowiadać wszystkie te słabości i tajemnice tak dziecinne w oczach
tych, którzy ich nie szanują? mamż mówić, że kiedy ty mnie opuszczałeś w gniewie,
ja zamykałem się, aby odczytywać twoje pierwsze listy; że jest pewien ukochany walc,
którego nigdy nie grałam na próżno, kiedy nazbyt żywo odczuwałam tęsknotę za chwilą
twego przybycia? Och! ja nieszczęśliwa! jakże drogo będą cię kosztowały wszystkie te
nieznane łzy, wszystkie te szaleństwa tak drogie słabym istotom! Płacz teraz; nawet ta
męka, nawet ta boleść nie zdała się na nic.
Chciałem przerwać.
— Zostaw, zostaw — rzekła — trzebaż, abym raz wreszcie powiedziała ci wszystko.
Powiedz, dlaczego wątpisz o mnie? Od pół roku myślą, ciałem, duszą należałam tylko
Zazdrość, Miłość, Wiara,
Upadek, Kobieta,
Mężczyzna, Śmierć, Miłość
romantyczna, Lustro
do ciebie. O co śmiesz mnie podejrzewać? Chcesz jechać do Szwajcarii? jestem gotowa,
widzisz. Sądzisz, że masz rywala? Napisz doń list, który ja podpiszę, sam oddasz go na
pocztę. Co robimy, dokąd jedziemy? postanówmy coś. Czy nie jesteśmy zawsze razem?
Spowiedź dziecięcia wieku
Czemu mnie tedy opuszczasz? nie mogę być równocześnie blisko i daleko ciebie. Trzeba,
powiadasz, móc zawierzyć kochance, to prawda. Albo miłość jest dobrem, albo złem; jeśli
dobrem, trzeba w nią wierzyć; jeśli złem, trzeba się z niej wyleczyć. Wszystko to, widzisz,
to niby jakaś gra; ale stawką są w niej nasze serca, nasze życie i to jest straszne! Chcesz
umrzeć? gotowam. Czymże jestem tedy, abyś wątpił o mnie?
Zatrzymała się przed lustrem.
— Czym jestem? — powtarzała — czym jestem tedy? Zastanów się: spójrz na moją
twarz.
— Wątpią o tobie! — wykrzyknęła, zwracając się do własnego obrazu — biedna bla-
da głowo, podejrzewają ciebie! biedne wychudłe policzki, biedne zmęczone oczy, wątpią
o was i o waszych łzach! Więc dobrze, skończcie cierpieć; niechaj te pocałunki, które was
wysuszyły, zamkną wam powieki! Zstąp w tę wilgotną ziemię, biedne wątłe ciało, które
zaledwie trzymasz się o własnej sile! Kiedy się tam znajdziesz, uwierzą temu może, o ile
zwątpienie wierzy w śmierć. O, smętne widmo! nad jakim wybrzeżem chcesz tedy błądzić
i jęczeć? jakiż ogień cię pożera? Robisz plany podróży, ty, co jedną nogą stoisz w grobie!
Umieraj! Bóg ci świadkiem, że chciałaś kochać! Ha! jakież bogactwa, jakież potęgi miło-
ści zbudzono w twym sercu! Ha! jakież marzenia pozwolono ci śnić i jakimiż truciznami
je zabito! Jakąż zbrodnię popełniłaś, iżby w ciebie sączono tę palącą gorączkę, która cię
zżera? Jakiż szał porusza tym szaleńcem, który cię nogą popycha do trumny, podczas gdy
usta jego mówią ci o miłości? Co się z tobą stanie, jeśli będziesz żyć jeszcze? Czy nie
czas? Czy już nie dosyć tego? Jakiż dasz dowód swej boleści, iżby ci uwierzono, skoro
tobie, tobie samej, biedny żywy dowodzie, biedny świadku, nie chcą wierzyć? Jakiejż tor-
turze chcesz się poddać, której byś już nie zużyła? Przez jakie męki, jakie poświęcenia
uśmierzysz tę chciwą, nienasyconą miłość? Będziesz jedynie przedmiotem pośmiewiska;
na próżno będziesz szukała pustej ulicy, gdzie by przechodnie nie wytykali cię palcem.
Stracisz wszelki wstyd, nawet pozór tej ułomnej cnoty, która ci była tak drogą; a czło-
wiek, dla którego się tak poniżysz, pierwszy cię za to ukarze. Poczyta ci za złe to, że żyjesz
dla niego jednego, że rzuciłaś światu rękawicę dla niego; podczas gdy twoi właśni przy-
jaciele będą szemrali koło ciebie, on będzie śledził w ich spojrzeniach, czy nie ujrzy za
wiele współczucia; będzie cię oskarżał, że go oszukujesz, skoro jakaś ręka uściśnie twoją
i skoro w pustyni swego życia znajdziesz przypadkiem kogoś, kto mimochodem użali się
ciebie. O Boże! czy przypominasz sobie ów letni dzień, w którym włożono na twoją gło-
wę wianuszek z białych róż? Czy to, to czoło go nosiło? Ha! ta ręka, która zawiesiła go
na murach modlitewni, nie rozsypała się w proch jak ów wieniec! O moja cicha dolino!
o moja stara ciotko, która śpisz teraz w pokoju! o moje lipy, o moja biała kózko, moi zacni
wieśniacy, którzyście mnie tak kochali! czy pamiętacie, żeście mnie widzieli szczęśliwą,
dumną, spokojną i otoczoną szacunkiem? Któż tedy pchnął na mą drogę tego obcego
człowieka, który chce mnie z niej ściągnąć? kto mu dał prawo przechodzić ścieżką mojej
wioski? Ha! nieszczęśliwa! dlaczegóż odwróciłaś się pierwszego dnia, kiedy szedł za tobą?
dlaczegoś go przyjęła jak brata? dlaczego otwarłaś drzwi i podałaś mu rękę? Oktawie,
Oktawie, dlaczego mnie pokochałeś, skoro wszystko miało się tak skończyć!
Była bliską omdlenia; doniosłem ją do fotelu, gdzie osunęła się głową na moje ra-
mię. Straszliwy wysiłek, o jaki przyprawił ją ten wybuch goryczy, złamał ją. W miejsce
obrażonej kochanki, znalazłem nagle jedynie skarżące się i cierpiące dziecko. Przymknęła
oczy; okoliłem ją ramionami i trwała tak bez ruchu.
Skoro odzyskała przytomność, żaliła się na wielkie osłabienie i prosiła tkliwym gło-
sem, abym jej pozwolił się położyć. Zaledwie mogła iść; zaniosłem ją do alkowy i uło-
żyłem ostrożnie na łóżku. Nie zdradzała żadnych objawów cierpienia; wypoczywała po
swej boleści jak po utrudzeniu i zdawała się nie pamiętać jej. Słaba i delikatna jej natura
ustępowała bez walki; jak sama powiedziała, poszedłem dalej niż jej siły. Trzymała moją
rękę w dłoniach; uściskałem ją i wargi nasze, jeszcze kochające, spoiły się jakby bez naszej
wiedzy, i tuż po tak okrutnej scenie usnęła na mym sercu, uśmiechając się jak pierwszego
dnia.
Spowiedź dziecięcia wieku
ł
Brygida spała. Niemy, bez ruchu siedziałem u jej wezgłowia. Jak rolnik po burzy liczy
kłosy na spustoszonym polu, tak ja zaczynałem zstępować w samego siebie i badać klęskę,
jaką sprawiłem.
Zaledwie ogarnąłem ją myślą, zrozumiałem, że jest nie do naprawienia. Pewne cier-
pienia przez sam swój nadmiar, ostrzegają nas o swoim kresie; im więcej doznawałem
wstydu i wyrzutów, tym bardziej czułem, iż po takiej scenie pozostało nam jedynie po-
żegnać się. Jaką bądź byłaby wytrwałość Brygidy, wypiła aż do fuzu gorzki kielich swej
smutnej miłości: jeśli nie chciałem oglądać jej zgonu, trzeba było dać jej odpocząć. Często
zdarzało się, iż czyniła mi okrutne wymówki, może nawet wkładała w nie więcej gniewu
niż tym razem; ale tym razem to, co rzekła, to nie były już czcze słowa podyktowane
obrażoną dumą; to była prawda, która zdławiona w głębi serca złamała je, aby się wydo-
być. Okoliczność, w jakiej się to stało, fakt, iż odmówiłem jechania z nią, udaremniały
zresztą wszelką nadzieję: gdyby nawet chciała przebaczyć, byłoby to ponad jej siły. Ten
sen nawet, ta chwilowa śmierć istoty niezdolnej już cierpieć, dostatecznie o tym świad-
czył; to nagłe milczenie, ta słodycz, jaką objawiła przy tak smutnym powrocie do życia, ta
blada twarz, nawet sam ten pocałunek, wszystko mówiło mi, że to już koniec i że skru-
szyłem na zawsze wszystkie więzy między nami. Tak samo jak spała teraz, jasnym było,
iż za pierwszym cierpieniem, jakie jej zadam, uśnie snem wiecznym. Zegar wydzwonił
godzinę; uczułem, że ta godzina uniosła z sobą i moje życie.
Nie chcąc wołać nikogo, zapaliłem lampę; patrzałem na ten wątły blask, a myśli moje
zdawały się bujać w cieniu jak jego chwiejne promienie.
Co bądź mogłem mówić lub czynić, nigdy myśl o stracie Brygidy nie nastręczyła mi
się jeszcze. Po sto razy chciałem się z nią rozstać; ale któż z tych, którzy kochali, nie zna
tego uczucia? było to jedynie pod wpływem rozpaczy lub gniewu. Dopóki wiedziałem,
że ona mnie kocha, byłem pewien, że kocham ją także; nieubłagana konieczność wyrosła
między nami po raz pierwszy. Odczuwałem jakąś tępą apatię, w której nie umiałem jasno
nic rozróżnić. Siedziałem pochylony blisko łóżka; mimo że od pierwszej chwili widziałem
całą doniosłość nieszczęścia, nie doznawałem cierpienia. Umysł mój rozumiał; dusza, sła-
ba i wylękniona, siliła się nic nie widzieć. „Tak — mówiłem sobie — to pewne; chciałem
tego i zrobiłem; nie ma najmniejszej wątpliwości, że nie możemy żyć razem; nie chcę
być przyczyną śmierci tej kobiety, nie pozostaje mi tedy nic, jak ją opuścić. Stało się,
wyjadę jutro”. Tak mówiąc do siebie, nie myślałem ani o swoich winach, ani przeszło-
ści, ani o przyszłości; nie pamiętałem w tej chwili ani o Smicie, ani w ogóle o niczym;
nie byłbym umiał powiedzieć, ani co mnie tu sprowadziło, ani co robiłem od godziny.
Wodziłem oczyma po ścianach pokoju i sądzę, że jedyną rzeczą, jaka mnie zajmowała, to
było rozważanie, jakim dyliżansem wyjadę następnego dnia.
Przetrwałem dość długo w stanie tego dziwnego spokoju. Tak człowiek ugodzony
sztyletem czuje zrazu jedynie chłód żelaza; idzie jeszcze kilka kroków przed siebie i zdu-
miony, z błędnymi oczyma, pyta, co mu się przytrafiło. Ale pomału krew zbiera kropla
po kropli, rana otwiera się i daje jej upust, ziemia barwi się ciemną purpurą, nadchodzi
śmierć; za jej zbliżeniem człowiek drży od grozy i pada jak rażony piorunem. Tak ja, spo-
kojny na pozór słuchałem, jak nadchodzi nieszczęście; powtarzałem sobie szeptem to,
co mi rzekła Brygida, i ustawiałem z przyzwyczajenia drobiazgi, którymi wiedziałem, iż
otacza się na noc; następnie patrzałem na nią, szedłem do okna i trwałem tak z czołem
przylepionym do szyby w obliczu ciemnego i ciężkiego firmamentu; po czym zbliżałem
się znów do łóżka. Jechać jutro, to była moja jedyna myśl; stopniowo to słowo ec a
stawało mi się zrozumiałe:
— Ach, Boże! — wykrzyknąłem nagle — najmilsza moja, tracę cię i nie umiałem cię
kochać.
Zadrżałem na te słowa, jak gdyby je wymówił kto inny, nie ja; rozległy się w całym
mym jestestwie niby w napiętej harfie uderzenie wichru, które ma ją zerwać. W tej jednej
chwili, serce moje ścisnęło się dwoma latami męki; po czym jako ich następstwo i ich
ostatni wyraz stanęła mi przed oczyma teraźniejszość. W jaki sposób oddać podobną
boleść? Jednym słowem może dla tych, którzy kochali. Ująłem rękę Brygidy, ona zaś,
marząc zapewne we śnie, wymówiła moje imię.
Spowiedź dziecięcia wieku
Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju: strumień łez puścił mi się z ócz. Wyciągnąłem
ramiona, jak gdyby chcąc pochwycić całą tę przeszłość, która mi się wymykała.
— Czy to możliwe? — powtarzałem — jak to! tracę cię? mogę kochać jedynie cie-
Miłość, Miłość
romantyczna, Rozstanie,
Sen, Kobieta, Mężczyzna,
Choroba
bie. Jak to! odchodzisz? skończone na zawsze? Jak to! ty, moje życie, moja ubóstwiana
kochanka, uciekasz ode mnie, już cię nie ujrzę? Nigdy, nigdy! — mówiłem głośno.
Zwracałem się do uśpionej Brygidy, jak gdyby mogła mnie słyszeć:
— Nigdy, nigdy, nie spodziewaj się tego; nigdy się nie zgodzę! I o co chodzi? po co
tyle dumy? Czy nie ma już żadnego sposobu naprawienia zniewagi? proszę cię, pomóż
mi, zastanówmy się razem. Czy nie przebaczyłaś mi tysiąc razy? Ale ty mnie kochasz, nie
będziesz mogła odejść, zabraknie ci odwagi. Cóż chcesz, abyśmy uczynili potem?
Straszliwe, przerażające szaleństwo owładnęło mną nagle: chodziłem tam i z powro-
tem, wyrzucając bezładne słowa, szukając wkoło siebie jakiegoś morderczego narzędzia.
Padłem wreszcie na kolana, bijąc głową o łóżko. Brygida drgnęła; opanowałem się na-
tychmiast.
— Obudzę ją! — szepnąłem drżąc na całym ciele. — Co ty robisz, biedny szaleńcze?
Pozwól jej spać do rana; jeszcze jedną noc możesz na nią patrzeć.
Usiadłem z powrotem; w panicznym lęku, aby się Brygida nie obudziła, zaledwie
ważyłem się oddychać. Można by rzec, iż serce zastygło we mnie równocześnie z łzami.
Czułem w ciele przejmujący chłód; drżałem cały; aby się zmusić do milczenia, powtarza-
łem sobie: „Patrz na nią, patrz na nią, wolno ci jeszcze”.
Wreszcie zdołałem się uspokoić; łzy spływające po moich licach stały się mniej gorz-
kie. Po wściekłości następowało rozczulenie. Miałem wrażenie, jakby jakiś żałosny krzyk
rozdzierał powietrze; pochyliłem się nad wezgłowiem i zacząłem się przyglądać Brygidzie,
jak gdyby po raz ostatni mój dobry anioł szepnął mi, abym wyrył w mej duszy obraz jej
drogich rysów!
Jakaż była blada! Długie powieki otoczone sinawym kręgiem błyszczały jeszcze wil-
gotne od łez; kibić jej, niegdyś tak lekka, uginała się niby pod ciężarem; wychudły i odbar-
wiony policzek spoczywał na wiotkiej dłoni; czoło zdawało się nosić ślad owego diademu
ze skrwawionych cierni, w jaki stroi się rezygnacja. Przypomniałem sobie chatę. Jakaż
była młoda pół roku temu! jak wesoła, swobodna, nieasobliwa! Cóż zrobiłem z tym
wszystkim? Zdawało mi się, że nieznajomy głos powtarza mi starą romancę, którą od
dawna zapomniałem:
a o a ie i ie e
a c e o a co
u
o e
a o a
o o piu ie e
o u a i da a o e³⁹
Była to dawna romanca mej pierwszej kochanki: ta melancholijna gwara po raz pierw-
szy zdawała mi się jasna. Powtarzałem ją, jak gdybym aż dotąd przechował ją tylko w pa-
mięci, nie rozumiejąc. Dlaczego się jej nauczyłem i czemu przypomniałem ją sobie? Tak,
oto mój zwiędły kwiat, bliski śmierci, zwarzony przez miłość!
— Patrz na nią — mówiłem sobie, szlochając — patrz na nią! Myśl o tych, którzy się
skarżą, że kochanki ich nie kochają; twoja cię kocha, należała do ciebie i tracisz ją, i nie
umiałeś jej kochać.
Ale ból był zbyt silny; wstałem i znów zacząłem chodzić.
— Tak — ciągnąłem — patrz na nią; pomyśl o tych, których żre nuda i którzy idą
Miłość, Samotność, Nuda,
Miłość romantyczna
kędyś daleko wlec boleść niepodzielaną przez nikogo. Męki, które cierpisz, odbijały się
w drugim sercu, nic w tobie nie było samotne. Pomyśl o tych, którzy żyją bez matki,
bez rodziny, bez psa, bez przyjaciół; o tych, którzy szukają i nie znajdują; o tych, którzy
płaczą i spotykają się z szyderstwem; którzy kochają i spotykają się ze wzgardą; którzy
umierają i toną w niepamięci. Przed tobą tu, w tej alkowie spoczywa istota, którą natura
może stworzyła dla ciebie. Od najgórniejszych sfer inteligencji aż do najbardziej nieprze-
niknionych tajemnic materii i formy dusza ta i to ciało są ci rodzeństwem; od pół roku
³⁹
a o a
a o e — Niegdyś byłam piękna, biała i różowa jak kwiat, dziś już nie. Nie jestem już
piękna, strawiła mnie miłość.
Spowiedź dziecięcia wieku
usta twoje nie przemówiły, serce twoje nie zabiło ani razu, aby nie odpowiedziało ci sło-
wo, uderzenie serca; i ta kobieta, którą Bóg ci zesłał niby rosę dla ziela, ześlizgnęła się
jeno po twym sercu. Ta istota, która w obliczu nieba przyszła z otwartymi ramionami,
aby ci oddać życie swoje i duszę, rozwieje się jak cień i nie zostanie z niej nawet ślad
rzeczywistości. Podczas gdy twoje wargi dotykały jej warg, podczas gdy twoje ramiona
okalały jej szyję, podczas gdy aniołowie wiekuistej miłości oplatali was jako jedną istotę
więzami krwi i rozkoszy, byliście dalej od siebie niż dwaj wygnańcy na dwóch krańcach
ziemi, rozdzieleni całym światem. Patrz na nią, a zwłaszcza zachowaj ciszę. Możesz jeszcze
przez całą noc ją oglądać, jeśli twoje szlochania jej nie obudzą.
Stopniowo głowa moja rozpalała się; coraz bardziej posępne myśli poruszały mnie
i przerażały; nieprzezwyciężona potęga wciągała mnie w głąb samego siebie.
Czynić zło! taką więc rolę naznaczyła mi Opatrzność! Ja, czynić zło! ja, któremu su-
Zło, Cierpienie, Miłość,
Kochanek, Okrucieństwo,
Lustro, Sen
mienie własne nawet w pełni mych szaleństw powiadało wszelako, że jestem dobry! ja,
którego bezlitosny los wlókł bez przerwy coraz głębiej w przepaść i któremu równocze-
śnie jakaś tajemna groza ukazywała bez przerwy głębie tej przepaści! ja, który zawsze,
mimo wszystko, choćbym nawet popełnił zbrodnie i przelał krew tymi oto rękoma, po-
wtarzałbym sobie, że serce moje nie jest winne, że się omyliłem, że to nie ja działałem
w ten sposób, ale mój los, mój zły duch, jakaś nieznana mi istota, która mieszka we mnie,
ale która się tam nie urodziła! ja, czynić zło! Od pół roku pełniłem to zadanie: ani dzień
nie minął, bym nie pracował nad tym bezbożnym dziełem, a w tej właśnie chwili mia-
łem dowód przed oczami. Człowiekiem, który kochał Brygidę, który ją obraził, potem
obsypał zniewagami, potem opuścił, porzucił, aby ją wziąć na nowo pełną lęku, znęka-
ną podejrzeniami, który ją wreszcie rzucił na to łoże boleści, człowiekiem tym byłem
ja! Uderzałem się w serce i patrząc na nią, nie mogłem w to uwierzyć. Wpatrywałem się
w Brygidę; dotykałem jej, jakby dla upewnienia się, że nie śnię. Moja biedna twarz, którą
Dzieciństwo, Żebrak,
Wspomnienia
widziałem w lustrze, spoglądała na mnie ze zdumieniem. Któż to więc był, owa istota,
która objawiała mi się pod mymi rysami? Kto to był ów człowiek bez litości, który bluź-
nił mymi ustami i dręczył mymi rękami? Czyż to jego matka moja nazywała Oktawem?
czy to jego niegdyś, w piętnastu leciech, wśród lasów i łąk, widywałem w przejrzystych
źródłach, nad którymi się pochylałem z sercem czystym jak kryształ ich wód?
Zamknąłem oczy i myślałem o dniach mego dziecięctwa. Jak promień słońca, który
przeszywa chmurę, tysiące wspomnień przenikało mi serce.
— Nie — powtarzałem sobie — ja tego nie zrobiłem. Wszystko, co mnie otacza
w tym pokoju, jest tylko niemożliwym snem.
Przypominałem sobie czas nieświadomości, w którym czułem, jak serce moje otwiera
się pierwszym wrażeniom życia. Wspomniałem starego żebraka, który siadał na kamiennej
ławce przed bramą dworku i któremu posyłano niekiedy przeze mnie resztki naszego
śniadania. Widziałem go, jak wątły i zgięty wyciąga pomarszczone ręce, błogosławiąc mnie
z uśmiechem. Czułem ranny wietrzyk ślizgający się po mych skroniach, jakąś świeżość
niby rosy opadającej z nieba na mą duszę. Potem nagle otwierałem oczy i przy blasku
lampy odnajdywałem przed sobą rzeczywistość.
— I ty się nie czujesz winnym? — pytałem się ze zgrozą. — Dlatego że płaczesz,
Łzy, Wina
uważasz, że jesteś oczyszczony? to co bierzesz za dowód swego sumienia, to może tylko
wyrzuty; a któryż morderca ich nie doświadcza? Jeżeli twoja cnota krzyczy i cierpi, skąd
wiesz, iż to nie jest oznaką, że umiera? O nędzny! te odległe głosy, które słyszysz jęczące
w swoim sercu, ty sądzisz, że to szlochania; to może tylko krzyk mewy, złowrogiego ptaka
burz, wabionego bliskim rozbiciem. Kto ci kiedy opowiedział dziecięctwo tych, którzy
umierają okryci krwią? Także byli dobrzy swego czasu; także przykładają sobie rękę do
czoła, aby to sobie przypomnieć niekiedy. Robisz źle i kajasz się? Tak samo czynił Neron,
zabiwszy matkę. Któż ci powiedział, że łzy zmywają wszystko?
A gdyby nawet tak było, gdyby było prawdą, że cząstka twej duszy nie stanie się nigdy
Cnota, Zło, Konflikt
wewnętrzny
pastwą zła, co zrobisz z drugą, która będzie jego własnością? Zmacasz lewą ręką rany, które
zada twoja prawa ręka; uczynisz ze swej cnoty całun, w którym pochowasz swoje zbrodnie;
będziesz kaleczył i jak Brutus wyryjesz na swym mieczu bajania Platona! Istocie, która
otworzy ci ramiona, utopisz w sercu tę broń napuszoną i już zdjętą żalem; zawiedziesz na
cmentarz resztki swoich uczuć i będziesz oskubywał na ich grobie jałowy kwiatek litości;
powiesz tym, którzy cię ujrzą: „Co chcecie? nauczono mnie zabijać: otóż, zważcie, że ja
Spowiedź dziecięcia wieku
płaczę i że Bóg uczynił mnie lepszym”. Wspomnisz o swej młodości, wmówisz w samego
siebie, że niebo powinno ci przebaczyć, że nieszczęścia twoje są mimowolne; będziesz
zabijał tyradami swoje bezsenne noce, iżby ci zostawiły nieco spokoju.
Ale kto wie? jesteś jeszcze młody. Im bardziej zawierzysz się swemu sercu, tym bardziej
zbłąka cię twoja duma. Oto dziś stoisz przed pierwszą ruiną, którą zostawisz na swej
drodze. Niech Brygida umrze jutro, zapłaczesz nad jej trumną; dokąd udasz się, skoro
ją opuścisz? Wyjedziesz może na trzy miesiące do Włoch; zawiniesz się w płaszcz niby
Anglik nękany spleenem i powiesz sobie pewnego pięknego poranka, podpiwszy sobie
w jakiejś oberży, że twoje wyrzuty ukoiły się i że czas zapomnieć, aby zacząć nowe życie.
Ty, który zaczynasz płakać zbyt późno, lękaj się, iż kiedyś zgoła nie będziesz potrafił płakać.
Kto wie? niech zaczną szydzić z ciebie i z twojej rzekomej boleści; niech na balu ładna
kobieta uśmiechnie się z politowaniem, usłyszawszy, że wspominasz zmarłą kochankę; czy
nie może się zdarzyć, iż kiedyś zaczniesz z tego czerpać chlubę i puszyć się tym, co cię dziś
przejmuje rozpaczą? Gdy teraźniejszość, która cię przyprawia o dreszcz i której nie śmiesz
spojrzeć w twarz, stanie się przeszłością, starą historią, mętnym wspomnieniem, czyż nie
może się stać, iż pewnego dnia rozeprzesz się w krześle podczas biesiady rozpustników
i opowiesz z uśmiechem na ustach to, na co patrzałeś ze łzami w oczach? Tak oto dochodzi
się do bezwstydu, tak kręci się ten światek. Zacząłeś od tego, iż byłeś dobrym, stajesz się
słabym, będziesz złym.
Mój biedny przyjacielu — rzekłem sobie w głębi serca — muszę ci udzielić jednej
Samobójstwo, Kochanek
romantyczny
rady: sądzę, iż trzeba ci umrzeć. Skoro jesteś w tej chwili dobry, skorzystaj z tego, aby
nie być złym; podczas gdy kobieta, którą kochasz, leży tu umierająca, podczas gdy czujesz
wstręt do samego siebie, połóż rękę na jej piersi; żyje jeszcze, to dosyć; zamknij oczy i nie
otwieraj ich już. Nie bądź świadkiem jej pogrzebu, lękam się bowiem, byś nie pocieszył się
jutro; wbij sobie sztylet w łono, dopóki serce, które w nim nosisz, kocha jeszcze Boga,
który je uczynił. Czy młodość twoja cię wstrzymuje? żal ci, że nie doczekasz siwizny?
Niechaj twe włosy nie zbieleją nigdy, jeśli nie pobielały tej nocy.
A wreszcie, co ty chcesz robić na świecie? Jeśli opuścisz ten pokój, dokąd się udasz?
Czego się spodziewasz, jeśli zostaniesz? Ha! nieprawdaż, iż patrząc na tę kobietę, zdaje ci
się, że czujesz w sercu cały skarb jeszcze nietknięty? To co tracisz, nieprawdaż, to nie tyle
to, co było, ile to, co mogło być; najgorszym pożegnaniem jest czuć, że nie wypowiedziało
się wszystkiego? Czemuś nie znalazł słów przed godziną? Kiedy wskazówka była na tej
cyze, mogłeś być jeszcze szczęśliwy. Jeśliś cierpiał, czemuś nie otworzył swej duszy? jeśliś
kochał, czemuś nie mówił? Oto jesteś jak sknera umierający na swoim skarbie; zatrzasnąłeś
drzwi, skąpcze; szamoczesz się za ryglami. Możesz je szarpać, mocne są: twoja to ręka je
ukuła. O szaleńcze, któryś pragnął i któryś posiadł swe pragnienie, nie myślałeś o Bogu!
Igrałeś ze szczęściem jak dziecko z zabawką; nie zastanawiałeś się, jak rzadkie i kruche było
to, co trzymałeś w rękach; gardziłeś nim, uśmiechałeś się zeń, odwlekałeś kosztowanie
go; nie liczyłeś modłów, jakie twój dobry anioł zanosił przez ten czas, aby ci zachować
ten cień jednego dnia! Ha, jeśli jest w niebiesiech anioł stróż, który czuwał nad tobą,
co się z nim dzieje w tej chwili? Usiadł przy organach, skrzydła ma na wpół roztwarte,
ręce wyciągnął na klawiszach z kości słoniowej; intonuje wiekuisty hymn, hymn miłości
i nieśmiertelnego zapomnienia. Ale kolana uginają się pod nim, skrzydła opadają, głowa
pochyla się niby złamana trzcina; anioł śmierci dotknął jego ramienia, znika w bezmiarze!
A ty w dwudziestu dwu leciech zostajesz sam na ziemi, wówczas gdy szlachetna
i wzniosła miłość, gdy siła młodości miały może zrobić coś z ciebie! Kiedy po tak długich
smutkach, po tak piekących zgryzotach, po tylu błądzeniach, po tak rozrzutnej młodości,
mogłeś oglądać wschodzący nad sobą spokojny i czysty dzień; kiedy życie twoje, poświę-
cone ubóstwianej istocie, mogło spęcznieć nowym sokiem, w tej właśnie chwili wszystko
zapada się w przepaść i rozwiewa się w twych oczach! Otoś został już nie z mglistymi
pragnieniami, ale z rzeczywistym żalem; już nie z sercem pustym, ale spustoszonym! I ty
się wahasz? Na co czekasz? Skoro ona już nie chce twego życia, niechże to życie nie liczy
się już za nic! Niechaj ci, którzy kochali twą młodość, zapłaczą nad tobą! nie są liczni.
Kto był niemym wobec Brygidy, powinien zostać niemym na zawsze! Niechaj ten, kto
przeszedł po jej sercu, zachowa bodaj ślad jego nietknięty! Przez Boga, jeśli chcesz żyć
jeszcze, czyż nie trzeba by go zatrzeć? Cóż by ci innego zostawało dla zachowania twego
nędznego tchu niż skazić go do reszty? Tak, obecnie życie twoje trzeba zapłacić tą ceną.
Spowiedź dziecięcia wieku
Aby je znieść, trzeba by ci nie tylko zapomnieć miłość, ale zapomnieć, że ona w ogó-
le istnieje; nie tylko zaprzeć się tego, co było w tobie dobre, ale zabić to, co może być
jeszcze dobre; cóż bowiem począłbyś, gdybyś pamiętał? Nie mógłbyś uczynić kroku na
ziemi, nie mógłbyś śmiać się ani płakać, ani dać jałmużny ubogiemu, nie mógłbyś być
dobrym przez kwadrans, aby twoja krew, napływając ci do serca, nie krzyczała, iż Bóg
cię uczynił dobrym po to, aby Brygida była szczęśliwą. Najdrobniejsze twoje postępki
rozbrzmiewałyby w tobie i niby dźwięczne echa budziłyby jęk twoich nieszczęść; każde
poruszenie twej duszy rodziłoby w niej żal. Sama nadzieja nawet, ta boska posłanniczka
niebios, ta święta przyjaciółka zapraszająca nas do życia, zmieniłaby się dla ciebie w nie-
ubłagane widmo i stałaby się bliźniaczą siostrą przeszłości; każde twoje wyciągnięcie rąk
ku czemuś byłoby jedynie długim żalem. Kiedy mężobójca kroczy w ciemności, trzyma
ręce przyciśnięte do piersi z obawy, aby nie dotknąć czego i aby mury go nie oskarżyły.
Tak ty musiałbyś czynić; wybieraj między duszą a ciałem; trzeba ci zabić jedno z dwojga.
Wspomnienie dobrego pcha cię ku złemu, robi z ciebie trupa, jeśli nie chcesz być wła-
snym upiorem. O dziecko, dziecko! umrzyj uczciwie, iżby można było płakać nad twoim
grobem!
Padłem na ziemię przy łóżku pełen tak strasznej rozpaczy, iż rozum mnie opuszczał;
nie wiedziałem już, gdzie jestem, ani co robię. Brygida westchnęła i odsuwając kołdrę, jak
gdyby broniąc się przed uciskiem natrętnego ciężaru, odkryła białą i obnażoną pierś.
Na ten widok wszystkie zmysły stanęły we mnie dęba. Z bólu czy z pragnienia? nie
wiem. Okropna myśl wstrząsnęła mną nagle.
— Jak to! — rzekłem sobie — zostawić to innemu? umrzeć, zstąpić w ziemię, pod-
czas gdy ta biała pierś będzie oddychała powietrzem przestworzy? Boże sprawiedliwy!
inna ręka miałaby spocząć na tej delikatnej i przezroczystej skórze! inne usta na tych
wargach, inna miłość w tym sercu! inny mężczyzna tu, przy tym wezgłowiu! Brygida
miałaby żyć szczęśliwa, ubóstwiana, a ja gniłbym gdzieś w rowie cmentarnym! Ile trzeba
czasu, aby zapomniała o mnie, jeśli przestanę istnieć jutro? ile łez? ani jednej może! Nie
byłoby jednego przyjaciela, jednego człowieka który by się zbliżył do niej, iżby jej nie
mówił, że śmierć moja jest dla niej szczęściem, który by się nie kwapił jej pocieszać, nie
zaklinał, aby nie myślała już o tym! Jeżeli będzie płakać, dostarczą jej rozrywek; jeśli na-
wiedzi ją wspomnienie, uprzątną je; jeśli miłość przeżyje mnie w jej sercu, będą ją leczyć
z niej niby z zatrucia. Ona sama powie może pierwszego dnia, iż chce iść za mną, a za
miesiąc odwróci się, aby nie widzieć wierzby płaczącej zasadzonej na mym grobie! Jak
mogłoby być inaczej? Czy można płakać po kimś, będąc tak piękną? Gdyby nawet chcia-
ła umrzeć ze zgryzoty, ta toczona pierś szepnęłaby jej, że chce żyć, a lustro poparłoby te
słowa; a w dniu, w którym w miejsce wysychających łez wykwitłby na twarzy pierwszy
uśmiech, któż by jej nie winszował powrotu do zdrowia? Po tygodniu milczenia pozwoli,
aby wymawiano w jej obecności moje imię; później zacznie sama mówić o mnie z tę-
sknym spojrzeniem, jak gdyby chcąc powiedzieć: „Pocieszcie mnie!” A kiedy stopniowo
dojdzie do tego, iż zacznie nie unikać mego wspomnienia, ale nie mówić już o nim; kie-
dy w piękny wiosenny poranek otworzy na oścież okno śpiewowi ptasząt; kiedy zapadnie
w marzącą zadumę i powie: „Kochałam!…”, któż będzie wówczas przy niej? kto ośmieli się
odpowiedzieć, iż trzeba kochać jeszcze? Ach! mnie nie będzie już wówczas! Będziesz słu-
chała, niewierna; pochylisz głowę, rumieniąc się jak róża, która ma rozkwitnąć; piękność
twoja i młodość uderzą ci do lic. Powtarzając, iż serce twoje umarło, będziesz wydzielać
z sobie tę rozkoszną aureolę, której każdy promyk wzywa pocałunku. Jak one pragną,
aby je kochano, te nieszczęśliwe, które mówią, że już nie kochają! I co w tym dziwnego?
Jesteś kobietą; wiesz, co warte jest to ciało, ta alabastrowa pierś; mówiono ci to; kiedy je
kryjesz pod suknią, znasz cenę swego wstydu. W jaki sposób kobieta, która skosztowała
dymu pochlebstw, mogłaby się bez nich obejść? czyż ona żyje, jeśli pozostaje w cieniu
i jeśli zapadnie cisza dokoła jej piękności? Jej piękność to zachwycone spojrzenie kochan-
ka. Nie, nie, niepodobna wątpić; kto raz kochał, nie zdoła żyć bez miłości; kto otarł się
o śmierć, czepia się życia. Brygida kocha mnie, umarłaby może dla mnie; ale niech ja się
zabiję, będzie miał ją inny.
— Inny, inny! — powtarzałem schylając się nad łóżkiem, tak iż czoło moje dotykało
jej ramienia. — Czyż nie jest wdową? — myślałem — czyż nie widziała już śmierci?
czyż te drobne, delikatne ręce nie pielęgnowały już i nie grzebały? Łzy jej wiedzą, ile im
Spowiedź dziecięcia wieku
trwania; drugie zaś trwają krócej. Ha! niech mnie Bóg chroni! cóż mnie wstrzymuje,
Morderstwo, Kochanek
romantyczny, Kobieta, Sen,
Mężczyzna, Religia, Bóg
abym jej nie zabił oto, podczas gdy śpi? Gdybym ją zbudził teraz i rzekł, że godzina jej
wybiła i że umrzemy w ostatnim pocałunku, zgodziłaby się. Cóż mi o to? czy pewnym
jest, że wszystko się nie kończy na tym?
Znalazłem na stole nóż i trzymałem go w ręce.
— Strach, tchórzostwo, zabobon! cóż wreszcie wiedzą ci, co bają o tym? Jeśli roz-
prawiamy o drugim życiu, to dla ludu i dla prostaczków, ale w duszy, na dnie, kto w nie
wierzy? Któryż dozorca cmentarza widział, aby umarły wstawał z grobu i pukał do drzwi
plebanii? Niegdyś widywało się upiory; policja zabroniła im pobytu w naszych cywi-
lizowanych miastach; jeśli dobywają się krzyki z łona ziemi, to chyba krzyki żyjących
pochowanych w pośpiechu. Któż zdołałby oniemić śmierć, gdyby kiedykolwiek mówiła?
Czy dlatego, że procesjom nie wolno jest tłoczyć się po ulicach, duch niebios pozwala
zapomnieć o sobie? Umrzeć, oto kres, oto cel. Bóg go naznaczył, ludzie podają go w wąt-
pliwość, ale każdy nosi napisane na czole: „Rób co chcesz, umrzesz”. Co by powiedziano,
gdybym zabił Brygidę? ani ona, ani ja nie dowiedzielibyśmy się o tym. Dzienniki wspo-
mniałyby jutro, że Oktaw de T*** zabił swą kochankę, a pojutrze nie byłoby już o tym
mowy. Kto by poszedł za naszą trumną? Wróciwszy do domu, każdy zjadłby spokojnie
śniadanie; co do nas zaś, skoro by nas ułożono obok siebie we wnętrzu tej jednodniowej
kupki błota, świat mógłby stąpać po nas bez obawy zbudzenia nas odgłosem kroków.
Nieprawdaż, ukochana, nieprawdaż, byłoby nam dobrze? Ziemia to wygodne łóżko; żad-
ne cierpienie by nas tam nie dosięgło; nie paplano by w sąsiednich grobach o naszym
związku w obliczu Boga; kości nasze uścisnęłyby się w pokoju i bez dumy: śmierć to
wielka pocieszycielka; co ona zwiąże, tego nie rozwiązać nikomu! Dlaczego nicość mia-
łaby cię przerażać, ty biedne ciało, któreś jest jej zaswatane? Każda godzina, która bije,
ciągnie cię ku niej; każdy krok, który stawiasz, kruszy szczebel, na którym się opierasz;
karmisz się jeno umarłymi; powietrze niebios uciska cię i miażdży, ziemia, którą depcesz,
ciągnie cię w siebie za stopy. Zstąp w nią, zstąp! po co tyle strachu? Czy samo słowo
przejmuje cię lękiem? Powiedz tylko: „Nie będziemy żyli”. Czyż to nie jest wielki trud,
po którym słodko jest odpocząć? Czym dzieje się, iż się wahamy, skoro chodzi jedynie
o trochę wcześniej lub trochę później? Materia jest niezniszczalna; fizycy, jak powiadają,
niezdolni są unicestwić najmniejszego pyłku, choćby go obrabiali w nieskończoność. Je-
śli materia jest własnością przypadku, cóż złego czyni zmieniając torturę, jeśli nie może
zmienić pana? Cóż znaczy Bogu kształt, jaki otrzymałem i to jaką liberię nosi moja bo-
leść? Cierpienie żyje w mojej czaszce; należy do mnie, zabijam je; ale szkielet nie należy
do mnie, oddaję go temu, kto mi go użyczył: niechaj poeta uczyni zeń puchar, w którym
będzie pił swój moszcz! Na jakiż zarzut się narażam i kto by mi go mógł uczynić? jaki
nieubłagany sędzia powie mi, żem źle postąpił? Skąd wie? czy był we mnie? Jeśli każda
istota ma swoje zadanie do spełnienia i jeśli zbrodnią jest zrzucać je z ramion, jakimiż
zbrodniarzami są dzieci, które umierają na łonie karmicielki? dlaczego im się przebacza?
Komuż zdałaby się nauka z tych rachunków składanych po śmierci? Musiałoby chyba
niebo być puste, iżby człowiek poniósł karę za to, że żył; dosyć to bowiem, że ma żyć
i nie wiem, czy kto prosił o to, chyba jeden Wolter na łożu śmierci; godny ostatni krzyk
niemocy starego niedowiarka w rozpaczy. Na co? po co tyle walk? któż tam jest w górze,
kto się lubuje w tych agoniach? Kto bawi się i czyni sobie rozrywkę z widoku stwo-
rzenia wciąż rodzącego się i wciąż bliskiego śmierci? Kto patrzy na nas, jak budujemy
i trawa zarasta budowle; sadzimy i spada piorun; idziemy naprzód, a śmierć woła: „Stój!”,
płaczemy, a łzy osychają; kochamy i twarz usycha w zmarszczki; modlimy się, padamy
na twarz, błagamy i wyciągamy ramiona, a pola nie dają ani źdźbła zboża więcej! Któż
to uczynił tyle dla przyjemności wiedzenia samemu, że to, co uczynił jest niczym? Zie-
mia obumiera; Herschell powiada, że to z zimna; któż więc trzyma w dłoni tę kroplę
zagęszczonych oparów i patrzy na nią, jak wysycha niby rybak na odrobinę wody mor-
skiej, z której chce wydobyć grudkę soli? To potężne prawo przyciągania, które utrzymuje
świat na swoim miejscu, zużywa go i zżera w pragnieniu bez końca; każda planeta toczy
z sobą własne nędze jęcząc na swojej osi; wołają się z jednego końca niebios na drugi;
niespokojne spokojem śledzą, która zatrzyma się pierwsza. Bóg wstrzymuje je; spełniają
wytrwale i wiernie swą daremną i bezużyteczną pracę; obracają się, cierpią, płoną, gasną
i zapalają się, zstępują i wstępują, biegną za sobą i unikają się, obejmują się jak pierścienie;
Spowiedź dziecięcia wieku
noszą na swej powierzchni tysiące istot odnawiających się bez przerwy; te istoty miotają
się, spotykają się także, tulą się przez godzinę jedne do drugich, potem padają i inne
zajmują ich miejsce; gdzie braknie życia, ona nadbiega; gdzie w powietrzu zieje próżnia,
rzuca się on; żadnego nieładu, wszystko uregulowane, oznaczone, wypisane liniami ze
złota i ognistymi parabolami, wszystko posuwa się przy dźwiękach niebiańskiej muzyki
po bezlitosnych i wiekuistych ścieżkach; i to wszystko jest niczym! A my, biedne majaki
bez nazwy, blade i bolesne widma, niedostrzegalne efemerydy, my, których ożywiono
na sekundę tchem, iżby śmierć mogła istnieć, my zadajemy sobie nieskończony trud,
aby sobie dowieść, że gramy jakąś rolę i że ktośkolwiek zwraca na nas uwagę! Nie ma-
my odwagi, aby wymierzyć sobie w piersi metalowy instrumencik lub roztrzaskać sobie
głowę z obojętnym wzruszeniem ramion; roi się nam, że jeśli my się zabijemy, chaos
zapanuje na ziemi. Spisaliśmy i ogłosiliśmy prawa boskie i ludzkie i lękamy się własnych
naszych katechizmów; cierpimy trzydzieści lat bez szemrania i zdaje się nam, że walczy-
my; wreszcie cierpienie bierze górę, walimy sobie garść prochu w świątynię inteligencji
i kwiat wyrasta na naszym grobie.
Domawiając tych słów, zbliżyłem nóż, który trzymałem w ręku, do piersi Brygidy.
Nie byłem już panem siebie; nie wiem, na czym skończyłoby się to szaleństwo. Odrzuci-
łem kołdrę, aby obnażyć serce, i między dwojgiem białych piersi spostrzegłem hebanowy
krzyżyk.
Cofnąłem się, tknięty lękiem; ręka moja otworzyła się, broń wypadła. To ciotka Bry-
gida dała jej na łożu śmierci ten krzyżyk. Nie przypomniałem sobie wszelako, abym go
widział kiedy; bez wątpienia w chwili wyjazdu zawiesiła go sobie na szyi niby relikwię
chroniącą od niebezpieczeństw podróży. Naraz złożyłem ręce i uczułem, że coś mnie zgi-
na ku ziemi:
— Boże wszechmogący — rzekłem ze drżeniem — Boże wszechmogący, byłeś tutaj!
Niechaj ci, którzy nie wierzą w Chrystusa, przeczytają tę stronicę: ja nie wierzyłem
weń również. Ani dzieckiem, ani w szkołach, ani jako mężczyzna nie uczęszczałem zbyt-
nio do kościoła; religia moja, jeśli miałem jaką, obywała się bez ceremonii i symbolu;
wierzyłem jedynie w Boga bez kształtu, bez obrządku i bez objawienia. Zatruty od mło-
du pismami ubiegłego wieku, wcześnie z nich wyssałem mleko niedowiarstwa. Duma
ludzka, owo bożyszcze egoizmu, ścinała na mych ustach modlitwę, podczas gdy dusza
moja, przerażona, chroniła się w nadzieję nicości. Byłem niby pijany i oszalały w chwili,
gdy ujrzałem Chrystusa na piersi Brygidy; ale, mimo iż sam nie wierząc, cofnąłem się,
wiedząc, iż ona wierzy. Nie był to próżny lęk, to, co w tej chwili powstrzymało mi rękę.
Kto mnie widział? Byłem sam, była noc. Czy chodziło o przesądy świata? cóż mi broniło
usunąć ten kawałek czarnego drzewa? Mogłem go rzucić w popiół; rzuciłem weń nato-
miast moją broń. Ha! jakże to uczułem w duszy i jak czuję teraz jeszcze: jakiż nędzny jest
ów, kto kiedykolwiek szydził z tego, co może ocalić człowieka! Cóż znaczy nazwa, kształt,
wiara? czyż nie jest świętym wszystko, co dobre? W jaki sposób ośmiela się ktoś dotknąć
Boga?
Jak pod spojrzeniem słońca śnieg osuwa się z gór i z lodowca, który groził niebu,
czyni potok w dolinie, tak w moje serce spływało źródło i rozlewało się po nim. Skrucha
jest niby czyste kadzidło; ona to wydzielała się niby opar z mojego cierpienia. Mimo iż
niemal popełniłem zbrodnię, z chwilą gdy odrzuciłem broń, uczułem, że serce moje jest
niewinne. Jedna chwila wróciła mi spokój, siłę i rozum. Podszedłem znowu do alkowy;
pochyliłem się nad mym bóstwem i ucałowałem krzyżyk.
— Śpij w pokoju — rzekłem — Bóg czuwa nad tobą! Podczas gdyś się uśmiechała do
swego snu, uniknęłaś największego niebezpieczeństwa, jakie ci groziło w życiu. Ale ręka,
która podniosła się na ciebie, nie uczyni krzywdy nikomu; przysięgam na twego Chry-
stusa, nie zabiję ani ciebie, ani siebie. Jestem szaleńcem bez rozumu, dzieckiem, które
sądziło, że jest mężczyzną. Bogu niech będzie chwała! Jesteś młoda i żywa, jesteś piękna,
zapomnisz o mnie. Wyleczysz się z cierpień, jakie ci zadałem i możesz mi przebaczyć.
Śpij w pokoju, Brygido aż wstanie dzień i wówczas rozstrzygnij o naszym losie; jakikol-
wiek wyrzekniesz wyrok, poddam mu się bez szemrania. A ty, Jezusie, któryś ją ocalił,
odpuść mi, nie mów jej tego. Urodziłem się w wieku bezbożnym i wiele trzeba mi od-
pokutować. Biedny synu Boży, ty zapomniany, nie nauczono mnie kochać ciebie. Nigdy
Spowiedź dziecięcia wieku
nie szukałem cię w świątyniach; ale dzięki niebu, gdziekolwiek cię znajdę, nie nauczyłem
się jeszcze nie drżeć przed tobą. Raz przed śmiercią bodaj, wargi moje ucałowały cię na
sercu, które jest pełne ciebie. Miej to serce w opiece, dopóki będzie biło; zostań na nim,
święta obrono; pamiętaj, że nieszczęśliwy nie śmiał umrzeć w swej boleści, widząc cię
przybitym na krzyżu; ocaliłeś bezbożnika od zbrodni; gdyby wierzył, byłbyś go pocieszył.
Przebacz tym, którzy wszczepili weń niewiarę, skoroś ty go natchnął skruchą; przebacz
wszystkim, którzy bluźnią; nie ujrzeli cię bez wątpienia nigdy wówczas, gdy byli w rozpa-
czy! Radości ludzkie są pełne szyderstwa, są wzgardliwe i bezlitosne; o Chryste! szczęśliwi
tego świata myślą, iż nigdy nie będą potrzebowali ciebie! Przebacz; kiedy ich duma cię
znieważa, własne łzy obmyją ich wcześniej lub później chrztem świętym. Żałuj ich: sądzą,
że są bezpieczni od burz; aby przyjść do ciebie, potrzebują surowych lekcji nieszczęścia.
Nasza mądrość, sceptycyzm są w naszych rękach niby zabawki dziecka; przebacz nam, iż
się nam marzy, że jesteśmy bezbożni, ty, któryś się uśmiechał na Golgocie. Ze wszyst-
kich naszych jednogodzinnych nędz najgorszą jest ta, iż zapominamy w nich o tobie.
Ale ty widzisz: to jeno cienie, które pierzchają pod twoim spojrzeniem. Ty sam, zaliś
nie był człowiekiem? Cierpienie to zrobiło cię Bogiem; narzędzie męki posłużyło ci, abyś
wstąpił do nieba i zaniosło cię z otwartymi ramionami na łono twego wspaniałego ojca.
Nas także boleść przywiodła do ciebie, jak ciebie do ojca; jedynie w cierniowej koronie
spieszymy schylić się przed twoim ołtarzem; dotykamy twoich krwawych stóp jedynie
zakrwawionymi rękami. Wycierpiałeś mękę po to, aby cię kochali umęczeni.
Pierwsze promienie słońca zaczęły wnikać do pokoju; wszystko budziło się stopniowo,
powietrze napełniało się odległym i mętnym gwarem. Wyczerpany znużeniem opuściłem
wezgłowie Brygidy, aby spocząć trochę. Kiedym wychodził, suknia porzucona na fotelu
zsunęła się pod moje stopy: wypadła z niej złożona ćwiartka papieru. Podniosłem ją; był to
list, poznałem pismo Brygidy. Koperta nie była zapieczętowana, otwarłem i przeczytałem
co następuje:
. ud ia …
„Kiedy otrzymasz ten list, będę daleko; być może nie otrzymasz go ni-
gdy. Los mój związany jest z człowiekiem, któremu poświęciłam wszystko;
żyć beze mnie jest mu niepodobieństwem, spróbuję tedy umrzeć dla niego.
Kocham cię; żegnaj, żałuj nas”.
Przeczytawszy, obróciłem papier i ujrzałem adres: Do pana Henryka Smith, w N***,
po e e a e.
ł
Nazajutrz w południe, w słoneczny dzień grudniowy, młody człowiek i młoda kobieta
szli pod rękę przez ogród a ai
o a . Weszli do złotnika, gdzie wybrali dwa jednakie
pierścionki i zamieniwszy je z uśmiechem, włożyli je na palec. Po krótkiej przechadzce
udali się, aby spożyć śniadanie u
aci
owa a kic , w jednym z pokoików, skąd roz-
ciąga się przed oczyma najcudniejsza w świecie panorama. Znalazłszy się sam na sam,
skoro służący odszedł, oparli się o okno, ściskając się łagodnie za ręce. Młodzieniec był
w podróżnym ubraniu; widząc radość malującą się na jego twarzy, można by go wziąć za
nowożeńca zapoznającego pierwszy raz młodą żonę z życiem i uciechami Paryża. Wesołość
jego miała łagodność i spokój, jak bywa u ludzi szczęśliwych. Od czasu do czasu spoglą-
dał na niebo, znów zwracał się do towarzyszki i wówczas łzy błyszczały w jego oczach;
pozwalał im płynąć i uśmiechał się, nie ocierając ich. Kobieta była blada i zamyślona;
patrzała wciąż tylko na niego. W rysach jej malowało się jakby głębokie cierpienie; nie
czyniąc wysiłków, aby je kryć, nie śmiała wszelako opierać się wesołości, jaką miała przed
oczyma. Kiedy towarzysz jej uśmiechał się, uśmiechała się i ona, ale nie sama z siebie;
odpowiadała mu, gdy się zwracał do niej, jadła, co jej podsuwał, ale była w niej jakaś
cisza, która zdawała się żyć jedynie chwilami. W jej leniwej bierności łatwo można by-
ło rozpoznać ową miękkość duszy, ową senność słabszej wśród dwojga istot, które się
kochają, a z których jedna istnieje tylko w drugiej i ożywia się jedynie echowo. Młody
człowiek odczuwał to i zdawał się dumny i wdzięczny; ale z samej jego dumy można było
Spowiedź dziecięcia wieku
wyczytać, że szczęście było dlań czymś nowym. Kiedy kobieta smutniała nagle i spusz-
czała oczy ku ziemi, on silił się wlać w nią ducha i przybierał minę swobodną i pewną
siebie; ale nie zawsze mu się to udawało; on sam niekiedy się mieszał. To skojarzenie siły
i słabości, wesela i zgryzoty, niepokoju i pogody byłoby niezrozumiałym dla obojętnego
widza; można by na przemian mniemać, to że ma się przed sobą dwoje najszczęśliwszych,
to znów najnieszczęśliwszych istot na ziemi; ale nawet nie znając ich sekretu, wyczułoby
się, że oni cierpią wspólnie i jaką bądź była ich tajemna udręka, widać było, iż położyli
na swoich zgryzotach pieczęć potężniejszą od samej miłości: przyjaźń. Gdy się ściskali za
ręce, spojrzenia ich pozostawały czyste; mimo iż byli sami, mówili z sobą półgłosem. Jak
gdyby przygnieceni myślami, oparli wzajem czoła o siebie, ale ich wargi nie stykały się.
Patrzyli na siebie z tkliwym i uroczystym wyrazem, jak ludzie słabi, którzy chcą być do-
brzy. Skoro zegar wydzwonił pierwszą, kobieta wydała głębokie westchnienie i na wpół
odwracając się, rzekła:
— Oktawie, a gdybyś się mylił!
— Nie, droga — odparł młody człowiek — bądź pewna, nie mylę się. Będzie ci trzeba
cierpieć wiele, długo może, a mnie zawsze; ale wyleczymy się oboje: ty z pomocą czasu,
ja, Boga.
— Oktawie, Oktawie — powtórzyła — czy jesteś pewien, że się nie mylisz?
— Nie sądzę, droga Brygido, abyśmy mogli zapomnieć o sobie wzajem; ale sądzę,
iż w tej chwili nie możemy sobie jeszcze przebaczyć, a trzeba wszelako przebaczyć sobie
koniecznie, nawet gdybyśmy nigdy nie mieli się spotkać.
— Dlaczego mielibyśmy się nigdy nie spotkać? Dlaczego kiedyś… Jesteś tak młody!
— Dodała z uśmiechem. — Za najbliższą twoją miłością spotkamy się bez niebezpie-
czeństwa.
— Nie, moja droga, wiedz bowiem, że nigdy nie potrafię cię ujrzeć obojętnie. Oby
ten, któremu cię zostawiam, któremu cię oddaję, okazał się godnym ciebie! Smith jest
dzielny, dobry i uczciwy; ale mimo całego twego uczucia dla niego widzisz sama, że jeszcze
mnie kochasz; gdybym bowiem chciał zostać albo cię zabrać z sobą, zgodziłabyś się.
— To prawda — odparła kobieta.
— Prawda? prawda? — powtórzył młody człowiek, spoglądając na nią z nieopisanym
wyrazem — naprawdę, gdybym zechciał, poszłabyś ze mną?
Po czym mówił łagodnie dalej.
— Dlatego właśnie nie trzeba, abyśmy się kiedy spotkali. Bywają w życiu rodzaje
miłości, które mącą głowę, zmysły, umysł, serce; ale jest wśród nich wszystkich jedna,
która nie mąci, która przenika na wskroś i ta umiera jedynie z istotą, w którą zapuściła
korzenie.
— Ale będziesz pisał do mnie?
— Tak, z początku, przez jakiś czas; to bowiem, co trzeba mi przecierpieć jest tak
okrutne, iż zupełne przecięcie naszego bliskiego i drogiego współżycia zabiłoby mnie.
Wszak to pomału, ostrożnie, nieznany ci zrazu zbliżyłem się nie bez lęku, spoufaliłem się
z tobą, aż wreszcie… Nie mówmy o przeszłości. Stopniowo listy moje staną się rzadsze, aż
wreszcie ustaną. W ten sposób zejdę z pagórka, na który wstępowałem od roku. Będzie
w tym wielki smutek i może też pewien urok. Kiedy się zatrzymujemy na cmentarzu przed
świeżym i zieleniącym się grobem, na którym wyryte są dwa drogie imiona, doświadczamy
uczucia bólu zabarwionego tajemnicą, która sprawia, iż łzy nasze płyną bez goryczy; w ten
to sposób pragnę niekiedy przypomnieć sobie, że byłem niegdyś żywym.
Na te słowa młoda kobieta rzuciła się na fotel i zaszlochała. On zalał się łzami; ale
stał nieruchomy, jakby sam nie chcąc spostrzec własnej boleści. Skoro łzy przestały mu
płynąć, zbliżył się do przyjaciółki, ujął ją za rękę i ucałował.
— Wierzaj mi — rzekł — miłość twoja, bez względu na to jakie miejsce zajmuje się
w twym sercu, daje siłę i męstwo. Możesz być pewną, Brygido, nikt nie zrozumie cię le-
piej ode mnie; kto inny będzie cię kochał godniej, nikt nie będzie cię kochał głębiej. Kto
inny uszanuje w tobie przymioty, które ja obrażam, otoczy cię swym uczuciem; będziesz
miała lepszego kochanka, nie będziesz miała lepszego brata. Podaj mi rękę i pozwól śmiać
się światu z wzniosłego słowa, którego nie rozumie: „Pozostańmy przyjaciółmi i żegnaj
na zawsze”. Kiedyśmy sobie padli pierwszy raz w ramiona, od dawna już coś w nas wie-
działo, że przeznaczone jest nam się zespolić. Niechaj ta cząstka nas, która zjednoczyła
Spowiedź dziecięcia wieku
się w obliczu Boga, nie wie, że my się rozstajemy na ziemi; niechaj nędzna jednodniowa
zwada nie niweczy naszego wiekuistego szczęścia!
Trzymał ją za rękę; wstała jeszcze zalana łzami i podchodząc do lustra z dziwnym
uśmiechem, wydobyła nożyczki i ucięła sobie długie pasmo włosów; następnie przyjrzała
się przez chwilę swej głowie tak zeszpeconej i pozbawionej części swej najpiękniejszej
ozdoby i podała pukiel kochankowi.
Zegar znów wydzwonił godzinę; czas był opuścić pokój; mijając galerie w powrotnej
drodze, wydawali się równie weseli, co kiedy szli tamtędy.
— Ładne słońce — rzekł młody człowiek.
— I ładny dzień — rzekła Brygida — i którego nic nie zatrze tutaj!
Uderzyła się energicznym ruchem w serce; przyspieszyli kroku i znikli w tłumie.
W godzinę później kolaska pocztowa mijała wzgórek poza rogatkami Fontainebleau.
Młody człowiek siedział w niej sam; spojrzał ostatni raz na rodzinne miasto niknące
w oddali i podziękował niebiosom, iż pozwoliły, aby z trojga istot cierpiących z jego winy
został tylko jeden nieszczęśliwy.
Ten utwór nie jest objęty majątkowym prawem autorskim i znajduje się w domenie publicznej, co oznacza że
możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać. Jeśli utwór opatrzony jest dodatkowymi
materiałami (przypisy, motywy literackie etc.), które podlegają prawu autorskiemu, to te dodatkowe materiały
udostępnione są na licencji
Creative Commons Uznanie Autorstwa – Na Tych Samych Warunkach . PL
Źródło:
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/spowiedz-dzieciecia-wieku
Tekst opracowany na podstawie: Aled de Musset, Spowiedź dziecięcia wieku, tłum. Tadeusz Boy-Żeleński,
Instytut Wydawniczy ”Biblioteka polska”, Warszawa
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyowa
wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.
Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Sekuła, Marta Niedziałkowska, Tadeusz Boy-Żeleński.
Okładka na podstawie:
mariaaantonina@Flickr, CC BY-SA .
e p
o e ek u
Wolne Lektury to projekt fundacji Nowoczesna Polska – organizacji pożytku publicznego działającej na rzecz
wolności korzystania z dóbr kultury.
Co roku do domeny publicznej przechodzi twórczość kolejnych autorów. Dzięki Twojemu wsparciu będziemy
je mogli udostępnić wszystkim bezpłatnie.
ak o e po
c
Przekaż % podatku na rozwój Wolnych Lektur: Fundacja Nowoczesna Polska, KRS .
Pomóż uwolnić konkretną książkę, wspierając
zbiórkę na stronie wolnelektury.pl
Przekaż darowiznę na konto:
Spowiedź dziecięcia wieku