PAUL STEWART
Za kresoborem
Cykl: Kroniki kresu tom 1
Przekład Maciejka Mazan
Tytuł oryginału THE EDGE CHRONICLES. BEYOND THE DEEPWOODS
Dla Josepha i Williama
WSTĘP
Bardzo, bardzo daleko stąd, na końcu świata, zawieszony nad bezdenną przepaścią
niczym figura na dziobie gigantycznego kamiennego statku leży Kres. Rwąca rzeka przelewa się
przez jego skalistą krawędź, lecąc odwiecznym wodospadem prosto w otchłań.
Rzeka jest w tym miejscu szeroka i wezbrana, a jej wody spadają z ogłuszającym rykiem
w kłębiące się w dole mgły. Trudno uwierzyć, że - jak wszystko co wielkie, głośne i przekonane
o własnym olbrzymim znaczeniu - mogłaby wyglądać inaczej. A jednak początki Kresorzeki są
najskromniejsze na świecie.
Jej źródło znajduje się w głębi ładu, wysoko w mrocznym i strasznym Kresoborze.
Tam wycieka z ziemi strużka wody, która ciurka dalej żwirowym zagłębieniem, niewiele
szersza od cienkiego sznurka, a w porównaniu z ogromem Kresoboru wydaje się jeszcze bardziej
niepozorna.
Kresobór, mroczny i tajemniczy, jest surowy i nieprzychylny dla swoich mieszkańców -
leśnych trolli, rzeźników, gulgoblinów, jędzun... Niezliczone plemiona i dziwaczne szczepy
walczą o życie pod jego niebosiężną kopułą, która w dzień przepuszcza ukośne promienie słońca,
a w nocy srebrzyste światło księżyca.
W Kresoborze życie jest trudne i niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw - potworne
stworzenia, mięsożerne drzewa, hordy wielkich i małych drapieżników... Ale potrafi także
przynosić pokaźne zyski, gdyż tutejsze soczyste owoce i doskonałe drewno są bardzo cenne.
Podniebni piraci i kupcy z Ligi walczą o nie ze sobą wysoko nad zielonym oceanem
drzew.
Tam, gdzie kłębią się chmury, leży Kresoziemie, jałowe tereny odwiedzane jedynie przez
mgły, duchy i nocne zjawy. Dla tych, którzy zgubili drogę w Kresoziemiu, los ma tylko dwie
możliwości: ci, do których uśmiechnie się szczęście, dotrą po omacku na skraj skały i runą w
przepaść, gdzie czeka ich pewna śmierć. Pechowcy trafią do Mrocznej Puszczy.
Mroczna Puszcza, skąpana w złotym półmroku, który nigdy się nie zmienia, jest
zachwycająca, lecz zdradliwa. Kto oddycha jej powietrzem zbyt długo, zapomina, dlaczego się tu
znalazł, i staje się podobny do błędnego rycerza, który już od dawna nie pamięta, jaką misję mu
powierzono. Chętnie oddałby życie - gdyby życie zechciało go opuścić.
Czasami głuchą ciszę mąci gwałtowna burza, która nadciąga znad przepaści. Mroczna
Puszcza przyciąga ją jak magnes opiłki Żelaza, jak płomień ćmę. I tak burza wiruje po
rozpłomienionym niebie, czasami nawet przez kilka dni. Niektóre bywają wyjątkowe, gdyż z ich
piorunów tworzy się burzywo, substancja tak cenna, że ona również - pomimo okropnych
niebezpieczeństw czyhających w Mrocznej Puszczy - działa na niektórych jak magnes.
W miarę jak teren opada, Mroczna Puszcza przechodzi w Bagno, cuchnące i skażone
wyziewami fabryk i odlewni Podmiasta, które tak długo wpompowywały tu ścieki, aż wszystko
wokół umarło. A jednak - jak w całym Świecie Kresu - znalazł się ktoś, kto zechciał zamieszkać
nawet tutaj. Różowookie, blade i wyblakłe jak cała okolica stworzenia to czyściciele,
odpadkożercy. Niektóre podają się za przewodników; prowadzą swoje ofiary przez pustkowie
pełne trujących gazów i śmiercionośnych grzęzawisk, po czym okradają je ze wszystkiego i
porzucają na łaskę i niełaskę losu.
Ci, którzy jednak zdołają się przedostać na drugą stronę Bagna, znajdą się w plątaninie
brudnych uliczek i zrujnowanych ruder po obu stronach rwącej Kresorzeki. W Podmieście.
Mieszkają w nim najdziwniejsi ludzie i nieludzie ze Świata Kresu. Podmiasto jest brudne,
zatłoczone i często niebezpieczne, lecz to tutaj ubija się wszystkie interesy - legalne i nielegalne.
Jego wąskie zaułki dygoczą, tętnią, pulsują energią. Wszyscy jego mieszkańcy mają konkretny
fach i należą do którejś ligi i jakiegoś dystryktu. A to oznacza intrygi, spiski, zażartą konkurencję
i ciągłe konflikty - dystrykt przeciwko dystryktowi, liga przeciwko lidze, kupiec przeciwko
kupcowi. Wszystkich przedstawicieli Ligi Wolnych Kupców jednoczy tylko strach i nienawiść
do podniebnych piratów, przemierzających niebo Kresu na niezależnych statkach i łupiących
bezbronnych kupców, którzy mają nieszczęście stanąć im na drodze.
Ma środku Podmiasta znajduje się wielka żelazna obręcz, od której prowadzi w górę długi
i masywny łańcuch - raz zwisający luźno, raz napięty. Na jego drugim końcu, wysoko w
powietrzu kołysze się wielki głaz.
Jak wszystkie inne latające głazy Kresu, wyłonił się z Kamiennych Ogrodów - wychylił
się z ziemi, zaczął się powiększać, wypychany na powierzchnię przez nowe, rosnące pod nim
kamienie - i ciągle stawał się większy i większy. Gdy był już na tyle duży i lekki, by pofrunąć w
niebo, przykuto go łańcuchem do ziemi i zbudowano na nim wspaniałe miasto Sanctaphrax,
pełne wysokich, cienkich wieżyc złączonych wiaduktami i podniebnymi przęsłami. Jest to stolica
nauki, zamieszkana przez naukowców, alchemików oraz ich uczniów. Pełno w niej bibliotek,
laboratoriów, sal wykładowych, stołówek i świetlic.
Wykładane tu tajemne przedmioty są zazdrośnie strzeżone przed niepowołanymi, i choć
Sanctaphrax robi wrażenie ostoi mądrości i łagodności, tak naprawdę aż roi się w nim od
spisków, knowań i zaciekłych walk między frakcjami.
Kresobór, Kresoziemie, Mroczna Puszcza, Bagno, Kamienne Ogrody, Podmiasto,
Sanctaphrax, Kresorzeka. Każda z tych nazw kryje tysiąc historii - historii zapisanych na
starożytnych pergaminach, historii przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie, historii,
które opowiada się po dziś dzień.
Ta, która się właśnie zaczyna, jest zaledwie jedną z wielu.
Rozdział 1
CHATA ŁAPICHRUSTÓW
Strużek siedział na podłodze między kolanami matki. Wyściełające podłogę gęste runo
tildera łaskotało go w bose stopy. Chata była wyziębiona, hulały po niej przeciągi.
Pochylił się i otworzył drzwiczki piecyka.
- Chciałabym ci opowiedzieć, w jaki sposób dostałeś imię - odezwała się matka.
- Ale, mamusiółko, ja już znam tę historię - zaprotestował. Spelda westchnęła. Strużek
poczuł jej ciepły oddech na karku.
Owionął go zapach kiszonego przewrotnika, który matka jadła na obiad. Zmarszczył nos.
Przewrotnik, podobnie jak wiele innych ulubionych dań leśnych trolli, wydawał mu się
obrzydliwy, zwłaszcza kiszony. Był oślizły i cuchnął zepsutymi jajkami.
- Tym razem historia będzie inna - usłyszał głos matki. - Dziś opowiem ci ją do końca.
Strużek zmarszczył brwi.
- Myślałem, że już znam zakończenie.
Spelda potargała gęste czarne włosy syna. Tak szybko urósł, pomyślała i otarła łzę z
czubka bulwiastego nochala.
- Historia może mieć wiele zakończeń - powiedziała ze smutkiem i przez chwilę
przyglądała się, jak czerwony blask ognia obrysowuje wysokie kości policzkowe i ostry
podbródek Strużka. - Od pierwszej chwili, gdy się urodziłeś - zaczęła tak, jak zwykle - byłeś
inny...
Strużek pokiwał głową. Ta inność była dla niego bardzo, bardzo bolesna, a jednak bawiła
go myśl o zdziwieniu rodziców, kiedy go zobaczyli: smagłego, zielonookiego, o gładkiej skórze i
niezwykle długich jak na leśnego trolla nogach. Zapatrzył się w ogień.
Dryfodrzew palił się bardzo dobrze. Purpurowe płomienie obejmowały węźlaste konary,
które podskakiwały i wywijały koziołki we wnętrzu piecyka.
Leśne trolle znały wiele rodzajów drewna, a każdy z nich miał szczególne właściwości.
Na przykład wonian wydawał podczas palenia łagodnie usypiający zapach, po którym
przychodziły niezwykłe wizje. Drewno srebrnoturkusowego drzewa kołysankowego zaczynało
śpiewać, gdy tylko płomienie liznęły jego korę, a były to przedziwne żałosne pieśni, które nie
wszystkim przypadały do gustu.
Palono także mordrzewiem, ale drewno mordrzewu było bardzo trudne do zdobycia.
Leśne trolle, które nie wiedziały, gdzie się spodziewać tego straszliwego, mięsożernego
drzewa, mogły skończyć w jego paszczy - mordrzew i pasożytujący na nim ciernisty kolczywąs
stanowiły dwa największe niebezpieczeństwa w mrocznym i groźnym Kresoborze.
Drewno mordrzewu dawało mnóstwo ciepła i nie pachniało ani nie śpiewało. Za to
płonąc, wydawało wrzask, który potrafili znieść jedynie nieliczni. Dlatego największym
powodzeniem wśród leśnych trolli cieszył się dryfodrzew. Dobrze się palił, a jego purpurowe
światło koiło nerwy.
Strużek ziewnął, Spelda zaś mówiła dalej. Głos miała piskliwy, choć jednocześnie
głuchy; zdawał się bulgotać jej w gardle.
- Ledwie skończyłeś cztery miesiące, a już zacząłeś chodzić - mówiła z dumą. Dzieci
leśnych trolli raczkowały, dopóki nie skończyły co najmniej półtora roku.
- Ale... - szepnął Strużek. Opowiadanie go wciągnęło i już czekał na to, co miało nastąpić.
Przyszła pora na ”ale...” Za każdym razem, kiedy padało to słowo, wstrzymywał oddech i drżał.
- Ale... - powiedziała Spelda - choć fizycznie tak bardzo prześcignąłeś wszystkie dzieci,
ciągle nie mówiłeś. Skończyłeś trzy lata i wciąż ani słowa! Nie muszę ci tłumaczyć, jak bardzo
nas to martwiło!
I znowu westchnęła. I znowu Strużek skrzywił się z niesmakiem. Niegdyś Czuprynian
powiedział mu:”Twój nos wie, gdzie jest dom”. Strużek zrozumiał z tego, że zawsze rozpozna
wyjątkowy zapach własnego domu. Ale jeśli się pomylił? Jeśli mądry, stary dębowy elf chciał
mu powiedzieć - jak zwykle nie wprost - że jego nos nie lubi tutejszych zapachów, ponieważ to
nie jego dom?
Zawstydził się. Często o tym marzył, leżąc w łóżku po kolejnym dniu pełnym szyderstw,
kpin i przykrości.
Za oknem słońce opadało coraz niżej na niebie nakrapianym złocistymi chmurkami.
Zygzakowate sylwety drzew Kresoboru lśniły niczym skamieniałe błyskawice. Strużek
wiedział, że zanim jego ojciec wróci, zacznie padać śnieg.
Pomyślał o Tuntumie, który przywiązany do kotwicznego drzewa zapuścił się głęboko w
Kresobór. Może właśnie w tej chwili wbija siekierę w pień mordrzewu. Strużek zadrżał.
Opowieści ojca przejmowały go dreszczem w niejedną zimową burzliwą noc. Choć
Tuntum Lapichrust był tak naprawdę cieślą, zarabiał na życie głównie potajemnymi naprawami
statków podniebnych piratów. Do tego potrzebował lotnego drewna - a najlotniejszym ze
wszystkich był mordrzew.
Strużek nie wiedział, co ojciec właściwie o nim myśli. Kiedy wracał do chaty z rozbitym
nosem, podbitymi oczami czy w podartym i zabłoconym ubraniu, chciał, żeby ojciec go przytulił
i pocieszył. Tymczasem Tuntum tylko go pouczał i ganił.
- Skoro tak, to i ty porozbijaj im nosy! - krzyczał. - Podbij im oczy! I rzucaj w nich nie
błotem, lecz łajnem! Pokaż im, z jakiej gliny jesteś zrobiony!
Później, gdy matka smarowała jego siniaki maścią z leśnej jagody, wyjaśniała, że Tuntum
chce go tylko przygotować do trudnego życia w zewnętrznym świecie. Ale Strużek nie dał się
przekonać. W oczach Tuntuma widział nie troskę, lecz pogardę.
W zamyśleniu nawijał na palec pasmo długich włosów, a Spelda opowiadała dalej.
- Imiona - mówiła. - Co by bez nich zrobiły leśne trolle? Dzięki nim oswajają dzikie
stworzenia z Kresoboru i nadają im tożsamość. Nie jedz zupy, która nie ma nazwy, jak mówi
przysłowie.
O, jakże się martwiłam, gdy jako trzylatek wciąż nie miałeś imienia!
Strużek zadrżał. Wiedział, że leśny troll, który zmarł, nie mając imienia, był skazany na
wieczne życie pod otwartym niebem. Niestety, dopóki dziecko nie wypowiedziało pierwszego
słowa, rytuał nadania imienia nie mógł się odbyć.
- Naprawdę nic nie mówiłem? - spytał. Spelda odwróciła wzrok, a Chruściela? - przerwał
jej - Czy jestem podobny do dziadka Strużek.
- Z twoich ust nie padło ani jedno słowo. Myślałam, że może masz to po swoim dziadku
Chruścielu. On także nigdy się nie odzywał. - Westchnęła. - Więc w twoje trzecie urodziny
postanowiłam mima wszystko odprawić rytuał I...
- Nie. Żaden Łapichrust, żaden leśny troll nie wyglądał tak jak ty.
Strużek szarpnął się za włosy.
- Jestem brzydki?
Spelda roześmiała się cicho. Jej pulchne policzki wydęły się, a czarne jak węgielki oczy
znikły w fałdach grubej skóry.
- Ja tak nie uważam - powiedziała. Pochyliła się i oplotła go silnymi ramionami. - Zawsze
będziesz moim ślicznym chłopczykiem. Więc o czym to mówiłam?
- O rytuale.
Strużek słyszał tę opowieść tak często, że już nie wiedział, co było jego prawdziwym
wspomnieniem, a czego się dowiedział. O wschodzie słońca Spelda ruszyła wydeptaną ścieżką
do kotwicznego drzewa. Tam przywiązała się do jego masywnego pnia i zagłębiła się w mroczny
gąszcz. Groziło jej wielkie niebezpieczeństwo, bo lina mogła się przerwać. Leśne trolle
najbardziej na świecie bały się, że mogą się zgubić w lesie. Te, które zeszły ze ścieżki i zgubiły
drogę, mogły się natknąć na mąciwodziciela - najbardziej niebezpieczne stworzenie ze
wszystkich żyjących w Kresoborze. - Leśne trolle żyły w ciągłym strachu przed spotkaniem z tą
przerażającą bestią. Spelda często straszyła nim swoje starsze dzieci.”Bądź grzecznym trollem,
bo cię zabierze mąciwodziciel!” - mawiała.
A więc Spelda ruszyła w głąb Kresoboru. Wokół niej rozlegały się skowyty i wrzaski
różnych bestii. Spelda mocno ściskała amulety i modliła się o szybki i bezpieczny powrót.
Wreszcie, gdy sznur się naprężył, Spelda wyjęła zza pasa nóż - a nie był to zwykły nóż,
lecz nóż imienny, bardzo ważny. Powstał specjalnie z myślą o jej synu. Każde dziecko leśnego
trolla miało swój imienny nóż.
Spelda mocno zacisnęła palce na jego rękojeści i - jak nakazywała tradycja - zaczęła
odłupywać kawałek drewna z najbliższego drzewa. Była to drzazga z Kresoboru, która miała
ujawnić imię dziecka.
Spelda zaczęła się spieszyć. Aż za dobrze pamiętała, że odgłos rąbania drewna niesie się
daleko, co może się bardzo źle skończyć. Ostrugała drewienko, wzięła je pod pachę i pobiegła
truchcikiem przez bór. Odwiązała sznur i wróciła do domu. Tam dwukrotnie pocałowała kawałek
drewna i wrzuciła go do ognia.
- Przy twoich braciach i siostrach imiona pojawiały się od razu - powiedziała Spelda. -
Pyza, Czepiszek, Pufcio, głośno i wyraźnie. Ale twoje drewienko tylko zasyczało. Kresobór nie
chciał ci nadać imienia.
- Ale przecież je mam?
- W rzeczy samej. Dzięki Czuprynianowi.
Strużek kiwnął głową. Bardzo dobrze pamiętał to wydarzenie. Czuprynian właśnie wrócił
do wioski po długiej nieobecności. Wszystkie leśne trolle się cieszyły, że dębowy elf znowu jest
wśród nich. Czuprynian, biegły we wszelkich subtelnościach leśnego życia, był ich doradcą,
rozjemcą, wyrocznią. Do niego leśne trolle przychodziły z wszystkimi kłopotami.
- Kiedy przybyliśmy pod jego stare drzewo kołysankowe, zastaliśmy tam spory tłum -
opowiadała Spelda. - Czuprynian siedział w pustym kokonie ptasiennicy i opowiadał, gdzie był i
co widział podczas swojej podróży. Ale ledwie mnie ujrzał, szeroko otworzył oczy i poruszył
uszami.”Cóż tam słychać?” - spytał. A ja mu powiedziałam. O wszystkim.”O, na litość, weźże
się w garść” - odparł. Potem wskazał na ciebie palcem.”Powiedz, co twój synek ma na szyi?” „To
jego ukochana chustka” - wyjaśniłam.”Nie pozwala nikomu jej dotknąć. I nie pozwala jej sobie
odebrać. Jego ojciec raz spróbował. Uznał, że chłopiec jest już za duży na takie dziecinne
pocieszanki. Ale mały skulił się i płakał tak długo, aż musieliśmy mu ją oddać”.
Strużek wiedział, co będzie dalej. Słyszał tę opowieść mnóstwo razy.
- Wtedy Czuprynian rzekł:”Podaj mi ją” i spojrzał na ciebie tymi swoimi wielkimi
czarnymi oczami... wszystkie dębowe elfy takie mają. Widzą nimi sprawy ukryte przed
wzrokiem innych.
- I podałem - szepnął Strużek. Nawet teraz nie lubił, kiedy ktoś dotykał jego chustki, którą
nosił mocno zawiązaną na szyi.
- Właśnie. Ledwie mogłam w to uwierzyć. Ale to nie wszystko, o nie.
- O nie - powtórzył Strużek jak echo.
- Wziął twoją chustkę i jakby ją pogłaskał, bardzo delikatnie, niby żywą istotę. Potem
leciutko przesunął palcem po wzorze na niej.”Drzewo kołysankowe” - powiedział. I miał rację!
Do tej pory wydawało mi się, że to tylko ładny wzór, z tymi zawijasami i drobnymi ściegami, ale
nie - to naprawdę było drzewo kołysankowe. Zobaczyłam je tak wyraźnie, jak nos na twojej buzi.
Strużek zachichotał.
- A najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że pozwoliłeś staremu Czuprynianowi dotykać
swojej chustki. Siedziałeś spokojnie, taki bardzo poważny i milczący. On znowu na ciebie
spojrzał i powiedział łagodnie:”Twoje miejsce jest w Kresoborze, milczący chłopcze.
Rytuał nadania imienia się nie powiódł, ale twoje miejsce jest tutaj... w Kresoborze” -
powtórzył, a jego oczy się zamgliły. Podniósł głowę i szeroko rozłożył ramiona.”Będzie się
nazywał...”
- Strużek! - wykrzyknął chłopiec, nie mogąc wytrzymać ani chwili dłużej.
- Otóż to - zgodziła się Spelda ze śmiechem. - Sam to powiedziałeś, jakby nigdy nic!
Strużek! Twoje pierwsze słowo. A Czuprynian dodał:”Dobrze się nim opiekuj, gdyż twój
syn jest wyjątkowy”.
Wyjątkowy, nie inny! Tylko wspomnienie tych słów pomagało mu wytrzymać bezlitosne
drwiny małych leśnych trolli. Nie było dnia, żeby nie spłatały mu jakiegoś figla.
Ale najgorzej wspominał pewien mecz grochola.
Do tamtego dnia uwielbiał tę grę. Nie był w niej bardzo dobry, ale uwielbiał biegać, a w
grocholu jest zawsze mnóstwo gonitw.
W grochola grało się na wielkim boisku pomiędzy wioską i lasem. Przecinały je ścieżki
wydeptane przez pokolenia młodych leśnych trolli. Pomiędzy nimi rosły wysokie, gęste trawy.
Zasady gry były proste: tworzono dwie drużyny, liczące tylu zawodników, ilu akurat się
zebrało. Chodziło o to, żeby złapać grochola - pęcherz turoga wypełniony suszonymi
grocholetkami - i przebiec dwanaście kroków, odliczając je głośno. Jeśli zawodnik zdołał to
zrobić, można było rzucać do stojącego na środku kosza. Dzięki każdemu rzutowi zyskiwało się
podwójną liczbę punktów. Ale ponieważ boisko było często mokre, grochol się wyślizgiwał, a
cała drużyna przeciwników usiłowała go odebrać, zadanie nie było tak łatwe, jak by się mogło
wydawać. Przez całe osiem lat Strużek nie zdołał ani razu zaliczyć rzutu.
Tamtego ranka nikomu nie dopisywało szczęście. Po ulewnym deszczu boisko było
błotniste, a gracze jeden po drugim przewracali się na śliskich ścieżkach.
Dopiero w trzeciej kwarcie Strużek zdołał chwycić grochola i ruszyć biegiem.
- Raz! Dwa! Trzy! - wykrzykiwał, pędząc z grocholem pod pachą na środek boiska.
Im bliżej w dwunastu krokach podbiegnie do kosza, tym łatwiej będzie mu rzucić.
- Cztery! Pięć!
Tuż przed nim stanęło pół tuzina graczy z drużyny przeciwnika. Strużek śmignął ścieżką
w lewo. Tamci popędzili za im.
- Sześć! Siedem!
- Do mnie! Do mnie! - wołali gracze z jego drużyny. - Podaj!
Ale Strużek nie chciał podać. Chciał zaliczyć punkt. Chciał, żeby koledzy krzyczeli z
radości, żeby go klepali po plecach. Raz w życiu pragnął być bohaterem.
- Osiem! Dziewięć!
Otoczyli go ze wszystkich stron.
- Podaj! - wolał Szurbur z boku boiska. Gdyby Strużek rzucił do niego, przyjaciel mógłby
zdobyć punkt dla drużyny. Ale przecież nie o to chodziło. Nigdy się nie pamięta, kto pomagał w
zdobyciu punktu, tylko kto go zdobył. Strużek chciał, żeby wszyscy zapamiętali jego.
Zawahał się. Połowa drużyny przeciwnika deptała mu po piętach. Nie mógł iść do przodu.
Nie mógł się cofnąć. Obejrzał się na kosz, tak bliski, a jednak tak daleki. A on tak bardzo pragnął
zdobyć punkt. Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek na świecie.
I raptem coś się w nim odezwało:”Przepisy nie mówią, że należy się trzymać ścieżki”.
Strużek znowu obejrzał się na kosz i nerwowo przełknął ślinę. Zaraz potem zrobił coś, na
co nie odważył się dotąd żaden leśny troll: zszedł ze ścieżki. Gdy pędził do kosza, długie źdźbła
trawy smagały go po gołych nogach.
- Dziesięć! Jedenaście... Dwanaście! - krzyknął i wrzucił piłkę do kosza. - Grochol! -
zawołał i rozejrzał się dokoła rozpromienionym wzrokiem. - Dwadzieścia cztery punkty!
Grochol!
Zamilkł. Trolle z obu drużyn wpatrywały się w niego ponuro. Nikt nie wiwatował.
Nikt go nie klepał po plecach.
- Zszedłeś ze ścieżki! - krzyknął ktoś.
- Tak nie wolno! - odezwał się inny.
- Ale... ale... - zająknął się Strużek. - Przepisy nic o tym nie mówią...
Leśne trolle nie słuchały. Oczywiście wiedziały, że reguły gry nie zabraniają schodzić ze
ścieżek, ale dlaczego miałyby o tym wspominać? W tej grze, podobnie jak w codziennym życiu,
leśne trolle nigdy nie schodziły ze ścieżki. To się rozumiało samo przez się. Tego nie trzeba było
nikomu tłumaczyć. Równie dobrze można by ustanawiać regułę nakazującą oddychać!
Jakby na sygnał trolle rzuciły się na Strużka.
- Ty chuda pokrako! - krzyczały, kopiąc go i bijąc. - Ty ohydny drągu!
Rękę Strużka przeszył ostry ból, jakby ktoś wypalał mu piętno. Ujrzał swoją gładką skórę
przedramienia między mocnymi, grubymi paluchami.
- Szurbur - szepnął.
Podsękowcy i Łapichrustowie byli sąsiadami. Strużek i Szurbur urodzili się w odstępie
tygodnia i razem się wychowywali. Strużek myślał, że są przyjaciółmi.
Szurbur roześmiał się i jeszcze mocniej szarpnął skórę na jego ręce. Strużek zagryzł
wargę, walcząc ze łzami. Nie chodziło o ból - potrafił go znieść - ale o to, że Szurbur się od niego
odwrócił.
A kiedy wrócił do domu, poobijany, posiniaczony i zakrwawiony, najbardziej bolała go
świadomość, że stracił jedynego przyjaciela. Został sam, ponieważ był inny.
- Wyjątkowy! - powtórzył szyderczo.
- Tak - odparła Spelda. - Zauważyli to nawet podniebni piraci - dodała łagodnie. - Dlatego
twój ojciec... - Głos jej się załamał. - Dlatego my... Dlatego musisz opuścić dom.
Strużek znieruchomiał. Opuścić dom? Jak to? Spojrzał na matkę. Płakała.
- Nie rozumiem - powiedział. - Chcesz, żebym odszedł?
- Oczywiście, że nie - załkała. - Ale za niespełna tydzień skończysz trzynaście lat.
Będziesz dorosły. Co wtedy? Nie zostaniesz drwalem jak twój ojciec. Nie możesz... nie
jesteś do tego stworzony. I gdzie zamieszkasz? Nasza chata już teraz jest dla ciebie za mała. A
ponieważ dowiedzieli się o tobie podniebni piraci...
Strużek zaczął nawijać na palec pasmo włosów. Trzy tygodnie temu poszedł z ojcem w
głąb Kresoboru, gdzie leśne trolle ścinały i rąbały drewno, które sprzedawały podniebnym
piratom.
Musiał się schylać, by przejść pod nisko wiszącymi gałęziami, pod którymi jego ojciec
przechodził wyprostowany. Od czasu do czasu uderzał się w głowę, raniąc się do krwi.
W końcu musiał czołgać się na czworakach aż do polany.
- Nasz najnowszy kandydat na drwala - odezwał się Tuntum do podniebnego pirata, który
tego ranka nadzorował zakup drewna.
Pirat zerknął znad notesu i obrzucił Strużka spojrzeniem od stóp do głów.
- Chyba za wysoki - zauważył i zajął się dokumentami.
Był wysoki, dumnie wyprostowany i wspaniały z wypomadowanymi bokobrodami, w
trójrożnym kapeluszu i skórzanym napierśniku z paraskrzydłami. Płaszcz miał miejscami
połatany, lecz i tak wspaniały, pełen frędzli, haftów, złotych guzików i szamerunków.
Wszystkie przedmioty zwisające na specjalnych haczykach zdawały się opowiadać
niezwykłe historie o przygodach.
Strużek zaczął się zastanawiać, z kim podniebny pirat walczył mieczem o rękojeści
wysadzanej drogimi kamieniami i skąd wzięła się szczerba na długim, wygiętym brzeszczocie,
jakie zadziwiające widoki obserwował przez teleskop, na jakie mury zarzucał kotwicę, do jakich
odległych zakątków świata zaprowadził go kompas.
Nagle podniebny pirat znowu podniósł głowę. Zauważył, że Strużek się mu przygląda, i
podniósł brew. Strużek spuścił wzrok.
- Coś ci powiem - odezwał się pirat do Tuntuma. - Na podniebnym statku zawsze znajdzie
się miejsce dla takiego wysokiego młodzieńca.
- Nie - rzucił ostro Tuntum. - Bardzo dziękuję za propozycję - dodał uprzejmie - ale nie.
Tuntum wiedział, że jego syn nie wytrzymałby nawet dziesięciu minut na pokładzie
statku. Podniebni piraci byli zbójcami bez serca i wstydu. Mogliby bez zastanowienia poderżnąć
chłopcu gardło. Leśne trolle zadawały się z nimi tylko dlatego, że dobrze płacili za lekkie jak
piórko drewno z Kresoboru.
Podniebny pirat wzruszył ramionami.
- Tylko tak sobie pomyślałem - mruknął i odwrócił się. - Szkoda - dodał pod nosem.
Strużek wracał z ojcem przez Kresobór, rozmyślając o statkach, które czasem
przelatywały nad jego głową, pod pełnymi żaglami, dumnie dryfując wśród chmur.
- Podniebny rejs - szepnął i serce zabiło mu mocniej. Wcale nie najgorsze zajęcie.
Ale Spelda była innego zdania.
- Och, ci piraci! - burknęła. - Tuntum w ogóle nie powinien cię tam zabierać. Teraz po
ciebie wrócą, jestem tego pewna jak tego, że nazywam się Spelda Łapichrust.
- Ale przecież w ogóle się mną nie interesował.
- Udawał. Wiesz, co spotkało Hubę i Konarka! Porwali ich w nocy, kiedy spali, i tyle ich
widzieliśmy. Och, Strużku, nie zniosłabym, gdyby i ciebie to spotkało. Serce by mi chyba pękło.
W zbitym gąszczu Kresoboru wył wicher. Po zmierzchu zaczynały się budzić nocne
stworzenia. Frompy kaszlały i pluły, pokwaki kwiczały, a wielki banderzwierz łomotał pięściami
we włochatą pierś i jodłował, wzywając partnerkę. Z daleka dochodziły rytmiczne uderzenia
rzeźników, nadal ciężko pracujących.
- Więc co mam zrobić? - spytał cicho Strużek. Spelda pociągnęła nosem.
- Musisz zamieszkać u kuzyna Łupikora. Już go powiadomiliśmy. Czeka na ciebie.
Zostaniesz z nim, dopóki wszystko się nie uspokoi. Jeśli niebiosa pozwolą, będziesz
bezpieczny.
- A potem mogę wrócić do domu, prawda?
- Tak - powiedziała Spelda powoli. Strużek od razu poczuł, że to nie wszystko.
- Ale...?
Spelda zadrżała i przytuliła jego głowę do swojej piersi.
- Och, Strużku, mój śliczny synku - załkała. - Muszę ci powiedzieć coś jeszcze.
Strużek odsunął się i spojrzał w jej smutną twarz. Teraz już i po jego policzkach toczyły
się łzy.
- O co chodzi, mamusiółko? - spytał z niepokojem.
- O, mąciwodziciel! - zaklęła Spelda. - Jakie to trudne. - Spojrzała na chłopca oczami
pełnymi łez. - Choć od pierwszego dnia kochałam cię jak własne dziecko, nie jesteś moim
synem, Strużku. Ani Tuntuma.
Strużek otworzył szeroko oczy.
- A czyim?
Spelda wzruszyła ramionami.
- Znaleźliśmy cię. Małe zawiniątko otulone szalem u stóp naszego drzewa.
- Znaleźliście mnie - szepnął Strużek.
Spelda pochyliła się i dotknęła chustki zawiązanej na jego szyi. Wzdrygnął się.
- Moja chustka? To był ten szal? Spelda westchnęła.
- Ten sam. Byłeś w niego owinięty. Od tego czasu nie pozwoliłeś go sobie odebrać.
Strużek dotknął chustki drżącymi palcami. Spelda pociągnęła nosem.
- Och, Strużku... Nie jesteśmy twoimi rodzicami, lecz kochamy cię jak własne dziecko.
Tuntum prosił, żebym... pożegnała cię w jego imieniu. Powiedział... - Urwała, bo gardło jej
ścisnął smutek. - Mam ci powiedzieć, że... że cokolwiek się stanie, nie wolno ci zapomnieć... że
cię kocha.
I wypowiedziawszy te słowa, wreszcie poddała się rozpaczy. Zaniosła się żałosnym
łkaniem, które zatrzęsło jej całym ciałem.
Strużek ukląkł obok i objął jej ramiona.
- Więc mam wyruszyć natychmiast?
- Tak będzie najlepiej. Ale wrócisz, synku, prawda? - spytała niepewnie. - Wierz mi, mój
śliczny, nie chciałam ci opowiedzieć tej historii do końca, ale...
- Nie płacz - powiedział Strużek. - To nie jest koniec historii.
Spelda podniosła wzrok i pociągnęła nosem.
- Masz rację - przyznała dzielnie. - To raczej początek, prawda? Tak, właśnie tak. To
nowy początek.
Rozdział 2
ROBALOT
Strużek szedł ścieżką między drzewami, a wokół niego echo powtarzało odgłosy
Kresoboru. Zadrżał, mocniej otulił się chustką i postawił kołnierz skórzanej kurtki.
Wcale nie chciał odchodzić wieczorem. Było ciemno i zimno, lecz Spelda nalegała.
- Nie ma lepszej pory - powtórzyła parę razy, zbierając drobiazgi, których Strużek miał
potrzebować w podróży: skórzany bukłak, linę, małą torbę z jedzeniem i najważniejszy ze
wszystkich imienny nóż. Strużek wreszcie stał się dorosły. - Zresztą znasz to przysłowie - dodała,
wiążąc na szyi syna dwa drewniane amulety. - Kto nocą wychodzi, za dnia przychodzi.
Strużek wiedział, że Spelda stara się robić dobrą minę do złej gry.
- Ale uważaj - powtórzyła po raz kolejny. - Jest ciemno, a ja cię znam, zawsze chodzisz z
głową w chmurach i marzysz o niebieskich żołędziach.
- Tak, mamo.
- Już ty mi nie mydl oczu tym swoim ”tak, mamo”. To bardzo ważne. Zapamiętaj, jeśli
nie chcesz spotkać strasznego mąciwodziciela, nie zbaczaj ze ścieżki. My, leśne trolle, nigdy nie
zbaczamy ze ścieżki.
- Ale ja nie jestem leśnym trollem - wymamrotał Strużek i pod powiekami zapiekły go
łzy.
- Jesteś moim syneczkiem - odparła Spelda, mocno tuląc go do siebie. - Nie zbaczaj ze
ścieżki. Leśne trolle wiedzą, co dobre. No, a teraz zmykaj i pozdrów ode mnie kuzyna Łupikora.
Nawet się nie obejrzysz, a znowu będzie jak zawsze, zobaczysz...
Nie mogła dokończyć. Po jej policzkach płynęły łzy jak grocholetki. Strużek odwrócił się
i ruszył tonącą w mroku ścieżką prosto w ciemność.
Jak zawsze! - pomyślał. Jak zawsze! Nie chcę, żeby wszystko było jak zawsze.
Zawsze są mecze grochola, zawsze ścina się drzewa, zawsze stoję z boku i nikt mnie nie
lubi.
Czy u kuzyna Łupikora będzie inaczej?
Nagle porwanie na piracki statek wydało mu się bardziej pociągające. Podniebni piraci
przemierzali niebo nad Kresoborem. Na pewno żaden mieszkaniec lasu nawet nie potrafi sobie
wyobrazić ich przygód.
Spomiędzy drzew dobiegło go rozpaczliwe, bolesne wycie. Na sekundę zapanowała cisza.
Zaraz potem nocne odgłosy odezwały się głośniej niż dotychczas, jakby każde stworzenie
cieszyło się, że nie ono padło ofiarą wygłodniałego drapieżnika.
Strużek zaczął się zabawiać odgadywaniem nazw stworzeń, których głosy dobiegały go z
głębi zdradliwego Kresoboru, z dala od ścieżki. Dzięki temu jakoś uspokajał mocno bijące serce.
W koronach drzew nad jego głową kwiczały pokwaki i kaszlały frompy. Nie były groźne dla
leśnych trolli - a już na pewno nie mogły im odebrać życia. Po prawej stronie słyszał jazgotliwy
zgrzyt sztylota na chwilę przed atakiem. Zaraz potem rozległ się wrzask jego ofiary, drzewnego
szczura lub liściożera.
Mroczna ścieżka zaprowadziła Strużka w gęsty las. Zatrzymał się i spojrzał w srebrne
światło księżyca pełznące ukradkiem po pniach i gałęziach, odbijające się w lśniących jak
lusterka liściach. Po raz pierwszy znalazł się w lesie zupełnie sam, w dodatku po zmroku - i się
nim zachwycił.
Zrobił krok przed siebie, nie odrywając oczu od osrebrzonych liści. Zszedł z mrocznej
ścieżki. Światło księżyca oblało go zimnym blaskiem, nadało jego skórze metaliczny połysk.
- Niewiarygodne! - szepnął i zrobił jeszcze parę kroków. Pod stopami skrzypiał mu śnieg.
Oddech zmieniał się w biały obłok pary. Z gałęzi płaczącego wierzbidębu zwisały sople, kropelki
płynu z rosokapu zamarzły i lśniły jak perły. Zimny wiatr poruszał zwiewnymi liśćmi jakiegoś
wiotkiego drzewka.
- Niesamowite! - dodał Strużek i ruszył dalej. Jeszcze tylko w lewo. I w prawo. I jeszcze
zakręt. I wzgórze. Wszystko było tajemnicze i nowe.
Zatrzymał się przy szpalerze drżących roślin o wysokich, spiczastych liściach i łodygach
usianych grubymi pąkami, które w blasku księżyca lśniły niczym srebro. Nagle wszystkie
zaczęły pękać, jeden po drugim. W chwilę potem cały szpaler pokrył się ogromnymi kwiatami o
płatkach jak tafle lodu. Kwiaty zwróciły się ku księżycowi i zalśniły w jego blasku.
Strużek uśmiechnął się do siebie i zawrócił.
- Jeszcze tylko kawaląteczek dalej... - szepnął.
Obok przeturlał się toczykrzew i zniknął w ciemności. Nocne dzwonki i szklane jagody
dzwoniły na coraz silniejszym wietrze.
Potem rozległ się jeszcze inny dźwięk. Strużek odwrócił się szybko. Mała, zwinna,
kudłata brązowa istota o spiralnym ogonie przemknęła obok, piszcząc ze strachu. Gdzieś daleko
zahukała lasówka.
Serce Strużka załomotało. Rozejrzał się nerwowo. W ciemnościach lśniły oczy. Żółte.
Zielone. Czerwone. Wszystkie patrzyły na niego.
- Och, nie - jęknął. - Co ja narobiłem?
Dobrze wiedział co.”Nie zbaczaj ze ścieżki”, ostrzegała Spelda. A on jej nie posłuchał.
Zafascynowany srebrzystą urodą Kresoboru opuścił bezpieczną drogę.
- Nic nie potrafię zrobić dobrze! Jestem głupi! Głupi! Głupi! - krzyknął, rozpaczliwie
usiłując odnaleźć ścieżkę. - Głu...
Raptem usłyszał coś, od czego głos zamarł mu w gardle, a nogi skamieniały.
Rozpoznał świszczące sapanie gnilnej ropuchy, która cuchnącym oddechem kładła swoje
ofiary na dwadzieścia kroków. Gdy zbliżyła się na dziesięć, jej oddech zabijał. Wystarczyło
jedno paskudne beknięcie, by pozbawić życia wujka Szurbura.
Co robić? Dokąd uciekać? Strużek jeszcze nigdy w życiu nie zszedł z leśnej ścieżki.
Ruszył, zatrzymał się, pobiegł w przeciwną stronę, znowu stanął. Świszczący oddech
gnilnej ropuchy dobiegał jakby ze wszystkich stron naraz. Strużek rzucił się w cień zarośli,
przykucnął za wysokim, kostropatym drzewem.
Gnilna ropucha zbliżyła się. Jej rzężące sapanie rozbrzmiewało głośniej. Strużkowi
zwilgotniały dłonie, w ustach mu wyschło. Pokwaki i frompy zamilkły i w okropnej ciszy serce
Strużka dudniło jak bęben. Gnilna ropucha na pewno to słyszała. Strużek wyjrzał ostrożnie zza
drzewa.
Błąd! - zdążył jeszcze pomyśleć na widok dwojga żółtych ślepi gapiących się na niego z
ciemności. Długi zwinięty język zamigotał w powietrzu, jakby je smakował. Nagle gnilna
ropucha nadęła się jak balon. Za chwilę wyrzuci z siebie strumień śmiercionośnego powietrza!
Strużek zamknął oczy, zatkał nos i zacisnął usta. Usłyszał przenikliwy syk.
Zaraz potem coś spadło na ziemię za jego plecami. Ostrożnie otworzył jedno oko. Na
ściółce leżał fromp. Jego kudłaty chwytny ogon drgał konwulsyjnie. Strużek zamarł w bezruchu i
patrzył, starając się nie oddychać, jak gnilna ropucha lepkim językiem, chwyta bezwładnego
frompa i ucieka z nim w zarośla.
- Mało brakowało - powiedział do siebie Strużek i westchnął z ulgą. Otarł spocone czoło.
- Oj, bardzo mało!
Księżyc stał się biały jak mleko, cienie się pogłębiły. Strużek wlókł się rozpaczliwie
przed siebie. Mrok przylgnął do niego jak mokry koc. Gnilna ropucha poszła w swoją stronę, ale
to było najmniejsze z jego zmartwień. Pozostawało faktem, że zboczył ze ścieżki. I że się zgubił.
Często się potykał, czasami upadał. Włosy miał mokre od potu, choć jednocześnie mróz
przenikał go do szpiku kości. Nie wiedział, dokąd zmierza, nie wiedział, gdzie jest, miał tylko
nadzieję, że nie błąka się w kółko. Był też zmęczony, ale za każdym razem, gdy przystawał,
warkot lub ryk nieznanej bestii podrywał go do dalszego marszu.
Wreszcie nie mógł zrobić ani kroku więcej. Osunął się na kolana i spojrzał w górę.
- O, mąciwodziciel! - zaklął. - Mąciwodziciel! Mąciwodziciel! - krzyknął w mroźne
niebo. - Proszę, proszę, proszę... Chcę znowu znaleźć ścieżkę. Dlaczego z niej zszedłem?
Pomocy! Pomocy! Pomocy...
- Pomocy!
Krzyk rozpaczy dźgnął go jak nożem. Strużek zerwał się na równe nogi i rozejrzał
dokoła.
- Na pomoc!
To nie było echo! Głos dochodził z lewej strony. Strużek bez namysłu ruszył biegiem, by
sprawdzić, czy może pomóc. Zaraz potem znowu się zatrzymał. A jeśli to pułapka?
Przypomniał sobie mrożące krew w żyłach opowieści o leśnych trollach, które dały się
omamić fałszywym wezwaniom dźgacza, potwornego stworzenia o czterdziestu ostrych jak nóż
szponach. Wyglądał jak leżąca na ziemi kłoda - dopóki się na niego nie nastąpiło. Wtedy chwytał
ofiarę i nie puszczał, dopóki jej zwłoki nie zaczęły gnić, gdyż jadał wyłącznie rozkładającą się
padlinę.
- Na litość, niech mi ktoś pomoże, ratunku! - znowu zawołał głos, już słabszy.
Nie mógł go słuchać obojętnie. Wyciągnął nóż - tak na wszelki wypadek - i popędził w
kierunku, z którego dobiegało wołanie. Nie przebiegł nawet dwudziestu kroków, gdy potknął się
o coś wystającego spomiędzy korzeni szemrzącego szczotkokrzewu.
- Auć! - krzyknął ktoś.
Strużek odwrócił się. Potknął się o czyjeś nogi. Ich właściciel usiadł i spiorunował go
wzrokiem.
- Niezdara!
- Przepraszam, ale... - zaczął Strużek.
- I nie gap się na mnie! To niegrzeczne.
- Przepraszam, ale... - znowu powiedział Strużek. Rzeczywiście się gapił. W promieniach
księżycowego światła nieznajomy chłopiec wyglądał okropnie. Miał jaskrawoczerwoną twarz,
szkarłatne włosy sterczące niby płomienie oraz naszyjniki Ze zwierzęcych zębów.
- Jesteś rzeźnikiem, tak? - zapytał Strużek.
Rzeźnicy wyglądali tak, jakby byli skąpani we krwi, a to budziło strach. Powiadano, że
przelewana od pokoleń krew nasączyła ich skórę i włosy. Ale choć do ich zadań należało
zabijanie tilderów, na które polowali, i turogów, które ujeżdżali, rzeźnicy byli spokojnym ludem.
Mimo to Strużek nie potrafił ukryć odrazy. Jeśli nie liczyć podróżników, którzy od czasu
do czasu zapuszczali się w głąb Kresoboru, rzeźnicy najczęściej spotykali się z leśnymi trollami.
Handlowali ze sobą - rzeźbione drewniane przedmioty i wiklinowe kosze w zamian za mięso i
skóry. Jednak leśne trolle, podobnie jak wszyscy inni, pogardzały rzeźnikami. Ich miejsce było,
jak mawiała Spelda, na samym dnie garnka. Nikt nie chciał się zadawać z ludem, który miał krew
nie tylko na rękach, ale i na całym ciele.
- No więc? - spytał Strużek. - Jesteś rzeźnikiem?
- A jeśli nawet, to co? - odparł chłopiec zaczepnie.
- Nic, tylko... - Kiedy ktoś się zgubił w Kresoborze, nie powinien być zbyt wybredny w
wyborze towarzystwa. - Jestem Strużek.
Chłopiec lekko dotknął czoła i skłonił głowę.
- Nazywam się Kostuś - powiedział. - Zaprowadź mnie do mojej wioski. Nie mogę
chodzić, patrz.
Na pięcie miał sześć lub siedem zaognionych fioletowych śladów. Cała stopa spuchła tak,
że była dwa razy większa od drugiej. Na oczach Strużka opuchlizna zaczęła pełznąć w górę nogi.
- Co się dzieje? - zdumiał się Strużek.
- To... to...
Kostuś wpatrywał się w coś za jego plecami. Strużek usłyszał syk; odwrócił się. Tuż nad
ziemią unosiło się najokropniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widział.
Było długie, gruzłowate, o rozjarzonej zielenią oślizłej skórze, lśniącej wilgocią w
mlecznym świetle księżyca. Wzdłuż jego ciała ciągnęły się żółte nabrzmiałe narośle, z których
sączył się przejrzysty płyn. Stwór wił się i wyginał, nie spuszczając ze Strużka wielkich, zimnych
ślepi.
- Co to? - szepnął Strużek.
- Robalot - odszepnął mały rzeźnik. - Nie pozwól mu się dotknąć, choćby nie wiem co.
- Nigdy w życiu - oznajmił Strużek dzielnie i sięgnął po nóż. Nie znalazł go. - Mój nóż!
Mój imienny nóż!
Przypomniał sobie: miał go ze sobą, kiedy potknął się o nogi Kostusia. Pewnie leży
gdzieś na ziemi.
Był tak przerażony, że ani na sekundę nie potrafił oderwać wzroku od robalota.
Stworzenie nadal się wiło; syk dochodził nie z jego paszczy, lecz z rzędu otworów na
jego brzuchu.
Powietrze, które z nich uchodziło, unosiło stwora nad ziemią. Nagle robalot rozdziawił
paszczę.
Strużek wzdrygnął się. W paszczy stwora wiły się macki, każda zakończona przyssawką.
Wystrzeliły na zewnątrz niczym drapieżne robaki.
- Nóż - mruknął do Kostusia. - Znajdź mój nóż. Usłyszał, jak chłopiec rozgarnia suche
liście.
- Staram się... ale... nie mogę... Jest! Mam!
- Szybko - rzucił z rozpaczą. Robalot dygotał, szykując się do ataku. Strużek wyciągnął
rękę do tyłu. - Daj!!!
Poczuł w dłoni znajomą kościaną rękojeść. Chwycił ją mocno i zacisnął zęby.
Robalot kołysał się w powietrzu, cały czas dygocząc. Nagle zaatakował. Z rozdziawioną
szeroko paszczą, z której wystawały macki, rzucił się ku szyi Strużka. Cuchnął zjełczałym
tłuszczem.
Przerażony Strużek odskoczył. Robalot w połowie drogi raptownie zmienił kierunek i
uderzył z innej strony. Strużek zrobił unik. Stwór przefrunął nad jego głową, zatrzymał się z
sykiem, zawrócił i znowu zaatakował.
Tym razem uderzył z przodu - a Strużek tylko na to czekał. Gdy potwór już prawie
dosięgał mackami jego szyi, obrócił się i skoczył do przodu. Zatopił nóż w miękkim brzuchu
robala i rozciął rząd otworów powietrznych.
Efekt był piorunujący. Z głośnym ”fffpffpffpffp” niczym balon, z którego uchodzi
powietrze, stwór zaczął się dziko miotać w powietrzu. Potem eksplodował, a na ziemię sfrunęło
mnóstwo strzępków oślizłej żółtozielonej skóry.
- Hurra! - krzyknął Strużek i machnął pięścią. - Udało mi się!
Sam, całkiem sam załatwiłem robalota!
Z ust buchały mu kłęby pary niczym dym ze smoczej paszczy. Z północy wiał lodowaty
wiatr, lecz Strużek nie czuł zimna. Rozgrzewały go duma i radość.
- Fomofy! - rozległ się głos za jego plecami. Kostuś mówił dziwnie, jakby miał pełną
buzię.
- Wszystko w porządku - zapewnił go Strużek, wstając. - Już... Kostuś! - wrzasnął.
Mały rzeźnik był zmieniony nie do poznania. Zanim Strużek zaczął walczyć z robalotem,
Kostuś miał spuchniętą nogę. Teraz całe jego ciało rozdęło się jak wielki czerwony pomidor.
- Wabieh mie ho homu - wybełkotał ze łzami w oczach.
- Aleja nie wiem, gdzie mieszkasz!
- A hi foiem. Fodnieh mie.
-
Mały rzeźnik był dziwnie lekki. Strużek podniósł go z ziemi i zaczął iść. Zaczęli iść.
- Fleo - odezwał się Kostuś po chwili. - I jehcze has fleo. F prao. Prohto.
Ale ponieważ ciągle puchł, w końcu nie mógł już mówić. Naciskał tylko rękami ramiona
Strużka, wskazując kierunek marszu. Strużek zmierzał w strony, których nie widział nigdy w
życiu.
- Hany! - krzyknął Kostuś. - Ohlauhę!
- Co? - spytał Strużek. Ale zaraz zrozumiał, co się dzieje. Kostuś, bardzo lekki już wtedy,
gdy Strużek podniósł go z ziemi, stał się lżejszy od powietrza. Jego ogromne, wzdęte ciało
prawie oderwało się od ziemi.
Strużek chciał objąć go w pasie - a raczej w miejscu, gdzie Kostuś miał kiedyś pas - ale
okazało się to niemożliwe. Równie dobrze mógłby obejmować wielki bukłak z wodą, z tym że
bukłak z wodą nie usiłuje odlecieć. Gdyby go puścił, Kostuś zniknąłby między chmurami.
Strużek otarł pot z czoła. Wcisnął chłopca między dwie gałęzie, starannie wybierając
takie bez kolców, żeby Kostuś nie pękł. Zdjął z ramienia sznur, który dała mu Spelda, i
przywiązał jeden koniec do nogi Kostusia, drugim obwiązał siebie. Znowu ruszyli.
Nie minęło wiele czasu, a znowu zaczęły się kłopoty. Z każdym krokiem Strużek czuł, że
Kostuś coraz silniej ciągnie go w górę. Chwytał się gałęzi krzaków, ale wszystko na nic.
Mały rzeźnik wzbijał się coraz wyżej.
Raptem nogi Strużka straciły kontakt z ziemią, gałęzie krzaków wyśliznęły się mu z rąk i
obaj poszybowali w górę.
Frunęli coraz wyżej i wyżej w lodowatym nocnym powietrzu, ku niebu. Strużek na
próżno szarpał za zawiązaną w pasie linę. Trzymała mocno. Spojrzał w dół, na szybko odlatującą
ziemię, i w tej samej chwili przyszło mu do głowy coś strasznego.
Kiedy Kostuś nie wróci do domu, rodzice i przyjaciele rozpoczną poszukiwania. Ale on,
Strużek, zrobił coś, co nie przyszłoby do głowy żadnemu leśnemu trollowi: zboczył ze ścieżki.
Nikt nie będzie go szukać.
Rozdział 3
RZEŹNICY
Strużek frunął coraz wyżej ku zimnemu, czarnemu niebu. Z trudem łapał powietrze, bo
sznur wpijał się mu boleśnie w żebra. Raptem w nos połaskotał go dziwny gryzący dym.
Pachniał drewnem, skórą i czymś trudnym do rozpoznania. Kostuś w górze coś mruknął.
- Jesteśmy koło twojej wioski? - domyślił się Strużek. Kostuś mruknął znowu, tym razem
głośniej. Pomiędzy liśćmi zamigotały płomienie i krwawoczerwony dym. Najwyżej dwadzieścia
kroków od nich płonęło ognisko.
- Ratunku! - wrzasnął Strużek co sił w płucach. - Na pomoc!
Niemal natychmiast pod nimi zaroiło się od czerwonych jak krew rzeźników z
pochodniami w rękach.
- W górze! - ryknął Strużek.
Rzeźnicy podnieśli głowy. Jeden wskazał ich palcem. Potem, bez słowa, zaczęli działać.
Spokojnie i metodycznie zdjęli z ramion liny i zawiązali pętle. Wciąż bez pośpiechu, lecz z
wprawą, zarzucali lassa w powietrze.
Strużek jęknął; pętle śmigały pod jego nogami. Wyprężył ręce i nogi, zadarł w górę stopy.
Rzeźnicy ponowili próbę, ale Kostuś ciągnął go wyżej i z każdą sekundą zadanie stawało się
coraz trudniejsze.
- A niech to - mruknął niecierpliwie.
Z góry doszedł go krzyk Kostusia. Jego rozdęte ciało przedarło się przez najwyższe
gałęzie. Zaraz potem i Strużek wychylił głowę ze zbitego gąszczu koron. Zgniecione liście
pachniały mocno i świeżo.
Jak tam jest? - zaciekawił się Strużek. Tam, nad Kresoborem... W królestwie podniebnych
piratów...
Zanim zdołał się przekonać, poczuł, że coś muska jego wzniesioną do góry stopę i zaciska
się wokół kostki. Lasso wreszcie trafiło celu. Poczuł mocne szarpnięcie, po nim drugie i trzecie.
Liście znowu przejechały mu po twarzy, tym razem ich ziemisty zapach był jeszcze mocniejszy.
Znowu zobaczył ziemię, a także własną nogę ze sznurem zaciśniętym wokół kostki.
Drugi koniec liny trzymało co najmniej dwudziestu rzeźników. Powoli ściągali ich w dół.
Gdy dotknął stopami ziemi, rzeźnicy natychmiast zajęli się Kostusiem. W zupełnym
milczeniu obwiązali linami jego ręce i nogi i pociągnęli. Potem jeden wyjął nóż i przeciął linę,
która nadal ściskała pierś Strużka. Był wolny! Zgiął się wpół i zaczerpnął wielki haust powietrza.
- Dziękuję - wychrypiał. - Długo bym już nie wytrzymał. Jestem...
Podniósł głowę. Wszyscy rzeźnicy byli już daleko, ciągnąc nad sobą ogromne ciało
Kostusia. Zostawili go. Co więcej, zaczął padać śnieg.
- Wielkie dzięki - parsknął Strużek.
- Oni się tylko martwią - usłyszał głos za plecami. Odwrócił się. Zobaczył dziewczynkę z
migoczącą pochodnią.
Dotknęła z uśmiechem czoła. Strużek odwzajemnił uśmiech.
- Jestem Chrząstusia - powiedziała. - Kostuś to mój brat. Szukamy go od trzech nocy.
- Wyzdrowieje?
- Jeśli zdołają mu podać odtrutkę, zanim pęknie.
- Pęknie?! - krzyknął Strużek. Wolał sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby naprawdę
wzbili się pod niebo.
Chrząstusia pokiwała głową.
- Jad zmienia się w gorące powietrze. A ciało nie może się rozciągać w nieskończoność -
dodała ponuro. Z daleka rozbrzmiał dźwięk gongu. - Chodź. Pewnie jesteś głodny. Zaraz będzie
obiad.
- Obiad? Przecież jest środek nocy.
- Oczywiście - zdziwiła się Chrząstusia. - A ty może jesz obiad w środku dnia? - spytała
ze śmiechem.
- No... tak. Pokręciła głową.
- Jesteś dziwny!
- Nie - roześmiał się, idąc za nią przez las. - Jestem Strużek!
- Przed nimi pojawiła się wioska. Strużek zatrzymał się i szeroko otworzył oczy.
Wszystko tutaj wyglądało zupełnie inaczej niż w jego rodzinnych stronach. Rzeźnicy mieszkali w
szałasach, nie w chatach z drewna. Trolle budowały swoje chaty z dryfodrzewu, by były lekkie, a
rzeźnicy z drzewa ołowiowego, by trzymały się mocno ziemi. W ich szałasach nie było drzwi,
jedynie zasłony ze skór turoga, chroniące przed wiatrem, nie sąsiadami.
Chrząstusia zaprowadziła Strużka do ogniska, które zauważył z góry. Było wielkie,
płonęło pośrodku wioski na okrągłym postumencie z kamienia. Rozejrzał się ze zdumieniem.
Choć poza granicami wioski śnieg padał już gęsto, między domy nie opadł ani jeden
płatek.
Ognisko otaczało je kopułą ciepła, w której śnieg się topił.
Wokół ogniska stały cztery długie stoły nakryte do obiadu.
- Siadaj, gdzie chcesz - powiedziała Chrząstusia i usadowiła się wygodnie. - O czym
myślisz?
Strużek westchnął.
- Tam, skąd pochodzę, palimy lotne drewno - dryfodrzew, drzewo kołysankowe. Jest
dobre, ale trzeba nim palić w piecu, żeby nie uleciało. Jeszcze nigdy nie widziałem ogniska.
Chrząstusia przyjrzała mu się z niepokojem.
- Wolałbyś wejść do domu?
- Nie! Nie o to mi chodzi. Tu jest bardzo miło. W domu... no, w każdym razie tam, gdzie
się wychowałem, kiedy jest zimno, wszyscy zamykają się w chatach. Przy brzydkiej pogodzie
jest się bardzo samotnym.
Nie dodał, że w domu czuł się samotny, nawet gdy świeciło piękne słońce.
Wszystkie ławy zapełniły się, a na drugim końcu stołu zaczęto podawać pierwsze danie.
Strużek zdał sobie sprawę, jaki jest głodny, dopiero gdy w nos połaskotała go smakowita woń.
- Znam ten zapach - powiedział. - Co to?
- Chyba zupa z turogowej kiełbasy - odparła Chrząstusia.
Uśmiechnął się do siebie. No jasne! Zupa z turogowej kiełbasy była uważana za taki
rarytas, że dorosłe leśne trolle jadały ją w Wielką Noc. Co roku zastanawiał się, jak smakuje.
Teraz się dowie.
- Przesuń łokieć, kochanie - odezwał się ktoś z tyłu. Strużek obejrzał się. Za nim stała
stara kobieta z chochlą w jednej ręce i pękatym saganem w drugiej. Spojrzała na niego, cofnęła
się gwałtownie, a z jej twarzy zniknął uśmiech.
- Duch! - krzyknęła.
- Nie, Ba-Tatum - odezwała się Chrząstusia. - To Strużek. Jest z daleka. Uratował
Kostusiowi życie.
Staruszka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- To ty przyprowadziłeś do nas Kostusia?
Strużek skinął głową. Staruszka dotknęła czoła i złożyła mu ukłon.
- Witaj - rzekła. Uniosła obie ręce i głośno uderzyła chochlą w sagan. - Uciszcie się! -
krzyknęła. Wspięła się na ławę i spojrzała na zwrócone ku niej, zaciekawione twarze. - Jest
między nami młody śmiałek imieniem Strużek. To on uratował naszego Kostusia i przyprowadził
go do nas. Unieście kielichy i powitajcie go, jak należy.
Wszyscy rzeźnicy - młodzi i starzy - wstali, dotknęli czół, unieśli kielichy i zakrzyknęli:
- Witamy cię, Strużku!
- Strużek spuścił oczy.
- To nic takiego - wymamrotał.
- A teraz - oznajmiła Ba-Tatum, schodząc z ławy - ośmielę się zauważyć, że na pewno
jesteś głodny. Smacznego, kochanie - powiedziała i nalała mu zupy do miski. - Zobaczymy, czy
teraz twoje policzki nabiorą kolorów.
Zupa z turogowej kiełbasy smakowała równie wybornie, jak pachniała. Była gęsta i
pikantna, gdyż kiełbaski gotowano do miękkości z trawką pomarańczową i kąskojadem. A na
zupie się nie skończyło. Zaraz potem podano soczyste steki z turoga w panierce z mąki węźlaka,
smażone w tilderzym smalcu, a po nich ziemne jabłka i aromatyczną niebieską sałatę. Później
pojawiły się miodowe biszkopciki, galaretka z jagodolin oraz małe wafelki w syropie. Strużek
jeszcze nigdy nie zjadł - i nie wypił - tak wiele naraz. Na środku każdego z czterech stołów stał
wielki dzban jabłecznika z leśnych jabłek, a wszyscy pilnowali, żeby kielich Strużka nigdy nie
był pusty.
Z czasem biesiadnicy zaczęli dokazywać. Zapomnieli o gościu. Wokół słychać było żarty
i śmiechy, opowieści i znienacka rozbrzmiewające piosenki. A gdy w końcu pojawił się sam
Kostuś, cały i zdrowy, wszyscy jakby postradali zmysły! Zaczęli wiwatować, klaskać, wznosić
gromkie okrzyki i gwizdać. Trzej rzeźnicy podbiegli, posadzili go sobie na ramionach i zaczęli
obnosić wkoło, a reszta biesiadników stukała kubkami w stół i pięknymi, głębokimi głosami
śpiewała prostą piosenkę:
Witaj nam, o zaginiony Witaj nam, o wytęskniony, Witaj, z boru przywrócony, Przed
nieszczęściem uchroniony.
Powtarzali tę przyśpiewkę ciągle, nie wszyscy razem, lecz każdy po kolei. W powietrzu
rozbrzmiewały przepiękne współbrzmienia. Strużek nie mógł się powstrzymać, musiał się
przyłączyć! Także zaczął stukać w stół kielichem. Wkrótce i na niego przyszła kolej, by
zaśpiewać.
Po trzecim okrążeniu trzej rzeźnicy podeszli do Strużka. Zatrzymali się tuż za nim,
postawili Kostusia na ziemi. Strużek wstał i obejrzał się na chłopca. Zapadła zupełna cisza.
Potem, bez słowa, Kostuś dotknął czoła, z poważną miną zrobił krok naprzód i dotknął
czoła Strużka.
Uśmiechnął się.
- Teraz jesteśmy braćmi. Braćmi! Gdyby to było możliwe.
- Dziękuję, Kostusiu, ale... Aaaaa! - Strużek wrzasnął nagle, gdyż rzeźnicy
niespodziewanie posadzili go sobie na ramionach.
Chwiejąc się niebezpiecznie na boki, zaczął się nieśmiało uśmiechać. Rzeźnicy nosili go
wokół stołu, raz, drugi, trzeci. Jego uśmiech zmienił się w chichot, a potem radosny śmiech.
Spojrzał oszołomiony na czerwone, uszczęśliwione twarze, które wpatrywały się w niego z
promiennymi uśmiechami, i zrozumiał, że nigdy w życiu nie czuł się tak lubiany jak tu, w tej
bańce ciepła i życzliwości, będącej domem rzeźników. Byłoby miło, pomyślał, gdybym mógł tu
zostać.
W tej samej chwili gong odezwał się po raz drugi. Trzej rzeźnicy zatrzymali się
gwałtownie, a Strużek znowu poczuł pod stopami twardą ziemię.
- Koniec obiadu - wyjaśniła Chrząstusia, gdyż rzeźnicy zerwali się z ław i, nadal śmiejąc
się i żartując, wrócili do pracy. - Chciałbyś się rozejrzeć po wiosce?
Strużek stłumił ziewnięcie i uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- O tej porze zwykle już jestem w łóżku.
- Przecież jest środek nocy! - zdziwił się Kostuś. - Chyba ci się nie chce spać?
Strużek uśmiechnął się.
- Przez cały dzień byłem na nogach.
- Jeśli Strużek chce spać... - zwróciła się Chrząstusia do brata.
- Nie, nie - przerwał jej Strużek zdecydowanie. - Bardzo chciałbym obejrzeć waszą
wioskę.
Najpierw zaprowadzili go na wybieg dla turogów. Kudłate stworzenia, o krętych rogach i
smutnych oczach, żuły leniwie. Strużek wspiął się na płot i pogłaskał jednego.
Zdenerwowany turog odtrą-cił jego rękę silnym miotnięciem rogatego łba. Mały troll
cofnął się przestraszony.
- Wyglądają łagodnie - odezwała się Chrząstusia - ale są nieprzewidywalne. Nie możesz
się do nich odwrócić plecami ani na chwilę. Mają ostre rogi!
- I są ciężkie - dodał Kostuś.
- Dlatego wszyscy musimy nosić mocne buty.
- Mamy takie przysłowie: uśmiech turoga jest jak wiatr, nie wiadomo, kiedy się zmieni -
wyjaśniła Chrząstusia.
- Za to są bardzo smaczne!
W wędzarni Strużek ujrzał szeregi wiszących na hakach zarżniętych tilderów. Z
wielkiego pieca, w którym palono drewnem czerwonego dębu, buchał purpurowy dym, dzięki
któremu tilderze szynki zyskiwały wyjątkowy smak. A więc to dym, nie krew, zabarwiał skórę
rzeźników na czerwono!
Nie marnowano żadnej części tildera. Kości suszono i wykorzystywano na opał, z
tłuszczu robiono olej do gotowania, do lamp i na świece, a także do oliwienia bloczków przy
linach, z szorstkiej sierści skręcano liny, z rogów wytwarzano najróżniejsze różności - od
sztućców po uchwyty do szafek. Jednak najcenniejsza była skóra.
- Tutaj zmiękczamy skóry - wyjaśnił Kostuś. Mężczyźni i kobiety o czerwonych twarzach
tłukli wielkimi okrągłymi kamieniami w tilderze skóry.
- Już słyszałem ten dźwięk - powiedział Strużek. - Kiedy wiał północno-zachodni wiatr.
- Dzięki temu skóra staje się miękka - oznajmiła Chrząstusia.
- Można jej nadawać różne kształty.
- A to - odezwał się Kostuś, idąc dalej - są farbiarskie kadzie. Stosujemy tylko najlepszą
korę drzewa ołowiowego - dodał z dumą.
Strużek pociągnął nosem. Ten zapach poczuł, kiedy przelatywał nad wioską.
- Dlatego nasze skóry są tak sławne - powiedziała Chrząstusia.
- Najlepsze w Kresoborze - pochwalił się Kostuś. - Nawet podniebni piraci je kupują.
Strużek odwrócił się szybko.
- Handlujecie z podniebnymi piratami?
- To nasi najlepsi klienci. Nie zjawiają się często, ale kiedy już są, zabierają wszystko, co
mamy.
Strużek kiwał głową, ale myślami był daleko. Jeszcze raz zobaczył, jak stoi na dziobie
pirackiego statku, z rozwianymi włosami i księżycem nad głową, i żegluje po niebie.
- Kiedy wrócą? - spytał.
- Byli niedawno. Minie trochę czasu, zanim się znowu pojawią.
Strużek westchnął. Nagle poczuł ogromne zmęczenie. Chrząstusia zauważyła, że oczy
same mu się zamykają, i wzięła go pod ramię.
- Chodź. Musisz odpocząć. Ba-Tatum powie, gdzie będziesz spać.
Tym razem się nie sprzeciwiał. Ledwie trzymając się na nogach, poszedł za Chrząstusią i
jej bratem do szałasu. W środku ujrzał kobietę, która mieszała w misce coś czerwonego.
- Strużek! - zawołała na jego widok i wytarła ręce w fartuch. - Czekałam na ciebie.
Mocno go uścisnęła. Czubkiem głowy sięgała mu do brody.
- Dziękuję ci, Jasny Chłopcze - załkała. - Bardzo dziękuję. - Wytarła oczy fartuchem. -
Nie zwracaj na mnie uwagi, jestem tylko głupią starą kobietą...
- Ba-Tatum - odezwała się Chrząstusia. - Strużek musi się wyspać.
- Już przygotowałam mu posłanie w hamaku. Ale przedtem mam jeszcze parę ważnych
spraw.
Zaczęła gorączkowo wyrzucać ubrania z komody. Wkrótce zasłały całą podłogę.
- Ach, tego właśnie szukałam! - zawołała w końcu i podała mu dużą futrzaną kamizelkę. -
Przymierz.
Strużek zarzucił kamizelę na swoją skórzaną kurtkę. Pasowała doskonale.
- Bardzo ciepła - zauważył.
- To futro turoga - wyjaśniła i zawiązała mu troczki z przodu. - Nasza specjalność. Nie na
sprzedaż. Przyjmij ten podarek jako wyraz mojej wdzięczności za to, że oddałeś mi Kostusia
całego i zdrowego.
Wzruszenie odebrało Strużkowi głos.
- Dziękuję... Nie wiem...
- Pogłaskaj - odezwał się Kostuś.
- Co?
- Pogłaskaj kamizelkę - powtórzył Kostuś i zachichotał.
Strużek przesunął dłonią po wełnistym futrze. Było miękkie i gęste.
- Bardzo miłe.
- A teraz pod włos!
Strużek posłuchał. Tym razem futro zjeżyło się i zesztywniało.
- Auć! - krzyknął, a Kostuś i Chrząstusia wybuchnęli śmiechem. Nawet Ba-Tatum się
uśmiechała. - Jak igły - mruknął i zaczął ssać pokłute palce.
- Żywy czy martwy, turog nie lubi być głaskany pod włos - zażartowała Ba-Tatum. -
Cieszę się, że podoba ci się mój prezent. Niech ci dobrze służy.
- To bardzo miłe... - zaczął Strużek, ale Ba-Tatum jeszcze nie skończyła.
- A to będzie cię bronić przed niewidzialnym niebezpieczeństwem - oznajmiła i zawiązała
mu na szyi skórzany amulet.
Uśmiechnął się pod nosem. Jak widać, wszystkie matki są przesądne.
- Nie śmiej się - powiedziała ostro Ba-Tatum. - Po twoich oczach widać, że czeka cię
daleka droga. Grozi ci wiele niebezpieczeństw. A choć na każdą truciznę jest odtrutka - tu
uśmiechnęła się do Kostusia - kiedy wpadniesz w łapy mąciwodziciela, już mu nie uciekniesz.
- Mąciwodziciel? Coś o nim słyszałem.
- Najbardziej niegodziwy ze wszystkich stworów - szepnęła Ba-Tatum z trwogą. - Czyha
w ciemnościach. Poluje na nas, rzeźników.
Strużek nerwowo skubnął zębami rożek chustki. Leśne trolle też bały się mąciwodziciela.
Podobno ta straszna bestia zwodziła trolle ze ścieżki i prowadziła je na pewną śmierć. Ale to
przecież tylko bajka! Nie potrafił jednak opanować drżenia.
- Mąciwodziciel pożera swoją ofiarę, gdy jej serce jeszcze bije - szeptała Ba-Tatum
zamierającym głosem. - Tak!!! - krzyknęła i klasnęła w dłonie.
Strużek, Chrząstusia i Kostuś podskoczyli.
- Ma! - krzyknęła Chrząstusia z pretensją.
- No co? - spytała Ba-Tatum surowo. - Wy, młodzi, zawsze kpicie i stroicie sobie żarty.
- Ja nie chciałem... - zaczął Strużek, ale Ba-Tatum uciszyła go machnięciem
krwawoczerwonej ręki.
- Nigdy nie lekceważ Kresoboru - ostrzegła. - Nie przeżyjesz w nim nawet pięciu minut,
jeśli nie potraktujesz go z całą powagą. - Potem pochyliła się ku Strużkowi i ciepło go uścisnęła.
- A teraz idź spać.
Tego nie było mu trzeba powtarzać dwa razy. Poszedł za Kostusiem i Chrząstusią przez
plac na miejsce wspólnego odpoczynku. Rozpięte na różnych wysokościach pomiędzy pniami
trzech uschniętych drzew wielkie hamaki kołysały się łagodnie. Był już tak zmęczony, że z
trudem unosił ciężkie jak ołowiowe drewno powieki. Wspiął się za Kostusiem po drabinie
przywiązanej do jednego z drzew.
- To nasz - powiedział mały rzeźnik, gdy dotarli do najwyżej położonego hamaka. - A to
twoje posłanie.
Strużek pokiwał głową.
- Wielkie dzięki.
Kołdra, którą przygotowała dla niego Ba-Tatum, znajdowała się tuż przy krańcu hamaka.
Strużek popełzł tam na czworakach i otulił się nią szczelnie. Nie minęła sekunda, a już spał jak
kamień.
Nie obudziło go wschodzące słońce ani szuranie ciągniętego po ziemi głazu, aż ognisko
znalazło się dokładnie pod hamakami. A kiedy Kostuś, Chrząstusią i reszta rodziny udali się na
spoczynek, Strużek nawet nie poczuł, że umościli się wokół niego w przestronnym hamaku.
Śnił mu się czerwony sen. Tańczył z czerwonymi ludźmi w wielkiej czerwonej sali.
Jedzenie było czerwone, picie też - nawet słońce, którego promienie wpadały przez
dalekie okna, było czerwone. To był miły sen. Ciepły. Przynajmniej dopóki nie rozległ się szept.
- Bardzo miło, bardzo przytulnie - zasyczał. - Ale ty tu nie Pasujesz, prawda?
Strużek rozejrzał się po swoim śnie. Za kolumną czaiła się jakaś chuda, okryta płaszczem
postać. Wyłoniła się z ukrycia i przesunęła długim, ostrym paznokciem po czerwonej
powierzchni kolumny. Strużek zrobił niepewnie krok w jej stronę. Rysa na drewnie krwawiła jak
otwarta rana. Nagle szept rozległ się dokładnie w jego uchu.
- Nadal tu jestem. Zawsze tu byłem.
Strużek odwrócił się. Obok niego nie było nikogo.
- Ty mały głupcze - zasyczał znowu głos. - Jeśli chcesz poznać swoje przeznaczenie,
musisz iść za mną.
Z przerażeniem ujrzał, że z fałdów płaszcza wyłania się koścista dłoń o żółtych szponach.
Sięgnęła ku kapturowi. Nieznajomy zamierzał odsłonić twarz. Strużek chciał się odwrócić, ale
nie mógł nawet drgnąć.
Stwór wybuchnął ohydnym rechotem i opuścił rękę.
- Wkrótce mnie poznasz - zasyczał i pochylił się, jakby chciał zdradzić jakiś sekret.
Serce mu zabiło mocno. Poczuł na uchu ciepły oddech stwora i bijący spod płaszcza odór
siarki i pleśni.
- Obudź się! - rozległo się w głowie Strużka. Krzyknął ze strachu i otworzył oczy.
Było już jasno, a on znajdował się wysoko, w czymś miękkim. Obok cicho pochrapywały
jakieś czerwonoskore stworzenia. Spojrzał na spokojną, uśpioną twarz Kostusia i wszystko mu
się przypomniało.
- Pobudka, pobudka! - usłyszał z dołu.
Ukląkł i wyjrzał. Na ziemi stał jakiś rzeźnik - jedyny, który nie spał. Pilnował ognia.
- To ty wołałeś? - spytał Strużek. Rzeźnik lekko dotknął czoła i skinął głową.
- Ba-Tatum kazała mi cię obudzić za dnia, paniczu! Jesteś dziennym stworzeniem.
Strużek spojrzał w niebo. Słońce stało niemal w zenicie. Podczołgał się do końca hamaka,
uważając, żeby nikogo nie obudzić, i zszedł po drabinie.
- Otóż to, paniczu - odezwał się rzeźnik, pomagając mu zejść z ostatniego szczebla. -
Czeka cię długa podróż.
Strużek zmarszczył brwi.
- Nie mogę zostać? Bardzo mi się tu podoba, a kuzyn Łupikor nie będzie za mną tęsknił...
- Zostać? - powtórzył kpiąco rzeźnik. - Zostać? Przecież ty tu wcale nie pasujesz! Ba-
Tatum powiedziała dziś rano, że jesteś paskudną pokraką, która wcale nie zna się na
garbarstwie...
- Ba-Tatum tak powiedziała? - przełknął kulę, która stanęła mu w gardle. - Ale przecież
dała mi tę kamizelkę...
Lekko dotknął futra. Zjeżyło się i ukłuło go w palec.
- Au!
- A, to - prychnął rzeźnik. - Stara kamizelka. Nikt poza tobą by jej nie przyjął. -
Roześmiał się złośliwie. - Nie, wracaj do swoich. Twoja ścieżka jest tam.
Wskazał las. W tej samej chwili z drzew poderwało się z trzepotem stadko szarych
ptaków.
- Dobrze - szepnął. Oczy go piekły, ale postanowił, że nie będzie płakać. Nie przy tym
małym człowieczku o czerwonej twarzy i płomienistych włosach.
- Tylko uważaj na mąciwodzicieła! - zawołał za nim kpiąco rzeźnik, gdy Strużek był już
na skraju lasu.
- Dobrze, będę uważał - mruknął. - I na zarozumiałych rzeźników, którzy traktują cię jak
bohatera, a zaraz potem gorzej od kornika!
Odwrócił się, ale rzeźnik już zniknął. Strużek znowu został sam.
Rozdział 4
SZKIELETRESSA
Gdy gąszcz, zielony, cienisty i groźny, znowu otoczył go ze wszystkich stron, Strużek
nerwowo zaczął dotykać talizmanów i amuletów na swojej piersi. Jeśli w sercu Kresoboru kryje
się jakaś zła moc, czy te kawałki drewna i skóry naprawdę zdołają ją odstraszyć?
- Mam nadzieję, że nigdy się o tym nie przekonam - szepnął.
Wciąż szedł przed siebie. Nie znał już drzew, które mijał. Niektóre miały szpilki, inne
pnącza, a jeszcze inne oczy. Wszystkie wyglądały groźnie. Czasami rosły tak gęsto, że musiał się
przeciskać między ich kostropatymi pniami.
Myślał z niechęcią o swoim wzroście. W przeciwieństwie do leśnych trolli i rzeźników,
które były niskie, albo silnego banderzwierza, nie był stworzony do życia w Kresoborze.
A jednak dopiero gdy drzewa raptem się rozstąpiły, Strużek przestraszył się naprawdę.
Nigdzie nie widział obiecanej ścieżki. Obejrzał się przez ramię, sprawdzając, czy z tyłu
nie czai się jakieś stworzenie o złych zamiarach, i jak najszybciej przebiegł przez polankę
nakrapianą plamami słonecznego blasku. Oprócz małego kudłatego stworzenia o uszach
pokrytych łuską, które syknęło i splunęło na niego, żaden mieszkaniec Kresoboru nie zwracał
uwagi na chudego wyrostka, który wtargnął na ich teren.
- Muszę tylko iść dalej i na pewno odnajdę ścieżkę - powiedział Strużek do siebie. - Na
pewno!
Usłyszał, jak cicho i niepewnie brzmi jego głos, i zrobiło mu się ciężko na sercu.
Za jego plecami rozległ się cienki pisk. Po chwili odpowiedział mu drugi, tym razem
dobiegający z lewej strony, a potem trzeci, z prawej.
Nie wiem, co to jest, pomyślał Strużek, ale już mi się nie podoba.
Szedł prosto przed siebie, ale coraz szybciej. Na czole miał krople potu. Zagryzł wargę i
zaczął biec.
- Idźcie sobie - szepnął. - Zostawcie mnie w spokoju.
Piski rozbrzmiały jeszcze głośniej i bliżej. Strużek przyspieszył, wtuliwszy głowę w
ramiona. Rzucił się w zbity gąszcz. Jakieś pędy smagnęły go po nogach, kolce drapały po twarzy
i rękach. Gałęzie kładły się mu pod nogi, jakby chciały je podciąć. A las z każdą chwilą stawał
się coraz bardziej gęsty i przerażająco ciemny.
Nagle ujrzał turkusowe światło, które lśniło przed nim niczym klejnot. Przez chwilę
zastanawiał się, czy ten niezwykły kolor może oznaczać niebezpieczeństwo, ale tylko przez
chwilę. Do jego uszu dobiegła hipnotyczna melodia.
Światło przebijało się przez liście nad jego głową i padało na ściółkę. Spojrzał na swoje
stopy: były turkusowozielone. Muzyka - wir głosów i instrumentów - brzmiała głośniej.
Stanął. Co miał zrobić? Za bardzo się bał, żeby podejść bliżej. Ale cofnąć się nie mógł.
Po prostu musiał iść przed siebie.
Skubnął zębami brzeg chustki i zrobił krok naprzód. Potem drugi. I trzeci... Olśniło go
turkusowe światło, tak mocne, że musiał osło-nić oczy. Uszy wypełniła mu muzyka, głośna i
smutna. Powoli opuścił ręce i rozejrzał się.
Stał na polanie. Choć turkusowe światło było jasne, nie raziło. Wszędzie zalegała jakby
mgła. Wszystko było niewyraźne. Przed jego oczami przemykały widmowe kształty, mijały się i
znikały. Muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej. Nagle z mgły wyłoniła się jakaś postać i stanęła
przed nim.
Była to kobieta, niska i przysadzista, o włosach ozdobionych paciorkami. Nie widział jej
twarzy.
- Kim jesteś? - spytał.
Ale zaraz potem muzyka nagle stała się głośniejsza, a on zrozumiał, że zna odpowiedź na
swoje pytanie. Znał te krótkie pękate nogi, te mocne ramiona, a także ten krągły nochal, który
zobaczył w całej krasie, gdy kobieta odwróciła głowę profilem. Miała na sobie dziwne ubranie,
lecz reszta nie pozostawiała wątpliwości.
- Mamusiółka - powiedział Strużek miękko.
Ale Spelda odwróciła się i ruszyła w turkusową mgłę. Dziwne niebieskie futro ciągnęło
się za nią po ziemi.
- Nie odchodź! - krzyknął. - Mamo!
Muzyka ogłuszała, śpiewające głosy zaczęły fałszować.
- Wróć! - załkał Strużek i rzucił się biegiem za Spledą. - Nie zostawiaj mnie!
Biegł i biegł we mgle, od której kręciło mu się w głowie. Czasami wpadał na niewidoczne
gałęzie i pnie, czasem przewracał się na ziemię jak długi. Za każdym razem wstawał, otrzepywał
się i znowu pędził przed siebie.
Spelda zaczęła go szukać, tyle zrozumiał. Z pewnością poczuła, że mam kłopoty, że
zboczyłem ze ścieżki, pomyślał. Przyszła zabrać mnie do domu. Nie mogę jej teraz stracić z
oczu!
I znowu ją zobaczył. Stała w pewnym oddaleniu, odwrócona plecami. Muzyka znowu
stała się łagodna i cicha, głosy śpiewały jakby kołysankę. Strużek zbliżył się do oddalonej
postaci, dygocząc z niecierpliwości. Podbiegł, wołając jej imię. Ale Spelda stała nieruchomo.
- Mamo! - krzyknął. - To ja!
Kiwnęła głową i odwróciła się z wolna. Strużek dygotał od stóp do głów. Dlaczego
zachowywała się tak dziwnie?
Muzyka przycichła. Spelda stała przed Strużkiem, spuściwszy głowę, z futrzanym
kapturem nasuniętym na czoło. Powoli otworzyła ramiona, by chwycić go w ciepłe objęcia.
Strużek zrobił krok w jej stronę.
W tej samej chwili Spelda krzyknęła straszliwie i zatoczyła się do tyłu, dziko bijąc się po
głowie. Muzyka stała się głośniejsza. Jej rytm, natarczywy i miarowy, przypominał bicie serca.
Spelda krzyknęła znowu tak dziko, że chłód zmroził Strużka aż do szpiku kości, i gorączkowo
zaczęła machać rękami wokół siebie.
- Mamusiółko! - zawołał. - Co się dzieje?
Z rany na jej głowie pociekł strumyczek krwi. Na jej ramieniu pojawiło się następne
cięcie, i jeszcze jedno na plecach... Niebieskie futro stało się fioletowe od krwi. A Spelda przez
cały czas miotała się, krzyczała i walczyła z niewidzialnym napastnikiem.
Stał jak skamieniały z przerażenia. Pomógłby jej, gdyby potrafił, ale nie mógł zrobić nic,
zupełnie nic. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezradny.
Nagle Spelda chwyciła się za szyję. Krew trysnęła spomiędzy jej palców. Zakwiliła cicho,
osunęła się na ziemię i legła w okropnych drgawkach.
Znieruchomiała.
- Nieeee! - załkał Strużek. Upadł na kolana, chwycił nieruchome ciało za ramiona i
potrząsnął nim. Leżało bez życia. - Nie żyje! Przeze mnie! Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Po twarzy popłynęły mu palące łzy, zaczęły kapać na splamione krwią futro matki.
- Otóż to - rozległ się jakiś głos nad jego głową. - Wyrzuć to z siebie. Zmyj wszystkie
kłamstwa.
Strużek podniósł głowę.
- Kto tam? - spytał, ocierając oczy. Nie widział nikogo. Łzy ciągle płynęły mu z oczu.
- To ja i jestem tutaj - powiedział głos.
Strużek wpatrywał się w miejsce, z którego dochodził głos, ale nadal niczego nie widział.
Zerwał się na równe nogi.
- Pokaż się! - krzyknął i wyszarpnął nóż zza pasa. - Spróbuj się ze mną! - Dźgnął
powietrze. - Wyłaź, ty tchórzu!
Ale wszystko na nic. Niewidzialny zabójca nie chciał się ukazać. Zemsta musiała
zaczekać. Po policzkach Strużka popłynęły strumienie łez smutku i bezsilnej wściekłości. Nie
potrafił ich powstrzymać.
Wreszcie zaczęło się dziać coś dziwnego. W pierwszej chwili sądził, że to wybryk jego
wyobraźni, ale nie! Wokół niego wszystko zaczęło się powoli zmieniać. Mgła rzedła, turkusowe
światło przygasło, nawet muzyka ucichła. Okazało się, że nadal jest w lesie. Co gorsza zobaczył,
z kim rozmawia.
- To ty! - jęknął ze zdumieniem. Znał tę dziwną istotę z opowieści Czupryniana. Była to
ptasiennica, jedno z wielu stworzeń, które uważały się za jedną osobę. Gardło ścisnęło się mu z
rozpaczy. - Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego zabiłaś Speldę? To moja matka!
Wielka ptasiennica przechyliła głowę na bok. Promień słońca zalśnił na jej ogromnym
zakrzywionym dziobie, fioletowe oko obróciło się w stronę chłopca.
- Nie, to nie ona, Strużku - powiedziała.
- Ale ja ją widziałem. Słyszałem jej głos. Powiedziała, że jest moją matką. Dlaczego...
- Przyjrzyj się jej.
- Ale...
- Przyjrzyj się jej palcom. Jej stopom. Odsłoń jej twarz - nalegała ptasiennica. - Wtedy mi
powiesz, czy to twoja matka.
Strużek wrócił do ciała i przykucnął przy nim. Już teraz wyglądało inaczej. Futro nie
przypominało ubrania, lecz prawdziwą sierść.
Przesunął spojrzeniem po wyciągniętej ręce i zdał sobie sprawę, że żaden rękaw nie
mógłby być tak ciasno dopasowany. Obszedł ciało i raptem zobaczył dłoń: trzy pokryte łuskami
palce zakończone pomarańczowymi szponami. Stopy wyglądały podobnie. Jęknął cicho i
obejrzał się na ptasiennicę.
- Ale...
- Twarz - przerwała mu ptasiennica. - Spójrz na jej twarz i zobacz, przed czym cię
uratowałam.
Drżącymi palcami odsunął zmięte futro i zachłysnął się ze zgrozy. Nie spodziewał się
zobaczyć czegoś takiego.
Łuskowata skóra ciasno opinała czaszkę; wybałuszone żółte oczy gapiły się na niego
ślepo, paszcza z rzędami zakrzywionych zębów rozdziawiła się z wściekłości i bólu.
- Co to? - spytał cicho. - Mąciwodziciel?
- O nie, to nie on - odparła ptasiennica. - Niektórzy nazywają to coś szkieletressą.
Poluje na tych, którzy dali się omamić drzewom kołysankowym.
Strużek rozejrzał się. Znajdował się w kołysankowym gaju; drzewa mruczały cicho w
promieniach słońca. Dotknął chustki na szyi.
- Kiedy znajdziesz się w kołysankowym gaju - ciągnęła ptasiennica - widzisz tylko to, co
drzewa chcą ci pokazać, tak długo, aż będzie za późno. Masz szczęście, że się akurat wyklułam.
Nad jego głową ogromny kokon kołysał się jak pusta skarpeta.
- Wyklułaś się z tego?
- Oczywiście. A czego się spodziewałeś? Ach, mój mały, musisz się jeszcze wiele
nauczyć. Czuprynian miał rację.
- Znasz Czupryniana? - zdumiał się Strużek. - Nic nie rozumiem.
Ptasiennica gwizdnęła niecierpliwie.
- Czuprynian sypia w naszych kokonach i zna nasze sny - wyjaśniła. - Tak, znam
Czupryniana, podobnie jak inne ptasiennice. Mamy takie same sny.
- Szkoda, że go tu nie ma - powiedział Strużek markotnie. - On by na pewno wiedział, co
powinienem zrobić. - Od śpiewu drzew rozbolała go głowa. - Jestem do niczego. Żałosna
imitacja leśnego trolla. Zboczyłem ze ścieżki. Zgubiłem się na zawsze, i to tylko moja wina.
Szkoda, że ta... ta szkieletressa nie rozerwała mnie na strzępy. Przynajmniej miałbym
spokój!
- No, no - odezwała się łagodnie ptasiennica i zeskoczyła na ziemię obok niego. - Wiesz,
co by na to powiedział Czuprynian, prawda?
- Nic już nie wiem! - załkał. - Do niczego się nie nadaję!
- Czuprynian powiedziałby tak: jeśli zboczysz z ubitej ścieżki, wydepcz nową, którą będą
mogli chodzić inni. Twoje przeznaczenie znajduje się za Kresoborem.
- Za Kresoborem? - Strużek spojrzał w jej fioletowe oczy. - Ale przecież nie ma żadnego
”za Kresoborem”. Kresobór ciągnie się w nieskończoność. Jest góra i jest dół. W górze jest
niebo, w dole jest bór i na tym koniec. Wie o tym każdy leśny troll.
- Każdy leśny troll trzyma się ścieżki - powiedziała łagodnie ptasiennica. - Może dla
leśnych trolli las naprawdę nie ma końca. Ale dla ciebie ma.
-
Nagle zerwała się z łopotem skrzydeł i uniosła w powietrze.
- Stój! - wrzasnął Strużek, ale było już za późno. Wielka ptasiennica szybowała już
wysoko nad drzewami. Patrzył na nią żałośnie. Miał ochotę krzyczeć wniebogłosy, ale bał się
zwracać na siebie uwagę groźnych mieszkańców Kresoboru.
- Byłeś świadkiem mojego wyklucia, więc zawsze będę cię strzegła - dobiegł go odległy
głos ptasiennicy. - Kiedy naprawdę będę ci potrzebna, znajdę się przy tobie.
- Jesteś mi potrzebna już teraz - burknął.
Kopnął martwą szkieletressę. Wydała cichy, przeciągły jęk. A może to był głos drzew
kołysankowych? Nie czekał, żeby się przekonać. Wypadł z kołysankowego gaju i puścił się na
złamanie karku w nieskończony gąszcz ponurego, mrocznego Kresoboru.
Kiedy wreszcie zwolnił, na głuszę spadł już nocny mrok. Zdyszany Strużek stanął, oparł
ręce na biodrach, spuścił głowę.
- Nie... nie zrobię... już... ani... kroku... - wydyszał. - Nie mogę.
Ale musiał znaleźć bezpieczny nocleg. Najbliższe drzewo miało gruby pień i gęstą
koronę. Mogło ochronić przed deszczem, a co Ważniejsze, wyglądało nieszkodliwie. Nabrał
naręcze suchych liści i wepchnął je w rozpadlinę pod korzeniami. Potem skulił się w kłębuszek
na tym posłaniu i zamknął oczy.
Wokół niego rozlegały się jęki, wycia i pohukiwania. Zasłonił uszy, by nie słyszeć tego
denerwującego hałasu.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział do siebie. - Ptasiennica obiecała, że będzie się
mną opiekować.
Po tych słowach zasnął. Nie wiedział, że ptasiennica znajduje się w tej chwili bardzo
daleko od niego, zajęta rodziną klonimfików.
Rozdział 5
MORDRZEW
Najpierw Strużek poczuł tylko lekkie łaskotanie, jakby po nosie chodziła mu mucha.
Odpędził ją przez sen i odwrócił się na drugi bok, skulony w wyścielonej liśćmi kotlince
pod starym drzewem.
Łaskotało go coś długiego, cienkiego i giętkiego. Kiedy znowu zaczął oddychać miarowo
i spokojnie, zawisło w powietrzu tuż przed jego twarzą. Wiło się przy każdym jego oddechu.
Raptem podpełzło i zaczęło dotykać skóry wokół jego ust.
Strużek mruknął coś przez sen i omiótł usta ręką. Wijące się coś umknęło przed smukłymi
palcami i schowało się w ciemnym, ciepłym tunelu nad jego ustami.
Usiadł gwałtownie, natychmiast rozbudzony. Serce zabiło mu mocno. Coś poruszało się
w lewej dziurce jego nosa!
Chwycił się za nos i ścisnął tak mocno, że do oczu napłynęły mu łzy. Nagle to łaskoczące
coś przesunęło się pod jego palcami i wyskoczyło z nosa. Strużek skrzywił się z bólu i zacisnął
powieki. Serce biło mu coraz szybciej. Co to było?
Lękliwie otworzył jedno oko. Zobaczył coś szmaragdowozielonego. Ze strachu cofnął się
na czworakach. Zaraz potem się pośliznął, nogi rozjechały się pod nim i upadł ciężko na łokcie.
Spróbował przebić wzrokiem półmrok świtu. Zielone coś nie poruszało się.
- Jestem głupi - mruknął. - To przecież tylko gąsienica. Zmrużonymi oczami spojrzał w
górę na ciemną kopułę liści.
Niebo pomiędzy nimi zabarwiło się wszystkimi odcieniami brązów i czerwieni.
Powinien się już zbierać do wymarszu. Było ciepło, ale poranna rosa przemoczyła mu
nogi.
Wstał i właśnie strzepywał liście z kamizelki ze skóry turoga, gdy coś świsnęło w
powietrzu jak bat. Jęknął i w osłupieniu spojrzał na szmaragdowozieloną gąsienicę, która owinęła
się trzykrotnie wokół niego.
- Aaa! - krzyknął, bo w ciało wbiły mu się ostre kolce. Jak mógł być tak nieostrożny!
Przecież to zielone wijące się coś nie było wcale żadną gąsienicą, lecz pędem długiego
pnącza o okrutnie ostrych kolcach, które pełzło przez ciemny las niczym wąż, szukając
ciepłokrwistej ofiary! Wpadł w pęta straszliwego kolczywąsa.
- Puszczaj! - krzyknął, szarpiąc gorączkowo za mocny pęd. - Zostaw mnie!!!
Ale gdy zaczął się miotać, podobne do szponów kolce przebiły jego skórę i zatopiły się
głęboko w ramię. Zawył z bólu; z przerażeniem ujrzał, że po dłoni spływają mu cienkie strużki
krwi.
Silny, cuchnący wiatr zmierzwił mu włosy i poruszył futrem turoga. Zaniósł zapach jego
krwi w głąb lasu. Z ciemności dobiegł cichy klekot tysięcy kłapiących niecierpliwie, ostrych jak
brzytwa zębów. Potem wiatr zmienił kierunek i Strużek zakrztusił się metalicznym smrodem
śmierci.
Zaczął szarpać i drapać ciągnące go pnącze. Ugryzł je, ale zaraz potem splunął, bo usta
wypełniła mu straszna gorycz. Zapierał się nogami, ciągnął i miotał się na uwięzi, ale pnącze
było silniejsze. Nie mógł rozerwać jego drapieżnego chwytu. Nie mógł się uwolnić.
Nagle pnącze szarpnęło go gwałtownie i Strużek runął do przodu.
- Mmmfffbchhh! - wyrwało mu się, gdy wylądował ciężko na ściółce, a usta wypełniła
mu brązowa błotnista ziemia. Smakowała... jak kiełbasa z tildera. Ale spleśniała, kwaśna.
Strużek zwymiotował, choć żołądek miał pusty, i splunął jeszcze raz.
- Przestań! - krzyknął.
Lecz pnącze nie zwracało uwagi na jego błagania. Ciągnęło go po kamieniach i
korzeniach, przez pokrzywulce i przewrotniki. Obijało go, szarpało, wlokło.
Strużek wiedział, że najgorsze dopiero go czeka. Kiedy mijał szczotkokrzew,
rozpaczliwie chwycił się jego gałęzi i ze wszystkich sił zacisnął palce. Gdzie się podziewa
ptasiennica, kiedy jest Potrzebna?
Przez chwilę szmaragdowa macka badała na oślep ziemię wokół krzaka. Z oddali dobiegł
wrzask wściekłości; kolczywąs wysłał serię drgań wzdłuż całej długiej wici. Strużek trzymał się,
jak mógł najmocniej, ale pnącze było zbyt silne. Szczotkokrzew wyskoczył z ziemi razem z
korzeniami, a Strużek śmignął po leśnej ściółce. Czuł pod sobą jakieś twarde, krągłe przedmioty,
które wbijały się mu w skórę. Im dalej ciągnął go kolczywąs, tym więcej widział tych białych,
gładkich kształtów. Nagle ze strachu zabrakło mu tchu. Te białe przedmioty to były kości:
piszczele, żebra i puste, szczerzące zęby czaszki.
- Nie, nie, nie! - krzyknął, ale wszędzie panowała martwa cisza, jego krzyki ginęły w
krwawoczerwonym blasku. Odwrócił głowę i spojrzał w mrok. Zobaczył pień, gruby i
gumowaty, wyrastający z białej sterty kości.
Pień pulsował i piszczał, lśnił od lepkiej śliny, która wyciekała z niezliczonych,
rozdziawionych sęków. Wysoko, tam gdzie gałęzie zaczynały się rozdzielać, rozlegało się
kłapanie tysięcy paszczy. Każda otwierała się i zamykała łapczywie, coraz głośniej i głośniej!
To mógł być tylko przerażający mięsożerny mordrzew.
Nóż, pomyślał gorączkowo Strużek. Kłapanie stawało się coraz szybsze, odór dławił
coraz bardziej, pisk był przenikliwy nie do wytrzymania. Strużek zaczął rozpaczliwie szukać
noża za pasem; zacisnął palce na gładkiej rękojeści. Jednym płynnym ru-chem wyrwał nóż z
pochwy, sięgnął za głowę i z całej siły ugodził pnącze.
Usłyszał bulgotliwy trzask i w twarz uderzył go strumień lśniącego zielonego śluzu.
Udało się! Szybko otarł oczy.
Pnącze kołysało się nad nim miarowo. Sięgało w przód i w tył, w przód i w tył, tu i tam.
Strużek stał jak sparaliżowany. Na jego oczach odcięty koniec pnącza przestał wydzielać płyn, a
w miejscu świeżej rany utworzył się zielony gruzeł rozmiarów pięści.
Raptem gumowata skóra pękła, gruzeł wybuchł i na zewnątrz z wilgotnym siorbnięciem
wyprysnęła długa szmaragdowozielona macka. Zadrżała w powietrzu, jakby je smakowała.
Potem pojawiła się druga i trzecia. Z jednego pnącza zrobiły się trzy. Uniosły się wysoko,
gotowe do ataku i - szuuu! Zaatakowały!
Strużek krzyknął ze strachu. Macki oplatały mocno jego nogi.
Zanim zdołał coś zrobić, kolczywąs podniósł go wysoko, głową do dołu.
Mignęła mu zamazana ściana lasu. Teraz mógł już tylko uważać, żeby nie upuścić noża. Z
wysiłkiem sięgnął w górę, chwycił pnącze i zaczął kłuć je i piłować.
- Na niebiosa, puść mnie! - krzyknął.
Z kolczywąsa zaczął wypływać bulgotliwy śluz. Pokrył nóż i rękę Strużka, oleisty i śliski.
Nie mógł dłużej utrzymać pnącza. Puścił je i znowu zawisł bezradnie nogami do góry.
Znajdował się tuż nad głównym pniem. Dokładnie pod sobą zobaczył tysiące ostrych jak
brzytwa zębów, które kłapały żarłocznie.
Układały się w okrąg. Czerwone światło odbijało się od ich powierzchni.
Paszcze otworzyły się jak na komendę. Strużek ujrzał szkarłatną gardziel spragnionego
krwi mordrzewu. Smród, który z niej buchał, zapierał dech w piersiach.
Zakrztusił się, a żołądek podszedł mu do gardła.
Już nigdy nie stanie na pokładzie pirackiego statku. Nigdy nie opuści Kresoboru.
Ostatnim wysiłkiem znów spróbował dosięgnąć pnącza. Kamizelka spadła mu na oczy,
sierść turoga się zjeżyła. Ponawiał próby raz za razem i w końcu udało mu się chwycić
kolczywąs. W tej samej chwili pnącze puściło jego nogi.
Krzyknął ze strachu. Wbił mocno paznokcie w roślinę. Teraz, zamiast z nią walczyć,
rozpaczliwie starał się jej nie puścić - nie wpaść w rozdziawioną paszczę mordrzewu. Powoli
usiłował wspiąć się po pnączu, lecz dłonie ślizgały się na śluzie. Przy każdym zyskanym
centymetrze zjeżdżał w dół o dziesięć.
- Ratunku! - jęknął cicho. - Pomocy!
Pnącze potrząsnęło nim gwałtownie. Strzepnęło go z siebie jak pyłek.
Runął głową w dół prosto w paszczę mięsożernego mordrzewu. Zęby zatrzasnęły się z
kłapnięciem tuż nad jego głową.
Wewnątrz gardzieli panowały nieprzeniknione ciemności. Rozległ się ohydny bulgot.
- Nie mogę się ruszyć - jęknął Strużek. Gardło potwora zacisnęło się wokół niego, a kręgi
twardych mięśni ścisnęły go mocno. - Nie mogę o... od... dychać!
W głowie tłukła się mu straszna myśl: zostanę pożarty żywcem! Zsuwał się coraz głębiej.
Pożarty żywcem...
Nagle mordrzew zatrząsł się cały. Z głębi jego trzewi nadpłynęło bulgotliwe beknięcie,
powiew cuchnącego powietrza owionął Strużka. Na chwilę twarde mięśnie rozluźniły chwyt.
Strużek zachłysnął się i osunął jeszcze niżej. Gruba sierść turoga zjeżyła się, poruszona
pod włos. Mordrzew znowu się zakołysał.
Bulgotliwy dźwięk stał się głośniejszy. Mordrzew się zakrztusił. Gąbczasty przełyk
zadrżał od ogłuszającego ryku. Strużek poczuł, że coś dziwnego napiera na jego stopy i pcha go
do góry.
Dławiące się drzewo rozluźniło mięśnie. Musiało się pozbyć kłującej przeszkody w
gardle. Beknęło, a podmuch powietrza uderzył w Strużka z taką siłą, że wyrzucił go z gardzieli
mordrzewu.
Chłopiec wyskoczył na zewnątrz z głośnym puknięciem jak korek z butelki, w fontannie
śliny i śluzu. Przez chwilę czuł, że leci. Frunął w górę, wolny jak ptak.
A potem runął w dół, przez gałęzie, aż grzmotnął o ziemię z łupnięciem, od którego
zatrzęsły się mu wszystkie kości. Przez chwilę leżał nieruchomo, nie mając odwagi uwierzyć we
własne szczęście.
- Uratowałaś mi życie - powiedział, gładząc kamizelkę ze skóry turoga. - Dziękuję za
twój dar, Ba-Tatum.
Czuł ból, choć niezbyt dotkliwy. Coś musiało zamortyzować upadek. Ostrożnie sięgnął za
siebie.
- E! - zaprotestował jakiś głos.
Strużek drgnął i przetoczył się na bok. Nie coś, lecz ktoś! Zacisnął palce na imiennym
nożu, który jakimś cudem pozostał mu w ręku.
Rozdział 6
KOLONIA GULGOBLINÓW
Strużek podniósł się chwiejnie. Na ziemi leżał stworek o płaskiej głowie, bulwiastym
nosie i opadających powiekach. Był odziany w brudne łachmany i umorusany od stóp do głów.
Podejrzliwie łypnął okiem na Strużka.
- Spadłeś na nas z wielkiej wysokości - zauważył.
- Wiem i przepraszam - powiedział Strużek. Wzdrygnął się. - Nie uwierzysz, przez co
przeszedłem. Właśnie...
- Zrobiłeś nam krzywdę - przerwał goblin. Jego nosowy głos brzęczał jakby wewnątrz
głowy chłopca. - Jesteś mąciwodzicielem?
- Ja? Ależ skąd!
- Najstraszniejszy stwór w całym Kresoborze - oznajmił goblin, ruszając uszami. - Czai
się w mrocznych zakątkach nieba i spada na swoje ofiary. - Zmrużył chytrze oczy. - Ale może już
o tym wiesz.
- Nie jestem żadnym mąciwodzicielem - obruszył się Strużek. Schował nóż do pochwy,
wyciągnął rękę i pomógł goblinowi wstać.
-
Rozpalona łapka małego stworka była lepka. - Ale coś ci powiem, przed chwilą omal
mnie nie zjadł mord...
Goblin już go nie słuchał.
- Mówi, że nie jest mąciwodzicielem! - krzyknął.
Z cienia wyłoniły się jeszcze dwa niewielkie gobliny. Choć smugi brudu na ich twarzach
układały się w różne wzory, same twarze były identyczne. Strużek zmarszczył nos, bo poczuł
płynący od goblinów słodkawy, przykry zapaszek.
- W takim razie - odezwał się pierwszy goblin - lepiej wracać do kolonii. Wielka Gruba
Matka będzie się o nas martwić.
Podniosły z ziemi zawiniątka z ziołami i zarzuciły je sobie na płaskie głowy.
- Czekajcie! - krzyknął Strużek. - Nie możecie sobie pójść. Musicie mi pomóc.
Wracajcie! - wrzasnął i popędził za nimi.
Drzewa były gęste i splątane. Przez szpary między gałęziami w zbitej kopule liści Strużek
dostrzegł, że niebo nabrało koloru zaróżowionego błękitu. Przez gałęzie przedzierało się niewiele
światła.
- Dlaczego mnie nie posłuchałyście? - spytał Strużek żałośnie.
- Dlaczego miałybyśmy posłuchać? Strużek poczuł się tak samotny, że aż zadrżał.
- Jestem zmęczony i głodny!
- I co z tego? Zagryzł wargę.
- I zgubiłem drogę! - krzyknął ze złością. - Czy mógłbym iść z wami?
Goblin tuż koło niego wzruszył ramionami.
- Nam wszystko jedno.
Strużek westchnął. Na bardziej serdeczne zaproszenie nie miał co liczyć. Dobrze, że go
nie przepędziły. Były nieuprzejme, ale - o czym zdążył się już dowiedzieć - w Kresoborze nie
należy grymasić w doborze towarzystwa. Więc poszedł z goblinami, po drodze wyskubując sobie
ze skóry resztki kolców kolczywąsa.
- Macie jakieś imiona? - zapytał nieco później.
- Jesteśmy gulgobliny - odpowiedziały jednocześnie. Trochę dalej niespodziewanie
dołączyły do nich trzy inne gobliny, potem jeszcze trzy - a wreszcie pewnie z pół tuzina.
Wszystkie były identyczne. Różniły się tylko tym, co niosły na płaskich głowach. Jeden
dźwigał wiklinowy płaski koszyk z jagodami, drugi koszyk z powykręcanymi korzeniami,
jeszcze inny ogromną bulwiastą fioletowożółtą tykwę.
Gęstniejący tłum gulgoblinów wyłonił się z lasu jednocześnie; uwięziony w ich szeregach
Strużek wyszedł na słoneczną polankę. Ujrzał przed sobą wspaniałą budowlę z jakiegoś
różowego nawoskowanego materiału. Budowla miała obwisłe okna i pochyłe wieże,
dorównywała najwyższym drzewom i ciągnęła się poza zasięg wzroku Strużka.
W tłumie goblinów zerwał się szum.
- Wróciłyśmy! - krzyknęły i ruszyły naprzód ławą. - Jesteśmy w domu. Wielka Gruba
Matka będzie zadowolona. Wielka Gruba Matka nas nakarmi.
Strużek, ściśnięty z obu stron, ledwie mógł oddychać. Nagle poczuł, że stopy odrywają
mu się od ziemi, a tłum niesie go ze sobą. Daleko przed sobą ujrzał majaczące wielkie wrota.
Zaraz potem rzeka goblinów wniosła go do środka kolonii pod wysokie sklepienie.
Za bramą gobliny rozbiegły się na wszystkie strony. Strużek upadł na podłogę. Do środka
przybywało coraz więcej małych stworków. Nadeptywały mu na dłonie, potykały się o jego nogi.
Podniósł się z trudem i na próżno usiłował zawrócić do drzwi.
Popychany i potrącany ze wszystkich stron, zawędrował do jednego z licznych tuneli.
Zrobiło się duszniej. Ściany były ciepłe i lepkie; lśniły ciemnoróżowym światłem.
I”
- Musicie mi pomóc - błagał mijające go gulgobliny. - Jestem głodny! - krzyknął i
chwycił długą leśną smaczliwkę z koszyka przechodzącego goblina.
- To nie twoje - warknął goblin ze złością i odebrał mu owoc.
- Ale ja muszę coś zjeść - powiedział Strużek słabo.
Goblin odwrócił się na pięcie i tyle go widziano. Strużek poczuł, że powoli wzbiera w
nim gniew. Był głodny. Gobliny miały dużo jedzenia, ale nie chciały mu nic dać! Raptem gniew
eksplodował.
Goblin ze smaczliwkami nie odszedł daleko. Strużek ruszył biegiem, wyminął inne,
skoczył, chcąc podciąć goblinowi nogi... i nie trafił.
Usiadł, nie rozumiejąc, co się stało. Tuż obok znajdowała się wąska nisza w ścianie.
W tę właśnie niszę uciekł goblin. Chłopiec uśmiechnął się pod nosem. Zapędził małego
drania w ślepy zaułek!
- Hej, ty! - krzyknął. - Muszę zjeść trochę tych owoców, i to już!
Czerwone smaczliwki lśniły w różowym świetle. Już czuł ich smak, słodki jak nektar.
- Już mówiłem - zaskrzeczał goblin, zdejmując koszyk z głowy - to nie dla ciebie.
Wsypał wszystkie owoce w dziurę w podłodze. Potoczyły się długą pochylnią i
wylądowały z głośnym plaśnięciem gdzieś daleko w dole.
Strużek otworzył szeroko usta.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał.
Ale goblin odszedł bez jednego słowa.
- Mały wstrętny podlec - mruknął chłopiec.
Inne gobliny przybywały z naręczami korzeni, owoców, jagód i liści. Nie zwracały uwagi
na Strużka. Nie słyszały jego błagań o coś do jedzenia. W końcu stracił nadzieję i wbił spojrzenie
w lepką podłogę. Strumień goblinów stał się wątlejszy.
Wtedy pojawił się jeden spóźnialski, który mamrotał pod nosem coś o pośpiechu.
Strużek podniósł głowę. Goblin był zarumieniony. Trzęsącymi się łapkami wsypywał
soczyste żółte bulwiaki do dziury w podłodze.
- Wreszcie - westchnął. - No, to teraz do jedzenia!
Jedzenie... Jedzenie! To wspaniałe słowo poderwało Strużka na równe nogi. Czym
prędzej pobiegł za gulgoblinem.
Dwa zakręty w prawo i jedno rozwidlenie później znalazł się w ogromnej, ciemnej jak
pieczara komnacie. Była okrągła, o wysokim, sklepionym suficie, lśniących ścianach i grubych
kolumnach, które przypominały świece pokryte strugami zastygłego wosku.
W powietrzu unosił się znajomy duszący odór, słodkawy i jakby lepki.
Choć sala była pełna, panowała w niej cisza i bezruch. Gulgobliny wpatrywały się z
szeroko otwartymi ustami i oczami w jakiś punkt na półkolistym sklepieniu. Strużek poszedł za
ich wzrokiem i ujrzał z wolna opuszczającą się różową tubę. Buchały z niej kłęby różowej pary,
od której zrobiło się jeszcze duszniej.
Tuba zatrzymała się tuż nad korytem. Gobliny jednocześnie wstrzymały oddech.
Rozległo się kliknięcie, bulgot, jeszcze raz buchnęła para i raptem z tuby wylał się do
koryta strumień gęstego różowego miodu.
Na jego widok gobliny jakby oszalały. Rozległy się wrzaski, pięści poszły w ruch. Te z
tyłu pchały się do przodu, te z przodu walczyły między sobą. Szarpały się, drapały, rwały na
sobie łachmany, by jak najszybciej dopchać się do parującego różowego miodu.
Strużek cofnął się, byle dalej od szalejącego tłumu. Ręką namacał ścianę i przesuwając
się wzdłuż niej, odnalazł schody. Wspiął się na nie. W połowie usiadł i patrzył.
Różowy miód chlustał na wszystkie strony, gobliny usiłowały pochłonąć jak najwięcej
śluzowatej mikstury. Niektóre chłeptały ją ze złożonych rąk, inne wsadziły głowy w koryto i
siorbały łapczywie. Jeden nawet wskoczył pod tubę i zastygł z otwartymi ustami. Na jego
brudnej twarzy rozlał się uśmiech bezmyślnej błogości.
Strużek pokręcił głową z obrzydzeniem.
Raptem rozległ się głośny stuk i strumień różowego miodu ustał. Posiłek dobiegł końca.
Rozległ się jęk. Parę goblinów wskoczyło do koryta i zaczęło je wylizywać do czysta.
Reszta rozeszła się spokojnie i w milczeniu. Wraz z głodem zniknęła także gorączkowa
atmosfera.
Komnata opustoszała. Strużek podniósł się ze schodów i znieruchomiał. Usłyszał nowe
odgłosy. Brzmiały mniej więcej tak: uff, uff - puff, puff - klapu człap. I znowu uff, uff - puff, puff
- klapu człap.
Strużek odwrócił się z mocno bijącym sercem i spojrzał w ciemności nad głową.
Nerwowo dotknął amuletów.
Uff, uff - puff, puff - klapu człap.
Jęknął cicho ze strachu. W jego stronę nadchodziła jakaś istota - i już mu się nie
podobała.
Uff, uff - puff, puff - klapu człap, uch!
Drzwi u szczytu schodów otworzyły się i całą wolną przestrzeń wypełniła największa,
najgrubsza, najtłustsza, najbardziej ogromniasta istota, jaką widział w caluteńkim swoim życiu.
Przekrzywiła głowę i przyjrzała się komnacie. Zatopione w tłuszczu oczka błysnęły, a fałdy
tłuszczu na karku zadygotały jak galareta.
- Skaranie z tymi łobuziakami - mruknęła. Jej głos brzmiał jak bulgot błota. Bul, bul, bul,
mlask. - Ale - dodała, mocniej chwytając mop i wiadro - i tak ich lubię.
Powoli przecisnęła przez drzwi fałdy galaretowatego cielska. Strużek zbiegł po schodach
i ukrył się w jedynym nadającym się na kryjówkę miejscu - pod korytem. Nadal słyszał sapanie i
człapanie. Uff, uff - puff, puff - klapu człap - łup! Nerwowo wyjrzał.
Wielka Gruba Matka poruszała się całkiem zwinnie jak na kogoś tak ogromnego. Była
coraz bliżej i bliżej. Strużek zadygotał ze strachu.
- Na pewno mnie widziała - jęknął i wycofał się jak najgłębiej w cień.
Wiadro stuknęło o podłogę, zachlupotała woda i Wielka Gruba Matka zaczęła sprzątać po
”łobuziakach”. Myła koryto, szorowała podłogę wokół niego, podśpiewując sobie bulgotliwym
głosem. W końcu chwyciła wiadro i chlusnęła wodą pod koryto.
Zaskoczony Strużek wrzasnął. Woda była lodowata.
- Co tak krzyczy? - zabulgotała Wielka Gruba Matka.
Zaczęła szurać mopem pod korytem. Strużek uskakiwał przed nim, ale raptem szczęście
go opuściło. Uderzony mopem w pierś, dał się wypchnąć na zewnątrz. Wielka Gruba Matka
natychmiast go dopadła.
- Yyyy! Obrzydliwy... odrażający... ohydny... karaluch! W mojej pięknej kolonii!
Chwyciła Strużka za ucho, poderwała z podłogi i wrzuciła do wiadra. Potem przygniotła
go mopem, podniosła wiadro i poczłapała po schodach.
Leżał nieruchomo. Bolało go w piersiach, ucho paliło, wiadro się kołysało. Usłyszał, że
Wielka Gruba Matka przeciska się przez drzwi, a potem przez drugie. Słodkawy odór stał się
silniejszy. Nagle kołysanie ustało. Strużek odczekał chwilę, odsunął mop i wyjrzał ponad
krawędzią wiadra.
Wiadro wisiało na haku, wysoko, na ścianie wielkiej parnej kuchni. Jęknął. Nie miał
szans na ucieczkę!
Wielka Gruba Matka poczłapała do dwóch potężnych saganów na kuchence. Chwyciła
drewnianą chochlę i zanurzyła ją w bulgoczącym różowym miodzie.
- Pomieszamy, tra la la - zanuciła - byś nie przywarł mi do dna!
Zanurzyła w garnku serdelkowaty paluch i oblizała go w skupieniu. Rozpromieniła się.
- Idealne. Choć przydałoby się troszenieczkę więcej. Odłożyła chochlę i powlokła się
ciężko w mroczną głębię kuchni.
Tam, za kredensami i stołami, Strużek ujrzał studnię. Wielka Gruba Matka zaczęła kręcić
drewnianą korbą. Spojrzała zdumiona na koniec liny, który śmignął tuż przed jej nosem.
- A gdzież to się podziało moje wiaderko? - mruknęła do siebie.
Potem sobie przypomniała.
- Uch! - sapnęła. - Zapomniałam wylać pomyje!
Chwyciła wiadro i poczłapała do zlewu. Strużek nerwowo się zastanawiał, co dokładnie
oznaczało ”wylewanie pomyj”. Zaraz potem się dowiedział, ponieważ z góry spadł na niego
wodospad, tak zimny, że zaparł mu dech w piersiach. Strużek wpadł na ścianę - to Wielka Gruba
Matka zakręciła wiadrem.
- Aaaaa! - krzyknął.
Wielka Gruba Matka przechyliła wiadro i wylała jego zawartość - razem ze Strużkiem -
do ścieku.
- Yyyyyhhh - wyrwało mu się, gdy koziołkował, machając rękami i wierzgając nogami,
przez długi kanał. Plaf! Spadł na miękką, błotnistą ziemię.
Usiadł i rozejrzał się. Obok długiej, miękkiej rury, którą wypadł, zobaczył wiele
podobnych. Wszystkie kołysały się lekko, oświetlone różowym światłem płynącym przez
wysoko zawieszony sufit. Na pewno nie zdoła go dosięgnąć. Jak się wydostanie?
Ale najpierw najważniejsze, pomyślał na widok sterty gnijących odpadków, gdzie ujrzał
nietkniętą smaczliwkę. Podniósł ją i wytarł o kamizelkę, aż czerwona skórka zalśniła jak
wypolerowana. Łakomie wgryzł się w owoc. Po brodzie pociekł mu czerwony sok.
Strużek uśmiechnął się błogo.
- Pyszności! - mruknął.
Rozdział 7
WRZECIONOWCEI DOJNE LARWY
Strużek skończył smaczliwkę i wyrzucił ogryzek. Już nie czuł ssania w żołądku.
Wytarł ręce o kamizelkę i rozejrzał się. Stał na środku potężnej sterty odpadków w
podziemnej jaskini, wielkiej jak zbudowana nad nią kolonia.
Zagryzając zęby i starając się nie oddychać, przebrnął przez morze gnijących roślin i
wspiął się na otaczający go nasyp. Zapatrzył się w sufit.
- Jeśli jest wejście - mruknął ponuro - musi być i wyjście.
- Niekoniecznie - odezwał się ktoś.
Strużek drgnął. Kto tu był? Zobaczył dziwne stworzenie, dopiero gdy się poruszyło, a
światło zalśniło na jego przezroczystym ciele i głowie w kształcie klina.
Było wysokie i pękate. Przypominało owada ze szkła. Strużek jeszcze nigdy nie widział
nic podobnego. Nie miał pojęcia o istnieniu podziemnych rojów wrzecionowców ani o dojnych
larwach, którymi się opiekowały.
Raptem owad skoczył i chwycił Strużka szczypcami za kołnierz. Chłopiec krzyknął.
Spojrzał prosto w drgające szczęki, czułki i ogromne oczy o wielu powierzchniach, które
w półmroku mieniły się zielenią i pomarańczem.
- Mam tu następnego! - zawołało stworzenie. Rozległ się chrobot odnóży i wkrótce
pojawiły się trzy następne owady.
- Nie rozumiem, co się jej stało - powiedział pierwszy.
- Flejtuch i tyle - odparł drugi.
- Przecież to ona pierwsza zacznie narzekać, jeśli zabraknie miodu - dodał trzeci. - No,
trzeba będzie się z nią rozmówić.
- Myślicie, że to coś da? Akurat! - oznajmił pierwszy. - Już jej to mówiłem ze sto razy,
może nawet tysiąc...
- Rośliny, nie zwierzęta! - wrzasnęły wszystkie trzy i zadygotały z irytacji.
Insekt trzymający Strużka przyjrzał się mu uważniej.
- Nie przypomina tych robali, które tu wpadały - zauważył. - Ma włosy.
I bez ostrzeżenia ugryzł Strużka w rękę.
- Auć! - krzyknął chłopiec.
- Fuj! - pisnął wrzecionowiec. - Kwaśny!
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał Strużek.
- W dodatku gada! - odezwał się któryś z owadów. - Lepiej wrzućmy go do pieca, zanim
narobi kłopotów.
Chłopiec jęknął. Do pieca? Wyrwał się ze szczypców stworzenia i rzucił się pędem w
plątaninę chodników. Cztery wrzecionowce bzyknęły przenikliwie i ruszyły za nim.
Biegł co sił w nogach. Mijał pola kopane i grabione przez ogrodowe owady. Dalej
ciągnęły się zagony różowych kiełków. Jeszcze dalej pola były już pełne lśniących różowych
grzybów przypominających gąbczaste rogi.
- Mamy cię! - rozległ się głos.
Strużek zahamował gwałtownie. Tuż przed nim stały dwa wrzecionowce. Odwrócił się.
Dwa następne zbliżały się od tyłu. Nie pozostało mu nic innego: zeskoczył z chodnika i popędził
przez pole, rozgniatając różowe grzyby.
- Tratuje grzybnię! - bzyknęły owady. - Zatrzymać go!
Strużkowi ścisnęło się serce, gdy zrozumiał, że i wśród różowych grzybów o wielkich
kapeluszach nie jest sam. Całe pole roiło się od ogromnych, ociężałych stworzeń, równie
przezroczystych jak wrzecionowce. Metodycznie pożywiały się grzybami.
Widać było, jak przeżuty pokarm wędruje do żołądków, a dalej, wzdłuż ogona, do
wielkiego worka pełnego różowego płynu. Jedno stworzenie podniosło głowę i warknęło cicho.
Inne dołączyły do niego. Wkrótce całe pole trzęsło się już od ryku.
- Zatrzymać szkodnika! - krzyknęły insekty ogrodnicy. Dojne larwy zaczęły zbliżać się do
Strużka.
Chłopiec, potykając się i ślizgając na rozdeptanych grzybach, wymknął się zgrabnie
spomiędzy wielkich cielsk. Zdążył dobiec na drugą stronę pola w ostatniej chwili, lecz gdy
wpinał się na otaczający je nasyp, poczuł ciepły oddech dojnej larwy, która chwyciła go za nogę.
Rozejrzał się z lękiem. W lewo i w prawo ciągnął się chodnik, lecz droga w obie strony
była odcięta. Z tyłu ciężko, powoli, lecz nieubłaganie człapały larwy. Z przodu zryte bruzdami
zbocze biegło w dół, w ciemność.
- I co teraz? - wydyszał.
Nie miał wyjścia. Musiał zjechać po zboczu. Odwrócił się i popędził w głęboki mrok.
- Biegnie do kadzi z miodem! - bzyknęły owady. - Odciąć mu drogę, szybko!
Ale dojne larwy, dźwigające potężne pęcherze z miodem, były powolne. Strużek zostawił
je daleko w tyle. Gdybym tylko mógł jeszcze... - pomyślał i nie dokończył. Raptem pod nogami
otworzyła mu się przepaść. Krzyknął. Pędził zbyt szybko, żeby się zatrzymać.
- Nie! - Bezradnie wierzgnął nogami w powietrzu. - Aaa!
Runął w dół.
Płask!
Wylądował na środku głębokiego basenu, zanurzył się pod powierzchnię. Zaraz potem
wypłynął, kaszląc i bulgocząc. Rozpaczliwie zamachał rękami.
Przejrzysty płyn był ciepły i słodki. Zalepił mu uszy, oczy i usta. Parę kropel spłynęło mu
do gardła.
Chłopiec spojrzał na gładkie, pionowe ściany kadzi i jęknął. Nigdy nie zdoła się stąd
wydostać!
Wysoko nad jego głową wrzecionowce i dojne larwy doszły do tego samego wniosku.
- Nic już nie możemy zrobić - usłyszał Strużek. - Teraz to już jej problem. Mamy własne
zajęcia.
I po tych słowach - gdy chłopiec usiłował poruszać nogami w gęstym płynie -
wrzecionowce kucnęły i zaczęły doić larwy. Do kadzi bluznęły różowe strumienie.
- Doją je - jęknął zdumiony Strużek. Lepki różowy miód lał się tuż obok niego. - Nie
możecie mnie tu zostawić... bul, bul, bul...
Zaczął tonąć. Kamizelka z futra turoga, ta sama, która uratowała mu życie, teraz zaczęła
mu zagrażać. Gęste runo nasiąkło lepkim płynem i stało się ciężkie jak ołowiowe drewno.
Zaczęło go ciągnąć w dół, w dół, w dół, w różową toń. Usiłował wypłynąć na powierzchnię, ale
zesztywniały mu ręce i nogi. Zabrakło mu sił.
Utopię się w różowym miodzie, pomyślał żałośnie.
A jakby tego było jeszcze mało, zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Coś mąciło spokój
różowej toni. Wężowate stworzenie o dużej głowie sunęło przez miód. Serce Strużka zadudniło
na alarm. Utopiony lub pożarty. Co za wybór! Odwrócił się i zaczął płynąć ze wszystkich sił.
Ale stworzenie było szybkie. Wyprzedziło go, otwartą paszczą sięgnęło od spodu i
połknęło go!
Uniosło chłopca wysoko, wysoko, wysoko... ponad różowy syrop! Strużek odkaszlnął,
zachłysnął się powietrzem. Otarł oczy i po raz pierwszy dobrze przyjrzał się stworzeniu, które go
porwało. Było to wiadro na linie.
Wyniosło go poza strome ściany, poza grupę wrzecionowców, nadal pracowicie
wyciskających ostatnie krople miodu z pustych już wymion dojnych larw, aż znalazł się pod
sufitem ogromnej groty. Wiadro zakołysało się niebezpiecznie. Chłopiec kurczowo trzymał się
liny, ze zgrozą wpatrując się w dół. Bał się okropnie, ale nie potrafił odwrócić oczu.
W dole rozciągały się różowo-brązowe pola. W górze znajdowała się czarna dziura w
lśniącym dachu. Była coraz bliżej, coraz bliżej i...
Raptem znalazł się w parnej kuchni. Tuż przed sobą ujrzał tłuste oblicze Wielkiej Grubej
Matki.
- O nie! - jęknął.
Z czoła Wielkiej Grubej Matki płynęły strumienie potu. Przy każdym ruchu jej ciało
kołysało się i podrygiwało jak galareta. Strużek schował się w wiadrze, modląc się, żeby nie
zauważyła jego głowy unoszącej się nad powierzchnią płynu.
Wielka Gruba Matka zaniosła wiadro do kuchenki, dźwignęła je z wysiłkiem i chlusnęła
zawartość do sagana. Strużek wpadł prosto w kipiącą maź.
- Yyy! - krzyknął z obrzydzeniem. Sapanie i dyszenie Wielkiej Grubej Matki zagłuszyło
jego głos.
Miód był gorący - tak bardzo, że przezroczysta zawartość wiadra natychmiast stała się
nieprzejrzysta. Wokół Strużka tworzyły się wielkie bąble, które pękały, pryskając na niego
miodem. Zrozumiał, że natychmiast musi uciekać, jeśli nie chce się ugotować żywcem.
Wdrapał się na brzeg sagana, ponad lustro szybko gęstniejącej mikstury i zeskoczył na
kuchenkę.
Co teraz? - pomyślał. Był za wysoko, by skakać na podłogę, a Wielka Gruba Matka już
wracała z kolejnym wiadrem miodu. Ukrył się za saganem. Serce biło mu tak mocno, że omal nie
wyskoczyło z piersi. Wielka Gruba Matka mieszała miód, podśpiewując pod nosem.
- Hm... - mruknęła i hałaśliwie oblizała usta. - Dziwnie smakuje - dodała w zamyśleniu. -
Trochę kwaśny... - Znowu spróbowała i czknęła. - Och, na pewno jest dobry.
Poczłapała do stołu po dwie ścierki. Strużek rozejrzał się z rozpaczą. Miód był już
gotowy. Wielka Gruba Matka zaraz wleje go do tuby. Na pewno mnie zobaczy! - pomyślał.
Ale tym razem szczęście mu dopisało. Wielka Gruba Matka chwyciła pierwszy sagan
przez ścierki i uniosła go z kuchenki. Strużek schował się za drugi. A kiedy odstawiła pusty
garnek na miejsce i zabrała drugi, chłopiec skoczył za pierwszy. Wielka Gruba Matka, zajęta
karmieniem swoich goblinów, nie zauważyła go.
Siedział w kryjówce, gdy Wielka Gruba Matka wlewała zawartość drugiego sagana do
tuby. Po długim stękaniu i posapywaniu usłyszał ostry szczęk. Wyjrzał ostrożnie.
Wielka Gruba Matka poruszała dźwignią, a długa tuba, pełna podgrzanego różowego
miodu, zjeżdżała pod podłogę do jadalni. Potem przyszła kolej na drugą dźwignię; Strużek
usłyszał chlupot lejącego się do koryta miodu. Z komnaty na dole dobiegł radosny ryk.
- Jedzcie, jedzcie - szepnęła Wielka Gruba Matka i uśmiech rozsunął jej potężne policzki.
- Zajadajcie, chłopcy. Smacznego.
Strużek zeskrobał z kurtki nieco miodu i oblizał palec.
- Fuj! - splunął. Ugotowany miód smakował obrzydliwie. Otarł usta wierzchem dłoni.
Pora się zbierać. Jeśli Wielka Gruba Matka zacznie zmywać, na pewno go znajdzie. Nie
zniósłby drugiego upadku na śmietnik. Ale gdzie właściwie była Wielka Gruba Matka?
Wcisnął się między dwa sagany i rozejrzał dokoła. Nigdzie jej nie widział.
Tymczasem gobliny na dole nadal hałasowały i nie miały najmniejszego zamiaru
przestać. A nawet wydawało się, że krzyczą głośniej i z większym rozdrażnieniem.
Wielka Gruba Matka także musiała poczuć, że coś jest nie tak.
- Co się stało, skarby? - odezwała się gdzieś bardzo blisko. Strużek odwrócił się z
niepokojem i zmrużył oczy. Otóż i ona, ogromna bryła ciała wyciągnięta w fotelu. Odchyliła
głowę do tyłu i przykładała do czoła mokrą ścierkę. Miała zaniepokojoną minę.
- Co się stało? - powtórzyła.
Strużka wcale nie obchodziło, co się stało. Wreszcie nadarzyła mu się szansa ucieczki.
Mógł się zsunąć na podłogę na związanych razem ściereczkach do naczyń. Znowu
przecisnął się między saganami, lecz tym razem zrobił to zbyt pospiesznie. Potrącił jeden z nich,
a potem mógł już tylko patrzeć ze zgrozą, jak garnek zsuwa się z kuchenki. Przez ułamek
sekundy znieruchomiał w powietrzu i runął na ziemię z ogłuszającym hałasem! Bach!
- Och, jej! - pisnęła Wielka Gruba Matka i zerwała się z fotela z niebywałą zręcznością.
Spojrzała na garnek. Spojrzała na Strużka.
- Aaaa! - wrzasnęła, a jej małe oczka rozbłysły. - Znowu karaluch! Och, moje garnki!
Chwyciła mop i ruszyła do ataku. Strużek stał jak zahipnotyzowany, dygocząc na całym
ciele. Wielka Gruba Matka uniosła mop i... zastygła. Wściekłość na jej twarzy ustąpiła miejsca
zgrozie.
- Chyba... chyba nie wskoczyłeś do miodu, co? Powiedz, że nie. Chyba go nie skaziłeś,
nie zanieczyściłeś... ty ohydna, obrzydliwa paskudo! Jeśli miód skwaśnieje, wszystko może się
zdarzyć. Wszystko. Moi chłopcy oszaleją od niego, oj, oszaleją. Nawet sobie nie wyobrażasz...
W tej samej chwili drzwi za jej plecami otworzyły się z hukiem i rozległ się wściekły
okrzyk:
- Aaa! Tu jest!
Wielka Gruba Matka odwróciła się szybko.
- Chłopcy, chłopcy - odezwała się słodko. - Przecież wiecie, że nie macie wstępu do
kuchni.
- Brać ją! - zaskrzeczały gobliny. - Chciała nas otruć!
- Ależ skąd! - Wielka Gruba Matka, cofając się przed goblinami, odwróciła się
gwałtownie, aż fałdy sadła na jej rękach i podbródku załopotały, i wskazała Strużka grubym
paluchem. - To przez tę paskudę! Wskoczyła do garnka.
Gulgobliny nie chciały jej słuchać.
- Brać ją! - wrzeszczały.
Nie minęła chwila, a Wielka Gruba Matka znikła pod dziesiątkami napastników.
Wciąż krzycząc, rzucili ją na podłogę i potoczyli w stronę szybu na śmieci.
- Miód... się nie udał... to... to wszystko - mamrotała Wielka Gruba Matka. - Zaraz...
uuuu... mój brzuch! Zaraz zrobię nowy!
Gobliny, głuche na jej przeprosiny i obietnice, wbiły jej głowę do szybu. Teraz głos
Wielkiej Grubej Matki brzmiał bardziej głucho. Gobliny zaczęły skakać po cielsku, by
przepchnąć je przez wąski otwór. Cisnęły, pchały, okładały pięściami, aż wreszcie znikło w
szybie.
Tymczasem Strużek zdołał się spuścić na ścierkach z kuchenki i rzucił się do panicznej
ucieczki. Był już przy drzwiach, gdy od strony szybu dobiegło go bardzo głośne PŁASK! To
Wielka Gruba Matka wylądowała na stercie śmieci w wielkiej jaskini.
Gobliny roześmiały się złośliwie, wznosiły nawet okrzyki radości. Rozprawiły się z
trucicielką. Ale jeszcze było im mało. Zwróciły swój gniew na samą kuchnię. Rozbiły zlew.
Po nim - kuchenkę. Wyrwały dźwignie i porwały tubę. Zrzuciły do szybu sagany i
patelnie, i zaniosły się paskudnym śmiechem, kiedy z dołu dobiegł ich okrzyk:”Och, moja
głowa!”
I tego wszystkiego jeszcze było im mało! Z pełnym furii wyciem rzuciły się na studnię.
Kopały ją, tłukły, rozbijały na drobne kawałeczki, aż została tylko dziura w podłodze.
- Teraz kredensy! Półki! Fotel! - skrzeczały i wrzucały w dziurę wszystko, co wpadło im
w ręce. Wreszcie w kuchni został już tylko Strużek. Na jego widok gobliny ryknęły jak ranne
zwierzę, które oszalało z bólu. - Teraz on!
Chłopiec skoczył do drzwi i pomknął mrocznym tunelem. Gulgobliny pognały za nim.
Wrzawa pędzącego za nim tłumu stopniowo cichła.
- Zgubiłem ich - powiedział z westchnieniem ulgi. Rozejrzał się dokoła. Tunel ciągnął się
jak okiem sięgnąć. Strużek przełknął nerwowo ślinę. - I zgubiłem się! - wymamrotał żałośnie.
Biegł w lewo i w prawo.
Tu i tam.
Tędy i owędy w labiryncie bez końca.
Nieco później dotarł na rozdroże. Stanął i poczuł ściskanie w żołądku. Dwanaście
korytarzy rozchodziło się promieniście jak szprychy koła.
- A teraz którędy? - spytał z jękiem. Nic mu się nie udawało. Nic! Nie tylko zszedł ze
ścieżki, lecz w ogóle wyszedł z lasu!
- A ja chciałem podróżować podniebnym statkiem - mruknął gorzko. - Też coś!
Jestem głupi i ohydny, nędzna imitacja leśnego trolla, i tyle.
Wydawało mu się, że słyszy szydercze głosy Speldy i Tuntuma:”On nigdy nikogo nie
słucha. Nigdy się niczego nie nauczy”.
Zamknął oczy. Zrobił to, co zawsze, kiedy nie potrafił się zdecydować: wyciągnął rękę
przed siebie i zaczął się obracać w kółko.
Gdzie? Jak? Co? Kto? Wybieram to!
Otworzył oczy i ujrzał tunel, który los dla niego wybrał.
- Przypadek jest dla słabych i głupich - rozległ się głos, od którego Strużek dostał gęsiej
skórki.
Odwrócił się. W cieniu stał goblin. Jego oczy migotały jak ogień. Dlaczego zachowuje się
inaczej niż reszta? - zdziwił się Strużek.
- Jeśli naprawdę chcesz się wydostać z kolonii, paniczu - powiedział goblin już łagodniej
- musisz iść za mną.
Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.
Chłopiec przełknął ślinę. Oczywiście chciał się wydostać, ale jeśli to podstęp? A jeśli
goblin prowadzi go prosto w zasadzkę?
W tunelu było gorąco i tak duszno, że Strużkowi kręciło się w głowie. Żołądek bolał go z
głodu. Z niskiego lśniącego sufitu skapywały kleiste krople.
- Nie mam wyboru - szepnął.
Płaszcz goblina załopotał za rogiem i zniknął. Strużek ruszył za nim.
Razem maszerowali tunelami, wchodzili i schodzili po schodach, przemykali się przez
długie puste komnaty. W powietrzu wisiał odór pleśni i zgnilizny; nie sposób było oddychać.
Strużek cały się lepił, język wysechł mu na wiór.
- Dokąd idziemy?! - zawołał słabo. - Wydaje mi się, że zgubiłeś się tak jak ja.
- Zaufaj mi, paniczu - odpowiedział goblin zachęcająco.
Zaraz potem Strużek poczuł na twarzy chłodny podmuch. Zamknął oczy i odetchnął
świeżym powietrzem. Kiedy znowu je otworzył, goblina już nie było. A za zakrętem korytarza
zobaczył światło. Słońce! Jego promienie wpadały przez łukowate drzwi.
Ruszył pędem. Biegł coraz szybciej, ledwie wierząc własnym oczom. Jeszcze tylko jeden
tunel... komnata... i drzwi!
- Hurra! - krzyknął.
Tuż przed sobą zobaczył trzy gobliny. Odwróciły się i spojrzały na niego tępo.
- Jak leci?
- A jak ci się wydaje? - spytał jeden.
- Wielka Gruba Matka chciała nas otruć - dodał drugi.
- To się ją ukarało - oznajmił trzeci.
Pierwszy wbił wzrok w bose stopy.
- Ale chyba trochę się pospieszyliśmy. Dwa pozostałe pokiwały głowami.
- Kto nas teraz nakarmi? Kto nas obroni przed mąciwodzicielem?
Nagle wybuchnęły płaczem.
- Potrzebujemy jej! - załkały jednocześnie.
Strużek spojrzał na brudne gulgobłiny w brudnych łachmanach i prychnął.
- Musicie sami o siebie zadbać.
- Ale jesteśmy zmęczone i głodne - zajęczały. Strużek spojrzał na nie ze złością.
- I... - Ugryzł się w język. Zamierzał powiedzieć ”i co z tego?”, jak tamte nieżyczliwe
gobliny, które spotkał w lesie, ale przecież nie był gulgoblinem. Dlatego powiedział tylko: -1 ja
też.
Odwrócił się plecami do kolonii gulgoblinów, przemaszerował przez dziedziniec i wszedł
do Kresoboru.
Rozdział 8
BANDERZWIERZ
Strużek rozsupłał troczki futrzanej kamizeli. Wiatr zmienił kierunek i w powietrzu znowu
czuło się jesień. Pogoda była równie nieprzewidywalna jak wszystko inne w zdradzieckim
Kresoborze.
Z drzew dokoła skapywała woda; śnieg, który niedawno spadł, topniał na gałęziach
tworzących sklepienie boru. Zgrzany Strużek zatrzymał się, zamknął oczy i uniósł twarz do góry.
Lodowata woda ochlapała mu policzki. Była chłodna, odświeżająca.
Nagle coś dużego i ciężkiego uderzyło go w głowę - pac! - tak mocno, że przewrócił się
na ziemię. Znieruchomiał, nie śmiejąc nawet spojrzeć. Co go uderzyło? Mąciwodziciel?
Czy ten przerażający stwór w ogóle istnieje? Jeśli tak, nic nie pomoże zamykanie oczu.
Strużek skoczył na równe nogi, sięgnął po nóż i rozejrzał się dokoła.
- Gdzie jesteś?! - krzyknął. - Pokaż się!
Nikt się nie pojawił. Jedynym dźwiękiem było monotonne ”kap, kap, kap” kropel
spadających z gałęzi drzew. Potem rozległo się drugie ”pac”. Odwrócił się szybko. Ogromna
poducha śniegu, która pewnie zsunęła się z wysokiego konaru, zupełnie przygniotła do ziemi
szczotkokrzew.
Strużek podniósł rękę. We włosach miał śnieg. Na ramionach też. Parsknął śmiechem.
- Śnieg - szepnął. - To tylko śnieg.
Ruszył dalej. Woda kapała coraz gęściej. Szedł jak w ulewnym deszczu, aż wkrótce cały
przemókł. Teren stawał się bardziej błotnisty. Każdy krok kosztował teraz sporo wysiłku - a
Strużek był głodny.
- U rzeźników najadłem się po raz ostatni - wymamrotał. - Niebiosa wiedzą, jak dawno to
było.
Podniósł wzrok. Słońce świeciło mocno i nawet tu, w głębi Kresoboru, było czuć
narastające ciepło. Z bagnistej ziemi podnosiły się spiralne smużki mgły. Skóra turoga zaczęła
parować.
Głód stał się dotkliwy, szarpał i kąsał żołądek.
- Wiem, wiem - rzekł Strużek. - Jak tylko coś znajdę, od razu ci dam. Pytanie tylko, co by
to mogło być?
Zbliżył się do drzewa, którego gałęzie uginały się pod ciężarem dużych fioletowych
owoców. Niektóre były tak dojrzałe, że pękły, a z miąższu kapał złoty sok. Strużek oblizał wargi.
Owoce wyglądały na bardzo słodkie, soczyste, przepyszne. Wyciągnął rękę i chwycił jeden.
Owoc, bardzo miękki, oderwał się od gałęzi z mlaśnięciem. Obrócił go w dłoni.
Wytarł o kamizelę. Powoli podniósł do ust i...
- Nie - powiedział. - Nie mam odwagi. Wyrzucił owoc. Żołądek zaburczał z pretensją.
- Będziesz musiał poczekać - warknął Strużek i ponuro pomaszerował dalej, mrucząc pod
nosem, że musi być zupełnym głupcem, skoro przyszło mu do głowy zjeść coś, czego nie zna.
Choć w Kresoborze można było znaleźć wiele słodkich i pożywnych owoców, jeszcze więcej
stanowiło śmiertelną truciznę.
Na przykład jedna mała kropelka soku różowego sercuszka mogła zabić na miejscu.
Lecz śmiercionośny jad nie stanowił jedynego niebezpieczeństwa. W Kresoborze rosły
owoce, które odbierały wzrok, eksplodowały w żołądku, wywoływały paraliż. Po zjedzeniu
jagody drapichy pojawiała się niebieska wysypka, która już nigdy nie znikała. A okrusznik
kurczył tych, którzy go zjedli - im bardziej byli łakomi, tym mniejsi się stawali. Ci, którzy mieli
nieszczęście zjeść go dużo, znikali zupełnie.
- To zbyt niebezpieczne - mruknął pod nosem Strużek. - Będę musiał wytrzymać, dopóki
nie znajdę znajomego drzewa.
A jednak choć szedł i szedł, nie widział tu roślin, które by znał.
- Tak to jest, jeśli się mieszka z leśnymi trollami - westchnął.
Ponieważ leśne trolle nigdy nie zapuszczały się poza swoje ścieżki, dostarczanie owoców
zlecały innym. Wolały handlować, niż zdobywać towary. Strużek bardzo tego żałował.
Wlókł się przed siebie, usiłując nie zwracać uwagi na protesty żołądka. Nogi mu ciążyły,
za to głowa była dziwnie lekka. Zewsząd kusiły aromaty, od których do ust napływała mu ślinka.
Owoce lśniły zachęcająco pomiędzy liśćmi.
Głód to dziwne zjawisko. Otępia umysł, lecz wyostrza zmysły. Dlatego gdy bardzo
daleko trzasnęła gałązka, usłyszał to tak wyraźnie, jakby złamał ją ktoś o krok od niego.
Zatrzymał się jak wryty i wytężył wzrok. Nie był sam! Zaczął ostrożnie stąpać, starając
się nie robić hałasu. Przesuwał się powoli, od drzewa do drzewa. Usłyszał jakiś jęk i przykucnął.
Potem, z mocno bijącym sercem, z wolna ruszył naprzód, nerwowo rozejrzał się dokoła - i stanął
przed ogromną, kudłatą bestią.
Stworzenie delikatnie pocierało swój włochaty pysk potężną pazurzastą łapą. Ich oczy się
spotkały. Stworzenie odchyliło głowę do tyłu, obnażyło kły i ryknęło wniebogłosy.
Strużek wrzasnął i śmignął za drzewo. Dygocząc ze strachu, słuchał trzasku łamanych
gałęzi i oddalających się kroków bestii. Raptem hałas ustał i rozległo się proszące jodłowanie.
Zaraz potem z daleka dobiegła odpowiedź.
- Banderzwierz! - szepnął Strużek.
Często o nich słyszał, ale widział po raz pierwszy. Nie wyobrażał sobie, że mogą być tak
wielkie.
Banderzwierz, choć ogromny i silny, był stworzeniem łagodnym. Powiadano, że jego
wielkie smutne oczy widzą świat większy, niż jest w istocie.
Strużek znowu wyjrzał zza drzewa. Banderzwierz już zniknął. W głąb lasu wiodła ścieżka
zdeptanych ziół.
- Tej ścieżki na pewno nie będę się trzymać - mruknął. - Dlatego...
I zamarł. Banderzwierz wcale nie zniknął. Stał niespełna dziesięć kroków od niego.
Dzięki bladozielonej sierści niemal zupełnie zlewał się z lasem.
- Uuuuch! - jęknął cicho i dotknął policzka wielką łapą. - Uch, uuuch?
Był naprawdę ogromny, co najmniej dwa razy większy od Strużka. Tylne łapy miał
niczym pnie drzew, a przednie tak długie, że kostkami palców muskał ziemię. Cztery pazury u
każdej kończyny były długie jak ramię Strużka, podobnie jak dwa kły wystające z dolnej szczęki.
Tylko uszy - delikatne niby skrzydełka, nieustannie trzepoczące - nie wyglądały jak wyciosane z
kamienia.
Banderzwierz przyjrzał się Strużkowi smutnymi oczami.
- Uuu-huuu! - jęknął jeszcze raz.
Najwyraźniej coś go bolało. Pomimo swego ogromu, wyglądał dziwnie bezradnie.
Potrzebował pomocy. Strużek zrobił krok naprzód. Banderzwierz zrobił to samo.
Chłopiec się uśmiechnął.
- Co się stało?
Banderzwierz otworzył paszczę i niezgrabnie sięgnął do środka pazurem.
- Uuu-huu!
Strużek przełknął ślinę.
- Pokaż.
Banderzwierz podszedł bliżej. Stawiał na ziemi tylne łapy przed przednimi. Z bliska było
widać, że jego futro porasta szarozielony mech. To przez niego banderzwierz wydawał się
zielony.
- Uch! - stęknął i zatrzymał się przed chłopcem. Otworzył paszczę. Strużek cofnął się,
uderzony falą ciepłego, cuchnącego powietrza. Skrzywił się i odwrócił twarz.
- Uch!!! - ponaglił go banderzwierz. Strużek podniósł wzrok.
- Nie mogę sięgnąć tak wysoko - wyjaśnił. - Nawet na palcach. Musisz się położyć -
dodał, wskazując ziemię.
Banderzwierz skinął ogromnym łbem i położył się u stóp chłopca. A gdy Strużek spojrzał
w ogromne, żałosne oczy, dostrzegł w ich głębi coś niespodziewanego: strach.
- Otwórz buzię - powiedział chłopiec łagodnie i otworzył usta, żeby zademonstrować, o
co mu chodzi. Banderzwierz usłuchał. Strużek spojrzał prosto w przepaścistą paszczę pełną
strasznych kłów i w głęboki tunel gardzieli. W głębi szczęki po lewej stronie zobaczył ząb tak
zepsuty, że z żółtego zrobił się czarny.
- O niebiosa! - zakrzyknął. - Nic dziwnego, że cierpisz.
- Uhuhuhuuu! - jęknął banderzwierz i parę razy szarpnął jego dłonią.
- Chcesz, żebym go wyrwał?
Banderzwierz skinął głową, a z kącików oczu stoczyły się mu wielkie łzy.
- Bądź dzielny - szepnął Strużek. - Postaram się nie zrobić ci krzywdy.
Ukląkł, podwinął rękawy i przyjrzał się uważniej paszczy banderzwierza. Ząb, choć w
sąsiedztwie dwóch wielkich kłów wydawał się mniejszy, i tak miał rozmiary sporego słoiczka z
musztardą. Był osadzony w dziąśle tak czerwonym i spuchniętym, jakby miało za chwilę
eksplodować. Strużek delikatnie go chwycił.
Banderzwierz natychmiast się wzdrygnął i gwałtownie odwrócił. Jeden ostry jak brzytwa
kieł rozciął ramię chłopca do krwi.
- Au! Nie rób tak! - krzyknął Strużek. - Jeśli mam ci pomóc, nie wolno ci się ruszać.
Rozumiesz?
- Uhu... - wymamrotał banderzwierz.
Strużek spróbował jeszcze raz. Tym razem banderzwierz ani drgnął, tylko wielkie oczy
przymrużył z bólu.
- Pociągnąć i przekręcić - powiedział pod nosem chłopiec, zaciskając palce na zepsutym
zębie. Przygotował się. - Trzy. Dwa. Jeden. Już!
Pociągnął i przekręcił. Pociągnął tak mocno, że aż się przewrócił, po drodze obracając
rękę. Korzenie zęba wyłoniły się z dziąsła, trysnęła krew i ropa. Strużek runął na ziemię z zębem
w dłoni.
Banderzwierz skoczył z oczami pełnymi wściekłości. Obnażył zęby, zabębnił w pierś,
ryknął ogłuszająco, aż z drzew posypały się liście i szpilki. Ogarnięty strasznym gniewem,
niszczył wszystko wokół. Wyrwane z korzeniami krzaki śmigały w powietrzu, trzeszczały
łamane drzewa.
Ból doprowadził banderzwierza do szaleństwa. Strużek patrzył na to ze zgrozą. Wstał i
zamierzał się wymknąć, zanim bestia wyładuje swój gniew na nim...
Ale było za późno. Banderzwierz zauważył go kątem oka. Odwrócił się, odrzucił
wyrwane z korzeniami drzewko.
- Uch!!! - ryknął i rzucił się na niego, błyskając dziko oczami i zębami.
- Nie... - szepnął Strużek, przekonany, że zwierz rozerwie go na strzępy.
Zaraz potem stwór go dopadł. Poczuł miażdżący uścisk potężnych łap i zapach
porośniętego mchem futra.
I tak pozostali przez jakiś czas, objęci - chłopiec i banderzwierz, w ciepłym świetle
popołudnia.
- Uch, uch - odezwał się w końcu banderzwierz i rozluźnił chwyt. Wskazał swoją paszczę
i poskrobał się pytająco po głowie.
- Twój ząb? - odgadł Strużek. - Mam tutaj - i podał olbrzymowi.
Banderzwierz bardzo delikatnie, jak na tak ogromne stworzenie, wziął ząb, wytarł go o
futro i podniósł do światła. Było widać dziurę na wylot.
- Uch - powiedział i dotknął amuletów na szyi Strużka. Oddał mu ząb.
- Mam to powiesić na szyi? - upewnił się Strużek.
- Uch - potwierdził banderzwierz. - Uch, uch.
- Na szczęście?
-
Banderzwierz kiwnął głową. A gdy Strużek powiesił ząb razem z amuletami Speldy,
kiwnął jeszcze raz, zadowolony. Strużek uśmiechnął się do niego.
- Czujesz się lepiej?
Banderzwierz poważnie pokiwał głową. Potem dotknął piersi i wyciągnął łapę do
chłopca.
- Czy możesz mi się jakoś odwdzięczyć? - odgadł Strużek. - No pewnie! Umieram z
głodu. Jeść, jeść - powiedział, wskazując brzuch.
Banderzwierz wyraźnie się zdziwił.
- Uch! - stęknął i zatoczył łapą dokoła.
- Ale nie wiem, co jest jadalne - wyjaśnił Strużek. - Dobre? Nie? - pytał, wskazując różne
owoce.
Banderzwierz zaprowadził go do wysokiego drzewa w kształcie dzwonka. Miało
bladozielone liście i jaskrawoczerwone owoce, tak dojrzałe, że kapał z nich sok. Strużek oblizał
się łakomie. Banderzwierz sięgnął, odciął pazurem owoc i podał go chłopcu.
- Uch - zahuczał i poklepał się po brzuchu. Owoc był jadalny, można się nim było
pożywić.
Owoc był dobry, przepyszny! Słodki, soczysty, z nutką leśnego imbiru. Zjadł go
łapczywie, spojrzał na banderzwierza i znowu poklepał się po brzuchu.
- Jeszcze - poprosił.
- Uch - uśmiechnął się banderzwierz.
Dziwna była z nich para - kudłata góra i chudy chłopiec, dlatego Strużek od czasu do
czasu zadawał sobie pytanie, dlaczego banderzwierz ciągle mu towarzyszy. Był przecież tak duży
i silny, że w Kresoborze poradziłby sobie bez Strużka.
Może jemu także dokuczała samotność. Może był mu wdzięczny za wyrwanie bolącego
zęba. A może po prostu go polubił. Strużek miał taką nadzieję. On na pewno polubił
banderzwierza - bardziej niż Czupryniana, niż Chrząstusię, a nawet Szurbura, kiedy jeszcze się
przyjaźnili. Życie wśród leśnych trolli wydawało mu się bardzo odległe.
Uświadomił sobie, że kuzyn Łupikor pewnie już powiadomił Speldę i Tuntuma, że
Strużek do niego nie dotarł. Co oni sobie teraz myślą? Wiedział, co powie Tuntum:”Zboczył ze
ścieżki. Zawsze wiedziałem, że to zrobi. Nie jest prawdziwym leśnym trollem. Matka go
rozpieściła”.
Westchnął. Biedna Spelda. Wyobrażał ją sobie, jak płacze i szlocha:”Mówiłam mu.
Mówiłam, żeby trzymał się ścieżki. Kochaliśmy go jak własnego syna”.
Ale on nie był ich synem. Nie pasował ani do leśnych trolli, ani do rzeźników, a już z
pewnością nie do lepkiej kolonii gulgoblinów.
Może tu było jego miejsce: z samotnym starym banderzwierzem w bezkresnym
Kresoborze. Może jego przeznaczeniem jest błąkać się w gąszczu, żyć od posiłku do posiłku,
sypiać w miękkich, bezpiecznych zakątkach znanych tylko banderzwierzom. Zawsze w drodze,
nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, z dala od wszystkich ścieżek.
Czasami, gdy nad czubkami żelaznych jodeł wschodził księżyc, banderzwierz stawał i z
zamkniętymi oczami węszył w powietrzu, a jego małe uszka trzepotały. Potem wzdychał głęboko
i jodłował żałośnie.
Z wielkiej odległości nadchodziła odpowiedź - inny samotny banderzwierz wołał poprzez
gąszcz Rresoboru. Może pewnego dnia się spotkają, a może nie. Dlatego ich pieśń była tak
żałosna. Strużek to rozumiał.
- Banderzwierzu... - odezwał się pewnego dnia.
- Uch? - spytał jego towarzysz, kładąc mu na ramieniu wielką łapę, potężną, lecz
delikatną.
- Dlaczego nigdy się nie spotykasz z banderzwierzami, do których wołasz w nocy?
-
Banderzwierz wzruszył ramionami. Tak po prostu musiało być. Sięgnął po zielony owoc
w kształcie gwiazdy. Dotknął go, powąchał i warknął.
- Niedobry? - spytał Strużek.
Banderzwierz potrząsnął głową, rozciął owoc pazurem i rzucił na ziemię. Strużek
rozejrzał się.
- A te? - spytał, wskazując niewielkie żółte owoce dyndające nad jego głową.
Banderzwierz wspiął się na palce i zerwał grono. Węsząc, obrócił je w palcach, delikatnie
oddzielił jedną jagodę, zadrasnął pazurem jej skórkę i znowu powąchał. Wreszcie dotknął długim
czarnym językiem kropelki soku i mlasnął.
- Uhu - powiedział i podał Strużkowi grono.
- Cudownie - ucieszył się chłopiec.
Jakie to szczęście, że banderzwierz chciał mu towarzyszyć i pokazywać wszystkie jadalne
i niejadalne owoce. Wskazał na siebie i na niego.
- Przyjaciele - powiedział. Banderzwierz wskazał na siebie i niego.
- Uch.
Strużek uśmiechnął się radośnie. Słońce, zawieszone wysoko nad jego głową, lecz nisko
na niebie, chowało się za horyzont, a światło w lesie zmieniło barwę z cytrynowej na miodową i
lało się przez liście niczym ciepły syrop. Chłopiec ziewnął.
- Jestem zmęczony.
- Uch?
Strużek złożył dłonie i przyłożył do nich głowę.
- Spać.
Banderzwierz przytaknął parę razy.
- Uch. Uch, uch.
I ruszyli. Strużek uśmiechnął się pod nosem. Pierwszej nocy przez chrapanie
banderzwierza nie mógł spać. Teraz byłoby mu trudno zasnąć bez tego kojącego rumoru.
Szedł ścieżką, którą jego towarzysz wydeptał w gęstym runie. Mijając kolczasty
niebieskozielony krzak, odruchowo zerwał parę perłowobiałych jagód zwisających gronami przy
każdym kolcu. Włożył jedną do ust.
- Daleko jeszcze? - spytał. Banderzwierz odwrócił się.
- Uch?
Nagle zmrużył oczy, zatrzepotał delikatnymi uszkami.
- Uuuuuch! - ryknął i rzucił się na chłopca. Co się mu stało? Znowu oszalał?
Strużek odwrócił się na pięcie i uskoczył z drogi szarżującej na niego ogromnej bestii.
Mogła go zmiażdżyć nawet niechcący. Banderzwierz runął na ziemię.
- Uuuuch! - zaryczał i rzucił się dziko na chłopca.
Cios trafił chłopca w ramię. Strużek zatoczył się, otworzył rękę, wypuścił perłowe
jagody, upadł na ziemię, aż jęknęła. Podniósł głowę. Banderzwierz górował nad nim jak wieża.
Strużek zaczął krzyczeć. W tej samej chwili jagoda, którą trzymał w ustach, wpadła mu do gardła
i tam utknęła.
Kaszlał i pluł, ale jagoda nie chciała nawet drgnąć. Twarz mu poczerwieniała, a potem
posiniała. Cały świat zawirował mu przed oczami.
- Nie ogę ychać - wyzipał i chwycił się za gardło.
- Uch! - krzyknął banderzwierz. Złapał go za kostki. Strużek zobaczył nagle wszystko do
góry nogami. Ciężka łapa banderzwierza łomotała go w plecy. A jagoda dalej nie dawała się
wytrząść!
Wreszcie...
Pyk! - wystrzeliła z ust Strużka i parę razy podskoczyła na ziemi.
Strużek zachłysnął się powietrzem. Zipiąc i dysząc, spróbował się wyszarpnąć z łap
banderzwierza.
- Postaw mnie - wyrzęził.
Banderzwierz objął go wolną łapą i delikatnie złożył na stercie suchych liści.
Przykucnął nad nim.
- Uhu?
Strużek spojrzał w jego zatroskane oczy. Patrzyły pytająco. Uśmiechnął się więc i objął
banderzwierza za szyję.
- Uch! - ucieszył się jego towarzysz.
Cofnął się i spojrzał ostrzegawczo na chłopca. Potem wskazał jagodę, którą się omal nie
udusił.
- Uhu - zahuczał ze złością, chwycił się za brzuch i padł na grzbiet, udając konwulsje.
Strużek skinął poważnie głową. Ta jagoda była trująca.
- Niedobra - powiedział.
- Uch - zgodził się banderzwierz i podniósł się z ziemi. - Uhuhu! - wrzasnął i zaczął
skakać po jagodzie. Zmiażdżył ją, połamał rośliny na ziemi, aż w powietrzu uniosły się kłęby
pyłu. Strużek zaczął się śmiać tak, że po twarzy popłynęły mu łzy.
- Już dobrze - powiedział. - Daję słowo. Banderzwierz pogłaskał go delikatnie po głowie.
- U... u... prz... puchuchele - wymówił.
- Właśnie. - Strużek uśmiechnął się. - Przyjaciele. - Wskazał siebie. - Strużek.
Powiedz: Strużek.
- Chru... chek... - wykrztusił banderzwierz i rozpromienił się dumnie. - Chru-chek! -
powtarzał raz za razem, a potem porwał chłopca z ziemi i posadził go sobie na ramionach.
Razem ruszyli w mroczniejący bór.
-
Strużek szybko nauczył się zbierać owoce. Nie był tak wprawny jak banderzwierz,
którego natura obdarzyła wielkimi pazurami i wrażliwym nosem, ale szybko się uczył i
stopniowo Kresobór przestał go tak przerażać. Mimo to w ciemne noce miło było czuć obok
siebie wielkie, ciężko oddychające cielsko, którego pochrapywanie kołysało go do snu.
Coraz rzadziej myślał o swojej rodzinie. Właściwie nie zapomniał o niej, tylko po prostu
nie czuł już potrzeby, żeby myśleć o czymkolwiek. Jadł, spał, jadł...
Od czasu do czasu coś wyrywało go z tego odrętwienia; raz był to odległy podniebny
statek, innym razem coś jakby zarys ptasiennicy pomiędzy gałęziami drzew kołysankowych.
Ale życie toczyło się dalej. Jedli, spali i jodłowali do księżyca. Aż w końcu wydarzyło się
coś nowego...
Był chłodny jesienny wieczór, a Strużek siedział znowu na ramionach banderzwierza.
Szukali miejsca na nocleg. Raptem zauważył kątem oka migniecie czegoś’
pomarańczowego.
Obejrzał się. Parę kroków za nimi stało małe pomarańczowe stworzonko podobne do
pompona.
Jakiś czas później Strużek obejrzał się po raz drugi. Teraz zobaczył już cztery małe
puchate stworki skaczące wesolutko jak młode turożęta.
- Słodkie - powiedział.
- Uch? - spytał banderzwierz.
- Za nami - wyjaśnił Strużek. Stuknął banderzwierza w ramię i wskazał kierunek.
Obrócili się razem. Za nimi skakało już sześć zaciekawionych puchatych zwierzaczków.
Na ich widok banderzwierz załopotał uszami i wydał cienki pisk.
- Co? - zachichotał Strużek. - Chyba się ich nie boisz? Banderzwierz pisnął jeszcze
głośniej i zadygotał od czubków uszu po palce u stóp. Chłopiec mógł się tylko mocno trzymać,
żeby nie spaść.
- Dziab-dziab! - ryknął banderzwierz.
Na oczach Strużka puchatych pomarańczowych stworków zrobiło się dwa, a potem cztery
razy więcej. Śmigały tu i tam w gęstniejącym zmroku, ale się nie zbliżały.
Banderzwierz denerwował się coraz bardziej. Nerwowo przestępował z łapy na łapę,
popiskując cicho.
W końcu nie wytrzymał.
- Uhu! - krzyknął.
Strużek mocno przytrzymał się jego sierści, a banderzwierz puścił się na oślep przed
siebie. Łubudu, łubudu, pędził z hałasem przez gąszcz. Chłopiec mógł tylko pilnować, żeby nie
spaść. Obejrzał się za siebie. Nie miał wątpliwości - pomarańczowe puchate kulki rzuciły się za
nimi w pogoń.
Teraz i jemu mocno zabiło serce. Stworzonka osobno wyglądały słodko, ale w grupie
stawały się dziwnie groźne.
Banderzwierz pędził coraz szybciej. Tratował wszystko na drodze. Od czasu do czasu
Strużek musiał się uchylać przed lecącymi na niego gałęziami. Dziab-dziaby biegły po ścieżce,
którą wydeptał banderzwierz i wkrótce zaczęły ich doganiać.
Strużek obejrzał się z niepokojem. Cztery czy pięć stworków rzucało się przy każdym
kroku do łap banderzwierza. Raptem jedno się w niego wczepiło.
- Niebiosa! - krzyknął.
Puchata kuleczka rozdziawiła się i ukazała dwa rzędy kłów ostrych jak zęby pułapki na
niedźwiedzie. Zaraz potem kły wbiły się w nogę banderzwierza.
- Uhuuuu! - zawył biedak.
Strużek trzymał się ze wszystkich sił, gdy banderzwierz pochylił się, oderwał dziab-
dziaba od swojej nogi i odrzucił go daleko od siebie. Mały potworek potoczył się po ziemi, a na
jego miejsce pojawiły się cztery inne.
- Rozgnieć je! Rozdepcz! - krzyknął chłopiec.
Ale wszystko na próżno. Choć banderzwierz odrzucał od siebie dziesiątki dziab-dziabów,
zaraz zjawiało się ich dwa razy więcej. Wczepiały się w jego łapy, pięły w górę, ku szyi, ku
Strużkowi!
- Ratunku! - wrzasnął chłopiec.
Nagle banderzwierz wyprostował się i pokuśtykał do wysokiego drzewa. Objął Strużka w
pasie, zdjął go ze swoich ramion i posadził na drzewie, daleko poza zasięgiem spragnionych krwi
dziab-dziabów.
- Chru-chek - powiedział. - Puchuchele.
- Wchodź! - zawołał chłopiec, ale kiedy zajrzał w smutne oczy banderzwierza, zrozumiał,
że to niemożliwe.
Dziab-dziaby wgryzły się w nogi banderzwierza, który z głuchym jękiem upadł na
ziemię. Drapieżne stworki natychmiast obsiadły jego ciało.
Łzy napłynęły Strużkowi do oczu. Odwrócił się, nie mógł na to patrzeć. Zasłonił uszy
rękami, ale nie potrafił zagłuszyć krzyków walczącego banderzwierza.
Potem zapadła cisza. Zrozumiał, że to koniec.
- Och, banderzwierzu! - załkał. - Dlaczego? Dlaczego? Chciał zeskoczyć z obnażonym
nożem i pozabijać wszystkie dziab-dziaby. Chciał pomścić śmierć przyjaciela. A jednak dobrze
wiedział, że jest bezsilny.
Otarł oczy i spojrzał. Dziab-dziaby zniknęły. Po banderzwierzu nie została nawet
najmniejsza kosteczka, ani jeden ząb czy pazur, choćby strzępek zielonego futra. Z daleka
dobiegło jodłowanie innego samotnego banderzwierza. Jego rozdzierający krzyk rozlegał się
echem wśród drzew.
Strużek mocno ścisnął ząb wiszący na jego szyi. Pociągnął nosem.
- On ci nie odpowie - szepnął. - Już nigdy.
Rozdział 9
WYSYSACZ
Strużek spoglądał w mrok pod drzewem. Nie widział żadnego dziabdziaba.
Zaatakowały w milczeniu, bez jednego pisku. Słychać było tylko trzask kości i bulgot
krwi.
Teraz drapieżne potworki umknęły.
Przynajmniej na to liczył. Wytarł nos rękawem. Nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę.
Niebo z brązowego stało się czarne. Wzeszedł księżyc, wielki i jasny. Rozległy się głosy
pierwszych nocnych stworzeń. Strużek siedział na drzewie jak zahipnotyzowany, wpatrując się w
jeden punkt, a nocny koncert stawał się stopniowo coraz głośniejszy.
Niewidzialne stworzenia piszczały, łkały, szeleściły i skrzeczały.
Pod dyndającymi nogami Strużka unosiła się para. Cienkie spiralne smużki wysnuwały
się z leśnego poszycia i owijały wokół pni drzew. Jakby pod ziemią coś się gotowało, coś złego,
niebezpiecznego.
- Lepiej tu zostanę - szepnął do siebie i podkulił nogi. - Aż do rana.
Wstał i rozkładając ręce, ruszył po gałęzi do pnia. Zaczął się wspinać, coraz wyżej i
wyżej, szukając wygodnej gałęzi, która utrzyma jego ciężar i zapewni jaki taki nocleg.
W miarę jak liście stawały się gęstsze, oczy zaczęły go piec i łzawić. Zerwał jeden i
obejrzał. Liść był podłużny i lśnił bladym turkusem.
- Och, banderzwierzu - westchnął Strużek. - Wokół jest tyle drzew, czemu posadziłeś
mnie akurat na kołysankowym?
Nie było sensu wspinać się wyżej. Górne gałęzie drzew kołysankowych są na ogół
kruche. W dodatku im wyżej wchodził, tym zimniej się robiło. Mroźny wiatr wywołał gęsią
skórkę na jego odkrytych rękach i nogach. Strużek obszedł pień dokoła i znowu spojrzał w dół.
Wtem księżyc schował się za chmurę. Strużek znieruchomiał. Było ciemno, zimny wiatr
kąsał w palce. Powoli, bardzo powoli, po omacku, zaczął schodzić w dół. Choćby pod drzewem
nie było już ani jednego dziab-dziaba, jego życie wisiało na włosku. Wystarczył jeden fałszywy
ruch, a spadnie w dół na złamanie karku.
Pełzł coraz niżej, obiema rękami mocno obejmując gałęzie nad głową, lewą stopę
wbiwszy w dziuplę. Na czoło wystąpił mu zimny pot. Prawą nogą usiłował namacać jakiś punkt
oparcia.
Sięgał coraz dalej. Ramiona bolały, lewa noga omal nie wyskoczyła mu ze stawu. Już
miał się poddać, kiedy raptem koniuszkiem palca dotknął tego, czego szukał: następnej gałęzi.
- Wreszcie - szepnął.
Wyjął nogę z dziupli i obiema nogami wylądował na gałęzi. Jego palce zanurzyły się w
czymś miękkim i kudłatym.
- Nie! - wrzasnął i cofnął się z przerażeniem.
Coś siedziało na gałęzi. Jakieś zwierzę. Może jednak dziab-dziaby potrafią się wspinać na
drzewa?
Wierzgając na oślep, usiłował się podciągnąć na bezpieczną górną gałąź, ale na próżno.
Był już zmęczony. Ręce miał zbyt słabe, żeby się wydźwignąć tak wysoko.
Zesztywniałe palce rozluźniły chwyt.
Nagle przez zbite sklepienie nad jego głową przebiło się światło księżyca. Migotliwe
srebrne promienie przebiły się pomiędzy liśćmi. Na pniu, Strużku i leśnym poszyciu daleko w
dole zatańczyły plamki światła.
Spojrzał w dół. Wzrok potwierdził to, co poczuł pod stopami. Na gałęzi siedziało coś -
dwa cosie. Przywarły do drzewa jak kudłate łapy jakiejś wielkiej, wspinającej się do niego bestii.
Ostrożnie opuścił nogi i dotknął kudłatego cosia palcami. Był zimny. Nieruchomy.
Powoli opuścił się na masywną gałąź i szybko przykucnął. Z bliska dwa cosie w ogóle nie
wydawały się kudłate. Robiły wrażenie dwóch kłębków pajęczyny owiniętej wokół gałęzi.
Strużek spojrzał pod nią.
Zadygotał.
Pod gałęzią wisiał na jedwabnej linie kokon. Oczywiście już wcześniej widywał takie
kokony. Sypiał w nich Czuprynian, a w gaju kołysankowym Strużek był świadkiem wyklucia
ptasiennicy. Ale jeszcze nigdy nie widział kokonu z bliska. Nie spodziewał się, że jest tak wielki
i piękny.
- Przedziwne - szepnął.
Kokon, utkany z najcieńszej nici, wyglądał jak kłąb cukrowej waty. Był pękaty,
gruszkowaty, kołysał się łagodnie na wietrze i połyskiwał w świetle księżyca.
Strużek chwycił jedwabistą linę i uważając, żeby nie spaść, powoli, centymetr po
centymetrze, ześliznął się na kokon. Usiadł na nim okrakiem.
Jeszcze nigdy nie dotykał czegoś podobnego. Kokon był miękki, przedziwnie miękki, ale
na tyle wytrzymały, że uniósł jego ciężar. Gdy zanurzył palce w grubym, jedwabistym oprzędzie,
rozszedł się mocny, słodki zapach.
Nagły podmuch wiatru obrócił kokonem. Cienkie gałązki zaszemrały, trzasnęły.
Strużek pisnął ze strachu i mocno przytrzymał się liny. Zerknął lękliwie na poznaczone
plamami światła leśne poszycie. Coś wierciło się i drapało w suchych liściach. Nie mógł zejść na
dół, nie mógł wrócić na górę.
- Zresztą nie potrzebuję - powiedział do siebie. - Mogę przenocować w kokonie.
Ledwie wypowiedział te słowa, przeszył go dreszcz. Przypomniał sobie słowa
ptasiennicy: Czuprynian sypia w naszych kokonach i śni nasze sny.
- Może ja też je poznam - szepnął z nadzieją.
Skoro już podjął decyzję, przesunął się tak, żeby znaleźć się naprzeciwko wejścia do
kokonu. Przycisnął nos do sprężystej ściany. Słodka woń stała się jeszcze mocniejsza, a gdy
zsunął się w dół, jedwabisty kokon musnął pieszczotliwie jego policzek. Wreszcie oparł stopy na
krawędzi otworu, grubej i tworzącej jakby parapet.
- Teraz! - szepnął.
Puścił linę i wpadł do środka. Przez chwilę kokon kołysał się gwałtownie. Strużek
zamknął oczy, modląc się, żeby gałąź nie pękła. Kołysanie ustało. Strużek znowu otworzył oczy.
W kokonie było ciepło - ciepło, ciemno i bezpiecznie. Serce przestało mu łomotać.
Głęboko odetchnął słodkim zapachem. Ogarnęła go błogość. Miał uczucie, że nikt mu już
nie zrobi krzywdy.
Zwinął się w kłębek, podłożył rękę pod głowę i wtulił się w jedwabistą miękkość kokonu.
Miał wrażenie, że zanurzył się w wonnym olejku. Było mu wygodnie, bezpiecznie i dobrze... i
chciało mu się spać. Zmęczone kończyny stały się ciężkie. Powieki powoli opadły.
- Och, banderzwierzu - szepnął sennie. - Wokół jest tyle drzew... dzięki niebiosom, że
posadziłeś mnie akurat na drzewie kołysankowym.
Wiatr delikatnie kołysał kokonem, a Strużek zapadł w głęboki sen.
W połowie nocy wiatr rozproszył chmury i ucichł. Księżyc znowu znalazł się nisko nad
horyzontem. Daleko, daleko nad Kresoborem przez osrebrzone niebo przepłynął podniebny
statek pod pełnymi żaglami.
W świetle księżyca czubki drzew migotały niczym lustro wody. Raptem przesunął się po
niej cień - cień skrzydlatego stworzenia, które spłynęło ku lasowi.
Kiedy czarne błoniaste skrzydła - fałdziste i zakończone strasznymi pazurami - łopotały,
nawet powietrze zdawało się dygotać ze strachu. Wysysacz miał małą, pokrytą łuską głowę z
długim wąskim ryjkiem. Głośno siorbał, sapał, a przy każdym uderzeniu skrzydeł rozsiewał
wokół cuchnące opary.
Las tonął prawie w zupełnym mroku, lecz to nie zniechęciło wysysacza. Jego żółtawe
oczy rzucały dwa silne snopy światła rozpraszającego ciemności. Latał w kółko, zataczał kręgi
nad lasem. Nie zrezygnował, dopóki nie znalazł tego, czego szukał.
Raptem promienie światła z jego oczu wbiły się w coś zwisającego z gałęzi wysokiego
turkusowego drzewa kołysankowego - coś dużego, okrągłego i lśniącego. Zaskrzeczał
przeraźliwie, złożył skrzydła i runął w dół przez zbity gąszcz liści. Wylądował ciężko,
wyciągnąwszy przed siebie krótkie, mocne nogi. Przekrzywił głowę i wytężył słuch.
Do jego uszu dotarł odgłos cichego oddechu. Stwór powęszył w powietrzu i zadygotał ze
szczęścia. Zrobił krok. Potem drugi. I trzeci.
Szedł powoli, niezdarnie, gdyż fruwanie przychodziło mu łatwiej. Przytrzymywał się
gałęzi jedną szponiastą łapą, zanim uniósł drugą. I tak, krok po kroku, zawisł głową w dół na
potężnej gałęzi. Jego oczy znalazły się naprzeciwko otworu w kokonie. Wsunął do środka długi
ryjek o twardym końcu. Znowu zadygotał, tym razem silniej, a z głębi jego trzewi dobiegło
bulgotanie. To jego żołądek skręcił się konwulsyjnie. Z ryjka stworzenia bluznął strumień żółci.
Potem stwór się wycofał.
Zielonożółty płyn zasyczał, buchnęły kłęby pary. Strużek skrzywił się, ale spał dalej.
Śniło mu się, że leży na łące koło szemrzącego kryształowego strumyka. Wokół kołyszą
się szkarłatne maki, pachnące tak słodko, że aż brakuje mu tchu.
Wysysacz, nadal mocno wbijając szpony w gałąź, zajął się teraz kokonem. Szponem
rozdarł grubą warstwę włókien wokół otworu. Ostrożnie zasłonił go nimi jak kurtyną.
Rzęsy Strużka drgnęły. Teraz śniła mu się grota pełna brylantów i szmaragdów
błyskających jak milion oczu.
Stworzenie załopotało i przytrzymało się gałęzi pazurami u skrzydeł. Zawieszone w
powietrzu, przesunęło się dokładnie nad kokon, rozłożyło nogi i zaczęło hałaśliwie wciągać
powietrze. Nadęło brzuch. Łuski na jego podbrzuszu stanęły sztorcem. Pod każdą znajdowała się
różowa wypustka, która powoli otwierała się z każdym nowym haustem powietrza.
Raptem stęknął, a jego ciałem zatrząsł gwałtowny spazm. Z różowych wypustek bluznęła
na kokon lepka czarna substancja.
- Mmmfrfhnn - wymamrotał Strużek przez sen. - Mm-mszszsz...
Kleisty, podobny do smoły płyn, oblał kokon ze wszystkich stron. Wkrótce pokrył go w
całości. Po zastygnięciu zmienił kokon w więzienie bez wyjścia.
Z przeraźliwym skrzekiem wysysacz chwycił w szpony kapsułę i uniósł się z nią w
powietrze. Jego ogromne skrzydła łopotały na tle fioletowego nieba, a kapsuła kołysała się na
wszystkie strony.
Strużek unosi! się na tratwie pośrodku szafirowegcKmorza. Słońce, cieple i żółte, prażyło
jego twarz, tratwa kołysała się na falach. Raptem słońce skryło się za czarną chmurą, morze się
wzburzyło. Otworzył oczy. Rozejrzał się w panice. Wszędzie panowała ciemność.
Nieprzenikniona ciemność. Leżał bez ruchu, nie pojmując, co się dzieje. Oczy nie chciały
się przyzwyczaić do kołyszących się ciemności. Znikąd nie dochodził ani jeden promyk światła,
nawet blada poświata. Strużek wzdrygnął się, nagle zrobiło mu się zimno.
- Co się dzieje?! - krzyknął. - Gdzie się podziało wejście?
Z wysiłkiem podniósł się i przykucnął. Drżącymi palcami obmacał otaczające go ściany.
Kokon stał się twardy, a kiedy się w niego pukało, rozlegało się echo.
- Wypuść mnie! - krzyknął Strużek. - Chcę wyjść!
Wysysacz zaskrzeczał i zatoczył się, gdyż nagłe poruszenie w kapsule zachwiało jego
równowagę. Uderzył skrzydłami i mocniej wbił pazury w czarną skorupę. Jego ofiary zawsze
starały się uciec, ale szarpanina i krzyki wkrótce ustaną.
Jak zawsze.
Strużek głośno dyszał. Oczy zalewał mu piekący pot. Gryzący odór żółci przywarł do
niego jak druga skóra, zaczął się dusić. Ciemność zawirowała mu przed oczami. Otworzył usta i
zwymiotował. Wymiociny były kwaśne, pełne pestek. Przed oczami stanął mu banderzwierz,
podający mu coś pysznego - ten sam banderzwierz, którego pożarły straszne dziab-dziaby.
Znowu otworzył usta i zgiął się wpół. Wymiociny uderzyły o zaokrągloną ścianę więzienia i
spłynęły mu do stóp.
Wysysacz znowu poprawił chwyt na trzęsącej się pod nim kapsule. Na horyzoncie
pojawiła się już pierwsza zapowiedź świtu. Wkrótce będziemy w domu, moje maleństwo,
pomyślał. Wtedy zawiśniesz obok innych w moim podniebnym magazynie.
Strużek dusił się, krztusił, z oczu lały się mu strumienie łez, z braku powietrza serce
łomotało mu jak młotem. Wyjął zza pasa imienny nóż i chwycił go mocno. Zaczął na oślep siec
ścianę.
Ostrze ześlizgiwało się ze skorupy. Strużek wytarł spoconą dłoń o spodnie.
Nóż już wcześniej dobrze się mu przysłużył - w starciu z robalotem i kolczywąsem - ale
czy stalowe ostrze przebije twardą skorupę? Mocno uderzył ostrym czubkiem w ścianę.
Musi przebić!
1znowu. I jeszcze raz. Po prostu musi!
Wysysacz frunął ku swojemu podniebnemu magazynowi, nie zważając na łomoty i
szarpaninę w kapsule. Już widział inne skorupy rysujące się na tle coraz jaśniejszego nieba.
Wisiały na wyschniętych jak szkielety drzewach. O tak, walcz, mój obiadku. Im bardziej
walczysz, tym słodsza będzie zupa, myślał wysysacz i chichotał skrzekliwie. Wkrótce się
uspokoisz, jak inne.
A kiedy to się stanie, cuchnąca żółć, którą wstrzyknął do kokonu, zacznie działać.
Rozłoży ciało, zmieni mięśnie i kości w śluzowatą papkę. Po tygodniu, a przy dobrej
pogodzie po pięciu dniach wysysacz wydrąży dziurę ryjkiem zakończonym kościanymi ząbkami,
włoży go do środka i pożywi się cuchnącą potrawką.
- A masz, a masz! - mamrotał Strużek przez zaciśnięte zęby, dziabiąc ścianę nożem.
Właśnie kiedy miał się poddać, skorupa wreszcie pękła z głośnym trzaskiem. Kawałek
wielkości talerza odłamał się od ściany i spadł w ciemność.
- Hurra! - krzyknął chłopiec.
Przez otwór napłynął wietrzyk, świeży i pachnący! Zdyszany Strużek przyłożył usta do
dziury i zaczął łapczywie chwytać wielkie hausty powietrza. Wdech, wydech. Przestało mu się
kręcić w głowie. Powietrze miało wspaniały smak. Smak życia.
Wyjrzał przez otwór. Daleko przed nim na tle różowego nieba rysował się rząd
uschniętych sosen. Na szczycie każdej z nich wisiało grono jajowatych przedmiotów,
zapieczętowane kokony ptasiennic.
- Trzeba powiększyć dziurę - powiedział do siebie Strużek i uniósł nóż wysoko nad
głowę. - I to szybko.
Zadał mocny cios. Nóż uderzył o ścianę z dziwnym, nieznanym łupnięciem.
- Co się... - zaczął Strużek i jęknął.
Cios, który roztrzaskał twardą jak kamień skorupę, zniszczył także ostrze noża.
Została z niego sama rękojeść.
- Mój nóż! - wykrztusił przez łzy. - Złamałem mój imienny nóż!
Odrzucił bezużyteczną rękojeść noża, oparł się plecami o ścianę kapsuły i mocno kopnął.
- Złam się, na niebiosa! - ryknął. - Złam się!
Wysysacz zatrzepotał gwałtownie skrzydłami. No i co się tam dzieje, hm? Cóż za uparty
obiadek mi się trafił. Poczekaj, obrócę cię. Tak lepiej, co? Nie chcielibyśmy spaść, nieprawda?
Strużek kopnął jeszcze mocniej. Rozległ się trzask, w powietrzu śmignęły kawałki
skorupy. Na ścianie pojawiły się dwie szerokie szczeliny, przez które do środka kapsuły wlało się
poranne słońce.
- Aaaj! - wrzasnął chłopiec. - Spadam!
Wysysacz zaskrzeczał z wściekłości. Poczuł, że spada. Gwałtownie załopotał
zmęczonymi skrzydłami i zdołał powstrzymać upadek, ale coś było nie tak. Teraz wiedział to już
na pewno. W co ty się ze mną bawisz, niegrzeczny obiadku? Do tego czasu powinieneś już
umrzeć. Ale bądź spokojny, na pewno cię nie wypuszczę.
Strużek kopnął znowu; nad jego głową i za plecami pojawiła się szczelina. Skorupa
pękała dalej. Spojrzał w dół; pomiędzy nogami ujrzał zygzakowatą świetlistą linię.
Wymiociny i żółć wyciekły na zewnątrz.
Cokolwiek się stanie, wysysacz będzie musiał się obejść smakiem. Kapsuła była
zniszczona. Jego łup nigdy się w niej nie zmaceruje.
Strużek spojrzał z przerażeniem na rozszerzającą się zieloną krechę. Przestał kopać.
Upadek z tej wysokości byłby zbyt niebezpieczny. Potrzebował pomocy.
- Ptasiennico! - krzyknął. - Gdzie jesteś?
Wysysacz świsnął. Niegrzeczny obiadek! Niegrzeczny! Bardzo go zmęczył. A kapsuły na
drzewach, choć w zasięgu wzroku, były jeszcze bardzo daleko.
Smuga pod stopami Strużka zmieniła kolor z zielonego na brązowy. Wytężył wzrok.
Las stał się rzadszy, a miejscami trafiały się uschnięte drzewa. Leżały na lśniącej ziemi,
długie, zbielałe niczym szkielety. Niektóre jeszcze stały, wyciągając w górę zeschnięte gałęzie
jak rozcapierzone kościste palce.
Raptem rozległ się ogłuszający trzask. Kapsuła uderzyła o czubek suchego drzewa.
Strużek upadł, uderzył głową o skorupę. Pęknięcie poszerzyło się i kapsuła zaczęła
spadać.
Lecieli w dół! Poczuł, że jego żołądek robi fikołka. Serce podeszło mu do gardła.
Zamknął oczy, wziął głęboki wdech i przygotował się na upadek.
Glup!
Wylądował na czymś bardzo miękkim, co od razu zaczęło przeciekać przez pęknięcie
kapsuły jak płynna czekolada. Zanurzył w niej palec i ostrożnie podniósł do nosa. Błoto. Gęste
torfowe błoto.
Strużek wsunął palce w największą szczelinę i pociągnął. Błoto sięgało mu prawie do
kostek. Z początku skorupa ani drgnęła. Nasycone smołą włókna kokonu trzymały mocno.
Stał już w błocie po kolana.
- No nie! - mruknął.
Zaparł się łokciami i zdołał nieco odgiąć kawał skorupy. Na skroniach nabrzmiały mu
żyły, mięśnie się napięły. Nagle z góry runęło na niego światło. Skorupa wreszcie pękła na
dwoje.
- O nie! - krzyknął, gdyż większy kawałek natychmiast zakołysał się i zatonął. - Co teraz?
Cała nadzieja była w mniejszym kawałku, który nadal unosił się na powierzchni błota.
Jeśli zdoła się wspiąć na łupinę, może uda mu się ją wykorzystać jako prowizoryczną
łódź.
W górze rozległ się wrzask pełen furii. Strużek podniósł głowę. Tuż nad nim krążyło
ohydne, odrażające stworzenie, które gapiło się na niego świecącymi żółtymi ślepiami.
Lśniące od potu szerokie czarne skrzydła łopotały hałaśliwie.
Raptem stworzenie zapikowało w dół; sekundę później ostre szpony musnęły głowę
Strużka i wyrwały mu garść włosów.
Wysysacz zrobił okrążenie i znowu zapikował. Z długiego ryja spływały mu nitki zielonej
śliny. Tym razem Strużek uskoczył. Stworzenie zaskrzeczało i opryskało go cuchnącą żółcią.
Strużek zakrztusił się z obrzydzenia. Łopot skrzydeł ucichł stopniowo. Ohydny stwór
odleciał. Chłopiec podniósł głowę: zobaczył go na czubku dalekiego uschniętego drzewa.
Poniżej wisiało grono kapsuł, każda pełna gnijącej materii. Westchnął z ulgą. Stwór
zrezygnował. Strużek nie znajdzie się dziś w towarzystwie innych skazańców.
Zaraz potem ulga ustąpiła miejsca panice.
- Tonę! - krzyknął.
Kurczowo chwycił się kawałka skorupy, by nie pogrążyć się pod powierzchnię
trzęsawiska, lecz za każdym razem, gdy chciał ją do siebie przyciągnąć, skorupa przechylała się i
nabierała coraz więcej błota. Za trzecim razem zatonęła.
Błoto sięgało mu już do pasa i ciągle się podnosiło. Zaczął machać rękami i wierzgać
nogami, ale gęsta maź wciągała go coraz głębiej.
- O mąciwodziciel! - zaklął. - I co ja teraz zrobię?
- Przede wszystkim nie panikuj, to najważniejsze - rozległ się jakiś głos.
Strużek pisnął ze strachu. Ktoś tu był, ktoś się mu przyglądał.
- Pomocy! - krzyknął. - Pomóż mi!
Spróbował się odwrócić, przez co zanurzył się jeszcze głębiej. Błoto sięgało mu już do
obojczyków. Na pniu suchego drzewa siedział niski, chudy goblin o płaskiej głowie i żółtej
skórze. Żuł trawkę.
- Mam ci pomóc? Chcesz tego? - spytał śpiewnym, nosowym głosem.
- Tak! Tak! Chcę! Chcę, żebyś mi pomógł! - krzyknął Strużek i zakrztusił się błotem.
Goblin uśmiechnął się złośliwie i odrzucił trawkę.
- Panicz Strużek chce, żebym mu pomógł, więc pomogę - powiedział. - Pod warunkiem,
że panicz Strużek jest tego zupełnie pewien.
Odłamał z drzewa suchą gałąź i wyciągnął ją w stronę Strużka. Chłopiec wypluł błoto z
ust, mocno chwycił zbielałe drewno i ze wszystkich sił zacisnął na nim palce.
Goblin zaczął ciągnąć. Wlókł go przez gęste, wciągające grzęzawisko, coraz bliżej
brzegu. Strużek pluł, krztusił się błotem. Oby tylko gałąź się nie złamała! Nagle poczuł pod
kolanami stały grunt. Zaraz potem dotknął go łokciami. Goblin puścił gałąź i Strużek wyczołgał
się z bagna.
Upadł, wreszcie bezpieczny. Znieruchomiał, wyczerpany oparł na ziemi policzek.
Goblin uratował mu życie. Ale kiedy chłopiec wreszcie podniósł głowę, żeby mu
podziękować, przekonał się, że znowu jest sam.
Płaskogłowy znikł bez śladu.
- Hej! - zawołał słabo. - Gdzie się podziałeś?
Nikt mu nie odpowiedział. Strużek podniósł się i rozejrzał. Goblin zniknął. Pozostawił po
sobie tylko przeżutą trawkę. Chłopiec przykucnął koło niej.
- Dlaczego uciekłeś? - szepnął.
Usiadł na ziemi i spuścił głowę. Raptem przyszło mu na myśl inne pytanie: skąd
płaskogłowy goblin znał jego imię?
Rozdział 10
JĘDZUNY
Było cicho. Prażyło słońce. Po wymiotach Strużek miał tak zdarte gardło, jakby ktoś je
wyczyścił papierem ściernym. Musiał się czegoś napić.
Wstał i spojrzał na swój cień rozciągający się na zdradzieckie trzęsawisko. Na jego końcu
migotała kusząco kałuża. Gdyby zdołał się do niej dostać, nie grzęznąc w bagnie!
Splunął i odwrócił się.
- I tak pewnie woda jest stęchła - mruknął.
Ruszył przed siebie przez błoto. Kiedyś tu także było trzęsawisko. Nic tu nie rosło poza z
rzadka rozsianymi algami. A jednak i tutaj można było spotkać żywe istoty. Przy każdym jego
kroku z ziemi podnosiły się chmury kąśliwych boromuszek. Obsiadały mu twarz, ręce, nogi i
kąsały bez litości.
- Sio! Precz! - krzyczał, opędzając się od żarłocznych insektów. - Ani chwili... au! au!...
spokoju!
Puścił się pędem przed siebie. Boromuszki ciągnęły za nim jak tiulowy welon.
Szybciej! Szybciej! Mijał nagie szkielety uschniętych drzew. Przemknął po uginającej się
powierzchni torfowiska.
Potykał się, ślizgał, lecz nie zatrzymał się ani na chwilę. Chciał jak najszybciej uciec z
rejonów zamieszkanych przez strasznego wysysacza i wrócić do Kresoboru.
Poczuł jego zapach na długo, zanim go zobaczył. Żyzna ziemia, bujna roślinność,
soczyste owoce - znajome aromaty, od których do ust napłynęła mu ślinka, a serce zabiło
mocniej. Boromuszki były dużo mniej zachwycone. Gdy mocny zapach stał się intensywniejszy,
porzuciły swoją ofiarę i wróciły na cuchnące trzęsawisko.
Kresobór otulił go jak zielona kołdra. Nigdzie nie było widać żadnych ścieżek; musiał
wydeptać własną. Szedł przez bujne paprociernie i perlice, wspinał się na pagórki i schodził w
kotlinki. Na dok płaczlika zatrzymał się.
Płaczlik o długich i powiewnych gałęziach z perłowymi liśćmi rósł wyłącznie nad
brzegiem wody, tego nauczył go banderzwierz. Strużek rozsunął zasłony giętkich gałęzi i oto
ujrzał przed sobą szemrzący wesoło, krystalicznie czysty strumyk.
- Dzięki niebiosom! - wychrypiał i padł na kolana. Zanurzył złożone ręce w lodowatym
nurcie. Upił łyk i z błogim uśmiechem zaczekał, aż chłodna strużka spłynie w głąb gardła. Woda
smakowała słodko i jakby trochę ziemiście. Wypił jeszcze łyk, i następny.
Pił, aż żołądek mu się wypełnił, a pragnienie ustało. Po czym, z westchnieniem ulgi,
usiadł z pluskiem w środku strumienia.
Położył się w wodzie. Nurt opływał jego ciało, koił ból po ukąszeniach boromuszek,
wypłukiwał brud z ubrania i włosów. Strużek leżał tak długo, aż po wymiocinach, błocie i
śmierdzącej żółci nie pozostało nawet wspomnienie.
- Znowu jestem czysty - mruknął i ukląkł.
W lustrze wody odbiło się coś pomarańczowego. Strużek zamarł w bezruchu. Dziab-
dziaby były pomarańczowe! Nie podnosząc głowy, spojrzał poprzez mokre pasma włosów.
Za kamieniem na drugim brzegu strumienia zobaczył nie dziab-dziaba, ale dziewczynkę.
Dziewczynkę o bladej, niemal przezroczystej skórze i pomarańczowej czuprynie. Wreszcie jakieś
towarzystwo.
- Hej! - zawołał. - Słuchaj...
Uciekła. Strużek poderwał się na równe nogi.
- Ej! - krzyknął i pobiegł z chlupotem przez strumień. Dlaczego uciekła? Wdrapał się na
brzeg rzeki i kamień. Zauważył ją nieco dalej. Schowała się za drzewem. - Nie zrobię ci
krzywdy! - wydyszał. - Jestem miły. Słowo!
Ale zanim dobiegł do drzewa, dziewczynki już nie było. Mignęła pomiędzy źdźbłami
kołyszących się trawołów. Popędził za nią. Chciał, żeby się zatrzymała, odwróciła, porozmawiała
z nim! Biegł i biegł. Omijał drzewa, przecinał polanki - zawsze o krok, nigdy całkiem blisko.
Dziewczynka obiegła gruby pień porośnięty pnączem i obejrzała się po raz trzeci.
Strużek poczuł, że włosy jeżą się mu na karku; futro turoga stanęło dęba. A jeśli
dziewczynka nie chciała sprawdzić, czy już go zgubiła, lecz upewniała się, że nadal za nią
biegnie?
Szedł dalej, lecz już ostrożniej. Ominął drzewo. Dziewczynki nigdzie nie było widać.
Spojrzał w górę, w koronę drzewa. Serce mu łomotało. W gęstym listowiu mogło się kryć
nie wiadomo co, gotowe do skoku.
Dotknął amuletów. Zrobił jeszcze jeden krok. Gdzie ta dziewczynka? A może to kolejna
straszna pułapka?
- Uuuuaaaa! - wrzasnął.
Stąpnął w próżnię. Poczuł, że spada. Koziołkował długim, krętym tunelem. Łup, łup,
bam, badabam, trzask, płask i pac! Spadł na grubą wiązkę miękkiego siana.
Podniósł wzrok. Wszystko wirowało mu przed oczami. Żółte światła, skręcone korzenie -
i patrzące na niego cztery twarze.
- Gdzieś ty się podziewała? - mówiły dwie z nich. - Wiesz, że nie lubię, kiedy wychodzisz
na górę. To niebezpieczne. Pewnego dnia porwie cię mąciwodziciel, moja panno, zobaczysz!
- Potrafię o siebie zadbać - odparły dwie pozostałe. Strużek potrząsnął głową. Z czterech
twarzy zrobiły się dwie.
Ta większa zbliżyła się i błysnęła przekrwionymi oczami.
- A to co? - spytała groźnie. - Mag, co znowu przywloklaś do domu?
Blada dziewczynka pogłaskała Strużka po włosach.
- To zwierzątko samo za mną przybiegło, mamciu - powiedziała. - Mogę je zatrzymać?
Mamcia założyła ręce na piersi, nadęła się, jeszcze bardziej powiększając swoje ogromne
cielsko. Patrzyła na Strużka podejrzliwie.
- Mam nadzieję, że nie gada - wycedziła. - Już ci mówiłam, nie pozwalam trzymać w
domu gadaczy.
Strużek przełknął nerwowo ślinę. Mag pokręciła głową.
- Nie sądzę, mamciu. Może od czasu do czasu coś tam piśnie, ale nie mówi.
Mamcia stęknęła.
- To dobrze. Gadacze to same kłopoty.
Była ogromna, miała muskularne ramiona i gruby kark. Co więcej, w przeciwieństwie do
dziewczynki, tak bladej, że prawie niewidocznej w podziemnym mroku, mamcia była aż zbyt
dobrze widoczna. Z wyjątkiem twarzy niemal każdy centymetr odsłoniętego ciała miała pokryty
jarzącymi się w ciemnościach tatuażami.
Przedstawiały drzewa, broń, symbole, zwierzęta, twarze, smoki, czaszki, co tylko dusza
zapragnie. Tatuaż miała nawet na łysej głowie. To, co Strużek wziął za loki, tak naprawdę było
wytatuowanymi splątanymi wężami.
Mamcia podrapała się w zamyśleniu po szerokim nosie, mimowolnie napinając bicepsy.
Rękaw jej wzorzystej sukni podwinął się z szelestem i Strużek ujrzał wizerunek dziewczynki o
pomarańczowych włosach. Poniżej napis w kolorze indygo głosił:
MAMCIA KOCHA MAG.
- No więc? - niecierpliwiła się dziewczynka. Jej matka parsknęła.
- Czasami strasznie z ciebie nieznośna jędzunka. Ale... zgoda - powiedziała i dodała
szybko, przerywając radosne piski Mag: - Pod warunkiem, że zajmiesz się nim. Rozumiesz?
Ty go będziesz karmić, wyprowadzać, a jak nabrudzi w jaskini, ty będziesz po nim
sprzątać.
Czy to jasne?
- Jak kryształ, mamciu.
- A jeśli usłyszę choćby jedno słowo, skręcę mu tę chudą szyjkę. W porządku?
Mag skinęła głową. Chwyciła Strużka za włosy.
- Chodź.
- Au! - krzyknął i uderzył ją po ręce.
- Mamciu! - zawyła natychmiast Mag. - Zwierzątko mnie uderzyło!
Strużek poczuł nagle, że coś go podrywa z podłogi i obraca. Skamieniały spojrzał prosto
w drapieżne, przekrwione oczy mamci.
- Jeśli kiedykolwiek popchniesz, uderzysz, zadrapiesz lub ugryziesz mój śliczny
księżycowy promyczek...
- Albo jeśli wyrządzi mi inną fizyczną krzywdę - wtrąciła Mag.
- Lub jeśli wyrządzisz jej inną fizyczną krzywdę, wtedy...
- Albo zrani moje uczucia.
- Albo zranisz jej uczucia, wtedy...
- Albo spróbuje uciec.
- Albo spróbujesz uciec - powtórzyła mamcia - to już nie żyjesz! - Potrząsnęła nim, aż jej
papierowa sukienka zaszeleściła. - Posłuszny i milczący, to zasada numer jeden.
Zrozumiano?
Strużek nie wiedział, czy ma kiwnąć głową. Skoro nie było mu wolno mówić, to czy
mógł rozumieć, co się mówi? Zresztą mamcia ściskała go tak mocno, że i tak nie mógł się ruszyć.
Mamcia pociągnęła nosem i rzuciła go na podłogę.
Zerknął lękliwie w górę. Mag stała koło matki z wdzięcznie splecionymi rękami i bardzo
zadowoloną minką. Pochyliła się i znowu szarpnęła go za włosy. Skrzywił się z bólu i posłusznie
wstał.
- No, już lepiej - warknęła mamcia. - Jak go nazwiesz? Mag wzruszyła ramionami i
spojrzała na swoje nowe zwierzątko.
- Jak się nazywasz?
- Strużek - odpowiedział odruchowo i natychmiast tego pożałował.
- Co?!! - ryknęła mamcia. - Czyżbym usłyszała słowo? - Mocno szturchnęła chłopca. -
Gadasz?
- Strug! Strug! - zawołał rozpaczliwie. - Strug! Strug!
- Mag objęła go i uśmiechnęła się do matki.
- Wiesz, mamciu, chyba nazwę go Strużek. Mamcia przyjrzała mu się zmrużonymi
oczami.
- Jedno słowo, pamiętaj - warknęła - a urwę ci głowę.
- Strużek będzie już grzeczny - zapewniła ją Mag. - Chodź, skarbie - rzuciła. - Pobawisz
się z panią.
Mamcia stała podparta pod boki i patrzyła za nimi. Strużek szedł ze spuszczoną głową.
- Będę mieć na ciebie oko - usłyszał za sobą. - Zobaczysz. Już ty mnie popamiętasz...
Pogróżki stawały się coraz cichsze. Szli schodami, długimi, wąskimi korytarzami, które
wiodły coraz niżej i niżej. Na myśl o tonach ziemi i kamieni nad głową Strużek czuł się nieswojo.
A jeśli to wszystko na niego spadnie? Jak mógłby się bronić?
Raptem ciasny korytarz się skończył. Strużek rozejrzał się ze zdumieniem. Oboje stali w
ogromnej podziemnej jaskini.
Mag puściła jego włosy.
- Jesteśmy jaskiniowymi jędzunami, Strużku. Spodoba ci się u nas. Tu nigdy nie jest za
gorąco ani za zimno. Nie ma deszczu, śniegu ani wiatru. Nie ma niebezpiecznych roślin ani
dzikich zwierząt...
Strużek odruchowo sięgnął do zęba wiszącego na jego szyi i po policzku pociekła mu łza.
Nie ma niebezpiecznych roślin ani dzikich zwierząt, pomyślał, ale nie ma też nieba i
księżyca... Dziewczynka szturchnęła go mocno w plecy, więc ruszył dalej. I nie ma wolności.
Podobnie jak w tunelach, w jaskini także lśniło blade światło. Wiele pokoleń
jaskiniowych jędzun udeptało ziemię na kamień. Strop znajdował się bardzo wysoko.
Spływały z niego długie, grube i węźlaste korzenie, które łączyły sklepienie z podłogą
niczym gruzłowate kolumny.
To wygląda jak lustrzane odbicie Kresoboru, pomyślał. Ale Kresoboru w zimie, kiedy
drzewa są bezlistne i szare.
Korzenie, skąpane w bladym świetle, były skręcone, żylaste i... Strużek otworzył szeroko
oczy. Pomylił się! Światło nie padało na korzenie, ono z nich biło! Podbiegł, żeby przyjrzeć się z
bliska.
- Strużek! - warknęła na niego Mag.
Białe, żółte, brązowe jak grzyby; co najmniej połowa długich, grubych korzeni
promieniowała miękkim, pulsującym blaskiem. Strużek położył rękę na jednym z nich. Był
ciepły i delikatnie tętnił.
- Strużek! - wrzasnęła Mag. - Do nogi!
Obejrzał się. Dziewczynka patrzyła na niego groźnie.”Posłuszny i milczący”,
przypomniał sobie. Wrócił truchtem i stanął przy niej.
Pogłaskała go po głowie.
- Zaciekawiły cię korzenie, tak? Dają nam wszystko, czego potrzebujemy.
Milczał.
- Przede wszystkim światło - dodała, wskazując świecące korzenie. - Pożywienie... -
Odłamała dwa pączki z innego, bardziej włóknistego. Jeden włożyła sobie do ust, drugi podała
Strużkowi. Spojrzał na niego bez entuzjazmu. - Jedz! - rozkazała. - No!
A kiedy nadal się ociągał, dodała słodko:
- Bo powiem mamci...
Pączek był kruchy i soczysty. Smakował prażonymi orzeszkami.
- Mmm... mmm... - wybełkotał Strużek i oblizał się teatralnie. Mag uśmiechnęła się i
podjęła wykład.
- Te suszymy i mielemy na mąkę - tłumaczyła. - Te miażdżymy i robimy z nich papier.
Te się dobrze palą. A te... - Zatrzymała się przy pękatym korzeniu w kolorze mięsa. -
Dziwne - mruknęła, marszcząc brwi. - Nie wiedziałam, że rosną dziko.
Spojrzała poważnie na Strużka.
- Pamiętaj: nigdy, przenigdy nie wolno ci tego jeść.
Nieco dalej zbliżyli się do miejsca, w którym większość pionowych korzeni wycięto,
tworząc polankę wokół głębokiego, ciemnego jeziora. Pozostawione korzenie wiły się tuż przy
ziemi. Pomiędzy nimi wisiały wielkie kapsuły. Każda stanowiła odrębną całość, lecz były ze
sobą połączone. Okrągłe, koloru skóry, o niewielkich okrągłych wejściach, niekiedy sięgały
nawet pięciu kondygnacji.
- Mieszkamy w jaskiniowych plastrach - wyjaśniła Mag. - Chodź za mną.
Strużek uśmiechnął się do siebie. Nie chwyciła go za włosy. Zaczynała mu ufać.
Jak się okazało, kapsuły były zrobione z papieropodobnej substancji, podobnej do tej, z
której była uszyta suknia mamci, ale grubszej. Trzaskała pod stopami, kiedy szli krzyżującymi
się ze sobą korytarzami, a gdy zapukał w ścianę, usłyszał głuchy dźwięk.
- Nie rób tak! - skarciła go ostro Mag. - Przeszkadzasz sąsiadkom.
Kapsuła Mag znajdowała się w górnym lewym rogu kolonii i była znacznie większa, niż
wydawała się z zewnątrz. Światło z korzeni podświetlało ściany na bladożółto. Strużek pociągnął
nosem. W powietrzu unosił się słaby cynamonowy zapach.
- Na pewno jesteś zmęczony - obwieściła Mag. - Twoje legowisko stoi tam - wskazała
koszyk. - Mamcia nie lubi, jak zwierzątka śpią ze mną w łóżku. - Uśmiechnęła się psotnie. - Ale
ja lubię!
Chodź, wskakuj! - rozkazała, klepiąc łóżko. - Jeśli ty jej nie powiesz, to ja też nie - dodała
i wybuchnęła śmiechem.
Gruby papierowy materac, choć zakazany, był miękki i ciepły. Strużek natychmiast
zapadł w głęboki sen bez majaków.
Parę godzin później - dzień i noc nie różniły się od siebie w nieustannym blasku podziemi
- Strużek obudził się, czując, że ktoś go głaszcze po głowie. Otworzył oczy.
- Dobrze spałeś? - spytała wesoło Mag. Mruknął twierdząco.
- To wspaniale - powiedziała i zeskoczyła z łóżka. - Bo mamy mnóstwo zajęć.
Najpierw nazbieramy pączków i udoimy na śniadanie mleka z mlecznego korzenia.
Potem, jak się już umyjemy, mamcia chce, żebyśmy pomogli przy robieniu papieru. Ostatnio tak
wiele dziewczynek zmieniło się w jędzuny, że kończy się nam materiał na sukienki. A potem,
jeśli będziesz grzeczny - ciągnęła jednym tchem - pójdziemy na spacerek. Ale najpierw
najważniejsze - oznajmiła, bawiąc się jego włosami i muskając jego policzek. - Najpierw,
kochany Strużku, zrobimy cię na bóstwo.
Strużek jęknął i żałośnie spojrzał na Mag, z przejęciem grzebiącą w małym kredensie.
Wróciła z pudełkiem różności.
- Proszę - powiedziała, stawiając je na podłodze. - A teraz usiądź przede mną.
Usłuchał niechętnie.
Mag wzięła miękki szary kłąb gąbczastego drapikłącza, umyła Strużka wodą z jeziora i
uperfumowała korzeniem różanym. Następnie wytarła go i obsypała ciemnym pachnącym
pudrem. Strużek kichnął, a wtedy natychmiast wytarła mu nos chusteczką.
Co za upokorzenie, pomyślał i odwrócił głowę ze złością.
- No, no! - skarciła go. - Chyba nie chcemy, żeby mamcia usłyszała, jakim to byliśmy
niegrzecznym zwierzaczkiem?
Więc znieruchomiał i siedział posłusznie, gdy Mag ujęła drewniany grzebień i zaczęła
rozczesywać jego splątane pukle.
- Masz ładne włosy - powiedziała. - Gęste i czarne... - Szarpnęła energicznie za zbity
kołtun. - Ale bardzo rozczochrane! Na podziemia, jak mogłeś się tak zaniedbać?
Znowu go szarpnęła. Skrzywił się, łzy napłynęły mu do oczu. Zagryzł wargę aż do krwi,
ale nawet nie pisnął.
- Ja czeszę się dwa razy dziennie - oznajmiła, odrzucając do tyłu jaskrawopomarańczową
grzywę. Pochyliła się do Strużka. - Wkrótce wypadną mi wszystkie włosy! - szepnęła. - A wtedy
ja także stanę się jędzuną. Jak mamcia.
Pokiwał głową ze współczuciem.
- Nie mogę się doczekać! - wykrzyknęła ku jego zdumieniu. - Jędzuna! Potrafisz to sobie
wyobrazić, Strużku, kochanie? - Odłożyła grzebień. - Nie, oczywiście, nie potrafisz, bo jesteś
samcem. A samce...
Odkorkowała małą buteleczkę i wlała w zagłębienie dłoni nieco gęstego żółtego płynu.
Pachniał słodko. Natarła nim głowę Strużka tak mocno, aż zamrowiła go skóra, a oczy zaczęły
łzawić.
- ...nie mogą się stać jędzunami. - Znowu zamilkła. Rozczesała pojedynczy lok, podzieliła
go na trzy pasma i zaczęła zaplatać warkoczyk. - Mamcia mówi, że to przez korzeń. Przez Matkę
Mordrzewinę - powiedziała z szacunkiem.
Strużek wzdrygnął się na samą wzmiankę o krwiożerczym mięsożernym drzewie, które
niemal odebrało mu życie. Z wdzięcznością pogłaskał kamizelkę z futra turoga.
- To ten różowy korzeń, który widzieliśmy po drodze - wyjaśniła Mag, nawlekając
paciorki na warkoczyk. - Pamiętasz? Ten, który zakazałam ci jeść. Dla samców jest trujący,
wiesz? Śmiertelnie trujący - szepnęła. - A dla nas nie.
Zachichotała i oddzieliła kolejny lok.
- Dzięki jego sokom mamcia i inne jędzuny są takie wielkie i silne. Kiedy Matka
Mordrzewina staje się czerwona, każda jędzuna będzie nakarmiona, jak mówi przysłowie.
Strużek drgnął.”Gdy Matka Mordrzewina staje się czerwona...” Coś o tym wiedział.
Żołądek skręcił się mu nerwowo. Mag dalej splatała mu warkoczyki i ozdabiała je
koralikami.
- Ooo, zaczynasz ładnie wyglądać - oznajmiła. Skrzywił się. - Oczywiście samce jędzun
nie są zadowolone z takiej sytuacji - dodała w zamyśleniu. - Okropne, chuderlawe, paskudne,
podstępne indywidua. A jednak mają swoje zalety. Ktoś przecież musi gotować i sprzątać!
Dzięki niebiosom, że jestem tylko zwierzakiem, pomyślał Strużek.
- Kiedyś usiłowali się zbuntować - ciągnęła. - Jeszcze mnie wtedy nie było na świecie.
Zdaje się, że zebrali się i chcieli spalić Matkę Mordrzewinę. Jędzuny wpadły w furię.
Zbiły ich na kwaśne jabłko! Od tego czasu już nie próbowali takich sztuczek - dodała i
roześmiała się nieprzyjemnie. - Banda nierobów!
Strużek poczuł, że trzy następne paciorki zostały wplecione w warkoczyki na jego głowie.
- Teraz - dodała Mag ciszej - główne korzenie są dobrze strzeżone... Już! Odwróć się,
niech ci się przyjrzę.
Posłuchał.
- Idealnie! Chodź, Strużku, kochanie. Musimy się zatroszczyć o śniadanko.
Czas płynął, choć w niezmiennych warunkach jaskini trudno było określić, jak wiele
minęło dni. Strużkowi wydawało się, że Mag obcina mu paznokcie u rąk i nóg co najmniej od
roku. A kiedy ostatnim razem czesała mu włosy, zauważyła, że bardzo urosły.
Rozpieszczany przez Mag i inne jędzuny uznał, że takie życie jest dość przyjemne, ale
podziemny świat wydawał mu się zbyt ciasny. Brakowało mu świeżego powietrza i chłodnego
wiatru. Tęsknił za wschodami i zachodami słońca, za zapachem deszczu, ptasimi trelami,
kolorem nieba. A najbardziej tęsknił za banderzwierzem.
Najciekawsze w życiu pod ziemią, pod Kresoborem - ze wszystkimi jego
niebezpieczeństwami i pułapkami - było to, że miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Przy
banderzwierzu nad niczym nie musiał się zastanawiać. Zawsze trzeba było zbierać jedzenie,
szukać nowych miejsc do spania. Tu miał wszystko w zasięgu ręki. Jedyną jego rozrywką były
rozmyślania.
W pierwszych dniach Mag rzadko spuszczała go z oka. Ale ostatnio chyba się jej znudził.
Kiedy wychodziła z kapsuły, zawsze zakładała mu obrożę i przywiązywała do łóżka.
Smycz była na tyle długa, że mógł się bez ograniczeń poruszać po papierowej kapsule, a
nawet wychodzić na schody na zewnątrz, ale za każdym razem, gdy obroża zaciskała się wokół
jego szyi, przypominał sobie, że jest więźniem, i w sercu odzywała się mu tęsknota za
Kresoborem.
Może zdołałby jednak odnaleźć ścieżkę i wrócić do rodziny. Spelda nie posiadałaby się z
radości. Nawet Tuntum by się uśmiechnął, poklepał go po plecach i zaprosił na wycieczkę do
lasu. Tym razem wszystko wyglądałoby inaczej. Postarałby się do nich dopasować, starałby się
ze wszystkich sił robić to, co robią leśne trolle, myśleć tak jak one i nigdy, przenigdy nie
schodzić ze ścieżki.
Obroża otarła mu szyję. A gdybym wrócił, pomyślał, czy nie byłbym takim samym
więźniem? Zawsze starałbym się naśladować leśne trolle, lecz nigdy do końca nie zdołałbym się
stać taki jak one.
Pomyślał o ptasiennicy. I co z jej obietnicami?
- Miała mnie strzec - mruknął z goryczą. - ”Twoje przeznaczenie znajduje się za
Kresoborem” - prychnął. - Za Kresoborem!
Raczej pod Kresoborem. Do końca życia będę rozpieszczonym zwierzakiem zepsutego
dziecka. O mąciwodziciel! - zaklął.
Za kapsułą rozległ się jakiś szelest. Strużek zastygł w bezruchu. Muszę przestać mówić
do siebie, pomyślał. Pewnego dnia ktoś mnie usłyszy i wszystko się wyda.
W chwilę potem do kapsuły wpadła Mag. Trzymała złożony kawałek szarego papieru.
- Mam się przygotować! - oznajmiła z ożywieniem.
Położyła papier na podłodze i coś rysowała. Strużek skinął głową w jego stronę i zrobił
pytającą minę. Dziewczynka uśmiechnęła się.
- Już wkrótce, Strużku, kochanie, będę miała na plecach taki tatuaż.
Przyjrzał się rysunkowi z większym zainteresowaniem. Przedstawiał potężną muskularną
jędzunę z rozstawionymi nogami i krwiożerczym wyrazem twarzy.
- Jak my wszystkie - dodała Mag.
Strużek uśmiechnął się blado. Wskazał na rysunek, na Mag i znowu na rysunek.
- Tak - powiedziała. - To ja. Już niedługo. Wskazał na siebie i przechylił głowę.
- Och, Strużku - szepnęła łagodnie. - Zawsze będę cię kochała.
Uspokoił się, ale w tej samej chwili z korytarza dosłyszał ciężkie kroki. Zaczął skubać
rożek chustki. Rozpoznał kroki mamci. Jego spokój prysł.
- Mag! - zaskrzeczała mamusia. - Mag!
- Dziewczynka wyjrzała.
- Jestem tutaj!
- Masz iść ze mną. Natychmiast.
- Czy już pora? - spytała Mag z nadzieją.
- Tak.
Mag zeskoczyła z łóżka.
- Słyszałeś, Strużku? Już pora! Chodźmy.
- Nie będziesz potrzebować tego zwierzaka tam, dokąd idziesz - warknęła mamcia.
- Och, mamciu, proszę, proszę! - zajęczała Mag.
- Powiadam ci, że go nie zechcesz.
- Na pewno zechcę - uparła się dziewczynka.
Strużek wodził oczami od jednej do drugiej. Mamcia łypała na niego strasznym
wzrokiem, Mag się uśmiechała.
- Chcesz iść, prawda? - spytała.
Uśmiechnął się do niej. Wszystko było lepsze od siedzenia na uwięzi. Energicznie
pokiwał głową.
- Widzisz? - ucieszyła się Mag. - A nie mówiłam? Mamcia prychnęła.
- Przypisujesz temu zwierzęciu o wiele więcej rozumu niż...
- Proszę cię, mamciu, proszę!
- No, skoro koniecznie musisz - westchnęła mamcia i wzięła z podłogi papier z
rysunkami. - Ale nie spuszczaj go ze smyczy.
Pochyliła się nad Strużkiem i łypnęła na niego przekrwionymi oczami.
- I nie chciałabym być w twojej skórze, jeśli zepsujesz wielki dzień mojej Mag!
Na zewnątrz czuło się atmosferę wyczekiwania. Ścieżki wiodące wokół jeziora były pełne
jędzun zmierzających w tym samym kierunku. Niektóre mieszkały obok Mag. Strużek je
rozpoznawał. Inne widział po raz pierwszy.
- Widzisz, przyszły z daleka - oznajmiła Mag z zachwytem. Wysoki płot na drugim
brzegu jeziora ogradzał spory okrągły plac. Wokół strzeżonego wejścia kręciły się grupki
chudych, milczących samców.
Uciekli z piskiem, kiedy mamcia ich rozepchnęła.
- Do nogi, Strużek! - warknęła Mag, szarpiąc za smycz. Weszli na plac we trójkę. Na ich
widok zebrany wewnątrz tłum ryknął radośnie. Mag spuściła głowę i nieśmiało się uśmiechnęła.
Strużek ujrzał coś, w czego istnienie trudno było mu uwierzyć. Z góry spływał ogromny
pęk korzeni, tuż nad ziemią tworzący wysoką kopułę. Wokół niego stał krąg jędzun.
Ich wytatuowaną skórę oblewał różowy blask korzeni.
Mamcia chwyciła Mag za rękę.
- Chodź - powiedziała.
- Ej że! - zawołała jedna ze strażniczek. - To stworzenie nie może wejść na teren
wewnętrznego sanktuarium.
Mamcia spojrzała na smycz w ręce Mag.
- Oczywiście - warknęła. Wyrwała córce smycz i zawiązała ją mocno na korzeniu. -
Później go sobie weźmiesz - powiedziała i roześmiała się gardłowo.
Tym razem Mag nie zaprotestowała. Jak w transie przekroczyła krąg splecionych rąk
strażniczek i weszła pod kopułę. Nie obejrzała się.
Strużek zajrzał pomiędzy korzenie. W samym środku wiązki znajdował się jeden
wyjątkowo gruby i węźlasty, który świecił ja-śniej od pozostałych. Mag - jego mała Mag - stała
tuż pod nim. Miała zamknięte oczy.
Jędzuny zaczęły zawodzić.
O! Ma - Ma - Ma - Matko Mordrzewino! O! Ma - Ma - Ma - Matko Mordrzewino!
Śpiewały coraz głośniej, aż cała grota zatrzęsła się od wrzasku. Strużek zasłonił uszy
rękami. Mag zaczęła się wić.
Raptem zawodzenie umilkło. Mag obróciła twarz w stronę korzenia. Uniosła ręce.
Spojrzała w górę.
- Daj mi krwi! - krzyknęła.
Zanim jej głos ucichł, kopuła korzeni zmieniła się dziwnie. Jędzuny wydały jęk zachwytu.
Strużek odskoczył z lękiem od pobliskiego korzenia, który także nagle zmienił kolor. Rozejrzał
się. Cała potężna sieć korzeni lśniła głębokim, krwawym szkarłatem.
- Tak! - wrzasnęła mamcia. - W rzeczy samej, przyszedł czas na naszą córeczkę Mag.
Z fałdów papierowej sukni wyjęła coś niewielkiego. Strużek wytężył wzrok.
Wyglądało tak jak szpunt z beczki. Mamcia przyłożyła go do pulsującego czerwienią
centralnego korzenia i wbiła pięścią. Potem uśmiechnęła się do córki i wskazała podłogę.
Mag uklękła przed korzeniem, uniosła głowę i otworzyła usta. Mamcia wyjęła szpunt i
natychmiast z korzenia bluznął strumień pienistego czerwonego płynu. Chlusnął na głowę
dziewczynki, pociekł po plecach, rękach, nogach. W szkarłatnym świetle ramiona Mag uniosły
się i opadły.
Ona to pije! - Strużek wzdrygnął się.
Mag piła zachłannie. W końcu westchnęła głęboko i spuściła głowę. Mamcia odcięła
dopływ płynu. Mag chwiejnie wstała. Strużek jęknął. Blada szczupła dziewczynka zaczęła się
rozdymać.
Całe jej ciało gwałtownie rozrastało się na wszystkie strony. Cienka sukieneczka pękła i
osunęła się na ziemię - a Mag wciąż rosła. Potężne ramiona, pękate bicepsy, nogi niczym pnie
drzew...
No i głowa! Była już wielka jak bania, kiedy raptem włosy - ta gęsta pomarańczowa
czupryna - posypały się z niej na ziemię. Transformacja się dokonała.
- Witaj - powiedziała mamcia, otulając najmłodszą jędzunę malowaną suknią.
Mag rozejrzała się powoli, jakby wszystko widziała po raz pierwszy. Strużek cofnął się ze
strachem. Gdzie się podziała blada, szczupła dziewczynka, która go kochała i rozpieszczała? Już
jej nie było. Na jej miejsce zjawiła się straszliwa, okropna jędzuna. Kiedy zdobędzie tatuaże,
będzie wyglądać dokładnie tak samo jak jej matka.
Mag nadal rozglądała się po jaskini. Ich oczy się spotkały. Uśmiechnęła się do niego.
Odpowiedział uśmiechem. Może jednak się nie zmieniła - przynajmniej w głębi duszy. Z
ust jędzuny wyłonił się ociekający śliną język, gruby jak kawał mięsa. Przesunął się po jej
spękanych wargach. Przekrwione oczy błysnęły.
- Ty przeklęty szkodniku! - ryknęła.
Przerażony Strużek obejrzał się przez ramię. Przecież Mag nie mogła mieć na myśli jego.
Jest jej ulubionym zwierzątkiem. Jej kochanym Strużkiem!
- Mag! - krzyknął. - Mag, to ja!
- Aaa! - ryknęła mamcia. - Wiedziałam, że to gadacz!
- Tak - wycedziła Mag zimno. - Ale teraz już z nim koniec.
Popędziła ku niemu, aż ziemia zadrżała. Strużek drżącymi palcami chwycił za węzeł.
Na próżno, mamcia dobrze go zacisnęła. Napiął linę, zaparł się nogami o korzeń i
pociągnął z całej siły. Na nic się to zdało.
- Nawet nie próbuj uciekać! - wrzasnęła Mag.
Chwycił mocniej i spróbował raz jeszcze. Rozległ się trzask i w chwilę potem chłopiec
runął na ziemię. Lina wytrzymała... ale korzeń nie. Z pęknięcia zaczęła wyciekać pienista
czerwona substancja.
- Aaa! - rozszalała się Mag.
Strużek puścił się pędem przed siebie. Wpadł między dwie strażniczki i sprintem ruszył w
stronę jeziora. Samce jędzun przyglądały się mu tępo.
- Z drogi! - ryknął i odtrącił ich na boki.
Słyszał za sobą łomot nóg Mag, za którą pędziły inne jędzuny.
- Wyrwać mu wnętrzności! - wrzeszczały. -1 nogi! Rozgnieść jak robaka!
Strużek dopadł do jeziora. Pędem skręcił w lewo. Na drodze stanęło mu pół tuzina
samców.
- Zatrzymać go! - zażądała Mag. - Łapać małego łobuza! - I dodała głośniej, kiedy samce
zwyczajnie rozstąpiły się przed nim: - Małe żałosne głuptaki!
Strużek obejrzał się przez ramię. Mag już go doganiała. W jej przekrwionych oczach
lśniła straszliwa determinacja. Och, Mag, pomyślał. W coś ty się zmieniła?
Jego pani była już przy samcach. Patrzyły na nią pokornie - z wyjątkiem jednego, który
podstawił jej nogę! Mag potknęła się. Zatoczyła. Straciła równowagę i ze straszliwym łoskotem
runęła na ziemię.
Strużek jęknął ze zdumienia. To nie był przypadek!
Mag leżała jak długa. Sięgnęła ku samcowi, ale był dla niej zbyt szybki. Zerwał się,
uciekł poza zasięg jej ręki i spojrzał na chłopca.
- Na co czekasz?! - zawołał, osłaniając usta rękami. - Biegnij do korzeni, tam gdzie
świecą najmocniej. Tam!
W jego głosie brzmiało szyderstwo.
Strużek obejrzał się.
- No co? - Samiec uśmiechnął się złośliwie. - Chcesz zaczekać, aż twoja kochana pani
obedrze cię żywcem ze skóry? Uciekaj, ty pieszczochu, i nie oglądaj się za siebie!
Rozdział 11
CHRYPS, PAPLICJA TRAJKOTROLLICJ A I ZAKLINANIE SERCA
Strużek posłuchał dobrej rady. Puścił się pędem przez jaskinię w stronę najjaśniej
świecących korzeni i ani razu nie obejrzał się za siebie. Słyszał wrzaski wściekłych jędzun, które
dyszały i tupały tuż za nim, czasem niebezpiecznie blisko, czasem trochę dalej.
Był już blisko zbitej kępy lśniących białych korzeni. Którędy teraz? Włosy zjeżyły mu się
na głowie, serce załomotało. Stał przed dziesięcioma wejściami do tuneli. Który prowadzi na
zewnątrz?
- Zgubił się! - wrzasnęła któraś jędzuna. - Więc jest zgubiony!
- Odetniemy mu drogę! - dodała druga.
- A potem głowę! - ryknęła trzecia i wszystkie wybuchnęły ohydnym rechotem.
Strużek rozejrzał się z rozpaczą. Musiał wybrać któryś tunel, ale co zrobi, jeśli się okaże,
że to pułapka bez wyjścia? A kiedy się wahał, jędzuny zbliżały się coraz bardziej.
Lada chwila go zobaczą, a wtedy będzie za późno na wszystko.
Zadrżał ze strachu i zmęczenia. Przebiegając koło wejścia jednego z tuneli, poczuł
chłodny powiew powietrza, od którego na spocone ramiona wystąpiła mu gęsia skórka.
Oczywiście! To powietrze z zewnątrz! Bez zastanowienia skoczył w ciemną czeluść
korytarza.
Tunel, z początku szeroki, z każdym krokiem stawał się coraz węższy i niższy.
Strużek był z tego bardzo zadowolony. Im bardziej musiał się schylać, tym mniej
prawdopodobne się wydawało, że jędzuny zdołają go dogonić. Słyszał ich sapanie, jęki i
przekleństwa. Raptem korytarz zakręcił, a Strużek zatrzymał się jak wryty.
- Jak to? - jęknął. Znalazł się w ślepym zaułku! Spojrzał z przerażeniem na kupkę
zbielałych kości, częściowo przysypanych piaskiem i łupkiem. Na czaszce zachowały się resztki
warkoczyków z paciorkami; wokół kruszących się kręgów szyjnych widniała pętla. To szczątki
zwierzaka, któremu nie udało się uciec!
Nieco dalej w górę korytarza sięgał pojedynczy korzeń. Strużek dotknął go. Wydawał się
martwy jak wszystko wokół: zimny, sztywny i pozbawiony blasku. Więc skąd dochodziło
światło? Spojrzał w górę i oto wysoko nad głową ujrzał niewielki srebrny krążek.
- Znalazł szyb wentylacyjny! - rozległ się wściekły głos którejś jędzuny.
Chłopiec wspiął się na grube jak konar odgałęzienie korzenia.
- W rzeczy samej - mruknął.
Wspinał się ku świetlnemu kręgowi. Ręce go bolały, palce drżały. Znowu spojrzał w górę.
Światło wydawało się równie odległe, jak poprzednio. Serce zabiło mu ze strachu. A jeśli otwór
na górze będzie dla niego za ciasny?
Wspinał się powoli, z wysiłkiem, coraz wyżej, oddychając wolno i rytmicznie. Aaach.
Uuuf. Aaach. Uuuf. Jasny krążek wydawał się jakby bliższy. Strużek zaczął się wspinać
szybciej. Kości bielejące w dole były już bardzo daleko. Wyciągnął rękę i wsunął ją w plamę
słonecznego światła.
- Dzięki niebiosom, że to dzień! - westchnął. Wydźwignął się z korytarza na trawę i
przetoczył się na plecy. - Bo nie znalazłbym drogi na zew... - Zamilkł. Nie był sam. Wokół siebie
słyszał dyszenie, warkot i odór zgnilizny. Powoli podniósł głowę.
Zwisające jęzory i czarne nozdrza. Kły jak szpikulce, obnażone, lśniące, ociekające śliną.
Przyglądające się mu łakomie żółte ślepia.
- Bo... bo... borołaki - wyjąkał.
Na dźwięk jego głosu stwory zjeżyły śnieżnobiałą sierść na karkach. Strużek przełknął
ślinę. To były borołaki o białych kryzach, najgorsze ze wszystkich, w dodatku całe stado!
Przesunął się ostrożnie w stronę szybu, ale było już za późno. Borołaki wyczuły ruch i
warknęły tak, że serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Najbliższy rozdziawił paszczę pełną
strasznych zębisk i skoczył mu do gardła.
- Aaa! - wrzasnął Strużek. Wyciągnięte łapy zwierza uderzyły go w pierś. Padli razem na
ziemię.
Chłopiec zamknął oczy. Twarz owionął mu ciepły, cuchnący zgnilizną oddech.
Borołak obwąchał go, polizał... Strużek poczuł na szyi szereg ostrych igieł. Borołak
chwycił go w zęby. Wystarczyłby jeden ruch - chłopca lub zwierza - żeby ta historia dobiegła
kresu.
Właśnie wtedy przez ogłuszające bicie własnego serca Strużek usłyszał czyjś głos.
- Co się tam dzieje? Coście znalazły, pieski? Coś na obiadek?
Borołaki warknęły łakomie. Strużek poczuł zęby wbijające się mu w szyję.
- Zostaw! Cichy, zostaw, powiadam!
Zęby się cofnęły. Odór ustał. Chłopiec otworzył oczy. Przed nim stał niski, elfopodobny
jegomość z grubym batogiem. Patrzył na niego groźnie.
- Przyjaciel czy pożywienie? - spytał.
- Przy... przy... jaciel - wykrztusił Strużek.
- Wstań, przyjacielu - rozkazał jegomość. Borołaki drgnęły, gdy Strużek podniósł się z
ziemi. - Nie zrobią ci krzywdy - wyjaśnił - ich właściciel, widząc niepokój chłopca. - Chyba że
dam im rozkaz.
- Ale tego nie zrobisz, prawda...?
- Zależy - brzmiała odpowiedź. Borołaki zaczęły się wiercić, oblizywać i piszczeć
niecierpliwie. - My, mali ludzie, musimy zawsze zachowywać czujność. Obcy równa się
niebezpieczeństwo, oto moje motto. A w Kresoborze ostrożności nigdy za wiele. - Przyjrzał się
Strużkowi od stóp do głów. - Lecz muszę przyznać, że nie wyglądasz niebezpiecznie. - Wytarł
energicznie rękę o spodnie i wyciągnął ją do chłopca. - Nazywam się Chryps. Chryps Łowca, a to
moja sfora.
Jeden borołak warknął. Chryps kopnął go mocno.
Strużek uścisnął łowcy dłoń. W tej samej chwili borołaki zaczęły szaleć. Wprost
wychodziły ze skóry! Chryps cofnął rękę i przyjrzał się jej.
- Krew - powiedział. - Nic dziwnego, że pieski cię znalazły. Jej zapach doprowadza je do
szaleństwa.
Kucnął i tak długo starannie wycierał dłoń o trawę, aż znikł z niej najmniejszy ślad krwi.
Spojrzał na chłopca.
- Właściwie coś ty za jeden?
- Jestem... - zaczął Strużek i urwał. Nie był leśnym trollem, więc czym? - Jestem Strużek.
- Strużek? O strużkach nigdy nie słyszałem. Wyglądasz trochę jak kłapouch albo
płaskogłowiec. Nawet mnie trudno je rozróżnić. Za to można na nich nieźle zarobić.
Podniebni piraci zawsze chętnie kupują gobliny z co bardziej dzikich plemion. Można z
nich zrobić dobrych wojowników, choć niełatwo nad nimi zapanować... Czy strużki umieją
walczyć?
Strużek przestąpił z nogi na nogę.
- Nie bardzo. Chryps parsknął.
- I tak za wiele bym za ciebie nie dostał. Chuda z ciebie sztuka. Ale może nadałbyś się na
pokładowego kucharza. Umiesz gotować?
- Nie bardzo - powtórzył Strużek. Przyglądał się swojej ręce. Na małym palcu miał rankę,
ale nie wyglądała groźnie.
- Jak pech, to pech - mruknął Chryps. - Właśnie tropiłem wielkiego szkieletracza.
Mógłbym na nim nieźle zarobić, powiadam ci, i co się stało? Wpadł prosto w paszczę
mordrzewia i tyleśmy go widzieli. Straszna jatka. A potem pieski złapały twój trop. Tyle wysiłku
na nic - dodał i splunął.
Dopiero teraz Strużek zauważył, co ma na sobie Chryps Łowca. Tego ciemnego futra nie
można było z niczym pomylić. Ileż razy je głaskał, gładkie, miękkie i zielonkawe...
- Banderzwierz... - szepnął i zacisnął zęby. Ten elf wystroił się w skórę banderzwierzą!
Chryps był od niego znacznie niższy. W pojedynku chłopiec na pewno by go pokonał.
Ale tu, w kręgu wlepionych w niego żółtych ślepi, musiał przełknąć urazę.
- Chętnie bym pogawędził dłużej, ale obowiązki wzywają - ciągnął Chryps. - Muszę się
porządnie zabrać do polowania. Nie mogę marnować czasu na takie byle co. Na twoim miejscu
opatrzyłbym tę rękę. Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. Idziemy, pieski!
Odwrócił się i zniknął między drzewami, otoczony zgrają skomlących borołaków.
Strużek osunął się na kolana. Znowu wrócił do Kresoboru, ale tym razem zabrakło
banderzwierza, który by go bronił. Nie było już kochanego, samotnego banderzwierza, tylko
wilki, łowcy, szkieletracze, płaskogłowce i...
- Dlaczego? - rozpłakał się. - Dlaczego mnie to spotyka?
- Bo tak już jest - odezwał się ktoś łagodnie i życzliwie. Strużek otworzył oczy i
wzdrygnął się ze strachu. Istota, która do niego przemówiła, nie wyglądała ani łagodnie, ani
życzliwie. Była potworna!
- A zatem co cię sprowadza... slurp!... w tę część... slurp!... Kresoboru? - spytała.
Chłopiec spuścił głowę.
- Zgubiłem się.
- Zgubiłeś się? Nonsens... slurp! Jesteś tutaj! - roześmiała się. Strużek przełknął nerwowo
ślinę. Podniósł głowę.
- Tak już lepiej. Slurp! A teraz opowiedz mi o sobie, kochanieńki. My, trajkotrolle,
potrafimy słuchać - oznajmiła i pomachała ogromnymi, nietoperzowatymi uszami.
Złociste popołudniowe słońce prześwietliło różowe błony małżowin, na których rysowała
się delikatna siatka żyłek. Zalśniło na błyszczącej twarzy, odbiło się w oczach na szypułkach. To
właśnie te szypułki - długie, grube, gumowate, zawsze w ruchu, to kurczące się, to wydłużające i
zakończone dwoma wyłupiastymi zielonymi oczami - tak bardzo przestraszyły Strużka. Zrobiło
mu się niedobrze, ale nie potrafił odwrócić wzroku.
- No więc? - spytała trajkotrollica.
- Więc...
- Slurp!
Wzdrygnął się. Za każdym razem, gdy oblizywała i zwilżała oczy długim żółtym
językiem, zapominał, co miał powiedzieć. Szypułki wydłużyły się ku niemu. Oczy spojrzały na
niego z dwóch przeciwnych stron.
- Wiesz, kochanieńki - powiedziała trajkotrollica. - Potrzeba ci filiżanki... slurp... dobrej
herbatki z dębulwy. A na razie...
Kiedy szli obok siebie w pomarańczowym świetle popołudnia, trajkotrollica mówiła bez
chwili przerwy. Mówiła, mówiła i mówiła. Słuchając jej miłego, śpiewnego głosu, Strużek
przestał dostrzegać uszy, oczy, a nawet ten długi żółty język.
- Zawsze byłam inna, kochanieńki - mówiła. - Rozumiesz? Strużek rozumiał ją aż za
dobrze.
- Oczywiście trajkotrolle od wielu pokoleń zajmują się zbieraniem owoców i warzyw.
Hodują je i sprzedają na najróżniejszych targowych polanach. A ja od zawsze
wiedziałam... - Zamilkła. - Powiedziałam sobie tak: Papciu, nie jesteś stworzona do siania i
kopania. I to prawda.
Wyszli na polankę skąpaną w czerwieni zachodzącego słońca. W oddali migotało coś
okrągłego i metalowego. Chłopiec zmrużył oczy. Pod zwisającymi gałęziami płaczlika stał mały
zadaszony wóz. Trajkotrollica odczepiła od niego latarnię i zawiesiła ją na gałęzi.
- Rzućmy na tę sprawę nieco światła - zachichotała i wyciągnęła wóz z kryjówki.
Strużek przyjrzał się ze zdziwieniem. Przez chwilę przestał go widzieć. Potrząsnął głową
i otworzył oczy. Wóz znowu się pojawił.
- Sprytne, co? - ucieszyła się trajkotrollica. - Strasznie długo dobierałam farby.
Strużek pokiwał głową. Cały wóz, od kół po rozpiętą na prętach zwierzęcą skórę, która
chroniła przed deszczem i słońcem, był pokryty najróżniejszymi odcieniami zieleni i brązu.
Idealnie zlewał się z lasem. Spomiędzy plam i plamek chłopiec wyłowił dziwne, kręte litery
podobne do zeschłych liści.
- Tak, to ja - powiedziała trajkotrollica i oblizała lewe oko. - Paplicja Trajkotrollicja.
Zielarka i znawczyni nauk wszelakich. No więc co z tą herbatką?
Wbiegła po drewnianych schodach i znikła we wnętrzu wozu. Strużek przyglądał się, jak
stawia czajnik na piecyku i wsypuje do imbryczka nieco pomarańczowych płatków.
- Zaprosiłabym cię do środka - odezwała się, spojrzawszy na niego - ale rozumiesz...
Powiodła ręką wokół siebie.
Wszędzie stały zalakowane słoiczki pełne bursztynowego płynu i wnętrzności małych
zwierząt, pudełka i skrzynki z nasionami i liśćmi, worki wysypujących się orzechów. Były też
szczypce i skalpele, kawałki kryształu, waga, kartki papieru i zwoje kory. Na hakach wisiały pęki
ziół i suszonych kwiatów, nawleczone na nitkę wysuszone ślimaki, jak również martwe
zwierzęta: drzewne szczury, dębiryjki i śmigloty, a wszystkie kołysały się delikatnie w rytmie
kroków trajkotrollicy.
Strużek czekał cierpliwie. Księżyc wzeszedł i zaraz znikł za ciężkimi chmurami.
Lampa zaświeciła jaśniej. Za sękatym pniem dostrzegł narysowane w piasku serce i
leżący we wnętrzu konturu kij.
- Bardzo proszę, kochanieńki - powiedziała gospodyni, wyłaniając się z wozu z
parującym kubkiem w każdej dłoni i puszką pod pachą. Postawiła wszystko na pniu. - Poczęstuj
się stugroszkami, a ja zaraz znajdę coś, na czym będziemy mogli wygodnie złożyć nasze
siedzenia.
Spod wozu odczepiła jeszcze dwa pieńki. Jak wszystko inne, były tak dobrze ukryte, że
ich nie zauważył. Trajkotrollica usiadła.
- Ale dosyć o mnie - powiedziała. - Mogłabym bez końca trajkotać o moim życiu w
Kresoborze, jak to zawsze jestem w drodze, ciągle w ruchu, i jak przyrządzam napary i eliksiry, i
pomagam, gdzie mogę... Smaczna herbatka?
Strużek pociągnął malutki łyk, przygotowany na najgorsze.
- Wspaniała - odparł z zaskoczeniem.
- Ze skórki dębulwy. Dobra na paznokcie, serce i wspaniała na... - Odkaszlnęła, a
szypułki jej oczu skurczyły się i wyciągnęły - regularne reakcje ciała, jeśli rozumiesz, co chcę
przez to powiedzieć. A przyrządzona z miodem, tak jak teraz, jest najlepszym lekarstwem na
zawroty głowy. - Pochyliła się ku niemu i zniżyła - głos. - Nie chciałabym się chwalić, ale dużo
wiem o wszystkim, co żyje i rośnie w lesie.
Strużek milczał. Myślał o banderzwierzu.
- Znam się na ich właściwościach - dodała i westchnęła. - Na moje nieszczęście. - Upiła
łyk herbaty. Jej oczy na szypułkach obejrzały się do tyłu. Jedno zerknęło na kij leżący na
narysowanym sercu. - Weźmy choćby to. Jak ci się wydaje, co to jest?
- Kijek?
- Zaklinacz serca. Pokazuje mi, w którą stronę powinnam iść. - Zerknęła jednym okiem na
las. - Jeszcze mamy trochę czasu... Pozwól, że ci zademonstruję.
Ustawiła kijek na środku serca i przytrzymała go jednym palcem. Zamknęła oczy,
szepnęła: Prowadź, serce, dokąd chcesz, i cofnęła palec. Kij upadł.
- Wylądował dokładnie tam, gdzie leżał poprzednio - zauważył Strużek.
- Otóż to. W tę stronę prowadzi moje przeznaczenie. Chłopiec zerwał się na równe nogi.
Chwycił kij.
- Mogę spróbować? - poprosił z ożywieniem. Trajkotrollica pokręciła głową, a jej oczy
zakołysały się żałośnie.
- Musisz znaleźć własny.
Strużek popędził ku drzewom. Pierwsze okazało się za wysokie, drugie za twarde.
Trzecie nadawało się idealnie. Wspiął się na nie i ułamał niewielką gałązkę. Oderwał
liście, obłupił ją z kory i zeskoczył z drzewa.
- Aaa! - krzyknął.
Coś - jakaś drapieżna, śliniąca się czarna bestia - chwyciło go, rzuciło na ziemię i
przygniotło własnym ciężarem. W świetle lampy ukazały się potężne bary, błysnęły żółte oczy,
otworzyła się paszcza i...
Stwór zaskomlił z bólu.
- Karg! - krzyknęła trajkotrollica i jeszcze raz uderzyła stwora w nos. - Ile razy mam ci
powtarzać: tylko padlina! A teraz zabieraj jedzenie i natychmiast zaprzęgaj się do wozu. Ale
szybko! Spóźniłaś się!
Bestia niechętnie puściła Strużka. Wzięła w zęby leżącego pod drzewem martwego turoga
i posłusznie powlokła się przez polankę.
Trajkotrollica pomogła Struzkowi wstać.
- Wszystko całe - stwierdziła, obejrzawszy go dokładnie. Wskazała głową czarną bestię. -
To paszczycha, bardzo niedoceniane stworzenie. Na ogół lojalne. Bardzo inteligentne. I silniejsze
od turoga. Co więcej, jego właściciel nie musi się martwić, czym go wyżywić. Jest bardzo
samodzielne. Ale trudno je przekonać, żeby interesowało się tylko zwierzętami, które już nie
żyją. - Roześmiała się, a jej oczy zakołysały się wesoło. - Nie mogę pozwolić, żeby paszczycha
pozjadała mi wszystkich klientów. To źle wpływa na interesy.
Paszczycha siedziała na polanie zaprzęgnięta do wozu i rozszarpywała szczątki martwego
turoga. Trajkotrollica założyła jej wędzidło i chwyciła lejce.
Strużek stał obok z kijkiem w dłoni.
- Chyba nie chcesz odjechać, prawda? - spytał. - Myślałem...
- Czekałam tylko, aż Karg naje się i napije - wyjaśniła, wspinając się na kozioł. - A teraz,
niestety... Czekają na mnie, trzeba się zbierać w drogę...
- Aja?
- Zawsze podróżuję sama - oznajmiła trajkotrollica. Potrząsnęła lejcami i paszczyha
ruszyła.
Strużek patrzył za oddalającą się lampą. Zanim wokół znowu zrobiło się ciemno, drżącą
ręką postawił kijek pośrodku narysowanego serca. Zamknął oczy i wyszeptał:
- Prowadź, serce, dokąd chcesz.
Uniósł palec. Otworzył oczy. Kijek stał i wcale nie zamierzał upadać.
Spróbował jeszcze raz. Najpierw przytrzymać palcem. Prowadź, serce... Cofnąć palec.
A kijek dalej stał!
- Hej! - zawołał. - Nie chce upaść! - Trajkotrollica obejrzała się, a oczy na czułkach
błysnęły w świetle lampy. - Dlaczego?
- Pojęcia nie mam, kochanieńki! - odkrzyknęła i odjechała.
- Też mi znawczyni - wymamrotał z urazą i kopnął patyk, który poszybował gdzieś w
krzaki.
Migocząca lampa znikła. Strużek ruszył, potykając się, w przeciwnym kierunku.
Przeklinał swój los. Nikt nie chce z nim zostać. Nikt się nim nie interesuje. A wszystko z
jego winy. Nigdy, przenigdy nie powinien schodzić ze ścieżki.
Rozdział 12
PODNIEBNI PIRACI
Chmury rozproszyły się na dziesiątki strzępków, które rozpełzły się wokół księżyca jak
robaki.
Strużek przyglądał się im w milczeniu, jak zaklęty: na niebie tyle się działo, podczas gdy
w dole, w lesie, było tak cicho. Nie poruszył się nawet jeden liść. Powietrze było ciężkie, jak
naładowane elektrycznością.
Raptem białoniebieska błyskawica przeszyła odległy skraj nieba. Strużek zaczął liczyć.
Przy jedenastu rozległ się potężny grzmot. Niebo znowu się rozświetliło, jaśniej niż dotychczas, i
znowu rozległ się grzmot. Tym razem chłopiec zdążył doliczyć tylko do ośmiu.
Burza się zbliżała.
Zaczął biec. Ślizgał się, potykał, czasami upadał, pędził przez zdradziecki las - raz jasny
jak za dnia, zaraz potem pogrążony w zupełnych ciemnościach. Zerwał się suchy,
naelektryzowany wiatr, od którego Strużkowi włosy stanęły dęba i zjeżyło się futro turoga. Po
każdej oślepiającej błyskawicy ciemności wydawały się jeszcze czarniejsze. Widział już tylko
różową poświatę. Szedł na oślep, popychany wiatrem. Nad jego głową rozległ się trzask i niebo
przeszyła rozwidlona, oślepiająca błyskawica. Zaraz po niej rozległ się grzmot - trrrrrach!
Powietrze zadrżało, ziemia się zatrzęsła. Strużek upadł i zasłonił głowę rękami.
- Ratunku! - wymamrotał. - Niebo spadnie mi na głowę.
Znowu błysnęło, lasem zatrząsł kolejny grzmot. I trzeci. I czwarty. Ale z czasem odstępy
między nimi stały się coraz większe. Chwiejnie podniósł się z ziemi. Drzewa, które przy
rozbłysku wyglądały jak plemię tańczących szkieletów, nadal stały wokół niego. Niebo wciąż
wisiało na górze.
Strużek wspiął się na wysoki i stary dryfodrzew, by sprawdzić, czy burza odchodzi.
Wspinał się coraz wyżej. Wicher szarpał go za ręce i nogi. Na czubku drzewa chłopiec
odpoczął w rozwidleniu rozkołysanych gałęzi. Z trudem łapał powietrze. Pachniało deszczem,
choć nie spadła ani jedna kropla. Błyskawice cięły niebo, po którym toczyły się grzmoty.
Raptem wiatr ustał.
Otarł oczy i rozczesał palcami ostatnie warkoczyki. Wysupłał z nich paciorki, które
posypały się na ścieżkę i znikły mu z oczu. Podniósł głowę i przez jedną chwilę na tle
rozświetlonego nieba zobaczył...
Serce przestało mu bić.
- Podniebny statek - szepnął.
Błyskawica zgasła. Statek zniknął. Znowu błysnęło i znowu niebo się rozjaśniło.
- Ale teraz jest odwrócony w drugą stronę - odezwał się do siebie Strużek. Przy następnej
błyskawicy niebo rozświetliło się mocniej. - Wpadł w powietrzny wir!
Statek obracał się wokół własnej osi, wirował tak szybko, że od patrzenia Struzkowi
zakręciło się w głowie. Grotżagieł łopotał dziko, takielunek śmigał w powietrzu. Statek dryfował
bezradnie ku środkowi wiru.
Raptem w miotający się żaglowiec uderzył palec błyskawicy. Statek przechylił się na bok.
Wypadło z niego coś małego, okrągłego i migoczącego jak gwiazda; znikło w lesie.
Powietrzny statek runął w ślad za nim.
Strużek patrzył z otwartymi ustami. Statek spadał z nieba jak kamień.
Niebo znowu stało się czarne. Chłopiec zaczął skubać zębami chustkę, paznokcie, włosy.
Świat nadal pogrążony był w czerni.
- Tylko jedna błyskawica - szepnął Strużek. - Żebym mógł zobaczyć...
Błysnęło, z ciemności wyłoniły się rejony bliżej horyzontu. W półmroku ujrzał trzy istoty
o nietoperzowych skrzydłach. Unosiły się nad spadającym statkiem. A potem dołączyły do nich
dwie... nie - trzy nowe. Zeskoczyły z podkładu i uniosły się w powietrze na skrzydłach wiatru.
Podniebni piraci opuszczali statek. Siódma postać zdołała salwować się ucieczką, zanim statek
runął w gąszcz drzew.
Strużek drgnął. Czy cała załoga zdążyła się uratować? Czy statek rozbił się na kawałki?
Czy fruwające postaci wylądowały bezpiecznie?
Zeskoczył z drzewa i co sił popędził przez las. Księżyc świecił jasno, rozkrzyczały się
nocne stworzenia. Drzewa wyglądały jak schwytane w sieć własnych cieni. Z wyjątkiem
trafiających się tu i ówdzie złamanych gałęzi i zapachu dymiącego żywianu nic nie zdradzało
przejścia burzy. Strużek biegł tak długo, aż zabrakło mu tchu i dostał kolki.
Stanął, zgięty wpół, trzymając się za bok. Oddychał głośno. Księżyculki ćwierkały w
gałęziach nad jego głową. Potem rozległ się inny odgłos. Syk. Trzask.
Strużek ruszył przed siebie. Hałas dochodził zza szczotkokrzewu. Chłopiec rozsunął jego
gałęzie; w twarz uderzył mu powiew gorąca.
W ziemię zarył się jakiś kamień, ogromny, okrągły i rozpalony do białości. Trawa wokół
niego skurczyła się i wyschła, zarośla nad nim były zwęglone. Chłopiec spojrzał na kamień,
osłaniając oczy przed skwarem i blaskiem. To mogła być ta gwiazda, która wypadła ze statku.
Rozejrzał się. Statek i jego załoga nie mogą być daleko.
Księżyculki zaskrzeczały z irytacją. Strużek spłoszył je klaśnięciem. Zapadła cisza i
wreszcie usłyszał cichy szmer głosów.
Zaczął się skradać. Głosy brzmiały coraz głośniej. Za złamaną gałęzią zauważył
wysokiego, tęgiego mężczyznę o czerwonej twarzy i gęstej splecionej brodzie. Podniebny pirat!
- Zacznijmy szukać innych - mówił niskim głosem. Roześmiał się cicho. - Ależ Gadio
miał minę, kiedy skoczył! Zbladł jak odorszak i trochę nawet pozieleniał!
- On coś knuje - stwierdził rzeczowo jakiś suchy głos. - Nic dobrego.
Strużek wytężył wzrok, by dostrzec drugiego rozmówcę.
- Nie mylisz się, mój Kolcerze - przyznał szorstko brodaty pirat. - Chodzi skwaszony już
od zajścia z żelaznym drzewem. Ta elektryczna burza to w rzeczy samej istne błogosławieństwo,
albo nie nazywam się Grot Pędziwoda. - Zamyślił się i dodał: - Mam tylko wielką nadzieję, że
nasz kapitan zdrów jest i cały.
- Jeśli niebiosa pozwolą.
Strużek znowu wyciągnął szyję, ale ciągle dostrzegał tylko jednego pirata. Wspiął się na
gałąź, żeby widzieć więcej i - trach! Gałąź złamała się pod jego ciężarem.
- Co to było?! - ryknął Grot Pędziwoda. Odwrócił się i spojrzał bacznie w srebrzyste
cienie.
- Pewnie jakieś zwierzę - odparł drugi podniebny pirat.
-
- Nie sądzę - rzekł z wolna Grot Pędziwoda.
Strużek przypadł do ziemi. Usłyszał zbliżające się ciche kroki. Podniósł głowę.
Spojrzał prosto w delikatną, choć szeroką twarz kogoś tylko trochę starszego od siebie -
sądząc z wyglądu, dębowego elfa. To musiał być Kolcer.
Dębowy elf patrzył na niego ze zdziwieniem. W końcu spytał:
- Czy ja cię znam?
- Znalazłeś coś?! - krzyknął Grot Pędziwoda.
Kolcer nadal przyglądał się chłopcu. Jego włochate uszy zadrgały.
- Tak - powiedział cicho.
- Co?
- Tak! - krzyknął Kolcer, chwytając Strużka za ramię. Futro turoga od razu postawiło
kolce. Dębowy elf krzyknął, odskoczył i zaczął ssać pokłute palce, nie spuszczając z chłopca
podejrzliwego wzroku.
- Chodź ze mną - rozkazał.
- No, co tam masz? - dopytywał się Grot Pędziwoda. - Co za małe chude nie wiadomo co!
- Zakrzyknął na widok Strużka i chwycił jego ramię w dwa potężne palce. - Coś ty za jeden?
- Strużek - wykrztusił chłopiec.
- Nowy pomocnik na pokładzie, co? - rzucił Grot Pędziwoda, mrugając do Kolcera.
Chłopiec zadrżał z radości.
- Jeśli mamy jeszcze jakiś pokład - odparł dębowy elf.
- Na pewno mamy! - roześmiał się gardłowo brodacz. - Tylko musimy go znaleźć.
Strużek odchrząknął.
- Zdaje się, że jest tam - powiedział i wskazał w prawo. Grot Pędziwoda pochylił się nad
nim. Okazałe czerwone oblicze zakołysało się tuż przed jego nosem.
- A skąd kawaler może to wiedzieć?
- Bo... bo widziałem, jak spadał - zająknął się Strużek.
- Widziałeś! - ryknął pirat.
- Siedziałem na drzewie. Przyglądałem się burzy. I zobaczyłem podniebny statek, który
wpadł w powietrzny wir.
- Zobaczyłeś statek - powtórzył Grot Pędziwoda, trochę łagodniej. Klasnął w ręce. - Więc
nas do niego zaprowadź, mały wiercipiętku.
Strużek trafił na miejsce dzięki odrobinie szczęścia i wielkiemu wysiłkowi umysłowemu.
Nie przeszli nawet stu kroków, a Grot Pędziwoda zauważył dziób połyskujący w świetle księżyca
wysoko między gałęziami drzew.
- Jest! - szepnął. - ”Łowca Burz”. Dobra robota, mały - zwrócił się do Strużka i poklepał
go po ramieniu.
- Ciii! - syknął Kolcer. - Nie jesteśmy pierwsi na mecie. Grot przekrzywił głowę.
- To ten łobuz, nasz kwatermistrz Gadio Ślizgowkręt - mruknął.
Kolcer podniósł palec do ust i wszyscy trzej zamarli, wytężając słuch.
- Zdaje mi się, drogi Klapsiadzie, że nasz kapitan przeszedł sam siebie - mówił Gadio
nosowo, wymawiając każde d i t, jakby miały wstrętny smak.
- Sam siebie - zabrzmiało gardłowe echo.
Grot Pędziwoda drgnął niespokojnie i nasrożył się. Wyciągnął szyję.
- Pilot Kamienia jest z nimi - szepnął.
Strużek wyjrzał przez szparę między liśćmi. Zobaczył trzech piratów. Klapsiad okazał się
goblinem płaskogłowcem o szerokiej spłaszczonej czaszce i rozłożystych uszach. Był podobny
do goblina, który uratował Strużka na trzęsawisku, ale wyglądał dużo drapieżniej.
Za nim stał ktoś przysadzisty, milczący, w ciężkim płaszczu i jeszcze cięższych butach.
Twarz zasłaniał mu długi spiczasty kaptur, który spływał aż na pierś. Na wysokości oczu
znajdowały się w nim dwa okrągłe szkła. Trzecim piratem był sam Gadio Ślizgowkręt: wysoki,
lecz przygarbiony, cały jakby najeżony. Nos miał długi, podbródek spiczasty, a za szkłami
okularów w stalowej oprawie lśniły rozbiegane oczy.
- Oczywiście mogę się mylić - mówił - ale... hm... Gdybyśmy zostawili żelazne drzewo,
tak jak proponowałem... I tak jego cena lada chwila spadnie... - Zamilkł i westchnął. - Więc
gdybyśmy je jednak zostawili, nie weszlibyśmy w strefę burzy.
- Burzy - zabulgotał Klapsiad.
- Właśnie. Ale czy można się buntować przeciwko losowi? Jeśli dowodzenie statku
spadnie na moje barki, będę się musiał pogodzić z... - Zamilkł, szukając odpowiedniego słowa.
- Pogodzić z... - pomógł mu Klapsiad.
- Och, przestańże wreszcie mi przerywać! Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał.
Przydajesz się w walce i twoje plemię może być z ciebie dumne, ale brak ci wyczucia.
- Wyczucia - powtórzył Klapsiad. Gadio westchnął ze zniecierpliwieniem.
- Chodźcie. Przekażemy dobre wieści innym. Grot nie mógł dłużej milczeć.
-
- Ty zdradziecki psie! - warknął i runął przez zarośla na polankę. Pilot Kamienia,
Klapsiad i Gadio Slizgowkręt odwrócili się z zaskoczeniem.
- Aaach! Kochany Grot! - zasyczał Gadio, błyskawicznie przywołując na twarz fałszywy
uśmiech. - O, jest i Kolcer! Więc wam też się udało!
Strużek cofnął się. Słuchał uważnie i obserwował.
- A jego trzeba wziąć na łańcuch - powiedział Grot, wskazując płaskogłowca. - Rozkazy
kapitana.
Gadio spuścił skromnie głowę i zaczął się bawić związanym na supeł końcem wąsa.
- Problem w tym - rzekł słodko, zerkając znad okularów - że, jak właśnie mówiłem
obecnemu tu Klapsiadowi, nasz zacny kapitan Quintinius Verginix jest... - rozejrzał się wokół
teatralnie - nieobecny. - Uśmiechnął się sarkastycznie. - A Klapsiad bardzo się cieszy z wolności.
Grot sapnął. Przynajmniej przez jakiś czas nie mógł nic z tym zrobić.
- W jakim stanie jest statek? - spytał. Gadio wyprostował się.
- Jak ci idzie, Zygwincie?! - krzyknął.
- Wszystko gra - odezwał się głos, któremu towarzyszyło ciche poskrzypywanie. - Same
powierzchowne usterki. Ster trzeba wyklepać, ale to się da zrobić.
- Czy wkrótce będzie się nadawać do lotu?
Z liści wysoko nad nimi wyłoniła się czyjaś głowa. Była to głowa twarda, a nawet zakuta
- zakuta w dopasowaną metalową konstrukcję, która opasywała czaszkę i podtrzymywała
przytwierdzoną śrubami szczękę.
- Nie będzie się nadawać do niczego, jeśli nie osadzimy w nim na powrót lotnego
kamienia - oznajmił.
Gadio skrzywił się i niecierpliwie tupnął nogą.
- Nie potrafisz improwizować? Dryfodrzew albo mordrzew unoszą się w powietrze,
wystarczy tylko rozpalić więcej...
Zygwint Żelazna Szczęka cmoknął i pokręcił głową.
- Niewykonalne. Nigdy nie zdołamy rozniecić takiego ogniska, żeby uzyskać wymaganą
lotność, a poza tym...
- Na pewno możesz coś zrobić! - wrzasnął Gadio. - Nadal nie rozumiem, dlaczego ten
przeklęty kamień w ogóle spadł.
- Bo go trafił piorun - powiedział Zygwint Żelazna Szczęka.
- Wiem, idioto! - warknął Gadio. - Ale...
- Zimny kamień się unosi, gorący kamień spada - ciągnął cierpliwie Zygwint. -
Udowodnione naukowo. I powiem ci, co jeszcze jest naukowo udowodnione: to, co się rozgrzało,
zawsze stygnie. Jeśli zaraz nie znajdziecie kamienia, uleci i tyle go będziemy widzieli. A teraz
wybaczcie, ale muszę naprawić kołyskę, na wypadek gdybyście jednak ruszyli na poszukiwania.
I schował głowę za gęstym listowiem.
Gadio zagryzł wargę. Krew odpłynęła mu z twarzy.
- Słyszeliście - burknął. - Znajdźcie lotny kamień!
Kolcer i Klapsiad pobiegli na poszukiwania. Pilot Kamienia poczłapał za nimi. Grot Pędzi
woda nawet nie drgnął.
- No! - ponaglił go Gadio.
- Może ci powiem, gdzie znajduje się kamień. Pod jednym warunkiem: kiedy go
osadzimy w kołysce, zaczekamy na kapitana.
- Och, ależ oczywiście - zasyczał Gadio. - Daję ci słowo honoru.
I uścisnął dłoń Grota.
Przyczajony w krzakach Strużek zobaczył, że kwatermistrz chowa drugą rękę za plecami.
Brakowało na niej dwóch palców, a zaognione blizny wyglądały na świeże. Gadio skrzyżował
dwa palce.
Grot skinął głową.
- Dopilnuję, żebyś dotrzymał słowa. - Odwrócił się. - Strużek! - krzyknął. - Jesteś tam,
chłopcze? Pokaż no się!
Strużek wstał i wyszedł z krzaków.
- Szpieg! - syknął Gadio.
- Świadek - odparł Grot. - Świadek twojej obietnicy. - Odwrócił się do chłopca. - Wiesz,
gdzie wylądował lotny kamień?
Strużek zawahał się. Zerknął na Śłizgowkręta.
- Możesz mówić - zapewnił go Grot.
- Wiem - przyznał Strużek. - Widziałem go. Wyglądał jak gwiazda... właściwie jak
kometa... jak spadająca gwiazda...
- Do rzeczy! - warknął Gadio.
Chłopiec oblał się rumieńcem. Za dużo mówił, ale nie potrafił się opanować.
Atmosfera przygody, która otaczała szorstkich, twardych podniebnych piratów
oszołomiła go i trochę namąciła mu w głowie. Odwrócił się, żeby nie patrzeć w przenikliwe oczy
Gadia, i ruszył przed siebie.
- Tędy - powiedział.
- Hej, wy tam! - krzyknął Gadio do Kolcera, Klapsiada i Pilota Kamienia. - Chodźcie z
nami!
Strużek poprowadził bandę piratów przez las. W świetle rozkołysanej latarni ścieżka
wydawała się znajoma. Nucący szczotkokrzew objawił się najpierw ich uszom, potem oczom.
Strużek rozchylił jego gałęzie.
Kamień nadal tkwił zaryty w ziemię. Lśnił ciepłym, intensywnie żółtym blaskiem.
- Przedtem był biały - powiedział Strużek.
- Stygnie - wyjaśnił Grot. - Cała sztuczka polega na tym, żeby go osadzić w kołysce,
kiedy stanie się na tyle lekki, by go można było podnieść, lecz na tyle ciężki, żeby nie uleciał.
Gadio odwrócił się do Pilota Kamienia.
- Ty masz go przetransportować. To twój obowiązek.
Z głębi spiczastego kaptura Pilota Kamienia dobiegł pomruk zgody. Pilot przyczłapał do
żółtego głazu, przykucnął i chwycił go mocnym rękami. Rękawy i gors jego ognioodpornego
płaszcza zasyczały. Strużek pociągnął nosem. W powietrzu rozszedł się zapach palonej gliny.
Pilot Kamienia natężył się, aż szklane okulary w jego kapturze zaszły parą, ale lotny kamień ani
drgnął.
- Oblejcie go wodą z manierek - odezwał się Grot.
- Właśnie! - podchwycił Gadio, przypomniawszy sobie o nowych obowiązkach. -
Oblejcie go wodą z manierek!
Wraz z innymi polał lśniący kamień wodą. Głaz syczał, a zwilżone miejsca stały się
pomarańczowe.
- Więcej! - rozkazał Gadio.
Piraci rozbiegli się i wkrótce powrócili z zapasem wody. Stopniowo głaz nabrał koloru
głębokiego szkarłatu. Zaczął się kolebać w dziurze w ziemi. Wtedy Pilot Kamienia spróbował
jeszcze raz. Tym razem kamień wyskoczył z ziemi z łagodnym ”sss... cak!”
Pilot Kamienia poczłapał do statku, uginając się pod ciężarem i dysząc. Reszta pobiegła w
ślad za nim. Ponieważ od głazu bił żar, nie mogli pomóc Pilotowi w żaden inny sposób, jak tylko
modląc się, żeby mu się udało.
Wkrótce ujrzeli dziób statku.
- Mamy go! - krzyknął Grot. - Mam lotny kamień!
- Za pięć minut będę gotowy - odpowiedział Zygwint Żelazna Szczęka. Strużek znowu
zauważył skrzypienie towarzyszące każdej wymawianej przez niego sylabie. - Tylko sprawdzę,
czy haki i kotwica trzymają mocno. Nie chciałbym, żeby statek odleciał bez nas.
Pilot Kamienia burknął coś niewyraźnie. Stygnący kamień mógł w każdej chwili
wymknąć mu się z rąk.
- Przygotowałeś kołyskę? - spytał Gadio.
- Za kogo mnie uważasz? - oburzył się Zygwint. - Oczywiście, że przygotowałem!
Wykorzystałem żelazne drewno. Jest mniej lotne niż dryfodrzew albo mordrzew, ale za to
bardziej odporne... na wypadek gdyby kamień znowu za bardzo się rozgrzał.
Pilot Kamienia stęknął ponaglająco.
- Unosi się! - wrzasnął Kolcer.
Z liści wynurzyła się głowa Zygwinta Żelaznej Szczęki.
- Możesz się tu wspiąć razem z nim?
Pilot Kamienia potrząsnął głową i jęknął. Mógł tylko mocno trzymać kamień, który z
chwili na chwilę stawał się coraz lżejszy.
- W takim razie przystępujemy do planu B! - zawołał Zygwint. - Ale uda nam się tylko
przy zachowaniu największej precyzji. Pilot Kamienia musi ustawić kamień dokładnie pod
kołyską, po czym go puścić. Więc: parę kroków w lewo...
Pilot Kamienia ciężko poczłapał na lewo.
- Stop. Pół kroczku do przodu. Stop! Trochę do tyłu. Jeszcze trochę. - Zygwint milczał
przez chwilę. - To powinno wystarczyć - szepnął. - Na moje ”już” puścisz kamień, ale postaraj
się go nie popchnąć w żadną stronę.
Strużek spojrzał w koronę drzewa. Zygwint Żelazna Szczęka otworzył drzwi kulistej
klatki na środku statku. Przytrzymał je stopą i uniósł długi harpun. - Już! - krzyknął.
Pilot Kamienia delikatnie wypuścił swoje brzemię. Przez chwilę kamień kołysał się w
powietrzu. Obrócił się wokół własnej osi. Potem zaczął się unosić, najpierw powoli, lecz z każdą
chwilą nabierając rozpędu. Zygwint Żelazna Szczęka oparł się o gałąź. Kamień był już blisko.
Omijał kołyskę! Zygwint pochylił się i delikatnie przyciągnął go harpunem. Kamień nieco
przesunął się w lewo i dalej się wznosił.
- Leć, kamieniu, leć - zaklinał szeptem Gadio. Spojrzał na Klapsiada. - Jak mu się uda,
wszyscy mają natychmiast wsiadać na pokład - syknął. Strużek słuchał uważnie. - A jeśli Grot
Pędziwoda będzie się sprzeciwiać, rozpraw się z nim, dobrze?
Bach! Kamień wylądował w kołysce. Łups! Klik! Zygwint zatrzasnął drzwi nogą.
Zamknął je na zasuwę.
- Gotowe! - krzyknął tryumfalnie.
Serce Strużka zabiło mocno. Cudowny piracki statek znowu był gotów wznieść się w
powietrze. Zaczął wiwatować i klaskać wraz z resztą.
- Twój wyczyn nie zostanie zapomniany, Zygwincie - oznajmił Gadio. - Dobra robota!
- Tak! - rozległ się inny głos, głęboki i dźwięczny. - Dobra robota!
Wszyscy się odwrócili.
- Kapitan! - ucieszył się Grot Pędziwoda. - Zdążyłeś!
- W rzeczy samej - brzmiała poważna odpowiedź. Strużek przyjrzał się kapitanowi.
Był wspaniały, wysoki i - w przeciwieństwie do przygarbionego Gadia Ślizgowkręta -
wyprostowany, dumny i elegancki. Bokobrody miał wypomadowane, a jedno oko przykrywała
mu czarna skórzana opaska. Z długiej pirackiej opończy zwisało mnóstwo przedmiotów: od
okularów i teleskopu po kotwiczki i sztylety. U boku kapitan nosił długi, zakrzywiony miecz
połyskujący w srebrzystym świetle księżyca. Strużek drgnął. Czy nie wi-dział już raz takiego
miecza o rękojeści wysadzanej klejnotami i wyszczerbionym brzeszczocie?
Z zarośli wyłoniła się ósma postać. Strużek szeroko otworzył oczy. Był to banderzwierz,
choć różnił się od jego przyjaciela, gdyż z wyjątkiem czerwonych oczu był biały od stóp po
koniuszki uszu. Albinos! Zdjął z ramienia ciało turoga i rzucił je na ziemię.
Stanął za kapitanem.
- A, jest i Bulgot - powiedział kapitan. - Właśnie cię potrzebuję. Weź płaskoglowca i
przykuj go.
Banderzwierz wskazał statek.
- Uch?
- Nie, do drzewa - odpowiedział kapitan. - Ale do mocnego, pamiętaj!
Klapsiad warknął i podniósł pięść. Banderzwierz odtrącił goblina jak muchę. Chwycił go
za łańcuch na szyi, niemal podrywając w powietrze.
- Spokojnie! - rozkazał kapitan.
Banderzwierz opuścił goblina na ziemię i szarpnął za łańcuch. Zrezygnowany Klapsiad
poszedł za nim.
- Kapitanie, czy to na pewno rozważne posunięcie? - zasyczał Gadio Ślizgowkręt. -
Jesteśmy w Kresoborze. Tu może się nam przydarzyć wszystko... Klapsiad przydałby się w razie
ataku z zaskoczenia.
Kapitan spojrzał na niego zdrowym okiem.
- Myślisz, że nie potrafię czytać w twoim zdradzieckim sercu, Gadio? Twoi przyjaciele z
Ligi Wolnych Kupców nie pomogą ci w tych ostępach. Nasza załoga jest niezależna i ja wydaję
tu rozkazy. Jeszcze jedno słowo i zostaniesz wystrzelony. Czy wyrażam się jasno?
- Co to znaczy? - szepnął Strużek do Kolcera.
- Zostanie przywiązany do gałęzi płonącego mordrzewia - odszepnął dębowy elf. -
Skazaniec wylatuje pod niebo i wrzeszczy, aż się chmury trzęsą.
Strużek zadrżał.
- Przenocujemy tutaj i odcumujemy o świcie - mówił kapitan. Odwrócił się do Grota. - A
zatem, pokładowy kucharzu - tu trącił nogą cielsko turoga - weź się do gotowania!
- Aj, aj, kapitanie - odparł Grot posłusznie.
- Kolcerze, wyznacz drogę powrotną do Podmiasta. Nie chcę pozostawać w tym
przeklętym lesie dłużej niż to konieczne. - Za- - darł głowę do góry. - Ile czasu ci jeszcze
potrzeba, żeby dokończyć napraw, Zygwincie?
- Parę godzin, kapitanie. Muszę jeszcze tylko wyciosać nowe tralki i nareperować ster...
- A Pilot Kamienia?
- Jest w maszynowni i nawierca nowe flansze.
- Doskonała robota - pochwalił kapitan. Odwrócił się i spojrzał na Strużka.
W tej właśnie chwili chłopiec zyskał całkowitą pewność, że widział już kapitana. Nie
poznał go od razu wyłącznie z powodu opaski na oku. To ten sam kapitan rozmawiał z
Tuntumem dawno temu, w lesie, gdy Strużek ubiegał się o posadę drwala. To ten sam wysoki,
elegancki pirat z mieczem o wysadzanej klejnotami rękojeści i wyszczerbionym ostrzem. Jak
mógłby go zapomnieć?
- Cóż tak stoisz i się gapisz? - rzucił ostro kapitan. - Pomóż innym przy ogniu.
Chłopiec natychmiast zabrał się do pracy. Pobiegł do lasu po drewno na podpałkę, ale
kiedy wrócił, ogień już płonął, trzaskając i hucząc. Przy każdym nowym polanie w powietrze
tryskał snop pomarańczowych iskierek. Od czasu do czasu z płomieni ulatywała płonąca kłoda
dryfodrzewu i wzlatywała pod niebo jak flara.
Strużek zadrżał. Wychowany między leśnymi trollami, nauczył się szanować ogień -
najbardziej niebezpieczny żywioł w codziennym życiu mieszkańca lasu. Dlatego lotne drewno
palili w piecykach. Beztroska podniebnych piratów go przeraziła.
Zaczął kopniakami wrzucać płonące kłody do ogniska. Bulgot wrócił, przykuwszy
Klapsiada do drzewa. Szukał kapitana, ale przechodząc obok Strużka, niespodziewanie się
zatrzymał.
- Uch! - ryknął i wskazał palcem ząb na szyi chłopca.
- Na twoim miejscu nie zbliżałbym się do niego - ostrzegł Grot Pędziwoda. - Nawet w
najlepszym humorze jest nieprzewidywalny.
-
Ale Strużek nie zwrócił na niego uwagi. Pomimo groźnego wyglądu banderzwierz miał w
oczach znajomy smutek. Bulgot delikatnie dotknął pazurem amuletu Strużka.
- Chruchek - zahuczał.
Chłupiec otworzył szeroko oczy. Bulgot go znał! Przypomniał sobie, jak jego przyjaciel
jodłował w księżycowe noce. Przypomniał sobie też, że zew banderzwierza nie pozostawał bez
odpowiedzi. Czyżby to Bulgot opłakiwał banderzwierza w dzień jego śmierci?
Bulgot dotknął swojej piersi, a potem wskazał Strużka.
- Uchuchele!
- Przyjaciele - potwierdził chłopiec z uśmiechem.
W tej samej chwili kapitan zawołał gniewnie Bulgota. Wzywał go do siebie, i to
natychmiast. Bulgot posłusznie poczłapał w jego stronę. Strużek odwrócił się i ujrzał
zdumionego Grota Pędziwodę.
- Przysięgam, jak długo żyję, jeszcze czegoś takiego nie widziałem! - zakrzyknął kucharz.
- Przyjaźnić się z banderzwierzem!
Świat się kończy. - Pokręcił głową. - Chodź, mały, pomóż mi.
Grot stał przy ognisku. Zdążył już wprawnie obedrzeć turoga ze skóry, nadział go na pręt
z drewna żelaznego i umocował nad ogniem. W powietrzu unosił się mocny zapach pieczonego
mięsa. Strużek zbliżył się i razem zaczęli obracać rożen.
Kiedy Zygwint Żelazna Szczęka zakończył naprawę i zszedł z drzewa, turog był już
gotowy. Grot uderzył w gong.
- Żarcie na stole! - zawołał.
Chłopiec usiadł między Grotem Pędziwodą i Kolcerem. Kapitan i Bulgot zajęli miejsca
naprzeciwko nich, a Gadio Ślizgowkręt odszedł na bok, w cień. Pilot Kamienia w ogóle się nie
pojawił, Klapsiad zaś, płaskogłowy goblin, nadal był przykuty do drzewa i musiał się zadowalać
resztkami, które mu rzucano.
Gdy podniebni piraci napełnili puste żołądki czarnym chlebem i parującymi kawałami
turożego mięsa, a wszystko to popili kuflem leśnego piwa, humory im się poprawiły.
- Bywaliśmy już w gorszych opałach - roześmiał się Grot Pędzi woda. - Prawda,
kapitanie?
Kapitan mruknął coś pod nosem. Nie był dziś rozmowny.
- Choćby wtedy, gdy napadliśmy na statki Ligi nad samym miastem Sanctaphrax. Nie
sądziłem, że ujdziemy z tego cało. Zapędzili nas w kozi róg, nie mieliśmy gdzie uciekać, a z
ładowni tych wielkich, bogatych łajb zaczęły wyskakiwać żądne krwi płaskogłowce. Jeszcze
nigdy nie widziałem, żeby Gadio się tak trząsł. I żeby tak szybko uciekał. Ciągle
powtarzał:”Przecież tam miały być wątrobrzozy!”
- Bo miały być - mruknął Gadio. - Nieźle byśmy zarobili.
- Ale kapitan nie uciekł, o nie! Nasz Chmurny Wilk by tego nigdy nie zrobił - roześmiał
się Grot. - Wyjął ten swój wielki miecz i zaczął ich kosić, a Bulgot szedł za nim jak taran. O tak,
krew się polała, ale coś mi się zdaje, że płaskogłowcom nie o taki rozlew krwi chodziło. Wtedy
pojmaliśmy Klapsiada. Tylko on dotrzymał nam placu. Doskonały wojownik, ale trzeba na niego
uważać... W tej właśnie walce nasz kapitan stracił oko.
Twierdzi, że to była uczciwa walka.
- Wystarczy - uciął kapitan.
- Kiedy ja straciłem szczękę, to nie była uczciwa walka - odezwał się Zygwint Żelazna
Szczęka, skrzypiąc metalową protezą przy każdej sylabie. - Zajmowałem się łożyskiem drapacza,
kiedy Ulbus Pentephraxis zakradł się do mnie od tyłu z toporem. Nie miałem szansy. - Splunął w
ogień. - Teraz on jest kapitanem Ligi i pławi się w luksusach Podmiasta.
Ta Liga! - Odkaszlnął i znowu splunął.
- Oj, nie jest taka zła - zasyczał Gadio, przysuwając się do ogniska. - Kiedy zaczynałem w
Podmieście jako...
- Kolcer - przerwał mu kapitan - wyznaczyłeś kurs? Dębowy elf przytaknął.
- Dobry chłopak - pochwalił kapitan i powiódł wzrokiem po piratach, nagle bardzo
poważny. - Trzy zasady podniebnego żeglo-wania: nigdy nie stawiaj żagla, dopóki nie
wyznaczysz kursu, nigdy nie wznoś się wyżej od twojej najdłuższej liny drapacza i pod żadnym
pozorem nie rzucaj kotwicy w miejscu, którego nie ma na mapie.
Piraci pokiwali poważnie głowami. Każdy z nich znal niebezpieczeństwa, jakie mogą
spotkać tego, kto zgubi się w tym ogromnym liściastym oceanie. Ognisko zaczęło przygasać.
Strużek wpatrywał się w odblask migotliwych płomieni na twarzy zamyślonego kapitana.
- Ja raz to zrobiłem - ciągnął kapitan Quintinius Verginix, zwany Chmurnym Wilkiem.
- Wylądowałem tam, gdzie nie powinienem. - Westchnął. - Ale wtedy nie miałem
wyboru.
Piraci popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Odstawili kufle i przysiedli się bliżej.
Ciemność zgęstniała.
- Była to burzliwa, deszczowa noc - zaczął opowiadać kapitan. Strużek zadrżał, choć sam
nie wiedział dlaczego. - Bardzo zimna noc. Noc oczekiwania i smutku.
Chłopiec chłonął każde jego słowo.
- W tamtych czasach byłem członkiem załogi statku Ligi. - Kapitan powiódł wzrokiem po
twarzach skąpanych w zamierającym blasku ognia, szeroko otwartych oczach i ustach... i
uśmiechnął się. - Ach, wy, prostaczkowie! Jeśli wam się wydaje, że jestem surowy, powinniście
poznać Multiniusa Gobtraksa. Okrutny, wymagający, pedantyczny - najgorszy z możliwych
kapitanów!
Strużek przyglądał się, jak świetliki bawią się w powietrzu w ganianego i chowają się pod
liście. Skubnął zębami brzeżek chustki. Wiatr ustał zupełnie.
- Wyobraźcie to sobie - mówił kapitan. Strużek zamknął oczy. - Było nas pięcioro na
pokładzie, a tylko czterech zdolnych do pracy: Gobtrax, jego sługa, Pilot Kamienia i ja. Maris
była już w dziewiątym miesiącu ciąży. Burza rozpętała się znienacka i zepchnęła nas z kursu.
Co gorsza, prądy wznoszące były okrutnie silne. Zanim zdołaliśmy rzucić kotwicę i
zabepieczyć drapacze, poszybowaliśmy wysoko nad lasem, prosto w otwarte niebo.
Struzkowi zakręciło się w głowie. Zejście ze ścieżki było okropne, ale zagubienie się w
otwartym niebie...
- Zrzuciliśmy żagle, ale wznosiliśmy się nadal. Przykucnąłem przy Maris.”Wszystko
będzie dobrze” - powiedziałem, choć sam w to nie wierzyłem. Nigdy nie zdołalibyśmy wrócić do
Podmiasta przed jej porodem, a nawet gdybyśmy zdążyli, przyjście tego dziecka na świat nie
było powodem do radości.
Strużek szeroko otworzył oczy. Kapitan wpatrywał się w gasnące węgle ogniska i w
roztargnieniu bawił się wypomadowanymi końcami bokobrodów. Jego oko się zaszkliło.
- Czy dziecko było chore? - spytał Strużek.
Kapitan drgnął.
- Nie. Ale ponieważ miało się urodzić... - Zamilkł na chwilę. - Maris i ja musieliśmy
podjąć ważną decyzję. Byłem ambitny. Pewnego dnia zamierzałem dowodzić własnym statkiem,
a nie mógłbym tego dokonać, gdybym się musiał troszczyć o dziecko. Kapitan albo ojciec -
takiego wyboru musiałem dokonać. Zresztą właściwie nie miałem wyboru.
Powiedziałem Maris, że możemy razem podróżować, ale będzie musiała wybrać między
dzieckiem i mną. Wybrała mnie. - Wziął głęboki wdech. - Matka Piórklaczyna zgodziła się
przygarnąć nasze dziecko.
W obozie zapadła głucha cisza. Piraci spuścili wzrok. Dziwnie się czuli, słuchając
zwierzeń Chmurnego Wilka. Grot Pędzi woda zajął się dorzucaniem drew do ognia.
Kapitan westchnął.
- Przynajmniej taki mieliśmy plan. Ale znaleźliśmy się daleko od Podmiasta i
szybowaliśmy coraz wyżej. - Skinął głową w stronę statku. - Uratował nas Pilot Kamienia, tak
jak i dziś. Ugasił wodą paleniska, wyrzucił balast, a kiedy okazało się, że i to nie wystarczy,
wspiął się na kamień i zaczął od niego odłupywać kawałki. Im więcej ich odłupywał, tym wolniej
się wznosiliśmy. Wreszcie statek się zatrzymał, a potem zaczął schodzić w dół. Kiedy statek
dotknął kilem leśnej ziemi, na pokładzie było nas już sześcioro. Maris urodziła.
Kapitan wstał i zaczął krążyć niespokojnie wokół ognia.
- Co miałem robić? Byliśmy w Kresoborze, a dziecko nie przeżyłoby naszego pieszego
powrotu do Podmiasta. Gobtrax kazał nam się go pozbyć. Powiedział, że nie będzie czekać.
Maris wpadła w rozpacz, ale sługa Gobtraksa - potężny troglodychacz - dał nam wyraźnie
do zrozumienia, że w razie sprzeciwu skręci mi kark... Co miałem robić?
Piraci poważnie pokręcili głowami. Grot poruszył drwa.
- Zeszliśmy z pokładu i ruszyliśmy w las. Pamiętam, jak głośno krzyczały nocne
stworzenia i jak ciche było to maleńkie zawiniątko w ramionach Maris. W końcu dotarliśmy do
małej wioski leśnych trolli...
Strużek drgnął. Włosy na karku mu się zjeżyły, po plecach pociurkały strumyki zimnego
potu.
- Dziwne stworzenia - ciągnął kapitan. - Krępe, ciemne, niezbyt mądre. Mieszkają w
drewnianych chatach... musiałem wydrzeć przemocą dziecko z ramion Maris. Jak ona na mnie
spojrzała! Jakby życie ją opuściło. Nie odezwała się ani słowem...
Serce Strużka biło coraz szybciej.
- Owinąłem dziecko w szal - ciągnął kapitan głosem niewiele głośniejszym od szeptu. - W
urodzinowy szal, który Maris zrobiła własnoręcznie. Sama go wyhaftowała. Mówiła, że drzewo
kołysankowe przynosi szczęście. Zostawiłem zawiniątko u drzwi jednej z chat i odszedłem wraz
z Maris. Nie obejrzeliśmy się ani razu.
Umilkł i zapatrzył się w ciemny las, splótłszy ręce za plecami. Ognisko aż huczało, lecz
Strużkowi zrobiło się zimno. Musiał mocno zacisnąć zęby, żeby nie dzwoniły.
- Podjąłeś’ właściwą decyzję, kapitanie - odezwał się cicho Grot Pędziwoda.
Kapitan odwrócił się do nich.
- Nie mogłem podjąć innej. Miałem to we krwi. Mój ojciec był kapitanem pirackiego
statku, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca. Może gdybym...
Strużkowi zabrakło tchu. W głowie kręciło mu się tak, że nie mógł skupić myśli.
Porzucone dziecko. Leśne trolle. Szal... jego chustka, pocieszanka, którą nadal nosil na
szyi.
Mój szal, pomyślał. Spojrzał na majestatycznego kapitana podniebnych piratów. Czy to
naprawdę może być mój ojciec? - zdumiał się. Czy w moich żyłach płynie jego krew? Czy ja
także pewnego dnia będę dowodzić statkiem?
Może. A może nie. Musiał się dowiedzieć jeszcze jednej rzeczy.
- To... to dziecko... - odezwał się nieśmiało.
Kapitan odwrócił się i spojrzał na niego, jakby zobaczył go po raz pierwszy. Brew nad
opaską uniosła się pytająco.
- To Strużek, kapitanie - przedstawił go Grot Pędziwoda. - To on znalazł lotny kamień i...
- Chyba może mi to sam wyjaśnić - przerwał kapitan. - Co chciałeś powiedzieć?
Strużek wstał i spuścił głowę. Oddychał tak szybko i płytko, że z trudem zdołał
przemówić.
- Panie kapitanie, czy to dzie... dziecko to była dzie... dziewczynka... czy chłopiec?
Quintinius Verginix wbił w niego baczny wzrok i zmarszczył czoło. Może nie pamiętał. A
może pamiętał aż za dobrze. Pogłaskał się po brodzie.
- Chłopiec - odezwał się w końcu.
Nieopodal brzęknęły łańcuchy; to śpiący Klapsiad przewrócił się na drugi bok.
Kapitan wypił ostatni łyk i otarł usta.
- Jutro wstajemy wcześnie - oznajmił. - Przyda się nam wypoczynek.
Strużek miał wrażenie, że już nigdy nie zdoła zasnąć. Serce mu łomotało,
rozgorączkowana wyobraźnia podsuwała najróżniejsze wizje.
- Bulgot, ty masz wartę pierwszy - rozkazał kapitan. - Obudź mnie o czwartej.
- Uch - zgodził się banderzwierz.
- I uważaj na tego zdrajcę.
Strużek zadrżał z niepokoju, ale zaraz potem uświadomił sobie, że kapitan ma na myśli
Gadia Ślizgowkręta.
- Proszę - odezwał się Kolcer, podając chłopcu koc. - Weź. Mnie będzie dziś ciepło w
moim łóżeczku.
I zaczął się wspinać na drzewo, a potem na maszt statku, na którym wisiał kokon
ptasiennicy.
Strużek otulił się kocem i położył na materacu z opadłych liści. Ognisko dawało światło i
ciepło. Iskry i płonące strzępy unosiły się wysoko pod niebo. Chłopiec zapatrzył się w pląsające
płomienie.
Gdyby nie ten pirat - kapitan Chmurny Wilk, którego przestraszyli się Spelda i Tuntum -
Strużek nigdy by nie musiał opuścić wioski. Nigdy by nie zboczył ze ścieżki. Nigdy by się nie
zgubił.
Ale teraz zrozumiał. Zawsze był zagubiony, nie tylko wtedy, gdy zszedł ze ścieżki, lecz
od samego początku, kiedy podniebny pirat zostawił go pod drzwiami Łapichrustów.
Teraz się odnalazł. W głowie wirowały mu trzy krótkie zdania.
Znalazłem moją drogę. Znalazłem moje przeznaczenie. Znalazłem mojego ojca!
Zamknął oczy. Znowu przed oczami stanęła mu wizja kijka do zaklinania serca, który
uparcie wskazywał niebo. To tam wiodło go przeznaczenie: w niebo, razem z ojcem.
Rozdział 13
MACIWODZICIEL
Cisza. A potem poruszenie. I znowu cisza. Za pierwszym razem była to najciemniejsza,
najgłębsza cisza na chwilę przed świtem. Strużek przewrócił się na drugi bok i mocniej otulił
kocem Kolcera. Śniło mu się mnóstwo podniebnych statków na niebie koloru indygo. On stał
przy sterze. Podniósł kołnierz, bo zerwał się zimny wicher.”Niezgorszy żaglowiec” -
wymamrotał przez sen z uśmiechem.
Strużek za sterem pilnował kursu, a załoga rzucała siatki w stronę nadlatującego stada
zimolążków. Na kolację będzie pieczony drób.
Wanty uderzyły o maszt.
- Cała na sterburtę! - krzyknął ktoś.
Chłopiec westchnął i odwrócił się na bok.
Druga cisza była pomarańczowa - pustynia migotliwej pustki. Zamilkły wszystkie głosy,
nawet jego. W plecy było mu zimno, w twarz gorąco. Otworzył oczy.
Najpierw zobaczył coś, co mu się z niczym nie skojarzyło. Ogień. Osmalone kości i
plamy tłuszczu w trawie. W górze zbite sklepienie liści i ukośne promienie porannego słońca.
Usiadł. Raptem przypomniały mu się wszystkie wypadki wczorajszej nocy. Burza.
Podniebny statek. Lotny kamień. Kolacja z podniebnymi piratami. Odnaleziony ojciec...
ale gdzie są wszyscy?
Odlecieli bez niego. Krzyknął z bólu, rozpaczy i samotności. Z oczu popłynęły mu
strumienie łez; ukośne snopy światła zmieniły się w gwiaździste tęcze. Zostawili go! W ciszy
lasu rozległ się jego szloch.
- Dlaczego, tato? Dlaczego? Dlaczego mnie opuściłeś! Znowu!
Wiatr uniósł jego słowa, a wraz z nimi nadzieję na znalezienie własnej ścieżki poza
Kresoborem. Strużek zwiesił głowę. W lesie było ciszej niż zwykle. Frompy nie kaszlały, żyloty
nie wrzeszczały, pokwaki ucichły.
Piraci nie tylko odlecieli, ale chyba zabrali ze sobą wszystkie leśne stworzenia.
A jednak nie było zupełnie cicho. Z dala dobiegał cichy ryk, syk, trzask - i coraz bardziej
narastał. Wreszcie siedzący z głową w dłoniach Strużek poczuł, że coś go parzy w plecy. Futro
turoga zjeżyło się złowrogo. Obejrzał się przez ramię.
- Aaa! - krzyknął. Obudził go nie blask słońca, tylko ogień! Kresobór płonął!
Kłoda palącego się dryfodrzewu uleciała z ogniska piratów i zaklinowała się między
gałęziami drzewa kołysankowego. Drzewo zaczęło się z wolna żarzyć i dymić; dopiero wiele
godzin później zajęło się ogniem. Pożar rozprzestrzenił się w mgnieniu oka, a wiatr jeszcze
bardziej go rozdmuchał. Teraz od poszycia po czubki koron w stronę Strużka zmierzała potężna
ściana pomarańczowych i czerwonych płomieni.
Żar buchał jak z pieca. Chłopiec podniósł się i omal nie zemdlał. Płonąca gałąź runęła na
ziemię tuż obok niego, iskry sypnęły się jak krople roztopionego złota. Strużek puścił się pędem
przed siebie.
Biegł, biegł i biegł, szybko jak wiatr, rozpaczliwie usiłując ominąć płomienistą ścianę,
zanim ogień go pożre. Biegł jak jeszcze nigdy w życiu - ale i tak było już za późno. Ściana ognia
zaczęła się zakrzywiać z obu stron. Wkrótce zamknie się wokół niego.
Rozpalone powietrze osmaliło włosie kamizelki, pot lał się Strużkowi strumieniami z
twarzy i pleców, w głowie pulsował ból od niemiłosiernie rozżarzonych podmuchów. Ściana
utworzyła już niemal okrąg.
- Szybciej - szepnął do siebie. - Szybciej!
Przemknął obok gnilnej ropuchy o krótkich łapkach, która - na swoją zgubę - nie potrafiła
robić wystarczająco dużych skoków. Robalot, oszołomiony dymem i żarem, kręcił się w kółko,
po czym znikł w płomieniach w eksplozji cuchnącej pary. Po prawej stronie Strużek zauważył
wijący się zielony pęd kolczywąsa, na próżno usiłującego uniknąć ognia; połączony z nim
mordrzew wydał straszny wrzask, gdy pierwsze pomarańczowe jęzorki musnęły jego pień.
A Strużek pędził co sił. Ognisty pierścień prawie się już zamknął. Jeszcze chwila, a
chłopiec znajdzie się w pułapce. Jego jedyną nadzieją była wąska szczelina między potężnymi
płomieniami. Zbliżały się do siebie niczym dwie zwisające z nieba zasłony. Rzucił się w ich
stronę. Płuca go paliły od gorąca i duszącego dymu, w głowie mu się kręciło. Jak we śnie
zobaczył, że migotliwe zasłony ognia się zamykają.
Zatrzymał się i rozejrzał. Stał w samym środku płonącego kręgu. To już koniec.
Wszędzie wokół niego z krzewów i drzew unosił się dym. Płomienie wybuchały,
przygasały i znowu ożywały. Ogromne sukulenty syczały i dymiły, gdyż woda, którą
zmagazynowały w grubych łodygach, zaczęła wrzeć. Stawały się coraz grubsze, aż w końcu
wybuchały - bang, bang, ba-ba-ba-bang! Ich nasiona strzelały w niebo w fontannach pienistego
płynu.
Woda przygasiła płomienie, ale tylko na chwilę. Strużek cofnął się przed nadpełzającym
ogniem. Obejrzał się przez ramię. Z drugiej strony płomienie także zbliżały się coraz bardziej.
Spojrzał w niebo.
Raptem przez ryk ognia przebił się jakiś potężny hałas. Chłopiec odwrócił się.
Niespełna dwadzieścia kroków od niego pląsały fioletowe płomienie płonącego
dryfodrzewu.
Znowu rozległ się ogłuszający trzask. Całe drzewo zadrżało. Za chwilę upadnie na niego!
Strużek nie miał dokąd uciec, gdzie się schować, czym się bronić. Znowu wokół rozległ
się ten odgłos - zgrzyt i trzask, jak wtedy, gdy chłopiec wyciągnął przegniły ząb ze spuchniętej
szczęki banderzwierza.
- Nie! - krzyknął.
Drzewo zatrzęsło się i zakołysało. Przez chwilę jakby zastygło nieruchomo, zawieszone w
powietrzu. Strużek padł na ziemię i zwinął się w kłębek. Uderzył w niego powiew rozpalonego
powietrza. Zacisnął powieki i czekał, skamieniały, aż drzewo runie na niego.
Ale nic się nie wydarzyło. Zaczekał jeszcze trochę. Nadal nic. Dlaczego? Co się stało?
Podniósł głowę, otworzył oczy... i aż jęknął ze zdumienia.
Potężny dryfodrzew - teraz płonące fioletowe piekło - wzniósł się nad ziemię. Lotne
drzewo wyrwało korzenie z ziemi i powoli wznosiło się ku niebu. Nieopodal dwa inne
dryfodrzewy z wolna wyciągały korzenie z gruntu. Wokół rozległa się melancholijna pieśń
drzewa kołysankowego, które także uniosło się nad płonącym lasem. Samo niebo wyglądało,
jakby płonęło.
Tam, gdzie niedawno znajdowały się płonące drzewa, w ścianie ognia zostały czarne
dziury niczym luki między zębami. Strużek dostrzegł szansę i puścił się pędem w stronę jednej z
takich luk. Musiał do niej dobiec, zanim się znowu zamknie.
- Już... prawie... - dyszał.
Ogień zbliżał się z obu stron. Chłopiec schował głowę w ramiona, postawił kołnierz
kurtki i rzucił się w płomienie. Jeszcze tylko parę kroków... troszkę dalej...
Osłonił oczy ręką i puścił się pędem. Dym gryzł go w gardło, parzył skórę. Poczuł zapach
własnych osmalonych włosów.
Raptem żar zelżał. Strużek znalazł się na zewnątrz ognistego kręgu. Przebiegi jeszcze
parę kroków. Wiatr się uspokoił, dym stawał się gęstszy. Chłopiec odwrócił się i przez chwilę
przyglądał się wielkim kłębom fioletu’i turkusu, które majestatycznie unosiły się, lotne i
rozpłomienione, prosto w ciemniejące niebo.
Udało mu się. Uciekł przed pożarem!
Ale nie miał czasu sobie gratulować. Przynajmniej na razie. Macki dymu sięgały już ku
niemu, wdzierały się w oczy i do ust. Chciały go oślepić, udusić.
Ruszył dalej, potykając się i oddychając przez chustkę, którą mocno przyciskał do ust.
Biegł i biegł. Głowę rozrywał mu ból, oczy łzawiły i piekły.
- Nie mogę iść dalej - wymamrotał. - Muszę iść dalej...
Szedł, aż ryk płonącego lasu stał się wspomnieniem, a gryzący dym ustąpił miejsca
zimnej szarej mgle, która - choć równie gęsta jak dym - była cudownie orzeźwiająca. Szedł
wzdłuż skraju Kresoboru. Uparcie szedł.
Mgła gęstniała i rzedła.
Nigdzie nie widział drzew. Ani krzaków, ani zarośli, ani ziół, ani kwiatów. Ziemia pod
jego stopami stała się twarda; gąbczasta gleba Kresoboru ustąpiła miejsca wyszczerbionemu
kamieniowi, śliskiemu od gęstej tłustej mgły. Strużek starannie wybierał drogę między
zdradzieckimi rozpadlinami. Wystarczy, żeby się pośliznął, a jego stopa mogłaby się zaklinować
w głębokiej szczelinie.
Mgła gęstniała i rzedła, jak zawsze, gdyż był to Kresoziem, wąski pasek nagiej skały,
oddzielający Kresobór od samego Kresu. Dalej znajdowały się ziemie nieznane, nieopisane na
żadnej mapie, niezbadane. Ziemie pełne kipiących kraterów i wirującej mgły, gdzie nawet
podniebni piraci nie zapuściliby się z własnej woli.
Od strony Kresu napłynął coraz silniejszy wiatr. Przyniósł ze sobą podmuch siarki.
Szerokie jęzory mgły zwisały znad krawędzi klifu i oblizywały kamień. W powietrzu
rozbrzmiewały jęki i westchnienia zagubionych na wieki dusz. A może to było tylko wycie
wiatru?
Strużek zadrżał. Czy o tym miejscu mówiła ptasiennica? Czy tutaj prowadzi jego ścieżka?
Otarł z twarzy krople wody i przeskoczył szeroką rozpadlinę w kamieniu. Przy lądowaniu skręcił
nogę. Krzyknął, przewrócił się i ostrożnie roztarł pulsujący staw.
Stopniowo ból stał się mniej dotkliwy. Strużek wstał i ostrożnie przeniósł ciężar ciała na
skręconą nogę.
- Chyba nic się nie stało - mruknął z ulgą.
Z cuchnącej siarką mgły dobiegła odpowiedź:
- Miło mi to słyszeć, paniczu.
Strużek krzyknął. To z całą pewnością nie mógł być wiatr. To głos, prawdziwy głos.
Co więcej: znajomy głos!
- Daleko zawędrowałeś, odkąd zszedłeś ze ścieżki leśnych trolli - ciągnął ów śpiewny,
nieco kpiący głos. - Bardzo, bardzo daleko. A ja obserwowałem każdy twój krok.
- Kim... kim jesteś? - zająknął się chłopiec, usiłując przebić wzrokiem szarą wirującą
mgłę. - Dlaczego cię nie widzę?
- Och, bardzo często mnie widywałeś, paniczu - ciągnął szyderczy głos. - Rankiem w
obozie rzeźników, w lepkich korytarzach kolonii gulgoblinów, w podziemnej jaskini jędzun...
Byłem tam. Zawsze byłem przy tobie.
Strużek poczuł, że kolana się pod nim uginają. Bał się i niczego nie rozumiał. Skupił się,
żeby pojąć znaczenie tych słów. To prawda, już kiedyś słyszał ten cichy, natarczywy głos,
wiedział to z całą pewnością. A jednak...
- Czyżby panicz Strużek naprawdę mnie zapomniał? - znowu spytał głos i w powietrzu
rozległ się świszczący chichot.
Chłopiec padł na kolana. Kamieniste podłoże było zimne i śliskie od mgły, która
zgęstniała jeszcze bardziej. Strużek ledwie widział czubek własnego nosa.
- Czego ode mnie chcesz? - szepnął.
- Czego chcę? Czego chcę? - Głos roześmiał się złośliwie. - Raczej czego ty ode mnie
chcesz, paniczu? To przecież ty mnie wezwałeś.
-
- Ja... ja ciebie... wezwałem? - spytał Strużek. Jego słaby głos tonął w gęstej mgle. - Ale
jak? Kiedy?
- Dajże spokój - zaszydził niewidzialny rozmówca. - Nie udawaj niewiniątka.”O
mąciwodzicielu!” - dodał głosem Strużka. - ”Proszę, proszę, chcę znowu znaleźć ścieżkę”.
Zaprzeczysz, że mnie wezwałeś?
Chłopiec zadrżał ze zgrozy.
- Ale... nie wiedziałem... nie chciałem...
- Wezwałeś mnie, więc się zjawiłem - oznajmił mąciwodziciel głosem, w którym teraz
zabrzmiała złowroga nuta. - Szedłem za tobą. Opiekowałem się tobą. Nieraz wyratowałem cię z
kłopotów, których sam sobie napytałeś. - Milczał przez chwilę. - Czyżby panicz Strużek sądził,
że go nie słucham? - zaczął znowu, trochę łagodniej. - Zawsze słucham tych, którzy się zgubili,
tych, którzy są samotni, tych, którzy nie mogą znaleźć swojego miejsca. Pomagam im, prowadzę,
aż w końcu...
- W końcu...? - szepnął chłopiec.
- W końcu do mnie przychodzą. Tak jak ty, paniczu.
Mgła rozproszyła się bardziej. Strużek zobaczył, że klęczy na skraju przepaści. Parę
centymetrów dalej ziała czarna czeluść. Za jego plecami kłębiły się cuchnące opary, a przed
nim... Och! Przed nim, zawieszony w powietrzu, unosił się ohydny, uśmiechnięty mąciwodziciel
z twarzą pełną brodawek i długimi gęstymi kępami włosów. Złośliwie wyszczerzył zęby i oblizał
się.
- Chodź do mnie - zachęcał. - Wezwałeś mnie, więc jestem. Zrób ten ostateczny krok! -
Wyciągnął do niego łapę. - Jesteś mój.
Chłopiec wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać oczu od
potwornego pyska stwora. Dwa kręte rogi mąciwodziciela miały ostre końce. Mgła zgęstniała
jeszcze bardziej. Mąciwodziciel miał na ramionach lśniącą od jakiejś tłustej mazi szarą opończę,
której poły spadały daleko w przepaść.
- Tylko jeden mały kroczek - szepnął i skinął na niego. - Weź mnie za rękę. - Strużek
spojrzał na kościste, szponiaste palce.
- Tylko tyle trzeba, żeby ktoś taki, jak ty, paniczu, dołączył do mnie - ciągnął kusząco, a
jego żółte ślepia stały się ogromne. - Gdyż jesteś wyjątkowy.
- Wyjątkowy - powtórzył Strużek szeptem.
- Wyjątkowy - potwierdził mąciwodziciel. - Wiedziałem to od chwili, gdy usłyszałem
twoje pierwsze wezwanie. Masz w sobie dojmującą tęsknotę, pustkę, którą musisz zapełnić. A ja
ci mogę pomóc. Ja cię tego nauczę. Przecież tego chcesz, prawda, paniczu? Chcesz wiedzieć.
Rozumieć. Dlatego zszedłeś ze ścieżki.
- Tak - powiedział Strużek jak we śnie. - Dlatego.
- Kresobór nie jest miejscem dla ciebie - ciągnął mąciwodziciel natarczywie i słodko. -
Nie dla ciebie krycie się po kątach, strach przed wszystkim, co pochodzi z zewnątrz. Jesteś taki
jak ja. Jesteś podróżnikiem, poszukiwaczem przygód, słuchaczem! - Głos mąciwodziciela stał się
przyciszony i ciepły. - Ty też możesz być mąciwodzicielem, paniczu. Mogę cię tego nauczyć.
Weź mnie za rękę, a zobaczysz.
Chłopiec przysunął się bliżej. W skręconej kostce trzasnął staw. Mąciwodziciel, nadal
zawieszony w powietrzu tuż za krawędzią skały, zadrżał. Jego potworny pysk wykrzywił się w
grymasie bólu. W żółtych ślepiach zakręciły się łzy.
- Och, ileż już przeżyłeś - westchnął. - Ciągle musiałeś być czujny. Zawsze w
niebezpieczeństwie. Zawsze w strachu. Ale możesz odmienić swój los, paniczu, jeśli tylko
weźmiesz mnie za rękę.
Strużek przestąpił z nogi na nogę. Grad drobnych kamyków sypnął z grzechotem w
przepaść u jego stóp.
- I będę wyglądać jak ty? - spytał.
Mąciwodziciel odchylił głowę do tyłu i ryknął śmiechem, w którym nie było wesołości.
- Czyżbyś zapomniał, mój mały próżny trollu? Mogę wyglądać, jak mi się spodoba.
Mogę być dzielnym wojownikiem, przystojnym księciem... kim tylko zechcę. Wyobraź to
sobie - ciągnął kusząco. - Mógłbyś się stać goblinem albo jędzuną...
I na oczach Strużka zaczął przybierać najróżniejsze postaci, dobrze znane chłopcu.
Był tam gulgoblin, który wyprowadził go z kolonii, płaskogłowiec, który uratował go na
bagnach, samiec jędzun, który podstawił nogę Mag i wskazał mu drogę do szybów
wentylacyjnych.
- A co powiesz na to? - Mąciwodziciel zmienił się w stworzenie o czerwonej twarzy i
płomiennych włosach.
- Sądzisz, że nie słyszałem, jak myślałeś o pozostaniu z rzeźnikami? - szydził. - A może
wolałbyś się stać banderzwierzem - dodał, znowu zmieniając postać. - Wielkim, silnym
banderzwierzem, który nikogo się nie boi. - Zachichotał nieprzyjemnie. - Z wyjątkiem dziab-
dziabów.
Strużek zadrżał. Unoszący się w powietrzu potwór wiedział o wszystkim, dokładnie o
wszystkim.
- Wiem! - zawołał mąciwodziciel i zmienił się w przysadzistego śniadego stworka o
splecionych włosach i perkatym nosie.
- Leśny troll. Mógłbyś wrócić do domu. Wreszcie byś się nie wyróżniał. Przecież chciałeś
tego od zawsze, może nie?
Strużek mechanicznie pokiwał głową.
- Mógłbyś być, kim tylko zechcesz, paniczu - powiedział mąciwodziciel, przybierając
własną postać. - Każdym stworzeniem bez wyjątku. Mógłbyś chodzić, gdzie chcesz, robić, co
dusza zapragnie. Tylko weź mnie za rękę, a wszystko to będzie twoje.
Chłopiec przełknął ślinę. Serce biło mu na alarm. Jeśli mąciwodziciel ma rację, już nigdy
nie będzie sam.
- Pomyśl, ile możesz zobaczyć - zamruczał kusząco mąciwodziciel. - Pomyśl o miejscach,
w których możesz się znaleźć, ukazując się innym w postaci, w jakiej chcą cię widzieć, zawsze
bezpieczny, zawsze jeden krok przed nimi. Pomyśl, jaką mógłbyś mieć władzę!
Strużek zapatrzył się na jego wyciągniętą rękę. Stał na krawędzi skały. Powoli uniósł
dłoń, muskając najeżoną sierść turoga.
- No, zdecyduj się - kusił mąciwodziciel głosem słodkim jak miód. - Zrób ten jeden krok.
Weź mnie za rękę. Przecież tego chcesz.
A jednak Strużek stał nieruchomo. Przecież nie wszystkie spotkane istoty były złe.
Banderzwierz uratował mu życie, podobnie jak rzeźnicy. To od nich dostał kamizelkę,
która skaleczyła gardło mordrzewia, a teraz tak bardzo się zjeżyła. Pomyślał o wiosce i Speldzie,
mamusiółce, która pokochała go jak własne dziecko. W oczach wezbrały mu łzy.
Gdyby przyjął kuszącą propozycję mąciwodziciela, nie zmieniłby się w prawdziwego
leśnego trolla. Przypominałby go tylko z wyglądu. Za to stałby się istotą, której leśne trolle boją
się najbardziej na świecie - mąciwodziciełem. Nie. To niemożliwe. Wtedy nigdy nie zdoła do
nich wrócić. Nigdy. Będzie musiał na zawsze zostać z boku, na marginesie. Sam.
- To strach nie pozwala ci się usamodzielnić - oznajmił mąciwodziciel, czytając w jego
myślach. - Chodź do mnie, a nigdy więcej nie będziesz się bał. Weź mnie za rękę, a zrozumiesz.
Zaufaj mi, paniczu.
Strużek się zawahał. Czy to naprawdę ten straszliwy stwór, którego tak się bali wszyscy
mieszkańcy lasu?
- Czy choć raz cię zawiodłem? - spytał cicho mąciwodziciel. Chłopiec pokręcił głową.
- Poza tym - dodał mąciwodziciel po namyśle - wydaje mi się, że chciałeś się przekonać,
co jest za Kresoborem.
Za Kresoborem. Te dwa słowa głośno rozbrzmiały Strużkowi w głowie. Za Kresoborem.
Wyciągnął rękę. Zrobił krok naprzód.
Mąciwodziciel wybuchnął okropnym skrzeczącym śmiechem i chwycił go za przegub,
mocno wbijając mu pazury w ciało.
- Wszyscy się na to nabierają! - wrzasnął tryumfalnie. - Wszystkie biedne małe gobliny,
trolle, przybłędy i wyrzutki. Wszyscy mają się za kogoś wyjątkowego! Wszyscy dają mi posłuch.
Wszyscy idą za moim głosem. Jakie to żałosne!
- Przecież powiedziałeś, że jestem wyjątkowy! - krzyknął Strużek zwisający nad ziejącą
przepaścią.
- Czyżby? - zadrwił mąciwodziciel. - Ty głupku, naprawdę się spodziewałeś, że zdołasz
mi dorównać? Jesteś tak samo nieważny jak cała reszta - dodał pogardliwie. - Jesteś nikim.
Nikim! - zaskrzeczał. - Słyszysz?
- Dlaczego to robisz? - załkał rozpaczliwie chłopiec. - Dlaczego?
- Bo jestem mąciwodzicielem! - wrzasnął stwór i zarechotał złośliwie. - Zwodnikiem,
oszustem, mąciwodą i psotnikiem. Wszystkie moje piękne słówka i obietnice nic nie znaczą!
Czyham na tych, którzy zeszli ze ścieżki. Zwodzę ich aż na sam Kres! A tam się ich
pozbywam!
I puścił Strużka. Chłopiec krzyknął ze strachu. Runął w dół! Spadał i spadał prosto w
czarną przepaść bez dna.
Rozdział 14
ZA KRESOBOREM
Strużek koziołkował w powietrzu. Kręciło mu się w głowie, pęd powietrza szarpał jego
ubraniem i zapierał mu dech w piersi. Spadał i spadał, a przez cały czas słyszał echo okrutnych
słów mąciwodziciela.
„Jesteś nikim. Nikim!”
- To nieprawda! - krzyknął.
Skalna ściana migała mu przed oczami niczym pasmo rozmazanej farby. Tyle
poszukiwań! Tyle niebezpieczeństw i ciężkich prób! Tyle razy wydawało mu się, że nie zdoła
dotrzeć żywy do skraju Kresoboru. Odnalazł swojego zaginionego ojca tylko po to, żeby zaraz
potem znowu go stracić, a wreszcie - to było najgorsze - odkrył, że cała ta niebezpieczna podróż
była okrutną zabawą podstępnego mąciwodziciela. To takie okropnie, okropnie niesprawiedliwe!
W oczach stanęły mu łzy.
- Nie jestem nikim! To nieprawda! - rozpłakał się.
Spadał coraz niżej, w kłębiącą się w dole mgłę. Czy będzie tak spadać do końca świata?
Zamknął mocno oczy.
- Jesteś kłamcą! - krzyknął w górę.
- Kłamcą, kłamcą, kłam... - odpowiedziało echo.
Tak, pomyślał Strużek, mąciwodziciel jest kłamcą. Nie powiedział ani słowa prawdy.
Ani jednego słowa!
- Jestem kimś! - krzyknął. - Jestem Strużkiem, który zszedł ze ścieżki i powędrował aż za
Kresobór. Jestem sobąąąą!
Otworzył oczy. Coś się zmieniło. Leciał, nie spadał, wysoko nad Kresem, w chmurach.
- Czy ja nie żyję? - zdziwił się na głos.
- Żyjesz, żyjesz - odpowiedział znajomy głos. - I masz przed sobą jeszcze daleką drogę. -
Ptasiennica!
Wielki ptak zacisnął mocniej szpony na ramionach chłopca i załopotał rytmicznie
potężnymi skrzydłami.
- Byłeś przy moim wykluciu, dlatego zawsze nad tobą czuwam. Teraz mnie naprawdę
potrzebujesz, więc jestem.
- Dokąd lecimy? - spytał Strużek. Przed sobą widział tylko otwarte niebo.
- Nie my, Strużku - powiedziała ptasiennica. - Ty. Twoje przeznaczenie znajduje się za
Kresoborem.
Po tych słowach otworzyła szpony i po raz drugi Strużek runął w dół. Spadał, spadał,
spadał i...
Bach! Wszystko zgasło.
Biegł długim, ciemnym korytarzem. Wpadł do mrocznej komnaty. W kącie znajdowała
się garderoba. Otworzył jej drzwi i zanurzył się w jeszcze gęstsze ciemności.
Wiedział, że czegoś szuka, choć nie pamiętał czego. Na haczyku wisiał płaszcz. Strużek
zajrzał do jego kieszeni i wpełzł w jeszcze głębszy mrok. Nie znalazł tam tego, czego szukał, lecz
natknął się na portmonetkę. Otworzył ją i wskoczył w nieprzeniknione ciemności.
W portmonetce znajdowała się jakaś szmatka. Była znajoma w dotyku. Dotknął
przeżutych, powykręcanych rogów. To jego chustka, jego szal! Wziął ją i przytulił do policzka. Z
materiału spojrzała na niego twarz - jego własna twarz. Uśmiechnęła się. On też się uśmiechnął.
- To ja - szepnął.
- Żyjesz? - spytała twarz. Skinął głową.
- Żyjesz? - spytała po raz drugi.
- Tak - odpowiedział.
Pytanie powtórzyło się po raz trzeci i teraz zdał sobie sprawę, że nie dochodzi od strony
chustki, lecz jakby z zewnątrz. Otworzył oczy. Nad nim pochylała się ogromna, czerwona,
brodata twarz. Przyglądała się mu z troską.
- Grot! - zawołał. - Grot Pędziwoda.
- We własnej osobie - przyświadczył pirat. - Więc zechciej mi odpowiedzieć. Żyjesz?
- Chyba... tak - powiedział Strużek. Podparł się na łokciach. - I chyba nic nie złamałem.
- Co z nim? - zawołał Kolcer.
- Żyje! - odkrzyknął Grot.
Strużek leżał na miękkim posłaniu z żaglowego płótna na pokładzie statku. Usiadł i
rozejrzał się dokoła. Wokół niego stała cała załoga z wyjątkiem Pilota Kamienia: Kolcer,
Zygwint Żelazna Szczęka, Gadio Ślizgowkręt, Klapsiad (przykuty do masztu), Bełkot i, najbliżej,
kapitan Quintinius Verginix. Chmurny Wilk. Jego ojciec.
Kapitan pochylił się i dotknął jego chustki. Strużek drgnął.
- Spokojnie, chłopcze - odezwał się cicho kapitan. - Nikt cię nie skrzywdzi. Chyba jednak
się od ciebie nie uwolnimy.
- Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego - wpadł mu w słowo Grot Pędziwoda. -
Spadł na pokład prosto z nieba! Po dziwnym niebie żeglujemy, nie ma co!
- Dość gadania! - rzucił ostro kapitan. - I wracać do roboty!
- Musimy przed zmrokiem dotrzeć do Podmiasta.
Załoga rozbiegła się do swoich zadań.
- Ty nie - dodał kapitan łagodnie, kładąc Strużkowi rękę na ramieniu.
Chłopiec odwrócił się.
- Dlaczego mnie... zostawiłeś? - spytał łamiącym się głosem. Kapitan spojrzał mu prosto
w oczy. Jego twarz, nieruchoma jak maska, nie zdradzała żadnych uczuć.
- Nie potrzebowaliśmy nowego członka załogi - powiedział. - Poza tym nie sądziłem, że
jesteś stworzony do życia na pirackim statku.
Zamilkł. Wyraźnie chciał powiedzieć coś więcej. Walczył ze sobą.
Strużek czekał, aż kapitan znowu przemówi. Skubnął zębami wargę. Kapitan pochylił się
ku niemu. Chłopiec zadrżał. Oddech kapitana był ciepły; owionął mu ucho, a bokobrody
połaskotały szyję.
- Widziałem twój szal - wyznał Chmurny Wilk tak cicho, że tylko Strużek go słyszał. -
Twój szal. Ten, który zrobiła Maris... twoja matka. I wiedziałem, że jesteś... Po tylu latach... -
Wargi mu zadrżały. - Nie mogłem tego znieść. Musiałem uciec. Więc... zostawiłem cię po raz
drugi.
Chłopiec poczerwieniał.
Kapitan oparł mu ręce na ramionach i spojrzał w oczy.
- Trzeci raz tego nie zrobię - powiedział cicho. - Już nigdy cię nie opuszczę. - Objął go i
przytulił mocno. - Od tej chwili się nie rozstaniemy - szepnął gorąco. - I razem będziemy
żeglować po niebie. Ty i ja, Strużku. Ty i ja.
Strużek milczał. Nie mógł się odezwać. W oczach wezbrały mu łzy; serce biło mu tak
mocno, jakby miało pęknąć. Więc jednak odnalazł ojca!
Raptem kapitan wypuścił go z objęć.
- Ale będziesz członkiem załogi, tak jak reszta - dodał szorstko. - Więc nie spodziewaj się
specjalnych względów.
- Dobrze, ta... kapitanie - powiedział Strużek cicho.
Chmurny Wilk skinął głową z aprobatą, wyprostował się i odwrócił do innych, którzy
przyglądali się im ze zdumieniem.
- No, koniec przedstawienia, bando leni! - ryknął. - Podnieść grotżagiel i drapacze. W
drogę!
- Aj, aj, kapitanie - powiedzieli chórem piraci i zabrali się do pracy. Kapitan wielkimi
krokami ruszył do steru. Strużek szedł za nim.
Nareszcie byli razem. Statek uniósł się w górę i poszybował daleko poza Kresobór.
Kapitan spojrzał na syna.
- Strużek - odezwał się w zamyśleniu, a jego oko błysnęło wesoło. - Strużek! Co to za
imię dla dziecka Quintiniusa Verginiksa, kapitana najpiękniejszego pirackiego statku, jaki
kiedykolwiek przemierzał podniebne przestworza?
Strużek uśmiechnął się do ojca.
- Moje własne - powiedział.