Stewart Paul, Riddell Chris Kroniki kresu 01 Za kresoborem

background image

PAUL STEWART

Za kresoborem

Cykl: Kroniki kresu tom 1

Przekład Maciejka Mazan

Tytuł oryginału THE EDGE CHRONICLES. BEYOND THE DEEPWOODS

background image

Dla Josepha i Williama

background image

WSTĘP

Bardzo, bardzo daleko stąd, na końcu świata, zawieszony nad bezdenną przepaścią

niczym figura na dziobie gigantycznego kamiennego statku leży Kres. Rwąca rzeka przelewa się

przez jego skalistą krawędź, lecąc odwiecznym wodospadem prosto w otchłań.

Rzeka jest w tym miejscu szeroka i wezbrana, a jej wody spadają z ogłuszającym rykiem

w kłębiące się w dole mgły. Trudno uwierzyć, że - jak wszystko co wielkie, głośne i przekonane

o własnym olbrzymim znaczeniu - mogłaby wyglądać inaczej. A jednak początki Kresorzeki są

najskromniejsze na świecie.

Jej źródło znajduje się w głębi ładu, wysoko w mrocznym i strasznym Kresoborze.

Tam wycieka z ziemi strużka wody, która ciurka dalej żwirowym zagłębieniem, niewiele

szersza od cienkiego sznurka, a w porównaniu z ogromem Kresoboru wydaje się jeszcze bardziej

niepozorna.

Kresobór, mroczny i tajemniczy, jest surowy i nieprzychylny dla swoich mieszkańców -

leśnych trolli, rzeźników, gulgoblinów, jędzun... Niezliczone plemiona i dziwaczne szczepy

walczą o życie pod jego niebosiężną kopułą, która w dzień przepuszcza ukośne promienie słońca,

a w nocy srebrzyste światło księżyca.

W Kresoborze życie jest trudne i niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw - potworne

stworzenia, mięsożerne drzewa, hordy wielkich i małych drapieżników... Ale potrafi także

przynosić pokaźne zyski, gdyż tutejsze soczyste owoce i doskonałe drewno są bardzo cenne.

Podniebni piraci i kupcy z Ligi walczą o nie ze sobą wysoko nad zielonym oceanem

drzew.

Tam, gdzie kłębią się chmury, leży Kresoziemie, jałowe tereny odwiedzane jedynie przez

mgły, duchy i nocne zjawy. Dla tych, którzy zgubili drogę w Kresoziemiu, los ma tylko dwie

możliwości: ci, do których uśmiechnie się szczęście, dotrą po omacku na skraj skały i runą w

przepaść, gdzie czeka ich pewna śmierć. Pechowcy trafią do Mrocznej Puszczy.

Mroczna Puszcza, skąpana w złotym półmroku, który nigdy się nie zmienia, jest

zachwycająca, lecz zdradliwa. Kto oddycha jej powietrzem zbyt długo, zapomina, dlaczego się tu

znalazł, i staje się podobny do błędnego rycerza, który już od dawna nie pamięta, jaką misję mu

powierzono. Chętnie oddałby życie - gdyby życie zechciało go opuścić.

Czasami głuchą ciszę mąci gwałtowna burza, która nadciąga znad przepaści. Mroczna

background image

Puszcza przyciąga ją jak magnes opiłki Żelaza, jak płomień ćmę. I tak burza wiruje po

rozpłomienionym niebie, czasami nawet przez kilka dni. Niektóre bywają wyjątkowe, gdyż z ich

piorunów tworzy się burzywo, substancja tak cenna, że ona również - pomimo okropnych

niebezpieczeństw czyhających w Mrocznej Puszczy - działa na niektórych jak magnes.

W miarę jak teren opada, Mroczna Puszcza przechodzi w Bagno, cuchnące i skażone

wyziewami fabryk i odlewni Podmiasta, które tak długo wpompowywały tu ścieki, aż wszystko

wokół umarło. A jednak - jak w całym Świecie Kresu - znalazł się ktoś, kto zechciał zamieszkać

nawet tutaj. Różowookie, blade i wyblakłe jak cała okolica stworzenia to czyściciele,

odpadkożercy. Niektóre podają się za przewodników; prowadzą swoje ofiary przez pustkowie

pełne trujących gazów i śmiercionośnych grzęzawisk, po czym okradają je ze wszystkiego i

porzucają na łaskę i niełaskę losu.

Ci, którzy jednak zdołają się przedostać na drugą stronę Bagna, znajdą się w plątaninie

brudnych uliczek i zrujnowanych ruder po obu stronach rwącej Kresorzeki. W Podmieście.

Mieszkają w nim najdziwniejsi ludzie i nieludzie ze Świata Kresu. Podmiasto jest brudne,

zatłoczone i często niebezpieczne, lecz to tutaj ubija się wszystkie interesy - legalne i nielegalne.

Jego wąskie zaułki dygoczą, tętnią, pulsują energią. Wszyscy jego mieszkańcy mają konkretny

fach i należą do którejś ligi i jakiegoś dystryktu. A to oznacza intrygi, spiski, zażartą konkurencję

i ciągłe konflikty - dystrykt przeciwko dystryktowi, liga przeciwko lidze, kupiec przeciwko

kupcowi. Wszystkich przedstawicieli Ligi Wolnych Kupców jednoczy tylko strach i nienawiść

do podniebnych piratów, przemierzających niebo Kresu na niezależnych statkach i łupiących

bezbronnych kupców, którzy mają nieszczęście stanąć im na drodze.

Ma środku Podmiasta znajduje się wielka żelazna obręcz, od której prowadzi w górę długi

i masywny łańcuch - raz zwisający luźno, raz napięty. Na jego drugim końcu, wysoko w

powietrzu kołysze się wielki głaz.

Jak wszystkie inne latające głazy Kresu, wyłonił się z Kamiennych Ogrodów - wychylił

się z ziemi, zaczął się powiększać, wypychany na powierzchnię przez nowe, rosnące pod nim

kamienie - i ciągle stawał się większy i większy. Gdy był już na tyle duży i lekki, by pofrunąć w

niebo, przykuto go łańcuchem do ziemi i zbudowano na nim wspaniałe miasto Sanctaphrax,

pełne wysokich, cienkich wieżyc złączonych wiaduktami i podniebnymi przęsłami. Jest to stolica

nauki, zamieszkana przez naukowców, alchemików oraz ich uczniów. Pełno w niej bibliotek,

laboratoriów, sal wykładowych, stołówek i świetlic.

background image

Wykładane tu tajemne przedmioty są zazdrośnie strzeżone przed niepowołanymi, i choć

Sanctaphrax robi wrażenie ostoi mądrości i łagodności, tak naprawdę aż roi się w nim od

spisków, knowań i zaciekłych walk między frakcjami.

Kresobór, Kresoziemie, Mroczna Puszcza, Bagno, Kamienne Ogrody, Podmiasto,

Sanctaphrax, Kresorzeka. Każda z tych nazw kryje tysiąc historii - historii zapisanych na

starożytnych pergaminach, historii przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie, historii,

które opowiada się po dziś dzień.

Ta, która się właśnie zaczyna, jest zaledwie jedną z wielu.

background image

Rozdział 1

CHATA ŁAPICHRUSTÓW

Strużek siedział na podłodze między kolanami matki. Wyściełające podłogę gęste runo

tildera łaskotało go w bose stopy. Chata była wyziębiona, hulały po niej przeciągi.

Pochylił się i otworzył drzwiczki piecyka.

- Chciałabym ci opowiedzieć, w jaki sposób dostałeś imię - odezwała się matka.

- Ale, mamusiółko, ja już znam tę historię - zaprotestował. Spelda westchnęła. Strużek

poczuł jej ciepły oddech na karku.

Owionął go zapach kiszonego przewrotnika, który matka jadła na obiad. Zmarszczył nos.

Przewrotnik, podobnie jak wiele innych ulubionych dań leśnych trolli, wydawał mu się

obrzydliwy, zwłaszcza kiszony. Był oślizły i cuchnął zepsutymi jajkami.

- Tym razem historia będzie inna - usłyszał głos matki. - Dziś opowiem ci ją do końca.

Strużek zmarszczył brwi.

- Myślałem, że już znam zakończenie.

Spelda potargała gęste czarne włosy syna. Tak szybko urósł, pomyślała i otarła łzę z

czubka bulwiastego nochala.

- Historia może mieć wiele zakończeń - powiedziała ze smutkiem i przez chwilę

przyglądała się, jak czerwony blask ognia obrysowuje wysokie kości policzkowe i ostry

podbródek Strużka. - Od pierwszej chwili, gdy się urodziłeś - zaczęła tak, jak zwykle - byłeś

inny...

Strużek pokiwał głową. Ta inność była dla niego bardzo, bardzo bolesna, a jednak bawiła

go myśl o zdziwieniu rodziców, kiedy go zobaczyli: smagłego, zielonookiego, o gładkiej skórze i

niezwykle długich jak na leśnego trolla nogach. Zapatrzył się w ogień.

Dryfodrzew palił się bardzo dobrze. Purpurowe płomienie obejmowały węźlaste konary,

które podskakiwały i wywijały koziołki we wnętrzu piecyka.

Leśne trolle znały wiele rodzajów drewna, a każdy z nich miał szczególne właściwości.

Na przykład wonian wydawał podczas palenia łagodnie usypiający zapach, po którym

przychodziły niezwykłe wizje. Drewno srebrnoturkusowego drzewa kołysankowego zaczynało

śpiewać, gdy tylko płomienie liznęły jego korę, a były to przedziwne żałosne pieśni, które nie

wszystkim przypadały do gustu.

background image

Palono także mordrzewiem, ale drewno mordrzewu było bardzo trudne do zdobycia.

Leśne trolle, które nie wiedziały, gdzie się spodziewać tego straszliwego, mięsożernego

drzewa, mogły skończyć w jego paszczy - mordrzew i pasożytujący na nim ciernisty kolczywąs

stanowiły dwa największe niebezpieczeństwa w mrocznym i groźnym Kresoborze.

Drewno mordrzewu dawało mnóstwo ciepła i nie pachniało ani nie śpiewało. Za to

płonąc, wydawało wrzask, który potrafili znieść jedynie nieliczni. Dlatego największym

powodzeniem wśród leśnych trolli cieszył się dryfodrzew. Dobrze się palił, a jego purpurowe

światło koiło nerwy.

Strużek ziewnął, Spelda zaś mówiła dalej. Głos miała piskliwy, choć jednocześnie

głuchy; zdawał się bulgotać jej w gardle.

- Ledwie skończyłeś cztery miesiące, a już zacząłeś chodzić - mówiła z dumą. Dzieci

leśnych trolli raczkowały, dopóki nie skończyły co najmniej półtora roku.

- Ale... - szepnął Strużek. Opowiadanie go wciągnęło i już czekał na to, co miało nastąpić.

Przyszła pora na ”ale...” Za każdym razem, kiedy padało to słowo, wstrzymywał oddech i drżał.

- Ale... - powiedziała Spelda - choć fizycznie tak bardzo prześcignąłeś wszystkie dzieci,

ciągle nie mówiłeś. Skończyłeś trzy lata i wciąż ani słowa! Nie muszę ci tłumaczyć, jak bardzo

nas to martwiło!

I znowu westchnęła. I znowu Strużek skrzywił się z niesmakiem. Niegdyś Czuprynian

powiedział mu:”Twój nos wie, gdzie jest dom”. Strużek zrozumiał z tego, że zawsze rozpozna

wyjątkowy zapach własnego domu. Ale jeśli się pomylił? Jeśli mądry, stary dębowy elf chciał

mu powiedzieć - jak zwykle nie wprost - że jego nos nie lubi tutejszych zapachów, ponieważ to

nie jego dom?

Zawstydził się. Często o tym marzył, leżąc w łóżku po kolejnym dniu pełnym szyderstw,

kpin i przykrości.

Za oknem słońce opadało coraz niżej na niebie nakrapianym złocistymi chmurkami.

Zygzakowate sylwety drzew Kresoboru lśniły niczym skamieniałe błyskawice. Strużek

wiedział, że zanim jego ojciec wróci, zacznie padać śnieg.

Pomyślał o Tuntumie, który przywiązany do kotwicznego drzewa zapuścił się głęboko w

Kresobór. Może właśnie w tej chwili wbija siekierę w pień mordrzewu. Strużek zadrżał.

Opowieści ojca przejmowały go dreszczem w niejedną zimową burzliwą noc. Choć

Tuntum Lapichrust był tak naprawdę cieślą, zarabiał na życie głównie potajemnymi naprawami

background image

statków podniebnych piratów. Do tego potrzebował lotnego drewna - a najlotniejszym ze

wszystkich był mordrzew.

Strużek nie wiedział, co ojciec właściwie o nim myśli. Kiedy wracał do chaty z rozbitym

nosem, podbitymi oczami czy w podartym i zabłoconym ubraniu, chciał, żeby ojciec go przytulił

i pocieszył. Tymczasem Tuntum tylko go pouczał i ganił.

- Skoro tak, to i ty porozbijaj im nosy! - krzyczał. - Podbij im oczy! I rzucaj w nich nie

błotem, lecz łajnem! Pokaż im, z jakiej gliny jesteś zrobiony!

Później, gdy matka smarowała jego siniaki maścią z leśnej jagody, wyjaśniała, że Tuntum

chce go tylko przygotować do trudnego życia w zewnętrznym świecie. Ale Strużek nie dał się

przekonać. W oczach Tuntuma widział nie troskę, lecz pogardę.

W zamyśleniu nawijał na palec pasmo długich włosów, a Spelda opowiadała dalej.

- Imiona - mówiła. - Co by bez nich zrobiły leśne trolle? Dzięki nim oswajają dzikie

stworzenia z Kresoboru i nadają im tożsamość. Nie jedz zupy, która nie ma nazwy, jak mówi

przysłowie.

O, jakże się martwiłam, gdy jako trzylatek wciąż nie miałeś imienia!

Strużek zadrżał. Wiedział, że leśny troll, który zmarł, nie mając imienia, był skazany na

wieczne życie pod otwartym niebem. Niestety, dopóki dziecko nie wypowiedziało pierwszego

słowa, rytuał nadania imienia nie mógł się odbyć.

- Naprawdę nic nie mówiłem? - spytał. Spelda odwróciła wzrok, a Chruściela? - przerwał

jej - Czy jestem podobny do dziadka Strużek.

- Z twoich ust nie padło ani jedno słowo. Myślałam, że może masz to po swoim dziadku

Chruścielu. On także nigdy się nie odzywał. - Westchnęła. - Więc w twoje trzecie urodziny

postanowiłam mima wszystko odprawić rytuał I...

- Nie. Żaden Łapichrust, żaden leśny troll nie wyglądał tak jak ty.

Strużek szarpnął się za włosy.

- Jestem brzydki?

Spelda roześmiała się cicho. Jej pulchne policzki wydęły się, a czarne jak węgielki oczy

znikły w fałdach grubej skóry.

- Ja tak nie uważam - powiedziała. Pochyliła się i oplotła go silnymi ramionami. - Zawsze

będziesz moim ślicznym chłopczykiem. Więc o czym to mówiłam?

- O rytuale.

background image

Strużek słyszał tę opowieść tak często, że już nie wiedział, co było jego prawdziwym

wspomnieniem, a czego się dowiedział. O wschodzie słońca Spelda ruszyła wydeptaną ścieżką

do kotwicznego drzewa. Tam przywiązała się do jego masywnego pnia i zagłębiła się w mroczny

gąszcz. Groziło jej wielkie niebezpieczeństwo, bo lina mogła się przerwać. Leśne trolle

najbardziej na świecie bały się, że mogą się zgubić w lesie. Te, które zeszły ze ścieżki i zgubiły

drogę, mogły się natknąć na mąciwodziciela - najbardziej niebezpieczne stworzenie ze

wszystkich żyjących w Kresoborze. - Leśne trolle żyły w ciągłym strachu przed spotkaniem z tą

przerażającą bestią. Spelda często straszyła nim swoje starsze dzieci.”Bądź grzecznym trollem,

bo cię zabierze mąciwodziciel!” - mawiała.

A więc Spelda ruszyła w głąb Kresoboru. Wokół niej rozlegały się skowyty i wrzaski

różnych bestii. Spelda mocno ściskała amulety i modliła się o szybki i bezpieczny powrót.

Wreszcie, gdy sznur się naprężył, Spelda wyjęła zza pasa nóż - a nie był to zwykły nóż,

lecz nóż imienny, bardzo ważny. Powstał specjalnie z myślą o jej synu. Każde dziecko leśnego

trolla miało swój imienny nóż.

Spelda mocno zacisnęła palce na jego rękojeści i - jak nakazywała tradycja - zaczęła

odłupywać kawałek drewna z najbliższego drzewa. Była to drzazga z Kresoboru, która miała

ujawnić imię dziecka.

Spelda zaczęła się spieszyć. Aż za dobrze pamiętała, że odgłos rąbania drewna niesie się

daleko, co może się bardzo źle skończyć. Ostrugała drewienko, wzięła je pod pachę i pobiegła

truchcikiem przez bór. Odwiązała sznur i wróciła do domu. Tam dwukrotnie pocałowała kawałek

drewna i wrzuciła go do ognia.

- Przy twoich braciach i siostrach imiona pojawiały się od razu - powiedziała Spelda. -

Pyza, Czepiszek, Pufcio, głośno i wyraźnie. Ale twoje drewienko tylko zasyczało. Kresobór nie

chciał ci nadać imienia.

- Ale przecież je mam?

- W rzeczy samej. Dzięki Czuprynianowi.

Strużek kiwnął głową. Bardzo dobrze pamiętał to wydarzenie. Czuprynian właśnie wrócił

do wioski po długiej nieobecności. Wszystkie leśne trolle się cieszyły, że dębowy elf znowu jest

wśród nich. Czuprynian, biegły we wszelkich subtelnościach leśnego życia, był ich doradcą,

rozjemcą, wyrocznią. Do niego leśne trolle przychodziły z wszystkimi kłopotami.

- Kiedy przybyliśmy pod jego stare drzewo kołysankowe, zastaliśmy tam spory tłum -

background image

opowiadała Spelda. - Czuprynian siedział w pustym kokonie ptasiennicy i opowiadał, gdzie był i

co widział podczas swojej podróży. Ale ledwie mnie ujrzał, szeroko otworzył oczy i poruszył

uszami.”Cóż tam słychać?” - spytał. A ja mu powiedziałam. O wszystkim.”O, na litość, weźże

się w garść” - odparł. Potem wskazał na ciebie palcem.”Powiedz, co twój synek ma na szyi?” „To

jego ukochana chustka” - wyjaśniłam.”Nie pozwala nikomu jej dotknąć. I nie pozwala jej sobie

odebrać. Jego ojciec raz spróbował. Uznał, że chłopiec jest już za duży na takie dziecinne

pocieszanki. Ale mały skulił się i płakał tak długo, aż musieliśmy mu ją oddać”.

Strużek wiedział, co będzie dalej. Słyszał tę opowieść mnóstwo razy.

- Wtedy Czuprynian rzekł:”Podaj mi ją” i spojrzał na ciebie tymi swoimi wielkimi

czarnymi oczami... wszystkie dębowe elfy takie mają. Widzą nimi sprawy ukryte przed

wzrokiem innych.

- I podałem - szepnął Strużek. Nawet teraz nie lubił, kiedy ktoś dotykał jego chustki, którą

nosił mocno zawiązaną na szyi.

- Właśnie. Ledwie mogłam w to uwierzyć. Ale to nie wszystko, o nie.

- O nie - powtórzył Strużek jak echo.

- Wziął twoją chustkę i jakby ją pogłaskał, bardzo delikatnie, niby żywą istotę. Potem

leciutko przesunął palcem po wzorze na niej.”Drzewo kołysankowe” - powiedział. I miał rację!

Do tej pory wydawało mi się, że to tylko ładny wzór, z tymi zawijasami i drobnymi ściegami, ale

nie - to naprawdę było drzewo kołysankowe. Zobaczyłam je tak wyraźnie, jak nos na twojej buzi.

Strużek zachichotał.

- A najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że pozwoliłeś staremu Czuprynianowi dotykać

swojej chustki. Siedziałeś spokojnie, taki bardzo poważny i milczący. On znowu na ciebie

spojrzał i powiedział łagodnie:”Twoje miejsce jest w Kresoborze, milczący chłopcze.

Rytuał nadania imienia się nie powiódł, ale twoje miejsce jest tutaj... w Kresoborze” -

powtórzył, a jego oczy się zamgliły. Podniósł głowę i szeroko rozłożył ramiona.”Będzie się

nazywał...”

- Strużek! - wykrzyknął chłopiec, nie mogąc wytrzymać ani chwili dłużej.

- Otóż to - zgodziła się Spelda ze śmiechem. - Sam to powiedziałeś, jakby nigdy nic!

Strużek! Twoje pierwsze słowo. A Czuprynian dodał:”Dobrze się nim opiekuj, gdyż twój

syn jest wyjątkowy”.

Wyjątkowy, nie inny! Tylko wspomnienie tych słów pomagało mu wytrzymać bezlitosne

background image

drwiny małych leśnych trolli. Nie było dnia, żeby nie spłatały mu jakiegoś figla.

Ale najgorzej wspominał pewien mecz grochola.

Do tamtego dnia uwielbiał tę grę. Nie był w niej bardzo dobry, ale uwielbiał biegać, a w

grocholu jest zawsze mnóstwo gonitw.

W grochola grało się na wielkim boisku pomiędzy wioską i lasem. Przecinały je ścieżki

wydeptane przez pokolenia młodych leśnych trolli. Pomiędzy nimi rosły wysokie, gęste trawy.

Zasady gry były proste: tworzono dwie drużyny, liczące tylu zawodników, ilu akurat się

zebrało. Chodziło o to, żeby złapać grochola - pęcherz turoga wypełniony suszonymi

grocholetkami - i przebiec dwanaście kroków, odliczając je głośno. Jeśli zawodnik zdołał to

zrobić, można było rzucać do stojącego na środku kosza. Dzięki każdemu rzutowi zyskiwało się

podwójną liczbę punktów. Ale ponieważ boisko było często mokre, grochol się wyślizgiwał, a

cała drużyna przeciwników usiłowała go odebrać, zadanie nie było tak łatwe, jak by się mogło

wydawać. Przez całe osiem lat Strużek nie zdołał ani razu zaliczyć rzutu.

Tamtego ranka nikomu nie dopisywało szczęście. Po ulewnym deszczu boisko było

błotniste, a gracze jeden po drugim przewracali się na śliskich ścieżkach.

Dopiero w trzeciej kwarcie Strużek zdołał chwycić grochola i ruszyć biegiem.

- Raz! Dwa! Trzy! - wykrzykiwał, pędząc z grocholem pod pachą na środek boiska.

Im bliżej w dwunastu krokach podbiegnie do kosza, tym łatwiej będzie mu rzucić.

- Cztery! Pięć!

Tuż przed nim stanęło pół tuzina graczy z drużyny przeciwnika. Strużek śmignął ścieżką

w lewo. Tamci popędzili za im.

- Sześć! Siedem!

- Do mnie! Do mnie! - wołali gracze z jego drużyny. - Podaj!

Ale Strużek nie chciał podać. Chciał zaliczyć punkt. Chciał, żeby koledzy krzyczeli z

radości, żeby go klepali po plecach. Raz w życiu pragnął być bohaterem.

- Osiem! Dziewięć!

Otoczyli go ze wszystkich stron.

- Podaj! - wolał Szurbur z boku boiska. Gdyby Strużek rzucił do niego, przyjaciel mógłby

zdobyć punkt dla drużyny. Ale przecież nie o to chodziło. Nigdy się nie pamięta, kto pomagał w

zdobyciu punktu, tylko kto go zdobył. Strużek chciał, żeby wszyscy zapamiętali jego.

Zawahał się. Połowa drużyny przeciwnika deptała mu po piętach. Nie mógł iść do przodu.

background image

Nie mógł się cofnąć. Obejrzał się na kosz, tak bliski, a jednak tak daleki. A on tak bardzo pragnął

zdobyć punkt. Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek na świecie.

I raptem coś się w nim odezwało:”Przepisy nie mówią, że należy się trzymać ścieżki”.

Strużek znowu obejrzał się na kosz i nerwowo przełknął ślinę. Zaraz potem zrobił coś, na

co nie odważył się dotąd żaden leśny troll: zszedł ze ścieżki. Gdy pędził do kosza, długie źdźbła

trawy smagały go po gołych nogach.

- Dziesięć! Jedenaście... Dwanaście! - krzyknął i wrzucił piłkę do kosza. - Grochol! -

zawołał i rozejrzał się dokoła rozpromienionym wzrokiem. - Dwadzieścia cztery punkty!

Grochol!

Zamilkł. Trolle z obu drużyn wpatrywały się w niego ponuro. Nikt nie wiwatował.

Nikt go nie klepał po plecach.

- Zszedłeś ze ścieżki! - krzyknął ktoś.

- Tak nie wolno! - odezwał się inny.

- Ale... ale... - zająknął się Strużek. - Przepisy nic o tym nie mówią...

Leśne trolle nie słuchały. Oczywiście wiedziały, że reguły gry nie zabraniają schodzić ze

ścieżek, ale dlaczego miałyby o tym wspominać? W tej grze, podobnie jak w codziennym życiu,

leśne trolle nigdy nie schodziły ze ścieżki. To się rozumiało samo przez się. Tego nie trzeba było

nikomu tłumaczyć. Równie dobrze można by ustanawiać regułę nakazującą oddychać!

Jakby na sygnał trolle rzuciły się na Strużka.

- Ty chuda pokrako! - krzyczały, kopiąc go i bijąc. - Ty ohydny drągu!

Rękę Strużka przeszył ostry ból, jakby ktoś wypalał mu piętno. Ujrzał swoją gładką skórę

przedramienia między mocnymi, grubymi paluchami.

- Szurbur - szepnął.

Podsękowcy i Łapichrustowie byli sąsiadami. Strużek i Szurbur urodzili się w odstępie

tygodnia i razem się wychowywali. Strużek myślał, że są przyjaciółmi.

Szurbur roześmiał się i jeszcze mocniej szarpnął skórę na jego ręce. Strużek zagryzł

wargę, walcząc ze łzami. Nie chodziło o ból - potrafił go znieść - ale o to, że Szurbur się od niego

odwrócił.

A kiedy wrócił do domu, poobijany, posiniaczony i zakrwawiony, najbardziej bolała go

świadomość, że stracił jedynego przyjaciela. Został sam, ponieważ był inny.

- Wyjątkowy! - powtórzył szyderczo.

background image

- Tak - odparła Spelda. - Zauważyli to nawet podniebni piraci - dodała łagodnie. - Dlatego

twój ojciec... - Głos jej się załamał. - Dlatego my... Dlatego musisz opuścić dom.

Strużek znieruchomiał. Opuścić dom? Jak to? Spojrzał na matkę. Płakała.

- Nie rozumiem - powiedział. - Chcesz, żebym odszedł?

- Oczywiście, że nie - załkała. - Ale za niespełna tydzień skończysz trzynaście lat.

Będziesz dorosły. Co wtedy? Nie zostaniesz drwalem jak twój ojciec. Nie możesz... nie

jesteś do tego stworzony. I gdzie zamieszkasz? Nasza chata już teraz jest dla ciebie za mała. A

ponieważ dowiedzieli się o tobie podniebni piraci...

Strużek zaczął nawijać na palec pasmo włosów. Trzy tygodnie temu poszedł z ojcem w

głąb Kresoboru, gdzie leśne trolle ścinały i rąbały drewno, które sprzedawały podniebnym

piratom.

Musiał się schylać, by przejść pod nisko wiszącymi gałęziami, pod którymi jego ojciec

przechodził wyprostowany. Od czasu do czasu uderzał się w głowę, raniąc się do krwi.

W końcu musiał czołgać się na czworakach aż do polany.

- Nasz najnowszy kandydat na drwala - odezwał się Tuntum do podniebnego pirata, który

tego ranka nadzorował zakup drewna.

Pirat zerknął znad notesu i obrzucił Strużka spojrzeniem od stóp do głów.

- Chyba za wysoki - zauważył i zajął się dokumentami.

Był wysoki, dumnie wyprostowany i wspaniały z wypomadowanymi bokobrodami, w

trójrożnym kapeluszu i skórzanym napierśniku z paraskrzydłami. Płaszcz miał miejscami

połatany, lecz i tak wspaniały, pełen frędzli, haftów, złotych guzików i szamerunków.

Wszystkie przedmioty zwisające na specjalnych haczykach zdawały się opowiadać

niezwykłe historie o przygodach.

Strużek zaczął się zastanawiać, z kim podniebny pirat walczył mieczem o rękojeści

wysadzanej drogimi kamieniami i skąd wzięła się szczerba na długim, wygiętym brzeszczocie,

jakie zadziwiające widoki obserwował przez teleskop, na jakie mury zarzucał kotwicę, do jakich

odległych zakątków świata zaprowadził go kompas.

Nagle podniebny pirat znowu podniósł głowę. Zauważył, że Strużek się mu przygląda, i

podniósł brew. Strużek spuścił wzrok.

- Coś ci powiem - odezwał się pirat do Tuntuma. - Na podniebnym statku zawsze znajdzie

się miejsce dla takiego wysokiego młodzieńca.

background image

- Nie - rzucił ostro Tuntum. - Bardzo dziękuję za propozycję - dodał uprzejmie - ale nie.

Tuntum wiedział, że jego syn nie wytrzymałby nawet dziesięciu minut na pokładzie

statku. Podniebni piraci byli zbójcami bez serca i wstydu. Mogliby bez zastanowienia poderżnąć

chłopcu gardło. Leśne trolle zadawały się z nimi tylko dlatego, że dobrze płacili za lekkie jak

piórko drewno z Kresoboru.

Podniebny pirat wzruszył ramionami.

- Tylko tak sobie pomyślałem - mruknął i odwrócił się. - Szkoda - dodał pod nosem.

Strużek wracał z ojcem przez Kresobór, rozmyślając o statkach, które czasem

przelatywały nad jego głową, pod pełnymi żaglami, dumnie dryfując wśród chmur.

- Podniebny rejs - szepnął i serce zabiło mu mocniej. Wcale nie najgorsze zajęcie.

Ale Spelda była innego zdania.

- Och, ci piraci! - burknęła. - Tuntum w ogóle nie powinien cię tam zabierać. Teraz po

ciebie wrócą, jestem tego pewna jak tego, że nazywam się Spelda Łapichrust.

- Ale przecież w ogóle się mną nie interesował.

- Udawał. Wiesz, co spotkało Hubę i Konarka! Porwali ich w nocy, kiedy spali, i tyle ich

widzieliśmy. Och, Strużku, nie zniosłabym, gdyby i ciebie to spotkało. Serce by mi chyba pękło.

W zbitym gąszczu Kresoboru wył wicher. Po zmierzchu zaczynały się budzić nocne

stworzenia. Frompy kaszlały i pluły, pokwaki kwiczały, a wielki banderzwierz łomotał pięściami

we włochatą pierś i jodłował, wzywając partnerkę. Z daleka dochodziły rytmiczne uderzenia

rzeźników, nadal ciężko pracujących.

- Więc co mam zrobić? - spytał cicho Strużek. Spelda pociągnęła nosem.

- Musisz zamieszkać u kuzyna Łupikora. Już go powiadomiliśmy. Czeka na ciebie.

Zostaniesz z nim, dopóki wszystko się nie uspokoi. Jeśli niebiosa pozwolą, będziesz

bezpieczny.

- A potem mogę wrócić do domu, prawda?

- Tak - powiedziała Spelda powoli. Strużek od razu poczuł, że to nie wszystko.

- Ale...?

Spelda zadrżała i przytuliła jego głowę do swojej piersi.

- Och, Strużku, mój śliczny synku - załkała. - Muszę ci powiedzieć coś jeszcze.

Strużek odsunął się i spojrzał w jej smutną twarz. Teraz już i po jego policzkach toczyły

się łzy.

background image

- O co chodzi, mamusiółko? - spytał z niepokojem.

- O, mąciwodziciel! - zaklęła Spelda. - Jakie to trudne. - Spojrzała na chłopca oczami

pełnymi łez. - Choć od pierwszego dnia kochałam cię jak własne dziecko, nie jesteś moim

synem, Strużku. Ani Tuntuma.

Strużek otworzył szeroko oczy.

- A czyim?

Spelda wzruszyła ramionami.

- Znaleźliśmy cię. Małe zawiniątko otulone szalem u stóp naszego drzewa.

- Znaleźliście mnie - szepnął Strużek.

Spelda pochyliła się i dotknęła chustki zawiązanej na jego szyi. Wzdrygnął się.

- Moja chustka? To był ten szal? Spelda westchnęła.

- Ten sam. Byłeś w niego owinięty. Od tego czasu nie pozwoliłeś go sobie odebrać.

Strużek dotknął chustki drżącymi palcami. Spelda pociągnęła nosem.

- Och, Strużku... Nie jesteśmy twoimi rodzicami, lecz kochamy cię jak własne dziecko.

Tuntum prosił, żebym... pożegnała cię w jego imieniu. Powiedział... - Urwała, bo gardło jej

ścisnął smutek. - Mam ci powiedzieć, że... że cokolwiek się stanie, nie wolno ci zapomnieć... że

cię kocha.

I wypowiedziawszy te słowa, wreszcie poddała się rozpaczy. Zaniosła się żałosnym

łkaniem, które zatrzęsło jej całym ciałem.

Strużek ukląkł obok i objął jej ramiona.

- Więc mam wyruszyć natychmiast?

- Tak będzie najlepiej. Ale wrócisz, synku, prawda? - spytała niepewnie. - Wierz mi, mój

śliczny, nie chciałam ci opowiedzieć tej historii do końca, ale...

- Nie płacz - powiedział Strużek. - To nie jest koniec historii.

Spelda podniosła wzrok i pociągnęła nosem.

- Masz rację - przyznała dzielnie. - To raczej początek, prawda? Tak, właśnie tak. To

nowy początek.

background image

Rozdział 2

ROBALOT

Strużek szedł ścieżką między drzewami, a wokół niego echo powtarzało odgłosy

Kresoboru. Zadrżał, mocniej otulił się chustką i postawił kołnierz skórzanej kurtki.

Wcale nie chciał odchodzić wieczorem. Było ciemno i zimno, lecz Spelda nalegała.

- Nie ma lepszej pory - powtórzyła parę razy, zbierając drobiazgi, których Strużek miał

potrzebować w podróży: skórzany bukłak, linę, małą torbę z jedzeniem i najważniejszy ze

wszystkich imienny nóż. Strużek wreszcie stał się dorosły. - Zresztą znasz to przysłowie - dodała,

wiążąc na szyi syna dwa drewniane amulety. - Kto nocą wychodzi, za dnia przychodzi.

Strużek wiedział, że Spelda stara się robić dobrą minę do złej gry.

- Ale uważaj - powtórzyła po raz kolejny. - Jest ciemno, a ja cię znam, zawsze chodzisz z

głową w chmurach i marzysz o niebieskich żołędziach.

- Tak, mamo.

- Już ty mi nie mydl oczu tym swoim ”tak, mamo”. To bardzo ważne. Zapamiętaj, jeśli

nie chcesz spotkać strasznego mąciwodziciela, nie zbaczaj ze ścieżki. My, leśne trolle, nigdy nie

zbaczamy ze ścieżki.

- Ale ja nie jestem leśnym trollem - wymamrotał Strużek i pod powiekami zapiekły go

łzy.

- Jesteś moim syneczkiem - odparła Spelda, mocno tuląc go do siebie. - Nie zbaczaj ze

ścieżki. Leśne trolle wiedzą, co dobre. No, a teraz zmykaj i pozdrów ode mnie kuzyna Łupikora.

Nawet się nie obejrzysz, a znowu będzie jak zawsze, zobaczysz...

Nie mogła dokończyć. Po jej policzkach płynęły łzy jak grocholetki. Strużek odwrócił się

i ruszył tonącą w mroku ścieżką prosto w ciemność.

Jak zawsze! - pomyślał. Jak zawsze! Nie chcę, żeby wszystko było jak zawsze.

Zawsze są mecze grochola, zawsze ścina się drzewa, zawsze stoję z boku i nikt mnie nie

lubi.

Czy u kuzyna Łupikora będzie inaczej?

Nagle porwanie na piracki statek wydało mu się bardziej pociągające. Podniebni piraci

przemierzali niebo nad Kresoborem. Na pewno żaden mieszkaniec lasu nawet nie potrafi sobie

wyobrazić ich przygód.

background image

Spomiędzy drzew dobiegło go rozpaczliwe, bolesne wycie. Na sekundę zapanowała cisza.

Zaraz potem nocne odgłosy odezwały się głośniej niż dotychczas, jakby każde stworzenie

cieszyło się, że nie ono padło ofiarą wygłodniałego drapieżnika.

Strużek zaczął się zabawiać odgadywaniem nazw stworzeń, których głosy dobiegały go z

głębi zdradliwego Kresoboru, z dala od ścieżki. Dzięki temu jakoś uspokajał mocno bijące serce.

W koronach drzew nad jego głową kwiczały pokwaki i kaszlały frompy. Nie były groźne dla

leśnych trolli - a już na pewno nie mogły im odebrać życia. Po prawej stronie słyszał jazgotliwy

zgrzyt sztylota na chwilę przed atakiem. Zaraz potem rozległ się wrzask jego ofiary, drzewnego

szczura lub liściożera.

Mroczna ścieżka zaprowadziła Strużka w gęsty las. Zatrzymał się i spojrzał w srebrne

światło księżyca pełznące ukradkiem po pniach i gałęziach, odbijające się w lśniących jak

lusterka liściach. Po raz pierwszy znalazł się w lesie zupełnie sam, w dodatku po zmroku - i się

nim zachwycił.

Zrobił krok przed siebie, nie odrywając oczu od osrebrzonych liści. Zszedł z mrocznej

ścieżki. Światło księżyca oblało go zimnym blaskiem, nadało jego skórze metaliczny połysk.

- Niewiarygodne! - szepnął i zrobił jeszcze parę kroków. Pod stopami skrzypiał mu śnieg.

Oddech zmieniał się w biały obłok pary. Z gałęzi płaczącego wierzbidębu zwisały sople, kropelki

płynu z rosokapu zamarzły i lśniły jak perły. Zimny wiatr poruszał zwiewnymi liśćmi jakiegoś

wiotkiego drzewka.

- Niesamowite! - dodał Strużek i ruszył dalej. Jeszcze tylko w lewo. I w prawo. I jeszcze

zakręt. I wzgórze. Wszystko było tajemnicze i nowe.

Zatrzymał się przy szpalerze drżących roślin o wysokich, spiczastych liściach i łodygach

usianych grubymi pąkami, które w blasku księżyca lśniły niczym srebro. Nagle wszystkie

zaczęły pękać, jeden po drugim. W chwilę potem cały szpaler pokrył się ogromnymi kwiatami o

płatkach jak tafle lodu. Kwiaty zwróciły się ku księżycowi i zalśniły w jego blasku.

Strużek uśmiechnął się do siebie i zawrócił.

- Jeszcze tylko kawaląteczek dalej... - szepnął.

Obok przeturlał się toczykrzew i zniknął w ciemności. Nocne dzwonki i szklane jagody

dzwoniły na coraz silniejszym wietrze.

Potem rozległ się jeszcze inny dźwięk. Strużek odwrócił się szybko. Mała, zwinna,

kudłata brązowa istota o spiralnym ogonie przemknęła obok, piszcząc ze strachu. Gdzieś daleko

background image

zahukała lasówka.

Serce Strużka załomotało. Rozejrzał się nerwowo. W ciemnościach lśniły oczy. Żółte.

Zielone. Czerwone. Wszystkie patrzyły na niego.

- Och, nie - jęknął. - Co ja narobiłem?

Dobrze wiedział co.”Nie zbaczaj ze ścieżki”, ostrzegała Spelda. A on jej nie posłuchał.

Zafascynowany srebrzystą urodą Kresoboru opuścił bezpieczną drogę.

- Nic nie potrafię zrobić dobrze! Jestem głupi! Głupi! Głupi! - krzyknął, rozpaczliwie

usiłując odnaleźć ścieżkę. - Głu...

Raptem usłyszał coś, od czego głos zamarł mu w gardle, a nogi skamieniały.

Rozpoznał świszczące sapanie gnilnej ropuchy, która cuchnącym oddechem kładła swoje

ofiary na dwadzieścia kroków. Gdy zbliżyła się na dziesięć, jej oddech zabijał. Wystarczyło

jedno paskudne beknięcie, by pozbawić życia wujka Szurbura.

Co robić? Dokąd uciekać? Strużek jeszcze nigdy w życiu nie zszedł z leśnej ścieżki.

Ruszył, zatrzymał się, pobiegł w przeciwną stronę, znowu stanął. Świszczący oddech

gnilnej ropuchy dobiegał jakby ze wszystkich stron naraz. Strużek rzucił się w cień zarośli,

przykucnął za wysokim, kostropatym drzewem.

Gnilna ropucha zbliżyła się. Jej rzężące sapanie rozbrzmiewało głośniej. Strużkowi

zwilgotniały dłonie, w ustach mu wyschło. Pokwaki i frompy zamilkły i w okropnej ciszy serce

Strużka dudniło jak bęben. Gnilna ropucha na pewno to słyszała. Strużek wyjrzał ostrożnie zza

drzewa.

Błąd! - zdążył jeszcze pomyśleć na widok dwojga żółtych ślepi gapiących się na niego z

ciemności. Długi zwinięty język zamigotał w powietrzu, jakby je smakował. Nagle gnilna

ropucha nadęła się jak balon. Za chwilę wyrzuci z siebie strumień śmiercionośnego powietrza!

Strużek zamknął oczy, zatkał nos i zacisnął usta. Usłyszał przenikliwy syk.

Zaraz potem coś spadło na ziemię za jego plecami. Ostrożnie otworzył jedno oko. Na

ściółce leżał fromp. Jego kudłaty chwytny ogon drgał konwulsyjnie. Strużek zamarł w bezruchu i

patrzył, starając się nie oddychać, jak gnilna ropucha lepkim językiem, chwyta bezwładnego

frompa i ucieka z nim w zarośla.

- Mało brakowało - powiedział do siebie Strużek i westchnął z ulgą. Otarł spocone czoło.

- Oj, bardzo mało!

Księżyc stał się biały jak mleko, cienie się pogłębiły. Strużek wlókł się rozpaczliwie

background image

przed siebie. Mrok przylgnął do niego jak mokry koc. Gnilna ropucha poszła w swoją stronę, ale

to było najmniejsze z jego zmartwień. Pozostawało faktem, że zboczył ze ścieżki. I że się zgubił.

Często się potykał, czasami upadał. Włosy miał mokre od potu, choć jednocześnie mróz

przenikał go do szpiku kości. Nie wiedział, dokąd zmierza, nie wiedział, gdzie jest, miał tylko

nadzieję, że nie błąka się w kółko. Był też zmęczony, ale za każdym razem, gdy przystawał,

warkot lub ryk nieznanej bestii podrywał go do dalszego marszu.

Wreszcie nie mógł zrobić ani kroku więcej. Osunął się na kolana i spojrzał w górę.

- O, mąciwodziciel! - zaklął. - Mąciwodziciel! Mąciwodziciel! - krzyknął w mroźne

niebo. - Proszę, proszę, proszę... Chcę znowu znaleźć ścieżkę. Dlaczego z niej zszedłem?

Pomocy! Pomocy! Pomocy...

- Pomocy!

Krzyk rozpaczy dźgnął go jak nożem. Strużek zerwał się na równe nogi i rozejrzał

dokoła.

- Na pomoc!

To nie było echo! Głos dochodził z lewej strony. Strużek bez namysłu ruszył biegiem, by

sprawdzić, czy może pomóc. Zaraz potem znowu się zatrzymał. A jeśli to pułapka?

Przypomniał sobie mrożące krew w żyłach opowieści o leśnych trollach, które dały się

omamić fałszywym wezwaniom dźgacza, potwornego stworzenia o czterdziestu ostrych jak nóż

szponach. Wyglądał jak leżąca na ziemi kłoda - dopóki się na niego nie nastąpiło. Wtedy chwytał

ofiarę i nie puszczał, dopóki jej zwłoki nie zaczęły gnić, gdyż jadał wyłącznie rozkładającą się

padlinę.

- Na litość, niech mi ktoś pomoże, ratunku! - znowu zawołał głos, już słabszy.

Nie mógł go słuchać obojętnie. Wyciągnął nóż - tak na wszelki wypadek - i popędził w

kierunku, z którego dobiegało wołanie. Nie przebiegł nawet dwudziestu kroków, gdy potknął się

o coś wystającego spomiędzy korzeni szemrzącego szczotkokrzewu.

- Auć! - krzyknął ktoś.

Strużek odwrócił się. Potknął się o czyjeś nogi. Ich właściciel usiadł i spiorunował go

wzrokiem.

- Niezdara!

- Przepraszam, ale... - zaczął Strużek.

- I nie gap się na mnie! To niegrzeczne.

background image

- Przepraszam, ale... - znowu powiedział Strużek. Rzeczywiście się gapił. W promieniach

księżycowego światła nieznajomy chłopiec wyglądał okropnie. Miał jaskrawoczerwoną twarz,

szkarłatne włosy sterczące niby płomienie oraz naszyjniki Ze zwierzęcych zębów.

- Jesteś rzeźnikiem, tak? - zapytał Strużek.

Rzeźnicy wyglądali tak, jakby byli skąpani we krwi, a to budziło strach. Powiadano, że

przelewana od pokoleń krew nasączyła ich skórę i włosy. Ale choć do ich zadań należało

zabijanie tilderów, na które polowali, i turogów, które ujeżdżali, rzeźnicy byli spokojnym ludem.

Mimo to Strużek nie potrafił ukryć odrazy. Jeśli nie liczyć podróżników, którzy od czasu

do czasu zapuszczali się w głąb Kresoboru, rzeźnicy najczęściej spotykali się z leśnymi trollami.

Handlowali ze sobą - rzeźbione drewniane przedmioty i wiklinowe kosze w zamian za mięso i

skóry. Jednak leśne trolle, podobnie jak wszyscy inni, pogardzały rzeźnikami. Ich miejsce było,

jak mawiała Spelda, na samym dnie garnka. Nikt nie chciał się zadawać z ludem, który miał krew

nie tylko na rękach, ale i na całym ciele.

- No więc? - spytał Strużek. - Jesteś rzeźnikiem?

- A jeśli nawet, to co? - odparł chłopiec zaczepnie.

- Nic, tylko... - Kiedy ktoś się zgubił w Kresoborze, nie powinien być zbyt wybredny w

wyborze towarzystwa. - Jestem Strużek.

Chłopiec lekko dotknął czoła i skłonił głowę.

- Nazywam się Kostuś - powiedział. - Zaprowadź mnie do mojej wioski. Nie mogę

chodzić, patrz.

Na pięcie miał sześć lub siedem zaognionych fioletowych śladów. Cała stopa spuchła tak,

że była dwa razy większa od drugiej. Na oczach Strużka opuchlizna zaczęła pełznąć w górę nogi.

- Co się dzieje? - zdumiał się Strużek.

- To... to...

Kostuś wpatrywał się w coś za jego plecami. Strużek usłyszał syk; odwrócił się. Tuż nad

ziemią unosiło się najokropniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widział.

Było długie, gruzłowate, o rozjarzonej zielenią oślizłej skórze, lśniącej wilgocią w

mlecznym świetle księżyca. Wzdłuż jego ciała ciągnęły się żółte nabrzmiałe narośle, z których

sączył się przejrzysty płyn. Stwór wił się i wyginał, nie spuszczając ze Strużka wielkich, zimnych

ślepi.

- Co to? - szepnął Strużek.

background image

- Robalot - odszepnął mały rzeźnik. - Nie pozwól mu się dotknąć, choćby nie wiem co.

- Nigdy w życiu - oznajmił Strużek dzielnie i sięgnął po nóż. Nie znalazł go. - Mój nóż!

Mój imienny nóż!

Przypomniał sobie: miał go ze sobą, kiedy potknął się o nogi Kostusia. Pewnie leży

gdzieś na ziemi.

Był tak przerażony, że ani na sekundę nie potrafił oderwać wzroku od robalota.

Stworzenie nadal się wiło; syk dochodził nie z jego paszczy, lecz z rzędu otworów na

jego brzuchu.

Powietrze, które z nich uchodziło, unosiło stwora nad ziemią. Nagle robalot rozdziawił

paszczę.

Strużek wzdrygnął się. W paszczy stwora wiły się macki, każda zakończona przyssawką.

Wystrzeliły na zewnątrz niczym drapieżne robaki.

- Nóż - mruknął do Kostusia. - Znajdź mój nóż. Usłyszał, jak chłopiec rozgarnia suche

liście.

- Staram się... ale... nie mogę... Jest! Mam!

- Szybko - rzucił z rozpaczą. Robalot dygotał, szykując się do ataku. Strużek wyciągnął

rękę do tyłu. - Daj!!!

Poczuł w dłoni znajomą kościaną rękojeść. Chwycił ją mocno i zacisnął zęby.

Robalot kołysał się w powietrzu, cały czas dygocząc. Nagle zaatakował. Z rozdziawioną

szeroko paszczą, z której wystawały macki, rzucił się ku szyi Strużka. Cuchnął zjełczałym

tłuszczem.

Przerażony Strużek odskoczył. Robalot w połowie drogi raptownie zmienił kierunek i

uderzył z innej strony. Strużek zrobił unik. Stwór przefrunął nad jego głową, zatrzymał się z

sykiem, zawrócił i znowu zaatakował.

Tym razem uderzył z przodu - a Strużek tylko na to czekał. Gdy potwór już prawie

dosięgał mackami jego szyi, obrócił się i skoczył do przodu. Zatopił nóż w miękkim brzuchu

robala i rozciął rząd otworów powietrznych.

Efekt był piorunujący. Z głośnym ”fffpffpffpffp” niczym balon, z którego uchodzi

powietrze, stwór zaczął się dziko miotać w powietrzu. Potem eksplodował, a na ziemię sfrunęło

mnóstwo strzępków oślizłej żółtozielonej skóry.

- Hurra! - krzyknął Strużek i machnął pięścią. - Udało mi się!

background image

Sam, całkiem sam załatwiłem robalota!

Z ust buchały mu kłęby pary niczym dym ze smoczej paszczy. Z północy wiał lodowaty

wiatr, lecz Strużek nie czuł zimna. Rozgrzewały go duma i radość.

- Fomofy! - rozległ się głos za jego plecami. Kostuś mówił dziwnie, jakby miał pełną

buzię.

- Wszystko w porządku - zapewnił go Strużek, wstając. - Już... Kostuś! - wrzasnął.

Mały rzeźnik był zmieniony nie do poznania. Zanim Strużek zaczął walczyć z robalotem,

Kostuś miał spuchniętą nogę. Teraz całe jego ciało rozdęło się jak wielki czerwony pomidor.

- Wabieh mie ho homu - wybełkotał ze łzami w oczach.

- Aleja nie wiem, gdzie mieszkasz!

- A hi foiem. Fodnieh mie.

-

Mały rzeźnik był dziwnie lekki. Strużek podniósł go z ziemi i zaczął iść. Zaczęli iść.

- Fleo - odezwał się Kostuś po chwili. - I jehcze has fleo. F prao. Prohto.

Ale ponieważ ciągle puchł, w końcu nie mógł już mówić. Naciskał tylko rękami ramiona

Strużka, wskazując kierunek marszu. Strużek zmierzał w strony, których nie widział nigdy w

życiu.

- Hany! - krzyknął Kostuś. - Ohlauhę!

- Co? - spytał Strużek. Ale zaraz zrozumiał, co się dzieje. Kostuś, bardzo lekki już wtedy,

gdy Strużek podniósł go z ziemi, stał się lżejszy od powietrza. Jego ogromne, wzdęte ciało

prawie oderwało się od ziemi.

Strużek chciał objąć go w pasie - a raczej w miejscu, gdzie Kostuś miał kiedyś pas - ale

okazało się to niemożliwe. Równie dobrze mógłby obejmować wielki bukłak z wodą, z tym że

bukłak z wodą nie usiłuje odlecieć. Gdyby go puścił, Kostuś zniknąłby między chmurami.

Strużek otarł pot z czoła. Wcisnął chłopca między dwie gałęzie, starannie wybierając

takie bez kolców, żeby Kostuś nie pękł. Zdjął z ramienia sznur, który dała mu Spelda, i

przywiązał jeden koniec do nogi Kostusia, drugim obwiązał siebie. Znowu ruszyli.

Nie minęło wiele czasu, a znowu zaczęły się kłopoty. Z każdym krokiem Strużek czuł, że

Kostuś coraz silniej ciągnie go w górę. Chwytał się gałęzi krzaków, ale wszystko na nic.

Mały rzeźnik wzbijał się coraz wyżej.

Raptem nogi Strużka straciły kontakt z ziemią, gałęzie krzaków wyśliznęły się mu z rąk i

background image

obaj poszybowali w górę.

Frunęli coraz wyżej i wyżej w lodowatym nocnym powietrzu, ku niebu. Strużek na

próżno szarpał za zawiązaną w pasie linę. Trzymała mocno. Spojrzał w dół, na szybko odlatującą

ziemię, i w tej samej chwili przyszło mu do głowy coś strasznego.

Kiedy Kostuś nie wróci do domu, rodzice i przyjaciele rozpoczną poszukiwania. Ale on,

Strużek, zrobił coś, co nie przyszłoby do głowy żadnemu leśnemu trollowi: zboczył ze ścieżki.

Nikt nie będzie go szukać.

background image

Rozdział 3

RZEŹNICY

Strużek frunął coraz wyżej ku zimnemu, czarnemu niebu. Z trudem łapał powietrze, bo

sznur wpijał się mu boleśnie w żebra. Raptem w nos połaskotał go dziwny gryzący dym.

Pachniał drewnem, skórą i czymś trudnym do rozpoznania. Kostuś w górze coś mruknął.

- Jesteśmy koło twojej wioski? - domyślił się Strużek. Kostuś mruknął znowu, tym razem

głośniej. Pomiędzy liśćmi zamigotały płomienie i krwawoczerwony dym. Najwyżej dwadzieścia

kroków od nich płonęło ognisko.

- Ratunku! - wrzasnął Strużek co sił w płucach. - Na pomoc!

Niemal natychmiast pod nimi zaroiło się od czerwonych jak krew rzeźników z

pochodniami w rękach.

- W górze! - ryknął Strużek.

Rzeźnicy podnieśli głowy. Jeden wskazał ich palcem. Potem, bez słowa, zaczęli działać.

Spokojnie i metodycznie zdjęli z ramion liny i zawiązali pętle. Wciąż bez pośpiechu, lecz z

wprawą, zarzucali lassa w powietrze.

Strużek jęknął; pętle śmigały pod jego nogami. Wyprężył ręce i nogi, zadarł w górę stopy.

Rzeźnicy ponowili próbę, ale Kostuś ciągnął go wyżej i z każdą sekundą zadanie stawało się

coraz trudniejsze.

- A niech to - mruknął niecierpliwie.

Z góry doszedł go krzyk Kostusia. Jego rozdęte ciało przedarło się przez najwyższe

gałęzie. Zaraz potem i Strużek wychylił głowę ze zbitego gąszczu koron. Zgniecione liście

pachniały mocno i świeżo.

Jak tam jest? - zaciekawił się Strużek. Tam, nad Kresoborem... W królestwie podniebnych

piratów...

Zanim zdołał się przekonać, poczuł, że coś muska jego wzniesioną do góry stopę i zaciska

się wokół kostki. Lasso wreszcie trafiło celu. Poczuł mocne szarpnięcie, po nim drugie i trzecie.

Liście znowu przejechały mu po twarzy, tym razem ich ziemisty zapach był jeszcze mocniejszy.

Znowu zobaczył ziemię, a także własną nogę ze sznurem zaciśniętym wokół kostki.

Drugi koniec liny trzymało co najmniej dwudziestu rzeźników. Powoli ściągali ich w dół.

Gdy dotknął stopami ziemi, rzeźnicy natychmiast zajęli się Kostusiem. W zupełnym

background image

milczeniu obwiązali linami jego ręce i nogi i pociągnęli. Potem jeden wyjął nóż i przeciął linę,

która nadal ściskała pierś Strużka. Był wolny! Zgiął się wpół i zaczerpnął wielki haust powietrza.

- Dziękuję - wychrypiał. - Długo bym już nie wytrzymał. Jestem...

Podniósł głowę. Wszyscy rzeźnicy byli już daleko, ciągnąc nad sobą ogromne ciało

Kostusia. Zostawili go. Co więcej, zaczął padać śnieg.

- Wielkie dzięki - parsknął Strużek.

- Oni się tylko martwią - usłyszał głos za plecami. Odwrócił się. Zobaczył dziewczynkę z

migoczącą pochodnią.

Dotknęła z uśmiechem czoła. Strużek odwzajemnił uśmiech.

- Jestem Chrząstusia - powiedziała. - Kostuś to mój brat. Szukamy go od trzech nocy.

- Wyzdrowieje?

- Jeśli zdołają mu podać odtrutkę, zanim pęknie.

- Pęknie?! - krzyknął Strużek. Wolał sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby naprawdę

wzbili się pod niebo.

Chrząstusia pokiwała głową.

- Jad zmienia się w gorące powietrze. A ciało nie może się rozciągać w nieskończoność -

dodała ponuro. Z daleka rozbrzmiał dźwięk gongu. - Chodź. Pewnie jesteś głodny. Zaraz będzie

obiad.

- Obiad? Przecież jest środek nocy.

- Oczywiście - zdziwiła się Chrząstusia. - A ty może jesz obiad w środku dnia? - spytała

ze śmiechem.

- No... tak. Pokręciła głową.

- Jesteś dziwny!

- Nie - roześmiał się, idąc za nią przez las. - Jestem Strużek!

- Przed nimi pojawiła się wioska. Strużek zatrzymał się i szeroko otworzył oczy.

Wszystko tutaj wyglądało zupełnie inaczej niż w jego rodzinnych stronach. Rzeźnicy mieszkali w

szałasach, nie w chatach z drewna. Trolle budowały swoje chaty z dryfodrzewu, by były lekkie, a

rzeźnicy z drzewa ołowiowego, by trzymały się mocno ziemi. W ich szałasach nie było drzwi,

jedynie zasłony ze skór turoga, chroniące przed wiatrem, nie sąsiadami.

Chrząstusia zaprowadziła Strużka do ogniska, które zauważył z góry. Było wielkie,

płonęło pośrodku wioski na okrągłym postumencie z kamienia. Rozejrzał się ze zdumieniem.

background image

Choć poza granicami wioski śnieg padał już gęsto, między domy nie opadł ani jeden

płatek.

Ognisko otaczało je kopułą ciepła, w której śnieg się topił.

Wokół ogniska stały cztery długie stoły nakryte do obiadu.

- Siadaj, gdzie chcesz - powiedziała Chrząstusia i usadowiła się wygodnie. - O czym

myślisz?

Strużek westchnął.

- Tam, skąd pochodzę, palimy lotne drewno - dryfodrzew, drzewo kołysankowe. Jest

dobre, ale trzeba nim palić w piecu, żeby nie uleciało. Jeszcze nigdy nie widziałem ogniska.

Chrząstusia przyjrzała mu się z niepokojem.

- Wolałbyś wejść do domu?

- Nie! Nie o to mi chodzi. Tu jest bardzo miło. W domu... no, w każdym razie tam, gdzie

się wychowałem, kiedy jest zimno, wszyscy zamykają się w chatach. Przy brzydkiej pogodzie

jest się bardzo samotnym.

Nie dodał, że w domu czuł się samotny, nawet gdy świeciło piękne słońce.

Wszystkie ławy zapełniły się, a na drugim końcu stołu zaczęto podawać pierwsze danie.

Strużek zdał sobie sprawę, jaki jest głodny, dopiero gdy w nos połaskotała go smakowita woń.

- Znam ten zapach - powiedział. - Co to?

- Chyba zupa z turogowej kiełbasy - odparła Chrząstusia.

Uśmiechnął się do siebie. No jasne! Zupa z turogowej kiełbasy była uważana za taki

rarytas, że dorosłe leśne trolle jadały ją w Wielką Noc. Co roku zastanawiał się, jak smakuje.

Teraz się dowie.

- Przesuń łokieć, kochanie - odezwał się ktoś z tyłu. Strużek obejrzał się. Za nim stała

stara kobieta z chochlą w jednej ręce i pękatym saganem w drugiej. Spojrzała na niego, cofnęła

się gwałtownie, a z jej twarzy zniknął uśmiech.

- Duch! - krzyknęła.

- Nie, Ba-Tatum - odezwała się Chrząstusia. - To Strużek. Jest z daleka. Uratował

Kostusiowi życie.

Staruszka spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- To ty przyprowadziłeś do nas Kostusia?

Strużek skinął głową. Staruszka dotknęła czoła i złożyła mu ukłon.

background image

- Witaj - rzekła. Uniosła obie ręce i głośno uderzyła chochlą w sagan. - Uciszcie się! -

krzyknęła. Wspięła się na ławę i spojrzała na zwrócone ku niej, zaciekawione twarze. - Jest

między nami młody śmiałek imieniem Strużek. To on uratował naszego Kostusia i przyprowadził

go do nas. Unieście kielichy i powitajcie go, jak należy.

Wszyscy rzeźnicy - młodzi i starzy - wstali, dotknęli czół, unieśli kielichy i zakrzyknęli:

- Witamy cię, Strużku!

- Strużek spuścił oczy.

- To nic takiego - wymamrotał.

- A teraz - oznajmiła Ba-Tatum, schodząc z ławy - ośmielę się zauważyć, że na pewno

jesteś głodny. Smacznego, kochanie - powiedziała i nalała mu zupy do miski. - Zobaczymy, czy

teraz twoje policzki nabiorą kolorów.

Zupa z turogowej kiełbasy smakowała równie wybornie, jak pachniała. Była gęsta i

pikantna, gdyż kiełbaski gotowano do miękkości z trawką pomarańczową i kąskojadem. A na

zupie się nie skończyło. Zaraz potem podano soczyste steki z turoga w panierce z mąki węźlaka,

smażone w tilderzym smalcu, a po nich ziemne jabłka i aromatyczną niebieską sałatę. Później

pojawiły się miodowe biszkopciki, galaretka z jagodolin oraz małe wafelki w syropie. Strużek

jeszcze nigdy nie zjadł - i nie wypił - tak wiele naraz. Na środku każdego z czterech stołów stał

wielki dzban jabłecznika z leśnych jabłek, a wszyscy pilnowali, żeby kielich Strużka nigdy nie

był pusty.

Z czasem biesiadnicy zaczęli dokazywać. Zapomnieli o gościu. Wokół słychać było żarty

i śmiechy, opowieści i znienacka rozbrzmiewające piosenki. A gdy w końcu pojawił się sam

Kostuś, cały i zdrowy, wszyscy jakby postradali zmysły! Zaczęli wiwatować, klaskać, wznosić

gromkie okrzyki i gwizdać. Trzej rzeźnicy podbiegli, posadzili go sobie na ramionach i zaczęli

obnosić wkoło, a reszta biesiadników stukała kubkami w stół i pięknymi, głębokimi głosami

śpiewała prostą piosenkę:

Witaj nam, o zaginiony Witaj nam, o wytęskniony, Witaj, z boru przywrócony, Przed

nieszczęściem uchroniony.

Powtarzali tę przyśpiewkę ciągle, nie wszyscy razem, lecz każdy po kolei. W powietrzu

rozbrzmiewały przepiękne współbrzmienia. Strużek nie mógł się powstrzymać, musiał się

przyłączyć! Także zaczął stukać w stół kielichem. Wkrótce i na niego przyszła kolej, by

zaśpiewać.

background image

Po trzecim okrążeniu trzej rzeźnicy podeszli do Strużka. Zatrzymali się tuż za nim,

postawili Kostusia na ziemi. Strużek wstał i obejrzał się na chłopca. Zapadła zupełna cisza.

Potem, bez słowa, Kostuś dotknął czoła, z poważną miną zrobił krok naprzód i dotknął

czoła Strużka.

Uśmiechnął się.

- Teraz jesteśmy braćmi. Braćmi! Gdyby to było możliwe.

- Dziękuję, Kostusiu, ale... Aaaaa! - Strużek wrzasnął nagle, gdyż rzeźnicy

niespodziewanie posadzili go sobie na ramionach.

Chwiejąc się niebezpiecznie na boki, zaczął się nieśmiało uśmiechać. Rzeźnicy nosili go

wokół stołu, raz, drugi, trzeci. Jego uśmiech zmienił się w chichot, a potem radosny śmiech.

Spojrzał oszołomiony na czerwone, uszczęśliwione twarze, które wpatrywały się w niego z

promiennymi uśmiechami, i zrozumiał, że nigdy w życiu nie czuł się tak lubiany jak tu, w tej

bańce ciepła i życzliwości, będącej domem rzeźników. Byłoby miło, pomyślał, gdybym mógł tu

zostać.

W tej samej chwili gong odezwał się po raz drugi. Trzej rzeźnicy zatrzymali się

gwałtownie, a Strużek znowu poczuł pod stopami twardą ziemię.

- Koniec obiadu - wyjaśniła Chrząstusia, gdyż rzeźnicy zerwali się z ław i, nadal śmiejąc

się i żartując, wrócili do pracy. - Chciałbyś się rozejrzeć po wiosce?

Strużek stłumił ziewnięcie i uśmiechnął się z zakłopotaniem.

- O tej porze zwykle już jestem w łóżku.

- Przecież jest środek nocy! - zdziwił się Kostuś. - Chyba ci się nie chce spać?

Strużek uśmiechnął się.

- Przez cały dzień byłem na nogach.

- Jeśli Strużek chce spać... - zwróciła się Chrząstusia do brata.

- Nie, nie - przerwał jej Strużek zdecydowanie. - Bardzo chciałbym obejrzeć waszą

wioskę.

Najpierw zaprowadzili go na wybieg dla turogów. Kudłate stworzenia, o krętych rogach i

smutnych oczach, żuły leniwie. Strużek wspiął się na płot i pogłaskał jednego.

Zdenerwowany turog odtrą-cił jego rękę silnym miotnięciem rogatego łba. Mały troll

cofnął się przestraszony.

- Wyglądają łagodnie - odezwała się Chrząstusia - ale są nieprzewidywalne. Nie możesz

background image

się do nich odwrócić plecami ani na chwilę. Mają ostre rogi!

- I są ciężkie - dodał Kostuś.

- Dlatego wszyscy musimy nosić mocne buty.

- Mamy takie przysłowie: uśmiech turoga jest jak wiatr, nie wiadomo, kiedy się zmieni -

wyjaśniła Chrząstusia.

- Za to są bardzo smaczne!

W wędzarni Strużek ujrzał szeregi wiszących na hakach zarżniętych tilderów. Z

wielkiego pieca, w którym palono drewnem czerwonego dębu, buchał purpurowy dym, dzięki

któremu tilderze szynki zyskiwały wyjątkowy smak. A więc to dym, nie krew, zabarwiał skórę

rzeźników na czerwono!

Nie marnowano żadnej części tildera. Kości suszono i wykorzystywano na opał, z

tłuszczu robiono olej do gotowania, do lamp i na świece, a także do oliwienia bloczków przy

linach, z szorstkiej sierści skręcano liny, z rogów wytwarzano najróżniejsze różności - od

sztućców po uchwyty do szafek. Jednak najcenniejsza była skóra.

- Tutaj zmiękczamy skóry - wyjaśnił Kostuś. Mężczyźni i kobiety o czerwonych twarzach

tłukli wielkimi okrągłymi kamieniami w tilderze skóry.

- Już słyszałem ten dźwięk - powiedział Strużek. - Kiedy wiał północno-zachodni wiatr.

- Dzięki temu skóra staje się miękka - oznajmiła Chrząstusia.

- Można jej nadawać różne kształty.

- A to - odezwał się Kostuś, idąc dalej - są farbiarskie kadzie. Stosujemy tylko najlepszą

korę drzewa ołowiowego - dodał z dumą.

Strużek pociągnął nosem. Ten zapach poczuł, kiedy przelatywał nad wioską.

- Dlatego nasze skóry są tak sławne - powiedziała Chrząstusia.

- Najlepsze w Kresoborze - pochwalił się Kostuś. - Nawet podniebni piraci je kupują.

Strużek odwrócił się szybko.

- Handlujecie z podniebnymi piratami?

- To nasi najlepsi klienci. Nie zjawiają się często, ale kiedy już są, zabierają wszystko, co

mamy.

Strużek kiwał głową, ale myślami był daleko. Jeszcze raz zobaczył, jak stoi na dziobie

pirackiego statku, z rozwianymi włosami i księżycem nad głową, i żegluje po niebie.

- Kiedy wrócą? - spytał.

background image

- Byli niedawno. Minie trochę czasu, zanim się znowu pojawią.

Strużek westchnął. Nagle poczuł ogromne zmęczenie. Chrząstusia zauważyła, że oczy

same mu się zamykają, i wzięła go pod ramię.

- Chodź. Musisz odpocząć. Ba-Tatum powie, gdzie będziesz spać.

Tym razem się nie sprzeciwiał. Ledwie trzymając się na nogach, poszedł za Chrząstusią i

jej bratem do szałasu. W środku ujrzał kobietę, która mieszała w misce coś czerwonego.

- Strużek! - zawołała na jego widok i wytarła ręce w fartuch. - Czekałam na ciebie.

Mocno go uścisnęła. Czubkiem głowy sięgała mu do brody.

- Dziękuję ci, Jasny Chłopcze - załkała. - Bardzo dziękuję. - Wytarła oczy fartuchem. -

Nie zwracaj na mnie uwagi, jestem tylko głupią starą kobietą...

- Ba-Tatum - odezwała się Chrząstusia. - Strużek musi się wyspać.

- Już przygotowałam mu posłanie w hamaku. Ale przedtem mam jeszcze parę ważnych

spraw.

Zaczęła gorączkowo wyrzucać ubrania z komody. Wkrótce zasłały całą podłogę.

- Ach, tego właśnie szukałam! - zawołała w końcu i podała mu dużą futrzaną kamizelkę. -

Przymierz.

Strużek zarzucił kamizelę na swoją skórzaną kurtkę. Pasowała doskonale.

- Bardzo ciepła - zauważył.

- To futro turoga - wyjaśniła i zawiązała mu troczki z przodu. - Nasza specjalność. Nie na

sprzedaż. Przyjmij ten podarek jako wyraz mojej wdzięczności za to, że oddałeś mi Kostusia

całego i zdrowego.

Wzruszenie odebrało Strużkowi głos.

- Dziękuję... Nie wiem...

- Pogłaskaj - odezwał się Kostuś.

- Co?

- Pogłaskaj kamizelkę - powtórzył Kostuś i zachichotał.

Strużek przesunął dłonią po wełnistym futrze. Było miękkie i gęste.

- Bardzo miłe.

- A teraz pod włos!

Strużek posłuchał. Tym razem futro zjeżyło się i zesztywniało.

- Auć! - krzyknął, a Kostuś i Chrząstusia wybuchnęli śmiechem. Nawet Ba-Tatum się

background image

uśmiechała. - Jak igły - mruknął i zaczął ssać pokłute palce.

- Żywy czy martwy, turog nie lubi być głaskany pod włos - zażartowała Ba-Tatum. -

Cieszę się, że podoba ci się mój prezent. Niech ci dobrze służy.

- To bardzo miłe... - zaczął Strużek, ale Ba-Tatum jeszcze nie skończyła.

- A to będzie cię bronić przed niewidzialnym niebezpieczeństwem - oznajmiła i zawiązała

mu na szyi skórzany amulet.

Uśmiechnął się pod nosem. Jak widać, wszystkie matki są przesądne.

- Nie śmiej się - powiedziała ostro Ba-Tatum. - Po twoich oczach widać, że czeka cię

daleka droga. Grozi ci wiele niebezpieczeństw. A choć na każdą truciznę jest odtrutka - tu

uśmiechnęła się do Kostusia - kiedy wpadniesz w łapy mąciwodziciela, już mu nie uciekniesz.

- Mąciwodziciel? Coś o nim słyszałem.

- Najbardziej niegodziwy ze wszystkich stworów - szepnęła Ba-Tatum z trwogą. - Czyha

w ciemnościach. Poluje na nas, rzeźników.

Strużek nerwowo skubnął zębami rożek chustki. Leśne trolle też bały się mąciwodziciela.

Podobno ta straszna bestia zwodziła trolle ze ścieżki i prowadziła je na pewną śmierć. Ale to

przecież tylko bajka! Nie potrafił jednak opanować drżenia.

- Mąciwodziciel pożera swoją ofiarę, gdy jej serce jeszcze bije - szeptała Ba-Tatum

zamierającym głosem. - Tak!!! - krzyknęła i klasnęła w dłonie.

Strużek, Chrząstusia i Kostuś podskoczyli.

- Ma! - krzyknęła Chrząstusia z pretensją.

- No co? - spytała Ba-Tatum surowo. - Wy, młodzi, zawsze kpicie i stroicie sobie żarty.

- Ja nie chciałem... - zaczął Strużek, ale Ba-Tatum uciszyła go machnięciem

krwawoczerwonej ręki.

- Nigdy nie lekceważ Kresoboru - ostrzegła. - Nie przeżyjesz w nim nawet pięciu minut,

jeśli nie potraktujesz go z całą powagą. - Potem pochyliła się ku Strużkowi i ciepło go uścisnęła.

- A teraz idź spać.

Tego nie było mu trzeba powtarzać dwa razy. Poszedł za Kostusiem i Chrząstusią przez

plac na miejsce wspólnego odpoczynku. Rozpięte na różnych wysokościach pomiędzy pniami

trzech uschniętych drzew wielkie hamaki kołysały się łagodnie. Był już tak zmęczony, że z

trudem unosił ciężkie jak ołowiowe drewno powieki. Wspiął się za Kostusiem po drabinie

przywiązanej do jednego z drzew.

background image

- To nasz - powiedział mały rzeźnik, gdy dotarli do najwyżej położonego hamaka. - A to

twoje posłanie.

Strużek pokiwał głową.

- Wielkie dzięki.

Kołdra, którą przygotowała dla niego Ba-Tatum, znajdowała się tuż przy krańcu hamaka.

Strużek popełzł tam na czworakach i otulił się nią szczelnie. Nie minęła sekunda, a już spał jak

kamień.

Nie obudziło go wschodzące słońce ani szuranie ciągniętego po ziemi głazu, aż ognisko

znalazło się dokładnie pod hamakami. A kiedy Kostuś, Chrząstusią i reszta rodziny udali się na

spoczynek, Strużek nawet nie poczuł, że umościli się wokół niego w przestronnym hamaku.

Śnił mu się czerwony sen. Tańczył z czerwonymi ludźmi w wielkiej czerwonej sali.

Jedzenie było czerwone, picie też - nawet słońce, którego promienie wpadały przez

dalekie okna, było czerwone. To był miły sen. Ciepły. Przynajmniej dopóki nie rozległ się szept.

- Bardzo miło, bardzo przytulnie - zasyczał. - Ale ty tu nie Pasujesz, prawda?

Strużek rozejrzał się po swoim śnie. Za kolumną czaiła się jakaś chuda, okryta płaszczem

postać. Wyłoniła się z ukrycia i przesunęła długim, ostrym paznokciem po czerwonej

powierzchni kolumny. Strużek zrobił niepewnie krok w jej stronę. Rysa na drewnie krwawiła jak

otwarta rana. Nagle szept rozległ się dokładnie w jego uchu.

- Nadal tu jestem. Zawsze tu byłem.

Strużek odwrócił się. Obok niego nie było nikogo.

- Ty mały głupcze - zasyczał znowu głos. - Jeśli chcesz poznać swoje przeznaczenie,

musisz iść za mną.

Z przerażeniem ujrzał, że z fałdów płaszcza wyłania się koścista dłoń o żółtych szponach.

Sięgnęła ku kapturowi. Nieznajomy zamierzał odsłonić twarz. Strużek chciał się odwrócić, ale

nie mógł nawet drgnąć.

Stwór wybuchnął ohydnym rechotem i opuścił rękę.

- Wkrótce mnie poznasz - zasyczał i pochylił się, jakby chciał zdradzić jakiś sekret.

Serce mu zabiło mocno. Poczuł na uchu ciepły oddech stwora i bijący spod płaszcza odór

siarki i pleśni.

- Obudź się! - rozległo się w głowie Strużka. Krzyknął ze strachu i otworzył oczy.

Było już jasno, a on znajdował się wysoko, w czymś miękkim. Obok cicho pochrapywały

background image

jakieś czerwonoskore stworzenia. Spojrzał na spokojną, uśpioną twarz Kostusia i wszystko mu

się przypomniało.

- Pobudka, pobudka! - usłyszał z dołu.

Ukląkł i wyjrzał. Na ziemi stał jakiś rzeźnik - jedyny, który nie spał. Pilnował ognia.

- To ty wołałeś? - spytał Strużek. Rzeźnik lekko dotknął czoła i skinął głową.

- Ba-Tatum kazała mi cię obudzić za dnia, paniczu! Jesteś dziennym stworzeniem.

Strużek spojrzał w niebo. Słońce stało niemal w zenicie. Podczołgał się do końca hamaka,

uważając, żeby nikogo nie obudzić, i zszedł po drabinie.

- Otóż to, paniczu - odezwał się rzeźnik, pomagając mu zejść z ostatniego szczebla. -

Czeka cię długa podróż.

Strużek zmarszczył brwi.

- Nie mogę zostać? Bardzo mi się tu podoba, a kuzyn Łupikor nie będzie za mną tęsknił...

- Zostać? - powtórzył kpiąco rzeźnik. - Zostać? Przecież ty tu wcale nie pasujesz! Ba-

Tatum powiedziała dziś rano, że jesteś paskudną pokraką, która wcale nie zna się na

garbarstwie...

- Ba-Tatum tak powiedziała? - przełknął kulę, która stanęła mu w gardle. - Ale przecież

dała mi tę kamizelkę...

Lekko dotknął futra. Zjeżyło się i ukłuło go w palec.

- Au!

- A, to - prychnął rzeźnik. - Stara kamizelka. Nikt poza tobą by jej nie przyjął. -

Roześmiał się złośliwie. - Nie, wracaj do swoich. Twoja ścieżka jest tam.

Wskazał las. W tej samej chwili z drzew poderwało się z trzepotem stadko szarych

ptaków.

- Dobrze - szepnął. Oczy go piekły, ale postanowił, że nie będzie płakać. Nie przy tym

małym człowieczku o czerwonej twarzy i płomienistych włosach.

- Tylko uważaj na mąciwodzicieła! - zawołał za nim kpiąco rzeźnik, gdy Strużek był już

na skraju lasu.

- Dobrze, będę uważał - mruknął. - I na zarozumiałych rzeźników, którzy traktują cię jak

bohatera, a zaraz potem gorzej od kornika!

Odwrócił się, ale rzeźnik już zniknął. Strużek znowu został sam.

background image

Rozdział 4

SZKIELETRESSA

Gdy gąszcz, zielony, cienisty i groźny, znowu otoczył go ze wszystkich stron, Strużek

nerwowo zaczął dotykać talizmanów i amuletów na swojej piersi. Jeśli w sercu Kresoboru kryje

się jakaś zła moc, czy te kawałki drewna i skóry naprawdę zdołają ją odstraszyć?

- Mam nadzieję, że nigdy się o tym nie przekonam - szepnął.

Wciąż szedł przed siebie. Nie znał już drzew, które mijał. Niektóre miały szpilki, inne

pnącza, a jeszcze inne oczy. Wszystkie wyglądały groźnie. Czasami rosły tak gęsto, że musiał się

przeciskać między ich kostropatymi pniami.

Myślał z niechęcią o swoim wzroście. W przeciwieństwie do leśnych trolli i rzeźników,

które były niskie, albo silnego banderzwierza, nie był stworzony do życia w Kresoborze.

A jednak dopiero gdy drzewa raptem się rozstąpiły, Strużek przestraszył się naprawdę.

Nigdzie nie widział obiecanej ścieżki. Obejrzał się przez ramię, sprawdzając, czy z tyłu

nie czai się jakieś stworzenie o złych zamiarach, i jak najszybciej przebiegł przez polankę

nakrapianą plamami słonecznego blasku. Oprócz małego kudłatego stworzenia o uszach

pokrytych łuską, które syknęło i splunęło na niego, żaden mieszkaniec Kresoboru nie zwracał

uwagi na chudego wyrostka, który wtargnął na ich teren.

- Muszę tylko iść dalej i na pewno odnajdę ścieżkę - powiedział Strużek do siebie. - Na

pewno!

Usłyszał, jak cicho i niepewnie brzmi jego głos, i zrobiło mu się ciężko na sercu.

Za jego plecami rozległ się cienki pisk. Po chwili odpowiedział mu drugi, tym razem

dobiegający z lewej strony, a potem trzeci, z prawej.

Nie wiem, co to jest, pomyślał Strużek, ale już mi się nie podoba.

Szedł prosto przed siebie, ale coraz szybciej. Na czole miał krople potu. Zagryzł wargę i

zaczął biec.

- Idźcie sobie - szepnął. - Zostawcie mnie w spokoju.

Piski rozbrzmiały jeszcze głośniej i bliżej. Strużek przyspieszył, wtuliwszy głowę w

ramiona. Rzucił się w zbity gąszcz. Jakieś pędy smagnęły go po nogach, kolce drapały po twarzy

i rękach. Gałęzie kładły się mu pod nogi, jakby chciały je podciąć. A las z każdą chwilą stawał

się coraz bardziej gęsty i przerażająco ciemny.

background image

Nagle ujrzał turkusowe światło, które lśniło przed nim niczym klejnot. Przez chwilę

zastanawiał się, czy ten niezwykły kolor może oznaczać niebezpieczeństwo, ale tylko przez

chwilę. Do jego uszu dobiegła hipnotyczna melodia.

Światło przebijało się przez liście nad jego głową i padało na ściółkę. Spojrzał na swoje

stopy: były turkusowozielone. Muzyka - wir głosów i instrumentów - brzmiała głośniej.

Stanął. Co miał zrobić? Za bardzo się bał, żeby podejść bliżej. Ale cofnąć się nie mógł.

Po prostu musiał iść przed siebie.

Skubnął zębami brzeg chustki i zrobił krok naprzód. Potem drugi. I trzeci... Olśniło go

turkusowe światło, tak mocne, że musiał osło-nić oczy. Uszy wypełniła mu muzyka, głośna i

smutna. Powoli opuścił ręce i rozejrzał się.

Stał na polanie. Choć turkusowe światło było jasne, nie raziło. Wszędzie zalegała jakby

mgła. Wszystko było niewyraźne. Przed jego oczami przemykały widmowe kształty, mijały się i

znikały. Muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej. Nagle z mgły wyłoniła się jakaś postać i stanęła

przed nim.

Była to kobieta, niska i przysadzista, o włosach ozdobionych paciorkami. Nie widział jej

twarzy.

- Kim jesteś? - spytał.

Ale zaraz potem muzyka nagle stała się głośniejsza, a on zrozumiał, że zna odpowiedź na

swoje pytanie. Znał te krótkie pękate nogi, te mocne ramiona, a także ten krągły nochal, który

zobaczył w całej krasie, gdy kobieta odwróciła głowę profilem. Miała na sobie dziwne ubranie,

lecz reszta nie pozostawiała wątpliwości.

- Mamusiółka - powiedział Strużek miękko.

Ale Spelda odwróciła się i ruszyła w turkusową mgłę. Dziwne niebieskie futro ciągnęło

się za nią po ziemi.

- Nie odchodź! - krzyknął. - Mamo!

Muzyka ogłuszała, śpiewające głosy zaczęły fałszować.

- Wróć! - załkał Strużek i rzucił się biegiem za Spledą. - Nie zostawiaj mnie!

Biegł i biegł we mgle, od której kręciło mu się w głowie. Czasami wpadał na niewidoczne

gałęzie i pnie, czasem przewracał się na ziemię jak długi. Za każdym razem wstawał, otrzepywał

się i znowu pędził przed siebie.

Spelda zaczęła go szukać, tyle zrozumiał. Z pewnością poczuła, że mam kłopoty, że

background image

zboczyłem ze ścieżki, pomyślał. Przyszła zabrać mnie do domu. Nie mogę jej teraz stracić z

oczu!

I znowu ją zobaczył. Stała w pewnym oddaleniu, odwrócona plecami. Muzyka znowu

stała się łagodna i cicha, głosy śpiewały jakby kołysankę. Strużek zbliżył się do oddalonej

postaci, dygocząc z niecierpliwości. Podbiegł, wołając jej imię. Ale Spelda stała nieruchomo.

- Mamo! - krzyknął. - To ja!

Kiwnęła głową i odwróciła się z wolna. Strużek dygotał od stóp do głów. Dlaczego

zachowywała się tak dziwnie?

Muzyka przycichła. Spelda stała przed Strużkiem, spuściwszy głowę, z futrzanym

kapturem nasuniętym na czoło. Powoli otworzyła ramiona, by chwycić go w ciepłe objęcia.

Strużek zrobił krok w jej stronę.

W tej samej chwili Spelda krzyknęła straszliwie i zatoczyła się do tyłu, dziko bijąc się po

głowie. Muzyka stała się głośniejsza. Jej rytm, natarczywy i miarowy, przypominał bicie serca.

Spelda krzyknęła znowu tak dziko, że chłód zmroził Strużka aż do szpiku kości, i gorączkowo

zaczęła machać rękami wokół siebie.

- Mamusiółko! - zawołał. - Co się dzieje?

Z rany na jej głowie pociekł strumyczek krwi. Na jej ramieniu pojawiło się następne

cięcie, i jeszcze jedno na plecach... Niebieskie futro stało się fioletowe od krwi. A Spelda przez

cały czas miotała się, krzyczała i walczyła z niewidzialnym napastnikiem.

Stał jak skamieniały z przerażenia. Pomógłby jej, gdyby potrafił, ale nie mógł zrobić nic,

zupełnie nic. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezradny.

Nagle Spelda chwyciła się za szyję. Krew trysnęła spomiędzy jej palców. Zakwiliła cicho,

osunęła się na ziemię i legła w okropnych drgawkach.

Znieruchomiała.

- Nieeee! - załkał Strużek. Upadł na kolana, chwycił nieruchome ciało za ramiona i

potrząsnął nim. Leżało bez życia. - Nie żyje! Przeze mnie! Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?

Po twarzy popłynęły mu palące łzy, zaczęły kapać na splamione krwią futro matki.

- Otóż to - rozległ się jakiś głos nad jego głową. - Wyrzuć to z siebie. Zmyj wszystkie

kłamstwa.

Strużek podniósł głowę.

- Kto tam? - spytał, ocierając oczy. Nie widział nikogo. Łzy ciągle płynęły mu z oczu.

background image

- To ja i jestem tutaj - powiedział głos.

Strużek wpatrywał się w miejsce, z którego dochodził głos, ale nadal niczego nie widział.

Zerwał się na równe nogi.

- Pokaż się! - krzyknął i wyszarpnął nóż zza pasa. - Spróbuj się ze mną! - Dźgnął

powietrze. - Wyłaź, ty tchórzu!

Ale wszystko na nic. Niewidzialny zabójca nie chciał się ukazać. Zemsta musiała

zaczekać. Po policzkach Strużka popłynęły strumienie łez smutku i bezsilnej wściekłości. Nie

potrafił ich powstrzymać.

Wreszcie zaczęło się dziać coś dziwnego. W pierwszej chwili sądził, że to wybryk jego

wyobraźni, ale nie! Wokół niego wszystko zaczęło się powoli zmieniać. Mgła rzedła, turkusowe

światło przygasło, nawet muzyka ucichła. Okazało się, że nadal jest w lesie. Co gorsza zobaczył,

z kim rozmawia.

- To ty! - jęknął ze zdumieniem. Znał tę dziwną istotę z opowieści Czupryniana. Była to

ptasiennica, jedno z wielu stworzeń, które uważały się za jedną osobę. Gardło ścisnęło się mu z

rozpaczy. - Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego zabiłaś Speldę? To moja matka!

Wielka ptasiennica przechyliła głowę na bok. Promień słońca zalśnił na jej ogromnym

zakrzywionym dziobie, fioletowe oko obróciło się w stronę chłopca.

- Nie, to nie ona, Strużku - powiedziała.

- Ale ja ją widziałem. Słyszałem jej głos. Powiedziała, że jest moją matką. Dlaczego...

- Przyjrzyj się jej.

- Ale...

- Przyjrzyj się jej palcom. Jej stopom. Odsłoń jej twarz - nalegała ptasiennica. - Wtedy mi

powiesz, czy to twoja matka.

Strużek wrócił do ciała i przykucnął przy nim. Już teraz wyglądało inaczej. Futro nie

przypominało ubrania, lecz prawdziwą sierść.

Przesunął spojrzeniem po wyciągniętej ręce i zdał sobie sprawę, że żaden rękaw nie

mógłby być tak ciasno dopasowany. Obszedł ciało i raptem zobaczył dłoń: trzy pokryte łuskami

palce zakończone pomarańczowymi szponami. Stopy wyglądały podobnie. Jęknął cicho i

obejrzał się na ptasiennicę.

- Ale...

- Twarz - przerwała mu ptasiennica. - Spójrz na jej twarz i zobacz, przed czym cię

background image

uratowałam.

Drżącymi palcami odsunął zmięte futro i zachłysnął się ze zgrozy. Nie spodziewał się

zobaczyć czegoś takiego.

Łuskowata skóra ciasno opinała czaszkę; wybałuszone żółte oczy gapiły się na niego

ślepo, paszcza z rzędami zakrzywionych zębów rozdziawiła się z wściekłości i bólu.

- Co to? - spytał cicho. - Mąciwodziciel?

- O nie, to nie on - odparła ptasiennica. - Niektórzy nazywają to coś szkieletressą.

Poluje na tych, którzy dali się omamić drzewom kołysankowym.

Strużek rozejrzał się. Znajdował się w kołysankowym gaju; drzewa mruczały cicho w

promieniach słońca. Dotknął chustki na szyi.

- Kiedy znajdziesz się w kołysankowym gaju - ciągnęła ptasiennica - widzisz tylko to, co

drzewa chcą ci pokazać, tak długo, aż będzie za późno. Masz szczęście, że się akurat wyklułam.

Nad jego głową ogromny kokon kołysał się jak pusta skarpeta.

- Wyklułaś się z tego?

- Oczywiście. A czego się spodziewałeś? Ach, mój mały, musisz się jeszcze wiele

nauczyć. Czuprynian miał rację.

- Znasz Czupryniana? - zdumiał się Strużek. - Nic nie rozumiem.

Ptasiennica gwizdnęła niecierpliwie.

- Czuprynian sypia w naszych kokonach i zna nasze sny - wyjaśniła. - Tak, znam

Czupryniana, podobnie jak inne ptasiennice. Mamy takie same sny.

- Szkoda, że go tu nie ma - powiedział Strużek markotnie. - On by na pewno wiedział, co

powinienem zrobić. - Od śpiewu drzew rozbolała go głowa. - Jestem do niczego. Żałosna

imitacja leśnego trolla. Zboczyłem ze ścieżki. Zgubiłem się na zawsze, i to tylko moja wina.

Szkoda, że ta... ta szkieletressa nie rozerwała mnie na strzępy. Przynajmniej miałbym

spokój!

- No, no - odezwała się łagodnie ptasiennica i zeskoczyła na ziemię obok niego. - Wiesz,

co by na to powiedział Czuprynian, prawda?

- Nic już nie wiem! - załkał. - Do niczego się nie nadaję!

- Czuprynian powiedziałby tak: jeśli zboczysz z ubitej ścieżki, wydepcz nową, którą będą

mogli chodzić inni. Twoje przeznaczenie znajduje się za Kresoborem.

- Za Kresoborem? - Strużek spojrzał w jej fioletowe oczy. - Ale przecież nie ma żadnego

background image

”za Kresoborem”. Kresobór ciągnie się w nieskończoność. Jest góra i jest dół. W górze jest

niebo, w dole jest bór i na tym koniec. Wie o tym każdy leśny troll.

- Każdy leśny troll trzyma się ścieżki - powiedziała łagodnie ptasiennica. - Może dla

leśnych trolli las naprawdę nie ma końca. Ale dla ciebie ma.

-

Nagle zerwała się z łopotem skrzydeł i uniosła w powietrze.

- Stój! - wrzasnął Strużek, ale było już za późno. Wielka ptasiennica szybowała już

wysoko nad drzewami. Patrzył na nią żałośnie. Miał ochotę krzyczeć wniebogłosy, ale bał się

zwracać na siebie uwagę groźnych mieszkańców Kresoboru.

- Byłeś świadkiem mojego wyklucia, więc zawsze będę cię strzegła - dobiegł go odległy

głos ptasiennicy. - Kiedy naprawdę będę ci potrzebna, znajdę się przy tobie.

- Jesteś mi potrzebna już teraz - burknął.

Kopnął martwą szkieletressę. Wydała cichy, przeciągły jęk. A może to był głos drzew

kołysankowych? Nie czekał, żeby się przekonać. Wypadł z kołysankowego gaju i puścił się na

złamanie karku w nieskończony gąszcz ponurego, mrocznego Kresoboru.

Kiedy wreszcie zwolnił, na głuszę spadł już nocny mrok. Zdyszany Strużek stanął, oparł

ręce na biodrach, spuścił głowę.

- Nie... nie zrobię... już... ani... kroku... - wydyszał. - Nie mogę.

Ale musiał znaleźć bezpieczny nocleg. Najbliższe drzewo miało gruby pień i gęstą

koronę. Mogło ochronić przed deszczem, a co Ważniejsze, wyglądało nieszkodliwie. Nabrał

naręcze suchych liści i wepchnął je w rozpadlinę pod korzeniami. Potem skulił się w kłębuszek

na tym posłaniu i zamknął oczy.

Wokół niego rozlegały się jęki, wycia i pohukiwania. Zasłonił uszy, by nie słyszeć tego

denerwującego hałasu.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział do siebie. - Ptasiennica obiecała, że będzie się

mną opiekować.

Po tych słowach zasnął. Nie wiedział, że ptasiennica znajduje się w tej chwili bardzo

daleko od niego, zajęta rodziną klonimfików.

background image

Rozdział 5

MORDRZEW

Najpierw Strużek poczuł tylko lekkie łaskotanie, jakby po nosie chodziła mu mucha.

Odpędził ją przez sen i odwrócił się na drugi bok, skulony w wyścielonej liśćmi kotlince

pod starym drzewem.

Łaskotało go coś długiego, cienkiego i giętkiego. Kiedy znowu zaczął oddychać miarowo

i spokojnie, zawisło w powietrzu tuż przed jego twarzą. Wiło się przy każdym jego oddechu.

Raptem podpełzło i zaczęło dotykać skóry wokół jego ust.

Strużek mruknął coś przez sen i omiótł usta ręką. Wijące się coś umknęło przed smukłymi

palcami i schowało się w ciemnym, ciepłym tunelu nad jego ustami.

Usiadł gwałtownie, natychmiast rozbudzony. Serce zabiło mu mocno. Coś poruszało się

w lewej dziurce jego nosa!

Chwycił się za nos i ścisnął tak mocno, że do oczu napłynęły mu łzy. Nagle to łaskoczące

coś przesunęło się pod jego palcami i wyskoczyło z nosa. Strużek skrzywił się z bólu i zacisnął

powieki. Serce biło mu coraz szybciej. Co to było?

Lękliwie otworzył jedno oko. Zobaczył coś szmaragdowozielonego. Ze strachu cofnął się

na czworakach. Zaraz potem się pośliznął, nogi rozjechały się pod nim i upadł ciężko na łokcie.

Spróbował przebić wzrokiem półmrok świtu. Zielone coś nie poruszało się.

- Jestem głupi - mruknął. - To przecież tylko gąsienica. Zmrużonymi oczami spojrzał w

górę na ciemną kopułę liści.

Niebo pomiędzy nimi zabarwiło się wszystkimi odcieniami brązów i czerwieni.

Powinien się już zbierać do wymarszu. Było ciepło, ale poranna rosa przemoczyła mu

nogi.

Wstał i właśnie strzepywał liście z kamizelki ze skóry turoga, gdy coś świsnęło w

powietrzu jak bat. Jęknął i w osłupieniu spojrzał na szmaragdowozieloną gąsienicę, która owinęła

się trzykrotnie wokół niego.

- Aaa! - krzyknął, bo w ciało wbiły mu się ostre kolce. Jak mógł być tak nieostrożny!

Przecież to zielone wijące się coś nie było wcale żadną gąsienicą, lecz pędem długiego

pnącza o okrutnie ostrych kolcach, które pełzło przez ciemny las niczym wąż, szukając

ciepłokrwistej ofiary! Wpadł w pęta straszliwego kolczywąsa.

background image

- Puszczaj! - krzyknął, szarpiąc gorączkowo za mocny pęd. - Zostaw mnie!!!

Ale gdy zaczął się miotać, podobne do szponów kolce przebiły jego skórę i zatopiły się

głęboko w ramię. Zawył z bólu; z przerażeniem ujrzał, że po dłoni spływają mu cienkie strużki

krwi.

Silny, cuchnący wiatr zmierzwił mu włosy i poruszył futrem turoga. Zaniósł zapach jego

krwi w głąb lasu. Z ciemności dobiegł cichy klekot tysięcy kłapiących niecierpliwie, ostrych jak

brzytwa zębów. Potem wiatr zmienił kierunek i Strużek zakrztusił się metalicznym smrodem

śmierci.

Zaczął szarpać i drapać ciągnące go pnącze. Ugryzł je, ale zaraz potem splunął, bo usta

wypełniła mu straszna gorycz. Zapierał się nogami, ciągnął i miotał się na uwięzi, ale pnącze

było silniejsze. Nie mógł rozerwać jego drapieżnego chwytu. Nie mógł się uwolnić.

Nagle pnącze szarpnęło go gwałtownie i Strużek runął do przodu.

- Mmmfffbchhh! - wyrwało mu się, gdy wylądował ciężko na ściółce, a usta wypełniła

mu brązowa błotnista ziemia. Smakowała... jak kiełbasa z tildera. Ale spleśniała, kwaśna.

Strużek zwymiotował, choć żołądek miał pusty, i splunął jeszcze raz.

- Przestań! - krzyknął.

Lecz pnącze nie zwracało uwagi na jego błagania. Ciągnęło go po kamieniach i

korzeniach, przez pokrzywulce i przewrotniki. Obijało go, szarpało, wlokło.

Strużek wiedział, że najgorsze dopiero go czeka. Kiedy mijał szczotkokrzew,

rozpaczliwie chwycił się jego gałęzi i ze wszystkich sił zacisnął palce. Gdzie się podziewa

ptasiennica, kiedy jest Potrzebna?

Przez chwilę szmaragdowa macka badała na oślep ziemię wokół krzaka. Z oddali dobiegł

wrzask wściekłości; kolczywąs wysłał serię drgań wzdłuż całej długiej wici. Strużek trzymał się,

jak mógł najmocniej, ale pnącze było zbyt silne. Szczotkokrzew wyskoczył z ziemi razem z

korzeniami, a Strużek śmignął po leśnej ściółce. Czuł pod sobą jakieś twarde, krągłe przedmioty,

które wbijały się mu w skórę. Im dalej ciągnął go kolczywąs, tym więcej widział tych białych,

gładkich kształtów. Nagle ze strachu zabrakło mu tchu. Te białe przedmioty to były kości:

piszczele, żebra i puste, szczerzące zęby czaszki.

- Nie, nie, nie! - krzyknął, ale wszędzie panowała martwa cisza, jego krzyki ginęły w

krwawoczerwonym blasku. Odwrócił głowę i spojrzał w mrok. Zobaczył pień, gruby i

gumowaty, wyrastający z białej sterty kości.

background image

Pień pulsował i piszczał, lśnił od lepkiej śliny, która wyciekała z niezliczonych,

rozdziawionych sęków. Wysoko, tam gdzie gałęzie zaczynały się rozdzielać, rozlegało się

kłapanie tysięcy paszczy. Każda otwierała się i zamykała łapczywie, coraz głośniej i głośniej!

To mógł być tylko przerażający mięsożerny mordrzew.

Nóż, pomyślał gorączkowo Strużek. Kłapanie stawało się coraz szybsze, odór dławił

coraz bardziej, pisk był przenikliwy nie do wytrzymania. Strużek zaczął rozpaczliwie szukać

noża za pasem; zacisnął palce na gładkiej rękojeści. Jednym płynnym ru-chem wyrwał nóż z

pochwy, sięgnął za głowę i z całej siły ugodził pnącze.

Usłyszał bulgotliwy trzask i w twarz uderzył go strumień lśniącego zielonego śluzu.

Udało się! Szybko otarł oczy.

Pnącze kołysało się nad nim miarowo. Sięgało w przód i w tył, w przód i w tył, tu i tam.

Strużek stał jak sparaliżowany. Na jego oczach odcięty koniec pnącza przestał wydzielać płyn, a

w miejscu świeżej rany utworzył się zielony gruzeł rozmiarów pięści.

Raptem gumowata skóra pękła, gruzeł wybuchł i na zewnątrz z wilgotnym siorbnięciem

wyprysnęła długa szmaragdowozielona macka. Zadrżała w powietrzu, jakby je smakowała.

Potem pojawiła się druga i trzecia. Z jednego pnącza zrobiły się trzy. Uniosły się wysoko,

gotowe do ataku i - szuuu! Zaatakowały!

Strużek krzyknął ze strachu. Macki oplatały mocno jego nogi.

Zanim zdołał coś zrobić, kolczywąs podniósł go wysoko, głową do dołu.

Mignęła mu zamazana ściana lasu. Teraz mógł już tylko uważać, żeby nie upuścić noża. Z

wysiłkiem sięgnął w górę, chwycił pnącze i zaczął kłuć je i piłować.

- Na niebiosa, puść mnie! - krzyknął.

Z kolczywąsa zaczął wypływać bulgotliwy śluz. Pokrył nóż i rękę Strużka, oleisty i śliski.

Nie mógł dłużej utrzymać pnącza. Puścił je i znowu zawisł bezradnie nogami do góry.

Znajdował się tuż nad głównym pniem. Dokładnie pod sobą zobaczył tysiące ostrych jak

brzytwa zębów, które kłapały żarłocznie.

Układały się w okrąg. Czerwone światło odbijało się od ich powierzchni.

Paszcze otworzyły się jak na komendę. Strużek ujrzał szkarłatną gardziel spragnionego

krwi mordrzewu. Smród, który z niej buchał, zapierał dech w piersiach.

Zakrztusił się, a żołądek podszedł mu do gardła.

Już nigdy nie stanie na pokładzie pirackiego statku. Nigdy nie opuści Kresoboru.

background image

Ostatnim wysiłkiem znów spróbował dosięgnąć pnącza. Kamizelka spadła mu na oczy,

sierść turoga się zjeżyła. Ponawiał próby raz za razem i w końcu udało mu się chwycić

kolczywąs. W tej samej chwili pnącze puściło jego nogi.

Krzyknął ze strachu. Wbił mocno paznokcie w roślinę. Teraz, zamiast z nią walczyć,

rozpaczliwie starał się jej nie puścić - nie wpaść w rozdziawioną paszczę mordrzewu. Powoli

usiłował wspiąć się po pnączu, lecz dłonie ślizgały się na śluzie. Przy każdym zyskanym

centymetrze zjeżdżał w dół o dziesięć.

- Ratunku! - jęknął cicho. - Pomocy!

Pnącze potrząsnęło nim gwałtownie. Strzepnęło go z siebie jak pyłek.

Runął głową w dół prosto w paszczę mięsożernego mordrzewu. Zęby zatrzasnęły się z

kłapnięciem tuż nad jego głową.

Wewnątrz gardzieli panowały nieprzeniknione ciemności. Rozległ się ohydny bulgot.

- Nie mogę się ruszyć - jęknął Strużek. Gardło potwora zacisnęło się wokół niego, a kręgi

twardych mięśni ścisnęły go mocno. - Nie mogę o... od... dychać!

W głowie tłukła się mu straszna myśl: zostanę pożarty żywcem! Zsuwał się coraz głębiej.

Pożarty żywcem...

Nagle mordrzew zatrząsł się cały. Z głębi jego trzewi nadpłynęło bulgotliwe beknięcie,

powiew cuchnącego powietrza owionął Strużka. Na chwilę twarde mięśnie rozluźniły chwyt.

Strużek zachłysnął się i osunął jeszcze niżej. Gruba sierść turoga zjeżyła się, poruszona

pod włos. Mordrzew znowu się zakołysał.

Bulgotliwy dźwięk stał się głośniejszy. Mordrzew się zakrztusił. Gąbczasty przełyk

zadrżał od ogłuszającego ryku. Strużek poczuł, że coś dziwnego napiera na jego stopy i pcha go

do góry.

Dławiące się drzewo rozluźniło mięśnie. Musiało się pozbyć kłującej przeszkody w

gardle. Beknęło, a podmuch powietrza uderzył w Strużka z taką siłą, że wyrzucił go z gardzieli

mordrzewu.

Chłopiec wyskoczył na zewnątrz z głośnym puknięciem jak korek z butelki, w fontannie

śliny i śluzu. Przez chwilę czuł, że leci. Frunął w górę, wolny jak ptak.

A potem runął w dół, przez gałęzie, aż grzmotnął o ziemię z łupnięciem, od którego

zatrzęsły się mu wszystkie kości. Przez chwilę leżał nieruchomo, nie mając odwagi uwierzyć we

własne szczęście.

background image

- Uratowałaś mi życie - powiedział, gładząc kamizelkę ze skóry turoga. - Dziękuję za

twój dar, Ba-Tatum.

Czuł ból, choć niezbyt dotkliwy. Coś musiało zamortyzować upadek. Ostrożnie sięgnął za

siebie.

- E! - zaprotestował jakiś głos.

Strużek drgnął i przetoczył się na bok. Nie coś, lecz ktoś! Zacisnął palce na imiennym

nożu, który jakimś cudem pozostał mu w ręku.

background image

Rozdział 6

KOLONIA GULGOBLINÓW

Strużek podniósł się chwiejnie. Na ziemi leżał stworek o płaskiej głowie, bulwiastym

nosie i opadających powiekach. Był odziany w brudne łachmany i umorusany od stóp do głów.

Podejrzliwie łypnął okiem na Strużka.

- Spadłeś na nas z wielkiej wysokości - zauważył.

- Wiem i przepraszam - powiedział Strużek. Wzdrygnął się. - Nie uwierzysz, przez co

przeszedłem. Właśnie...

- Zrobiłeś nam krzywdę - przerwał goblin. Jego nosowy głos brzęczał jakby wewnątrz

głowy chłopca. - Jesteś mąciwodzicielem?

- Ja? Ależ skąd!

- Najstraszniejszy stwór w całym Kresoborze - oznajmił goblin, ruszając uszami. - Czai

się w mrocznych zakątkach nieba i spada na swoje ofiary. - Zmrużył chytrze oczy. - Ale może już

o tym wiesz.

- Nie jestem żadnym mąciwodzicielem - obruszył się Strużek. Schował nóż do pochwy,

wyciągnął rękę i pomógł goblinowi wstać.

-

Rozpalona łapka małego stworka była lepka. - Ale coś ci powiem, przed chwilą omal

mnie nie zjadł mord...

Goblin już go nie słuchał.

- Mówi, że nie jest mąciwodzicielem! - krzyknął.

Z cienia wyłoniły się jeszcze dwa niewielkie gobliny. Choć smugi brudu na ich twarzach

układały się w różne wzory, same twarze były identyczne. Strużek zmarszczył nos, bo poczuł

płynący od goblinów słodkawy, przykry zapaszek.

- W takim razie - odezwał się pierwszy goblin - lepiej wracać do kolonii. Wielka Gruba

Matka będzie się o nas martwić.

Podniosły z ziemi zawiniątka z ziołami i zarzuciły je sobie na płaskie głowy.

- Czekajcie! - krzyknął Strużek. - Nie możecie sobie pójść. Musicie mi pomóc.

Wracajcie! - wrzasnął i popędził za nimi.

Drzewa były gęste i splątane. Przez szpary między gałęziami w zbitej kopule liści Strużek

background image

dostrzegł, że niebo nabrało koloru zaróżowionego błękitu. Przez gałęzie przedzierało się niewiele

światła.

- Dlaczego mnie nie posłuchałyście? - spytał Strużek żałośnie.

- Dlaczego miałybyśmy posłuchać? Strużek poczuł się tak samotny, że aż zadrżał.

- Jestem zmęczony i głodny!

- I co z tego? Zagryzł wargę.

- I zgubiłem drogę! - krzyknął ze złością. - Czy mógłbym iść z wami?

Goblin tuż koło niego wzruszył ramionami.

- Nam wszystko jedno.

Strużek westchnął. Na bardziej serdeczne zaproszenie nie miał co liczyć. Dobrze, że go

nie przepędziły. Były nieuprzejme, ale - o czym zdążył się już dowiedzieć - w Kresoborze nie

należy grymasić w doborze towarzystwa. Więc poszedł z goblinami, po drodze wyskubując sobie

ze skóry resztki kolców kolczywąsa.

- Macie jakieś imiona? - zapytał nieco później.

- Jesteśmy gulgobliny - odpowiedziały jednocześnie. Trochę dalej niespodziewanie

dołączyły do nich trzy inne gobliny, potem jeszcze trzy - a wreszcie pewnie z pół tuzina.

Wszystkie były identyczne. Różniły się tylko tym, co niosły na płaskich głowach. Jeden

dźwigał wiklinowy płaski koszyk z jagodami, drugi koszyk z powykręcanymi korzeniami,

jeszcze inny ogromną bulwiastą fioletowożółtą tykwę.

Gęstniejący tłum gulgoblinów wyłonił się z lasu jednocześnie; uwięziony w ich szeregach

Strużek wyszedł na słoneczną polankę. Ujrzał przed sobą wspaniałą budowlę z jakiegoś

różowego nawoskowanego materiału. Budowla miała obwisłe okna i pochyłe wieże,

dorównywała najwyższym drzewom i ciągnęła się poza zasięg wzroku Strużka.

W tłumie goblinów zerwał się szum.

- Wróciłyśmy! - krzyknęły i ruszyły naprzód ławą. - Jesteśmy w domu. Wielka Gruba

Matka będzie zadowolona. Wielka Gruba Matka nas nakarmi.

Strużek, ściśnięty z obu stron, ledwie mógł oddychać. Nagle poczuł, że stopy odrywają

mu się od ziemi, a tłum niesie go ze sobą. Daleko przed sobą ujrzał majaczące wielkie wrota.

Zaraz potem rzeka goblinów wniosła go do środka kolonii pod wysokie sklepienie.

Za bramą gobliny rozbiegły się na wszystkie strony. Strużek upadł na podłogę. Do środka

przybywało coraz więcej małych stworków. Nadeptywały mu na dłonie, potykały się o jego nogi.

background image

Podniósł się z trudem i na próżno usiłował zawrócić do drzwi.

Popychany i potrącany ze wszystkich stron, zawędrował do jednego z licznych tuneli.

Zrobiło się duszniej. Ściany były ciepłe i lepkie; lśniły ciemnoróżowym światłem.

I”

- Musicie mi pomóc - błagał mijające go gulgobliny. - Jestem głodny! - krzyknął i

chwycił długą leśną smaczliwkę z koszyka przechodzącego goblina.

- To nie twoje - warknął goblin ze złością i odebrał mu owoc.

- Ale ja muszę coś zjeść - powiedział Strużek słabo.

Goblin odwrócił się na pięcie i tyle go widziano. Strużek poczuł, że powoli wzbiera w

nim gniew. Był głodny. Gobliny miały dużo jedzenia, ale nie chciały mu nic dać! Raptem gniew

eksplodował.

Goblin ze smaczliwkami nie odszedł daleko. Strużek ruszył biegiem, wyminął inne,

skoczył, chcąc podciąć goblinowi nogi... i nie trafił.

Usiadł, nie rozumiejąc, co się stało. Tuż obok znajdowała się wąska nisza w ścianie.

W tę właśnie niszę uciekł goblin. Chłopiec uśmiechnął się pod nosem. Zapędził małego

drania w ślepy zaułek!

- Hej, ty! - krzyknął. - Muszę zjeść trochę tych owoców, i to już!

Czerwone smaczliwki lśniły w różowym świetle. Już czuł ich smak, słodki jak nektar.

- Już mówiłem - zaskrzeczał goblin, zdejmując koszyk z głowy - to nie dla ciebie.

Wsypał wszystkie owoce w dziurę w podłodze. Potoczyły się długą pochylnią i

wylądowały z głośnym plaśnięciem gdzieś daleko w dole.

Strużek otworzył szeroko usta.

- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał.

Ale goblin odszedł bez jednego słowa.

- Mały wstrętny podlec - mruknął chłopiec.

Inne gobliny przybywały z naręczami korzeni, owoców, jagód i liści. Nie zwracały uwagi

na Strużka. Nie słyszały jego błagań o coś do jedzenia. W końcu stracił nadzieję i wbił spojrzenie

w lepką podłogę. Strumień goblinów stał się wątlejszy.

Wtedy pojawił się jeden spóźnialski, który mamrotał pod nosem coś o pośpiechu.

Strużek podniósł głowę. Goblin był zarumieniony. Trzęsącymi się łapkami wsypywał

soczyste żółte bulwiaki do dziury w podłodze.

background image

- Wreszcie - westchnął. - No, to teraz do jedzenia!

Jedzenie... Jedzenie! To wspaniałe słowo poderwało Strużka na równe nogi. Czym

prędzej pobiegł za gulgoblinem.

Dwa zakręty w prawo i jedno rozwidlenie później znalazł się w ogromnej, ciemnej jak

pieczara komnacie. Była okrągła, o wysokim, sklepionym suficie, lśniących ścianach i grubych

kolumnach, które przypominały świece pokryte strugami zastygłego wosku.

W powietrzu unosił się znajomy duszący odór, słodkawy i jakby lepki.

Choć sala była pełna, panowała w niej cisza i bezruch. Gulgobliny wpatrywały się z

szeroko otwartymi ustami i oczami w jakiś punkt na półkolistym sklepieniu. Strużek poszedł za

ich wzrokiem i ujrzał z wolna opuszczającą się różową tubę. Buchały z niej kłęby różowej pary,

od której zrobiło się jeszcze duszniej.

Tuba zatrzymała się tuż nad korytem. Gobliny jednocześnie wstrzymały oddech.

Rozległo się kliknięcie, bulgot, jeszcze raz buchnęła para i raptem z tuby wylał się do

koryta strumień gęstego różowego miodu.

Na jego widok gobliny jakby oszalały. Rozległy się wrzaski, pięści poszły w ruch. Te z

tyłu pchały się do przodu, te z przodu walczyły między sobą. Szarpały się, drapały, rwały na

sobie łachmany, by jak najszybciej dopchać się do parującego różowego miodu.

Strużek cofnął się, byle dalej od szalejącego tłumu. Ręką namacał ścianę i przesuwając

się wzdłuż niej, odnalazł schody. Wspiął się na nie. W połowie usiadł i patrzył.

Różowy miód chlustał na wszystkie strony, gobliny usiłowały pochłonąć jak najwięcej

śluzowatej mikstury. Niektóre chłeptały ją ze złożonych rąk, inne wsadziły głowy w koryto i

siorbały łapczywie. Jeden nawet wskoczył pod tubę i zastygł z otwartymi ustami. Na jego

brudnej twarzy rozlał się uśmiech bezmyślnej błogości.

Strużek pokręcił głową z obrzydzeniem.

Raptem rozległ się głośny stuk i strumień różowego miodu ustał. Posiłek dobiegł końca.

Rozległ się jęk. Parę goblinów wskoczyło do koryta i zaczęło je wylizywać do czysta.

Reszta rozeszła się spokojnie i w milczeniu. Wraz z głodem zniknęła także gorączkowa

atmosfera.

Komnata opustoszała. Strużek podniósł się ze schodów i znieruchomiał. Usłyszał nowe

odgłosy. Brzmiały mniej więcej tak: uff, uff - puff, puff - klapu człap. I znowu uff, uff - puff, puff

- klapu człap.

background image

Strużek odwrócił się z mocno bijącym sercem i spojrzał w ciemności nad głową.

Nerwowo dotknął amuletów.

Uff, uff - puff, puff - klapu człap.

Jęknął cicho ze strachu. W jego stronę nadchodziła jakaś istota - i już mu się nie

podobała.

Uff, uff - puff, puff - klapu człap, uch!

Drzwi u szczytu schodów otworzyły się i całą wolną przestrzeń wypełniła największa,

najgrubsza, najtłustsza, najbardziej ogromniasta istota, jaką widział w caluteńkim swoim życiu.

Przekrzywiła głowę i przyjrzała się komnacie. Zatopione w tłuszczu oczka błysnęły, a fałdy

tłuszczu na karku zadygotały jak galareta.

- Skaranie z tymi łobuziakami - mruknęła. Jej głos brzmiał jak bulgot błota. Bul, bul, bul,

mlask. - Ale - dodała, mocniej chwytając mop i wiadro - i tak ich lubię.

Powoli przecisnęła przez drzwi fałdy galaretowatego cielska. Strużek zbiegł po schodach

i ukrył się w jedynym nadającym się na kryjówkę miejscu - pod korytem. Nadal słyszał sapanie i

człapanie. Uff, uff - puff, puff - klapu człap - łup! Nerwowo wyjrzał.

Wielka Gruba Matka poruszała się całkiem zwinnie jak na kogoś tak ogromnego. Była

coraz bliżej i bliżej. Strużek zadygotał ze strachu.

- Na pewno mnie widziała - jęknął i wycofał się jak najgłębiej w cień.

Wiadro stuknęło o podłogę, zachlupotała woda i Wielka Gruba Matka zaczęła sprzątać po

”łobuziakach”. Myła koryto, szorowała podłogę wokół niego, podśpiewując sobie bulgotliwym

głosem. W końcu chwyciła wiadro i chlusnęła wodą pod koryto.

Zaskoczony Strużek wrzasnął. Woda była lodowata.

- Co tak krzyczy? - zabulgotała Wielka Gruba Matka.

Zaczęła szurać mopem pod korytem. Strużek uskakiwał przed nim, ale raptem szczęście

go opuściło. Uderzony mopem w pierś, dał się wypchnąć na zewnątrz. Wielka Gruba Matka

natychmiast go dopadła.

- Yyyy! Obrzydliwy... odrażający... ohydny... karaluch! W mojej pięknej kolonii!

Chwyciła Strużka za ucho, poderwała z podłogi i wrzuciła do wiadra. Potem przygniotła

go mopem, podniosła wiadro i poczłapała po schodach.

Leżał nieruchomo. Bolało go w piersiach, ucho paliło, wiadro się kołysało. Usłyszał, że

Wielka Gruba Matka przeciska się przez drzwi, a potem przez drugie. Słodkawy odór stał się

background image

silniejszy. Nagle kołysanie ustało. Strużek odczekał chwilę, odsunął mop i wyjrzał ponad

krawędzią wiadra.

Wiadro wisiało na haku, wysoko, na ścianie wielkiej parnej kuchni. Jęknął. Nie miał

szans na ucieczkę!

Wielka Gruba Matka poczłapała do dwóch potężnych saganów na kuchence. Chwyciła

drewnianą chochlę i zanurzyła ją w bulgoczącym różowym miodzie.

- Pomieszamy, tra la la - zanuciła - byś nie przywarł mi do dna!

Zanurzyła w garnku serdelkowaty paluch i oblizała go w skupieniu. Rozpromieniła się.

- Idealne. Choć przydałoby się troszenieczkę więcej. Odłożyła chochlę i powlokła się

ciężko w mroczną głębię kuchni.

Tam, za kredensami i stołami, Strużek ujrzał studnię. Wielka Gruba Matka zaczęła kręcić

drewnianą korbą. Spojrzała zdumiona na koniec liny, który śmignął tuż przed jej nosem.

- A gdzież to się podziało moje wiaderko? - mruknęła do siebie.

Potem sobie przypomniała.

- Uch! - sapnęła. - Zapomniałam wylać pomyje!

Chwyciła wiadro i poczłapała do zlewu. Strużek nerwowo się zastanawiał, co dokładnie

oznaczało ”wylewanie pomyj”. Zaraz potem się dowiedział, ponieważ z góry spadł na niego

wodospad, tak zimny, że zaparł mu dech w piersiach. Strużek wpadł na ścianę - to Wielka Gruba

Matka zakręciła wiadrem.

- Aaaaa! - krzyknął.

Wielka Gruba Matka przechyliła wiadro i wylała jego zawartość - razem ze Strużkiem -

do ścieku.

- Yyyyyhhh - wyrwało mu się, gdy koziołkował, machając rękami i wierzgając nogami,

przez długi kanał. Plaf! Spadł na miękką, błotnistą ziemię.

Usiadł i rozejrzał się. Obok długiej, miękkiej rury, którą wypadł, zobaczył wiele

podobnych. Wszystkie kołysały się lekko, oświetlone różowym światłem płynącym przez

wysoko zawieszony sufit. Na pewno nie zdoła go dosięgnąć. Jak się wydostanie?

Ale najpierw najważniejsze, pomyślał na widok sterty gnijących odpadków, gdzie ujrzał

nietkniętą smaczliwkę. Podniósł ją i wytarł o kamizelkę, aż czerwona skórka zalśniła jak

wypolerowana. Łakomie wgryzł się w owoc. Po brodzie pociekł mu czerwony sok.

Strużek uśmiechnął się błogo.

background image

- Pyszności! - mruknął.

background image

Rozdział 7

WRZECIONOWCEI DOJNE LARWY

Strużek skończył smaczliwkę i wyrzucił ogryzek. Już nie czuł ssania w żołądku.

Wytarł ręce o kamizelkę i rozejrzał się. Stał na środku potężnej sterty odpadków w

podziemnej jaskini, wielkiej jak zbudowana nad nią kolonia.

Zagryzając zęby i starając się nie oddychać, przebrnął przez morze gnijących roślin i

wspiął się na otaczający go nasyp. Zapatrzył się w sufit.

- Jeśli jest wejście - mruknął ponuro - musi być i wyjście.

- Niekoniecznie - odezwał się ktoś.

Strużek drgnął. Kto tu był? Zobaczył dziwne stworzenie, dopiero gdy się poruszyło, a

światło zalśniło na jego przezroczystym ciele i głowie w kształcie klina.

Było wysokie i pękate. Przypominało owada ze szkła. Strużek jeszcze nigdy nie widział

nic podobnego. Nie miał pojęcia o istnieniu podziemnych rojów wrzecionowców ani o dojnych

larwach, którymi się opiekowały.

Raptem owad skoczył i chwycił Strużka szczypcami za kołnierz. Chłopiec krzyknął.

Spojrzał prosto w drgające szczęki, czułki i ogromne oczy o wielu powierzchniach, które

w półmroku mieniły się zielenią i pomarańczem.

- Mam tu następnego! - zawołało stworzenie. Rozległ się chrobot odnóży i wkrótce

pojawiły się trzy następne owady.

- Nie rozumiem, co się jej stało - powiedział pierwszy.

- Flejtuch i tyle - odparł drugi.

- Przecież to ona pierwsza zacznie narzekać, jeśli zabraknie miodu - dodał trzeci. - No,

trzeba będzie się z nią rozmówić.

- Myślicie, że to coś da? Akurat! - oznajmił pierwszy. - Już jej to mówiłem ze sto razy,

może nawet tysiąc...

- Rośliny, nie zwierzęta! - wrzasnęły wszystkie trzy i zadygotały z irytacji.

Insekt trzymający Strużka przyjrzał się mu uważniej.

- Nie przypomina tych robali, które tu wpadały - zauważył. - Ma włosy.

I bez ostrzeżenia ugryzł Strużka w rękę.

- Auć! - krzyknął chłopiec.

background image

- Fuj! - pisnął wrzecionowiec. - Kwaśny!

- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał Strużek.

- W dodatku gada! - odezwał się któryś z owadów. - Lepiej wrzućmy go do pieca, zanim

narobi kłopotów.

Chłopiec jęknął. Do pieca? Wyrwał się ze szczypców stworzenia i rzucił się pędem w

plątaninę chodników. Cztery wrzecionowce bzyknęły przenikliwie i ruszyły za nim.

Biegł co sił w nogach. Mijał pola kopane i grabione przez ogrodowe owady. Dalej

ciągnęły się zagony różowych kiełków. Jeszcze dalej pola były już pełne lśniących różowych

grzybów przypominających gąbczaste rogi.

- Mamy cię! - rozległ się głos.

Strużek zahamował gwałtownie. Tuż przed nim stały dwa wrzecionowce. Odwrócił się.

Dwa następne zbliżały się od tyłu. Nie pozostało mu nic innego: zeskoczył z chodnika i popędził

przez pole, rozgniatając różowe grzyby.

- Tratuje grzybnię! - bzyknęły owady. - Zatrzymać go!

Strużkowi ścisnęło się serce, gdy zrozumiał, że i wśród różowych grzybów o wielkich

kapeluszach nie jest sam. Całe pole roiło się od ogromnych, ociężałych stworzeń, równie

przezroczystych jak wrzecionowce. Metodycznie pożywiały się grzybami.

Widać było, jak przeżuty pokarm wędruje do żołądków, a dalej, wzdłuż ogona, do

wielkiego worka pełnego różowego płynu. Jedno stworzenie podniosło głowę i warknęło cicho.

Inne dołączyły do niego. Wkrótce całe pole trzęsło się już od ryku.

- Zatrzymać szkodnika! - krzyknęły insekty ogrodnicy. Dojne larwy zaczęły zbliżać się do

Strużka.

Chłopiec, potykając się i ślizgając na rozdeptanych grzybach, wymknął się zgrabnie

spomiędzy wielkich cielsk. Zdążył dobiec na drugą stronę pola w ostatniej chwili, lecz gdy

wpinał się na otaczający je nasyp, poczuł ciepły oddech dojnej larwy, która chwyciła go za nogę.

Rozejrzał się z lękiem. W lewo i w prawo ciągnął się chodnik, lecz droga w obie strony

była odcięta. Z tyłu ciężko, powoli, lecz nieubłaganie człapały larwy. Z przodu zryte bruzdami

zbocze biegło w dół, w ciemność.

- I co teraz? - wydyszał.

Nie miał wyjścia. Musiał zjechać po zboczu. Odwrócił się i popędził w głęboki mrok.

- Biegnie do kadzi z miodem! - bzyknęły owady. - Odciąć mu drogę, szybko!

background image

Ale dojne larwy, dźwigające potężne pęcherze z miodem, były powolne. Strużek zostawił

je daleko w tyle. Gdybym tylko mógł jeszcze... - pomyślał i nie dokończył. Raptem pod nogami

otworzyła mu się przepaść. Krzyknął. Pędził zbyt szybko, żeby się zatrzymać.

- Nie! - Bezradnie wierzgnął nogami w powietrzu. - Aaa!

Runął w dół.

Płask!

Wylądował na środku głębokiego basenu, zanurzył się pod powierzchnię. Zaraz potem

wypłynął, kaszląc i bulgocząc. Rozpaczliwie zamachał rękami.

Przejrzysty płyn był ciepły i słodki. Zalepił mu uszy, oczy i usta. Parę kropel spłynęło mu

do gardła.

Chłopiec spojrzał na gładkie, pionowe ściany kadzi i jęknął. Nigdy nie zdoła się stąd

wydostać!

Wysoko nad jego głową wrzecionowce i dojne larwy doszły do tego samego wniosku.

- Nic już nie możemy zrobić - usłyszał Strużek. - Teraz to już jej problem. Mamy własne

zajęcia.

I po tych słowach - gdy chłopiec usiłował poruszać nogami w gęstym płynie -

wrzecionowce kucnęły i zaczęły doić larwy. Do kadzi bluznęły różowe strumienie.

- Doją je - jęknął zdumiony Strużek. Lepki różowy miód lał się tuż obok niego. - Nie

możecie mnie tu zostawić... bul, bul, bul...

Zaczął tonąć. Kamizelka z futra turoga, ta sama, która uratowała mu życie, teraz zaczęła

mu zagrażać. Gęste runo nasiąkło lepkim płynem i stało się ciężkie jak ołowiowe drewno.

Zaczęło go ciągnąć w dół, w dół, w dół, w różową toń. Usiłował wypłynąć na powierzchnię, ale

zesztywniały mu ręce i nogi. Zabrakło mu sił.

Utopię się w różowym miodzie, pomyślał żałośnie.

A jakby tego było jeszcze mało, zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Coś mąciło spokój

różowej toni. Wężowate stworzenie o dużej głowie sunęło przez miód. Serce Strużka zadudniło

na alarm. Utopiony lub pożarty. Co za wybór! Odwrócił się i zaczął płynąć ze wszystkich sił.

Ale stworzenie było szybkie. Wyprzedziło go, otwartą paszczą sięgnęło od spodu i

połknęło go!

Uniosło chłopca wysoko, wysoko, wysoko... ponad różowy syrop! Strużek odkaszlnął,

zachłysnął się powietrzem. Otarł oczy i po raz pierwszy dobrze przyjrzał się stworzeniu, które go

background image

porwało. Było to wiadro na linie.

Wyniosło go poza strome ściany, poza grupę wrzecionowców, nadal pracowicie

wyciskających ostatnie krople miodu z pustych już wymion dojnych larw, aż znalazł się pod

sufitem ogromnej groty. Wiadro zakołysało się niebezpiecznie. Chłopiec kurczowo trzymał się

liny, ze zgrozą wpatrując się w dół. Bał się okropnie, ale nie potrafił odwrócić oczu.

W dole rozciągały się różowo-brązowe pola. W górze znajdowała się czarna dziura w

lśniącym dachu. Była coraz bliżej, coraz bliżej i...

Raptem znalazł się w parnej kuchni. Tuż przed sobą ujrzał tłuste oblicze Wielkiej Grubej

Matki.

- O nie! - jęknął.

Z czoła Wielkiej Grubej Matki płynęły strumienie potu. Przy każdym ruchu jej ciało

kołysało się i podrygiwało jak galareta. Strużek schował się w wiadrze, modląc się, żeby nie

zauważyła jego głowy unoszącej się nad powierzchnią płynu.

Wielka Gruba Matka zaniosła wiadro do kuchenki, dźwignęła je z wysiłkiem i chlusnęła

zawartość do sagana. Strużek wpadł prosto w kipiącą maź.

- Yyy! - krzyknął z obrzydzeniem. Sapanie i dyszenie Wielkiej Grubej Matki zagłuszyło

jego głos.

Miód był gorący - tak bardzo, że przezroczysta zawartość wiadra natychmiast stała się

nieprzejrzysta. Wokół Strużka tworzyły się wielkie bąble, które pękały, pryskając na niego

miodem. Zrozumiał, że natychmiast musi uciekać, jeśli nie chce się ugotować żywcem.

Wdrapał się na brzeg sagana, ponad lustro szybko gęstniejącej mikstury i zeskoczył na

kuchenkę.

Co teraz? - pomyślał. Był za wysoko, by skakać na podłogę, a Wielka Gruba Matka już

wracała z kolejnym wiadrem miodu. Ukrył się za saganem. Serce biło mu tak mocno, że omal nie

wyskoczyło z piersi. Wielka Gruba Matka mieszała miód, podśpiewując pod nosem.

- Hm... - mruknęła i hałaśliwie oblizała usta. - Dziwnie smakuje - dodała w zamyśleniu. -

Trochę kwaśny... - Znowu spróbowała i czknęła. - Och, na pewno jest dobry.

Poczłapała do stołu po dwie ścierki. Strużek rozejrzał się z rozpaczą. Miód był już

gotowy. Wielka Gruba Matka zaraz wleje go do tuby. Na pewno mnie zobaczy! - pomyślał.

Ale tym razem szczęście mu dopisało. Wielka Gruba Matka chwyciła pierwszy sagan

przez ścierki i uniosła go z kuchenki. Strużek schował się za drugi. A kiedy odstawiła pusty

background image

garnek na miejsce i zabrała drugi, chłopiec skoczył za pierwszy. Wielka Gruba Matka, zajęta

karmieniem swoich goblinów, nie zauważyła go.

Siedział w kryjówce, gdy Wielka Gruba Matka wlewała zawartość drugiego sagana do

tuby. Po długim stękaniu i posapywaniu usłyszał ostry szczęk. Wyjrzał ostrożnie.

Wielka Gruba Matka poruszała dźwignią, a długa tuba, pełna podgrzanego różowego

miodu, zjeżdżała pod podłogę do jadalni. Potem przyszła kolej na drugą dźwignię; Strużek

usłyszał chlupot lejącego się do koryta miodu. Z komnaty na dole dobiegł radosny ryk.

- Jedzcie, jedzcie - szepnęła Wielka Gruba Matka i uśmiech rozsunął jej potężne policzki.

- Zajadajcie, chłopcy. Smacznego.

Strużek zeskrobał z kurtki nieco miodu i oblizał palec.

- Fuj! - splunął. Ugotowany miód smakował obrzydliwie. Otarł usta wierzchem dłoni.

Pora się zbierać. Jeśli Wielka Gruba Matka zacznie zmywać, na pewno go znajdzie. Nie

zniósłby drugiego upadku na śmietnik. Ale gdzie właściwie była Wielka Gruba Matka?

Wcisnął się między dwa sagany i rozejrzał dokoła. Nigdzie jej nie widział.

Tymczasem gobliny na dole nadal hałasowały i nie miały najmniejszego zamiaru

przestać. A nawet wydawało się, że krzyczą głośniej i z większym rozdrażnieniem.

Wielka Gruba Matka także musiała poczuć, że coś jest nie tak.

- Co się stało, skarby? - odezwała się gdzieś bardzo blisko. Strużek odwrócił się z

niepokojem i zmrużył oczy. Otóż i ona, ogromna bryła ciała wyciągnięta w fotelu. Odchyliła

głowę do tyłu i przykładała do czoła mokrą ścierkę. Miała zaniepokojoną minę.

- Co się stało? - powtórzyła.

Strużka wcale nie obchodziło, co się stało. Wreszcie nadarzyła mu się szansa ucieczki.

Mógł się zsunąć na podłogę na związanych razem ściereczkach do naczyń. Znowu

przecisnął się między saganami, lecz tym razem zrobił to zbyt pospiesznie. Potrącił jeden z nich,

a potem mógł już tylko patrzeć ze zgrozą, jak garnek zsuwa się z kuchenki. Przez ułamek

sekundy znieruchomiał w powietrzu i runął na ziemię z ogłuszającym hałasem! Bach!

- Och, jej! - pisnęła Wielka Gruba Matka i zerwała się z fotela z niebywałą zręcznością.

Spojrzała na garnek. Spojrzała na Strużka.

- Aaaa! - wrzasnęła, a jej małe oczka rozbłysły. - Znowu karaluch! Och, moje garnki!

Chwyciła mop i ruszyła do ataku. Strużek stał jak zahipnotyzowany, dygocząc na całym

ciele. Wielka Gruba Matka uniosła mop i... zastygła. Wściekłość na jej twarzy ustąpiła miejsca

background image

zgrozie.

- Chyba... chyba nie wskoczyłeś do miodu, co? Powiedz, że nie. Chyba go nie skaziłeś,

nie zanieczyściłeś... ty ohydna, obrzydliwa paskudo! Jeśli miód skwaśnieje, wszystko może się

zdarzyć. Wszystko. Moi chłopcy oszaleją od niego, oj, oszaleją. Nawet sobie nie wyobrażasz...

W tej samej chwili drzwi za jej plecami otworzyły się z hukiem i rozległ się wściekły

okrzyk:

- Aaa! Tu jest!

Wielka Gruba Matka odwróciła się szybko.

- Chłopcy, chłopcy - odezwała się słodko. - Przecież wiecie, że nie macie wstępu do

kuchni.

- Brać ją! - zaskrzeczały gobliny. - Chciała nas otruć!

- Ależ skąd! - Wielka Gruba Matka, cofając się przed goblinami, odwróciła się

gwałtownie, aż fałdy sadła na jej rękach i podbródku załopotały, i wskazała Strużka grubym

paluchem. - To przez tę paskudę! Wskoczyła do garnka.

Gulgobliny nie chciały jej słuchać.

- Brać ją! - wrzeszczały.

Nie minęła chwila, a Wielka Gruba Matka znikła pod dziesiątkami napastników.

Wciąż krzycząc, rzucili ją na podłogę i potoczyli w stronę szybu na śmieci.

- Miód... się nie udał... to... to wszystko - mamrotała Wielka Gruba Matka. - Zaraz...

uuuu... mój brzuch! Zaraz zrobię nowy!

Gobliny, głuche na jej przeprosiny i obietnice, wbiły jej głowę do szybu. Teraz głos

Wielkiej Grubej Matki brzmiał bardziej głucho. Gobliny zaczęły skakać po cielsku, by

przepchnąć je przez wąski otwór. Cisnęły, pchały, okładały pięściami, aż wreszcie znikło w

szybie.

Tymczasem Strużek zdołał się spuścić na ścierkach z kuchenki i rzucił się do panicznej

ucieczki. Był już przy drzwiach, gdy od strony szybu dobiegło go bardzo głośne PŁASK! To

Wielka Gruba Matka wylądowała na stercie śmieci w wielkiej jaskini.

Gobliny roześmiały się złośliwie, wznosiły nawet okrzyki radości. Rozprawiły się z

trucicielką. Ale jeszcze było im mało. Zwróciły swój gniew na samą kuchnię. Rozbiły zlew.

Po nim - kuchenkę. Wyrwały dźwignie i porwały tubę. Zrzuciły do szybu sagany i

patelnie, i zaniosły się paskudnym śmiechem, kiedy z dołu dobiegł ich okrzyk:”Och, moja

background image

głowa!”

I tego wszystkiego jeszcze było im mało! Z pełnym furii wyciem rzuciły się na studnię.

Kopały ją, tłukły, rozbijały na drobne kawałeczki, aż została tylko dziura w podłodze.

- Teraz kredensy! Półki! Fotel! - skrzeczały i wrzucały w dziurę wszystko, co wpadło im

w ręce. Wreszcie w kuchni został już tylko Strużek. Na jego widok gobliny ryknęły jak ranne

zwierzę, które oszalało z bólu. - Teraz on!

Chłopiec skoczył do drzwi i pomknął mrocznym tunelem. Gulgobliny pognały za nim.

Wrzawa pędzącego za nim tłumu stopniowo cichła.

- Zgubiłem ich - powiedział z westchnieniem ulgi. Rozejrzał się dokoła. Tunel ciągnął się

jak okiem sięgnąć. Strużek przełknął nerwowo ślinę. - I zgubiłem się! - wymamrotał żałośnie.

Biegł w lewo i w prawo.

Tu i tam.

Tędy i owędy w labiryncie bez końca.

Nieco później dotarł na rozdroże. Stanął i poczuł ściskanie w żołądku. Dwanaście

korytarzy rozchodziło się promieniście jak szprychy koła.

- A teraz którędy? - spytał z jękiem. Nic mu się nie udawało. Nic! Nie tylko zszedł ze

ścieżki, lecz w ogóle wyszedł z lasu!

- A ja chciałem podróżować podniebnym statkiem - mruknął gorzko. - Też coś!

Jestem głupi i ohydny, nędzna imitacja leśnego trolla, i tyle.

Wydawało mu się, że słyszy szydercze głosy Speldy i Tuntuma:”On nigdy nikogo nie

słucha. Nigdy się niczego nie nauczy”.

Zamknął oczy. Zrobił to, co zawsze, kiedy nie potrafił się zdecydować: wyciągnął rękę

przed siebie i zaczął się obracać w kółko.

Gdzie? Jak? Co? Kto? Wybieram to!

Otworzył oczy i ujrzał tunel, który los dla niego wybrał.

- Przypadek jest dla słabych i głupich - rozległ się głos, od którego Strużek dostał gęsiej

skórki.

Odwrócił się. W cieniu stał goblin. Jego oczy migotały jak ogień. Dlaczego zachowuje się

inaczej niż reszta? - zdziwił się Strużek.

- Jeśli naprawdę chcesz się wydostać z kolonii, paniczu - powiedział goblin już łagodniej

- musisz iść za mną.

background image

Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.

Chłopiec przełknął ślinę. Oczywiście chciał się wydostać, ale jeśli to podstęp? A jeśli

goblin prowadzi go prosto w zasadzkę?

W tunelu było gorąco i tak duszno, że Strużkowi kręciło się w głowie. Żołądek bolał go z

głodu. Z niskiego lśniącego sufitu skapywały kleiste krople.

- Nie mam wyboru - szepnął.

Płaszcz goblina załopotał za rogiem i zniknął. Strużek ruszył za nim.

Razem maszerowali tunelami, wchodzili i schodzili po schodach, przemykali się przez

długie puste komnaty. W powietrzu wisiał odór pleśni i zgnilizny; nie sposób było oddychać.

Strużek cały się lepił, język wysechł mu na wiór.

- Dokąd idziemy?! - zawołał słabo. - Wydaje mi się, że zgubiłeś się tak jak ja.

- Zaufaj mi, paniczu - odpowiedział goblin zachęcająco.

Zaraz potem Strużek poczuł na twarzy chłodny podmuch. Zamknął oczy i odetchnął

świeżym powietrzem. Kiedy znowu je otworzył, goblina już nie było. A za zakrętem korytarza

zobaczył światło. Słońce! Jego promienie wpadały przez łukowate drzwi.

Ruszył pędem. Biegł coraz szybciej, ledwie wierząc własnym oczom. Jeszcze tylko jeden

tunel... komnata... i drzwi!

- Hurra! - krzyknął.

Tuż przed sobą zobaczył trzy gobliny. Odwróciły się i spojrzały na niego tępo.

- Jak leci?

- A jak ci się wydaje? - spytał jeden.

- Wielka Gruba Matka chciała nas otruć - dodał drugi.

- To się ją ukarało - oznajmił trzeci.

Pierwszy wbił wzrok w bose stopy.

- Ale chyba trochę się pospieszyliśmy. Dwa pozostałe pokiwały głowami.

- Kto nas teraz nakarmi? Kto nas obroni przed mąciwodzicielem?

Nagle wybuchnęły płaczem.

- Potrzebujemy jej! - załkały jednocześnie.

Strużek spojrzał na brudne gulgobłiny w brudnych łachmanach i prychnął.

- Musicie sami o siebie zadbać.

- Ale jesteśmy zmęczone i głodne - zajęczały. Strużek spojrzał na nie ze złością.

background image

- I... - Ugryzł się w język. Zamierzał powiedzieć ”i co z tego?”, jak tamte nieżyczliwe

gobliny, które spotkał w lesie, ale przecież nie był gulgoblinem. Dlatego powiedział tylko: -1 ja

też.

Odwrócił się plecami do kolonii gulgoblinów, przemaszerował przez dziedziniec i wszedł

do Kresoboru.

background image

Rozdział 8

BANDERZWIERZ

Strużek rozsupłał troczki futrzanej kamizeli. Wiatr zmienił kierunek i w powietrzu znowu

czuło się jesień. Pogoda była równie nieprzewidywalna jak wszystko inne w zdradzieckim

Kresoborze.

Z drzew dokoła skapywała woda; śnieg, który niedawno spadł, topniał na gałęziach

tworzących sklepienie boru. Zgrzany Strużek zatrzymał się, zamknął oczy i uniósł twarz do góry.

Lodowata woda ochlapała mu policzki. Była chłodna, odświeżająca.

Nagle coś dużego i ciężkiego uderzyło go w głowę - pac! - tak mocno, że przewrócił się

na ziemię. Znieruchomiał, nie śmiejąc nawet spojrzeć. Co go uderzyło? Mąciwodziciel?

Czy ten przerażający stwór w ogóle istnieje? Jeśli tak, nic nie pomoże zamykanie oczu.

Strużek skoczył na równe nogi, sięgnął po nóż i rozejrzał się dokoła.

- Gdzie jesteś?! - krzyknął. - Pokaż się!

Nikt się nie pojawił. Jedynym dźwiękiem było monotonne ”kap, kap, kap” kropel

spadających z gałęzi drzew. Potem rozległo się drugie ”pac”. Odwrócił się szybko. Ogromna

poducha śniegu, która pewnie zsunęła się z wysokiego konaru, zupełnie przygniotła do ziemi

szczotkokrzew.

Strużek podniósł rękę. We włosach miał śnieg. Na ramionach też. Parsknął śmiechem.

- Śnieg - szepnął. - To tylko śnieg.

Ruszył dalej. Woda kapała coraz gęściej. Szedł jak w ulewnym deszczu, aż wkrótce cały

przemókł. Teren stawał się bardziej błotnisty. Każdy krok kosztował teraz sporo wysiłku - a

Strużek był głodny.

- U rzeźników najadłem się po raz ostatni - wymamrotał. - Niebiosa wiedzą, jak dawno to

było.

Podniósł wzrok. Słońce świeciło mocno i nawet tu, w głębi Kresoboru, było czuć

narastające ciepło. Z bagnistej ziemi podnosiły się spiralne smużki mgły. Skóra turoga zaczęła

parować.

Głód stał się dotkliwy, szarpał i kąsał żołądek.

- Wiem, wiem - rzekł Strużek. - Jak tylko coś znajdę, od razu ci dam. Pytanie tylko, co by

to mogło być?

background image

Zbliżył się do drzewa, którego gałęzie uginały się pod ciężarem dużych fioletowych

owoców. Niektóre były tak dojrzałe, że pękły, a z miąższu kapał złoty sok. Strużek oblizał wargi.

Owoce wyglądały na bardzo słodkie, soczyste, przepyszne. Wyciągnął rękę i chwycił jeden.

Owoc, bardzo miękki, oderwał się od gałęzi z mlaśnięciem. Obrócił go w dłoni.

Wytarł o kamizelę. Powoli podniósł do ust i...

- Nie - powiedział. - Nie mam odwagi. Wyrzucił owoc. Żołądek zaburczał z pretensją.

- Będziesz musiał poczekać - warknął Strużek i ponuro pomaszerował dalej, mrucząc pod

nosem, że musi być zupełnym głupcem, skoro przyszło mu do głowy zjeść coś, czego nie zna.

Choć w Kresoborze można było znaleźć wiele słodkich i pożywnych owoców, jeszcze więcej

stanowiło śmiertelną truciznę.

Na przykład jedna mała kropelka soku różowego sercuszka mogła zabić na miejscu.

Lecz śmiercionośny jad nie stanowił jedynego niebezpieczeństwa. W Kresoborze rosły

owoce, które odbierały wzrok, eksplodowały w żołądku, wywoływały paraliż. Po zjedzeniu

jagody drapichy pojawiała się niebieska wysypka, która już nigdy nie znikała. A okrusznik

kurczył tych, którzy go zjedli - im bardziej byli łakomi, tym mniejsi się stawali. Ci, którzy mieli

nieszczęście zjeść go dużo, znikali zupełnie.

- To zbyt niebezpieczne - mruknął pod nosem Strużek. - Będę musiał wytrzymać, dopóki

nie znajdę znajomego drzewa.

A jednak choć szedł i szedł, nie widział tu roślin, które by znał.

- Tak to jest, jeśli się mieszka z leśnymi trollami - westchnął.

Ponieważ leśne trolle nigdy nie zapuszczały się poza swoje ścieżki, dostarczanie owoców

zlecały innym. Wolały handlować, niż zdobywać towary. Strużek bardzo tego żałował.

Wlókł się przed siebie, usiłując nie zwracać uwagi na protesty żołądka. Nogi mu ciążyły,

za to głowa była dziwnie lekka. Zewsząd kusiły aromaty, od których do ust napływała mu ślinka.

Owoce lśniły zachęcająco pomiędzy liśćmi.

Głód to dziwne zjawisko. Otępia umysł, lecz wyostrza zmysły. Dlatego gdy bardzo

daleko trzasnęła gałązka, usłyszał to tak wyraźnie, jakby złamał ją ktoś o krok od niego.

Zatrzymał się jak wryty i wytężył wzrok. Nie był sam! Zaczął ostrożnie stąpać, starając

się nie robić hałasu. Przesuwał się powoli, od drzewa do drzewa. Usłyszał jakiś jęk i przykucnął.

Potem, z mocno bijącym sercem, z wolna ruszył naprzód, nerwowo rozejrzał się dokoła - i stanął

przed ogromną, kudłatą bestią.

background image

Stworzenie delikatnie pocierało swój włochaty pysk potężną pazurzastą łapą. Ich oczy się

spotkały. Stworzenie odchyliło głowę do tyłu, obnażyło kły i ryknęło wniebogłosy.

Strużek wrzasnął i śmignął za drzewo. Dygocząc ze strachu, słuchał trzasku łamanych

gałęzi i oddalających się kroków bestii. Raptem hałas ustał i rozległo się proszące jodłowanie.

Zaraz potem z daleka dobiegła odpowiedź.

- Banderzwierz! - szepnął Strużek.

Często o nich słyszał, ale widział po raz pierwszy. Nie wyobrażał sobie, że mogą być tak

wielkie.

Banderzwierz, choć ogromny i silny, był stworzeniem łagodnym. Powiadano, że jego

wielkie smutne oczy widzą świat większy, niż jest w istocie.

Strużek znowu wyjrzał zza drzewa. Banderzwierz już zniknął. W głąb lasu wiodła ścieżka

zdeptanych ziół.

- Tej ścieżki na pewno nie będę się trzymać - mruknął. - Dlatego...

I zamarł. Banderzwierz wcale nie zniknął. Stał niespełna dziesięć kroków od niego.

Dzięki bladozielonej sierści niemal zupełnie zlewał się z lasem.

- Uuuuch! - jęknął cicho i dotknął policzka wielką łapą. - Uch, uuuch?

Był naprawdę ogromny, co najmniej dwa razy większy od Strużka. Tylne łapy miał

niczym pnie drzew, a przednie tak długie, że kostkami palców muskał ziemię. Cztery pazury u

każdej kończyny były długie jak ramię Strużka, podobnie jak dwa kły wystające z dolnej szczęki.

Tylko uszy - delikatne niby skrzydełka, nieustannie trzepoczące - nie wyglądały jak wyciosane z

kamienia.

Banderzwierz przyjrzał się Strużkowi smutnymi oczami.

- Uuu-huuu! - jęknął jeszcze raz.

Najwyraźniej coś go bolało. Pomimo swego ogromu, wyglądał dziwnie bezradnie.

Potrzebował pomocy. Strużek zrobił krok naprzód. Banderzwierz zrobił to samo.

Chłopiec się uśmiechnął.

- Co się stało?

Banderzwierz otworzył paszczę i niezgrabnie sięgnął do środka pazurem.

- Uuu-huu!

Strużek przełknął ślinę.

- Pokaż.

background image

Banderzwierz podszedł bliżej. Stawiał na ziemi tylne łapy przed przednimi. Z bliska było

widać, że jego futro porasta szarozielony mech. To przez niego banderzwierz wydawał się

zielony.

- Uch! - stęknął i zatrzymał się przed chłopcem. Otworzył paszczę. Strużek cofnął się,

uderzony falą ciepłego, cuchnącego powietrza. Skrzywił się i odwrócił twarz.

- Uch!!! - ponaglił go banderzwierz. Strużek podniósł wzrok.

- Nie mogę sięgnąć tak wysoko - wyjaśnił. - Nawet na palcach. Musisz się położyć -

dodał, wskazując ziemię.

Banderzwierz skinął ogromnym łbem i położył się u stóp chłopca. A gdy Strużek spojrzał

w ogromne, żałosne oczy, dostrzegł w ich głębi coś niespodziewanego: strach.

- Otwórz buzię - powiedział chłopiec łagodnie i otworzył usta, żeby zademonstrować, o

co mu chodzi. Banderzwierz usłuchał. Strużek spojrzał prosto w przepaścistą paszczę pełną

strasznych kłów i w głęboki tunel gardzieli. W głębi szczęki po lewej stronie zobaczył ząb tak

zepsuty, że z żółtego zrobił się czarny.

- O niebiosa! - zakrzyknął. - Nic dziwnego, że cierpisz.

- Uhuhuhuuu! - jęknął banderzwierz i parę razy szarpnął jego dłonią.

- Chcesz, żebym go wyrwał?

Banderzwierz skinął głową, a z kącików oczu stoczyły się mu wielkie łzy.

- Bądź dzielny - szepnął Strużek. - Postaram się nie zrobić ci krzywdy.

Ukląkł, podwinął rękawy i przyjrzał się uważniej paszczy banderzwierza. Ząb, choć w

sąsiedztwie dwóch wielkich kłów wydawał się mniejszy, i tak miał rozmiary sporego słoiczka z

musztardą. Był osadzony w dziąśle tak czerwonym i spuchniętym, jakby miało za chwilę

eksplodować. Strużek delikatnie go chwycił.

Banderzwierz natychmiast się wzdrygnął i gwałtownie odwrócił. Jeden ostry jak brzytwa

kieł rozciął ramię chłopca do krwi.

- Au! Nie rób tak! - krzyknął Strużek. - Jeśli mam ci pomóc, nie wolno ci się ruszać.

Rozumiesz?

- Uhu... - wymamrotał banderzwierz.

Strużek spróbował jeszcze raz. Tym razem banderzwierz ani drgnął, tylko wielkie oczy

przymrużył z bólu.

- Pociągnąć i przekręcić - powiedział pod nosem chłopiec, zaciskając palce na zepsutym

background image

zębie. Przygotował się. - Trzy. Dwa. Jeden. Już!

Pociągnął i przekręcił. Pociągnął tak mocno, że aż się przewrócił, po drodze obracając

rękę. Korzenie zęba wyłoniły się z dziąsła, trysnęła krew i ropa. Strużek runął na ziemię z zębem

w dłoni.

Banderzwierz skoczył z oczami pełnymi wściekłości. Obnażył zęby, zabębnił w pierś,

ryknął ogłuszająco, aż z drzew posypały się liście i szpilki. Ogarnięty strasznym gniewem,

niszczył wszystko wokół. Wyrwane z korzeniami krzaki śmigały w powietrzu, trzeszczały

łamane drzewa.

Ból doprowadził banderzwierza do szaleństwa. Strużek patrzył na to ze zgrozą. Wstał i

zamierzał się wymknąć, zanim bestia wyładuje swój gniew na nim...

Ale było za późno. Banderzwierz zauważył go kątem oka. Odwrócił się, odrzucił

wyrwane z korzeniami drzewko.

- Uch!!! - ryknął i rzucił się na niego, błyskając dziko oczami i zębami.

- Nie... - szepnął Strużek, przekonany, że zwierz rozerwie go na strzępy.

Zaraz potem stwór go dopadł. Poczuł miażdżący uścisk potężnych łap i zapach

porośniętego mchem futra.

I tak pozostali przez jakiś czas, objęci - chłopiec i banderzwierz, w ciepłym świetle

popołudnia.

- Uch, uch - odezwał się w końcu banderzwierz i rozluźnił chwyt. Wskazał swoją paszczę

i poskrobał się pytająco po głowie.

- Twój ząb? - odgadł Strużek. - Mam tutaj - i podał olbrzymowi.

Banderzwierz bardzo delikatnie, jak na tak ogromne stworzenie, wziął ząb, wytarł go o

futro i podniósł do światła. Było widać dziurę na wylot.

- Uch - powiedział i dotknął amuletów na szyi Strużka. Oddał mu ząb.

- Mam to powiesić na szyi? - upewnił się Strużek.

- Uch - potwierdził banderzwierz. - Uch, uch.

- Na szczęście?

-

Banderzwierz kiwnął głową. A gdy Strużek powiesił ząb razem z amuletami Speldy,

kiwnął jeszcze raz, zadowolony. Strużek uśmiechnął się do niego.

- Czujesz się lepiej?

background image

Banderzwierz poważnie pokiwał głową. Potem dotknął piersi i wyciągnął łapę do

chłopca.

- Czy możesz mi się jakoś odwdzięczyć? - odgadł Strużek. - No pewnie! Umieram z

głodu. Jeść, jeść - powiedział, wskazując brzuch.

Banderzwierz wyraźnie się zdziwił.

- Uch! - stęknął i zatoczył łapą dokoła.

- Ale nie wiem, co jest jadalne - wyjaśnił Strużek. - Dobre? Nie? - pytał, wskazując różne

owoce.

Banderzwierz zaprowadził go do wysokiego drzewa w kształcie dzwonka. Miało

bladozielone liście i jaskrawoczerwone owoce, tak dojrzałe, że kapał z nich sok. Strużek oblizał

się łakomie. Banderzwierz sięgnął, odciął pazurem owoc i podał go chłopcu.

- Uch - zahuczał i poklepał się po brzuchu. Owoc był jadalny, można się nim było

pożywić.

Owoc był dobry, przepyszny! Słodki, soczysty, z nutką leśnego imbiru. Zjadł go

łapczywie, spojrzał na banderzwierza i znowu poklepał się po brzuchu.

- Jeszcze - poprosił.

- Uch - uśmiechnął się banderzwierz.

Dziwna była z nich para - kudłata góra i chudy chłopiec, dlatego Strużek od czasu do

czasu zadawał sobie pytanie, dlaczego banderzwierz ciągle mu towarzyszy. Był przecież tak duży

i silny, że w Kresoborze poradziłby sobie bez Strużka.

Może jemu także dokuczała samotność. Może był mu wdzięczny za wyrwanie bolącego

zęba. A może po prostu go polubił. Strużek miał taką nadzieję. On na pewno polubił

banderzwierza - bardziej niż Czupryniana, niż Chrząstusię, a nawet Szurbura, kiedy jeszcze się

przyjaźnili. Życie wśród leśnych trolli wydawało mu się bardzo odległe.

Uświadomił sobie, że kuzyn Łupikor pewnie już powiadomił Speldę i Tuntuma, że

Strużek do niego nie dotarł. Co oni sobie teraz myślą? Wiedział, co powie Tuntum:”Zboczył ze

ścieżki. Zawsze wiedziałem, że to zrobi. Nie jest prawdziwym leśnym trollem. Matka go

rozpieściła”.

Westchnął. Biedna Spelda. Wyobrażał ją sobie, jak płacze i szlocha:”Mówiłam mu.

Mówiłam, żeby trzymał się ścieżki. Kochaliśmy go jak własnego syna”.

Ale on nie był ich synem. Nie pasował ani do leśnych trolli, ani do rzeźników, a już z

background image

pewnością nie do lepkiej kolonii gulgoblinów.

Może tu było jego miejsce: z samotnym starym banderzwierzem w bezkresnym

Kresoborze. Może jego przeznaczeniem jest błąkać się w gąszczu, żyć od posiłku do posiłku,

sypiać w miękkich, bezpiecznych zakątkach znanych tylko banderzwierzom. Zawsze w drodze,

nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, z dala od wszystkich ścieżek.

Czasami, gdy nad czubkami żelaznych jodeł wschodził księżyc, banderzwierz stawał i z

zamkniętymi oczami węszył w powietrzu, a jego małe uszka trzepotały. Potem wzdychał głęboko

i jodłował żałośnie.

Z wielkiej odległości nadchodziła odpowiedź - inny samotny banderzwierz wołał poprzez

gąszcz Rresoboru. Może pewnego dnia się spotkają, a może nie. Dlatego ich pieśń była tak

żałosna. Strużek to rozumiał.

- Banderzwierzu... - odezwał się pewnego dnia.

- Uch? - spytał jego towarzysz, kładąc mu na ramieniu wielką łapę, potężną, lecz

delikatną.

- Dlaczego nigdy się nie spotykasz z banderzwierzami, do których wołasz w nocy?

-

Banderzwierz wzruszył ramionami. Tak po prostu musiało być. Sięgnął po zielony owoc

w kształcie gwiazdy. Dotknął go, powąchał i warknął.

- Niedobry? - spytał Strużek.

Banderzwierz potrząsnął głową, rozciął owoc pazurem i rzucił na ziemię. Strużek

rozejrzał się.

- A te? - spytał, wskazując niewielkie żółte owoce dyndające nad jego głową.

Banderzwierz wspiął się na palce i zerwał grono. Węsząc, obrócił je w palcach, delikatnie

oddzielił jedną jagodę, zadrasnął pazurem jej skórkę i znowu powąchał. Wreszcie dotknął długim

czarnym językiem kropelki soku i mlasnął.

- Uhu - powiedział i podał Strużkowi grono.

- Cudownie - ucieszył się chłopiec.

Jakie to szczęście, że banderzwierz chciał mu towarzyszyć i pokazywać wszystkie jadalne

i niejadalne owoce. Wskazał na siebie i na niego.

- Przyjaciele - powiedział. Banderzwierz wskazał na siebie i niego.

- Uch.

background image

Strużek uśmiechnął się radośnie. Słońce, zawieszone wysoko nad jego głową, lecz nisko

na niebie, chowało się za horyzont, a światło w lesie zmieniło barwę z cytrynowej na miodową i

lało się przez liście niczym ciepły syrop. Chłopiec ziewnął.

- Jestem zmęczony.

- Uch?

Strużek złożył dłonie i przyłożył do nich głowę.

- Spać.

Banderzwierz przytaknął parę razy.

- Uch. Uch, uch.

I ruszyli. Strużek uśmiechnął się pod nosem. Pierwszej nocy przez chrapanie

banderzwierza nie mógł spać. Teraz byłoby mu trudno zasnąć bez tego kojącego rumoru.

Szedł ścieżką, którą jego towarzysz wydeptał w gęstym runie. Mijając kolczasty

niebieskozielony krzak, odruchowo zerwał parę perłowobiałych jagód zwisających gronami przy

każdym kolcu. Włożył jedną do ust.

- Daleko jeszcze? - spytał. Banderzwierz odwrócił się.

- Uch?

Nagle zmrużył oczy, zatrzepotał delikatnymi uszkami.

- Uuuuuch! - ryknął i rzucił się na chłopca. Co się mu stało? Znowu oszalał?

Strużek odwrócił się na pięcie i uskoczył z drogi szarżującej na niego ogromnej bestii.

Mogła go zmiażdżyć nawet niechcący. Banderzwierz runął na ziemię.

- Uuuuch! - zaryczał i rzucił się dziko na chłopca.

Cios trafił chłopca w ramię. Strużek zatoczył się, otworzył rękę, wypuścił perłowe

jagody, upadł na ziemię, aż jęknęła. Podniósł głowę. Banderzwierz górował nad nim jak wieża.

Strużek zaczął krzyczeć. W tej samej chwili jagoda, którą trzymał w ustach, wpadła mu do gardła

i tam utknęła.

Kaszlał i pluł, ale jagoda nie chciała nawet drgnąć. Twarz mu poczerwieniała, a potem

posiniała. Cały świat zawirował mu przed oczami.

- Nie ogę ychać - wyzipał i chwycił się za gardło.

- Uch! - krzyknął banderzwierz. Złapał go za kostki. Strużek zobaczył nagle wszystko do

góry nogami. Ciężka łapa banderzwierza łomotała go w plecy. A jagoda dalej nie dawała się

wytrząść!

background image

Wreszcie...

Pyk! - wystrzeliła z ust Strużka i parę razy podskoczyła na ziemi.

Strużek zachłysnął się powietrzem. Zipiąc i dysząc, spróbował się wyszarpnąć z łap

banderzwierza.

- Postaw mnie - wyrzęził.

Banderzwierz objął go wolną łapą i delikatnie złożył na stercie suchych liści.

Przykucnął nad nim.

- Uhu?

Strużek spojrzał w jego zatroskane oczy. Patrzyły pytająco. Uśmiechnął się więc i objął

banderzwierza za szyję.

- Uch! - ucieszył się jego towarzysz.

Cofnął się i spojrzał ostrzegawczo na chłopca. Potem wskazał jagodę, którą się omal nie

udusił.

- Uhu - zahuczał ze złością, chwycił się za brzuch i padł na grzbiet, udając konwulsje.

Strużek skinął poważnie głową. Ta jagoda była trująca.

- Niedobra - powiedział.

- Uch - zgodził się banderzwierz i podniósł się z ziemi. - Uhuhu! - wrzasnął i zaczął

skakać po jagodzie. Zmiażdżył ją, połamał rośliny na ziemi, aż w powietrzu uniosły się kłęby

pyłu. Strużek zaczął się śmiać tak, że po twarzy popłynęły mu łzy.

- Już dobrze - powiedział. - Daję słowo. Banderzwierz pogłaskał go delikatnie po głowie.

- U... u... prz... puchuchele - wymówił.

- Właśnie. - Strużek uśmiechnął się. - Przyjaciele. - Wskazał siebie. - Strużek.

Powiedz: Strużek.

- Chru... chek... - wykrztusił banderzwierz i rozpromienił się dumnie. - Chru-chek! -

powtarzał raz za razem, a potem porwał chłopca z ziemi i posadził go sobie na ramionach.

Razem ruszyli w mroczniejący bór.

-

Strużek szybko nauczył się zbierać owoce. Nie był tak wprawny jak banderzwierz,

którego natura obdarzyła wielkimi pazurami i wrażliwym nosem, ale szybko się uczył i

stopniowo Kresobór przestał go tak przerażać. Mimo to w ciemne noce miło było czuć obok

siebie wielkie, ciężko oddychające cielsko, którego pochrapywanie kołysało go do snu.

background image

Coraz rzadziej myślał o swojej rodzinie. Właściwie nie zapomniał o niej, tylko po prostu

nie czuł już potrzeby, żeby myśleć o czymkolwiek. Jadł, spał, jadł...

Od czasu do czasu coś wyrywało go z tego odrętwienia; raz był to odległy podniebny

statek, innym razem coś jakby zarys ptasiennicy pomiędzy gałęziami drzew kołysankowych.

Ale życie toczyło się dalej. Jedli, spali i jodłowali do księżyca. Aż w końcu wydarzyło się

coś nowego...

Był chłodny jesienny wieczór, a Strużek siedział znowu na ramionach banderzwierza.

Szukali miejsca na nocleg. Raptem zauważył kątem oka migniecie czegoś’

pomarańczowego.

Obejrzał się. Parę kroków za nimi stało małe pomarańczowe stworzonko podobne do

pompona.

Jakiś czas później Strużek obejrzał się po raz drugi. Teraz zobaczył już cztery małe

puchate stworki skaczące wesolutko jak młode turożęta.

- Słodkie - powiedział.

- Uch? - spytał banderzwierz.

- Za nami - wyjaśnił Strużek. Stuknął banderzwierza w ramię i wskazał kierunek.

Obrócili się razem. Za nimi skakało już sześć zaciekawionych puchatych zwierzaczków.

Na ich widok banderzwierz załopotał uszami i wydał cienki pisk.

- Co? - zachichotał Strużek. - Chyba się ich nie boisz? Banderzwierz pisnął jeszcze

głośniej i zadygotał od czubków uszu po palce u stóp. Chłopiec mógł się tylko mocno trzymać,

żeby nie spaść.

- Dziab-dziab! - ryknął banderzwierz.

Na oczach Strużka puchatych pomarańczowych stworków zrobiło się dwa, a potem cztery

razy więcej. Śmigały tu i tam w gęstniejącym zmroku, ale się nie zbliżały.

Banderzwierz denerwował się coraz bardziej. Nerwowo przestępował z łapy na łapę,

popiskując cicho.

W końcu nie wytrzymał.

- Uhu! - krzyknął.

Strużek mocno przytrzymał się jego sierści, a banderzwierz puścił się na oślep przed

siebie. Łubudu, łubudu, pędził z hałasem przez gąszcz. Chłopiec mógł tylko pilnować, żeby nie

spaść. Obejrzał się za siebie. Nie miał wątpliwości - pomarańczowe puchate kulki rzuciły się za

background image

nimi w pogoń.

Teraz i jemu mocno zabiło serce. Stworzonka osobno wyglądały słodko, ale w grupie

stawały się dziwnie groźne.

Banderzwierz pędził coraz szybciej. Tratował wszystko na drodze. Od czasu do czasu

Strużek musiał się uchylać przed lecącymi na niego gałęziami. Dziab-dziaby biegły po ścieżce,

którą wydeptał banderzwierz i wkrótce zaczęły ich doganiać.

Strużek obejrzał się z niepokojem. Cztery czy pięć stworków rzucało się przy każdym

kroku do łap banderzwierza. Raptem jedno się w niego wczepiło.

- Niebiosa! - krzyknął.

Puchata kuleczka rozdziawiła się i ukazała dwa rzędy kłów ostrych jak zęby pułapki na

niedźwiedzie. Zaraz potem kły wbiły się w nogę banderzwierza.

- Uhuuuu! - zawył biedak.

Strużek trzymał się ze wszystkich sił, gdy banderzwierz pochylił się, oderwał dziab-

dziaba od swojej nogi i odrzucił go daleko od siebie. Mały potworek potoczył się po ziemi, a na

jego miejsce pojawiły się cztery inne.

- Rozgnieć je! Rozdepcz! - krzyknął chłopiec.

Ale wszystko na próżno. Choć banderzwierz odrzucał od siebie dziesiątki dziab-dziabów,

zaraz zjawiało się ich dwa razy więcej. Wczepiały się w jego łapy, pięły w górę, ku szyi, ku

Strużkowi!

- Ratunku! - wrzasnął chłopiec.

Nagle banderzwierz wyprostował się i pokuśtykał do wysokiego drzewa. Objął Strużka w

pasie, zdjął go ze swoich ramion i posadził na drzewie, daleko poza zasięgiem spragnionych krwi

dziab-dziabów.

- Chru-chek - powiedział. - Puchuchele.

- Wchodź! - zawołał chłopiec, ale kiedy zajrzał w smutne oczy banderzwierza, zrozumiał,

że to niemożliwe.

Dziab-dziaby wgryzły się w nogi banderzwierza, który z głuchym jękiem upadł na

ziemię. Drapieżne stworki natychmiast obsiadły jego ciało.

Łzy napłynęły Strużkowi do oczu. Odwrócił się, nie mógł na to patrzeć. Zasłonił uszy

rękami, ale nie potrafił zagłuszyć krzyków walczącego banderzwierza.

Potem zapadła cisza. Zrozumiał, że to koniec.

background image

- Och, banderzwierzu! - załkał. - Dlaczego? Dlaczego? Chciał zeskoczyć z obnażonym

nożem i pozabijać wszystkie dziab-dziaby. Chciał pomścić śmierć przyjaciela. A jednak dobrze

wiedział, że jest bezsilny.

Otarł oczy i spojrzał. Dziab-dziaby zniknęły. Po banderzwierzu nie została nawet

najmniejsza kosteczka, ani jeden ząb czy pazur, choćby strzępek zielonego futra. Z daleka

dobiegło jodłowanie innego samotnego banderzwierza. Jego rozdzierający krzyk rozlegał się

echem wśród drzew.

Strużek mocno ścisnął ząb wiszący na jego szyi. Pociągnął nosem.

- On ci nie odpowie - szepnął. - Już nigdy.

background image

Rozdział 9

WYSYSACZ

Strużek spoglądał w mrok pod drzewem. Nie widział żadnego dziabdziaba.

Zaatakowały w milczeniu, bez jednego pisku. Słychać było tylko trzask kości i bulgot

krwi.

Teraz drapieżne potworki umknęły.

Przynajmniej na to liczył. Wytarł nos rękawem. Nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę.

Niebo z brązowego stało się czarne. Wzeszedł księżyc, wielki i jasny. Rozległy się głosy

pierwszych nocnych stworzeń. Strużek siedział na drzewie jak zahipnotyzowany, wpatrując się w

jeden punkt, a nocny koncert stawał się stopniowo coraz głośniejszy.

Niewidzialne stworzenia piszczały, łkały, szeleściły i skrzeczały.

Pod dyndającymi nogami Strużka unosiła się para. Cienkie spiralne smużki wysnuwały

się z leśnego poszycia i owijały wokół pni drzew. Jakby pod ziemią coś się gotowało, coś złego,

niebezpiecznego.

- Lepiej tu zostanę - szepnął do siebie i podkulił nogi. - Aż do rana.

Wstał i rozkładając ręce, ruszył po gałęzi do pnia. Zaczął się wspinać, coraz wyżej i

wyżej, szukając wygodnej gałęzi, która utrzyma jego ciężar i zapewni jaki taki nocleg.

W miarę jak liście stawały się gęstsze, oczy zaczęły go piec i łzawić. Zerwał jeden i

obejrzał. Liść był podłużny i lśnił bladym turkusem.

- Och, banderzwierzu - westchnął Strużek. - Wokół jest tyle drzew, czemu posadziłeś

mnie akurat na kołysankowym?

Nie było sensu wspinać się wyżej. Górne gałęzie drzew kołysankowych są na ogół

kruche. W dodatku im wyżej wchodził, tym zimniej się robiło. Mroźny wiatr wywołał gęsią

skórkę na jego odkrytych rękach i nogach. Strużek obszedł pień dokoła i znowu spojrzał w dół.

Wtem księżyc schował się za chmurę. Strużek znieruchomiał. Było ciemno, zimny wiatr

kąsał w palce. Powoli, bardzo powoli, po omacku, zaczął schodzić w dół. Choćby pod drzewem

nie było już ani jednego dziab-dziaba, jego życie wisiało na włosku. Wystarczył jeden fałszywy

ruch, a spadnie w dół na złamanie karku.

Pełzł coraz niżej, obiema rękami mocno obejmując gałęzie nad głową, lewą stopę

wbiwszy w dziuplę. Na czoło wystąpił mu zimny pot. Prawą nogą usiłował namacać jakiś punkt

background image

oparcia.

Sięgał coraz dalej. Ramiona bolały, lewa noga omal nie wyskoczyła mu ze stawu. Już

miał się poddać, kiedy raptem koniuszkiem palca dotknął tego, czego szukał: następnej gałęzi.

- Wreszcie - szepnął.

Wyjął nogę z dziupli i obiema nogami wylądował na gałęzi. Jego palce zanurzyły się w

czymś miękkim i kudłatym.

- Nie! - wrzasnął i cofnął się z przerażeniem.

Coś siedziało na gałęzi. Jakieś zwierzę. Może jednak dziab-dziaby potrafią się wspinać na

drzewa?

Wierzgając na oślep, usiłował się podciągnąć na bezpieczną górną gałąź, ale na próżno.

Był już zmęczony. Ręce miał zbyt słabe, żeby się wydźwignąć tak wysoko.

Zesztywniałe palce rozluźniły chwyt.

Nagle przez zbite sklepienie nad jego głową przebiło się światło księżyca. Migotliwe

srebrne promienie przebiły się pomiędzy liśćmi. Na pniu, Strużku i leśnym poszyciu daleko w

dole zatańczyły plamki światła.

Spojrzał w dół. Wzrok potwierdził to, co poczuł pod stopami. Na gałęzi siedziało coś -

dwa cosie. Przywarły do drzewa jak kudłate łapy jakiejś wielkiej, wspinającej się do niego bestii.

Ostrożnie opuścił nogi i dotknął kudłatego cosia palcami. Był zimny. Nieruchomy.

Powoli opuścił się na masywną gałąź i szybko przykucnął. Z bliska dwa cosie w ogóle nie

wydawały się kudłate. Robiły wrażenie dwóch kłębków pajęczyny owiniętej wokół gałęzi.

Strużek spojrzał pod nią.

Zadygotał.

Pod gałęzią wisiał na jedwabnej linie kokon. Oczywiście już wcześniej widywał takie

kokony. Sypiał w nich Czuprynian, a w gaju kołysankowym Strużek był świadkiem wyklucia

ptasiennicy. Ale jeszcze nigdy nie widział kokonu z bliska. Nie spodziewał się, że jest tak wielki

i piękny.

- Przedziwne - szepnął.

Kokon, utkany z najcieńszej nici, wyglądał jak kłąb cukrowej waty. Był pękaty,

gruszkowaty, kołysał się łagodnie na wietrze i połyskiwał w świetle księżyca.

Strużek chwycił jedwabistą linę i uważając, żeby nie spaść, powoli, centymetr po

centymetrze, ześliznął się na kokon. Usiadł na nim okrakiem.

background image

Jeszcze nigdy nie dotykał czegoś podobnego. Kokon był miękki, przedziwnie miękki, ale

na tyle wytrzymały, że uniósł jego ciężar. Gdy zanurzył palce w grubym, jedwabistym oprzędzie,

rozszedł się mocny, słodki zapach.

Nagły podmuch wiatru obrócił kokonem. Cienkie gałązki zaszemrały, trzasnęły.

Strużek pisnął ze strachu i mocno przytrzymał się liny. Zerknął lękliwie na poznaczone

plamami światła leśne poszycie. Coś wierciło się i drapało w suchych liściach. Nie mógł zejść na

dół, nie mógł wrócić na górę.

- Zresztą nie potrzebuję - powiedział do siebie. - Mogę przenocować w kokonie.

Ledwie wypowiedział te słowa, przeszył go dreszcz. Przypomniał sobie słowa

ptasiennicy: Czuprynian sypia w naszych kokonach i śni nasze sny.

- Może ja też je poznam - szepnął z nadzieją.

Skoro już podjął decyzję, przesunął się tak, żeby znaleźć się naprzeciwko wejścia do

kokonu. Przycisnął nos do sprężystej ściany. Słodka woń stała się jeszcze mocniejsza, a gdy

zsunął się w dół, jedwabisty kokon musnął pieszczotliwie jego policzek. Wreszcie oparł stopy na

krawędzi otworu, grubej i tworzącej jakby parapet.

- Teraz! - szepnął.

Puścił linę i wpadł do środka. Przez chwilę kokon kołysał się gwałtownie. Strużek

zamknął oczy, modląc się, żeby gałąź nie pękła. Kołysanie ustało. Strużek znowu otworzył oczy.

W kokonie było ciepło - ciepło, ciemno i bezpiecznie. Serce przestało mu łomotać.

Głęboko odetchnął słodkim zapachem. Ogarnęła go błogość. Miał uczucie, że nikt mu już

nie zrobi krzywdy.

Zwinął się w kłębek, podłożył rękę pod głowę i wtulił się w jedwabistą miękkość kokonu.

Miał wrażenie, że zanurzył się w wonnym olejku. Było mu wygodnie, bezpiecznie i dobrze... i

chciało mu się spać. Zmęczone kończyny stały się ciężkie. Powieki powoli opadły.

- Och, banderzwierzu - szepnął sennie. - Wokół jest tyle drzew... dzięki niebiosom, że

posadziłeś mnie akurat na drzewie kołysankowym.

Wiatr delikatnie kołysał kokonem, a Strużek zapadł w głęboki sen.

W połowie nocy wiatr rozproszył chmury i ucichł. Księżyc znowu znalazł się nisko nad

horyzontem. Daleko, daleko nad Kresoborem przez osrebrzone niebo przepłynął podniebny

statek pod pełnymi żaglami.

W świetle księżyca czubki drzew migotały niczym lustro wody. Raptem przesunął się po

background image

niej cień - cień skrzydlatego stworzenia, które spłynęło ku lasowi.

Kiedy czarne błoniaste skrzydła - fałdziste i zakończone strasznymi pazurami - łopotały,

nawet powietrze zdawało się dygotać ze strachu. Wysysacz miał małą, pokrytą łuską głowę z

długim wąskim ryjkiem. Głośno siorbał, sapał, a przy każdym uderzeniu skrzydeł rozsiewał

wokół cuchnące opary.

Las tonął prawie w zupełnym mroku, lecz to nie zniechęciło wysysacza. Jego żółtawe

oczy rzucały dwa silne snopy światła rozpraszającego ciemności. Latał w kółko, zataczał kręgi

nad lasem. Nie zrezygnował, dopóki nie znalazł tego, czego szukał.

Raptem promienie światła z jego oczu wbiły się w coś zwisającego z gałęzi wysokiego

turkusowego drzewa kołysankowego - coś dużego, okrągłego i lśniącego. Zaskrzeczał

przeraźliwie, złożył skrzydła i runął w dół przez zbity gąszcz liści. Wylądował ciężko,

wyciągnąwszy przed siebie krótkie, mocne nogi. Przekrzywił głowę i wytężył słuch.

Do jego uszu dotarł odgłos cichego oddechu. Stwór powęszył w powietrzu i zadygotał ze

szczęścia. Zrobił krok. Potem drugi. I trzeci.

Szedł powoli, niezdarnie, gdyż fruwanie przychodziło mu łatwiej. Przytrzymywał się

gałęzi jedną szponiastą łapą, zanim uniósł drugą. I tak, krok po kroku, zawisł głową w dół na

potężnej gałęzi. Jego oczy znalazły się naprzeciwko otworu w kokonie. Wsunął do środka długi

ryjek o twardym końcu. Znowu zadygotał, tym razem silniej, a z głębi jego trzewi dobiegło

bulgotanie. To jego żołądek skręcił się konwulsyjnie. Z ryjka stworzenia bluznął strumień żółci.

Potem stwór się wycofał.

Zielonożółty płyn zasyczał, buchnęły kłęby pary. Strużek skrzywił się, ale spał dalej.

Śniło mu się, że leży na łące koło szemrzącego kryształowego strumyka. Wokół kołyszą

się szkarłatne maki, pachnące tak słodko, że aż brakuje mu tchu.

Wysysacz, nadal mocno wbijając szpony w gałąź, zajął się teraz kokonem. Szponem

rozdarł grubą warstwę włókien wokół otworu. Ostrożnie zasłonił go nimi jak kurtyną.

Rzęsy Strużka drgnęły. Teraz śniła mu się grota pełna brylantów i szmaragdów

błyskających jak milion oczu.

Stworzenie załopotało i przytrzymało się gałęzi pazurami u skrzydeł. Zawieszone w

powietrzu, przesunęło się dokładnie nad kokon, rozłożyło nogi i zaczęło hałaśliwie wciągać

powietrze. Nadęło brzuch. Łuski na jego podbrzuszu stanęły sztorcem. Pod każdą znajdowała się

różowa wypustka, która powoli otwierała się z każdym nowym haustem powietrza.

background image

Raptem stęknął, a jego ciałem zatrząsł gwałtowny spazm. Z różowych wypustek bluznęła

na kokon lepka czarna substancja.

- Mmmfrfhnn - wymamrotał Strużek przez sen. - Mm-mszszsz...

Kleisty, podobny do smoły płyn, oblał kokon ze wszystkich stron. Wkrótce pokrył go w

całości. Po zastygnięciu zmienił kokon w więzienie bez wyjścia.

Z przeraźliwym skrzekiem wysysacz chwycił w szpony kapsułę i uniósł się z nią w

powietrze. Jego ogromne skrzydła łopotały na tle fioletowego nieba, a kapsuła kołysała się na

wszystkie strony.

Strużek unosi! się na tratwie pośrodku szafirowegcKmorza. Słońce, cieple i żółte, prażyło

jego twarz, tratwa kołysała się na falach. Raptem słońce skryło się za czarną chmurą, morze się

wzburzyło. Otworzył oczy. Rozejrzał się w panice. Wszędzie panowała ciemność.

Nieprzenikniona ciemność. Leżał bez ruchu, nie pojmując, co się dzieje. Oczy nie chciały

się przyzwyczaić do kołyszących się ciemności. Znikąd nie dochodził ani jeden promyk światła,

nawet blada poświata. Strużek wzdrygnął się, nagle zrobiło mu się zimno.

- Co się dzieje?! - krzyknął. - Gdzie się podziało wejście?

Z wysiłkiem podniósł się i przykucnął. Drżącymi palcami obmacał otaczające go ściany.

Kokon stał się twardy, a kiedy się w niego pukało, rozlegało się echo.

- Wypuść mnie! - krzyknął Strużek. - Chcę wyjść!

Wysysacz zaskrzeczał i zatoczył się, gdyż nagłe poruszenie w kapsule zachwiało jego

równowagę. Uderzył skrzydłami i mocniej wbił pazury w czarną skorupę. Jego ofiary zawsze

starały się uciec, ale szarpanina i krzyki wkrótce ustaną.

Jak zawsze.

Strużek głośno dyszał. Oczy zalewał mu piekący pot. Gryzący odór żółci przywarł do

niego jak druga skóra, zaczął się dusić. Ciemność zawirowała mu przed oczami. Otworzył usta i

zwymiotował. Wymiociny były kwaśne, pełne pestek. Przed oczami stanął mu banderzwierz,

podający mu coś pysznego - ten sam banderzwierz, którego pożarły straszne dziab-dziaby.

Znowu otworzył usta i zgiął się wpół. Wymiociny uderzyły o zaokrągloną ścianę więzienia i

spłynęły mu do stóp.

Wysysacz znowu poprawił chwyt na trzęsącej się pod nim kapsule. Na horyzoncie

pojawiła się już pierwsza zapowiedź świtu. Wkrótce będziemy w domu, moje maleństwo,

pomyślał. Wtedy zawiśniesz obok innych w moim podniebnym magazynie.

background image

Strużek dusił się, krztusił, z oczu lały się mu strumienie łez, z braku powietrza serce

łomotało mu jak młotem. Wyjął zza pasa imienny nóż i chwycił go mocno. Zaczął na oślep siec

ścianę.

Ostrze ześlizgiwało się ze skorupy. Strużek wytarł spoconą dłoń o spodnie.

Nóż już wcześniej dobrze się mu przysłużył - w starciu z robalotem i kolczywąsem - ale

czy stalowe ostrze przebije twardą skorupę? Mocno uderzył ostrym czubkiem w ścianę.

Musi przebić!

1znowu. I jeszcze raz. Po prostu musi!

Wysysacz frunął ku swojemu podniebnemu magazynowi, nie zważając na łomoty i

szarpaninę w kapsule. Już widział inne skorupy rysujące się na tle coraz jaśniejszego nieba.

Wisiały na wyschniętych jak szkielety drzewach. O tak, walcz, mój obiadku. Im bardziej

walczysz, tym słodsza będzie zupa, myślał wysysacz i chichotał skrzekliwie. Wkrótce się

uspokoisz, jak inne.

A kiedy to się stanie, cuchnąca żółć, którą wstrzyknął do kokonu, zacznie działać.

Rozłoży ciało, zmieni mięśnie i kości w śluzowatą papkę. Po tygodniu, a przy dobrej

pogodzie po pięciu dniach wysysacz wydrąży dziurę ryjkiem zakończonym kościanymi ząbkami,

włoży go do środka i pożywi się cuchnącą potrawką.

- A masz, a masz! - mamrotał Strużek przez zaciśnięte zęby, dziabiąc ścianę nożem.

Właśnie kiedy miał się poddać, skorupa wreszcie pękła z głośnym trzaskiem. Kawałek

wielkości talerza odłamał się od ściany i spadł w ciemność.

- Hurra! - krzyknął chłopiec.

Przez otwór napłynął wietrzyk, świeży i pachnący! Zdyszany Strużek przyłożył usta do

dziury i zaczął łapczywie chwytać wielkie hausty powietrza. Wdech, wydech. Przestało mu się

kręcić w głowie. Powietrze miało wspaniały smak. Smak życia.

Wyjrzał przez otwór. Daleko przed nim na tle różowego nieba rysował się rząd

uschniętych sosen. Na szczycie każdej z nich wisiało grono jajowatych przedmiotów,

zapieczętowane kokony ptasiennic.

- Trzeba powiększyć dziurę - powiedział do siebie Strużek i uniósł nóż wysoko nad

głowę. - I to szybko.

Zadał mocny cios. Nóż uderzył o ścianę z dziwnym, nieznanym łupnięciem.

- Co się... - zaczął Strużek i jęknął.

background image

Cios, który roztrzaskał twardą jak kamień skorupę, zniszczył także ostrze noża.

Została z niego sama rękojeść.

- Mój nóż! - wykrztusił przez łzy. - Złamałem mój imienny nóż!

Odrzucił bezużyteczną rękojeść noża, oparł się plecami o ścianę kapsuły i mocno kopnął.

- Złam się, na niebiosa! - ryknął. - Złam się!

Wysysacz zatrzepotał gwałtownie skrzydłami. No i co się tam dzieje, hm? Cóż za uparty

obiadek mi się trafił. Poczekaj, obrócę cię. Tak lepiej, co? Nie chcielibyśmy spaść, nieprawda?

Strużek kopnął jeszcze mocniej. Rozległ się trzask, w powietrzu śmignęły kawałki

skorupy. Na ścianie pojawiły się dwie szerokie szczeliny, przez które do środka kapsuły wlało się

poranne słońce.

- Aaaj! - wrzasnął chłopiec. - Spadam!

Wysysacz zaskrzeczał z wściekłości. Poczuł, że spada. Gwałtownie załopotał

zmęczonymi skrzydłami i zdołał powstrzymać upadek, ale coś było nie tak. Teraz wiedział to już

na pewno. W co ty się ze mną bawisz, niegrzeczny obiadku? Do tego czasu powinieneś już

umrzeć. Ale bądź spokojny, na pewno cię nie wypuszczę.

Strużek kopnął znowu; nad jego głową i za plecami pojawiła się szczelina. Skorupa

pękała dalej. Spojrzał w dół; pomiędzy nogami ujrzał zygzakowatą świetlistą linię.

Wymiociny i żółć wyciekły na zewnątrz.

Cokolwiek się stanie, wysysacz będzie musiał się obejść smakiem. Kapsuła była

zniszczona. Jego łup nigdy się w niej nie zmaceruje.

Strużek spojrzał z przerażeniem na rozszerzającą się zieloną krechę. Przestał kopać.

Upadek z tej wysokości byłby zbyt niebezpieczny. Potrzebował pomocy.

- Ptasiennico! - krzyknął. - Gdzie jesteś?

Wysysacz świsnął. Niegrzeczny obiadek! Niegrzeczny! Bardzo go zmęczył. A kapsuły na

drzewach, choć w zasięgu wzroku, były jeszcze bardzo daleko.

Smuga pod stopami Strużka zmieniła kolor z zielonego na brązowy. Wytężył wzrok.

Las stał się rzadszy, a miejscami trafiały się uschnięte drzewa. Leżały na lśniącej ziemi,

długie, zbielałe niczym szkielety. Niektóre jeszcze stały, wyciągając w górę zeschnięte gałęzie

jak rozcapierzone kościste palce.

Raptem rozległ się ogłuszający trzask. Kapsuła uderzyła o czubek suchego drzewa.

Strużek upadł, uderzył głową o skorupę. Pęknięcie poszerzyło się i kapsuła zaczęła

background image

spadać.

Lecieli w dół! Poczuł, że jego żołądek robi fikołka. Serce podeszło mu do gardła.

Zamknął oczy, wziął głęboki wdech i przygotował się na upadek.

Glup!

Wylądował na czymś bardzo miękkim, co od razu zaczęło przeciekać przez pęknięcie

kapsuły jak płynna czekolada. Zanurzył w niej palec i ostrożnie podniósł do nosa. Błoto. Gęste

torfowe błoto.

Strużek wsunął palce w największą szczelinę i pociągnął. Błoto sięgało mu prawie do

kostek. Z początku skorupa ani drgnęła. Nasycone smołą włókna kokonu trzymały mocno.

Stał już w błocie po kolana.

- No nie! - mruknął.

Zaparł się łokciami i zdołał nieco odgiąć kawał skorupy. Na skroniach nabrzmiały mu

żyły, mięśnie się napięły. Nagle z góry runęło na niego światło. Skorupa wreszcie pękła na

dwoje.

- O nie! - krzyknął, gdyż większy kawałek natychmiast zakołysał się i zatonął. - Co teraz?

Cała nadzieja była w mniejszym kawałku, który nadal unosił się na powierzchni błota.

Jeśli zdoła się wspiąć na łupinę, może uda mu się ją wykorzystać jako prowizoryczną

łódź.

W górze rozległ się wrzask pełen furii. Strużek podniósł głowę. Tuż nad nim krążyło

ohydne, odrażające stworzenie, które gapiło się na niego świecącymi żółtymi ślepiami.

Lśniące od potu szerokie czarne skrzydła łopotały hałaśliwie.

Raptem stworzenie zapikowało w dół; sekundę później ostre szpony musnęły głowę

Strużka i wyrwały mu garść włosów.

Wysysacz zrobił okrążenie i znowu zapikował. Z długiego ryja spływały mu nitki zielonej

śliny. Tym razem Strużek uskoczył. Stworzenie zaskrzeczało i opryskało go cuchnącą żółcią.

Strużek zakrztusił się z obrzydzenia. Łopot skrzydeł ucichł stopniowo. Ohydny stwór

odleciał. Chłopiec podniósł głowę: zobaczył go na czubku dalekiego uschniętego drzewa.

Poniżej wisiało grono kapsuł, każda pełna gnijącej materii. Westchnął z ulgą. Stwór

zrezygnował. Strużek nie znajdzie się dziś w towarzystwie innych skazańców.

Zaraz potem ulga ustąpiła miejsca panice.

- Tonę! - krzyknął.

background image

Kurczowo chwycił się kawałka skorupy, by nie pogrążyć się pod powierzchnię

trzęsawiska, lecz za każdym razem, gdy chciał ją do siebie przyciągnąć, skorupa przechylała się i

nabierała coraz więcej błota. Za trzecim razem zatonęła.

Błoto sięgało mu już do pasa i ciągle się podnosiło. Zaczął machać rękami i wierzgać

nogami, ale gęsta maź wciągała go coraz głębiej.

- O mąciwodziciel! - zaklął. - I co ja teraz zrobię?

- Przede wszystkim nie panikuj, to najważniejsze - rozległ się jakiś głos.

Strużek pisnął ze strachu. Ktoś tu był, ktoś się mu przyglądał.

- Pomocy! - krzyknął. - Pomóż mi!

Spróbował się odwrócić, przez co zanurzył się jeszcze głębiej. Błoto sięgało mu już do

obojczyków. Na pniu suchego drzewa siedział niski, chudy goblin o płaskiej głowie i żółtej

skórze. Żuł trawkę.

- Mam ci pomóc? Chcesz tego? - spytał śpiewnym, nosowym głosem.

- Tak! Tak! Chcę! Chcę, żebyś mi pomógł! - krzyknął Strużek i zakrztusił się błotem.

Goblin uśmiechnął się złośliwie i odrzucił trawkę.

- Panicz Strużek chce, żebym mu pomógł, więc pomogę - powiedział. - Pod warunkiem,

że panicz Strużek jest tego zupełnie pewien.

Odłamał z drzewa suchą gałąź i wyciągnął ją w stronę Strużka. Chłopiec wypluł błoto z

ust, mocno chwycił zbielałe drewno i ze wszystkich sił zacisnął na nim palce.

Goblin zaczął ciągnąć. Wlókł go przez gęste, wciągające grzęzawisko, coraz bliżej

brzegu. Strużek pluł, krztusił się błotem. Oby tylko gałąź się nie złamała! Nagle poczuł pod

kolanami stały grunt. Zaraz potem dotknął go łokciami. Goblin puścił gałąź i Strużek wyczołgał

się z bagna.

Upadł, wreszcie bezpieczny. Znieruchomiał, wyczerpany oparł na ziemi policzek.

Goblin uratował mu życie. Ale kiedy chłopiec wreszcie podniósł głowę, żeby mu

podziękować, przekonał się, że znowu jest sam.

Płaskogłowy znikł bez śladu.

- Hej! - zawołał słabo. - Gdzie się podziałeś?

Nikt mu nie odpowiedział. Strużek podniósł się i rozejrzał. Goblin zniknął. Pozostawił po

sobie tylko przeżutą trawkę. Chłopiec przykucnął koło niej.

- Dlaczego uciekłeś? - szepnął.

background image

Usiadł na ziemi i spuścił głowę. Raptem przyszło mu na myśl inne pytanie: skąd

płaskogłowy goblin znał jego imię?

background image

Rozdział 10

JĘDZUNY

Było cicho. Prażyło słońce. Po wymiotach Strużek miał tak zdarte gardło, jakby ktoś je

wyczyścił papierem ściernym. Musiał się czegoś napić.

Wstał i spojrzał na swój cień rozciągający się na zdradzieckie trzęsawisko. Na jego końcu

migotała kusząco kałuża. Gdyby zdołał się do niej dostać, nie grzęznąc w bagnie!

Splunął i odwrócił się.

- I tak pewnie woda jest stęchła - mruknął.

Ruszył przed siebie przez błoto. Kiedyś tu także było trzęsawisko. Nic tu nie rosło poza z

rzadka rozsianymi algami. A jednak i tutaj można było spotkać żywe istoty. Przy każdym jego

kroku z ziemi podnosiły się chmury kąśliwych boromuszek. Obsiadały mu twarz, ręce, nogi i

kąsały bez litości.

- Sio! Precz! - krzyczał, opędzając się od żarłocznych insektów. - Ani chwili... au! au!...

spokoju!

Puścił się pędem przed siebie. Boromuszki ciągnęły za nim jak tiulowy welon.

Szybciej! Szybciej! Mijał nagie szkielety uschniętych drzew. Przemknął po uginającej się

powierzchni torfowiska.

Potykał się, ślizgał, lecz nie zatrzymał się ani na chwilę. Chciał jak najszybciej uciec z

rejonów zamieszkanych przez strasznego wysysacza i wrócić do Kresoboru.

Poczuł jego zapach na długo, zanim go zobaczył. Żyzna ziemia, bujna roślinność,

soczyste owoce - znajome aromaty, od których do ust napłynęła mu ślinka, a serce zabiło

mocniej. Boromuszki były dużo mniej zachwycone. Gdy mocny zapach stał się intensywniejszy,

porzuciły swoją ofiarę i wróciły na cuchnące trzęsawisko.

Kresobór otulił go jak zielona kołdra. Nigdzie nie było widać żadnych ścieżek; musiał

wydeptać własną. Szedł przez bujne paprociernie i perlice, wspinał się na pagórki i schodził w

kotlinki. Na dok płaczlika zatrzymał się.

Płaczlik o długich i powiewnych gałęziach z perłowymi liśćmi rósł wyłącznie nad

brzegiem wody, tego nauczył go banderzwierz. Strużek rozsunął zasłony giętkich gałęzi i oto

ujrzał przed sobą szemrzący wesoło, krystalicznie czysty strumyk.

- Dzięki niebiosom! - wychrypiał i padł na kolana. Zanurzył złożone ręce w lodowatym

background image

nurcie. Upił łyk i z błogim uśmiechem zaczekał, aż chłodna strużka spłynie w głąb gardła. Woda

smakowała słodko i jakby trochę ziemiście. Wypił jeszcze łyk, i następny.

Pił, aż żołądek mu się wypełnił, a pragnienie ustało. Po czym, z westchnieniem ulgi,

usiadł z pluskiem w środku strumienia.

Położył się w wodzie. Nurt opływał jego ciało, koił ból po ukąszeniach boromuszek,

wypłukiwał brud z ubrania i włosów. Strużek leżał tak długo, aż po wymiocinach, błocie i

śmierdzącej żółci nie pozostało nawet wspomnienie.

- Znowu jestem czysty - mruknął i ukląkł.

W lustrze wody odbiło się coś pomarańczowego. Strużek zamarł w bezruchu. Dziab-

dziaby były pomarańczowe! Nie podnosząc głowy, spojrzał poprzez mokre pasma włosów.

Za kamieniem na drugim brzegu strumienia zobaczył nie dziab-dziaba, ale dziewczynkę.

Dziewczynkę o bladej, niemal przezroczystej skórze i pomarańczowej czuprynie. Wreszcie jakieś

towarzystwo.

- Hej! - zawołał. - Słuchaj...

Uciekła. Strużek poderwał się na równe nogi.

- Ej! - krzyknął i pobiegł z chlupotem przez strumień. Dlaczego uciekła? Wdrapał się na

brzeg rzeki i kamień. Zauważył ją nieco dalej. Schowała się za drzewem. - Nie zrobię ci

krzywdy! - wydyszał. - Jestem miły. Słowo!

Ale zanim dobiegł do drzewa, dziewczynki już nie było. Mignęła pomiędzy źdźbłami

kołyszących się trawołów. Popędził za nią. Chciał, żeby się zatrzymała, odwróciła, porozmawiała

z nim! Biegł i biegł. Omijał drzewa, przecinał polanki - zawsze o krok, nigdy całkiem blisko.

Dziewczynka obiegła gruby pień porośnięty pnączem i obejrzała się po raz trzeci.

Strużek poczuł, że włosy jeżą się mu na karku; futro turoga stanęło dęba. A jeśli

dziewczynka nie chciała sprawdzić, czy już go zgubiła, lecz upewniała się, że nadal za nią

biegnie?

Szedł dalej, lecz już ostrożniej. Ominął drzewo. Dziewczynki nigdzie nie było widać.

Spojrzał w górę, w koronę drzewa. Serce mu łomotało. W gęstym listowiu mogło się kryć

nie wiadomo co, gotowe do skoku.

Dotknął amuletów. Zrobił jeszcze jeden krok. Gdzie ta dziewczynka? A może to kolejna

straszna pułapka?

- Uuuuaaaa! - wrzasnął.

background image

Stąpnął w próżnię. Poczuł, że spada. Koziołkował długim, krętym tunelem. Łup, łup,

bam, badabam, trzask, płask i pac! Spadł na grubą wiązkę miękkiego siana.

Podniósł wzrok. Wszystko wirowało mu przed oczami. Żółte światła, skręcone korzenie -

i patrzące na niego cztery twarze.

- Gdzieś ty się podziewała? - mówiły dwie z nich. - Wiesz, że nie lubię, kiedy wychodzisz

na górę. To niebezpieczne. Pewnego dnia porwie cię mąciwodziciel, moja panno, zobaczysz!

- Potrafię o siebie zadbać - odparły dwie pozostałe. Strużek potrząsnął głową. Z czterech

twarzy zrobiły się dwie.

Ta większa zbliżyła się i błysnęła przekrwionymi oczami.

- A to co? - spytała groźnie. - Mag, co znowu przywloklaś do domu?

Blada dziewczynka pogłaskała Strużka po włosach.

- To zwierzątko samo za mną przybiegło, mamciu - powiedziała. - Mogę je zatrzymać?

Mamcia założyła ręce na piersi, nadęła się, jeszcze bardziej powiększając swoje ogromne

cielsko. Patrzyła na Strużka podejrzliwie.

- Mam nadzieję, że nie gada - wycedziła. - Już ci mówiłam, nie pozwalam trzymać w

domu gadaczy.

Strużek przełknął nerwowo ślinę. Mag pokręciła głową.

- Nie sądzę, mamciu. Może od czasu do czasu coś tam piśnie, ale nie mówi.

Mamcia stęknęła.

- To dobrze. Gadacze to same kłopoty.

Była ogromna, miała muskularne ramiona i gruby kark. Co więcej, w przeciwieństwie do

dziewczynki, tak bladej, że prawie niewidocznej w podziemnym mroku, mamcia była aż zbyt

dobrze widoczna. Z wyjątkiem twarzy niemal każdy centymetr odsłoniętego ciała miała pokryty

jarzącymi się w ciemnościach tatuażami.

Przedstawiały drzewa, broń, symbole, zwierzęta, twarze, smoki, czaszki, co tylko dusza

zapragnie. Tatuaż miała nawet na łysej głowie. To, co Strużek wziął za loki, tak naprawdę było

wytatuowanymi splątanymi wężami.

Mamcia podrapała się w zamyśleniu po szerokim nosie, mimowolnie napinając bicepsy.

Rękaw jej wzorzystej sukni podwinął się z szelestem i Strużek ujrzał wizerunek dziewczynki o

pomarańczowych włosach. Poniżej napis w kolorze indygo głosił:

MAMCIA KOCHA MAG.

background image

- No więc? - niecierpliwiła się dziewczynka. Jej matka parsknęła.

- Czasami strasznie z ciebie nieznośna jędzunka. Ale... zgoda - powiedziała i dodała

szybko, przerywając radosne piski Mag: - Pod warunkiem, że zajmiesz się nim. Rozumiesz?

Ty go będziesz karmić, wyprowadzać, a jak nabrudzi w jaskini, ty będziesz po nim

sprzątać.

Czy to jasne?

- Jak kryształ, mamciu.

- A jeśli usłyszę choćby jedno słowo, skręcę mu tę chudą szyjkę. W porządku?

Mag skinęła głową. Chwyciła Strużka za włosy.

- Chodź.

- Au! - krzyknął i uderzył ją po ręce.

- Mamciu! - zawyła natychmiast Mag. - Zwierzątko mnie uderzyło!

Strużek poczuł nagle, że coś go podrywa z podłogi i obraca. Skamieniały spojrzał prosto

w drapieżne, przekrwione oczy mamci.

- Jeśli kiedykolwiek popchniesz, uderzysz, zadrapiesz lub ugryziesz mój śliczny

księżycowy promyczek...

- Albo jeśli wyrządzi mi inną fizyczną krzywdę - wtrąciła Mag.

- Lub jeśli wyrządzisz jej inną fizyczną krzywdę, wtedy...

- Albo zrani moje uczucia.

- Albo zranisz jej uczucia, wtedy...

- Albo spróbuje uciec.

- Albo spróbujesz uciec - powtórzyła mamcia - to już nie żyjesz! - Potrząsnęła nim, aż jej

papierowa sukienka zaszeleściła. - Posłuszny i milczący, to zasada numer jeden.

Zrozumiano?

Strużek nie wiedział, czy ma kiwnąć głową. Skoro nie było mu wolno mówić, to czy

mógł rozumieć, co się mówi? Zresztą mamcia ściskała go tak mocno, że i tak nie mógł się ruszyć.

Mamcia pociągnęła nosem i rzuciła go na podłogę.

Zerknął lękliwie w górę. Mag stała koło matki z wdzięcznie splecionymi rękami i bardzo

zadowoloną minką. Pochyliła się i znowu szarpnęła go za włosy. Skrzywił się z bólu i posłusznie

wstał.

- No, już lepiej - warknęła mamcia. - Jak go nazwiesz? Mag wzruszyła ramionami i

background image

spojrzała na swoje nowe zwierzątko.

- Jak się nazywasz?

- Strużek - odpowiedział odruchowo i natychmiast tego pożałował.

- Co?!! - ryknęła mamcia. - Czyżbym usłyszała słowo? - Mocno szturchnęła chłopca. -

Gadasz?

- Strug! Strug! - zawołał rozpaczliwie. - Strug! Strug!

- Mag objęła go i uśmiechnęła się do matki.

- Wiesz, mamciu, chyba nazwę go Strużek. Mamcia przyjrzała mu się zmrużonymi

oczami.

- Jedno słowo, pamiętaj - warknęła - a urwę ci głowę.

- Strużek będzie już grzeczny - zapewniła ją Mag. - Chodź, skarbie - rzuciła. - Pobawisz

się z panią.

Mamcia stała podparta pod boki i patrzyła za nimi. Strużek szedł ze spuszczoną głową.

- Będę mieć na ciebie oko - usłyszał za sobą. - Zobaczysz. Już ty mnie popamiętasz...

Pogróżki stawały się coraz cichsze. Szli schodami, długimi, wąskimi korytarzami, które

wiodły coraz niżej i niżej. Na myśl o tonach ziemi i kamieni nad głową Strużek czuł się nieswojo.

A jeśli to wszystko na niego spadnie? Jak mógłby się bronić?

Raptem ciasny korytarz się skończył. Strużek rozejrzał się ze zdumieniem. Oboje stali w

ogromnej podziemnej jaskini.

Mag puściła jego włosy.

- Jesteśmy jaskiniowymi jędzunami, Strużku. Spodoba ci się u nas. Tu nigdy nie jest za

gorąco ani za zimno. Nie ma deszczu, śniegu ani wiatru. Nie ma niebezpiecznych roślin ani

dzikich zwierząt...

Strużek odruchowo sięgnął do zęba wiszącego na jego szyi i po policzku pociekła mu łza.

Nie ma niebezpiecznych roślin ani dzikich zwierząt, pomyślał, ale nie ma też nieba i

księżyca... Dziewczynka szturchnęła go mocno w plecy, więc ruszył dalej. I nie ma wolności.

Podobnie jak w tunelach, w jaskini także lśniło blade światło. Wiele pokoleń

jaskiniowych jędzun udeptało ziemię na kamień. Strop znajdował się bardzo wysoko.

Spływały z niego długie, grube i węźlaste korzenie, które łączyły sklepienie z podłogą

niczym gruzłowate kolumny.

To wygląda jak lustrzane odbicie Kresoboru, pomyślał. Ale Kresoboru w zimie, kiedy

background image

drzewa są bezlistne i szare.

Korzenie, skąpane w bladym świetle, były skręcone, żylaste i... Strużek otworzył szeroko

oczy. Pomylił się! Światło nie padało na korzenie, ono z nich biło! Podbiegł, żeby przyjrzeć się z

bliska.

- Strużek! - warknęła na niego Mag.

Białe, żółte, brązowe jak grzyby; co najmniej połowa długich, grubych korzeni

promieniowała miękkim, pulsującym blaskiem. Strużek położył rękę na jednym z nich. Był

ciepły i delikatnie tętnił.

- Strużek! - wrzasnęła Mag. - Do nogi!

Obejrzał się. Dziewczynka patrzyła na niego groźnie.”Posłuszny i milczący”,

przypomniał sobie. Wrócił truchtem i stanął przy niej.

Pogłaskała go po głowie.

- Zaciekawiły cię korzenie, tak? Dają nam wszystko, czego potrzebujemy.

Milczał.

- Przede wszystkim światło - dodała, wskazując świecące korzenie. - Pożywienie... -

Odłamała dwa pączki z innego, bardziej włóknistego. Jeden włożyła sobie do ust, drugi podała

Strużkowi. Spojrzał na niego bez entuzjazmu. - Jedz! - rozkazała. - No!

A kiedy nadal się ociągał, dodała słodko:

- Bo powiem mamci...

Pączek był kruchy i soczysty. Smakował prażonymi orzeszkami.

- Mmm... mmm... - wybełkotał Strużek i oblizał się teatralnie. Mag uśmiechnęła się i

podjęła wykład.

- Te suszymy i mielemy na mąkę - tłumaczyła. - Te miażdżymy i robimy z nich papier.

Te się dobrze palą. A te... - Zatrzymała się przy pękatym korzeniu w kolorze mięsa. -

Dziwne - mruknęła, marszcząc brwi. - Nie wiedziałam, że rosną dziko.

Spojrzała poważnie na Strużka.

- Pamiętaj: nigdy, przenigdy nie wolno ci tego jeść.

Nieco dalej zbliżyli się do miejsca, w którym większość pionowych korzeni wycięto,

tworząc polankę wokół głębokiego, ciemnego jeziora. Pozostawione korzenie wiły się tuż przy

ziemi. Pomiędzy nimi wisiały wielkie kapsuły. Każda stanowiła odrębną całość, lecz były ze

sobą połączone. Okrągłe, koloru skóry, o niewielkich okrągłych wejściach, niekiedy sięgały

background image

nawet pięciu kondygnacji.

- Mieszkamy w jaskiniowych plastrach - wyjaśniła Mag. - Chodź za mną.

Strużek uśmiechnął się do siebie. Nie chwyciła go za włosy. Zaczynała mu ufać.

Jak się okazało, kapsuły były zrobione z papieropodobnej substancji, podobnej do tej, z

której była uszyta suknia mamci, ale grubszej. Trzaskała pod stopami, kiedy szli krzyżującymi

się ze sobą korytarzami, a gdy zapukał w ścianę, usłyszał głuchy dźwięk.

- Nie rób tak! - skarciła go ostro Mag. - Przeszkadzasz sąsiadkom.

Kapsuła Mag znajdowała się w górnym lewym rogu kolonii i była znacznie większa, niż

wydawała się z zewnątrz. Światło z korzeni podświetlało ściany na bladożółto. Strużek pociągnął

nosem. W powietrzu unosił się słaby cynamonowy zapach.

- Na pewno jesteś zmęczony - obwieściła Mag. - Twoje legowisko stoi tam - wskazała

koszyk. - Mamcia nie lubi, jak zwierzątka śpią ze mną w łóżku. - Uśmiechnęła się psotnie. - Ale

ja lubię!

Chodź, wskakuj! - rozkazała, klepiąc łóżko. - Jeśli ty jej nie powiesz, to ja też nie - dodała

i wybuchnęła śmiechem.

Gruby papierowy materac, choć zakazany, był miękki i ciepły. Strużek natychmiast

zapadł w głęboki sen bez majaków.

Parę godzin później - dzień i noc nie różniły się od siebie w nieustannym blasku podziemi

- Strużek obudził się, czując, że ktoś go głaszcze po głowie. Otworzył oczy.

- Dobrze spałeś? - spytała wesoło Mag. Mruknął twierdząco.

- To wspaniale - powiedziała i zeskoczyła z łóżka. - Bo mamy mnóstwo zajęć.

Najpierw nazbieramy pączków i udoimy na śniadanie mleka z mlecznego korzenia.

Potem, jak się już umyjemy, mamcia chce, żebyśmy pomogli przy robieniu papieru. Ostatnio tak

wiele dziewczynek zmieniło się w jędzuny, że kończy się nam materiał na sukienki. A potem,

jeśli będziesz grzeczny - ciągnęła jednym tchem - pójdziemy na spacerek. Ale najpierw

najważniejsze - oznajmiła, bawiąc się jego włosami i muskając jego policzek. - Najpierw,

kochany Strużku, zrobimy cię na bóstwo.

Strużek jęknął i żałośnie spojrzał na Mag, z przejęciem grzebiącą w małym kredensie.

Wróciła z pudełkiem różności.

- Proszę - powiedziała, stawiając je na podłodze. - A teraz usiądź przede mną.

Usłuchał niechętnie.

background image

Mag wzięła miękki szary kłąb gąbczastego drapikłącza, umyła Strużka wodą z jeziora i

uperfumowała korzeniem różanym. Następnie wytarła go i obsypała ciemnym pachnącym

pudrem. Strużek kichnął, a wtedy natychmiast wytarła mu nos chusteczką.

Co za upokorzenie, pomyślał i odwrócił głowę ze złością.

- No, no! - skarciła go. - Chyba nie chcemy, żeby mamcia usłyszała, jakim to byliśmy

niegrzecznym zwierzaczkiem?

Więc znieruchomiał i siedział posłusznie, gdy Mag ujęła drewniany grzebień i zaczęła

rozczesywać jego splątane pukle.

- Masz ładne włosy - powiedziała. - Gęste i czarne... - Szarpnęła energicznie za zbity

kołtun. - Ale bardzo rozczochrane! Na podziemia, jak mogłeś się tak zaniedbać?

Znowu go szarpnęła. Skrzywił się, łzy napłynęły mu do oczu. Zagryzł wargę aż do krwi,

ale nawet nie pisnął.

- Ja czeszę się dwa razy dziennie - oznajmiła, odrzucając do tyłu jaskrawopomarańczową

grzywę. Pochyliła się do Strużka. - Wkrótce wypadną mi wszystkie włosy! - szepnęła. - A wtedy

ja także stanę się jędzuną. Jak mamcia.

Pokiwał głową ze współczuciem.

- Nie mogę się doczekać! - wykrzyknęła ku jego zdumieniu. - Jędzuna! Potrafisz to sobie

wyobrazić, Strużku, kochanie? - Odłożyła grzebień. - Nie, oczywiście, nie potrafisz, bo jesteś

samcem. A samce...

Odkorkowała małą buteleczkę i wlała w zagłębienie dłoni nieco gęstego żółtego płynu.

Pachniał słodko. Natarła nim głowę Strużka tak mocno, aż zamrowiła go skóra, a oczy zaczęły

łzawić.

- ...nie mogą się stać jędzunami. - Znowu zamilkła. Rozczesała pojedynczy lok, podzieliła

go na trzy pasma i zaczęła zaplatać warkoczyk. - Mamcia mówi, że to przez korzeń. Przez Matkę

Mordrzewinę - powiedziała z szacunkiem.

Strużek wzdrygnął się na samą wzmiankę o krwiożerczym mięsożernym drzewie, które

niemal odebrało mu życie. Z wdzięcznością pogłaskał kamizelkę z futra turoga.

- To ten różowy korzeń, który widzieliśmy po drodze - wyjaśniła Mag, nawlekając

paciorki na warkoczyk. - Pamiętasz? Ten, który zakazałam ci jeść. Dla samców jest trujący,

wiesz? Śmiertelnie trujący - szepnęła. - A dla nas nie.

Zachichotała i oddzieliła kolejny lok.

background image

- Dzięki jego sokom mamcia i inne jędzuny są takie wielkie i silne. Kiedy Matka

Mordrzewina staje się czerwona, każda jędzuna będzie nakarmiona, jak mówi przysłowie.

Strużek drgnął.”Gdy Matka Mordrzewina staje się czerwona...” Coś o tym wiedział.

Żołądek skręcił się mu nerwowo. Mag dalej splatała mu warkoczyki i ozdabiała je

koralikami.

- Ooo, zaczynasz ładnie wyglądać - oznajmiła. Skrzywił się. - Oczywiście samce jędzun

nie są zadowolone z takiej sytuacji - dodała w zamyśleniu. - Okropne, chuderlawe, paskudne,

podstępne indywidua. A jednak mają swoje zalety. Ktoś przecież musi gotować i sprzątać!

Dzięki niebiosom, że jestem tylko zwierzakiem, pomyślał Strużek.

- Kiedyś usiłowali się zbuntować - ciągnęła. - Jeszcze mnie wtedy nie było na świecie.

Zdaje się, że zebrali się i chcieli spalić Matkę Mordrzewinę. Jędzuny wpadły w furię.

Zbiły ich na kwaśne jabłko! Od tego czasu już nie próbowali takich sztuczek - dodała i

roześmiała się nieprzyjemnie. - Banda nierobów!

Strużek poczuł, że trzy następne paciorki zostały wplecione w warkoczyki na jego głowie.

- Teraz - dodała Mag ciszej - główne korzenie są dobrze strzeżone... Już! Odwróć się,

niech ci się przyjrzę.

Posłuchał.

- Idealnie! Chodź, Strużku, kochanie. Musimy się zatroszczyć o śniadanko.

Czas płynął, choć w niezmiennych warunkach jaskini trudno było określić, jak wiele

minęło dni. Strużkowi wydawało się, że Mag obcina mu paznokcie u rąk i nóg co najmniej od

roku. A kiedy ostatnim razem czesała mu włosy, zauważyła, że bardzo urosły.

Rozpieszczany przez Mag i inne jędzuny uznał, że takie życie jest dość przyjemne, ale

podziemny świat wydawał mu się zbyt ciasny. Brakowało mu świeżego powietrza i chłodnego

wiatru. Tęsknił za wschodami i zachodami słońca, za zapachem deszczu, ptasimi trelami,

kolorem nieba. A najbardziej tęsknił za banderzwierzem.

Najciekawsze w życiu pod ziemią, pod Kresoborem - ze wszystkimi jego

niebezpieczeństwami i pułapkami - było to, że miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Przy

banderzwierzu nad niczym nie musiał się zastanawiać. Zawsze trzeba było zbierać jedzenie,

szukać nowych miejsc do spania. Tu miał wszystko w zasięgu ręki. Jedyną jego rozrywką były

rozmyślania.

W pierwszych dniach Mag rzadko spuszczała go z oka. Ale ostatnio chyba się jej znudził.

background image

Kiedy wychodziła z kapsuły, zawsze zakładała mu obrożę i przywiązywała do łóżka.

Smycz była na tyle długa, że mógł się bez ograniczeń poruszać po papierowej kapsule, a

nawet wychodzić na schody na zewnątrz, ale za każdym razem, gdy obroża zaciskała się wokół

jego szyi, przypominał sobie, że jest więźniem, i w sercu odzywała się mu tęsknota za

Kresoborem.

Może zdołałby jednak odnaleźć ścieżkę i wrócić do rodziny. Spelda nie posiadałaby się z

radości. Nawet Tuntum by się uśmiechnął, poklepał go po plecach i zaprosił na wycieczkę do

lasu. Tym razem wszystko wyglądałoby inaczej. Postarałby się do nich dopasować, starałby się

ze wszystkich sił robić to, co robią leśne trolle, myśleć tak jak one i nigdy, przenigdy nie

schodzić ze ścieżki.

Obroża otarła mu szyję. A gdybym wrócił, pomyślał, czy nie byłbym takim samym

więźniem? Zawsze starałbym się naśladować leśne trolle, lecz nigdy do końca nie zdołałbym się

stać taki jak one.

Pomyślał o ptasiennicy. I co z jej obietnicami?

- Miała mnie strzec - mruknął z goryczą. - ”Twoje przeznaczenie znajduje się za

Kresoborem” - prychnął. - Za Kresoborem!

Raczej pod Kresoborem. Do końca życia będę rozpieszczonym zwierzakiem zepsutego

dziecka. O mąciwodziciel! - zaklął.

Za kapsułą rozległ się jakiś szelest. Strużek zastygł w bezruchu. Muszę przestać mówić

do siebie, pomyślał. Pewnego dnia ktoś mnie usłyszy i wszystko się wyda.

W chwilę potem do kapsuły wpadła Mag. Trzymała złożony kawałek szarego papieru.

- Mam się przygotować! - oznajmiła z ożywieniem.

Położyła papier na podłodze i coś rysowała. Strużek skinął głową w jego stronę i zrobił

pytającą minę. Dziewczynka uśmiechnęła się.

- Już wkrótce, Strużku, kochanie, będę miała na plecach taki tatuaż.

Przyjrzał się rysunkowi z większym zainteresowaniem. Przedstawiał potężną muskularną

jędzunę z rozstawionymi nogami i krwiożerczym wyrazem twarzy.

- Jak my wszystkie - dodała Mag.

Strużek uśmiechnął się blado. Wskazał na rysunek, na Mag i znowu na rysunek.

- Tak - powiedziała. - To ja. Już niedługo. Wskazał na siebie i przechylił głowę.

- Och, Strużku - szepnęła łagodnie. - Zawsze będę cię kochała.

background image

Uspokoił się, ale w tej samej chwili z korytarza dosłyszał ciężkie kroki. Zaczął skubać

rożek chustki. Rozpoznał kroki mamci. Jego spokój prysł.

- Mag! - zaskrzeczała mamusia. - Mag!

- Dziewczynka wyjrzała.

- Jestem tutaj!

- Masz iść ze mną. Natychmiast.

- Czy już pora? - spytała Mag z nadzieją.

- Tak.

Mag zeskoczyła z łóżka.

- Słyszałeś, Strużku? Już pora! Chodźmy.

- Nie będziesz potrzebować tego zwierzaka tam, dokąd idziesz - warknęła mamcia.

- Och, mamciu, proszę, proszę! - zajęczała Mag.

- Powiadam ci, że go nie zechcesz.

- Na pewno zechcę - uparła się dziewczynka.

Strużek wodził oczami od jednej do drugiej. Mamcia łypała na niego strasznym

wzrokiem, Mag się uśmiechała.

- Chcesz iść, prawda? - spytała.

Uśmiechnął się do niej. Wszystko było lepsze od siedzenia na uwięzi. Energicznie

pokiwał głową.

- Widzisz? - ucieszyła się Mag. - A nie mówiłam? Mamcia prychnęła.

- Przypisujesz temu zwierzęciu o wiele więcej rozumu niż...

- Proszę cię, mamciu, proszę!

- No, skoro koniecznie musisz - westchnęła mamcia i wzięła z podłogi papier z

rysunkami. - Ale nie spuszczaj go ze smyczy.

Pochyliła się nad Strużkiem i łypnęła na niego przekrwionymi oczami.

- I nie chciałabym być w twojej skórze, jeśli zepsujesz wielki dzień mojej Mag!

Na zewnątrz czuło się atmosferę wyczekiwania. Ścieżki wiodące wokół jeziora były pełne

jędzun zmierzających w tym samym kierunku. Niektóre mieszkały obok Mag. Strużek je

rozpoznawał. Inne widział po raz pierwszy.

- Widzisz, przyszły z daleka - oznajmiła Mag z zachwytem. Wysoki płot na drugim

brzegu jeziora ogradzał spory okrągły plac. Wokół strzeżonego wejścia kręciły się grupki

background image

chudych, milczących samców.

Uciekli z piskiem, kiedy mamcia ich rozepchnęła.

- Do nogi, Strużek! - warknęła Mag, szarpiąc za smycz. Weszli na plac we trójkę. Na ich

widok zebrany wewnątrz tłum ryknął radośnie. Mag spuściła głowę i nieśmiało się uśmiechnęła.

Strużek ujrzał coś, w czego istnienie trudno było mu uwierzyć. Z góry spływał ogromny

pęk korzeni, tuż nad ziemią tworzący wysoką kopułę. Wokół niego stał krąg jędzun.

Ich wytatuowaną skórę oblewał różowy blask korzeni.

Mamcia chwyciła Mag za rękę.

- Chodź - powiedziała.

- Ej że! - zawołała jedna ze strażniczek. - To stworzenie nie może wejść na teren

wewnętrznego sanktuarium.

Mamcia spojrzała na smycz w ręce Mag.

- Oczywiście - warknęła. Wyrwała córce smycz i zawiązała ją mocno na korzeniu. -

Później go sobie weźmiesz - powiedziała i roześmiała się gardłowo.

Tym razem Mag nie zaprotestowała. Jak w transie przekroczyła krąg splecionych rąk

strażniczek i weszła pod kopułę. Nie obejrzała się.

Strużek zajrzał pomiędzy korzenie. W samym środku wiązki znajdował się jeden

wyjątkowo gruby i węźlasty, który świecił ja-śniej od pozostałych. Mag - jego mała Mag - stała

tuż pod nim. Miała zamknięte oczy.

Jędzuny zaczęły zawodzić.

O! Ma - Ma - Ma - Matko Mordrzewino! O! Ma - Ma - Ma - Matko Mordrzewino!

Śpiewały coraz głośniej, aż cała grota zatrzęsła się od wrzasku. Strużek zasłonił uszy

rękami. Mag zaczęła się wić.

Raptem zawodzenie umilkło. Mag obróciła twarz w stronę korzenia. Uniosła ręce.

Spojrzała w górę.

- Daj mi krwi! - krzyknęła.

Zanim jej głos ucichł, kopuła korzeni zmieniła się dziwnie. Jędzuny wydały jęk zachwytu.

Strużek odskoczył z lękiem od pobliskiego korzenia, który także nagle zmienił kolor. Rozejrzał

się. Cała potężna sieć korzeni lśniła głębokim, krwawym szkarłatem.

- Tak! - wrzasnęła mamcia. - W rzeczy samej, przyszedł czas na naszą córeczkę Mag.

Z fałdów papierowej sukni wyjęła coś niewielkiego. Strużek wytężył wzrok.

background image

Wyglądało tak jak szpunt z beczki. Mamcia przyłożyła go do pulsującego czerwienią

centralnego korzenia i wbiła pięścią. Potem uśmiechnęła się do córki i wskazała podłogę.

Mag uklękła przed korzeniem, uniosła głowę i otworzyła usta. Mamcia wyjęła szpunt i

natychmiast z korzenia bluznął strumień pienistego czerwonego płynu. Chlusnął na głowę

dziewczynki, pociekł po plecach, rękach, nogach. W szkarłatnym świetle ramiona Mag uniosły

się i opadły.

Ona to pije! - Strużek wzdrygnął się.

Mag piła zachłannie. W końcu westchnęła głęboko i spuściła głowę. Mamcia odcięła

dopływ płynu. Mag chwiejnie wstała. Strużek jęknął. Blada szczupła dziewczynka zaczęła się

rozdymać.

Całe jej ciało gwałtownie rozrastało się na wszystkie strony. Cienka sukieneczka pękła i

osunęła się na ziemię - a Mag wciąż rosła. Potężne ramiona, pękate bicepsy, nogi niczym pnie

drzew...

No i głowa! Była już wielka jak bania, kiedy raptem włosy - ta gęsta pomarańczowa

czupryna - posypały się z niej na ziemię. Transformacja się dokonała.

- Witaj - powiedziała mamcia, otulając najmłodszą jędzunę malowaną suknią.

Mag rozejrzała się powoli, jakby wszystko widziała po raz pierwszy. Strużek cofnął się ze

strachem. Gdzie się podziała blada, szczupła dziewczynka, która go kochała i rozpieszczała? Już

jej nie było. Na jej miejsce zjawiła się straszliwa, okropna jędzuna. Kiedy zdobędzie tatuaże,

będzie wyglądać dokładnie tak samo jak jej matka.

Mag nadal rozglądała się po jaskini. Ich oczy się spotkały. Uśmiechnęła się do niego.

Odpowiedział uśmiechem. Może jednak się nie zmieniła - przynajmniej w głębi duszy. Z

ust jędzuny wyłonił się ociekający śliną język, gruby jak kawał mięsa. Przesunął się po jej

spękanych wargach. Przekrwione oczy błysnęły.

- Ty przeklęty szkodniku! - ryknęła.

Przerażony Strużek obejrzał się przez ramię. Przecież Mag nie mogła mieć na myśli jego.

Jest jej ulubionym zwierzątkiem. Jej kochanym Strużkiem!

- Mag! - krzyknął. - Mag, to ja!

- Aaa! - ryknęła mamcia. - Wiedziałam, że to gadacz!

- Tak - wycedziła Mag zimno. - Ale teraz już z nim koniec.

Popędziła ku niemu, aż ziemia zadrżała. Strużek drżącymi palcami chwycił za węzeł.

background image

Na próżno, mamcia dobrze go zacisnęła. Napiął linę, zaparł się nogami o korzeń i

pociągnął z całej siły. Na nic się to zdało.

- Nawet nie próbuj uciekać! - wrzasnęła Mag.

Chwycił mocniej i spróbował raz jeszcze. Rozległ się trzask i w chwilę potem chłopiec

runął na ziemię. Lina wytrzymała... ale korzeń nie. Z pęknięcia zaczęła wyciekać pienista

czerwona substancja.

- Aaa! - rozszalała się Mag.

Strużek puścił się pędem przed siebie. Wpadł między dwie strażniczki i sprintem ruszył w

stronę jeziora. Samce jędzun przyglądały się mu tępo.

- Z drogi! - ryknął i odtrącił ich na boki.

Słyszał za sobą łomot nóg Mag, za którą pędziły inne jędzuny.

- Wyrwać mu wnętrzności! - wrzeszczały. -1 nogi! Rozgnieść jak robaka!

Strużek dopadł do jeziora. Pędem skręcił w lewo. Na drodze stanęło mu pół tuzina

samców.

- Zatrzymać go! - zażądała Mag. - Łapać małego łobuza! - I dodała głośniej, kiedy samce

zwyczajnie rozstąpiły się przed nim: - Małe żałosne głuptaki!

Strużek obejrzał się przez ramię. Mag już go doganiała. W jej przekrwionych oczach

lśniła straszliwa determinacja. Och, Mag, pomyślał. W coś ty się zmieniła?

Jego pani była już przy samcach. Patrzyły na nią pokornie - z wyjątkiem jednego, który

podstawił jej nogę! Mag potknęła się. Zatoczyła. Straciła równowagę i ze straszliwym łoskotem

runęła na ziemię.

Strużek jęknął ze zdumienia. To nie był przypadek!

Mag leżała jak długa. Sięgnęła ku samcowi, ale był dla niej zbyt szybki. Zerwał się,

uciekł poza zasięg jej ręki i spojrzał na chłopca.

- Na co czekasz?! - zawołał, osłaniając usta rękami. - Biegnij do korzeni, tam gdzie

świecą najmocniej. Tam!

W jego głosie brzmiało szyderstwo.

Strużek obejrzał się.

- No co? - Samiec uśmiechnął się złośliwie. - Chcesz zaczekać, aż twoja kochana pani

obedrze cię żywcem ze skóry? Uciekaj, ty pieszczochu, i nie oglądaj się za siebie!

background image

Rozdział 11

CHRYPS, PAPLICJA TRAJKOTROLLICJ A I ZAKLINANIE SERCA

Strużek posłuchał dobrej rady. Puścił się pędem przez jaskinię w stronę najjaśniej

świecących korzeni i ani razu nie obejrzał się za siebie. Słyszał wrzaski wściekłych jędzun, które

dyszały i tupały tuż za nim, czasem niebezpiecznie blisko, czasem trochę dalej.

Był już blisko zbitej kępy lśniących białych korzeni. Którędy teraz? Włosy zjeżyły mu się

na głowie, serce załomotało. Stał przed dziesięcioma wejściami do tuneli. Który prowadzi na

zewnątrz?

- Zgubił się! - wrzasnęła któraś jędzuna. - Więc jest zgubiony!

- Odetniemy mu drogę! - dodała druga.

- A potem głowę! - ryknęła trzecia i wszystkie wybuchnęły ohydnym rechotem.

Strużek rozejrzał się z rozpaczą. Musiał wybrać któryś tunel, ale co zrobi, jeśli się okaże,

że to pułapka bez wyjścia? A kiedy się wahał, jędzuny zbliżały się coraz bardziej.

Lada chwila go zobaczą, a wtedy będzie za późno na wszystko.

Zadrżał ze strachu i zmęczenia. Przebiegając koło wejścia jednego z tuneli, poczuł

chłodny powiew powietrza, od którego na spocone ramiona wystąpiła mu gęsia skórka.

Oczywiście! To powietrze z zewnątrz! Bez zastanowienia skoczył w ciemną czeluść

korytarza.

Tunel, z początku szeroki, z każdym krokiem stawał się coraz węższy i niższy.

Strużek był z tego bardzo zadowolony. Im bardziej musiał się schylać, tym mniej

prawdopodobne się wydawało, że jędzuny zdołają go dogonić. Słyszał ich sapanie, jęki i

przekleństwa. Raptem korytarz zakręcił, a Strużek zatrzymał się jak wryty.

- Jak to? - jęknął. Znalazł się w ślepym zaułku! Spojrzał z przerażeniem na kupkę

zbielałych kości, częściowo przysypanych piaskiem i łupkiem. Na czaszce zachowały się resztki

warkoczyków z paciorkami; wokół kruszących się kręgów szyjnych widniała pętla. To szczątki

zwierzaka, któremu nie udało się uciec!

Nieco dalej w górę korytarza sięgał pojedynczy korzeń. Strużek dotknął go. Wydawał się

martwy jak wszystko wokół: zimny, sztywny i pozbawiony blasku. Więc skąd dochodziło

światło? Spojrzał w górę i oto wysoko nad głową ujrzał niewielki srebrny krążek.

- Znalazł szyb wentylacyjny! - rozległ się wściekły głos którejś jędzuny.

background image

Chłopiec wspiął się na grube jak konar odgałęzienie korzenia.

- W rzeczy samej - mruknął.

Wspinał się ku świetlnemu kręgowi. Ręce go bolały, palce drżały. Znowu spojrzał w górę.

Światło wydawało się równie odległe, jak poprzednio. Serce zabiło mu ze strachu. A jeśli otwór

na górze będzie dla niego za ciasny?

Wspinał się powoli, z wysiłkiem, coraz wyżej, oddychając wolno i rytmicznie. Aaach.

Uuuf. Aaach. Uuuf. Jasny krążek wydawał się jakby bliższy. Strużek zaczął się wspinać

szybciej. Kości bielejące w dole były już bardzo daleko. Wyciągnął rękę i wsunął ją w plamę

słonecznego światła.

- Dzięki niebiosom, że to dzień! - westchnął. Wydźwignął się z korytarza na trawę i

przetoczył się na plecy. - Bo nie znalazłbym drogi na zew... - Zamilkł. Nie był sam. Wokół siebie

słyszał dyszenie, warkot i odór zgnilizny. Powoli podniósł głowę.

Zwisające jęzory i czarne nozdrza. Kły jak szpikulce, obnażone, lśniące, ociekające śliną.

Przyglądające się mu łakomie żółte ślepia.

- Bo... bo... borołaki - wyjąkał.

Na dźwięk jego głosu stwory zjeżyły śnieżnobiałą sierść na karkach. Strużek przełknął

ślinę. To były borołaki o białych kryzach, najgorsze ze wszystkich, w dodatku całe stado!

Przesunął się ostrożnie w stronę szybu, ale było już za późno. Borołaki wyczuły ruch i

warknęły tak, że serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Najbliższy rozdziawił paszczę pełną

strasznych zębisk i skoczył mu do gardła.

- Aaa! - wrzasnął Strużek. Wyciągnięte łapy zwierza uderzyły go w pierś. Padli razem na

ziemię.

Chłopiec zamknął oczy. Twarz owionął mu ciepły, cuchnący zgnilizną oddech.

Borołak obwąchał go, polizał... Strużek poczuł na szyi szereg ostrych igieł. Borołak

chwycił go w zęby. Wystarczyłby jeden ruch - chłopca lub zwierza - żeby ta historia dobiegła

kresu.

Właśnie wtedy przez ogłuszające bicie własnego serca Strużek usłyszał czyjś głos.

- Co się tam dzieje? Coście znalazły, pieski? Coś na obiadek?

Borołaki warknęły łakomie. Strużek poczuł zęby wbijające się mu w szyję.

- Zostaw! Cichy, zostaw, powiadam!

Zęby się cofnęły. Odór ustał. Chłopiec otworzył oczy. Przed nim stał niski, elfopodobny

background image

jegomość z grubym batogiem. Patrzył na niego groźnie.

- Przyjaciel czy pożywienie? - spytał.

- Przy... przy... jaciel - wykrztusił Strużek.

- Wstań, przyjacielu - rozkazał jegomość. Borołaki drgnęły, gdy Strużek podniósł się z

ziemi. - Nie zrobią ci krzywdy - wyjaśnił - ich właściciel, widząc niepokój chłopca. - Chyba że

dam im rozkaz.

- Ale tego nie zrobisz, prawda...?

- Zależy - brzmiała odpowiedź. Borołaki zaczęły się wiercić, oblizywać i piszczeć

niecierpliwie. - My, mali ludzie, musimy zawsze zachowywać czujność. Obcy równa się

niebezpieczeństwo, oto moje motto. A w Kresoborze ostrożności nigdy za wiele. - Przyjrzał się

Strużkowi od stóp do głów. - Lecz muszę przyznać, że nie wyglądasz niebezpiecznie. - Wytarł

energicznie rękę o spodnie i wyciągnął ją do chłopca. - Nazywam się Chryps. Chryps Łowca, a to

moja sfora.

Jeden borołak warknął. Chryps kopnął go mocno.

Strużek uścisnął łowcy dłoń. W tej samej chwili borołaki zaczęły szaleć. Wprost

wychodziły ze skóry! Chryps cofnął rękę i przyjrzał się jej.

- Krew - powiedział. - Nic dziwnego, że pieski cię znalazły. Jej zapach doprowadza je do

szaleństwa.

Kucnął i tak długo starannie wycierał dłoń o trawę, aż znikł z niej najmniejszy ślad krwi.

Spojrzał na chłopca.

- Właściwie coś ty za jeden?

- Jestem... - zaczął Strużek i urwał. Nie był leśnym trollem, więc czym? - Jestem Strużek.

- Strużek? O strużkach nigdy nie słyszałem. Wyglądasz trochę jak kłapouch albo

płaskogłowiec. Nawet mnie trudno je rozróżnić. Za to można na nich nieźle zarobić.

Podniebni piraci zawsze chętnie kupują gobliny z co bardziej dzikich plemion. Można z

nich zrobić dobrych wojowników, choć niełatwo nad nimi zapanować... Czy strużki umieją

walczyć?

Strużek przestąpił z nogi na nogę.

- Nie bardzo. Chryps parsknął.

- I tak za wiele bym za ciebie nie dostał. Chuda z ciebie sztuka. Ale może nadałbyś się na

pokładowego kucharza. Umiesz gotować?

background image

- Nie bardzo - powtórzył Strużek. Przyglądał się swojej ręce. Na małym palcu miał rankę,

ale nie wyglądała groźnie.

- Jak pech, to pech - mruknął Chryps. - Właśnie tropiłem wielkiego szkieletracza.

Mógłbym na nim nieźle zarobić, powiadam ci, i co się stało? Wpadł prosto w paszczę

mordrzewia i tyleśmy go widzieli. Straszna jatka. A potem pieski złapały twój trop. Tyle wysiłku

na nic - dodał i splunął.

Dopiero teraz Strużek zauważył, co ma na sobie Chryps Łowca. Tego ciemnego futra nie

można było z niczym pomylić. Ileż razy je głaskał, gładkie, miękkie i zielonkawe...

- Banderzwierz... - szepnął i zacisnął zęby. Ten elf wystroił się w skórę banderzwierzą!

Chryps był od niego znacznie niższy. W pojedynku chłopiec na pewno by go pokonał.

Ale tu, w kręgu wlepionych w niego żółtych ślepi, musiał przełknąć urazę.

- Chętnie bym pogawędził dłużej, ale obowiązki wzywają - ciągnął Chryps. - Muszę się

porządnie zabrać do polowania. Nie mogę marnować czasu na takie byle co. Na twoim miejscu

opatrzyłbym tę rękę. Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. Idziemy, pieski!

Odwrócił się i zniknął między drzewami, otoczony zgrają skomlących borołaków.

Strużek osunął się na kolana. Znowu wrócił do Kresoboru, ale tym razem zabrakło

banderzwierza, który by go bronił. Nie było już kochanego, samotnego banderzwierza, tylko

wilki, łowcy, szkieletracze, płaskogłowce i...

- Dlaczego? - rozpłakał się. - Dlaczego mnie to spotyka?

- Bo tak już jest - odezwał się ktoś łagodnie i życzliwie. Strużek otworzył oczy i

wzdrygnął się ze strachu. Istota, która do niego przemówiła, nie wyglądała ani łagodnie, ani

życzliwie. Była potworna!

- A zatem co cię sprowadza... slurp!... w tę część... slurp!... Kresoboru? - spytała.

Chłopiec spuścił głowę.

- Zgubiłem się.

- Zgubiłeś się? Nonsens... slurp! Jesteś tutaj! - roześmiała się. Strużek przełknął nerwowo

ślinę. Podniósł głowę.

- Tak już lepiej. Slurp! A teraz opowiedz mi o sobie, kochanieńki. My, trajkotrolle,

potrafimy słuchać - oznajmiła i pomachała ogromnymi, nietoperzowatymi uszami.

Złociste popołudniowe słońce prześwietliło różowe błony małżowin, na których rysowała

się delikatna siatka żyłek. Zalśniło na błyszczącej twarzy, odbiło się w oczach na szypułkach. To

background image

właśnie te szypułki - długie, grube, gumowate, zawsze w ruchu, to kurczące się, to wydłużające i

zakończone dwoma wyłupiastymi zielonymi oczami - tak bardzo przestraszyły Strużka. Zrobiło

mu się niedobrze, ale nie potrafił odwrócić wzroku.

- No więc? - spytała trajkotrollica.

- Więc...

- Slurp!

Wzdrygnął się. Za każdym razem, gdy oblizywała i zwilżała oczy długim żółtym

językiem, zapominał, co miał powiedzieć. Szypułki wydłużyły się ku niemu. Oczy spojrzały na

niego z dwóch przeciwnych stron.

- Wiesz, kochanieńki - powiedziała trajkotrollica. - Potrzeba ci filiżanki... slurp... dobrej

herbatki z dębulwy. A na razie...

Kiedy szli obok siebie w pomarańczowym świetle popołudnia, trajkotrollica mówiła bez

chwili przerwy. Mówiła, mówiła i mówiła. Słuchając jej miłego, śpiewnego głosu, Strużek

przestał dostrzegać uszy, oczy, a nawet ten długi żółty język.

- Zawsze byłam inna, kochanieńki - mówiła. - Rozumiesz? Strużek rozumiał ją aż za

dobrze.

- Oczywiście trajkotrolle od wielu pokoleń zajmują się zbieraniem owoców i warzyw.

Hodują je i sprzedają na najróżniejszych targowych polanach. A ja od zawsze

wiedziałam... - Zamilkła. - Powiedziałam sobie tak: Papciu, nie jesteś stworzona do siania i

kopania. I to prawda.

Wyszli na polankę skąpaną w czerwieni zachodzącego słońca. W oddali migotało coś

okrągłego i metalowego. Chłopiec zmrużył oczy. Pod zwisającymi gałęziami płaczlika stał mały

zadaszony wóz. Trajkotrollica odczepiła od niego latarnię i zawiesiła ją na gałęzi.

- Rzućmy na tę sprawę nieco światła - zachichotała i wyciągnęła wóz z kryjówki.

Strużek przyjrzał się ze zdziwieniem. Przez chwilę przestał go widzieć. Potrząsnął głową

i otworzył oczy. Wóz znowu się pojawił.

- Sprytne, co? - ucieszyła się trajkotrollica. - Strasznie długo dobierałam farby.

Strużek pokiwał głową. Cały wóz, od kół po rozpiętą na prętach zwierzęcą skórę, która

chroniła przed deszczem i słońcem, był pokryty najróżniejszymi odcieniami zieleni i brązu.

Idealnie zlewał się z lasem. Spomiędzy plam i plamek chłopiec wyłowił dziwne, kręte litery

podobne do zeschłych liści.

background image

- Tak, to ja - powiedziała trajkotrollica i oblizała lewe oko. - Paplicja Trajkotrollicja.

Zielarka i znawczyni nauk wszelakich. No więc co z tą herbatką?

Wbiegła po drewnianych schodach i znikła we wnętrzu wozu. Strużek przyglądał się, jak

stawia czajnik na piecyku i wsypuje do imbryczka nieco pomarańczowych płatków.

- Zaprosiłabym cię do środka - odezwała się, spojrzawszy na niego - ale rozumiesz...

Powiodła ręką wokół siebie.

Wszędzie stały zalakowane słoiczki pełne bursztynowego płynu i wnętrzności małych

zwierząt, pudełka i skrzynki z nasionami i liśćmi, worki wysypujących się orzechów. Były też

szczypce i skalpele, kawałki kryształu, waga, kartki papieru i zwoje kory. Na hakach wisiały pęki

ziół i suszonych kwiatów, nawleczone na nitkę wysuszone ślimaki, jak również martwe

zwierzęta: drzewne szczury, dębiryjki i śmigloty, a wszystkie kołysały się delikatnie w rytmie

kroków trajkotrollicy.

Strużek czekał cierpliwie. Księżyc wzeszedł i zaraz znikł za ciężkimi chmurami.

Lampa zaświeciła jaśniej. Za sękatym pniem dostrzegł narysowane w piasku serce i

leżący we wnętrzu konturu kij.

- Bardzo proszę, kochanieńki - powiedziała gospodyni, wyłaniając się z wozu z

parującym kubkiem w każdej dłoni i puszką pod pachą. Postawiła wszystko na pniu. - Poczęstuj

się stugroszkami, a ja zaraz znajdę coś, na czym będziemy mogli wygodnie złożyć nasze

siedzenia.

Spod wozu odczepiła jeszcze dwa pieńki. Jak wszystko inne, były tak dobrze ukryte, że

ich nie zauważył. Trajkotrollica usiadła.

- Ale dosyć o mnie - powiedziała. - Mogłabym bez końca trajkotać o moim życiu w

Kresoborze, jak to zawsze jestem w drodze, ciągle w ruchu, i jak przyrządzam napary i eliksiry, i

pomagam, gdzie mogę... Smaczna herbatka?

Strużek pociągnął malutki łyk, przygotowany na najgorsze.

- Wspaniała - odparł z zaskoczeniem.

- Ze skórki dębulwy. Dobra na paznokcie, serce i wspaniała na... - Odkaszlnęła, a

szypułki jej oczu skurczyły się i wyciągnęły - regularne reakcje ciała, jeśli rozumiesz, co chcę

przez to powiedzieć. A przyrządzona z miodem, tak jak teraz, jest najlepszym lekarstwem na

zawroty głowy. - Pochyliła się ku niemu i zniżyła - głos. - Nie chciałabym się chwalić, ale dużo

wiem o wszystkim, co żyje i rośnie w lesie.

background image

Strużek milczał. Myślał o banderzwierzu.

- Znam się na ich właściwościach - dodała i westchnęła. - Na moje nieszczęście. - Upiła

łyk herbaty. Jej oczy na szypułkach obejrzały się do tyłu. Jedno zerknęło na kij leżący na

narysowanym sercu. - Weźmy choćby to. Jak ci się wydaje, co to jest?

- Kijek?

- Zaklinacz serca. Pokazuje mi, w którą stronę powinnam iść. - Zerknęła jednym okiem na

las. - Jeszcze mamy trochę czasu... Pozwól, że ci zademonstruję.

Ustawiła kijek na środku serca i przytrzymała go jednym palcem. Zamknęła oczy,

szepnęła: Prowadź, serce, dokąd chcesz, i cofnęła palec. Kij upadł.

- Wylądował dokładnie tam, gdzie leżał poprzednio - zauważył Strużek.

- Otóż to. W tę stronę prowadzi moje przeznaczenie. Chłopiec zerwał się na równe nogi.

Chwycił kij.

- Mogę spróbować? - poprosił z ożywieniem. Trajkotrollica pokręciła głową, a jej oczy

zakołysały się żałośnie.

- Musisz znaleźć własny.

Strużek popędził ku drzewom. Pierwsze okazało się za wysokie, drugie za twarde.

Trzecie nadawało się idealnie. Wspiął się na nie i ułamał niewielką gałązkę. Oderwał

liście, obłupił ją z kory i zeskoczył z drzewa.

- Aaa! - krzyknął.

Coś - jakaś drapieżna, śliniąca się czarna bestia - chwyciło go, rzuciło na ziemię i

przygniotło własnym ciężarem. W świetle lampy ukazały się potężne bary, błysnęły żółte oczy,

otworzyła się paszcza i...

Stwór zaskomlił z bólu.

- Karg! - krzyknęła trajkotrollica i jeszcze raz uderzyła stwora w nos. - Ile razy mam ci

powtarzać: tylko padlina! A teraz zabieraj jedzenie i natychmiast zaprzęgaj się do wozu. Ale

szybko! Spóźniłaś się!

Bestia niechętnie puściła Strużka. Wzięła w zęby leżącego pod drzewem martwego turoga

i posłusznie powlokła się przez polankę.

Trajkotrollica pomogła Struzkowi wstać.

- Wszystko całe - stwierdziła, obejrzawszy go dokładnie. Wskazała głową czarną bestię. -

To paszczycha, bardzo niedoceniane stworzenie. Na ogół lojalne. Bardzo inteligentne. I silniejsze

background image

od turoga. Co więcej, jego właściciel nie musi się martwić, czym go wyżywić. Jest bardzo

samodzielne. Ale trudno je przekonać, żeby interesowało się tylko zwierzętami, które już nie

żyją. - Roześmiała się, a jej oczy zakołysały się wesoło. - Nie mogę pozwolić, żeby paszczycha

pozjadała mi wszystkich klientów. To źle wpływa na interesy.

Paszczycha siedziała na polanie zaprzęgnięta do wozu i rozszarpywała szczątki martwego

turoga. Trajkotrollica założyła jej wędzidło i chwyciła lejce.

Strużek stał obok z kijkiem w dłoni.

- Chyba nie chcesz odjechać, prawda? - spytał. - Myślałem...

- Czekałam tylko, aż Karg naje się i napije - wyjaśniła, wspinając się na kozioł. - A teraz,

niestety... Czekają na mnie, trzeba się zbierać w drogę...

- Aja?

- Zawsze podróżuję sama - oznajmiła trajkotrollica. Potrząsnęła lejcami i paszczyha

ruszyła.

Strużek patrzył za oddalającą się lampą. Zanim wokół znowu zrobiło się ciemno, drżącą

ręką postawił kijek pośrodku narysowanego serca. Zamknął oczy i wyszeptał:

- Prowadź, serce, dokąd chcesz.

Uniósł palec. Otworzył oczy. Kijek stał i wcale nie zamierzał upadać.

Spróbował jeszcze raz. Najpierw przytrzymać palcem. Prowadź, serce... Cofnąć palec.

A kijek dalej stał!

- Hej! - zawołał. - Nie chce upaść! - Trajkotrollica obejrzała się, a oczy na czułkach

błysnęły w świetle lampy. - Dlaczego?

- Pojęcia nie mam, kochanieńki! - odkrzyknęła i odjechała.

- Też mi znawczyni - wymamrotał z urazą i kopnął patyk, który poszybował gdzieś w

krzaki.

Migocząca lampa znikła. Strużek ruszył, potykając się, w przeciwnym kierunku.

Przeklinał swój los. Nikt nie chce z nim zostać. Nikt się nim nie interesuje. A wszystko z

jego winy. Nigdy, przenigdy nie powinien schodzić ze ścieżki.

background image

Rozdział 12

PODNIEBNI PIRACI

Chmury rozproszyły się na dziesiątki strzępków, które rozpełzły się wokół księżyca jak

robaki.

Strużek przyglądał się im w milczeniu, jak zaklęty: na niebie tyle się działo, podczas gdy

w dole, w lesie, było tak cicho. Nie poruszył się nawet jeden liść. Powietrze było ciężkie, jak

naładowane elektrycznością.

Raptem białoniebieska błyskawica przeszyła odległy skraj nieba. Strużek zaczął liczyć.

Przy jedenastu rozległ się potężny grzmot. Niebo znowu się rozświetliło, jaśniej niż dotychczas, i

znowu rozległ się grzmot. Tym razem chłopiec zdążył doliczyć tylko do ośmiu.

Burza się zbliżała.

Zaczął biec. Ślizgał się, potykał, czasami upadał, pędził przez zdradziecki las - raz jasny

jak za dnia, zaraz potem pogrążony w zupełnych ciemnościach. Zerwał się suchy,

naelektryzowany wiatr, od którego Strużkowi włosy stanęły dęba i zjeżyło się futro turoga. Po

każdej oślepiającej błyskawicy ciemności wydawały się jeszcze czarniejsze. Widział już tylko

różową poświatę. Szedł na oślep, popychany wiatrem. Nad jego głową rozległ się trzask i niebo

przeszyła rozwidlona, oślepiająca błyskawica. Zaraz po niej rozległ się grzmot - trrrrrach!

Powietrze zadrżało, ziemia się zatrzęsła. Strużek upadł i zasłonił głowę rękami.

- Ratunku! - wymamrotał. - Niebo spadnie mi na głowę.

Znowu błysnęło, lasem zatrząsł kolejny grzmot. I trzeci. I czwarty. Ale z czasem odstępy

między nimi stały się coraz większe. Chwiejnie podniósł się z ziemi. Drzewa, które przy

rozbłysku wyglądały jak plemię tańczących szkieletów, nadal stały wokół niego. Niebo wciąż

wisiało na górze.

Strużek wspiął się na wysoki i stary dryfodrzew, by sprawdzić, czy burza odchodzi.

Wspinał się coraz wyżej. Wicher szarpał go za ręce i nogi. Na czubku drzewa chłopiec

odpoczął w rozwidleniu rozkołysanych gałęzi. Z trudem łapał powietrze. Pachniało deszczem,

choć nie spadła ani jedna kropla. Błyskawice cięły niebo, po którym toczyły się grzmoty.

Raptem wiatr ustał.

Otarł oczy i rozczesał palcami ostatnie warkoczyki. Wysupłał z nich paciorki, które

posypały się na ścieżkę i znikły mu z oczu. Podniósł głowę i przez jedną chwilę na tle

background image

rozświetlonego nieba zobaczył...

Serce przestało mu bić.

- Podniebny statek - szepnął.

Błyskawica zgasła. Statek zniknął. Znowu błysnęło i znowu niebo się rozjaśniło.

- Ale teraz jest odwrócony w drugą stronę - odezwał się do siebie Strużek. Przy następnej

błyskawicy niebo rozświetliło się mocniej. - Wpadł w powietrzny wir!

Statek obracał się wokół własnej osi, wirował tak szybko, że od patrzenia Struzkowi

zakręciło się w głowie. Grotżagieł łopotał dziko, takielunek śmigał w powietrzu. Statek dryfował

bezradnie ku środkowi wiru.

Raptem w miotający się żaglowiec uderzył palec błyskawicy. Statek przechylił się na bok.

Wypadło z niego coś małego, okrągłego i migoczącego jak gwiazda; znikło w lesie.

Powietrzny statek runął w ślad za nim.

Strużek patrzył z otwartymi ustami. Statek spadał z nieba jak kamień.

Niebo znowu stało się czarne. Chłopiec zaczął skubać zębami chustkę, paznokcie, włosy.

Świat nadal pogrążony był w czerni.

- Tylko jedna błyskawica - szepnął Strużek. - Żebym mógł zobaczyć...

Błysnęło, z ciemności wyłoniły się rejony bliżej horyzontu. W półmroku ujrzał trzy istoty

o nietoperzowych skrzydłach. Unosiły się nad spadającym statkiem. A potem dołączyły do nich

dwie... nie - trzy nowe. Zeskoczyły z podkładu i uniosły się w powietrze na skrzydłach wiatru.

Podniebni piraci opuszczali statek. Siódma postać zdołała salwować się ucieczką, zanim statek

runął w gąszcz drzew.

Strużek drgnął. Czy cała załoga zdążyła się uratować? Czy statek rozbił się na kawałki?

Czy fruwające postaci wylądowały bezpiecznie?

Zeskoczył z drzewa i co sił popędził przez las. Księżyc świecił jasno, rozkrzyczały się

nocne stworzenia. Drzewa wyglądały jak schwytane w sieć własnych cieni. Z wyjątkiem

trafiających się tu i ówdzie złamanych gałęzi i zapachu dymiącego żywianu nic nie zdradzało

przejścia burzy. Strużek biegł tak długo, aż zabrakło mu tchu i dostał kolki.

Stanął, zgięty wpół, trzymając się za bok. Oddychał głośno. Księżyculki ćwierkały w

gałęziach nad jego głową. Potem rozległ się inny odgłos. Syk. Trzask.

Strużek ruszył przed siebie. Hałas dochodził zza szczotkokrzewu. Chłopiec rozsunął jego

gałęzie; w twarz uderzył mu powiew gorąca.

background image

W ziemię zarył się jakiś kamień, ogromny, okrągły i rozpalony do białości. Trawa wokół

niego skurczyła się i wyschła, zarośla nad nim były zwęglone. Chłopiec spojrzał na kamień,

osłaniając oczy przed skwarem i blaskiem. To mogła być ta gwiazda, która wypadła ze statku.

Rozejrzał się. Statek i jego załoga nie mogą być daleko.

Księżyculki zaskrzeczały z irytacją. Strużek spłoszył je klaśnięciem. Zapadła cisza i

wreszcie usłyszał cichy szmer głosów.

Zaczął się skradać. Głosy brzmiały coraz głośniej. Za złamaną gałęzią zauważył

wysokiego, tęgiego mężczyznę o czerwonej twarzy i gęstej splecionej brodzie. Podniebny pirat!

- Zacznijmy szukać innych - mówił niskim głosem. Roześmiał się cicho. - Ależ Gadio

miał minę, kiedy skoczył! Zbladł jak odorszak i trochę nawet pozieleniał!

- On coś knuje - stwierdził rzeczowo jakiś suchy głos. - Nic dobrego.

Strużek wytężył wzrok, by dostrzec drugiego rozmówcę.

- Nie mylisz się, mój Kolcerze - przyznał szorstko brodaty pirat. - Chodzi skwaszony już

od zajścia z żelaznym drzewem. Ta elektryczna burza to w rzeczy samej istne błogosławieństwo,

albo nie nazywam się Grot Pędziwoda. - Zamyślił się i dodał: - Mam tylko wielką nadzieję, że

nasz kapitan zdrów jest i cały.

- Jeśli niebiosa pozwolą.

Strużek znowu wyciągnął szyję, ale ciągle dostrzegał tylko jednego pirata. Wspiął się na

gałąź, żeby widzieć więcej i - trach! Gałąź złamała się pod jego ciężarem.

- Co to było?! - ryknął Grot Pędziwoda. Odwrócił się i spojrzał bacznie w srebrzyste

cienie.

- Pewnie jakieś zwierzę - odparł drugi podniebny pirat.

-

- Nie sądzę - rzekł z wolna Grot Pędziwoda.

Strużek przypadł do ziemi. Usłyszał zbliżające się ciche kroki. Podniósł głowę.

Spojrzał prosto w delikatną, choć szeroką twarz kogoś tylko trochę starszego od siebie -

sądząc z wyglądu, dębowego elfa. To musiał być Kolcer.

Dębowy elf patrzył na niego ze zdziwieniem. W końcu spytał:

- Czy ja cię znam?

- Znalazłeś coś?! - krzyknął Grot Pędziwoda.

Kolcer nadal przyglądał się chłopcu. Jego włochate uszy zadrgały.

background image

- Tak - powiedział cicho.

- Co?

- Tak! - krzyknął Kolcer, chwytając Strużka za ramię. Futro turoga od razu postawiło

kolce. Dębowy elf krzyknął, odskoczył i zaczął ssać pokłute palce, nie spuszczając z chłopca

podejrzliwego wzroku.

- Chodź ze mną - rozkazał.

- No, co tam masz? - dopytywał się Grot Pędziwoda. - Co za małe chude nie wiadomo co!

- Zakrzyknął na widok Strużka i chwycił jego ramię w dwa potężne palce. - Coś ty za jeden?

- Strużek - wykrztusił chłopiec.

- Nowy pomocnik na pokładzie, co? - rzucił Grot Pędziwoda, mrugając do Kolcera.

Chłopiec zadrżał z radości.

- Jeśli mamy jeszcze jakiś pokład - odparł dębowy elf.

- Na pewno mamy! - roześmiał się gardłowo brodacz. - Tylko musimy go znaleźć.

Strużek odchrząknął.

- Zdaje się, że jest tam - powiedział i wskazał w prawo. Grot Pędziwoda pochylił się nad

nim. Okazałe czerwone oblicze zakołysało się tuż przed jego nosem.

- A skąd kawaler może to wiedzieć?

- Bo... bo widziałem, jak spadał - zająknął się Strużek.

- Widziałeś! - ryknął pirat.

- Siedziałem na drzewie. Przyglądałem się burzy. I zobaczyłem podniebny statek, który

wpadł w powietrzny wir.

- Zobaczyłeś statek - powtórzył Grot Pędziwoda, trochę łagodniej. Klasnął w ręce. - Więc

nas do niego zaprowadź, mały wiercipiętku.

Strużek trafił na miejsce dzięki odrobinie szczęścia i wielkiemu wysiłkowi umysłowemu.

Nie przeszli nawet stu kroków, a Grot Pędziwoda zauważył dziób połyskujący w świetle księżyca

wysoko między gałęziami drzew.

- Jest! - szepnął. - ”Łowca Burz”. Dobra robota, mały - zwrócił się do Strużka i poklepał

go po ramieniu.

- Ciii! - syknął Kolcer. - Nie jesteśmy pierwsi na mecie. Grot przekrzywił głowę.

- To ten łobuz, nasz kwatermistrz Gadio Ślizgowkręt - mruknął.

Kolcer podniósł palec do ust i wszyscy trzej zamarli, wytężając słuch.

background image

- Zdaje mi się, drogi Klapsiadzie, że nasz kapitan przeszedł sam siebie - mówił Gadio

nosowo, wymawiając każde d i t, jakby miały wstrętny smak.

- Sam siebie - zabrzmiało gardłowe echo.

Grot Pędziwoda drgnął niespokojnie i nasrożył się. Wyciągnął szyję.

- Pilot Kamienia jest z nimi - szepnął.

Strużek wyjrzał przez szparę między liśćmi. Zobaczył trzech piratów. Klapsiad okazał się

goblinem płaskogłowcem o szerokiej spłaszczonej czaszce i rozłożystych uszach. Był podobny

do goblina, który uratował Strużka na trzęsawisku, ale wyglądał dużo drapieżniej.

Za nim stał ktoś przysadzisty, milczący, w ciężkim płaszczu i jeszcze cięższych butach.

Twarz zasłaniał mu długi spiczasty kaptur, który spływał aż na pierś. Na wysokości oczu

znajdowały się w nim dwa okrągłe szkła. Trzecim piratem był sam Gadio Ślizgowkręt: wysoki,

lecz przygarbiony, cały jakby najeżony. Nos miał długi, podbródek spiczasty, a za szkłami

okularów w stalowej oprawie lśniły rozbiegane oczy.

- Oczywiście mogę się mylić - mówił - ale... hm... Gdybyśmy zostawili żelazne drzewo,

tak jak proponowałem... I tak jego cena lada chwila spadnie... - Zamilkł i westchnął. - Więc

gdybyśmy je jednak zostawili, nie weszlibyśmy w strefę burzy.

- Burzy - zabulgotał Klapsiad.

- Właśnie. Ale czy można się buntować przeciwko losowi? Jeśli dowodzenie statku

spadnie na moje barki, będę się musiał pogodzić z... - Zamilkł, szukając odpowiedniego słowa.

- Pogodzić z... - pomógł mu Klapsiad.

- Och, przestańże wreszcie mi przerywać! Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał.

Przydajesz się w walce i twoje plemię może być z ciebie dumne, ale brak ci wyczucia.

- Wyczucia - powtórzył Klapsiad. Gadio westchnął ze zniecierpliwieniem.

- Chodźcie. Przekażemy dobre wieści innym. Grot nie mógł dłużej milczeć.

-

- Ty zdradziecki psie! - warknął i runął przez zarośla na polankę. Pilot Kamienia,

Klapsiad i Gadio Slizgowkręt odwrócili się z zaskoczeniem.

- Aaach! Kochany Grot! - zasyczał Gadio, błyskawicznie przywołując na twarz fałszywy

uśmiech. - O, jest i Kolcer! Więc wam też się udało!

Strużek cofnął się. Słuchał uważnie i obserwował.

- A jego trzeba wziąć na łańcuch - powiedział Grot, wskazując płaskogłowca. - Rozkazy

background image

kapitana.

Gadio spuścił skromnie głowę i zaczął się bawić związanym na supeł końcem wąsa.

- Problem w tym - rzekł słodko, zerkając znad okularów - że, jak właśnie mówiłem

obecnemu tu Klapsiadowi, nasz zacny kapitan Quintinius Verginix jest... - rozejrzał się wokół

teatralnie - nieobecny. - Uśmiechnął się sarkastycznie. - A Klapsiad bardzo się cieszy z wolności.

Grot sapnął. Przynajmniej przez jakiś czas nie mógł nic z tym zrobić.

- W jakim stanie jest statek? - spytał. Gadio wyprostował się.

- Jak ci idzie, Zygwincie?! - krzyknął.

- Wszystko gra - odezwał się głos, któremu towarzyszyło ciche poskrzypywanie. - Same

powierzchowne usterki. Ster trzeba wyklepać, ale to się da zrobić.

- Czy wkrótce będzie się nadawać do lotu?

Z liści wysoko nad nimi wyłoniła się czyjaś głowa. Była to głowa twarda, a nawet zakuta

- zakuta w dopasowaną metalową konstrukcję, która opasywała czaszkę i podtrzymywała

przytwierdzoną śrubami szczękę.

- Nie będzie się nadawać do niczego, jeśli nie osadzimy w nim na powrót lotnego

kamienia - oznajmił.

Gadio skrzywił się i niecierpliwie tupnął nogą.

- Nie potrafisz improwizować? Dryfodrzew albo mordrzew unoszą się w powietrze,

wystarczy tylko rozpalić więcej...

Zygwint Żelazna Szczęka cmoknął i pokręcił głową.

- Niewykonalne. Nigdy nie zdołamy rozniecić takiego ogniska, żeby uzyskać wymaganą

lotność, a poza tym...

- Na pewno możesz coś zrobić! - wrzasnął Gadio. - Nadal nie rozumiem, dlaczego ten

przeklęty kamień w ogóle spadł.

- Bo go trafił piorun - powiedział Zygwint Żelazna Szczęka.

- Wiem, idioto! - warknął Gadio. - Ale...

- Zimny kamień się unosi, gorący kamień spada - ciągnął cierpliwie Zygwint. -

Udowodnione naukowo. I powiem ci, co jeszcze jest naukowo udowodnione: to, co się rozgrzało,

zawsze stygnie. Jeśli zaraz nie znajdziecie kamienia, uleci i tyle go będziemy widzieli. A teraz

wybaczcie, ale muszę naprawić kołyskę, na wypadek gdybyście jednak ruszyli na poszukiwania.

I schował głowę za gęstym listowiem.

background image

Gadio zagryzł wargę. Krew odpłynęła mu z twarzy.

- Słyszeliście - burknął. - Znajdźcie lotny kamień!

Kolcer i Klapsiad pobiegli na poszukiwania. Pilot Kamienia poczłapał za nimi. Grot Pędzi

woda nawet nie drgnął.

- No! - ponaglił go Gadio.

- Może ci powiem, gdzie znajduje się kamień. Pod jednym warunkiem: kiedy go

osadzimy w kołysce, zaczekamy na kapitana.

- Och, ależ oczywiście - zasyczał Gadio. - Daję ci słowo honoru.

I uścisnął dłoń Grota.

Przyczajony w krzakach Strużek zobaczył, że kwatermistrz chowa drugą rękę za plecami.

Brakowało na niej dwóch palców, a zaognione blizny wyglądały na świeże. Gadio skrzyżował

dwa palce.

Grot skinął głową.

- Dopilnuję, żebyś dotrzymał słowa. - Odwrócił się. - Strużek! - krzyknął. - Jesteś tam,

chłopcze? Pokaż no się!

Strużek wstał i wyszedł z krzaków.

- Szpieg! - syknął Gadio.

- Świadek - odparł Grot. - Świadek twojej obietnicy. - Odwrócił się do chłopca. - Wiesz,

gdzie wylądował lotny kamień?

Strużek zawahał się. Zerknął na Śłizgowkręta.

- Możesz mówić - zapewnił go Grot.

- Wiem - przyznał Strużek. - Widziałem go. Wyglądał jak gwiazda... właściwie jak

kometa... jak spadająca gwiazda...

- Do rzeczy! - warknął Gadio.

Chłopiec oblał się rumieńcem. Za dużo mówił, ale nie potrafił się opanować.

Atmosfera przygody, która otaczała szorstkich, twardych podniebnych piratów

oszołomiła go i trochę namąciła mu w głowie. Odwrócił się, żeby nie patrzeć w przenikliwe oczy

Gadia, i ruszył przed siebie.

- Tędy - powiedział.

- Hej, wy tam! - krzyknął Gadio do Kolcera, Klapsiada i Pilota Kamienia. - Chodźcie z

nami!

background image

Strużek poprowadził bandę piratów przez las. W świetle rozkołysanej latarni ścieżka

wydawała się znajoma. Nucący szczotkokrzew objawił się najpierw ich uszom, potem oczom.

Strużek rozchylił jego gałęzie.

Kamień nadal tkwił zaryty w ziemię. Lśnił ciepłym, intensywnie żółtym blaskiem.

- Przedtem był biały - powiedział Strużek.

- Stygnie - wyjaśnił Grot. - Cała sztuczka polega na tym, żeby go osadzić w kołysce,

kiedy stanie się na tyle lekki, by go można było podnieść, lecz na tyle ciężki, żeby nie uleciał.

Gadio odwrócił się do Pilota Kamienia.

- Ty masz go przetransportować. To twój obowiązek.

Z głębi spiczastego kaptura Pilota Kamienia dobiegł pomruk zgody. Pilot przyczłapał do

żółtego głazu, przykucnął i chwycił go mocnym rękami. Rękawy i gors jego ognioodpornego

płaszcza zasyczały. Strużek pociągnął nosem. W powietrzu rozszedł się zapach palonej gliny.

Pilot Kamienia natężył się, aż szklane okulary w jego kapturze zaszły parą, ale lotny kamień ani

drgnął.

- Oblejcie go wodą z manierek - odezwał się Grot.

- Właśnie! - podchwycił Gadio, przypomniawszy sobie o nowych obowiązkach. -

Oblejcie go wodą z manierek!

Wraz z innymi polał lśniący kamień wodą. Głaz syczał, a zwilżone miejsca stały się

pomarańczowe.

- Więcej! - rozkazał Gadio.

Piraci rozbiegli się i wkrótce powrócili z zapasem wody. Stopniowo głaz nabrał koloru

głębokiego szkarłatu. Zaczął się kolebać w dziurze w ziemi. Wtedy Pilot Kamienia spróbował

jeszcze raz. Tym razem kamień wyskoczył z ziemi z łagodnym ”sss... cak!”

Pilot Kamienia poczłapał do statku, uginając się pod ciężarem i dysząc. Reszta pobiegła w

ślad za nim. Ponieważ od głazu bił żar, nie mogli pomóc Pilotowi w żaden inny sposób, jak tylko

modląc się, żeby mu się udało.

Wkrótce ujrzeli dziób statku.

- Mamy go! - krzyknął Grot. - Mam lotny kamień!

- Za pięć minut będę gotowy - odpowiedział Zygwint Żelazna Szczęka. Strużek znowu

zauważył skrzypienie towarzyszące każdej wymawianej przez niego sylabie. - Tylko sprawdzę,

czy haki i kotwica trzymają mocno. Nie chciałbym, żeby statek odleciał bez nas.

background image

Pilot Kamienia burknął coś niewyraźnie. Stygnący kamień mógł w każdej chwili

wymknąć mu się z rąk.

- Przygotowałeś kołyskę? - spytał Gadio.

- Za kogo mnie uważasz? - oburzył się Zygwint. - Oczywiście, że przygotowałem!

Wykorzystałem żelazne drewno. Jest mniej lotne niż dryfodrzew albo mordrzew, ale za to

bardziej odporne... na wypadek gdyby kamień znowu za bardzo się rozgrzał.

Pilot Kamienia stęknął ponaglająco.

- Unosi się! - wrzasnął Kolcer.

Z liści wynurzyła się głowa Zygwinta Żelaznej Szczęki.

- Możesz się tu wspiąć razem z nim?

Pilot Kamienia potrząsnął głową i jęknął. Mógł tylko mocno trzymać kamień, który z

chwili na chwilę stawał się coraz lżejszy.

- W takim razie przystępujemy do planu B! - zawołał Zygwint. - Ale uda nam się tylko

przy zachowaniu największej precyzji. Pilot Kamienia musi ustawić kamień dokładnie pod

kołyską, po czym go puścić. Więc: parę kroków w lewo...

Pilot Kamienia ciężko poczłapał na lewo.

- Stop. Pół kroczku do przodu. Stop! Trochę do tyłu. Jeszcze trochę. - Zygwint milczał

przez chwilę. - To powinno wystarczyć - szepnął. - Na moje ”już” puścisz kamień, ale postaraj

się go nie popchnąć w żadną stronę.

Strużek spojrzał w koronę drzewa. Zygwint Żelazna Szczęka otworzył drzwi kulistej

klatki na środku statku. Przytrzymał je stopą i uniósł długi harpun. - Już! - krzyknął.

Pilot Kamienia delikatnie wypuścił swoje brzemię. Przez chwilę kamień kołysał się w

powietrzu. Obrócił się wokół własnej osi. Potem zaczął się unosić, najpierw powoli, lecz z każdą

chwilą nabierając rozpędu. Zygwint Żelazna Szczęka oparł się o gałąź. Kamień był już blisko.

Omijał kołyskę! Zygwint pochylił się i delikatnie przyciągnął go harpunem. Kamień nieco

przesunął się w lewo i dalej się wznosił.

- Leć, kamieniu, leć - zaklinał szeptem Gadio. Spojrzał na Klapsiada. - Jak mu się uda,

wszyscy mają natychmiast wsiadać na pokład - syknął. Strużek słuchał uważnie. - A jeśli Grot

Pędziwoda będzie się sprzeciwiać, rozpraw się z nim, dobrze?

Bach! Kamień wylądował w kołysce. Łups! Klik! Zygwint zatrzasnął drzwi nogą.

Zamknął je na zasuwę.

background image

- Gotowe! - krzyknął tryumfalnie.

Serce Strużka zabiło mocno. Cudowny piracki statek znowu był gotów wznieść się w

powietrze. Zaczął wiwatować i klaskać wraz z resztą.

- Twój wyczyn nie zostanie zapomniany, Zygwincie - oznajmił Gadio. - Dobra robota!

- Tak! - rozległ się inny głos, głęboki i dźwięczny. - Dobra robota!

Wszyscy się odwrócili.

- Kapitan! - ucieszył się Grot Pędziwoda. - Zdążyłeś!

- W rzeczy samej - brzmiała poważna odpowiedź. Strużek przyjrzał się kapitanowi.

Był wspaniały, wysoki i - w przeciwieństwie do przygarbionego Gadia Ślizgowkręta -

wyprostowany, dumny i elegancki. Bokobrody miał wypomadowane, a jedno oko przykrywała

mu czarna skórzana opaska. Z długiej pirackiej opończy zwisało mnóstwo przedmiotów: od

okularów i teleskopu po kotwiczki i sztylety. U boku kapitan nosił długi, zakrzywiony miecz

połyskujący w srebrzystym świetle księżyca. Strużek drgnął. Czy nie wi-dział już raz takiego

miecza o rękojeści wysadzanej klejnotami i wyszczerbionym brzeszczocie?

Z zarośli wyłoniła się ósma postać. Strużek szeroko otworzył oczy. Był to banderzwierz,

choć różnił się od jego przyjaciela, gdyż z wyjątkiem czerwonych oczu był biały od stóp po

koniuszki uszu. Albinos! Zdjął z ramienia ciało turoga i rzucił je na ziemię.

Stanął za kapitanem.

- A, jest i Bulgot - powiedział kapitan. - Właśnie cię potrzebuję. Weź płaskoglowca i

przykuj go.

Banderzwierz wskazał statek.

- Uch?

- Nie, do drzewa - odpowiedział kapitan. - Ale do mocnego, pamiętaj!

Klapsiad warknął i podniósł pięść. Banderzwierz odtrącił goblina jak muchę. Chwycił go

za łańcuch na szyi, niemal podrywając w powietrze.

- Spokojnie! - rozkazał kapitan.

Banderzwierz opuścił goblina na ziemię i szarpnął za łańcuch. Zrezygnowany Klapsiad

poszedł za nim.

- Kapitanie, czy to na pewno rozważne posunięcie? - zasyczał Gadio Ślizgowkręt. -

Jesteśmy w Kresoborze. Tu może się nam przydarzyć wszystko... Klapsiad przydałby się w razie

ataku z zaskoczenia.

background image

Kapitan spojrzał na niego zdrowym okiem.

- Myślisz, że nie potrafię czytać w twoim zdradzieckim sercu, Gadio? Twoi przyjaciele z

Ligi Wolnych Kupców nie pomogą ci w tych ostępach. Nasza załoga jest niezależna i ja wydaję

tu rozkazy. Jeszcze jedno słowo i zostaniesz wystrzelony. Czy wyrażam się jasno?

- Co to znaczy? - szepnął Strużek do Kolcera.

- Zostanie przywiązany do gałęzi płonącego mordrzewia - odszepnął dębowy elf. -

Skazaniec wylatuje pod niebo i wrzeszczy, aż się chmury trzęsą.

Strużek zadrżał.

- Przenocujemy tutaj i odcumujemy o świcie - mówił kapitan. Odwrócił się do Grota. - A

zatem, pokładowy kucharzu - tu trącił nogą cielsko turoga - weź się do gotowania!

- Aj, aj, kapitanie - odparł Grot posłusznie.

- Kolcerze, wyznacz drogę powrotną do Podmiasta. Nie chcę pozostawać w tym

przeklętym lesie dłużej niż to konieczne. - Za- - darł głowę do góry. - Ile czasu ci jeszcze

potrzeba, żeby dokończyć napraw, Zygwincie?

- Parę godzin, kapitanie. Muszę jeszcze tylko wyciosać nowe tralki i nareperować ster...

- A Pilot Kamienia?

- Jest w maszynowni i nawierca nowe flansze.

- Doskonała robota - pochwalił kapitan. Odwrócił się i spojrzał na Strużka.

W tej właśnie chwili chłopiec zyskał całkowitą pewność, że widział już kapitana. Nie

poznał go od razu wyłącznie z powodu opaski na oku. To ten sam kapitan rozmawiał z

Tuntumem dawno temu, w lesie, gdy Strużek ubiegał się o posadę drwala. To ten sam wysoki,

elegancki pirat z mieczem o wysadzanej klejnotami rękojeści i wyszczerbionym ostrzem. Jak

mógłby go zapomnieć?

- Cóż tak stoisz i się gapisz? - rzucił ostro kapitan. - Pomóż innym przy ogniu.

Chłopiec natychmiast zabrał się do pracy. Pobiegł do lasu po drewno na podpałkę, ale

kiedy wrócił, ogień już płonął, trzaskając i hucząc. Przy każdym nowym polanie w powietrze

tryskał snop pomarańczowych iskierek. Od czasu do czasu z płomieni ulatywała płonąca kłoda

dryfodrzewu i wzlatywała pod niebo jak flara.

Strużek zadrżał. Wychowany między leśnymi trollami, nauczył się szanować ogień -

najbardziej niebezpieczny żywioł w codziennym życiu mieszkańca lasu. Dlatego lotne drewno

palili w piecykach. Beztroska podniebnych piratów go przeraziła.

background image

Zaczął kopniakami wrzucać płonące kłody do ogniska. Bulgot wrócił, przykuwszy

Klapsiada do drzewa. Szukał kapitana, ale przechodząc obok Strużka, niespodziewanie się

zatrzymał.

- Uch! - ryknął i wskazał palcem ząb na szyi chłopca.

- Na twoim miejscu nie zbliżałbym się do niego - ostrzegł Grot Pędziwoda. - Nawet w

najlepszym humorze jest nieprzewidywalny.

-

Ale Strużek nie zwrócił na niego uwagi. Pomimo groźnego wyglądu banderzwierz miał w

oczach znajomy smutek. Bulgot delikatnie dotknął pazurem amuletu Strużka.

- Chruchek - zahuczał.

Chłupiec otworzył szeroko oczy. Bulgot go znał! Przypomniał sobie, jak jego przyjaciel

jodłował w księżycowe noce. Przypomniał sobie też, że zew banderzwierza nie pozostawał bez

odpowiedzi. Czyżby to Bulgot opłakiwał banderzwierza w dzień jego śmierci?

Bulgot dotknął swojej piersi, a potem wskazał Strużka.

- Uchuchele!

- Przyjaciele - potwierdził chłopiec z uśmiechem.

W tej samej chwili kapitan zawołał gniewnie Bulgota. Wzywał go do siebie, i to

natychmiast. Bulgot posłusznie poczłapał w jego stronę. Strużek odwrócił się i ujrzał

zdumionego Grota Pędziwodę.

- Przysięgam, jak długo żyję, jeszcze czegoś takiego nie widziałem! - zakrzyknął kucharz.

- Przyjaźnić się z banderzwierzem!

Świat się kończy. - Pokręcił głową. - Chodź, mały, pomóż mi.

Grot stał przy ognisku. Zdążył już wprawnie obedrzeć turoga ze skóry, nadział go na pręt

z drewna żelaznego i umocował nad ogniem. W powietrzu unosił się mocny zapach pieczonego

mięsa. Strużek zbliżył się i razem zaczęli obracać rożen.

Kiedy Zygwint Żelazna Szczęka zakończył naprawę i zszedł z drzewa, turog był już

gotowy. Grot uderzył w gong.

- Żarcie na stole! - zawołał.

Chłopiec usiadł między Grotem Pędziwodą i Kolcerem. Kapitan i Bulgot zajęli miejsca

naprzeciwko nich, a Gadio Ślizgowkręt odszedł na bok, w cień. Pilot Kamienia w ogóle się nie

pojawił, Klapsiad zaś, płaskogłowy goblin, nadal był przykuty do drzewa i musiał się zadowalać

background image

resztkami, które mu rzucano.

Gdy podniebni piraci napełnili puste żołądki czarnym chlebem i parującymi kawałami

turożego mięsa, a wszystko to popili kuflem leśnego piwa, humory im się poprawiły.

- Bywaliśmy już w gorszych opałach - roześmiał się Grot Pędzi woda. - Prawda,

kapitanie?

Kapitan mruknął coś pod nosem. Nie był dziś rozmowny.

- Choćby wtedy, gdy napadliśmy na statki Ligi nad samym miastem Sanctaphrax. Nie

sądziłem, że ujdziemy z tego cało. Zapędzili nas w kozi róg, nie mieliśmy gdzie uciekać, a z

ładowni tych wielkich, bogatych łajb zaczęły wyskakiwać żądne krwi płaskogłowce. Jeszcze

nigdy nie widziałem, żeby Gadio się tak trząsł. I żeby tak szybko uciekał. Ciągle

powtarzał:”Przecież tam miały być wątrobrzozy!”

- Bo miały być - mruknął Gadio. - Nieźle byśmy zarobili.

- Ale kapitan nie uciekł, o nie! Nasz Chmurny Wilk by tego nigdy nie zrobił - roześmiał

się Grot. - Wyjął ten swój wielki miecz i zaczął ich kosić, a Bulgot szedł za nim jak taran. O tak,

krew się polała, ale coś mi się zdaje, że płaskogłowcom nie o taki rozlew krwi chodziło. Wtedy

pojmaliśmy Klapsiada. Tylko on dotrzymał nam placu. Doskonały wojownik, ale trzeba na niego

uważać... W tej właśnie walce nasz kapitan stracił oko.

Twierdzi, że to była uczciwa walka.

- Wystarczy - uciął kapitan.

- Kiedy ja straciłem szczękę, to nie była uczciwa walka - odezwał się Zygwint Żelazna

Szczęka, skrzypiąc metalową protezą przy każdej sylabie. - Zajmowałem się łożyskiem drapacza,

kiedy Ulbus Pentephraxis zakradł się do mnie od tyłu z toporem. Nie miałem szansy. - Splunął w

ogień. - Teraz on jest kapitanem Ligi i pławi się w luksusach Podmiasta.

Ta Liga! - Odkaszlnął i znowu splunął.

- Oj, nie jest taka zła - zasyczał Gadio, przysuwając się do ogniska. - Kiedy zaczynałem w

Podmieście jako...

- Kolcer - przerwał mu kapitan - wyznaczyłeś kurs? Dębowy elf przytaknął.

- Dobry chłopak - pochwalił kapitan i powiódł wzrokiem po piratach, nagle bardzo

poważny. - Trzy zasady podniebnego żeglo-wania: nigdy nie stawiaj żagla, dopóki nie

wyznaczysz kursu, nigdy nie wznoś się wyżej od twojej najdłuższej liny drapacza i pod żadnym

pozorem nie rzucaj kotwicy w miejscu, którego nie ma na mapie.

background image

Piraci pokiwali poważnie głowami. Każdy z nich znal niebezpieczeństwa, jakie mogą

spotkać tego, kto zgubi się w tym ogromnym liściastym oceanie. Ognisko zaczęło przygasać.

Strużek wpatrywał się w odblask migotliwych płomieni na twarzy zamyślonego kapitana.

- Ja raz to zrobiłem - ciągnął kapitan Quintinius Verginix, zwany Chmurnym Wilkiem.

- Wylądowałem tam, gdzie nie powinienem. - Westchnął. - Ale wtedy nie miałem

wyboru.

Piraci popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Odstawili kufle i przysiedli się bliżej.

Ciemność zgęstniała.

- Była to burzliwa, deszczowa noc - zaczął opowiadać kapitan. Strużek zadrżał, choć sam

nie wiedział dlaczego. - Bardzo zimna noc. Noc oczekiwania i smutku.

Chłopiec chłonął każde jego słowo.

- W tamtych czasach byłem członkiem załogi statku Ligi. - Kapitan powiódł wzrokiem po

twarzach skąpanych w zamierającym blasku ognia, szeroko otwartych oczach i ustach... i

uśmiechnął się. - Ach, wy, prostaczkowie! Jeśli wam się wydaje, że jestem surowy, powinniście

poznać Multiniusa Gobtraksa. Okrutny, wymagający, pedantyczny - najgorszy z możliwych

kapitanów!

Strużek przyglądał się, jak świetliki bawią się w powietrzu w ganianego i chowają się pod

liście. Skubnął zębami brzeżek chustki. Wiatr ustał zupełnie.

- Wyobraźcie to sobie - mówił kapitan. Strużek zamknął oczy. - Było nas pięcioro na

pokładzie, a tylko czterech zdolnych do pracy: Gobtrax, jego sługa, Pilot Kamienia i ja. Maris

była już w dziewiątym miesiącu ciąży. Burza rozpętała się znienacka i zepchnęła nas z kursu.

Co gorsza, prądy wznoszące były okrutnie silne. Zanim zdołaliśmy rzucić kotwicę i

zabepieczyć drapacze, poszybowaliśmy wysoko nad lasem, prosto w otwarte niebo.

Struzkowi zakręciło się w głowie. Zejście ze ścieżki było okropne, ale zagubienie się w

otwartym niebie...

- Zrzuciliśmy żagle, ale wznosiliśmy się nadal. Przykucnąłem przy Maris.”Wszystko

będzie dobrze” - powiedziałem, choć sam w to nie wierzyłem. Nigdy nie zdołalibyśmy wrócić do

Podmiasta przed jej porodem, a nawet gdybyśmy zdążyli, przyjście tego dziecka na świat nie

było powodem do radości.

Strużek szeroko otworzył oczy. Kapitan wpatrywał się w gasnące węgle ogniska i w

roztargnieniu bawił się wypomadowanymi końcami bokobrodów. Jego oko się zaszkliło.

background image

- Czy dziecko było chore? - spytał Strużek.

Kapitan drgnął.

- Nie. Ale ponieważ miało się urodzić... - Zamilkł na chwilę. - Maris i ja musieliśmy

podjąć ważną decyzję. Byłem ambitny. Pewnego dnia zamierzałem dowodzić własnym statkiem,

a nie mógłbym tego dokonać, gdybym się musiał troszczyć o dziecko. Kapitan albo ojciec -

takiego wyboru musiałem dokonać. Zresztą właściwie nie miałem wyboru.

Powiedziałem Maris, że możemy razem podróżować, ale będzie musiała wybrać między

dzieckiem i mną. Wybrała mnie. - Wziął głęboki wdech. - Matka Piórklaczyna zgodziła się

przygarnąć nasze dziecko.

W obozie zapadła głucha cisza. Piraci spuścili wzrok. Dziwnie się czuli, słuchając

zwierzeń Chmurnego Wilka. Grot Pędzi woda zajął się dorzucaniem drew do ognia.

Kapitan westchnął.

- Przynajmniej taki mieliśmy plan. Ale znaleźliśmy się daleko od Podmiasta i

szybowaliśmy coraz wyżej. - Skinął głową w stronę statku. - Uratował nas Pilot Kamienia, tak

jak i dziś. Ugasił wodą paleniska, wyrzucił balast, a kiedy okazało się, że i to nie wystarczy,

wspiął się na kamień i zaczął od niego odłupywać kawałki. Im więcej ich odłupywał, tym wolniej

się wznosiliśmy. Wreszcie statek się zatrzymał, a potem zaczął schodzić w dół. Kiedy statek

dotknął kilem leśnej ziemi, na pokładzie było nas już sześcioro. Maris urodziła.

Kapitan wstał i zaczął krążyć niespokojnie wokół ognia.

- Co miałem robić? Byliśmy w Kresoborze, a dziecko nie przeżyłoby naszego pieszego

powrotu do Podmiasta. Gobtrax kazał nam się go pozbyć. Powiedział, że nie będzie czekać.

Maris wpadła w rozpacz, ale sługa Gobtraksa - potężny troglodychacz - dał nam wyraźnie

do zrozumienia, że w razie sprzeciwu skręci mi kark... Co miałem robić?

Piraci poważnie pokręcili głowami. Grot poruszył drwa.

- Zeszliśmy z pokładu i ruszyliśmy w las. Pamiętam, jak głośno krzyczały nocne

stworzenia i jak ciche było to maleńkie zawiniątko w ramionach Maris. W końcu dotarliśmy do

małej wioski leśnych trolli...

Strużek drgnął. Włosy na karku mu się zjeżyły, po plecach pociurkały strumyki zimnego

potu.

- Dziwne stworzenia - ciągnął kapitan. - Krępe, ciemne, niezbyt mądre. Mieszkają w

drewnianych chatach... musiałem wydrzeć przemocą dziecko z ramion Maris. Jak ona na mnie

background image

spojrzała! Jakby życie ją opuściło. Nie odezwała się ani słowem...

Serce Strużka biło coraz szybciej.

- Owinąłem dziecko w szal - ciągnął kapitan głosem niewiele głośniejszym od szeptu. - W

urodzinowy szal, który Maris zrobiła własnoręcznie. Sama go wyhaftowała. Mówiła, że drzewo

kołysankowe przynosi szczęście. Zostawiłem zawiniątko u drzwi jednej z chat i odszedłem wraz

z Maris. Nie obejrzeliśmy się ani razu.

Umilkł i zapatrzył się w ciemny las, splótłszy ręce za plecami. Ognisko aż huczało, lecz

Strużkowi zrobiło się zimno. Musiał mocno zacisnąć zęby, żeby nie dzwoniły.

- Podjąłeś’ właściwą decyzję, kapitanie - odezwał się cicho Grot Pędziwoda.

Kapitan odwrócił się do nich.

- Nie mogłem podjąć innej. Miałem to we krwi. Mój ojciec był kapitanem pirackiego

statku, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca. Może gdybym...

Strużkowi zabrakło tchu. W głowie kręciło mu się tak, że nie mógł skupić myśli.

Porzucone dziecko. Leśne trolle. Szal... jego chustka, pocieszanka, którą nadal nosil na

szyi.

Mój szal, pomyślał. Spojrzał na majestatycznego kapitana podniebnych piratów. Czy to

naprawdę może być mój ojciec? - zdumiał się. Czy w moich żyłach płynie jego krew? Czy ja

także pewnego dnia będę dowodzić statkiem?

Może. A może nie. Musiał się dowiedzieć jeszcze jednej rzeczy.

- To... to dziecko... - odezwał się nieśmiało.

Kapitan odwrócił się i spojrzał na niego, jakby zobaczył go po raz pierwszy. Brew nad

opaską uniosła się pytająco.

- To Strużek, kapitanie - przedstawił go Grot Pędziwoda. - To on znalazł lotny kamień i...

- Chyba może mi to sam wyjaśnić - przerwał kapitan. - Co chciałeś powiedzieć?

Strużek wstał i spuścił głowę. Oddychał tak szybko i płytko, że z trudem zdołał

przemówić.

- Panie kapitanie, czy to dzie... dziecko to była dzie... dziewczynka... czy chłopiec?

Quintinius Verginix wbił w niego baczny wzrok i zmarszczył czoło. Może nie pamiętał. A

może pamiętał aż za dobrze. Pogłaskał się po brodzie.

- Chłopiec - odezwał się w końcu.

Nieopodal brzęknęły łańcuchy; to śpiący Klapsiad przewrócił się na drugi bok.

background image

Kapitan wypił ostatni łyk i otarł usta.

- Jutro wstajemy wcześnie - oznajmił. - Przyda się nam wypoczynek.

Strużek miał wrażenie, że już nigdy nie zdoła zasnąć. Serce mu łomotało,

rozgorączkowana wyobraźnia podsuwała najróżniejsze wizje.

- Bulgot, ty masz wartę pierwszy - rozkazał kapitan. - Obudź mnie o czwartej.

- Uch - zgodził się banderzwierz.

- I uważaj na tego zdrajcę.

Strużek zadrżał z niepokoju, ale zaraz potem uświadomił sobie, że kapitan ma na myśli

Gadia Ślizgowkręta.

- Proszę - odezwał się Kolcer, podając chłopcu koc. - Weź. Mnie będzie dziś ciepło w

moim łóżeczku.

I zaczął się wspinać na drzewo, a potem na maszt statku, na którym wisiał kokon

ptasiennicy.

Strużek otulił się kocem i położył na materacu z opadłych liści. Ognisko dawało światło i

ciepło. Iskry i płonące strzępy unosiły się wysoko pod niebo. Chłopiec zapatrzył się w pląsające

płomienie.

Gdyby nie ten pirat - kapitan Chmurny Wilk, którego przestraszyli się Spelda i Tuntum -

Strużek nigdy by nie musiał opuścić wioski. Nigdy by nie zboczył ze ścieżki. Nigdy by się nie

zgubił.

Ale teraz zrozumiał. Zawsze był zagubiony, nie tylko wtedy, gdy zszedł ze ścieżki, lecz

od samego początku, kiedy podniebny pirat zostawił go pod drzwiami Łapichrustów.

Teraz się odnalazł. W głowie wirowały mu trzy krótkie zdania.

Znalazłem moją drogę. Znalazłem moje przeznaczenie. Znalazłem mojego ojca!

Zamknął oczy. Znowu przed oczami stanęła mu wizja kijka do zaklinania serca, który

uparcie wskazywał niebo. To tam wiodło go przeznaczenie: w niebo, razem z ojcem.

background image

Rozdział 13

MACIWODZICIEL

Cisza. A potem poruszenie. I znowu cisza. Za pierwszym razem była to najciemniejsza,

najgłębsza cisza na chwilę przed świtem. Strużek przewrócił się na drugi bok i mocniej otulił

kocem Kolcera. Śniło mu się mnóstwo podniebnych statków na niebie koloru indygo. On stał

przy sterze. Podniósł kołnierz, bo zerwał się zimny wicher.”Niezgorszy żaglowiec” -

wymamrotał przez sen z uśmiechem.

Strużek za sterem pilnował kursu, a załoga rzucała siatki w stronę nadlatującego stada

zimolążków. Na kolację będzie pieczony drób.

Wanty uderzyły o maszt.

- Cała na sterburtę! - krzyknął ktoś.

Chłopiec westchnął i odwrócił się na bok.

Druga cisza była pomarańczowa - pustynia migotliwej pustki. Zamilkły wszystkie głosy,

nawet jego. W plecy było mu zimno, w twarz gorąco. Otworzył oczy.

Najpierw zobaczył coś, co mu się z niczym nie skojarzyło. Ogień. Osmalone kości i

plamy tłuszczu w trawie. W górze zbite sklepienie liści i ukośne promienie porannego słońca.

Usiadł. Raptem przypomniały mu się wszystkie wypadki wczorajszej nocy. Burza.

Podniebny statek. Lotny kamień. Kolacja z podniebnymi piratami. Odnaleziony ojciec...

ale gdzie są wszyscy?

Odlecieli bez niego. Krzyknął z bólu, rozpaczy i samotności. Z oczu popłynęły mu

strumienie łez; ukośne snopy światła zmieniły się w gwiaździste tęcze. Zostawili go! W ciszy

lasu rozległ się jego szloch.

- Dlaczego, tato? Dlaczego? Dlaczego mnie opuściłeś! Znowu!

Wiatr uniósł jego słowa, a wraz z nimi nadzieję na znalezienie własnej ścieżki poza

Kresoborem. Strużek zwiesił głowę. W lesie było ciszej niż zwykle. Frompy nie kaszlały, żyloty

nie wrzeszczały, pokwaki ucichły.

Piraci nie tylko odlecieli, ale chyba zabrali ze sobą wszystkie leśne stworzenia.

A jednak nie było zupełnie cicho. Z dala dobiegał cichy ryk, syk, trzask - i coraz bardziej

narastał. Wreszcie siedzący z głową w dłoniach Strużek poczuł, że coś go parzy w plecy. Futro

turoga zjeżyło się złowrogo. Obejrzał się przez ramię.

background image

- Aaa! - krzyknął. Obudził go nie blask słońca, tylko ogień! Kresobór płonął!

Kłoda palącego się dryfodrzewu uleciała z ogniska piratów i zaklinowała się między

gałęziami drzewa kołysankowego. Drzewo zaczęło się z wolna żarzyć i dymić; dopiero wiele

godzin później zajęło się ogniem. Pożar rozprzestrzenił się w mgnieniu oka, a wiatr jeszcze

bardziej go rozdmuchał. Teraz od poszycia po czubki koron w stronę Strużka zmierzała potężna

ściana pomarańczowych i czerwonych płomieni.

Żar buchał jak z pieca. Chłopiec podniósł się i omal nie zemdlał. Płonąca gałąź runęła na

ziemię tuż obok niego, iskry sypnęły się jak krople roztopionego złota. Strużek puścił się pędem

przed siebie.

Biegł, biegł i biegł, szybko jak wiatr, rozpaczliwie usiłując ominąć płomienistą ścianę,

zanim ogień go pożre. Biegł jak jeszcze nigdy w życiu - ale i tak było już za późno. Ściana ognia

zaczęła się zakrzywiać z obu stron. Wkrótce zamknie się wokół niego.

Rozpalone powietrze osmaliło włosie kamizelki, pot lał się Strużkowi strumieniami z

twarzy i pleców, w głowie pulsował ból od niemiłosiernie rozżarzonych podmuchów. Ściana

utworzyła już niemal okrąg.

- Szybciej - szepnął do siebie. - Szybciej!

Przemknął obok gnilnej ropuchy o krótkich łapkach, która - na swoją zgubę - nie potrafiła

robić wystarczająco dużych skoków. Robalot, oszołomiony dymem i żarem, kręcił się w kółko,

po czym znikł w płomieniach w eksplozji cuchnącej pary. Po prawej stronie Strużek zauważył

wijący się zielony pęd kolczywąsa, na próżno usiłującego uniknąć ognia; połączony z nim

mordrzew wydał straszny wrzask, gdy pierwsze pomarańczowe jęzorki musnęły jego pień.

A Strużek pędził co sił. Ognisty pierścień prawie się już zamknął. Jeszcze chwila, a

chłopiec znajdzie się w pułapce. Jego jedyną nadzieją była wąska szczelina między potężnymi

płomieniami. Zbliżały się do siebie niczym dwie zwisające z nieba zasłony. Rzucił się w ich

stronę. Płuca go paliły od gorąca i duszącego dymu, w głowie mu się kręciło. Jak we śnie

zobaczył, że migotliwe zasłony ognia się zamykają.

Zatrzymał się i rozejrzał. Stał w samym środku płonącego kręgu. To już koniec.

Wszędzie wokół niego z krzewów i drzew unosił się dym. Płomienie wybuchały,

przygasały i znowu ożywały. Ogromne sukulenty syczały i dymiły, gdyż woda, którą

zmagazynowały w grubych łodygach, zaczęła wrzeć. Stawały się coraz grubsze, aż w końcu

wybuchały - bang, bang, ba-ba-ba-bang! Ich nasiona strzelały w niebo w fontannach pienistego

background image

płynu.

Woda przygasiła płomienie, ale tylko na chwilę. Strużek cofnął się przed nadpełzającym

ogniem. Obejrzał się przez ramię. Z drugiej strony płomienie także zbliżały się coraz bardziej.

Spojrzał w niebo.

Raptem przez ryk ognia przebił się jakiś potężny hałas. Chłopiec odwrócił się.

Niespełna dwadzieścia kroków od niego pląsały fioletowe płomienie płonącego

dryfodrzewu.

Znowu rozległ się ogłuszający trzask. Całe drzewo zadrżało. Za chwilę upadnie na niego!

Strużek nie miał dokąd uciec, gdzie się schować, czym się bronić. Znowu wokół rozległ

się ten odgłos - zgrzyt i trzask, jak wtedy, gdy chłopiec wyciągnął przegniły ząb ze spuchniętej

szczęki banderzwierza.

- Nie! - krzyknął.

Drzewo zatrzęsło się i zakołysało. Przez chwilę jakby zastygło nieruchomo, zawieszone w

powietrzu. Strużek padł na ziemię i zwinął się w kłębek. Uderzył w niego powiew rozpalonego

powietrza. Zacisnął powieki i czekał, skamieniały, aż drzewo runie na niego.

Ale nic się nie wydarzyło. Zaczekał jeszcze trochę. Nadal nic. Dlaczego? Co się stało?

Podniósł głowę, otworzył oczy... i aż jęknął ze zdumienia.

Potężny dryfodrzew - teraz płonące fioletowe piekło - wzniósł się nad ziemię. Lotne

drzewo wyrwało korzenie z ziemi i powoli wznosiło się ku niebu. Nieopodal dwa inne

dryfodrzewy z wolna wyciągały korzenie z gruntu. Wokół rozległa się melancholijna pieśń

drzewa kołysankowego, które także uniosło się nad płonącym lasem. Samo niebo wyglądało,

jakby płonęło.

Tam, gdzie niedawno znajdowały się płonące drzewa, w ścianie ognia zostały czarne

dziury niczym luki między zębami. Strużek dostrzegł szansę i puścił się pędem w stronę jednej z

takich luk. Musiał do niej dobiec, zanim się znowu zamknie.

- Już... prawie... - dyszał.

Ogień zbliżał się z obu stron. Chłopiec schował głowę w ramiona, postawił kołnierz

kurtki i rzucił się w płomienie. Jeszcze tylko parę kroków... troszkę dalej...

Osłonił oczy ręką i puścił się pędem. Dym gryzł go w gardło, parzył skórę. Poczuł zapach

własnych osmalonych włosów.

Raptem żar zelżał. Strużek znalazł się na zewnątrz ognistego kręgu. Przebiegi jeszcze

background image

parę kroków. Wiatr się uspokoił, dym stawał się gęstszy. Chłopiec odwrócił się i przez chwilę

przyglądał się wielkim kłębom fioletu’i turkusu, które majestatycznie unosiły się, lotne i

rozpłomienione, prosto w ciemniejące niebo.

Udało mu się. Uciekł przed pożarem!

Ale nie miał czasu sobie gratulować. Przynajmniej na razie. Macki dymu sięgały już ku

niemu, wdzierały się w oczy i do ust. Chciały go oślepić, udusić.

Ruszył dalej, potykając się i oddychając przez chustkę, którą mocno przyciskał do ust.

Biegł i biegł. Głowę rozrywał mu ból, oczy łzawiły i piekły.

- Nie mogę iść dalej - wymamrotał. - Muszę iść dalej...

Szedł, aż ryk płonącego lasu stał się wspomnieniem, a gryzący dym ustąpił miejsca

zimnej szarej mgle, która - choć równie gęsta jak dym - była cudownie orzeźwiająca. Szedł

wzdłuż skraju Kresoboru. Uparcie szedł.

Mgła gęstniała i rzedła.

Nigdzie nie widział drzew. Ani krzaków, ani zarośli, ani ziół, ani kwiatów. Ziemia pod

jego stopami stała się twarda; gąbczasta gleba Kresoboru ustąpiła miejsca wyszczerbionemu

kamieniowi, śliskiemu od gęstej tłustej mgły. Strużek starannie wybierał drogę między

zdradzieckimi rozpadlinami. Wystarczy, żeby się pośliznął, a jego stopa mogłaby się zaklinować

w głębokiej szczelinie.

Mgła gęstniała i rzedła, jak zawsze, gdyż był to Kresoziem, wąski pasek nagiej skały,

oddzielający Kresobór od samego Kresu. Dalej znajdowały się ziemie nieznane, nieopisane na

żadnej mapie, niezbadane. Ziemie pełne kipiących kraterów i wirującej mgły, gdzie nawet

podniebni piraci nie zapuściliby się z własnej woli.

Od strony Kresu napłynął coraz silniejszy wiatr. Przyniósł ze sobą podmuch siarki.

Szerokie jęzory mgły zwisały znad krawędzi klifu i oblizywały kamień. W powietrzu

rozbrzmiewały jęki i westchnienia zagubionych na wieki dusz. A może to było tylko wycie

wiatru?

Strużek zadrżał. Czy o tym miejscu mówiła ptasiennica? Czy tutaj prowadzi jego ścieżka?

Otarł z twarzy krople wody i przeskoczył szeroką rozpadlinę w kamieniu. Przy lądowaniu skręcił

nogę. Krzyknął, przewrócił się i ostrożnie roztarł pulsujący staw.

Stopniowo ból stał się mniej dotkliwy. Strużek wstał i ostrożnie przeniósł ciężar ciała na

skręconą nogę.

background image

- Chyba nic się nie stało - mruknął z ulgą.

Z cuchnącej siarką mgły dobiegła odpowiedź:

- Miło mi to słyszeć, paniczu.

Strużek krzyknął. To z całą pewnością nie mógł być wiatr. To głos, prawdziwy głos.

Co więcej: znajomy głos!

- Daleko zawędrowałeś, odkąd zszedłeś ze ścieżki leśnych trolli - ciągnął ów śpiewny,

nieco kpiący głos. - Bardzo, bardzo daleko. A ja obserwowałem każdy twój krok.

- Kim... kim jesteś? - zająknął się chłopiec, usiłując przebić wzrokiem szarą wirującą

mgłę. - Dlaczego cię nie widzę?

- Och, bardzo często mnie widywałeś, paniczu - ciągnął szyderczy głos. - Rankiem w

obozie rzeźników, w lepkich korytarzach kolonii gulgoblinów, w podziemnej jaskini jędzun...

Byłem tam. Zawsze byłem przy tobie.

Strużek poczuł, że kolana się pod nim uginają. Bał się i niczego nie rozumiał. Skupił się,

żeby pojąć znaczenie tych słów. To prawda, już kiedyś słyszał ten cichy, natarczywy głos,

wiedział to z całą pewnością. A jednak...

- Czyżby panicz Strużek naprawdę mnie zapomniał? - znowu spytał głos i w powietrzu

rozległ się świszczący chichot.

Chłopiec padł na kolana. Kamieniste podłoże było zimne i śliskie od mgły, która

zgęstniała jeszcze bardziej. Strużek ledwie widział czubek własnego nosa.

- Czego ode mnie chcesz? - szepnął.

- Czego chcę? Czego chcę? - Głos roześmiał się złośliwie. - Raczej czego ty ode mnie

chcesz, paniczu? To przecież ty mnie wezwałeś.

-

- Ja... ja ciebie... wezwałem? - spytał Strużek. Jego słaby głos tonął w gęstej mgle. - Ale

jak? Kiedy?

- Dajże spokój - zaszydził niewidzialny rozmówca. - Nie udawaj niewiniątka.”O

mąciwodzicielu!” - dodał głosem Strużka. - ”Proszę, proszę, chcę znowu znaleźć ścieżkę”.

Zaprzeczysz, że mnie wezwałeś?

Chłopiec zadrżał ze zgrozy.

- Ale... nie wiedziałem... nie chciałem...

- Wezwałeś mnie, więc się zjawiłem - oznajmił mąciwodziciel głosem, w którym teraz

background image

zabrzmiała złowroga nuta. - Szedłem za tobą. Opiekowałem się tobą. Nieraz wyratowałem cię z

kłopotów, których sam sobie napytałeś. - Milczał przez chwilę. - Czyżby panicz Strużek sądził,

że go nie słucham? - zaczął znowu, trochę łagodniej. - Zawsze słucham tych, którzy się zgubili,

tych, którzy są samotni, tych, którzy nie mogą znaleźć swojego miejsca. Pomagam im, prowadzę,

aż w końcu...

- W końcu...? - szepnął chłopiec.

- W końcu do mnie przychodzą. Tak jak ty, paniczu.

Mgła rozproszyła się bardziej. Strużek zobaczył, że klęczy na skraju przepaści. Parę

centymetrów dalej ziała czarna czeluść. Za jego plecami kłębiły się cuchnące opary, a przed

nim... Och! Przed nim, zawieszony w powietrzu, unosił się ohydny, uśmiechnięty mąciwodziciel

z twarzą pełną brodawek i długimi gęstymi kępami włosów. Złośliwie wyszczerzył zęby i oblizał

się.

- Chodź do mnie - zachęcał. - Wezwałeś mnie, więc jestem. Zrób ten ostateczny krok! -

Wyciągnął do niego łapę. - Jesteś mój.

Chłopiec wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać oczu od

potwornego pyska stwora. Dwa kręte rogi mąciwodziciela miały ostre końce. Mgła zgęstniała

jeszcze bardziej. Mąciwodziciel miał na ramionach lśniącą od jakiejś tłustej mazi szarą opończę,

której poły spadały daleko w przepaść.

- Tylko jeden mały kroczek - szepnął i skinął na niego. - Weź mnie za rękę. - Strużek

spojrzał na kościste, szponiaste palce.

- Tylko tyle trzeba, żeby ktoś taki, jak ty, paniczu, dołączył do mnie - ciągnął kusząco, a

jego żółte ślepia stały się ogromne. - Gdyż jesteś wyjątkowy.

- Wyjątkowy - powtórzył Strużek szeptem.

- Wyjątkowy - potwierdził mąciwodziciel. - Wiedziałem to od chwili, gdy usłyszałem

twoje pierwsze wezwanie. Masz w sobie dojmującą tęsknotę, pustkę, którą musisz zapełnić. A ja

ci mogę pomóc. Ja cię tego nauczę. Przecież tego chcesz, prawda, paniczu? Chcesz wiedzieć.

Rozumieć. Dlatego zszedłeś ze ścieżki.

- Tak - powiedział Strużek jak we śnie. - Dlatego.

- Kresobór nie jest miejscem dla ciebie - ciągnął mąciwodziciel natarczywie i słodko. -

Nie dla ciebie krycie się po kątach, strach przed wszystkim, co pochodzi z zewnątrz. Jesteś taki

jak ja. Jesteś podróżnikiem, poszukiwaczem przygód, słuchaczem! - Głos mąciwodziciela stał się

background image

przyciszony i ciepły. - Ty też możesz być mąciwodzicielem, paniczu. Mogę cię tego nauczyć.

Weź mnie za rękę, a zobaczysz.

Chłopiec przysunął się bliżej. W skręconej kostce trzasnął staw. Mąciwodziciel, nadal

zawieszony w powietrzu tuż za krawędzią skały, zadrżał. Jego potworny pysk wykrzywił się w

grymasie bólu. W żółtych ślepiach zakręciły się łzy.

- Och, ileż już przeżyłeś - westchnął. - Ciągle musiałeś być czujny. Zawsze w

niebezpieczeństwie. Zawsze w strachu. Ale możesz odmienić swój los, paniczu, jeśli tylko

weźmiesz mnie za rękę.

Strużek przestąpił z nogi na nogę. Grad drobnych kamyków sypnął z grzechotem w

przepaść u jego stóp.

- I będę wyglądać jak ty? - spytał.

Mąciwodziciel odchylił głowę do tyłu i ryknął śmiechem, w którym nie było wesołości.

- Czyżbyś zapomniał, mój mały próżny trollu? Mogę wyglądać, jak mi się spodoba.

Mogę być dzielnym wojownikiem, przystojnym księciem... kim tylko zechcę. Wyobraź to

sobie - ciągnął kusząco. - Mógłbyś się stać goblinem albo jędzuną...

I na oczach Strużka zaczął przybierać najróżniejsze postaci, dobrze znane chłopcu.

Był tam gulgoblin, który wyprowadził go z kolonii, płaskogłowiec, który uratował go na

bagnach, samiec jędzun, który podstawił nogę Mag i wskazał mu drogę do szybów

wentylacyjnych.

- A co powiesz na to? - Mąciwodziciel zmienił się w stworzenie o czerwonej twarzy i

płomiennych włosach.

- Sądzisz, że nie słyszałem, jak myślałeś o pozostaniu z rzeźnikami? - szydził. - A może

wolałbyś się stać banderzwierzem - dodał, znowu zmieniając postać. - Wielkim, silnym

banderzwierzem, który nikogo się nie boi. - Zachichotał nieprzyjemnie. - Z wyjątkiem dziab-

dziabów.

Strużek zadrżał. Unoszący się w powietrzu potwór wiedział o wszystkim, dokładnie o

wszystkim.

- Wiem! - zawołał mąciwodziciel i zmienił się w przysadzistego śniadego stworka o

splecionych włosach i perkatym nosie.

- Leśny troll. Mógłbyś wrócić do domu. Wreszcie byś się nie wyróżniał. Przecież chciałeś

tego od zawsze, może nie?

background image

Strużek mechanicznie pokiwał głową.

- Mógłbyś być, kim tylko zechcesz, paniczu - powiedział mąciwodziciel, przybierając

własną postać. - Każdym stworzeniem bez wyjątku. Mógłbyś chodzić, gdzie chcesz, robić, co

dusza zapragnie. Tylko weź mnie za rękę, a wszystko to będzie twoje.

Chłopiec przełknął ślinę. Serce biło mu na alarm. Jeśli mąciwodziciel ma rację, już nigdy

nie będzie sam.

- Pomyśl, ile możesz zobaczyć - zamruczał kusząco mąciwodziciel. - Pomyśl o miejscach,

w których możesz się znaleźć, ukazując się innym w postaci, w jakiej chcą cię widzieć, zawsze

bezpieczny, zawsze jeden krok przed nimi. Pomyśl, jaką mógłbyś mieć władzę!

Strużek zapatrzył się na jego wyciągniętą rękę. Stał na krawędzi skały. Powoli uniósł

dłoń, muskając najeżoną sierść turoga.

- No, zdecyduj się - kusił mąciwodziciel głosem słodkim jak miód. - Zrób ten jeden krok.

Weź mnie za rękę. Przecież tego chcesz.

A jednak Strużek stał nieruchomo. Przecież nie wszystkie spotkane istoty były złe.

Banderzwierz uratował mu życie, podobnie jak rzeźnicy. To od nich dostał kamizelkę,

która skaleczyła gardło mordrzewia, a teraz tak bardzo się zjeżyła. Pomyślał o wiosce i Speldzie,

mamusiółce, która pokochała go jak własne dziecko. W oczach wezbrały mu łzy.

Gdyby przyjął kuszącą propozycję mąciwodziciela, nie zmieniłby się w prawdziwego

leśnego trolla. Przypominałby go tylko z wyglądu. Za to stałby się istotą, której leśne trolle boją

się najbardziej na świecie - mąciwodziciełem. Nie. To niemożliwe. Wtedy nigdy nie zdoła do

nich wrócić. Nigdy. Będzie musiał na zawsze zostać z boku, na marginesie. Sam.

- To strach nie pozwala ci się usamodzielnić - oznajmił mąciwodziciel, czytając w jego

myślach. - Chodź do mnie, a nigdy więcej nie będziesz się bał. Weź mnie za rękę, a zrozumiesz.

Zaufaj mi, paniczu.

Strużek się zawahał. Czy to naprawdę ten straszliwy stwór, którego tak się bali wszyscy

mieszkańcy lasu?

- Czy choć raz cię zawiodłem? - spytał cicho mąciwodziciel. Chłopiec pokręcił głową.

- Poza tym - dodał mąciwodziciel po namyśle - wydaje mi się, że chciałeś się przekonać,

co jest za Kresoborem.

Za Kresoborem. Te dwa słowa głośno rozbrzmiały Strużkowi w głowie. Za Kresoborem.

Wyciągnął rękę. Zrobił krok naprzód.

background image

Mąciwodziciel wybuchnął okropnym skrzeczącym śmiechem i chwycił go za przegub,

mocno wbijając mu pazury w ciało.

- Wszyscy się na to nabierają! - wrzasnął tryumfalnie. - Wszystkie biedne małe gobliny,

trolle, przybłędy i wyrzutki. Wszyscy mają się za kogoś wyjątkowego! Wszyscy dają mi posłuch.

Wszyscy idą za moim głosem. Jakie to żałosne!

- Przecież powiedziałeś, że jestem wyjątkowy! - krzyknął Strużek zwisający nad ziejącą

przepaścią.

- Czyżby? - zadrwił mąciwodziciel. - Ty głupku, naprawdę się spodziewałeś, że zdołasz

mi dorównać? Jesteś tak samo nieważny jak cała reszta - dodał pogardliwie. - Jesteś nikim.

Nikim! - zaskrzeczał. - Słyszysz?

- Dlaczego to robisz? - załkał rozpaczliwie chłopiec. - Dlaczego?

- Bo jestem mąciwodzicielem! - wrzasnął stwór i zarechotał złośliwie. - Zwodnikiem,

oszustem, mąciwodą i psotnikiem. Wszystkie moje piękne słówka i obietnice nic nie znaczą!

Czyham na tych, którzy zeszli ze ścieżki. Zwodzę ich aż na sam Kres! A tam się ich

pozbywam!

I puścił Strużka. Chłopiec krzyknął ze strachu. Runął w dół! Spadał i spadał prosto w

czarną przepaść bez dna.

background image

Rozdział 14

ZA KRESOBOREM

Strużek koziołkował w powietrzu. Kręciło mu się w głowie, pęd powietrza szarpał jego

ubraniem i zapierał mu dech w piersi. Spadał i spadał, a przez cały czas słyszał echo okrutnych

słów mąciwodziciela.

„Jesteś nikim. Nikim!”

- To nieprawda! - krzyknął.

Skalna ściana migała mu przed oczami niczym pasmo rozmazanej farby. Tyle

poszukiwań! Tyle niebezpieczeństw i ciężkich prób! Tyle razy wydawało mu się, że nie zdoła

dotrzeć żywy do skraju Kresoboru. Odnalazł swojego zaginionego ojca tylko po to, żeby zaraz

potem znowu go stracić, a wreszcie - to było najgorsze - odkrył, że cała ta niebezpieczna podróż

była okrutną zabawą podstępnego mąciwodziciela. To takie okropnie, okropnie niesprawiedliwe!

W oczach stanęły mu łzy.

- Nie jestem nikim! To nieprawda! - rozpłakał się.

Spadał coraz niżej, w kłębiącą się w dole mgłę. Czy będzie tak spadać do końca świata?

Zamknął mocno oczy.

- Jesteś kłamcą! - krzyknął w górę.

- Kłamcą, kłamcą, kłam... - odpowiedziało echo.

Tak, pomyślał Strużek, mąciwodziciel jest kłamcą. Nie powiedział ani słowa prawdy.

Ani jednego słowa!

- Jestem kimś! - krzyknął. - Jestem Strużkiem, który zszedł ze ścieżki i powędrował aż za

Kresobór. Jestem sobąąąą!

Otworzył oczy. Coś się zmieniło. Leciał, nie spadał, wysoko nad Kresem, w chmurach.

- Czy ja nie żyję? - zdziwił się na głos.

- Żyjesz, żyjesz - odpowiedział znajomy głos. - I masz przed sobą jeszcze daleką drogę. -

Ptasiennica!

Wielki ptak zacisnął mocniej szpony na ramionach chłopca i załopotał rytmicznie

potężnymi skrzydłami.

- Byłeś przy moim wykluciu, dlatego zawsze nad tobą czuwam. Teraz mnie naprawdę

potrzebujesz, więc jestem.

background image

- Dokąd lecimy? - spytał Strużek. Przed sobą widział tylko otwarte niebo.

- Nie my, Strużku - powiedziała ptasiennica. - Ty. Twoje przeznaczenie znajduje się za

Kresoborem.

Po tych słowach otworzyła szpony i po raz drugi Strużek runął w dół. Spadał, spadał,

spadał i...

Bach! Wszystko zgasło.

Biegł długim, ciemnym korytarzem. Wpadł do mrocznej komnaty. W kącie znajdowała

się garderoba. Otworzył jej drzwi i zanurzył się w jeszcze gęstsze ciemności.

Wiedział, że czegoś szuka, choć nie pamiętał czego. Na haczyku wisiał płaszcz. Strużek

zajrzał do jego kieszeni i wpełzł w jeszcze głębszy mrok. Nie znalazł tam tego, czego szukał, lecz

natknął się na portmonetkę. Otworzył ją i wskoczył w nieprzeniknione ciemności.

W portmonetce znajdowała się jakaś szmatka. Była znajoma w dotyku. Dotknął

przeżutych, powykręcanych rogów. To jego chustka, jego szal! Wziął ją i przytulił do policzka. Z

materiału spojrzała na niego twarz - jego własna twarz. Uśmiechnęła się. On też się uśmiechnął.

- To ja - szepnął.

- Żyjesz? - spytała twarz. Skinął głową.

- Żyjesz? - spytała po raz drugi.

- Tak - odpowiedział.

Pytanie powtórzyło się po raz trzeci i teraz zdał sobie sprawę, że nie dochodzi od strony

chustki, lecz jakby z zewnątrz. Otworzył oczy. Nad nim pochylała się ogromna, czerwona,

brodata twarz. Przyglądała się mu z troską.

- Grot! - zawołał. - Grot Pędziwoda.

- We własnej osobie - przyświadczył pirat. - Więc zechciej mi odpowiedzieć. Żyjesz?

- Chyba... tak - powiedział Strużek. Podparł się na łokciach. - I chyba nic nie złamałem.

- Co z nim? - zawołał Kolcer.

- Żyje! - odkrzyknął Grot.

Strużek leżał na miękkim posłaniu z żaglowego płótna na pokładzie statku. Usiadł i

rozejrzał się dokoła. Wokół niego stała cała załoga z wyjątkiem Pilota Kamienia: Kolcer,

Zygwint Żelazna Szczęka, Gadio Ślizgowkręt, Klapsiad (przykuty do masztu), Bełkot i, najbliżej,

kapitan Quintinius Verginix. Chmurny Wilk. Jego ojciec.

Kapitan pochylił się i dotknął jego chustki. Strużek drgnął.

background image

- Spokojnie, chłopcze - odezwał się cicho kapitan. - Nikt cię nie skrzywdzi. Chyba jednak

się od ciebie nie uwolnimy.

- Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego - wpadł mu w słowo Grot Pędziwoda. -

Spadł na pokład prosto z nieba! Po dziwnym niebie żeglujemy, nie ma co!

- Dość gadania! - rzucił ostro kapitan. - I wracać do roboty!

- Musimy przed zmrokiem dotrzeć do Podmiasta.

Załoga rozbiegła się do swoich zadań.

- Ty nie - dodał kapitan łagodnie, kładąc Strużkowi rękę na ramieniu.

Chłopiec odwrócił się.

- Dlaczego mnie... zostawiłeś? - spytał łamiącym się głosem. Kapitan spojrzał mu prosto

w oczy. Jego twarz, nieruchoma jak maska, nie zdradzała żadnych uczuć.

- Nie potrzebowaliśmy nowego członka załogi - powiedział. - Poza tym nie sądziłem, że

jesteś stworzony do życia na pirackim statku.

Zamilkł. Wyraźnie chciał powiedzieć coś więcej. Walczył ze sobą.

Strużek czekał, aż kapitan znowu przemówi. Skubnął zębami wargę. Kapitan pochylił się

ku niemu. Chłopiec zadrżał. Oddech kapitana był ciepły; owionął mu ucho, a bokobrody

połaskotały szyję.

- Widziałem twój szal - wyznał Chmurny Wilk tak cicho, że tylko Strużek go słyszał. -

Twój szal. Ten, który zrobiła Maris... twoja matka. I wiedziałem, że jesteś... Po tylu latach... -

Wargi mu zadrżały. - Nie mogłem tego znieść. Musiałem uciec. Więc... zostawiłem cię po raz

drugi.

Chłopiec poczerwieniał.

Kapitan oparł mu ręce na ramionach i spojrzał w oczy.

- Trzeci raz tego nie zrobię - powiedział cicho. - Już nigdy cię nie opuszczę. - Objął go i

przytulił mocno. - Od tej chwili się nie rozstaniemy - szepnął gorąco. - I razem będziemy

żeglować po niebie. Ty i ja, Strużku. Ty i ja.

Strużek milczał. Nie mógł się odezwać. W oczach wezbrały mu łzy; serce biło mu tak

mocno, jakby miało pęknąć. Więc jednak odnalazł ojca!

Raptem kapitan wypuścił go z objęć.

- Ale będziesz członkiem załogi, tak jak reszta - dodał szorstko. - Więc nie spodziewaj się

specjalnych względów.

background image

- Dobrze, ta... kapitanie - powiedział Strużek cicho.

Chmurny Wilk skinął głową z aprobatą, wyprostował się i odwrócił do innych, którzy

przyglądali się im ze zdumieniem.

- No, koniec przedstawienia, bando leni! - ryknął. - Podnieść grotżagiel i drapacze. W

drogę!

- Aj, aj, kapitanie - powiedzieli chórem piraci i zabrali się do pracy. Kapitan wielkimi

krokami ruszył do steru. Strużek szedł za nim.

Nareszcie byli razem. Statek uniósł się w górę i poszybował daleko poza Kresobór.

Kapitan spojrzał na syna.

- Strużek - odezwał się w zamyśleniu, a jego oko błysnęło wesoło. - Strużek! Co to za

imię dla dziecka Quintiniusa Verginiksa, kapitana najpiękniejszego pirackiego statku, jaki

kiedykolwiek przemierzał podniebne przestworza?

Strużek uśmiechnął się do ojca.

- Moje własne - powiedział.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
14 Cechy gnostyckie w nauczaniu Świadków Jehowy, Drogi prowadzace do Boga, Zestaw o SJ (www dodane p
2013 01?za pytań z Histologii ogólnej
Mead Richelle Kroniki krwi 01 Kroniki krwi
Nowe Kroniki Wampirow 01 Pandora
11 Pewne samobójcze twierdzenie Towarzystwa Strażnica, Drogi prowadzace do Boga, Zestaw o SJ (www do
18 Kwestia lojalności wobec Towarzystwa Strażnica, Drogi prowadzace do Boga, Zestaw o SJ (www dodane
Zimmer Bradley Marion Kroniki Darkoveru 01 Rozbitkowie na Darkoverze
Bunch Chris Ostatni Legion 01 Ostatni Legion
Graham Heather Za wszelką cenę 01 Za wszelką cenę
Brzezinska Anna, Wiśniewski Grzegorz Wielka Wojna 01 Za króla, Ojczyznę i garść złota doc
Ewan Chris Charlie Howard 01 Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie
Delaney Joseph Kroniki Wardstone 01 Zemsta Czarownicy
Anne Rice Nowe Kroniki Wampirów 01 Pandora
Ewan Chris Charlie Howard 01 Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie
Bunch Chris Cykl Legion 01 Cykl Legion
Bunch, Chris Shadow Warrior 01 The Wind After Time
Ewan Chris Charlie Howard 01 Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie
Anne Rice Nowe Kroniki Wampirow 01 Pandora

więcej podobnych podstron