Suzanne Enoch Kradzione pocałunki

background image

Suzanne Enoch

Kradzione pocałunki

„Stolen Kisses"

Z angielskiego przełożyła Anna Wojtaszczyk

1
Jonathan Faraday, markiz Dansbury, podniósł wzrok na budynek, który miał przed sobą, i zmarszczył brwi. Przygnębiająco szacowna i z zewnątrz, i od
wewnątrz budowla stała w tej części Londynu, którą rzadko odwiedzał. Również i tego wieczoru z wielkim zadowoleniem trzymałby się od niej z daleka.
Zerknął spod oka na swoją kochankę.
– Tak tępego pomysłu jeszcze chyba nigdy nie miałaś.
– Nonsens – łagodziła beztrosko lady Camilla Maguire, chociaż wyraz jej twarzy przypominał minę pogromcy, który stawia czoło rozdrażnionemu lwu. –
A tak czy owak, to ja wygrałam tamto rozdanie. Obiecałeś, że spędzimy wieczór, gdzie tylko sobie zażyczę.
– Kiedy pozwoliłem ci wygrać, zakładałem, że będziesz miała ochotę na Ogrody Vauxhall albo może któreś z karcianych przyjęć u Antonii. –
Przeprowadzając przyjaciół przez otwarte, dwuskrzydłowe drzwi, pochylił się ku Camilli. – Albo jeszcze lepiej moją sypialnię – ciągnął dalej; te słowa
wyszeptał jej prosto do ucha, podejmując ostatnią próbę, by zmieniła decyzję.
– Przestań, ty niegrzeczny chłopcze – zbeształa go Camilla z uśmiechem, który ani trochę nie ukrywał jej irytacji.
– A czemuż to miałbym przestać? Nie miałem pojęcia, że poprowadzisz mnie prosto do Hadesu.
– Jacku, Almack w niczym Hadesu nie przypomina. Proszę cię, bądź grzeczny. – Camilla szarpnęła go za rękaw i wciągnęła do szatni; jej brązowe oczy
ze zniecierpliwieniem spoglądały na niego spod starannie rozburzonych, płomiennie rudych włosów.
Jack uniósł w jej kierunku jedną brew. Niewiele trzeba było czasu, by zaczęły go nudzić ograniczone ambicje Camilli i jej łatwe do przewidzenia
pragnienia; ona również najwyraźniej czuła się znużona jego sarkazmem i zjadliwym cynizmem – niewątpliwie stąd ta wieczorna eskapada. Ale mimo to
mniej było kłopotliwe zatrzymanie jej przy sobie, niż podejmowanie jeszcze raz w tym sezonie wysiłków związanych ze zdobyciem nowej kochanki.
Spędziwszy zaledwie miesiąc w mieście, stracił już rachubę.
– Pozwolę sobie być innego zdania – z determinacją mówił przyjaznym tonem. – Almacku od Hadesu niemal nie sposób odróżnić. I tu, i tam potępione,
schwytane w wieczystą pułapkę dusze zawodzą i wirują całymi stadami.
Ernest Landon, trzeci z ich czteroosobowego towarzystwa, zachichotał w typowy dla siebie, pochlebny sposób, kiedy wchodzili do głównej sali.
– Dobrze powiedziane, Dansbury. Potępione, zawodzące dusze. Ha, ha.
Chociaż była połowa czerwca, Londyn wciąż jeszcze tkwił w szponach zimowego chłodu, więc upalny podmuch z zatłoczonych, hałaśliwych sal
powinien był sprawić im przyjemność. Ale kiedy tuż za ciepłem napłynął zapach potu, Jack znalazł potwierdzenie swojej analogii z piekłem. Obietnica
obietnicą, a im szybciej się stąd wydostanie, tym lepiej.
– Proszę cię, nie rób trudności, Jack – błagała go znowu Camilla. – To jest przyzwoite towarzystwo.
– Wiem. Odrażające, nieprawdaż? – Jack skinął głową. Ociężałość szła zawsze w parze z Almackiem, robili wrażenie bliskich przyjaciół, i kiedy Jack
rozejrzał się po sali, nic nie przemawiało za tym, by ten ich związek uległ rozluźnieniu. Na widok markiza kilka osób obrzuciło ich zdumionym
spojrzeniem; odpłacił im tą samą monetą i udawał, że nie zwraca uwagi na mamrotane półgłosem komentarze. Gdyby nie to, że nosił tytuł markiza, ta
mała skandaliczna grupka nie zostałaby nigdy wpuszczona na otaczane wielkim szacunkiem, śmierdzące obrzydliwie salony Almacka.
Ogden Price wyjął z kieszeni srebrne puzderko i otworzył je.
– Wiesz co, Dansbury, mógłbyś choć raz postarać się spędzić wieczór w sposób możliwy do przyjęcia dla towarzystwa – powiedział bezceremonialnie,
wziął szczyptę tabaki i zażył. – Ostatecznie nie umrzesz przez coś takiego, a twojej reputacji to też raczej nie poprawi.
Jack zaczął mu odpowiadać, potem przerwał, jego ciekawość została pobudzona; Price niemal tak samo nie lubił Almacka jak markiz. Odniósł więc
wrażenie, że Landon i Price musieli mieć jakieś ukryte cele, by mu towarzyszyć. Przyjrzał się przyjacielowi, zwrócił uwagę na jego niespokojne, szare
oczy i na to, że nie wiedzieć czemu fascynuje go własna tabakierka.
– Kim ona jest, Price? – Podszedł o krok bliżej, żeby było go słychać poprzez tony hałaśliwego kontredansa i pytlowanie setki języków.
Price spojrzał na niego przelotnie, potem opuścił wzrok.
– Nikim – odparł zbyt szybko i zatrzasnął tabakierkę. – Po prostu taka ładna buzia. – Srebrne puzderko zniknęło w jego kieszeni. – Człowiekowi wolno
chyba podziwiać.
– Zaiste, wolno – zgodził się Jack znacznie podniesiony na duchu. Jeżeli Ogden znalazł jakiś object d'interet, może przynajmniej spodziewać się odrobiny
dobrej zabawy, zanim umknie z powrotem w bliższe sobie, bardziej mroczne zakątki Londynu. – A czy ta godna podziwu ładna buzia jakoś się nazywa?
– Jacku, zatańcz ze mną – przerwała im Camilla i wsunęła mu rękę pod ramię; jej ciepła bliskość wydała mu się dusząca w zabójczo skwarnej sali.
– Nie. Rozmawiam z Pricem. – Życzył jej dobrze i miał nadzieję, że szybko znajdzie sobie do towarzystwa kogoś mniej zgryźliwego, ale nie miał ochoty
wychodzić na durnia, kiedy tego kogoś będzie szukała.
– Ja chcę tańczyć – upierała się Camilla, ocierając się biustem o jego rękę.
Ten jej ruch bardziej go drażnił niż podniecał.
– Kontredansa? Nawet twój niemały urok nie skłoni mnie, moja droga, żebym wkroczył w tę piekielną otchłań.
– Brutal.
Camilla wydęła wargi, ale nie rozluźniła chwytu. Gdyby nie to, że jej uścisk był szokująco intymny jak na sale Almacka, byłby jej rękę strząsnął. Zamiast
tego skierował uwagę na Price'a, całkowicie pochłonięty dociekaniem prawdy.
– A więc, mój chłopcze...
– Jacku – zaprotestowała znowu Camilla.
– Lady Maguire, proszę, ja zatańczę z panią – zaproponował Ernest, okazując większą niż zwykle wnikliwość.
Camilla prychnęła, a potem beztrosko ujęła dłoń Landona.
– Mamy tu dziś wieczór przynajmniej jednego przyzwoitego dżentelmena.
– Lepiej żeby był nim Landon niż ja – wycedził przez zęby Jack, przypatrując się, jak Camilla odchodzi.
Lady Maguire miała być może ochotę spędzić wieczór w przyzwoitym towarzystwie, ale z pewnością nie ubrała się odpowiednio. Wiśniowo-szara suknia
odbijała jaskrawą niczym krew plamą od przypominających mdłe kwiaty wyblakłych gości, a kiedy głęboko dygnęła, ruch ten miał ujawnić przed
partnerem jej uroki – i efektywnie zaanonsować proponowane przez nią usługi.
Jack obejrzał się na Price'a. Ludzie patrzyli na niego z pewną obawą, ale przez ostatnie kilka miesięcy bardziej groziła mu śmierć z nudów niż od ostrza
przeciwnika w pojedynku. Dręczenie Ogdena przynajmniej trochę go rozerwie.
– A więc pozwól, że powtórzę: kim jest twoja tajemnicza czarodziejka, Price?
– Daj spokój, Dansbury – odparł Price wyraźnie poirytowany. – Nie warte to tego żartu, w który chcesz sprawę obrócić. A poza tym „patrzeć"
niekoniecznie znaczy „pożądać". Podziwianie kobiety przypomina podziwianie posągu: można poznać się na miłych dla oka kształtach, nie pragnąc
dokonać zakupu.
Jack uniósł obydwie brwi w górę.
– Teraz czuję się autentycznie zafascynowany. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żebyś wypowiedział słowa: „ładna, godna podziwu i miła dla oka" w
stosunku do jednej i tej samej kobiety. Powiedzże mi, jak ona się nazywa.
Price zerknął na niego spode łba, potem pokazał na zgiełkliwe stadko młodych dam, które zebrały się pod ścianami sali i czekały, aż je ktoś poprosi do
tańca.
– Idź ponaprzykrzać się trochę tym niewiniątkom – warknął.
– Lis przedkłada kury nad kurczęta – odparł rozbawiony Jack. Te wdzięczące się, bezrozumne stworzenia były tak naiwne, że jego reputacja wydawała im

background image

się romantyczna, a do tego tak sztywne i niezdarne, żeby nie warto się było za nimi uganiać. – Obawiam się, że musisz znaleźć coś lepszego, by odwrócić
moją uwagę. Tegoroczne gąski nie są ani trochę bardziej obiecujące niż zeszłoroczne.
– Na miłość boską, Dansbury. Miejże litość – westchnął Price.
– Nigdy. Czemu nie oszczędzisz nam obu fatygi, bo przecież i tak cię w końcu zamęczę, i nie pokażesz mi jej?
– Jeszcze jej tu nawet nie ma. – Price z roztargnieniem skinął na lokaja obładowanego kieliszkami ratafii. Wziął jeden, a drugi wepchnął Jackowi w dłoń.
– Słuchaj, czy to nie lord Hunt tam stoi? Wydawało mi się, że wciąż jeszcze jest w Indiach.
Jack nawet nie zadał sobie trudu, by się obejrzeć.
– Wrócił ponad tydzień temu. Oskubałem go już na niemal czterysta funtów przy kartach, a jemu wciąż się wydaje, że dobrze się bawi. Nie zmieniaj
tematu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to przez tę dzierlatkę przyłączyłeś się do naszej eskapady na tereny przyzwoitego towarzystwa i przez nią
nie miałeś ochoty pierzchnąć do Haremu Jezabel, kiedy mieliśmy taką okazję.
– Nie, to nie przez nią. Ty...
– Nie? Coś z nią nie w porządku? Może zezuje, a może ma pieprzyk w jakimś fatalnym miejscu? – Uśmiechnął się szeroko, widząc niby to gniewne
spojrzenie Price'a. – Jakieś widoczne znamię, niedostatecznie rozwinięte łono albo może sepleni, garbi się, łysieje...
– Rany Lucyfera, Dansbury! Daj że spokój! – Z niewysłowioną irytacją Price dźgnął palcem w kierunku wejścia. – Proszę... właśnie się pokazała. A teraz
zabaw się i miejmy to już z głowy.
Jack odwrócił się, kątem oka zauważył białą sukienkę i rzucił przyjacielowi przelotne, pełne udawanej grozy spojrzenie.
– Debiutantka? Wstydziłbyś się, Price, żeby zadurzyć się w młodej i niewin...
Na jakieś dziesięć uderzeń serca zamilkły krzykliwe dźwięki kontredansa, gdaczący śmiech stojącej obok lady Pender, szuranie nóg tancerzy po
wyfroterowanej podłodze, a nawet zniknął sam Almack. Szmaragdy, pomyślał Jack... jej oczy mają kolor szmaragdów. Stała w drzwiach i zerkała na
zatłoczoną salę, jakby chciała znaleźć tam jakąś znajomą twarz. A potem to zielone, połyskliwe spojrzenie padło na niego i Jack poczuł się tak
wstrząśnięty, że niemal zęby mu zaszczekały. Powoli wciągnął powietrze i też na nią patrzył. Na wpół oszołomiony, nie mając ani chęci, ani sił odwrócić
wzroku, ogarnął spojrzeniem resztę jej postaci. Włosy ciemne jak najczarniejsza noc upięte miała na czubku głowy w zawiłą, modną plątaninę, z której
wymykało się kilka pasemek, tworząc ramę dla wysokich policzków. Kontrast hebanu z gładką, śmietankową cerą był tak uderzający, że przypominała
rzeźbę, twór artysty przedstawiającego doskonałość. Ale oczy miała błyszczące, pełne ciekawości i bardzo żywe. Wydało mu się, że patrzą one na niego Z
tym samym płochliwym skupieniem, jakie sam odczuwał. Delikatny, różowawy rumieniec musnął jej policzki, wargi wygięły się w uśmiechu – a potem
przesłonili ją tańczący goście.
– „Aniołowie Pana Zastępów, miejcie mię w swojej opiece!"* – zamrugał powiekami Jack.
– „Hamlet"? – zareagował Price. Jack aż podskoczył.
– Słucham?
– Cytowałeś „Hamleta". Musisz być pod wrażeniem.
– Ach. – Jack oparł się pokusie, żeby znowu popatrzyć w jej kierunku i zamiast tego pociągnął łyk brzoskwiniowej ratafii. Na szczęście trunek był
naprawdę okropny. – Dobry Boże. – Popatrzył wilkiem i oddał kieliszek lokajowi. Zanim się znowu odwrócił do Price'a, jego twarz przybrała typowy,
cyniczny wyraz, chociaż czuł, jak tuż pod skórą niczym gorączka krąży ostre podniecenie i oczekiwanie. – To tylko dlatego, że przez ciebie już zacząłem
sobie wyobrażać przeróżne okropieństwa. Nie spodziewałem się niczego w najmniejszym stopniu... atrakcyjnego. Kim ona jest? – Nie był się w stanie
powstrzymać i odwrócił się, by jej znowu poszukać wzrokiem.
– Ja... hm...
– Powiedziałeś, że nie jesteś zainteresowany zakupem. – Tak silne, palące zainteresowanie było dla niego czymś całkowicie nietypowym, ale ignorować
się go nie dało. Kiedy dziewczyna spojrzała znowu w jego kierunku, a potem powiedziała coś do swojej młodej towarzyszki, wiedział, że ona je również
odczuła. Jeżeli miała serce w piersi i choć szczyptę rozumu w głowie, musiała coś poczuć. – No więc, kto to jest?
– Lodowa Dama – rozległ się obok niego jakiś głos. Camilla wróciła i oplotła ręką jego ramię. – Popatrz. Goni za nią połowa lordów londyńskich.
Powiadają, że Nance już się jej oświadczył.

„Hamlet"; wszystkie cytowane utwory w przekładzie Józefa Paszkowskiego (przyp. tłum.).

Najwyraźniej żaden zamożny dżentelmen nie zainteresował się obfitymi urokami lady Maguire; Jack zmarszczył brwi, przekonał się, że w tej chwili jej
nieprzerwana bliskość działa mu na nerwy. Zwrócił znowu uwagę na dziewczynę. Tłum panów konkurujących o miejsce na jej karnecie był dosyć duży –
a do tego większość z nich nie była szczególnie młoda.
Przemknął mu przez myśl jeszcze jeden wers z Szekspira – coś o „śnieżnym gołębiu wśród kawek"* – ale stanowczo powstrzymał się od wygłoszenia go.
Może i cierpi na delirium będące skutkiem przegrzania sali, ale starczyło mu przytomności, by zauważyć, że delikatny kwiatowy wzór zdobiący jej
kremową suknię ma dokładnie ten sam szmaragdowy odcień co jej oczy i że wstążka wpleciona w czarne włosy i pantofelki o miękkiej podeszwie, które
wyglądały spod spódnicy, są w tym samym soczystym kolorze. I wystarczyło mu przytomności, by wiedzieć, że ma ochotę na coś więcej niż tylko samo
patrzenie. Patrzeć sobie mogły te inne wstrętne typy na sali.
– Nadęta gromada krążących sępów.
– A czego się spodziewałeś? – odparła Camilla, szepcząc mu te słowa prosto w ucho; zwrócił uwagę na kogoś innego, więc jego towarzystwo wydawało
się teraz nieskończenie bardziej pociągające. – Dla Lilith Benton liczą się tylko ci najbardziej szacowni, nikt inny.
– A to ciebie wyklucza, co, Jacku? – zachichotał Ernest.
– Lilith Benton – powtórzył cicho Jack. Stała razem z przyjaciółką, dosyć wysoką dziewczyną o kręconych blond włosach, którą niejasno przypominał
sobie z poprzedniego sezonu, obydwie rozmawiały ze swymi wielbicielami i szeptały coś do siebie. – Kim jest ta dziewczyna obok niej?
– Wydaje mi się, że to panna Sanford – podsunął Ernest.
– Tak, to ona. – Jack z roztargnieniem skinął głową, wyplątując się z objęć Camilli. – Przeproszę was na chwilę. Zdaje mi się, moja droga, że wobec
ciebie spełniłem już swoje obowiązki na ten wieczór.
Camilla zamknęła wachlarz z gniewnym trzaskiem, ale wiedziała, że nie powinna protestować; Jack odwrócił się i ruszył przez zatłoczoną salę.
Nie miał wątpliwości, że towarzyszka panny Benton zdążyła jej już przekazać szeptem mnóstwo przerażających szczegółów dotyczących jego charakteru.
Chociaż trudno byłoby mu z tym polemizować, akurat tego wieczoru nie czuł się szczególnym potworem. Zwykle wystarczyło kilka uśmiechów i
komplementów, by rozkrochmaliła się przy nim nawet najbardziej doświadczona dama, a na dzierlatkę na pewno aż tak się wysilać nie będzie trzeba.
Zresztą dzierlatka czy nie dzierlatka, dziewczyna była znakomita.
Jack zignorował dwóch mężczyzn stojących bezpośrednio za nią, którzy musieli być ojcem i bratem, i przystanął przed jej towarzyszką.
– Panno Sanford. – Uśmiechnął się czarująco i ujął palce młodej damy.
Patrzyła na niego z otwartymi ustami.
– Jakże miło znowu panią widzieć. – Wypuścił jej dłoń, a ona szarpnęła ją w tył jak oparzona. – Miałem nadzieję, że zechce mnie pani przedstawić swojej
ślicznej towarzyszce.
– Och... ja... pan... – wyjąkała panna Sanford. Chociaż Jack wyczuwał obecność stojącej obok młodej damy, nie chciał na nią patrzeć, dopóki nie będzie
mógł się do niej odezwać i ująć jej dłoni. Ogromnie pragnął jej dotknąć, czuł niemal, jak przepływa między nimi ciepło. Powoli zaczerpnął powietrza, z
radością witając niezwykłą żądzę krążącą z krwią po żyłach.
– Niech pani będzie tak łaskawa – przypochlebiał się.
– Tak... och, tak – udało się w końcu wykrztusić pannie Sanford, która gwałtownie się zaczerwieniła. – Lil, pan... markiz Dansbury. Mi... milordzie, panna
Benton.
Jack w końcu odwrócił się, żeby na nią popatrzeć. Była niższa niż mu się wydawało, niemal o głowę niższa od niego. Czarująca, drobna i szczupła, a jej
łono aż się prosiło, żeby na jego cześć układać wiersze. Wzrok markiza przesuwał się po niej od dołu do góry, zauważając każdy szczegół, jakby

background image

naprawdę była dziełem sztuki. Kiedy doszedł do warg, zawahał się, nie tylko dlatego, że były pełne, czerwone i że miał ochotę poczuć ich smak, ale
ponieważ były zaciśnięte w wąską, prostą linię, kompletnie sprzeczną z kuszącym spojrzeniem, którym go wcześniej obdarzyła.
– Panno Benton – powiedział, kiedy wreszcie spojrzał jej w oczy. – Miło mi panią poznać. – Sięgnął po jej dłoń, ale ona lekko się wzdrygnęła, schowała
obie ręce za siebie i cofnęła się o krok, po czym spojrzała mu prosto w oczy szmaragdowym spojrzeniem.
– Doceniam to, że kiedy już pan dosyć... starannie obejrzał moją osobę, uznał pan mnie za godnego pana rozmówcę, milordzie. Ja jednakowoż
przyjrzałam się pana reputacji... i przekonałam się, że jest pan kimś, z kim nie życzę sobie rozmawiać. Zegnam. – Odwróciła się do niego plecami i
odeszła, by przyłączyć się do swoich wielbicieli.
Jack stał przez moment jak wryty; czuł się oszołomiony. Ta dzierlatka ośmieliła się zrobić mu afront. Panna Sanford wyjąkała coś niezrozumiałego,
szybko przed nim dygnęła i również się pospiesznie oddaliła. Na jej ruch Jack się ocknął, zerknął na swoją wciąż jeszcze wyciągniętą dłoń i powoli ją
opuścił.
Miał opinię człowieka wyuzdanego, w efekcie dla co bardziej śmiałych pań domu był mile podniecającym gościem, przy tych nieczęstych okazjach, kiedy
uczęszczał na ich bale i wieczorki. Kobiety mogły podchodzić do niego ostrożnie, ale nigdy nie rzucały mu zniewag prosto w twarz. Nie było
wątpliwości, że afront zauważono; do jego uszu już dochodziła fala cichych chichotów, która rozeszła się po sali. W głębi piersi markiza zapłonęły
mroczny gniew i frustracja i oba te uczucia przepłynęły z krwią do zaciśniętych dłoni. Ona również wyczuła, jak są dla siebie pociągający; wiedział to. I
właśnie zrobiła afront człowiekowi, któremu afrontów robić nie należało.
Jack sztywnym krokiem wrócił do swoich przyjaciół.
Price rzucił jedno spojrzenie na jego twarz i zaczął potrząsać głową.
– To przecież jeszcze dzieciak, Jacku. Daj jej spokój.
– Dlaczego nazywają ją Lodową Damą? – sztywno zapytał markiz Camillę.
Camilla leniwie się uśmiechnęła.
– Przecież tak bardzo lubisz wiedzieć wszystko na bieżąco, nie mogę wprost uwierzyć, że o niej nie słyszałeś. Jej matką była Elizabeth Benton,
wicehrabina Hamble. – Uniosła umalowaną brew w kierunku jego nadal zachmurzonej twarzy. – Nie wiesz? Wstydź się, Jacku. Lady Hamble to ta, której
uwagę zwrócił na siebie hrabia Greyton i która sześć albo siedem lat temu uciekła z nim od swojej rodziny.
To wyjaśniało jego niewiedzę.
– Byłem we Francji – powiedział. Uśmiech Camilli przybladł. – Mów dalej.
– Jacku – zaczął znowu Price. Landon strzelił palcami.
– Przypominam sobie. Greyton potrzebował potężnego rulonu banknotów, żeby się wymknąć wierzycielom; stał na krawędzi bankructwa. Myślał, że lady
Hampton jest dobrze nadziana i zdobył ją. A tymczasem okazało się, że wszystko jest zapisane na jej męża, a ona grosza nie ma. Zostawił ją w
Lincolnshire i w tydzień później ożenił się z lady Daphne Haver, która ma zajęczą wargę. Jej papa był taki szczęśliwy, że się jej pozbył, iż popłacił długi
Greytona.
– Lord Hamble wywiózł rodzinę z Londynu – podjęła opowieść Camilla. – Kiedy jego żona wróciła, błagając, żeby ją przyjął z powrotem, odprawił ją. W
kilka miesięcy później na coś tam zachorowała i umarła, ale on się od tamtej pory jeszcze w mieście nie pojawiał. A teraz, kiedy Lodowa Dama dorosła,
ma za zadanie przywrócić dobre imię rodzinie. – Prychnęla. – I wierz mi, że to coś w sam raz dla niej: panna „chodząca przyzwoitość".
Markiz ponownie spojrzał na drugą stronę sali. Dziewczyna tańczyła walca z hrabią Nance i Jack spode łba przyglądał się parze przez kilka chwil. Od
tego afrontu nawet nie zerknęła w jego kierunku; może myśli, że się go pozbyła. To drugi błąd popełniony przez nią tego wieczoru.
– Czy ten człowiek, który z nią przyszedł, to jej ojciec? Lady Maguire kiwnęła głową.
– A ten drugi to jej brat, William.
– To właśnie jego oskubałem na dwieście funtów w Klubie Marynarki przed paru dniami – poinformował Landon. – Chłopak bladego pojęcia nie ma o
kartach. – Szeroko się uśmiechnął. – Mam się z nim później spotkać u Boodle'a.
– Jacku – błagalnie odezwał się znowu Price – na litość boską, ni...
– Powiedziałeś, że nie jesteś zainteresowany kupnem – uciął Dansbury. – Czy coś się zmieniło?
– No, nie – wykręcał się Price – ale nie masz chyba zamiaru...
– No to daj spokój albo idź sobie – ciągnął dalej ponuro Jack. Zmusił się do mrocznego, lekkiego uśmiechu. – Zwierzyna mnie zainteresowała.
– Wiedziałem – zachichotał Landon. – Wkrótce przestanie być szacowną panną. – Odwrócił się do Price'a. – Zakład o sto funtów, że Lodowa Dama
będzie grzała łóżko naszego Pikowego Waleta, zanim się skończy sezon.
– To maleństwo o drobnych piersiach? – roześmiała się szorstko Camilla. – Jack nie zawracałby sobie nią głowy. Poza tym ona nie ma ochoty, żeby ją
ogrzać. Nienawidzi figielków i już się martwi, że jej brat schodzi w Londynie na złą drogę. – Szarpnęła Jacka za rękaw. – Chodźmy – nakłaniała go. –
Przecież i tak ci się tu bardzo nie podoba.
Jack rzucił okiem na brata panny Benton. Wyglądało na to, że wysoki, jasny szatyn przyjechał tu prosto po studiach, a sądząc z jego miny gryzł wędzidło,
żeby wreszcie wdać się w jakąś śmiałą i brawurową przygodę.
– Takie figle i schodzenie na złą drogę to moja specjalność, moja droga. – Uwolnił się od lady Maguire. – Może będę mógł podać mu pomocną dłoń.
– Jacku – zawodziła Camilla.
– Nie martw się, Cam. Price odprowadzi cię do domu. – Zakonotował sobie w myśli, że powinien rano przesłać jej jakiś diamentowy drobiazg; uśmierzy
nim tę niewygodną dla siebie zazdrość, no i dzięki prezentowi Camilla będzie siedziała cicho, dopóki nie trafi się jej następna miłość do grobowej deski.
Jack potrafił być bardzo cierpliwy i miał nieodwołalny zamiar doprowadzić do tego, by Lodowa Dama przed końcem sezonu bez reszty się stopiła. Przez
myśl przemknął mu następny wers z Szekspira i markiz uśmiechnął się ponuro.
– „... wołając: biada! A psy wojny głosowi temu odpowiadać będą" – wyrecytował, a potem puścił oko do Ernesta.

Coś mi się zdaje, że przyłączę się u Boodle'a do ciebie i młodego Williama Bentona.

2

– Patrz, tam siedzi Mary Fitzroy. – Penelopa Sanford pochyliła się, żeby szepnąć to Lilith Benton wprost do ucha. – Jak myślisz, czy słyszała o tym, co
stało się wczoraj wieczorem?
– Cśś, Pen. – Lilith patrzyła prosto przed siebie w stronę fortepianu, na którym lady Josephine Delpont grała właśnie „Dla Elizy". Utwór należał do
szczególnie ulubionych, chociaż wykonanie było przeciętne. – Słucham.
– Ale Lil, Mary chyba zemdleje, jak się dowie, co powiedziałaś markizowi Dansbury'emu.
Lilith z udawanym westchnieniem zerknęła na przyjaciółkę.
– Byłabym naprawdę zadowolona, gdybyś nie wspominała już nigdy więcej ani o zeszłym wieczorze, ani o markizie Dansburym – powiedziała
zduszonym głosem. – To tylko przelotne, niemiłe spotkanie, które już mamy za sobą.
– To było coś niebywałego – upierała się Penelopa. – Żałuję, że ja nie okazałam się taka zuchwała.
– Wcale nie byłam zuchwała – zaprotestowała Lilith i ściągnęła brwi. Siedząca po jej drugiej stronie ciotka Eugenia prychnęła i spiorunowała ją
wzrokiem. Lilith szybko przybrała całkowicie obojętny wyraz twarzy i wyprostowała się. Jak już tysiące razy zwracała jej uwagę ciotka, podczas popisu
nie wolno pozwalać sobie na ściąganie brwi, by inni nie pomyśleli, iż zazdrości wykonawcy.
Kiedy utwór dobiegł końca, Lilith przyłączyła się do grzecznościowych oklasków, a Eugenia Farlane wstała.
– Możecie, dziewczęta, przejść do stołu z przekąskami – pouczyła je, jak zwykle twardo i sucho. – Oczywiście, proszę tylko delikatnie skubać małe kęski.
Ja muszę pójść pogratulować lady Delpont wspaniałego popisu lady Josephine. – Jej bladą, szczupłą twarz zniekształcił przelotny grymas. – Można mieć
tylko nadzieję, że ostatni utwór lepiej będzie dobrany do jej zdolności.

background image

Lilith dygnęła.
– Tak, ciotko.
Jak tylko ciotka zniknęła im z oczu, Penelopa pociągnęła Lilith za rękę.
– Chodź, pójdziemy poszukać Mary.
– Pen, nie – odpowiedziała rozdrażniona Lilith. – Im szybciej ten incydent zostanie zapomniany, tym lepiej.
Pen z szerokim uśmiechem złożyła dłonie na piersi, niczym diva operowa:
– „Milordzie, przyjrzałam się pana reputacji... i nie życzę sobie z panem rozmawiać." Och, Lil, już myślałam, że wyciągnie pistolet i położy cię trupem na
samym środku Almacka.
Lilith obejrzała się przez ramię, ale na szczęście ciotka Eugenia i lady Delpont pogrążone były w rozmowie. Ciotka ostro potępiłaby wszelkie plotki na
temat Dansbury'ego i jemu podobnych. Od kiedy matka opuściła rodzinę, a ciotka sprowadziła się do nich, Lilith usłyszała od niej wiele ostrych słów.
Stephen Benton popełnił ten błąd, że ożenił się z Elizabeth Harding, a Eugenia uznała przywrócenie dobrego imienia Bentonom za swoje osobiste
posłannictwo. Lilith niekiedy żałowała, że ciotka traktuje to z religijną niemal żarliwością.
– Nie bardzo mogłam dopuścić do tego, by ze mną rozmawiał, Pen, ale żeby aż miał mnie zastrzelić? – ciągnęła dalej powątpiewająco. – Na miłość boską,
nie bądź taka melodramatyczna. Przypuszczam, że przyzwoici ludzie często nie godzą się z nim rozmawiać.
– Myślę, że wcale tak nie jest. – Panna Sanford ruszyła przodem w kierunku tłumu otaczającego stół z przekąskami. – A właściwie to chyba raczej on
rzadko odzywa się do przyzwoitych ludzi. Przez cały ostatni sezon widziałam go raptem trzy razy. – Przysłoniła usta haftowaną chusteczką i zdusiła
chichot. – No, ale ja nieczęsto bywam w klubach i kasynach.
– Teraz to ty jesteś niemądra – uśmiechnęła się w końcu Lilith. – Ja naprawdę nie mam już dłużej ochoty o nim rozmawiać.
– Ale niewątpliwie zrobiłaś mu afront – upierała się Pen, biorąc ją znowu pod rękę – i ja muszę o tym opowiedzieć Mary.
– Och, Pen, proszę, nie rób tego – protestowała znowu Lilith, ale daremnie.
Penelopa dopadła Mary i z ożywieniem opowiedziała jej całą historię; przyjaciółka była pod wrażeniem. Lilith słyszała już wcześniej rewelacje na temat
trybu życia markiza, jeszcze zanim jej stopa postała w Londynie: szalone opowieści o pojedynkach i popijawach, lampartowaniu się i grach hazardowych.
Nie spodziewała się, żeby miała Dansbury'ego kiedykolwiek poznać, ale wyobrażała go sobie w postaci na wpół pantery, a na wpół diabła, muszącej
wzbudzać czystą grozę w każdej przyzwoitej kobiecie, do której się zbliżył.
A przecież jej nie przeraził w najmniejszym stopniu. Zafascynował – to niewykluczone, przynajmniej chwilowo. Niewątpliwie przypominał diabła, bo
ubrany był bez reszty na czarno, nie nosił praktycznie żadnych ozdób, a zwrócił na siebie jej uwagę po prostu mocą swojej mrocznej, władczej obecności i
ciemnych, czarujących oczu.
Markiz Dansbury był mężczyzną wysokim, o ciemnych, falistych włosach, nieco dłuższych niż nakazywała bieżąca moda, wysokich kościach
policzkowych i sardonicznie wygiętych brwiach. Kiedy przemawiał do niej tym swoim głębokim, melodyjnym głosem, Lilith trzymała ręce zaciśnięte za
plecami, żeby nie zobaczył, jak drżą. I dopóki Penelopa nie powiedziała jej, kim jest, bardzo, ale to bardzo chciała go poznać. Ku jej nieustającej irytacji
nie była w stanie przestać myśleć o nim i zastanawiać się, jak by to było, gdyby swą uwagę skupił na niej ktoś tak nieokiełznany jak on.
– Lilith, jaka ty jesteś odważna – rozpływała się panna Fitzroy, wachlując sobie twarz. – Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdyby zwrócił się do mnie.
– To nic takiego – upierała się Lilith, którą zaczynały już trochę denerwować te nieustanne pochlebstwa. Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że pani
Pindlewide właśnie znalazła się w zasięgu słuchu. – I proszę, nie mówcie już nikomu o tym, co zaszło – ciągnęła dalej przyciszonym głosem. – Jeżeli ktoś
coś wczoraj wieczorem widział, to przyjmie, że prosił mnie po prostu o taniec, a ja wyraziłam ubolewanie, iż karnet mam już wypełniony.
– Ale, Lilith, czy nie byłaś przerażona?
– Dlaczego miałabym być przerażona? – Lilith ściągnęła brwi.
– Nie wiesz? On kiedyś zabił kobietę, która go potraktowała lekceważąco.
Lilith na moment zamarła, przypominając sobie ogniki gniewu w ciemnych oczach markiza. Zmusiła się do niedowierzającego uśmiechu.
– Jestem pewna, że to nieprawda.
– Och, ale to jest prawda – wtrąciła Penelopa. – We Francji, sześć czy siedem lat temu. Mój kuzyn Samueł opowiadał mi całą tę historię. Ona go
znieważyła, on był bardzo pijany i zastrzelił ją.
A więc jednak był tym mrocznym, niemoralnym demonem, jakim przedstawiały go opowieści. Zaskoczyło ją to, jak bardzo się przez moment czuła
rozczarowana.
– Przypuszczam więc, że powinnam czuć się szczęśliwa, iż wczoraj wieczorem nie był pijany.
Zaczęła się po raz kolejny zastanawiać, co ją opętało, żeby się w ogóle do niego odezwać. Równie dobrze mogła milczeć albo uprzejmie skinąć głową i
pozdrowić go; a nawet byłoby tak dużo lepiej. Chociaż sądząc po tym, co mówiono, markiza Dansbury nie sposób odprawić uprzejmie.
Dlaczego zachęciła go, żeby do niej przystąpił? Absolutnie nie powinna była wpatrywać się w nieznajomego, ale kiedy już ich oczy się spotkały, było to...
niezwykłe. Lilith wiedziała, że jest inteligentną, rozsądną kobietą, ale niczego logicznego nie można było dopatrzyć się w dzikim łomotaniu serca na
widok tego mężczyzny. Tym niemniej wystarczy jedno niewłaściwe spojrzenie ze strony kogoś takiego jak on, żeby zrujnować jej reputację. Dzięki Bogu
wyszli z Almacka na krótko po tym, jak zrobiła mu afront.
Otrząsnęła się. Było aż w nadmiarze różnych spraw, którymi powinna się przejmować nawet bez tego nieszczęsnego zamieszania z markizem Dansburym.
Lionel Hendrick, hrabia Nance, oświadczył się jej ponownie wczoraj wieczorem, podobnie jak pan Varrick, syn wicehrabiego Sendleya.
– Czy słyszałaś coś o Peterze Varricku? – zapytała, biorąc z talerza ciasteczko i pogryzając je.
– Jest dziobaty – odpowiedziała bez wahania Penelopa, marszcząc nosek.
– To wiem. Ale czy słyszałaś coś na temat jego charakteru?
– Chcesz powiedzieć, że wszystko ci jedno, chociaż on wygląda tak, jakby go podziobało stado kurczaków?
– Oczywiście, że wolałabym męża o ładnym obliczu – przyznała z oporami Lilith żałując, że jej nie wolno jak Penelopie robić min, marszczyć się i
chichotać. Wręcz przeciwnie, od momentu ucieczki matki przypominano nieustannie, że nie ma prawa się zapominać. Zbyt wiele od niej zależało; nie
mogła pozwolić sobie na impulsywne zachowanie, czy to w gestach, czy w mowie. Ani w myśli. – Ale nie jest to konieczne.
– Och, Lil, on jest okropny.
– Ale ma nieskazitelną opinię spokojnego człowieka – obstawała przy swoim Lilith.
– Podobnie jak grobowiec: też spokojny i nieskazitelny. Lil obejrzała się w kierunku ciotki i zniżyła glos.
– Przecież wiesz, że właściwie nie mam wyboru.
Jej przyjaciółka posmutniała i lekko się uśmiechnęła.
– Wiem. Przepraszam cię. – Penelopa była wesoła, ale z łatwością potrafiła współczuć ludziom i Lilith czuła się szczęśliwa, że może ją zaliczać w poczet
swoich przyjaciółek. – Gdzie przebywa dziś popołudniu twój brat? – zapytała Pen chętnie zmieniając temat. – Jeżeli pozwolisz, że zapytam.
– Oczywiście, że pozwolę. William pewnie jest jeszcze w łóżku, odsypia nocne rozrywki. Wrócił do domu dopiero około szóstej nad ranem. Powiedział
Bevinsowi, że poznał bajeczną grupę nowych znajomych i że pozwolili mu zobaczyć od środka coś, co nazywali Haremem Jezabel, i że przegrał dziesięć
funtów. Co prawdopodobnie znaczy, że przegrał pięćdziesiąt.
William zdecydowanie rozhulał się od ich przyjazdu do Londynu. Dopiero co ukończył cztery obrzydliwe lata studiów w Cambridge i po raz pierwszy w
życiu dysponował gotówką, był więc większym frajerem, niż mu się wydawało. A przywracanie honoru rodzinie było gigantycznym obowiązkiem,
jeszcze zanim ujawniła się Williamowa skłonność do szaleństw.
– Jestem pewna, że to całkowicie niewinne – pocieszała ją Pen.
– Och, wątpię, czy masz rację – westchnęła Lilith.
– No więc kto właściwie ci się dotychczas oświadczył? –
Mary wróciła do tematu, który najbardziej leżał jej na sercu. – Ja otrzymałam na razie tylko jedną propozycję, od Freddiego Pambly, a mój ojciec mówi,
że Freddie ma nie dość brzuchatą sakiewkę, by wynagrodziła ona szczupłość jego umysłu. Lilith rozchichotała się.
– Rzeczywiście otrzymałam kilka propozycji – przyznała – ale przekonana jestem, że nieuprzejmie byłoby liczyć.

background image

– Och, bzdura – odparowała Pen przewracając oczami. – Oświadczyło jej się czterech. Hrabia Nance, pan Varrick, pan Francis Henning oraz pan Giggins.
– A co z jego książęcą mością? Uśmiech znikł z twarzy Penelopy.
– Cicho, Mary.
Rozbawienie Lilith również gwałtownie przygasło i przeszedł ją lekki dreszcz.
– Nie otrzymałam żadnej propozycji małżeńskiej od księcia Wenforda. Nie mówcie, proszę, nikomu – zamruczała – ale mam nadzieję, że gdzie indziej
dokona wyboru.
Geoffrey Remdale, książę Wenford, był w tym samym wieku co szalony król Anglii, Jerzy, a plotka głosiła, że obydwaj panowie przyjaźnili się ze sobą za
młodu. Lilith trudno było uwierzyć, by jego książęca mość miał kiedykolwiek w życiu kogokolwiek nazwać przyjacielem, by kiedykolwiek roześmiał się
z jakiegoś żartu, czy uśmiechnął na dowcipną ripostę. Ten siwowłosy mężczyzna o stalowoszarych oczach nad wielkim, orlim nosem odkrył ją wśród
panien na wieczornym przyjęciu u lady Neuland i zapytał o jej wiek, wagę i wzrost, zupełnie jakby była klaczą. A potem podczas spotkań towarzyskich
dwa razy wyszukał jej ojca i obaj panowie spędzili po kilka minut na omawianiu czegoś. Ojciec nigdy nie ujawnił tematu tych dyskusji, a kiedy zapytała,
czy dowiedział się czegoś ciekawego, tylko się uśmiechnął. Jego dobry humor niepokoił ją.
Wenford był już żonaty trzy razy i pochował wszystkie trzy żony, a żadna z nich nie dała mu dziedzica. Krążyły plotki, że po sześciu miesiącach
małżeństwa jego niedawno zmarła ostatnia żona, o połowę od niego młodsza, a przecież wciąż starsza od Lilith o dziesięć lat, wolała się któregoś
wieczora położyć do łóżka ze szklanką wina z czarnego bzu zaprawionego cykutą, niż obudzić się jeszcze raz w Wenford Park. I chociaż ta opowieść
robiła wrażenie udramatyzowanej i udziwnionej, Lilith nie mogła o niej zapomnieć, od kiedy książę skierował na nią swoje ekscentryczne, na wpół
szalone spojrzenie.
– Lil?
Lilith wzdrygnęła się i popatrzyła znowu na Pen.
– Przepraszam cię?
– Sprawiasz wrażenie przygnębionej. Nie martw się. Jestem pewna, że jego książęca mość znajdzie sobie jakąś wdowę o surowej twarzy, która będzie go
uważała za chodzącego romantyka.
Lilith blado się uśmiechnęła.
– Tak, prawdopodobnie masz rację. Pewnie pyta o wzrost i wagę wszystkie debiutantki. – Jej uśmiech stał się bardziej szczery. – Wiesz, chodzi o
zachowanie standardów w królestwie.
– Panie i panowie – zaintonował główny lokaj, chociaż tego popołudnia obecnych było rozpaczliwie niewielu panów. – Jeżeli zechcielibyście zająć
miejsca, lady Josephine za chwilę rozpocznie.
Lilith odwróciła się z westchnieniem, szukając ciotki. W pół drogi do pokoju muzycznego usłyszały z Penelopą gdzieś za sobą cichy okrzyk. Na drugim
końcu holu podniosły się szepty i niczym fala popłynęły w ich stronę. Lilith odwróciła się... i zamarła.
U szczytu schodów, za plecami wzburzonego lokaja, stał w towarzystwie jeszcze jednego dżentelmena markiz Dansbury. Jego znajomy wyglądał na
onieśmielonego, wargi zaciskał w pełnym złości, skruszonym uśmiechu. Po Dansburym nie widać było ani cienia skrępowania, kiedy swobodnym
krokiem szedł przez tłum wpatrujących się w niego kobiet. Kompletnie czarny strój, który miał na sobie poprzedniego wieczoru, zmienił na
ciemnozielony surdut i beżowe spodnie, ale przez te delikatniejsze kolory nie wydawał się ani trochę mniej niebezpieczny. Wrażenia tego nie łagodziła też
jego lekko rozbawiona mina, z którą stanął przed lady Delpont i ujął jej dłoń.
– Milady, błagam o wybaczenie za moje tak wielkie spóźnienie, ale dopiero się obudziłem. – Pochylił się do przodu, jakby jej się z czegoś zwierzał,
chociaż nie zadał sobie trudu, by ściszyć glos. – Byłem wczoraj pod dobrą datą. Ululałem się w pesteczkę. – Na ten jego uśmiech nawet zakonnica
mogłaby zapomnieć o swoich ślubach.
Stojąca obok Lilith Pen zdusiła pełen zaskoczenia chichot. Lady Delpont znana była wszem i wobec jako wojująca abstynentka i powiadano, że nie
pozwalała, by choć jedna kropla diabelskiego trunku znalazła się w jej domu – czy w gardle jej męża – przez ostatnie dwadzieścia lat, od kiedy byli
małżeństwem.
– Ja... – Lady Delpont otworzyła usta, zamknęła je ponownie, popatrzyła na otaczających ją zasłuchanych gości i z przyklejonym do zaczerwienionej
twarzy uśmiechem powiedziała: – Cieszę się, że zdążył pan na czas, milordzie, by wysłuchać ostatniego utworu.
– Wspaniale. – Dansbury pokazał na swego towarzysza. – Zna pani Ogdena Price'a, nieprawdaż? Price, lady Delpont.
Price postąpił krok do przodu i pochylając z zażenowaniem głowę ujął dłoń pani domu.
– Lady Delpont.
– Panie Price. – Lady Delpont odwróciła się ponownie do gości; oczy miała szeroko otwarte, jakby w koszmarnym śnie na jawie. – Pójdziemy? –
Zachichotała nerwowo i gestem wskazała pokój muzyczny.
– Co za zuchwałość! – syknęła Lilith, kiedy Dansbury ujął dłoń pani domu, położył ją sobie na rękawie i poprowadził lady Delpont. Price powlókł się za
nimi, a cała reszta zgromadzonych, nie chcąc uronić ni słowa, zbiła się tuż za ich plecami.
– Czy sądzisz, że lady Delpont naprawdę go zaprosiła? – zapytała Mary.
– Jestem pewna, że niczego takiego nie zrobiła. Ale nie mogła go przecież na oczach wszystkich wyrzucić.
– Lilith, proszę tu przyjść – rozkazującym tonem zawołała od drzwi ciotka.
– Lil – szepnęła Pen, kiedy pospiesznie wchodziły do środka, żeby ponownie zająć swoje miejsca – co ty teraz zrobisz?
Kątem oka Lilith przypatrywała się, jak Dansbury opada na fotel w rzędzie przed nimi, o kilka miejsc w bok.
– Nie mam zamiaru niczego robić – odpowiedziała półgłosem. – To przecież nie moja wina, że on się tu pojawił.
Lady Josephine stała przy fortepianie obok matki, która mocno ściskała jej dłoń.
– Panie i panowie – oznajmiła Josephine; głos jej drżał i nie było w nim cienia tej pewności siebie, z jaką przemawiała wcześniej. – Dla waszej...
przyjemności zagram teraz... zagram „Koncert fortepianowy amol" Mozarta. – Dygnęła.
Kiedy Josephine siadała i poprawiała nuty, Dansbury zaczął klaskać. Potem pochylił się i powiedział coś szeptem do swego towarzysza, a następnie
obejrzał się na Lilith. Ich oczy się spotkały i Lilith nie spuściła wzroku. W oczach markiza na krótką chwilę pojawił się jakiś nowy wyraz, jakby poczuł
się on zaskoczony. Potem jego wargi wygięły się w diabelskim, zmysłowym uśmiechu i odwrócił się twarzą do fortepianu.
Lilith zaparło dech w piersi. A więc to z jej powodu znalazł się tutaj i z jej powodu dręczył lady Josephine i jej matkę. Zerknęła pospiesznie na ciotkę
Eugenię, ale ta szeptała coś do pani Hadlington. Ukradkiem rzuciła jeszcze raz okiem na markiza i przekonała się, że skoncentrował się na biednej lady
Josephine, która okropnie fałszowała.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby ktoś miał czelność tak po prostu wejść na spotkanie, na które nie był zaproszony, a potem oznajmić, że się spóźnił, bo
pił przez całą noc! A przecież Dansbury siedział tam i, jak się zdawało, doskonale się bawił. Kto mógł mu powiedzieć, że ona tu będzie?
Lilith zacięła zęby. Zaczynała mieć obsesję na punkcie tego łajdaka. To mógł być przecież przypadek. Może Dansbury i pan Price usłyszeli muzykę i
pozwolili sobie wejść do środka, wiedząc, że nikt ich stąd nie wyprosi. I może po prostu zaskoczyło go to, że ją zobaczył. No właśnie. To na pewno tylko
przypadek.
Przecież wczoraj wieczorem nie zrobiła ostatecznie niczego złego, myślała sobie z oburzeniem. To on postąpił niewłaściwie, że tak śmiało zwrócił się do
niej, a potem przyglądał jej się od stóp do głów, jakby oceniał swój następny posiłek!
– Lilith – syknęła ciotka.
Lilith zamrugała i odwróciła się do niej.
– Słucham, ciotko?
– Nie wpatruj się tak w tego mężczyznę.
– Ja wcale... – Nie, jednak się w niego wpatrywała; powściągnęła chęć zmarszczenia brwi. – Tak, ciotko.
– Nie będziemy mieć absolutnie nic wspólnego z osobami tego pokroju, obojętne czy należą do arystokracji, czy nie. Zrozumiano?
– Tak, ciotko Eugenio – odpowiedziała Lilith sztywno. – Zdaję sobie z tego sprawę. Absolutnie nie pragnę mieć z nim nic wspólnego.
– Dobrze. Twój ojciec poczułby się bardzo rozczarowany, gdyby zobaczył, że strzelasz oczkami do takiej osławionej kreatury.

background image

To było niesprawiedliwe; przecież wpatrywała się wyłącznie w tył głowy Dansbury'ego i marzyła o tym, żeby sobie poszedł. Ale sprzeczanie się z ciotką
Eugenią, która miała obsesję na punkcie przyzwoitości, mogło tylko przysporzyć jej kłopotów.
– Tak, ciotko.
Lady Josephine przestała rąbać w klawisze i koncert się skończył. I znowu Dansbury był pierwszym, który zaczął klaskać, a potem poszedł pogratulować
młodej damie wykonania utworu.
– Okropny człowiek – wymamrotała ciotka Eugenia i pociągnęła Lilith za rękę w kierunku drzwi. – Teraz krąży i terroryzuje młode dziewczęta, jak
widzę. Dzięki Bogu, że wczoraj twój karnet był pełen.
Lilith przytaknęła, czuła radość, że udało jej się wymknąć. Pozostawało jej tylko mieć nadzieję, że markiz Dansbury bawi się, zrażając do siebie wszystkie
debiutantki, i wczoraj wieczorem po prostu przyszła kolej na nią. Ale mimo to, kiedy schodziła za ciotką po schodach i kierowała się do powozu ojca,
wydawało jej się, że czuje na plecach jego spojrzenie.
– Dobry Boże, to było potworne – oznajmił Price po drodze do czekającego na nich powozu markiza.
Jack obserwował oddalający się pojazd, w którym siedziała Lilith; na słowa przyjaciela odwrócił się.
– Ale warto było pocierpieć, jak mi się zdaje. – Odprawił swój powóz skinieniem ręki, wolał się przejść. Musiał się zastanowić, a nie potrafił myśleć,
kiedy rzucało nim to tu, to tam. – Poza tym coś mi się zdaje, że przypominam sobie, jak mówiłeś wczoraj wieczorem, że dobrze by mi zrobił wypad w
przyzwoite towarzystwo.
Price skrzywił się.
– Powiedziałem, że by ci to nie zaszkodziło.
– No cóż, nie miałeś racji. Gra młodej lady Josephine przypomina bardzo marcowe kocie wrzaski. Ale dokonałem tego, co zamierzyłem.
– Nawet słowa z nią nie zamieniłeś – powiedział jego towarzysz, spoglądając spod oka na markiza.
– Wiem. Nie było to konieczne. Price potrząsnął głową.
– Szalona pałka – wymamrotał. – Mówiłem tak już dziesięć lat temu w Oxfordzie, a od tego czasu zrobiłeś się jeszcze gorszy.
Przeszli przez aleję na Grosvenor Street. Minęło już sporo czasu, od kiedy Jack po raz ostatni oglądał od wewnątrz stojące tu domy, jako że należały one
do najstarszych, najbardziej szanowanych rodzin w Mayfair. I minęło już sporo czasu, od kiedy któraś z tych rodzin złożyła mu wizytę na Grosvenor
Square. Jemu przynajmniej nadal wydawało się zabawne, że mający najgorszą w Londynie opinię arystokrata mieszka w jednej z najwspanialszych
londyńskich rezydencji. Wzruszył ramionami, wymachując ze swobodą trzymaną w ręce laseczką.
– Czy naprawdę minęło dopiero dziesięć lat, od kiedy ukończyliśmy studia? Wydaje mi się, że to już całe wieki.
– Poczułem się wczoraj, jakbym miał na karku setkę, kiedy ten pisklak opowiadał o swoich przygodach w Londynie – stwierdził z przygnębieniem Price.
– Młody William Benton jest kluczowym pionkiem w mojej grze. Zostaw go mnie, jeśli można prosić.
Price westchnął.
– Naprawdę wolałbym, żebyś mnie nie wciągał w swoje obłąkane plany.
– Naprawdę?
– Tak. Zwłaszcza jeżeli wplątujesz w to niewiniątka, które nie mają pojęcia, co z ciebie za czort.
– Ależ dzięki ci, Price. – Jack zatrzymał się, złożył mu lekki ukłon i ruszył dalej. – A poza tym nie ma ludzi niewinnych. No i to ona zaczęła.
– Zrobiła ci afront, ale miała ku temu powody; słaby to pretekst, żeby kompromitować dziewczynę.
I pewnie tak było. Ostatniej nocy, gdzieś między czwartą a piątą butelką portwajnu, doszedł do wniosku, że to nie o ten afront tak naprawdę się obraził.
Chodziło mu o to, że poczuli do siebie sympatię, a ona się tego zaparła. Między nimi naprawdę coś było; dziś znowu to poczuł, kiedy popatrzyła mu w
oczy. Niech ją cholera.
– Panna Benton chyba nie poznała cię, Price – powiedział, wracając do tematu. – Jak mówiłeś, ile to czasu za nią gonisz?
– Niczego takiego nie mówiłem. O ile sobie przypominam, powiedziałem, że miło na nią popatrzeć.
A „Sonata księżycowa" Beethovena to taki pierwszy lepszy utworek. Jack przypuszczał, że w tym właśnie sęk. Lilith była najśliczniejszą istotą, jaka
kiedykolwiek wpadła mu w oko; gdyby nie to, pewnie odprawa nie... irytowałaby go aż tak bardzo. Tej dzierlatce należało dać nauczkę, której nie
zapomni. Jeżeli wszystko ułoży się zgodnie z jego planem, spędzi z nią jakiś wieczór w bardzo intymnej bliskości, a to wynagrodzi mu wszystkie kłopoty.
– Co ci powiedziało twoje młode źródło informacji, gdzie się wybiera dziś wieczorem jego siostra?
– Do opery. Na „Cadmus et Hermione", jak mi się zdaje. – Price popatrzył wyczekująco na Jacka. – Lully'ego.
– Opera – westchnął markiz. Jego towarzysz skinął głową.
– Opera.
– Do diabła. – Jack strzelił trzcinką o but. – Mam jeszcze wciąż lożę, czyż nie?
– Nie korzystałeś z niej przez ostatnie dwa lata.
– Wiem, ale ona tak ślicznie wygląda, jak stoi pusta, nie sądzisz? Zwłaszcza że awanturuje się o nią Tarrington.
Price roześmiał się.
– Zaczął się awanturować dopiero wtedy, kiedy zaprosiłeś jego kochankę, by się tam do ciebie przyłączyła.
– Ujmująca istotka z tej Amelii. I nawet lubi ryzyko. – Zerknął spod oka na towarzysza. – Nie sądzę, żebyś miał ochotę mi towarzyszyć.
– Wolałbym się nabawić jakiejś zarazy.
– Nie bardzo mogę iść sam... – Jack przerwał, jego usta wygięły się w lekkim uśmiechu. – Ha. Niekiedy jestem całkiem genialny.
– Co?
– Antonia. Później będę ją mógł przedstawić Williamowi.
– Za coś takiego czeka cię piekło, chyba wiesz.
Jack nieskruszony pokiwał głową, w myśli planował następne posunięcia na wieczór.
– Już sobie utorowałem drogę do Jerycha. Ale jeżeli nie masz apetytu na rozrywkę, to nie. Z tym że drugi raz nie będę cię prosił.
Price wzruszył ramionami.
– Ktoś powinien ci przypominać, jak źle się prowadzisz. Jack roześmiał się szczerze rozbawiony.
– Od tego mam cały Londyn, mój chłopcze. – A szczególnie jedną zatraconą dzierlatkę.
Loża teatralna sąsiadująca bezpośrednio z lożą lorda i lady Sanford stała pusta. A jeżeli uwzględnić, że „Cadmus et Hermione" była najmniej ulubioną z
francuskich oper Lilith, nic dziwnego, że zazdrościła ona nieobecnym sąsiadom.
– Lilith, proszę się trzymać prosto. Dziewczyna posłała ciotce poirytowane spojrzenie.
– Przecież siedzę prosto.
– Chyba mogę tego po tobie oczekiwać. Przygląda nam się w tej chwili książę Stratton.
Lilith uniosła w górę wachlarz i wyjrzała zza jego skraju. Z wysokiej, obficie zdobionej loży po drugiej stronie teatru ktoś wycelował lornetkę w jej
kierunku. Szybko wróciła spojrzeniem na scenę.
– Tak tego nie lubię, jak się ktoś we mnie wpatruje – zamruczała. – Co za grubiaństwo.
– No to wykrzyw się do niego – szepnął William, pochylając się w jej stronę.
Z fotela na tyłach loży lord Hamble dał synowi kuksańca w głowę.
– Idiota.
– Au. – William osunął się niżej w fotelu, rozglądając się dookoła z identycznym jak Lilith znudzeniem. Nagle wyprostował się i pokazał na pobliską
lożę. – A niech mnie wszyscy diabli. Spojrzyj tylko na to.
Lilith podniosła wzrok i zdusiła bardzo nie licujące z zachowaniem damy przekleństwo. Loża przestała być pusta – i markiz Dansbury najwyraźniej z
zadowoleniem przysłuchiwał się operze.
Jack Faraday rozsiadł się wygodnie, oczu nie spuszczał ze wzniosłego dramatu, który rozgrywał się przed nimi na scenie. Obok niego siedziała drobna,
ciemnowłosa kobieta z błękitnym pióropuszem, który bez wątpienia musiało przypłacić życiem kilka strusi. W półmroku oświetlających scenę lamp

background image

gazowych połyskiwał oszałamiający naszyjnik z szafirów. Nie zważając na coraz częstsze zdumione spojrzenia i szepty w innych lożach i na parterze,
markiz i dama cicho ze sobą rozmawiali, patrząc, jak rozwija się dramat.
Lilith obserwowała łajdaka spod oka i czekała, kiedy popełni on jakiś sromotny uczynek. Do tej chwili opera interesowała ją w minimalnym stopniu, a
teraz nawet ta odrobina zainteresowania zniknęła; nie uważała tego za dużą stratę, ale nie potrafiła też czuć się swobodnie, kiedy Dansbury był tak blisko
niej. Dzieliło ich przecież tylko kilka metrów drewna i otwartej przestrzeni i Lilith zdumiewała się, że nie czuje, jak jego spojrzenie wpija się w tył jej
głowy.
Antrakt zaczął się szybciej, niż się spodziewała; podniosła się pospiesznie i chciała cofnąć się w cienie na tyłach loży.
– Lilith, co ty wyprawiasz? – ofuknął ją ojciec, kiedy mu nastąpiła na nogę.
– Proszę o wybaczenie, ojcze.
– Ach, panna Benton!
Lilith zatrzymała się, a potem powoli odwróciła. Markiz przechylał się przez poręcz loży niepomny jak daleko jest do podłogi na parterze. Jego ciemne
oczy z taką koncentracją wpatrywały się w błękitną, naszywaną koralikami suknię, którą miała na sobie, że poczuła się kompletnie naga.
– Milordzie – powiedziała i dygnąwszy odwróciła się znowu.
Ale William już wstał i pospieszył potrząsnąć dłonią Dansbury'ego.
– Słuchaj...
– Czy pan wybaczy...? – Ciotka Eugenia wyniośle mierzyła markiza wzrokiem.
– Właściwie to niechętnie, ale nie sądzę, żeby pani dzięki temu odeszła – odparł markiz z ubolewaniem.
Zaszokowana Lilith zdusiła parsknięcie. Nikt się w ten sposób nie odzywał do Eugenii Farlane – chociaż przy wielu okazjach tego żałowała.
– Stephanie! – sapnęła Eugenia i machnęła wachlarzem w stronę brata.
– Nie chciałbym żadnych nieprzyjemności, Dansbury – powiedział podnosząc się wicehrabia.
– Ja również nie, Hamble. Pragnąłem tylko powitać twoją córkę i podziękować jej raz jeszcze za wnikliwą uwagę wygłoszoną podczas wczorajszego
wieczorku. Zmieniła ona całkowicie moje życie.
– Ja wcale... – Lilith spiorunowała go wzrokiem. Ojciec ujął ją pod rękę i prawie powlókł za sobą w kierunku drzwi na tyłach loży.
– Żegnam, Dansbury – mruknął, wypychając córkę na wąski korytarz i wychodząc za nią.
– A ty co sobie wyobrażasz? – Twarz ciotki Eugenii ściągnęła się w furii; siostra ojca niemal jednym susem wypadła z loży. – Ty naprawdę odezwałaś się
do niego?
– On skłamał! – odparła Lilith. – Wcale z nim nie rozmawia...
– Dość tego – przerwał ojciec. – Williamie, idziemy. William potrząsnął głową i cofnął się w kierunku loży.
– Chyba jednak zostanę i obejrzę operę do końca, ojcze. Całkiem interesująca.
Otworzyły się drzwi sąsiedniej loży i Dansbury leniwie wyszedł na korytarz.
– Ajajaj, czyżbym wywołał awanturę?
Hamble zacisnął pięści, a Lilith – pamiętając, jaką opinię zyskał sobie Dansbury przy pojedynkach i obawiając się, że ojciec może go uderzyć – stanęła
pomiędzy nimi.
– Tak, milordzie. Zegnamy.
– Dobranoc, panno Benton – dobiegł cichy głos zza jej pleców. – Miło było panią znowu widzieć.

Chociaż Lilith spodziewała się następnej bury, jej krewni milczeli, kiedy szła przed nimi do powozu. Przynajmniej raz zachowała się chyba jak trzeba.
Siadając w miękko wyściełanym powozie Lilith zmarszczyła brwi; zastanawiała się, kim mogła być kobieta, która ośmielała się publicznie pokazywać z
markizem Dansburym i czy to on ofiarował jej te przeklęte, prześliczne klejnoty.

3
Kiedy Bevins otwierał drzwi, żeby wpuścić Williama, Lilith siedziała właśnie przy śniadaniu. Na hałas podniosła oczy, potem odetchnęła z ulgą i wróciła
do smarowania dżemem grzanki, wdzięczna, że ojciec i ciotka Eugenia wciąż jeszcze leżą w łóżkach. Było dużo za wcześnie na następną rundę dyskusji o
hulankach Williama. Przynajmniej brat zdąży się położyć, a zanim się zbudzi, ojciec pójdzie składać te swoje „polityczne" wizyty, starając się nawiązać z
powrotem stosunki, które zerwał, kiedy przed sześciu laty opuszczał Londyn.
– Lil?
Podniosła oczy. Drzwi do pokoju śniadaniowego uchyliły się ze skrzypieniem, ale w wąskiej szparze nie pojawił się nikt.
– Dzień dobry, Williamie. Wszyscy jeszcze śpią.
– I dzięki Bogu. – Drzwi otworzyły się szerzej i jej brat lekkim krokiem wszedł do środka. – Jestem na takim rauszu, że nie mam najmniejszej ochoty
wysłuchiwać wrzasków ojca.
Fular Williama przypominał kompletnie zwiędły liść i zwisał apatycznie po obu stronach kołnierzyka; młody człowiek oczy miał zaczerwienione i
podkrążone na czarno ze zmęczenia. Nie da się ukryć, że śmierdziało od niego trunkami i cygarami, i – o ile Lilith się nie myliła – kobiecymi perfumami.
A co najgorsze, szeroko się uśmiechał. Źle to wróżyło na przyszłość.
– Zakładam, że dobrze się bawiłeś tej nocy?
Nalała bratu filiżankę herbaty, a on osunął się na krzesło obok niej. Czasami trudno było uwierzyć, że William jest o trzy lata od niej starszy, jako że
nigdy nie wykazywał najmniejszych skłonności do odpowiedzialnego i rozsądnego zachowania. Ojciec mawiał, że w tym samym stopniu podobny jest do
matki, w jakim – obstawał przy tym uparcie – Lilith podobna do niej nie będzie. Pozorna głupota brata nie przekonywała jednak Lilith; uważała, że
William po prostu buntuje się przeciw rygorom. Niekiedy żałowała, że sama nie może tego zrobić.
– Och, było wspaniale. Wiesz, coś mi się zdaje, że nawet ci moi koledzy ze studiów, którzy szaleli po mieście, nie mieli pojęcia, jak się tu można zabawić.
– Objął dłońmi gorącą filiżankę z herbatą i osunął się jeszcze niżej. – Wszystko zasadza się na poznaniu właściwych ludzi.
– Ach. – Lilith bez cienia entuzjazmu przyglądała mu się kątem oka. – A ty poznałeś tych właściwych ludzi, czy tak?
– Zdecydowanie tak. – William zachichotał. – Oni o Londynie wiedzą wszystko, znają każdą dziurę i każdy zakamarek tego miasta. – Pociągnął łyk
herbaty, a potem pochylił się do przodu, żeby wziąć sobie grzankę. – Na dzwony piekieł, Lil, mają tu takie prywatne przyjęcia karciane, o których wie
bardzo niewielu ludzi, a jeszcze mniej bywa zapraszanych do uczestnictwa!
– Co ty powiesz? – zapytała jego siostra z udanym zdumieniem i oparła brodę na dłoni. – Opowiedz mi o tym.
– Możesz się ze mnie naśmiewać, jak chcesz, ale było ekstra. A Jack mówi, że nawet Prinny przynajmniej raz w sezonie bierze udział w karcianych
przyjęciach u Antonii.
Lilith jakoś przykro wszystko się w środku skręciło.
– Jack?
– Jack Faraday – kiwnął głową William. – Markiz Dansbury. Wie o hazardzie wszystko, ale ja też znam parę sztuczek. – Odstawił herbatę i szeroko się
uśmiechnął. – Ograłem go na trzydzieści funtów tej nocy, a on nie miał pojęcia, jakim cudem.
– Markiz Dansbury – powtórzyła Lilith odrętwiała. William naprawdę nie miał ani krzty rozumu. – Markiz Dansbury.
Brat ujął jej dłonie w swoje ręce.
– Nie trap się tym, Lil – przypochlebiał się. – Dansbury to dobry gość. Naprawdę. Z najwyższej półki. Zabrał mnie przedwczoraj wieczorem ze sobą do
Haremu Jezabeli. On i Ernest Landon, i Price.
– Zabrał cię do Haremu Jezabeli.
– Co się z tobą dzieje, Lil? Powtarzasz jak papuga. – William znowu szeroko się uśmiechnął. – Coś mi się zdaje, że chyba powinnaś mieć więcej

background image

rozrywek.
– Powinnam... – Lilith przerwała, kiedy uświadomiła sobie, że znowu powtarza jak papuga. – Williamie, czy zdajesz sobie sprawę, w co się wdałeś?
– Nie. A dlaczego? – Jej brat zmarszczył brwi.
– Dansbury to człowiek bardzo podłego charakteru – powiedziała Lilith poważnie. – On...
William pogroził jej palcem.
– Nonsens. Złościsz się tylko dlatego, że cię zirytował tamtego wieczoru.
– On mnie co...?
– Wiesz, kiedy podszedł, żeby się przedstawić, a pod tobą kolana się ugięły – zachichotał William. – Mówił, że obawiał się, iż padniesz zemdlona na
środku sali balowej, ale powiedziałem, że nigdy nie zrobiłabyś czegoś równie głupiego. Chociaż muszę przyznać, że na operze niewiele lepiej się
zachowałaś.
Tego już było po prostu za wiele. Lilith zerwała się na równe nogi.
– Wcale się pode mną kolana nie uginały, kiedy Dansbury się do nas zwrócił. On ma kompletnie zaszarganą opinię, więc nie chciałam mieć z nim do
czynienia! I to mu powiedziałam. A ty powinieneś zrobić to samo, zanim ściągnie cię ze sobą na dno, Williamie. Dobry Boże, dlaczego on według ciebie
nawiązał z tobą stosunki? Dlatego, że chce się na mnie zemścić za to, że go wprawiłam w zażenowanie. I... William również się zerwał.
– Masz jakieś omamy, Lil. To, że nawiązaliśmy ze sobą znajomość, nie ma nic wspólnego z tobą.
– To, że nawiązałeś znajomość z kim, Williamie?
Lilith i William wzdrygnęli się, kiedy do pokoju wkroczył ich ojciec. Chociaż wicehrabia Hamble zadał to pytanie, to sądząc po zaciętym wyrazie twarzy
musiał słyszeć przynajmniej końcową część ich rozmowy. Stephen i William Bentonowie byli z wyglądu bardzo do siebie podobni, tyle że ojciec miał
czoło pomarszczone i włosy nieco posiwiałe na skroniach. Pod względem usposobienia różnili się jednak diametralnie. William był niefrasobliwy i
wesoły, natomiast wicehrabia stateczny i jeszcze bardziej powściągliwy niż Lilith. Martwiło ją to, że od sześciu lat, kiedy zdradziecko opuściła go żona,
uśmiech tak rzadko pojawiał się na jego twarzy i mogła tylko wyrażać nadzieję, że sukcesy towarzyskie i pomyślne małżeństwo córki przyniosą ulgę
zbolałemu sercu ojca.
– Z kilkoma nowymi przyjaciółmi, ojcze – wymamrotał William. Przeciągnął się i szeroko ziewnął. – Pewnie powinienem się trochę przespać, jeżeli
mamy dziś wieczorem brać udział w balu u Feltonów.
– Williamie, powiem to raz i powtarzał nie będę. – Wicehrabia zajął miejsce u szczytu stołu śniadaniowego. – To, jak się prowadzisz w Londynie,
przynosi ujmę lub zaszczyt nam wszystkim. Ufam, że posłużysz się tą odrobiną inteligencji, którą posiadasz, by unikać dalszego pohańbienia tej rodziny.
Czy to jest jasne?
– Tak, ojcze. Jasne jak słońce. – William sztywno skinął głową.
– Dobrze.
Lilith ze ściągniętymi brwiami wpatrywała się w plecy wychodzącego brata. Została dużo surowiej zbesztana przez ciotkę Eugenię tylko za to, że
spiorunowała Dansbury'ego wzrokiem. William spędził z tym człowiekiem dwie noce na hulankach i upomniano go tylko, żeby się dobrze zachowywał!
A do tego tak się przejmował nowymi znajomymi, że ślepy był na przyczyny, dla których ktoś taki, jak osławiony markiz Dansbury, mógł pragnąć
towarzystwa takiego młodzika, jak on.
– Lilith, proszę pamiętać, by zachować dziś wieczorem po jednym walcu dla Nance'a i dla Jeremyego Gigginsa. Dla tego idioty Henninga tylko kadryla, a
dla Petera Varricka kontredansa, jak sądzę, chyba że w czasie balu będą proponowali cztery walce. – Tu wicehrabia zadzwonił po dzbanek świeżej
herbaty.
– Ale to w sumie tylko trzy walce – zwróciła mu uwagę Lilith.
– Trzeba zachować jednego walca dla najbardziej obiecującego kandydata – odpowiedział ojciec i spojrzał przelotnie na lokaja. – Przynieś mi poranną
gazetę.
– Tak, wielmożny panie.
Lilith opuściła wzrok na filiżankę.
– Czy podjąłeś jakąś decyzję, papo, odnośnie oświadczyn Lionela? W ciągu ostatnich dwóch tygodni już dwukrotnie prosił cię o zgodę na zaślubienie
mnie.
Ojciec kiwnął głową, kiedy przy jego łokciu zmaterializowała się gazeta, świeżutko spod prasy.
– Mogłem się spodziewać, że jego posiadłości będą nieco bardziej znaczące, ale nie słyszałem, by mówiono o nim cokolwiek złego. Myślę, że nadałby
się, chociaż mam zamiar zaczekać przynajmniej do końca ostatniego tygodnia, zanim udzielę mu odpowiedzi.
Lilith miała nadzieję, że uda jej się nieco bardziej podniecić własnym, coraz bliższym małżeństwem, ale przynajmniej ojciec zrezygnował chyba z
kandydatury księcia Wenforda. A ona naprawdę lubiła Lionela, bo chociaż nieco zbyt... solidny, to zawsze był uprzejmy i miły.
– Cóż to będzie za ulga, kiedy decyzja zostanie powzięta. – Westchnęła i popatrzyła figlarnie na ojca. – Chociaż żałuję, że Lionel nie jest bardziej biegły
w tańcu.
– Nie wydaje mi się, żeby było to warunkiem koniecznym dobrego ożenku – oznajmił ojciec kategorycznie. – Ma nieskazitelną opinię. I gwiżdżę na to,
czy potrafi tańczyć czy nie.
– Tak, papo – powiedziała Lilith ze smutnym grymasem. – Droczyłam się tylko z tobą, przecież wiesz. Chociaż naprawdę lubię tańczyć.
Niespodziewanie ojciec się roześmiał.
– Nie przejmowałbym się tym na twoim miejscu, moja droga. Jako hrabina Nance będziesz miała o wiele za dużo obowiązków, by martwić się, że nie
zatańczysz jednego czy drugiego walca. – Pochylił się i dotknął jej policzka. – A mimo to nie odprawiaj żadnego ze swoich konkurentów, dopóki nie
podejmę ostatecznej decyzji. Nie możemy ryzykować, że któryś poczuje się urażony.
Lilith pokiwała głową. Przynajmniej się teraz uśmiechał.
– Oczywiście, ojcze.
Zerwał się porywisty wiatr i wył w wąskich, przejezdnych alejkach, które rozdzielały rezydencje na tyłach Mayfair. W powietrzu zapachniało deszczem, a
mimo to u White'a znowu wywieszono tablicę dla śmiałków, którzy mieliby ochotę zakładać się, czy w czerwcu tego roku spadnie śnieg, czy nie. Markiz
Dansbury postawił na całe sześć cali; liczył się z przegraną, ale teraz zaczynał zmieniać zdanie. Pogoda była lodowata, w sam raz do uganiania się za
Lodową Damą.
– Jak myślisz, dlaczego tak się stało?
Jack zamrugał i popatrzył na kobietę, która siedziała naprzeciw niego na miękko wyściełanym fotelu.
– Dlaczego myślę, że co się stało?
Antonia St. Gerard wyprostowała się na przepastnych poduszkach i dolała sobie brandy do kieliszka.
– Dlaczego nigdy nie zostaliśmy kochankami, Jacku? Markiz uśmiechnął się szeroko i opuścił oczy; chciał dokończyć czytanie trzymanej w dłoniach
kruchej gazety.
– Ponieważ jesteśmy całkiem do siebie podobni. Takie dwie bojowe tarantule. Pozabijalibyśmy się, zanim skończylibyśmy tarło, czy jak to się tam u
tarantul nazywa.
Z cichym chichotem Antonia zwinęła się znowu na fotelu niczym kotka. W świetle ognia jej ciemne włosy połyskiwały lśniącą miedzią i spływały na
ramię splecione w jeden, lekko zakręcony na koniuszku warkocz.
– To pajęczyca zabija samca, kiedy się skończą parzyć, prawda? – zapytała z leciutkim francuskim akcentem.
– Jeszcze jeden wspaniały powód, żeby się nie angażować w tę sprawę z tobą, moja droga. – Jack posłał jej rozbawione spojrzenie, potem wrócił do
czytania.
– Kiedy mnie odwiedziłeś, nie wiedziałam, że będziesz chciał siedzieć w salonie. Myślałam, że przynajmniej zechcesz zagrać w karty. Gdyby nie to, nie
wstawałabym tak wcześnie. W końcu udałam się do moich pokoi dopiero po siódmej rano.
– Powinnaś bardziej rozsądnie rozplanowywać swój dzień.

background image

– Ha – zakpiła Antonia. – Gdybyście wychodzili o bardziej sensownej porze, miałabym na to jakąś szansę. Można by pomyśleć, że ty nigdy nie sypiasz.
– Nie sypiam. – Nie przestając czytać, Jack wydął wargi. Antonia gestem wskazała na stos gazet, które spoczywały po drugiej stronie fotela.
– Czego ty właściwie szukasz w tych papierzyskach?
– Jesteś jedyną znaną mi osobą, która zbiera stare wydania „London Times" – odpowiedział Jack. – Szukam nekrologu.
Antonia wzruszyła ramionami i przeciągnęła palcem po skraju kieliszka. W odpowiedzi na to wspaniały kryształ zadzwonił czystym ais.
– Nigdy nie wiadomo, jaka wiedza może się później przydać. Czyjego nekrologu?
– Elizabeth Benton. Lady Hamble. – Złożył gazetę, odłożył ją na stos po lewej i wziął następne wydanie z wierzchu jeszcze bardziej pokaźnego stosu po
prawej. – Nikt nie umiał podać mi dokładnej daty.
– Czy ta dama jest jakąś krewną przystojnego młodzieńca, który przyłączył się do nas po operze wczoraj wieczorem?
– To jego matka. – Jack znowu zaczął czytać, potem zawahał się. Antonia była wyrachowana do szpiku kości i postrzegała ludzi wyłącznie w kategoriach
zysku i władzy. A przynajmniej tak mu się zdawało. Przyglądał jej się przez chwilę, unosząc w górę jedną brew. – „Przystojny młodzieniec", Toni?
Antonia uśmiechnęła się i przeciągnęła, przy czym kusząco przesunęło się głębokie wycięcie z przodu jej szlafroczka. Na ten widok Jackowi przyszło na
myśl, że może jednak warto byłoby narazić się na śmierć albo poćwiartowanie, by poznać ją bardziej intymnie. Zdarzało się, zwłaszcza po kilku
kielichach portwajnu, że z trudnością znajdował odpowiedź na to pytanie. Ale tego ranka tak się złożyło, że był niemal całkowicie trzeźwy i zdawał sobie
sprawę, że przy niej nie wolno mu folgować swoim zachciankom.
– Przystojny, tak. I zamożny również – ciągnęła dalej – sądząc z faktu, że pozwoliłeś mu się ograć na kilka funtów. Nigdy nie zadajesz sobie trudu, by
zarzucać haczyk, jeżeli partnerzy nie są wyjątkowo dobrze nadziani.
Markiz przyglądał jej się przez chwilę z namysłem, jego wargi powoli wykrzywiły się w uśmiechu. Miał przeczucie, że mademoiselle St. Gerard
zadowolona będzie z poznania jego nowego przyjaciela. I w oczywisty sposób łatwiej będzie mu usidlić Lilith Benton, mając w ręce klucz do ocalenia lub
ruiny jej brata. Antonia rujnować potrafiła wspaniale. Nieraz już to widział.
– Może przyprowadzę go później do ciebie.
– Dziękuję ci, Jacku – uśmiechnęła się, popijając brandy.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Zaczął badawczo przyglądać się nagłówkom w gazecie, którą trzymał w rękach. Wyszła niemal przed sześciu laty,
z końcem maja 1815 roku, kiedy to kraj – a przynajmniej Londyn – opętany był myślą o Bonapartem i rozważaniami, czy uderzy on na północ od Paryża i
zetrze się z Wellingtonem, czy też skieruje się na zachód przez Kanał i zaatakuje samą Anglię. Jack zastanawiał się, ile osób wiedziało, jak bliski
Bonaparte był realizacji tej drugiej wersji planu. Niewiele, a przynajmniej niewiele z tych, które jeszcze pozostawały przy życiu.
– Coś interesant? – zaciekawiła się Antonia.
– Tak naprawdę to nie. – Odwrócił kartkę. – A, nareszcie. „Elizabeth, Lady Hamble, ukochana córka bla, bla, bla, umarła na grypę 14 maja 1815 w wieku
trzydziestu i pięciu lat." – Wyprostował się. – Hm.
– Co: hm? – zapytała Antonia. – Nic mi to nie mówi.
– Mnie mówi wszystko – odpowiedział Jack. – „Ukochana córka". Jednego słowa o ukochanej żonie czy ukochanej matce. To jej rodzice zamieścili
zawiadomienie. – Pstryknął palcami w gazetę. – Ani słowa, że „będzie nam jej brakowało", czy że położyła wielkie zasługi dla swego kraju, tytułu i kółka
hafciarskiego.
Antonia zachichotała.
– A jakie ty położyłeś zasługi, o markizie? – Wstała, płynnym krokiem podeszła do jego fotela i przeciągnęła mu ciepłą ręką po ramionach. – Co
przeczytalibyśmy w zawiadomieniu o twojej śmierci?
– „Zmarł Jonathan Augustę Faraday, markiz Dansbury. Bogu niech będą dzięki." – Złożył gazetę i upuścił ją na stos. – Merci, Antonio. – Dopił portwajn,
zerknął na kieszonkowy zegarek i wstał.
– Czy nie masz zamiaru powiedzieć mi, dlaczego chciałeś zobaczyć ten nekrolog?
Nie powinien tego robić, bo chociaż odczuwał do Antonii pewną sympatię, wiedział, że nie bez powodu gromadzi ona informacje o przeszłości różnych
ludzi z gazet, listów i wszystkiego innego, na czym udało jej się położyć rękę. Dotychczas nigdy nie usiłowała niczego wykorzystać przeciw niemu, no,
ale on z kolei dokładał starań, by niczego się znaleźć nie dało poza tym, że się ogólnie źle prowadził i okazywał niechęć swoim znajomym.
– To tylko taka ciekawostka.
– Rozumiem – powiedziała Antonia do jego pleców, kiedy kierował się w stronę drzwi. – A czy ta ciekawostka może mieć coś wspólnego z pewną
Lodową Damą?
Jack zatrzymał się. Skoro o jego machinacjach wiedział Ernest Landon, należało założyć, że nieźle orientowali się w nich wszyscy co bardziej podejrzani
członkowie wytwornego towarzystwa. Tym niemniej żałował, że Antonia okazała się aż tak wnikliwa.
– A gdzież to udało ci się coś takiego usłyszeć, moja droga? Antonia podniosła się i przyłączyła do niego przy drzwiach.
– To, że ty przestałeś widywać się z Camillą, nie oznacza, że ja się z nią przestałam widywać. – Uśmiechnęła się i przesunęła palcem po jego szczęce. –
Bardzo jesteś zły na tę dziewczynę, prawda?
– Nie. Jestem... poirytowany. – A po tym, jak zobaczył ją wczoraj, zawziął się jeszcze bardziej, żeby się z Lilith Benton przespać. Lodowa Dama, czy nie
Lodowa Dama, ta dziewczyna była kapitalna. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru informować Antonii, że do Lilith Benton ciągnie go namiętność. –
Ale podjąłem kroki, by irytacji zaradzić.
– Nie mam co do tego wątpliwości. – Uśmiechnęła się ponownie. – Biedna dziewczyna, nie wiem sama, czy powinnam jej żałować czy zazdrościć. Nie
ma szans.
– I o to chodzi.
Antonia pojawiła się obok niego w holu, kiedy brał kapelusz i płaszcz.
– Dowiedziałam się o pannie Benton jednej rzeczy, która cię może zainteresuje, mój drogi – rzuciła.
Jack okrył ramiona hawelokiem; marzył o tym, żeby się wreszcie ociepliło, przynajmniej zanim przyjdzie pora na zimę. – A jakiej to?
– Jej konkurenci. - Ach, sępy.
– Tak, ma ich kilka tuzinów, jak mi się zdaje.
– Czy wiesz, że jednym z nich jest książę Wenford? Markiz odwrócił się znowu twarzą do niej, przez myśl przemknęły mu miriady nowych możliwości i
planów. Nie miał pojęcia, że Lodowa Dama może być do tego stopnia zmrożona. W jakiś dziwny, niespodziewany sposób poczuł się nią rozczarowany.
– Och, czy aby? Antonia zachichotała.
– Dałeś mi w prezencie młodego Williama, więc możesz uznać, że jesteśmy kwita, Jacku.
– Dzięki ci, Toni. Uznaję. – Uchylił z lekkim sercem kapelusza. – Do zobaczenia wieczorem. Późnym, jak mi się zdaje. Mam szereg spraw do załatwienia.
– Tak sądziłam, że będziesz miał.
Hrabina Felton z przyjemnością uznawała siebie za osobę postępową, tak więc poprosiła, by liczna orkiestra, którą zaangażowała na wieczorną
uroczystość, zagrała cztery walce. I chociaż starsi goście nie czekali z potępieniem tak wielkiej liczby tych skandalicznych tańców, obecna młodzież nie
zgłaszała żadnych zastrzeżeń.
Ale Lilith nie była zadowolona. Ani trochę. Nerwowo zaciskała dłonie, podczas gdy Penelopa udawała, że podziwia flakon smętnych, wiosennych
kwiatów. Zapewne tylko te biedactwa przetrwały późne przymrozki w ogrodzie hrabiny.
– Co on teraz robi? – szepnęła Lilith, przyciskając się mocniej do ściany i żałując, że nie zdecydowała się ubrać się w coś bardziej burego, w czym nie
zwróciłaby uwagi księcia.
– Wciąż rozmawia z twoim ojcem – zamruczała kątem ust Penelopa, wyglądając poprzez kwiaty na zatłoczoną salę balową.
– Och, Pen, co ja mam zrobić? Dlaczego lady Fenton nie mogła zaplanować dwóch walców? Wtedy miałybyśmy już je za sobą, zanim on się pojawił.
– Może powiesz, że bolą cię nogi i wyjdziecie wcześniej? Lilith potrząsnęła głową.
– Ojciec byłby wściekły. – Westchnęła i wyprostowała się w ramionach. – Po prostu będę musiała jakoś to przetrwać. W końcu to tylko jeden taniec.
Kiedy ojciec kazał jej zatrzymać czwartego walca dla jakiegoś obiecującego arystokraty, nie spodziewała się, że na balu pokaże się książę Wenford. A

background image

tym bardziej, że poprosi ją o walca. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że on potrafi tańczyć walca, przez myśl jej nie przeszło, żeby miał chcieć uczyć się
kroków czegoś tak nowoczesnego.
– Och, Lilith, jestem pewna, że on nie może być aż tak zły, jak sobie wyobrażasz. Może tylko przerasta cię ta sytuacja z... wiesz, z markizem Dansburym.
– Markiz Dansbury nie przerasta mnie ani trochę – oznajmiła stanowczo Lilith. – Denerwuje mnie tylko i chciałabym, żeby się trzymał ode mnie z daleka.
– Wychynęła ze swego ukrycia. – Przynajmniej dziś wieczorem tu nie przyszedł.
– Nadal mi się zdaje, iż na recitalu lady Josephine musiał się pojawić przypadkowo – stwierdziła Pen. Powątpiewała w sugestię Lilith, że Dansbury
prześladuje ją przez zemstę.
Lilith wzruszyła ramionami.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz. To już chyba byłoby niesprawiedliwe, przecież mam na głowie tak wiele spraw podczas tego sezonu. – Od niemal
dwóch miesięcy tańczyła, rozmawiała i uśmiechała się do najlepiej wychowanych angielskich parów w Londynie. I chociaż dochodziły do niej plotki, że
uważana jest za coś w rodzaju lodowej księżniczki, starała się je ignorować. Gdyby ktoś potrafił wskazać jej lepszy sposób na zawarcie mariażu z
odpowiednim mężczyzną, z chęcią by taki sposób wypróbowała.
– Panno Benton.
Och, Boże. Lilith spojrzała Pen w oczy, potem przełknęła i odwróciła się.
– Wasza książęca mość – uśmiechnęła się. – Jakże to wspaniale, że zdecydował się pan nas dziś wieczorem zaszczycić.
Książę Wenford spojrzał na nią, jego kanciasta, koścista twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu. Oceniał ją spod surowych, siwych brwi szarymi,
głęboko osadzonymi oczami i dziewczyna znowu poczuła się jak jakieś hodowlane zwierzę. Ogarnęła ją przelotna chęć, żeby do niego zarżeć.
– Czas na naszego walca.
– Tak, wasza wysokość.
Jej wcześniejsze spotkania z Geoffreyem Remdalem były na szczęście krótkie i pod względem konwersacji wymagały od niej niewiele ponad kilka „Tak,
wasza wysokość" oraz „Nie, wasza wysokość". Również i teraz, kiedy wirowali po parkiecie, książę nie silił się nawiązać z nią rozmowy. Był dobrym
tancerzem, chociaż poruszał się bez większej emocji, zupełnie jakby nauczył się kroków na pamięć. Hrabia Nance, chociaż zdarzało mu się nadepnąć jej
na nogę, wydawał się przynajmniej w tańcu dobrze bawić. A jego książęca mość, jeżeli sądzić po okazywanym przez niego entuzjazmie, mógł równie
dobrze upominać się o zapłatę u swoich wierzycieli.
– Dobrze się pani prezentuje – powiedział w końcu.
– Dziękuję, wasza książęca mość.
– Przyciąga pani spojrzenia ludzi – rozwinął temat Wenford. – To pani planuje rodzinne posiłki, jak mówił mi pani ojciec.
Lilith nie była zachwycona obrotem rozmowy.
– Tak, wasza wysokość, ja się tym zajmuję. Ale skoro jest nas tylko czworo...
– Czy planowała pani kiedyś posiłek na większe okazje? – przerwał jej tym samym znudzonym, szorstkim tonem. – Bale, przyjęcia wieczorne?
– Nie, wasza wysokość. – Poczuła nagły przypływ wdzięczności, że w Northamptonshire ojciec w zasadzie całkowicie odizolował ich od znajomych.
– Każę komuś, żeby panią tego nauczył. A jeżeli okaże się pani na to za głupia, wynajmę kogoś. To bez znaczenia. Ma pani odpowiednią prezencję.
Lilith serce zamarło i nogi się pod nią ugięły. Książę zacisnął wargi ze zniecierpliwieniem, kiedy zmyliła krok i dziewczyna szybko się opanowała.
– Wasza... wasza wysokość, obawiam się, że nie rozumiem – wyjąkała. Co za koszmar. To po prostu nie mogła być prawda... za nic!
– Nie ma potrzeby, by pani rozumiała. Pani ojciec i ja musimy omówić jeszcze kilka szczegółów, ale nie na wiele przyda mi się te parę groszy, które
przyniesie mi pani w posagu. A wątpię, żeby miały zaistnieć jeszcze inne komplikacje.
Lilith poczuła, że myśli się jej rozpierzchają i pożałowała, że nie należy do tych głupiutkich dziewcząt, które potrafią mdleć na zawołanie.
– Wasza wysokość mnie... zaskoczył. Musisz wiedzieć, książę, że nie mogę sama udzielić odpo...
– Jak już mówiłem – przerwał jej ze zniecierpliwieniem książę – minie jeszcze kilka dni, zanim wszystko zostanie załatwione. Aż do tej chwili ma pani
nikomu o tym nie mówić. – Zmarszczył brwi, to groźne spojrzenie najlepiej pasowało do jego rysów. – Nie ma co robić zamieszania wśród tych
cholernych plotkarzy.
Taniec skończył się.
– Tak, wasza wysokość – szepnęła Lilith przy wtórze oklasków. Książę odprowadził ją na skraj parkietu, a potem, nie obejrzawszy się, ruszył w kierunku
grupy starszych arystokratów, którzy zajęli najcieplejsze miejsce na sali, przed kominkiem.
– No, przynajmniej masz to za sobą – uśmiechnęła się szeroko Penelopa, podbiegając do niej w podskokach. – Czy było okropnie?
Lilith cała się trzęsła. Obracała w umyśle słowa Wenforda, na wszelkie sposoby próbując nadać im inne znaczenie, niż miały.
– On ma się zamiar ze mną ożenić.
– Co? – wykrzyknęła Pen, a potem dłonią zakryła sobie usta. Z szeroko otwartymi oczami popatrzyła w kierunku księcia. – On tak powiedział?
– Te grosze, które mu przyniosę w posagu, go nie obchodzą. Uważa, że mam odpowiednią prezencję na księżną. – Czuła narastającą na obrzeżach umysłu
histerię i skupiła się na tym, by miarowo oddychać.
– Ależ Lil, przecież twój ojciec z pewnością nie będzie cię zmuszał. On jest taki dziwny i taki... okropny!
– Kto jest okropny?
– Williamie! – Lilith aż podskoczyła i odwróciwszy się zobaczyła, że brat stoi obok niej z dwoma szklaneczkami ponczu w dłoniach. – Cśś.
– No dobrze, ale kto jest okropny? – powtórzył William szeptem, podając poncz siostrze i Pen. Lilith pociągnęła spory łyk, ale nic to nie pomogło.
– Książę Wenford – odpowiedziała Penelopa, kiedy Lilith dalej milczała.
– Ten stary z twarzą jak topór? Na jego widok nawet Belzebub rzuciłby się do ucieczki.
– On się ma zamiar ożenić z Lil. – Penelopa popatrzyła ze smutkiem na przyjaciółkę.
– Co? – Brwi Williama podjechały w górę. – Nabieracie mnie.
– Wcale nie. Naprawdę – odparła czerwieniąc się Pen.
– Pen, cicho – powiedziała z naciskiem Lilith mając nadzieję, że nigdzie w pobliżu nie ma ojca. – Mamy to utrzymać w tajemnicy, dopóki wszystko nie
zostanie ustalone.
– A więc może powinienem udawać, że niczego nie słyszałem – odezwał się za nimi głęboki, melodyjny głos.
Lilith zamarła. Z rozmysłem wypiła jeszcze łyk ponczu, żeby uspokoić nerwy i umysł zanim się odwróci. Markiz Dansbury stał, popatrując na nią z
wysoka, oczy miał mroczne i cyniczne. Wargi wydął w lekkim uśmiechu i podał Williamowi szklaneczkę ponczu, drugą zachowując dla siebie. Znowu
ubrany był skromnie, na ciemnoszaro i granatowo, jego strój ożywiała tylko wspaniała, diamentowa szpilka w krawacie. Naprawdę przystojny był jak sam
szatan i najwyraźniej co najmniej równie wytrwały.
– Wydaje mi się, że w sposób całkiem jasny dałam do zrozumienia, co myślę o rozmowie z panem – powiedziała Lilith sztywno. Przypomniała sobie, co
ciotka mówiła o wpatrywaniu się w mężczyzn i odwróciła wzrok.
– Wydaje mi się, że tak czy owak ma pani dla mnie niewiele czasu – powiedział markiz gładko – skoro musi pani uporządkować jakoś oświadczyny aż
pięciu panów. Jak na początek sezonu to chyba rekord, chociaż będę musiał sprawdzić w księgach zakładów u White'a, żeby mieć pewność.
Niewykluczone, że Madeleine, markiza Telgore, miała ich aż siedem, zanim się w końcu zdecydowała na Wallace'a, ale ten rekord padł pod koniec całego
sezonu. Lilith rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.
– Sprawy mojego zamęścia nie powinny pana zajmować, milordzie. I proszę, by przestał pan za mną wszędzie chodzić.
– Chodzić za panią? – Zamiast ukradkiem się wymknąć tak, jak należało, markiz podszedł jeszcze o krok bliżej. – Chodzić za panią – dumał pocierając
brodę, jakby chciał zrozumieć, co mogła mieć na myśli. – Och, oczywiście. Ta opera. I recital lady Josephine, jak przypuszczam. Prześliczna dziewczyna,
nie uważa pani? Całkiem zdolna, chociaż wyglądała na nieco zdenerwowaną.
– Jest pan... niegodziwy! – wykrztusiła rumieniąc się Lilith.
– Lilith! – wykrzyknęła Pen, szeroko otwierając oczy.
– Och, Boże mój, to mi nieco pokrzyżuje plany.

background image

– Jakie plany, Jacku? – wtrącił raczej nie po myśli siostry William.
Lilith zacisnęła zęby i postanowiła, że więcej się do tego łajdaka nie odezwie.
A on nie spuszczał z niej wzroku.
– Miałem taki zamiar, żeby podjąć wyzwanie i zostać szóstym konkurentem do pani ręki.
Tego już było za wiele.
– Pan? – szydziła Lilith. – Traciłby pan tylko czas, panie markizie.
– Lepiej, żeby mnie pani pozbawiała czasu niż serca – odparł, popatrując na nią spod ciemnych rzęs.
– Pan nie ma serca – odpłaciła mu Lilith bez wahania. W jego oczach zabłysły figlarne ogniki rozbawienia.
– Tylko dlatego, że je pani złamała.
Zdumiewające, że nikt go jeszcze nie wyprawił na tamten świat w pojedynku.
– Żałuję, że jego destrukcja pana nie zabiła.
– Ale wtedy nie moglibyśmy prowadzić tej rozmowy. A wie pani, wydawało mi się, iż pani ze mną nie rozmawia. Naprawdę chciałbym, żeby się pani na
coś zdecydowała. – Roześmiał się cicho. – Może powinienem był rzucić rękawicę, a nie podejmować wyzwanie.
Śmiech miał równie melodyjny jak głos, a jego uśmiech... Lilith przyłapała się na tym, że znowu się w niego wpatruje i otrząsnęła się. Pod żadnym
pretekstem nie wolno jej się gapić na tego nikczemnika, chociażby był najbardziej atrakcyjny pod względem fizycznym – i nie wolno jej zapominać o
opanowaniu i manierach.
– Przynajmniej jedno z nas rozbawione jest pana dowcipem – powiedziała chłodno. – A nie jestem to ja, milor...
– Lilith – syknęła Penelopa, chwytając przyjaciółkę za rękę – on tu znowu idzie.
I rzeczywiście, Wenford zostawił swoich towarzyszy i powoli zmierzał w ich kierunku. Lilith poczuła, że nie ścierpi tego, by z nim jeszcze raz dziś
rozmawiać. Musi mieć czas, żeby omówić zaistniałą sytuację z ojcem i, zanim będzie za późno, dać mu wyraźnie do zrozumienia, jaką odrazę czuje do
Wenforda.
– O, Boże – wyszeptała.
Markiz powiódł spojrzeniem za jej wzrokiem.
– Przypuszczam, że powinienem złożyć mu gratulacje. – Wyszedł zza jej pleców.
– Niech się pan nawet nie odważy – zduszonym głosem krzyknęła Lilith i pobladła. Wenford pomyśli sobie, że straszna z niej pleciuga, a ojciec będzie
wściekły.
Dansbury zatrzymał się i uśmiechnął do niej przez ramię.
– Gdybyśmy Ze sobą rozmawiali, może dałbym się pani przekonać. – Powoli ruszył w kierunku księcia.
– Williamie – rozkazała z szaleństwem w oczach Lilith, dźgając palcem w kierunku markiza. – Zatrzymaj go!
– Ach, Lil, on chce się tylko trochę zabawić kosztem tego starego topora. Wprawi go to w dobry humor, a ja chcę, żeby mnie zabrał dziś wieczorem do
klubu Society...
– Williamie, on nie może...
– Wenford – rozległ się donośny głos Dansbury'ego. – Słyszę, że należą się panu gratulacje.
Zimne, szare oczy zwróciły się na moment w jej kierunku, a potem skierowały się na markiza.
– Obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi, Dansbury. Jak zwykle robi pan z siebie kompletnego błazna.
Cierpkość tonu księcia zaskoczyła Lilith. Niewiele ją jednak pocieszało to, że jego książęca mość równie mało lubi markiza, jak ona. A nawet poczuła
przez to odrobinę sympatii dla Dansbury'ego. Stojąca obok niej Penelopa przyglądała się wymianie zdań między panami ze zdumieniem, podczas gdy
William szeroko się uśmiechał, przepełniony podziwem dla swego mentora.
– Są tacy, którzy robią z siebie większych błaznów – odparł Dansbury, zerknął w dół i strzepnął nieistniejący pyłek z klapy surduta. Tym ruchem zwrócił
uwagę księcia i reszty widzów na wpięty w krawat przepiękny diament.
Książę Wenford poczerwieniał z wściekłości.
– Jesteś złodziejem, chłopcze! – warknął i ruszył do przodu. Dansbury zręcznie usunął mu się z drogi.
– Teraz ja z kolei czuję się skonfundowany – odparł ze skruchą. – Mnie się wydawało, że złodziejaszkiem jest raczej pan, książę.
– Ta szpilka należy do rodziny Remdale'ów i wiesz o tym dobrze, ty szubrawcze! – krzyknął Wenford.
Orkiestra urwała w pół taktu, a tancerze na parkiecie odwracali się parami, żeby przyjrzeć się poczynaniom markiza i księcia. Hrabina Felton stała przy
stole z zakąskami i wyglądała na zachwyconą. Dzięki Wenfordowi i Dansbury'emu jej bal stał się właśnie wydarzeniem sezonu.
Markiz spojrzał na błyskotkę, jakby nie rozumiał tego całego zamieszania, które wywołała.
– Wszedłem w posiadanie tego diamentu dziś wieczorem dzięki niesłychanemu zbiegowi okoliczności przy grze w kości – powiedział przeciągając słowa.
– Należy on teraz do rodziny Faradayów.
– A niech ją wszyscy diabli! – W kącikach ust księcia pojawiły się plamki piany.
– Jak myślisz, będzie pojedynek? – szepnęła z podnieceniem Pen.
Lilith z żalem potrząsnęła głową.
– Z tego, co słyszałam o Dansburym, nikt się go nie ośmiela wyzwać... chociaż nie narzekałabym, gdyby się nawzajem pozabijali.
Pen zakryła usta dłońmi, żeby zdusić chichot.
– Ta szpilka jest w mojej rodzinie od wielu pokoleń – warczał Wenford, podchodząc jeszcze o krok bliżej do markiza.
– Najwyraźniej pana bratanek, książę, niżej sobie ceni jej posiadanie niż pan. Gdyby nie to, uznałby za właściwe, by brać ze sobą do Boodle'a więcej forsy
albo zrezygnowałby z gry, kiedy stała się dla niego zbyt ostra. Nigdy nie ryzykuj, jeżeli nie jesteś pewien wygranej. To pan, książę, wpoił mojej rodzinie
tę zasadę.
Pięści księcia zacisnęły się, jego twarz przybrała przerażająco purpurowy odcień. – Ty...
– Poza tym – ciągnął dalej Dansbury, zerkając na Lilith – zdaje mi się, że niedługo ma się w pana posiadaniu znaleźć jakiś nowy nabytek, prawda?
– Och, nie – szepnęła Lilith i pożałowała, że nie potrafi zapaść się pod ziemię, kiedy połowa przyglądających się gości spojrzała w jej kierunku, a
mamrotanie przybrało na sile. – Co za niegodziwiec!
– To w żadnym wypadku nie jest twoja sprawa. Oddaj mi tę cholerną szpilkę.
Dansbury uśmiechnął się do Lilith, a potem z pozorną niechęcią odwrócił się do Wenforda.
– Proszę o wybaczenie, wasza książęca mość, ale jestem już spóźniony na umówione spotkanie. – Ruszył wolno przez parkiet. Już miał zniknąć za
drzwiami, kiedy się zatrzymał. – Jednakowoż widząc, jak bardzo jest wasza książęca mość przywiązany do tej błahostki, z przyjemnością zwrócę ją
waszej rodzinie za jej nominalną cenę, jeżeli pan czy pana bratanek zechcą mnie jutro odwiedzić.
– To znaczy? – wybełkotał Wenford.
– Tysiąc dwieście siedemdziesiąt siedem funtów – odparł Dansbury i wyszedł.
Przez moment książę spoglądał za nim wściekłym wzrokiem, a potem dołączyli do niego jego siwowłosi przyjaciele; komentowali sytuację, porykując
gniewnie i miotając najgorsze przekleństwa w kierunku markiza.
William drgnął, jak gdyby się budził z transu.
– O rany – wymamrotał, potrząsając głową. – Czy on nie jest fantastyczny? – Podał swoją szklaneczkę z ponczem Lilith i ruszył w kierunku drzwi za
markizem.
– Nie do wiary – powiedziała z podziwem Penelopa. – Ten markiz chyba niczego się nie boi, prawda? – Powachlowała sobie ponownie twarz. – I miałaś
rację, Lil. On za tobą goni. – Znowu się zarumieniła. – Chce być twoim szóstym konkurentem.
W Lilith zatrzepotało serce.
– Nonsens. Po prostu jest zły, że mu zrobiłam afront i w ten diaboliczny sposób próbuje się na mnie zemścić.
Penelopa zastanawiała się nad tym przez chwilę.

background image

– Być może masz rację – przyznała – chociaż mnie się wydaje, że to cię po prostu przerasta. Mnie przerasta na pewno, a nie byłam nawet w centrum
wydarzeń.
– Żałuję, że ja byłam. Nie mam najmniejszej chęci rozgniewać jego wysokości.
– Lilith. – Ojciec podszedł do nich majestatycznym krokiem. – Twój brat to kompletny idiota.
– Tak, papo, wiem.
– Proszę o wybaczenie, panno Sanford – wicehrabia sztywno pochylił głowę przed Penelopa – ale muszę zabrać Lilith. – Wziął córkę pod rękę. – Lepiej
oddalmy się stąd, jeżeli Wenford jest w takim podłym humorze. W końcu okazali się jednomyślni co do księcia.
– Papo, czy jego książęca mość rozmawiał z tobą o...
– Omówimy to później, córko.
– Lil – odezwała się Pen, biorąc ją za rękę. – Mama i ja zaprosiłyśmy lady Georginę Longstreet na jutrzejszy wieczorek w Ogrodach Vauxhall. Pójdź,
proszę, z nami.
Lilith nie była zachwycona zgiełkliwym tłumem gromadzącym się w Ogrodach i właśnie miała odmówić, kiedy wtrącił się lord Hamble:
– Czy matka lady Georginy zaszczyci wieczorek swoją obecnością?
– Nie wiem, czy markiza będzie nam towarzyszyła, czy nie – odparła Pen. – Ale oczywiście została zaproszona.
– Lilith będzie zachwycona, mogąc wziąć udział w wieczorku – odpowiedział za córkę wicehrabia.
Bez wątpienia pragnął, by cały wytworny świat zobaczył ją w towarzystwie markizy i jej córki, zwłaszcza po dzisiejszym niemiłym incydencie. I prawdę
powiedziawszy, będzie to przyjemniejsze, niż siedzenie w domu i wysłuchiwanie następnego z niekończących się kazań ciotki Eugenii na temat
przyzwoitości i etykiety, których nie przestawała ona wygłaszać, chociaż Lilith doskonałe umiała już to wszystko na pamięć.
– Z radością się do was przyłączę – uśmiechnęła się. Ciotka Eugenia czekała na nich przy wyjściu z wyrazem oburzenia na szczupłej, alabastrowo bladej
twarzy.
– Cóż za tupet ma ten młody człowiek – powiedziała ostro. Przecież praktycznie obraził jego książęcą mość. Markiz to bardzo złe towarzystwo i nie
sądzę, by dane mu było jeszcze długo grasować na swobodzie po tym wszystkim, czego dokonał. – Spiorunowała brata wzrokiem. – A twój własny syn
uczepił się go jak pies czekający na kość. Wstydź się, Stephenie. Pani Pindlewide wypowiedziała się już na ten temat, a lord Liverpool pozostaje pod
silnym wpływem jej męża.
– Stosunki Williama z tym nędznikiem skończą się, jak tylko mój głupi syn wróci do domu – odparł sztywno wicehrabia Hamble.

Lilith pozostawało wyłącznie mieć nadzieję, że ojciec się nie myli. Im większa odległość będzie dzieliła ją od Jacka Faradaya, tym bezpieczniej będzie się
czuła.

4
Dziewiąta rano była dużo za wczesną porą na składanie wizyt, ale markiz Dansbury bez trudu domyślał się, kto się dobija do jego drzwi frontowych.
Usiadł i z jękiem potarł sobie skronie. William Benton marudził i napraszał się, żeby go zabrać do klubu Society, aż Jack wolał się poddać, niż bez końca
wysłuchiwać bzdur, chociaż wcale nie lubił tamtejszych snobizmów. Bardzo bolała go głowa, co dowodziło, że utarczka z księciem Wenfordem
zdenerwowała go silniej, niż sobie wyobrażał. Klan Remdale'ów zawsze wyzwalał w nim najgorsze instynkty.
Do drzwi niepewnie zaskrobał kamerdyner.
– Wielmożny panie?
– Wejdź, Martinie. Już się obudziłem i jestem w stosunkowo cywilizowanym nastroju.
Martin wszedł do pokoju i podał markizowi filiżankę gorącej, mocnej, amerykańskiej kawy; pomagała ona zwykle złagodzić humory chlebodawcy, kiedy
ten był w nie całkiem cywilizowanym nastroju. Jack z wdzięcznością pociągną! łyk, a kamerdyner skierował się do mahoniowej szafy. Służących markiza
charakteryzowała na ogół pewna zuchwałość, ale to właśnie w nich lubił; w swoim czasie Martin powiadomi go, kto walił w drzwi.
– Jaką postawę życzy sobie wielmożny pan prezentować dziś rano?
A może go jednak nie powiadomi.
– Kto walił w te cholerne drzwi, Martinie? – zawarczał Jack.
– Peese mówi, że to Randolph Remdale. Czeka teraz, jak mi się zdaje, z wielką niecierpliwością, w saloniku. Zwykłem był myśleć, że dżentelmen ten ma
dobre maniery, ale żeby przychodzić z wizytą o tej godzinie... muszę powiedzieć, że...
– Bratanek, co? – przerwał mu Jack nie zainteresowany tyradą Martina. Była ona tylko na pokaz i obydwaj o tym wiedzieli. – Tak sądziłem. Daj mi coś
konserwatywnego. Powinno go to ogromnie zirytować.
Kamerdyner ściągnął brwi.
– Dlaczego miałoby...
– Życzę sobie przypomnieć mu, że moja pozycja jest wyższa niż jego. Przynajmniej chwilowo. – Zrzucił z siebie koszulę nocną i cisnął ją na łóżko. Nie
znosił zakładać tego paskudztwa i gdyby tylko cholerna pogoda się poprawiła, nie zawracałby sobie koszulami głowy.
Włożywszy skromny, brązowy surdut, bardziej odpowiedni dla bankiera niż dla szlachcica, wsunął diamentową szpilkę do kieszeni kamizelki i poprosił
Martina, żeby pozostał w jego pokojach.
– Niebawem będę wychodził i włożę coś mniej... oficjalnego.
– Większość ludzi wygląda w najlepszych strojach gorzej niż pan w najgorszym, pozwoli pan powiedzieć.
– Za tego rodzaju komplementy możesz się spodziewać dodatkowych pięciu gwinei w kopercie z wypłatą, Martinie – uśmiechnął się Jack szeroko.
– Zawsze tak się dzieje, wasza wielmożność. – Kamerdyner pochylił swoje długie ciało w ukłonie.
Schodząc ze schodów Jack pomyślał, że jego zwierzyna zbacza chyba odrobinę z utartej ścieżki. Wczorajszego wieczoru Lilith była zabawna i, na Boga,
pięć razy bardziej bystra niż wszystkie inne debiutantki, na które kiedykolwiek miał się pecha natknąć. Uwielbiał stawać w obliczu wyzwania, a Lilith,
chcący czy niechcący, właśnie podbiła stawkę. Jej nieuchronny upadek wyda mu się jeszcze bardziej zabawny, skoro świadom był, iż ma ona dość
rozumu, by przystąpić do walki.
Ale William to całkiem inna historia. Nigdy jeszcze nie spotkał młodzieńca, który byłby tak zdeterminowany, by zaszargać sobie opinię – no,
przynajmniej od swoich czasów. Właściwie całkiem to pouczające, przyglądać się temu procesowi z drugiego końca piekła, które z własnej woli
przemierzył, zaczynając od chwili, kiedy w wieku lat siedemnastu odziedziczył tytuł. Oczywiście był wtedy całkiem sam. William miał dużo więcej
szczęścia. Kiedy chodziło o samozniszczenie, trudno byłoby znaleźć bardziej chętnego czy bardziej biegłego nauczyciela niż markiz Dansbury.
Peese stał u podnóża schodów i czekał na niego.
– Wielmożny panie – powiedział, podając mu wizytówkę Dolpha Remdale'a – poinformowałem pana Remdale'a, że jeszcze pan nie wstał, a jego
odpowiedź nie nadaje się do powtórzenia.
– Więc ją powtórz.
– Powiedział, że mam pana i tę kamelijkę, którą pan właśnie chędoży, wyrzucić z łóżka i sprowadzić natychmiast na dół. – Lokaj uśmiechnął się szeroko.
– Hm. Czy chciał zobaczyć się ze mną, czy z kamelijką?
– Tego nie powiedział, wielmożny panie, ale zakładałem, że z panem.
Z przelotnym uśmiechem Jack przyjrzał się wizytówce. Pismo w ramce z delikatnych zawijasków było piękne, ale wytworny efekt psuły nieco
poplamione i pozaginane brzegi. Najwyraźniej Dolph Remdale nie był w dobrym humorze.
– Dziękuję ci, Peese. Śniadanie proszę podać za pięć minut.
– Czy do saloniku, wasza wielmożność? – zapytał lokaj nieco zakłopotany.
– Jeżeli się przy tym upierasz. – Jack rzucił mu przelotne spojrzenie.

background image

Peese przymrużył oczy, potem zrezygnował z prób zrozumienia, co mogła znaczyć ta uwaga.
– Tak, wasza wielmożność. – Ruszył korytarzem i otworzył drzwi do saloniku.
Potencjalny dziedzic księcia Wenforda stał przy oknie i spode łba patrzył na ulicę. Za to jedno Jack powinien być Lilith wdzięczny: jeżeli można było
dokuczyć Wenfordowi, robił to z przyjemnością. Lilith była idiotką, że szukała towarzystwa księcia, pomimo jego wysokiego tytułu. Ale przecież w
idiotyczny sposób obraziła też markiza Dansbury'ego. Jak na bystrą dzierlatkę wydawała się dosyć regularnie podejmować kiepskie decyzje.
Jack przystanął w drzwiach, żeby się przyjrzeć gościowi. Przy kilku okazjach Antonia St. Gerard określiła Randolpha Remdale'a mianem londyńskiego
blond Adonisa. Powszechnie snuto domysły, że był tylko jeden powód, dla którego Randolph jeszcze się nie ożenił: mianowicie nie spotkał na tyle
wspaniałej kobiety, żeby mogła ona zostać księżną Wenford, kiedy on już odziedziczy ten tytuł. Jack podejrzewał jednak, że z trwaniem Remdale'a w
stanie kawalerskim więcej ma wspólnego jego porywczy temperament i niechęć do dzielenia z kimkolwiek luster w domu przy ulicy St. George.
– Dzień dobry, Remdale – powiedział, przeciągając sylaby i powoli wchodząc do pokoju. – Czy powinienem udawać, że nie wiem, dlaczego pan tu jest,
czy też może po prostu...
– To przekracza wszelkie wyobrażenie – warknął Dolph, odwracając się, by spojrzeć na Jacka niebieskimi, tak bardzo podziwianymi oczami. – Mówiłem
panu, że wykupię tę spinkę. Naprawdę nie musiał pan publicznie z nią paradować.
Jack nieporuszony kiwnął głową. W końcu właśnie dlatego zadał sobie tyle trudu, żeby wygrać od Dolpha wszystko, co ten miał w kieszeniach, a potem
zaproponował szpilkę jako dodatkową stawkę, żeby móc z nią publicznie paradować.
– Jak mi się zdaje, powiedział pan: „Weź pan to cholerstwo i skończmy z tym." – Wyciągnął rękę, żeby poprawić portret ojca, pędzla Joshui Reynoldsa.
Staremu markizowi nie całkiem udało się uśmiechnąć, nawet kiedy go unieśmiertelniano. Dzięki Bogu jego żona miała dość poczucia humoru za dwoje. –
Czy może się mylę?
– Sukinsyn – stęknął Remdale, a potem wyciągnął pękatą, skórzaną sakiewkę z kieszeni. – Masz pan. – Cisnął ją na stół.
Przez moment markiz czuł się zaskoczony.
– A skąd to pan zdobył grosz? – Nie minęły dwadzieścia cztery godziny, od kiedy Dolph był kompletnie spłukany.
– To absolutnie nie twoja sprawa, Dansbury. Gdzie jest szpilka?
Jack wyciągnął niedbałym ruchem diament z kieszeni i przyjrzał mu się.
– Hm – dumał – czyżby to wujcio Geoffrey płacił twoje długi?
– Daj mi szpilkę. – Szczęki Dolpha zacisnęły się. Jack rzucił mu błyskotkę.
– Na przyszłość sugerowałbym, żebyś nie ryzykował rodzinną schedą. Wujcio Geoffrey wydawał się zdecydowanie niezadowolony, że wymknęła mu się
z łap.
Dolph zaczerwienił się, twarz pokryły mu purpurowe plamy charakterystyczne dla Remdale'owskich ataków wściekłości.
– Ty psie – syknął. – Mógłbym cię za to wyzwać.
To brzmiało obiecująco, jednak doświadczenie nauczyło markiza, że Remdale'owie nie zaczynali żadnej walki, której nie mogli wygrać. Chyba że ich się
mocno naciskało. A Jackowi wielką przyjemność sprawiłoby naciskanie na Dolpha, a jeszcze większą na jego wuja, przypieranie ich nie tyle do muru, co
do piekielnych bram.
Za jego plecami Peese podrapał w drzwi i wszedł ze śniadaniem na tacy.
Oczy Jacka padły na miseczkę z marmoladą; bez zastanowienia chwycił ją i rzucił Dolphowi Remdale'owi jej zawartość w twarz.
– Może to cię przekona, żeby mi rzucić wyzwanie? Dolph coś zabełkotał, chwiejnie się cofnął i machnął ręką, żeby otrzeć lepki dżem pomarańczowy,
który spływał mu po wspaniałym surducie.
– Ty przeklęty szubrawcu!
– No więc? – odparł Jack, przyglądając się swoim paznokciom. – Pytałem cię, czy masz zamiar rzucić mi wyzwanie.
Dolph utkwił w nim pełne nienawiści spojrzenie. Na jego twarzy niepewność nagle zaczęła iść o lepsze z furią. Z rzymskiego nosa skapywała marmolada;
otarł ją ze złością.
– Zrobię coś gorszego. – Przepchnął się obok Jacka i milczącego Peese'a. – Zrujnuję cię. Pożałujesz tego. – Tupiąc nogami przeszedł przez hol i wyszedł
za drzwi.
– Śmierdzący tchórz – powiedział spokojnie Jack, spoglądając w ślad za nim i oblizując palec z marmolady.
– Wielmożny panie?
– Tak, Peese? – Jack odwrócił się do lokaja.
– Czy to dlatego kazał pan podać śniadanie? Markiz parsknął i odstawił miseczkę na tacę.
– Żałuję, że nie posiadam takich zdolności przewidywania. – Skierował się do drzwi już ciesząc się na następne spotkanie z Lilith Benton. Jej brat będzie
znał plany siostry na wieczór. – Każ przenieść tacę do mojego pokoju, proszę. I niech mi osiodłają Benedicka. – Obiecał, że pomoże Williamowi
Bentonowi przy zakupie nowego wierzchowca, a tego dnia na aukcji miało być wystawionych kilka bardzo kosztownych koni. Antonia miała słabość do
czarnych arabów, wspomni o tym temu młodemu szczeniakowi. – Jak już zostałem wyciągnięty z łóżka o tej bezbożnej godzinie, mogę równie dobrze
spróbować czegoś dokonać.
Lokaj spojrzał na pomarańczowe grudki, które rozprysnęły się po drogim i eleganckim perskim dywanie i westchnął.
– Dokonać czegoś? – wymamrotał. – A jak by on to nazwał?
W Ogrodach Vauxhall aż kipiało od rywalizujących ze sobą hałasów. Przez dzień w parku było stosunkowo pusto i cicho i Lilith bardzo go wtedy lubiła.
Natomiast organizowane tam o zmierzchu w czasie sezonu szalone wieczorki i pokazy fajerwerków były już legendarne. Gdyby nie obecność lady
Georginy, ojciec nigdy nie pozwoliłby jej brać w czymś takim udziału. A i tak prawie żałowała, że tego nie zabronił.
– Lilith, przestań się marszczyć. Zrujnujesz sobie cerę. Lilith odwróciła wzrok od lorda Greeleya i pana Aamesa, którzy brodzili w centralnej fontannie
Ogrodów i śpiewali balladę o jakiejś szkockiej dzieweczce, z którą najwyraźniej zaznajomili się całkiem blisko.
– Wcale się nie marszczę, Georgino. Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć, jak ludzie mogą się tak niemądrze zachowywać.
Jej towarzyszka wychyliła się za skraj wynajętej loży, żeby lepiej widzieć panów.
– Mój papa twierdzi, że wszyscy są niemądrzy. – Zachichotała, kiedy panowie do niej pomachali. – Niektórzy tylko mniej zręcznie potrafią to ukrywać.
Za plecami Georginy Pen zmarszczyła nosek. Lilith zdusiła śmiech. Georgina miała nieco pstro w głowie i do tego była krótkowzroczna, ale ponieważ,
jak powiadano, jej posag sięgal dziesięciu tysięcy funtów, inteligencja i wzrok były pewnie bez znaczenia. Lilith westchnęła i popatrzyła w kierunku
estrady, na której orkiestra grała wspaniale interpretowany utwór Haydna. Zdawała sobie sprawę, że uznawana jest za piękność, a to oznaczało, że
oceniano ją równie powierzchownie jak Georginę. Nikogo nie obchodziło to, czy potrafi się posłużyć ciętą metaforą.
Zza żywopłotu wynurzył się wózek cukiernika i Lilith wyprostowała się.
– Wezmę sobie lody truskawkowe – oznajmiła; czuła, że potrzebuje na chwilkę odpocząć od rozchichotanych bzdur. – Czy jeszcze któraś z pań ma na nie
ochotę?
– Nie, dziękuję. – Penelopę przeszedł dreszcz. – Już i tak jest za zimno.
Kiedy Georgina, markiza i lady Sanford również odmówiły, Lilith wyszła z loży i poszła po loda. Kosztował szylinga; płacąc za niego usłyszała szorstki
głos księcia Wenforda, który rozlegal się gdzieś za jej plecami. Lilith wzdrygnęła się i zdusiła przekleństwo. Nie zastanawiając się, czy postępuje mądrze,
ruszyła pospiesznie, by ukryć się za estradą. Nie była w stanie stawiać mu czoła, jeżeli nie miała przy sobie ani Pen, ani Williama, którzy pomogliby jej
wyplątać się z każdych trudności. Znowu doszedł do niej głos księcia, tym razem dużo bliższy; dając nura za budowlę obejrzała się i natychmiast na kogoś
wpadła.
– Przepraszam bardzo – powiedziała, wyciągając rękę, by odzyskać równowagę. Ktoś chwycił ją za łokieć. – Jakżeż to niezdarnie z mojej...
– Ależ wcale nie, panno Benton – odparł markiz Dansbury, spoglądając na nią z rozbawieniem. – Jakże nieuprzejmie z mojej strony, że tak sobie stałem z
boku ścieżki.
– Co pan tu robi? – zapytała Lilith. Kiedy się szarpnęła, wypuścił jej łokieć.
– Żeby prawdę powiedzieć, to właśnie słuchałem orkiestry.

background image

– Na froncie poustawiano w tym celu ławki. – Poniewczasie cofnęła się, żeby nie stać tak blisko.
Za zakrętem żywopłotu odezwał się jakiś męski głos, odpowiedział mu książę Wenford. Lilith znowu drgnęła. Chciała tylko uciec przed jego wysokością,
a teraz zostanie rzucona na pastwę następnej utarczki pomiędzy nim a Dansburym!
– Nie chciałem wystawiać na szwank mojej opinii siedząc na ławce bez towarzystwa. – Dansbury przechylił głowę na bok i przyglądał jej się ciemnymi
oczami myśliwego. – Może zechciałaby się pani do mnie przyłączyć.
– Raczy pan żartować. – Lilith obejrzała się przez ramię. Markiz uniósł jedną brew, pobiegł oczami za jej wzrokiem, a następnie skupił się znowu na niej.
– Czy ma pani jakieś kłopoty? – Nie.
– Nie próbuje pani nikogo unikać, prawda?
Niech go diabli, William wcale nie przechwalił jego bystrości.
– Gdyby tak było, unikałabym pana – odparowała. Markiz zgodnie skinął głową, a jego wzrok skupił się na czymś za jej ramieniem.
– Jednakowoż, wyłącznie do pani wiadomości, pani piąty konkurent wychodzi właśnie zza...
Lilith gwałtownie się odwróciła i z obłędem w oczach zastanawiała się, jakby tu uniknąć spotkania z Wenfordem. Zanim zdążyła zareagować, Dansbury
pociągnął ją do tyłu za kępę krzewów.
– Żeby się pan nie ośmielił...
– Cśśś – zbeształ ją, kładąc palec na jej wargach.
Lilith popatrzyła na niego zaskoczona dotknięciem, potem dała mu klapsa w rękę. Odwróciła się, żeby sztywno wyjść z krzaków i w tym momencie
usłyszała glos Wenforda po drugiej stronie estrady – musiałby ją zobaczyć, gdyby teraz wyszła. Kiedy znowu się odwróciła, Dansbury wciąż się jej
przyglądał, wyraz twarzy miał pełen namysłu.
– Naprawdę chce pani unikać zalotów tego starego topora – powiedział.
– To nie pana sprawa – ucięła tak głośno, jak tylko się odważyła.
Markiz wzruszył ramionami.
– A więc oddalę się – powiedział jej i odwrócił się, żeby odejść.
– Niech się pan nie odważy zostawiać mnie, żebym za panem musiała stąd wychodzić, jakbyśmy się tu zeszli – syknęła.
Markiz zatrzymał się i obejrzał na nią przez ramię.
– A więc prosi pani, bym jej towarzyszył?
– Nie prosiłam, żeby mnie pan wciągał w te zarośla i nie dam się panu przez to skompromitować. – Oczy jej się zwęziły. – A że takie są pana zamiary, nie
mam wątpliwości.
Markiz zawrócił, stanął przed nią i wydął wargi.
– Gdybym próbował panią skompromitować, mielibyśmy na sobie oboje dużo mniej ubrań.
– Ha – szydziła Lilith dokładając starań, by się nie rumienić. – Czy to jeden z tych subtelnych sposobów uwodzenia, których uczy pan mojego brata? W
takim razie obawiam się, że skazany będzie na celibat. Niespodziewanie Dansbury się roześmiał.
– Jeżeli nie wierzy pani w moje czyste, życzliwe intencje, panno Benton, proszę odejść.
– Odejdę. Jak tylko pan popatrzy i powie mi, czy jego wysokość już sobie poszedł.
Markiz skłonił się lekko, odwrócił i rozchylił gałęzie.
– Wciąż jeszcze tam stoi i prawi kazanie Greeleyowi. Wygląda na to, że ten idiota znowu brodził w fontannie.
– Znowu? – powtórzyła Lilith. Wyciągnęła szyję, żeby wyjrzeć zza jego ramienia i przyłapała się na tym, że zamiast na Wenforda patrzy na szczupłą,
mocno zarysowaną linię szczęki markiza. Kiedy ten obejrzał się na nią, w jego oczach malowało się czyste rozbawienie, ale przynajmniej tym razem
zniknął z nich cynizm.
– Greeley kończy w jakiejś sadzawce czy innej fontannie przynajmniej dwa razy w sezonie. Ale jest taki ropuchowaty, że pewnie nic w tym dziwnego.
Istotnie Greeley miał oczy wyłupiaste, trochę jak żaba; kącik ust Lilith drgnął.
– To wcale nie jest zabawne.
Dansbury wykrzywił się, przybierając minę potwornie zawstydzoną i skonsternowaną.
– Nie do wiary, czyżby Greeley był pani siódmym konkurentem? Nie miałem pojęcia. Proszę, niech pani pozwoli, że złożę jej najszczersze wyrazy
skruchy...
– Nie jest moim konkurentem – powiedziała Lilith, której zniecierpliwienie przekroczyło już wszelkie granice. – A pan również nim nie jest, milordzie.
– Ale nie jestem w stanie myśleć o niczym poza pani niebiańskim uśmiechem – zaprotestował z miną wcielonego niewiniątka, a na jego ustach pojawił się
ten diabelsko atrakcyjny uśmiech – i tym, by poznać smak pani warg. Jakże może mnie pani tak brutalnie wyrzucać ze swego serca?
– Zdumiona jestem, że znajduje pan w ogóle czas na to, by o mnie myśleć, skoro tak wiele spędza go pan przy hazardzie, faraonie, portwajnie i brandy –
odparła niepewnie. Nawet Lionel nigdy nie ośmielił się dać jej do zrozumienia, że myśli o tym, by ją pocałować. Gdzieś w pobliżu zaczęły się wieczorne
pokazy fajerwerków i Lilith drgnęła na nagły hałas.
Dansbury roześmiał się ponownie i wyciągnął rękę, chcąc poprawić niebieski szal, który miała zarzucony na ramiona. Musnął palcami jej szyję, a ona
nawet przez rękawiczki poczuła ich ciepło; serce zabiło jej gwałtownie.
– Przesadza pani. Niemal nigdy nie pijam brandy.
– I to ma pana usprawiedliwiać, hulako? – odparła z największą wrogością.
– Pozostaje tylko mieć nadzieję. – Zbliżył się do niej o krok, tak że odległość między nimi zmniejszyła się do skąpych kilku cali. Biała kaskada
migotliwego światła rozjaśniła noc nad jego głową i odbiła się iskrami w oczach. – Czy chce pani powiedzieć, że w swoim sercu nie znajdzie pani
miłosierdzia dla nieszczęsnej, wykolejonej duszy, takiej jak moja?
– Pan sam siebie wykoleił – poinformowała go Lilith cofając się – i mojego biednego brata też. – Miała wrażenie, że jej myśli i cała inteligencja się
rozpraszają i musiała walczyć, by zachować pełną urazy minę.
– A więc jest bezpieczny – zamruczał markiz – bo moja ścieżka zawraca wprost do pani.
Właśnie tego się obawiała. Powinna po prostu odwrócić się i odejść, obojętne czy spotka Wenforda, czy nie, ale ten opryszek nie będzie miał ostatniego
słowa.
– Przekona się pan, że furtka jest zamknięta, milordzie.
– Przeskoczę przez żywopłot.
Lilith spodziewała się różnych rzeczy po markizie Dansburym, ale nigdy takiej niemądrej rozmowy.
– Kupię sobie dużego psa – powiedziała niepewnie. Dlaczego ten szubrawiec był taki uroczy? Przecież wiedział, że nim pogardza.
– No to narażę się na ugryzienie, podczas gdy teraz narażam się na porażenia.
– Z przyjemnością poraziłabym pana – odparła, a głos ją nieco zawiódł pod koniec zdania.
– Niechże pani da spokój – zbeształ ją. – Chciałaby pani, żebym zginął tylko dlatego, że zwróciłem się do niej z prośbą o walca? – Znowu wyciągnął rękę
i łagodnie odsunął jej za ucho luźne pasemko włosów.
Lilith rozdygotana zaczerpnęła powietrza i usiłowała opanować zmysły.
– Sam pan wie, co mam na myśli – powiedziała odzyskawszy kontrolę nad głosem. Gdyby tylko przestał dotykać jej i patrzyć na nią tak intensywnie, że
serce w niej zamierało, potrafiłaby dać mu odprawę, na jaką zasługiwał.
– Proszę, niech mi pani wyjaśni. Pragnę poznać pani myśli.
– Bardzo dobrze. Chcę, żeby zostawił pan Williama w spokoju.
– Tego zrobić nie mogę – odpowiedział bez namysłu. – Bardzo chłopca polubiłem.
– Pan go rujnuje. A to zniszczy mojego ojca, a to z kolei... – Głos ją zawiódł, nie chciała ujawniać niczego, o czym by już nie wiedział. Wydawało się
jednak, Że niewiele jest takich rzeczy, o których markiz nie wie. – A to z kolei... zrani mnie. – Spojrzała mu w oczy. – Jeżeli nie takie są pana zamiary,
błagam, by pan przestał.

background image

Markiz spojrzał badawczo w jej oczy. Chłodny, wieczorny wiatr zdmuchnął mu na. czoło pasemko włosów, przez co wyglądał niemal chłopięco i
niewinnie, chociaż – jak dobrze wiedziała – taki nie był. W końcu uśmiechnął się, mniej niewinnie i bardziej zmysłowo niż przedtem.
– Czy nie zechce pani poświęcić czegoś, by uratować brata przed tą niegodziwością, jaką rzekomo reprezentuję?
Oczy Lilith zwęziły się, wdzięczna była, że może odzyskać gniewny nastrój.
– Rzeczywiście nie ma pan wcale serca – oznajmiła porywczo. – Dżentelmen obdarzony choć odrobiną życzliwości nie zrobiłby tego, co pan robi.
Dansbury uśmiechnął się krzywo.
– Ależ pani już poinformowała mnie, że nie mam absolutnie żadnych zalet. Tak więc jak mógłbym je wykorzystywać? A może w pani znalazłem ostatnią
szansę na zbawienie? Jesteś piękna jak aniołowie z nieba, Lilith. Czy mogłabyś, czy zechcesz mnie uratować?
Pochylił się w stronę Lilith, wzrok skupił na jej wargach, a serce dziewczyny zaczęło walić jak szalone z trwogi i jeszcze jakiegoś innego uczucia.
– Ja...
– Panno Benton – zawołał ostro jakiś męski głos i Lilith znowu podskoczyła.
Hrabia Nance przecisnął się przez zarośla i stanął twarzą w twarz z markizem. Dzięki Bogu nie był to Wenford ani żaden inny z jej konkurentów. Lionel
Hendrick miał przynajmniej trochę oleju w głowie.
– Czy Dansbury panią obraził? – zapytał stanowczo Nance, piorunując markiza wzrokiem.
Jack leniwie się uśmiechnął.
– Tak, panno Benton, czy obraziłem panią?
Miała ochotę spoliczkować go za to, że niemal udało mu się ją pocałować i za to, że nie potrafiła opanować zaciekawienia, jakie by to było uczucie. Ale
Lionel wyglądał na tak rozjątrzonego, że mógłby upierać się przy walce. Absolutnie nie miała ochoty dać się wciągnąć w jeden z typowych dla
Dansbury'ego skandali, które wydawały się tak go bawić.
Potrząsnęła głową.
– Po prostu nie życzę sobie już dłużej z nim rozmawiać.
– Proszę więc pozwolić, że odprowadzę panią do jej przyjaciół, którzy jak się przekonałem przed chwilą, szukają pani. – Nance wsunął sobie jej dłoń pod
ramię.
– Tak, oczywiście – zgodził się swobodnie markiz. – Ale niech się pani ma na baczności, panno Benton. Lód topnieje.
Lilith popatrzyła na niego ostro, ale markiz gestem wskazywał truskawkowe lody, które wciąż ściskała w dłoni. Zapomniała o nich. Teatralnie
spiorunowała go wzrokiem, potem odwróciła się do Nance'a.
– Dziękuję panu, milordzie – uśmiechnęła się słodko – za pana pomoc.
Kiedy wychynęli zza krzaków, rozejrzała się dookoła z rezerwą. Księcia nigdzie nie było widać; zaczęła się zastanawiać, czy ciągła obecność Wenforda
nie była wymysłem markiza, który chciał zatrzymać ją ze sobą w ukryciu. Obejrzała się, by rzucić Dansbury'emu zimne spojrzenie na pożegnanie, ale już
go nie zobaczyła, zniknął w ciemnościach, jakby się rozpłynął w powietrzu.
Kiedy wracali z Nancem do loży Sanfordów, napłynęła od strony fajerwerków fala słabego zapachu siarki. Może Jack Faraday naprawdę był diabłem? Już
opętał Williama, a teraz polował na nią. Przekona się jednak, że ona nie jest tak bojaźliwa i nie tak łatwo ją zastraszyć, jak uważał. Jakby nie był we
własnym przekonaniu czarujący, tej gry markiz Dansbury nie wygra.
– Jacku, czy zechciałbyś mi wyjaśnić jeszcze raz, co my tu na miłość boską robimy? – wymamrotał Ogden Price. Bez entuzjazmu skłonił głowę w
kierunku grupki zaszokowanych kobiet, które stały w niewielkiej odległości od nich.
– Bierzemy udział w kosztowaniu herbaty – odpowiedział Jack, spokojnie nakładając sobie na trzymany w ręku talerzyk następne ciasteczko. – A ty
spróbuj się uśmiechnąć, zanim przerazisz te biedactwa na śmierć. Zaczynasz wyglądać, jakby ci ktoś twarz klamrami pospinał.
– A ty coraz bardziej zaczynasz przypominać wariata – syknął Price w odpowiedzi. – Czemu nie namówiłeś na tę wizytę swojej siostry albo Antonii,
zamiast wlec do tego piekła mnie?
Na moment uparcie miły uśmiech Jacka zrobił się nieco wymuszony.
– Antonia jest stworzeniem nocnym, a rodzina mojej siostry nie rozmawia ze mną, pamiętasz? Poza tym odrobina cywilizacji dobrze robi na duszę.
– Ty w ogóle nie masz duszy. – Price westchnął. – Gdybyś miał, nigdy byś mi czegoś takiego nie zrobił. Podaj mi tamto cholerne ciasteczko.
Po drugiej stronie pokoju rozchichotane i rozgdakane panie przypominały stadko spłoszonych kur, umykających przed lisem. A ukoronowaniem cierpień
Jacka był fakt, że Lilith Benton jeszcze się nie pojawiła. William Benton będzie miał poważne kłopoty, jeżeli pomylił się co do jej dzisiejszych planów.
– Z miodem czy jagodami?
– Z miodem, niech cię diabli.
– Bądź tak łaskaw, Price i uważaj na to, jak się wyrażasz.
– Jack ugryzł ciasteczko, uśmiechnął się wytwornie i zwrócił się do jednej z pań w rogu. – Wie pani, pani Falshond, że one są wspaniałe. Moja kucharka
musi koniecznie dostać od pani przepis. Ten korzenny smak to chyba nie może być cynamon, prawda?
Pani Falshond nastawiła uszu i ośmieliła się postąpić kilka kroków w przód.
– To jest cynamon, milordzie. Trzymany w tajemnicy składnik bardzo starego przepisu rodzinnego.
Jack skinął głową i dał Price'owie sójkę w bok, by ten również skosztował.
– Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciw udostępnieniu go.
– Ależ oczywiście, że nie, milordzie. – Wdzięcząc się niczym paw pani domu swawolnie dała mu klapsa w rękaw.
Najwyraźniej doszła do wniosku, że jest dzisiaj nieszkodliwy, a chociaż o to właśnie Jackowi chodziło, jej łatwowierność go zdumiała.
– Cudownie.
Pani Falshond klasnęła władczo w dłonie.
– Czy będziemy zaczynać, drogie panie? – Potem odwróciła się, a jej uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny.
– Pani Farlane, panna Benton. Jakże mi miło, że mogły panie przyjść. Na pewno znają panie wszystkich obecnych.
Markiz odwrócił się i zobaczył, jak Lilith Benton usiłuje opanować zaskoczony wyraz twarzy, pospiesznie odwracając się od niego i ujmując dłoń pani
domu.
– Tak, pani Falshond. Dziękujemy pani za zaproszenie. Jack nadal przyglądał się Lilith, która zerknęła jeszcze raz w jego kierunku, a potem szybko
odwróciła wzrok. Znowu poczuł to samo – jakieś dziwne podniesienie na duchu, które zdawało się zbiegać z jej obecnością. Poczuł się tak po raz
pierwszy wczoraj – lekko, beztrosko i całkowicie absurdalnie – kiedy wpadła na niego w Ogrodach. Odwołał cotygodniowe zajęcia z szermierki, by
wyśledzić ją i przekonać się, czy zjawisko się powtórzy. Był zaintrygowany i skonsternowany, że tak się stało.
Następną godzinę spędził kosztując różnych rodzajów herbat z całego świata i oczarowując pełny pokój wrogo nastawionych dam. Panna Benton w
nietypowy dla siebie sposób była milcząca, ale po szeregu spotkaniach z nią zauważył, że wyrażała swoją opinię tylko wtedy, kiedy nikt ważny nie mógł
jej podsłuchać. Najwyraźniej uznała go za nieważnego – mógł się z tym pogodzić, jeżeli da mu to szansę na dalsze rozmowy z nią.
Coś w tej całej sytuacji wydawało się nienaturalne, ale ta świadomość była równie intrygująca jak sama dzierlatka. W końcu udało mu się ją dopaść
pomiędzy stołem a kominkiem, podczas gdy Price bez cienia entuzjazmu zajmował rozmową panią Falshond oraz denerwującą ciotkę Lilith.
– Dzień dobry pani, panno Benton – powiedział, sięgając przez jej ramię po herbatnik.
Lilith wzdrygnęła się, potem szybko rzuciła spojrzenie w kierunku ciotki.
– Lordzie Dansbury.
Uśmiechnął się, kiedy wybierała ciasteczko, starannie odwrócona do niego plecami. Może uważała, że ignorując go spełnia swój obowiązek, ale w żaden
inny sposób nie usiłowała od niego uciec.
– Czy próbowała już pani mieszanki madagaskarskiej? –
zapytał, muskając dłonią jej rękaw i pokazując na najbliższy czajniczek.
– Nie. – Nie ruszała się z miejsca, jakby wrosła w ziemię.
– Polecam ją – ciągnął dalej, sięgając po następny herbatnik, przez co uwięził ją pomiędzy sobą a stołem. – Dosyć delikatna, o lekko pikantnym posmaku.

background image

– Doprawdy.
Lilith odstawiając talerzyk pochyliła głowę; niewiele brakowało, a Jack pocałowałby smukłą krzywiznę jej karku. Głęboko zaczerpnął powietrza i
przelotnie zastanowił się, kto tu kogo uwodzi.
– Trochę jak pani, tak mi się wydaje.
– Proszę, niech pan odejdzie – szepnęła.
– Proszę, niech się pani odwróci do mnie twarzą, kiedy pani do mnie mówi – odpowiedział.
Lilith z napięciem potrząsnęła głową.
– Wcale z panem nie rozmawiam.
– Pozwolę sobie być innego zdania. – Pachniała lawendą i herbatą, a kiedy jego oddech musnął jej włosy, zadrżała leciutko. – Bardzo wiele mi pani mówi.
Ramiona Lilith uniosły się, kiedy wciągała powietrze, potem odwróciła się i popatrzyła mu wprost w oczy.
– Czy teraz pan odejdzie?
Price chrząknął, co wskazywało, że obie kwoki wymknęły się spod jego wpływów.
– Przyjdzie dzień – szepnął Jack do Lilith, unosząc do ust jej dłoń i delikatnie całując ją u nasady palców – że będzie mnie pani prosić, bym został.
– Lilith – rozległ się surowy głos ciotki.
– Tego nie zrobię, milordzie.
,Jack uśmiechnął się i podał jej znowu talerzyk.
– Zobaczymy.
Bezpośrednio po kosztowaniu herbaty Lilith i ciotka Eugenia pojechały przyłączyć się do Penelopy i lady Sanford u ich krawcowej. Eugenia natychmiast
opadła na ławę w witrynie sklepowej obok lady Sanford.
– Wyobraź sobie tylko moje przerażenie, Daphne – mówiła bez tchu – kiedy weszłam do pokoju i zobaczyłam przed sobą tego wcielonego diabla. Żeby
markiz Dansbury udawał, iż interesuje go kosztowanie herbaty!
Pen spojrzała spod oka na Lilith.
– Dansbury tam był? – zapytała bezgłośnie.
Lilith, która starała się podsłuchać resztę uwag ciotki, kiwnęła głową. Kiedy rozmowa zmieniła się w recytację przeszłych pojedynków Dansbury'ego oraz
jego szalonych, zawieranych po pijanemu zakładów, zniecierpliwiona poszła przyjrzeć się niemal ukończonej sukni, która wisiała na manekinie.
– Czy jest pani pewna, że to nie za śmiałe? – zapytała krawcowej.
Mais non, mademoiselle – zaprotestowała Madame Belieu. – Sama pani zobaczy, jak pani przymierzy. Będzie parfake.
Lilith nie była pewna. Szmaragdowozielona, jedwabna suknia była dość głęboko wycięta – markiz Dansbury uznałby na pewno, że wspaniale się nadaje,
ale jego kryteria były tak niskie, że niemal niedostrzegalne.
Ciotka Eugenia zmarszczyła brwi.
– To jest absolutnie...
– Śliczne. – Lady Sanford uśmiechnęła się z aprobatą. – Będzie ci w niej cudownie. A przy tej chłodnej pogodzie ciemne kolory są w tym sezonie bardzo
modne. Wspaniały wybór, Eugenio.
– Hm. Dziękuję ci, Daphne – powiedziała Eugenia, rzucając na suknię jeszcze jedno pełne niesmaku spojrzenie.
Lilith z wdzięcznością się uśmiechnęła. Suknia naprawdę była śliczna, a nigdy dotąd nie pozwolono jej założyć czegoś podobnego.
– Każę pani dostarczyć jutro tę suknię i tę złotą, mademoiselle.
Lilith miała nadzieję, że będzie mogła założyć coś nowego na bal u Rochmontów.
– Dziękuję pani, madame.
Ciotka Eugenia poszła zapytać Madame Belieu, czy przyszły już nowe francuskie jedwabie, a Pen w tym czasie dopadła Lilith.
– Opowiedzże mi, Lilith, co on zrobił? – wyszeptała.
– Nic. – Lilith bez sukcesu próbowała przestać myśleć o prowokacyjnym, przystojnym markizie i tym jego zatraconym, atrakcyjnym uśmiechu. –
Kosztował herbaty.
– Naprawdę?
– Cśś. Tak, naprawdę. A teraz przestań o nim mówić. Proszę cię.
– Ale, Lil – upierała się Pen, ciągnąc przyjaciółkę w drugi koniec sklepu. – Kiedy powiedziałam Mary Fitzroy, że markiz Dansbury chciał zostać jednym z
konkurentów do twojej ręki, ona...
– Pen, chyba tego nie zrobiłaś! – Nie mogła dopuścić, żeby zaczęły krążyć tego rodzaju pogłoski! Chociaż taka plotka, zwłaszcza po rzekomo
przypadkowym spotkaniu na recitalu i w operze, mogłaby zniechęcić Wenforda; byłaby to jedyna jasna strona prześladowania przez Dansbury'ego. Ale
mogła ona także zniechęcić hrabiego Nance'a i wszystkich innych konkurentów i odwieść ich od kontynuowania starań o nią.
– Mary nikomu nie powie – upierała się Pen zdecydowanie. – Mówiła, że on dotychczas o nikogo się nie starał. Naprawdę musiał się w tobie zadurzyć.
– Nonsens – odparła Lilith, a serce jej zabiło na te słowa. Konkurenci przecież nigdy nie zachowywali się tak jak markiz. Poza tym tyle już razy go
obraziła, że powinno to zniechęcić nawet najbardziej zagorzałego konkurenta, a po nim było widać wyłącznie rozbawienie. – Poważnie wątpię, czy jest
zadurzony w kimkolwiek oprócz siebie samego – stwierdziła. – A już z pewnością nie pociąga mnie.
– Ale on jest taki przystojny. – Pen zatrzepotała rzęsami i westchnęła.
W tym cały problem. Każdy powinien wyglądać na to, czym naprawdę jest, do takiego wniosku Lilith doszła ostatniej nocy, kiedy nie mogła spać. Byłoby
o tyle prościej, gdyby łajdak wyglądał na łajdaka. Gdyby tak było, to zanim pozna się jego godny pogardy charakter, nie kusiłby człowieka wygląd i
prezencja, którym nie sposób się oprzeć.
– To ty powiedziałaś mi, że zastrzelił jakąś kobietę. A wszyscy wiedzą, jaką ma zaszarganą opinię. I rujnuje Williama. I jest tylko dlatego zły, że go
obraziłam, więc stara się odegrać. I...
– Jesteś pewna?
– Oczywiście, że jestem pewna – odparła porywczo. – Jaki mógłby być inny powód, że markiz Dansbury się mną zajmuje? – Wbrew temu, co jej mówił,
na pewno wcale nie szukał zbawienia. Jeszcze nie do końca to rozgryzła, ale chyba starał się sprytnie doprowadzić do jej kompromitacji.
– Och, sama nie wiem, Lil – przyznała Pen, wzruszając ramionami. – Ale trudno mi w to uwierzyć, że ktoś mógłby ciebie nie lubić, a tym bardziej, że
chciałby ci zrobić krzywdę.
– Jego łajdactwo nie zna granic – zwróciła jej uwagę Lilith. – Może to brzmi melodramatycznie, Pen, ale wiesz, że to prawda.
– Tak, przypuszczam, że tak. – Przyjaciółka westchnęła. – Tylko że to się wydaje takie romantyczne, żeby taki hulaka upatrzył sobie akurat ciebie i
nastawał na twoją cnotę.
– Mojej cnocie żadne nastawanie nie jest potrzebne – odpowiedziała Lilith sucho.
Dzwonek przy drzwiach frontowych zadzwonił i do zakładu weszła wysoka, ciemnowłosa dama w towarzystwie służącej. Chociaż miała na sobie pelisę i
grubą pelerynę, zaokrąglony brzuch świadczył o tym, że jest w zaawansowanej ciąży.
Madame Belieu przeprosiła i poszła przywitać nowo przybyłą.
– Lady Hutton – uśmiechnęła się, ujmując młodą damę za rękę i pokazując na fotel – wygląda pani dziś enchanteresse.
– Dzięki za te życzliwe kłamstwa, madame – odparła lady Hutton ze smętnym uśmiechem, od którego zmarszczyły jej się kąciki oczu.
– Z przyjemnością byłabym pani odesłała suknię, milady. – Krawcowa skinęła na jedną ze szwaczek, żeby przyniosła toaletę.
– O Boże, nie – zaprotestowała dama. – Richard zdecydowany jest więzić mnie do końca lata. To jedno z niewielu miejsc, do którego wolno mi uciec.
Lady Sanford również z uśmiechem na twarzy podeszła, by podać rękę damie.
– Alison – powiedziała serdecznie – chyba jeszcze nie poznałaś mojej córki, Penelopy, ani Eugenii Farlane. – Odwróciła się, pokazując na Lilith. – A to
bratanica pani Farlane, panna Benton. Eugenio, Pen, Lilith, to jest lady Hutton.
Pen przykucnęła w ukłonie.

background image

– Miło mi panią poznać.
– Lady Hutton – poparła ją Lilith.
Alison Hutton była śliczną kobietą o jasnobrązowych oczach i oliwkowej cerze, która świadczyła o francuskim czy może hiszpańskim pochodzeniu.
Uśmiech przychodził jej z łatwością i pojawił się znowu, kiedy napotkała spojrzenie Lilith.
– Panie, wybaczcie mi proszę, że nie wstaję, ale obecnie najłatwiej mi jest znaleźć sobie jakieś miejsce i już się z niego nie ruszać.
– Ależ oczywiście. – Lilith rozbawiona odpowiedziała jej uśmiechem.
Ciotka Eugenia kiwała głową.
– Pani mężem jest baron... Richard, lord Hutton, prawda?
– Tak, to on – odpowiedziała natychmiast lady Hutton; nie wydawała się wcale urażona tak bezpośrednim pytaniem. – Czy pani go zna?
– A więc to państwo jesteście właścicielami majątku Linfield w Shropshire, czy tak?
– Tak. Skąd pani zna Richarda?
– Lord Dupont, który zamieszkiwał niedaleko od państwa w Hawben Hall, był przyjacielem mojego świętej pamięci męża.
– Och, tak. Richard często wspominał lorda Duponta.
Na krótko przed śmiercią podarował on Richardowi i jego matce większość róż, które należały do jego świętej pamięci żony. Są zdumiewające.
Lilith nastawiła uszu na wzmiankę o różach. Ciotka Eugenia, zupełnie jakby wyczuła jej zainteresowanie, pokazała na nią ręką.
– Moja bratanica utrzymuje ogród i tutaj, i w Hamden Hall, chociaż wcale nam się to nie podoba, że grzebie w ziemi. Ta dziewczyna kocha róże.
– Ciotko – upomniała ją Lilith, uśmiechając się z przymusem. Dłubanie w ziemi przy pielęgnowaniu róż było jednym z niewielu występków, których nie
dała sobie wyperswadować.
Lady Hutton popatrzyła na nią i roześmiała się.
– Mój mąż również się nimi pasjonuje. Mam przyjaciół, którzy są zdania, że to pewna przesada z jego strony, ale przynajmniej mój brat twierdzi, że
dowodzi to charakteru.
– No właśnie – zgodziła się Lilith, podchodząc, by pomóc się podnieść lady Hutton, kiedy pojawiła się krawcowa ze śliczną, zielono-fioletową suknią
wieczorową.
– Wie pani, mój mąż z radością by się wymienił, jeżeli ma pani jakieś niezwykłe odmiany. Musi nas pani odwiedzić. – Jej twarz przybrała ponownie
smętny wyraz. – Obawiam się, że będzie to dosyć zuchwałe, jeżeli powiem, że dobrze zrobiłby mi jakiś gość. Bycie uwięzioną nie jest ani w przybliżeniu
tak romantyczne i podniecające, jak można by pomyśleć.
Lilith roześmiała się.
– Z radością złożę pani wizytę, lady Hutton. Nawet gdyby miało nie być róż.
– Williamie, jeżeli masz zamiar kogoś spoić, aż spadnie pod stół, sam powinieneś się upijać nieco wolniej niż ta osoba – zwrócił młodzieńcowi uwagę
Dansbury.
Chociaż była już druga nad ranem, tłum u White'a ledwie zaczynał się przerzedzać. Tego dnia miał się odbyć wieczorek u lady Helfer, ale i tak nie
zapraszała ona nigdy gości w wieku poniżej siedemdziesięciu lat, a żadnych innych ciekawych wieczorków ani balów na ten wieczór nie planowano.
Mimo to można było odnieść wrażenie, że spora ilość lordów woli palić i grać w karty, niż spędzać czas w domu ze swoimi żonami. Dansbury uśmiechnął
się przebiegle zauważywszy wicehrabiego Davenglena. Miał pewność, że lady Davenglen wcale nie jest samotna tego wieczoru, ponieważ Ernest Landon
wymknął się przed kilkoma godzinami, żeby jej złożyć swoje uszanowanie.
– Przecież to ty wciąż napełniasz ten cholerny kieliszek – odparł William.
– Ale to ty nie przestajesz go opróżniać. – Kiedy Jack podejmował się obowiązku doprowadzenia chłopca do ruiny, spodziewał się, że okaże się on
niemrawym, prowincjonalnym tępakiem. Tymczasem okazało się, że chociaż młodzieńcowi brak było nieco miejskiej ogłady, brak mu było także
cynizmu i powszechnej skłonności do osądzania innych. Wystarczyło to, by wynieść go o kilka szczebli nad większość londyńskiego wytwornego
światka. Naiwność Williama była w rzeczywistości ożywcza, chociaż przez nią sprawy mogły się jeszcze bardziej skomplikować – podobnie jak przez
prośbę Lilith, by oszczędził jej bólu, jaki przyniosłaby rujnacja Williama; czort by wziął tę dziewczynę. Jej prośba do tego stopnia nie dawała mu spokoju,
że zabrał swoich przyjaciół do White'a zamiast do Antonii, chociaż William w najmniejszym stopniu nie wydawał się wdzięczny za odwleczenie swojej
rujnacji o jedną noc.
– Pijesz tyle samo co ja, Dansbury – protestował William.
Rozdający karty zdusił śmiech. Siedzący naprzeciw niego Ogden Price zachichotał; ale Thomasowi Hanlonowi ostrzeżenie przydałoby się chyba w tym
samym stopniu co Williamowi, ponieważ zasnął w swoim fotelu. Jack wycelował palec w Williama.
– Wydaje się, że piję tyle samo, co ty.
Uśmiech Price'a zmienił się w pełen urazy grymas.
– Wylewałeś portwajn?
Jack leniwie się uśmiechnął.
– I nie tylko.
Jego przyjaciel potrząsnął głową.
– Niech mnie diabli. Od kiedy?
– Za każdym razem, jak mi na to przyszła ochota. – A tego wieczoru przychodziła, bo musiał zachować resztki trzeźwości umysłu, jeżeli miał wydobyć od
Williama plany Lilith na następny dzień. Biorąc pod uwagę, jak reagowała na niego podczas kosztowania herbaty, zaczynała chyba odrobinę łagodnieć w
swoich poglądach na jego temat. Niczego więcej nie było mu trzeba i nie miał zamiaru psuć okazji, dobijając Williama dziś wieczorem.
– Ale ja wcale nie widziałem, jak wylewasz wino – oznajmił Benton i pochylił się do przodu, żeby przyjrzeć się rękawowi Jacka.
– Prawdę mówiąc korzystałem z tej rośliny w doniczce za twoimi plecami. Obawiam się, że jutro rano będzie miała porządnego kaca. – Jack teatralnie się
przeciągnął. – Podobnie zresztą jak ja. Niemal już padam.
– Ale ja przegrałem dwieście funtów – zaprotestował William, przeklinając i popychając karty w kierunku rozdającego.
Jack patrzył na niego przez chwilę, czekając na to lekkie łaskotanie sumienia, które da mu do zrozumienia, że życie zaczyna poważnie odchylać się od
stanu równowagi. Westchnął.
– Ile byłeś skłonny przegrać dziś wieczorem, chłopcze?
– Mniej więcej połowę tego – odparł William zawahawszy się. Rąbnął pięścią w stół. – Nie sądziłem, że twoje cholerne szczęście utrzyma się przez całą
noc.
– Utrzymuje się już od lat, Williamie – poinformował go Price. Złożył Jackowi ukłon kieliszkiem i wychylił jego zawartość. – Nie mam przekonania do
wylewania portwajnu, nawet jeżeli jest cienki.
Po drugiej stronie pokoju zaczął się jakiś ruch i Jack podniósł oczy. W drzwiach pojawił się książę Wenford i pospiesznie został wprowadzony do drugiej
sali. Najwyraźniej właściciele White'a nie mieli ochoty powtarzać na własnym terenie incydentu z balu u Feltonów.
Dansbury roześmiał się z przymusem i uniósł własny kieliszek.
– Sam nie znoszę tego marnować. – Wysączył wino do dna. Price miał rację; nie było wątpliwości, że rozcieńczali je tu wodą. Zawołał jednego z lokajów
i kazał sobie podać świeżą butelkę. – Tym razem jedną z moich, bądź tak dobry, Freeling.
Główny lokaj ukłonił się i skierował w stronę kuchni.
– Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że trzymasz własny zapas portwajnu w każdym cholernym klubie w mieście – nie mógł się nadziwić William.
– Ale zauważyłem, że nie sprawia ci trudności korzystanie z niego – odparł sucho Jack.
– Mnie również nie – wtrącił Price. – Williamie, pójdź ze mną do Admiralty, kiedy już wypijemy Jackowi całe wino – namawiał.
Markiz potrząsnął głową, nie przestawały kłuć go szpileczki poczucia winy wobec Lilith Benton.
– Chłopiec jest już o dwieście funtów lżejszy, Price. Zostaw nam jakieś zabawki na jutro.
William miał taką minę, jakby mu ulżyło, a markiz pomyślał, że z pomocą Antonii i innych przyjaciół z jego kręgu młody pan Benton musi tracić około

background image

pięciuset funtów tygodniowo. A przecież jeszcze kilka dni temu sam zaproponowałby wypad do Admiralty.
– Williamie, doceniłbym to, gdybyś wziął sobie do serca tę oto mądrą radę: nigdy, powtarzam, nigdy nie stawiaj więcej, niż możesz stracić. Jeszcze się
zadłużysz u przeróżnych typów mających zaszarganą opinię. Jak ja.
– Zdaniem mojej siostry już chyba nic gorszego niż ty nie mogło mi się przytrafić – zauważył radośnie William, dopijając do końca wino z otwartej
butelki. – Powiada, że jesteś diabłem wcielonym, a wczoraj wieczorem nazwała cię „jadowity fircyk Jack". Sprytne z jej strony, nie uważasz?
Jack popatrzył na niego, jego rozbawienie się ulotniło.
– Jak mnie nazwała?
– Jadowity fircyk Jack.
– Coś mi się zdaje, że wiatry nadal wieją z północy. – Price przyglądał się trzymanym w rękach kartom, wzbraniając się popatrzeć w gniewne oczy Jacka.
I tyle zyskał, starając się grzecznie zachowywać. Najwyraźniej ta metoda nie działała.
– Wiesz co, skoro już mówimy o drogiej pannie Benton, to kiedy widziałem ją ostatnim razem, wyglądała na dosyć zmęczoną. Miała wiele obowiązków
podczas tego sezonu, czyż nie?
William przytaknął.
– Ojciec też tak uważa. Powiedział Lil, że jutro rano nie musi iść na recital podczas śniadania u Billingtonów. Mnie jednak nie chciał zwolnić, szlag by to
trafił. – Chwycił Jacka palcami za surdut. – A ty się wybierasz, Jacku?
Markiz zmarszczył się i wyciągnął rękaw z uchwytu Williama.
– Śniadania i recitale nigdy nie miały dla mnie wielkiego uroku, zwłaszcza jeżeli jedno łączy się z drugim.
Price znowu zachichotał.
– Odniosłem wrażenie, że tylko tacy podejrzani osobnicy jak Jack trzymają się z daleka od sławnych śniadań u Billingtona.
– I tylko po to zaszargałem sobie opinię, prawdę rzekłszy.
Lilith Benton miała być jutro rano sama w domu. Najwyższy już czas, żeby przestał tańczyć koło niej jak uczniak i wykonał następny ruch.
– Dansbury – odezwał się za jego plecami jakiś szorstki głos i Jack zesztywniał.
– Wasza książęca mość – powiedział, przeciągając sylaby i odwracając się. Wolałby przynajmniej tym razem opuścić lokal nie wplątując się w żadną
zawikłaną sytuację. Zauważył, że diamentowa szpilka wróciła na miejsce do krawata Wenforda, niewątpliwie po to, by cały wytworny świat mógł
zobaczyć, że książę załatwił sprawę. Przelotnie zastanowił się, jak poczuł się Dolph, kiedy po raz drugi uwolniono go od tego rodowego dziedzictwa.
– Chciałem tylko powiedzieć, że co było, to się skończyło – powiedział książę sztywno i wyciągnął kościstą dłoń.
Kiepskie to były przeprosiny; ani w przybliżeniu nie wystarczające, by wyrównać długotrwałe porachunki i niechęć panującą pomiędzy rodzinami
Faradayów i Remdale'ów. Jack popatrzył staremu człowiekowi przeciągle w oczy, potem sięgnął po butelkę portwajnu, którą właśnie na stole postawił
lokaj i wepchnął ją do wyciągniętej ręki księcia.
– Z wyrazami szacunku – powiedział i odwrócił się z powrotem do gry.
Jego wysokość stał przez chwilę przy stole, najwyraźniej zastanawiając się, czy warto o ten afront rozpoczynać następną awanturę.
– Ach – powiedział w końcu, a następnie odchrząknął. – Bardzo dobrze.
– Masz czelność, Dansbury – wymamrotał Price, kiedy książę odwrócił się już i odszedł.

To był cholernie dobry rocznik – odparł Jack ponuro i dał znak rozdającemu, że gra toczy się dalej.

5

– Naprawdę nie mam nic przeciw temu, żeby pójść na to śniadanie, papo.
Lilith opierała się o drzwi sypialni ojca, a on kończył poranną toaletę. Już się ubrała w nadziei, że ojciec jednak ustąpi i pozwoli jej pójść do Billingtonów.
Było to jedno z niewielu wydarzeń, na które z radością czekała. Śniadania u księcia cieszyły się wielką sławą, a wydawał je tylko raz w sezonie. Jeżeli
było się kimś, należało się tam pojawić.
Zastanawiała się, czy markizowi Dansbury'emu uda się uzyskać zaproszenie na tak prestiżowe wydarzenie, a potem zdecydowanie odsunęła od siebie tę
myśl. Pewnie nie wrócił jeszcze do domu z nocnej hulanki, a na temat śniadań u Billingtona jedno było wiadome ponad wszelką wątpliwość: nie
zapraszano tam żadnych podejrzanych ludzi. Nigdy. Gdyby William nawiązał stosunki z Dansburym o kilka tygodni wcześniej, na pewno okazałoby się,
że jego również wykluczono.
– Nonsens, Lilith – powiedział wicehrabia przez ramię, podczas gdy kamerdyner wygładzał mu krawat. – Nie ma żadnej konieczności, żebyś się
zamęczała. Zwłaszcza że wieczorem czeka nas bal u Rochmontów. Twoja ciotka i ja, i William, o ile uda mu się nie zasnąć w trakcie posiłku, przekażemy
w twoim imieniu przeprosiny.
Lilith westchnęła i nerwowo dotknęła palcami kolczyka z pereł, który uciskał jej prawe ucho.
– W porządku. – Znowu się zawahała. – I, papo, mam nadzieję, że rozumiesz moje uczucia w stosunku do jego wysokości. Po prostu nie mogę wyjść za
mąż za takiego... okropnego człowieka. Tak jak mówiłam wczoraj wieczorem, z radością poślubię każdego innego, którego uznasz za stosowne wybrać.
Proszę o wyba...
Wicehrabia uciszył ją machnięciem jednej ręki, drugą brał właśnie rękawiczki.
– Słyszałem, co mówiłaś wczoraj wieczorem. Wenford jest powszechnie szanowanym człowiekiem, a połączenie naszych rodzin postawiłoby nas ponad
wszelkimi zarzutami. Ale ty, płocha dziewczyno, uważasz, że ma zbyt wiele siwych włosów na głowie i nie chcesz go.
– To nie o to chodzi, papo. Naprawdę.
– Phi. Tyle słodkich słówek naszeptał ci do uszka każdy ze starających się o ciebie lordów, że nie wątpię, iż wybrałaś sobie jakiegoś przystojnego głupka.
Kim on jest, Lilith, czy to jakiś trzeci syn któregoś barona?
Oskarżenie zaskoczyło Lilith, bo wprost w oczy się rzucało, że nikomu nie oddała serca. Przecież nie szukała miłości.
– Nikogo takiego nie ma, papo. – Ojciec nie przestawał spoglądać na nią podejrzliwie; położyła mu dłoń na ramieniu. – Nie przyniosę ci wstydu.
Odwrócił się do niej plecami.
– To samo zwykła była powtarzać twoja matka – zamruczał. – A w tych jej zielonych oczach nie było nic oprócz kłamstw.
– Nie jestem moją matką.
– Nie przestaję się modlić, by moja krew okazała się w tobie silniejsza niż jej. William już zaczyna wybryki w jej stylu.
Chociaż Lilith smucił ból nieodmiennie widoczny w oczach ojca, kiedy mówił o Elizabeth Benton, żałowała niekiedy, że nie pamięta on, iż nie tylko jego
jednego skrzywdziła ucieczka lady Hamble.
– Zobaczysz, papo – powiedziała pocieszająco. – Doprowadzę do tego, że będziesz ze mnie dumny. Z naszej rodziny.
Ojciec pochylił się, by dotknąć wargami jej czoła.
– Wiem, że tak uczynisz. I nie martw się o Wenforda. Jestem pewien, że sprawy się jakoś ułożą.
Lilith uśmiechnęła się z ulgą. Zwykle trwało to i trwało, zanim przeszedł mu podły humor, w który wprawiała go każda rozmowa o matce.
– Dziękuję.
William był jeszcze na wpół zamroczony po wczorajszych nocnych eskapadach z markizem Dansburym i z radością zamieniłby się z nią miejscami, ale
było jasne, że ojciec nie ma zamiaru pozwolić mu się wykręcić od obowiązków. Ciotka Eugenia również nie wydawała się zbytnio zadowolona, że Lilith
zostaje w domu, ale ojciec obstawał przy tym, że dziewczynie potrzebny jest odpoczynek, sprzeczka w końcu dobiegła końca i Bevins zamknął za nimi
drzwi frontowe.
Kiedy już wyszli, Lilith przez kilka minut wędrowała po domu, rozkoszując się ciszą; środa była dniem, kiedy większość służących miała wychodne, by
mogli pozałatwiać swoje sprawy. Skierowała się do ogrodu, by ściąć bukiet róż Lord of Penzance. Układała je właśnie w holu, kiedy ktoś zaczął stukać do

background image

drzwi.
Było jeszcze za wcześnie na gości i Lilith zmarszczyła brwi, kiedy Bevins szedł otwierać drzwi. Książę Wenford przepchnął się obok lokaja nie
powiedziawszy nawet „za pozwoleniem". Lilith zdusiła pełne konsternacji przekleństwo i odwróciła się, chcąc umknąć, ale Wenford natychmiast ją
wypatrzył.
– Lilith – powiedział ochryple i podszedł, by ująć jej dłoń i ucałować ją.
Nigdy jeszcze nie okazywał tak wyraźnie swoich uczuć, a implikacje, jakie niosło to ze sobą, były przerażające.
– Wasza książęca mość – wykrzyknęła, zmuszając się do uśmiechu i szybko odbierając mu dłoń.
Miał na sobie wciąż jeszcze strój wieczorowy, w zwisający na trupiej szyi zwiędły krawat wpięta była diamentowa szpilka. Albo on, albo Dolph Remdale
musieli zapłacić Dansbury'emu sumę, której ten tak nieuprzejmie się domagał.
– Muszę z tobą zamienić słówko – powiedział książę i zatoczył się, sięgając znowu po jej dłoń. Jego zwykle blada twarz była zaczerwieniona i robiła
wrażenie wilgotnej; Lilith uświadomiła sobie, że książę jest pijany. Bardzo pijany. A to, co wypił, najwyraźniej musiało mu zaszkodzić, chociaż pewnie
było również przyczyną jego przyjaznego nastawienia.
– Oczywiście, wasza książęca mość. Tyle że ja dziś rano nie przyjmuję. – Było dużo za wcześnie na składanie wizyt; jeżeli miały to być oświadczyny,
czego się obawiała, pora, jaką wybrał sobie Wenford, była niewybaczalna – dla wszystkich, oprócz Wenforda.
– Nie chodzi o wizytę – odparł, sięgając znowu w jej kierunku. – Chodzi o interes.
Lilith odsunęła się o krok.
– Proszę więc pozwolić, że ściągnę tu moją pokojówkę. – Gestem wskazała księciu salonik, ale kiedy się obejrzała przez ramię, Wenford następował jej
na pięty. – Gdyby jego książęca mość zechciał zaczekać? – zaproponowała podenerwowana i zirytowana.
– Twój ojciec jest u Billingtona – oznajmił na to. Lilith wychyliła się na schody i zawołała Emily, ale nikt nie odpowiedział.
– Jestem pewna, że powróci niebawem – stwierdziła sztywno. Zapomniała: Emily miała na cały dzień wybrać się z wizytą do swojej kuzynki.
– Och, wątpię, żeby miał wrócić – stęknął Wenford. – Śniadanie u Billingtona jest zawsze wspaniałe.
– Może więc wasza wysokość życzyłby sobie go skosztować? – podsunęła Lilith z nadzieją.
– Żołądek mam dziś rano nieco rozstrojony. – Znowu chwycił ją za rękę. – Poza tym życzę sobie skosztować ciebie. – Szarpnął ją ku sobie. – Odrobina
przedmałżeńskiej rozkoszy. – Zanim zdążyła zareagować, złożył na jej wargach nieświeży, cuchnący pocałunek.
Oddech śmierdział mu alkoholem i laudanum.
– Wasza wysokość! – Lilith jak szalona wyrwała się i skoczyła do biblioteki.
"W całym domu nie było ani pani Winpole, gospodyni, ani żadnej innej kobiety. Była zdana sama na siebie. Niemal biegiem przemierzyła bibliotekę i
wpadła do saloniku. Wenford ciągnął za nią, mamrocząc nie powiązane ze sobą urywki wierszy, co niewątpliwie według niego miało stanowić namiastkę
zalotów.
– Wiesz, że moje świętej pamięci żony umarły, nie dając mi potomstwa, ale taka piękna kobieta, z tak dobrego rasowo inwentarza, powinna dać mi paru
mocnych synów. Lilith zaczynało się robić niedobrze. Być poślubioną temu człowiekowi, który będzie miał prawo całować ją i dzielić z nią łoże, kiedy
tylko zechce...
– Wasza wysokość, sądzę, że najpierw powinien pan porozmawiać ponownie z moim ojcem – powiedziała ostrożnie, nie chcąc go rozgniewać, jeżeli tylko
uda jej się tego uniknąć.
– Nie mów mi, co powinienem robić, dziewczyno – książę z miejsca znowu się zirytował. – Wiem, że zostało jeszcze kilka spraw do ustalenia. I
porozmawiam z Canterbury, żeby dali nam specjalne pozwolenie. Nie ma co odkładać ślubu bez żadnych sensownych powodów. Robiło się coraz gorzej.
– To wspaniale, ale...
– Muszę brać pod uwagę dobro królestwa. Gdybym miał odejść do niebieskiej chwały, nie zostawiając dziedzica, nie masz pojęcia, jaki chaos
zapanowałby w Anglii! Żeby nie było następcy księstwa Wenford? Dreszcz mnie przechodzi, jak o tym pomyślę.
Lilith wstrząsnęła się z innego powodu. Książę znowu starał się ją złapać, ale na szczęście koordynację ruchów miał kiepską, więc udało jej się umknąć.
Jeżeli to w taki sposób usiłował ją uwieść, szło mu fatalnie. Nawet markiz Dansbury bardziej był biegły w sztuce uwodzenia. Dużo bardziej biegły.
– A co z pana bratankiem?
– Z Randolphem? – warknął książę. – Z tym tępogłowym, hazardującym się nędznikiem? Nigdy! – Wciągnął nierówno powietrze i potknął się o kanapę. –
Przynieś no mi filiżankę herbaty, dziewczyno – rozkazał, opadając na miękkie poduszki. – Okaż do cholery trochę dobrych manier.
– Już, wasza książęca mość. – Wreszcie będzie miała okazję uciec! A jeżeli Wenford sądzi, że do niego wróci, to znaczy że jest kompletnym idiotą.
Kiedy pospiesznie go mijała, chwycił ją za rękę.
– Ale najpierw się zapoznamy ze sobą.
– Wasza wysokość!
Szarpnął ją; Lilith straciła równowagę i poleciała na jego ramię. Wenford chwycił ją pod brodę i złożył następny ohydny pocałunek na jej wargach, a
wolną ręką rozerwał z przodu stanik sukni.
– Niech mnie pan natychmiast puści! – Dziewczyna zerwała się teraz już na serio przerażona. Książę wyprostował się w ślad za nią, wplątał palce w jej
włosy i przyciągnął ją znowu do siebie.
– Okażże trochę gotowości do współpracy, niech cię diabli – stęknął, obmacując przez cienką koszulę jej piersi.
– Niech mnie pan natychmiast puści, bo będę krzyczeć! – Pchnęła go w ramię. Nikt jeszcze nigdy nie dotykał jej w taki sposób i nie miała pojęcia, co
robić. Jeżeli zawoła Bevinsa, wybuchnie straszliwy skandal, ale jeżeli nie zrobi tego... czyny Wenforda pozostawiały niewiele wątpliwości co do jego
zamiarów. Zaczerpnęła powietrza.
– Wrzeszcz sobie, mała sekutnico – mówił książę monotonnym głosem. – A potem przekonamy się, czy...
Nagle się zakrztusił i zgięło go w pól. Kiedy się wyprostował, twarz miał upiornie poszarzałą. Chwycił ją za ramię i runął z ochrypłym charczeniem. Pod
jego ciężarem Lilith poleciała do tylu na kanapę, a książę zwalił się na nią jak długi.
Lilith rozpaczliwie bila go i kopała.
– Niech pan się podniesie!
Trwało to chwilę, zanim się zorientowała, że książę się nie porusza.
– Schodź! – Nic. – Wasza wysokość? – Żadnej odpowiedzi. – Wasza wysokość, niech mnie pan puści. Proszę!
Na to również nie było żadnej reakcji. Z dreszczem obrzydzenia Lilith chwyciła w garść siwe włosy księcia i uniosła jego głowę ze swojego ramienia i
szyi. Oczy i usta miał na wpół otwarte, wokół warg pieniła się cieniutka warstewka śliny. Zebrała wszystkie siły i pchnęła, ale udało jej się tylko jeszcze
dokładniej wplątać jego palce w swoje włosy.
Sięgnęła do tyłu, żeby chwycić za oparcie kanapy i usiłowała wysunąć się spod Wenforda, ale ważył niemal dwa razy tyle, co ona i ani o cal nie mogła się
poruszyć – tak więc zostawały jej trzy możliwości. Mogła zawołać Bevinsa i narazić się na jeszcze większy skandal, mogła mieć nadzieję, że Wenford
ocknie się z tego jakiegoś odrętwienia, w jakie popadł, i sam z niej zejdzie, zanim ją udusi. Albo mogła leżeć pod księciem, dopóki do domu nie powróci
rodzina i mieć nadzieję, że nikt wcześniej nie zajrzy do saloniku.
Zagrzechotała klamka i drzwi się otworzyły.
– Nie martw się, Bevins, zatrzymam się tylko na moment – doszedł do niej głęboki głos markiza Dansbury'ego.
– William zabrał mi jedną z rękawiczek. Jestem pewien, że zostawił ją tutaj.
Lilith zamknęła oczy, wezbrała w niej fala histerii. Modliła się gorąco, żeby markiz niczego nie zauważył.
– Panno Benton? Wasza wysokość? – zawołał markiz. – Mam nadzieję, że nie... – Jego głos zamarł. – Czy ktoś tu jest? – zapytał. – Dzieci, służba, małe
zwierzątka? – Zachichotał. _ Biedronki? Jaskółki?
– Proszę odejść – odpowiedziała zwięźle.
Kroki słychać było coraz bliżej kanapy. Nagle się zatrzymały.
– Proszę o wybaczenie, Wenfordzie, panno Benton – powiedział markiz po chwili, a w jego głosie pojawił się jakiś dziwny ton. Kroki zaczęły się oddalać.

background image

– Proszę się zatrzymać! – rozkazała gorączkowo Lilith. Przecież chyba nie miał zamiaru jej tak zostawić!
Markiz zatrzymał się.
– Tak, pani?
– Proszę tu wrócić i pomóc mi, natychmiast! Wahanie.
– Pomóc pani?
– Bezzwłocznie! – Wstrzymała oddech, modląc się, żeby jej nie porzucił, skoro i tak już tu wtargnął.
– Nie miałem pojęcia, że taki z pani niebieski ptaszek, panno Benton – powiedział chłodno, ale ponownie usłyszała odgłos jego kroków i cynizm w jego
głosie. – Myślę jednak, że powinienem pani powiedzieć, iż na ogół nie lubię spółek. – Zza oparcia kanapy wyjrzała twarz Jacka Faradaya. Popatrzył jej
prosto w oczy z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Jednakowoż w tych okolicznościach... – Nagle zmarszczył brwi i wyciągnął rękę, by dotknąć szyi
księcia. – Miłosierny Lucyferze – wymamrotał.
Lilith zaczerpnęła tchu.
– Czy on... – Nie mogła dokończyć zdania. Zbyt okropne byłoby ubranie podejrzeń w słowa.
– Martwy jak ćwiek – oznajmił spokojnie Dansbury. –
Zawinął się. Puścił ostatnią parę. Wyciągnął kopyta. Kostusia go...
– Dosyć! – zażądała gorączkowo Lilith. – Niech mi pan pomoże!
Markiz obszedł kanapę dookoła, pochylił się, żeby objąć Wenforda w pasie i odciągnął go do tyłu.
– A więc to dlatego zdecydowała się pani obyć bez śniadania u Billingtonów – mruknął. Książę ześlizgnął się z niej i spadł z głuchym odgłosem na
podłogę. – Mogła mi pani powiedzieć, że jestem po prostu za młody na pani gusta. Gdybym wiedział, że preferuje pani starszych panów, może
przypudrowałbym sobie włosy.
– Wydałby mi się pan stary i obrzydliwy, nic więcej – ucięła Lilith i podniosła się roztrzęsiona na nogi. Serce waliło jej dziko, zachwiała się niepewnie.
Nagle markiz znalazł się tuż przy niej i podtrzymał ją pod łokieć.
– Może powinna pani usiąść – zaproponował spokojnie.
Nogi się pod nią uginały i nie oponowała, kiedy mocne, ciepłe ręce Dansbury'ego podprowadziły ją do fotela pod oknem i pomogły jej tam zasiąść.
Zamknęła oczy, nie czuła już dotyku jego rąk. Ten łajdak na pewno popędził na ulicę, żeby wykrzyczeć nowinę każdemu, kto tylko go zechce wysłuchać.
– Proszę, Lilith – rozległ się tuż przy niej jego głos. Lilith gwałtownie otwarła oczy. Dansbury przykucnął przy fotelu, w ręce trzymał kieliszek brandy,
oczu nie spuszczał z jej twarzy. Rzuciła jedno rozdygotane spojrzenie na rozciągnięte na dywanie ciało i pociągnęła z wdzięcznością spory łyk trunku.
– Lepiej? – zapytał po chwili.
Krztusząc się mocnym alkoholem skinęła głową.
– Nic się pani nie stało?
– Nie. Czy jest pan pewien, że on... wyzionął ducha? Dansbury kiwnął głową i podniósł się.
– Bardzo mi przykro – odezwał się, rozsuwając zasłony, żeby wyjrzeć na zewnątrz – ale naprawdę powinna pani wykazywać więcej rozsądku.
– Więcej? – odparła posępniejąc na sarkazm w jego głosie.
– Więcej. Nie powinna pani zadzierać nóg przed człowiekiem o tak kiepskiej kondycji fizycznej, zanim nie złapie go pani w księżą pułapkę.
– Złapię go w... – powtórzyła. Wstrząs szybko zmieniał się w gniew.
Markiz skinął głową.
– Czy mama nigdy pani nie mówiła, że najpierw powinno się iść do ołtarza, a później do łóżka.
Lilith wyprostowała się jak struna, jej twarz zrobiła się purpurowa z wściekłości.
– Ja nie... ja wcale... nie miałam nic wspólnego z...
– A mnie się zaczynało wydawać, że naprawdę nie lubi pani Wenforda. Dobre przedstawienie, Lil _ przerwał jej krzyżując ramiona na piersi; twarz miał
obojętną. – Nie zdawałem sobie sprawy, że nada się każdy ramol, byle zdobyć koronę książęcą.
Chociaż Lilith kusiło, żeby chlusnąć na niego brandy, ostrożnie odstawiła kieliszek, a dopiero potem sztywno do niego podeszła.
– Książę Wenford wdarł się do tego domu, ścigał mnie, kiedy szukałam przyzwoitki, a potem mnie zaatakował. Jeżeli jest pan tak ograniczony, że
wyobraża sobie, iż mogłam to pochwalać... te jego obłąkane miłosne intencje, to jest z pana jeszcze gorszy potwór niż sądziłam! I wcale nie udzieliłam
panu zgody na mówienie do mnie po imieniu!
Dansbury patrzył na nią, jakby ją oceniał.
– Dosyć to śmiałe z pani strony złorzeczyć komuś, kto trzyma pani reputację w swoich dłoniach panno Benton.
Lilith ugryzła się w język, przyjrzała bacznie rosłemu łajdakowi.
– Czy pan mi czymś grozi? Potrząsnął głową i zerknął na Wenforda.
– Taka tylko luźna uwaga. – westchnął, przedstawiając sobą wcielenie pozorów prawości. – Ponieważ, jeżeli mam być szczery, sam nie mam ochoty, by
mnie z tym łączono.
– Nikt pana nie prosił – odpaliła Lilith. Markiz uśmiechnął się powoli i chłodno.
– Wydaje mi się, że przypominam sobie coś w rodzaju prośby o pomoc.
– A więc proszę po prostu wyjść – powiedziała rozdrażniona; znowu robiło jej się słabo. – Z pewnością nie chcę deranżować pana dalszymi prośbami o
pomoc.
Uśmiech markiza stał się szczerze rozbawiony.
– Ach, gra pani na moim poczuciu honoru, czyż nie? Nie jest to zbyt mądra strategia, skoro kilkakrotnie informowała mnie już pani, że nie mam go ani
śladu. – Lilith zaczęła się z nim spierać, ale markiz uniósł w górę dłoń. – Gdyby jakimś przypadkiem okazało się, że jestem w stanie zdobyć się na coś w
rodzaju przyzwoitości – ciągnął dalej, badawczo patrząc na nią – o co by mnie pani poprosiła?
Lilith starannie skrywając ulgę znowu usiadła. W udzielanych jej przez ciotkę lekcjach etykiety nigdy na podłodze saloniku nie pojawiali się martwi
mężczyźni. Miała wrażenie, że wchodzi to raczej w zakres doświadczeń Dansbury'ego.
– Tak naprawdę to nie mam pojęcia – wyznała. – Nie widzę, co innego moglibyśmy zrobić, niż zawezwać straże. Nie można ukrywać śmierci księcia
Wenforda. – Papa poczuje się zdruzgotany, wybuchnie okropny skandal, ale przynajmniej nikt nie zobaczy jej przygniecionej ciałem jego wysokości. Za
samo to była dłużniczką Jacka Faradaya.
– Hmm – powiedział z namysłem markiz. – Zastanawiam się.
Lilith zmarszczyła brwi.
– Nad czym?
– Nad tym, czy ma to znaczenie, gdzie dokładnie ten stary topór wyzionął ducha.
Ogłupiały umysł Lilith nie dawał się nakłonić do wyjścia poza problem ciała na podłodze i tego, jak zareaguje ojciec. Powie, że córka zachowuje się
dokładnie jak matka, że jest dziewką i że z rozmysłem ośmielała księcia Wenforda w jego miłosnych atencjach.
– Proszę mi to wyjaśnić – poprosiła i przyłożyła dłoń do pulsujących skroni.
– Chodzi mi o to, że może dałoby się umieścić Wenforda w jakimś innym miejscu i zostawić go tam, by znalazł go... ktoś inny.
Popatrzyła na niego podejrzliwie. Dobrze, że wie, iż Jackowi Faradayowi nie można ufać.
– To bardzo szarmancko z pana strony, milordzie. Zaskoczona jestem, że skłonny jest pan tak daleko się posunąć, by chronić mój honor. – Złożyła
elegancko dłonie na podołku. – Jeżeli to o mój honor panu chodzi.
Markiz zerknął na nią spod oka.
– Niewiele uchodzi pani uwagi, prawda? – zapytał z ironią. – I na nieszczęście ma pani rację. Nie mam żadnych wątpliwości, że Dolph Remdale
wykorzystałby moją obecność przy boku zwłok drogiego wuja po to, by spróbować wtrącić mnie do Old Bailey.
Jego niedbały komplement zaskoczył ją i sprawił jej przyjemność, ale tylko na moment.

background image

– A więc zdecydowanie powinniśmy skontaktować się z władzami.
Tu markiz się roześmiał.
„Un coup tres palpable" – powiedział w doskonałej francuszczyźnie. – „Dotknięcie było jawne". Zraniła mnie pani swym dowcipem.
– Wydaje mi się, że Szekspira powinno się cytować w jego własnym języku – zauważyła sztywno. Zdenerwowało ją to, że sądził, iż potrzebne jej będzie
tłumaczenie.
Dansbury wydął wargi, w oczach roztańczyły mu się ogniki.
– Ale Hamlet był Duńczykiem.
„Hamlet"
Sam nie wiedział, którą sztukę okrada z cytatów. Interesujące, chociaż wcale nie czuła się przez to bardziej pewnie.
– Skąd więc francuski?
– Nie mówię po duńsku. Natomiast znam trochę włoski, jeżeli woli pani, bym cytował „Romea i Julię".
– Czemu miałabym to woleć? Nie jestem Julią, a pan, milordzie, z pewnością nie przypomina Romea.
Markiz przybrał znowu niewinny, uwodzicielski wyraz twarzy, ale z trupem Wenforda w tle łatwiej było się temu opierać niż podczas ich poprzedniego
spotkania.
– Przypuszczam, że zależałoby to od tego, kogo pani zapyta.
– Wcale o panu nie rozmawiam – skłamała.
Markiz uśmiechnął się szeroko, w oczach błysnęło mu szczere rozbawienie; zerknął znowu w kierunku okna.
– Panno Benton, jest wciąż jeszcze wcześnie. Może byśmy po prostu posadzili Wenforda w pani powozie, odwieźli go do domu i umieścili na frontowych
schodach?
– Co? A jeżeli ktoś nas zobaczy? – Pomysł był zbyt skandaliczny, żeby go w ogóle brać pod uwagę. Ale z drugiej strony lepszej propozycji nie słyszała
przez całe rano.
– Nikt niczego nie zobaczy. Wszyscy są u Billingtonów, zapomniała pani? To będzie nasza tajemnica.
Lilith nagle zrozumiała, skąd ta jego troskliwość.
– A ja będę pana dłużniczką, czy tak? – powiedziała, powoli podnosząc na niego wzrok.
Wcale nie pokazał po sobie skruchy.
– Tak, będzie pani. I niech pani nie popełni błędu, milady... mam zamiar dług odebrać. – Popatrzył na zegarek kieszonkowy, potem znowu zerknął na nią
spod długich, ciemnych rzęs. – Jednak wybór należy do pani.
Miała wrażenie, że nie bardzo jest w czym wybierać. Albo Wenford zostanie na podłodze i wyniknie stąd skandal, albo Wenford zniknie, ale pozostanie
dług względem tego łajdaka. A musi brać pod uwagę i własne dobre imię, i dobre imię rodziny.
– Nie wydaje mi się, żebym miała dobrą pozycję przetargową.
Na jego twarzy znowu pojawił się ten sprytny, uwodzicielski uśmiech.
– Nie, nie ma pani. – Podszedł do drzwi i uchylił je. – Bevins, panna Benton każe, by powóz zajechał przed dom. – Obejrzał się na mą. – Ma pani zaufanie
do głównego stajennego?
Zniknął dopiero co widziany szelma, zastąpił go kompetentny, inteligentny mężczyzna, któremu przez jedną szaloną chwilę miała ochotę zaufać.
– Tak.
– Jak się nazywa?
– Milgrew.
Markiz odwrócił się znowu.
– Niech go podprowadzi sam Milgrew.
Dansbury nie kwestionował jej decyzji, nie próbował niczego narzucić; po prostu założył, że Lilith zna odpowiedz i zastosował się do niej. Nagłe poczuła
się przez to bardzo zaniepokojona.
– A więc w taki sam sposób złapał pan Williama w pułapkę. – Zapytała, żeby coś powiedzieć. – Szantażując go?
Markiz roześmiał się i oparł o kanapę.
– Nie. William wpadł w moje demoniczne szpony z własnej woli.
Uprzedził uwagę na temat jego demonicznej natury, którą miała właśnie wygłosić, zacisnęła więc pięści i odchrząknęła.
– Zwrócił pan szpilkę Wenfordowi. Jack przytaknął.
– Tak, Dolphowi. Ale najwyraźniej jego książęca mość nie uznał za stosowne pozostawić jej pod opieką bratanka.
– Pewnie doszedł do wniosku, że w ten sposób lepiej będzie zabezpieczona przed panem – odparowała.
– Gdybym miał na nią ochotę, to bym jej nie oddawał. To ją powstrzymało.
– No to dlaczego zadał pan sobie w ogóle trud, żeby mu ją zabrać?
– Wygrać, panno Benton – poprawił ją, a na jego wargach pojawił się cień wesołego uśmiechu. – A wygrałem, bo dało się to zrobić. – Wzruszył
ramionami. – I jeszcze dlatego, że Remdale'owie to stado parszywców i miałem ochotę przysporzyć im nieco kłopotów.
– Wciągnął pan w sprawę również i mnie. Nie wiem, dlaczego postanowił pan mnie prześladować, ale wcale mi się to nie podoba.
– Niechże pani da spokój – powiedział markiz. – Tego, co jest między nami, nie można określić mianem nienawiści od pierwszego wejrzenia, prawda?
– Przy tym pierwszym wejrzeniu nie miałam pojęcia, co za łotrzyk z pana – przyznała Lilith, rumieniąc się.
– Łotrzyk? – powtórzył z szerokim uśmiechem. – Jeszcze wczoraj, jak mi się zdaje, nazwała mnie pani jadowitym fircykiem. Chyba zaczyna mieć pani
dla mnie cieplejsze uczucia.
– William panu powiedział. – Lilith niemal dech zaparło, była na brata wściekła.
– Och, on mi opowiada przeróżne rzeczy – odparł markiz. Lilith znowu się zarumieniła.
– Będę musiała wypytać go o pana sekrety – odparowała, chociaż była to chyba słabiutka replika.
Najwyraźniej markiz zgadzał się z tą oceną, ponieważ się zaśmiał.
– Nie mam sekretów. Moją mroczną stronę wystawiam światu na pokaz, żeby go na jej widok przechodziły dreszcze.
Pomimo tych zuchwałych słów nie wierzyła mu ani przez chwilę.
– Jeżeli nie ma pan sekretów, proszę mi powiedzieć, dlaczego obawia się pan gniewu Dolpha Remdale'a.
Oczy markiza zwęziły się.
– Nie obawiam się ani gniewu, ani żadnego innego cholerstwa ze strony Dolpha Remdale'a. Starliśmy się onegdaj. I to wszystko.
– A on chce pana widzieć w więzieniu z powodu sprzeczki? – napierała; zaciekawiło ją to, że z markiza opada chłodna warstewka cynizmu.
– Chce, by mnie wtrącono do więzienia, ponieważ na zakończenie dyskusji rzuciłem mu miskę marmolady w twarz.
– Mnie by to również rozgniewało. – Zaskoczona była, że Dolph Remdale nie zażądał z miejsca od markiza satysfakcji. Chociaż książę tak źle się o nim
wyrażał, pan Remdale nigdy nie wydawał jej się szczególnie tępy. Był o pięć czy sześć lat starszy od Dansbury'ego, miał całkiem sympatyczne rysy
twarzy i bez wątpienia wielkie nadzieje na przyszłość. Zerknęła na księcia. Zwłaszcza w tej chwili.
– Zastanawia się pani, czy mimo wszystko nie wżenić się w tę rodzinę? – zapytał Dansbury. Podniosła gwałtownie wzrok i zobaczyła, że cyniczna maska
wróciła szczelnie na miejsce. – Jakże to bardzo wyrachowane z pani strony. Moje gratulacje.
– Ty pajacu – warknęła i sztywno podeszła do okna, wypatrując Milgrewa.
– Hm. To chyba nie bardzo sprawiedliwe, jeżeli wziąć pod uwagę radę, której właśnie miałem pani udzielić. – Podszedł i stanął obok niej.
Kusił ją; zdawała sobie z tego sprawę, ale mimo to nie była w stanie się oprzeć.
– A jaka to rada?
Markiz wzruszył ramionami.
– Tylko tyle, że może chciałaby pani się przebrać, zanim posuniemy się choć o krok dalej w naszych planach.

background image

– Przebrać... – Głos Lilith zamarł, gwałtownie się zarumieniła, a kiedy spuściła oczy, zobaczyła, że spod rozerwanego stanika wygląda koszula. Na wpół
naga kłóciła się z Dansburym o dobre maniery, a on słowa nie powiedział! I nie spieszył się ze swoją radą. – Przeproszę pana na moment.
Markiz lekko się skłonił.
– Oczywiście. Jego wysokość i ja chętnie zaczekamy. Z bardzo niezadowoloną miną Lilith wymknęła się przez drzwi i popędziła na górę. Szybko
ściągnęła suknię i narzuciła na siebie wzorzysty, brzoskwiniowy muślin.
Włosy też miała rozburzone, więc szybko je poprawiła. W kilka krótkich chwil przyłączyła się znowu do markiza. Stał nadal przy oknie, dotykające
kołnierzyka włosy lekko mu się kręciły. Po chwili odwrócił się i spojrzał na nią.
– Bardzo ładnie – pochwalił z uśmiechem. – A teraz... czy Bevins jest zawsze taki sztywny i opanowany, czy tylko robi takie wrażenie?
Chwilę to trwało, zanim Lilith udało się oderwać myśli od drugiego już tego ranka komplementu markiza. Bevinsowi sytuacja na pewno się nie spodoba,
ale nie sądziła, żeby miał coś komuś powiedzieć, jeżeli poprosi go, by tego nie robił. Ojciec nie będzie spoglądał przychylnym okiem na tego, kto mu
przyniesie wiadomość o śmierci księcia.
– Tak, ale sądzę, że się nada.
Gdyby sytuacja nie była taka okropna, Lilith parsknęłaby śmiechem na widok miny, jaką zrobił Bevins, kiedy Dansbury przywołał go skinieniem ręki do
pokoju.
– Słowo daję – powiedział cichutko główny lokaj. Markiz skierował go w stronę nóg Wenforda.
– Bądź tak dobry, Bevins.
Lokaj patrzył na niego niepewnie.
– Wcale mi się nie wydaje, żeby tak było trzeba – zaprotestował z oburzeniem, zwracając się do Lilith.
– Musimy go stąd wynieść – wyjaśniła z największym na jaki ją było stać spokojem. – Naprawdę nie mamy wyboru.
– Nie chcemy kompromitacji panny Benton – przyszedł jej z pomocą Dansbury.
Bevins ponownie spuścił wzrok na księcia.
– Dobrze już, dobrze – narzekał.
Dansbury przykucnął, by wziąć Wenforda pod pachy.
– Wybacz, stary – stęknął, podnosząc go.
Obeszli kanapę i wynieśli ciało do holu, a Lilith biegła przed nimi i otwierała drzwi. Powóz stał i czekał przed domem, na koźle siedział Milgrew.
Zeskoczył na ziemię i pospieszył z pomocą mężczyznom, którzy borykali się z ciałem, znosząc je po niskich stopniach.
– Święta Maryjo Dziewico – wykrzyknął z typowym dla siebie, niewyraźnym szkockim akcentem i chwycił księcia za surdut, pomagając dźwignąć go na
podłogę powozu.
Niemal cały podjazd zasłaniały krzewy rododendronów i klony, wątpliwe więc było, czy ktokolwiek mógł ich zobaczyć. Uwaga Lilith skupiona była na
Dansburym, który z wdziękiem wsiadł do powozu i wciągał księcia do środka, podczas gdy Milgrew pomagał mu stojąc na ziemi. Bevins otarł sobie z
niesmakiem ręce i odwrócił się z powrotem w kierunku domu. Nagle zamarł, twarz mu pobladła.
– Panno Benton?
– Co się stało? – zapytała przerażona.
– Pani ojciec. – Pospiesznie poprawił sobie kurtkę i chustkę na szyi.
Lilith odwróciła się; na końcu podjazdu pojawił się drugi powóz Hamble'ów. Z trudem zdusiła w sobie chęć rzucenia się do ucieczki. Popadanie w
omdlenie jest sztuką wielce niedocenianą, pomyślała, żałując, że jej nie opanowała.
– No cóż, na to nie możemy pozwolić – zauważył markiz głosem tak spokojnym, jakby rozmawiali o pogodzie. Usiadł w powozie, szarpnął drzwiczki i
zamknął je.
Ojciec wysiadł i podszedł do nich wielkimi krokami, z trudem powściągany gniew emanował z całej jego postaci.
– Co się tu u diabła dzieje? – zapytał, ponuro piorunując wzrokiem siedzącego w powozie markiza. Lilith nawet myśleć nie chciała, jaką zrobiłby minę,
gdyby odkrył, że w środku jest dwóch pasażerów.
– Jacku, a ja myślałem, że się dziś rano wybierasz konno do Bristolu – uśmiechnął się William szeroko i pomógłszy ciotce Eugenii wysiąść z powozu,
podszedł bliżej.
Markiz wyciągnął dłoń i podał mu ją, ale na moment nawet nie puścił klamki drzwiczek, które przytrzymywał drugą ręką. Uśmiechnął się leniwie.
– Zasiedziałem się nieco dłużej, niż myślałem, a teraz sam nie wiem jak, chyba gdzieś zapodziałem mojego wierzchowca – powiedział, bełkotliwie
przeciągając słowa. – Biedny Benedick, mam nadzieję, że trafi do domu.
– Pijany jak bela i to o dziesiątej rano, ot co – powiedział zjadliwie ojciec Lilith.
Na krótką chwilę wyraz twarzy Dansbury'ego zmienił się, potem markiz obdarzył ich krzywym uśmiechem.
– Mam nadzieję, że cały ten wysiłek nie poszedł na marne – zgodził się. – Ale tak czy owak dotarłem tutaj, a panna Benton zaproponowała, że odwiozą
mnie do domu. – Zerknął na nią. – W istocie chyba po prostu chciała się mnie pozbyć.
Wicehrabia machnął zniecierpliwiony ręką na Milgrewa.
– Zabierz go stąd.
– Tak jest, wielmożny panie – zareagował stajenny i z powrotem wdrapał się na kozioł.
Lilith stała jak wryta i mogła się tylko przypatrywać, jak markiz opada na siedzenie i woła bełkotliwie na Milgrewa, żeby ruszał. Dał wspaniałe
przedstawienie w roli pijaka i sama nie wiedziała, jak ma przyjąć wymyśloną przez niego opowieść. Mówił przecież Bevinsowi, że przybył do Benton
House, szukając rękawiczki. Już prawie znikali za zakrętem, kiedy jeszcze kiwnął jej głową i Lilith wzdrygnąwszy się wróciła do siebie.
– Jak było u Billingtonów? – zapytała, uśmiechając się słodko i biorąc ciotkę pod rękę.
– Wszyscy tam byli – odparła Eugenia – ale Stephen uparł się, że jest zbyt tłoczno i że powinniśmy już wracać.
Ojciec rzucił jeszcze jedno spojrzenie na podjazd, potem wzruszył ramionami, a pełen urazy gniew zaczął znikać z jego twarzy.
– Stanowczo zbyt wielu osobom pozwolono w tym roku brać udział w śniadaniu. Nie miałem okazji zamienić więcej niż dwa słowa z Billingtonem. –
Odwrócił się do Williama, twarz jego zmroczniala. – A teraz ten szubrawiec przychodzi tu nawet wtedy, kiedy ciebie nie ma w domu. Powiedziałem ci, że
nie życzę sobie, byś się z nirn zadawał.
– Ale to porządny człowiek, ojcze, naprawdę – protestował William. – Po prostu pierwszorzędny. Tyle się uczę od niego i jego przyjaciół.
– Tego się właśnie obawiam.
Patrząc za powozem, który zniknął im już z oczu, Lilith pomyślała, że ona sama też się trochę martwi. Właśnie powierzyła swój honor graczowi i hulace.
A Dansbury odbierze sobie to, co mu była winna. Ostrzegał ją. Głęboko zaczerpnęła powietrza, serce jej nerwowo trzepotało się w piersi.

A przynajmniej będzie próbował odebrać.

6
Książę Wenford miał cholerny tupet.
– Niech to szlag, masz szczęście, że nie żyjesz – warczał Jack do szczątków Geoffreya Remdale'a – bo inaczej sam bym cię wyprawił do Abrahama na
piwo. – Trącił milczącego kompana czubkiem buta, odwracając jego wypraną z koloru twarz z martwymi, wytrzeszczonymi oczami od siebie. Potem
westchnął, oparł się i patrzył, jak Mayfair przesuwa się za oknami powozu.
Nie spodziewał się, by ktoś miał go ubiec w wizycie u Lilith, skoro już wiedział, że dziewczyna jest w domu sama, a potem przekonał jej nadętego lokaja,
że naprawdę ma niekłamany powód, by ją odwiedzić. A już z pewnością nie spodziewał się, że ubiegnie go Wenford.
Wciąż jeszcze czuł się zaskoczony tym, jak rozgniewał go widok starego topora, który rozciągnął się jak długi na Lilith niczym pomarszczony, stary,

background image

lubieżny wół. Chociaż dziewczyna miała opinię bardzo chłodnej, nie spodziewał się, by dla tytułu książęcego miała zadzierać pięty do góry. Bardzo się na
niej zawiódł. A potem poprosiła go o pomoc, a on ni z tego, ni z owego zmienił się w jakiegoś Galahada w lśniącej zbroi.
Oczywiście jego własne plany co do Lilith były bardzo odmienne od planów Wenforda. Miał zamiar zwabić ją do łóżka, ale mogła przecież odmówić,
gdyby udało jej się stawić mu opór. Jeżeli nie... no cóż, byłaby to jej własna kiepska decyzja, czyż nie? A tak czy owak grę prowadził on i on ustalał
zasady, więc naturalnie jemu dawały one fory.
Ale nie tłumaczyło to, czemu obecnie naraża się na ryzyko, że nakryją go podczas wożenia po Londynie trupa londyńskiego arystokraty. A – co jeszcze
ważniejsze – arystokraty, z którym, jak powszechnie było wiadomo, łączy go zadawniona waśń. Miał tak zaszarganą opinię, że mimo iż był markizem,
wystarczyłoby to pewnie, by wtrącić go do więzienia.
Aż trudno było mu uwierzyć, ale wszelkie rycerskie odruchy, jakie budziła w nim panna Benton, były prawdziwe. Niewykluczone jednak, że po prostu
trafiła mu się okazja, by postawić Lilith w sytuacji, w której będzie miała wobec niego zobowiązania, co było dla niego korzystne. Ale obojętne z jakiej
przyczyny obudziła się w nim przyzwoitość, musi teraz bezpiecznie podrzucić gdzieś Wenforda, żeby go znalazł ktoś inny.
Nie mógł powiedzieć, że jest mu choć odrobinę przykro, iż stary oddał ducha. Pod względem politycznym Wenford był beznadziejnie zacofany, a jego
nieobecność w Izbie Lordów przyniesie wszystkim ulgę. Szkoda jednak, że jego śmierć wyniesie Dolpha Remdale'a na stolec książęcy. Już teraz trudno
było wytrzymać z tym zarozumiałym głupkiem. Jack z namysłem przyjrzał się Wenfordowi z profilu. Drogiemu Randolphowi przyda się drobna nauczka.
Milgrew zastukał rączką bata w drzwi.
– Jesteśmy na miejscu, wielmożny panie – zawołał z kozła.
Jack poprzyglądał się dworowi Remdale'ów przez drzewa, które zasłaniały podjazd, a potem wychylił głowę przez okno.
– Milgrew, przejedź na ulicę po zachodniej stronie domu. – Jego twarz rozjaśnił powolny uśmiech. – Mam lepszy pomysł.
– Tak? – zapytał Szkot, pochylając się, żeby popatrzyć na niego i unosząc jedną brew w górę.
– Tak.
Kiedy pojawiła się Lilith z rodziną, sala balowa Rochmontów aż huczała od pełnych podniecenia rozmów; dziewczyna uzbroiła się w odwagę przed tym,
co musi nastąpić. Wieść o śmierci księcia na pewno się już rozeszła po całym wytwornym światku i grozą przejmowała ją perspektywa wysłuchiwania z
udawaną niewiedzą domysłów wszystkich gości. Ćwiczyła przez całe popołudnie minę porozumiewawczosmutną, z domieszką żalu: w końcu książę
Wenford był dosyć stary i miał skłonność do niemal apoplektycznych ataków...
– Lil, czy słyszałaś?
Penelopa Stanford pociągnęła ją za rękę i poprowadziła na drugą stronę sali w stronę czekającego na nie kółka przyjaciółek. Lilith cieszyła się, że może
się rozstać z ojcem; przez całe popołudnie był ponury, poirytowany i nie była w stanie zrobić niczego, by choć odrobinę poprawić mu humor.
– Czy słyszałam co? – zapytała, mając nadzieję, że ciekawość w jej głosie nie robi wrażenia wymuszonej.
– Coś najbardziej szokującego... ale widzisz? Mówiłam ci, że będziesz wspaniale wyglądała w złocie. A ty mówiłaś, że się nie nada.
Pen popatrzyła z zachwytem na złocistą jedwabną suknię z bufiastymi rękawami z koronki, którą warsztat Madame Belieu dostarczył wcześniej tego dnia.
Lilith uważała, że jest trochę przeładowana, ale w ostatniej chwili zabrakło jej odwagi, by założyć tę szmaragdową. Ojciec nigdy by jej nie zaaprobował.
– Co takiego szokującego się stało?
– Och, tak. – Pen pochyliła się bliżej niej i ukryła rozchichotaną twarz za dłonią. – Wdowa po panu Devereaux uciekła wczoraj wieczorem do Gretna
Green z Raymondem Beecherem.
– Och, to strasz... Co? – Lilith zagapiła się na przyjaciółkę. – Ale pani Devereaux jest o dziesięć lat starsza od pana Beechera.
– A kiedy hrabia, jego ojciec, dowiedział się o tym, z miejsca Raymonda wydziedziczył – dokończył Jeremy Giggins i szeroko się uśmiechnął, gdy obie
młode damy przyłączyły się do grupy. – Beecher nigdy nie miał ani funta rozumu.
– A teraz nie ma w ogóle żadnych funtów – ciągnął dalej Lionel Hendrick. Ujął dłoń Lilith i uniósł ją do ust. – Dobry wieczór, panno Benton. Wygląda
pani oszałamiająco.
Lilith dygnęła.
– Dziękuję, milordzie.
Jej konkurenci ustalili między sobą coś w rodzaju hierarchii, tak więc nikt nie kwestionował tego, że to hrabia poprowadził ją na parkiet w pierwszym
walcu tego wieczora. Lilith zastanawiała się, czy to na niego zdecyduje się jej ojciec teraz, kiedy zabrakło Wenforda. Hendrick był mniej więcej o cal
wyższy od Dansbury'ego i w przeciwieństwie do ciemnowłosego markiza włosy miał jasnobrązowe i ostrzyżone zgodnie z najnowszą modą. Na Nance'a
zdecydowanie miło było patrzeć, ale kiedy nadepnął jej na nogę i wymamrotał słowa przeprosin, przyszło jej na myśl, że właściwie wie bardzo niewiele i
o nim, i o innych swoich konkurentach. Więcej chyba wiedziała o markizie Dansburym – chociaż tak bardzo jej się te informacje nie podobały – niż o
każdym innym mężczyźnie, którego poznała w Londynie.
Lilith nagle ściągnęła brwi i rozejrzała się po sali. Dansbury jeszcze się nie pojawił. Oczywiście taki bardzo przyzwoity wieczorek nie przypominał
miejsc, które zwykłe nawiedzał i normalnie jego nieobecność nieskończenie by ją cieszyła. Ale nieobecne wydawały się również wszelkie informacje na
temat śmierci księcia Wenforda i nie potrafiła nie łączyć tych dwóch spraw ze sobą.
– Przeraźliwie zimną mamy pogodę w tym sezonie, czyż nie? – odezwał się Nance, uśmiechając się do niej.
Lilith pospiesznie odpowiedziała mu uśmiechem i zbeształa się za brak uwagi. Ten czortowski Dansbury przeszkadzał jej nawet wtedy, kiedy nie było go
w okolicy.
– Tak, jest całkiem chłodno, milordzie. Mam szczerą nadzieję, że zrobi się cieplej, zanim znowu przyjdzie pora na zimę.
Nance zachichotał.
– Zgadzam się. Już musiałem posłać po połowę zimowej garderoby do Nance Hall.
– Chyba wszyscy musieliśmy tak zrobić. Hrabia odchrząknął i pochylił się ku niej.
– Może to panią zainteresuje – zwierzył jej się konspiracyjnym szeptem – że moja ciotka ze strony ojca ukończyła właśnie rekonstrukcję naszego drzewa
genealogicznego. Wydaje się, że jestem bezpośrednio spokrewniony z Edwardem IV.
– Naprawdę – wykrzyknęła Lilith, zerkając pospiesznie przez ramię rozmówcy w kierunku wazy z ponczem. Na górze nie zaczęto jeszcze w nic grać,
więc jeżeli Dansbury się pojawił, powinien znajdować się na sali balowej.
Nance wydął wargi; ten pełen namysłu wyraz był u niego dużo mniej zmysłowy, niż kiedy robił to samo Dansbury.
– Zastanawiam się, czy nie powinienem teraz odpowiednio zmodyfikować herbu rodzinnego, by ukazać ten związek – ciągnął dalej. – Jednakowoż moja
siostra stanowczo jest przekonana, że mogłoby się to okazać nadmiernie gorszące, jako że linia Yorku nie cieszy się powszechną sympatią. A jakie jest
pani zdanie?
Do Lilith z trudem dochodziły jego słowa. Gdzie się ten szubrawiec podziewa?
– Jestem pewna, że uczyni pan to, co najlepsze, panie hrabio – odezwała się z roztargnieniem.
– Jak na osobę płci pięknej wykazuje pani wiele rozeznania w sprawach polityki. Wie pani, że zawsze tak twierdziłem.
Chociaż nie do końca przekonana była, czy jest to komplement, uśmiechnęła się i mimo wszystko przytaknęła. Do tego stopnia nie zwracała uwagi na
jego słowa, że mógł równie dobrze proponować jej wspólny wyjazd na całe lato do Belgii.
– Dziękuję, milordzie.
– Jest pani dziś wieczorem nieswoja – oznajmił marszcząc brew.
– Och, nie – odparła pospiesznie, próbując pozbyć się tego czortowskiego markiza z myśli. – Martwię się tylko troszkę o... o mojego brata. – Nie lubiła
rozmawiać o szalonych wyskokach Williama, ale wydawało się to bardziej rozsądne niż przyznanie się, że wie o śmierci Geoffreya Remdale'a i nie ma
pojęcia, dlaczego jest jedyną chyba osobą na sali, która o tym wie.
Hrabia kiwnął głową.
– Zakładam, że ma pani na myśli Dansbury'ego i jego tłumek? Markiz krew ma, jak sądzę, błękitną, ale nikt z ludzi szanujących swoją pozycję nie chce
mieć z nim nic do czynienia. Ten libertyn oszukał mnie w zeszłym tygodniu na sto pięćdziesiąt funtów i nie zdołałem dojść, jak mu się to udało osiągnąć.
– Westchnął. – Błagam, niech pani nie pozwoli, by przez kogoś takiego chmurzyło się pani doskonałe czoło, mademoiseile.

background image

– Dziękuję, milordzie.
– Czy chciałaby pani, bym porozmawiał z jej bratem? – Zniżył głos jeszcze bardziej. – Wie pani, słyszałem, że spędził kilka ostatnich wieczorów u
Antonii St. Gerard na grze w karty i że wydaje się ona obdarzać go swą przychylnością. Nie chciałbym pani straszyć, ale to towarzystwo może wyrządzić
mu więcej szkody niż sam Dansbury. Może jako jego rówieśnikowi uda mi się zawrócić go z powrotem na prostą drogę.
Propozycja była nieoczekiwana, a chociaż William wydawał się obecnie nie słuchać nikogo poza markizem, nie mogła mu zaszkodzić. Słyszała na własne
uszy, jak brat wspominał o tej kobiecie, Antonii, i słowa Nance'a niewątpliwie przestraszyły ją.
– Byłaby to wielka uprzejmość z pana strony, milordzie. Uśmiech Nance'a zrobił się jeszcze radośniejszy i udało mu się, choć z trudem, nie kopnąć jej w
łydkę.
– Cała przyjemność po mojej stronie. I proszę raz jeszcze, by zwracała, się pani do mnie Lionel. Przecież prosiłem pani ojca o jej rękę.
– Wiem – przyznała nieco znękana.
– Słyszałem, że jego wysokość książę Wenford również otrzymał pozwolenie na staranie się o pani rękę – ciągnął dalej beztrosko hrabia. – Mam
naprawdę nadzieję, że nie umniejszy to moich szans.
Lilith roześmiała się odrobinę histerycznie.
– Och, nie, Lionelu. Nie sądzę, żebym mogła poważnie rozpatrywać kandydaturę jego wysokości – zachichotała. – Jest starszym panem... i pewnie
zdrowie mu nie dopisuje i wie pan...
Nance roześmiał się na zakończenie walca.
– Ależ, panno Benton, ja jestem już o tym przekonany. – Musnął jej brodę okrytą rękawiczką dłonią. – Cieszę się tylko, że pani również.
Minęła kolacja i cała seria tańców, a wciąż jeszcze nikt ani nie zająknął się o zmarłym księciu. Kiedy w połowie wieczoru na salę wszedł uśmiechnięty
Randolph Remdale, Lilith zorientowała się, że coś musi być straszliwie nie w porządku. A ponieważ markiz nadal się nie pojawiał, koniecznie była jej
potrzebna jakaś pomoc – nawet gdyby miała jej szukać na chybił trafił.
Odwróciła się szukając Williama i wypatrzyła, że tańczy akurat z kobietą, którą Dansbury przyprowadził kiedyś, ze sobą do opery. Dama ta była może o
trzy lub cztery lata starsza od Lilith, jej czarne włosy wymykały się w pierścionkach z uwięzi dwóch delikatnych, francuskich spinek. Lekko ukośne,
orzechowe oczy nadawały jej wygląd egzotyczny, równocześnie mądry i niewinny. Brzoskwiniowozielona suknia była dosyć skromna, ale kobieta sunęła
po sali balowej zmysłowym, płynnym ruchem, który przyciągał wzrok niejednego dżentelmena. Antonia St. Gerard we własnej osobie, bez wątpienia.
Lilith czekała niecierpliwie, aż skończy się seria tańców. W końcu stanęła bratu na drodze, gdy szedł po szklaneczkę ponczu. Jeżeli jakąś wskazówką
mógł być dla niej oszołomiony, szczenięcy wyraz twarzy Williama, miała następny problem, z którym będzie się musiała uporać i to szybko.
Z obowiązku uśmiechnęła się wytwornie do towarzyszki brata, podeszła do niego i dotknęła jego rękawa.
– Muszę z tobą przez chwilkę porozmawiać.
– Lil, jestem zajęty – zaprotestował.
– Proszę cię, Williamie – nalegała. – To ważne. Musiał coś wyczytać w jej twarzy, bo zaniósł poncz, przeprosił na chwilę i poszedł za nią do najbliższej
niszy.
– Nie masz chyba zamiaru ostrzegać mnie przed Antonią, prawda?
Siostra popatrzyła na niego ponuro.
– Przynajmniej nie w tej chwili. Williamie, dziś rano wydarzyło się coś okropnego i muszę ci o tym opowiedzieć.
W końcu skupił na niej uwagę, jego twarz spoważniała.
– Co okropnego się stało?
– Kiedy wszyscy byli u Billingtonów, przyszedł książę Wenford, żeby się ze mną zobaczyć, żeby mi się oświadczyć. I... i rzucił się na mnie, a potem...
– Wenford rzucił się na ciebie? – William zbladł, oczy mu się rozszerzyły. – Gdzie jest ten sukinsyn? Wyzwę go bezzwłocznie...
– Spóźniłeś się.
Williamowi słowa zamarły na ustach, wzrokiem gwałtownie wrócił do jej twarzy.
– Co takiego?
– On... zaczął mnie właśnie ściskać, kiedy nagle padł trupem. – Nie było powodu, żeby opowiadać mu, na kogo padł, bo to tylko skomplikowałoby
sprawy.
– Książę Wenford nie żyje?
– Williamie, błagam, ciszej – syknęła rozpaczliwie Lilith. Markiz potraktował tę katastrofę dużo spokojniej. – Lord Dansbury zabrał jego wysokość z
saloniku. Ale teraz...
– Jack ci pomógł? Ha! Stary topór musiał być wtedy razem z nim w powozie, prawda? Na Boga, mówiłem ci, że on jest wspaniały.
– Ale dlaczego nikt o tym nic nie wie? – dopytywała się Lilith. – Markiz miał zostawić księcia na schodach frontowych Remdale House.
– No cóż – powiedział jej brat marszcząc brwi i najwyraźniej .starając się przyswoić sobie wszystkie informacje, które mu przekazała. – Wenford
prowadzi dom otwarty. Z pewnością któryś ze służących natrafiłby...
– Ale najwyraźniej tak się nie stało. I gdzie jest Dansbury? – nalegała.
– Nie wiem. – William wzruszył ramionami. – Zwykle nie pojawia się w takim nudnym towarzystwie... Słuchaj no, nie sądzisz chyba, że Jack ma coś
wspólnego z tym, że nikt nie wie o Wenfordzie?
– Oczywiście, że ma – odparła doprowadzona do ostateczności. – On wszystko zepsuje. Pewnie przez cały czas miał właśnie takie plany.
– Oszalałaś, Lil – szepnął jej brat.
Może miał rację, ale wyjaśnienie nieświadomości całego towarzystwa musiało znajdować się gdzieś pomiędzy progiem jej domu a przypuszczalnym
miejscem pobytu Jacka Faradaya.
– To on przebywał ostatni w towarzystwie ciała. Najwyraźniej William nie miał zamiaru się zgodzić z opinią, że jego idol mógł być takim niegodziwcem.
– Na pewno wszystko jest w porządku, Lil. Może są jakieś sprawy, które trzeba uporządkować, zanim ogłosi się śmierć Wenforda. W końcu był księciem.
Przez chwilę miała wrażenie, że brat mówi z sensem.
– Tak więc trzeba trzymać to w sekrecie.
– Oczywiście – uspokajał ją William. Lilith otrząsnęła się i przymrużyła oczy.
– Nawet przed jego własną rodziną? – odparowała z oburzeniem. – Przed jego dziedzicem? Popatrz tam!
– O czym ty mówisz?
Dolph Remdale stał i śmiał się z jakiejś dykteryjki, którą opowiadał mu jego bliski przyjaciel, Donald Marley.
W tym akurat momencie popatrzył w jej stronę. Lilith zamarła, palcami wciąż jeszcze wskazywała na niego. Dolph powiedział coś do przyjaciela i ruszył
w ich kierunku. Lilith chwyciła Williama za rękę; miała dogłębne przekonanie, że sprawy właśnie przybrały obrót na gorsze.
– Dobry wieczór, panno Benton, panie Benton – pozdrowił ich Dolph Remdale, ukazując w uśmiechu idealne, białe zęby.
– Dobry wieczór panu – odparła Lilith, usiłując nadać swemu głosowi odcień zaskoczenia. W końcu chyba po raz pierwszy raczył ją dostrzec. Miała
nadzieję, że jej brat będzie miał dość rozumu, by nie otwierać buzi.
– Zauważyłem, że spoglądała pani w moim kierunku, milady. Czy może mógłbym coś dla pani zrobić? – zapytał uprzejmie.
– Och, nie – odpowiedziała wylewnie Lilith, przeklinając po raz kolejny Dansbury'ego. To wszystko jego wina. – Mówiłam tylko bratu, że mógłby lepiej
wykorzystać swój czas, spędzając go w bardziej wyrafinowanym towarzystwie.
William poruszył się na to i już otwierał usta, ale Lilith wbiła mu paznokcie w rękę. Zakaszlał więc tylko głucho i poddał się.
Remdale przytaknął.
– To mądra rada – powiedział nie spuszczając jej z oczu. – Może chciałby pan się do mnie przyłączyć dziś wieczorem u White'a, panie Benton.
– Nie chciałbym – odpowiedział William sztywno.
– Williamie – zaprotestowała rumieniąc się Lilith i zerknęła na brata. – Proszę o wybaczenie, panie Remdale. Mój brat ma skłonność mówić, zanim się
zastanowi. Nam się to wydaje zabawne, ale niekiedy...

background image

– Lil, przestań przepra...
– Ależ panie Benton, panno Benton. Nie ma powodu się tłumaczyć. – Blade oczy Dolpha wpatrywały się w Lilith. – Najwyraźniej brat pani znajduje się
pod wpływem raczej... jakby to powiedzieć... raczej źle widzianego osobnika. Mam nadzieję, że uda mu się spod tego wpływu wyrwać, zanim dozna
jakiejś trwalej szkody.
William otworzył usta, ale Lilith ścisnęła go mocniej za rękę.
– Wdzięczna jestem za pana troskę. Dolph uśmiechnął się.
– Oczywiście. – I skinąwszy głową odwrócił się, by przyłączyć do swoich przyjaciół.
– A niech to, Lil, to bolało – protestował William wyrywając reke i pocierając ją.
– Nie możesz tak po prostu obrażać ludzi, Williamie! Na litość boską.
– Jack nie lubi Remdale'ów. – Jej brat zmarszczył brwi. – Nie widzę powodu, żebym ja miał ich lubić.
– No tak, ale ten Remdale najwyraźniej nie ma pojęcia o śmierci swojego wuja – odparła Lilith, zerkając w ślad za Dolphem. – Czy teraz już się
przekonałeś, że lord Dansbury coś narozrabiał?
Brat popatrzył na nią ponuro.
– Sądząc po tym, co mi mówiłaś, wydaje mi się, że uratował twoją reputację po to, byś mogła wrócić do swoich wspaniałych znajomych i poza jego
plecami wygadywać na niego.
– Niczego takiego nie robię. – Nie była to do końca prawda, ale w końcu nigdy nie powiedziała nic, na co Dansbury by sobie nie zasłużył. – Musisz pójść
i go odszukać. Jeżeli zrobił jakieś głupstwo, może nas wszystkich wpakować w tarapaty. Przecież to dzięki niemu wszyscy wiedzą, że jego wysokość
starał się o mnie.
William westchnął.
– Złapię go rano. Założę się o tysiąc funtów, że mylisz się co do niego, ale coś mi tu wyraźnie śmierdzi.
– Dzięki Bogu, wreszcie zacząłeś mnie słuchać.
Popełnili błąd, obdarzając markiza chociażby odrobiną zaufania. Moda być jego dłużniczką, ale jeżeli Jonathan Faraday miał, jak podejrzewała, coś
wspólnego ze zniknięciem ciała Wenforda, sama chętnie zobaczy go w więzieniu Old Bailey.
– "Williamie – zagruchał za jej plecami aksamitny głosik o nieco francuskim akcencie i Lilith się odwróciła.
– Antonia. – William się rozpromienił. – Chciałbym ci przedstawić moją siostrę, Lil. Lilith, panna St. Gerard.
– Jestem oczarowana. – Panna St. Gerard skłoniła głowę kę, uśmiechnęła się chłodno i wyciągnęła rękę.
Lilith ujęła ją.
– Panno St. Gerard.
– Jeżeli ma pani równie dobrą głowę do kart, jak pani brat, panno Benton, z przyjemnością zobaczę panią na którymś z moich wieczorków karcianych.
Można tam spotkać wszelkiego rodzaju interesujących ludzi.

Nie wątpię – powiedziała sztywno Lilith. Antonia z uśmiechem wzięła Williama pod rękę i poprowadziła go do stołu z przekąskami. Najwyraźniej
za pannę St. Gerard też powinna dziękować Jackowi Faradayówi. Co za pech, że damie nie wypada składać podziękowań za pomocą pistoletu.

7

Musiało się dziać coś cholernie dziwnego, skoro Peese i Martin szeptali ze sobą przez całe rano. Jack, zirytowany tym, że go wykluczają, przypomniał im
w końcu, jakim obrzydliwym zwyczajem jest plotkowanie. Kamerdyner bezzwłocznie wyznał, iż doszły do niego pogłoski, jakoby Harriet Devereaux i
Raymond Beecher uciekli razem poprzedniego dnia.
– Coś jeszcze? – podsuwał im markiz, prostując ręcę żeby Martin mógł posłużyć mu płaszczem. Ta ucieczka musiała stanowić hors d'oeuvre do
wiadomości o śmierci Wenforda; przygotował się, by wygłosić jakąś chłodna cyniczną uwagę związaną z jego odejściem. W końcu jego wysokość był
niemal w wieku Matuzalema, był osobnikiem pompatycznym, no i na dodatek... Remdalem.
– Nie, wielmożny panie – odparł Martin, czyszcząc mu szczotką płaszcz na plecach. – Nic więcej do mnie nie doszło.
– Hm. – Jack wziął bobrowy kapelusz i giemzowe rękawiczki i odwrócił się do drzwi, by ukryć poruszenie. – No, jeżeli tak się rzeczy mają, to jestem
umówiony z Hobym.
Ustalił termin tego spotkania niemal natychmiast, jak tylko przyjechał na sezon do Londynu. Zniszczył sobie w zimie buty z cholewami, wyciągając w
Dansbury ze strumienia krowę, która w nim ugrzęzła, a była to jego ukochana para i miał już po dziurki w nosie pijącego w palce obuwia. Ale umówienie
się z Hobym trudniejsze było, niż uzyskanie audiencji u księcia George'a.
Prawdę rzekłszy informacja Martina bardzo go zaniepokoiła. Po pierwsze, drażniło go, jeżeli jego służący wywęszyli jakąś soczystą ploteczkę wcześniej
od niego. Po drugie i ważniejsze, każda wieść, żeby nie wiem jak skandaliczna, powinna zblednąć przy informacji o śmierci Wenforda. A służący
wydawali się o tej śmierci w ogóle nie wiedzieć.
I chyba nie wiedział o niej również nikt inny. Jadąc na Benedicku do warsztatu Hoby'ego Jack z autentyczną ulgą zobaczył skwaszoną twarz Williama
Bentona, kiedy ten zajechał mu drogę na swoim znakomitym i bardzo kosztownym nowym ogierze. Przynajmniej ktoś jeszcze oprócz niego czuł się tego
ranka nie w sosie.
– Dzień dobry, chłopcze. Jak tam wczorajsza nuda u Rochmontów?
– Jacku, dzięki Bogu, że się pojawiłeś. Właśnie się do ciebie wybierałem.
– Na to mi wygląda. – Jack westchnął i skrzyżował ręce na łęku siodła. – Nie trzymaj mnie w niepewności – powiedział sucho. – Wyglądasz, jakby cię
coś ugryzło.
– Chyba nie miałeś zamiaru przede mną ukrywać, jak uratowałeś Lil? – odparł młodzieniec. – Boże, co za historia, Jacku.
Markiz usiłował ukryć zaskoczenie.
– Opowiedziała ci o tym, co? – Nie wydawało się to szczególnie mądre; czegoś takiego nie spodziewał się po przebiegłej Lilith Benton.
– Nie miała wyboru. Wydaje mi się, że coś się musiało nie udać.
Jackowi przemknął przez myśl całkiem nieproszony obraz Lilith Benton, która blada i wstrząśnięta czepiała się jego ręki, żeby nie upaść i aż musiał
głęboko odetchnąć, taki się nagle poczuł opiekuńczy.
– Czy twoja siostra dobrze się czuje? – zapytał niedbale. W żadnym wypadku nie wystarczy skompromitowanie jej przez przypadek. Jego denouement
musi był równie starannie zaplanowane, jak cała reszta kroków w tej grze.
– Och, świetnie. Nie całkiem jednak wie, co ma teraz o tobie myśleć.
– Naprawdę? Znajduje mnie więc bohaterskim?
– Wcale. Nie podoba jej się to, że jest twoją dłużniczką, jak sądzę. Kiedy tylko o tobie wspomni, posępnieje jak jakiś maszkaron.
– A jednak wspomina o mnie? Co za zaskoczenie. – Jack ścisnął kolanami Benedicka, by koń ruszył. – Jadę właśnie do Hoby'ego, jeżeli więc masz
jeszcze ochotę poplotkować, będziesz mi musiał towarzyszyć.
William zawahał się, potem zawrócił karego Thora.
– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem? – zapytał, dogoniwszy Jacka.
A więc chłopiec ma zamiar czuć się zaniedbany za każdym razem, kiedy Jack się wybierze gdzieś sam. Najwyraźniej Antonii nie udało się go zająć w
takim stopniu, jak to planowała razem z markizem.
– Poszedłem się zobaczyć z pewnym człowiekiem w sprawie psa – odpowiedział chłodno. – A dlaczego? Czyżby ci potrzebna była niańka? Albo
wskazówki, jak się poruszać po damskim buduarze?
William zaczerwienił się.

background image

– Nie jest mi potrzebna niańka. I nie wiem, dlaczego zawsze tak wrogo reagujesz, jeżeli tylko zadam ci jakieś osobiste pytanie. Przecież nie pracuję dla
hiszpańskiej inkwizycji, na Boga.
Przynajmniej od kiedy go wziął pod swoje skrzydła, William nauczył się bardziej ciętych odpowiedzi.
– Williamie, nie mam zamiaru relacjonować ci intymnych szczegółów mojej egzystencji – uciął. Bywały chwile, że sam miał ochotę nic o nich nie
wiedzieć.
– A czy widzisz jakieś przeszkody, żeby powiedzieć mi, dlaczego nikt chyba nie wie, że Wenford nie żyje?
– Mówże do cholery ciszej – ostrzegł go Jack, który nagle poczuł żywą niechęć na myśl, że będzie musiał uwierzyć w coś, co podejrzewał przez cały
ranek.
William rozejrzał się ze skruchą.
– Lilith przysłała mnie, żebym zapytał, co tym razem narozrabiałeś.
Markiz szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w swego towarzysza.
– Lilith cię wysłała? Do mnie? William wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Zdumiewające, czyż nie? Jest przekonana, że zrobiłeś z tym starym toporem coś skandalicznego.
– Zakładam, że sam nie jesteś pewien, czy aby nie zrobiłem?
Prawdę mówiąc, z równowagi wytrąciły go nie tyle przypuszczenia Williama, ile fakt, że panna Benton miała rację. Mógł się tylko domyślać, jaka będzie
jej reakcja, kiedy się dowie, co zrobił z doczesnymi szczątkami Wenforda. Zbyt długo już się trudził, by pozwolić na to, żeby zwykłe nieporozumienie
cofnęło go na linię startu.
Zbliżali się do warsztatu Hoby'ego. Jeżeli nie dotrzyma terminu, minie jeszcze miesiąc – przy dobrych układach – nim szewc mu wyznaczy następny.
– A niech to wszyscy diabli – wymamrotał, a potem Zawrócił Benedicka. – Jedźmy zobaczyć się z twoją siostrą.
– Czy ojciec jest w domu?
Lilith aż podskoczyła, kiedy William wsunął głową do saloniku. Jej brat stanowczo nabrał już zbyt wielkiej wprawy w ukradkowym kręceniu się po
domu, a teraz znowu miał na twarzy minę konspiratora. Popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami.
– Nie, pól godziny temu zabrał ciotkę Eugenię na wizytę do pani Higginson po tym, jak spędziłam dwadzieścia minut przekonując go, że pan Higginson
zna osobiście księcia Gloucester. Gdzie ty się podziewałeś?
– Oczywiście szukałem Jacka.
– A znalazłeś go?
Markiz Dansbury sięgnął jej bratu przez ramię, pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka tak, jakby salonik należał do niego. Ubrany był w niebieski
surdut i jasnobrązowe bryczesy i nadal bardziej przypominał pirata niż członka arystokracji.
– Bez wątpienia znalazł, panno Benton.
Przyglądała mu się i nie była w stanie oderwać od niego oczu, kiedy nisko się jej kłaniał i opadał na kanapę obok niej, nie czekając, aż mu wskaże
miejsce.
– I dziękuję pani za zaproszenie. Przyznaję, że to zaszczyt, jakiego nigdy się nie spodziewa...
– Jak to się stało – przerwała mu Lilith – że największym skandalem chwili jest niefortunna ucieczka Raymonda Beechera z łowczynią majątków, Harriet
Devereaux?
Zanim Dansbury odpowiedział, przez moment rozglądał się po pokoju.
– Wie pani, dużo tu sympatyczniej, jak nie ma na podłodze żadnych zwłok. – Pokiwał głową z aprobatą. – Uznano to za skandal, ponieważ nikt nie jest w
stanie uwierzyć, że ta para mogła się w sobie naprawdę zakochać. Ona ma więcej grosza, niż Beecher w najśmielszych nadziejach mógł się spodziewać w
spadku.
– Ale ja słyszałam, że jej mąż w testamencie... – Lilith salina sobie przerwała i zmarszczyła brwi; markiz patrzył na nią z rozbawieniem widocznym w
każdym rysie szczupłej twarzy. – Wie pan, o co mi chodzi – ciągnęła dalej, zadzierając brodę do góry. – Dlaczego nikt nic nie wie o niefortunnej śmierci
księcia Wenforda?
– Oczywiście poza Williamem.
A więc nie pochwalał jej wyboru powiernika.
– Nie jest mi potrzebna pańska aprobata.
Markiz zerknął na Williama, który popatrzył na niego posępnie.
– Zwracam tylko uwagę na fakt – powiedział.
– To prawda, nie chce pan przecież chyba zdenerwować swojego nowego ucznia? – odparowała słodko, ciesząc się, że tym razem to ona atakuje.
Markiz spojrzał na nią spod oka i pochylił się w jej kierunku.
– A pani nie chce przecież chyba zdenerwować swojego wybawcy? – szepnął półgłosem.
Lilith z niechęcią przestała się z nim droczyć. Ostatecznie on mógł wyrządzić jej dużo więcej szkody niż ona jemu.
– Wystarczy powiedzieć, że wciągnięcie w sprawę mojego brata stało się konieczne. A teraz, panie markizie, proszę się wytłumaczyć.
Markiz zawahał się.
– Sam się czuję trochę zakłopotany – westchnął w końcu, podniósł się i oparł o obramowanie kominka.
– Pan... gdzie jest ciało księcia Wenforda? – zapytała ostro Lilith.
– Czy nie umieściłeś go na schodach od frontu, tak jak mówiłeś Lil? – zapytał William, który przycupnął obok okna.
– Niezupełnie.
– Gdzie więc on jest? – zapytała z opanowaniem Lilith. Markiz popatrzył jej w oczy.
– Wpadł mi do głowy dosyć wspaniały pomysł i okazało się, że nie jestem mu się w stanie oprzeć; tak więc przekonałem waszego stajennego, by pomógł
mi zawlec starego topora na dół do jego własnej piwniczki na wino.
Lilith patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, resztki krwi odpłynęły jej z twarzy.
– Nie zrobił pan tego. Markiz wzruszył ramionami.
– Nie mogłem sobie pozwolić na stracenie ostatniej okazji, by mu dopiec.
Wszystko to działo się za szybko, ale kiedy w sprawy angażował się markiz Dansbury, tak się zwykle rzeczy miały.
– Tak więc ukrył go pan w jego własnej piwniczce. I co w tym dobrego? W końcu ktoś go znajdzie.
– Źle mnie pani zrozumiała. Wcale go nie ukryłem. Zostawiłem go na samym środku podłogi.
– I? – podpowiedziała.
Markiz tylko się przelotnie uśmiechnął.
– I otworzyłem mu jedną z jego własnych butelek wina. Nie najlepszy rocznik, obawiam się... ale zważywszy na to, w jakim był stanie, bez wątpienia
wszyscy zrozumieją ten jego kiepski wybór.
Lilith zamknęła na moment oczy.
– Jakim stanie? – zapytała słabiutko.
– Leżał kompletnie nagi i pewnie do głębi zażenowany na samym środku słynnej remdale'owskiej piwniczki na wino.
– Nagi?
William parsknął śmiechem.
– Na Boga, Jacku, żałuję, że mnie tam nie było! Lilith kilka razy głęboko zaczerpnęła powietrza.
– Williamie, proszę cię, idź pilnować, czy nie nadchodzi papa – podsunęła z napięciem. Brat w najmniejszym stopniu jej nie pomagał. A już z pewnością
nie miała ochoty na to, by reagowali we dwóch na wszystko, co powie. Wystarczy, że będzie próbowała uporać się z samym markizem.
– Nie wyłączysz mnie z tej całej sprawy – odparował William, z uporem krzyżując ręce na piersiach i marszcząc brwi.
– Williamie, bądź grzecznym chłopcem i rób co ci każą – poparł ją niespodziewanie markiz. – Twoja siostra życzy sobie pokrzyczeć na mnie na

background image

osobności. Później uzupełnię twoje braki wiedzy.
William wstał posępniejąc coraz bardziej i ciężkim krokiem ruszył do drzwi.
– A niech to, Jacku, lepiej żebyś tak zrobił.
– A teraz, moja słodka, o czym to chciałaś ze mną porozmawiać na osobności? – zapytał Jack cicho. – Obdarzam cię moją całkowitą, kompletną,
krańcową, niepodzielną uwagą. Możesz mi rozkazywać, jestem twoim chętnym niewolnikiem we wszystkim co, rzeczywiste i... wymarzone.
Lilith naskoczyła na niego; przyspieszone łomotanie serca usiłowała przypisać wyłącznie zdenerwowaniu.
– Dlaczego pan coś takiego zrobił? Dlaczego?
– Czy to najbardziej interesujący temat, jaki masz do zaproponowania? Na pewno stać cię na coś lepszego – odparł. – Może powinniśmy zdecydować, w
jaki sposób uregulować twój dług. Mam kilka sugestii.
Lilith zarumieniła się i próbowała udawać, że nic takiego nie miało miejsca.
– Dlaczego miałby pan zostawiać jego wysokość w takim stanie? Ten skandal...
Nagle twarz Jacka zmroczniała.
– Właśnie chodziło mi o wywołanie skandalu – powiedział krótko. Po raz pierwszy szczery, wyraźny gniew zabarwił jego głos. – Nie mam pojęcia, do
jakiego stopnia jest pani naiwna, panno Benton, i nie jest moim zamiarem urażanie pani delikatnych uczuć, ale cholernie dobrze wiem, co Wenford
próbował pani zrobić, kiedy go szlag trafił. Sukinsyn odebrał mi szansę zrobienia mu czegoś niemiłego za życia, ale nie było za późno, żeby pokazać mu,
gdzie jest jego miejsce. Teraz wszyscy zobaczą go takim, jakim był naprawdę: wielki, cholernie nadęty błazen.
Lilith ogarnęło niepokojące uczucie, że właśnie zobaczyła prawdziwego Jacka Faradaya. Wstrząsnęło nią to, ponieważ przez krótką chwilę ten człowiek
jej się podobał.
– Jest już za późno, by stawiać go w żenującej sytuacji. Ucierpi natomiast jego rodzina i moja też.
– Nonsens. Dolph, może, mam taką nadzieję. Ale pani nie miała nic wspólnego ani z tym, ani z nim. Nikt o niczym nie wie, poza tym że się do pani
zalecał.
Przed momentem ją obrażał, a teraz najwyraźniej pocieszał.
– Czy broni pan mojego honoru?
Jack przelotnie się uśmiechnął i odwrócił wzrok.
– Nie wiem. Może i tak.
Lilith przez długą chwilę przyglądała się jego szczupłej przystojnej twarzy widocznej z profilu.
– Dlaczego?
Tym razem markiz się roześmiał.
– Taka się pani wydaje zagubiona – odparł. – Nie potrafi pani nawet przyznać, że aprobuje pani mój wybór miejsca spoczynku Wenforda.
– Jakże bym mogła coś takiego aprobować? Przyjrzał się jej.
– Czy nie dało to pani chociażby drobnej, maleńkiej satysfakcji, panno Benton? W końcu to panią zaatakował.
– W zaistniałych okolicznościach to bez znaczenia, co uważam – powiedziała stanowczo. – Ja....
– Wyłącznie wtedy, kiedy zgodzi się pani, by jej zdanie nie miało znaczenia.
Źle ją zrozumiał, ale i tak poczuła się zaskoczona jego repliką.
– Mój Boże, ależ pan jest postępowy – odezwała się z największym, na jaki ją było stać, sarkazmem.
– Robię, co mogę – przyznał, pochylając głowę. – A pani uchyla się od odpowiedzi.
– Nie mam zamiaru odpowiadać.
– Samo to wystarczy za odpowiedź, czyż nie? – napierał z wilczym uśmiechem. – Jak mi się zdaje, milczenie na ogól uznaje się za potwierdzenie.
– Jest pan, panie markizie, niesłychanie irytującym człowiekiem. – Lilith zamknęła oczy i pomasowała sobie palcami skronie.
Spodziewała się odpowiedzi w podobnym stylu i minęła chwila, zanim uświadomiła sobie, że Dansbury zachowuje się niepokojąco cicho. Otworzyła
ponownie oczy i zobaczyła, że markiz przygląda się badawczo jej twarzy, a minę ma pełną namysłu. Wolała już, kiedy się zachowywał nonszalancko.
Przynajmniej łatwiej było się zorientować, o czym myśli.
– O co znowu chodzi? – żachnęła się. Dzięki Bogu ojciec nigdy nie weźmie go pod uwagę jako potencjalnego kandydata na męża; absolutnie nie była w
stanie przy nim ani się opanować, ani ugryźć w język.
– To ciężka próba dla pani, prawda? – Skrzyżował ręce i oparł się o kominek.
– Oczywiście, że tak – odparła wyniośle, zirytowana, że uznaje ją za jakieś bezradne stworzenie. – Nie jestem przyzwyczajona do tego, by mieć do
czynienia z martwym księciem czy przebiegłym łajdakiem.
Gdyby nie to, że tak nim pogardzała, mogłaby uznać uśmiech, którym jej odpowiedział, za atrakcyjny.
– A już myślałem, że Lilith Benton nic nie zdoła wytrącić z równowagi.
Prawdę mówiąc, akurat w tej chwili czuła się całkowicie wytrącona z równowagi i to nie tylko przez śmierć Wenforda.
– A z jakiego to powodu odniósł pan takie wrażenie?
– Pani sama wywiera takie wrażenie. – Popatrzył na nią spod ciemnych rzęs. – Zawsze taka chłodna i opanowana...
– Nie jestem Lodową Damą! – wyrwało się Lilith. To byłoby nie do zniesienia, gdyby powiedział tak do niej tym swoim rozbawionym głosem.
Dansbury wyprostował się.
– A jak nazwałaby pani kobietę, która zachęca sześciu konkurentów...
– Pięciu – warknęła Lilith.
– ...sześciu konkurentów i żadnemu nie udziela odpowiedzi? Czy czeka pani na równy tuzin?
– Co za kompletna bzdura! – Lilith wstała i już sama nie wiedziała, co z sobą począć. Zdecydowała się na tupnięcie nogą i spiorunowanie go wzrokiem.
– No, no, panno Benton – zbeształ ją, podchodząc bliżej markiz. – Czy jest pani ostrożna, czy wyrachowana?
– To pana nie powinno obchodzić – odparła. – To sprawa wyłącznie mojej rodziny.
– A jakie znaczenie ma rodzina? – zapytał cynicznie. – To nie pani rodzina musiałaby się parzyć z Wenfordem.
Na te słowa dziewczyną wstrząsnął nieopanowany dreszcz.
– Tylko rodzina ma znaczenie.
Markiz zawahał się, patrząc na nią z głębokim zainteresowaniem, które jeszcze bardziej ją zaniepokoiło.
– Nawet gdyby tak było – ciągnął dalej po chwili, jakby ustępował jej w tej sprawie – czy nie mogłaby pani odmówić dwóm czy trzem najmniej
prawdopodobnym kandydatom? W końcu mężów w tym sezonie szukają też inne kobiety. To niesprawiedliwe monopolizować wszystkich skłonnych do
żeniaczki panów w odpowiednim wieku.
Ta decyzja również nie do niej należała.
– Panu odmówiłam – przypomniała mu Lilith tak rozgniewana, że aż głos jej drżał. A przynajmniej wmawiała sobie, że trzęsie nią sprawiedliwy gniew.
– Ale co z resztą? – Podszedł o krok bliżej z lekkim uśmiechem na twarzy. – Oczywiście poza Wenfordem, który sam się wycofał z zawodów.
Lilith cofnęła się przed nim. Od tego głosu ciarki chodziły jej po plecach, a oddech starał się dotrzymać tempa gwałtownemu łomotaniu serca. Markiz
posuwał się nadal do przodu, aż wreszcie Lilith plecami oparła się o bibliotekę.
– Papa sprzyja hrabiemu...
– Nance'owi? – przerwa], marszcząc brew. – To idiota i dobrze o tym wiesz. I wcale nie prosiłem, żebyś mi powiedziała, komu sprzyja twój ojciec. Czy
sama do nikogo nie poczułaś sympatii? – Dansbury zatrzymał się przed nią i wbił w nią swoje ciemne oczy. – Do tego jednego, jedynego, przy którym
musisz szybciej oddychać? – Oparł dłonie po obu stronach jej ramion i pochylił się jeszcze bliżej. – Którego twarzy nie przestajesz widzieć w myślach –
wyszeptał – który zajmuje twój umysł, aż nie ma w nim miejsca na nikogo innego?
– To nie ma znaczenia, kim... kim on będzie – powiedziała Lilith, bezskutecznie próbując umknąć oczami – dopóki tylko będzie powszechnie poważany.
Błysk w jego oczach zadawał kłam leniwemu uśmiechowi.

background image

– A więc każdy, byle nie ja? – wyszeptał.
Lilith rozdygotana zaczerpnęła powietrza; zapragnęła, żeby markiz się odsunął, żeby odwrócił wzrok, by mogła wykrzesać z siebie to uczucie, które
pozwalało jej odważnie stawiać mu czoło.
– Tak.
– I o niczym pani nie zapomniała w swoim równaniu, mającym dać w ostatecznym wyniku poważanie? – Nalegał, czuła jego ciepły, delikatny oddech na
ustach. – A może o szczęściu?
– Poważanie przyniesie mi szczęście, milordzie.
– Czy jest pani tego pewna, panno Benton?
– Całkowi...
Markiz pochylił głowę i złożył na jej ustach mocny, zdecydowany pocałunek. W Lilith wszystko zamarło – serce, oddech, wszystkie odczucia, pozostał
tylko gorący, zmysłowy dotyk jego ust. Zamknęła oczy, palce wplątała w ciemne włosy markiza. Czuła się rozdarta pomiędzy pragnienie, by nie
przestawał, i przerażenie, że coś takiego czuje, więc jak szalona chwyciła w garść kilka kosmyków i szarpnęła mu głowę w tył. Popatrzył na nią z
zaskoczeniem, a ona kopnęła go w kolano. A jednak pocałunek księcia nie był ani odrobinę podobny, nie czuła się wtedy tak, jakby przeleciała jej po
kręgosłupie błyskawica.
– Ty... ty łajdaku – krzyknęła cicho.
Dansbury cofnął się o krok i pochylił, by potrzeć kolano; najwyraźniej nie był poruszony ich bliskością.
– Kij czy kamień...
– Ty szelmo! Ty bestio! – Była zła... na pewno właśnie zła. Była wściekła.
Markiz wyprostował się z niezwruszonym uśmiechem.
– ...kość mi może złamie, lecz słowa mnie... Lilith złapała wazon.
– To spróbujmy tego! Cisnęła w niego porcelaną.
Dansbury zręcznie się uchylił i wazon roztrzaskał się o kanapę.
– No, no, no, Lodowa Damo. – Oczy zabłysły mu rozbawieniem i ruszył znowu w jej kierunku.
Lilith chwyciła ceramiczną paterę na słodycze i cisnęła nią w markiza.
– Nie jestem żadną cholerną Lodową Damą! – wrzasnęła. Tym razem rzut był celny – patera uderzyła go w bok głowy. Ze stęknięciem Dansbury zachwiał
się i upadł na podłogę.
Przez chwilę oszołomiona Lilith wpatrywała się w niego, potem podbiegła i uklękła obok. Markiz nie poruszył się.
– Milordzie? Dansbury?
Jack leżał nadal bez ruchu, twarz miał zasłoniętą jedną ręką.
– Jacku? – Przeszył ją lęk, że mogła naprawdę zrobić mu krzywdę.
Powoli opuścił rękę i otworzył oczy.
– A niech to! Naprawdę zabolało. – Dotknął skroni palcami; kiedy je podniósł, były umazane krwią. Usiadł, w jego ciemnych oczach pojawiły się
płomyki.
– Naprawdę trafiłaś mi do przekonania.
– Jak to? – Ten człowiek wydawał się budzić w niej najgorsze instynkty i w żaden sposób nie potrafiła przy nim opanować swoich reakcji.
– Że nie jesteś w najmniejszym nawet stopniu Lodową Damą, Lil.
– Panno Benton – poprawiła go, nie mogąc wyjść z podziwu, że ma to dla niej znaczenie, iż go przekonała. – A zasługiwał pan na coś gorszego, gburze.
– Już mnie spotkało coś gorszego. – Roześmiał się. – Chociaż rozbijanie mi głowy było chyba trochę zbyt surową karą, w końcu to tylko pocałunek.
Tylko pocałunek. No cóż, może całował już tyle kobiet, że nic nie poczuł, ale Lilith nawet nie umiała ubrać w słowa tego, co się działo w jej wnętrzu.
– Niech pan nigdy więcej tego nie robi. Markiz uniósł do góry brew.
– Mam zamiar całować panią tak często, jak tylko będę miał szansę, że ujdzie mi to na sucho.
Na moment Lilith wrosła po prostu w podłogę, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami.
– Co ja panu takiego zrobiłam – udało jej się wykrztusić – że nie przestaje pan mnie prześladować?
Markiz, najwyraźniej niewzruszony jej błaganiem, uśmiechnął się niedbale.
– Już powiedziałem pani, że się zadurzyłem. – Spojrzał na nią spod oka. – A poza tym popatrzyła pani na mnie.
– Popatrzyłam na pana? Nie wątpię, że znajdzie się co najmniej z tuzin ludzi na tym świecie, którym zdarzyło się „popatrzeć na pana" – odparowała,
zastanawiając się, co to za nowa gra z jego strony. – Dlaczego nie podręczy ich pan trochę zamiast mnie?
Na ustach markiza pojawił się powolny, zmysłowy uśmiech.
– Nie, panno Benton, źle mnie pani zrozumiała. Pani popatrzyła na mnie. A potem pani udawała, że to spojrzenie nie miało miejsca. – Przysunął się bliżej
do niej, tak że dzieliło ich tylko kilka cali odległości. – Pociągałem panią. I nadal pociągam.
– Wcale nie. – Lilith przełknęła. – Może przez moment pana oblicze wydawało mi się miłe – przyznała z niechęcią – ale to było, zanim się dowiedziałam,
jaki ma pan niedobry charakter.
– Hm – mruknął, nie spuszczając z niej oczu – a dlaczego to uważa pani mój charakter za taki niedobry?
– Sam pan dobrze wie.
Jack wyciągnął rękę i dotknął jej policzka wierzchem dłoni.
– Oskarżyła mnie pani. Teraz chciałbym usłyszeć, jakie ma pani dowody.
Lilith zadrżała na jego lekkie dotknięcie.
– Proszę przestać.
– Wydaje mi się, że zmysłowe z pani stworzenie – zamruczał i przesunął palcami w dół po jej szyi aż do naszyjnika z pereł. – Proszę mi powiedzieć.
Dobry Boże, w towarzystwie księcia Wenforda nie groziłyby jej takie opały, bo nie czuła w stosunku do niego nic poza czystym obrzydzeniem. Dansbury
był dużo bardziej skomplikowanym przypadkiem. Obracał w palcach pojedynczą perłę; srebrny łańcuszek delikatnie się przy tym napinał na karku, a to
powodowało, że oddech Lilith stawał się przyspieszony i płytki. Dansbury stanowił również dużo większe zagrożenie.
– Ja... nie jestem....
Zanim zdążyła skończyć, drzwi gwałtownie się otworzyły i do pokoju wpadł William.
– Powóz ojca właśnie wyjechał zza rogu... – Urwał spojrzawszy na markiza. – A tobie co się u diabła stało?
Dansbury podźwignął się na nogi.
– Spotkał mnie wypadek – odparł, skrzywił się przelotnie i podał rękę Lilith.
Lilith pozwoliła, by ją podniósł z podłogi. –Trafiłam go paterą – wyjaśniła.
Dansbury zdusił odgłos przypominający wybuch śmiechu, przykucnął i szybko, sprawnie pozbierał porozbijaną porcelanę. Bez wątpienia przyzwyczajony
był do regularnego zacierania śladów swoich skandalicznych postępków.
William stał i gapił się na Lilith szeroko otwartymi oczami.
– To jeden z najbardziej zabójczych strzelców w całej Anglii, Lil. Zwariowałaś?
– Kompletnie – poddał markiz, zanim zdążyła odpowiedzieć. – Zaczynam się zastanawiać, czy pani własnoręcznie nie załatwiła Wenforda, panno Benton!
Lilith zbladła.
– Żeby mi się pan nie ośmielił mówić czegoś takiego!
– Lil, nie powinnaś w ten sposób się odzywać do markiza Dansbury'ego – argumentował William.
– To on nie powinien się do mnie w ten sposób odzywać! – Znowu tupnęła nogą, żałując, że nie ma pod ręką czegoś, czym mogłaby w niego rzucić. – A
teraz niech się pan wynosi, zanim pana zobaczy papa.
– Lilith! – protestował William.

background image

– Och, bądźże cicho, Williamie – przerwał mu nagle markiz z poirytowanym wyrazem twarzy. – Sam sobie jestem w stanie poradzić. Dotknął guza na
skroni. – Będę jednak musiał znaleźć dla tego jakieś wytłumaczenie.
– Jestem pewna, że nikt nie będzie miał najmniejszych trudności, by uwierzyć, że jakaś kobieta musiała bronić swego honoru przed pana awansami –
stwierdziła Lilith rozbawiona.
– Trudno powiedzieć, żeby mnie one posunęły do przodu – odparł Dansbury.
– Nie – sucho się z nim zgodziła – rzekłabym raczej, że pan padł.
Markiz roześmiał się.
– Wyłącznie przed twą wielką urodą, moja droga. Zanim Lilith była w stanie wymyślić następną ripostę, złożył jej elegancki ukłon i skinął na Williama,
żeby wyszedł przed nim.
– Wyprowadzisz mnie, czyż nie? – Zatrzymał się, by popatrzeć na Lilith. – Do zobaczenia następnym razem, ma chere.
Kiedy wychodzili z pokoju, William zachichotał.
– Nie mam pojęcia, skąd ci przyszło do głowy, że to Lil mogła wyprawić starego topora na tamten świat, Jacku. Ja sądziłem, że to byłeś ty. Ta butelka
portwajnu, którą mu wręczyłeś, nie była przez przypadek pełna strychniny?
– Co? – odezwała się ostro Lilith za ich plecami. Jack zatrzymał się gwałtownie.
– To nie było zabawne, Williamie – powiedział półgłosem.
– A mnie się wydawało, że było – bronił się William niepewnie.
– Dał pan Wenfordowi butelkę portwajnu, a on przyszedł tutaj i wyzionął ducha na... na mojej kanapie? – zapytała Lilith, przyglądając się podejrzliwie
Jackowi.
– Och, na litość boską – uciął markiz. W końcu zaczął robić postępy, dzierlatka już o nim myślała, a na dodatek pocałował ją. Nie wolno mu dać jej
pretekstu do powrotu do dawniej odczuwanej w stosunku do niego pogardy.
– Nie chciałem ściskać tej jego cholernej łapy. Jestem pewien, że otrzymywał już podarki od szlachetnie urodzonych dużo więcej wartych niż ja.
– Mniej wartego trudno byłoby znaleźć – odparła wyniośle.
– Niech się pani rozejrzy po swoich innych konkurentach, panno Benton – odrzekł. – Adieu.
Wiedział, że dziewczyna pragnie mieć ostatnie słowo, więc szybko zamknął za sobą drzwi, zanim zdążyła zareagować. Chciał, by miała uczucie, że
sprawy między nimi nie zostały doprowadzone do końca, ponieważ tak było naprawdę. Wyszedł za Williamem tylnymi drzwiami, przy których ukrył
Benedicka. Guz na skroni pulsował, ale jak powiedział Lilith, zdarzało mu się już bardziej oberwać i to z bardziej błahego powodu. W tym przypadku
warto było.
Pragnienie, żeby dotknąć Lilith Benton, żeby ją pocałować, doprowadzało go niemal do obłędu, nie pozwalając skupić się na prawdziwym celu tej gry.
Mówił rzeczy, które były kompletnie niezgodne z jego charakterem, żeby tylko poczuć jej wargi przy swoich. A pocałunek w najmniejszym stopniu nie
uśmierzył pragnienia, by znowu ją całować i dotykać jej.
– No to gdzie się wybieramy? – zapytał William, dosiadając Thora.
– Możesz mi wierzyć albo nie – powiedział Jack, który wciąż jeszcze zły był na chłopaka – ale ja się wybieram do parlamentu.
– Naprawdę masz zamiar pójść do Izby Lordów?
– Jeżeli uda mi się ją znaleźć. – Ściągnął wodze Benedicka, kiedy ten dał krok w bok. – I byłem już do tego wcześniej umówiony na wieczór.
William, zsiadając znowu z konia, pokazał zęby w uśmiechu.
– Kim ona jest?
– To młoda dama o pięknym obliczu i jasnych oczach oraz uśmiechu, którego pozazdrościliby jej aniołowie. – Chyba równie dobrze może teraz
kontynuować realizację swojego zapasowego planu. Nawiasem mówiąc wydaje mi się, że panna St. Gerard miała nadzieję, iż pewien młody dżentelmen
będzie jej dziś wieczorem towarzyszył do opery.
William rozpromienił się.
– Antonia? Och, Jacku, to jest... – Czoło mu się znowu zachmurzyło. – To jest okropne. Nie mam loży, a przecież nie mogę dopuścić, żeby siedziała na
tyłach razem z motłochem.
Jack wyjął z kieszeni kawałek papieru.
– To prawda, ale jak może pamiętasz, ja mam lożę. – Podał mu kartkę. – Życzę miłej zabawy.
William wyciągnął rękę, ale Jack nadal ściskał kartkę w palcach.
– Williamie, kiedy rozejdą się pogłoski o śmierci Wenforda, sugerowałbym, żebyś już nie wspominał o tamtej butelce portwajnu. Czy to jasne?
– Na dzwony piekieł, Jacku, to był żart.
– Williamie...
– No dobrze już, dobrze, przyrzekam. Nie wspomnę więcej o tamtej butelce portwajnu.
Jack wypuścił kartę i skinął głową.
– Dobry chłopak. Wpadnij do mnie jutro rano. Zabiorę cię do Gentleman Jackon's.
Tymczasem Jacka czekało dalsze układanie planów. Gniew, który pierwotnie odczuwał w stosunku do Lilith Benton, zmienił się w coś dużo bardziej
skomplikowanego; powinien porządnie się zorientować, na czym stoi, zanim posunie się o krok dalej. Jeżeli tego nie zrobię, pomyślał ze śmiechem, może
się zdarzyć, że znowu rozciągnę się jak długi.
Ciotka Eugenia odwołała popołudniową wyprawę po zakupy z powodu przeraźliwego chłodu, ignorując protesty Lilith, która z radością powitałaby okazję
pozwalającą wyrwać się z domu. Nawet zakupy z Eugenią mogłyby pomóc jej zebrać myśli i pozbyć się z nich tego zakazanego markiza Dansbury.
Zapełniała sobie czas przeróżnymi zajęciami i rozrywkami na terenie domu, ale chociażby nie wiedzieć jak była zajęta, nic nie pomagało. Nie miała
najmniejszych wątpliwości, że Dansbury planuje jakąś szkodliwą psotę, chociaż nie była już do końca pewna, o jaką intrygę mu chodzi. Podniosła rękę i
przesunęła palcami po wardze, a potem z pełnym irytacji westchnieniem wróciła do szycia. Przede wszystkim chciałaby zrozumieć, dlaczego nie
przestawał przypominać jej, że ma wobec niego zobowiązania, a nie odbierał długu.
– Lit? – zawołał jej brat.
– O co chodzi? – zapytała rozdrażniona, przyglądając się całkiem już sporej dziurze w hafcie, którą zrobiła właśnie igłą.
William wszedł swobodnym krokiem do pokoju.
– Pomyślałem sobie, że może pojadę na aukcje koni. Chciałabyś pojechać ze mną?
Lilith westchnęła i odłożyła szycie.
– Byłabym zachwycona, ale papa nigdy tego nie zaaprobuje. Brat przechylił się przez oparcie kanapy obok niej.
– Nigdy nie wyraża aprobaty dla niczego, chyba że chodzi o znalezienie jakiegoś skwaszonego, starego wdowca, za którego mogłabyś wyjść.
– Williamie, cicho.
– Wiem, wiem. Nic dobrego z tego nie wyniknie, ojciec tylko zacznie na mnie wrzeszczeć. Ale to się nie wydaje wcale sprawiedliwe. – Wziął do ręki jej
tamborek. – Ciekawe – odezwał się, przyglądając mu się bacznie i na próbę unosząc igłę.
– Williamie, natychmiast to zostaw. Oddaj mi.
W milczeniu podał jej tamborek.
– Cały ten sezon masz zepsuty, prawda? – powiedział cicho. – I tak nigdy nie miałaś okazji, żeby się dobrze bawić. A teraz z tym Wenfordem i Jackiem, i
mną, i...
– Przynajmniej nie będę musiała poślubić jego wysokości – przerwała mu z uśmiechem. – A sezon się jeszcze nie skończył. – Podniosła oczy, nie była
przyzwyczajona do widoku przygnębienia na jego twarzy. – Ale naprawdę bardzo bym chciała, żebyś uważał w towarzystwie markiza Dansbury'ego.
William przelotnie się uśmiechnął.
– Jack jest w porządku. I wcale nie martwiłbym się jego oświadczynami. Ernest i cała reszta mówili, że w tym sezonie uwziął się na jakąś dzierlatkę, którą
nazywają Lodową Damą.

background image

Lilith zamrugała oczami.
– Och? – Serce jej zaczęło walić szybciej. – A dlaczego się na nią uwziął?
– Oczywiście po to, żeby lód nadtopić. – Zachichotał. – Nie daję tej biedaczce wielkich szans. Gdyby Jack się uwziął, to samemu diabłu nadtopiłby
kopyta.
– Bez... bez wątpienia.
W kilka chwil później William wyszedł. Lilith siedziała bez ruchu, usiłując się połapać, dlaczego Dansbury mógłby sądzić, że jeżeli nieustannie będzie ją
prześladował, to ona na skutek tego spojrzy na niego łaskawiej. Jeszcze bardziej irytowało ją to, że nie potrafi pozbyć się tego szelmy z myśli, chociaż
wiedziała o jego pełnym arogancji, zarozumiałym planie. Kiedy do drzwi zaskrobal Bevins, wzdrygnęła się.
Alison, lady Hutton, przysłała liścik, serdecznie zapraszając na wieczór ją i ciotkę Eugenię na przyjęcie z okazji czwartych urodzin córeczki; przepraszała
za krótki termin zostawiający im tak niewiele czasu. Lilith czytając liścik uśmiechnęła się. Ta wizyta dużo lepiej ukoi jej rozbiegane myśli niż recital u
lady Wickes. Natychmiast podeszła do biurka i odpisała, że z wdzięcznością przyjmują zaproszenie. Trzeba jej było dokładnie czegoś takiego, jak ta
rozrywka.
– Panienko?
Chyba nikt jej dziś nie zostawi w spokoju.
– Tak, Emily? – powiedziała, podnosząc oczy na pokojówkę.
– Panienko, ja... nie mogę znaleźć jednego z pani kolczyków.
– Którego to? – Emily służyła jej od lat i Lilith nawet przez myśl nie przeszło, żeby w grę mogło wchodzić cokolwiek poza zarzuceniem klejnotu.
– Tego... tego z pereł, po pani matce, panienko. – Emily robiła wrażenie bardzo wytrąconej z równowagi, a kiedy przerwała, żeby zaczerpnąć tchu, Lilith
poklepała ją po ręce. – Jenny, pokojówka z parteru, znalazła przedwczoraj jeden z tych kolczykóww saloniku; naszyjnik już schowałam do etui, ale
szukałam wszędzie, a drugiego nie mogę znaleźć.
– Przedwczoraj? – zadumała się Lilith, usiłując sobie przypomnieć, co robiła. Zeszły tydzień pełen był burzliwych wydarzeń, a w większości z nich miał
swój udział albo Dansbury, albo jego wysokość. Nagle przypomniała sobie i krew odpłynęła jej z twarzy. Szarpała się z księciem Wenfordem, który
chwycił ją za włosy.
– Och, nie – jęknęła.
– Co się stało, panienko?
– Nic, Emily. – Lilith głęboko zaczerpnęła powietrza. Te kolczyki i naszyjnik były jedynymi pamiątkami, jakie pozwoliła sobie zatrzymać po matce.
Chociaż szalone postępowanie Elizabeth Benton traktowała z dezaprobatą i jej nagłe odejście bardzo ją zabolało, nie była w stanie zmusić się do rozstania
z błyskotkami. Może Milgrew albo Dansbury zauważyli, czy książę zaciskał coś w garści, kiedy układali go w piwnicy? Jack na pewno by to zauważył,
on zwracał uwagę na wszystko.
Emily zaproponowała, że przejrzy jeszcze raz garderobę Lilith i ta zgodziła się w nadziei, że się myli w swoich przypuszczeniach. Dokończyła liścik do
lady Hutton i właśnie wstawała, żeby oddać go Bevinsowi, kiedy na drodze stanął jej ojciec. Miał na twarzy ten sam posępny wyraz, jaki królował tam od
śniadania u Billingtonów i Lilith westchnęła. Jak usłyszy o śmierci Wenforda, nie poprawi mu to humoru.
– Jak się ma pani Higginson?
– Bez przerwy jojczy. Przez te sześć lat nie zmieniła się ani na jotę. – Pokazał na jej liścik. – Co tam masz?
– Odpowiedź na zaproszenie od lady Hutton. Wydaje dziś wieczorem przyjęcie, na które chciałabym pójść.
– Hutton?
– Jej mężem jest lord Hutton, z Shropshire.
– Jakie majątki posiada?
– Baronię w Linfield. Ale jakie to ma znaczę...
– Tylko baron? – Wicehrabia zmarszczył się. – Wydawało mi się, że mamy wziąć udział dziś wieczorem w programie lady Wickes. Słyszałem, że lady
Georgina pytała, czy będziesz siedziała tam razem z nią.
– Ale, papo, Georgina ma... tak pstro w głowie – zaprotestowała Lilith. – A ja naprawdę chciałabym zobaczyć się znowu z lady Hutton. Dziadkiem lady
Hutton był hrabia Clanden – dodała z nadzieją. A przynajmniej tak mówiła matka Penelopy.
Harnble popatrzył na nią, nie zmieniając ponurego wyrazu twarzy.
– Płocha dziewczyna. Bardzo dobrze. Kiedy już wyjdziesz za mąż, i tak nie będziesz miała czasu na takie bzdury.
– Dziękuję, papo. – Lilith zebrała się na odwagę. – Papo, jeśli chodzi o jego wysokość... – zaczęła w nadziei, że raz na zawsze przekona go, by wybrał
kogoś innego, zanim ludzie znajdą nagiego trupa księcia, a ojciec do swego już i tak wielkiego rozczarowania będzie musiał dołożyć jeszcze zażenowanie
całą sprawą.
– Tak – odparł z roztargnionym grymasem – mam zamiar z nim porozmawiać. – Skierował się ponownie do drzwi. – Prześlę mu bilet – powiedział sam do
siebie i wyszedł z pokoju.

Ale ja naprawdę nie mam ochoty na ślub z tym starym toporem – wymamrotała Lilith, wychodząc poszukać Bevinsa, żeby przekazał jej liścik. – Nie
mówiąc już o tym, że on nie żyje.

8

– W Paryżu mają piękne ogrody – przyznał Richard Hutton – ale nikt nie umie hodować takich róż jak Anglicy.
Lady Hutton, która siedziała na kanapie obok męża, ujęła jego dłoń i poklepała ją.
– Niekiedy wydaje mi się, że Richard uważa, iż Bóg stworzył angielską pogodę wyłącznie po to, by można tu było uprawiać róże.
Około dwudziestu osób zebranych w bawialni Huttonów roześmiało się. Tak jak Lilith przypuszczała, zapoznawszy się z Alison, krąg znajomych
Huttonów był dosyć niesforny. Byli oni również serdeczni i otwarci i dzięki Bogu nie pojawił się żaden z jej konkurentów. Ciotka Eugenia siedziała
ponura, dopóki do gości nie dołączyła hrabina Ashton; wtedy dopiero, ku ogromnej uldze bratanicy, humor jej się zdecydowanie poprawił. Całe
wydarzenie było mile widzianym wytchnieniem od stresów związanych z sezonem i Lilith wcale się nie spieszyła, żeby od Huttonów wyjść.
– No, ja tylko mogę powiedzieć, że diabli nadali ten chłód – skomentował Peter Wilten, wręczając malutkiej następną, kolorowo zapakowaną paczuszkę.
– Panie Wilten – zbeształa go Gabriella Wilten, ale reszta gości znowu się roześmiała.
Beatrice Hutton siedziała na podłodze, a naokoło niej piętrzyły się stosy otwartych podarunków. Już w wieku czterech lat dziewczynka była śliczna; miała
ciemne, kręcone włosy matki i szare oczy ojca. Lilith uśmiechnęła się do niej uradowana, że wypchany zwierzaczek, którego kupiła, przypadł chyba do
gustu malutkiej.
Ciotka Eugenia roześmiała się z czegoś; Lilith obejrzała się i zobaczyła, że z ożywieniem rozmawia ona z hrabiną i matką lorda Huttona, która również
znała lorda i lady Dupontów ze Shropshire. Bratankowie i siostrzenice Richarda siedzieli i pomagali kuzyneczce posortować górę podarunków.
– Panno Benton, ile różnych gatunków pani hoduje? – zapytał lord Hutton, kiedy Beatrice wdrapała mu się na kolana i poprosiła o pomoc przy jakimś
szczególnie trudnym opakowaniu.
Lilith podniosła wzrok i przekonała się, że znajduje się w centrum uwagi wszystkich.
– Mam tutaj piętnaście krzewów, a w Hamble dodatkowo jeszcze ze trzydzieści. Wiele się powtarza, więc razem będzie może z trzydzieści pięć
gatunków.
– To cudownie!
Lilith uśmiechnęła się, słysząc jego entuzjazm.
– Dziękuję, milordzie.

background image

– Wie pani, szukałem wszędzie Madame Hardy. Moja poległa podczas eksperymentów z przycinaniem. – Popatrzył wesoło na swoją córeczkę.
– W Benton House mam Madame Hardy – odpowiedziała Lilith ciesząc się, że może mu służyć pomocą. – Z radością dam panu zraz.
– Byłbym wdzięcz...
– A gdzież to podziewa się moja mała pszczółka? – zawołał jakiś glos.
Beatrice aż zapiszczała i zeskoczyła z kolan ojca. Spod jej nóżek wzbijały się w powietrze papiery i wstążki, kiedy pędziła do drzwi. Lilith oszołomiona
mogła tylko patrzeć, jak do pokoju wchodzi markiz Dansbury, bierze Beatrice na ręce i okręca ją w powietrzu. Śmiejąc się ucałował mocno dziewczynkę,
potem posadził ją z powrotem na podłodze. Beatrice natychmiast zaczęła ciągnąć go za kieszenie.
– O cóż to chodzi? – zapytał niewinnie Jack. – Czego to szukasz, mała dziewczynko?
Beatrice zachichotała.
– Mojego urodzinowego prezentu.
– Mówiłaś mi, co chcesz dostać, pamiętasz?
– Tak, wujku Jacku.
– Czy uważasz, że da się to znaleźć w kieszeni? Dziewczynka rozłożyła rączki.
– No to gdzie to jest? Markiz pokazał za siebie. Do pokoju wszedł służący z wiercącym się szczeniaczkiem irlandzkiego setera w ramionach. Beatrice
roześmiała się ze szczęścia, kiedy markiz odebrał szczeniaczka i przykucnął obok niej.
– Ona jest mniejsza od ciebie, Bea, więc musisz być delikatna. Rozumiesz?
Trzymał dalej pieska na rękach, a Beatrice wyciągnęła rączkę i ostrożnie pogładziła szczeniaczka po grzbiecie.
– Tak – kiwnęła głową.
– No to w porządku, moja pszczółko, tu masz swojego rudego szczeniaczka. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
Zerknąwszy na Huttonów markiz posadził szczeniaczka na podłodze. Ten natychmiast skoczył na Beatrice i zaczął ją lizać po buzi. Kuzyni stłoczyli się
naokoło w podnieceniu, chcąc również powitać czworonożnego gościa. Po chwili Dansbury podniósł się i podszedł do kanapy. W pół drogi jego leniwe,
inteligentne spojrzenie napotkało Lilith. Na ułamek sekundy zamarł, najwyraźniej zdumiony jej obecnością w tym miejscu. Lilith uniosła w jego kierunku
jedną brew; przez chwilkę cieszyła się, że jest górą, potem markiz przeszedł dalej.
– Przepraszam, że się spóźniłem. – Uśmiechnął się i pochylił, żeby pocałować Alison w policzek. Zerknął ponownie na Richarda. – Czy mam zostać? –
zapytał.
– Oczywiście – powiedziała Alison serdecznie i pociągnęła go na kanapę obok siebie. – Bea mówiła ci, że chce szczeniaczka?
– Bardzo była dokładna. Dokładnie chciała rudego szczeniaczka.
Teraz, kiedy Lilith widziała ich obok siebie, zdumiona była, że nie uświadomiła sobie wcześniej, iż Jack Faraday i Alison Hutton są rodzeństwem. Mieli
takie same ciemne, faliste włosy i brązowe oczy, chociaż rysy Alison były delikatniejsze i bardziej zaokrąglone niż w szczupłej twarzy markiza. Alison
wspomniała nawet, że ma brata i Lilith z niesmakiem pomyślała, że powinna była szybciej domyślić się, kto może nim być.
Dansbury pochylił się przed siostrą i podał rękę Richardowi. Jeżeli Lilith się nie myliła, ten zawahał się, zanim ją ujął.
– Wciąż jeszcze jesteś taki zajęty, Richardzie? – zapytał swobodnie Jack, przyjmując kieliszek portwajnu od służącej.
Richard przytaknął.
– Premier nie jest do końca przekonany, czy udało się nam ostatecznie oczyścić Anglię ze szpiegów Boneya.
– Wciąż nie mogę pojąć, jakie to ma jeszcze teraz znaczenie. Bonaparte nie żyje. Nie mają komu składać raportów.
Oczy lorda Huttona zwęziły się.
– Spróbuj to wytłumaczyć komuś w Liverpoolu. Markiz wyprostował się.
– O ile sobie przypominam, ja...
– Jacku, czy znasz już pannę Benton? – przerwała pospiesznie Alison i pokazała na Lilith. – Lilith, to mój brat, markiz Dansbury.
Jack wstał, ujął dłoń Lilith w swoje długie palce i podniósł ją do ust.
– Spotkaliśmy się już – powiedział półgłosem z uśmiechem na twarzy i błyskiem w oku. – Ale jestem zachwycony, mogąc panią znowu widzieć, panno
Benton.
– Milordzie – odpowiedziała Lilith, odbierając dłoń z jego ciepłego, mocnego uścisku najszybciej, jak mogła.
Dansbury przyjaźnie skinął jej głową i odwrócił się, żeby zamienić parę słów z resztą gości – a przynajmniej z tymi, którzy nie wydawali się spłoszeni
jego obecnością. Lilith przyglądała mu się bacznie. Chociaż taki uroczy i przystojny, wciąż jeszcze przypominał panterę wśród domowych kotów.
Dopiero kiedy usiadł, żeby spędzić kilka minut na rozmowie z siostrą, cyniczny wyraz jego twarzy zmienił się; pojawił się delikatny uśmiech i Lilith
pomyślała, że przez moment widzi znowu prawdziwego Jacka Faradaya.
Spojrzał na nią przelotnie, a ona onieśmielona spuściła oczy na filiżankę herbaty, którą tuliła w dłoniach. W chwilę później markiz usiadł obok niej. Lilith
napiła się łyczek i dopiero potem odpowiedziała na jego pytające spojrzenie.
– Wydawało mi się, że ma pan jakieś inne plany na dzisiejszy wieczór.
– Postanowiłem dziś wieczorem zostawić pani bratu wolną rękę. Powinna pani być zadowolona.
Podniosła na niego oczy i zobaczyła, że z rozbawieniem przypatruje się siostrzenicy i szczeniaczkowi.
– Wciąż jeszcze usiłuje pan nadtopić Lodową Damę? – zapytała półgłosem.
Odwrócił się do niej z uśmiechem.
– Dała mi już pani całkiem jasno do zrozumienia, że jej temperatura dużo bliższa jest wulkanicznej.
– I wystarczyło jedno uderzenie w głowę, żeby pana o tym przekonać?
– Wystarczył jeden pocałunek – poprawił ją cicho.
– Diabeł z pana, milordzie – syknęła Lilith, czerwieniąc się. Markiz na tę obelgę niespodziewanie się roześmiał.
– Znowu pani oczy miotają błyskawice, panno Benton – zauważył. – Nigdy dotąd nie widziałem takiego odcienia zieleni, nawet w królewskich
szmaragdach.
Na jego pochlebstwo zarumieniła się, a to rozzłościło ją jeszcze bardziej. Rozrzucał komplementy niczym stokrotki, ale ona miała dość rozumu, by nie
traktować ich poważnie.
– Czy szmaragdy, o których pan mówi, nie były przypadkiem kradzione?
I znowu markiz zachichotał.
– A więc zostałem teraz mianowany diabłem, mordercą książąt i złodziejem klejnotów – szepnął, pochylając się ku niej. – Czy chce pani oskarżyć mnie
dziś wieczorem o jeszcze jakieś łajdackie uczynki?
– Nie w kulturalnym towarzystwie – prychnęła. Powoli przesunął palcem po skraju jej sukni.
– Miałem nadzieję coś takiego od pani usłyszeć. Może poszlibyśmy gdzieś, żeby te sprawy omówić na osobności, Lilith.
– Panno Benton – poprawiła go znowu; pobiegła wzrokiem w jego kierunku i natychmiast odwróciła oczy. Zastanawiała się, ile już innych kobiet obdarzał
tym samym kuszącym uśmiechem i próbowała nie zwracać uwagi na trzepotanie własnego serca.
– I proszę nie myśleć, że jakiekolwiek pana komplementy będą miały najmniejszy nawet wpływ na mnie. Nigdy nie czułam sympatii do osób panu
podobnych i nigdy nie będę czuła. I właściwie zdecydowałam się już poślubić hrabiego Nance'a.
Jack sposępniał.
– Myślałem, że rozmowę o tym mamy już za sobą. Nance jest kompletnie nieodpowiedni dla pani.
– Och, doprawdy? – odparła zdumiona jego ostrym tonem. – A co upoważnia pana do tego wniosku?
– Jest idiotą – zaczął wyliczać na palcach markiz. – Nie ma poczucia humoru, sztywny jest jak słup. Przedwczesny rigor monis. – Uśmiechnął się
cynicznie. – Można by to samo powiedzieć o Jeremym Gigginsie. I Henningu. Oraz Varricku. – Zmarszczył brwi. – No i starym toporze. Właściwie,
panno Benton, trudno byłoby powiedzieć, ilu z pani konkurentów jest już martwych, a ilu po prostu jeszcze tego nie zauważyło. – Znowu pojawił się na
jego twarzy uśmiech. – Oczywiście poza mną.

background image

Jego ocena wydawała się dosyć niesprawiedliwa.
– Wszystko to są ludzie godni szacunku. Poza panem. Markiz patrzył na nią przez chwilę.
– I wszyscy są nieodpowiedni dla kogoś, kto nie jest Lodową Damą. Poza mną.
Takie oświadczenie było jak na Jacka Faradaya czymś bezpośrednim i szczerym; sprawiedliwość wymagała, by odpowiedziała mu w podobny sposób.
– Gdyby nie zmarnował pan swojego życia tak, jak to pan zrobił, mogłabym się z panem zgodzić.
Zerknęła spod oka na ciotkę Eugenię, żeby zobaczyć, czy gotowa jest już wyjść. Niestety, pani Farlane robiła takie wrażenie, jakby miała ochotę
przesiedzieć i przegadać całą noc. Najwyraźniej doszła do wniosku, że skoro oświadczyny księcia Wenford są już praktycznie pewne, nawet Jack nie
zdoła nic popsuć. Lilith wróciła wzrokiem do Dansbury'ego; markiz miał poważny wyraz twarzy.
– Panno Benton, sądziłem, że kto jak kto, ale pani powinna być skłonna przyznać, iż to, jak pani mnie postrzega, opiera się właściwie wyłącznie na
plotkach i insynuacjach na mój temat... i że może nie jestem tego rodzaju człowiekiem, jak sobie to pani wyobraża.
Zdumiała ją jego powaga, jako że nie spodziewała się po nim ani uczciwości, ani szczerości.
– A więc jakim jest pan człowiekiem? – zapytała powoli, zastanawiając się, czy odpowie.
Przerwał im inny gość Huttonów i Lilith miała szczerą chęć powiedzieć Gabrielle Wilton, żeby sobie poszła; udało jej się tę chętkę opanować. Po
nieskończenie długiej chwili Jack zwrócił się znowu do niej.
– Co ze mnie za ptaszek? – zapytał cicho, głos miał niski i serdeczny. – „Jak doskonałym tworem jest człowiek! Jak wielkim przez rozum! Jak
niewyczerpanym w swych zdolnościach! Jak szlachetnym postawą i w poruszeniach!" – tu przesunął dłonią po klapie wspaniałego, błękitnego surduta. –
„Czynami podobnym do anioła, pojętnością..."
– „...zbliżony do bóstwa"* – dokończyła Lilith. Uśmiechnęła się, potrząsając głową. Jak na takiego hulakę był wyjątkowo oczytany. – A do tego jakże
skromny.
.Hamlet".
W oczach markiza zatańczyły płomyki.
– Dobry Boże, ma pani taki piękny uśmiech – wyszeptał. Trwało to chwilę, zanim Lilith udało się pozbierać myśli i znowu odezwać.
– Czy mogę zadać panu pytanie? – odważyła się powiedzieć, nie mając ochoty przerywać miłego nastroju.
– Jestem do pani usług.
– Czy... czy nie zauważył pan, żeby jego wysokość trzymał coś w którejś ręce?
– Jestem w stanie wyobrazić sobie cały szereg niestosownych komentarzy, ograniczę się jednak do prośby, by opisała pani to, co jak pani sądzi, mógł
trzymać. Mogę zaświadczyć, że w kieszeniach nie było niczego. – Powoli się uśmiechnął. – Kiedy go zostawiałem, nie miał ich przy sobie.
Na moment udało się jej zapomnieć, jaki z niego łajdak. Dzięki Bogu sam jej o tym przypomniał.
– Wszystko jedno. – Nie powinna popadać w jeszcze większe uzależnienie od niego.
– Czego pani szuka? – powtórzył.
Lilith popatrzyła w jego wzburzone oczy, a potem spuściła wzrok i pociągnęła jeszcze łyczek herbaty.
– Kolczyka – powiedziała niechętnie półgłosem. Markiz wyprostował się.
– Kolczyka. Dała pani temu gamoniowatemu kozłowi swój kolczyk?
Panna Gloria Ashton popatrzyła w ich kierunku i szepnęła coś do lady Mavern. Lilith poniewczasie uświadomiła sobie, że jak na przypadkowych
znajomych siedzą z markizem nieco zbyt blisko siebie. Nieśmiało odsunęła się od niego.
– Niechże pan mówi ciszej – syknęła. – Brzmi to tak, jakby pan był zazdrosny.
Markiz otworzył usta, potem znowu je zamknął, w oczach mu coś błysnęło.
– Jestem po prostu zdumiony, że zechciała pani ofiarować coś takiemu staremu, obrzydliwemu behemotowi na pamiątkę swoich uczuć. Nie przyszło pani
na myśl, żeby mu to odebrać, kiedy jeszcze był w pani saloniku?
Mówił nadal przyciszonym głosem, ale Lilith nie mogła oprzeć się pokusie, by rozejrzeć się po pełnym zgiełku pokoju, zanim odpowiedziała.
– Niczego mu nigdy nie dawałam. I nie zauważyłam wtedy, że go nie mam. On chwycił mnie za włosy, kiedy się przewracał i dopiero przed kilkoma
godzinami dowiedziałam się, że kolczyka nie ma. Szukałam go wszędzie... a potem pomyślałam, że może wciąż jeszcze jest przy nim.
Jack patrzył na nią przez kilka chwil.
– Zaczynam żałować, że nie odwiedziłem pani o kilka chwil wcześniej – powiedział w końcu.
– Ponieważ mi pan nie wierzy? – zapytała obrażona.
– Ponieważ oszczędziłbym Wenfordowi trudu umierania własnym przemysłem.
Lilith przełknęła, słysząc tę mroczną, niebezpieczną nutę w jego cichym głosie. To nie mogła być zazdrość, przecież nie mógł rościć sobie do niej
absolutnie żadnych praw.
– Niewiele brakuje, bym uwierzyła, że i tak miał pan coś wspólnego z jego śmiercią.
Ku jej uldze Jack westchnął tylko i potrząsnął głową.
– Właśnie w takich chwilach żałuję, że nie prowadziłem się bardziej przykładnie.
Po raz pierwszy w jego głosie słyszała coś w rodzaju żalu.
– No to dlaczego pan tego nie robił? Spuścił wzrok i wzruszył ramionami.
– To żadna zabawa. I niech się pani nie obawia, moja droga. Udam się dziś wieczorem na poszukiwanie tego zatraconego kolczyka.
Jeszcze jeden strzęp honorowego postępowania. Dansbury okazywał się człowiekiem pełnym zaskakujących sprzeczności.
– Chciałabym wierzyć w to, co mi pan mówi – szepnęła, zastanawiając się, czy domyśli się, że chodzi jej o coś więcej niż tylko o poszukiwanie kolczyka.
Podbiegła do nich Beatrice i pociągnęła wujka za rękaw, próbując go zmusić do wstania.
– Pokaż mi jakąś sztuczkę – zażądała.
– Ja również bym tego chciał, Lilith – odpowiedział, a potem pozwolił się siostrzenicy pociągnąć tam, gdzie dzieci usiłowały z mebli wybudować zagrodę
dla pieska.
– Panno Benton – mruknęła po chwili Lilith pod nosem i pobiegła za nim wzrokiem.
– „Wujcio Jack" to nie jest odpowiednie imię dla suczki – tłumaczył cierpliwie Jack, a za jego plecami Alison nawet nie starała się powstrzymać od
śmiechu.
– Ale ona ma tak na imię – upierała się Beatrice, usiłując utrzymać na kolanach wiercącego się zwierzaka, składającego się chyba z samych łap, uszu i
ogona.
Ostatni goście Huttonów oddalili się dopiero przed chwilą, a Jack z ogromną przyjemnością stwierdził, że pomimo nalegań ciotki, Lilith wyszła jako jedna
z ostatnich.
– Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, jak się wszystko będzie mylić? – ciągnął dalej. – Skąd twój piesek ma wiedzieć, czy będziesz mówiła do mnie, czy do
niej?
– Ja wiem, do kogo ja mówię – wyjaśniła mu siostrzenica, patrząc na niego, jakby był kompletnie głupi.
– A może by tak „lord Hutton"? – zaproponował Jack, usiłując ocalić przynajmniej strzęp własnej godności.
– Och, najuprzejmiej ci dziękuję – wymamrotał Richard od drzwi. Była to od ponad godziny najdłuższa jego wypowiedź skierowana do szwagra.
– Ona jest „wujcio Jack" – dowodziła Beatrice, a usta zaczynały jej się wyginać w podkówkę.
Jack przykucnął i lekko potargał psa za uszy.
– w porządku, pszczółko. Niech ma na imię „wujcio Jack". – Richard nie będzie zachwycony słysząc ciągle w domu jego imię, ale niech go diabli, nie
doprowadzi Beatrice do płaczu przy wybieraniu imienia dla psa.
Od strony schodów nadeszła Fanny, guwernantka Beatrice i Jack podniósł się, kiedy ta groźna osoba przygotowywała się do przejęcia obowiązków.
– Czas do łóżka, panienko – poinformowała Fanny dziewczynkę.
– Nie chcę iść do łóżka – zaprotestowała Beatrice, ale wyszła za guwernantką.

background image

– Jacku, chodź, usiądź tu przy mnie – zawołała Alison z drugiej strony pokoju.
Brat podszedł do siostry i opadł na kanapę obok niej.
– Dziękuję ci za zaproszenie. Nie byłem pewien, czy je otrzymam.
– A ja nie byłam pewna, czy przyjdziesz, jeśli je otrzymasz.
– No cóż – powiedział powoli Jack, wpatrując się we własne paznokcie, bardzo świadom, że Richard krąży po drugiej stronie pokoju – przyznaję, że w
przeszłości zdarzało mi się nierzadko zaniedbywać obowiązki rodzinne, jednak nigdy jeszcze nie opuściłem urodzin Bea.
– Chociaż niewiele brakowało – skomentował Richard i wyszedł z pokoju.
– Wiesz co – powiedział Jack, patrząc w ślad za szwagrem. – Zaczynam odnosić wrażenie, że Richard znowu poczuł do mnie sympatię. Rok temu
niełatwo było mu przebywać dłużej niż pięć minut w tym samym pokoju co ja.
– Tak, dziś wieczorem zachowywałeś się w bardzo cywilizowany sposób. Właściwie nawet mi się to podobało.
Nie bardzo mógł jej powiedzieć, że chodziło tylko o kuszenie płochliwej, młodej damy, więc ograniczył się do tego, że się oparł, skrzyżował nogi w
kostkach i powiedział:
– Hm.
Alison uśmiechnęła się i potarła swój zaokrąglony brzuch.
– Powiedz mi, wielki bracie, od jak dawna znasz pannę Benton?
– Pannę Benton? – powtórzył niewinnie Jack, lekko się z rozmysłem marszcząc, jakby usiłował sobie przypomnieć, kiedy to mógł nawiązać tę znajomość.
– Można by powiedzieć, że przyjaźnię się z jej bratem.
Alison przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, a on odpowiadał jej chłodnym spojrzeniem. Lepiej potrafiła się na nim poznać niż ktokolwiek inny, ale
postanowił sobie, że nic nie wypatrzy.
– Ona ci się spodobała, Jonathanie Auguście Faradayu! – wykrzyknęła jego siostra.
Brwi Jacka podjechały w górę.
– Naprawdę, ja...
Jego siostra zaczęła klaskać.
– Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie... już się bałam, że zgorzkniałeś przez te wszystkie latawice, które niby cię bawią. Już traciłam nadzieję.
– Alison, ty chyba...
– Och, jakże nisko upadli wielcy tego świata! – Alison aż piała.
Sytuacja robiła się nieco denerwująca.
– Dajże spokój, Alison. Ona wcale nie chce mieć do czynienia ze mną.
Uśmiech jego siostry przybladł.
– Dlaczego nie?
– Szuka kogoś poważanego i utytułowanego. A do tego uważa, że zmarnowałem sobie życie i że zbliżyłem się do jej brata po to, by go zrujnować i
zagarnąć jego majątek.
– Och, Jacku – westchnęła Alison, wyciągnęła rękę i potargała mu włosy. – Dlaczego ludzie mówią o tobie takie okropne rzeczy?
Jack wzruszył ramionami i łyknął portwajnu.
– Bo najczęściej jest to prawda.
– Jacku...
Jej brat odstawił kieliszek i wstał.
– Tak więc nie rób sobie wielkich nadziei. Obsesja panny Benton na punkcie szacowności powoduje, że jest ona zabawna. Nic więcej. Dobranoc, Alison.
– Wyszedł prosto do holu, żeby wziąć kapelusz i palto. – Dobranoc, Richardzie! – zawołał głośniej, chociaż nie spodziewał się odpowiedzi.
I nie otrzymał jej.
Planował spędzić ten wieczór w klubie Boodle'a, ale zbyt wielka część jego myśli krążyła wokół uśmiechu Lilith Benton – zwłaszcza gdy miał zamiar
zagrać w karty. Tak czy owak wyznaczyła mu inne zadanie na ten wieczór, chociaż trudno powiedzieć, żeby czul do niego wielki pociąg.
Kiedy wrócił do Faraday House, by przebrać się w jakiś strój bardziej odpowiedni do myszkowania po piwniczce Wenforda, na własnych frontowych
schodach zobaczył Williama Bentona, który siedział z łokciami opartymi na kolanach i brodą ukrytą w dłoniach.
– Zgubiłeś coś? – zapytał, obchodząc chłopca dookoła, kiedy Peese otwierał mu drzwi.
William podniósł się i poszedł za nim do domu. – Nie. Właściwie to nie. Przyszedłem zadać ci pewne pytanie, ale twój... twój kamerdyner nie chciał mnie
wpuścić.
Jack zerknął na Peese'a, który zdusił uśmiech zamykając za nimi drzwi.
– Rozumiem, zwykle tak postępuje. – Ruszył w kierunku schodów i zauważył, że William niepewnie zatrzymał się w holu. – Nie mam czasu rozsiadać się
i gadać.
– A czy mógłbym może towarzyszyć ci tam, dokąd się wybierasz?
– Nie wydaje mi się... – Jack zawahał się i popatrzył w dół na chłopaka. W końcu i tak winę za tę wyprawę ponosiła jego siostra. Wzruszył ramionami. –
Czemu by nie? Zejdę za chwilę na dół.
W sypialni ściągnął z siebie surdut i rzucił go na łóżko. Martin pojawił się niemal natychmiast i aż cmoknął poirytowany, kiedy zobaczył, jak Jack
przekopuje co rzadziej używane części mahoniowej szafy na ubrania.
– Czy nie trzeba wielmożnemu panu pomóc? Jack obejrzał się przez ramię.
– Gdzie są moje stare rzeczy?
– Stare rzeczy, wielmożny panie?
– Te z Francji. Stare i ciemne. Wyczuł za plecami wahanie Martina.
– Wielmożny panie, ma pan jakieś kłopoty? Jack westchnął.
– Jeszcze nie. Po prostu jest mi potrzebne coś, w czym mógłbym się czołgać i nadal robić wrażenie dżentelmena.
Kamerdyner skierował się do garderoby i wyszedł po kilku chwilach z ciemnobrązowym surdutem w rękach.
– Czy ten się nada? Markiz zmarszczył nos.
– Nosiłem go kiedyś?
– Jak mi się zdaje, założył go wielmożny pan raz. W Paryżu. – Martin zawahał się znowu i popatrzył na ubranie. Jack przyglądał mu się z
zaciekawieniem; kamerdyner zmarszczył brwi i podniósł surdut do nosa. I natychmiast przybladł i opuścił go znowu.
– Nie, to się absolutnie nie nadaje. Przyniosę coś innego.
– O co chodzi? – zapytał Jack i stanął mu na drodze.
– O nic, wielmożny panie. Ja tylko...
Jack wziął surdut z rąk Martina i podniósł go do twarzy. Wciągnął powietrze, spodziewając się zapachu pleśni albo piwa, czując jednak lekką woń
francuskich perfum, zbladł. Równocześnie wydało mu się, że czuje słodkawy zapach starej krwi, chociaż było całkiem prawdopodobne, że tylko sobie to
wyobrażał.
– Masz całkowitą rację – wymamrotał, oddając surdut Martinowi i ocierając dłonie o spodnie. – Ten się do niczego nie nadaje.
– Wielmożny panie...
– Przynieś mi jakiś inny, do cholery, Martinie. Spieszę się. A ten spal.
Kamerdyner przemilczał to, co miał właśnie powiedzieć. Wrócił do garderoby i pojawił się niemal natychmiast z następnym surdutem o francuskim kroju.
Ten był z kolei czarny; Jack wyrwał go Martinowi i nałożył. Strój wyraźnie wyszedł z mody już przed pięciu laty, był mocniej wcięty w pasie, co
podobało się wtedy w Paryżu. Ale przynajmniej pachniał tylko stęchlizną.
– No więc dokąd się udajemy? – usiłował dowiedzieć się William, kiedy Jack wrócił na dół. Przyglądał się niezbyt modnemu ubiorów markiza z

background image

zaciekawieniem.
– Pobawimy się troszkę w nekroskopię – odparł markiz, wciągając rękawiczki na ręce.
– Nek... masz na myśli Wenforda? – zapytał William, a jego zielone oczy błysnęły diabelskim płomykiem oczekiwania.
– Cicho – zbeształ go Jack, kiedy podchodzili do frontowych drzwi, a Peese otwierał je przed nimi. – Jeżeli nie potrafisz trzymać tej swojej cholernej
paszczy na kłódkę, nie biorę cię ze sobą.
William wziął sobie ostrzeżenie do serca i milczał przez całą drogę do odległego mniej więcej o milę Remdale House. Jack widział, że chłopcu nie podoba
się narzucone ograniczenie i że niemal rozsadza go pragnienie porozmawiania na jakiś temat, ale miał zbyt rozproszoną uwagę, by słuchać czegokolwiek,
nawet zabawnych pogaduszek Williama. Powrót do Wenford House był czystej wody idiotyzmem. Kiedy płatał Wenfordowi figla, udało mu się i
szczęśliwym trafem nikt go nie zauważył; tym niemniej wcale nie miał teraz większej ochoty, by go łączono z tym incydentem, niż wtedy. Ale Lilith
Benton uśmiechnęła się i poprosiła, a on się zgodził, jak jakiś zaśliniony idiota. Dziewczyna zapłaci za to później. To była jedyna pociecha, jedyny
powód, jaki potrafił podać, że się naraża na takie ryzyko.
Stanowczo łatwiej było podjechać do tego domostwa zachmurzoną nocą niż tak jak przedtem w biały dzień, ale kiedy dotarli już do zewnętrznych drzwi
prowadzących do piwniczki na wino, sprawa zrobiła się zdecydowanie bardziej skomplikowana. Rozejrzawszy się pospiesznie, czy żaden stajenny nie
wybrał się na przechadzkę przy księżycu, Jack wyciągnął nóż zza cholewy i przykucnął przy drzwiach.
– Czy jesteś pewien, że wiesz, co robisz?
Jack obejrzał się przez ramię na Williama, który kulił się w cieniu wiązów i marszczył brwi.
– Powiedziałem ci, że masz być cicho i trzymać oczy otwarte.
– Tak, wiem – odszepnął William. – Ale sądziłem, że już to raz robiłeś.
– To było w dzień i żaden przeklęty szczeniak nie skamlał mi co sekundę.
Doliczył aż do siedmiu, zanim William znowu się odezwał.
– Czy myślałeś kiedyś o tym, żeby się ożenić?
Na moment palce markiza zamarły na zardzewiałym zamku. Najwyraźniej uroki Antonii zaczynały działać, mimo wszystko.
– Kazałem ci być cicho – powtórzył nieco mniej ostro.
– Słyszałem – odszepnął William. – Ale Nance dopadł mnie dziś wieczorem w teatrze i ostrzegał przed libertynami twojego pokroju. A potem Antonia...
– Ostrzegał cię, czy tak? – przerwał mu Jack. Lionel Hendrick był nadętym, egocentrycznym prostakiem; żałował, że nie słyszał tej rozmowy na własne
uszy.
Chłopiec przytaknął, w ciemnościach zabłysły w uśmiechu jego zęby.
– A więc? Chodzi mi o to, czy myślałeś kiedyś, żeby się ożenić.
– Mam dla ciebie następującą radę, Williamie. – Jack przechylił się w bok, żeby nie zasłaniać sobie słabego, księżycowego światła i wziął się znowu do
dłubania przy masywnej kłódce. – Nigdy nie oddawaj swojego serca kobiecie. Kiedy taka skończy się nim zajmować i ci je zwróci, nie poznasz jego
żałosnych szczątków.
Milczenie chłopca i jego dezaprobata były niemal namacalne, ale w tych okolicznościach Jackowi było wszystko jedno, czy uraził jego czułą wrażliwość,
czy nie. Przynajmniej później nikt nie będzie mógł powiedzieć, że go nie ostrzegał.
– Ale ty się oświadczyłeś Lil – w końcu zwrócił mu uwagę William.
Jack zadrapał sobie kostki u ręki.
– Diabli nadali. To był żart, chłopcze. – Przynajmniej w założeniu. Ostatnio trudno mu było rozeznać się we własnych motywach postępowania, taki miał
zamęt w umyśle. – Jak mi się zdaje, dowiodła swoich uczuć wobec mnie niedwuznacznie. – Przekręcił jeszcze raz ostrze w kłódce i zamek ustąpił. – No.
Mówiłem ci, że sobie poradzę.
– Cholernie długo to trwało. Prawie tu zamarzłem.
– Bądź wdzięczny, że jest zimno – mruknął Jack otwierając drzwi. – Gdyby nie to, poczułbyś zapach Wenforda, jeszcze zanim byś go zobaczył.
– Okropne jest to, co mówisz.
Jack zawahał się, zanim zaczął schodził po schodach do piwniczki. Chłopiec bez wątpienia nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżywał.
– Może lepiej będzie, jak tu zaczekasz.
– Nonsens. Po tym, co ten stary topór zrobił Lil, na pewno widok jego trupa nie urazi moich uczuć.
– Mam taką nadzieję. – Jack zdjął jedną latarnię ze ściany i zapalił ją. Piwniczka była spora, we wszystkich kierunkach ciągnęły się oświetlone żółtym,
migotliwym płomieniem stojaki i półki z butelkami wina. Stąpając cicho, poprowadził ostrożnie Williama przejściem wzdłuż ściany. – Sprytnie to sobie
twoja siostra wymyśliła, że wysłała mnie tu w tej drobnej sprawie, podczas gdy ona porządnie się wyśpi, nie? – wymamrotał.
– Nie bardzo wypadałoby, żeby to ona w środku nocy skradała się po domu księcia Wenforda.
– Może to i lepiej – mruknął markiz, odwracając głowę na lekki szelest po lewej. – Zabrakło mi już dziś amunicji, a nie sądzę, żeby miała ochotę brać
jeńców. – Za półkami rozległo się ciche miauczenie. Dzięki Bogu Wenford trzymał w piwniczce koty, żeby mu szczury nie gryzły korków; gdyby nie to,
mogli trafić na dużo mniej przyjemny widok, niż się William spodziewał.
– Wiesz co, Lil nie jest taka zła. No i przecież naprawdę nie jest to jej wina.
Wyszli zza rzędu półek. Za plecami Jacka Williamowi coś zabulgotało w gardle; odgłos się urwał. Wenford był tam, gdzie zostawili go Jack i Milgrew;
leżał jak długi na plecach, ściskając w jednej dłoni butelkę podłego wina. Ubrania były poskładane w porządny stosik między jego nogami. Jack z
westchnieniem podał latarnię Williamowi i przykucnął przy nagim trupie.
– Dobry Boże – szepnął William, a latarnia zachwiała mu się w dłoni.
– Trzymaj to cholerne światło równo – syknął Jack. Kolczyka nie było w żadnej dłoni księcia, ani w jego ubraniu. Spędził kilka chwil szukając go na
pokrytej ziemią i słomą podłodze. Znalazł dwa pensy, które musiały wypaść z kieszeni Wenforda, ale żadnych pereł.
– No więc wytłumacz mi – rzucił przez ramię, zaczynając przeszukiwać u podstawy najbliższy stojak – czemu to troska panny Benton o poważanie nie
jest jej własną winą?
– Pewnie słyszałeś opowieść o naszej matce i hrabim Greyton, prawda?
– Wydaje mi się, że coś sobie przypominam.
No cóż, pewnie to wszystko prawda. Matka była do tego stopnia nieokiełznana, że ojciec nie czuł się z tym dobrze. Ich małżeństwo zostało zaaranżowane,
wiesz. Uczciwie mówiąc, nie sądzę, żeby ojciec miał blade nawet pojęcie, jak sobie z nią radzić. Kiedy porzuciła nas dla Greytona... ojciec przysiągł, że
jej nigdy nie wybaczy. I nie wybaczył.
– I przez to odwołał was wszystkich z Londynu. William przytaknął.
– Lil miała dwanaście lat. I od tej chwili ojciec robił wszystko, żeby nie zapomniała, iż krew naszej matki była skażona i że to do niej należy obowiązek
przywrócenia Bentonom dobrego imienia. Lil potraktowała to wszystko bardzo poważnie. Zadręczała się na śmierć, żeby wszystko było tak, jak powinno.
A ojciec i ta starucha Eugenia nie marnowali żadnej okazji, by jej zwrócić uwagę, jeżeli cokolwiek się nie udało.
Jack obracał jedną z monet w palcach, potem schował ją do kieszeni.
– To chyba olbrzymia odpowiedzialność dla takiej małej dziewczynki.
– Zbyt wielka – odpowiedział bez wahania William. – Ale nigdy nie przestała się starać. A do tego ma mnie za brata i czasami wydaje mi się, że
odzyskanie kolonii mogłoby być łatwiejszym zadaniem.
Nad ich głowami zaskrzypiały deski podłogowe. Jack podniósł głowę; wokół nich posypało się nieco kurzu. W porównaniu z nim William był święty.
Westchnął w niemal kompletnych ciemnościach.
– A to stawiałoby mnie na pozycji gdzieś między Falstaffem a samym diabłem.
William zachichotał.
– Bliżej tego ostatniego, jak sądzę.
Tłumaczyło to bardzo wiele z tego, co zaobserwował u Lilith Benton. Nie dziw, że niemal histerii dostawała za każdym razem, kiedy się do niej zbliżał.

background image

Jego obecność groziła zawaleniem tego starannie budowanego poważania, nad którym pracowała przez ostatnie sześć lat. Z drugiej strony nie potrafił
zapomnieć, jak zareagowała na jego pocałunek ani jak dygotała pod jego delikatną pieszczotą. Lubiła, żeby ją dotykać. Może anioł skrycie się
zastanawiał, jakby to było, paść w objęcia diabła. Diabeł bez wątpienia był ciekaw.
– A co teraz?
Jack zerknął w górę.
– Zaczekaj tu chwilkę. Jeżeli ktoś przyjdzie, to się schowaj.
– Gdzie idziesz?
– Na górę. Jest coś, co muszę sprawdzić.
– Jacku... – zaczął protestować chłopak, ale markiz już skierował się na schody wiodące do kuchni.
– Zaraz wracam – rzucił przez ramię.
Księcia nie było już od dwóch dni i markiz właściwie oczekiwał, że w domu wszystko się będzie kotłowało. Jednak kiedy skradał się przez hol do
prywatnego gabinetu Wenforda, naokoło panowały spokój i cisza. Wyglądało na to, że nikt tu niczego nie ruszał, tak więc nikt nie szukał wskazówek,
gdzie książę mógł się podziać. W drugiej szufladzie starego, dębowego biurka znalazł księgę rachunkową, której szukał.
Ponad tuzin pozycji na ostatnich dwóch stronach wydatkowano na pokrycie długów, które – jak wiedział – zaciągnął Dolph Remdale; znalazł się tam też
ostatni wpis na tysiąc dwieście siedemdziesiąt siedem funtów. A więc to wujek wyłożył grosz za diament. Wyglądało na to, że Dolph przegrywał
regularnie i potężnie w karty; nie było też wątpliwości, że Wenford kazał mu błagać o każdego pensa koniecznego do spłacenia wierzycieli.
Jack rozsiadł się w fotelu. Stary topór niewątpliwie wybrał sobie dogodny moment, żeby umrzeć. Jeszcze tydzień czy dwa i byłby poślubił Lilith Benton, i
może nawet jego potomek byłby teraz już w drodze – a Dolph niczego by nie odziedziczył. Natomiast w tej sytuacji, jak tylko odkryją śmierć starego,
Dolph Remdale stanie się człowiekiem bardzo bogatym i bardzo potężnym.
Musiał przyznać, że to tylko pobożne życzenia, ale gdyby tak się okazało, iż to jeden z Remdale'ów wykończył drugiego... Wenford był stary, miał
skłonności do ataków furii i nic w tym dziwnego, że mógł podczas takiego ataku zejść. Z drugiej strony Jack należał do ludzi, którzy zawsze doceniają,
kiedy los się do nich uśmiechnie. I dlatego wziął księgę rachunkową i wepchnął na półkę głęboko za tom Arystotelesa. Nikomu nie przyjdzie do głowy,
żeby jej tu szukać... przynajmniej przez pewien czas.
Wyślizgnął się do holu, minął kuchnię, przeszedł po omacku do zimnej piwnicy.
– Williamie? – szepnął, rozglądając się w ciemnościach.
– Dzięki Bogu – doszła do niego cicha odpowiedź niemal tuż zza jego pleców.
Okręcił się jak fryga, zobaczył, że William opuszcza w dół butelkę wina i wyrwał mu ją z ręki.
– Ta butelka ma sześćdziesiąt pięć lat – syknął. – Jeżeli masz zamiar kogoś czymś walnąć, wybieraj gorsze roczniki.
– Przepraszam – mruknął William. – Znalazłeś to, czego szukałeś?

Pozostaje tylko mieć nadzieję. Chodźmy.

9

Lilith obudziła się ze straszliwym bólem głowy, we śnie dręczyły ją koszmary ze zmarłymi książętami i ciemnookimi demonami o uroczym uśmiechu i
niskim, uwodzicielskim głosie. A ból głowy wcale nie zelżał, kiedy w pokoju śniadaniowym pojawił się William, żeby poinformować ją, gdzie spędził
część nocy.
– Poszedłeś tam? – Dech jej zaparło i odłożyła nóż, bo mogłaby ulec pokusie, by za jego pomocą zrobić krzywdę bratu albo sobie.
– Ktoś musiał Jackowi potrzymać latarnię. – Brat wzruszył ramionami i sięgnął po półmisek z szynką.
– Nie mogę uwierzyć, że chciał cię w to wciągać. – Lilith aż kipiała; po chwili zastanowiła się nad tym, co mówi. – A właściwie to nie, bez trudu mogę w
to uwierzyć – poprawiła się. – Niech go diabli.
– Zgłosiłem się na ochotnika – odparował William, lojalny aż do końca.
Niewątpliwie to również zaaranżował Jack Faraday.
– Zauważyłeś w domu Remdale'a jakieś oznaki zamieszania? – zapytała niepewna, czy Jack wspominał bratu o jej kolczyku; nie miała chęci tłumaczyć
mu, w jaki sposób Wenford mógł wejść w jego posiadanie, jeżeli sam tego nie wiedział.
William uśmiechnął się szeroko.
– Tylko w momencie, kiedy Jack mało mi głowy nie urwał, że chciałem walnąć go butelką kosztownego wina.
– A za cóż ty Dansbury'ego chciałeś walnąć? – wykrzyknęła.
– Było ciemno. Skąd do cholery miałem wiedzieć, kto się zakrada po schodach do piwnicy?
Lilith popatrzyła na niego. Czegoś jej w tym opowiadaniu brakowało i nie sądziła, żeby jej się to coś miało spodobać.
– A skąd właściwie wracał ukradkiem markiz?
– Jack poszedł na górę poszukać czegoś. Jak zwykłe nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodziło, a on nie był łaskaw mnie poinformować.
– Może więc należało go walnąć tą butelką. – Do wściekłości doprowadzało ją, że nie wie, jakie ten łotr ma zamiary, zwłaszcza że stawką w grze była jej
pomyślność i spokój.
William parsknął i potrząsnął głową.
– Mówił, że to był dobry rocznik i żebym następnym razem walił go gorszym. Nie uda ci się przyłapać Jacka w pobliżu niedobrego rocznika. Trzyma
własny zapas portwajnu w połowie klubów w mieście. Nawet butelka, którą obdarował wtedy wieczorem Wenforda, była pierwszej klasy, a przecież nie
lubi... nie lubił tego starego topora.
Lilith dech zaparło i serce najpierw zamarło jej w piersi, a potem załomotało znów boleśnie.
– Ta butelka pochodziła z jego własnych zapasów? – szepnęła.
Kiedy wcześniej sugerowała, że Jack mógł mieć coś więcej wspólnego ze śmiercią Wenforda, niż mówił, tylko się z nim droczyła. Ale nagle żart przestał
być taki zabawny. Problem w tym, że poprzedniego wieczoru było tak miło, iż sama już nie była pewna, czy ma ochotę wierzyć w najgorsze plotki na
temat markiza Dansbury'ego. Był taki uroczy, dowcipny, nawet wielkoduszny, a Bóg jeden wie, że do tego przystojny jak sam diabeł. Czy takie
dżentelmeńskie zachowanie to tylko jeszcze jedna poza, którą zachciało mu się przybrać na ten wieczór, czy może – a rzadko to się zdarzało – pokazał się
prawdziwy Jack Faraday, nie miała pojęcia. Wzdrygnęła się, kiedy Bevins zaskrobal do drzwi.
– Panno Benton – powiedział uroczyście, podając jej tackę, na której leżał bilet wizytowy. – Lord Hutton pyta, czy znalazłaby pani dla niego chwilę
wolnego czasu.
– O, lord Hutton. To przecież jest Jacka....
– Przepraszam cię, Williamie – przerwała mu. Dużo już zawdzięczała dyskrecji Bevinsa i nie życzyła sobie powierzać mu więcej sekretów, niż było
absolutnie konieczne. Uśmiechnęła się, kiedy William popatrzył na nią podejrzliwie. – Obiecałam lordowi Hutton zraz róży Madame Hardy. Nie
zdawałam sobie sprawy, że aż tak mu na niej zależy. – Wstała i figlarnie poklepała brata po głowie. – Zaraz wrócę. I proszę, choć przez chwilę
powstrzymaj się od wpadania w tarapaty.
Richard stał w holu podziwiając bukiet herbacianych róż, które ustawiła tam w wazonie.
– Lord Penzance – powiedział.
– Wyjątkowo lubię ten gatunek.
– Ja również. – Ujął jej dłoń. – Proszę o wybaczenie mego natręctwa, ale przypadkiem tędy przechodziłem i pomyślałem...
– Zachwycona jestem, że pan wpadł – powiedziała Lilith ciepło, wdzięczna za chwilę rozrywki. Pod nieobecność markiza Dansbury'ego lorda Huttona
charakteryzowała taka sama serdeczność, jaką ceniła sobie u jego żony. – Czy miałby pan ochotę na filiżankę herbaty?

background image

Hutton potrząsnął głową. – Naprawdę brak mi czasu, ale dziękuję pani. – A więc proszę pozwolić, że pokażę panu moje skarby. Podziw, jaki lord Hutton
okazywał dla różanego ogrodu, sprawił jej ogromną przyjemność. Na dodatek mogła jego obecność wykorzystać w innym, bardziej praktycznym celu.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że markiz Dansbury jest pana krewnym – powiedziała, zacierając ręce z zimna i usiłując stłumić głos wewnętrzny, który
informował ją, że jest podstępną manipulatorką. Ostatecznie ogień należy zwalczać ogniem.
– Jest – odpowiedział hrabia krótko i zerknął na nią, a dopiero potem wrócił do wybierania zrazów. – To właśnie Jack przedstawił mnie Alison. Czy
mógłbym może otrzymać od pani zraz Annę of Gierstein?
– Ależ oczywiście. – Lilith podała mu sekator. – Wydaje się takim... niezależnym człowiekiem – ośmieliła się powiedzieć.
– To muszę przyznać. – Richard wbił sobie w palec cierń i skrzywił się. – Jack więcej ludzi poobrażał i więcej narobił zamieszania niż lis w kurniku.
Najwyraźniej uczucia lorda Huttona również uraził.
– Mam wrażenie, że on i Remdale'owie nie zgadzają się ze sobą.
Znowu na nią zerknął.
– Nie, nie zgadzają się. Historia ma swoje korzenie w zamierzchłej przeszłości; coś tam było z jakimś kawałkiem ziemi, o którą dziadek Jacka założył się i
przegrał, a teraz Remdale'owie nie chcą jej odsprzedać. I mało prawdopodobne, żeby okazali się chętni, skoro Jack nie przestaje sobie robić z Wenforda
wroga.
Lilith nagle pożałowała, że Richard jest tak rozmowny. Może Jack miał jednak jakiś powód, żeby się pozbyć Wenforda. Było to nie do pomyślenia, ale
nie mogła przecież ignorować tego, czego się dowiedziała, zwłaszcza że wiedziała też o butelce portwajnu.
Ta ostatnia informacja nie dawała jej spokoju przez całe rano, a chociaż w południe ociepliło się i znalazły sobie z Pen i lady Sanford uroczą kawiarenkę
na świeżym powietrzu, przez cały czas trwania lunchu czuła się rozstrojona tym, co usłyszała od Richarda.
– Och, to Darlene McFadden. – Lady Sanford popatrzyła na drugą stronę alei i uśmiechnęła się. – Nie zdawałam sobie sprawy, że jest w Londynie tego
lata – ciągnęła dalej, przyglądając się, jak wysoka, rudowłosa dama wchodzi do sklepu. – Zaraz wracam. – Podniosła torebkę i pospieszyła na drugą stronę
ulicy.
– Nie będzie jej pewnie przez godzinę – rozchichotała się Penelopa patrząc w ślad za matką. Nagle wyprostowała się. – Czy to nie William?
– Gdzie?
Pen pokazała na ulicę. Minął je otwarty powozik ozdobiony herbem Hamble'ów; powoził William. Na widok towarzyszki brata Lilith jęknęła.
– Mówił, że wybiera się na piknik, ale nie wiedziałam, że w towarzystwie Antonii St. Gerard.
– Więc to jest Antonia St. Gerard? – zapytała Pen, patrząc za nimi z przygnębieniem. – Słyszałam, że ona nigdy za dnia nie wychodzi z domu.
Lilith westchnęła i podniosła serwetkę.
– Najwyraźniej udało mu się ją przekonać. Mój brat doprowadza mnie niekiedy do wściekłości; wpada mu do tej tępej głowy jakiś pomysł i z miejsca
bierze się bez zastanowienia do jego realizacji.
– A ja uważam, że on jest całkiem miły – odparowała Penelopa, sypiąc sobie cukier do herbaty. – Zawsze mnie potrafi rozśmieszyć.
Lilith popatrzyła na przyjaciółkę.
– Czy tobie się mój brat podoba, Pen? – zapytała zaskoczona.
Penelopa zaczerwieniła się.
– Może. – Zakryła sobie usta serwetką. – Troszeczkę.
– No to mam nadzieję, że odzyska zdrowy rozsądek – powiedziała Lilith z przekonaniem, przyglądając się, jak powozik znika im z oczu. – Bo zachowuje
się, jak... jak jakiś hulaka, od kiedy uzależnił się od Dansbury'ego.
Pen lekko zmarszczyła brwi, a Lilith kiwnęła głową.
– Niewiele widzę nadziei dla jego reputacji czy portfela, dopóki nie uwolnię go ze szponów Jacka Faradaya.
– Czy ma to znaczyć, że jestem ptakiem drapieżnym czy smokiem? – Głęboki głos markiza dochodził zza jej pleców; Lilith zdała sobie sprawę, czemu
Penelopa się marszczyła.
Zarumieniła się, kiedy przysunął sobie krzesło i usiadł. Najwyraźniej rozbawiły go jej obelgi i Lilith poczuła, że ogarnia ją gniew.
– Zdecydowanie ziejący ogniem smok – odpowiedziała ostro.
– Hm – zamruczał markiz, patrząc na nią zagadkowo. – Smoki zdają się przepadać za... młodziutkimi dziewicami, czyż nie?
– Och, jej – szepnęła Pen, a na jej twarzy pojawiły się jaskrawe rumieńce; zaczęła się wachlować.
Lilith nie dała się zaszokować.
– Dosyć to łękliwa ofiara dla tak groźnej bestii, czy nie sądzi pan?
– Tylko w przypadku, jeśli uzna się, że dziewiczość równa się bojaźliwość. – Oparł się łokciami na stole, brodę złożył w dłoniach. – A nie wątpię, że pani
potrafiłaby zgładzić smoka, gdyby sobie pani życzyła.
– Prawdę mówiąc, zastanawiałam się nad czymś takim, lordzie Dansbury – odparła; oczy jej się zwęziły. Z całego serca pragnęła, żeby przestał wreszcie
uprawiać te swoje idiotyczne gry i pozwolił jej dowiedzieć się, co naprawdę myśli.
– Lilith! – wykrzyknęła Pen.
– Och, nic się nie stało, panno Sanford. Jestem już do tego przyzwyczajony. Pannę Benton i mnie łączą szczególne więzy.
– Naprawdę? – zapytała z wahaniem Pen i zerknęła szeroko otwartymi oczami na przyjaciółkę, która siedziała wyprostowana, jakby kij połknęła, kiedy
Dansbury kazał podać sobie filiżankę kawy.
– O, tak. A jednym z ich bardziej osobliwych aspektów jest to, że nigdy mnie ona o nic nie pyta wprost – ciągnął dalej markiz, odwracając się, by spojrzeć
Lilith w oczy – ale woli udać się do moich krewnych, by wścibiać nos w nie swoje sprawy.
A więc dowiedział się, że rozmawiała z lordem Huttonem.
– Pan markiz o jednym zdaje się nie pamiętać – powiedziała Lilith do Pen, chociaż nie spuszczała oczu z Dansbury'ego. – Gdyby był tak rozmowny, jak to
sugeruje, nie trzeba byłoby gdzie indziej szukać potencjalnych... dowodów. – Z rozmysłem użyła tego właśnie słowa i z przyjemnością patrzyła, jak przez
jego policzek przechodzi skurcz.
Dansbury pociągnął lyk kawy i przez moment wpatrywał się w swoją filiżankę.
– Wczoraj wieczorem była pani dużo bardziej przyjaźnie nastawiona.
– Wczoraj wieczorem nie zdawałam sobie sprawy, że pewna butelka portwajnu pochodziła z prywatnych zapasów. Zostałam również oświecona w
sprawie pewnej nierozstrzygniętej kwestii dotyczącej nieruchomości.
– Z tego Richarda jest diabelny plotkarz. – Jack sposępniał.
– To pana zdanie. A jakie ma pan wytłumaczenie w sprawie tej butelki?
Pen patrzyła to na jedno z nich, to na drugie, najwyraźniej nie potrafiąc się domyślić, o co chodzi. I dobrze. Lilith wcale nie chciała wciągać przyjaciółki
w coś, co wciąż jeszcze mogło się skończyć wielkim skandalem.
Jack potrząsnął głową i pochylił się do przodu; musnął palcem grzbiet jej dłoni, a Lilith zadygotała i odsunęła rękę.
– Myślę, Lilith – powiedział cicho – że prędzej czy później skończą ci się dotyczące mnie wymówki. I co wtedy zrobisz?
Na policzkach Lilith pojawił się lekki rumieniec.
– Może się pan do woli bawić słowami, milordzie. To niczego nie zmieni.
– Wolałbym się bawić w co innego – zareagował dwuznacznie.
– Zakładam, że grać w karty? – Lilith sama była zdumiona, że głos jej się nie łamie, kiedy ma przed sobą te oczy, które widziały o tyle więcej, niż chciała
ujawnić.
Markiz sięgnął po jeden z jej herbatników i odgryzł kawałeczek.
– Nie to miałem dokładnie na myśli, ale sądzę, że wystarczy. Chwilowo.
– Wynoś się, ty łajdaku! – Lilith wściekła i zmieszana zacisnęła palce na kieliszku z ratafią.
Dansbury, który najwyraźniej przypomniał sobie paterę na słodycze, wstał.

background image

– Może dalszy ciąg rozmowy odłożymy na później, panno Benton. – Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął banknot pięciofuntowy, rzucił go na ich stolik. –
Pozwolę sobie podziękować za ciasteczko i rozmowę – stwierdził, uśmiechając się do niej z wysoka. Ruszył, ale po kilku krokach zawahał się i obejrzał. –
Nawiasem mówiąc, w okolicy wieprza nie było żadnych pereł. – Pochylił głowę przed Pen, odwrócił się i odszedł pogwizdując wesoło.
– Czy wciąż jeszcze sądzisz, że on cię próbuje skompromitować? – zapytała Pen, patrząc za Dansburym. – Bo mnie to wyglądało na coś całkiem innego.
– Ponieważ tak sobie życzył. – Lilith ostrożnie odstawiła kieliszek z powrotem na stół, żeby Pen nie zobaczyła, jak zaczęły jej się trząść ręce. A więc
zadał sobie ten trud i poszedł szukać jej kolczyka, a potem znalazł ją, by jej donieść, iż nie odniósł sukcesu. Nikt nie potrafił tak wytrącić jej z równowagi
jak ten zatracony markiz!
– Wiem, że nie podoba ci się to, że zaprzyjaźnił się z twoim bratem, ale czy nie wydaje ci się atrakcyjny? – podjęła temat Pen. – Jest całkiem przystojny i
taki bardzo... skandaliczny. – Przeszedł ją leciutki dreszcz.
– A tobie się to wydaje atrakcyjne? – zadała pytanie Lilith, wzbraniając się obejrzeć za markizem.
– A tobie nie? Tak ze sobą rozmawialiście, jakbyście się w każdej chwili mieli nawzajem pożreć! Nie zdawałam sobie sprawy, że potrafisz być taka
okrutna.
– Czy to ma być komplement? – odpaliła Lilith zła, że Pen mogła uznać jej zachowanie za niewłaściwe.
– To właśnie miałam na myśli – odpowiedziała Penelopa, najwyraźniej urażona. – Chciałabym, żeby kiedyś na mnie ktoś popatrzył tak, jak on patrzył na
ciebie.
Lilith zawahała się bardzo zaciekawiona, co też jej przyjaciółka dostrzegła w markizie Dansburym.
– Jak on na mnie patrzył?
– Jakby wchłaniał w siebie wszystko, co się ciebie tyczy, z zewnątrz i z wewnątrz.
Lilith ciarki zaczęły chodzić całymi stadami po rękach. Odwróciła się w kierunku, w którym odszedł Dansbury, ale markiz już zniknął. Tym razem
poczuła się rozczarowana. Lepiej niech Wenforda ktoś szybko znajdzie, bo nie wytrzyma już długo tego emocjonalnego zamętu, który obudził się w niej
podczas ostatnich tygodni.
Jack wstał i przeciągnął się, potem podszedł powoli do najbliższego okna, żeby wyjrzeć na deszcz, który padał równo i uporczywie w ciemnościach. Za
jego plecami goście podjęli hałaśliwą grę w faraona bez jego udziału, a on westchnął oparłszy się o ścianę i małymi łyczkami pociągał portwajn. Przez
cały wieczór przegrywał powoli, ale stale z grupą raczej kiepskich przeciwników. I bardzo dobrze orientował się, dlaczego tak było. – Milczący jesteś
dzisiaj – zauważyła Antonia, stając za nim i wsuwając mu dłoń pod ramię.
– Jestem w refleksyjnym nastroju – poprawił, nie patrząc na nią.
– Niebezpieczne zajęcie dla kogoś takiego jak ty. Chyba że planujesz czyjeś zejście?
– Nic tak przebiegłego, obawiam się. Po prostu myślę. – I bez końca kontempluję twarz, rysy i głos drobnej, kruczowłosej piękności, której z każdą
mijającą chwilą pożądam coraz silniej.
– A czy te refleksje dotyczą kogoś w szczególności? – zagruchała Antonia.
Albo Antonia posiadła umiejętności czytania w myślach, albo on zachowuje się w sposób przerażająco szczery. Ani w jednym, ani w drugim przypadku
nie chciał, by wiedziała, jak bliska jest prawdy.
– To tylko takie ogólne rozmyślania nad żałosnym stanem ludzkości.
– Hm. Pozwól więc, żebym ci podsunęła nowy temat.
– To niekonieczne.
– Ale nie słyszałam ostatnio nic o twojej ślicznej gierce z panną Benton – nalegała Antonia – poza tym, że spędzasz znaczną ilość czasu w przyzwoitym
towarzystwie. – Przerwała. – A mnie się zdawało, że nie znosisz przyzwoitego towarzystwa.
Wyraźnie usiłowała się czegoś dowiedzieć.
– W takim właśnie towarzystwie obraca się panna Benton, jest więc rzeczą rozsądną, bym i ja się tam znalazł, nie uważasz? – odparował, usiłując nie
dopuścić, by w jego głosie słychać było rozdrażnienie. – Na przykład raczej nie spodziewałbym się spotkać jej tutaj.
– Och, wstydź się, Jacku. – Antonia wydęła wargi. – Nie musisz mnie od razu obrażać.
Jack zerknął na nią, potem wrócił wzrokiem do ciemnej ulicy za oknem.
– Nie, nie muszę.
– No cóż, nie chciałabym przerywać twojego podłego nastroju, kochany, ale mam wiadomości, które cię mogą zainteresować. – Antonia znowu mruczała
prawie jak kotka, oparła policzek o jego ramię i potarła palcami rękaw.
– Czekam z zapartym tchem.
– To takie rozkoszne. William Benton, wyobraź sobie, wypowiedział dziś na naszym uroczym pikniku słowo „małżeństwo" – powiedziała półgłosem.
Markiz obejrzał się przez ramię, ale William zajęty był przegrywaniem zawartości sporych rozmiarów sakiewki do lorda Hunta i markiza Telgore.
– Nie liczy się, jeżeli byłaś rozebrana, kiedy to mówił – zwrócił jej cicho uwagę. – Przekonany jestem, że wiesz, iż mężczyzna skłonny jest powiedzieć
niemal wszystko w... w gorączce namiętności, tak to nazwijmy.
Antonia zachichotała.
– Tak, wiem. A nawet przekonałam się, że to bardzo użyteczne. Ale nie, to było już dużo później. „Antonio, czy byłaś kiedyś zakochana?" zapytał mnie.
A potem chciał wiedzieć, czy uważam małżeństwo za zasługujący na szacunek zwyczaj. – Antonia westchnęła. – Wiesz, on ma rocznie pięć tysięcy.
– Tak to jest. – Jack wyprostował się, słysząc drapieżny ton w jej głosie. – Chyba nie traktujesz tego całkiem serio, Toni, prawda? Taki niewinny, wsiowy
szczeniak?
– Nie taki niewinny, jak kiedyś był. – Antonia uśmiechnęła się jedwabiście. – No i oczywiście jeszcze się nie zdeklarował. Ale pomyślałam sobie, że
może miło byłoby mieć do zabawy pięć tysięcy rocznie na drobne wydatki.
To by zabiło Lilith. Jack poczuł się równie zaskoczony tą myślą, jak i znaczeniem, które niosła ze sobą. Weźmie ją do łóżka; jej późniejszy los nie
powinien go obchodzić. A już na pewno nie powinien przejmować się tym, co będzie czuła – zważywszy jakie miał względem niej zamiary. Zaczerpnął
głęboko powietrza. To ona zaczęła, wszystko, co się potem wydarzyło, to jej wina.
– No to do ataku – wymamrotał szorstko i odwrócił się znowu do okna.
Antonia zaczęła odpowiadać, ale przerwała, kiedy w pokoju pojawili się Price i Ernest Landon. Wydawali się czymś bardzo poruszeni i kiedy natychmiast
pospieszyli w jego kierunku, Jack z miejsca się domyślił, o co może chodzić.
– Dansbury, słyszałeś? – krztusił się śmiechem Landon, najwyraźniej ogromnie rozbawiony nowiną.
– Bardzo wiele rzeczy słyszałem. Czy chodzi ci o coś szczególnego?
– Wyglądasz tak, jakbyś miał zaraz pęknąć – skomentował szeroko się uśmiechając lord Hunt. – Gadajże.
Landon zachichotał.
– Nigdy byście nie zgadli. No dobrze. Hmm. – Odchrząknął. – Wygląda na to...
– Price? – przerwał mu Jack, unosząc jedną brew do góry.
– Książę Wenford nie żyje – powiedział treściwie Price.
– A niech to diabli, Price! – zaprotestował Ernest. – Nie masz cienia wyczucia dramatyzmu.
Hunt wstał, a za nim szybko podniósł się markiz Telgore.
– Co takiego? – zapytali niemal jednogłośnie. Jack popijał portwajn małymi łyczkami.
– No, słuchamy – powiedział półgłosem.
William zrobił się czerwony jak piwonia i Jack miał tylko nadzieję, że temu głupkowi starczy rozumu, by się nie odzywać.
– Historia robi się jeszcze lepsza – zaczął Price.
– O, nie, nie pozwolę – odparował Landon. – Resztę opowiem ja... daj mi się trochę zabawić.
– Jeżeli nie masz zamiaru odegrać nam tu pantomimy, proponowałbym, żebyś opowiadał dalej – zażądał Hunt.
– No dobrze, już dobrze. Ale niech no mi ktoś poda kieliszek portwajnu, proszę.

background image

Antonia niecierpliwie skinęła na jednego ze służących.
– Nie możemy się doczekać na to, co nam powiesz – zamruczała do Ernesta niczym kotka.
– Wygląda na to, że jeden z lokajów Wenforda zakradł się do jego piwniczki z winem, żeby podwędzić księciu jakąś lepszą butelkę. I jak myślicie, co
zastał na dole?
– Wenforda? – zapytał gładko Jack.
– Tak, ale w jakim stanie?
– Nieżywego. – Wniósł swój udział do rozmowy Price.
– Tak, ale...
– Landon, opowiadajże dalej – powtórzył mrocznie Hunt. Ernest westchnął na taki brak uznania w otaczającym go tłumie.
– Leżał tam, z butelką najtańszego sikacza, jaki sobie możecie wyobrazić, w ręku; z sikacza już zdążył się zrobić ocet, a książę był kompletnie i
całkowicie...
– Kompletnie i całkowicie co? – zapytał William, a opinia Jacka o nim podskoczyła o jeden szczebelek.
– Był goły – wyjaśnił Landon, niecierpliwie potrząsając głową. – A ubrania poskładane miał w schludny stosik u stóp.
– Na Boga – wymamrotał Hunt. – Jesteś pewien? Price kiwnął głową.
– Do White'a przysłali powóz po Dolpha Remdale'a. Kiedy czekali na niego, stangret opowiedział mi o wszystkim.
– Ależ to rozkoszne – szepnęła Antonia Jackowi do ucha.
– Założę się, że do rana opowieść o tym rozejdzie się po całym Londynie. – Price się uśmiechnął. – A przynajmniej można mieć taką nadzieję.
– Panie Benton – odezwał się Peter Arlen od stolika na drugim końcu pokoju. – Czy pana siostra nie była niemalże zaręczona z jego wysokością?
William pobladł, jego spojrzenie pomknęło w kierunku Jacka.
Markiz odwrócił się do Arlena i roześmiał się.
– Można by równie dobrze powiedzieć, że jest niemalże zaręczona z każdym wolnym panem w Londynie.
Arlen i większość obecnych w pokoju roześmieli się, ale William popatrzył na markiza posępnie. Głupek, nie zdawał sobie sprawy, że jeżeli zacząłby
zapewniać o jej niewinności, posunąłby się na pewno za daleko i bardzo prawdopodobne, że narobiłby im wszystkim sporo kłopotów. Przynajmniej Lilith
starczy rozumu, żeby zdystansować się od Wenforda, nie budząc niczyich podejrzeń.
Przyniesione wieści zakończyły rozgrywki na ten wieczór, ale Price złapał Jacka, zanim ten zdążył się z wdziękiem oddalić.
– Dansbury.
– A więc zacząłeś się przyłączać do Dolpha Remdale'a u White'a, co? – zauważył Jack, przypuszczając na przyjaciela atak, by uchylić się od rozmowy na
mniej przyjemne tematy.
– Po prostu starałem się unikać ciebie – odparował Price. – Nie mam ochoty, żebyś mnie wywlókł na następne kosztowanie herbatki. – Rozejrzał się po
pokoju. – Kiedy już jednak miałem takie wiadomości, pomyślałem sobie, że byłoby niesprawiedliwe, gdybyś nie znalazł się wśród pierwszych, którzy się
o tym dowiedzą.
Jack kiwnął głową.
– Doceniam twój gest. Chociaż pewnie była to tylko kwestia czasu; Wenford starszy był od Northumberland.
– To i prawda – zgodził się z nim chichocząc Price. – Czy nie sądzisz, że Dolph będzie obnosił tytuł z większą... powiedzmy sobie, pewnością siebie?
Jack wzruszył ramionami.
– Naprawdę niewiele mnie to obchodzi. Moim zdaniem każdy Remdale to czysta strata powietrza.
– Nie mam zamiaru się o to z tobą pokłócić. Ale powiedz mi, jak tam twoja gra? Masz już jakieś wyniki?
– Posuwam się we właściwym kierunku – przyznał Jack, który nie miał ochoty rozmawiać o Lilith Benton z Pricem. W jakiś sposób umniejszało to
wartość prowadzonej przez niego gry – chociaż śmiechu warta była myśl, że robi coś w najmniejszym choćby stopniu szlachetnego. Tyle że coraz
trudniejsze stawało się uzasadnianie celu gry, nawet przed samym sobą. A wzbraniał się nawet pomyśleć, że nie przestawał gonić za Lilith z zupełnie
innego powodu.
– Mój Boże – jęczał wicehrabia Hamble, trzymając się za głowę. – Mój Boże. Tyle czasu minęło, a on już nie żył.
Lilith ze spuszczonymi oczami stała przy biurku ojca, który lamentował nad odejściem księcia Wenforda z tego świata. Mogła mu o jego śmierci
powiedzieć kilka dni temu. Prawdopodobnie powinna mu była powiedzieć. A przecież przez te ostatnie dni czuła się niemal wolna.
Ponieważ nikt inny nie orientował się, że jej najbardziej faworyzowany konkurent całkowicie wycofał się z zawodów, reszta zostawiała ją właściwie w
spokoju. Oczywiście poza Lionelem, który właśnie walkowerem przesunął się na pierwszą pozycję – no i Jackiem Faradayem, który chyba zdecydował,
że wkradnie się w jej życie bez cienia poszanowania dla jakiejkolwiek przyzwoitości.
– Wcześniej czy później musiało do tego dojść, papo – łagodziła. – W końcu jego wysokość był już starszym panem i, jak mi się zdaje, miał skłonność do
apoplektycznych ata...
– Mógł zaczekać z przenoszeniem się na tamten świat, dopóki nie zostaniesz mu zaślubiona – warknął wicehrabia, przerywając jej. – I dopóki nie da ci
dziedzica, który by zapewnil ci pozycję w domu Wenfordów. Lilith zmarszczyła brwi.
– Ale, papo, sam mówiłeś, że nie będę musiała za niego wychodzić.
Ojciec podniósł głowę, by na nią popatrzeć, potem odwrócił wzrok.
– Miałem nadzieję, że zmienisz zdanie.
No tak. Nigdy by nie ustąpił na jej prośbę i nie odmówił Wenfordowi, gdyby nie miał nadziei, że ją przekona.
– Powiedziałam ci, że wyjdę za każdego innego, którego mi wybierzesz – przypomniała mu, chociaż twarz, która przyszła jej na myśl, nie należała do
nikogo z zaaprobowanej listy konkurentów.
Ojciec popatrzył na nią i powoli kiwnął głową.
– Tak, właściwie nie ma powodu, żeby odkładać nasze własne plany na później. – Wyprostował się. – Powinnaś natychmiast zacząć bywać. Nie chcemy,
by ktokolwiek odniósł wrażenie, iż w jakikolwiek sposób opłakujesz jego wysokość. Gdyby był umarł w jakiś bardziej godzien szacunku sposób, byłoby
rzeczą właściwą okazać smutek, ale w tym przypadku im szybciej zdystansujemy się od Geoffreya Remdale'a, tym lepiej.
A więc Jack Faraday oddał jej podwójną przysługę, kiedy dopilnował miejsca, gdzie spoczął Wenford, jak i sposobu, w jaki tam spoczywał.
– Planowałam wziąć dziś wieczorem udział w balu u Doveshane'ów – zaproponowała.
– Tak, wspaniale. – Ojciec przyglądał się jej krytycznie przez chwilę, potem gwałtownie się podniósł. – Wiesz, właśnie wpadłem na wspaniały pomysł.
Lilith poruszyła się niezbyt zachwycona tą informacją. Zaczynało do niej dochodzić, że ojcowskie pomysły oznaczały wyłącznie więcej pracy i stresu dla
niej.
– Na jakiż to?
– Powinien on przypaść do gustu nawet twoim wzniosłym ideom na temat dobrego małżeństwa – ciągnął dalej ojciec. – Tylko jak się do tego zabrać...?
– Do czego, papo?
– Oczywiście do tego, żebyś wyszła za mąż za nowego księcia Wenforda.
Lilith zamarła. Coś takiego nigdy nie przyszło jej nawet do głowy, mógł to najwyżej być żart Jacka Faradaya.
– Za... Randolpha Remdale'a? – wyjąkała.
– Bez wątpienia za Randolpha Remdale'a – zgodził się. – Nie możesz mieć żadnych zastrzeżeń co do niego. To przystojny mężczyzna, o nienagannych
manierach, a teraz, dzięki śmierci wuja, będzie bardzo potężny. – Usiadł znowu, najwyraźniej zastanawiając się, jaką przyjąć strategię.
– Ale... ale czy Dolph... jego wysokość... nie będzie w żałobie?
– Czy ty niczego nie wiesz, dziewczyno? Wenford zabronił tego testamentem. Nie chciał, by tracono czas na takie głupoty.
Wydawało się to mało podobne do Wenforda, zwłaszcza po ich ostatniej rozmowie. Książę chyba sądził, że świat kręci się wokół niego i że po jego
śmierci nastąpi kompletny chaos. Powstrzymała pełen zaskoczenia uśmiech. To ostatnie stało się prawdą, dzięki markizowi Dansbury'emu.
Ojciec pogrążył się w swoich planach, a Lilith korzystając z tego wymknęła się na górę do salonu. Ledwo zdążyła usiąść, a już Bevins otworzył drzwi i

background image

poinformował ją, że Jack Faraday chciałby pomówić z nią w cztery oczy. Miarą tego, jak bardzo wszystko w jej domu podupadło, mógł być fakt, że
Bevins nawet brwi nie uniósł w górę, dowiadując się, że Lilith przyjmie Dansbury'ego bez przyzwoitki. Bez wątpienia uznał, że wiąże się to z całą
skandaliczną sprawą pozbywania się trupa Wenforda, ale Lilith sama czuła się zaskoczona. Jeszcze całkiem niedawno byłoby nie do pomyślenia, żeby
przyjmowała na osobności jakiegoś mężczyznę, nie mówiąc już o markizie. A teraz z wdzięcznością skorzystała z okazji.
– Czy ma pani przy sobie broń? – zapytał Dansbury wchodząc do pokoju; Bevins zamknął za nim drzwi.
– Chwilowo nie – odparła, zerkając na najbliższą półkę z książkami. – Tym niemniej mam pod ręką amunicję w wielkich ilościach.
Markiz uśmiechnął się.
– Będę o tym pamiętał. – Rozejrzał się po regałach, potem podszedł, żeby z bliska przyjrzeć się ich zawartości. – Należą do pani – zapytał, oglądając się
przez ramię – czy też są częścią rodzinnego dziedzictwa?
– Większość z nich należy do mnie – powiedziała. – Dziedzictwo rodowe ojciec trzyma w bibliotece. – Przyglądała się jego profilowi. – Zwrócę
Bevinsowi uwagę, by pana tu nie wpuszczał.
Markiz roześmiał się, podniósł książkę i otworzył ją.
– Mitologia grecka. – Przejrzał trzymany w ręku tom. – Dziwny to wybór jak na młodą kobietę, która postanowiła dobrze wyjść za mąż.
– Dlaczego pan tak twierdzi? – zapytała, podnosząc się. Dansbury wzruszył ramionami.
– Mam wrażenie, że robi pani z siebie pustą ślicznotkę, taki bibelocik, którym dżentelmen mógłby się pochwalić. Mam dla pani małą radę, moja droga:
szlachetnie urodzeni ogólnie rzecz biorąc są raczej głupi i nie lubią, żeby żony wiedziały więcej od nich. Ale przypuszczam, że skoro już pani o tym wie,
będzie pani swą wiedzę potrafiła ukryć.
Następna obelga pod płaszczykiem komplementu; Lilith nie miała pojęcia, jak powinna zareagować.
– Co pan tu robi? – zapytała więc. – Jest tak wcześnie, że sądziłam, iż dopiero będzie pan wracał do domu po kartach, pijaństwie czy... tym, czym się pan
zajmuje wieczorami.
– Zakładam, że chodzi pani o czyny nierządne – stwierdził niedbale markiz, odstawiając książkę na miejsce i wybierając następną.
Lilith zaczerwieniła się.
– Jakkolwiek pan by tego nie nazwałodpowiedziała nonszalancko.
– Ach. No cóż, jeżeli chce pani wiedzieć, nie zajmowałem się ostatnio żadnym „jakby pan tego nie nazwał". Wczorajszy wieczór spędziłem u przyjaciół, a
kiedy doszły do mnie wieści o zgonie Wenforda, z trudem doczekałem jakiejś przyzwoitej godziny, żeby przyjść i na własne oczy zobaczyć, jak pani i jej
rodzina zareagują na tę nowinę.
– Jest wciąż za wcześnie, żeby godzina była przyzwoita – poinformowała go Lilith. – William jeszcze nie wstał, podobnie jak moja ciotka.
– A przecież pani już wstała. Jane Austen? – Przeczytał, patrząc na grzbiet książki, którą trzymał w ręku. – I do tego jest pani romantyczką?
– Tak – przyznała.
– Następna osobliwość u dziewczyny, która chce poślubić tytuł. Jest pani pełna sprzeczności, moja słodka.
Lilith uświadomiła sobie, że popełniła błąd przyznając, iż książki należą do niej. Najwyraźniej Dansbury uznał, że otworzyło się przed nim coś w rodzaju
kufra ze skarbami pozwalającymi zajrzeć do jej umysłu i duszy i wdzierał się tam zaciekawiony; podobnie zresztą postępował w każdej sprawie, która
miała cokolwiek wspólnego z nią.
– Niech pan przestanie, dobrze?
Natychmiast odłożył następną książkę na miejsce i odwrócił się, by popatrzeć na nią.
Wytrącona z równowagi Lilith zastanawiała się, jak to możliwe, że Alison ma tak wesołe i łagodne oczy, skoro ten sam kształt i kolor był tak pełen
cynizmu i tak mrocznie zmysłowy u jej brata.
– Bardzo dobrze – odparł. – Ale niechże mi pani powie, jak jej ojciec zareagował na tę wiadomość.
Lilith podeszła do okna.
– Źle. – Nie miała zamiaru informować go o decyzji wicehrabiego odnoszącej się do Dolpha Remdale'a. Wkrótce i tak na pewno się o tym dowie, a
chwilowo nie miała najmniejszej ochoty, żeby jej dokuczał i droczył z nią na ten temat. Nie on.
Markiz poszedł za nią.
– I? – Ponaglił ją, najwyraźniej wyczuwając niedopowiedzenie.
– I nic. Niech pan już idzie.
– Ale byłem przecież grzeczny dziś rano, prawda? Rzeczywiście.
– To bez znaczenia – odparła. – Poprzedza pana pańska reputacja.
– Hm – mruknął markiz za jej plecami. – Ale przecież to ci się we mnie podoba, czyż nie, Lilith?
– Nie dałam panu pozwolenia, by mówił pan do mnie po imieniu! – Do szału doprowadzała ją jego wrogość, a cierpliwość wyczerpała się do reszty;
odwróciła się, by go uderzyć.
Jack chwycił jej rękę i przyciągnął ją do siebie. Zanim zdążyła zaczerpnąć tchu, pochylił głowę i pocałował ją.
Lilith położyła mu dłonie na piersi, by go odepchnąć od siebie, ale zamiast to zrobić, niespodziewanie wczepiła się palcami w klapy surduta. Przywarła do
niego i dygocząc oddała mu pocałunek z namiętnością, która oszołomiła ją i przeraziła. Jęknęła cichutko, kiedy wyciągnął rękę i dotknięciem lekkim jak
piórko musnął wrażliwe włoski na jej karku. W końcu przestał ją całować i cofnął się z wyrazem zaskoczenia i triumfu w oczach.
– Ty... ty... – jąkała się Lilith, która przekonała się, że jej oczy wykazują nadal tendencję do wpatrywania się w jego wargi. – Trzymaj się ode mnie z
daleka.
Markiz stał i patrzył na nią przez długą chwilę.
– Niczym pani tym razem we mnie nie rzuci, panno Benton? – zamruczał. – Przecież to było niewybaczalne.
– Wszystko, co się z panem wiąże, jest niewybaczalne – zgodziła się z nim ostro; udało jej się spojrzeć mu w oczy i przez jedną szaloną chwilę miała
nadzieję, że pocałuje ją jeszcze raz. Była równie niegodziwa jak matka, ktoś namiętnie otworzył przed nią ramiona, a ona natychmiast w nie padła.
Markiz skinął głową, jego zmysłowe usta rozchyliły się na moment w uśmiechu.
– Tak, to prawda.
Lilith patrzyła na niego podejrzliwie. To było kompletnie niepodobne do Jacka, żeby się poddać bez walki.
– Czy nie chce mi pan powiedzieć czegoś obelżywego? Jack wydął wargi.
– Obawiam się, że tak.
Lilith skrzyżowała ramiona w nadziei, że markiz nie zauważy, jak wciąż dygocze.
– No to proszę, chcę to mieć już za sobą.
– Czy zatańczy pani ze mną walca na balu Doveshane'ów?
Jego prośba zabrzmiała niemalże szczerze, ale Lilith wzbraniała się w to uwierzyć. On nigdy nie mówił szczerze.
– Absolutnie nie! Prędzej bym zatańczyła z... – Głos jej zamarł, kiedy markiz uniósł dłoń; z palców zwisało coś srebrzystego i falistego. – Proszę mi
natychmiast oddać mój naszyjnik, ty złodzieju! – Wyciągnęła rękę, ale Jack wymknął się jej, cofając się o krok. Chcąc się upewnić, czy jej nie zwodzi,
dotknęła palcami szyi. Naszyjnika zdecydowanie nie było. – Oddaj mi go!
– Zatańcz ze mną – namawiał ją cicho.
– Mogłabym kazać pana aresztować za nieczystą grę z Wenfordem. Powinnam to była zrobić już kilka dni temu.
– Nie zrobi pani tego.
– A w jaki sposób chciałby mnie pan powstrzymać?
– Jeżeli każe mnie pani zaaresztować, ja każę zaaresztować panią za to samo.
– Ja nie...
– No, panno Benton, dała pani przecież staremu toporowi swój kolczyk. Niechże więc nie żałuje mi pani wal...
– Niczego takiego nie zrobiłam.

background image

Markiz obracał naszyjnik w długich palcach.
– Jeden walc za jedną błyskotkę, Lil. – Jego oczy wpatrywały się w nią badawczo. – Nie proszę o więcej.
Lilith była wściekła, ale równocześnie ogarniało ją dziwne, radosne uniesienie. Nikt jeszcze nigdy nie posunął się tak daleko, by otrzymać od niej zgodę
na jednego walca.
– Prosi pan o niemało, lordzie Dansbury. Markiz uśmiechnął się lekko, oczy mu rozbłysły.
– Nawet pani pojęcia nie ma – szepnął. – Proszę mi obiecać. A teraz prosił o obietnicę.
– Ma pan moje słowo – odpowiedziała. – Biorę je.
– A teraz niech mi pan odda ten zatracony naszyjnik. Markiz wyciągnął rękę i delikatnie włożył jej naszyjnik dłoń.
– Nie było chyba aż tak źle? – zapytał, przesuwając palcami w górę aż do nadgarstka.
– To niczego nie zmienia – odparła, chociaż dech jej nieco zaparło na to lekkie dotknięcie. – Ma pan jednego walca. Nic więcej.
Markiz uniósł rękę i pogładził ją po policzku.
– Nic więcej na razie, chce pani powiedzieć – zamruczał, potem odwrócił się i już go nie było.
Dansbury miał czelność przypuszczać, że dzięki jego skandalicznemu zachowaniu ona zaczyna się w nim zakochiwać. Ale gdyby nawet tak było, gdyby
nawet zaczynał się jej podobać, ojciec i tak nigdy by go nie przyjął jako kandydata do jej ręki. Czysty absurd!

Lilith powoli podniosła dłoń i przesunęła palcami po wargach. Wciąż jeszcze miała wrażenie, że są ciepłe od jego dotknięcia. Może dziś wieczorem
założy tę szmaragdową suknię. Taki głęboki dekolt powinien zrobić wrażenie na... Dolphie Remdale'u i Lionelu Hendricku. Będą obecni na balu, a ona
dla dobra ojca postara się wyglądać jak najlepiej. Zapinając ponownie naszyjnik, pospiesznie weszła na górę po schodach i wezwała Emily.

10
Kiedy Lilith przybyła na bal Doveshane'ów, czterech z jej pozostających jeszcze przy życiu konkurentów było już tam obecnych; z ustami pełnymi
komplementów rywalizowali między sobą niczym stado wilków i ubiegali się o jeden z trzech walców, które miały być grane tego wieczoru.
Lilith bardziej interesowało to, gdzie się podziewa jej tak zwany piąty konkurent, którego nigdzie nie dawało się dostrzec. Zmuszała się do uśmiechów i
niechętnie przydzieliła jednego walca hrabiemu Nance'owi, tak jak nakazał ojciec, a drugiego zatrzymała na przypadek, gdyby udało mu się porozmawiać
z Dolphem Remdalem i przekonać nowego księcia Wenford, żeby z nią zatańczył. Trzeci walc należał się Jeremyemu Gigginsowi, ale Lilith, obejrzawszy
się z poczuciem winy przez ramię na ojca, odmówiła jego prośbie.
– No, Lilith, wiemy, że został pani co najmniej jeden walc – przypochlebiał jej się Francis Henning. – Proszę nie odmawiać mi przyjemności pani
błyskotliwego towarzystwa.
– Mogę mieć dla pana kontredansa albo kadryla – odparła Lilith nieporuszona jego protestami. Chociaż Jack Faraday krytykował wszystkich jej
konkurentów, musiała się z nim zgodzić, że Francis Henning zamiast umysłu ma coś w rodzaju błotnistej kałuży. – Walce są już przyrzeczone.
– Ale komu? – zapytał, popatrując na nią z lekkim uśmiechem Nance. Czuł się jednak nieco poirytowany. Widać to było po jego jasnoniebieskich oczach.
– Musi mi pani powiedzieć, kto przywłaszczył sobie pierwszego walca tego wieczoru.
Lilith zmarszczyła brwi. Wypowiedź Nance'a brzmiała zaborczo, a przecież nie przyjęła jeszcze jego oświadczyn.
Wybrała pierwszego walca dla Dansbury'ego, żeby mieć to już za sobą i móc się cieszyć resztą wieczoru. Jeżeli markiz postąpi zgodnie ze swoim
zwyczajem, to spóźni się, nie zdąży i będzie mógł mieć pretensje tylko do siebie.
– Tak, komu obiecała pani tego walca? – dopytywał się Peter Varrick.
– Obiecała go mnie – powiedział Dansbury i zmaterializował się przy jej boku. – Czy ma pan z tym jakieś kłopoty?
Lilith zaczerwieniła się, kiedy naokoło podniósł się szmer komentarzy, w których splatały się nazwiska „Dansbury" i „Benton". Doszedł do niej
charakterystyczny głos pani Falshond opowiadającej pani Pindlewide, jak to markiz ścigał pannę Benton aż na jej własne herbaciane przyjęcie. Zaraz
potem, jak Lilith dobrze wiedziała, zaczną się spekulacje, czy to, że często widywana jest w towarzystwie Dansbury'ego, nie zrujnuje jej szans na
zawarcie dobrego małżeństwa i czy jej ojciec będzie bardzo załamany.
Starała się stłumić nagłe, przyspieszone bicie serca, kiedy podnosiła oczy na markiza, ale mrowiące się w niej podniecenie więcej miało wspólnego ze
wspomnieniem pocałunku i uścisku niż z problemami, których nie przestawał jej przysparzać.
– Lilith, muszę zaprotestować – natychmiast wtrącił się Nance, robiąc krok do przodu. – Nie zamierza pani chyba...
– Ależ niechże pan protestuje, ile dusza pragnie – przerwał zimno Dansbury. – A my pójdziemy tańczyć.
Orkiestra zagrała pierwsze nuty walca i markiz podał Lilith dłoń. Zawahała się tylko na moment, zanim ją ujęła, a on z wdziękiem poprowadził ją na
parkiet. Ubrany był cały na szaro, wysoki, szczupły i przystojny. Błysk w jego ciemnych oczach wydawał się bardziej rozbawiony niż cyniczny, a ona
znowu pożałowała, że nie wie o nim nic poza tym, co sam jej powiedział. Prawdziwy Jack Faraday, kiedy już się pojawiał, wydawał się bardzo
atrakcyjny.
– Dlaczego wszyscy inni pani konkurenci mogą do pani mówić Lilith, a mnie odmawia pani na to zgody? – zapytał.
– Lubię ich – odparła.
W najmniejszym stopniu nie czuła się zaskoczona, że okazał się zręcznym tancerzem. Dansbury po mistrzowsku opanował chyba wszystko, co można
było uznać za niemoralny występek albo czym się można było w niemoralnym celu posłużyć. A chociaż wiedziała o tym, walc w jego ramionach był jak
marzenie.
– A pana nie lubię – dodała, żeby nie było wątpliwości.
– A jeżeli powiedziałbym pani, że widok pani zapiera dech w piersiach? – zapytał cicho. – I że jedyny odcień szmaragdu piękniejszy niż na pani sukni
można znaleźć w pani pięknych oczach?
Lilith zarumieniła się.
– Żadnego by to na mnie nie wywarło wrażenia. – Skłamała zadowolona, że zauważył jej nową suknię i że mu się spodobała. Poprawiło jej to nieco
humor po zjadliwych uwagach ojca, który toalety zdecydowanie nie aprobował.
– Albo że pani oczy... a niech to, już mówiłem i o pani oczach, i o królewskich szmaragdach. Nie znoszę się powtarzać. A może powiedziałbym, że usta
pani mają kolor rubinów, a...
– Wcale nie mają – szydziła Lilith, chichocząc na tę nietypową dla niego, niemądrą rozmowę.
– ...a włosy pani są czarne jak najczarniejsza noc? Czy mam ciągnąć dalej? Ostrzegam panią, że chociaż nie brak mi wcale komplementów, to zaczynają
mi się kończyć te pani rysy, które w sposób powszechnie przyjęty wolno mi podziwiać. Za mój następny komplement, chociaż będzie on bardzo serio,
mógłbym dostać klapsa.
Lilith roześmiała się do niego, a serce jej osobliwie drgnęło, kiedy odpowiedział jej uśmiechem. Podobała jej się ta wersja Faradaya i zastanawiała się, jak
bliska jest ona prawdy.
– Już wystarczy, lordzie Dansbury. – Zaczerpnęła powietrza, wiedząc, że nie powinna mówić tego, co teraz powie. – I może pan do mnie mówić Lilith.
– Dziękuję pani, Lilith.
Lilith obejrzała się i zobaczyła, że ojciec stoi ze skrzyżowanymi rękami i piorunuje ją wzrokiem.
– Nigdy mi się z tego nie uda wytłumaczyć – jęknęła.
– Z czego? – Jack pobiegł wzrokiem za jej spojrzeniem, potem westchnął. – Ach. A może powiedziałaby pani: „Ojcze, miałam ochotę zatańczyć z
Jackiem Faradayem."
– Ja wcale nie miałam ochoty z panem tańczyć – poprawiła go Lilith. – Udało się to panu osiągnąć podstępem.
– Wszystko jedno – odpowiedział z roztargnieniem, przyglądając się jej twarzy. – Czy z wyglądu jest pani podobna do matki? – zapytał. – Pani ojciec nie
ma takich kości policzkowych, jak również pani promiennych oczu, no i poczucia humoru, jak sądzę.

background image

Lilith przymrużyła swoje ponoć promienne oczy, nie podobał jej się kierunek, w jakim zmierzały pytania. Była tu w Londynie po to, by podkreślić swoją
odmienność od Elizabeth Benton, a nie podobieństwo do niej.
– Odpowiem panu na to, jeżeli powie mi pan, dlaczego Richard Hutton pana nie lubi.
Szczęki markiza zacisnęły się, natychmiast powrócił na posterunek stary, cyniczny Jack Faraday.
– Z tego samego cholernego powodu, co wszyscy inni, moja droga. Ale z zasady nie plotkuję na swój własny temat, więc będzie pani musiała wypytać o
moje brudne sekrety jakąś okropną, starą plotkarę.
– A więc – powiedziała chłodno Lilith nieco wstrząśnięta goryczą w jego głosie – pan zadaje trudne pytania, ale na nie nie odpowiada. To nie bardzo
sprawiedliwie, milordzie.
Dansbury przyciągnął ją bliżej do siebie, tak że spódnica jej okręciła mu się wokół nóg i mocno objął ją w pasie.
– Nigdy nie staram się być sprawiedliwy – zamruczał. – Wystarczy, żeby pani pamiętała, Lilith, że ja nie przegrywam.
Lilith zwiększyła dzielącą ich odległość.
– Dosyć to zuchwałe oświadczenie, milordzie, nawet w ustach tak słynnego hazardzisty, jak pan. Dlaczego informuje mnie pan o tym niewiarygodnym
szczęściu, które pan rzekomo posiada?
Uśmiechnął się, w jego oczach na moment pojawiło się zaskoczenie i radość. Ale jej przecież nie obchodziło, co on o niej myśli.
– Bez powodu – zaśmiał się. – Po prostu niech pani o tym pamięta.
Markiz bardzo rzadko mówił cokolwiek bez powodu, ale Lilith nie naciskała.
– Nie widziałam wcześniej powodu, by panu ufać, a pana wyznania z pewnością nie natchnęły mnie do zmiany zdania.
– Och, tego nie byłbym pewien – uśmiechnął się, obracając ją lekko w ramionach. – Mizerne kilka tygodni temu nie chciała pani nawet ze mną
rozmawiać.
Lilith kochała tańczyć i nigdy jeszcze nie miała równie zręcznego partnera. Jak również partnera o równie zaszarganej opinii.
– Nie powinien mi pan o tym przypominać.
Przez krótką chwilę Dansbury ściskał mocniej jej palce i Lilith pomyślała, że może się na nią rozgniewał. Wzrok jego skierowany był jednak na salę.
Lilith zerknęła w tym samym kierunku i zobaczył, że Dolph Remdale rozmawia z jej ojcem.
– Nie jest na czarno. – Jack zmarszczył brwi. – Nie ma nawet czarnej opaski na rękawie.
– Stary książę zabronił mu nosić żałobę – powiedziała Lilith, wracając do niego wzrokiem. – Nie wiedział pan o tym?
– Nie wiedziałem – odparł. – Wygodne, nie uważa pani?
– Nie mnie podawać w wątpliwość stan umysłu Wenforda, kiedy spisywał swoją ostatnią wolę – odpowiedziała Lilith.
– A dlaczego? Cholernie to wygodne i wysoce nieprawdopodobne. Wenford nakazałby całej Anglii przywdziać czarną krepę, gdyby tylko udało mu się
tego dokonać.
Lilith z wielką niechęcią zgodziła się z markizem, chociaż sama myślała wcześniej tak samo.
– Pewnie więc Dolph nie miał ochoty spędzać sześciu miesięcy poza towarzystwem. Nie po raz pierwszy robi się coś takiego.
Jack z oporami przytaknął.
– Prawda – przyznał. – Ale dlaczego...
– I po co żądał pan, żebym zatańczyła z panem walca, skoro chodziło panu tylko o to, by umniejszać Dolpha Remdale'a w moich oczach. Wystarczyłoby
panu wedrzeć się siłą do mojego salonu, żeby mi tym podokuczać – przerwała mu.
– Dokuczać pani? – powtórzył mrocznie.
– Dokuczać mi. A ja mogłabym zachować tego walca dla kogoś bardziej poważanego.
Dansbury otworzył usta ze zdumienia.
– Ach – powiedział w końcu – proszę tylko, by była pani świadoma, że nie pozostaje mi nic poza mówieniem, jak jest pani dla mnie pociągająca.
Serce Lilith zamarło na moment.
– Czy nie ma pan na myśli swojej wrogości wobec mnie, milordzie?
– Czy takie to właśnie robi na pani wrażenie, Lilith? Dzięki Bogu walc się skończył i Lilith gwałtownie się zatrzymała. Jack obejmował ją w talii o kilka
uderzeń serca za długo. Potem przełożywszy jej dłoń przez swoje ramię, chciał odprowadzić ją z powrotem pod opiekę ciotki.
– Trafię sama, dziękuję panu. – Lilith uwolniła rękę i szła dalej bez niego.
– A ja chcę cię pocałować jeszcze raz – zamruczał Jack za jej plecami.
Lilith spłoszona obejrzała się na niego przez ramię, ale markiz już szedł przyłączyć się do Williama i pana Price'a. Przemogła się i nie przystanęła.
Oczywiście chciał ją tylko zaszokować i wzburzyć, ale nie wyjaśniało to, dlaczego ona również pragnęła, by ją jeszcze raz pocałował, dlaczego z trudem
powstrzymywała się od uśmiechu na samą myśl o tym. Na pewno tylko dlatego, że nigdy żaden inny mężczyzna jej nie całował, uznała pospiesznie; nie
dopuszczała do siebie myśli, że to, co zrobił jej Wenford, można nazwać przyzwoitym pocałunkiem. Co prawda pocałunki Jacka Faradaya w
najmniejszym stopniu nie były przyzwoite, ale były mocno... podniecające, podobnie jak i on sam. A z drugiej strony...
– Lilith! – syknęła ciotka Eugenia, chwyciła ją za łokieć i pociągnęła na krzesło. – Co ty sobie na litość boską wyobrażasz?
Lilith zamrugała powiekami i usiłowała nie dać się wytrącić z równowagi. – Hm?
– Żeby tańczyć z tym... z tym mężczyzną – ciągnęła dalej jej ciotka, wściekle uderzając się wachlarzem po nodze. – Teraz, kiedy przepadła szansa na
starego księcia, musisz się jeszcze staranniej pilnować. I ostrzegano cię przed markizem Dansburym... kilkakrotnie.
– Prosiłam go, żeby zaprzestał kontaktów z Williamem – improwizowała Lilith.
– To raczej nie jest twoja sprawa, dziecko – odparła ostro ciotka Eugenia. – Reputacja kobiety jest dużo bardziej krucha niż mężczyzny. O znajomości
Williama pozwól martwić się ojcu.
– Tak, ciotko.
– A teraz zachowuj się przyzwoicie i bądź miła, zwłaszcza dla pana Gigginsa, jako że ten walc należał się jemu.
Lilith skinęła głową; podchodził do nich właśnie Jeremy Giggins przed obiecanym mu kontredansem.
– Tak, ciotko.
Naprawdę dokładała starań, żeby być miłą nie tylko dla pana Gigginsa, ale nawet dla Francisa Henninga podczas kadryla. Niemal cała jej uwaga skupiała
się jednak na problemie, dlaczego Dansbury nie opuścił soiree. Nie podszedł do stołów z grami hazardowymi, kiedy się zaczęły, ani nie zmonopolizował
trunków przy stole z przekąskami. Nie prosił też do tańca nikogo innego. Zamiast tego oparł się o ścianę i przyglądał się jej. William i pozostali jego
przyjaciele rozmawiali z nim, kiedy nie zajmowały ich tańce czy gry, ale Jack Faraday ani drgnął. Czuła na sobie jego spojrzenie i zdumiona była, że ani
w przybliżeniu nie wprawia jej to w takie zakłopotanie jak kiedyś.
– Panno Benton, dobry wieczór pani.
Lilith, która właśnie dziękowała Francisowi Henningowi za taniec, odwróciła się. Za jej plecami stał Randolph Remdale w najmodniejszym paryskim,
niebieskim surducie, do tego miał kremową kamizelką i czarne spodnie, na jego przystojnej twarzy malował się lekki uśmiech. Lilith, której w pamięci
wyraźnie stała rola, jaką odegrała w żenującej śmierci jego wuja, nie bardzo wiedziała, jak ma się do niego odezwać.
– Dobry... wieczór, wasza wysokość. – Dygnęła uprzejmie.
– Proszę wybaczyć mi śmiałość, ale chciałem pogratulować pani dzisiejszego wyglądu. Ta suknia przepięknie na pani wygląda.
– Dziękuję, wasza wysokość – odparła Lilith. – Jest pan bardzo uprzejmy.
– Ależ nie. Pani ojciec sugerował, że może zechce pani wspólnie ze mną zatańczyć walca. Ja jednak będę prosił, żeby zachowała pani dla mnie walca u
Cremwarrenów, pojutrze wieczorem. Byłoby rzeczą niestosowną, jak mi się zdaje, tańczyć dzisiaj, biorąc pod uwagę śmierć mojego wuja.
Lilith uśmiechnęła się z uczuciem ulgi.
– Ale oczywiście, wasza wysokość. Z przyjemnością. Remdale skinął głową i zerknął w kierunku Dansbury'ego, a potem znowu spojrzał na nią.
– Słówko porady, panno Benton, jeżeli pani pozwoli. Doszły mnie słuchy, że Jack Faraday za panią chodzi. Nie wróży to niczego dobrego na przyszłość
dla reputacji młodej damy.

background image

Lilith poczuła się z niezrozumiałych powodów rozdrażniona tą nieproszoną radą.
– Dziękuję, wasza wysokość. Będę o tym pamiętała. Dolph przyglądał jej się przez chwilę, jego niebieskie oczy na moment pociemniały, a potem pochylił
się nad jej dłonią.
– A więc do zobaczenia u Cremwarrenów.
Lilith odetchnęła, kiedy nowy książę Wenford ruszył w kierunku swoich przyjaciół. Pewnie był nawet dosyć sympatyczny, chociaż nieco pompatyczny i
nudny. Wcale nie taki, jak jej rzekomy piąty konkurent. Z lekkim uśmiechem odwróciła się szukając znowu Jacka, ale ten już zniknął.
Z niewyjaśnionych przyczyn Lilith poczuła rozczarowanie; podeszła do Penelopy. Stała z nią razem Mary Fitzroy, która z szeroko otwartymi oczami
szeptała coś Penelopie do ucha. Kiedy Lilith się zbliżyła, Penelopa krzyknęła cichutko:
– Nie do wiary!
– Co się stało? Mary zachichotała.
– Słyszałam, jak Ben Collins mówił lady Francine Walkins, że lady Pender podsłuchała rozmowę Donalda Marleya i księcia Wenforda... nowego księcia
Wenforda... i że oni nie sądzą, by śmierć starego księcia była skutkiem przypadku.
Lilith cała krew odpłynęła z twarzy.
– Tak mówią? – Przemogła się. – A dlaczegóż mieliby tak sądzić?
– Tego nie wiem – przyznała Mary cicho, rozglądając się dookoła. – Ale uważają, że może mieć z tym coś wspólnego pewien hulaka, który jak wiadomo
nienawidzi Remdale'ów. A wszyscy wiemy, kim on jest.
Tak, wszyscy to wiedzieli.
– Czy mają jakieś dowody? – zapytała, próbując nadać głosowi brzmienie sceptyczne i pełne niedowierzania. Nagle poczuła się tym oskarżeniem bardzo
rozgniewana. Nie mogła to być prawda. Niezbyt wiele wiedziała o markizie Dansburym, ale nawet nie potrafiła dopuścić myśli, żeby mógł on być
zimnokrwistym mordercą.
– Och, nie wiem. Ale wyobrażasz to sobie? Gdyby to była prawda? Czy myślisz, że Dansbury'ego powieszą?
Lilith sposępniała na ten niemiły obraz.
– Moim zdaniem chodzi o to, iż Dolph Remdale czuje się zażenowany, że jego wuja znaleziono w takim stanie i że próbuje zwalić to na kogoś innego.
Mary popatrzyła na nią przebiegle.
– A ja sądzę, że usiłujesz bronić pewnego kogoś, w kim się zakochałaś.
Lilith gwałtownie zamknęła usta.
– Bardzo cię przepraszam?
– Wszyscy to wiedzą. Dansbury chodzi wszędzie za tobą niczym jakaś wielka, oswojona pantera.
– Bądźże poważna, Mary – wtrąciła z chichotem Pen. – Brat Lilith przyjaźni się z Dansburym. Sama dokładnie wiesz, co ona czuje do markiza.
Wystarczająco często się na niego uskarżała.
– No tak – przyznała niechętnie Mary, a potem szeroko się uśmiechnęła. – Ale powinnaś była widzieć, jaką minę zrobiłaś, Lilith.
– Proszę cię, Mary, nawet nie wspominaj już nigdy o czymś podobnym.
Ale mimo to po słowach Mary zakręciło jej się w głosie od myśli, których nie potrafiła powstrzymać. Oczywiście, że nie zakochała się w Dansburym, co
za absurd! Ale niewątpliwie nie patrzyła już na niego tak pogardliwie i lekceważąco, jak kilka tygodni temu. Próbowała widzieć w nim tego samego
łajdaka, którym był przy ich pierwszym spotkaniu, ale wszystko w jej umyśle tak się pokręciło i splątało, że sama nie wiedziała co myśleć. Nie wiedziała
nawet, czy nie po to goni on za nią, udając tylko zainteresowanie, by ukoić własną zranioną dumę. Jedno było pewne: musi znaleźć Jacka i poinformować
go, jakie Dolph rozsiewa pogłoski. Byłoby to straszne, gdyby Dansbury wpadł w tarapaty przez dobry uczynek, jaki popełnił dla niej.
Kiedy jednak wyśledziła Williama, ten nie wiedział, gdzie podziewa się markiz.
– Gdzieś sobie poszedł – stwierdził rozdrażniony. – Coś go przepłoszyło. Pewnie ty. Niedługo pewnie całkiem go odpędzisz, a wtedy zostanę bez
przyjaciół.
– Nie odpowiadam za zle maniery Dansbury'ego ani za jego ponure nastroje – powiedziała Lilith zdecydowanie. –
A jeżeli potrzeba ci przyjaciół, co byś powiedział na Nance'a czy Wenforda?
– Nudni jak flaki z olejem, Lil – odpalił jej brat i sztywno odszedł.
Zanim ciotka Eugenia przyszła w końcu, żeby ją zabrać do domu, Lilith czuła się wyczerpana fizycznie i umysłowo. Przez cały wieczór plotki nie
przestawały krążyć i z minuty na minutę robiły się coraz gorsze. A Jack Faraday nie miał o tym pojęcia.
Książę Wenford przyglądał się, jak Lilith wychodzi ze swoim towarzystwem z sali balowej. Była śliczna – co do tego wuj się nie pomylił. Sięgnął do
kieszeni, podobnie jak to robił kilka razy w ciągu wieczoru i pomacał perłowy kolczyk, który tam włożył. Znaleziono go pod ciałem wuja, a Dolph
obdarzony był na tyle dobrą pamięcią, że nie zapomniał, kto był właścicielem tej błyskotki. Panna Benton musiała przebywać w towarzystwie jego wuja,
kiedy ten oddawał ducha. A do tego ta ślicznotka miała oprócz urody jeszcze jedną wspaniałą zaletę: Dansbury wydawał się nią zafascynowany.

Dolph uśmiechnął się pod nosem. Wystarczyłoby samo to, by zdecydował się wprowadzić w życie swój plan, ale złożyło się tak, że wiedział dużo więcej
o okolicznościach śmierci wuja, niż mógłby wywnioskować z samej obecności kolczyka. A nawet wiedział z najlepszego źródła, że tajemnicza choroba,
która powaliła Wenforda, nie dałaby mu czasu, by się rozebrał, porządnie poskładał ubrania, wyciągnął korek z butelki bardzo niedobrego wina, położył
się plackiem na plecach i dopiero wyzionął ducha. Nie, w połączeniu z obecnością kolczyka nosiło to wszelkie znamiona jednego z figli Dansbury'ego. A
Dansbury zapłaci za to. Zapłaci za wszystko i to słono.

11
– Czy nie sądzisz, ojcze, że napuszczanie Dolpha Remdale'a na Lilith trąci trochę... makabrą?
– Przestań kwestionować moje decyzje – zbeształ wicehrabia Williama; piorunował go wzrokiem od momentu, kiedy syn zszedł za nim po schodach na
śniadanie. – Jeżeli jego wysokość nie odczuwa potrzeby noszenia żałoby, nie musimy tego robić i my. I w końcu jest on człowiekiem, który spełnia
wszystkie moje wymagania, jak również wymagania Lilith.
Litlih stała na podeście schodów z całego serca pragnąc, żeby przestali się kłócić o Dolpha i żeby mogła wysłać brata do Dansbury'ego z ostrzeżeniem
przed straszliwymi plotkami.
– A jakie to wymagania może stawiać Lil, żeby Dolph je mógł spełnić? – zapytał William sceptycznie.
– Och, sam wiesz, chodzi jej o kogoś przystojnego, kto dobrze tańczy. – Wicehrabia przewrócił oczami i zamachał w powietrzu palcami w przesadnej
imitacji kontredansa.
Lilith zaczynała czuć się sfrustrowana, bo ojciec wszystko, co mu mówiła, nawet żartem, obracał przeciw niej.
– Proszę, nie mów o mnie w ten sposób, ojcze. Wiesz, że to nieprawda.
Ojciec przerwał i odwrócił się do niej.
– Próbuję po prostu znaleźć jakieś wyjaśnienie dla faktu – powiedział opanowanym głosem – że poświęciłaś wczoraj jeden z walców Dansbury'emu. A
jedynym nasuwającym mi się wyjaśnieniem twego zuchwałego nieposłuszeństwa może być twoje gorące pragnienie, by partnerzy w tańcu byli przystojni
i sympatyczni.
– On jest przyjacielem Williama – broniła się Lilith. –
Gdybym była dla niego nieuprzejma, mogłoby się to odbić...
– Reakcje Dansbury'ego nie interesują mnie w najmniejszym stopniu. Połowa przyzwoitych ludzi w Londynie nawet z nim nie rozmawia. Powinno to być
dla ciebie wystarczającym powodem, żeby już nigdy z nim nie tańczyć ani nie rozmawiać.
Lilith zacisnęła szczęki.

background image

– Tak, papo.
– Mówiłam ci, co ojciec powie – poparła go wrogo ciotka Eugenia od schodów. – Ostrzegałam ją i ostrzegałam, Stephenie. Ale jest taka uparta i...
– Wcale nie jestem uparta – zaprotestowała Lilith. – Powiedziałam, że mi przykro i że nie będę już więcej nieposłuszna. A teraz, proszę was, czy możemy
siąść do śniadania?
– Tak. Wspaniały pomysł.
Ojciec i ciotka ruszyli przodem, ale Lilith ujęła Williama pod rękę i zatrzymała go.
– Muszę z tobą porozmawiać.
– Wiesz, przed chwilą niemal się ujęłaś za Jackiem – powiedział z tym swoim pełnym uroku uśmiechem. – Uważaj lepiej na siebie, siostrzyczko.
– To właśnie o Dansburym chcę z tobą mówić. Czy możesz mu przekazać wiadomość?
– Oczywiście. – Twarz Williama przybrała pełen namysłu wyraz. – Dlaczego?
Lilith sposępniała.
– Williamie, żebym tego nie musiała powtarzać. Nie jestem zakochana w Jacku Faradayu.
Jej brat zaczerwienił się.
– Nie mówiłem...
– Z trudem toleruję jego towarzystwo – żachnęła się Lilith, wiedząc, że grubo przesadza, ale nie mogła powstrzymać się od protestu. – Tym niemniej mam
wobec niego zobowiązania. Proszę, przekaż mu...
– Williamie! – ryknął ojciec z saloniku. – Zanim będziesz się próbował gdzieś wymknąć, bądź łaskaw pamiętać, że towarzyszysz mi dziś do Densona!
William wzniósł oczy w górę.
– Tak, ojcze! – Uścisnął Lilith za rękę. – Czy ta twoja wiadomość może zaczekać do wieczora?
– Nie, nie sądzę, żeby mogła. – Czuła się do tego stopnia odpowiedzialna za zaangażowanie Jacka w kompromitację Wenforda, że po prostu musiała
dopilnować, by ktoś zawiadomił go o rzucanych na niego pomówieniach. I im szybciej, tym lepiej. – No nic, zajmę się tym sama.
Weszła razem z Williamem do pokoju śniadaniowego, krzyknęła teatralnie i okręciła się, żeby popatrzeć ną stojący na kredensie zegar.
– Och, nie! – zawołała, zakrywając dłonią usta.
– Co znowu? – zrzędził wicehrabia.
– Ciotko Eugenio, miałyśmy dzisiaj zjeść drugie śniadanie u Sanfordów. Pen mówiła mi w zeszłym tygodniu, jak bardzo jej matka się na nie cieszy! – A
rezydencja Sanfordoty oddalona była tylko o trzy domy od rezydencji Dansbury`ego.
– Nie przypominam sobie takiego zaproszenia. Mamy z nimi zjeść jutro lunch...
– Nie, nie, zmieniłyśmy to całe wieki temu – odparła Lilith odsuwając krzesło ciotki od stołu i usiłując nie zwracać uwagi na rozbawienie, które
najwyraźniej ogarniało Williama na jej błazeństwa. – Proszę? Jeżeli się pospieszymy, uda nam się jeszcze dojechać na czas.
– Och, Lilith – westchnęła ciotka, spoglądając na stojący przed nią półmisek z szynką i biszkoptami.
– Proszę, ciotko Eugenio? – błagała Lilith.
– Dobrze już, dobrze – wymamrotała Eugenia i odsunęła się od stołu. – Daj mi tylko chwilkę, żebym się mogła odświeżyć.
– Oczywiście.
Lilith wykorzystała tę chwilę, żeby popędzić do swojej sypialni, nabazgrać liścik, w którym dokładnie opisała to, Co usłyszała poprzedniego wieczora,
zwinąć go i wepchnąć do torebki. Dom Pen stał tak blisko domu Dansbury'ego, że nie będzie miała żadnych trudności, by kazać Milgrewowi zatrzymać
się tam i podać służącym markiza liścik, kiedy ona i ciotka Eugenia będą spożywały posiłek z Sanfordami. Plan był na wagę złota, chociaż brzydko tak
samej się chwalić.
A właściwie byłby na wagę złota gdyby nie to, że ojciec zabrał Milgrewa na swoją własną wyprawę, a ona i ciotka musiały pojechać powozikiem z
młodym Walterem na koźle. Absolutnie nie mogła mieć pełnego zaufania, że ten młodzik doręczy wiadomość i nie opowie całej służbie w domu o tym, co
zrobił. Tak więc liścik pozostał w torebce, a ją nadal czekał obowiązek powiadomienia Dansbury'ego.
Lady Sanford podeszła do drzwi w chwili, kiedy lokaj je otwierał.
– Dzień dobry – powiedziała; uśmiechała się, ale była wyraźnie zdziwiona na ich widok.
– Dzień dobry. Bardzo się już cieszymy na to drugie śniadanie – powiedziała Eugenia.
Za jej plecami Lilith skrzywiła się ze współczuciem i wzruszyła ramionami. Ciotka byłaby wściekła, gdyby kiedykolwiek uświadomiła sobie, że robią z
niej idiotkę, ale Lilith nie miała najmniejszego poczucia winy. O ile pamiętała, ciotce Eugenii nie zdarzyło się jednego dobrego słowa powiedzieć o niej
czy o Williamie. Lilith tolerowała z trudem nieugiętą surowość ciotki, ale ostatnio nawet tej odrobiny tolerancji zaczynało jej brakować.
– Ależ oczywiście – powiedziała natychmiast lady Sanford. Puściła do Lilith oko i wprowadziła je do środka. – My też się cieszymy.
Starsze panie zatrzymały się gawędząc na dole, a ze schodów zaczęła schodzić Pen również z zakłopotanym wyrazem twarzy.
– Dzień dobry.
– Lilith i Eugenia przyszły na drugie śniadanie – powiedziała jej matka, lekko pochylając głowę. – James, proszę poinformować kucharkę.
Lokaj skinął głową i oddalił się w kierunku kuchni. Uśmiech Pen stal się promienny.
– Ale oczywiście.
Dwie starsze panie przeszły do saloniku, ale Lilith chwyciła Pen za rękę.
– Pen, muszę ci coś opowiedzieć – wykrzyknęła, zmuszając się do śmiechu.
Lady Sanford uśmiechnęła się do nich pobłażliwie.
– No to biegnijcie razem.
Lilith wciągnęła Pen do biblioteki i zamknęła drzwi.
– Co się stało? – zapytała przyjaciółka, rumieniąc się. – Czy chodzi o Williama?
– Pen, musisz dotrzymać mojej wielkiej tajemnicy – szepnęła Lilith, bojąc się odezwać głośniej, chociaż drzwi były zamknięte.
– Oczywiście – odpowiedziała przyjaciółka z miejsca. – O co chodzi?
– Muszę przekazać wiadomość markizowi Dansbury'emu. Przez długą chwilę Pen tylko na nią patrzyła.
– Dansbury'emu? – powtórzyła słabo. – Chcesz powiedzieć, że Mary miała rację? Ze naprawdę się w nim zakochałaś?
– Ja... – Lilith nie potrafiła kłamać przyjaciółce i przełknęła nonszalancką odpowiedź, której właśnie miała udzielić. – Sama nie wiem. Ale to jest ważne.
Czy mi pomożesz?
– Oczywiście – wykrzyknęła Pen, klaszcząc w dłonie. – Co chcesz, żebym zrobiła?
Lilith uśmiechnęła się z ulgą.
– Muszę się wymknąć przez okno z waszej biblioteki. Nie będzie mnie tylko przez kilka chwil, a ty musisz obiecać, że zostaniesz tu, aż wrócę, tak
jakbyśmy przez ten cały czas razem gadały.
– Och, jakie to romantyczne – westchnęła Pen. – Dobrze, idź.
Serce Lilith roztańczyło się w zadziwiającym połączeniu radosnego oczekiwania i grozy. Objęła pospiesznie przyjaciółkę, a potem podniosła haczyk na
jednym z bibliotecznych okien.
– Zaraz wrócę – szepnęła jeszcze raz i podwinęła spódnicę, żeby przejść przez parapet do ogrodu.
Rezydencje Sanfordów i Faradayów oddzielały od siebie tylko dwa niskie murki i pomimo długich spódnic Lilith udało się wdrapać na pierwszy z nich
bez większych trudności. Gramoląc się na drugi zahaczyła bucikiem o jakieś pnącze i z przekleństwem, którego nauczyła się od Williama, spadla na plecy
do niewielkiego ogródka Faradaya. Na szczęście ogródka od ulicy nie było widać, więc żaden przechodzień nie mógł być świadkiem jej niezręczności.
Nigdy wcześniej na myśl by jej nie przyszło, żeby składać wizytę mężczyźnie i przy drzwiach dla służby na tyłach domu zawahała się. Skoro jednak już
tutaj dotarła, wyprostowała się w ramionach i zapukała stanowczo.
Drzwi otworzyły się natychmiast, ale mężczyzna, który się za nimi ukazał, raczej nie dodał dziewczynie pewności siebie, która teraz gwałtownie w niej

background image

zanikała. Ubrany był niczym lokaj w jakiejś wspaniałej rezydencji, ale policzek przecinała mu straszliwa blizna, a u lewej dłoni brakowało palca i przez to
bardziej przypominał rozbójnika niż służącego w dobrym domu. No, ale sam Jack Faraday kryteria bycia dżentelmenem również spełniał z pewną
trudnością. A przynajmniej tak jej wszyscy powtarzali.
– Tak, panienko? – zapytał ochryple.
– Czy pracujecie dla markiza Dansbury'ego? – zapytała niepewnym, łamiącym się głosem.
– Tak jest.
– Ja... ja muszę zostawić dla niego wiadomość – powiedziała, sięgając do torebki po liścik. – Czy możecie dopilnować, żeby doręczono mu go
natychmiast?
– Tak, panienko – odpowiedział lokaj i gestem zaprosił ją do domu.
– Och, nie – odparła, cofając się, jeszcze bardziej zgorszona na myśl, że mogłaby wejść do domu Dansbury'ego. Gdyby ktokolwiek ją zobaczył, reputację
miałaby doszczętnie zrujnowaną. – Muszę tylko zostawić tę wiadomość.
Mężczyzna błyskawicznie dał krok do przodu, chwycił ją za rękę i wciągnął do środka. Zanim zdążyła krzyknąć, zasłonił jej usta jedną dłonią, a drugą
zatrzasnął drzwi i unieruchomił jej ręce przy bokach.
– Wielmożny panie! – wrzasnął, szarpiąc się z nią, by przeprowadzić ją przez pełną krzątaniny kuchnię do holu, gdzie Lilith kopała i miotała się, na wpół
obłąkana z przerażenia.
– Co się dzieje, Peese? – doszedł do niej swobodny głos Jacka. Markiz wyszedł z bocznych drzwi do holu z książką w ręce. – Skąd te ryki... – Zamarł
zobaczywszy Lilith. – Natychmiast ją puść! – Zażądał zbliżając się wielkimi krokami.
– Jacku – rozszlochała się Lilith i rzuciła się ku niemu z bezgraniczną ulgą.
Markiz upuścił książkę, objął ją ramionami i mocno przytulił.
– Co ty sobie u Boga Ojca wyobrażasz, Peese? – warknął, kołysząc ją powoli, kiedy wracała do siebie.
Pachniał herbatą i mydłem do golenia, i Lilith ukryła twarz na jego piersi.
– Zachowywała się podejrzanie i nie chciałem, żeby się wymknęła – zrzędził lokaj.
– Wcale nie zachowywałam się podejrzanie – odparła Lilith zduszonym głosem z azylu, którego jakoś dziwnie nie miała ochoty opuszczać.
– Dostarczyła jakiś liścik do drzwi kuchennych – tłumaczył Peese. – Nie chciała powiedzieć, kim jest, wielmożny panie, więc...
– Jaki liścik? – przerwał Jack, unosząc jej brodę do góry i zaglądając w oczy.
Lilith wyprostowała się.
– Mam panu coś do powiedzenia, a William nie mógł przyjść i... – obejrzała się na lokaja.
Jack kiwnął głową, wziął ją za rękę, pociągnął za najbliższe drzwi i zamknął je za nimi. – Dlaczego William nie mógł przyjść? – zapytał.
– Papa go gdzieś ze sobą wyciągnął. Musi pan wiedzieć...
– A jak pani się tu dostała?
Lilith westchnęła; przyszło jej na myśl, że jako dziecko Dansbury musiał być straszny, skoro nigdy nie zadowalał się łatwą odpowiedzią na żadne pytanie.
Nauczyciele na pewno go nie znosili, ale Lilith to zdecydowane dążenie do celu wydawało się raczej... intrygujące, zwłaszcza ostatnio.
– Miałam pojechać do Sanfordów na lunch jutro, ale udało mi się wmówić ciotce Eugenii, że miało to być drugie śniadanie dzisiaj, a potem przekonałam
lady Sanford i Pen, że to ciotka Eugenia pomyliła terminy. – Lilith bacznie przyglądała się jego szczupłej twarzy, ciekawa co pomyśli o jej pospiesznie
ułożonym planie.
Markiz się roześmiał, oczy mu zatańczyły.
– Ależ przebiegle z pani strony – pogratulował jej.
– Wcale nie lubię być przebiegła – odparła Lilith, chociaż ucieszył ją komplement.
– Szkoda. Wydaje mi się, że może to być cecha wrodzona. – Ja...
– Dlaczego jednak nie pomyślała pani, żeby przysłać tu Milgrewa? – zapytał.
– Taki miałam pierwotnie plan, ale papa zabrał go razem ze sobą.
Markizowi drgnęły usta.
– A pani ciotka?
– Gawędzi z lady Sanford, mam nadzieję.
– Ach. – Przyglądał się uważnie jej twarzy jeszcze przez moment. – A więc, moja słodka, niech mi pani przekaże swoje wieści.
– Wczoraj wieczorem, już po tym jak pan wyszedł, rozeszły się pogłoski. Wygląda na to...
– Wyglądało na to, że jesteście z Dolphem w całkiem zażyłych stosunkach – uciął Jack, jego nastrój sposępniał. Spiorunował ją wzrokiem, potem
podszedł do okna. – Aż się ciepło na sercu robiło.
Już miała na końcu języka ciętą odpowiedź w tym samym stylu, ale zamknęła buzię. Jeżeli mu powie, jakie plany ma względem niej i księcia jej ojciec,
nigdy go nie zmusi, żeby czegokolwiek wysłuchał.
– Nie bardzo mogłam mu zrobić afront – powiedziała zamiast tego.
– Mnie pani zrobiła – przypomniał jej Jack. Ale jego twarz przestała być taka napięta i Lilith wydało się, że to wspomnienie go rozbawiło. – A nawiasem
mówiąc – ciągnął dalej – dlaczego ma pani brudne, hmm, siedzenie?
– Co? – Lilith obejrzała się i zaczerwieniła, otrzepując spódnicę. – Och, musiałam wdrapać się na dwa murki, żeby się tu dostać tak, by mnie nikt nie
zauważył. A na pana murku rosną przeróżne zatracone pnącza. W żaden inny sposób nie mogłabym panu złożyć wizyty, więc proszę przestać narzekać...
Markiz ryknął śmiechem.
– Tak więc najpierw porzuciła pani ciotkę, każąc jej wypełniać obowiązek przez panią wymyślony?
– Na to wyszło. Co...
– Potem gramoliła się pani na murki i przedzierała przez ogrody? Żeby mnie odwiedzić?
– No tak – przyznała Lilith urażona. – Sam pan wie, że nie potrafię latać.
– Na mury Jerycha, zaskakuje mnie pani nieustannie – śmiał się, oczy mu poweselały.
– Czy chce pan usłyszeć, co mam do powiedzenia, Dansbury, czy nie? – zapytała. Zaczynała być do głębi poirytowana.
Złożył jej niski ukłon.
– Bardzo przepraszam. Już słucham, milady.
– Kilka osób rozmawiało o tym, jak to Dolph zaczął podejrzewać, że może jego wuj mimo wszystko nie zmarł śmiercią naturalną.
Jack kiwnął głową.
– Tego się należało spodziewać. Okoliczności śmierci starego muszą go żenować jak wszyscy diabli.
– Krąży także pogłoska, że może mieć z tym coś wspólnego pewien hulaka, który zawsze nienawidził Wenforda.
Dansbury milczał przez chwilę; ciemne, fascynujące oczy przyglądały się jej tak badawczo, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem markiz nie
potrafi czytać w myślach. A przez ostatnie kilka dni te myśli były tak splątane, że pozostało jej tylko mieć nadzieję, iż nie potrafi.
– A pani zrealizowała te wszystkie fortele po to tylko, żeby mi o tym powiedzieć, Lilith?
Lilith zawahała się.
– Nie chciałam, żeby pan myślał, że pomagając mi popełnił pan błąd. Zrobił pan dobry uczynek i ja to doceniam. Teraz nawet jeszcze bardziej, niż na
początku.
Markiz na moment zamknął oczy.
– Czy tak? – zapytał znowu na nią patrząc. – Tak.
– A czy myśli pani, że miałem cokolwiek wspólnego z zejściem starego topora z tego świata? – Podszedł o krok bliżej. – Wdzięczny byłbym za uczciwą
odpowiedź. Podczas kilku rozmów ze mną spędzała pani czas na rzucaniu na mnie oskarżeń, a ja, raczej ku własnemu zaskoczeniu... – zawahał się i po raz
pierwszy zobaczyła, że brak mu słów – ja przekonałem się, że cenię sobie pani opinię – dokończył ostatecznie, a potem ponuro się uśmiechnął. – Ma pani

background image

znacznie lepsze pojęcie o uczciwości niż ja.
Chciał usłyszeć jej zdanie. Starannie rozważała odpowiedź, a on czekał.
– Myślę – zaczęła powoli – że za mało o panu wiem, by odpowiedzieć tak czy inaczej.
Jack zaczął coś mówić, ale przerwał i zamiast tego wyjrzał za okno.
– Nie wiem, dlaczego spodziewałem się po pani czegoś innego – powiedział na wpół do siebie. Nagle odwrócił się znowu twarzą do niej. – Zawrę z panią
umowę.
Lilith podejrzliwie zmarszczyła brwi.
– Jakiego rodzaju umowę?
– Może mi pani zadać trzy, ale tylko trzy pytania, a ja odpowiem na nie uczciwie i zwięźle. To jest, o ile obieca mi pani, że moje odpowiedzi nigdy nie
wyjdą poza te ściany.
Była to intrygująca propozycja i dużo trudniej było ją odrzucić, niż się spodziewała.
– A gdzie w tym jest haczyk? Markiz przelotnie się uśmiechnął.
– Za każde pytanie, które pani zada, musi pani pozwolić, żebym ją pocałował.
Lilith uniosła w górę obydwie brwi, usiłując zignorować ciarki, które przebiegły jej po kręgosłupie na jego słowa.
– Pocałować mnie? Jack przytaknął.
– Jedno pytanie równa się jeden pocałunek. W sumie trzy. Czy umowa stoi?
Uświadomiła sobie, że markiz spodziewa się odmowy. Ale nie wiedział, że od ich ostatnich uścisków z trudem przychodziło jej myśleć o czymkolwiek
poza jego pocałunkami.
– Zgoda – powiedziała wyraźnie, serce jej łomotało. Z przyjemnością zobaczyła, że Jack jest zaskoczony.
– Proszę. Niech pani pyta.
– W porządku. – Lilith postukała się po brodzie w poszukiwaniu pierwszego pytania. – Dlaczego nie lubi pan rodziny Remdale'ów?
Zanim markiz odpowiedział, zbliżył się najpierw do niej, pochylił i dotknął ustami jej warg. Tym razem nie był to pocałunek kradziony, z zaskoczenia i
różnił się od poprzednich. Lilith miała czas poczuć, iż jego wargi są miękkie i jędrne równocześnie; pieściły jej usta łagodnie, zaborczo, a ich dotyk
wydawał się właściwy wyłącznie Jackowi Faradayowi. I niezwykle... poruszający.
Powoli uniósł głowę.
– Jeden – zamruczał.
– A... a pana odpowiedź? – zapytała, już zastanawiając się nad następnym pytaniem, nie dlatego, żeby usłyszeć odpowiedź, ale żeby znowu ją pocałował.
Pieścił palcami bok jej twarzy.
– Do majątku Wenfordów należy między innymi Hanfeld Hall, niewielki, rzadko używany zwierzyniec, który graniczy z Fencross Glen, jednym z moich
mniejszych majątków, z których nieczęsto korzystam. Dokładnie między nimi leży łąka, takie malownicze miejsce z niewielkim belwederem pośrodku,
który aż po podłogę zalewa każdy wiosenny deszcz. Stoi na ziemiach Fencross, ale plotki chodzą, że jest to miejsce, gdzie Wenford... zdobył zgodę swojej
pierwszej żony na małżeństwo.
– Zrobił jej to samo, co próbował zrobić mnie, chce pan powiedzieć – powiedziała Lilith, spokojnie przypatrując się poważnym, brązowym oczom przed
sobą.
Jack zacisnął szczęki.
– Takie chodzą plotki. Tak czy owak ten błazen zdecydował, że chce kupić łąkę, prawdopodobnie sądził, że cale to cholerstwo jest bardzo romantyczne.
Ale mój dziadek nie zgodził się jej sprzedać. Tak więc Wenford zaproponował, że postawi swój wspaniały domek myśliwski w Surrey przeciw temu
przeklętemu belwederowi. Dziadkowi stawka się spodobała i zgodził się. Zagrali o nią i Wenford wygrał.
– Ale co takiego strasznego jest w...
– Jak się później okazało, domek myśliwski był pod majoratem. Wenford nie miał prawa go oddać, tak więc zakładając się nic nie tracił. A poza tym –
Jack na moment opuścił głowę – wypowiedział się w sposób uwłaczający o krwi Faradayów, kiedy na siłę parł do zawarcia zakładu. Mój dziadek był
bardzo dumnym człowiekiem.
– Podobnie jak i pan, jak sądzę – szepnęła Lilith. Jack popatrzył na nią.
– Ja moją dumę straciłem już jakiś czas temu, moja słodka. Pozostały pani dwa pytania.
– W porządku. – Lekko drżąc Lilith głęboko wciągnęła powietrze. – Jak to się dzieje, że tak biegle umie się pan skradać i że wydaje się, jakby pan zawsze
wszystko wiedział, jakie ludzie mają plany i dlaczego?
– To właściwie są trzy pytania, ale ponieważ jest pani tak nieodparcie atrakcyjna, przyjmę je jako jedno – powiedział z lekkim uśmiechem.
– Dziękuję panu – odparła, a na jej ustach pokazał się pełen zadowolenia uśmiech. Nie przypominała sobie, żeby ktokolwiek kiedykolwiek nazwał ją
nieodpartą, a już z pewnością nie mężczyzna o doświadczeniu Dansbury'ego.
Musnął wargami jej usta leciutko, jak piórkiem, a potem pochylił się jeszcze bardziej i wargi ich zwarły się mocniej. Rozchylił je delikatnie, przesunął
językiem po zębach. Dotknięcie to wydało się szokująco intymne; Lilith poczuła, jak ciarki spływają jej dreszczem po plecach aż do ciepłego, sekretnego
miejsca między nogami. To właśnie takie powinny być pocałunki.
Powoli znowu uniósł głowę.
– Dwa – wyszeptał.
Tymczasem Lilith zapomniała już, jakie miała pytanie, ale delikatny dźwięk bijącego w holu zegara przypomniał jej nagle o czymś całkiem innym.
– Muszę iść – powiedziała z pośpiechem, wysuwając się Z jego objęć. – Pen czeka na mnie w bibliotece. Nie mogę...
– Byłem kiedyś szpiegiem – stwierdził markiz zwięźle, co zatrzymało ją w pół kroku.
– Co? Pan...
– Kiedy Bonaparte powtórnie podbił Paryż, Wellington zwerbował Richarda i mnie jako swoich wysłanników. Spędziliśmy niemal całą wojnę babrząc się
w Paryżu i otaczającej go okolicy, usiłując oddzielić pogłoski od prawdy. Peese, mój bardzo grubiański lokaj, oraz mój kamerdyner Martin stanowili
część naszej drużyny. Richard wciąż jeszcze ma powiązania z ministerstwem wojny. Ja odszedłem.
– Dlaczego?
Markiz przerwał patrząc na nią.
– Czy to pani trzecie pytanie?
Wyczuwając wahanie, spojrzała mu w oczy. Wyraz jego twarzy niczego nie zdradzał, ale drobne drganie powiek i przyspieszony oddech wystarczyły.
– Nie chce pan na to odpowiadać, prawda? Jack wydął wargi.
– A może to jest pani trzecie pytanie? Nie odpowiem, dopóki nie podejmie pani decyzji.
Było wiele rzeczy, których chciała się o nim dowiedzieć, dotyczyły one raczej jego uczuć niż przeszłości, ale po śmierci Wenforda i plotkach, które się na
ten temat rozeszły, wydawało się ważniejsze, by raz na zawsze zdecydować, jaki charakter ma Jack Faraday. Będzie musiała poczekać, żeby dowiedzieć
się, czy naprawdę mu się podoba.
– Chcę wiedzieć, dlaczego odszedł pan z ministerstwa wojny.
Jack odwrócił się.
– Z pewnością doszły do pani plotki, Lil. Niech je pani przyjmie za odpowiedź i zapyta mnie o coś innego.
– Powiedział pan, że mogę pytać o wszystko, Jacku – przypomniała mu delikatnie. – Chcę się dowiedzieć czegoś o tej kobiecie, którą, jak powiadają, pan
zabił.
Jack obejrzał się na nią przez ramię, potem przeszedł do kominka i oparł się o jego obramowanie, stojąc w pozie, która wydawała się pełna swobody i
odprężenia, dopóki nie popatrzyła mu w oczy i nie zobaczyła, ile tam napięcia i niechęci.
– Miała na imię Genevieve – powiedział chłodnym, obojętnym głosem. – Genevieve Bruseille. Tak, byliśmy kochankami. Tak, zabiłem ją. Ale nożem.
Nie z pistoletu. Nie, nie byłem wtedy pijany i nie był to wypadek. – Potrząsnął głową. – Zdecydowanie nie był to wypadek. Czy żałuję tego? – Jack

background image

obejrzał się i kiedy patrzył na nią, z jego twarzy zaczął znikać mroczny wyraz. – Tak. Teraz, w tym momencie, bardziej niż kiedykolwiek.
Lilith bacznie obserwowała jego twarz, miliady uczuć, które przebiegały po jego szczupłych rysach. To, co tam widziała – żal, chwilowa bezbronność,
pożądanie – wydawało się ujmować znaczenia słowom, a przydawać go emocjom, które kazały mu uczynić to wyznanie.
– Wiedząc to, co w tej chwili wiem, milordzie – powiedziała powoli, nie ośmielając się odwrócić wzroku – nie wierzę, by miał pan cokolwiek wspólnego
ze śmiercią Wenforda.
– Dziękuję. – Podszedł znowu do okna i wyglądał na zewnątrz przez dłuższą chwilę. – Wie pani – powiedział cicho, niemal do siebie – chociaż Dolph
czuje się tak zażenowany, mógłby umniejszyć znaczenie całego tego wydarzenia. Nie minęłyby dwa tygodnie, a wydarzyłby się jakiś następny skandal i
wszyscy by o tamtym zapomnieli. Nie było potrzeby występować z sugestią morderstwa. Oskarżenie arystokraty, nawet z tak zaszarganą opinią jak moja,
może mieć katastrofalne skutki dla oskarżającego, jeżeli nie będzie opierało się na solidnych podstawach.
– To same plotki – przypomniała mu. Odwrócił się znowu twarzą do niej.
– „Same plotki" mogą wyrządzić wiele szkód. Jak sądzę, pani rodzina wie o tym bardzo dobrze.
Lilith pochyliła głowę.
– Tak, wiem.
Natychmiast Jack podszedł i uniósł jej brodę do góry.
– Nigdy nie sądziłem, że usłyszę takie słowa z własnych ust – zamruczał – ale może powinna pani już iść. Będę musiał powalczyć o jedną sprawę z
Williamem, ale gdyby plotki zmieniły się w coś gorszego, co prawdopodobnie nastąpi, uwolnię panią od siebie i moich przykrych koneksji.
– A więc teraz okazuje się, że jest pan rycerski? – zapytała cicho.
– Najwyraźniej. Ostatnio odkryłem kilka niespodziewanych aspektów własnej osobowości. Właściwie jest to trochę niepokojące. – Jack położył jej ręce
na ramionach i zajrzał w oczy. – Nie zapominaj o jednym, Lil. Jeżeli moja teoria jest słuszna, a Dolph zaczął rozpowszechniać te plotki, żeby skierować
podejrzenia na mnie, to znaczy, że próbuje je odwrócić od siebie.
Lilith zamrugała.
– Czy pan uważa, że Dolph Remdale zabił swojego wuja? – zapytała z niedowierzaniem. – I to pan mnie ostrzega przed pogłoskami?
– Przyznaję, że może to być kompletnie pomylone z mojej strony – odparł cicho. – Ale bądź ostrożna w jego towarzystwie. Nie chcę, żeby ci się coś stało.
Cieszący się najgorszą opinią w Londynie arystokrata okazywał się zupełnie inny, niż się spodziewała. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy.
– Teraz chce pan tylko, żebym była bezpieczna.
– Tak, jestem dziś pełen sprzeczności. Tylko że mogłem się spodziewać każdego na swoim progu oprócz ciebie, Lil. I pewnie przez to czuję się nieco
zamroczony.
– Wątpię, czy jest pan zamroczony. A właściwie to wątpię nawet, czy da się pana kiedykolwiek zaskoczyć.
– Dzisiaj poczułem się zaskoczony – odparował, uśmiechając się beztrosko. – I tak się dzieje za każdym razem, kiedy natykam się na ciebie.
– Cśśś – szepnęła Lilith. Przyciągnęła twarz markiza do swojej. Nieśmiało, bardzo delikatnie dotknęła wargami jego ust, a on zamknął oczy. Powoli
otoczył rękami jej talię i przycisnął usta mocniej. Ręce Lilith same prześlizgnęły się na jego kark; wtuliła się w niego cala i nie dzieliła ich już najmniejsza
nawet odległość. Markiz rozchylił wargami jej usta i stało się tak, jakby oddychali tym samym powietrzem.
Tym razem to ona nieśmiało dotykała wnętrza jego ust językiem; po każdym fragmencie jej istoty wydawały się krążyć intymne, podniecające uczucia, od
których aż pojękiwała. Jack łagodnie ujął zębami jej dolną wargę i przygryzł lekko. Lilith cicho krzyknęła i cofnęła się nieco, chociaż nadal obejmowała
go za szyję. Stali tak przez długą chwilę.
– Co ja takiego zrobiłem, żeby na to zasłużyć? – zamruczał Jack.
– Zapomniałeś o trzecim pocałunku.
– Naprawdę? To głupio z mojej strony. Jak.. Nakryła palcami jego wargi.
– A poza tym podoba mi się ten Jack Faraday – szepnęła i przyciągnęła do siebie znowu jego twarz, żeby go pocałować. Jack oddał jej gwałtownie
pocałunek, przesunął dłońmi od jej bioder w górę i z powrotem w dół. Wiedziała, że posuwa się trochę za daleko, ale nie miała ochoty, by przestał ją
całować, by przestał jej dotykać. Pod jego dotknięciem czuła się taka żywa.
Jack poprowadził ją delikatnie do tyłu, aż oparła się o kanapę; ustami sunął w dół od warg aż do szyi. Dłonie zmieniły pozycję, przyciągnął jej biodra
bliżej swoich, a ustami znowu poszukał jej warg – te pocałunki były gorące, oszałamiające i bardzo, bardzo niebezpieczne. Lilith zmusiła się, żeby
otworzyć oczy i zaczerpnęła rozdygotana powietrza, na wpół pojękując z rozkoszy, a na wpół protestując. O, Boże, jak bardzo chciała, żeby nie
przestawał...
– Jacku, przestań!
Uniósł półprzytomny głowę i popatrzył na nią. – Dlaczego, na Boga? – Proszę cię, proszę – błagała. – Nie mogę... nie teraz... ja...
Przyjrzał się jej. – Nie teraz, czy nie ze mną? – zapytał cicho.
– Ja... nie wiem. – Potrząsnęła głową, palcami trzymała go wciąż za klapy, tak że się nie mógł odsunąć. – Muszę już iść. – Usiłowała złapać oddech i
uspokoić łomot serca, zanim wyskoczy jej ono z piersi.
Jack przesunął powoli kciukiem po jej policzku.
– Wiesz, zazdrosny jestem o Wenforda.
– Ale... dlaczego? – udało jej się wykrztusić z ulgą, że się na nią nie gniewa.
– Jeżeli już miałbym oddać ducha, to nie znalazłbym lepszego miejsca niż on.
– Och, przestań – zaprotestowała. Żaden mężczyzna nie potrafił wywołać w niej takiego uniesienia, tak jej podniecać, ani tak denerwować jak Jack
Faraday. – Ty się tylko w ten sposób na mnie mścisz, prawda? – zapytała puszczając go. – Czy chociaż czasem czujesz do mnie sympatię, czy tylko cię
bawię?
Przypatrywał jej się z takim wyrazem twarzy, że miała ochotę równocześnie uderzyć go i pocałować.
– To jest czwarte, piąte i szóste pytanie – odpowiedział. – Tak więc co zrobimy, Lil?
– Zrobimy? Z czym? – Oderwała jego ręce od swojej talii i cofnęła się o krok.
– Z możliwością, że to Dolph Remdale zabił swego wuja.
– Jak możesz... – Lilith gwałtownie zamknęła usta. Jeżeli markiz jest jeszcze w stanie myśleć logicznie, to znaczy że mu na niej ani trochę nie zależy. Ona
sama z trudem powstrzymywała się, żeby się na niego nie rzucić.
– Jak mogę co? – zapytał. Jego dłonie zaczęły znowu gładzić delikatnie jej ręce.
Lilith rozdygotana zaczerpnęła tchu.
– Nic. Nie mamy żadnego dowodu, że gra była nieczysta, i sam o tym wiesz.
– Jeszcze nie mamy. – Uśmiechnął się i objął dłonią jej policzek, jakby nie mógł się powstrzymać od dotykania dziewczyny. – Nie martw się. Coś
wymyślę.
– Nie. Proszę, nie wymyślaj niczego. Nie próbuj mnie wciągać w jedną ze swoich rozgrywek, Jacku. Moja rodzina nie zniosłaby tego... i ja też nie.
Jack westchnął.
– Dołożę więc starań, żeby jeszcze przez jakiś czas zachowywać się porządnie. Jeżeli zachowasz dla mnie jednego walca na... – Zmarszczył się. – Jakie to
zatracone towarzyskie wydarzenie wisi teraz nad nami?
– Bal u Cremwarrenów, dziś wieczorem – podsunęła rozbawiona. Naprawdę niewiele miał do czynienia z przyzwoitym towarzystwem i obojętne co nim
kierowało, to ona go do tego towarzystwa wabiła. Jak zwróciła jej uwagę Penelopa, korciło ją by być słabym punktem takiego hulaki.
– Chyba mnie zaprosili – dumał Jack. – Czy zatańczysz ze mną walca?
Ojciec będzie wściekły.
– Dobrze – szepnęła. – Jeżeli obiecasz, że nie będzie żadnych rozmów o Dolphie ani morderstwach.
– Jeżeli nie będzie dowodów, nie wspomnę o tym – przyrzekł uroczyście, a potem znowu wyciągnął do niej ręce.
– Och, nie, nie – zaprotestowała, ale cofając się nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Naprawdę muszę iść, zanim narobimy sobie obie z Pen kłopotów.

background image

– Tak, milady – zgodził się Jack niechętnie. Podszedł do drzwi, otworzył je przed nią, a potem poprowadził tą samą drogą, którą przyszła. Razem przeszli
przez ogród do pokrytego pnączami muru.
Jack zawahał się na moment, potem pochylił się i dotknął wargami jej ust. Lilith gorący dreszcz przebiegł po plecach i oddała mu pocałunek, a dopiero
potem odsunęła się, by mieć pewność, że nie zobaczy ich nikt z sąsiadów.
Jack roześmiał się.
– Nikogo tu nie ma oprócz nas, przestępców.
– Nie jesteśmy przestępcami – odparła. – A przynajmniej ja nie jestem.
– Jesteś istnym wcieleniem uczciwości i czystości – zgodził się z nią, a potem na jego twarzy pojawił się wilczy uśmiech. – Mam nadzieję, że
przynajmniej jedno z dwojga uda mi się zmienić.
Lilith, tym razem naprawdę zaszokowana, zaczerwieniła się.
– Jacku!
– To twoja własna wyobraźnia wyciąga takie wnioski, Lil – ciągnął dalej miękko. – Mówiłem ci, że zmysłowa z ciebie istota.
Lilith wciągnęła powietrze, żeby się opanować.
– Wcale nie.
Zdumiewające, ale markiz znowu spoważniał.
– Nigdy sobie czegoś takiego nie wmawiaj, moja słodka. Nigdy. – Objął ją w pasie i pomógł jej wejść na murek, a potem trzymał za ręce, dopóki nie
zeskoczyła po drugiej stronie.
Zaczynała już się odwracać, ale nie puścił jej dłoni.
– Muszę iść – powiedziała, oglądając się przez ramię.
– Tak – odpowiedział. – Naprawdę czuję do ciebie sympatię. – Puścił ją i gestem pokazał na rezydencję Sanfordów. – Uważaj na Dolpha.
– Będę uważała – zawołała czując nagłą radość i uniosła spódnice, żeby spiesznie powrócić do biblioteki Pen i czekającej na nią ciotki. – Ty też uważaj na
siebie, Jacku Faradayu.

Będę uważał.

12

Lilith Ben ton zniknęła już za pięknie wypielęgnowanym murem domostwa lorda Tomlina, a Jack tkwił jeszcze przez jakiś czas w ogrodzie.
Przyszła żeby go ostrzec. Naraziła się na skandal tylko dlatego, by powiedzieć mu, że jego reputacja znalazła się w niebezpieczeństwie – co było
perspektywą tak błahą, że niemal śmiechu wartą. Tyle że on się nie śmiał. Pragnął, żeby została z nim. Pragnął nie mieć tak zaszarganej opinii, że nie
wolno mu było nawet myśleć o składaniu jej normalnych wizyt i pragnął, żeby każde zetknięcie się z nim w publicznym miejscu nie wytrącało jej tak z
równowagi i nie żenowało.
– Ależ wszystko cholernie pogmatwałeś, Czarny Jacku – wymamrotał, z roztargnieniem skubiąc na strzępy w palcach gałązkę. – Sam nie masz zielonego
pojęcia, co do cholery powinieneś z nią teraz zrobić. – Popatrzył spode łba na zachmurzone niebo i poczuł lekki, chłodny wiaterek, który dmuchał przez
klony i wiązy rosnące na północnym skraju ogrodu. – A nawet jakbyś wiedział, nic byś w tej sprawie nie mógł zrobić, ponieważ nikt, z tobą na czele, nie
uwierzyłby w to. Idiota z ciebie. I tyle.
Odrzucił resztki obłupanej z kory gałązki i poszedł wolnym krokiem po podjeździe w kierunku drzwi frontowych. Lilith zarzuciła mu, że kołaczą się w
nim jeszcze jakieś okruchy honoru, a chociaż trudno mu było ten zarzut uznać za obelgę, z pewnością wytrącał on go z równowagi. I to nie tylko w
odniesieniu do niej.
W śmierci Wenforda były pewne aspekty, które zaczynały go niepokoić bardziej, niż powinny. Lilith powiedziała, że „podoba jej się ten prawdziwy Jack
Faraday", kim by on nie był i markiz nagłe poczuł wątpliwości, czy wolno mu nadal ignorować strzępy informacji, które nie przestawały do niego
dochodzić. To, że Wenford spłacił długi Dolpha, że członkowie klanu Remdale'ów w najmniejszym stopniu nie czuli do siebie sympatii i że stary książę
umarł w samą porę, by nie ożenić się i nie począć potomka, który by zajął miejsce Dolpha, było prawdopodobnie zbiegiem okoliczności. Ale teraz Dolph
zdawał się napomykać, że ta śmierć była morderstwem. Przyjęcie takiego sposobu postępowania było niebezpiecznym, ale raczej logicznym krokiem w
przypadku człowieka, który rozpaczliwie starał się udawać, że jest niewinny.
Cała sprawa zarówno intrygowała go, jak i krańcowo drażniła, zwłaszcza że sam nie zaplanował jeszcze tak starannie własnego postępowania. Gdyby nie
to, że zachowuje się, jakby zadurzył się w jakiejś dzierlatce, mógłby w dużo bardziej bezpośredni i mniej konwencjonalny sposób próbować zapobiec
przeklętym plotkom Dolpha.
Zatrzymał się u stóp własnych frontowych schodów. Sprawa była poważniejsza niż udawanie, że się w niej zadurzył. Inaczej nigdy by go tak nie
wyprowadziło z równowagi to, że dała swój kolczyk staremu. Pocałowała go dziś rano i jej pocałunek był kompletnie inny niż tysiące, jakimi go już
obdarzono. Te delikatne, ciepłe wargi tak go podnieciły, że niewiele brakowało, a zdarłby z niej ubranie.
– Daj mi zgadnąć – dobiegł zza jego pleców uszczypliwy głos. – Jesteś tak pijany, że nie możesz sam wejść po schodach.
– Richard – powitał go wzdrygnąwszy się Jack. – Jakże miło z twojej strony, że przyszedłeś z tak daleka do mego skromnego domu, by dowiedzieć się o
moje zdrowie.
– Ni cholery mnie ono nie obchodzi – odparł lord Hutton szorstko. – Wolno ci przychodzić na urodziny Bea, na Boże Narodzenie i na świętego Michała.
Ale przez ostatnie dwa dni odwiedzałeś mój dom dwa razy. Nadużywasz swoich przywilejów.
– Będę się widywał z siostrą, kiedy tylko zechcę – odpowiedział Jack i w końcu odwrócił się twarzą do szwagra. Przepływały przez niego fale gniewu i
bólu, od czego szczęki mu się zaciskały, a mięśnie pleców sztywniały. Może Richard miał więcej powodów, żeby go nie lubić, niż ktokolwiek inny w
Londynie, ale ostatnio ta nieustępliwa nienawiść zaczynała mu dokuczać. Alison najwyraźniej znała Lilith, a on chciał, musiał się o tej dzierlatce
dowiedzieć tyle, ile tylko się da. To ona skusiła go, żeby wrócił do Huttonów, kiedy przez ostatnie pięć lat nic nie było w stanie tego dokonać.
– Nie chcę cię widzieć w pobliżu Beatrice – powiedział szwagier stanowczo. – Dość będzie miała problemów, żeby nienagannym trybem życia zmazać
winę, iż ma ciebie za wuja, nie musisz na dodatek uczyć jej niecnych postępków.
– Ona ma cztery lata, Richardzie. Mało prawdopodobne, żebym ją nauczył pić czy grać w karty.
– Ona cię uwielbia.
– Jesteś zazdrosny? – zakpił Jack.
Richard już zaczynał odpowiadać, ale odwrócił się do markiza plecami i sztywno ruszył w kierunku gniadego wałacha, którego demonstracyjnie zostawił
tuż za bramą prowadzącą na krótki podjazd.
– Może nigdy się bardziej nie zbliżę – zawołał do swojego byłego partnera i przyjaciela Jack, chociaż nie wiedział, po co zadaje sobie ten trud. Richarda
nie będzie to obchodziło.
Hrabia zatrzymał się.
– Nie zbliżysz się bardziej do czego? – zapytaj wciąż jeszcze odwrócony do szwagra plecami; w jego głosie pojawiło się jednak niechętnie zaciekawienie.
– Do tego, co ty masz.
Jack odwrócił się i zaczął wchodzić po płytkich stopniach; kiedy znalazł się na górze, Peese otworzył przed nim drzwi. Markiz nie spodziewał się
odpowiedzi i zdziwił się, kiedy Peese spojrzeniem pobiegł gdzieś za jego plecy w kierunku podjazdu.
– To nie ja odebrałem ci szansę na to, Jacku – doszedł do niego bardziej spokojny głos Richarda.
Markiz zatrzymał się.
– Nie. To byłem ja sam. – I wszystko co mu zostało, to możliwość mszczenia się na dzierlatce młodszej od niego o lat dziesięć, a o wiek mniej
skompromitowanej. Gra wprawdzie rozwijała się wspaniale, ale on tracił już chęć, by ją kontynuować.

background image

Wszedł do domu, pochylił się, żeby podnieść książkę i kawałek papieru, który leżał na podłodze w holu. Liścik napisany wdzięcznym pismem Lilith
ostrzegał go przed straszliwymi plotkami, za które po części czuła się odpowiedzialna. Na twarzy markiza pojawił się niespodziewanie lekki uśmiech,
podniósł list i powąchał go. Pachniał lawendą. Pachniał nią. Jack wsunął list do kieszeni i wrócił do saloniku i swojej książki z wierszami. Różnie się
mogły sprawy ułożyć, ale przynajmniej dzięki tej grze będzie mógł z nią zatańczyć jeszcze raz walca dziś wieczorem na balu.
Lilith spędziła całe popołudnie przykładając się do tego, by się okazać sumienną córką i usiłując wyrzucić z głowy wszelkie myśli o markizie Dansburym.
Jego objęcia były upajające, oszałamiające, napełniały ją szaloną radością. Był ucieleśnieniem wszystkiego, czym ją uczono pogardzać i z przerażeniem
uświadomiła sobie, jak bardzo pragnie go znowu zobaczyć, porozmawiać z nim, dotknąć go. Kiedy byli tylko we dwoje i nikt nie mógł jej besztać czy
przypominać, że ma pamiętać o manierach i o tym jak się wyraża, czuła się taka wolna, jakby mogła mówić i robić wszystko, co tylko zechce. A na myśl
przychodziły jej sprawy bardzo dalekie od tego, nad czym się powinna zastanawiać.
Z rozmysłem ubrała się w najbardziej konserwatywną i skromną suknię i usiłowała zastanawiać się nad możliwie dużą ilością możliwie poważnych
spraw. Niestety większość z nich wydawała się skupiać na prowadzeniu uprzejmej pogawędki z nowym księciem Wenfordem. Jack wielokrotnie ostrzegał
ją, żeby się przed nim miała na baczności, ale ona bardziej się bała, że zanudzi ją tępota Dolpha, niż że wpadnie w jego nikczemne szpony.
Schodząc po schodach, by przyłączyć się do rodziny, z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Doszło do tego, że dżentelmen o zrujnowanej reputacji
ostrzegał ją przed dżentelmenem przyzwoitym. Już wiedziała, z którym z nich będzie z większą radością tańczyła, ale będzie to musiał być ich ostatni
taniec i ostatnie spotkanie. Ani jej serce, ani reputacja nie wytrzymają, jeżeli choć trochę przeciągnie tę znajomość.
Doroczne przyjęcie u Cremwarrenów było sławne i kiedy Lilith weszła na zatłoczoną salę balową, miała kłopoty, żeby nie stracić z oczu ciotki, nie
mówiąc już o szukaniu mniej czy bardziej szacownych konkurentów. Z westchnieniem pomachała ręką do Mary Fitzroy. Nie ma co się wypierać, że
bardziej pałała chęcią zobaczenia Dansbury'ego, niż któregoś ze swoich idealnie przyzwoitych konkurentów – czy kogokolwiek innego. Zaabsorbowana
myślami podskoczyła, kiedy ktoś chwycił ją za łokieć.
– Mam nadzieję, że następny walc należy do mnie – powiedział z uśmiechem Dolph Remdale.
– Oczywiście, wasza wysokość. – Stali przez chwilę patrząc na siebie i usiłując uniknąć potrącania przez pozostałych gości. Lilith czuła się niesłychanie
niezręcznie; poruszyła się niepewnie. W końcu wiedziała o śmierci starego księcia o tydzień wcześniej, niż poinformowano o niej jego bratanka. – Z
przykrością usłyszałam o stracie, jaką wasza wysokość poniósł – odezwała się w końcu. – Wuja waszej wysokości będzie... brakowało.
Nie bardzo to wyszło gładko, ale Dolph skłoniwszy blond głowę, chyba przyjął kondolencje.
– Dziękuję pani za słowa współczucia. Wuj Geoffrey należał do ekscentryków, ale jak mi się zdaje, miał dla pani wiele sympatii.
Zaczęła grać orkiestra i Dolph podał jej ramię, by poprowadzić ją na parkiet, wypolerowany do doskonałości. Tańczył z niemal takim samym wdziękiem
jak Dansbury, chociaż wydawał się traktować taniec z większą rezerwą, a przynajmniej poprawnością. Przy markizie miała szalone wrażenie, że może on
porwać ją na ręce albo spróbować pocałować, albo unieść na balkon, jeżeli przyjdzie mu do głowy taki kaprys. Nie mogła się powstrzymać, żeby go nie
poszukać wzrokiem. Po chwili dostrzegła go, stał obok jej brata i rozmawiając z nim przypatrywał się jej.
Ciemne oczy zabłysły, kiedy napotkał jej spojrzenie i przez króciutką, dreszczem przejmującą chwilę Lilith zastanawiała się, czy nie jest zazdrosny.
Lepiej żeby William nie mówił Dansbury'emu o planach ojca dotyczących jej i Wenforda, chociaż, jak znała swojego brata, prawdopodobnie paplał na ten
temat od chwili, kiedy markiz pojawił się na sali. Nie miało to jednak znaczenia, co Jack sobie pomyśli. Nie mogła pozwolić, by miało to znaczenie.
Zdecydowanie odwróciła wzrok.
– Widzę, że przygląda się pani Dansbury'emu – powiedział niespodziewanie Dolph, kiedy pospiesznie skierowała uwagę z powrotem na swego partnera.
– Wpatrywał się we mnie dosyć niegrzecznie, więc odpłaciłam mu tym samym – improwizowała Lilith.
– Byłoby mądrzej po prostu go zignorować – doradził jej łagodnie książę. – Tych, którzy nie cieszą się jego sympatią, spotyka niekiedy niemiły los.
Lilith dech zaparło w piersi. Przecież nie będzie chyba akurat przy niej rzucał na Dansbury'ego podejrzeń. Nie zrobi tego, skoro wiedział, że markiza i jej
brata łączą więzy przyjaźni.
– Czy mówi pan o czymś szczególnym? Książę przytaknął.
– Nie lubię plotek, ale być może dla pani własnego bezpieczeństwa lepiej będzie, żeby się pani dowiedziała. Była taka kobieta w Paryżu, która go
upokorzyła, a on do niej strzelił i ją zabił. Chodzą plotki, że po powrocie do Londynu zabił co najmniej dwóch mężczyzn w pojedynkach. Miewa czarne
nastroje. – Dolph przerwał, ponownie spoglądając w kierunku Dansbury'ego. – Faktem jest – ciągnął dalej, jakby się nad czymś namyślał – że niemal
zastanawiam się, czy nie miał czegoś wspólnego ze śmiercią mojego wuja. Jego nienawiść do wuja Geoffreya dobrze jest znana. A okoliczności śmierci
wuja były zarówno niefortunne, jak bardzo nietypowe.
Kiedy Jack mówił o tamtej kobiecie, o Genevieve, która zginęła we Francji, słyszała żal w jego głosie. Usiłował go ukryć, ale zaczynała już poznawać się
na jego nastrojach i wyrazach twarzy i poczuła naglą chęć, by bronić zaszarganej opinii markiza Dansbury'ego.
– Jestem pewna, że pogłosek nie zabraknie – odparła sztywno – ale ja zawsze wolałam wyrobić sobie własne zdanie.
– To bezużyteczne zajęcie. – Książę uśmiechnął się do niej. Lilith zmarszczyła brwi.
– Co wasza wysokość ma na myśli? Książę zachichotał.
– Jest pani piękną kobietą. Wszystko inne jest bezużyteczne. Kobieta zna się tylko na sprawach serca, jak zawsze powiadam.
Lilith osłupiała i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Zaraz potem poczuła urazę i gniew. Wenford niczego o niej nie wiedział – jak śmie obrażać
jej inteligencję!
– Jeżeli taka jest opinia waszej wysokości – powiedziała sztywno, czerwieniąc się – to może powinniśmy...
– Proszę nie zadawać sobie trudu, by się obrażać – odparł protekcjonalnie, a jego dobry humor zniknął. – Proszę się tylko uśmiechać i ślicznie wyglądać.
Niczego więcej się od pani nie wymaga. – Zanim Lilith zdążyła wymyślić jakąś jadowitą odpowiedź, książę znowu rzucił okiem na Dansbury'ego. –
Odzywanie się w chwilach, kiedy mowa nie jest konieczna, może tylko wplątać panią w przeróżnego typu idiotyczne komplikacje.
– A więc nie będę więcej z panem rozmawiała – powiedziała Lilith przez zaciśnięte zęby.
Dolph wzruszył ramionami i skierował znowu te tak powszechnie podziwiane, błękitne oczy na nią.
– Będzie pani mówiła w ten pochlebny sposób, w którym, jak powiadają, celuje pani. Wszyscy dżentelmeni z dobrego towarzystwa opowiadają o
szacunku, z jakim ich pani traktuje. A im wyższy tytuł, tym milsza pani bywa, jak się zdaje. Podobnie ma się sprawa z pani ojcem. Starszy pan czuje się
bez reszty zafascynowany moim tytułem, takie odnoszę wrażenie. – Zacisnął mocniej palce na jej dłoni. – Prawdę rzekłszy, ja również czuję się panią
zafascynowany, panno Benton. Nic na to nie poradzę, pomimo pani skandalicznych związków z Dansburym.
– Nie łączą mnie żadne związki z Dansburym. Ale mimo to znajduję go dużo bardziej pociągającym niż pana, wasza wysokość – warknęła Lilith, której
cierpliwość się wyczerpała. Ten człowiek był jeszcze gorszy niż jego wuj.
– Pilnuj swoich manier, dziewczyno – mruknął książę, a jego oczy na moment zrobiły się niegodziwe – albo ktoś ich przypilnuje za ciebie.
Spojrzała w jasnoniebieskie oczy Dolpha Remdale'a i po raz pierwszy się go przelękła. Przelękła się i zmartwiła. Obiecała ojcu, że poślubi tego, kogo on
wybierze. A on wybrał nowego księcia Wenforda.
Dolph uśmiechnął się szerzej.
– Jak się wydaje, jest pani pojętną uczennicą. Szkoda. – Zerknął znowu w kierunku Jacka, a po obrocie w tańcu odszukał wzrokiem jej ojca. – Pani drogi
papa ma minę tak pełną nadziei. Może go uszczęśliwimy, Lilith? Co powiesz?
– Pan... pan chyba nie mówi serio – wyjąkała z pobladłą twarzą. Miała ochotę rozkrzyczeć się, zemdleć, wyrwać się z jego uścisku i uciec z sali.
Dolph wzruszył ponownie ramionami.
– A czemu nie? Prędzej czy później powinienem się ożenić, a wolę mieć w łóżku ciebie niż którąś z tych zezowatych dzierlatek podpierających ściany. –
Szarpnął ją bliżej siebie tak, że jego oddech owiał jej twarz. – Nie mogę się doczekać, aż cię będę miał, Lilith – zamruczał.
– Nigdy – syknęła.
– Założymy się? – odparł ze swadą, a jego nastrój błyskawicznie znowu się zmienił.
Walc dobiegł końca i Lilith usiłowała się wyrwać. Książę trzymał ją jednak mocno, położył jej dłoń na swojej ręce i ścisnął tak, że mógł ją posiniaczyć.
– Niech mnie pan puści – wyszeptała, szarpiąc się w jego uścisku.
– Uśmiechaj się, kochanie – odparł tym samym tonem. – Nie chcesz chyba zrobić sceny, prawda?

background image

Miał rację. Chociaż tak się go bała i brzydziła, niewiele mogła zrobić w miejscu publicznym. Prywatnie porozmawia z ojcem, poinformuje go, jakim
potworem jest Dolph Remdale i będą mogli mu spokojnie podziękować za jego starania. Lilith zerknęła na księcia, kiedy zatrzymał się przed lordem
Hamble. Prawie jej nie znał. To był ich pierwszy taniec i pierwsza tak naprawdę rozmowa, jaką kiedykolwiek prowadzili. Nie mógł mówić poważnie. Nie
mógł.
– Hamble – powiedział książę, uśmiechając się serdecznie do Lilith – pana córka jest wyjątkowa.
– Dziękuję, wasza wysokość. – Ojciec promieniał. – Robiłem co w mojej mocy, by jak najlepiej ją wychować.
– Będę musiał porozmawiać oczywiście z moim zarządcą i z tymi dziesiątkami prawników, których mój wuj uznał za konieczne zatrudniać – ciągnął dalej
książę, jakby omawiał kupno nowego powozu albo zaprzęgowego muła – ale nie widzę żadnych przeszkód. Czy zechce pan odwiedzić mnie jutro,
żebyśmy mogli omówić sfinalizowanie przygotowań?
Przez moment nawet wicehrabia wydawał się zaskoczony szybkością poczynań księcia. Zamrugał kilkakrotnie oczami, potem szeroko się uśmiechnął i
podał mu rękę.
– Z ogromną przyjemnością, wasza książęca mość. Dolph ujął dłoń ojca Lilith, a potem przemocą objął jej własne palce i uniósł je w górę. Lekko
przesunął wargami po kostkach dłoni i wreszcie ją puścił. Lilith natychmiast cofnęła się o krok. Najbardziej na świecie pragnęła rzucić się do ucieczki, ale
nie pozwoliły jej na to pełne radosnego uniesienia uściski ciotki Eugenii.
– Och, moja droga – rozpływała się, promieniejąc ciotka. – Cóż za cudowna nowina!
– Tak – zgodziła się z nią Lilith wyrywając się. – Dziękuję. Proszę mi wybaczyć.
Niemal nie zdając sobie sprawy z tego co robi, odwróciła się i zaczęła przepychać przez potrącający ją, duszący tłum. Niczego nie było jej tak trzeba, jak
powietrza, chwileczki spokoju. Wszystko to było jednym wielkim koszmarem. To nie mogła być prawda! To się nie mogło naprawdę zdarzyć. Ojciec był
taki rozanielony, taki zadowolony, że nie potrafiła sobie wyobrazić, co powie, kiedy usłyszy, że ona nie może... że nie chce... poślubić Dolpha Remdale'a.
W końcu dotarła do balkonu i chwyciła za poręcz, żeby pooddychać głęboko rześkim, nocnym powietrzem.
– Gratulacje.
Lilith okręciła się gwałtownie i zobaczyła, że w cieniu, o kilka stóp od drzwi, stoi Jack. Na moment dech jej zaparło, potem rozdygotana zaczęła oddychać
znowu. Jack będzie wiedział, co zrobić. Postąpiła krok w jego stronę, ale on podniósł dłoń, żeby ją zatrzymać.
– Dobra robota – ciągnął dalej tym samym cichym tonem.
Lilith zatrzymała się.
– Jacku...
– I to do tego książę – ciągnął dalej. – Winien jestem pani przeprosiny.
– Za co? – To był ten Dansbury, którego nie lubiła, zimny, cyniczny, arogancki.
– Myliłem się. Jest pani Lodową Damą.
– Jak może pan tak mówić? – szepnęła oszołomiona i zszokowana po raz drugi tego wieczoru.
Wzruszył niedbale ramionami, ale oczy połyskiwały mu w świetle księżyca, kiedy na nią patrzył.
– A jak mógłbym tego nie powiedzieć? – zamruczał głosem lodowatym od cynizmu, w którym pobrzmiewał jednak mroczny, gorący gniew. – Udało się
pani zrobić świetną partię z tym potworem. Czy nie pamięta pani, jak rozmawialiśmy o tym, że mógł on zabić swojego wuja, byle uzyskać tytuł? Och, ale
on jest człowiekiem poważanym, czyż nie? Musi być pani taka zadowolona.
Lilith zacisnęła pięści.
– Przypuszczam, że to prawda – powiedziała z udawanym spokojem, chociaż chciała krzyczeć, bić go i powiedzieć, że liczyła na to, iż ją pocieszy i
pomoże. – Może on jest zabójcą. – Tu pokazała palcem na pierś markiza, siłą woli powstrzymując drżenie dłoni. – Ale pan wedle własnego wyznania jest
mordercą.
Pospieszny, gniewny oddech Jacka powiedział jej, że trafiła w dziesiątkę.
– Prawda – odezwał się kąśliwie. – Chociaż w pani przypadku odniosłem wrażenie, że nie ma mi pani tego bardzo za złe. To tylko samo wyznanie panią
uraża, czyż nie, Lilith?
– To pan mnie uraża – odpaliła wściekła i zraniona.
– To uczucie odwzajemn...
– Jak pan śmie! – przerwała mu, podeszła o krok bliżej, po jej twarzy spływały łzy. – Jest pan tak piekielnie samolubny, że uważa pan, że wszyscy inni
również dbają tylko o własną przyjemność. Nie każdy jest takim egocentrycznym gburem jak pan, Dansbury. Moje postępki mają wpływ na moją rodzinę,
pomagają jej lub szkodzą. Moja rodzina chce, żebym wyszła za Wenforda. A ja chcę zadowolić moją rodzinę. – Lilith sama nie wiedziała, kogo próbuje
przekonać, siebie czy Jacka, ale on nie zostawił jej czasu na zastanowienie.
– A kiedy pani rodzina będzie bezpieczna i szczęśliwa w Hamble Hall, a Dolph zalewając się potem będzie orał w małżeńskim łożu, czy wtedy będzie
pani zadowolona?
Chwycił ją za ramiona. – Nie jesteś głupia, Lilith – syknął potrząsając nią – i nie jesteś ślepa. Na litość boską, otwórz oczy, zanim on cię zabije. Albo
jeszcze gorzej.
Nagle puścił ją i nie obejrzawszy się ani razu wrócił na oświetloną, hałaśliwą salę. Lilith zachwiała się i szlochając chwyciła znowu z całych sił za
kamienną balustradę balkonu. Nienawidziła go. Nienawidziła Dansbury'ego i jego głupiej, egocentrycznej arogancji. Ale to nie wyjaśniało, dlaczego czuła
się tak, jakby jej ostatnia, najlepsza i jedyna nadzieja na ucieczkę przed koszmarem Wenforda właśnie ją opuściła.
Jack Faraday siedział w bibliotece przed buzującym na złoconym kominku ogniem, nogi wyciągnął przed siebie i skrzyżował je w kostkach. Powoli
podniósł kartę. Trójka karo. Starannie spojrzał wzdłuż jej skraju, potem pstryknął nią w kominek. Karta z sykiem buchnęła płomieniem i zniknęła.
Metodycznie podniósł następną kartę i powtórzył czynności, z tym samym wynikiem.
Był już w połowie drugiej talii, a czarny, krążący mu po żyłach gniew, nie zelżał ani na jotę.
– Głupiec – mamrotał, strzelając piątką pik w płomienie. – Idiota. – Jako następna poleciała dziewiątka kier. – Półgłówek. – Dziesiątka pik zmieniła się w
garstkę popiołu.
Ktoś zastukał w drzwi.
– Nie ma mnie w domu – zawołał i wrócił do niszczenia kart.
– Wiem, wielmożny panie – odparł Peese, jego głos tłumiły mocne, dębowe drzwi – ale gdyby pan był w domu, czy zechciałby pan przyjąć pana Price'a,
który czeka w holu na pana odpowiedź?
– Jesteś zwolniony, Peese – powiedział Jack.
– Tak, wielmożny panie – odpowiedział lokaj cierpliwie. – Ale co z panem Pricem?
– Nie.
– Bardzo dobrze, wielmożny panie.
Ogień pochłonął jeszcze dwie karty, z potem drzwi do biblioteki otworzyły się i wszedł Price.
– Tak, wiem, że cię nie ma w domu, a gdybyś był, fatalnie pogorszyłoby to twój humor, gdyby ci się ktoś tu wpakował.
– Zamknął za sobą drzwi, potem zawahał się, kiedy następna karta pożeglowała w kierunku ognistej śmierci. – No, no – ciągnął dalej spokojniejszym
tonem i zajął miejsce po prawicy Jacka. – Tego to już od dłuższego czasu nie widziałem.
Nie zwracając na niego uwagi, Jack wziął kartę z drugiej talii. Oczywiście, królowa kier. Patrzył na nią, próbując wydusić z niej jakieś znaczenie, ale
czerwona, plaska monarchini miała niewiele wspólnego z czarnowłosą czarodziejką, która właśnie wymknęła mu się z rąk, by wpaść prosto w ramiona
węża. Z posępną twarzą wypuścił kartę, ale ona zamiast wylądować w ogniu, skręciła w ostatniej chwili i upadła obrazkiem do góry na skraj kominka.
Siedzący obok niego Price pochylił się, popatrzył na kartę i znowu się oparł.
– Kłopoty z kobietami, jak przypuszczam? – Skomentował, podsuwając Jackowi pod wyciągniętą rękę trzecią talię kart ze stosu na stole.
– Nie.
– Aha. – Ogden odchrząknął. – A więc nie może to mieć nic wspólnego z zaręczynami panny Benton.

background image

– Zaręczyła się? – Wydusił z siebie Jack, rzuciwszy okiem na towarzysza. – Nie słyszałem.
– Kłamca. – Price wziął drugą talię i zaczął ją z roztargnieniem tasować w zręcznych dłoniach. – Mnie to naprawdę jest obojętne, tak czy owak, tyle że jak
się zdaje wygrałem te sto funtów, o które założyłem się z Landonem. Mówiłem mu, że nie uda ci się jej posiąść.
A Dolph Remdale będzie mógł ją brać, kiedy tylko mu przyjdzie ochota.
– Sezon się jeszcze nie skończył – warknął Jack przez zaciśnięte zęby.
Price uniósł w górę brew.
– Może przydałby ci się... jak by to powiedzieć... wieczór w towarzystwie jakiejś uległej towarzyszki.
– Prawdopodobnie. – Takie nic nie znaczące tłamszonko z jedną z tych nowych, włoskich śpiewaczek, które zaszczycały scenę operową, pewnie tego mu
trzeba. Minął już tydzień od zerwania z Camillą i od tego czasu nie miał nikogo. Wszystkie swoje wysiłki i całą energię skupiał na Lil Benton, tylko
dlatego, że to, co zaczęło się jako małostkowa zemsta, przerodziło się w coś, czego nie umiał ubrać w słowa. Chyba żeby przyznał, iż był wielkim
głupcem, sądząc, że jakakolwiek kobieta kiedykolwiek pójdzie za głosem serca, a nie rocznego dochodu i że – co frustrowało go nawet bardziej – pragnął
jej teraz silniej niż na samym starcie tej swojej idiotycznej gierki.
– Ale ty nie masz zamiaru znaleźć sobie żadnej z modnych nieczystych – zauważył Price po chwili. – Prawda?
– Prawda.
Price znowu odchrząknął.
– No to może lepiej sobie pójdę. – Na wpół oczekiwał prośby, żeby się zatrzymał, ale zaproszenia nie było, więc w końcu się podniósł. A nawet wtedy nie
przestał przestępować z nogi na nogę, podczas gdy Jack nadal go ignorował. – Prawdziwym powodem, dla którego tu przyszedłem – powiedział w końcu
– było to, że chciałem nadmienić, iż kiedy dosyć niespodziewanie opuściłeś wieczorek u Cremwarrenów, zaczęły się rozchodzić jakieś plotki, że podobno
starego Wenforda otruto.
Jack przerwał w połowie następny rzut i podniósł na niego oczy.
– A więc to w taki sposób to zrobiłem. Ciekaw byłem. – Dziewiątka pik wleciała w ogień.
Price założył ręce za plecy.
– Tak, najwyraźniej za pomocą tej butelki portwajnu, którą mu dałeś. Pustą butelkę znaleziono na górze w jego gabinecie.
Nie było jej tam, kiedy składał wizytę w gabinecie Wenforda, w noc przed znalezieniem ciała. Jeżeli tam się znalazła, to stało się tak dopiero po odkryciu
niefortunnego zejścia księcia.
– Aha – powiedział niezobowiązująco.
Price przez jakiś czas przyglądał się jego twarzy, potem kiwnął jeszcze raz głową i odwrócił się do drzwi.
– No to dobranoc, Dansbury.
– Dobranoc, Price.
Przez długi czas po wyjściu Price'a Jack siedział i gapił się w ogień. Zauważył namysł w oczach Price'a, ciekawość, czy Czarny Jack Faraday mógł
naprawdę mieć coś wspólnego z tym, że stary topór wykorkował. A przecież Price znał go lepiej niż inni.
Markiz zsunął się z fotela i przykucnął przy ogniu. Leniwie zaczął zbierać tych kilka kart, które uniknęły całopalenia i wrzucać je jedna za drugą w
płomienie. Popełnił błąd w dwóch sprawach. Fatalnie pomylił się w ocenie Lilith Benton, zwłaszcza kiedy sądził, że może być dla niej czymś więcej niż
tylko skandaliczną nowostką. Po drugie, spędził tak wiele czasu goniąc za Lilith, że zapomniał o Dolphie. Wenford okazał się chytrzejszy.
A ponieważ pomylił się w ocenie, czekał go znowu nawrót plotek i pomówień, afronty i ignorowanie przez dobre towarzystwo. Jack podniósł królową
kier. Bolało go to, że się co do niej pomylił – chociaż nawet gdyby miał rację, dawno temu stracił już wszelkie szanse, żeby zdobyć jej szacunek i
względy. Z ponurą miną zmiął królową i wrzucił ją do ognia.

Diabli nadali – zaklął i zmienił pozycję, siadając po turecku na dywaniku przed ogniem. Niespokojnie przesunął dłonią po falistych włosach. –
Diabli nadali.

13

– Moja siostra, księżna Wenford. – William uśmiechając się szeroko złożył głęboki ukłon przed Lilith, która właśnie schodziła po schodach. – Kto by to
pomyślał? Na Boga, złapałaś najwyżej utytułowanego człowieka w Londynie. I bez wątpienia najbardziej nudnego.
Lilith przełknęła ślinę z silnym postanowieniem, że się nie rozpłacze. Tyle płakała przez ostatnie dwa dni, że powinno jej to wystarczyć na całe życie.
– Wolałabym o tym chwilowo nie mówić, jeżeli pozwolisz – powiedziała wyniośle. – Wybieram się po zakupy. Mam przed sobą przygotowania do balu
zaręczynowego.
Za dwa dni, kiedy oficjalnie zostaną ogłoszone jej zaręczyny, będzie już za późno na wszystko. Chociaż dla niej pewnie było za późno od chwili, kiedy
przed sześciu laty zniknęła bez słowa jej matka. William patrzył na nią przez chwilę, najwyraźniej próbując się zorientować w jej nastroju, potem
wzruszył ramionami.
– W porządku.
– Dziękuję ci. – Skinęła mu głową i przeszła obok, żeby odebrać rękawiczki od Bevinsa. Usłyszała, że William po chwilowym wahaniu odwrócił się i
poszedł za nią; zebrała siły w oczekiwaniu na to, co brat może teraz powiedzieć.
– Lil, czy słyszałaś kiedyś o Haremie Jezabeli?
Lilith obejrzała się przez ramię. Jej brat miał błazeński wyraz twarzy, który zwykle przybierał, kiedy usiłował ją rozweselić. Ale przynajmniej tym razem
nie miała ochoty słuchać bzdur.
– Czy nazwa przypomina miejsce, o którym mogłam słyszeć? – burknęła.
Na wargach Williama pokazał się heroiczny uśmiech, a zaraz potem zniknął.
– Przypuszczam że nie – ciągnął dalej dzielnie. – Ale żałuję, że nie jesteś dżentelmenem, bo mógłbym zabrać cię ze sobą, kiedy następnym razem będę
tam szedł z Jackiem. Poszliśmy do Haremu wczoraj wieczorem; są tam takie panie, które nie mają na sobie nic poza paroma welonami. Niewiele jednak te
welony kryją. Jedna z nich nie przestawała siadać Jackowi na kolanach, ale jego bardziej interesowało opróżnianie butelki brandy. – William wykrzywił
się z udanym zdumieniem. – Jack odmówił dzierlatce ubranej w kilka chusteczek do nosa. Dziwaczne, nie uważasz?
Lilith drgnęła na wzmiankę o Dansburym.
– Wiliamie, nie chcę o tym słyszeć – poinformowała go chłodno. Popatrzyła w lustro, włożyła czepek, zawiązała wstążki pod brodą. Zza jej ramienia
wyjrzała w lustrze twarz brata.
– Co cię ugryzło? Jak ci opowiadałem o figlach Jacka, to zawsze po ścianach chodziłaś.
– Nie słyszałeś? – odparła, naciągając rękawiczki. – Jestem Lodową Damą.
– Nie, wcale nie jesteś, Lil – zaprotestował. – Przestań. Odwróciła się twarzą do niego.
– Dlaczego?
– Bo nie jesteś i już. Jeżeli nie chcesz poślubić Wenforda, wystarczy, żebyś powiedziała ojcu...
– To dobra partia – przerwała, klepiąc go po policzku i uśmiechając się najpogodniej, jak potrafiła, chociaż pewnie nie wyglądał ten uśmiech zbyt
autentycznie. – No i będę księżną, jak sam mówiłeś. Któż mógłby chcieć czegoś więcej?
Zanim zdążył odpowiedzieć, Lilith odwróciła się, by Bevins mógł pomóc jej zarzucić na ramiona ciężki szal. Już była w drzwiach i kierowała się w stronę
Milgrewa i czekającego powozu, kiedy jej brat w końcu się odezwał.
– Jack też nie chce już o tobie rozmawiać – rzekł cicho.
Lilith zmyliła krok i próbowała ukryć to poprawiając szal.
– Nic mnie to nie obchodzi – powiedziała nie odwracając się; Milgrew pomógł jej wsiąść do powozu.

background image

Dzięki Bogu lady Sanford domyśliła się chyba, że Lilith i Penelopa czekają tylko, żeby porozmawiać na osobności. Kiedy Milgrew przystanął, by zabrać
pozostałe dwie damy, a potem zawiózł je na Bond Street, matkę Pen tak bardzo zainteresował pewien sklep modniarski, że nie zgodziła się z niego wyjść,
zanim nie znajdzie czegoś, w czym mogłaby chodzić. Lilith i Pen zostały na zewnątrz w bladym słońcu i czekały na nią.
– Wiem, że nie jesteś szczęśliwa – powiedziała Penelopa cicho, rzuciwszy okiem na pełną krzątaniny ulicę – ale jego wysokość jest przystojny i bogaty,
Lil. Może to się jednak liczy?
Dla jej ojca się liczyło.
– To nie ma znaczenia, Pen – odparła, przyglądając się bez zainteresowania lady Phoebe Dewhurst; ta groźna dama podjechała właśnie powozem razem z
orszakiem lokajów obładowanych paczkami. – Decyzja została podjęta. On i mój ojciec przypieczętowali postanowienie uściskiem dłoni, a prawnicy
zredagowali coś w rodzaju ugody dotyczącej mojego posagu. Jeszcze dwa wieczory i ciotka Eugenia będzie witała wszystkich w Benton House na moim
balu zaręczynowym.
– Dlaczego tak szybko?
– Tak sobie życzył jego wysokość – odparła Lilith, która nie miała ochoty powtarzać, jak naprawdę brzmiała ta rozmowa. – Żadnego marnowania czasu –
powiedział ojciec wróciwszy z Remdale House. – Tego książę sobie życzy. Ma się odbyć ślub i koniec z tymi bzdurami. I tak się stanie. – Popatrzył na nią
tak, że wszelkie protesty uwięzły jej w gardle. Pragnął tego małżeństwa przez ostatnie sześć lat, o ile nie przez całe życie.
– Jego wysokość naprawdę musi być w tobie zakochany – odezwała się Pen, chociaż ani w jej głosie, ani na twarzy nie widać było entuzjazmu.
– Musi być – zgodziła się z nią bezdźwięcznie Lilith. – Porozmawiajmy o czymś innym. – Usiłowała przekonać samą siebie, że źle zrozumiała Dolpha na
balu albo że może był tak zdenerwowany oświadczynami, iż się niezręcznie wyraził. Ani razu nie widziała się z nim od tamtego wieczoru, ale przecież nie
dała mu absolutnie żadnych powodów, by był dla niej okrutny. Prawie się nie znali.
– W porządku – zgodziła się Pen i z namysłem zmarszczyła nosek. W końcu się rozjaśniła. – Czy markiz Dansbury bardzo był zdruzgotany tą
wiadomością?
– Wątpię, czy jest zdolny odczuwać coś takiego – odpowiedziała Lilith nonszalancko, zerknęła na przyjaciółkę i odwróciła wzrok. Poznała się też na
Jacku Faradayu. Kiedy doszło do niego, że przegrał prowadzoną przez siebie grę, zaczął wrzeszczeć i tupać nogami, i dąsać się, i już nigdy go nie
zobaczy. I chwała Bogu! To na pewno nie przez niego zasypiała płacząc przez ostatnie trzy noce.
– Naprawdę ci się podobał, prawda? – zapytała Penelopa.
– Ani trochę. To łajdak i hulaka, i hazardzista, i jeżeli już nigdy go nie zobaczę, będę całkiem szczęśliwa, zapewniam cię.
– Zapomniałaś, że jeszcze na dodatek morderca. Lilith zbladła.
– Co?
– Nie słyszałaś? Wszyscy mówią, że to on musiał zabić starego Wenforda. Że dał księciu butelkę wina, a ono było zatrute. – Przysunęła się bliżej. –
Nawet znaleźli tę butelkę, tak słyszałam.
– To... to jakieś bzdury – zaprotestowała Lilith. – Dansbury jest okropny, to prawda, ale nigdy by nikogo nie zamordował. To absurd.
– A co z tą kobietą w Paryżu?
– Jeżeli uważasz, że jest zabójcą, to dlaczego taka byłaś podniecona, kiedy za mną gonił?
Pen wzruszyła ramionami.
– Ponieważ ty nie wierzysz, że jest zabójcą.
– Ja...
– I ponieważ wydawało mi się, że ci się podoba.
Jak bardzo jej się podobał, stało się jasne, kiedy ją porzucił. Jack Faraday wniósł w jej życie coś, czego nigdy wcześniej nie miała – poczucie, że nie musi
się pilnować, że może postępować tak, jak chce. Z rozedrganym westchnieniem pochwyciła rozpierzchłe marzenia i ściągnęła je na ziemię. Prawda była
taka, że mogła robić, co chciała, dopóki jej wysoce nietypowe zachowanie go bawiło. No cóż, dał jej jasno do zrozumienia, jakie są jego uczucia i cieszyła
się, że skończyły się te głupie, udawane przez niego konkury.
Popatrzyła na Pen.
– Myliłam się.
Oczy Jacka zwęziły się, kiedy Price rozglądał się po zatłoczonym klubie Boodle'a; już od pięciu minut unikał patrzenia markizowi w oczy.
– Idź już, idź – zamruczał ten ostatni, podniósł kieliszek i wysączył z niego brandy. – I tak nie spodziewałem się, że cię zobaczę po tamtym wieczorze.
Price rozsiadł się wygodniej.
– Jestem umówiony – powiedział z naciskiem i to po raz trzeci, jakby od powtarzania i nacisku jego wymówka mogła stać się bardziej wiarygodna.
Rozejrzał się znowu i pochylił w kierunku Jacka. – Nie mam pojęcia, co ty u diabła chcesz osiągnąć, siedząc tutaj – ciągnął dalej już cichszym tonem. –
Czy to, że ci robią afront, też należy do jakieś twojej gry?
– To nie oni mi robią afront – oznajmił Jack i napełnił sobie znowu banieczkowaty kieliszek po brzegi. – To ja im robię afront. Ja. I tobie też. Idź sobie.
Stoliki sąsiadujące po obu stronach z jego stolikiem były puste pomimo wieczornych tłumów i Jack nie musiał się rozglądać, by wiedzieć, że inni goście
zawzięcie dyskutują na temat jego osoby. William był u Antonii. Jack sam niemalże tam poszedł, ale nie czuł się na siłach znosić gładkiego wścibstwa
mademoiselle St. Gerard. Nie miał również ochoty na White'a ani Society, bo wiedział, że tam dadzą mu dużo gorzej po nosie. Boodle był stosunkowo
bezpieczny, ale nawet tutaj wyczuwał w powietrzu podejrzliwość i napięcie. Nie obchodziło go to. Chciał się tylko upić tak, by móc zasnąć i nie widzieć
w snach twarzy i oczu tej przeklętej, naigrawającej się z niego dzierlatki.
– Jacku, idź do domu – poprosił go jeszcze raz Price, potem wstał i wyszedł.
Jack nawet za nim nie spojrzał. Dolph Remdale zrobił dobrą robotę tymi swoimi plotkami. Ernest Landon nie pokazał się dziś wieczorem wcale, a
Thomasa Hanlona ponoć odwołano na wieś, gdzie miał odwiedzić niedomagającego krewnego. Jego przyjaciele umykali niczym szczury z tonącego
okrętu. William Benton był jedynym, który zaproponował, że spędzi z nim wieczór, ale William był bratem Lilith, a tym samym zbyt mocno przypominał
mu o własnym zidioceniu.
Kiedy w kilka minut później Price znowu usiadł z wahaniem naprzeciw Jacka, ten nawet nie zadał sobie trudu, by podnieść na niego oczy.
– Jedyną rzeczą gorszą niż tchórz jest tchórz niezdecydowany – powiedział. – Zjeżdżaj Price, zanim ciebie również zabiję.
– Mówią, że spowiedź dobrze robi na duszę. – Z miejsca, gdzie powinien był siedzieć Price, dobiegał jakiś bardzo odmienny głos – Ale biorąc pod uwagę
okoliczności, pewnie nie jest to najlepsza metoda obrony twojej reputacji.
Zaskoczony Jack podniósł oczy i czekał, aż mu się wzrok wyostrzy.
– Richard.
– No cóż, pięknie – powiedział jego szwagier tym samym cichym głosem. – Przynajmniej nie jesteś pijany do nieprzytomności.
Spotkanie z promiennym bohaterem własnej siostry – nie tego sobie na pewno dziś wieczorem nie życzył.
– Nie zbliżałem się do twojej cennej rodziny – syknął, rozkładając się jeszcze szerzej na stole i niemalże wylewając przy tym zawartość kieliszka. – Nie
rozmawiałem z moją siostrą ani z siostrzenicą, ani z twoim cholernym psem, ani praczką. Więc zostaw mnie w spokoju.
Richard przyjrzał się swoim paznokciom, potem znowu podniósł oczy.
– Zrobiłbym to, tylko że Alison kazała mi cię znaleźć i upewnić się, czy z tobą wszystko w porządku.
– Wprost cudownie. Dobranoc.
– Słuchaj, Jacku, nie większą mam ochotę być tutaj niż... Markiz dźgnął palcem w kierunku twarzy szwagra.
– To ty posłuchaj, Richardzie. Ja nie chcę, żebyś tu był. Całkiem nieźle sobie poradziłem, kiedy ostatni raz odwróciłeś się do mnie plecami. Więc nie sądź,
że pragnę jałmużny, której mógłbyś mi w swoim miłosierdziu udzielić.
Richard przez chwilę siedział bardzo cicho.
– Ja odwróciłem się do ciebie plecami? – powtórzył powoli. – Czy to właśnie powiedziałeś?
Jack nie powinien był się odzywać. Wiedział, że kiedy się do tego stopnia upije, nie powinien gadać o niczym, co go gniewa. Ale taki był już tym
wszystkim zmęczony. Zmęczony sobą, Czarnym Jackiem Faradayem.

background image

– Słyszałeś, co mówiłem. – Podszedł znowu lokaj z następną butelką, ale Jack odprawił go machnięciem ręki. – Rodzina to wszystko. Wiedziałeś o tym? –
Wychylił kieliszek i z miejsca nalał sobie następną porcję. – Nie wprawiaj rodziny w zażenowanie, nie zawiedź rodziny, nie stawiaj siebie przed rodziną.
– Jack rozejrzał się po sali, ale reszta gości wciąż obchodziła go dużym łukiem, niech ich wszystkich cholera.
– Ale ona najwyraźniej pojęcia nie ma, co rodzina powinna zrobić dla ciebie. – Odchylił się do tyłu i napił się znowu; zaczynał mieć wątpliwości, czy uda
mu się dotrzeć bez czyjejś pomocy do powozu. I dobrze mu tak, jeżeli padnie na twarz gdzieś w rynsztoku. – Wykorzystują ją. To wszystko. – Znowu
usiadł prosto i uderzył pięścią w stół. – A wiesz, może ona i ma pojęcie o rodzinie. Boi się, że jeżeli ich zawiedzie, to odwrócą się od niej. O tym to ty
wszystko wiesz, co, Richardzie?
Sądząc po minie Richarda, przemowa Jacka musiała być co najmniej tak zagmatwana, jak mu się zdawało.
– Kim jest ta ona? – zapytał w końcu. Jack wzruszył ramionami.
– Taka jedna dzierlatka, którą usiłowałem skompromitować.
Richard zacisnął wargi z namacalną niemal dezaprobatą.
– Lilith Benton, jak się domyślam? Jack rzucił na niego okiem.
– Nie martw się. Skupiłem z powrotem uwagę na piciu, kartach i dziwkach, tak jak powinienem.
Mina Richarda nadal wskazywała, że podchodzi do sprawy sceptycznie, ale Jackowi było właściwie wszystko jedno. Jeżeli już nigdy nie ujrzy Lilith
Benton, będzie idealnie szczęśliwy. A przynajmniej równie szczęśliwy, jak dziś wieczorem.
– Z politycznego punktu widzenia zrobiła całkiem dobrą partię – odezwał się Richard spokojnie.
– Kto? A, panna Benton. Tak, Dolph Remdale to wspaniały, uczciwy dżentelmen. Jestem pewien, że będzie bezgranicznie szczęśliwa. – Nie potrafił
powstrzymać gorzkiego tonu, wypowiadane słowa piekły go w język. Niech ją diabli wezmą, że narobiła takiego spustoszenia w jego umyśle.
– Zaprosiła mnie i Alison na swój bal zaręczynowy.
A teraz Richard zarzucał przynętę, żeby zobaczyć czy Jack się złapie.
– Cudownie. Moje zaproszenie musiała gdzieś zagubić nasza londyńska poczta. Co za skandal, bez dwóch zdań!
– Pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że chyba cię to nie zaskoczyło. Może przez jakiś czas pomartwiłbyś się trochę o własną reputację, zamiast rujnować
reputację kogoś innego.
– Mówiłem ci, nie potrzebuję twoich rad. – Lokaj podszedł znowu i Jack spiorunował go wzrokiem. – Wychodzę. Niech mi podprowadzą powóz.
– Tak, wielmożny panie. Richard chwycił go za rękę.
– Czy ty sobie nie zdajesz sprawy, Jacku – powiedział natarczywie – że krążą pogłoski, jakobyś zamordował... zamordował!... Wenforda? Jak możesz tak
siedzieć tutaj i robić z siebie przedstawienie?
Jack wyszarpnął rękę i chwiejnie podniósł się na nogi.
– Racz wybaczyć, jeżeli cię krępuję, Richardzie. Po prostu odwróć się do mnie jeszcze raz plecami i nic ci to nie zaszkodzi. Wszyscy i tak wiedzą, że ze
sobą nie rozmawiamy.
– Już drugi raz dziś wieczorem oskarżyłeś mnie, że odwróciłem się do ciebie plecami – warknął Richard, stając szwagrowi na drodze. – O ile dobrze
pamiętam, to ty wziąłeś na siebie trud zabicia Genevieve. Mnie przy tym nie było.
– Któregoś dnia, Richardzie – powiedział markiz, obchodząc szwagra dookoła i wymierzając w niego oskarżycielsko palec – któregoś dnia opowiem ci,
co się wtedy naprawdę stało.
– Opowiedz mi teraz.
– Idź do diabła.
Ku zaskoczeniu Jacka Richard poszedł za nim do drzwi.
– Jacku, wiem, że nie masz ochoty mnie słuchać, ale książę Wenford naciska na oficjalne dochodzenie w sprawie śmierci swojego wuja. Może gdyby
udało ci się gdzieś zapaść na parę dni, cała sprawa rozwiałaby się.
Jack obejrzał się przez ramię na szwagra, usiłując przywołać na twarz beztroski uśmiech.
– A jak miałbym się przy tym dobrze bawić?
– Panno Lilith, czy nie powinnam pani nałożyć jeszcze trochę różu na policzki? – zapytała Emily, przyglądając się krytycznie twarzy swojej pani.
Lilith popatrzyła na odbicie w lustrze. Emily, już nałożyła jej więcej różu na policzki, niż sobie zwykle życzyła, ale mimo to twarz, która na nią
spoglądała, była mizerna i blada.
– Nie, Emily. Jeszcze trochę, a będę wyglądała jak jakaś aktorka.
– Tak, panienko.
Poza tym żaden róż nie zdoła ukryć zimnej grozy, od której dygotały jej dłonie, ani lęku, który widziała w swoich wiasnych oczach. Błagała ciotkę
Eugenię, żeby zaczekać z zaręczynowym balem, ale ciotka się upierała, że powinni wykorzystać impet zainteresowania Wenforda. Oznaczało to, że
pewnie rodzina się martwi, iż Dolph może zmienić zdanie i chciała kuć żelazo, póki gorące. Ale ona z całego serca marzyła o tym, żeby zmienił zdanie,
chociaż przy tych dwóch okazjach, kiedy spotkali się od jego „oświadczyn", zachowywał się grzecznie i uprzejmie i nic nie wskazywało, by miał żałować
swojej pochopnie podjętej decyzji. Oczywiście niemal ze sobą nie rozmawiali, ponieważ Lilith dokładała wszelkich starań, by ani na moment nie
zostawać z nim sam na sam.
Może to wszystko jej wina, może martwi się bardziej, niż powinna. W końcu Dolph był przystojny i bogaty. A chociaż nie był aż tak powszechnie
szanowany jak jego wuj, lubiano go, maniery miał przyjemne, a z czasem mógł nawet prześcignąć starego Wenforda w potędze i wpływach. Tylko że aż
się trzęsła po tym, co powiedział tamtego wieczoru, kiedy tańczyli, i jaki wtedy miał wyraz oczu. Przerażało ją i to, i fakt, że ostrzegał ją przed nim Jack
Faraday, a ona nauczyła się obdarzać wielkim zaufaniem wszystko, co miał do powiedzenia markiz Dansbury. Nawet jeżeli mówił o jej własnym
narzeczonym.
Lilith westchnęła rozpaczliwie i przyznała się w końcu, że tęskni za Jackiem. Tęskniła za tym, żeby go zobaczyć, żeby się z nim podroczyć, a co najlepsze
i najgorsze, tęskniła za tym, jak planował ich spotkania i kradł jej pocałunki, jakby każdy był wielką nagrodą, o którą należy się starać i którą należy
zdobywać. Już nigdy więcej jej nie pocałuje, a ponieważ rodzina wybrała dla niej Dolpha Remdale'a, pewnie nigdy więcej go nie zobaczy.
Drzwi otworzyły się i ciotka Eugenia, oszałamiająco wspaniała w fałdzistej, zielonokremowej sukni, wkroczyła po królewsku do pokoju.
– Już czas, Lilith. – Uśmiechała się. Sądząc po błysku w oczach i zarumienionych policzkach, nie posiadała się z radości, mogąc odgrywać tego wieczoru
rolę pani domu.
Lilith siedziała na krześle, jakby do niego przyrosła, nagłe nie była w stanie poruszyć nogami.
– Ciotko Eugenio – powiedziała rozdygotanym głosem – nie mam całkowitej pewności. To takie nagłe ja nie bardzo wiem...
– To tylko nerwy, moja droga – kojącym głosem powiedziała ciotka. – Ja prawie nie znałam Waltera, kiedy za niego wychodziłam, a wiesz, jak wspaniale
dobraną parą byliśmy.
Biedny wuj Farlane utopił się we własnym stawie rybnym w rok po waszym ślubie, pomyślała Lilith.
– Tak, ale...
– Lilith, chodź już. Nie wolno się spóźniać na własny bal zaręczynowy.
– Ale ja nie chcę za niego wychodzić! – krzyknęła w końcu Lilith. Rozpłakała się i opuściła głowę na skrzyżowane ręce, żeby ukryć twarz.
Ciotka Eugenia poczuła się tak wstrząśnięta, że dech jej zaparło.
– Jesteś niegodziwą dziewczyną, Lilith! – parsknęła. – Niegodziwą! Już ja się tym zajmę. – I szeleszcząc spódnicami pospiesznie opuściła pokój.
– Panno Lilith... panienko? – doszedł do niej po chwili niepewny głos Emily.
– Możesz odejść, Emily – wydusiła stłumionym głosem Lilith.
– Tak, panienko. – Niemal jeszcze szybciej niż ciotka służąca wypadła za drzwi.
Przez kilka minut Lilith tylko płakała. Powiedziała już ojcu, że poślubi każdego, kogo on wybierze, jeżeli tylko nie będzie to Geoffrey Remdale, a teraz
nie była w stanie zaakceptować również jego drugiego wyboru. Będzie taki zły i rozczarowany. Ale nie mogła! Pociągnęła nosem. Powie mu jeszcze raz,
że poślubi każdego, kogo on wybierze, ale teraz wątpiła już, czy ojciec jej uwierzy.

background image

– Twoja ciotka mówi, że nie chcesz wychodzić za mąż. Lilith wzdrygnęła się i usiadła prosto.
– Wasza wysokość.
Spodziewała się ojca i teraz przeszedł jej po plecach dreszcz grozy. Chociaż tak bardzo nie miała ochoty stawiać czoła ojcowskiemu niezadowoleniu,
wiedziała, jak sobie z nim radzić. Ale książę Wenford to było zupełnie co innego.
– Wyjaśniłem tej drogiej damie, że cierpisz na atak nerwowy i że wystarczy, bym utwierdził cię w przekonaniu, iż podjęłaś słuszną decyzję.
Lilith otarła oczy i wstała.
– Wasza wysokość, to wszystko stało się po prostu za szybko. Z pewnością żadne z nas nie chciałoby, by pozostały jakiekolwiek wątpliwości co do...
Dolph podszedł o krok bliżej.
– Ja nie mam żadnych wątpliwości.
Nowy książę Wenford sięgnął do kieszeni swego popielatego, wieczorowego surduta.
– Sądzę, że znam cię całkiem dobrze – powiedział i uniósł dłoń do góry.
Z jego palców zwisał jeden perłowy kolczyk oprawny w srebro. Jej perłowy kolczyk. Lilith wpatrywała się w niego przez chwilę, blednąc.
– Ja... ja obawiam się, że nie rozumiem – wyjąkała.
– Och, sądzę że rozumiesz – odparł książę. – Jak tylko zobaczyłem mojego wuja, domyśliłem się, że to Jack Faraday odpowiedzialny jest za to, gdzie i w
jakim stanie się znalazł. Nikt inny by się nie ośmielił. Wyobraź więc sobie moje zdumienie, kiedy pod ciałem wuja Geoffreya odkryłem twój kolczyk.
– Wasza wysokość, ja...
– Pozwól, że skończę! – warknął. – Wyjdziesz za mnie za mąż. Jeżeli tego nie zrobisz, dopilnuję, by wszyscy dowiedzieli się, że jesteście z Dansburym
kochankami i że spiskowaliście oboje, by zamordować mojego wuja.
I znowu Lilith mogła tylko patrzeć. Takie plotki mogłyby zabić jej ojca.
– Dlaczego? – szepnęła, a z przerażenia dłonie jej zrobiły się zimne.
Książę uśmiechnął się.
– Dlatego, że chce cię mieć Dansbury.
Lilith podeszła o krok, zdumiona podnieceniem i grozą, jakie te słowa w niej wywołały.
– A więc już pan wygrał, ponieważ moja rodzina nigdy się nie zgodzi na to, żebym poślubiła Dansbury'ego, nawet gdybym tego chciała.
– Ale oczywiście nie chcesz – podpowiedział jej.
– Ale oczywiście nie chcę – powtórzyła sztywno.
– Ale oczywiście nie ma to najmniejszego znaczenia – ciągnął dalej Dolph tym samym tonem. – Jesteś piękną kobietą i masz dobre pochodzenie, pomimo
niefortunnego braku opanowania, jakim wykazała się twoja matka. – Przyglądał się przez chwilę jej kolczykowi, potem znowu popatrzył na nią. – I bez
wątpienia będziesz się w dwójnasób starała być grzeczną i posłuszną żoną. – Uśmiechnął się, ale nie widać tego było w jego oczach. – A za każdym
razem, kiedy Dansbury będzie na ciebie patrzył, będzie wiedział, że przegrał. I to ze mną.
– To szaleństwo – zaprotestowała Lilith przerażona teraz już nie na żarty. Przesunęła się w kierunku drzwi. Słyszała, że ludzie pobierają się dla tytułu,
wygody, pieniędzy albo, jak w jej przypadku, żeby zyskać poważanie. Ale żeby żenić się tylko po to, by wziąć nad kimś górę, to było niewiarygodne.
– Jeżeli będę chciał usłyszeć twoje zdanie, to cię o to poproszę – odparł Dolph, a w jego oczach pojawiło się znowu podłe światełko. – Szkoda jedynie, że
Dansbury zostanie pewnie aresztowany przed naszym ślubem. Będziemy musieli odwiedzić go w więzieniu.
Nic tego nie usprawiedliwiało. I nie chodziło tylko o chory powód, dla którego Wenford się z nią żenił, ale również o to, jak wykorzystywał śmierć
swojego wuja. Niemalże słyszała, jak Jack zwraca jej uwagę, że Dolph nigdy nie zawracał sobie głowy tym, żeby okazywać ból, nawet w imię
przyzwoitości. A jeżeli naprawdę obchodziłaby go przyczyna śmierci wuja, to nie trzymałby jej kolczyka w ukryciu, dopóki nie mógł go wykorzystać, by
zmusić ją do uległości.
– Tak więc, moja droga, czy zechcesz przyłączyć się do mnie w sali balowej? A może wolisz, żebym poszedł tam sam i wyraził moje poglądy na temat
tego kolczyka i markiza Dansbury'ego?
– Jest pan potworem! – syknęła Lilith, piorunując go wzrokiem.
– Myślę, że nauczysz się to lubić – odparł, uśmiechając się znowu. Podszedł do niej o krok, ujął jej twarz z obu stron w swoje wielkie, miękkie dłonie,
pochylił się i pocałował ją.
Pocałunek był obrzydliwie mokry, lepki i zimny i Lilith wzdrygnęła się ze wstrętu. Pocałunki Jacka były takie inne, napełniały ją taką radością, że z
trudem przychodziło jej uwierzyć, że pod względem fizycznym były tym samym. Znaczyło to jedną z dwóch rzeczy: albo Jack był zdumiewająco biegły
w całowaniu, albo była w nim zakochana.
– Nie staraj się za dużo myśleć, dziewczyno – powiedział Dolph, który najwyraźniej nie umiał czytać w myślach. – Odpowiedź powinna być oczywista
nawet dla kobiety.
Potrzebny był jej czas, żeby zastanowić się nad tą katastrofą, żeby zdecydować, czy i jak uda się jej uniknąć. Musi porozmawiać z ojcem, wymyślić, jak
ostrzec Jacka przed Dolphem i kolczykiem, jak rozwikłać swoje własne podejrzenia co do śmierci starego księcia. Powoli, starając się ukryć wstręt,
wyciągnęła rękę.
– Pójdę z panem – oznajmiła.
– Grzeczna dziewczynka.
Cały wieczór zmienił się w jeden koszmar pełen znajomych twarzy, twarzy ludzi, którzy gratulowali jej i składali życzenia; przyjaciele, znajomi, nikt nie
miał pojęcia, jak bardzo nie chciała tam być, ani jak bardzo nie cierpiała swojego narzeczonego. Przyjechała do Londynu zdecydowana na zimno i bez
serca znaleźć najlepszą partię w postaci najbardziej szanowanego mężczyzny, więc nie mieli powodu wątpić w jej zadowolenie. A teraz, kiedy
uświadomiła sobie, czego nie chce u swojego męża, było już za późno.
A może jednak nie było. Wieczór powoli dobiegał końca; wypatrzyła ojca, który stał pod oknem do ogrodu, pławiąc się w triumfie. Jak tylko jej
narzeczony zajął się swoimi przyjaciółmi i tłum przerzedził się na tyle, że mogła podejść do ojca niezaczepiana po drodze, zbliżyła się, usiłując podjąć
decyzję, ile może powiedzieć mu o Dolphie i o śmierci starego księcia.
– Papo.
– Jestem dzięki tobie bardzo szczęśliwy, córko. – Uśmiechnął się i ujął jej dłoń. – Wenford mówi, że załatwi specjalne pozwolenie, byście mogli się
pobrać przed końcem sezonu. Może z końcem tego miesiąca.
– O tym właśnie chcę z tobą pomówić – ciągnęła dalej.
– Twoja ciotka powiedziała mi, że miałaś wcześniej jakiś atak. – Na moment oblicze wicehrabiego pociemniało. – Mogłaś wszystko zepsuć. Bądź
wdzięczna, że jego wysokość wykazał tyle zrozumienia.
– Papo, on mnie... przeraża. Ojciec uniósł jedną brew do góry.
– Przeraża cię? Nie bądź śmieszna. To prawdziwy dżentelmen. I świata poza tobą nie widzi.
Lilith zaczerpnęła powietrza.
– Czy moglibyśmy przez moment porozmawiać na osobności?
– Lilith... – To było ostrzeżenie.
– Tylko przez moment, papo – upierała się. – Proszę. Wicehrabia sposępniał.
– W porządku. W porządku. – Z wyraźną niechęcią zaprosił ją gestem do swojego osobistego gabinetu. Jak tylko zamknął drzwi, zaatakował. – No więc o
co chodzi tym razem? Nie podoba ci się jego wysokość, ale poślubisz każdego innego, którego wybiorę?
Wiedziała, że niełatwo będzie z nim rozmawiać. Ale wiedziała też, że absolutnie nie chce wychodzić za Dolpha Remdale'a. I że człowiek, który podbił jej
serce, jest ostatnią osobą na całym świecie, za którą może mieć nadzieję wyjść za mąż.
– Wiem, że ja...
– Już tego próbowałaś! – Wziął książkę i uderzył nią w biurko. – Czy masz zamiar składać mi tę samą obietnicę, dopóki nie wypróbujesz wszystkich
nieżonatych lordów w całym Londynie? Co to za nonsensy! jesteś zaręczona z jego wysokością księciem Wenfordem i poślubisz go!

background image

– Ale on mi się wcale nie podoba! – odkrzyknęła Lilith.
– Jesteś niegodziwą, płochą dziewczyną, taką samą jak twoja matka! Gdyby starego Wenforda nie zamordował wcześniej Dansbury, on byłby
wszystkiego dopilnował. Wiedział, że z tobą dyskutować nie można.
Lilith otworzyła usta... a potem ogarnięta nagłym podejrzeniem znowu je zamknęła.
– Obiecałeś mi, że nie będę musiała poślubić starego Wenforda – powiedziała powoli.
Ojciec przez chwilę piorunował ją wzrokiem, potem odwrócił oczy.
– Byłabyś zmieniła zdanie – wymamrotał.
I nagle Lilith przypomniała sobie, jak ojciec zakłopotanym i rozczarowanym spojrzeniem przeszukiwał podjazd tamtego ranka, kiedy Wenford wyzionął
ducha, a Jack zabrał jego ciało.
– Spodziewałeś się, że on złoży mi wizytę tamtego ranka, kiedy wyciągnąłeś Williama i ciotkę Eugenię do Billingtonów na śniadanie i dałeś służbie dzień
wolnego – oskarżyła go, nie mogąc niemal uwierzyć ani w to, że się do niego w taki sposób odezwała, ani w to, co naprawdę jej wypowiedź znaczy.
– Byłabyś księżną – warknął ojciec. – I zgodnie z planem zostaniesz księżną. To moje ostatnie słowo. A teraz powiedz dobranoc i idź do łóżka, nim coś
jeszcze zepsujesz. Przysięgam, że gorsza jesteś od Williama.
Lilith niczego bardziej nie pragnęła, niż wyrwać się z przyjęcia. Wieczór zaczął się od koszmaru i robił się coraz gorszy. Ojciec wiedział, jaki był stary
książę. Zostawia jąc ich sam na sam wiedział również, co się wydarzy. Zostałaby skompromitowana i ze wstydu musiałaby poślubić starego topora! W
zasadzie tym samym groził jej Dolph, ma za niego wyjść albo pozwoli, by wszyscy sądzili, że jest kochanką Dansbury'ego.
Zamknęła drzwi i przysiadła na skraju łóżka. Każdy z szacownych panów, których poznała w Londynie, okazywał się potworem; jedynie Jack Faraday
wydawał się dbać o jej szczęście, jedynie on słuchał, co ma do powiedzenia. Lilith westchnęła, serce jej pękało. Nawet gdyby ich nic nie łączyło, to
przecież Jack nie ma pojęcia, że kolczyk jest u Wenforda. Nie zdaje sobie również sprawy, że jego podejrzenia mogą być słuszne i Dolph ma na temat
śmierci wuja dużo więcej wiadomości, niż się przyznawał.
Chodziła niespokojnie po pokoju. Jeżeli powie o tym Williamowi, brat sam będzie próbował się o wszystko zatroszczyć i prawdopodobnie zaprzepaści
wszelkie szanse, jakie miała, żeby wymknąć się z tej obłędnej sytuacji.

Zawahała się, objęła rękami i wyjrzała przez okno na ciemne ulice Mayfair. Może to nie jest taki zły pomysł, żeby się wymknąć.

14
– Wielmożny panie – mówił cierpliwie Peese, ważąc w rękach dwa abażury i jedno krzesło – jak mi się zdaje, wiosenne porządki powinno się robić na
wiosnę.
– Zamknij się, Peese, zanim ci znowu oddam twoje papiery – powiedział z roztargnieniem Jack i otworzył następny z pół setki kufrów przechowywanych
na przestronnym strychu. – Zabierz te rzeczy na dół i dodaj do całej reszty. Jestem pewien, że bardziej przydadzą się one ojcu Donaldsonowi wśród jego
biedaków niż mnie tutaj na strychu.
– Ale niektóre z tych rzeczy to pamiątki rodzinne, wielmożny panie.
– Wystarczająco długo już musiałem o nich pamiętać. Na dół z tym, Peese. I powiedz Frederickowi i Peterowi, że zauważyłem ich nieobecność i
spodziewam się, iż galopem tu wrócą na górę.
– Tak jest, wielmożny panie.
Przez ostatnie trzy noce Jack bardzo wiele czasu i energii poświęcił pijaństwu. I mimo to wciąż nie był w stanie zapomnieć o Lilith. Dzisiaj, biorąc pod
uwagę, jakie wydarzenia miały miejsce w Benton House, zalewanie się brandy go nie pociągało. Dzisiaj odbywał się jej zaręczynowy bal i całe dobre
towarzystwo będzie u Bentonów. Chyba musiało mu zostać jeszcze trochę dumy, skoro nie miał po prostu ochoty pokazywać się w niedobrym
towarzystwie, obojętne czy sam już do niego należał, czy nie.
Tak więc ostatnie trzy godziny spędził na przekopywaniu strychu i opróżnianiu go z zebranych tam rodzinnych pamiątek, które, w chwili kiedy rodzina
wchodziła w ich posiadanie, miały niewielkie zastosowanie, a teraz już absolutnie żadnego. Zdawało mu się, że oddanie ich na cele dobroczynne będzie
rzeczą właściwą, chociaż musiał sam przyznać, że dla człowieka, który obiema nogami mocno stał w Jerychu, był to niewielki krok w kierunku
zbawienia. Ale przynajmniej sąsiedzi się zastanawiali, czy przypadkiem nie pakuje się, żeby opuścić kraj, a to trochę go bawiło. Podniósł się, żeby
rozprostować plecy, otrzepał grubo pokryte kurzem spodnie ze skóry kozłowej. Musi być już po drugiej nad ranem, ale nie miał się przecież gdzie
podziać. Ani dokąd pójść.
– Wielmożny panie?
– Peese, jeżeli nie zobaczę Fredericka i Petera na górze za dwie minuty, to...
– Wielmożny panie, ma pan gościa.
– Nie ma mnie w domu.
– Tak, wielmożny panie, ale to jest kobieta.
Jack zawahał się i odwrócił.
– Antonia? – zapytał z nadzieją, że nie.
Peese potrząsnął głową i jeżeli Jack się nie mylił, sam się na moment zawahał.
– Ta druga dama, wielmożny panie.
– Niech to diabli, Peese, nie możesz się trochę ściślej wyrażać?
– Ta, która złożyła wizytę w zeszłym tygodniu, wielmożny panie. Ta, którą zabrał pan do saloniku.
Jack skamieniał, serce zaczęło mu walić.
– Lilith?
Lokaj kiwnął głową.
– Wydaje mi się, że tak pan do niej mówił, wielmożny panie.
Markiz przełknął ślinę; myśli, które przemknęły mu przez głowę, nie miały nic wspólnego z tym, jak bardzo jest zły i rozczarowany i nią, i sobą, że tak się
dał złapać jakiejś zimnej dzierlatce. Pewnie dlatego, że wcale zimna nie była i że nie chciał patrzeć, jak będzie wychodziła za Dolpha Remdale'a. Opuścił
strych i zszedł dwa piętra po schodach. Coś bardzo złego musiało jej się przytrafić, skoro się tu w ogóle znalazła, a już całkiem nie potrafił sobie
wyobrazić, co mogło się stać, żeby pojawiła się o drugiej nad ranem. Ale jeżeli Dolph zrobił jej krzywdę, zabije go.
Drzwi do salonu otworzyły się gwałtownie i Lilith odwróciła się przestraszona. Jack wpatrywał się w nią z udręczonym wyrazem twarzy. Zasapał się, cały
był zakurzony, włosy miał rozczochrane, ubranie w nieładzie. Był bez krawata, bez surduta, rękawy koszuli podwinął do łokci. I był tak przystojny, że
dech w piersi zapierało; oczu nie mogła oderwać od niego, nawet gdyby to chciała zrobić.
– Jacku – szepnęła z ulgą. Tak się martwiła, że będzie w którymś ze swoich klubów albo jeszcze gorzej, że nie zgodzi się z nią zobaczyć. Oczy jej
napełniły się łzami, które potoczyły się po policzkach. – On... ma mój... kolczyk –
udało się jej wykrztusić. – Powiedział, że... wykorzysta go... żeby wszystkim powiedzieć...
– Wenford ma twój kolczyk? – przerwał jej ostro Jack i zamknął za sobą drzwi.
Lilith kiwnęła głową.
– Ja nie chcę za niego wychodzić! – Rozszlochała się. – Ale on mnie zrujnuje, a ciebie każe powiesić. Powiedział, że tak zrobi.
Wyraz twarzy Jacka przelotnie się zmienił, ale markiz nie zbliżył się do niej ani o krok.
– Pozwól mi się domyślić. Powiedziałem ci, że zabiłem Genevieve i przyszłaś teraz w nadziei, że wyświadczę ci tę przysługę i pozbędę się Randolpha.
Lilith potrząsnęła głową przejęta grozą, że przez moment kusił ją ten pomysł.
– Nie! Przyszłam tu, żeby...

background image

– Czemu by nie? Połowa ludzi z towarzystwa i tak uważa, że zabiłem starego topora. Jak już się tym zajmuję, mogę równie dobrze wyprawić i drugiego
Remdale'a na tamten świat.
– Och, przestań – ucięła Lilith. – Czy naprawdę myślisz, że ja nie czuję się jeszcze wystarczająco okropnie, że to ciebie obarczają winą za starego
Wenforda? Czy myślisz, że nie chciałabym powiedzieć wszystkim, że mi tylko pomagałeś?
Wzięła się pod boki.
– Ale to nie ja poddałam ci pomysł, żebyś rozebrał Wenforda do naga i żeby w oczach znajomych wyszedł na pijanego głupca. Musiał to zrobić albo sam
Wenford, albo ktoś, kto się niczego nie boi, a ponieważ Dolph wydaje się całkiem pewien, że jego wuj nie rozebrał się sam, kogo mógłby podejrzewać
poza tobą? – Jej gniew przygasł. – A teraz jeszcze mnie, przez ten zatracony kolczyk. Zaczynam uważać, że Dolph naprawdę musiał mieć coś wspólnego
ze śmiercią swego wuja, Jacku. To dlatego tu przyszłam.
Markiz milczał przez długą chwilę.
– Żeby mnie ostrzec? – zapytał w końcu spokojniejszym tonem.
Lilith przytaknęła.
– I dlatego, że nie przychodził mi na myśl nikt inny, kto mógłby mi pomóc.
– Pomóc ci? – powtórzył. – Pomóc ci? Ja? – Skrzyżował ręce na piersi i oparł się o ścianę niczym uosobienie pełnej cynizmu pogardy, ale ona dostrzegła
nadzieję w jego oczach. – Moja droga, czy nikt ci jeszcze nie powiedział, że ja nikomu nie pomagam? Gram ludźmi, bawię się nimi, a jeżeli mi to
odpowiada, rujnuję ich.
– Jeżeli wziąć pod uwagę, że mógł pan uciąć wszelkie domysły na temat swojego udziału w śmierci Wenforda, rozgłaszając po prostu wszem i wobec, że
kiedy na niego pan trafił, książę leżał nieżywy na mnie w moim saloniku, muszę powiedzieć, lordzie Dansbury, że myli się pan trochę w ocenach siebie
samego.
– Mówiłem ci, że mnie to zdarzenie rozbawiło – odparł Dansbury. Przechylił głowę na bok i patrzył na nią przez długą chwilę. – A może dobijemy targu,
Lilith?
– Jakiego targu?
– Ja zgodzę się pomóc ci pozbyć się Dolpha Remdale'a, jeżeli ty zgodzisz się dzielić moje łoże przez jedną noc.
Lilith oddech uwiązł w gardle. Dolph groził jej tym samym i poczuła wtedy wstręt i nudności. Jeżeli ktokolwiek widział ją dzisiejszej nocy przed
drzwiami Jacka, jest nieodwołalnie skompromitowana. Ale książę wypowiedział już swoje zdanie, że byli z Jackiem kochankami. Lilith popatrzyła na
markiza, w całym ciele czuła radosne uniesienie i oczekiwanie. I na tym właśnie polegał przez cały czas problem z Jackiem Faradayem. Od chwili kiedy
go pierwszy raz zobaczyła, łaknęła dźwięku jego głosu, jego dotyku, jego uwagi. Był wszystkim, czym ona nigdy nie będzie mogła się stać – był wolny,
nie obawiał się, co ktoś sobie pomyśli czy powie o jego czynach czy opiniach.
– Nie masz dla mnie odpowiedzi, Lil? – Nalegał, w jego głosie znowu pobrzmiewał cyniczny ton. – A więc powinnaś chyba wrócić do domu, zanim...
– Zgadzam się – szepnęła drżącym głosem. Jack znowu zamknął usta.
– Co powiedziałaś?
– Zgadzam się dobić targu – wyjaśniła mocniejszym głosem.
Twarz Jacka otworzyła się na moment w radosnym uniesieniu, potem markiz odwrócił się do okna i powoli potrząsnął głową.
– Biedna dziewczyna – wymamrotał – musisz być zrozpaczona. Idź do domu. Poszukam rano Williama i zobaczymy, co da się zrobić.
– Ale ja się zgodziłam.
– Chciałem tylko zobaczyć, co pani odpowie, panno Benton – powiedział Jack nieco zbyt szybko. – Jeszcze takim potworem nie jestem. – Powoli
odwrócił się i znowu na nią popatrzył. – Prawda jest taka, że zaczynam zazdrościć mężczyznom, których świat nazywa godnymi szacunku. Oni
przynajmniej mogą z panią tańczyć.
– Mój ojciec rozgniewał się na mnie dziś wieczorem i wymknęło mu się, że wiedział, iż Wenford miał zamiar odwiedzić mnie tamtego ranka. Wiedział, że
książę miał zamiar w taki sposób... przekonać mnie, bym przyjęła jego zaloty, że nie będę w stanie odmówić.
Nawet Jack poczuł się zaszokowany.
– Wiedział, że zostawia cię sam na sam z tym zboczonym bezmóżdżem?
Lilith rozpaczliwie usiłowała wierzyć, że w jego głosie słyszy gniew i zazdrość. Decyzja, by przyjść i odszukać go w środku nocy, wyczerpała jej odwagę
do ostatniej uncji. Jeżeli markiz jej odmówi, nie miała pojęcia, co zrobić.
– Dla dobra rodziny potrzebny był mu budzący szacunek mariaż, nawet gdyby trzeba było mnie zgwałcić, żeby do niego doprowadzić. Tak więc widzisz,
Jacku, mam już dość budzących szacunek ludzi. Na własnej skórze przekonałam się, że potworami są oni. A nie ty.
– Lilith...
Do oczu Lilith znowu napłynęły łzy, ale tym razem Jack podszedł, żeby otrzeć je z jej policzków. Dziewczyna zamknęła oczy, czując to łagodne
dotknięcie, a on pocałował jej powieki. Odchyliła głowę do tyłu, wargi Jacka dotknęły jej ust, najpierw delikatnie, a potem, kiedy oddała mu pocałunek,
bardziej gwałtownie.
Rozchylił jej wargi, a ona aż cicho krzyknęła na otwartą zmysłowość, z jaką przesunął językiem po zębach. Na jej reakcję markiz natychmiast zaczął się
cofać; zatrzymały go jej zaciśnięte dłonie.
– Na litość boską, Lilith, uciekaj stąd – szepnął. – Idź do domu, gdzie jest bezpiecznie.
– Czuję się bardziej bezpiecznie tutaj – odparła, podnosząc rękę, by dotknąć jego warg. – Pocałuj mnie jeszcze raz.
– Chciałbym zrobić coś więcej, niż tylko cię całować, Lil – zamruczał i przyciągnął ją do siebie. – Chyba że powiesz mi „nie".
Obojętne jak się potoczą wydarzenia, chciała, żeby to Jack był tym pierwszym, który dotknie jej, który ją utuli – czy powodowała nim tylko chuć, czy też
coś bliższego do tego, co sama czuła do niego.
– Tak.
Jack głęboko zaczerpnął powietrza.
– Najmniejszej ochoty nie mam, by cię przestrzegać, że robisz głupstwo – szepnął, potem pochylił się i porwał ją bez wysiłku na ręce. – Sądzę, że kanapy
będziemy unikać – dodał i ruszył do drzwi.
Lilith nacisnęła klamkę i otworzyła je. I cicho krzyknęła. Lokaj Jacka stal w holu, trzymając w rękach dwa świeczniki. Kiedy Jack wyszedł za drzwi,
podniósł jedną brew do góry.
– A te, wielmożny panie? – zapytał swoim szorstkim głosem, podnosząc ciężkie, mosiężne świeczniki do góry.
– Dołóż je do całej reszty – powiedział niedbale markiz.
– Jacku – szepnęła Lilith, kryjąc twarz na jego ramieniu, do głębi zażenowana.
– I słuchaj, Peese – dodał Jack – każ no wszystkim się położyć, dobrze?
– Z przyjemnością, wielmożny panie. – Lokaj rzucił na nią jeszcze jedno zuchwałe, pełne namysłu spojrzenie, kiwnął głową i zniknął gdzieś w głębinach
domu.
– Jacku, czy on nie...
– Zasługuje na zaufanie – odparł Jack, opuścił głowę i namiętnie ją pocałował, ruszając znowu w kierunku schodów z Lilith na rękach.
Weszli do wielkiej sypialni; łóżko było pościelone, ogień palił się jasno na kominku. Pokój wcale nie przypominał jaskini rozpusty, jak to sobie kiedyś
wyobrażała, ale w Jacku niemal wszystko było inne, niż się spodziewała.
Postawił ją przed kominkiem i pocałował znowu. Powoli przesunął wargami od policzka do ucha, a Lilith na wpół przymknęła oczy i chwiejnie pochyliła
się ku niemu. Kiedy wziął w zęby płatek jej ucha i delikatnie go przygryzł, znowu cicho krzyknęła. Jack przesunął się za jej plecy, musnął lekko kark
palcami, a zaraz potem ustami. Porozpinał spinki w jej włosach, które rozpuszczone opadły czarną falą na plecy. Długie palce wplątały się w ich pasma
pieszcząc i lekko pociągając, a usta skubały drugie ucho. Piersi Lilith naprężyły się i poczuła niespodziewane, nagłe ciepło między nogami. Nie zdołała
powstrzymać jęku.
– Jesteś zmysłowym stworzeniem – mruknął jej prosto w ucho. – Wiedziałem, że jesteś, Lilith.

background image

– Jacku – szepnęła rozdygotana. Oddychała bardzo szybko, niemal tak szybko, jak łomotało jej serce.
– Dzisiaj jesteś wolna i możesz robić wszystko, co zechcesz, Lilith. Na co tylko się zdecydujesz.
Przesunął wargami po jej karku, poczuła ciepły oddech we włosach i dłonie powoli obejmujące ją w talii. Przycisnął się do niej, poczuła, jak bardzo jej
pożąda i z ust wyrwał jej się następny jęk.
Palce Jacka przeniosły się na tył sukni, a rytmiczny odgłos kolejno rozpinanych haftek uwodził ją jeszcze mocniej. Kiedy skończył, stanął przed nią.
Powoli zsunął jej suknię z ramion i ustami zaczął pieścić nagą, odsłoniętą skórę.
W końcu Lilith stała przed kominkiem w samej koszuli, suknia rozlała się kałużą barw po podłodze u jej stóp. Podniosła wzrok na jego ciemne,
przymglone oczy. Pomimo ognia i płomieni palących jej ciało zadrżała. Kiedy wsunął palce pod ramiączka koszuli, przeszedł ją znowu dreszcz.
– Zimno ci? – szepnął.
– Nie – powiedziała bez tchu. – Właściwie jest mi całkiem ciepło.
Na jego śmiech ciarki przeszły jej po plecach.
– Właściwie mnie też, prawdę mówiąc.
Koszula spłynęła jedwabiście na podłogę, tak samo jak suknia i Lilith rozedrgana zaczerpnęła powietrza. Nikt poza pokojówką nie widział jej nagiej.
Zawstydzona podniosła ręce, żeby zakryć się, na ile zdoła. Jack pochłaniał oczami ją całą, od stóp do czubka głowy, a ciepłe mrowienie opuściło jej
kręgosłup i umiejscowiło się między nogami.
– Przepiękna – zamruczał Jack, oczy błyszczały mu triumfem i pożądaniem. – Jesteś przepiękna.
Po raz pierwszy w życiu pod spojrzeniem Jacka Lilith poczuła się przepiękna. Rozdygotana, rozdarta między pożądaniem i przerażeniem, ale przepiękna.
Nie przestając patrzeć jej w oczy, dotknął ramion, potem przesunął dłonie powoli w dół, muskając od zewnątrz piersi. Lilith znowu z trudem zaczerpnęła
powietrza, zastanawiając się, ile wytrzyma, zanim ugną się pod nią kolana.
Każde miejsce, którego Jack dotknął, zdawało się ożywać, czuła nawet najlżejszy powiew ocierającego się o jej ciało powietrza. Śladem dłoni poszły jego
usta i Lilith znowu jęknęła.
– Jacku, proszę – zamruczała bezradnie.
– Proszę, co? – zapytał, ujął jej ręce i odciągnął od ciała. Wszedł w utworzony tak krąg i pocałował ją znowu, tym razem mocniej, a Lilith uświadomiła
sobie, że nie jest aż taki całkiem spokojny, jak myślała.
– Proszę – powtórzyła, nie całkiem pewna o co prosi, a przynajmniej jak ma o to poprosić. – Chcę być z tobą.
– Jesteś – powiedział – i będziesz.
Opuścił dłonie na jej piersi. Przyglądała mu się rozdygotana, rozpalona jego mistrzowskim dotknięciem. Przesunął kciukami po sutkach, a one się
naprężyły. Z trudem łapiąc powietrze Lilith wygięła się ku niemu. Jack pochylił głowę, ujął jeden sutek w usta i zaczął go lekko ssać.
– Och – krzyknęła cichutko pod wpływem nieznanego do tej pory, szalejącego w niej uczucia.
Wargi Jacka przesunęły się na jej drugą pierś; czubkiem języka zatoczył koło po brodawce, potem znowu zaczął ssać. Lilith wplątała mu palce we włosy
przyciągając go do siebie.
Wyprostował się i pocałował ją.
– A teraz ty mnie rozbierz – zamruczał cichym szeptem.
Uniosła dłonie, objęła jego twarz po bokach i pocałowała go tak, jak on całował ją. Drżącymi, chętnymi palcami niezręcznie rozpinała guziki przy jego
kamizelce. Jack wcale jej tego zadania nie ułatwiał, jako że znowu pieścił jej piersi i całował ją po karku.
– Jacku, przestań proszę – rozkazała niepewnym głosem, kiedy przypadkiem oderwała mu guzik. – Myśli mi się plączą.
– Wcale nie powinnaś myśleć – odpowiedział ochryple, nie spuszczając oczu z jej dłoni, które przesuwały się z przodu po jego koszuli. – Powinnaś czuć.
– Czuję. – Lilith uśmiechnęła się bez tchu.
Jack zlitował się nad nią i pomógł przy rozpinaniu kamizelki. Lilith niezgrabnie wyciągnęła mu koszulę ze spodni, a on pomocnie uniósł ręce w górę, by
mogła mu ją zdjąć przez głowę. Wyciągnęła rozdygotane dłonie i przesunęła nimi po jego twardym, gładkim torsie. Pod jej dotykiem skóra Jacka drgnęła.
– Ty też nie tak najgorzej jesteś zbudowany – odezwała się z wahaniem, opuszczając dłoń po jego płaskim, dobrze umięśnionym brzuchu.
– Może lepiej sam zajmę się resztą – wymamrotał Jack. Szybko ściągnął wysokie buty, a potem pozbył się spodni.
Spojrzenie Lilith błądziło niespiesznie w dół po jego szczupłym, jędrnym ciele. W końcu dotarło do rozbudzonej męskości.
– Och – powiedziała omdlałym głosem, a serce aż jej skoczyło z pożądania i lęku.
– To dobrze czy źle? – zapytał z krzywym uśmiechem. Chociaż Lilith wiedziała, jak bardzo jest naiwna, nie miała również wątpliwości, że Jack jest
wspaniały.
– Jesteś piękniejszy niż posąg Dawida – szepnęła.
Jack znalazł się tuż przy niej. Tym razem kiedy ją brał w ramiona i kładł na łóżku, czuła na skórze pospieszne bicie jego serca i drżenie mięśni. Opadł
obok niej.
Lilith miała wrażenie, że od napięcia aż coś w niej nuci, że potrzebuje czegoś, co tylko Jack może jej dać. Odszukał znowu ustami jej wargi, a ona
niecierpliwie przysunęła się bliżej. Całując ją przesunął leniwie dłoń na piersi, w dół po brzuchu, a potem jeszcze niżej. Kiedy powoli wsuwał palce
między jej nogi, Lilith cicho krzyknęła i zesztywniała.
Jack uśmiechnął się, chociaż jego dłoń ani na moment nie przestała się poruszać.
– „Jeśli dłoń moja, co tę świętość trzyma bluźni dotknięciem: zuchwalstwo takowe odpokutować me usta gotowe pocałowaniem pobożnym pielgrzyma".*
Lilith odchyliła do tyłu głowę i zajęczała, wszystkie odczucia zdawały się ześrodkowywać tam, gdzie dłoń Jacka pieściła najbardziej intymne części jej
ciała.
– Romantyk z ciebie – oznajmiła urywanym głosem i przeciągnęła dłońmi po twardych muskułach jego pleców, kiedy przysunął się bliżej.
Ucałował ją znowu mocno i powrócił ustami na jej piersi.
– Dajesz mi natchnienie – zamruczał i zmienił pozycję, by nakryć jej całe ciało swoim.
Delikatnie rozchylił szerzej dłonią jej nogi i ułożył się między nimi. Lilith wpatrywała się w te ciemne oczy, które potrafiły chyba głębiej zajrzeć w jej
wnętrze niż wszystkie inne.
Pocałował ją jeszcze raz i równocześnie zanurzył się w niej powoli i ostrożnie. Lilith dech zaparło, gdy poczuła równocześnie ból i rozkoszne zdumienie.
– Jacku – szepnęła i wbiła mu palce w plecy.
– Ostatni raz sprawiam ci ból. Przysięgam.
– To nie boli – zaprotestowała urywanym głosem i znowu cicho krzyknęła, kiedy się poruszył. Przyglądała się jego twarzy i poznała po jej wyrazie, jak
ostrożnie się porusza i ile go to musi kosztować. – Naprawdę.
– A teraz? – zapytał i powoli pogłębił wzajemny uścisk ich ciał.
Miał rację; ból już niemal ustal, jego miejsce zajęło uczucie, które zalewało ją całą i napinało niczym strunę, uczucie jakiego nigdy wcześniej nie zaznała.
– Lepiej – jęknęła i wtuliła się w niego.
– Tak myślałem.
Wchodził w nią raz za razem, najpierw powoli i łagodnie, potem coraz szybciej. Lilith czuła, jak narasta w niej napięcie i chcąc go mieć jeszcze bliżej,
oplotła nogami jego uda. Unosiła za każdym razem biodra w odpowiedzi na jego uderzenia, palcami wpijała mu się w plecy, aż jęknął i na wpół
przymknął oczy. Zwolnił ruchy, ale zanurzał się w nią coraz głębiej i przyglądał się jej twarzy z natężeniem, niemal zachłannie. Lilith poczuła, że w jej
wnętrzu zaczyna dziać się coś jeszcze nowego, wykrzyknęła jego imię i odchyliła do tyłu głowę; napięcie rozładowało się w nagłej eksplozji. W
odpowiedzi Jack przyspieszył swoje własne ruchy, potem zadygotał i przycisnął ją do siebie ze wszystkich sił. Po chwili opuścił głowę na jej ramię i
pocałował ją w ucho. Powoli i ostrożnie, oddychając równie ciężko jak ona, opuścił się na nią.
– Słodki Jezu – zamruczał urywanym głosem.
Lilith nie miała ochoty nic mówić, chciała tylko, żeby ją tulił, chciała czuć, jak bije tuż przy niej jego serce. Leżacy na niej ciężar dawał jej poczucie
intymności i spokoju, nie chciała, żeby się odsuwał. Nigdy. Jack chyba to wyczuł, bo przez długą chwilę leżał tam, gdzie był, łagodnie bawiąc się jej

background image

włosami.
Właśnie zaczynał jej ciążyć, kiedy sam zsunął się na łóżko. Popatrzył na nią z lekkim uśmiechem na przystojnej twarzy, a oczy roztańczyły mu się w
świetle płomieni. – Lil – szepnął, opadł obok niej na pościel, objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. – Zdecydowanie nie jesteś Lodową Damą.
Absolutnie nie miała ochoty się odsuwać, więc zwinęła się przy nim w kłębuszek, splotła palce z jego palcami i wtuliła mu się plecami w pierś. W ten
sposób mogła wyczuwać powolne, miarowe bicie jego serca. Zegar gdzieś w holu wybił cicho wpół do czwartej i Lilith wiedziała, że powinna pozbierać
ubrania i myśli i wracać do domu. Ale miała jeszcze trochę czasu, zanim znowu zacznie się koszmar, zanim przyjdzie jutro. Kocham cię, Jacku,
pomyślała. I szczęśliwa w jego objęciach westchnęła i zamknęła oczy.
Coś się tu nie zgadzało. Jack zastanawiał się nad tym od chwili, kiedy Lilith zasnęła w jego ramionach. Podparł się na łokciu, głowę złożył na dłoni i
patrzył na nią. Długie, czarne włosy rozsypały się niczym ciemna aureola na poduszce wokół głowy, wciąż jeszcze pofalowane od spinek, które je
wcześniej przytrzymywały. Nie chciał jej jeszcze budzić, pochylił się i pocałował ją w policzek.
Był taki okres, przed kilku laty, kiedy nawet jeszcze mniej był skłonny zważać na uczucia innych. Z przeróżnych powodów, łącznie z zakładami i
krańcowym opilstwem, przespał się z kilkoma dziewicami. Zachowywały się niezręcznie i nerwowo; właściwie nie były warte wszystkich łez i histerii,
które na ogół były następstwem zbliżenia; czuł przede wszystkim dla tych głuptasów pogardę, że uległy mężczyźnie, który nie miał wobec nich dobrych
zamiarów.
Westchnął, kiedy Lilith poruszyła się i mocniej ścisnęła jego palce. Przez cały sezon, od kiedy pierwszy raz zobaczył Lilith Benton, miał zamiar wziąć ją
do łóżka. Wmawiał sobie, że to przez afront, który mu zrobiła i że należy jej się nauczka. No cóż, dał jej nauczkę, ale namiętna reakcja obojga
spowodowała, że sam poczuł się jak uczniak. Pragnęła go równie mocno, jak on jej pragnął. Jak nadal jej pragnął. A nawet było jeszcze gorzej. Pragnął ją
chronić, pragnął naprawić to, co złe w jej życiu, widzieć jak się uśmiecha, słyszeć jej śmiech.
Zegar na korytarzu wydzwonił kwadrans i Jack sposępniał. Jeżeli ma naprawić to, co złe w jej życiu, Londyn nie może się dowiedzieć, że spędziła noc w
Faraday House.
– Lilith? – zamruczał, odgarniając pasmo włosów z jej twarzy.
Lilith westchnęła i uśmiechnęła się, wtulając mu plecy w pierś. A potem wzdrygnęła się, krzyknęła i usiadła prosto jakby kij połknęła.
– O, mój Boże! – wykrzyknęła, wpatrując się w niego. Jack usiadł i zaczął zastanawiać się, czy dziewczyna jednak nie wpadnie w histerię.
– Nie, to tylko ja. A mógłbym dodać, że nieczęsto nas mylą. – Było to kiepskie silenie się na humor i Lilith nie zareagowała uśmiechem.
– Która godzina? – ciągnęła dalej gorączkowo i zeskoczyła z łóżka w poszukiwaniu stosu ubrań leżących przed niemal wygasłym ogniem.
Jack pozwolił sobie przez moment podziwiać od tyłu jej nagość, a potem oparł się o zagłówek. Gdyby nie to, że tak wyraźnie była strapiona, niemalże
zabawnie byłoby przypatrywać się, jak ta przyzwoita dzierlatka miota się po pokoju niczym rozgorączkowana panienka z francuskiej burleski.
– Za piętnaście minut szósta – odpowiedział.
– Och, nie, och, nie – krzyknęła, usiłując założyć koszulę. – Wszystko zepsułam!
Markiz nie przestawał przyglądać jej się z ciekawością.
– Martwisz się, że Dolph się obrazi? – zapytał niedbale i wbił pięści w prześcieradło, by ukryć uczucia nienawiści i zazdrości, które go nagle przeszyły.
To szaleństwo robiło się coraz bardziej poważne i kłopotliwe. Na samą myśl, że jakikolwiek mężczyzna – a zwłaszcza Dolph – mógłby jej dotknąć,
ogarniała go ślepa furia.
Miała kłopoty z balową suknią, a kiedy szarpała się z krótkim, bufiastym rękawem, usiłując wepchnąć rękę, łza spłynęła jej po policzku.
– Och, jestem dokładnie taka sama jak ona – łkała. – Jak ja mogłam?
Jack nagle uświadomił sobie, skąd ta tyrada.
– Masz na myśli swoją matkę? – zapytał cicho. Podniósł się w milczeniu i zdjął szlafrok z oparcia krzesła. Włożył go i stanął za nią. – Nie krzywdź siebie
w taki sposób. – Wyciągnął rękę i podał jej drugi rękaw, którego po omacku nie mogła znaleźć.
– Zrobiłam to samo głupstwo co ona – powiedziała z goryczą Lilith – a teraz wszyscy za to zapłacą, tak samo jak płaciliśmy za nią.
– Nonsens. – Lilith stała bez ruchu, kiedy markiz wyjmował jej włosy spod sukni i przerzucał je przez ramię. – Przychodzi mi na myśl szereg określeń,
którymi można opisać to, co zrobiliśmy, a „głupstwo" do nich nie należy. – Szybko pozapinał jej suknię na plecach. – Twój ojciec nie miał prawa cię na
coś takiego narażać. A Dolph Remdale to nadęty osioł.
– To bez znaczenia – upierała się Lilith. – Zawarłam porozumienie.
– Czy tak? Wydaje mi się, że tak naprawdę nic w tej sprawie do powiedzenia nie miałaś.
Lilith odwróciła się, żeby na niego spojrzeć, a jej rozgorączkowana twarz zmiękła i kiedy patrzyli sobie w oczy, przybrała wyraz niewysłowionej
tęsknoty.
– Jacku – wyszeptała.
Może uda mu się naprawić to, co złe w jej życiu. Miał oczywiście zaszarganą opinię, ale to można zmienić, no i w końcu był utytułowany. Jack przełknął
ślinę na ogrom tego, co właśnie bez wysiłku w siebie wmówił.
– Lil, ja...
– Proszę, obiecaj mi, że nikomu nie powiesz – przerwała mu i wyciągnęła rękę, by dotknąć szlafroka tam, gdzie zakrywał serce. Jack pospiesznie
zaczerpnął tchu, by ukryć dreszcz, który go przebiegł na jej pieszczotę. – Jest wciąż jeszcze wcześnie. Jeżeli uda mi się wrócić...
– Najbardziej przyzwoita młoda dama w Londynie w ramionach najbardziej osławionego hulaki? – powiedział cicho, żeby się nie domyśliła, jak bardzo
go właśnie zraniła. Wstydziła się go, to było jasne. – A kto by mi uwierzył?
Uniósł jej brodę do góry, chciał tylko otrzeć z twarzy łzy, ale nie potrafił się powstrzymać, pochylił się i dotknął jej warg swoimi. Nie opierała się, a nawet
kiedy się zaczął prostować, uniosła twarz wyżej, oplotła mu szyję ramionami i przytuliła się. Jack objął ją i przyciągnął bliżej. Przynajmniej chyba nadal
go pożądała. Było tak, jakby coś pchało ich oboje do tego, by byli razem, wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. I jeżeli taka miała być kara za jego
wcześniejsze występki, zapłaci z ochotą.
– Ja bym w to uwierzyła – powiedziała bardziej stanowczo i nawet udało jej się uśmiechnąć. – Chyba nie jesteś taki straszny, czego by o tobie wszyscy
nie mówili.
– W takim razie odpowiedz mi na dwa pytania, dobrze? – poprosił, podał jej spinkę i skierował się do garderoby.
– Zależy jakie to pytania.
Najwyraźniej uspokoiła się już na tyle, że była w stanie stawiać opór. Lilith Benton mogła się bać skandalu, ale w najmniejszym stopniu nie była
tchórzem.
– Czy naprawdę sądzisz, że Dolph zabił starego topora? – Jack grzebał w szafie w poszukiwaniu koszuli i spodni, a potem, kiedy nie usłyszał odpowiedzi,
oparł się o drzwi, żeby na nią popatrzeć.
Lilith zawahała się, utkwiwszy wzrok w żarzącym się ogniu.
– Tak, myślę, że to możliwe – odpowiedziała w końcu, podnosząc na niego oczy. – A jakie jest twoje drugie pytanie?
– Co chcesz w tej sprawie zrobić?
– O co ci chodzi?
Jack nałożył spodnie, odrzucił szlafrok i wciągnął koszulę.
– Chodzi mi o to, czy masz zamiar zignorować to, co wiesz i wyjść za tego mordującego sukinsyna, czy może chcesz coś z tym zrobić? – Nie całkiem
udało mu się ukryć zazdrość; Lilith patrzyła na niego z rosnącym namysłem na twarzy. – Oczywiście nie musisz decyzji podejmować w tej chwili –
zmusił się, żeby mówić jeszcze spokojniej niż przedtem – ale byłoby miło, gdybyś to zrobiła, zanim mnie za to powieszą.
I natychmiast pożałował tego, co powiedział; po co przypominać Lilith, że jest zabójcą. Szczęki zwarły mu się, kiedy tamta ona wdarła się do jego
pamięci. Piękna Genevieve, rudowłosa i taka chętna, by sprzedać go Napoleonowi za sakiewkę złota. To prawda, był zabójcą. Zegar zaczął znowu bić i
Jack chwycił kamizelkę. – Trzeba cię odwieźć do domu.
Chociaż było tak wcześnie, Peese wstał już i czekał na nich w holu.
– Pozwoliłem sobie zamówić dorożkę – oznajmił, podając Jackowi pelerynę, w której przyszła Lilith.

background image

Jack rzucił spojrzenie na swojego lokaja. Prawie nie wspominał o Lilith przy Peese'ie i Martinie, a oni obydwaj zdawali się wyczuwać, że nie należy ona
do szeregu jego nocnych bajaderek.
– Dziękuję – powiedział i pomógł Lilith założyć pelerynę.
– Dorożkę? – zapytała Lilith, nadal podejrzliwie popatrując na lokaja.
Peese podał Jackowi palto.
– Na drzwiach nie będzie herbu Dansburych – wyjaśnił. – Czy możemy jechać?
Lilith milczała, kiedy jechali po Grosvenor Street w kierunku Savile Road. I chwilowo Jack również nie miał nastroju na pogaduszki. Wydarzyło się tak
wiele rzeczy, które musiał sobie przemyśleć, a ona była taka śliczna, kiedy siedziała obok niego i starała się na niego nie patrzeć.
Polecił woźnicy zatrzymać się na rogu przed domem Bentonów; Lilith wzdrygnęła się, kiedy dorożka podskoczyła i stanęła.
– Nie musisz wysiadać – powiedziała pospiesznie, gdy podniósł się i pchnął drzwiczki.
– Mam dużo więcej wprawy w skradaniu się niż ty – odpowiedział, wiedząc dobrze, że chce tylko przedłużyć ich spotkanie. Wychylił się z dorożki i
popatrzył na spowitą mgłą uliczkę. Nie było nikogo widać; wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wysiąść. Szybko przeszli ulicą, potem przecisnęli się przez
przerzedzony fragment żywopłotu do ogrodu. W stajniach za ich plecami panowała cisza, a jedyne światło w domu padało z pojedynczego, kuchennego
okna u podstawy ściany.
– Czy tędy wyszłaś? – zapytał, pokazując na okratowanie pokryte różami pnącymi się aż po dach w pobliżu okna, które jak wiedział, należało do jej
sypialni.
– Zwariowałeś? – szepnęła. – Wyszłam przez drzwi dla służby. I chyba uda mi się wrócić tą samą drogą.
– Kratownica byłaby bardziej bezpieczna, jeżeli nikogo nie masz ochoty spotkać.
– Nie mam się ochoty pokłuć – odparła, a potem rozpaczliwie się uśmiechnęła. – Dziękuję ci, Jacku, że mnie odwiozłeś do domu.
Jack podszedł o krok.
– Czy to wszystko?
– Ja... – Podniosła wzrok, w jej szmaragdowych oczach błysnęła taka namiętność i pragnienie jak ostatniej nocy. – Chyba tak musi być – powiedziała
cicho.
Jack odsunął jej kaptur z twarzy, objął dłońmi policzki, pochylił się i lekko dotknął wargami delikatnych ust.
– Może chwilowo tak – zamruczał. – Chyba nie jestem jeszcze gotów, by z ciebie zrezygnować, Lil.
– Jacku...
Zakrył jej wargi palcami, nie chciał słyszeć, jak protestuje, że nigdy do siebie nie będą pasowali, ponieważ z niego jest taki niepoprawny łajdak.
– Do zobaczenia niedługo – powiedział. Pocałował ją jeszcze raz, a to, jak mu oddała pocałunek, pozwoliło mieć nadzieję, że tak naprawdę ona też nie
chce się z nim rozstać.
– Państwo mi wybaczą.
Jack podskoczył i instynktownie stanął pomiędzy głosem a Lilith. Na skraju grządki z pelargoniami stał z dziwnym wyrazem twarzy stajenny Bentonów.
– Milgrew – powitał go sztywno Jack, ściskając Lilith za rękę. – Wspaniały poranek na przechadzkę.
– No tak – zgodził się powoli stajenny, popatrując to na jedno, to na drugie z nich. – Odrobinę jednak chłodno. Pomyślałem, że zejdę do kuchni i zrobię
sobie kubek herbaty – ciągnął dalej typową dla siebie gwarą. – I tak mi wpadło do głowy, że panna Lilith może by chciała mi towarzyszyć, żeby mieć
gwarancję, że pewne... wścibskie osoby jeszcze się nie zbudziły.
Jack odprężył się i uśmiechnął.
– Wspaniały pomysł. Dziękuję ci.
– Dziękuję ci, Milgrew – powtórzyła jak echo Lilith znowu podniosła oczy na Jacka. – Muszę iść.
– Uważaj na siebie – powiedział cicho, niechętnie puszczając jej palce. – I trzymaj się z daleka od Dolpha, jeżeli ci się uda. Dopóki nie będziemy mieli
pewności. Albo dopóki nie podejmiesz decyzji.
Skinęła głową.
– Spróbuję.
Jack patrzył, jak Lilith i stajenny wślizgują się do środka przez wejście dla służby na tyłach domu. Powoli odwrócił się, wyszedł z ogrodu i wrócił do
dorożki.
– Wracaj tam, skąd przyjechałeś – polecił woźnicy. Dorożka ruszyła z szarpnięciem, ale Jack niemal tego nie zauważył. Lilith już pewnie robiła co tylko
w jej mocy, żeby zapomnieć o nocy, którą spędzili razem i żałowała, że w ogóle wyszła z zaręczynowego balu. On ze swej strony wątpił, czy
kiedykolwiek uda mu się zapomnieć. I nie chciał zapominać.
Dłuższe wypieranie się własnych uczuć było prowadzącą donikąd głupotą. Zakochał się w Lilith Benton, niewykluczone, że kochał ją od chwili, kiedy ją
zobaczył. Była jedyną kobietą, która potrafiła go skłonić, by pamiętał o tym, że posiada takie zalety jak przyzwoitość i dobroć serca, chociaż tak ciężko
nad tym pracował, żeby o nich zapomnieć i wyprzeć się ich. A on jej nie mógł mieć.
A mimo to coś dla niego zrobiła. Chociaż próbowała to przed nim ukryć tego ranka, nie udało jej się; a ostatniej nocy niewątpliwie była pełna entuzjazmu.
Niech go diabli, jeżeli pozwoli na to, by miał ją Dolph czy któryś inny z tych cholernych świntuchów. Chciał ją mieć dla siebie i chciał ją mieć na zawsze.
A to oznaczało, że musi osiągnąć dwa cele: odkryć, co dokładnie zabiło starego Wenforda, i dowieść, że zrobił to Dolph, a nie on. I to zanim Korona uzna
za słuszne skonfiskować jego majątek i zesłać go do Australii.
Jack wystarczająco był świadom, jak nierówna jest ta walka, by się martwić, i wystarczająco był cyniczny, by się śmiać z siebie samego. Cholernie to
dobrze, że lubi trudne zadania – a przenicowanie własnego życia dla najbardziej w Londynie przyzwoitej młodej damy robiło wrażenie najtrudniejszego,
jakiego kiedykolwiek się podjął.

I właśnie tę walkę musi i chce wygrać.

15
Jak na kogoś nie przyzwyczajonego do kłamstw i podstępów Lilith niespodziewanie uzyskała w tych sprawach wielką biegłość. A nawet zaczęło ją to
odrobinę bawić.
Przez cały czas zapewniała wszystkich, że dla Jacka Faradaya nie czuje nic prócz pogardy. Jedyne kłamstwo, którego żałowała, wypowiedziała tego ranka
do Jacka, że woli nie mieć z nim więcej do czynienia. Oczywiście, że postąpiła najmądrzej, jak można, ale nie chciało tego zaakceptować jej serce. A
bardzo dużą cząstką siebie pragnęła, żeby porwał ją z powrotem do dorożki i zabrał ze sobą.
Później kłamstwa stawały się stopniowo coraz łatwiejsze. Skłamała służącej, kiedy Emily pojawiła się, by pomóc jej się ubrać do śniadania i wyjaśniła, że
nie dało jej się znaleźć, kiedy się miała położyć, ponieważ boczyła się w bibliotece. A potem w odpowiedzi na zrzędliwe ponaglanie ciotki przyznała, że
odzyskała rozum i z radością czeka na mariaż z księciem Wenfordem. Udawała nawet, że nie boli jej zdrada ojca i że wcale się tak bardzo na niego nie
gniewa, a nawet zgodziła się z nim, kiedy powiedział, że markiz Dansbury to przeklęty łajdak i że ten kto go powiesi, wyrządzi dużą przysługę ludzkości.
A przez cały ten czas, kiedy zachowywała się tak miło i grzecznie, i kłamała w oburzający sposób, myślała o Jacku.
Ta poprzednia noc była błędem, bez dwóch zdań, niewątpliwie najbardziej niemądrą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiła. I najbardziej cudowną. Kiedy
ciotka Eugenia nalegała, żeby nie zwlekając udały się przymierzyć najwspanialszą suknię ślubną w historii, Lilith całą miarę u Madame Belieu przetrwała,
niemal niczego nie zauważając i odzywając się tylko wtedy, kiedy ktoś coś do niej powiedział. Myślami i sercem była z Jackiem, czuła jego dotyk,
słyszała jego głos; pragnęła tego, co nigdy nie mogło się ziścić i miała nadzieję, że uda jej się wymyślić jakiś sposób, żeby się z obecnej niemiłej sytuacji
wyplątać.
Może spędziłaby cały ten dzień na marzeniach, gdyby Penelopa Sanford i jej matka nie przyłączyły się do niej i ciotki Eugenii, kiedy wybrały się na

background image

spacer po Hyde Parku.
– Wyglądasz na bardziej szczęśliwą niż wczoraj – uśmiechnęła się Pen, biorąc przyjaciółkę pod rękę.
– Czuję się szczęśliwsza – przyznała Lilith, żałując, że nie może powiedzieć Penelopie dlaczego.
– Cieszę się. Martwiłam się o ciebie, wiesz. Taka się wydawałaś przygnębiona.
– Pewnie musiałam wpaść w panikę. – Kiedy zdała sobie sprawę, jak niewiele znaczy dla ojca i Dolpha, uciekła do jedynego mężczyzny, który wydawał
się nią szczerze zainteresowany. Ryzykowny to był wybór, oczywiście, ale nie była w stanie trzymać się od niego z daleka. A on jej nie zawiódł.
Pen patrzyła na nią przez chwilę, potem obejrzała się przez ramię, by się upewnić, czy ciotka Eugenia i lady Sanford nie usłyszą.
– Miałaś jakieś wieści od lorda Dansbury'ego? Lilith aż podskoczyła.
– Czemu miałabym mieć?
– Lilith, wymknęłaś się od nas z biblioteki, żeby się z nim zobaczyć, a kiedy wróciłaś, nie mogłaś się przestać uśmiechać. Dlaczego udajesz przede mną,
że on ci się nie podoba? Nigdy bym cię nie zdradziła. – Uścisnęła przyjaciółkę za rękę. – Podoba ci się, prawda?
Lilith westchnęła i oparła skroń o głowę Penelopy.
– Obawiam się, że jest jeszcze gorzej.
– Gorzej? Jak to?
– Ja go kocham, Pen.
Penelopa uśmiechnęła się radośnie.
– Och, Lil, to cudów... – Przerwała nagle i zachmurzyła się. – To okropne. Jesteś zaręczona z jego wysokością.
Lilith ciarki przeszły po plecach, kiedy Pen jej to przypomniała.
– Wiem. A nawet gdybym nie była, papa nigdy nie pozwoliłby mi poślubić Jacka. Nawet gdyby on chciał się ze mną ożenić.
– A chce? Czy on cię kocha?
– Och, sama nie wiem. Niekiedy wydaje mi się, że tak. – Policzki jej pokryły się rumieńcem na wspomnienie jego zmysłowego dotyku. – A kiedy indziej
nie mam pojęcia, co on w ogóle może czuć czy myśleć. Ale to naprawdę nie ma znaczenia, bo nic z tego nie może być.
Pen spuściła oczy i czubkiem buta odrzuciła ze ścieżki kamyk.
– Tak więc po prostu wyjdziesz za Dolpha Remdale'a.
– Pen, nie chcę za niego wychodzić, ale nie mam żadnego wyboru! Przecież już ogłoszono zaręczyny, na litość boską!
– Mogłabyś uciec z lordem Dansburym – upierała się Penelopa.
– I pewnie do końca życia mieszkać w pohańbieniu w Szkocji albo Ameryce? – odparła sceptycznie Lilith, usiłując nie zwracać uwagi, jak nerwowo
trzepoce jej serce na sugestię przyjaciółki.
– Przynajmniej byłabyś szczęśliwa.
Lilith zaczęła odpowiadać, a potem znowu zamknęła usta. Przed oczami nieproszony stanął jej wizerunek, ślicznej, nieokiełznanej matki, która siedziała
samotnie w saloniku i wyglądała przez okno. Taka była smutna, przypomniała sobie Lilith, chociaż kiedy weszła, matka odwróciła się od okna,
uśmiechnęła i powiedziała, że tylko myślała o czymś tam niemądrym. Było to na miesiąc przed ucieczką z hrabią Greytonem.
Po raz pierwszy Lilith przyszło na myśl, że mogłaby zastanowić się, co skłoniło Elizabeth Benton do opuszczenia rodziny. „Zła krew", tak zawsze
powiadał ojciec, a ją tak bolało to, że matka ich porzuciła, że nigdy jego zdania nie kwestionowała. Ale jeżeli ktoś był szczęśliwy, to nie uciekał w
ramiona kogoś innego, obojętne czy miał naturę nieokiełznaną czy nie. Niewątpliwie gdyby kochała Dolpha a nie Jacka, nigdy by nie poszła do markiza
Dansbury'ego i w żadnym wypadku nie trafiłaby do jego łóżka. Nawet by jej na myśl coś takiego nie przyszło.
– Lilith – zapytała cicho Pen, patrząc na nią. – O czym myślisz?
Lilith westchnęła i leciutko się ze smutkiem uśmiechnęła.
– O tym, jak daleko skłonni są posunąć się ludzie, jeżeli chcą być szczęśliwi. Choćby przez kilka chwil.
Jack rzucił okiem na kieszonkowy zegarek, potem na zachmurzone niebo, a potem na postać klęczącą w ogrodzie za niskim, kamiennym murem i
osłaniającymi go krzewami. Czuł się podenerwowany, a to było i irytujące, i niepokojące. Im bardziej spokojnie i chłodno będzie się zachowywał w
najbliższym czasie, tym bardziej prawdopodobne, że osiągnie sukces.
W końcu, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na zegarek, markiz zatrzasnął kopertę, wsunął zegarek do kieszonki w kamizelce i podszedł do niskiej furtki w
płocie.
– Plewisz? – zapytał, opierając się o drewniany słupek. Richard Hutton obejrzał się przez ramię, a potem wstał i otrzepał z ziemi luźne, ogrodowe spodnie.
– Sadzę róże – odparł po chwili, wyjmując następną gałązkę z wiadra z wodą i przechodząc o kilka stóp dalej, żeby wykopać następną dziurę.
– Róże Lilith Benton?
– Tak. Czy przyszedłeś tu z jakiegoś powodu?
Jack trzymał się mocno w karbach. Nic mu to nie pomoże, jeżeli znowu zaczną się kłócić.
– Właściwie tak, ale nie polubisz mnie przez to więcej.
– No to idź sobie.
Markiz potrząsnął głową, zabolał go gniew, jaki wciąż słychać było w głosie Richarda – gniew, którego pięć lat prawie wcale nie zdołało uśmierzyć.
– Richardzie, dla mnie to też nie jest łatwe, wiesz o tym. Chociaż jest tak cholernie zimno, krylem się tu po kątach, dopóki Bea nie wróciła do domu, tylko
dlatego, żeby mnie nie zobaczyła.
– Czuję się wzruszony. – Hutton zaczął mówić coś jeszcze, potem przerwał i zerknął w stronę domu. – W porządku – powiedział z niechęcią i
wyprostował się. Podszedł do muru i oparł się o niego w pewnej odległości od Jacka. – Co jest?
Jack wahał się przez moment, potem otworzył furtkę i podszedł do szwagra.
– Chyba mam trochę kłopotów.
– Wiem.
– Chciałbym o tym z tobą porozmawiać, jeżeli zdołasz się zmusić, żeby mnie wysłuchać.
– Alison założyła się ze mną, że pewnie przyjdziesz – zauważył Richard, ściągając rękawice i odkładając je na stos cegieł – chociaż mnie wydawało się to
z jej strony krańcowo naiwne i optymistyczne. Słucham.
Markiz przez moment patrzył na ogród; nie znalazł żadnego sposobu, żeby sformułować to, co ma do powiedzenia, w sposób łatwiejszy do przełknięcia,
więc oznajmił:
– To ja zaniosłem Wenforda do jego piwniczki na wino, żeby go tam znaleziono.
– Ty co? – Richardowi tchu brakło, jego jasna cera jeszcze pobladła.
Jack kiwnął głową.
– I rozebrałem go do gola. I wetknąłem mu butelkę wina do ręki.
– Dobry Boże. – Richard obejrzał się przez ramię, jakby chciał się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. – A czy go na dodatek zabiłeś?
Jack przyjrzał się swemu towarzyszowi i odwrócił wzrok.
– Nie... ale pewnie na to zasłużyłem. Pozwól, że zacznę od początku.
– Tak – zgodził się słabo lord Hutton. – Zrób tak, proszę.Dolph Remdale przegrał do mnie w karty i nie mógł zapłacić, zaproponował diamentową
szpilkę, żeby pokryć stawkę. Zabrałem tę błyskotkę, chociaż podejrzewałem, że nie miał prawa nią dysponować. No i dopilnowałem, żeby mnie z nią
zobaczył Wenford. Zgodził się ją wykupić, żeby ją tylko odzyskać.
– Przypominam sobie, że słyszałem, jak wrzeszczeliście na siebie tydzień czy dwa temu – powiedział Richard. – Przynajmniej raz mógłbyś spróbować
sprawy załatwiać w bardziej konwencjonalny sposób.
Jack wzruszył ramionami.
– Tak czy owak Dolph wpadł do mnie następnego ranka, wymieniliśmy się obelgami i szpilką, a on przysiągł, że mnie zrujnuje. Trochę miałem nadzieję,
że mnie wyzwie, ale ten tchórz nie chwycił przynęty.

background image

– Mądrze z jego strony – skomentował lord – jeżeli wziąć pod uwagę historię twoich pojedynków i jego przyszłość jako księcia Wenford.
– Tak, właśnie do tego dochodzę. W kilka wieczorów później byłem u White'a, kiedy Wenford przyszedł naprawić szkodę. Czułem się wciąż
pokrzywdzony przez jego wysokość i wolałem mu podać butelkę portwajnu z własnych zapasów niż rękę. Wczesnym rankiem następnego dnia poszedłem
do Bentonów. Zostawiłem u nich... rękawiczki. Na chwilę przede mną przyszedł tam Wenford złożyć wizytę Lilith i padł trupem na podłogę w samym
środku oświadczyn.
Miał nadzieję, że Richard przełknie tę lekko naciąganą historyjkę. W przeszłości Jack cały ten plugawy incydent opowiadałby z rozbawieniem, ale nie
teraz, kiedy chodziło o Lilith.
– I z jakiegoś niepodważalnie istotnego powodu, który za chwilę mi wyjaśnisz, nie zwróciłeś się do przedstawicieli prawa ani nie poinformowałeś mnie –
mruknął jego towarzysz.
– Lil była w domu sama. Nie miałem zielonego pojęcia, co robić i postanowiłem uchronić ją przez skandalem, na jaki naraziłaby ją śmierć Wenforda. –
Spojrzał spod oka na lorda Huttona. – A ty i ja nie rozmawiamy ze sobą, więc trudno mi było zwrócić się do ciebie.
– Aha.
– Tak więc wziąłem na siebie sprawę szczątków i pozbyłem się ich w taki sposób, w jaki według mnie należało się ich pozbyć, a który tymczasem już
wszyscy w całym Londynie przedyskutowali w szczegółach.
– Czy pozwolisz, że cię o coś zapytam? Jack skinął głową.
– Jeżeli ty i ja nadal ze sobą nie rozmawiamy, po co tu dziś przyszedłeś?
Jack z przyzwyczajenia zachowywał swoje sprawy dla siebie i albo własne problemy rozwiązywał, albo ignorował. Było mu niesłychanie trudno otworzyć
się, tłumaczyć swoje postępowanie i wyjaśniać je szczegółowo. Zaczerpnął powietrza. To była jego pierwsza, ostatnia, najlepsza i jedyna szansa, żeby
zdobyć dla siebie Lilith.
– Przyszedłem prosić o twoją pomoc, Richardzie.
– A cóż się stało, czy zabiłeś może następnego arystokratę i potrzebna ci jest dogodna piwnica, żeby go tam zwalić?
Z pewną trudnością Jack zignorował sarkazm Huttona.
– Kiedy podnosiliśmy Wenforda z podłogi u Bentonów, Lil spadł kolczyk. Dolph znalazł go razem ze szczątkami starego topora w jego piwnicy.
Na czole Richarda pojawiły się zmarszczki.
– O niczym takim nie słyszałem. Jack kiwnął głową.
– To dlatego, że jedyną osobą, której Wenford go pokazał, jest Lilith; a pokazał jej go po to, by zmusić ją do małżeństwa ze sobą. – Lord chciał mu
przerwać, ale Jack uniósł dłoń. – Wydaje mi się dość dziwne, że człowiek, który zapiera się jak wszyscy diabli, że jego wuja zamordowano, najpierw
podstawia butelkę po portwajnie, a potem ukrywa jedyną rzecz, która może dowodzić nieczystej gry.
Twarz Richarda nabrała ostrzejszego wyrazu.
– Co masz na myśli mówiąc, że „podstawia" butelkę portwajnu? Sam powiedziałeś, że dałeś ją Wenfordowi.
– Dałem staremu toporowi butelkę portwajnu. Nie tę, którą znaleziono w gabinecie.
– A wiesz, że była to całkiem inna butelka, ponieważ...
– Ponieważ kiedy włamałem się do gabinetu jego wysokości w noc przed odkryciem zwłok, żadnej butelki tam nie było. Nie sądzę, żeby Wenford wrócił
do domu pomiędzy wizytą u White'a i u Lilith. Bardziej to możliwe, że potuptał do swego bratanka i poinformował go, że ma zamiar ożenić się z Lil i
spłodzić syna, i już dłużej nie będzie płacił długów karcianych Dolpha.
– Włamałeś się do... – Głos Richarda zamarł, lord potrząsnął głową. – Nawet nie chcę o tym słyszeć. – Pochylił głowę i z roztargnieniem obracał motykę
w rękach. – Sądzisz, że to Dolph zabił Wenforda, prawda?
– Tak, tak sądzę.
Richard powoli wypuścił powietrze.
– Będziesz miał cholerne trudności z udowodnieniem czegokolwiek. Twoje słowo przeciw słowu Wenforda. A masz zdecydowanie nadszarpniętą
reputację.
– Dzięki – odparł Jack zjadliwie. – Zdaję już sobie z tego sprawę. Czy masz jeszcze jakieś sugestie, które się mogą okazać pomocne?
– Biorąc pod uwagę wszystko, co usłyszałem dziś rano, nie jestem pewien, czy da się cokolwiek zrobić.
Wyraz twarzy Richarda uprzedził Jacka, że nie będzie mu się podobało to, czego się dowie.
– A co usłyszałeś, jeśliś łaskaw?
– Wypróbowano resztkę wina z butelki, o której mowa, na szczurach. Wszystkie zdechły.
– No to Dolph wsypał arszenik do tej przeklętej butelki po portwajnie i postawił ją w gabinecie wuja – wybuchnął Jack, a potem zaklął. – To takie
cholernie oczywiste, że aż patetyczne.
– Oczywiste dla ciebie. W oczach wszystkich innych jesteś człowiekiem, który już kiedyś zabił kobietę. Niewiele się zmieni, jeżeli dodać do tego
rozliczenia jednego powszechnie nielubianego księcia. Zwłaszcza takiego, który ukradł ci kawał ziemi.
Jack zaciął zęby i wbił wzrok w długi szpaler róż.
– Niewiele.
Richard spojrzał na niego i westchnął.
– Panna Benton mogłaby wystąpić i zeznać, że Wenford umarł w jej obecności i to przed południem. Wtedy dałoby się przedyskutować sprawę butelki.
Markiz potrząsnął głową. – Nie.
– Dlaczego nie?
– Ona nienawidzi skandali. – A on sam wcale nie poprawi! sytuacji rozbierając Wenforda do naga, chociaż wciąż jeszcze miał trudności, by ubolewać nad
tym, co zrobił.
– Jacku, nie jestem pewien, czy zdajesz sobie sprawę, jak poważna się robi ta sprawa. W butelce najwyraźniej znajdowała się trucizna, a liczni
świadkowie widzieli, jak wręczałeś staremu księciu tę butelkę albo jakąś podobną do niej jak dwie krople wody. Za to można by cię postawić przed
sądem, a wtedy prawdziwe okoliczności i tak wyjdą na jaw.
Markiz potrząsnął głową.
– Nie, nie wyjdą. Nie pozwolę, by coś takiego musiała znosić.
– Będziesz więc wolał, żeby Prinny położył łapę na Dansbury i pomachał ci, kiedy będziesz odpływał w łańcuchach do Australii? Nasz ukochany
monarcha od lat już pożąda twojego majątku, sam wiesz. Leży bliżej Londynu niż Brighton i znacznie mniejszym kosztem da się go przerobić na ten jego
idiotyczny „pałac letni".
– Zdaję sobie z tego sprawę. I wolałbym, żeby Dansbury przepadło, niż żebym miał złamać dane pannie Benton słowo. – Chociaż jemu samemu
wydawało się to zdumiewające, taka była prawda. Wolałby umrzeć, niż skrzywdzić Lilith.
Po raz pierwszy na twarzy Richarda pojawił się lekki uśmiech.
– Rozumiem. Jak mocno cię wzięło?
Jack nieswojo wzruszył ramionami. Zakochanie było dla niego czymś na tyle nowym i cennym, że nie miał ochoty z nikim na ten temat rozmawiać. A już
zwłaszcza z kimś, kto go nienawidził.
– Chyba dosyć mocno.
– No to jestem winien Alison jeszcze dziesięć funtów. Powiedziała, że zadurzyłeś się w pannie Benton.
– Wcale się nie zadurzyłem – oznajmił Jack poirytowany. – A teraz pozwól może, że wrócimy do tego, jak mam oczyścić swoje nazwisko, nie wciągając
w to Lil?
Richard odchrząknął.
– Czy ona wie o twojej... przeszłości?
– Wie, że zabiłem kobietę, tak.

background image

– Niech to wszyscy diabli, Dansbury – wybuchnął Richard. – Rzucam ci przynętę za przynętą, a ty je po prostu ignorujesz. Po raz ostatni pytam, czy
powiesz mi wreszcie, co stało się tamtej nocy?
Markiz patrzył na niego przez długą chwilę. Miał na to ochotę i po raz pierwszy odnosił wrażenie, że Richard może go wysłuchać.
– Jak już wymyślimy jakiś plan – uchylił się. Richard wyrzucił obie ręce w górę.
– To proste. Zmuś Dolpha, by wyznał, że zabił swojego wuja, żeby móc po nim dziedziczyć. Wyjąwszy to, nie masz cienia szansy.
Jack wyprostował się.
– Tak sądziłem. Dziękuję ci. Do widzenia. – Miał chęć podać szwagrowi dłoń, ale nie był pewien, czy ten ją przyjmie, więc skierował się do furtki.
– Jacku?
Markiz odwrócił się twarzą do niego.
– Dlaczego zdecydowałeś się ze mną dziś porozmawiać, Richardzie?
Lord Hutton wzruszył ramionami.
– Tamtego dnia, kiedy było przyjęcie dla Bea, widziałem cię z panną Benton. Pokazałeś się z dobrej strony. Od pięciu lat tej strony nie widziałem i
zapomniałem, że ją w ogóle posiadasz.
Jack kiwnął głową i ruszył znowu, ale zawahał się i zatrzymał. Lilith tak się przejmowała swoją rodziną; to chyba niemądre, że jemu z jego własną niemal
nie wolno rozmawiać. Chociaż nie miał najmniejszej ochoty się do tego przyznać, brakowało mu od czasu do czasu tego swobodnego towarzystwa. I
niekiedy nawet nie podobało mu się, że jest sam.
– Tamtego dnia, we Francji... kiedy wyłamałem drzwi do pokoju hotelowego, żeby wziąć do niewoli Genevieve, ona oszalała. Zaczęła wrzeszczeć,
chwyciła za nóż i rzuciła się na mnie. Próbowałem ją od siebie odepchnąć, wyrwać jej nóż, ale za nic nie chciała przestać wrzeszczeć. Narobiła od cholery
hałasu, drąc się, że mordują, a ja się balem, że tych jej dwóch żołnierzy lada chwila wpadnie do środka...
– Więc ją zakłułeś.
Niech to diabli, Richardzie.
– Wystarczająco niewiele brakowało, żeby mnie powiesili, kiedy zdradziła nas pierwszy raz. Nie wiedziałem, gdzie jesteś, a nie mogłem ryzykować, że
się wyrwie na wolność... – Dlaczego nie powiedziałeś mi, że nie chodziło tylko o zemstę?
– Nie dałeś mi szansy. Richard zawahał się.
– Chyba ci nie dałem. Pokój cały we krwi, ty cały we krwi, wyraz twojej twarzy, żołnierze wbiegający z łomotem po kuchennych schodach...
– Ale starczyło ci czasu, żeby nazwać mnie przeklętym mordercą, jak sobie przypominam. – Jack popatrzył na szwagra i wzruszył ramionami. – Byłeś
moim przyjacielem, Richardzie. I po tym wszystkim, co razem przeszliśmy... za bardzo mnie to bolało, że mogłeś sądzić, iż zrobiłbym coś takiego... dla
zemsty. A później, pewnie mi duma nie pozwalała nic powiedzieć.
– Jacku...
Jack szarpnął furtkę i otworzył ją.
– Ale miałeś rację. Jestem mordercą. Nie musiałem jej zabijać, powinienem był znaleźć jakiś inny sposób.
Richard milczał i przypatrywał się tylko, jak Jack wsiada na Benedicka i odjeżdża.
Następne zadanie miało być co najmniej równie trudne, ale i równie konieczne. Poszukiwania zajęły Jackowi trochę czasu, ale w końcu znalazł zwierzynę
w jednym z ekskluzywnych sklepów z rzadkimi klejnotami na Bond Street.
– Williamie – powiedział z szerokim uśmiechem i klepnął swojego młodego towarzysza po plecach.
Przynajmniej tym razem William nie wydawał się zachwycony, że go widzi.
– Jacku, skąd się tu wziąłeś? – zapytał sztywno, odkładając pospiesznie wysadzany diamentami naszyjnik z powrotem do aksamitnego woreczka. – Nie
powinienem dać się zobaczyć w twoim towarzystwie. Dziś rano ojciec spędził dwadzieścia minut na prawieniu mi kazania; głosił doktrynę o unikaniu
markiza Dansbury'ego przez Lilith i mnie. A biedna Lilith i tak ma dość zmartwień, skoro wychodzi za tego nudziarza Wenforda.
Jack zerknął na naszyjnik. Kamienie warte były co najmniej tysiąc funtów.
– To ty mnie tu sprowadzasz, mon ami. Zaniedbywałem cię. Mam zamiar ci to wynagrodzić. Pomyślałem o wspólnym wieczorze w Society.
– Jestem zajęty dziś wieczorem, Jacku – odparł wciąż z wyraźnym roztargnieniem William.
Jack objął chłopca za ramiona i powiódł go w stronę drzwi, by oddalić się od wścibskich uszu.
– Williamie, czy mogę zadać ci pytanie?
– Jestem teraz dosyć zajęty. Może moglibyśmy...
– Czy angażowałeś się w stosunki seksualne z kimkolwiek poza Antonią? – przerwał mu niedbale markiz i wzmocnił uchwyt, kiedy poczuł, że William
próbuje się uwolnić.
– Ależ oczywiście – odpowiedział z oburzeniem ten ostatni rumieniąc się. – Nie dokonałem tylu podbojów, co ty, jestem tego pewien, ale... a właściwie
dlaczego cię to do cholery obchodzi?
– Zażyłość wywiera wielki wpływ na serce człowieka, jeżeli nie jest on do niej przyzwyczajony – powiedział Jack swobodnie. – Znałem różnych młodych
głupców, dużo mniej inteligentnych od ciebie, którzy chuć wzięli za miłość i tę ostatnią ofiarowali dzierlatce, którą wzięli do łóżka. Chciałem się tylko
upewnić, że wiesz, co robisz.
William oswobodził się z gniewnym wyrazem twarzy i poprawił na sobie surdut.
– Wiem, o co ci chodzi, Dansbury. Nie jestem idiotą, chociaż nie jestem również członkiem połowy klubów w mieście. Ale przynajmniej mnie do nich
wpuszczają.
Jack zachował neutralny wyraz twarzy.
– Pominę to, Williamie, ponieważ twoją siostrę wydaje się bawić twój repertuar. Ale jeżeli chcesz, byśmy nadal byli przyjaciółmi, radziłbym ci zmienić
ton.
William przełknął, potem zaczerpnął powietrza. – Kocham Antonię, Jacku, i chcę ją prosić, by za mnie wyszła. Czy ci się to podoba, czy nie. Jack skinął
głową.
– Nie mówię, że nie powinieneś tego robić. Mówię tylko, że powinieneś się upewnić, że kobieta, którą widzisz, to prawdziwa Antonia, a nie tylko ładna
buzia, którą dla ciebie spreparowała. Odpowiedz mi na takie pytanie. Czy kiedykolwiek się pokłóciliście? Na jakikolwiek temat?
– Nie – przechwalał się William, twarz miał wciąż zaczerwienioną. – Zgadzamy się na każdy temat. I dlatego tak idealnie do siebie pasujemy.
– Czy spotkałeś kiedyś dwoje ludzi, którzy znają się dobrze i zawsze ze sobą zgadzają? – Natychmiast przyszły mu na myśl jego własne sprzeczki z Lilith
i zdusił śmiech.
– No cóż, oczywiście...
– Założę się z tobą o tysiąc funtów, Williamie, że nie uda ci się doprowadzić do tego, by się z tobą nie zgodziła. Że nie wygłosi żadnej opinii, która nie
będzie twoją.
– A czego to miałoby dowieść? Jack wzruszył ramionami.
– Niczego szczególnego. Może zyskasz piękny prezent ślubny, jeżeli wygrasz.
– Mógłbym ci skłamać i powiedzieć, że się pokłóciliśmy. Markiz lekko się uśmiechnął.
– Nie zrobisz tego. Masz w żyłach tę samą krew, co twoja siostra. Nie będziesz kłamał.
William skrzywił się, potem ponownie zerknął na błyskotkę na ladzie. Kiedy wrócił spojrzeniem do Jacka, miał znowu sprytną, pewną siebie minę.
– Kiedy... zaznaczam: kiedy wygram zakład, kupisz mi ten naszyjnik, żebym go mógł dać Antonii. Zgoda?
Jack przytaknął.
– Zgoda. Ale jeżeli ja wygram, będziesz się musiał zastanowić nad tym, co powiedziałem. A potem postąpisz, jak uznasz za stosowne.
Podali sobie ręce i markiz wyszedł powoli na ulicę, tak zadowolony z biegu spraw, że niemal nie zauważył, iż zrobiła mu afront hrabina Devale. Jeżeli
Antonia St. Gerard zareaguje zgodnie z jego przewidywaniami, wygra dwie kolejki. Zostanie mu jeszcze zaledwie ze sto.
Jack zawrócił Benedicka w kierunku domu. Lilith miała dziś wieczorem być u Mistnerów; na szczęście otrzymał od nich zaproszenie, zanim rozeszły się

background image

najnowsze pogłoski i strumień kart wizytowych, które płynęły do jego drzwi, wysechł do paru żałosnych kropelek. Zanim podejmie jakieś działania
przeciw Dolphowi, musi uzyskać jej zgodę. Jeżeli naprawdę zdecydowała się tego błazna poślubić, to... pewnie ucieknie do Hiszpanii albo Ameryki, a
potem da się zabić w jakimś pojedynku, chyba że uda mu się przekonać samego siebie, żeby ją porwać i udać się z nią do Gretna Green. Jack lekko się
uśmiechnął. Dobry Boże, zaczyna chyba cierpieć na rozmiękczenie mózgu.
Zabroniono jej się z nim spotkać, więc będzie musiał tego wieczoru zachować ostrożność; stawki w tej grze poszły zdecydowanie w górę. To już przestała
być zabawa. To miało być raz na zawsze.
Chociaż ciotka Eugenia była pewna, że jego wysokość dotrzyma im towarzystwa u Mistnerów, najwyraźniej modlitwy Lilith zostały wysłuchane. Książę
Wenford przesłał wyrazy ubolewania, ale miał ze swymi prawnikami spotkanie, którego nie dało się uniknąć. Wydawało się to niemal zbyt fortunne i
jadąc powozem na bal Lilith przez cały czas się martwiła, że Dolph zamierza Jackowi narobić jakichś kłopotów. Po ostatniej nocy problemami Jacka
przejmowała się co najmniej w tym samym stopniu, co swoimi.
Tańcząc z Lionelem Hendrickiem niemal potknęła się o jego stopę, kiedy w połowie walca wypatrzyła Dansbury'ego. Stał przy drzwiach i rozmawiał z
Ogdenem Pricem. Najbliżsi sąsiedzi niedwuznacznie się od niego odsuwali, ale markiz wydawał się tego nie zauważać. Lilith jednak wiedziała, że na
pewno tak nie jest. Akurat na niego patrzyła, kiedy zerknął w jej kierunku, lekko się do niej uśmiechnął i wrócił do rozmowy.
Nie powinien był przychodzić. Z przerażeniem dowiedziała się, że butelka w gabinecie Wenforda zawierała truciznę; Jack musi o tym też wiedzieć i musi
wiedzieć, że nikt z nim nie będzie chciał rozmawiać, żadna kobieta nie zechce stanąć z nim do tańca. Oczywiście oprócz niej, a ona się nie ośmieli. A
mimo to przyszedł.
– Lilith? – Lionel popatrzył na nią i Lilith zamrugała oczami. Uśmiech miała nieco wymuszony, tak było od chwili jej zaręczyn, ale przynajmniej w całej
tej sprawie zachowywał się po dżentelmeńsku. – Mam nadzieję, że kiedy zostaną rozesłane zaproszenia na pani ślub, nie zechce mnie pani z uroczystości
wykluczyć. Sądzę, że nadal jesteśmy przyjaciółmi.
To oczywiste, że nie miał ochoty, by wykluczono go z najważniejszego wydarzenia tego sezonu.
– Przez myśl by mi nie przeszło, by pana wykluczać – rzekła, uśmiechając się w odpowiedzi.
Twarz hrabiego rozpromieniła się.
– Bardzo mnie to cieszy.
Pod koniec walca Pen już czekała; impulsywnie chwyciła Lilith za rękę, kiedy przyjaciółka się do niej zbliżyła.
– Naprawdę wydaje mi się, że mu na tobie zależy – szepnęła – bo gdyby nie, to w życiu by tu nie przyszedł.
– A może jest po prostu bardzo uparty – poddała Lilith, wszelkimi siłami starając się nie dopuścić do dalszego splątania marzeń i rzeczywistości.
– To takie romantyczne – ciągnęła dalej Penelopa. – Zupełnie jak Romeo, który odważył się wejść do domu Capuletów, żeby zobaczyć Julię.
– Romeo poszedł na przyjęcie do Capuletów dla psoty – poprawiła ją Lilith z lekkim uśmiechem, a jej spojrzenie automatycznie padło na Jacka. Popatrzył
na nią znowu i brodą pokazał na tyły domu. A przynajmniej wydawało jej się, że pokazał – ruch był tak lekki, że nie mogła mieć pewności. – Nigdy
wcześniej przed tamtym wieczorem Julii nie widział.
– Psujesz zabawę – odparła Pen. Zerknęła na markiza. – Wydaje mi się, że chce zwrócić twoją uwagę – ciągnęła dalej przyciszonym głosem.
– Tobie też się tak wydaje? – zapytała Lilith. – Ale nie wiem, o co mu chodzi. Nie bardzo mogę z nim tańczyć.
Pen uścisnęła jej dłonie, potem je wypuściła.
– Dowiem się tego dla ciebie.
– Pen! – wykrzyknęła Lilith.
Ale jej przyjaciółka już uśmiechnęła się wprost do Dansbury'ego, a potem powoli podeszła do stołu i przyjęła szklaneczkę ponczu od lokaja.
Jack przeniósł wzrok z Penelopy na Lilith, która leciutko skinęła głową. Przeprosił Price'a i zaczął się przeciskać przez tłum w kierunku stołu z
przekąskami. Lilith, która po niewczasie uświadomiła sobie, że się w niego wpatruje, odwróciła się i zaczęła z powagą przyglądać się jakiejś roślinie w
doniczce. Wieki to chyba trwało, zanim Pen znowu znalazła się przy niej. Twarz miała zarumienioną, a jej ładne, orzechowe oczy błyszczały
podnieceniem.
– Lord Dansbury – powiedziała półgłosem i przyłączyła się do Lilith w bacznej obserwacji roślinki – sądzi, że mógłby ci się spodobać portret lorda
Mistnera pędzla Thomasa Lawrance'a, który wisi nad kominkiem w salonie. – Zdusiła chichot. – Najbardziej będzie ci się podobał pół godziny po
północy.
Lilith popatrzyła na najbliższy zegar. Dochodziło już prawie wpół do pierwszej. Przeszedł ją dreszcz na myśl, że będzie mogła porozmawiać z Jackiem.
Nie powinna, wiedziała o tym. Powinna zapomnieć o nim, nie zwracać na niego uwagi, robić dobrą minę do złej gry i mieć tylko nadzieję, że w jej
małżeństwie mąż i żona będą mieli ze sobą jak najmniej do czynienia. Zaaranżowane małżeństwa nie były w arystokracji niczym nowym. Małżeństwo jej
własnych rodziców też do takich należało. Lilith skrzywiła się, potem zerknęła na Pen.
– Dzięki ci – szepnęła.
Dokładnie dwadzieścia osiem minut po północy podeszła do lady Mistner, która wyglądała na udręczoną.
– Milady – uśmiechnęła się z nadzieją, że nikt nie wyczuje zalewającej ją fali podniecenia – słyszałam, że portret pani męża malował Thomas Lawrance.
Jestem jego szczególną wielbicielką i zastanawiałam się, czy zechciałaby pani pozwolić, bym go zobaczyła?
Lady Mistner rozejrzała się po rojącej się od gości sali skinęła na służącego, by podał świeży półmisek słodyczy. – Moja droga... panno Benton, z
rozkoszą pokażę pani nasz najnowszy skarb. – Uśmiechnęła się i rozkazała innemu lokajowi przynieść więcej wina.
Lilith udało się nie skrzywić. To miało być proste.
– Och, nie chciałabym przysparzać pani kłopotów – zaprotestowała. – Przecież mogę sama pójść popatrzeć.
Pani domu westchnęła najwyraźniej zmieszana.
– Och, nawet słyszeć o tym nie chcę. Tędy, moja droga.
– Dziękuję, milady, ale naprawdę...
Lady Mistner pospiesznie ruszyła przez hol, a Lilith zmełła w zębach przekleństwo i pospieszyła za nią.
– Zapewniam panią – ciągnęła dalej głośno, kiedy dochodziły do drzwi – że nie chciałabym odrywać jej od pozostałych gości.
Pani domu popatrzyła na nią jak na dziwadło, potem kąciki jej oczu zmarszczyły się w wymuszonym uśmiechu.
– Nonsens, moja droga. – Pchnęła jakieś drzwi. – Chociaż jako właścicielka nie powinnam się chwalić, ale jest to jedno z najwspanialszych dzieł pana
Lawrence'a.
Lilith gorączkowo rozglądała się po pokoju, gotowa krzyknąć ze zdumienia, że markiz Dansbury znalazł się tam przed nimi. Ale nie dawało się go nigdzie
zauważyć. Zmarszczyła brwi, a potem, widząc, że lady Mistner odwraca się w jej kierunku, szybko przeniosła wzrok na portret, który wisiał nad
kominkiem.
– To nie do wiary – rozpływała się w pochwałach, składając ręce w podziwie... i żeby ukryć ich drżenie. – Jest wspaniały. – Pochyliła się, żeby zajrzeć za
kanapę, ale tam Jacka również nie było. – Fantastyczny. To mistrzowskie wykorzystanie światła... naprawdę, ma pani chyba rację. To może być jego
najwspanialsze dzieło.
Na tyle pochlebstw uśmiech lady Mistner zrobił się nieco bardziej serdeczny.
– Mówiłam Malcolmowi, że warto było poświęcić czas na pozowanie.
– O, tak – zgodziła się z nią Lilith. – Przekonana jestem, że udało mu się uchwycić istotę charakteru lorda Mistnera.
– Lady Mistner? – Do pokoju zajrzała Penelopa. – Proszę o wybaczenie, ale czy życzyła pani sobie, by muzykanci robili teraz przerwę?
Pani domu zbladła.
– Nie! Dopiero po drugim walcu! – Odwróciła się do Lilith, która wyciągnęła rękę.
– Proszę, niech pani idzie. Ja za moment też przyjdę.
– Och, dziękuję ci, moja droga. – Zakręciwszy spódnicą lady Mistner pospieszyła do holu. Pen puściła do Lilith oko i wyszedłszy zamknęła drzwi.
– Dobry Boże – powiedziała półgłosem Lilith, powachlowała sobie twarz i opadła na kanapę.
– „Istotę charakteru"? – zapytał jakiś głęboki głos i Lilith zerwała się na równe nogi. Jack wszedł do środka przez uchylone okno i zeskoczywszy na

background image

podłogę zatrzasnął je za sobą. – Jak mi się zdaje, w tym przypadku „istota charakteru" ma dużo większy brzuch i drugą brodę.
– Byłeś na zewnątrz? – zapytała Lilith z niedowierzaniem.
– I mógłbym podkreślić, że do tego na drugim piętrze –
roześmiał się, podchodząc do niej. – Dzięki Bogu nie padało. – Zmysłowe spojrzenie jego ciemnych oczu wpływało na nią niemal równie silnie, jak
wspomnienie obejmujących ją nocą ramion. – Co ona tu u diabła z tobą robiła?
– Poprosiłam ją, żeby mi pozwoliła zobaczyć ten portret. Nie spodziewałam się, że zechce mi towarzyszyć. – Policzki jej zaróżowiły się z oburzenia, a
Jack uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Nie chodziło mi o to, żebyś pytała, czy możesz tu przyjść – zamruczał. – Co za przyzwoita dzierlatka. Gdybyś nie wpadła na pomysł, żeby wrzasnąć pod
drzwiami, sytuacja mogła się zrobić niezręczna.
– Nie zdarza mi się wrzeszczeć. – Dobry Boże, była taka szczęśliwa, że znowu go widzi, że z nim rozmawia. Miała wrażenie, że minął wiek, a nie
zaledwie jeden dzień, od kiedy byli razem.
– No to udało ci się bardzo dobrze wrzask naśladować. – Zbliżył się do niej i przesunął powoli dłonią po jej policzku; Lilith zadrżała. Chciała go, pragnęła
go, ale kiedy pochylił nad nią twarz, odwróciła się. – Przestań – szepnęła.
Przez moment Jack stał bez ruchu, obejmując ją w pasie. Potem puścił ją i cofnął się o krok.
– Przyszłaś tutaj – powiedział niemal oskarżycielskim tonem.
– Ja... ja czuję się odpowiedzialna za to, że wpadłeś w takie tarapaty – odparła, nie ośmielając się na niego popatrzeć.
– Sam odpowiadam za wszelkie cholerne tarapaty, w jakie wpadam – warknął. – Zawsze tak było. Ale... martwię się... że przez moją głupotę musiałaś się
zaręczyć z Wenfordem.
– To nie przez ciebie. Mój ojciec sprzedałby mnie za koronę książęcą – powiedziała z goryczą. – Pamiętasz? – Powoli odwróciła się twarzą do niego i
przekonała się, że patrzy na nią z mieszaniną frustracji i troski w inteligentnych oczach.
– Wpadliśmy oboje jak śliwka w kompot – szepnął. Lilith zastanawiała się, czy po jej oczach widać, jak bardzo go kocha. – Lil, odpowiedz mi na jedno
pytanie.
– Spróbuję. Ale proszę, pospiesz się. Gdyby nas zobaczyli...
– Nie pozwolę na to. – Uśmiechnął się miękko. – Obiecałem, że nigdy więcej nie sprawię ci bólu. – Zarumieniła się znowu na wspomnienie, które
przywołały te słowa, a on delikatnie dotknął jej policzka. – Przypuśćmy, że mogłabyś uniknąć poślubienia Dolpha, czy wyszłabyś wtedy za niego?
Jeżeli powie, że ma zamiar poślubić Dolpha, Jack odejdzie, wyczuwała to. Ale stał przed nią prawdziwy Jack Faraday, ten który obejmował ją poprzedniej
nocy, który dopuścił do tego, by na jego szczupłej, przystojnej twarzy pojawił się wyraz niepewności i niemal bezbronności.
– Nie da się tego uniknąć – zaczęła.
– Lil...
– Ale gdyby istniała taka możliwość, nie wyszłabym za niego.
Jack nieco się odprężył.
– Gdyby udało się dowieść, że jest mordercą, a więc nie jest odpowiednią partią dla panny Benton, czy chciałabyś, żeby tak się stało?
– Jacku, jeżeli możesz oczyścić swoje imię, to na Boga, zrób tak. Nie pozwolę, żeby cię powiesili, skoro masz dowód, że to Dolph zabił...
Markiz potrząsnął głową.
– Nie przerywaj mi, Lil. Dokładam wszelkich starań, żeby zachowywać się po rycersku i przyzwoicie. Mam kilka podejrzeń i kilka domysłów, ale nie
mam dowodu. Najpewniej uda mi się cały szum przetrwać, nawet gdybym musiał spędzić rok czy dwa w Szkocji albo we Włoszech, zanim sprawa się
rozejdzie po kościach. Przynajmniej raz się martw o siebie. Czego chcesz ty, Lil?
– „Przynajmniej raz" – powtórzyła łamiącym się głosem. – Czy będę szczęśliwa zapewniwszy mojej rodzinie to, czego potrzebuje? Czy...
– Lilith – powiedział, a jego głos i twarz zrobiły się nagle tak gniewne, że się przestraszyła. – Powiedziałbym, że w przeciągu ostatnich sześciu lat
popełniłaś jeden jedyny egoistyczny czyn, kiedy przyszłaś ze mną dzielić łoże. To nie zbrodnia, że chcesz być szczęśliwa, na litość pana Boga! –
Spiorunował ją wzrokiem. – A teraz odpowiedz mi na to cholerne pytanie. Czy chcesz, żebym kontynuował działania przeciw Dolphowi Remdale'owi,
niech go diabli?
Lilith zamknęła oczy, usiłując go od siebie odseparować. Łatwiej byłoby jej przestać oddychać.
– Tak – powiedziała cicho. – Bardzo chcę, żebyś je kontynuował.
Powoli otworzyła znowu oczy. Patrzył na nią teraz z jakimś zupełnie nowym uczuciem.
– Jeszcze tylko jedno pytanie – zamruczał, obejmując ją w pasie i przyciągając blisko do siebie. – Gdybym był, powiedzmy, sir Galahadem, czy wzięłabyś
mnie pod uwagę jako konkurenta?
Lilith uwierzyć nie mogła, że mógł w ogóle zadać takie pytanie. Ale kiedy popatrzyła mu w oczy, nie potrafiła też przekonać samej siebie, że ten
wytrawny, cyniczny hulaka tylko się z nią droczy.
– Gdybym ja nie była zaręczona z księciem Wenfordem i gdybyś ty był Galahadem, to zgodziłabym się, żebyś się o mnie starał – odpowiedziała, usiłując
mówić nonszalancko i wiedząc, że w głosie jej na pewno słychać smutek. Gdyby tylko tak było. Wczesnym rankiem udało jej się przez kilka chwil
wyobrażać sobie szczęście, które mogłoby trwać do końca życia. Szczęście, które nie miało nic wspólnego z tym, kim była czy kim powinna być, a tylko z
tym, czego i kogo chciała. – Ale nie jesteś.
– Postaraj się wyobrazić sobie, że jestem.
Tym razem, kiedy się nad nią pochylił, uniosła się na palcach, żeby przybliżyć usta do jego warg. Przez króciutką, szaloną chwilę żałowała, że brak jej
odwagi, by zamknąć drzwi na klucz i pozwolić mu posunąć się dalej.
Chociaż dotykał tylko jej ust, każda chyba cząstka jej ciała ożywała świadoma jego bliskości. Objęła go rękami za szyję i przyciągnęła bliżej.
– Jacku – wyszeptała – kocham cię.
Jack zamarł, w jego oczach mignęło tysiące uczuć.
– Co powiedziałaś?
Nie miała jak się teraz wycofać z tego, co powiedziała, i chyba Jack nie był całkiem niezadowolony usłyszawszy to, co usłyszał.
– Ja...
– Pani Farlane – odezwał się głos Penelopy, zgrzytliwie głośny i do tego tuż za drzwiami – jestem niemal pewna, że widziałam Lil i Mary na zewnątrz, na
balkonie.
Lilith cala krew odpłynęła z twarzy. Jeżeli ciotka Eugenia ich przyłapie, zrujnowane zostanie wszystko. A zwłaszcza ona sama.
– Dobry Boże – wymamrotał Jack i odsunął się. Podszedł do okna, otworzył je jednym szarpnięciem. W ostatniej chwili obejrzał się na nią przez ramię i
szeroko się uśmiechnął, oczy mu zatańczyły. – Będę się trzymał blisko ciebie, gdybyś mnie potrzebowała. I nie przywiązuj się za mocno, Lil, do swego
narzeczonego. Z tych czy innych powodów nie będzie cię już niedługo potrzebował.
Drzwi otworzyły się w momencie, kiedy znikał za parapetem; Lilith błyskawicznie okręciła się twarzą do obrazu. Udała, że się w niego zafascynowana
wpatruje, potem odwróciła się, by zobaczyć, kto wszedł do pokoju.
– Ciotko Eugenio. – Uśmiechnęła się, pokazując na obraz. – Czy widziała ciotka ten portret? Jest wspaniały, nie sądzi ciotka?
Ciotka spiorunowała ją wzrokiem.
– Sądzę, że przyszła księżna Wenford nie powinna chować się po salonikach, kiedy lady Fenbroke organizuje grę w karty dla kilku wybranych gości.

background image

Och, cudownie – wydusiła z siebie Lilith i zaprosiła ciotkę gestem, by wyszła przed nią z pokoju. Wychodząc, obejrzała się przelotnie na uchylone
okno i ciemność panującą za nim. Chociaż Jack wydawał się taki pewny siebie, przypuszczalnie przydałaby mu się jakaś pomoc. A kto lepiej będzie
jej potrafił udzielić niż własna narzeczona Wenforda? Uśmiechnęła się lekko pod nosem. No, kto?

16

William przesunął się po głębokiej, miękkiej kanapie i zaczął nerwowo bawić się fularem, który Weens musiał mu chyba dziś wieczorem zbyt ciasno
zawiązać. Zaczynanie z rozmysłem kłótni z Antonią to idiotyzm. I niech diabli wezmą Jacka Faradaya za to, że taki idiotyzm zaproponował. Łajdak
wiedział aż nazbyt dobrze, że nikt nie oparłby się takiemu wyzwaniu. Bóg mu świadkiem, że on sam nie był w stanie przestać o nim myśleć, chociaż już
zdecydował, że Dansbury pojęcia nie ma, o czym mówi i że Antonia niczego nie ukrywa. Za jego plecami zabrzęczało szkło, dziwnie głośno w
nietypowej ciszy panującej w salonie Antonii. Podskoczył na ten brzęk, szarpnął fular jeszcze raz i dał mu spokój.
Antonia St. Gerard płynnym ruchem wsunęła się w jego pole widzenia, w obu rękach trzymała po beczułkowatym kieliszku z brandy. Zwinęła się obok
niego i podała mu jeden, popijając ze swojego i popatrując znad jego brzeżku. William miał nadzieję, że zaproponuje coś, o czym mogliby rozmawiać, a
co pozwoliłoby mu zapomnieć o przeklętym zakładzie z Dansburym, ale Antonia przez cały wieczór była milcząca.
Szukał jakiegoś tematu do dyskusji, ale był w stanie wymyślić tylko taką rozmowę, podczas której mówiłby jej, jaka jest śliczna. To tak na ogól zaczynały
się ich pogaduszki i jakoś zawsze kończyły się w jej sypialni. Nie żeby miał temu coś do zarzucenia. Niech diabli wezmą Jacka i jego wtrącanie się, i jego
przeklęte gierki. William westchnął poirytowany. Może powinien rozpocząć jakąś niewielką sprzeczkę po to tylko, by zaspokoić ciekawość; potem będzie
mógł przeprosić i pójdą razem na górę. Jack będzie musiał kupić naszyjnik, a William będzie się z niego śmiał.
– Williamie – mruczała Antonia jak kotka, przesuwając dłonią powoli w górę po jego udzie i tym samym w sposób przekonujący przypominając mu, że
mógłby robić coś lepszego, niż szukać tematu do kłótni. Mogłam wydać dziś wieczorem karciane przyjęcie, mon amour. Nie sądziłam, że będziemy
spędzać ten wieczór w moim salonie. Powiedzże mi, dlaczego naprawdę chciałeś być ze mną sam na sam.
William głęboko wciągnął powietrze i powoli je wypuścił.
– Nie chcę, żebyś więcej wydawała te przyjęcia, Antonio – powiedział pospiesznie. To powinno wystarczyć.
Przez długą chwilę Antonia przypatrywała mu się.
– Czy masz jakieś inne plany? – zapytała miękko.
– Nie... nie podobają mi się, tylu mężczyzn się na ciebie gapi i... no, sama wiesz – zająknął się.
Antonia przesunęła się i oparła o jego ramię.
– I wyobrażają sobie, że do nich należę? – Poddała i powiodła czubkiem palca po jego uchu.
– Tak. Koniec z karcianymi przyjęciami. – Jack mówił mu, że Antonia wydawała je od chwili, kiedy zawitała do Londynu, i że nie zna nikogo, komu by
tak głęboko w krew weszła miłość do hazardu i kart. Oczywiście, że musi zaprotestować.
Antonia westchnęła.
– Jak sobie życzysz, kochany. Ale czymś muszę spłacać rachunki.
– A... tym się nie martw – odparł zawiedziony. Szukał czegoś, o co walczyłaby z większym zacięciem, chociaż gdyby miał krztynę rozumu, dałby spokój i
jutro Jackowi skłamał. – I wydaje mi się to nieprzyzwoite, żebyś była właścicielką faetonu z wysokim kozłem – oznajmił. – Za diabła to nie przystoi,
sama wiesz, żeby samotna niewiasta rozjeżdżała się po Londynie faetonem.
Antonia wydęła wargi, przyjrzała mu się szarymi oczami i pociągnęła jeszcze łyczek brandy.
– Och, Williamie, miałam sama zamiar z niego zrezygnować. Jest tak okropnie zimno, kto miałby ochotę jeździć gdziekolwiek otwartym powozem, n'est
ce pas?
William odchrząknął.
– Zupełnie słusznie. – Sytuacja robiła się cholernie trudna. Pokazał na jej kieliszek. Uwielbiała wieczorami pić brandy. – No i kobiety pijają maderę albo
ratafię. A nie brandy.
Antonia opuściła wzrok na kieliszek i odstawiła go. – Jestem abstynentką – westchnęła i zdjęła mu palec z ucha tylko po to, żeby go zastąpić językiem.
William przełknął.
– I żądam też, żebyś już nie mówiła więcej w tej cholernej francuszczyźnie – powiedział w desperacji, odsuwając się od niej.
Antonia oparła się o niego całym ciałem i uniosła idealnie wymodelowaną brew.
– Jestem Angielką – zamruczała. – Czy teraz jesteś zadowolony?
– Byłbym bardziej zadowolony, gdybyś przestała udawać, że się zgadzasz ze wszystkim, co mówię – narzekał doprowadzony do rozpaczy William. –
Rozumiesz chyba, że mówię poważnie.
– Jestem tym, czym chcesz, żebym była – ciągnęła dalej Antonia, przesuwając dłonią po jego piersi, a potem niżej.
Rozgorączkowany William z pewnymi kłopotami podniósł się z kanapy.
– Do wszystkich diabłów, Antonio – warknął i zaczął się cofać, a ona rozprostowała się i ruszyła za nim z takim uśmiechem na ustach, jaki ma kot tuż
przed pożarciem kanarka. – Przestań traktować mnie jak głupca.
– Williamie – zbeształa go i zatrzymała się. – Proszę cię, nie bądź zły. Zgodziłam się na wszystko, czego chciałeś.

– Ale dlaczego? – zapytał.
– A dlaczego mnie o to prosiłeś, kochany? William popatrzył spode łba.
– Och, ten stary cholernik Jack mówił, że nie będę w stanie wciągnąć cię w żadną kłótnię. Powiedział, że tworzysz dla mnie śliczną buzię, czy jakieś inne
takie bzdury, a ja stwierdziłem, że chyba zwariował. Tylko że zgodziłaś się dziś z każdą bzdurą, jaką zaproponowałem. – Zatoczył ręką krąg. – Na litość
boską, Antonio, poprosiłem cię, żebyś już nie mówiła po francusku, a ty okiem nie mrugnęłaś.
Na moment twarz Antonii zrobiła się mroczna, niemal dzika, ale wyraz ten zniknął tak szybko, że w świetle lampy mogło mu się tylko przywidzieć.
Rozpromieniła się jak poranek o brzasku.
– Och, Williamie, sądziłam tylko, że boisz się, iż nie będziemy do siebie pasowali i usiłowałam ci dodać ducha. – Przysunęła się bliżej, chwyciła dłońmi
jego klapy i pociągnęła go w kierunku drzwi. – Wiedziałam, że naprawdę nigdy nie zakazałbyś mi mówić po francusku, mon amour.
William uśmiechnął się.
– Dzięki Bogu – westchnął z ulgą. Jack niczego nie rozumiał. Jak na człowieka, który twierdził, że zna kobiety, nie miał o nich zielonego pojęcia.
– A teraz chodź ze mną, żebyśmy się mogli przeprosić nawzajem – wyszeptała i odwróciła się, by poprowadzić go w kierunku schodów i na górę.
Kiedy już Antonia odwróciła się do Williama plecami, wyraz jej twarzy zmienił się w jadowity grymas, którego nigdy nie pozwoliłaby zobaczyć
kochankowi. Wyglądało na to, że Jack Faraday zwrócił się przeciw niej. Bez dwóch zdań chciał zrobić wrażenie na Lodowej Damie, ostrzegając jej brata
przed niegodziwą Antonią. No cóż, to nie markiz Dansbury potrzebował Williamowych pięciu tysięcy rocznie, tylko ona. Nie stanie jej na przeszkodzie.
Wiedziała różne rzeczy i mogła narobić pewnemu aroganckiemu markizowi poważnych kłopotów. Antonia uśmiechnęła się. Pięć tysięcy rocznie.
Zmarszczywszy brwi Peese przyglądał się, jak jego chlebodawca chodzi tam i z powrotem po saloniku.
– Gdyby zechciał wielmożny pan wyrazić się bardziej dokładnie – powiedział.
Jack zatrzymał się, żeby go spiorunować wzrokiem, a potem znowu zaczął chodzić. Spędził bezsennie całą niemal noc; usiłował wymyślić jakiś sposób,
żeby ocalić swoją głowę i dać po karku Dolphowi, i marzył o tym, żeby znowu złożyła mu wizytę Lilith. Chociaż wyznała, że go kocha – a te słowa nadal
grzmotem przewalały się po jego sercu, z każdym uderzeniem rozbijając w pył mroczne tegoż serca fragmenty – daleko mu było jeszcze do tego, żeby ją
zdobyć.
– Już sam nie wiem, jak miałbym mówić wyraźniej, Peese. Co wiesz na temat domostwa Dolpha Remdale'a?
Drzwi do saloniku załomotały i otworzyły się; Jack odwrócił się ze złością, żeby kazać wyjść natrętnemu służącemu. Ale kiedy do środka wetknął głowę
Martin, markiz gwałtownie zamknął usta i gestem kazał mu wejść.

background image

– Najwyższy już czas, żebyś dołączył do tej cholernej zabawy – warknął.
Peese zerknął na Martina i wzruszył ramionami.
– Wielmożny panie – zaczął mówić cierpliwie, najwyraźniej pragnąc ugłaskać wzburzonego chlebodawcę – domy są podobne do swoich panów. Pan nie
kontaktuje się z jego wysokością, a my nie utrzymujemy kontaktów z jego służbą. Tak więc jeżeli zechciałby mi wielmożny pan wyjaśnić dokładnie, co
chce pan wiedzieć, może...
– Gdybym wiedział, co chcę wiedzieć, już bym to sam wiedział! – wybuchnął Jack, którego gryzło znużenie i frustracja. – Nie mogę uwierzyć, że
zbierając tyle plotek, ile wy zbieracie, niczego nie słyszeliście!
– Nikt również nie słyszał niczego o tym domu – zwrócił mu uwagę Martin bardziej spokojnym tonem. Jack odwrócił się, by zmierzyć go posępnym
spojrzeniem, a kamerdyner się lekko skłonił. – Wielmożny panie.
Peese postąpił krok do przodu.
– I nie usłyszy – poparł kolegę dumnie.
– Jak właśnie miałem powiedzieć – ciągnął dalej Martin – doszły do mnie kilka miesięcy temu pogłoski, że jedna ze służących pana Remdale'a... to stało
się oczywiście, zanim został księciem... złamała ręką spadłszy ze schodów.
Jack zmarszczył brwi.
– To naturalnie niefortunne, ale nie takie znowu nadzwy...
– Remdale kazał wysłać dziewczynę do jednego z majątków wuja. A raczej kazał ją tam wysłać stary Wenford.
Czegoś tu najwyraźniej brakowało i Jack miał dość jasne podejrzenia, co by to mogło być.
– A jak ma na imię niemowlę? Martin przelotnie się uśmiechnął.
– Tego fragmentu nie znam.
– Wiesz co – wtrącił się Peese – teraz, kiedy już o tym wspomniałeś, najęła się tam do pracy siostra męża mojej kuzynki, ale po dwóch tygodniach im
wymówiła.
Nareszcie.
– Dlaczego?
Lokaj wzruszył ramionami.
– Mówiła, że przeraża ją pan Remdale. Mówiła, że niektóre tamtejsze dziewczyny chodzą posiniaczone.
Jack poczuł, jak podnosi się w nim fala wściekłości i lęku.
– Chcesz powiedzieć, że on bije i źle traktuje swoje służące? – I ten sukinsyn miał dostać w swoje łapy jego Lilith.
Martin kiwnął głową.
– Na to by wyglądało, wielmożny panie.
– Mogłeś sobie o tym przypomnieć na początku, jak cię pytałem.
Lokaj zrobił urażoną minę.
– Prosiłem, by wielmożny pan zechciał się wyrażać dokładniej.
– Jakbyś zwracał uwagę na to, co się dzieje w twoim własnym domu, wiedziałbyś, o co on pyta – wtrącił się wyniośle Martin.
Jack wbił w niego posępne spojrzenie.
– A to co ma znaczyć?
Martin byl na tyle zuchwały, że się uśmiechnął.
– Na to pytanie nie odpowiem nawet pod karą śmierci, wielmożny panie.
Markiz doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zrezygnować z tematu. Sądząc po tym, jak Martin i Peese zachowywali się w ten wieczór, kiedy go Lilith
odwiedziła i następnego poranka, obydwaj orientowali się, że było w niej coś niezwykłego, a nie dlatego przeżyli w Europie podczas przeklętej wojny
Bonapartego, że byli głupi.
– Mam nadzieję, że nie ucierpi na tym żaden z nas. Natychmiast obydwaj służący spoważnieli.
Ten szubrawiec chce, żeby wielmożnego pana powielono, bez dwóch zdań – warknął Peese.
– Tak, całkowicie bez dwóch zdań. – Jack pokazał na moment zęby w uśmiechu. – Dopilnujmy, żeby się to nie stało, co wy na to? Lokaj sam również
ponuro się uśmiechnij.
– Możemy się u celu znaleźć pierwsi, wielmożny panie. Markiz potrząsnął głową.
– Myślałem już o tym. Ale żebyśmy nie wiem jak byli sprytni, nadal będą za to winili mnie. – Westchnął. – Nie, tym razem będziemy musieli działać
zgodnie z prawem.
– Cholerny wstyd i tyle – narzekał Peese.
– Tak, ale jeżeli wszystko się ułoży po... po mojej myśli, to może i tak trzeba będzie zaprowadzić bardziej przyzwoite zwyczaje w tym domu. – Jack
popatrzył na swoich dwóch ludzi, jakby wyzywał ich, by o coś zapytali, a potem skierował się do drzwi. – Peese, idziesz ze mną. Martinie, wydaje się, że
jesteś lepiej poinformowany o domu Remdale'a. Dowiedz się, ile tylko zdołasz.
Martin stanął na baczność i przyłożył palce do czoła.
– Rozkaz, panie majorze.
Kiedy Jack dotarł ze swoim lokajem do White'a, był trochę zdziwiony, że prawo nie pojawiło się tam wcześniej. Jego prywatne zapasy portwajnu stały
pod kluczem w piwnicy i zgodnie z tym, co powiedział mu główny lokaj, nikt ich nie dotykał. Najwyraźniej nie dość było pogłosek, żeby Bow Street
wystąpiła przeciw członkowi arystokracji. Zostawił Peese'a, żeby pilnował porządku i pojechał po Richarda.
– Zdajesz sobie sprawę, na co się narażasz – zwrócił mu uwagę szwagier, kiedy wyjmowali inkryminowaną skrzynkę z piwnicy klubu i ustawiali ją na
największym kuchennym stole. Wieczór był jeszcze wczesny, więc główny salon zaczynał się dopiero zapełniać tłumem ludzi, jak to w dzień powszedni.
Ale wszyscy lokaje tłumnie zgromadzili się w dużej kuchni.
– Nie mam wielkiego wyboru – odpowiedział sucho Jack i skinął na Peese'a. – Zanieś to do salonu.
– Jacku – ostrzegł go Richard, cofając się, kiedy armia lokajów stłoczyła się za Peesem.
– Proszę ze mną – zaprosił go Jack z zawadiackim ukłonem, słysząc, jak w szykownym, zatłoczonym wnętrzu podnosi się fala pełnych złości protestów. –
Może ci się to spodoba.
Peese ustawił skrzynkę na środku stołu, przy którym siedział lord Dupont i jego znajomi, miażdżąc jej ciężarem właśnie rozgrywanego faraona.
– A cóż to ma znaczyć, Dansbury? – warknął Dupont i podniósł się z krzesła, kiedy Jack sięgnął mu przez ramię po butelkę.
– Dobry wieczór, panowie. – Jack skinął głową zebranym, a potem skierował uwagę na butelkę, którą trzymał w ręku. Wosk uszczelniający korek był na
swoim miejscu i wyglądał na nienaruszony. Chociaż w przypadku korka trudno było się zorientować, wyglądało na to, że go nikt niczym nie przebił. Jack
odwrócił się, szukając głównego lokaja. – Freeling, czy jesteś pewien, że nikt nie zbliżał się do moich zapasów od czasu, kiedy ostatni raz kazałem sobie
podać butelkę?
Wysoki, chudy lokaj skłonił głowę.
– Jestem pewien, wielmożny panie. Nikt go nie dotykał. Jack przez moment przyglądał się obliczu mówiącego a naokoło nich szemrał tłum gości. Za
pieniądze można kupić kłamstwo, ale niekoniecznie w dobrym gatunku. A Freeling zawsze wydawał mu się prawym człowiekiem.
– No to już – westchnął i skinął na Peese'a, który podszedł i odkorkował butelkę.
– Nie przypuszczam, żebyś przyniósł ze sobą jakiegoś szczura – mruknął Richard. Przyjrzał się zapasom równie uważnie jak Jack; gdyby nie to, że
rozsądek markizowi na takie myśli nie pozwalał, powiedziałby on, że szwagier ma zaniepokojony wyraz twarzy.
– Bardzo bym nie chciał marnować dobrego portwajnu na szczury – roześmiał się Jack, uniósł butelkę, przyłożył ją do warg i pociągnął potężny haust
wina.
– Jacku! – ryknął Richard po niewczasie, usiłując wyrwać mu butelkę. – Zwariowałeś?
– Jeżeli jakiś nieszczęsny szczur dokonałby żywota, też bym za to wisiał. – Jack przyglądał się ponownie twarzy Freelinga. Lokaj wyglądał na równie

background image

zaskoczonego, jak reszta gapiów, w jego twarzy nie pojawiła się żadna zmiana, która mogłaby świadczyć, że wie więcej, niż twierdził, że wie. Jack
popatrzył znowu na Richarda. – Jak długo to trwa, zanim człowiek umrze po zatruciu arszenikiem? – zapytał kącikiem ust.
– W zaistniałych okolicznościach już byś chyba o tym wiedział – stwierdził jego szwagier rozdygotanym głosem. Twarz miał poszarzałą. – Dobry Boże,
Jacku.
Jack wzruszył ramionami, usiłując zbagatelizować swój czyn. Gdyby pokazał po sobie choć odrobinę niepewności, wszyscy obecni przyjęliby to za
poczucie winy. Jeżeli Lilith się dowie, co zrobił, pewnie go zamorduje własnymi rękami, ale wolał umrzeć od trucizny niż pozwolić, by Dolph Remdale
śmiał się, kiedy on sam będzie dyndał na sznurze. Powoli pociągnął jeszcze jeden łyk, a potem odstawił butelkę.
– Słuchaj, Freeling.
– Tak, wielmożny panie?
– Czy tamtego wieczoru prosiłem o którąś szczególną butelkę?
– Nie przypominam sobie niczego takiego, wielmożny panie.
– A w jakim celu miałeś mi przynieść butelkę? Freeling odchrząknął.
– Mówił wielmożny pan, że nie ma już ochoty pić firmowych pomyjów i że napije się pan własnego wina.
Jack odwrócił się do Richarda i uniósł do góry brew.
– Czy mam się napić po łyku z każdej z nich?
– Pięćdziesiąt funtów za każdą butelkę, którą przeżyje! – zawołał lord Hunt, a inni szybko podjęli wyzwanie.
Zakład wydawał się sensowny; Jack nie miał nic przeciw temu, żeby samemu postawić na siebie parę funtów.
– Czemu nie?
Richard pospiesznie potrząsnął głową i skinął na Peese'a, żeby zabrał skrzynkę.
– Nie. Pozwól, że resztę butelek zaniosę do chimisty. Zbiorę jeszcze kilku świadków i sprawdzimy pozostałe w bardziej naukowy, chociaż może mniej
widowiskowy sposób.
Zanim Peese wziął skrzynkę, Jack położył na niej rękę.
– I nie spuścisz jej z oczu? – zapytał cicho, spoglądając w twarz Richardowi i upewniając się, że ten ostatni zdaje sobie sprawę, jak wiele zaufania pokłada
w nim szwagier.
Richard też patrzył mu prosto w twarz.
– Nie spuszczę jej z oczu – potwierdził. Markiz odstąpił od stołu.
– A więc w porządku. Dobranoc, panowie.
Następny punkt na jego korzyść; a teraz, zanim będzie kontynuował batalię, chce się zobaczyć z Lilith, nie wypierał się tego. Szczeniackie niemal było to
pragnienie, żeby przebywać tam, gdzie ona, podobne do tego, z jakim pszczoła tęskni do kwiatów. Bóg mu świadkiem, że niejedno głupstwo zdarzyło mu
się już wcześniej popełnić, ale po raz pierwszy odnosił wrażenie, że popełnia je w słusznej sprawie. Musi przynajmniej uprzedzić ją, jak Dolph Remdale
traktuje kobiety. Niech ten sukinsyn palcem tknie Lilith, a będzie miał szczęście, jeżeli uda mu się przeżyć na tyle długo, by tego pożałować.
Lilith, która od czasu nawiązania znajomości z markizem Dansburym stała się czymś w rodzaju wielbicielki ironii, podniosła oczy na bezchmurne niebo
nad Hyde Park i uśmiechnęła się. Miała wrażenie, że im bardziej chmurne i zawikłane robi się jej własne życie, tym lepsza pogoda panuje w Londynie.
Pochyliła się do przodu i poklepała po kłębie swoją klacz, Polly, potem westchnęła i na moment starała się zapomnieć o tym, ile problemów mają oboje z
Jackiem.
– Co powiedziałaś ciotce dzisiaj rano? – zapytała Penelopa, która wybrała się z nią na przejażdżkę wzdłuż Lady's Mile. Milgrew czekał w cieniu,
zachowując podyktowany szacunkiem dystans. – Przecież ona aż promieniała.
Lilith wzruszyła ramionami.
– Powiedziałam, że z radością przyjmuję zaproszenie jego wysokości na piknik na jutro. – Zastanawiała się, czy to nie z tej głównie przyczyny czuła się
tak podniesiona na duchu dziś rano. W końcu sama coś robiła, a nie tylko poddawała się temu, czego się po niej spodziewali inni. Prawda, że wszyscy
sądzili, iż nadal wypełnia swe obowiązki sumiennie i przyzwoicie, ponieważ nikt nie orientował się, z jakiego to dokładnie powodu chce spędzać więcej
czasu w towarzystwie Dolpha Remdale'a. Miejmy nadzieję, że on też się nie zorientuje, przynajmniej dopóki nie uda jej się odkryć, w jaki sposób i
dlaczego zabił swego wuja.
– Co mówisz? – zapytała Penelopa, unosząc delikatne brwi do góry. – Wczoraj wieczorem na samą myśl o nim robiło ci się niedobrze. A co z lordem
Dans...
– Cicho, Pen – zwróciła jej uwagę Lilith. – Wiem, co robię. – A przynajmniej taką miała nadzieję.
Pen potrząsała głową.
– Nie mam pojęcia, co cię napadło, ale... – Głos jej zamarł, wzrokiem pobiegła gdzieś za plecy Lilith. Zarumieniła się, a jej twarz i oczy rozjaśniły się w
uśmiechu. – Dzień dobry, panie Benton.
– Panno Sanford – odpowiedział William.
Lilith odwróciła się i zobaczyła, że brat ściągnął wodze i jedzie obok nich. Siedział na tym potwornie drogim, czarnym ogierze, na którego kupno
namówił go Jack. Lilith patrzyła teraz na Thora łaskawszym okiem i musiała przyznać, że zwierzę jest wspaniałe.
– Miałeś chyba być zajęty ze swymi przyjaciółmi – powiedziała, patrząc z zaciekawieniem na brata. Wydawał się błądzić gdzieś myślami, chociaż nie
miała pojęcia, o co mogło chodzić. Zdawała sobie jednak sprawę, że jedyną osobą, która ostatnio powodowała u niego gonitwę myśli, była Antonia St.
Gerard.
– Moi przyjaciele rozpierzchli się na cztery wiatry. Jedynym, którego udaje mi się w tych dniach odszukać, jest Jack, a ojciec dobrze mi przetrzepie skórę,
jeżeli się do niego znowu odezwę.
Nie ma nawet co porównywać tego z ewentualną reakcją ojca na wieść o niej i o Jacku.
– A co z panną St. Gerard? W zeszłym tygodniu codziennie były jakieś pikniki i wyścigi konne.
– Antonia jest stworzeniem przeważnie nocnym – odpowiedział, a wyraz roztargnienia na jego twarzy pogłębił się.
– Czy stało się coś złego? – zapytała Pen, zanim zdążyła to zrobić Lilith.
William popatrzył na Penelopę.
– Hm? Och, nic takiego. Tyle że jestem czymś zaabsorbowany, to wszystko.
– Czy mogłybyśmy w czymś pomóc?
– A niech to, nie – odparł William i zaczerwienił się. I nagle rąbnął pięścią w kulę siodła. – Niektóre kobiety są po prostu nadmiernie zgodne – wyrwało
mu się.
Lilith i Pen popatrzyły na siebie; Penelopa zachichotała.
– Każda kobieta... każdy człowiek, który jest nadmiernie zgodny, ma w tym jakiś swój cel – powiedziała.
William przechylił na bok głowę i popatrzył na nią uważniej, a wyraz jego twarzy nieco się zmienił.
– Pani nigdy się nie złości, panno Sanford – zauważył.
– Ależ często się złoszczę – odparła Penelopa swobódnie. – Tylko że złoszczę się w odpowiednich momentach.
– Ale skąd ktoś mógłby wiedzieć, że...
Po drugiej stronie polany zaczęło się jakieś zamieszanie i Lilith znowu odwróciła głowę. W ich stronę pędził gniady wałach bez jeźdźca na grzbiecie.
Polly zaczęło nerwowo drobić nogami, a Lilith ostro ściągnęła jej wodze.
– Co się tam...
– To gniadosz Jacka, Benedick – powiedział William i zawrócił Thora, wbijając mu pięty w boki.
Ogier parsknął i rzucił się w kierunku wałacha. Gniadosz zatrzymał się, jak tylko William się schylił, by chwycić luzem zwisające wodze; robił nawet
takie wrażenie, jakby zatrzymał się z ulgą. Lilith, tchu nie mogąc złapać, rozglądała się w popłochu, gdzie mógł się podziać jeździec Benedicka. W końcu
wypatrzyła go; szedł spokojnie ku nim przez park, nie zwracając uwagi na innych spacerujących, którzy schodzili mu z drogi, by się z nim nie spotkać.

background image

– Dzięki, Williamie – odezwał się donośnym głosem, kiedy był jeszcze spory kawałek od nich. – Rozmawiałem sobie właśnie z lady Henry, a mój
staruszek się spłoszył.
– Nic się panu nie stało? – zapytała Lilith, starając się mówić chłodno.
Dansbury zerknął w jej kierunku.
– Absolutnie nic, panno Benton. – Odebrał wodze od Williama i dosiadł Benedicka. Zawracając koniem przejechał blisko Lilith. – Nie zamykaj dziś na
noc okna, moja droga – szepnął, uśmiechnął się, zawadiacko pomachał kapeluszem Penelopie i odjechał przez park.
– Benedick się spłoszył, też coś – mruknął William z pewną fascynacją spoglądając za swoim dawnym idolem. – Ten koń bliższy jest rodzajowi
ludzkiemu niż niektórzy panowie, z którymi grywałem. – Potrząsnął głową. – Ciekawe, co on znowu u diabła planuje.
– Może po prostu tęskni za panem – poddała Penelopa; Lilith rzuciła na nią okiem, ale przyjaciółka nie patrzyła na Williama. – Wydaje się, że wszyscy go
porzucili.
– Niekoniecznie z własnego wyboru – zrzędliwie odparł brat Lilith, a potem westchnął i wyprostował się. – Czy kupić wam, panie, lody?
– Bardzo by było miło – uśmiechnęła się Pen i William ustawił Thora obok jej klaczy; Lilith ruszyła za nimi.
Serce jej łomotało, a w myślach panował szalony zamęt. Gdyby została jej choć szczypta rozumu, zamknęłaby i zabarykadowała dziś na noc i okno, i
drzwi. Uśmiechnęła się lekko, wiedząc, że niczego takiego nie zrobi. Miał ją odwiedzić Jack.
– To mi coś przypomina – zauważył ponuro Martin i odstąpił o krok, by obejrzeć swego chlebodawcę.
Jack uniósł ręce i okręcił się, przyglądając się sobie w lustrze. Ciemne spodnie, surdut i szorstka, czarna koszula jemu również coś przypominały, a
większość tych wspomnień nie była miła. Kiedy mówił Lilith, że „plątali się" obydwaj z Richardem po Francji i Belgii, ani w przybliżeniu nie oddawał
sprawiedliwości temu, co udało im się dokonać dla Boga i ojczyzny. Chociaż praca ta była konieczna, w dużej części niestety całkiem paskudna. A nawet
gorzej.
– Tak, mnie też – powiedział, wziął ciężkie, ciemne rękawice i zerknął w kierunku okna. Z nadejściem nocy zaczęła opadać mgła. Będzie mu łatwiej
skradać się w ciemnościach, nie miał przecież najmniejszej ochoty, by go ktoś zobaczył przy oknie Lilith. – Były jakieś wiadomości od Peese'a?
Martin potrząsnął głową sprzątając na toaletce.
– Wydaje mi się, wielmożny panie, że uraził pan jego dumę, mówiąc, iż powinien więcej wiedzieć o domu jego wysokości. Jak tylko wrócił ze spotkania z
lordem Huttonem, wyszedł znowu i zapowiedział, że wróci wieczorem.
– Wspaniałą sobie porę wybrał na to, żeby się włóczyć – zrzędził Jack. – Jeszcze mi tylko tego trzeba, by ktoś przyłapał mojego lokaja, jak zagląda
Remdale'owi do okien albo jego służącym pod spódnice. – Poszedł do gabinetu, wyjął z pokrowca jeden z pistoletów i naładował go. Na razie Dolph
zadowalał się pomówieniami i tanimi sztuczkami, ale Jack nie miał najmniejszego zamiaru poruszać się w ciemnościach bez jakiejś ochrony. Stary książę
był obłąkany, a on sam nie widział żadnych powodów, by sądzić, że w przypadku Dolpha jest inaczej.
– A gdzie to się wielmożny pan wybiera?
Jack ściskając pistolet w dłoni okręcił się jak fryga; do pokoju zaglądał Peese.
– Wybieram się zebrać informacje. A ty gdzie się u diabła podziewałeś? – Przeszedł obok lokaja, położył broń na stoliku w holu i zaczekał, aż Peese
pomoże mu założyć stary, łatany płaszcz.
– Ja też zbierałem informacje – odparł ten, oddając pistolet Jackowi, który wrzucił go do kieszeni. – Lokaja nie ma. Jack zatrzymał się i obejrzał przez
ramię.
– Co? Czyjego lokaja?
– Wenforda. Od około czterech dni. Nikt na dole nie wie, jak to się stało. Ale też nikt nie jest na tyle pomylony, by pytać jego wysokość, gdzie Frawley
się podział.
– Jakim typem dżentelmena był ten Frawley? – zapytał Jack powoli.
Lokaj z namysłem wydął wargi.
– Kucharka mówi, że pan Remdale zaangażował Frawleya, ponieważ był z niego stary sztywniak, a gębę sznurował ciaśniej niż dawny Wenford
sakiewkę.
– Ktoś taki mógł być niezbyt zadowolony ze służby u człowieka, który po kryjomu robiłby jakieś machlojki, co? – naciskał Jack.
Peese pokazał w uśmiechu zęby.
– W przeciwieństwie do nas, oczywiście.
To miało sens. Dolph chętnie z przyczyn prestiżowych nająłby najbardziej nadętego lokaja w Londynie. Fakt, że taki osobnik zniknął bez śladu, mógł
oznaczać, że Frawley trafił na informację, której posiadanie wzbudziło niepokój albo Dolpha, albo samego nieszczęsnego lokaja. Wszystko to były
domysły, ale na razie poza domysłami nic innego nie mieli.
– Czy masz jakieś pojęcie, gdzie ten Frawley może teraz być?
– Jeszcze nie. Ale będę miał.
– Wspaniale. – Jack odwrócił się do drzwi wejściowych.
– Wielmożny panie, czy jest pan całkiem pewien, że nie życzy pan sobie towarzystwa? – zapytał Martin.
– Nie. I nie czekajcie na mnie. Wrócę późno.
– Jego wysokość pragnie pana śmierci, wielmożny panie – upierał się z powagą Peese. – Nie powinien pan nigdzie chodzić sam.
– Powiedział, że chce mnie doprowadzić do ruiny – zwrócił im uwagę Jack.
– Jak pana powieszą, uda mu się to. Jack się przelotnie uśmiechnął.
– Już raz ocaliliście mi we dwóch życie. Nic mi się nie stanie.
Peese zmarszczył się.
– Nie mógł pan wiedzieć, że Genevieve Bruseille miała zamiar tak podle pana zdradzić. Ja i Martin, i lord Hutton też jej ufaliśmy.
Markiz nie był w odpowiednim nastroju, by dyskutować o popełnionych w przeszłości błędach, zwłaszcza że znowu z dużym prawdopodobieństwem
pakował się właśnie w podobną do tamtej sytuację.
– To było pięć lat temu. Było i się skończyło. A teraz, człowieku, otwórz mi drzwi. – Ruszył znowu do przodu, potem się zawahał. – A gdybym nie
wrócił, powiedzcie Richardowi, że wybierałem się zobaczyć z Williamem Bentonem. Nic więcej.
– Wielmożny panie?
Jack wzruszył ramionami i przekroczył próg.
– Jak stracę życie, to i tak będzie za późno, żebym się bawił wywołanym skandalem. – Skinął służącym głową i wyszedł w mrok.
Istniała niewielka szansa, że Dolph kazał obserwować Faraday House, opuścił więc posiadłość, przechodząc przez mur, podobnie jak to zrobiła kilka dni
temu Lilith. Ciężki pistolet uderzał go po udzie, kiedy szedł spowitą cieniem nocy ulicą, co dodatkowo przypominało mu późne wieczory w zamglonym
Paryżu.
Mało powiedzieć, że ufał Genevieve, był na tyle głupi, że sądził, iż ją kocha. A ona zdradziła go Bonapartemu, chociaż czy dla pieniędzy, czy z
patriotyzmu, tego się nigdy nie dowiedział. Ale wiedział, że to, co zrobił tamtej nocy – i to co robił przez następne pięć lat, żeby o tamtym czynie
zapomnieć – pozostawiło go z reputacją tak zaszarganą, iż z trudem przychodziło mu uwierzyć, że Lilith Benton ośmieliła się w ogóle do niego odezwać,
a jeszcze trudniej, że z własnej chęci została jego kochanką. Nadal zastanawiał się, jak daleko pozwoli mu się posunąć, zanim go odrzuci i podda się woli
ojca.
W Benton House paliło się jeszcze kilka świateł. Jack wślizgnął się na teren posiadłości przez żywopłot i przemierzył ogród aż do kraty z różami
przymocowanej do południowej ściany domu. Ostrożnie zaczął się wspinać; zmełł w zębach przekleństwo, kiedy te cholerne ciernie zaczęły przebijać mu
rękawiczki i szarpać go za płaszcz. Czemu Lilith nie mogła sobie wybrać jako ukochanych kwiatków jakichś fiołków czy innych pelargonii?
Ze szczytu kratownicy przeszedł na dach i bezgłośnie opuścił się pod okap. Okno Lilith było uchylone. Zajrzał do środka; zawahał się przez ostrożność i
nękające go przekonanie, że go tu absolutnie nie powinno być. Łóżko było pościelone, w pokoju panowała ciemność. Delikatnie rozchylił skrzydła okna i
przekroczył parapet.

background image

– Lilith? – zapytał cicho, ściągając rękawice.
– Jestem tutaj – odpowiedziała i pojawiła się w plamie księżycowego światła przy oknie.
Miała na sobie nocną koszulę, na plecy spływały jej długie, rozpuszczone, czarne włosy. W ciemnościach ich delikatnie lawendowy zapach słodszy był od
wszelkich perfum i niemal odruchowo Jack wysunął rękę, by przyciągnąć ją za koszulę do siebie. Pochylił się i przywarł ustami do delikatnych, ciepłych
warg. Z westchnieniem wplątał drugą dłoń w jedwabiste pasma włosów. Poczuł natychmiastową reakcję Lilith na swój uścisk; jego własna reakcja też
bardzo silnie dawała mu się we znaki. A połowa tego cholernego wytwornego światka uważała ją za Lodową Damę.
– Jacku – westchnęła Lilith, odsuwając się odrobinę – proszę, powiedz mi, że nie badałeś tych butelek z portwajnem, wypróbowując je na sobie samym?
Jack ucieszył się, słysząc gniew w jej głosie.
– Napiłem się tylko z jednej – poprawił ją.
Lilith zwinęła dłoń w pięść i uderzyła go w pierś. Mocno.
– To było głupie, Jacku! – syknęła. – Gdyby Dolphowi wpadło do głowy pozamieniać butelki, ty...
– Musiałem pokazać, że jestem całkiem pewien, Lil. Gdybym się wahał czy wzdragał, albo próbował zabrać skrzynkę, tylko pogorszyłbym całą sprawę,
niezależnie od tego, jakie byłyby wyniki.
Lilith podniosła na niego oczy.
– Nic nie byłoby gorsze od twojej śmierci – powiedziała cicho.
Jack patrzył w jej szmaragdowe oczy i zastanawiał się, co takiego dobrego mógł zrobić w życiu, że zasłużył sobie na spędzenie choćby kilku chwil w jej
towarzystwie.
– Dzięki ci, moja droga – zamruczał zamiast powiedzieć jej, że z radością oddałby życie, by ją uratować. Pocałował ją znowu.
Kiedy jęknęła i zaczęła obsypywać leciutkimi pocałunkami dół jego policzka i szyję, tak łatwo byłoby zapomnieć, po co przyszedł i po prostu osunąć się
na podłogę z nią w ramionach, to postępowanie jednak żadnemu z nich nie przyniosłoby korzyści. Portwajn nie był skażony trucizną, ale on sam bliski był
tego, by niczym trucizna skazić jej reputację.
– No więc na razie wiemy tyle – mówił z trudem, przez jej pocałunki niemal nie był w stanie się skoncentrować – że Dolph sugeruje otrucie jako
przyczynę śmierci i że musiało to się wydarzyć gdzieś między Whitem a twoim progiem.
– Prawie niemożliwością będzie tego dowieść – zauważyła Lilith, jej samej głos też się łamał. – Dolph był już dziedzicem. Nie miał powodów zabijać
wuja.
– Lil...
Położyła mu palce na ustach i przylgnęła do niego.
– Tak będą mówić. A twój adwokat, chcąc cię obronić, będzie musiał powiedzieć, że jego wysokość brał pod uwagę ożenek w celu spłodzenia syna.
Jack oparł się policzkiem o jej włosy.
– Musimy po prostu dopilnować, żeby nie doszło do procesu. Zostało mi jeszcze kilka pomysłów.
– Mnie również – powiedziała, jego ramię stłumiło słowa.
– Wspaniale. No to słucham. – Miał nadzieję, że będą one bardziej ważkie niż to, co sam wymyślił.
Lilith zawahała się, potem uniosła głowę i spojrzała na Jacka.
– Mam zamiar spędzać więcej czasu w towarzystwie mojego narzeczonego.
– Nie zgadzam się – warknął Jack, którego przeszył pełen niepokoju gniew. Odstąpił od niej, przeszedł na drugą stronę pokoju i zaatakował. – Absolutnie
nie.
– On jest bardzo arogancki i dumny, Jacku – upierała się Lilith. – I bardzo nisko ceni sobie kobiety. Wydaje mi się, że potrafię go skłonić do tego, by
mówił.
Jack potrząsnął głową. – Nie.
– Wiesz sam, że nie możesz mnie powstrzymać.
– On bije swoje służące, Lil. I jeszcze gorzej. Nie chcę, żebyś się znalazła gdziekolwiek w jego pobliżu.
– Jeżeli nie uda nam się dowieść, że jest mordercą, będę go musiała poślubić, Jacku. – Westchnęła – Ale się wpakowaliśmy w tarapaty. A nie wiem, jak
mogłabym uciec, nie doprowadzając do końca rujnacji rodziny, którą rozpoczęła moja matka.
Jack zaczerpnął powietrza.
– Lokaj Dolpha gdzieś zniknął. Kazałem mojemu człowiekowi go wyśledzić; Richard też się czai i próbuje coś wyniuchać. – Powoli wyciągnął rękę i
zaczął palcami pieścić jej policzek. – Ale proszę, nie myśl nigdy, że jesteś sama. Ja... – Markiz zawahał się, nigdy się jeszcze nikomu z uczciwą intencją
nie oświadczał. Zresztą nie był pewien, czy w tych okolicznościach jest to najmądrzejsze. Jego własna przyszłość szybko robiła się coraz bardziej
wątpliwa. – Ja absolutnie nie mam zamiaru cię porzucić – poprawił się. – A właściwie nie uda ci się mnie pewnie pozbyć, nawet gdybyś chciała.
– No cóż – odparła, a jej delikatne wargi rozchyliły się w lekkim uśmiechu. – Na pewno nie jest to propozycja budząca szacunek, ale bardziej honorowej
nigdy nie słyszałam.
Jack mógłby to stwierdzenie podważyć, ale kiedy Lilith pochyliła się w jego stronę i lekko dotknęła ustami jego warg, doszedł do wniosku, że chyba wie,
o co mu chodziło.
– Powinienem już iść – powiedział cicho.
– Czy chcesz odejść? – zapytała miękko.
Jack nigdy w życiu nigdzie nie chciał tak bardzo zostać, nigdy i z nikim.
– Nie.
Lilith przesunęła rękami po jego ramionach i wsunęła je pod płaszcz, wślizgując się palcami w rękawy.
– To zostań jeszcze trochę.
Markiz objął ją w pasie. Nie powinien zostawać, nie powinien nawet przebywać w jej domu, ale był aż do bólu świadom, jak bardzo jej znowu pragnie. I
byl również świadom, że jeżeli Dolph rozgrywkę wygra, to może tej nocy po raz ostatni trzyma Lilith w ramionach.
Tym razem rozpinała mu kamizelkę i spodnie dużo bardziej pewnymi palcami, a on gładził i pieścił jej piersi przez cienką, bawełnianą koszulę. Powoli
ujął materiał w dłonie i zdjął jej koszulę przez głowę. Całował ją, gładził ciepłą, nagą skórę, rozkoszował się myślą, że jest jego, że pragnie go równie
mocno, jak on jej. Mógł sobie na krótką chwilę pozwolić, by tylko to miało znaczenie. Na krótką chwilę byli razem.
– Jacku – jęknęła Lilith, kiedy pochylił się i zaczął ssać jej pierś – i tak pojadę jutro na ten piknik z Dolphem.
Jack uniósł głowę sposępniały.
– Nie, nie pojedziesz. Mówiłem ci, że on jest niebezpieczny. Lilith uśmiechnęła się, przejechała mu dłońmi po piersi, zsunęła je niżej i objęła palcami jego
męskość.
– Nie pozwolę, żebyś wszystko robił sam – powiedziała rozdygotana, a Jack od jej nieśmiałych pieszczot cały zapłonął. – A poza tym nie pozwolę, żebyś
tylko ty się dobrze bawił.
Jack jęknął, kiedy przesunęła językiem po jego brodawce. Nie ma co, szybko się ta dzierlatka uczy.
– Zabawa? Wydawało mi się, że nie znosisz krętactwa. Lilith roześmiała się cichutko rozradowana, że robi na nim takie wrażenie.
– Ostatnio zmieniłam zdanie. I mam zamiar ci pomagać.
– Nie podoba mi się to – odparł, uwolnił dłonie i wziął ją na ręce, by zanieść do łóżka.
– Jacku...
Ułożył się na niej, mocno ją pocałował. Równocześnie zagłębił się w niej, a ona znowu zajęczała.
– Ale podziwiam twoją odwagę.
– I przydałaby ci się jakaś pomoc – wydyszała, unosząc biodra na jego spotkanie.
Wydawało mu się, że ją zna, a przecież przy każdym spotkaniu od nowa go zaskakiwała. Życia chyba nie starczy, żeby ją poznać, a on będzie miał
szczęście, jeżeli kiedykolwiek spędzą razem jeszcze jedną noc. Chciałby zostać w jej wnętrzu, być cząstką niej, na zawsze. Uderzał teraz wolniej i głębiej,

background image

czuł, jak Lilith pręży się pod nim. Ucałował ją w chwili szczytowej rozkoszy, ustami tłumiąc jej krzyk. Pulsowała pod nim, zdawała się tym pulsowaniem
wciągać go coraz głębiej; dreszcz go przeszedł i napełnił ją swoim nasieniem.
Powoli wysunął się z niej, ułożył obok na wznak, a Lilith skuliła się przy jego boku i złożyła mu głowę na piersi. Chciał jej powiedzieć, że ją kocha.
Chciał jej powiedzieć, że robi absolutnie wszystko co w ludzkiej mocy, by znaleźć jakiś sposób, który pozwoliłby im być razem, że chciał w jej życie
wnieść coś więcej niż same tylko kłopoty.
– Jacku – odezwała się Lilith cichutko; czuł na piersi jej ciepły oddech. – Opowiedz mi o Genevieve.
Markiz powoli zaczerpnął powietrza.
– Lil, czy nie dość masz jeszcze zmartwień? Chcesz sobie jeszcze moich dołożyć?
Uśmiechnęła się.
– Zaczynają mi się podobać zmartwienia. Proszę, opowiedz mi.
Jack westchnął z rezygnacją.
– Uparta dzierlatka. Genevieve była naszym kontaktem w Paryżu.
– Twoim i Richarda?
– Tak. Ale nie miałem pojęcia, że naprawdę lojalna była wobec Bonapartego; zorientowałem się dopiero wtedy, kiedy pewnego ranka obudziłem się i
przekonałem, że otworzyła drzwi i wpuściła z tuzin francuskich żołnierzy, którzy wszyscy celowali mi w głowę ze swoich muszkietów. Richard, Peese i
Martin wykradli mnie z garnizonowego więzienia na jedną noc przed tym, jak mieli mnie powiesić, i spędziliśmy tydzień, kryjąc się w katakumbach pod
Paryżem.
Przytulona do niego Lilith zadygotała.
– W tych katakumbach, do których przenieśli kości chrześcijan, kiedy skończyły im się miejsca na cmentarzach?
Przesunął zachłannie dłonią po jej ramieniu i okręcił sobie wokół palców pasemko włosów.
– Dokładnie tych; nie było to doświadczenie, które miałbym chęć powtórzyć. Bonaparte skierował się już na północ, a Wellington czekał na okazję, żeby
nas przeszmuglować z powrotem do Anglii, kiedy doszły do nas pogłoski, że Genevieve udała się do Boneya z planami bitwy Wellingtona i listą jego
szpiegów. Ruszyliśmy za nią.
Poczuł ulgę, że może nareszcie opowiedzieć to komuś, kto na tyle o niego dba, że go wysłucha i zaczeka aż do samego końca, zanim go osądzi.
– Ja pierwszy ją znalazłem. Podróżowała z dwoma żołnierzami, a kiedy dopadłem ją samą, zaczęła robić tyle hałasu, że nie wątpiłem, iż obudzi ich i do
tego cały garnizon na ulicy. Ostrzegałem ją kilkakrotnie, żeby się zamknęła, ale bardziej zależało jej na tym, by pozbawić mnie życia. – Przymknął na
moment oczy. – No i ubiegłem ją. Ciągle tak mi się zdaje, że mogłem... coś zrobić. Coś innego, tak żeby nie musiała umierać.
– Postąpiłeś tak, jak uważałeś, że musisz postąpić – powiedziała, unosząc głowę i z bliska patrząc mu w twarz. – Torturujesz się tym przez całe życie...
Jacku, nie wolno ci siebie tak krzywdzić.
Jack parsknął.
– Zdecydowałem się ją zabić. Nie był to najbardziej bohaterski czyn, jakiego dokonałem w życiu. I nie jest to coś, o czym chciałbym zapomnieć.
– A lord Hutton sądził, że zabiłeś ją przez zemstę? – zapytała cicho, zataczając palcami leniwie kółka po jego piersi.
– I trudno go o to winić. Wiem, jak sytuacja musiała wyglądać. – Jack nakrył ręką jej dłoń i przytrzymał palce na swym sercu. – Kiedy wróciłem do
Londynu, popełniałem różne dosyć skandaliczne czyny. Wydawało się, że nie ma już cienia sensu starać się o przyzwoitość, a tak czy owak nigdy w tym
akurat nie byłem zbyt biegły. Ale nigdy tego nie żałowałem, dopóki nie zobaczyłem ciebie.
– Chciałeś się na mnie zemścić, bo ci zrobiłam afront. – Roześmiała się.
Znała go lepiej, niż przypuszczał.
– No cóż, może. Na samym początku. A jeżeli o tym wiedziałaś, dlaczego w ogóle się do mnie odzywałaś?
Lilith przez długą chwilę patrzyła mu w oczy, potem powoli pochyliła się i pocałowała go.
– Jesteś najbardziej żywym ze wszystkich znanych mi ludzi – powiedziała w końcu. – Gdybym chciała ignorować ciebie, mogłabym równie dobrze
zignorować bicie własnego serca. A więc naprawdę go kochała. Naprawdę.
– Lil – zapytał wyciągając rękę i wsuwając jej pasemko ciemnych włosów za ucho – czy gdyby jakimś mało prawdopodobnym przypadkiem nasze plany
zakończyły się fiaskiem... czy pomyślałabyś o tym, żeby uciec, zamiast wyjść za Dolpha?
– Uciec? – zapytała; w nagłym zdenerwowaniu cała się napięła. – Jakże bym mogła... mój ojciec... to by go zabiło...
Jack położył jej palce na wargach.
– Nie ma o czym mówić – wyszeptał. – To tylko taka sugestia. Dolph nie ma przy nas żadnej szansy, kochana. Nie martw się.
Mogła go kochać, ale tę swoją cholerną rodzinę stawiała na pierwszym miejscu. Będzie wolała poślubić tego potwora Dolpha Remdale'a, niż narazić się
na skandal uciekając. Jack chciał się na nią rozgniewać, ale przecież od samego początku pociągało go w niej to lojalne, pełne współczucia serce. Nie
powinien jej teraz mieć tego za złe. Tak więc przyciągnął ją bliżej do siebie i kochał ją znowu, przeciągając zespolenie ich ciał, by trwało jak najdłużej,
tuląc ją d siebie, dopóki jeszcze mógł. W końcu wstał, żeby pozbierać ubrania, a Lilith leżała na łóżku i przyglądała się mu.
– Jacku – szepnęła, kiedy wkładał buty. – Tak?
– Wygramy, prawda? Obejrzał się na nią przez ramię.

Mam taką nadzieję, Lil. Całym sercem tego pragnę.

17

Lilith dosyć głęboko musiała przekopać różne rupiecie ale w końcu znalazła to, czego szukała.
Strych w Benton House pełen był nie używanych już mebli, rozmaitych drobiazgów, które wyszły z mody, i nie pasujących do siebie bibelotów. Panował
tam chłód, wilgoć i mrok, wąskie pomieszczenie ze stromym dachem było również bardzo ciemne. Lilith ostrożnie uniosła świecę, którą zabrała ze sobą i
przecisnęła się przez zagracony strych w kierunku wysokiego, osłoniętego płótnem przedmiotu opartego w głębi o ścianę. Spod zleżałego prześcieradła
wyzierał róg malowanej, drewnianej ramy; Lilith odepchnęła na bok skrzynię z ozdobami na choinkę i zatrzymała się przed płótnem.
Postawiwszy świecę na starej, poplamionej wodą skrzyni ostrożnie zaczęła osłonę zdejmować. Sztywny i stęchły materiał ustępował pod jej dłonią
niechętnie, ale w końcu go ściągnęła.
– Tu jesteś – szepnęła, patrząc na obraz, który odsłoniła. Wciąż jeszcze nie prezentował się, jak należy, ponieważ postawiono go do góry nogami. Lilith
skrzywiła się na myśl, jaka się robi brudna. Przechylała malowidło do przodu, aż udało jej się mocno je schwycić. Było duże i ciężkie; z trudem zdołała je
trochę przesunąć, odwrócić i wreszcie oprzeć o ścianę we właściwej pozycji. Przysunęła świecę bliżej, potem cofnęła się i przysiadła na skraju stolika-
pomocnika o trzech nogach.
– Tak jest lepiej – odetchnęła z lekkim uśmiechem. – Witaj, mamo.
Elizabeth Benton siedziała pod wysokim wiązem w wiklinowym fotelu, włosy miała zwinięte w długie, perfekcyjne loki i upięte artystycznie nad jednym
ramieniem; wokół jej stóp to tu, to tam wyrastały wiosenne kwiaty. W dłoniach trzymała bukiet z tychże kwiatów. Lilith pamiętała ten portret, pamiętała
lekki, swobodny uśmiech matki, wesołą ukośność zielonych oczu – chociaż kiedy patrzyła na ten obraz ostatnim razem, zanim został zesłany na strych,
uważała, że matka oblicze ma zimne i niegodziwe, pasujące do zła, które wyrządziła własnej rodzinie. A teraz siedziała przed portretem przez długi czas
bez ruchu i wpatrywała się w twarz, która tak bardzo przypominała jej własną.
Obraz namalowano na krótko przed ślubem rodziców i Lilith zastanowiła się, dlaczego nigdy nie widywała u matki takiego uśmiechu. Potrafiła sobie teraz
wyobrazić, jak odpychające musi być małżeństwo z kimś, kto nie dba o serce ani charakter żony; może Elizabeth Benton przekonała się, że tak właśnie
było w jej przypadku. Może lady Hamble nie miała nikogo, kto mógłby jej pokazać, jaki popełnia błąd, aż było za późno.
Poprzedniej nocy, kiedy Jack zaproponował, żeby raczej uciekła z nim, niż wyszła za Dolpha, Lilith uświadomiła sobie, że matka musiała stanąć przed

background image

tym samym problemem, chociaż zbyt późno, by ocalić swe dobre imię. Lord Greyton prosił, by uciekła z nim i już ani jednego dnia więcej nie spędzała w
małżeństwie, które – biorąc pod uwagę jej nieokiełznaną, namiętną naturę – musiało wbrew jej woli napełniać ją wstrętem. Greyton oszukał matkę co do
swoich uczuć, ale Lilith przekonana była, że Jack nie kłamie. I kusiło ją, żeby z nim uciec – więcej niż tylko kusiło. – Mamo, co ja mam zrobić? –
szepnęła głosem zduszonym. Wiedziała, czego chce – to było proste. Chciała Jacka Faradaya. Natomiast nie wiedziała, czy jeżeli sprawy przyjmą zły
obrót, znajdzie tyle odwagi w sercu, by podjąć taką samą decyzję, jaką podjęła jej matka, nawet gdyby ludzie z dobrego towarzystwa twierdzili, że jest za
późno. A zdała sobie sprawę, że chodzi tu o odwagę, ponieważ na samą myśl o sprzeciwieniu się ojcu i rodzinie napełniało ją przerażenie. Chociaż na
końcu drogi czekał Jack.
Lilith westchnęła. Usiłowała przekonać samą siebie, że łatwiej by jej było, gdyby go nigdy nie spotkała, ale Dolph nadal byłby dla niej równie wstrętny
jak: teraz. Jedyna różnica polegałaby na tym, że prawdopodobnie uświadomiłaby to sobie dopiero po ślubie. Dokładnie tak jak jej matka, która jako
szczęśliwa dziewczyna uśmiechała się, pozując do portretu, a potem wyszła za lorda Hamble.
No cóż, ona wie, jakim potworem jest Dolph i nie kłamała markizowi, mówiąc, że powstrzymanie tego brutala sprawi jej przyjemność. Przebiegłość
wydawała się dużo bardziej zabawna i ciekawa niż kiedyś. Przecież tych bardziej wysublimowanych jej odcieni uczył ją najlepszy mistrz w Londynie.
Rzuciła ostatnie, przeciągłe spojrzenie na matkę, wstała, przykryła ponownie portret, potem wzięła świecę i przeszła do wąskiego korytarzyka
prowadzącego na strych. W końcu zrozumiała, dlaczego matka postąpiła tak, jak postąpiła – i miała zamiar dołożyć wszelkich starań, żeby nie wpaść w
pułapkę tej samej, żałosnej egzystencji. Czy oznaczało to, że zgodzi się uciec z Jackiem, tego nie wiedziała. Jeszcze nie. Wróciwszy do sypialni wezwała
Emily i szybko przebrała się we wzorzysty, brzoskwiniowożółty muślin. Wiedziała, że to, co planuje zrobić, robi dla dobra Jacka i siebie samej, ale nerwy
napięte miała do ostatnich granic. A chociaż takie postępowanie wydawało jej się podniecające i konieczne, niewiele miała doświadczenia w podstępnym
nakłanianiu książąt, by przyznali się do morderstwa. I kiedy do pokoju tanecznym krokiem weszła ciotka Eugenia, Lilith zdusiła pełne irytacji
westchnienie.
– Dzień dobry.
– Co ty tu jeszcze robisz praktycznie w nocnym stroju? – Z przesadnym grymasem niezadowolenia Eugenia podeszła do okna. – Nie powinnaś jego
wysokości kazać czekać.
Lilith skinęła na Emily, by upięła jej włosy.
– Jeszcze go przecież nie ma, ciotko Eugenio.
– Będzie tu lada chwila. Pamiętaj, Lilith, że masz się uśmiechać, wygłaszać uwagi na temat pięknej pogody i wspomnieć, że brakowało ci jego obecności
u Mistnerów.
– Tak, ciotko – zgodziła się Lilith. Miała zamiar zachowywać się bez reszty miło, pochlebnie i niemądrze, by Dolph nabrał przekonania, że nie musi się
przed nią mieć na baczności, kiedy zacznie mu zadawać pytania i by zdradził więcej, niż sobie uświadomi.
– I na litość boską, uważaj, żebyś nie zaczęła znowu histeryzować. Już wystawiłaś jego cierpliwość na ciężką, przekraczającą wszelką wyrozumiałość
próbę.
– Tak, ciotko.
Faktem było, że to on wystawiał jej cierpliwość na ciężką próbę, ale najmniejszego sensu nie miało rozpoczynanie dyskusji z ciotką Eugenią na ten temat.
Im mniej wszyscy w rodzinie będą wiedzieli o jej prawdziwych uczuciach względem księcia Wenforda i markiza Dansbury'ego, tym lepiej dla niej.
Kiedyś miała nadzieję, że okażą jej zrozumienie, ale teraz mogła tylko się modlić, by się nie wtrącali, dopóki ona i Jack nie zdołają powstrzymać Dolpha.
A potem przyjdzie czas na wyjaśnienia i na powiadomienie ich, że kocha kogoś innego, nie takiego, jak oni sobie dla niej wymarzyli, ale będącego
wszystkim, o czym kiedykolwiek sama marzyła.
Lilith jedno tylko pragnęła wiedzieć: czy Jack znalazł w niej to, czego naprawdę chciał. Stała z leciutko zmarszczonym czołem, ale wygładziło się ono
natychmiast, jak tylko ciotka zerknęła w jej kierunku. Kiedy proponował ostatniej nocy ucieczkę, było jasne, że chodzi mu o to, by uciekli razem. Nie
wiedziała, czy pomysł ślubu w ogóle zaświtał mu w tym jego niekonwencjonalnym umyśle, ale na podejmowanie decyzji co do przyszłości przyjdzie
czas, kiedy uzyska pewność, że Jacka nie powieszą.
Usłyszawszy turkot powozu na podjeździe, drgnęła i podniosła się, by Emily mogła otulić jej ramiona ciepłym szalem. Ciotka Eugenia zeszła za nią po
schodach, a jej rady, sprowadzające się wyłącznie do tego, że powinna się miło zachowywać, coraz bardziej działały Lilith na nerwy. Gdyby ciotka
okazała choć odrobinę współczucia dla jej wzburzenia albo gdyby chociaż zadała sobie trud, by zauważyć, że bratanica jest niespokojna, Lilith łatwiej
byłoby znieść te nie kończące się kazania. Ale ciotka Eugenia, podobnie jak ojciec, miała obsesję wyłącznie na punkcie reputacji rodziny Bentonów.
Lord Hamble wyszedł przywitać Dolpha, który siedział w otwartym powoziku i Lilith głęboko, z ulgą odetchnęła, że książę nie przyjechał po nią w
zamkniętej karecie. Jego wysokość nie zadał sobie nawet trudu, żeby się podnieść, dopóki nie znalazła się tuż przy powozie i nie zatrzymała przy ojcu, ale
Lilith nie pozwoliła sobie na urazę czy irytację. Im bardziej lekceważąco będzie ją traktował, tym większe szanse powodzenia ma jej plan.
Dygnęła, kiedy podał jej dłoń, by pomóc wsiąść do powoziku.
– Dzień dobry, wasza wysokość. – Ujmując jego palce uśmiechnęła się.
– Panno Benton. – Pochylił głowę i pokazał, że ma siąść naprzeciw niego.
I znowu poczuła ulgę. Przez całą drogę będą musieli na siebie patrzyć, ale im dalej będzie od niego siedziała, tym lepiej.
Dolph założył na siebie najmodniejsze ubranie, chociaż nie uważała, żeby to jej się chciał przypodobać. Zawsze ubierał się nieskazitelnie i zawsze
zachowywał się z ogromną godnością, dopóki świadkiem był ktoś, kto miał znaczenie. Widziała już, chociaż tylko przelotnie, jaki potrafił być, kiedy nie
groziły mu żadne konsekwencje, będzie się więc mieć na baczności.
– Pomyślałem, że moglibyśmy zapuścić się na północną stronę miasta, jeżeli wyrazi pani chęć – powiedział uprzejmie i znowu usiadł.
Lilith poczuła ukłucie niepokoju. Miała nadzieję, że piknik odbędzie się w jednym z londyńskich parków, gdzie nie będą całkowicie sami. Niebieskie
oczy Dolpha napotkały jej spojrzenie, wyraz twarzy zmienił się na nieco mniej miły i taki, który lepiej pamiętała; skinęła głową.
– To uroczy pomysł.
Ojciec machał ręką i życzył im natrętnie, by spędzili razem miły dzień; powozik poturkotał po podjeździe i skierował się na północ. Lilith siedziała tyłem
do kierunku jazdy, co zawsze wywoływało u niej lekkie mdłości. Kilka chwil spędziła przyglądając się swojskim ulicom, a potem poczuła się tak
zdenerwowana, że postanowiła nadać sprawom bieg.
– Wybrał wasza wysokość piękny dzień na piknik – odezwała się z uśmiechem, pokazując na niebieskie niebo i pędzone wiatrem, rozproszone białe
obłoczki.
– Tak – zgodził się, popatrzył na kieszonkowy zegarek i rzucił jej jedno spojrzenie, a potem wrócił do uważnej obserwacji okolicy.
Lilith uśmiechała się nadal promiennie.
– Brakowało pana tamtego wieczoru na przyjęciu Mistnerów.
– Bez wątpienia – odparł i popatrzył na nią z rezerwą. – Chociaż nie pani mnie brakowało.
– Oczywiście, że mnie, wasza wysokość – zaprotestowała. – Przecież jesteśmy zaręczeni.
Dolph roześmiał się na to, a jej dreszcz niepokoju przeszedł po plecach.
– Jesteśmy zaręczeni, ponieważ wiesz, że cię zrujnuję, jeżeli nie zechcesz mnie poślubić – powiedział. – Nie udawaj, że zadowolona jesteś z tego układu.
– Wasza wysokość, źle pan ocenił moje powiązania z markizem Dansburym, ale w rezultacie mamy się pobrać. – Wygięła wargi w wymuszonym
uśmiechu. – Umowa została zawarta i mam zostać księżną Wenford. – Uważał, że jest tępa, niech sobie myśli, że jest też chciwa, jeżeli dzięki temu
nabierze przekonania, że w sprawach moralności jest równie niedoskonała jak on.
– Hm.
W końcu przejechali przez miasto, przez Highbury i Lilith zaczęła się martwić, że książę chce ich zawieźć aż do Cambridge. Jednak gdy dojechali do
Wood Green, woźnica skręcił do parku Alexandra. Lilith cichutko odetchnęła z ulgą. Chociaż w okolicy nie było żadnych znajomych, przynajmniej nie
była to jakaś samotna polana w lesie.
Zerknęła na Dolpha, który wstał i wysiadł z powoziku. Zastanawiała się, dlaczego nie wybrał takiego miejsca, gdzie byliby tylko we dwoje. I czy może
nie był jednak aż tak pewny siebie, jak przed nią udawał. Najwyraźniej wolal mieć świadków ich spotkania, dopóki byli to świadkowie, którzy nie ośmielą

background image

się do niego odezwać.
Przez moment bała się, że będzie musiała sama wysiąść z powozu, ale kiedy się podniosła, Dolph wrócił, podał jej rękę i pomógł zejść po schodkach.
– Dziękuję, wasza wysokość.
Puścił jej dłoń i przestał zwracać na nią uwagę.
– Pod tamtym drzewem, Finter.
Woźnica zeskoczył na ziemię i z siedzenia obok kozła wyjął piknikowy kosz i koc. Rozłożył koc i położył go na trawie, ustawił kosz na jego rogu, a
potem wrócił do powozu.
– Czekaj na nas przy drodze.
– Tak, wasza książęca mość. – Finter wspiął się z powrotem na kozioł i skierował zaprzęg na skraj parku.
Lilith żałowała, że woźnica nie został z nimi, ale nie czuła się zdziwiona, że Dolph go odprawił. W parku byli jeszcze inni ludzie, którzy wybrali się na
piknik lub konną przejażdżkę, nikt jednak nie zajął miejsca na tyle blisko, by podsłuchać ich rozmowę, czy nawet zwrócić większą uwagę na siedzącą na
trawie parę. Mimo to Lilith rozejrzała się, gdzie mogłaby znaleźć najbliższą szansę na ratunek, gdyby musiała uciekać.
– Siadaj – rozkazał Dolph i pokazał na koc.
Lilith przełknęła irytację, posłusznie podeszła do koca i usiadła. Obojętne jakie były jego uczucia względem niej, przynajmniej musiał jej pożądać. To
przecież on zaproponował małżeństwo. Na samą myśl, że mógłby jej dotykać i tulić ją jak Jack, ogarnęły ją mdłości. Ale robiła to dla Jacka, a głęboko w
sercu miała nadzieję, że robi to dla nich obojga.
– Wasza wysokość – zaczęła, kiedy usiadł obok niej i otworzył koszyk. – Wiem, że się pan na mnie gniewał, ale błagam, by dał mi pan szansę, żebym
udowodniła panu, jaka jestem naprawdę. Nie wierzę, żeby którekolwiek z nas chciało wrogich stosunków, chociaż wszystko zaczęło się tak źle.
– Bardzo gładko – skomentował, podając jej brzoskwinię. – Dokładnie takiej wypowiedzi się po tobie spodziewałem.
– Dlaczego nie miałby się pan spodziewać? – nalegała Lilith. – To logiczna prośba, czyż nie?
Oczy Dolpha zwęziły się, ale nie przestał wypakowywać zawartości koszyka.
– Tak przypuszczam.
Spodziewała się raczej czegoś więcej, ale z ulgą przyjęła nawet tak niewielkie ustępstwo. Musi podbudować jego pewność siebie tak, by się odprężył, a
jego arogancja i buta kazały mu się przechwalać.
– Ojciec mówił mi, że zwrócił się pan do Canterbury o specjalne pozwolenie i że mamy się pobrać przed końcem miesiąca – powiedziała, podtrzymując
towarzyską rozmowę.
– Chciałabyś, żebym zapomniał o twojej histerii? – przerwał jej brutalnie. – Nie rób ze mnie idioty, dziewczyno. Wiem, że mnie nie chcesz poślubić, ale
nie obchodzi mnie to. Dansbury'emu wydaje się, że jest cholernie sprytny, ale straci i ciebie, i głowę.
– Nie należę do niego, żeby miał mnie tracić – odpowiedziała sztywno Lilith. – Prześladował mnie i bardzo mnie irytuje. A ostatnio w ogóle się z nim nie
stykałam, dzięki Bogu. – Z zadowoleniem słyszała własny głos, który wypowiadał kłamstwa z takim spokojem i pewnością, że niemal sama w nie
uwierzyła.
– Czy tak? A ten kolczyk?
– Jego wysokość, wuj pana, zawsze żądał ode mnie jakichś drobiazgów – odpowiedziała spokojnie, wzruszając ramionami. – Mogę tylko zakładać, że
kolczyk zabrał bez mojej wiedzy.
– A ja mogę tylko zakładać, że kłamie pani, panno Benton. I od tej chwili lepiej będzie, żeby pani się pilnowała. Każda pani wypowiedź na temat tego
przeklętego kolczyka może panią zrujnować.
– Nie wiem, dlaczego uważa pan, że musi się przede mną mieć na baczności – zauważyła. – Niczym panu nie grożę.
– I mam zamiar dopilnować, żeby się to nie zmieniło. –
Popatrzył na nią, potem niespodziewanie ujął jej dłoń. – Będziesz dobrą i sumienną żoną, nieprawdaż?
– Oczywiście, wasza wysokość. – Uśmiechnęła się miło, a skóra aż jej się marszczyła pod jego dotknięciem.
– Jesteś piękna – powiedział niemal niechętnie i przesunął palcami po jej palcach. – Mój wuj miał w każdym razie co do tego rację.
– Rozmawiał pan z wujem o mnie? – zapytała Lilith zachęcająco, chcąc by kontynuował temat.
– Mój wuj miał obsesję, żeby panią posiąść i spłodzić synów. – Dolph uśmiechnął się. – Ja sam również z przyjemnością czekam na ten obowiązek,
muszę to przyznać.
– A więc mogą między nami panować przyjazne stosunki – oznajmiła Lilith z przylepionym do twarzy naiwnym uśmiechem, chociaż wewnątrz aż
wzdrygnęła się z grozy.
– Przyjazne, dopóki będzie pani udowadniać, że godna jest być księżną Wenford – skomentował. Jego palce pełzły powoli po jej ręce niczym pająk
zbliżający się do schwytanego w sieć owada. – Żadnych wybuchów złości, żadnej histerii, żadnych buntów.
– Czy to dlatego zaprosił mnie pan tutaj? Żeby ustalić reguły, zgodnie z którymi mogę zostać pana żoną? – Lilith usiłowała odebrać mu rękę, ale
musiałaby się z nim szarpać. – Zapewniam pana, że chce tego moja rodzina. Nie postąpię wbrew ich życzeniom.
– A co z życzeniami Dansbury'ego?
– Niczego na ich temat nie wiem. – Lilith zaczerpnęła powietrza i lekko się ku niemu pochyliła, sama zadziwiona swoim zuchwalstwem. – Naprawdę
sądzę, że było to sprytne z pana strony, że go pan tak przechytrzył. Mój brat mówi, że nikt już nawet z nim nie rozmawia.
Dolph skierował spojrzenie na najbliższych sąsiadów. I nagle wymierzył Lilith palący policzek. Dziewczyna zamrugała oczami oszołomiona, a on
zacisnął palce na jej ręce i przyciągnął ją bliżej.
– Nie ze mną takie zabawy, dziewczyno – syknął, a spójrzenie miał twarde i złe. – Nie wiem, jakie masz złudzenia na temat własnej wiedzy i nie obchodzi
mnie to. Ale możesz być całkiem pewna, że jestem w stanie cię zrujnować i zrujnuję, jak również, że mam dość dowodów na to, by powiesili Jacka
Faradaya. – Uśmiechnął się posępnie. – A jeżeli ten plan zawiódłby, znalezienie wroga, który sprawę zakończy, nie będzie trudne.
– Proszę mnie puścić! – zawołała Lilith, usiłując wyrwać mu rękę. Jack mówił jej, że Dolph źle traktuje swoje służące, ale na myśl jej nie przyszło, że
ośmieliłby się uderzyć ją. Nikt jej nigdy wcześniej nie bił! A jeszcze bardziej przerażająca była myśl, że jeżeli uważał, że może ją bić teraz, nic go nie
powstrzyma przed zrobieniem czegoś gorszego, kiedy już będą małżeństwem. Ale nie będą. Jeżeli miała w tej sprawie jakiekolwiek wątpliwości, Dolph
właśnie je rozwiał.
– Rozumiesz? – zamruczał książę i przyciągnął ją jeszcze bliżej, tak że twarz jej znalazła się o kilka cali od jego twarzy.
– Nie wyjdę za pana! Popatrzył na nią twardo.
– Bądź wdzięczna, że zdecydowałem się z tobą ożenić. – Chwycił ją pod brodę i odepchnął do tyłu. – Są jeszcze inne możliwości. Rozumiesz, moja
droga?
– Tak – powiedziała ochryple. Mógłby ją zabić, ją albo Jacka, byłby to drobiazg dla kogoś, kto już zamordował krewnego.
– No to siedź cicho i kończ lunch – rozkazał i nagle ją puścił.
– Niech mnie pan już nigdy nie dotyka! – Odsunęła się dalej od niego.
– Będę cię dotykał, jak tylko mi przyjdzie na to ochota, a ty będziesz mi dziękowała, że uratowałem twoją reputację – odparł.
– Będę panu dziękowała, jeżeli zabierze mnie pan do domu.
– A mnie się wydawało, że zależy ci na tym, żeby zostać księżną Wenford – zwrócił jej łagodnie uwagę, jakby wcale jej dopiero co nie groził i nie bił. –
Chyba że znowu kłamałaś. – Podał jej maderę.
Nieco drżącymi palcami przyjęła kieliszek i powstrzymała się, żeby nie chlusnąć mu jego zawartością w twarz.
– Nie kłamałam – skłamała. Tutaj Dolph się roześmiał.
– Znam cię, Lilith – powiedział. – Wiem, jakie to ważne, żebyś zawarła małżeństwo zgodne z życzeniami ojca. – Jego uśmiech zrobił się jeszcze szerszy.
– Masz wygląd księżnej, a ja nie mogę się doczekać, żeby położyć ci się między nogami i nauczyć cię, co to znaczy być kobietą. Tak więc bądź grzeczna,
a każde z nas dostanie to, czego chce.
Jeszcze kilka tygodni temu Lilith poczułaby się wstrząśnięta i zażenowana jego słowami, ale teraz tylko ją jeszcze bardziej rozgniewały. Miał rację

background image

mówiąc o niej – a przynajmniej miałby rację, gdyby nie poznała Jacka.
Dolph nie zwracał na nią uwagi, spokojnie jadł lunch i nucił walca. Zerknęła na niego spod oka. Naprawdę ośmielił się ją uderzyć. W oczach całej reszty
wytwornego towarzystwa nowy książę Wenford był ucieleśnieniem dobrych manier i wdzięku. A to był Dolph, którego reszta arystokracji nigdy nie
widziała. To był ten Dolph Remdale, który zabił swego wuja, by nie stracić schedy. I to był ten Dolph Remdale, którego musi powstrzymać, zanim uda
mu się zabić i ją, i Jacka Faradaya. Albo zrobić im coś jeszcze gorszego.
Podskoczyła, kiedy książę się poruszył, ale on wydawał się usatysfakcjonowany, że wystarczająco ją zastraszył. Humor mu się nieco poprawił i Lilith
zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę jest potworem, czy też jest tylko obłąkany, podobnie jak jego wuj. Ani jedno, ani drugie przypuszczenie nie
podniosło jej na duchu.
Z trudem udało jej się wmusić w siebie kilka kęsów i zrobiło jej się lżej, kiedy Dolph skinął na woźnicę, by podprowadził powóz. Sługa w milczeniu
pozbierał resztki po lunchu i tylko to, jak unikał jej wzroku, wskazywało, że był świadkiem złego zachowania swego pana.
Lilith milczała po drodze do Londynu, a Dolphowi, dzięki Bogu, wystarczało to, że rozsiadł się i cały czas ją obserwował. Przebieg poranku był krańcowo
różny od tego, co sobie w swoim głupim zadufaniu wyobrażała. Ogarnęło ją tak szalone pragnienie zobaczenia się z Jackiem, że się przeraziła. Nigdy nie
myślała, że będzie miała okazję się zakochać i z rezygnacją zdecydowała się na przyjaźń z małżonkiem, którego jej ojciec wybierze. Teraz zaczynała
myśleć, że życie bez markiza Dansbury'ego może być czymś gorszym niż śmierć.
Kiedy wjechali na Mayfair, Wenford wyprostował się na siedzeniu.
– Przyłącz się do mnie, moja droga. – Uśmiechnął się i pokazał na siedzenie obok siebie.
– A jeżeli nie?
Remdale zerknął na zegarek.
– To się rozgniewam.
Lilith poczuła na piecach dreszcz grozy i nienawiści, ale podniosła się niepewnie i odwróciła, by usiąść obok niego. Przesunęła się w sam kąt powozu, jak
najdalej od Dolpha. Kiedy skręcili na podjazd do domu Bentonów, ojciec wychynął z wnętrza i zszedł po schodach by ich powitać. Lilith miała ochotę
zeskoczyć z powozu i uciekać do domu, ale zmusiła się do pozostania na miejscu, kiedy Dolph wysiadł, by powitać ojca. Po chwili odwrócił się z
uśmiechem, żeby podać jej rękę. Z gniewnym, pełnym frustracji westchnieniem pozwoliła mu pomóc sobie zejść na ziemię.
– Dziękuję, wasza wysokość – powiedziała; nie udało jej się przywołać na twarz uśmiechu w odpowiedzi na jego promienny uśmiech. Wiedziała, jaką
rozgrywkę prowadzi Dolph, ale miała wątpliwości, czy ojciec by się tym przejął. Gdyby kiedykolwiek dowiedział się o tym, co zaszło, pewnie miałby jej
za złe, że się nieodpowiednio zachowała.
– Z wielką przyjemnością, panno Benton. Czy może powinienem powiedzieć: Lilith?
– Oczywiście, wasza wysokość.
– Cudownie. – Lord Hamble rozpromienił się, ujął jej dłoń w swoje ręce i poklepał.
– Proszę mi wybaczyć. – Lilith uwolniła palce i wycofała się w kierunku drzwi.
– Do zobaczenia wkrótce, Lilith – zawołał za nią Dolph. Lilith uciekła do domu, gdzie Bevins odebrał od niej szal.
– Czy William jest gdzieś w pobliżu? – zapytała; zaczynała się trząść.
– Wydaje mi się, że jest w stajni, jaśnie panienko.
– Dziękuję.
Walcząc z nagłą pokusą zalania się łzami, Lilith pospieszyła do stajni. William stał i przyglądał się, jak Milgrew czyści Thora; zatrzymała się tuż przy
nim.
– Williamie?
– Lil – powiedział, odwrócił się i szeroko uśmiechnął. – Jak ci się udał piknik? Jego nowa wysokość nie zanudził cię chyba na śmierć, mam nadzieję.
Lilith z napięciem potrząsnęła głową i zerknęła na Milgrewa. Stajenny odpowiedział jej spojrzeniem, potem odchrząknął i zabrał się z powrotem do
szczotkowania wielkiego ogiera.
– Williamie, musisz coś dla mnie zrobić.
– Mam się spotkać z Ernestem Landonem na partyjkę bilarda u Boodle'a – powiedział brat i kiedy Milgrew się zawahał, dał mu znak, żeby nie przerywał
roboty.
– Muszę się zobaczyć z Jackiem – wyrwało się Lilith nagle. Zarumieniła się.
– Z Jackiem? – odparł brat i uniósł w górę brew. – Słuchaj no, Lil. Wiem, że jego wysokość nie lubi Dansbury'ego, ale chyba nie wierzysz, że to Jack
zabił starego Wenforda? Przestań sobie tym zawracać głowę.
– Nie rozumiesz, Williamie. Muszę się zobaczyć z Jackiem. – Glos jej drżał i nie mogła powstrzymać łez, które zaczęły spływać po policzkach.
William podszedł do niej, teraz miał już zatroskaną minę.
– Co się stało?
– Proszę, Williamie. Po prostu idź powiedzieć mu, że muszę się natychmiast z nim zobaczyć i powiadom mnie, co odpowiedział.
– Ojciec mnie zabije, jeżeli się zbliżę do Dansbury'ego. I ciebie też.
– To ważne – nalegała. Glos jej się załamał, a łzy płynęły już swobodnie po twarzy. Chwyciła brata mocno za rękę, silą woli zmuszając go, by
przynajmniej tym razem zachował się rozsądnie.
– Paniczu Williamie – powiedział Milgrew prostując się. – Ja pójdę po wielmożnego pana Dansbury'ego, jeżeli by pan chciał.
William rzucił okiem na stajennego, potem znowu wrócił wzrokiem do siostry.
– To nie jest konieczne – odparł powoli, patrząc jej badawczo w oczy. – Ale mogę mieć problemy ze znalezieniem go.
Lilith skinęła głową, zalało ją uczucie ulgi.
– Dziękuję ci.
Milgrew niezwłocznie zdjął rząd Thora i zaczął go siodłać. William nie przestawał przyglądać się siostrze z wyrazem ciekawości i namysłu na twarzy, a
ona próbowała opanować się na tyle, żeby móc wrócić do domu. Nie powinni jej zobaczyć w tym stanie ani ojciec, ani ciotka Eugenia. Nigdy by jej nie
zrozumieli, nie okazaliby współczucia, a już z pewnością w żadnym wypadku nie pomogli by jej.
W końcu Milgrew odsunął się i pomógł Williamowi wsiąść. Brat Lilith obrócił konia i zawahał się.
– Lil?
– Wyjaśnię ci wszystko później, Williamie – powiedziała. – Obiecuję.
William kiwnął głową.
– W porządku. Wrócę niedługo.
Obejmując się rękami i usiłując powstrzymać dreszcze, przyglądała się od drzwi, jak William odjeżdża. Milgrew zebrał szczotki do pudełka, potem stanął
obok niej.
– Nic ci nie jest, malutka? – zapytał cicho.
– Nic mi nie będzie – odpowiedziała tym samym tonem.
– Panicz William znajdzie markiza. Nie martw się już. Lilith uśmiechnęła się i otarła sobie twarz.
– Dziękuję ci, Milgrew. Mam taką nadzieję.
Jack zaczynał być potężnie wyprowadzony z równowagi. Jego lokaj zniknął niemal na cały dzień, a potem przesłał wiadomość, że jedzie do Gloucester i
prześle następną wiadomość, jak ją będzie miał. Tak więc Jack grasował po mieście w poszukiwaniu jakiegoś przyjaciela Wenforda, któremu ten mógł się
zwierzyć. Na nieszczęście bardziej było prawdopodobne, że nie wpuszczą go do któregoś z klubów, gdzie wcześniej był ulubieńcem wszystkich, niż że
znajdzie kogoś, czy to przyjaciela czy wroga, kto zechciałby z nim rozmawiać.
Było już tak kiedyś, zaraz po powrocie z Francji, kiedy po złoconych salach Mayfair rozchodziły się plotki, jak to zabił kobietę. Ale wtedy pogrążył się w
swej czarnej, złej sławie, pilnując, by wszyscy wiedzieli, że sobie na nią zapracował i że się z niej cieszy. Niemalże udało mu się przekonać samego
siebie, że i jemu się ona podoba. Dopóki nie spotkał Lil. A teraz nie potrafił przestać myśleć o tym, że jeżeli nie uda mu się wszystkiego naprawić, nigdy

background image

jej nie będzie miał.
W końcu wytropił Donalda Marleya w Klubie Marynarki i ze zduszonym westchnieniem ulgi zajął miejsce obok niego w jednym z foteli, które
poustawiano blisko siebie przy dużym, poczerniałym od sadzy kominku. Najbliższy przyjaciel Dolpha Remdale'a zajęty był czytaniem London Times i
paleniem cygara i minęła chwila, zanim Jack, który z rozmysłem się wiercił, zwrócił na siebie jego uwagę.
– Dansbury – powiedział Donald, opuszczając gazetę, a przez twarz przemknął mu wyraz konsternacji i zaskoczenia.
– Marley – powitał go Jack.
Marley wpatrywał się w niego przez chwilę, potem złożył tę część gazety, którą właśnie czytał.
– Przepraszam cię – wymamrotał i wstał.
– Jesteś pewien, że to właśnie ze mną nie chcesz być widziany? – zapytał Jack nonszalancko, opierając się i krzyżując nogi w kostkach.
– Tak, tak mi się zdaje – odparł Donald Marley i obejrzał się na niego.
– Druga kiepska decyzja.
– A jakaż była pierwsza, bądź łaskaw powiedzieć? Przynajmniej Marley przestał się wycofywać.
– Zadawanie się z Dolphem Remdalem.
– Muszę się z tobą nie zgodzić, Dansbury. A jeśli wziąć pod uwagę, jaką przysługę oddała ci Antonia St. Gerard, może to ty powinieneś zwracać większą
uwagę, z kim się zadajesz.
Jackowi w głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe; zmarszczył brwi.
– Antonia? – powtórzył. Wyglądało na to, że jeszcze nie koniec piętrzących się przed nim problemów.
Marley kiwnął głową.
– To wciąż jeszcze tylko plotki, oczywiście, ale doszło do mnie, Że udała się złożyć zaprzysiężone, obciążające ciebie oświadczenie. Podobno twierdziła,
że powiedziałeś jej, iż szukasz informacji o Lilith Benton i że z rozmysłem wygrałeś od Dolpha szpilkę, by ułatwić mu poróżnienie się z wujem.
Jack siedział przez chwilę w milczeniu, wzrok utkwił w dłoniach. Nie docenił Antonii. Kiedy zniechęcał Williama do spotykania się z nią, wiedział, że
będzie zła. Nie spodziewał się natomiast, że posunie się do tego, by doprowadzić do jego aresztowania. Nie miało to sensu, bo przecież dzięki temu na
pewno Williama nie odzyska. Chyba że chciała się zemścić.
– No cóż, więc lepiej uciekaj – powiedział i machnął ręką na Marleya. Musiał się zastanowić. Plotki i oskarżenia ze strony długoletniego wroga to jedno,
ale Antonię uważano za jego przyjaciółkę, wszystko co powie, będzie traktowane poważnie.
Donald Marley był już w drzwiach, kiedy musiał odstąpić na bok, żeby nie zderzyć się z innym mężczyzną, który wpadał właśnie do salonu. Jack
wyprostował się, kiedy William Benton rozejrzał się, zobaczył go i ruszył w jego kierunku z okrzykiem ulgi.
– Jack, dzięki Bogu – wymamrotał i opadł na fotel, który opuścił właśnie Donald Marley.
Markiz popatrzył na niego.
– Powiedz mi, Williamie, czy wygrałeś, czy też przegrałeś nasz malutki zakład dotyczący Antonii? – Nie potrafił opanować goryczy i gniewu, które
słychać było w jego głosie, ale William chyba tego nie zauważył.
– Och, przegrałem. Ale tym będziemy się martwili później. – Rozejrzał się dookoła, a potem pochylił bliżej markiza. – Przysłała mnie Lilith.
Jackowi serce skoczyło w piersi. Nie miał pojęcia, ile William może wiedzieć i na pewno nie miał zamiaru zdradzać się z czymś, czego mu jeszcze nie
odkryto.
– Czy tak? – zapytał najłagodniej, jak potrafił.
– Nie udawaj takiego zdziwionego – mruknął William. – Cała zalana łzami błagała mnie, żebym cię odszukał i powiedział, że chce się z tobą zobaczyć.
Pozwól, że się poprawię: musi się z tobą zobaczyć.
Jack wstał. Jeżeli Dolph zrobił jej jakąś krzywdę, to będzie dwóch nieżywych Remdale'ów.
– Gdzie ona jest?
– Nie tak szybko, Dansbury – odparł jej brat, nie poruszając się.
Nie wróżyło to niczego dobrego. Jack powoli znowu usiadł. – Tak?
– Dlaczego zacząłeś się ze mną zadawać?
– A cóż to za pytanie? – zdziwił się Jack, unosząc w górę brew. – Nie bardzo na nie w tej chwili odpowiednia pora, nie uważasz?
– Wiesz, słyszałem wcześniej o tobie – mówił William nieustraszenie – i wcale się nie spodziewałem, żebyś chciał mieć do czynienia z takim
prostaczkiem jak ja. Kiedy jednak zobaczyłem wcześniej Lilith, zacząłem mieć podejrzenia, dlaczego pozwoliłeś, bym się do ciebie przyczepił.
Chciałbym po prostu usłyszeć to od ciebie. Jack popatrzy! na swojego rozmówcę.
– Przyznam – powiedział po chwili – że początkowo uznałem, iż zawarcie z tobą przyjaźni zwróci na mnie uwagę twojej siostry.
Usta Williama drgnęły.
– Rozumiem.
Jack z irytacją zauważył, że martwi go to, iż zrobił chłopcu przykrość. Zaczynał być tak sentymentalny, że sam siebie nie poznawał.
– Ale niewiele trzeba było czasu, bym zdał sobie sprawę, że popełniłem błąd w początkowej ocenie twojej siostry i że na dodatek dosyć mnie ona nie
cierpi.
– Łagodnie mówiąc. – William znowu rozejrzał się po sali, zwracając uwagę na odległość między nimi a resztą klubowych gości. – No więc dlaczego nie
dałeś mi odprawy, kiedy już uświadomiłeś sobie, że nici z twojego planu?
– Ponieważ... a było to dla mnie wtedy sporym zaskoczeniem... lubię cię – odpowiedział Jack stanowczo.
– Słyszałem, jak któregoś dnia Price nazwał mnie twoim chłopcem do bicia.
– Nie jesteś głupcem, Williamie. Początkowo mogłem tak uważać, ale się pomyliłem.
– Ale...
– Williamie, jest bardzo prawdopodobne, że zostanę aresztowany za morderstwo popełnione na księciu Wenfordzie, a twoja siostra zalewa się łzami i
prosi, bym się z nią zobaczył. Nie mamy teraz na to czasu.
– Właśnie że mamy. Wiesz, jaki ważny jest ten sezon dla Lil. A więc teraz, kiedy jak się zdaje, udało ci się na siebie zwrócić jej „uwagę", jakie masz
względem niej zamiary? Na litość boską, Jacku, ona ma wyjść za mąż. I nie jest przyzwyczajona do ludzi twojego pokroju ani do gier, jakie zwykłeś
prowadzić. Możesz jej wyrządzić wielką krzywdę.
– Za nic nie skrzywdziłbym Lilith – odparł Jack z oburzeniem. – A jak już mówimy o jej narzeczeństwie, to mogłeś stanąć po jej stronie i powiedzieć
ojcu, jak bardzo nienawidzi Dolpha Remdale'a, zanim doprowadziliście do tego idiotyzmu.
Brat Lilith zamrugał oczami.
– Wiem, że uważa Wenforda za starego nudziarza, ale go nie nienawidzi.
– Ona go nienawidzi – powtórzył Jack. – A ja mam zamiar ją z tego wyplątać. Za wszelką cenę.
William patrzył na niego przez chwilę.
– A potem co?
Jack zaciął z irytacją zęby.
– Nie mam pojęcia. Ale jeżeli masz zamiar mnie tu dłużej zatrzymywać, to nie będziesz żył na tyle długo, by się dowiedzieć. Pójdziemy już?
W końcu William wstał i kiwnął głową.
– Nie możesz składać jej wizyt w domu. Gdzie chcesz się z nią zobaczyć?
Jack wyciągnął zegarek z kieszeni. Było już dobrze po południu, trochę późno na zakupy, ale jeszcze się zmieszczą w przyjętych zwyczajach.
– Spotkam się z nią na Bond Street, przy Brook, za czterdzieści minut.
William, podobnie jak Jack, popatrzył na zegarek.
– W porządku. – Jack zaczął kierować się ku wyjściu, ale William zatrzymał go. – Jack, ufam ci, że nie narobisz jej więcej kłopotów.
– Obiecuję – powiedział Jack, chociaż wcale nie był pewien, czy próbuje przekonać Williama, czy siebie samego. – Sam próbuję uwolnić się od kłopotów.

background image

William lekko się uśmiechnął, opuszczając dłoń.
– Jeżeli ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, to od samego początku wydawało mi się, że to ty jesteś dla niej najodpowiedniejszym mężczyzną. Bo
wyłącznie przy tobie moja siostra jest w stanie zapomnieć, czego oczekuje po niej cała reszta ludzkości.
– Przyjmę to za komplement – powiedział sucho Jack. Udał się na odpowiedni róg Bond Street i ukrył Benedicka, żeby go nie dostrzegła ciotka Lilith.
Trudno będzie uwolnić Lil spod jej opieki, zwłaszcza że nie może się dziewczynie wcześniej pokazać, a przychodziły mu do głowy prawie wyłącznie
pomysły w rodzaju podpalenia czegoś czy spłoszenia koni. Popatrzył na wylot ulicy i uśmiechnął się. Rozmowa z Penelopą Sanford, niemal równie
ryzykowna, jak wizyta u Lilith, pozbawiona była przynajmniej wszelkiego rodzaju komeraży. A panna Sanford już wcześniej im pomogła.
Nie było trudno zaaranżować zderzenie na tak zatłoczonej ulicy. Kiedy Jack wpadł na Penelopę, upuściła ona jeden ze swoich pakunków, a on
przepraszając schylił się i podniósł go.
– Proszę mi wybaczyć. – Uśmiechnął się oddając jej paczuszkę.
Penelopą zaczerwieniła się.
– Nic nie szkodzi, milordzie – odpowiedziała, zerkając na matkę.
– Muszę zwracać większą uwagę na to, gdzie idę – ciągnął dalej Jack, potem pochylił się bliżej niej pod pozorem, że pomaga jej wygodniej ułożyć zakupy
w rękach. – Lil będzie tu za kilka minut – szepnął. – Muszę się z nią zobaczyć, czekam w zaułku odchodzącym od Brook Street. Czy może ją pani tam
doprowadzić?
Penelopą patrzyła na niego przez moment, potem kiwnęła głową.
– Nie wpadnie w tarapaty? – zapytała szeptem. Jack lekko potrząsnął głową.
– Chciała się ze mną zobaczyć.
– W porządku.
I Jack, skłoniwszy uprzejmie głowę przed łady Sanford, poszedł dalej ulicą. Penelopą razem z matką zniknęły w sklepie na rogu, a on natychmiast skręcił
i zajął stanowisko u wlotu do zaułka. Marszcząc lekko brwi sprawdził czas na zegarku. Jeszcze dziesięć minut. Zauważył, że chodzi tam i z powrotem i
surowo nakazał sobie stać spokojnie pod ścianą. Zdenerwowany i zmartwiony zastanawiał się, co takiego mogło się wydarzyć, że koniecznie chciała się z
nim zobaczyć, jak tylko wróciła z pikniku. Może ma dla niego wiadomości dotyczące winy Dolpha, ale sądził, że w tym przypadku przekazałaby tę
informację w jakiś bardziej zakamuflowany sposób.
Czekał, jak mu się zdawało, bez końca, gryząc się i denerwując jak jakaś stara baba, zastanawiając się, czy mimo wszystko nie będzie musiał wziąć
szturmem Benton House, żeby się z nią zobaczyć; wreszcie pojawił się powóz Hamble'ów. Jack dał nura w wąski zaułek, by tam czekać na Lil. Usiłował
zwalczyć przekonanie, że przypomina kryjącego się po kątach złoczyńcę, ale sprawiał dokładnie takie właśnie wrażenie.
Lilith pojawiła się szybciej, niż się spodziewał; rozchichotana panna Sanford podprowadziła opierającą się przyjaciółkę aż do wylotu zaułka.
– Pen, przestań – szeptała Lilith. – Muszę się spotkać z... – Zobaczyła Jacka i przerwała. – Jacku – wymamrotała, jej twarz odprężyła się w poczuciu ulgi i
dziewczyna rzuciła się w jego kierunku.
Jack otworzył ramiona i zamknął ją w mocnym uścisku.
– Nic ci nie jest? – wyszeptał w jej włosy.
– Już teraz nic – odpowiedziała łamiącym się głosem; ramiona jej zadrgały i zaczęła szlochać.
– Będę tuż za rogiem – powiedziała Penelopa i rzuciwszy na nich ostatnie, współczujące spojrzenie, zniknęła.
– Podoba mi się twoja przyjaciółka – odezwał się Jack, oglądając się za nią.
Lilith uniosła zalaną łzami twarz.
– Wiedziała?
– Przypadkiem wpadłem na nią i poprosiłem, żeby cię tu przyprowadziła. – Patrzył jej prosto w oczy. – Co się stało?
– Och, to chyba niemądre z mojej strony, ale ja... po prostu musiałam się z tobą zobaczyć – powiedziała, obejmując go nadal mocno w pasie.
– To wcale nie jest niemądre – oznajmił Jack. – Nieczęsto wpadasz w panikę. Co się stało?
– On to zrobił – oznajmiła Lilith. – Wiem, że to zrobił i groził mi, ale niczego nie potrafię udowodnić.
Usiłowała ukryć znowu głowę na jego ramieniu, ale Jack objął ją inaczej i odsunął od siebie.
– Co masz na myśli mówiąc, że ci groził? Lilith popatrzyła na niego i potrząsnęła głową.
– Nie chcę ci tego mówić.
Jack zafrasował się. To było coś poważnego, a Lilith dotychczas nie miała przed nim tajemnic.
– Lil, chciałaś się ze mną zobaczyć. Proszę, powiedz mi, dlaczego.
Lilith rozdygotana westchnęła.
– To tylko... wiesz, ostrzegałeś mnie, że on źle traktuje swoje służące, ale nigdy nie spodziewałam się, żeby... – Przerwała, twarz jej się zaczerwieniła,
szorstko odsunęła jego dłoń i przylgnęła mu policzkiem do ramienia. – Nigdy się tego nie spodziewałam – powtórzyła.
– On cię uderzył? – Jack poczuł, że zalewa go nagły przypływ czarnej wściekłości.
– Uderzył mnie w twarz – przyznała.
– Zabiję go za to.
– Nie, nie zrobisz tego, Dansbury, ponieważ wtedy nikt już nie uwierzy, że nie zabiłeś również jego wuja.
Powiedziała to obojętnym tonem, a na twarzy Jacka pojawił się lekki uśmiech. Wciąż jeszcze więcej troszczy się o niego niż o siebie.
– Pewnie masz rację. Ale i tak mi nikt nie wierzy.
– Ja ci wierzę.
Słysząc to, pocałował ją.
– Wiem.
– Tak naprawdę to nie bolało, tyle że bardzo mnie zaskoczył. Ale przez to jestem pewna, że zabił swojego wuja. Miał przerażający wyraz twarzy. –
Podniosła na niego oczy, w których znowu wzbierały łzy. – Ale jak mamy tego dowieść, Jacku?
Przez moment markiz stał z policzkiem opartym o włosy Lilith i pozwolił sobie na myśl, jak niewielkie ma szanse na wymknięcie się z pułapki Wenforda.
– Nie wiem. – Powoli zaczerpnął powietrza i usiłował opanować gniew. – Absolutnie nie powinienem był ci pozwalać z nim jechać.
– Chciałam ci pomóc – zaprotestowała. – Wciąż jeszcze chcę ci pomóc. A to ja mam go poślubić, pamiętasz?
Jack roześmiał się z goryczą.
– Jakże mógłbym zapomnieć? – Objął ją mocniej za ramiona. – Moglibyśmy po prostu uciec razem, wiesz, ty i ja. Do Hiszpanii. Albo do Włoch.
Podobałaby ci się Wenecja, ma chere.
Lilith milczała przez dłuższą chwilę, czuł jej ciepły oddech na swoim ramieniu. W końcu cofnęła się o krok, uniosła dłonie i objęła z obu stron jego twarz.
– Czy tylko uciekając z Anglii można cię uratować? – Zapytała.
Jack nie odwrócił oczu. Lilith będzie mu towarzyszyć – powtarzała jakaś jego cząstka w uniesieniu. A równocześnie wiedział, że nie wolno mu jej tego
robić, że nie może wyrządzić jej krzywdy, zmuszając do opuszczenia rodziny w taki sposób, jak to zrobiła jej matka.
– Nie – powiedział, powoli kołysząc ją w ramionach. – Tak nie jest. Lil, chciałbym, żebyś jutro wybrała się z wizytą do Alison. Zostań z nią, dopóki
Richard albo ja nie powiemy ci, że możesz odejść.
– A co ty będziesz robił? Jack uśmiechnął się ponuro.

Wybiorę się na polowanie.

18

background image

– Ciotko Eugenio, proszę?
Lilith przyglądała się ciotce spod oka; zauważyła, jak ta ostatnia pochmurnieje i usiłowała zachować przymilny wyraz twarzy. Spodziewała się, że zadanie
nie będzie łatwe, ale chociaż nie dawała ciotce spokoju od śniadania, po starszej pani nie widać; było żadnych oznak ustępliwości.
– Przyjęłam zaproszenie na herbatkę z lady Neuland. Nie odmawia się, kiedy na pogawędkę zaprasza lady Neuland – mówiła Eugenia.
– Ale ja przyjęłam zaproszenie na herbatkę do lady Hutton. – No i obiecałam Jackowi, że spędzę ten dzień z jego siostrą, pomyślała.
– To tylko żona hrabiego – prychnęła Eugenia. – A lady Neuland jest markizą. Nie bądź śmieszna.
Rozmowa przybrała niepomyślny obrót.
– Papo? – Lilith zwróciła się w desperacji do ojca.
Lord Hamble podniósł wzrok znad przeglądanej właśnie porannej gazety. Jego poirytowana mina raczej nie dodała Lilith ducha.
– Twoja ciotka ma rację, Lilith. Masz zostać księżną. Nie trać czasu na niższej rangi krewnych osób nie przyjmowanych w towarzystwie.
– To niesprawiedliwe! – wybuchnęła Lilith; jej frustracja i gniew na szyderstwo z Jacka przekroczyły już granice wytrzymałości.
Ojciec ponownie podniósł oczy znad gazety, potem poskładał ją i odłożył.
– Co takiego mówiłaś?
Lilith dobrze znała ten ton. Słyszała go przez ostatnie sześć lat za każdym razem, kiedy niezadowolony był z jej zachowania.
– Proszę tylko o drobnostkę, papo – powiedziała najbardziej spokojnym i rozsądnym głosem, na jaki było ją stać. – Chcę spędzić poranek z przyjaciółką.
Czy to takie straszne?
– Gdyby cię miał kto odprowadzić, to może. A nie ma – wtrąciła ciotka Eugenia.
Drzwi do saloniku otworzyły się nagle i William przekroczył próg. Ze zmieszaną miną odchrząknął, podszedł do kanapy i usiadł obok siostry.
– Pomyślałem sobie, że mógłbym wpaść dziś rano do Richarda Huttona – odezwał się wesoło. – Znasz lady Hutton, prawda, Lil?
Było oczywiste, że podsłuchiwał pod drzwiami. Lilith miała ochotę go ucałować.
– Tak, znam. Nawiasem mówiąc, sama ją miałam ochotę dziś rano odwiedzić. Czy zechciałbyś mnie odprowadzić?
William pokazał zęby w uśmiechu.
– Ależ bardzo chętnie.
– Co tu się dzieje? – zapytał wicehrabia, piorunując oboje dzieci wzrokiem.
William wzruszył ramionami.
– No dobrze, słyszałem przed chwilą, o czym rozmawiacie. Lil należy się trochę rozrywki, zanim przykujecie ją do tego ociężałego niezdary Wenforda, a
mnie to wcale nie przeszkadza, żeby jej towarzyszyć, jeżeli ciotka była już wcześniej umówiona.
– Och. Nie przeszkadza ci – skomentował zjadliwie lord Hamble.
– Jakie masz zastrzeżenia, papo? – zapytała Lilith ostrożnie, usiłując trzymać w ryzach frustrację i gniew. Bolesna była dla niej świadomość, jak niewiele
w gruncie rzeczy o nią dbał, chociaż ostatnie sześć lat spędziła na usiłowaniach, by go zadowolić. – Nie mam żadnych innych planów na ten ranek, no i
obiecałam.
– Nie powinnaś była tego robić, nie pytając wcześniej, czy zaaprobujemy twoje plany – zwróciła jej mało pomocnie uwagę ciotka Eugenia.
Niespodziewanie ojciec machnął ręką na siostrę.
– Pozwól jej iść, Eugenio – powiedział. – Nie chcę, żeby zaczęła histeryzować w następnym przypływie egoizmu. – Uniósł znowu gazetę i wrócił do
czytania.
Lilith szybko się podniosła; nie miała ochoty dać im czasu, by mogli zmienić zdanie.
– Dziękuję, papo – powiedziała i szybko wyszła z Williamem.
Brat złapał ją za rękę, jak tylko zamknęła za sobą drzwi.
– Gdzie się dziś podziewa Jack? – Twarz i głos miał poważne i Lilith znowu drgnęła z niepokoju.
– Miał zamiar poszukać Wenforda. Wydaje mi się, że zdaje sobie sprawę, że dowieść swojej niewinności zdoła tylko wtedy, jeżeli Wenford wyzna swoją
winę.
Brat patrzył na nią przez dłuższą chwilę, potem skinął głową.
– Czy ty go kochasz? – zapytał cicho.
– Całym moim sercem – odpowiedziała.
– No to bierz pelerynę i zawiozę cię do Huttonów. Ale nie zatrzymam się tam.
– Gdzie się wybierasz?
– Poszukać Jacka. Lilith zawahała się.
– Dlaczego, jeżeli pozwolisz zapytać?
– Winien mu jestem jakąś pomoc. Nie pytaj, mam swoje powody.
– W porządku. I dziękuję ci.
– Nie dziękuj mi jeszcze. Coś mi się wydaje, iż wszystkich nas czeka klęska.
Jack Faraday dał nura za wózek z lodem i zaklął. Śledzenie kogoś w Paryżu, gdzie nikt go nie znał, było wystarczająco trudne. Ale żeby osławiony markiz
Dansbury szedł tropem księcia Wenforda po Mayfair, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, to było niemal niemożliwe.
A i tak nie miał pewności, czy konfrontacja z Dolphem coś da. Jak powiedział Richard, wystarczy, że ten przeklęty książę będzie milczał, a wygra. A Jack
nie tylko musiał go skłonić do przyznania się, ale należało to zrobić w obecności świadków. Bo takie wyznanie sam na sam będzie równie bezużyteczne,
jak to, co słyszała Lilith. Dolph wiedział o tym, wiedział, że Lilith nie będzie mogła przekazać dalej żadnych odkrytych przez siebie informacji, ale Jack
czuł się podniesiony na duchu faktem, że książę nie zadał sobie trudu, by kryć swą wrogość i motywy postępowania. Miejmy nadzieję, że przez tę
pewność siebie i arogancję stanie się nieostrożny.
Zastanawiając się nad wartością swojego planu doszedł do wniosku, że konfrontacja z Dolphem to plan kiepski, ponieważ nie pozwala ani na
wyrafinowanie, ani na żadne błędy. A skoro stawką była reputacja Lilith i jej pomyślność, musi postępować bardziej dyplomatycznie, niż to miał w
zwyczaju. Policzył do dziesięciu, potem wyszedł zza wózka na ulicę. Dolph skierował się do Stantona i bez wątpienia wypróbowywał swą świeżo nabitą
kabzę, kupując najdroższe cygara w całym Londynie. Jack nasunął sobie głębiej kapelusz na oczy i czekając oparł się o mur pod piekarnią. Tego dnia
zrobiło się znowu zimno i markiz doceniał ciężki, ciemny płaszcz, który miał na sobie. Nie tylko grzał, ale dodatkowo pozwalał wygodnie ukryć parę
pistoletów spoczywających w jego głębokich kieszeniach.
– Dansbury.
Jack odwrócił się szybko.
– Price – przywitał nowo przybyłego nieco się odprężając. – Wydawało mi się, że pojechałeś w odwiedziny do brata w Sussex. A może do siostry w
Devonshire?
– Nie spodziewaj się ode mnie przeprosin – odparował ten, zatrzymując się przed nim. – Twój statek idzie na dno, przyjacielu. A ze mnie jest po prostu
przewidujący szczur.
– To mi przynajmniej oszczędza kłopotu obrzucania cię wyzwiskami – skomentował Jack i zerknął w kierunku trafiki. – A więc co cię tu teraz
sprowadza? – Price miał na sobie strój wieczorowy i najwyraźniej od wczorajszego wieczoru nie był jeszcze w domu. Nic w tym nadzwyczajnego, tyle że
o tej porze powinien byl raczej rozglądać się za łóżkiem niż dreptać po handlowej dzielnicy Mayfair.
– Prawdę mówiąc, szukałem właśnie ciebie. Tak się złożyło, że jadłem dziś u Boodle'a śniadanie z Landonem. Pojawiło się tam dwóch policjantów z Bow
Street i wyobraź sobie, że mieli czelność zatrzymać się przy moim stoliku i zapytać, czy przypadkiem nie wiem, gdzie się obracasz.
Jack przez moment milczał.
– I co powiedziałeś?
– Powiedziałem im, że we wtorek odpłynąłeś do Chin. Nie wydaje mi się jednak, żeby ich to przekonało.
– Dziękuję ci. – Jeżeli w pościg za nim wyruszyła policja z Bow Street, to albo chcieli go przesłuchać, albo mieli nakaz aresztowania. Tak czy owak

background image

będzie się musiał ukrywać przed większą ilością osobników niż sam Dolph Remdale, a jeżeli nie uda mu się sprawy dziś sfinalizować, to skończy w
więzieniu Old Bailey.
– Gdybyś miał choć trochę rozumu, to popłynąłbyś na Wschód, Jacku, i to bez zwłoki. Zdajże sobie sprawę, człowieku, że tę rozgrywkę przegrałeś. A
skoro grałeś o takie stawki, jak masz zwyczaj grać, to przegrałeś wszystko.
Jack poczuł się rozbawiony, chociaż prawdopodobnie Price miał rację; uśmiechnął się szeroko i klepnął przyjaciela po ramieniu.
– Zdumiewa mnie to, do jakiego stopnia we mnie wierzysz, mój drogi. Ale nie próbuj jeszcze odbierać wygranej. Ja jeszcze nie skończyłem.
Price popatrzył na niego.
– Przede mną nie musisz udawać, Jacku. Wynoś się tylko z Londynu, zanim cię zamkną.
– Tego nie mogę zrobić. – Jack zawahał się; zastanawiał się, ile może powiedzieć Price'owi. Jak dotąd przyjaciel okazał się lojalny – bardziej lojalny, niż
się Jack spodziewał – ale stawką nie była tu tylko jego własna wolność czy jego własna reputacja.
– Może powinieneś się ulotnić na dzień czy dwa. Nie mówię, że aż do Chin, ale Sussex mógłby być wskazany. Co ty masz zamiar osiągnąć? – nalegał
Price, patrząc na niego badawczo.
Jack widział po twarzy przyjaciela, że ten się zastanawia, czy markiz rzeczywiście zabił Wenforda, czy nie. Przynajmniej nie miał jeszcze pewności, czym
różnił się od reszty ich znajomych. Wzruszył ramionami, usiłując zbagatelizować sprawę.
– Sprawiedliwość chyba. Albo przynajmniej zemstę.
– Jacku, masz źle w głowie, no ale ja zawsze powtarzałem, że tak jest. – Price zasalutował mu zawadiacko. – Życzę szczęścia, będę się czaił w pobliżu.
Nie chciałbym, żeby mi coś umknęło. – Zawrócił i swobodnym krokiem odszedł ulicą w kierunku swojego domu.
Jack poruszył się niecierpliwie. Zwykle wyzwanie go cieszyło, ale tym razem sytuacja robiła się groteskowa. Popatrzył na ulicę i poczuł nagłe, szarpiące
podejrzenie. Jego wysokość zatrzymał się w tym sklepie na bardzo długo. Ostrożnie się rozejrzał, oderwał się od ściany i powędrował w kierunku
Stantona. Zatrzymał się w drzwiach, zajrzał do stosunkowo ciemnego wnętrza, a potem z poirytowanym westchnieniem wszedł do środka. To był mały
sklepik... a Dolpha w nim nie było.
– Gdzie Wenford? – warknął do wzburzonego ekspedienta.
– Prze... przepraszam, wielmożny panie?
– Gdzie do jasnej cholery podział się Wenford? – powtórzył Jack, obszedł ladę dookoła i ruszył do sprzedawcy.
– Nie widziałem go, wielmożny panie.
Jack odepchnął sprzedawcę i przeszedł na tyły sklepiku. Rozmawiając z Pricem nie spuszczał z oka drzwi frontowych; tamtędy Dolph nie wyszedł. W
pokoiku na tyłach zatrzymał się i wbił wzrok w drzwi wychodzące na zaułek. Albo Dolphowi udało się zmienić w szczura i wymknąć, albo wiedział, że
jest śledzony i opuścił sklepik tylnymi drzwiami. Z przekleństwem na ustach Dansbury przepchnął się przez drzwi na wąski, brudny zaułek. Z każdą
mijającą chwilą perspektywa Chin zaczynała mu się bardziej podobać. Zastanawiał się, czy Lil będzie się tam dobrze czuła.
– Nie sądzę, żeby o to właśnie chodziło Jackowi, kiedy prosił, byś pobyła ze mną – szepnęła Alison Hutton.
– Powiedziałaś sama, że masz ochotę się przejść – przypomniała jej Lilith. Wzięła Beatrice za rączkę i we trzy przeszły przez ulicę, kierując się do
ulubionego sklepu z sukniami. – No i poszłyśmy.
– On chciał, żebyś była gdzieś, gdzie jest bezpiecznie, Lilith. A tu nie jest.
– Ależ oczywiście, że jest, Alison. Poza tym Londyn jest taki duży. Jemu samemu może nie udać się znaleźć Dolpha. A w ten sposób szukają go trzy pary
oczu. – Westchnęła poirytowana bezproduktywną rolą, która została jej narzucona. – Nie jestem w stanie tak bezczynnie siedzieć. Oszalałabym ze
zmartwienia.
– O mojego brata?
– Oczywiście, że o twojego brata. Alison uśmiechnęła się.
– To dobrze.
– Mam taką nadzieję.
– Wiesz, coś mi się zdaje, że w okolicy da się znaleźć cztery pary oczu – powiedziała Alison z namysłem. – Dziś rano ktoś przyszedł, zaczął walić w
drzwi i Richard zniknął tuż po śniadaniu. – Oczy jej się zwęziły. – I wcale nie wyglądał na zadowolonego tym, co się stało.
Lilith popatrzyła na nią dużo bardziej przerażona, niż uspokojona.
– William mówił, że to właśnie Richard aresztuje Jacka, jeżeli zostanie podpisany nakaz.
Alison potrząsnęła głową, twarz miała zatroskaną.
– Tego by nie zrobił. Mogą się ze sobą nie zgadzać, ale nigdy by tego nie zrobił.
– Jesteś pewna?
Alison przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.
– Nie wiem – powiedziała w końcu. – Przez ostatnie kilka dni Richard i Jack naprawdę ze sobą rozmawiali. A nie robili tego od pięciu lat. Ale nie wiem.
Nie wiem.
– Muszę go ostrzec. – Lilith zawróciła, a Beatrice podniosła na nią oczy.
– Czy pomagamy wujkowi Jackowi? – zapytała. Lilith potrząsnęła głową.
– Nie. To ja pomagam wujkowi Jackowi.
– Lilith...
Lil spojrzała Alison w oczy.
– A ty wracasz do domu. Alison westchnęła.
– Jack mi głowę ukręci. Proszę cię, uważaj na siebie.
– Będę uważała. Nie martw się. – Powiedziała to głosem odważnym i stanowczym. Ale kiedy się odwróciła i ruszyła ulicą, uświadomiła sobie, jaki wielki
jest Londyn i jakie nikłe ma szanse na znalezienie Jacka, zanim go znajdzie lord Hutton.
Wyszła zza rogu i zamarła. O kilka stóp od niej stał książę Wenford i patrzył na wystawę. Lil zdusiła przekleństwo i dała nura za róg, niemal zderzając się
z hrabią Manderleyem.
– Przepraszam bardzo – wykrztusiła, gwałtownie cofając się pod ścianę.
– Panno Benton – odpowiedział, uniósł w górę brwi i kapelusz i poszedł dalej.
Lilith pospiesznie zaczerpnęła powietrza, serce biło jej prędko i mocno. Zmarszczyła brwi, usiłowała się opanować i myśleć jasno. Jeżeli zostawi księcia,
żeby szukać Jacka, może się to okazać katastrofalne dla nich obojga. Ale jeżeli ruszy za Dolphem, Jack nadal nie będzie wiedział, że lord Hutton może na
niego polować.
– A niech to diabli – szepnęła. Potem porządnie potrząsnęła sobą w myśli. Rzadko się zdarzało, żeby Jack nie wiedział, co się dzieje. Zachowa
ostrożność... przynajmniej na tyle, na ile zwykł ją zachowywać.
A jeżeli okaże się już za późno, jeżeli nie uda im się powstrzymać Dolpha czy Richarda Huttona, to odejdzie razem z nim. Zamknęła na moment oczy,
tęskniła za nim aż do bólu, tęskniła za jego głosem, za jego dotknięciem, za jego serdecznością i namiętnością. Rodzina ją znienawidzi, ale nie potrafiła
sobie wyobrazić życia bez Jacka. A chociaż nie wiedziała, czy on czuje to samo, czy nie, wydawało jej się, że chyba tak. Dwa razy prosił ją, żeby z nim
razem uciekła i widziała przecież, jaki wyraz miały jego ciemne oczy, kiedy ją obejmował. Odejdzie z nim.
Postanowiwszy, że dołoży wszelkich starań, Lilith wychyliła się znowu zza rogu. Dolpha wciąż jeszcze było widać, oddalił się tylko o kilka sklepów.
Zatrzymał się w tłumie, popatrzył na następną wystawę, a potem powoli skręcił. Lilith rozejrzała się po ulicy. Kiedy książę skręcił w następną przecznicę i
zniknął, wyszła na chodnik i pospieszyła za nim.
Przez niemal całą godzinę trzymała się o pół przecznicy za Wenfordem, dając nura w bramy, kiedy wydawało jej się, że się obejrzy i usiłując nie rzucać
się za bardzo w oczy. Kilku przechodniów, dziwnie się na nią patrzyło, kiedy ich mijała, ale udawała, że tego nie dostrzega i skupiała uwagę na celu
pogoni. Niewątpliwie Jack skradałby się dużo lepiej niż ona, ale wydawało jej się, że radzi sobie całkiem nieźle. Dwa razy przyłapała się na szerokim
uśmiechu, kiedy w szczególnie sprytny sposób udało jej się ujść uwagi księcia. Nic dziwnego, że Jack zgodził się być szpiegiem Wellingtona: ta gra

background image

naprawdę była upajająca.
Zawędrowali dość daleko na południe Mayfair, wyraźnie kierowali się w stronę Tamizy i Lilith zaczęła się zastanawiać, co u licha mogło księcia
Wenforda sprowadzać w tę część Londynu. Rozejrzała się z niepokojem. Teraz naokoło nie było już żadnych ludzi z jej sfery, którzy mogliby się dziwić,
co robi tam młoda dama, ale z drugiej strony nie było też nikogo, kto mógłby jej pomóc, gdyby coś się stało. I śladu nie było po Jacku.
Dolph zatrzymał się ponownie i Lilith dała nura w bramę zakładu szewskiego. Pogimnastykowała palce w cieniutkich pantofelkach, policzyła do
dziesięciu i wychyliła się na ulicę. Książę zniknął.
– A niech to. – Lilith sposępniała, opuściła ukrycie i pospieszyła przed siebie. Zaglądała przez wystawy do mijanych po drodze sklepów, żeby się
upewnić, czy Wenford nie zatrzymał się w którymś z nich, by dokonać jakiegoś zakupu.
Mijała właśnie wąskie przejście między dwoma sklepami i natychmiast wyczuła czyjąś tam obecność. Zanim choćby głowę zdążyła odwrócić, książę
jedną ręką objął ją w pasie, a drugą zasłonił jej usta.
– Dzień dobry, moja droga. A cóż to robisz tutaj sama, tak daleko od domu? – szepnął jej do ucha i wciągnął w wąskie przejście.
Lilith chciała krzyczeć, ale z zasłoniętych ust wydobyło się tylko ciche pojękiwanie. Zamachnęła się z całych sił nogą i z satysfakcją usłyszała stęknięcie
Dolpha. Chwycił ją mocniej i szarpnął; musiała wyrwać mu rękę i machnęła nią, by odzyskać równowagę, potem jak szalona sięgnęła do tyłu i zaczęła
targać go za włosy.
Ręka zasłaniająca jej usta zniknęła, ale zanim Lilith zdążyła krzyknąć, książę uderzył ją silnie w twarz.
– Przestań się szarpać albo ci kark skręcę – warknął; dłoń wróciła na miejsce.
Lilith zamrugała oszołomiona ciosem. Nagłe wszystko się ułożyło. Dolph wcale nie wędrował bez celu, kiedy go śledziła. Wiedział o jej obecności i
prowadził ją tam, gdzie nikt jej nie pomoże. A to znaczyło, że musiał wiedzieć, że również i Jack na niego poluje.
W jego ciasnym uścisku zaczynało jej brakować powietrza i przestała się szarpać, żeby nie tracić resztek tchu. Na drugim końcu przejścia Wenford
otworzył szarpnięciem tylne drzwi prowadzące do czegoś, co przypominało jakieś dwupiętrowe biura. Pchnął ją w kierunku schodów, potem odwrócił się
i zamknął za sobą drzwi na klucz. Lilith pozbierała się i pobiegła ku frontowi budynku. Natychmiast książę ruszył za nią i chwycił ją za ramię, zanim się
zdążyła uchylić. Pchnął ją na ścianę tak, że potknęła się i upadła.
– Zostaw mnie w spokoju! – krzyknęła, kopiąc go znowu. Dolph dźwignął ją na nogi i szarpnął ku schodom.
– Śledziłaś mnie – powiedział spokojnie i powlókł ją za sobą na górę. – Cóż by ze mnie był za dżentelmen, gdybym pozwolił ci wędrować po tych
niebezpiecznych ulicach samej?
– Nie jesteś żadnym dżentelmenem – zduszonym głosem zawołała Lilith, chwytając się poręczy. – Jesteś potworem!
Dotarli na szczyt schodów; było tam dwoje drzwi i Dolph wepchnął Lilith za jedne z nich. Potykając się wpadła na duży strych, na wpół zapełniony
starymi biurkami, krzesłami i szafkami, wyblakłymi od słońca i pokrytymi kurzem. W brudnych, narożnych okienkach połyskiwało blade światło. Lilith z
dreszczem grozy przyglądała się, jak Dolph zamyka za nimi drzwi na klucz i chowa go do kieszeni.
Książę skrzyżował ręce na piersiach i oparł się o drzwi.
– To ja mam być tym potworem? Zauważyłem, że śledzi mnie Dansbury; czy chcesz mi może dać do zrozumienia, że czystym zbiegiem okoliczności w
dziesięć minut po tym, jak udało mi się mu wymknąć, w pogoń za mną ruszyłaś ty? Niezbyt to było subtelne, moja droga. I nie bardzo mądre. Nie chcesz
mnie chyba rozdrażnić. Jestem dość groźny w gniewie.
Lilith patrzyła na niego, ponownie przeszedł ją dreszcz. Tego ranka w sposób krańcowo niemądry naraziła się na niebezpieczeństwo, ale może po raz
pierwszy w życiu nie myślała o konsekwencjach swoich czynów. Jackowi potrzebna była pomoc, a ona zrobiła wszystko co w jej mocy, by mu jej
udzielić.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała, ukrywając targającą nią rozpacz i gniew. W tej akurat chwili potrzebna jej będzie cała przytomność umysłu.
Dolph wydął wargi, potem odsunął się od drzwi i postąpił kilka kroków w jej stronę.
– W biurach prawnika mojego świętej pamięci wuja. Nie podobał mi się, więc go wyrzuciłem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności budynek ten jest
własnością księcia Wenford. A to ja jestem księciem Wenford.
Lilith nie podobał się drapieżny wyraz jego oczu. Wcisnęła się głębiej w kąt pomiędzy oknami.
– Czy ten adwokat cię oszukiwał? – zapytała, żeby nie dać mu się skupić. Zerknęła w bok. Obydwa okna były mocno zaryglowane.
Dolph wzruszył ramionami i podszedł znowu o krok bliżej.
– Nie podobał mi się – powtórzył. – Możesz sobie być głupia, ale jesteś śliczna. – Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka palcami.
Lilith wzdrygnęła się na tę pieszczotę i przesunęła się odrobinę w stronę drzwi.
– Niech pan przestanie.
Książę odwrócił się, by nie tracić jej z oczu. Na twarzy miał lekki uśmiech, przez co przypominał Lilith kota czającego się na mysz.
– A czemuż to? Przecież mamy się pobrać.
– Nie może pan chyba mówić serio – zaprotestowała. – Wciąż jeszcze myśli pan o tym, żeby mnie poślubić?
Wzruszył ramionami i znowu podszedł bliżej.
– Czemu nie? Dansbury jest w takim położeniu, że na pewno nie będzie mógł się z tobą ożenić. A jeżeli przez twoje powiązania z tym człowiekiem
wybuchnie skandal, a wybuchnie na pewno, jeżeli mi odmówisz, nikt inny cię nie zechce.
Zrobił jeden wielki krok i chwycił ją za ramiona. Zanim Lilith zdążyła choćby krzyknąć, opuścił głowę i siłą złożył na jej wargach brutalny, mokry
pocałunek. Trzymał ją blisko; kiedy zaczęła się szarpać, przycisnął jej ręce do boków i męczył ją przez długą, okropną chwilę. W końcu oderwał usta,
wysunął język i polizał ją obślizgle po policzku.
Lilith z obrzydzeniem odskoczyła od niego. Chwyciła za klamkę u drzwi, ale te ani drgnęły, chociaż waliła w nie jak szalona. Rozejrzała się z rozpaczą
dookoła i na moment serce jej w piersi zamarło. Przez brudne okienko spojrzał na nią Jack, a potem znowu pochylił się i zniknął. Lilith przemknęło przez
myśl, że chyba musiała zwariować, ale w tym momencie znowu wychynął spod parapetu. Z pistoletem w ręku, z wargami zaciśniętymi w wąską, gniewną
kreskę, gestem kazał jej się odsunąć od Dolpha.
Jeżeli się odsunie, Jack zabije Wenforda, a wtedy na pewno będzie za to wisiał. Musi się znaleźć jakiś inny sposób.
– Upiera się pan, żebyśmy się pobrali – powiedziała do Dolpha, zatrzymując się tak nagle, że niemal na nią wpadł – a więc dlaczego dokłada pan
wszelkich starań, żebym nie mogła poczuć dla niego sympatii?
– Droga Lilith, jesteś obiektem uczuć markiza Dansbury'ego. A sądząc po twoich niemądrych poczynaniach tego ranka, również i ty czujesz do niego
wielką skłonność. Jakaż narzeczona sprzymierza się z najgorszym wrogiem swego męża?
Pragnienie popatrzenia w okno było przemożne.
– Markiz rujnuje mego brata – powiedziała. – Robię to, co konieczne, żeby zapobiec jego ruinie.
Dolph przechylił na bok głowę, wyraz twarzy miał sceptyczny.
– Chcesz powiedzieć, że twoja lojalność w stosunku do Dansbury'ego jest naprawdę tylko lojalnością dla brata i rodziny?
Przynajmniej przestał ją miętosić.
– Tak, wasza wysokość. Rujnacji Williama mój ojciec by nie zniósł. Kiedy markiz zdał sobie sprawę, w jak poważnych opalach znalazł się przez waszą
wysokość, nalegał, bym wykorzystała moje powiązania z panem i pomogła mu albo zniszczy mojego brata.
Niedowierzanie na twarzy księcia w najmniejszym stopniu nie osłabło.
– A czy nie brałaś pod uwagę, że to ja staram się o to, by go aresztowano, a wtedy nie będzie już w stanie zagrażać twojemu bratu?
Lilith opuściła głowę udając wstyd i zażenowanie.
– Nie, nie pomyślałam o tym. – Podniosła znowu na niego oczy wdzięczna, że uważa ją za idiotkę. – Bałam się. Nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak
bardzo go pan przerasta.
– Pochlebstwa, słodka Lilith? – Dolph znowu się zbliżył; tym razem Lilith zamknęła oczy i nie protestowała, kiedy ją pocałował. Usiłował rozchylić jej
wargi, ale udawała, że nie rozumie o co mu chodzi i zaciskała usta.
– Nie może podobać mi się to, jak mnie pan traktował – powiedziała; miała ochotę otrzeć sobie jakoś z ust obrzydliwy smak – ale sądzę, że jego czyny są

background image

jeszcze gorsze. Pan przynajmniej przyrzeka mi tytuł. A on mi tylko groził. – Lilith zastanawiała się, jak daleko ośmieli się posunąć w swojej zuchwałości.
Dolph był aroganckim egocentrykiem, ale nie był głupi. – Tak więc przypuszczam, że chociaż zachowuje się pan nie po dżentelmeńsku, winna jestem
panu podziękowanie.
Dolph z uśmiechem przesunął rękami po jej okrytych – zielonym muślinem piersiach.
– Jeżeli naprawdę chcesz podziękować mi za uwolnienie od Dansbury'ego, pokażę ci, jak to zrobić. – Pochylił się i polizał ją po szyi i szczęce od spodu.
Tak mógł jej dotykać Jack, ale nikt więcej. Powinna być czystą dziewicą, wzdrygnęła się więc gwałtownie i cofnęła w stronę drzwi.
– Wasza wysokość, nie jesteśmy jeszcze po ślubie! – protestowała.
– Ale co z tym, co mi jesteś winna? – nalegał, chwytając ją za przeguby i brutalnie przyciągając do siebie.
– Przecież to chyba nie powód, żeby uprzedzać nasze śluby, wasza wysokość!
Czuła przez spódnicę jego narastające podniecenie i walczyła, żeby nie pokazać po sobie obrzydzenia. Zerknęła znowu w kierunku okna, ale po Jacku nie
było śladu. Z całego serca miała nadzieję, że Jack słucha i że uda jej się zmusić Dolpha do wyznania winy.
Udając, że słabnie w jego brutalnym objęciu, powiedziała bez tchu:
– Ale z pewnością wolę pana od pana wuja... nie mogłam tego znieść, kiedy mnie dotykał.
Dolph wciskał wilgotne wargi w szyję Lilith, jego dłonie zsuwały się po plecach na jej pośladki.
– A więc jesteś mi jeszcze więcej winna, moja droga... to dzięki mnie już cię nie będzie tłamsił. – Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. – Ale nie sądzę,
żebyś cokolwiek mogła z tą informacją zrobić – warknął, a jego twarz na moment zrobiła się niegodziwa. – Właśnie mam cię zamiar skompromitować. A
jeżeli słowo piśniesz przed naszym małżeństwem, to dopilnuję, żeby całe wytworne towarzystwo dowiedziało się, co z ciebie za dziwka.
Pchnął ją do tyłu i podłożył jej nogę tak, że się potknęła. Lilith straciła równowagę i wymachując rękami upadła na podłogę. Książę ukląkł jej między
nogami i mokrym językiem oblizał sobie wargi.
Na strych posypało się szkło; Dolph niemal głowy nie zdążył odwrócić, a już do pomieszczenia wpadł Jack i rzucił się na niego. Lilith wrzasnęła i
przetoczyła się w bok, kiedy obydwaj mężczyźni padli na ziemię.
Jack uderzył mocno Dolpha w twarz zaciśniętą pięścią.
– Boli? – warknął.
Książę odepchnął go i pozbierał się na nogi. Z kącika ust wypływała mu krew, otarł ją sobie dłonią.
– Dansbury! Co na Boga... – Przerwał i odwrócił się, żeby popatrzeć na Lilith. – Ty dziwko! Ty ladacznico! I ty myślisz, że ci się uda...
Jack uderzył go jeszcze raz.
– Chciałem cię zastrzelić – powiedział czarnym, gniewnym głosem, którego Lilith nigdy jeszcze u niego nie słyszała – ale zdecydowałem, że więcej będę
miał satysfakcji, jeżeli zatłukę cię na śmierć.
Dolph warknął i zamachnął się, ale Jack uskoczył i wymierzył księciu następny cios. Książę cofnął się chwiejnie i twardo wylądował na podłodze. Jack
znowu się do niego przybliżył; Dolph grzebał w kieszeni płaszcza. Wyciągnął z niej pistolet i wycelował w markiza.
Lilith wrzasnęła.
Jack wyhamował z poślizgiem, oczy wbijał nie w pistolet, tylko w twarz mężczyzny, który go trzymał.
– To bardzo po dżentelmeńsku z twojej strony, Wenford. Dolph uśmiechnął się paskudnie, krew zabarwiała mu zęby na czerwono.
– Mówiłem, że cię nie zabiję – odparł. – Ale niewykluczone, że się tu myliłem. – Zerknął na Lilith i skierował broń na nią. – Ale najpierw wezmę ciebie.
Wiem, że jesteś uzbrojony, Dansbury – mówił dalej, nie spuszczając wzroku z Lilith, która kuliła się pod ścianą. – Rzuć broń na podłogę.
– Nie, Jacku – rozszlochała się Lilith przerażona, co będzie z markizem. – On się przyznał. Nic nie może zrobić.
– A kto by uwierzył dziwce i zabójcy? – Dolph otarł sobie znowu usta i popatrzył na krew na palcach. – Zwłaszcza takiemu, który dopiero co chciał mnie
zabić. Będziesz wisiał, Dansbury! Rzuć broń!
Lilith spojrzała na Jacka i zobaczyła, że on patrzy na nią. Powoli sięgnął do kieszeni i wyjął pistolet, pochylił się i położył go na podłodze. Potem to samo
zrobił z drugim pistoletem.
– Jacku, nie – szepnęła.
– Tym razem nie dokonam złego wyboru – odpowiedział Jack spokojnie. – W porządku Wenford, daj jej spokój.
– Odsuń się – polecił mu książę i Jack powoli odsunął się od pistoletów.
– Jestem twoim więźniem, Wenfordzie – powiedział z nieco większym naciskiem. – A teraz daj jej spokój.
– Moim więźniem – powtórzył Dolph, w końcu kierując całą swoją uwagę i pistolet na Jacka. – Mój więzień. Wiesz, mam nadzieję, że zaczekają z tym
wieszaniem, aż się ożenię.
– Raczej się zabiję, niż wyjdę za ciebie – warknęła Lilith. Przysuwała się ukradkiem do Dolpha z oczami utkwionymi w pistolet. Gdyby udało jej się
wyrwać mu broń, Jack miałby szansę.
– W twoim stanie nikogo innego poślubić nie będziesz mogła – odparł, rzuciwszy na nią okiem. – Będę cię miał i chcę, żeby on o tym wiedział. Miałem
zamiar zająć się tą sprawą tutaj, ale chyba będę musiał zaczekać, aż go dostarczę do Old Bailey. Może dziś wieczorem, moja droga.
Lilith przysunęła się jeszcze o krok i głęboko zaczerpnęła powietrza. Potem wrzasnęła ile sił w płucach i w tym samym momencie najmocniej, jak mogła,
cisnęła trójnożny stołek Dolphowi w pierś. Dolph podskoczył na nagły hałas, a potem zachwiał się, kiedy stołek uderzył go z głuchym łomotem w pierś.
Jack skoczył, chwycił go za rękę i wyrwał pistolet.
– Nie sądzę, żebyś dziś wieczorem miał cokolwiek robić – warknął i szmyrgnął pistolet w kąt.
Dolph skoczył na Jacka. Obydwaj wpadli na jakieś biurko i przewrócili je; z biurka odłamała się noga. Lilith pospiesznie uskoczyła im z drogi i
wymierzyła księciu mocnego kopniaka, kiedy ją mijał. Dolph stęknął i odwrócił się do niej. Jack rzucił mu się na ramiona i znowu powalił na podłogę.
Złapał w garść idealne blond włosy księcia i uderzył jego głową o drewniane deski. Potem jeszcze raz. I znowu.
Nie wyglądało na to, żeby miał przestać.
– Jacku, dość już. – Lilith podniosła się przerażona czarną furią, którą płonęły oczy markiza.
– Jeżeli on jeszcze oddycha, to nie. – I znowu głowa Dolpha grzmotnęła o podłogę; książę zajęczał.
Za ich plecami zagrzechotała klamka; Lilith wzdrygnęła się. Coś ciężkiego uderzyło w drzwi. Zaskrzypiały głośno, ale się nie otwarły.
– Och, nie – syknęła. Albo Dolph nie był sam, albo lord Hutton znalazł Jacka. – Jacku, przestań! Przestań! – Podbiegła chwiejnie i chwyciła go za rękę,
usiłując odciągnąć od księcia. – Nie zabijaj go! Proszę! – Jeżeli przeciw Dolphowi będzie zeznawała tylko ona i Jack, to przekonanie przedstawicieli
prawa stanie się niemal niemożliwe. Jeżeli Dolph umrze, Jack będzie skończony.
Drzwi zadygotały pod następnym ciosem. Jeszcze raz coś w nie uderzyło, zatrzeszczały i otwarły się gwałtownie. Lilith, która nerwy miała już kompletnie
zszarpane, krzyknęła, kiedy na strych wpadł Richard Hutton, a za nim z pól tuzina policjantów z Bow Street. To właśnie był koszmar, który męczył ją od
kilku nocy: Jack schwytany w pułapkę, aresztowany, a ona nie może nic zrobić.
– Dansbury, dość tego! – ryknął Richard. Złapał Jacka za szyję, żeby go odciągnąć z osłabłego ciała Dolpha.
Księcia przeszedł dreszcz, zakaszlał, a potem zaczął powoli pełznąć po podłodze. Krew kapała z paskudnego rozcięcia na czole i plamiła drewniane deski.
– Jeszcze tylko minutę, Richardzie – krzyknął Jack i rzucił się znowu na Dolpha.
– Jacku, proszę, już nie – rozszlochała się Lilith. – Proszę, nie.
– I tak pozwoliłem temu trwać za długo – powiedział Richard z naciskiem.
Markiz zwolnił, potem się zatrzymał. Nie zwracając uwagi na szwagra powoli odwrócił się do Lilith.
– W porządku – zamruczał. – Już po wszystkim. Dla ciebie.
– Dzięki Bogu – wymamrotał Richard i głęboko wciągnął powietrze. – Będziesz musiał ze mną pójść.
– Nie, nie będzie musiał. – Lilith pochyliła się i podniosła odrzucony pistolet Dolpha. Drżącymi rękami wycelowała go w Richarda. – Odchodzimy razem.
– Lil, Lil, odłóż tę broń – powiedział spokojnym głosem Jack i przysunął się do niej.
Lilith potrząsnęła głową, nie spuszczając oczu z lorda Huttona i osłupiałych policjantów.
– Mam ze sobą trochę pieniędzy. Przed wieczorem możemy być już w Hiszpanii.

background image

Uśmiech na twarzy Jacka robił się coraz szerszy.
– Panno Benton – powiedział Richard, popatrując z niepokojem na pistolet – może pani nie jest o tym przekonana, ale jestem po waszej stronie.
– Przyszedł pan aresztować Jacka.
– Lil – powiedział Jack i stanął koło niej – wszystko jest w porządku. Oni tu przyszli ze mną.
Lilith zerknęła na niego.
– Co takiego?
– Zgubiłem Wenforda gdzieś z godzinę temu. Wpadłem na Richarda i wszyscy razem dogoniliśmy cię w ostatniej chwili; widziałem, jak cię wlókł ze
sobą. Oni byli w pokoju obok i wszystko słyszeli. Ja wyszedłem przez okno, żeby widzieć, co się dzieje. Nie chciałem, żeby ci jeszcze raz zrobił krzywdę.
– Słyszeli go? – powtórzyła powoli opuszczając pistolet. – Słyszeli, jak mówił, że to on zabił swojego wuja?
– Tak, słyszeliśmy – przytaknął Richard i odetchnął z ulgą, kiedy Jack delikatnie wyjął jej broń z palców.
– Ale Alison mówiła, że pan był bardzo niezadowolony wychodząc z domu dziś rano.
– Pani też nie byłaby zadowolona, gdyby jakiś gburowaty lokaj nie dał pani skończyć smacznego, ciepłego śniadania, tylko powlókł panią ze sobą do
stajni Dansbury'ego, żeby „przesłuchać" drugiego przeklętego lokaja, którego tam związali.
Lilith popatrzyła znowu na Jacka. Uśmiechał się, chociaż wargę miał rozciętą, a ubranie w nieładzie.
– Znalazłeś go? – zapytała. Potrząsnął głową.
– Peese go znalazł. Nie było mnie w domu, więc udał się do Richarda. Frawley z niechęcią potwierdził, że stary Wenford wpadł z wizytą do bratanka i
wypił z nim brandy, a dopiero potem udał się, by złożyć ci propozycję małżeństwa. – Zerknął na Richarda. – I to dlatego nie zawlekli mnie od razu do
więzienia. Sam bym go najął na służbę, jakby nie był taki nadęty.
Lilith na moment zamknęła oczy.
– Dzięki Bogu. – Potem gwałtownie je otwarła i popatrzyła podejrzliwie na ludzi, którzy stawiali Dolpha na nogi. – Ale co z nimi?
Jeden z policjantów podszedł i uchylił czapki.
– Zostało jeszcze parę pytań, na które powinniśmy dostać odpowiedzi, ale jeżeli lord Dansbuiy zechce udać się z nami, to nie przewiduję żadnych
trudności.
Jack skinął głową.
– Pójdę, jeżeli będzie mógł mi towarzyszyć lord Hutton.
– Tylko spróbuj mnie trzymać od tego z daleka – mruknął pod nosem Richard.
Dwóch policjantów sprowadziło Dolpha po schodach na dół. Jack oddał pistolet, który odebrał Lilith, potem odwrócił się twarzą do niej.
– Dziękuję ci – powiedział cicho.
Tyle mu miała do powiedzenia, ale kiedy Richard i pozostali mężczyźni stali wokół nich, ogarnęła ją nagle nieśmiałość.
– Proszę cię bardzo, Jacku – odparła.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, w jego oczach pojawiło się coś, co bała się ubrać w słowa, a potem wyraźnie się otrząsnął.
– Musimy odprowadzić pannę Benton do domu – powiedział Richardowi, który przytaknął.
– To po drodze. I lepiej już ruszajmy, zanim królewicz George wyśle po ciebie swoich Królewskich Grenadierów.
– Jacku? – wyszeptała Lilith. Odwrócił się z lekkim uśmiechem.
– Porozmawiamy później – odpowiedział tak samo cichym głosem. – Kiedy już wszystkie nieporozumienia zostaną wyjaśnione.

Te słowa brzmiały pocieszająco, ale Lilith nie uspokoiły. Zauważyła, jaki Jack ma wyraz twarzy – ogarnęła go skłonność do szlachetności. I nagle zaczęła
się martwić. Jack nigdy nie powiedział, że ją kocha, a Jack w nastroju szlachetnym może odmówić jej tego jednego, jedynego, czego naprawdę pragnęła w
życiu. Siebie samego.

19
Tak nakazuje postąpić poczucie moralności, zdecydował William. W końcu Lilith poświęcała się przez całe swoje życie i przez to była nieszczęśliwa, a
wszystko w imię rodziny. Teraz on może się trochę dla niej poświęcić.
Przeciągnął palcami po jasnych włosach, żeby je wzburzyć i stanowczym krokiem podszedł do schodów frontowych miejskiego domu Antonii St. Gerard.
Tego, co zrobiła Jackowi, usprawiedliwić się nie da. Jeżeli Dansbury'ego powieszą przez jej kłamstwa, winę za to będzie również ponosił William.
Załomotał do drzwi, potem wpadł do środka, kiedy Linden mu otworzył.
– Gdzie Antonia? – warknął, ruszając w kierunku schodów.
– W swojej sypialni, proszę pana – odpowiedział spokojnie lokaj, zamykając za nim drzwi. – Dostałem polecenie, żeby nie wpuszczać nikogo poza
panem.
– Dziękuję, Linden.
William popędził po schodach i nie pukając wpadł do sypialni Antonii. Jak zwykle na moment przystanął w drzwiach, ponieważ choć tak bardzo się
starał, nie udało mu się przyzwyczaić do czarnego wystroju wnętrza, który darzyła takimi względami. Wcześniej wydawał się on egzotyczny, ale teraz po
raz pierwszy zrobił na nim nieco absurdalne wrażenie. Antonia siedziała przy biureczku i podniosła na niego oczy znad listu, który właśnie układała.
– William, mon amour. Cóż to się mogło stać?
– Muszę ci pomóc jak najprędzej wyjechać – mówił pospiesznie William, podchodząc wielkimi krokami do szafy i wyciągając kilka odpowiednich do
podróży sukien.
Antonia podeszła do niego.
– Czyżbyśmy mieli uciekać razem? – Uśmiechnęła się, przesunęła ręką po jego ramionach, a potem sięgnęła do szafy po niebieski muślin.
– Nic jeszcze nie słyszałaś? – Potrząsnął głową, nie przestając wyrzucać ubrań na łóżko. – Nie, oczywiście, że nie, przecież dopiero co wstałaś, prawda?
– To prawda, że chodzę dosyć późno spać – ciągnęła Antonia, nadal bacznie przyglądając się Williamowi ostrym spojrzeniem. – Ale cóż to się stało?
– Znaleźli list. Stary topór sam się zabił.
Antonia przez chwilę gapiła się na niego, jej zmysłowe wargi to rozchylały się, to zamykały.
– Książę Wenford? Co za absurd, Will... William potrząsnął głową.
– Charakter pisma potwierdził Dolph Remdale. Dansbury został oczyszczony i jak się zdaje, wpadł w czarną wściekłość na to, co powiedziałaś
przedstawicielom prawa. – Przycisnął jej dłoń do serca. – Martwię się, że może cię zaatakować, Antonio. Sama wiesz, jaki się robi, kiedy mu ktoś
pokrzyżuje plany.
– Tak, wiem. – Antonia uwolniła dłoń i powoli podeszła do okna. Przez chwilę wyglądała na zewnątrz, potem w końcu odwróciła się twarzą do niego. –
Czy jesteś tego pewien, Williamie?
William przytaknął.
– Słyszałem od Price'a.
– Jack nie ośmieliłby się niczego złego mi zrobić – powiedziała właściwie sama do siebie.
– Niewiele brakowało, a przez ciebie aresztowaliby go i powiesili, Antonio! A tę kobietę w Paryżu zabił, choć miał dużo mniej powodów. A teraz, proszę
cię, przygotuj rzeczy! Kiedy cię już nie będzie, spróbuję z nim podyskutować, wytłumaczyć mu, że to moja wina, czy coś takiego.
– Powinieneś pojechać ze mną. Williamie, moglibyśmy zamieszkać razem w Paryżu. – Wyciągnęła dłoń i uśmiechnęła się. – Byłoby merveilleux.
Ta część rozmowy mogła się okazać trudna. William kiwnął z roztargnieniem głową, potem zerwał się, jakby doszedł do niego jakiś odgłos i zerknął w
kierunku drzwi.
– Mógłbym do ciebie tam dołączyć, kiedy już rozmówię się z Dansburym i przekonam ojca, żeby mnie nie wydziedziczał.

background image

Antonia uniosła w górę brew.
– A czemuż to miałby cię wydziedziczyć?
William wzruszył ramionami i znowu obejrzał się na drzwi.
– Och, wypowiedziałem się raz czy dwa przeciw Dolphowi Remdale'owi, mówiłem, że książę to stary nudziarz i że Lil stać na coś lepszego. Jeżeli
dodamy do tego moje karciane długi i ucieczkę z tobą na kontynent, będę kompletnie bez szans. – William westchnął, a potem się uśmiechnął. – Chociaż
moglibyśmy otworzyć w Paryżu salon gry w faraona. Wtedy nie byłyby mi potrzebne dochody stąd.
Antonia przez minutę może przyglądała mu się, potem podeszła do drzwi sypialni i zawołała:
– Linden! Moje podróżne kufry, immediatement. – Zamknęła znowu drzwi i oparła się o nie. – Masz rację, mon amour. Ja pojadę przodem i prześlę ci
wiadomość, kiedy już znajdę jakiś apartament. Jacka da się przekonać, ale ty teraz masz na to większe szanse niż ja.
Williamowi z trudem udało się opanować triumfalny uśmiech. Kiwnął uroczyście głową.
– Postaram się go przekonać – zgodził się, potem sposępniał. – Ale niech to diabli, Antonio, będę za tobą tęsknił.
Antonia uśmiechnęła się i przysunęła, by go pocałować.
– Będę dni liczyła.
– Ja również. I William uniósł jej dłoń i ucałował palce, potem wycofał
się z pokoju, kiedy Linden i jeszcze jeden lokaj zeszli z trzeciego piętra, niosąc między sobą kufer na ubrania. Kiwnął głową Lindenowi, skierował się na
dół i wyszedł na ulicę. Tam wsiadł na Thora i ruszył do domu. Nie było to aż takie trudne, jak się obawiał. Chociaż czuł się zawiedziony, że Antonia
okazała się co do joty taka właśnie, jak dawał do zrozumienia Jack, ucieszył się, że udało mu się wyrwać z jej szponów bez szkody dla siebie. A teraz,
gdyby doszło do procesu i trzeba byłoby zeznawać przeciw Dansbury'emu, będzie o jednego świadka mniej. Uśmiechnął się. Może mimo wszystko uczeń
czegoś się od mistrza nauczył.
Bevins otworzył drzwi frontowe i Lilith weszła do środka.
– Czy papa jest w domu? – zapytała, przysłuchując się, jak powóz, w którym jechali Jack, lord Hutton i Wenford, opuszcza podjazd.
– Poszedł z pani ciotką na drugie śniadanie do lorda i lady Neuland, panno Benton. Spodziewam się ich za godzinę.
Lilith skinęła głową. – A William? – Jeszcze nie wrócił, panno Benton.
– Dziękuję, Bevinsie. Będę w bibliotece.
– Tak jest, jaśnie panienko.
Lilith z ulgą przyjęła wiadomość, że w domu nikogo nie ma. Zyskała w ten sposób czas, żeby się zastanowić, jak przekaże im to, co ma do powiedzenia.
Ojciec na pewno będzie się czuł zły i rozczarowany, że – jak się okazało – zmusił ją do zaręczyn Z mordercą; trudno byłoby takie narzeczeństwo nazwać
poważanym powszechnie związkiem, o który tak zabiegał. A ona w końcu powie mu, że ktoś inny podbił jej serce. Ktoś, kto narażał się na wielkie
niebezpieczeństwo, by chronić jej reputację i jej życie.
Westchnęła i usiadła na jednym z wygodnych foteli przy kominku. Jack po zatrzymaniu Wenforda był w takim dziwnym nastroju. Prawie się do niej nie
odzywał i chyba zależało mu, by odjechać z Richardem i złożyć zaprzysiężonę oświadczenie obciążające Dolpha. Kiedy proponowała, że ona też to zrobi,
odmawiał nieustępliwie i mówił, że nie musi się już w sprawę angażować.
Gra się skończyła i Jack wygrał. A ona musiała zastanawiać się, czy nie doszedł aby do wniosku, że do niczego nie jest mu potrzebna. To bolało, taki
głęboki, głuchy ból w głębi piersi, przez który trudno jej było oddychać. Ale mogła jeszcze mieć nadzieję, że usiłuje zachowywać się szlachetnie i
poprawnie, że jednak zależy mu na niej tak bardzo, jak jej na nim. Musiała mieć taką nadzieję, bo zbyt bolesne było dopuszczenie każdej innej myśli.
Zrobił dla niej tak wiele, i dla jej serca też. Pokazał jej, jak być wolną.
Drzwi frontowe otworzyły się; Lilith zesztywniała. W najmniejszym stopniu nie uśmiechała jej się rozmowa, która czekała ją w ciągu najbliższych kilku
minut. Pospiesznie chwyciła ze stołu jakąś książkę i otworzyła ją udając, że czyta.
– Lil?
Lilith westchnęła z ulgą i opuściła książkę.
– William. Gdzie byłeś?
Brat wzruszył ramionami i opadł na fotel obok niej.
– Załatwiałem różne sprawy. Czemu jesteś w domu? Wydawało mi się, że masz być u Huttonów.
Lilith nie zwróciła uwagi na jego pytanie, tylko skupiła się na odpowiedzi.
– Jakie sprawy, braciszku? Nie zrobiłeś chyba niczego głupiego, prawda?
William położył sobie dłoń na piersi i uniósł do góry obie brwi.
– Ja? Głupiego? – A widząc podejrzliwy wyraz jej twarzy uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową. – Nie. Ja... uświadomiłem sobie, jak pobłądziłem w
sprawie Antonii. Ona wybiera się w podróż do Francji. Jak mi się zdaje, nie będzie jej przez jakiś czas. Masz wiadomości od Dansbury'ego?
Lilith popatrzyła na niego.
– Słyszałam, że złożyła zeznanie przeciw Jackowi – powiedziała powoli. – Wiedziałeś o tym, prawda?
– No cóż, chyba wiedziałem. – Pochylił się do przodu i wyjął siostrze książkę z rąk. – „Słownik języka angielskiego"? – rzucił jej pytające spojrzenie. –
Jack kazał ci zostać u lady Hutton, dopóki nie przyśle wiadomości, że wszystko jest w porządku. Co się stało?
Odniosła wrażenie, że William jest mniej lekkomyślny, niż myślała. Wyrządził Jackowi wielką przysługę.
– Wenford się przyznał. William zerwał się na równe nogi.
– Co takiego?
Drzwi frontowe otworzyły się ponownie, tym razem bardziej gwałtownie.
– Lilith!
– Tutaj, papo – zawołała i spochmurniała na jego ostre ryknięcie. Czegoś już się musiał dowiedzieć.
Stephen Benton pchnął drzwi do biblioteki i wielkimi krokami wszedł do pokoju. Ciotka Eugenia z pobielałą twarzą i zaciśniętymi wargami deptała mu
po piętach.
– Ten przeklęty Dansbury! – warknął ojciec, potem zauważył Williama. – To ty ośmielałeś go do podtrzymywania przyjaźni. Nie mogę w to uwierzyć!
Lilith głęboko wciągnęła powietrze.
– Papo...
– Taka katastrofa! – Szalał wicehrabia. – Nie da się w żaden sposób uniknąć skandalu! Wszyscy wiedzą, że byłaś zaręczona. Niech diabli wezmą
Dansbury'ego!
– Ależ papo – przerwała mu Lilith; nie miała już dłużej ochoty słuchać, jak uwłacza Jackowi. – Dolph Remdale to morderca.
Ojciec przestał się miotać po pokoju i odwrócił się, by na nią popatrzeć.
– A więc słyszałaś. Skąd o tym wiesz?
Lilith siedziała nadal, ręce złożyła na podołku, żeby się nie trzęsły.
– Pomogłam lordowi Dansbury'emu i policji z Bow Street zatrzymać jego wysokość – powiedziała spokojnie.
Pozostałe trzy obecne w pokoju osoby zamarły w bezruchu patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.
– Ty... co ty zrobiłaś? – wykrztusił ochryple ojciec.
– W oparciu o to, jak książę zachowywał się w stosunku do mnie i co do mnie mówił, nabrałam przekonania, że lord Dansbury ma rację i że to jego
wysokość, a nie markiz, zabił starego Wenforda.
– Nabrałaś przekonania – powtórzył wicehrabia. – Zabroniłem ci nawet rozmawiać z Dansburym!
Lilith zmarszczyła brwi. Odniosła wrażenie, że nie obchodzi go to, iż Dolph Remdale zabił wuja, by odziedziczyć po nim tytuł.
– Mimo to rozmawiałam z nim – odpowiedziała mu. – I nie chciałam poślubić człowieka, który skłonny był zabić, by zyskać tytuł, ani człowieka, który
skłonny był uderzyć kobietę.
– On cię uderzył? – zapytał William, a oczy zabłysły mu oburzeniem i gniewem.

background image

– Williamie, milcz! – Lord Hamble z twarzą zaczerwienioną i rozwścieczoną podszedł i stanął tuż nad Lilith. – Rozmawiam w tej chwili z twoją siostrą.
Na Boga, dziewczyno, czy uważasz mnie za głupca? Nie chciałaś wychodzić za Wenforda, więc spiskowałaś, żeby go zniszczyć. – Uderzył się pięścią po
dłoni. – Tyle, że teraz zniszczyłaś swoją najlepszą... swoją jedyną szansę na zawarcie cieszącego się szacunkiem związku. Nikt cię już nawet nie dotknie!
Lilith zerwała się na równe nogi.
– Papo, on mnie uderzył! Groził, że mnie zabije! Zabił własnego wuja! Jak możesz się gniewać, że go nie poślubię?
Ojciec dźgnął palcem w jej kierunku.
– Jesteś samolubna, dziewczyno! Samolubna! Wiedziałaś, jak bardzo nasza rodzina potrzebuje tego związku, a mimo to zniszczyłaś go, ponieważ nie
byłaś zadowolona z męża, którego dla ciebie wybrałem. A teraz zrujnowałaś wszystko! Będziemy musieli wrócić do Northamptonshire i już nigdy nie
będziemy mogli się pokazać w Londynie.
Lilith zaczerpnęła głęboko powietrza, usiłując powstrzymać oburzenie na te nie kończące się złorzeczenia. Nie zrobiła niczego złego.
– Papo...
– Na Boga, powinienem cię za to wydziedziczyć. Jesteś taka sama jak ta twoja zatracona matka, myślisz wyłącznie o sobie.
Ciotka Eugenia prychnęła, przytakując, podczas gdy William wyglądał tak, jakby miał nieprzepartą ochotę czymś rzucić.
– Przez całe sześć lat myślałam wyłącznie o was i o tej rodzinie – powiedziała Lilith spokojnie, ale głos jej drżał z wściekłości. Nie obchodziła go. Nie
obchodziła go ani trochę. – W zamian za to nie otrzymałam od was niczego poza pogardą. Tak więc zgadzam się. Powinieneś mnie wydziedziczyć,
ponieważ nie mam chęci już dłużej być twoją córką. – Odwróciła się do brata. – Williamie, czy pomożesz mi przenieść rzeczy do domu Penelopy? Nie
spędzę ani jednej więcej nocy pod tym dachem.
William przez chwilę wpatrywał się w nią oszołomiony, potem otrząsnął się i skinął głową.
– Tak, oczywiście, że ci pomogę.
Ojciec niemal się zapluł z wściekłości, twarz mu przerażająco poczerwieniała.
– Jeżeli opuścisz ten dom, nigdy ci nie pozwolę wrócić! Pozostaniesz bez pieniędzy, bez przyjaciół, bez domu. Bez niczego!
Lilith odwróciła się do niego plecami, żeby nie zauważył, iż wciąż jeszcze jest w stanie ją zranić.
– Zostanę guwernantką, jeżeli zajdzie taka konieczność – odpowiedziała chłodno, chociaż nie była w stanie powstrzymać lekkiego drżenia głosu. Podeszła
do drzwi, William szedł za nią krok w krok. Nagle zatrzymała się i odwróciła jeszcze raz. – I chciałabym zabrać portret mamy, który schowałeś na
strychu. Gdybyś okazał jej więcej życzliwości, myślę, że nie opuściłaby cię. A teraz straciłeś nas obie.
Ciotka Eugenia aż krzyknęła.
– Co za zuchwalstwo!
Wicehrabia Hamble odwrócił się tyłem do córki.
– Baba z wozu, koniom lżej – warknął w kierunku kominka. – Bevins! Zbierz służbę. Powiedz im, że zamykamy dom i wracamy jutro do
Northamptonshire!
Lilith wyszła z biblioteki i skierowała się do swojego pokoju, wezwawszy po drodze Emiły, by pomogła jej pozbierać najpotrzebniejsze rzeczy. Znękany
Bevins i William pojawili się z jednym z jej podróżnych kufrów, a druga para lokajów z drugim.
– Nie musisz odchodzić, Lil – powiedział brat, siadając na skraju łóżka. – Jeżeli przyczaisz się gdzieś cicho na dzień czy dwa, ojciec będzie gotów
udawać, że nic się nie stało. – Zmusił się do uśmiechu. – W końcu nadal jesteś jego najlepszą szansą na odzyskanie ogólnego szacunku.
Lilith potrząsnęła głową. Sama była zdziwiona, że cała ta sprawa nie wytrąciła jej bardziej z równowagi. Dominującym uczuciem była teraz ulga. Już
nigdy nie będzie musiała słuchać, jak ojciec i ciotka wygłaszają tyrady na temat jej złych manier czy tego, jakim jest dla nich rozczarowaniem, albo jak
bardzo liczą, że im nie przyniesie wstydu.
– Nie jestem tego w stanie dłużej robić, Wiliamie. Po prostu nie mogę.
Brat westchnął i pokiwał głową.
– Prawdę powiedziawszy zdumiony jestem, że wytrzymywałaś to tak długo.
– Byłabym ci wdzięczna, gdybyś gdzieś przechował moje książki, żeby ich papa nie spalił. No i moje rzeczy w tamtym domu.
William przytaknął.
– Coś jeszcze?
Lilith rozejrzała się. Miała w Northamptonshire przyjaciół, ale biorąc pod uwagę skandal, jaki wywoła jej odejście, pewnie i tak nie będą z nią chcieli
mieć nic do czynienia.
– Nie. Kiedy znajdę sobie pracę, napiszę do ciebie i dam ci znać, gdzie jestem.
– A co z Jackiem? – zapyta! spokojnie brat, przypatrując się badawczo jej twarzy.
Oczy Lilith w końcu napełniły się łzami.
– Nie wiem, Williamie. Brat podniósł się.
– No cóż, za to ja wiem. Może powinienem z tym człowiekiem porozmawiać.
– Żebyś mi się nie ośmielił – zaprotestowała skonsternowana. Przeżyła już tyle swatania, że miała go dość do końca życia. – Nie pozwolę, żeby go do
czegokolwiek nakłaniać.
William parsknął.
– I tak wątpię, by mi się udało nim pokierować w jakiejkolwiek sprawie. – Ruszył do drzwi. – Każę Milgrewowi podprowadzić powóz.
Byli w mieście tak krótko, że Lilith zgromadziła w sypialni bardzo niewiele rzeczy, które chciałaby zabrać. Przed wieczorem siedzieli już z Williamem w
powozie i jechali do rezydencji Sanfordów. Ani ojciec, ani ciotka Eugenia nie pokazali się, kiedy opuszczała dom, a to tylko utwierdziło ją w przekonaniu,
że postępuje właściwie. Gdyby im na niej zależało, to wyszliby i poprosili, by została.
Dopiero kiedy wysiadali z powozu, Lilith ogarnęła trwoga. A jeżeli lord i łady Sanford jej odmówią? Czy odważy się udać do Huttonów? Oprócz nich nie
przychodziła jej na myśl żadna rodzina, która mogłaby ją przyjąć. Ojciec dopilnował, by nie wiedziała, gdzie mieszkali rodzice matki, a nawet czy jeszcze
żyli. William wyczuł chyba jej wahanie, bo podał jej ramię i podprowadził do drzwi.
– Nie martw się, Lil. Gdzieś nam się ciebie na pewno uda bezpiecznie umieścić.
Te słowa niosły niewiele otuchy, ale zanim zdążyła mu to powiedzieć, lokaj Sanfordów otworzył drzwi.
– Czy panna Sanford albo lady Sanford są w domu? – zapytała uprzejmie Lilith.
Lokaj ukłonił się.
– Obydwie są w domu, panno Benton. Tędy, proszę. Damy siedziały w saloniku, a kiedy wprowadzono tam Lilith i Williama, Pen zerwała się z kanapy.
– Lil! Doszły do nas wieści o jego wysokości. Czy przyszło ci kiedyś na myśl, że to on zabił swojego wuja?
Lilith skinęła głową.
– Tak. – Odchrząknęła, kiedy Pen ciągnęła ją za sobą na kanapę, a potem gestem zapraszała Williama, by również usiadł. – Prawdę mówiąc, to właśnie z
tego powodu się tu znalazłam.
Lady Sanford zadzwoniła po herbatę.
– Co się stało, Lilith? – zapytała z poważnym wyrazem twarzy.
– Chyba powinnam pani opowiedzieć całą tę historię.
– Sam chciałbym ją usłyszeć – wtrącił się William. Kiedy spiorunowała go wzrokiem, wzruszył ramionami i uśmiechnął się zmieszany. – Nie bardzo
miałem okazję usłyszeć ją wcześniej – zwrócił jej uwagę.
Lilith patrzyła na lady Sanford, ponieważ to ją musiała przekonać.
– Z powodu... pewnych okoliczności, w które nie mogę się zagłębiać, i markiz Dansbury, i ja mieliśmy powody, by podejrzewać, że stary książę został
zabity przez Dolpha Remdale'a. Prosiłam ojca, by nie zmuszał mnie do małżeństwa z Dolphem, ale on i tak to zrobił.
– Odniosłam wrażenie, że nie jesteś zadowolona – mruknęła lady Sanford.
– Nie, nie byłam zadowolona. Tak czy owak dowody przeciw Dolphowi robiły się coraz bardziej jednoznaczne i musiałam wybrać, czy pomogę

background image

Jackowi... Dansbury'emu w czymś, co uważałam za słuszne, czy też zaryzykuję poślubienie mordercy. Przypadkiem dziś rano zauważyłam w mieście
Dolpha, a ponieważ wiedziałam, że Dansbury go szuka, zaczęłam go sama śledzić.
– Niemożliwe – krzyknęła cichutko Pen, oczy jej się rozszerzyły, zakryła sobie usta dłonią.
Lilith pokiwała głową.
– Zrobiłam tak, tylko że Dolph mnie przyłapał; uświadomiłam sobie, że prowadzi mnie w takie miejsce, gdzie nikt mi nie pomoże. Nie muszę paniom
podawać wszystkich wstrętnych szczegółów, ale Jack, lord Hutton i kilku policjantów z Bow Street zorientowało się, gdzie jesteśmy. Kiedy zdałam sobie
sprawę, że Jack tam jest i słucha, ja... podstępem skłoniłam Dolpha, żeby się przyznał.
– Niech to licho, Lil, niezła jesteś – powiedział z podziwem jej brat.
Penelopa roześmiała się.
– Papa tak nie uważał – odparła Lilith, potem znowu popatrzyła na panią domu. – Mojego ojca bardzo wytrąciło z równowagi to, że zepsułam sobie
szanse na taki dobry mariaż i że sprowadziłam następny skandal na jego dom. Nie chciał dać się przekonać i groził, że mnie wydziedziczy, więc
powiedziałam mu, żeby się nie wstrzymywał i że nie spędzę już ani jednej nocy pod dachem kogoś, kto najwyraźniej wcale o mnie nie dba. – Powoli
zaczerpnęła powietrza. – Tak więc przyjechałam tutaj. Jeżeli pozwoli pani, to...
– Och, Lil, musisz zostać tutaj! – wybuchnęła Penelopa, chwytając przyjaciółkę za rękę.
William popatrzył na pannę Sanford i uśmiechnął się. Pen się zarumieniła.
– Najwyższy już czas – przerwała córce pani Sanford i pochyliła się, by poklepać Lilith po nodze. – Jesteś wspaniałą, pełną współczucia dziewczyną,
Lilith, i masz bardzo dobry wpływ na moją córkę. – Zerknęła na Penelopę. – Mam nadzieję, że zatrzymasz się u nas tak długo, jak tylko będziesz chciała.
– Grozi mi skandal – ostrzegła ją Lilith, powstrzymując z trudem łzy wdzięczności. – Jestem tego pewna.
– Phi. – Lady Sanford uśmiechnęła się i strzepnęła palcami. – W tym domu przyda się trochę podniecenia.
– Czy jest pani pewna?
– Lil – wykrzyknęła Pen – będziemy jak siostry! Będzie cudownie, jak z nami zamieszkasz.
– Tylko do czasu, kiedy znajdę sobie posadę guwernantki – zapewniła je Lilith i w końcu po jej policzku spłynęła łza.
– Guwernantki? Ale, Lil, a co z... – Pen obejrzała się na matkę. – Co z... sama wiesz z kim?
– Cierpi na chwilowy przypływ szlachetności – powiedział William, uśmiechając się szeroko do Penelopy. – Jestem pewien, że mu przejdzie. To nie jest
dla niego normalny stan.
– A pan, panie Benton? – zapytała lady Sanford. – Czy pan również rozstał się z ojcem?
– Och, nie, milady. Ja mogę się spodziewać schedy. No i ktoś musi dopilnować, żeby Lilith dostała swoje rzeczy.
– To miło z pana strony – powiedziała Penelopa.
– Wcale nie. Lil znosiła moje wyskoki od dnia, kiedy się urodziła. Próbuję chociaż odrobinę jej to wynagrodzić. – William pochylił się do przodu, twarz
mu spoważniała. – To pani jest dla nas mila, panno Sanford.
Penelopa pochyliła skromnie główkę, a jej matka z ciekawością popatrywała to na jedno, to na drugie.
– No – powiedziała po chwili – czy zabrałaś ze sobą rzeczy?
– Tak, milady.
– To chodźmy, zaprowadzę cię do sypialni. Przecież jutro musimy wziąć udział w balu u Delmore'ów.
– Och, nie, ja nie mogę – zaprotestowała Lilith. Wszyscy będą wiedzieli! Wszyscy będą się jej przypatrywać i plotkować o niej pod nosem, a co
najgorsze, może tam przyjść Jack. Przeszedł ją nagły dreszcz podniecenia. Poczciwy, szlachetny Jack. Niech się dzieje, co chce, musi usłyszeć, jak
wytłumaczy swoje wcześniejsze, dziwne zachowanie. Jeżeli William się nie myli, to dzięki kilku jej pomysłom uda się może wyleczyć Jacka Faradaya z
tego nietypowo przyzwoitego zachowania.
– Wydaje mi się, że to wspaniały pomysł – odparował William, ale wzrokiem pobiegł znowu ku Penelopie.
Lilith zdusiła śmiech. Może jednak brat nie jest tak pomylony, jak to czasami jej się wydawało.

Jeżeli jest pani pewna – ustąpiła – to czemu nie?

20

Jack Faraday zeskoczył z Benedicka i skierował się do frontowych drzwi Benton House, nad którymi zapalono już światło, jako że zapadał zmrok. Nie
powinien był tak zostawiać Lilith dziś rano. Jej ojciec na pewno wpadł we wściekłość, a ktoś powinien lorda Hamble'a nauczyć moresu. Trzeba było
skorzystać z okazji, wkroczyć razem z Lil do domu i powiedzieć wicehrabiemu, iż popełnił błąd, wybierając Dolpha Remdale'a dla swojej córki i że on,
markiz Dansbury, ma zamiar ten bjtąd naprawić. I nie obchodziło go, czy ojciec Lilith zaaprobuje ich związek czy nie – jeżeli Lilith go zechce, był
zdecydowany ją poślubić.
Zamiast tego odjechał z Richardem złożyć zaprzysiężone zeznanie i wmawiał w siebie, że musi podjąć kroki mające na celu zminimalizowanie szkód i
pomniejszenie roli Lilith w całej sprawie, by ocalić, co się da, z jej reputacji. Po pięciu godzinach przesłuchań i kłótni przyznał się sam przed sobą, że nie
tylko rycerskość kazała mu odejść od jej boku.
Stało się tak, ponieważ przygniotła go świadomość, że jakby na to nie spojrzeć, Lilith stała się znowu osiągalna. Pragnął Lilith, pragnął mieć ją w swoim
życiu i do końca życia. Ale musi wiedzieć, jakiego kiepskiego wyboru dokona biorąc go za męża i że kiedy ucichnie początkowy zgiełk, będzie mogła
wybierać spośród wszystkich kawalerów w Londynie. A jeśli chodzi o tę cholerną reputację, każdy z nich był lepszy od niego.
Zastukał ozdobną mosiężną kołatką w drzwi, mimo wszystko. Gdyby z natury nie był hazardzistą, dawno by już nie żył. O kilka chwil za długo nic się nie
działo, a potem Bevins uchylił drzwi i wyjrzał. I szczęka mu opadła.
– Tak, wielmożny panie? – zapytał, oglądając się przez ramię.
– Czy panna Benton przyjmuje? – zapytał markiz, dokładając wszelkich starań, by zachować się uprzejmie, chociaż z dużo większą ochotą otworzyłby
sobie drzwi kopniakiem i wpadł do środka, żeby jej poszukać.
Bevins odchrząknął.
– Nie, wielmożny panie. Jack przyjrzał mu się uważnie.
– Czy zechciałbyś ją poinformować, że jestem tutaj? – poprosił, przy czym jego głos zrobił się nieco mniej przyjazny.
I znowu lokaj się zawahał. Jack właśnie rozważał, czy by go nie udusić, kiedy Bevins ponownie obejrzał się za siebie.
– Nie mogę tego zrobić, wielmożny panie – powiedział zduszonym głosem.
– A czemu do cholery nie? – Jack zbliżył się o krok. – Nie zapominaj, że widziałem, jak nosiłeś po okolicy ciało księcia Wenforda. Nie chciałbyś, żeby się
ktoś o tym dowiedział, prawda?
Lokaj zesztywniał.
– Nie, nie chciałbym. Ale jej tu nie ma, wielmożny panie. Ta wypowiedź w połączeniu z dziwnym zachowaniem lokaja powstrzymały Jacka. Może po
prostu wyszła gdzieś na kolację.
– A więc może powiesz mi, kiedy wróci? I znowu lokaj zerknął do wnętrza domu.
– Ona już nie wróci, wielmożny panie.
– Bevins, jeżeli nie chcesz, żebym ci za pomocą pięści usunął zęby, powiedz mi dokładnie, gdzie jest Lilith. I to natychmiast.
– Nie wiem, gdzie ona jest, wielmożny panie. I proszę, niech pan nie mówi tak głośno. Nie chcę stracić miejsca przez to, że z panem rozmawiam.
Jack postarał się opanować.
– Co się stało?
– Nie jestem pewien, wielmożny panie. Wydaje mi się, że nastąpiła scysja pomiędzy panienką a wicehrabią. Panienka oddaliła się razem ze swoimi

background image

kuframi.
– Nie pojechała chyba z powrotem do Northamtonshire, prawda? – To mu nie wpadło do głowy; ojciec mógł przecież kazać jej się spakować i wysłać ją
do domu, żeby tam przeczekała skandal, podobnie jak to zrobił sześć lat temu. Jeżeli tak, Jacka czekała długa jazda.
– Nie wydaje mi się. Ojciec panienki i jej ciotka będą wracali jutro do Hamble. – Ku zdziwieniu Jacka lokaj wychylił się nieco dalej za drzwi. – Chcę
powiedzieć, że panienka opuściła dom, wielmożny panie – szepnął. – I ojca również.
– Co takiego? – Było to tak sprzeczne z charakterem Lilith, że Jack prawie uszom nie wierzył. A przecież wiedział, jaka jest mocna i do podjęcia jakich
kroków zmusiły ją wydarzenia z zeszłego tygodnia. – Niech mnie cholera – wymamrotał i lekko się uśmiechnął. – Niech mnie cholera. – Popatrzył znowu
na lokaja. – A William jest gdzieś tutaj?
– Pojechał razem z panienką tam, gdzie się wybierała. A teraz proszę, niech wielmożny pan już idzie. – I kiedy Jack nie zaprotestował, Bevins cicho
zamknął drzwi.
Jack stal jeszcze przez kilka chwil na stopniach. Wieczorem miał się odbyć ostatni bal tego sezonu i miał nadzieję, że jeżeli Bóg pozwoli, to Lilith tam
będzie. Nie został zaproszony, chociaż nie było wątpliwości, że po całym wytwornym towarzystwie rozeszła się już wieść o aresztowaniu Wenforda i że
nie będzie miał żadnych trudności, by dostać się na bal. Jego obecność powinna rozproszyć uwagę ludzi i zagwarantować, że ci, którzy chcieliby palcami
wytykać Lilith, zaczną nimi celować w niego. A jeżeli Lil tam nie będzie, to poszuka jej gdzie indziej.
Wrócił do domu, zastał Peese'a i Martina w trakcie oblewania zwycięstwa butelką jego własnej najlepszej brandy i przyłączy! się do nich. W końcu kazał
Martinowi przyjść do siebie na górę i przygotować swój najbardziej poważny strój. Kamerdyner usłużnie ubrał go w czarne spodnie i surdut, a do
popielatej kamizelki zawiązał śnieżnobiały fular. Jack zrezygnował z wszelkich klejnotów, chociaż czuł się przez to trochę jak przedsiębiorca
pogrzebowy.
– Szkoda, że nie mam powozu z czwórką czarnych koni – zauważył, biorąc rękawiczki od Martina.
– To dopiero byłby widok, wielmożny panie. – Kamerdyner roześmiał się.
– Będę musiał tego dopilnować – zgodził się z nim Jack, wziął kapelusz i skierował się do drzwi.
Kiedy pojawił się na soiree u Delmore'ów, pani domu wahała się tylko przez moment, zanim go łaskawie powitała u siebie. Jack podziękował jej z równą
uprzejmością i przeprosił za to, że zarzucił gdzieś zaproszenie. Wszedł swobodnym krokiem na salę balową i stanął jak wryty.
Lilith była nadal w Londynie – i nie wyglądała na to, by jakoś szczególnie martwiło ją rozstanie z ojcem. A nawet wręcz przeciwnie. Promieniała.
Wystroiła się w swoją śmiałą, szmaragdową suknię, stała w samym centrum grupki przyjaciół, z których każdy starał się usilnie zwrócić na siebie jej
uwagę, by móc pogratulować odwagi. Jack uśmiechnął się do siebie. Wyglądało na to, że po całym wytwornym światku krążyła ta wersja wydarzeń, którą
„zredagowali" wspólnie z Richardem.
Lilith autentycznie rozkwitła. Kilka ostatnich tygodni, a co ważniejsze, niebezpieczeństwa tego poranka, miała już za sobą i zmieniła się teraz w pełną
werwy, roześmianą istotę; w jej zielonych oczach płonęły radość i podniecenie. Niewątpliwie warto było w tym celu przejść przez wszystko to, przez co
przeszedł, ale równocześnie na ten widok Jacka ogarnęło przygnębienie. Trudno się spodziewać, by taka jasna istota chciała dać się przykuć do niego.
Jeżeli będzie musiał żyć bez niej, zabije go to, ale nie miał chęci zmuszać jej, by zrobiła to, czego on chciał, a tak postępowali wszyscy mężczyźni,
których znała. Spadł jej z ramion ciężar obowiązku bycia doskonałą i mogła teraz błysnąć wrodzonym dowcipem i urokiem; wyczuwał od samego
początku, że ma je w sobie. Musiałaby być głupia, gdyby przez myśli jej przeszło, żeby pokazując się z nim narazić swoją nową popularność na ryzyko. A
ona głupia nie była.
Jak się okazało, Jack Faraday wspaniale znał się nie tylko na kartach i podstępach, ale również znakomicie umiał opowiadać. Kiedy Lilith weszła na salę
balową, spodziewała się, że będą jej unikały wszystkie obecne, cieszące się poszanowaniem damy. A tymczasem powitały ją pełne entuzjazmu oklaski i z
miejsca otoczył je z Pen krąg tych przyjaciół co zawsze, do których dołączyło kilkoro innych, dotychczas nie silących się na zacieśnianie więzów. Przez
chwilę czuła się zmieszana ich atencjami i aprobatą – dopóki nie usłyszała najnowszej wersji porannych wydarzeń.
– Lil, naprawdę powinnaś była coś powiedzieć – beształa ją rozchichotana Mary Fitzroy.
– Wiesz, naprawdę nie mogłam – odpowiedziała Lilith, usiłując się połapać, co się właściwie dzieje.
– Ale pomyśleć tylko, iż przez cały czas wiedziałaś, że jego wysokość to niebezpieczny szaleniec i że sam premier prosił cię, byś mu pomogła go
powstrzymać!
Lilith zamrugała, po czym natychmiast zrozumiała, co się musiało stać. Jack znowu miał przypływ szlachetności i najwyraźniej wciągnął do zabawy
również lorda Huttona i hrabiego Liverpoolu. Unikała odpowiadania na większość pytań, dopóki dokładnie nie poznała całej historii. A nawet kiedy już ją
usłyszała, z trudem przyszło jej w nią uwierzyć. Wyszło na to, że władze w tajemnicy prowadziły dochodzenie w sprawie Dolpha, że kiedy zauważyły, iż
książę się nią interesuje, zwróciły się do niej z prośbą o pomoc. I tak to trwało aż do dzisiejszego poranka, kiedy władze ogarnęła obawa, że książę może
zdecydować się na ucieczkę, więc poproszono ją, by zaprowadziła przedstawicieli prawa tam, gdzie będzie można go bezpiecznie zaaresztować, tak by
nikomu innemu nie stała się krzywda.
– Nie zdawałam sobie sprawy, jaka jestem heroiczna – powiedziała przyciszonym głosem do Pen, kiedy wokół nich zgiełk na moment przycichł.
– To nie taką historię opowiedziałaś mamie i mnie – zauważyła Penelopa, marszcząc brwi.
– Ale ta jest nieskończenie mniej szkodliwa dla mojej reputacji niż ta prawdziwa, nie uważasz? – Lilith uśmiechnęła się. Jack był cudowny.
– Lilith?
Przez ułamek sekundy sądziła, że musi to być Jack; odwróciła się gwałtownie. Ale twarz stojącego przed nią mężczyzny należała do Lionela Hendricka,
hrabiego Nance.
– Milordzie. – Dygnęła, a z serca odpłynęła fala radosnego uniesienia.
– Czy mogę z panią przez chwilę porozmawiać? – Pokazał dłonią na parkiet. – Może podczas kadryla?
– Proszę. – Lilith pozwoliła się wyprowadzić na wyfroterowaną posadzkę. Muzyka zaczęła grać; ukłonili się sobie nawzajem.
– Lilith, żałuję... żałuję, że nie powiedziała mi pani, iż jej zaręczyny z Wenfordem to były tylko pozory – odezwał się poważnie hrabia.
A więc o to mu chodziło. Czasu to on nie tracił.
– Nie wolno mi było tego mówić – odpowiedziała. Taniec kazał im się rozdzielić i Lilith pomyślała, że nie ma teraz właściwie żadnego posagu.
Zastanowiła się, czy kiedy się to rozejdzie, konkurenci zmienią swój pogląd na nią. I zastanowiła się jeszcze, dlaczego nic jej to nie obchodzi.
– Mimo wszystko – ciągnął dalej, kiedy znów znalazł się przy niej i ujął jej dłoń, by okrążyć z nią salę – istotny jest fakt, że znowu jest pani... jakby to
ująć, osiągalna.
Lilith skinęła głową, kiedy krążyli wokół siebie.
– Tak, przypuszczam, że jestem – przyznała.
I w tej samej chwili dostrzegła Jacka. Już miał wyjść za drzwi, kiedy, jakby wyczuwając jej spojrzenie, zatrzymał się i odwrócił. Dech jej zaparło, kiedy
ich oczy się spotkały i nie mogła powstrzymać uśmiechu, który rozchylił jej wargi. Odpowiedział jej uśmiechem, przechylił głowę na bok, wrócił na salę,
oparł się o ścianę i patrzył na nią. Przyszedł i nie zostawił jej. A więc jest jeszcze nadzieja.
– Widzę, że jest pani zadowolona – zauważył Lionel całkowicie błędnie interpretując jej zachwyconą minę. – A więc mam nadzieję, że zgodzi się pani
zostać moją żoną.
Lilith badawczo spojrzała na swego partnera. Lionel był przystojny i troskliwy, a chociaż nie należał do najbardziej błyskotliwych, przynajmniej nie robił
wrażenia kogoś, kto będzie bił małżonkę. Tym niemniej jej serce było zajęte i jeżeli nie będzie mogła mieć Jacka, to nie chce nikogo.
– Dziękuję panu za pana uprzejmą propozycję, Lionelu – powiedziała, kiedy znowu się zbliżył – ale moja sytuacja ostatnio nieco się zmieniła i
postanowiłam, że jeżeli coś ma mnie skłonić do zamążpójścia, to tylko miłość. Tak więc proszę mi wybaczyć, nie mogę przyjąć pana oświadczyn.
Lionel gapił się na nią przez chwilę, dopóki nie wpadł na niego od tyłu pan Nanders.
– Uch, przepraszam cię, Nanders – wyjąkał i pospieszył zająć swoje miejsce w tańcu. – Ale byłbym dla pani dobrym mężem – zaprotestował półgłosem,
kiedy się mijali.
– Ale ja nie byłabym dla pana dobrą żoną. Nie jestem ani w przybliżeniu tak przyzwoita i łagodna, jak może pan sądzić.
– Niemożliwe.

background image

– Nie chcę pana poślubić, Lionelu. Proszę, niech pan już dłużej nie nalega w tej materii albo będę zmuszona powiedzieć to jeszcze bardziej dosadnie.
I znowu Lionel zawahał się na moment, twarz pociemniała mu z gniewu, czy może zażenowania.
– W porządku. Może pani mieć rację, panno Benton. Proszę o wybaczenie.
Chlubę Nance'owi przynosi to, że dokończył kadryla, a potem odprowadził ją do lady Sanford. Jak tylko spełnił swój obowiązek, pospiesznie się oddalił.
– Jakiś kłopot, moja droga? – zapytała matka Penelopy, spoglądając to na nią, to na oddalającego się hrabiego.
– Tylko nieporozumienie – odpowiedziała Lilith. Wyczuwała Jacka gdzieś za plecami niczym ukłucie podniecenia na skórze. Usiłując pozbierać myśli,
rozejrzała się. – Gdzie jest Pen?
Matka Pen uśmiechnęła się.
– Tam.
Lilith wypatrzyła przyjaciółkę przy stole z przekąskami, William właśnie podawał jej szklaneczkę ponczu. Obydwoje się śmiali; Lilith westchnęła.
Przynajmniej komuś coś się dobrze układało. Orkiestra zaczęła grać walca i kilku znajomych ruszyło w jej stronę. Musi się dowiedzieć wóz, czy przewóz.
– Czy mogę panią na chwilę przeprosić?
Lady Sanford pobiegła wzrokiem za jej spojrzeniem i Lilith wydawało się, że może nawet leciutko się uśmiechnęła.
– Oczywiście.
Lilith ruszyła z determinacją w kierunku Jacka. Wokół niej podniosły się półgłosem wypowiadane uwagi, ale zignorowała je. Tak jak się spodziewała,
markiz wyglądał na zaskoczonego, ale bezzwłocznie oderwał się od ściany i ruszył jej na spotkanie.
– Lilith – powiedział, ujął jej dłoń i podniósł do ust. – Czy dobrze się czujesz?
– Nie – odpowiedziała dochodząc do wniosku, że życia jej nie starczy by odszyfrować, co kryje się za jego ciemnymi oczami. – Porzuciłeś mnie dziś rano.
Jack zawahał się.
– Musiałem złożyć oświadczenie.
– Musiało to być niezwykłe oświadczenie, Dansbury. Wygląda na to, że stałam się bohaterką dnia.
Markiz roześmiał się.
– I dobrze. Należy ci się to.
– To miłe uczucie, tak na odmianę – przyznała, dostrzegła jego uśmiech i trochę się odprężyła. – A jaka była twoja rola?
– Moja? Ja tylko usiłowałem ratować własną skórę. To całkiem do mnie podobne.
– Rozumiem. – Lilith zmierzyła go wzrokiem i przyglądała się, jak on się jej przygląda. – Wiesz, co myślę?
– Nigdy nie wiem – odpowiedział bezzwłocznie.
– Myślę, że przejmując się moją reputacją doprowadzasz swoją szlachetność aż do absurdu. Tak właśnie myślę.
Jack uniósł brew do góry.
– Jak sobie przypominam, kiedyś o tę reputację troszczyłaś się i to bardzo, moja droga.
Lilith uśmiechnęła się.
– Nauczyłam się, że ważniejsze, bym była szczęśliwa. – Westchnęła, potem wyciągnęła rękę. – Zatańczysz ze mną?
– Oczywiście.
Poprowadził ją na parkiet, wziął w ramiona. Uwielbia być w jego ramionach, uwielbiała jego siłę i zręczność, a nawet to, jak w tej chwili usiłował
trzymać ją na przyzwoitą odległość od siebie, co mu się fatalnie nie udawało.
– Jakie masz teraz plany? – zapytała.
– To zależy – odpowiedział. – Jaki to temat omawialiście z Nancem tak intensywnie przed chwilą?
Lilith szeroko się uśmiechnęła. Jack był zazdrosny.
– Prosił mnie znowu, bym go poślubiła. Ciemne oczy Jacka pomknęły w kierunku, w którym zniknął Nance.
– Aha. A ty postanowiłaś...
– Ja postanowiłam, że nikt się nigdy nie troszczył o moją opinię i moje szczęście, poza tobą, Jacku – wyszeptała.
– Lil – zaczął Jack; przełknął ślinę. Jak na takiego hulakę miał całkiem zażenowaną minę. – Słyszałem, że opuściłaś ojca. Mam nadzieję, że to nie przeze
mnie.
– To stało się przeze mnie, Jacku. I pewnie tez przez ciebie. Ale muszę się czegoś od ciebie dowiedzieć.
Jack sposępniał, spojrzenie miał niepewne.
– Jestem fatalną partią dla ciebie. Gram w karty, piję, nie miewam skrupułów...
– I to pewnie dlatego ryzykowałeś życiem, żeby mnie ocalić? – Nie, to nic nie da. Nie miała szans, dopóki Jack będzie w stanie przekonać samego siebie,
że najbardziej szlachetnie z jego strony będzie zrezygnować z niej, by mogła zawrzeć jakiś żałosny związek z kimkolwiek, byle nie z nim, chociaż miało
to unieszczęśliwić ich oboje. Musi dopaść go gdzieś, gdzie będzie bardziej... przekonująca.
– Nie możemy tu rozmawiać.
– Lilith... Przerwała mu znowu.
– Spotkaj się ze mną za kilka minut w bibliotece, dobrze?
– Nie powinienem – powiedział, nie spuszczając z niej oczu.
– Owszem, powinieneś, chyba że chcesz, żebym wyszła za mąż za Nance'a.
I znowu jego twarz lekko sposępniała.
– To byłaby dobra partia.
– W porządku, wszystko jedno. Czy mam cię zaprosić na wesele?
Markiz spiorunował ją wzrokiem, po jego twarzy widać było, że opory idą w nim z tęsknotą o lepsze.
– Łobuzica – warknął w końcu. – Spotkam się z tobą w tej cholernej bibliotece.
A więc chciał jej! No, to rozstrzygało sprawę. Pozostawało tylko, jak to mawiał William, doprowadzić go z powrotem do wrodzonego mu stanu łajdactwa.
Zanim walc się skończył, Lilith wiedziała już, jak może tego dokonać, jeżeli jej starczy odwagi.
Jack odprowadził ją do lady Sanford, a potem je przeprosił. Ten wieczór nie mógł być dla niego zbyt łatwy wobec tego, jak traktowali go znajomi przez
ostatnie kilka dni, ale wydawał się bawić ich chwilową konsternacją i najwyraźniej kładł nacisk na przywitanie się ze wszystkimi. Kiedy powoli ruszył w
kierunku schodów, a potem zniknął na górze, Lilith starała mu się nie przyglądać, co jej się w najmniejszym stopniu nie udało.
– Myślę, że chyba powinnam posłużyć za przyzwoitkę Penelopie i twojemu bratu, inaczej będziemy mieli na głowie następny skandal – odezwała się po
chwili lady Sanford i z uśmiechem pobiegła wzrokiem za Jackiem, a potem spojrzała na Lilith. – Żadne z nich nie może się chwalić, że wyrafinowanie jest
jego mocną stroną.
– Obawiam się, że nie – zgodziła się z nią Lilith z szerokim uśmiechem i patrzyła, jak lady Sanford kieruje się tam, gdzie pod ścianą siedzieli Pen z
Williamem, gawędząc i zaśmiewając się, absolutnie niepomni na to, co działo się wokół nich.
Jak tylko rozpoczął się następny taniec i uwaga gości się rozproszyła, Lilith wymknęła się z sali balowej i ruszyła na górę po szerokich schodach. Minął ją
jakiś lokaj i popatrzył na nią ze zdziwieniem, a Lilith uniosła dłoń do włosów, jakby próbowała poprawić sobie loki. Musiał pomyśleć, że kieruje się do
którejś sypialni, by ułożyć fryzurę, ponieważ spokojnie poszedł dalej.
Drzwi do biblioteki były na wpół przymknięte; Lilith wślizgnęła się do środka. Jack stał i wyglądał przez wysokie okno w ciemność. Odwrócił się, kiedy
weszła, a kiedy zamknęła za sobą drzwi na klucz, uniósł do góry brew.
– Trochę to podejrzane, nie uważasz?
Lilith wzruszyła ramionami, podeszła do drzwi po drugiej stronie kominka i te również zamknęła na klucz. – Chcę z tobą być, Jacku. Tym razem miał
naprawdę zaskoczoną minę. – Tutaj?
– Tak. – Podeszła do niego, ale on uniósł dłoń, jakby chciał ją powstrzymać. Oddech miał urywany.
– Daję ci jedną minutę na odwołanie tego, co powiedziałaś, Lil – rzekł ochryple, tkwiąc przy oknie chyba czystą siłą woli. – Nie powinnaś sądzić, że

background image

okażę szlachetność i nie skorzystam z twojej propozycji. Daleko mi do takiej dżentelmenerii.
Lilith uśmiechnęła się leciutko, przechyliła głowę w bok i usłyszała, jak Jack w odpowiedzi gwałtownie wciąga powietrze. Rozkoszowała się władzą, jaką
miała nad tym cynicznym, szaleńczo inteligentnym człowiekiem, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznała. A przecież Jackowi Faradayowi
wystarczała niekiedy najlżejsza zmiana wyrazu jej twarzy, by oderwać jego myśli od wszystkiego innego, dopóki nie zrozumie jej i nie zareaguje.
– Liczyłam raczej na twój brak powściągliwości, milordzie – szepnęła.
Powoli postąpiła do przodu i zatrzymała się dopiero wtedy, kiedy mogła objąć go rękami w pasie. Uniosła twarz i musnęła wargami dół jego twarzy,
całując wzdłuż brody aż do ucha. Jack zamarł w absolutnym bezruchu, oczy miał zamknięte, oddech urywany. Wiedząc, że go dręczy, Lilith przesunęła
mu czubkiem języka po uchu.
Markiz gwałtownie zaczerpnął powietrza.
– Lil, jeżeli ktoś nas przyłapie, będziesz skompromitowana.
– Cśś – szepnęła i wsunęła mu dłonie pod surdut, który po chwili opadł na podłogę. Uniosła się na palcach i bardzo łagodnie dotknęła wargami jego ust.
Zanim zdążył zareagować, cofnęła się odrobinę i zauważyła, że Jack idzie za nią. Pocałowała go jeszcze raz; tym razem zachłannie oddał jej pocałunek.
Lilith powoli opuściła dłonie i zaczęła rozpinać mu guziki przy kamizelce; ta część ubrania również spadła na podłogę. Niemal wbrew własnej woli Jack
uniósł ręce, objął ją w pasie i przyciągnął bliżej.
– To... to... absolutnie nie wypada – zauważył i na nowo zaczerpnął powietrza, kiedy Lilith rozluźniła mu fular i rzuciła go na podłogę. Potem
uśmiechnęła się i wyciągnęła mu koszulę ze spodni.
– Wiem.
– Czy nie moglibyśmy przynajmniej odsunąć się od okna? No, to miało przynajmniej sens. Ucałowała u nasady jego odsłoniętą szyję.
– Jeżeli nalegasz.
Na dole rozległy się dźwięki kontredansa, stłumione przez zamknięte drzwi. Lilith ujęła Jacka za ręce i poprowadziła w kierunku głębokiej, poduchowatej
aż do przesady kanapy. Tym razem nie musiała go zachęcać, by przytuliwszy ją zaczął całować. Wsunęła mu palce pod koszulę, muskała dłońmi jego
wspaniale umięśniony brzuch i pierś. Czuła na plecach i na rękach delikatne dreszcze podniecenia. Kiedy jej dłonie opadły na zapięcie spodni, uniósł
twarz znad jej twarzy.
– Lil, czy jesteś pewna, że wiesz, co robisz? – zapytał cicho, pieszcząc dłonią jej policzek.
Lilith skończyła działalność i spodnie opadły na podłogę. Nie było wątpliwości, że markiz jest podniecony; gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Przestań już nudzić, Dansbury – zamruczała i pchnęła go do tyłu na kanapę.
Zdjęła buciki i pończochy, pospiesznie, zanim zdąży zmienić zdanie. Zebrała w dłonie szmaragdową suknię i koszulę, stanęła okrakiem nad biodrami
Jacka i powoli opuściła się na jego sztywny członek. Jęknęła, kiedy ją wypełnił i opuściła głowę na jego ramię.
Markizowi również wyrwał się cichy, rozdygotany jęk; roześmiał się bez tchu.
– Na litość boską, nie zostawiaj mnie tak – wymamrotał z twarzą wtuloną w jej włosy.
Lilith uniosła głowę, popatrzyła na niego i odpowiedziała mu uśmiechem. Pocałowała go mocno, potem na próbę uniosła biodra i opuściła się znowu.
– I jak? – zapytała.
– Cudownie – jęknął.
Chwycił ją mocno za biodra, dopóki nie nabrała więcej pewności, czego wzajemnie od siebie oczekują. Kierował jej ruchami i w reakcji na nie sam zaczął
unosić lędźwie. Lilith położyła mu dłonie na ramiona i odrzuciła głowę do tyłu. Kiedy jej wewnętrzne napięcie rozładowało się w eksplozji błogości, Jack
przyciągnął ją mocniej do siebie, wessał przez zęby powietrze i razem z nią oddał się rozkoszy.
Lilith oparła się o niego zadyszana, a on łagodnie objął ją ramionami.
– Lil? – zapytał cicho po kilku chwilach. – Hm?
– Kocham cię – zamruczał.
Lilith przeszedł dreszcz, zamknęła mocno oczy. Powiedział to. Powiedział to, kiedy już zaczynała tracić nadzieję, że kiedyś te słowa usłyszy.
Jak tylko odzyskała oddech, uniosła głowę.
– A więc sprawa załatwiona – powiedziała trzeźwo, a przynajmniej taką miała nadzieję.
Jack zmarszczy! brwi.
– Jaka sprawa?
– Będziesz musiał mnie poślubić.
Spojrzenie Jacka wbiło się w nią z zaskakującą intensywnością.
– Co... co powiedziałaś?
– Ostatecznie w tej chwili cię skompromitowałam – ciągnęła dalej Lilith. – Bez wątpienia ktoś widział, jak oboje wchodziliśmy do tego pokoju. Jeżeli nie
zgodzisz się mnie poślubić, obawiam się, że nikt inny cię nie zechce.
Powoli podejrzliwy wyraz twarzy Jacka przerodził się w uśmiech. W oczach zatańczyły mu ogniki i wyciągnął dłoń, by odgarnąć pasemko włosów, które
jej opadło na oczy.
– Doprawdy? I nie przejmujesz się, że będziesz przykuta do takiej kiepskiej namiastki dżentelmena jak ja?
– Ani trochę – odpowiedziała bez namysłu. – Jeżeli ty nie przejmujesz się, że będziesz miał za żonę szacowną dzierlatkę, która nadmiernie przejmuje się
tym, co wypada.
Markiz wybuchnął śmiechem.
– Coś mi się zdaje, że się z tego wyleczyłaś, moja droga. – Przyciągnął bliżej jej twarz i pocałował ją łagodnie. – Przypuszczam, że jeżeli zgodzisz się
zachowywać nieco bardziej skandalicznie dla mnie, to ja zgodzę się prowadzić nieco bardziej przyzwoicie dla ciebie. – Pocałował ją jeszcze raz. – Lilith,
czy zostaniesz moją żoną?
Po policzku Lilith spłynęła łza. To właśnie musi być uczucie absolutnego szczęścia.
– Tak, Jacku, zostanę twoją żoną.
Jack na moment zamknął oczy. Kiedy je znowu otworzył, zobaczyła w nich wesołe błyski.
– A im szybciej, tym lepiej, chciałbym dodać – ciągnął dalej; pogładził jej ręce i splótł palce z palcami. – Oświadczało ci się w tym sezonie już siedmiu
panów. Nie chcę ryzykować, że znajdziesz kogoś, kto się będzie lepiej nadawał.
Lilith roześmiała się przez łzy.
– Bądźże już cicho, Jacku – powiedziała, mocno ściskając jego dłonie. – I pocałuj mnie.
Markiz Dansbury z radością spełnił jej prośbę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Enoch Suzanne Kradzione pocalunki
Enoch Suzanne Kradzione pocalunki
Enoch Suzanne Kradzione pocałunki
Suzanne Enoch Spotkanie o północy
Enoch Suzanne Niesforne serce
030 Enoch Suzanne Spotkania o północy (Guwernantka 02)
Enoch Suzanne Rozpustnik i dziewica
Enoch Suzanne Guwernantka
Enoch Suzanne Guwernantka
Enoch Suzanne Guwernantka 01 Guwernantka
Romanse Sprzed Lat 10 Enoch Suzanne W niewoli uczuć
Enoch Suzanne Szlachetny łajdak
Enoch Suzanne 01 Guwernantka
Pocałunki
Chadda Sarwat Pocałunek anioła ciemności 01 Pocałunek Anioła Ciemności
Kradzież
Kradzież samochodu

więcej podobnych podstron