Enoch Suzanne Niesforne serce

Suzanne ENOCH


Niesforne serce

Tytuł oryginału:

Sin and SensibilityDla mojej siostry Cheryl,

która pomimo niewiarygodnie trudnego roku

wciąż potrafiła być zarówno pomocna,

jak i postrzelona.

Kocham Cię, mała łobuziaro!

Rozdział 1



Valentine Corbett, markiz Deverill, podniósł kieliszek.

- Dureń. - Lydia raz jeszcze pochyliła głowę.

Przymykając oczy, Valentine objął kark wicehrabiny, zachęcając ją do działania. Jednak jego spojrzenie powróciło do bardziej znaczącego małego dramatu, jaki rozgrywał się za przejrzystymi firanami. Lydia raz jeszcze przerwała.

- Jakież to kłopoty tam widzisz? - zapytała.

- John Priestley wręcza lady Eleanor Griffin bransoletkę z pereł, a ona pozwala mu zapiąć ją sobie na nadgarstku.

Następna uwaga lady Franch zabrzmiała niewyraźnie i nieco go załaskotała, ale Valentine założył, że to domaganie się dalszych informacji. Odstawił na bok whisky i przesunął palcami po skraju firany.

- Stoją tak, że każdy może ich zobaczyć - opowiadał dalej. - A przede wszystkim wszyscy trzej jej bracia. - Markiz westchnął, mocniej chwytając głowę Lydii, kiedy jej ruchy stały się bardziej energiczne. - Bardzo wątpię, by książę Melbourne choćby aprobował fakt, że jego siostra przyjmuje podarki od dżentelmena... Zwłaszcza publicznie i to od idioty nieuważanego za godnego konkurenta.

Odchylił głowę do tyłu; śmiesznostki jego bliźnich stawały się coraz mniej interesujące... w miarę jak ruchy ust Lydii na jego członku zaczynały przynosić rezultaty. Jednak nawet pozwalając sobie pogrążyć się w rozkoszy, Valentine miał oczy szeroko otwarte i zwracał uwagę na zatłoczoną salę balową za ich przytulną małą kryjówką. Nigdy nie zamykał oczu; w grach, w które lubił grywać, byłoby to zarówno głupie, jak i niebezpieczne.

Kiedy Lydia znów się wyprostowała, podał jej kieliszek whisky.

Valentine odwrócił spojrzenie od sali na chwilę dostatecznie długą, by unieść brew.

- Mam przynajmniej dwie pozytywne cechy. Zaś biust znalazł sobie partnera do tańca, co, jak mniemam, oznacza, że Franch będzie szukał swojej żony.

- Tak, przy swoim słabym wzroku lubi mieć w pobliżu coś, na co może się gapić. - Lydia poprawiła ledwie zakryte obiekty uwielbienia swojego męża. - W czwartek będę na wieczorku u Beckwithów - mówiła dalej, wygładzając przód sukni. - Mają tam ten uroczy tropikalny ogród.

Przez chwilę opierał się o ścianę, obserwując dramat, który wcześniej przyciągnął jego uwagę. Lady Eleanor Griffin była niemądrą pannicą. Nie tylko pozwoliła Priestleyowi założyć sobie bransoletkę na rękę, ale teraz najwyraźniej zachęcała go, by afiszował się, tańcząc z nią walca. Wkraczając do olbrzymiej zwierciadlanej sali balowej, Valentine zerknął na najstarszego brata Eleanor. Sebastian, książę Melbourne, nie przerywał rozmowy z lordem Tomlinem, ale Valentine znał go dostatecznie dobrze, by widzieć, że nie jest zadowolony. Hm... Być może wieczór kryje jeszcze dla niego parę interesujących chwil.

- On jest obłąkany.

Valentine zerknął na lewo, chociaż już rozpoznał głos.

- Zatem musisz mu przyznać punkty za odwagę. - Valentine skinął na lokaja po następny kieliszek whisky.

Spojrzenie szarych oczu szybko przesunęło się z powrotem na niego.

Valentine raz jeszcze spojrzał na tańczącą parę. Z włosami o barwie ciemnego miodu zwiniętymi w wypracowany węzeł na czubku głowy i w bladozielonej sukni wirującej wokół nóg, pełna wdzięku lady Eleanor Griffin wyglądała w tej chwili na bardziej opanowaną niż jej partner do tańca. Jednak to nie ją byli skłonni zabić jej bracia. Priestley mógł nie mieć tyle szczęścia.

- Być może twoja siostra odgrywa mały bunt.

- Jeżeli tak jest, to będzie on miał krótki żywot.

Uśmiechając się, Valentine dopił kolejny kieliszek whisky.

- Komplikacje. To z ich powodu jestem szczęśliwy, że nie mam rodzeństwa. Widzimy się jutro, nieprawdaż?

Charlemagne przytaknął.

- Melbourne powiedział, że cię zaprosił.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Eleanor i Priestleya, Valentine skierował się ku drzwiom. Mógł przyjaźnić się z męskimi przedstawicielami rodu Griffinów, ale wplątywanie się w ich domowe kłopoty nie tylko go nie interesowało, a wręcz wzbudzało w nim przemożne pragnienie znalezienia się gdzie indziej. Zwłaszcza że usłyszał pogłoski o grze o wysokie stawki rozpoczynającej się właśnie w Society Club.

Wychodząc, zauważył, że kilka młodych dam śledzi go wzrokiem. To było coś, do czego był przyzwyczajony, więc oferując panienkom przelotny uśmiech, zapamiętywał ich twarze na przyszłość. Nigdy nie wiadomo, kiedy znudzą się karty.


* * *


Eleanor Griffin ostatnio zaczynała zauważać pewien schemat w swoim życiu. Ilekroć zdarzał jej się wieczór, który mogłaby w przybliżeniu określić jako rozrywkę, następnego ranka wysłuchiwała wykładu od jednego, dwóch, a od czasu do czasu nawet wszystkich trzech braci o tym, co zrobiła nie- właściwie i jak powinna się starać, żeby nigdy tego nie powtórzyć. Jak gdyby nie znała już zarówno zasad, jak i konsekwencji ich łamania... Nawet jeśli nigdy nie ośmieliła się zrobić nic więcej, niż tylko odrobinę je nagiąć.

- Nie mam ochoty marnować czasu na wykłady, jeżeli nie zamierzasz uważać - powiedział brat numer jeden, bębniąc palcami o gładką powierzchnię swojego mahoniowego biurka.

Eleanor domyślała się, że autorytet przychodził Sebastianowi Griffinowi w sposób naturalny; został wyniesiony do pozycji księcia Melbourne oraz patriarchy rodu w wieku lat siedemnastu. Jeżeli kolejne piętnaście zmieniło cokolwiek, to tylko sprawiło, że stał się jeszcze bardziej arogancki i pewny siebie, niż był na początku.

Wydawało się jej, że powinna, kiedy to tylko możliwe, sprawiać, żeby co nieco spuścił z tonu, albo przynajmniej przypominać mu, że jest człowiekiem. Eleanor wyprostowała się.

Ciemnoszare oczy wpatrywały się w nią.

- Ktoś w tej rodzinie musi wykazywać nieco godności i powściągliwości. Ty nie wydajesz się do tego zdolna.

Eleanor ciężko westchnęła.

Czasami Eleanor miała ochotę krzyczeć... Nawet gdy jej brat miewał rację, co zdarzało się zadziwiająco często, jeśli wziąć pod uwagę, że zwykle nie raczył łaskawie spoglądać na jej poczynania z szerszej perspektywy i próbować zrozumieć, dlaczego tak postępuje. Ale mając rację czy nie, nie musiał przemawiać do niej jak do przygłupiego dziecka.

- Zgadzam się. Będę przyjmować błyskotki od dżentelmenów polujących na majątki czy też nie, wyłącznie na osobności.

Opalona twarz okolona ciemnymi falującymi włosami pozostała niewzruszona. Jedynie oczy stały się zimniejsze, ale to wystarczyło. Sebastiana niełatwo było wyprowadzić z równowagi, ale Eleanor udało się to... po raz kolejny.

Powoli wstał, zmuszając ją do spoglądania w górę, by nadal mogła patrzeć mu w oczy.

- Nazwisko i reputacja Griffinów pozostają nie- splamione od ośmiuset lat. I to nie ulegnie zmianie, kiedy ja sprawuję nad nimi pieczę.

- Wiem o tym, Seb...

- Jeżeli nie życzysz sobie spędzać sezonu w Londynie, mogę wysłać Charlemagne'a, by odwiózł cię z powrotem do Melbourne Park.

Podniosła się niezdarnie, a na tę groźbę jej serce zaczęło bić szybciej. Na miłość boską, sezon dopiero co się rozpoczął, a Melbourne leży w drugiej połowie kraju, w hrabstwie Devon.

- Shay by tego nie zrobił.

Jedna brew uniosła się.

- Ależ owszem, zrobiłby. - Książę pochylił się, opierając kostki palców na blacie biurka. - Na twoim miejscu wolałbym nie kontynuować tej gry, Eleanor. Przegrasz.

Mruknąwszy coś, wyszarpnęła z kieszeni bransoletkę z perłami. Wprawdzie nie przepadała jakoś szczególnie za perłami, ale to było takie romantyczne, gdy wicehrabia Priestley założył je na jej nadgarstek - tym bardziej że zabroniono mu czegokolwiek więcej poza tańcem z nią od czasu do czasu. Musiała podziwiać odwagę Johna, bez względu na jego motywy.

- Dobrze. Odeślij ją więc. Boże uchowaj, żeby jakiś dżentelmen polubił mnie na tyle, żeby rzeczywiście coś mi podarować. - Trzasnęła błyskotką o biurko.

Przynajmniej udało się powiedzieć ostatnie słowo. Zaciskając wargi, Eleanor dumnym krokiem podeszła do drzwi gabinetu. Otworzyła je z lekceważącym prychnięciem.

- Prawdziwy dżentelmen nie zaryzykowałby skandalu, wręczając ci podarek na środku zatłoczonej sali balowej. Przyszedłby do mnie i poprosił o pozwolenie na złożenie ci wizyty. - Eleanor usłyszała, jak bransoletka sunie po blacie biurka i wpada do szuflady. - Lord Priestley - Sebastian mówił dalej - nie otrzyma takiego pozwolenia.

Zaciskając dłoń na klamce, Eleanor zmusiła się, by wziąć głęboki wdech.

To przesądzało sprawę. Chyba będzie musiała zacząć pić.

- Idę do klasztoru - powiedziała; - Tam przynajmniej nie będę musiała spodziewać się wizyt składanych przez dżentelmenów.

- Nie kuś mnie, Nell.

Ha! Chciałaby zobaczyć, jak próbuje.

- Życzę waszej książęcej mości miłego dnia. Czy mam przysłać jakiegoś prostaczka, by mógł pan ściąć mu głowę?

- Nie, dziękuję.

Miała zamiar pewnego dnia przekłuć balon jego arogancji i protekcjonalności. Jedyną rzeczą gorszą od tego, że Sebastian traktował ją jak dziecko, było to, że przez to rzeczywiście czuła się jak dziecko. Oczywiście, wiedziała, że publiczne przyjmowanie błyskotek jest niestosowne; gdyby jej bracia zawczasu nie odprawili lorda Priestleya przy czterech poprzednich okazjach, nigdy nie byłoby jej na tyle żal wicehrabiego, by pozwolić mu zapiąć bransoletkę na swoim nadgarstku. Poprzedniego wieczoru wydawało się jednak, że to jedyny sposób na pokazanie tyranom, że nie mogą całko- wicie panować nad każdym elementem jej życia.

Tyle że najwyraźniej mogli. A utrącanie konkurentów, których uznali za niegodnych, to tylko jedna strona medalu. Teraz, po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach, zaczęła się martwić, co się stanie, kiedy dojdą do wniosku, że znaleźli godnego. O ile wiedziała, już rozważali kilku nudnych, nijakich kandydatów. Kandydatów, którzy oczywiście uznają wyższość i władzę męskich członków rodu Griffinów. Kogoś, kto nie kwestionowałby ich przywództwa i kto tym samym nigdy nie byłby odpowiednim kandydatem - czy może wyzwaniem - dla niej.

Zatrzymała się jednak w otwartych drzwiach do pokoju bilardowego. Jej bracia rozmawiali, a do ich głosów dołączył trzeci, który mówił cicho, sardonicznie cedząc słowa. Przez chwilę Eleanor nasłuchiwała, smakując ten gładki, wyrafinowany ton. Znała zasady równie dobrze jak każde z Griffinów: żadnych rodzinnych awantur przy obcych. Na szczęście ten gość nie zaliczał się do obcych.

- Wy obaj jesteście tchórzami - oznajmiła, wkraczając do pokoju.

Bila zadudniła, upadając na wyłożoną dywanem podłogę. Shay, wyższy z braci, wyprostował się znad stołu.

- Do diabła, Nell - zaklął, stawiając kij pionowo. -Właśnie kosztowałaś mnie pięć funciaków.

- I dobrze. Myślałam, że twoją powinnością jest mnie chronić.

Zachary, najmłodszy z trzech braci, wykrzywił się.

- A zatem powinien postąpić jak dżentelmen i odstąpić.

Eleanor zaplotła ręce na piersi, przenosząc uwagę na wysokiego, czarnowłosego mężczyznę nalewającego sobie whisky przy stoliku z karafkami.

- Hm. A co o tym sądzi lord Deverill?

- Tak właściwie - odezwał się Valentine Corbett, markiz Deverill - twoi bracia mają całkowitą słuszność.

-Co takiego?

-Widzisz? Możesz nie słuchać nas, ale...

- Zamilcz, Zachary - warknęła, poza tym ignorując swoich braci na korzyść szczupłej twarzy i na wpół przymkniętych zielonych oczu mężczyzny, którego zawsze uważała nie tyle za swojego mistrza, co raczej za najlepszy przykład tego, jak pragnęłaby postępować... Chociaż wiedziała, że nigdy, przenigdy nie ośmieli się go naśladować. - Wyjaśnij, co masz na myśli, Deverill.

Skinął głową.

- Chociaż nie jestem zbyt skłonny przyznawać racji braciom Griffinom w czymkolwiek, to każdy dżentelmen wie, że nie należy okazywać publicznie afektu kobiecie, o którą się stara. To jest przyczyną wszelkiego rodzaju trudności.

- Nie mówię o twoich potajemnych związkach z zamężnymi damami i śpiewaczkami z opery - odparła. - Mówię o prawdziwym dżentelmenie żywiącym szczery szacunek dla damy; o takim, który chciał okazać swoje uczciwe zainteresowanie, dając jej drobny podarek.

Nikły uśmieszek pojawił się na wargach słynących z doświadczenia i zgasł raz jeszcze.

Kiedy Shay i Zachary śmiali się, Eleanor spoglądała w te zwodniczo obojętne zielone oczy. Jedno z nich przysłonił opadający kędzior włosów czarnych jak węgiel. Niektóre mamy co wrażliwszych córek twierdziły, że gdyby diabeł mógł wybrać sobie oblicze, którym nęciłby młode damy do grzechu, wyglądałby dokładnie jak Valentine, lord Deverill. Dzięki Bogu, Eleonor wiedziała, jaki potrafił być czarujący. Oczywiście, nie było to żadne wyzwanie, by mu się opierać, skoro nigdy nawet nie spojrzał w jej stronę. Zrobiła kwaśną minę.

Twarz Shaya pociemniała.

- Właśnie miałem zadać sobie to samo pytanie - dobiegł od drzwi ostry głos Sebastiana.

- Uważam, że wszyscy powinniście wyjść - mruknęła Eleanor, krzyżując ręce na piersiach. Początkowo sądziła, że lord Deverill jest przynajmniej częściowo po jej stronie, ale stwierdzenie, że to jej bracia są odpowiedzialni za jej postę- powanie; niezupełnie sprawiło, że poczuła się choć trochę lepiej. W rzeczywistości to dotknęło ją jeszcze bardziej niż argumentacja jej braci. Bądź co bądź, z łatwością mogłaby odtrącić lorda Priestleya, gdyby tylko chciała.

Było o wiele bardziej prawdopodobne, że Deverill nie stoi po niczyjej stronie, a wynik nic a nic go nie obchodzi. Nie był skłonny spierać się tylko dlatego, że go to bawi. Co oczywiście oznaczało, żeby był w tym przerażająco dobry, tak jak we wszystkim, do czego się wziął.

- Zostałem zaproszony - odrzekł markiz, jak zawsze niewzruszony.

- W rzeczy samej - przyznał Sebastian. - Czy zechcesz dołączyć do mnie w stajni?

Deverill rzucił swój kij bilardowy Charlemagne'owi.

- A więc nadal chcesz usłyszeć moją opinię o tym swoim nowym wierzchowcu? - spytał, kierując się w stronę drzwi.

Książę przytaknął, odsuwając się na bok, żeby przepuścić Valentine'a.

- Rzeczywiście, pomyślałem, że może zechcesz mnie od niego uwolnić. Bestia próbowała wczoraj ugryźć Peep.

Eleanor przez chwilę stała z otwartymi ustami.

- Co za tupet - wypaliła wreszcie. - To jest mój koń, a Peep już powiedziała, że nęciła go jabłkiem.

Valentine zatrzymał się w progu, żeby spojrzeć na nią, potem na Sebastiana.

Markiz zaśmiał się.

Och, tego już było za wiele.

- Wybaczcie, ale wydaje mi się, że mówiliśmy o moim koniu - przerwała Eleanor. – Zapytajcie Peep, jeżeli mi nie wierzycie. Obiecała być bardziej ostrożna.

Sebastian spojrzał na nią w sposób, który ponoć sprawiał, że dorośli mężczyźni drżeli jak osika. Mimo że Eleanor dorastała pod jego rozkazami, widząc taki wzrok, miała ochotę dać bratu kuksańca albo uciec. Bóg jeden wie, że nigdy nie prosiła się o to, by mieć księcia za najstarszego brata. Ostatnio jednak ten fakt boleśnie jej doskwierał.

- Eleanor - Melbourne odezwał się chłodnym, pełnym cierpliwości głosem, który kłócił się z błyskiem w jego oku. - Moja córka ma sześć lat. Przedkładam własne zdanie nad jej.

- Przedkładasz własne zdanie nad zdanie wszystkich innych, Sebastianie. I nie zabierzesz mi konia.

- Nie, nie zabiorę. Deverill zabierze.

Gdy markiz schodził po schodach, bracia Eleanor wpatrywali się w nią gniewnie.

Energicznym krokiem wyszła na korytarz.

Eleanor stłumiła westchnienie frustracji. Nie, deklaracja o pójściu na zakupy nie dowiodła zbyt wiele. I żadna rozrywka nie była tak skuteczna jak niegdyś, by ukoić jej pragnienie zrobienia czegoś skandalicznego, czegoś całkowicie... nieposkromionego, czegoś, co pokazałoby nie tyle jej braciom, co bardziej jej samej, że może być wolna.

W trakcie poszukiwania pary rękawiczek zatrzymała się, żeby wyjrzeć przez okno sypialni. Na dole Valentine przejął wodze od chłopca stajennego i wskoczył na siodło. Niech to licho, zazdrościła markizowi Deverillowi, który mógł robić wszystko, na co tylko miał ochotę, kiedy tylko miał ochotę i z kim miał ochotę. Nikt nie mówił mu, że to niestosowne albo niewłaściwe, nikt nie groził mu wstrzymaniem funduszy ani nawet nie krzywił się na niego... Cóż, niektóre starsze, pruderyjne matrony mogły się krzywić, ale on z pewnością nie dbał o to, co one mogą sobie myśleć. Nie dbał o to, co myśli ktokolwiek.

Biorąc głęboki oddech, Eleanor naciągnęła rękawiczki. Hm. Ona troszczyła się o nazwisko i reputację Griffinów, cokolwiek myślał sobie Sebastian. A tym samym nie mogła uprawiać hazardu ani palić cygar, ani włóczyć się po mieście... cudzołożąc z każdym, kogo by sobie wybrała, ale jej bracia jeszcze nie wygrali. W końcu wygrają, gdy uznają, że zmęczyły ich jej bunty, i zmuszą ją do wyjścia za mąż. Co do tego nie miała złudzeń. Tak się stanie, a Sebastian tak całkowicie panował nad jej finansami, że realnie rzecz biorąc, Eleanor nie będzie w stanie odmówić spełnienia jego rozkazów.

Jednak tak będzie kiedyś, a teraz jest teraz. I tego wieczoru Eleonor zamierzała postawić na swoim.

Rozdział 2



Zanim Eleanor zeszła na dół na obiad, Zachary, Shay i Melbourne już siedzieli przy stole, tak jak i córka Sebastiana, Penelope. Obecność Peep mogła być przeszkodą w realizacji jej planu, ale Eleanor była pewna, że kiedy już dramat zacznie się rozgrywać, Sebastian zadba o to, żeby sześciolatka wyszła, zanim poleje się krew.

Spokój.

Kamerdyner ukłonił się.

Sebastian zerknął na jej rękę i znowu przeniósł wzrok na jej twarz.

- Co tam masz, Nell?

Skoro użył jej zdrobniałego imienia, to już zdawał sobie sprawę, że coś się szykuje. Do licha! On wiedział, że słysząc „Nell”, czuła się jak dziecko.

Wcześniej brała pod uwagę uparte stanie przy Sebastianie, podczas gdy on będzie czytał pismo, ale nieznaczne oddalenie się od niego wydało się rozsądniejsze.

- Niezależności. Mojej niezależności, uprzedzając twoje następne pytanie. - Przyszła do jadalni przygotowana na bitwę na słowa i charaktery, a więc równie dobrze mogła mieć to już za sobą.

Peep siedząca obok niej nachyliła się bliżej.

Sebastian nie rozłożył kartki. Nawet nie spojrzał na nią ponownie, lecz wciąż wbijał wzrok w Eleanor, podczas gdy ona odpowiadała mu tym samym. To było poważne i im prędzej on to zrozumie, tym lepiej.

- Stanton - odezwał się spokojnie. - Proszę od- prowadzić lady Penelope na górę do pani Bevins, a później poinformować kucharkę, że obiad nieco się opóźni.

Książę Melbourne zrozumiał.

- W tej chwili, wasza książęca mość.

Kamerdyner i jego podopieczna wyszli, a po jednym spojrzeniu Melbourne'a dwaj pozostali lokaje, którzy przebywali w pokoju, także czmychnęli. Byłoby bardziej uczciwie, gdyby Sebastian odesłał także Zacharego i Shaya, ale oni, rzecz oczywista, nie darowaliby sobie utraty okazji wystąpienia przeciwko niej. Eleanor złożyła ręce na podołku i czekała, starając się ignorować nieprzyjemne łaskotanie w żołądku. Przemyślała to już wcześniej; to może jej się udać.

Kiedy drzwi się zamknęły, Sebastian przeniósł wzrok na złożoną kartkę, którą trzymał w ręku. Rozłożył ją, przeczytał może jedną linijkę i raz jeszcze spojrzał na Eleanor.

- To absurdalne.

- To najzupełniej poważne, zapewniam cię. Równie poważne jak ja.

Shay wyciągnął rękę po papier.

- Co to...

Książę uchylił się przed bratem.

- Aby zaoszczędzić czas, pozwólcie, że ja to zrobię. Ja, Eleanor Elizabeth Griffin - przeczytał na głos - będąc w pełni zdrowa na ciele i umyśle, niniejszym oświadczam, co następuje. Ja...

Eleanor wydawało się, że głos Sebastiana zadrżał odrobinę, kiedy czytał ten fragment, ale jej własne nerwy były zbyt napięte, by mogła mieć pewność. W każdym razie książę kontynuował bez zająknięcia.

- W konsekwencji tego, niniejszym od tej chwili zwalniam moich braci, Sebastiana księcia Melbourne, lorda Charlemagne'a Griffina oraz lorda Zacharego Grijfina, ze wszelkiej odpowiedzialności za moje życie, a w obliczu jakichkolwiek niefortunnych okoliczności poinformuję wyraźnie każdego, kogo należy, że inni członkowie rodziny Griffinów nie mają być w żaden sposób ani w żadnej formie obwiniani za moje działania. Dalej mamy podpis i datę dwudziestego trzeciego maja tysiąc osiemset jedenastego roku.

Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Z ogólnego tonu brata Eleanor nie potrafiłaby rozpoznać, czy Melbourne przeczytał listę rzeczy do prania czy może obwieszczenie o wojnie z Francją. Pozostałych braci było łatwiej rozszyfrować, chociaż niemal wolałaby, żeby to nie było tak łatwe. Zachary, najbliższy jej wiekiem i temperamentem, wyglądał na przerażonego, zaś szczęka Shaya była mocno zaciśnięta, wyraźnie w gniewie. Cóż, rzuciła im rękawicę. Pozostało tylko pytanie, kto podejmie ją pierwszy.

Wreszcie ciemnoszare oczy Sebastiana raz jeszcze spojrzały prosto na nią.

Charlemagne warknął.

Ha. Wiedziała, że będzie jakiś haczyk.

- A co to takiego?

- Nie zamierzam dopuścić do tego, by o twojej „deklaracji” plotkowano publicznie, i w żadnym wypadku nie zezwoliłbym ci na publiczne wyrażanie skarg na ten dom. I bez względu na to, co napisałaś, nie możesz uwolnić naszej rodziny od skandalu, jaki wywołasz. Tym samym, jeżeli jakiś skandal, w który będziesz zamieszana, zwróci publiczną uwagę, to będzie oznaczało koniec tej umowy.

Eleanor potrzebowała ledwie chwilki, by to rozważyć. Myślała nawet, że będzie miał w planach coś znacznie bardziej odstręczającego.

-Dobrze.

- Jeszcze nie skończyłem. Nie tylko będzie to koniec tej umowy, ale kiedy już uporam się z kłopotami spowodowanymi przez ciebie, zgodzisz się poślubić dżentelmena, którego ja ci wybiorę, bez...

- Co takiego!?

- Bezzwłocznie i bez protestów. - Sebastian podniósł dzwonek leżący obok jego łokcia i zadzwonił na służbę. Natychmiast pojawili się lokaje, żeby zacząć podawać obiad. - Czy myślałaś, że nie będzie żadnych konsekwencji? - kontynuował tym samym niewzruszonym tonem.

Gdyby odmówiła, przy pierwszej nadarzającej się okazji wykorzystałby przeciwko niej zarówno jej deklarację, jak i tchórzliwość. A poza tym zapewne zmusiłby ją do poślubienia pierwszego pozbawionego wyrazu mężczyzny, jakiego by napotkał, tylko po to, żeby udowodnić swoją rację. Eleanor nabrała powietrza. Najtrudniej było zdecydować się na walkę, gdy wynik wojny był już pewny. Należała do Griffinów i nigdy nie porzuciłaby rodziny. Jakiegokolwiek wybierze sobie męża, musi choćby odrobinę odpowiadać wymaganiom Melbourne'a. Ale będą liczyły się chwile przed podjęciem przez nią tej decyzji... lub przed podjęciem jej za nią.

Przynajmniej wymusiła uchylenie drzwi. Musi tylko przez nie przejść, a będzie miała moment wolności i głos przy podejmowaniu decyzji dotyczącej jej własnej małżeńskiej przyszłości.

- Mamy umowę - odpowiedziała powoli.

- Nie, nie mamy - warknął Shay. - Melbourne, to absurdalne.

Mrugając, jak gdyby zapomniał o obecności swoich braci, książę przeniósł uwagę na drugi koniec stołu.

- Eleanor i ja zawarliśmy umowę. Będziecie ją honorować. Czy to jasne?

Przez chwilę Eleanor myślała, że Shay dostanie apopleksji, ale jej średni brat tylko przytaknął zduszonym burknięciem. Zachary, który wyglądał, jakby był rozdarty między przerażeniem a rozbawieniem, poszedł w jego ślady.

- Na Boga, Nell, masz niezłe... - mruknął.

- Niezłe co? - spytała słodkim głosem, chociaż doskonale wiedziała, co miał na myśli. Nie dorasta się przy trzech starszych braciach, nie słysząc od czasu do czasu wulgaryzmów, z których większość dotyczyła męskiej... albo kobiecej anatomii.

Zachary tylko pokiwał głową.

- Jezu. Tylko bądź ostrożna.

- O to chodzi, Zachary - odparła. - Jestem wolna. Mogę robić to, na co mam ochotę... - zerknęła na Melbourne'a - o ile nie wywoła to skandalu.

- I niech niebiosa mają nas w opiece - mruknął Shay.

- Nie - wtrącił Sebastian, spokojnie wybierając pierwszą porcję wołowiny z tacy podanej przez lokaja. - Niech niebiosa mają w opiece Eleanor. Bo my nie będziemy.


* * *


Dochodziła pierwsza po południu, gdy Valentine podniósł się z kłębowiska poduszek i jedwabnych prześcieradeł. Klan Griffinów i ich sprzeczki rzeczywiście zrujnowały wczoraj to, co - jak miał nadzieję - mogło być prywatnym dekadenckim lunchem, ale dzięki temu natknął się na lorda Whittona i Petera Burnseya, i grę w faraona na wysokie stawki u White'a. Piętnaście godzin później, już po wschodzie słońca, bogatszy o niemal tysiąc funtów Valentine wrócił do domu i do łóżka.

- Matthews! - ryknął, zrzucając nakrycia i sięgając po parę spodni z koźlej skóry, a jednocześnie wolną ręką przytrzymując głowę, żeby nie eksplodowała.

Drzwi sypialni otworzyły się tak szybko, że jego kamerdyner najpewniej musiał się o nie opierać.

Szczupły lokaj przytaknął, dając nura do najbliższej szafy.

- Powinien pan coś zjeść, milordzie - dał się słyszeć jego stłumiony głos.

Valentine zrobił skrzywioną minę.

- Jeżeli jeszcze raz wspomnisz dzisiaj o jedzeniu, będę musiał cię zastrzelić - burknął.

Chociaż wieczór przyniósł markizowi rozrywkę i zysk, Burnsey był jednym z niewielu mężczyzn, którzy mogli się z nim mierzyć w piciu. Zapewne pomagał w tym fakt, że Peter był od niego cięższy o ponad dwanaście kilogramów, ale Valentine nigdy nie należał do osób, które cofnęłyby się przed wyzwaniem.

Lokaj wyłonił się z wielkiej szafy.

- Milordzie?

- Słyszałeś mnie. Ostrzegałem cię, a teraz muszę cię zastrzelić, w przeciwnym razie wszyscy pomyślą, że nie jestem słowny.

- Ależ nie jest pan, milordzie. Słowny, znaczy się.

- Co takiego!? - Valentine pochłonął resztki zwietrzałej brandy pozostawione przy łóżku. - Tak, chyba masz rację. Gdzie ta przeklęta koszula?

- Proszę, milordzie.

Valentine włożył koszulę i usiadł przy toaletce, by się ogolić, podczas gdy Matthews rozłożył ciemnoszarą marynarkę i kremową kamizelkę, a potem odsunął ciężkie ciemne zasłony.

Czasami Valentine nie był pewien, czy trzyma Matthewsa przy sobie, ponieważ ten mu nadzwyczajnie nadskakuje, czy też dlatego, że po części podejrzewa, iż lokaj próbuje go zabić. Poprawiwszy chwyt, przesunął brzytwą po skórze.

Valentine wykrzywił się.

- Tak, istotnie.

To wyjaśniało wyjątkowo ciężkie pijaństwo Burnseya i jego własną pulsującą z bólu głowę, ale nie tłumaczyło, dlaczego zazwyczaj pragmatyczny dżentelmen postanowił postawić w grze w karty kwotę równą resztce jego majątku. Valentine wzruszył ramionami. Niech Bóg ma świat w opiece, gdyby on sam kiedykolwiek miał popaść w taką desperację. Wziąwszy wszystko pod uwagę, jeżeli nie powiódłby się napad z bronią w ręku, to kula w łeb wydawała się bardziej stanowczą i mniej bolesną drogą niż ta, którą obrał Burnsey.

Zarzuciwszy rozmyślanie o kłopotach Burnseya, Valentine dokończył swoje poranne, a raczej popołudniowe, ablucje i kazał osiodłać Iago. Wielki gniady ogier przywykł do nieregularnych pór i tylko zastrzygł uchem, ruszając kłusem w kierunku Society Club.

Markiz wybrał trasę, która wiodła go wzdłuż Bond Street, i skinieniem głowy witał znajomych spędzających popołudnie na zakupach. Mignięcie jaskrawej tkaniny w głębi wąskiej, mniej uczęszczanej bocznej ulicy przykuło jego uwagę i Valen- tine odwrócił głowę, żeby spojrzeć w głąb alei. Raptownie zatrzymał Iago.

- Lady Eleanor?

Eleanor zastygła, wychodząc właśnie z sukniami z małego sklepiku, który najwidoczniej dopiero co odwiedziła. Wstrzymując oddech, odwróciła się ku niemu, a potem wyraźnie się odprężyła.

-Deverill. Jak to dobrze.

- To pierwszy raz, gdy dobro i moje nazwisko zostały wymienione w tym samym zdaniu - odparł, kierując Iago w jej stronę w wąskiej uliczce. Zerknął na tylne drzwi sklepu, z którego właśnie wyszła lady Eleanor, i na tkaninę o głębokiej barwie ciemnego burgunda, na poły ukrytą pod jej szerokim szalem. - Madame Costanza? - mruknął, unosząc brew.

Delikatny rumieniec na jej policzkach nabrał intensywniejszego odcienia.

- Potrzeba mi kilku nowych strojów.

Valentine przytaknął, postanawiając zatrzymać dla siebie informację, że niektóre z najpiękniejszych i najśmielszych aktorek i lubiących rozgłos dam Londynu angażują madame Costanzę, by szyła dla nich. Sądząc po intensywnym rumieńcu Eleanor, ona też już o tym wiedziała.

- Jestem pewien, że będziesz wyglądać olśniewająco.

Zanim zdążył się oddalić, Eleanor podeszła i chwyciła jedną ręką czubek jego heskiego buta.

- Nie mów nikomu, Deverill. Chcę, żeby to była niespodzianka.

Nie mógł się powstrzymać, by się nie uśmiechnąć.

- Bez obawy. Ja zawsze jestem za tym, żeby coś napsocić. Ale to nie jest chyba całkiem w twoim stylu.

Rumieniec zniknął z jej policzków.

- To nie w stylu moich braci. Wątpię, by którykolwiek z nich wiedział, co jest w moim stylu. Jeszcze.

To zabrzmiało intrygująco. W tej samej chwili markizowi zaburczało w brzuchu, co przypomniało mu, że od dwunastu godzin nic nie jadł.

Nieznaczny ukradkowy uśmiech musnął jej wargi, rozjaśniając jej oczy pełnym emocji, niedającym się opisać podnieceniem. Valentine zdał sobie sprawę, że się na nią gapi, i otrząsnął się. Znał Eleanor Griffin, odkąd skończyła pięć lat, i zaliczał ją do jednej z dwóch wyraźnie określonych kategorii, jakimi zwykle opisywał kobiety. Jej miejsce było w dziale „nie dotykaj”, razem z zakonnicami, staruszkami i bardzo brzydkimi pannami. Była młodszą siostrą dobrego przyjaciela, a tym samym właściwie nawet nie tyle kobietą, co... małym szczeniaczkiem.

Z tym tylko, że szczeniaczki nie potrafią się tak chytrze uśmiechać ani nie mają takich pięknych szarych oczu. Valentine odchrząknął.

- A zatem się zobaczymy.

Jej uśmiech stał się szerszy.

- Oczywiście, chyba że jesteś zajęty gdzieś indziej.

Hm.

- Sądzę, że można śmiało powiedzieć, że nie będę.

Rozdział 3



- Milady, czy jest pani pewna, że dziś wieczorem chce włożyć... akurat tę suknię?

Eleanor udała, że nie zauważyła starannego doboru słów w pytaniu Helen ani sposobu, w jaki jej pokojówka stale i z wyraźnym niepokojem załamywała ręce. Oczywiście, wiedziała, jakie ryzyko podejmuje, ale tego wieczoru miała konkretny cel. To była próba zarówno jej własnej determinacji, jak i gotowości jej braci do przestrzegania ich umowy.

- Tak, jestem pewna - odparła, patrząc na swoje odbicie w wielkim lustrze.

Jedwab o barwie burgunda przeszyty delikatną złotą nicią podkreślał jej ciemne włosy i szare oczy, a dopasowany stanik sukni nie zostawiał wiele miejsca na ukrycie ewentualnych niedoskonałości. Spódnica otulała jej biodra, a niżej spływała ozdobioną koralikami błyszczącą i wirującą falą tkaniny w tym samym kolorze.

- Ale skoro pani nie dba...

- Nie jestem też idiotką.

Szara peleryna, która zakrywała wszystko prócz samego dołu jej nowej sukni, miała za zadanie tylko potęgować efekt - a przynajmniej tak Eleanor sobie wmawiała. Jej bracia i pozostali goście na wieczorku u Beckwithów zobaczą ją w tej samej chwili, wszyscy. To tylko nader szczęśliwy zbieg okoliczności, że zanim odsłoni nową kreację, będzie już za późno, aby Melbourne zrobił cokolwiek z jej wyglądem.

Peleryna dobrze spełniała swoje zadanie i gdy Eleanor dotarła na dół, jedyne podejrzliwe spojrzenia były skierowane na jej włosy, które kazała Helen upiąć w plątaninę wstążek o barwie burgunda i wijących się brązowych pukli opadających kaskadą do ramion.

Jednak spojrzenie Melbourne'a spoczęło na jej twarzy.

Wygładziła rękawiczki,

Eleanor z całego serca miała nadzieję, że Shay się myli.

- Nie stawiałabym przeciwko mnie, gdybym była na twoim miejscu - oświadczyła, żywiąc nadzieję, że jej głos zabrzmiał pewniej, niż sama się czuła.

Rezydencja Beckwithów znajdowała się zaledwie pięć przecznic dalej, ale Eleanor nie potrafiła sobie przypomnieć jazdy powozem, która trwałaby dłużej. Niemal wibrowała z emocji i wcale nie pomagał jej fakt, że w pelerynie zapiętej po szyję w tym zamkniętym powozie było jej duszno. Na dodatek Sebastian przez całą drogę siedział naprzeciwko, wbijając w nią wzrok. Zawsze miała wrażenie, że potrafi czytać w myślach, ale to, że nie zatrzymał powozu i nie kazał zawracać, było dowodem na to, że to podejrzenie było fałszywe.

Nie zamierzała przecież robić niczego złego, ale była w pełni świadoma, jak poważnie jej najstarszy brat traktuje ochronę nazwiska Griffinów. Eleanor wybrała bardzo wąską ścieżkę między skandalem po jednej stronie a ograniczeniami narzuconymi przez brata po drugiej. Miała tylko nadzieję, że ta droga zawiedzie ją gdzieś indziej niż w ślepy zaułek.

Zachary i Charlemagne, którzy mieli dwadzieścia cztery i dwadzieścia osiem lat, z pewnością miewali kochanki i utrzymanki, ale to było jak najbardziej akceptowane przez towarzystwo, o ile tylko odbywało się dyskretnie. Zasady dotyczące kobiet były znacznie surowsze, a i możliwość upadku znacznie większa. Ale Eleanor nie chciała brać sobie kochanka ani robić niczego tak rażąco występnego. Jeżeli nie wykorzysta tej szansy na poznanie życia, to może równie dobrze uschnąć i sczeznąć.

Wysiedli z powozu na zatłoczonym podjeździe przed Beckwith House. Zazwyczaj gdy Griffinowie przybywali na przyjęcie całą rodziną, wkraczali wedle pozycji: Eleanor pod ramię z Melbourne'em, a za nimi Shay i Zachary. Jednak tego wieczoru, kiedy już ominęli ostatnie kałuże rozdeptanego błota i końskiego nawozu i dotarli do marmurów frontowego wejścia, Sebastian puścił ją przodem.

- Ty pierwsza - powiedział, wskazując gestem, żeby prowadziła.

Przytaknęła, udając, że spodziewała się takiego kroku, i wkroczyła do wielkiej rezydencji. Od chwili, gdy tylko wręczyła swoją deklarację, wyczuwała, że Melbourne gniewa się na nią nie tyle z powodu pisma, co raczej z powodu pomysłu, z którego się poczęło - iż Eleanor jest tak niezadowolona z nie- go jako patriarchy rodu, że aż wszczęła bunt. Cóż, zamierzała nim wstrząsnąć. Być może oboje nauczą się czegoś w trakcie tej próby. A może przynajmniej on uświadomi sobie, że inni ludzie mają myśli i uczucia niekoniecznie identyczne z jego własnymi... I że te myśli niekoniecznie prowadzą do upadku ich rodziny.

W rozbieralni zawahała się, ale zobaczyły ich już co najmniej dwa tuziny gości, z których kilkoro to znani plotkarze. Eleanor wzięła głęboki wdech i rozpięła guzik peleryny. Cokolwiek wcześniej zadeklarowała na papierze, teraz miało wejść w życie.

Gdy lokaj pomagał jej zdjąć okrycie z ramion, stojący z tyłu Zachary wydał zduszony okrzyk, zaś milczenie dwóch pozostałych braci było co najmniej równie wymowne. Ha. Tylko zaczekajcie, aż się odwrócę.

Odwróciła się. Spojrzenie wszystkich trzech braci padło na jej biust, a potem przesunęło się z powrotem na jej twarz.

- Matko święta - wyszeptał Shay, a jego opalona twarz pobladła.

Eleanor miała nadzieję, że to komplement. Biorąc następny głęboki wdech, odwróciła się ku otwartym drzwiom sali balowej i ruszyła naprzód.

- Idziemy? - spytała z uśmiechem, zatrzymując się tuż za progiem obok lokaja.

Lokaj Beckwithów nie potrzebował brać od nich zaproszeń, by oznajmić, kto przybył. Na ogół służba w liczących się domach wiedziała, kim jest klan Griffinów.

- Panie i panowie, książę Melbourne, lord Char- lemagne Griffin, lord Zachary Griffin i lady Eleanor Griffin.

W sali nastąpiło poruszenie, kiedy weszła Eleanor. Mogła dosłyszeć kroki braci idących za nią, prawie poczuć wrogość, którą emanowali ogólnie w stronę całej sali, milcząco wyzywając każdego, kto mruknąłby choćby słowo na temat jej garderoby.

Z łatwością, dzięki długiej praktyce, Eleanor ukryła grymas niezadowolenia. Chociaż ich milczenie onieśmielające innych gości mogło sprawić, że wieczór przebiegnie bardziej gładko, oznaczało również, że nadal jest pod ich ochroną... i pod ich bacznymi spojrzeniami. Odwróciła się i poczuła, jak jedwabna tkanina sukni kołysze się wokół jej nóg.

- Przestańcie - mruknęła.

- Przestańcie... co? - odparł Charlemagne tym samym tonem, spoglądając ponad jej ramieniem na zatłoczoną salę.

- Staracie się onieśmielić wszystkich w zasięgu wzroku. Jak długo tu jesteśmy, wy nie znacie mnie, a ja nie znam was.

Shay raz jeszcze otworzył usta, żeby zaprotestować, ale nagle Melbourne wkroczył pomiędzy nich.

- Myślę, że pora, by zacząć pić, jak wspomniał Zachary.

Po chwili Eleanor została sama w sali balowej. Pozostawanie w samotności zbyt długo byłoby wyraźnym sygnałem, że w klanie Griffinów na coś się zanosi, więc kiedy tylko wypatrzyła swoją przyjaciółkę, lady Barbarę Howsen, skierowała się w stronę stołu z napojami.

Gdy się zbliżała, jej oczy wypatrzyły jeszcze jedną znajomą postać przy drzwiach prowadzących do rozległego tropikalnego ogrodu Beckwithów. Lord Deverill wpatrywał się w nią, w oczywisty sposób ignorując lady Franch, podczas gdy hrabina jawnie flirtowała z nim, stojąc pod drugiej stronie drzwi.

Po raz pierwszy Eleanor uświadomiła sobie, jak muszą się czuć inne kobiety, gdy ten zielonooki bóg im się przypatruje. Fala gorąca, która przebiegła jej po plecach pod wpływem tego złudnie rozleniwionego spojrzenia, sprawiła, że Eleanor poczuła się... występnie. Dzięki niebiosom, że są przyjaciółmi, i że tylko go zaskoczyła. I dzięki niebiosom, że wiedziała, jaki z niego łobuz.

Otrząsnęła się i zawróciła w stronę Barbary stojącej przy stole z napojami.

- Dobry wieczór, moja kochana - powiedziała, całując w policzek drugą córkę markiza Peltona. - Wyglądasz cudownie.

Barbara odwzajemniła gest, a jej mina wyrażała nieskrywaną radość.

Eleanor uśmiechnęła się szeroko.

Odwróciła się.

Nie minęło jeszcze nawet pięć minut jej przygody, a już została poproszona do tańca przez kogoś, kogo Melbourne natychmiast by odrzucił. Jak gdyby to była wina Stephena Cobb-Hardinga, że jego ojciec jest jedynie baronetem, i że to rodzina jego matki, Cobbowie, mieli pieniądze... Stąd wzięło się podwójne nazwisko.

- Z przyjemnością - odpowiedziała, ujmując jego wyciągniętą rękę.

Orkiestra zaczęła grać walca akurat w chwili, gdy dotarli do wolnego miejsca na parkiecie pośrodku sali balowej. Pan Cobb-Harding objął ją w talii i porwał do tańca.

- Już od roku usiłowałem znaleźć sposób, żeby to zrobić - odezwał się, a spojrzenie jego jasnoniebieskich oczu skupiło się gdzieś poniżej jej szyi.

Cóż, nie włożyła tak mocno wydekoltowanej sukni przypadkiem. W pewien sposób to była miła odmiana, być postrzeganym jak coś... jak ktoś... inny niż osoba należąca do wszechmocnego rodu Griffinów, nawet jeśli to tylko jej biust przyciągał uwagę.

- A zatem dlaczego czekał pan aż do teraz?

Wreszcie spojrzenie padające spod falujących blond włosów znowu przeniosło się na jej twarz.

- Może pani zgadywać trzy razy, milady.

Trzy, rzeczywiście.

- Ach. Cóż, moi bracia i ja doszliśmy niedawno do pewnego porozumienia. I dlatego pan i ja możemy tańczyć, kiedy tylko sobie tego zażyczymy.

Uśmiechnął się.

- To najlepsze wieści, jakie słyszałem od wielu tygodni.

Hm. Zawsze uważała, że Stephen Cobb-Harding jest przystojny i chociaż nigdy nie doświadczyła tego w bezpośrednim kontakcie, słyszała, iż cieszy się reputacją mężczyzny błyskotliwego i czarującego. Najwyraźniej lotny umysł, stosunkowe ubóstwo i niska pozycja wśród arystokracji czyniły go dla niej tak... niebezpiecznym. Na miłość boską, ma swój rozum. Tańczenie z mężczyzną nie oznacza, że zamierza go poślubić. Tak, była tutaj, szukając dla siebie męża i własnej przygody, ale jakaś spokojna, nieszkodliwa rozrywka może całkiem dobrze się w tym mieścić.

- Jest pan mile widziany, panie Cobb-Harding.

- Stephen, proszę. Czasem wydaje mi się, że ludzie zapominają, co mieli powiedzieć, zanim dokończą wymawiać moje nazwisko.

Eleanor roześmiała się.

- Uważam, że roztacza ono aurę elegancji.

Jego szeroki śmiech sprawił, że sama uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- Chciałbym myśleć, że mogę panią odwiedzać, nie chowając się za pani spódnicą. - Przerwał. - Chociaż pani spódnice są wyjątkowe.

Być może mogło być w tym coś więcej niż niewinna zabawa. Bądź co bądź, Stephen należał do arystokracji, a jego nazwisko nie było związane z żadnym skandalem.

Eleanor poczuła nagłą chęć pacnięcia każdego z braci w te ich aroganckie nosy. Już pierwszego wieczoru udało jej się zaznać więcej emocji i rozrywki niż jej bracia zezwalali jej zaznawać, odkąd skończyła piętnaście lat, kiedy to Melbourne uznał, że nadeszła pora, by przestała zachowywać się jak dziecko. W jednej chwili położył kres bieganiu na bosaka i ćwiczeniu szermierki z Zacharym i tylu innym rzeczom, że aż chciało jej się płakać, gdy o tym pomyślała. Minęło sześć lat i nareszcie znowu wywalczyła sobie wolność. Teraz, dzięki Stephenowi Cobb-Hardingowi, miała co z nią zrobić.

- Stephenie, może więc zechciałbyś towarzyszyć mi jutro do Hyde Parku?

Jego czarujący uśmiech stał się jeszcze szerszy.


* * *


- Valentine!

Słysząc pełne gniewu syknięcie kobiety, markiz Deverill odwrócił wzrok od sali balowej.

- Lady Franch?

- Lord Franch nie czuje się dobrze i będzie chciał wyjść wcześnie - powiedziała Lydia, i sądząc z jej tonu, nie po raz pierwszy.

- Podagra?

Podeszła bliżej.

- Nie mam pojęcia. Zapewne. Ale musimy się pospieszyć.

Burgundowa suknia zawirowała i znów znikła w tłumie tańczących par.

- Pospieszyć? - powtórzył markiz, przenosząc spojrzenie na braci Griffinów. Żaden z nich nie tańczył i żaden nie patrzył na siostrę. Eleanor miała rację. Zaszło coś znaczącego. Coś, co pozwoliło jej przywdziać jedną ze słynnych dekadenckich kreacji madame Costanzy. A biorąc pod uwagę rezultat, mógł jedynie przyklasnąć zmianie klimatu u Griffinów,

Lady Franch przysunęła się jeszcze bliżej, tak że mógł poczuć jej ciepły oddech na swoim policzku.

Mógł niemal poczuć w powietrzu wibrowanie jej raptownej irytacji, gdy odwróciła się, podążając wzrokiem za jego spojrzeniem.

- Lady Eleanor? Tylko dlatego, że nosi tę szmatę? Nigdy wcześniej nawet na nią nie spojrzałeś.

- Nigdy wcześniej jej nie widziałem - odparł z roztargnieniem.

To było dziwne. Chociaż znał Eleanor Griffin od lat, większość ich spotkań wypełniało pogodne przekomarzanie się i od czasu do czasu jakaś drobna frywolna, mało braterska rada, ogólnie dotycząca tego, jak unikać przygód z szubrawcami takimi jak on sam. Nie uważał jej za siostrę, przede wszystkim dlatego, że nie miał rodzeństwa i nie za- leżało mu na tym poprzez towarzyską adopcję. Członkowie rodziny to zbyt wielkie zobowiązanie i ciężar. Jednak od dzisiejszego popołudnia Eleanor nagle stała się... interesująca.

- Nie sądzę, żebym mogła zrobić cokolwiek, by odciągnąć twoją uwagę od tej małej parweniuszki? - spytała lady Franch; jej ton zdradzał frustrację. Bez wątpienia lord Franch będzie mu dzisiaj winien wdzięczność. Urodziny starego głupca nadeszły w tym roku wcześniej.

- Raczej nie nazwałbym siostry księcia Melbourne „parweniuszką”, ale właściwie to jestem tylko zaciekawiony jej zachowaniem i wyglądem - odparł. - Co skłoniło Melbourne'a, by towarzyszył jej tutaj, a potem nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co ona robi?

Z tym tylko, że bracia - a przynajmniej sam książę - zwracali uwagę. Markiz mógłby się o to założyć. Oni po prostu nie podejmowali w związku z tym żadnych kroków. I to go intrygowało.

Kiedy tylko lady Franch się oddaliła, jego spojrzenie znowu przeniosło się na Eleanor. Walc już się skończył, a otaczająca ją grupa młodych mężczyzn, nalegających na wzmiankę w jej karnecie, to w większości były osoby będące dżentelmenami tylko z nazwy, którym jej bracia normalnie nigdy nie pozwoliliby nawet skłonić się w jej kierunku... Przeważnie byli to hazardziści, łowcy posagów i ogólnie idioci. Cóż, teraz się kłaniali i prawie wchodzili sobie nawzajem na głowy, żeby się do niej zbliżyć. Wilki nigdy nie potrzebowały wiele czasu, by rozpoznać nową zwierzynę... Nawet zwie- rzynę, która aż do wczoraj była pod opieką mocarnego, ogromnego lwa i jego dwóch braci.

Valentine trzymał się z dala, ale najwyraźniej Eleanor Griffin i na nim wywarła wrażenie. Przecież przedłożył wpatrywanie się w nią z drugiego końca sali nad położenie na plecach Lydii Franch.

Coś tu nie pasowało - a w rezultacie było całkiem interesujące. Raz jeszcze popatrzył na Eleanor. Tak, całkiem interesujące.


* * *


Jedną z konsekwencji stosunkowo wczesnego zakończenia wieczoru było to, że Valentine przebywał akurat na dole i jadł śniadanie, gdy rozległo się pukanie do frontowych drzwi. Jednak gdyby wiedział, co z tego wyniknie, zostałby w łóżku.

Ale on jadł dalej swoją pieczoną szynkę i herbatniki. Codziennie na bieżąco informował kamerdynera, dla których gości jest w domu, a dla których go nie ma. Hobbes dbał o to, żeby niezaaprobowane osoby, zwłaszcza rodzaju żeńskiego, nie wchodziły do domu. A tego ranka lista obejmowała także Lydię... W ciągu jednego wieczoru i faktycznie niczym mu nie zawiniwszy, przeszła od kategorii bycia przyjemną rozrywką do czegoś irytującego. I wiedziała, że coś — albo raczej ktoś — przykuł jego uwagę, jeszcze zanim on sam cokolwiek z tym zrobił, a tego wielce nie lubił.

Hobbes pojawił się w drzwiach pokoju śniadaniowego.

- Milordzie, jego książęca mość, książę Mel...

Przeżuwając kęsy szynki, Valentine przyglądał się nieproszonemu gościowi. Odkąd znał Sebastiana, chyba nie widział go tak wzburzonego. Skinął głową na Hobbesa, i kamerdyner wraz z dwoma lokajami zniknęli, zamykając za sobą drzwi.

- Zjedz śniadanie - zaproponował Valentine, wskazując na zastawiony kredens pod ścianą.

- Już jadłem.

- A zatem, na miłość boską, przestań tak chodzić i pozwól mi dokończyć jedzenie. Tego ranka mam już ból głowy, a przez ciebie jest mi niedobrze.

Książę z pochmurną miną usadowił się obok Valentine'a.

- Widziałeś Eleanor zeszłego wieczoru.

- Ja nie plotkuję, Seb. Wiesz o tym.

Melbourne wypuścił powietrze.

- Tak, wiem. I po części dlatego tutaj jestem. Przedwczoraj - mówił dalej książę, wyjmując z kieszeni na piersi złożoną kartkę - Eleanor dała mi to.

Markiz wytarł palce z dżemu i wziął kartkę. Kiedy ją przeczytał, raz jeszcze uświadomił sobie, jak niezmiernie jest wdzięczny, że urodził się jedynakiem.

Przez chwilę Valentine wpatrywał się w przyjaciela. Jednego ze swoich niewielu przyjaciół, gdy się nad tym zastanowić, gdyż był bardziej wybredny, niż większość ludzi mogłaby przypuszczać. Sądził, że to coś, czego nauczył się od ojca; sypiaj z każdą spódniczką, jaka ci się spodoba, ale przy- jaciół wybieraj starannie.

Z przelotnym uśmiechem Valentine dopił herbatę.

- Nadal nie wiem, jak możesz ją od tego odwieść, skoro się zgodziłeś - mówił dalej Valentine. - Jesteś człowiekiem słownym, i w ogóle. Im bardziej będziesz naciskał, tym bardziej ona będzie się opierać.

Książę huknął pięścią w stół.

- Raz jeszcze masz rację. I oto dlaczego tutaj jestem.

Valentine miał nieprzyjemne wrażenie, że właśnie wpadł w jakąś pułapkę.

Melbourne prychnął.

Valentine podniósł się z krzesła, czując w żołądku nieprzyjemny ciężar. I nie sądził, by winna była szynka.

Opanowując dreszcz, Valentine nalał sobie whisky.

- Co, u diabła, pozwala ci myśleć, że chciałbym mieć z tym cokolwiek wspólnego? - Jeszcze i to, jakby nie wystarczał sam fakt, że wczoraj przez cały dzień miał nader nieczyste myśli o Eleanor Griffin. - Idźże sobie, Melbourne,

Ku jego rosnącemu przerażeniu, książę się uśmiechnął.

- Myślałem, że możesz być niechętny do współpracy, dlatego przyniosłem także to. - Z drugiej kieszeni wyjął pożółkły, wielokrotnie poskładany kawałek papieru.

Valentine wpatrywał się w kartkę, żałując, że nie potrafi sprawić samym spojrzeniem, by papier stanął w płomieniach.

Książę tylko znów się uśmiechnął.

Valentine opadł na krzesło naprzeciwko.

Przystanąwszy w progu, książę raz jeszcze spojrzał w czeluście biblioteki.

- Trzymaj ją z dala od kłopotów, Valentine. To wszystko, o co cię proszę. W tobie pokładam zaufanie. W twoje ręce składam honor mojej rodziny.

Valentine zasalutował dwoma palcami, gdy tylko książę wyszedł, a potem na powrót rozsiadł się, żeby dokończyć whisky. Sprawa nie wyglądała dobrze, jakkolwiek by o tym myśleć. Z powodu tej przeklętej notki Valentine właśnie został wplątany w rodzinny spór, coś, czego starał się unikać, odkąd skończył osiemnaście lat i od chwili, gdy jego ojciec ostatecznie zobojętniał na wszystko.

Sebastian musiał być zdesperowany, skoro posunął się do tego. Pomimo to, nawet posiadając wymienione przez księcia cechy rzeczywiście kwalifikujące go do tej misji, markiz był całkowicie pewien, że powołanie go na czyjąkolwiek przyzwoitkę nie jest najmądrzejszą decyzją. I chociaż tydzień temu uznałby tę przysługę za drobiazg tylko odrobinę irytujący, od wczoraj było to coś znacznie bardziej niepokojącego.

- To jakby posłać lisa do strzeżenia kurnika - mruknął, wstając, żeby kazać osiodłać konia.

Problem polegał na tym, że teraz lis dzierżył w swoich rękach honor znakomitej rodziny, honor przyjaciela. A zatem Eleanor Griffin będzie musiała pozostawać bezpieczna poza jego zasięgiem, bez względu na to, co Valentine myślał w duchu.

Rozdział 4



- Nadal nie rozumiem, jak zdołała pani tego dokonać - powiedział Stephen Cobb-Harding, wjeżdżając eleganckim wyścigowym faetonem z wysokim kozłem w cień pod dębami.

Po drugiej stronie ścieżki zebrała się grupka matek, zapewne po to, by omawiać małżeńskie plany synów i córek. Eleanor nie potrafiła wyobrazić sobie swojego poważnego brata Melbourne'a w takim stadku, ale też nie sądziła, by kiedykolwiek omawiał jej małżeńską przyszłość z kimkolwiek.

- Jak mówiłam, jego książęca mość i ja mamy umowę. Wolę nie dyskutować o jej szczegółach.

- Dobrze. Daleki jestem od tego, by rujnować ten dzień niezręcznymi pytaniami.

Jego czarujący uśmiech sprawił, że i ona odpowiedziała uśmiechem.

- To bardzo dyplomatycznie z twojej strony, Stephenie.

Wzruszył ramionami.

- Mam wrażenie, że brak niesnasek może być dla pani miłą odmianą.

Jej uśmiech stał się szerszy. Jaka szkoda, że jej bracia trzymali ją z dala od takich przyjemnych pogawędek... Na miłość boską, rozmowa z panem Cobb-Hardingiem nie oznacza, że skończy jako jego żona. Oznacza tylko, że może się śmiać, czuć beztrosko i przez parę godzin zaznać nieco rozrywki. Oczywiście, mogła też rozważać fragment swojej deklaracji tyczący małżeństwa, jeżeli tego chciała.

W tych okolicznościach brzmiało to również nie- prawdopodobnie, chociaż tego nie dopowiedziała. Wolna czy nie, nie wybrałaby się ze Stephenem bez przyzwoitki, gdyby przyjechał po nią czymkolwiek innym niż faeton z wysokim kozłem. Jak mawiano, wyścigowy faeton był przyjacielem dziewczyny z dobrego domu. Przede wszystkim dlatego, że kiedy już powożący ujął lejce, nie mógł ich wypuścić, chyba że obok byłby stajenny, by przytrzymać konie, ale w powozie nie było dla niego miejsca. Zapewniało to zachowanie czci przez towarzyszkę powożącego, ale jednocześnie uniemożliwiało mu opuszczenie powozu, na przykład w celu zdobycia cytrynowych lodów.

Pan Cobb-Harding zerknął na lejce, które trzymał w ręku, a potem na sprzedawcę lodów.

Wręczył jej wodze.

- Spróbują pociągnąć. Proszę mocno je trzymać.

-Tak zrobię.

Zeskoczył na ziemię. Para gniadoszy natychmiast zrobiła krok do przodu, pociągając tak energicznie, że Eleanor przesunęła się na wąskim siedzeniu. Odchyliła się do tyłu, ciągnąc w przeciwną stronę, i konie znów się uspokoiły.

- Najpierw suknia, a teraz konie - odezwał się przeciągły głos po jej lewej. - Czyżbyś się zamieniała w Cygankę?

Gdzieś w głębi jej piersi zaczęły wzbierać radosne emocje.

- Lordzie Deverill, co pan robi na świeżym powietrzu i to przed południem?

Markiz dosiadający imponującego i słynącego z humorów ogiera Iago, uchylił przed nią bobrowego kapelusza.

- Dobry Boże, jest tak wcześnie? Chyba muszę być chory.

- Światło słoneczne dobrze panu zrobi.

- To się dopiero okaże. - Posłał spojrzenie w stronę straganiku z lodami. - Stephen Cobb-Harding - mruknął. - Interesujący dobór towarzysza.

Eleanor zmarszczyła brwi; jej przyjemność ze spotkania markiza zmalała.

- Nie mów mi, że stajesz się nudny.

Obie ciemne brwi uniosły się.

- Nudny? - powtórzył. - Ranisz mnie. Skarżę się jedynie na jego kiepski wybór koloru płaszcza. Co to jest, fioletowy brąz?

- Ach. Kolor jego płaszcza. Bardzo możliwe.

Markiz zaśmiał się.

- Myślę, że jego strój jest do przyjęcia. Byłem nieco zaskoczony, widząc cię w jego towarzystwie i bez któregoś brata Griffina w zasięgu wzroku.

- Powiedziałam wczoraj, że pewne rzeczy się zmienią.

- A więc się zmieniły. I to na...

- O, tu pani jest, lady Eleanor - przerwał mu Stephen, stawiając dwie porcje lodów na siedzeniu i wdrapując się tam za nimi. - Dobrze sobie pani radzi. Myślę, że następne mogą być lekcje powożenia.

- Bardzo bym chciała - wyrwało jej się.

Jednak uwaga jej towarzysza już przeniosła się na Deverilla.

- Tak. Dziękuję. Jeśli nam pan wybaczy...

Markiz raz jeszcze dotknął kapelusza.

- Oczywiście. Życzę państwu miłego dnia.

Eleanor patrzyła, jak lord Deverill odjeżdża w kierunku północnej części parku. Nie znała nikogo, kto jeździ konno równie dobrze jak Valentine Corbett... Ani żadnego innego mężczyzny, który wyglądałby tak świetnie w rdzawym płaszczu i obcisłych bryczesach z koźlej skóry.

Uśmiechnęła się do niego.

To było pytanie, które i tak sama zadawała sobie nie raz, wziąwszy pod uwagę, jak różnie Melbourne i Deverill postrzegali świat. Ale przede wszystkim była wdzięczna, że markiz odwiedza ich od czasu do czasu. Zawsze było to jak powiew świeżego powietrza, bryza tak inna od ostrego pół- nocnego wiatru - jej braci. Eleanor miała nawet przed oczyma jego obraz, gdy pisała swoją deklarację. Z pewnością było parę rzeczy w jego sposobie życia, które chciała naśladować, chociaż większość z nich szybko posłałaby ją do ołtarza albo do klasztoru.

Były i inne rzeczy, które sobie wyobrażała, i które by zrobiła, gdyby te intensywnie zielone oczy spojrzały na nią z czymś więcej niż łagodne rozbawienie. I wyobrażała sobie też pocałunki, ciepłe dłonie i przyjemności, których nie potrafiła nazwać, a mogła się ich jedynie domyślać.

Dziwna rzecz, odkąd wpadł na nią wczoraj przed sklepem madame Costanzy, wyczuwała zmianę w jego oczach. Zmianę, która sprawiała, że serce biło jej szybciej, i kazała jej na nowo przywoływać w pamięci swoje dziewczęce fantazje.

Otrząsnęła się.

- Przyznam, że bardzo chciałbym móc towarzyszyć pani jutro wieczorem na balu u Hamptonów, jeżeli mi pani pozwoli.

Och, Melbourne dostałby apopleksji, gdyby ten sam mężczyzna towarzyszył jej dwukrotnie w ciągu dwóch dni.

- Jeżeli przyjedzie pan przed ósmą, będę zaszczycona, gdy będzie mi pan towarzyszył.

Stephen przytaknął.

- Doskonale.

Kiedy wjechali między dwa rzędy żywopłotu, nachylił się bliżej. Zanim zdążyła się poruszyć, musnął czubkiem języka lewy kącik jej ust.

- Co też... - wyjąkała, wstrząśnięta alarmującą intymnością.

- Cytrynowe lody - odpowiedział ze swobodą. - Jeszcze słodsze, roztopione na pani wargach.

Eleanor nabrała kolejną łyżeczkę lodów i starała się uspokoić oddech. Żaden mężczyzna nigdy nie ośmielił się dotąd być z nią tak bezpośredni, i przez krótką chwilę poczuła się urażona. Jednak w pewnym sensie tego chciała - nie tego, żeby jakiś mężczyzna, którego ledwie znała, lizał jej usta, ale chciała wolności, by mogło jej się przydarzać coś niezwykłego bez nikogo, kto by ją później za to strofował.

- Jest pani bardzo milcząca. Mam nadzieję, że pani nie uraziłem.

- Nie! Nie. Tylko mnie zaskoczyłeś.

Jedna subtelna brew uniosła się.

Uśmiech raz jeszcze pojawił się na jego ustach.

- Bardzo się cieszę, słysząc to, Eleanor.

Po kolejnej godzinie przyjemnie spędzonej na pogawędce, gdy jednocześnie krążyli po parku, Stephen odwiózł ją do Griffin House. Kiedy pojawili się na podjeździe, mogła niemal wyczuć spojrzenie trzech par zagniewanych oczu łypiących na nią z okien na górze, i dla zasady posłała w ich stronę własne chmurne spojrzenie.


Jej braci nawet nie ma w domu? To zupełnie bez sensu. Tego ranka przed przyjazdem Stephena Melbourne prześladował ją przez ponad dwadzieścia minut, kwestionując stan jej umysłu i domagając się odpowiedzi, co ma nadzieję zyskać, spędzając czas z łowcą posagów... Jak gdyby każdy dżentelmen o ograniczonych dochodach był łowcą posagów. A teraz nawet nie pofatygowali się, by zobaczyć, czy wróciła bezpiecznie do domu, czy nie.

Usadowiła się przy biurku i wyjęła z szuflady kartkę papieru, wzdychając przy tym. A więc nie ma ich w domu... Miała nadzieję, że to oznacza, iż nareszcie wzięli jej deklarację na poważnie i uświadomili sobie, że nie należy jej lekceważyć.

Drzwi saloniku otworzyły się nagle i Eleanor pod- skoczyła, natychmiast zbierając się w sobie do walki.

Eleanor skrzywiła się z niezadowoleniem. Cudownie. Teraz strofuje małe dziewczynki.

Sądząc po jej starannej wymowie, nauczyła się ostatniego zdania na pamięć.

- Kazał mu? - powtórzyła Eleanor. To zabrzmiało intrygująco.

- Tak. Stryj Shay powiedział, że papa im powiedział, żeby się oddalili z domu. A właściwie co to znaczy?

To znaczyło kilka rzeczy, przede wszystkim to, że Sebastian coś knuje.

- Cóż, taki jest stryj Zachary. - Eleanor wyciągnęła rękę do swojej małej bratanicy, kiedy wspinały się po schodach do pokoju dziecinnego. - Czy na tę herbatkę powinnam założyć kapelusz?

Peep machnęła ręką.

Wielkie nieba, Eleanor pamiętała czasy, gdy sama miała sześć lat i urządzała przyjęcia dla swoich braci, jeździła konno na oklep i wskakiwała do jeziora w ich posiadłości ubrana tylko w halkę. Wtedy nawet nie przyszło jej do głowy, że za kilka krótkich lat wszystko to zostanie jej odebrane. Ścisnęła rączkę Penelopy.

- To będzie bardzo miłe przyjęcie.

Eleanor uśmiechnęła się.


* * *


Jeżeli Melbourne spodziewał się, że Valentine będzie zapewniał nieustanny nadzór nad jego siostrą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, to miał się gorzko rozczarować. Markiz pochylił się w siodle do przodu, krzyżując ręce na łęku, i patrzył, jak Eleanor opuszcza Cobb-Hardinga na frontowym podjeździe i znika wewnątrz Griffin House.

Policzył do dziesięciu, po czym uznał, że jak na jeden dzień spełnił już swoją powinność, więc zawrócił Iago w stronę klubu U Jezebel. Jeśli poszczęści mu się przy jakimś małym zakładzie, to przynajmniej wyjście z domu nie pójdzie całkiem na marne.

Zobowiązania. Nienawidził ich i rzadko bywał w sytuacji, gdy trzeba było je wypełniać... Z jednym jaskrawym wyjątkiem. Jednak prawdę mówiąc, przypuszczał, że jeżeli Melbourne kiedykolwiek będzie zamierzał upomnieć się o przysługę, będzie to coś bardziej... niecnego niż czuwanie nad cnotliwą panną.

Albo może Eleanor była mniej cnotliwa, niż wcześniej sądził. Ze swojego punktu obserwacyjnego przy jednej ze ścieżek do konnej jazdy w Hyde Parku widział, jak Cobb-Harding ją całuje. Nie zemdlała ani nie zaczęła krzyczeć czy uciekać, lecz dalej jadła cytrynowe lody. Jednak spokojna i opanowana czy też nie, lepiej, żeby Nell była ostrożna, jeżeli chce uniknąć artykułu o sobie w jakimś plotkarskim brukowcu.

Jakikolwiek podbój planował Cobb-Harding, najwyraźniej nie poszło mu zbyt dobrze. Podczas gdy Valentine mógł mieć dla tego bufona nieco uznania za jego śmiałość, nie był pewien, czy sam zastosowałby identyczną strategię. Rozgniewanie braci Griffinów oznaczało prostą drogę do klęski... albo i czegoś gorszego. Pomijając to, pocałunek - pierwszy pocałunek dwojga potencjalnych kochanków - nigdy nie powinien zostać wciśnięty między dwa rzędy żywopłotu. I ponowne zainteresowanie Eleanor porcją lodów nie wróżyło Cobb-Hardingowi zbyt dobrze.

Valentine westchnął. Zazwyczaj niepowodzenie jakiegoś mężczyzny z dziewczyną oznaczałoby szczęśliwy dla niego obrót sprawy. Jednak nie z tą dziewczyną. Bez względu na to, jak atrakcyjnie wyglądała w swojej jasnozielonej sukni z muślinu w roślinne wzory. Nie była to nawet jedna z kreacji madame Costanzy i właściwie Valentine był pewien, że już ją w niej widział. Ale blask w jej oczach, buntownicza radość w jej uśmiechu... to było coś nowego. I absurdalnie niepokojącego.

- Okaż nieco opanowania, Deverill - mruknął sam do siebie. Do diabła, jeżeli nic mu z tego nie przyjdzie, będzie to przynajmniej dobre ćwiczenie. Zwykle nie ćwiczył ani ciała, ani woli, żeby łatwiej było mu się od czegoś powstrzymać.

Zanim opuścił U Jezebel, wygrał dosyć, by zapłacić za lunch i butelkę wybornego klareta. Czując się całkiem zadowolony z siebie, pojechał do domu, żeby przebrać się do obiadu.

Valentine wziął bilecik. Brzegi wyglądały na jedynie odrobinę odgięte, więc kamerdyner nie odniósł wielkiego powodzenia w czytaniu jego treści.

Rozłożywszy karteczkę, Valentine wolną ręką rzucił Hobbesowi butelkę klareta.

- Otwórz mi to, proszę - powiedział, kierując się do gabinetu, żeby przeczytać list na osobności.

Pierwsze zdanie, napisane - jak i cała reszta listu - oszczędnym i schludnym charakterem pisma, było zwięzłe i rzeczowe.


Deverill,

według kalendarza Eleanor, przyjęła ona zaproszenia na poniższe spotkania.

Markiz podniósł wzrok i sięgnął po cygaro.

- Chyba sobie żartujesz, Melbourne - mruknął, opadając na krzesło. Sądząc po krótkiej, ale szczegółowej liście miejsc, dat i godzin, książę był nadzwyczaj poważny. Valentine przeskoczył wzrokiem do pozycji: u lady Delmond - wyszywanie u dołu strony.


Większość tych spotkań nie będzie jednak wymagała Twojego uczestnictwa, ale jak sam widzisz, pomiędzy nimi jest sporo nierozplanowanego czasu. Oto kiedy będziesz musiał się pojawiać.

Melbourne


Pierwszą myślą Valentine'a było podrzeć list na drobne kawałeczki i cisnąć w ogień. Jednak na samym dole strony wielkimi literami Sebastian nabazgrał:

JESTEŚ MI TO WINIEN!


Na szczęście Hobbes wybrał ten właśnie moment, by zastukać do drzwi biblioteki i wejść z kieliszkiem klareta na tacy.

Luki w planie zajęć Eleanor zajmą cały jego wolny czas i jeszcze więcej. Na dodatek będzie musiał ją śledzić, nie zdradzając, że to robi; jeżeli ona zda sobie sprawę, że markiz służy jako jej cokolwiek upadły anioł stróż, nigdy mu nie wybaczy... A z jakiegoś powodu to miało dla niego znaczenie.

Jako że według kalendarza Eleanor zaplanowała na ten wieczór obiad z lady Barbarą Howsen i jej rodziną, miał czas aż do balu u Hamptonów, żeby postanowić, co ma zamiar zrobić. A obecność na tym stosunkowo nudnym przyjęciu oczywiście oznacza, że przejdą mu koło nosa dekadencja i grzech tego samego wieczoru na bardziej kameralnym przyjęciu u lorda Belmonta.

Nagle coś przyszło mu na myśl i uśmiechnął się. Jutro wieczorem Eleanor bez wątpienia ujawni kolejną kreację madame Costanzy. Miał nadzieję, że będzie to coś w czerwieni.


* * *


- Nell, już prawie ósma! - zza drzwi sypialni dobiegł głos Zacharego. - Czy jesteś gotowa?

Eleanor raz jeszcze okręciła się przed lustrem. Suknię przyniesiono zaledwie przed godziną, a przyzwyczajenie się do własnego widoku w niej zajmie Eleanor najmniej dziesięć razy dłużej.

- Mój Boże - mruknęła, przebiegając palcami wzdłuż dekoltu po krawędzi ciemnoszkarłatnej materii ledwie zakrywającej jej biust. - Czuję się prawie naga.

- Nie zaprzeczę, milady - wtrąciła Helen, poprawiając jej na ramionach srebrzysty szal. - Co powiedzą pani bracia?

Eleanor rozmyślała o tym. Umowa czy nie, nigdy nie uda jej się wyjść przez frontowe drzwi bez ich żądania zobaczenia tego, co ma na sobie. A będzie jeszcze gorzej, jeżeli im powie, że to nie oni mają ją zabrać na bal.

Schowała się tak, by nie było jej widać przez drzwi, podczas gdy Helen wypełniała polecenie. Skoro umowa obowiązywała, Eleanor powinna móc wyjść tanecznym krokiem przez frontowe drzwi ubrana w cokolwiek zechce i wsiąść do czyjegokolwiek powozu bez słowa wyjaśnienia, o ile tylko była gotowa stawić czoło konsekwencjom. Jednak tak naprawdę była w pełni świadoma faktu, że jej umowa to jedynie kawałek papieru, i że każdy z jej braci ma dwadzieścia jeden lat nadmiernie opiekuńczego i aroganckiego zachowania zakodowane głęboko w głowie. Lepiej więc unikać prowokowania ich do podejmowania działań.

Helen zamknęła drzwi i odwróciła się, żeby się o nie oprzeć.

- Niech mnie bronią wszyscy święci, pójdę za to do piekła - mruknęła.

Eleanor wyszła z ukrycia.

Tak właściwie to nakazała Helen samej wyglądać przez okno, bo wcale by jej nie pomogło, gdyby któryś z jej braci dostrzegł ją albo jej rozpuszczone włosy z wplecionymi w nie szkarłatnymi wstążkami. Napatrzą się na nią na balu... gdzie nie będą mogli niczego zrobić ani z jej włosami, ani z jej suknią. Eleanor wiedziała, że chociaż jej strój może stać się tematem rozmowy, nie może tak naprawdę wywołać skandalu, cokolwiek mogą sobie pomyśleć jej bracia,

Szybko zeszły na dół. Stanton wyglądał, jak gdyby miał raczej paść trupem, niż odpowiadać za wypuszczenie jej z domu, ale posłała mu własną wersję piorunującego spojrzenia Griffinów i lokaj powstrzymał się przed powiedzeniem tego, co właśnie zamierzał. Kiedy na zewnątrz zaturkotał powóz, Stanton w milczeniu otworzył drzwi.

To nie powóz, poprawiła się w myślach Eleanor, wychodząc przed dom. To znowu wyścigowy faeton.

- Nie potrzeba przyzwoitki - odezwał się Stephen, wyraźnie odczytując pytanie z jej wyrazu twarzy. Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej dostać się na wysoko umieszczone siedzenie. - I możemy szybko umknąć, jeżeli zajdzie potrzeba.

Eleanor roześmiała się.

- Mam nadzieję, że nie będziemy musieli uciekać w noc - odparła. - Helen, wygląda na to, że dziś wieczorem jesteś wolna.

Pokojówka, zadzierając głowę, popatrzyła na nią z troską wyraźnie malującą się na twarzy.

Zauważyła, że kilkakrotnie jego wzrok skupiał się na jej piersiach. To zainteresowanie sprawiało, że Eleanor czuła się zarówno pożądana, jak i zadziwiająco skrępowana, więc szczelniej otuliła ramiona szalem. Otrząsnęła się. Po prostu nie nawykła do tego rodzaju zainteresowania.

Przez chwilę siedział obok niej w milczeniu. Nie miała zamiaru go urazić, ale on już wiedział, że nie znajduje się na liście konkurentów mile widzianych przez jej braci, bo inaczej nie mówiłby jej wcześniej, że od roku chciał z nią porozma- wiać. Ku jej zaskoczeniu Stephen Cobb-Harding wydawał się rozumieć jej potrzebę wolności, emocji i romansu lepiej niż jakikolwiek inny mężczyzna, którego zna, wliczając w to markiza Deverilla. I chociaż od czasu do czasu sprawiał, że czuła się nieswojo, to jedynie dlatego, iż nie przywykła do tego, że może rozwinąć skrzydła. Tak, to dlatego.

Delikatny, pociągający uśmiech musnął jego wargi.

- Czy chcesz jechać na bal do Hamptonów, czy pragniesz posmakować autentycznej wolności i przygody?

Bal! Zawołał głos jej rozsądku. Wywoła tam niemałe poruszenie. Ale czy to naprawdę będzie autentyczna wolność? Czy zwyczajnie zrobi z siebie widowisko po to, żeby dopiec braciom?

- Czego miałabym posmakować? - spytała na wszelki wypadek.

- Jest inne przyjęcie, w jak najbardziej szanowanym domu, ale damom wolno tam stawiać zakłady i pić, i prosić panów do tańca.

To brzmiało jak zapowiedź kłopotów.

-Tak - wypaliła. - Jedźmy.

W masce mogła tam pójść. Gdy będzie w szkarłatnej sukni i w masce, nikt prócz Stephena nie będzie wiedział, że to lady Eleanor. Może się przynajmniej rozejrzeć i zadecydować, czy chce zostać. Jej bracia i tak myślą, że jest w domu, w łóżku, więc nie wywoła sensacji, jeśli nie pojawi się na balu u Hamptonów.

Jego uśmiech stał się szerszy.

- Dobrze. Będzie dobra zabawa. Zobaczysz. - Stephen zaśmiał się, najwyraźniej odczytując jej niepewną minę. – I będzie to emocjonujące i romantyczne. Wszystko, czego chcesz.

Miała taką nadzieję, gdyż głos rozsądku w jej głowie nadal wrzeszczał, żeby zmieniła zdanie.

Rozdział 5


Valentine przybył na bal do Hamptonów dokładnie o siódmej trzydzieści pięć wieczorem. Według zaproszenia przyjęcie miało się rozpocząć pięć minut wcześniej - i rzeczywiście, był trzecim gościem, który się pojawił. Z pewnością nie była jeszcze obecna żadna szarooka panna w odważnej sukni, ani w czerwonej, ani w jakimkolwiek innym kolorze.

To było absurdalne. Za punkt honoru stawiał sobie, by nigdzie nie przychodzić za wcześnie, ani nawet na czas... A dziś wieczorem nawet po pojawieniu się Eleanor zapewne nie wydarzy się nic interesującego. Na dwie godziny albo dłużej przed swoją zwyczajową porą przybycia będzie miał szczęście, jeśli nie umrze z nudów, zanim ona się pokaże.

Był już gotów nawiązać rozmowę z lokajem, gdy kolejna grupa gości stanęła w drzwiach. Kamerdyner zaanonsował każdego z nich, chociaż z pewnością na markizie nie robiło to wrażenia, a pozostała para była zbyt głucha, żeby usłyszeć cokolwiek prócz wystrzału z armaty. Po zaanonsowaniu piątego gościa Valentine miał ochotę samemu stracić słuch i dołączyć do nich.

- Deverill? - dobiegł zaskoczony głos spod ściany sali balowej.

Wzdychając, Valentine odwrócił się.

Na szczerej twarzy Henninga pojawiła się konsternacja.

- Kaczkę? Chcesz powiedzieć, że nie ma żadnej spódniczki?

Valentine uśmiechnął się.

Po chwili Henning zaśmiał się niepewnie.

- Och, rozumiem. Bardzo dobre, Deverill. Ha, ha.

Na szczęście dla Henninga kamerdyner wybrał ten właśnie moment, żeby donośnie zaanonsować Melbourne'a, i Valentine podniósł wzrok.

- Ach. Oto i on. Wybacz, Henning, muszę teraz przerwać naszą pogawędkę.

Ruszył w stronę wejścia do sali, przy którym zatrzymali się Sebastian, Shay i Zachary, przyjmujący powitania od gospodarza i gospodyni. W połowie drogi zmarszczył brwi. Gdzie jest Eleanor? W normalnych okolicznościach było ją co najmniej równie łatwo zauważyć jak jej znamienitych braci, ale tego wieczoru wyróżniałaby się jak gołębica pośród wron. Tylko pomyśleć, że teraz parafrazuje Shakespeare'a.

Książę uznał za stosowne zaśmiać się z niego.

Valentine spiorunował go wzrokiem,

- Bolała ją głowa i została w łóżku. Jesteś wolny, możesz iść i tej nocy rujnować sobie zdrowie, ile dusza zapragnie.

Ku własnemu zaskoczeniu Valentine poczuł się... rozczarowany. Nie będzie mógł zobaczyć sukni, którą wybrała na ten wieczór.

Teraz to robiło się interesujące.

- „Może” się ubrała? - powtórzył. - Nie widzieliście jej leżącej w łóżku?

Melbourne przepchnął się przed najmłodszego z braci Griffinów.

- Czy dajesz nam do zrozumienia, że czekała, aż wyjdziemy, a potem gdzieś się wymknęła?

Valentine wzruszył ramionami.

- Nie wiem. To nie moja siostra. Ale fakt, że wam nie przyszło to do głowy aż do tej chwili, każe mi się za was wstydzić.

Książę spoglądał na niego przez chwilę z wyrazem zamyślenia na twarzy. Wreszcie zaczął kląć, cicho i siarczyście.

- Jej pokojówka patrzyła za nami przez okno, gdy odjeżdżaliśmy - mruknął. - Widziałem ją, ale niczego nie podejrzewałem.

- Ale Nell ma z nami umowę - zaprotestował Zachary. - Nie musi się wymykać.

- To przyjacielu, zależałoby pewnie od tego, do czego się przymierzała. - Valentine pohamował chętkę, by się uśmiechnąć. Dzierlatka przechytrzyła braci Griffinów; to nie zdarzało się co dzień. - Oczywiście, mogę się mylić. Może jest w domu i śpi.

- Shay, jedź i zobacz - rozkazał Melbourne.

Charlemagne bez słowa obrócił się na pięcie i wymknął z powrotem na korytarz. Z drugiej strony Zachary cofnął się i skierował w głąb sali.

Melbourne przelotnie się uśmiechnął.


* * *


- A więc, panno łabędzico, czy dobrze się bawisz?

Eleanor zamrugała. Nigdy nie widziała, żeby świece paliły się tak jasno, i przyłapała się na tym, że wpatruje się w ogromny żyrandol z kutego srebra kołyszący się nad środkiem sali balowej.

- Wydaje mi się, że pozwoliłam sobie na zbyt wiele brandy i... Cokolwiek to jest, to drugie.

- Rum - odpowiedział mężczyzna w czarnej masce lisa, zasłaniającej mu pół twarzy. - I wypiłaś mniej niż większość pań tutaj.

Z uśmiechem, nad którym nie całkiem panowała, Eleanor skinęła na jednego z lokajów, którzy byli przebrani za białe orzesznice.

- Jeszcze rumu, jeśli łaska, moja dobra myszko.

W kącie sali jakiś niedźwiedź i inna łabędzica opadli na krzesło, a ich maski się zderzyły, gdy zetknęły się ich usta. W tle orkiestra grała cicho na fletniach Pana i sitarach coś, co brzmiało orientalnie i erotycznie, podczas gdy para wilków, on i ona, wyłoniła się z jednej z wielu zasłoniętych alków wzdłuż przeciwległej ściany sali. Ręka wilka spoczywała na lewej piersi wilczycy, którą i tak przysłaniało zaledwie tyle tkaniny, by można było nazwać ją okrytą.

Inne stłumione odgłosy kobiecych jęków i męskich grubych pomruków były jeszcze bardziej niepokojące. Eleanor udawała, że je ignoruje. Alkohol pomagał jej zaakceptować myśl o pozostaniu, ale prawdopodobnie również pomagał jej tolerować zakazane rzeczy, które działy się w całym domu. Eleanor pociągnęła kolejny spory łyk rumu i zatoczyła się.

Lis ujął ją pod ramię, a jego głos łagodnie sączył się jej do ucha.

- Może powinnaś na chwilę usiąść, panno łabędzico.

Egzotyczne perfumy mieszały się z wonią alkoholu i rozgrzanych ciał. Przy trzeciej lampce brandy głos rozsądku w jej głowie stał się bełkotliwy i niezrozumiały, ale chociaż jakaś jej cząstka przyznawała, że Eleanor nigdy w życiu nie była w miejscu tak dekadenckim i szalonym, to wiedziała też, że powinna być gdzie indziej. Jednak za każdym razem, gdy przychodziło jej na myśl zasugerować, żeby ona i Stephen wyszli, w jej ręce pojawiał się kolejny kieliszek i padała kolejna nieco protekcjonalna i kpiąca uwaga na temat jej odwagi i zdecydowania.

- Tak - odparła, słysząc, jak niewyraźnie brzmi jej własny głos. - Chyba chciałabym na chwilę usiąść.

Zrobiła krok w stronę wolnego krzesła, ale podłoga pod jej stopami okazała się być niżej, niż się jej spodziewała. Potknęła się i byłaby upadła prosto na swoją łabędzią maskę, gdyby Stephen jej nie złapał.

- Och, nie. - Eleanor przytknęła palec do warg.

- Sza. Nie wymawiaj jego nazwiska. Nie chcę, by ktokolwiek wiedział, kim jestem.

- Racja. - Stephen odsunął na bok ciężką zasłonę i pomógł jej wejść do małego pokoiku wyposażonego jedynie w kanapę i stoliczek z jedną świecą. - Jesteśmy. Proszę usiąść, panno łabędzico.

Z wdzięcznością osunęła się na miękką kanapę, tak zmęczona, że mogłaby od razu tam zasnąć. Stephen usiadł obok niej i wyciągnął rękę, żeby zdjąć z jej twarzy maskę.

- Lepiej? - spytał.

Jej oczy zamknęły się sennie, i otworzyła je na siłę.

- Tak, dziękuję.

Przesunął palcem po jej policzku.

- Dobrze. Po prostu odpręż się przez parę minut. Zamknij oczy, jeśli masz ochotę. Ja popilnuję.

Bezradny chichot wymknął się z jej ust, gdy jej powieki raz jeszcze opadły.

- Jesteś taki rycerski.

Palec raz jeszcze pogładził jej policzek, po czym zsunął się w dół jej szyi. Zatrzymał się tam na chwilę, podczas gdy Eleanor starała się opanować myśli na tyle, żeby poprosić Stephena, by przestał i zabrał ją do domu. A później palce przesunęły się jeszcze niżej, rysując linię przez jej pierś, wzdłuż głębokiego dekoltu.

- Wiem, że to lubisz - szepnął, przybliżając się, żeby zsunąć suknię z jej drugiego ramienia. -Wszystkie kobiety to lu...

Nagle ręka w czarnym rękawie i znajdująca się na jej końcu pięść przecięła jej pole widzenia i zetknęła się ze szpiczastym nosem lisa. Eleanor bardzo dokładnie zobaczyła, jak nos się wgniata, a potem Stephen gwałtownie upadł do tyłu.

Przynajmniej nie sądziła, by tak było.

- Próbowałam...

Przysunął się bliżej i Eleanor poczuła, jak ciepły jedwab jej sukni sunie z powrotem w górę po jej ramieniu. Nagle przypomniała sobie, że co najmniej jedna jej pierś była naga, i że on to widział.

- Jedziemy. Już za chwilę. - Poruszył się i za moment jeszcze raz usłyszała odgłos uderzenia ciała o ciało. - Jeżeli piśniesz komukolwiek choćby słowo o dzisiejszym wieczorze - znowu rozległ się cichy, mroczny głos - zniszczę cię. Czy to jasne?

-T...tak.

Chociaż Valentine nie miał ochoty poprzestawać na samym udzieleniu ostrzeżenia, wyraźnie miał bardziej pilne sprawy na głowie. Wrócił do Eleanor, która jeszcze chwilę wcześniej miała mieniące się fałdy szkarłatnej spódnicy zadarte powyżej kolan i jedną pierś obnażoną niczym jakaś amazońska księżniczka. Teraz leżała bezwładnie na kanapie, ledwie mogąc utrzymać otwarte oczy. Cobb-Harding to przeklęty drań.

Chwyciwszy Eleanor za obie ręce, Valentine pociągnął ją na równe nogi. Wzdychając, padła na jego pierś. Nie dałoby się jej prowadzić. Kolejny raz łypiąc na rozciągniętego na podłodze zakrwawionego Cobb-Hardinga przez wąskie wycięcia na oczy w swojej masce jaguara i piorunując go wzrokiem, wziął Eleanor na ręce. Pochylił się, przechodząc przez ciężkie zasłony, i przeniósł ją przez główną salę, ignorując zamaskowane twarze i chytre uśmieszki gości, którzy jeszcze nie zniknęli w prywatnych pokoikach. Większość z nich wiedziała, kim on jest... Ale nie mieli pojęcia, kim może być czarny łabędź w szkarłatnej sukni, z twarzą przyciśniętą do jego ramienia i przytrzymujący go jedną ręką za klapę marynarki.

Dzięki Lucyferowi, że na swoje drugie wyjście tego wieczoru zabrał powóz, chociaż decyzję podjął, mając mniej niewinne plany. Gdy wyłonił się z Belmont House, gwizdnął na stangreta i już za moment wielki czarny pojazd z żółtym herbem na drzwiach zajechał na podjazd.

- Jedź dokoła Hyde Parku - Valentine poinstruował stangreta, gdy już wniósł Eleanor do powozu i usadowił na wyściełanym siedzeniu.

Powóz zakołysał się i ruszył, a on otworzył oba okna, aby wpuścić wilgotne nocne powietrze, po czym usiadł na siedzeniu naprzeciwko, żeby ściągnąć maskę jaguara i cisnąć ją na podłogę. Nigdy wcześniej nie myślał szczególnie dobrze o Stephenie Cobb-Hardingu, jeżeli w ogóle o nim myślał, ale to było coś, czego nawet on się nie spodziewał.

- Deverill - dobiegł go słaby, senny głos Eleanor.

Pochylił się do przodu, łagodnie zdejmując z jej twarzy łabędzią maskę.

- Zostałaś odurzona. Idę o zakład, że to laudanum w twoim rumie.

Z wyraźnym wysiłkiem złapała jeden z uchwytów na ścianie i podciągnęła się nieco do góry. Przez długą chwilę spoglądała na Valentine'a, z pobladłą twarzą i rozszerzonymi źrenicami.

- Czy ty...

Valentine nachmurzył się.

- Ja nie narkotyzuję dziewcząt - warknął. - Albo chcą ze mną być, albo nie.

- Ale ty tam byłeś. U Belmonta.

- Tak, by pogrzeszyć za obopólną zgodą. - Oparł się, obracając w palcach jej maskę. - A co ty sobie myślałaś, idąc tam?

Eleanor na chwilę zamknęła oczy, a rumieniec zabarwił jej policzki.

- Nie wiem. On miał mnie zabrać na bal u Hamptonów, ale później zaproponował inne przyjęcie, i to zabrzmiało... To zabrzmiało jak coś, w czym Melbourne nigdy nie pozwoliłby mi uczestniczyć.

- A więc wiedziałaś, że tam będzie rozpusta.

Pojedyncza łza spłynęła po jej twarzy.

- Nie wiem. Chciałam... Chciałam poczuć się wolna. Tak jak ty.

Valentine przez długą chwilę przyglądał się jej w ciemności rozświetlonej tylko światłem latarni. Wydawało się, że jazda i chłodne nocne powietrze ożywiły jej ciało, ale najwyraźniej jej umysł nadal nie działał jak należy. Kobiety mogły chcieć z nim sypiać, ale nie chciały go naśladować. To było obłąkane. I niesłychanie niepokojące.

Valentine energicznie otworzył drzwiczki powozu i wychylił się.

- Dawson, zatrzymaj konie!

Stangret usłuchał i Valentine wyciągnął Eleanor na zewnątrz, na wpół niosąc ją w osłonięte przez krzewy miejsce, gdzie pochyliła się i zwymiotowała. Nie zalecałby tego dla rozrywki, ale wyrzucenie tego z siebie mogło przynajmniej pomóc jej na tyle, by przejaśniło jej się w głowie.

- Mój Boże - powiedziała słabym głosem, prostując się.

Valentine bez słowa wręczył jej swoją chusteczkę do nosa i podał ramię, by pomóc jej wsiąść do czekającego powozu. Nim wsiadła, zawahała, się, rozglądając się dokoła.

Hm. A gdyby Melbourne dowiedział się, co zaszło, i usłyszał o udziale Valentine'a w ocaleniu Eleanor od nieszczęścia, to zarówno zobowiązanie, jak i dług zostałyby wymazane.

- Nie jestem pewien, czy moje milczenie wyjdzie ci na dobre, Eleanor. Cobb-Harding ma wiele do zyskania i niemal nic do stracenia, rozsiewając plotkę, która cię zniszczy.

Jej oczy zwęziły się.

- Jeżeli on sądzi, że w ten sposób mnie zmusi do poślubienia go, to grubo się myli.

Valentine wzruszył ramionami.

- Zdarzały się dziwniejsze rzeczy i to z bardziej błahych powodów.

Szare oczy zaakceptowały to. Valentine mógł wyraźnie dostrzec moment, kiedy uświadomiła sobie, w jak wielkich jest tarapatach, i że tego wieczoru nic nie znaczyło, że jest z rodu Griffinów... Chyba że przyzna się braciom do wszystkiego.

Jej ramiona opadły; wijące się ciemne włosy z burzą szkarłatnych wstążek zasłoniły jej twarz. Chryste, Valentine doświadczał już tego wcześniej... Łkanie, błaganie, udawana bezradność, żeby wpłynąć na jego zdanie albo zyskać jego łaskawość. Przyglądał się jej pochylonej głowie. Choć był tak cyniczny, rozpoznawał szczerą rozpacz, gdy taką zobaczył. I po raz pierwszy go poruszyła.

Podniosła głowę; nadzieja zaiskrzyła w jej szarych oczach.

Jej twarz znów się zachmurzyła.

- Chcesz powiedzieć, że nie będzie, chyba że Stephen zacznie rozpowiadać.

Valentine posłał jej leniwy, pozbawiony radości uśmiech.

- Pana Cobb-Hardinga zostaw mnie. Zanim z nim skończę, nigdy więcej nie wypowie twojego nazwiska, chyba że z największym szacunkiem. - Bez względu na umowę, bez względu na niechęć do bycia uwiązanym, to go doprowadzało do furii, dotykając do żywego. Cobb-Harding był przeklętym, cholernym, leniwym draniem, który nawet nie zdobył się na próbę należytego uwiedzenia.

Eleanor wyciągnęła rękę i chwyciła jego dłoń.

- Tak wiele ci jestem winna, Deverill... nigdy o tym nie zapomnę. Jesteś dobrym przyjacielem... I dobrym człowiekiem.

Ścisnął jej palce, a potem puścił jej rękę, nagle czując się nieswojo.

- Korzystam z okazji, żeby wziąć udział w drace - mruknął. - To ja powinienem podziękować. - Nie chcąc czekać, aż Eleanor zacznie argumentować, jaki jest bezinteresowny, raz jeszcze wychylił głowę przez okno powozu. - Dawson, przywołaj dorożkę i każ jej jechać za nami, a potem ruszaj na róg Avery Row i Brook's Mew.

- Tak jest, proszę pana.

Dzięki temu mieli znaleźć się o dwie przecznice od Griffin House, na tyle daleko, by czujni bracia Eleanor niczego nie zobaczyli, i dostatecznie blisko, żeby Valentine mógł umieścić ją w wynajętej dorożce bez obawy, że coś jeszcze mogłoby się jej przydarzyć w drodze do domu. Jeżeli Eleanor na coś zasługiwała, to był to powrót do domu bezpiecznie i bez kolejnych złych przygód.

- I po drugie, nie możesz nigdy więcej włożyć tej sukni. Cholerna szkoda, bo wyglądałaś w niej jak bogini ognia, ale ktoś, kto był u Belmonta, mógłby ją rozpoznać... A tym samym i ciebie. Zwłaszcza że przyszłaś z Cobb-Hardingiem, a wyszłaś ze mną.

Przytaknęła, spoglądając na bajeczną kreację.

- I tak nie sądzę, żebym kiedykolwiek jeszcze chciała ją włożyć. - Jej piękne policzki znów pociemniały. - A ty widziałeś...

Tak, widział, i raczej nie zapomni. Siostra Melbourne'a już nie była małym szczeniaczkiem. Była imponującym okazem kobiecej urody.

- Nic, czego bym już przedtem nie widział, Nell -powiedział przeciągle. - Wiele razy.

- I nikomu nie powiesz? Wiem, jak blisko jesteście z Sebastianem, ale proszę, Deverill, proszę, nic nie mów.

- Nic nie mów o czym? - odparł, wstając, gdy powóz znów się zatrzymał. - I na miłość boską, mów mi Valentine. - Zmusił się do uśmiechu, mając nadzieję, że wygląda swobodnie i naturalnie. - Bądź co bądź, uratowałem cię.

Eleanor tylko skinęła głową. Jej palce mocno zacisnęły się na jego dłoni, gdy pomagał jej wysiąść i zaprowadził do drugiego pojazdu.

Mógł dostrzec, jak zbiera myśli, odzyskując równowagę. Zaskoczyło go to. Większość kobiet, które znał - nawet od czasu do czasu te uczciwe - wpadłaby w histerię albo błagała go, by dokonał zemsty na napastniku. Stawało się jasne, że umowa zawarta z Melbourne'em znaczyła dla niej bardzo wiele. O wiele więcej, niż Valentine przypuszczał.

Gdy już wsiadła do dorożki, wręczył woźnicy szylinga.

- Właśnie przyjechałeś prosto z Vauxhall - oświadczył - i nie widziałeś nikogo z tą damą ani tam, ani tutaj. - Podając adres Griffin House, rzucił zdumionemu mężczyźnie złotego suwerena. -Tak?

Woźnica uchylił kapelusza.

Eleanor powstrzymała go.

- Dziękuję, Valentine - szepnęła. - Tak bardzo ci dziękuję.

Valentine wykonał zawadiacki ukłon.

- Cała przyjemność po mojej stronie, milady.

Cofnął się, gdy dorożka zaterkotała na bruku i skręciła za najbliższy róg. Dalej Eleanor będzie już bezpieczna. Melbourne bez wątpienia poczęstuje ją szorstkimi słowami, ale w porównaniu z tym, co przeszła, sprzeczka nie będzie tak przykra.

Oczywiście, niezupełnie ułatwił życie sam sobie; gdyby wydał ją bratu, byłby to kres jego zobowiązań. Poniekąd to nawet zabawne. On, najmniej honorowy mężczyzna, jakiego sam znał, poruszony szczerą potrzebą jakiejś dzierlatki. I przez tę jedną chwilę własnej słabości musi teraz dochować jej tajemnicy i w dalszym ciągu nad nią czuwać... Chyba że eskapada do Belmonta wyleczy ją z pragnienia wolności.

Było coś jeszcze, do czego się zobowiązał, chociaż w tej chwili wątpił, by Stephen Cobb-Harding chciał zapamiętać ten wieczór. Wsiadł z powrotem do powozu.

- Do domu, proszę pana? - Dawson zapytał z kozła.

- Na Boga, tak. Muszę się zdrzemnąć.


Rozdział 6


Gdy Eleanor obudziła się, ból głowy, który udawała zeszłego wieczora, stał się aż nadto prawdziwy. Jęknęła, gdy Helen rozsunęła zasłony w jej sypialni.

Serce Eleanor, tak jak i jej niezadowolony żołądek, aż podskoczyły. Czy on coś odkrył? Wydawało jej się, że była przekonująca, gdy zeszłej nocy energicznie otworzył przed nią drzwi, kiedy wróciła do domu. I z pewnością był nielicho rozgniewany, ale jeżeli Deverill... Valentine... pomylił się, to do tej pory cały Londyn może już rozmawiać o tym, jak dobrowolnie towarzyszyła Stephenowi Cobb-Hardingowi do Belmonta, jak wypiła za dużo, jak pozwoliła mu trzymać łapę na swojej nagiej piersi... A potem wyszła z innym mężczyzną o reputacji o wiele gorszej niż jej pierwszy towarzysz.

Zdenerwowana Helen dygnęła.

- Jeśli pani mogłaby dać radę zejść, milady, to wolałabym nie sprawdzać jego determinacji.

Eleanor też wolałaby tego nie robić, naprawdę;

- Zejdę na dół na śniadanie - oznajmiła. - Tylko po to, by mu powiedzieć, żeby przestał grozić służbie.

Ramiona pokojówki opadły w wyraźnym geście ulgi.

- Dziękuję, milady.

Głowa nadal odzywała się tępym bólem, gdy Eleanor ubierała się i schodziła na dół. Nie była pewna, czy to z powodu laudanum, czy ilości pochłoniętego alkoholu, ale bez względu na przyczynę ból posłużył jej za nauczkę, by nigdy więcej nie dać się zaskoczyć.

Gdy weszła do pokoju, Melbourne i Penelope byli jedynymi Griffinami przy stole.

Dzięki markizowi Deverillowi w ogóle miała wybór. Wybór, by móc skłamać. Gdyby Melbourne wiedział, co się tak naprawdę wydarzyło, po zeszłej nocy odesłałby ją z powrotem do Devon.

Westchnęła ciężko, zajmując krzesło obok Peep. Zawdzięczała Deverillowi zarówno ocalenie swojej cnoty, jak i kolejną szansę na znalezienie męża, romans, przygodę albo na... cokolwiek zamierzała zrobić. Ostrożność z pewnością znalazła się teraz na czołowym miejscu jej listy. Po pułapce zastawionej przez Stephena Cobb-Hardinga jej entuzjazm dla znalezienia sobie męża bez uprzedniego zasięgnięcia czyjejś opinii o jego charakterze osłabł... Albo raczej przybrał inny kierunek. A przy okazji wczorajszej przygody, choć okazała się taka licha, Eleanor zauważyła coś jeszcze.

W dziennym świetle mogła przyznać, że przyjęcie miało zdecydowanie dekadencki urok. Ale gdy kogoś w końcu poślubi, z własnego wyboru czy też nie, będzie to oznaczało koniec tego pierwszego doznania ledwie tłumionych emocji i oczekiwań. Głębsze zbadanie tego uczucia, poczucia wolności i wszystkiego, co się z nią wiąże, stało się jej głównym celem dosłownie w ciągu jednej nocy. I wiedziała dokładnie, komu za to dziękować.

Zawdzięczała Valentine'owi ocalenie, a także przemianę tego, co zeszłej nocy mogło być sennym koszmarem, w coś bardziej mglistego i namiętnego.

- Mam nadzieję, że to nie jest jakaś lekcja dla Nell - rozległ się bardziej oschły głos Shaya wchodzącego do pokoju - gdyż preferowałbym późniejsze śniadania. Położyłem się do łóżka ledwie trzy godziny temu.

Powitanie było takie typowe dla nich obu; Zachary, mimo że na wpół śpiący, nadal był w równym stopniu rozbawiony, co poirytowany. Odkąd pamiętała, nie był naprawdę zdenerwowany albo wściekły więcej niż raz czy dwa razy w życiu. Charlemagne był bardziej skryty i mniej rozmowny i znacznie łatwiej tracił panowanie nad sobą. Raz omal nie wydalono go z uniwersytetu, gdy kolega niesłusznie oskarżył go o oszukiwanie i Shay złamał chłopakowi nos, zamiast dowodzić swoich racji.

Jej opanowanie zaczynało się w tej chwili chwiać.

- Może to lekcja dla was - Eleanor odparowała z pochmurną miną - bo ja byłam zmuszona do słuchania nauk przez całą noc.

Melbourne odłożył na bok dokument, który czytał.

- To nowa rodzinna tradycja - powiedział. - Skoro wygląda na to, że wszyscy postanowili postępować po swojemu bez informowania innych członków rodziny, sprawimy, żeby była okazja, byśmy usiedli wszyscy razem. Trzy razy w tygodniu. Tak długo, jak mieszkamy pod jednym dachem.

- O siódmej rano? - zapytał Zachary, skinąwszy na służbę po drugą filiżankę kawy.

- Tak, w te poranki, gdy muszę iść do parlamentu.

- No właśnie.

Peep znowu się roześmiała.

- Możecie pójść z nami, ale musicie przynieść własne okruszki.

Gdy Charlemagne wracał na swoje miejsce, po drodze pochylił się, żeby pocałować Penelope w policzek.

- Przyniosę całe mnóstwo okruszków.

Eleanor popatrzyła na bratanicę. Peep nie ma pojęcia, że za kilka lat cała ta pobłażliwość ulotni się bez śladu, że każdy krok, jaki zrobi, będzie skrupulatnie badany i krytykowany, a wszelka swoboda ukrócona, zarówno dlatego, że jest kobietą, jak i dlatego, że jest z Griffinów.

- A zatem spotkaliśmy się przy śniadaniu - odezwała się, nie spuszczając wzroku z kawałka grzanki przed sobą. - Kazałeś wszystkim wstać, a my cię posłuchaliśmy. Niezupełnie rozumiem, o co ci chodzi, ale jak mniemam, liczy się tylko to, żeby było tak, jak ty chcesz.

- Po wydarzeniach ostatniej nocy sądzę, że odrobina wymuszonego czasu dla rodziny może wyjść nam na dobre - odparł Melbourne; jego ton nadal był spokojny i łagodny. - Ponieważ to właśnie my ucierpimy, jeżeli tobie cokolwiek się przydarzy.

Eleanor podniosła głowę, napotykając śmiałe spojrzenie jego szarych oczu.

Rozważając to, Eleanor zawahała się bardziej dla efektu niż dlatego, że zamierzała sprzeczać się z jego decyzją.

- Dobrze. - I tak nie planowała żadnych takich niespodzianek. Zaś mówienie im, dokąd idzie, przynajmniej pomoże uniknąć incydentu takiego jak ten zeszłej nocy.

Przez chwilę książę milczał, ale Eleanor nie ośmieliłaby się powiedzieć głośno, że jej odpowiedź go zaskoczyła. Tak się nigdy nie działo.

- W porządku - odezwał się wreszcie. - A teraz wybaczcie. - Melbourne odsunął się od stołu i wstał z krzesła.

A więc to było to... Kolejne oświadczenie głowy rodziny, i to takie, które stosowało się wyłącznie do niej.

- Czy ta zasada obowiązuje każdego? - wypaliła. Gdyby nie jej pulsująca bólem głowa, zapewne nie puściłaby pary z ust, ale szczerze mówiąc, często nie miała zielonego pojęcia, gdzie przebywają Shay albo Zachary. I chociaż Sebastian mógł mówić Peep, dokąd zamierza się udać, konieczność wypytywania sześciolatki nie wydawała się w zgodzie z duchem nowego prawa Griffinów.

- Obowiązuje każdego, kto zeszłego wieczoru powiedział, że zamierza zostać w domu w łóżku, a później wymknął się do Vauxhall, żeby oglądać żonglerów.

Jakiejkolwiek odpowiedzi by udzieliła, udowodniłaby jedynie, że Melbourne miał rację co do ryzykowności jej rzekomych działań.

- Bardzo cię przepraszam, Peep - odparła wreszcie. - Może następnym razem.

- Zobaczymy. - Melbourne ucałował córkę w policzek. - Bądź grzeczna, Peep - powiedział, uśmiechając się do niej czule, a potem wyszedł z pokoju.

Eleanor postanowiła gniewać się na Melbourne'a, a wtedy nie znosiła, gdy okazywał wyraźne uczucie córce i autentyczną troskę o nią. Łatwiej było nie myśleć o nim jak o ludzkiej istocie, ale on uparcie komplikował sprawę. Wydawało jej się, że robił to zawsze, ale absolutna tyrania w trakcie jej buntu byłaby łatwiejsza do zniesienia.

Zgodnie z nową zasadą poinformowała zarówno Shaya, jak i Zachary'ego, że spędzi większą część dnia na zakupach z lady Barbarą Howsen. Zostawiła ich debatujących, czy wracać do łóżek, a sama poszła poprosić kucharkę o plasterki ogórka, by móc zrobić z nich okłady na oczy i potrzymać je aż do przyzwoitej godziny na spotkanie z przyjaciółką.

Gdy nakładała nowy niebieski kapelusz przystrojony strusim piórem, kamerdyner zastukał do jej drzwi. Wahała się przed rozmową ze Stantonem; przecież całkiem wyraźnie widział, czyim powozem odjechała zeszłego wieczora. Ale dalsze odkładanie rozmowy z nim doprowadziłoby ją do ataku serca.

Skinęła na Helen, by ta wracała do toaletki, i sama otworzyła drzwi.

Eleanor podniosła ją, z całego serca mając nadzieję, że nie będzie należała do któregoś z gości Belmonta - do kogoś, kto rozpoznał ją mimo czerwonej sukni i czarnej łabędziej maski. Kiedy przeczytała eleganckie złote litery, jej serce na moment zamarło, a potem zaczęło łomotać. To był ktoś z przyjęcia.

- Proszę poinformować lorda Deverilla, że zejdę za chwilę - powiedziała nie całkiem pewnym głosem.

- Jak sobie pani życzy, milady.

Teraz, Eleanor!, krzyknęła w duchu sama na siebie.

- Stanton?

Kamerdyner zatrzymał się, raz jeszcze obracając się twarzą do niej.

- Tak, milady?

- Jeśli chodzi o ubiegłą noc. Ja... Ja byłabym wdzięczna za twoją dyskrecję.

Na poważnej twarzy starszego dżentelmena pojawił się nieznaczny uśmiech.

- Zawsze jestem dyskretny, lady Eleanor. Jak mniemam, zeszłego wieczoru pani bracia założyli, że opuściła pani dom bez mojej wiedzy. Jako że wróciła pani bezpiecznie, nie widzę powodów, by odwodzić ich od tego przekonania. Czy to wystarczy?

- Najzupełniej. Dziękuję, Stanton.

- Poinformuję lorda Deverilla, że wkrótce pani do niego zejdzie.

Zamknęła drzwi, z ulgą zamykając też oczy. Naj- wyraźniej miała w domu przynajmniej jednego sojusznika.

- Milady - odezwała się Helen, odkładając pozostałe szpilki od kapelusza. - Ja też będę dyskretna.

- Dziękuję, Hel...

- O ile nie wystawi się pani znowu na jakieś nie- bezpieczeństwo, milady. Zeszłej nocy strasznie się o panią bałam. Tak wychodzić, a potem wracać wiele godzin później całkiem sama. I nawet jeśli mnie pani zwolni, to ja nie...

- Od tej pory będę bardziej ostrożna. Obiecuję. - Eleanor uśmiechnęła się. Na miłość boską, wydawało się, że jej postępowanie bezustannie narażało posadę Helen, a jednak pokojówka była gotowa zaryzykować tak wiele, żeby mieć pewność, iż ona jest bezpieczna. - I, Helen, dziękuję ci.

Pokojówka dygnęła.

- Bardzo proszę, lady Eleanor.

Na dole Stanton skierował ją do saloniku porannego. Z Helen idącą krok za nią, Eleanor pchnęła drzwi i weszła. Przez jakiś czas nie zamierzała ruszać się nigdzie bez przyzwoitki. Przynajmniej do chwili, aż będzie mogła zamknąć oczy, nie widząc pod powiekami czarnej maski lisa.

Valentine stał przy oknie w głębi, z kieliszkiem whisky w ręku, wyglądając na ulicę. Sądząc po jego brązowym płaszczu, bryczesach z koźlej skóry i heskich butach, przyjechał do Griffin House wierzchem. Eleanor nie mogła nie zauważyć, że jak na zatwardziałego hulakę, w kwestii garderoby miał wytworny, konserwatywny gust.

Zaśmiała się odrobinę uspokojona, gdyż nie powitał jej wieścią, że Stephen Cobb-Harding udał się do gazety, by opowiedzieć o zeszłym wieczorze. Jego obecność rodziła jednak pytanie i to takie, którego nie mogła uniknąć.

- Czy mogę coś dla pana zrobić, milordzie?

Znowu zerknęła na Helen.

- Przyszedłem zapytać, jak się pani miewa, skoro nie czuła się pani na siłach, by wczoraj uczestniczyć w balu u Hamptonów.

Eleanor powoli odetchnęła. Galanteria, i to w wykonaniu mężczyzny, o którym nie myślała, że w ogóle posiada tę cechę. Nigdy nie ulegała jego uwodzicielskiemu urokowi, chociaż tak naprawdę on nigdy nie starał się jej uwieść. Nie po raz pierwszy żałowała, że tego nie zrobił.

Oczywiście, po zeszłej nocy to zapewne nigdy nie nastąpi. Widział, jak inny mężczyzna obmacuje jej nagi biust, a potem patrzył, jak wymiotuje, prawie w jego powozie. Ale nawet pomimo to wiedział, co powiedzieć, żeby ją uspokoić, aby po- wstrzymać ją przed histerią i sprawić, by poczuła się bezpieczna. I uratował jej reputację - on, ostatni mężczyzna, po którym kiedykolwiek mogłaby się tego spodziewać.

- Czuję się znacznie lepiej - odpowiedziała całkiem szczerze. Na myśl o tym, co dla niej zrobił, po plecach przebiegł jej przyjemny dreszczyk. - Odkryłam, że porządny nocny sen działa cuda.

- Wierzę na słowo. - Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Cieszę się, że pani stan się poprawił.

Skinąwszy na Helen, by pozostała tam, gdzie jest, Eleanor podeszła do Deverilla stojącego przy oknie.

- Czy mogę zadać ci pytanie?

Przytaknął, upijając łyk whisky.

- Śmiało.

- Skąd wiedziałeś wczoraj w nocy, że to ja, tam w tym pokoju?

Deverill spojrzał na nią.

- Z początku nie wiedziałem - powiedział cicho. Zielone oczy napotkały jej wzrok, a potem spojrzenie przesunęło się po jej figurze tam i z powrotem. - Zobaczyłem czarnego łabędzia w szkarłatnej sukni. Przyciągnęłaś moją uwagę.

O rety.

- Naprawdę?

- Tak, naprawdę. - Jego palce musnęły jej spódnicę, gdy stali obok siebie przy oknie. - Nie wiem, czy jesteś tego świadoma, Eleanor, ale doskonale ci w czerwieni.

Serce zabiło jej szybciej. Poczuła ogarniający ją żar. Deverill z nią flirtował... I to nie tak, jak to robił zazwyczaj, rzucając niedwuznaczne uwagi i krytyczne komentarze na temat własnego słabego charakteru.

- Wezmę twoją sugestię pod rozwagę - odparta, chociaż nie była pewna, czy zdoła to zrobić. Gdy ubiegłej nocy pozbywała się sukni, wspomnienie szorstkiego, bezwzględnego dotyku rąk Stephena Cobb-Hardinga na jej nagiej skórze sprawiło, że znowu zrobiło jej się niedobrze.

Czy to była ta wolność? Tak miała wyglądać?! Wpatrywała się badawczo w oczy Deverilla, gdy on przyglądał się jej. Jeżeli ktokolwiek to wie, to właśnie on.

Eleanor poczuła, że stanik sukni zaczyna się robić za ciasny.

- Chciałam przygody, odrobiny romansu z przystojnym nieznajomym.

Jego spojrzenie przesunęło się w dół, na jej usta.

- Czy to musi być nieznajomy? Mogłabyś napomknąć o swoich pragnieniach komuś, kogo znasz odrobinę lepiej.

Na chwilę równą tuzinowi uderzeń serca Eleanor zastygła w absolutnym bezruchu, mając nadzieję, że Valentine dokończy swój ruch i pocałuje ją. Och, chciała doświadczyć pocałunku markiza Deverilla! Ale on się nie poruszył, i wiedziała dlaczego... Z tego właśnie powodu szukała niezna- jomego. Choć Valentine był tak dekadenckim hedonistą, nadal należał do kręgu Griffinów.

- Mam na myśli kogoś, kto nie zna zasad ustano- wionych przez Griffinów, jak i kiedy wolno do mnie podejść.

Kieliszek whisky w jego ręku zatrzymał się w połowie drogi do ust. Eleanor mogła niemal dostrzec, jak Valentine bierze się w cugle, przestawiając myśli na inne tory, chociaż jego ciało nie wykonało żadnego ruchu.

- Skoro tak mówisz - odparł, dopijając whisky. - Powinienem już iść. Nie zniosę Izby Lordów na pusty żołądek.

Odwrócił się, ale zanim zdążył wyjść, Eleanor chwyciła go za ramię.

- Zeszłej nocy, czy to było to? - szepnęła. - Czy to była wolność? Albo romans?

Deverill zamarł; jego spojrzenie raz jeszcze z zaskakującą wyrazistością spotkało się z jej spojrzeniem.

- Ani jedno, ani drugie. To była rozpusta. Mówiono mi, że jest jakaś różnica. Jednak wszystkich trzech powinno się doświadczyć przynajmniej raz.

- Rozpusta? - powtórzyła.

Uśmiechnął się półgębkiem i zgiął w zawadiackim ukłonie.

- Będę w pobliżu.

Eleanor nasłuchiwała, jak jego buty stukają w korytarzu, a potem rozległ się odgłos otwierania i zamykania frontowych drzwi. On znał odpowiedzi. Nawet jeśli nie był zbyt przystępny, znał różnicę między rozpustą a wolnością... I wiedział, jak znaleźć obie. Zaś ona podejrzewała, że wiedział coś i o romansie, chociaż mógł nie stosować tej wiedzy w praktyce. W każdym razie Eleanor wyobraziła sobie, że on będzie to wiedział. Nikt nie mógł mieć tak rozkosznie niecnego błysku w oku i czegoś nie wiedzieć. Na dodatek dowiedziała się pewnej rzeczy o markizie Deverillu, której wcześniej nie wiedziała... Mogła mu zaufać.

Najwyraźniej unikanie skandalu miało okazać się znacznie bardziej skomplikowane, niż wcześniej sądziła. Nie mogła uwierzyć, że była tak naiwna, jeśli chodziło o Stephena, ale nie popełni tego błędu po raz drugi. Te chwile, które wywalczyła od swoich braci, były na to zbyt ważne. Tym, czego jej było potrzeba, był przewodnik po drugiej stronie barykady. Ktoś, kto by ją doprowadził w miejsce, co do którego sama nie była jeszcze całkiem pewna, gdzie ani jak może je znaleźć. Potrzebowała Valentine'a Corbetta.


* * *


- Valentine, potrzebuję cię.

Valentine oparł się plecami o bok powozu zaparkowanego przy Bond Street i słuchał płaczliwego, bezcielesnego głosu dobiegającego z jego środka. Albo raczej słuchał jednym uchem, bo większą część jego uwagi zaprzątały dwie młode damy idące po przeciwnej stronie ulicy w stronę pracowni modystki.

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

- Nie jest? Jakież osobliwe.

- Zgadzam się. I potrzebuję cię.

Zapalił cygaro.

- „Potrzebuję” to bardzo mocne słowo, Lydio. Nie sądzę, żebyś potrzebowała czegokolwiek. Jeżeli zechcesz w łóżku kogoś oprócz swojego męża, to myślę, że będziesz miała spory wybór.

Z powozu emanowało milczenie. Nawet przy zasuniętych zasłonkach mógł ją niemal dostrzec, siedzącą tam na pogniecionych aksamitnych poduszkach z przymrużonymi oczami, rozmyślającą nad tym, co właśnie powiedział, badającą to pod każdym kątem, szukającą jakiegokolwiek punktu zaczepienia albo możliwości.

- Znalazłeś sobie kogoś nowego - odezwała się wreszcie.

Prychnął.

- Do takiego wniosku doszłaś? Czy sądzisz, że znalezienie sobie jeszcze jednego obiektu zainteresowania miałoby cokolwiek wspólnego z tobą i ze mną?

- To zależy. A co, osiągnąłeś swój limit kochanek, więc musisz pozbyć się jednej z nas, zanim możesz zacząć sypiać z kolejną?

Valentine westchnął, wciąż wpatrzony w drzwi sklepu.

- To się robi męczące. Wymyśl dowolną przyczynę, jaką chcesz. Znajdź kogoś innego, Lydio. Zabawiać się razem to jedno, ale ja nie chcę być potrzebny ani nie chcę być łajany. I z pewnością nie przez zamężną kobietę.

Jej następnym komentarzem był stek przekleństw pod jego adresem i bardziej bezpośrednio pod adresem jego męskości. Na szczęście Eleanor i lady Barbara wyszły od modystki i ruszyły ulicą, więc odsunął się od powozu, by za nimi podążyć, zostawiając za sobą samotnie wyklinającą Lydię.

Ściśle rzecz biorąc, nie musiał tu być. Zakupy były jedną z pozycji w planie zajęć Eleanor, jednym z wyjść, które Melbourne uważał za na tyle niewinne, że nie wymagało obserwacji. Valentine był całkiem pewien, że jej brat miał rację.

Nic jednak nie tłumaczyło, dlaczego czekał za rogiem w pobliżu Griffin House, póki nie wyszła, żeby spotkać się z lady Barbarą, albo dlaczego udał się za nimi na Bond Street, zamiast dołączyć do innych w Izbie Lordów.

Tak naprawdę nie istniała żadna logiczna przyczyna, by miał tu być. Nic innego niż pragnienie - do diabła z tym wszystkim, to była potrzeba - rozgryzienia Eleanor Griffin. Jezu Chryste, ledwie oddech dzielił go od pocałowania jej w jej własnym salonie. W salonie Melbourne’a.

To nie miało najmniejszego sensu. Polował już wcześniej na niebezpieczną zwierzynę, na zwierzynę będącą już w posiadaniu innego mężczyzny...

Chociaż wydawało się, że nigdy nie była tak droga dla swojego zdobywcy. Jednak przyjaciele to co innego. Nie miał ich wielu i nie zdradzał ich. Nigdy.

Melbourne poprosił go, żeby miał oko na Eleanor, by trzymał ją z dala od kłopotów i w teorii informował go o wszystkim, co można by uznać za niestosowne. Tymczasem w ciągu jednego dnia Valentine widział ją na wpół nagą i odwiózł do domu bez przyzwoitki. Jedno i drugie mogłoby go zmusić do poślubienia dziewczyny, gdyby ktokolwiek o tym doniósł... A potem Valentine obiecał, że nie powie nikomu o tym, co się wydarzyło.

To, co usiłował zrobić Cobb-Harding, nie było jej winą; tego był pewien. Eleanor poszła do Belmonta z własnej nieprzymuszonej woli, powinien więc czuć się najzupełniej swobodnie, przekazując ten fakt jej bratu. Nie pozwoliło mu na to jego poczucie fair play, albo przynajmniej tak mógł sobie mówić. Lecz po dzisiejszym poranku nabrał niejasnego podejrzenia, że jego decyzja, by kontynuować ten drobny nadzór, nie ma nic wspólnego z grą fair, za to znaczniej więcej wspólnego z grą jako taką.

Zaciągając się dymem z cygara, Valentine pozostał w tyle w popołudniowym tłumie kupujących na tyle, że wszystko, co mógł dostrzec, to falujące strusie pióro na czubku kapelusza Eleanor. Skoro oznajmił, że będzie gdzie indziej, nie byłoby dobrze, gdyby odkryła, że wlecze się o paręnaście kroków za nią.

I nie był pewien, co ta przechadzka miała na celu, poza pogłębieniem jego frustracji. Niech to diabli, gdyby Melbourne nie przyszedł i gdyby dowiedział się o małej rebelii Eleanor na własną rękę, Valentine byłby pierwszy w kolejce, by móc nauczyć ją,nczym są wolność, rozpusta i namiętność. Jednak dzięki księciu został skutecznie spętany. Oczywiście, wiedziała o tym jego głowa, lecz reszta nie zwracała większej uwagi na logikę i lojalność. Reszta chciała znaleźć się w łóżku z Eleanor Griffin.

- Deverill? Co ty tutaj robisz?

Valentine zatrzymał się, gdy Zachary Griffin wyszedł od krawca.

- Jak myślisz, dlaczego tutaj jestem? - odparł, zabarwiając swój ton nutą irytacji, której nie czuł. - Spłacam swój cholerny dług wobec Melbourne'a.

Zachary natychmiast uskoczył w cień budynku. Z niemal komicznym niepokojem omiótł tłum przeszywającym spojrzeniem.

- Ona jest tutaj?

Potrząsając głową, Valentine znów ruszył naprzód. Nie byłoby dobrze teraz ją zgubić.

Do licha.

- Nie wiem - odburknął jej brat. - Myślałem, że będzie w tej kwestii bardziej rozsądna.

- Kobiety rzadko są rozsądne, mój chłopcze.

Zachary przez chwilę szedł obok niego w milczeniu.

- Myślę, że mogliśmy być nieco nadopiekuńczy, ale to nie nasza wina. Gdy wtedy zniknęła w Devon... Nigdy nie wiedziałem Sebastiana ogarniętego takim szaleństwem.

Valentine ukrył pochmurną minę.

Damy weszły do sklepu ze słodyczami i Valentine zatrzymał się w alejce.

Valentine zdał sobie sprawę, że jego oddech i tętno przyspieszyły... i otrząsnął się w duchu. Nie miało sensu tak dawać się porwać opowieści, że naprawdę martwił się o głównego uczestnika wydarzeń. Zwłaszcza że wydarzenia te miały miejsce dziewięć lat temu, a on znał wynik. Na miłość boską, Eleanor znajdowała się w sklepie ze słodyczami o kilka kroków dalej. Ale on chciał wiedzieć, co się wydarzyło.

Zachary przytaknął z przelotnym uśmieszkiem.

- Nawet nie masz pojęcia. Szukaliśmy jakieś sześć albo siedem godzin. Było już po północy, kiedy Shay wystrzelił z pistoletu i reszta z nas nadbiegła. Znalazł ją cztery mile dalej w stercie liści, śpiącą. Czekała, aż się rozwidni, żeby wrócić do domu. Miała złamaną rękę, ale poza tym nic jej nie było. - Zaśmiał się raz jeszcze. - Chciała wiedzieć, co nas tak długo zatrzymywało i dlaczego nikt nie pomyślał, żeby jej przynieść coś do jedzenia.

Valentine uśmiechnął się.

A zatem stanowczo dobrze zrobił, nie mówiąc im o wizycie u Belmonta. Nie potrafił sobie wyobrazić, że tak bardzo chciałby kogoś odnaleźć, iż oddałby resztę życia i majątek w zamian za bezpieczeństwo tej osoby i że to wydawałoby mu się uczciwą wymianą.

- Jeszcze jeden powód, żeby nie mieć rodziny -skomentował.

Zachary przytaknął.

- Przez te dziewięć godzin zgodziłbym się z tobą. Jednak nie zamieniłbym tych pięciu minut po tym, jak ją znaleźliśmy, za całe złoto z kufrów Kompanii Wschodnio-indyjskiej.

Valentine prychnął.

Lecz wziąwszy pod uwagę, jak wściekły był zeszłej nocy na Stephena Cobb-Hardinga, i tak nie chciałby przyjąć tego zakładu.

Rozdział 7


- I ja naprawdę mam w to uwierzyć?

Charlemagne obrzucił ją taksującym spojrzeniem.

Przynajmniej jej średni brat, o szerokich barach, był uczciwy.

- A jeśli ja będę robić to samo z każdym nieżonatym dżentelmenem na recitalu?

Mięsień w jego szczupłej twarzy drgnął.

- Ja zapewniam transport. Reszta wieczoru należy do ciebie.

Eleanor przebyła dzielący ich dystans, zaledwie dwa kroki w wąskim korytarzu.

- Będę cię trzymać za słowo, Charlemagne.

Chociaż nigdy nie przyznałaby się nikomu, być może prócz Deverilla, to jednak od czasu katastrofy w Belmont House myśl o tym, by mieć w pobliżu kogoś zaufanego, stała się absurdalnie kojąca. Tego wieczoru sprawdzi słowność i cierpliwość Shaya, gdyż miała zamiar flirtować, choćby tylko po to, by wyprzeć z pamięci Stephena Cobb-Hardinga. Ale teraz będzie postępować ostrożnie... A przynajmniej mieć oczy szeroko otwarte.

Wzięli powóz, by dojechać do lorda i lady Llewellyn. Kiedy minęli próg i weszli do sali balowej, gdzie miał się odbyć recital, Shay zrobił tak, jak obiecał. Nawet nie obejrzał się za siebie, tylko przeszedł przez salę, żeby porozmawiać z gospodarzami przyjęcia, zostawiając Eleanor, by sama wy- starała się o szklankę ponczu. Eleanor wzięła głęboki wdech, żeby się uspokoić. A co, jeśli jej brat zobaczy, z kim gawędzi? Poza powiedzeniem Melbourne'owi niewiele może z tym zrobić.

Uśmiech pofałdował okrągłą twarz hrabiego.

- Zawsze zakładam, że kiedy dama gdzieś przybywa, będzie potrzebowała czegoś na orzeźwienie.

To stwierdzenie nie miało w sobie zbyt wiele logiki, ale przynajmniej brzmiało dość nieszkodliwie.

- Czy często bywa pan na recitalach?

- Odkryłem, że jestem na dobrej drodze do oceniania talentu młodych dam. Nie chcę marnować zalotów na kogoś, kto nie potrafi mnie zabawić.

- Zatem szuka pan małżonki, milordzie?

Przytaknął, kołysząc obwisłym podbródkiem.

Przyjemną częścią umowy było to, że teraz mogła spędzać czas i rozmawiać, z kimkolwiek tylko chciała... Nie tylko z dżentelmenami, którzy zostaliby uznani za mile widzianych.

To by było na tyle, jeśli chodzi o męską przenikliwość.

- Rozumie pani. Czy pani grywa, lady Eleanor?

Wielkie nieba!

- Nie dość dobrze, by twierdzić, że posiadam w tym kierunku jakiekolwiek zdolności - odparta, drżąc.

Umknęła hrabiemu, ale najwyraźniej pogawędka z nim przerwała tamę. Zanim kamerdyner poprosił gości o zajęcie miejsc, i najwyraźniej widząc, że Shay nie zwraca na nią uwagi, siedmiu innych dżentelmenów - co równało się liczbie wszystkich nieżonatych mężczyzn uczestniczących w przyjęciu, nie licząc jej brata - podeszło do niej, żeby za- oferować poncz, czekoladki albo swoją opinię o tym, dlaczego jest bezkonkurencyjnie najbardziej atrakcyjną lub najmilszą albo najbardziej elegancką damą na sali.

Chociaż nigdy przedtem nie zaczepiano jej w taki sposób ani tak gremialnie, nie była aż tak naiwna, by im wierzyć. Nie bez przyczyny Sebastian trzymał ich z dala od niej. Pragnęli jej pieniędzy albo powiązania własnego nazwiska z pozycją Griffinów. Ale, na miłość boską, nie chciała, aby to bracia decydowali, czy komukolwiek wolno rozmawiać z nią, czy nie. To prawda, że Stephen ją omamił, ale już nikomu innemu to się nie uda. A niektórzy spośród obecnych tu dżentelmenów, nawet ci nie do przyjęcia, przynajmniej byli zabawni.

Z drugiej strony - koniec z jej poszukiwaniem mężczyzn do flirtowania. Całą uwagę zaprzątało jej zbywanie ich awansów, w większości tak niezdarnych, że musiała mocno się starać, żeby się nie roześmiać. Dziś wieczorem, owszem, byli tu partnerzy do rozmowy, ale nie potencjalni mężowie.

Pierwsza debiutantka zajęła miejsce na niskim podium powitana umiarkowanymi brawami i Eleanor usiadła, by jej posłuchać. Panna Sanford wyglądała na przerażoną, siadając przy fortepianie, a Eleanor zerknęła na puchnącą z dumy matkę dziewczyny. Gdybyż tylko lady Sanford wiedziała, że wszystko, co jej córka musi zrobić, to dać dobry występ, i już mogłaby z powodzeniem skończyć jako lady Basingstoke!

- Nie może się równać z panią, lady Eleanor - odezwał się jej kolejny potencjalny adorator, lord Henry Anderton.

- Dziękuję - odparła, ostentacyjnie skupiając uwagę na pianistce.

- A pani...

- Jestem spragniona - przerwała mu. - Czy zechciałby pan przynieść mi ponczu?

Uszczęśliwiony Anderton pomknął po poncz, a Eleanor westchnęła z ulgą. Teraz mogła po prostu słuchać.

- Od rozpusty do stateczności w ciągu jednej doby - dobiegło ją ciche mruknięcie Deverilla, gdy markiz zajął wolne krzesło obok niej. - Co za niespodzianka.

Serce zabiło jej mocniej, gdy się pojawił, ale nie spuszczała wzroku ze sceny. I to on myślał, że jej obecność tutaj była nieoczekiwana.

- Nie zrobiliby tego, przy tak wielu młodych pannach, które są tutaj w poszukiwaniu mężów - szepnęła w odpowiedzi. - Nawet ty mógłbyś się nadać dla jakiejś nieszczęśnicy.

- Ach, więc wylądowałem w pewnego rodzaju pułapce.

Roześmiała się.

Eleanor zmarszczyła nos.

- Jestem tutaj jedynie dla czekolady.

Henry wrócił, niosąc po szklance ponczu w każdej ręce. Uprzejmie byłoby, gdyby Deverill przeprosił i się oddalił. Jednak Valentine tylko posłał młodszemu mężczyźnie jedno spojrzenie. Anderton pobladł i wyjąkał coś, co zabrzmiało jak prośba o wybaczenie, i ulotnił się.

- Valentine! - zbeształa go.

- Od czasu do czasu.

Cóż, otworzyła pewne drzwi. Teraz nadeszła pora, by przekonać się, czy ma odwagę przez nie przejść.

- Valentine, czy ty... zrobiłbyś coś dla mnie?

Milczał tak długo, że zaczęła się martwić, iż jej odmówi. Zerknęła na niego z ukosa. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy, jego mina była nie do odczytania, ale zielone oczy lśniły. Eleanor przełknęła ślinę. Gdyby kiedykolwiek zdał sobie sprawę, jak wiele czasu spędzała ostatnio na rozmyślaniu o nim, byłaby zgubiona.

Pocałunek. Twoje ręce na moim ciele.

Gdzieś daleko w dole, pod ich stopami, Lucyper zaśmiewał się z niego. Valentine wiedział o tym, chociaż bębnienie w fortepian zagłuszyłoby jakikolwiek dźwięk nie z tej ziemi.

Tym razem Valentine był pewien, że słyszy diabelski śmiech.

- Rozpusta i zaufanie nie idą w parze. Jedno jest zdradą drugiego.

Na jej ustach raz jeszcze pojawił się łagodny uśmiech.

- A więc dlaczego pan protestuje, milordzie? - spytała.

Przyjście tutaj nie było dobrym pomysłem. Miał to być kolejny z „bezpiecznych” towarzyskich wieczorków Melbourne’a, ale Valentine nie był w stanie się oprzeć. A teraz ona prosi go, żeby ją nauczył, jak grzeszyć.

- Czyż nie tego pragną wszystkie kobiety?

Spojrzała, jak gdyby miała ochotę mu przyłożyć.

- Nie mogę mówić za wszystkie kobiety, ale to z pewnością nie jest to, czego ja chcę. To nie wszystko, czego chcę.

- Cisza - rozległo się za nimi.

Normalnie nie dbałby o to, komu może przeszkadzać, ale tego wieczoru był wdzięczny, że mu przerwano. Nigdy wcześniej kobieta nie postanowiła iść w jego ślady... I z pewnością nie pannica dziesięć lat młodsza od niego.

- Najpierw znajdź męża - uciął, po raz ostatni próbując uniknąć wciągnięcia w to własnej osoby - i niech on nauczy cię tego, co tak bardzo cię pociąga.

- Chcesz powiedzieć, że tego, czego sam będzie chciał, żebym wiedziała - odparowała. - To ja będę decydować o tym, czego i jak wiele chcę doświadczyć.

Skąd, u licha, to się wzięło! Słodka mała Eleanor Griffin zdecydowanie dorosła, i to w sposób, jakiego się nigdy nie spodziewał.

- Może powinniśmy dokończyć tę rozmowę później - zaproponował, starając się zapewnić sobie jeszcze odrobinę czasu do namysłu. Jego męskość już zdecydowała, że chce pomagać, ale wyjątkowo tym razem nie zamierzał jej słuchać.

- Może zabierzesz mnie na przejażdżkę do Hyde Parku jutro rano?

- Co takiego? Ja?

Znowu uśmiechnęła się promiennie.

- Już przyznałeś się do wstawania przed południem. - Jej palce, okryte rękawiczką, dyskretnie musnęły jego rękaw. - Proszę, Deverill... Valentine. Nie wiem, co jeszcze zrobić. A nie chcę popełnić kolejnej pomyłki, takiej jak zeszłej nocy.

Westchnął, żeby ukryć drżenie mięśni.

- O jedenastej. I, do diabła, miej ze sobą przyzwoitkę.

- Dobrze. Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

- Wstrzymałbym się z większością tych podziękowań. Nie wątpię, że ich pożałujesz,

- Na pewno nie.

Być może ona nie, ale on pożałuje. Do diabła, już żałował.

Dostrzegł Shaya Griffina siedzącego o kilka rzędów za nimi. Sądząc po szklistym wzroku średniego z braci Griffinów, najwyraźniej przegrał w rzutach monetą i został wyznaczony do towarzyszenia Eleanor. Po tym, jak usłyszał od Zacharego o incydencie z koniem, troska braci o siostrę stała się bardziej zrozumiała. Wziąwszy pod uwagę to, co sam zobaczył zeszłej nocy, był zadowolony, że nie zaprotestowała przeciwko obecności Shaya.

Bardziej zaskoczyła go wyraźna determinacja Eleanor, żeby wyłamać się z tego, czego życzyła sobie rodzina, i wytyczyć własną ścieżkę. Gdyby była mężczyzną, oczekiwano by od niej, że będzie samodzielna. Ale ona zdecydowanie nie była mężczyzną. A z jego doświadczenia wynikało; że panny nie sprzeciwiają się tym, którzy sprawują kontrolę nad ich pieniędzmi i przyszłością; spiskują i manipulują za kulisami, na zewnątrz zachowując się potulnie i ulegle niczym mleczne krowy.

Zakończyła się pierwsza tura występów i Eleanor oddaliła się, żeby pogratulować lady Mary Howsen. Valentine uważał występ za co najwyżej poprawny, a to - w połączeniu z jego niechęcią do rozmów z rumieniącymi się, jąkającymi się pa- nienkami - wystarczyło, by przekonać go, żeby został na miejscu.

- Najmocniejsze, co tu dzisiaj podają, to poncz - odezwał się Shay, opadając na krzesło opuszczone przez Eleanor. - To bolesna kombinacja: kiepska muzyka i trzeźwość.

Valentine bez słowa sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął flaszeczkę whisky. Podał mu ją, uważając na gospodarzy przyjęcia, podczas gdy Charlemagne upił spory łyk.

- Życie mi uratowałeś - mruknął czule średni z braci Griffinów, oddając flaszkę.

Valentine sam też zdrowo z niej pociągnął, nim zakręcił ją i schował z powrotem do kieszeni.

Teraz nadejdzie trudniejsza część.

- Ona myśli, że jestem wcieleniem wolności i przygody, i chciała jakichś wskazówek, jak się w tym odnaleźć.

Shay zamrugał.

- I zapytała ciebie!

- Uciekła? - powtórzył Valentine, unosząc brew. - Powiedziała, że szuka męża, ale ty sądzisz, że jest aż tak zdesperowana?

- Sądzę, że chce uciec. A teraz, kiedy Melbourne otworzył drzwi, wątpię, żeby dobrowolnie przyfrunęła z powrotem do klatki.

- Czy mówiłeś mu, co o tym sądzisz?

Shay westchnął.

Valentine wzruszył ramionami, nie mogąc się z tym spierać.

Na to było już za późno. Ona już zaczęła badania na własną rękę, mając za przewodnika tylko własny nos, który doprowadził ją do kłopotów. Z pomocą Valentine'a, i to nawet bez jego aktywnego udziału, kto wie, co się może wydarzyć.

Valentine doszedł do wniosku, że ten wieczór powinien spędzić w domu. Tylko tego mu było jeszcze trzeba, żeby ktoś inny zachęcał go do spędzania czasu z Eleanor, gdy powinien trzymać się od niej tak daleko, jak to tylko możliwe.

- Chyba nie chcesz, żeby spędzała czas ze mną - stwierdził. - W każdym razie nie publicznie. Jestem wilkiem, przed którym mamusie przestrzegają swoje córki.

Shay uśmiechnął się szeroko, poklepując go po ramieniu.

- Tak, ale w tej chwili jesteś naszym wilkiem; czyż nie? I wiem, że znasz zasady, jeżeli chodzi o Nell.

W ostatnim odruchu zdrowego rozsądku Valentine wydobył z siebie kolejny protest.

- Nie o to prosił mnie Melbourne.

- To będzie to, kiedy tylko wrócę do domu i mu powiem.

Valentine podniósł się z grymasem niezadowolenia na twarzy.

- Ostrzegam cię, Shay. To nie jest dobry pomysł.

- Nie, jest doskonały, a to dlatego, że ty wiesz, co się dzieje. Eleanor już prosiła cię, byś jej pomagał, i jesteś jednym z naszych bliskich przyjaciół, więc wiemy, że przy tobie jej reputacja jest bezpieczna. - Zaśmiał się znowu. - Może to jedyna kobieta, której reputacja jest przy tobie bezpieczna.

- Ha, ha - odburknął Valentine, i skierował się ku drzwiom.

Znalazł się dokładnie tam, gdzie nie chciał być... W samym środku rodzinnego sporu, i to z zobowiązaniami wobec obu stron. I z wyraźnym pożądaniem wobec jednej z nich.

Najbezpieczniejszą, najbardziej logiczną drogą wydawało się dla niego dawanie złego przykładu - w czym był mistrzem - i przekonanie Eleanor, że lepiej będzie spokojnie wrócić na łono rodziny. Wtedy sama podejmie decyzję, by zrezygnować z jego usług, a jednocześnie zakończenie jej buntu uwolni go od zobowiązania wobec Melbourne’a.

Przystanął w progu, żeby spojrzeć na Eleanor gawędzącą z siostrami Howsen. Poczuł, jak jego podbrzusze ściska się z czystej żądzy. A diabeł zachichotał znowu.


* * *


Była niespokojna i wzburzona, i czuła, że potulne siedzenie w saloniku w oczekiwaniu na przybycie Deverilla doprowadziłoby ją do obłędu. Nawet chodząc w kółko, poruszała nogami zaledwie z ułamkiem prędkości, z jaką gnały jej myśli.

To miało sens, wykorzystać markiza do swoich planów. Skoro chciała nauczyć się, jak żyć beztrosko, któż nauczy ją tego lepiej niż najbardziej beztroski mężczyzna w Londynie? To miało także sens, bo każdy mężczyzna, którego markiz zna i lubi, także będzie posiadał te cechy... A więc, być może to on okaże się osobą, która wskaże jej przyszłego męża. Ona z pewnością nie miała zamiaru wydać się za żadnego z nudnego, bezbarwnego tłumu kawalerów tylko dlatego, że Melbourne pozwalał im z nią rozmawiać. Owszem, czuła pociąg do lorda Deverilla, ale to nie miało nic wspólnego z jej decyzją, by go uwzględnić w swoich planach. Nic a nic.

Wahała się wyłącznie dlatego, że choć jego obecność tak ją ekscytowała, był on także przyjacielem jej braci. Stanowił stosunkowo bezpieczne towarzystwo i był kimś dobrze znanym. I tak jak każdy z przyjaciół jej braci, znał zasady.

- Zasady - burknęła pod nosem i przekrzywiła kapelusz odrobinę bardziej zawadiacko, chodząc tam i z powrotem. To dlatego musiała posłużyć się Deverillem, żeby poznać kogoś nowego. Zasady. Zasady, mówiące, żeby nie dotykać Nell, nie brać jej na poważnie jako kobiety albo kogokolwiek innego niż... niż... szczenięcia. Tak, to było to, poklepać ją po główce i odesłać z pochwałą, że jest grzeczną dziewczynką.

Niech to licho, zmęczyło ją bycie grzeczną dziewczynką. To prawda, że jej pierwsza próba poszła fatalnie, ale więcej nie będzie tak nierozsądna przy wyborze towarzysza... albo zajęcia.

Elegancka kariolka zajechała na podjazd. Eleanor wyszła przed dom i wstrzymała oddech, gdy markiz Deverill zatrzymał parę siwych koni. Ubrany był w pasujący do ich maści szary surdut z czarną kamizelką i spodniami. Wszystko tworzyło idealny obraz stosownie prezentującego się arystokraty... Wszystko, z wyjątkiem diabolicznego błysku w zielonych oczach.

- Myślałem, że to ma coś wspólnego z wolnością - odpowiedział przeciągle, zeskakując na ziemię. - Chętnie podjąłem decyzję, żeby dziś rano pozostać dłużej w łóżku. - Błysnął zębami w uśmiechu. - Przez całą noc przewracałem się z boku na bok.

Jakąkolwiek podsuwał jej przynętę, zamierzała temu sprostać; jak inaczej miała się uczyć, jeśli nie na przykładzie?

- A cóż było powodem twojej niespokojnej nocy? -spytała.

- Pewna bardzo miła mło...

Ciotka Tremarne! Wielkie nieba, ich jedyna bliska krewna, prawie jak matka, a ona kompletnie zapomniała, że mieli przyjść na herbatę.

- Wrócę przed drugą - powiedziała, a brat przytaknął.

Deverill podszedł, żeby podać jej rękę, ale gdy Sebastian ujął ją pod ramię, pomagając wsiąść do kariolki, markiz uśmiechnął się przelotnie i zawrócił, by samemu wspiąć się tam od drugiej strony. Choć odbyło się to tak prędko i swobodnie, coś się właśnie wydarzyło. Czy Melbourne ostrzegł Deverilla? Na miłość boską, nie poprosiła Valentine'a, żeby ją uwodził... Chciała tylko móc nauczyć się od niego, jak to się robi, i skorzystać z jego wiedzy o podobnie myślących mężczyznach, którzy cieszyli się lepszą reputacją i którzy nie uciekaliby się do odurzania jej. A poza tym nadal istniał cały ten problem z „zasadami”. Zastanawiała się jednak, co Sebastian myśli o tym, że wybiera się na przejażdżkę z jego przyjacielem. Jego rozpustnym przyjacielem.

- Możliwości?

- Dla mnie, żebym mogła obserwować i uczyć się na twoim przykładzie.

Jego dyskretny uśmieszek stał się wyraźniejszy.

- Park będzie wystarczający. - Powóz zaturkotał po podjeździe i skręcił w stronę Park Avenue. - Myślałem, że postanowiłaś być wolna i niczym nieskrępowana - skomentował po chwili.

- Owszem.

- A więc dlaczego pozwoliłaś, by Melbourne dyktował ci, jak długo ma trwać twoja przejażdżka?

- Dlatego, że chcę spotkać się z ciotką. On tylko przypomniał mi, że obiecałam ją odwiedzić.

Markiz zerknął na nią przelotnie, manewrując na zatłoczonej ulicy.

Eleanor zmarszczyła brwi.

- To okropne!

- Taka jest prawda. Jesteś tutaj, żeby się uczyć, sama to mówiłaś.

Zastanawiała się, czy Valentine drażni się z nią, odgrywając adwokata diabła, by mogła przekonać samą siebie, że jej mała przygoda to błąd. Jednak Deverill miał w sobie coś wyraźnie zblazowanego i cynicznego, co niekiedy tworzyło tak gęstą zasłonę, że ledwie mogła go za nią dostrzec.

- A zatem nie dbasz o nikogo? Dlaczego więc uratowałeś mnie tamtej nocy?

Deverill wskazał na siedzącą za nią Helen.

- Tak, zrobiłem to, czyż nie? Dziwne. - Na moment skupił uwagę na ulicznym ruchu. - Lubię cię. Myślę więc, że widząc cię skompromitowaną, poczułbym się nieszczęśliwy.

Jej umysł na chwilę uczepił się słów „lubię cię” i odmówił dostrzegania czegokolwiek prócz nich. Och, była taką gąską! Valentine przeżuwał i wypluwał kobiety znacznie bardziej światowe niż ona. I to regularnie.

-Właśnie.

Eleanor westchnęła z rosnącą frustracją. Pragnęła odpowiedzi, wskazówki, jakiegoś przewodnika z zasadami, których mogłaby się trzymać, umożliwiającego jej trwałą zmianę własnego życia bez zrażania do siebie rodziny. Pragnęła czegoś, co pozwoliłoby jej uzyskać to, czego chce, poślubić kogoś, kogo zechce, bez dyktowania jej, kto to ma być, i narzucania cudzych priorytetów jako jej własnych.

- Nabieram przekonania, że nie masz zamiaru udzielić mi jasnej odpowiedzi.

Wybuchnął serdecznym śmiechem. Eleanor nigdy nie słyszała go śmiejącego się tak jak teraz, swobodnego, beztroskiego i autentycznie rozbawionego. Sam dźwięk jego śmiechu sprawił, że serce zabiło jej szybciej. Dobry Boże!

Na sekundę, która umknęła niemal zbyt prędko, by Eleanor mogła coś zauważyć, wyraz jego twarzy zmienił się - stał się surowszy, a potem znowu złagodniał.

- Mój ojciec spędził ostatnie lata swego życia kompletnie obłąkany. Kierowałem majątkiem trzy lata, nim przejąłem tytuł. Zatem tak, byłem przygotowany na obowiązki.

Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Znała Valentine'a, gdy odziedziczył tytuł, ale Sebastian nigdy nie wspominał, jak to przebiegało. Pomyślała, że gdyby to uczynił, byłoby to bardzo niepodobne do jej przesadnie opiekuńczego brata.

Uczono ją etykiety, odkąd nauczyła się mówić, i oczywiście wiedziała, jak stosownie odpowiedzieć na wiadomość o czyjejś tragicznej stracie. Jednak to było znacznie bardzie skomplikowane. Valentine wydawał się odczuwać nie tyle ból czy rozgoryczenie, co raczej ulgę.

- Ile miałeś lat? - zapytała cicho.

Wzruszył ramionami.

- Deverill, co...

Skinął na lokaja, żeby zajął się końmi, i zeskoczył na ziemię.

- Chodź ze mną.

- Ale...

Valentine okrążył kariolkę i podszedł do powozu od strony Eleanor, podczas gdy ona usiłowała domyślić się, co mu chodzi po głowie. Markiz Deverill znał zasady, ale regularnie je łamał. I jeżeli czymś go rozzłościła...

Wyciągnął po niej rękę.

- Idę na spacer. Możesz tu poczekać, jeśli sobie życzysz.

Nie wątpiła, że zostawiłby ją tam i poszedł sobie, by spotkać się z jakąś kobietą. Eleanor wstała i podała mu ręce. W jednej zapierającej dech chwili objął ją w talii i postawił na ziemi.

Z tyłu, za nimi, Helen zaczęła schodzić z mniejszą gracją, ale Deverill wycelował w nią palec.

- Ty zaczekasz tutaj.

Helen opadła z powrotem na swoją ławeczkę. Wszystko to szaleńczo wymykało się spod kontroli. Eleanor podparła się pod boki.

Nachylił się bliżej, zaplatając ręce na piersi.

- A więc bez obaw - odpowiedział z lekceważeniem, i podał jej ramię. - Wrócimy za moment. Przejdziemy się tylko parę kroków po bardzo zatłoczonym parku.

Skierowali się w stronę pobliskiej sadzawki, a następnie skręcili na ścieżkę biegnącą wzdłuż jej brzegu zarośniętego trzciną. Przez chwilę Eleanor szła obok Deverilla w milczeniu, usiłując wyczytać coś z wyrazu jego twarzy. Jeżeli próbował przypomnieć jej, jak bezradna czuła się w towarzystwie Stephena, to odniósł umiarkowany sukces. Nie przetrzymywał jej tu wbrew woli, nie odurzył jej ani nie zabierał gdzieś, skąd nie trafiłaby z powrotem do domu, a jednak wciąż w zasadzie przebywała sam na sam z mężczyzną, który z całych sił starał się zasłużyć na swoją bardzo kiepską reputację. I to z takim, który już znał jej sekret.

Zerknął na nią z ukosa.

- Chodzi mi o to, że jeżeli starasz się mnie onieśmielić, nie mówiąc mi, dokąd idziemy ani co planujesz, to ta metoda na mnie nie działa.

Wargi Deverilla wygięły się w przelotnym uśmiechu.

- Mógłbym sprawić, że w mgnieniu oka zmieniłabyś zdanie - mruknął.

Wielkie nieba! Wspaniale, prowokuje łotra do zrobienia czegoś, czego bez wątpienia będzie żałowała.

- Ja...

- Eleanor, musimy porozmawiać, ty i ja. Bez lojalnych służących czy kogokolwiek.

Przełknęła ślinę.

- Słucham.

- Czego ty chcesz? Tak naprawdę? I mów szczerze, jeśli łaska.

A więc trafnie odgadła. On zdawał sobie sprawę, że tej nocy, gdy pisała swoją deklarację, wiedziała jedynie to, że coś musi się zmienić. Co to jest albo jak to osiągnąć, nie miała pojęcia.

Pokręcił głową.

- Świetnie. - Wysunęła rękę spod jego ramienia i energicznie ruszyła przed siebie. - Nie wiem.

- Nie powiedziałbym.

- Ale to właśnie dlatego poprosiłam o pomoc ciebie, Deverill. Masz nieskończenie więcej doświadczenia ode mnie w... we wszystkim.

Dogonił ją, ale nie podał jej ramienia po raz drugi.

Deverill prychnął.

- Którą część? Tę, w której miewam romanse z mężatkami, dlatego że jest w tym dostatecznie dużo doświadczenia i ulotności, które mi się podobają? Albo tę część, gdzie nie zjawiam się na umówionych spotkaniach z przyjaciółmi, gdy nawinie się coś bardziej zabawnego? Albo zakłady? Albo pijaństwo?

Wpatrywała się w niego, przez chwilę zaskoczona tak, że zabrakło jej słów.

Eleanor zatrzymała się nagle, rozgarniając ręką kępę trzcin i żałując, że nie wie dosyć o prawdziwym Valentine Corbetcie, by jej głos zabrzmiał bardziej pewnie.

- Cóż, być może taki jesteś, ale to nie cały ty.

Jego oczy zwęziły się, gdy zatrzymał się parę kroków od niej.

- Ja nie chcę żadnych marnych nawyków.

- A więc zaklinam cię, powiedz, co ja tutaj robię? - powtórzył odrobinę głośniej.

Jak mogła wytłumaczyć mu, że mężczyzna, którego opisał, niekoniecznie jest tym samym, którego ona dostrzegła? Tak, miał pewne fatalne skłonności... On sam pierwszy był gotów to przyznać. Ale posiadał także pewne wspaniałe cechy, poza wyraźną inteligencją i błyskotliwością. I uczciwością. Eleanor nigdy nie słyszała, by mówił nie- prawdę nawet po to, by chronić własną skórę... Nigdy prócz sytuacji, kiedy chronił ją.

Deverill zamrugał.

Valentine pokręcił głową.

- Ale ja...

- Najlepszy sposób, żeby to osiągnąć, to nadal być tym, kim jesteś. Z tego, co mówisz i co sam widzę, chcesz być... dobra. Chcesz być dobrą siostrą, dobrą panną z rodu Griffinów. Nie masz zamiaru rezygnować ze swoich zobowiązań i nie masz chęci stać się rozpustnicą. Moja najlepsza rada dla ciebie, Eleanor, to jechać do domu i mówić Melbourne'owi: „nie”, dopóki nie przyprowadzi do domu narzeczonego, który ci się spodoba.

Do licha. Nienawidziła tego, że miał całkowitą słuszność... Znowu. Łza spłynęła po jej policzku, nim zdążyła ją otrzeć.

- Mam pewne wyobrażenie co do tego, czego pragnę, ale w fortecy Griffinów nigdy tego nie zobaczę. Może i nie wiem dokładnie, czego albo kogo chcę - odparła drżącym głosem - ale nie poddam się, dopóki się nie dowiem. Nie wrócę do roli kogoś nudnego i pozbawionego marzeń, nie zaznawszy choć jednej wielkiej przygody. Nie zrobię tego. Nie mogę, Valentine.

Ku jej zaskoczeniu przekrzywił głowę i spojrzał na nią.

- Przygody - powtórzył. - Jakiego rodzaju przygody?

Wzięła głęboki wdech, zamykając oczy, żeby wyobrazić sobie, co mogłaby zrobić, gdyby mogła robić wszystko, wszystko, czego chce, chociaż raz.

- Coś dzikiego i wolnego... i zupełnie szalonego. Coś szelmowskiego, - Eleanor znowu otworzyła oczy. A potem, jak myślę, mogłabym znaleźć męża, który by mi odpowiadał i przynajmniej nie złościł Melbourne’a.

Usta Deverilla drgnęły.

Cóż, otrzymała od niego ofertę pomocy. Na coś więcej może go namawiać później. W tej chwili liczył się tylko fakt, że ma sojusznika. Pod wpływem impulsu Eleanor zrobiła krok w jego stronę i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Dziękuję!

Valentine ujął palcami jej podbródek, unosząc twarz. Powoli pochylił się i przytknął wargi do jej warg, delikatnie, zapraszająco, kusząco. Eleanor wstrzymała oddech. Po plecach przebiegł jej dreszcz. Chociaż się nie poruszyli, mogłaby przysiąc, że unosiła się nad ziemią. Nic dziwnego; że kobiety prawie mdlały u jego stóp. Gdy się wyprostował, zorientowała się, że opiera się o jego pierś.

- Mówiłem, żebyś mi jeszcze nie dziękowała - mruknął, stawiając ją z powrotem na nogi i odwracając się, żeby kontynuować spacer.

Ale ona już mu dziękowała. Wspomnienie dotyku szorstkich, samolubnych, niezdarnych ust Stephena Cobb-Hardinga nagle uleciało. Teraz mogła myśleć o czymś o wiele milszym i znacznie bardziej niepokojącym.

Rozdział 8



Wymawiając się wizytą u krawca, Valentine odwiózł Eleanor znacznie przed porą powrotu wyznaczoną na drugą. Kiedy tylko opuścił podjazd Griffin House, znowu zatrzymał powóz.

- Idę na spacer.

- Tak, milordzie. - Służący cmoknął na konie i powóz ruszył ulicą.

Nic nie poszło tak, jak Valentine sobie zamierzył. Przede wszystkim chciał nakłonić Eleanor, by porzuciła swój buntowniczy plan albo przynajmniej zrezygnowała z jego osoby jako instruktora. Ale teraz okazało się, że wyraźnie zabrnął jeszcze dalej, na pole bitwy klanu Griffinów. Właściwie to sam zaoferował jej pomoc w znalezieniu czegoś, co zaspokoiłoby jej pragnienie przygody. Sam się za- ofiarował. A potem było już tylko gorzej.

To prawda, że jej pytanie o ojca było jak nagły cios w brzuch; wydawało mu się, że nosi nie więcej niż ledwie wyblakłe wspomnienie starego dziwaka, ale najwyraźniej się mylił. Całe pierwsze osiemnaście lat nie kryło nic wartego zapamiętania, ale kiedy już ta myśl zakradła się do głowy... Przynajmniej dzisiaj miał coś, czym mógł odepchnąć wspomnienie tych obłąkanych zielonych oczu.

Ale to coś było dla niego jeszcze bardziej niepokojące. Pocałował Eleanor Griffin.

- Na miłość boską, idiota z ciebie, Valentine - burknął sam do siebie, ignorując pytające spojrzenie przechodnia. - I wariat. I głupiec.

Delikatne dziewicze wargi, łagodne westchnienie jej oddechu... To będzie go prześladować jeszcze bardziej niż myśli o obłąkanym, szalejącym z wściekłości ojcu. Jej bracia mu zaufali. Ona mu zaufała. I miała dobre serce, dobrą naturę, co w normalnych okolicznościach kazałoby mu umykać. Nic tu nie ma sensu.

A słuchając, jak Eleanor przedstawia mu swoje powody, dlaczego zamierza szukać wolności i męża, który by to rozumiał; Valentine odczuwał niemal taki sam niepokój. Kobiety miały być nagrodą i łowną zwierzyną. Nim jego ojciec oszalał, przynajmniej tego go nauczył i to demonstrował przy każdej okazji z podziwu godną regularnością. Wszystkie kobiety, które Valentine poznał wtedy i od tamtej pory, przysłużyły się jedynie do udowodnienia racji starego markiza. Jednak ta kobieta miała własne cele... Cele, które nie obejmowały sięgania po bogactwo i władzę. Jakież to dziwne. I jak niezwykle podniecające.

Powiedział, że niczego nie może jej nauczyć. To nie była do końca prawda, chociaż doznanie dotyku dłoni mężczyzny na jej nagiej skórze, poruszającego się w niej twardego członka... Tego zapewne nie było na jej liście. Jezu Chryste, ależ miał ochotę się napić!

Tuż za jego plecami rozległo się parsknięcie konia tak blisko, że poczuł na karku gorący oddech zwierzęcia; Instynktownie uskoczył w bok. Koło powozu prawie na niego najechało. Zadrapało mu łokieć, przyciskając go do kamiennej podmurówki ogrodzenia.

Poderwał się gwałtownie, gotów wychłostać powożącego idiotę, który uznał za roztropne wjechać na chodnik i usiłował rozjechać pieszych. Jednak powóz nie zwolnił.

Faeton, jak Valentine poprawił sam siebie, chociaż z tyłu nie było herbu, a powożący był zgarbiony, krył się pod kapeluszem i płaszczem, tak że nie dało się dostrzec wiele więcej niż pasemko jasnych włosów. Jednak tylko to i para gniadoszy zaprzężonych do pojazdu wystarczyło, by Valentine mógł być całkiem pewien, kto go właśnie omal nie zabił.

- Stephen Cobb-Harding - wysapał, obmacując rozerwany rękaw płaszcza. Gruby materiał zapewne uchronił go przed złamaniem ręki. Gdyby był damą w sukni, równie dobrze mógłby zostać wplątany między szprychy i pociągnięty za powozem.

Przechodnie podchodzili do niego ze słowami: „Czy jest pan ranny?” i: „Na Boga, toż to Deverill!”.

- Nic mi nie jest - mruknął, ignorując wszystkich.

Cóż, to był interesujący rozwój wypadków. Akt tchórzostwa czy nie, nie czyniło to Cobb-Hardinga ani trochę mniej niebezpiecznym. Wręcz przeciwnie. I nie tylko dla Valentine'a.

Jego pierwszą myślą było wrócić do Griffin House i ostrzec zarówno Eleanor, jak i Melbourne’a, że powinni przygotować się na kolejne kłopoty ze strony tego łotra, ale przecież obiecał. Właśnie dlatego nienawidził składania obietnic. Prowadziło to do różnego rodzaju paskudnych komplikacji. Nie mógł ostrzec Melbourne'a, nie narażając za- ufania, jakim obdarzyła go Eleanor. A jej wcześniejsze zainteresowanie Cobb-Hardingiem było zarówno zaskakujące, jak i powszechnie zauważone, by jej nazwisko nie wypłynęło, gdyby postanowił rozprawić się z napastnikiem.

- Do licha!

Na domiar złego kłamstewko o potrzebie wizyty u krawca, które podał Eleanor, właśnie okazało się prawdą. Później zobaczy się z paroma przyjaciółmi, by dowiedzieć się, co im wiadomo o mężczyźnie, który narkotyzuje kobiety i potem usiłuje je zgwałcić - i który teraz najwyraźniej znalazł sobie nowe hobby, starając się rozjeżdżać arystokratów, sprzeciwiających się jego metodom.


* * *


- A ty, Nell? - mówiła dalej hrabina Tremaine. - Co ty zamierzasz zaoferować? Uścisk czy pocałunek?

- I to, i to. - Eleanor podeszła i uściskała ciotkę ponad głową Peep, sprawiając, że dziewczynka zachichotała histerycznie.

Eleanor roześmiała się, wciąż mocno obejmując ramiona ciotki. W towarzystwie braci czuła się bezpieczna i chroniona, ale jedynie cioteczka Tremaine potrafiła sprawić, że czuła się tak... błogo.

- Doprawdy?

- O, tak - potwierdziła Penelope, szarpiąc Eleanor za rękę, żeby zaciągnąć ją w stronę saloniku porannego. - Z początku myślałam, że zamierza przeprowadzić się do Kolonii, ale nie.

- Jeszcze mogę - mruknęła Eleanor, dostrzegając pełne wyższości spojrzenie, jakie posłał jej Melbourne, gdy wchodziła.

- Musisz mi wszystko opowiedzieć - odparła ciocia Tremaine, posyłając lokaja po więcej czekoladowych ciasteczek. - To brzmi bardzo intrygująco.

Eleanor chciała opowiedzieć ciotce wszystko, ale z pewnością nie przy Peep i Sebastianie siedzących o krok od niej.

- Nie było w tym nic aż tak dramatycznego - odrzekła. - Ja jedynie chciałam mieć nieco więcej wolności i okazję, by znaleźć sobie męża, zanim Melbourne wyciągnie dla mnie jakiegoś z beczki.

Peep popatrzyła na ojca.

Ciotka Tremaine roześmiała się.

Przez następną godzinę gawędzili o tym, czego Peep nauczyła się od swojej guwernantki, pani Bevins, a co, zdaje się, dotyczyło małp i Madagaskaru, o modzie, o tym, kto się z kim zaręczył i kto jak dotąd wydał najlepsze i najgorsze wieczorne przyjęcia w tym sezonie.

Eleanor miała ochotę zapaść się pod perski dywan i zniknąć pod podłogą. Jeżeli Melbourne kiedykolwiek dowie się, co zaszło, i że wydarzyło się to u Belmonta, wszystko przepadnie. A ona będzie zasługiwać na wszystko, co przeznaczenie ma dla niej w zanadrzu.

Zamknąwszy na moment oczy, Eleanor w duchu podziękowała Bogu, że nikt nie widział jej w tej sukni. Deverill miał rację, mówiąc, by ją zniszczyła... Chociaż po tym, jak Stephen Cobb-Harding ją w niej napastował, i tak nigdy więcej by jej nie włożyła.

- Osobiście skłaniałabym się, że Westfielda, znany jest z tego, że zdarza mu się dać komuś w nos.

Melbourne prychnął.

Ciotka Tremaine uśmiechnęła się do sześciolatki, ale uwaga Sebastiana skupiona była na Eleanor. Przez chwilę odczuwała niemal panikę. Jednak dopóki nie padło oskarżenie, nie miała zamiaru do niczego się przyznawać.

- Oto dlaczego musisz przestrzegać zasad dobrego wychowania, nawet w trakcie tej swojej małej przygody - powiedział. - Gdybyś to ty była w tej łabędziej masce, nie przebywałabyś już w Londynie.

- To niesprawiedliwe, czynić pogróżki, opierając się na uczynkach innych osób - skomentowała Gladys. - I jestem pewna, że Nell doskonale wie, czego oczekuje się od młodej damy o jej pochodzeniu i pozycji.

Tak, wiedziała, ale dzięki temu robienie tego, czego od niej oczekiwano, nie stawało się ani trochę łatwiejsze.

- Myślałam, że nawet nie uwierzyłeś w tę opowieść, Sebastianie.

- Sam słyszałem podobną dziś rano - odparł.

- Co nie dowodzi, że jest prawdziwa, ale sprawia, że staje się bardziej prawdopodobna.

- Chcę wiedzieć, kiedy będę mogła pójść na bal maskowy. - Peep usiadła na kolanach ojca i zadarła głowę, spoglądając na niego. - Byłabym księżniczką. Albo pawiem.

Melbourne i Peep wyszli na dwór i skierowali się do powozu, ale Eleanor pociągnęła ciotkę Tremaine z powrotem w stronę saloniku.

To prawda. I wciąż tak niewiele czasu upłynęło od chwili, gdy Stephen omal jej nie zgwałcił, że była wdzięczna za to pytanie.

Eleanor zachmurzyła się nieco.

- To dlatego, że jesteś naprawdę szczęśliwy, mając takie życie, jakie masz. Możesz górnolotnie deklarować o swoją łaskawość, dlatego że masz wszystko czego chcesz, dokładnie tak, jak tego chcesz.

Szare oczy przez długą chwilę spoglądały na nią spokojnie, dając jej szansę zajrzenia w kryjący się w nich ogrom czegoś, co przez moment wyglądało jak ból.

- To bardzo krótkowzroczne stwierdzenie, Eleanor. I zupełnie do ciebie niepodobne.

Penelope sięgnęła i wzięła ją za rękę.

- Ciocia Nell walczy o swoją niezależność - powiedziała mądrze. - Myślę, że jest jej ciężko.

Eleanor westchnęła.

- Dziękuję, Peep. - Odpowiadając na spojrzenie najstarszego brata, uśmiechnęła się blado.

Nie miał wszystkiego, choć przez pewien czas tak było. Nie była do końca pewna, czy Sebastian poradziłby sobie, gdyby Peep nie była zaledwie trzyletnim dzieckiem, kiedy Charlotte umarła, a on został wdowcem. Wtedy zebrał z powrotem swoich nieżonatych jeszcze braci i pozwolił im mieszkać za darmo w starej rodowej siedzibie, po to by mieć całą rodzinę blisko siebie, bezpieczną. Nie, Melbourne posiadał wiele, ale nie miał wszystkiego. Już nie.

- Przepraszam, Sebastianie - powiedziała cicho. - Ale mógłbyś mi to odrobinę ułatwić.

- Wiem, że mógłbym. Ale nie mam zamiaru.

Zamiast spierać się, kto komu utrudnia życie, Eleanor wybrała schronienie w swojej sypialni z książką. Jednak gdy już znalazła się w swoim pokoju, zatrzymała się przy oknie. Po prostu nie potrafiła wyobrazić sobie Valentine'a chowającego się w prywatnych pokojach z książką, gdy późnym popołudniem kusiły tłumy na Bond Street i w Hyde Parku.

Stwierdziła, że może kazać zawieźć się w któreś z tych miejsc, albo do zoo lub do British Museum... Chociaż dzisiaj te miejsca także nie wydawały się szczególnie egzotyczne. Co się robi, gdy chce się być szalonym i nieokiełznanym?

Zawsze można znowu pocałować markiza Deverilla. Eleanor przesunęła palcem po wargach.

O tym, by ją pocałował, marzyła od sześciu lat, odkąd była piętnastolatką. Oczywiście, wtedy była dzieckiem, a kiedy dorosła, obowiązywały zasady. Przyjaciołom jej braci wolno było z nią rozmawiać i tańczyć, gdy nadarzała się okazja, ale oni nigdy nie patrzyli na nią jak na kobietę i nigdy, przenigdy by jej nie pocałowali.

Deverill najwyraźniej znał te zasady, a jednak i tak ją pocałował. I och, Boże, cóż to był za pocałunek! Eleanor była całowana już wcześniej, w tym rzadkich chwilach, gdy jakiś rozpustnik czy taki lub inny fatygant zdołał na sekundę czy dwie odwrócić od niej uwagę jej braci, ale nikt wcześniej nie sprawił, by przeszył ją taki dreszcz. Oczywiście, nigdy też nie była w nikim tak zadurzona jak w Valentinie Corbetcie.

Eleanor otrząsnęła się. Jej umowa nie dotyczyła Deverilla; dotyczyła jej samej. Jej wyborów, jej pragnień... A jednak wydawało się, że mnóstwo czasu spędza, rozmyślając albo o samym markizie, albo o tym, co on by zrobił w danej sytuacji.

- Och, dosyć tego - mruknęła i opadła na krzesło przy swoim biureczku.

Potrzebna jej była lista celów, które pragnie osiągnąć, i lista potencjalnych małżonków. To wystarczy. Wtedy będzie mogła skupić się na swoich zamierzeniach i wyeliminować te rzeczy - i te osoby - które stoją pomiędzy nią a jej przygodą. Być może nawet dopasuje przygodę do mężczyzny, a dobierając najbardziej pożądane działania, znajdzie najlepszego kandydata do małżeństwa.

Wyjęła kartkę i zanurzyła pióro w atramencie.

- Numer jeden - oznajmiła na głos, starannie zapisując cyfrę na skraju stronicy. - Zakupić bardziej śmiałe stroje, które lepiej ukażą to, jak się czuję - napisała.

Uznała, że to znakomity punkt wyjścia. Można już nawet skreślić ten punkt, gdyż teraz miała już prawie tuzin sukien od madame Costanzy, nawet bez zniesławionej czerwonej.

- Numer dwa - kontynuowała. - Rozmawiać z każdym mężczyzną i kobietą, których wybiorę, a nie tylko z tymi zaaprobowanymi wcześniej przez moją rodzinę.

Cóż, to już zaczęła, chociaż jej pierwszy mężczyzna, z którym naprawdę spróbowała, odurzył ją i napadł. Nie mogła jednak pozwolić, by to ją powstrzymało. Elitaryzm Melbourne'a sprawdzał się dla niego, ale on już doświadczył świata. Eleanor nie mogła zgodzić się na to, żeby jego standardy dyktowały jej, jak ma żyć.

- Numer trzy. - Zatrzymując się na chwilę przy tym punkcie, kilkakrotnie zanurzyła pióro w kałamarzu, a potem znowu strząsnęła nadmiar atramentu. - Powozić równie dobrze jak mężczyźni.

Eleanor zmarszczyła czoło i prawie skreśliła ten punkt. Przecież nie wszystko musi być rewolucyjne. A tylko dlatego, że to właśnie Stephen zaoferował się ją uczyć, nie musi tłamsić w sobie chęci nauki. Po prostu potrzebuje innego, lepszego instruktora. Deverill zapewne by się nadał, gdyby zdołała go przekonać.

- Numer cztery - ciągnęła dalej. - Przeżyć przygodę.

Hm. To było dość mgliste. Deverill powiedział, że poszuka czegoś dla niej, ale gdy o tym pomyślała, zdała sobie sprawę, że sama musi znaleźć coś dla siebie... I to nie tylko dlatego, że cokolwiek on by podsunął, zapewne byłoby na tyle skandaliczne, by zrujnować ją i każdego w pobliżu. Kiedy już odszuka swoją własną przygodę, wszystko inne znajdzie się na właściwym miejscu.

Ogłosiła swoją deklarację zaledwie cztery dni wcześniej. Wybranie przygody tylko po to, by mieć ją z głowy, byłoby zarówno absurdalne, jak i bezowocne. I całkiem możliwe, że ryzykowne dla reszty jej planów. Bądź co bądź, przygoda musiała się rozegrać przed znalezieniem męża. Jednocześnie Eleanor nie mogła odkładać w nieskończoność podjęcia decyzji w żadnej z tych kwestii; jej niezależność nie będzie trwać wiecznie i jeżeli Melbourne położy kres jej buntowi, zanim dokona tej jednej rzeczy, nigdy nie poczuje się usatysfakcjonowana ani zadowolona.

Eleanor zostawiła puste miejsce, żeby później wpisać definicję swojej przygody, i przeszła na drugą stronę kartki, by rozpocząć listę kandydatów na męża. Postanowiła oznaczać ich raczej literami zamiast cyfr. Bądź co bądź, nie oceniała ich jeszcze, była to wyłącznie lista potencjalnych partnerów.

- „A” - zaczęła, starannie zapisując literę i dodając zawijasy i ozdobniki, by uzyskać artystyczny wyraz. Hm. Znowu zostawiając puste miejsce, oznaczyła linijki od „B” do „G”, każdej z liter poświęcając tyle samo uwagi co „A”, tak by nie mogła zakładać preferencji wedle zawiłości wzoru.

Gdy skończyła, wróciła na górę strony.

- „A” - powtórzyła. Nic.

Po dwudziestu minutach uświadomiła sobie, że w tym tkwi problem. Nie zrealizowała jeszcze celu numer dwa, spotykania rozmaitych ludzi, nie poznała więc dostatecznie wielu nieżonatych dżentelmenów - oprócz tych zaaprobowanych przez Griffinów - by móc ułożyć użyteczną listę. Na miłość boską, jedyne imię, które miała chęć zapisać, to Valentine, ale nawet ona nie posunęłaby się tak daleko, by postawić na swoim.

Pomijając fakt, że markiz Deverill byłby zapewne beznadziejnym mężem i że taki wybór bez dwóch zdań zabiłby Sebastiana, pomijając też tysiąc innych przyczyn, Deverill nigdy by się na to nie zgodził. Znała jego gust - mężatki bez zasad moralnych i żadnego angażowania uczuć. Ponieważ pragnęła kochać swojego męża iw zamian zdobyć jego miłość, Valentine nigdy by się nie nadał.

I tak jej lista celów pozostała niedokończona. A na liście mężów nie pojawiły się żadne nazwiska.


* * *


Nic się nie zmieniło, gdy przyszła Helen, by pomóc jej ubrać się na bal. Suknię na ten wieczór, jasnoniebieską przy dekolcie i przechodzącą w granat w dołu spódnicy, Eleanor zachowała na specjalną okazję. Z jakiegoś powodu tego dnia czuła, że ma ochotę ją włożyć.

Znów rozważała założenie peleryny, ale teraz jej bracia znali już styl preferowanych przez nią sukien, a ona z pewnością nie chciała, by pomyśleli, że ubrała się w coś straszliwie skandalicznego. Zresztą ta suknia była bardziej piękna niż śmiała. Tym razem, trzeba przyznać, madame Costanza przeszła samą siebie. Z tego, co powiedziała jej krawcowa, od lat szukała arystokratycznej klientki. Najwyraźniej cieszyło ją to wyzwanie.

Zachary gwizdnął cicho, gdy Eleanor schodziła po schodach. Musiało to znaczyć, że jej garderoba się poprawiła albo przynajmniej stała się mniej kontrowersyjna. Z całą pewnością żaden z jej braci nigdy wcześniej nie zareagował w ten sposób na jej widok.

Twarz Charlemagne'a zachmurzyła się z dezaprobatą, ale reakcja Melbourne'a była trudniejsza do odczytania. Spoglądał na nią przez długą chwilę, po czym skinieniem głowy dał znak Stantonowi, by otworzył frontowe drzwi.

- Czy możemy iść?

Pomagając jej wsiąść do powozu, Zachary uścisnął jej palce.

- Sprawisz, że w przyszłym sezonie każda panna będzie się starała cię naśladować - mruknął. - Będziemy oglądać rewię sukien od madame Costanzy. Jeśli o mnie chodzi, to chciałbym ci za to podziękować.

Szybko cmoknęła go w policzek.

Po tej nieoczekiwanej dobrej wiadomości jechała na bal w znacznie lepszym nastroju. Sytuacja nadal była daleka od ideału, ale wydawało się, że Eleanor zdobywa po drodze sojuszników.

Kamerdyner Feryonów zaanonsował rodzeństwo i Eleanor znalazła się w blasku świateł, otoczona gwarem i muzyką. Jej bracia rozproszyli się wśród gości, chociaż wciąż wyczuwała na sobie spojrzenie Melbourne'a nawet z drugiego końca sali. Jednak na razie dotrzymywał słowa i nie interweniował.

Wyglądało na to, że każdy mężczyzna w Londynie odkrył, iż jej opiekunowie zostali uwolnieni od swojej powinności i jej karnecik zapełnił się w ciągu niecałej minuty. Udało się jej zachować jeden taniec, chociaż nie miała pojęcia, czy Deverill przyjdzie tu dziś wieczorem, czy nie. Feryonowie byli nieco zbyt stateczni jak na jego gust.

Pomyślała, że powinna zachować ten taniec dla realizacji misji znalezienia przynajmniej jednego dżentelmena nadającego się do umieszczenia na liście, ale chciała dowiedzieć się od Valentine'a zarówno czegoś nowego o swojej przygodzie, jak i tego, czy miał jakiekolwiek wiadomości od Cobb-Hardinga. Gdyby jej ktoś tak przyłożył, trzymałaby buzię na kłódkę, ale przede wszystkim nie znalazłaby się w takiej sytuacji. Zaś plotki krążyły. Czy Valentine je słyszał?

Po dwóch kadrylach i grupowym kontredansie goście i orkiestra zrobili sobie wielce potrzebną przerwę. Idąc w stronę stołu z napojami, Eleanor wypatrzyła Barbarę Howsen i zmieniła kierunek, żeby dołączyć do przyjaciółki, gdy wielka męska postać stanęła jej na drodze. Jej serce podfrunęło. A więc zdecydował się przyjść.

Jednak gdy podniosła wzrok, nadzieja przeszła w odrazę. Przed nią niewzruszenie stał Stephen Cobb-Harding, a jego niebieskie oczy taksowały dekolt jej sukni. Eleanor wzdrygnęła się, tłumiąc odruch, by zakryć biust i czmychnąć.

Powoli jego spojrzenie przesunęło się na jej twarz.

- Dobry wieczór, Eleanor. Czy mogę prosić o taniec?

Pytanie było tak absurdalne, że przez chwilę nie wiedziała, jak odpowiedzieć.

- Mój karnet jest pełen - odezwała się wreszcie, cofając się, by dać sobie nieco miejsca i móc go wyminąć.

Zrobił krok do przodu, niwecząc jej odwrót.

Pobladła.

Eleanor nie mogła złapać tchu. Nigdy wcześniej nie spotkała się z podobną nikczemnością. Ale wciąż była z Griffinów, a Griffinowie nie cofają się przed niczym.

- Wydaje ci się, że przekonasz mnie, bym za ciebie wyszła? - spytała, żałując, że nie wybrał bardziej ustronnego miejsca na tę dysputę, a jednocześnie czując ulgę, że tego nie zrobił.

Uśmiechnął się.

- Nie. Ale ja nie muszę cię przekonywać, prawda? - Cobb-Harding spojrzał ponad jej ramieniem.

Melbourne. Och, on byłby taki wściekły, i tak nią rozczarowany. Nie może na to pozwolić.

Markiz stanął obok niej, na tyle blisko, że jego palce musnęły jej dłoń.

- To byłoby moje prawo.

Cobb-Harding pokręcił głową, cofając się o krok.

Eleanor oderwała wzrok od Cobb-Hardinga, żeby spojrzeć na Deverilla.

- Co takiego zrobił!?

- Rozerwał mi rękaw płaszcza, do diabła. A więc moje pytanie do ciebie, Stephen, nie powinno brzmieć, czy pragniesz mówić z Melbourne'em, tylko czy pragniesz spotkać się ze mną o wschodzie słońca gdzieś w ustronnym miejscu.

Arogancka, pewna siebie mina Cobb-Hardinga odrobinę zrzedła.

- Na nic nie masz dowodów.

- Ja nie potrzebuję dowodów. Byłem tam, przy obu okazjach. Mam dobry wzrok i bardzo dobrą pamięć. A teraz odwróć się i opuść ten dom albo wybierz miejsce na nasze jutrzejsze spotkanie. Ja już wybrałem pistolety.

- To jest...

Markiz przysunął się bliżej.

- Jeżeli natychmiast nie wyjdziesz, nie zadowolę się zawstydzeniem cię ani wywołaniem skandalu. Zabiję cię, Cobb-Harding. Ale wybór pozostawiam tobie.

Stephen zacisnął usta, spiorunował wzrokiem Eleanor, a potem sztywno skinął głową Deverillowi, odwrócił się na pięcie i pomaszerował do drzwi sali balowej. Eleanor patrzyła za nim, pomału wypuszczając powietrze, które uwięzło jej w płucach przez chwilę, która zdawała się stuleciem.

Eleanor nawet nie była świadoma, że to zrobiła. Oblizała wargę i poczuła ciepło i sól.

- Słyszałem, jak ci groził. To wystarczyło.

Eleanor miała przedziwną chęć, by się uśmiechnąć, na przekór zdenerwowaniu.

- Powiedział, że chce się ze mną ożenić i że pójdzie do Melbourne’a i ujawni mój sekret, jeśli się na to nie zgodzę.

Gdy dotarli do stołu z napojami, Valentine skinął głową.

- Nie jestem zaskoczony. Ponczu?

Z wdzięcznością przyjęła szklankę.

Eleanor nie mogła nie obejrzeć się, szukając wzrokiem gospodyni, zagorzałego wroga trunków.

Och, lubiła patrzeć na niego, starając się rozszyfrować, co może myśleć. Zaskakiwał ją na każdym kroku.

- Być może dobrze do siebie pasujemy - podsunęła.

Jego głos stał się cichszy.

- Gdybyś miała jakiekolwiek pojęcie, jak bardzo zły chciałbym być dla ciebie, Eleanor, uciekłabyś z krzykiem.

Dobry Boże! Poczuła żar na skórze.

- Powiedz mi, jak zły - powiedziała drżącym tonem.

Raz jeszcze ujął jej pałce i powoli podniósł je do warg.

- Bardzo zły.

- Czy sądzisz, że mógłbyś mnie uwieść? - Gdy to mówiła, przyszło jej do głowy, że on jest już w połowie drogi.

Jego palce zacisnęły się wokół jej palców, oczy skryły się za ciemnymi rzęsami.

- Tak - mruknął. - Tak sądzę. Ale tego nie zrobię. - Nagle puścił jej rękę, a nawet cofnął się o krok. - Przypuszczam, że czasami są dobre powody, dla których wymyślono zasady.

Eleanor poczuła się tak, jakby ktoś wepchnął ją w śnieżną zaspę.

- Dla mnie to wygląda tak, jak gdybyś to ty teraz uciekał - naciskała urażona, że sobie z niej żartuje. - Czy tak jest?

- Tak jest.

Sam przed sobą mógł się przyznać, że kiedy zobaczył Cobb-Hardinga, jego pierwsza myśl nie dotyczyła rozdartego płaszcza. Dotyczyła Eleanor, stojącej twarzą w twarz z mężczyzną, którzy ją odurzył i zaatakował; z mężczyzną, który na moment konfrontacji wybrał chwilę, gdy nie miała przy sobie sojuszników.

A ona najwyraźniej była przerażona, ale jednocześnie stała przed nim nieugięcie, z podniesioną głową i śmiało odpowiadała na jego spojrzenie. Jakiejkolwiek wolności czy przygody pragnęła, Eleanor była w każdym calu z Griffinów.

- Gniewaj się na mnie, jeśli taka twoja wola - powiedział najłagodniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. - Ale nie oczekuj, że za cokolwiek będę przepraszał. Sporo czasu i energii poświęciłem, żeby stać się tym, kim jestem. I nie za- mierzam zmieniać się dla nikogo. - Nie miał zamiaru się przyznawać, że ostatnio rozmyślanie o tym, kim jest, zaczęło zajmować coraz więcej jego cennego czasu, zamiast hazardu, picia... i snu.

- Doskonale - odpowiedziała po chwili. - Tylko nigdy więcej nie powołuj się na zasady.

A więc nadal z nim rozmawiała. Do diabła, ona nawet się nie odsunęła. Eleanor Griffin była niezwykłą kobietą.

- Żadnych obietnic. - Zerkając na nią z ukosa, odwrócił się do stołu z napojami. - Powiedz Melbourne'owi, cokolwiek uznasz za stosowne - powiedział, podając jej herbatnika - ale nie rób tego z powodu Cobb-Hardinga. Ostrzegłem go, co się stanie, jeżeli zaczepi cię raz jeszcze. Najwyraźniej mi nie uwierzył.

Eleanor zacisnęła palce na jego rękawie, pociągając go lekko, by się obrócił i by mogła spojrzeć mu w oczy.

- Nie zamierzasz go zabić! - wykrzyknęła, na szczęście akurat w chwili, gdy lokaj upuścił tacę ze szkłem.

- Nie wykluczam tego - odparł ciszej, zdumiony tym, jak jego puls przyspieszył, gdy go dotknęła.

- Ale to nastąpiłoby tylko w ostateczności. Powiedziałem ci, Eleanor, że nie będziesz musiała się nim przejmować, i mówiłem poważnie.

Spuściła wzrok, a do oczu napłynęły jej łzy. Valentine wręczył jej swoją chusteczkę, a ona udała, że kicha, by móc otrzeć oczy. Gdy znowu podniosła głowę, niczego nie mógł wyczytać z wyrazu jej twarzy.

- Milordzie - odezwała się - jest pan zagadką.

Uniósł brew, starając się ukryć, jaką przyjemność sprawiła mu jej uwaga.

- Nazywano mnie gorzej. Zrobiła kwaśną minę.

- I jesteś bardzo życzliwy, ale ja nie znoszę być damulką w opałach jeszcze bardziej niż tego, gdy właśnie ty mówisz mi o zasadach.

- Popełniłaś błąd, ufając mu, Eleanor. Reszta to nie twoja wina. - Uśmiechnął się. - A wierz mi, o podstępach wiem o wiele więcej, niż ty czy Cobb-Harding kiedykolwiek moglibyście się dowiedzieć. - Valentine obrócił ją z powrotem w stronę tańczących i oczekującego na nią partnera do kadryla.

- Hm, zobaczmy. Zetrzeć w proch mojego wroga, sprawić, bym zapomniała o jego pogróżkach, pomóc mi znaleźć wolność, ukryć moje fatalne zachowanie przed moimi braćmi... Nie, w tej chwili nic nie przychodzi mi do głowy.

Roześmiał się. Na Boga, była dowcipna. Valentine wiedział już wcześniej, że Eleanor ma poczucie humoru, ale zwracał na to uwagę zaledwie na tyle, by stwierdzić, że potrafi być umiarkowanie zabawna. Jednak najwyraźniej prócz tego miała bystry umysł i silny charakter.

- A więc zobaczymy się później.

Kiedy ruszył, raz jeszcze chwyciła go za rękaw, zatrzymując go tak samo skutecznie, jak gdyby wyrósł mu przed nosem mur.

- Zapomniałam - powiedziała. - Jest jedna taka rzecz.

- Tak?

- Mam jedno wolne miejsce w karneciku. Czy zechciałbyś...

Valentine oderwał wzrok od jej twarzy, wyjął jej z ręki bilecik i w pustym miejscu wpisał swoje nazwisko.

- Czy jesteś pewna, że chcesz, bym zajął twojego walca? Masz znaleźć przygodę.

Rumieniec oblał jej policzki,

- Tak, jestem pewna.

Rozdział 9




Do walca z Eleanor Valentine miał jeszcze godzinę, więc ruszył do pokojów, gdzie mężczyźni zasiadali do kart. Przy braku trunków gra była nieznośnie nudna, ale nawet wist i lombr były lepsze od wystawania pod ścianą i gapienia się w przestrzeń.

Mógł tańczyć z innymi kobietami, ale była tam Lydia Franch. Gdyby tylko jego stopa stanęła na wywoskowanym do połysku parkiecie sali balowej, Lydia wkręciłaby się jakoś w jego ramiona. Kiedyś by mu to nie przeszkadzało, ale tego wieczoru nie miał zbyt dużo cierpliwości dla romantycznych lamentów kobiety, która wyszła za mąż dla pieniędzy.

Jak to się dzieje, że raz za razem trafia na nieza- dowolone z życia łowczynie fortun? Znał odpowiedź, jeszcze zanim zadał sobie to pytanie. Były mu bliskie. Dorastał wśród nich. „Ciocie” - jak jego ojciec kazał mu je nazywać, jak gdyby ośmiolatek nie potrafił zorientować się, że sznur kobiet przewijających się przez sypialnię w Corbett House to nie rodzina. Chciały do niej wejść... Te bardziej naiwne i ambitne nawet nazywały go synem. To ani na chwilę nie zmyliło chłopca, a tym bardziej jego ojca.

Każda z nich spoglądała na starego markiza Deverilla, łudząc się, że zostanie nową markizą. Bądź co bądź, sytuacja nie wyglądała tak, że poślubił miłość swojego życia i po jej śmierci nigdy się nie otrząsnął; a został wdowcem, gdy Valentine miał pięć lat. Alastair Corbett pozwalał im wszystkim myśleć, co tylko chciały, brał je do łóżka, wykorzy- stywał, a potem porzucał, gdy zbytnio do niego lgnęły albo go znudziły lub gdy jego uwagę zwróciła kolejna - ładniejsza i młodsza.

Valentine spytał kiedyś ojca, czy zamierza kiedykolwiek powtórnie się ożenić, a ten tylko się roześmiał. „Mam już dziedzica”, odpowiedział. „Dlaczego miałbym płacić za to, co dają za darmo?” Oczywiście, żadna z dam o tym nie wiedziała. Przynajmniej na początku.

Na koniec to one miały swoją zemstę. Pięćdziesięcio-dwuletni markiz, który ostatecznie pogrążył się w obłędzie i chorobie, mało przypominał tego wysokiego przystojnego hulakę, którego pragnęły poślubić. Do tego czasu zdążyły już zmienić kierunek zainteresowań na jego osiemnastoletniego syna. I w ten sposób on też miał swój rewanż, wzgardzając damami gotowymi do zamęścia na korzyść tych, które oferowały i pragnęły jedynie odrobiny namiętności.

Teraz jednak nic nie tłumaczyło jego pociągu do Eleanor Griffin. Był pewien, że mu to przejdzie, ale w tej chwili za każdym razem, gdy znalazł się w jej towarzystwie, odczuwał przedziwną pokusę, by porwać ją w ramiona i pocałować. A jeszcze bardziej pragnął zerwać tę wydekoltowaną nową suknię z jej smukłego ciała i przebiec dłońmi po jej ciepłej, gładkiej skórze, i zanurzyć się w niej głęboko.

- Deverill.

Podniósł wzrok znad kart.

Oczywiście. Książę chciał dostać raport o zachowaniu Eleanor... a Valentine obiecał, że takowego nie złoży.

- Daj mi chwilę, żebym wygrał wszystkie pieniądze od Evertona. Spotkamy się na półpiętrze.

Skinąwszy głową, książę opuścił pokój karciany. Nie mogąc skupić się na nowo, Valentine przegrał następne rozdanie i odszedł od stolika uboższy o dwadzieścia funtów. Wcześniej spędził chwilę, próbując podjąć decyzję, jak dużo chce i co może powiedzieć Sebastianowi, nie łamiąc słowa danego Eleanor. Nic nie wydawało się odpowiednie, a teraz zabrakło mu czasu.

Sebastian wyszedł na balkon przy saloniku karcianym i palił cygaro, gdy Valentine przyłączył się do niego.

- Mam nadzieję, że masz jeszcze jedno takie - odezwał się, wdychając mocny aromat tytoniu. Amerykańskie cygara. Melbourne miał kosztowne gusta, a markiz mu w tym nie ustępował.

Książę wyjął jedno z wewnętrznej kieszeni surduta i podał mu. Kiedy już Valentine przypalił je, od latarni na balkonie, podeszli do balustrady od strony ogrodu. Przez kilka minut palili w milczeniu, podczas gdy Valentine po raz kolejny usiłował wymyślić, co ma powiedzieć, a Sebastian starał się sprawiać wrażenie, że wie już wszystko, co się dzieje, i chce tylko potwierdzenia. Jednak Valentine znał tę taktykę od szesnastu lat i nigdy dotąd na niego nie działała.

- W porządku, co się dzieje? - zapytał wreszcie książę.

Melbourne spojrzał na ogród.

Książę przytaknął.

Valentine już miał odpowiedzieć, ale uświadomił sobie, że nie powinien znać odpowiedzi. Sebastian wiedział tylko, że jest wciąż tym samym obojętnym Deverillem, zaangażowanym w sprawę wyłącznie z powodu honorowego długu. Nie obchodzi go, dlaczego Eleanor robi to, co robi, on jedynie pilnuje, żeby nie zrobiła niczego skandalicznego. Co wy- klucza całowanie się z nim, ale nie miał chęci o tym dyskutować. Czy Melbourne coś podejrzewał, czy też było to szczere pytanie, tego Valentine nie wiedział, ale nie dał się pociągnąć za język.

Z uśmieszkiem na twarzy, Melbourne wrócił z balkonu do pokoju.


* * *


Po ostatniej przerwie orkiestra miała zagrać walca. Odkąd Stephen Cobb-Harding się ulotnił, nic innego na przyjęciu nie liczyło się dla Eleanor tak bardzo jak ten jeden walc; ani upał w sali, ani Francis Henning cztery razy przydeptujący jej stopę w tańcu, ani niemądre, przesadzone komplementy ze strony nagle zgromadzonej armii jej adoratorów, ani brak naprawdę interesujących nieżonatych dżentelmenów. Musiała przyznać, że dotąd w pewnych sytuacjach bracia bywali pomocni. Łowcy posagów pojawiali się teraz całymi tabunami.

Eleanor zmusiła się do chichotu.

- Ale co z tobą, Barbaro? Czy ty go lubisz?

- Tak mi się zdaje, ale byłoby okropnie związać się z nim, a potem zdać sobie sprawę, że jest tu jakiś inny mężczyzna, którego lubię jeszcze bardziej.

- A więc na nic się nie zgadzaj, na miłość boską.

Barbara uśmiechnęła się.

- Na razie się nie zgadzam, ale ja nie mam po swojej stronie nieograniczonych środków ani cierpliwości twojej rodziny. Rodzice oczekują ode mnie, że przyjmę oświadczyny przed końcem tego sezonu. Wiesz o tym.

Eleanor wiedziała, ale w zamieszaniu i chaosie jej własnego nieuporządkowanego życia zapomniała o tym.

- Nie nazwałabym swojej rodziny cierpliwą, raczej sceptyczną i apodyktyczną, ale kto jeszcze jest na twojej liście?

Sądząc po wyrazie ulgi na twarzy Barbary, Eleanor nie spełniała dotąd swoich zobowiązań wobec przyjaciółki.

- A więc mogłybyśmy rano pojeździć po parku? - spytała lady Barbara.

- Byłoby cudownie. Nie jeździłam konno od wieków. Czy mam przyjechać po ciebie o dziesiątej?

Barbara raz jeszcze ucałowała jej policzek.

Zamierzała spytać go, jak można z takim powodzeniem podkradać się do ludzi. Na dźwięk jego głosu przebiegł ją dreszcz. Wcześniej mógł sobie żartować, jak to niby chciałby ją uwieść, ale jakaś jej cząstka zastanawiała się, czy to rzeczywiście były żarty.

- Nie, jeżeli jesteś tutaj z powodu walca - odpowiedziała śmiało.

Orkiestra zaczęła grać. Deverill uniósł brew i obejrzał się przez ramię na muzyków.

- W samą porę, nieprawdaż? I rzeczywiście tak się składa, że to dlatego tu jestem. Czy wybaczy nam pani, lady Barbaro?

Barbara dygnęła.

- Oczywiście, milordzie.

Markiz podał rękę Eleanor, a ona wsunęła palce w jego dłoń. Żałowała, że ma na sobie rękawiczki, ale w tej samej chwili stwierdziła, że to niemądre. Przy pogróżkach Cobb-Hardinga z pewnością miała już dosyć zmartwień bez dodawania do nich skazanego na fiasko flirtu z osławionym rozpustnikiem.

Valentine poprowadził ją na parkiet, gdzie objął ją w talii i porwał do walca. Widywała go wcześniej tańczącego, wprawdzie rzadko, mimo to wiedziała, że miał w tym niemałe zdolności. Jednak znalezienie się w jego ramionach było całkiem innym doświadczeniem. To był mężczyzna, który wiedział, co robi i czego chce. I tańczył właśnie z nią.

Po drugiej stronie sali Melbourne rozmawiał z księciem Monmouth i najwyraźniej pozostawał nieświadom tego, co Eleanor robi i z kim przebywa. Zmarszczyła brwi.

Zdawało jej się, że się zawahał, ale widząc jego szelmowski uśmiech i czując, co ten uśmiech robi z jej pulsem, niczego nie była pewna.

Eleanor zaśmiała się.

- Może w przyszłym tygodniu. Dziękuję. Wiem z doświadczenia, że niełatwo okłamać Sebastiana.

- Ach, ale ja jestem ekspertem, jeśli chodzi o oszustwa. Bywa, że nie dowierzam nawet sam sobie.

- To wcale nie brzmi uspokajająco.

Uśmiechnął się do niej, a jego złudnie senne oczy mówiły rzeczy, których nie potrafiła w żaden sposób zinterpretować.

- To nie tak miało być. Postępujemy według zasad czy nie?

Och, jego zachowanie było takie kuszące... I takie dla niej zgubne.

- Jeszcze nie wiem - szepnęła. Gdy podniosła na niego wzrok, pewna myśl przyszła jej do głowy. - Gdybym była jakąś mizdrzącą się panną; która przypadkiem jest siostrą Melbourne'a, czy nadal byś mi asystował?

- Nie - odpowiedział z miejsca. - Pomagam ci dlatego, że cię lubię. Nie z powodu twojego pochodzenia.

Przez chwilę tańczyli w milczeniu. Melbourne mógł sobie udawać, że ją ignoruje, ale nie mogła nie zauważyć Shaya śledzącego ich wzrokiem ze swojego miejsca przy wejściu do saloniku karcianego. I nie był w tym osamotniony. Przyzwoite dziewczęta nie tańczyły z Deverillem, gdyby nie był najlepszym przyjacielem jej brata, walc z nim byłby wystarczającym powodem do unieważnienia jej deklaracji.

- Dlaczego wciąż mnie ostrzegasz?

- Dla tej samej przyczyny, dla której cię pocałowałem, jak sądzę.

Przełknęła ślinę, mając nadzieję, że jej policzki nie wyglądają na tak rozpalone, jak jej się zdawało.

O rety.

- Całować mnie. Ostrzegałeś mnie wcześniej, choć przede wszystkim w kwestii zagrożeń wynikających z nadmiernego picia oraz jedzenia pomidorów.

Wziął głęboki wdech, a jego spojrzenie przesunęło się w dół, na jej usta.

- Ostatnio zwróciłaś moją uwagę. I to właśnie dlatego powinnaś mieć w pamięci tylko jedno, co powiedziałem, a co leży w twoim najlepszym interesie: znajdź sobie innego nauczyciela.

- Nie, dziękuję. Jestem całkiem zadowolona z tego, którego wybrałam.

Zastanawiała się, co by powiedział, gdyby wyznała mu, że przyciągał jej uwagę od zawsze? Bardziej niż prawdopodobne, że znalazłaby się w kolejnym intymnym pokoiku ze spódnicą zadartą do pasa. I tym razem nie byłoby nikogo, kto mógłby przyjść jej na ratunek.

Z tym tylko, że nie była pewna, czy chciałaby zostać uratowana. Tego rodzaju wolność z pewnością uderzyłaby jej do głowy i równie prędko by ją zrujnowała. Eleanor słyszała już dosyć plotek o kobietach, z którymi sypiał i o których zapomniał, by wiedzieć, że jedna noc grzechu to byłoby wszystko, co mogłaby od niego otrzymać.

Zaskoczyła go; mogła to dostrzec w jego oczach. Jednak jego jedyną reakcją był szerszy uśmiech.

Rzuciwszy okiem wokoło, wskazał drzwi prowadzące na korytarz.

- To bez znaczenia. Jakąś rzekę w Ameryce, o którą się z tobą założyłem. - Valentine odwrócił się i pomaszerował w stronę stołu z napojami.

Z łomoczącym sercem Eleanor torowała sobie drogę przez tłum gości. Kawalerowie zatrzymywali ją niemal na każdym kroku, więc wyjście na korytarz zabrało jej kilka minut. Valentine słynął z niecierpliwości i gdy Eleanor wreszcie dotarła do biblioteki, była prawie pewna, że utknie przy przeglądaniu atlasu na darmo.

Kiedy weszła do środka, drzwi zamknęły się za nią.

- Mamy zaledwie minutę, nim twoi bracia zaczną udawać, że nie zaglądają tu w poszukiwaniu ciebie - Valentine odezwał się przyciszonym głosem, opierając się o regały z książkami. - A więc co chciałaś mi powiedzieć?

Przez chwilę stała nieruchomo. Naleganie, by powiedział, co jego zdaniem mogą zrobić w celu powstrzymania Cobb-Hardinga zapewne tylko rozdrażniłoby go tak, że odmówiłby jakiejkolwiek odpowiedzi. Poza tym nagle uświadomiła sobie, że to najbardziej intymne miejsce, w jakim znalazła się z Valentine'em Corbettem... Nie mogła liczyć jazdy w jego powozie, bo była wtedy na wpół odurzona i ledwie przytomna z przerażenia.

- Czy pocałujesz mnie raz jeszcze? - spytała zamiast tego.

- Jesteś śmiała, czyż nie?

- Ja...

Valentine jednym płynnym ruchem wyprostował się, ujął jej ramię i przyciągnął ją do siebie, potem pochylił się i nakrył jej usta swoimi.

Czas stanął w miejscu. Reszta jej ciała poczuła się tak, jakby unosiła się w powietrzu - nie odrętwiała, ale też niezupełnie należąca do niej. A każda cząstka jej istoty skupiła się na łagodnej, wprawnej wędrówce jego ust po jej wargach, na cieple jego oddechu, na głębokiej, palącej tęsknocie przeszywającej jej serce.

Jęknęła bezradnie, przeczesując mu włosy palcami. W odpowiedzi jego pocałunek stał się intensywniejszy... a potem nagle go zabrakło. Oszołomiona Eleanor otworzyła oczy.

- Co...

- Prosiłaś o pocałunek - mruknął, odrywając jej ręce od swojej szyi. - Czy jest coś jeszcze, co mogę dla ciebie zrobić?

Och, tak. W tle rozległy się przytłumione dźwięki muzyki, i Eleanor wzdrygnęła się. Dobry Boże. Ostrzegał ją, że mają ledwie moment, w każdej chwili mogą zostać przyłapani.

Myśl, Eleanor.

- Moja przygoda.

Na jego czole pojawiła się zmarszczka.

Valentine otworzył usta, a potem je zamknął.

- Hm. Jako uczestniczka czy jako widz?

Uśmiechnęła się szeroko. Tylko on mógł pomyśleć, że to możliwe, by wzięła w nich udział.

Cofnął się, uraczył ją tym swoim niefrasobliwym eleganckim ukłonem, i otworzył drzwi. Eleanor stała jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, co takiego mogłaby zrobić, co pozwoliłoby jej poczuć się równie rozkosznie jak przy tym pocałunku. Otrząsnęła się, wyjęła lusterko z torebeczki, żeby sprawdzić twarz i włosy, po czym wróciła do sali balowej. Ledwie przestąpiła próg, gdy pojawił się przed nią Zachary.

I nawet nie musiała nikomu mówić, żeby plotki same zaczęły krążyć!

A całowanie się to kolejna.

- Jeżeli zrujnuję sobie reputację, to ty i Melbourne wygracie. Nie przejmuj się więc.

Odeszłaby, ale raz jeszcze chwycił ją za ramię, odwracając ku sobie.

- Tu nie chodzi o wygraną czy przegraną. Tu chodzi o moją siostrę. Zachowaj choć odrobinę ostrożności, Nell. Nie chcę patrzeć, jak wychodzisz za mąż za jakiegoś bezmyślnego bufona tylko dlatego, że Seb uzna, iż będzie miał na ciebie dobry wpływ czy coś w tym stylu.

Eleanor zamarła.

- On już kogoś wybrał, czyż nie?

Jej brat zaczerwienił się, nagle puszczając jej ramię.

Gdy tylko odeszła, by dołączyć do Barbary i kilku innych przyjaciółek, uświadomiła sobie, że wyłącznie łaskawości Deverilla zawdzięcza to, iż jej rychłe małżeństwo nie zostało już ogłoszone w „London Timesie”. Gdyby nie powstrzymał Stephena Cobb-Hardinga od mielenia ozorem, równie dobrze mogłaby jutro sama rzucić się do Tamizy.

Jednak jakież to niezwykłe, że poprosiła jednego łotra, by bronił ją przed szantażem ze strony innego. Przed snem odmówi dziś modlitwę z prośbą o to, by ten najmniej prawdopodobny bohater okazał się godny jej zaufania.

Rozdział 10


Piąty dzień z rzędu Valentine wychodził z domu przed południem. I to dobrze przed południem. Nie była to jedyna zmiana w jego nocnych zwyczajach, ale sam diabeł wiedział najlepiej, że markiz miał już w swoim życiu dosyć seksu, by móc obyć się bez niego tydzień albo dwa. I tak nikt inny prócz Eleanor nie zaspokoiłby tej jego dziwnej nowej zachcianki.

W pośpiechu pochłonął śniadanie, a potem wyszedł z domu. Przypływ miał nastąpić dopiero po jedenastej, ale markiz miał wcześniej kilka rzeczy do zrobienia, zanim uda się w kierunku Tamizy na wyścigi wioślarskie.

Domowa służba, nawykła do jego późnego wstawania, wyglądała na prawie tak samo rozmamłaną jak on sam przez tę swoją zmianę rozkładu dnia. Jednak gdy chce się upolować skowronka, trzeba wstać równie wcześnie jak on. Ta sama zasada odnosiła się do polowania na szakale.

U Jezebel było jeszcze nieczynne, najpewniej dlatego, że klub zamknął podwoje zaledwie dwie czy trzy godziny wcześniej. Tym niemniej Dicken, właściciel, wpuścił go, gdy tylko go rozpoznał.

Szeroką twarz byłego boksera przeciął szelmowski uśmiech.

- Zawsze z przyjemnością pomagam moim lojalnym klientom.

Valentine usiadł przy jednym ze stolików do gry, z cynicznym zainteresowaniem przypatrując się nakryciom i plamom na ciemnoczerwonym dywanie. Przy otwartym na oścież oknie i świetle dnia wlewającym się do środka klub U Jezebel wyglądał licho, czego nigdy nie spostrzegł w świetle żyrandola.

- Przechowujesz weksle kilku swoich klientów, nieprawdaż?

Dicken splunął do stojącego nieopodal wiadra.

- Ano tak. Mam paru takich, co nie są równie skrupulatni w regulowaniu długów jak pan, milordzie.

- Długów pijackich czy karcianych?

Twidctlpar- To poufne, milordzie.

Valentine wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów.

- Tak się składa, że Stephen jest moim przyjacielem i aby zaoszczędzić wstydu jego rodzinie, mógłbym być skłonny wykupić od ciebie jego długi. Za uczciwą cenę, oczywiście.

Dicken wstał.

- Proszę tu chwilkę zaczekać.

Właściciel klubu U Jezebel zniknął w małym pokoiku za główną salą, a chwilę później pojawił się z księgą rachunkową i drewnianą skrzynką pod pachą. Ponownie zasiadł naprzeciwko Valentine'a i otworzył księgę, przerzucając parę kartek, nim znalazł wpis, którego szukał.

Cobb-Harding był piekielnym optymistą.

Dicken zmrużył jedno oko.

- Sześćset funtów w ręku pozwoli ci spać lepiej niż osiemset, których zapewne nigdy nie zobaczysz.

Przez długą chwilę Dicken przygryzał wargę.

-A weksle?

Były bokser podpisał weksle i z trzaskiem zamknął drewnianą skrzynkę.

- Będę to uważał za przysługę, jeżeli poinformuje pan pana Cobb-Hardinga, że bez mamony w ręku nie będzie więcej mile widziany U Jezebel.

- Z przyjemnością. Dziękuję, Dicken.

- Miło robić interesy z wielkodusznym dżentelmenem takim jak pan, milordzie.

Opuściwszy klub, Valentine upchnął weksle Cobb-Hardinga w kieszeni. Osiemset funtów do szantażowania z głowy, a kto wie, ile jeszcze? Gwizdnął, by zatrzymać dorożkę.

- Klub Boodle'a, jeśli łaska - zażądał, rzucając dorożkarzowi szylinga.


* * *


Po klubach Boodle'a, White'a, Society, Navy i tuzinie innych tak zwanych klubów, które nie różniły się wiele od złodziejskich szulerni i zamtuzów, Valentine wypłacił ponad trzynaście tysięcy funtów i skupił dokładnie dwadzieścia trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt sześć funtów w wekslach podpisanych przez Stephena Cobb-Hardinga.

Większość spośród buchalterów, właścicieli klubów i tawern, do których się zwracał, była aż nadto uszczęśliwiona, odsprzedając mu weksle. Wydawało się, że żaden z nich nie miał wielkich nadziei na zwrot długu. Ale kilku z nich Cobb-Harding niedawno odwiedził, by zapewnić, że już wkrótce będzie miał środki na spłatę swoich długów, a to przyczyniło się do zwiększenia kwot, jakie Valentine musiał im zapłacić. Przyczyniło się to też do zwiększenia jego gniewu, ale to rozstrzygnie z Cobb-Hardingiem kiedy indziej.

Łączna kwota długów przeraziła go. Sam od czasu do czasu grywał, i to wysoko, ale nigdy wyżej, niż mógł przegrać... Nie znaczy to, że często przegrywał. Jednak Cobb-Harding najwyraźniej nie miał takich zdolności. Nic dziwnego, że syn baroneta uznał, iż pora wżenić się w majątek. Ale to, co zrobił, usiłując złowić narzeczoną... To, co zaplanował i prawie osiągnął... Bardziej konserwatywni przyjaciele Valentine'a określiliby to jako nie do przyjęcia. On sam był po prostu... wściekły. Zrujnowanie czyjegoś niewinnego życia po to, żeby naprawić skutki własnej głupoty, było tchórzostwem. Fakt, że było to życie Eleanor Griffin, w oczach Valentine'a czynił z tego zbrodnię.

Jego księgowy nie był uradowany, gdy usłyszał, jakiej kwoty zażądał markiz. Jednak ponieważ i on, i jego ojciec rozsądnie zainwestowali rodzinną fortunę, Valentine ledwie zauważył ubytek. I tak byłoby to warte ofiary.

Kiedy już plik weksli znalazł się w jego posiadaniu, kusiło go, by podejść do frontowych drzwi domu pana Cobb-Hardinga i je wyłamać. Chociaż obicie drania na kwaśne jabłko i nakazanie mu, by spłacił swoje długi albo uciekał do Ameryki byłoby w zupełności satysfakcjonujące, porzucił ten pomysł. Miał plan i chciał się go trzymać. Wykupił te weksle z konkretnego powodu - by chronić reputację Eleanor Griffin.

Eleanor. Przeklinając, wyjął zegarek z kieszeni. Wpół do dwunastej. Łodzie już gromadzą się na Tamizie. Niespecjalnie martwił się o jej bezpieczeństwo. Fitzroy to idiota i Eleanor o tym wie. O ile z dnia na dzień nie postradała kompletnie rozumu, nie postawi stopy w żadnej z jego wąskich łódek.

Jednak ona sama będzie tam, szukając przygody, otoczona przez dżentelmenów polujących na jej posag. A każdy z nich może okazać się równie zdesperowany jak Cobb-Harding.

Mógłby jej to powiedzieć, ale ona już się tego domyśliła. Eleanor jest nadzwyczaj bystra. Ma również niepokojący zwyczaj samodzielnego myślenia. To sprawia, że jest nieprzewidywalna, a ta cecha u kobiet jest powszechnie niemile widziana. Jednak u tej konkretnej panny markiz uważał ją za interesującą.

Gdy Valentine zapłacił dorożkarzowi i pognał na skraj pomostu, Eleanor stała w tłumie widzów i machała chusteczką pierwszej flotylli odpływających łódek.

- Gdzie są twoi bracia? - zapytał, raptownie zwalniając i pokonując kilka ostatnich kroków w bardziej cywilizowanym tempie. Serce nadal waliło mu jak młotem, ale nie z powodu biegu. Słońce rozświetlało włosy Eleanor, zmieniając czerń w głęboki, miodowy brąz, a przez cienki zielonożółty muślin jej sukni jego wytrawne oko zdołało wypatrzeć świeżo uprasowany biały muślin pod spodem.

Obejrzała się na niego przez ramię.

- Domyślam się, że są na drugim brzegu i wrzeszczą na Fitzroya. Zdaje się, że odnieśli wrażenie, iż zamierzam wiosłować w tym wyścigu.

- A skąd taki pomysł?

Eleanor wzruszyła ramionami, uciekając wzrokiem.

- Ja nigdy nic takiego nie mówiłam.

- Nie. Ja też bym cię powstrzymał.

Obróciła się twarzą do niego, opuszczając chusteczkę.

- Ty? Ale...

- Tu nie chodzi o wolność. Chodzi o to, żeby się nie utopić. - Posłał jej szeroki uśmiech. – Mam jednak pomysł na przygodę, która nie będzie wymagała wdychania zapaszków Tamizy.

- A cóż to takiego?

Teraz musiał coś wymyślić. Jako że miał niewielkie doświadczenie z tym, co stosowne, wymyślenie czegoś powszechnie akceptowanego wymagało więcej wysiłku niż zorganizowanie zwykłej rozpusty.

- Towarzyszenie mi podczas lunchu - oznajmił, mając nadzieję, że wypowiedziane na głos zabrzmi to bardziej awanturniczo, niż zabrzmiało w jego głowie.

Valentine zamknął usta.

- Tak? Och. Dobrze. A więc chodź.

- O ile nie poinformujemy strażników więziennych, dokąd idziemy.

Jezu, ona nadal tak głupio ryzykuje.

- Możemy ich poinformować i nadal iść - zaproponował.

- A od kiedy to jesteś odpowiednią osobą?

To było bardzo dobre pytanie.

Uśmiechnął się.

- Jak mi się wydaje, już nazwałaś mnie zagadką.

Westchnęła.

- Tak. Czy moglibyśmy zgodzić się na to, by zostawić im liścik?

Valentine był zaskoczony - i nad wyraz uspokojony - że na to przystała.

- Doskonały pomysł. Mniejsza szansa, że komukolwiek stanie się krzywda.

Na szczęście został mu kawałek czystego papieru po skupowaniu weksli Cobb-Hardinga. Eleanor wyjęła ołówek z torebki i napisała braciom wiadomość, że nie bierze udziału w wyścigu i że zje lunch z markizem Deverillem.

Gdy wiadomość była gotowa, Valentine najął dorożkę i posłał ją z listem do Griffin House. Omal nie wezwał jednej dla siebie i Eleanor, ale w środku dnia było zbyt duże ryzyko, że ktoś zobaczyłby ich wsiadających do zamkniętego powozu bez przyzwoitki. Cała ta przyzwoitość na każdym kroku była piekielnie niewygodna, ale wciąż była podstawą zarówno misji Eleanor, jak i jego zobowiązania wobec Melbourne’a.

- Dokąd idziemy? - spytała Eleanor, najwyraźniej doszedłszy do takiego samego wniosku, bo jej palce owinęły się wokół jego ramienia.

Być może to oznaczało przyzwoitość. Spojrzał na Eleanor, na jej szare oczy błyszczące zarówno z rozbawienia, jak i odrobiny niepokoju. Cobb-Harding dał się jej zapamiętać. I chociaż zapewne była to dobra lekcja, biorąc pod uwagę, po jak cienkim lodzie postanowiła kroczyć, to Valentine wolałby jednak, żeby nie musiała w niej uczestniczyć.

- Prospero jest niedaleko stąd - odparł, wymieniając najmniej plebejski przybytek w okolicy serwujący posiłki.

Przytaknęła i skierowali się na północ od rzeki. Parę kroków szli w milczeniu, podczas gdy Valentine gratulował sobie uniknięcia zarówno katastrofy jak i bezpośredniej interwencji braci Eleanor. Cóż, ona sama zapobiegła katastrofie, ale gdyby Melbourne jej zagroził, równie dobrze mogłaby wskoczyć do łódki tylko po to, żeby zrobić mu na przekór.

- Czy wyglądam na zupełnego głuptasa? - spytała, nachylając się ku niemu odrobinę bliżej,

Jego przeklęte serce zabiło mocniej.

Miłe? Mógł się przynajmniej zgodzić z tym, że rzeczywiście komplikowały sprawę.

Jej delikatne policzki zaczerwieniły się.

-A to dlaczego?

Hm. Chciała lekcji wolności; musiała zdać sobie sprawę, że pocałunki to tylko początek, gdy rzecz dotyczy łotrów takich jak on. Z drugiej strony, nie chciał jej wystraszyć, zwłaszcza po grubiaństwie Cobb-Hardinga. Wydawało się, że właściwie będzie pozostawić wybór jej samej.

- Jak bezpośredni mam być? - zapytał cicho.

Eleanor zatrzymała się i odwróciła do niego.

- Tak naprawdę to chciałabym, żebyś znowu mnie pocałował - oznajmiła.

To było bezpośrednie.

Poczuł, że jego członek sztywnieje. Dobry Boże.

Wysunęła rękę spod jego ramienia.

- A więc dlaczego tu jesteś? Twierdzisz, że jesteś samolubnym mizoginem barbarzyńcą, a jednak pojawiłeś się dziś rano w samą porę, by się upewnić, że nie roztrzaskam się o Most Westminsterski i nie utonę. I obiecałeś pomóc mi ze Stephenem. Dlaczego?

Gdyby szczerze odpowiedział na to pytanie, nigdy nie musiałby się martwić pokusą całowania jej delikatnej, ciepłej skóry. Nie miałby na to szansy, gdyby szepnął jej choć słowo o swojej umowie z Melbourne'em.

- Staram się być przyjacielem, Eleanor. To nie jest coś, do czego jestem przyzwyczajony, i z pewnością nie wobec kobiety. To dla mnie nowe doświadczenie, i to, że cię pocałowałem, było błędem.

Pomimo frustracji i narastającej niewygody w kroczu Valentine uśmiechnął się promiennie.

- Czyżbyś martwiła się, że nie zamierzam cię uwieść?

Skrzywiła się z niezadowoleniem.

- Ja...

Oblała się rumieńcem.

- Czyż nie jest to mój przywilej?

Gdy urażona odwróciła wzrok, wstrzymał oddech. Chryste, zaskoczyła go. Sama sugestia, że mogłaby pragnąć, by to on był jej przygodą, była wystarczającym dowodem, jak naiwna była naprawdę. Nieuprzejmość i groźby najwyraźniej nie zdołały odwieść jej od darzenia go sympatią... Uznała go za jakiegoś księcia z cukierkowej bajki. I sam przed sobą mógł przyznać, że łatwiej byłoby mu być zimnym i brutalnym, gdyby chciał stracić jej względy.

- Powiedz mi więc, kogo bierzesz pod uwagę jako kandydata na małżonka - zaproponował.

- O ile tylko sam możesz pozostać na marginesie, tak? Dwa pocałunki, ale nic więcej, a to dlatego, że mógłbyś coś poczuć?

A Valentine'owi się wydawało, że to on miał być bezpośredni.

Valentine zmusił się do uśmiechu.

- Wciąż pracuję nad tym konkretnym zadaniem.

Dotarli do rzędu stolików ustawionych przed wejściem do Prospera, i Valentine przysunął jej krzesło. Tak jak się spodziewał, kilkoro znajomych przyszło tam przed nimi, bez wątpienia bardziej rozentuzjazmowanych samym pomysłem oglądania zawodów niż przyglądaniem się im na- prawdę. Słyszał szepty, spekulacje - dlaczegóż to Deverill miałby gdziekolwiek towarzyszyć lady Eleanor, zwłaszcza bez przyzwoitki.

- Jesteś pewna, że to nie będzie uważane za skandal, gdy pozwolisz się zobaczyć w moim towarzystwie? - zapytał przyciszonym głosem, sadowiąc się po jej prawej stronie.

Kelner ukłonił się.

Eleanor patrzyła, jak Valentine składa zamówienie. Z jej braćmi było tak samo; nawet jeśli osoba, z którą rozmawiali, nie miała pojęcia, kim są, natychmiast zaczynało się tytułowanie „milordzie” i ukłony. Jak gdyby po prostu otaczała ich aura błękitnej krwi, którą wszyscy rozpoznawali.

Bez jakiegokolwiek wysiłku Deverill przejął panowanie nad lokalem. Główny kelner przyszedł, by osobiście nalać maderę, i prawie pięć minut spędził na entuzjastycznym wychwalaniu jakości pieczonego bażanta, słynnego w całej Anglii i na kontynencie.

To było niemądre z jej strony, złościć się na Valentine'a. Był uczciwy, czego sama przecież zażądała i co było jedną z najważniejszych rzeczy, które w nim podziwiała. To ona miała pytania i, na miłość boską, on zgodził się na niektóre z nich odpowiedzieć. A jeśli odmówił dalszej intymnej relacji, oczywiście stało się tak dla jej własnego dobra, czy tego chciała, czy nie.

- Tak, to będzie w sam raz - Valentine powiedział wreszcie, gdy wydawało się, że mężczyzna gotów jest się rozpłakać, omówiwszy skomplikowaną technikę marynowa-nia. - Proszę nas teraz zostawić, póki danie nie będzie gotowe.

Kelner ukłonił się.

- Tak jest, milordzie.

Eleanor zaśmiała się.

- Jak na rozpustnego nicponia, z pewnością jesteś osobą, która przykuwa uwagę.

Markiz prychnął, najwyraźniej tak samo jak ona chętny, by zapomnieć o ich sporze.

- To mój portfel przykuwa uwagę. Ja tyle ich obchodzę, że równie dobrze mógłbym być trupem.

- Nie zgadzam się, ale cóż ja tam wiem? Na mnie on ledwie tylko zerknął.

Valentine przysunął krzesło nieco bliżej do niej.

- Kelner cię nie zna, ale reszta gości dokładnie wie, kim jesteś i z kim tutaj przyszłaś. I wszyscy chcą wiedzieć dlaczego.

Sprawił, że to pytanie zabrzmiało tak... szelmowsko.

- Dlaczego? Dlatego że zaproponowałeś, iż zabierzesz mnie na lunch.

- I tak zrobiłem. - Valentine stuknął swoim kieliszkiem madery o jej kieliszek i upił łyk. - Do diaska. Smakuje jak zabarwiona woda.

Trzeźwy. Dla niej? Daj spokój, Eleanor, zbeształa sama siebie. Już bardziej prawdopodobne, że nawet jak dla markiza Deverilla to zbyt wczesna pora dnia, by się wstawić. Wcześniej zgodził się pomóc jej z Cobb-Hardingiem, ale to nie oznacza, że nagle musi zacząć go postrzegać jak jakiegoś bohatera. Lepiej nie. A najlepiej trzymać się bezpiecznych tematów, zwłaszcza po tym, jak zachowała się niczym idiotka i naprawdę zaproponowała, by raz jeszcze ją pocałował... a on jej odmówił.

- Czy mogę spytać, jak powstrzymasz go od szantażowania mnie?

Rozkoszny uśmiech znów pojawił się na jego ustach.

- Dżentelmen nigdy tego nie powie.

- Tak, ale...

- Tak, wiem. Nie jestem dżentelmenem. Dobrze więc. To ja go zaszantażuję.

Na chwilę zamarła.

- Pieniędzy?

Uciekając wzrokiem, Valentine upił kolejny łyk madery.

- Wygląda na to, że masz wątpliwości. Czy mam wyjaśnić?

- Tak, proszę.

- Otóż Cobb-Harding jest hazardzistą. I to nie bardzo wytrawnym. Ja tylko wykupiłem wszystkie jego weksle. Kiedy tylko wrócę do Corbett House, wyślę do niego list, powiadamiając go o tym fakcie i żądając, żeby albo mi je spłacił, albo opuścił kraj. W każdym przypadku trzymając przeklętą gębę na kłódkę w kwestii pewnej nikczemnej próby pozbawienia kobiety honoru.

- Nikczemnej? - powtórzyła, słysząc gniew w jego głosie. - To nie brzmi jak twoje zwykle słownictwo.

- Byłem taktowny. Niezupełnie jest to zwrot, jakiego zamierzam użyć w moim liście.

- A co, jeśli on po prostu spłaci ci te weksle?

Valentine roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było słychać rozbawienia.

- Nie będzie w stanie. Chyba że znajdzie... Nie, nie będzie w stanie tego zrobić.

Eleanor przez długą chwilę badawczo wpatrywała się w markiza.

Poczuła, jak jej policzki robią się gorące.

Jego brew zmarszczyła się.

Znów pojawił się jego zblazowany uśmiech.

- Tak, ale ja z nimi nie rozmawiam.

O rety! Jeszcze raz poczuła się zakłopotana, a przy tym okropnie odchodzili od tematu.

- Widzę - odparła wymijająco. - Ale właśnie miałam poprosić cię o coś jeszcze, kiedy mnie rozproszyłeś.

Ku jej zaskoczeniu jego uśmiech stał się szerszy, rozjaśniając oczy w sposób, który sprawił, że zaparło jej dech w piersiach.

- Rozproszyłem cię?

A teraz robi to znowu. Skup się, Eleanor. Valentine miał rację, mógłby ją uwieść w jednej chwili i dopóki by jej to nie zrujnowało, byłaby mu za to wdzięczna.

- Tylko na moment. Zamierzałam powiedzieć, że nie chcę zmuszać Stephena do porwania jakiejś innej biednej dziewczyny i wymuszenia na niej małżeństwa, żeby zaspokoić jego dług wobec ciebie.

Valentine westchnął.

- Podejrzewałem, że możesz mieć pewne obiekcje odnośnie do wyboru, jaki mu zaoferowałem. Dobrze. Dorzucę warunek, że ma jeden miesiąc na uregulowanie swoich spraw, i że jeśli spróbuje się w tym czasie ożenić, dopilnuję, by ktokolwiek, kto będzie sprawował pieczę nad tą dziewczyną, dowiedział się o kwocie jego zadłużenia... I o jego skłonności do podstępów.

- To nie brzmi zbyt szlachetnie - mruknęła, uświadamiając sobie, że jej prawdziwe obiekcje dotyczą jego założenia, iż znów jakiś mężczyzna podejmie wszystkie decyzje w imieniu tej dziewczyny.

- Szantaż nigdy taki nie jest, moja droga.

Pojawił się zamówiony bażant przyniesiony przez dwóch młodszych kelnerów prowadzonych przez głównego kelnera; Wyglądało to jak parada. Valentine pozbył się ich, gdy zamierzali stać i przyglądać się, jak ich klienci delektują się pierwszymi kęsami. Eleanor roześmiała się.

- Bardzo się przejęli. Mogłeś przynajmniej dać im znać, że doceniasz ich starania.

- Dam im znać, kiedy będę płacił rachunek... Jeśli bażant jest coś wart.

Valentine ugryzł kęs, przeżuł i połknął z taką powagą i skupieniem, że Eleanor roześmiała się raz jeszcze. Wielkie nieba, wiedziała wcześniej, że jest dowcipny, ale aż do tej pory nie podejrzewała, że jest też całkiem zabawny.

Eleanor ugryzła kawałek i zamknęła oczy, czując łagodny, bogaty smak.

Jej wzrok napotkał jego spojrzenie. To, co wyobraziła sobie w głębi tych zielonych oczu, sprawiło, że jej oddech stał się szybszy, a serce zabiło prędzej. Jednak on żadnej z tych rzeczy nie wypowiedział na głos, i to on pierwszy uciekł spojrzeniem w bok.

- A więc, Eleanor - odezwał się swobodnym tonem, gdy oboje powrócili do jedzenia - zamierzałaś mi powiedzieć, którzy potencjalni kandydaci pojawili się na twojej liście.

- Nie, nie zamierzałam.

- Tak, zamierzałaś. Równie dobrze i tak możesz mi powiedzieć albo po prostu wyciągnę to z ciebie.

Zapewne by to zrobił.

- Nie myślałam o tym zbyt wiele - skłamała. Gdyby wyznała, że spędziła dwie bezowocne godziny oraz niezliczone bezsenne noce, starając się skojarzyć kogokolwiek, kogo choćby tylko chciała mieć na swojej liście, wydałaby się nieznośnie snobistyczna... A to była akurat ta cecha, której chciałaby uniknąć.

- Czy Cobb-Harding był na tej liście?

Pytanie i szczera ciekawość w tonie Valentine'a zaskoczyły ją.

- Tak. To znaczy, gdybym polubiła go przy bliższym poznaniu, wzięłabym go pod uwagę.

- Dziwne, prawda, że gdyby zachowywał się jak należy, mógłby dostać to, co zamierzał zdobyć siłą - powiedział z zadumą.

Eleanor nigdy nie myślała o tym w ten sposób, ale przeraziło ją, gdy zdała sobie sprawę, że Deverill zapewne miał rację.

- Lord Dennis Cranston wydaje się dosyć miły -wypaliła tylko po to, by nie pomyślał, że nie znalazła nikogo innego, kto w ogóle zwróciłby jej uwagę... Nikogo prócz niego.

Deverill roześmiał się. To był ten sam pogodny śmiech, który słyszała już wcześniej i który teraz wywierał na nią taki sam wpływ. Powinno się zakazać, by ktoś był tak atrakcyjny i jednocześnie tak niegodziwy. Chociaż Eleanor miała coraz silniejsze wrażenie, że znaczna część jego cynizmu była tarczą, reakcją na samolubnych, przymilnych ludzi z jego otoczenia w przeszłości. Zaś co do uganiania się za spódniczkami... Mogła się domyślać, ale zbyt mało wiedziała o starym markizie, jego ojcu. Z tego, co mówił Sebastian, Valentine dwukrotnie prawie został odesłany z Oksfordu za przyjmowanie kobiet w pokoju. Mężatek, jak sobie przypomniała.

Spojrzał gdzieś w głąb ulicy, jedząc bażanta.

- Nie jestem tobą - powiedział wreszcie, przenosząc wzrok z powrotem na nią, - Nie mogę podjąć takiej decyzji.

- Ale...

- Nic z tych rzeczy... Chociaż lot balonem mógłby być ciekawy.

- Zastanów się, czego chcesz, moja droga. A ja znajdę sposób, by dopilnować, by tak się stało.

Powinno być łatwo wybrać coś i szalonego, i szelmowskiego, i nieposkromionego. Zapewne tak by było, gdyby nie jeden niepokojący fakt - że Eleanor wcześniej powiedziała mu prawdę...

To on był przygodą, której pragnęła.

Rozdział 11



Valentine znów odesłał Eleanor do domu dorożką. Gdy znalazła się przed frontowymi drzwiami, komitet powitalny wyglądał podobnie jak ten, który czekał na nią po katastrofie u Belmonta... Z jednym wyjątkiem.

Zesztywniała na dźwięk poważnego tonu najstarszego brata.

- Tak? - spytała, odwracając się ku niemu. Wyraz jego oczu sprawił, że zadrżała.

- Do mojego gabinetu. Teraz.

Ciocia Tremaine uwolniła ramię z uchwytu Eleanor.

A więc ciocia Tremaine także uważała, że trzeba na nią nakrzyczeć. Wziąwszy pod uwagę, jak łatwo zapomniała o tym, że umówiła się na lunch, gdy tylko Valentine się do niej uśmiechnął, zapewne Eleanor na to zasłużyła. Zachowując spokojny wyraz twarzy i niewzruszone spojrzenie, podążyła za Sebastianem do jego gabinetu. Nie mogła nie drgnąć, gdy zamykał drzwi, ale miała nadzieję, że był do niej odwrócony plecami i tego nie zauważył.

- Przyszedł, szukając mnie. Sądzę, że po to, by się upewnić, iż nie dołączę do Fitzroya w tej jego łódce.

Książę skinął głową.

Eleanor wstała.

Eleanor na chwilę zamknęła oczy, usiłując pozbierać myśli, tak by wreszcie móc to wytłumaczyć,

- Sebastianie, kocham cię. Nie, nie patrz na mnie takim wzrokiem. Naprawdę tak jest. Ale ta sama krew, która stawia cię u władzy, która sprawia, że nie znosisz ograniczeń i żądań... Ta sama krew płynie i w moich żyłach.

Pozwolił jej mieć ostatnie słowo. To chyba miało znaczenie, ale wziąwszy pod uwagę wątpliwości i troskę, które nadal mogła wyczytać w jego oczach, nie udało jej się go przekonać. Starała się wytłumaczyć mu to najlepiej, jak potrafiła, a on nadal nie był po jej stronie. Nikt nie był, być może prócz Valentine'a... Ale to się właściwie nie liczyło.


* * *


Łzy zaczęły płynąć jej po twarzy, gdy potykając się, weszła do saloniku porannego i zaskoczyła ciotkę, przypadając do jej ramienia ze szlochem, który dotąd wstrzymywała, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Gladys wzięła ją za rękę, zaprowadziła do kanapy i posadziła tam, najpierw nalewając po filiżance herbaty, o którą zadbał Stanton.

- Myślę, że powinnam powstrzymać się od komentarza, póki nie dowiem się, o czym ty mówisz, na niebiosa.

Szlochając, Eleanor upiła łyk herbaty.

- Och, tak, chyba tak. Przepraszam, ciociu Tremaine. Po prostu tyle myśli kłębi mi się w głowie, że...

- ...że nie uważasz, by ktokolwiek inny powinien o tym wiedzieć. Rozumiem. Ale mnie musisz powiedzieć.

- Tak. Dobrze. - Eleanor nabrała powietrza i znowu napiła się herbaty. Chciała opowiedzieć ciotce, co się dzieje. Poza Deverillem nie przychodził jej na myśl nikt inny, kogo mogłaby w to wtajemniczyć. Barbara wiedziała co nieco, ale jedynie Deverill wiedział wszystko. Pełne życzliwości niebieskie oczy patrzyły na nią, gdy dalej piła herbatę. Gladys Tremaine była damą w każdym calu. Kochała swojego męża pomimo jego niższego statusu i z tego, co wiedziała Eleanor, przed okresem małżeństwa, w trakcie niego ani po nim nigdy nawet nie spojrzała na innego mężczyznę. Ona z pewnością nigdy nie czuła pokusy, by pocałować hulakę... Ale Eleanor miała nadzieję, że ciotka zrozumie powody kryjące się za tymi utrudniającymi życie pragnieniami.

- Złożyłam deklarację niezależności - powiedziała.

- Tak mówiła Peep. Jakiego rodzaju niezależności?

- Od Griffinów. Oświadczyłam, że zamierzam znaleźć sobie męża bez ich pomocy i ingerencji, i że będę postępować tak, jak sama zdecyduję, i spędzać czas, z kimkolwiek zechcę. I ubierać się tak, jak mi się podoba.

Ciotka usiadła na kanapie i wypiła łyk herbaty.

- I Melbourne się na to nie zgodził?

Być może w ten sposób się zaczęło, ale już tak nie było. Nie, odkąd Valentine ją pocałował. Ale pomimo niewinnego flirtowania od czasu do czasu zapowiedział już, że nic się nie wydarzy, a ona tego właśnie chciała, do licha.

Eleanor otrząsnęła się. I oto znowu on, sama myśl o nim, o jego ciepłych ustach, odwracała jej uwagę nie tylko od rozmowy, ale i od jej własnych większych zamierzeń.

- Dokładnie to samo powiedział Deverill.

- A zatem ma sporo zdrowego rozsądku. - Ciocia Tremaine uniosła brew. - Zaskakujące.

Tak, rzeczywiście. W rzeczy samej, współczucie i wyrozumiałość Valentine'a były i dla niej samej nieustającym powodem do zdumienia. Eleanor zakołysała trzymaną w ręku filiżanką. Miała uczucie, że gdyby komukolwiek o tym powiedziała, wszystko by znikło. Że w tej samej chwili, gdy wypowiedziałaby to na głos, natychmiast na powrót stałby się dla niej tym samym zblazowanym, cynicznym hulaką, jakim był dla wszystkich innych ludzi. A ona nie chciała, by tak się stało.

Wszystko sprowadzało się jednak do tego, by, cokolwiek się wydarzy, miało znaczenie tylko dla niej. To ona sama miała tego dokonać i ponieść konsekwencje.

- To, czego naprawdę mi teraz potrzeba powiedziała, wzdychając, gdy jej myśli ledwie wyprzedzały słowa - to wiedzieć, że przynajmniej ty rozumiesz, co staram się zrobić.

Ciotka spojrzała na nią.

- Nawet ty tego nie rozumiesz, moja droga.

- Ale...

- Ja rozumiem. Twoja matka była moją siostrą. Córką hrabiego, która nagle wyszła za mąż i została księżną. I zważ, nie jakąś tam księżną, tylko księżną Melbourne. To tytuł liczący sobie osiemset lat, należący do rodziny i nazwiska wywodzącego się z czasów rzymskich.

- Grifanus - podsunęła Eleanor. Dorastała, ucząc się tego wszystkiego, wiedząc, że jej rodzina to niemalże twórcy brytyjskiej arystokracji.

Co wydarzyłoby się, gdyby nie Valentine, który teraz już dwukrotnie pospieszył jej na ratunek. Liczyć na to, że zrobi to znowu, byłoby brawurą, bez względu na to, jak była w nim zadurzona.

Ale będzie musiała mu zaufać przynajmniej jeszcze jeden raz. To, co wszyscy mówili o przygodach, i to, co mogła robić jako dziecko, poddało jej pomysł. Eleanor uśmiechnęła się, wracając do saloniku i do stojącego tam małego biureczka. Miała swoją przygodę. Teraz jedyne, czego potrzebowała, to odwaga, by poprosić Valentine'a o pomoc w osiągnięciu celu. A przede wszystkim odwaga, by to zrealizować.


* * *


Valentine kazał jednemu ze swoich stajennych dostarczyć list Cobb-Hardingowi, ale sam zaczekał w głębi ulicy, by zobaczyć, co się stanie później. Tak jak się spodziewał, w ciągu dziesięciu minut Stephen Cobb-Harding wpadł jak burza do swojej maleńkiej stajni, wskoczył na wierzchowca i pognał w stronę Pall Mail. Podążając za nim w bezpiecznej odległości, Valentine pozwolił sobie na ponury uśmiech, gdy głupiec jeździł od jednego klubu do następnego, najwyraźniej starając się potwierdzić, czy rzeczywiście odsprzedano jego weksle. Odpowiedź musiała być druzgocząca. A w oczach markiza każda sekunda tej agonii i przerażenia była w pełni zasłużona.

Teraz Cobb-Harding mógł sobie wrzeszczeć, wyklinać i ciskać gromy pod niebiosa, ale niewiele lub zgoła nic nie mógł zdziałać, by naprawić sytuację. Chociaż Valentine nic o tym nie wspomniał Eleanor, jego troska nie dotyczyła każdej naiwnej debiutantki w Londynie; dotyczyła zapobieżenia jakiejkolwiek krzywdzie wyrządzonej jej lub szkodzącej jej reputacji.

Dlatego list do Cobb-Hardinga był bardzo konkretny. Cobb-Harding miał zapłacić albo opuścić kraj. A jeżeli w ciągu miesiąca, który pozostał mu w Anglii, ten głupiec zbliżyłby się do niej raz jeszcze, wypowiedział choć jedno słowo do niej albo jej rodziny w jakichkolwiek okolicznościach, tego samego dnia wylądowałby w więzieniu dla dłużników albo na pokładzie barki uwożącej skazańców, jeśli tylko Valentine zdołałby to zorganizować. Dług w wysokości dwudziestu trzech tysięcy funtów przy braku nadziei na spłatę to poważny zarzut.

Gdy Stephen długo nie wychodził od White'a, Valentine podszedł bliżej. Cobb-Harding siedział przy oknie w wykuszu, topiąc smutki w butelce burbona. Bez wątpienia zapłacił za nią gotówką.

Valentine uśmiechnął się posępnie. Nie rujnował życia innych ludzi dla zasady; większość ludzi nie obchodziła go bowiem na tyle, by zawracać sobie nimi głowę. Jednak ten właśnie mężczyzna bezpośrednio wkroczył w jego przyjaźń. I w coś więcej, chociaż Valentine nie potrafił nawet tego nazwać. Wszystko, co się liczyło, to fakt, że Stephen Cobb-Harding wyjeżdża. Na zawsze.

Markiz nie miał zamiaru stać tam i patrzeć na człowieka upijającego się do nieprzytomności, wrócił więc do Iago i wskoczył na siodło. Jego wybór zajęć na to popołudnie był dość ograniczony. Nie zapowiedziano ani jednej poważnej gry w żadnym z klubów, parlament nie miał dzisiaj popołudniowej sesji, a wszystkie damy, których towarzystwa mógłby pożądać, były z wizytami u przyjaciółek.

Z chmurną miną zawrócił Iago w stronę domu. Nie pragnął damskiego towarzystwa już od ponad tygodnia. Nie, nie była to do końca prawda, gdyż prawie nie mógł nad sobą zapanować za każdym razem, gdy przed oczyma stawała mu Eleanor Griffin... Co zdarzało się niepokojąco często. Żaden szanujący się hulaka nie poświęcał tyle czasu i wysiłku jednej kobiecie, i to zwłaszcza takiej, na której zdobycie nigdy nie mógłby mieć nadziei... i której nigdy nie próbowałby zdobyć, będąc przy zdrowych zmysłach. To było absurdalne.

Gdyby nie ten jego idiotyczny dług wobec Melbourne'a, mógłby teraz umawiać rendez-vous z Lydią, lady Danning albo którąkolwiek z dwóch tuzinów innych damulek, które oczarował w ciągu ostatniego sezonu czy dwóch. Ale w tej chwili nie potrafił sobie tego wyobrazić. Nie potrafił wyobrazić sobie, że zadowoliłaby go inna, podczas gdy Eleanor wciąż krąży po Londynie, szukając idealnej przygody i wplątując się w Bóg wie jakie szelmostwa.

Stwierdził, że w tym właśnie rzecz. Nie chodziło tak bardzo o to, że nie mógł przestać o niej myśleć, lecz raczej o to, że niecierpliwił się, by spłacić swój dług i ruszyć dalej. Jedynym sposobem, w jaki mógł wywiązać się ze swojego zobowiązania wobec Melbourne'a, było położenie kresu wybrykowi Eleanor. Zaś jedynym sposobem, w jaki mógł tego dokonać, było udzielenie jej pomocy w znalezieniu przygody i... męża.

- Niech to diabli porwą - mruknął, skręcając do domu.

Bardziej, niżby chciał przyznać, zaniepokoiło go to, że do czasu przyjęcia u Belmonta Eleanor brała Stephena Cobb-Hardinga pod uwagę jako potencjalnego męża. Tańczyli razem, spędzili popołudnie, gawędząc o bzdurach, i ona uznała go za możliwego partnera. Później ten scenariusz nie ułożył się dobrze... A Valentine'owi nie było szczególnie przykro z tego powodu.

Potem nie podała mu żadnych nazwisk innych potencjalnych kandydatów do oceny i markiz zastanawiał się dlaczego. Tak, zapewne stroiłby sobie z nich żarty, ale jak mogła oczekiwać, że tego nie zrobi? Większość młodych, nieżonatych dżentelmenów do niczego innego nie nadawała się lepiej niż do tego, by się z nich naigrawać. Na pewno nie byli wystarczająco dobrzy dla niej.

Valentine prychnął.

Hobbes ukłonił się i zaczął iść bocznym korytarzem w stronę pomieszczeń dla służby.

- Zaczekaj.

Kamerdyner płynnym ruchem odwrócił się, a jego niewzruszona twarz ani drgnęła.

Ach, więc działali osobno... przynajmniej do tej pory.

Jego serce zamarło na moment, a potem zaczęło walić mocniej, by to zrównoważyć.

Kamerdyner wrócił na swój posterunek pod ścianą i wyjął list ze sterty rozrzuconej na stoliku na tacy. Wspiął się po schodach, by zbliżyć się do Valentine'a, i podał mu go.

- Czy będzie sobie pan życzył czegoś jeszcze, milordzie?,

- Nie ma mnie w domu dla nikogo prócz któregoś z Griffinów. Chyba że to Melbourne. Jeżeli zapyta, uciekłem do Paryża.

- Tak jest, milordzie.

Valentine schronił się w małym gabinecie przylegającym do jego prywatnych pokoi i usadowił się za biurkiem. Ułożył list przed sobą, wyrównując go tak, by leżał dokładnie równolegle z przednią krawędzią mahoniowego biurka. A potem się w niego wpatrywał.

Poczucie niecierpliwego oczekiwania, które go ogarnęło, było czymś nowym. Nie przywykł do tego, być odczuwać takie nadzieje związane ze zwykłą wiadomością, liścikiem jakiejś dzierlatki, ale ręce mu drżały, kiedy podnosił kartkę do oczu.

Lekki zapach lawendy omal nie kazał mu biec prosto do Griffin House i do Eleanor. Jezu. To tylko list, Deverill, zbeształ sam siebie, przesuwając palcem pod woskową pieczęcią, żeby otworzyć wiadomość.

Deverill, przeczytał. Myślałam nad przygodą. Kiedy mogę Ci o tym opowiedzieć? Eleanor.

Z pochmurną miną Valentine odwrócił kartkę. Nic.

- I to wszystko? - zapytał na głos.

To było rozczarowanie. Żadnych lamentów tęskniącej kobiety, która, bądź co bądź, powiedziała, że chce, by to on był jej przygodą. Żadnych błagań o pomoc, nic, tylko pięć; Nie, sześć, poprawił sam siebie, policzywszy... Sześć słów zapytania, kiedy może poinformować go o swojej decyzji. Żadnego „drogi”, żadnego „Valentine”, żadnego „Twoja”. Zupełnie niczego prywatnego. Do diabła, mogłaby pokazać tę wiadomość Melbourne'owi, nie obawiając się cenzury ani reprymendy.

Być może tak było, pomyślał, pocieszając się. Melbourne czytał jej korespondencję, więc oczywiście nie mogła zawrzeć w niej niczego bardziej osobistego... niż jego imię. Bądź co bądź, mówiła mu już po imieniu.

A zatem i on będzie równie chłodny w swojej odpowiedzi. Valentine wziął głęboki oddech, wyjął papier z szuflady i umoczył pióro w atramencie. Eleanor - napisał, jednocześnie wypowiadając to na głos. - Dziś wieczorem będę na balu Caster Grand. Jeżeli zamierzasz wziąć w nim udział, tam możemy porozmawiać.

- Hm. Nie - stwierdził. To brzmiało zbyt ukradkowo. Zmiął kartkę i zaczął od nowa z takim samym nagłówkiem i informacją. - Będę szczęśliwy, mogąc tam wysłuchać Twoich planów.

To było lepsze, ale wymagało czegoś, by uspokoić Melbourne’a, że markiz po prostu chce być uprzejmy. Rozpoczął trzeci list, kończąc go słowami: Zachowaj dla mnie kadryla albo jakiś inny taniec. Deverill.

- To się nada. - Podmuchał na atrament na papierze, złożył list, zapieczętował go i wezwał lokaja, by go dostarczył.

Miał około pięciu godzin do planowanego pojawienia się na balu Caster Grand. Na dole czekał na niego tuzin błagań od różnych dam; każda z nich byłaby usatysfakcjonowana i wdzięczna, gdyby je wezwał do siebie albo postanowił ją odwiedzić. Jednak w tej chwili on sam nie chciał być usatysfakcjonowany. Chciał czuć to dziwne oczekiwanie rozgrzewające mu krew, doznanie wypatrywania czegoś z autentycznym przejęciem... No i, oczywiście, podniecenie.

A więc zamiast odpowiedzieć czy choćby tylko przejrzeć swoją obfitą korespondencję, zszedł na dół, by zrobić coś, co było zupełnie nie w jego stylu. Poszedł do biblioteki, żeby poczytać.


* * *


Eleanor przeczytała wiadomość.

- Kadryla albo jakiś inny taniec? - powtórzyła z grymasem niezadowolenia na twarzy. Wielkie nieba. Jeśli to nie zbyt wielki kłopot, oczywiście.

Zachary podniósł wzrok znad własnej korespondencji.

Starała się uszanować życzenie Deverilla, by unikać jakichkolwiek osobistych powiązań, chociaż w duchu nie wyobrażała sobie, jak mogliby być bliżej związani, niż byli teraz, chyba że znaleźliby się razem nago. Ta myśl, oczywiście, wywołała u niej rumieniec i sprawiła, że zrobiło jej się gorąco.

- Idziesz na przyjęcie u Casterów dziś wieczorem, czyż nie? - zapytał Zachary, przekreślając linijkę w swoim liście. - Caster mówi, że to będzie bal sezonu.

Skoro miała zachować kadryla albo jakiś inny taniec dla Deverilla, uznała, że chyba musi.

Przez chwilę milczał, po czym wydał z siebie donośne westchnienie.

Zachary podniósł się. Na jego szczupłej twarzy pojawiła się frustracja.

Małżeństwo. Tak naprawdę zapomniała o głównej przyczynie swojego buntu, przynajmniej jeśli chodzi o braci.

- Dziękuję za troskę, ale nigdy nie musiałabym stawać przeciwko Melbourne'owi, gdyby nie naciskał na tę kwestię. Zarówno ty, jak i Shay robicie wszystko, co wam każe, jak gdyby był kimś bardziej wyjątkowym niż po prostu bratem starszym o pięć lat.

Brat podniósł ręce w obronnym geście.

Eleanor wsunęła wiadomość od Valentine'a do kieszeni i wstała.

- Nie zamierzam o tym więcej rozprawiać. Po prostu zastanów się, kogo ty mógłbyś poprosić o radę, gdybyś chciał zmienić coś w swoim życiu.

- Ale ja lubię moje życie - odpowiedział, gdy już wychodziła z pokoju, ale ona udała, że go nie słyszy.

Cieszyło ją to, że Zachary jest szczęśliwy, ale to tylko jeszcze bardziej utrudniało jej osiągnięcie tego samego. Nie była szczęśliwa; wszystko wydawało jej się walką i wyzwaniem, a jej szanse na to, by uzyskać to, czego pragnie od życia, wciąż były mizerne.

Nawet jej bunt nie wydawał się zmienić biegu rzeczy z korzyścią dla niej. Mężczyzna, w którego ramionach pragnęła się znaleźć, napisał do niej wyjątkowo obojętny list, niczego nie obiecując, a jedynie sugerując, że mogą się spotkać i zatańczyć kadryla czy jakiś inny taniec po to, by mogła mu opowiedzieć o swoich marzeniach. Eleanor nie miała pojęcia, jak Valentine może zareagować na to, co chciałaby mu powiedzieć... A to ją bardzo niepokoiło.

- Mężczyźni - mruknęła, idąc na górę, żeby obejrzeć nowe nabytki od madame Costanzy i zadecydować, co założyć wieczorem.

Rozdział 12


- A właściwie to ile już masz tych nowych sukien? - zapytał Charlemagne, gdy wchodzili do sali balowej u Casterów.

Eleanor okręciła się w szmaragdowej kreacji tak, że spódnica zakołysała się wokół jej kostek.

Uśmiechając się szeroko, Eleanor ruszyła przodem, by przywitać się z przyjaciółkami.

- A więc powinnam spodziewać się twojego pogrzebu przed najbliższą środą.

Gdy przybyli na miejsce, Eleanor nie była w stanie się powstrzymać, by nie rozglądać się po sali zarówno za Cobb-Hardingiem, jak i Deverillem. Obawiała się zobaczyć tego pierwszego i niecierpliwie wypatrywała drugiego, nawet jeśli tylko po to, by go poinformować, że jego zdolności do układania listów pozostawiają co nieco do życzenia. Jednak żaden z nich nie pojawił się na balu. Eleanor podejrzewała, że może to być jedno z tych licznych wydarzeń, które Valentine zlekceważył, dlatego że napatoczyło się coś bardziej interesującego. Ale przecież napisał - z talentem czy bez niego - że tutaj będzie.

Kiedy jednak zaczęła o tym rozmyślać, nie potrafiła nie zastanawiać się, co - albo raczej kto - mógłby być bardziej interesujący. Wiedziała już o co najmniej trzech jego kochankach w tym sezonie, ale ostatnio Valentine pojawiał się zawsze, gdy tylko potrzebowała jego pomocy. Zachowywanie tak swobodnego planu dnia i utrzymywanie kochanki nie byłoby łatwe, nawet dla kogoś z jego zdolnościami i fantazją.

Przywitała się z przyjaciółkami, gawędząc i żartując na temat wydarzeń sezonu i tego, kto od kogo już otrzymał propozycje małżeństwa, ale jej uwaga w połowie pozostawała skupiona na drzwiach. Wlewała się przez nie rzeka gości, ale żaden z nich nie był markizem Deverillem.

- Czy słyszałaś, że Phillipa Roberts uciekła z domu? - wyszeptała Rachel Edderly, wystarczająco głośno, by usłyszał ją tuzin chichoczących i śmiejących się dam w ich kółeczku. - Z lordem Ulbrightem.

- O, nie! - wykrzyknęła Barbara, zakrywając usta. - Jej ojciec zagroził, że ją wydziedziczy, jeżeli raz jeszcze zobaczy się z baronem.

- Tak, ale z majątkiem Ulbrighta kto by się tym przejmował?

- Ależ on jest starszy od niej o dwadzieścia lat - wtrąciła Eleanor, znowu zerkając w kierunku wejścia do sali. Niech go licho, gdzie on się podziewa? Udało jej się na razie zarezerwować tego głupiego kadryla, skoro zaproponował ten właśnie taniec, ale nie będzie w stanie zachować dla niego także walca. Jeżeli markiz się nie pojawi, będzie musiała albo przesiedzieć najbardziej lubiany taniec wieczoru, albo spróbować wywiedzieć się, czy któryś z braci nie zechciałby zostać jej partnerem. Biorąc pod uwagę nastawienie Sebastiana wobec jej buntu, nie za bardzo mogła na to liczyć.

Rachel spojrzała w jej stronę.

- A skoro mowa o skandalu - odezwała się z chytrą miną - co z tobą i markizem Deverillem?

Eleanor zmarszczyła czoło, udając zdumienie, chociaż jej serce załomotało. Na miłość boską, przecież niczego nie zrobili! Tylko jedna ukradkowa jazda powozem i jeden lunch. I dwa pocałunki. I całkiem niemało płomiennych myśli z jej strony.

Oto, skąd biorą się skandale. Deverill ostrzegał ją, że jego towarzystwo jest niebezpieczne, nawet przy błogosławieństwie jej brata.

- Na miłość boską, Rachel! - wykrzyknęła, wymachując wachlarzem dla podkreślenia swoich słów. - Wydaje mi się, że mam prawo jadać z przyjacielem rodziny, jeśli uznam to za stosowne. W publicznym lokalu, wśród trzydzieściorga innych gości.

- Cóż, chyba tak - niechętnie przyznała panna Edderly. - Chociaż nie jestem pewna, czy sama miałabym odwagę iść gdziekolwiek z Deverillem, w towarzystwie czy bez... - Urwała.

Nie odwracając się, Eleanor wiedziała już, że Valentine stoi za nią. Odczekała chwilę, rozkoszując się nagłą zmianą pulsu, uczuciem oczekiwania przeszywającego jej ciało, nim obróciła się, by na niego spojrzeć.

- Dobry wieczór, milordzie - powiedziała, dygnąwszy.

- Lady Eleanor.

Wyraz jego oczu sprawił, że zaschło jej w ustach. Zważywszy charakter przygody, na jaką się zdecydowała, być może jednak nie powinna brać go pod uwagę w swoich planach. Chociaż problem tkwił w tym, że nie znała nikogo innego, komu mogłaby zaufać. Jak gdyby to był jedyny powód, dla którego pragnęła, by on o tym wiedział... Ale ta chwila nie wydawała się odpowiednia, by pozbawiać się złudzeń.

Niemal w ogonku za markizem stał zwykły tłumek nieżonatych dżentelmenów. Wszyscy bez wątpienia czekali, by zająć dwa ostatnie wolne tańce w jej karneciku. Przez moment zastanawiała się, co Valentine by zrobił, gdyby oddała kadryla komuś innemu. Choć był tak nieprzewidywalny, nie miała ochoty ryzykować, że nie będzie mogła z nim pomówić.

- Wygląda na to, że blokuję wrota do raju - zauważył, najwyraźniej słysząc poruszenie za sobą. - Czy zobaczymy się później?

- Tylko pod warunkiem, że zarezerwujesz miejsce w moim karnecie - odparła z udawaną nonszalancją, wręczając mu go.

Jego usta drgnęły.

- O ile tylko nie pomyślisz, że spowoduję rewolucję. - Nie czekając na odpowiedź, nabazgrał swoje nazwisko i oddał jej karnecik. Gdy już to zrobił, przeniósł wzrok na Rachel Edderly. - Jeśli kiedykolwiek zbierze się pani na odwagę, proszę dać mi znać - mruknął. Zerknął na Eleanor rozbawionym wzrokiem, po czym odszedł w kierunku jej braci.

Rachel zasłoniła usta obiema rękami.

Eleanor mogłaby powiedzieć przyjaciółce, że Deverill działa wyłącznie tam, gdzie zainteresowanie jest obustronne, ale to by oznaczało przyznanie, że dobrze go zna i że się z nim przyjaźni. A poza tym nie była aż tak zachwycona tym, co Rachel powiedziała o powściągliwości Deverilla, przede wszystkim dlatego, że pomimo paru rozkosznych chwil słabości była to prawda.

Gdy reszta męskiej kompanii tłoczyła się wokół niej, Eleanor zerknęła do swojego karnecika. I przełknęła ślinę. Valentine nie przyszedł tu po kadryla. Wpisał swoje nazwisko przy walcu, pierwszym tego wieczoru.

Barbara zaglądała jej przez ramię, gdy pierwszy stojący przed nią dżentelmen zajął kadryla, a pozostali podawali sobie jej karnecik, a raczej wyrywali go sobie nawzajem niczym zgłodniałe psy kość.

Śmiejąc się, Eleanor włożyła zapełniony karnecik z powrotem do torebki.

Gdy muzycy zaczęli grać, Eleanor i jej partner ukłonili się sobie nawzajem, a potem rozpoczęli pełną meandrów paradę wśród innych tancerzy. Eleanor naprawdę lubiła kontredanse; stwarzały najlepszą okazję, by zobaczyć, kto jeszcze jest na sali, i mogła uśmiechać się do osób, z którymi w innej sytuacji nie byłoby jej wolno się spotykać. Oczywiście, teraz to ograniczenie już nie obowiązywało i Eleanor mogła się uśmiechać czy gawędzić z kimkolwiek chciała, ale sama myśl o tym sprawiała, że taniec dawał jej jeszcze większą przyjemność. Podczas ostatnich przyjęć kończyła wieczory z obolałą twarzą, tak dużo się uśmiechała.

- Wygląda pani piękniej niż Wenus - powiedział jej partner, gdy znów się spotkali w tańcu.

Miała nadzieję, że nie mówił o tej nagiej, wyłaniającej się z muszli w Narodzinach Wenus Botticellego. To prawda, że miała na sobie kolejną wydekoltowaną suknię, ale po przejściach ze Stephenem Cobb-Hardingiem stała się odrobinę bardziej czuła na punkcie komplementów dotyczących jej biustu, zwłaszcza gdy jej partner do tańca nawet nie rozprawiał o pogodzie ani o liczbie gości na balu.

- I piękniej niż Afrodyta - dodał Thomas Chesterfield, gdy mijali się kolejny raz.

A więc o to chodziło. On po prostu ogólnie porównywał ją do bogiń, nie do jakiejś jednej konkretnej nagiej bogini. Chociaż, ściśle rzecz biorąc, Wenus i Afrodyta to ta sama bogini, a imię zależy od tego, czy ktoś wolał rzymską, czy grecką mitologię.

Eleanor otrząsnęła się. To miało jej przecież pochlebiać, na miłość boską. Przystojny młody dżentelmen prawi jej komplementy, a jedyne, co jej przychodzi do głowy, to czy poplątał się w mitologii, czy nie. Najwyraźniej od Deverilla udzieliło jej się nieco zblazowanego podejścia do świata.

Szeregi tancerzy ponownie się przecięły i Eleanor zorientowała się, że trzyma rękę Charlemagne'a.

- Chesterfield.

- Dureń - odrzekł, i już go nie było.

Cóż, to było miłe. Zgodziła się tylko zatańczyć z Thomasem, a nie wyjść za niego za mąż. A Chesterfield cieszył się reputacją uczciwego młodzieńca mającego przyszłość w Izbie Gmin, jeżeli się na to zdecyduje. To nie jego wina, jeśli był odrobinę... nudny. Hm. Wszyscy byli nudni, jeśli porównało się ich z markizem Deverillem.

Gdy taniec się skończył, a Thomas Chesterfield poprowadził ją do stołu z napojami, wciąż się zastanawiała, dlaczego nie wydaje jej się bardziej atrakcyjny.

- Dziękuję, panie Chesterfield.

- Wspaniale było z panią zatańczyć - odpowiedział; jego słowa brzmiały trochę tak, jakby potykały się jedno o drugie. - Zastanawiałem się, czy... To znaczy, jeśli... Zechciałaby pani towarzyszyć mi podczas pikniku. - Zaczerwienił się. - Widzi pani, mam wielkie plany...

- Tak, słyszałam - odparła. - Ja...

- Wydaje mi się, że wszyscy mamy takie czy inne plany - rozległ się za nimi cichy głos Deverilla.

- Być może powinien pan twierdzić, że ma aspiracje.

Twarz Thomasa o jasnej cerze oblała się rumieńcem.

- Ale ja mam persp...

- Proszę je zatrzymać dla siebie - przerwał markiz. - Czas na mojego walca.

Gdy skończył, wziął rękę Eleanor i ułożył jej palce na swoim ramieniu. Z tyłu, za nimi, Chesterfield jąkał się jeszcze przez chwilę, po czym odszedł w stronę pokoju karcianego dobrze zaopatrzonego w alkohol.

- Czy to naprawdę było konieczne? - spytała. - On tylko spytał, czy może mnie zabrać na piknik.

Valentine zwolnił.

Usta Valentine'a wygięły się w uśmiechu.

- Wątpię, by przedtem ci się to udało.

Zabrzmiały tony walca i Valentine stanął przed nią, powoli przesuwając rękę wokół jej talii i przyciągając do siebie odrobinę bliżej niż to konieczne. Serce zabiło jej mocniej, zarówno z emocji jak i niepokoju... Musiała mu przedstawić swój plan dziś wieczorem, jeżeli chce go zrealizować. Jednocześnie zastanawiała się, co takiego czyni go o tyleż bardziej atrakcyjnym dla niej niż inni mężczyźni, nawet ci porządni, prawdziwi dżentelmeni.

- Deverill, powiedz mi komplement - odezwała się, spoglądając w jego spokojne, zielone oczy.

- Komplement?

- Coś, co powiedziałbyś, żeby wywrzeć wrażenie na młodej damie.

Jego uśmiech stał się szerszy.

- Większość z tego, co bym powiedział, nie dałoby się powtórzyć publicznie.

- Postaraj się, dobrze?

Westchnął.

Czekała na nieuchronny komentarz na temat jej oczu albo włosów, albo podobieństwa do tej czy innej bogini miłości. Zamiast tego spojrzenie Deverilla stało się zadziwiająco poważne.

- Jesteś najbardziej interesującą kobietą, z jaką się kiedykolwiek zetknąłem - odezwał się.

I był to chyba najlepszy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszała.

Mój Boże. Gdyby Melbourne i Deverill nie byli przyjaciółmi, markiz miałby w tej chwili wielki problem z braćmi Griffinami. I ona też. Zamrugała. Przebywanie w jego obecności stało się dosyć... rozpraszające. Znowu.

- Tak. Starałam się wymyślić, co najbardziej chciałabym zrobić, i uświadomiłam sobie, że jest coś, co zwykłam robić, ale teraz już nie mogę.

Uważnie wpatrywał się w jej twarz.

- Oświeć mnie zatem.

Wzięła głęboki wdech. Teraz miała nastąpić kłopotliwa część.

- Chcę... Chcę pójść popływać.

- Popływać?

- Tak.

Eleanor zacisnęła wargi. Przynajmniej jeszcze się z niej nie naigrawał.

- Ja... Kiedy byliśmy dziećmi, latem prawie co dnia zwykliśmy pływać w jeziorze w Melbourne Park. Często zupełnie nago. Nikomu to nie przeszkadzało... Byliśmy dziećmi, a to była zabawa. Chcę raz jeszcze tak się poczuć, Valentine.

- Nago - powtórzył. Musiał uczepić się tego słowa.

- To nie w tym rzecz. Nie bardzo sobie wyobrażam, bym zrobiła to znowu. Ale chciałabym pójść popływać. W sadzawce. Nabrała powietrza. - O północy. W Hyde Parku.

Powoli zamknął usta, i zdawało jej się, że chyba nawet odrobinę pobladł. W tej samej chwili, gdy wirowali po sali, odległość między nimi nagle znowu stała się stosowna, chociaż Eleanor nawet nie poczuła, jak się odsuwał.

- Czy coś się stało? - spytała szeptem, czując gorąco oblewające jej policzki. Nie była niemądra. Jeżeli tak właśnie ją postrzegał, nie byłaby w stanie rozmawiać z nim następnym razem bez skrępowania.

Nagle poczuła, że jest bardziej zdenerwowana, niż zanim jeszcze cokolwiek mu powiedziała. Teraz to się działo naprawdę. Teraz będzie musiała doprowadzić to do końca albo zarówno ona, jak i Valentine będą wiedzieli, że stchórzyła, i że ten jej bunt to nic innego jak tylko przedstawienie, próba zwrócenia na siebie uwagi czy jakaś inna równie żałosna rzecz.

- Zaglądałam do almanachu - powiedziała; głos zaczynał jej drżeć, mimo że z całych sił starała się pozostać tak samo opanowana i rzeczowa jak on się wydawał. - Jutrzejszej nocy ma być odpowiednia ładna pogoda, a do tego nów.

Uśmiechnął się szeroko, a w jego oczach pojawiło się rozbawienie.

- Nie będzie. Nie pozwolę, by tak się stało.

Walc się skończył, ale Valentine położył sobie jej dłoń na rękawie.

- Czy możesz wyjść z Griffin House tak, by nikt o tym nie wiedział?

- Poradzę sobie.

Zerknąwszy w stronę Melbourne’a, skinął głową.

Deverill oddał Eleanor przyjaciółkom i odszedł, by przyglądać się jej z oddali. Jezu. Spodziewał się czegoś szalonego, czegoś bliższego przygodom, które zaproponował wcześniej. Ale pływanie... Tego nigdy by się nie spodziewał. Pozornie wydawało się to proste, naiwne i dziecinne i zapewne dlatego tak bardzo zburzyło jego spokój. Ze wszystkich rzeczy, jakie Eleanor Griffin mogłaby wybrać, ona wybrała prosty, osobisty gest, który ma znaczenie tylko dla niej.

Ten bunt traktowała serio. To nie była przechwałka ani coś, co zirytowałoby braci albo zwróciło na nią uwagę towarzystwa. Do diabła, przyciągała taką uwagę bez względu na to, w co była ubrana czy z kim tańczyła.

Nie, to było coś, co traktowała bardzo poważnie. I gdyby markiz miał choć odrobinę instynktu samozachowawczego, pomaszerowałby prosto do Melbourne’a i opowiedział mu o wszystkim co zaszło, zaczynając od wydarzeń u Belmonta i kończąc na rozmowie z Eleanor tego wieczora. Ale wiedział, że niczego takiego nie zrobi.

Lydia, lady Franch, posłała mu gniewne spojrzenie z drugiego końca sali. Była uwieszona na ramieniu hrabiego Pansdena, najwyraźniej nie spędziła więc więcej niż jednej czy dwóch nocy, mając do towarzystwa wyłącznie własnego męża. Co kazało jej szukać kochanka, kiedy już wyszła za mąż? Czy podjęcie takiej decyzji było dla niej trudne? Była zblazowana i cyniczna, i pełna żalu ale tak było teraz. Wyszła za mąż sześć lat temu, a Valentine i ona byli kochankami przez prawie dwa z przerwami. Miał niemal pewność, że nie był pierwszy, ale dlaczego i jak stała się taka, te pytania nigdy przedtem nie przyszły mu do głowy.

Jeszcze tydzień czy dwa tygodnie temu matematyczne równanie było proste: chciał czegoś lub kogoś i albo osiągał swój cel, albo nie. Jednak teraz poznał bliżej Eleanor Griffin… Nie tę dziewczynę, za jaką ją zawsze uważał, lecz młodą kobietę, którą się stała. I równanie nie wydawało się już tak oczywiste.

Eleanor pragnęła rzeczy, które nie były namacalne, których nie dało się zaliczyć do zdobyczy czy bogactwa albo własności. Wszystko, co Valentine dotąd widział, wszystko, czego nauczył się od ojca i z obserwowania parady dam przewijających się przez sypialnię starego markiza i jego własną, przekonało go, że kobiety to sprytne manipulatorki, które myślą tylko o własnym bezpieczeństwie, pozwalając jemu myśleć tylko o jego własnej przyjemności.

Zmuszając się do śmiechu, Valentine porwał kieliszek porto dla siebie.

Spoglądając w dół na rubinowy płyn w kieliszku, Valentine poczuł ukłucie wyrzutów sumienia, czy może raczej jego silnego instynktu samozachowawczego. Stanowczo znowu zamknął go w sobie na kłódkę.

Charlemagne zmarszczył czoło.

- Nie jestem pewien, czy podoba mi się takie wypytywanie, Deverill. Melbourne poprosił cię, żebyś ją trzymał z dala od kłopotów. Reszta to naprawdę w żadnym razie nie jest twoja sprawa.

Męska agresja to było coś, co Valentine znakomicie rozumiał, ale mimo że w duchu gotował się do boju, zaoferował zaledwie leniwe wzruszenie ramion i uśmiech.

- Po prostu pomyślałem, że gdybym wiedział, przeciwko czemu ona się buntuje, mógłbym uzyskać jakąś przesłankę, co zamierza. A to by znaczyło, że nie musiałbym uganiać się za nią po całym tym przeklętym mieście.

Wyraźnie rozluźniając ramiona, Shay wypił kolejny łyk porto.

Valentine zastanawiał się, czy Melbourne myślał tak samo i czy bracia mieli choćby nikłe pojęcie, że wszystko to ma bardzo mało wspólnego z mężczyznami i z tym, z kim wolno jej zatańczyć. Nic dziwnego, że byli tak zdumieni jej buntem. I nic dziwnego, że książę musiał zawezwać posiłki, nawet w jego żałosnej osobie. Jeżeli Eleanor wkrótce nie znajdzie tego, czego szuka, Griffinowie będą w niemałych tarapatach. A on będzie stał tam na linii frontu.

- Uch... och - mruknął Shay. - Nell na nas patrzy. Lepiej pójdę stąd, nie chcę, żeby pomyślała, że spiskujemy czy coś w tym rodzaju.

- Nie, tego byśmy nie chcieli.

Gdy Charlemagne się oddalił, Valentine raz jeszcze skupił całą uwagę na Eleanor, teraz tańczącej kadryla z Thomasem Athertonem. Uśmiechnęła się w trakcie obrotu, najwyraźniej dobrze się bawiąc. Atherton był całkiem czarujący, ale Valentine wątpił, by wybierała się z nim na jakiekolwiek samotne przejażdżki. Nie po doświadczeniach ze Stephenem Cobb-Hardingiem.

Sam nie tańczył już więcej tego wieczoru, więc z westchnieniem żalu, do którego sam by się nie przyznał, opuścił salę balową i udał się na dół, żeby przywołać powóz. Wyglądało na to, że ma dwadzieścia cztery godziny, by znaleźć sadzawkę w Hyde Parku, w której młoda dama mogłaby popływać tak, by nikt jej nie nakrył.

Rozdział 13



Eleanor wślizgnęła się pod kołdrę w swoim miękkim, ciepłym łóżku i zamknęła oczy, podczas gdy Helen zgasiła świecę na nocnym stoliku i wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Później Eleanor doliczyła do stu, by mieć pewność, że pokojówka będzie już daleko, na dole, a nie gdzieś w pobliżu drzwi sypialni.

- Sto - wyszeptała i zrzuciła z siebie kołdrę.

Pospieszyła do garderoby i wybrała zwyczajną prostą suknię, naciągnęła ją na nocną bieliznę, po czym boso podeszła do toaletki, by uczesać włosy w długi, falujący koński ogon, który skręciła i upięła na czubku głowy.

- Buty - mruknęła, zaglądając do szafy. Nie mogła przecież pobiec na róg ulicy boso. Wielkie nieba. Nikt nie byłby aż tak bezwstydny.

Mrużąc oczy, ledwie mogła dostrzec wskazówki zegara nad kominkiem. Dwie minuty po dwunastej. Wcześniej przez pół godziny usiłowała namówić braci, by odwieźli ją do domu z obiadu u Gurnseyów, ale Zachary postanowił przynajmniej raz wygrać w szaradach. Przeklęte szarady. A teraz była spóźniona.

Wiedziała, że markiz Deverill nie grzeszy nadmiarem cierpliwości i chociaż najpewniej nieraz już czekał w powozie za rogiem na mające do niego dołączyć młode damy, Eleanor powątpiewała, by działo się to przy tak niewielkiej korzyści dla niego samego. Nie miała pojęcia, jak długo on może czekać, nim postanowi odjechać i znaleźć rozrywkę gdzieś indziej, więc wyciągnęła parę miękkich pantofelków, nie zastanawiając się, czy pasują, nałożyła je i pospieszyła do drzwi.

W ostatniej chwili postanowiła założyć kapelusz-budkę; jeżeli ktoś zobaczy ją wsiadającą do jego powozu lub wysiadającą z niego, przynajmniej jej twarz będzie częściowo zasłonięta. Bądź co bądź, tu chodziło o wolność, a nie o nieodwracalne zrujnowanie sobie opinii.

Gdy kapelusik już znalazł się na jej głowie, przy- pomniała sobie, że było całkiem chłodno, gdy wracali od Gurnseyów, więc chwyciła szal z garderoby i narzuciła go na ramiona.

- Dosyć zwlekania - syknęła sama na siebie i z determinacją pomaszerowała do drzwi.

Z dłonią na klamce zatrzymała się raz jeszcze i wzięła głęboki wdech. Oto ta chwila i teraz musi zadecydować, czy naprawdę ma zamiar wprowadzić to w życie, czy nie. Oczywiście, na pozór wyprawa na nocne pływanie z zaufanym przyjacielem trzymającym straż wydawała się czymś mało ważnym. Gdy jednak wzięła pod uwagę fakt, że ma dwadzieścia jeden lat i że nie pozwalano jej pływać od ośmiu, oraz że ten przyjaciel to osławiony rozpustnik, w którym była zadurzona, pomysł nie wydawał się już równie znakomity, nawet jeśli nie mniej pociągający.

Otwórz drzwi, Nell, rozkazała sama sobie i po raz ostatni nabierając powietrza, nacisnęła klamkę i wyszła na korytarz.

W holu nadal paliło się kilka świec, co w najlepszym razie oznaczało, że co najmniej jedna osoba ze służby nadal pracuje. W najgorszym, że jeden z jej braci wciąż snuje się po domu, Eleanor modliła się, by to była służba, gdy cicho podeszła do schodów i ruszyła w dół, unikając czwartego stopnia i jego znanego wszystkim skrzypienia.

Serce waliło jej jak młotem. Jeżeli tak czują się ludzie, przeżywając przygody, Eleanor nie miała pewności, czy byłaby w stanie przetrwać cokolwiek bardziej stresującego. W rzeczy samej, ucieczka z domu - i czujne spojrzenie Melbourne'a - martwiły ją bardziej niż to, co miało wydarzyć się potem. To się jednak zmieni, gdy tylko dotrze do powozu Valentine'a. Jeśli do niego dotrze.

Przystanęła w holu, nasłuchując kroków, odgłosów czy czegokolwiek, co mogłoby wskazywać, że nie jest jedyną osobą w Griffin House, która jeszcze nie śpi. Odpowiedziała jej zupełna cisza. Zgodnie z zasadami powinna była móc poinformować braci o tym, co robi, a potem mieć całkowitą swobodę, by pójść popływać. Od czasu kłamstwa o Vauxhall miała ich informować, gdzie przebywa. Jednak w obliczu ostatnich faktów daleka była od takiej naiwności. Sebastian nigdy by na to nie zezwolił, i nieważne, że mógłby się zgodzić na coś innego.

Zegar na półpiętrze tykał, przypominając jej, że jest już kilka minut spóźniona. Wystawianie na próbę cierpliwości Valentine'a było w najlepszym razie ryzykownym pomysłem. Ona zaś nie sądziła, że miałaby dość animuszu, by zrobić to raz jeszcze, zbuntowana czy nie.

- Gdy doliczę do pięciu - szepnęła bezgłośnie, po czym musiała policzyć dwukrotnie, nim udało jej się zmusić nogi, by ruszyły do frontowych drzwi.

Chwyciła klamkę i powoli ją naciskała, aż usłyszała stuknięcie. Teraz jeszcze ostrożniej pociągnęła i drzwi otworzyły się gładko i cicho. Zanim miała szansę zmienić zdanie, wyszła na ganek i zamknęła drzwi za sobą. Stuknięcie klamki wracającej na swoje miejsce wydawało jej się ogłuszające, ale Eleanor nie mogła sobie pozwolić, by czekać i sprawdzać, czy nikt nie usłyszał hałasu i nie idzie, by to zbadać.

Podtrzymując jedną ręką spódnicę, umknęła za róg, przyspieszając z każdym krokiem, gdy zbliżała się do celu.

- Proszę, bądź tam - szepnęła, skręcając w Brook's Mew.

W ciszy, w świetle gazowych latarni, czekał czarny powóz. Wtem, w ciemności, nagle przyszło jej do głowy, że ktoś mógł podsłuchać ich plany, że może to być Stephen Cobb-Harding czekający w nocnym mroku, aż ona podejdzie bliżej. Zwolniła, ale nadal szła. Nie zamierzała zatrzymać się tylko dlatego, że wyobraźnia podsuwała jej szalone wizje.

Gdy podeszła, żółty herb Deverilla na drzwiczkach stał się widoczny, i Eleanor wypuściła z płuc powietrze, wcześniej nie zdając sobie sprawy, że wstrzymuje oddech. Przyjechał i czekał. Stangret ją zignorował, a nawet wydawało się, że umyślnie patrzy w inną stronę. Bez wątpienia przywykł do markiza i dziwnych godzin jego potajemnych rendez-vous.

Eleanor zastukała w drzwiczki powozu, a one się otworzyły.

Laska nie służyła do spacerów; widywała go z nią przedtem, przede wszystkim wieczorami, gdy wstępował, by zobaczyć się z Melbourne'em po późnej wizycie w takim czy innym klubie. Skrywała ostry jak brzytwa rapier na wypadek jak to określił - niepożądanego spotkania.

Kusiło ją. Jednak tej nocy nie chodziło o alkoholową odwagę, więc po sekundzie Eleanor pokręciła głową.

- Nie, dziękuję. Ale trzymaj ją pod ręką; mogę potrzebować jej później.

Schował whisky do kieszeni, nie pijąc.

- Ja także.

To był pierwszy raz, gdy usłyszała od niego cokolwiek, co mogło być wahaniem.

- Nie miałam zamiaru w nic cię wciągać - powiedziała cicho, nagle rozczarowana... Nie przez niego, tylko przez samą siebie. Ta jej przygoda musi być śmiertelnie nudna dla kogoś z jego doświadczeniem i opinią. - Mogę wynająć dorożkę, jeśli ty nie...

Uśmiechnęła się pomimo zdenerwowania. Jak na kogoś tak niebezpiecznego, miał niesłychaną łatwość sprawiania, że czuła się swobodnie. A czasami zupełnie by się tego nie spodziewała.

Wydawało się, że Valentine wyczuł ten spadek jej odwagi, gdyż rozsiadając się wygodnie, zaoferował jej spokojny uśmiech.

- Powiedziałem ci, jak zdobywam dziewczęta - odezwał się. - To musi być wzajemne, inaczej nie jestem zainteresowany. I jeśli w jakiejkolwiek chwili zechcesz zawrócić, powiedz mi albo powiedz Dawsonowi, a tak się stanie. Został poinstruowany, by przedkładać twoje polecenia nad moje.

Ten gest ją zaskoczył, i chociaż nigdy by tego nie przyznała, niezmiernie ją uspokoił.

Eleanor z całych sił starała się powstrzymać rumieniec, chociaż nie mogła nic poradzić na ciepło rozlewające się tuż pod skórą wszędzie tam, gdzie wędrowało jego spojrzenie.

Hm.

- Nie jesteś aż taki zły, Valentine - odpowiedziała, zachowując tak obojętnie przyjazny ton, jak tylko zdołała, wziąwszy pod uwagę, że była rozdarta między chęcią czmychnięcia do domu i rzucenia się na niego. - Ja nie mam nic przeciwko temu, że cię znam.

Ani trochę. Zastanawiała się, co by zrobił, gdyby zmieniła swoją przygodę? W półmroku jego zęby błysnęły w uśmiechu.

- Widziałaś tylko moją dobrą stronę. Pomyśl o mnie jak o piramidzie. To, co ujrzałaś, było wierzchołkiem. Reszcie Londynu pokazuję tę szeroką część.

Uśmiechnęła się szeroko.

Wyraz jego oczu złagodniał na moment.

- Widziałam je, Valentine. To, co dla mnie zrobiłeś, nie pasowałoby do wierzchołka piramidy.

Markiz poruszył się.

- Tak, cóż, problem z piramidą polega na tym, że nigdy nie widzi się wszystkich trzech boków jednocześnie. - Powóz podskoczył, skręcając ostro. - Dojechaliśmy do parku. Czy zechcesz mnie oświecić co do ogólnego planu? Czy mam cię zaprowadzić nad wodę, a potem odwrócić się i stanąć na straży? Albo może mam czekać w powozie i pozwolić ci pluskać się w spokoju?

Chciała, by tam był, nawet jeśli wydawało się, że to najgorszy pomysł w dziejach.

- Czułabym się... lepiej, gdybyś pozostał gdzieś niedaleko, ale kiedy już wskażesz mi, w którym kierunku jest sadzawka, dalej pójdę sama.

Skinął głową.

- A koc? Coś, żeby okryć mokre ciało? - Valentine poruszył się znowu. - Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, ale ten powóz ma dosyć kosztowne skórzane siedzenia.

Eleanor oblała się rumieńcem.

- Zapomniałam...

Markiz wyjął koc ze schowka pod siedzeniem.

- Ja nie zapomniałem.

Gdy jej go podawał, przez moment ich palce się musnęły. To mógł być przypadek, ale od czasu ostatniego pocałunku Eleanor nie mogła być już pewna niczego. Tak naprawdę to nawet nie chciała być pewna. Zastanawianie się, czy markiz Deverill jej pożąda, sprawiało, że jej życie wydawało się znacznie bardziej emocjonujące.

Nie mogła się nie uśmiechnąć.

Zerkając w stronę zasłoniętego okna, Eleanor nie mogła powstrzymać się od nerwowego wiercenia.

Uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Niczego nie słyszałem. I nie spodziewam się.

- A więc posłałeś mu swój list. Valentine, co dokładnie w nim napisałeś?

Podobało mu się, że użyła jego imienia. Kobiety często wypowiadały je w jego towarzystwie i wyglądało na to, że uważają je za romantyczne. Jednak choć znał Eleanor od tak dawna, zaczęła mówić mu po imieniu dopiero od paru dni, odkąd rozpoczęli to przedziwne partnerstwo, i przez to w pewien sposób wydawało się to bardziej... znaczące.

- Ale co mu napisałeś? - nalegała,

Uwagę Eleanor bardzo trudno było rozproszyć. Valentine westchnął.

- Że odkryłem ogrom jego zadłużenia i sprawiłem, iż teraz odpowiada za nie przede mną. I że jeżeli nie pragnie, bym zażądał spłaty i poniesienia przez niego konsekwencji tegoż zadłużenia, musi poczynić plany opuszczenia kraju.

Eleanor zasznurowała delikatne wargi.

- Dziękuję. Muszę jednak wyznać, że im więcej czasu mija od tamtego zdarzenia, tym bardziej chciałabym osobiście się z nim skonfrontować i rozkwasić mu nos.

A więc zrobiła to znowu - wyraziła tę swoją dziwną niezależność, to pragnienie zrobienia czegoś dla siebie. Biorąc pod uwagę, jak wielkie miał doświadczenie z kobietami, ogrom konsternacji, jaką w nim wywoływała, był zdumiewający. I choć niewiele zasad moralnych wyznawał, nadal miał świadomość, że wielkie podniecenie, jakie przy niej odczuwał, było najzupełniej nie do zaakceptowania i że najlepiej je stłamsić i zdusić. Piekielnie trudna opcja dla kogoś, kto nawykł raczej do folgowania swoim namiętnościom niż do ich tłumienia.

Gdy Eleanor siedziała w milczeniu naprzeciwko niego, Valentine koncentrował myśli na brzydkich starych pannach i przegranej w faraona. Niewiele to pomagało, ale im bardziej o tym myślał, tym mniej miał okazji, by dumać o czymś innym.

A to „coś innego” poruszyło się na siedzeniu.

Jęknęła z frustracji.

- Za weksle Stephena. Żeby przejąć jego dług. Ile to cię kosztowało?

Jak mógł jej powiedzieć, że kwota długów Cobb-Hardinga go przeraziła? I nie tylko sama kwota, ale również jego bezmyślność? Pomysł tego łotra na rozwiązanie finansowych kłopotów rozwścieczył go, ale tego także nie chciał jej zdradzać. Markiz Deverill nie bywał wściekły czy zdenerwowany z powodu innych ludzi i ich problemów - chyba że bezpośrednio dotykały jego samego.

- Tak, chyba rzeczywiście. A ja zwyczajnie nie zamierzam na nie odpowiedzieć.

- Sądzę, że mam prawo wiedzieć.

Valentine pokręcił głową.

- Mówiłem, że zajmę się tym problemem, i zrobiłem to. Szczegóły to już moja sprawa. Wystarczy, jeśli powiem, że Stephen Cobb-Harding to bezmyślny typ, który nie zasługiwałby na ciebie nawet w najlepszych okolicznościach.

Wyglądało na to, że to na chwilę zamknęło jej usta, ale gdy tylko markiz zdążył odrobinę się odprężyć, pochyliła się do przodu i dotknęła jego kolana.

- Jesteś bardzo miłym człowiekiem - szepnęła.

Jej głos lekko drżał.

Emocje w jej głosie zaniepokoiły go.

- Dobry Boże, tylko tego nie rozpowiadaj. Czerpię większą przyjemność z torturowania Cobb-Hardinga niż z pomagania tobie. Nic w tym miłego.

- Mów sobie, co chcesz, ale tylko marnujesz czas, jeśli starasz się mnie przekonać. Zmuszasz człowieka do opuszczenia kraju wyłącznie dlatego, że mnie zaatakował.

Valentine uniósł brew.

- Twoja wiara we mnie jest cokolwiek przerażająca. Będę musiał zrobić coś niecnego, żeby cię przekonać o moim podłym charakterze.

Roześmiała się. Był to dźwięk, do którego ostatnio zaczął się zadziwiająco przyzwyczajać, i którego słuchanie sprawiało mu absurdalną przyjemność.

Eleanor zamilkła, a on przez chwilę jej na to pozwalał. Deklaracja chęci popływania mogła brzmieć całkiem niewinnie, ale on znał ją na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że musi być niesłychanie zdenerwowana. Damy mogły zażywać kąpieli w Bath, ale to uważano za zabiegi lecznicze. Wybrzeże w Brighton także przyciągało amatorki kąpieli, ale pomijając okropne stroje, jakie tam noszono, okolicy najwyraźniej brakowało elementu odosobnienia i balansowania na granicy stosowności, co pociągało Eleanor Griffin.

Zaś siebie mógł jedynie podziwiać za wielkie opanowanie, jakie okazywał w jej obecności. W myślach rozbierał ją i kochał się z nią od wielu dni, ale to się nie liczyło. Był tym dobrym. „Miły”, tak o nim powiedziała. To zapewne najdziwniejsze określenie, jakim kiedykolwiek go opisano, ale w tych okolicznościach niemalże go ucieszyło.

Powóz skręcił na bardziej wyboistą drogę i Valentine wychylił się, żeby odsunąć zasłonę z okna.

Usłyszał jej ciche westchnienie.

- Tak, jestem niesłychanie śmiała, czyż nie?

Valentine pochylił się do przodu.

- Jesteś. Zaczynam rozumieć, że nie chodzi tu o oświadczenie czegoś światu, tylko sobie samej. - Przywołał na twarz uśmiech. - A potem, jeżeli to nie zaspokoi twoich zachcianek, nadal jestem gotów zorganizować dla ciebie przelot balonem albo podróż do Kongo.

Eleanor zachichotała i wyjrzała przez okno po swojej stronie powozu.

Powóz podskoczył i zatrzymał się, a ona wstała.

- Chcę to zrobić - odparła, naciskając klamkę i sama otwierając sobie drzwi.

Stangret rozłożył schodki i Eleanor wyszła przed Valentine'em. Wolałby, by było odwrotnie, na wypadek gdyby ktoś znajdował się w pobliżu, ale nie wybrał tej właśnie sadzawki przypadkiem. Sąsiadował z nią stary kościół i wykorzystywano ją od czasu do czasu do chrztów w niedziele, lecz poza tym nie była używana.

- Tędy - powiedział, zabierając z powozu jedną z latarni i podając Eleanor wolną rękę. Przyjęła ją i poczuł w dłoni jej nagie palce, ciepłe i odrobinę drżące.

Przeszli wąskim trawnikiem między sadzawką a drogą, a potem znaleźli się w niewielkim zacienionym kręgu dębów okalających oczko wody. Eleanor zatrzymała się na stromym brzegu sadzawki, żeby się rozejrzeć dokoła w ciemności rozświetlonej światłem latarni.

- Tak ją sobie wyobrażałam - powiedziała spokojnie.

Ucieszyło go to wręcz absurdalnie mocno.

- Jest używana do chrztów, więc dno powinno być dosyć stabilne. - Postawił latarnię na kamieniu i znów się wyprostował. - Będę za drzewami. Zawołaj mnie, gdy będziesz gotowa do powrotu.

- Dziękuję, Valentine.

Wzruszył ramionami, przyglądając się, jak Eleanor rozkłada koc, a potem zaczyna wyjmować szpilki z włosów. Ciemne fale spłynęły jej kaskadami na ramiona, pieszcząc gładkie policzki i leciutko poruszając się na wietrze. Valentine odwrócił się, przełykając ślinę.

- Miłej zabawy.

Jezu. Po tym, jak widział setki kobiet rozpuszczających włosy, widok tej jednej robiącej to tak niewinnie nie powinien wzbudzać w nim podniecenia, a jednak wzbudzał. Ona je wzbudzała. Ale mając zobowiązanie zarówno wobec niej, jak i jej brata, markiz musiał natychmiast się oddalić.

Ruszył tak prędko, że prawie grzmotnął głową o nisko zwieszającą się gałąź. Zatrzymał się przy wygodnym pniaku i usiadł.

- Dosyć tego, Deverill - mruknął sam do siebie, pocierając twarz rękoma. Życzył jej miłej zabawy; stanowczo nie była to najbardziej błyskotliwa uwaga, jaką kiedykolwiek wygłosił, ale przynajmniej pozwoliła mu oddalić się od Eleanor, zanim zdołała zauważyć wybrzuszenie wypychające mu spodnie w kroczu.

Z tyłu mógł dostrzec słabe, migoczące światło latarni, ale nie pozwolił sobie przyglądać się uważniej. I sam nie był pewien, czy słyszy szelest sukni miękko spływającej z jej ramion, czy to tylko podmuch wiatru, ale doskonale wiedział, który odgłos by wolał.

Usłyszał plusk wody, gdy Eleanor weszła do sadzawki. Uparcie wpatrzony w księżyc w nowiu nie udzielał pozwolenia swojej wyobraźni, by podsuwała mu obraz, jak jej cienka halka staje się przezroczysta i przykleja się do miękkich, wilgotnych krągłości. Tu chodziło o jej wolność, do licha, a nie o to, jak atrakcyjny on się jej wydawał. I tak już posunął się za daleko, całując ją, i nie zamierzał popełnić tego błędu ponownie. Nawet gdyby to miało go zabić.

Rozdział 14



Eleanor wstrzymała oddech, gdy zimna woda sięgnęła jej ud. Ciepłe popołudnie byłoby bardziej odpowiednie na taką wyprawę, ale to kolidowałoby z klauzulą o nierujnowaniu reputacji, którą Melbourne włączył do ich umowy. Zrobiła kolejny krok, tłumiąc okrzyk, gdy woda dotarła do jej bioder. Halka przylgnęła do nóg, sprawiając, że Eleanor poczuła się niezdarna i ciężka, a czując dotyk zimnego, mokrego materiału na jeszcze suchej skórze, omal nie krzyknęła raz jeszcze. Zerknąwszy przez ramię w kierunku, w którym zniknął Valentine, ściągnęła halkę przez głowę i cisnęła ją na brzeg.

Zadrżała. Och, przestań, mruknęła do siebie i z rozmysłem opadła na kolana, pozwalając, by woda przykryła jej piersi i sięgnęła aż do szyi.

Zimno wywołało wstrząs, który sprawił, że na chwilę zamarła. Gdy jej ciało nieco oswoiło się z temperaturą wody, stwierdziła, że nie jest tak źle. Wzięła głęboki oddech i zanurzyła się zupełnie, płynąc na środek sadzawki. Niczym zimne palce woda wdarła się między jej gęste włosy, wywołując dreszcz.

Pływanie w ciemnościach było niesamowitym doświadczeniem, tak samo jak świadomość, że jej ciało inaczej odczuwa poruszanie się w wodzie, niż kiedy była dziewczynką. Wypływając na powierzchnię, uśmiechnęła się i odsunęła włosy z twarzy.

Jutro, gdy zejdzie na śniadanie, będzie wiedziała, że pływała nago w środku Londynu i że zrobiła to po prostu dlatego, że miała na to ochotę. Jej bracia mówili, że będą jej towarzyszyć, dokądkolwiek zechce pójść, ale miała poważne wątpliwości, czy zgodziliby się na to. Z pewnością Melbourne, gdyby tylko wiedział, co ona robi i kto jej pilnuje, padłby trupem na miejscu.

Tutaj, w ciemnościach, mogła przyznać sama przed sobą, że przynajmniej połowa jej emocji bierze się stąd, że w pobliżu stoi markiz Deverill. Valentine Corbett, osławiony rozpustnik - i jej zadziwiająco lojalny przyjaciel. Chociaż doceniała w tym element przyjaźni, byłaby niemądra, zaprzeczając, że więcej czasu poświęca na rozmyślanie o jego pocałunkach i na zastanawianiu się, co by się stało, gdyby ośmieliła się sprowokować go raz jeszcze.

Pływała, dopóki nie zaczęła odczuwać zmęczenia w ramionach i nogach. Mimo że nie miała ochoty wychodzić z wody, nie mogła przecież pozwolić, by Deverill stał na czatach do rana. Wiedziała jednak, że nie powtórzy tego nigdy więcej, więc trudno jej było położyć kres tej chwili wolności. W końcu jednak podpłynęła z powrotem do miejsca, w którym weszła do wody. I zamarła.

Para oczek jak paciorki, czerwonych w świetle latarni, wpatrywała się w nią spod jej sukni. To zapewne wiewiórka, jak powiedziała sama sobie, robiąc kolejny krok w stronę brzegu i machając ręką. Wiewiórka albo jeż.

- Sio!

Odpowiedziało jej ciche warknięcie. Eleanor wrzasnęła się, znów cofając się do wody. Jeże nie warczą, o ile było jej wiadomo. Zaś naga nie czuła się tak odważna, jak mogłaby czuć się w innej sytuacji.

Coś przedzierało się przez zarośla w jej kierunku.

- Eleanor?

Z kolejnym piskliwym okrzykiem schowała się pod wodą akurat w chwili, gdy Valentine wyłonił się spośród drzew. Poślizgnął się na błotnistym brzegu i prawie zsunął do wody, nim zdołał się zatrzymać.

- Co się stało? - zapytał.

Jego niepohamowanie ciekawskie spojrzenie skierowane na jej biust utkwiło tuż poniżej linii wody.

- Coś... jest pod moją sukienką.

Jego wargi wygięły się w uśmiechu.

Obrzucił stertę jej ubrań spojrzeniem pełnym powątpiewania.

Valentine rozglądał się przez chwilę, po czym odłożył na bok misterną laskę, pochylił się i zamiast niej ujął solidny kij. Zamiast odpędzić warczącego jeża, zaczepił kij o ramiączko jej halki i podniósł mokrą tkaninę.

- Jesteś naga - oznajmił.

Ciepło rozlało się jej po plecach.

- I czuję się nad wyraz bezradnie. Deverill, spraw, żeby to coś sobie poszło.

Wzdychając, markiz opuścił halkę i przeniósł uwagę na stertę materiału.

- A kysz - odezwał się na próbę, dźgnąwszy suknię.

Długi, ciemny kształt wyskoczył spod spódnic i ruszył na niego, warcząc. Z przekleństwem na ustach Valentine odsunął się, wymachując kijem jak białą bronią. Łasica chwyciła zębami koniec kija i potrząsnęła nim. Markiz cisnął łasicę i kij w krzaki, ślizgając się i usiłując znaleźć oparcie dla nóg na mokrej ziemi. Jednak kamień wysunął się spod jego stopy, i Valentine runął do wody, z przekleństwem na ustach.

Zerwał się na równe nogi, rozpryskując wodę w powietrze i na Eleanor. Był przemoczony aż po pierś; woda kapała z jego eleganckiego płaszcza. Po chwili oszołomienia Eleanor wybuchnęła śmiechem.

Deverill zaczął coś odpowiadać, ale łasica truchtem z powrotem wyłoniła się z zarośli. Zwierzę zatrzymało się o kilka kroków od brzegu i markiz oraz łasica popatrzyli na siebie gniewnie. Po chwili zwierzak wrócił między drzewa, prychając i poruszając ogonem.

- Teraz śpiewasz całkiem ładnie, ptaszyno, ale przed chwilą słyszałem, jak wrzeszczysz.

Eleanor zachichotała.

Eleanor nagle przypomniała sobie, że jest zupełnie naga i jedynie mrok i parę cali wody skrywa jej ciało przed całym światem, gdy tak kucała na płyciźnie.

- Co ty wyprawiasz?

Zatrzymał się, przechylając głowę, gdy na nią spojrzał.

- Idę popływać. Powiedziałaś, że zaprosiłabyś mnie, abym do ciebie dołączył.

Jej serce na moment zamarło.

- Ale ja... Ja nic na sobie nie mam.

Deverill wyszarpnął koszulę ze spodni i ściągnąwszy ją przez głowę, rzucił, by dołączyła do jego płaszcza.

- Usiłuję ci dorównać.

Zamierzała odpowiedzieć, że wcale nie musi się do niej przyłączać, ale wydawało się, że jej spojrzenie i jej myśli nie były w stanie wyjść poza widok jego nagiej, muskularnej piersi i brzucha. O rety.

- Valentine, ja...

Obrócił się twarzą do niej.

- Czy chcesz, żebym sobie poszedł? - zapytał cicho.

Zaparło jej dech.

- Nie.

Deverill całkiem zanurzył się w wodzie. W chwile później heski but wyleciał z sadzawki i poszybował na brzeg. Jego śladem podążył drugi i Valentine wynurzył się, parskając.

Była szalona, pozwalając mu to kontynuować... Ale w tej samej chwili niepokorny głos w głębi jej umysłu szeptał jej, że byłaby szalona, pozwalając tej chwili ulecieć.

- Tak, chyba masz rację - odpowiedział, i jego zwinięte spodnie pacnęły na kamień obok koszuli.

- Ale wtedy ubłociłbym sobie zadek.

Nabrał powietrza i zanurzył się raz jeszcze; wymach nagiej stopy był jedyną wskazówką, w którą stronę mógł popłynąć. Nagle cykanie świerszczy i spokojne chlupotanie wody o jej skórę wydawało się absurdalnie głośne w jego obecności. Oddychała szybko i mocno, serce jej łomotało. Gdy wynurzył się blisko niej, zgarniając wodę z czarnych włosów, przez długą chwilę wpatrywała się w jego twarz, w jego swobodny, pełen rozbawienia szeroki uśmiech i oczy, które mogły powiedzieć o wiele więcej, niż on pozwalał sobie mówić.

- Wiem o tym.

- Zastanowię się - odpowiedział i znowu dał nura.

Eleanor czuła, że stoi na krawędzi czegoś, czekając nasłuchując, pragnąc... Gotowa wpaść we wściekłość, gdyby miał zamiar tylko się z nią droczyć. Ta noc należała do niej, to był jej czas. Dokonała tego, powiedziała mu, czego naprawdę pragnie. Jego.

Ciepłe wargi dotknęły jej ramienia, a ręka przesunęła jej mokre włosy do przodu, na piersi. Na miłość boską, nawet nie słyszała, gdy się wynurzył. Stała jak posąg, gdy jego usta przesuwały się wzdłuż jej karku, a ciepły oddech pieścił policzek.

Nie musiała nawet zastanawiać się nad swoją odpowiedzią.

- Tak, to jest przygoda, jakiej chcę. Tylko ta jedna noc. - Wydawało się, że Deverill to rozumie, nie miała zamiaru wdawać się z nim w romans. To by zabiło jej brata i zrujnowało jej przyszłość.

Najwyraźniej nie mogła mu wyznać, że to zastrzeżenie posłużyło bardziej dla spokoju jej własnego sumienia niż dla niego - że powiedziała to po to, by gdy jutro zobaczy go w towarzystwie jakiejś innej kobiety, mogła stwierdzić sama przed sobą, że było to częścią ich umowy.

- Tylko ta jedna noc - powtórzył z nutą rozbawienia w głosie. - Oto naprawdę coś, co dżentelmen pragnie usłyszeć.

Trzymając ją za ręce, pociągnął do tyłu. Eleanor straciła równowagę, opierając się o jego pierś z głową zadartą ku górze. Valentine pochylił się i pocałował jej odwrócone usta. Och, Boże, wymarzyła sobie te jego wargi na swoich, pociągnięcie, żar, uparty i wprawny nacisk. Jęknęła, uwalniając rękę, by odgarnąć mu włosy, gdy obróciła ku niemu twarz.

Ręce owinęły się wokół jej talii, na wpół wyciągając ją z wody. Markiz ugiął kolana, tak że zrównali się z powierzchnią wody. Doznanie było niesamowite; jego gorące usta, gorąca skóra, dotykająca jej skóry, i chłodna woda wszędzie wokół. Przylgnęła do niego, klękając tak jak on. Ich ciała splotły się, mogła wyczuć jego sztywny członek przyciśnięty do jej podbrzusza, podniecony i gotowy... dla niej.

Nagle zabrakło jej powietrza, i krztusząc się, szarpnęła się ku powierzchni. Valentine podniósł się.

Nie wydawał się zaskoczony tym życzeniem, ale z drugiej strony, zapewne robił to już wcześniej z jakąś inną kobietą, być może w tej samej sadzawce. Eleanor zachmurzyła się, a potem wydała stłumiony okrzyk, gdy porwał ją w ramiona i znów zawładnął jej ustami. Jak mógł być tak zblazowany, tak nawykły do sypiania z kobietami, a mimo to nadal być tak... elektryzujący? Pełen namiętności?

- Mam nadzieje, że ta przeklęta łasica sobie poszła - mruknął, brnąc do brzegu. Uwolnił jedną rękę, żeby chwycić koc leżący na kamieniu, gdzie wcześniej zostawiła go Eleanor, i rzucił go na ziemię.

Wielkie nieba. Całkiem zapomniała o tym stworzeniu, chociaż, biorąc pod uwagę zamieszanie, jakie wywołało, zaczynała żywić wobec niego nieco cieplejsze uczucia.

- Może powinniśmy zostać w wodzie - zaproponowała, zerkając w kierunku ciemnej plątaniny krzewów wokół nich.

Roześmiał się, a odgłos jego śmiechu przeniknął ją i zabrzmiał w jej sercu jak echo.

- Sęk w tym, moja droga - odparł, układając ją na kocu i kładąc się obok, podparty na łokciu - że ja też chcę widzieć ciebie.

- Ale ty już widywałeś wcześniej nagie kobiety. - Jej policzki, i tak już ciepłe, oblał żar. - Mnie też już widziałeś na wpół nagą.

- Tak, widziałem. Jednak każda kobieta jest inna. I chociaż domyślam się, że jako dżentelmen powinienem powiedzieć, że tamtej nocy nie patrzyłem, tak nie było. Od tamtej pory zajmujesz całkiem sporo miejsca w moich myślach, Eleanor. I postaram się dobrze spisać w tę twoją noc. - Uśmiechając się, pogładził palcami jej policzek, a potem pochylił się, by znów ją pocałować. Chwilę później jego palce musnęły jej piersi. Lekko i płynnie, tak że oczekiwanie na każdy dotyk zapierało jej dech, jego palce krążyły bliżej i bliżej, aż wreszcie czubki palców przesunęły się po jej sutkach.

Wydała cichy okrzyk, wyginając plecy. Jej sutki stwardniały pod jego lekkim dotykiem. Gdy tylko to się stało, jego dotyk przybrał na sile, a dłonie wędrowały od jednej piersi do drugiej, by ściskać sutki między kciukiem a palcem wskazującym.

- Valentine! - odezwała się chrapliwie, gdy głowa opadła jej do tyłu.

Wraz z kolejnym łapczywym pocałunkiem przesunął się, by znaleźć się nad nią, a potem powoli opadł, zostawiając gorący, łaskoczący ślad warg i języka na jej szyi, ramionach, a później - podążając za własnymi palcami - na jej piersiach. Eleanor wiła się pod nim, pobudzana każdym nowym dotykiem i nowym doznaniem.

Jej mięśnie stały się niczym woda. Nie dało się logicznie zebrać myśli; każda cząstka jej świadomości skupiła się na hipnotyzującym doznaniu i zapachu. Otuliła ją biała mgła, lecz Eleanor z nią walczyła. Ta noc należała do niej i nic nie mogło umknąć, uchodząc jej uwadze.

- Zaczekaj - wyszeptała chrapliwie, wplatając palce w jego mokre włosy i odsuwając od siebie jego głowę.

Niemal ją zaskoczył, gdy wyprostował się odrobinę.

- Co takiego?

- Czy możesz przysunąć latarnię? - szepnęła.

Zamknął usta i skinął głową. Coś się zmieniło, skoro Valentine Corbett nie był w stanie dać ciętej riposty. Wstał, przeszedł boso po gałązkach i gołej ziemi do kamienia, na którym ustawił latarnię. Nagle uświadamiając sobie, jak musi wyglądać - potargana i bez tchu na pogniecionym kocu - Eleanor usiadła, by patrzeć, jak Valentine wraca.

Jego wilgotna skóra lśniła złotem w świetle latarni, a jego podniecenie było równie potężne i zapierające dech jak ciemny wierzchołek wieńczący jego uda. Pragnął jej. I prezentował to w nieskrępowany sposób, gdy postawił latarnię i opadł na kolana obok niej, przyciągając ją do siebie, spiętą i bez tchu. Jej spojrzenie przeniosło się na jego twarz i Eleanor wyciągnęła rękę, by owinąć palce wokół jego członka.

Zamknął oczy, podnosząc głowę. Poczuła, jaki jest gorący i twardy, i niepewnie go pogładziła. Jego oczy otworzyły się raptownie.

- Jezu. Jesteś pewna, że nigdy wcześniej tego nie robiłaś?

- Czy to przyjemne?

Leniwy uśmiech wygiął jego wargi. Nachylając się nad nią, przesunął dłonią w dół po jej brzuchu. Jego spojrzenie napotkało jej wzrok, i w tej samej chwili wsunął palec między jej uda.

- A czy to jest przyjemne?

Eleanor nie mogła nawet mówić. Wydała tylko przyzwalający okrzyk i puściła go, padając na koc, podczas gdy on rozchylił jej uda szerzej, a jego palec zawędrował w głąb niej. Jego wargi powróciły na jej piersi, a potem powoli sunęły meandrami po jej ciele. Valentine przesunął się, by uklęknąć między jej udami, i pochylił się, a jego usta dołączyły do palców. Podskoczyła, gdy poczuła jego język.

- Valentine - szepnęła ochryple, wbijając palce w jego ramiona, podczas gdy on nie ustawał w zadawaniu jej słodkiej udręki. Nie uległ jej błaganiu, lecz jego ręce i usta posuwały się dalej, wędrując wzdłuż jej nóg, po wewnętrznej stronie ud i powoli z powrotem w górę, znowu w stronę brzucha. Za- trzymał się jeszcze raz przy jej piersiach, tym razem używając dłoni, by je ściskać i pieścić, gdy ponownie zasłonił jej usta w żarliwym pocałunku, splatając ich języki.

Pomyślała, że umiera. Nikt nie mógłby wytrzymać takiego żaru, takiego skupienia namiętności i uwagi w jednym punkcie i po prostu nie postradać od tego życia. Ale ona nie mogła przestać tego pragnąć, pragnąć od niego jeszcze więcej - a było coś więcej. Wiedziała o tym. Ta pewność, to gwałtowne podniecenie i pragnienie wirowało w niej i wokół niej w oszałamiającej mgle żaru, zachwytu i namiętności.

Valentine wyciągnął się wzdłuż jej ciała, układając kolana między jej udami i pochylając się po kolejny głęboki i zniewalający pocałunek. Skóra mocno przylgnęła do skóry, wilgotna i rozgrzana, Eleanor wstrzymała oddech, gdy przesunął biodra do przodu.

Pchnął wolno, lecz równomiernie. Poczuła nacisk, a potem krótki przenikliwy ból, po którym nastąpiło niedające się opisać doznanie, gdy wsuwał się w nią do końca.

Eleanor oplotła ręce wokół jego ramion i skupiła się na oddechu, ale nie mogła myśleć o niczym innym prócz doznania Valentine'a Corbetta w swoim ciele. Pragnęła tego od tak dawna, nawet jeszcze zanim dokładnie wiedziała, o co jej chodzi. Jego troska, jego namiętność, jego ciało... w tej chwili wszystko to należało do niej.

Jęknął, uderzając głębiej i przyciskając ją do koca ciężarem szczupłego, umięśnionego ciała. Eleanor oddychała ciężko, niezdolna powstrzymać płaczliwych odgłosów wydobywających się z jej gardła, tak samo, jak nie była w stanie walczyć z rozkosznym napięciem, które ją ogarniało. Jeżeli tak wygląda śmierć, to ona chętnie ją powita. Valentine przesunął się, przyspieszając i delikatnie chwytając jej ucho zębami. Tego już było zbyt wiele. Eleanor przesunęła dłonie na jego rytmicznie poruszające się pośladki i wbiła w nie palce, przyciągając go jeszcze mocniej, a potem zadrżała.

Wykrzyknęła imię Valentine'a, przywierając do niego, a jej świadomość całkowicie się wyłączyła. Wszystko, co czuła, to jego ciało złączone z jej ciałem, gdy wzlecieli pod niebo. Jego pchnięcia stały się szybsze, aż z gardłowym pomrukiem sam też odnalazł zaspokojenie.

Łagodnie osunął się na nią, pieszcząc ustami jej szyję. Gdy leżeli tak przyciśnięci do siebie, mogła poczuć, jak jego serce łomocze, uderzając równie mocno i szybko jak jej własne. Powoli zasłona wokół niej zaczęła się unosić, cykanie świerszczy, głosy żab i szelest liści na nowo znalazły się w jej świecie.

Ale ten świat był teraz inny. Trzymała już - trzyma nadal - mężczyznę w swoich ramionach, w swoim wnętrzu, i nawet jeśli ta jedna noc to wszystko, co ich czeka, to i tak wszystko zmieniła. Każdy inny mężczyzna, jakiego pozna po tej nocy, nie będzie Valentine'em, a jednak będzie musiał się z nim mierzyć. Z tym, w jaki sposób dzięki niemu się poczuła, w głębi, na zewnątrz i wszędzie pomiędzy. I on też nadal ją trzymał, nawet po tym, jak już ofiarował jej przyjemność i odebrał swoją. To coś znaczyło, ale nie zamierzała wszystkiego zniszczyć, starając się wyjaśnić czy choćby nadać temu nazwę.

Valentine podniósł głowę, żeby raz jeszcze pocałować Eleanor. Jej wargi były ciepłe, miękkie i nabrzmiałe. To było nowe doznanie, nawet dla niego. Rzadko całował kobiety po tym, gdy już dostał, czego chciał, albo otrzymał to, czego mu było potrzeba, by samemu się zadowolić. Chryste, tej nocy wszystko przebiegało zupełnie inaczej. Żadnych gier, żadnego uwodzenia, żadnych obietnic. Ona pragnęła jego, a on pragnął jej. Szczerość, poza tym że ożywcza, była zadziwiająco podniecająca.

Nie potrafił zliczyć kobiet, z którymi był, ale zapamięta tę jedną. Jego skóra przy jej skórze była ciepła, ale gdy reszta jego ciała wyschła w lekkim wietrze, trudniej już było zignorować nocny chłód. Niechętnie podniósł głowę.

- Jak ma się twoja przygoda?

Uśmiechnęła się, wodząc palcem po jego brodzie. Jakoś udało jej się sprawić, że ten gest wydawał się bardziej intymny i przyjacielski aniżeli ckliwy. Boże, Valentine nienawidził ckliwości.

- Całkiem dobrze – odparła. - Czy raz liczy się jako jeden raz czy jedna noc?

Valentine zaśmiał się, wykorzystując ten gest, by zamaskować swoje ociąganie się, gdy odsunął się od niej i usiadł.

- Powiedziałabym, że nie. - Usiadła obok niego; jej spojrzenie skierowało się w dół, na jego znacznie teraz mniejszy członek. - Nic dziwnego, że tak bardzo to lubisz, Valentine.

Przyłapał się na tym, że ma nadzieję, iż nie poprosi go o porównanie tej nocy ze wszystkimi innymi w jego życiu. Nie dlatego, że nie wytrzymałaby konkurencji, lecz dlatego, że było wręcz przeciwnie. To wszystko nie miało ani krzty sensu. Bywał z kobietami słynącymi z seksualnej wprawy, spędził całe godziny na łajdaczeniu się w ich mocno wyperfumowanych buduarach i za młodu odebrał wianek jakiejś dziewczynie albo dwóm - chociaż ich łzy i teatralne sztuczki sprawiły, że poprzysiągł sobie trzymać się z dala od tej części damskiego Ó7plemienia. Tyle tego było, a jednak z Eleanor Griffin nie był w stanie pominąć choćby jednej okazji, by ściągnąć z niej suknię... Chociaż tak naprawdę to ona sama się tym zajęła.

Wciąż zerkała na niego, wkładając ubranie, które przynajmniej było suche. Valentine będzie mieć szczęście, jeśli nie nabawi się zapalenia płuc. Powiedz coś, nakazywał sam sobie, szukając jakiejś gładkiej i zabawnej riposty, żeby poczuła się swobodnie i żeby samemu się wyplątać, nie wychodząc na pomyleńca.

Skrzywił się z niezadowoleniem.

- Na miłość boską, nie dziękuj mi, Eleanor. Cała przyjemność po mojej stronie. Wierz mi.

Eleanor odchrząknęła.

- Ale ty... robisz to za każdym razem.

Z westchnieniem irytacji Valentine wstał, ujął ją za ramię, by okręcić tak, żeby stanęła z nim twarzą w twarz. Pocałował ją mocno, przechylając jej podbródek i raz jeszcze smakując słodycz jej ust.

Rozdział 15



Eleanor obudziła się późno i nie spieszyła z ubieraniem. Ciało bolało ją w nieoczekiwanych miejscach, ale nie to było przyczyną, że sunęła po domu, jak gdyby pogrążona we śnie na jawie. Wszystko wydawało się inne; ona sama czuła się inaczej, i było to doznanie, które całkiem jej się podobało. I tylko pomyśleć, że planowała, iż jej wielką przygodą zeszłej nocy będzie pływanie.

Było po jedenastej, gdy zeszła na dół. Nuciła pod nosem, wślizgując się do pokoju śniadaniowego.

- Dzień dobry - odezwał się Zachary, podnosząc wzrok znad gazety.

Gazeta była nieco pomięta, ale w końcu był trzecią osobą, która ją czytała, poza Melbourne'em i Shayem. Zanim gazeta dotrze do niej, ani jedna strona nie pozostanie nietknięta. Ukryła uśmiech. Nie będzie nietknięta tak jak i ona sama, dzięki Valentine'owi Corbettowi.

- Dzień dobry - odpowiedziała, otrząsając się z rozmyślania o sennych zielonych oczach. - Czy zostało choć trochę brzoskwiń?

Shay skinął głową, wskazując na kredens pod ścianą.

- Stanton kazał na nowo napełnić misę, gdy twoja pokojówka oznajmiła, że wstałaś.

Zerknęła na kamerdynera.

Oczywiście, to była najrozsądniejsza rzecz, jaką mogła zrobić - jeszcze zanim odkryła, jak przyjemna będzie to noc. Wyznaczenie końca, jeszcze zanim cokolwiek mogło się wydarzyć, miało sens. Zwłaszcza że mogło ją to też ocalić od zastanawiania się, gdzie też on może być - choć w tej chwili wyglądało na to, że to się sprawdza. Valentine niespecjalnie słynął z wierności czy długich romansów. Właściwie Eleanor nawet nie nazwałaby tego romansami. Bardziej miłostkami. I sama była tylko kolejną na długiej ich liście. Zachmurzyła się. Tego przecież chciała. Czyż nie?

- Zapytaj Stantona, kto tu jest - Zachary odparł. - Ja jestem zajęty.

Wzdychając, spojrzała pytająco na kamerdynera.

- Stanton?

Zachary zerknął na nią znad gazety, a potem wrócił do czytania, gdy ona spojrzała w jego stronę.

I jak niby ona ma na to odpowiedzieć?

Z drugiej strony, Eleanor nie była specjalnie za- interesowana spędzeniem dnia z którymkolwiek z nich. Wybrała sobie brzoskwinię i odłożyła ją na paterę.

- To chyba niegrzeczne kazać im czekać.

- A więc zamierzasz jechać na przejażdżkę z wszystkimi trzema? - zapytał Zachary.

Pokazała mu język akurat w chwili, gdy Peep w podskokach wbiegła do pokoju.

- Moja guwernantka powiedziała, że wyszoruje mi język mydłem, jeżeli raz jeszcze go jej pokażę - skomentowała, porywając brzoskwinię wzgardzoną przez Eleanor i zatapiając w niej ząbki. - Ale nie powiem jej o tobie.

Najwyraźniej nie. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł, i raz jeszcze odwróciła się do kamerdynera.

- Stanton, który z nich przybył pierwszy?

- To będzie lord Chambrey, milady.

Oczywiście... Ten z szyją jak u gąsiora. Eleanor zasznurowała wargi. Chambrey stanowiłby rozsądny wybór, ale gdy już otwierała usta, żeby kazać Stantonowi pozbyć się pozostałych dwóch, uderzyła ją pewna myśl. Wcale nie musiała być rozsądna. Mogła wybrać spędzenie dnia z tym, który podobał się jej najbardziej, i nie musiała się z tego tłumaczyć. Tego nauczył ją Valentine - i nie chodziło tu o okrucieństwo, ale o to, by być uczciwą wobec samej siebie.

- Stanton, proszę poinformować pana Noleville'a, że niedługo będę gotowa. I niech pozostali dowiedzą się, że doceniam ich zainteresowanie i mam nadzieję, że niedługo ich zobaczę.

Kamerdyner skinął głową i jednym płynnym ruchem obrócił się na pięcie, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Eleanor wzięła głęboki wdech i wybrała sobie kolejną brzoskwinię.

- Hm - Zachary mruknął, przewracając stronę w gazecie.

Zignorowała go i usadowiła się obok Peep.

- Jakie masz plany na dziś, kochanie?

Umazana brzoskwiniowym sokiem rączka zacisnęła się na jej nadgarstku.

- Naprawdę? Byłoby cudownie! Bo stryj Zachary lubi oglądać tylko nagie posągi, a ja lubię mumie.

Zachary odchrząknął.

Eleanor zignorowała go.

Nie wiedziała, co w nią dzisiaj wstąpiło, poza tym że jej przygoda z markizem Deverillem dała jej poczucie spełnienia, jakie nigdy wcześniej nie wydawało jej się możliwe, i że po prostu... nie dbała o to, co mogą sobie o niej pomyśleć inni ludzie, wliczając w to członków własnej rodziny.

Peep zakryła sobie buzię obiema rękami, co i tak ani trochę nie stłumiło jej chichotu.

- Powiedziałaś „piersi” - zaszczebiotała cicho.

Przyciskając palce do skroni, Zachary obrzucił ją ostatnim piorunującym spojrzeniem i wyszedł z pokoju. Eleanor i Peep chichotały przez chwilę, a potem wróciły do jedzenia brzoskwiń. Eleanor czuła głód, ale miała gościa czekającego na nią w saloniku porannym i chciała juz znaleźć się poza domem. Ten ranek - to, co z niego zostało - był przepiękny, i trochę słońca wydawało się znakomitym pomysłem. Oczywiście, ochota na przejażdżkę po Hyde Parku nie miała absolutnie nic wspólnego z żadną konkretną osobą.

Penelope najwyraźniej owinęła sobie wszystkich w domu wokół małego paluszka i Eleanor mogła tylko mieć nadzieję, że dziewczynka nacieszy się swobodą, dopóki może. To z pewnością nie potrwa długo.

A może potrwa? Musiała przyznać, że od zeszłej nocy jej pesymizm co do własnej nudnej, starannie zaplanowanej przyszłości odrobinę zmalał. Albo raczej zastąpiła go nadzieja i pewność siebie, których jej brakowało, choć nawet o tym nie wiedziała. Przynajmniej ma teraz podstawy do porównań w sypialni - chociaż na porównywanie po ślubie byłoby za późno.

- Dzień dobry, panie Noleville - powiedziała, wchodząc do saloniku porannego.

Syn hrabiego poderwał się na równe nogi.

- Lady Eleanor. Tak się cieszę, że zdecydowała się pani wybrać dziś ze mną na przejażdżkę!

Dostrzegła jego nieskazitelny krawat, starannie uprasowany surdut i nadzieję malującą się na jego miłym, szczerym obliczu. Byłby przyjemnym towarzyszem, chociaż Eleanor nie mogła się nawet oszukiwać, że jej umysł nie wędruje gdzie indziej. Byłoby jej niemal żal biednego Rogera, tyle że to on złożył jej wizytę bez uprzedniego umówienia się i miałaby pełne prawo odmówić spotkania się tego ranka z którymkolwiek albo ze wszystkimi trzema mężczyznami.

- Czy możemy? - spytała, wskazując drzwi.

Przyjechał tu kariolką, o ile Eleanor dobrze pamiętała, należącą do jego starszego brata. Wyraźnie Noleville'owie wybrali ją jako idealną małżonkę dla Rogera. Cóż, ona nie miała takich planów.

Eleanor zmarszczyła czoło, gdy pomagał jej zająć miejsce na siedzeniu. To nie było w porządku. Postanowiła już wcześniej, że kiedy przeżyje swoją przygodę, znajdzie sobie mężczyznę, którego będzie chciała poślubić, i wyjdzie za niego, zanim Melbourne zdąży wkroczyć z jakimś niedorajdą dla niej. Roger Noleville był znacznie mniej odrażający niż wielu innych konkurentów, którzy ostatnio za nią ciągnęli, więc najwyraźniej powinna zachować otwarty umysł w kwestii przejażdżki w jego towarzystwie.

Oblał się rumieńcem.

- Ja nigdy bym... - wyjąkał.

- Nie. Nie, oczywiście, że nie - odparła, prawie tak samo skonsternowana jak on. Jej życie zmieniło się zeszłej nocy... Albo może raczej zmieniło się to, jak ona postrzegała życie... Ale to nie znaczyło, że może nagle odrzucić wszystko, czego się nauczyła, i zaniechać stosownego postępowania. Najwyraźniej Valentine'owi udało się dokonać czegoś więcej, niż tylko odebrać jej wianek, chociaż zapewne uśmiałby się, gdyby mu powiedziała, jak przełomowe okazało się dla niej to doświadczenie. Oprócz napuchnięcia innych części ciała, napuchłoby jego ego.

Och, mój Boże”. Czerwieniąc się i mając nadzieję, że Roger przypisze to jej kiepskim manierom, posłała Stantona z powrotem do domu. Po chwili kamerdyner wrócił z Helen, już ubraną do wyjścia. Przynajmniej jej pokojówka znała swoje powinności, nawet jeśli Eleanor, jak się wydaje, zapominała dzisiaj o własnych.

Gdy wjeżdżali do Hyde Parku, zamrugała. Roger gawędził o czymś od dziesięciu minut, a ona nie miała pojęcia, o czym on mówi. Kierując się uśmiechem na jego twarzy, uznała, że lekki śmiech będzie na miejscu, i zmusiła się, by go z siebie wykrzesać.

- Tak, wydawało mi się, że to się pani spodoba - odparł, uśmiechając się szerzej. - Chociaż nie mogę sobie wyobrazić, dlaczego lady Pugh w ogóle miałaby zakładać atłasy, idąc do Vauxhall.

Eleanor nie miała zielonego pojęcia, jak na to odpowiedzieć, i ograniczyła się do wzruszenia ramionami. Zazwyczaj nie znosiła plotek o bliźnich i celowo starała się do nich nie zachęcać, ale on równie dobrze mógł mówić o jakiejś marnej partii atłasowej tkaniny i tragicznych konsekwencjach jej użycia.

- W zeszłym roku prosiłem jego książęcą mość, pani brata, o pozwolenie złożenia pani wizyty - mówił dalej, zerkając na nią. Wydawało się, że w jego ładnych brązowych oczach nie kryje się ani odrobina fałszu czy nieszczerości. - Nie całkiem odmówił, ale też nie przedstawił nas sobie. Nie sądzę, by wspominał o moim zainteresowaniu panią?

A więc już zaplanował postęp w ich relacjach. Właściwie nie mogła go winić, ale zamierzała mieć coś do powiedzenia w kwestii tego, jaki obrót przybierze jej dalsze życie. Zwłaszcza teraz.

- Zatem powinniśmy zobaczyć, jak dobrze się między nami ułoży - odparła, uśmiechając się w odpowiedzi.

To stwierdzenie wydawało się niesłychanie go uradować. Przeszedł do omawiania najbardziej udanych przyjęć w tym sezonie. Z pewnością znał niuanse towarzyskiego życia - gdzie należy być widzianym, a gdzie nie. Bez wątpienia Roger Noleville nigdy nie zrobiłby fałszywego kroku.

- A co właściwie powiedział Melbourne, gdy rozmawiał pan z nim zeszłego roku? - spytała.

Roger zaśmiał się krótko.

- Pamiętam to całkiem dobrze. Trzy tygodnie zajęło mi, nim zebrałem się na odwagę, by się do niego zwrócić. Przyjaciel mnie przedstawił, a potem zapytałem, czy mógłbym otrzymać jego przyzwolenie, by złożyć pani wizytę. Jego książęca mość spojrzał na mnie, jak gdybym był owadem, a później powiedział: „Powiadomię pana”. Oczywiście, nigdy tego nie zrobił.

- Oczywiście, że nie. - Roger nie zdawał sobie sprawy, że to, co było brakiem odmowy ze strony Melbourne'a, było równoznaczne z entuzjastyczną aprobatą. Sebastian zapewne spodziewał się, że pan Noleville będzie kontynuował albo przynajmniej poprosi o pozwolenie po raz drugi.

A więc był przynajmniej jeden mężczyzna, którego jej bracia uznawali za odpowiedniego dla niej. I ona z własnej woli pojechała z nim na przejażdżkę. Do licha! Miała zamiar wyjść za mąż, ale nie za kogoś, kto już ponad rok temu otrzymał od Griffinów wolną rękę. Jednak nie zamierzała też rujnować sobie szansy na szczęście tylko dlatego, żeby zrobić na złość braciom. Do diaska, to skomplikowane.

Otworzyła usta, żeby skomentować wyjątkowe dekoracje na przyjęciu u Grandenów, lecz nagle słowa ugrzęzły jej w gardle. On tam był!

Dosiadał swojego gniadego ogiera Iago, jadąc ścieżką przecinającą się z ich trasą. Jego niebieski bobrowy kapelusz był jak zwykle zawadiacko przechylony. Czarne, falujące włosy dotykały kołnierza i zasłaniały jedno z zielonych oczu. Jej wnętrzności ścisnęły się z czystej żądzy. Święty Boże! Czy naprawdę minęło zaledwie dwanaście godzin, odkąd leżeli w swoich objęciach nadzy obok chrzcielnej sadzawki?

Valentine odwrócił głowę, jak gdyby wyczuł, że Eleanor tam jest. Napotkał jej wzrok i uśmiechnął się z poufałą swobodą, dotykając ręką ronda kapelusza. A potem się odwrócił.

Dopiero teraz Eleanor uświadomiła sobie, że nie był sam. Obok niego zatrzymał się powozik z dwiema młodymi damami na tylnym siedzeniu. Siostry Mandelay, jak zauważyła, ukrywając nagłe zmarszczenie brwi. Nigdy nie spotkała większych flirciarek. Valentine musi być ostrożny...

Eleanor otrząsnęła się. On dobrze wiedział, co robi. I dokładnie to właśnie robił. Na miłość boską, zapewne znał siostry lepiej niż ona. Eleanor głośno przełknęła ślinę. On i ona mieli swoją jedną noc. I jak sama już stwierdziła, markiz Deverill raczej nie potraktuje tego jak wydarzenie, które zmieniło jego życie. Zapewne i tak robił takie rzeczy co noc.

- Lady Eleanor?

Drgnęła.

Cóż, z tym nie mogła się spierać.

- Bez wątpienia - mruknęła, stanowczo przenosząc uwagę na coś innego.

Słońce przeświecało przez uroczą plątaninę chmur, a lekki powiew wiatru z południowego wschodu niósł zapach dymu z tysiąca kominów aż w Mayfair i od strony kanału. Eleanor wzięła głęboki wdech. Dzisiejszy dzień był inny. Całe jej życie było inne, zmieniło się dlatego, że mężczyzna, któremu zaufała, pomógł jej odnaleźć... samą siebie. A więc co z tego, że zwrócił swoją uwagę gdzie indziej? Ona zrobiła tak samo.

- Panie Noleville, ma pan kilku starszych braci, czyż nie? - spytała po długiej chwili milczenia.

Zerknął na nią z ukosa.

- Chodzi mi o to, czy pańscy bracia kiedykolwiek usiłowali... kierować pańskim życiem?

Roger roześmiał się.

Eleanor zmusiła się do uśmiechu.

- I trzyma rękę na pana portfelu.

Ściągnąwszy wargi w wąską kreskę, Noleville zatrzymał kariolkę.

- Nie omawiam kwestii finansowych z młodymi damami. To nie przystoi dżentelmenowi. I jeżeli wolno mi się mieć śmiałość, milady, nie wydaje się, by i pani wypadało prowadzić takie rozmowy.

Przez chwilę Eleanor nie była pewna, czy ma być wściekła, czy zażenowana. To nie może być dobry znak, gdy fatygant zaczyna krytykować jej zachowanie. Nigdy wcześniej nie spotkała grupy mężczyzn tak chętnych wszystko wybaczać. I fakt, że ten konkurent miał rację, nie sprawił, by poczuła się ani trochę lepiej.

- Być może powinien pan odwieźć mnie do domu, skoro moje słowa pana urażają.

Przytaknął.

- Sądzę, że tak będzie najlepiej. Uczynię to w tej chwili. Ośmielę się powiedzieć, że po prostu nie jest pani sobą, milady. Filiżanka miętowej herbaty i drzemka niewątpliwie dobrze pani zrobią.

Eleanor powstrzymała się od przewrócenia oczami, ale ledwie jej się to udało. Tak, oczywiście, to z nią musiało być coś nie tak. Żadna kobieta zdrowa na umyśle nigdy nie kwestionowałaby wpływów patriarchy ani nie zastanawiałaby się, czy mężczyźni mają wolny wybór.

Żadne z nich nie odezwało się więcej, póki kariolka nie zatrzymała się u frontowych drzwi jej domu. Kiedy tylko Stanton pomógł jej, a potem Helen, wysiąść z powozu, Noleville uchylił kapelusza, powiedział: „Życzę miłego dnia”, i ruszył z powrotem.

Nie fatygowała się odpowiadaniem mu, tylko stanowczym krokiem weszła do środka i po schodach na górę, z pokojówką idącą tuż za nią.

- Tak, chyba tak. Popełniłam błąd, zadając szczere pytanie.

Jej brat wyszedł krok dalej na korytarz.

- Jak szczere?

- Och, nie martw się, to nie było nic skandalicznego ani nic w tym rodzaju. Chodziło o kwestię władzy i wolności.

- Dobry Boże, Nell, oczekuje się od ciebie, że będziesz rozmawiać o pogodzie i o tym, kto się do kogo zaleca. Nie o traktatach dotyczących wolnej woli.

Zrobiła kwaśną minę.

- To nawet nie było to. I jego odpowiedź była niezbyt pomocna. Powiedział mi, że potrzebna mi miętowa herbata i drzemka.

Zachary roześmiał się.

- Gdybym ja ci to powiedział, próbowałabyś podbić mi oko.

Jednak zanim zdążył zniknąć, Eleanor przypomniała sobie obietnicę dotyczącą towarzystwa.

- Zach?

Ciemne włosy i szare oczy raz jeszcze wyłoniły się zza drzwi.

- Tak?

- Czy będziesz mi towarzyszył dziś wieczór na obiedzie u Goldsboroughów?

- Och. Ach, oczywiście.

Eleanor wsparła ręce na biodrach.

- A teraz co?

- Nic. Miałem zamiar pójść do klubu i pograć w faraona, ale mogę to zrobić jutro wieczorem.

Pojawiła się druga głowa, bardzo podobna do pierwszej, z wyjątkiem nutki zieleni w jasnoszarych oczach.

Skinęła głową.

- On zaofiarował się tylko ze względu na kucharkę Goldsboroughów - wtrącił Zachary.

- Ha, ha.

Shay minął ją, każąc sobie podać surdut.

- W takim razie ja też jadę.


* * *


Valentine siedział przy biurku, a przed nim na mahoniowym blacie leżały rozłożone cztery zaproszenia. Obiad, recital i dwa pomniejsze przyjęcia. Wszystkie tego wieczoru, i wszystkie mniej więcej w tym samym czasie.

Odrzucił recital. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tam najtrudniej byłoby spotkać Eleanor Griffin i to zaproszenie było dla niego najmniej zachęcające ze wszystkich czterech. A zatem tam właśnie powinien udać się dziś wieczorem. Oczywiście, znał też mrowie klubów, gdzie mógłby spędzić parę godzin. Kluby miały także dodatkowy plus w postaci alkoholu i kart - oraz braku młodych dam z dobrych domów.

Krzywiąc się, strącił z biurka zaproszenie na recital. Zaproszenie do klubu wyglądało zdecydowanie atrakcyjniej niż na dwie godziny piskliwych dźwięków altówki albo walenia w fortepian. Kiwając głową, zgarnął pozostałe trzy zaproszenia na kupkę i wrzucił je do górnej szuflady. Jednak gdy już prawie miał wstać, wstrzymał się i znowu usiadł.

Może i mógł oszukiwać wszystkich innych, ale dawno temu przestał próbować tej sztuczki wobec samego siebie. Poza tym, że przynosiła przeciwny skutek, nigdy nie działała. Musiał więc przyznać, że nie stara się unikać spotykania Eleanor ani nie próbuje ustrzec się przed jej upartym czepianiem się czy histeryzowaniem po fakcie - takich rzeczy zazwyczaj gorąco unikał. Teraz miał po temu jeszcze lepszy powód, gdyż ujrzenie jej dzisiaj w parku z Rogerem Noleville'em było jak uderzenie obuchem prosto w pierś. Biorąc pod uwagę, jak paskudne było to doznanie, zupełnie nie pojmował, dlaczego znowu pragnie ją zobaczyć. Ale tak właśnie było, więc dziś wieczorem nie wybierał się do żadnego przeklętego klubu.

- Wariat z ciebie, Valentine - mruknął, otwierając szarpnięciem szufladę i ponownie wyjmując na światło dzienne trzy zaproszenia. Wszystkie trzy miejsca były prawdopodobne, gdyż Griffinowie znali wszystkich gospodarzy i zostaliby zaproszeni na wszystkie trzy przyjęcia.

Burcząc pod nosem, chwycił jedno z nich, a pozostałe dwa wepchnął do kieszeni. Jedno z trzech; zazwyczaj lubił mieć taki wybór. Jednak przyczyna, dla której tak bardzo pragnie ją zobaczyć, wymagałaby głębszej refleksji, zaś tego unikał jak to tylko możliwe.

Rozdział 16



Wkraczając do sali balowej podczas swojego drugiego przyjęcia tego wieczoru, Valentine stwierdził, że powinien był chociaż odrobinę ruszyć głową, zanim zaczął biegać po Mayfair, szukając kobiety, której ponoć nie chciał spotkać. Zwłaszcza że - jak się wydawało - nie mógł jej znaleźć.

Nie cierpiał tak zwanych prywatnych wieczorków; wszystkie oznaczały, że gospodyni zaprosiła dokładnie te osoby, z którymi chciała się związać, a raczej te, z którymi chciała związać swojego syna lub córkę. A pani Stewart miała dwie córki. Chociaż markiz rzadko bywał celem łowów, znane były przypadki dziwacznych zachowań wśród tych, którym nie udawało się wyjść za mąż.

- Deverill - odezwał się książę Melbourne, klepiąc go po ramieniu z o wiele zbyt wielkim entuzjazmem.

Valentine wzdrygnął się, a potem uświadomił sobie, że naprawdę ma powód, by czuć ulgę, widząc brata Eleanor.

- Nie ciesz się tak na mój widok - mruknął, dając susa za roślinę w wielkiej donicy, gdy Iris Stewart zaczęła odwracać się w ich stronę. - Nie jestem tutaj po to, żeby odstraszać wszystkie dzierlatki, które chcą do ciebie podejść. W rzeczy samej nie mam najmniejszego zamiaru dać się wciągnąć w to piekło. Jestem tu, ponieważ szukam Nell.

- Ona i Charlemagne pojechali na obiad do Goldsboroughów. Wyjdź, dopóki możesz; tym razem odciągnę tubylców, ale to raz jeszcze uczyni cię moim dłużnikiem.

Na twarzy Valentine'a pojawił się grymas niezadowolenia.

- Nie, wcale nie. Uciekam, żeby dalej spłacać swój poprzedni dług. Nie możesz mnie obarczać kolejnym, zwłaszcza że w twoim przeklętym kalendarzu znalazły się aż cztery miejsca, w których twoja siostra mogła znaleźć się dziś wieczorem.

Książę westchnął.

- Dobrze. - Zrobił krok naprzód, znikając z pola widzenia Valentine'a. - Panno Stewart. Wygląda dziś pani wyjątkowo pięknie.

Słysząc pełen wdzięczności chichot, Valentine uśmiechnął się szeroko. Kiedy tylko Melbourne oddalił się ze starszą z sióstr Stewart od jego kryjówki, czmychnął bocznym wyjściem i wrócił do swojego powozu.

- Goldsborough House - poinstruował stangreta. -

Wydawało mu się, że Dawson westchnął na moment przed tym, jak cmoknął na konie, ale wziąwszy pod uwagę, że Goldsborough House to ich trzeci cel w ciągu godziny, postanowił przymknąć oko na niesubordynację. Przynajmniej dom hrabiego znajdował się nieopodal. Valentine przybędzie niemal w połowie posiłku, ale po markizie Deverillu spodziewano się takich rzeczy.

Jego opieszałość będzie także oznaczała, że zostanie umieszczony na miejscu przy końcu stołu; lady Goldsborough musiała przetasować miejsca, żeby ukryć puste krzesło bliżej szczytu stołu, kiedy tylko jej kamerdyner potwierdził, że markiz nie przybył. Ale to dobrze, gdyż lady Eleanor nie usiądzie w pobliżu końca stołu. Valentine będzie mógł na nią patrzeć, ale nie rozmawiać.

Kamerdyner Goldsboroughów zaanonsował i markiz wszedł za służącym do wielkiej jadalni. Ponieważ nosił tytuł szlachecki, wszyscy wstali, by uhonorować jego obecność, ale on celowo powstrzymywał się od rozglądania się za Eleanor.

- Dziękuję, lady Goldsborough.

- Deeds, proszę wskazać lordowi Deverillowi jego krzesło - hrabina poinstruowała lokaja, ponownie zajmując miejsce przy stole.

Idąc za kamerdynerem wzdłuż stołu, Valentine nareszcie przyjrzał się gromadce pozostałych gości. Oczywiście, najznakomitsi zasiadali najbliżej szczytu stołu, a Eleanor i Charlemagne znaleźli się odpowiednio po lewej i prawej hrabiego i hrabiny.

Eleanor nie odezwała się, chociaż dosyć uprzejmie skinęła głową. Wnętrzności ścisnęły mu się, gdy poczuł zapach jej lawendowych perfum. O słodki Lucyperze, powinien był pójść do klubu.

Tak jak przewidział, wylądował przy końcu stołu, z Amelią Hartwood po jednej stronie i Rogerem Noleville'em po drugiej.

Valentine stłumił westchnienie. Oczywiście, musiał skończyć na miejscu obok córki pastora. Lucyper zaśmiewał się z niego, ale po zeszłej nocy markiz przypuszczał, że na to zasłużył. Odebrał dziewictwo siostrze najlepszego przyjaciela, podczas gdy miał ją ochraniać. To musi zaliczać się do najpodlejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobił.

- Deverill. Widziałem pana dziś rano w parku - dosyć szorstko odezwał się Noleville.

Valentine przypominał sobie, że Noleville jest także raczej nudny. Cudownie. A wszystko to dlatego, że zachciało mu się zerknąć na Eleanor, choć mógł po prostu odwiedzić któregoś z jej braci w ich domu i uniknąć konieczności spędzenia co najmniej godziny między parą świętoszków.

Jednak teraz, gdy już utknął w pułapce, równie dobrze mógł mieć z tego odrobinę zabawy.

- Zaleca się pan do niej, czyż nie?

Roger zamrugał.

-To trochę osobiste pytanie, nie sądzi pan?

Zapewne tak było, i z pewnością nie był to zwyczajowy zawoalowany sposób markiza na wyciąganie informacji. Chociaż gdy tylko zadał to pytanie, poczuł ucisk w podbrzuszu podobny do tego, jakiego doświadczył, gdy po raz pierwszy zobaczył Eleanor siedzącą w kariolce innego mężczyzny.

- Jestem przyjacielem rodziny.

- Ty...

- Deverill - zawołał Shay od szczytu stołu. - Kto ci sprzedał Iago?

Valentine nabrał powietrza. Zachowaj spokój, upomniał sam siebie. Nie przyszedł tu, żeby wszczynać kłótnię z kimkolwiek. A poza tym, biorąc pod uwagę brak polotu u Noleville'a, wątpił, by Eleanor mogła poważnie traktować tego młodego mężczyznę jako konkurenta do swojej ręki.

- Nie kupiłem go - odpowiedział bardziej donośnym głosem. - Wygrałem go w karty. Od Wellingtona.

Sądząc z pomruków, jakie rozległy się po obu stronach stołu, kilkoro gości było zaskoczonych tym, że książę Wellington grywa w karty - nawet bardziej niż faktem, że kiedykolwiek przegrał. Jednak gdy wziąć pod uwagę jego zdolności strategiczne, książę był zadziwiająco kiepskim graczem. A Valentine strasznie chciał dostać na wpół szalonego Iago.

Nim Noleville albo ktoś inny mógłby go oskarżyć o oszukanie księcia czy jakiś inny nonsens, służba wniosła następne danie, najwyraźniej ów słynny wspomniany wcześniej deser. Wyglądał jak maliny w roztopionej czekoladzie z jakimś przybraniem z bitej śmietany. Valentine ostrożnie nabrał łyżkę deseru i zerknął, by zobaczyć, czy ktoś inny już skosztował tego specjału.

Po drugiej stronie stołu jasnoszare oczy podchwyciły jego wzrok. Valentine zastygł z łyżką w pół drogi do ust, próbując zinterpretować spojrzenie, jakie mu posłała. Spodziewał się gniewu albo wyrzutów sumienia, albo bardziej mu miłego pożądania, ale - chyba że się pomylił - to było rozczarowanie.

Nim? Dlaczego, na Boga? Jego popis zeszłej nocy był wyjątkowy, jak sam by to określił. Zaś ona znała go na tyle dobrze, by nie być zaskoczona zarówno jego opieszałością, jak i jego nieco wymuszonym flirtowaniem w parku z bliźniaczkami Mandelay. Gdyby nie były tak rozgadane i kokieteryjne, mógłby potraktować tę rozmowę bardziej poważnie, ale jeszcze nawet zanim zobaczył Eleanor, po prostu stracił do tego serce.

Wytrzymując jej spojrzenie, przełknął nieco deseru. Niezgorszy, ale niespecjalnie wart pochwał, jakie otrzymał od Shaya. Jednak teraz Valentine i tak miał ważniejszy temat do rozmyślań. Musiał zamienić słowo z Eleanor. Tak, oczekiwano od niego, że będzie nad nią czuwał, i wykonywał tę piekielną robotę, ale ona nie mogła rozważać pójścia do ołtarza tylko dlatego, że zapewnił jej nocną sesję pływania i miłości. Z pewnością nie mogła poważnie myśleć o małżeństwie z kimś tak sztywnym i nudnym jak Roger Noleville. No i miała czelność być rozczarowana Valentine'em.

Zaraz po deserze damy odeszły od stołu, udając się na ploteczki, wyszywanie czy cokolwiek, czym tam się zajmowały, gdy w pobliżu nie było żadnych mężczyzn. Kamerdyner obchodził stół, podając wyborne cygara i porto, gdy Valentine wstał, żeby przesiąść się bliżej Shaya.

- Cóż, ale ja o tym nie wiedziałem, nieprawdaż? - skłamał Valentine. - Ile razy mam powtarzać twojemu bratu, żeby przysyłał mi wiadomości?

Charlemagne roześmiał się.

- Przynajmniej deser był wart podróży.

Valentine wziął głęboki wdech. To był najlepszy sposób na początek rozmowy, jaki mógł mu się trafić.

- Siedmiu jednego dnia?

Jej brat skinął głową.

- Jako mężczyzna?

- Jako brat.

Valentine odtrącił jego rękę.

- Miewam chwile jasności umysłu, które zaskakują nawet mnie. To po prostu jedna z nich.

Było blisko. Tak, on i Eleanor byli przyjaciółmi, ale Valentine absolutnie nie chciał podsuwać któremukolwiek z jej braci choćby najmniejszej wskazówki, że chodzi o coś więcej niż tylko czuwanie nad nią.

Lord Hennessy rozpoczął jakąś rubaszną opowiastkę o mleczarce i baronie. Zarzekał się, że to wszystko prawda, ale biorąc pod uwagę, że jeśli suknia dziewczęcia była wywrócona na lewą stronę, prawie niemożliwe byłoby ją zapiąć, Valentine nie uwierzył w ani jedno słowo. Jednak przyznanie się do tego na głos oznaczałoby przedłużanie wizyty, wyjaśnianie i wygłaszanie przez wszystkich komentarzy na ten temat, a on chciał już być gdzie indziej. Kiedy mężczyźni wreszcie skończą ze swoim idiotycznym plotkowaniem, będą mogli dołączyć do dam w salonie.

Oczywiście, tak naprawdę niepotrzebna mu była głęboka dyskusja z Eleanor; on tylko chciał wiedzieć, co znaczyło to spojrzenie, i mieć pewność, że nie jest zainteresowana Noleville'em. W końcu, dopóki Melbourne nie odwoła go z tej misji, Valentine nadal jest zobowiązany mieć na nią baczenie.

Shay roześmiał się.

- Potrzeba ci więcej wprawy w przebywaniu w cywilizowanym otoczeniu.

Gdy weszli do salonu, wszystkie damy śmiały się z czegoś. O ile nie śmiano się z niego, nie obchodziło go to specjalnie, lecz Eleanor także się uśmiechała. Zwolnił kroku, wpatrując się w nią. To było takie dziwne. Jeszcze parę tygodni temu nie myślał o niej inaczej niż tylko jak o siostrze przyjaciela, o dziecku, które znał od lat i które za- klasyfikowałby raczej jako maskotkę niż kobietę; jakkolwiek nie miał zbyt wiele szacunku dla jednych i drugich.

Ale potem wdali się w autentyczną rozmowę... właściwie to nawet kilka... i markiz nie wiedział już, jak ma to rozumieć. Wiedział tylko, że lubi spędzać z nią czas, ale też, że z pewnością nie prowadzi to do niczego dobrego. Przyjemnego, owszem, ale nie dobrego.

Lady Goldsborough poderwała się z miejsca, kiedy weszli do pokoju.

Chciał ją zapytać, jak się miewa, czy żałuje czegokolwiek w związku z ostatnią nocą. Jednak pytanie oznaczałoby konieczność wysłuchania odpowiedzi - a on był zupełnie pewien, że tego nie chce.

- Byłam zaskoczona, widząc cię tu dzisiaj - mówiła dalej przyciszonym głosem, podczas gdy inni goście pochlebstwami nakłaniali lady Goldsborough, by zasiadła przy fortepianie i zagrała jakąś melodię albo dwie.

Valentine wzruszył ramionami.

- To wydawało się równie dobre miejsce jak każde inne, żeby zjeść posiłek.

- A więc to nie miało nic wspólnego ze mną?

Przez chwilę tylko na nią patrzył. Eleanor wolała, gdy był bezpośredni; tyle o niej wiedział. Na ogół sam też to wolał, ale nie tego wieczoru.

- A powinno? - zapytał.

- Nie, chyba nie.

Valentine ukrył grymas.

Do licha!

- Ostatnia noc? Oczywiście, że coś znaczyła. To było całkiem przyjemne, ty jesteś wyjątkowo śliczna, a ja od bardzo dawna nie pływałem. - Omal nie dodał, że nie miałby nic przeciwko powtórzeniu tego doświadczenia, ale w ostatniej chwili pohamował się.

Spojrzała na niego uważnie.

- A więc nie było niczego innego, co wolałbyś robić w zamian?

Nie wiedział, czy szukała sposobności, by skomentować jego nieprzydatność, czy może po prostu pragnęła komplementu. Jedno i drugie oznaczałoby przyznanie się do czegoś, na wyznanie czego nie był jeszcze gotowy, ale nie był też przygotowany na to, by znosić to jej rozczarowane spojrzenie.

- To, co wolałbym robić w zamian, nie było możliwe, ponieważ ty byłaś niedostępna.

Eleanor zamrugała.

Jak gdyby był w stanie wymazać Eleanor ze swoich myśli na dość długo, by zwrócić się ku innej. Ta rozmowa robiła się odrobinę zbyt osobista -i odrobinę zbyt bliska skłonienia go do refleksji nad samym sobą.

Tego było już nadto.

- Dziękuję za twoje wnikliwe uwagi - warknął, odwracając się na pięcie.

Był już na zewnątrz, z powrotem w swoim powozie, nim uświadomił sobie, że wciąż trzyma w ręku kieliszek brandy. Z grymasem niezadowolenia łyknął jednym haustem resztkę alkoholu i cisnął kryształowe szkło na siedzenie naprzeciwko. Gdyby myślał jasno, przypomniałby tej przeklętej pannicy, jak ostatniej nocy twierdziła, że jest dla niej bohaterem. Oczywiście, że żywił uczucia dla innych i w związku z innymi; to, że postanowił z nikim się nimi nie dzielić, wliczając w to siebie samego, nie oznaczało jeszcze, że one nie istniały.

Valentine warknął. Myślenie nie przynosi niczego dobrego. Tego nauczył się dawno temu. Wychylając się przez okno, uderzył otwartą dłonią o drzwi.


* * *


Eleanor znowu usiadła, starając się zignorować puste miejsce obok siebie, gdy wszyscy inni w małym salonie siedzieli sobie niemal na głowach. Piskliwy chichot roześmianych kobiet, układne i powolne wypowiedzi Shaya, pewne palce lady Goldsborough zmuszające fortepian do popisów. Cóż, Eleanor powinna była się spodziewać, że Valentine nie będzie spokojnie siedział i słuchał, jak go obraża.

Dzisiaj ponoć miało być łatwiej. Wszystko po wczorajszej nocy miało po prostu samo się ułożyć, pozostawiając ją zadowoloną ze ścieżki, którą teraz, jak się spodziewała, wyraźnie przed sobą zobaczy. Przeżyła swoją przygodę, spełniła swoje najgłębiej skrywane, niepokorne sny na jawie - i za każdym razem, gdy jej spojrzenie spoczywało na Valentinie, pragnęła spełnić je raz jeszcze. Do licha, oczekiwała, że będzie w stanie zostawić za sobą wszystko, co było do tej pory, i patrzeć w przyszłość, układając sobie resztę życia.

Być może w tym tkwił problem. Deverill zrobił dokładnie to samo co zawsze, a ona nadal nie potrafiła zapomnieć, jak wolna się poczuła, będąc z nim.

- Nell - odezwał się Shay, a ona aż podskoczyła, gdy opadł obok niej na kanapę. - Widywałem wieszanych złodziei, którzy wyglądali na szczęśliwszych niż ty. Co się stało?

Eleanor zastanawiała się, czy nadal czyniłby takie wspaniałomyślne oferty, gdyby wiedział, że to Deverill, a nie Noleville, był odpowiedzialny za jej zadumę. Starcie Valentine'a na miazgę z pewnością byłoby większym wyzwaniem i groziło znacznie poważniejszymi konsekwencjami.

- To nie będzie konieczne - odpowiedziała. - Jestem zmęczona. Czy nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby odwieźć mnie do domu?

- Ani trochę. - Charlemagne podniósł się i pomógł jej wstać. Pożegnali się z lordem i lady Goldsborough, i brat wyprowadził Eleanor na zewnątrz. Kiedy tylko ich stangret przyprowadził powóz, Shay pomógł siostrze wsiąść i sam wspiął się za nią.

- Wybacz mi, że cię odciągam - powiedziała, nadal usiłując pozbierać myśli. Musiała tylko nie myśleć o Deverillu i o zeszłej nocy. Eleanor skryła grymas niezadowolenia. Jakie to może być trudne, nie myśleć o najbardziej istotnych chwilach w jej życiu?

- Tak naprawdę szukałem pretekstu, żeby wyjść - odparł przeciągle Shay. - Przyjechałem tu tylko dla ciebie i dla deseru, pamiętasz?

Eleanor zmusiła się do uśmiechu.

Uświadomiła sobie, że to właśnie jej powiedział. Jedną ze swoich zwykłych cynicznych, dekadenckich uwag na temat życia. Nawykła do słuchania ich i zawsze uważała je za zabawne. Ale nie teraz. Nie, gdy starał się powiedzieć, że nic go nie dotyka i nic nie ma dla niego znaczenia. Nie, kiedy sugerował, że i ona nic dla niego nie znaczy.

Przez kilka minut siedzieli w milczeniu. Eleanor udawała senność i starała się niczym nie martwić Charlemagne'a. Oczywiście, on zapewne zamartwiał się od kilku tygodni, odkąd rozpoczęła swój bunt. Westchnęła.

- A zatem kogo uważasz za najlepszego kandydata, by dołączył do rodziny jako mój mąż?

Wzdrygnął się.

-Aha!

Shay zrobił kwaśną minę.

Odsunął się najdalej od niej, jak tylko zdołał w ciasnym powozie.

Shay zaklął.

- Nie zachowuj się jak dziecko, Nell. Zrobiliśmy wszystko, czego chciałaś. Nie możesz zawsze postępować jak jakaś Amazonka.

Amazonka. Właściwie całkiem spodobało jej się to porównanie.

Eleanor miała ochotę krzyczeć. Im bardziej zauważała, jak się zmienia, tym bardziej nieustępliwość jej braci wywoływała w niej frustrację i wściekłość;

- Najwyraźniej poruszam ten temat nie z tym bratem, co trzeba.

- I to właśnie staram ci się powie...

- Myślałam, że może liczysz się jakoś dla Melbourne'a. Zastanawiam się, czy on mi powie, które kobiety figurują na liście żon dla ciebie?

Twarz Shaya spochmurniała.

- Nie ma takiej listy dla mnie - oznajmił. - A ty nie nabierzesz mnie na sztuczki, żebym cokolwiek ci ujawnił. Pomów z Sebastianem. Albo jeszcze lepiej: zrób swoją własną listę, do licha, i pokaż mu ją. Wtedy będziesz miała od czego rozpocząć negocjacje.

Już miała na końcu języka, że nie ma zamiaru negocjować. Jednak znała najstarszego brata na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że oczywiście oczekiwałby od niej co najmniej poczynienia jakichś ustępstw. Być może Charlemagne miał rację. Na chwilę jej umysł wzburzył się na myśl o mężczyźnie, który absorbował większość jej myśli w ciągu ostatnich tygodni. Ale nie mogła umieścić Valentine'a na tej liście. Poza tym, wziąwszy pod uwagę rozmiłowanie markiza w stanie kawalerskim, byłaby to tylko bezużyteczna wprawka w kaligrafii, a Sebastian i tak nigdy nie potraktowałby jego kandydatury poważnie. Ona również nie. Ale po ostatniej nocy, i nawet po ich dzisiejszej irytującej rozmowie, on wciąż nie opuszczał jej myśli ani jej snów.

- Nell?

Drgnęła i wyprostowała się.

- Tak?

Brat pochylił się do przodu i pogładził palcem jej policzek.

Uniósł brew.

- Naprawdę - starała się. - Jestem niesamowicie szczęśliwa. Osiągam wszystko, o czym marzyłam. Wszystko układa się dokładnie tak, jak sobie wyobraziłam.

- Właśnie widzę. - Charlemagne spoglądał na nią przez długą chwilę, podczas gdy ona usiłowała wtopić się w mrok i nie pociągać nosem. Znała charakter Valentine'a i nawet lubiła większą część tego, kim i jaki był. Ale czy dla niego nadal była po prostu siostrą najlepszego przyjaciela? Czy kiedy wniosła w ich związek - czymkolwiek on był - gniew i emocje, stało się to dla niego sygnałem, by ruszyć dalej?

- To nie jest Noleville - stwierdził powoli Shay. - Nie wydaje mi się, by miał dosyć polotu czy charakteru, by sprawić, żebyś płakała.

- Val... Nie! Kto by się przejmował Valentine'em? Na pewno nie ja.

Wyglądał tak, jakby chciał jej coś odpowiedzieć, ale na szczęście powóz wtoczył się na frontowy podjazd przed domem. Eleanor wysiadła, kiedy tylko Stanton otworzył drzwiczki.

- Milordzie? - kamerdyner odezwał się pytająco, zaglądając do wnętrza powozu, gdy Charlemagne nie ruszał się z miejsca.

- Jest jeszcze wcześnie - odpowiedział brat Eleanor, stukając w sufit, by dać znak stangretowi. - Muszę się z kimś zobaczyć.

Rozdział 17



- Czy będzie pan sobie dzisiaj życzył czegoś jeszcze, milordzie?

Valentine obejrzał się przez ramię. Hobbes stał już prawie na progu, zwrócony w kierunku pokoi dla służby.

- Nie. Idź się położyć. I odeślij także Matthewsa. Nie mam nastroju szukać pułapek.

- Dziękuję, milordzie.

Valentine skinął głową i upił kolejny duży łyk brandy. Klub Boodle'a także nie zaoferował mu dziś wieczorem tego, czego chciał. Przeklęte pytania Eleanor o jego życie popsuły mu fart w kartach, i chociaż miał ochotę się upić, zdał sobie sprawę, że w domu będzie dla niego bezpieczniej.

Ktoś zastukał do frontowych drzwi. Cudownie. To albo jakaś damulka, z którą nie miał chęci się spotkać, albo jej mąż, z którym też zdecydowanie nie pragnął się widzieć. Hobbes wciąż znajdował się na tyle blisko, by się tym zająć. Rozsiadając się wygodniej w fotelu przed kominkiem w bibliotece, Valentine dokończył lampkę brandy i ponownie napełnił kieliszek po same brzegi. Bursztynowy płyn chlapnął ponad kryształowym brzegiem na antyczny mahoniowy stolik. Hm. Markiz musiał być pijany, skoro rozlewał tak wyśmienity trunek.

Pukanie powtórzyło się. Chwilę później Valentine usłyszał, jak Hobbes otwiera drzwi i wdaje się z kimś w rozmowę przyciszonym głosem. Potem głos kamerdynera zabrzmiał donośniej i dołączył do niego inny męski głos. Valentine zmarszczył brwi.

W pierwszej chwili Valentine pomyślał, że Eleanor powiedziała rodzinie o ich schadzce zeszłej nocy. Jednak gdyby tak było, do pokoju wtargnąłby nie średni brat, lecz sam Melbourne, i to z pistoletem.

Shay opadł na siedzenie naprzeciwko niego.

Valentine uniósł brew, by ukryć nagłe zaniepokojenie. Dzięki Bogu, że może przypisać emocje działaniu trunku.

- Jesteś pewien, że to przeze mnie? - odpowiedział przeciągle. - Wydaje się, że rodzina zapewnia jej dostatecznie dużo przykrości.

Valentine wypił kolejny łyk brandy. Do licha! Przecież tylko gawędzili, i to ona go rozzłościła. To ona zaczęła.

- Charlemagne, nie przykładałbym wielkiej wagi do niczego, co mówi kobieta. Bez wątpienia czegoś od ciebie chce. Może nową suknię. Mam nadzieję, że jedną z tych z dużym dekoltem. Są śliczne.

Valentine także się podniósł, z większą trudnością niż zazwyczaj. Nie znosił, gdy omijało go dobre przedstawienie.

- Oczywiście, że wierzę. I ty też. Jesteś tylko zbyt przeczulony, żeby to przyznać.

Charlemagne uderzył go. Gdyby Valentine nie był pijany, zauważyłby, że się na to zanosi, ale kiedy pięść trafiła go w lewe oko, zachwiał się i ciężko wylądował na stojącym za nim fotelu.

- Nie wiem, co, u diabła, myślał sobie Sebastian, kiedy posyłał cię, byś miał oko na Eleanor, ty wieprzu, ale uważaj się za zwolnionego ze swoich obowiązków. - Średni brat księcia Melbourne wytarł palce w chusteczkę i upuścił ją na podłogę, jak gdyby nie chciał mieć z nią więcej styczności. - Żeby wszystko było jasne, Deverill, trzymaj się daleko od mojej siostry. Bardzo daleko.

Drzwi biblioteki zamknęły się z hukiem, ale Valentine wciąż nie wstawał z fotela. Wpatrzony w resztki brandy w kieliszku ignorował dalsze okrzyki i kolejne trzaśniecie drzwiami, które dały się słyszeć z holu. Gdyby był trzeźwy, zareagowałby, wyzywając Charlemagne'a na pojedynek, albo -co bardziej prawdopodobne - po prostu tłukąc go na kwaśne jabłko.

Ale za co? Za nazwanie go wieprzem? Jeden diabeł wie, że nazywano go już o wiele gorzej, i to z bardziej błahych powodów. Nie, nawet gdy był pijany, jego pierwszą myślą po przyjściu do siebie było to, że nikt - ale to nikt - nie powstrzyma go od ujrzenia raz jeszcze Eleanor Griffin.

- Niech to krew zaleje - mruknął, i jednym haustem dopił brandy.

* * *


- Chcę zobaczyć listę - oznajmiła Eleanor, wkraczając do gabinetu swojego najstarszego brata.

Sebastian podniósł wzrok znad ksiąg rachunkowych, ale nie po to, by popatrzeć na nią. Jego spojrzenie pobiegło w stronę pana Riversa zajmującego się finansami rodziny Griffinów.

Szare oczy popatrzyły na nią oceniająco.

- Nieważne. Mówiłaś coś o jakiejś liście?

Eleanor odchrząknęła, z determinacją zajmując krzesło, które opuścił Rivers.

- Tak. Listę, którą sporządziłeś. Z nazwiskami mężczyzn, którzy twoim zdaniem byliby dla mnie odpowiedni na męża.

Książę pochylił się do przodu.

- Czy ty naprawdę sądzisz, że usiadłbym i zapisał na kartce nazwisko mężczyzny, którego mogłabyś poślubić?

Gdy opisał to w taki sposób, nie wydawało się to już w jego stylu.

- Ale...

- Mam na myśli kilka osób, tak jak domyślam się, że masz i ty. Ale nie spisywałbym ich. Nie nazwałabyś tego grubiaństwem i arogancją z mojej strony?

Właśnie tak zamierzała to nazwać, gdyby odmówił jej dostępu do listy. Jednak teraz, nie potrafiąc znaleźć nowej taktyki, Eleanor zmarszczyła czoło.

- A zatem podaj mi, proszę, kilka spośród nazwisk, które masz na myśli.

-Dlaczego?

Sebastian na chwilę spuścił wzrok, zamykając księgę rachunkową.

Do licha!

- Ale...

- To twój bunt. Jeżeli pragniesz go zakończyć, to go zakończ. Ale nie zamierzam wygłaszać swojej opinii o żadnym dżentelmenie, jeżeli właśnie o to mnie prosiłaś. Tylko pamiętaj, że niektórzy z tych mężczyzn niczego nie pragnęliby bardziej, niż doprowadzić do kompromitującej sytuacji, by cię zmusić do małżeństwa. Postępuj ostrożnie, Eleanor. Wolność ma swoją cenę, jak chyba już ci mówiłem.

Musiała siłą pohamować chęć warknięcia.

- A więc nie powinnam zawracać sobie głowy próbami pogodzenia się z tobą. Dla mnie jest to tylko albo walka, albo poddanie się.

- Jeżeli pragniesz negocjować zawieszenie ognia, sugeruję, być zaproponowała ustępstwa. Ja mogę czekać w nieskończoność i przeczekam cię w oblężeniu. I nie spodziewaj się, że wkroczę, gdy naturalne konsekwencje któregoś z twoich żądań staną się dla ciebie niewygodne. Do tej pory możesz mieć już pewnie z tuzin gości oczekujących twojego przybycia.

Sfrustrowana bardziej, niż potrafiła to znieść, Eleanor podniosła się z krzesła.

Zatrzasnęła za sobą drzwi, ale Sebastian nadal mógł niemal poczuć przez grubą dębinę jej piorunujący wzrok. Odetchnął ciężko i sięgnął po dzwonek, żeby wezwać Stantona i kazać mu ponownie przysłać Riversa. Ale nim zdążył zadzwonić, drzwi gabinetu raz jeszcze otworzyły się z impetem. Tym razem do pokoju wkroczył Zachary, ciągnąc za sobą Charlemagne'a. Widok sam w sobie był dosyć niezwykły, gdyż zwykle to Zachary był wleczony, by zobaczyć się z nim w jakiejś sprawie.

Gdyby Sebastian miał wymienić jedną rzecz, której naprawdę nie znosił, byłaby to sytuacja, kiedy ktoś ocenia, że on zrobił coś nie tak, a potem bez pytania go o zdanie podejmował działania, aby to naprawić. A zwłaszcza bez konsultowania z nim, oraz gdy wszyscy wokół znają sytuację.

- Dokąd poszedłeś, Charlemagne?

Średni z braci Griffinów zaplótł ręce na piersi, podkreślając swój upór.

- Uderzył Deverilla - wyjaśnił Zachary. - I ostrzegł go, żeby trzymał się z dala od Nell.

Sebastian zacisnął szczęki.

- Uderzyłeś Deverilla? I on cię nie zabił?

- Był pijany.

Cóż, to było nieoczekiwane.

Shay skrzywił się.

- Nie powiedziałaby mi. On też nie. Ale zachowywała się nieswojo przez całe popołudnie, a potem... Właściwie to po co on jest nam potrzebny? Prosiła nas, żebyśmy jej towarzyszyli, a czy nie o to ci chodziło? Żeby ktoś, do kogo masz zaufanie, miał na nią oko? My lepiej się do tego nadajemy niż Deverill. Ja nie ufałbym mu, gdy znajduje się w pobliżu jakiejkolwiek kobiety. Powinieneś był słyszeć, co wygadywał.

Melbourne wyprostował się.

- Czy powiedział coś niestosownego o Nell?

- Niezupełnie. To było ogólnie o kobietach. Zwłaszcza o jego własnej matce. Chociaż nie uważam, by Nell miała choćby blade pojęcie, co on robi, to nikomu, kto tak myśli o jej płci, nie powinno być wolno zbliżać się do niej na sto mil.

Sebastian podniósł się powoli.

- A więc stanąłeś naprzeciwko pijanego człowieka, nakłoniłeś go, by powiedział coś godnego pożałowania, a potem go za to uderzyłeś. Nie wątpię, że publicznie.

Shay poruszył się.

Pociemniawszy na twarzy, Shay pokręcił głową.

- Nie zrobię tego.

- Przeprosisz albo ja zrobię to w twoim imieniu.

- Jesteś zbyt wielkoduszny, Melbourne.

Sebastian prychnął.

Przeklinając, średni z braci Griffinów wyszedł z pokoju. Zachary sięgnął po cygaro i zapalił je od świecy stojącej na stole.

Zachary wstał.

- Tylko uważaj, żeby nie zabrakło ci sojuszników, Melbourne. Sprawiasz, że Nell staje się rozsądna.

Książę nabrał powietrza. Nic tu nie było rozsądne, i im prędzej wszyscy się opamiętają, tym lepiej.

To jednak o czymś mu przypomniało. Zerknąwszy w stronę przymkniętych drzwi, wyjął z szuflady biurka kartkę papieru, szybko rzucił na nią okiem, by upewnić się, że trzyma właściwy dokument, i przytknął go do płomienia świecy. Kiedy papier zajął się od ognia, cisnął go do kominka. Nie byłoby roztropnie zostawiać go na wierzchu, żeby zna- lazła go Eleanor.


* * *


Gorące powietrze napływające przez otwarte frontowe drzwi zamieniało się w mgłę, zderzając się z chłodem nocy, gdy Valentine pozwalał jednemu z lokajów Halfaksów wziąć swój płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Już prawie zrezygnował z tego przyjęcia, ale po napaści Charlemagne'a nie miał ochoty dawać temu narwańcowi satysfakcji, że dał się zastraszyć. A poza tym nie widział Eleanor przez cały dzień i chciał ją przeprosić.

Dlaczego nie miał racji, tego nie wiedział, ale to miało sens. Była inteligentna i współczująca, i to ona płakała. Ergo, posunął się za daleko w wyrażaniu swoich przeklętych opinii. Nie zamierzał doprowadzać jej do łez.

Gdy chodziło o nią, to nie zamierzał mnóstwa rzeczy. I znał sam siebie na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że najlepsze, co może zrobić dla Eleanor Griffin, to zachować dystans. I tak został zwolniony z obowiązku szpiegowania jej, Bogu dzięki. A więc, oczywiście, przy pierwszej okazji poszedł jej szukać.

Zobaczył ją, gdy tylko wszedł do sali balowej, a przejęty kamerdyner oznajmił jego przybycie. Miała na sobie nową kreację od madame Costanzy, z żółtego i rdzawoczerwonego jedwabiu, który wyglądał, jak gdyby sfruwał z jej ramion w zastygłym powiewie. Zaschło mu w ustach.

Odwróciła się, gdy lokaj zakończył go anonsować. Jej spojrzenie napotkało jego wzrok, po czym znów umknęło, gdy podszedł do niej lord John Tracey. Cudownie. John Tracey. Valentine nawet nie wiedział, że ten typ wrócił do Londynu. Tracey zapewne okrążał salę, opowiadając wszystkim dzierlatkom o swoich bohaterskich wyczynach na Półwyspie Iberyjskim.

Przez chwilę markiz stał, spoglądając na niego, patrzył na różowiejące policzki Eleanor i na jej łagodny, pogodny uśmiech. Gdy ktoś zbliżył się, zasłaniając mu widok, nie potrafił ukryć grymasu niezadowolenia.

- Czemuż to, do wszystkich diabłów?

Charlemagne przez chwilę łypał na niego groźnie.

Wziąwszy pod uwagę to, co zrobił ich siostrze, zapewne powinien starać się być bardziej uprzejmy, ale w ciągu paru ostatnich dni jego umysł był takim kłębowiskiem myśli, że Valentine'owi ledwie udawało się utrzymać równowagę. Eleanor ruszyła z Traceyem do walca i wydawało się, że specjalnie stara się unikać spoglądania na Valentine'a. Być może znalazła kogoś innego, z kim wolałaby powtórzyć swoją przygodę.

Zacisnął pięści. Nie, to było jeszcze gorsze. Tu nigdy nie chodziło o przyjemność na jeden wieczór. Poszukiwała chwili wolności, znalazła ją, a teraz w pełni zamierzała powrócić do towarzystwa. A gdy chodziło o klan Griffinów, oznaczało to małżeństwo.

John Tracey wyśmienicie się nadawał. Do diabła, otrzymał nawet awans na majora na polu bitwy, jeżeli to, co opowiadano, było prawdą. Młody, pełen poświęcenia, przystojny, brat hrabiego Heflina, posiadał również zapewniony dochód z posiadłości, które jego brat przekazał mu w zarząd.

- Drań - mruknął Valentine.

- Czy nadal koniec między nami? - miękki kobiecy głos odezwał się pieszczotliwie za jego plecami.

Odwrócił się.

- Lydia. Wielkie nieba, nie. Czy stary cap Franch jest tutaj?

- Tak, trzyma wartę przy kominku.

Valentine podał jej rękę.

Tak naprawdę to ona szukała jego, a nie odwrotnie, ale wydawało się, że teraz nie pora, by zwracać na to uwagę. Nie teraz, gdy chciał z nią zatańczyć i pokazać Eleanor Griffin, jak mało znaczyły dla niego jej uwaga, jej akceptacja i jej ciało.

Zdeterminowany, by nawet nie zerkać w kierunku Eleanor i Traceya, Valentine skupił się na komplementowaniu Lydii za doskonały wybór sukni, błękitne oczy i głęboki dekolt. I ignorował fakt, że w najmniejszym stopniu nie pragnął jej dotykać, całować, kochać się z nią, i że pomimo braku spojrzeń każdy cal jego ciała dostroił się do kobiety radośnie tańczącej o kilka kroków dalej.

- Nie to mówisz swojemu mężowi.

Zmarszczyła brwi.

- Valentine, nie myśl, że sprawisz, bym była zazdrosna. Lord Fowler zaoferował, że wynajmie Lawrence'a do namalowania mojego portretu, jeśli tylko podaruję mu jedną z moich rękawiczek na dowód uczucia.

Spojrzał w dół, na jej twarz, uniesioną ku niemu.

- Dobry Boże. Fowler jest starszy od twojego męża.

- I nie tak dobrze sytuowany. Oczywiście, zgasiłam jego zapał. Ale jak widzisz, nie jesteś moim jedynym adoratorem.

- Ja cię nie adoruję, Lydio. Ja cię wykorzystuję. Jesteś wygodna i nieskomplikowana.

Zamrugała.

Zaczęła się od niego odsuwać, ale mocniej ścisnął ją za rękę i wokół talii.

- Puszczaj - syknęła.

Wreszcie zerknął na Eleanor, by zobaczyć, jak śmieje się z czegoś, co powiedział Tracey. W jej oczach tańczyły iskierki, jej uśmiech jaśniał bardziej niż blask słońca. Niech to diabli, to było dla niego jak śmiertelny cios, a on nawet nie wiedział dlaczego.

- Myślę, że twoje życzenie może się spełniać już w tej chwili - odpowiedział Lydii. - I możesz mi nie wierzyć, ale zapewne wyświadczam ci przysługę, nie trzymając cię przy sobie, gdy to się dzieje.


* * *


- I co, czyż to nie interesujące? - Stephen Cobb-Harding oparł się o ścianę przy oranżerii Halfaxów.

- Być może wszyscy zmęczyli się sobą nawzajem -podsunął Perline.

- Jeżeli jutro wszystko pójdzie zgodnie z tym, co zamierzam, wszyscy będziemy mieli szansę. - Stephen posłał ostatnie spojrzenie w stronę Deverilla, po czym skierował wzrok na Melbourne'a.

Swoją ingerencją u Belmonta markiz może i opóźnił jego małżeńskie plany, ale ich nie zniweczył. Nie zniweczył, skoro Stephen może opowiedzieć księciu wiarygodną i popartą dowodami historię. Nie zniweczył, skoro Stephen może dokładnie opisać nagi biust lady Eleanor i dorzucić pro- pozycję, że nikt inny nie usłyszy o jej wybrykach.

Wyglądało na to, że dziś wieczorem szczęście znów się do niego uśmiechnęło.

Rozdział 18



Śmiejąc się, Eleanor przyjęła szklankę ponczu, którą jej podał. Dzięki niebiosom za Johna Traceya! Gdy wcześniej jej spojrzenie padło na Deverilla, serce jej zamarło. To było okropne, gdy nie wiedziała, czy pragnie go udusić, czy pocałować... I stanowczo postanowiła nie robić tego drugiego.

A potem on wszystko pogorszył jeszcze bardziej, gdy zdecydował się zatańczyć z tą straszną lady Franch. Wszyscy wiedzieli, że byli kochankami, i najwyraźniej to się nie zmieniło. Co prawda on niczego jej nie obiecywał, ale i tak bolało ją, że przełomowa dla niej chwila była dla niego niczym więcej jak tylko sposobem na spędzenie wieczoru. Chociaż przy uczuciu, które rozdzierało jej serce, słowo „bolało” wydawało się zupełnie nieadekwatne.

- Tracey.

Słysząc głos Deverilla, odwróciła się, wstrzymując oddech. Valentine stał tam, skupiając uwagę na bracie hrabiego Heflina. Patrzyła na niego, gdy wyciągał rękę.

John zaśmiał się.

- Zastanawiałem się, czy mógłbym zająć chwilę. Lady Eleanor planuje niespodziankę dla brata, a ja miałem pewną sugestię w tej sprawie.

Tracey skinął głową.

- Oczywiście. Nie miałem zamiaru sobie pani przywłaszczać, milady.

Eleanor prychnęła.

- Powiedziałabym panu, gdybym uznała pańskie towarzystwo za niemiłe, lordzie Johnie. - Ha. Nauczyła się już paru rzeczy: jak mówić bez ogródek i jak cieszyć się wolnością. - Czy byłby pan tak miły i przyniósł mi kieliszek madery?

Major zasalutował.

- Wedle rozkazu. Wrócę w tej chwili.

Kiedy tylko Tracey nie mógł ich już usłyszeć, Eleanor znów spojrzała na Valentine'a.

- Nie mów mi, że teraz ty odpędzasz ode mnie mężczyzn.

Mięsień w jego twarzy drgnął.

- Och, gdy tak to przedstawiasz, brzmi kusząco -odpowiedziała z nutą szyderstwa. - A ten siniec na twoim policzku wygląda uroczo. Komu mam to za niego podziękować?

- Eleanor, proszę...

Chyba jeszcze nigdy dotąd nie słyszała, by użył tego słowa - w każdym razie nie tak otwarcie. Oczywiście, markiz był mistrzem manipulacji, ale ona o tym wiedziała. Problem polegał na tym, że Eleanor chciała zobaczyć się z nim na osobności, i chciała, by skupiał uwagę wyłącznie na niej. Wy- dawało się jej, że skoro zdaje sobie sprawę z tej słabostki, nie wyniknie z tego nic złego.

- Dobrze. Ale tylko na chwilę.

Skinął głową.

-A gdzie?

- Dołączę do ciebie na balkonie za pięć minut.

Skłoniwszy się sztywno, odwrócił się i odszedł.

Eleanor natychmiast pożałowała, że nie odmówiła jego prośbie, ale nie miała czasu się tym martwić. Kiedy tylko zniknął jej z oczu, obiegła ją gromada młodych mężczyzn, szukających wolnego miejsca, które ktoś mógł nieopatrznie pozostawić w jej karnecie, albo pragnących skomplementować jej suknię, włosy lub też piękną pogodę, która najwyraźniej była jej wyłączną zasługą.

Nie zdawała sobie sprawy, że obecność Valentine'a trzyma innych mężczyzn z dala równie skutecznie jak obecność jej braci. I nie działo się tak dlatego, że przestrzegał ich, by się do niej nie zbliżali; znała go na tyle dobrze, by mieć tego świadomość. Nie, uznała, że działo się tak przez to, kim był i jak skupiał na sobie uwagę ludzi, choć wydawało się, że nie czyni najmniejszego wysiłku, by robić coś takiego. Charyzma, jak określił to kiedyś Melbourne. O tak, Valentine'owi Corbettowi jej nie brakowało.

Mogąc wybrać między przymilającymi się kawalerami, którzy nie mogli o niej powiedzieć nic więcej prócz wyrecytowania jej rodowego nazwiska i wielkości majątku, a spotkaniem sam na sam z mężczyzną, któremu oddała wianek, Eleanor wybrała Valentine'a. Nie spuszczała wzroku z zegara. Gdy tylko wskazówki przesunęły się o pięć minut, wymówiła się, odrzuciła wszystkie propozycje towarzyszenia sobie i stanowczym krokiem poszła w stronę balkonu, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Wieczór był chłodny, więc nikt inny nie opuścił sali balowej, by skorzystać z tego stosunkowo ustronnego miejsca. Właściwie okazało się, że jest tam całkiem sama. Och, wyśmienicie. Valentine znalazł sobie jakieś bardziej interesujące zajęcie. Odwróciła się z powrotem ku drzwiom.

- Już wychodzisz?

Valentine wyłonił się z cienia na drugim końcu oplecionego winoroślą balkonu. Eleanor zdołała unormować oddech, chociaż nie udało jej się zapanować nad szybkim łomotaniem serca. Cóż, on i tak nie podejdzie na tyle blisko, by to usłyszeć.

- Przepro... Ty nawet nie wiesz, dlaczego się na ciebie gniewam.

Jego zmysłowe wargi drgnęły.

- Nie, nie wiem, ale to nie o to chodzi. Rozzłościłem cię, a nie miałem takiego zamiaru. I na pewno nie chciałem doprowadzić cię do łez. Przepraszam.

Eleanor skrzywiła się z niezadowoleniem.

Valentine dotknął sińca na policzku.

Eleanor szybko zakryła sobie usta rękoma.

- Przyjmuję?

- Moje przeprosiny.

- Nie powinieneś o to pytać.

Przybliżył się o pół kroku.

- Nie jestem w tym dobry, Eleanor. Chciałem tylko zapytać, czy nadal jesteśmy przyjaciółmi.

Przechyliła głowę usiłując domyślić się, czy Valentine mówi szczerze, czy też rozgrywa kolejną grę. Albo czy w ogóle wie, co robi.

- Dlaczego obchodzi cię, czy jesteśmy przyjaciółmi? Ty... - Eleanor rozejrzała się dokoła, zniżając głos na wypadek, gdyby ktoś czaił się w pobliżu wyjścia na balkon. - Przespałeś się ze mną, więc ruszasz dalej. Tak zwykle postępujesz, czyż nie?

- Jesteś zazdrosna? - odparł, podchodząc o krok bliżej. - Myślałem, że tamtej nocy chodziło o twoją chwilę wolności, twoją przygo...

- Ja już nie chcę tylko chwili wolności - warknęła, nim zdołała się powstrzymać. Przerażona odwróciła się w stronę balustrady i ogrodu poniżej. Do licha. Przecież zawsze pragnęła mu powiedzieć, że byłby szczęśliwszy, gdyby zdołał przekonać się do troszczenia się o kogoś albo o coś więcej niż tylko o własną wygodę. Na miłość boską, nie chciała wyznawać mu, że nieustannie za nim tęskni!

- Och.

- To nie znaczy, że oczekuję, byś...

Valentine chwycił ją za ramię i odwrócił ku sobie. Zanim zdołała wydać choćby okrzyk, przytknął usta do jej ust. Ogarnęła ją fala niezwykłych odczuć i pożądania. Eleanor objęła go za ramiona, przyciągając mocno ku sobie, upajając się jego żarem, delektując się dotykiem jego ust na swoich wargach.

Całował ją, póki nie zabrakło jej tchu, a potem powoli podniósł głowę.

Valentine pokręcił głową.

- To nie jest wspaniałomyślność, Eleanor. Ja nie bywam wspaniałomyślny. Nigdy.

Boże, pragnęła pocałować go jeszcze raz.

- Nawet jeśli, to...

Valentine przełknął ślinę. Jezu, jeżeli Eleanor to zrobi, on jej nie odmówi. Pragnął tego, lecz zbyt wielu ludzi zwraca na nią uwagę, i ktoś mógłby ich nakryć. Melbourne by go zastrzelił, ale Valentine'a bardziej niepokoiło to, że reputacja Eleanor zostałaby zrujnowana i że zmuszono by ją do poślubienia Noleville'a. Albo, co gorsza dla niego, Traceya. Zmarszczył brwi. Ktoś musi czuwać, by zachowali rozsądek, i najwyraźniej tym kimś jest właśnie on.

Ten gest sprawił, że markiz poczuł dreszcz.

- Zapewne. Ale daję.

Nabrała głęboko powietrza; stanik sukni napiął się na jej piersi.

- A może dlatego, że masz wcześniej spotkanie z lady Franch?

Markiz zmusił się do uśmiechu.

- Nie. Tak naprawdę to pożegnałem się... - W ostatniej chwili pohamował się, nim przyznał, że z własnej woli rozstał się nie tylko z Lydią, ale ze wszystkimi kochankami, które miał w tym sezonie... z wyjątkiem Eleanor. - Nakazano mi trzymać się od ciebie z daleka - zmienił wyjaśnienie. - Nie chciałbym być zmuszony spuścić cięgi Shayowi, a on zapewne już widział, że rozmawiamy.

- Charlemagne i ja mamy ze sobą do pomówienia - odpowiedziała oschle. - Moi bracia nie mogą wtrącać się do mojego kalendarza spotkań. I rzekłabym, że spośród wszystkich mężczyzn, z którymi rozmawiałam, niedorzecznie i niebezpiecznie jest wybierać właśnie ciebie, by się z tobą bić.

- Nie, gdyby znał prawdę - zauważył Valentine.

Oblała się rumieńcem.

- Ale nie zna.

Eleanor zaplotła dłonie za plecami. Valentine dostrzegł ten gest z pewnym rozczarowaniem. A zatem koniec z jej dotykiem na dziś wieczór. Szkoda. Po tym, jak zobaczył ją gawędzącą z Traceyem po walcu, czuł, że wciąż ma szansę na pogodzenie się z nią. Najwyraźniej trzeba przypomnieć majorowi, by przestrzegał zasad rywalizacji - nieważne, czy Valentine miał zamiar brać w niej udział, czy nie. Żadnego przywłaszczania sobie panny, gdy inni mężczyźni ustawiają się w kolejce, by z nią pomówić. Ukrył uśmieszek, rozkoszując się każdą sekundą, kiedy to sam ją sobie przywłaszczał.

- A więc dlaczego byłaś na mnie zła?

Zerknąwszy za niego w stronę drzwi, poruszyła się.

- Nigdy nie wiem na pewno, kim ty jesteś, Valentine. W jednej chwili ratujesz moją cnotę, w następnej ją odbierasz, potem mnie pocieszasz, a jeszcze potem obrażasz wszystkie przedstawicielki mojej płci. Z jednej strony zazdroszczę ci wolności, jaką się cieszysz, a z drugiej mogłabym cię skrzyczeć za to, jak ją marnujesz.

A więc tu nie chodziło o zazdrość. Eleanor była nim rozczarowana, tak jak podejrzewał na początku.

To nim wstrząsnęło, przede wszystkim dlatego, że sam się już wcześniej nad tym głowił. Tak, pożądał jej, jej towarzystwo cieszyło go bardziej niż kiedykolwiek wcześniej towarzystwo jakiejkolwiek innej kobiety, którą mógł sobie przypomnieć. To jednak nie znaczyło, że się zmienił. To znaczyło jedynie, że niespodziewanie znalazł przyjaźń i nie chciał jej stracić. Oczywiście, nawet taka zaborczość nie była w jego stylu, ale teraz nie pora tego roztrząsać.

Uśmiechnął się.

- Powoli pochyliła się i przytknęła wargi do jego warg, delikatnie i przelotnie, odbierając mu dech.

- Odwiedź mnie jutro.

- Ja...

Zanim zdołał wymyślić w odpowiedzi coś więcej, minęła go i wróciła do sali balowej. Stanowczo coś się zmieniło.

- „Odwiedź mnie jutro” - powtórzył, starając się, by zabrzmiało to cynicznie. Zazwyczaj to on mówił coś takiego, zachęcając kobietę, by przyszła go odwiedzić, gdy nie mógł zawracać sobie głowy jej uwodzeniem. Jednak trudno mu było o cynizm, gdy wiedział, że jutro złoży wizytę w Griffin House. I to zapewne przed południem.


* * *


Książę Melbourne siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze saloniku porannego, słuchając opowieści o króliku i bardzo wielkiej marchewce, czytanej przez córkę. Słuchał jej po raz siedemnasty, ale okazja, by spędzić poranek z Peep, była czymś tak rzadkim, że nie przeszkadzałoby mu wy- słuchanie tej historyjki jeszcze z osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt razy.

Penelope opuściła książkę.

Przytaknęła.

Rozległo się pukanie do drzwi.

Stanton uchylił drzwi i zajrzał do środka.

- Proszę o wybaczenie, wasza książęca mość, ale ma pan gościa. - Podał mu bilet wizytowy.

Książę zignorował to.

- Kto to taki?

- Niejaki pan Stephen Cobb-Harding, wasza książęca mość.

Hm. Już od jakiegoś czasu nie słyszał tego nazwiska. Właściwie to wydawało się, że Cobb-Harding dosyć nagle zniknął z otoczenia Nell.

- Wprowadź go do mojego gabinetu. Będę tam za moment.

- Tak jest, wasza książęca mość.

Peep niezdarnie zeszła z kanapy.

Sebastian odesłał córkę na górę, pod opiekę gu- wernantki, po czym skierował się do gabinetu. Gdy otworzył drzwi, Stephen Cobb-Harding poderwał się na równe nogi z krzesła, na którym wcześniej się rozparł.

Książę pomyślał, że choć ostrzeżenie Peep co do konkurentów Nell było trafne, to gdyby nie powiązanie Cobb-Hardinga z jego siostrą, ten zuchwalec w ogóle nie zostałby przyjęty. Melbourne skinął głową.

Wydawało się, że Cobb-Harding bez przerwy porusza ustami, a mimo to udało mu się nie powiedzieć absolutnie nic. Tłumiąc irytację, Melbourne raz jeszcze skinął głową.

- Tego ranka mam spotkanie, więc gdyby zechciał pan przejść do rzeczy...

- Tak, oczywiście. - Cobb-Harding odchrząknął. - Lord Deverill usiłuje mnie szantażować.

Cóż. Sebastian uznał, że najwyraźniej potrzebuje jakichś lepszych źródeł informacji.

- I cóż życzy pan sobie, bym zrobił w tej sprawie?

Cobb-Harding milczał przez chwilę, jak gdyby zbity z pantałyku brakiem zaniepokojenia Sebastiana z powodu jego oświadczenia.

- Będę z panem szczery, wasza książęca mość -powiedział wreszcie. - Przed paroma tygodniami pańska siostra udała się ze mną na wieczorne przyjęcie. Na przyjęcie wydane przez lorda Belmonta.

Sebastian zacisnął palce na krawędzi mahoniowego biurka.

-Tak?

Najwyraźniej zachęcony zainteresowaniem ze strony księcia, Cobb-Harding przysunął się.

Melbourne spoglądał na niego przez chwilę. Cobb-Harding najwyraźniej nie miał pojęcia, jak głęboka jest przyjaźń między Deverillem i księciem, i dzięki za to Bogu. Cokolwiek się jednak wydarzyło, Valentine ma sporo do wyjaśnienia. Tak samo jak Eleanor.

Tego już było za wiele!

- A jak ja nazwałbym pana, tego nie wypowiem w tym domu. Niech pan wstanie i wyjdzie. Ma pan minutę, by zniknąć sprzed mojego domu.

Cobb-Harding zamrugał.

Książę wstał, a Cobb-Harding chwiejnie podniósł się i stanął za krzesłem.

- Mogę opisać piersi pańskiej siostry z ideal...

Melbourne chwycił go za gardło, popychając w stronę drzwi.

- Zapomina się pan, sir - powiedział, przywołując całe ciężko wypracowane opanowanie, by jego głos zabrzmiał spokojnie i niewzruszenie. - Podziwiam pańskie staranie, by polepszyć swoją pozycję, ale nie będę tolerował tego, że czyni pan to kosztem mojej rodziny. - Ugiął łokieć, przybliżając twarz do twarzy Cobb-Hardinga. - Czy wyrażam się jasno?

Cobb-Harding pisnął, mocując się z uchwytem palców księcia.

- Najzupełniej - wycharczał.

Wolną ręką Sebastian otworzył drzwi. Wciąż trzymając Cobb-Hardinga za gardło, pchał go w stronę wyjścia z domu. Stanton, którego twarz była nieruchoma jak maska, otworzył drzwi i usunął się na bok, gdy Melbourne wypchnął gościa. Zatoczywszy się do tyłu, Cobb-Harding potknął się i zsunął po niskich stopniach na podjazd.

Kamerdyner bez słowa odwrócił się i wbiegł po schodach na piętro. Po chwili obaj bracia, jeden trzymający w ręku gazetę, a drugi na wpół ubrany, wyszli na galerię.

Najwyraźniej wyczuwając, że coś jest nie w porządku, w pośpiechu zeszli do holu.

Bracia popatrzyli po sobie, po czym Shay wręczył gazetę zadyszanemu kamerdynerowi i skierował się ku drzwiom frontowym. Zachary zawrócił w stronę schodów.

Książę dźgnął najmłodszego brata w ramię.

- Zatrzymaj ją tutaj. I nic jej nie mów.

- O niczym nie wiem.

- Dowiesz się. Mam tylko nadzieję, że jesteśmy jedynymi, którzy znają fakty. Do licha! - Nadal przeklinając, energicznym krokiem wrócił do gabinetu i zatrzasnął drzwi. Jego mała umowa z Eleanor właśnie wygasła.


* * *


Oczywiście, jeżeli tylko ktoś taki jak Francis Henning albo Howard Fanner czeka, by jej towarzyszyć, zapewne Eleanor zaraz opadnie z hukiem na podłogę. Ale nawet to nie mogło wprawić jej w przygnębienie, bo Valentine ma się pojawić dziś z wizytą. Była tego pewna.

Zachary sprawiał wrażenie, jak gdyby miał do powiedzenia coś więcej, ale po chwili tylko skinął jej ręką, by szła dalej. Jako że jej brat zazwyczaj bywał rozmowny, Eleanor natychmiast zaczęła się zastanawiać, czy coś jest nie tak, jak powinno. Najwyraźniej jej zmysły nie działały zbyt sprawnie przez kilka ostatnich dni. Albo może po prostu Valentine już tu jest, chociaż jak na niego byłoby to nieznośnie wcześnie. Poczuła na ramionach gęsią skórkę. Jeżeli pojawił się o tej porze, musiało to być coś ważnego.

Drzwi pokoju otworzyły się i Eleanor, rzuciwszy pytające spojrzenie stojącemu obok Stantonowi, wślizgnęła się do środka.

- Dzień dobry, pano...

Pokój był pusty. Zaskoczona Eleanor odwróciła się i prawie zderzyła z Zacharym, który szedł za nią. On wcale nie wyglądał na zaskoczonego, a gdy zamknął drzwi i usadowił się tuż przy nich, wiedziała na pewno, że na coś się zanosi.

- Nie wiem i nie powiedziałbym, gdybym wiedział. Proszę, po prostu usiądź i napij się herbaty.

A więc cokolwiek to było, ona miała pozostać z boku. Jakież to typowe. I jak bardzo sprzeczne z ich umową - chociaż Zachary nie był kimś, z kim musiałaby się do tego posuwać.

- Nikt mi niczego nie powiedział. - Poruszył się, z niechęcią spoglądając na krzesło z twardym oparciem. - Ale masz rację co do mebli. Dobrze, możemy się przenieść do saloniku porannego.

- Dziękuję.

Poprowadziłaby, ale brat wziął jej rękę i wsunął sobie pod ramię. Eleanor opanowała dreszcz. Cokolwiek się działo, nie było to nic dobrego. Czy ktoś zobaczył ją, jak całowała Valentine'a? Albo to coś gorszego? Eleanor pobladła, jej wy- obraźnia porzuciła logikę i poddała się panice. Wszystko będzie skończone. Ona sama będzie skończona.

- Dosyć tego - mruknęła, otrząsając się.

- Co proszę?

- Nic takiego. - Musi tylko ze wszystkich sił postarać się logicznie myśleć. Nikt nie utrzymywałby ich schadzki w tajemnicy przez tak długi czas, by potem o tym opowiedzieć. Taka plotka byłaby zbyt kusząca.

Jednak gdy przechodzili przez hol, drzwi frontowe otworzyły się i logika raz jeszcze uleciała w mgnieniu oka. Wszedł Charlemagne, a tuż za nim sam Valentine. Żaden z nich nie wyglądał na szczególnie uszczęśliwionego, i serce Eleanor, które dotąd waliło jak młotem, zastygło. Valentine zerknął na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, nim z powrotem przeniósł uwagę na Shaya.

- Chodź - Zachary polecił Eleanor, pociągając ją za sobą korytarzem.

Zaparła się, uwalniając rękę z uchwytu brata.

- Jeżeli to ma coś wspólnego ze mną, domagam się, byś mi powiedział, co się dzieje, Zachary. Nie jestem dzieckiem. A ten podstęp jest śmiesz...

Sebastian wyszedł ze swego gabinetu. Pochmurny, gniewny wyraz jego twarzy sprawił, że zamarła.

- Idź do saloniku porannego i zostań tam, dopóki cię nie wezwę - warknął. - To już nie jest zabawa.

Valentine patrzył, jak twarz Eleanor staje się biała jak prześcieradło. Jej szeroko otwarte szare oczy mówiły o jej strachu tak wyraźnie, że dziwił się, iż jej bracia nie wywlekli go na dwór i nie powiesili na ganku. Chciał jej powiedzieć, żeby zachowała spokój i nie martwiła się, i że ma solenny zamiar wziąć odpowiedzialność za wszystko, cokolwiek tak rozwścieczyło Griffinów. A wziąwszy pod uwagę, jak nietypowy był dla niego taki sentyment, był niemal tak samo rozbawiony jak poirytowany, gdy szedł za Melbourne'em do jego ascetycznie urządzonego gabinetu.

- Zaczynacie niepokojąco przypominać hiszpańskich inkwizytorów - skomentował, zauważając przy tym, że żaden z pozostałych braci nie został wpuszczony do pokoju.

Książę stanowczym krokiem pomaszerował wprost do swojego biurka.

- Miałem dziś rano gościa - odezwał się. W jego głosie dał się wyczuć złudny chłód, który Valentine słyszał wcześniej zaledwie parę razy.

Nagle zjeżyły mu się włosy na karku.

- Zakładam, że zamierzasz mi powiedzieć, kto złożył ci wizytę.

- Stephen Cobb-Harding.

Valentine musiał użyć całej siły woli, by nie poderwać się z miejsca. Jednak Melbourne go obserwował, więc markiz tylko założył nogę na nogę.

Dzięki Bogu, że Melbourne najpierw do niego udał się po informacje. Konfrontowanie Eleanor z jakimikolwiek oskarżeniami, które mógł przedstawić Cobb-Harding, byłoby zarówno niesprawiedliwe, jak i niepotrzebnie okrutne. Valentine wzruszył ramionami.

- Ten sezon jest trochę nudnawy. Musiałem coś zrobić, żeby się rozerwać.

Książę huknął pięścią w biurko.

-A ja musiałem tutaj siedzieć i tego słuchać, bo nikt nawet mi o tym nie raczył wspomnieć! Zwerbowałem cię, żebyś trzymał Eleanor z dala od kłopotów, a nie po to, żebyś pozwalał jej robić, co jej się żywnie podoba, a potem tuszował wszystko przede mną!

Valentine siedział, słuchając tyrady księcia. Jako że Melbourne z pewnością nie oczekiwał w tej chwili odpowiedzi ani nawet reakcji, dało mu to czas do namysłu.

Oczywiście, mógł skłamać, mówiąc Sebastianowi, że nie ma pojęcia, o czym opowiadał Cobb-Harding. To by wystarczyło, gdyby chodziło wyłącznie o niego, ale Eleanor niezmiernie komplikowała całą sprawę. Po pierwsze, zapewne nie zaakceptowałaby kłamstwa, a po drugie, uważałaby zmyślanie za niesprawiedliwe. Tu chodziło o jej prawo do pewnego zakresu wolności i udawanie teraz, że przez całą noc siedziała skromniutko jak trusia w Vauxhall, byłoby zaprzeczeniem wszystkiego, czemu miał służyć jej bunt.

- Deverill - ryknął Melbourne, wyrywając go z zamyślenia. - Byłeś mi winien zwykłą przysługę. A to trudno uznać za stosowną odpłatę. Wytłumacz się.

Przez moment Valentine zastanawiał się, jak Melbourne zareagowałby na wiadomość, że tamten wieczór na przyjęciu u Belmonta to najmniej karygodny z wyczynów Eleanor i jak istotny był w nich udział jego samego.

- Ja nie rozpowiadam historyjek - odparł krótko. - I, do licha, mów ciszej. Słychać cię aż w Paryżu.

Melbourne pochylił się nad biurkiem, wbijając pięści w jego twardy blat.

- Cobb-Harding podstępem sprowadził ją na przyjęcie u Belmonta. To był bal maskowy, więc nikt nie widział jej twarzy.

Książę wydał zduszony jęk.

- Zaofiarował się opisać mi pewne... aspekty anatomii Nell.

Cobb-Harding był już trupem.

- On ją odurzył. Laudanum. A potem zaciągnął do pokoju i napadł. Zjawiłem się w samą porę, żeby zapobiec najgorszemu. To nie była jej wina, Seb.

Przez chwilę Melbourne tkwił nieruchomo w miejscu. Wreszcie opadł z powrotem na krzesło.

Valentine roześmiał się. Nie było mu szczególnie wesoło, ale nie potrafił się powstrzymać.

- Tak. Kobieta zamężna jest niewrażliwa na pokusę i skandal. Na miłość boską, Sebastianie, myślisz, że jak ja spędzam noce?

Książę popatrzył na niego.

Boże, nie chciał, czyż nie?

Valentine wstał i przeszedł do okna i z powrotem. Chciał bronić Eleanor, zarówno jej działań, jak i kryjących się za nimi powodów. Jednak jeżeli to zrobi, Melbourne zobaczy, jak bardzo się zaangażował - nie tylko w sprawę Eleanor, ale i w stosunku do niej samej.

- Ona nie jest tylko jakąś tam panną, siostrą przyjaciela - syknął Valentine, na tyle rozwścieczony, by zignorować rozsądną część jego umysłu, która podpowiadała mu, by się nie odzywał. - To kobieta, która ma pragnienia i potrzeby, i będzie nieszczęśliwa w życiu, które ty dla niej wybierzesz... Zwłaszcza teraz, kiedy zakosztowała nieco wolności. Pozwól jej znaleźć własne szczęście.

- Co, do diab...

Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadła jak burza Eleanor z Zacharym i Charlemagne'em biegnącymi o krok za nią.

- Próbowaliśmy ją zatrzymać - powiedział Zachary, pocierając czerwony znak na policzku, gdzie najwyraźniej został trafiony.

- Rozmawialiście dosyć głośno - dodał Shay; jego ton był również oschły i gniewny.

Valentine usłyszał jak z oddali, że książę nakazuje wszystkim wyjść z gabinetu, ale nie zwracał na to większej uwagi. Zamiast tego patrzył na Eleanor go, która podeszła do niego i zatrzymała się, wsparta pod boki, piorunując wzrokiem. Nie potrafił nazwać tego, co mówiły jej oczy, ale przeszywało go to jak nóż wbity w pierś.

Zmarszczył brwi.

O słodki Lucyperze.

- Eleanor, ja...

- Byłeś szpiegiem? - Rozdygotana, nabrała powietrza. - Myślałam, że byliśmy... Myślałam, że byliśmy przyjaciółmi.

- Jesteśmy przyjaciółmi. Nie...

Uderzyła go w twarz. Ten cios przede wszystkim go zaskoczył - nie żeby go nigdy wcześniej nie spoliczkowano, ale zaskoczyło go, że to Eleanor go uderzyła. Odruchowo chwycił ją za nadgarstek, ale wyszarpnęła rękę.

- Jak śmiesz - szepnęła; głos jej drżał.

Zanim ktokolwiek zdołał to skomentować, raz jeszcze spoliczkowała Valentine'a.

- I ty też powinieneś się wstydzić, że się zgodziłeś na tę farsę i że postanowiłeś nie mówić mi o waszej małej zmowie. - Dławiły ją łzy, ale jeszcze raz nabrała powietrza i mówiła dalej. - Myślałam, że jestem wolna, Valentine. Ale wszystko to było tylko elementem kolejnego planu moich braci, żeby sprawować kontrolę nad moim życiem. A ty byłeś tego częścią. Po tym wszystkim, co powiedziałeś, i twoich radach...

Zrobił krok do przodu, podnosząc rękę, żeby otrzeć łzy z jej policzka.

- Eleanor, daj mi szansę wytłuma...

- Czy kręciłeś się przy mnie dlatego, że naprawdę chciałeś pomóc? Czy w ogóle cię obchodziłam? Czy tylko starałeś się odwrócić moją uwagę i mnie kontrolować... Powstrzymywać mnie przed zrobieniem czegoś, co mogłoby zakłócić wszystkim ich napięty plan dnia? A skoro moi bracia ci zaufali, jak mogłeś zachowywać się wobec mnie w sposób tak niegodny dżentelmena? Ufałam ci. Zwierzałam ci się. Jak mogłeś mi nie powiedzieć, że zostałeś wyznaczony, by mnie pilnować?

Valentine miał ochotę nią potrząsnąć, Zanim zdołał wymyślić jakąś odpowiednią ripostę, Eleanor wybiegła z gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi tak mocno, że aż zatrzęsły się szyby w oknach. Markiz zacisnął pięści, ale nie poruszył się z miejsca. Być może to nawet dobrze, że nie dała mu okazji, by się wytłumaczyć. Nie miał pojęcia, jak to zrobić, nawet sam przed sobą.

Valentine powoli wzruszył ramionami, przywołując całą siłę woli, żeby kogoś nie palnąć.

Shay ruszył z miejsca, żeby uniemożliwić mu wyjście, ale Melbourne powstrzymał go ruchem dłoni.

Charlemagne sprowadził go tutaj jednym z powozów Griffinów, wydawało się więc całkiem słuszne, by go sobie zawłaszczył, żeby wrócić do domu. Spojrzawszy niechętnie na stangreta, otworzył drzwi i wsiadł do powozu.

- Do Corbett House. W tej chwili.

- Tak jest, milordzie.

Powóz już ruszył, lecz po chwili znowu stanął. Klnąc, Valentine wstał i otworzył drzwiczki, żeby się wychylić.

- Do diabła, powiedziałem...

Przed zaprzęgiem stała Eleanor, opierając ręce na biodrach.

- Zaczekaj chwilę, Frederick - poleciła stangretowi. Głos jej drżał. - Muszę zamienić słowo z twoim pasażerem.

Rozdział 19



- Nie jestem w humorze, Eleanor - warknął Valentine. - Zejdź mi z drogi.

Ona również nie była w nastroju, ale z całą pewnością nie miała zamiaru pozwolić mu umknąć bez wyjaśnienia. I cokolwiek powie, lepiej niech to będzie coś, co jej pozwoli znowu swobodnie oddychać. W tej chwili jej gardło i pierś były tak ściśnięte, że czuła się bliska śmierci.

- Nie waż się ruszać, Frederick - rozkazała, schodząc z drogi koniom i zbliżając się do drzwi powozu. - A ty odsuń się i wpuść mnie do środka albo wyrażę, co mi leży na sercu, tu, gdzie stoję.

Mrużąc oczy, Valentine otworzył do końca drzwi, po czym odsunął się w głąb. Najwyraźniej nie zamierzał pomóc jej wsiąść, więc Eleanor zebrała spódnice w jedną rękę i sama wdrapała się do powozu.

Valentine siedział tak daleko od niej, jak tylko to było możliwe, trzymając skrzyżowane ręce na piersi. Choć była tak rozgniewana, wyraz jego oczu nadal kazał jej się wahać; niewielu ludzi zadzierało z markizem Deverillem. Mimo że większość rzeczy nie dotykała go zbytnio, miał wyjątkowe i nieprzyjemne usposobienie. A ona z pewnością rozbudziła jego gniew, nawet jeśli udział jej braci znacznie się do tego przyczynił. Jednak sama także odczuwała wściekłość i to z ważniejszego powodu. Bądź co bądź, ona go nie okłamywała. Właściwie był jedyną osobą, której nie okłamała. On nie mógł powiedzieć tego samego.

- Sprawiłaś, że wszystko stało się dla mnie trudniejsze niż powinno - oznajmił.

Poczuła, że za chwilę wybuchnie.

- Trudniejsze... dla ciebie? Zaufałam ci, Deverill.

Prychnął.

- Wygląda na to, że się pomyliłaś.

Przez długą chwilę wpatrywała się w jego oczy, usiłując się domyślić; kim może być prawdziwy Valentine Corbett, tak jakby ktokolwiek mógł się w ogóle łudzić, że rozwiąże tę zagadkę. Eleanor miała niejasne przeczucie, że to z nim była tamtej nocy przy chrzcielnej sadzawce, i że dzisiaj zniknął. Ale to z nim musiała pomówić, a nie z tym nonszalanckim, cynicznym hulaką, który nigdy nie udzieliłby jej jasnej odpowiedzi.

- Dałem ci ją.

- Nie, wcale nie. Przez cały czas, kiedy mówiłeś, że jesteś przyjacielem i że rozumiesz moje uczucia, wypełniałeś rozkazy Melbourne'a... Chociaż jestem pewna, że nie znał szczegółów. - Gdyby Sebastian je znał, to albo ona, albo Valentine byliby martwi lub zmuszeni do ucieczki z kraju. - Przez cały czas miałeś na uwadze granice, do których wolno mi dotrzeć, i miałeś szczery zamiar ich przestrzegać. Sebastian wyznaczył ci zadanie, byś mnie powstrzymywał przed zrobieniem czegoś naprawdę szalonego, a ty się na to zgodziłeś.

- To ty zdecydowałaś się mi zwierzyć; to był twój wybór.

- I nie popełnię więcej tego błędu. Do licha, Valentine! Nie jestem dzieckiem, które trzeba trzymać z dala od słodyczy; jestem dorosła. I zdawało mi się, że cię podziwiam. Ha! Bądź pewien, że kolejna przygoda, jaką wybiorę, nie będzie miała nic wspólnego z tobą. To nie będzie nic, nad czym mógłbyś zapanować. - Wzięła głęboki wdech. - Powinieneś był mi powiedzieć.

- Czy to by sprawiło różnicę? - zapytał niemal niechętnie, jak gdyby ciekawość wzięła górę nad trzeźwym osądem.

Dobrze, To był ten Valentine, na którego chciała pomstować.

Pobladła.

- Stephen Cobb-Harding tu był?

- Zaproponował małżeństwo jako sposób ratowania twojej reputacji. Gdybym postąpił tak jak powinienem i opowiedział Sebastianowi o tym, co zaszło u Belmonta, miałby czas, by się przygotować na pojawienie się Cobb-Hardinga.

Eleanor skinęła głową.

- Być może. Ale i tak nie wyświadczyłeś mi przysługi.

Posłał jej nieprzyjemny uśmieszek.

- Nie to mówiłaś tamtej nocy.

- Tamta noc to był mój pomysł, nie twój. Może i trzymałeś wodze w ręku, ale spętany czy nie, ten koń dostał od ciebie coś, czego chciał. - Wysunęła się do przodu, celując palcem w jego kolano. - A czy przyszło ci na myśl, że nie jestem jedyną kobietą, która cię do tego wykorzystała? Jesteś w tym całkiem dobry.

- Nikt mnie nie wykorzystuje.

- Jesteś tego taki pewien? Być może damy, których uwodzenie, a potem porzucanie napawa cię taką dumą, tak naprawdę jedynie igrają z tobą. Może zapewniasz coś... pewną rzecz... której pragną, więc cię wykorzystują i porzucają. - Wstała i otworzyła drzwi powozu. - Dlatego, Valentine, mówiąc szczerze, to wziąwszy pod uwagę twoje postępki, nie widzę, do czego więcej mógłbyś się nadawać.

Jeszcze nikt nigdy tak do niego nie mówił. I nikt nie wyszedłby po tym cało. Valentine tkwił nieruchomo na siedzeniu, przede wszystkim dlatego, że skupiał się na tym, by nie uderzyć Eleanor. Patrzył, jak wysiada z powozu i zatrzaskuje za sobą drzwi, gdy już stanęła na ziemi.

- Dobrze, Frederick. Zawieź go do domu. Już z nim skończyłam.

Tego już było nadto. Zanim powóz dotarł do końca podjazdu, Valentine z trzaskiem otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię.

- Pójdę pieszo - warknął, obrzucając wściekłym spojrzeniem zaskoczonego stangreta.

- Tak jest, milordzie.

Teraz nadeszła jego kolej, by wyrazić, co mu leży na sercu. Odwrócił się, ale obrócona plecami Eleanor już znikała we wnętrzu domu. Jak gdyby wyczuwając grożące jej niebezpieczeństwo, Stanton spojrzał na niego tylko raz i zamknął frontowe drzwi.

Świetnie.

- Nie masz racji! - Valentine krzyknął na cały głos, ignorując stajennego i stangreta przyglądających mu się niepewnie.

Spacer do domu to zapewne dobry pomysł. Dla wszystkich będzie lepiej, jeżeli uspokoi się trochę, zanim dotrze we własne znajome pielesze. Ruszył wzdłuż ulicy, zadowolony, że ma do przejścia prawie dwie mile. Dobrze mu zrobi każdy krok.

Przez dobre pół mili nic tylko klął. A zatem Eleanor go nienawidzi. Cóż go to obchodzi? On tylko wykorzystał ją dla zabawy, odrobiny emocji i rozrywki, a teraz, kiedy sytuacja zbytnio się skomplikowała, pora to zakończyć. Krzyżyk na drogę.

Ale Valentine nie był oszustem. Nie kłamał w kwestii własnego udziału, nawet jeśli nie wyjawił Eleanor, dlaczego z początku pojawiał się przy niej niczym jej cień. W tej chwili przyznanie się do tego mierziło go, ale lubił jej towarzystwo. Lubił pogawędki z nią i lubił śledzić tok jej myśli. Eleanor Griffin była jedną z niewielu kobiet, jakie znał, które miały w życiu inne pragnienie niż tylko zapewnienie sobie możliwie najbardziej wygodnego bytu.

A teraz czuł się tak, jakby kopnęła go prosto w zęby. Cokolwiek Eleanor zamierza dalej, Melbourne nigdy nie popełni dwa razy tego samego błędu. Powiedział, że jej bunt dobiegł końca, i nie żartował. Książę zapewne w duchu dziękował Bogu, że do Londynu zawitał John Tracey. Z pewnością nawet Eleanor nie będzie się sprzeciwiać związkowi z bohaterem wojennym. Do diabła, on zapewne zaoferuje jej wszelkie przygody, jakich pragnęła, noc w noc w ich przytulnym małżeńskim łóżeczku.

Markiz spojrzał na drogę, gdy obok niego zatrzymał się powóz.

- Nie, dziękuję. Przejdę się.

- Ale...

- Nie jestem w tej chwili w towarzyskim nastroju, Francis - przerwał Valentine. Resztki jego cierpliwości właśnie się wyczerpywały. - Miłego dnia.

Henning przyjaźnie skinął głową.

- Zostawię cię więc w spokoju. Widziałem już wielu dżentelmenów, którzy tak wyglądali. Stangret?

Valentine zatrzymał się.

- Nie musisz mi mówić - odparł Francis Henning, a jego pogodna mina odrobinę przygasła. - Widziałem skutki. Dobrze, że łamiesz serca tylko zamężnych dam.

- A to dlaczego?

- Bo już nie mogą przywdziać żałoby i na twoją cześć ogłosić staropanieństwa,

Valentine wątpił, by którakolwiek z jego zdobyczy choćby brała pod uwagę taką możliwość. Przechodziły do następnej zdobyczy - albo zdobywcy - tak samo jak on. Tak jak...

- Racja. - Valentine teatralnym gestem wyjął zegarek z kieszeni. - Mam spotkanie. Wybacz.

Skinąwszy głową, Francis raz jeszcze dał znak stangretowi, zostawiając Valentine'a stojącego na ulicy. Spośród wszystkich ludzi mających do powiedzenia coś celnego, markiz uznałby Francisa Henninga za ostatnią zdatną do tego osobę. A jednak pokrętna logika tego durnia brzmiała niemal jak echo tego, co wykrzyczała mu Eleanor.

Ale to nie miało sensu. Ona musi się mylić. Cokolwiek powiedziała Eleanor, żadna kobieta nigdy go nie wykorzystała. Sama myśl o tym, że tak właśnie z nim postąpiła, wykorzystując go po prostu, by mieć za sobą upragnioną przygodę, była absurdalna. I doprowadzała go do szału.

Nie był jakimś byczkiem, do którego krowy przychodzą, gdy brak w pobliżu lepszego, po to tylko, by go odesłać na pastwisko, gdy już z nim skończą. Było odwrotnie. Wszyscy o tym wiedzieli. On o tym wiedział.

Eleanor Griffin oznaczała same kłopoty. Inne kobiety nazywały go nieczułym albo okrutnym, ale nigdy nie mówiły, że nie jest nic wart. A z jej ust to oskarżenie okazało się bardziej przykre, niż kiedykolwiek mógł się spodziewać.

A fakt, że pierwotną przyczyną, dla której dotrzymywał jej towarzystwa, był przymus, nie dawało jej powodu, by kwestionować prawdziwość jej własnej przygody. To ona ją wybrała, a on umożliwił. Nawet gdyby nie był nic winien Melbourne'owi, postąpiłby tak samo.

Valentine zmarszczył brwi. To nie była prawda. Gdyby w jakiś sposób wplątał się w jej plan, nie znając jej braci i nie będąc zobowiązanym, by zapewnić jej bezpieczeństwo, tak manipulowałby jej przygodą, by dostać to, czego sam chciał. I oznaczałoby to znacznie więcej seksu, bez zwracania uwagi na to, co mówiła. Ani na to, czego poszukiwała.

Czy w jakiś sposób zepsuł jej wszystko tylko przez to, że nie powiedział, iż ktoś jeszcze go prosił, by przy niej był? I dlaczego, u diabła, w ogóle się tym przejmował? Znieważyła go, jej bracia go znieważyli, a on miał setkę innych kobiet, które mógł wykorzystać, by wymazać ją z pamięci. Albo to one mogły wykorzystać jego, jeśli to, co mówiła Eleanor, jest prawdą.

Zaklął raz jeszcze, ignorując zdumione spojrzenia przechodniów. Ona coś mu zrobiła. Stracił przez nią rozum. To dlatego nie mógł przestać myśleć o tym, co powiedziała, nie mógł przestać myśleć o jej przeklętej przygodzie, nie mógł przestać myśleć o niej. A to, rzecz jasna, prowadziło do wszelkiego rodzaju spekulacji kiedy Melbourne zażyczy sobie wizyty Traceya i czy Eleanor zaakceptuje ten związek, żeby zrobić na złość... Albo co gorsza dlatego, że podoba jej się ten przeklęty bohater wojenny. O nim zapewne nigdy nie powie, że jest nic niewart.

- Do licha! - Podniósł wzrok i przystanął, nagle zdając sobie sprawę, że minął swój róg i znalazł się na South Audley Street przed skromnym kościółkiem zwanym Grosvenor Chapel. Zapewne przechodził obok już tysiące razy, ale jako że to kościół, nigdy nie zwracał na niego większej uwagi.

Kościół. Dotąd Valentine miał zamiar wkroczyć do domu Bożego jeszcze tylko dwa razy w życiu - raz, gdy znajdzie sobie żonę, która będzie mogła urodzić mu dziedzica, i ponownie, kiedy będą go mieli złożyć w grobie, o ile poświęcone mury nie runą, gdy zostanie wniesiony do środka.

Rozejrzawszy się dokoła z lekkim zażenowaniem, Valentine pchnął bramę i wszedł na teren przed kościołem. Nie poraził go piorun z niebios, ale markiz i tak wolał być ostrożny. Różane pnącza zdobiły wejście na mały cmentarzyk, zaś kwiaty o intensywniejszej czerwonej barwie tworzyły szpaler wzdłuż krótkiego podejścia do czterech kamiennych stopni i samej drewnianej budowli. Valentine wziął głęboki wdech i usadowił się na najniższym z granitowych stopni.

- Dzień dobry, mój synu - rozległ się spokojny męski głos dobiegający od strony wejścia za plecami markiza.

Cóż, nie był to sam Bóg; tego Valentine był pewien. Przechylił się, żeby móc się obejrzeć.

- Ojcze. Proszę wybaczyć, że przeszkadzam. Ja tylko potrzebowałem chwili, żeby pomyśleć.

Wysoki, szczupły mężczyzna odziany w czerń skinął do niego głową.

- Lord Deverill, nieprawdaż? Valentine Corbett?

- Tak, to ja.

- Ach. Chyba wygłosiłem o tobie jedno czy dwa kazania.

Jeżeli było coś, czego Valentine by się nie spodziewał, to poczucie humoru u duchownego.

- Jestem zaszczycony.

- Tak, drobna wzmianka o rozpuście zawsze sprawia, że trzódka zwraca baczniejszą uwagę. - Wiekowy kapłan, sapiąc, przysiadł na stopniu powyżej tego, na którym siedział Valentine. - Zawsze chciałem zapytać... Czy otrzymałeś imię na cześć świętego?

Markiz wzruszył ramionami.

Duchowny zaśmiał się.

- Skoro musisz wiedzieć, to miałem właśnie podlać róże. W tych progach wszyscy są mile widziani. Nie spiesz się, mój synu. Rozmyślaj, o czym chcesz.

Znowu posapując, pastor wstał, zszedł na dół i sztywnym krokiem odszedł w stronę małej szopy na narzędzia. Valentine patrzył, jak wyłania się z niej z konewką w ręku i podchodzi do niewielkiej studni pośrodku ogrodu.

- Jeśli to znak z niebios, to jakiś niewyraźny -skomentował markiz, nie adresując tego do nikogo konkretnego, i wstał, żeby pomóc pastorowi nabrać wody ze studni. Kilka tygodni temu nie zawracałby sobie tym głowy, chociaż wątpił, by wtedy w ogóle postawił stopę na terenie należącym do kościoła.

- Od tego, kto zadecydował, że kłamstwo jest dla jej własnego dobra. I czy uchroniło to tę osobę od dokonania tego, co zamierzała.

- A co, jeśli zamierzała popełnić grzech?

Duchowny spojrzał na niego.

- Nie prosiłeś mnie, bym dyskutował o moralności... jedynie o czynach.

Valentine podniósł napełnioną konewkę i poniósł w stronę najbliższych różanych krzewów.

- Nie, dziękuję. - Na chwilę Valentine skupił się na podlewaniu róż, aż konewka stała się lżejsza.

- A zatem powinienem podjąć kroki, żeby to na- prawić.

- Na pewno nie mogę ci doradzać, żebyś postępował w sposób, który zachęcałby do grzechu. - Uśmiechając się lekko, pastor przejął opróżnioną do połowy konewkę, żeby podlewać dalej. - Ale naprawianie wydaje się zajęciem bardziej wartym zachodu niż psucie.

- I trudniejszym. Dziękuję. To z pewnością była nieoczekiwana rozmowa, ojcze...

Valentine roześmiał się. Uchyliwszy kapelusza, odwrócił się ku bramie. Jednak gdy był już w połowie drogi, przyszło mu do głowy jeszcze jedno pytanie. Przeraziło go ono, ale na Lucypera - czy raczej na Boga, biorąc pod uwagę miejsce - to było właściwe pytanie. Przecież nie pociągało za sobą żadnych zobowiązań... A on z pewnością nie miał nikogo innego, kogo mógłby spytać.

Valentine skinął głową, zamknął za sobą bramę i ruszył w stronę Corbett House. To, że w ogóle zdołał wypowiedzieć słowo „ślub”, wstrząsnęło nim znacznie mniej niż fakt, że nadal o tym rozmyślał. Jednego był jednak pewien - nie chciał, by Eleanor wyszła za lorda Johna Traceya.

I nawet pastor powiedział, że Valentine ma obowiązek wszystko naprawić. Eleanor pragnęła przygody, czegoś szalonego i wyzwolonego, zupełnie bez niczyjej ochrony. Dobrze, zaoferuje jej coś takiego... O ile wpierw sam nie nabawi się apopleksji od samego myślenia o tym.


***


Eleanor pognała od frontowego podjazdu po schodach prosto na górę, mając wszystkich trzech braci tuż za sobą, i zabarykadowała się w swojej sypialni. Kiedy Zachary tłukł pięścią w drzwi, przyciągnęła jeszcze toaletkę, żeby zablo- kować wejście, i podparła ją jednym z wyściełanych krzeseł.

- A tymczasem będziesz się tutaj ukrywać? - odparł niski głos, w którym wreszcie dał się usłyszeć sarkazm.

Eleanor chwyciła poduszkę z łóżka i przycisnęła do twarzy, by móc wykrzyczeć się w miękką tkaninę. To jej pomogło odrobinę złagodzić palącą wściekłość, więc zrobiła to jeszcze raz.

Jednak gdy gniew, który nie pozwalał jej znaleźć sobie miejsca i miotał nią tak, że miała chęć w coś uderzyć, zelżał, kryjący się pod nim ból zaczął ściskać jej serce. Zamiast wrzeszczeć w poduszkę, przytuliła się do niej. Z gardła wyrywał jej się szloch, znowu i znowu, aż cała zalała się łzami.

Nie chodziło o to, że Stephen Cobb-Harding pojawił się i zagroził jej rodzinie. Poradziliby sobie z tym. Bez względu na to, jak wściekły mógł być Melbourne, nie pozwoliłby, aby reputacja czy pozycja Griffinów została nadwyrężona. Dla niego był to cały świat.

Nie, całkiem dobrze wiedziała, dlaczego płacze. I fakt, że jest zapłakana i załamana przez niego, jeszcze wszystko pogarszał. Dlaczego mu zaufała? Dlaczego zakładała, że ten nieczuły markiz Deverill miałby nagle chcieć się z nią przyjaźnić? Dlatego, że tego pragnęła. Oto dlaczego.

- Głupia - jęknęła żałośnie, ocierając poduszką mokrą twarz. Valentine łamał serca z zatrważającą regularnością, a ona zakładała, że jest na to odporna. Ale on towarzyszył jej wyłącznie dlatego, że Melbourne go do tego przymusił. A jego rady i przykład, jaki sobą stanowił - to, co kiedyś w nim uwielbiała - wszystko to dawał jej, pamiętając o swoim zobowiązaniu wobec Melbourne'a.

Jej przygoda, noc z nim - to prawda, że sama prosiła o jedno i drugie, ale... Och, nie wiedziała, co ma myśleć. I ku swojemu zaskoczeniu, pragnęła pomówić z Valentine'em. Nie po to, by nakrzyczeć na niego raz jeszcze, ale żeby odkryć, co tak naprawdę myślał - i co ważniejsze, co czuł, gdy za- angażowali się w ten jej „bunt”.

Jednak po tym, co mu powiedziała, całkiem możliwe, że już nigdy się do niej nie odezwie. Nigdy jej nie pocałuje, nie dotknie jej ani nie będzie z nią gawędził, a jutro zapewne będzie miał uwieszoną na ramieniu jakąś śliczną, bezmyślną pannicę, i będzie mógł udawać, że nigdy ani trochę nie interesował się Eleanor. Jeżeli kiedykolwiek w ogóle się interesował...

Ukryła twarz w dłoniach, kołysząc się w przód iw tył na wygodnym krześle. Jakąkolwiek rozmowę odbędzie z Melbourne'em, gdy rzekomo wszystko sobie logicznie przemyśli, już wiedziała, czym to się skończy. Jej brat poda jej ze dwa albo trzy nazwiska, pozwalając wybrać spośród nich - jak gdyby to oznaczało, że jest wolna - a potem zaaranżuje jej małżeństwo. Jeżeli będzie miała szczęście, rzeczywiście odbędą się oświadczyny, choć oczywiście jej obecność będzie najmniej istotną częścią umowy.

Eleanor chyba jeszcze nigdy nie czuła się taka samotna, a za osobę, z którą najbardziej chciała porozmawiać i którą traktowała jak towarzysza i przyjaciela, w głębi ducha nadal uważała Deverilla. Tak jakby jej serce odmawiało pogodzenia się z tym, co doskonale wiedział teraz jej logiczny rozum - że on odtrącił ją jako zbyt duży kłopot, a ona musi pozwolić mu odejść i skupić się na uczynieniu swojej przyszłości możliwie najbardziej znośną.

- Do licha.

Najgorsze było to, że sama to na siebie ściągnęła. Pragnęła nowych doświadczeń, nowego sposobu patrzenia na życie, i najwyraźniej, tak jak oświadczył jej Melbourne, wcale nie była naprawdę wolna. Wolałaby tylko, by ten fakt objawił się mniej gwałtownie.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi.

- Ciociu Nell?

A więc wysłali Peep, żeby negocjować. Tchórze.

Eleanor zamrugała, odwracając się, by wyjrzeć przez okno. Na zewnątrz zobaczyła mrok, rozświetlany gdzieniegdzie przez gazowe latarnie wzdłuż cichej ulicy. Na miłość boską, użalała się nad sobą przez cały dzień, Ale jeśli zejdzie na dół, będzie musiała się nastawić na kolejne starcie, a po prostu nie była na to gotowa. Jeszcze nie.

Wstała, przeszła przez pokój i oparła się o toaletkę, która nadal spoczywała przy drzwiach jej sypialni.

- Nie. Gdybyś była tak miła i poprosiła, by Helen przyniosła mi trochę zupy i kawałek chleba, byłabym ci bardzo wdzięczna.

- Eleanor, nie możesz zamknąć się tu na zawsze.

Już wcześniej podejrzewała, że w pobliżu czai się Sebastian.

- Wiem. Tylko do jutra.

Milczał przez długą chwilę.

Helen przyniosła jej na górę zupę i chleb i pomogła przenieść meble z powrotem na miejsce.

Eleanor zmusiła się do uśmiechu. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, bez względu na chaos w jej życiu.

Pokojówka dygnęła.

Eleanor postawiła zupę na toaletce. To była jej ulubiona, z mięsem z kurczęcia, ale po pierwszym kęsie ledwie czuła jego smak. Jej umysł podsuwał jej nieustannie scenariusze rozmów, w których stawała oko w oko z Valentine'em, a on padał na kolana, by przyznać, że jest dla niego ważna, i błagać ją o wybaczenie mu jego oszustwa. Westchnęła. Wizje były przyjemne, ale nie była w stanie wyobrazić sobie niczego bardziej nieprawdopodobnego.

Kiedy skończyła zupę, wystawiła naczynia na zewnątrz, a potem spędziła godzinę, kręcąc się bez celu po pokoju, czterokrotnie zasiadając do lektury i kolejne trzy razy, by zająć się korespondencją, i kompletnie z niczym sobie nie radząc.

- A niech to - mruknęła. - Po prostu idź spać, Eleanor. O poranku wszystko wygląda lepiej.

Sama w to nie wierzyła, ale skoro usiłowała sama siebie oszukiwać, to równie dobrze mogło to być coś przyjemnego. Pechowo się złożyło, że zarówno najbardziej przyjemnym, jak i najbardziej nieprzyjemnym tematem, o którym mogła myśleć, był Valentine Corbett.

Rozdział 20



Valentine'owi udało się znaleźć Johna Traceya w trzecim klubie, który przeszukał tego ranka. Bohater wojenny wyglądał na spokojnego i pewnego siebie i zapewne nie miał pojęcia, że dzisiaj może otrzymać szansę dołączenia do jednego z najpotężniejszych rodów w Anglii. Przynajmniej nie nastąpiło to zeszłego wieczoru, gdy Valentine opracowywał i odrzucał plany nad butelką whisky. Gdyby to już się wydarzyło, Tracey bez wątpienia jadłby śniadanie ze swoimi przyszłymi powinowatymi.

Valentine zajął miejsce przy stole po drugiej stronie sali, dostatecznie daleko, by pozostać niezauważonym, i na tyle blisko, żeby móc obserwować wszystko, co się może wydarzyć. Tracey zamówił porcję szynki i dwa jajka na twardo, podczas gdy Valentine zadowolił się grzanką i kawą. To nie miało sensu. To Tracey powinien cierpieć na brak apetytu, zamartwiając się, czy Griffinowie, a zwłaszcza Eleanor, uznają, że jest godny, by dołączyć do ich klanu.

Poza piciem i snuciem planów na przyszłość Valentine niepokojąco długo w noc dumał nad sobą. Skupiał się głównie na tym, dlaczego tak nagle mu zależy, by nie utracić Eleanor na rzecz kogoś innego, i dlaczego myśl o naprawieniu wszystkiego zakradła się do jego duszy i nie chce mu dać spokoju.

Na miłość boską, przecież jeśli zdecyduje się na ożenek, może mieć każdą kobietę, której zapragnie. Przy odpowiedniej zachęcie nawet mężatka zapewne dałaby się namówić na porzucenie męża. Sęk w tym, że Valentine nie chciał żadnej innej kobiety. A nie mógł mieć Eleanor. Co prawda mógł rozmawiać z księdzem i snuć plany potajemnych zaślubin, ale nosił też przeklęty tytuł markiza Deverill. A Deverill nie stawia się w kłopotliwym położeniu, nie porzuca zasad, nie traci głowy dla jakiejś pannicy.

Najgorsza chwila nadeszła tuż przed świtem. Przymierzał słowa takie jak „posiadanie”, „obsesja”, „mściwość”, „zazdrość” i „własność” na opisanie, dlaczego czuje do Eleanor to, co czuje... A potem właściwe słowo, słowo idealnie pasujące, trafiło go jak cios pięścią prosto między oczy.

To słowo. Ono nie miało ani krzty sensu. Jak mógł być zakochany w Eleanor, skoro nawet nie wierzył w istnienie czegoś takiego jak miłość?

Ale kiedy już jego rozum natrafił na to słowo, każda jego cząstka uchwyciła się go kurczowo. A zatem bez względu na to, czy kiedykolwiek będzie w stanie coś z tym zrobić, czy nie, albo czy zdoła chociażby wypowiedzieć to słowo na głos, kocha Eleanor Griffin. A teraz ma ją utracić.

Tracey dokończył śniadanie, następnie udał się do Tattersalls na aukcję koni, a Valentine podążał za nim jak cień. Gdyby markiz chciał dowiedzieć się z pierwszej ręki, co też planuje Melbourne, zapewne mógłby wyrazić skruchę i zostać na nowo dopuszczonym do kręgu wtajemniczonych. Wtedy musiałby siedzieć i wysłuchiwać, jak bracia planują życie Eleanor, chociaż wiedział, że nie mają pojęcia, czego ona pragnie, czego potrzebuje ani na co zasługuje.

Dwadzieścia minut po tym, jak Tracey usadowił się, by obserwować aukcję, służący w liberii Griffinów podszedł do niego z listem. Do licha. Już się tym zajęli. Oczywiście, Nell może w końcu polubić Traceya, a nawet być z nim szczęśliwa. Cóż, na to jednak nie mógł się zgodzić. Nie, jeśli miałby pa- trzeć z daleka ze świadomością, że mógłby mieć ją dla siebie, gdyby tylko podjął właściwe kroki.

A zatem właśnie nadeszła pora, by zadziałać, i do diabła z konsekwencjami. Valentine wziął głęboki wdech i podszedł do wojennego bohatera.

- Jakieś domysły, dlaczego?

John popatrzył na niego.

-A i posag nie do pogardzenia.

Tracey zmarszczył brwi.

- Zapytaj ją samą. - Licytator rozpoczął aukcję następnego konia i Tracey odwrócił głowę. - Wybacz, ale mam tu zaprzęg do wylicytowania.

Valentine skinął głową i oddalił się. Wiedział już dosyć. Melbourne, a być może nawet sama Eleanor, wybrali kandydata, a potencjalny małżonek również nie miał żądnych obiekcji.

Cóż, miał je Valentine. Nikt go nie spytał, kto jego zdaniem mógłby być najlepszą partią dla Eleanor, i nikt nie wziąłby pod uwagę jego kandydatury. Nie, nie tego nikczemnego markiza Deverilla. Nawet gdyby zdołał przekonać ich, jak... jak ważna stała się dla niego Eleanor, albo że nie może sobie wyobrazić życia bez rozmowy z nią, całowania jej, po prostu patrzenia na nią.

Według Kościoła przemawiającego ustami ojca Michaela, powinien naprawić zło wyrządzone Eleanor. Tak po prostu należało postąpić. A skoro tyle już czasu spędził, staczając się do piekieł, lepiej, żeby Valentine go posłuchał. Markiz zaśmiał się ponuro. Miał właśnie uczynić jedyną rzecz, której kiedyś poprzysiągł sobie unikać za wszelką cenę: kierować się sercem. Miał nadzieję, że ten zasuszony organ sprosta wyzwaniu.


* * *


Eleanor zbudziła się nagle. Poczuła się oszołomiona, jakby spała za mocno i obudziła się zbyt raptownie. Zegar na kominku krył się w ciemności, ale sądząc po ciszy panującej w domu i na ulicy, musiała być noc, jakoś po drugiej, a przed piątą rano.

Z westchnieniem obróciła się na bok i z przekonaniem znowu zamknęła oczy. Nie myśl o niczym, nakazała sama sobie, podczas gdy jej umysł niebezpiecznie chętnie podsunąłby jej obrazy czarującego Johna Traceya i tego, jaki był szczęśliwy, spotykając się z jej bratem. Licz owce...

Czyjaś dłoń zakryła jej usta, a druga przycisnęła ją za ramiona do łóżka.

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Krzyknęła, ale głos stłumiła silna dłoń na jej ustach. Wierzgając nogami pod ciężkimi nakryciami, starała się uwolnić ręce.

- Niespodzianka - wyszeptał jej do ucha szorstki męski głos.

Myślała tylko o tym, żeby narobić hałasu. Miała trzech krzepkich braci śpiących ledwie kilka kroków dalej. Stłuczony wazon, okrzyk, cokolwiek - obudziłoby ich. A potem dźwięk jego głosu zaczął docierać do jej spanikowanego umysłu.

Szarpnął ją i posadził twarzą ku sobie. Dostrzegła niewyraźny zarys czarnej maski jaguara i parę roziskrzonych zielonych oczu pod sfatygowanym czarnym kapeluszem.

- Valentine?

- Sza!

- Precz... Wynoś się stąd! - wychrypiała.

- Nie mogę. - Zanim zdążyła się odsunąć, obwiązał jej twarz chustką, zakrywając i kneblując jej usta. - Nie ruszaj się - szepnął, w taki sam sposób związując jej ręce z przodu.

Ułożywszy ją z powrotem na plecach na łóżku, Valentine podszedł do szafy i wyjął wielką torbę podróżną. Zaczął otwierać szuflady i wrzucać ubrania do torby, kilkakrotnie wahając się i zmieniając zdanie w kwestii ich wyboru.

Nawet wiedząc, kto przetrząsa jej rzeczy, Eleanor nie była w stanie do końca w to uwierzyć. I choć serce waliło jej jak młotem, ledwie parę sekund wystarczyło, by jej popłoch zamienił się w gniew. Cokolwiek Valentine zamyślał i jakkolwiek był na nią wściekły, miała dosyć takiego traktowania.

Rąbek jednej z jej sukien zaczepił się o brzeg szafy, i Valentine, przeklinając, zerknął w dół, by go wyswobodzić. Wykorzystując okazję, Eleanor zerwała się z łóżka i boso pobiegła do drzwi. Miała związane ręce, więc naciśnięcie klamki zajęło jej chwilę. O sekundę za długo.

Silne ramię Valentine'a przyciągnęło ją do silnego torsu, kiedy wolną ręką na nowo zamykał drzwi.

- Przestań - mruknął jej wprost do ucha, na wpół wlokąc ją z powrotem na łóżko.

Kopnęła go. Valentine stęknął, rzucając ją na pogniecione prześcieradła, nim się pochylił, żeby rozmasować kolano. Gdyby miała jeszcze moment, by lepiej wycelować, albo gdyby była obuta, już leżałby na podłodze. Mając braci, nie dorasta się, nie wiedząc, jak najskuteczniej kopnąć.

Wiercąc się, Eleanor znów dotarła na skraj łóżka i stanęła na podłodze. Zanim zdążyła wymierzyć kolejne kopnięcie w pochyloną głowę Valentine'a, on zaciągnął ją z powrotem na materac, kładąc na plecach i lądując na niej.

- Wydawało mi się, że chciałaś przygody - mruknął, chwytając ją za nadgarstki, by powstrzymać od zadania mu ciosu oboma piąstkami prosto w zamaskowaną twarz.

Wrzucił ostatni przedmiot do torby, zamknął ją i wrócił do Eleanor. Jedną ręką poderwał ją z łóżka i powlókł w stronę drzwi.

- Nigdzie z tobą nie idę - warknęła. Serce nadal waliło jej cztery razy szybciej niż normalnie.

Valentine spoglądał na nią przez chwilę w słabym świetle księżyca. Miała rozczochrane włosy opadające na ramiona i dziwacznie sterczące spod ciasno zawiązanej chustki. W jej oczach nie było już przerażenia, ale wciąż były rozszerzone i podejrzliwe. Valentine nie chciał jej wystraszyć, ale najwyraźniej nie docenił własnej furii. Gdyby teraz raz jeszcze kopnęła go tak jak przedtem, zapewne jego męskość zamieniłaby się w pudding.

Nie był w stanie zrozumieć ani słowa z tego, co mamrotała, ale nie brzmiało to, jakby była szczęśliwa. Mógł się mniej więcej domyślać, co usiłowała mu powiedzieć.

- Właśnie przeżywasz przygodę. A więc przestań i chodź ze mną.

Eleanor pokręciła głową, zapierając się piętami. To, co udało jej się z siebie wydobyć, zabrzmiało jak zniewaga ale Valentine to zignorował. Zamiast odpowiadać, dźwignął ją i przerzucił sobie przez ramię; drugą ręką podniósł torbę i otworzył drzwi sypialni. Dom wciąż pogrążony był w takiej samej ciszy jak wtedy, gdy włamywał się przez okno do saloniku porannego, ale podchodząc do schodów i tak nie spuszczał oka z zamkniętych drzwi w korytarzu. Gdyby akurat teraz natknął się na innego członka rodziny Griffinów, skończyłoby się rozlewem krwi.

Eleonor nadal nie chciała się uspokoić i przez jej szarpaninę omal oboje nie runęli na łeb na szyję ze schodów. Podpierając się dla równowagi jednym bokiem o ścianę, Valentine schodził dalej. Jednak czwarty stopień przeraźliwie zaskrzypiał. Markiz zastygł, nasłuchując przez długą chwilę. Na górze nic się nie poruszyło.

Mając nadzieję, że ten odgłos to coś, do czego rodzina była przyzwyczajona, mocniej ścisnął Eleanor i ruszył dalej. Pozostawanie tutaj mogłoby oznaczać tylko to, że łatwiej dałby się przyłapać. A skoro Eleanor wierciła się, lecz nie próbowała wrzeszczeć, najwyraźniej nie chciała widzieć go martwym.

Wcześniej otworzył sobie od środka frontowe drzwi, więc teraz ledwie moment zajęło mu poruszenie dobrze naoliwionych zawiasów i wymknięcie się na ganek. Zamknięcie ich za sobą wymagało nieco więcej wysiłku, ale skoro te przeklęte schody nie obudziły braci, to odgłos zamykania frontowych drzwi także ich nie zbudzi.

Jego powóz czekał na końcu podjazdu. Stangret przymocował torbę z tyłu, podczas gdy Valentine stał z Eleanor wciąż przewieszoną przez ramię. Dawson przytrzymał drzwiczki, kiedy markiz cisnął Eleanor na miękką skórę siedzenia naprzeciwko własnego.

Wyjechali na ulicę i Valentine usiadł, by zdjąć pożyczony kapelusz i czarną maskę.

- No i co, nie było tak źle, prawda? - odezwał się jakby nigdy nic, przeczesując palcami zmierzwione włosy.

Eleanor zdołała usiąść prosto, a że ręce miała nadal związane, odsunięcie chustki z ust zabrało jej trochę czasu.

- To... ty... - wyrzucała z siebie. - Co... do diabła, co ty wyprawiasz?

- Zapewniam ci przygodę w miejsce tej, którą zepsułem przez swoją dwulicowość - odparł, podsuwając jej wyjętą z kieszeni butelkę.

- Rozwiąż mnie.

- Za chwilę. Nie mam ochoty, by jakaś panna obiła mnie jak psa.

- Gdybym cię obiła, byłoby to najmniejsze z twoich zmartwień, Deverill - odwarknęła. - Zatrzymaj ten powóz i w tej chwili odwieź mnie do domu!

- Nie. I nie strasz mnie swoimi braćmi. Gdybyś krzyknęła, nigdy nie udałoby się nam wydostać z domu.

Wzięła głęboki wdech, najwyraźniej starając się ocenić, czy Valentine jest przy zdrowych zmysłach. Życzył jej powodzenia w tym zadaniu; parę godzin temu sam porzucił zdrowy rozsądek, jeszcze zanim znalazł słowo tłumaczące własny brak logiki.

- Toż to absurd!

- Nie, to jest coś, nad czym nie możesz panować. Ciesz się tym, albo i nie. Nie zamierzam zawracać.

Eleanor przez długą chwilę badawczo wpatrywała się w jego twarz.

- A dokładnie do Gretna Green.

Głośno przełknęła ślinę.

Odchrząknął, poczuwszy się nieswojo.

- Jak na mnie to niemałe wyznanie, moja droga. Idę o zakład, że to więcej, niż otrzymałaś od Traceya.

- Rzeczywiście. Ale sądzę, że gdybyś poznał więcej kobiet, odkryłbyś, że nie jestem wcale taka wyjątkowa. No i jestem prawie zaręczona z kimś innym.

Ukłuło go, że tak łatwo potrafiła pogodzić się z tym, co planował dla niej Melbourne. Czy to jego wina? Czy tak bardzo ją zranił?

Wyprostowała się.

- Zdawało mi się, że znalazłam się tutaj dlatego, że chcesz się ze mną ożenić. Nie polecałabym dyskutowania o...

- Skąd teraz to wiesz?

- Do diabła, Eleanor! Nie wiedziałem aż do chwili, kiedy zaczęłaś na mnie wrzeszczeć i nazwałaś mnie nicponiem, a potem uświadomiłem sobie, że zapewne następnego dnia Melbourne zrobi ruch i znajdzie ci męża. I tak zrobił, nieprawdaż? Ja... - urwał zapatrzony w jej delikatne rysy. - To nie do przyjęcia. Dla ciebie także powinno być nie do przyjęcia.

Zawahała się.

- A kto to taki? Kamerdyner? Handlarz koni?

- Pastor. Powiedział, że jeżeli w czymś cię skrzywdziłem, to powinienem zrobić wszystko, żeby to naprawić.

- A ty uznałeś, że to oznacza małżeństwo.

O ile się nie mylił, w jej głosie było już znacznie mniej gniewu. To bardzo dobry znak, zwłaszcza że Valentine był śmiertelnie poważny. Nie zamierzał odwozić jej do domu. Jeżeli nie zechce za niego wyjść, przekona ją do zmiany zdania. Nie poślubi Johna Traceya.

Uśmiechnął się szeroko.

- Ale powiedziałam ci, że cię wykorzystałam - odparła powoli, raz jeszcze wyciągając do niego związane ręce.

I tak miał zamiar uwolnić ją wcześniej czy później. Marszcząc czoło, rozplatał więzy, uważając, by nie zadrapać ani nie posiniaczyć jej delikatnej skóry.

- Eleanor, ja nie myślę, że mnie wykorzystałaś - odparł. - I jedyne, co przed tobą zataiłem, to fakt, że Melbourne prosił mnie, bym miał na ciebie baczenie. Zresztą po tej pierwszej nocy i tak bym miał.

Powoli wyciągnęła rękę, by dotknąć jego policzka.

Podniósł się i przysiadł obok niej, zakładając sobie jej ręce na szyję, gdy raz jeszcze przywarł do jej ust. Boże, mógłby ją całować bez końca. Myśl o tym, że może nie być w stanie jej widywać, gdy tylko tego zapragnie, nie móc z nią rozmawiać i słuchać jej łagodniejszych opinii o świecie, doprowadzała go niemal do paniki. Nie mówił całkiem poważnie, gdy spotkał ojca Michaela, ale, do diabła, jeżeli duchowny sądzi, że to dobry plan, to kimże jest Valentine, by się z nim spierać? A poza tym wydawało się, że to najlepszy pomysł, na jaki wpadł w ciągu trzech dziesiątek i dwóch lat swojego żywota.

Cicho jęknęła wprost w jego usta i Valentine poczuł, że sztywnieje. To prawda, że nie zgodziła się wyjść za niego, ale nie powiedziała także „nie”. A on nie miał nic przeciwko temu, by ją przekonywać - Zwłaszcza jeżeli to się wiązało z tym, by znów się w niej znaleźć.

- Nie teraz - odpowiedział, śmiejąc się cicho. - Nigdy nie będziesz w stanie znieść całego życia bez doznania raz jeszcze pieszczoty mężczyzny. - Powoli przesunął dłoń w górę po jej nodze od kostki aż do uda, podciągając przy tym cienką koszulę.

Natychmiast zdał sobie sprawę, że powiedział coś, czego nie powinien, bo odsunęła głowę, żeby na niego spojrzeć.

- A co z całym dalszym życiem bez doznania pieszczoty kolejnej kobiety? Twoim życiem, Valentine. Jeżeli sądzisz, że będę tolerować twoje utrzymanki, to możesz...

Zignorował część jej wypowiedzi o „tolerowaniu”, czując delikatny dreszczyk, gdy wychwycił zazdrość w głosie.

To zdecydowanie miało sens. Valentine był na straconej pozycji i wiedział o tym.

- A nie może to być dla nas obojga?

- Ty...

- Eleanor, ja nie wiem, jak postępować stosownie - wysapał, całując ją raz jeszcze. Poczuł, że w odpowiedzi roztapia się w jego ramionach jak wosk. - I nie sądzę, żebym był w stanie zrobić coś zupełnie sprzecznego z moim własnym interesem. Nawet gdybym potrafił, i tak nie pozwoliłbym ci wyjść za Traceya.

Westchnęła.

- Chyba nie - przytaknęła po chwili, przeczesując mu włosy palcami. - Ale czy ty byłbyś dla mnie lepszy niż on?

Uśmiechnął się.

- O wiele lepszy. Rozważ to: skoro nie chcesz być taka układna, to możemy stanowić dobraną parę.

Z trudem złapała oddech.

- Wszystko to pięknie się dla ciebie składa, uwodzić mnie, gdy jestem w nocnej koszuli i całkiem zdana na ciebie w kwestii mojego bezpieczeństwa i mojej reputacji. Ale co będzie jutro?

Jedną z rzeczy, które Valentine'owi tak bardzo podobały się u Eleanor, było to, jak patrzyła na świat, i sposób, w jaki wyrażała swoje myśli. Jednak tej nocy bez skargi przyjąłby jej spokojną współpracę. Po raz ostatni pocałował ją namiętnie, po czym posadził na siedzeniu naprzeciwko siebie.

- Wiem tylko, że nie darzysz uczuciem Johna Traceya, bo inaczej wyskoczyłabyś teraz z powozu, nawet w pełnym biegu. Ale masz rację. Nie mogę cię przekonać, żebyś mi zaufała, a ty nie musisz wierzyć, że nigdy nie uczyniłbym czegoś, co by cię zraniło. Mógłbym spróbować cię przekupić, powiedzieć ci, że wybuduję dla ciebie prywatną pływalnię, jeśli tylko zechcesz, i że nigdy nie będę się starał zabraniać ci jazdy konno w męskim siodle czy rozmawiania, z kim tylko ci się podoba. I zrobiłbym to, jeżeli chcesz.

- Val...

- Ale mam właśnie zamiar powiedzieć ci coś, co już wiesz - mówił dalej. - Że ty i ja pasujemy do siebie. Dobrze nam razem i rozumiemy się nawzajem. Do diabła, wydaje mi się, że rozumiesz mnie lepiej niż ja sam siebie, i chyba mogę to samo powiedzieć o tobie. -Valentine musnął jej policzek palcem; tak bardzo potrzebował jej dotknąć. - Ale to tylko słowa, a ty musisz pomyśleć. Zdrzemnę się, ale będę tutaj, gdybyś tej nocy podjęła decyzję.

Rozsiadł się w kącie, zamykając oczy i usiłując przekonać dolne części ciała, że zwłoka służy dobrej sprawie. Pragnął Eleanor bardziej niż kiedykolwiek i czegokolwiek w całym swoim życiu. Bardziej niż kiedykolwiek będzie czegoś pragnąć. Ale nie chciał też być jej przypadkowym wyborem, decyzją podjętą jako ostatnia próba zagrania na nosie Melbourne'owi.

Dobry Boże. Zamknął oczy. Nigdy wcześniej nie zamykał oczu w towarzystwie kobiety - ale nie po raz pierwszy zrobił to przy Eleanor. Ten gest, jego własny gest, przemówił do niego dobitniej niż wszelkie racjonalizacje i zapewnienia, jakie mógłby wygłosić. Ufał jej. Nie tylko w kwestii wygody własnego ciała, ale całym sercem - co najwyraźniej znaczyło, że jednak jakieś ma.

Gdy milczenie się przedłużało, otworzył jedno oko. Siedziała w przeciwległym kącie, skrzyżowawszy ręce na piersi, i wpatrywała się w niego niewzruszenie. Valentine zmarszczył brwi.

- Chłodno ci?

- Odrobinę.

Puścił te uwagę mimo uszu, uznając, że i tak prawie się spodziewał generalnej bitwy.

- A zatem zdecydowałaś się poślubić Traceya?

Westchnęła.

- I ja również, na początku. Postawił sprawę jasno, że mam przestać włóczyć się po Londynie i wyjść za mąż, zarówno dla mojego własnego bezpieczeństwa, jak i dla dobra rodziny.

- Odrobiną zabawy - odparł. - Poszukiwaniem. Podejmowaniem decyzji, jak ma wyglądać twoje dalsze życie.

Eleanor uśmiechnęła się nieznacznie.

- Ty to rozumiesz.

- To właśnie usiłuję ci powiedzieć, moja droga. I wiąże się z tym jeszcze coś wartego wzmianki. Jestem dobry w łóżku.

- Tak zakładałam, po tym jak...

- Ale nigdy nie byłem taki dobry, jak będąc z tobą. - Valentine wziął głęboki wdech; bardzo pragnął, żeby pojęła, co stara się jej powiedzieć. - I nie sądzę, Eleanor, byś znalazła kogoś innego, kto potrafiłby sprawić, że poczujesz się tak jak ze mną.

- O rety. - Zaczerwieniła się i pochyliła do przodu. Płaszcz zsunął jej się z ramion. - Czy jutro nadal będziesz tym Valentine'em Corbettem?

Właśnie dokonał odkrycia, że istnieje inny Valentine Corbett, oraz że pomijając brak zdrowego rozsądku, nie wydaje się aż takim nicponiem.

- Nienawidzisz tego drugiego... I nie bez powodu.

Pokręciła głową.

- Nie, wcale nie. I zaczynam sobie uświadamiać, że obaj to tak samo ty. Masz na sumieniu okropne rzeczy, ale w ciągu ostatnich tygodni odkryłam, że potrafisz być... niesłychanie wnikliwy.

- Rumienię się przez ciebie.

- Valentine, próbuję być poważna. Widzisz, pamiętam spotkanie z twoim ojcem. Zdaje mi się, że Melbourne zaciągnął rodzinę do Szkocji i że zatrzymaliśmy się na noc w Deverill Park.

Valentine przytaknął. Nic z jego przeszłości nie napawało go dumą, ale skoro porwał Eleanor, uznał, że winien jest jej rozmowę o tym, nawet jeśli to oznaczało z jego strony jakąś przeklętą autorefleksję. W pewien sposób, ku własnemu zaskoczeniu, ostatnio naprawdę był w stanie uzmysłowić sobie pewne rzeczy.

A więc była to rozmowa o jego pochodzeniu. Uznał, że zasługiwała, by wiedzieć także i to.

- Syfilis.

Valentine wstrzymał oddech.

Valentine przełknął ślinę, zamknął oczy, delektując się dotykiem jej dłoni, i podsunął jej koszulę do góry, aż do bioder.

- Można by rzec, że to przeszkadza w zwyczajnym życiu - zgodził się, unosząc Eleanor i nakierowując ją tak, by powoli nasunęła się na jego członek. Boże, ależ uwielbiał ją czuć, ten każdy otulający go cal.

Odchyliła głowę do tyłu, oddychając ciężko, gdy opadła na niego, by przyjąć go w pełni.

- Och, na Boga, Valentine - jęknęła, wijąc się na jego kolanach.

Omal nie doszedł do szczytu już w pierwszej chwili.

- Eleanor, pocałuj mnie.

Pocałowali się namiętnie i głęboko, pozwalając swoim językom pieścić się nawzajem. Valentine oparł obie dłonie na jej biodrach i zaczął nią kołysać. Natychmiast podjęła jego rytm. Tam i z powrotem, w przód i do tyłu, a toczący się powóz potęgował każdy ich ruch. Nie odrywali wzroku od siebie, gdy Eleanor się poruszała, a Valentine wychodził jej naprzeciw, aż z piersi wyrwał mu się jęk.

Poczuł jej rozkosz, usłyszał jej przeszywające westchnienie. Przyspieszył i dołączył do niej, przyciskając ją do piersi, gdy osunęła się na niego bezwładnie.

Valentine uniósł jej podbródek i delikatnie pocałował ją w usta.


* * *


- Nie ukradłeś niczego skromniejszego? - spytała Eleanor, odwracając się, by spojrzeć przez ramię na Valentine'a, gdy zapinał jej na plecach błękitną jedwabną suknię.

- A dlaczego miałbym to robić? - odparł. Łagodny uśmieszek, który nie znikał z jego twarzy przez większość poranka, stał się wyraźniejszy. - Poza tym było ciemno, a ty próbowałaś mnie wykastrować.

Wdzięczna, że jednak jej się to nie udało, Eleanor pochyliła się, żeby poszperać w torbie. Zatrzymali powóz tylko raz, i to ledwie na tyle długo, by móc przenieść jej bagaż do środka, żeby mogła się ubrać.

To był niezgorszy ambaras, ale wyglądało na to, że Valentine ochoczo wplątał się w to razem z nią. I już to kusiło ją, by po prostu cieszyć się przygodą. Przynajmniej jedno, co powiedział, było najszczerszą prawdą: nikt inny nie byłby w stanie sprawić, by poczuła się taka wolna, tak pełna nadziei. Kochała go. I dopóki realny świat nie zawali się jej na głowę, to wystarczy. Tygodniami mogła sobie jedynie wyobrażać - i marzyć, i mieć nadzieję - że Valentine to mężczyzna, którego mogłaby poważnie brać pod uwagę jako kandydata na męża. Najwyraźniej niemało zawdzięcza temu ojcu Michaelowi, kimkolwiek on jest.

- Obawiam się, że twoi bracia będą nas ścigać. Nie w smak by mi było zabicie jednego z twoich najbliższych krewnych tuż przed naszym ślubem.

Eleanor popatrzyła na niego. Wypowiedział to żartem, ale podejrzewała, że był śmiertelnie poważny. Przebiegł ją dreszcz. Wyczerpana czy nie, nigdy wcześniej nie czuła się tak pełna życia jak w tej chwili. Valentine ją podniecał, zaskakiwał i sprawiał jej satysfakcję, ale miał słuszność co do obiekcji jej braci. Przy jego reputacji rozwiązłego kobieciarza, Melbourne nigdy nie przystanie na ich związek i uczyni wszystko, co w jego mocy, żeby to powstrzymać, gdy tylko zda sobie sprawę, dokąd i z kim pojechała.

- Wcale się nie zatrzymujmy - zaproponowała.

Valentine przyciągnął ją i pocałował.

- Myślę, że możemy sobie pozwolić na parę chwil, żeby coś zjeść i zmienić konie. Melbourne wstał zapewne dopiero przed godziną.

- I musi się jeszcze domyślić, dokąd pojechałam.

- Cóż, co do tego może mieć pewne pojęcie - mruknął zmieszany Valentine.

Eleanor zmarszczyła brwi. Ta jego mina zaniepokoiła ją.

Zrobiło jej się zimno.

Valentine wzruszył ramionami.

- Cóż, taka myśl mogła mi przyjść do głowy. I to właśnie jest twoja przygoda. Taka, nad którą żadne z nas nie jest w stanie teraz w pełni panować.

Skrzywiła się, niezadowolona.

- To nie był komplement.

Chociaż Eleanor byłaby szczęśliwa, uciekając do Szkocji bez zatrzymywania się z jakiegokolwiek powodu, musiała przyznać, że okazja do rozprostowania nóg byłaby błogosławieństwem. I że jakaś rozpalona i niepokorna cząstka jej samej pragnęła spędzić całą noc z Valentine'em Corbettem w wygodnym, miękkim łóżku. Sama myśl, że za dwa dni będzie mogła swobodnie robić to każdej nocy przez resztę życia, przyprawiała ją o dreszcz rozkoszy i nieopisanego wyczekiwania.

- Grosik za twoje myśli - mruknął, wręczając jej błyszczącą monetę.

Zacisnęła ją w dłoni.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że wczoraj rano poddałam się rezygnacji - odpowiedziała powoli, mając nadzieję, że bystry markiz zrozumie, iż zgadzała się na całą tę przygodę i nawet na niesłychaną śmiałość tego, czego dokonali, i że wcale nie chciała zostać uratowana. Z drugiej strony, poddała się rygorom przyzwoitości, kiedy tylko Sebastian jej to nakazał... więc może potrzebny jej był taki ratunek. - Jak mogłam się poddać? Jak mogłam tak po prostu uznać, że już dosyć bycia szczęśliwą? - wyszeptała.

Valentine mocniej ścisnął jej dłoń.

- Wczoraj rano chodziłem jak cień za Johnem Traceyem, żeby zobaczyć, czy i kiedy Melbourne po niego pośle. Chciałem go wyzwać na pojedynek, zastrzelić, przejechać, cokolwiek, żeby tylko się z tobą nie spotkał... I żebyś ty nie polubiła go na tyle, by go poślubić.

Łzy napłynęły jej do oczu. Wydawało się, że czasem marzenia naprawdę mogą się spełniać. Albo może to ona żywiła desperacką nadzieję, że tak jest - dla dobra ich obojga.

- Wiesz, że zawsze lubiłam ciebie - szepnęła.

- Wiem. Właściwie sam nie rozumiem dlaczego. -Uśmiechnął się znowu. - Ale chociaż to dziwnie zabrzmi, sprawiłaś, że zapragnąłem być tym mężczyzną. Tym, którego polubiłaś.

To zabrzmiało jak bajka. I tylko w najgłębszym zakamarku umysłu, gdzie nadal uchowało się nieco zdrowego rozsądku, martwiła się, że dla niego to wyłącznie przygoda, że postrzega ją jako coś w rodzaju zdobyczy, której po prostu nie chce widzieć w posiadaniu innego mężczyzny. Przez jakiś czas może wystarczy, że będzie go miała, ale jeżeli on jej nie kocha, jeśli jest dla niego wyłącznie obsesją, to przepadła o wiele bardziej, niż gdyby wyszła za mąż za Johna Traceya. Gdyby Tracey opuścił ją albo wziął sobie kochankę, byłaby tylko roz- czarowana. Utrata Valentine'a oznaczałaby dla niej śmierć.

Rozdział 21



Zatrzymali się Pod Dziką Różą na śniadanie i żeby zmienić konie. Oberża stała przy głównej drodze z Londynu, więc gdy tam zajechali, Valentine nie był zaskoczony, widząc, jak jest tłoczno od pasażerów dyliżansów. To oznaczało potencjalnych świadków dla każdego, ktokolwiek mógł za nimi jechać, ale Melbourne i tak dokładnie wiedział, dokąd zmierzają. Choć Eleanor zdenerwowała się, słysząc, że Valentine zostawił list, on nie mógłby z czystym sumieniem postąpić inaczej.

Czyste sumienie. Nikt bardziej od niego samego nie byłby zaskoczony, dowiadując się, że takowe posiada. Kiedy powóz zatrząsł się i zatrzymał, Valentine wyskoczył, rozłożył schodki i podał rękę wysiadającej Eleanor.

Miała rację w kwestii swojej garderoby; wybrał pięć sukien, które udało mu się wepchnąć do pojemnej torby, i żadna z nich nie nadawała się na tę porę dnia. Jednak gdy zobaczył ją w mocno wydekoltowanej błękitnej sukni w jaskrawym blasku słońca, jego serce zatańczyło.

- Ludzie patrzą - Eleanor syknęła przez zęby, biorąc go pod ramię.

- Niech patrzą. Dyliżans zaraz odjedzie; nie zabawią tu długo. - Obejrzał się na nią. Niepokoiło ją coś więcej niż tylko pościg ze strony braci, i Valentine podejrzewał, że powodem jest on sam. - Wynajmę dla nas prywatną jadalnię - po- stanowił.

Dziwiło go to, że im więcej czasu z nią spędzał, tym bardziej pragnął z nią być. Zazwyczaj po schadzce z kobietą nawet nie spędzał z nią całej nocy. Jednak z Eleanor nie chodziło tylko o seks, choć tak go pociągała. Nie, cieszyła go sama jej obecność. Jego ojciec zapewne przewraca się w grobie... Ale cóż, jego ojciec uwiódł o jedną kobietę za dużo, a potem umarł ślepy i obłąkany. To nie najlepszy wzór do naśladowania dla Valentine'a. Już nie.

Oberżysta zaprowadził ich do niewielkiej prywatnej jadalni z ogniem trzaskającym na kominku.

- Wrócę do państwa za minutkę, milordzie - odezwał się przez niesamowicie kręconą brodę. - Dyliżans pocztowy właśnie odjeżdża i muszę zadbać; żeby pasażerowie wsiedli.

- Na początek proszę po prostu przysłać herbatę - zgodził się Valentine, kiwając głową. - Będziemy też chcieli zjeść śniadanie.

- Tak jest, milordzie.

- Spoglądał na mnie dosyć dziwnie - zauważyła Eleanor, przeciągając się, kiedy tylko drzwi się zamknęły.

Fala gorąca ogarnęła Valentine'a, gdy na nią patrzył. Nikomu innemu nie udało się jej zdobyć - nawet na chwilę, albo choćby w przelotnej myśli. Nareszcie postąpił właściwie i miał nadzieję, że właściwie dla nich obojga.

- Oczywiście, przecież masz na sobie wieczorową suknię.

Pokazała mu język.

Może i Eleanor przywykła do swoich braci i do ich pewności siebie, tak jak i on, ale dobrze wiedział, że reszta Anglii ugnie się przed każdym żądaniem Griffinów. A on właśnie wszedł im w drogę najpoważniej, jak to tylko możliwe.

Eleanor roześmiała się.

- Wielkie nieba! Jeżeli to katastrofa, to przynajmniej będzie na co popatrzeć.

Valentine przyglądał się jej kątem oka, gdy podchodziła do okna, żeby spojrzeć na pasażerów odjeżdżającego dyliżansu. Zaniepokoiło go, w jaki sposób wypowiedziała słowo „katastrofa”. W trakcie tej przygody już kilka razy z niezachwianą wiarą wkroczyła na nieznany grunt. Cokolwiek mówił wcześniej, gdyby naprawdę pragnęła pozostać w Londynie, zawróciłby. Ale Eleanor nie była jakąś beztroską, naiwną młodą panienką, która wierzy we wszystko bez zadawania pytań. Miała oczy szeroko otwarte i martwiło ją to, co widziała. A patrzyła właśnie na niego.

Pokojówka weszła do pokoju, przynosząc im herbatę. Dygnęła, rozstawiła naczynia na stole, po czym szybko zniknęła. Eleanor bez słowa podeszła, żeby napełnić dwie filiżanki, i wsypała jedną łyżeczkę cukru do swojej herbaty, a dwie do jego.

Jej delikatne wargi drgnęły.

Valentine wstał i poszedł za nią.

- Zauważyłeś to?

Odwrócił ją ku sobie i zaczął całować jej usta - delikatnie, lecz bardzo starannie. To nie wystarczało, ale będzie jeszcze czas na coś więcej, gdy znowu ruszą na północ.

Z udawaną skromnością przysiadła obok kominka.

Eleanor uśmiechnęła się.

- I tak zrobiłeś. Ale przed nimi nie da się uciec.

Nie miał wyjścia.

Valentine wstrzymał nonszalancką ripostę, którą już miał wygłosić. Eleanor pytała poważnie i jeżeli sam nie udzieli poważnej odpowiedzi, wciąż jeszcze może ją stracić.

- Jakiś miesiąc czy dwa temu - zaczął mówić, oparłszy się o krawędź stołu - powiedziałbym, że chcę mieć jednego syna, który by odziedziczył po mnie tytuł.

Dyliżans pocztowy z turkotem wytoczył się sprzed oberży wśród nawoływań i skrzypienia i Valentine odrobinę się odprężył. Melbourne nadal może natknąć się na pasażerów, ale szanse na to maleją z każdą przebytą milą. Bardziej prawdopodobne, że zamiast tuzina potencjalnych świadków pozostaną dwie czy trzy osoby.

- Ale teraz - mówił dalej - myśl o ustatkowaniu się nabrała pewnego powabu, jakiego nigdy bym się nie spodziewał, tak samo jak to, by się zwyczajnie zestarzeć. Razem z tobą. Chciałbym mieć z tobą dzieci, Eleanor. - Raz jeszcze się zawahał, mając nadzieję, że nie mówi jak idiota i że ona weźmie pod uwagę, iż nigdy nie spodziewał się rozmawiać o tych sprawach, a tym bardziej o tych uczuciach. - Nie wiem, jakim byłbym ojcem, ale chciałbym mieć szansę, żeby móc się sprawić lepiej niż mój własny.

Skinęła głową i na chwilę odwróciła wzrok, ocierając kącik oka.

- Rzecz w tym, że...

- Nie - przerwał jeszcze raz. - Ja nie chcę nikogo innego. I nie będę chciał. Ty... Ty sprawiłaś, że inaczej spojrzałem na pewne sprawy. Nie mogę tego dokładnie wytłumaczyć, bo nie sądzę, żeby wymyślono na to jakieś słowa. Ale ostatnio moje serce zaczęło bić, a zranienie cię w jakikolwiek sposób oznaczałoby, że znowu przestanie. I to by mnie zabiło.

- Och - szepnęła.

Cóż, wyglądało na to, że ta nowość - szczerość - sprawdzała się. I wcale nie było to takie bolesne, jak niegdyś go uczono. Valentine wyprostował się.

- Nikt inny i nic innego nie ma takiego wpływu na moje szczęście jak ty. Nie zamierzam ryzykować, że mnie odrzucisz.

Eleanor westchnęła. Czy powinna mu powiedzieć, że to, czego tak naprawdę pragnie się dowiedzieć, że wszystko, czego tak naprawdę chciała być pewna, to czy będzie zawsze patrzył na nią w ten sposób - z mieszaniną czułości i pasji malujących się na jego twarzy? Jeżeli sobie tego od niego zażyczy, zapewne obieca jej, że będzie ją uwielbiać, ale to nie to samo, co wiedzieć, iż tak będzie naprawdę. Valentine z pewnością powiedział jej wszystko, co należało, ale gdy o to chodzi, czy wciąż będzie tym samym mężczyzną, w którym się zakochała? Cokolwiek mniejszego niż całe jego serce zapewniłoby jej ledwie marną, pozbawioną nadziei egzystencję przez resztę życia.

Drzwi za nim znowu się otworzyły. Tym razem Eleanor była wdzięczna oberżyście, że im przerywa. Och, musi poukładać sobie, czego może oczekiwać od Deverilla, i czy wystarczy tego, by zaspokoić jej serce.

- Proszę tylko postawić na stole - powiedział Valentine, nadal idąc w jej stronę.

Ktoś za nim poruszył się szybko i zamachnął się ciężkim półmiskiem celując w tył głowy Valentine'a. Półmisek uderzył go z głuchym brzękiem. Przewracając oczami, Valentine jak kłoda padł na podłogę.

Eleanor nabrała powietrza, żeby zacząć krzyczeć, ale głos zamarł jej w krtani, kiedy Stephen Cobb-Harding odrzucił tacę na bok i stanął nad nieruchomym ciałem Valentine'a.

- Przeżywasz tu niezgorszą przygodę, czyż nie? -odezwał się jak gdyby nigdy nic.

Eleanor z wrzaskiem chwyciła szczapę drewna z kominka i podbiegła do niego.

- Precz! Precz!

Zasłonił się ramieniem, zataczając do tyłu, gdy po raz drugi zdzieliła go kawałkiem drewna. Nie była w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że nie powinno go tu być. Skończyli z nim. Usiłował zrujnować jej życie i poniósł porażkę. Valentine go powstrzymał.

Z gardła wydobył jej się szloch.

- Pomocy! - zawołała, biorąc jeszcze jeden zamach.

Cobb-Harding złapał ją za rękę i wyszarpnął polano z dłoni.

- Przestań! - ryknął, popychając ją tak, że przewróciła się na podłogę.

Upadła obok Valentine'a, który leżał z twarzą częściowo zwróconą ku ziemi.

- Nie, nie, nie - szeptała gorączkowo, dotykając jego policzka.

Drzwi otworzyły się jeszcze raz.

- Niech ona się uciszy, do diabła - odezwał się drugi głos. - Oberżysta już żąda więcej grosza. - Mężczyzna był ubrany jak dżentelmen i wyglądał znajomo... To jeden z watahy kawalerów, która krążyła wokół niej od tygodni, a Eleanor nawet nie pamiętała, czy w ogóle z nim rozmawiała. Zerknąwszy przez ramię, ruszył ku drzwiom, i nim je za- mknął, dodał: - I pospiesz się. Wiesz, że nie mamy wiele czasu.

Cobb-Harding szarpnął ją za ramię.

Cobb-Harding przesunął rękę, chwytając ją za ramię.

Och, Boże, już o tym zapomniała.

- Ja nie...

- Próbowałem wyjaśnić Melbourne'owi, że znalazłem się na straconej pozycji. Niestety, najwyraźniej ty jesteś moim jedynym wybawieniem.

Starała się go kopnąć, a on pchnął ją na krzesło obok kominka. Do pokoju wtargnął trzeci mężczyzna i Eleanor zmarszczyła czoło, gdy bezwładne ciało Valentine'a zostało przeniesione do kąta.

Cobb-Harding uśmiechnął się.

- Skoro Deverill był tak uprzejmy, żeby sprowadzić go tak daleko, równie dobrze możemy z niego skorzystać. - Rozmasowując sobie rękę, szarpnięciem postawił Eleanor z powrotem na równe nogi. - Mogłaś się ubrać nieco mniej wyzywająco, Nell.

Szarpała się w jego uścisku.

Trwoga zmroziła serce Eleanor.

Burnsey wysunął się, żeby też wlepić w nią wzrok.

- I moje długi może też.

- W każdym razie - mówił dalej Stephen - uwolnię się od Deverilla i wejdę do klanu Griffinów. Czy widzisz jakiekolwiek minusy tego pomysłu? Bo, szczerze mówiąc, ja żadnych.

- A ja tak.

Valentine zadał mu cios w pierś. Wymachując rękoma, Stephen wpadł tyłem na twardy drewniany stół. Burnsey, potykając się, usunął się z drogi, gdy chleb i herbata pofrunęły w powietrze. Cobb-Harding usiłował przetoczyć się w bok, ale Valentine palnął go raz jeszcze, tym razem pięścią w szczękę.

Eleanor rzuciła się naprzód, żeby pomóc. Zanim udało jej się dotrzeć do Valentine'a, zaczepiła stopą o skraj spódnicy, przewracając się na podłogę. Ból przeszył jej prawe kolano, ale nie zważała na to. Valentine potrzebował jej pomocy, albo przynajmniej dywersji z jej strony.

Gramoliła się, wstając z podłogi, gdy Burnsey przebiegł obok niej, żeby chwycić Valentine'a za ramię.

- Nie! - wrzasnęła, okładając go po głowie i ramionach szczątkami imbryka.

Kiedy Burnsey cofał się chwiejnym krokiem, z gorącą herbatą skapującą mu z włosów, do pokoju wpadł jak burza Andrew Perline.

- Deverill, za tobą! - krzyknęła, ciskając w Burnseya talerzem z chlebem.

Obróciwszy się, Valentine przyjął cios Perline'a w żebra zamiast w plecy. Obaj padli na krzesło, miażdżąc ciężki mebel, aż rozsypał się na kawałki. Eleanor chwyciła kawałek poręczy i przesunęła się do przodu, utykając.

Czyjaś ręka złapała ją za ramię, wyrywając jej broń z dłoni.

Nawet z krwawiącym nosem i raną na czole udawało mu się wyglądać na zadowolonego z siebie. Ale w końcu jego przewaga nad Valentine'em wynosiła trzech na jednego.

- Moi przyjaciele wkrótce do nas dołączą. Jestem pewien, że opowiedzą ci o losie Deverilla, jeśli ładnie poprosisz. Oczywiście; jeżeli będziesz współpracować, ten epizod może się skończyć nieco bardziej przyjemnie… dla niego.

Valentine...

- Ucisz go. Na stałe - rzucił Cobb-Harding. - Byłem już bardziej rozsądny, niż można by się spodziewać.

Och Boże, oni mają zamiar go zabić! Miała do stracenia coś ważniejszego niż reputacja. I nie potrafiła, nie mogła poświęcić życia Valentine'a. Za nic na świecie.

- Stephenie, pojadę z tobą - powiedziała prędko.

Zastygł, a gdy na nią spojrzał, w jego pogodnych niebieskich oczach pojawiła się podejrzliwość.

- Och, naprawdę? I to dlaczego?

- Pojadę, jeżeli zostawicie Deverilla w spokoju. Zwiążcie go albo zamknijcie w pokoju, to z tobą pojadę.

- I zgodzisz się mnie poślubić.

Łza spłynęła jej po twarzy, gdy przytaknęła.

- Jeżeli nie wyrządzicie mu krzywdy.

Gwałtownie przyciągnął ją do siebie, przypominając jej tę okropną noc, gdy na nią napadł. Przekonywała się, że jest w stanie znosić jego towarzystwo przez krótki czas, dopóki się nie uwolni albo dopóki nie dogonią ich jej bracia. Albo dopóki Valentine nie wymyśli sposobu, jak ich z tego wyciągnąć.

- Słyszałeś, co powiedziała, Deverill! - wrzasnął Cobb-Harding. - Ona jedzie ze mną. Przegrałeś.

Valentine, z czołem ociekającym krwią, podniósł się ciężko. Perline uwiesił mu się na plecach, prawie go dusząc.

- Eleanor - wychrypiał. - Nie...

- Przestań, Valentine - nakazała mu. Kolejna łza popłynęła w ślad za pierwszą. - Nie walcz z nimi. Jadę ze Stephenem.

Valentine spiorunował ją wzrokiem spod zmierzwionej strzechy ciemnych włosów.

- A więc tak po prostu się poddajesz?

- Nie, nie poddaje się. Ona wybiera mnie. Zwiążcie go.

Valentine wyszarpnął rękę z uchwytu Burnseya.

- Nie kłopocz się, Eleanor. Myślałem, że masz więcej hartu. Skoro jest go tak mało, skoro tak mało znaczy dla ciebie twoja wolność, to szczęśliwej drogi. Jak dla mnie to niech to wszystko diabli biorą.

Eleanor zamrugała. Jeszcze niedawno uwierzyłaby w to, że tak łatwo daje sobie z nią spokój. Teraz mogła jedynie patrzeć oczyma wielkimi jak spodki i wcale nie musiała udawać przerażenia, jednocześnie zastanawiając się, czy Burnsey i Perline znają dawnego Deverilla lepiej niż tego nowego.

- Spodziewasz się, Deverill, że uwierzę w to, iż tak po prostu ją zostawiasz? - zapytał Cobb-Harding.

Valentine nasunął porwany surdut z powrotem na ramiona.

- Wdałem się w to, żeby mieć nieco rozrywki, ubaw kosztem wszechmocnych Griffinów - odparł, i znacząco spojrzał na Eleanor. - Prawdę mówiąc, jest trochę za sztywna, i to już dłużej nie jest zabawne.

Podejmij tę grę, Nell”, nakazała sobie.

- Ale...

Poruszając się tak prędko, że jego ręka zdała się jedną rozmazaną plamą, Valentine zamachnął się pięścią i trafił Burnseya prosto w szczękę. Mężczyzna padł jak długi, nawet nie jęknąwszy. Perline rzucił się na niego raz jeszcze, ale stracił przewagę. Kolano Deverilla trafiło go w twarz, i Perline tylko stęknął i znalazł się na podłodze.

- No i proszę - powiedział Valentine, otrzepując ręce z kurzu. - Tak lepiej.

- Ale zgodziliście się...

- Ona się zgodziła, Stephenie - odparł, przechodząc nad leżącym Burnseyem. - Ja się na nic nie zgadzałem. I coś mi mówi, że cię okłamała.

Cobb-Harding mocniej zacisnął palce na ramieniu Eleanor.

- Ona jedzie ze mną. Cofnij się, Deverill. Nie chcę robić jej krzywdy, ale zrobię, jeśli znowu nie dasz wyboru.

- Wyboru - powtórzył Valentine, ocierając usta wierzchem dłoni. Jego ton wciąż był spokojny, ale spojrzenie budziło grozę. Eleanor nagle poczuła się wyjątkowo wdzięczna losowi, że w tej właśnie chwili nie jest Stephenem Cobb-Hardingiem. - A więc dam ci wybór - mówił dalej. - Puść ją albo obedrę cię żywcem ze skóry, a twoim truchłem nakarmię wieprze.

- Nie - odpowiedział Cobb-Harding. - Nie wygrasz, Deverill. Potraktowałeś mnie podłe, chociaż sam postąpiłbyś dokładnie tak samo, gdyby nasze role się odwróciły. Ty możesz mieć każdą kobietę. Nie potrzebujesz tej. A ja tak.

- I tu się mylisz, Stephenie. - Odrobinę się zatoczywszy, Valentine uchwycił się oparcia jednego z krzeseł. - Eleanor... Uchyl się!

Rzuciła się na podłogę. Krzesło przeleciało nad jej głową, trafiając Cobb-Hardinga w ramię i posyłając go na stół, a potem na podłogę. Kiedy tylko Cobb-Harding upadł, Valentine skoczył na niego, wykręcając mu rękę za plecami, aż Stephen piskliwie wrzasnął.

Pospiesznie ruszyła do drzwi, otworzyła je i omal nie zderzyła się z oberżystą i jego żoną.

Najwyraźniej mężczyzna zdał sobie sprawę, że nagrody, którą mu przyobiecano, już może się nie spodziewać, bo wyjął ze schowka spory zwój sznura i podał go.

- Czy mam sprowadzić posterunkowego?

Eleanor już miała się na to zgodzić, ale najpierw chciała naradzić się z Valentine'em. W wyobraźni zobaczyła, jak optymistycznie wyliczone dziesięć godzin przewagi, jakie wcześniej mieli, właśnie im umyka. Wzywanie policji zupełnie odebrałoby im ten czas.

- Powiem wam za chwilę - odparła wymijająco i pobiegła z powrotem do prywatnej jadalni.

Razem związali trzech mężczyzn. Valentine obwiązał nogi Cobb-Hardinga, zaciskając węzły tak mocno, że Eleanor nie byłaby zaskoczona, gdyby syn hrabiego skończył z gangreną.

- Gotowe - odezwał się Valentine, wreszcie się prostując. - Teraz nigdzie nie pojadą.

- Nic ci nie jest? - spytała.

Powoli podał jej rękę. Wsunęła palce w jego dłoń, a on poprowadził ją w odległy kraniec pokoju.

- Masz krew na policzku - mruknął, wyciągając rękę, żeby dotknąć jej twarzy.

- To chyba nie moja. To ty masz rozbitą głowę. -Uświadomiła sobie, że jego palce drżą, i mocniej ścisnęła go za rękę. - Odrobinę mnie wystraszyłeś.

- Wiem. Chciałem, żeby chociaż na chwilę poczuli się mniej czujni. Ja nigdy bym... - Urwał i odchrząknął. - Nigdy nie pozwoliłbym nikomu cię skrzywdzić, Eleanor. Powinienem był zdawać sobie sprawę, że Stephen tak łatwo nie zrezygnuje. To ja naraziłem cię na niebezpieczeństwo. To...

Uśmiechnął się ledwo widocznie.

- Nie to chciałam powiedzieć. Przeraziłeś mnie, dlatego że przez moment myślałam, iż cię zabiją.

Valentine wpatrywał się w nią przez długą chwilę.

- Dziękuję ci. - A potem, ku jej zaskoczeniu, ujął jej drugą dłoń i także ją ścisnął, po czym padł przed nią na oba kolana. - Ja... Ja nie zniósłbym utraty ciebie, Eleanor - mówił dalej chrapliwym szeptem. - Sprawiasz, że z nadzieją patrzę na świat, że czuję się szczęśliwy i spełniony. Tak wiele mnie nauczyłaś.

Gdy tak patrzył na nią - zadzierając głowę, z krwią spływającą mu po policzku, i gdy jego złudnie senne oczy były bardziej szczere i uczciwe niż kiedykolwiek - Eleanor była w stanie mu wierzyć. Pragnęła mu wierzyć.

- Ty także wiele mnie nauczyłeś. Więcej, niż sądziłam, że muszę się nauczyć.

Radość w jego oczach stała się wyraźna.

- Ty i ja aż tak bardzo się nie różnimy. Ty troszczysz się o zbyt wiele rzeczy, a ja o zbyt mało. Z wyjątkiem ciebie. Dzięki tobie ostatnio sporo rozmyślałem.

Wielkie nieba!

Drzwi po raz kolejny otworzyły się z hukiem. Zanim Eleanor zdążyła choćby krzyknąć, Valentine zerwał się na równe nogi, przesuwając ją za siebie. Mogła wyczuć napięcie jego ramion; każdy muskuł prężył się w gotowości, by jej bronić. By ją ochraniać.

Ale Valentine się nie poruszył. Odetchnąwszy, Eleanor wyjrzała zza jego ramienia.

- Och, nie - wyszeptała.

Jego obliczenia były chybione o jakieś dziewięć i pół godziny, ale w jednym Valentine miał rację. Przed jej braćmi nie dało się uciec.

Rozdział 22


Do diabła, pomyślał Valentine, zmagając się sam ze sobą, by zachować panowanie zarówno nad własnym gniewem, jak i nad zawrotami głowy przeszkadzającymi mu jasno myśleć. Bowiem jedyny gorszy moment na pojawienie się braci Griffinów byłby wtedy, gdyby przyłapali jego i Eleanor nagich.

- Sebastianie! - Eleanor przełknęła ślinę, ściskając dłoń Valentine'a na tyle mocno, żeby zostawić ślad.

Książę stanął w drzwiach, a bracia po jego lewej i prawej ręce. Jednak już po chwili uwagę Melbourne'a zwróciły połamane meble, porozrzucany chleb i naczynia oraz trzej mężczyźni, związani i rozciągnięci na podłodze.

- Shay, zbierz wszystkich, którzy mogli słyszeć, co się tutaj działo - powiedział cicho, wyjmując portfel i podając go bratu. - Upewnij się, że o niczym nie wiedzą.

Charlemagne skinął głową, wziął zwitek banknotów i znikł w głównej części oberży. Valentine już miał otworzyć usta, żeby powiedzieć coś typowo dla niego dowcipnego i cierpkiego, lecz wszystko, co przychodziło mu do głowy, to nakazanie Melbourne'owi, by trzymał się z daleka od Eleanor i od niego samego. Biorąc pod uwagę wykręcone ramię i pulsującą z bólu głowę, nie czuł się w tej chwili gotowy na kolejną walkę trzech na jednego, ale pięści miał zaciśnięte i czekał. Nikt mu nie przeszkodzi, by Eleanor była tylko jego.

- Rzekłbym, że to fatalne niedopowiedzenie - odparował Zachary. - I byłoby jeszcze gorsze, gdybyś nie nadepnął na ten przeklęty skrzypiący stopień. Jezu, Deverill, wykradłeś naszą siostrę.

- Nie podchodź.

- Ty...

- Wtedy dopiero będzie czas na brak ogłady. -Melbourne ustawił prosto jedno z ocalałych krzeseł. - Dlaczego nie mielibyśmy wszyscy usiąść?

Valentine odmówiłby, ale wyczuwał, jak stojąca obok niego Eleanor dygoce. Poza tym pękała mu głowa i niewiele brakowało, by padł na podłogę. Nieznacznie skinąwszy głową, odprowadził Eleanor do ławy stojącej przy stole, a potem sam ostrożnie usadowił się obok niej, trzymając się na tyle blisko, żeby móc ją trzymać za rękę, i na tyle daleko, by móc błyskawicznie się poderwać, gdyby któryś z braci próbował na niego skoczyć.

Niespodziewanie odezwała się Eleanor.

- Mogę to wyjaśnić.

Książę uniósł brew.

Charlemagne dyskretnie wrócił do pokoju i cisnął Melbourne'owi zwitek banknotów.

Nawet Shay wyglądał na zbitego z tropu.

- Czego nie zrobiłeś?

Valentine ignorował zniewagi, przez długą chwilę wpatrując się w księcia. W jego głowie rozgrywały się setki rozmów, tuziny scenariuszy. Znał Melbourne'a od bardzo dawna i jeszcze nigdy nie widział, by ten zrobił fałszywy krok, błędnie ocenił ofertę czy partnera w interesach. Nie, na Boga, książę dokładnie wiedział, co robi, kiedy zaszantażował Valentine'a, by go wciągnąć w cały ten ambaras.

- Ale się zdecydował - przerwał Melbourne.

Eleanor wstała. Miała twarz białą jak kreda.

Valentine pocałował ją. Nie było to zbyt wyszukane, ale przerwało potok słów. Jej usta powoli łagodniały, a on w odpowiedzi całował ją mocniej, przesuwając ręce, by objąć ją w talii.

- Eleanor - szepnął, nieco unosząc głowę - Kocham cię. I naprawdę nie obchodzą mnie okoliczności, które to sprawiły.

Zamrugała, przenosząc spojrzenie z jego ust na oczy.

Valentine nie założyłby się o to, ale nie odezwał się już ani słowem, tylko wyprowadził Eleanor z jadalni, przez kuchnię i dalej na zewnątrz, na mały, skromny dziedziniec.

- Czy naprawdę sądzisz, że on to wszystko ukartował? - zapytała Eleanor, patrząc mu w oczy. - Że zaaranżował to tak, żebyśmy się zbliżyli do siebie?

Valentine pokręcił głową.

- Tak. Zwłaszcza przez to, jak pragnęłaś swojej chwili wolności, ale tak, żeby nikogo nie skrzywdzić. - Zawahał się. - Odpowiedzialność to nie jest coś, co bym sobie dotąd wysoko cenił. Zawsze mi się wydawało, że odczuwałbym to jak kajdany albo pętlę na szyi. A potem uświadomiłem sobie, że czuję się odpowiedzialny za ciebie, że martwi mnie, co mogłoby się stać, że nie chcę, byś była smutna czy rozczarowana. I mój świat wcale nie stał się przez to mniejszy, Eleanor. Wręcz przeciwnie. I kocham cię.

Eleanor ujęła jego twarz w obie dłonie i pochyliła się, by go pocałować. Nie mogła się powstrzymać. On naprawdę tak czuł. Powiedział, że ją kocha, i mówił poważnie.

- Wybrałam się popływać nago w chrzcielnej sadzawce w samym środku Hyde Parku - powiedziała cicho, śmiejąc się wprost w jego usta. - Jeździłam na przejażdżki bez asysty i rozmawiałam z ludźmi o tym, co mnie interesuje, nie przejmując się tym, co mogą sobie pomyśleć. - Powoli pocałowała go jeszcze raz.

- I nadal możesz robić to wszystko, Eleanor. Nie musisz zadowalać się nijakim życiem.

Skinęła głową. Po jej twarzy spłynęła jeszcze jedna łza.

- Chcę wyjść za ciebie. Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek.

Pocałował ją znowu, powoli i pieszczotliwie.

Eleanor uniosła brwi.

- Melbourne sądzi, że wszystko wie. Ale założę się, że się nie spodziewa, iż będziemy chcieli doprowadzić do końca tę właśnie przygodę.

Zakryła sobie usta rękoma. Teraz, gdy jej bracią już tu są, teraz, gdy wiedziała już, czego pragnie, spodziewała się, że wszystko wróci w ramy ustalonych norm. Chociaż w tym, z czym coś wspólnego ma Valentine Corbett, powinna spodziewać się samych niespodzianek. I dla niej był to ideał.

- Tak - przytaknęła, śmiejąc się w głos. - Jedźmy!

1




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Enoch Suzanne Kradzione pocalunki
030 Enoch Suzanne Spotkania o północy (Guwernantka 02)
Enoch Suzanne Rozpustnik i dziewica
Enoch Suzanne Guwernantka
Enoch Suzanne Guwernantka
Enoch Suzanne Guwernantka 01 Guwernantka
Romanse Sprzed Lat 10 Enoch Suzanne W niewoli uczuć
Enoch Suzanne Kradzione pocalunki
Enoch Suzanne Kradzione pocałunki
17 Kradzione pocałunki Enoch Suzanne
Enoch Suzanne Szlachetny łajdak
Enoch Suzanne 01 Guwernantka
Suzanne Enoch Spotkanie o północy
Suzanne Enoch Kradzione pocałunki
Radiologia serce[1]
SERCE
Serce małe krążenie
SERCE
serce

więcej podobnych podstron