Wiadukt
Hedda Bartoszek, Zbigniew Bernard
Spis treści
Wiosna roku 1944 nadchodziła wraz z odgłosami zbliżającego się frontu. Lubelszczyzna była
już bezpośrednim zapleczem niemieckim, wojska radzieckie stały na linii Kowel-Brody-
Tarnopol. Ludzie oczekiwali wyzwolenia z taką pewnością, z jaką oczekuje się zmiany pór
roku. Ale nie oczekiwali bezczynnie. Na terenie całego kraju potężniała walka zbrojna; liczne
jednostki Armii Ludowej toczyły boje w lasach parczewskich i solskich, na liniach
komunikacyjnych wylatywały w powietrze niemieckie pociągi, mosty i wiadukty, płonęły
składy i urzędy.
W Warszawie wraz z nadejściem wiosny wzmogło się działanie grup bojowych. Jednym
z głównych zadań postawionych przez dowództwo Armii Ludowej było paraliżowanie
warszawskiego węzła komunikacyjnego, który w tym czasie miał dla wroga poważne
znaczenie. Zadanie to wykonywały między innymi grupy bojowe Związku Walki Młodych.
Płyną meldunki
Była kwietniowa noc. Wyruszyli późnym wieczorem, uzbrojeni w peemy, pistolety i granaty. Szli
w kierunku toru kolejowego. Aby uniknąć spotkania z niemieckimi patrolami, kluczyli omijając liczne
kanały. Stracili na to sporo czasu - więcej niż się spodziewali; gdy dotarli do nasypu, pociąg, który
mieli wykoleić, przemknął właśnie w kierunku Dworca Wschodniego. Ale nie zrezygnowali z akcji.
Dowódca podzielił zadania: jeden zajął stanowisko niedaleko alei Zielenieckiej, drugi zakładał ładunek
na torach. Kończył właśnie robotę, podłączając do detonatora przewody biegnące od ukrytej za
nasypem baterii, gdy usłyszał za sobą kaszel. Podniósł głowę i zobaczył trzech Niemców; zdawało się,
że stoją tuż nad nim. Nie ubezpieczał już połączeń, na brzuchu zsunął się z nasypu. Gdy zaczął biec,
padły strzały. Czuwający opodal dowódca nie stracił jednak zimnej krwi. Włączył prąd. Nastąpiła
eksplozja, a wraz z torami wylecieli w powietrze trzej niemieccy wartownicy.
Przerwa w ruchu trwała kilka godzin.
Gdy Krzysztof rano przyszedł do pracy, w parowozowni wrzało. „Kolejówka” na linii średnicowej,
w środku wielkiego miasta i pod nosem licznych patroli - to nie byle co... Nerwowo dzwoniły telefony,
Niemcy wpadli w popłoch. Krzysztof, machinalnie poprawiając mundur kolejarski, do którego nie
zdążył jeszcze przywyknąć, przysłuchiwał się rozmowom. Nie znał ani nazwisk, ani pseudonimów
ludzi, którzy wykonali akcję sabotażu. Ale czuł się z nimi związany. O śmiałym wyczynie chłopaków
powiedziała mu wczoraj wieczorem jego córka - Dominika. Była ona łączniczką, wręczał jej swoje
meldunki z parowozowni. Zgodnie z żelaznymi zasadami konspiracji nie powiedziała nic ponad ogólny
opis zdarzenia, ale Krzysztof pomyślał, że jego meldunki mogą być jednak użyteczne.
Miał pięćdziesiąt lat. Był nauczycielem języków obcych - oczywiście z zawodu, albowiem jego obecne
zajęcie w parowozowni nie miało n:c wspólnego z jakimkolwiek nauczaniem. Dominika i jego dawny
uczeń, Rysiek, związali go z organizacją. Skrupulatnie przygotowywał meldunki. Było to mało
efektowne. Zajęcie dla emerytów - mówił, nie przypuszczając nawet, że wkrótce znajdzie się
w centrum interesujących wydarzeń.
Z Ryśkiem Krzysztof spotykał się przed cerkwią na Pradze. Znał go od dawna, jeszcze z Żoliborza, gdzie
Rysiek przed wojną należał do młodzieżowego klubu sportowego „Lewa Sztanga”. Podczas okupacji
członkowie klubu zawiązali organizację młodzieży RPPS. Przed paroma miesiącami nastąpiła wsypa.
Hitlerowcy wygarnęli z domów około 20 młodych ludzi; jeden z członków organizacji okazał się
prowokatorem, a może załamał się w śledztwie, któż to mógł wtedy wiedzieć? W każdym razie
gestapowcy obwozili go po wszystkich koloniach WSM, a on wskazywał mieszkania towarzyszy.
Rysiek został „spalony” na Żoliborzu i musiał pryskać. Potem z grupą ocalałych RPPS-owców
przyłączył na Pradze do kompanii ZWM.
- Czy pan profesor nie mógłby dostarczyć trochę trotylu albo plastyku? Przecież na kolei można
załapać każdy towar.
Nie, Krzysztof nie słyszał, żeby w parowozowni komukolwiek udało się ukraść jakiś materiał
wybuchowy.
- Chcesz spirytusu, owszem, można, wojłoku, ile dusza zapragnie, mamy też kable, kable mogą ci być
potrzebne!
Tak wyglądała jego ostatnia rozmowa z Ryśkiem. Przygotował potężny zwój kabli i myślał, że
przydadzą się może do takiej akcji jak wysadzanie torów.
Krzysztof mieszkał na Szczyglej. Odziedziczył tu locum po pewnym znanym krytyku, wraz z biblioteką,
ciemnymi meblami i pluszową kanapą. Nie czuł się zresztą zbyt dobrze w tym mieszkaniu; było zbyt
staroświeckie i zagracone.
Cieszyła go jedynie pokaźna biblioteka. Oto otworzył tom Czarodziejskiej góry Tomasza Manna
i spomiędzy kartek książki wypadł na ziemię skrawek gazety. Przeczytał:
PIERWSZE POGRZEBOWE ŻYDOWSKIE KARAWANY ROWEROWE
Po raz pierwszy ukazały się w Warszawie karawany pogrzebowe na wózkach rowerowych,
pomysłu właściciela żydowskiego biura pogrzebowego. Karawany rowerowe na czterech
kołach, obsługiwane przez dwóch rowerzystów-żałobników, są estetyczne i praktyczne pod
wieloma względami. Mogą one pomieścić jednocześnie cztery trumny, a więc jeden karawan
rowerowy może załatwić cztery pogrzeby, zabierając zmarłych po drodze - na cmentarz, gdzie
oczekują już rodziny. Tym sposobem kondukty pogrzebowe nie tamują ruchu ulicznego,
a przedsiębiorca zyskuje na czasie.
Ten wycinek z Nowego Kuriera Warszawskiego - osławionej gadzinówki - pochodził z czasów, gdy
krytyk żył jeszcze, zapewne też on sam schował to jako historyczny dokument okresu. Krzysztof
włożył skrawek gazety z powrotem do książki i przystąpił do przygotowywania kolejnego raportu.
Pomyślał, że być może jego meldunki staną się kiedyś również dokumentem historycznym.
Przygotowywał mianowicie dla Sztabu AL, poza doniesieniami z terenu parowozowni, przegląd prasy
niemieckiej i włoskiej.
Polecam uwadze - notował - artykuł Goebbelsa zamieszczony w „Das Reich”. Oto jego streszczenie...
Warszawa, dnia 15 kwietnia - pisał na innej kartce. - Po wysadzeniu toru między mostem
Średnicowym a wiaduktem kolejowym na Targowej wśród Niemców panuje zdenerwowanie. Jeden
z niemieckich wyższych urzędników spoliczkował bez powodu polskiego robotnika mijającego go
w hali warsztatowej. Niemcy mają zamiar przeprowadzić dochodzenie w sprawie sabotażu wśród
polskich pracowników.
Gdy skończył pisać i starannie złożył kartkę, kładąc ją na poprzednio już przygotowanych
tłumaczeniach, weszła Dominika.
- Słoniu - powiedział - przygotowałem dla ciebie materiały. Ciotka przyniosła znakomite placki
kartoflane, zaraz ci je podgrzeję, a ty tymczasem przeczytaj, co napisałem.
Dominika nie zajrzała do papierów. Nie cierpiała gazet hitlerowskich i jedyne, co ją w nich
interesowało, to wiadomości gospodarcze. Wojna przerwała jej studia ekonomiczne i miała zamiar
wrócić do nich w przyszłości. Zbierała tymczasem przeróżne materiały - może się kiedyś przydadzą,
po wojnie.
Schowała rękopisy do dużej torby, w której nosiła wszystko, co posiadała, a więc pidżamę, grzebień,
mydło, ręcznik, szczotkę do zębów. A potem zabrała się do jedzenia placków kartoflanych. Krzysztof
chciał opowiedzieć jeszcze córce o pewnych wydarzeniach w parowozowni, które ostatnio go
niepokoiły, ale po namyśle zrezygnował. Może uległ złudzeniu. Po co zresztą Dominice jeszcze jeden
kłopot?
Parowozownię znał już znakomicie, chociaż pracował tu dopiero od kilku miesięcy. Nie tylko
parowozownię. Jego meldunki o sytuacji w Warszawskiej Dyrekcji Kolei odznaczały się ścisłością
i rozległością informacji. A była to przecież potężna machina organizacyjna, obejmująca około 30
tysięcy pracowników. Wszystkie ważniejsze stanowiska - dyrektorów, naczelników wydziałów,
referentów - obsadzone były przez Niemców. Był to najczęściej personel mało przygotowany. Na
przykład torowy z Rzeszy pełnił funkcję zawiadowcy odcinka, technik - samodzielnego inżyniera.
Ludzie ci byli zresztą małowartościowi nie tylko pod względem fachowym; w ostatnich latach wojny
ulegli daleko posuniętej demoralizacji. Łapownictwo, złodziejstwo, alkoholizm były wśród nich
zjawiskami nagminnymi. Łagodziło to nieco skutki niemieckiej polityki personalnej w stosunku do
Polaków. Kolejarze i pracownicy Dworca Wschodniego i całej Warszawskiej Dyrekcji prowadzili cichy,
uporczywy sabotaż. Systematycznie realizowali hasło „pracuj powoli”, a z niemieckiego dobra
rozkradali dosłownie wszystko, co się dało: węgiel, instalacje elektryczne, wojłoki. Umiejętnie
wygaszali światła, na wiele godzin unieruchamiali zwrotnice parowozów. Niemcy żyli w nieustannym
strachu przed sabotażem. Represje, które stosował osławiony, kierowany przez niejakiego Rychtera,
Wydział Śledczy Dyrekcji, nie zdławiły oporu kolejarzy. Niemcy, nie mogąc wykryć rzeczywistych
sprawców, dokonywali od czasu do czasu aresztowań i przesłuchiwań niewinnych ludzi. Odpowiedzią
na każdą akcję pana Rychtera był tylko wzmożony sabotaż.
Krzysztof miał sporo do czynienia z niemieckimi pracownikami kolejowymi. Poznał ich sposób
myślenia, umiał wykorzystywać ich zniechęcenie i pijaństwo dla zdobywania potrzebnych informacji.
Maszynista Dąbrowski wprowadził go w uprawiany przez kolejarzy kolportaż prasy podziemnej.
Panowała tu niespotykana gdzie indziej solidarność. Bez jakichkolwiek umów między
przedstawicielami różnych organizacji podziemnych uczestnicy tej wspólnie organizowanej akcji
kolportowali i Biuletyn Informacyjny, i Gwardzistę, i pisma innych ugrupowań. Uderzyło Krzysztofa to
nieuzgadniane na żadnych szczeblach współdziałanie.
Po niezbyt długim czasie Krzysztof wraz ze starym kolejarzem Dąbrowskim i innymi prowadził
przygotowania kolportażowe w hali czerwonego, murowanego budynku warsztatów. W szafie na
narzędzia znajdowały się specjalne urządzenia przeznaczone do przewożenia prasy. Urządzenie takie
wyglądało na pozór jak dziwaczny pas ratowniczy złożony nie z korków, a z płaskich metalowych
banieczek przemyślnie ze sobą połączonych. Banieczki te skonstruowane były nader pomysłowo;
każda z nich, sporządzona z lekkiej falistej blachy, przypominała nieco termos, składała się bowiem
z części wewnętrznej i zewnętrznej dokładnie do niej dopasowanej. Do części zewnętrznej pakowano
prasę podziemną, a uszczelnione w ten sposób wnętrze wypełniano spirytusem. Tak ukryta „bibuła”
jechała do Bydgoszczy, Torunia i innych miast polskich włączonych do Rzeszy. A gdyby któremuś
z kolejarzy przewożących prasę zagrażała zbytnia ciekawość żandarma, uśmierzał ją z reguły przy
pomocy napoju, którego „nadludzie” na ogół nie umieli sobie odmówić. Za spirytus można było
zresztą kupić niemal, wszystko: mięso, tłuszcz, mąkę, a nawet... pistolet.
Krzysztof zajmował się kolportażem amatorsko, natomiast właściwym jego obowiązkiem - zresztą też
przez nikogo nie narzuconym - było gromadzenie informacji. Oto kolejarz z Ludwigshafen opowiada
o nastrojach wśród ludności Rzeszy, oto żołnierz z Hamburga zwierza się ze swych przeżyć na froncie
wschodnim, oto niemieccy urzędnicy mówią, dlaczego przeprowadzono zmiany w rozkładzie jazdy.
Krzysztof uważnie słucha wszystkiego, szczególnie starannie notuje w pamięci te informacje, które
mogą się przydać przy przeprowadzaniu akcji dywersyjnych.
Jednak od pewnego czasu w parowozowni dzieje się coś, czego nie rozumie. Odczuwa wyraźnie, ma
zresztą na to mnóstwo dowodów, że jest przez kogoś obserwowany. To właśnie go niepokoi, o tym
powiedzieć chciał Dominice, ale jego spostrzeżenia są w końcu tak mało konkretne... Chociaż...
Wystarczyło, na przykład, żeby podszedł do kierownika ruchu, aby natychmiast zjawiło się obok niego
dwóch kolejarzy - robotnik placowy i urzędnik - pragnących uczestniczyć w rozmowie. W warsztatach
przyjezdny niemiecki kolejarz opowiadał coś o uszkodzeniach wagonów, Krzysztof wdał się z nim
w rozmowę i już po chwili przyłączyli się inni. Odnosił wrażenie, że każde jego słowo jest brane pod
lupę.
Komu jednak mogło zależeć na rozszyfrowania Krzysztofa? Kto chciał wiedzieć, jakie on zbiera
informacje? Rejestruje w pamięci świadków swoich rozmów, twarze, które powtarzają się częściej.
Zna już w parowozowni niemal wszystkich, są o ludzie o orientacjach najrozmaitszych, ale przecież
solidarni, organizacja kolportażu jest tego najlepszym dowodem. Nie, o kolaborację nikogo z tych
ludzi nie można posądzić. Wchodzą więc w rachubę tylko ci z prawicowych organizacji. Może NSZ
chciałoby go prześwietlić? Krzysztof nie ukrywa swych przekonań. Ale dlaczego w takim razie
Pietraszkiewicz, największy z nich wszystkich, sądząc z wypowiedzi, reakcjonista, afiszuje się
z sympatią dla Krzysztofa? Mało tego - dostarczył mu kabel, chociaż wie, że Krzysztof nie handluje...
Na wszelki wypadek Krzysztof postanowił zastosować daleko idącą ostrożność. Może przerwać na
pewien czas spotkania z Ryśkiem? A na pewno trzeba jak najmniej afiszować się w parowozowni...
Nadchodzące dni miały przynieść jeśli nie rozwiązanie zagadki, to w każdym razie istotne wskazówki.
Dwudziestego kwietnia Trzecia Rzesza obchodziła urodziny Hitlera. Cała prasa wydrukowała mowę
Goebbelsa brzmiącą co najmniej dziwnie w tym wiosennym miesiącu, w którym z ust do ust
podawano wieści o nowych uderzeniach radzieckich.
Cały naród niemiecki - pisał Goebbels - składa führerowi podziękowanie za jego dalekowzroczność.
W przyszłości dziękować mu będzie cala ludzkość.
Niemcy w parowozowni urządzili ku czci wodza kolosalną pijatykę, a Krzysztof, korzystając
z panującego bałaganu, poszedł na rozmówkę do kuchni. Obowiązki kucharza pełnił tam jeden z jego
dawnych uczniów. Nie tylko dawny zresztą, bo Młynarski uczęszczał na prywatne kursy Zaorskiego -
które spełniały funkcje tajnego wydziału medycznego UW - i wkuwał łacinę, a że z gramatyką był na
bakier, nieraz zwracał się o pomoc do Krzysztofa.
Tym razem nie rozmawiali jednak o deklinacjach. Młynarski okazywał swemu nauczycielowi zaufanie,
które Krzysztof bardzo sobie cenił. Lubił tego chłopca, choć nie zaniedbywał w rozmowach z nim
koniecznej ostrożności. W tym, co Młynarski mu zawierzał, było zawsze coś niedopowiedzianego do
końca, nauczyciel czuł, że kucharz wie bardzo dużo o sprawach konspiracji, więcej nawet: że jest to
wiedza niebezpieczna.
Młynarski dawno już powiedział Krzysztofowi, że należy do AK. Z jego zwierzeń wynikało, że ma
kontakty sięgające dość wysokich szczebli organizacyjnych.
Od pewnego czasu Młynarski był wyraźnie niespokojny. Opowiadał, że nie czuje się zbyt bezpieczny
i że nie tylko Niemcy patrzą mu na ręce. Było to więc to samo wrażenie, którego doznawał Krzysztof.
Tego dnia, gdy Niemcy urządzali pijatykę w parowozowni, Młynarski opowiedział Krzysztofowi
historię, która mogła być jedną z przyczyn jego niepokoju.
- Otóż - mówił - moja znajoma, Danusia, miała koleżankę czy też bliską przyjaciółkę, Hankę, o
zdecydowanie lewicowych poglądach i nie kryjącą się zresztą ze swymi przekonaniami. Żadna z tych
obu dziewcząt nie spotykała się ani z Niemcami, ani z ludźmi, których można by posądzić o jakieś
kontakty niemieckie czy kolaborację. Hanka była pracownicą Patronatu Opieki nad Więźniami,
dziewczyną rozsądną i ostrożną. Toteż, gdy zwierzyła się nam, że łażą za nią jacyś ludzie,
zaniepokoiliśmy się nie na żarty. Ale jednak zbagatelizowaliśmy sprawę: pewnego dnia Hankę
Pioterczyk
1
aresztowali Niemcy i wysłali do Oświęcimia. Zdawałoby się zdarzenie jakich wiele, nie
trzeba przecież specjalnych powodów, żeby się dostać do obozu. Nad tym wypadkiem nie mogłem
jednak przejść do porządku dziennego. Albowiem ci cywile, którzy łazili za Hanką, nie byli ani
konfidentami niemieckimi, ani szantażystami. Widziałem ich sam, gdy spacerowali przed domem
Hanki, a ja nie mylę się w takich sprawach: to byli chłopcy z organizacji. Nie chodziło mi zresztą tylko
o Hankę, szło mi o Danusię, która jest moją dziewczyną.
Młynarski spojrzał uważnie na Krzysztofa.
- I dowiedziałem się - mówił dalej - że aresztowanie Hanki i wysłanie jej do Oświęcimia spowodował
przez swoich ludzi niejaki Korwin
2
. - Urwał, jakby chciał sprawdzić reakcją nauczyciela na tę
informację, ale Krzysztof po raz pierwszy słyszał pseudonim „Korwin” i uważał za stosowne nie
zadawać żadnych pytań.
- Korwin - powtórzył Młynarski - podobno był szefem brygady wywiadowczej, którą przed paru
miesiącami rozformowano. Pan profesor nic o tym nie słyszał?
- Nie - powiedział Krzysztof.
- Dla mnie - ciągnął Młynarski - to sprawa bardzo istotna, niemal życia i śmierci. A czy sądzi pan
profesor, że taki facet mógł zniknąć, że jego roboty nikt dalej nie prowadzi? Nie muszę chyba
dodawać, że wszystko to tajemnice, których nikomu nie powinienem zwierzać...
Krzysztof długo zastanawiał się nad tą rozmową. Czego właściwie chciał Młynarski? Niekiedy sprawiał
wrażenie człowieka zapędzonego w ślepy zaułek i gorączkowo szukającego jakiejkolwiek drogi
wyjścia. Co on naprawdę wie o Krzysztofie i co spodziewa się osiągnąć? I wreszcie nie mógł przecież
Krzysztof wykluczyć ewentualności prowokacji, chociaż instynktownie wierzył kucharzowi...
W każdym razie należało zachować jak najdalej idącą ostrożność i traktować opowiadanie
Młynarskiego jako pierwszą dokładniejszą wskazówkę. A następne Krzysztof otrzymać miał
niebawem...
Zagadkowy lokator
Był już koniec kwietnia, gdy maszynista Dąbrowski, ten sam, z którym pracował przy kolportażu,
zaprosił Krzysztofa do siebie na kolację. Stół, jak na możliwości okupacyjne, zastawiony był dość
obficie. Pani Dąbrowska podała galaretkę ze skórek od słoniny imitującą z powodzeniem nóżki
w galarecie, sałatkę fasolową i na deser piernik z marmoladą. Podobne specjały przyrządzała też
w czasie wojny żona Krzysztofa, która przebywała teraz na wsi u krewnych. Toteż poczuł się w tym
domu dość swojsko. Gdy małżonkowie zaczęli wspominać czasy dość odlegle, nie przypuszczał nawet,
że rozmowa zejdzie na sprawy bardzo współczesne i niezwykle go interesujące.
Pani Helena opowiadała najpierw o latach, które podczas pierwszej wojny światowej spędzili na
Syberii, ewakuowani z Warszawy wraz z liczną grupą kolejarzy. Chwaliła sobie zresztą te czasy,
a szczególnie obfitość jadła. Krzysztofowi utkwiło w pamięci ładne i liryczne opowiadanie o
syberyjskiej roślinie zwanej pieriekatipolie, która rosła na tamtejszych równinach. Pieriekatipolie
rozwijało się bujnie, a z nastaniem jesieni usychało w wysokie, twarde i kolczaste łodygi. Była to
1
Hanka Pioterczyk „Kasia”, członek PPR.
2
„Korwin” płk rez. Wiktor Boćko-Boczkowski - b. szef II Oddziału DOK Poznań.
roślina niezwykle lekka, a równocześnie mało łamliwa; wiatr, który w tych stronach dmuchał całymi
tygodniami, zbijał ją w kłęby i na podobieństwo olbrzymich kolczastych kul pędził po równinach...
Jak wynikało z opowieści pani Heleny, dawni „Sybiracy” - pracownicy kolejnictwa - stanowili zwarte
środowisko, które zachowało swoją więź i po powrocie do kraju. Dąbrowska wspominała ludzi
o różnorodnej pozycji socjalnej: inżynierów, lekarzy, oficerów, kolejarzy, którzy w latach
międzywojennych bywali u nich w domu.
Gospodarz równie chętnie jak jego żona powracał do wspomnień. Lata rewolucji spędził częściowo
w Moskwie. Z komody wydobył starą gazetę, starannie owiniętą w szary papier, i pokazał ją
Krzysztofowi. Była to publikacja Centralnego Biura Ewakuowanych Kolejarzy drukowana w języku
polskim i rosyjskim. Nosiła tytuł: Głos Kolejarzy Ewakuowanych. Numer, który Krzysztof oglądał, miał
datę 14 grudnia 1917 roku. W nagłówku niezręcznie narysowano pociąg z lokomotywą przejeżdżającą
obok semafora ku sylwetce jakiegoś miasta, prawdopodobnie Warszawy, bo widniał tam pionowy
gryzmoł przypominający jakby Kolumnę Zygmunta. W tle - wschodzące słońce.
Krzysztof pochylił się nad gazetą. Interesowały go takie dokumenty, sam był podczas rewolucji
w Moskwie, niejedno umiałby opowiedzieć.
- Proszę czytać - mówił tymczasem Dąbrowski i wskazał artykuł zatytułowany: O świadectwach
prawomyślności dla wygnańców polskich w Rosji. Następnie zacytował sam:
Zaświadczenia osobiste obywatelstwa polskiego -przez Komisję Likwidacyjną dla spraw
Królestwa Polskiego będą wydawane od godz. 11 rano do 3 p.p. w lokalu Komisji...
- Wiadomo przecież - przerwał czytanie Dąbrowski - że nikt nie miał prawa wydawać takich
zaświadczeń. Nie istniało jeszcze państwo polskie, a do Rady Regencyjnej każdy z nas odnosił się ze
zrozumiałą nieufnością. Zresztą Rada nie mogła w tym czasie nikogo w Moskwie upoważnić do
podobnych czynności. Chodziło o coś innego. O coś zupełnie innego - powtórzył. - Chodziło -
zakończył stary kolejarz - nie tylko o to, aby odstraszyć lewicowców od powrotu do kraju, ale też żeby
poznać i zanotować w odpowiednich kartotekach tych, którzy mieli przekonania lewicowe. To dawne
czasy, proszę pana, ale i dzisiaj niewiele się zmieniło.
Krzysztof zaczynał rozumieć. Sprawy, o których opowiadał Dąbrowski, znał zapewne lepiej od niego.
Lednicki jeszcze za czasów Kiereńskiego mianowany został prezesem Komisji Likwidacyjnej dla spraw
Królestwa Polskiego. Krążyły pogłoski, że proniemiecka Rada Regencyjna wyznaczyła go w czasie
rewolucji na przedstawiciela Polski. 27 listopada 1917 roku powstał Rewolucyjny Komisariat dla
spraw polskich i już następnego dnia Julian Leński-Leszczyński (komisarz do spraw polskich) przyszedł
do Lednickiego komunikując mu, że Komisja Likwidacyjna zostanie zdemokratyzowana. W skład jej
wejdą przedstawiciele z ramienia SDKPiL, PPS Lewicy, PPS Frakcji Rewolucyjnej oraz przedstawiciele
ewakuowanych kolejarzy. Lednicki nie zaprotestował, ale odmówił wydania akt Komisji. Były to
zapewne kartoteki lewicowców.
Krzysztof nie zdradził się jednak ze swoją wiedzą. Czekał pointy, którą. Dąbrowski wyraźnie
przygotowywał. Rozumiał, że kolejarza z ruchem robotniczym łączą mocne związki, i to utwierdzało
go w zaufaniu do starego maszynisty.
Gdy Dąbrowska, pobrzękując naczyniami, wyszła z pokoju, gospodarz pochylił się ku Krzysztofowi
i mówił niemal szeptem:
- Nic się nie zmieniło, proszę pana, nawet dzisiaj, mimo hitlerowskiego terroru. Mam pewnego
znajomego jeszcze z Syberii, przed wojną był szyszką, a teraz pracuje chyba w jakimś kontrwywiadzie.
Przyszedł kiedyś do mnie. „Mam do ciebie sprawę - powiada - trzeba ostrzec człowieka, ale zrób to na
Boga zręcznie, bo u nas pracują idioci i Bóg wie, co mogą jeszcze narozrabiać”. Odpowiedziałem mu,
że zrobię, bo znam człowieka i ufam mu jak samemu sobie. A on wyciąga cieniutki paseczek
maszynopisu na bibułce i daje mi do przeczytania. Treść pamiętam, jakbym się uczył na pamięć.
„Nr 11, taki, a taki zamieszkały tu i tu, prowadzi robotę komunistyczną na Pradze - w GL i partii
komunistycznej. Winien ulec likwidacji. Jako pracownik dyrekcji kolei na Pradze (sekcja pomiarów)
konspiruje się i to ułatwia mu pracę partyjną. Osobnik wielce szkodliwy.”
Ostrzegłem go, ale pomimo to postanowił nie ruszać się z miejsca. Dziś jest w Oświęcimiu.
Dąbrowski spojrzał uważnie na Krzysztofa. Stary nauczyciel zrozumiał: to było ostrzeżenie. Nie miał
oczywiście żadnych danych, by wiązać opowiadania Młynarskiego i Dąbrowskiego, ale wydawało mu
się już niewątpliwe, że chodzi o ten sam ośrodek wywiadowczy. Należało porozmawiać z kimś
z organizacji; pomyślał raz jeszcze o Dominice, ona jednak nie wydawała mu się właściwym
człowiekiem. Ale ostatecznie skąd mógł wiedzieć, jaką rzeczywistą wartość przedstawiają te wszystkie
informacje. Może ogarnęła go panika? Myśl o „Korwinie” i działalności jego, czy jego następców nie
przestawała dręczyć Krzysztofa.
Dręczyła go i wówczas, gdy sporządzał plan Dworca Wschodniego, który zamierzał przekazać wraz
z meldunkiem. Rozumiał jego przydatność; musiał być potrzebny w razie akcji sabotażowej zakrojonej
na większą skalę. Nie była to dla Krzysztofa robota łatwa, albowiem nie posiadał żadnego
doświadczenia w dziedzinie topografii. Aplikował sobie długie przechadzki po torach kolejowych
i terenie przylegającym do dworca, odległości mierzył krokami przeliczając je później na metry. Mylił
się zresztą nieustannie i kilkakrotnie powtarzał te same spacerki krajoznawcze.
Któregoś dnia, między pompą a semaforem, spotkał Młynarskiego. Nie widzieli się od czasu tamtej
rozmowy. Kucharz czynił wrażenie jeszcze bardziej niespokojnego. Przywitał się z nauczycielem,
a potem oświadczył bez wstępów:
- Jestem w ciężkiej sytuacji, czy zechce mi pan pomóc?
Krzysztof skinął głową.
- Chodzi o to - mówił tamten - że nie mogę wracać do swego mieszkania. Nie mogę - powtórzył. - Pan
ma dwa pokoje, mógłby mnie pan przyjąć na pewien czas, powiedzmy na parę tygodni?
- Muszę się zastanowić - powiedział Krzysztof.
- Tak, rozumiem. Ale proszę się nie bać, nie grozi to żadnym poważniejszym niebezpieczeństwem.
W każdym razie nie sądzę, by groziło. A ja mogę się panu przydać, naprawdę mogę się panu przydać...
- Dobrze - oświadczył Krzysztof - wszystko rozważę.
Chodziło mu przede wszystkim o Dominikę. Nie miał prawa narażać jej na jakiekolwiek
niebezpieczeństwo, ale czy może odmówić kucharzowi, który zwracał się do niego z całym
zaufaniem? Nie ukrywał zresztą przed sobą, że spodziewa się uzyskać od Młynarskiego sporo
ciekawych informacji. A może chłopak pokłócony jest ze swoją organizacją i dlatego garnie się do
nich? Zresztą, jeśli to ma trwać niezbyt długo...
Ostatecznie postanowił się zgodzić, stawiając jako warunek: nie dłużej niż dwa miesiące. Ale potem,
gdy wrócił do domu, długo wyrzucał sobie lekkomyślność...
Młynarski wprowadził się jeszcze tego samego dnia. Zastukał do mieszkania Krzysztofa późnym
wieczorem i wszedł z niewielką walizką starannie obwiązaną paskiem. Ku ogromnemu zdumieniu
gospodarza nie był sam. Rikszarz wnosił do przedpokoju stary, mocno już podniszczony fotel.
- Meble! Czy pan zwariował?
- Niech pan się nie niepokoi, profesorze, to stary grat i ostatnia pamiątka rodzinna. Taki już jestem, że
wszędzie wożę go ze sobą.
Stary grat stanął w pokoju, w którym miał sypiać Młynarski. Kucharz szybko zadomowił się
u profesora. Już następnego dnia wieczorem przytaszczył butelkę wódki i sam przygotował kolację,
poruszając się w kuchni tak pewnie, jakby naczynia i skąpe zapasy osobiście rozstawiał na półkach.
Gdy wypił parę kieliszków, stał się rozmowniejszy.
- Pan mi też nie wierzy, panie profesorze - mówił z pewnym rozdrażnieniem - ja wiem, że teraz
nikomu nie można wierzyć. Pojmuje pan: byłem odstawiony pod zarzutem... Zresztą mniejsza z tym,
pod jakim zarzutem. Ale ja też nie frajer: zabezpieczyłem się. Dawniej taki nie byłem, oni mnie
nauczyli. Pojmuje pan: robię to, czego na pewno nie wolno robić, ale chcę, żeby prawda wyszła na
jaw. Żeby prawda do kogoś mogła dotrzeć. Dlatego ufam panu...
Potem stawał się milczący i nerwowo gniótł w ręku papierosa. Z jego urywanych zwierzeń niewiele
można było wnioskować. Krzysztof domyślał się tylko, że Młynarski przeżywa jakiś poważny kryzys.
Stracił zaufanie do swojej organizacji, w której najwidoczniej działo się nie najlepiej, ale podjął pracę,
którą sam uważa za nad wyraz niebezpieczną.
Spotykali się teraz tylko wieczorami, bo w parowozowni Krzysztof nie miał czasu. Byli zresztą
wówczas zawsze sami, albowiem Dominika oświadczyła, że dopóki Młynarski będzie u nich mieszkał,
postara się bywać w domu jak najrzadziej. Choć nie znała szczegółów, uważała postępowanie ojca za
niezwykle nieostrożne.
któregoś dnia, gdy Krzysztof wrócił z pracy, kucharz czekał już na niego. Siedli przy stole, Młynarski
wyciągnął z kieszeni przygotowany zawczasu karteluszek i podał Krzysztofowi.
- Proszę to przeczytać.
Nauczyciel szybko przebiegł niewyraźne pismo:
Danuta (tu następowało nazwisko) podlegać likwidacji nie może. Nieostrożne i przedwczesne kroki
w tej sprawie naprowadziłyby na mój ślad, co łączyłoby się ze sprawą Pioterczyk, likwidacji, która
wybitnie zaszkodziła w mojej pracy.
- Rozumie pan - powiedział Młynarski - likwidacja dokonana przez Niemców wybitnie zaszkodziła mu
w pracy! Co za cynizm. Nie wiem zresztą, kto bezpośrednio wydał Hankę. Podejrzewam, że uczynił to
bliski współpracownik Korwina niejaki kapitan „Junosza”
3
, który pracuje w Abwehrstelle
4
.
Twarz Krzysztofa przybrała ponury wyraz.
- Mniejsza zresztą o to - machnął ręką Młynarski. - Nie dlatego dałem panu te meldunki, żeby dowieść
swojej racji - kucharz mówił z coraz większym namaszczeniem. - Chcę, żeby pan wiedział, że mam czy
miałem do nich dostęp. Mówię o tym z pełnym zaufaniem właśnie panu. Mam nadzieję, że
informacje moje będą potraktowane poważnie i zostaną właściwie wykorzystane, bo tym razem
3
Kpt „Junosza” - Mieczysław Bratkowski.
4
Abwehrstelle - placówka wywiadu wojskowego.
chodzi o was - zaakcentował mocno ostatnie słowo. - Proszę się nie wypierać, wiem, że przez całą
zimę w każdy piątek chodził pan profesor na spotkania pod cerkwią. Dawał pan kable temu młodemu
człowiekowi. Otóż jest on obserwowany i wpisany na listę. Sądzę, że się rozumiemy... - Po chwili
dodał szeptem: - Należy go ostrzec.
Krzysztof skinął głową - tak mu się przynajmniej wydało, ale nic nie odpowiedział. Był zbyt wzburzony
niezwykłą informacją Młynarskiego. Po raz pierwszy w czasie okupacji zetknął się bezpośrednio
z groźbą, która nie pochodziła od Niemców. Młodzi ludzie, którym dostarczał informacji, byli
zagrożeni przez swoich. Krzysztofa opanowało jednoczesne uczucie wstrętu i lęku. Należało działać
natychmiast. Trzeba wyciągnąć z Młynarskiego całą jego wiedzę?
Kucharz siedział przy stole i nerwowo palił papierosa. Uważnie patrzył na nauczyciela.
- Chyba zdaje pan sobie sprawę - zaczął mówić - jak bardzo niebezpieczne jest to, co teraz robię.
Należy zrozumieć... - Nie dokończył. Obu mężczyzn zaniepokoiło lekkie skrzypnięcie za drzwiami.
Krzysztof wyjrzał, ale nikogo już nie było.
Czy szarada jest łatwa?
Rysiek dokładnie wypytywał starego profesora. Gdy nauczyciel wspomniał o Autoserwisie, chłopiec
doszedł do wniosku, że meldunek nie jest prawdziwy, bo Rysiek nigdy tam nie pracował. Nie
wyprowadzał jednak Krzysztofa z błędu; wiedział, że tego typu informacje należy traktować poważnie
i natychmiast przekazywać dowództwu. Toteż jeszcze tego samego dnia spotkał się z „Marcinem”
5
,
dowódcą wojskówek ZWM na miasto Warszawę.
Marcin podobnie jak Rysiek miał zaledwie osiemnaście lat, ale cieszył się u podkomendnych
niezwykłym wprost mirem. Był to chłopak niewysoki, krępy. Przełożeni cenili jego dokładność i zimną
krew, sumienność w przeprowadzaniu każdej zleconej do wykonania akcji. Jego pasją były
„kolejówki”, dzięki czemu zyskał żartobliwy przydomek do swego konspiracyjnego pseudonimu -
nazywano go „Marcin Kolejarz”. Właśnie on kierował akcją wysadzenia torów między mostem
Średnicowym a aleją Zieleniecką.
Teraz wysłuchał Ryśka i zrozumiał od razu wagę jego meldunku. Nie chciał jednak spotykać się
z Krzysztofem osobiście. Uważał, że obciążyłby tym nauczyciela jeszcze bardziej. Ryśkowi także polecił
widywać się z Krzysztofem jak najrzadziej, nie zrywać jednak kontaktu i dać nauczycielowi do
zrozumienia, że jego praca w parowozowni ma duże znaczenie.
- Zresztą - powiedział na zakończenie Marcin - o wszystkim zamelduję „Ryszardowi”
6
.
Marcin spotkał się z Ryszardem w wiklinach nad Wisłą. Kwiecień dobiegał końca, było ciepło, choć
ziemia parowała przenikliwą wilgocią. W przezroczystym powietrzu rysowały się kontury Starego
Miasta. Ale Marcina nie interesowała ani wiosna, ani warszawski krajobraz. Zanim złożył meldunek
Ryszardowi, jeszcze raz dokładnie przemyślał relację Ryśka. Stwierdził istnienie dwóch zagadek.
Pierwszą stanowiła postać kucharza. W drugiej trzeba było odgadnąć, który z chłopaków musi mieć
się na baczności.
5
Bohdan Skowroński.
6
Bolesław Kowalski - dowódca Okręgu AL. Warszawa-Miasto.
Szarada ta nie była zbyt trudna do rozwiązania, choć nie wszystkie punkty Marcin rozumiał.
Niewątpliwe, że kucharz - główny informator Krzysztofa - miał kontakty z kontrwywiadem AK i tą
drogą zetknął się z działalnością „Antyku”
7
. Ale jakie kontakty? Co skłoniło kucharza do takich
zwierzeń? Czy rzeczywiście jego dziewczyna miała powiązania z Hanką Pioterczyk? Na te pytania
„Marcin” nie umiał odpowiedzieć. W każdym razie należało informacje Młynarskiego wziąć pod
uwagę, zachować pełną ostrożność i zalecić ją nauczycielowi. Nawet jeśli poczynania obrotnego
kucharza dyktowane były najuczciwszymi zamiarami.
Drugą część szarady rozwiązał jeszcze szybciej. Informator Krzysztofa prawdopodobnie pomylił
rysopisy. Chodziło pewnie nie o Ryśka, lecz o „Tadka”
8
- dowódcę kompanii ZWM na Kole, który od
dawna pracował jako elektromonter w Autoserwisie.
Sprawa była, jak to określił Ryszard - śmierdząca. Nie pierwsza zresztą i pewno nie ostatnia... Obaj
pamiętali tragiczną historię, która niedawno zdarzyła się w pewnej nadbużańskiej wiosce.
Eneszetowcy zamordowali tam sympatyka partii, Karnikowskiego, któremu zlecono kolportaż prasy.
Na wieść o śmierci ojca pojechał do Płaskownicy, bo tak nazywała się owa wioska, jego syn Zbyszek,
zetwuemowiec i kolega Marcina, wraz z przyjacielem Jankiem. Na oczach Janka zamaskowani bandyci
zastrzelili Zbyszka Karnikowskiego, a jego ciało rzucili do Bugu.
Marcin chciał zapytać dowódcę, czy Tadka nie należy wysłać do partyzantki, aby go uchronić. Chciał
wiedzieć również, czy zostanie przeprowadzone dochodzenie w sprawie, o której meldował Krzysztof.
Znał jednak Ryszarda i wiedział, że zadawanie pytań jest bezcelowe; i tak dowie się tylko tego, co
dowódca zechce mu powiedzieć.
- Więc - spojrzał Ryszardowi w oczy - co mam robić w tej sytuacji?
- Jeśli zajdzie potrzeba - odpowiedział sucho dowódca - Tadek otrzyma rozkazy wprost ode mnie.
Wszystkie te informacje musisz zachować przy sobie, Ryśkowi zaleć także ścisłą tajemnicę. Rzecz
zostanie raz jeszcze sprawdzona.
I to było wszystko. Dalsza rozmowa dotyczyła już innych spraw. Marcin dostał polecenie spotkać się
następnego dnia z zaopatrzeniowcem warszawskiej AL - „Cienkim”
9
, by otrzymać materiały
wybuchowe do wykonania na Pradze nowej „kolejówki”. Szczegóły zostały uzgodnione. Marcin kiwał
głową. Myślał jednak ciągle o tamtym.
- Zameldujcie po wykonaniu akcji dywersyjnej - zakończył polecenie bojowe dowódca Okręgu AL
Warszawa-Miasto.
Ryszard wstał, strzepnął jakąś przyczepioną do spodni trawkę. Spojrzał jeszcze raz na zasępionego
Marcina i uśmiechnął się.
- Zdaje się, że niedokładnie mnie zrozumiałeś - powiedział łagodniej.
- Zrozumiałem - uśmiechnął się gorzko Marcin. - Tylko nie mogę pojąć, czemu nie poruszasz ze mną
pewnych spraw. Czy nie jestem wystarczająco dorosły?...
- Głupstwa gadasz. Są to po prostu sprawy trudne. Informacja o zagrożeniu Tadka jest nie
sprawdzona, wymaga dłuższego dochodzenia. My prowadzimy robotę wojskową, żołnierską,
7
„Antyk” - kryptonim „Agencji Antykomunistycznej”, która współpracowała z KG AK, Biurem Informacji i
Propagandy Delegatury Rządu, Departamentem Prasy i Informacji oraz Departamentem Spraw Wewnętrznych
Delegatury Rządu Londyńskiego.
8
Tadeusz Pietrzak.
9
Leon Wrzosek.
walczymy wyłącznie z Niemcami. Jakiekolwiek by nie były przyczyny, dla których nas ostrzegają różni
ludzie, trzeba pamiętać, że są to szczerze patriotyczne odruchy. Być może - dodał po chwili - przyjdzie
taki czas, że sądy ukarzą wszystkich zbrodniarzy. Sporządzane przez różnych wichrzycieli listy
policyjne spoczną w śmietnikach. Teraz nie mamy czasu na rozwiązywanie zagadek kryminalnych.
Musimy spieszyć. Trzeba wysadzać mosty i pociągi, trzeba przybliżać koniec wojny. To teraz
najważniejsze. Ty, bracie, też masz cholernie dużo roboty. Jakie jeszcze sekcje wojskowe ZWM
obsługujesz dzisiaj? - Ryszard zwrócił się do Marcina.
- Masz rację. Nie wiem, czy zdążę przed godziną policyjną obskoczyć Targówek, Żerań, Annopol,
Bródno, Pelcowiznę, Piekiełko. Roboty aż nadto, ale nie narzekam. Mam odważnych chłopaków
w moich sekcjach. Do akcji aż się palą. Szkoda, że trotyl wydzielacie po zdziebełku. Można by dużo
więcej zrobić.
- Jak będziecie w pilnej potrzebie, wszystko dostaniecie. Już przekazałem Cienkiemu polecenie, żeby
wydał wam materiał wybuchowy.
Jak zdobyć broń?
Tadek dowodził oddziałem „Czwartaków” na Kole. Sam pochodził ze wsi, z okolic Sochaczewa. Jego
ojciec, komunista i organizator partyzantki na tamtym terenie, nosił pseudonim „Wąchala”, ponieważ
zdobił go sumiasty wąs. Tadek otrzymał szkołę konspiracyjnego życia pod twardą ręką ojca, który
w niczym mu nie pobłażał. Cechowały więc Tadka spokój, rozsądek i opanowanie. Dzięki tym zaletom
i młodzieńczej energii miał duży posłuch u podkomendnych.
Z zawodu - jak się już rzekło - był elektromechanikiem, co dawało mu atuty dodatkowe. Atrakcyjność
fachu podnosiła jego autorytet.
Zadanie miał Tadek niełatwe, bo stanowisko dowódcy kompanii na Kole wymagało szczególnych cech
charakteru, silnej ręki i szybkiej orientacji. Miał bowiem do czynienia z dwoma odmiennymi
środowiskami, inaczej nieco reagującymi i wzajemnie oddziaływającymi na siebie.
Jedno - to była młodzież zamieszkująca bloki Towarzystwa Osiedli Robotniczych na Kole. Osiedle to
wyrosło przed wojną, ukształtowało własny styl, wszystko tam było przejrzyste, tryb życia dostępny
wzajemnej obserwacji.
Drugie - młodzież ubogiej i niechlujnej części dzielnicy. Ruchliwa, trudniej dostępna, bardziej
zamknięta w sobie. Na Budach nie było wygodnych bloków mieszkalnych. Ludzie gnieździli się
w barakach dla bezdomnych, zbudowanych - o dziwo - ze skrzyń od jaj. Niektórzy klecili byle jakie
domki, które bardziej przypominały gołębniki niż miejsca do mieszkania. Normalny budynek, jeśli się
na Budach trafił, uznawany był za szczególnie luksusowy.
Przed wojną na Budach, zanim jeszcze powstało osiedle robotnicze, istniało silne środowisko
komunistyczne, działało KZMP, a dzieci należały do „Pioniera”. Podczas okupacji wielu działaczy
partyjnych wykorzystywało stare kontakty i wciągało ludzi z Bud do organizacji.
Oba środowiska wzajemnie na siebie oddziaływały. Terror okupanta niszczył zarówno
uporządkowane życie mieszkańców Osiedla, jak i nędzny byt mieszkańców dzielnicy. Fale oporu
przepływały od solidnych bloków ku niespokojnemu światowi z Bud, a łącznikiem była przede
wszystkim młodzież, której żywotności nic ujarzmić nie mogło.
W takich warunkach, w sytuacji pełnej kontrastów i konfliktów działał Tadek. I przyznać trzeba, że
radził sobie całkiem nieźle.
Na terenie bloków oprócz organizacji zetwuemowskiej działała również AK. Ale antagonizmy
polityczne w tym środowisku nie występowały bynajmniej jaskrawo. I jednym, i drugim chodziło
wyłącznie o możliwość działania, o prowadzenie walki zbrojnej; nie istniały powody do nienawiści. Na
dziedzińcu, na trawce czy w lasku spotykała się młodzież z obu organizacji i nie ulegało wątpliwości,
że wbrew woli dowódców opowiadano sobie wzajemnie konspiracyjne przygody, dzielono się
uwagami i spostrzeżeniami. Zbyt silna była więź środowiskowa, aby udało się tego uniknąć.
Pewnego kwietniowego dnia doszło w budce pani Rutkowskiej, gdzie młodzież obradowała chętnie
przy lemoniadzie i piwie, do interesującej rozmowy. Janek z AK opowiedział Jurkowi z oddziału Tadka
o niebezpieczeństwie, w jakim znalazł się magazyn broni organizacji, do której należał. Radzili właśnie
w najlepszej zgodzie, co należałoby zrobić, gdy do budki podszedł Tadek. Wypili sobie po szklaneczce
wody z sacharyną i na zasadniczą część konferencji postanowili przenieść się na trawkę, jak nazywano
pobliskie podłysiałe poletko zarośnięte babkowymi liśćmi, „psim” rumiankiem i szarym od kurzu
perzem. Na posiedzenie wezwali jeszcze „Don Kichota”, chłopca z kompanii Tadka, i we trójkę
wysłuchali relacji Janka. Mieli zresztą zaufanie do kolegi z AK. Okazało się, że magazyn jest istotnie
w niebezpieczeństwie.
Tadek podjął więc decyzję:
- Jeśli tak, to jedziemy zaraz!
Zwołał ośmiu chłopaków z Koła, wyjęli broń z bieliźniarki Don Kichota i pobiegli w kierunku placu
Żelaznej Bramy, bo tam właśnie znajdowała się zbrojownia.
Skład mieścił się w piwnicy. Tadek i Janek zgłosili się do jej właściciela, który był równocześnie
magazynierem. Zastali człowieka w średnim wieku, obowiązkowego i poważnego. Uznał, że bez
zezwolenia przełożonego nie ma prawa opróżnić magazynu, poszli więc wraz z nim do owego szefa na
ulicę Orlą 2. Przywitał ich młodzieniec ubrany według wymogów konspiracyjnej mody: w bryczesy
i buty z cholewami. Ze względu na grożące niebezpieczeństwo zgodził się oddać magazyn na
przechowanie. Nie było czasu do stracenia! Na placu Żelaznej Bramy czekali już z wynajętą platformą
„Czwartacy”
10
z Koła; załadowali na nią 12 worków po cemencie wypchanych po same brzegi i...
odjazd.
Woźnica był starszym człowiekiem, wąsatym i mrukliwym; widać było, że nie ma zbytniego zaufania
do trzech chłopców: Tadka, Don Kichota i Sanchy, którzy usadowili się na platformie. Reszta szła jako
„obstawa” równolegle do wozu, po obu stronach jezdni, z trudem nadążając za szkapą, która, choć
wypychana byle jaką strawą, kłusowała dziarsko.
Na Brackiej zauważyli sztrajfę niemiecką ciągnącą w ich kierunku; Tadek wyciągnął z kieszeni pudełko
papierosów „Wisła” i podsunął chłopcom Dobrze to robi na zdenerwowanie! Ale wówczas odezwał
się woźnica:
- Panowie, nie teraz, niech sztrajfa przejdzie..
- A co tam sztrajfa! - wzruszył ramionami Tadek. - Nas nic nie obchodzi.
10
„Czwartacy” - formacja wojskowa ZWM. Dołączyła do niej młodzież z lewicy RPPS.
Zajechali pod kamienicę Hoża 9, gdzie mieszkał Tadek. Gdy wnosili worki, natknęli się na gospodynię
Tadka, u której odnajmował pokój sublokatorski.
- Tadeuszku, a co to niesie pan z kolegami?
- Węgiel. Kolega zgubił klucze od piwnicy i muszę przetrzymać jego przydział - łgał bez zająknięcia
Tadek.
- Boże, cóż za złote serce, cóż za złote serce - zachwycała się gospodyni.
Uwielbienie tej skądinąd dobrej kobiety było źródłem dodatkowych udręk Tadka. Gospodyni
oświadczyła kiedyś, że rumiany Tadek przypomina jej „Pana Tadeusza” Mickiewicza.
Chłopcy pakowali worki pod łóżko, gdzie już spoczywał spokojnie karabin maszynowy, a tej które się
nie zmieściły, ustawili pod piecem. Woźnicy zapłacili, ale przedtem spisali personalia z kennkarty
i zagrozili, że jeśli przydarzy mu się zbyt dużo mówić, to... Stary wskoczył na kozioł i pomrukując, że
nic nie wie i niczego nie widział, zaciął z pasją swoją chabetę.
Gdy Tadek został sam, natychmiast zjawiła się w pokoju gospodyni. Po wielu wstępach i zaklęciach
przeszła do rzeczy. Otóż rano postanowiła poprawić pościel na łóżku Tadeusza, bo co kobieca ręka, to
kobieca ręka i znalazła pod poduszką trzy „brauningi”
11
. Aż trzy! Nie zadrżała oczywiście, bo jak na
Matkę Polkę przystało, pojęła, w czym rzecz, ale chciała panu Tadkowi zwrócić uwagę, że trzy
„brauningi” w domu to...
Tadek rozegrał partię, jak mógł najlepiej. Wyparł się wszystkiego w żywe oczy zwalając winę na
kolegów, którzy to paskudztwo na pewno przynieśli bez jego wiedzy. Robiąc zdziwioną minę i udając
nie łada złość napomknął nawet, że trzeba by do policji...
- Nie do policji - powiedziała kategorycznie dzielna kobieta - a do piwnicy. - A potem dodała: - Pewnie
pan Konrad przyniósł. On to na pewno dla Polski...
Tadeusz zmilczał, ale gdy wieczorem przyszedł Konrad obejrzeć ten „wzięty na przechowanie”
magazyn, miał jedyną w życiu możliwość zwymyślania swego dowódcy. Czynił to zresztą tak głośno,
by słyszała gospodyni, i równie głośno zabronił Konradowi wstępu do swego domu. Odtąd dowódca
wchodził przez okno, bo Tadek, na szczęście, mieszkał na parterze.
O przejęciu magazynu Konrad zawiadomił Ryszarda, który jeszcze tego dnia zjawił się w mieszkaniu
Tadka.
Przejęty magazyn akowski zawierał 8 worków grzybków minerskich z iglicami, 1 worek amunicji do
karabinów, kilkanaście taśm amunicji dc karabinów maszynowych, kilkaset naboi do pistoletów typu
Vis, dwa czy trzy obrzynki („błyskawice”) stare i trochę pordzewiałe, kilka kostek trotylu, plastyk,
lignozę, wreszcie worek białego proszku, którego przeznaczenia nikt z nich nie znał.
Z tym białym proszkiem nosili się później chyba przez tydzień - pokazywali go wszystkim znajomym
chemikom, chcieli nawet trafić do Sztabu Głównego, ale obawiali się śmieszności. W końcu orzekli, że
to akowski proszek na mole... Żart ten odnosił się do słynnego hasła stania z bronią u nogi, które
głosiło dowództwo Armii Krajowej.
11
Brauning, właściwie browning - typ pistoletu. Potocznie nazywano tak kiedyś wszelkie pistolety automatyczne
(w odróżnieniu od bębenkowych rewolwerów).
Historia przejętego magazynu nie została w ten sposób zakończona. Może w tydzień po opisanych
wypadkach do Tadka, przechadzającego się akurat po szerokim dziedzińcu osiedla na Kole, podszedł
niemłody już mężczyzna w ciemnym garniturze.
- Czy kolega Tadek?
Tadek ukłonił się szarmancko.
- Bo ja w sprawie tego magazynu z placu Żelaznej Bramy...
- Słucham - Tadek postanowił zachować spokój i ostrożność.
- Chodziłoby nam - mówił powoli nieznajomy - o ponowne przemieszczenie magazynu...
- Ja mam, proszę pana - powiedział Tadek - swoje dowództwo, obowiązuje mnie dyscyplina. Jeśli to
panu dogadza, umówimy się za parę dni, gdy otrzymam rozkazy.
Nieznajomy przyjął propozycję, a Tadek miał dość powodów do niepokoju. Jeśli to nie akowiec,
a konfident niemiecki, należało liczyć się z poważnym niebezpieczeństwem. Wyrzucał sobie
lekkomyślność, niepotrzebne ryzykowanie. Postanowił natychmiast porozumieć się z Ryszardem.
Do rozmowy doszło w bramie na rogu Freta i Długiej. Tadek, Konrad i Gustaw czekali na Ryszarda,
spoglądając na perspektywę zbiegającej ku Wiśle ulicy Mostowej. Niebo było szare, padał deszcz,
ulica pusta... Tu na Mostowej zginął Tadek „Zawisza”, padł Wiktor, bohater słynnej akcji na Café Club
i równie słynnego „eksu” na KKO, tu gestapowcy ranili i wzięli Hankę Sawicką. To była zła ulica,
zetwuemowcy od czasu owych strasznych wypadków umawiali się na niej rzadko.
Od strony fabryki wody sodowej „Ocean” na Świętojerskiej nadszedł Ryszard, jak zwykle rześki
i wesoły.
- No, gadajcie - lustrował ich wzrokiem. Byli nieco speszeni, milczeli. Dowódca próbował tymczasem
zapalić papierosa, ale zapałki przemokły mu widocznie na deszczu... Ryszard spoglądał na nich
z uśmiechem i o ogień nie poprosił. Gustaw wyciągnął zamaszystym gestem zapalniczkę.
- Ładną masz zabaweczkę - powiedział Ryszard.
- Dostałem na gwiazdkę od Marysi... - pochwalił się Gustaw. Z chłopców opadło napięcie, które czuli
przed tą rozmową. Umie „Kaczor” - tak między sobą przezywali Ryszarda - z ludźmi postępować -
myślał Tadek - ja bym już dawno objechał Gustawa o ten ogień: i że za późno podaje, i że
niepotrzebnie chwali się Marysią.
Tymczasem Konrad i Gustaw zreferowali sprawę magazynu. Ryszard od razu podjął decyzję.
- Ty będziesz z nim rozmawiał - zwrócił się do Tadka - nikogo już więcej do tej sprawy wciągać nie
należy. Po rozmowie zamelduj natychmiast.
To było wszystko. Gdy Ryszard opuścił bramę, znowu ogarnął ich nieprzyjemny nastrój Mostowej.
Wracali na Wolę w strugach zimnego deszczu...
Podczas następnej rozmowy z mężczyzną w czarnym ubraniu Tadek ustalił, że spotkają się za kilka
dni.
Ze strony akowskiej przyjdzie major z Baszty
12
, by omówić sprawę oddania magazynu. Ryszard polecił
Tadkowi zabrać ze sobą obstawę.
Na spotkanie przygotował się starannie; włożył najlepszy, ciemny garnitur, krawat, wyczyścił buty do
blasku. Postanowił wystąpić co się zowie, jak tego wymagała „dyplomatyczna misja”. Około
jedenastej rano spacerował aleją skwerku między ulicami Graniczną a Żabią. Za nim, w odpowiedniej
odległości, szło dwójkami ośmiu chłopaków. Nie czekali długo; na przeciwległym krańcu alei pojawiło
się dwóch mężczyzn: jegomość w czarnym garniturze oraz wysoki, szpakowaty mężczyzna. Za nimi,
również zachowując odpowiednią odległość sunęło dwójkami ośmiu chłopaków. Tadkowi, któremu
ciążyła nieco dyplomatyczna dostojność, zrobiło się nagle bardzo wesoło.
Przywitali się grzecznie, major zaproponował, że najwłaściwszym miejscem do rozmów będzie
restauracja na Lesznie. Poszli więc ku placowi Bankowemu prowadząc rozmowę, jak to określił Tadek,
„o pogodzie i padalcach”. Za nimi dwójkami maszerowały dwie obstawy, zachowując oczywiście
pełną ostrożność i konspirację. Wkrótce cala procesja znalazła się w ciemnym, wykładanym boazerią
wnętrzu dość podrzędnej knajpy.
Major z Baszty, nieznajomy w ciemnym ubraniu i „dyplomatycznie” wystrojony Tadek wybrali stolik;
Tadek usadowił się przebiegle w samym kącie, by mieć oko na salę. Inne stoliki obsiedli młodzi goście
popijając wyłącznie piwo.
Major zamówił ćwiartkę, coś do przegryzienia i mizerię. Mizeria w owym czasie - a była to przecież
wczesna wiosna - należała do nie lada rarytasów i kosztowała wściekle drogo. Tadek zaś nie miał
pieniędzy, spodziewał się rozmów. a nie bankietu.
Wypili po kieliszku. Sytuacja była napięta.
Tadek pamiętał instrukcję Ryszarda: „Jeśli będą bardzo naciskać - oddaj im magazyn, jeśli nie bardzo
im na tym zależy - wytarguj co się da”. Oświadczył więc sprytnie, że część materiałów z magazynu
użyto już w walce z wrogiem. Po dłuższych targach, nie wolnych z obu stron od złośliwości,
postanowili, że to, czego jeszcze „Czwartacy” nie zużyli w boju, a więc mniej więcej połowę
magazynu, zwrócą natychmiast AK. Na tym pertraktacje zostały zakończone. Za ćwiartkę i mizerię
zapłacił major z Baszty.
Przy innych stolikach chłopcy płacili za piwo z własnych funduszów.
Umowa została zrealizowana. W kilka godzin później nieznajomy w czarnym garniturze podjechał
ciężarówką na róg Kruczej i Hożej. Z mieszkania Tadka chłopcy wynieśli cztery worki po cemencie;
zwrócili także worek owego akowskiego „proszku na mole”.
Na Budach Tadek miał do czynienia z chłopcami bardzo rozmaitymi. I w sposób bardzo różnorodny
można tu było uzupełniać zapasy broni.
Życie towarzyskie Bud skupiało się nad gliniankami. Tu popijało się bimber, grało w karty, prowadziło
rozmowy polityczne. Tu też odbywały się co poważniejsze transakcje handlowe. Gdy pewnego dnia
kwietniowego Tadek dotarł nad glinianki, kilku młodych ludzi obserwowało pokrytą rzęsą
powierzchnię.
Tadek podszedł do nich.
12
Batalion sztabowy.
- Panowie, ja w sprawie transportu.
Nikt nie zwrócił na niego należytej uwagi.
- Nie gadaj, człowieku, ryba nie znosi hałasu...
Dopiero po chwili wstał „Kulas”
13
i jeszcze jeden chłopak; obaj z grupy „Tadka Jenerała”.
- Pójdziemy do Grabskich - powiedział Kulas.
Grabska siedziała na ławce przed domem. Przymrużała oczy i pochylała twarz to w prawo, to w lewo.
- Synowie w domu - oświadczyła - porządkują troszeczkę. - Przez uchylone okno dobywały się kłęby
pary. Trzej bracia Grabscy, zupełnie rozebrani, polewali ukropem podłogę w ciasnej kuchence;
przypominało to łaźnię.
- Serwus! Parzymy karaluchy - krzyknęli.
- Przyszliśmy pohandlować - powiedział szarmancko Kulas. - Czy dziś jeszcze da się zrobić?
Odpowiedź brzmiała, że tak. Należało tylko zawiadomić wspólników Jabłońskich, bo bracia, ze
względu na karaluchy, nie mieli czasu.
Misję handlową wykonano więc pomyślnie. Tadek mógł odejść, Kulas czekał na „towar”...
Nikt nie mógł przewidzieć, co uda się dostarczyć zgranemu zespołowi Grabskich i Jabłońskich. Od
dobrych paru lat grupa licząca na Budach ze dwudziestu chłopaków „robiła” niemieckie pociągi.
Bywało z tym rozmaicie... Kiedyś zwalili z wagonów 50 worków tytoniu, ale ponieważ pokłócili się
o podział łupu, gdy jeden niósł worek, drugi rozpruwaj go z tyłu nożem. Rano cała Górczewska
zasypana była tytoniem.
Działali na terenie od chłodni do lasku, gdzie koło glinianek tor kolejowy zakręcał, a pociąg zwalniał
biegu. Tego dnia wieczór był ciemny i ciepły. Przez pnie i krzewy zobaczyli, jak na nasypie kolejowym
zabłysły daleko światła lokomotywy. Gotowi! Jabłońscy sprężyli się do biegu, zaraz za nimi skoczyli
trzej bracia Grabscy; na nasypie widać było ich ciemne sylwetki. Kułas, stojący „na świecy” nie opodal
toru, zobaczył, jak uczepili się wagonu pocztowego, jak błyskawicznie zrywają plomby. Błyskały
światła latarek, obok mulistego rowka, nad którym rosły jakieś kolczaste krzaki, padały paczki i worki.
Kulas i jeszcze jeden chłopak, kalecząc sobie ręce, wygrzebywali je z błotka i przerzucali w kierunku
lasu. Po chwili było już po wszystkim, światełka pociągu znikły, wracali ku Budom taszcząc zdobycz.
Na świeżutko wyparzonej podłodze u Grabskich rozpoczęli segregację „towaru.” Było tam wszystko,
co powracający z frontu niemieccy zdobywcy wieźli do vaterlandu. Wysypywali więc j. paczek futerka,
sweterki i jakieś ubożuchne kobiece pierścionki ze szklanymi oczkami; były tam połcie słoniny,
kawałki masła zawinięte w szmatki, ale była także broń. Kilka niemieckich Visów i skrzynka
z nabojami. Kulas przesunął skrzynie na bok.
- To dla nas - powiedział.
Wreszcie został jeszcze jeden łup, podłużne paczuszki opakowane w niebieski papier. Przypominały
kolby cykorii. Grabski zdarł opakowanie i powąchał.
- Śmierdzi!
13
Stanisław Korczak
Kulas zorientował się szybko:
- To też nie dla was, rzecz nie do żarcia i nie do sprzedania.
Nad ranem, zapakowawszy broń, naboje i owe paczuszki zawinięte w pergamin, które nazwał
„szwabskim baleronem”, Kulas ustalił z powaśnionymi już braćmi, że pieniądze za towar będą
wieczorem, a sam pojechał na Koło, aby zameldować Tadkowi o wynikach. Towar, jak zwykle miał być
magazynowany u Don Kichota. Matka zostawiła mu mieszkanie w blokach znakomicie nadające się na
zbrojownię. W dużej szafie ubraniowej wisiały wyczyszczone porządnie peemy, u dołu w puszkach po
ogórkach „Pudliszki” spoczywały granaty, a na półkach przeznaczonych na bieliznę - trzydzieści sztuk
krótkiej broni.
Było już po dziewiątej, kiedy zdobywszy u szklarza wózek ręczny, pojechali na Budy do braci. Po
południu towar obejrzeć miał Marcin, tymczasem płacono tylko za broń, albowiem „szwabski
baleron” nasuwał wciąż wątpliwości. Nawet Marcin nie umiał ich rozstrzygnąć.
Dopiero następnego dnia przeprowadzili próbę. Na Gocławku, nie opodal kanału, znaleźli dogodne
miejsce, osłonięte od strony drogi olszyną. Marcin już wiedział, że „szwabski baleron” to materiał
wybuchowy: lignoza. Próby dokonali wspólnie z Antkiem. Wypadła pomyślnie, lignoza została
zakupiona.
Tajemnica kucharza Młynarskiego
Dowódca Obwodu Warszawskiego Ryszard nie zbagatelizował meldunku Marcina. Była to jedna ze
spraw wymagających szczególnej rozwagi i ostrożności. Oczywiście, należało wziąć pod uwagę
ostrzeżenie Młynarskiego, nie była to zresztą pierwsza z przypadkowych informacji o „Antyku”, które
docierały różnymi drogami do dowództwa AL, wydawało się jednak konieczne wyjaśnienie pobudek
postępowania kucharza z parowozowni i ustalenie, czy Krzysztof powinien się z nim kontaktować
nadal. Zbieranie danych o działalności skierowanej przeciwko PPR i Armii Ludowej nie było oczywiście
rzeczą kół zetwuemowskich, należało jednak, zdaniem Ryszarda, wykorzystać nadarzającą się
sposobność. Szło zresztą o rzecz niezwykle ważną: należało zapobiec niebezpieczeństwu, jakie groziło
ludziom prowadzącym walkę z okupantem... nie ze strony okupanta. Ryszard polecił więc Marcinowi,
by ustalił, czy Młynarski informuje nadal nauczyciela. Potem można będzie zdecydować, czy, jeśli
Młynarski jest uczciwy i za całą tą historią nie kryje się prowokacja, istnieje możliwość przyjęcia go do
ZWM. Nie należało się z tym wszystkim spieszyć. Sprawa wydawała się ciągle zbyt niejasna
i pogmatwana.
Ale wypadki potoczyły się bardzo szybko.
Pewnego dnia, na początku maja, Krzysztof wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Gdy otworzył drzwi
do pokoju, a czynił to z nawyku bardzo cicho, zobaczył Młynarskiego pochylonego nad... fotelem.
Kucharz majstrował coś przy nodze „pamiątkowego” mebla, a gdy dostrzegł nauczyciela zerwał się
i zasłonił sobą fotel. Jego twarz wyrażała niepokój, może nawet strach.
- Reperuję - powiedział wreszcie z trudem. - Nie wiedziałem, że pan wróci tak wcześnie.
Krzysztof, który nigdy nie był zbyt dobrym aktorem, nie umiał ukryć zdziwienia. Od początku
przypuszczał, że stary fotel ma dla jego lokatora jakieś szczególne znaczenie, teraz to znalazło
potwierdzenie. Siadł przy stole, oczekiwał, że Młynarski zdecyduje się jednak na jakieś obszerniejsze
wyjaśnienia, był właśnie po rozmowie z Ryśkiem i bardzo poważnie traktował swoją rolę. Ale kucharz
postawił z powrotem fotel na podłodze, zapalił papierosa i nie objawiał żadnych chęci do rozmowy.
- Zdaje się - oświadczył Krzysztof - że nie jest pan ze mną szczery. Tyle już o sobie wiemy - dodał - czy
nie należałoby powiedzieć wszystkiego? - Po raz pierwszy sam zachęcał Młynarskiego do zwierzeń.
- Co pan chce wiedzieć? - zapytał kucharz.
- W jakim celu - odparł powoli nauczyciel - udzielał mi pan tych wszystkich informacji?
Młynarski podszedł powoli do okna, jakby chciał przez nie wyjrzeć, ale natknął się na czarny papier
zaciemniający.
- Nie, nie teraz - powiedział. - Pogadamy o tym jutro. - I poszedł do kuchni gotować herbatę.
Następnego dnia Krzysztof wracał z pracy myśląc o czekającej go rozmowie z Młynarskim. Popołudnie
było piękne, słoneczne, nauczyciel szedł powoli ulicą Szczyglą, która wydawała się tak spokojna
i bezpieczna, jakby nigdy nie sięgnęła tu wojna. Gdy dotarł do bramy kamienicy, w której mieszkał,
zobaczył dozorcę siedzącego na schodkach wiodących do parterowego mieszkania. Na jego widok
dozorca wstał i zagrodził mu drogę.
- Panie - powiedział - ja na pana czekam. Niech pan uważa!
- Co się stało?
Dozorca rozejrzał się wokoło.
- Niech pan się trzyma - szepnął cicho - tego pańskiego lokatora zabili.
- Co? - Krzysztof nie mógł zrozumieć, o co chodzi. - Kogo zabili? Kto zabił?
- Niech pan nie krzyczy. Tego, co tu od tygodnia mieszkał. Dwie bramy dalej, widać go tam zaciągnęli
do przejściowego domu, nie, nie Niemcy, swoi. Ja tam zresztą nie wiem - dodał szybko. - Byli już
granatowi, zabrali go na samochód. Mnie nie wypytywali, ale chyba do pana trafią. Niech pan uważa!
Krzysztof powoli wchodził na schody. Ścisnął mocno skronie, żeby odzyskać zdolność myślenia. Oto
rozegrała się jedna z okupacyjnych tragedii. Nigdy się już nie dowie, co chciał mu dzisiaj powiedzieć
Młynarski, i chyba nikt nigdy już nie ustali, dlaczego zginął. Staremu nauczycielowi żal było tego
chłopca. Ilu jeszcze takich, zapędzonych w ślepe zaułki, włóczy się po Warszawie? Kto ponosi winę za
ich zmarnowaną wolę walki?
Wszedł do mieszkania i dopiero wówczas zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie był
narażony. Czy należy zmienić locum? Czy przeprowadzka nie wzbudzi podejrzeń? Czy zamordowanie
Młynarskiego zakończyło sprawę, czy też ci ludzie zjawią się jeszcze tutaj w mieszkaniu? Należało
przede wszystkim zorientować się, czy Młynarski nie zostawił czegoś, co mogłaby naprowadzić na
ślad morderców i wyjaśnić jego postępowanie? Krzysztof pojmował, że nie ma ani chwili czasu do
stracenia, że nie może nikogo się radzić, musi działać sam i z maksymalną ostrożnością. Zamknął
starannie drzwi frontowe na łańcuch i na zasuwę, a potem poszedł do pokoju, w którym spał
Młynarski. Walizka nie była zamknięta na klucz. Krzysztof postawił ją na starym fotelu, otworzył
i dokonał dokładnego przeglądu zawartości. Nic tam nie było interesującego. Trochę bielizny, jedna
para spodni, półbuciki, ani jednej fotografii, listu, dokumentu. Zrezygnowany odstawił walizkę na
podłogę i usiadł na fotelu. Widocznie Młynarski wszystkie swoje tajemnice zabrał ze sobą. A może oni
już tu byli?
Fotel był stary, niewygodny. Krzysztof podniósł się z niego z trudem, omiótł spojrzeniem pokój i nagłe
przypomniał sobie... Tak, ten fotel! Przewrócił go na podłogę, obejrzał dokładnie ze wszystkich stron,
wreszcie zaczął próbować, jak przymocowane są masywne nogi. Przecież widział wczoraj wyraźnie,
jak Młynarski przy nich majstrował... Nogi dawały się łatwo odejmować. Gdy odkręcił czwartą,
zobaczył na czworokątnej powierzchni przekroju mały, metalowy sztyfcik. Nacisnął, a wówczas
wyskoczyła do góry klapa zamykająca wydrążoną w nodze fotela skrytkę. Krzysztof stał chwilę ciężko
dysząc, zanim wydobył stamtąd zwój cienkich przebitek maszynowych na różnokolorowych
bibułkach.
Tak, kucharz Młynarski gromadził kopie dokumentów. Pozostanie zapewne nie wyjaśnione na
zawsze, w jaki sposób udawało mu się zdobywać materiały, do których kontrwywiad Komendy
Głównej AK z pewnością przywiązywał ogromną wagę. Nie wiadomo także, dlaczego to robił. Może
chciał poznać prawdę tych najbardziej ciemnych spraw polskiego podziemia, może - wiedziony dobrą
wolą - starał się zapobiegać zdradzie, ostrzegać o niej ludzi. Ani Krzysztof, ani nikt inny nie znalazł
odpowiedzi na te pytania. Krzysztof zresztą rozumiał tylko wagę dokumentów. Nie wiedział nic
pewnego ani o organizacji kontrwywiadu AK, ani o jego metodach działania. Plik cienkich bibułek
rozłożył na stole, czytał je, nie próbując nawet segregować. To nie należało już do niego. Jutro
przekaże je Ryśkowi, a odpowiedni ludzie będą wyciągać wnioski. Ogarniały go jednak te same
uczucia, co podczas pierwszej rozmowy z Młynarskim: wstręt i lęk. To, co czytał, wydawało się czymś
tak nieprawdopodobnym w walczącej z okupantem Warszawie w 1944 roku, że chwilami odnosił
wrażenie, iż ulega złudzeniu. Ale dokumenty były jak najbardziej autentyczne.
Pochodziły zresztą z rozmaitych okresów: ostatni - datowany 19.IV.1944 - sprzed kilku zaledwie dni.
W skrytce został zapewne umieszczony wczoraj - Krzysztof jeszcze raz przypomniał sobie manipulacje
Młynarskiego przy starym fotelu.
Czytał:
15.IV.43.
Na zebraniu KC Warszawa w dniu 26.III.43 dokonano reorganizacji kół instruktorskich w ten
sposób, że do koła wchodzi 5 osób oraz 6 osoba koło prowadzi.
1. Pelcowizna, Bródno, Żerań - Zbyszek, blondyn, lat 25, oczy niebieskie, ostre rysy, nos
prosty, ostry. Ze Zbyszkiem współpracuje kobieta, która używa imion Jula albo Halka.
2. Targówek - Winka - lat 22, ciemne oczy, szczupła, typ hawajski, nos piegowaty.
3. Mokotów-Okęcie oraz współpraca na Targówku - „Dziula” - Żydówka, szczupła,
wąskie czoło, niska brunetka, prawdziwe nazwisko Wanda Zieleńczyk.
4. Wola - Zosia, ciemna blondynka, oczy wyłupiaste, naiwne, wzrost średni, zadarty nos.
Zebrania odbywają się w soboty po południu względnie w niedzielę rano. Prelegenci
odbywają własne zebrania. Jedno z ostatnich zebrań odbyło się na ulicy Lindleya.
Alfred
W dokumentach z 1943 roku było sporo nazwisk i faktów, ale Krzysztof nie mógł oczywiście wiedzieć,
jak niedokładne było w gruncie rzeczy to archiwum i jak trudno było agentom zdobywać jakiekolwiek
wiadomości o partii. Nigdy na przykład nie odbywało się takie zebranie na ulicy Lindleya. Zagrożenie
jednak istniało, zagrożenie było realne.
Krzysztof znalazł dokument, który potwierdzał w pełni wszystko, co mówił Dąbrowski.
Nr 11. Finziński... ps. „Olek”, ulica Wileńska 11 m. 54, prowadzi robotę komunistyczną na
Pradze w GL i Partii. Winien ulec likwidacji. Jako pracownik Dyrekcji Kolejowej na. Pradze
(sekcja pomiarów) konspiruje, ale to ułatwia mu pracę partyjną. Osobnik wysoce szkodliwy.
Były też doniesienia takiej treści:
26.III.43. W związku ze zbliżającym dniem 1 maja komuniści PPR zapowiadają wzmożoną
akcję komunistyczną na terenie Warszawy. Rozpoczęcie aktywnej samoobrony w dzielnicy
żydowskiej Warszawy tak jakby wiązało się z szumnymi zapowiedziami, wypowiadanymi
przez aktywistów z akcji terrorystycznej PPR. ...Stwierdzono, że komuniści przygotowują
w związku z 1 maja akcje sabotażowe w fabrykach, na kolei, przeciw umundurowanej policji
niemieckiej i granatowej.
I znowu wykazy komunistów, trochę nazwisk - ale wartości tych materiałów Krzysztof, oczywiście,
ocenić nie umiał.
I wreszcie pod datą 19 kwietnia 1944 roku:
Stalowa 36; wg przeprowadzonych wywiadów i obserwacji dom ten jest zamieszkany głównie
przez elementy wywrotowe. Należy bardzo ostrożnie ustalić dwa miejsca zbiórek, które są na
tym terenie. Przed kilkoma dniami paru członków tej bandy rozbroiło przed domem nr 55
żołnierzy niemieckich.
Krzysztof przeczytał dwukrotnie, tak trudno było uwierzyć: „Banda rozbroiła żołnierzy niemieckich”...
Następnie zaczął składać powoli bibułki i właśnie wtedy usłyszał pukanie do drzwi...
Trotyl zmienia właściciela
Marcin szedł na spotkanie z Cienkim. Nie myślał już tak intensywnie ani o Tadku, ani o jego
prześladowcach, pochłaniała go akcja, do której rozpoczynał przygotowania. Troszczył się teraz
przede wszystkim o materiał wybuchowy. Nie był pewny, czy otrzyma go na czas, bowiem
zaopatrzenie, ze zrozumiałych przyczyn, nie zawsze nadążało za wzrastającymi potrzebami oddziałów
bojowych. Broń zdobywali na wrogu, najczęściej drogą tzw. rozbrajanek. Z tych ryzykownych akcji,
którymi zresztą nikt się specjalnie nie chwalił („bo w końcu - mówili z nieco pozowaną obojętnością -
cóż to wielkiego przydybać gdzieś samotnego szkopa, postraszyć go trochę i poprosić, aby ofiarował
nam visa lub efenkę...”), pochodziła i zawartość słynnej bieliźniarki Don Kichota, i owe trzy
„brauningi” spod Tadkowej poduszki. Ale materiał wybuchowy... Kombinowali go jak mogli i skąd
mogli, lecz w stosunku do stale rosnących potrzeb mieli go, zawsze za mało.
Marcin myślał o tym z goryczą. Wiedział przecież, że równocześnie akowskie magazyny przepełnione
są wszelakim dobrem, które Komenda Główna, zalecając swoim podwładnym „stanie z bronią u nogi”
lub najwyżej „walkę ograniczonej”, chowa na lepsze czasy.
Z Cienkim spotkał się na ulicy Rybaki. Była to bardzo zabawna ulica. Kojarzyły się na niej dwa nurty:
wielkomiejski i jakby prowincjonalny, małomiasteczkowy. Domy stały tutaj stare, nieduże, otoczone
ogródkami. Liczne gołębniki, sklecone z desek i papy, świadczyły o żywej wciąż namiętności
warszawskich przedmieść - gołębiarstwie.
Co prawda otwierał się stąd widok na ujętą w betonowe koryto Wisłę, ale gdy spojrzało się w górę
rzeki i nieco dalej, za ulicę Sanguszki, widać było szerokie, porosłe trawą nabrzeże, na które
staromiejscy dorożkarze zwykli wypędzać konie. Poniżej tego miejskiego pastwiska, oddzielone odeń
niewielkimi kępami krzewów, rozsiadły się gromadki wędkarzy, cierpliwie czyhających na rybę. Jak
głosiła fama, ryba w tym miejscu brała dobrze.
Cienki miał na tej ulicy jakieś swoje meliny, ale się przed młodzikiem nie zdradzał. Marcin nie znał tu
zaś nikogo. Cieszyła go teraz ta ożywiona rytmem wiosennych robót i całej ogródkowej krzątaniny
okolica, w której nic nie przypominało o wojnie.
Szli już dobrą chwilę, a stary nie mówił nic o paczce, którą powinien mu był wręczyć. Wykazywał
raczej skłonność do rozmów na tematy „ulgowe”, co nieco denerwowało Marcina. Ale cóż, dzień był
przecież wiosenny, ciepły powiew szedł od rzeki i obaj w gruncie rzeczy łaknęli odrobiny odprężenia.
Dopiero gdy doszli do schodków prowadzących na ulicę Kościelną, zaopatrzeniowiec wręczył
Marcinowi paczkę, którą niósł do tej pory w teczce.
- Cztery kostki trotylu - powiedział - tyle, ile polecił ci dać Ryszard. - Potem zapytał: - A kto będzie
skakał koło tego słupa?
- Sekcja Młodsze Bródno, dla wprawy.
- Lonty, zapalniki - wszystko w porządku?
- Tak. Dziś będziemy jeszcze raz sprawdzać i montować. A może pojedziesz ze mną zobaczyć ten słup?
- Dobrze, ale nie mam za wiele czasu, musimy się spieszyć.
Postanowili nie jechać tramwajem, ale przeprawić się od Marymontu łódką na Bródno, aby przejść
potem piechotą całą trasę, którą grupa Młodsze Bródno miała przebyć nazajutrz przed akcją.
Na Marymoncie, w podmiejskich domkach, mieszkało sporo dobrze znanych Marcinowi chłopaków,
a więc zorganizowanie przejazdu barką na drugą stronę Wisły nie sprawiło im żadnych trudności.
Ładna to była nawet wycieczka. Ale potem, zanim od Warmińskiej, która wypada na sam brzeg,
dotarli do ulicy Św. Wincentego, byli solidnie zmęczeni.
Słup wysokiego napięcia, który wylecieć miał w powietrze, znajdował się przy zbiegu ulic Św.
Wincentego i 11 Listopada. Zniszczenie go nie było wcale taką błahą sprawą i określenie „dla
wprawy” należało raczej traktować jako młodzieńczą fanfaronadę. Przecież wysadzenie słupa
spowodować powinno znaczną przerwę w dostawie prądu dla warsztatów kolejowych i parowozowni
na Pelcowiźnie. A jeśli uda się, jak to przewidywał Marcin, przewrócić go na biegnące w pobliżu tory
kolejowe, nastąpi również przerwa w ruchu kolejowym na węźle praskim. No i nie bez znaczenia był
także fakt wykonania takiej roboty pod samym nosem Niemców, kilka kroków od centrum Pragi.
Podeszli pod sam „obiekt”. Wyglądał rzeczywiście imponująco. Wysoka na 20-25 m kratownica
umieszczona była na nasypie, spoczywała na szerokiej betonowej podstawie, wsparta o nią czterema
rogami. Słup podtrzymywał cztery potężne miedziane przewody, przez które przebiegał prąd o
napięciu 35 000 V.
- Solidna sztuka - oświadczył na pożegnanie Cienki - i wcale niebagatelna robota. Ale cztery kostki
trotylu powinny starczyć. Pamiętaj jednak: jak przygotujecie na patataj, to z uroczystości będą nici.
Rozejrzał się jeszcze wokoło i wskazał Marcinowi mieszczący się po drugiej stronie torów kolejowych
budynek wartowni niemieckich strażników.
- I o tym pamiętaj.
Ale Marcin nie zwrócił już uwagi na to ostrzeżenie. Spieszył się bardzo na spotkanie z Antkiem, który
dowodził sekcją Młodsze Bródno.
Cienki popatrzył w ślad za nim i pokiwał smętnie głową. Zawsze marzył o tym, żeby mieć syna,
a posiadał tylko córki. A dobrze by było wychowywać takiego chłopca, bo dziewczęta...
Cienki był elektrotechnikiem. Zaangażowała go znana firma jubilerska Kuleszy celem wykonania
dodatkowych instalacji elektrotechnicznych, a także reperacji sfatygowanych już solidnie urządzeń
warsztatowych. Cienki słynął wśród kolegów jako dobry, nieposzlakowanej uczciwości fachowiec.
Zakład jubilerski Kuleszy okazywał mu również jak największe zaufanie. Elektrotechnik uzyskał klucz
do pokoju, który służył mu jako skład instalacji i podręczny warsztat. Był to wielki pokój w zniszczonej,
nie używanej części domu przy ulicy Twardej 6.
Pewnego ranka, a było to dwa dni po spotkaniu z Marcinem, przeglądał właśnie wraz z pomocnikami
wtyczki, kable, mutry, jakoweś rupiecie elektrotechniczne, które należało od dawna uporządkować.
Gdyby nie czasy wojenne - wszystko to znalazłoby się już dawno na śmietniku, ale teraz każdy
drobiazg był cenny. Rozpoczynali dopiero robotę, była godzina 8 rano. Cienki oglądał rozbite
gniazdko, próbował je rozkręcić, podszedł do okna, bo w ciemnym pomieszczeniu niewiele mógł
zobaczyć. Ale i to nie przyniosło spodziewanego efektu - okno wychodziło na zachód,
a z zawleczonego chmurami nieba mżył drobny deszcz. Z przyzwyczajenia Cienki rzucił okiem na
placyk. Była to pusta, porośnięta zielskiem posesja. Z jednej strony ograniczał ją odrapany mur,
z drugiej zaś parkan. Dalej widać było Grzybowską, nędzne niewysokie kamieniczki opuszczone przez
mieszkańców, którzy rozpoczęli swą tragiczną wędrówkę od przeprowadzki do „dużego getta”
położonego bardziej na północ, w kierunku ulicy Granicznej.
Cienki w zamyśleniu spoglądał właśnie przez okno, kiedy nagle zobaczył dwóch żandarmów
wbiegających na pustą posesję. Skoczyli przez płot. Za nimi wysypali się następni. Po chwili na tyłach
ulicy Grzybowskiej zaroiło się od zielonych mundurów. Niemcy zajmowali stanowiska w kompletnej
ciszy. Pomyślał: zamykają ulicę, obława. Ale to niemożliwe. Łapanki odbywają się przecież wśród
wrzasków i przekleństw, a to...
Podbiegł do drugiego okna. Na Grzybowskiej było jeszcze spokojnie.
- Chłopaki, blokada! - zwrócił się do Cześka i Józka, swoich pomocników. We trzech rzucili się do kąta,
w którym stały ciężkie wory z gipsem. Błyskawicznie zaczęli zwijać ukryte za nimi kable, a potem
przynieśli drabinę i odsunęli deskę w powale. Między drewnianym sufitem a stropem mieściła się
właściwa zbrojownia. Tam właśnie stojący na drabinie Cienki ładował sprzęt minerski, który podawali
mu chłopcy. Gdy skończył, zamaskowali sufit. Nikt, czytając ogłoszenie popularnej firmy: „Obrączki od
Kuleszy - to szczęście w małżeństwie”, nie przypuściłby, że kryje ona takie tajemnice. Nie wiedział
o tym również jej właściciel, któremu zapewne nie przyszłoby nawet do głowy, że w podręcznym
warsztacie zatrudnionego przezeń elektrotechnika mieści się centralny warszawski magazyn broni
i materiałów wybuchowych AL. Nic więc dziwnego, że Cienki, który znalazł miejsce tak odpowiednie,
przeciągał w nieskończoność roboty u pana Kuleszy.
Uporali się z zacieraniem śladów w chwili, gdy na plac Grzybowski zajeżdżała właśnie „wanna
z klarnetem” - tak nazywali odkryte operacyjne ciężarówki zaopatrzone w syreny. Cienki odwrócił się
od okna.
- Wychodzimy - powiedział. - Ja i Czesiek. Józek zostaje. Gdyby co, powiedz, że nic nie wiesz, bo
majster wyszedł. Będziemy telefonować z miasta.
Za Cienkim i Czesławem zatrzasnęły się drzwi, Józek został sam. Usiadł ciężko na stołku i przeglądał
notes; wyrwał kilka kartek, spalił je nad zapałką. Gdy już zwęgliły się, roztarł starannie podeszwą to,
co zostało. Na wszelki wypadek zrewidował jeszcze kieszenie spodni. - O, jest! - ucieszył się niemal.
Był to nabój do pistoletu, kaliber 9. Rozejrzał się wkoło, gdzie by rzecz taką najlepiej ukryć. Najpierw
usiłował wepchnąć „pestkę” do otworu gumowego szlaucha zwisającego od kranu, ale stwierdził, że
to głupio. Potem zobaczył na parapecie ćwiartkę chleba, wydłubał trochę miękiszu, wepchnął kulkę
w głąb i zalepił z powrotem. Gdy odkładał chleb na parapet, ujrzał na ulicy oficera niemieckiego
patrzącego przez lornetkę w kierunku Józka.
- Idiota - mruknął pod jego adresem.
Józkowi zrobiło się nieco przykro; tamci poszli w diabły, a jego zostawili „na minie”. No cóż,
w żołnierskim życiu tak bywa. Pomyślał o wierności i o szczęściu; jakoś mu się obrączka od Kuleszy
skojarzyła z konspiracyjnym losem.
Wreszcie oficer niemiecki przestał go traktować niby piękną damę w teatralnej loży. Na Grzybowskiej
kilku żandarmów przebiegało nerwowym truchtem od jakiejś bramy ku pierwszej z podstawionych
ciężarówek, reszta stała w dwóch zwartych kordonach osłaniając wejścia do domów. Grupa oficerów
dyskutowała na środku jezdni.
Zadźwięczał telefon, mówił Cienki.
- No jak tam, żyjesz?
- Ano jakoś, ale przyjść nie można, robota na całego...
- No to jeszcze zadzwonimy...
Józek wrócił do okna, zabrał się do liczenia ciężarówek: było ich szesnaście. Teraz na samochody
ładowano skrzynki, między kordonami przechodzili Niemcy wznosząc pudła wysoko nad głowami.
Niby ciastka od Gajewskiego - pomyślał. - Żeby mieć tu paru chłopaków i zarzucić ich z góry granatami
- to byłaby masakra. Józek pojął już sens tej krzątaniny; tego rodzaju opakowania znał doskonale. To
były materiały wybuchowe... Niemcy nakryli jakiś konspiracyjny, magazyn.
Cienki i Czesiek dzwonili jeszcze parę razy, ale tego wieczoru nie wrócili już do warsztatu.
Wyładowywanie czyjegoś magazynu broni trwało do dziewiątej wieczór. Dopiero po godzinie
policyjnej odjeżdżała z nieznośnym warkotem ostatnia ciężarówka.
Następnego dnia Józek chciał podroczyć się trochę z majstrem i oświadczył, że Niemcy nakryli
nielegalną fabrykę mydła i wywozili towar przez cały dzień. Ale Cienki nie dał się wziąć na kawał.
Zadzwonił do znajomego kierownika knajpy na Rymarskiej i odkładając słuchawkę powiedział:
- A ty, Józek, denerwujesz się jak panna na wydaniu i właściwie czym? Posiedziałeś, popatrzyłeś
i tyle... Może mieliśmy we trójkę patrzeć?
Zdjął marynarkę z gwoździa i poszedł na Rymarską. Wypady Cienkiego do knajpy miały już swą
historię. Właścicielem tego zakładu gastronomicznego był niemłody już człowiek należący do Armii
Krajowej. Cienki zawarł z nim znajomość podczas zakładania sieci elektrycznej w zakładzie. Pogwarzyli
przy tej okazji i jakimś trafem przypadli sobie do gustu. Zdarzyło się kiedyś potem, że akowiec
pożyczył Cienkiemu broń na akcję organizowaną przez Armię Ludową. Później znowu pewien
esesman zaczął zbytnio interesować się lokalem na Rymarskiej, węszył, szukał, pytał...
Zaobserwowano, że wpadł na trop roboty konspiracyjnej. A z „mety” na Rymarskiej korzystali
również alowcy. Cienki postanowił działać. Ciekawy szkop przeniósł się do wieczności, zanim zdążył
dostarczyć swe informacje na Aleję Róż 2.
Okazało się, że o wczorajszych wydarzeniach właściciel knajpy był dobrze i szybko poinformowany.
Cienki dowiedział się od niego, że Niemcy rozbili akowski magazyn broni.
Nie był to zresztą wypadek odosobniony i gdyby w Komendzie Głównej AK wcześniej zareagowano na
wiadomość, którą podał pewien informator w swym raporcie z dnia 13 marca 44 r., można by uniknąć
wielu przykrych niespodzianek. Ale cóż, informacje te przebiegały swoimi biurokratycznymi drogami,
nie zawsze docierając na czas. Meldunek, który wspominamy, brzmiał, jak następuje:
Według wiadomości uzyskanych z terenu, G-po sądzi, że większość drukarni tajnych
organizacji oraz punkty kolportażu mieszczą się na terenie dzielnicy pożydowskiej. W związku
z tym spodziewana jest kontrola dokumentów związanych z przydziałem mieszkań w tej
dzielnicy.
Skutki nie dały na siebie długo czekać. Już po czterech dniach ten sam informator podał:
Dnia 17.III ekspedycja ref. IV A wykryła magazyn broni na ulicy Ogrodowej r. Żelaznej.
Do tych meldunków dołączono później wiele następnych. To, co widział Cienki, było jedną z licznych
wpadek akowskich magazynów.
Okazało się zresztą, że z magazynu na Grzybowskiej wywieźli Niemcy bardzo dużo, ale nie znaleźli
wszystkiego. W toku rozmowy z właścicielem knajpy Cienki ustalił również, że znajdą się chętni do
wyniesienia ze zlikwidowanej zbrojowni ocalałej reszty zapasów. Przystąpiono do pertraktacji
handlowych i w końcu obiecano Cienkiemu sprzedaż trotylu. W ten sposób stał się właścicielem 12-
kilogramowej paczki, którą ciężko postawił na podłodze swojego warsztatu.
- Biegnij po drabinę - krzyknął na Józka - i ładuj, bracie, na strych to twoje mydło!
Trotyl ten szybko znalazł się w rękach bojowców.
Słup wysokiego napięcia leci w powietrze
Sekcja Młodsze Bródno przygotowywała się do akcji wysadzenia słupa. Antek, który nią kierował,
pochodził, tak jak jego chłopcy, również z Bródna. Znał tu każdy kąt i całą młodzież. Sekcja powstała
z pokolenia, które dopiero podczas okupacji dojrzewało do współudziału w walce, a działalność ta
zaczęła się od pracy w warsztatach kolejowych. Już w 1942 roku, Antek pamiętał nawet datę: 7
listopada, młodzi chłopcy, terminujący w warsztatach, przekupili za butelkę wódki maszynistę.
Rozpędzili lokomotywę, która biegnąc z maksymalną szybkością, rozbiła tor i dwa inne parowozy. Od
tamtego czasu, to znaczy od owej pierwszej akcji sabotażowej, nieustannie psuli krew Niemcom.
Prowadzili różne akcje, od małego do dużego sabotażu. Byli chętni, ofiarni, pomysłowi. Sypali piasek
do panewek parowozów, rozbrajali policjantów i banschutzów, kradli broń z transportów
niemieckich. Obok chłopców pracujących w warsztatach kolejowych, którym zasady uczciwości
wpajano od dzieciństwa, w akcjach sabotażowych brali udział także „cwaniacy” bez zawodu i bez
żadnego zajęcia, których pociągała przede wszystkim przygoda. Trudnili się zdobywaniem żywności
i towarów z wagonów mających przestoje na torach kolejowych.
Była to grupa trudna do opanowania, Dopiero gdy na Bródnie powstało koło ZWM, praca poszła lżej.
Ambitnym chłopakom marzyły się coraz większe akcje.
Do wysadzenia słupa wyznaczono oprócz sekcji Młodsze Bródno jeszcze dwóch chłopców: Ziutka
i Kazika z innych grup. Montaż ładunków miał być dokonany na Warmińskiej w mieszkaniu „Mamusi”,
która była matką członka sekcji Adama i od dawna współpracowała z organizacją. 30 kwietnia o piątej
rano cała sekcja zebrać się miała przy pętli tramwajowej na Pelcowiźnie.
Montażu dokonywali we czwórkę: Antek, Kazik, Ziutek i Adam. Antek przywiózł z domu spłonki, lont
i broń. Montowanie ładunku odbywało się w kuchence na podłodze. Cztery ładunki, pod każdą nogę
słupa jeden, połączyli dwoma odcinkami sznura piorunującego. Do ładunków przymocowali sznurki,
aby je przywiązać do nóg słupa.
Gdy skończyli, „Mamusia” poczęstowała ich kartoflanką, a Antek mógł pójść po Marcina, który
postanowił sprawdzić montaż ładunków.
Marcin pochwalił, otrzymał również kartoflankę i został z chłopcami na noc.
Wstali o czwartej rano. Ranek był chłodny. W mieście cicho i pusto. Przy pętli czekali już chłopcy
z sekcji Młodsze Bródno: Zawada, Zygmunt i Sylwek. W bramie Antek rozdał im broń i ruszyli
dwójkami, gdzieniegdzie pisząc jeszcze na murach pierwszomajowe hasła.
Do mostu kolejowego przy ul. Św. Wincentego dojechali tramwajem. Zgodnie z planem Sylwek
i Zawada zostali przed mostem, by obserwować wartownie strażników niemieckich, następna zaś
dwójka: Kazik i Zygmunt, zajęła stanowiska na ulicy 11 Listopada, by mieć na oku koszary
Wehrmachtu. Natomiast Antek i Ziutek wbiegli na nasyp.
Tylko Marcin, nie biorący udziału w akcji, stanął na środku jezdni spoglądając co chwila na zegarek.
Antek jest już na betonowej podstawie, za nim Ziutek. Rozwiązują paczkę, wiatr poderwał gazetę,
zakładają ładunki umieszczając piorunujący kwadrat na betonie, dokładnie pośrodku słupa. Teraz
kolejno przywiązują ładunki do nóg kolosa, od strony torów nieco niżej, żeby podcięło na szyny.
Marcin widzi, jak Ziutek zbiega szybko po nasypie, żwir rozpryskuje się pod nogami. Antek zostaje pod
słupem sam; pochyla się jeszcze, sprawdza ładunki siedząc w kucki wewnątrz stalowej konstrukcji,
wreszcie odskakuje, pociera draską zakończenie lontu. Marcin spogląda znowu na zegarek, liczy. Ale
Antek coś jeszcze majstruje, a po chwili zapala lont zapałkami jaki świecę.
Widocznie draska musiała zamoknąć - myśli Marcin. Wąziutkie pasemko dymu i iskierki biegną
tymczasem od podstawy słupa.
Antek zbiegł już z nasypu, stoi daleko od Marcina, też spogląda na zegarek, liczy... jeszcze 8... jeszcze
4... jeszcze 2... Huk. Ziemia zadrżała, słup wali się na szyny...
Teraz nie mają już ani chwili do stracenia... Biegną na cmentarz Bródnowski, za nimi reszta
chłopaków. Przysiedli wokół jakiegoś biednego grobu porośniętego murawą. Palą. Teraz dopiero
smakują papierosy. Adam zbiera broń, aby ją odnieść do magazynu.
O akcjach bojowych zetwuemowców dowódca Okręgu nr 1, Ryszard, zameldował Sztabowi
Głównemu AL w raporcie nr 18:
W czasie od 10 do 15.4 przeprowadzone zostały trzy rozbrojenia, przy czym zdobyto 4
krótkie: a) dn. 10.4 sekcja Czwartaków zabiła i rozbroiła dwóch granatowych, zdobywając 2
sztuki, b) dn. 11.4 sekcja plutonu Praga rozbroiła 1 granatowego i zdobyła jedną sztukę, c) dn.
15.4 sekcja Czwartaków Wola zabiła żandarma i zdobyła jedną sztukę.
Dn. 13.4 grupa ml. Praga wysadziła tor na odcinku między mostem kolejowym a Dworcem
Wschodnim, przy czym zginęło 3 żołnierzy niemieckich. Przerwa w ruchu trwała 6 godzin.
Dn. 17.4 pluton Czwartaków zaatakował wartownie Philipsa zdobywając 1 PM. W czasie
starcia zostało zabitych 2 Niemców, a 2 zostało rannych. Oddział nie poniósł strat.
Dn. 4.5
14
- ZWM-Praga wysadził słup wysokiego napięcia przy zbiegu ulicy 11 Listopada i Św.
Wincentego o godz. 5.45 min. Akcja ta przerwała dopływ prądu do warsztatów kolejowych
Bródno-Jabłonna-Legionowo na przeciąg 10 godzin.
D-ca Okręgu
Ryszard
Niespodziewana wizyta
Pukanie było ciche, ale natarczywe. Krzysztof wpakował plik bibułek do kieszeni marynarki i poszedł
do przedpokoju. Dopiero gdy otwierał drzwi, przypomniał sobie, że nie wkręcił na miejsce nóżek od
fotela. Ogarnęło go przerażenie, jakiego dawno nie doznawał; ale było już za późno, by cokolwiek
przedsięwziąć: na progu stało dwóch młodych chłopców z rękoma w kieszeniach marynarek.
Krzysztof cofnął się nieco w głąb przedpokoju.
- Panowie sobie życzą?
- Czy tu mieszkał Młynarski? - zapytał niższy, mocno akcentując słowo „mieszkał”.
- Tak - powiedział nauczyciel.
- Kto jest jeszcze w mieszkaniu?
- Nikt oprócz mnie.
Niski skinął głową. Krzysztof dopiero teraz spojrzał na niego uważniej; miał pociągłą twarz, która
wydała mu się znajoma. Czy naprawdę? Nie wiedział. Wielu chłopców widywał w rozmaitych szkołach
i na rozmaitych kursach.
- Czego panowie sobie życzą? - powtórzył. Wszystko w nim dygotało, czuł wyraźnie niespokojne
uderzenia serca. W wewnętrznej kieszeni marynarki leżał plik dokumentów, który przecież posiadać
mógł niezwykłą wagę. Jak można być tak nieostrożnym!
- Jesteśmy z organizacji - oświadczył niższy. - Proszę zachować spokój... Niech pan nam pokaże
mieszkanie.
Krzysztof wprowadził ich do pokoju, w którym sypiał. Stały tu szafy biblioteczne pełne książek
należących niegdyś do krytyka, na stole leżały niemieckie gazety przygotowane do tłumaczenia.
- To pana mieszkanie? - zapytał znowu niski rozglądając się ciekawie wokoło.
14
Tak jest w cytowanym dokumencie. Według zgodnych relacji uczestników akcji odbyła się ona 1 maja 1944 r.
Prawdopodobnie błąd maszynowy.
- Moje.
- Pański zawód?
- Nauczyciel.
- I zajmuje się pan studiowaniem niemieckiej prasy? - odezwał się po raz pierwszy wyższy,
przerzucając gazety.
- Znam język niemiecki.
- Jak długo mieszkał tu Młynarski?
- Zaledwie parę dni...
- Gdzie pan go poznał?
- Na kolei. Był moim uczniem, to znaczy uczyłem go łaciny. - Patrzyli na niego podejrzliwie. Krzysztof
czuł ich spojrzenia lustrujące go uważnie; instynktownie wygładził marynarką na piersiach, jakby
ukryć chciał wybrzuszenie w okolicach kieszeni.
- Gdzie są rzeczy Młynarskiego?
- W następnym pokoju. Tam sypiał.
- Rzeczy weźmiemy. - Spojrzeli znowu podejrzliwie na szafy. - Czy miał jakieś książki, papiery,
powiedzmy, książki do nauki?
- Nic o tym nie wiem. Przyszedł z jedną walizką, która tam stoi.
Ciągle jeszcze nie otwierali drzwi do drugiego pokoju. Fotel stał na samym środku, a właściwie leżał
na dywanie i wystarczy jedno spojrzenie, aby zdać sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Krzysztof
czuł, że dusi go kołnierzyk koszuli, że krople potu osiadły na szyi i na czole.
- Pan pojmuje - rzekł powoli niski - że o naszej wizycie nikomu ani słowa. To może drogo kosztować.
Niezwykle drogo.
Krzysztof skinął głową.
- A teraz proszę otworzyć szafy.
Nauczyciel wykonał, rozkaz i ruszył w kierunku drzwi prowadzących do przedpokoju.
- Dokąd to?
- Do kuchni, napić się wody.
- Idź z nim - powiedział niski zwracając się do kolegi. Ten wyszedł za nauczycielem do przedpokoju
i stanął przy drzwiach frontowych. Przysłuchiwał się chwilę odgłosom dochodzącym z klatki
schodowej, potem sprawdził zasuwkę i założył łańcuch. Krzysztof zaś, nie zapalając światła, wsunął się
do kuchni. Tak, to była jedyna szansa! Duża, wąska kuchnia, przypominająca nieco kształtem literę L
miała podobnie jak w wielu starych warszawskich mieszkaniach drzwi wychodzące na tak zwane
schody kuchenne. Krzysztof odkręcił kran z wodą i macając po ciemku rękoma po ścianie, szukał
klucza, który powinien wisieć na gwoździu obok półki z naczyniami. Zdawało mu się, że nigdy go nie
znajdzie... Nareszcie: jest! Najciszej, jak mógł, przekręcił klucz w zamku; drzwi skrzypnęły leciutko
i nauczyciel był już na schodach. Ile miał czasu? Minutę, może trzydzieści sekund... Zbiegł po wąskich
stopniach, przeskakując po kilka na raz, jakby mu ubyło ze dwadzieścia lat. Był już na podwórzu, na
ulicy... Chodniki zatłoczone, bo wieczór piękny, a zbliżała się właśnie godzina policyjna, przed bramą
stał dozorca, oczywiście go zauważył. Krzysztof przeszedł na drugą stronę jezdni i pobiegł w kierunku
najbliższej przecznicy. Bał się, ale jednocześnie przepełniała go duma, że wyplątał się z sytuacji niemal
beznadziejnej. A najważniejsze: w wewnętrznej kieszeni marynarki miał plik dokumentów, które
należało jak najszybciej dostarczyć kierownictwu. Zwolnił nieco kroku, otarł pot z czoła: jakie mają
szanse dogonić go teraz. Sytuacja jego nie była wcale łatwa - wszystko: dokumenty, pieniądze, rzeczy
zostało w mieszkaniu, do którego nie należało już wracać.
Na rogu stała pusta dorożka. Krzysztof rozejrzał się uważnie, było już zupełnie ciemno, twarzy nie
dostrzegał w mroku, ale chyba też nie działo się nic podejrzanego. Usiadł wygodnie i powiedział:
proszę jechać. Dopiero po chwili podał adres Dąbrowskich. Trzeba im będzie opowiedzieć jakąkolwiek
bajeczkę, w którą i tak nie uwierzą. A potem zobaczymy. Ach, żeby papierosa, żeby mieć w marynarce
przynajmniej jednego papierosa...
Dąbrowski zapłacił za dorożkę i bez wahania zgodził się przenocować Krzysztofa. Stary kolejarz nie
zadawał żadnych pytań, kiwał tylko głową słuchając skąpych wyjaśnień nauczyciela. Wyciągnął z szafy
butelkę z wódką, a potem oświadczył, że zaraz następnego dnia pojedzie na Mokotów, gdzie pewna
jego znajoma ma wolny pokój na Słonecznej. Będzie tam można zamieszkać przynajmniej na jakiś
czas.
W nocy Krzysztof długo nie mógł zasnąć. Czekały go dni bardzo trudne, chciał ułożyć sobie
przynajmniej ogólny plan działania. Przede wszystkim musiał ostrzec Dominikę. Należało się liczyć
z tym, że dom, przynajmniej przez pewien czas znajdzie się pod obserwacją jakiejś grupy, o której
nauczyciel wiedział na pewno jedynie to, że jest niebezpieczna. Nie wątpił, że ludzie z tej grupy zabili
Młynarskiego i że podejrzewali kucharza o posiadanie jakichś dokumentów. Ale co wiedzieli
o Krzysztofie? Sądząc z przebiegu wizyty: nic albo niewiele. Dopiero jego ucieczka wzbudziła
podejrzenia. Ale ucieczka była konieczna. Czy należało więc wracać do mieszkania? Czy należało
wracać do parowozowni? Przede wszystkim jednak trzeba było skontaktować się z Ryśkiem
i przekazać dokumenty, zachowując najdalej posuniętą ostrożność.
Do pracy nie poszedł. Postanowił niczego nie czynić przed skontaktowaniem się z Ryśkiem. Nie miał
przecież prawa ryzykować: dokumenty musiały być dostarczone. Ale na skontaktowanie się z Ryśkiem
za pośrednictwem owej dziewczyny sklepowej musiał mieć przynajmniej dwa dni czasu.
Z konieczności więc przedłużył swój pobyt u Dąbrowskich. Prawie wcale nie opuszczał ich mieszkania;
całymi godzinami siedział przy stole i odtwarzał z pamięci plan węzła Warszawa-Wschodnia.
Wieczorem wracał stary kolejarz i opowiadał nowinki z parowozowni.
- Powiedziałem, że pan chory - mówił - niech pan się nie spieszy, zawsze warto parę dni odczekać.
Nie, nikt się o pana nie pytał, ani z Niemców, ani z naszych.
Rano, przed spotkaniem z Ryśkiem, które wyznaczyli sobie koło kościoła na Lesznie, ogarnęły jednak
Krzysztofa nowe wątpliwości. Był człowiekiem starszym i doświadczonym, nie miał zamiaru
postępować jak detektyw-amator. Należało koniecznie porozmawiać z kimś poważniejszym
w organizacji i dokładnie zreferować wszystko, co udało mu się ustalić, oraz wyłuszczyć wątpliwości,
jakich też było co niemiara. Krzysztof bardzo lubił Ryśka, ale wcale nie był pewny, czy powinien mu
wręczyć papiery o tak dużym znaczeniu. Toteż, gdy się spotkali, opowiedział chłopcu dokładnie
wypadki ostatnich dni i zażądał skontaktowania z kimś z kierownictwa.
Rysiek poszedł do Marcina.
Na ulicy Sierakowskiego
Minęła połowa maja. Marcin miał już w głowie gotowy niemal plan nowej akcji. O godzinie szóstej
wieczorem szedł powoli na zebranie ruchliwą ulicą Targową. Skąd u licha mają forsę - myślał patrząc
na ładnie ubrane dziewczęta i towarzyszących im chłopców w modnych długich marynarkach
i wysokich butach. Zawsze tak z nim było: myślał o forsie albo o broni. Gdybyśmy mieli forsę,
kupilibyśmy, kupilibyśmy... - powtarzał automatycznie. Wiadomo co: dużo elektrycznych spłonek
i oprawek do sprawdzania.
Szedł kołysząc się z nogi na nogę - naśladował Ryszarda, którego między sobą nazywali Kaczorem.
Była to metoda wręcz znakomita: kołyszącym ruchem, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, można
było przemaszerować bez znużenia wiele kilometrów. Skrócił jednak krok, albowiem przyglądali mu
się przechodnie. Minęła go ładna dziewczyna drepcząca na wysokich drewnianych koturnach; nogi
miała pokryte ciemnym pudrem, a od pięty ku zgięciu pod kolanem biegła starannie wyrysowana
ciemna linia mająca imitować szew pończochy.
Także pewnie nie ma pieniędzy - pomyślał Marcin. Przypomniała mu się włoska cukierenka, do której
chadzali Janek i Tadek, albowiem ukochana Janka sprzedawała tam rurki z kremem. Poszedł kiedyś
z nimi. Chrupali te rurki wpatrując się w dziewczynę, a była to forma adoracji absolutnie pozbawiona
sensu, ponieważ rurki były drogie i do tego obrzydliwe. Czegóż to jednak nie robi się dla miłości?
W tym miejscu Marcin skarcił się w duchu za tak niepoważne myśli i pogrążył się w obliczeniach, ile to
kilogramów trotylu powinien zażądać od Cienkiego.
Na jeden krawężnik filara potrzeba... filarów jest sześć, więc chyba co najmniej z 16 kilogramów. Ale
czy wystarczy? Obliczenie wykonał już wczoraj, a teraz raz jeszcze sprawdzał, raczej z nawyku, a może
potrzeby liczenia.
Oprzytomniał dopiero na widok szerokich barów Ryszarda, który skręcał właśnie w bramę. Byli tuż
przy rogu Zygmuntowskiej; na przystanku tramwajowym stało już kilku kolegów.
Do bani z taką konspiracją - pomyślał Marcin. - Jak w niedzielę pod kościołem.
- No, grabula - witał się z nim Cienki. - Czuję po kościach, że przesiedzimy całą noc.
Marcin wzruszył ramionami. Wolał nie wdawać się w rozmowę o rzeczach nieuniknionych, a zresztą
opierał się trochę koleżeńskiemu tonowi Cienkiego. Marcin zmarszczył się nieufnie. Zawsze bał się, że
zmięknie i palnie coś niepotrzebnego. Obserwował więc tylko Ryszarda, który stojąc w bramie
dokonywał przeglądu sił na przystanku. Nadciągała właśnie Izolda. Była w granatowym kostiumie,
prezentowała się wytwornie i zupełnie nic pasowała do zebranej na ulicy grupy wyrostków.
- Wygląda jak nauczycielka angielskiego - mruknął Marcin.
Ruszyli za Ryszardem, którego jasny prochowiec mignął na skrzyżowaniu ulic. Za narożnikiem Cienki
podszedł z papierosem w ręku do dowódcy, który właśnie przystanął przed wystawą zapchaną serem
„Szarotka”.
- Poproszę o ogień - powiedział Cienki. Ryszard zapalił mu papierosa i mruknął:
- Idźcie na Sierakowskiego. Przyjdę za dwadzieścia minut.
Tapczan, stół, szafa i parę krzeseł stanowiły całe umeblowanie pokoju; gruba warstwa kurzu leżała na
sprzętach i podłodze. Marcin, ilekroć tu był, nie zwracał na to zaniedbanie żadnej uwagi, dopiero dziś
doszedł do wniosku, że w tym pokoju naprawdę to chyba nikt nie mieszka. „Lokal” to „lokal”. Mówiło
się „znaleźć lokal”, „pójść na lokal”, „nie ma lokalu” - taki był już żargon. Używano go nie zwracając
uwagi na niepoprawność i brzydotę sformułowań.
Marcin był ambitny. Gdy zauważył, że niektórzy spośród jego kolegów mówią inaczej, ładniej
i staranniej niż on, operują pojęciami, których, nie znał, zaczynał dbać o formę swoich wypowiedzi.
Przychodziło mu to z trudem. Często wolał milczeć, niż byle jak wygłosić swoje racje. Tęsknił do nauki,
do książek, ale nigdy nie miał na to dość czasu; toteż tkwił w nim zawsze lęk, że narazi się na
śmieszność, że nie będzie umiał poprawnie i logicznie wyłożyć tego, co myślał.
Oczekując przybycia reszty, zebrani rozmawiali półgłosem. Nikt tu nie poruszał spraw osobistych?
obowiązywała szorstkość, która o ile lepiej od wszelkich delikatności pasowała do trudnych sytuacji.
Właśnie owa szorstkość, nieraz nieco udawana, była formą ogólnie przyjętą – podobnie jak
organizacyjny żargon. Akceptowali ją wszyscy ludzie ruchu, niezależnie od charakteru i „cywilnego”
zawodu każdego z nich. Bywało, iż dopiero po latach dowiadywano się, że ten, który uchodził za
robotnika-metalowca, był dziennikarzem, a ktoś inny, wyglądający jak typowy belfer, w czasach
pokoju nie odstępował od warsztatu w fabryce włókienniczej.
Młodsi z zebranych trzymali się zwykle razem. Obsiedli tapczan i zachowywali się sztywno - jak
podczas wizyty u ciotki, okazując jednocześnie, że uprawianie tej pozy przychodzi im niełatwo.
Z młodzieżą siedział Cienki. Wyciągnął przed siebie zmęczone nogi, oczy miał przymknięte, zastygł
w błogiej półdrzemce. A właśnie teraz Marcina ogarnęła ochota na pogawędkę. Miał taką sprawę,
o której chętnie pomówiłby z zaopatrzeniowcem.
- Bo ja - plątał się - bo ja... chciałbym... pomówić o problemie strachu. - Zabrzmiało to
nadspodziewanie poważnie.
- Ciekawe! Też ci się zebrało.
- Będę jednak mówił dalej. Wy myślicie pewnie, że chcę gadać o opanowaniu. Nie, ja myślę o
potrzebie stosowania metod wychowawczych.
- Nie owijaj w bawełnę, powiedz konkretnie. - Cienki poruszył się.
- Konkretnie - wtrącił Antek - konkretnie to chłopaki często nawalają. Najpierw wielki zryw, każdy
bohater, każdy Zawisza, każdemu daj broń, a jak co do czego przyjdzie, to przy byle nalepkach znajdą
wymówkę: „dziś świętego Kurzpietowskiego z Damaszku, fajrant”.
- Nie, nie o to chodzi - przerwał mu Marcin. - Jak jest efektowna robota, każdy tchórz chce na nią
lecieć. Strach oblatuje go oczywiście i wtedy, ale widocznie górę bierze próżność. Łatwiej, na
przykład, posłać kogoś na likwidację gestapowca, niż tego samego na robotę sabotażową.
Pokiwali głowami. To było przecież jasne.
- Ja sądzę - ciągnął dalej Marcin – że strach wymaga, powiedzmy, satysfakcji, to znaczy: zapłaty za lęk.
Powiem prościej, bać się, ale zrobić krechę na spluwie po zabitym gestapowcu - warto, bać się, ale za
to zdobyć piętnastostrzałową efenką - warto, ale niektórzy uważają, że przeprowadzenie jakiejś
nieefektownej akcji propagandowej czy sabotażowej nie daje satysfakcji. Wielu nie dostrzega w tym
prywatnego, jakby to powiedzieć, prywatnego interesu moralnego.
Marcin przerwał i zawstydził się, bo to, co mówił, brzmiało trochę jak oskarżenie, a on nikogo
oskarżać nie chciał. Zmienił więc temat:
- Jak mnie wówczas przymknęli na Kripo, miałem przy sobie lont. Kiedy odbywała się ta cała parada
z wypuszczeniem mnie na wolność, szkopy oddają mi depozyt: starannie złożony loncik.
Nieprawdopodobne, mało nie ryknąłem z zachwytu! Cuda! Stópka Jadwigi, całe życie znowu przede
mną. A gdybym nie był solidarny, no gdybym puścił farbę zwyczajnie ze strachu...
Marcin zaczerwienił się znowu, pojął, że przedstawił siebie samego w charakterze pozytywnego
przykładu. Z więzienia wykupiła go Grażyna, ona uzbierała forsę i załatwiła wszystko z Niemcami.
Wiadomo: wyjść z Kripo i to za łapówką nie było żadnym bohaterstwem, ale przecież naprawdę chciał
przetrzymać swoje aresztowanie jak człowiek. Znowu stanęła mu przed oczyma Grażyna, zamyślił się,
a dopiero po chwili dotarło doń opowiadanie Cienkiego.
- Staszek Sęp - mówił zaopatrzeniowiec - odbywał z całą grupą pewną podróż na prowincję. - Słowo
„prowincja” Cienki szczególnie podkreślił, chodziło o to, że partyzanci wyjeżdżali na nowy teren
operacyjny. - Otóż w przedziale było ich czterech czy pięciu. Nagie wpada żandarm, rewizja,
obmacuje każdego od stóp do głów. Nasi mieli broń za paskami; żandarm coś tam krótko warknął,
błysnął latarką i wyszedł. Wyjrzeli za nim, zobaczyli, że zamknął się w toalecie. Szybko dali nura
z pociągu; w biegu! Obstawa, która jechała w sąsiednim wagonie, widząc, co się dzieje, wyskoczyła
przez okno. Otóż - kończył Cienki - Niemcy boją się tak samo nas, jak my ich.
- Wtedy kiedy są w mniejszości, kiedy są słabsi - wypalił Marcin.
- A my jesteśmy w większości zawsze, bo jesteśmy w Polsce - zareplikował Cienki.
Umilkli, a potem, nie nawiązując już do tej rozmowy, przeszli do projektu nowej akcji, który
przedstawił Marcin. Obliczali ilości trotylu, kreślili na pudełku od papierosów plany połączeń.
W tym czasie do pokoju napłynęła reszta młodzieży.
- Popatrz - Antek kopnął w kostkę Marcina - Izolda szuka czegoś w torebce, będzie referat polityczny.
Ale Izolda miała katar i zamiast spodziewanej karteczki wyciągnęła chustkę do nosa, a zebranie
otworzył Ryszard.
- Szybkość, z jaką posuwają się wojska radzieckie - mówił - każe przypuszczać, że ofensywa nie
zatrzyma się na Bugu. Niemcy będą usiłowali bronić się na terenie Polski. Posiadają rezerwy
i możliwość przerzucenia do akcji na naszym terenie szybkich jednostek wojskowych. Dlatego też
jednym z głównych zadań naszych oddziałów jest obecnie niszczenie transportu wroga i
unieruchamianie węzłów komunikacyjnych. - Ryszard cytował komunikaty Sztabu Głównego chwaląc
jednocześnie akcje podejmowane przez oddziały zetwuemowskie na Pradze.
Kolejno teraz składali sprawozdania z akcji przeprowadzonych w minionym tygodniu. Mówili
monotonnie; słuchacze przymykali oczy, aby lepiej skupić uwagę, nieprzyjemny był zresztą
buraczkowy poblask zachodzącego słońca. Nadeszła wreszcie kolej na Marcina. Dowódca ZWM chciał
wypowiedzieć od razu wszystko to, co przemyślał w ciągu ostatnich dni.
- Nasze ostatnie akcje - zaczął - miały tylko znaczenie lokalne. Nie udało nam się sparaliżować
dotychczas warszawskiego węzła kolejowego na czas dłuższy niż na kilka godzin. Chcę powiedzieć, że
trzeba przeprowadzić w Warszawie kilka dużych akcji kolejowych...
- Jemu tylko kolejówki w głowie - mruknął Witek Tramwajarz.
- Podaj realne propozycje - powiedział Ryszard, który z uwagą słuchał wywodów Marcina.
Dowódca ZWM narysował plan warszawskiej sieci komunikacyjnej na pudełku „Junaków”.
- Proponuję... - mówił. - Zobaczcie zresztą sami, tu jest linia okrężna, tu zbiega się pięć linii
kolejowych, a to trzeba odciąć. - Pociągnął ołówkiem grubą krechę. - Widzicie: idzie o wiadukt przy
ulicy Podskarbińskiej.
Wszyscy obecni pochylili się nad pudelkiem od papierosów.
- To cholerna robota - mówił dalej Marcin. - Mogą ją wykonać tylko najlepsi z nas, najbardziej
doświadczeni. Wiadukt ma cztery filary i będziemy musieli trochę połamać głowę, jak to zrobić.
- A w jaki sposób Niemcy pilnują go? - zapytał Witek Tramwajarz.
- Właśnie nie bardzo pilnują. Parowozownię obstawili armatami, a wiadukt jest trochę na łasce bożej.
Kapujesz? - rzucił wesoło Marcin. Po czym zaczął przedstawiać rezultaty swych obliczeń, sprawdzone
już z Cienkim, gdy nagle Witek przerwał mu znowu.
- Heble! - wykrzyknął.
Wszyscy spojrzeli na niego. Ryszard oświadczył poważnie:
- To jest słuszna uwaga - rzekł Ryszard. - Masz rację. Myślisz o nastawni koło Dworca Wschodniego?
Tam są takie, jak powiadasz, heble do przerzucania szyn. Tak?
- Tak - mruknął Witek - trzeba wysadzić nastawnię.
Ryszard podsumował:
- Projekt wysadzenia nastawni i wiaduktu jest, moim zdaniem, realny. Kto chce w tej sprawie zabrać
głos?
Dyskusji nie było. Izolda tylko wyraziła niepokój o bezpieczeństwo przedsięwzięcia, ale chłopcy
zakrzyczeli ją szybko. Zwróciła się wówczas do Ryszarda, jej ciemne oczy połyskiwały pod nisko
opuszczonymi powiekami.
- Marcin mówił, że na taką robotę powinni pójść najsprawniejsi. Chcę wiedzieć, kto wyznaczy ludzi do
wykonania zadań.
Ryszard zastanowił się.
- Ja biorę na siebie odpowiedzialność i ogólne kierownictwo akcji - rzekł po chwili. - Zwiad
przeprowadzi Marcin, zaopatrzenie jak zwykle Cienki. Dwoma plutonami Czwartaków, wyznaczonymi
dla wykonania zadania, dowodzić będzie Konrad.
Izolda wyjęła z ciemnej lakierowanej torebki kalendarzyk.
- Kiedy? - zapytała uśmiechając się, jakby to nie ona przed chwilą zgłaszała zastrzeżenia.
- Za dziesięć, dni - odpowiedział Ryszard, po czym z rękawa Izoldy zdjął źdźbło trawy i uniósł je
wysoko przyglądając mu się pod światło.
- Byłaś za miastem? - zapytał.
- Nie, ale dziś w południe oglądałam ten wasz wiadukt od strony...
- Ot, masz prawdziwą babę - burknął pod nosem Witek.
- To dlaczego cały czas milczałaś, Izoldo? - zdziwił się Ryszard.
- Wcale nie milczałam...
- Dobrze, więc nie milczałaś. Ale skąd znałaś projekty Marcina?
Uśmiechnęła się.
- Bo... bo sekretarze partii muszą umieć przewidywać...
Jej słowa nie zabrzmiały wcale jak banalna sentencja. Sprawdziła jeszcze coś w kalendarzu,
zatrzasnęła torebkę.
Tymczasem zebrani rozpoczęli, jak zazwyczaj przed akcją, dyskusję o broni i pieniądzach. Cienki
dowodził, że dowództwo przeznacza zbyt mało pieniędzy na zakup materiałów wybuchowych.
Konrad i Marcin, przy wsparciu pomrukującego Witka, starali się o wypożyczenie od sztabu większej
ilości krótkiej broni. Wszyscy pasjonowali się rozbrajaniem Niemców; był to „sport” tak popularny
wśród młodzieży, że kierownictwo partii i sztab - a więc reprezentujący je tutaj: Izolda, Ryszard
i nieobecny dziś Olek - starały się niejednokrotnie ująć te wyczyny w jakiś nurt organizacyjny,
ponieważ żywiołowość groziła stratami w ludziach. Marcin i Konrad rzadko prosili o broń dla swoich,
ale tym razem przydział broni uważali za materialny dowód uznania; oddziały zetwuemowskie
zadawały coraz silniejsze ciosy, ceniono ich bojowość - sztab powinien dać temu wyraz mierzony
ilością pistoletów.
Ryszard był w świetnym humorze, bawił się więc z nimi w targ, dokładając po sztuce. W końcu
trzasnął ręką w stół.
- No, a teraz, w zamian za to, co wam przydzieliłem - przynieście nam wszystko, co Don, Kichot ma w.
bieliźniarce.
Parsknęli śmiechem.
Ma ulicy rozpoczynał się już poranny ruch. Zebranie było skończone.
Krzysztof chce wrócić do parowozowni
Czy Marcin powinien był pójść na spotkanie ze starym nauczycielem? Należy przypuszczać, że Ryszard
zdecydowałby inaczej, ale dowódca ZWM uznał, że sprawa jest pilna i nie należy jej odkładać.
Obchodziła go zresztą osobiście - i ze względu na bezpieczeństwo kolegów, i ze względu na jej
szczególny, zagmatwany, wzbudzający ciekawość, charakter.
Spotkali się dwa dni po odprawie na Sierakowskiego. Marcin pochłonięty był już przygotowaniem
akcji na Podskarbińskiej i, jak zwykle, bieganiną od sekcji do sekcji. Przyszedł jednak punktualnie.
Krzysztof i Rysiek czekali już na niego na umówionym miejscu przy zbiegu ulic Grzybowskiej i Żelaznej.
Początkowo Krzysztof nie próbował nawet ukrywać rozczarowania. Ten dowódca był niewiele starszy
od Ryśka, twarz miał okrągłą, uśmiech niemal dziecinny i nie sprawiał, na pierwszy rzut oka, zbyt
poważnego wrażenia. Ale już po kilku minutach rozmowy okazało się, że z Marcinem warto pogadać.
Mówił powoli, rozważnie, Krzysztofowi spodobało się jego opanowanie i spokój. Zreferował mu
dokładnie wydarzenia, a gdy weszli na chwilę do pustej bramy, wręczył starannie przechowywany plik
dokumentów. Marcin wepchnął je do kieszeni, a Krzysztofowi zdawało się, że spadł zeń wreszcie
wielki ciężar; poczuł się nagle bardzo swobodny.
- No cóż - rzekł - teraz dobrze by było, gdybym wiedział, co mam robić dalej.
Marcin spojrzał uważnie na starszego człowieka, którego konspiracyjne losy związały z organizacją
młodzieży. Ojciec Marcina byłby mniej więcej w tym wieku, gdyby jeszcze żył.
- Ja nie decyduję - oświadczył - ale na mój rozum sądzę, że powinniście zniknąć. Przynajmniej na
pewien czas - dodał szybko.
- Zniknąć - powtórzył Krzysztof. - Szkoda mi parowozowni.
- Mnie też żal, że tam nie będziecie. Wasz plan węzła kolejowego bardzo nam się przyda. Bardzo -
powtórzył. Nawet nie przypuszczał, ile radości sprawił tymi słowami staremu nauczycielowi.
- Naprawdę? - ucieszył się Krzysztof. - W takim razie wracam do parowozowni.
- Powoli - uśmiechnął się Marcin. - Wszystko w swoim czasie. Parę rzeczy trzeba będzie przedtem
sprawdzić. Tymczasem przeprowadzimy was do tego mieszkania na Mokotów, zorganizujemy na
wszelki wypadek dokumenty i zobaczymy.
Plik bibułek i meldunek Marcina Ryszard przyjął w milczeniu.
- Czytałeś? - zapytał.
Marcin skinął głową. Potem już mówili o innych sprawach.
Dopiero po dwóch czy trzech dniach, gdy spotkali się znowu, dowódca okręgu wrócił do tego tematu.
- Widziałeś - rzekł - że w spisie znajduje cię narzeczona Konrada?
- Widziałem.
- Mówiłeś komu?
- Nie.
- I nie należy mówić. - Ryszard pomilczał chwilę. - Należy traktować rzecz spokojnie, bez
lekceważenia, ale też bez przesady. Dla nas nie jest tajemnicą, że działamy w stanie nieustannego
zagrożenia. I z jednej, i z drugiej strony. Dokumenty, które udało się zdobyć Krzysztofowi, mają dla
partii spore znaczenie. Wielostronne. I to, że demaskują poczynania reakcji, i to, że każą nam
pracować jeszcze czujniej i ostrożniej, i to wreszcie, że wiemy, jak mało wiadomo wrogowi i jak
trudno mu dowiedzieć się czegokolwiek. Ten Korwin kierował w kontrwywiadzie AK brygadą
antykomunistyczną. Rozwiązano ją w 1943 roku, była już zbyt skompromitowana.
- Po aresztowaniach latem 1943 roku - mówił dalej Ryszard - warszawska organizacja PPR była już
ostrzeżona przed ludźmi Korwina. Zlikwidowaliśmy nawet jednego powiązanego z nim i z Niemcami
prowokatora. Wówczas w kontrwywiadzie AK i organizacjach wywiadowczych Delegatury zaczęto się
zastanawiać nad działalnością Korwina. Zdołał się on jednak obronić przed zarzutami zdrady i działa
nadal, ale w jakiejś innej komórce. Młynarski pracował prawdopodobnie w kontrwywiadzie AK;
trudno zgadnąć, czy zbierał te materiały po to, aby kogoś skompromitować, czy żeby samemu się
bronić, czy też rzeczywiście chciał nam pomóc. Nigdy się już tego nie dowiemy. Ale chociaż
rozwiązano brygadę Korwina, antykomunistyczna działalność wywiadowcza reakcyjnych ugrupowań
trwa nadal. Mamy na to dowody. No cóż - dodał - oni zbierają materiały, a my będziemy ciągnąć
naszą robotę. Nic nam nie przeszkodzi.
- A co z Krzysztofem? - zapytał Marcin.
- Powinien być ostrożny. Jego mieszkanie już jest czyste, ale niech lepiej tam nie wraca. To są ludzie,
którzy pamiętają!
Potem powrócili do omawiania akcji na Podskarbińskiej. Dzieliło ich od niej jeszcze dwa dni.
Montaż
Akcję wyznaczono na 28 maja. W przeddzień Antek poszedł raz jeszcze obejrzeć nastawnię. Był to
mały, piętrowy budynek, przez okna na parterze widać było maszynownię, a urządzenia sterownicze
znajdowały się na piętrze.
Plan akcji przewidywał zniszczenie nastawni, ale nie było to wcale zadanie proste. Ziemne kable
telefoniczne uniemożliwiały bowiem zerwanie łączności, a zajęcie budynku znienacka także
wydawało się wątpliwe. Kolejarze mieli tu zwyczaj zamykać się na noc, a jakiś gorliwiec mógłby
zwietrzyć coś podejrzanego i zaalarmować żandarmerię kolejową.
Wrzucenie bomby przez okno także nie wchodziło w rachunek, groziło bowiem śmiercią Bogu ducha
winnym dyżurnym. Żaden sprytny chwyt nie przychodził Antkowi na myśl, pozostawało tylko
opanować budynek siłą, wyprowadzić kolejarzy i dopiero potem zniszczyć urządzenia za pomocą
dostatecznie silnego ładunku. Tak też postanowili zrobić.
Wieczorem Antek z Witkiem Tramwajarzem zabrali się do montowania bomby. Użyto w tym celu
lignozy pochodzącej częściowo z towaru, dostarczonego przez braci Jabłońskich i Grabskich z Bud,
oraz z zapasu akowskiego, który przejął Tadek. Było ze 12 kiło tego materiału o nieprzyjemnym,
cierpkawym zapachu wywołującym ostry ból głowy.
Chłopcy upychali lignozę w dużej blaszance przypominającej zupełnie te, w których kobiety przynoszą
ze wsi mleko do miasta.
Owa „bomba” przypominała swoją konstrukcją pomysłową „konserwę” Konrada, którą w marcu
wrzucili Czwartacy do włazu na Chałubińskiego, niszcząc kabel telefoniczny łączący front wschodni
z Berlinem. Co prawda blaszanka Konrada była przemyślnie nacięta po bokach, aby rażenie było
silniejsze, ale wówczas chodziło o duży rozprysk.
Wreszcie blaszanka była gotowa; opakowali ją w papier, aby czekała spokojnie transportu
z mieszkania Witka Tramwajarza na Woli aż na Pragę.
Trotyl do akcji przewoził Cienki, Stał na placu Grzybowskim obładowany solidnymi paczkami i
spoglądał na zegarek: za chwilę winien nadejść Antek, Ziutek i Kazik przydzieleni do transportu.
W paczkach było 16 kg trotylu, tyle, ile według obliczeń Cienkiego i możliwości jego magazynu miało
wystarczyć na wysadzenie wiaduktu na Podskarbińskiej. Zaopatrzeniowiec był zmęczony; oprócz swej
zwykłej roboty u Kuleszy musiał jeszcze obejrzeć i sprawdzić 6 szmajserów i MP, przeznaczonych dla
obstawy akcji.
Zobaczył wreszcie chłopców; wiedział, co nieśli; przygotowaną już do wysadzenia nastawni lignozę.
Bagaż wieźli tramwajem; trzeba było uważać, żeby nie stuknąć, o nic nie uderzyć, a dzień był gorący
i tłok w tramwaju solidny.
Lokal, gdzie mieli złożyć materiały wybuchowe, znajdował się na Targówku. Gdy zmęczeni dotarli pod
wskazany adres, mieszkanie okazało się zamknięte... Było to wręcz karygodne. Cienki, stojąc nad
pakami z trotylem w pustej uliczce, przeklinał na czym świat stoi czyjeś niechlujstwo i niedokładność.
Takie niedopatrzenie mogło przecież kosztować drogo. Musieli więc lokalu szukać na własną rękę i to
koniecznie gdzieś w pobliżu. Okazało się, że Cienki, który wszędzie w Warszawie czuł się jak u siebie
w domu, zna na Pelcowiżnie, za wiaduktem koło Odrowąża, pewnego szewca, członka partii.
Może on zgodzi się na przechowanie niebezpiecznej paczki?
Dotarli do sutereny, w której ów szewc mieszkał, i złożyli tam swój materiał. Na montaż
w przypadkowym lokalu nie mogli się jednak zdecydować. Postanowili więc znowu odbyć podróż
z trotylem, tym razem na Warmińską do znanego nam już mieszkania „Mamusi”.
U „Mamusi” przystąpili do wykonania urządzenia, które rozwalić miało wiadukt. Marcin i Antek, pod
fachowym nadzorem Cienkiego, przystąpili do montażu. Konstrukcja minerska była tu wyjątkowo
prosta. Most na Podskarbińskiej opierał się na filarach, każdy filar umacniały 4 stalowe kątowniki.
Sporządzili więc 16 ładunków połączonych równolegle i doprowadzonych do głównego przewodu
długości około 50 m. Źródłem energii była bateria elektryczna złożona z 20 małych, płaskich
bateryjek, ułożonych w dwóch rzędach i połączonych ze sobą szeregowo i równolegle.
Urządzenie minerskie przed akcją musiało jeszcze podróżować nieco po Warszawie. To było
największe ryzyko, ale nieuniknione w warunkach, w których pracowali.
Antek przewiózł z towarzyszami cały ten majdan z mieszkania Adama do mieszkania Wacka, stąd
później jeszcze raz na Tarchomińską, żeby było bliżej Podskarbińskiej...
Wreszcie 28 maja o godzinie 17.15 Antek wraz z łącznikiem z Pragi oczekiwali na Ząbkowskiej
Konrada. Łącznik zaprowadził Konrada na punkt zbiórki plutonu w pobliże mostu - prosto w łan żyta.
Antek zaś wydał mieszanemu plutonowi Praga - Wola broń z mieszkania na Tarchomińskiej...
O godz. 23.45 dowódca Warszawy, Ryszard, kierujący całością akcji, zarządził odprawo grup.
Konrad otrzymał zadanie ubezpieczenia wiaduktu od południowej strony wału, Marcin miał
ubezpieczać stronę północną, później zaś dołączyć do Antka, któremu polecono założyć ładunki.
Antek miał spowodować wybuch, po uprzednim wycofaniu się ubezpieczenia na odległość 500
metrów.
Ustalono sygnały gotowości grup, założenia ładunków i czasu wycofania. Obsługa karabinu
maszynowego (wymontowanego z samolotu, tego samego, który w „spokojne dni” leżał pod łóżkiem
w pokoju Tadka) zajęła stanowisko na polnej drodze wiodącej ku wiaduktowi. Mieli stąd szerokie pole
ostrzału, od Radzymińskiej po Kawęczyńską, tak by osłaniać grupę przed ewentualnym natarciem
Niemców, z którym należało się liczyć...
Wiadukt na Podskarbińskiej
Na Kole trwały już od rana przygotowania do akcji. Przypuszczano, że będzie to większa robota, bo
chłopcy otrzymali od „Politruka” rozkaz przygotowania się do całonocnego wypadu.
Gromadzili się więc Czwartacy po kilku - to przy budce Rutkowskiej, to na trawce lub w lasku, by
pogadać o swoich sprawach związanych z akcją. Don Kichot miał z przygotowaniem kłopot nie lada:
chodziło mianowicie o buty. Wiadomo, że dobre buty to połowa powodzenia w życiu żołnierskim.
A tu, jak na złość jedyna para - modne, z cholewami - piekły, jakby je zrobiono z końskiego szpaltu.
Innych Don Kichot nie posiadał. Nogi, proporcjonalnie do wzrostu, miał rozmiarów potężnych, nie
było więc mowy, aby mógł na tą okazję od kogoś odpowiednie obuwie pożyczyć. Wdział wiec po
prostu białe tenisówki, nie rezygnując jednak z wytwornych bryczesów.
Godzina 17. Julisza i Don Kichot wyskoczyli z tramwaju na Rondzie Waszyngtona. Poszli wzdłuż parku
aleją Zieleniecką w kierunku Targowej. Tuż za narożnikiem oczekiwał ich Konrad.
- Przejdźcie na drugą stronę ulicy - powiedział. - W bramie czeka łącznik, który wyda wam broń
i granaty. Potem utrzymujcie kontakt wzrokowy ze mną.
W bramie Don Kichot otrzymał visa i szmajsera, Julisza parabellum oraz obaj po dwa granaty. Konrad
stał jeszcze na przystanku, wskoczyli do tego samego tramwaju, co on, ale do innego wozu. Musieli
uważać, by dowódcy z oczu nie zgubić i nie przeoczyć podczas wysiadania.
Wyskoczył na Radzymińskiej, skręcił w prawo, chłopcy za nim.
- Idźcie teraz za Gieńkiem.
Maszerował przed nimi wzdłuż nasypu kolejowego, potem skręcił ścieżką w lewo między zagonkami
kwitnących ziemniaków. Prowadził ich później przez różne kręte, nędzne uliczki, aż znaleźli się
wreszcie na wysadzanej topolami alei przypominającej wiejską drogę.
Don Kichotowi chciało się palić, ale ani on, ani Julisza nie mieli zapałek. Julisza dogonił Gieńka.
- Daj zapałki!
- Coś ty, zgłupiał - zdenerwował się tamten - dekonspirujesz mnie!
Dopiero po paru krokach Don Kichot podniósł z ziemi pudełko. - Widzisz go, jak upuścił, nawet nie
dostrzegliśmy.
Wreszcie Gieniek dal znak: postój! i... odszedł.
Siedli nad rowem obok brukowanej drogi, pocieszając się, że czekanie jest w konspiracji jednym
z głównych zajęć. Zaczynało już szarzeć, gdy z mroku wyłoniły się dwie postacie. Julisza poderwał
się...
- Siedź - syknął Don Kichot - to Niemcy...
- Patrz - szeptał Julisza, gdy żołnierze ich mijali - ma efenkę.
Pokusa była znaczna,
- Nie wolno - wzruszył ramionami Don Kichot. - Nie słyszałeś, co mówił Politruk? Żadnych własnych
inicjatyw podczas drogi.
Było już zupełnie ciemno, gdy nadbiegł łącznik i pociągnął ich za sobą. Weszli teraz w pole, w wysokie
żyto; grupkę ludzi otoczonych ruchomą przejrzystą zasłoną zobaczyli dopiero, gdy podeszli bardzo
blisko.
Poznali wśród nich Konrada i Marcina.
Tadek, który przyjechał z kilkoma Czwartakami na Radzymińską, został także skierowany na miejsce
zbiórki w życie. Tu dowiedział się, że jego zadaniem będzie organizacja ubezpieczenia akcji.
Wziął się natychmiast do roboty. Porozstawiał swoich ludzi w odległości mniej więcej 100 metrów od
wiaduktu, by w razie potrzeby zatrzymać patrole niemieckie, zazwyczaj idące wzdłuż torów. Zobaczył,
że przy budynku nastawni pracuje grupa robotników. Wysłał patrol na rozpoznanie; okazało się, że
reperowano akurat sieć trakcyjną, która zepsuła się wieczorem. Ta okoliczność mogła znacznie
skomplikować akcję. O pierwszej w nocy miał przejeżdżać pociąg, który powinien wylecieć
w powietrze razem z wiaduktem.
- Lecz co będzie, jeśli robotnicy nie skończą roboty do pierwszej? - zmartwił się Tadek.
Punktualnie o północy Ryszard dał rozkaz rozpoczęcia akcji.
Ściągnięto czujki. Ludzie szli pochyleni przez zboże, potem brnęli przez zagony buraków i kartofli.
W odległości 200 metrów od wiaduktu usłyszeli komendę: „padnij!”
Czołgali się tyralierą aż pod nasyp kolejowy. Rysował się przed nimi ciemną linią na nieco jaśniejszym
niebie.
Pierwszym zadaniem było opanowanie budek strażniczych ustawionych na obu końcach mostu. Mieli
to wykonać Don Kichot, Gieniek i Julisza. Wskoczyli na nasyp, dopadli drzwi budki, szarpnęli klamkę.
- Hände hoch!
Niemcy, całkowicie zaskoczeni, nie próbowali nawet stawiać oporu. Chłopcy rozbroili ich szybko,
a ogłupiałych wartowników wziął pod opiekę Gieniek i odprowadził daleko, na pole buraczane.
W tym samym czasie Marcin, Adam i Wacek zniszczyli kable telefoniczne wiodące na Grochów i
Zacisze. Trochę kłopotu mieli ze strażnikiem, który spał w budce tak mocno, że nie mogli go się
dobudzić. Marcin polecił Wackowi pilnowanie zdjętych z posterunku Niemców i pobiegł pod wiadukt
do chłopców rozpakowujących właśnie paczki z ładunkami i kablem. Spieszyli się, każda minuta była
droga.
Marcin wydał rozkazy. Antkowi i Ziutkowi polecił założyć ładunek przy pierwszym przęśle mostu,
Kazik i Rysiek ciągnęli kable wzdłuż nasypu kolejowego do miejsca oddalonego o jakieś sto metrów od
mostu, gdzie ustawiono baterię elektryczną.
Ale Antkowi i Ziutkowi zakładanie ładunku szło tym razem opornie. Pracowali w zupełnych
ciemnościach, po omacku. Spieszyli się. Antek zdarł sobie skórę na palcach, syknął ze złością. Nagle
mrok przeciął błysk światła; Antek, nie tracąc ani sekundy, wyskoczył zza przęsła i zobaczył kolejarza,
który kroczył spacerkiem, dróżką obok mostu, niosąc w ręku latarnię. Zaklął.
- Gdzie, do diabła, jest to ubezpieczenie?
Podszedł do kolejarza, który znieruchomiał na jego widok. Antek grzecznie poprosił o latarnię. Starszy
człowiek wręczył mu ją natychmiast. Potem skinieniem ręki przywołał Don Kichota, który wracał
właśnie na stanowisko. Grzeczny kolejarz w towarzystwie wysokiego młodzieńca poszedł ku
buraczanemu polu. Gdy odchodzili, biało łysnęły pięty Don Kichota. A to co? - pomyślał Antek. - Boso
pełni służbę? Rozbawiło go to serdecznie i humor wrócił.
Posługując się latarką kolejarza sprawnie zakończyli robotę. Montaż ładunku trwał dwie minuty.
Marcin sprawdził całość i wydał rozkaz wycofania się. Sam schodził ostatni. Antek pobiegł ku
wyznaczonej mu pod nasypem pozycji. Miał obsłużyć baterię elektryczną. Był tu zupełnie sam.
Wpatrywał się w ciemność oczekując na umówiony sygnał, który podać miał Marcin. Z daleka
dochodziły ściszone komendy drużynowych.
Wreszcie: trzy błyski czerwonego światła latarki.
- Padnij! - usłyszał Antek komendę Marcina. Szybko podłączył baterię i upadł płasko brzuchem na
ziemię.
- Uwaga! - rozległ się znowu stłumiony głos Ryszarda.
Wybuch i błysk płomienia.
- Tyralierą biegiem! - pada rozkaz dowódcy.
Chłopcy biegną, potykając się o nierówności gruntu. Za nimi opadają powoli kamienie, słychać strzały
karabinowe. Niemieckie patrole są już na wiadukcie.
Antek wycofuje się ostatni. Chwyta jeszcze baterię, rozrywa końce, ciągnie kabel, ale kabel zahaczył
o coś, nie chce puścić, nie można go nawinąć. Trudno, trzeba z niego zrezygnować. Rzuca więc kabel
i z baterią pod pachą biegnie ku Marcinowi, który oczekuje go w polu spoglądając jeszcze ku
wiaduktowi.
- Coś nie bardzo - powiedział lakonicznie.
- Tak, diabli nadali, nie bardzo - potwierdził Antek.
Detonacja była istotnie zbyt słaba jak na szesnaście kilo trotylu.
Szli w kierunku kolejki mareckiej na szosę radzymińską, padał drobny deszcz. Zaczynał się dzień 29
maja. Doszli w milczeniu do stacji w Zaciszu, a potem pierwszą poranną kolejką przyjechali
z powrotem do Warszawy, aby popatrzyć na most. Nie mogli podejść zbyt blisko, wokoło stały
posterunki niemieckie, na wiadukcie kręciło się mnóstwo ludzi. Ale rezultaty zobaczyli dokładnie:
zniszczono całkowicie jeden filar mostu przecinając część przęsła. Ładunki podłożone pod następne
filary nie detonowały; najprawdopodobniej podmuch zerwał ich połączenia.
Dokładny meldunek o wynikach akcji otrzymał Marcin od Krzysztofa. Nauczyciel mieszkał już na
Mokotowie i nie pracował w parowozowni, ale wykorzystywał swoje stare kontakty wśród kolejarzy
z Warszawy Wschodniej. Przerwa w ruchu trwała więc trzydzieści godzin, a zaskoczenie
i zdenerwowanie niemieckiego personelu Krzysztof opisywał z zadowoleniem i ze szczegółami. Była
to przecież największa ze wszystkich kolejowych akcji na terenie Warszawy, pod samym bokiem
Niemców.
Zetwuemowcy nie byli jednak zadowoleni; przeklinali pecha na Podskarbińskiej, w czerwcu 1944 roku
próbowali raz jeszcze zniszczyć nastawnię, której wówczas z powodu naprawy trakcji, nie wysadzili.
Ale akcja nie udała się. Most był rzeczywiście fatalny.
Uczestników do dziś dnia pasjonuje jeszcze problem, dlaczego nie detonowały wszystkie ładunki...
Może to pytanie stało się właśnie powodem, że Antek został po wojnie inżynierem
elektrotechnikiem.
Zetwuemowskie akcje kolejowe prowadzone wiosną 1944 roku odbiły się szerokim echem
w Warszawie. Powodowały wielogodzinne przerwy w ruchu kolejowym i w pracy warsztatów. Siały
zamęt i dezorganizowały pracę niemieckiego personelu.
25 czerwca dowódca okręgu nr 1, Ryszard, złożył Dowództwu Głównemu AL raport z wnioskami
nominacyjnymi dla żołnierzy, którzy odznaczyli się w akcjach prowadzonych wiosną 1944 roku.
Oto fragment tego raportu;
WNIOSKI O NOMINACJE
1. Ob. ppor. Konrada, d-cę I komp. Czwartaków, do stopnia porucznika i nadanie mu Krzyża
Grunwaldu II stopnia za bohaterską walkę z okupantem i wzorowe dowodzenie
kompanią.
2. Ob. ppor. Marcina, d-cę ZWM, do stopnia porucznika za wzorową pracę i bohaterską
walkę z okupantem.
3. Ob. st. sierż. Gustawa, z-cę d-cy komp. Czwartaków, do stopnia podporucznika za
bezwzględną i bohaterską walkę z okupantem.
4. Ob. Cienkiego, sierżanta, do stopnia podporucznika...
D-ca Obwodu nr 1
Ryszard
Podajemy spis uczestników opisanych przez nas akcji kolejowych. Autorom nie udało się ustalić
wszystkich nazwisk. Toteż w niektórych wypadkach podajemy tylko pseudonimy.
Gdyby ktoś z czytelników znał bliższe dane lub potrafił uzupełnić nasze indeksy nazwisk, prosimy
o nadesłanie wiadomości do Wydawnictwa. Szczególnie trudne są do ustalenia dane dotyczące akcji
na Podskarbińskiej, choćby dlatego, że zetwuemowcy dwa razy dokonywali wypadu na ten wiadukt.
Za każdym jednak razem skład oddziałów był inny.
Wysadzenie toru między mostem Średnicowym a wiaduktem kolejowym przy ul. Targowej miało
miejsce dnia 13.IV.1944 r.
Udział brali:
„Marcin” - Bohdan Skowroński
„Antek” - Witold Borowski
„Kazik” - Kazimierz Ładno
Wysadzenie słupa wysokiego napięcia przy zbiegu ulic Św. Wincentego i 11 Listopada odbyło się
w dniu 1.V.1944 r.
Udział brali:
„Marcin” - Bohdan Skowroński
„Antek” - Witold Borowski
„Ziutek” - Ryszard Korycki
„Kazik” - Kazimierz Ładno
„Adam” - Witold Zabokrzycki
„Zawada” - Henryk Krasucki
„Zygmunt” - Stanisław Król
„Sylwek” - Eugeniusz Kossowicz
Komunikat o wykonanej akcji zamieściła prasa podziemna: Głos Warszawy, Walka Młodych, Biuletyn
Informacyjny.
Wysadzenia przęsła wiaduktu przy ulicy Podskarbińskiej dokonano 28.V.1944 r. Przerwa w ruchu
kolejowym na sześciu liniach kolejowych trwała 30 godzin.
Udział brali:
Żołnierze I plutonu Czwartaków i plutonu ZWM (mieszanego - dzielnice Praga i Wola).
„Rjszard” - Bolesław Kowalski
„Konrad” - Lech Kobyliński
„Marcin” - Bohdan Skowroński
„Tadek” - Tadeusz Pietrzak
„Adam” - Witold Zabokrzycki
„Antek” - Witold Borowski
„Józek” - Józef Urbański
„Zawada” - Henryk Krasucki
„Wacek” - Włodzimierz Sajnoga
„Kazik” - Kazimierz Ładno
„Ziutek” - Ryszard Korycki
„Orlik” - Jan Bieniek
„Romek” - Remigiusz Niedźwiedzki
„Rysiek” - Wacław Orłowiec
„Don Kichot” - Karol Sipak
„Sancho Pansa” - Ryszard Jagodziński
„Gieniek” - Eugeniusz Liszczak
„Żarłok” - Ryszard Suski
„Rysio” - Ryszard Kowalski
„Stasiek” - Henryk Sztraj
„Witek Tramwajarz” - Wacław Pałatyński
„Politruk” - Henryk Trocewicz-Napiórkowski
„Błażek” -
„Sławek” -
„Kubuś” - Feliks Bogocki
„Zbyszek” - Zbigniew Bogocki
Bazę organizował sekretarz PPR Praga-Północ „Witold” - Stefan Niewiadomski.
Zaopatrzeniem i montażem ładunków kierował „Cienki” - Leon Wrzosek.
KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM
POZIOMO: 1) pseudonim sekretarza PPR Praga-Północ, 4) pseudonim Wacława Orłowca, żołnierza
plutonu ZWM na Pradze, .7) metal szlachetny, 9) zaopatrzeniowiec warszawskiej AL, 10) dowódca
„wojskówek” ZWM na miasto Warszawę, 11) korsarz i admirał angielski, który w latach 1577-80 odbył
podróż dookoła świata. 12) wypadek drogowy, 15) kawałek chleba, 18) pseudonim jednego
z członków sekcji Młodsze Bródno. 21) uczestnik akcji wysadzenia przęsła wiaduktu przy ul.
Podskarbińskiej na Pradze używający pseudonimu „Stasiek” 24) atak lotniczy, 26) nieco archaiczna
nazwa owada, 27) okruszyna, 28) metal ziem rzadkich. 20) pseudonim Ryszarda Koryckiego, 30)
gagatek.
PIONOWO: 1) pseudonim Włodzimierza Sajnogi, 2) narzędzie ciesielskie, 3) odmiana włóczni lub piki.
4) pseudonim konspiracyjny Remigiusza Niedźwiedzkiego. 5) najważniejsza obok ryżu zboże krajów
tropikalnych, 6) ptak drapieżny, 8) utwór poetycki. 13) matka kilku bogiń i bogów w mitologii greckiej
14) opinia, 36) cios. uderzenie. 17) bywa kruszona przez izbice, 18) ogień święty u dawnych Litwinów,
19) wywiadowca, 20) jeden z bohaterów tego tomiku. 21) jednostka miary wierszowej w poezji
antycznej, 22) sak, worek. 23) pasterz owiec w Tatrach, 25) moneta obiegowa we Włoszech.
„Zwan”
UWAGA - CZYTELNICY
Centralny Kolportaż Wojskowy „Ruch” przyjmuje zamówienia na dostawę książek Wydawnictwa
MON i poleca jako interesującą lekturę następujące tytuły:
B. Arct trzecie pokolenie s. 270, brosz, z obw., zł 15.-
P. Bystrzycki Strumień s. 208, brosz, z obw., zł 9.-
Cz. Czerniawski Znajome kształty nadziei s. 184, brosz, z obw., zł 8.-
S. R. Dobrowolski Dzień dzisiejszy s. 248, brosz, z obw., zł 12.-
B. Drozdowski Manewr: ucieczka w słońce s. 192, brosz, z obw., zł 12.-;
Z. Florczak Autoportret z rubinem s. 322, brosz, z obw., zł 18.-
T. Gędziorowski Widma s. 352, brosz, z obw., zł 20.-
J. Grzymkowski Sto tysięcy s. 252, brosz, z obw., zł 12.-
E. Góra Gromadka s. 200, brosz, z obw., zł 11.-
S. Grochowiak Karabiny s. 164, brosz, z obw., zł 10.-;
J. Guterman Jak to na wojence s. 252, brosz, z obw., zł 16.-
J. Hen Kwiecień s. 244, brosz, z obw., zł 15.-
K. Kochowski Lata potopu 1655-1657 s. 425, płt. z obw., zł 28.-
A. Korta Powrót ptaków s. 184, brosz, z obw., zł 10.-
W. Kotowicz Frontowe drogi s. 244, brosz, z obw., zł 10.-
W. Kotowicz Godzina przed świtem s. 260, brosz, z obw., zł 20.-
S. Kryska Inny człowiek s. 274, brosz, z obw., zł 10.-
A. Latoszek, J. Płomieniec Bose i obdarte s. 246, brosz, z obw., zł 15.-
S. Lubicz Ziarna chleba s. 208, brosz, z obw., zł 10.-
W. Machejek Rano przeszedł huragan s. 306, brosz, z obw., zł 17.-
W. Machejek Niebo szuka żagla s. 156, brosz, z obw., zł 8.-
W. Machejek Wypiękniałaś w lesie s. 348, brosz, z obw., zł 15.-
T. Mikołajek Tryptyk na śniegu s. 168, brosz, z obw., zł 9.-
G. Morcinek Mat Kurt Kraus s. 352, brosz, z obw., zł 22.-
R. Napiórkowski Długość dni s. 192, brosz, z obw., zł 10.-
H. Panas Chłopiec z karabinem s. 256, brosz, z obw., zł 15.-
R. Fitera Gniew s. 240, brosz, z obw., zł 21.-
J. Pomianowski Koniec i początek s. 152, brosz, z obw., zł 12.-
J. Putrament Arka Noego s. 178, brosz, z obw., zł 15.-
L. Przemski Szary jakobin s. 286. brosz, z obw., zł 18.-
H. Rozwadowska - Wspomnienia ważne i nieważne s. 380, brosz, z obw., zł 25.-
J. R. Rychliński Fama kapitana Mory s. 300, brosz, z obw., zł 20.-
St. Szenic Mars i Syrena s. 664, płt. z obw., zł 45.-
I. Zaczykiewicz Spotkania z wojną s. 224, brosz, z obw., zł 10.-;
W. Zalewski Noce i świt s. 396, brosz, z obw., zł 20.-
A. Zbyszewski Odwroty s. 400, brosz, z obw., zł 20.-
W. Żukrowski Dni klęski s. 298, brosz, z obw., zł 10.-
W. Żukrowski Wędrówki z moim guru s. 284, brosz., zł 10.-
Książki wysyłamy za zaliczeniem pocztowym.
Zamówienia prosimy adresować: CENTRALNY KOLPORTAŻ WOJSKOWY „Ruch” - Warszawa, ul.
Grzybowska 77
Okładkę projektował Mieczysław Wiśniewski
Redaktor Helena Pilipiuk
Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1967. Wydanie II.
Nakład 120 000 + 280 egz. Objętość: 3,60 ark. wyd., 3,25 ark. druk. Papier druk sat. VII kl. 60 g., format 63 cm (z roli) z Myszkowskich
Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Druk ukończono w sierpniu 1967 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 2983 7 z dnia
14 IV 1967 r. Cena zł 5.- T-97.