„Bismarck” pirat Atlantyku
Zbigniew Flisowski
Spis treści
Piraci z Gotenhafen
1
Wiceadmirał Günther Lütjens przybywał do Gdyni w dość trudnym do określenia stanie ducha. Widok
miasta i portu wywoływał w jego pamięci skojarzenia raczej przyjemne. Tu na wodach Zatoki
Gdańskiej zdobywał w 1939 roku swoje ostrogi w nowoczesnej wojnie morskiej jako tak zwany
„Führer der Torpedoboote”, czyli dowódca torpedowców. Istotnie, nie poskąpiono mu za kampanię
polską zaszczytów i odznaczeń. Sam führer zawiesił na jego szyi Ritterkreuz. Było to wówczas
wyróżnienie znaczne. Z drugiej strony, cel jego przybycia do Gotenhafen budził w nim wewnętrzny
niepokój. Zadanie, które mu zlecono, wydawało się ryzykowne, warte powtórnego przemyślenia
i dyskusji. W drodze przeżywał raz po raz swą rozmowę z naczelnym dowódcą Kriegsmarine
admirałem Raederem, a szczególnie jeden jej moment, gdy rozmowa przybrała taki obrót, że jego
stanowisko mogłoby zostać zrozumiane opacznie. Wszystkie te myśli, wątpliwości i trwogi
pierzchnęły jednak, gdy w majowy dzień wszedł na pokład swego okrętu flagowego. Pancernik
dosłownie stał na wodzie, duża, ale krótka fala bałtycka nie udzielała mu swego ruchu. Na pokładzie,
w karnych szeregach, błyszcząca bielą letnich mundurów, czekała na Lütjensa załoga. Trzykrotne
„heil”, które powitało na pokładzie szefa Floty, odbiło się o powierzchnię morza i natychmiast
zamilkło...
Gdy po skończonej ceremonii i wstępnej odprawie starszych oficerów Lütjens został w salonie
admiralskim sam, wyjął z wiśniowego pudełka przedmiot szczególnego swego upodobania - długie,
grube cygaro z barwną czerwonozłotą banderolą - i zapalił. Czekało go jeszcze wieczorne przyjęcie dla
1
Tak Gdynię ochrzcili Niemcy po jej zdobyciu.
oficerów, które wydawał na jego cześć dowódca pancernika Kapitän zur See
2
Lindeman. „To nawet
i dobrze - pomyślał Lütjens - będę się mógł bliżej przyjrzeć ludziom”. Przesunął wzrokiem po ścianach
nieco monumentalnie urządzonego salonu. W tym momencie przypomniało mu się pierwsze jego
dowództwo - torpedowiec, którego fotografię nosił zawsze w portfelu, śmieszny okręcik z olbrzymim
kominem. Dziś, przy tym potężnym okręcie, wyglądałby jak miniaturowy strach na wróble.
Ogrom pancernika zadowalał tę część natury Lütjensa, która skłonna była uwielbiać wielkość,
rozmach, potęgę. Równocześnie ta góra stali, wyglądająca z dala jak nieruchoma skała Helgolandu,
budziła w nim jednak rodzaj lęku: od ilu ludzi zależne są jej losy, ilu spełni swój obowiązek tak jak on
sam, ilu będzie odważnych, ilu stchórzy...
Przez chmurkę dymu z cygara Lütjens spostrzegł w głębi salonu portret. Potężny mężczyzna, którego
znał każdy Niemiec. Zdawał się narzucać swą wolę i obecnie, tak jak narzucał ją uprzednio Niemcom
i podbitym przez niego narodom.
Bismarck! Okręt nosił jego imię. Był symbolem przeszłości, która podawała rękę teraźniejszości.
Lütjens uwielbiał Bismarcka od najwcześniejszej młodości. Żelazny kanclerz uosabiał w jego pojęciu
wielkość Niemiec, dynamikę ich rozwoju. Jako żołnierzowi morza, imponowała mu zdolność
Bismarcka do podejmowania błyskawicznych decyzji, bicia przeciwnika w najbardziej
niespodziewanym momencie. Poza tym Bismarck pogardzał wszystkim, co na kontynencie
europejskim nie nazywało się Niemcami. A nadto cenił generałów i admirałów, którzy wykonywali
jego plany.
Lütjens nie marzył jednak nawet o tym, że w sile wieku obejmie dowództwo nad grupą bojową,
w której skład wejdzie najwspanialszy okręt wojenny, jaki miała kiedykolwiek Rzesza Niemiecka.
Okręt, który nosi nazwisko wielkiego Niemca...
Obszerna mesa oficerska pancernika była wypełniona po brzegi białymi galowymi mundurami.
W świetle kandelabrów połyskiwało złoto akselbantów. Stół ustawiony w podkowę jaśniał
kryształami i dobrą niemiecką porcelaną. Gdy Lütjens ukazał się na sali w towarzystwie Lindemana,
wszyscy porwali się z miejsc, by pozdrowić admirała, który miał ich poprowadzić do walki.
Skoro usiedli i salę wypełnił gwar przyciszonych rozmów, Lütjens począł wypytywać Lindemana
o wyniki ostatnich strzelań. Lindeman z dumą opowiadał o ich przebiegu, podkreślając doskonałość
zeissowskich przyrządów, optycznych i kruppowskiej stali. W strzelaniu do celów ruchomych już przy
trzeciej salwie artyleria główna uzyskiwała nakrycie celu, artyleria średnia niewiele odbiegała od tych
wyników. Mówiąc to Lindeman nie spuszczał oczu z szefa Floty. W duchu myślał: „Do trzech razy
sztuka, dwóch już przeżyłem, jaki będzie ten trzeci?” Wyczuł w Lütjensie fanatyzm i to go lekko
zaniepokoiło. Był na tyle fizjonomistą, żeby dostrzec, że pod tym wielkim czołem gotuje się jak
w garnku ambicja i pycha. Szeroki podbródek oznaczał natomiast nieomylnie wolę. To zaś z kolei
wskazywało, że w złym czy dobrym trzeba się będzie Lütjensowi podporządkować.
- Panie admirale, czy pozwoli pan, że zadam mu jedno pytanie?
- Proszę...
- Czasem wydaje mi się, że jesteśmy przygotowani za dobrze...
2
Komandor.
- Jak mam to rozumieć, Lindeman? W marynarce niemieckiej nie znam takiego pojęcia...
- Być może wyraziłem się nieściśle, a właściwie pozwoliłem sobie na przeskok myślowy. Chodzi mi
w istocie o kategorie czasowe, mamy dziś 18 maja. Zdaje się, że straciliśmy handicap długich nocy. To
z pewnością nie ułatwi nam zadania.
- Komandorze - powiedział surowo Lütjens - w życiu nic nie przychodzi łatwo, a tym bardziej w życiu
narodów. Nie potrzebuję chyba panu jako Niemcowi tego powtarzać. Patron tego okrętu dokonał
rzeczy niezwykłych na miarę historyczną dzięki temu, że umiał pokonywać przeciwności. Sądzę, że na
okręcie żyje jego. duch.
Lindeman skłonił głowę milcząco. Począł rozumieć, że jego pierwsze wrażenia nie myliły go.
Spróbował z innej beczki:
- Panie admirale, jakie doświadczenia uważa pan za najcenniejsze w rajdzie „Scharnhorsta” i
„Gneisenau”?
Lütjens na dźwięk nazw pancerników, z którymi w marcu polował na Atlantyku na angielskie
konwoje, rozchmurzył się. Prasa niemiecka dużo pisała o nim w związku z tą wyprawą, łącząc jego
nazwisko z liczbą 115 000 ton zatopionych statków. Obudził się w nim nagle inny człowiek. Lekko
przymrużywszy oczy odpowiedział. pytaniem na pytanie:
- Czytał pan Farrere'a?
- W młodości, panie admirale.
- A zna pan „La Bataille”?
- Tam gdzie końcowe sceny dzieją się podczas bitwy pod Cuszimą?
- Tak.
- Nie bardzo rozumiem, jak to się łączy z rajdem i jego doświadczeniami?
- Może nie cała książka bezpośrednio, ale jedna jej scena. Ta, gdy Japończyk komandor Yorisaka,
zastaje angielskiego attaché morskiego, komandora Fergana, w garderobie swojej żony i dochodzi
między nimi do decydującej rozmowy. Fergan w sytuacji, jakby tu powiedzieć, dosyć trudnej
zmuszony jest do szczerości, co, jak mi się wydaje, nieczęsto się Anglikom zdarza. Na pytanie, gdzie
leży tajemnica angielskich zwycięstw na morzu, odpowiada on jednym zdaniem: Se préparer avec
prudence et se jeter avec folie! „Przygotować się przezornie, rzucać się z wściekłością!” Taka, mein
Liber Lindeman, jest tajemnica i nauka mego sukcesu...
Lindeman przełknął aluzję do wyrażonych przed chwilą wątpliwości i dodał sobie w duchu: „Do tego,
mein lieber Flottenchef, potrzebny jest jeszcze łut szczęścia!”
Kończono już przystawki, gdy Lütjens zorientował się, że nie wzniesiono jeszcze toastu. Lekko
zadzwonił widelcem o kieliszek, wstał i zaczął mówić:
- Panowie, widzę przed sobą kwiat naszej marynarki wojennej, oficerów pancernika „Bismarck”
i ciężkiego krążownika „Prinz Eugen”, dwóch nowoczesnych jednostek morskich, które śmiało mogą
podjąć bój z każdym okrętem wroga. Wychodzimy jutro w morze. Kiedy wrócimy, trudno w tej chwili
przewidzieć. Zasięg działania naszych okrętów jest, jak panom wiadomo, nieporównanie większy niż
floty cesarskiej. To, co było niemożliwe za czasów admirała Scheera, dowódcy Hochseeflotte, nie jest
problemem we flocie wojennej Wielkich Niemiec. Przestaliśmy w naszych działaniach być ograniczeni
do akwenu
3
Morza Północnego. Działania pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau”, znane panom
zapewne z omówień sytuacyjnych, są tego wybitnym dowodem. Niestety, okręty te nie będą mogły
nam towarzyszyć - los wojenny chciał inaczej.
4
Lütjens mówił wolno, ale energicznie, akcentując dobitnie każdy wyraz. Nie przeciągał samogłosek,
jego niemczyzna była zwarta, szczekliwa. Zebranym zdawało się, że to nie mówi człowiek, ale
maszyna do przemawiania, dokładna, precyzyjna, ale bez ducha. Ludzie, którzy służyli już pod nim,
wiedzieli, że rozkaz jest dla niego najwyższym prawem, że każdego, kto by chciał mu się
przeciwstawić, zetrze na proch.
- Moi panowie, epoka bitew, gdy dwie floty spotykają się, idą na kursach równoległych i rozstrzygają
w ten sposób starcie, należy do przeszłości. Anglia jest wyspą, ale nie zapominajmy o tym, wyspą,
która własnymi siłami produkuje żywność, wystarczającą jej najwyżej na cztery miesiące w roku. Jeśli
nasze jednostki bojowe pozbawią jej reszty, jeśli odetną przywóz paliwa dla samolotów, Anglia
padnie przed nami na kolana. Ujrzymy przed sobą w poniżeniu tych, którym udało się nas tak
haniebnie upokorzyć w 1919 roku. Panowie, my nie zapomnimy nigdy hańby Scapa Flow
5
. Nie
zapomnimy naszej pięknej niemieckiej floty, która spoczęła na dnie u brzegów Anglii. Mamy okręty,
które poślą na dno flotę handlową przebiegłego Albionu. Handelskrieg - oto nasze hasło,
Handelskrieg - to nasza nowa strategia, Handelskrieg - to nasze przeznaczenie. Pokażemy, że nie
gorzej potrafimy topić handlowe okręty wroga niż nasze drapieżniki mórz, dzielne U-Booty.
- Meine Herren, Atlantyk czeka na nas. Życzę wam dobrego polowania i dobrej zdobyczy!
Nazajutrz łodzie rybackie uwijające się koło brzegu Półwyspu Helskiego omal nie wywróciły się od
potężnej fali, która nadeszła zupełnie niespodziewanie. Ci, którzy oderwali się od pracy, zobaczyli
dwie potężne sylwetki okrętów wojennych płynących na wielkiej szybkości w kierunku północno-
zachodnim. Wkrótce znikły one na niebieskim wiosennym horyzoncie.
Po drugiej stronie Morza Północnego
21 maja 1941 roku admirał Jack Tovey przybył jak zwykle za pięć dziewiąta do swej „dziennej kabiny”,
inaczej mówiąc gabinetu, mieszczącego się na rufie pancernika „King George V”. Było to gustownie
umeblowane pomieszczenie tuż pod górnym pokładem rufowym. Seledynowa tonacja ścian
harmonizowała z lekką grą promieni słonecznych, które odbite od falujących wód zatoki Scapa Flow
wpadały przez prostokątne okno. Solidne orzechowe biurko i fotel z wygodnym, wysokim oparciem
zapraszały do pracy. Podszedł do biurka, przekręcił rolkę w mechanicznym kalendarzu, otworzył
prawą górną szufladę, by sprawdzić, czy nie pozostały z dnia wczorajszego zaległości. Chwilę siedział
bez ruchu koncentrując uwagę: jaki główny problem przyjdzie dziś rozwiązać, co jest najpilniejsze, co
może jeszcze trochę poczekać?
Punktualnie o godzinie 9.00 rozległo się pukanie. Po krótkim come in admirała drzwi się otworzyły
ukazując postać kapitana A. W. Paffarda.
3
Akwen - określona część obszaru wód morskich.
4
W kwietniu 1941 roku zostały poważnie uszkodzone przez lotnictwo brytyjskie.
5
Po traktacie wersalskim internowana flota niemiecka zatopiła się 21 czerwca 1919 roku w Scapa Flow.
Sekretarzowi admirał Jack Tovey wydawał się zawsze bardzo młody. Istotnie nie wyglądał on na swój
wiek i na swoje stanowisko dowódcy „Home Fleet”, floty, której zadaniem była morska obrona Wysp
Brytyjskich i zwalczanie przeciwników na morzach, a przede wszystkim na Morzu Północnym i na
Atlantyku.
Paffard podziwiał jego sprężysty chód, postawę oraz giętki umysł, widząc w tym potwierdzenie teorii
o pożytku równowagi sił fizycznych i duchowych, szczególnie w okolicznościach wymagających
prawidłowej oceny sytuacji i przemyślanych decyzji.
Paffard był wrogiem kompleksów i wyczuwał w admirale bratnią duszę. Tego dnia był niezwykle
zadowolony, wśród pliku sprawozdań i wiadomości niósł depeszę, która będzie niezłą próbą dla szefa.
- Co nowego, Paffard, czym nas obdarzyły Hermesy Admiralicji?
- Wszystko po staremu, sir, plus dwa duże niemieckie okręty w Kattegacie...
- Widzę, Paffard, że jest pan w dobrym humorze. Gdzie ma pan tę depeszę?
- Na samym wierzchu, sir.
- Hm, czy wiadomość ta została potwierdzona?
- Jeszcze nie. Przynajmniej jak dotychczas.
Tovey odsunął wszystkie inne papiery i wziął do ręki depeszę, którą przed kilkoma minutami
przekablowano z Londynu.
- Ciekawe, dwa duże okręty wojenne, kurs Morze Północne, za nimi jedenaście statków handlowych.
Handlowych, hm, cóż to wszystko ma znaczyć?
Admirał odłożył depeszę.
- Paffard, proszę mnie połączyć z szefem wywiadu morskiego, a później z wiceadmirałem Phillipsem.
Rozmowa z szefem wywiadu i zastępcą szefa sztabu marynarki niewiele przyniosła nowego.
Wywiad morski otrzymał swoimi kanałami jednorazowy meldunek o pojawieniu się niemieckich
okrętów i na tym koniec. Danych uzupełniających tą samą drogą nie można było otrzymać.
Mieszkańcy nadbrzeżnych okolic południowej Anglii zauważyli około godziny dwunastej tego samego
dnia dwa samotne Spitfire’y, które na pełnej szybkości skręciły nad Morze Północne i wkrótce stopiły
się z jasnym wiosennym morskim niebem.
Prawa maszyna wkrótce wzięła kurs bardziej na południe, a lewa odchyliła się nieco bardziej na
wschód. Pilot lewej maszyny pomachał na pożegnanie skrzydłami i po kilkunastu minutach skupił całą
uwagę na obserwacji morza, które rozciągało się pod nim stalowobłękitnawą płaszczyzną bez kresu.
Choć leciał stosunkowo nisko, nie widział gry powierzchni morza, jej wiecznego ruchu. Działało to
usypiająco, pocieszał się jednak, że lot nie potrwa długo. Już wkrótce powinien dolecieć do
zasadniczego rejonu, który ma rozpoznać.
Daleko na horyzoncie zarysowała się niebieskawa kreska, która poczęła szybko grubieć, aby
ostatecznie wystąpić jako poszarpana, skomplikowana linia wybrzeży Norwegii. Zadanie, które
zlecono Sucklingowi (takie było nazwisko pilota), brzmiało: rozpoznać zachodnie podejścia do
Kattegatu i wybrzeże Norwegii aż po Bergen. Suckling nabrał trochę wysokości, by nie dać się
zaskoczyć artylerii przeciwlotniczej. Nie wznosił się jednak za wysoko - jego lotniczy aparat
fotograficzny powinien był dać zdjęcia, które powiększone odkryłyby tajemnice „dwóch wielkich
okrętów”. Spitfire przelatywał nad niezliczoną ilością fiordów i niewielkich zatok (Suckling obiecywał
sobie w duchu przyjemną wycieczkę statkiem w te strony po wojnie). Na razie fiordy i zatoczki były
puste, wtopione między poszarpane brzegi.
Począł się trochę denerwować, jego lot zbliżał się do „półmetka”, jak na razie bez rezultatu. W oddali
zobaczył Bergen, duży norweski port, krańcowy punkt, do którego miał wykonać rozpoznanie. Gdy
w pewnym momencie przeniósł wzrok bliżej, uczuł przyspieszone bicie serca. W niewielkim fiordzie
o fantastycznych kształtach przypominających nieco spiralę dojrzał kilka jednostek pływających. Lecąc
z szybkością około 500 kilometrów na godzinę o mało nie przeskoczył nad fiordem. Położył więc czym
prędzej maszynę w skręt. Pod nim na czarnym tle wód fiordu widać było w promieniach słońca dwa
wielkie podłużne wrzeciona, a obok nich kilka mniejszych kształtów podobnych z góry do
„pantofelka”, który dzieci oglądają w szkole pod mikroskopem na pierwszej lekcji biologii. Nie było
wątpliwości: w fiordzie stały zakotwiczone dwa ciężkie okręty wojenne!
Suckling począł manewrować maszyną tak, by dostać je na obiektyw aparatu. Przekręcił włącznik. Na
przyrządzie kierującym poczęło błyskać kolorowe światełko kontrolne. Po kilkunastu sekundach
przyszła kolej na wyłącznik z napisem off. Taśma filmowa zabrała fiordowi jego tajemnicę.
Po godzinie i trzynastu minutach Suckling wylądował na lotnisku w Wickfield. Przekonany był, że
widział dwa krążowniki. Taki też raport złożył oficerowi, który zajmował się zbieraniem
i wartościowaniem danych rozpoznawczych. Zdjęcia natychmiast powędrowały do laboratorium,
a o wynikach zawiadomiono dowództwo tzw. „Coastal Command”, czyli operując polskimi pojęciami:
morskiego lotnictwa.
Szef Coastal Command nie chciał jednak opierać się tylko na relacjach ustnych.
- Proszę natychmiast dostarczyć mi odbitki!
Było już późno po południu, nadchodził wieczór, a więc pora, w której normalnie „Jednostka
Rozpoznania Lotniczego” niewiele miała już do roboty. Pod ręką była tylko jedna maszyna oraz jeden
pilot, i to w dodatku w takim stanie, w jakim przylecieli z zadania: Suckling i jego Spitfire...
Suckling porwał odbitki, wspiął się po skrzydle do kabiny, zasunął owiewkę i w gęstniejącym mroku
wystartował. W głowie miał zamęt, który spowodowały norweskie emocje, rozmowa z oficerem
wywiadu i niespodziewane polecenie, a właściwie ochotnicze zgłoszenie na lot do dowództwa. Był to
kawał drogi i lot w nocy nie bardzo mu się uśmiechał po pracowitym dniu.
Niedaleko Nottingham silnik począł wydawać z siebie odgłosy, które go zaniepokoiły. Nagle zrozumiał
wszystko: w piekielnym pośpiechu i zamęcie zapomniano mu zatankować po locie benzynę. Bez
paliwa, jak wiadomo, samolot niewiele może dokonać. Nie pozostało mu więc nic innego, jak
lądować. Całe szczęście, że akurat okolice Nottingham były mu znane z lat dziecinnych.
Po omacku, kierując się raczej wyczuciem niż realną orientacją, wylądował... i wylądował szczęśliwie.
Radość jednak wkrótce minęła, bo podstawowy problem nie został rozwiązany. Do dowództwa było
jeszcze przynajmniej dwadzieścia minut lotu.
Dwadzieścia minut lotu równa się czterem godzinom jazdy pociągiem i też nie jest powiedziane, że
pociąg akurat będzie czekał na pierwszego lepszego oficera RAF, choćby nawet ten wiózł ważne
wiadomości.
Zostawił maszynę na polu i brnąc w spulchnionej deszczem ziemi począł iść w kierunku miasta. Było
ciemno i cicho; przejeżdżający z przyćmionymi światłami samochód wskazał mu prawidłowy kierunek
i nasunął genialny pomysł.
- Bob! Tylko on może tu coś pomóc!
W pół godziny później Suckling znalazł się w samochodzie przyjaciela, pędzącym z szybkością 60 mil
w stronę dowództwa Coastal Command. Mimo że w powietrzu przyzwyczaił się latać z szybkością
sześciokrotnie wyższą, w tym sportowym Austinie cały czas trzymał się prawą ręką za drzwiczki...
Nad ranem 22 maja Coastal Command, a wkrótce potem Admiralicja i dowódca Home Fleet wiedzieli
już na pewno: w Grimstadt Fiord czają się nie dwa krążowniki, ale pancernik typu „Bismarck” i ciężki
krążownik typu „Admirał Hipper”. Od tej strony przynajmniej sytuacja była wyjaśniona.
Na flagowym pancerniku admirała Toveya wszystko pozornie szło swoim trybem. Marynarze zjedli
około siódmej śniadanie. Do 10.20 odbywały się prace porządkowe, czyszczenie i konserwacja dział
oraz szkolenie. O jedenastej rozległ się gwizdek i archaiczny okrzyk: Up spirits, który zawiadamiał
marynarzy Jego Królewskiej Mości, że należy wydelegować umyślnych do pobrania rumu.
Rum pobierany był ze specjalnego magazynu. Nalewano go troskliwie, wymierzając porcje z lekko
przypłaszczonych drewnianych beczułek. Na pokładzie trunek wlewano do kadzi z napisem „Boże,
błogosław króla”, co nasunąć może myśl, że pierwszy władca Anglii, który przed wiekami ten zwyczaj
wprowadził, nie był złym propagandystą. Następnie do rumu dolewano wody i rozdzielano między
poszczególne sekcje, przy czym na głowę wypadało tej mieszaniny ⅕ pinty, czyli zrozumiałej mówiąc
aktualnym naszym językiem żołnierskim - „sto gram”. Kto rezygnował z picia rumu, otrzymywał trzy
pensy dziennie. Nie wadzi przyznać, że dwie trzecie załogi „King George’a” rezygnowało
z błogosławienia króla i brało pieniądze...
Około drugiej półtoratysięczna z górą załoga „Króla Jerzego V” spożywała obiad, przeważnie
składający się z rostbefu i zupy. Zupa była dobra, jeśli była gęsta, tak przynajmniej uważano na
pancerniku (są podstawy, aby twierdzić, że cała Królewska Flota przepadała za gęstymi zupami,
widząc w nich - i słusznie - jedną z esencji życia na morzu).
O ile załoga nie przeczuwała zupełnie nadchodzących wydarzeń, o tyle admirał Tovey ciężko przeżył
ten pamiętny dzień 21 maja. Już przed otrzymaniem wiadomości z Coastal Command był prawie
pewien, że jednym z okrętów zauważonych w Kattegacie był „Bismarck”; „Scharnhorst” i „Gneisenau”
nie wchodziły w rachubę, ponieważ po ostatnim nalocie lotnictwo meldowało je w Breście. Dane
wywiadu morskiego stwierdziły już uprzednio, że na Bałtyku znajdują się dwa nowe pancerniki, przy
czym „Tirpitz” nie miał być jeszcze gotowy do wyjścia w morze. Na poważniejsze przedsięwzięcie
trudno posyłać same krążowniki, a więc mógł to być tylko „Bismarck” i zapewne ciężki krążownik albo
pancernik kieszonkowy. Jakiś pocket battleship...
Tego samego dnia admirał Tovey odbył rozmowę ze swymi dwoma najbliższymi współpracownikami,
szefem sztabu komandorem Brindem i oficerem operacyjnym komandorem W. J. C. Robertsonem.
Problem był istotnie niełatwy. Choć fleta angielska w tym czasie górowała ilością jednostek
nawodnych nad flotą Niemiec hitlerowskich przeszło czterokrotnie, to jednak, z racji pełnienia służb
na ogromnych przestrzeniach morskich, występowała niejako w rozsypce. Znaczna część okrętów
angielskich (wśród nich kilka pancerników) operowała w rejonie Morza Śródziemnego, ochraniając
konwoje i walcząc z flotą włoską. Szereg ciężkich jednostek wydzielonych w tak zwaną „Force H”
stacjonowało w Gibraltarze strzegąc wejść na Morze Śródziemne u legendarnych słupów Herkulesa.
Pewna ilość okrętów znajdowała się na Dalekim Wschodzie, w Singapurze, wobec nie wyjaśnionej
postawy Japończyków. Setki jednostek lekkich i średnich, a nawet pancerniki i lotniskowce ochraniały
konwoje przewożące z Kanady i Stanów Zjednoczonych oraz dominiów surowce, żywność i broń.
Niemieckie pancerniki występujące „en masse” nie stanowiły dla floty brytyjskiej wielkiego
niebezpieczeństwa, gdyby zostały zmuszone do walki w otwartym, spotkaniowym boju, w stylu bitwy
pod Cuszimą czy pod Skagerrakiem. Ale pojedynczy „rajder”, pancernik-korsarz, mógł narobić
niesamowitego bigosu na liniach dowozowych, osłanianych raczej na wypadek ataku okrętów
podwodnych niż pancerników. Zresztą Wielka Brytania miała piętnaście pancerników i ani jednego
więcej, a konwojów bywało równocześnie na morzu kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt!
Uwaga admirała Toveya i jego najbliższych współpracowników skupiła się na kluczowym zagadnieniu,
które musi rozwiązać każdy sztabowiec: czego chce przeciwnik. Jakie są jego zamiary operacyjne?
Na biurku admirała Toveya leżała dalej na honorowym miejscu poranna depesza. Kolejno brali ją do
ręki wszyscy trzej dyskutanci i każdy wypowiadał swoje uwagi.
- Wydaje mi się, że jeśli wziąć pod uwagę obecność tych jedenastu statków handlowych, może
wchodzić w rachubę desant albo na Islandii, albo na wyspach Faroer, raczej na Islandii, ponieważ
Faroery leżą zbyt blisko naszych własnych baz.
- Nie wykluczona jest też Grenlandia - wtrącił Robertson. - Desant na Grenlandii skomplikowałby
znacznie naszą sytuację, a jego zwalczanie przez nasze jednostki lądowe już tam stacjonujące byłoby
bardzo trudne wobec specyficznego ukształtowania powierzchni...
- Gentleman - zabrał głos admirał Tovey - a jeśli Niemcy nie myślą o desancie? Musimy przecież brać
pod uwagę i tę okoliczność. Jeśli chcą wydostać się na Atlantyk, tak jak to zrobił Lütjens w marcu, to
co wtedy? Wydaje mi się, że problem polega na tym, jak zabezpieczyć się przeciw obydwu
możliwościom.
- W takim wypadku musimy wyeliminować z góry kanał La Manche - rzekł Brind. - Niemcy nie zechcą
ryzykować ze względu na miny i lotnictwo torpedowe...
W tym momencie rozległo się ciche pukanie i do kabiny wszedł oficer nawigacyjny sztabu admirała.
- Jakie wiadomości, John?
- Pilna depesza z Coastal Command, sir. W Grimstadt Fjord pod Bergen odkryto dwa duże okręty
wojenne. Zdjęcia są jeszcze w laboratorium.
- John, proszę przynieść mapy, nie zaszkodzi trochę przypomnieć geografii...
Obydwaj oficerowie roześmieli się. Admirał najwyraźniej poweselał - sytuacja zaczęła się
konkretyzować. Po chwili wielki rulon map znalazł się na specjalnie do tego celu przeznaczonym stole
i przed czwórką oficerów rozwinęła się niebieska płaszczyzna Morza Północnego, Oceanu
Lodowatego i zachodniej części Oceanu Atlantyckiego. U góry, w niewielkiej odległości od zielonej
plamy Grenlandii, leżała Islandia, niżej wyspy Faroer, Szetlandy, a wreszcie ich własne Orkneye,
jeszcze niżej czerwonawe góry Szkocji.
- Proszę o odległości, John - admirał zwracał się do swego nawigacyjnego oficera z pewną dozą
poufałości.
Oficer nawigacyjny wyjął z pudełka duży cyrkiel i rozpoczął leciutko kreślić koncentryczne półkola.
Wojna morska w tym stadium wyglądała jak rozwiązywanie zadań w szóstej klasie szkoły
podstawowej.
- Bergen - Orkneye: 270 mil, Bergen - Szetlandy: 200 mil, Bergen - Faroery: 400 mil, Bergen - Cieśnina
Duńska: 900 mil.
- Komandorze Robertson, co mówi ostatecznie nasz wywiad? Jaką szybkość może rozwinąć pancernik
typu „Bismarck”?
- Około 30 węzłów.
- Hm, w takim razie za sześć, siedem godzin możemy ich mieć u siebie z wizytą. Całe szczęście, że nie
znajdzie się szalony, który by jednostkami morskimi atakował nie najgorzej uzbrojone bazy! Fakt
pozostaje faktem, że za osiem godzin Niemcy mogą nas minąć przejściem między Orkneyami
i Wyspami Szetlandzkimi, po dziesięciu godzinach mogą być między Islandią i wyspami Faroer. Doba
i sześć godzin wystarczy im do przedostania się w rejon Cieśniny Duńskiej... A więc cztery przejścia.
Co pan na to, Robertson, ile mamy konwojów en route?
6
- W sumie jedenaście na morzu i w portach tuż przed wyruszeniem. Można przyjąć, że gdy Niemcy
wyjdą na morze, będziemy ich mieli na Atlantyku nie mniej niż jedenaście. Dwa ochraniane są przez
pancerniki.
- Niewielka pociecha, jeden „Rodney” wart jest „Bismarcka”. Nie zapominajmy zresztą o tym drugim,
o krążowniku. Niemcy ładnie sobie to wszystko planują. „Bismarck” zwiąże eskortę, a krążownik
uderzy z drugiej strony.
Tovey zamyślił się.
- Komandorze Robertson, nie pozostaje nam nic innego, tylko trzymać się starej zasady - uderzajmy
na przeciwnika, nim zdoła zrealizować swoje plany.
- A więc lotnictwo, sir? - zapytał Brind.
- Nie widzę innego wyjścia, nie mamy chwili czasu do stracenia... Poza tym zrobimy wszystko, co do
nas należy. Ubezpieczymy wszystkie cztery przejścia własnymi siłami.
Ci, którzy mówią, że Japończycy wymyślili coś nowego w nowoczesnej wojnie morskiej uderzając
znienacka na flotę przeciwnika w jej własnych bazach, mylą się bardzo. Anglia obawiając się Rosji jako
mocarstwa kontynentalnego była współtwórcą floty wojennej Nipponu i współtwórcą konfliktu
japońsko-rosyjskiego. Anglicy nauczyli Japończyków morskiej mądrości taktycznej, która polega
przede wszystkim na tym, aby uprzedzić cios przeciwnika. Jedynym japońskim dodatkiem do tej
taktyki było to, że lirycznie opisywany „kraj wschodzącego słońca” wprowadził piękny obyczaj
wypowiadania wojny w sześć godzin po własnym ataku...
Tovey w trudnych momentach sięgał pamięcią w przeszłość. Cała Anglia sięga zresztą w przeszłość.
Admirał zadał sobie pytanie: „Co zrobiłby Nelson na moim miejscu? Oczywiście atakowałby! Tak, ale
za czasów Nelsona nie było samolotów. Największe pancerniki bez osłony lotniczej stanowią
u brzegów przeciwnika cel ćwiczebny i nic więcej! A więc niech atakuje własne lotnictwo! „Jeśli
będzie pogoda” - podpowiedział „advocatus diaboli”. W podświadomości admirała nurtowała czasem
myśl, którą odpędzał jak mógł od siebie. Wewnętrzny głos szeptał mu w takich chwilach uparcie:
„Doświadczenia historii niewiele ci pomogą, w decydującej chwili zostaniesz sam, oko w oko
z przeciwnikiem, który chce tak samo wygrać jak i ty. Przeciwnik jest groźny, nowocześnie uzbrojony
i nic na to nie można poradzić...”
6
W drodze (franc.).
Trzej oficerowie już dawno opuścili jego kabinę, promienie słoneczne przestały beztrosko pląsać po
seledynowych ścianach. Szare chmury pokryły niebo nad Scapa Flow. Tovey prowadził dalej
wewnętrzny monolog: „Jaka jest wartość mojego doświadczenia bojowego? Jakże w sumie jest ono
niewielkie”.
Przed oczami przesunął mu się obraz majowego dnia i majowej nocy 1916 roku. - To już 25 lat -
westchnął głośno. - Cóż za dziwna zbieżność lat. Za dziewięć dni ćwierćwiecze bitwy jutlandzkiej!
Pamiętał te chwile, jakby upłynęło od nich nie dwadzieścia pięć lat, ale dwadzieścia pięć minut.
Fale Morza Północnego oświetlały wybuchy pocisków. Kolumny pancerników szły na kursach
równoległych. Między dwiema ścianami stale pojawiały się torpedowce szybkie jak psy myśliwskie.
Doskakiwały do przeciwnika, wyrzucały torpedy, zawracały błyskawicznie i ginęły w mrokach nocy.
Stał wówczas na pomoście bojowym HMS „Onslow”. W pewnym momencie okręt jego został
trafiony. Niewidzialna siła rzuciła go na opancerzoną ścianę. Poczuł zmieszany zapach siarki, dymu,
a wreszcie zobaczył własną krew.
Ciężko uszkodzony torpedowiec wykonał jeszcze jeden atak. Nie ustąpił z placu boju, dopóki nie
wystrzelił reszty torped. Okręt, on sam, cała załoga dali ze siebie wszystko, ale bitwa? Mój Boże,
obydwie strony wróciły do swych baz i omal nie odśpiewały wzorem opisywanym przez Woltera Te
deum laudamus. I Scheer, i Jellicoe uważali bitwę za wygraną dla własnych sił. Pisano potem, że bitwę
wygrali... giełdziarze, którzy na przelanej krwi porobili majątki fabrykując fałszywą wieść o jej
wyniku....
Co za fatum, w bitwie po stronie niemieckiej brał udział Lütjens, obecny „Flottenchef”, który tak się
wymknął w marcu...
Był wtedy jak i on dowódcą torpedowca... Jeśli na łowy idzie „Bismarck”, to na jego pokładzie
niechybnie musi być Lütjens!
Tovey otrząsnął się ze wspomnień, przystanął, potem energicznie podszedł do biurka, wyjął maleńki
srebrny kluczyk: otworzył nim kasę pancerną. W jego rękach znalazła się niewielka teczka z napisem
Naval Ordnance - Home Fleet. Teczka mogła stanowić obiekt marzeń każdego obcego wywiadu,
zawierała bowiem wszystkie aktualne dane o flocie admirała Toveya. W dziesięć minut później
w kabinie kapitana Paffarda zadzwonił emaliowany na biało aparat telefoniczny.
Ku morskim przeznaczeniom
Cieśnina Duńska, pas morza rozciągający się między Islandią i Grenlandią, ma urok właściwy wodom
północy. Morze zwykle odbija barwę nieba, dlatego Adriatyk ma tak intensywne niebieskie odcienie,
a wody arktyczne - szare, ciemne, pod wieczór prawie czarne. Nazwa cieśniny niezupełnie pasuje do
tego obszaru, gdzie spotykają się wody Atlantyku i Morza Północnego. Szeroka na mil dwieście, jest
miejscami rozleglejsza od naszego Bałtyku. Fala sztormowa nie dociera tu do brzegów Grenlandii;
pływający lód tłumi falowanie.
Lata wojny jeszcze bardziej zmniejszyły tor wodny, którym mogły przepływać okręty. Pola minowe,
postawione u północnych brzegów Islandii, stanowiły rodzaj nieprzebytej zapory: kto w nią wpadł,
leciał ku niebu nie zdążywszy wyszeptać imion najbliższych. W maju 1941 roku wolny pas wód
rozciągał się w sumie na 60 mil morskich, a może i mniej.
Dowódca ciężkiego krążownika „Suffolk” zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne było jego zadanie.
Gdy wieczorem poprzedniego dnia otrzymał rozkaz skierowania się do Cieśniny Duńskiej, odczuł
emocję, której doznaje myśliwy ruszający w pojedynkę na grubego zwierza, z wątpliwościami
w sercu, czy jego jednorurka da radę... słoniowi. Komandor Ellis wiedział wprawdzie, że w cieśninie
patroluje już inny ciężki krążownik - „Norfolk” pod kapitanem Philipsem, ale nie stanowiło to wielkiej
pociechy. Obydwa okręty były jednakowo uzbrojone w działa o kalibrze 203 milimetry, śmieszne
zabawki w porównaniu z uzbrojeniem niemieckiego pancernika, który dysponował działami o kalibrze
380 milimetrów, wyrzucającymi 900-kilogramowe pociski. W przypadku niespodziewanego spotkania
dałoby to w efekcie zabawę w kota i myszkę - ta ostatnia nie zdążyłaby przy tym na pewno pisnąć...
Admirał Tovey wysyłając krążownik „Suffolk” na wady Cieśniny Duńskiej nie miał też zamiaru czynić
z tej jednostki równego partnera dla niemieckiego pancernika. Ten okręt o nieco staromodnej,
wysokiej sylwetce miał poważny atut, jakim była szybkość - rozwijał on o kilka węzłów więcej od
niemieckich okrętów i wyposażony był od niedawna w urządzenia radarowe. Nawet w nocy czy
podczas burz śnieżnych tak częstych w cieśninie mógł w bezpiecznej odległości iść trop w trop za
wrogiem albo, jak mówią Anglicy, shadow the enemy.
23 maja pogoda była dość niezwykła. Oczom komandora
7
i jego sztabu ukazała się daleko na północy
panorama śnieżnych górskich szczytów Grenlandii. Na południu, gdzie zwykle widać było potężny,
poszarpany masyw Islandii, stała ściana mgieł nie do przebicia wzrokiem.
Ellis postanowił patrolować od linii, gdzie pływające lody tworzyły trudną do przebycia przeszkodę,
do pasa mgieł. Krążownik począł wykonywać ruch tkackiego czółenka na osi, która wykreślona na
mapie, dałaby kierunek z północnego wschodu ku południowemu zachodowi.
Minęło już dawno południe, słońce poczęło się chylić ku morzu, na uszczelnionym i ogrzanym
pomoście nawigacyjnym było ciepło. Ellis, jego zastępca oficer nawigacyjny i podoficerowie funkcyjni
czuli, że ogarnia ich po pełnej napięcia nocy poprzedniej pragnienie snu i odpoczynku.
- Graham, jak pan sądzi, czy Niemcy pójdą na nas?
- Trudno powiedzieć, sir, w każdym razie dotychczas używali przeważnie tej trasy, może im jednak coś
innego strzelić do głowy...
- Co wtedy?
- Mgła już nieraz zbawiła Anglią, jak gęsi Rzym. Myślę, że dobra islandzka mgła nie jest gorsza od
angielskiej...
Eilis roześmiał się i wyciągnął paczkę „Navy Cut” tytoniu, który, jak głosiły ogłoszenia prasowe, miał
wzmagać tężyznę morską.
- Graham, czy nie uważa pan, że gdy idziemy w kierunku południowo-zachodnim, należałoby
wzmocnić obserwację do tyłu, od strony rufy? Przecież ten piekielny aparat, którym uszczęśliwiła nas
Admiralicja, „widzi” tylko do przodu. Jeśli ów „Bismarck” czy „Tirpitz” wyskoczy nam nagle od rufy
i nasi dzielni marynarze przypadkiem się zagapią, co nieraz już się zdarzało, to wyznaczam panu
rendez-vous na dnie Cieśniny Duńskiej albo... w sądzie wojennym.
Graham nachylił się nad wylotem rury głosowej i przekazał kilka odpowiednich poleceń.
7
Odpowiednikiem angielskiego stopnia captain w marynarce wojennej jest właściwie komandor. Anglicy mają
jednak jeszcze jeden stopień w hierarchii morskiej, wyższy od captain, niższy od rear-admiral, czyli
kontradmirała: commodore.
Godziny wlokły się im niesłychanie powoli. Nie ma nudniejszej roboty na morzu niż patrolowanie lub
łowienie min. W tym drugim jednak przypadku istnieje zawsze potencjalna szansa... wylecenia
w powietrze, co tej dziedzinie działań bojowych dodaje niewątpliwie emocji. Natomiast patrolowanie
jakiejś usianej pływającym lodem cieśniny doprawdy nie należy do przyjemności. Gdy dzień miał się
ku końcowi, wszyscy na pomoście byli już w takim stanie ducha, że ich jedynym pragnieniem było
tylko to, aby się coś wreszcie zaczęło dziać...
Marynarz Newel podczas kursu północno-wschodniego miał niewiele do roboty. Wiedział zresztą, że
aparat radarowy, umieszczony w nadbudówkach pomostu bojowego, jest pewniejszym środkiem
obserwacji od ludzkiego oka. Od czasu do czasu wyciągał nawet z kieszeni list, który napisał do Jenny
podczas postoju w Scapa, a który zapomniał wysłać. Mieli z nią, podobnie „i jak i inni marynarze
angielscy, tajny szyfr „sercowy”, dzięki któremu dziewczyna zawsze wiedziała, gdzie przebywa jego
okręt. Jeśli na przykład pisał: „Kocham Cię i wierzę Ci” - wiedziała, że jest w Gibraltarze. Jeżeli w liście
pojawiło się zdanie: „Lepiej na ustach niż na papierze” - Jenny w mig orientowała się, że najdroższy
jest w Afryce. O ile natomiast Newel przebywał na morzu, „zaklejał list długim pocałunkiem”.
W rezultacie lekarz okrętowy, który pełnił funkcję cenzora, puszczał oczywiście tak niewinne
wiadomości.
Gdy okręt dokonywał zwrotu o 180 stopni i poczynał iść kursem południowo-zachodnim, Newel
chował list do kieszeni, przestawał myśleć o Jenny i cały zamieniał się we wzrok. Ostatecznie po -to
był tutaj, aby, gdy radar umieszczony w dziobowej części okrętu „nie dowidział” od strony rufy, on
zastąpił tę aparaturę, o której opowiadano cuda, ale której sam, prawdę mówiąc, jeszcze nie widział.
Nadchodził wieczór, cieśnina szarzała z każdą minutą. Newel systematycznie obserwował horyzont od
lewej ku prawej i z powrotem. Bolały go już brwi od przyciskania do gumowych ochraniaczy wizjerów
przyrządów optycznych.
Na przemian padał śnieg z deszczem, błąkały się mgły. Okręt miał kołysanie boczne i utrzymanie
wzroku na linii horyzontu nie było łatwe. Minęła godzina 19.00, gdy nagle na szarym, ciemniejącym
tle nieba zobaczył niewielką plamkę. Wzrok wytrenowany podczas ćwiczeń przekazał natychmiast
sygnał do mózgu. Nie mogło być wątpliwości, od północnego wschodu szedł w ich stronę okręt.
Sięgnął po mikrotelefon, który miał tuż pod ręką.
- Halo, tu rufowy posterunek obserwacyjny - Ship bearing green 140 - okręt kąt kursowy zielone
140...
Nie przestając obserwować ani na chwilę Newel dodał po chwili:
- Dwa okręty, kąt kursowy ten sam.
Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że okręty przeciwnika widać z prawej burty pod kątem 140 stopni,
licząc od dziobu. Gdyby okręt spostrzeżono z lewej burty, obserwator wykrzyknąłby zamiast green, co
oznacza zielone, red, to jest czerwone. Były to umówione sygnały. Oficerowie nawigacyjni, aby je
wbić swoim wychowankom w głowę, używali sposobów znanych u nas przed wojną z nauki
maszerowania (słoma-siano, słoma-siano). W celu upamiętnienia marynarzom, że „czerwone”
oznacza kąt kursowy lewej burty, przypominali im, że portwejn jest czerwony, a ponieważ „port”
oznacza między innymi lewą burtę, wobec tego trzeba myśleć tylko o portwejnie, a zawsze ma się
klucz do rozwiązania zagadki.
Komandor Ellis oraz wszyscy inni, którzy znajdowali się na pomoście nawigacyjnym, rzucili się ku
prawej jego stronie. Wzrokiem starali się przebić strumienie deszczu spadającego z chmurnego nieba.
Tak, to szli Niemcy! Charakterystyczne zwarte, „nabite” jakby sylwetki ich okrętów rysowały się coraz
wyraźniej.
Dowódca zarządził alarm, rozległy się trzykrotne uderzenia gongu. Na całym okręcie słychać było
ostry gwizdek bosmański i krzyk: Enemy in sight -hands to-day action - stations!
8
W korytarzach, przejściach, po drabinkach i trapach wszystko dosłownie fruwało. Kapitan Eliis
powziął błyskawiczną decyzję: jego okręt wykonał zwrot w lewo o 90 stopni, biorąc kurs na ścianę
mgły, która jak zbawienie pokrywała morze od strony Islandii. Przeszedł szybko na lewą stronę
pomostu i wbił wzrok w niemieckie okręty. Szukał na nich błysków artyleryjskiego ognia. Odległość
była niewielka, wszystkiego 140 hektometrów. Kto zdąży pierwszy - Niemcy trafić czy on sam schronić
się we mgle? Minuty wydawały się godzinami, wreszcie „Suffolk” dosięgnął linii mgieł, które ścieliły
się na wodach cieśniny. Wkrótce otuliły one okręt tak szczelnie, że nie pomogłyby wrogowi najlepsze
zeissowskie szkła. Ale tutaj, w tej puchowej kołdrze mgieł, czyhały na nich inne niespodzianki, własne
pola minowe, zakładane pracowicie przez bratnie okręty i lotnictwo. Los krążownika spoczywał teraz
w rękach oficera nawigacyjnego. Mała niedokładność w obliczeniu kursu, i mogli powiększyć listę
okrętów ogłaszanych periodycznie z uświęconym tradycją wstępem: „Admiralicja z żalem stwierdza,
że...”
O 19.22 „Suffolk” wysłał radiowy sygnał „W polu widzenia jeden pancernik i jeden krążownik, namiar
020 stopni, odległość 7 mil, kurs 240 stopni...”
Kapitan Ellis nie po to skierował swój okręt w mgłę, aby wziąć kurs na Islandię czy wręcz Scapa Flow.
W mgle jego okręt zatoczył wkrótce koło i począł manewrować między dwoma polami minowymi,
które w tym akurat momencie były tak potrzebne jak dziura w moście, bo i tak specjaliści od
nawigacji z niemieckiej admiralicji mogli rozeznać ich położenie po ukształtowaniu dna. Na
błyszczącym ekranie aparatury umieszczonej w dziobowej części okrętu pojawiły się dwie plamki
zdążające powoli ku lewej krawędzi obrazu. Tutaj w mgle „Suffolk” widział obydwa okręty niemieckie,
nie będąc sam widzianym. Okazywało się nie wiadomo po raz który w tej wojnie, że mózgi
naukowców więcej były warte od koncepcji najtęższych admirałów. Obserwując ekran radarowy Ellis
zauważył w pewnym momencie, że Niemcy minęli go i oddalili się na tyle, aby - jak mówią lotnicy -
„siąść im na ogon”. Gdy jednak krążownik wyszedł na chwilę z mgły, stwierdził, że w istocie Niemcy są
już w przedzie, ale trochę za blisko... jak na możliwości ich artylerii głównej. „Suffolk” natychmiast
potem ponownie dał nurka we mgłę i gdy wynurzył się po raz drugi, okręty niemieckie wyprzedzały
ich już o 15 mil, co przy słabej widoczności zapewniło krążownikowi względne bezpieczeństwo
i umożliwiało deptanie Niemcom po piętach.
Bliźniak „Suffolka” krążownik „Norfolk” znajdował się w tym czasie również na wodach Cieśniny
Duńskiej, nieco bardziej wszakże na południowy zachód. Dowódca okrętu, komandor Phillips,
spożywał obiad, który Anglicy jedzą tradycyjnie wieczorem. Poprawiał właśnie serwetkę, która
wysunęła mu się zza sztywnego kołnierzyka, gdy do kabiny wpadł jak bomba oficer sygnałowy.
Z początku komandor Phillips chciał go skarcić za zbyt gwałtowne wtargnięcie. Wyraz twarzy szefa
sygnalistów powiedział mu jednak wszystko, nim ten wyrzucił z siebie: »Suffolk« got'em, sir -
»Suffolk« ma ich!
Z nadaną przez bratni krążownik depeszą w ręku komandor Phillips pospieszył na pomost
nawigacyjny. Wkrótce potem okręt jego gwałtownie zmielił kurs i poszedł na spotkanie wroga. Po
8
Wróg na horyzoncie, zajmować dzienne stanowiska bojowe!
godzinie, podczas której „Norfolk” zrobił ponad 50 kilometrów, krążownik wyszedł z mgły i dosłownie
„nadział się” na obydwóch Niemców, którzy szli z szybkością prawie 60 kilometrów na godzinę
przeciwległym kursem.
- Ster prawo na burt, postawić zasłonę dymną!
Kończąc wydawanie rozkazów kapitan Phillips zobaczył nagle, jak czarna sylwetka niemieckiego
pancernika, widoczna jak na dłoni w odległości 9 kilometrów, zabłysła oślepiającym blaskiem
wystrzałów. Niemcy dostrzegli ich i otworzyli ogień...
Admirał Tovey pod wieczór 23 maja nie mógł opanować niepokoju. Od dwudziestu czterech godzin
znajdował się z głównymi siłami „Home Fleet” na mórz u, dążąc na zachód, a o przeciwniku nie miał
żadnych wiadomości. Do ostatniej chwili zwlekał z opuszczeniem Scapa Flow, ponieważ nie chciał bez
potrzeby tracić cennego paliwa, jeśli Niemcy pozostaliby we fiordzie. Po otrzymaniu jednak ze stacji
lotniczej Hatston na Orkneyach wiadomości, że Niemcy wyszli na morze, nie mógł już dłużej czekać.
Wieczorem dnia 22 maja o 22.15 jego flagowy pancernik „King George V” przeszedł przez bramy
w sieciach przeciwtorpedowych i wraz ze świeżo przybyłym lotniskowcem „Victorious” wyszedł
w morze. Nieco później dołączył do nich krążownik liniowy „Repulse” i trzy okręty na czele z „Królem
Jerzym V” popłynęły na zachód. Od tego momentu upłynęła już doba, która doprawdy była niezłą
próbą dla nerwów. W tych ciężkich godzinach wynurzały się coraz nowe pytania, z których jedno
wracało uparcie: „A jeśli Niemcy istotnie wysadzają teraz gdzieś desant na lądzie, podczas gdy my ich
szukamy na morzu?” Admirał niepokoił się także w głębi ducha o grupę bojową wiceadmirała
Hollanda, którą wysłał przed dwoma dniami na morze w kierunku Islandii. Pancernik „Prince of
Wales” stosunkowo niedawno został oddany do służby i na okręcie przebywały jeszcze grupy
pracowników stoczni, którzy „dokręcali ostatnie śrubki” (a przez „niedokręcone śrubki” poszedł już na
dno niejeden okręt). Admirał niepokoił się także o „Hooda”. „Hood” był znany jako największy okręt
bojowy świata, ale miał szereg słabości, z których główną było niedostateczne opancerzenie pokładu.
Admirał Tovey widział wyobraźnią obydwa te wielkie i wspaniałe okręty żłobiące fale w kierunku
północno-zachodnim i starał się przedstawić sobie działania wiceadmirała Hollanda oraz jego plan
taktyczny przed spotkaniem z Niemcami. Tovey znał Hollanda jako dzielnego oficera. Nie wyobrażał
sobie też ewentualnego spotkania z Niemcami inaczej niż w ten sposób, że Holland ze swą flagą
admiralską na „Hoodzie” będzie szedł na czele szyku… Na czele szyku... Na czele szyku... Tovey sięgnął
nagle po słuchawkę telefonu. „Hallo, Paffard... tak... tym razem..., tak już nic...” Sekretarz był co
najmniej zdziwiony tym, że admirał nie dal mu konkretnego polecenia. „To mu się nigdy nie zdarza -
pomyślał. Cóż takiego mogło się stać?”
Dowódca „Home Fleet” przez chwilę tylko chciał podyktować do wiceadmirała Hollanda depeszę,
w której prosiłby o wysunięcie pancernika „Prince of Wales” na czoło szyku jako zdecydowanie
odporniejszego na ciosy, a pozostanie z „Hoodem” w tyle. Uświadomił sobie jednak, że Holland jest
tak doświadczonym i wypróbowanym oficerem marynarki, że mógłby poczuć się urażony, jeśliby
admirał wszedł w jego kompetencje... Z zamyślenia wyrwał go podniecony głos komandora Brinda:
- Depesza od „Norfolka”, sir. Jest pod ogniem Niemców, oto ich koordynaty i kurs...
Bitwa
Siedemnaście minut po północy sygnaliści pancernika „Prince of Wales” dostrzegli, że wiceadmirał
Holland rozkazał podnieść na „Hoodzie” banderę bojową.
Na okręcie uczyniono to samo. Na szczycie fokmasztu pojawiła się ledwie widoczna w szarej
arktycznej nocy biała bandera z czerwonym krzyżem świętego Jerzego. Okręt wypełnił się symfonią
gwizdków i gongów alarmowych. Obsługi artylerii głównej i średniej zajęły stanowiska przy działach.
Dziobowe wieże „A” i „B” oraz wieże rufowe „X” i „Y” poczęły z wolna obracać się szukając
niewidocznego jeszcze, bo odległego o 120 mil morskich, przeciwnika. Dziesięć potężnych 14-
metrowych luf, o kalibrze 356 milimetrów, miarowo unosiło się, to opadało.
Ożyła także artyleria średnia - 138-milimetrowa, która w boju morskim odgrywa także ważką rolę,
szczególnie na krótszych dystansach. Na „Księciu Walii” zgrupowana była w wieżach burtowych po
dwa działa w wieży. Mogła ona strzelać kilkakrotnie szybciej niż artyleria główna, nie dając
przeciwnikowi „dojść do siebie”. Dowódca okrętu, komandor Leach, wypróbował po raz ostatni przed
bojem mechanizmy swego okrętu. Choć załoga była dobrana dobrze i chętnie spełniała swe
powinności, nie wszystko wychodziło tak, jakby sobie tego życzył. Wieże zacinały się przy obrotach,
niczym zamki kiepskich karabinów. Czasem zdarzało się to nawet mechanizmom podnoszącym lufy.
Ni z tego, ni z owego blokowały się przewody elektryczne. Jedynie maszyny napędzające okręt
pracowały bez zarzutu, ale nie był to przecież jedyny tylko czynnik jego sprawności bojowej.
Komandor Leach klął w duchu konstruktorów nowych czternastocalowych wież, którzy nie „dopięli
wszystkiego na ostatni guzik”, przeklinał Niemców, którzy wyszli „za wcześnie”, nim okręt przejęto
całkowicie od stoczni Cammell Laird. Niestety pancernik buduje się przynajmniej cztery lata, a stępkę
pod „Prince of Wales” położono pierwszego stycznia 1937 roku.
Choć Leach był pełen poważania dla dowódcy „Home Fleet”, w duchu mówił sobie, że admirał
Jellicoe, dowodzący flotą brytyjską podczas pierwszej wojny światowej, nigdy by nie wysłał w bój
okrętu w takim stanie technicznym. Z drugiej jednak strony Jellicoe miał pięć razy tyle pancerników,
co aktualnie admirał Tovey, i Niemców ograniczonych do działania na Morzu Północnym.
Na pomoście nawigacyjnym i obok, w specjalnym pomieszczeniu dla admirała, chwilowo nie zajętym,
ponieważ Holland znajdował się na płynącym na czele szyku „Hoodzie”, wszyscy nakładali ochronne,
przeciwogniowe rękawice i kaptury. Jego oficerowie i pełniący służbę podoficerowie wyglądali w tych
białych, powleczonych warstwą azbestu strojach jak czereda Ku-Klux-Klanu. Gdyby Nelson,
Collingwood czy hrabia St. Vincent wstali z grobu i ujrzeli Flotę Królewską Anno Domini 1941 gotującą
się do walki, umarliby prawdopodobnie po raz drugi... i to ze śmiechu. Bohaterom współczesnej
wojny morskiej widać było tylko nosy i oczy.
Widok tej przymusowej maskarady odpędził od komandora niewesołe myśli. Na razie przeciwnika nie
było jeszcze widać i do czasu jego spotkania uda się, być może, naprawić to i owo.
Komandor wpatrywał się z pomostu nawigacyjnego w szarą czerń polarnej nocy. Okręt szedł na dużej
szybkości, fale rozbryzgiwały się od dziobu, czasem przelewały przez relingi chlastając o podstawę
wieży, a wówczas bryzgi wody i piany dolatywały aż po wieżycowaty, solidnie skonstruowany pomost
bojowy, na którego wierzchu znajdował się pomost nawigacyjny. W górze, ponad pomostem
nawigacyjnym, widać było dalocelownik, który za pomocą wielu skomplikowanych urządzeń określał
odległość, kurs i szybkość wroga oraz inne dane potrzebne do prowadzenia ognia przez własną
artylerię.
Komandor Leach spojrzał na zegarek. Nafosforyzowane wskazówki wskazywały wpół do pierwszej.
Hood szedł przed nimi w odległości pięciu kabli
9
, zostawiając za sobą szeroki biały ślad wodny.
Patrząc na czarną potężną sylwetkę flagowego okrętu Leach odczuwał ulgę. Okręt flagowy szedł
w przodzie. Polecenia wiceadmirała mówiły wyraźnie, że podczas bitwy „Prince of Wales” ma
wykonywać te same manewry, co i „Hood”, a więc iść w tzw. „close order”. Uwalniało to Leacha od
ciężaru odpowiedzialności za taktyczne posunięcia podczas bitwy, ale i napawało niepokojem.
„Hood” był stworzony do tego, aby w boju artyleryjskim raczej dawać niż brać...
Wiceadmirał Holland był jedną z najbardziej popularnych postaci we Flocie Królewskiej.
Wszechstronnie wykształcony i uzdolniony, w wolnych od służby chwilach pisywał skecze i sztuki
teatralne, uprawiał z zamiłowaniem sporty. Dla jego bogatej natury pełne uzewnętrznienie
osobowości w działaniach organizacyjnych, a do takich należą przecież funkcje wyższych dowódców,
było niemożliwością. Gdy w tym samym 1941 roku w wieku pięćdziesięciu czterech lat przeniesiony
został z dowództwa eskadry krążowników na Morzu Śródziemnym na dowódcę eskadry krążowników
liniowych, składającej się wbrew swej nazwie z jednego pancernika i jednego krążownika liniowego,
zrobiło mu się smutno. Zaszczyt dowodzenia największym okrętem świata, jakim był „Hood”, nie
mógł zrównoważyć w jego przekonaniu utraconych okazji prawdziwego działania. Odpowiadając na
gratulacje przesłane mu przez podwładnych stwierdził dosłownie, że… „z wielu względów żałuję, iż
muszę opuścić eskadrę krążowników. Na krążowniku człowiek jest pewien, że jeśli coś się dzieje, jest
się na pierwszej linii...” Wbrew początkowemu sądowi płynął oto ze swoim „Hoodem” na spotkanie
potężnego wroga. Jego zespół wyszedł w morze o dzień wcześniej od sił głównych admirała Toveya
i miał działać przeciw nieprzyjacielowi, który próbował przedrzeć się Cieśniną Duńską lub przejściem
między Islandią i wyspami Faroer. Gdy jego obydwa okręty oraz towarzyszące im cztery niszczyciele
znalazły się na zachód od Islandii, kilka minut po godzinie ósmej wieczorem „Hood” przejął depeszę
krążownika „Suffolk”, który sygnalizował obecność nieprzyjaciela w odległości 300 mil na północ
w Cieśninie Duńskiej. Od tej pory radiotelegrafiści „Hooda” otrzymywali w swoich niewielkich
kabinach, zatłoczonych aparatami i sieciami przewodów, prawdziwy potok depesz od krążowników,
które szły za jednostkami niemieckimi. Admirał od początku nakazał swoim okrętom ciszę radiową,
aby nie zdradzić przeciwnikowi pozycji oraz kursu. Obydwa okręty posługiwały się przeważnie
lampami sygnalizacyjnymi, pogoda była bowiem tak kiepska, a w dodatku noc, że można było
zapomnieć o istnieniu Luftwaffe.
Wpatrzony w czerń morza i nieba, Holland jeszcze raz sprawdzał swój plan. Miał do dyspozycji okręty
o zupełnie różnych cechach taktycznych. „Hood” ze swoimi potężnymi ośmioma działami 380-
milimetrowymi mógł w pełnej salwie bocznej wyrzucić prawie 8 ton pocisków na odległość 30
kilometrów. Przyjmowanie boju na tak wielkich odległościach było dla niego jednak bardzo
ryzykowne. Zbudowany prawie przed ćwierćwieczem, miał słabe opancerzenie poziome. Jego pokład
pokrywały płyty pancerne niewielkiej grubości. Na śródokręciu grubość pancerza wynosiła cal, na
dziobie 2 cale, nad magazynami 3 cale, a więc maksimum 75 milimetrów. Bardzo silnie natomiast
przedstawiał się pancerz boczny, którego grubość wynosiła od 6 do 12 cali, co stwarzało już jaką taką
rękojmię bezpieczeństwa. W takiej sytuacji Holland musiał dążyć do maksymalnego zbliżenia, do
walki na krótkich dystansach, tak jak silny bokser, który może obrywać ciosy po tułowiu, ale boi się
o głowę. Na długich dystansach, gdy tor pocisków przeciwnika wznosił się wysoko, a granaty wroga
spadały prawie pionowo, sytuacja „Hooda” nie była łatwa. Słaby pancerz poziomy nie stanowiłby
żadnej przeszkody dla 380-milimetrowych granatów niemieckich. Sprawą więc życia i śmierci było
nawiązanie kontaktu bojowego z wrogiem w takich warunkach, aby jak najbardziej zbliżyć się do
9
Kabel - 0,1 mili morskiej, 185,2 m.
odległości 12 000 metrów, gdy tor pocisków przeciwnika będzie już tak płaski, że jego granaty nie
przebiją pokładu.
Odwrotnie miała się sprawa z pancernikiem „Prince of Wales”. Jego opancerzenie przedstawiało się
w ten sposób, że najchętniej przyjąłby walkę od najdalszego dystansu do 13 000 metrów, ponieważ
jego potężny pancerz ważący w sumie 14 000 ton ochraniał go dobrze przed wszystkim, co spadało
z góry. Budowany był w latach, gdy już dobrze rozwinęło się lotnictwo bombowe...
Biorąc to wszystko pod uwagę admirał Holland zdecydował się iść z całym zespołem „do zwarcia”
z przeciwnikiem i rozstrzygnąć walkę na dystansie grubo poniżej 20 kilometrów. Zapewne nie bez
wpływu na jego decyzje pozostały dosyć staroświeckie instrukcje taktyczne, zalecające trzymanie
przez dowódcę wszystkich okrętów „w garści”.
Obydwa okręty nurzały się na przemian w śnieżnej zawiei, potokach deszczu, walcząc z szerokim
rozkołysaniem Atlantyku. Tuż po północy radiotelegrafiści „Hooda” poczęli nerwowo kręcić
regulatorami swych odbiorników. Strumień wieści od krążownika „Suffolk” nagle przestał płynąć:
zespół wiceadmirała Hollanda stracił w jednej chwili łączność z przeciwnikiem. Minął kwadrans, pół
godziny, godzina, krążownik „Suffolk” zamilkł, jakby rozpłynął się gdzieś we mgłach Cieśniny
Duńskiej....
Po krótkiej walce wewnętrznej wiceadmirał Holland zdecydował się na zmianę kursu, pragnąc jak
najszybciej napotkać wroga. Obawiał się, że w ciemnościach nocnych rozminie się po prostu
z przeciwnikiem, o którego ruchach nie miał wiadomości, i Niemcy wyjdą na przestwór Atlantyku,
gdzie znaleźć ich będzie znacznie trudniej. Zostawiając półkolisty szeroki ślad piany „Hood” wykonał
zwrot w prawo i poszedł kursem 295 stopni, a więc o wiele bardziej na północ, zmniejszając
równocześnie szybkość do 24 węzłów. „Prince of Wales” natychmiast powtórzył jego manewr.
Wiceadmirał Holland wyobrażał sobie, że dzięki temu „Bismarck” mu się już nie wymknie. Przekazał
nawet wiadomość do idącego za nim pancernika, że spodziewa się nawiązania kontaktu bojowego
około godziny 1.40, co kolidowało zresztą z rzeczywistą sytuacją (było bowiem niemożliwe, aby
w ciągu półtorej godziny przeciwnicy przebyli dzielące ich 120 mil). W podnieceniu, które ogarnęło go
przed walką, Holland nie wziął pod uwagę, że w wyniku jego manewru Niemcy mogą wysforować się
do przodu, co przy nawiązaniu kontaktu bojowego ogromnie utrudniłoby zmniejszenie odległości,
niezbędne, jak mówiliśmy wyżej, dla „Hooda”.
Minęła godzina 1.40, minęła godzina 2 po północy, a Niemców nie było widać. Sygnaliści pancernika
„Prince of Wales” przekazali parę minut po drugiej komandorowi Leachowi lakoniczny sygnał z okrętu
flagowego:
„Jeżeli do godziny 2.10 nie nawiążemy kontaktu bojowego, zmieniam kurs na południowo-
zachodni...”
Pancernik „Bismarck” i krążownik „Prinz Eugen” nie miały urządzeń radarowych z prawdziwego
zdarzenia, które umożliwiałyby na przykład śledzenie przeciwnika we mgle. Miały natomiast
namiastkę tego urządzenia w postaci tzw. „Funkmessgerät”
10
, które uwrażliwione były do pewnego
stopnia na impulsy radarowe wysyłane przez okręty przeciwnika. Lütjens wiedział przeto, że jednostki
angielskie idą za nim. Jedną z nich był według rozpoznania krążownik typu „County”, który spotkali
niespodziewanie na krawędzi mgieł ciągnących się od strony Islandii. Salwy oddane w jego kierunku
10
Miały najzupełniej prawdziwe radary, w postaci (chyba) FuMO 23. (zorg)
odkryły wroga, ale nim uszedł im sprzed oczu, nie zauważono wyraźnych śladów trafień. Anglicy mieli
szczęście.
„Funkmessgerät” doniósł następnie, że z tyłu za sobą maja dwa okręty. Drugi zapewne także nie był
okrętem liniowym, gdyż obydwa posuwały się w przyzwoitej odległości i nie otwierały ognia. Lütjens
w pewnym momencie miał ochotę wykonać nagły zwrot o 180 stopni i w krótkim starciu
zmasakrować je swoimi 380-milimetrowymi działami, ale Handelskrieg über alles, „wojna handlowa
ponad wszystko”, powiedział sobie w duchu i próbował wszystkich sposobów, aby „zgubić” Anglików.
Możliwości manewru miał co prawda bardzo ograniczone, ponieważ z prawej strony szedł blisko
krawędzi pływających lodów, a brnąć w nie niewielką miał ochotę, bojąc się uszkodzenia śrub
okrętowych. W pewnym momencie, gdy po północy obydwa okręty zanurzyły się we wściekłej
śnieżycy, wykonał manewr i - nie wiedząc o tym - oderwał się od prześladowców.
Skoro minęli Cieśninę Duńską, Lütjens rozkazał krążownikowi „Prinz Eugen” wysunąć się na czoło
szyku. Szli kursem 273 stopnie, a więc prawie dokładnie na zachód. W śnieżycy, „Bismarck” zapałał od
czasu do czasu reflektor, czasem nadawał jakiś sygnał lampą Aldisa. Na chronometrach, niemieckich
okrętów zbliżała się godzina 4.30. Jaśniało. Kończyła się ciemnoszara arktyczna noc, wstawał świt.
Śnieżyca ustała. Morze wydawało się szaroczarną taflą, bez granic ciągnącą się jak wieczność.
W tej chwili przez długą morską lornetę Lütjens zobaczył na południowym wschodzie coś, co
wstrząsnęło nim do głębi. Prosto na nich szedł okręt... a za nim drugi. Obydwie jednostki celowały
dosłownie w jego zespół swymi dziobami. Nie można było rozróżnić ich klasy, ponieważ były za
daleko i prezentowały się en juce. Jedno było pewne - to był wróg!
Zespół wiceadmirała Hollanda rwał w kierunku Niemców z największą szybkością, na jaką było stać
jego potężne maszyny. Stalowe kolosy rozwijały 60 kilometrów na godzinę, by maksymalnie zbliżyć
się do nadpływających Niemców. Odległość między dwoma ugrupowaniami malała w tempie
lukstorpedy: 100 kilometrów na godzinę!
Bitwa morska, której głównymi składnikami (podobnie jak bitwy lądowej) jest ogień i ruch, osiągała tę
fazę, gdy o wszystkim decydują artylerzyści. Pierwszy oficer artylerii pancernika „Prince of Wales” był
jeszcze młodym, ale wybitnie uzdolnionym człowiekiem. Od razu też pojął, że dowódca zgrupowania
popełnił dwa tragiczne błędy. Oto rozkazał skupić ogień na lewym okręcie niemieckim, który choć
podobny sylwetką do prawego, był wyraźnie jednostką mniejszą, co najwyżej ciężkim krążownikiem.
Ich obowiązkiem było natomiast strzelać do okrętu, który szedł w tyle i co do którego nie mogło być
wątpliwości, że był pancernikiem typu „Bismarck”, a więc przeciwnikiem kilkakrotnie groźniejszym,
którego przede wszystkim trzeba było wyeliminować z boju!
- Halo, tu stanowisko dalocelownika. Admirał najwyraźniej wziął okręt czołowy za pancernik. To
pomyłka, sir, proszę o pozwolenie strzelania do okrętu idącego w tyle szykau!
- Tak, Mc Gullen, widzę nadbudówki, taak, sylwetka pancernika, zmiana celu, jeden w prawo!
- Możemy strzelać tylko dwiema wieżami, podchodzimy zanadto dziobem!
- Nic na to nie poradzimy, admirał chce skrócić dystans, nie mamy swobody manewru!
W tym momencie spostrzegli, że okręt flagowy otworzył ogień, jego wieże dziobowe zabłysły
pomarańczowym odblaskiem.
Ilekroć porucznik Marstone przez właz i pionową drabinkę dostawał się do środka wieży „A”
pancernika „Prince of Wales”, zawsze ogarniał go podziw nad skomplikowaniem maszynerii
i przyrządów zgromadzonych w tym okrągłym pomieszczeniu po to, by działa mogły dosięgnąć
przeciwnika będącego w szybkim ruchu, którego niezmiernie trudno jest trafić. Milion części
mechanizmów dział, przewodów i aparatów! Dźwignie. lewary, przyciski, guziki, a wszystko to odcięte
od świata zewnętrznego półmetrowym prawie pancerzem. Teraz nie czas był zresztą na refleksje,
dostrzeżono już Niemców i cała uwaga porucznika skupiona była na tarczy przekaźnikowej. W górze
wysoko ponad pomostem bojowym, tkwił przy dalocelowniku oficer kierujący ogniem, on zaś,
Marstone, otrzymywał stamtąd wszystkie potrzebne dane o przeciwniku. Tak, „Bismarck” szedł
z szybkością 29 węzłów, kursem 254 stopnie. Marstone odczytał na tarczy kąt podniesienia lufy
i kierunek celowania. Wystarczało zgrać strzałki na własnej tarczy ze strzałkami przekaźnika, i działa
wieży uzyskiwały odpowiedni kąt podniesienia i nacelowanie kierunkowe. Z komór amunicyjnych
mieszczących się pod przedziałem bojowym wędrowały do góry na specjalnych dosyłaczach 800-
kilogramowe pociski o kalibrze 356 mm i worki z prochem. Hydrauliczne podajniki umieszczały je
w komorach nabojowych dział. Marstone usłyszał lekki zgrzyt metalu, po czym nastąpiła cisza. Nagle
rozległy się dwa dzwonki, niczym w londyńskim autobusie, a potem głuchy odgłos. Lufy rzuciły się do
tyłu, po czym wróciły na swoje miejsce zmuszone do tego przez oporopowrotnik. Cztery pociski
poszybowały z szalonym gwizdem w stronę niemieckiego pancernika...
Kapitan Mc Gullen przy dalocelowniku i dowódca na pomoście bojowym z niecierpliwością wbili
wzrok w niemieckie okręty: gdzie pojawią się kilkudziesięciometrowe fontanny wody, wskazujące
miejsce rozerwania się pocisków... Jeśli nie ukażą się, tym lepiej, oznaczałoby to, że salwa „weszła”
w okręt przeciwnika - ale takie cuda w bitwie morskiej na samym początku się nie zdarzają.
- Trochę za długa, Mc Gullen!
Nim usłyszał w telefonie głos dowódcy, Mc Gullen zobaczył, że Niemcy oddają salwę po salwie.
Wkrótce ujrzał gejzery wody wylatujące w pobliżu okrętu flagowego. Obydwaj Niemcy wstrzeliwali
się w „Hooda”, który ze swej strony strzelał do niemieckiego krążownika. Sytuacja stawała się
tragiczna. Ośmiu działom 380-milimetrowym nieprzyjacielskiego pancernika przeciwstawiali 4-
dziobowe działa „Hooda”, i sześć dział przednich własnych, z których jedno, jak się okazało,
odmawiało posłuszeństwa. Odległość była dla „Hooda” tragicznie niebezpieczna - 26 000 jardów.
Wszystko poszło na opak! Mc Gullen przekazywał do wież coraz to nowe dane i w końcu przy piątej
czy szóstej salwie udało mu się „nakryć” Niemca: zobaczył fontanny wody od własnych pocisków,
padających za i przed okrętem wroga.
Niemcy wstrzelali się szybciej. „Prinz Eugen”, który szedł na czele niemieckiego szyku, osiągnął
pierwsze trafienia na „Hoodzie” jeszcze przed upływem minuty. „Bismarck” wstrzelał się w kilka
minut później i jego pociski poczęły trafiać angielski okręt flagowy. Już w pierwszej minucie boju na
największym okręcie świata zauważono półkolisty pożar na śródokręciu, który po pewnym czasie
przygasł. Gdy po kilku minutach boju wiceadmirał Holland nakazał zmienić nieco kurs, aby
wprowadzić do akcji i tylne wieże artyleryjskie, Mc Gullen zobaczył ze swej opancerzonej wieżyczki
dalocelownika dwa gejzery wody, które wykwitły po obu stronach okrętu flagowego. To, co zobaczył
i usłyszał później, miało go prześladować przez całe życie. Nad „Hoodem” wyrósł potężny słup ognia i
dymu, ten ostatni rozwinął się wkrótce do rozmiarów potwornego czarnego grzyba, który ogarnął
w śmiertelnym uścisku ginący w tej chwili okręt. Komandor Leach głosem pełnym zgrozy wykrztusił:
„Ster prawo na burt!”
Po minucie minęli tę chmurę dymu, w której zniknął rozerwany na dwie części największy okręt
świata. Pływały w tym czarnym piekle jakieś resztki świadczące, że był kiedyś we Flocie Królewskiej
okręt zwany HMS „Hood”, dowodzony przez dowódcę „Battle-Cruisers Squadron”, wiceadmirała
Hollanda...
Historia rzadko się powtarza, ale „Hooda” spotkał los trzech angielskich krążowników liniowych, które
w ten sam sposób zakończyły swój żywot w bitwie jutlandzkiej na dwadzieścia pięć lat przed bitwą
w Cieśninie Duńskiej. Do niepisanej tradycji Floty Królewskiej przeszło słynne bon mot
11
wiceadmirała
Davida Betty, który dowodził pod Skagerrakiem zespołem krążowników liniowych. Gdy zobaczył, że
po kolei wylatują w powietrze „Indefatigable” i „Queen Mary”, rzekł do dowódcy swego okrętu
flagowego: „Chatfield, zdaje się, że coś się dzieje z naszymi zasranymi okrętami”. Dał w ten sposób
upust swojej niechęci do konstruktorów, którzy zbudowali okręty przypominające beczki
z dynamitem. W gruncie rzeczy, do pojawienia się na morzu Niemców i pierwszej wojny światowej,
Flota Królewska nie miała po bitwie pod Trafalgarem poważnych przeciwników. Gdy na morzu
pojawił się rywal mający ambicje imperialne, i to rywal silny i zdolny, okazało się, że sprawy się
komplikują. Mimo że „Hood” był budowany już po bitwie jutlandzkiej, gdy stało się jasne, że trzeba
lepiej opancerzać pokłady okrętów, zaniedbano tego, zwlekając bez końca z rekonstrukcją okrętu.
Gdy więc oprócz dwóch pocisków tej ostatniej feralnej salwy „Bismarcka”, które rozerwały się po obu
burtach okrętu, jeden, dwa, a może trzy pociski wtargnęły w głąb kadłuba i dotarły do komór
amunicyjnych, okręt pękł na pól, przeistaczając się w słup ognia, a prawie półtora tysiąca ludzi zginęło
w jednej sekundzie
12
.
Po zatopieniu „Hooda” Niemcy skoncentrowali szybki i celny ogień na pancerniku „Prince of Wales”.
Marstone w swojej wieży czuł, jak okręt jego raz po raz drży, ale nie były to drżenia spowodowane
własnymi salwami. Widocznie ich trafiono. Czuł, że zaczyna się pocić, może tylko z gorąca, które szło
od dział i przemywanych po strzale luf, a może z emocji. Przez swój peryskop widział, jak niemiecki
krążownik i pancernik raz po raz błyskają ogniem. Liczył sekundy lotu pocisków. Dystans najwyraźniej
skracał się; walkę prowadzono już na odległości około 17 000 metrów, przy czym obie strony zbliżały
się do siebie coraz bardziej. Szanse ich nie wyglądały różowo.
Wydawało się, że ocean burzy się i gotuje wokół okrętu, który pędził naprzód z nie zmniejszoną
szybkością. Na wyrzutni, która znajdowała się na lewej burcie śródokręcia, szykowano do startu,
a właściwie wyrzucenia przy pomocy sprężonego powietrza wodnosamolotu. Miał on wznieść się
ponad walczące okręty i pomóc w ustalaniu celności własnych salw, wobec pogarszającej się w miarę
upływu czasu widoczności. Pilot i obserwator zajęli już miejsca w kabinie, przyciskając głowy do
specjalnych miękkich poduszek umieszczonych nad siedzeniami. Oficer dowodzący wyrzutnią miał za
chwilę opuścić chorągiewkę, dając sygnał do startu. W tym momencie nadleciał pocisk, który rzucił go
na pokład i wyrwał obydwa skrzydła wodnopłatu, pozostawiając nienaruszony kadłub, a w nim...
załogę. Widząc, że nie odniósł poważniejszych obrażeń, oficer zerwał się, kazał wysiąść lotnikom...
i wyrzucił czym prędzej w morze kadłub bez skrzydeł, chroniąc okręt przed wybuchem benzyny.
11
Powiedzonko (franc.).
12
Brytyjski historyk morski Michel Lewis wyraża pogląd, że okręty brytyjskie były budowane słabiej od
niemieckich ze względu na konieczność zapewnienia załodze wygód podczas służb imperialnych na całym globie
ziemskim. Niemcy działając w zasadzie tylko na Morzu Północnym, czasem tylko na Atlantyku, niewiele
troszczyli się o załogi, odbywając z reguły krótkie wyprawy, bez pardonu dzielili swe okręty wodo- i
ognioodpornymi przegrodami, w których nie było nawet przejść. Ponieważ p. Michel Lewis jest wybitnym
specjalistą, można bez przesady stwierdzić, że ekspansja kolonialna kosztowała drogo. Na samym „Hoodzie”
głowy 1416 ludzi!
Komandor Leach raz po raz oceniał położenie, krótko wymieniał opinie z pierwszym oficerem artylerii
i oficerem nawigacyjnym. Bardzo pragnęli pomścić śmierć „Hooda”, ale w pojedynkę dokonać tego
nie było łatwo. Leach zaciskał pięści w pasji. Nie mógł odżałować, że Holland nie dał mu swobody
manewrowania, że trzymał się ducha instrukcji taktycznych, które w tej sytuacji nie miały żadnego
sensu. Przecież jego okręt mógł nie iść na zbliżenie, mógł strzelać z wielkiej odległości ze wszystkich
swych wież, osłaniając szarżę „Hooda”. Teraz było za późno. Właśnie otrzymywał kolejny meldunek
o odległości dzielącej ich od Niemców i chciał zadać Mc Gullenowi jeszcze jedno pytanie, gdy nagle
straszny cios rzucił go na podłogę pomostu, tak że stracił przytomność. Gdy począł rozumieć, co się
wokół niego dzieje, zobaczył zabitych i umierających, ściany obryzgane krwią. Pomost był jedną ruiną
i cmentarzem. Potężny 380-milimetrowy pocisk wystrzelony z odległości 15 kilometrów przebił ścianę
pancerną, pozostawiając ogłuszonych, ale nie rannych - jego i oficera sygnałowego. Dziesięciu ludzi
padło, drugie tyle było ciężko rannych, czterech lżej. Jakiś ogromny odłamek pocisku przeleciał przez
salon oficerski, rozbił stolik do kawy i szafkę z winem. Podobnemu losowi uległ radioodbiornik i...
noga od pianina.
Leach począł wołać o pomoc, ponieważ telefony nie działały. Dopiero wówczas zorientowano się
w górze przy dalocelowniku, że pocisk trafił w pomost...
Dowódca okrętu długo jeszcze potem wspominał ciężko rannego marynarza, który słabym głosem
pocieszał go: That’s all right, sir, it’s all in the fortunes of war!
13
Anglik wybrał najsłuszniejsze w tej sytuacji wyjście.
- Zasłona dymna, ster lewo na burt! - rozkazał. i
„Prince of Wales” zatoczył koło i począł szybko oddalać się od Niemców. Podczas tego całego starcia
otrzymał cztery trafienia pociskami 380-milimetrowymi i trzema pociskami 203-milimetrowymi
wystrzelonymi przez krążownik „Prinz Eugen”.
O godzinie szóstej dwadzieścia cztery z pancernika nadano do krążownika „Suffolk” depeszę:
„...»Hood« został zatopiony. Mój pomost jest zniszczony. Wieża »Y« czasowo wyeliminowana
z akcji...”
Na wodach Atlantyku
Dowództwo hitlerowskiej „Kriegsmarine” z niepokojem wyczekiwało na wieści od „Flottenchefa”,
który gdzieś daleko na północy szedł ze swym zespołem ku szerokim przestrzeniom oceanu. Kontakt
z Lütjensem miał utrzymywać tzw. Gruppenkommando West z siedzibą w Paryżu, stanowiącą
ekspozyturę „Seekriegsleitung”
14
w Berlinie na zachodni teatr działań morskich. Prócz niej istniała
także Gruppenkommando Ost, pełniąca podobne funkcje na wschodnim teatrze działań. Jak na
400 000 ton okrętów marynarki wojennej „Kriegsmarine” organów i dowództw było bez liku, a liczba
admirałów i komandorów wykonujących przeważnie funkcje administracyjne wielokrotnie
przewyższała liczbę posiadających te stopnie oficerów spośród personelu pływającego. Setki tych
„wybitnych strategów i taktyków” wyczekiwało przeto na wieści od jednostek, które miały
zdezorganizować atlantyckie połączenia „przeklętego Albionu”. Gdy więc o godzinie 5.52
Gruppenkommando West otrzymało od Lütjensa sygnał: „Rozpoczynam walkę z dwoma ciężkimi
13
„Wszystko w porządku, sir, takie są losy wojenne!”
14
Dosłownie: „Kierownictwo wojną morską”.
jednostkami”, wrażenie było początkowo minorowe. Nie po to przecież „Bismarck” został wysłany,
żeby wdawać się w walkę z okrętami wojennymi, lecz by niszczyć bez ryzyka statki handlowe. Ale
skoro w kilkanaście minut później nadeszła triumfalna depesza o zatopieniu „Hooda”, serca
niemieckie w Paryżu i w Berlinie napełniły się tak bezbrzeżną radością, że wątpliwości poczęły niknąć.
O godzinie 8.02 radiotelegrafiści Gruppenkommando West odebrali w Paryżu dłuższy meldunek
sytuacyjny, w którym Lütjens raportował stan okrętu po spotkaniu z „Hoodem” i „Prince of Wales”:
1. Pomieszczenie maszynowni elektrycznej nr 4 zniszczone.
2. Do lewej kotłowni nr 2 przedostaje się woda. Woda w części dziobowej okrętu.
3. Maksymalna szybkość - 28 węzłów.
4. Rozpoznano dwa nadajniki radarowe.
Piąty i ostatni punkt raportu dotyczącego dalszych zamiarów „Flottenchefa” wynikł po krótkiej, ale
niezwykle ostrej dyskusji między Lütjensem i Lindemanem. Z chwilą bowiem, gdy „Hood” został
zatopiony, a drugi angielski pancernik zatoczył półkole i pod przykryciem zasłony dymnej począł
gwałtownie zwiększać odległość, powstało przed Niemcami pytanie: co robić dalej?
Lindeman poruszył ten temat pierwszy. Stał obok swego przełożonego na opancerzonym pomoście
nawigacyjnym i wpatrywał się w dziób swego okrętu, który przy nadejściu większej fali zanurzał się
nienormalnie głęboko, jak gdyby jakiś niewidzialny ciężar ciągnął go w dół. Z tyłu, za rufą pancernika,
ścieliła się na wodzie struga ropy, rozchodząca się szeroko w miarę oddalania się okrętu. Ciężki
angielski granat przebił dziobowe zbiorniki ropy, która poczęła wyciekać na zewnątrz. Okręt nabierał
wody, która przedostawała się przy większych falach do zbiorników.
Lütjens, który nie ochłonął jeszcze z emocji bitwy, analizował w myślach sytuację. Odniesione
zwycięstwo nie mogło mu przesłonić jej powagi. Już pod Bergen, po alarmie lotniczym i ukazaniu się
na niebie zwinnej angielskiej maszyny, wiedział, że sprawy nie pójdą gładko. Pierwszym
potwierdzeniem tego była obecność w Cieśninie Duńskiej krążowników, które przylgnęły do jego
zespołu i mimo „straszenia ich” artylerią nie chciały się odłączyć. Potem przyszło spotkanie z dwoma
ciężkimi okrętami, a więc przeciwnikiem, który nie bardzo się nadawał do prowadzenia z nim
wymarzonego w gabinecie Raedera „Handelskriegu”. Lütjens jeszcze raz wracał myślą do owej
niedawnej rozmowy z admirałem i zżymał się wewnętrznie. Ten „doctor honoris causa” uparł się, że
mimo późnej majowej pory i krótkich już stosunkowo nocy muszą iść na Atlantyk i topić dalej te
przeklęte handlowe łajby, dzięki którym Anglicy jeszcze zipią. Był tak zafascynowany swoją
„naukową” koncepcją, że nie można było z nim dyskutować. Lütjens znajdował się w dodatku w tej
niewygodnej sytuacji, że zespół miał prowadzić on sam i w końcu nie mógł się bardzo sprzeciwiać, by
nie być posądzonym o tchórzostwo - on o tchórzostwo, mein lieber Gott
15
. Dobrze! Popłynie i będzie
topił tych bezbronnych Anglików, nawet w czerwcu, nawet 24 czerwca, gdy noc jest najkrótsza
w roku. Ale jakiś zły głos wewnętrzny mówił mu wówczas: przecież ten szanowny starszy pan myśli
kategoriami pierwszej wojny światowej, a tu obecnie w epoce lotnictwa pancernik, ongi szpilka
w oceanie, stał się prawdziwym stogiem siana, który pierwszy lepszy samolot rozpoznawczy może
dostrzec z odległości kilkudziesięciu mil...
- Słucham pana, Lindeman, co ma pan do powiedzenia?
- Herr Admiral! Jako dowódca okrętu mam obowiązek zwrócić uwagę na uszkodzenia spowodowane
przez pociski wroga. Okręt pozostawia za sobą widoczny ślad. Ilość ropy w zbiornikach dziobowych
15
Mój Boże!
zmniejsza się, to, co zostanie, nie bardzo będzie się nadawało do użytku. Uważam, że powinniśmy
wracać do kraju.
- O tym, co powinniśmy zrobić, myślę ja sam. Niech pan nie zapomina o tym, Lindeman.
- Ależ to, co robimy obecnie, to samobójstwo. Chce pan wyjść na Atlantyk, a przecież mamy już na
karku te dwa ciężkie krążowniki i pancernik. Na tym przecież się nie skończy, ściągną tu większe siły.
- Szczerze mówiąc - rzekł Lütjens - uważam to za przesadę. Jak na dowódcę okrętu ma pan zbyt wiele
obaw. Widzę oczywiście tę ropę i biorę to pod uwagę.
- Idąc dalej dotychczasowym kursem będziemy defilowali przed Wyspami Brytyjskimi. To zaś gratka
dla ich lotnictwa!
- Czy sądzi pan, że idąc drogą powrotną wokół Islandii sprawy będą się przedstawiały lepiej?
Lindeman, pan nie zdaje sobie sprawy z tego, co pan mówi.
Lütjens począł tracić cierpliwość. Znajdował się tu ktoś, kto przeciwstawiał się jego postanowieniom,
których, niech się dzieje, co chce, chciał bronić do końca. Podniósł głos.
- Ja tu dowodzę czy pan? Ja się nie cofnę i cały zespół zrobi to, co ja rozkażę, wypełnię naszą misję
w duchu wytycznych danych dla marynarki wojennej przez führera. Zwyciężyć albo zginąć, oto nasze
przeznaczenie! Uważam przeto dyskusję za zakończoną. Proszę wykonywać moje rozkazy! Zamierzam
przy pierwszej nadarzającej się sposobności pozbyć się Anglików. To na początek. Potem, gdy będę
uważał za stosowne, poinformuję pana o dalszych moich zamiarach - zakończył zimno „Flottenchef”
i udał, że nie widzi tragicznego machnięcia ręką, które wykonał dowódca okrętu.
Lindeman był tak przybity, że mógł już tylko pofilozofować na temat tego, co narodowy socjalizm
zrobił ze „starej dobrej niemieckiej marynarki”. „Przecież ten karierowicz zgubi siebie i nas wszystkich
dlatego tylko, że kiedyś führer przywiesił mu na szyi żelazną blaszkę” - myślał. Ale i jego trzymała
w ryzach żelazna pruska dyscyplina. Nie powiedział więc już ani słowa i udając nagle zainteresowanie
uszkodzeniami okrętu zeszedł z pomostu nawigacyjnego, przedtem jednak zawiadomił o tym
służbiście swego przełożonego.
Sygnały radiowe, które wysyłają okręty biorące udział w działaniach morskich, więcej czasem mówią
niż najwierniejsze opisy. Te, które zostały wysłane w ciągu 24 maja, po rannej bitwie, dają dosyć
ciekawy obraz sytuacji:
Godzina 10.07. Pancernik „Prince of Wales” do admirała Toveya:
...Poważne uszkodzenie pomostu bojowego. Obydwa dziobowe przyrządy do wysokościowego
kierowania artylerią nieczynne. Około 600 ton wody w okręcie, przeważnie w części rufowej, na
skutek dwóch lub więcej przestrzelin na linii wodnej. Oceniana jako możliwa do rozwinięcia szybkość
- 26 węzłów...
Godzina 11.14. Admiralicja do pancernika „Ramillies”:
...Iść takim kursem, by nawiązać kontakt z nieprzyjacielem od zachodu, plasujcie przeciwnika między
HMS „Ramillies” a dowódcą Home Fleet...
Godzina 12.35. Dowodzący admirał - Islandia.
...Naniesienia według danych latającej łodzi „Sunderland” potwierdzają prawdziwość danych co do
pozycji krążownika „Norfolk”. „Bismarck” zostawia za sobą szeroki ślad ropy.
Godzina 12.38. Admiralicja. Raport sytuacyjny na godz. 11.00.
...”Bismarck” i „Prinz Eugen” na kursie 215 stopni. szybkość 24 węzły. „Bismarck” doznał pewnych
uszkodzeń...
Godzina 14.20. „Bismarck” do krążownika „Prinz Eugen”.
...Zamierzam pozbyć się przeciwnika jak następuje: podczas fali deszczu „Bismarck” pójdzie kursem
zachodnim. „Prinz Eugen” mai zachować W ciągu 3 godzin po odejściu „Bismarcka” dotychczasowy
kurs i szybkość aż do momentu, gdyby został zmuszony do jego zmiany. Następnie ma się zaopatrzyć
w paliwo u „Blechen” lub „Lothringen”
16
, a następnie prowadzić wojnę krążowniczą samodzielnie.
Klucz do szyfru: HOOD.
Godzina 14.40. Admirał Tovey do dowódcy krążownika „Galatea”.
...Proszę wziąć lotniskowiec „Victorious” i krążowniki pod Pańskie rozkazy, aby miały osłonę. Podążać
w kierunku „Bismarcka” i zająć możliwie najbliższą pozycję. W odległości 100 mil wykonać
samolotami torpedowymi atak. „Victorious” nie powinien być narażony na ogień nieprzyjacielskiej
artylerii. Gdy krążownikom będzie się wyczerpywało paliwo, mają zawinąć do Reykjaviku.
„Victorious” ma utrzymywać kontakt tak długo, jak długo będą pod ręką samoloty torpedowe lub
rozpoznawcze. „King George V” zmienia kurs na bardziej południowy.
Godzina 14.42. „Bismarck” do U-Bootów.
...Okręty w zachodnim sektorze zbierają się o świcie na niżej podanych pozycjach. Zbliżam się od
północy. Zamierzam ściągnąć ciężkie jednostki nieprzyjaciela idące za mną w ten rejon.
Po bitwie w Cieśninie Duńskiej zamiary Niemców nie były dla admirała Toveya jasne. Jakkolwiek znał
ich aktualny kurs, ponieważ za zespołem niemieckim szedł „Prince of Wales” i obydwa ciężkie
krążowniki, istniała uzasadniona obawa, że pod osłoną nocy Niemcy będą próbowali się oderwać od
takiej nie bardzo przyjemnej eskorty. Admirał Tovey wiedział, że trzy okręty angielskie nie stanowiły
siły, którą by można przeciwstawić Niemcom w otwartym boju. Było więc sprawą jak najbardziej
zasadniczą wprowadzenie do walki nowych sił, co przy olbrzymich odległościach na morzu nie jest
najłatwiejsze. Admirał Tovey znajdował się ze swoim zespołem składającym się z pancernika „King
George V” oraz krążownika liniowego „Repulse” i lotniskowca „Victorious” o wiele za daleko na
zachód, by móc doścignąć zespół niemiecki w ciągu niedługiego okresu czasu, gdyby ten chciał iść,
powiedzmy, w kierunku zachodniej Grenlandii. Także jeśliby dowódca niemiecki zdecydował się na
kurs w kierunku portów francuskich, wszystko zależało od tego, kiedy dokona zmiany kursu na
południowy zachód i czy dostatecznie wcześnie, by zespół Toveya mógł mu zabiec drogę. W wojnie
na lądzie problemy podobne w takich rozmiarach nie istnieją. Odległości z reguły są niewielkie.
Przeciwnik przywiązany jest w swoich ruchach przeważnie do głównych szos i magistrali kolejowych,
przez co większe przesunięcia sił bardzo trudno jest ukryć. W wojnie na morzu drogą, po której
można się poruszać, jest cała powierzchnia morza, a okręty posuwają się z szybkością, której mogą im
pozazdrościć najlepsze czołgi. Dlatego admiralicja brytyjską poczęła zewsząd ściągać na główne
możliwe kierunki ruchu Niemców wszelkie okręty będące w jej dyspozycji. Z Gibraltaru wyruszyła
„Force H” składająca się z krążownika liniowego „Renown” (okręt podobnej klasy do „Repulse”),
lotniskowca „Ark Royal”, krążownika „Sheffield” i sześciu niszczycieli. Pancernik „Rodney”, który szedł
16
„Blechen” i „Lothringen” - niemieckie zbiornikowce wysłane na Atlantyk, aby zaopatrywać niemieckie okręty
wojenne w paliwo.
od strony Wysp Brytyjskich eskortując statek pasażerski, 24 maja rano pozostawił jako eskortę jeden
niszczyciel, a sam zwiększając szybkość ruszył naprzód, by przeciąć drogę „Bismarckowi”, gdyby ten
zechciał wziąć kurs na porty francuskie lub hiszpańskie (ta ostatnia możliwość nie była wykluczona
wobec wyraźnie przyjaznej postawy Franco względem Niemiec hitlerowskich). Pancernikowi
„Revenge”, który stał w porcie kanadyjskim Halifax, Admiralicja poleciła natychmiast podnieść
kotwicę i płynąć na zachód. Także i dwa krążowniki „London” i „Edinburgh” zostały włączone do akcji
pościgu za zespołem niemieckim. Koncentracja sił odbywała się na imponującej przestrzeni liczącej
ponad milion mil kwadratowych. Jakkolwiek mogło to w istocie wyglądać dość imponująco, każdy
z wymienionych okrętów, z wyjątkiem może „Rodneya” uzbrojonego w działa 406-milimetrowe
i silnie opancerzonego, nie mógł w pojedynkę podejmować walki z potężnym i świetnie do walki
przygotowanym Niemcem. Rzeczą istotną wobec tego stawało się zadanie mu takich ciosów, które
skutecznie obniżyłyby jego sprawność bojową, najlepiej zaś jego szybkość. W sytuacji, która została
przed chwilą opisana, nie mogła tego dokonać żadna brytyjska jednostka pływająca.
Było już pod wieczór, gdy o godzinie wpół do siódmej komandor Ellis i wszyscy, którzy byli na
pomoście nawigacyjnym krążownika „Suffolk”, stracili nagle niemiecki pancernik z oczu. Wessał go
tuman mgły rozciągający się w odległości około 25 000 metrów. Gdy nagle „Bismarck” ukazał się
ponownie, odległość zmniejszyła się o pięć kilometrów i wkrótce od strony Niemców nadleciały
z wyciem ciężkie pociski. Kapitan Ellis rzekł spokojnie: - To dla nas, chłopcy! - Po drugiej salwie, która
rozerwała się już niedaleko okrętu, „Suffolk” postawił zasłonę dymną i zrobił ostry skręt w lewo, nie
chcąc dalej skracać dystansu. W ten sposób, nienaumyślnie zresztą krążownik naprowadzał Niemców
na pancernik „Prince of Wales”. Gdy na pancerniku zorientowano się w sytuacji i dalocelownik
wykonał swoją pracę, ryknęły działa, ale ich ogień prowadzony na odległość prawie 30 000 metrów
był niecelny. Niemcy w odpowiedzi zrobili zwrot w prawo oddalając się od Brytyjczyków.
Najwidoczniej ich dowódca nie chciał bawić się w wojnę...
Z zamieszania, wywołanego zresztą celowo przez Niemców, skorzystał krążownik „Prinz Eugen”, który
wypełniając rozkaz Lütjensa uszedł pogoni.
Pamiętny dzień 24 maja miał się ku końcowi. Zmierzchało. Niebo poczynało szarzeć, ciemnieć,
Niemców było widać coraz słabiej. Dowódca zespołu angielskiego, kontradmirał Wake-Walker,
wysunął na czoło szyku krążownik „Suffolk”, za nim płynął pancernik „Prince of Wales”, w tyle
krążownik „Norfolk”. „Suffolk” zawdzięczał swoją czołową pozycję aparaturze radarowej, która jak
dotychczas spisywała się znakomicie. Jego też zadaniem miało być utrzymanie kontaktu
z nieprzyjacielem w nocy, gdy widoczność zmniejsza się do kilkunastu, a podczas krótkich burz
deszczowych do kilku kilometrów, we mgle nawet do kilkudziesięciu metrów.
Admirał Tovey nie liczył wiele na ofensywność ugrupowania, które tropiło zespół niemiecki. Nie miał
większych złudzeń co do tego, że uszkodzony „Prince of Wales”, okręt, który właściwie przegrał
pierwszą walkę, będzie mógł wiele zdziałać przeciw Niemcom. Pewne nadzieje pokładał jednak
w towarzyszącym jego zgrupowaniu lotniskowcu „Victorious”, który miał na pokładzie samoloty
torpedowe. Gdyby udało się dokonać udanego ataku i wyrzucić z samolotów torpedy, które trafiłyby
„Bismarcka” w jakąś szczególnie wrażliwą część kadłuba, sytuacja mogła się wyjaśnić. Na razie
bowiem niebezpieczeństwo wymknięcia się przeciwnika było bardzo duże. Nadchodziła noc, pogoda
była zdecydowanie zła i wszystko to ułatwiało Niemcom oderwanie się od prześladowców. O godzinie
22.00 9 dwupłatów typu Swordfish pod dowództwem kapitana E. Esmonde wystartowało z pokładu
lotniskowca i wzięło kurs według namiarów podanych przez zespół kontradmirała Wake-Walkera. O
23.30 byli już o 120 mil od swego pływającego lotniska. Naprowadzeni przez krążownik „Norfolk”,
rozpoczęli atak. Niemcy odpowiedzieli piekielnym ogniem z kilkudziesięciu dział przeciwlotniczych
oraz dziesiątków najcięższych karabinów maszynowych, tworząc prawdziwą ścianę ognia. Samolot
Esmonde’a został trafiony odłamkiem już w odległości 4 mil od celu. Lotnicy zdecydowali się na atak
tuż nad powierzchnią morza. Prowadzący drugą falę ataku porucznik Gick, gdy mu się nie udał atak
z prawej burty, okrążył „Bismarcka” i zaatakował z lewej. Prowadzący trzecią trójkę samolotów
porucznik H.C.P. Pollard skierował swe samoloty w ten sektor, gdzie ogień niemiecki był najmniej
intensywny. O kilkaset metrów od pędzącego okrętu wyrzucili torpedy, które poszły tuż pod
powierzchnią morza w kierunku pancernika. Zauważono wkrótce fontannę wybuchu i słup białego
i czarnego dymu, który buchnął z burty „Bismarcka”...
Swordfishe wracały postrzelane, ale w komplecie. Gorzej było z przestarzałymi samolotami typu
Fulmar, które miały utrzymywać do rana kontakt z pancernikiem. Dwa z nich spadły do morza.
Lądowanie samolotów, których załogi nie były jeszcze dotrenowane, odbywało się w ciemnościach.
Dowódca lotniskowca pozwolił sobie jednak w decydującym momencie na zapalenie reflektorów
i dzięki temu wszystko zakończyło się nadspodziewanie dobrze...
Na eskadrze brytyjskiej, która szła za Niemcami w ciemnościach nocy, słyszano atak samolotów, jak
na razie jednak nic nie wskazywało na jakieś szczególne jego efekty. Niemcy szli swoim starym
południowo-zachodnim kursem i jak dotąd nie zmniejszali szybkości. Oznaczało to, że bohaterska
akcja lotników nie na wiele się na razie przydała. Istniała jednak szansa, że uszkodzenie, dokonane
przez wybuch torpedy, po pewnym czasie osłabi zdolność bojową niemieckiego pancernika.
Komandor Ellis prowadził swój okręt na czele szyku. Była to czwarta noc, podczas której nie spał.
Względnie ciepły dawniej pomost nawigacyjny opanowały fale zimna. Podczas ostatniego starcia z
„Bismarckiem” działa przednich wież strzelały pod takim kątem kierunkowym, że wyloty luf zbliżyły
się niebezpiecznie do pomostu. Podmuch przy odpaleniu był tak silny, że na pomoście nawigacyjnym
wyleciały wszystkie szyby. Czuł, że ledwo panuje nad sobą i swoim zmęczeniem. Spać, choć trochę
spać - oto czego potrzebował - choć na chwilę przyłożyć głowę do skórzanej poduszki i rozgrzać się,
rozgrzać za wszelką cenę. Ale jak tu spocząć, jeśli od skuteczności działania jego okrętu zależy, czy
wróg się nie wymknie, i jak tu się rozgrzać, jeśli pomost wypełnia majowy chłód Atlantyku?
Okręty angielskie szły za Niemcami zygzakując. Admiralicja uprzedziła ich, że w pobliżu mogą
znajdować się hitlerowskie okręty podwodne. Po północy zaszła niewielka zmiana - krążownik
„Norfolk” wysunął się przed pancernik „Prince of Wales”. „Suffolk” nadal szedł na czele. Wszystkie
zaś trzy okręty zajmowały pozycje lekko z lewa za rufą „Bismarcka”.
Porucznik, który śledził ruch świetlistej plamki na ekranie radarowym, przyzwyczaił się już do tego, że
przy lewym, zewnętrznym zakosie robionym przez krążownik plamka uciekała w prawo, a nawet na
pewien czas nikła. W chwili gdy okręt robił zakos w prawo, zbliżając się do przeciwnika, świetlista
migocąca plamka pojawiała się znowu: to był Niemiec płynący daleko przed nimi w mroku - potężny
pancernik, którego na razie nie mogli skutecznie porazić. Porucznik spojrzał na zegarek. Już ponad 30
godzin „trzymali” wroga na ekranie radarowym, przekazując dane o jego kursie i szybkości. Pancernik
ostatnio ją zmniejszył i obecnie robił najwyżej 16 węzłów. Nie spieszył się; najwidoczniej zespołu
brytyjskiego nie uważał za groźnego przeciwnika... Zakończyli właśnie wykonywanie zakosu w lewo.
Minęło pół minuty od zwrotu w prawo i plamki dalej nie było! Porucznik wpatrywał się
zafascynowanym wzrokiem raz w ekran, raz w sekundnik. Nie można czekać!
- Halo, tu stanowisko radarowe. Kontakt z przeciwnikiem został utracony!
Mimo mroźnej atmosfery, która panowała na pomoście nawigacyjnym, komandora Ellisa oblał żar.
Przeciwnik mógł dokonać zwrotu w prawo o 180 stopni i pójść kursem przeciwległym albo skręcić na
zachód i zwiększyć szybkość. Cały ich zespół przecież płynął za Niemcami od strony wschodniej!
Komandor Ellis w ciągu dziesięciu sekund zważył wszystkie szanse. Dał „całą naprzód” i okręt wkrótce
powiększył szybkość dwukrotnie. Przeszedł do pomieszczenia, w którym znajdowała się aparatura
radarowa, i z natężeniem wpatrywał się w pulsujący ekran. Okręt wibrował i dygotał od natężonej
pracy maszyn, które posuwały go do przodu z szybkością 60 kilometrów na godzinę. Mimo to ekran
nie chciał przemówić, świetlista drgająca plamka nie ukazywała się w półmroku. „Bismarcka”
pochłonęła atlantycka noc.
To, co się zdarzyło nad ranem dnia 25 maja, było dla floty brytyjskiej swego rodzaju policzkiem. Po
zatopieniu największego okrętu angielskiego „Bismarck” zniknął jak widmo, nie dając szansy wzięcia
rewanżu. Co prawda wypadki stracenia kontaktu z nieprzyjacielem są na morzu znacznie częstsze niż
w działaniach lądowych, gdzie przeciwnik zawsze przecież pozostawia jakieś ślady i odnalezienie go
na bądź co bądź dość ograniczonym terytorium nie jest najtrudniejsze. Poszukiwanie przeciwnika,
który „oderwał się” na akwenie Atlantyku, i to przy kiepskiej wiosennej pogodzie, było pracą nieomal
syzyfową. Nic też dziwnego, że w gmachu Admiralicji brytyjskiej w Whitehall, wbrew opiniom, jakie
krążą o Anglikach, zapanowała pewna nerwowość. Trzeba przyznać, że w tym okresie Admiralicja
miała jeszcze jeden, i to dość poważny kłopot: Niemcy dokonali inwazji Krety z powietrza i flota
śródziemnomorska miała „ręce pełne roboty”.
Była godzina dziesiąta, kiedy pierwszy lord Admiralicji przekazał polecenie, aby niezwłocznie stawili
się: komandor Daniel, kierownik oddziału planowania, i komandor Edwards, kierownik oddziału
operacyjnego. Obydwaj mieli wrażenie, że przychodzi im po raz drugi w życiu robić maturę: otrzymali
identyczne zadania do rozwiązania, bez możności porozumiewania się ze sobą. Pierwszemu lordowi
Admiralicji chodziło o to, aby każdy z nich odpowiedział na pytanie: jaki kierunek obierze „Bismarck”
po zmyleniu pogoni?
O godzinie 0.28, a więc na kilka godzin wcześniej, brytyjscy marynarze obsługujący stacje nasłuchu
radiowego przejęli urywane sygnały szyfrowanej depeszy pochodzące z jednostki morskiej wroga,
który musiał, zgodnie z dokonanym namiarem, znajdować się w bliskości własnych sił. O godzinie
4.01 na tej samej fali nadany został kilkakrotnie obszerniejszy tekst, o godzinie 8.52 było to już
dłuższe opowiadanie w eterze. Autorem tych depesz był wiceadmirał Günther Lütjens, który po
północy donosił Gruppenkommando West, że okręt został trafiony torpedą przez samolot
pochodzący z lotniskowca. W trzy i pół godziny potem odpowiadając na zapytanie dowództwa
komunikował dosłownie: „Nieprzyjacielski nadajnik radarowy w odległości przynajmniej 35 000
metrów znacznie przeszkadza w wyjściu na przestrzeń operacyjną na Atlantyku. Pozbycie się
przeciwnika niemożliwe mimo sprzyjających warunków meteorologicznych... Funkmessgerät
odmawia posłuszeństwa, szczególnie podczas ognia artyleryjskiego”. Jak wynika z tego, Lütjens nie
zdawał sobie sprawy, że Anglicy utracili go z oczu oraz z ekranów radarowych, i wysyłał coraz dłuższe
sygnały, umożliwiające dokonanie namiarów jego pozycji przy pomocy radia. To, co wydawało się dla
Anglików okolicznością ogromnie pomyślną, obróciło się wkrótce przeciw nim...
Po godzinie 3.06, a więc od chwili gdy świetlista plamka na ekranie radarowym „Suffolku” znikła
bezpowrotnie, admirał Tovey znalazł się w nad wyraz nieprzyjemnej sytuacji. Przeciwnik mógł mu
w tej chwili płatać jakiegoś paskudnego figla, a on nie potrafił na to odpowiednio do zmieniającej się
sytuacji reagować. Przez chwilę zatęsknił do Morza Śródziemnego, na którym pływał w pierwszych
latach wojny. W tej długiej kiszce morskiej, z Gibraltarem, Maltą i Cyprem, nie mówiąc już o portach
egipskich, można było się przynajmniej czegoś dowiedzieć od lotnictwa. Tutaj natomiast uszkodzony,
ale będący w pełni sił przeciwnik mógł wziąć kurs na Azory, mógł dążyć ku francuskim portom
atlantyckim, a wreszcie drogą, którą przybył, mógł pragnąć wrócić do Niemiec. Admirał nie ukrywał
więc swego zadowolenia, gdy o godzinie 10.30 otrzymał z Admiralicji sygnał przekazujący mu namiary
radiowe pozycji „Bismarcka” dokonane o godzinie 8.52 przez stacje leżące na terenie Anglii. Linie
wykreślone niezwłocznie na pancerniku „King George V” w pomieszczeniu przeznaczonym na mapy
dały w efekcie pozycję leżącą na 57 stopniu szerokości północnej i 33 stopniu długości zachodniej.
Admirał Tovey zdziwił się nieco, że Admiralicja obarcza funkcją określania pozycji wroga jednostki
znajdujące się na morzu w trakcie wykonywania zadania bojowego. Niewątpliwie lepiej byłoby, gdyby
dokonał tego wydział nawigacyjny sztabu. Na wszelki więc wypadek rozkazał przekazać do Admiralicji
otrzymane dane i w ciągu siedemnastu minut podjął decyzję. Ponieważ otrzymana z namiarów
pozycja leżała o dobrych 80 mil morskich na północ od pozycji Niemców, sygnalizowanej przez
krążownik „Suffolk” przed godziną 3.06, przeto było jasne, że „Bismarck” zrobił demi-tour
17
i poszedł
na północ. Admirał Tovey rozkazał nadać pozycję Niemców do wszystkich jednostek z poleceniem,
aby działały odpowiednio do nowej sytuacji. Wszystkie okręty, które brały udział w akcji przeciw
„Bismarckowi”, zwróciły dzioby w kierunku Islandii, Cieśniny Duńskiej lub Morza Północnego. Jedynie
pancernik „Rodney”, który znajdował się zbyt daleko na południu, by ważyć się na pogoń na północ,
utrzymał swój poprzedni kurs. Jego dowódca nie dokonał większej zmiany kursu wychodząc ze
słusznego założenia, że ma dobrą pozycję, by przeciąć drogę Niemcom, gdyby chcieli się przedzierać
ku Francji; podobnie postąpił krążownik „Norfolk”.
W chwili gdy pancerniki i krążowniki „Home Fleet” wykonywały swój zwrot na północ lub na
północny wschód, komandor Daniel i komandor Edwards kończyli opracowywanie odpowiedzi na
zadane im przez pierwszego lorda Admiralicji pytanie. Wzywani byli osobno, osobno też wyrażali
swoje opinie przed zgromadzonym sztabem. Obydwaj, trzeba dodać, uchodzili za świetnych
specjalistów, ludzi, którzy mieli ten szczególny dar, zwany przez fachowców „polotem operacyjnym”,
łączący rzutkość myśli ze szczególną umiejętnością przewidywania zamiarów przeciwnika.
Komandor Daniel po wygłoszeniu swojej opinii nie był zadowolony. Zauważył, że jego zdanie nie
bardzo przypadło do gustu pierwszemu lordowi Admiralicji oraz zastępcy szefa sztabu. Według niego
nie było wątpliwości, że „Bismarck” wziął kurs na Brest. Uszkodzenia, które odniósł, predestynują go
do naprawy, a obranie drogi powrotnej przez Cieśninę Duńską uważał za mało prawdopodobne -
Niemcy mogli się spodziewać silnego „obstawienia” cieśniny, a nadto ataków lotnictwa z terenu
Szkocji. Obierając natomiast kurs południowo-wschodni mogli się spodziewać osiągnięcia strefy,
w której bronieni byliby przez Luftwaffe działającą z lotnisk położonych na wybrzeżach zachodniej
Francji.
Komandor Edwards nie przypominał sobie później ujemnego wrażenia, jakie spowodowała jego
ocena. Nie różniła się ona w istocie od zdania poprzednika. I on doszedł do wniosku, że „Bismarck”
płynął do Brestu.
Nic nie wskazuje na to, aby czołowi ludzie Admiralicji specjalnie przejęli się opinią tych dwóch
wybitnych taktyków, chociaż kolejny namiar, dokonany na podstawie sygnałów radiowych wysłanych
17
Półobrót, zwrot o 180 stopni (franc.)
przez „Bismarcka” o godzinie 13.20, naniesiony już w Admiralicji, wskazywał zupełnie wyraźnie na
oczywistą omyłkę popełnioną na pancerniku „King George V”. Pozycja Niemców leżała przynajmniej
o dwa stopnie geograficzne na południe od podanej uprzednio.
Niemcy wcale nie szli na północ, ale na południowy wschód, a więc do Brestu, tak jak to przewidzieli
Edwards i Daniel.
Gdy nowe dane dotarły do admirała Toveya, a równocześnie zakomunikowano mu, że pancernik
„Rodney” otrzymał później polecenie wzięcia kursu na Morze Północne, przeżywał chwilę, w której
pragnąłby zwymyślać własne dowództwo. Od pięciu godzin płynie w mylnym kierunku, a Londyn
wysyła w eter nonsensy, z których nic nie można zrozumieć! (Prawdę mówiąc Admiralicja brytyjska
od czasów Nelsona zawsze wysyłała na morze najlepszych swoich ludzi, a najlepszych polityków
pozostawiała na lądzie. Tego dnia dawało to fatalne rezultaty.)
Gdy wreszcie o godzinie 18.10 admirał Tovey po blisko ośmiu godzinach dokonał ponownego zwrotu,
tym razem wracając na prawidłowy kurs, Niemcy, z którymi we wczesnych rannych godzinach był
mniej więcej na jednakowej szerokości geograficznej, wyszli na 100 mil przed niego i trzeba było
przynajmniej czternastu godzin dla ich doścignięcia, jeśli się przyjęło, że co godzina okręty brytyjskie
nadrabiać będą 7 mil. Klęska poczęła zaglądać admirałowi w oczy, gdy komandor Patterson, dowódca
jego okrętu flagowego, wręczył mu raport o stanie paliwa na pancerniku i nie tracąc humoru rzekł:
„Sir, znajduję się w sytuacji pańskiego agenta bankowego, którego obowiązkiem jest zważanie, by nie
wyczerpał pan pokrycia swego konta...”
A właśnie nowoczesny szybki pancernik, jakim był „King George V” miał jeszcze największe szanse
doścignięcia Niemców. Silnie uzbrojony, ale bardzo wolny „Rodney” nie wchodził w tej sytuacji w grę,
krążowniki natomiast mimo szybkości nie nadawały się do tego, żeby mierzyć się w boju artyleryjskim
z tą górą stali, jaką był „Bismarck”. A poza tym, czy można było ściśle polegać na radiowych
namiarach dokonywanych ze stacji tak blisko siebie leżących? Należało przecież „fizycznie” niejako
odnaleźć uchodzących Niemców! Na razie jednak na żadnym okręcie brytyjskim nie rozlegał się
elektryzujący okrzyk: Enemy in sight!
18
Start hydroplanu, a zwłaszcza „latającej łodzi”, której kadłub służy za pływaki, ma w sobie elementy
fantastyki. Ogromny metalowy ptak mamienia się przy starcie w olbrzymi ślizgowiec, który
pozostawiając za sobą smugi piany nabiera ogromnego pędu i potem w trudnym do uchwycenia
momencie odrywa się od powierzchni morza, szybuje, nabiera wysokości, by wysoko ponad głowami
widzów nabrać kształtów normalnego samolotu. Catalina była właśnie taką dwumotorową latającą
łodzią o dalekim zasięgu. Tego dnia, 26 maja, gdy przy burzliwej pogodzie wystartowała z bazy
Północnej Irlandii, zadanie, które miała spełnić jej załoga, brzmiało wyraźnie: macie odnaleźć
„Bismarcka” za wszelką cenę. Musicie rozpoznać rejon między 47°30’ i 49° szerokości północnej
i między 21°30’ a 23° 40’ długości zachodniej.
Po kilku godzinach lotu włączono automatycznego pilota i lotnicy poświęcili się obserwacji morza,
które ciągnęło się pod nimi mglistą płaszczyzną. „...»George«
19
prowadził maszynę na wysokości
pięciuset stóp, gdy zobaczyliśmy okręt. Siedziałem na miejscu drugiego pilota, gdy mój sąsiad
powiedział: »Cóż to jest, u diabła?« Utkwiłem wzrok przed siebie i ujrzałem matowy czarny kształt
przez mgłę, która kłębiła się nad wzburzonym morzem. »Wygląda jak pancernik« - rzekł. »Lepiej
zbliżmy się, okrążmy go od rufy« - odparłem. Sądziłem, że mógł być to »Bismarck«, ponieważ nie
mogłem dojrzeć niszczycieli wokół okrętu, a zobaczyłbym je, gdyby to był okręt brytyjski. Opuściłem
18
Wróg na horyzoncie!
19
Tak nazywali lotnicy angielscy automatycznego pilota. Tekst oryginalny.
swe miejsce i przeszedłem do stolika naszego radiooperatora. Schwyciłem kawałek papieru
i zacząłem pisać depeszę. Drugi pilot przejął stery od »Georgea« i poszedł w chmury na wysokość
1500 stóp. Gdy wykonaliśmy skręt, musieliśmy trochę pomylić się co do pozycji Niemców i miast
wyjść nad rufę, znaleźliśmy się w luce w chmurach tuż ponad okrętem. Pierwszą rzeczą, która
zorientowała mnie w tym, były dwa czarne obłoczki niedaleko krańca prawego skrzydła. W jednej
chwili zostaliśmy otoczeni wybuchami. Odłamki zaczęły bębnić o kadłub, niektóre dziurawiły jego
poszycie. Nabazgrałem »koniec depeszy« i wręczyłem kartkę radiooperatorowi. Pomiędzy
wybuchami pocisków rzucałem spojrzenia na okręt, który wydawał mi się jednym wielkim szalejącym
ogniem. Wykonywał właśnie unik tak ostro w prawo, że aż przechylił się mocno na lewą burtę.
Catalina wykonywała podobną akcję, aby ujść spod ognia artylerii przeciwlotniczej. Nikt z załogi nie
został trafiony, chociaż odłamek przebił podłogę między siedzeniami obu pilotów, gdy zmieniali
miejsca. Straty mieliśmy do zanotowania jedynie w kuchni, gdzie ktoś z załogi zmywał naczynia po
śniadaniu - upuścił i stłukł dwa porcelanowa talerze...”
Przed godziną jedenastą dnia 26 maja wieść o odnalezieniu „Bismarcka” dotarła do admirała Toveya.
Doznał on wówczas bardzo sprzecznych uczuć. Cóż z tego, że pozycja i kurs Niemców były już teraz
znane, skoro prześliznęli mu się za rufą jego okrętu flagowego, minęli także „Rodneya” i rwali ku
wybrzeżom Francji! Czuł się znużony brakiem snu, nieustannym napięciem psychicznym podczas tej
niesłychanej 2000-milowej pogoni. Benzedryna, którą dał mu lekarz okrętowy dla podtrzymania
nerwów, przestała działać i chciało mu się w dwójnasób spać. Zbliżali się coraz bardziej do
kontynentu, który naszpikowany był niemieckimi lotniskami. „Bismarck” miał do Brestu tylko 790 mil
i szansę osiągnięcia portu pod wieczór następnego dnia.
- Patterson, obawiam się, że będę musiał podjąć najsmutniejszą decyzję w moim życiu marynarza.
Pan, mój „agent bankowy”, jak się pan sam żartobliwie wyraził, domyśla się, o co mi chodzi...
Dowódca okrętu flagowego wykonał nieznaczny, potakujący ruch głową.
- Sytuacja krystalizuje się wyraźnie: nie mogę narażać pancernika na wyczerpanie paliwa, zbyt wielkie
grozi nam niebezpieczeństwo ze strony okrętów podwodnych. Jeżeli do północy nie uda nam się
zmniejszyć szybkości przeciwnika - w tym momencie Tovey powstrzymał na chwilę oddech, po czym
powiedział cicho - zawracamy...
- Sir, jest jeszcze ostatnia szansa - rzekł komandor Patterson.
- Biorę ją pod uwagę. Próbuj, próbuj i jeszcze raz próbuj
20
, pamiętam, ale skoro nie wyszło nam
z lotnictwem wówczas, gdy byli w Norwegii, jeśli nie dał wyniku atak z „Victoriousa”, to cóż
przemawia za tym, że przy tej przeklętej pogodzie da sobie z nimi radę „Ark Royal?”
Specjalny wydzielony zespół admirała Somerville’a nazwany kryptonimem „Force H” z trudem
przedzierał się od południa przez silnie wzburzony Atlantyk. Na czele zespołu szedł krążownik liniowy
„Renown”, w odległości 6 kabli posuwał się za nim lotniskowiec „Ark Royal”, wysoki okręt o pokładzie
wzniesionym ponad wodą na prawie 20 metrów. Każdy człowiek morza potrafi natychmiast odróżnić
sylwetkę lotniskowca właśnie z powodu owej wyniosłości i płasko zakończonego u góry profilu,
ponad który w środkowej części wznoszą się jedynie niewielkie nadbudówki pomostu i szeroki komin.
Gdy ogląda się lotniskowiec z przodu, widać ten sam płaski, szeroki pokład, a nadbudówki wydają się
przyczepione do niego gdzieś z boku. „Ark Royal” był nowoczesnym okrętem oddanym do służby, już
w czasie wojny. Jego 260-metrowy pokład służył do startu i lądowania 72 samolotom. Pewna ich ilość
20
Try, try and once morę try - przysłowie angielskie.
typu Swordfish przystosowana była do zabierania torped. Użyte w sprzyjających warunkach, mogły
stanowić wielkie niebezpieczeństwo dla każdego, nawet najsilniejszego przeciwnika morskiego,
górując nad nim przede wszystkim szybkością.
„Ark Royal” był ostatnią nadzieją admirała Toveya. Po dwóch dobach od wyruszenia z Gibraltaru,
płynąc z maksymalną możliwą do osiągnięcia szybkością, „Force H” znalazła się na drodze Niemców
ku brzegom Francji. Dla lotników „Ark Royal” wybiła godzina „zero”!
Atlantyk sprzyjał Niemcom, wiatr wzmagał się z każdą godziną, długa oceaniczna fala podchodziła
omal że pod pokład, a czasami udawało jej się dosięgnąć jego białej płaszczyzny, przeznaczonej do
lądowania samolotów. Komandor Maund z pomostu nawigacyjnego co chwila rzucał niespokojne
spojrzenia na dziób okrętu, który raz wznosił się ku niebu, raz opadał, omal nie pogrążając się
w grzywach fal. Gdy „Renown” przekazał sygnał admirała Toveya o pozycji „Bismarcka”, Maund
rozkazał zmierzyć amplitudę wychyleń pokładu. Liczby, które po chwili zakomunikowano mu, były
fantastyczne. Różnice poziomów wynosiły 53 do 56 stóp. Rufa więc i dziób lotniskowca wznosiły się
i opadały, opisując prawie 20-metrowy łuk. Ustać na pokładzie było trudno, a cóż dopiero mówić
o starcie samolotów! Na razie pokład był pusty. Samoloty odpoczywały w wielkich, jaskrawo
oświetlonych lampami elektrycznymi hangarach, które mieściły się pod pokładem. Wyglądały jak
wielkie ważki ze złożonymi skrzydłami (skrzydła samolotów budowanych z przeznaczeniem do służby
na lotniskowcach są składane, inaczej bowiem niewiele by się ich zmieściło). Niżej pod hangarami
znajdowały się w specjalnych komorach bomby i torpedy, jeszcze niżej zapasy benzyny dla
samolotów i ropy dla okrętu w ilości stu tysięcy galonów. W sumie więc lotniskowiec był „zabawką”
dosyć niebezpieczną...
Dyżurne załogi samolotów znajdowały się od rana w pomieszczeniu pod górnym pokładem rufowym.
W nocy paliło się tu zawsze czerwone światło, tak aby oczy lotników, którzy wybiegną na pokład do
swych samolotów, nie potrzebowały zbyt wiele czasu na przyzwyczajenie się do ciemności. Lotnicy
siedzieli w wygodnych fotelach w swoich kombinezonach podszytych wełną z wielbłądziej sierści,
palili, pili herbatę i wycinali z tygodników fotografie co ładniejszych dziewcząt. Przypięte w kabinie na
ścianie, przypominały, że poza powietrzem i wodą istnieje jeszcze na świecie kawałek stałego lądu, do
którego warto wrócić.
Nagle w przyciszony gwar rozmów wtargnął głośnik: Flying stations!
21
Na pokładzie tymczasem pojawił się rząd tajemniczych postaci, które wypełzły gdzieś z głębi okrętu.
W drelichach, skórzanych kurtkach, grubych rękawicach i czapkach podobnych do tych, które noszą
dżokeje, zapiętych jednak rzemykami pod brodą, personel manewrowy przypominał nieco Marsjan
z powieści Wellsa, tym bardziej że wykonywał dziwaczne ruchy, aby utrzymać równowagę. Wkrótce
potężne windy poczęły wyciągać na pokład samoloty. Dziwaczne postacie chwytały je mocnymi
rękami i przetaczały na miejsce startu. Po chwili byli na miejscu już i mechanicy, którzy po raz ostatni
przeglądali maszyny. W gwizd wiatru i odgłosy uderzeń oceanicznej fali wtargnął nowy element
muzyczny: ryk gwiaździstych, potężnych motorów.
Lotniskowiec począł wykonywać lekki zwrot w lewo, aby wyjść pod wiatr. Jeśli bowiem samoloty
miały wznieść się w powietrze, powinny mieć przeciw sobie wiatr o szybkości przynajmniej 45
kilometrów na godzinę.
21
Na stanowiska!
Na okręcie przemówił ponownie głośnik, z pomostu wzywano kolejno załogi do zajęcia miejsc
w samolotach. Piloci w skórzanych kombinezonach, obciśnięci żółtymi kamizelkami ratunkowymi
wspinali się z trudem po stopniach i zajmowali miejsca w otwartych kabinach Swordfishów.
W głowach mieli jeszcze krótkie informacje dowódcy eskadry - położenie własne okrętu takie a takie,
przypuszczalna pozycja Niemców tu i tu. Siedząc już na swoich miejscach poprawiali okulary i hełmy.
Okręt kończył właśnie zwrot. Lotnicy czuli wyraźnie, jak wiatr poczyna im wiać prosto w twarz. Na
pomoście odczytywano z napięciem jego szybkość. Gdy wskazówka licznika minęła liczbę 25 mil
morskich, dowódca okrętu, dowódca lotniczy i oficer wachtowy powiedzieli prawie jednocześnie: „w
porządku”. Z pomostu dano znak zieloną chorągiewką. Oficer startowy na pokładzie momentalnie
opuścił taką samą zieloną chorągiewkę. Leżący płasko na brzuchach dwaj ludzie, którzy
podtrzymywali drewniane hamulce, w jednej chwili usunęli je spod kół pierwszego samolotu
i Swordfish rycząc setkami koni rozpędził się po chwiejnym pokładzie. Gdy przed końcem bieżni
oderwał się wreszcie i w objęciach atlantyckiego wiatru począł wznosić się tuż nad grzywami fal,
wszyscy głęboko odetchnęli. Start się udał.
Tak poszło w powietrze dziesięć samolotów, które miały odnaleźć „Bismarcka” i utrzymać z nim
kontakt. Gdy jednak o godzinie trzeciej eskadra samolotów torpedowych rozpoczęła atak, sprawy
nieprawdopodobnie się skomplikowały. Styczność z „Bismarckiem” stracono, samoloty torpedowe,
nie uprzedzone o obecności w pobliżu brytyjskiego okrętu, zaatakowały Bogu ducha winny krążownik
„Sheffield”, który szedł trop w trop za Niemcami. Jeśli „Sheffield” nie poszedł w głębiny za „Hoodem”
od własnych torped, mógł to jedynie zawdzięczać zimnej krwi swego dowódcy i fatalnym zapalnikom,
w które zaopatrzone były angielskie torpedy; zapalniki magnetyczne eksplodowały nie pod wpływem
obecności w pobliżu metalowego kadłuba... ale uderzeń o fale.
„Uchylił się i tak uszedł śmierci” - jakby powiedział stary Homer.
Potem szanse były już bardzo niewielkie. Ale trzeba było zrobić ten ostatni wysiłek: jeśli nie miałby
przynieść rezultatu, nie pozostawałoby nic innego tylko „położyć wiosła” i popatrzeć z daleka, jak
„Bismarcka” bierze pod swoje czarne skrzydła Luftwaffe. O 7.10 wieczorem na pokładzie „Ark Royal”
pojawiło się 15 maszyn z eskadr 810, 818 i 820 pod dowództwem kapitana T. P. Coode. Startowali
w szarym deszczowym wieczorze, mając w uszach ryk oceanu, który sprzysiągł się przeciw nim.
Początkowo poszli w kierunku, w którym naprowadził ich krążownik „Sheffield”. Gdy po godzinie
ujrzeli pod sobą w dole jego smukłą sylwetkę, wykonali zwrot i kierując się radiowymi wskazówkami
jęli ścigać „Bismarcka”. Między kołami każdy samolot dźwigał ogromną torpedę, zaopatrzoną tym
razem w zapalnik uderzeniowy.
Po dostrzeżeniu niemieckiego pancernika rozproszyli się. Każdy miał wykonać atak samodzielnie.
Coode wspiął się ze swą maszyną wysoko w górę, prawie na 1000 metrów. Stamtąd pochylił samolot
nosem ku morzu i począł nurkować. Czuł przy tym, jak twarz poczyna mu zamarzać, jak lodowaty
wicher paraliżuje mięśnie pod skórą. W dole ujrzał nagle czarne wrzeciono okrętu buchające ogniem,
salwami artylerii przeciwlotniczej i karabinów maszynowych. Kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią
morza wziął ster na siebie, wyrównał, trochę znów lekko nachylił maszynę ku falom i wówczas zwolnił
torpedę. Uderzyła o powierzchnię, skryła się na chwilę w głębinach i potem poszła równo własnym
biegiem ku wrogowi. Coode poderwał maszynę w prawo w górę, zrobił jakiś fantastyczny wiraż
i ścigany przez odłamki pocisków dopadł zbawczej chmury...
Kątem oka zobaczył, jak jeden z jego podwładnych atakuje Niemców od rufy tuż nad falami. Wydało
mii się, że z tyłu pancernika wykwitł nagle gejzer białego wybuchu. Zapadł jednak już mrok i mogło
mu się to tylko zdawać...
Allegro infernale
Nad Atlantykiem zapadał zmierzch. W czerniejącym mroku pancernik grzmiał, błyskał i dymił jak
wulkan Pacyfiku, który pojawia się ponad falami jednej nocy, by drugiej zniknąć bezpowrotnie.
Samoloty nurkowały jeden po drugim i obserwatorom w nadbudówkach zdawało się, że tkwią
w grzmiącym ulu, do którego zlatują ze wszystkich stron pszczoły. Sternik Hansen, prowadzący tego
wieczora okręt, uczuł nagle wstrząs który przeszedł od rufy, usłyszał głuchy podwodny wybuch i po
chwili przerażonymi oczyma dostrzegł, że posłuszny zwykle jego dłoniom pancernik poczyna schodzić
z kursu w fantastyczny skręt. Na próżno mocował się z kołem sterowym. Na próżno starano się
pokierować okrętem z posterunku centralnego leżącego głęboko pod pokładem. „Bismarck” począł
zataczać koła, dokonawszy drugiego wyszedł na kurs naprzeciw pancernikom admirała Toveya, które
nadciągały z północy.
W głośnikach rozległ się głos dowódcy okrętu, zapewniający, że... z lotnisk w zachodniej Francji
wystartowało 66 samolotów typu Ju-88 do ataku przeciw angielskiej flocie.
Marynarze niemieccy słuchali tego głosu, ale nie wierzyli już w słowa. Wieści, które przedostawały się
z pokładu, były zbyt tragiczne. Okręt narzucał teraz swoją wolę ludziom, przestał im być posłuszny.
Niedługo po ataku torpedowym lotnictwa dowództwo kazało otworzyć kantyny. Można było mieć
teraz wszystko, na co przyszła ochota - począwszy od luksusowych wiecznych piór „Pelikan”,
skończywszy na polskiej czekoladzie i szynce. Można było jeść, oblewać się najlepszą wodą kolońską,
pisać do najbliższych listy na najwykwintniejszym papierze. Powstawało tylko pytanie: w jaki sposób
te listy wysłać i ile pozostało godzin życia... Dla tych młodych dwudziestolatków, wychowywanych na
nacjonalistycznej poezji i wierze w 24 punkty programu Hitlera, przychodziła chwila, w której opadały
zasłony zakrywające straszliwą rzeczywistość: wokół nich szalał ocean, oni sami stanowili błądzącą
stalową wyspę, która wiodła ich ku niewiadomemu przeznaczeniu. Naprzeciw nich płynął wróg
pragnący zemsty...
Trzydzieści osiem minut po godzinie dwudziestej drugiej zabrzmiał alarm bojowy. Z posterunków
obserwacyjnych dostrzeżono niszczyciela, który szedł kursem na zbliżenie. Na pomoście
nawigacyjnym pancernika zapanowała jednak zupełna konsternacja, gdy ten mały okręcik, którego
obecność wskazywał tylko „Funkmessgerät”, począł nadawać starym rycerskim obyczajem swoją
nazwę i przynależność państwową, Niemców ogarnęła wściekłość - na tę niewielką skorupkę lunęła
ulewa żelaza...
Komandor Pławski, a z nim cała załoga niszczyciela ORP „Piorun” przeżywała godzinę, która stała się
dla nich najważniejszą w życiu. Jeszcze przed dwudziestoma godzinami eskortowali konwój
o kryptonimie WS8B wraz z czwartą flotyllą niszczycieli dowodzoną przez komandora Viana. Nie była
to najweselsza służba - wypatrywanie niemieckich okrętów podwodnych, nieraz kończące się tym, że
ni z tego, ni z owego między okrętami eskorty prześlizgiwała się zdradliwa torpeda, która zamieniała
eskortowany zbiornikowiec w morze płomieni lub rozłupywała frachtowiec na pół. Dla załogi
„Pioruna” bojowe zadania morskie najrozmaitszego rodzaju nie były nowością. ORP „Piorun”,
niszczyciel zbudowany w latach 1939-40, wszedł do służby pod polską banderą w listopadzie 1940
roku, niedługo po zatopieniu „Groma” pod Narvikiem. I nawet 220-osobowa załoga „Pioruna”
w większości składała się z tych, którzy przeżyli śmierć „Groma” w norweskim fiordzie. Otrzymali
w zamian za okręt, z którym los tragicznie ich rozłączył, nową jednostkę o wyporności 1760 ton,
uzbrojoną w sześć dział 120 milimetrów, 1 działo przeciwlotnicze 102 mm, 12 działek
przeciwlotniczych mniejszych kalibrów oraz 9 wyrzutni torpedowych 533 mm. „Piorun” był szybkim
okrętem, mógł „wyciągnąć” 36 węzłów.
W styczniu 1941 roku, gdy na Atlantyk wyrwały się pod wodzą Lütjensa pancerniki „Scharnhorst” i
„Gneisenau” - „Piorun” brał udział w zorganizowanej obławie. Marzec przyniósł im niebezpieczną
akcję - ratowali w Glasgow płonący po niemieckim bombardowaniu pancernik „Duke of York”.
W miesiąc później zapisali na swoim koncie wyratowanie prawie trzystu rozbitków ze statku
„Rajputana”.
Gdy o drugiej nad ranem 26 maja komandor Vian zasygnalizował rozkaz opuszczenia konwoju i jego
cztery niszczyciele „Cossack”, „Maori”, „Zulu” i „Sikh” oraz „Piorun” poczęły zmierzać w kierunku,
w którym naprowadzały ich sygnały Admiralicji, na okręcie zapanowało poruszenie. Czekała ich akcja
bojowa przeciw najpotężniejszemu okrętowi świata. Aktualnie od „Bismarcka” dzieliło ich 62 mile
morskie. Przełożywszy na miarę działającą nam bardziej na wyobraźnię było to 115 kilometrów,
odległość z Warszawy do Puław. Jednak ocean sprzysiągł się przeciw małym okrętom; „Piorun” raz po
raz nurzał się w nadbiegającej fali, przechyły boczne, tak groźne dla każdego okrętu, dochodziły do 60
stopni. Proszę, niech ktokolwiek spróbuje wychylić się w bok na sześćdziesiąt stopni, podeprzeć się
ręką i wyprostować! Na okręcie utrzymanie się na nogach jest wtedy sprawą dość beznadziejną. Przy
takiej pogodzie i stanie morza, który Anglicy tradycyjnie określają jako heavy sea - ciężkie morze,
„Piorun” ciągnął 26-27 węzłów! Oczywiście dla potężnego pancernika największa fala nie jest
groźnym przeciwnikiem, ale dla niszczyciela o wyporności 1760 ton, pędzącego z szybkością 40-50
kilometrów na godzinę, nadbiegająca wodna góra Atlantyku to tyle, co „prosty” boksera ciężkiej wagi.
Dziób „Pioruna” raz po raz grzązł w falach, woda i piana raz po raz uniemożliwiała obserwację....
Minęło już prawie dwadzieścia godzin. Ocean poczerniał, nadeszła majowa noc. O godzinie 22.14
obserwator dziobowy na „Piorunie”, mat Dolecki, w okularze lornetki ujrzał na horyzoncie zatarty,
trudny do zidentyfikowania, czarny kształt okrętu. Załoga „Pioruna” na stanowiskach bojowych
czekała na swą wielką chwilę. W takich wypadkach najważniejsza rola przypada w udziale
artylerzystom i torpedowcom. Od nich zależy teraz los spotkania, życie okrętu i załogi. Mózgi
artylerzystów, ich oczy i słuch oraz mechanizmy, które obsługują, nie mogą się mylić. „Piorun” szedł
na spotkanie czarnego przeciwnika z ruchliwymi żądłami luf. Jest to w istocie na każdym okręcie
wojennym widok niezapomniany - owe wieże artyleryjskie obracające się wolno w stronę przeciwnika
i korygujące swoje położenie, owe lufy lekko jakby drgające, unoszące się lub opadające, robiące
maleńkie, ledwo dostrzegalne zwroty w lewo lub w prawo, w zależności od zmieniającej się stale
pozycji własnego okrętu i nieprzyjaciela.
„Piorun” nadaje sygnał rozpoznawczy Aldisem („...w nocy wszystkie koty są szare” - jak mawiał stary
Dumas) i dostaje w zamian w odpowiedzi świetlny sygnał z czarnego okrętu, który już miał być
„Bismarckiem”: „Sheffield”. Był to więc krążownik brytyjski, który - jak sobie przypominamy - szedł
trop w trop za Niemcem, stanowiąc zgodnie z określeniem angielskim jakby jego cień...
W tym nagłym rozczarowaniu, w tym morskim qui pro quo, był jednak jakiś ułamek triumfu. Jeśli to
„Sheffield”, to „Bismarck” musi być bezpośrednio przed nim.
Niszczyciele szły teraz na południowy wschód szerokim, dwu i półmilowym łukiem, przy czym
„Piorun”, jednokominowy okręt o pięknej sylwetce przypominającej zatopionego „Groma”, szedł na
lewym jego krańcu.
W życiu okrętów nieraz liczą się minuty i na pewno trzydziesta siódma minuta po godzinie 22.00 dnia
26 maja 1941 roku do takich w życiu „Pioruna” należała. Dokładnie o tej godzinie - 22.37 - „Piorun”
dostrzegł „Bismarcka”. Góra stali, sylwetka co do której trudno się było pomylić: to był pogromca
„Hooda”. 42 tysiące ton wyporności, 2000 ludzi załogi, ciężar salwy burtowej 8 ton...
Anglicy w sytuacji, gdy zbliżają się do zidentyfikowanego nieprzyjaciela, nie bawią się w subtelności.
Nikomu z dowódców angielskich nie przyszłoby nawet na myśl, aby przed otwarciem ognia czy
wystrzeleniem torped, nadawać swój sygnał rozpoznawczy. Ale dowódca „Pioruna” komandor
Pławski chce, aby Niemcy wiedzieli, że zbliża się do nich polski okręt, że Polska żyje i walczy.
W dalmierzach odległość spada hektometrami: 160, 158, 155, 150. Piętnaście kilometrów, 148, 146,
143... 141... 137... 135... Wytrenowane oczy dalmierzystów, ludzi którzy muszą być wyspani,
wypoczęci, zdrowi, aby mogli dobrze pracować, zgrywają sylwetkę „Bismarcka” z zamglonym tłem
pryzmatów, zgrywają romby z sylwetką powiększoną dwudziestokrotnie, przerażającą, czarną jeszcze,
milczącą. 133 hektometry, 131, 127, 123... Przy radarze bosman Wizner śledzi na niedoskonałym
jeszcze ekranie świetlistą plamką pojawiającą się niedaleko pionowej czarnej krechy, ukazującej kurs
własny. Impuls obiegający tarczę zapala tą plamką za każdym obiegiem.
120 hektometrów. 12 kilometrów! Czarna sylwetka „Bismarcka”, okrętu liczącego 300 metrów
długości, rozbłyskuje światłem. Wydaje się z tej odległości, że zapala mu się burta. To na razie działa
130-milimetrowe. To zaledwie prychnięcie dzika czy niedźwiedzia w stronę nadlatującego ogara.
Nadchodzi wielka chwila artylerzystów „Pioruna”. „Bismarck” musi otrzymać odpowiedź. Działa
prowadzą cały czas ten delikatny pląs, balet artyleryjski, przed oczami celowniczych, zgrywający
wskazówki nastawienia dział z wskazówkami nastawianymi przez artyleryjski mózg okrętu - centralę
artyleryjską - wybłyskują raz po raz niebieskawe światełka, oznaczające, że działo jest wycelowane
właściwie, że lufa ma właściwy kierunek i kąt podniesienia, że długi rząd wartości liczbowych, te
wszystkie odległości, kąty biegu, poprawki balistyczne wymierne w cyfrach, uwzględniające stopień
zużycia luf, wilgotności prochu, ciśnienie, siłę wiatru i inne czynniki, przetworzone zostały na
właściwe ustawienie luf. Nadchodzi wielka godzina artylerzystów. Dzwonek w wieżach! Pal!
Ładowniczowie muszą po dzwonku przycisnąć się płasko do ścian, aby uniknąć cofających się
gwałtownie luf. Na podajniku już są nowe pociski, zamek już otwarty. Te strzały miały mieć jakiś Inny
niż normalnie wymiar, Wszyscy wiedzieli, kim jest przeciwnik, jaki jest stosunek sił, co to znaczy
zaczynać walkę z takim gigantem. Na pokładzie polskiego okrętu był spokój - pisze St. Strumph-
Wojtkiewicz - a jeśli wspominać o jakichkolwiek żywszych uczuciach, to chyba o kilku triumfalnych
okrzykach, którymi marynarze polscy powitali potężnego nieprzyjaciela, tak jakby nie był grozą i
śmiercią...
A. Domiczek w opowiadaniach marynarskich opublikowanych w roku 1945 a cytowanych w książce
Jerzego Pertka „Wielkie dni Małej Floty” tak pisze:
Gdy rozpoznano, że to „Bismarck” przed nami, wypadki potoczyły się już z błyskawiczną
szybkością. Z lewej burty ujrzałem złowrogi błysk, w parę chwil potem w miejsce, w którym
przed chwilą był nasz okręt, padały potężne pociski, piętrzące wodę w wulkany tryskające
z morskich głębin. Była to pierwsza salwa „Bismarcka”, który widocznie nas obrał przede
wszystkim za cel swoich pocisków. Słyszę rozkaz: „Kąt kursowy - czerwone 30, seria wszerz,
uwaga...” Dalej już nic nie słyszałem - błyski ognia i huk naszych dział zagłusza wokół mnie
wszystko. Była to chwila właściwej wymiany salw naszych z salwami pancernika
niemieckiego.
Przyznam się, że z emocji zacząłem się trząść. Myśl pracuje bezładnie: czy aby nasze salwy
będą trafne, czy im co zrobią?... Wtem słyszą słowa oficera artylerii, który najspokojniejszym
tonem mówi: „Uwaga, pociski trafne jak na ostatnim naszym, ćwiczebnym strzelaniu”. Spokój
i opanowanie bijące z tego głosu i mnie się udzieliły. Dalsze pozostawanie „Pioruna” na tym
samym miejscu byłoby równoznaczne z posłaniem go na dno, toteż momentalnie po
przerwaniu ognia nasz okręt zaczął wyczyniać najróżniejsze zygzaki i zawijasy: rzucał się raz
na prawo, raz na lewo, w tył i znów do przodu, ciągle zmieniając kierunek, a wszystko to
w największej szybkości, tak jakby się bronił tymi unikami przed jakimś potężnym
niewidzialnym wrogiem...
Pierwsze 22-kilogramowe pociski polskiego niszczyciela poszły zanadto w prawo, pociski
następnych dwóch salw miały według świadectw polskich dojść do celu. „Goliat”, raczej
oburzony niż dotknięty, obrócił na mały polski okręcik swoją artylerię główną.
Początkowo, jak powiedzieliśmy, do „Pioruna” biły 150-milimetrowe działa „Bismarcka”,
później olbrzym począł bić do natrętnego Polaka z artylerii głównej - 380-milimetrowej.
Wybuchy i kolumny wody wzniesione eksplozją zalewały niszczyciela, na pokład spadały
odłamki. Ten pojedynek zaiste przypominał biblijne historie - z jednej strony Goliat, który
jednym uderzeniem maczugi lub pięści mógł zmiażdżyć Dawida”, a z drugiej Dawid, który nie
miał nawet szans, aby trafić przeciwnika z procy... ponieważ ten ma tak silny pancerz, że
o wiele większe działa niewiele mu mogą uczynić złego...
Jak wynika z przytoczonej relacji, „Piorun” raz po razie musiał zmieniać kurs, zygzakować, kluczyć,
żeby uniknąć nieprzyjacielskiego ognia. Po salwach nakrywających „Piorun” postawił zasłonę dymną,
ostro zmienił kurs, wyszedł spoza zasłony, znów otrzymał celny ogień, znów skrył się. Jeszcze dziś, gdy
patrzy się na zanotowane na mapie kursy naszego niszczyciela, dostrzega się w nich szaleńczy
przebieg tego niesłychanego pojedynku. Te osiemnaście czy dwadzieścia kilka pocisków „Pioruna” nie
miało oczywiście większego znaczenia, ale sam fakt uwikłania olbrzyma w walkę, która - rzecz
niesłychana w tych warunkach - trwała godzinę, odwrócenie jego uwagi od niszczycieli brytyjskich,
odegrał znaczną rolę w działaniach przeciw niemieckiemu gigantowi. Walka „Pioruna” stała się też
jedną z najchlubniejszych tradycji Polskiej Marynarki Wojennej.
Tymczasem reszta niszczycieli zacisnęła wokół „Bismarcka” sieć, z której już się nie miał wymknąć.
Angielskie okręty bezustannie przypuszczały ataki. „Cossack”, „Maori”, „Zulu” i „Sikh” wystrzeliły
torpedy między godziną 1.20 i 7.00 nad ranem dnia 27 maja, przy czym zgłaszały potem pretensje do
dwóch trafień
22
.
Wiceadmirał Günther Lütjens trzeźwo oceniał sytuację. Jego okręt o nie uszkodzonych maszynach
i gotowej do szybkiego i celnego ognia artylerii utracił znaczną część swej zdolności bojowej.
Mechanizm sterowy nie działał, torpeda wybuchając uszkodziła go, powyginała śruby okrętowe.
Stwierdzili to z całą pewnością nurkowie, którzy dokonali prawdziwego wyczynu, opuszczając się pod
powierzchnię morza z lekka uciszoną przez rozlanie wokół rufy oliwy.
O godzinie 21.40 Lütjens nadał do Gruppenkommando West sygnał, który określał jego postawę
w nadchodzącej walce: „Okręt niezdolny do manewrowania. Walczymy do ostatniego granatu. Niech
żyje führer!”
Tuż przed północą Lütjens rozkazał nadać depeszę, która miała dać początek nowej hitlerowskiej
legendzie:
„Do führera Rzeszy Niemieckiej. Walczymy do ostatka w wierze w Ciebie, mój führerze, i z mocnym
przekonaniem o zwycięstwie Niemiec”.
22
Nie jest to wszakże pewne.
O 1.53 otrzymał odpowiedź na swoje morituri te salulant
23
. Hitler przesłał depeszę, która
zapowiadała, że „zostanie uczynione wszystko, co w ludzkiej mocy, aby dopomóc załodze
pancernika.” O 2.21 Lütjens przedstawił do odznaczenia krzyżem rycerskim żelaznego krzyża oficera
artylerii pancernika komandora-porucznika Schneidera. Motyw wniosku odznaczeniowego:
„zatopienie »Hooda« ogniem artyleryjskim”.
Niedługo potem o godzinie 3.51 Hitler nadał telegraficznie komandorowi Schneiderowi krzyż rycerski
żelaznego krzyża.
Nowina nie wywołała należytego entuzjazmu. Marynarze, podoficerowie i oficerowie, którzy tkwili na
stanowiskach bojowych i bronili raz po raz okrętu przed atakami torpedowców, zdawali sobie sprawę
z tego, że sieć poczyna się wokół nich zaciskać. Na razie było to dopiero preludium boju z głównymi
siłami brytyjskimi, który na nich czekał. Raz po raz pancernik spowijał się w obłokach ognia i dymu,
raz po raz jego pociski przebijały ciemność goniąc za tymi kąśliwymi, szybkimi okręcikami, które
z szaleńczą odwagą atakowały ze wszystkich stron kolosa. W chwilach przerw w walce straszne
przeczucia ściskały gardła. Niejeden wyjmował fotografię żony, matki czy swojej dziewczyny
i wpatrując się w ich rysy przeklinał siły, z którymi się sprzymierzył na własną zgubę. Najlepszy jeszcze
nastrój panował w wieżach artyleryjskich - jeśli swoimi działami rozbili „Hooda”, to może uda im się
tego dokonać z innymi ciężkimi jednostkami brytyjskimi? Najstraszniej było w głębi okrętu pod
pokładami wśród zmian, które odpoczywały. Ludzie mieli tu wiele czasu na myślenie i rozmowy. Nie
chciało się im już nawet czytać historyjek o błyskawicznych zwycięstwach Wielkich Niemiec i ckliwych
miłościach, a więc dwóch krańcowych tematach wzruszających w owych czasach ducha niemieckiego.
Ilustracje w czasopismach wyglądały nierealnie w jaskrawym blasku elektrycznym oświetlającym
kabiny i korytarze. Choć ich okręt stanowił cząstkę Niemiec, czuli, że między nimi a krajem wyrosła
zapora, którą przebyć będzie bardzo trudno.
Admirał Tovey był dobrze poinformowany o ruchach Niemców dzięki sygnałom torpedowców, przeto
nie spieszył się. Oddalony o ponad 100 mil, nie zamierzał doprowadzić do walki przed świtem. Zbyt
wiele jednostek dążyło na pole walki, a co ważniejsze, pragnął, aby niemiecki pancernik pojawił się
nad ranem na tle jaśniejącego od wschodu nieba. Dałoby mu to dodatkowy plus w walce
artyleryjskiej.
Do jego flagowego pancernika „King George V” dołączył około godziny 19.00 pancernik „Rodney”
i w nocy posuwali się już razem; „Rodney” za rufą oddalony o niecałą milę. Dowódcy angielscy byli już
bardzo wyczerpani i znużeni. Tovey, Patterson i dowódca „Rodneya” komandor Dalrymple-Hamilton
raz po raz; opierali czoła na podręcznych stolikach nawigacyjnych lub pierwszym lepszym dość
wysokim przedmiocie i zapadali w krótki przerywany co chwila sen. Ściszony przez pancerne ściany
pomostu szum morza działał usypiająco, po przebudzeniu więc z trudem nawiązywali kontakt
z rzeczywistością. Tovey odczuwał ogromną ulgę, był pewien, że Niemiec mu się już nie wymknie, nie
uchyli od ostatecznego boju. Równocześnie jako stary marynarz nie bez pewnej melancholii myślał
o decydującym udziale lotnictwa w całej akcji; gdyby nie te kilkanaście Swordfishów, nie mogło być
mowy o dogonieniu niemieckiego pancernika. Teraz pragnął już tylko jednego - odpocząć na tyle
podczas nocy, aby w nadchodzącej bitwie nie popełnić błędu i zadać przeciwnikowi cios ostateczny,
nie ponosząc zbędnych strat. Z depeszy nadanej przez niszczyciela HMS „Cossack” o godzinie 3.55
wiedział, że między godziną 2.40 i 3.40 przeciwnik zrobił zaledwie 8 mil, ale że jego artyleria
i urządzenia do kierowania ogniem są w doskonałym stanie. Admirał odczuwał lekki niepokój,
ponieważ właściwie nie wiedział, gdzie dokładnie znajduje się przeciwnik, a z nim pięć niszczycieli
23
„Morituri te salutant” – „Idący na śmierć pozdrawiają Cię” - pozdrowienie rzymskich gladiatorów kierowane
do cezara przed walką.
komandora Viana. Pogoda była przez cały czas pogoni fatalna i słońce nie pokazywało się zupełnie,
mogły przeto w określaniu własnego położenia zajść poważne pomyłki. Próbowano ustalić położenie
niszczycieli przy pomocy namiaru radiowego, rozkazano im także przy zbliżaniu wystrzelić pociski
świetlne. Na razie jednak nie było nic widać, a namiary dawały wyniki zupełnie nieprawdopodobne.
Nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie czekać świtu.
Nad ranem Tovey dał znać komandorowi Dalrymple-Hamiltonowi, że w boju „Rodney” może
manewrować samodzielnie, a więc w tzw. open order, admirał postąpił więc odwrotnie niż
wiceadmirał Holland, który ściśle związał ze swoim okrętem pancernik „Prince of Wales”.
Na pokładzie pancernika „Rodney” w wieży artylerii głównej 406-milimetrowej, znajdował się polski
marynarz, porucznik marynarki Eryk Sopoćko
24
. Jego słowa jako naocznego świadka najlepiej
przekażą rzeczywistość morskiego boju oglądanego z wielkiej jednostki morskiej:
„...W pomieszczeniu do kierowania ogniem i kot się nie przeciśnie, kładę się więc między lufami
dwóch załadowanych dział 16-calowych. Czuję się śmiertelnie zmęczony, przemoczony i zziębnięty na
kość. Nie mogę spać, ani nawet drzemać...
Mówi dowódca: »Zbliżamy się do wroga. Nie spać, zająć stanowiska bojowe«. Wracam do mojego
zydla i opieram głowę o pancerz ściany wieży. Wydaje się ciężka jak ołów i waży chyba tonę...
- Pogoda się poprawia - mruczy mój kapitan.
- Skąd pan to może wiedzieć? - pytam. - Nic nie widzę.
- Och, całkiem po prostu, zdjąłem zasłonę z peryskopu czego pan zapomniał zrobić - odpowiada ze
śmieciłem.
Przestało padać i widać już, jak fale zalewają pokład. Co chwila prześwituje niebieskie wygwieżdżone
niebo w lukach między chmurami. Rozchodzi się nocna mgła i poprawia widoczność. Patrząc na
horyzont nabieram otuchy.
O szóstej powinni byliśmy zobaczyć nieprzyjaciela, ale jest już po szóstej i wciąż nie mamy styczności
bojowej.
Oficer artylerii udziela szczegółowych instrukcji co do sposobu strzelania. Obsługi dział zacierają ręce,
kapitan piechoty morskiej podkręca wąsa. Wyglądam chyba tak, jakbym miał zamiar wleźć do mojego
peryskopu. Przekaźniki zaczynają pracować. Widzialność poprawia się gwałtownie i o ósmej sięga
27 000 jardów. Niebo się wypogadza. Na horyzoncie zalega czarny zwał chmur, podczas gdy nad nami
chmury są przetykane błękitnym niebem. Głos kapitana: »W każdej chwili możemy ujrzeć wroga«.
Przekaźnik sygnalizuje: »Stosować się do przyrządu kierowniczego«. Zaobserwowano krążownik
w odległości 25 000 jardów«. Już nie jest mi zimno. Bój nadchodzi z błyskawiczną szybkością.
»Wróg na horyzoncie« - słyszę przez głośnik. Idziemy wprost na przeciwnika, tak więc tylko dwie
przednie wieże będą mogły strzelać, a my musimy czekać. Lekkie uczucie rozczarowania.
W peryskopie widzę mijającego nas „Króla Jerzego V”. Na fokmaszcie powiewa olbrzymia biała
bandera, podczas gdy na szczycie głównego masztu flaga głównodowodzącego, czerwony krzyż
Świętego Jerzego na białym tle. Sznur flag sygnałowych wciągnięty zostaje przez okręt admiralski i jak
tradycja tego wymaga, HMS »Rodney« podnosi swą własną banderę bojową...
24
Zginął później wraz z niszczycielem ORP „Orkan” 8.X.1943 roku. Ponieważ jego książka znajduje się w kraju w
kilku zaledwie egzemplarzach po angielsku („Gentlemen, the »Bismarck« has been sunk”), a więc jest -niełatwo
dostępna, pozwoliłem sobie zacytować z niej ten bardzo ciekawy fragment.
»Otworzyć ogień« - rozkazuje kapitan.
Na tablicy kontrolnej ukazuje się sygnał świetlny »Gotów«. Dwa krótkie dzwonki. Ogłuszający ryk,
okręt drży pod naszymi stopami i zdaje się cofać wraz z odrzutem dział. Mój peryskop ukazuje morze
płomieni, a potem zasłonę czarnego dymu.
Następna salwa. Odległość zmniejsza się. Nie widać ani »Bismarcka«, ani słupów wody od wybuchów
naszych pocisków...
»Nieprzyjaciel otworzył ogień«, słychać przez megafon głos kapitana. Tak, widzę. Dwa ognie błysnęły
razem daleko, daleko, jak gdyby spoza zasłony mgieł. Na chwilę wstrzymuję oddech. Strzelają do nas.
Potem ryk salwy »Rodneya« wdziera się do mojego mózgu. Strzelamy i słyszę, że »Król Jerzy V« także
otworzył ogień.
Kilkaset jardów przed naszym dziobem wznosi się wysoki słup wody. Ile ich jest? Jeden, dwa, trzy,
cztery... Pojawiają się tam na chwilę i znikają. Pierwsza salwa wroga jest dobra w kierunku, ale krótka.
»Bismarck«, lub raczej ciemne miejsce, w którym widnieje, nagle znika mi z oczu. Obserwuję, jak
»Król Jerzy V« strzela, i widzę sznur trzepoczących flag sygnałowych.
Cóż to? Druga salwa z »Bismarcka«! Dwie góry wody zaciemniają moje pole widzenia. Wydaje się,
jakby spod dna okrętu dochodziły zduszone eksplozje.
»Hm - mówi kapitan - dobre strzały«.
»Tak« - odpowiadam krótko.
»Zmieniamy kurs, teraz na nas kolej, chłopcy« - mówi do obsługi wieży. »Rodney« skręca w lewo.
Lufy wszystkich naszych dział zwracają się ku wrogowi. I my możemy w końcu strzelać. Idziemy
zygzakiem. Świst sprężonego powietrza, drganie spowodowane obrotem wieży, hałas podajników
amunicyjnych i nasze własne salwy, salwy »Króla Jerzego V«, ostry świst granatów »Bismarcka«,
wszystko zlewa się w symfonię bitwy. W miejscu, w którym znajdowalibyśmy się, gdyby nie zmiana
kursu, pojawiają się cztery fontanny. Trzy razem, jedna z boku. Zręczne kierowanie »Rodneyem«
przez komandora Dalrymple-Hamiltona ocaliło nas od trafienia. Niemcy muszą teraz skorygować
dane. Zauważyłem, że podzielili swój ogień między nas i okręt flagowy. Wydawało mi się, że
dostrzegłem w górze samoloty, ale Bóg wie czyje. Najprawdopodobniej nasze, bo nie otworzyliśmy
do nich ognia. Odległość wciąż się zmniejsza. Salwa za salwą leci w kierunku nieprzyjaciela.
»Nasze działa sześciocalowe otworzyły ogień« - informuje nas kapitan. Słyszę je. Można je łatwo
rozpoznać. Ujadanie teriera obok wycia wilka. Przez moment główna artyleria »Rodneya« milczy.
»Bismarck« uparcie się zbliża. Na tle wybuchów mgły, dymu i chmur widać sylwetkę niemieckiego
okrętu wojennego. Z zapartym oddechem oczekujemy, że wyleci w powietrze lub zapali się.
»Król Jerzy V« jest na posterunku. Jego działa biją. Wieża »B« utrudnia mi obserwację hitlerowskiego
okrętu. Dygoczę. Dwa słupy wody po prawej burcie, niewielkie pudło. Krople potu występują mi na
czoło. Brr! Niezbyt przyjemne uczucie. Nie trzeba myśleć! Skręcamy w prawo. Wieża z wolna się
obraca. Na tablicy kontrolnej zapala się nasze światło »Gotów«.
Stalowe lufy wznoszą się początkowo szybko, później wolno, póki nie znajdą się w pozycji do strzału...
dwa dzwonki...
»Och, teraz!« - wykrzykuję.
»Ładna robota« - szepce kapitan.
»Co się stało, sir?« - pytają żołnierze
25
.
»Nasza 16-calowa salwa osiągnęła bezpośrednie trafienie w części dziobowej. Jeden z pocisków
eksplodował u podstawy wieży B« - brzmi odpowiedź. Ukazuje się przez chwilę błysk i ogień, które
wolno gasną. Wieża wroga milknie na zawsze...
»Znów koncentrują swój ogień na nas« - , zauważa kapitan. Przez cały czas »Bismarck« zdaje się
zdecydowanie rosnąć. Słupy wody różnej wielkości, a nawet, co dziwniejsze, różnych kształtów wy
trysku ją wszędzie wokół niego. Największe, wyższe niż jego maszt główny, spowodowane są 16-
calówkami »Rodneya«. Nieco mniejsze przez 14-calowe »Króla Jerzego V«, najmniejsze przez nasze 6-
calówki. Słońce świeci i woda załamuje promienie, ukazując wszystkie kolory tęczy. Od czasu do czasu
na ciemnym kadłubie wroga ukazują się języki ognia. Jednak szybko są gaszone. Przeciwpancerny
granat trafia celnie, wgryza się głęboko w pancerz, wyrzucił jakąś wewnętrzną część okrętu i już widzę
wznoszącą się potężną kolumnę dymu czy pary.
Wieża na niemieckim pancerniku strzela tylko z prawego działa, drugie zwisa żałośnie - choć nie
widziałem, kiedy zostało uszkodzone. Działa na rufowym pokładzie są jeszcze nie uszkodzone i dalej
strzelają, choć w mniejszym tempie. Niemcy wyraźnie słabną.
Zaczynamy oddawać salwy boczne ze wszystkich dziewięciu dział. Stan morza powoduje, że
posuwamy się wolno, ale majestatycznie. Z każdą mijającą minutą jesteśmy coraz bliżej »Bismarcka«.
Jeden z naszych pocisków widocznie trafił w flagę, ponieważ już jej nie widać, ale proporzec dowódcy
łopoce w całej okazałości, chociaż jego wygląd zdaje się zapowiadać los, który go czeka.
Pierwsza nasza salwa boczna jest trochę za krótka, ponieważ olbrzymie kolumny wody wytryskują
ponad okręt i kryją go na chwilę przed naszym wzrokiem...”
Już przed wiekami kilka przynajmniej państw podczas pokoju uważało, że posiada najlepsze armie na
świecie; z flotami wojennymi bywa odmiennie, a już z pewnością w naszym stuleciu, gdy informacja
o sprawach wymiernych, materialnych, doszła do pewnego stopnia doskonałości. Żeby się przekonać,
kto ma jaką flotę, wystarczy wziąć do ręki pierwszy lepszy rocznik informacyjny, aby z niego
dowiedzieć się prawie wszystkiego, co potrzebne jest dla oceny możliwości przeciwnika. Nad ranem
więc, gdy w pobliżu nie było widać ani własnego lotnictwa, ani okrętów podwodnych, Lütjens nie
miał już żadnych złudzeń. Gdy o 8.43 zobaczył na horyzoncie dwie rosnące z każdą chwilą sylwetki
okrętów, poczuł, że nadchodzi finał. Jednym z nadpływających był pancernik „Rodney” uzbrojony
w dziewięć dział 406-milimetrowych, drugim pancernik „King George V” mający jako artylerię główną
dziesięć dział 356-milimetrowych. W sumie dawało to dziewiętnaście dział przeciw jego ośmiu, ciężar
salw bocznych okrętów angielskich przewyższał ciężar salw „Bismarcka” prawie dwukrotnie. Obydwaj
jego przeciwnicy byli dobrze opancerzeni i szanse powtórzenia historii „Hooda” były nikłe. Wrogowie
zbliżali się z szybkością około 20 węzłów, a on nawet nie mógł manewrować. O godzinie 8.47
przeciwnik zaczął strzelać z przednich wież. Wieże „Bismarcka” zwróciły się według danych potężnego
kilkunastometrowego dalmierza oraz przeliczników w stronę Anglików i dwie minuty później plunęły
ogniem. Wkrótce wokół pancernika poczęły wyrastać trzydziestokilkumetrowe góry wodne. Były to
wybuchy 406-milimetrowych pocisków. Lütjensowi zdawało się przez chwilę, że znajduje się
w Islandii wśród gejzerów. Widział, że ich własny ogień nie jest tak celny, jakby tego pragnął,
przeciwnik nadto okazał się dość giętki i manewrował umiejętnie. Przeszli obok siebie raz na
przeciwległych kursach, później Anglicy zrobili zwrot na północ i poszli równolegle do nich, cały czas
25
Żołnierze korpusu piechoty morskiej, która obsługuje na okrętach brytyjskich działa.
strzelając. Na okręcie rozszalało się piekło. Woda, płomienie, dym, straszliwe grzmoty wybuchów
zlewały się w przerażający obraz, który on jako dowódca, wyniesiony ponad okręt na pancernym
pomoście, musiał długo znosić. Widział, jak jedno po drugim działo odpadało z akcji, jak została
rozbita jedna z wież dziobowych, słyszał meldunki z głębi okrętu o wybuchach, pożarach,
o przedostającej się wodzie, o tym całym piekle, w które przemienia się największy okręt wojenny
przy spotkaniu z równorzędnym lub mocniejszym przeciwnikiem. Wyobrażał sobie los ludzi pod
pokładami, jak giną od ognia, wody i dymu. I wbrew swoim butnym pseudoheroicznym depeszom
nadanym w nocy przyszła mu na myśl przed śmiercią refleksja o bezsensie -tej walki. Nim
dopowiedział sobie do końca tę myśl, pocisk 1100-kilogramowy uderzył w górną część pomostu
bojowego, przebił ścianę i eksplodował niszcząc wszystko i wszystkich...
Admirał Tovey niecierpliwił się. Dystans zmniejszył się już do 7500 metrów, widać było, jak wróg jest
masakrowany pociskami, nic jednak nie wskazywało na jego szybkie zatonięcie. W pewnej chwili
ledwie panując nad sobą Tovey zawołał Pattersona: „Bliżej, bliżej, nie widzę dość trafień!” Trzeba
było kończyć walkę, za chwilę mogły się pojawić na scenie niemieckie okręty podwodne, a zapasy
paliwa na pancernikach z ledwością starczały już na powrót do baz. Admirał Sommerville nie bardzo
miał ochotę ryzykować ataku samolotów z „Ark Royal”, ponieważ „Bismarck” ostrzeliwany był teraz
przez cztery okręty, dwa pancerniki oraz krążownik „Norfolk” i krążownik „Dorsetshire”, które
pojawiły się na scenie boju. W tym rozgardiaszu bitwy okręty mogły postrzelić własne samoloty, które
musiałyby przecież wykonać atak niewysoko ponad powierzchnią morza, w niebezpiecznym
sąsiedztwie wybuchających słupów wody.
O godzinie 10.15, gdy na „Bismarcku” wszystkie działa ucichły i na pokładzie widać było
wybiegających ludzi, którzy nie zważając na rozkazy oficerów przeskakiwali przez relingi i rzucali się
do wody, admirał Tovey postanowił opuścić miejsce walki i polecił pancernikowi „Rodney” uczynić to
samo. Przedtem jednak rozkazał, aby któryś z okrętów zbliżył się do „Bismarcka” i zatopił go
torpedami.
Krążownik „Dorsetshire”, który notabene samowolnie opuścił jeden z konwojów, aby wziąć udział
w walce, wystrzelił do prawej burty „Bismarcka” dwie torpedy, z których jedna wybuchła na
wysokości pomostu, opłynął następnie wroga z lewej strony i wyrzucił następną torpedę. Stalowy
kolos począł zanurzać się lewą burtą, wreszcie przewrócił się do góry dnem niczym nieżywy rekin,
i zaczął pogrążać się w falach.
O godzinie 10.36 krążownik „Dorsetshire” rozpoczął nadawać swoje historyczne sygnały:
- Niemiecki pancernik „Bismarck” tonie.
- Wróg został zatopiony.
- Wyławiam rozbitków.
- Setki ludzi w wodzie
26
.
O godzinie 11.19 admirał Tovey uradowany; zwycięstwem, nadał sygnał:
„Chciałbym wyrazić najwyższe uznanie dla najdzielniejszej walki, którą stoczył »Bismarck« przeciw
miażdżącej przewadze”.
O godzinie 16.10 Admiralicja udzieliła odpowiedzi na ten sygnał dowódcy „Home Fleet”:
26
Ogółem udało się wyratować 110 ludzi z załogi „Bismarcka”.
„Ze wzglądów politycznych jest rzeczą ważną, aby nic z charakteru uczuć wyrażonych w sygnale
o godz. 11.19 nie zostało podane do publicznej wiadomości, jakkolwiek bardzo podziwiamy dzielną
walkę”.
Admirał Tovey oraz lordowie Admiralicji nie widzieli przypuszczalnie tych, z którymi musieliby się
zetknąć prędzej czy później, gdyby nie udało im się zatopić „Bismarcka” oraz setek okrętów
podwodnych Trzeciej Rzeszy. Wówczas, podobnie jak i mieszkańcy kontynentu europejskiego,
znający z własnego doświadczenia skutki zwycięstw niemieckich, na pewno nie podziwialiby „dzielnej
walki stoczonej przeciw miażdżącej przewadze”. W każdym razie ocenianie takiego przeciwnika
według mierników rycerskich wojny stuletniej, gdy się mawiało: „strzelajcie pierwsi, panowie
Francuzi”, było, delikatnie mówiąc, nierozwagą.
*
Bohaterowie majowych wydarzeń 1941 roku - okręty i ludzie - różne przeszli koleje losu. Pancernik
„Prince of Wales” i krążownik liniowy „Repulse” zostały zatopione w 1942 roku przez japońskie
lotnictwo, lotniskowiec „Ark Royal” zginął od niemieckiej torpedy. Inne okręty liniowe biorące udział
w walce przeszły już dzisiaj do historii. Jeden z autorów angielskich, recenzując w tym roku książkę
poświęconą historii angielskich pancerników, użył określenia sad book - „smutna książka”. Pancerniki
przeżyły swój wiek rozkwitu, ale w dobie rozwoju lotnictwa i latających pocisków sterowanych
znalazły się w sytuacji ogromnych dinozaurów, których zgubą stały się ogromne wymiary, czyniące je
niezdolnymi do życia. I dziś nikt już nie buduje stalowych olbrzymów, co najwyżej wielkie lotniskowce
lub bardzo szybkie krążowniki.
Jeden z głównych aktorów wydarzeń, emerytowany obecnie admirał Tovey, zdziwił się zapewne, gdy
przeczytał w „Timesie”, że na brytyjskich fregatach „Actaeon”, „Hart” i „Mermaid” opuszczone
zostały flagi brytyjskie, a wciągnięto flagi „Bundesmarine” z czarnymi krzyżami, które tyle razy
złowróżbnie pojawiały się nad Anglią. Być może, pamięcią sięgnął do lat po pierwszej wojnie
światowej, gdy marynarce wojennej „demokratycznej” Republiki Weimarskiej pozostawiono
pancernik „Schleswig-Holstein”, ten sam, który w dwadzieścia lat później rozpoczął drugą wojnę
światową salwami na Westerplatte.
Rysunek 1 „Piorun” wykrywa i atakuje „Bismarcka” 26 maja 1941 r.
Rysunek 2 Zatopienie „Bismarcka” 27 maja 1941
Krzyżówka z tygrysem
POZIOMO: 1) niszczyciel z grupy okrętów, które poszukiwały i odkryły „Bismarcka”, 4) krążownik
liniowy z specjalnego wydzielonego zespołu admirała Somerville’a, 7) duży kraj w Azji, 9) najlepsza
drużyna piłkarska Brazylii (także znany gatunek kawy), 10) drugi egzemplarz czegoś, 11)
charakterystyczny ssak afrykański, 12) dawny rodzaj powozu konnego, 15) praca, wysiłek fizyczny, 18)
gatunek papieru, rodzaj doskonałej tektury, 21) jedna z odznak władzy monarszej, 24) gatunek
aromatycznego wina importowanego z Jugosławii, 26) jednostka czasu, 27) wieś w Czechosłowacji
(koło Hradec Kralove), zwycięstwo wojsk pruskich nad austriackimi odniesione tam w roku 1866
położyło kres prymatowi Austrii wśród państw niemieckich, 28) salwa honorowa, 29) grządka
ogrodowa, 30) działo o stosunkowo długiej lufie.
PIONOWO: 1) żołnierz Czarnieckiego, autor świetnych „Pamiętników” z lat 1656-1688 (obecnie
sfilmowanych), 2) roślinna, którą, przysłowiowo panny sieją, 3) specjalne wgłębienie w transzei
przeznaczone jako schowek na amunicję, sprzęt bojowy itp., 4) urządzenie pozwalające marynarzom
i lotnikom widzieć w ciemnościach, we mgle, 5) bogacz indyjski, 6) przysłowiowa droga wiodąca do
kłębka, 8) gatunek drzewa liściastego, 13) rzeka, owad lub marka skutera, 14) C, 16) część twarzy, 17)
pląs, 18) doskonały lekkoatleta, rekordzista Polski w pchnięciu kulą, 19) grupa artystów wędrownych,
20) olbrzymie jezioro afrykańskie, 21) zamknięta grupa społeczna, warstwa przestrzegająca swej
odrębności, 22) miasto powiatowe w woj. kieleckim, 23) roślina ozdobna, 25) pierwiastek chemiczny,
którego związki używane są jako trutki na szczury
„zwan”
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Okładkę projektował Władysław Brykczyński
Printed in Polant
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1966 r. Wydanie II
Nakład 100 000 + 280 egz. Objętość 4.43 ark. wyd., 3,5 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. 60 g., z roli 63 cm z Fabryki Papieru
w Głuchołazach. Druk ukończono w kwietniu 1966 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 765. M-27. Cena zł 5.-