Rozłubirski, Edwin Veledog nr 5621 – 1966 (zorg)

background image

background image

Veledog nr 5621

Edwin Rozłubirski (Gustaw)

Spis treści

„Hiszpan” kal. 6,35 mm ........................................................................................................................... 2

Paul ........................................................................................................................................................ 11

Porucznik „Groźny” ............................................................................................................................... 24

Veledog nr 5621 .................................................................................................................................... 35

Posłowie ................................................................................................................................................ 44

Krzyżówka z tygrysem ........................................................................................................................... 47

„Hiszpan” kal. 6,35 mm

Było to w ciepły, pogodny dzień maja 1944 roku. Razem z dowódcą 1 kompanii batalionu
szturmowego im. Czwartaków, sierżantem „Mirkiem” (Leszek Matawowski), spotkałem się na placu
Mirowskim z majorem „Piotrem” (Mirosław Krajewski), oficerem Sztabu Głównego Armii Ludowej.

Rozmawialiśmy krótko na temat kilku szczegółów dotyczących zorganizowania przewozu radzieckiej
broni zrzutowej z województwa lubelskiego do Warszawy

1

. Zadanie to miała według naszego planu

wykonać 1 kompania, jednakże na podstawie decyzji wyższych przełożonych wyznaczono do tego 2
kompanię pod dowództwem sierżanta „Tadka” (Tadeusz Pietrzak). Jako pierwsi, łącznicy zostali
wysłani z batalionu: „Jurek” (Jerzy Konopka) i „Wenek” (Wenancjusz Nowak). Ale w dniu, o którym
mowa, braliśmy pod uwagę 1 kompanię i dlatego spotkałem się z „Piotrem” w towarzystwie „Mirka”.

Już mieliśmy się rozstać, gdy nagie „Piotr” zwrócił moją uwagę na niemłodego już człowieka,
stojącego w pobliżu nas przy budce z owocami i najprawdopodobniej czyniącego jakieś zakupy.

- Widzisz tego typa?

- Widzę - odpowiedziałem. - On cię interesuje?

- Raczej ja jego.

- Jak to? - spytałem.

- A tak. Przypatrz mu się uważnie.

1

Por. tomik „Ostatnia akcja Czwartaków”.

background image

Spojrzałem, lecz nie zauważyłem nic szczególnego. Był to jeden z takich ludzi, jakich niejednokrotnie
spotykamy tuziny, nie wyróżniał się niczym. Ubrany przeciętnie, wiek około 35-40 lat, twarz lekko
nieogolona, łysawy.

- Wygląda na szmuglera lub handlarza pośledniejszego gatunku, poza tym nic ciekawego.

- A jednak, a jednak - powiedział powoli „Piotr”. - Czy wierzysz, Gustaw, że ja tego „szmuglera” widzę
dziś po raz trzeci? Po raz trzeci i, co gorsza, za każdym razem w pobliżu podpunktów, na których się
spotykam.

- Oooo... to zaczyna być interesujące - rzucił „Mirek”.

Milczeliśmy chwilę, obserwując dyskretnie człowieka przy budce. Właśnie skończył zakupy. Przez
moment stał niezdecydowany, potem oddalił się wolnym, leniwym krokiem. Nie odszedł jednak
daleko.

- Czeka na coś, to jasne - mruknął „Mirek”.

Tajemniczy osobnik przypatrywał się teraz wystawie sklepowej. Nie wyglądał na agenta. On miałby
obserwować „Piotra”? Odrzuciłem tę myśl, wydawała mi się nieprawdopodobna.

Były to czasy, biedy szpiclów i agentów gestapo można było spotkać niemal na każdym kroku. Żyliśmy
w ciągłym napięciu. W każdej chwili zamaskowany przeciwnik mógł ujść naszej uwadze, a to groziło
poważnymi konsekwencjami. Wielu z nas było już przewrażliwionych na tym tle, gotowi byli widzieć
szpiega nieraz w całkiem przypadkowo napotkanym człowieku, nieznanym przechodniu. To
prowadziło z kolei do reakcji odwrotnej: unikając „histerii” i „panikarstwa” skłonni byliśmy
lekceważyć niebezpieczeństwa, przed którymi ostrzegała konspiracyjna intuicja. Może „Piotr”
rzeczywiście spotkał już dziś tego osobnika, ale czy to musi oznaczać, że jest śledzony? - myślałem
wówczas, patrząc na naszego „szmuglera”, który nadal oglądał wystawę w pobliżu. - Może
podejrzewamy Bogu ducha winnego człowieka, a „Piotr”, nastawiony na to, że być może jego, oficera
Sztabu Głównego Armii Ludowej, śledzą po spotkaniach na podpunktach, po prostu „dmucha na
zimne”? Ale „Piotr” znany był z opanowania i szalonej odwagi, którą imponował nam wszystkim.
Legendy krążyły o jego wyczynach, graniczących niemalże z nieprawdopodobieństwem.
Przewrażliwienie nie pasowało do niego zupełnie. A więc...

- Masz przy sobie maszynę? - spytałem, przypominając sobie jego słynną piętnastostrzałową efenkę,
z którą rzadko kiedy się rozstawał.

Spojrzał na mnie uważnie i roześmiał się.

- Nie, nie mam, a sytuacja nie je.st tak poważna, jak sądzisz. Po prostu pokazałem ci tego typa, żebyś
zapamiętał jego twarz. Gdyby kręcił się koło nas jeszcze kiedyś, będziemy wiedzieli, że nie po raz
pierwszy...

Spojrzałem znów w kierunku „szmuglera”. Stał nadal w pobliżu. „Sytuacja nie jest taka poważna” -
powtórzyłem w myśli. Intuicja, ów „szósty zmysł” konspiratora, którą jeszcze przed chwilą skłonny
byłem zlekceważyć, szepnęła mi, że na tego człowieka naprawdę trzeba zwrócić uwagę. Pożegnałem
się z „Piotrem”, mrugnąwszy na „Mirka”, żeby już więcej nic na ten temat nie mówił. Gdy po chwili
„Piotr” odszedł swoim równym, niezbyt szybkim krokiem, szepnąłem do dowódcy kompanii:

- Mirek, trzeba się tym naprawdę zająć. Jeśli facet rzeczywiście jest szpiclem, teraz pójdzie...

„Piotr” oddalał się coraz bardziej. I faktycznie „szmugler” ruszył w ślad za nim.

background image

Postanowiliśmy śledzić go.

„Piotr” szedł w kierunku ulicy Królewskiej. „Szmugler” trzymał się za nim w odległości około 40-50
metrów i teraz już wyraźnie widzieliśmy, że stara się nie stracić go z oczu.

Skręcili w Królewską.

- Niedobrze - pomyślałem sobie. - Niedobrze... Pójdą pewnie Marszałkowską, gdzie jest masa
Niemców; nie ma mowy o tym, żebyśmy tam cokolwiek mogli zrobić...

„Mirek” widocznie myślał to samo, bo powiedział:

- No, tam to już nie zrobi się nic.

Już miałem zrezygnować z dalszego śledzenia, poprzestając na zameldowaniu o wszystkim
„Ryszardowi” - dowódcy Armii Ludowej w Warszawie, była jednak jakaś siła, która mnie pchała
i mówiła, „idź za nim i działaj, nie możesz tego tak zostawić”.

Mimo że „Piotr” był oficerem Głównego Sztabu Armii Ludowej, a ja zaledwie szarym oficerem
w jednym z batalionów, stosunki między nami ułożyły się w szczególny sposób. Jakaś nić sympatii
nawiązała się między tym już dojrzałym mężczyzną a mną - młodym chłopcem, który dopiero poprzez
walkę wchodził w życie.

Pamiętam, jak pewnego razu oczekiwaliśmy „Ryszarda” na podpunkcie „pod Florianem”, to jest na
przystanku przed kościołem św. Floriana. Siedzieliśmy na ławeczce, „Ryszard” nie przychodził i -
właściwie nie wiem dlaczego - „Piotr” zaczął mi trochę mówić o sobie. Dowiedziałem się wtedy, że
jest on żonaty i że ma dwie córeczki, które ogromnie kocha... Teraz pomyślałem o tej żonie, której nie
znałem, i tych córeczkach... Uświadomiłem sobie, że od decyzji, którą mam podjąć w tej chwili, zależy
być może bardzo wiele - życie „Piotra”, szczęście tych niewinnych dzieci. Złożenie meldunku
„Ryszardowi”, a więc postąpienie zgodnie z przyjętymi w konspiracji zasadami, nie miało przecież
wpływu na to, co mogło się stać w dniu dzisiejszym. Co zamierza „szmugler”?

Jeżeli to jest naprawdę gestapowiec - pomyślałem - los „Piotra”, o ile mu nie pomożemy, jest
przesądzony.

Jednakże czym dysponowaliśmy? Byliśmy tylko we dwóch, mieliśmy przy sobie jedynie pistolety.
W biały dzień, na ludnej śródmiejskiej ulicy było to - dla wykonania jakiejkolwiek zaimprowizowanej
akcji - przeraźliwie mało...

Szliśmy w rejon, gdzie kręciła się masa uzbrojonych Niemców, masa patroli, zbliżaliśmy się do rejonu
Dworca Głównego.

Tak, tam interwencja była niemożliwa. Zdawałem sobie z tego sprawę, a jednocześnie jakiś
wewnętrzny nakaz pchał mnie naprzód.

„Piotr” doszedł do Złotej i skręcił w prawo. „Szmugler” poszedł za nim, a my jak ich nieodłączne cienie
również skręciliśmy w Złotą.

Tłum ludzi, wąski chodnik, tłok. Zbliżyliśmy się nieco do „szmuglera”, bojąc się, by nie stracić go
z oczu. Wiedzieliśmy jednocześnie, że gdyby nas zobaczył jakakolwiek możliwość interwencji z naszej
strony zostałaby sprowadzona do zera.

„Piotr” skręcił teraz w Sosnową i zobaczyliśmy, że zbliża się do ulicy Siennej. Tu już było mniej ludzi.
„Mirek” zapytał mnie:

background image

- Robimy coś?

- Jak sądzisz? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

- No, nie wiem, wydaje mi się, że trzeba robić. ale we dwóch? Diablo mało...

Czułem zwątpienie w jego głosie, ale wiedziałem, że jeżeli postawię sprawę twardo, „Mirek” nie
zawiedzie.

- Robimy - odparłem. - Niezależnie od okoliczności.

Wypowiedziałem swoją decyzję całkiem spokojnym, pewnym tonem i to - rzecz dziwna - utwierdziło
mnie w przekonaniu o jej słuszności.

Kilkadziesiąt metrów od rogu Sosnowej „Piotr” wszedł do jakiejś bramy. „Szmugler” zatrzymał się
o dwa domy bliżej i udawał, że ogląda wystawy.

- Teraz - powiedziałem do „Mirka”. - Teraz robimy.

- Jak? - zapytał „Mirek”. - Strzelamy od razu, czy...

- Nie - powiedziałem. - Daj spokój, a jeżeli to jest niewinny człowiek? Nie znamy powodów, dla jakich
idzie za Piotrem... A może to jest przypadek? Musimy wyjaśnić.

- Będzie trudno - powiedział „Mirek”.

Wiedziałem, że ma racją. Wiedziałem, że zaczepienie agenta gestapo, najprawdopodobniej
uzbrojonego, w biały dzień, niemalże na oczach licznych, po zęby uzbrojonych patroli hitlerowskich,
było więcej niż ryzykowne. Tym bardziej że nie mieliśmy nawet zabezpieczonego odwrotu. Byłem już
jednak w tej chwili zdecydowany na wszystko.

Wolnym krokiem ruszyliśmy w kierunku „szmuglera”.

- Daj mi papierosa - szepnąłem do „Mirka”.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, bo wiedział, że nie palę, ale dał.

Pamiętam jak dzisiaj. Bezustnikowy „Sport”. Wziąłem go do ust i podszedłem do „szmuglera”.

- Pozwoli pan przypalić?

Obrzucił nas bystrym spojrzeniem i sięgnął ręką do kieszeni marynarki.

„Jeżeli to jest agent gestapo - myślałem - jeśli zapamiętał, że to my spotkaliśmy się z „Piotrem”,
zamiast zapałek wyciągnie teraz z kieszeni pistolet”...

A mój Vis był zabezpieczony i tkwił za paskiem, pod marynarką. Jeśli on wyciągnie broń, ja po swoją
nie zdążę nawet sięgnąć. Trzeba będzie działać inaczej: chwycić go za rękę, wyszarpnąć ją do góry
i czekać, aż „Mirek” będzie strzelał.

Ułamki sekund wydawały się wiecznością.

„Szmugler” wyciągnął zapałki z kieszeni, wyjął jedną z pudełka i zapalił, przesłaniając ręką płomyk od
powiewu wiatru. Schyliłem się i przypaliłem. Wsunąłem nieznacznie prawą rękę pod połę marynarki.

Nie było czasu na zabawę. Mógł nadejść patrol, były tysiące możliwości, które mogły spowodować
zdekonspirowanie nas.

background image

Wyciągnąłem pistolet i przystawiłem go do boku „szmuglera”.

- Ręce do góry - powiedziałem. - Polizei.

Spojrzał na nas jakoś dziwnie, ale nie wydał się zbytnio przerażony słowem „policja”.

Zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć w zanadrze.

- Ręce do góry! - powtórzyłem. - Nie ruszać się! Znany jestem z tego, że strzelam bardzo szybko.

- Powoli, koledzy, powoli. Weźcie sami, jest w lewej kieszeni marynarki. Przekonacie się, że jesteście
na błędnym tropie.

Sięgnąłem do wskazanej przez niego kieszeni i namacałem twardą okładkę legitymacji. Wyciągnąłem.

„Mirkowi” zaświeciły się oczy. Była to legitymacja gestapo.

A więc „Piotr” miał rację, a moje przeczucia okazały się słuszne. Fala satysfakcji i triumfu odpłynęła
równie szybko jak nadeszła. Czas naglił. Skoro powiedzieliśmy „a”, trzeba było powiedzieć „b”.

- No, widzicie - mówił tymczasem gestapowiec nie rozumiejąc jeszcze sytuacji. - Jesteście już
spokojni?

Postanowiłem w dalszym ciągu grać komedię.

- Niezupełnie, niezupełnie - odparłem. - Mamy dane, że działa tu bandyta posiadający legitymację
gestapo, dlatego pozwólcie, że sprawdzimy dalej, czy wszystko jest w porządku. Zechciejcie wejść
z nami do bramy, bo zrobi się zbiegowisko.

- Proszę bardzo, chłopaki, ale niepotrzebnie tracicie czas.

- Prosimy jednak do bramy - powiedział „Mirek” grzecznie, ale stanowczo, przysuwając lufę swego
Visa do brzucha gestapowca.

Nie usiłował stawiać oporu. Zresztą po co? Skoro uznał nas za kripowców

2

, czuł się wystarczająco

pewny siebie.

Weszliśmy do bramy. Wyjąłem z jego kieszeni -niewielki, na biało niklowany pistolet hiszpańskiej
produkcji.

- A pozwolenie na broń? - zapytałem.

- Wpisane w legitymację.

Odwróciłem kartkę. Rzeczywiście, jest kaliber 6,35, fabryka... Udałem, że porównuję fotografię
z twarzą naszego rozmówcy czy raczej jeńca.

- W zasadzie wszystko się zgadza - powiedziałem. Teraz trzeba przestać grać komedię, bo i tak zaraz
nasz „szmugler” zorientuje się, co się święci - pomyślałem sobie.

- Słuchajcie, me mam dużo czasu - rzekł właśnie zniecierpliwionym tonem. - Jeżeli chcecie, zapiszcie
sobie numer i prosiłbym o podanie mi także numerów waszych legitymacji. Jestem tu służbowo.
Wybaczcie, ale nie mam czasu na tak długie rozmowy.

2

Kripo: Kriminal Polizei - policja kryminalna.

background image

Zrobił ruch jakby chciał sięgnąć po swój pistolet i legitymację. Cofnąłem rękę i jego dłoń zawisła
w próżni.

- Naturalnie, bardzo przepraszamy - powiedziałem i w tym samym momencie dałem „Mirkowi” znak,
żeby pilnował, aby nikt z ulicy nie wszedł przez bramę...

Strzały huknęły głośno, echo ich odbiło się o sklepienie bramy. Odniosłem wrażenie, że słyszała je
cała ulica, nieomalże cała Warszawa.

Schowałem do lewej kieszeni spodni zabrany pistolet i legitymację, po czym z odbezpieczonym Visem
w ręku zbliżyłem się do wyjścia z bramy.

Ludzie na ulicy rozglądali się, nie wiedząc, gdzie padły strzały.

- Nikt nie zauważył, że to w tej bramie - szepnął „Mirek”. - Pryskamy!

Zabezpieczyłem pistolet i schowałem z powrotem do kieszeni. Wybiegliśmy na ulicę. Po chwili
zmieszaliśmy się z tłumem.

Minęło nas kilka patroli idących w kierunku, skąd usłyszano strzały. Spojrzeliśmy po sobie. Mamy
niesamowite szczęście, że nie było ich akurat w pobliżu...

Zgrzani dotarliśmy na ulicę Marszałkowską. Dopiero tam odetchnęliśmy swobodnie.

Wieczorem zameldowałem o wypadku „Ryszardowi”

3

i przekazałem mu zdobyte dokumenty. Długo

przyglądał się fotografii szpicla.

- Tak - powiedział. - Ten człowiek mógł zgubić „Piotra” i nie tylko jego. Dobrze się stało, chłopcy,
żeście go zauważyli i że skończyło się tak, jak się skończyło. Ale z was to cholerni ryzykanci. W biały
dzień, w południe, w śródmieściu... Naprawdę macie więcej szczęścia...

- Niż rozumu - dodałem i roześmiałem się. Wiedziałem, że „Ryszard” jest zadowolony z przebiegu
wydarzeń.

Nazajutrz złożyłem „Konradowi”

4

szczegółowy meldunek o wypadkach z dnia poprzedniego.

Dowódca batalionu dokładnie obejrzał zdobyczny pistolet.

- Ciekawy egzemplarz - zauważył. - Przecież nie jest to typowa broń gestapowców. Zresztą popatrz,
jaki on jest zniszczony. Gdyby mógł mówić, opowiedziałby nam na pewno niejedną ciekawą historię.
Popatrz, tu jest coś na nim wyskrobane.

Nachyliłem się i dostrzegłem na czarnym bakelicie nakładki niewyraźne litery. Było to jakieś
stylizowane „K” czy „H” i „J”. Misterne, zawiłe i trudne do odcyfrowania.

Gdy tak nachylaliśmy się nad tym niewielkim niklowanym pistolecikiem, nie przypuszczaliśmy nawet,
że splecie on się nierozerwalnie z losami batalionu i że wypisze w jego historii krwawy rozdział.

Pistolecik ze względu na mały kaliber i, co za tym idzie, małą siłę przebicia, nie przedstawiał dla nas
niemalże żadnej wartości i nawet nie wiem, jakim sposobem dostał się do drugiej kompanii.

3

Bolesław Kowalski, dowódca Obwodu Warszawa AL.

4

Lech Kobyliński, wówczas dowódca Czwartaków.

background image

Tam upodobał go sobie Felek Bogucki i brał go nieraz ze sobą na akcje, naturalnie nie jako
podstawową broń, bo zawsze dostawał Parabellum, ale dodatkowo. Na pytanie, dlaczego to robi,
odpowiadał najczęściej:

- To jest taka moja maskotka.

Jednakże maskotka ta nie przyniosła mu szczęścia i mniej więcej w miesiąc po otrzymaniu jej w czasie
strzelaniny na blokach został zabity.

Pistolecik dostał się w ręce żandarmów.

Niedługo potem „Konrad” polecił mi zająć się szczególnie uważnie sprawą jednego z żołnierzy
batalionu - „Zbigniewa”.

Był to chłopak dość skryty, nieco od nas starszy, nie można mu było nic zarzucić. Jednakże było w jego
ruchach, gestach, spojrzeniu coś nieuchwytnego, coś co od niego odpychało. Odrzucałem od siebie
tego rodzaju myśli, nie chcąc się uprzedzać do człowieka na podstawie jakichś bardziej przeczuć niż
rzeczywistych oznak, które zresztą mogły mnie wydawać siej podejrzane lub niemiłe,
a w rzeczywistości wcale takimi nie musiały być.

Nie wiedziałem, czy „Konrad” sam zdecydował, że trzeba tego chłopaka „prześwietlić”, czy też dostał
o nim jakieś dane z organów Informacji. Dopiero po wyzwoleniu dowiedziałem się, że było to
polecenie „Marka”

5

, przekazane dowódcy batalionu przez „Bogdana” - oficera Informacji. Mieli tam

widocznie jakieś wątpliwości co do osoby „Zbigniewa”. Meldunki, które składałem, były
przekazywane „Bogdanowi”. Informacja trzymała rękę na pulsie wydarzeń.

Zacząłem częściej kontaktować się ze „Zbigniewem”. Dziwna rzecz, mimo że nie znalazłem w nim nic,
co byłoby podejrzane, wbrew logice uprzedzałem się do niego jeszcze bardziej. Nabierałem
przekonania, że ma on nieczyste sumienie.

Traf chciał, że w czerwcu byliśmy razem nad gliniankami za Kołem. Gdy wyszliśmy z wody,
położyliśmy się na trawie, żeby obeschnąć, zanim się ubierzemy. Oparłem głowę o marynarkę
„Zbigniewa” i wyraźnie poczułem tam jakiś twardy przedmiot, trudny do zidentyfikowania.
Zastanowiłem się, co to może być. Podłożyłem rękę pod głowę i w ten sposób wymacałem, że
znajduje się tam pistolet.

Miałem do wyboru: albo od razu wyciągnąć ten jego pistolet i porozmawiać z nim poważnie, albo
przeczekać i sprawę wyjaśnić w sposób delikatny.

Niejasne dotąd podejrzenia konkretyzowały się. Ale fakt, że „Zbigniew” ma broń, nie był jeszcze
żadnym dowodem Możliwe przecież, że chłopak był niewinny i przyzwoity, a pistolet zdobył gdzieś po
cichu i nie przyznał się... Rzecz jasna, by! to występek karalny. Dyscyplina naszej organizacji nie
przewidywała możliwości tolerowania takich wypadków Ale w owym czasie marzenia o posiadaniu
własnej broni, gdy było o nią niezwykle trudno, opanowywały wielu z nas i rozumiałem to bardzo
dobrze...

Zdecydowałem nie działać na gorąco. Możliwe, że wszystko się jeszcze wyjaśni, trzeba poczekać -
myślałem. W każdym razie od czasu tej kąpieli miałem się bardziej na baczności.

5

Marian Spychalski - kierował wówczas Informacją AL.

background image

Gdy o swoim spostrzeżeniu zameldowałem „Konradowi”, dowódca batalionu zdecydował, że sprawę
trzeba załatwić możliwie jak najszybciej i w taki sposób, by nie urazić „Zbigniewa”, o ile okaże się on
niewinny względnie prawie niewinny; o ile nie jest związany z jakimiś wrogimi nam siłami.

Okazji po temu nie trzeba było długo czekać. Spotkaliśmy się na Kole niby to na instruktaż akcji, którą
mieliśmy we trzech przeprowadzić, i poszliśmy, aby sobie swobodnie porozmawiać, do lasku.

Tam „Konrad” zaczął opowiadać o wypadku nielegalnego - to znaczy bez wiedzy organizacji -
posiadania broni przez jednego z chłopców i o komplikacjach, jakie to spowodowało.

„Zbigniew”, zagadnięty w pewnym momencie przez „Konrada”, jak cm by postąpił, gdyby w jego ręce
wpadł pistolet lub inna broń, odpowiedział, że od razu by zameldował o tym przełożonym. I wtedy
„Konrad” - widząc, że „Zbigniew” nie pójdzie tutaj na otwartą rozmowę, a więc delikatne załatwienie
sprawy nie może wchodzić w rachubę - chwycił go za ręce, a ja błyskawicznie wyciągnąłem mu
z kieszeni pistolet. Była to mała, niklowana „szóstka”. Podrzuciłem broń na ręku.

- Tak, ładne kwiatki, Zbigniew - powiedziałem.

Nagle dostrzegłem wzrok „Konrada”. Coś w jego zachowaniu zastanowiło mnie, niemalże przeraziło.
Jego spokojna zwykle i pogodna twarz teraz wyglądała strasznie. Zaciśnięte szczęki, okrutnie
przymrużone oczy, nachmurzone czoło... Zdawałem sobie sprawę, że zaszło coś nadzwyczajnego, ale
jeszcze nie zorientowałem się, co go tak wzburzyło.

- Skąd masz ten pistolet?

Nie poznałem głosu dowódcy batalionu.

- Skombinowałem, sąsiad handluje bronią... - próbował tłumaczyć się „Zbigniew”.

- Nie kłam - przerwał mu „Konrad”. - Tego pistoletu nie kupiłeś od handlarza bronią. Zobacz, Gustaw -
zwrócił się do mnie - to przecież...

Dopiero teraz przyjrzałem się trzymanej na dłoni „szóstce”. No tak, jak mogłem dotąd tego nie
dostrzec! Nieczęsto spotyka się tę markę broni. A do tego... na czarnej bakelitowej nakładce rysują
się zaplątane jak hieroglify litery „H” czy „K” i „J”...

A więc była to ta sama sztuka, pistolet, który wpadł w ręce gestapo całkiem niedawno. Czyli, idąc
dalej za tą myślą, „Zbigniew” otrzymał go z gestapo...

Ale dlaczego?

Dlaczego broń zdobytą na „Czwartaku” dano agentowi, który właśnie batalion Czwartaków
rozpracowywał? Niedopatrzenie, bałagan?

Nie było to sprawą najważniejszą. W ogóle nie było już ważne...

- A więc skąd masz tę broń? - „Konrad” z trudem zdołał się opanować.

- Mówiłem - tłumaczył się „Zbigniew”. - Przecież mówiłem wam. Dlaczego nie chcecie wierzyć?
Kupiłem od sąsiada...

Wiedzieliśmy, że kłamie. Jego argumentacja była zbyt otwarcie, zbyt jawnie fałszywa. Drugiego
takiego pistoletu być nie mogło. Staliśmy oko w oko ze zdrajcą, z człowiekiem, który wkradł się
w nasze szeregi, aby nas zniszczyć, wydać na okrutną śmierć. Wiele zła mógł nam przynieść, wiele
bólu.

background image

- Jasna jest teraz dla mnie sprawa śmierci Wieśka Raczyńskiego - mówił z chłodną nienawiścią
„Konrad”. - Byliśmy razem na akcji. Ty byłeś dzień wcześniej zapoznany z jej planem. I do dzisiejszego
dnia nie wiedzieliśmy, skąd gestapo się o tym dowiedziało i dlaczego grupa wpadła w zasadzkę.
Gdyby nie odwaga Wieśka, zginęłaby cała grupa. A tak przypłacił to życiem Wiesiek. Ty zdradziłeś
grupę.

„Zbigniew” był blady jak ściana. Jego rozbiegane oczy szukały wyjścia, ale wiedział, że ratunek jest
niemożliwy. Znał cenę, jaką płaci na wojnie zdemaskowany szpieg.

Rewizja ujawniła w jego kieszeni gestapowską legitymację. Wsunąłem ją do kieszeni marynarki.
Wszyscy trzej wiedzieliśmy, co teraz nastąpi, co musi nastąpić nieubłaganie jak samo przeznaczenie.

„Konrad” wyciągnął Parabellum. Głucho szczęknął bezpiecznik. Jednocześnie ja naciągnąłem kurek
swojego Visa. Jeszcze chwila... mieliśmy pewność, że ten szpicel nigdy już nikogo nie wyda.

Poszliśmy laskiem w kierunku Boernerowa, aby okrężną drogą wrócić na bloki.

Gdy byliśmy w mieszkaniu u „Don Kichota” (Henryk Sipak), zapytałem „Konrada”, co mam zrobić
z pistoletem.

- Zrób z nim, co chcesz - powiedział dowódca batalionu. - Nie mogę nawet na niego patrzeć. Pomyśl,
taka mała sztuka, takie świństwo, zdawałoby się do niczego nieprzydatne, a ile to z mm splątanego
zła...

Rzeczywiście. Pierwszy znany nam posiadacz hiszpańskiego pistoletu o mały włos nic przyczynił się do
zguby „Piotra”. Przypadek, ślepy traf, sprawił, że udało się go rozszyfrować, a fantastyczne szczęście
umożliwiło nam zlikwidowanie go bez poniesienia strat.

Potem zginął z tą „szóstką” „Felek”, wesoły, lubiany przez wszystkich chłopak, odważny żołnierz.

Następnie człowiek, któremu gestapo przekazało tę broń, wydał grupę wychodzącą na akcję. Zginął
Wiesiek Raczyński...

I znowu przypadek zrządził, że udało nam się likwidując zdrajcę usunąć zawisie nad batalionem
niebezpieczeństwo, a zarazem pomścić śmierć kolegi.

Przypadek... Nie, to nie był przypadek! O bardzo wielu ludzkich sprawach, o życiu i śmierci naszej czy
naszych bliskich nieraz decydował w czasie okupacji zbieg okoliczności. W dziejach hiszpańskiego
pistoletu odgrywał on rolę dominującą, ale nie jedyną. W gestapowskiej karierze „Zbigniewa” -
znacznie mniejszą. Traf zrządził, że wówczas nad glinianką położyłem głowę na jego marynarce, dzięki
czemu mogliśmy uzyskać decydujący dowód jego zdrady. A gdyby to się nie stało? Gdyby nie miał
wtedy przy sobie broni? Czy pozostałby nie rozpoznany?

Jest to mało prawdopodobne. Być może działałby dłużej, być może przyczyniłby się do jeszcze jednej
czy drugiej bolesnej dla nas straty. Nie zmienia to jednak zasadniczego faktu, że dzięki sygnałowi
informacji czujność nasza została już wtedy obudzona i pierwsze niekonkretne jeszcze podejrzenia
zostały skierowane we właściwym kierunku. Przypadek pomógł nam przyspieszyć rozwiązanie. Lecz
to, że mogliśmy go właściwie wykorzystać, było już naszą zasługą.

Pistolet powędrował do skrytki. Nikt już nie chciał go używać. Mówiono, że przynosi nieszczęście.

Dziś leży sobie spokojnie w Muzeum Wojska obok białej kartki, na której opisana jest jego historia.

Wiele spraw w tej historii pozostało dla nas niejasnych. W czyim on był uprzednio ręku? Czyimi są te
inicjały „H” czy „K” i „J”? Kto je wyskrobał na bakelitowej nakładce?

background image

Co było powodem dania przez gestapo tego pistoletu właśnie „Zbigniewowi”, chociaż logika mówiła,
że nie powinien się on znaleźć w ręku człowieka związanego z batalionem Czwartaków?

Co skłoniło „Zbigniewa”, młodego chłopca, Polaka, do hańbiącej współpracy z gestapo?

Są to pytania, na które nigdy już chyba nie otrzymamy odpowiedzi.

Paul

Pierwsza kompania Czwartaków wzięła się energicznie do „rozbrajanek”. Ma wiosnę jedna z jej grup
bojowych pod osobistym dowództwem „Konrada” zaatakowała i opanowała wartownię fabryki
Philips (obecnie zakłady im. Róży Luksemburg) i zdobyła pistolet maszynowy. W czasie strzelaniny,
jaka wywiązała się podczas akcji, grupa zabiła kilku hitlerowców i wycofała się, sama nie ponosząc
strat.

W kilka dni później „Zygmunt” (Ryszard Kazała) poprowadził grupą do niewielkiej fabryki trykotaży,
mieszczącej się przy ulicy Puławskiej, w rejonie ulicy Belgijskiej.

Fabryczka ta była pod zarządem państwowym, produkowała bieliznę i skarpety dla armii
hitlerowskiej. Chłopcy mieli skonfiskować dużą ilość gotowych wyrobów i wywieźć je na platformach;
następnie bielizna miała był odesłana do oddziałów partyzanckich.

Czwartacy opanowali fabryczkę bez trudności. Czterech werkszuców rozbrojono i umieszczono
w komórce bez okna. Klucz od masywnych drzwi komórki „Zygmunt” schował do kieszeni. Na jego
polecenie przerwano produkcję. Personel administracyjny i część robotników zgromadzono w jednym
pomieszczeniu; pozostali robotnicy (wiedzieli dla kogo pracowali, bo chłopcy rozdali im „Głos
Warszawy”) ochoczo uwijali się przy ładowaniu platform. Nagle do „Zygmunta” podbiegł „Czesiek” -
jeden z obstawy.

- Żandarmi... - zameldował zdyszany. - Dwie budy... Otaczają dom...

„Zygmunt” szybko powziął decyzję.

- Wycofywać się przez okna pomieszczeń parterowych na sąsiednią posesję. Stasiek! Ty wyprowadzisz
chłopców.

- A ty? - zapytał „Stasiek” (Stanisław Sulima).

- Wykonuj rozkaz! - „Zygmunt” oddał mu swój automat i wziął od niego Visa. - Natychmiast, nie ma
chwili czasu do stracenia.

- Zostaną z tobą - oświadczył stanowczo „Stasiek”. - Albo ty idź, a ja zostaną... Jesteś dowódcą... masz
matkę...

„Zygmunt” odbezpieczył Visa.

- Wykonuj rozkaz, rozumiesz? Biegiem ruszać!

„Stasiek” ustąpił. Grupa zaczęła się wycofywać, zostawiając naładowane do połowy platformy.

„Zygmunt” minął obstawą porzucającą posterunek w bramie.

- Dajcie mi parę granatów! - zawołał.

background image

- A ty, nie wycofujesz sią?

- Dawaj granaty i biegiem.

Zostawszy sam, wyjrzał na ulicą. Żandarmi i policjanci zwartym kordonem otaczali dom. Kilku szło
w kierunku sąsiednich posesji. Odetną drogą chłopcom - pomyślał.

Podniósł dłoń z pistoletem, starannie wycelował. Po strzale jeden z żandarmów upadł. Pozostali
zaczęli strzelać. Kryli się za latarniami i miejskimi wózkami na śmiecie.

„Zygmunt” odczekał chwilę i widząc, że w jego stroną biegnie kilkunastu Niemców i że są już blisko,
rzucił do bramy granat, a sam wybiegł na podwórze.

W bramie zakotłowało sią, „Zygmunt” dopadł klatki schodowej. Wbiegł na górą. Drogą odwrotu miał
już odciętą...

Nie pragnął ratunku, chciał tylko zatrzymać żandarmów, odwrócić ich uwagą od wycofujących się
chłopców, jak najdrożej sprzedać swoje życie. Jeszcze moment i na schodach zadudniły ciężkie kroki.

Z góry posypały się granaty.

Ze zgrozą wysłuchiwaliśmy z „Konradem” chaotycznego meldunku „Staśka”.

- Najwidoczniej ktoś zawiadomił żandarmerię... Oddał mi automat, wziął Visa... Od chłopców wziął
granaty, swoich miał dwa... I został. Za nami słyszeliśmy strzały... I wybuchy...

- Zygmunt... - szepnął „Konrad” zbielałymi wargami.

„Zygmunt”... Dotychczas sam nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo go lubiłem.

Osierocony przez ojca we wczesnym dzieciństwie zaznał w swoim krótkim życiu niemało nędzy
i goryczy. Ten chory na astmę chłopak o żółtej cerze, który często gęsto nie miał co włożyć do garnka,
nieprzypadkowo trafił do Związku Walki Młodych. Swoim koleżeństwem zaskarbił sobie przyjaźń
podwładnych, kolegów i przełożonych. Swoją bezgraniczną odwagą człowieka, który wie, że sprawa,
o którą walczy, zwycięży - bez względu na to, czy on zginie, czy też pozostanie przy życiu - zaskarbił
sobie ich szacunek.

I oto teraz być może „Zygmunt” już nie żyje... Nie mogliśmy oswoić się z tą myślą.

Na miejscu starcia nie można było dowiedzieć się nic konkretnego. Dziewczęta wysłane na
rozpoznanie zdołały ustalić tylko to, że strzelanina trwała około dwóch godzin - tak twierdzili
sklepikarze mający w sąsiedztwie swoje sklepy - oraz że fabryczka dotychczas jest obstawiona przez
żandarmerię.

Następnego dnia z samego rana pojechaliśmy obaj z „Konradem” na Puławską. Udało nam się
nawiązać kontakt z jednym z robotników, który widział cały przebieg walki, jaką stoczył „Zygmunt”
z żandarmerią.

- Więc ten chłopiec - mówił robotnik (o ile pamiętam, nazywał się on Pawłowski czy Pawłowicz) - jak
zobaczył, że lecą do niego, rzucił w bramie granat, a sam prysnął na schody. W bramie kilku
żandarmów poraniło, ale kupa ich pobiegła za nim. On ich z góry... granatami. Całe schody i poręcze
posiekane odłamkami, no i ich sporo nabił, to ich potem ładowali do sanitarki. Nagle - patrzymy -
wybiega z sieni, ręce ma podniesione do góry. Skończyły mu się granaty albo co? - myślę sobie.

background image

Dwóch żandarmów do niego - złapali go za ręce, trzeci się na niego zamierzył, czwarty chce go
rewidować, a tu nagle... Huk! Coś błysnęło, dym tylko taki jasny poszedł do góry, resztki szyb się
posypały. Patrzę, leżą i ci żandarmi i on - wszyscy nieżywi.

- Rozerwał się granatem... - szepnął „Konrad”. - Odbezpieczył i wsadził do kieszeni...

Podziękowaliśmy Pawłowskiemu.

- Nie ma za co... Chciałem mu wprawdzie pomóc jakoś uciec, ale nie szło. Wszystko było obstawione.
Szkoda chłopaka. I nas teraz ciągają. Ciągle pytają: a ilu ich było? A jak wyglądali? A jak oni byli
ubrani?

Na wszelki wypadek zapisałem na kartce adres Pawłowskiego. Potem obaj z „Konradem”
popędziliśmy na Oczki, do prosektorium. Tam zwożono zwłoki zabitych na mieście.

Łudziliśmy się nadzieją, że może to nie był „Zygmunt”, może Pawłowski się pomylił, może skłamał...

Niestety...

Już na drugim stole dostrzegliśmy „Zygmunta”.

Szczupłe ciało czwartackiego dowódcy kompanii, który świadomie rozpoczął walkę
z kilkudziesięcioma żandarmami po to, żeby uratować powierzonych sobie chłopców, było straszliwie
zmasakrowane odłamkami, prawie przecięte na pół potężnym wybuchem obronnego granatu.

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Czułem jakbym miał kłębek waty w gardle. Przez chwilę sialiśmy
w milczeniu, w myślach żegnając się z przyjacielem i towarzyszem broni.

Gdy wychodziliśmy na ulicę, w oczach „Konrada” - bohaterskiego „Konrada”, dowódcy, który potem
zyskał sobie przydomek „Nieustraszonego” - dostrzegłem łzy...

Nazajutrz obaj z „Konradem” poszliśmy odwiedzić matkę poległego kolegi. Szliśmy tam z ciężkim
sercem, spodziewaliśmy się z jej strony łez i narzekań.

Staliśmy przez długą chwilę w chłodnej sieni staromiejskiego domu, nie mogąc zdecydować się na
zapukanie do drzwi.

Jak ją pocieszyć? Czy jej powiedzieć? Czy w ogóle istnieje jakiś sposób na pocieszenie matki, po
śmierci jej dziecka?

„Konrad” pierwszy przemógł się i zapukał.

Otworzyła nam sama pani Kazałowa.

Mimo półmroku panującego w korytarzu dostrzegłem natychmiast bladość jej twarzy, jeszcze
bardziej podkreśloną czarnym kolorem sukni.

- Ach, to wy, chłopcy... Proszę dalej...

Bezwiednie popychając jeden drugiego, jak uczniacy przed egzaminem, przeszliśmy za nią do
mrocznego pokoju.

Obrzuciłem wzrokiem znajome sprzęty, stary stół, żelazne łóżko przykryte kocem, etażerkę
z książkami. Książki „Zygmunta”...

Wszystko stało na swoim miejscu, tak jak niedawno, gdy byliśmy tu z „Zygmuntem”. Pozornie nic się
nie zmieniło, nawet kałamarz w kształcie góralskiego kapelusza stał na stole...

background image

Poczułem pieczenie pod powiekami, nie mogłem wydusić z siebie słowa, jakby mnie ktoś trzymał za
gardło.

- Siadajcie chłopcy, bardzo proszę... Panie Leszku, panie Gustawie... Akurat mam gorącą kawę.

Mechanicznie poruszaliśmy łyżeczkami, mieszając w dużych fajansowych kubkach zbożową kawę
osłodzoną sacharyną.

- Dziękuję wam, żeście przyszli do mnie, że pamiętaliście o matce... Spotkał mnie tak okrutnie ciężki
cios... Mój Rysiek... - głos jej załamał się, ale oczy pozostały nadal suche.

- Pragnę, żeby pani wierzyła, że śmierć Ryśka jest dla jego przyjaciół również bolesna... - „Konrad”
starał się dobierać właściwe słowa, mówił z wysiłkiem.

- Ja przewidywałam, że to się tak skończy - ciągnęła matka „Zygmunta”. - Rysiek nie dał sobie nic
powiedzieć, żył tylko Czwartakami. Czwartacy i Czwartacy... Był nieostrożny, nie uważał na siebie,
dlatego się to stało. Przecież pamiętacie te jego doświadczenia...

Mimo woli spojrzałem na koc, którym przykryte było łóżko. Łatwo można było zauważyć cały szereg
starannie pocerowanych dziur różnej wielkości. To były ślady po doświadczeniach „Zygmunta”.

Był chemikiem z zamiłowania, pragnął produkować domowym sposobem środki zapalające dla
potrzeb batalionu. W tym celu zrobił sobie w domu małe laboratorium.

Czego tam nie było! Jakieś kwasy w butelkach, torebki ze sproszkowanym aluminium, najrozmaitsze
chemikalia, ołowiane i szklane rurki, aptekarska waga, probówki, blaszki...

„Zygmunt” usiłował skonstruować zapalnik do ładunku zapalającego, działający z opóźnieniem około
trzech godzin.

Na generalnej próbie tego wynalazku byliśmy z „Konradem” obecni. W wiadrze do połowy
napełnionym wodą pływało płaskie blaszane pudełko od fajkowego tytoniu.

- Uważajcie - powiedział „Zygmunt”, biorąc do rąk jakąś rurkę. - Zapamiętajcie, która jest godzina -
i rurka powędrowała do pływającego w wiadrze pudełka.

Spojrzeliśmy na zegarki.

- Teraz czekajcie - oświadczył wynalazca siadając obok nas z zadowoloną miną. - Sami zobaczycie
rezultaty.

Czekaliśmy z niepokojem łatwym do zrozumienia.

Jeżeli zapalnik będzie funkcjonował sprawnie, będziemy mogli przeprowadzić cały szereg akcji
dywersyjnych, zaledwie minimalnie narażając życie ludzi. W myślach robiliśmy przegląd odpowiednio
łatwopalnych obiektów wroga. Składy materiałów pędnych, garaże, warsztaty remontowe
samochodów...

Rezultaty doświadczeń nie dały na siebie długo czekać. Już po pół godzinie pudełko zaczęło
gwałtownie dymić. „Zygmunt” rzucił się do wiadra.

- Nie ruszaj! - zawołał „Konrad”, odciągając go od dymiącego zapalnika.

- Dlaczego? - „Zygmunt” spokojnie wyswobodził się z rąk „Konrada” i wzruszył ramionami. - Jeszcze
nie może się zapalić, bo minęły zaledwie 32 minuty, a ja obliczyłem go na 180. Chcę tylko zobaczyć,
dlaczego dymi.

background image

W tym samym momencie usłyszeliśmy niegłośny huk i pudełko, ciągnąc za sobą smugę dymu,
wyprysnęło z wiadra pod okno.

- Tam jest benzyna! - wrzasnął „Zygmunt” i zerwawszy koc z łóżka rzucił się gasić.

Podczas gdy „Konrad” wynosił na korytarz butelki z benzyną, wodą z wiadra polewałem tlący się koc.
Gryzący dym napełnił mieszkanie. Pożar był ugaszony.

„Zygmunt” otarł pot z czoła, zaczął kaszleć.

- Dobrze, że matki nie ma w domu, zdenerwowałaby się niepotrzebnie... I tak dostanie mi się za koc.

- No, nie ma co... pierwszorzędny zapalnik! - burknął „Konrad”.

- Nie kpij, Leszek. Zobaczysz, następny będzie dobry. Zdaje mi się, że już wiem, w czym tkwi błąd.
Zaraz wam udowodnię...

- Udowodnisz kiedy indziej - powstrzymał go „Konrad”. - Masz w domu oliwę? Trzeba ci posmarować
ręce, całe dłonie poparzone...

Tak. „Zygmunt” nie dbał o siebie. Gotów był w każdej chwili poświęcić wszystko dla dobra sprawy, tak
jak poświęcał jej cały swój czas i wszystkie myśli. Ale czy zginął przez swoją nieostrożność? Nie.

Wiedział co robi, gdy oddał „Staśkowi” automat i brał od chłopców granaty, postanawiając zostać.
Wiedział co robi, oddając pierwszy strzał do żandarma i wypuszczając dźwignię zapalnika ostatniego
granatu tkwiącego w kieszeni.

To nie była nieostrożność. To była świadoma, pełna żołnierskiej prostoty i dumy ofiara z tego, co się
ma najdroższego - z własnego życia...

- Bardzo mi ciężko - mówiła teraz jego matka. - Ale tym się pocieszam, że nie jestem osamotniona
w swoim nieszczęściu. Tylu ludzi ginie, ta wojna taka straszna... Marzę, żeby już się skończyła, żeby
chociaż moja Ela

6

ją przeżyła.

Elę, młodszą siostrę „Zygmunta”, znaliśmy obaj. Należała do grupy bojowej ZWM dzielnicy Żoliborz.
Używała pseudonimu „Hanka”.

- Żeby chociaż ona przeżyła...

W milczeniu zeszliśmy ze schodów.

- Straszne... - szepnął „Konrad”. - Wolałbym już widzieć łzy niż ten nadludzki spokój...

- Trzeba by jej dać trochę pieniędzy, przecież Hanka nigdzie nie pracuje.

- Tak, to trzeba będzie zrobić, A na razie musimy zabrać cały ten arsenał, który został.

Milczeliśmy chwilę.

- I nie dokończył swego zapalnika - powiedziałem bezmyślnie, jakby to było najstraszniejsze.

Z całą energią przystąpiliśmy do przewożenia arsenału, który znajdował się w mieszkaniu
„Zygmunta”. Wobec faktu zawiadomienia matki „Zygmunta” przez władze hitlerowskie o śmierci jej

6

Eleonora Kazała, zginęła w Powstaniu Warszawskim, jako żołnierz batalionu Czwartaków.

background image

syna, gdy okoliczności, w jakich zginął, nie były dla nich tajemnicą, należało w każdej chwili
spodziewać się rewizji...

- Trzeba ściągnąć tych chłopców, jakich mamy pod ręką i wywozić natychmiast wszystko -
zadecydował „Konrad”.

Pierwszym, który napatoczył się nam, był „Janek” z 1 kompanii. „Konrad” posłał go po dorożkę,
a sami zaczęliśmy się zastanawiać, dokąd zawieźć ten kłopotliwy ładunek. Na szczęście nadszedł
Michał Laskowski. Opowiedzieliśmy mu o naszym kłopocie.

- Moja matka wyjechała - oświadczył na to Michał. - Wszystko, co macie, złożymy u mnie.

Z radością przystaliśmy na tę propozycję.

Amunicją i różnymi chemikaliami załadowaliśmy całą dorożkę. Michał wraz z „Jankiem” wsiedli do
niej, dorożkarz cmoknął i ruszyli. Popatrzyliśmy wraz z „Konradem” w ślad za nimi i odetchnęliśmy
głęboko.

- No, chociaż to udało nam się uratować.

Ale niestety - rzeczywistość wyglądała inaczej. Wieczorem od „Janka”, z którym byłem umówiony na
podpunkcie, dowiedziałem się, że na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej dorożkę zatrzymał silny
patrol żandarmerii. Michał zaczął ostrzeliwać się z dwóch pistoletów, które uprzednio wręczył mu
„Konrad”. „Janek” natomiast zeskoczył z dorożki i zdołał wbiec do bramy. Udało mu się ujść z życiem,
a Michał zginął. Przewożony ładunek wpadł w ręce wrogów...

Postawa „Janka” w tej akcji wydała mi się nikczemna.

- Zdaj broń! - rozkazałem.

Obaj weszliśmy do bramy, odebrałem od niego pistolety. Lufy były czyściutkie, leciutko zaoliwione.

Nie strzelane...

Sprawdziłem amunicję w magazynkach - nie; brakowało ani jednego naboju.

- Nie otworzyłeś ognia? - zapytałem.

- Nie było czasu... Chciałem uciec... - tłumaczył się „Janek”.

- No jasne... Tyś uciekał, a Michał ciebie osłaniał. Dlatego zginął, a ty tchórzu, żyjesz - wetknąłem
sobie obydwa jego pistolety za pasek od spodni. - No nic... Później „Konrad” zajmie się twoją sprawą.

„Jankowi” krew odbiegła od twarzy, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić ni słowa.;

Źrebiło mi się go nawet żal, lecz odszedłem nie żegnając się.

- Jak oceniacie te wypadki? - zapytał nas „Ryszard”, gdy wieczorem z „Konradem” składaliśmy
meldunek o zajściach dnia.

Spojrzałem na „Konrada” i pierwszy zabrałem glos.

- Sądzą, jeżeli idzie o sprawę fabryczki, że jest to przypadek. Najprawdopodobniej obstawa, albo
grupa zasadnicza przegapiła jakiegoś człowieka, który zdołał dać znać Niemcom - za pomocą jakichś
nie znanych nam urządzeń alarmowych bądź też za pomocą telefonu.

background image

„Ryszard” milczał. Nie mogłem wyczytać z jego twarzy, czy podziela mój pogląd, czy też ma inne
zdanie.

- A historia z dorożką? - zapytał.

- Również uważam, że był to przypadek. Po prostu zobaczyli dwóch młodych chłopców jadących
dorożką z dużym bagażem i zatrzymali.

- A ty, Konrad? - spytał „Ryszard”.

- W zasadzie jestem tego samego zdania co Gustaw.

- Bardzo wam się dziwię chłopcy, bardzo wam się dziwię... Za dużo tych przypadków.

„Konrad” próbował bronić naszego stanowiska.

- Bywa tak. Weźmy na przykład sprawę śmierci Antka czy Ryśka.

- Tam sprawa była całkowicie jasna - odpowiedział „Ryszard”.

Tak... Tam sprawa była jasna.

W dniu 22 grudnia zginęli „Rysiek”

7

i „Antek”

8

- jeden z najdzielniejszych bojowników, bezpośredni

wykonawca zamachu na lokal na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej

9

.

W dniu tym udali się wraz z grupą bojową ZWM dowodzoną przez „Ryśka” na tak zwaną masówkę do
jednej z fabryk na Mokotowie, na ulicy Madalińskiego. Z początku wszystko szło dobrze, fabrykę
opanowano, robotnicy zgromadzili się w dużej sali. „Antek” wygłosił referat polityczny o sytuacji
międzynarodowej, o deklaracji programowej Polskiej Partii Robotniczej - „O co walczymy?”,
o Związku Walki Młodych. Widział wpatrzone w siebie oczy robotników, czuł jak chłoną każde jego
słowo. Mówił gorąco, z przejęciem. Po referacie padły pytania, „Antek” odpowiadał jasno i rzeczowo.
Nastrój był podniosły, robotnicy odśpiewali Międzynarodówkę i „Jeszcze Polska”. Nagle „Rysiek” -
dowodzący akcją - zarządził alarm. Okazało się, że sekretarce dyrektora udało się zawiadomić gestapo
o obecności gwardzistów. Esesmani otaczali już fabrykę. Wycofujący się gwardziści zostali ostrzelani.
Oprócz „Tadka”, „Antka” i „Ryśka” chłopcy byli nowi, niedoświadczeni - rozpierzchli się pod ogniem.
„Tadek” - dowodzący obstawą - widząc, że jego ludzie uciekli, postanowił za cenę własnego życia
osłonić kolegów. Pragnąc pościg pociągnąć za sobą, skręcił w boczną ulicę, otworzył ogień z pistoletu
i rzucił kilka granatów, żeby stworzyć pozory, że znajduje się tam większa grupa wycofujących się.

Sześciu esesmanów pobiegło za nim. Czterech „Tadek” podpuścił blisko siebie i zastrzelił, pozostali
dwaj uciekli i „Tadkowi” udało się wyjść cało z opresji. Tymczasem większość esesmanów biegła za
ciągle ostrzeliwującymi się „Antkiem” i „Ryśkiem”. W pobliżu Pola Mokotowskiego obu gwardzistom
odcięła drogę żandarmeria... Byli okrążeni. Nie namyślając się długo wbiegli do najbliższego domu.
Zaczęła się nierówna walka między licznym, pięćdziesięcioosobowym oddziałem uzbrojonych po zęby
hitlerowców a dwoma chłopcami, posiadającymi zaledwie pistolety i kilka granatów. Przez długie
cztery godziny hitlerowcy nie zdołali wedrzeć się do domu. Chłopcom kończyła się amunicja,
granatów też już nie mieli...

7

Ryszard Lenkiewicz.

8

Antoni Szulc.

9

Por. tomik „Goście o zmroku”.

background image

O tym, żeby oddać się żywymi w ręce wroga - nie było nawet mowy. „Antek” wybiegł przed dom
z pustym już pistoletem w ręku. Zrobił ruch, jakby chciał rzucić granat. Padł skoszony serią
automatu...

„Rysiek” ranny w rękę bronił się samotnie jeszcze jakiś czas. Celował uważnie, strzelał tylko do
pewnego celu. Znał cenę każdego naboju...

- Partizan, wychodź, bedziesz żiwy! Komm! - wołali esesmani.

„Rysiek” zacisnął usta, nie odpowiadał. Usiłował zatamować krew uchodzącą z przestrzelonej lewej
ręki. Jeszcze nie wolno tracić sił Jeszcze jest parę naboi...

Esesmańskie pociski odbijały tynk nad głową, świstały koło uszu, brzęczały rykoszetami. Na ten
wściekły, huraganowy ogień „Rysiek” odpowiadał spokojnie, rzadkimi, lecz celnymi strzałami.
Wreszcie - po którymś tam strzale - suwadło Visa pozostało w tylnym położeniu. Amunicji już nie
było... „Rysiek” wyjął z kieszeni ostatni nabój, schowany na tą straszną chwilę... Po raz ostatni
załadował pistolet. Lufa nagrzana od wystrzałów dotknęła skroni...

Ileż wysiłku trzeba było włożyć w ten mały, nieznaczny ruch wskazującego palca na języku
spustowym...

Pistolet upadł na ziemię: nikomu już niepotrzebny, bezużyteczny kawałek stali.

Za cenę pięciu zabitych i sześciu rannych zdołali esesmani spojrzeć w osmaloną wystrzałem twarz
osiemnastoletniego zetwuemowca, który stawił opór dwóm plutonom wrogów.

W cztery dni później - 26 grudnia 1943 roku - biuro fabryki zostało opanowane powtórnie. Tym razem
zrobili to Czwartacy.

- To pani zawiadomiła gestapo? - spytał „Konrad”.

Tleniona sekretarka wzięła nas za gestapowców.

- Ja - uśmiechnęła się przymilnie - panowie są z policji? Bo ja na polecenie pana dyrektora...

- Nie jesteśmy z gestapo - oświadczył „Konrad” wprost - Jesteśmy z Gwardii Ludowej, koledzy tych, co
byli tu cztery dni temu.

Sekretarka zrobiła krok do tyłu, oparła się o biurko.

- Zaniemówiłaś, co? - „Konrad” od razu przeszedł na „ty” - ale z gestapo to umiałaś rozmawiać?

„Tadek” przyprowadził za kołnierz tłustego, spotniałego dyrektora fabryki.

- Panowie - jąkał się grubas - ja nic nie wiem, to ona - wskazał na sekretarkę - to ona zawiadomiła, ja
nic nie wiem...

- Kłamie! Kłamie! - krzyknęła histerycznie sekretarka - to on mi kazał!

- Cisza. Nie drzyj się! - uciszyli ją chłopcy.

Z nienawiścią patrzyłem na oboje. Przez nich zginęli „Antek” i „Rysiek”... Nie zawsze wróg jest
w hełmie i z automatem. Czasami wygląda inaczej. Ot, „poczciwy” grubas albo niebrzydka
dziewczyna. Gdyby na ich miejscu byli żandarmi, „Rysiek” na pewno pilnowałby ich lepiej. A ci
wyglądali tak niewinnie, że kto by przypuszczał...

background image

Opinia robotników była zgodna: warte jedno drugiego. On - drań, gnębi, żyłuje, zapłatę obcina; ona
ścierwo, włóczy się z jakimś esesmanem.

Opinia robotników - to był wyrok.

- „W imieniu skrwawionego w walce ludu polskiego... W imieniu Ojczyzny, którą zdradziliście...”

- Panowie, nie strzelajcie! - krzyknął nagle dyrektor. Nie strzelajcie! Dam wam pieniądze, dużo
pieniędzy. Bierzcie wszystko, bierzcie...

Zerwał sobie zegarek z ręki, zaczął gorączkowo wyciągać portfel z kieszeni marynarki.

- Bierz...

Strzały huknęły głośno, zadzwoniły szyby.

Wychodziliśmy w milczeniu. Żegnał nas życzliwy szept robotników.

- A gadzina... - doleciały mnie czyjeś słowa - pieniądze chciał dać... Naszym chłopakom-

To „naszym” - brzmiało wówczas jak najwyższa nagroda za naszą całą dotychczasową walkę i za to,
czego mieliśmy jeszcze dokonać.

Tak, tamta sprawa była jasna. A tutaj... Idąc za tokiem myśli „Ryszarda” doszedłem do wniosku, że
brak tu jeszcze jednego ogniwa. Przeciągnąłem ręką po czole.

- Zrozumieliście? - zapytał „Ryszard”. - Brak tutaj czegoś, brak logicznego powiązania faktów, jest luka
niczym nie wypełniona. Musicie ustalić: kto zawiadomił Niemców o tym, że grupa jest w fabryce - to
raz, po drugie - kto mógł zawiadomić gestapo o transporcie broni dorożką. Przeanalizujcie wszystkich,
którzy wiedzieli. Wszystkich. Nie ma niepodejrzanych w tej sytuacji. A w przypadki tego typu nie
wierzę. I nie chcę od was słuchać takich głupstw, o jakich mi tu mówił Gustaw, „prawo serii”,
„nieszczęścia idą w parze” itp. Trzeba myśleć logicznie i postępować konsekwentnie. Konrad, weź się
za tę sprawę. Jasne?

- Tak jest.

- Będziesz mi meldował na bieżąco. Niezależnie od tego powiadamiaj przez Bogdana Informację.

- Rozkaz.

Zgodnie z rozkazem „Ryszarda” przystąpiliśmy do wyjaśnienia nie znanych nam okoliczności
obydwóch wypadków. Po pierwsze nawiązaliśmy kontakt z Pawłowskim, znanym nam już
robotnikiem z fabryczki trykotaży. Ten, znając doskonale teren, stwierdził, iż zakład był przez
Czwartaków obstawiony w laki sposób, że nikt nie mógłby go niepostrzeżenie opuścić. Stwierdził
ponadto, że poza zerwaną linią telefoniczną żadnych innych połączeń z miastem ani urządzeń
alarmowych w fabryce nie było. Opierając się na jego zeznaniach musieliśmy odrzucić możliwość
zawiadomienia Niemców przez kogoś z fabryki w czasie trwania akcji. Przystąpiliśmy w związku z tym
- zresztą nie bardzo wierząc w celowość naszego działania - do ustalenia, kto z Czwartaków brał
jakikolwiek udział w obu tych akcjach względnie wiedział o nich.

Po dyskusji doszliśmy do wniosku, że oprócz ras dwóch o obu akcjach, a więc i o fabryce trykotaży
i o transporcie broni dorożką, wiedział tylko jeden człowiek.

Był to „Janek”.

background image

Nadal jeszcze nie bardzo przekonani o celowości naszych poczynań, jako że tchórzostwo „Janka”
w historii z dorożką stanowiło raczej argument przeciwko podejrzeniom (takie rzeczy gestapowcy
załatwiali w mniej rzucający się w oczy sposób), przystąpiliśmy do analizy tej postaci. I tu wyszły na
jaw rzeczy dość ciekawe...

„Janek” był jeszcze przedwojennym szkolnym kolegą dowódcy pierwszej kompanii - Adama
Potockiego. Kontakt z nami uzyskał właśnie przez Adama, z którym przypadkowo zetknął się po latach
na gruncie towarzyskim. Adam polecił go „Konradowi”, stwierdzając, że zna go sprzed wojny jako
uczciwego, odważnego chłopca, i proponując, aby wciągnąć go do Armii Ludowej i wykorzystać
w batalionie Czwartaków.

Spotkaliśmy się wówczas - „Konrad” i ja - z Adamem i owym „Jankiem”. Ja co prawda nie byłem
specjalnie zachwycony kandydatem, ale w końcu „Konrad” zdecydował, że możemy go wziąć do
Czwartaków. „Janek” mieszkał na ulicy Krochmalnej, w domu mieszczącym się na wprost siódmego
komisariatu policji. Współlokatorką jego była niejaka „Halinka”.

W lutym, po tym jak Adam ranny dostał się do niemieckiej niewoli i trafił na Pawiak, „Janek”
oświadczył „Konradowi”, że owa „Halinka” ma narzeczonego, który służy na lotnisku Okęcie i który
szuka kontaktu z partyzantami. Chce sprzedać broń, gdyż potrzebuje pieniędzy. „Konrad” polecił mi
zorganizować spotkanie.

Poszedłem z odpowiednią obstawą. Lotnik przedstawił się jako „Paweł”. Powiedział, że pochodzi ze
Śląska, mówił po polsku z silnym i akcentem niemieckim. Zaproponował mi kupno wymontowanego
z samolotu karabinu maszynowego za sumę sześciu tysięcy złotych. Było to, jak na ówczesne
stosunki, niedrogo. Umówiliśmy się, że „Paweł” przyniesie karabin do mieszkania „Janka”, skąd my go
zabierzemy. Po kilku dniach, gdy „Janek” dał mi znać, że karabin maszynowy jest już u niego, udałem
się tam z kilkoma chłopcami. Oglądając broń stwierdziłem, że jest niekompletna. Brakowało
magazynka i pazura wyciągu łusek. Mimo że „Janek” udowadniał, iż są to elementy, które łatwo
dorobić, zdecydowałem zabrać karabin nie zostawiając pieniędzy, a „Malince” powiedziałem, że
zapłacimy wtedy, gdy dostaniemy brakujące części. W kilka dni później „Paweł” dostarczył je,
przynosząc nawet nieco dodatkowych części zapasowych.

Po otrzymaniu pieniędzy lotnik zaproponował nam nabycie pistoletu maszynowego wzór 40, który
kupiliśmy, a w końcu objawił gotowość dezercji z Luftwaffe i przystąpienia do współpracy z nami.
W związku z tym prosił o fałszywe dokumenty. Dokumenty przygotowaliśmy, lecz łatwość, z jaką
dokonał kradzieży dwóch sztuk broni znacznych rozmiarów, wzbudziła w nas podejrzenia. Informacja
nie wypowiadała się jasno, ale widać było, że i oni zwrócili na „Pawia” uwagę. Nasze śledztwo
i obserwacja początkowo nie przyniosły żadnych rezultatów, a że zajęci byliśmy wówczas nawałem
innych spraw, o tej niemal zapomnieliśmy, pozostawiając ją czasowi i... Informacji. „Bogdan” nie był
tym zachwycony, ale dał się przekonać, że nasze bojowe zadania są dla nas bardziej istotne.

Teraz, gdy analizowaliśmy działalność „Janka” w batalionie, wszystkie te wydarzenia odżyły w naszej
pamięci. „Konrad” w porozumieniu z „Bogdanem” zarządził inwigilowanie podejrzanego. Na rezultaty
nie trzeba było długo czekać.

Okazało się, że „Janek” ma jakieś kontakty w Alei Szucha. Według wszelkiego prawdopodobieństwa
był on agentem gestapo.

Natychmiast zameldowaliśmy o tym dowódcy Armii Ludowej w Warszawie. Major „Ryszard” był
poważnie zaniepokojony faktem wciśnięcia się hitlerowskiego wywiadu w nasze szeregi. Polecił
„Janka” natychmiast przesłuchać i, o ile podejrzenia się potwierdzą, zlikwidować go oraz podjąć inne,

background image

jak najbardziej stanowcze, kroki w celu zażegnania niebezpieczeństwa i wykrycia wrogiej agentury
w batalionie.

- Wrzód trzeba wypalić rozpalonym żelazem - powiedział.

Te słowa były dla nas rozkazem i wytyczną.

Nie było czasu do stracenia. Zachodziło pytanie, gdzie przeprowadzić przesłuchanie. Nie namyślając
się długo zapakowaliśmy cegłę w arkusz papieru, owiązaliśmy ją sznurkiem i pojechaliśmy po „Janka”.

- Jedziemy na kolejówkę - oświadczył mu „Konrad”. - Nieś minę - dodał wręczając mu cegłę.

Do Woli Grzybowskiej pojechaliśmy w pięciu: „Konrad”, „Janek”, „Marcin”

10

, „Antek”

11

i ja. W gęstych

zaroślach rembertowskiego poligonu przesłuchaliśmy „Janka”. Z początku próbował wszystkiemu
zaprzeczać, ale zorientowawszy się, że znamy całą sprawę, przyznał się do pracy w gestapo.

- Złapali mnie na szmuglu - powiedział. - Wiozłem większą ilość liści tytoniowych... Trzymali mnie na
Pawiaku, grozili wywiezieniem do Oświęcimia... Pod presją wyraziłem zgodę...

Przyznał się również do zawiadomienia gestapo o transporcie broni dorożką z mieszkania
„Zygmunta”, w wyniku czego zginął Michał i przepadła transportowana amunicja. Jednakże
stanowczo zaprzeczył, kiedy zarzuciliśmy mu, że zawiadomił gestapo o akcji w fabryce.

- Daję wam słowo - oświadczył - możecie mi wierzyć lub nie wierzyć. Nie zawiadomiłem o tym nikogo.
Zresztą nawet gdybym chciał, nie mógłbym tego zrobić, ponieważ o akcji dowiedziałem się dopiero
bezpośrednio przed nią i nie znałem nawet miejsca wykonania.

- Dobra - oświadczył „Konrad” - to zresztą w tej chwili nie jest istotne. Na czyim byłeś kontakcie?

- Kontaktowałem się z Paulem, to jest z Pawłem.

Nieznacznie wymieniliśmy między sobą spojrzenia.

- Więc Paweł nie jest lotnikiem?

„Janek” opuścił głowę.

- Nie. Jest funkcjonariuszem Sonderdienstu.

- A Halinka?

- Nie wiem... jest kochanką Paula. Poza tym chyba ma jakieś kontakty z gestapo... Ale przysięgam
wam - zaczął znowu tłumaczyć się - że zrobiłem to tylko dla uratowania swojego życia.

- O tym pomówimy później. Jakie masz dokumenty wydane przez gestapo?

„Janek” schylił się, zdjął wysoki oficerski but, i zza futrówki wyjął ukrytą tam legitymację.

- Jasne - powiedział „Konrad” biorąc ją do ręki.

- Słuchajcie, wierzcie mi, że chcę z tym zerwać naprawdę. I powiem wam wszystko, nawet to, czego
się nie domyślacie... Dzisiaj, o godzinie osiemnastej, zostanie aresztowany Zybek.

10

Bogdan Skowroński.

11

Witold Borowski.

background image

„Zybek”

12

był to pomocnik „Oli”

13

w robocie oświatowej. Okazało się, że „Janek” był z nim umówiony

na placu Krasińskich i podał Paulowi jego rysopis oraz godzinę przybycia na podpunkt...

- Otrzymałem zadanie rozpracowania i wydania w ręce gestapo osób funkcyjnych z batalionu
Czwartaków. Chodzi im o dowództwo. Dlatego wydałem transport amunicji, bo sądziłem, że pojedzie
ze mną Konrad albo Gustaw, a może nawet obaj razem. Nie wiedziałem, że zdołacie ściągnąć
Michała. Niech to będzie dla was jeszcze jednym dowodem, że nie miałem nic wspólnego ze sprawą
wydania akcji w fabryczce, gdzie zginął Zygmunt. Nie chodziło bynajmniej o likwidowanie całych grup.
Chodziło jedynie o dowództwo...

Spojrzałem na niego z nienawiścią. Ach tak, więc on „nie miał zamiaru” wydawać gestapo całych
grup, a tylko dowództwo... I tym „argumentem” chce się teraz usprawiedliwić w naszych oczach,
ocalić życie, które kupił w gestapo za największą podłość: za zdradę. Tym samym jednak już dawno
podpisał na siebie wyrok.

Nie było sensu ociągać się z jego wykonaniem.

Zdyszani dobiegliśmy do stacji, elektrycznym pociągiem pojechaliśmy do Warszawy. W Warszawie
rozdzieliliśmy się. „Marcin” i „Antek” pojechali odszukać i ostrzec „Zybka”, a „Konrad” i ja na
Krochmalną do reszty gestapowców: „Pawła” i „Halinki”, aby być tam, zanim dowiedzą się oni o
śmierci „Janka” i ich zdekonspirowaniu.

W mieszkaniu na Krochmalnej o niczym, rzecz jasna, jeszcze nie wiedziano. Zaskoczonym szpiegom,
„Pawłowi” vel „Paulowi” i „Halince”, kazaliśmy pod groźbą odbezpieczonych pistoletów położyć się
na podłodze, po czym przeprowadziliśmy szczegółową rewizję osobistą i rewizję mieszkania.
Znaleźliśmy legitymację gestapowską „Pawła” oraz cały szereg jego zdjęć w mundurze Sonderdienstu,
a w torebce „Halinki” - zaświadczenie wydane przez gestapo, że w wypadku zatrzymania należy
natychmiast powiadomić władze pod wskazanym numerem telefonu. Jasne stało się teraz dla nas, że
służba „Pawła” w Luftwaffe i jego rzekoma dezercja stamtąd oraz sprzedawanie nam broni były
prowokacjami, mającymi na celu wciśnięcie wrogich agentów w szeregi batalionu.

„Paweł” zachowywał się hardo - próbował bluffować, że „Janek” przez cały dzień nas obserwował, że
dom jest w tej chwili otoczony przez żandarmerię i że możemy się uratować jedynie wychodząc
z domu razem z nim. Gdy „Konrad” oświadczył mu wręcz, że „Janek” został już przez nas
zlikwidowany, zbladł i zamilkł.

„Konrad” wyprowadził „Halinkę” do kuchni i zaczął ją tam przesłuchiwać. Przez zamknięte drzwi
dochodziły nas tylko pochlipywania dziewczyny i niewyraźnym głosem wypowiadane słowa, których
jednakże nie mogliśmy zrozumieć. Czas dłużył się.

„Paweł” uznał moment, w którym byliśmy sam na sam, za dogodną okazję i zaczął mnie przekonywać,
że o ile pomogę mu w ucieczce, to nie pożałuję tego.

- Dostaniesz takie dokumenty - mówił - że nikt ciebie nie ruszy... I dużo pieniędzy. Co ci więcej trzeba?
Wojna się skończy, będziesz żył jak pan. Dużo pieniędzy... - powtórzył, biorąc moje milczenie
najprawdopodobniej za wahanie lub nawet oznakę zgody, gdy ja po prostu zastanawiałem się, czy

12

Kazimierz Łaski.

13

Helena Kozłowska.

background image

mogę zastrzelić go już, czy też muszę czekać, bo być może „Konrad” będzie chciał wyciągnąć od niego
jeszcze jakieś wiadomości.

- No, nie namyślaj się; czasu jest mało - mówił, zbliżając się powoli do mnie.

Sądziłem, że chce spróbować wydrzeć mi broń i cofnąłem prawą rękę z pistoletem do tyłu.

- Nie zbliżaj się - powiedziałem.

- Daj spokój, Gustaw, bądź mądry. Masz w ręku gwarancję przeżycia wojny. Co ci zależy na
Konradzie? On by ciebie nie żałował...

Z całego serca, na odlew trzasnąłem go lewą ręką w twarz, aż się zatoczył.

- Milcz, ty... - i bluznąłem słowem, które nie nadaje się do druku. - Milcz!

Paul oparł się plecami o szafę, na którą go rzucił cios, i rozcierał sobie dłonią policzek.

- Gustaw, pożałujesz. Zobaczysz, pożałujesz...

- Milcz! - powtórzyłem.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi i „Konrad” wprowadził, a raczej wrzucił do pokoju
zapłakaną „Halinkę”.

- Wszystko jasne. Kończymy.

Skończyliśmy.

Starannie zamknęliśmy za sobą drzwi kluczami znalezionymi w kieszeni Paula. W milczeniu
schodziliśmy ze schodów.

Byliśmy rozstrojeni, wstrząśnięci.

Wykonywanie wyroków, likwidowanie najbardziej nawet podłych i niebezpiecznych wrogów zawsze
było dla nas przeżyciem. Wykonywaliśmy -tę ohydną robotę zaciskając zęby z obrzydzenia.
Wiedzieliśmy, że to konieczność, mieliśmy już za sobą wiele partyzanckich i konspiracyjnych
doświadczeń, znaliśmy twarde prawa podziemnej walki. Niemniej jednak do tego nie można było się
przyzwyczaić. Szczególnie straszne było dla nas, gdy likwidowanym wrogiem była - jak w tym
wypadku - kobieta.

- Co powiedziała ci Halinka? - zapytałem na ulicy.

- Historia jej - powiedział w zamyśleniu „Konrad” - o ile jest prawdziwa, nie należy do przyjemnych.
Podobno miała narzeczonego, był on w AK i wpadł w ręce gestapo. Zaczęła chodzić i błagać, żeby go
wypuszczono. Paul zmusił ją, by została jego kochanką, następnie żyła z nim i zgodziła się na
współpracę za cenę uratowania życia tamtemu. Do jakiego upodlenia doprowadzają oni ludzi... Jeżeli
założymy, że Halinka powiedziała prawdę, to jest to straszna tragedia. Straszna tragedia... Ale fakt
pozostaje faktem, współpracowała z gestapo.

Milczeliśmy znowu przez chwilę, aż wreszcie „Konrad” zapytał:

- A tobie Paul nie mówił nic ponad to, co zeznał w czasie przesłuchania?

- Mówił... - mruknąłem. - Proponował mi ausweis na przeżycie wojny.

- Tak? - zdziwił się „Konrad”.

background image

- Tak, Za cenę - zawahałem się, nie chcąc powiedzieć: „twego życia”, i jeszcze raz powtórzyłem: - za
cenę umożliwienia mu ucieczki.

- A ty?

- Cóż, ja? Dałem mu w mordę, a potem ty wszedłeś i dalej już wiesz.

- Jasne. Jeden tylko jeszcze został nam ciemny punkt. Obyśmy go jak najszybciej zdołali wyjaśnić. Kto
zdradził grupę „Zygmunta”?

Porucznik „Groźny”

Kto zdradził grupę Zygmunta? - było to pytanie, na które nie umieliśmy znaleźć odpowiedzi.
Świadomość, że w batalionie znajdował się nierozszyfrowany agent gestapo, spędzała nam sen
z oczu.

Udało nam się ustalić, że na rozpoznanie terenu, dzień przed przeprowadzeniem akcji „Zygmunt”
wziął ze sobą „Staśka”.

„Staśka” znaliśmy od dawna. Był jednym z pierwszych Czwartaków. Siostra jego, schwytana z
„Głosem Warszawy”, znajdowała się w Oświęcimiu. Ojciec był starym komunistą. Wszystko więc
wskazywało na to, że „Staśka” nie można podejrzewać o zdradę, tym niemniej uznaliśmy obaj za
wskazane i słuszne porozmawiać z nim.

Rozmowa ta dała nam jednak niewiele. Zdaniem „Staśka” rozpoznanie przebiegało normalnie, nic
podejrzanego nie zauważył. Poza nim i „Zygmuntem” był jeszcze „Krzysztof”... Nie - odpowiadał na
nasze pytania „Stasiek” - zachowanie „Krzysztofa” było bez zarzutu, normalne. Nawet mu się ten
chłopak podobał, był opanowany, wyglądał na odważnego...

O relacji „Staśka” „Konrad” powiadomił „Bogdana”. W kilka dni potem Informacja przekazała nam, że
„Stasiek” rzeczywiście, z całą pewnością stoi poza podejrzeniami.

Odetchnęliśmy z ulgą. Jakie męczące były te poszukiwania, jakże ciężko było utrzymywać tę twardą,
narzuconą przez sytuację zasadę: „niepodejrzanych nie ma”...

Co do „Krzysztofa” - Informacja nie zajęła jeszcze stanowiska.

- Nie wiemy - oświadczył mi „Bogdan”. - Może być „czysty”, ale nie mówię, że jest. Wygląda tylko na
to, na razie. Z gestapo związany raczej nie jest, to zresztą, sam wiesz, ustalić niełatwo. Sprawdzajcie
go we własnym zakresie i gdybyście mieli coś nowego, dajcie mi znać.

„Krzysztof” pochodził z rodziny inteligenckiej, mieszkał na Żoliborzu, na kolonii WSM. Wiedzieliśmy
o nim niewiele. Do Czwartaków został skierowany przez dzielnicę ZWM Żoliborz. Będąc już w naszym
batalionie, brał udział w kilku akcjach bojowych. Poczęliśmy sobie z „Konradem” przypominać,
w jakich.

- Był na wartowni Philipsa...

- Tak - potwierdził „Konrad”. - A poza tym kilkakrotnie chodził na likwidację. Pamiętam to
z meldunków Zygmunta.

- Był także i na Puławskiej, wtedy gdy zginął Zygmunt... To już chyba wszystko...

background image

- Skontaktuj się z Marcinem - polecił mi „Konrad”. - Może będzie mógł coś o nim powiedzieć.

- Czy jest to celowe? Gdyby go o coś podejrzewał, nie kierowałby go do Czwartaków replikowałem.

- Skontaktuj się z nim. Powiedz mu, jak wygląda sprawa, może coś do tego dorzuci.

„Marcin” był wówczas dowódcą oddziałów zbrojnych ZWM w Warszawie. Dzięki zacięciu do akcji
dywersyjnych na kolejach zyskał sobie przydomek „Kolejarz”

14

. Na swoim koncie bojowym miał całą

masę kolejówek na warszawskim węźle kolejowym, wykonywanych przy użyciu min własnej
konstrukcji.

Zgodnie z otrzymanym poleceniem skontaktowałem się z nim.

- Krzysztof, Krzysztof... - powtarzał „Marcin” trąc czoło. - Wiem o nim niedużo. Z Żoliborza.
Wprowadził go do nas Emil.

Wiedziałem, że „Emil” nie żyje, zginął w czasie jednej z akcji kolejowych. Znaczyło to, że niczego się
już z tego źródła nie dowiemy.

Wyciągnąłem do „Marcina” rękę. Trzeba było szukać gdzie indziej.

- Cześć, muszę jechać.

Dzień płynął za dniem, nie przynosząc nic nowego w sprawie wykrycia zdrajcy.

Pewnego razu idąc Marszałkowską, niespodziewanie spotkałem mojego kolegę ze szczenięcych lat,
Stefana K. Do 1939 roku Stefan był w Drugim Korpusie Kadetów w Rawiczu. Od chwili wybuchu wojny
nie widziałem się z nim. Teraz obrzuciłem go szybkim spojrzeniem. Wysoki, o przeszło pół głowy
wyższy ode mnie, ubrany w oficerskie buty i bryczesy z szarej gabardyny oraz szeroką samodziałową
marynarkę. Zgodnie z ówczesną modą był to niemal „przepisowy” strój konspiratora.

- Jest w AK - pomyślałem i instynktownie nastroszyłem się w duchu. - Trzeba z nim ostrożnie.

Tymczasem Stefan ściskał moją rękę.

- Jak to dobrze, żeśmy się spotkali. Ale wyrosłeś! No tak, blisko pięć lat nie widzieliśmy się. Na twarzy
specjalnie się nie zmieniłeś...

- Co u ciebie słychać? - zapytałem.

- Nic nadzwyczajnego, ot, żyje się. Jak wszyscy. Masz teraz trochę czasu?

Spojrzałem na zegarek.

- Mam. Około godziny.

- No to chodź do mnie - ucieszył się Stefan. - Mieszkam niedaleko, na Sosnowej.

Szliśmy zatłoczonymi ulicami rozmawiając, jak to najczęściej bywa w podobnych wypadkach, o
kolegach, których wojna rozrzuciła po świecie. Ze Złotej skręciliśmy w Sosnową.

- Dobiliśmy do celu - powiedział Stefan z uśmiechem. - Mieszkam tutaj u wujka. Teraz nikogo nie ma
w domu, ale mam klucze przy sobie.

14

Tomik „Wiadukt”.

background image

Usiedliśmy w fotelach naprzeciwko siebie, odgrodzeni jedynie niskim okrągłym stolikiem, przykrytym
koronkową serwetką. Z uwagą rozejrzałem się po elegancko urządzonym, typowo mieszczańskim,
nieco mrocznym pokoju.

Stefan wyciągnął z kieszeni papierośnicę.

- Palisz?

- Nie, jeszcze się nie nauczyłem. I chyba się nie nauczę.

Zgniótł ustnik papierosa i zapalił sam.

Tak, to już nie te czasy - mimo woli pomyślałem z żalem - kiedy biegaliśmy razem po lesie
z leszczynowymi łukami, bawiąc się w Indian; kiedy piekliśmy kartofle w ognisku i krztusząc się od
dymu paliliśmy „fajkę pokoju” nabitą wysuszonym lipowym kwiatem. Nie te czasy...

Przez godzinę prowadziliśmy dziwną rozmowę, podczas której każdy z nas pytał drugiego o wszystko,
a sam odpowiadał w taki sposób, żeby nic nie powiedzieć.

Jesteś w AK, bratku, na próżno się wywijasz - myślałem patrząc w oczy kolegi, ale nie miałem nic na
potwierdzenie tej tezy. Gdy wychodziłem i Stefan otworzył drzwi od korytarza, zauważyłem, że
w kącie pod wieszakiem coś błysnęło żółtym blaskiem mosiądzu. Nachyliłem się. Był to nabój kaliber
9 mm. A więc miałem rację.

- Masz... - podałem go zmieszanemu Stefanowi. - Pewnie masz dziurę w kieszeni.

- Nie mam pojęcia, skąd się to tu wzięło... - wybąkał Stefan, biorąc nabój.

Wyszedłem na ulicę.

Dobry jesteś, nie wiesz, skąd się ta pestka u ciebie wzięła... Zresztą i ja nie jestem lepszy... - myślałem
spiesząc na umówiony podpunkt. - Zupełnie jak w powieści...

Po rozmowie tej spotykałem się ze Stefanem dość często. Powoli topniał w nas ładunek nieufności,
rozmowy nie były już tak napięte, podchodziliśmy jeden do drugiego bez owej nasrożonej czujności,
która charakteryzowała nasze pierwsze okupacyjne spotkanie. Dużo myślałem o Stefanie,
analizowałem jego postępowanie sprzed lat, z czasów gdy bawiliśmy się w wodzów wrogich sobie
plemion indiańskich. W czasie jednej z takich zabaw wybiłem niechcący szybę w oknie sąsiedniego
domu. Stefan zmienił się wtedy momentalnie ze „śmiertelnego” wroga w wiernego przyjaciela
i wyjąwszy z włosów pióra, którymi byliśmy przystrojeni, poszliśmy razem do domu, żeby przyznać się
do popełnionego przestępstwa i solidarnie ponieść karę.

Stefan nie jest zdolny do podłości, mogę być z nim szczery - dochodziłem do wniosku, ale zaraz
nasuwały się zastrzeżenia. To było dawno, wtedy byliśmy dziećmi... Teraz drogi nasze się rozeszły. Ja
jestem w AL, a on...

No tak, właściwie to nawet tego nie wiedziałem. Przypuszczałem, że jest żołnierzem AK, równie
dobrze jednak mógłby być eneszetowcem, mógłby... Nie, nie Stefan... to niemożliwe - mówiłem
sobie. - Skąd wiesz? - odpowiadał mi jakiś wewnętrzny głos. - Nie masz przecież pojęcia o jego
dzisiejszym obliczu. A ludzie zmieniają się...

Czym bardziej poznawałem na nowo Stefana, tym bardziej pozbywałem się tych wątpliwości, tym
bardziej wierzyłem mu. Jednakże na szczerą rozmowę zdobyć się było trudno. Nie mogłem tego
zrobić nie dekonspirując siebie, nie ujawniając swej przynależności do AL. Lubiłem go bardzo, ale to

background image

przecież nie wystarczyło. Dawniej, w czasie zabawy, to było co innego. Tam stawką było parę
siniaków i zadrapań, ewentualnie bura od rodziców. Tu - życie i to nie tylko własne, ale i towarzyszy.

Nie podając już w wątpliwość osobistej prawości Stefana nie mogłem zapominać, że AK - a byłem
jednak przekonany, że jest jej żołnierzem - ma nastawienie antykomunistyczne, że to właśnie akowcy,
skądinąd może najuczciwsi, nie taili swej wrogości do nas, alowców, że Armii Krajowej
podporządkowane zostały niedawno

15

oddziały NSZ, organizacji posuwającej się nieraz do współpracy

z Niemcami, dokonującej mordów na peperowcach...

Stefan był uczciwy - wierzyłem w to głęboko. Był jednak żołnierzem, obowiązywała go przysięga. A co,
jeśli musiał meldować o mnie wywiadowi AK? Oni tam przecież mają kontakty z NSZ, diabli wiedzą,
z kim...

Mimo wszystko postanowiłem czekać na okazję i porozmawiać ze Stefanem szczerze. Jakoż okazja
taka nie dała na siebie długo czekać.

- Ty chyba orientujesz się, że ja należę do AK? - zagadnął mnie Stefan pewnego razu, gdy płynęliśmy
kajakiem po Wiśle. Siedział tyłem do mnie i nie mogłem widzieć wyrazu jego twarzy. Wiosłował
szybko, płynnie i tylko po żyłach, które nabrzmiały na jego rękach, można było poznać, że wkłada w to
dużo wysiłku.

- Orientuję się - starałem się wytrzymać narzucone przez niego tempo. Ociekające wodą pióra wioseł
migały na przemian w powietrzu. Lewe, prawe, lewe, prawe... Przecinaliśmy na skos Wisłę. Prawy
brzeg zbliżał się szybko.

- A ty? - ciągnął dalej Stefan. - Jesteś u komunistów, prawda?

Jednak rozszyfrował mnie... Co robić? Jeżeli teraz skłamię lub zaprzeczę - uświadomiłem sobie - to już
nigdy nie będę mógł z nim rozmawiać otwarcie...

Przez chwilę wiosłowałem w milczeniu, patrząc na miarowo poruszające się ręce Stefana, na jego
wysoko podstrzyżone, ciemnoblond włosy. Źle jest rozmawiać, gdy się nie widzi twarzy rozmówcy....
Czyżby Stefan celowo wybrał na rozmowę moment przejażdżki na kajaku? Czy też stało się to raczej
przypadkowo?

- Jestem - potwierdziłem. - W AL. Dziwi cię to?

- Dziwi - przyznał Stefan szczerze.

- Dlaczego?

- Przecież jedyna uznana i kierowana przez legalny rząd organizacja to AK.

15

Z dniem 7 marca 1944 roku. „Biuletyn Informacyjny” - pismo Delegatury Rządu (londyńskiego) - w numerze z

dnia 13 kwietnia 1944 roku zamieścił wydany z tej okazji pompatyczny rozkaz Komendanta Sił Zbrojnych (AK),
Bora-Komorowskiego:
Żołnierze Narodowych Sit Zbrojnych!
Witam Was w szeregach Armii Krajowej. Mam głębokie przeświadczenie, że Oddziały Narodowych. Sił Zbrojnych
wnoszą do zjednoczonego wysiłku Kraju wartościowy wkład obywatelski i żołnierski.
Uzyskując obecnie pełne uprawnienia, przysługujące wszystkim, dobrym żołnierzom Armii Krajowej, wnieście w
jej szeregi swój entuzjazm i wiarę w Wielkość Sprawy...
Podporządkowanie NSZ Armii Krajowej wywołało oburzenie w wielu środowiskach akowskich, nie chcących
mieć nic wspólnego z tym jawnie faszystowskim ugrupowaniem.

background image

Zacząłem mówić o życiu w przedwojennej Polsce. Takim, jakiego sam nie znałem, o bezrobociu, o
strajkach chłopskich, o „Sempericie”, o Berezie Kartuskiej, o Poleszukach dzielących zapałki na cztery
części; starałem się w Stefanie przełamać wszystkie opory, które w nim wyczuwałem, a które jeszcze
nie tak dawno pomagali mi przełamać we mnie moi towarzysze...

- I dlatego właśnie - zakończyłem - że nie chcę, aby się to powtórzyło, jestem w AL, a nie w AK.

Przestaliśmy wiosłować, woda znosiła nas w dół rzeki. Od czasu do czasu poruszałem wiosłem, gdy
kajak ustawiał się bokiem do prądu lub gdy za bardzo zbliżaliśmy się do piaszczystej łachy ciągnącej
się wzdłuż koryta Wisły.

- A ja myślę - odparł po chwilowym milczeniu Stefan - że teraz nie czas na rozgrywki polityczne
między Polakami. Najpierw pobijmy Niemców, a potem podyskutujemy, kto i jak ma nami rządzić.
W tym, co mówisz jest sporo racji, nie sądź, że nie zdaję sobie z tego sprawy. Teraz jednak jesteśmy
żołnierzami. Musimy być gotowi do rozprawy ze szkopami, słuchać rozkazów. Na politykę przyjdzie
pora po wojnie.

Roześmiałem się.

- A nie sądzisz, że wtedy może być za późno? Jeśli przyjadą panowie z Londynu, to tak ci wlezą na
kark, że nie będziesz śmiał słówka pisnąć. Tak właśnie mówi twoje akowskie dowództwo: nie
politykować, tylko walczyć i to wtedy dopiero, gdy my każemy. Na politykę będzie czas po
zwycięstwie... A potem, po tym zwycięstwie wezmą znowu nas za mordę. Będziesz mógł wtedy
politykować w jakiejś nowej Berezie...

Zamilkłem, bo prąd zaczął nas znosić na piaszczystą łachę. Dwa krótkie uderzenia wiosłem i znów
byliśmy na nurcie.

- A zresztą - ciągnąłem przerwany wywód - masz przecież już dziś przykłady tego, co może być jutro.
Co wasz „Mały sabotaż” wypisuje na murach o PPR? Zaczyna się od pisania na murach, to nam
zresztą tak bardzo nie szkodzi, a kończy się... Słyszałeś coś o mordzie pod Borowem?

- Słyszałem - mruknął. - Zabito wam kilkunastu ludzi...

- Dwudziestu sześciu od nas i czterech chłopów, sympatyków...

- To NSZ. Bandyci. Wiesz przecież chyba, że AK potępiła ten mord. Sam czytałem w „Biuletynie”

16

...

- Pięknie. Ale ci, jak powiadasz, bandyci są teraz twoimi kolegami. Połączyliście się z nimi, prawda?

- Tak - westchnął. - Ale dla mnie oni nie są kolegami. Ja tego nie mogę pojąć... To jakaś kombinacja
polityczna Delegatury...

- A więc - uśmiechnąłem się ironicznie - jest jednak czas na politykę... Delegatura politykuje, twoje
dowództwo politykuje, tylko tobie, żołnierzowi, nie wolno... Ach, Stefan, Stefan, czy ty nie
rozumiesz?...

Milczał. Patrzyłem, jak nabrzmiewały żyły na jego karku i nagle zrozumiałem, ile kosztuje go ta nasza
rozmowa. Zrobiło mi się go żal...

Zawróciliśmy i ciągnęliśmy pod prąd. Nadchodził wieczór. Za burtą kajaka powoli przesuwał się
zielony pas zarośli. Przystań była coraz bliżej. Stefan wysiadł i brodząc w płytkiej wodzie pociągnął

16

„Biuletyn Informacyjny” nr 46 z dnia 18 listopada 1943 r. oraz nr 47 z dnia 25 listopada 1943 r.

background image

kajak do palików. Opłukaliśmy się z piasku i wkładaliśmy bieliznę na wilgotne ciała. Słońce zachodziło.
Gdy byliśmy już na wale, Stefan zatrzymał się nagle.

- Nie sądź, Edwin... - powiedział głosem stłumionym ze wzruszenia. Widać było, że głęboko przeżywa
to, o czym mówi. - Nie sądź, że już dawniej nie myślałem o tym wszystkim, co mi dzisiaj powiedziałeś.
Owszem, myślałem. Ale... ale nie potrafiłem wybrać właściwej drogi. Może dlatego, że nie miałem
kontaktu, może dlatego, że po prostu zabrakło mi odwagi... Bałem się, że robociarze mnie wyśmieją,
powiedzą: laluś, paniczyk, przyszedł się bawić w lewicowca. Głupio postąpiłem, straszliwie głupio.
Zazdroszczę ci, nie miej mi tego za złe, ale naprawdę zazdroszczę ci - machnął po desperacku ręką. -
A ja... Teraz jest już za późno...

- Daj spokój, Stefan... - położyłem mu rękę na ramieniu. - Nie gadaj głupstw; na co jest za późno?
Zerwij wszystko, co łączy cię z tamtymi. Odżyjesz, odnajdziesz siebie...

Pokręcił smutno głową.

- Nie. Już jest za późno. Jestem podchorążym, złożyłem przysięgę. Rozumiesz? Żołnierz nie wybiera
sobie miejsca i ja go już wybrać nie mogę. Gdybym mógł... kto wie...

Sprawy związane z uniemożliwieniem penetracji batalionu przez wrogie agentury zajmowały nam
dużo czasu, były nużące i denerwujące. W warszawskim gestapo pojawił się jakiś tajemniczy SS-
hauptsturmführer Spilker - przysłany podobno przez samego Kaltenbrunnera w celu zrobienia
porządku z komunistami w krnąbrnym mieście Warschau. Zaczęły się aresztowania.

W tym jakże groźnym okresie nie mieliśmy jeszcze sprecyzowanego zdania odnośnie roli, jaką
odgrywał w batalionie „Krzysztof”, jak również nie ruszyła z miejsca sprawa wykrycia zdrajcy, który
wydał w ręce gestapo grupę dowodzoną przez „Zygmunta”. Informacja wciąż jeszcze nie była
w stanie przekazać nam jakichś konkretnych danych o „Krzysztofie”, jednakże musieli tam podzielać
nasze podejrzenia co do jego osoby, bo zgodnie z zaleceniem „Bogdana” „Krzysztof” został wyłączony
z działania batalionu. Nie został on jednakże o tym powiadomiony, jedynie „Mirek” przekazał go mnie
na dodatkowy kontakt. Spotykałem się z nim zachowując odpowiednią ostrożność.

Pewnego dnia miałem spotkać się z nim na rogu ulic Kredytowej i Marszałkowskiej. Przyszedłem
trochę wcześniej i czekałem w bramie obserwując ulicę. Nic podejrzanego nie dostrzegłem. Po chwili
nadszedł „Krzysztof”. Poczekaniem, aż odwróci się do mnie tyłem, tak aby nie widział, że wychodzę
z bramy, po czym podszedłem do niego.

- Czołem, Krzysztof.

Obejrzał się i podał mi rękę.

- Cześć...

Poszliśmy razem ulicą Marszałkowską. Świadomość, że chłopiec idący ze mną jest jednak
prawdopodobnie agentem wroga, działała na mnie deprymująco. Każdy przechodzień mógł okazać
się jego wspólnikiem. Z każdej mijanej przez nas bramy mogli wyskoczyć żandarmi. Czułem znajomy
ciężar Visa i to jedynie dodawało mi otuchy.

W razie czego nie oddam się żywcem - myślałem, jednocześnie starając się bez wzbudzania podejrzeń
wybadać „Krzysztofa”. - Nie oddam się żywcem... - dłoń mimo woli zaciskała się na uchwycie
pistoletu.

background image

Na odcinku między Świętokrzyską a Złotą zupełnie niespodziewanie zobaczyłem Stefana. Stefan
dostrzegł mnie również, ale że nie byłem sam - zgodnie z zasadami konspiracji przeszliśmy obok
siebie, jakbyśmy się nie znali.

Pozornie swobodnie rozmawiając z „Krzysztofem” doszliśmy do rogu Alej. Nie dowiedziałem się od
niego niczego, co mogłoby rzucić choćby cień podejrzenia. Pożegnaliśmy się.

- Gdzie i kiedy spotkamy się? - zapytał.

Nie chciałem wyznaczać podpunktu. Niech dowie się o nim jak najpóźniej. Diabeł nie śpi.

- Ustalimy później. Dowiesz się od Mirka.

Poczekałem, aż „Krzysztof” odejdzie, po czym wsiadłem w tramwaj. Pojechałem do domu.

Czort wie, czy nasze podejrzenia są słuszne? - zastanawiałem się. - „Krzysztof” zachowuje się
spokojnie, nie denerwuje się... Może to jakaś pomyłka? To jest bardzo prawdopodobne...

- Telefonował do ciebie Stefan - powiedziano mi w domu. - Ma jakąś bardzo ważną i pilną sprawę.
Prosił, żebyś zaraz do niego przyjechał. Będzie czekał w domu.

- Co mu się tam stało? - mruczałem do siebie, szybko przełykając podgrzaną zalewajkę. Schowałem
pistolet i wziąłem ze schowka dokumenty.

A może lepiej wziąć pistolet ze sobą? - zawahałem się przez chwilę. - Nie, do Stefana można mieć
zaufanie.

Pojechałem na Sosnową. Od razu rzuciło mi się w oczy, że Stefan, tak zawsze opanowany i spokojny,
teraz był wyraźnie zdenerwowany.

- Słuchaj, Edwin - zaczął zaraz po przywitaniu się. - Wybacz mi ten alarm, ale sprawa jest naprawdę
poważna.

- Słucham - odpowiedziałem, jeszcze bardziej zainteresowany tym wstępem.

- Dotychczas nie mówiliśmy o służbowych sprawach organizacji, do których należymy - zaczął Stefan -
ale dzisiaj musimy - położył nacisk na to słowo. - Musimy poruszyć ten temat. Odpowiedz mi na jedno
pytanie, dobrze?

- To zależy.

- Co zależy?

- Zależy, jakie to będzie pytanie.

Twarz Stefana poczerwieniała, wyprostował się.

- Podejrzewasz mnie? Podejrzewasz, że ja...

Zrobiło mi się przykro.

- Nie chciałem cię urazić. Ale sam rozumiesz... Ty na moim miejscu postępowałbyś tak samo.

- Więc nie odpowiesz mi?

- Zależy, jakie to będzie pytanie - powtórzyłem.

background image

- Aleś ty uparty... - westchnął Stefan. - No dobrze... Widziałem cię dzisiaj na ulicy z pewnym...
Z pewnym człowiekiem. Utrzymujesz z nim stosunki służbowe czy też prywatne?

- Czy to ważne? - spojrzałem na Stefana.

Jego twarz wyrażała napięte oczekiwanie. Ważne- pomyślałem, jeszcze zanim usłyszałem odpowiedź
potwierdzającą. Mimo ogromu zaufania, jakie miałem do Stefana, nie mogłem mu powiedzieć
prawdy. Sprawy personalne osłonięte były u nas najściślejszą tajemnicą.

- Prywatne - powiedziałem cicho.

- Nie masz do mnie zaufania...

Taki żal brzmiał w jego głosie, że zrobiło mi się podwójnie przykro.

- Skłamałeś - mówił z wyrzutem - intuicyjnie wyczuwam, że skłamałeś. Jestem tego pewien, ale to nic:
powiem ci i tak. Ten, z którym dzisiaj szedłeś, jest oficerem wywiadu NSZ.

Wydało mi się, że się przesłyszałem, z wrażenia zaschło mi w ustach.

- Co ty mówisz?... - prawie wykrzyknąłem.

- Mówię prawdę. Jest oficerem wywiadu NSZ. Znam go. Wykładał nam na podchorążówce temat:
„Struktura organizacyjna i taktyka działania grup dywersyjnych Armii Ludowej”. Pamiętasz naszą
rozmowę na kajaku? To jest jedno z potwierdzeń tego, co mi mówiłeś. Ja z tym nie chcę mieć nic
wspólnego. Jestem żołnierzem, a nie szpiclem. Dlatego cię przed nim ostrzegam, choć wiem, że to
wykorzystasz. Uważam to nawet za swój obowiązek.

- Jesteś pewny, że to on?

- Tak jak tego, że dwa razy dwa równa się cztery. Mogę ci nawet podać jego pseudonim:
podporucznik „Groźny”.

- Podporucznik? Ależ on jest bardzo młody.

- Ma około dwudziestu czterech lat, ale wygląda rzeczywiście dużo młodziej.

Wiadomość uzyskana od Stefana okazała się rzeczywiście bardzo ważna, trzeba ją było natychmiast
przekazać „Konradowi”. Podałem Stefanowi rękę.

- Dziękuję.

- Nie ma za co. Eneszetowcy to są ostatnie dranie, zdolni do najgorszej podłości. Uważajcie.

Pobiegłem do „Konrada”. Wysłuchał mojego opowiadania spokojnie, ale ze zmarszczonymi brwiami.

- Ależ drań... - powiedział, gdy skończyłem. - Zawiadom Mirka, niech umówi go na jutro, na południe.
Pojedziesz z nim na kolejówkę. Rozumiesz? Mirek nie pojedzie, ma świeżą bliznę na brzuchu, w teren
nie można go jeszcze brać. Weźmiesz Tadka i któregoś ze sprytniejszych podoficerów drugiej
kompanii. Don Kichota

17

, albo Sancha

18

. Zorganizuj wszystko jeszcze dzisiaj. Przesłuchaj go specjalnie

na okoliczność śmierci Zygmunta, no i czy nie mamy jeszcze więcej takich wtyczek jak on. A poza tym:
kontakty. Masz wolną rękę, jest rozkaz Ryszarda w tej sprawie. Chłopców odpowiednio przygotuj.
I powiadom Bogdana.

17

Henryk Sipak.

18

Ryszard Jagodziński.

background image

- Rozkaz!

Nazajutrz dzień był pogodny i bezwietrzny. Szedłem z „Sanchem”, przed nami migały w tłumie
sylwetki chłopców, wysoka, szczupła - „Krzysztofa” i niższa, bardziej krępa - „Tadka”. Przy kasach były
kolejki, ale „Sancho” sprytnie wykombinował bilety.

- Ile masz? - zapytałem.

- Cztery.

- To odpal dwa Tadkowi.

Po chwili odjechaliśmy elektrycznym pociągiem. Mroczne, kryte perony Dworca Głównego i tunel
zostały za nami. Kola zadudniły na moście. Wisła. Wysiedliśmy w Woli Grzybowskiej.

- Dokąd idziemy? - zapytał „Krzysztof”.

- W lewo, na poligon - odpowiedział spokojnie „Tadek”.

- Odchodzimy od toru? - W oczach „Krzysztofa” błysnęło ni to podejrzenie, ni to nienawiść. Jego
twarz skurczyła się na ułamek sekundy. Zauważyłem, że włożył rękę do kieszeni, w której miał
pistolet. Zaniepokoiłem się, ale natychmiast „Sancho” uspokajającym ruchem położył mi rękę na
ramieniu.

- Ma Visa bez pestek - szepnął. - W komorze nabojowej łuska, drugiej maszyny nie ma. Nie
podskoczy... - Odetchnąłem z ulgą.

- Po co odchodzimy od toru? - dopytywał się „Krzysztof”.

- Mina ukryta jest na poligonie - powiedział „Tadek” i ani jeden mięsień nie drgnął w jego twarzy. -
A poza tym, tutaj kręcą się banszuce. Idąc torem wzbudzilibyśmy podejrzenia, mogliby nas zaczepić.
Choćbyśmy nawet mieli minę ze sobą, trzeba by było obejść przez poligon.

- Ach, tak... - mruknął „Krzysztof”.

To wyjaśnienie najwidoczniej go uspokoiło.

Był, trzeba to przyznać, bardzo opanowany. Dopiero teraz, gdy już wiedziałem, dostrzegałem zmiany
zachodzące na jego twarzy i czujny błysk oczu - znamionujący napięcie nerwowe.

Doszliśmy do lasu. Ogarnął nas przyjemny chłód. Od strony Rembertowa słychać było serie z kaemow
- hitlerowcy ćwiczyli w rejonie piaszczystych wzgórz.

„Tadek” zatrzymał się na niewielkiej polance.

- Możemy chwilę odpocząć - zaproponował.

Usiedliśmy. Chłopcy zapalili papierosy.

Teraz - pomyślałem. „Krzysztof” jest zupełnie spokojny. Teraz uda się go zaskoczyć.

- Jak ci ostatnio idzie praca? - zapytałem go.

- Praca? - zdziwił się „Krzysztof”. W jego oczach znowu błysnęło coś; tak jak przedtem, przy stacji. -
Praca? Przecież ty wiesz chyba najlepiej...

background image

„Tadek” w lot pojął moją intencję.

- Nie chodzi tu o twoją pracę w Czwartakach... - powiedział powoli, jakby ważył każde słowo.

„Krzysztof” zbladł.

- A o jaką? Nie... nie rozumiem!...

- O twoją pracę... w eneszecie! - wypalił dowódca kompanii.

Twarz „Krzysztofa” przed chwilą blada, teraz zrobiła się dosłownie sina.

- Ja nic nie wiem... próbował się wyłgać. - To jakieś nieporozumienie. O co wam chodzi?

- Ależ na pewno wiesz - przerwałem mu. - Mów, poruczniku „Groźny”.

W tej samej chwili „Krzysztof” błyskawicznie zerwał się z ziemi i odskoczył do tyłu. W jego ręku
błysnął czarny oksydowany Vis, szczęknął odciągany do tyłu kurek.

- Więc i to wiecie... - wycharczał raczej niż wykrzyknął. Pistolet w jego ręku podniósł się na wysokość
oczu. - Tym gorzej dla was.

Wiedziałem, że pistolet jest pusty, a jednak mimo to na moment zrobiło mi się chłodno. Koszula
przylepiła się do pleców... Ciemny wylot lufy hipnotyzował...

Kurek opadł z cichym klapnięciem. „Krzysztof” zaklął i nerwowo zarepetował Visa. Na trawię upadła
dawno wystrzelona łuska. Suwadło zostało z tyłu...

Zrozumiał, że pistolet jest nie załadowany. - Uciekać! To było jedyne wyjście. Jednakże zanim zdołał
zrobić choćby jeden krok, doskoczył do niego „Sancho”. Silne uderzenie pięścią w brodę zwaliło
szpiega z nóg. „Tadek” odbezpieczył broń.

- Spokój! - rozkazał usiłującemu podnieść się

„Krzysztofowi”. - Ani jednego ruchu. Mój pistolet jest nabity.

Szpieg zamarł w bezruchu. Na twarzy jego malowała się taka wściekłość, że przez chwilę sądziłem, że
pragnie zerwać się i rzucić na „Tadka”. Wyciągnąłem i odbezpieczyłem Visa, jednakże sytuacja była
już opanowana. „Sancho” odebrał „Krzysztofowi” pistolet, zwolnił suwadło, sprawnie przeprowadził
rewizję.

- Nic podejrzanego nie znalazłem - zameldował.

- Co chcecie ode mnie? - zapytał głucho „Krzysztof”.

- Porozmawiać - odpowiedział przeciągle „Tadek” - na razie tylko porozmawiać.

„Krzysztof” obrzucił wzrokiem całą naszą trójkę, w oczach jego błysnął jakby cień nadziei, ale zaraz
odwrócił twarz.

- Powiesz - osadził go w miejscu „Tadek”. - A nie... to kula w łeb.

„Krzysztof” popatrzył na niego ponuro. Zrozumiał, że zgrywanie się na „bohatera” nie ma już
najmniejszego sensu. Przegrał swoją brudną grę. A stawką była jego własna głowa. Postawił za grubo
i na niewłaściwą kartę.

- Pytajcie...

background image

- Dawno należysz do NSZ? - zadałem pierwsze pytanie.

- Dawno...

- Gdzie byłeś wcześniej: w eneszecie, czy u nas, w aelu?

- W NSZ...

- A więc przyszedłeś do nas z określonym zadaniem?

„Krzysztof” milczał, opuścił głowę.

„Sancho” potrząsnął go za ramię.

- Odpowiadaj!

- Tak - ledwo dosłyszalnie odpowiedział „Krzysztof”.

- Mów głośniej. Konkretnie, z jakim zadaniem?

- Miałem rozpracować dzielnicę ZWM, a potem, gdy przyszedłem do Czwartaków, zadanie mi
zmieniono, chodziło o Czwartaków.

- Jak miało wyglądać to rozpracowanie?

- Miałem poznać kierownictwo i potem podać, co o nim wiem. Rysopisy, adresy podpunktów...

- Komu podać? Gestapo?

- Nie, moim przełożonym.

- A dopiero oni do gestapo? Tak?

- Tego nie wiem.

- Nie wiesz? Przypuśćmy. A kiedy dowiedziałeś się o akcji na Puławskiej?

„Krzysztof” drgnął.

- Bezpośrednio... - zająknął się - bezpośrednio przed akcją.

Kłamie? A jeśli to prawda? W takim razie jak przeciekła do gestapo wiadomość o akcji?

- Mów prawdę, wiemy wszystko - zdecydowałem się na bluff.

- Zygmunt powiedział mi o tym dzień wcześniej, rozpoznawaliśmy teren.

- I ty zameldowałeś o tym do gestapo?

- Nie - żywo zaprzeczył „Krzysztof” - nie gestapo, ale moim przełożonym.

- Ale fabrykę otoczyli nie twoi przełożeni, lecz żandarmi, więc do gestapo ta wiadomość dotarła?

- Dotarła...

- A ty twierdzisz, że nie wiesz, czy NSZ ma kontakt z gestapo - podniosłem głos. - Mówiłeś, że nie
wiesz? Tak?

- Ma kontakt... - wykrztusił „Krzysztof” - ma, współpracuje...

background image

Nie mogłem się skupić. Przez tego bydlaka, przez tego bezczelnego drania, który nie wart jest, żeby
zmarnować na niego nabój, zginął „Zygmunt”.,.

- Przesłuchuj go dalej - powiedziałem do „Tadka” - ja nie mogę dłużej patrzeć na tę plugawą mordę.

Usiadłem na wypalonej słońcem trawie, oparłem twarz na rękach. Byłem wyprowadzony z
równowagi, zdenerwowany do ostatnich granic wytrzymałości.

Miałem już do czynienia z niejednym zdrajcą, lecz nigdy jeszcze nie zetknąłem się jednak z kimś takim
jak ten podporucznik NSZ „Groźny”. To nie był tuzinkowy szpicel, jakich gestapo werbowało sobie
wśród rozmaitych szumowin i ludzi, załamanych do upodlenia - za marne pieniądze lub wręcz groźbą,
to był „ideowiec”, spec od zdrady. Zaraz, co to on wykładał na akowskiej podchorążówce? Aha,
„Struktura organizacyjna i taktyka działania...” Swołocz, ostatnia swołocz... A myśmy go uważali za
kolegę, towarzysza broni... O NSZ, o haniebnej współpracy tej organizacji z gestapo słyszałem już
nieraz. Teraz jednak po raz pierwszy zetknąłem się z tym bezpośrednio. Potworność...

Tymczasem „Tadek” nadal przesłuchiwał zdrajcę. „Groźny” wcale już nie był groźny. Z jego buty,
bezczelności nie zostało ani śladu. Zdawał sobie sprawę, co go czeka, wiedział, że nie może już na nic
liczyć i... nie potrafił zachować godności.

- Nie znam nikogo... - mówił szybko, odpowiadając na pytania „Tadka” o innych agentów NSZ
w naszych szeregach. - Pracowałem sam, przysięgam wam, ale mi darujcie. Zrobię dla was wszystko...

„Tadek” spojrzał na mnie pytająco.

Skinąłem głową.

Strzał spłoszył ptaki siedzące na pobliskich drzewach...

Batalion wyszedł zwycięsko z jeszcze jednej próby. Zdrajca, który spowodował śmierć „Zygmunta”,
nie wyda już nikogo.

Veledog nr 5621

Gdzieś pod koniec 1957 roku, wkrótce po spotkaniu byłych żołnierzy batalionu imienia Czwartaków,
odwiedził mnie jeden z kolegów. Znam go dobrze jeszcze od jesieni 1943 roku. Braliśmy wspólnie
udział w przeprowadzaniu wielu akcji bojowych. Później kontakt nasz był nieco luźniejszy, niemniej
jednak zapamiętałem go jako dzielnego żołnierza, odważnego partyzanta i zawsze żywię dla niego
szacunek za to, czego dokonał w owych pamiętnych czasach. Nie widzieliśmy się dość dawno, więc
przegadaliśmy chyba ze dwie godziny o tym i o owym, zanim wreszcie zorientowałem się, że gość mój
pragnie skierować rozmowę na jakiś konkretny temat, ale czuje się czymś skrępowany. Chcąc mu to
ułatwić, zapytałem wprost:

- No powiedz, przecież chyba mnie się nie krępujesz, masz, zdaje mi się, coś na sercu?

Gość mój zmieszał się. Powiedział:

- Tak, zgadłeś. Rzeczywiście... - tu znowu zaciął się.

Milczałem, powoli mieszając herbatę. Milczał i on. Wyjął papierosa, zapalił. Odruchowo przysunąłem
mu popielniczkę.

background image

- Widzisz - zaczął po chwili - w czasie naszego spotkania apelowałeś, żeby ci z kolegów, którzy mają
jakieś pamiątki z batalionu, oddawali je, prawda? Chodzi o przekazanie ich Muzeum Wojska?

Skinąłem potakująco głową.

- Otóż ja mam taką pamiątkę i chciałbym ci ją przekazać.

- Nie ma w tym nic skomplikowanego. Dasz ją, razem z innymi przekażemy ją do muzeum -
odpowiedziałem - i sprawa załatwiona.

- I ja tak myślę... - Rozchmurzył się, sięgnął do kieszeni i w chwilę potem położył przede mną mały,
czarno oksydowany rewolwer. Tak, pamiętałem tę broń. Została zdobyta przez mego rozmówcę
latem 1944 roku. Ze względu na mały kaliber, specyficzny rodzaj amunicji i niewielką jej ilość
rewolwer nie miał wartości użytkowej i stanowił dla niego jakby amulet, jakby talizman. Zawsze
dokładnie ustalałem sytuację i okoliczności, w jakich poszczególne sztuki broni zostały zdobyte. O ile
pamiętam, ten rewolwer był zdobyty na krótko przed powstaniem, a potem wobec ogromu
wypadków po prostu zapomniałem o nim. I oto teraz leży przede mną na białej serwecie, czarny,
o dziwnie wydłużonym, nieproporcjonalnym bębenku i króciutkiej lufie. Rzadko spotykany typ
rewolweru. Wziąłem go w rękę.

- Rozładowany - powiedział kolega.

Tak, to ten sam. Rewolwer typu Veledog, kaliber 5,75 mm, numer 5621. Tak...

- No cóż - spojrzałem na mojego gościa. - Przekażemy do muzeum razem z innymi pamiątkami
przyniesionymi przez chłopców. Ale - dodałem - chciałbym znać dokładną historię zdobycia tej
sztuki...

Mój rozmówca zmieszał się.

- Widzisz, wolałbym... uniknąć tego.

- Dlaczego? - zdziwiłem się. - Czy jest w tej historii coś, co chciałbyś... No, coś, o czym nie chciałbyś
mówić?

- Tak. To sprawa natury tak bardzo osobistej, a przy tym tak mi leżąca na sercu... Zresztą dobrze,
opowiem ci. W muzeum może się przydać... Proszę tylko o jedno: żeby moje nazwisko i pseudonim
nie były nigdy wymienione...

- Obiecuję - powiedziałem. I czyniąc zadość tej obietnicy będę w dalszym ciągu tego opowiadania
nazywał mego rozmówcę nazwą typu przekazanego przez niego rewolweru - „Veledog”.

- Było to w maju 1944 roku... - zaczął.

- W maju? - zdziwiłem się. - Przecież zdobyłeś ten rewolwer chyba z miesiąc przed powstaniem...

- Ach, zdobyłem... Tak. Dostał się w moje ręce rzeczywiście miesiąc przed powstaniem, ale zaczęło się
to w maju 1944 roku, niedługo po tym jak zastrzeliliśmy oficera SS, wiesz, niedaleko placu Zbawiciela.
Przypominasz sobie może, że zdobyty na nim pistolet Walther P-38 kaliber 9 mm został przydzielony
mnie. Byłem z niego bardzo dumny. Otóż w dniu, o którym zacząłem mówić, jechałem tramwajem
przez Nowy Świat. Był to jeden z cieplejszych dni maja. Byłem bez płaszcza, pistolet miałem zatknięty
na lewym biodrze za pasek spodni, tak że lufa ukryta była w spodniach, a luźna marynarka
maskowała uchwyt. Wiesz przecież jak - sam tak nosiłeś Visa.

background image

W tramwaju było luźno. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem pięćdziesiąt groszy. W momencie kiedy
podawałem je konduktorowi, moneta upadła na podłogę. Schyliłem się, żeby ją podnieść, i nagle
przypomniałem sobie, że pod rozpiętą marynarką mam pistolet. Poprawiłem szybko na sobie
marynarkę, rozejrzałem się bacznie dokoła, ale nikt z jadących nie zdradzał zainteresowania moją
osobą. Odetchnąłem z ulgą i wręczywszy konduktorowi owe pięćdziesiąt groszy przeszedłem na
przedni pomost. Był to wóz przyczepny: w pierwszym wagonie, jak pamiętasz, nie wolno nam było
wtedy jeździć na przednim pomoście, był on nur für Deutsche. Myślałem o naszej udanej akcji
w Zaborowie. Przeżywałem jeszcze raz triumf, jaki odczuwałem wraz z kolegami, którzy brali w niej
udział. Rozbiliśmy, wtedy posterunek policji...

Tramwaj zgrzytał na zakręcie koło pomnika Kopernika. Na następnym przystanku, przy Ordynackiej,
już miałem wysiadać. Stanąłem przy schodku i bezpośrednio po zatrzymaniu się tramwaju
wyskoczyłem. Chciałem jeszcze kupić szmatławca

19

. Już nie pamiętam, co mnie w nim tego dnia

interesowało. Była, zdaje się, jakaś wiadomość, o której mi ktoś powiedział. Zatrzymałem się przy
kiosku, kupiłem gazetę, po czym poszedłem dalej w kierunku domu, do Alej. Nagle spostrzegłem, że
idącej tuż przede mną dziewczynie upadły na ziemię rękawiczki. Schyliłem się, podniosłem zgubę
z trotuaru, a następnie szybkim krokiem dogoniłem ową dziewczynę, by jej oddać. Była to młoda,
zgrabna kobieta, ubrana w jasną, letnią sukienkę, skórzane pantofelki na korkowym koturnie, ostatni
krzyk mody w tym czasie. Szła dość szybkim krokiem, a fala ciemnoblond włosów zakrywała jej kark.
Dogoniłem ją i powiedziałem:

- Wybaczy pani, że pozwolę sobie zaczepić ją, ale jestem usprawiedliwiony. Chcę oddać zgubę -
mówiąc to dałem jej rękawiczki.

Spojrzała na mnie i teraz dopiero przyjrzałem się jej twarzy. Wiesz, nie było w niej nic
charakterystycznego. Nie była jakąś wyszukaną pięknością... Po prostu miała bardzo regularne rysy,
duże oczy budzące zaufanie... Ot, milutka buzia przystojnej osiemnastoletniej dziewczyny. Wydało mi
się, że gdzieś, chyba niedawno, ją widziałem. Może w tramwaju...

- Jest pan bardzo uprzejmy - odpowiedziała z miłym uśmiechem. Miała twardy, jakby śląski akcent. -
Jestem panu bardzo wdzięczna. Do tych rękawiczek jestem bardzo przywiązana i strata ich zrobiłaby
mi dużą przykrość.

Mruknąłem coś pod nosem, chcąc wytłumaczyć, że jestem szczęśliwy, iż dzięki mnie uniknęła
przykrości.

- Zdaje mi się, że wysiedliśmy z jednego tramwaju?

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, jakby zaskoczona, i uśmiechnęła się:

- Nie, chyba się panu zdawało, szłam pieszo z Krakowskiego Przedmieścia.

Czułem się bardzo niezręcznie, ale dziewczyna wybawiła mnie z kłopotu, mówiąc:

- Zdaje się, że idziemy w jedną stronę, prawda?

- Tak, ja idę do Alej.

- To świetnie, w takim razie idziemy razem.

I poszliśmy. Była ode mnie niższa o pół głowy... Jakoś dziwnie dobrze mi było czuć jej obecność koło
siebie, chociaż była dla mnie zupełnie obca. Nawet nie znałem jej imienia. Bezwiednie minąłem dom

19

Tak nazywano w okupowanej Warszawie wydawana przez okupanta gazetę „Nowy Kurier Warszawski”.

background image

i szedłem z nią dalej. Doszliśmy do rogu Alej i Nowego Światu. Czułem, że właściwie wypada się już
żegnać.

- Idę na prawo - powiedziała. - A pan?

- Ja też na prawo - rzuciłem szybko, prawie mimo woli. W ten sposób, rozmawiając o wszystkim
i o niczym, doszliśmy do rogu Alej i Marszałkowskiej. Tu już ostatecznie zdecydowałem się ją
pożegnać.

- Niestety, właśnie ja tu już muszę odejść, z przyjemnością towarzyszyłbym pani dalej, ale spieszę się
i...

- Tak? Szkoda... - w głosie jej wyczułem nutkę żalu. Poczułem się ośmielony.

- Czy nie sprawiłoby pani przykrości zobaczyć się jeszcze ze mną?

- Ach nie, przeciwnie. Bardzo mile mi się z panem rozmawiało. Przyznam się panu, że w Warszawie
jestem od niedawna i nie mam tu specjalnie dużo znajomych. Prowadzę życie raczej samotnicze.

Postanowiłem kuć żelazo póki gorące.

- A więc może jutro?

- Jutro? Ale chyba wieczorem.

- Wieczorem to jest pojęcie względne. Godzina policyjna... Dwudziesta druga...

- No więc... W takim razie może o dziewiętnastej?

- Świetnie. Do kina chyba pani nie chodzi?

Spojrzała na mnie szczerze ubawiona, ale takim wzrokiem, który dawał jasno do zrozumienia, że
w kinie jej się nie zobaczy. „Tylko świnie siedzą w kinie” - zdawała się odpowiadać popularnym
warszawskim porzekadłem

20

.

- A więc gdzie?

- Chyba w kawiarni... - zawahała się. - Może w „Napoleonce”?

- Przyznam się, że nie wiem, gdzie to jest...

- Na Nowym Świecie. Róg Wareckiej. Niedaleko miejsca, gdzie upadły mi te pechowe rękawiczki.

- A może nie pechowe?... Dla mnie przynajmniej nie pechowe.

Roześmiała się.

- A więc dobrze. Tam gdzie upadły te dla pana niepechowe rękawiczki. Dobrze? W „Napoleonce”.
A więc do jutra...

„Veledog” przerwał. Nerwowym ruchem zapalił papierosa. Widać było, że wspomnienia poruszają go
do głębi. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego...

20

W okresie okupacji warszawiacy na ogół bojkotowali kina wyświetlające hitlerowskie filmy propagandowe.

background image

- Tak - opowiadał dalej - tak się zaczęło. Nazywała się Zofia. Zakochałem się w niej do szaleństwa.
Trudno mi było myśleć o czymkolwiek, co nie było z nią związane.

Spotykaliśmy się w kawiarniach: w „Napoleonce” i gdzie indziej. Nigdy w domu - wiesz przecież,
w jakich ja warunkach mieszkałem wtedy. Zresztą byłem ostrożny - wtedy tym bardziej ze względu na
nią - i nawet nie powiedziałem jej, gdzie mieszkam. Rozumiesz, prawda? Uważałem, że będzie
bezpieczniej dla niej, jeśli nie będzie o tym wiedzieć...

Gdzieś w połowie czerwca wynajęliśmy w małej prywatnej przystani na plaży na Żoliborzu kajak
i popłynęliśmy w dół Wisły. Nie wiem, czy kiedykolwiek płynąłeś Wisłą w dół. Nie wiem, czy znasz te
strony. Otóż przy lewym brzegu rzeki jest tam pełno małych wysepek. Są one porośnięte gęstą
wikliną, a nurt rzeki rozpada się tutaj na szereg małych nurtów, kanałów, przesmyków. Niezwykle
romantycznie... Pusto, cicho, tylko woda, zieleń, czasem ptak przeleci... Płynęliśmy długo, aż nadszedł
czas powrotu. Pod prąd ciągnąć jest dużo ciężej. I chociaż cały ciężar wiosłowania spoczywał na mnie,
ona pierwsza - mimo że nie była zmęczona - zaproponowała, żebyśmy zatrzymali się na jednej
z wysepek.

- Zmęczony jesteś - powiedziała. - Odpoczniesz trochę i popłyniemy dalej. Przecież nie śpieszy się nam
tak bardzo...

Przybiliśmy do brzegu. Tak, cóż, kichałem ją, byliśmy młodzi... Zdawało mi się, że cały świat należy do
mnie... I już od tej chwili wydawało mi się, że nie potrafiłbym bez niej żyć.

Często wieczorem - pamiętasz, akcje kończyły się czasem tuż przed godziną policyjną - nie szedłem do
domu. Matce mówiłem, że będę nocował u kolegi. Nocowałem u Zosi. Miała malutkie mieszkanie na
drugim piętrze, przy ulicy Mokotowskiej. Byłem szczęśliwy, tak, jak tylko może być szczęśliwy
mężczyzna, gdy znajdzie kobietę, którą kocha i przez którą jest kochany. Wieczorami rozmawialiśmy
dużo. Mówiła mi, że ojciec jej jest w oflagu, matka nie żyje. Od ojca dostawała listy, wysyłała mu
paczki... Niedawno przyjechała do Warszawy ze Śląska, skąd uciekła przed przymusowym przyjęciem
volkslisty. Zamieszkiwała u ciotki, która właśnie niedawno wyjechała do krewnych w Lubelskie.
Pracowała u znajomych, którzy robili torebki damskie z dermatoidu. Zarabiała dość dobrze i jej
materialna sytuacja nie należała do ciężkich. Któregoś dnia wyznała mi, że pragnęłaby nawiązać
kontakt z jakąś organizacją.

- Wstyd mi - mówiła - że dzisiaj, w czasie, kiedy każdy dobry Polak powinien walczyć za Ojczyznę, ja
nic z siebie nie daję, zajmuję się jakimś własnym, małym światkiem.

Miałem do niej bezgraniczne zaufanie i wtedy właśnie po raz pierwszy przyznałem się jej, że należę
do organizacji, i... powiedziałem jej, do jakiej jednostki. Zaczęła mi robić wymówki, że ona dotąd nic
o tym nie wiedziała. W ogóle - wyrzucała mi - tak mało jej mówię o swoich sprawach, jakbym nie miał
do niej zaufania.

Odpowiedziałem, że tak nie jest. Po prostu - tłumaczyłem - bałem się ją niepokoić, nie chciałem
zajmować jej sprawami czysto męskimi i w dodatku niebezpiecznymi.

Oburzyła się na takie stawianie sprawy. Dla niej nie może być obojętne nic, co mnie dotyczy, a już
w żadnym wypadku walka o Polskę. Jest dumna ze mnie, ale - wywodziła z patosem, który w jej
ustach jakoś mnie nie raził - jako kobieta-Polka ona sama też musi stanąć w szeregu i walczyć za
Ojczyznę. Ja powinienem jej w tym pomóc, jako najbliższy dla niej człowiek i jako alowiec. Bo - dodała
w końcu - ona też pragnie sprawiedliwości społecznej.

Po takiej argumentacji nie mogłem nie przyznać jej racji, ale i nie obiecałem konkretnie niczego.

background image

Było to coś, co nas dzieliło. Nie chciałem jej skontaktować z nikim z organizacji. Bałem się o jej
bezpieczeństwo i... no, po prostu chciałem ją mieć tylko dla siebie. Było to stanowisko egoistyczne,
zdawałem sobie z tego sprawę, ale usprawiedliwiałem się sam przed sobą, że ja przecież w naszym
batalionie nastawiam karku za siebie i za nią, daję z siebie, co mogę.

Mijały dni. Zosia coraz częściej powracała do tego tematu, a ja starałem się zawsze sprowadzić
rozmowę na inne tory.

- Wiesz - powiedziała mi pewnego razu - jeśli ty sam nie chcesz, czy nie umiesz wprowadzić mnie do
organizacji, to skontaktuj mnie przynajmniej z Konradem. On...

- Czekaj - przerwałem jej zaskoczony. - Jak to z Konradem? Skąd, skąd znasz to imię?

- Skąd? - powtórzyła. - Nie bądź śmieszny. Przecież wielokrotnie wspominałeś mi o mm, gdy mówiłeś
o waszym batalionie...

Byłem zdruzgotany. A więc tak mało panuję nad sobą... Nie, to chyba niemożliwe. Nie mogłem
uwierzyć, żebym bezwiednie wymówił imię dowódcy. Jak smarkacz, jak ostatni papla...

- Niemożliwe, Zosiu. Nigdy ci tego imienia nie mówiłem.

Roześmiała się.

- Jak to, więc skąd bym je znała?

To był rzeczywiście argument nie do odparcia.

- No dobrze, ale po co właściwie ty chcesz się widzieć z Konradem? - zapytałem.

- Chcę z nim porozmawiać, żeby mnie wziął do Czwartaków. On mi nie odmówi jak ty. On mi przyzna
rację. Chcę walczyć, rozumiesz? Nie chcę siedzieć i przyglądać się wszystkiemu, jak... - szukała i nie
mogła znaleźć odpowiedniego określenia.

- Nie, z Konradem nie skontaktuję cię.

- Pożałujesz tego, obrażę się na ciebie, nie będę cię chciała znać...

Zamknąłem jej usta pocałunkiem.

W parę dni po tej rozmowie szliśmy ulicą Mickiewicza w stronę placu Wilsona. Szliśmy nad Wisłę. Po
drodze spotkaliśmy Władka, kolegę, z którym chodziłem do gimnazjum. Podszedł do nas. Przedstawił
się Zosi, niewyraźnie - jak to zwykle bywa - wymawiając swoje nazwisko. Poszliśmy razem,
rozmawiając na jakieś błahe tematy. Z konspiracyjnego nawyku, bo tym razem wcale to nie było
potrzebne, unikałem zwracania się do niego po imieniu. Na placu Wilsona Władek pożegnał się
z nami i wszedł do bramy domu, w którym mieszkał. Szliśmy z Zosią przez chwilą w milczeniu.

- To był Konrad? - zapytała nagle.

- Dlaczego pytasz?

- Bo po prostu tak go sobie właśnie wyobrażałam.

Uśmiechnąłem się. „Konrad” miał całkiem inny wygląd zewnętrzny, nie mówiąc już o takich cechach
charakteru jak stanowczość i odwaga, podczas gdy Władek był chwiejny i niezbyt odważny. Ta jego
słabość, a także - wbrew pozorom - kiepskie zdrowie, były przyczyną, że jak się orientowałem, nie

background image

należał on do żadnej organizacji podziemnej. Uśmiechnąłem się i trochę dla żartu, trochę z przekory
powiedziałem:

- Tak, to był „Konrad”, ale dziwi mnie, żeś go tak od razu poznała.

- Widzisz, gdy wyobrażałam go sobie, przekonana byłam, że nie może on wyglądać inaczej.

Spędziliśmy wtedy wspaniały dzień.

W trzy dni później zaskoczony zostałem wiadomością, że Władek nie żyje. Zginął w tajemniczych
okolicznościach - zastrzelony na ulicy, w pobliżu domu, w którym mieszkał. Nie. było tam w tym
czasie żadnej łapanki ani strzelaniny, nic takiego, czym można było wytłumaczyć ten wypadek. Został
zabity wieczorem, a jego starszy brat, który razem z matką był w prosektorium na Oczki, żeby
zobaczyć zwłoki Władka i przygotować pogrzeb, powiedział mi, że zginął od postrzału w czoło,
oddanego z niewielkiej odległości z broni niezwykle małego kalibru. Otwór wlotowy był tak malutki,
jak od pocisku z floweru. To było wszystko, czego dowiedzieliśmy się o zagadkowej śmierci Władka.

Dwudziestego czwartego czerwca - przypominasz sobie? - byliśmy na akcji, która nie doszła do
skutku, na akcji wysadzenia w powietrze nastawni na Pradze. Wracałem z niej z „Tadkiem” i dopiero
na Kole dowiedziałem się od ciebie, że na Radzymińskiej była strzelanina, że „Konrad” został ranny i,
być może, wpadł w ręce wroga. Pamiętasz, siedzieliśmy wtedy w napięciu parę godzin i dopiero
o piątej po południu dowiedzieliśmy się, że „Konrad” jest ranny, ale że wszystko w porządku i został
już odwieziony do domu. „Tadek” na twoje polecenie odwołał stan pogotowia i pojechałem -
pamiętam – pojechałem wtedy prosto do Zosi. Podenerwowany wyczekiwaniem na wiadomość o
„Konradzie”, zakatarzony po nocy spędzonej na gołej ziemi w czasie akcji, rozkoszowałem się gorącą
herbatą, którą przyrządziła mi Zosia, i czułem, że nie uzyskam pełnego odprężenia nerwowego
i umysłowego, jeżeli nie podzielę się z nią przeżyciami ostatnich godzin. Przecież nie miałem
powodów do ukrywani przed nią czegokolwiek.

- Dlaczego nie przyszedłeś wcześniej? - spytała w pewnej chwili.

Nie przemilczałem tego, co zaszło, i opowiedziałem jej o zarządzonym pogotowiu, o tym, że „Konrad”
został ranny i o naszych obawach dotyczących rzekomego wzięcia go do niewoli.

- Konrad? - zapytała przeciągle. Widziałem, że blednie.

- Konrad - odpowiedziałem. - Ale co ci jest?

- Nie, nic. Ot po prostu tak... To on jest ranny?... Biedak...

Teraz wyraźnie widziałem, że była zdenerwowana. Ręce jej drżały, łyżeczka, którą mieszała cukier
w herbacie, uderzała z brzękiem w szkło szklanki, co nigdy się Zosi nie zdarzało.

Przejęła się. Kochana... - pomyślałem.

Tego wieczoru była jakaś dziwna, oschła, nieswoja. Jakby obca...

- Co ci jest, kochana? Może jesteś chora? - niepokoiłem się.

- Nie, nic, bardzo się tylko przejęłam tą waszą przygodą.

Odgarnęła mi włosy z czoła i... uspokoiłem się.

- Naleję ci jeszcze szklankę herbaty, dobrze?

- Bardzo ci będę wdzięczny.

background image

Poszła do kuchni i zaczęła się krzątać. Z przyjemnością myślałem o szklance gorącej herbaty. Byłem
rzeczywiście solidnie przeziębiony i bardzo męczył mnie katar. Sięgnąłem do kieszeni i stwierdziłem,
że nie mam chusteczki do nosa. Musiałem gdzieś ją zgubić.

Na stoliku koło lusterka stała torebka Zosi. Pomyślałem sobie: wytrę nos w jej chustkę, jutro jej
oddam wypraną. Wziąłem torebkę do ręki i zauważyłem, że jest dziwnie ciężka. Cóż ona tam nosi,
tyle kluczy, czy co? Odciągnąłem zamek błyskawiczny i pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po wyjęciu
leżącej na wierzchu chusteczki, był... rewolwer Veledog. Oniemiały ze zdumienia chwyciłem go
w rękę. Tak, nie ulegało wątpliwości, Zosia miała broń. A przecież tyle razy mówiła mi, że z żadną
organizacją nie ma nic wspólnego, że chce dopiero nawiązać jakiś kontakt, żeby walczyć... A więc skąd
u niej broń? Przekręciłem bębenek. Wszystkie otwory były napełnione. I wtedy rzuciło mi się w oczy,
że rewolwer ten jest niezwykle małego kalibru. Na górze, na wierzchu było napisane: kaliber pięć,
przecinek, siedemdziesiąt pięć. Trzymając go w ręku, zacząłem grzebać w torebce. Znalazłem pudełko
z nabojami. Ale i to nie rozwiązało niczego. Może Zosia w tajemnicy przede mną nawiązała kontakt
z jakąś organizacją? Ale nie, to chyba niemożliwe. Kontaktu nie nawiązuje się tak łatwo. I broń dają
przecież nie od razu... Nagle straszne podejrzenie jak błyskawica przemknęło mi przez myśl. Władek
został zabity z broni niezwykle małego kalibru... Jeszcze raz spojrzałem w lufę miniaturowego
rewolweru. Tak. Czyżby?... To niemożliwe, niemożliwe...

Położyłem broń na stoliku, obok pudełko amunicji i zacząłem gorączkowo przeszukiwać torebkę.
Jednakże nie znalazłem nic, co mogłoby wyjaśnić tę sprawę. Nagle wpadłem na pomysł przejrzenia
dokumentów Zosi. Wyciągnąłem z bocznej kieszonki torby kennkartę. Od razu rzuciło mi się w oczy,
że to nie była szara kennkarta polska. To była brązowa kennkarta reichsdeutschki... Półprzytomny
z przerażenia otworzyłem ją. Sophie... Dalej już nie czytałem. Chwyciłem następny dokument. Pod
złowrogim czarnym orłem, trzymającym w szponach wieniec ze swastyką - równie złowrogi, czarny
i bezlitośnie jednoznaczny napis: Geheimestaatspolizei. Gestapo... Włożyłem dokumenty do kieszeni.
To samo zrobiłem z rewolwerem i amunicją. Nie zastanawiając się, co robię, zasunąłem zamek
błyskawiczny torby i odstawiłem ją na miejsce. Potem usiadłem na krześle, które zajmowałem
poprzednio.

Z bolesną jasnością uświadomiłem sobie, że nasze poznanie nie było przypadkowe, że rękawiczki
(och, jakżeż pechowe!) nieprzypadkiem upadły do moich stóp na trotuar i że Zosię, nie, nie Zosię -
Sophie... rzeczywiście widziałem owego fatalnego dnia w tramwaju. Musiała dostrzec mego
Walthera, gdy schylałem się po zagubiony pieniądz.

Zrozumiałem, że spotkanie nasze było wyreżyserowane. Och, jakaż ona przebiegła, jaka aktorka.

Czoło miałem mokre od potu. Musiałem też dziwnie wyglądać, bo Zofia, gdy w końcu weszła
z herbatą, zatrzymała się i spojrzawszy na mnie spytała:

- Nie masz gorączki?

- Jestem zmęczony i przeziębiony - sam nie poznawałem swego głosu.

Postawiła szklanki z herbatą na stole.

- Masz, pij, zaraz zrobi ci się lepiej. Jest gorąca i świeżo naparzona. Taka herbata jeszcze nigdy nikomu
nie zaszkodziła.

Uśmiechnęła się. Och, jakże wstrętny, jakże sztuczny wydał mi się ten uśmiech. Jak to się stało, że
dałem się tak zwieść tej gestapówce, te...

- Co to jest? - wyciągnąłem rewolwer z kieszeni.

background image

Zbladła.

- Znalazłeś? Oddaj - oczy jej spoczęły na krótki moment na torebce stojącej na stoliku.

- Skąd to masz? Odpowiadaj!

- Dostałam, jeden z kolegów pracujących razem ze mną należy do organizacji. Prosiłam go bardzo
i dostałam. Ciebie też prosiłam, wielokrotnie, nie chciałeś mnie wciągnąć do organizacji, nie chciałeś,
a ja tak bardzo pragnęłam coś robić... No i właśnie od niego dostałam na szkolenie...

- Ach tak... - przerwałem jej wyciągając z kieszeni karton gestapowskiej legitymacji. - A to, co
oznacza? To też od kolegi, też z „organizacji”?

- A więc wiesz... - wyszeptała ledwie dosłyszalnie.

- Tak, wiem. Teraz już wiem, że poznaliśmy się nieprzypadkowo, że specjalnie rzuciłaś rękawiczki,
teraz już wiem, że widziałaś mnie w tramwaju i że dostrzegłaś u mnie pistolet, teraz wiem także, że to
ty właśnie zabiłaś tego chłopaka, ty zabiłaś mego kolegę...

- Słuchaj, możesz sobie myśleć o mnie wszystko, co zechcesz, ale przysięgam ci...

- Kłamiesz. Chciałaś tylko przeze mnie dotrzeć do batalionu, zamordować Konrada. Ech ty... - nie
panowałem już nad sobą - ty szmato gestapowska!

- Nie - mówiła gorączkowo - przysięgam, że mówię prawdę. Poznanie nasze nie było przypadkowe to
fakt. Potem dopiero, gdy poznałam cię bliżej, stałeś mi się drogi. Wtedy na kajaku, pamiętasz to
chyba, przez cały czas myślałam o moim zadaniu. A potem...

Nie mogłem tego słuchać. To było ponad moje siły... Ręka moja znalazła się na uchwycie Walthera.

Nosiłem zawsze nabój w lufie, a skrzydełko bezpiecznika pozostawało w położeniu poziomym, tak że
widoczna była litera „F” - pierwsza litera niemieckiego słowa feuer - ogień. Aby oddać pierwszy strzał,
trzeba było tylko mocno nacisnąć język spustowy, przezwyciężyć opór sprężyny kurka. I oto czułem
już pod palcem twardy ucisk spustu.

Zofia, o dziwo, nagle uspokoiła się.

- Możesz mnie zabić - powiedziała cicho - ale to i tak już niczego nie zmieni. Tak, okłamywałam cię,
ciągnęłam za język. Serce mi się krajało, ale miałam z tego satysfakcję. Jestem Niemką, rozumiesz?
A ty... ty jesteś polskim bandytą. Jakże nisko upadłam... że takiego właśnie musiałam pokochać... Tak,
to ja zabiłam tamtego chłopca. I szkoda, że to jednak nie był Konrad. Odkupiłabym przynajmniej
przed führerem i vaterlandem to moje upodlenie i to...

Już nie dokończyła. Wazonik z kwiatami przewrócił się od podmuchu powietrza, powstałego przy
strzale, woda szeroką strugą rozlała się po nieskalanej bieli obrusa...

- I taka, widzisz - kończył swą opowieść „Veledog” - jest historia „zdobycia” tego rewolwerku. Zabiłem
ją. Ty powiesz, że zlikwidowałem niebezpiecznego wroga, groźnego dla nas agenta. Tak, to prawda.
Ona była bardzo niebezpieczna, najgroźniejsza chyba ze wszystkich tych, których gestapo usiłowało
na nas nasłać. Ale przecież ja ją naprawdę kochałem...

Umilkł. Zgarbił się. Sięgnął po papierosa. Widać było, jak go boli to wspomnienie...

background image

Zawiła i tragiczna jest historia tego małego na czarno oksydowanego rewolweru kaliber 5,75 mm
typu Veledog i związanego z jego losami Walthera P-38, kaliber 9 mm.

Długo myślałem, zanim zdecydowałem się to wszystko opisać. Wiele szczegółów było dla mnie
niejasnych, wiele faktów zagadkowych, trudnych do zrozumienia, logicznie niewytłumaczalnych...

Dlaczego Zofia zabiła Władka, dlaczego nie przekazała go innym agentom i w ten sposób nie oddala
go w ręce gestapo, które przecież chciałoby dowiedzieć się od niego wielu rzeczy? Przecież sądziła, że
to jest „Konrad”, dowódca batalionu... Dlaczego wiedząc o tym, że „Veledog” jest jednym
z Czwartaków i nie mając nadziei na to, że wciągnie ją do batalionu, gdyż wielokrotnie jej tego
odmawiał, nie wydała go samego w ręce gestapo? Czyżby rzeczywiście go kochała?

Może miłość ta była tylko fikcją, a „Veledog” żyje tylko dlatego, żeby był nicią prowadzącą do naszego
batalionu? W takim razie jak wytłumaczyć sobie taką, a nie inną śmierć Władka?

Pytań takich można postawić więcej i nie sądzę, abym kiedykolwiek otrzymał na nie autorytatywne
odpowiedzi. Można tylko snuć takie lub inne domysły.

Veledog nr 5621 - jedyna dziś pamiątka tragicznej miłości alowca do agentki gestapo, miłości, którą
przypłaciło życiem dwoje ludzi - a mogło przypłacić znacznie więcej - znajduje się obecnie w Muzeum
Wojska.

Człowiek, nazywany tutaj „Veledogiem”, ma już posiwiałe skronie i mało przypomina dziś tego
chłopca z Waltherem za paskiem, który pewnego majowego dnia 1944 r. podniósł upuszczone przez
młodą kobietę rękawiczki i w rezultacie tego drobnego wydarzenia zmuszony był podjąć
najboleśniejszą chyba w swym życiu decyzję. Słuszną decyzję. Ale to przecież nie zmniejszyło tragedii,
jaką przeżył i jaką wspomina do dziś.

Posłowie

Batalion szturmowy AL im. Czwartaków został zorganizowany i działał w niezwykle trudnych
warunkach wielkomiejskich, w mieście okupowanym, dławionym mackami gestapo. Mimo to udało
się nam przeprowadzić wiele śmiałych, ryzykownych, ale udanych akcji bojowych.

Działalność nasza nie mogła ujść uwagi hitlerowskich władz bezpieczeństwa, nic mogła nie
spowodować reakcji gestapo, które w mieście określanym przez Niemców jako Banditenstadt
Warschau
i będącym ośrodkiem promieniującym buntem na całą „Generalną Gubernię” zostało
szczególnie rozbudowane.

Sam Himmler stwierdził, że ruch komunistyczny jest najbardziej niebezpieczny ze wszystkich nurtów
podziemnych. Nic więc dziwnego, że warszawskie gestapo nie mogło tolerować sprężyście działającej
i właśnie przez komunistów kierowanej jednostki dywersyjnej, że dokładało wszelkich starań, aby nas
zniszczyć lub przynajmniej zdezorganizować.

Walka przybrała charakter niezwykle zacięty, bezpardonowy. Wziętych do niewoli Czwartaków
katowano w nieludzki sposób, torturowano, usiłując wydostać od nich informacje o jednostce
i towarzyszach broni. Nie doprowadziło to jednak oprawców do niczego. „Zybek”-Łaski, „Adam”-
Potocki i inni umierali skatowani, zbici na miazgę, nie wypowiedziawszy jednak ani słowa, które
mogłoby zaszkodzić sprawie. Inni, znalazłszy się w sytuacji bez wyjścia, popełniali samobójstwo woląc
śmierć niż niewolę.

background image

Pragnąc za wszelką cenę uchwycić jakąkolwiek nić prowadzącą do batalionu gestapo chwyciło się
także starej metody szpiegostwa i prowokacji. Zaczęli się wśród Czwartaków lub w ich otoczeniu
pojawiać agenci, którzy pod maską patriotów mieli zdobyć nasze zaufanie i spełnić rolę konia
trojańskiego. Do najboleśniejszych chyba kart historii polskiego ruchu oporu należy fakt, że jednym
z tych ujawnionych i zlikwidowanych przez nas zdrajców był nie bezpośredni współpracownik
gestapo, ale oficer wywiadu polskiej organizacji konspiracyjnej, podporucznik NSZ.

To, że wszelkie takie podłe prowokacje nie dały zamierzonego przez wroga rezultatu, zawdzięczamy
przeje wszystkim Partii, której byliśmy zbrojnym ramieniem i która otaczała nas szczególną troską i
opieką. Zawdzięczamy to trudnej i jakże odpowiedzialnej pracy ludzi z kontrwywiadu AL, którzy
zawsze potrafili nas w porę ostrzec, w porę zwrócić naszą uwagę na pewne niepokojące zjawiska,
jakich zajęci naszymi podstawowymi, bojowymi zadaniami nieraz nie dostrzegaliśmy. Zawdzięczamy
to także panującej w naszym środowisku atmosferze koleżeństwa i szczerości, wzajemnego zaufania
i solidarności. Aktyw czwartacki był zgrany, nie miał przed sobą tajemnic; byliśmy związani służbą
i jednocześnie łączyła nas wszystkich głęboka przyjaźń. Atmosfera ta leżała u podstaw sukcesów
batalionu i nieraz pomogła nam wyjść zwycięsko z najcięższych terminów.

Opowiadania składające się na niniejszy tomik poświęciłem wydarzeniom związanym właśnie
z próbami penetracji batalionu im. Czwartaków przez warszawskie gestapo.

Czy opisane tu wypadki zamykają tę kartę historii Czwartaków - trudno mi powiedzieć. Są to
wszystkie znane wydarzenia tego rodzaju, ale czy są zarazem jedynymi, jakie miały miejsce? Nie
sądzę, aby ktokolwiek potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Być może były jeszcze jakieś, o których
dowiemy się po latach, podobnie jak ja stosunkowo niedawno poznałem historię małego rewolweru,
Veledoga. O innych zapewne nie dowiemy się nigdy.

Olbrzymi procent, bo przeszło trzy czwarte ludzi naszego batalionu zginęło w walce. Z wymienionych
w tej książeczce - „Mirek”, dowódca pierwszej kompanii, poległ w powstaniu warszawskim. Zginął
„Piotr”-Krajewski, zginął także w powstaniu podchorąży Armii Krajowej Stefan K. - do końca targamy
sprzecznymi uczuciami i do końca wierny swej żołnierskiej przysiędze.

Ci z nas - niestety nieliczni - którzy pozostali przy życiu, czynami swoimi udowodnili, że walka była dla
nich najlepszą szkołą. Dowódca batalionu, „Konrad”, ppłk rez. Lech Kobyliński, jest profesorem,
kierownikiem Katedry Teorii Okrętu na Politechnice Gdańskiej. Pod jego naukowym kierownictwem
konstruowane są obecnie słynne „wodoloty”... Dowódca drugiej kompanii, „Tadek” - generał brygady
Tadeusz Pietrzak, jest komendantem głównym Milicji Obywatelskiej. „Stasiek”-Sulima jest wyższym
oficerem, służy w wojsku. „Jurek” - Jerzy Konopka pracuje na wysokim stanowisku w „Orbisie”... Inni
spisują się nie gorzej.

background image

Rysunek 1 Veledog: 13 x 8,5 x 2 cm

background image

Krzyżówka z tygrysem

POZIOMO: 1) jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich karykaturzystów, 4) pseudonim
dowódcy batalionu Czwartaków, 7) pensja emeryta, 9) pozostałość po ranie, 10) numeracja stronnicy,
11) rodzaj ukrycia dla sprzętu i amunicja wykonywana w ścianie transzei lub okopu, 12) kraina
obejmująca dorzecze górnej Noteci, 15) gatunek jabłoni, 18) nazwisko Zygmunta, jednego
z dowódców Czwartaków, 21) Stasiek, obecnie major WP, 24) jeźdźcy, 26) stolica jednego z państw
europejskich, 27) człowiek dokładny aż do przesady, 28) bok statku, 29) praca, wysiłek fizyczny, 30)
niewielki chrząszcz żerujący w drzewie.

PIONOWO: 1) pseudonim okupacyjny Kazimierza Łaskiego, 2) biesiada, 3) poeta węgierski (1817-82),
głośny przedstawiciel klasycyzmu, 4) marynowana w occie przyprawa kuchenna, 5) typ rewolweru
siedmiostrzałowego, 6) rzymska bogini lasów i zwierząt, 8) część twarzy, 13) stolica Baszkirskiej ASRR,
14) nasyp ziemny. 16) ptak z rzędu strusi australijskich, 17) część obszernego dzieła literackiego, 18)
mały okręt bojowy (o wyporności do 60 ton), 19) postępowy pisarz brazylijski, autor m. in. „Kakao”,
„Rycerz nadziei”, „Bezkresne ziemie”, 20) port i zatoka w północnej części Morza Czerwonego, 21)
nazwisko „Don Kichota”, podoficera drugiej kompanii Czwartaków, 22) zawodnik prowadzący
w wyścigu, 23) miasto młodzieży i ośrodek sanatoryjny na Krymie, 25) prawy dopływ Warty
wypływający ze źródła na Wyżynie Łódzkiej.

„Zwan”

background image

„TYGRYS” zawiadamia, że ukazało się już drugie wydanie poszukiwanej książki Franciszka Księżarczyka
pt. DROGA W OGNIU

Pamiętnik uczestnika wojny domowej w Hiszpanii i dowódcy partyzanckiego w Polsce podczas II
wojny światowej.

zł. 20.-

GŁOSY PRASY

„...Cenna to książka, godna gorącego polecenia tym wszystkim, którzy pragnąc zrozumieć
współczesność, z zainteresowaniem sięgają po relacje, dotyczące okresu, jaki ją bezpośrednio
poprzedził i z jakim jest tak silnie związana”.

„WTK” Jerzy Śląski

„..Zyskaliśmy interesującą, zasługującą na jak największą uwagę, wartościową książkę, w zakresie
literatury pamiętnikarskiej wyróżniającą się zdecydowanie korzystnie”.

„Gazeta Pomorska” Cz.

„...Młodym szczególnie radzimy tę książkę przeczytać... o tym młodzi także powinni wiedzieć... Może
właśnie z tej przyczyny na pierwszej stronie wspomnień gen. Księżarczyka widnieje dedykacja:
«Synowi mojemu poświęcam»„

„TYGRYS” radzi również przeczytać ciekawe pamiętniki wojenne:

Stanisława Popławskiego TOWARZYSZE FRONTOWYCH DRÓG

Wspomnienia dowódcy 1 armii WP od czasów młodości aż do okresu walk ludowego Wojska
Polskiego na szlaku od Wisły do Berlina.

zł 38.-

Tadeusza Szymańskiego MY ZE SPALONYCH WSI

Obszerne wspomnienia poświęcone walce PPR, GL, i AL na południu Lubelszczyzny. Otrzymały one
nagrodę redakcji „Żołnierza Wolności” w konkursie na pamiętnik oficera.

zł 29.-

background image

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Okładkę projektował: Piotr Borowy
Uprzejmie zawiadamiamy naszych Czytelników, że tomiki serii „Żółty Tygrys” ukazywać się odtąd będą - przy zachowaniu dotychczas swojej
objętości - w zmniejszonym formacie. W wielu z nich znajdą się także ilustracje. Redakcja wyraża nadzieją, że zmiany te spotkają się
z życzliwym przyjęciem.
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1966 r. Wydanie II
Nakład 100 000 egz. Objętość 3.59 ark. wyd., 3 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl., 65 z roli 63 cm z Fabryki Papieru w Głuchołazach. Druk
ukończono w lutym 1966 r. Wojskowe Zakłady Graficzne. Warszawa. Zam. nr 2964. M-31. Cena 5 zł.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Edwin Rozłubirski Veledog nr 5621
Vercors Milczenie morza 1966 (zorg)
Flisowski, Zbigniew „Bismarck” pirat Atlantyku – 1966 (zorg)
Źle z matematyki Argumenty, nr 36(430), 1966
Masaz nr 7
Wykład nr 4
Projekt nr 1piątek
TEST NR 5
Zajecia Nr 3 INSTYTUCJE SPOLECZNE
Wykład nr 7
zestaw nr 2
ochrona srodowiska nr 2
zestaw nr 3 (2)
WYKŁAD NR 3 KB2 PŁYTY WIELOKIERUNKOWO ZBROJONE
Wykład nr 5 podstawy decyzji producenta
Ćwiczenia nr 6 (2) prezentacja
Hydrologia Wyklad nr 11

więcej podobnych podstron