Edwin Rozłubirski Veledog nr 5621

background image

background image

„Hiszpan” kal. 6,35 mm

Było to w ciepły, pogodny dzień maja 1944 roku. Razem z dowódcą 1

kompanii batalionu szturmowego im. Czwartaków, sierżantem „Mir-

kiem” (Leszek Matanowski), spotkałem się na placu Mirowskim z ma-

jorom „Piotrem” (Mirosław Krajewski), oficerem Sztabu Głównego

Armii Ludowej.

Rozmawialiśmy krótko na temat kilku szczegółów dotyczących zor-

ganizowania przewozu radzieckiej broni zrzutowej z województwa lu-

belskiego do Warszawy

. Zadanie to miała według naszego planu wy-

konać 1 kompania, jednakże na podstawie decyzji wyższych przełożo-

nych wyznaczono do tego 2 kompanię pod dowództwem sierżanta

„Tadka” (Tadeusz Pietrzak). Jako pierwsi łącznicy zostali wysłani z ba-

talionu: „Jurek” (Jerzy Konopka) i „Wenek” (Wenancjusz Nowak). Jed-

nakże w dniu, o którym jest mowa, braliśmy pod uwagę 1 kompanię i

dlatego spotkałem się z „Piotrem” w towarzystwie „Mirka”.

Już mieliśmy się rozstać, gdy nagle „Piotr” zwrócił moją uwagę na

niemłodego już człowieka, stojącego w pobliżu nas przy budce z owo-

cami i najprawdopodobniej czyniącego jakieś zakupy.

- Widzisz tego typa?

- Widzę - odpowiedziałem. - Interesuje on ciebie?

- Raczej ja jego.

- Jak to? - spytałem.

Por. tomik „Ostatnia akcja Czwartaków”.

background image

- A tak. Przypatrz mu się uważnie.

Spojrzałem, lecz nie zauważyłem w tym człowieku nic szczególnego.

Był to jeden z takich ludzi, jakich niejednokrotnie spotykamy tuziny, nie

wyróżniał się niczym. Ubrany przeciętnie, wiek około 35-40 lat, twarz

lekko nieogolona, łysawy.

- Wygląda na szmuglera - powiedziałem - lub handlarza pośledniej-

szego gatunku, poza tym nie widzę w nim nic ciekawego.

- A jednak, a jednak - powiedział powoli „Piotr”. - Czy wierzysz, Gu-

staw, że ja tego „szmuglera” spotykam dziś po raz trzeci i, co gorsza, za

każdym razem w pobliżu podpunktów, na których się spotykam.

- Uuuu... to zaczyna być interesujące - gwizdnął przez zęby „Mirek”.

Milczeliśmy chwilę, patrząc spod oka i - tak aby nikt tego nie zauważył

- obserwując owego „szmuglera”.

Zrobił on naprawdę jakieś zakupy, wziął w rękę torebkę z owocami,

ale nie oddalił się od nas.

Pomyślałem sobie, że może „Piotr” ma i rację, może naprawdę jest to

jakiś agent węszący za nim, ale po chwili odrzuciłem tę myśl; wydała mi

się jakoś nieprawdopodobna.

Były to czasy, kiedy na każdym kroku napotykaliśmy szpiclów i

agentów gestapo. Wymagało to od nas stałego napięcia uwagi i wielu z

nas było już przewrażliwionych na tym tle. Normalnym biegiem rzeczy

wywoływało to w naszej psychice z kolei reakcję odwrotną: unikając

„histerii” i „panikarstwa” skłonniśmy byli nieraz lekceważyć niebezpie-

czeństwa, przed którymi ostrzegała konspiracyjna intuicja... Może - my-

ś

lałem wtedy z niedowierzaniem - „Piotr” rzeczywiście spotkał tego albo

background image

podobnego do niego człowieka. I psychicznie nastawiony na to, że być

może jego, oficera Sztabu Głównego Armii Ludowej, śledzą, po spotka-

niach na podpunktach, na które ktoś z towarzyszy mógł mimo woli

sprowadzić dążącego jego tropem szpicla - po prostu „dmucha na zimne”.

Ale „Piotr” znany był z opanowania i szalonej odwagi, którą imponował

nam wszystkim. Legendy krążyły o jego wyczynach, graniczących nie-

malże z nieprawdopodobieństwem. „Piotr” i przewrażliwienie - to były

pojęcia zupełnie niepasujące do siebie. A więc...

- Masz przy sobie maszynę? - spytałem, mając na myśli jego słynną

piętnastostrzałową efenkę, z którą rzadko kiedy się rozstawał.

Spojrzał na mnie uważnie i roześmiał się.

- Nie, nie mam, a sytuacja nie jest tak poważna, jak sądzisz. Po prostu

pokazałem ci tego typa, żebyś zapamiętał sobie jego twarz. Być może

spotkasz go jeszcze kiedyś, to wtedy będziesz od razu wiedział, z kim

masz do czynienia.

Spojrzałem znów w kierunku „szmuglera”. Nie, nie odszedł. „Sytuacja

nie jest taka poważna” - powtórzyłem w myśli. Intuicja, ów „szósty

zmysł” konspiratora, którą jeszcze przed chwilą skłonny -byłem uznać za

„przewrażliwienie” - szepnęła mi, że na tego człowieka naprawdę trzeba

zwrócić uwagę. Pożegnałem się z „Piotrem”, mrugnąwszy 'na „Mirka”,

ż

eby już więcej nic na ten temat nie mówił. Gdy po chwili „Piotr” odszedł

swoim równym, niezbyt szybkim krokiem, szepnąłem do dowódcy

kompanii:

- Mirek, trzeba się tym naprawdę zająć. Jeśli to szpicel, pójdzie za

Piotrem.

background image

„Piotr” oddalał się coraz bardziej. I faktycznie, „szmugler” ruszył w

ś

lad za nim.

Nie mówiąc już więcej ze sobą na ten temat ruszyliśmy i my.

„Piotr” szedł w kierunku ulicy Królewskiej. „Szmugler” trzymał się za

nim w odległości około 40-50 metrów i teraz już wyraźnie widzieliśmy,

ż

e stara się nie stracić „Piotra” z oczu.

„Piotr” skręcił w Królewską w prawo.

- Niedobrze - pomyślałem sobie - niedobrze... Pójdzie -pewnie Mar-

szałkowską, gdzie jest masa Niemców; nie ma mowy o tym, żebyśmy tam

cokolwiek mogli zrobić...

„Mirek” widocznie myślał to samo, bo powiedział:

- No, tam to już nie zrobi się nic.

I już miałem zrezygnować z dalszego śledzenia „szmuglera”, jak go

nadal nazywałem w duchu i zameldować o wszystkim „Ryszardowi” -

dowódcy Armii Ludowej w Warszawie, żeby po prostu poradził: „Pio-

trowi” albo urwać się na jakiś czas z Warszawy, albo zmienić wygląd,

miejsce zamieszkania, pseudonim, może i nazwisko. Była jednak jakaś

siła, która mnie pchała i mówiła: „Idź za nim i działaj, nie możesz tego tak

zostawić”.

Mimo że „Piotr” był oficerem sztabu, Głównego Sztabu Armii Lu-

dowej, a ja zaledwie szarym oficerem w jednym z batalionów, stosunki

między nami ułożyły się w jakiś szczególny sposób.

Oprócz normalnych stosunków służbowych była jakaś nić sympatii,

która nawiązała się między tym już dojrzałym mężczyzną a mną - mło-

dym chłopcem, który dopiero poprzez walkę wchodził w życie.

background image

Pamiętam, jak pewnego razu czekaliśmy na „Ryszarda” na podpunkcie

„pod Florianem”, to jest na przystanku przed kościołem św. Floriana na

Pradze. Siedzieliśmy na ławeczce, „Ryszard” nie przychodził wtedy i -

właściwie nie wiem dlaczego - „Piotr” zaczął mi trochę mówić o sobie.

Dowiedziałem się wtedy, że jest on żonaty i że ma dwie córeczki, które

ogromnie kocha. I teraz, idąc za tym „szmuglerem”, pomyślałem o tej

ż

onie, której nie znalem, i tych córeczkach, kochanych przez „Piotra”, i

pomyślałem, że zostawienie szpicla na wolności i przy życiu, zostawienie

„Piotra” własnemu losowi, a jedynie zameldowanie „Ryszardowi” o

fakcie śledzenia „Piotra” przez jakiegoś nieznanego typa, a więc postą-

pienie zgodnie z przyjętymi w konspiracji zasadami, równałoby się w

najlepszym wypadku otrzymaniu przez „Piotra” rozkazu zmienienia

mieszkania, czyli rozstania się z rodziną, a być może czemuś jeszcze

gorszemu.

Jeżeli to jest naprawdę gestapowiec - myślałem - los „Piotra”, o ile mu

nie pomożemy, jest przesądzony.

Jednakże czym dysponowaliśmy? Byliśmy tylko we dwóch, mieliśmy

przy sobie pistolety. W biały dzień na ludnej śródmiejskiej ulicy było to -

dla wykonania jakiejkolwiek zaimprowizowanej akcji - przeraźliwie

mało...

Szliśmy za „szmuglerem”, który, już wierzyłem w to teraz, na pewno

był agentem gestapo, szliśmy w rejon, gdzie kręciła się masa uzbrojonych

Niemców, masa patroli, zbliżaliśmy się do rejonu Dworca Głównego.

Tak, tam interwencja była niemożliwa, zdawałem sobie z tego sprawę,

a jednocześnie jakiś wewnętrzny nakaz pchał mnie naprzód.

background image

„Piotr” doszedł do Złotej i skręcił w prawo.

„Szmugler” poszedł za nim, a my jak ich nieodłączne cienie również

skręciliśmy w Złotą.

Tu trzeba było się nieco zbliżyć do nich, ponieważ naprawdę mogliby

nam obydwaj zginąć.

Tłum ludzi, wąski chodnik, tłok. Baliśmy się, żeby śledzony nas nie

zobaczył, bo wtedy jakakolwiek możliwość interwencji z naszej strony

zostałaby sprowadzona do zera.

„Piotr” nie szedł daleko Złotą, skręcił w Sosnową i zobaczyliśmy, że

zbliża się do ulicy Siennej. Tu już było mniej ludzi i „Mirek” zapytał

mnie:

- Robimy coś?

- Jak sądzisz? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

- No nie wiem, wydaje mi się, że trzeba robić, ale we dwóch? Diablo

mało...

Czułem zwątpienie w jego głosie, ale wiedziałem, że jeżeli postawię

sprawę twardo, „Mirek” nie zawiedzie.

- Robimy - powiedziałem - niezależnie od okoliczności robimy.

I to, że wyraziłem swoją decyzję głosem, utwierdziło mnie - rzecz

dziwna - w przekonaniu o jej słuszności.

Na Siennej „Piotr” wszedł do jakiejś bramy, a „szmugler” zatrzymał

się o dwa domy przed tą bramą i udawał, że ogląda wystawy.

- Teraz - powiedziałem do „Mirka” - teraz robimy.

- Jak? - zapytał „Mirek”. - Strzelamy od razu, czy...

- Nie - powiedziałem - daj spokój, a jeżeli to jest niewinny człowiek?

background image

Zresztą nie znamy powodów, z jakich idzie on za Piotrem... A może to

jest przypadek? Musimy wyjaśnić.

- Będzie trudno - powiedział „Mirek”.

Wiedziałem, że ma rację, wiedziałem, że we dwóch, w biały dzień, bez

obstawy, w śródmieściu, niemalże w obecności licznych, po zęby

uzbrojonych patroli hitlerowskich, zaczepiać agenta gestapo najpraw-

dopodobniej uzbrojonego i dać mu tym samym możliwość wyciągnięcia

broni i zrobienia z niej użytku, nie mając niczym zabezpieczonego od-

wrotu - było więcej niż ryzykowne.

Byłem już jednak w tej chwili zdecydowany na wszystko.

Wolnym krokiem podchodzimy do „szmuglera”.

- Daj mi papierosa - powiedziałem „Mirkowi”.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, bo wiedział, że nie palę, ale dał.

Pamiętam jak dzisiaj. Bezustnikowy „Sport”. Wziąłem go do ust i

podszedłem do szmuglera.

- Pozwoli pan przypalić?

„Szmugler” obrzucił nas bystrym spojrzeniem i sięgnął ręką do kie-

szeni marynarki.

„.Jeżeli to jest agent gestapo - myślałem - jeśli zapamiętał., że to my

spotkaliśmy się z »Piotrem« - zamiast zapałek, wyciągnie teraz z kieszeni

pistolet”...

A mój vis był zabezpieczony i tkwił za paskiem, pod marynarką. Jeśli

on wyciągnie broń, ja swojej nie zdążę wyciągnąć tak szybko, aby

uprzedzić jego strzał. A więc trzeba będzie wtedy działać inaczej. Trzeba

chwycić go za rękę, wyciągnąć ją do góry i liczyć na „Mirka”, liczyć na

background image

to, że „Mirek” będzie strzelał.

Ułamki sekund ciągnęły się jak wieczność.

„Szmugler” wyciągnął zapałki z kieszeni, wyjął jedną z nich z pudełka,

przesłaniając ręką płomyk od lekkiego wietrzyku, zapalił. Schyliłem się i

przypaliłem.

Czy on jest agentem gestapo, czy nie? Czy ten jego spokój jest praw-

dziwy, czy udawany?

Musieliśmy się o tym przekonać.

Wsunąłem nieznacznie prawą rękę pod połę marynarki, poczułem

chłodną, chropowatą rękojeść visa.

Nie było czasu na zabawy, „Piotr” mógł wyjść lada chwila, mógł nas

zobaczyć, mogło być w ogóle niedobrze. Mógł nadejść patrol, były ty-

siące możliwości, które mogły spowodować zdekonspirowanie nas

względnie narazić nas na śmieszność w oczach „Piotra”, a tego obawia-

liśmy się bodaj że bardziej niż dziesięciu hitlerowskich patroli.

Wyciągnąłem pistolet i starając się własnym ciałem zasłonić go tak,

ż

eby nie był widoczny z ulicy, przystawiłem go do bolcu „szmuglera”.

- Ręce do góry. - Powiedziałem. - Polizei.

Spojrzał na nas jakoś dziwnie, ale nie wydał się zbytnio przerażony

słowem „policja”.

Zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć w zanadrze.

- Ręce do góry! - powtórzyłem. - Nie ruszać się! Znany jestem z tego,

ż

e strzelam bardzo szybko.

- Powoli, koledzy, powoli. Weźcie sami z lewej kieszeni marynarki -

mówił głosem spokojnym i niemal karcącym. - Sami zobaczycie, że je-

background image

steście na błędnym tropie.

Sięgnąłem ręką do wskazanej przez niego kieszeni i namacałem

twardą okładkę legitymacji.

Wyciągnąłem.

„Mirkowi” zaświeciły się oczy. Była to legitymacja gestapo.

A więc „Piotr” miał rację, a moje przeczucia okazały się słuszne. Fala

satysfakcji i triumfu odpłynęła równie szybko jak nadeszła. Czas naglił,

trzeba było działać. Skoro powiedzieliśmy: „a”, trzeba było powiedzieć:

„b”.

- No, widzicie - mówił tymczasem gestapowiec nie rozumiejąc jeszcze

sytuacji. - Jesteście już spokojni?

Postanowiłem w dalszym ciągu grać komedię.

- Niezupełnie, niezupełnie - powiedziałem. - Mamy dane, że działa tu

bandyta posiadający legitymację gestapo, dlatego pozwólcie, że spraw-

dzimy dalej, czy wszystko jest w porządku. Zechciejcie wejść z nami do

bramy, żeby nie zrobiło się zbiegowisko.

- Proszę bardzo, chłopaki, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie tracicie

czas.

- Prosimy jednak do bramy - powiedział „Mirek” grzecznie, ale sta-

nowczo.

Wymowa wymierzonej w jego brzuch lufy visa była bardzo przeko-

nywająca, więc nie usiłował stawiać oporu. Zresztą po co? Skoro uznał

nas za kripowców

, czuł się wystarczająco pewny siebie.

Weszliśmy do bramy. Tu szybciutko go zrewidowaliśmy i znaleźliśmy

Kripo: Kriminal Polizei - policja kryminalna.

background image

w kieszeni niewielki, na biało niklowany pistolet kaliber 6,35 hiszpań-

skiej produkcji.

- A pozwolenie na broń? - zapytałem.

- Wpisane w legitymację.

Odwróciłem kartkę. Rzeczywiście, jest: kaliber 6,35, fabryka...

Wszystko zgadzało się.

Udałem, że porównuję fotografię z twarzą naszego rozmówcy czy

raczej jeńca.

W zasadzie wszystko się zgadza, teraz trzeba było przestać grać ko-

medię, bo i tak zaraz nasz „szmugler” zorientuje się, co się święci.

- Słuchajcie, nie mam dużo czasu, jeżeli chcecie, zapiszcie sobie nu-

mer i prosiłbym o podanie mi także numerów waszych legitymacji. Je-

stem tu służbowo. I wybaczcie, ale nie mam czasu na tak długie z wami tu

rozmowy.

Zrobił ruch jakby chciał sięgnąć po swój pistolet i legitymację, które

trzymałem w ręku, jednakże cofnąłem rękę i jego dłoń zawisła w próżni,

- Naturalnie, bardzo przepraszamy - powiedziałem i w tym samym

momencie dałem nieznacznie głową „Mirkowi” znak, żeby pilnował, aby

nikt z ulicy nie wszedł przez bramę...

Strzały huknęły głośno, echo ich odbiło się o sklepienie bramy.

Wydało nam się, że słyszała je cała ulica, nieomalże cała Warszawa.

Schowałem do lewej kieszeni spodni zabrany pistolet i legitymację, po

czym z odbezpieczonym visem w ręku zbliżyłem się do wyjścia z bramy.

Ludzie na ulicy rozglądali się nie wiedząc, gdzie padły strzały.

Nikt się nie zorientował, gdzie to miało miejsce - powiedział „Mirek”.

background image

- Pryskamy!

Zabezpieczyłem pistolet i schowałem z powrotem do kieszeni.

Zdyszani, z mocno bijącymi sercami, wybiegliśmy na ulicę. Po chwili

zmieszaliśmy się z tłumem.

Minęło nas kilka patroli idących w kierunku, skąd usłyszano strzały.

Spojrzeliśmy po sobie. Że też nie było ich akurat przy tej bramie!

Mamy niesamowite szczęście...

Zgrzani dotarliśmy na ulicę Marszałkowską i tu po zmieszaniu się z

tłumem odetchnęliśmy swobodnie.

Wieczorem, gdy zameldowałem o wypadku „Ryszardowi”

1

i prze-

kazałem mu zdobyte dokumenty, „Ryszard” długo przyglądał się foto-

grafii szpicla.

- Tak - powiedział. - Ten człowiek mógł zgubić „Piotra” i nie tylko

jego. Dobrze się stało, chłopcy, żeście go zauważyli i że skończyło się tak,

jak się skończyło. Ale z was to cholerni ryzykanci. W biały dzień, w

południe w śródmieściu... Naprawdę macie więcej szczęścia...

- Niż rozumu - dodałem i roześmiałem się.

Wiedziałem, że „Ryszard” jest zadowolony z przebiegu wydarzeń. Ale

wtedy, gdy byliśmy jeszcze tam, w bramie ze szpiclem, oko w oko z

prawdopodobieństwem, że po strzałach nie zdołamy się wycofać, że bę-

dziemy musieli się tam bronić do ostatniego naboju, wtedy o tym nie

myślałem ani ja, ani najprawdopodobniej nie myślał o tym „Mirek”.

Wtedy chodziło nam w pierwszym rzędzie, a raczej tylko o „Piotra”. O

„Piotra” i o tych jego bliskich, z którymi i dla których pragnął żyć.

Bolesław Kowalski, dowódca Obwodu Warszawa AL.

background image

Nazajutrz składałem „Konradowi”

2

szczegółowy meldunek o wy-

padkach z dnia poprzedniego. Dowódca batalionu szczegółowo oglądał

zdobyczny pistolet.

- Ciekawy egzemplarz - powiedział. - Przecież nie jest to typowa broń

gestapowców. Zresztą popatrz, jaki on jest już zniszczony. Gdyby mógł

mówić, opowiedziałby nam na pewno niejedną, ciekawą historię. Popatrz,

tu jest coś na nim wyskrobane.

Nachyliłem się i dostrzegłem na czarnym bakelicie nakładki wyskro-

bane jakieś litery. Było to jakieś stylizowane „K” czy „H” i „J”. Misterne,

zawiłe i trudne do odcyfrowania inicjały.

Gdy tak nachylaliśmy się nad tym niewielkim niklowanym pistoleci-

kiem, nie przypuszczaliśmy wówczas, że splecie on się nierozerwalnie z

losami batalionu i że wypisze w jego historii krwawy rozdział.

Pistolecik ze względu na mały kaliber i, co za tym idzie, małą siłę

przebicia, nie przedstawiał dla nas niemalże żadnej wartość: i nawet nie

wiem, jakim sposobem dostał się do drugiej kompanii.

Tam upodobał go sobie Felek Bogucki i brał go nieraz ze sobą na ak-

cje, naturalnie nie jako podstawową broń, bo zawsze dostawał parabel-

lum, ale dodatkowo. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiadał najczęściej:

- To jest taka moja maskotka.

Jednakże maskotka ta nie przyniosła mu szczęścia i mniej więcej <w

miesiąc po otrzymaniu jej, w czasie strzelaniny na blokach został zabity.

Pistolecik dostał się w ręce żandarmów.

Niedługo potem „Konrad” polecił mi zająć się szczególnie uważnie

Lech Kobyliński, wówczas dowódca Czwartaków.

background image

sprawą jednego z żołnierzy batalionu - „Zbigniewa”.

Był to chłopak dość skryty, nieco od nas starszy, sympatyczny, nic

można mu było nic zarzucić. Jednakże było w jego ruchach, gestach,

spojrzeniu coś nieuchwytnego, coś, co od niego odpychało. Odrzucałem

od siebie togo rodzaju myśli nie chcąc się uprzedzać do człowieka mi

podstawie jakichś bardziej przeczuć niż rzeczywistych oznak, które

zresztą mogły mnie wydawać się podejrzane lub niemiłe, a w rzeczywi-

stości najprawdopodobniej wcale takimi nie były.

Jednakże „Konrad” polecił mi się zająć nim. Nie wiedziałem, czy sam

zdecydował, że trzeba tego chłopaka „prześwietlić”, czy też dostał o nim

jakieś dane z organów Informacji.

Dopiero po wyzwoleniu dowiedziałem się, że było to polecenie

„Marka”

, przekazane dowódcy batalionu przez „Bogdana” - oficera

Informacji. Mieli tam widocznie jakieś wątpliwości co do osoby „Zbi-

gniewa”. Meldunki, które następnie składałem „Konradowi”, były prze-

kazywane „Bogdanowi”. Informacja trzymała rękę na pulsie wydarzeń.

Zacząłem częściej kontaktować się ze „Zbigniewem” i - dziwna rzecz -

mimo że nie znalazłem w nim nic, co by było podejrzane, wbrew logice

uprzedziłem się jeszcze bardziej do tego chłopca i byłem coraz bardziej

przekonany, że ma on nieczyste sumienie.

Traf chciał, że w czerwcu byliśmy razem nad gliniankami za Kołem.

Gdy wyszliśmy z wody, położyliśmy się na trawie, żeby obeschnąć, za-

nim się ubierzemy. Oparłem głowę o jego marynarkę i wyraźnie po-

czułem tam jakiś twardy przedmiot, trudny do zidentyfikowania.

Marian Spychalski - kierował wówczas Informacją AL.

background image

Zastanowiłem się, co on tam ma.

Podłożyłem rękę pod głowę i w ten sposób wymacałem, że znajduje się

tam pistolet.

Miałem do wyboru albo od razu wyciągnąć ten jego pistolet i poroz-

mawiać z nim poważnie, albo przeczekać i sprawę wyjaśnić w sposób

delikatny.

Niejasne dotąd podejrzenia konkretyzowały się, ale to jeszcze nie

wystarczyło. Możliwe przecież, że chłopak niewinny i przyzwoity, a

pistolet zdobył gdzieś po cichu i nie przyznał się... Rzecz jasna, był to

występek karalny. Dyscyplina naszej organizacji nie przewidywała moż-

liwości tolerowania takich wypadków. Ale w owym czasie marzenia o

posiadaniu własnej broni, gdy było o nią niezwykle trudno, opanowywały

wielu z nas i rozumiałem to bardzo dobrze...

Zdecydowałem nie działać na gorąco, jedynie jeszcze większą uwagą i

niejako opieką otoczyć „Zbigniewa”. W każdym razie od czasu tej kąpieli

miałem się bardziej na baczności.

Gdy o swoim spostrzeżeniu zameldowałem „Konradowi”, dowódca

batalionu zdecydował, że sprawę trzeba wyjaśnić możliwie jak najszyb-

ciej i w taki sposób, by nie urazić „Zbigniewa”, o ile okaże się on nie-

winny względnie prawie niewinny, a przynajmniej, o ile nie Jest on

związany z jakimiś wrogimi nam siłami.

Okazji po temu nie trzeba było długo szukać. Spotkaliśmy się na Kole

niby to na instruktaż akcji, którą mieliśmy we trzech przeprowadzić i

poszliśmy, aby sobie swobodnie porozmawiać, do lasku.

Tam „Konrad” zaczął opowiadać o wypadku posiadania nielegalnego -

background image

to znaczy bez wiedzy organizacji - broni przez jednego z chłopców i o

komplikacjach, jakie to spowodowało.

„Zbigniew”, zagadnięty w pewnym momencie przez „Konrada”, jak

on by postąpił, gdyby w jego ręce wpadł pistolet lub inna broń, odpo-

wiedział, że od razu by zameldował o tym przełożonym. I wtedy „Kon-

rad” widząc, że „Zbigniew” nie pójdzie tutaj na otwartą rozmowę, a więc

delikatne załatwienie sprawy nie może wchodzić w rachubę - chwycił go

za ręce, a ja błyskawicznie wyciągnąłem mu z kieszeni pistolet. Była to

mała, niklowana „szóstka”. Podrzuciłem broń na ręku.

- Tak, ładne kwiatki, Zbigniew - powiedziałem.

I nagle dostrzegłem wzrok „Konrada”. Coś w jego twarzy mnie za-

stanowiło, niemalże przeraziło. Spokojna zwykle i pogodna twarz

„Konrada” teraz wyglądała strasznie. Zaciśnięte szczeki, okrutnie przy-

mrużone oczy, nachmurzone czoło... Zdawałem sobie sprawę, że zaszło

coś nadzwyczajnego, ale jeszcze nie zorientowałem się, co go tak wzbu-

rzyło.

- Skąd masz ten pistolet?

Nie poznałem głosu dowódcy batalionu.

- Skombinowałem, sąsiad handluje bronią... - próbował tłumaczyć się

„Zbigniew”.

- Nie kłam - przerwał mu „Konrad” - tego pistoletu nie kupiłeś od

handlarza bronią. Zobacz, Gustaw - zwrócił się do mnie - to przecież...

Dopiero teraz przyjrzałem się trzymanej na dłoni „szóstce”. No tak -

jak mogłem dotąd tego nie dostrzec! Nieczęsto spotyka się tę markę broni.

A do tego... Tak, na czarnej bakelitowej nakładce rysują się jasne, za-

background image

plątane jak hieroglify litery, to „H” czy „K” i „J”.

A więc była to ta sama sztuka, pistolet, który wpadł w ręce gestapo

całkiem niedawno. Czyli, idąc dalej logicznie za -tą myślą, „Zbigniew”

otrzymał go z gestapo...

Ale dlaczego?

Dlaczego broń zdobytą na „Czwartaku” dano agentowi, który właśnie

batalion Czwartaków rozpracowywał? Niedopatrzenie, bałagan?

Nie było to sprawą najważniejszą. W ogóle nie było już ważne...

- A więc skąd masz tę broń? - „Konrad” z trudem zdołał się opanować.

- Mówiłem - tłumaczył się „Zbigniew”. - Przecież mówiłem wam.

Dlaczego nie chcecie wierzyć? Kupiłem od sąsiada...

Ale był to fakt, o którym nie można nas było przekonać. Był zbyt

otwarcie, zbyt jawnie fałszywy. Drugiego takiego pistoletu być nie mo-

gło. To był ten sam pistolet. Staliśmy oko w oko ze zdrajcą, z człowie-

kiem, który wkradł się w nasze szeregi, aby nas zniszczyć, wydać na

okrutną śmierć. Wiele zła mógł nam przynieść, wiele bólu.

- Jasna jest teraz dla mnie - mówił z chłodną nienawiścią „Konrad” -

sprawa śmierci Wieśka Raczyńskiego. Byliśmy razem na akcji. Ty byłeś

dzień wcześniej zapoznany, razem z innymi, z planem akcji. I do dzi-

siejszego dnia nie wiedzieliśmy, skąd gestapo się o tym dowiedziało i

dlaczego grupa wpadła w zasadzkę. Gdyby nie odwaga Wieśka, zginęłaby

cała grupa. A tak przypłacił to życiem Wiesiek. Ty zdradziłeś grupę.

„Zbigniew” był blady jak ściana. Rozbiegane jego oczy szukały jakby

wyjścia, jakby ratunku, ale wiedział, że ratunek jest niemożliwy. Znał

cenę, jaką płaci na wojnie zdemaskowany szpieg.

background image

Rewizja ujawniła w jego kieszeni gestapowską legitymację. Wsuną-

łem ją do kieszeni marynarki. Wszyscy trzej wiedzieliśmy, co teraz na-

stąpi, co musi nastąpić nieubłaganie jak samo przeznaczenie.

„Konrad” wyciągnął parabellum. Głucho szczęknął bezpiecznik.

Jednocześnie ja naciągnąłem kurek swojego visa. Jeszcze chwila... mie-

liśmy pewność, że ten szpicel nigdy już nikogo nie wyda.

Poszliśmy laskiem w kierunku Boernerowa, aby okrężną drogą wrócić

na bloki.

Gdy byliśmy w mieszkaniu u „Don Kichota” (Henryk Sipak), zapy-

tałem „Konrada”, co mam zrobić z pistoletem.

- Zrób z nim, co chcesz - powiedział dowódca batalionu. - Nie mogę

nawet na niego patrzeć. Pomyśl, taka mała sztuka, takie świństwo, zda-

wałoby się do niczego nie przydatne, a ile to z nim splątanego zła...

Rzeczywiście. Pierwszy znany nam posiadacz hiszpańskiego pistoletu

o mały włos nie przyczynił się do zguby „Piotra”. Przypadek, ślepy traf,

sprawni, że udało się go rozszyfrować, a fantastyczne szczęście umożli-

wiło nam zlikwidowanie go bez poniesienia strat.

Potem zginął z tą „szóstką” „Felek”, wesoły, lubiany przez wszystkich

chłopak, odważny żołnierz.

Następnie człowiek, któremu gestapo dało tę broń, wydał grupę uda-

jącą się na akcję. Zginął Wiesiek Raczyński...

I znowu przypadek zrządził, że udało nam się likwidując zdrajcę

usunąć zawisłe nad batalionem niebezpieczeństwo, a zarazem pomścić

ś

mierć kolegi.

Przypadek... Nie, to nie był przypadek! O bardzo wielu ludzkich

background image

sprawach, o życiu czy śmierci naszej i śmierci naszych bliskich nieraz

decydował w czasie okupacji zbieg okoliczności. W dziejach hiszpań-

skiego pistoletu odgrywał on rolę dominującą, ale nie jedyną. W gesta-

powskiej karierze „Zbigniewa” - znacznie mniejszą. Traf zrządził, że

wówczas nad glinianką, położyłem głowę na jego marynarce i dzięki

temu mogliśmy uzyskać decydujący dowód jogo zdrady. A gdyby to się

nie stało? Gdyby nie miał wtedy przy sobie broni? Czy pozostałby nie-

rozpoznany?

Jest to mało prawdopodobne. Być może - działałby dłużej, być może -

przyczyniłby się do jeszcze jednej czy drugiej bolesnej dla nas, niepo-

wetowanej straty. Nie zmieniłoby to jednak zasadniczego faktu, że dzięki

przekazanemu „Konradowi” sygnałowi Informacji czujność nasza została

już wtedy obudzona i pierwsze, niekonkretne jeszcze podejrzenia zostały

skierowane we właściwym kierunku. Przypadek pomógł nam przy-

ś

pieszyć rozwiązanie. Lecz to, że mogliśmy go właściwie wykorzystać,

było już nie naszą zasługą. Kolegom z naszego kontrwywiadu, ich

mrówczej i jakże odpowiedzialnej pracy zawdzięczamy, że nie został on

przez nas zbagatelizowany. A to mogłoby oznaczać zbagatelizowanie

własnego życia.

Pistolecik powędrował do skrytki. Nikt już nie chciał go używać.

Mówiono, że przynosi nieszczęście.

Dziś leży sobie spokojnie w Muzeum Wojska obok białej kartki, na

której lakoniczny napis informuje zwiedzających, że pistolet ton został

zdobyty przez żołnierzy batalionu Czwartaków na zabitym przez nich

agencie gestapo, a następnie wpadłszy po raz wtóry w ręce gestapo

background image

przyczynił się do rozszyfrowania przez Czwartaków jeszcze jednego

agenta i w konsekwencji - zlikwidowania go.

Wiele spraw w jego historii pozostało dla nas niejasnych. W czyim on

był uprzednio ręku? Czyimi są te inicjały „H” czy „K” i „J”? Kto je wy-

skrobał na bakelitowej nakładce?

Co było powodem dania przez gestapo tego pistoletu właśnie „Zbi-

gniewowi”, chociaż logika mówiła, że nie powinien się on znaleźć w ręku

człowieka związanego z batalionem Czwartaków?

Co skłoniło „Zbigniewa”, młodego chłopca, Polaka, do hańbiącej

współpracy z gestapo?

Są to pytania, na które nigdy już chyba nie otrzymamy odpowiedzi.

Paul

Pierwsza kompania Czwartaków wzięła się energicznie do „rozbraja-

nek”. Na wiosnę jedna z jej grup bojowych pod osobistym dowództwem

„Konrada” zaatakowała i opanowała wartownię fabryki Philips (obecnie

zakłady im. Róży Luksemburg) i zdobyła pistolet maszynowy. W czasie

strzelaniny, jaka wywiązała się podczas akcji, grupa zabiła kilku hitle-

rowców i wycofała się sama nie ponosząc strat.

Kilka dni później „Zygmunt” (Ryszard Kazała) poprowadził grupę do

niewielkiej fabryki trykotaży, mieszczącej się przy ulicy Puławskiej, w

rejonie ulicy Belgijskiej.

Fabryczka ta była pod zarządem państwowym, produkowała bieliznę i

background image

skarpety dla armii hitlerowskiej. Chłopcy mieli skonfiskować dużą ilość

gotowych wyrobów i wywieźć je na platformach; następnie bielizna miała

być odesłana do oddziałów partyzanckich.

Czwartacy opanowali fabryczkę bez trudności. Czterech werkszuców

rozbrojono i umieszczono w komórce bez okna. Klucz od masywnych

drzwi komórki „Zygmunt” schował do kieszeni. Na jego polecenie

przerwano produkcję. Personel administracyjny i część robotników

zgromadzono w jednym pomieszczeniu; pozostali robotnicy (wiedzieli

dla kogo pracowali, bo chłopcy rozdali im „Głos Warszawy”) ochoczo

uwijali się przy załadowaniu platform. Nagle do „Zygmunta” podbiegł

„Czesiek” - jeden z obstawy.

- Żandarmi... - zameldował zdyszany. - Dwie budy... Otaczają dom...

„Zygmunt” szybko powziął decyzję.

- Wycofywać się przez okna pomieszczeń parterowych na sąsiednią

posesję. Stasiek! Ty wyprowadzisz chłopców.

- A ty? - zapytał „Stasiek” (Stanisław Sulima).

- Wykonuj rozkaz! - „Zygmunt” oddał mu swój automat i wziął od

niego visa. - Natychmiast, nie ma chwili czasu do stracenia.

- Zostanę z tobą - oświadczył stanowczo „Stasiek”. - Albo ty idź, a ja

zostanę... Jesteś dowódcą... masz matkę...

„Zygmunt” odbezpieczył visa.

- Wykonuj rozkaz, rozumiesz? Biegiem wycofywać się!

„Stasiek” ustąpił. Grupa zaczęła się wycofywać zostawiając nałado-

wane do połowy platformy.

„Zygmunt” biegiem minął obstawę porzucającą swój posterunek w

background image

bramie.

- Dajcie mi parę granatów!

- A ty, nie wycofujesz się?

- Dawaj granaty i biegiem.

Zostawszy sam, wyjrzał na ulicę. Żandarmi i policjanci zwartym

kordonem otaczali dom. Kilku szło w kierunku sąsiednich posesji.

Odetną drogę chłopcom - pomyślał.

Podniósł dłoń z pistoletem, starannie wycelował. Po strzale jeden z

ż

andarmów upadł. Pozostali zaczęli strzelać. Kryli się za latarniami i

miejskimi wózkami na śmiecie.

„Zygmunt” oddał jeszcze kilka strzałów, a widząc, że w jego stronę

biegnie kilkunastu Niemców i że są już blisko, rzucił do bramy granat, a

sam wybiegł na podwórze.

W bramie zakotłowało się, „Zygmunt” dopadł do klatki schodowej.

Wbiegł po schodach na górę. Drogę odwrotu miał już odciętą...

Nie pragnął ratunku, chciał tylko zatrzymać żandarmów, odwrócić ich

uwagę od wycofujących się chłopców, jak najdrożej sprzedać swoje ży-

cie. Żandarmi pobiegli za nim na schody.

Z góry posypały się granaty...

Ze zgrozą wysłuchiwaliśmy z „Konradem” chaotycznego meldunku

„Staśka”.

- Najwidoczniej ktoś zawiadomił żandarmerię... Oddał mi automat,

wziął visa... Od chłopców wziął granaty, swoich miał dwa... I został. Za

nami słyszeliśmy strzały... I wybuchy...

background image

- „Zygmunt”.,. - szepnął „Konrad” zbielałymi wargami.

„Zygmunt”... Dotychczas sam nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo

go lubiłem.

Osierocony przez ojca we wczesnym dzieciństwie zaznał w swoim

krótkim życiu niemało nędzy i goryczy. Ten chory na astmę chłopak, o

ż

ółtej córze człowieka, do mieszkania którego nigdy nie zagląda słońce i

który często gęsto nie miał co włożyć do garnka, nieprzypadkowo trafił

do Związku Walki Młodych.

Swoim koleżeństwem zaskarbił sobie przyjaźń podwładnych, kolegów

i przełożonych. Swoją bezgraniczną odwagą człowieka, który wie, że

sprawa, o którą walczyć, zwycięży - bez względu na to, czy on zginie, czy

też pozostanie, przy życiu - zaskarbił sobie ich szacunek.

I oto teraz, być może, „Zygmunt” już nie żyje... Nie mogliśmy oswoić

się z tą myślą.

Na miejscu starcia nie można było dowiedzieć się nic konkretnego.

Dziewczęta wysłane na rozpoznanie zdołały ustalić tylko to, że strzela-

nina trwała około dwóch godzin - tak twierdzili sklepikarze mający w

sąsiedztwie swoje sklepy - oraz że fabryczka dotychczas jest obstawiona

przez żandarmerię,

Następnego dnia z samego rana pojechaliśmy obaj z „Konradem” na

Puławską. Udało nam się nawiązać kontakt z jednym z robotników, który

widział cały przebieg walki, jaką stoczył „Zygmunt” z żandarmerią.

- Więc ten chłopiec - mówił robotnik (o ile pamiętam, nazywał się on

Pawłowski, czy Pawłowicz) - jak zobaczył, że lecą do niego, rzucił w

bramie granat, a sam prysnął na schody. W bramie kilku żandarmów

background image

poraniło, ale kupa ich pobiegła za nim. On ich z góry... granatami. Całe

schody i poręcze posiekane odłamkami, no i ich sporo nabił, to ich potem

ładowali do sanitarki. Nagle - patrzymy - wybiega z sieni, ręce ma pod-

niesione do góry. Skończyły mu się granaty albo co? - myślę sobie.

Dwóch żandarmów do niego - złapali go za ręce, trzeci się na niego

zamierzył, czwarty chce go rewidować, a tu nagle... Huk! - okropny. Coś

błysnęło, dym tylko taki jasny poszedł do góry, resztki szyb się posypały.

Patrzę, leżą i ci żandarmi i on - wszyscy nieżywi.

- Rozerwał się granatem... - szepnął „Konrad”. - Odbezpieczył i wsa-

dził do kieszeni...

Podziękowaliśmy Pawłowskiemu.

- Nie ma co... Chciałem mu wprawdzie pomóc jakoś uciec - ale nie

szło. Wszystko było obstawione. Szkoda chłopaka. I nas teraz ciągają.

Ciągle pytają: a ilu ich był? A jak wyglądali? A jak oni byli ubrani?

Na wszelki wypadek zapisałem na kartce adres Pawłowskiego. Potem

obaj z „Konradem” popędziliśmy na Oczki, do prosektorium. Tam zwo-

ż

ono zwłoki zabitych na mieście.

Łudziliśmy się nadzieją, że może to nie był „Zygmunt.”, może Paw-

łowski się pomylił, może skłamał...

Niestety...

Już na drugim stole dostrzegliśmy „Zygmunta”.

Szczupłe ciało czwartackiego dowódcy kompanii, który świadomie

rozpoczął walkę z kilkudziesięcioma żandarmami po to, żeby uratować

powierzonych sobie chłopców, było straszliwie zmasakrowane odłam-

kami, prawie przecięte na pól potężnym wybuchem obronnego granatu.

background image

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Czułem jakbym miał kłębek waty

w gardle. Przez chwilę staliśmy w milczeniu, w myślach żegnając się z

przyjacielem i towarzyszem broni.

Gdy wychodziliśmy na ulicę, w oczach „Konrada” - bohaterskiego

„Konrada”, dowódcy, który potem zyskał sobie przydomek „Nieustra-

szonego” - dostrzegłem łzy...

Nazajutrz obaj z „Konradem” poszliśmy odwiedzić matkę poległego

kolegi. Szliśmy tam z ciężkim sercem, spodziewaliśmy się z jej strony łez

i narzekań.

Staliśmy pracz długą chwilę w chłodnej sieni staromiejskiego domu,

nie mogąc zdecydować się na zapukanie do drzwi.

Jak ją pocieszyć? Czy jej powiedzieć? Czy w ogóle istnieje jakiś

sposób na pocieszenie matki, po śmierci jej dziecka?

„Konrad” pierwszy przemógł się i zapukał.

Otworzyła nam sama pani Kazałowa.

Mimo półmroku panującego w korytarzu dostrzegłem natychmiast

bladość jej twarzy, jeszcze bardziej podkreśloną czarnym kolorem sukni.

- Ach, to wy, chłopcy... Proszę dalej...

Bezwiednie popychając jeden drugiego, jak uczniacy przed egzami-

nem, przeszliśmy za nią do mrocznego pokoju.

Obrzuciłem wzrokiem znajome sprzęty, stary stół, żelazne łóżko

przykryte kocem, etażerkę z książkami. Książki „Zygmunta”...

Wszystko stało na swoim dawnym miejscu, tak jak niedawno, gdy

byliśmy tu z „Zygmuntem”. Pozornie nic się nie zmieniło, nawet kała-

marz w kształcie góralskiego kapelusza stał na stole...

background image

Poczułem pieczenie pod powiekami, nie mogłem wydusić z siebie

słowa, jakby mnie ktoś trzymał za gardło.

- Siadajcie chłopcy, bardzo proszę... Panie Leszku, panie Gustawie...

Akurat mam gorącą kawę.

Mechanicznie poruszaliśmy łyżeczkami, mieszając w dużych fajan-

sowych kubkach zbożową kawę osłodzoną sacharyną.

- Dziękuję wam, żeście przyszli do mnie, że pamiętaliście o matce...

Spotkał mnie tak okrutnie ciężki cios... Mój Rysiek... - głos jej załamał

się, ale oczy pozostały nadal suche.

- Pragnę żeby pani wierzyła, że śmierć Ryśka jest dla jego przyjaciół

również bolesna... - Konrad starał się dobierać właściwe słowa, mówił z

wysiłkiem.

- Ja przewidywałam, że to się tak skończy - ciągnęła matka „Zyg-

munta”. - Rysiek nie dał sobie nic powiedzieć; żył tylko Czwartakami.

Czwartacy i Czwartacy... Był nieostrożny, nie uważał na siebie, dlatego

się to stało. Przecież pamiętacie te jego doświadczenia...

Mimo woli spojrzałem na koc, którym przykryte było łóżko. Łatwo

można było zauważyć cały szereg starannie pocerowanych dziur różnej

wielkości. To były lady z doświadczeń „Zygmunta”.

Był chemikiem z zamiłowania, pragnął produkować domowym spo-

sobem środki zapalające dla potrzeb batalionu. W tym celu zrobił sobie w

domu małe laboratorium.

Czego tam nie było! Jakieś kwasy w butelkach, torebki ze sproszko-

wanym aluminium, najrozmaitsze chemikalia, ołowiane i szklane rurki,

aptekarska waga, probówki, blaszki...

background image

„Zygmunt” usiłował skonstruować zapalnik do ładunku zapalającego,

działający z opóźnieniem około trzech godzin.

Na generalnej próbie tego wynalazku byliśmy z „Konradem” obecni.

W wiadrze do połowy napełnionym wodą pływało płaskie, blaszane pu-

dełko od fajkowego tytoniu.

- Uważajcie - powiedział „Zygmunt”, biorąc do rąk jakąś rurkę. - Za-

pamiętajcie, która jest godzina - i runka powędrowała do pływającego w

wiadrze pudełka.

Spojrzeliśmy na zegarki.

- Teraz czekajcie - oświadczył wynalazca siadając obok nas z zado-

woloną miną. - Sami zobaczycie rezultaty.

Czekaliśmy z niepokojem łatwym do zrozumienia.

Jeżeli zapalnik będzie funkcjonował sprawnie, będziemy mogli prze-

prowadzić cały szereg akcji dywersyjnych, zaledwie minimalnie naraża-

jąc życie ludzi. W myślach robiliśmy przegląd odpowiednio łatwopalnych

obiektów wroga. Składy materiałów pędnych, garaże, warsztaty remon-

tujące samochody...

Rezultaty doświadczeń nie dały na siebie długo czekać. Już po pół

godzinie pudełko zaczęło gwałtownie dymić. „Zygmunt” rzucił się do

wiadra.

- Nie ruszaj! - zawoła! „Konrad”, odciągając go od dymiącego zapal-

nika.

- Dlaczego? - „Zygmunt” spokojnie wyswobodził się z rąk „Konrada” i

wzruszył ramionami. - Jeszcze nie może się zapalić, bo minęły zaledwie

32 minuty, a ja obliczyłem go na 180. Chcę tylko zobaczyć, dlaczego

background image

dymi.

W tym samym momencie usłyszeliśmy niegłośny huk i pudełko cią-

gnąc za sobą smugę dymu, wyprysnęło z wiadra pod okno.

- Tam jest benzyna! - wrzasnął „Zygmunt” i zerwawszy koc z łóżka

rzucił się gasić.

Podczas gdy „Konrad” wynosił na korytarz butelki z benzyną, wodą z

wiadra polewałem tlący się koc. Gryzący dym napełnił mieszkanie. Pożar

był ugaszony.

„Zygmunt” otarł pot z czoła, zaczął kaszleć.

Dobrze, że matki nie ma w domu. Zdenerwowałaby się niepotrzebnie...

I tak dostanie mi się za koc.

- No, nie ma co... Pierwszorzędny zapalnik! - burknął „Konrad”.

- Nie kpij, Leszek. Zobaczysz - następny będzie dobry. Zdaje mi się, że

już wiem w czym tkwi błąd. Zaraz wam udowodnię.

- Udowodnisz kiedy indziej - powstrzymał go... Konrad”. - Masz w

domu oliwę? Trzeba ci posmarować ręce - całe dłonie poparzone...

Tak. „Zygmunt” nie dbał o siebie. Gotów był w każdej chwili po-

ś

więcić wszystko dla dobra sprawy, tak jak poświęcał jej cały swój czas i

prawie wszystkie myśli. Ale czy zginął przez swoją nieostrożność? - Nie.

Wiedział, co robi, gdy oddał „Staśkowi” automat i brał od chłopców

granaty; gdy postanowił zostać.

Wiedział, co robi w chwili, gdy oddał pierwszy strzał do żandarma i

gdy wypuścił dźwignię zapalnika ostatniego granatu tkwiącego w kie-

szeni.

Tu nie była nieostrożność. To była świadoma, pełna żołnierskiej pro-

background image

stoty i dumy ofiara z tego, co się ma najdroższego - z własnego życia...

- Bardzo mi ciężko - mówiła teraz jego matka. - Ale tym się pocieszam,

ż

e nie jestem osamotniona w moim nieszczęściu. Tylu ludzi ginie, ta

wojna taka straszna... Marzę, żeby już się skończyła, żeby chociaż moja

Ela ją przeżyła.

Elę - młodszą siostrę „Zygmunta” znaliśmy obaj. Należała do grupy

bojowej ZWM dzielnicy Żoliborz. Używała pseudonimu „Hanka”.

Pani Kazałowa zamknęła za nami drzwi. W milczeniu zeszliśmy ze

schodów.

- Straszne... - szepnął „Konrad”. - Wolałbym już widzieć łzy, niż ten

nadludzki spokój...

- Trzeba by jej dać trochę pieniędzy, przecież Hanka nigdzie nie pra-

cuje.

- Tak, to trzeba będzie zrobić. A na razie trzeba chyba będzie zabierać

cały arsenał od niego.

- Też tak sądzę.

Milczeliśmy chwilę.

- I nie dokończył swego zapalnika... - powiedziałem bezmyślnie, jakby

to było najstraszniejsze.

Z całą energią przystąpiliśmy do przewożenia arsenału, który znaj-

dował się u „Zygmunta” w mieszkaniu.

Trzeba to było zrobić natychmiast.

Wobec faktu zawiadomienia matki „Zygmunta” przez władze hitle-

rowskie o śmierci jej syna, gdy okoliczności, w jakich zginął, nie były dla

background image

nich tajemnicą, należało w każdej chwili spodziewać się rewizji...

- Trzeba ściągnąć tych chłopców, których mamy pod ręką - zdecy-

dował „Konrad” - i wywozić natychmiast wszystko, co można uratować.

Pierwszym, który napatoczył się nam, był „Janek” z 1 kompanii.

„Konrad” posłał go, aby wynajął dorożkę, a sami zastanawialiśmy się,

dokąd zawieźć ten kłopotliwy ładunek. Na szczęście nadszedł Michał

Laskowski. Opowiedzieliśmy mu o naszym kłopocie.

- Matka moja wyjechała - oświadczył na to Michał. - Wszystko, co

macie do przewiezienia, można by złożyć u mnie.

Z radością przystaliśmy na tę propozycję.

Z pomocą „Janka” i Michała załadowaliśmy amunicją i różnymi

chemikaliami całą dorożkę.

Następnie Michał wraz z „Jankiem” wsiedli do niej, dorożkarz

cmoknął i ruszyli. Popatrzyliśmy z „Konradem” w ślad za nimi i ode-

tchnęliśmy głęboko.

- No, chociaż to udało nam się uratować.

Ale niestety - rzeczywistość wyglądała inaczej. Wieczorem od „Jan-

ka”, z którym byłem umówiony na podpunkcie, dowiedziałem się, że na

rogu Nowego Światu i świętokrzyskiej dorożkę zatrzymał silny patrol

ż

andarmerii. Michał zaczął ostrzeliwać się z dwóch pistoletów, które

uprzednio wręczył mu „Konrad”. „Janek” natomiast rzucił się do

ucieczki. Udało mu się ujść z życiem, a Michał zginął. Przewożony ła-

dunek wpadł w ręce wrogów...

Postawa „Janka” w tej akcji wydała mi się nikczemna.

- Zdaj broń! - rozkazałem.

background image

Obaj weszliśmy do bramy, odebrałem od niego pistolety. Lufy były

czyściutkie, leciutko zaoliwione.

Nie strzelane...

Sprawdziłem amunicję w magazynkach - nie brakowało ani jednego

naboju.

- Nie otworzyłeś ognia? - zapytałem.

- Nie było czasu... Chciałem uciec... - tłumaczył się „Janek”.

No jasne... Tyś uciekał, a Michał ciebie osłaniał. Dlatego zginął, a ty,

tchórzu, żyjesz - wetknąłem sobie obydwa jego pistolety za pasek od

spodni. - No nic... Później „Konrad” zajmie się twoją sprawą.

„Jankowi” krew odbiegła od twarzy, chciał coś powiedzieć, ale nie

mógł wykrztusić ni słowa.

Zrobiło mi się go nawet żal, lecz odszedłem nie żegnając się.

- Jak oceniacie te wypadki? - zapytał nas „Ryszard”, gdy wieczorem z

„Konradem” składaliśmy meldunek o zajściach dnia.

Spojrzałem na „Konrada” i zabrałem głos pierwszy.

- Sądzę, jeżeli idzie o sprawę fabryczki, że jest to przypadek. Naj-

prawdopodobniej obstawa, albo grapa zasadnicza przegapiła jakiegoś

człowieka, który zdołał dać znać Niemcom - za pomocą jakichś nie

znanych nam urządzeń alarmowych bądź też za pomocą telefonu.

„Ryszard” milczał. Nie mogłem wyczytać z jego twarzy, czy podziela

mój pogląd, czy też ma inne zdanie.

- A historia z dorożką? - zapytał.

- Również uważam, że był to przypadek. Po prostu zobaczyli dwóch

background image

młodych chłopców jadących dorożką z dużym bagażem i zatrzymali.

- A ty, Konrad? - spytał „Ryszard”.

- W zasadzie jestem tego samego zdania, co Gustaw.

- Bardzo wam się dziwię chłopcy, bardzo wam się dziwię... Za dużo

tych przypadków.

„Konrad” próbował bronić naszego stanowiska.

- Bywa tak. Weźmy na przykład sprawę śmierci Antka czy Ryśka.

- Tam sprawa była całkowicie jasna - odpowiedział „Ryszard”.

Tak... Tam sprawa była jasna.

W dniu 22 grudnia zginęli „Rysiek”

i „Antek”

∗∗

- jeden z najdziel-

niejszych bojowników, bezpośredni wykonawca zamachu na lokal na

rogu Kruczej i Nowogrodzkiej

∗∗∗

.

W dniu tym udali się wraz z grupą bojową ZWM dowodzoną przez

„Ryśka” na tak zwaną masówkę do jednej z fabryk na Mokotowie, na

ulicy Madalińskiego. Z początku wszystko szło dobrze, fabrykę opano-

wano, robotnicy zgromadzili się w dużej sali. „Antek” wygłosił referat

polityczny o sytuacji międzynarodowej, o deklaracji programowej Pol-

skiej Partii Robotniczej - „O co walczymy?”, o Związku Walki Młodych.

„Antek” widział wpatrzone w siebie oczy robotników, czuł jak chłoną

każde jego słowo. Mówił gorąco, z przejęciem. Po referacie padły pyta-

nia. „Antek” odpowiadał jasno i rzeczowo. Nastrój był podniosły, robot-

nicy odśpiewali Międzynarodówkę i „Jaszcze Polska”. Nagle Rysiek” -

Ryszard Lenkiewicz.

∗∗

Antoni Szulc.

∗∗∗

Por. tomik „Goście o zmroku”.

background image

dowodzący akcją - zarządził alarm. Okazało się, że sekretarce dyrektora

udało się zawiadomić gestapo o obecności gwardzistów. Esesmani ota-

czali już fabrykę. Wycofujący się gwardziści zostali ostrzelani. Oprócz

„Tadka”; „Antka” i „Ryśka” chłopcy byli nowi, niedoświadczeni - roz-

pierzchli się pod ogniem. „Tadek” - dowodzący obstawą - widząc, że jego

ludzie uciekli, postanowił za cenę własnego życia osłonić kolegów.

Pragnąc pościg pociągnąć za sobą, skręcił w boczną ulicę, otworzył ogień

z pistoletu i rzucił kilka granatów, żeby stworzyć pozory, że znajduje się

tam większa grupa gwardzistów.

Sześciu esesmanów pobiegło za nim. Czterech „Tadek” podpuścił

blisko siebie i zastrzelił, pozostali dwaj uciekli i Tadkowi” udało się

wyjść cało z opresji. Tymczasem większość esesmanów biegła za ciągle

ostrzeliwującymi się „Antkiem” i „Ryśkiem”. W pobliżu Pola Moko-

towskiego obu gwardzistom odcięła drogę żandarmeria... Byli okrążeni.

Nie namyślając się długo, wbiegli do najbliższego domu. Zaczęła się

nierówna walka między licznym, pięćdziesięcioosobowym oddziałem

uzbrojonych po zęby hitlerowców, a dwoma chłopcami posiadającymi

zaledwie pistolety i kilka granatów. Przez długie cztery godziny hitle-

rowcy nie zdołali wedrzeć się do domu. Chłopcom kończyła się amunicja,

granatów już nie było.

O tym, żeby oddać się żywymi w ręce wroga - nie było nawet mowy.

„Antek” wybiegł przed dom z pustym już pistoletem w ręku. Zrobił ruch,

jakby chciał rzucić granat. Padł skoszony serią automatu...

„Rysiek” ranny w rękę bronił się samotnie jeszcze jakiś czas. Celował

uważnie, strzelał tylko do pewnego celu. Znał cenę każdego naboju...

background image

- Partizan, wychodz, bodziesz ziwy! Komm! - wołali esesmani.

„Rysiek” zacisnął usta, nie odpowiadał. Usiłował zatamować krew

uchodzącą z przestrzelonej lewej ręki. Jeszcze nie wolno tracić sił. Jesz-

cze jest parę naboi...

Esesmańskie pociski odbijały tynk nad głową, świstały koło uszu,

brzęczały rykoszetami. Na ten wściekły, huraganowy ogień „Rysiek”

odpowiedział spokojnie, niezmiernie precyzyjnie celnymi strzałami.

Wreszcie - po strzale - suwadło visa pozostało w tylnym położeniu.

Amunicji już nie było... „Rysiek” wyjął z kieszeni ostatni nabój, scho-

wany na tę straszną chwilę... Po raz ostatni załadował pistolet. Lufa na-

grzana od wystrzałów dotknęła skroni...

Ileż wysiłku trzeba było włożyć w ten mały, nieznaczny ruch wska-

zującego palca na języku spustowym...

Pistolet upadł na ziemię: nikomu już niepotrzebny, bezużyteczny ka-

wałek stali.

Za cenę pięciu zabitych i sześciu rannych zdołali esesmani spojrzeć w

osmaloną wystrzałem twarz osiemnastoletniego zetwuemowca, który

stawił opór dwóm plutonom wrogów.

- Cztery dni później - 26 grudnia 1943 roku - biuro fabryki zostało

opanowane powtórnie. Tym razem zrobili to Czwartacy.

- To pani zawiadomiła gestapo? - spytał „Konrad”.

Tleniona sekretarka wzięła nas za gestapowców.

- Ja - uśmiechnęła się przymilnie - panowie są z policji? Bo ja na po-

lecenie pana dyrektora...

- Nie jesteśmy z gestapo - oświadczył „Konrad” wprost. - Jesteśmy z

background image

Gwardii Ludowej, koledzy tych, co byli tu cztery dni temu.

Sekretarka zrobiła krok do tyłu, oparła się o biurko.

- Zaniemówiłaś, co? - „Konrad” od razu przeszedł na „ty” - ale z ge-

stapo to umiałaś rozmawiać?

„Tadek” przyprowadził za kołnierz tłustego, spotniałego dyrektora

fabryki.

- Panowie - jąkał się grubas - ja nic nie wiem, to ona - wskazał na se-

kretarkę - to ona zawiadomiła, ja nic nie wiem...

- Kłamie! Kłamie! - krzyknęła histerycznie sekretarka - to on mi kazał!

- Cisza. Nie drzyć się! - uciszyli ją chłopcy.

Z nienawiścią patrzyłem na oboje. Przez nich zginęli „Antek” i „Ry-

siek”... Nie zawsze wróg jest w hełmie i z automatem. Czasami wygląda

inaczej. Ot, „poczciwy” grubas albo niebrzydka dziewczyna. Gdyby na

ich miejscu byli żandarmi, „Rysiek” na pewno pilnowałby ich lepiej. A ci

wyglądali tak niewinnie, że kto by przypuszczał...

Opinia robotników była zgodna: warte jedno drugiego. On - drań,

gnębi, żyłuje, zapłatę obcina; ona - ścierwo, włóczy się z jakimś eses-

manem.

Opinia robotników - to był wyrok.

- „W imieniu skrwawionego w walce ludu polskiego... W imieniu

Ojczyzny, którą zdradziliście...”

- Panowie, nie strzelajcie! - krzyknął nagle dyrektor - Nie strzelajcie!

Dam wam pieniądze, dużo pieniędzy. Bierzcie wszystko, bierzcie...

Zerwał sobie zegarek z ręki, zaczął gorączkowo wyciągać portfel z

kieszeni marynarki.

background image

- Bierz...

Strzały huknęły głośno, zadzwoniły szyby.

Wychodziliśmy w milczeniu. Żegnał nas życzliwy szept robotników.

- A gadzina... - doleciały mnie czyjeś słowa - pieniądze chciał dać...

Naszym chłopakom...

To „naszym” - brzmiało wówczas jak najwyższa nagroda za całą naszą

dotychczasową walkę i za to, co mieliśmy jeszcze dokonać.

Tak, tamta sprawa była jasna. A tutaj... Idąc za tokiem myśli „Ry-

szarda” doszedłem do wniosku, że brak tu jednego ogniwa. Przeciągną-

łem ręką po czole.

- Zrozumieliście? - zapytał „Ryszard”. - Brak tutaj czegoś, brak lo-

gicznego powiązania faktów, jest luka niczym nie wypełniona. Musicie

ustalić: kto zawiadomił Niemców o tym, że grupa jest w fabryce - to raz;

po drugie: kto mógł zawiadomić Niemców o transporcie broni dorożką.

Przeanalizujcie wszystkich, którzy wiedzieli. Wszystkich. Nie ma nie-

podejrzanych w tej sytuacji. A w przypadki tego typu nie wierzę. I nie

chcę od was słuchać takich głupstw, o jakich mi tu mówił Gustaw; „prawo

serii”, „nieszczęścia idą w parze” itp. Trzeba myśleć logicznie i postę-

pować konsekwentnie. Konrad, weź się za tę sprawę. Jasne?

- Tak jest.

- Będziesz mi meldował na bieżąco. Niezależnie od tego powiadamiaj

przez Bogdana Informację.

- Rozkaz.

Zgodnie z rozkazem „Ryszarda” przystąpiliśmy do wyjaśnienia nie

znanych nam okoliczności obydwóch wypadków. Po pierwsze nawiąza-

background image

liśmy kontakt z owym robotnikiem z fabryczki trykotaży - Pawłowskim.

Jednakże na wszelkie nasze pytania zmierzające do ustalenia osoby, która

zawiadomiła Niemców o obecności Czwartaków w fabryczce - Paw-

łowski odpowiadał stanowczo, że jest to nieprawdopodobne, że gdyby

ktoś to zrobił - to o tym byłoby w zakładzie wiadomo i on by wiedział;

poza tym twierdził, iż fabryczka była przez Czwartaków obstawiona w

ten sposób, że nikt nie mógłby jej opuścić, a jedyna linia telefoniczna

została przez „Zygmunta” zerwana. Innych aparatów telefonicznych, ani

ż

adnych urządzeń alarmowych w fabryce tej nie było i Pawłowski sta-

nowczo odrzucił możliwość zawiadomienia Niemców przez kogoś z

fabryki w czasie trwania samej akcji. Przystąpiliśmy - zresztą nie bardzo

wierząc w celowość naszego działania - do ustalenia, kto z Czwartaków

brał jakikolwiek udział w obu tych akcjach względnie wiedział o nich.

Po dyskusji doszliśmy do wniosku, że oprócz nas dwóch o obu ak-

cjach, a więc i o fabryce trykotaży, i o transporcie broni dorożką, wiedział

tylko jeden człowiek.

Był to „Janek”.

Nadal jeszcze nie bardzo przekonani o celowości naszych poczynań,

jako że tchórzostwo „Janka” w historii z dorożką stanowiło raczej argu-

ment przeciwko podejrzeniom (takie rzeczy gestapowcy załatwiali w

mniej rzucający się w oczy sposób...), przystąpiliśmy do analizy tej po-

staci. I tu wyszły na jaw rzeczy dość ciekawe...

„Janek” był jeszcze przedwojennym, szkolnym kolegą dowódcy

pierwszej kompanii - Adama Potockiego. Kontakt z nami uzyskał właśnie

przez Adama, z którym przypadkowo zetknął się po latach na gruncie

background image

towarzyskim. Adam polecił go „Konradowi”, stwierdzając, że zna go

sprzed wojny jako uczciwego, odważnego chłopca i, proponując, aby

wciągnąć go do Armii Ludowej i wykorzystać w batalionie Czwartaków.

Spotkaliśmy się wówczas - „Konrad” i ja - z Adamem i owym „Jan-

kiem”. Ja co prawda nie byłem specjalnie zachwycony kandydatem, ale w

końcu „Konrad” zdecydował, że możemy go wziąć do Czwartaków.

„Janek” mieszkał na ulicy Krochmalnej w domu mieszczącym się na

wprost siódmego komisariatu policji. Współlokatorką jego była niejaka

„Halinka”.

W lutym, po tym jak Adam ranny dostał się do niemieckiej niewoli i

trafił na Pawiak, „Janek” oświadczył „Konradowi”, że owa „Halinka” ma

narzeczonego, który służy na lotnisku Okęcie i który szuka kontaktu z

partyzantami. Chce sprzedać broń, gdyż potrzebuje pieniędzy. „Konrad”

polecił mi zorganizować spotkanie, na które poszedłem z odpowiednią

obstawą.

Lotnik przedstawił mi się jako „Paweł”. Powiedział, że pochodzi ze

Ś

ląska, i mówił po polsku z silnym akcentem niemieckim. Zaproponował

mi on kupno wymontowanego z samolotu karabinu maszynowego za

sumę sześciu tysięcy złotych. Było to, jak na ówczesne stosunki, nie-

drogo. Umówiliśmy się, że „Paweł” przyniesie karabin maszynowy do

mieszkania „Janka”, skąd my go zabierzemy i zostawimy wtedy pienią-

dze. Po kilku dniach, gdy „Janek” dał mi znać, że karabin maszynowy jest

już u niego, udałem się tam z kilkoma chłopcami. Oglądając broń

stwierdziłem, że jest niekompletna. Brakowało magazynka i pazura wy-

ciągu łusek. Mimo że „Janek” udowadniał, 'iż są to elementy, które można

background image

bardzo łatwo dorobić - zdecydowałem zabrać karabin maszynowy nie

zostawiając pieniędzy, a „Halince” powiedziałem, że zapłacimy wtedy,

gdy dostaniemy brakujące części.

W kilka dni później „Paweł” dostarczył je przynosząc nawet nieco

dodatkowych części zapasowych.

Po otrzymaniu pieniędzy lotnik zaproponował nam nabycie pistoletu

maszynowego wzór 40, który kupiliśmy, a w końcu objawił gotowość

dezercji z Luftwaffe i przystąpienia do współpracy z nami. W związku z

tym prosił o zaopatrzenie go w fałszywe dokumenty. Dokumenty przy-

gotowaliśmy, lecz łatwość, z jaką lotnik dokonał kradzieży dwóch sztuk

broni znacznych rozmiarów, wzbudziła w nas podejrzenia. Informacja nie

wypowiadała się jasno, ale widać było, że i oni zwrócili na „Pawła”

uwagę. Nasze śledztwo i obserwacja początkowo nie przyniosły żadnych

rezultatów, a że zajęci byliśmy wówczas nawałem innych spraw, o tej

niemal zapomnieliśmy pozostawiając ją czasowi i... Informacji. „Bog-

dan” nie był tym zachwycony, ale dał się przekonać, że nasze bojowe

zadania są dla nas bardziej istotne.

Teraz, gdy analizowaliśmy osobę „Janka” i jego działalność w bata-

lionie, wszystkie te wydarzenia odżyły w naszej pamięci. „Konrad” w

porozumieniu z „Bogdanem” zarządził inwigilowanie „Janka”. Inwigila-

cja przyniosła tym urazem rezultaty.

Okazało się, że „Janek” ma jakieś kontakty w Alei Szucha. Według

wszelkiego prawdopodobieństwa był on agentem gestapo.

Natychmiast zameldowaliśmy o tym dowódcy Armii Ludowej w

Warszawie. Major „Ryszard” był poważnie a i niepokojony faktem wci-

background image

ś

nięcia się hitlerowskiego wywiadu w szeregi naszego batalionu. Polecił

„Janka” natychmiast przesłuchać i, o ile podejrzenia się potwierdzą,

zlikwidować go oraz podjąć inne - jak najbardziej stanowcze - kroki w

celu zażegnania niebezpieczeństwa i zlikwidowania wrogiej agentury w

batalionie.

- Wrzód trzeba wypalić rozpalonym żelazem - powiedział.

Te słowa były dla nas rozkazem i wytyczną.

Nie było czasu do stracenia. Zachodziło pytanie, gdzie „Janka” prze-

słuchać. Nie namyślając się długo, zapakowaliśmy cegłę w arkusz pa-

pieru, owiązaliśmy ją sznurkiem i pojechaliśmy po „Janka”.

- Jedziesz z nami na kolejówkę - oświadczył mu „Konrad”. - Nieś minę

- i wręczył mu opakowaną cegłę.

„Janek” nie podejrzewając niczego poszedł z nami. Do Woli Grzy-

bowskiej pojechaliśmy w pięciu: „Konrad”, „Janek”, „Marcin”

„An-

tek”

∗∗

i ja. W gęstych zaroślach rembertowskiego poligonu przesłucha-

liśmy „Janka”. Z początku próbował on wszystkiemu zaprzeczać, ale

zorientowawszy się, że znamy całą sprawę, przyznał się do pracy w ge-

stapo.

- Złapali mnie na szmuglu - powiedział. - Wiozłem większą ilość liści

tytoniowych... Trzymali mnie na Pawiaku, groził mi wyjazd do Oświę-

cimia... Pod presją wyraziłem zgodę...

Przyznał się również do zawiadomienia gestapo o transporcie broni

dorożką z mieszkania „Zygmunta”, w wyniku czego zginął Michał i

Bogdan Skowroński.

∗∗

Witold Borowski.

background image

przepadła transportowana amunicja. Jednakże gwałtownie zaprzeczał,

jakoby miał zawiadomić gestapo o akcji w fabryce.

- Daję wam słowo - oświadczył - możecie mi wierzyć lub nie wierzyć.

Nie zawiadomiłem o tym nikogo, zresztą nawet gdybym chciał, to nie

mógłbym tego zrobić, ponieważ o akcji dowiedziałem się bezpośrednio

przed nią, i nie znałem nawet miejsca wykonania.

- Dobra - oświadczył „Konrad” - to zresztą w tej chwili jest nieistotne.

Na czyim byłeś kontakcie?

- Kontaktowałem się z Paulem, to jest z Pawłem.

Nieznacznie wymieniliśmy z sobą spojrzenia.

- Więc Paweł nie jest lotnikiem?

„Janek” spuścił głowę.

- Nie. Jest funkcjonariuszem Sonderdienstu.

- A Halinka?

- Nie wiem... jest kochanką Paula. Poza tym chyba ma jakieś kontakty

z gestapo... Ale przysięgam wam - zaczął znowu tłumaczyć się - że zro-

biłem to tylko dla uratowania swojego życia.

- O tym pomówimy później. Jakie masz dokumenty wydane przez

gestapo?

„Janek” schylił się, zdjął wysoki oficerski but, i zza futrówki wyjął

ukrytą tam legitymację gestapowską.

- Jasne - powiedział „Konrad” obracając legitymację w ręku.

- Słuchajcie, wierzcie mi. że chcę z tym zerwać naprawdę. I powiem

wam wszystko, nawet to, czego się nie domyślacie. Dzisiaj, o godzinie

osiemnastej, zostanie aresztowany Zybek.

background image

„Zybek”

był to pomocnik „Oli”

∗∗

w robocie oświatowej. Okazało się,

ż

e „Janek” umówił się z „Zybkiem” na przystanku tramwajowym na

placu Krasińskich i podał Paulowi jego rysopis oraz godzinę przybycia na

podpunkt...

- Otrzymałem zadanie rozpracowania i wydania w ręce gestapo osób

funkcyjnych z batalionu Czwartaków. Chodzi im o dowództwo. Dlatego

wydałem transport amunicji, bo sądziłem, że pojedzie ze mną Konrad

albo Gustaw, a może nawet obaj razem. Nie wiedziałem, że zdołacie

ś

ciągnąć Michała. Niech to będzie dla was jeszcze jednym dowodem, że

nie miałem nic wspólnego ze sprawą wydania akcji w fabryczce, gdzie

zginął Zygmunt. Nie chodziło bynajmniej o likwidowanie całych grup.

Chodziło jedynie o dowództwo...

Spojrzałem na niego z nienawiścią. Ach tak, więc on „nie miał za-

miaru” wydawać gestapo całych grup, a tylko dowództwo... I tym „ar-

gumentem” chce się teraz usprawiedliwić w naszych oczach, ocalić życie,

które kupił w gestapo za największą podłość: za zdradę. Tym samym

jednak już dawno podpisał na siebie wyrok.

Nie było sensu ociągać się z jego wykonaniem.

Zdyszani dobiegliśmy do stacji, elektrycznym pociągiem pojechaliśmy

do Warszawy. W Warszawie rozdzieliliśmy się. „Marcin” i „Antek”

pojechali szukać i ostrzec „Zybka”, a „Konrad” i ja na Krochmalną do

reszty gestapowców: „Pawła” i „Halinki”, aby być tam, zanim dowiedzą

Kazimierz Łaski.

∗∗

Helena Kozłowska.

background image

się oni o śmierci „Janka” i ich zdekonspirowaniu.

W mieszkaniu na Krochmalnej o niczym, rzecz jasna, jeszcze nie

wiedziano. Zaskoczonym szpiegom, „Pawłowi” vel „Paulowi” i „Halin-

ce”, kazaliśmy pod groźbą odbezpieczonych pistoletów położyć się na

podłodze, po czym przeprowadziliśmy szczegółową rewizję osobistą i

mieszkania, w czasie której znaleźliśmy legitymację gestapowską „Paw-

ła” oraz cały szereg jego zdjęć w mundurze Sonderdienstu, a w torebce

„Halinki” - zaświadczenie wydane przez gestapo, że w wypadku za-

trzymania należy natychmiast powiadomić władze gestapo pod wskaza-

nym numerem telefonu. Jasne stało się teraz dla nas, że służba „Pawła” w

Luftwaffe i jego rzekoma dezercja stamtąd, oraz sprzedawanie nam broni

- były prowokacjami gestapo, mającymi na celu wciśnięcie wrogich

agentów w szeregi batalionu.

„Paweł” zachowywał się hardo - próbował bluffować, że „Janek”

przez cały dzień nas obserwował, że dom jest w tej chwili otoczony przez

ż

andarmerię i że możemy się uratować jedynie wychodząc z domu razem

z nim. Gdy „Konrad” oświadczył mu wręcz, że „Janek” został już przez

nas zlikwidowany, zbladł i zamilkł.

„Konrad” wyprowadził „Halinkę” do kuchni i zaczął ją tam przesłu-

chiwać. Przez zamknięte drzwi dochodziły nas tylko pochlipywania

dziewczyny i niewyraźnym głosem wypowiadane słowa, których jed-

nakże nie mogliśmy zrozumieć. Czas dłużył się.

„Paweł” uznał naszą obecność we dwóch w pokoju za dogodną okazję

i zaczął mnie przekonywać, że o ile pomogę mu w ucieczce, to nie po-

ż

ałuję tego.

background image

- Dostaniesz takie dokumenty - mówił - że nikt ciebie nie ruszy... I

dużo pieniędzy. Co ci więcej trzeba? Wojna się skończy, będziesz żył jak

pan. Dużo pieniędzy... - powtórzył, biorąc moje milczenie najprawdo-

podobniej za wahanie lub nawet oznakę zgody, gdy ja po prostu zasta-

nawiałem się, czy mogę zastrzelić go już, czy też muszę czekać, bo być

może „Konrad” będzie chciał wyciągnąć od niego jeszcze jakieś wiado-

mości.

- No, nie namyślaj się; czasu jest mało - mówił zbliżając się powoli do

mnie.

Sądziłem, że chce spróbować wydrzeć mi broń i cofnąłem prawą rękę z

pistoletem do tyłu.

- Nie zbliżaj się - powiedziałem.

- Daj spokój, Gustaw, bądź mądry. Masz w ręku gwarancję przeżycia

wojny. Co ci zależy na Konradzie? On by ciebie nie żałował...

Z całego serca, na odlew trzasnąłem go lewą ręką w twarz, aż się za-

toczył.

- Milcz, ty... - i bluznąłem słowem, które nie nadaje się do druku. -

Milcz!

Paul oparł się plecami o szafę, na którą go rzucił cios, i rozcierał sobie

dłonią policzek.

- Gustaw, pożałujesz. Zobaczysz, pożałujesz...

- Milcz! - powtórzyłem.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi i „Konrad” wprowadził,

a raczej wrzucił do pokoju zapłakaną „Halinkę”.

- Wszystko jasne. Kończymy.

background image

Skończyliśmy.

Starannie zamknęliśmy za sobą drzwi kluczami znalezionymi w kie-

szeni Paula. W milczeniu schodziliśmy ze schodów.

Byliśmy rozstrojeni, wstrząśnięci.

Wykonywanie wyroków, likwidowanie najbardziej nawet podłych i

niebezpiecznych wrogów zawsze było dla nas przeżyciem. Wykonywa-

liśmy tę ohydną robotę zaciskając zęby z obrzydzenia. Wiedzieliśmy, że

to konieczność, mieliśmy już za sobą wiele partyzanckich i konspira-

cyjnych doświadczeń, znaliśmy twarde prawa podziemnej walki. Nie-

mniej jednak do tego nie można było się przyzwyczaić. Szczególnie

straszne było dla nas, gdy likwidowanym wrogiem była - jak w tym

wypadku - kobieta.

- Co powiedziała ci Halinka? - zapytałem na ulicy.

- Historia jej - powiedział w zamyśleniu „Konrad” - o ile jest praw-

dziwa, nie należy do przyjemnych. Podobno miała narzeczonego, był on

w AK i wpadł w ręce gestapo. Zaczęła chodzić i błagać, żeby go wy-

puszczono. Paul zmusił ją, by została jego kochanką, następnie żyła z nim

i zgodziła się na współpracę za cenę uratowania życia tamtemu. Do ja-

kiego upodlenia doprowadzają oni ludzi... Jeżeli założymy, że Halinka

powiedziała prawdę, to jest to straszna tragedia. Straszna tragedia... Ale

fakt pozostaje faktem, współpracowała z gestapo.

Milczeliśmy znowu przez chwilę, aż wreszcie „Konrad” zapytał:

A tobie Paul nie mówił nic ponad to, co zeznał w czasie przesłuchania?

- Mówił... - mruknąłem. - Proponował mi ausweis na przeżycie wojny.

- Tak? - zdziwił się „Konrad”.

background image

- Tak. Za cenę - zawahałem się, nie chcąc powiedzieć: „twego życia”, i

jeszcze raz powtórzyłem: - za cenę umożliwienia mu ucieczki.

- A ty?

- Cóż, ja? Dałem mu w mordę, a potem ty wszedłeś i dalej już wiesz.

- Jasne. Jeden tylko jeszcze został nam ciemny punkt. Obyśmy go jak

najszybciej zdołali wyjaśnić. Kto zdradził grupę „Zygmunta”?

Porucznik „Groźny”

Kto zdradził grupę Zygmunta? - było to pytanie, na które nie umie-

liśmy znaleźć odpowiedzi. Świadomość, że w batalionie znajdował się

nierozszyfrowany agent gestapo, spędzała nam sen z oczu.

Udało nam się ustalić, że na rozpoznanie terenu, dzień przed prze-

prowadzeniem akcji „Zygmunt” wziął ze sobą „Staśka”.

„Staśka” znaliśmy od dawna. Był jednym z pierwszych Czwartaków.

Siostra jego, schwytana z Głosem Warszawy, znajdowała się w Oświę-

cimiu. Ojciec był starym komunistą. Wszystko więc wskazywało na to, że

„Staśka” nie można podejrzewać o zdradę, tym niemniej uznaliśmy obaj

za wskazane i słuszne porozmawiać z nim.

Rozmowa dała nam jednak niewiele. Zdaniem „Staśka” rozpoznanie

przebiegało normalnie, nic podejrzanego nie zauważył. Poza nim i

„Zygmuntem” był jeszcze „Krzysztof”... Nie - odpowiadał na nasze py-

tania „Stasiek” - zachowanie „Krzysztofa” było bez zarzutu, normalne.

Nawet mu się ten chłopak podobał, był opanowany, wyglądał na od-

background image

ważnego...

O relacji „Staśka” „Konrad” powiadomił „Bogdana”. W kilka dni

potem Informacja przekazała nam, że „Stasiek” rzeczywiście, z całą

pewnością, stoi poza podejrzeniami.

Odetchnęliśmy z ulgą. Jakie męczące były te poszukiwania, jakże

ciężko było utrzymywać tę twardą, narzuconą przez sytuację zasadę:

„niepodejrzanych nie ma”...

Co do „Krzysztofa” - Informacja nie zajęła jeszcze stanowiska.

- Nie wiemy - oświadczył mi „Bogdan”. - Może być „czysty”, ale nie

mówię, że jest. Wygląda tylko na to, na razie. Z gestapo związany raczej

nie jest, to zresztą, sam wiesz, ustalić niełatwo. Sprawdzajcie go we

własnym zakresie i gdybyście mieli coś nowego, dajcie mi znać.

„Krzysztof” pochodził z rodziny inteligenckiej, mieszkał na Żoliborzu,

na kolonii WSM. Wiedzieliśmy o nim niewiele. Do Czwartaków został

skierowany przez dzielnicę ZWM Żoliborz. Będąc już w naszym bata-

lionie, brał udział w kilku akcjach bojowych. Poczęliśmy sobie z „Kon-

radem” przypominać, w jakich.

- Był na wartowni Philipsa...

- Tak - potwierdził „Konrad” - a poza tym kilkakrotnie chodził na

likwidację. Pamiętam to z meldunków Zygmunta.

- Był także i na Puławskiej, wtedy gdy zginął Zygmunt... To już chyba

wszystko...

- Skontaktuj się z Marcinem - polecił mi „Konrad” - może będzie mógł

coś nam o nim powiedzieć.

- Czy jest to celowe? Gdyby go o coś podejrzewał, nie kierowałby go

background image

do Czwartaków - replikowałem.

- Skontaktuj się z nim. Powiedz mu, jak wygląda sprawa, może coś do

tego dorzuci.

„Marcin” był wówczas dowódcą oddziałów zbrojnych ZWM w War-

szawie. Dzięki zacięciu do akcji dywersyjnych na kolejach zyskał sobie

przydomek „Kolejarz”

3

. Na swoim koncie bojowym miał całą masę

kolejówek na warszawskim węźle kolejowym, wykonywanych przy

użyciu min własnej konstrukcji.

Zgodnie z otrzymanym poleceniem skontaktowałem się z nim.

- Krzysztof, Krzysztof... - powtarzał „Marcin” trąc czoło. - Wiem o

nim niedużo. Z Żoliborza. Wprowadził go do nas Emil.

Wiedziałem, że „Emil” nie żyje, zginął w czasie jednej z akcji kole-

jowych. Znaczyło to, że niczego się od „Marcina” nie dowiemy.

Wyciągnąłem do „Marcina” rękę. Trzeba było szukać gdzie indziej.

- Cześć, muszę jechać.

Dzień płynął za dniem, nie przynosząc nic nowego w sprawie wykry-

cia zdrajcy.

Pewnego razu idąc Marszałkowską, niespodziewanie spotkałem mo-

jego kolegę ze szczenięcych lat, Stefana K. Do 1939 roku Stefan był w

Drugim Korpusie Kadetów w Rawiczu. Od chwili wybuchu wojny nie

widziałem się z nim. Teraz obrzuciłem go szybkim spojrzeniem. Wysoki,

o przeszło pół głowy wyższy ode mnie, ubrany w oficerskie buty i bry-

czesy z szarej gabardyny oraz szeroką samodziałową marynarkę. Zgodnie

3 Tomik „Wiadukt".

background image

z ówczesną modą był to niemal „przepisowy” strój konspiratora.

- Jest w AK - pomyślałem i instynktownie nastroszyłem się w duchu. -

Trzeba z nim ostrożnie.

Tymczasem Stefan ściskał moją rękę.

- Jak to dobrze, żeśmy się spotkali. Ale wyrosłeś! No tak, blisko pięć

lat nie widzieliśmy się. Na twarzy specjalnie się nie zmieniłeś...

- Co u ciebie słychać? - zapytałem.

- Nic nadzwyczajnego, ot, żyje się. Jak wszyscy. Masz teraz trochę

czasu?

Spojrzałem na zegarek.

- Mam. Około godziny.

- No to chodź do mnie - ucieszył się Stefan. - Mieszkam niedaleko, na

Sosnowej.

Szliśmy natłoczonymi ulicami rozmawiając, jak to najczęściej bywa w

podobnych wypadkach, o kolegach, których wojna rozrzuciła po świecie.

Ze Złotej skręciliśmy w Sosnową.

- Dobiliśmy do celu - powiedział Stefan z uśmiechem. - Mieszkam

tutaj u wujka. Teraz nikogo nie ma w domu, ale mam klucze przy sobie.

Usiedliśmy w fotelach naprzeciwko siebie, odgrodzeni jedynie niskim

okrągłym stolikiem, przykrytym koronkową serwetką. Z uwagą rozej-

rzałem się po elegancko urządzonym, typowo mieszczańskim, nieco

mrocznym pokoju..

Stefan wyciągnął z kieszeni papierośnicę.

- Palisz?

- Nie, jeszcze się nie nauczyłem. I chyba się nie nauczę.

background image

Zgniótł ustnik papierosa i zapalił sam.

„Tak, to już nie te czasy - mimo woli pomyślałem z żalem - kiedy

biegaliśmy razem po lesie z leszczynowymi łukami, bawiąc się w Indian;

kiedy piekliśmy kartofle w ognisku i krztusząc się od dymu paliliśmy

»fajkę pokoju«, nabitą wysuszonym lipowym kwiatem. Nie te czasy...”

Przez godzinę prowadziliśmy dziwną rozmowę, podczas której każdy

z nas pytał drugiego o wszystko, a sam odpowiadał w taki sposób, żeby

nic nie powiedzieć.

„Jesteś w AK, bratku, na próżno się wywijasz” - myślałem patrząc w

oczy kolegi, ale nie miałem nic na potwierdzenie tej tezy. Gdy wycho-

dziłem i Stefan otworzył drzwi od korytarza, zauważyłem, że w kącie pod

wieszakiem coś błysnęło żółtym blaskiem, mosiądzu. Nachyliłem się. Był

to nabój kaliber 9 mm. A więc miałem rację.

- Masz... - podałem go zmieszanemu Stefanowi. - Pewnie masz dziurę

w kieszeni.

- Nie mam pojęcia, skąd się to tu wzięło... - wybąkał Stefan, biorąc

nabój.

Wyszedłem ma ulicę.

„Dobry jesteś, nie wiesz, skąd się ta pestka u ciebie wzięła... Zresztą i

ja nie jestem lepszy... - myślałem spiesząc na umówiony podpunkt. -

Zupełnie jak w powieści”

Po rozmowie tej spotykałem się ze Stefanem dość często. Powoli

topniał w nas ładunek nieufności, rozmowy nie były już tak napięte,

podchodziliśmy jeden do drugiego bez owej nasrożonej czujności, która

charakteryzowała nasze pierwsze okupacyjne spotkanie. Dużo myślałem

background image

o Stefanie, analizowałem jego postępowanie sprzed lat, z czasów gdy

bawiliśmy się w wodzów wrogich sobie plemion indiańskich. W czasie

jednej z takich zabaw wybiłem niechcący szybę w oknie sąsiedniego

domu. Stefan zmienił się wtedy momentalnie ze „śmiertelnego” wroga w

wiernego przyjaciela i wyjąwszy z włosów pióra, którymi byliśmy przy-

strojeni, poszliśmy razem do domu, żeby przyznać się do popełnionego

przestępstwa i solidarnie ponieść karę.

„Stefan nie jest zdolny do podłości, mogę być z nim szczery” - do-

chodziłem do wniosku, ale zaraz nasuwały się zastrzeżenia. „To było

dawno, wtedy byliśmy dziećmi... Teraz drogi nasze się rozeszły. Ja jestem

w AL, a on...”

No tak, właściwie to nawet tego nie wiedziałem. Przypuszczałem, że

jest żołnierzem AK, równie dobrze jednak mógłby być eneszetowcem,

mógłby... „Nie, nie Stefan... to niemożliwe - mówiłem sobie. - Skąd

wiesz? - odpowiadał mi jakiś wewnętrzny głos.- Nie masz przecież po-

jęcia o jego dzisiejszym obliczu. A ludzie zmieniają się...”

Czym bardziej poznawałem na nowo Stefana, tym bardziej pozbywa-

łem się tych wątpliwości, tym bardziej wierzyłem mu. Jednakże na

szczerą rozmowę zdobyć się było trudno. Nie mogłem tego zrobić nie

dekonspirując siebie, nie ujawniając swej przynależności do AL. Lubiłem

go bardzo, ale to przecież nie wystarczyło. Dawniej, w czasie zabawy, to

było co innego. Tam stawką było parę siniaków i zadrapań, ewentualnie

bura od rodziców. Tu - życie i to nie tylko własne, ale i towarzyszy.

Nie podając już w wątpliwość osobistej prawości Stefana nie mogłem

zapominać, że AK - a byłem jednak przekonany, że jest jej żołnierzem -

background image

ma nastawienie antykomunistyczne, że to właśnie akowcy, skądinąd

może najuczciwsi, nie taili swej wrogości do nas, alowców, że Armii

Krajowej podporządkowane zostały niedawno

4

oddziały NSZ, organi-

zacji posuwającej się nieraz do współpracy z Niemcami dokonującej

mordów na peperowcach...

Stefan był uczciwy - wierzyłem w to głęboko. Był jednak żołnierzem,

obowiązywała go przysięga. A co, jeśli musiał meldować o mnie wy-

wiadowi AK? Oni tam przecież mają kontakty z NSZ, diabli wiedzą, z

kim...

Mimo wszystko postanowiłem czekać na okazję i porozmawiać ze

Stefanem szczerze. Jakoż okazja taka nie dala na siebie długo czekać.

- Ty chyba orientujesz się, że ja należę do AK? - zagadnął mnie Stefan

pewnego razu, gdy płynęliśmy kajakiem po Wiśle. Siedział tyłem do mnie

i nie mogłem widzieć wyrazu jego twarzy. Wiosłował szybko, płynnie i

tylko po żyłach, które nabrzmiały na jego rękach można było poznać, że

wkłada w to dużo wysiłku.

- Orientuję się - starałem się wytrzymać narzucone przez niego tempo.

4 Z dniem 7 marca 1944 roku. „Biuletyn Informacyjny" - pismo Delegatury Rządu

(londyńskiego) - w numerze z dnia 13 kwietnia 1944 roku zamieścił wydany z tej okazji
pompatyczny rozkaz Komendanta Sił Zbrojnych (AK), Bora-Komorowskiego:

Ż

ołnierze Narodowych Sił Zbrojnych!

Witam Was w szeregach Armii Krajowej. Mam głębokie przeświadczenie, że Oddziały
Narodowych Sił Zbrojnych wnoszą do zjednoczonego wysiłku Kraju wartościowy wkład
obywatelski i żołnierski.

Uzyskując obecnie pełne uprawnienia, przysługujące wszystkim dobrym żołnierzom
Armii Krajowej, wnieście u? jej szeregi
swój entuzjazm i wiarą w Wielkość Sprawy...
Podporządkowanie NSZ Armii Krajowej wywołało oburzenie w wielu środowiskach
akowskich, nie chcących mieć nic wspólnego z tym jawnie faszystowskim ugrupowa-
niem.

background image

Ociekające wodą pióra wioseł migały na przemian w powietrzu. Lewe,

prawe, lewe, prawe... Przecinaliśmy na skos Wisłę. Prawy brzeg zbliżał

się szybko.

- A ty? - ciągnął dalej Stefan.- Jesteś u komunistów, prawda?

Jednak rozszyfrował mnie... Co robić? Jeżeli teraz skłamię lub za-

przeczę - uświadomiłem sobie - to już nigdy nie będę mógł z nim roz-

mawiać otwarcie...

Przez chwilę wiosłowałem w milczeniu, patrząc - na miarowo poru-

szające się ręce Stefana, na jego wysoko podstrzyżone, ciemnoblond

włosy. Źle jest rozmawiać, gdy się nie widzi twarzy rozmówcy... Czyżby

Stefan celowo wybrał na rozmowę moment przejażdżki na kajaku? Czy

też stało się to raczę; przypadkowo?

- Jestem - potwierdziłem. - W AL. Dziwi cię to?

- Dziwi - przyznał Stefan szczerze.

- Dlaczego?

- Przecież jedyna uznana i kierowana przez legalny rząd organizacja,

to AK.

Zacząłem mówić o życiu w przedwojennej Polsce. Takim, jakiego sam

nie znałem, o bezrobociu, o strajkach chłopskich, o „Sempericie”, o Be-

rezie Kartuskiej, o Poleszukach dzielących zapałki na cztery części; sta-

rałem się w Stefanie przełamać wszystkie opory, które w nim wyczuwa-

łem, a które jeszcze nie tak dawno pomagali mi przełamać we mnie moi

towarzysze...

- I dlatego właśnie - zakończyłem - że nie chcę, aby się to powtórzyło,

jestem w AL, a nie w AK.

background image

Przestaliśmy wiosłować, woda znosiła nas w dół rzeki. Od czasu do

czasu poruszałem wiosłem, gdy kajak ustawiał się bokiem do prądu, lub

gdy za bardzo zbliżaliśmy się do piaszczystej łachy ciągnącej się wzdłuż

koryta Wisły.

- A ja myślę - odparł po chwilowym milczeniu Stefan - że teraz nie

czas na rozgrywki polityczne między Polakami. Najpierw pobijmy

Niemców, a potem podyskutujemy, kto i jak ma nami rządzić. W tym, co

mówisz, jest sporo racji, nie sądź, że nie zdaję sobie z tego sprawy. Teraz

jednak jesteśmy żołnierzami. Musimy być gotowi do rozprawy ze szko-

pami, słuchać rozkazów. Na politykę przyjdzie pora po wojnie.

Roześmiałem się.

- A nie sądzisz, że wtedy może być za późno? Jeśli przyjadą panowie z

Londynu, to tak ci wlezą na kark, że nie śmiesz słówka pisnąć. Tak wła-

ś

nie mówi twoje akowskie dowództwo: nie politykować tylko walczyć i

to wtedy dopiero, gdy my każemy. Na politykę będzie czas po zwycię-

stwie... A potem, po tym zwycięstwie wezmą znowu nas za mordę. Bę-

dziesz mógł wtedy politykować, w jakiejś nowej Berezie...

Zamilkłem, bo prąd zaczął nas znosić na piaszczystą łachę. Dwa

krótkie uderzenia wiosłem i znów byliśmy na nurcie.

- A zresztą - ciągnąłem przerwany wywód - masz przecież przykłady

już dziś tego, co może być jutro. Co wasz „mały sabotaż” wypisuje na

murach o PPR? Zaczyna się od pisania na murach, to nam zresztą tak

bardzo nie szkodzi, a kończy się... Słyszałeś coś o mordzie pod Boro-

wem?

- Słyszałem - mruknął. - Zabito wam tam kilkunastu ludzi...

background image

Dwudziestu sześciu od nas i czterech chłopów, sympatyków...

- To NSZ. Bandyci. Wiesz przecież chyba, że AK potępiła ten mord.

Sam czytałem w „Biuletynie”

5

...

- Pięknie. Ale ci, jak powiadasz, bandyci są teraz twoimi kolegami.

Połączyliście się z nimi, prawda?

- Tak - westchnął. - Ale dla mnie oni nie są kolegami. Ja tego nie mogę

pojąć... To jakaś kombinacja polityczna Delegatury...

- A więc - uśmiechnąłem się ironicznie - jest jednak czas na politykę...

Delegatura politykuje, twoje dowództwo politykuje, tylko tobie, żołnie-

rzowi, nie wolno... Ach, Stefan, Stefan, czy ty nie rozumiesz?...

Milczał. Patrzyłem, jak nabrzmiewały żyły na jego karku i nagle zro-

zumiałem, ile kosztuje go ta nasza rozmowa. Zrobiło mi się go żal...

Zawróciliśmy i ciągnęliśmy pod prąd. Nadchodził wieczór. Za burtą

kajaka powoli przesuwał się zielony pas zarośli. Przystań była coraz

bliżej. Stefan wysiadł i brodząc w płytkiej wodzie pociągnął kajak do

palików. Opłukaliśmy się z piasku i wkładaliśmy bieliznę na wilgotne

ciała. Słońce zachodziło. Gdy byliśmy już na wale, Stefan zatrzymał się

nagle.

- Nie sądź, Edwin... - powiedział głosem stłumionym ze wzruszenia.

Widać było, że głęboko przeżywa to, o czym mówi. - Nie sądź, że już

dawniej nie myślałem o tym wszystkim, co mi dzisiaj powiedziałeś.

Owszem, myślałem. Ale... ale nie potrafiłem wybrać właściwej drogi.

Może dlatego, że nie miałem kontaktu, może dlatego, że po prostu za-

5 „Biuletyn Informacyjny" nr 46 z dnia 18 listopada 1943 r. oraz nr 47 z dnia 25 li-

stopada 1943 r.

background image

brakło mi odwagi... Bałem się, że robociarze mnie wyśmieją, powiedzą:

laluś, paniczyk, przyszedł się bawić w lewicowca. Głupio postąpiłem,

straszliwie głupio. Zazdroszczę ci, nie miej mi tego za złe, ale naprawdę

zazdroszczę ci - machnął po desperacku ręką. - A ja... Teraz jest już za

późno...

- Daj spokój, Stefan... - położyłem mu rękę na ranieniu. - Nie gadaj

głupstw; na co jest za późno? Zerwij wszystko, co łączy cię z tamtymi.

Odżyjesz, odnajdziesz siebie...

Pokręcił smutno głową.

- Nie. Już jest za późno. Jestem podchorążym, złożyłem przysięgę.

Rozumiesz? Żołnierz nie wybiera sobie miejsca i ja go już wybrać nie

mogę. Gdybym mógł... kto wie...

Sprawy związane z uniemożliwieniem penetracji batalionu przez

wrogie agentury zajmowały nam dużo czasu, były nużące i denerwujące.

W

warszawskim

gestapo

pojawił

się

jakiś

tajemniczy

SS-hauptsfurmfuhrer Spilker - przysłany podobno przez samego Kalten-

brunnera w celu zrobienia porządku z komunistami w krnąbrnym mieście

Warschau. Zaczęły się aresztowania.

W tym jakże groźnym okresie nie mieliśmy jeszcze sprecyzowanego

zdania odnośnie roli, jaką odgrywał w batalionie „Krzysztof”, jak również

nie ruszyła z miejsca sprawa wykrycia zdrajcy, który wydał w ręce ge-

stapo grupę dowodzoną przez „Zygmunta”. Informacja wciąż jeszcze nie

była w stanie przekazać nam jakichś konkretnych danych o „Krzyszto-

fie”, jednakże musieli tam podzielać nasze podejrzenia co do jego osoby,

background image

bo zgodnie z zaleceniem „Bogdana”, „Krzysztof” został wyłączany z

działania batalionu. Nie został on jednakże o tym powiadomiony, jedynie

„Mirek” przekazał go mnie na dodatkowy kontakt. Spotykałem się z nim

zachowując odpowiednią ostrożność.

Pewnego dnia miałem spotkać się z nim nu rogu ulic Kredytowej i

Marszałkowskiej. Przyszedłem trochę wcześniej i czekałem w bramie

obserwując ulicę. Nic podejrzanego nie dostrzegłem. Po chwili nadszedł

„Krzysztof”. Poczekałem, aż odwróci się do mnie tyłem, tak aby nie

widział, że wychodzę z bramy, po czym podszedłem do niego.

- Czołem, Krzysztof.

Obejrzał się i podał mi rękę.

- Cześć...

Poszliśmy razem ulicą Marszałkowską. Świadomość, że chłopiec

idący ze mną jest jednak prawdopodobnie agentem wroga, działała na

mnie deprymująco. Każdy przechodzeń mógł okazać się jego wspólni-

kiem. Z każdej mijanej przez nas bramy mogli wyskoczyć żandarmi.

Czułem znajomy ciężar visa i to jedynie dodawało mi otuchy.

„W razie czego nie oddam się żywcem - myślałem, jednocześnie sta-

rając się bez wzbudzania podejrzeń wybadać »Krzysztofa«. - Nie oddam

się żywcem...” - dłoń mimo woli zaciskała się na uchwycie pistoletu.

Na odcinku między Świętokrzyską a Złotą zupełnie niespodziewanie

zobaczyłem Stefana. Stefan dostrzegł mnie również, ale że nie byłem sam

- zgodnie z zasadami konspiracji przeszliśmy obok siebie, jakbyśmy się

nie znali.

Pozornie swobodnie rozmawiając z „Krzysztofem” doszliśmy do rogu

background image

Alej. Nie dowiedziałem się od niego niczego, co mogłoby rzucić choćby

cień podejrzenia. Pożegnaliśmy się.

- Gdzie i kiedy spotkamy się? - zapytał.

Nie chciałem wyznaczać podpunktu. Niech dowie się o nim jak naj-

później. Diabeł nie śpi.

- Ustalimy później. Dowiesz się od Mirka.

Poczekałem, aż „Krzysztof” odejdzie, po czym wsiadłem w tramwaj.

Pojechałem do domu.

„Czort wie, czy nasze podejrzenia są słuszne? - zastanawiałem się. -

»Krzysztof« zachowuje się spokojnie, nie denerwuje się... Może to jakaś

pomyłka? To jest bardzo prawdopodobne...”

- Telefonował do ciebie Stefan - powiedziano mi w domu. - Ma jakąś

bardzo ważną i pilną sprawę. Prosił, żebyś zaraz do niego przyjechał.

Będzie czekał w domu.

- Co mu się tam stało? - mruczałem do siebie, szybko przełykając

podgrzaną zalewajkę. Schowałem pistolet i wziąłem ze schowka doku-

menty.

- A może lepiej wziąć pistolet ze sobą? - zawahałem się przez chwilę. -

Nie, do Stefana można mieć zaufanie.

Pojechałem na Sosnową. Od razu rzuciło mi się w oczy, że Stefan, tak

zawsze opanowany i spokojny, teraz był wyraźnie zdenerwowany.

- Słuchaj, Edwin - zaczął zaraz po przywitaniu się. - Wybacz mi ten

alarm, ale sprawa jest naprawdę poważna.

- Słucham - odpowiedziałem, jeszcze bardziej zainteresowany tym

wstępem.

background image

- Dotychczas nie mówiliśmy o służbowych sprawach organizacji, do

których należymy - zaczął Stefan - ale dzisiaj musimy - położył nacisk na

to słowo. - Musimy poruszyć ten temat. Odpowiedz mi na jedno pytanie,

dobrze?

- To zależy.

- Co zależy?

- Zależy, jakie to będzie pytanie.

Twarz Stefana poczerwieniała, wyprostował się.

- Podejrzewasz mnie? Podejrzewasz, że ja...

Zrobiło mi się przykro.

- Nie, nie chciałem cię urazić. Ale sam rozumiesz... Ty na moim

miejscu postępowałaś tak samo.

- Więc nie odpowiesz mi?

- Zależy, jakie to będzie pytanie - powtórzyłem.

- Aleś ty uparty... - westchnął Stefan. - No dobrze... Widziałem cię

dzisiaj na ulicy z pewnym... Z pewnym człowiekiem. Utrzymujesz z nim

stosunki służbowe, czy też prywatne

- Czy to ważne? - spojrzałem na Stefana.

Jego twarz wyrażała napięte oczekiwanie. „Ważne” - pomyślałem,

jeszcze zanim usłyszałem odpowiedź potwierdzającą. Mimo ogromu

zaufania, jakie miałom do Stefana, nie mogłem mu powiedzieć prawdy.

Sprawy personalne osłonięte były u nas najściślejszą tajemnicą.

- Prywatne - powiedziałem cicho.

- Nie masz do mnie zaufania...

Taki żal brzmiał w jego głosie, że zrobiło mi się podwójnie przykro.]

background image

- Skłamałeś - mówił z wyrzutem - intuicyjnie wyczuwam, że skłama-

łeś. Jestem tego pewien, ale to nic: powiem ci i tak. Ten, z którym dzisiaj

szedłeś, jest oficerem wywiadu N S Z.

Wydało mi się, że się przesłyszałem, z wrażenia zaschło mi w ustach.

- Co ty mówisz?... - prawie wykrzyknąłem.

- Mówię prawdę. Jest oficerem wywiadu NSZ. Znam go. Wykładał

nam na podchorążówce temat; „Struktura organizacyjna i taktyka dzia-

łania grup dywersyjnych Armii Ludowej”. Pamiętasz naszą rozmowę na

kajaku? To jest jedno z potwierdzeń tego, co mi mówiłeś. Ja z tym nie

chcę mieć nic wspólnego. Jestem żołnierzem, a nie szpiclem. Dlatego cię

przed nim ostrzegam, choć wiem, że to wykorzystasz. Uważam to nawet

za swój obowiązek.

- Jesteś pewny, że to on?

- Tak jak tego, że dwa razy dwa równa się cztery. Mogę ci nawet podać

jego pseudonim: podporucznik „Groźny”.

- Podporucznik? Ależ on jest bardzo młody.

- Ma około dwudziestu czterech lat, ale wygląda rzeczywiście dużo

młodziej.

Wiadomość uzyskana od Stefana okazała się rzeczywiście bardzo

ważna, trzeba ją było natychmiast przekazać „Konradowi”. Podałem

Stefanowi rękę.

- Dziękuję.

- Nie ma za co. Eneszetowcy to są ostatnie dranie, zdolni do najgorszej

podłości. Uważajcie.

Pobiegłem do „Konrada”. Wysłuchał mojego opowiadania spokojnie,

background image

ale ze zmarszczonymi brwiami.

- Ależ drań... - powiedział, gdy skończyłem. - Zawiadom Mirka, niech

umówi go na jutro, na południe. Pojedziesz z nim na kolejówkę. Rozu-

miesz? Mirek nie pojedzie, ma świeżą bliznę na brzuchu, w teren nie

można go jeszcze brać. Weźmiesz Tadka i któregoś ze sprytniejszych

podoficerów drugiej kompanii. Don Kichota, albo Sancha. Zorganizuj

wszystko jeszcze dzisiaj. Przesłuchaj go specjalnie na okoliczność

ś

mierci Zygmunta, no i czy nie mamy jeszcze więcej takich wtyczek jak

on. A poza tym: kontakty. Masz wolną rękę, jest rozkaz Ryszarda w tej

sprawie. Chłopców , odpowiednio przygotuj. I powiadom Bogdana.

- Jasne.

Dochodziła ósma. Za dwie godziny - godzina policyjna. Popędziłem

do telefonu, żeby zawiadomić obydwóch dowódców kompanii.

Nazajutrz dzień był pogodny i bezwietrzny. Szedłem z „Sanchem”,

przed nami migały w tłumie sylwetki chłopców, wysoka, szczupła –

„Krzysztofa” i niższa, bardziej krępa - „Tadka”. Przy kasach były kolejki,

ale „Sancho” sprytnie wykombinował bilety.

- Ile masz? - zapytałem.

- Cztery.

- To odpal dwa Tadkowi.

Po chwili odjechaliśmy elektrycznym pociągiem. Mroczne, kryle pe-

rony Dworca Głównego i tunel zostały za nami. Koła zadudniły na mo-

ś

cie. Wisła. Wysiedliśmy w Woli Grzybowskiej.

- Dokąd idziemy? - zapytał „Krzysztof”.

- W lewo, na poligon - odpowiedział spokojnie „Tadek”.

background image

- Odchodzimy od toru? - W oczach „Krzysztofa” błysnęło ni to po-

dejrzenie, ni to nienawiść. Jego twarz skurczyła się na ułamek sekundy.

Zauważyłem, że włożył rękę do kieszeni, w której miał pistolet.. Zaniepo-

koiłem się, ale natychmiast „Sancho” uspokajającym ruchem położył mi

rękę na ramieniu.

- Ma visa bez pestek - szepnął. - W komorze nabojowej łuska, drugiej

maszyny nie ma. Nie podskoczy... Odetchnąłem z ulgą.

- Po co odchodzimy od toru? - dopytywał się „Krzysztof”.

- Mina ukryta jest na poligonie - powiedział „Tadek” i ani jeden mię-

sień nie drgnął w jego twarzy. - A poza tym, tutaj kręcą się banszuce. Idąc

torom wzbudzilibyśmy podejrzenia, mogliby nas zaczepić. Choćbyśmy

nawet mieli minę ze sobą, trzeba by było obejść przez poligon.

- Ach, tak... mruknął „Krzysztof”.

To wyjaśnienie najwidoczniej go uspokoiło.

Był, trzeba to przyznać, bardzo opanowany. Dopiero teraz, gdy już w i

e d z i a ł e m, dostrzegałem zmiany zachodzące na jego twarzy i czujny

błysk oczu - znamionujący napięcie nerwowe.

Doszliśmy do lasu. Ogarnął nas przyjemny chłód. Od strony Rem-

bertowa słychać było serie z kaemów - hitlerowcy ćwiczyli w rejonie

piaszczystych wzgórz.

„Tadek” zatrzymał się na niewielkiej polance.

- Możemy chwilę odpocząć - zaproponował.

Usiedliśmy. Chłopcy zapalili papierosy.

„Teraz - pomyślałem. - Krzysztof jest zupełnie spokojny. Teraz uda się

go zaskoczyć”.

background image

- Jak ci ostatnio idzie praca? - zapytałem go.

- Praca? - zdziwił się „Krzysztof”. W jego oczach znowu błysnęło coś;

tak jak przedtem, przy stacji. - Praca? Przecież ty wiesz chyba najlepiej...

„Tadek” w lot pojął moją intencję.

- Nie chodzi tu o twoją pracę w Czwartakach... - powiedział powoli,

jakby ważył każde słowo.

„Krzysztof” zbladł.

- A o jaką? Nie... nie rozumiem?...

- O twoją pracę... w eneszecie! - wypalił dowódca kompanii.

Twarz „Krzysztofa” przed chwilą blada, teraz zrobiła się dosłownie

sina.

- Ja nic nie wiem... - próbował się wyłgać. - To jakieś nieporozumienie.

O co wam chodzi?

- Ależ na pewno wiesz - przerwałem mu. - Mów, poruczniku „Groź-

ny”.

W tej samej chwili „Krzysztof” błyskawicznie zerwał się z ziemi i

odskoczył do tyłu. W jego ręku błysnął czarny oksydą vis, szczęknął

odciągany do tyłu kurek.

- Więc i to wiecie... - wycharczał raczej niż wykrzyknął. Pistolet w

jego ręku podniósł się na wysokość oczu. - Tym gorzej dla was.

Wiedziałem, że pistolet jest pusty, a jednak mimo to na moment zro-

biło mi się chłodno. Koszula przylepiła się do pleców... Ciemny wylot

lufy hypnotyzował...

Kurek opadł z cichym klapnięciem. Krzysztof zaklął i nerwowo za-

repetował visa. Na trawę upadła dawno wystrzelona łuska. Suwadło zo-

background image

stało z tyłu...

Zrozumiał, że pistolet jest niezaładowany. - Uciekać! To było jedyne

wyjście. Jednakże zanim zdołał zrobić choćby jeden krok, doskoczył do

niego „Sancho”. Silne uderzenie pięścią w brodę, zwaliło szpiega z nóg.

„Tadek” odbezpieczył broń.

- Spokój! - rozkazał usiłującemu podnieść się „Krzysztofowi”. - Ani

jednego ruchu. Mój pistolet jest nabity.

Szpieg zamarł w bezruchu. Na twarzy jego malowała się taka wście-

kłość, że przez chwilę sądziłem, że pragnie zerwać się i rzucić na „Tad-

ka”. Wyciągnąłem i odbezpieczyłem visa, jednakże sytuacja była już

opanowana. „Sancho” odebrał „Krzysztofowi” pistolet, zwolnił suwadło,

sprawnie przeprowadził rewizję.

- Nic podejrzanego nie znalazłem - zameldował.

- Co chcecie ode mnie? - zapytał głucho „Krzysztof”.

- Porozmawiać - odpowiedział przeciągle „Tadek” - na razie tylko

porozmawiać.

„Krzysztof” obrzucił wzrokiem całą naszą trójkę, w oczach jego bły-

snął jakby cień nadziei, ale zaraz odwrócił twarz.

- Porozmawiać? Nic wam nie powiem.

- Powiesz - osadził go w miejscu „Tadek”. - A nie... to kula w łeb.

„Krzysztof” popatrzył na niego ponuro. Zrozumiał, że zgrywanie się

na „bohatera” nie ma już najmniejszego sensu. Przegrał swoją brudną grę.

A stawką była jego własna głowa. Postawił za grubo i na niewłaściwą

kartę.

- Pytajcie...

background image

- Dawno należysz do NSZ? - zadałem pierwsze pytanie.

- Dawno...

- Gdzie byłeś wcześniej: w eneszecie, czy u nas, w aelu?

- W NSZ...

- A więc przyszedłeś do nas z określonym zadaniem?

„Krzysztof” milczał, opuścił głowę.

„Sancho” potrząsnął go za ramię.

- Odpowiadaj!

- Tak - ledwo dosłyszalnie odpowiedział „Krzysztof”.

- Mów głośniej. Konkretnie, z jakim zadaniem?

- Miałem rozpracować dzielnicę ZWM, a potem, gdy przyszedłem do

Czwartaków; zadanie mi zmieniono, chodziło o Czwartaków.

- Jak miało wyglądać to rozpracowanie?

- Miałem poznać kierownictwo i potem podać, co o nim wiem. Ryso-

pisy, adresy podpunktów...

- Komu podać? Gestapo?

- Nie, moim przełożonym.

- A dopiero oni do gestapo? Tak?

- Tego nie wiem.

- Nie wiesz? Przypuśćmy. A kiedy dowiedziałeś się o akcji na Pu-

ławskiej?

Krzysztof drgnął.

- Bezpośrednio... - zająknął się - bezpośrednio przed akcją.

Kłamie? A jeśli to prawda? W takim razie jak przeciekła do gestapo

wiadomość o akcji?

background image

- Mów prawdę, wiemy wszystko - zdecydowałem się na bluff.

- Zygmunt powiedział mi o tym dzień wcześniej, rozpoznawaliśmy

teren...

- I ty zameldowałeś o tym do gestapo?

- Nie - żywo zaprzeczył „Krzysztof” - nie gestapo, ale moim przeło-

ż

onym.

- Ale fabrykę otoczyli nie twoi przełożeni, lecz żandarmi, więc do ge-

stapo ta wiadomość dotarła?

- Dotarła...

- A ty twierdzisz, że nie wiesz, czy NSZ ma kontakt z gestapo - pod-

niosłem głos. - Mówiłeś, że nie wiesz? Tak?

- Ma kontakt... - wykrztusił „Krzysztof” - ma, współpracuje...

Nie mogłem się skupić. Przez tego bydlaka, przez tego bezczelnego

drania, który nie wart jest, żeby zmarnować na niego nabój, zginął

Zygmunt...

- Przesłuchuj go dalej - powiedziałem do „Tadka” - ja nie mogę dłużej

patrzeć na tę plugawą mordę.

Usiadłem na wypalonej słońcem trawie, oparłem twarz na rękach.

Byłem wyprowadzony z równowagi, zdenerwowany do ostatnich granic

wytrzymałości.

Miałem już do czynienia z niejednym zdrajcą, lecz nigdy jeszcze nie

zetknąłem się jednak z kimś takim jak ten podporucznik NSZ „Groźny”.

To nie był tuzinkowy szpicel, jakich gestapo werbowało sobie wśród

rozmaitych szumowin i ludzi, załamanych do upodlenia - za marne pie-

niądze lub wręcz groźbą, to był „ideowiec”, spec od zdrady. Zaraz, co to

background image

on wykładał na akowskiej podchorążówce? Aha, „Struktura organiza-

cyjna i taktyka działania...” Swołocz, ostatnia swołocz... A myśmy go

uważali za kolegę, towarzysza broni... O NSZ, o haniebnej współpracy tej

organizacji z gestapo słyszałem już nieraz. Teraz jednak po raz pierwszy

zetknąłem się z tym bezpośrednio. Potworność... \

Tymczasem „Tadek” nadal przesłuchiwał zdrajcę. „Groźny” wcale już

nie był groźny. Z jego buty, bezczelności nie zostało ani śladu. Zdawał

sobie sprawę, co go czeka, wiedział, że nie może już na nic liczyć i... nie

potrafił zachować godności.

- Nie znam nikogo... - mówił szybko, odpowiadając na pytania „Tad-

ka” o innych agentów NSZ w naszych szeregach. - Pracowałem sam,

przysięgam wam, ale mi darujcie. Zrobię dla was wszystko...

„Tadek” spojrzał na mnie pytająco.

Skinąłem głową.

Strzał spłoszył ptaki siedzące na pobliskich drzewach...

Batalion wyszedł zwycięsko z jeszcze jednej próby. Zdrajca, który

spowodował śmierć „Zygmunta”, nie wyda już nikogo.

Veledog nr 5621

Gdzieś pod koniec 1957 roku, wkrótce po spotkaniu byłych żołnierzy

batalionu imienia Czwartaków, odwiedził mnie jeden z kolegów. Znam

go dobrze jeszcze od jesieni 1943 roku. Braliśmy wspólnie udział w

przeprowadzaniu wielu akcji bojowych. Później kontakt nasz był nieco

background image

luźniejszy, niemniej jednak zapamiętałem go jako dzielnego żołnierza,

odważnego partyzanta i zawsze żywię dla niego szacunek za to, czego

dokonał w owych pamiętnych czasach. Nie widzieliśmy się dość dawno,

więc przegadaliśmy chyba ze dwie godziny o tym i o owym, zanim

wreszcie zorientowałem się, że gość mój pragnie skierować rozmowę na

jakiś konkretny temat, ale czuje się czymś skrępowany. Chcąc mu to

ułatwić, zapytałem wprost:

- No powiedz, przecież chyba mnie się nie krępujesz, masz, zdaje mi

się, coś na sercu?

Gość mój zmieszał się. Powiedział:

- Tak, zgadłeś. Rzeczywiście... - tu znowu zaciął się.

Milczałem, powoli mieszając herbatę łyżeczką. Milczał i on. Wyjął

papierosa, zapalił. Odruchowo przysunąłem mu popielniczkę.

- Widzisz - zaczął po chwili - w czasie naszego spotkania apelowałeś,

ż

eby ci z kolegów, którzy mają jakieś pamiątki z batalionu, oddawali je,

prawda? Chodzi o przekazanie ich Muzeum Wojska?

Skinąłem potakująco głową.

- Otóż ja mam taką pamiątkę. Chciałbym ci ją przekazać.

- Nie ma w tym nic skomplikowanego. Dasz ją, razem z innymi

przekażemy ją do muzeum - odpowiedziałem - i sprawa załatwiona.

- I ja tak myślę... - Rozchmurzył się, sięgnął do kieszeni i w chwilę

potem położył przede mną mały, czarno oksydowany rewolwer. Tak,

pamiętałem tę broń. Została zdobyta przez mego rozmówcę latem 1944

roku. Ze względu na mały kaliber, specyficzny rodzaj amunicji i nie-

wielką jej ilość rewolwer nie miał wartości użytkowej i stanowił dla niego

background image

jakby amulet, jakby talizman. Zawsze dokładnie ustalałem sytuację i

okoliczności, w jakich poszczególne sztuki broni zostały zdobyte. O ile

pamiętam, ten rewolwer był zdobyty na krótko przed powstaniem, a po-

tem wobec ogromu wypadków po prostu zapomniałem o nim. I oto teraz

leży przede mną na białej serwecie, czarny, o dziwnie wydłużanym, nie-

proporcjonalnym bębenku i króciutkiej lufie. Rzadko spotykany typ re-

wolweru. Wziąłem go w rękę.

- Rozładowany - powiedział kolega.

Tak, to ten sam. Rewolwer typu Veledog, kaliber 5,75 mm, numer

5621. Tak...

- No cóż - spojrzałem na mojego gościa - przekażemy do muzeum

razem z innymi pamiątkami przyniesionymi mi przez chłopców. Ale -

dodałem - chciałbym znać dokładną historię zdobycia tej sztuki...

Mój rozmówca zmieszał się.

- Widzisz, wolałbym... uniknąć tego.

- Dlaczego? - zdziwiłem się. - Czy jest w tej historii coś, co chciałbyś...

No, coś, o czym nie chciałbyś mówić?

- Tak. To sprawa natury tak bardzo osobistej, a przy tym tak mi leżąca

na sercu... Zresztą dobrze, opowiem ci. W muzeum może się przydać...

Proszę tylko o jedno: żeby moje nazwisko i pseudonim nie były nigdy

wymienione...

- Obiecuję - powiedziałem. I czyniąc zadość tej obietnicy będę w

dalszym ciągu tego opowiadania nazywał mego rozmówcę nazwą typu

przekazanego przez niego rewolweru - „Veledog”.

- Było to w maju 1944 roku... - zaczął.

background image

- W maju? - zdziwiłem się. - Przecież zdobyłeś ten rewolwer chyba z

miesiąc przed powstaniem...

- Ach, zdobyłem... Tak. Dostał się w moje ręce rzeczywiście miesiąc

przed powstaniem, ale zaczęło się to w maju 1944 roku, niedługo po tym

jak zastrzeliliśmy oficera SS. wiesz, niedaleko placu Zbawiciela. Przy-

pominasz sobie może, że zdobyty na nim pistolet Walther P-38 kaliber 9

mm został przydzielony mnie. Byłem z niego bardzo dumny. Otóż w

dniu, o którym zacząłem mówić, jechałem tramwajom przez Nowy Świat.

Był to jeden z cieplejszych dni maja. Byłem bez płaszcza, pistolet miałem

zatknięty na lewym biodrze za pasek spodni, tak że lufa ukryta była w

spodniach, a luźna marynarka maskowała uchwyt pistoletu. Wiesz prze-

cież, jak - sam tak nosiłeś visa.

W tramwaju było luźno. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem pięć-

dziesiąt groszy. W momencie kiedy podawałem je konduktorowi, moneta

upadła na podłoże. Schyliłem się, żeby ją podnieść, i nagle przypomnia-

łem sobie, że pod rozpiętą marynarką mam pistolet. Poprawiłem szybko

na sobie marynarkę, rozejrzałem się bacznie dokoła, ale nikt z jadących

nie zdradzał zainteresowania moją osobą. Odetchnąłem z ulgą i wrę-

czywszy konduktorowi owe pięćdziesiąt, groszy przeszedłem na przedni

pomost. Był to wóz przyczepny: w pierwszym wagonie, jak pamiętasz,

nie wolno nam było wtedy jeździć na przednim pomoście, był on nur fiir

Deutsche. Myślałem o naszej udanej akcji w Zaborowie. Przeżywałem

jeszcze raz triumf, jaki odczuwałem wraz z kolegami biorącymi wówczas

udział w akcji - po rozbiciu posterunku policji. Tak, to była akcja udana...

Tramwaj zgrzytał na zakręcie kolo pomnika Kopernika. Na następnym

background image

przystanku, przy Ordynackiej, już miałem wysiadać. Stanąłem przy

schodku i bezpośrednio po zatrzymaniu się tramwaju wyskoczyłem.

Chciałem jeszcze kupić szmatławca

. Już nie pamiętam, co mnie w nim

tego dnia interesowało. Była, zdaje się, jakaś wiadomość, o której mi ktoś

powiedział. Zatrzymałem się przy kiosku, kupiłem gazetę, po czym po-

szedłem dalej w kierunku domu, do Alej. Nagle spostrzegłem, że idącej

tuż przede mną dziewczynie upadły na ziemię rękawiczki. Schyliłem się,

podniosłem zgubę z trotuaru, a następnie szybkim krokiem dogoniłem

ową dziewczynę, aby jej oddać. Była to młoda, zgrabna kobieta, ubrana w

jasną, letnią sukienkę, skórzane pantofelki na korkowym koturnie, ostatni

krzyk mody w tym czasie. Szła dość szybkim krokiem, a fala ciemno-

blond włosów zakrywała jej kark. Dogoniłem ją i powiedziałem:

- Wybaczy pani, że pozwolę sobie zaczepić ją, ale jestem usprawie-

dliwiony. Chcę oddać zgubę. - Mówiąc to, dałem jej rękawiczki.

Spojrzała na mnie i teraz dopiero przyjrzałem się jej twarzy. Wiesz, nie

było w niej nic charakterystycznego. Nie była jakąś wyszukaną piękno-

ś

cią... Po prostu miała bardzo regularne rysy, duże oczy budzące zaufa-

nie... Ot, milutka buzia przystojnej osiemnastoletniej dziewczyny. Wy-

dało mi się, że gdzieś, chyba niedawno, ją widziałem. Może w tramwaju...

- Jest pan bardzo uprzejmy - odpowiedziała z miłym uśmiechem.

Miała twardy, jakby śląski akcent. - Jestem panu bardzo wdzięczna. Do

tych rękawiczek jestem bardzo przywiązana i strata ich zrobiłaby mi dużą

przykrość.

Tak nazywano w okupowanej Warszawie wydawaną przez okupanta gazetę „Nowy

Kurier Warszawski”.

background image

Mruknąłem coś pad nosem, chcąc wytłumaczyć, że jestem szczęśliwy,

ż

e dzięki mnie uniknęła przykrości, że zaoszczędziłem jej tego.

- Zdaje mi się, że wysiedliśmy z jednego tramwaju?

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, jakby zaskoczona, i uśmiechnęła

się:

- Nie, chyba się panu zdawało, szłam pieszo z Krakowskiego Przed-

mieścia.

Czułem się bardzo niezręcznie, ale dziewczyna wybawiła mnie z

kłopotu, mówiąc:

- Zdaje się, że idziemy w jedną stronę, prawda?

- Tak, ja idę do Alej.

- To świetnie, w takim razie idziemy razem.

I poszliśmy. Była ode mnie niższa o pól głowy... Jakoś dziwnie dobrze

mi było czuć jej obecność koło siebie, chociaż była dla mnie zupełnie

obca. Nawet nie znałem jej imienia. Bezwiednie minąłem dom i szedłem

z nią dalej. Doszliśmy do rogu Alej i Nowego Światu. Czułem, że wła-

ś

ciwie wypada się już żegnać.

- Idę na prawo - powiedziała. - A pan?

- Ja też na prawo - rzuciłem szybko, prawie mimo woli. W ten sposób,

rozmawiając o wszystkim i o niczym, doszliśmy do rogu Alej i Mar-

szałkowskiej. Tu już ostatecznie zdecydowałem się ją pożegnać.

- Niestety, właśnie ja tu już muszę odejść, z przyjemnością towarzy-

szyłbym pani dalej, ale spieszę się i...

- Tak? Szkoda... - w glosie jej wyczułem nutkę żalu. Poczułem się

ośmielony.

background image

- Czy nie sprawiłoby pani przykrości zobaczyć się jeszcze ze mną?

- Ach nie, przeciwnie. Bardzo mile mi się z panem rozmawiało.

Przyznam się panu, że w Warszawie jestem od niedawna i nie mam tu

specjalnie dużo znajomych. Prowadzę życie raczej samotnicze.

Postanowiłem kuć żelazo póki gorące.

- A więc może jutro?

- Jutro? Ale chyba wieczorem.

- Wieczorem to jest pojęcie względne. Godzina policyjna... Dwudzie-

sta druga...

- No więc... W takim razie może o dziewiętnastej?

- Świetnie. Do kina chyba pani nie chodzi?

Spojrzała na mnie szczerze ubawiona, ale takim wzrokiem, który da-

wał jasno do zrozumienia, że w kinie jej się nie zobaczy. „Tylko świnie

siedzą w kinie” - zdawała się odpowiadać popularnym warszawskim po-

rzekadłem

6

.

- A więc gdzie?

- Chyba w kawiarni... - zawahała się. - Może w „Napoleonce”?.

- Przyznam się, że nie wiem, gdzie to jest...

- Na Nowym Świecie. Róg Wareckiej. Niedaleko miejsca, gdzie

-upadły mi te pechowe rękawiczki.

- A może nie pechowe?... Dla mnie przynajmniej nie pechowe.

Roześmiała się.

- A więc dobrze. Tam gdzie upadły te dla pana nie pechowe ręka-

W okresie okupacji warszawiacy na ogół bojkotowali kina wyświetlające hitlerowskie

filmy propagandowe.

background image

wiczki. Dobrze? W „Napoleonce”. A więc do jutra...

„Veledog” przerwał. Nerwowym ruchem zapalił papierosa. Widać

było, że wspomnienia poruszają go do głębi. Nie bardzo rozumiałem,

dlaczego...

- Tak - opowiadał dalej - tak się zaczęto. Nazywała się Zofia. Zako-

chałem się w niej do szaleństwa. Trudno mi było myśleć o czymkolwiek,

co nie było z nią związane.

Spotykaliśmy się w kawiarniach: w „Napoleonce” i gdzieindziej.

Nigdy w domu - wiesz przecież, w jakich ja warunkach mieszkałem

wtedy. Zresztą byłem ostrożny - wtedy tym bardziej ze względu na nią - i

nawet nie powiedziałem jej, gdzie mieszkam. Rozumiesz, prawda?

Uważałem, że będzie bezpieczniej dla niej, jeśli nie będzie o tym wie-

dzieć...

Gdzieś w połowie czerwca wynajęliśmy w małej prywatnej przystani

na plaży na Żoliborzu kajak i popłynęliśmy w dół Wisły. Nie wiem, czy

kiedykolwiek płynąłeś Wisłą w dół. Nie wiem, czy znasz te strony. Otóż

przy lewym brzegu rzeki jest tam pełno małych wysepek. Są one poro-

ś

nięte gęstą wikliną, a nurt rzeki rozpada się tutaj na szereg małych nur-

tów, kanałów, przesmyków. Niezwykle romantycznie... Pusto, cicho,

tylko woda, zieleń, czasem ptak przeleci... Płynęliśmy długo, aż nadszedł

czas powrotu. Pod prąd ciągnąć jest dużo ciężej. I chociaż cały ciężar

wiosłowania spoczywał na mnie, ona pierwsza - mimo że nie byłą zmę-

czona - zaproponowała, żebyśmy zatrzymali się na jednej z wysepek.

- Zmęczony jesteś - powiedziała. - Odpoczniesz trochę i popłyniemy

background image

dalej. Przecież nie śpieszy się nam tak bardzo...

Przybiliśmy do brzegu. Tak. cóż. kochałem ją, byliśmy młodzi...

Zdawało mi się, że cały świat należy do mnie... I już od tej chwili wy-

dawało mi się, że nie potrafiłbym bez niej żyć.

Często wieczorem - pamiętasz, akcje kończyły się czasem tuż przed

godziną policyjną - nie szedłem do domu. Matce mówiłem, że będę no-

cował u kolegi. Nocowałem u Zosi. Miała malutkie mieszkanie, na dru-

gim piętrze, przy ulicy Mokotowskiej. Byłem szczęśliwy, tak, jak tylko

może być szczęśliwy mężczyzna, gdy znajdzie kobietę, którą kocha i

przez którą jest kochany. Wieczorami rozmawialiśmy dużo. Mówiła mi,

ż

e ojciec jej jest w oflagu, matka nie żyje. Od ojca dostawała listy, wy-

syłała mu paczki... Niedawno przyjechała do Warszawy ze Śląska, skąd

uciekła przed przymusowym przyjęciem volkslisty. Zamieszkiwała w

mieszkaniu ciotki, która właśnie niedawno wyjechała do krewnych w

Lubelskie. Pracowała u znajomych, którzy robili torebki damskie z der-

matoidu. Zarabiała dość dobrze i jej materialna sytuacja nie należała do

ciężkich. Któregoś dnia wyznała mi, że pragnęłaby nawiązać kontakt z

jakąś organizacją.

- Wstyd mi - mówiła - że dzisiaj, w czasie, kiedy każdy dobry Polak

powinien walczyć za Ojczyznę, ja nic z siebie nie daję, zajmuję się jakimś

własnym, małym światkiem.

Miałem do niej bezgraniczne zaufanie i wtedy właśnie po raz pierwszy

przyznałem się jej, że należę do organizacji, i... powiedziałem jej, do

jakiej jednostki. Zaczęła mi robić wymówki, że ona dotąd nic o tym nie

wiedziała. W ogóle - wyrzucała mi - tak mało jej mówię o swoich spra-

background image

wach, jakbym nie miał do niej zaufania.

Odpowiedziałem, że tak nie jest. Po prostu - tłumaczyłem - bałem się

ją niepokoić, nie chciałem zajmować jej sprawami czysto męskimi i w

dodatku niebezpiecznymi.

Oburzyła się na takie stawianie sprawy. Dla niej nie może być obojętne

nic, co mnie dotyczy, a już w żadnym wypadku walka o Polskę. Jest

dumna ze mnie, ale - wywodziła z patosem, który w jej ustach jakoś mnie

nie raził - jako kobieta-Polka ona sama też musi stanąć w szeregu i wal-

czyć za Ojczyznę. Ja powinienem jej w tym pomóc, jako najbliższy dla

niej człowiek i jako alowiec. Bo - dodała w końcu - ona też pragnie

sprawiedliwości społecznej.

Po takiej argumentacji nie mogłem nie przyznać jej racji, ale i nie

obiecałem konkretnie niczego.

Było to coś, co nas dzieliło. Nie chciałem jej skontaktować z nikim z

organizacji. Bałem się o jej bezpieczeństwo i... no, po prostu chciałem ją

mieć tylko dla siebie. Było to stanowisko egoistyczne, zdawałem sobie z

tego sprawę, ale usprawiedliwiałem się sam przed sobą, że ja przecież w

naszym batalionie nastawiam karku za siebie i za nią, daję z siebie, co

mogę.

Mijały dni. Zosia coraz częściej powracała do tego tematu, a ja stara-

łem się zawsze sprowadzić rozmowę na inne tory.

- Wiesz - powiedziała mi pewnego razu - jeśli ty sam nie chcesz, czy

nie umiesz wprowadzić mnie do organizacji, to skontaktuj mnie przy-

najmniej z Konradem. On...

- Czekaj - przerwałem jej zaskoczony. - Jak to z Konradem? Skąd, skąd

background image

znasz to imię?

- Skąd? - powtórzyła. - Nie bądź śmieszny. Przecież wielokrotnie

wspominałeś mi o nim, gdy mówiłeś waszym batalionie...

Byłem zdruzgotamy. A więc tak mało panuję nad sobą... Nie, to chyba

niemożliwe. Nie mogłem uwierzyć, żebym bezwiednie wymówił imię

dowódcy. Jak smarkacz, jak ostatni papla...

- Niemożliwe, Zosiu. Nigdy ci tego imienia nie mówiłem.

Roześmiała się.

- Jak to, więc skąd bym je znała?

To był rzeczywiście argument nie do odparcia.

- No dobrze, ale po co właściwie ty chcesz się widzieć z Konradem? -

zapytałem.

- Chcę z nim porozmawiać, żeby mnie wziął do Czwartaków. On mi

nie odmówi jak ty. On mi przyzna rację... Chcę walczyć, rozumiesz? Nie

chcę siedzieć i przyglądać się wszystkiemu, jak... - szukała i nie mogła

znaleźć odpowiedniego określenia.

- Nie, z Konradem nie skontaktuję, cię.

- Pożałujesz tego, obrażę się na ciebie, nie będę cię chciała znać

Zamknąłem jej usta pocałunkiem.

W parę dni po tej rozmowie szliśmy ulicą Mickiewicza w stronę placu

Wilsona. Szliśmy nad Wisłę. Po drodze spotkaliśmy Władka, kolegę, z

którym chodziłem do gimnazjum. Podszedł do nas. Przedstawił się Zosi,

niewyraźnie - jak to zwykle bywa - wymawiając swoje nazwisko. Po-

szliśmy razem, rozmawiając na jakieś błahe tematy. Z konspiracyjnego

nawyku, bo tym razem wcale to nie było potrzebne, unikałem zwracania

background image

się do niego po imieniu. Na placu Wilsona Władek pożegnał się z nami i

wszedł do bramy domu, w którym mieszkał. Szliśmy z Zosią przez chwilę

w milczeniu.

- To był Konrad? - zapytała nagle.

- Dlaczego pytasz?

- Bo po prostu tak go sobie właśnie wyobrażałam.

Uśmiechnąłem się. „Konrad” miał całkiem inny wygląd zewnętrzny,

nie mówiąc już o takich cechach charakteru jak stanowczość i odwaga,

podczas gdy Władek był chwiejny i niezbyt odważny. Ta jego słabość, a

także - wbrew pozorom - kiepskie zdrowie, były przyczyną, że jak się

orientowałem, nie należał on do żadnej organizacji podziemnej.

Uśmiechnąłem się i trochę dla żartu, trochę z przekory powiedziałem:

- Tak, to był Konrad, ale dziwi mnie, żeś go tak od razu poznała.

- Widzisz, gdy wyobrażałam go sobie, przekonana byłam, że nie może

on wyglądać inaczej.

Spędziliśmy wtedy wspaniały dzień.

Trzy dni później zaskoczony zostałem wiadomością, że Władek nie

ż

yje. Zginął w tajemniczych okolicznościach - zastrzelony na ulicy, w

pobliżu domu, w którym mieszkał. Nie było tam w tym czasie żadnej

łapanki, ani strzelaniny, nic takiego, czym można było wytłumaczyć ten

wypadek. Został zabity wieczorem, a jego starszy brat, który razem z

matką był w prosektorium na Oczki, żeby zobaczyć zwłoki Władka i

przygotować pogrzeb, powiedział mi, że zginął od postrzału w czoło,

oddanego z niewielkiej odległości z broni niezwykle małego kalibru.

Otwór wlotowy był tak malutki, jak od pocisku z floweru. To było

background image

wszystko, czego dowiedzieliśmy się o zagadkowej śmierci Władka.

Dwudziestego czwartego czerwca - przypominasz sobie? - byliśmy na

akcji, która nie doszła do skutku - na akcji wysadzenia w powietrze na-

stawni, na Pradze. Wracałem z niej z „Tadkiem” i dopiero na Kole dowie-

działem się od ciebie, że na Radzymińskiej była strzelanina, że „Konrad”

został ranny i, być może, wpadł w ręce wroga. Pamiętasz, siedzieliśmy

wtedy w napięciu parę godzin i dopiero o piątej po południu dowie-

dzieliśmy się, że „Konrad” jest ranny, ale że wszystko w porządku i został

już odwieziony do domu. „Tadek” na twoje polecenie odwołał stan po-

gotowia i pojechałem - pamiętam - pojechałem wtedy prosto do Zosi.

Podenerwowany wyczekiwaniem na wiadomość o „Konradzie” zakata-

rzony po nocy spędzonej na gołej ziemi w czasie akcji, rozkoszowałem

się gorącą herbatą, którą przyrządziła mi Zosia, i czułem, że nie uzyskam

pełnego odprężenia nerwowego i umysłowego, jeżeli nie podzielę się z

nią przeżyciami ostatnich godzin. Przecież nie miałem powodów do

ukrywania przed nią czegokolwiek.

- Dlaczego nie przyszedłeś wcześniej? - spytała w pewnej chwili.

Nie przemilczałem tego, co zaszło, i opowiedziałem jej o zarządzonym

pogotowiu, o tym, że „Konrad” został ranny i o naszych obawach doty-

czących rzekomego wzięcia go do niewoli.

- Konrad? - zapytała przeciągle. Widziałem, że blednie.

- Konrad - odpowiedziałem. - Ale co ci jest?

- Nie, nic. Ot po prostu tak... To on jest ranny?... Biedak...

Teraz wyraźnie widziałem, że była zdenerwowana.

Ręce jej drżały, łyżeczka, którą mieszała cukier w herbacie, uderzała z

background image

brzękiem w szkło szklanki, co nigdy się Zosi nie zdarzało.

„Przejęła się. Kochana...” - pomyślałem.

Tego wieczoru była jakaś dziwna, oschła, nieswoja. Jakby obca...

- Co ci jest, kochana? Może jesteś chora?. - niepokoiłem się.

- Nie, nic, bardzo się tylko przejęłam tą waszą przygodą.

Odgarnęła mi włosy z czoła i... uspokoiłem się.

- Naleję ci jeszcze szklankę herbaty, dobrze?

- Bardzo ci będę wdzięczny.

Poszła do kuchni i zaczęła się krzątać. Z przyjemnością myślałem o

szklance gorącej herbaty. Byłem rzeczywiście solidnie przeziębiony i

bardzo męczył mnie katar. Sięgnąłem do kieszeni i... stwierdziłem, że nie

mam chusteczki do nosa. Musiałem gdzieś ją zgubić.

Na stoliku koło lusterka stała torebka Zosi. Pomyślałem sobie: wy trę

nos w jej chustkę, jutro jej oddam wypraną. Wziąłem torebkę do ręki i

zauważyłem, że jest dziwnie ciężka, „Cóż ona tam nosi, tyle kluczy, czy

co?” Odciągnąłem zamek błyskawiczny i pierwszą rzeczą, którą zoba-

czyłem po wyjęciu leżącej na wierzchu chusteczki, był... rewolwer. Ve-

ledog. Oniemiały ze zdumienia chwyciłem go w rękę. Tak, nie ulegało

wątpliwości, Zosia miała broń. A przecież tyle razy mówiła mi, że z żadną

organizacją nie ma nic wspólnego, że chce dopiero nawiązać jakiś kon-

takt, żeby walczyć... A więc skąd u niej broń? Przekręciłem bębenek.

Wszystkie otwory były napełnione. I wtedy rzuciło mi się w oczy, że

rewolwer ten jest niezwykle małego kalibru. Na górze, na wierzchu było

napisane: kaliber pięć, przecinek, siedemdziesiąt pięć. Trzymając go w

ręku, zacząłem grzebać w torebce. Znalazłem pudełko z nabojami. Ale i

background image

to nie rozwiązało niczego. Może Zosia w tajemnicy przede mną nawiązała

kontakt z jakąś organizacją? Ale nie, to chyba niemożliwe. Kontaktu nie

nawiązuje się tak łatwo. I broń dają przecież nie od razu... Nagle straszne

podejrzenie jak błyskawica przemknęło mi przez myśl. Władek został

zabity z broni niezwykle małego kalibru... Jeszcze raz spojrzałem w lufę

miniaturowego rewolweru. Tak... Czyżby?... To niemożliwe, niemożli-

we...

Położyłem broń na stoliku, obok pudełko amunicji i zacząłem go-

rączkowo przeszukiwać torebkę. Jednakże nie znalazłem nic, co mogłoby

wyjaśnić tę sprawę. Nagle wpadłem na pomysł przejrzenia dokumentów

Zosi. Wyciągnąłem z bocznej kieszonki torby kennkartę. Od razu rzuciło

mi się w oczy, że to nie była kennkarta polska. To nie była szara kenn-

karta. To była brązowa kennkarta reichsdeutschki... Półprzytomny z

przerażenia otworzyłem ją. S o p h i e... Dalej już nie czytałem. Chwyci-

łem następny dokument. Pod

1

złowrogim czarnym orłem, trzymającym w

szponach wieniec ze swastyką - równie złowrogi, czarny i bezlitośnie

jednoznaczny napis: Geheimestaatspolizei. Gestapo... Włożyłem doku-

menty do kieszeni. To samo zrobiłem z rewolwerem i amunicją. Nie

zastanawiając się, co robię, zasunąłem zamek błyskawiczny torby i od-

stawiłem ją na miejsce. Potem usiadłem na krześle, które zajmowałem

poprzednio.

Z bolesną jasnością uświadomiłem sobie, że nasze poznanie nie było

przypadkowe, że rękawiczki (och, jakżeż pechowe!) nie przypadkiem

upadły do moich stóp na trotuar i że Zosię, nie, nie Zosię - Sophie... rze-

czywiście widziałem owego fatalnego dnia w tramwaju. Musiała dostrzec

background image

mego waltera, gdy schylałem się po zagubiony pieniądz.

Zrozumiałem, że spotkanie nasze było wyreżyserowane. Och. jakaż

ona przebiegła, jaka aktorka...

Czoło miałem mokre od potu. Musiałem też dziwnie wyglądać, bo

Zofia, gdy w końcu weszła z herbatą, zatrzymała się i spojrzawszy na

mnie, spytała:

- Nie masz gorączki?

- Jestem zmęczony i przeziębiony - sam nie poznawałem swego głosu.

Postawiła szklanki z herbatą na stole.

- Masz, pij, zaraz zrobi ci się lepiej. Jest gorąca i świeżo naparzona.

Taka herbata jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła.

Uśmiechnęła się. Och, jakże wstrętny, jakże sztuczny wydał mi się ten

uśmiech. Jak to się stało, że dałem się tak zwieść tej gestapówce, że...

- Co to jest? - wyciągnąłem rewolwer z kieszeni.

Zbladła.

- Znalazłeś? Oddaj! - oczy jej spoczęły na krótki moment na torebce

stojącej na stoliku.

- Skąd to masz? Odpowiadaj!

- Dostałam, jeden z kolegów pracujących razem ze mną należy do

organizacji. Prosiłam go bardzo i dostałam. Ciebie też prosiłam, wielo-

krotnie, nie chciałeś mnie wciągnąć do organizacji, nie chciałeś, a ja tak

bardzo pragnęłam coś robić... No i właśnie od niego dostałam na szkole-

nie...

- Ach tak... - przerwałem jej wyciągając z kieszeni karton gestapow-

skiej legitymacji. - A to, co oznacza? To też od kolegi też z „organizacji”?

background image

- A więc wiesz... - wyszeptała ledwie dosłyszalnie.

- Tak, wiem. Teraz już wiem, że poznaliśmy się nieprzypadkowo, że

specjalnie rzuciłaś rękawiczki., teraz już wiem, że widziałaś mnie w

tramwaju i że dostrzegłaś u mnie pistolet, teraz wiem także, że to ty

właśnie zabiłaś tego chłopaka, ty zabiłaś mego kolegę...

- Słuchaj, możesz sobie myśleć o mnie wszystko, co zechcesz, ale

przysięgam ci...

- Kłamiesz. Chciałaś tylko przeze mnie dotrzeć do batalionu, zamor-

dować „Konrada”. Ech ty... - nie panowałem już nad sobą - ty szmato

gestapowska!

- Nie - mówiła gorączkowo - przysięgam, że mówię prawdę. Poznanie

nasze nie było przypadkowe to fakt. Potem dopiero, gdy poznałam cię

bliżej, stałeś mi się drogi. Wtedy na kajaku, pamiętasz to chyba, przez

cały czas myślałam o moim zadaniu. A potem...

Nie mogłem tego słuchać. To było ponad moje siły... Ręka moja zna-

lazła się na uchwycie waltera.

Nosiłem zawsze nabój w lufie, a skrzydełko bezpiecznika pozostawało

w położeniu poziomym, tak, że widoczna była litera „F” - pierwsza litera

niemieckiego słowa feuer - ogień. Aby oddać pierwszy strzał, trzeba było

tylko mocno nacisnąć język spustowy, przezwyciężyć opór sprężyny

kurka. I oto czułem już pod palcem twardy ucisk spustu.

Zofia, o dziwo, nagle uspokoiła się.

- Możesz mnie zabić - powiedziała cicho - ale to i tak już niczego nie

zmieni. Tak, okłamywałam cię, ciągnęłam za język. Serce mi się krajało,

ale miałam z tego satysfakcję. Jestem Niemką, rozumiesz? A ty... ty jesteś

background image

polskim bandytą. Jakże nisko upadłam... że takiego właśnie musiałam

pokochać... Tak, to ja zabiłam tamtego chłopca. I szkoda, że to jednak nie

był Konrad. Odkupiłabym przynajmniej przed führerem i vaterlandem to

moje upodlenie i to...

Już nie dokończyła. Wazonik z kwiatami przewrócił się od podmuchu

powietrza powstałego przy strzale, woda szeroką strugą rozlała się po

nieskalanej bieli obrusa...

I taka, widzisz - kończył swą opowieść „Veledog” - jest historia

„zdobycia” tego rewolwerku. Zabiłem ją. Ty powiesz, że zlikwidowałem

niebezpiecznego wroga, groźnego dla nas agenta. Tak, to prawda. Ona

była bardzo niebezpieczna, najgroźniejsza chyba ze wszystkich tych,

których gestapo usiłowało na nas nasłać. Ale przecież ja ją naprawdę

kochałem...

Umilkł. Zgarbił się. Sięgnął po papierosa. Widać było, jak go boli to

wspomnienie...

Zawiła i tragiczna jest historia tego małego na czarno oksydowanego

rewolweru kaliber 5,75 mm typu Veledog i związanego z jego losami

Walthera P-3&, kaliber 9 mm.

Długo myślałem, zanim zdecydowałem się to wszystko opisać. Wiele

szczegółów było dla mnie niejasnych, wiele taktów zagadkowych, trud-

nych do zrozumienia, logicznie niewytłumaczalnych... Dlaczego Zofia

zabiła Władka, dlaczego nie przekazała go innym agentom i w ten sposób

nie oddała go w ręce gestapo, które przecież chciałoby dowiedzieć się od

niego wielu rzeczy? Przecież sądziła, że to jest „Konrad”, dowódca bata-

background image

lionu... Dlaczego wiedząc o tym, że „Veledog” jest jednym z Czwartaków

i nie mając nadziei na to, że wciągnie ją do batalionu, gdyż wielokrotnie

jej tego odmawiał, nie wydała go samego w ręce gestapo? Czyżby rze-

czywiście go kochała?

Może miłość ta była tylko fikcją, a „Veledog” żyje tylko dlatego, że

był nicią prowadzącą do naszego batalionu? W takim razie jak wytłu-

maczyć sobie taką, a nie inną śmierć Władka?

Pytań takich można postawić więcej i nie sądzę, abym kiedykolwiek

otrzymał na nie autorytatywne odpowiedzi. Możni tylko snuć takie lub

inne domysły.

Veledog nr 5621 - jedyna dziś pamiątka tragicznej miłości alowca do

agentki gestapo, miłości, którą przypłaciło życiem dwoje ludzi - a mogło

przypłacić znacznie więcej - znajduje się obecnie w Muzeum Wojska.

Jego zdjęcie widnieje na okładce tej książeczki.

Człowiek nazywany tutaj „Veledogiem”, ma już posiwiałe skronie i

mało przypomina dziś tego chłopca z Walterem za paskiem, który pew-

nego majowego dnia 1944 r. podniósł upuszczone przez młodą kobietę

rękawiczki i w rezultacie tego drobnego wydarzenia zmuszany był podjąć

najboleśniejszą chyba w swym życiu decyzję. Słuszną decyzję. Ale to

przecież nie zmniejszyło tragedii, jaką przeżył i jaką wspomina do dziś.

background image

Posłowie

Batalion szturmowy AL im. Czwartaków został zorganizowany i

działał w niezwykle trudnych warunkach wielkomiejskich, w mieście

okupowanym, dławionym mackami gestapo. Mimo to udało się nam

przeprowadzić wiele śmiałych, ryzykownych, ale udanych akcji bojo-

wych.

Działalność nasza nie mogła ujść uwagi hitlerowskich władz bezpie-

czeństwa, nie mogła nie spowodować reakcji gestapo, które w mieście

określanym przez Niemców jako Banditenstadt Warschau i będącym

ośrodkiem promieniującym buntem na całą „Generalną Gubernię” zostało

szczególnie rozbudowane.

Sam Himmler stwierdził, że ruch komunistyczny jest najbardziej

niebezpieczny ze wszystkich nurtów podziemnych. Nic dziwnego więc, że

warszawskie gestapo nie mogło tolerować sprężyście działającej i właśnie

przez komunistów kierowanej jednostki dywersyjnej, że dokładało

wszelkich starań, aby nas zniszczyć lub przynajmniej zdezorganizować.

Walka przybrała charakter niezwykle zacięty, bezpardonowy. Wzię-

tych do niewoli Czwartaków katowano w nieludzki sposób, torturowano

usiłując wydostać od nich informacje o jednostce i o towarzyszach broni.

Nie doprowadziło to jednak oprawców do niczego. „Zybek”-Łaski,

„Adam”-Potocki i inni umierali skatowani, zbici na miazgę nie wypo-

wiedziawszy jednak ani słowa, które mogłoby zaszkodzić sprawie. Inni

znalazłszy się w sytuacji bez wyjścia popełniali samobójstwo woląc

background image

ś

mierć niż niewolę.

Pragnąc za wszelką cenę uchwycić jakąkolwiek nić prowadzącą do

batalionu gestapo chwyciło się także starej metody szpiegostwa i pro-

wokacji. Zaczęli się wśród Czwartaków lub w ich otoczeniu pojawiać

agenci, którzy pod maską patriotów mieli zdobyć nasze zaufanie i spełnić

rolę konia trojańskiego. Do najboleśniejszych chyba kart historii pol-

skiego ruchu oporu należy fakt, że jednym z tych ujawnionych i zlikwi-

dowanych przez nas zdrajców był nie bezpośredni współpracownik ge-

stapo, ale oficer wywiadu polskiej organizacji konspiracyjnej, podpo-

rucznik NSZ.

To, że wszelkie takie podle prowokacje nie dały zamierzonego przez

wroga rezultatu, zawdzięczamy przede wszystkim Partii, której byliśmy

zbrojnym ramieniem i która otaczała nas szczególną troską i opieką.

Zawdzięczamy to trudnej i jakże odpowiedzialnej pracy ludzi z kontr-

wywiadu AL, którzy zawsze potrafili nas w porę ostrzec, w porę zwrócić

naszą uwagę na pewne niepokojące zjawiska, jakich zajęci naszymi pod-

stawowymi, bojowymi zadaniami nieraz nie dostrzegaliśmy. Zawdzię-

czamy to także panującej w naszym środowisku atmosferze koleżeństwa i

szczerości, wzajemnego zaufania i solidarności. Aktyw czwartacki był

zgrany, nie miał przed sobą tajemnic; byliśmy związani służbą i jedno-

cześnie łączyła nas wszystkich głęboka przyjaźń. Atmosfera ta leżała u

podstaw sukcesów batalionu i nieraz pomogła nam wyjść zwycięsko z

najcięższych terminów.

Opowiadania składające się na niniejszy tomik poświęciłem wyda-

rzeniom związanym właśnie z próbami penetracji batalionu im. Czwar-

background image

taków przez warszawskie gestapo.

Czy opisane tu wypadki zamykają tę kartę historii Czwartaków -

trudno mi powiedzieć. Są to wszystkie znane wydarzenia tego rodzaju, ale

czy są zarazem jedynymi, jakie miały miejsce? Nie sądzę, aby ktokolwiek

potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Być może, były jeszcze jakieś, o

których dowiemy się po latach, podobnie jak ja stosunkowo niedawno

poznałem historię małego rewolweru, Veledoga. O innych zapewne nie

dowiemy się nigdy.

Olbrzymi procent, bo przeszło trzy czwarte ludzi naszego batalionu

zginęło w walce. Z wymienionych w tej książeczce - „Mirek”, dowódca

pierwszej kompanii, poległ w powstaniu warszawskim. Zginął

„Piotr”-Krajewski, zginął także w powstaniu podchorąży Armii Krajowej

Stefan K. - do końca targany sprzecznymi uczuciami i do końca wierny

swej żołnierskiej przysiędze.

Ci z nas - niestety nieliczni - którzy pozostali przy życiu, czynami

swoimi udowodnili, że walka była dla nich najlepszą szkołą. Dowódca

batalionu, „Konrad”' - ppłk rez. Lech Kobyliński; jest profesorem, kie-

rownikiem Katedry Teorii Okrętu na Politechnice Gdańskiej. Pod jego

naukowym kierownictwem konstruowane są obecnie słynne „wodolo-

ty”... Dowódca drugiej kompanii, „Tadek” - pik dypl. Tadeusz Pietrzak,

pełni służbę w Wojsku Polskim na poważnym, kierowniczym stanowi-

sku. „Stasiek”-Sulima jest majorem, służy w wojsku. „Jurek” - Jerzy

Konopka pracuje na wysokim stanowisku w „Orbisie”... Inni spisują się

nie gorzej.

E. R.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozłubirski, Edwin Veledog nr 5621 – 1966 (zorg)
Masaz nr 7
Wykład nr 4
Projekt nr 1piątek
TEST NR 5
Zajecia Nr 3 INSTYTUCJE SPOLECZNE
Wykład nr 7
zestaw nr 2
ochrona srodowiska nr 2
zestaw nr 3 (2)
WYKŁAD NR 3 KB2 PŁYTY WIELOKIERUNKOWO ZBROJONE
Wykład nr 5 podstawy decyzji producenta
Ćwiczenia nr 6 (2) prezentacja
Hydrologia Wyklad nr 11
wykład+nr+8+ +Obróbki+powierzchniowe
Teoria post korekcyjnego nr 1

więcej podobnych podstron