background image

 

background image

„Hiszpan” kal. 6,35 mm 

Było to w ciepły, pogodny dzień maja 1944 roku. Razem z dowódcą 1 

kompanii  batalionu  szturmowego  im.  Czwartaków,  sierżantem  „Mir-

kiem”  (Leszek  Matanowski),  spotkałem  się  na  placu  Mirowskim  z  ma-

jorom  „Piotrem”  (Mirosław  Krajewski),  oficerem  Sztabu  Głównego 

Armii Ludowej. 

Rozmawialiśmy  krótko  na  temat  kilku  szczegółów  dotyczących  zor-

ganizowania  przewozu  radzieckiej  broni  zrzutowej  z  województwa  lu-

belskiego  do  Warszawy

.  Zadanie  to  miała  według  naszego  planu  wy-

konać  1  kompania,  jednakże  na  podstawie  decyzji  wyższych  przełożo-

nych  wyznaczono  do  tego  2  kompanię  pod  dowództwem  sierżanta 

„Tadka” (Tadeusz Pietrzak). Jako pierwsi łącznicy zostali wysłani z ba-

talionu: „Jurek” (Jerzy Konopka) i „Wenek” (Wenancjusz Nowak). Jed-

nakże  w  dniu,  o  którym  jest  mowa,  braliśmy  pod  uwagę  1  kompanię  i 

dlatego spotkałem się z „Piotrem” w towarzystwie „Mirka”. 

Już  mieliśmy  się  rozstać,  gdy  nagle  „Piotr”  zwrócił  moją  uwagę  na 

niemłodego  już  człowieka,  stojącego  w  pobliżu  nas  przy  budce  z  owo-

cami i najprawdopodobniej czyniącego jakieś zakupy. 

- Widzisz tego typa? 

- Widzę - odpowiedziałem. - Interesuje on ciebie? 

- Raczej ja jego. 

- Jak to? - spytałem. 

                                            

 Por. tomik „Ostatnia akcja Czwartaków”. 

background image

- A tak. Przypatrz mu się uważnie. 

Spojrzałem, lecz nie zauważyłem w tym człowieku nic szczególnego. 

Był to jeden z takich ludzi, jakich niejednokrotnie spotykamy tuziny, nie 

wyróżniał  się  niczym.  Ubrany  przeciętnie,  wiek  około  35-40  lat,  twarz 

lekko nieogolona, łysawy. 

-  Wygląda  na  szmuglera  -  powiedziałem  -  lub  handlarza  pośledniej-

szego gatunku, poza tym nie widzę w nim nic ciekawego. 

- A jednak, a jednak - powiedział powoli „Piotr”. - Czy wierzysz, Gu-

staw, że ja tego „szmuglera” spotykam dziś po raz trzeci i, co gorsza, za 

każdym razem w pobliżu podpunktów, na których się spotykam. 

- Uuuu... to zaczyna być interesujące - gwizdnął przez zęby „Mirek”. 

Milczeliśmy chwilę, patrząc spod oka i - tak aby nikt tego nie zauważył 

- obserwując owego „szmuglera”. 

Zrobił on naprawdę jakieś zakupy, wziął w rękę torebkę z owocami, 

ale nie oddalił się od nas. 

Pomyślałem sobie, że może „Piotr” ma i rację, może naprawdę jest to 

jakiś agent węszący za nim, ale po chwili odrzuciłem tę myśl; wydała mi 

się jakoś nieprawdopodobna. 

Były  to  czasy,  kiedy  na  każdym  kroku  napotykaliśmy  szpiclów  i 

agentów gestapo. Wymagało to od nas stałego napięcia uwagi i wielu z 

nas było już przewrażliwionych na tym tle. Normalnym biegiem rzeczy 

wywoływało  to  w  naszej  psychice  z  kolei  reakcję  odwrotną:  unikając 

„histerii” i „panikarstwa” skłonniśmy byli nieraz lekceważyć niebezpie-

czeństwa, przed którymi ostrzegała konspiracyjna intuicja... Może - my-

ś

lałem wtedy z niedowierzaniem - „Piotr” rzeczywiście spotkał tego albo 

background image

podobnego do niego  człowieka.  I  psychicznie nastawiony na to, że być 

może jego, oficera Sztabu Głównego Armii Ludowej, śledzą, po spotka-

niach  na  podpunktach,  na  które  ktoś  z  towarzyszy  mógł  mimo  woli 

sprowadzić dążącego jego tropem szpicla - po prostu „dmucha na zimne”. 

Ale „Piotr” znany był z opanowania i szalonej odwagi, którą imponował 

nam wszystkim.  Legendy  krążyły  o jego wyczynach,  graniczących nie-

malże  z  nieprawdopodobieństwem.  „Piotr”  i  przewrażliwienie  -  to  były 

pojęcia zupełnie niepasujące do siebie. A więc... 

- Masz przy sobie maszynę? - spytałem, mając  na myśli jego słynną 

piętnastostrzałową efenkę, z którą rzadko kiedy się rozstawał. 

Spojrzał na mnie uważnie i roześmiał się. 

- Nie, nie mam, a sytuacja nie jest tak poważna, jak sądzisz. Po prostu 

pokazałem  ci  tego  typa,  żebyś  zapamiętał  sobie  jego  twarz.  Być  może 

spotkasz  go  jeszcze  kiedyś,  to  wtedy  będziesz  od  razu  wiedział,  z  kim 

masz do czynienia. 

Spojrzałem znów w kierunku „szmuglera”. Nie, nie odszedł. „Sytuacja 

nie  jest  taka  poważna”  -  powtórzyłem  w  myśli.  Intuicja,  ów  „szósty 

zmysł” konspiratora, którą jeszcze przed chwilą skłonny -byłem uznać za 

„przewrażliwienie” - szepnęła mi, że na tego człowieka naprawdę trzeba 

zwrócić uwagę. Pożegnałem się z „Piotrem”, mrugnąwszy  'na „Mirka”, 

ż

eby już więcej nic na ten temat nie mówił. Gdy po chwili „Piotr” odszedł 

swoim  równym,  niezbyt  szybkim  krokiem,  szepnąłem  do  dowódcy 

kompanii: 

-  Mirek,  trzeba  się  tym  naprawdę  zająć.  Jeśli  to  szpicel,  pójdzie  za 

Piotrem. 

background image

„Piotr”  oddalał  się  coraz  bardziej.  I  faktycznie,  „szmugler”  ruszył  w 

ś

lad za nim. 

Nie mówiąc już więcej ze sobą na ten temat ruszyliśmy i my. 

„Piotr” szedł w kierunku ulicy Królewskiej. „Szmugler” trzymał się za 

nim w odległości około 40-50 metrów i teraz już wyraźnie widzieliśmy, 

ż

e stara się nie stracić „Piotra” z oczu. 

„Piotr” skręcił w Królewską w prawo. 

- Niedobrze - pomyślałem sobie - niedobrze... Pójdzie -pewnie Mar-

szałkowską, gdzie jest masa Niemców; nie ma mowy o tym, żebyśmy tam 

cokolwiek mogli zrobić... 

„Mirek” widocznie myślał to samo, bo powiedział: 

- No, tam to już nie zrobi się nic. 

I  już  miałem  zrezygnować  z  dalszego  śledzenia  „szmuglera”,  jak  go 

nadal  nazywałem  w  duchu  i  zameldować  o  wszystkim  „Ryszardowi”  - 

dowódcy  Armii  Ludowej  w  Warszawie,  żeby  po  prostu  poradził:  „Pio-

trowi”  albo  urwać  się  na  jakiś  czas  z  Warszawy,  albo  zmienić  wygląd, 

miejsce  zamieszkania,  pseudonim,  może  i  nazwisko.  Była  jednak  jakaś 

siła, która mnie pchała i mówiła: „Idź za nim i działaj, nie możesz tego tak 

zostawić”. 

Mimo  że  „Piotr”  był  oficerem  sztabu,  Głównego  Sztabu  Armii  Lu-

dowej, a ja zaledwie szarym oficerem w jednym z batalionów, stosunki 

między nami ułożyły się w jakiś szczególny sposób. 

Oprócz  normalnych  stosunków  służbowych  była  jakaś  nić  sympatii, 

która nawiązała się między tym już dojrzałym mężczyzną a mną - mło-

dym chłopcem, który dopiero poprzez walkę wchodził w życie. 

background image

Pamiętam, jak pewnego razu czekaliśmy na „Ryszarda” na podpunkcie 

„pod Florianem”, to jest na przystanku przed kościołem św. Floriana na 

Pradze.  Siedzieliśmy  na  ławeczce,  „Ryszard”  nie  przychodził  wtedy  i  - 

właściwie nie wiem dlaczego - „Piotr” zaczął mi trochę mówić o sobie. 

Dowiedziałem się wtedy, że jest on żonaty i że ma dwie córeczki, które 

ogromnie  kocha.  I  teraz,  idąc  za  tym  „szmuglerem”,  pomyślałem  o  tej 

ż

onie, której nie znalem, i tych córeczkach, kochanych przez „Piotra”, i 

pomyślałem, że zostawienie szpicla na wolności i przy życiu, zostawienie 

„Piotra”  własnemu  losowi,  a  jedynie  zameldowanie  „Ryszardowi”  o 

fakcie śledzenia „Piotra” przez jakiegoś nieznanego typa,  a więc postą-

pienie  zgodnie  z  przyjętymi  w  konspiracji  zasadami,  równałoby  się  w 

najlepszym  wypadku  otrzymaniu  przez  „Piotra”  rozkazu  zmienienia 

mieszkania,  czyli  rozstania  się  z  rodziną,  a  być  może  czemuś  jeszcze 

gorszemu. 

Jeżeli to jest naprawdę gestapowiec - myślałem - los „Piotra”, o ile mu 

nie pomożemy, jest przesądzony. 

Jednakże czym dysponowaliśmy? Byliśmy tylko we dwóch, mieliśmy 

przy sobie pistolety. W biały dzień na ludnej śródmiejskiej ulicy było to - 

dla  wykonania  jakiejkolwiek  zaimprowizowanej  akcji  -  przeraźliwie 

mało... 

Szliśmy za „szmuglerem”, który, już wierzyłem w to teraz, na pewno 

był agentem gestapo, szliśmy w rejon, gdzie kręciła się masa uzbrojonych 

Niemców, masa patroli, zbliżaliśmy się do rejonu Dworca Głównego. 

Tak, tam interwencja była niemożliwa, zdawałem sobie z tego sprawę, 

a jednocześnie jakiś wewnętrzny nakaz pchał mnie naprzód. 

background image

„Piotr” doszedł do Złotej i skręcił w prawo. 

„Szmugler” poszedł za nim, a my jak ich nieodłączne cienie również 

skręciliśmy w Złotą. 

Tu trzeba było się nieco zbliżyć do nich, ponieważ naprawdę mogliby 

nam obydwaj zginąć. 

Tłum ludzi, wąski chodnik, tłok. Baliśmy się, żeby śledzony nas nie 

zobaczył,  bo  wtedy  jakakolwiek  możliwość  interwencji  z  naszej  strony 

zostałaby sprowadzona do zera. 

„Piotr” nie szedł daleko Złotą, skręcił w Sosnową i zobaczyliśmy, że 

zbliża  się  do  ulicy  Siennej.  Tu  już  było  mniej  ludzi  i  „Mirek”  zapytał 

mnie: 

- Robimy coś? 

- Jak sądzisz? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. 

- No nie wiem, wydaje mi się, że trzeba robić, ale we dwóch? Diablo 

mało... 

Czułem zwątpienie w jego głosie, ale wiedziałem, że jeżeli postawię 

sprawę twardo, „Mirek” nie zawiedzie. 

- Robimy - powiedziałem - niezależnie od okoliczności robimy. 

I  to,  że  wyraziłem  swoją  decyzję  głosem,  utwierdziło  mnie  -  rzecz 

dziwna - w przekonaniu o jej słuszności. 

Na Siennej „Piotr” wszedł do jakiejś bramy, a „szmugler” zatrzymał 

się o dwa domy przed tą bramą i udawał, że ogląda wystawy. 

- Teraz - powiedziałem do „Mirka” - teraz robimy. 

- Jak? - zapytał „Mirek”. - Strzelamy od razu, czy... 

- Nie - powiedziałem - daj spokój, a jeżeli to jest niewinny człowiek? 

background image

Zresztą nie znamy powodów, z jakich idzie on za Piotrem... A może to 

jest przypadek? Musimy wyjaśnić. 

- Będzie trudno - powiedział „Mirek”. 

Wiedziałem, że ma rację, wiedziałem, że we dwóch, w biały dzień, bez 

obstawy,  w  śródmieściu,  niemalże  w  obecności  licznych,  po  zęby 

uzbrojonych  patroli  hitlerowskich,  zaczepiać  agenta  gestapo  najpraw-

dopodobniej uzbrojonego i dać mu tym samym możliwość wyciągnięcia 

broni  i  zrobienia  z  niej  użytku,  nie  mając  niczym  zabezpieczonego  od-

wrotu - było więcej niż ryzykowne. 

Byłem już jednak w tej chwili zdecydowany na wszystko. 

Wolnym krokiem podchodzimy do „szmuglera”. 

- Daj mi papierosa - powiedziałem „Mirkowi”. 

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, bo wiedział, że nie palę, ale dał. 

Pamiętam  jak  dzisiaj.  Bezustnikowy  „Sport”.  Wziąłem  go  do  ust  i 

podszedłem do szmuglera. 

- Pozwoli pan przypalić? 

„Szmugler”  obrzucił  nas  bystrym  spojrzeniem  i  sięgnął  ręką  do  kie-

szeni marynarki. 

„.Jeżeli to jest agent gestapo - myślałem - jeśli zapamiętał., że to my 

spotkaliśmy się z »Piotrem« - zamiast zapałek, wyciągnie teraz z kieszeni 

pistolet”... 

A mój vis był zabezpieczony i tkwił za paskiem, pod marynarką. Jeśli 

on  wyciągnie  broń,  ja  swojej  nie  zdążę  wyciągnąć  tak  szybko,  aby 

uprzedzić jego strzał. A więc trzeba będzie wtedy działać inaczej. Trzeba 

chwycić go za rękę, wyciągnąć ją do góry i liczyć na „Mirka”, liczyć na 

background image

to, że „Mirek” będzie strzelał. 

Ułamki sekund ciągnęły się jak wieczność. 

„Szmugler” wyciągnął zapałki z kieszeni, wyjął jedną z nich z pudełka, 

przesłaniając ręką płomyk od lekkiego wietrzyku, zapalił. Schyliłem się i 

przypaliłem. 

Czy on jest agentem gestapo, czy nie? Czy ten jego spokój jest praw-

dziwy, czy udawany? 

Musieliśmy się o tym przekonać. 

Wsunąłem  nieznacznie  prawą  rękę  pod  połę  marynarki,  poczułem 

chłodną, chropowatą rękojeść visa. 

Nie było czasu na zabawy, „Piotr” mógł wyjść lada chwila, mógł nas 

zobaczyć,  mogło  być  w  ogóle  niedobrze.  Mógł  nadejść  patrol,  były  ty-

siące  możliwości,  które  mogły  spowodować  zdekonspirowanie  nas 

względnie narazić nas na śmieszność w oczach „Piotra”, a tego obawia-

liśmy się bodaj że bardziej niż dziesięciu hitlerowskich patroli. 

Wyciągnąłem  pistolet  i  starając  się  własnym  ciałem  zasłonić  go  tak, 

ż

eby nie był widoczny z ulicy, przystawiłem go do bolcu „szmuglera”. 

- Ręce do góry. - Powiedziałem. - Polizei

Spojrzał  na  nas  jakoś  dziwnie,  ale  nie  wydał  się  zbytnio  przerażony 

słowem „policja”. 

Zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć w zanadrze. 

- Ręce do góry! - powtórzyłem. - Nie ruszać się! Znany jestem z tego, 

ż

e strzelam bardzo szybko. 

- Powoli, koledzy, powoli. Weźcie sami z lewej kieszeni marynarki - 

mówił głosem spokojnym i niemal karcącym. - Sami zobaczycie, że je-

background image

steście na błędnym tropie. 

Sięgnąłem  ręką  do  wskazanej  przez  niego  kieszeni  i  namacałem 

twardą okładkę legitymacji. 

Wyciągnąłem. 

„Mirkowi” zaświeciły się oczy. Była to legitymacja gestapo. 

A więc „Piotr” miał rację, a moje przeczucia okazały się słuszne. Fala 

satysfakcji i triumfu odpłynęła równie szybko jak nadeszła. Czas naglił, 

trzeba było działać. Skoro powiedzieliśmy: „a”, trzeba było powiedzieć: 

„b”. 

- No, widzicie - mówił tymczasem gestapowiec nie rozumiejąc jeszcze 

sytuacji. - Jesteście już spokojni? 

Postanowiłem w dalszym ciągu grać komedię. 

- Niezupełnie, niezupełnie - powiedziałem. - Mamy dane, że działa tu 

bandyta  posiadający  legitymację  gestapo,  dlatego  pozwólcie,  że  spraw-

dzimy dalej, czy wszystko jest w porządku. Zechciejcie wejść z nami do 

bramy, żeby nie zrobiło się zbiegowisko. 

- Proszę bardzo, chłopaki, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie tracicie 

czas. 

-  Prosimy  jednak  do  bramy  -  powiedział  „Mirek”  grzecznie,  ale  sta-

nowczo. 

Wymowa  wymierzonej  w  jego  brzuch  lufy  visa  była  bardzo  przeko-

nywająca, więc nie usiłował stawiać oporu. Zresztą po co? Skoro uznał 

nas za kripowców

, czuł się wystarczająco pewny siebie. 

Weszliśmy do bramy. Tu szybciutko go zrewidowaliśmy i znaleźliśmy 

                                            

 Kripo: Kriminal Polizei - policja kryminalna. 

background image

w  kieszeni  niewielki,  na  biało  niklowany  pistolet  kaliber  6,35  hiszpań-

skiej produkcji. 

- A pozwolenie na broń? - zapytałem. 

- Wpisane w legitymację. 

Odwróciłem  kartkę.  Rzeczywiście,  jest:  kaliber  6,35,  fabryka... 

Wszystko zgadzało się. 

Udałem,  że  porównuję  fotografię  z  twarzą  naszego  rozmówcy  czy 

raczej jeńca. 

W zasadzie wszystko się zgadza, teraz trzeba było przestać  grać ko-

medię, bo i tak zaraz nasz „szmugler” zorientuje się, co się święci. 

- Słuchajcie, nie mam dużo czasu, jeżeli chcecie, zapiszcie sobie nu-

mer i prosiłbym o podanie mi także numerów  waszych legitymacji. Je-

stem tu służbowo. I wybaczcie, ale nie mam czasu na tak długie z wami tu 

rozmowy. 

Zrobił ruch jakby chciał sięgnąć po swój pistolet i legitymację, które 

trzymałem w ręku, jednakże cofnąłem rękę i jego dłoń zawisła w próżni, 

-  Naturalnie,  bardzo  przepraszamy  -  powiedziałem  i  w  tym  samym 

momencie dałem nieznacznie głową „Mirkowi” znak, żeby pilnował, aby 

nikt z ulicy nie wszedł przez bramę... 

Strzały huknęły głośno, echo ich odbiło się o sklepienie bramy. 

Wydało nam się, że słyszała je cała ulica, nieomalże cała Warszawa. 

Schowałem do lewej kieszeni spodni zabrany pistolet i legitymację, po 

czym z odbezpieczonym visem w ręku zbliżyłem się do wyjścia z bramy. 

Ludzie na ulicy rozglądali się nie wiedząc, gdzie padły strzały. 

Nikt się nie zorientował, gdzie to miało miejsce - powiedział „Mirek”. 

background image

- Pryskamy! 

Zabezpieczyłem pistolet i schowałem z powrotem do kieszeni. 

Zdyszani, z mocno bijącymi sercami, wybiegliśmy na ulicę. Po chwili 

zmieszaliśmy się z tłumem. 

Minęło nas kilka patroli idących w kierunku, skąd usłyszano strzały. 

Spojrzeliśmy  po  sobie.  Że  też  nie  było  ich  akurat  przy  tej  bramie! 

Mamy niesamowite szczęście... 

Zgrzani  dotarliśmy  na  ulicę  Marszałkowską  i  tu po  zmieszaniu  się z 

tłumem odetchnęliśmy swobodnie. 

Wieczorem,  gdy  zameldowałem  o  wypadku  „Ryszardowi”

1

  i  prze-

kazałem  mu  zdobyte  dokumenty,  „Ryszard”  długo  przyglądał  się  foto-

grafii szpicla. 

-  Tak  -  powiedział.  -  Ten  człowiek  mógł  zgubić  „Piotra”  i  nie  tylko 

jego. Dobrze się stało, chłopcy, żeście go zauważyli i że skończyło się tak, 

jak  się  skończyło.  Ale  z  was  to  cholerni  ryzykanci.  W  biały  dzień,  w 

południe w śródmieściu... Naprawdę macie więcej szczęścia... 

- Niż rozumu - dodałem i roześmiałem się. 

Wiedziałem, że „Ryszard” jest zadowolony z przebiegu wydarzeń. Ale 

wtedy,  gdy  byliśmy  jeszcze  tam,  w  bramie  ze  szpiclem,  oko  w  oko  z 

prawdopodobieństwem, że po strzałach nie zdołamy się wycofać, że bę-

dziemy  musieli  się  tam  bronić  do  ostatniego  naboju,  wtedy  o  tym  nie 

myślałem ani ja, ani najprawdopodobniej nie myślał o tym „Mirek”. 

Wtedy chodziło nam w pierwszym rzędzie, a raczej tylko o „Piotra”. O 

„Piotra” i o tych jego bliskich, z którymi i dla których pragnął żyć. 

                                            

 Bolesław Kowalski, dowódca Obwodu Warszawa AL. 

background image

Nazajutrz  składałem  „Konradowi”

2

  szczegółowy  meldunek  o  wy-

padkach  z  dnia  poprzedniego.  Dowódca  batalionu  szczegółowo  oglądał 

zdobyczny pistolet. 

- Ciekawy egzemplarz - powiedział. - Przecież nie jest to typowa broń 

gestapowców. Zresztą popatrz, jaki on jest już zniszczony. Gdyby mógł 

mówić, opowiedziałby nam na pewno niejedną, ciekawą historię. Popatrz, 

tu jest coś na nim wyskrobane. 

Nachyliłem się i dostrzegłem na czarnym bakelicie nakładki wyskro-

bane jakieś litery. Było to jakieś stylizowane „K” czy „H” i „J”. Misterne, 

zawiłe i trudne do odcyfrowania inicjały. 

Gdy tak nachylaliśmy się nad tym niewielkim niklowanym pistoleci-

kiem, nie przypuszczaliśmy wówczas, że splecie on się nierozerwalnie z 

losami batalionu i że wypisze w jego historii krwawy rozdział. 

Pistolecik  ze  względu  na  mały  kaliber  i,  co  za  tym  idzie,  małą  siłę 

przebicia, nie przedstawiał dla nas niemalże żadnej wartość: i nawet nie 

wiem, jakim sposobem dostał się do drugiej kompanii. 

Tam upodobał go sobie Felek Bogucki i brał go nieraz ze sobą na ak-

cje, naturalnie nie jako podstawową broń, bo zawsze dostawał parabel-

lum, ale dodatkowo. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiadał najczęściej: 

- To jest taka moja maskotka. 

Jednakże maskotka ta nie przyniosła mu szczęścia i mniej więcej <w 

miesiąc po otrzymaniu jej, w czasie strzelaniny na blokach został zabity. 

Pistolecik dostał się w ręce żandarmów. 

Niedługo  potem  „Konrad”  polecił  mi  zająć  się  szczególnie  uważnie 

                                            

 Lech Kobyliński, wówczas dowódca Czwartaków. 

background image

sprawą jednego z żołnierzy batalionu - „Zbigniewa”. 

Był  to  chłopak  dość  skryty,  nieco  od  nas  starszy,  sympatyczny,  nic 

można  mu  było  nic  zarzucić.  Jednakże  było  w  jego  ruchach,  gestach, 

spojrzeniu coś nieuchwytnego, coś, co od niego odpychało. Odrzucałem 

od  siebie  togo  rodzaju  myśli  nie  chcąc  się  uprzedzać  do  człowieka  mi 

podstawie  jakichś  bardziej  przeczuć  niż  rzeczywistych  oznak,  które 

zresztą mogły mnie wydawać się podejrzane lub niemiłe, a w rzeczywi-

stości najprawdopodobniej wcale takimi nie były. 

Jednakże „Konrad” polecił mi się zająć nim. Nie wiedziałem, czy sam 

zdecydował, że trzeba tego chłopaka „prześwietlić”, czy też dostał o nim 

jakieś dane z organów Informacji. 

Dopiero  po  wyzwoleniu  dowiedziałem  się,  że  było  to  polecenie 

„Marka”

,  przekazane  dowódcy  batalionu  przez  „Bogdana”  -  oficera 

Informacji.  Mieli  tam  widocznie  jakieś  wątpliwości  co  do  osoby  „Zbi-

gniewa”. Meldunki, które następnie składałem „Konradowi”, były prze-

kazywane „Bogdanowi”. Informacja trzymała rękę na pulsie wydarzeń. 

Zacząłem częściej kontaktować się ze „Zbigniewem” i - dziwna rzecz - 

mimo że nie znalazłem w nim nic, co by było podejrzane, wbrew logice 

uprzedziłem się jeszcze bardziej do tego chłopca i byłem coraz bardziej 

przekonany, że ma on nieczyste sumienie. 

Traf chciał, że w czerwcu byliśmy razem nad gliniankami za Kołem. 

Gdy wyszliśmy z wody, położyliśmy się na trawie, żeby obeschnąć, za-

nim  się  ubierzemy.  Oparłem  głowę  o  jego  marynarkę  i  wyraźnie  po-

czułem tam jakiś twardy przedmiot, trudny do zidentyfikowania. 

                                            

 Marian Spychalski - kierował wówczas Informacją AL. 

background image

Zastanowiłem się, co on tam ma. 

Podłożyłem rękę pod głowę i w ten sposób wymacałem, że znajduje się 

tam pistolet. 

Miałem do wyboru albo od razu wyciągnąć ten jego pistolet i poroz-

mawiać  z  nim  poważnie,  albo  przeczekać  i  sprawę  wyjaśnić  w  sposób 

delikatny. 

Niejasne  dotąd  podejrzenia  konkretyzowały  się,  ale  to  jeszcze  nie 

wystarczyło.  Możliwe  przecież,  że  chłopak  niewinny  i  przyzwoity,  a 

pistolet  zdobył  gdzieś  po  cichu  i  nie  przyznał  się...  Rzecz  jasna,  był  to 

występek karalny. Dyscyplina naszej organizacji nie przewidywała moż-

liwości  tolerowania  takich  wypadków.  Ale  w  owym  czasie  marzenia  o 

posiadaniu własnej broni, gdy było o nią niezwykle trudno, opanowywały 

wielu z nas i rozumiałem to bardzo dobrze... 

Zdecydowałem nie działać na gorąco, jedynie jeszcze większą uwagą i 

niejako opieką otoczyć „Zbigniewa”. W każdym razie od czasu tej kąpieli 

miałem się bardziej na baczności. 

Gdy  o  swoim  spostrzeżeniu  zameldowałem  „Konradowi”,  dowódca 

batalionu zdecydował, że sprawę trzeba wyjaśnić możliwie jak najszyb-

ciej i w taki sposób, by  nie urazić „Zbigniewa”,  o ile okaże się on nie-

winny  względnie  prawie  niewinny,  a  przynajmniej,  o  ile  nie  Jest  on 

związany z jakimiś wrogimi nam siłami. 

Okazji po temu nie trzeba było długo szukać. Spotkaliśmy się na Kole 

niby  to  na  instruktaż  akcji,  którą  mieliśmy  we  trzech  przeprowadzić  i 

poszliśmy, aby sobie swobodnie porozmawiać, do lasku. 

Tam „Konrad” zaczął opowiadać o wypadku posiadania nielegalnego - 

background image

to  znaczy  bez  wiedzy  organizacji  -  broni  przez  jednego  z  chłopców  i  o 

komplikacjach, jakie to spowodowało. 

„Zbigniew”,  zagadnięty  w  pewnym  momencie  przez  „Konrada”,  jak 

on  by  postąpił,  gdyby  w  jego  ręce  wpadł  pistolet  lub  inna  broń,  odpo-

wiedział, że od razu by zameldował o tym przełożonym. I wtedy „Kon-

rad” widząc, że „Zbigniew” nie pójdzie tutaj na otwartą rozmowę, a więc 

delikatne załatwienie sprawy nie może wchodzić w rachubę - chwycił go 

za ręce, a ja błyskawicznie wyciągnąłem mu z kieszeni pistolet. Była to 

mała, niklowana „szóstka”. Podrzuciłem broń na ręku. 

- Tak, ładne kwiatki, Zbigniew - powiedziałem. 

I  nagle  dostrzegłem  wzrok  „Konrada”.  Coś  w  jego  twarzy  mnie  za-

stanowiło,  niemalże  przeraziło.  Spokojna  zwykle  i  pogodna  twarz 

„Konrada”  teraz  wyglądała  strasznie.  Zaciśnięte  szczeki,  okrutnie  przy-

mrużone oczy, nachmurzone czoło... Zdawałem sobie sprawę, że zaszło 

coś nadzwyczajnego, ale jeszcze nie zorientowałem się, co go tak wzbu-

rzyło. 

- Skąd masz ten pistolet? 

Nie poznałem głosu dowódcy batalionu. 

- Skombinowałem, sąsiad handluje bronią... - próbował tłumaczyć się 

„Zbigniew”. 

-  Nie  kłam  -  przerwał  mu  „Konrad”  -  tego  pistoletu  nie  kupiłeś  od 

handlarza bronią. Zobacz, Gustaw - zwrócił się do mnie - to przecież... 

Dopiero teraz przyjrzałem się trzymanej na dłoni „szóstce”. No tak - 

jak mogłem dotąd tego nie dostrzec! Nieczęsto spotyka się tę markę broni. 

A  do  tego...  Tak,  na  czarnej  bakelitowej  nakładce  rysują  się  jasne,  za-

background image

plątane jak hieroglify litery, to „H” czy „K” i „J”. 

A  więc  była  to  ta  sama  sztuka,  pistolet,  który  wpadł  w  ręce  gestapo 

całkiem niedawno. Czyli, idąc dalej logicznie za -tą myślą, „Zbigniew” 

otrzymał go z gestapo... 

Ale dlaczego? 

Dlaczego broń zdobytą na „Czwartaku” dano agentowi, który właśnie 

batalion Czwartaków rozpracowywał? Niedopatrzenie, bałagan? 

Nie było to sprawą najważniejszą. W ogóle nie było już ważne... 

- A więc skąd masz tę broń? - „Konrad” z trudem zdołał się opanować. 

-  Mówiłem  -  tłumaczył  się  „Zbigniew”.  -  Przecież  mówiłem  wam. 

Dlaczego nie chcecie wierzyć? Kupiłem od sąsiada... 

Ale  był  to  fakt,  o  którym  nie  można  nas  było  przekonać.  Był  zbyt 

otwarcie, zbyt jawnie fałszywy. Drugiego takiego pistoletu być nie mo-

gło. To był ten sam pistolet. Staliśmy oko w oko ze zdrajcą, z człowie-

kiem,  który  wkradł  się  w  nasze  szeregi,  aby  nas  zniszczyć,  wydać  na 

okrutną śmierć. Wiele zła mógł nam przynieść, wiele bólu. 

- Jasna jest teraz dla mnie - mówił z chłodną nienawiścią „Konrad” - 

sprawa śmierci Wieśka Raczyńskiego. Byliśmy razem na akcji. Ty byłeś 

dzień  wcześniej  zapoznany,  razem  z  innymi,  z  planem  akcji.  I  do  dzi-

siejszego  dnia  nie  wiedzieliśmy,  skąd  gestapo  się  o  tym  dowiedziało  i 

dlaczego grupa wpadła w zasadzkę. Gdyby nie odwaga Wieśka, zginęłaby 

cała grupa. A tak przypłacił to życiem Wiesiek. Ty zdradziłeś grupę. 

„Zbigniew” był blady jak ściana. Rozbiegane jego oczy szukały jakby 

wyjścia,  jakby  ratunku,  ale  wiedział,  że  ratunek  jest  niemożliwy.  Znał 

cenę, jaką płaci na wojnie zdemaskowany szpieg. 

background image

Rewizja  ujawniła  w  jego  kieszeni  gestapowską  legitymację.  Wsuną-

łem ją do kieszeni marynarki. Wszyscy trzej wiedzieliśmy, co teraz na-

stąpi, co musi nastąpić nieubłaganie jak samo przeznaczenie. 

„Konrad”  wyciągnął  parabellum.  Głucho  szczęknął  bezpiecznik. 

Jednocześnie ja naciągnąłem kurek swojego visa. Jeszcze chwila... mie-

liśmy pewność, że ten szpicel nigdy już nikogo nie wyda. 

Poszliśmy laskiem w kierunku Boernerowa, aby okrężną drogą wrócić 

na bloki. 

Gdy  byliśmy  w  mieszkaniu  u  „Don  Kichota”  (Henryk  Sipak),  zapy-

tałem „Konrada”, co mam zrobić z pistoletem. 

- Zrób z nim, co chcesz - powiedział dowódca batalionu. - Nie mogę 

nawet na niego patrzeć. Pomyśl, taka mała sztuka, takie świństwo, zda-

wałoby się do niczego nie przydatne, a ile to z nim splątanego zła... 

Rzeczywiście. Pierwszy znany nam posiadacz hiszpańskiego pistoletu 

o mały włos nie przyczynił się do zguby „Piotra”. Przypadek, ślepy traf, 

sprawni, że udało się go rozszyfrować, a fantastyczne szczęście umożli-

wiło nam zlikwidowanie go bez poniesienia strat. 

Potem zginął z tą „szóstką” „Felek”, wesoły, lubiany przez wszystkich 

chłopak, odważny żołnierz. 

Następnie człowiek, któremu gestapo dało tę broń, wydał grupę uda-

jącą się na akcję. Zginął Wiesiek Raczyński... 

I  znowu  przypadek  zrządził,  że  udało  nam  się  likwidując  zdrajcę 

usunąć  zawisłe  nad  batalionem  niebezpieczeństwo,  a  zarazem  pomścić 

ś

mierć kolegi. 

Przypadek...  Nie,  to  nie  był  przypadek!  O  bardzo  wielu  ludzkich 

background image

sprawach,  o  życiu  czy  śmierci  naszej  i  śmierci  naszych  bliskich  nieraz 

decydował  w  czasie  okupacji  zbieg  okoliczności.  W  dziejach  hiszpań-

skiego pistoletu odgrywał on rolę dominującą, ale nie jedyną. W gesta-

powskiej  karierze  „Zbigniewa”  -  znacznie  mniejszą.  Traf  zrządził,  że 

wówczas  nad  glinianką,  położyłem  głowę  na  jego  marynarce  i  dzięki 

temu mogliśmy uzyskać decydujący dowód jogo zdrady. A gdyby to się 

nie stało? Gdyby nie miał wtedy przy sobie broni? Czy pozostałby nie-

rozpoznany? 

Jest to mało prawdopodobne. Być może - działałby dłużej, być może - 

przyczyniłby  się  do  jeszcze  jednej  czy  drugiej  bolesnej  dla  nas,  niepo-

wetowanej straty. Nie zmieniłoby to jednak zasadniczego faktu, że dzięki 

przekazanemu „Konradowi” sygnałowi Informacji czujność nasza została 

już wtedy obudzona i pierwsze, niekonkretne jeszcze podejrzenia zostały 

skierowane  we  właściwym  kierunku.  Przypadek  pomógł  nam  przy-

ś

pieszyć rozwiązanie. Lecz to, że mogliśmy go właściwie wykorzystać, 

było  już  nie  naszą  zasługą.  Kolegom  z  naszego  kontrwywiadu,  ich 

mrówczej i jakże odpowiedzialnej pracy zawdzięczamy, że nie został on 

przez  nas  zbagatelizowany.  A  to  mogłoby  oznaczać  zbagatelizowanie 

własnego życia. 

Pistolecik  powędrował  do  skrytki.  Nikt  już  nie  chciał  go  używać. 

Mówiono, że przynosi nieszczęście. 

Dziś  leży  sobie  spokojnie  w  Muzeum  Wojska  obok  białej  kartki,  na 

której  lakoniczny  napis  informuje  zwiedzających,  że  pistolet  ton  został 

zdobyty  przez  żołnierzy  batalionu  Czwartaków  na  zabitym  przez  nich 

agencie  gestapo,  a  następnie  wpadłszy  po  raz  wtóry  w  ręce  gestapo 

background image

przyczynił  się  do  rozszyfrowania  przez  Czwartaków  jeszcze  jednego 

agenta i w konsekwencji - zlikwidowania go. 

Wiele spraw w jego historii pozostało dla nas niejasnych. W czyim on 

był uprzednio ręku? Czyimi są te inicjały „H” czy „K” i „J”? Kto je wy-

skrobał na bakelitowej nakładce? 

Co  było  powodem  dania  przez  gestapo  tego  pistoletu  właśnie  „Zbi-

gniewowi”, chociaż logika mówiła, że nie powinien się on znaleźć w ręku 

człowieka związanego z batalionem Czwartaków? 

Co  skłoniło  „Zbigniewa”,  młodego  chłopca,  Polaka,  do  hańbiącej 

współpracy z gestapo? 

Są to pytania, na które nigdy już chyba nie otrzymamy odpowiedzi. 

Paul 

Pierwsza kompania Czwartaków wzięła się energicznie do „rozbraja-

nek”. Na wiosnę jedna z jej grup bojowych pod osobistym dowództwem 

„Konrada” zaatakowała i opanowała wartownię fabryki Philips (obecnie 

zakłady im. Róży Luksemburg) i zdobyła pistolet maszynowy. W czasie 

strzelaniny,  jaka  wywiązała  się  podczas  akcji,  grupa  zabiła  kilku  hitle-

rowców i wycofała się sama nie ponosząc strat. 

Kilka dni później „Zygmunt” (Ryszard Kazała) poprowadził grupę do 

niewielkiej  fabryki  trykotaży,  mieszczącej  się  przy  ulicy  Puławskiej,  w 

rejonie ulicy Belgijskiej. 

Fabryczka ta była pod zarządem państwowym, produkowała bieliznę i 

background image

skarpety dla armii hitlerowskiej. Chłopcy mieli skonfiskować dużą ilość 

gotowych wyrobów i wywieźć je na platformach; następnie bielizna miała 

być odesłana do oddziałów partyzanckich. 

Czwartacy opanowali fabryczkę bez trudności. Czterech werkszuców 

rozbrojono  i  umieszczono  w  komórce  bez  okna.  Klucz  od  masywnych 

drzwi  komórki  „Zygmunt”  schował  do  kieszeni.  Na  jego  polecenie 

przerwano  produkcję.  Personel  administracyjny  i  część  robotników 

zgromadzono  w  jednym  pomieszczeniu;  pozostali  robotnicy  (wiedzieli 

dla  kogo  pracowali,  bo  chłopcy  rozdali  im  „Głos  Warszawy”)  ochoczo 

uwijali  się  przy  załadowaniu  platform.  Nagle  do  „Zygmunta”  podbiegł 

„Czesiek” - jeden z obstawy. 

- Żandarmi... - zameldował zdyszany. - Dwie budy... Otaczają dom... 

„Zygmunt” szybko powziął decyzję. 

-  Wycofywać  się  przez  okna  pomieszczeń  parterowych  na  sąsiednią 

posesję. Stasiek! Ty wyprowadzisz chłopców. 

- A ty? - zapytał „Stasiek” (Stanisław Sulima). 

-  Wykonuj  rozkaz!  -  „Zygmunt”  oddał  mu  swój  automat  i  wziął  od 

niego visa. - Natychmiast, nie ma chwili czasu do stracenia. 

- Zostanę z tobą - oświadczył stanowczo „Stasiek”. - Albo ty idź, a ja 

zostanę... Jesteś dowódcą... masz matkę... 

„Zygmunt” odbezpieczył visa. 

- Wykonuj rozkaz, rozumiesz? Biegiem wycofywać się! 

„Stasiek”  ustąpił.  Grupa  zaczęła  się  wycofywać  zostawiając  nałado-

wane do połowy platformy. 

„Zygmunt”  biegiem  minął  obstawę  porzucającą  swój  posterunek  w 

background image

bramie. 

- Dajcie mi parę granatów! 

- A ty, nie wycofujesz się? 

- Dawaj granaty i biegiem. 

Zostawszy  sam,  wyjrzał  na  ulicę.  Żandarmi  i  policjanci  zwartym 

kordonem otaczali dom. Kilku szło w kierunku sąsiednich posesji. 

Odetną drogę chłopcom - pomyślał. 

Podniósł  dłoń  z  pistoletem,  starannie  wycelował.  Po  strzale  jeden  z 

ż

andarmów  upadł.  Pozostali  zaczęli  strzelać.  Kryli  się  za  latarniami  i 

miejskimi wózkami na śmiecie. 

„Zygmunt”  oddał  jeszcze  kilka  strzałów,  a  widząc,  że  w  jego  stronę 

biegnie kilkunastu Niemców i że są już blisko, rzucił do bramy granat, a 

sam wybiegł na podwórze. 

W  bramie  zakotłowało  się,  „Zygmunt”  dopadł  do  klatki  schodowej. 

Wbiegł po schodach na górę. Drogę odwrotu miał już odciętą... 

Nie pragnął ratunku, chciał tylko zatrzymać żandarmów, odwrócić ich 

uwagę od wycofujących się chłopców, jak najdrożej sprzedać swoje ży-

cie. Żandarmi pobiegli za nim na schody. 

Z góry posypały się granaty... 

Ze  zgrozą  wysłuchiwaliśmy  z  „Konradem”  chaotycznego  meldunku 

„Staśka”. 

-  Najwidoczniej  ktoś  zawiadomił  żandarmerię...  Oddał  mi  automat, 

wziął visa... Od chłopców wziął granaty, swoich miał dwa... I został. Za 

nami słyszeliśmy strzały... I wybuchy... 

background image

- „Zygmunt”.,. - szepnął „Konrad” zbielałymi wargami. 

„Zygmunt”... Dotychczas sam nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo 

go lubiłem. 

Osierocony  przez  ojca  we  wczesnym  dzieciństwie  zaznał  w  swoim 

krótkim życiu niemało nędzy i goryczy. Ten chory na astmę chłopak, o 

ż

ółtej córze człowieka, do mieszkania którego nigdy nie zagląda słońce i 

który często gęsto nie miał co włożyć do garnka, nieprzypadkowo trafił 

do Związku Walki Młodych. 

Swoim koleżeństwem zaskarbił sobie przyjaźń podwładnych, kolegów 

i  przełożonych.  Swoją  bezgraniczną  odwagą  człowieka,  który  wie,  że 

sprawa, o którą walczyć, zwycięży - bez względu na to, czy on zginie, czy 

też pozostanie, przy życiu - zaskarbił sobie ich szacunek. 

I oto teraz, być może, „Zygmunt” już nie żyje... Nie mogliśmy oswoić 

się z tą myślą. 

Na  miejscu  starcia  nie  można  było  dowiedzieć  się  nic  konkretnego. 

Dziewczęta wysłane na  rozpoznanie zdołały ustalić tylko to, że strzela-

nina  trwała  około  dwóch  godzin  -  tak  twierdzili  sklepikarze  mający  w 

sąsiedztwie swoje sklepy - oraz że fabryczka dotychczas jest obstawiona 

przez żandarmerię, 

Następnego dnia z samego rana pojechaliśmy obaj z „Konradem” na 

Puławską. Udało nam się nawiązać kontakt z jednym z robotników, który 

widział cały przebieg walki, jaką stoczył „Zygmunt” z żandarmerią. 

- Więc ten chłopiec - mówił robotnik (o ile pamiętam, nazywał się on 

Pawłowski,  czy  Pawłowicz)  -  jak  zobaczył,  że  lecą  do  niego,  rzucił  w 

bramie  granat,  a  sam  prysnął  na  schody.  W  bramie  kilku  żandarmów 

background image

poraniło, ale kupa ich pobiegła za nim. On ich z góry... granatami. Całe 

schody i poręcze posiekane odłamkami, no i ich sporo nabił, to ich potem 

ładowali do sanitarki. Nagle - patrzymy - wybiega z sieni, ręce ma pod-

niesione do góry. Skończyły mu się granaty albo co? - myślę sobie. 

Dwóch żandarmów do niego - złapali go za ręce, trzeci się na niego 

zamierzył, czwarty chce go rewidować, a tu nagle... Huk! - okropny. Coś 

błysnęło, dym tylko taki jasny poszedł do góry, resztki szyb się posypały. 

Patrzę, leżą i ci żandarmi i on - wszyscy nieżywi. 

- Rozerwał się granatem... - szepnął „Konrad”. - Odbezpieczył i wsa-

dził do kieszeni... 

Podziękowaliśmy Pawłowskiemu. 

-  Nie  ma  co...  Chciałem  mu  wprawdzie  pomóc  jakoś  uciec  -  ale  nie 

szło.  Wszystko  było  obstawione.  Szkoda  chłopaka.  I  nas  teraz  ciągają. 

Ciągle pytają: a ilu ich był? A jak wyglądali? A jak oni byli ubrani? 

Na wszelki wypadek zapisałem na kartce adres Pawłowskiego. Potem 

obaj z „Konradem” popędziliśmy na Oczki, do prosektorium. Tam zwo-

ż

ono zwłoki zabitych na mieście. 

Łudziliśmy się nadzieją, że może to nie był „Zygmunt.”, może Paw-

łowski się pomylił, może skłamał... 

Niestety...  

Już na drugim stole dostrzegliśmy „Zygmunta”. 

Szczupłe  ciało  czwartackiego  dowódcy  kompanii,  który  świadomie 

rozpoczął  walkę  z  kilkudziesięcioma  żandarmami  po  to, żeby  uratować 

powierzonych  sobie  chłopców,  było  straszliwie  zmasakrowane  odłam-

kami, prawie przecięte na pól potężnym wybuchem obronnego granatu. 

background image

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Czułem jakbym miał kłębek waty 

w gardle. Przez chwilę staliśmy w milczeniu, w myślach żegnając się z 

przyjacielem i towarzyszem broni. 

Gdy  wychodziliśmy  na  ulicę,  w  oczach  „Konrada”  -  bohaterskiego 

„Konrada”,  dowódcy,  który  potem  zyskał  sobie  przydomek  „Nieustra-

szonego” - dostrzegłem łzy... 

Nazajutrz obaj z „Konradem” poszliśmy odwiedzić matkę poległego 

kolegi. Szliśmy tam z ciężkim sercem, spodziewaliśmy się z jej strony łez 

i narzekań. 

Staliśmy pracz długą chwilę w chłodnej sieni staromiejskiego domu, 

nie mogąc zdecydować się na zapukanie do drzwi. 

Jak  ją  pocieszyć?  Czy  jej  powiedzieć?  Czy  w  ogóle  istnieje  jakiś 

sposób na pocieszenie matki, po śmierci jej dziecka? 

„Konrad” pierwszy przemógł się i zapukał. 

Otworzyła nam sama pani Kazałowa. 

Mimo  półmroku  panującego  w  korytarzu  dostrzegłem  natychmiast 

bladość jej twarzy, jeszcze bardziej podkreśloną czarnym kolorem sukni. 

- Ach, to wy, chłopcy... Proszę dalej... 

Bezwiednie  popychając  jeden  drugiego,  jak  uczniacy  przed  egzami-

nem, przeszliśmy za nią do mrocznego pokoju. 

Obrzuciłem  wzrokiem  znajome  sprzęty,  stary  stół,  żelazne  łóżko 

przykryte kocem, etażerkę z książkami. Książki „Zygmunta”... 

Wszystko  stało  na  swoim  dawnym  miejscu,  tak  jak  niedawno,  gdy 

byliśmy  tu  z  „Zygmuntem”.  Pozornie  nic  się  nie  zmieniło,  nawet  kała-

marz w kształcie góralskiego kapelusza stał na stole... 

background image

Poczułem  pieczenie  pod  powiekami,  nie  mogłem  wydusić  z  siebie 

słowa, jakby mnie ktoś trzymał za gardło. 

- Siadajcie chłopcy, bardzo proszę... Panie Leszku, panie Gustawie... 

Akurat mam gorącą kawę. 

Mechanicznie  poruszaliśmy  łyżeczkami,  mieszając  w  dużych  fajan-

sowych kubkach zbożową kawę osłodzoną sacharyną. 

- Dziękuję wam, żeście przyszli do mnie, że pamiętaliście o matce... 

Spotkał mnie tak okrutnie ciężki cios... Mój Rysiek... - głos jej załamał 

się, ale oczy pozostały nadal suche. 

- Pragnę żeby pani wierzyła, że śmierć Ryśka jest dla jego przyjaciół 

również bolesna... - Konrad starał się dobierać właściwe słowa, mówił z 

wysiłkiem. 

-  Ja  przewidywałam,  że  to  się  tak  skończy  -  ciągnęła  matka  „Zyg-

munta”.  -  Rysiek  nie  dał  sobie  nic  powiedzieć;  żył  tylko  Czwartakami. 

Czwartacy i Czwartacy... Był nieostrożny, nie uważał na siebie, dlatego 

się to stało. Przecież pamiętacie te jego doświadczenia... 

Mimo  woli  spojrzałem  na  koc,  którym  przykryte  było  łóżko.  Łatwo 

można było zauważyć cały szereg starannie pocerowanych dziur różnej 

wielkości. To były lady z doświadczeń „Zygmunta”. 

Był  chemikiem  z  zamiłowania,  pragnął  produkować  domowym  spo-

sobem środki zapalające dla potrzeb batalionu. W tym celu zrobił sobie w 

domu małe laboratorium. 

Czego tam nie było! Jakieś kwasy w butelkach, torebki ze sproszko-

wanym  aluminium,  najrozmaitsze  chemikalia,  ołowiane  i  szklane  rurki, 

aptekarska waga, probówki, blaszki... 

background image

„Zygmunt” usiłował skonstruować zapalnik do ładunku zapalającego, 

działający z opóźnieniem około trzech godzin. 

Na generalnej próbie tego wynalazku byliśmy z „Konradem” obecni. 

W wiadrze do połowy napełnionym wodą pływało płaskie, blaszane pu-

dełko od fajkowego tytoniu. 

- Uważajcie - powiedział „Zygmunt”, biorąc do rąk jakąś rurkę. - Za-

pamiętajcie, która jest godzina - i runka powędrowała do pływającego w 

wiadrze pudełka. 

Spojrzeliśmy na zegarki. 

-  Teraz  czekajcie  -  oświadczył  wynalazca  siadając  obok  nas  z  zado-

woloną miną. - Sami zobaczycie rezultaty. 

Czekaliśmy z niepokojem łatwym do zrozumienia. 

Jeżeli zapalnik będzie funkcjonował sprawnie, będziemy mogli prze-

prowadzić cały szereg akcji dywersyjnych, zaledwie minimalnie naraża-

jąc życie ludzi. W myślach robiliśmy przegląd odpowiednio łatwopalnych 

obiektów wroga. Składy materiałów pędnych, garaże, warsztaty remon-

tujące samochody... 

Rezultaty  doświadczeń  nie  dały  na  siebie  długo  czekać.  Już  po  pół 

godzinie  pudełko  zaczęło  gwałtownie  dymić.  „Zygmunt”  rzucił  się  do 

wiadra. 

- Nie ruszaj! - zawoła! „Konrad”, odciągając go od dymiącego zapal-

nika. 

- Dlaczego? - „Zygmunt” spokojnie wyswobodził się z rąk „Konrada” i 

wzruszył ramionami. - Jeszcze nie może się zapalić, bo minęły zaledwie 

32  minuty,  a  ja  obliczyłem  go  na  180.  Chcę  tylko  zobaczyć,  dlaczego 

background image

dymi. 

W tym samym momencie usłyszeliśmy niegłośny huk i pudełko cią-

gnąc za sobą smugę dymu, wyprysnęło z wiadra pod okno. 

- Tam jest benzyna! - wrzasnął „Zygmunt” i zerwawszy koc z łóżka 

rzucił się gasić. 

Podczas gdy „Konrad” wynosił na korytarz butelki z benzyną, wodą z 

wiadra polewałem tlący się koc. Gryzący dym napełnił mieszkanie. Pożar 

był ugaszony. 

„Zygmunt” otarł pot z czoła, zaczął kaszleć. 

Dobrze, że matki nie ma w domu. Zdenerwowałaby się niepotrzebnie... 

I tak dostanie mi się za koc. 

- No, nie ma co... Pierwszorzędny zapalnik! - burknął „Konrad”. 

- Nie kpij, Leszek. Zobaczysz - następny będzie dobry. Zdaje mi się, że 

już wiem w czym tkwi błąd. Zaraz wam udowodnię. 

-  Udowodnisz  kiedy  indziej  -  powstrzymał  go...  Konrad”.  -  Masz  w 

domu oliwę? Trzeba ci posmarować ręce - całe dłonie poparzone... 

Tak.  „Zygmunt”  nie  dbał  o  siebie.  Gotów  był  w  każdej  chwili  po-

ś

więcić wszystko dla dobra sprawy, tak jak poświęcał jej cały swój czas i 

prawie wszystkie myśli. Ale czy zginął przez swoją nieostrożność? - Nie. 

Wiedział, co robi, gdy oddał „Staśkowi” automat i brał od chłopców 

granaty; gdy postanowił zostać. 

Wiedział, co robi w chwili, gdy oddał pierwszy strzał do żandarma i 

gdy  wypuścił  dźwignię  zapalnika  ostatniego  granatu  tkwiącego  w  kie-

szeni. 

Tu nie była nieostrożność. To była świadoma, pełna żołnierskiej pro-

background image

stoty i dumy ofiara z tego, co się ma najdroższego - z własnego życia... 

- Bardzo mi ciężko - mówiła teraz jego matka. - Ale tym się pocieszam, 

ż

e  nie  jestem  osamotniona  w  moim  nieszczęściu.  Tylu  ludzi  ginie,  ta 

wojna taka straszna... Marzę, żeby już się skończyła, żeby chociaż moja 

Ela ją przeżyła. 

Elę - młodszą siostrę „Zygmunta” znaliśmy obaj. Należała do  grupy 

bojowej ZWM dzielnicy Żoliborz. Używała pseudonimu „Hanka”. 

Pani  Kazałowa  zamknęła  za  nami  drzwi.  W  milczeniu  zeszliśmy  ze 

schodów. 

- Straszne... - szepnął „Konrad”. - Wolałbym już widzieć łzy, niż ten 

nadludzki spokój... 

- Trzeba by jej dać trochę pieniędzy, przecież Hanka nigdzie nie pra-

cuje. 

- Tak, to trzeba będzie zrobić. A na razie trzeba chyba będzie zabierać 

cały arsenał od niego. 

- Też tak sądzę. 

Milczeliśmy chwilę. 

- I nie dokończył swego zapalnika... - powiedziałem bezmyślnie, jakby 

to było najstraszniejsze. 

Z  całą  energią  przystąpiliśmy  do  przewożenia  arsenału,  który  znaj-

dował się u „Zygmunta” w mieszkaniu. 

Trzeba to było zrobić natychmiast. 

Wobec  faktu  zawiadomienia  matki  „Zygmunta”  przez  władze  hitle-

rowskie o śmierci jej syna, gdy okoliczności, w jakich zginął, nie były dla 

background image

nich tajemnicą, należało w każdej chwili spodziewać się rewizji... 

-  Trzeba  ściągnąć  tych  chłopców,  których  mamy  pod  ręką  -  zdecy-

dował „Konrad” - i wywozić natychmiast wszystko, co można uratować. 

Pierwszym,  który  napatoczył  się  nam,  był  „Janek”  z  1  kompanii. 

„Konrad”  posłał  go,  aby  wynajął  dorożkę,  a  sami  zastanawialiśmy  się, 

dokąd  zawieźć  ten  kłopotliwy  ładunek.  Na  szczęście  nadszedł  Michał 

Laskowski. Opowiedzieliśmy mu o naszym kłopocie. 

-  Matka  moja  wyjechała  -  oświadczył  na  to  Michał.  -  Wszystko,  co 

macie do przewiezienia, można by złożyć u mnie. 

Z radością przystaliśmy na tę propozycję. 

Z  pomocą  „Janka”  i  Michała  załadowaliśmy  amunicją  i  różnymi 

chemikaliami całą dorożkę. 

Następnie  Michał  wraz  z  „Jankiem”  wsiedli  do  niej,  dorożkarz 

cmoknął  i  ruszyli.  Popatrzyliśmy  z  „Konradem”  w  ślad  za  nimi  i  ode-

tchnęliśmy głęboko. 

- No, chociaż to udało nam się uratować. 

Ale niestety  - rzeczywistość wyglądała inaczej. Wieczorem od „Jan-

ka”, z którym byłem umówiony na podpunkcie, dowiedziałem się, że na 

rogu  Nowego  Światu  i  świętokrzyskiej  dorożkę  zatrzymał  silny  patrol 

ż

andarmerii.  Michał  zaczął  ostrzeliwać  się  z  dwóch  pistoletów,  które 

uprzednio  wręczył  mu  „Konrad”.  „Janek”  natomiast  rzucił  się  do 

ucieczki. Udało mu się ujść z życiem, a Michał zginął. Przewożony ła-

dunek wpadł w ręce wrogów... 

Postawa „Janka” w tej akcji wydała mi się nikczemna. 

- Zdaj broń! - rozkazałem. 

background image

Obaj  weszliśmy  do  bramy,  odebrałem  od  niego  pistolety.  Lufy  były 

czyściutkie, leciutko zaoliwione. 

Nie strzelane... 

Sprawdziłem  amunicję  w  magazynkach  -  nie  brakowało  ani  jednego 

naboju. 

- Nie otworzyłeś ognia? - zapytałem. 

- Nie było czasu... Chciałem uciec... - tłumaczył się „Janek”. 

No jasne... Tyś uciekał, a Michał ciebie osłaniał. Dlatego zginął, a ty, 

tchórzu,  żyjesz  -  wetknąłem  sobie  obydwa  jego  pistolety  za  pasek  od 

spodni. - No nic... Później „Konrad” zajmie się twoją sprawą. 

„Jankowi”  krew  odbiegła  od  twarzy,  chciał  coś  powiedzieć,  ale  nie 

mógł wykrztusić ni słowa. 

Zrobiło mi się go nawet żal, lecz odszedłem nie żegnając się. 

- Jak oceniacie te wypadki? - zapytał nas „Ryszard”, gdy wieczorem z 

„Konradem” składaliśmy meldunek o zajściach dnia. 

Spojrzałem na „Konrada” i zabrałem głos pierwszy.  

-  Sądzę,  jeżeli  idzie  o  sprawę  fabryczki,  że  jest  to  przypadek.  Naj-

prawdopodobniej  obstawa,  albo  grapa  zasadnicza  przegapiła  jakiegoś 

człowieka,  który  zdołał  dać  znać  Niemcom  -  za  pomocą  jakichś  nie 

znanych nam urządzeń alarmowych bądź też za pomocą telefonu. 

„Ryszard” milczał. Nie mogłem wyczytać z jego twarzy, czy podziela 

mój pogląd, czy też ma inne zdanie. 

- A historia z dorożką? - zapytał. 

- Również uważam, że był to przypadek. Po prostu zobaczyli dwóch 

background image

młodych chłopców jadących dorożką z dużym bagażem i zatrzymali. 

- A ty, Konrad? - spytał „Ryszard”. 

- W zasadzie jestem tego samego zdania, co Gustaw. 

- Bardzo wam się dziwię chłopcy, bardzo wam się dziwię... Za dużo 

tych przypadków. 

„Konrad” próbował bronić naszego stanowiska. 

- Bywa tak. Weźmy na przykład sprawę śmierci Antka czy Ryśka. 

- Tam sprawa była całkowicie jasna - odpowiedział „Ryszard”. 

Tak... Tam sprawa była jasna. 

W  dniu  22  grudnia  zginęli  „Rysiek”

  i  „Antek”

∗∗

  -  jeden  z  najdziel-

niejszych  bojowników,  bezpośredni  wykonawca  zamachu  na  lokal  na 

rogu Kruczej i Nowogrodzkiej

∗∗∗

W  dniu  tym  udali  się  wraz  z  grupą  bojową  ZWM  dowodzoną  przez 

„Ryśka”  na  tak  zwaną  masówkę  do  jednej  z  fabryk  na  Mokotowie,  na 

ulicy Madalińskiego.  Z  początku wszystko szło  dobrze, fabrykę opano-

wano,  robotnicy  zgromadzili  się  w  dużej  sali.  „Antek”  wygłosił  referat 

polityczny  o  sytuacji  międzynarodowej,  o  deklaracji  programowej  Pol-

skiej Partii Robotniczej - „O co walczymy?”, o Związku Walki Młodych. 

„Antek” widział wpatrzone w siebie oczy robotników, czuł jak chłoną 

każde jego słowo. Mówił gorąco, z przejęciem. Po referacie padły pyta-

nia. „Antek” odpowiadał jasno i rzeczowo. Nastrój był podniosły, robot-

nicy odśpiewali Międzynarodówkę i „Jaszcze Polska”. Nagle Rysiek” - 

                                            

 Ryszard Lenkiewicz. 

∗∗

 Antoni Szulc. 

∗∗∗

 Por. tomik „Goście o zmroku”. 

background image

dowodzący akcją - zarządził alarm. Okazało się, że sekretarce dyrektora 

udało  się  zawiadomić  gestapo  o  obecności  gwardzistów.  Esesmani  ota-

czali  już  fabrykę.  Wycofujący  się  gwardziści  zostali  ostrzelani.  Oprócz 

„Tadka”; „Antka” i „Ryśka” chłopcy byli nowi,  niedoświadczeni - roz-

pierzchli się pod ogniem. „Tadek” - dowodzący obstawą - widząc, że jego 

ludzie  uciekli,  postanowił  za  cenę  własnego  życia  osłonić  kolegów. 

Pragnąc pościg pociągnąć za sobą, skręcił w boczną ulicę, otworzył ogień 

z pistoletu i rzucił kilka granatów, żeby stworzyć pozory, że znajduje się 

tam większa grupa gwardzistów. 

Sześciu  esesmanów  pobiegło  za  nim.  Czterech  „Tadek”  podpuścił 

blisko  siebie  i  zastrzelił,  pozostali  dwaj  uciekli  i  Tadkowi”  udało  się 

wyjść cało z opresji. Tymczasem większość esesmanów biegła za ciągle 

ostrzeliwującymi  się  „Antkiem”  i  „Ryśkiem”.  W  pobliżu  Pola  Moko-

towskiego obu gwardzistom odcięła drogę żandarmeria... Byli okrążeni. 

Nie  namyślając  się  długo,  wbiegli  do  najbliższego  domu.  Zaczęła  się 

nierówna  walka  między  licznym,  pięćdziesięcioosobowym  oddziałem 

uzbrojonych  po  zęby  hitlerowców,  a  dwoma  chłopcami  posiadającymi 

zaledwie  pistolety  i  kilka  granatów.  Przez  długie  cztery  godziny  hitle-

rowcy nie zdołali wedrzeć się do domu. Chłopcom kończyła się amunicja, 

granatów już nie było. 

O tym, żeby oddać się żywymi w ręce wroga - nie było nawet mowy. 

„Antek” wybiegł przed dom z pustym już pistoletem w ręku. Zrobił ruch, 

jakby chciał rzucić granat. Padł skoszony serią automatu... 

„Rysiek” ranny w rękę bronił się samotnie jeszcze jakiś czas. Celował 

uważnie, strzelał tylko do pewnego celu. Znał cenę każdego naboju... 

background image

- Partizan, wychodz, bodziesz ziwy! Komm! - wołali esesmani. 

„Rysiek”  zacisnął  usta,  nie  odpowiadał.  Usiłował  zatamować  krew 

uchodzącą z przestrzelonej lewej ręki. Jeszcze nie wolno tracić sił. Jesz-

cze jest parę naboi... 

Esesmańskie  pociski  odbijały  tynk  nad  głową,  świstały  koło  uszu, 

brzęczały  rykoszetami.  Na  ten  wściekły,  huraganowy  ogień  „Rysiek” 

odpowiedział  spokojnie,  niezmiernie  precyzyjnie  celnymi  strzałami. 

Wreszcie  -  po  strzale  -  suwadło  visa  pozostało  w  tylnym  położeniu. 

Amunicji  już  nie  było...  „Rysiek”  wyjął  z  kieszeni  ostatni  nabój,  scho-

wany na tę straszną chwilę... Po raz ostatni załadował pistolet. Lufa na-

grzana od wystrzałów dotknęła skroni... 

Ileż  wysiłku  trzeba  było  włożyć  w  ten  mały,  nieznaczny  ruch  wska-

zującego palca na języku spustowym... 

Pistolet upadł na ziemię: nikomu już niepotrzebny, bezużyteczny ka-

wałek stali. 

Za cenę pięciu zabitych i sześciu rannych zdołali esesmani spojrzeć w 

osmaloną  wystrzałem  twarz  osiemnastoletniego  zetwuemowca,  który 

stawił opór dwóm plutonom wrogów. 

-  Cztery  dni  później  -  26  grudnia  1943  roku  -  biuro  fabryki  zostało 

opanowane powtórnie. Tym razem zrobili to Czwartacy. 

- To pani zawiadomiła gestapo? - spytał „Konrad”. 

Tleniona sekretarka wzięła nas za gestapowców. 

- Ja - uśmiechnęła się przymilnie - panowie są z policji? Bo ja na po-

lecenie pana dyrektora... 

- Nie jesteśmy z gestapo - oświadczył „Konrad” wprost. - Jesteśmy z 

background image

Gwardii Ludowej, koledzy tych, co byli tu cztery dni temu. 

Sekretarka zrobiła krok do tyłu, oparła się o biurko. 

- Zaniemówiłaś, co? - „Konrad” od razu przeszedł na „ty” - ale z ge-

stapo to umiałaś rozmawiać? 

„Tadek”  przyprowadził  za  kołnierz  tłustego,  spotniałego  dyrektora 

fabryki. 

- Panowie - jąkał się grubas - ja nic nie wiem, to ona - wskazał na se-

kretarkę - to ona zawiadomiła, ja nic nie wiem... 

- Kłamie! Kłamie! - krzyknęła histerycznie sekretarka - to on mi kazał! 

- Cisza. Nie drzyć się! - uciszyli ją chłopcy. 

Z nienawiścią patrzyłem na oboje. Przez nich zginęli „Antek” i „Ry-

siek”... Nie zawsze wróg jest w hełmie i z automatem. Czasami wygląda 

inaczej.  Ot,  „poczciwy”  grubas  albo  niebrzydka  dziewczyna.  Gdyby  na 

ich miejscu byli żandarmi, „Rysiek” na pewno pilnowałby ich lepiej. A ci 

wyglądali tak niewinnie, że kto by przypuszczał... 

Opinia  robotników  była  zgodna:  warte  jedno  drugiego.  On  -  drań, 

gnębi,  żyłuje,  zapłatę  obcina;  ona  -  ścierwo,  włóczy  się  z  jakimś  eses-

manem. 

Opinia robotników - to był wyrok. 

-  „W  imieniu  skrwawionego  w  walce  ludu  polskiego...  W  imieniu 

Ojczyzny, którą zdradziliście...” 

- Panowie, nie strzelajcie! - krzyknął nagle dyrektor - Nie strzelajcie! 

Dam wam pieniądze, dużo pieniędzy. Bierzcie wszystko, bierzcie... 

Zerwał  sobie  zegarek  z  ręki,  zaczął  gorączkowo  wyciągać  portfel  z 

kieszeni marynarki. 

background image

- Bierz... 

Strzały huknęły głośno, zadzwoniły szyby. 

Wychodziliśmy w milczeniu. Żegnał nas życzliwy szept robotników. 

- A gadzina... - doleciały mnie czyjeś słowa - pieniądze chciał dać... 

Naszym chłopakom... 

To „naszym” - brzmiało wówczas jak najwyższa nagroda za całą naszą 

dotychczasową walkę i za to, co mieliśmy jeszcze dokonać. 

Tak,  tamta  sprawa  była  jasna.  A  tutaj...  Idąc  za  tokiem  myśli  „Ry-

szarda” doszedłem do wniosku, że brak tu jednego ogniwa. Przeciągną-

łem ręką po czole. 

-  Zrozumieliście?  -  zapytał  „Ryszard”.  -  Brak  tutaj  czegoś,  brak  lo-

gicznego powiązania faktów, jest luka niczym nie wypełniona. Musicie 

ustalić: kto zawiadomił Niemców o tym, że grupa jest w fabryce - to raz; 

po drugie: kto mógł zawiadomić Niemców o transporcie broni dorożką. 

Przeanalizujcie  wszystkich,  którzy  wiedzieli.  Wszystkich.  Nie  ma  nie-

podejrzanych  w  tej  sytuacji.  A  w  przypadki  tego  typu  nie  wierzę.  I  nie 

chcę od was słuchać takich głupstw, o jakich mi tu mówił Gustaw; „prawo 

serii”,  „nieszczęścia  idą  w  parze”  itp.  Trzeba  myśleć  logicznie  i  postę-

pować konsekwentnie. Konrad, weź się za tę sprawę. Jasne? 

- Tak jest. 

- Będziesz mi meldował na bieżąco. Niezależnie od tego powiadamiaj 

przez Bogdana Informację. 

- Rozkaz. 

Zgodnie  z  rozkazem  „Ryszarda”  przystąpiliśmy  do  wyjaśnienia  nie 

znanych nam okoliczności obydwóch wypadków. Po pierwsze nawiąza-

background image

liśmy kontakt z owym robotnikiem z fabryczki trykotaży - Pawłowskim. 

Jednakże na wszelkie nasze pytania zmierzające do ustalenia osoby, która 

zawiadomiła  Niemców  o  obecności  Czwartaków  w  fabryczce  -  Paw-

łowski  odpowiadał  stanowczo,  że  jest  to  nieprawdopodobne,  że  gdyby 

ktoś to zrobił - to o tym byłoby w zakładzie wiadomo i on by wiedział; 

poza  tym  twierdził,  iż  fabryczka  była  przez  Czwartaków  obstawiona  w 

ten  sposób,  że  nikt  nie  mógłby  jej  opuścić,  a  jedyna  linia  telefoniczna 

została przez „Zygmunta” zerwana. Innych aparatów telefonicznych, ani 

ż

adnych  urządzeń  alarmowych  w  fabryce  tej  nie  było  i  Pawłowski  sta-

nowczo  odrzucił  możliwość  zawiadomienia  Niemców  przez  kogoś  z 

fabryki w czasie trwania samej akcji. Przystąpiliśmy - zresztą nie bardzo 

wierząc w celowość naszego działania - do ustalenia, kto z Czwartaków 

brał jakikolwiek udział w obu tych akcjach względnie wiedział o nich. 

Po  dyskusji  doszliśmy  do  wniosku,  że  oprócz  nas  dwóch  o  obu  ak-

cjach, a więc i o fabryce trykotaży, i o transporcie broni dorożką, wiedział 

tylko jeden człowiek. 

Był to „Janek”. 

Nadal jeszcze nie bardzo przekonani o celowości naszych poczynań, 

jako że tchórzostwo „Janka” w historii z dorożką stanowiło raczej argu-

ment  przeciwko  podejrzeniom  (takie  rzeczy  gestapowcy  załatwiali  w 

mniej rzucający się w oczy sposób...), przystąpiliśmy do analizy tej po-

staci. I tu wyszły na jaw rzeczy dość ciekawe... 

„Janek”  był  jeszcze  przedwojennym,  szkolnym  kolegą  dowódcy 

pierwszej kompanii - Adama Potockiego. Kontakt z nami uzyskał właśnie 

przez  Adama,  z  którym  przypadkowo  zetknął  się  po  latach  na  gruncie 

background image

towarzyskim.  Adam  polecił  go  „Konradowi”,  stwierdzając,  że  zna  go 

sprzed  wojny  jako  uczciwego,  odważnego  chłopca  i,  proponując,  aby 

wciągnąć go do Armii Ludowej i wykorzystać w batalionie Czwartaków. 

Spotkaliśmy się wówczas - „Konrad” i ja - z Adamem i owym „Jan-

kiem”. Ja co prawda nie byłem specjalnie zachwycony kandydatem, ale w 

końcu  „Konrad”  zdecydował,  że  możemy  go  wziąć  do  Czwartaków. 

„Janek”  mieszkał  na  ulicy  Krochmalnej  w  domu  mieszczącym  się  na 

wprost  siódmego  komisariatu  policji.  Współlokatorką  jego  była  niejaka 

„Halinka”. 

W lutym, po tym jak Adam ranny dostał się do niemieckiej niewoli i 

trafił na Pawiak, „Janek” oświadczył „Konradowi”, że owa „Halinka” ma 

narzeczonego,  który  służy  na  lotnisku  Okęcie  i  który  szuka  kontaktu  z 

partyzantami. Chce sprzedać broń, gdyż potrzebuje pieniędzy. „Konrad” 

polecił  mi  zorganizować  spotkanie,  na  które  poszedłem  z  odpowiednią 

obstawą. 

Lotnik  przedstawił  mi  się  jako  „Paweł”.  Powiedział,  że  pochodzi  ze 

Ś

ląska, i mówił po polsku z silnym akcentem niemieckim. Zaproponował 

mi  on  kupno  wymontowanego  z  samolotu  karabinu  maszynowego  za 

sumę  sześciu  tysięcy  złotych.  Było  to,  jak  na  ówczesne  stosunki,  nie-

drogo.  Umówiliśmy  się,  że  „Paweł”  przyniesie  karabin  maszynowy  do 

mieszkania „Janka”, skąd my go zabierzemy i zostawimy wtedy pienią-

dze. Po kilku dniach, gdy „Janek” dał mi znać, że karabin maszynowy jest 

już  u  niego,  udałem  się  tam  z  kilkoma  chłopcami.  Oglądając  broń 

stwierdziłem, że jest niekompletna. Brakowało magazynka i pazura wy-

ciągu łusek. Mimo że „Janek” udowadniał, 'iż są to elementy, które można 

background image

bardzo  łatwo  dorobić  -  zdecydowałem  zabrać  karabin  maszynowy  nie 

zostawiając  pieniędzy,  a  „Halince”  powiedziałem,  że  zapłacimy  wtedy, 

gdy dostaniemy brakujące części. 

W  kilka  dni  później  „Paweł”  dostarczył  je  przynosząc  nawet  nieco 

dodatkowych części zapasowych. 

Po otrzymaniu pieniędzy lotnik zaproponował nam nabycie pistoletu 

maszynowego  wzór  40,  który  kupiliśmy,  a  w  końcu  objawił  gotowość 

dezercji z Luftwaffe i przystąpienia do współpracy z nami. W związku z 

tym prosił o zaopatrzenie go  w fałszywe dokumenty. Dokumenty przy-

gotowaliśmy, lecz łatwość, z jaką lotnik dokonał kradzieży dwóch sztuk 

broni znacznych rozmiarów, wzbudziła w nas podejrzenia. Informacja nie 

wypowiadała  się  jasno,  ale  widać  było,  że  i  oni  zwrócili  na  „Pawła” 

uwagę. Nasze śledztwo i obserwacja początkowo nie przyniosły żadnych 

rezultatów,  a  że  zajęci  byliśmy  wówczas  nawałem  innych  spraw,  o  tej 

niemal  zapomnieliśmy  pozostawiając  ją  czasowi  i...  Informacji.  „Bog-

dan”  nie  był  tym  zachwycony,  ale  dał  się  przekonać,  że  nasze  bojowe 

zadania są dla nas bardziej istotne. 

Teraz,  gdy  analizowaliśmy osobę „Janka” i jego działalność w bata-

lionie,  wszystkie  te  wydarzenia  odżyły  w  naszej  pamięci.  „Konrad”  w 

porozumieniu z „Bogdanem” zarządził inwigilowanie „Janka”. Inwigila-

cja przyniosła tym urazem rezultaty. 

Okazało  się,  że  „Janek”  ma  jakieś  kontakty  w  Alei  Szucha.  Według 

wszelkiego prawdopodobieństwa był on agentem gestapo. 

Natychmiast  zameldowaliśmy  o  tym  dowódcy  Armii  Ludowej  w 

Warszawie. Major „Ryszard” był poważnie a i niepokojony faktem wci-

background image

ś

nięcia się hitlerowskiego wywiadu w szeregi naszego batalionu. Polecił 

„Janka”  natychmiast  przesłuchać  i,  o  ile  podejrzenia  się  potwierdzą, 

zlikwidować go oraz podjąć inne - jak najbardziej stanowcze - kroki w 

celu zażegnania niebezpieczeństwa i zlikwidowania wrogiej agentury w 

batalionie. 

- Wrzód trzeba wypalić rozpalonym żelazem - powiedział. 

Te słowa były dla nas rozkazem i wytyczną. 

Nie było czasu do stracenia. Zachodziło pytanie, gdzie „Janka” prze-

słuchać.  Nie  namyślając  się  długo,  zapakowaliśmy  cegłę  w  arkusz  pa-

pieru, owiązaliśmy ją sznurkiem i pojechaliśmy po „Janka”. 

- Jedziesz z nami na kolejówkę - oświadczył mu „Konrad”. - Nieś minę 

- i wręczył mu opakowaną cegłę. 

„Janek”  nie  podejrzewając  niczego  poszedł  z  nami.  Do  Woli  Grzy-

bowskiej  pojechaliśmy  w  pięciu:  „Konrad”,  „Janek”,  „Marcin”

  „An-

tek”

∗∗

  i  ja.  W  gęstych  zaroślach  rembertowskiego  poligonu  przesłucha-

liśmy  „Janka”.  Z  początku  próbował  on  wszystkiemu  zaprzeczać,  ale 

zorientowawszy się, że znamy całą sprawę, przyznał się do pracy w ge-

stapo. 

- Złapali mnie na szmuglu - powiedział. - Wiozłem większą ilość liści 

tytoniowych... Trzymali  mnie na Pawiaku,  groził mi wyjazd do Oświę-

cimia... Pod presją wyraziłem zgodę... 

Przyznał  się  również  do  zawiadomienia  gestapo  o  transporcie  broni 

dorożką  z  mieszkania  „Zygmunta”,  w  wyniku  czego  zginął  Michał  i 

                                            

 Bogdan Skowroński. 

∗∗

 Witold Borowski. 

background image

przepadła  transportowana  amunicja.  Jednakże  gwałtownie  zaprzeczał, 

jakoby miał zawiadomić gestapo o akcji w fabryce. 

- Daję wam słowo - oświadczył - możecie mi wierzyć lub nie wierzyć. 

Nie  zawiadomiłem  o  tym  nikogo,  zresztą  nawet  gdybym  chciał,  to  nie 

mógłbym tego zrobić, ponieważ o akcji dowiedziałem się bezpośrednio 

przed nią, i nie znałem nawet miejsca wykonania. 

- Dobra - oświadczył „Konrad” - to zresztą w tej chwili jest nieistotne. 

Na czyim byłeś kontakcie? 

- Kontaktowałem się z Paulem, to jest z Pawłem. 

Nieznacznie wymieniliśmy z sobą spojrzenia. 

- Więc Paweł nie jest lotnikiem? 

„Janek” spuścił głowę. 

- Nie. Jest funkcjonariuszem Sonderdienstu. 

- A Halinka? 

- Nie wiem... jest kochanką Paula. Poza tym chyba ma jakieś kontakty 

z gestapo... Ale przysięgam wam - zaczął znowu tłumaczyć się - że zro-

biłem to tylko dla uratowania swojego życia. 

-  O  tym  pomówimy  później.  Jakie  masz  dokumenty  wydane  przez 

gestapo? 

„Janek”  schylił  się,  zdjął  wysoki  oficerski  but,  i  zza  futrówki  wyjął 

ukrytą tam legitymację gestapowską. 

- Jasne - powiedział „Konrad” obracając legitymację w ręku. 

- Słuchajcie, wierzcie mi. że chcę z tym zerwać naprawdę. I powiem 

wam  wszystko,  nawet  to,  czego  się  nie  domyślacie.  Dzisiaj,  o  godzinie 

osiemnastej, zostanie aresztowany Zybek. 

background image

„Zybek”

 był to pomocnik „Oli”

∗∗

 w robocie oświatowej. Okazało się, 

ż

e  „Janek”  umówił  się  z  „Zybkiem”  na  przystanku  tramwajowym  na 

placu Krasińskich i podał Paulowi jego rysopis oraz godzinę przybycia na 

podpunkt... 

- Otrzymałem zadanie rozpracowania i wydania w ręce gestapo osób 

funkcyjnych z batalionu Czwartaków. Chodzi im o dowództwo. Dlatego 

wydałem  transport  amunicji,  bo  sądziłem,  że  pojedzie  ze  mną  Konrad 

albo  Gustaw,  a  może  nawet  obaj  razem.  Nie  wiedziałem,  że  zdołacie 

ś

ciągnąć Michała. Niech to będzie dla was jeszcze jednym dowodem, że 

nie  miałem  nic  wspólnego  ze  sprawą  wydania  akcji  w  fabryczce,  gdzie 

zginął  Zygmunt.  Nie  chodziło  bynajmniej  o  likwidowanie  całych  grup. 

Chodziło jedynie o dowództwo... 

Spojrzałem  na  niego  z  nienawiścią.  Ach  tak,  więc  on  „nie  miał  za-

miaru”  wydawać  gestapo  całych  grup,  a  tylko  dowództwo...  I  tym  „ar-

gumentem” chce się teraz usprawiedliwić w naszych oczach, ocalić życie, 

które  kupił  w  gestapo  za  największą  podłość:  za  zdradę.  Tym  samym 

jednak już dawno podpisał na siebie wyrok. 

Nie było sensu ociągać się z jego wykonaniem. 

Zdyszani dobiegliśmy do stacji, elektrycznym pociągiem pojechaliśmy 

do  Warszawy.  W  Warszawie  rozdzieliliśmy  się.  „Marcin”  i  „Antek” 

pojechali  szukać  i  ostrzec  „Zybka”,  a  „Konrad”  i  ja  na  Krochmalną  do 

reszty gestapowców: „Pawła” i „Halinki”, aby być tam, zanim dowiedzą 

                                            

 Kazimierz Łaski. 

∗∗

 Helena Kozłowska. 

background image

się oni o śmierci „Janka” i ich zdekonspirowaniu. 

W  mieszkaniu  na  Krochmalnej  o  niczym,  rzecz  jasna,  jeszcze  nie 

wiedziano. Zaskoczonym szpiegom, „Pawłowi” vel „Paulowi” i „Halin-

ce”,  kazaliśmy  pod  groźbą  odbezpieczonych  pistoletów  położyć  się  na 

podłodze,  po  czym  przeprowadziliśmy  szczegółową  rewizję  osobistą  i 

mieszkania, w czasie której znaleźliśmy legitymację gestapowską „Paw-

ła” oraz cały szereg jego zdjęć w mundurze Sonderdienstu, a w torebce 

„Halinki”  -  zaświadczenie  wydane  przez  gestapo,  że  w  wypadku  za-

trzymania należy natychmiast powiadomić władze gestapo pod wskaza-

nym numerem telefonu. Jasne stało się teraz dla nas, że służba „Pawła” w 

Luftwaffe i jego rzekoma dezercja stamtąd, oraz sprzedawanie nam broni 

-  były  prowokacjami  gestapo,  mającymi  na  celu  wciśnięcie  wrogich 

agentów w szeregi batalionu. 

„Paweł”  zachowywał  się  hardo  -  próbował  bluffować,  że  „Janek” 

przez cały dzień nas obserwował, że dom jest w tej chwili otoczony przez 

ż

andarmerię i że możemy się uratować jedynie wychodząc z domu razem 

z nim. Gdy „Konrad” oświadczył mu wręcz, że „Janek” został już przez 

nas zlikwidowany, zbladł i zamilkł. 

„Konrad” wyprowadził „Halinkę” do kuchni i zaczął ją tam przesłu-

chiwać.  Przez  zamknięte  drzwi  dochodziły  nas  tylko  pochlipywania 

dziewczyny  i  niewyraźnym  głosem  wypowiadane  słowa,  których  jed-

nakże nie mogliśmy zrozumieć. Czas dłużył się. 

„Paweł” uznał naszą obecność we dwóch w pokoju za dogodną okazję 

i zaczął mnie przekonywać, że o ile pomogę mu w ucieczce, to nie po-

ż

ałuję tego. 

background image

-  Dostaniesz  takie  dokumenty  -  mówił  -  że  nikt  ciebie  nie  ruszy...  I 

dużo pieniędzy. Co ci więcej trzeba? Wojna się skończy, będziesz żył jak 

pan.  Dużo  pieniędzy...  -  powtórzył,  biorąc  moje  milczenie  najprawdo-

podobniej  za  wahanie  lub  nawet  oznakę  zgody,  gdy  ja  po  prostu  zasta-

nawiałem się, czy mogę zastrzelić go już, czy też muszę czekać, bo być 

może „Konrad” będzie chciał wyciągnąć od niego jeszcze jakieś wiado-

mości. 

- No, nie namyślaj się; czasu jest mało - mówił zbliżając się powoli do 

mnie. 

Sądziłem, że chce spróbować wydrzeć mi broń i cofnąłem prawą rękę z 

pistoletem do tyłu. 

- Nie zbliżaj się - powiedziałem. 

- Daj spokój, Gustaw, bądź mądry. Masz w ręku gwarancję przeżycia 

wojny. Co ci zależy na Konradzie? On by ciebie nie żałował... 

Z całego serca, na odlew trzasnąłem go lewą ręką w twarz, aż się za-

toczył. 

-  Milcz,  ty...  -  i  bluznąłem  słowem,  które  nie  nadaje  się  do  druku.  - 

Milcz! 

Paul oparł się plecami o szafę, na którą go rzucił cios, i rozcierał sobie 

dłonią policzek. 

- Gustaw, pożałujesz. Zobaczysz, pożałujesz... 

- Milcz! - powtórzyłem. 

W tym samym momencie otworzyły się drzwi i „Konrad” wprowadził, 

a raczej wrzucił do pokoju zapłakaną „Halinkę”. 

- Wszystko jasne. Kończymy. 

background image

Skończyliśmy. 

Starannie zamknęliśmy za sobą drzwi kluczami znalezionymi w kie-

szeni Paula. W milczeniu schodziliśmy ze schodów. 

Byliśmy rozstrojeni, wstrząśnięci. 

Wykonywanie  wyroków,  likwidowanie  najbardziej  nawet  podłych  i 

niebezpiecznych wrogów zawsze było dla nas przeżyciem. Wykonywa-

liśmy tę ohydną robotę zaciskając zęby z obrzydzenia. Wiedzieliśmy, że 

to  konieczność,  mieliśmy  już  za  sobą  wiele  partyzanckich  i  konspira-

cyjnych  doświadczeń,  znaliśmy  twarde  prawa  podziemnej  walki.  Nie-

mniej  jednak  do  tego  nie  można  było  się  przyzwyczaić.  Szczególnie 

straszne  było  dla  nas,  gdy  likwidowanym  wrogiem  była  -  jak  w  tym 

wypadku - kobieta. 

- Co powiedziała ci Halinka? - zapytałem na ulicy. 

- Historia jej - powiedział w zamyśleniu „Konrad” - o ile jest praw-

dziwa, nie należy do przyjemnych. Podobno miała narzeczonego, był on 

w  AK  i  wpadł  w  ręce  gestapo.  Zaczęła  chodzić  i  błagać,  żeby  go  wy-

puszczono. Paul zmusił ją, by została jego kochanką, następnie żyła z nim 

i zgodziła się na współpracę za cenę uratowania  życia tamtemu. Do ja-

kiego  upodlenia  doprowadzają  oni  ludzi...  Jeżeli  założymy,  że  Halinka 

powiedziała prawdę, to jest to straszna tragedia. Straszna tragedia... Ale 

fakt pozostaje faktem, współpracowała z gestapo. 

Milczeliśmy znowu przez chwilę, aż wreszcie „Konrad” zapytał: 

A tobie Paul nie mówił nic ponad to, co zeznał w czasie przesłuchania? 

- Mówił... - mruknąłem. - Proponował mi ausweis na przeżycie wojny. 

- Tak? - zdziwił się „Konrad”. 

background image

- Tak. Za cenę - zawahałem się, nie chcąc powiedzieć: „twego życia”, i 

jeszcze raz powtórzyłem: - za cenę umożliwienia mu ucieczki. 

- A ty? 

- Cóż, ja? Dałem mu w mordę, a potem ty wszedłeś i dalej już wiesz. 

- Jasne. Jeden tylko jeszcze został nam ciemny punkt. Obyśmy go jak 

najszybciej zdołali wyjaśnić. Kto zdradził grupę „Zygmunta”? 

Porucznik „Groźny” 

Kto  zdradził  grupę  Zygmunta?  -  było  to  pytanie,  na  które  nie  umie-

liśmy  znaleźć  odpowiedzi.  Świadomość,  że  w  batalionie  znajdował  się 

nierozszyfrowany agent gestapo, spędzała nam sen z oczu. 

Udało  nam  się  ustalić,  że  na  rozpoznanie  terenu,  dzień  przed  prze-

prowadzeniem akcji „Zygmunt” wziął ze sobą „Staśka”. 

„Staśka” znaliśmy od dawna. Był jednym z pierwszych Czwartaków. 

Siostra jego, schwytana  z Głosem Warszawy, znajdowała się w Oświę-

cimiu. Ojciec był starym komunistą. Wszystko więc wskazywało na to, że 

„Staśka” nie można podejrzewać o zdradę, tym niemniej uznaliśmy obaj 

za wskazane i słuszne porozmawiać z nim. 

Rozmowa  dała  nam  jednak  niewiele.  Zdaniem  „Staśka”  rozpoznanie 

przebiegało  normalnie,  nic  podejrzanego  nie  zauważył.  Poza  nim  i 

„Zygmuntem” był jeszcze „Krzysztof”... Nie - odpowiadał na nasze py-

tania  „Stasiek”  -  zachowanie  „Krzysztofa”  było  bez  zarzutu,  normalne. 

Nawet  mu  się  ten  chłopak  podobał,  był  opanowany,  wyglądał  na  od-

background image

ważnego... 

O  relacji  „Staśka”  „Konrad”  powiadomił  „Bogdana”.  W  kilka  dni 

potem  Informacja  przekazała  nam,  że  „Stasiek”  rzeczywiście,  z  całą 

pewnością, stoi poza podejrzeniami. 

Odetchnęliśmy  z  ulgą.  Jakie  męczące  były  te  poszukiwania,  jakże 

ciężko  było  utrzymywać  tę  twardą,  narzuconą  przez  sytuację  zasadę: 

„niepodejrzanych nie ma”... 

Co do „Krzysztofa” - Informacja nie zajęła jeszcze stanowiska. 

- Nie wiemy - oświadczył mi „Bogdan”. - Może być „czysty”, ale nie 

mówię, że jest. Wygląda tylko na to, na razie. Z gestapo związany raczej 

nie  jest,  to  zresztą,  sam  wiesz,  ustalić  niełatwo.  Sprawdzajcie  go  we 

własnym zakresie i gdybyście mieli coś nowego, dajcie mi znać. 

„Krzysztof” pochodził z rodziny inteligenckiej, mieszkał na Żoliborzu, 

na kolonii WSM. Wiedzieliśmy o nim niewiele. Do Czwartaków został 

skierowany  przez  dzielnicę  ZWM  Żoliborz.  Będąc  już  w  naszym  bata-

lionie, brał udział w kilku akcjach bojowych. Poczęliśmy sobie z „Kon-

radem” przypominać, w jakich. 

- Był na wartowni Philipsa... 

-  Tak  -  potwierdził  „Konrad”  -  a  poza  tym  kilkakrotnie  chodził  na 

likwidację. Pamiętam to z meldunków Zygmunta. 

- Był także i na Puławskiej, wtedy gdy zginął Zygmunt... To już chyba 

wszystko... 

- Skontaktuj się z Marcinem - polecił mi „Konrad” - może będzie mógł 

coś nam o nim powiedzieć. 

- Czy jest to celowe? Gdyby go o coś podejrzewał, nie kierowałby go 

background image

do Czwartaków - replikowałem. 

- Skontaktuj się z nim. Powiedz mu, jak wygląda sprawa, może coś do 

tego dorzuci. 

„Marcin” był wówczas dowódcą oddziałów zbrojnych ZWM w War-

szawie. Dzięki zacięciu do akcji dywersyjnych na kolejach zyskał sobie 

przydomek  „Kolejarz”

3

.  Na  swoim  koncie  bojowym  miał  całą  masę 

kolejówek  na  warszawskim  węźle  kolejowym,  wykonywanych  przy 

użyciu min własnej konstrukcji. 

Zgodnie z otrzymanym poleceniem skontaktowałem się z nim. 

-  Krzysztof,  Krzysztof...  -  powtarzał  „Marcin”  trąc  czoło.  -  Wiem  o 

nim niedużo. Z Żoliborza. Wprowadził go do nas Emil. 

Wiedziałem, że „Emil” nie żyje, zginął w czasie jednej z akcji kole-

jowych. Znaczyło to, że niczego się od „Marcina” nie dowiemy. 

Wyciągnąłem do „Marcina” rękę. Trzeba było szukać gdzie indziej. 

- Cześć, muszę jechać. 

Dzień płynął za dniem, nie przynosząc nic nowego w sprawie wykry-

cia zdrajcy. 

Pewnego  razu  idąc  Marszałkowską,  niespodziewanie  spotkałem  mo-

jego kolegę ze szczenięcych lat, Stefana K. Do 1939 roku Stefan był w 

Drugim  Korpusie  Kadetów  w  Rawiczu.  Od  chwili  wybuchu  wojny  nie 

widziałem się z nim. Teraz obrzuciłem go szybkim spojrzeniem. Wysoki, 

o przeszło pół głowy wyższy ode mnie, ubrany w oficerskie buty i bry-

czesy z szarej gabardyny oraz szeroką samodziałową marynarkę. Zgodnie 

                                            

 3 Tomik „Wiadukt". 

background image

z ówczesną modą był to niemal „przepisowy” strój konspiratora. 

- Jest w AK - pomyślałem i instynktownie nastroszyłem się w duchu. - 

Trzeba z nim ostrożnie. 

Tymczasem Stefan ściskał moją rękę. 

- Jak to dobrze, żeśmy się spotkali. Ale wyrosłeś! No tak, blisko pięć 

lat nie widzieliśmy się. Na twarzy specjalnie się nie zmieniłeś... 

- Co u ciebie słychać? - zapytałem. 

-  Nic  nadzwyczajnego,  ot,  żyje  się.  Jak  wszyscy.  Masz  teraz  trochę 

czasu? 

Spojrzałem na zegarek. 

- Mam. Około godziny. 

- No to chodź do mnie - ucieszył się Stefan. - Mieszkam niedaleko, na 

Sosnowej. 

Szliśmy natłoczonymi ulicami rozmawiając, jak to najczęściej bywa w 

podobnych wypadkach, o kolegach, których wojna rozrzuciła po świecie. 

Ze Złotej skręciliśmy w Sosnową. 

-  Dobiliśmy  do  celu  -  powiedział  Stefan  z  uśmiechem.  -  Mieszkam 

tutaj u wujka. Teraz nikogo nie ma w domu, ale mam klucze przy sobie. 

Usiedliśmy w fotelach naprzeciwko siebie, odgrodzeni jedynie niskim 

okrągłym  stolikiem,  przykrytym  koronkową  serwetką.  Z  uwagą  rozej-

rzałem  się  po  elegancko  urządzonym,  typowo  mieszczańskim,  nieco 

mrocznym pokoju.. 

Stefan wyciągnął z kieszeni papierośnicę. 

- Palisz? 

- Nie, jeszcze się nie nauczyłem. I chyba się nie nauczę. 

background image

Zgniótł ustnik papierosa i zapalił sam. 

„Tak,  to  już  nie  te  czasy  -  mimo  woli  pomyślałem  z  żalem  -  kiedy 

biegaliśmy razem po lesie z leszczynowymi łukami, bawiąc się w Indian; 

kiedy  piekliśmy  kartofle  w  ognisku  i  krztusząc  się  od  dymu  paliliśmy 

»fajkę pokoju«, nabitą wysuszonym lipowym kwiatem. Nie te czasy...” 

Przez godzinę prowadziliśmy dziwną rozmowę, podczas której każdy 

z nas pytał drugiego o wszystko, a sam odpowiadał w taki sposób, żeby 

nic nie powiedzieć. 

„Jesteś w AK, bratku, na próżno się wywijasz” - myślałem patrząc w 

oczy  kolegi,  ale  nie  miałem  nic  na  potwierdzenie  tej  tezy.  Gdy  wycho-

dziłem i Stefan otworzył drzwi od korytarza, zauważyłem, że w kącie pod 

wieszakiem coś błysnęło żółtym blaskiem, mosiądzu. Nachyliłem się. Był 

to nabój kaliber 9 mm. A więc miałem rację. 

- Masz... - podałem go zmieszanemu Stefanowi. - Pewnie masz dziurę 

w kieszeni. 

-  Nie  mam  pojęcia,  skąd  się  to  tu  wzięło...  -  wybąkał  Stefan,  biorąc 

nabój. 

Wyszedłem ma ulicę. 

„Dobry jesteś, nie wiesz, skąd się ta pestka u ciebie wzięła... Zresztą i 

ja  nie  jestem  lepszy...  -  myślałem  spiesząc  na  umówiony  podpunkt.  - 

Zupełnie jak w powieści” 

Po  rozmowie  tej  spotykałem  się  ze  Stefanem  dość  często.  Powoli 

topniał  w  nas  ładunek  nieufności,  rozmowy  nie  były  już  tak  napięte, 

podchodziliśmy jeden do drugiego bez owej nasrożonej czujności, która 

charakteryzowała nasze pierwsze okupacyjne spotkanie. Dużo myślałem 

background image

o  Stefanie,  analizowałem  jego  postępowanie  sprzed  lat,  z  czasów  gdy 

bawiliśmy się w wodzów wrogich sobie plemion indiańskich. W czasie 

jednej  z  takich  zabaw  wybiłem  niechcący  szybę  w  oknie  sąsiedniego 

domu. Stefan zmienił się wtedy momentalnie ze „śmiertelnego” wroga w 

wiernego przyjaciela i wyjąwszy z włosów pióra, którymi byliśmy przy-

strojeni, poszliśmy razem do domu, żeby przyznać się do popełnionego 

przestępstwa i solidarnie ponieść karę. 

„Stefan  nie  jest  zdolny  do  podłości,  mogę  być  z  nim  szczery”  -  do-

chodziłem  do  wniosku,  ale  zaraz  nasuwały  się  zastrzeżenia.  „To  było 

dawno, wtedy byliśmy dziećmi... Teraz drogi nasze się rozeszły. Ja jestem 

w AL, a on...” 

No tak, właściwie to nawet tego nie wiedziałem. Przypuszczałem, że 

jest  żołnierzem  AK,  równie  dobrze  jednak  mógłby  być  eneszetowcem, 

mógłby...  „Nie,  nie  Stefan...  to  niemożliwe  -  mówiłem  sobie.  -  Skąd 

wiesz? - odpowiadał mi jakiś wewnętrzny głos.- Nie masz przecież po-

jęcia o jego dzisiejszym obliczu. A ludzie zmieniają się...” 

Czym bardziej poznawałem na nowo Stefana, tym bardziej pozbywa-

łem  się  tych  wątpliwości,  tym  bardziej  wierzyłem  mu.  Jednakże  na 

szczerą  rozmowę  zdobyć  się  było  trudno.  Nie  mogłem  tego  zrobić  nie 

dekonspirując siebie, nie ujawniając swej przynależności do AL. Lubiłem 

go bardzo, ale to przecież nie wystarczyło. Dawniej, w czasie zabawy, to 

było co innego. Tam stawką było parę siniaków i zadrapań, ewentualnie 

bura od rodziców. Tu - życie i to nie tylko własne, ale i towarzyszy. 

Nie podając już w wątpliwość osobistej prawości Stefana nie mogłem 

zapominać, że AK - a byłem jednak przekonany, że jest jej żołnierzem - 

background image

ma  nastawienie  antykomunistyczne,  że  to  właśnie  akowcy,  skądinąd 

może  najuczciwsi,  nie  taili  swej  wrogości  do  nas,  alowców,  że  Armii 

Krajowej  podporządkowane  zostały  niedawno

4

  oddziały  NSZ,  organi-

zacji  posuwającej  się  nieraz  do  współpracy  z  Niemcami  dokonującej 

mordów na peperowcach... 

Stefan był uczciwy - wierzyłem w to głęboko. Był jednak żołnierzem, 

obowiązywała  go  przysięga.  A  co,  jeśli  musiał  meldować  o  mnie  wy-

wiadowi  AK?  Oni  tam  przecież  mają  kontakty  z  NSZ,  diabli  wiedzą,  z 

kim... 

Mimo  wszystko  postanowiłem  czekać  na  okazję  i  porozmawiać  ze 

Stefanem szczerze. Jakoż okazja taka nie dala na siebie długo czekać. 

- Ty chyba orientujesz się, że ja należę do AK? - zagadnął mnie Stefan 

pewnego razu, gdy płynęliśmy kajakiem po Wiśle. Siedział tyłem do mnie 

i nie mogłem widzieć wyrazu jego twarzy. Wiosłował szybko, płynnie i 

tylko po żyłach, które nabrzmiały na jego rękach można było poznać, że 

wkłada w to dużo wysiłku. 

- Orientuję się - starałem się wytrzymać narzucone przez niego tempo. 

                                            

 4 Z  dniem  7  marca  1944  roku.  „Biuletyn  Informacyjny"  -  pismo  Delegatury  Rządu 

(londyńskiego) - w numerze z dnia 13 kwietnia 1944 roku zamieścił wydany z tej okazji 
pompatyczny rozkaz Komendanta Sił Zbrojnych (AK), Bora-Komorowskiego: 

Ż

ołnierze Narodowych Sił Zbrojnych! 

Witam Was w szeregach Armii Krajowej. Mam głębokie przeświadczenie, że Oddziały 
Narodowych Sił Zbrojnych wnoszą do zjednoczonego wysiłku Kraju wartościowy wkład 
obywatelski i żołnierski.
 
Uzyskując  obecnie  pełne  uprawnienia,  przysługujące  wszystkim  dobrym  żołnierzom 
Armii Krajowej, wnieście u? jej szeregi
 swój entuzjazm i wiarą w Wielkość Sprawy... 
Podporządkowanie  NSZ  Armii  Krajowej  wywołało  oburzenie  w  wielu  środowiskach 
akowskich, nie chcących mieć nic wspólnego z tym jawnie faszystowskim ugrupowa-
niem. 

background image

Ociekające  wodą  pióra  wioseł  migały  na  przemian  w  powietrzu.  Lewe, 

prawe, lewe, prawe... Przecinaliśmy na skos Wisłę. Prawy brzeg zbliżał 

się szybko. 

- A ty? - ciągnął dalej Stefan.- Jesteś u komunistów, prawda? 

Jednak  rozszyfrował  mnie...  Co  robić?  Jeżeli  teraz  skłamię  lub  za-

przeczę  -  uświadomiłem  sobie  -  to  już  nigdy  nie  będę  mógł  z  nim  roz-

mawiać otwarcie... 

Przez chwilę wiosłowałem w milczeniu, patrząc  - na miarowo poru-

szające  się  ręce  Stefana,  na  jego  wysoko  podstrzyżone,  ciemnoblond 

włosy. Źle jest rozmawiać, gdy się nie widzi twarzy rozmówcy... Czyżby 

Stefan celowo wybrał na rozmowę moment przejażdżki na kajaku? Czy 

też stało się to raczę; przypadkowo? 

- Jestem - potwierdziłem. - W AL. Dziwi cię to? 

- Dziwi - przyznał Stefan szczerze. 

- Dlaczego? 

- Przecież jedyna uznana i kierowana przez legalny rząd organizacja, 

to AK. 

Zacząłem mówić o życiu w przedwojennej Polsce. Takim, jakiego sam 

nie znałem, o bezrobociu, o strajkach chłopskich, o „Sempericie”, o Be-

rezie Kartuskiej, o Poleszukach dzielących zapałki na cztery części; sta-

rałem się w Stefanie przełamać wszystkie opory, które w nim wyczuwa-

łem, a które jeszcze nie tak dawno pomagali mi przełamać we mnie moi 

towarzysze... 

- I dlatego właśnie - zakończyłem - że nie chcę, aby się to powtórzyło, 

jestem w AL, a nie w AK. 

background image

Przestaliśmy  wiosłować,  woda  znosiła  nas  w  dół  rzeki.  Od  czasu  do 

czasu poruszałem wiosłem, gdy kajak ustawiał się bokiem do prądu, lub 

gdy za bardzo zbliżaliśmy się do piaszczystej łachy ciągnącej się wzdłuż 

koryta Wisły. 

- A ja myślę - odparł po chwilowym milczeniu Stefan - że teraz nie 

czas  na  rozgrywki  polityczne  między  Polakami.  Najpierw  pobijmy 

Niemców, a potem podyskutujemy, kto i jak ma nami rządzić. W tym, co 

mówisz, jest sporo racji, nie sądź, że nie zdaję sobie z tego sprawy. Teraz 

jednak jesteśmy żołnierzami. Musimy być gotowi do rozprawy ze szko-

pami, słuchać rozkazów. Na politykę przyjdzie pora po wojnie. 

Roześmiałem się. 

- A nie sądzisz, że wtedy może być za późno? Jeśli przyjadą panowie z 

Londynu, to tak ci wlezą na kark, że nie śmiesz słówka pisnąć. Tak wła-

ś

nie mówi twoje akowskie dowództwo: nie politykować tylko walczyć i 

to wtedy dopiero,  gdy my  każemy. Na politykę będzie czas po zwycię-

stwie... A potem, po tym zwycięstwie wezmą znowu nas za mordę. Bę-

dziesz mógł wtedy politykować, w jakiejś nowej Berezie... 

Zamilkłem,  bo  prąd  zaczął  nas  znosić  na  piaszczystą  łachę.  Dwa 

krótkie uderzenia wiosłem i znów byliśmy na nurcie. 

- A zresztą - ciągnąłem przerwany wywód - masz przecież przykłady 

już  dziś  tego,  co  może  być  jutro.  Co  wasz  „mały  sabotaż”  wypisuje  na 

murach  o  PPR?  Zaczyna  się  od  pisania  na  murach,  to  nam  zresztą  tak 

bardzo  nie  szkodzi,  a  kończy  się...  Słyszałeś  coś  o  mordzie  pod  Boro-

wem? 

- Słyszałem - mruknął. - Zabito wam tam kilkunastu ludzi... 

background image

Dwudziestu sześciu od nas i czterech chłopów, sympatyków... 

- To NSZ. Bandyci. Wiesz przecież chyba, że AK potępiła ten mord. 

Sam czytałem w „Biuletynie”

5

... 

-  Pięknie.  Ale  ci,  jak  powiadasz,  bandyci  są  teraz  twoimi  kolegami. 

Połączyliście się z nimi, prawda? 

- Tak - westchnął. - Ale dla mnie oni nie są kolegami. Ja tego nie mogę 

pojąć... To jakaś kombinacja polityczna Delegatury... 

- A więc - uśmiechnąłem się ironicznie - jest jednak czas na politykę... 

Delegatura politykuje, twoje dowództwo politykuje, tylko tobie, żołnie-

rzowi, nie wolno... Ach, Stefan, Stefan, czy ty nie rozumiesz?... 

Milczał. Patrzyłem, jak nabrzmiewały żyły na jego karku i nagle zro-

zumiałem, ile kosztuje go ta nasza rozmowa. Zrobiło mi się go żal... 

Zawróciliśmy  i  ciągnęliśmy  pod  prąd.  Nadchodził  wieczór.  Za  burtą 

kajaka  powoli  przesuwał  się  zielony  pas  zarośli.  Przystań  była  coraz 

bliżej.  Stefan  wysiadł  i  brodząc  w  płytkiej  wodzie  pociągnął  kajak  do 

palików.  Opłukaliśmy  się  z  piasku  i  wkładaliśmy  bieliznę  na  wilgotne 

ciała. Słońce zachodziło. Gdy byliśmy już na wale, Stefan zatrzymał się 

nagle. 

- Nie sądź, Edwin... - powiedział głosem stłumionym ze wzruszenia. 

Widać  było,  że  głęboko  przeżywa  to,  o  czym  mówi.  -  Nie  sądź,  że  już 

dawniej  nie  myślałem  o  tym  wszystkim,  co  mi  dzisiaj  powiedziałeś. 

Owszem,  myślałem.  Ale...  ale  nie  potrafiłem  wybrać  właściwej  drogi. 

Może  dlatego,  że  nie  miałem  kontaktu,  może  dlatego,  że  po  prostu  za-

                                            

 5 „Biuletyn Informacyjny" nr 46 z dnia 18 listopada 1943 r. oraz nr 47 z dnia 25 li-

stopada 1943 r. 

background image

brakło mi odwagi... Bałem się, że robociarze mnie wyśmieją, powiedzą: 

laluś,  paniczyk,  przyszedł  się  bawić  w  lewicowca.  Głupio  postąpiłem, 

straszliwie głupio. Zazdroszczę ci, nie miej mi tego za złe, ale naprawdę 

zazdroszczę ci - machnął po desperacku ręką. - A ja... Teraz jest już za 

późno... 

-  Daj  spokój,  Stefan...  - położyłem  mu  rękę  na  ranieniu.  -  Nie  gadaj 

głupstw; na co jest za późno? Zerwij wszystko, co łączy cię z tamtymi. 

Odżyjesz, odnajdziesz siebie... 

Pokręcił smutno głową. 

-  Nie.  Już  jest  za  późno.  Jestem  podchorążym,  złożyłem  przysięgę. 

Rozumiesz?  Żołnierz  nie  wybiera  sobie  miejsca  i  ja  go  już  wybrać  nie 

mogę. Gdybym mógł... kto wie... 

Sprawy  związane  z  uniemożliwieniem  penetracji  batalionu  przez 

wrogie agentury zajmowały nam dużo czasu, były nużące i denerwujące. 

warszawskim 

gestapo 

pojawił 

się 

jakiś 

tajemniczy 

SS-hauptsfurmfuhrer Spilker - przysłany podobno przez samego Kalten-

brunnera w celu zrobienia porządku z komunistami w krnąbrnym mieście 

Warschau. Zaczęły się aresztowania. 

W tym jakże groźnym okresie nie mieliśmy jeszcze sprecyzowanego 

zdania odnośnie roli, jaką odgrywał w batalionie „Krzysztof”, jak również 

nie ruszyła z miejsca sprawa wykrycia zdrajcy, który wydał w ręce  ge-

stapo grupę dowodzoną przez „Zygmunta”. Informacja wciąż jeszcze nie 

była  w  stanie  przekazać  nam  jakichś  konkretnych  danych  o  „Krzyszto-

fie”, jednakże musieli tam podzielać nasze podejrzenia co do jego osoby, 

background image

bo  zgodnie  z  zaleceniem  „Bogdana”,  „Krzysztof”  został  wyłączany  z 

działania batalionu. Nie został on jednakże o tym powiadomiony, jedynie 

„Mirek” przekazał go mnie na dodatkowy kontakt. Spotykałem się z nim 

zachowując odpowiednią ostrożność. 

Pewnego  dnia  miałem  spotkać  się  z  nim  nu  rogu  ulic  Kredytowej  i 

Marszałkowskiej.  Przyszedłem  trochę  wcześniej  i  czekałem  w  bramie 

obserwując ulicę. Nic podejrzanego nie dostrzegłem. Po chwili nadszedł 

„Krzysztof”.  Poczekałem,  aż  odwróci  się  do  mnie  tyłem,  tak  aby  nie 

widział, że wychodzę z bramy, po czym podszedłem do niego. 

- Czołem, Krzysztof. 

Obejrzał się i podał mi rękę. 

- Cześć... 

Poszliśmy  razem  ulicą  Marszałkowską.  Świadomość,  że  chłopiec 

idący  ze  mną  jest  jednak  prawdopodobnie  agentem  wroga,  działała  na 

mnie  deprymująco.  Każdy  przechodzeń  mógł  okazać  się  jego  wspólni-

kiem.  Z  każdej  mijanej  przez  nas  bramy  mogli  wyskoczyć  żandarmi. 

Czułem znajomy ciężar visa i to jedynie dodawało mi otuchy. 

„W razie czego nie oddam się żywcem - myślałem, jednocześnie sta-

rając się bez wzbudzania podejrzeń wybadać »Krzysztofa«. - Nie oddam 

się żywcem...” - dłoń mimo woli zaciskała się na uchwycie pistoletu. 

Na odcinku między Świętokrzyską a Złotą zupełnie niespodziewanie 

zobaczyłem Stefana. Stefan dostrzegł mnie również, ale że nie byłem sam 

- zgodnie z zasadami konspiracji przeszliśmy obok siebie, jakbyśmy się 

nie znali. 

Pozornie swobodnie rozmawiając z „Krzysztofem” doszliśmy do rogu 

background image

Alej. Nie dowiedziałem się od niego niczego, co mogłoby rzucić choćby 

cień podejrzenia. Pożegnaliśmy się. 

- Gdzie i kiedy spotkamy się? - zapytał. 

Nie chciałem wyznaczać podpunktu. Niech dowie się o nim jak naj-

później. Diabeł nie śpi. 

- Ustalimy później. Dowiesz się od Mirka. 

Poczekałem, aż „Krzysztof” odejdzie, po czym wsiadłem w tramwaj. 

Pojechałem do domu. 

„Czort wie, czy nasze podejrzenia są słuszne? - zastanawiałem się. - 

»Krzysztof« zachowuje się spokojnie, nie denerwuje się... Może to jakaś 

pomyłka? To jest bardzo prawdopodobne...” 

- Telefonował do ciebie Stefan - powiedziano mi w domu. - Ma jakąś 

bardzo  ważną  i  pilną  sprawę.  Prosił,  żebyś  zaraz  do  niego  przyjechał. 

Będzie czekał w domu. 

-  Co  mu  się  tam  stało?  -  mruczałem  do  siebie,  szybko  przełykając 

podgrzaną  zalewajkę.  Schowałem  pistolet  i  wziąłem  ze  schowka  doku-

menty. 

- A może lepiej wziąć pistolet ze sobą? - zawahałem się przez chwilę. - 

Nie, do Stefana można mieć zaufanie. 

Pojechałem na Sosnową. Od razu rzuciło mi się w oczy, że Stefan, tak 

zawsze opanowany i spokojny, teraz był wyraźnie zdenerwowany. 

- Słuchaj, Edwin - zaczął zaraz po przywitaniu się. - Wybacz mi ten 

alarm, ale sprawa jest naprawdę poważna. 

-  Słucham  -  odpowiedziałem,  jeszcze  bardziej  zainteresowany  tym 

wstępem. 

background image

- Dotychczas nie mówiliśmy o służbowych sprawach organizacji, do 

których należymy - zaczął Stefan - ale dzisiaj musimy - położył nacisk na 

to słowo. - Musimy poruszyć ten temat. Odpowiedz mi na jedno pytanie, 

dobrze? 

- To zależy. 

- Co zależy? 

- Zależy, jakie to będzie pytanie. 

Twarz Stefana poczerwieniała, wyprostował się. 

- Podejrzewasz mnie? Podejrzewasz, że ja... 

Zrobiło mi się przykro. 

-  Nie,  nie  chciałem  cię  urazić.  Ale  sam  rozumiesz...  Ty  na  moim 

miejscu postępowałaś tak samo. 

- Więc nie odpowiesz mi? 

- Zależy, jakie to będzie pytanie - powtórzyłem. 

-  Aleś  ty  uparty...  -  westchnął  Stefan.  -  No  dobrze...  Widziałem  cię 

dzisiaj na ulicy z pewnym... Z pewnym człowiekiem. Utrzymujesz z nim 

stosunki służbowe, czy też prywatne 

- Czy to ważne? - spojrzałem na Stefana. 

Jego  twarz  wyrażała  napięte  oczekiwanie.  „Ważne”  -  pomyślałem, 

jeszcze  zanim  usłyszałem  odpowiedź  potwierdzającą.  Mimo  ogromu 

zaufania, jakie miałom do Stefana, nie mogłem mu powiedzieć prawdy. 

Sprawy personalne osłonięte były u nas najściślejszą tajemnicą. 

- Prywatne - powiedziałem cicho. 

- Nie masz do mnie zaufania... 

Taki żal brzmiał w jego głosie, że zrobiło mi się podwójnie przykro.] 

background image

- Skłamałeś - mówił z wyrzutem - intuicyjnie wyczuwam, że skłama-

łeś. Jestem tego pewien, ale to nic: powiem ci i tak. Ten, z którym dzisiaj 

szedłeś, jest oficerem wywiadu N S Z. 

Wydało mi się, że się przesłyszałem, z wrażenia zaschło mi w ustach. 

- Co ty mówisz?... - prawie wykrzyknąłem. 

-  Mówię  prawdę.  Jest  oficerem  wywiadu  NSZ.  Znam  go.  Wykładał 

nam  na  podchorążówce  temat;  „Struktura  organizacyjna  i  taktyka  dzia-

łania grup dywersyjnych Armii Ludowej”. Pamiętasz naszą rozmowę na 

kajaku? To jest jedno z potwierdzeń tego,  co mi mówiłeś. Ja z tym nie 

chcę mieć nic wspólnego. Jestem żołnierzem, a nie szpiclem. Dlatego cię 

przed nim ostrzegam, choć wiem, że to wykorzystasz. Uważam to nawet 

za swój obowiązek. 

- Jesteś pewny, że to on? 

- Tak jak tego, że dwa razy dwa równa się cztery. Mogę ci nawet podać 

jego pseudonim: podporucznik „Groźny”. 

- Podporucznik? Ależ on jest bardzo młody. 

-  Ma  około  dwudziestu  czterech  lat,  ale  wygląda  rzeczywiście  dużo 

młodziej. 

Wiadomość  uzyskana  od  Stefana  okazała  się  rzeczywiście  bardzo 

ważna,  trzeba  ją  było  natychmiast  przekazać  „Konradowi”.  Podałem 

Stefanowi rękę. 

- Dziękuję. 

- Nie ma za co. Eneszetowcy to są ostatnie dranie, zdolni do najgorszej 

podłości. Uważajcie. 

Pobiegłem do „Konrada”. Wysłuchał mojego opowiadania spokojnie, 

background image

ale ze zmarszczonymi brwiami. 

- Ależ drań... - powiedział, gdy skończyłem. - Zawiadom Mirka, niech 

umówi go na jutro, na południe. Pojedziesz z nim na kolejówkę. Rozu-

miesz?  Mirek  nie  pojedzie,  ma  świeżą  bliznę  na  brzuchu,  w  teren  nie 

można  go  jeszcze  brać.  Weźmiesz  Tadka  i  któregoś  ze  sprytniejszych 

podoficerów  drugiej  kompanii.  Don  Kichota,  albo  Sancha.  Zorganizuj 

wszystko  jeszcze  dzisiaj.  Przesłuchaj  go  specjalnie  na  okoliczność 

ś

mierci Zygmunta, no i czy nie mamy jeszcze więcej takich wtyczek jak 

on. A poza tym: kontakty. Masz wolną rękę, jest rozkaz Ryszarda w tej 

sprawie. Chłopców , odpowiednio przygotuj. I powiadom Bogdana. 

- Jasne. 

Dochodziła ósma.  Za dwie  godziny -  godzina policyjna. Popędziłem 

do telefonu, żeby zawiadomić obydwóch dowódców kompanii. 

Nazajutrz  dzień  był  pogodny  i  bezwietrzny.  Szedłem  z  „Sanchem”, 

przed  nami  migały  w  tłumie  sylwetki  chłopców,  wysoka,  szczupła  – 

„Krzysztofa” i niższa, bardziej krępa - „Tadka”. Przy kasach były kolejki, 

ale „Sancho” sprytnie wykombinował bilety. 

- Ile masz? - zapytałem. 

- Cztery. 

- To odpal dwa Tadkowi. 

Po chwili odjechaliśmy elektrycznym pociągiem. Mroczne, kryle pe-

rony Dworca Głównego i tunel zostały za nami. Koła zadudniły na mo-

ś

cie. Wisła. Wysiedliśmy w Woli Grzybowskiej. 

- Dokąd idziemy? - zapytał „Krzysztof”. 

- W lewo, na poligon - odpowiedział spokojnie „Tadek”. 

background image

-  Odchodzimy  od  toru?  -  W  oczach  „Krzysztofa”  błysnęło  ni  to  po-

dejrzenie, ni to nienawiść. Jego twarz skurczyła się na ułamek sekundy. 

Zauważyłem, że włożył rękę do kieszeni, w której miał pistolet.. Zaniepo-

koiłem się, ale natychmiast „Sancho” uspokajającym ruchem położył mi 

rękę na ramieniu. 

- Ma visa bez pestek - szepnął. - W komorze nabojowej łuska, drugiej 

maszyny nie ma. Nie podskoczy... Odetchnąłem z ulgą. 

- Po co odchodzimy od toru? - dopytywał się „Krzysztof”. 

- Mina ukryta jest na poligonie - powiedział „Tadek” i ani jeden mię-

sień nie drgnął w jego twarzy. - A poza tym, tutaj kręcą się banszuce. Idąc 

torom  wzbudzilibyśmy  podejrzenia,  mogliby  nas  zaczepić.  Choćbyśmy 

nawet mieli minę ze sobą, trzeba by było obejść przez poligon. 

- Ach, tak... mruknął „Krzysztof”. 

To wyjaśnienie najwidoczniej go uspokoiło. 

Był, trzeba to przyznać, bardzo opanowany. Dopiero teraz, gdy już w i 

e d z i a ł e m, dostrzegałem zmiany zachodzące na jego twarzy i czujny 

błysk oczu - znamionujący napięcie nerwowe. 

Doszliśmy  do  lasu.  Ogarnął  nas  przyjemny  chłód.  Od  strony  Rem-

bertowa  słychać  było  serie  z  kaemów  -  hitlerowcy  ćwiczyli  w  rejonie 

piaszczystych wzgórz. 

„Tadek” zatrzymał się na niewielkiej polance. 

- Możemy chwilę odpocząć - zaproponował. 

Usiedliśmy. Chłopcy zapalili papierosy. 

„Teraz - pomyślałem. - Krzysztof jest zupełnie spokojny. Teraz uda się 

go zaskoczyć”. 

background image

- Jak ci ostatnio idzie praca? - zapytałem go. 

- Praca? - zdziwił się „Krzysztof”. W jego oczach znowu błysnęło coś; 

tak jak przedtem, przy stacji. - Praca? Przecież ty wiesz chyba najlepiej... 

„Tadek” w lot pojął moją intencję. 

- Nie chodzi tu o twoją pracę w Czwartakach... - powiedział powoli, 

jakby ważył każde słowo. 

„Krzysztof” zbladł. 

- A o jaką? Nie... nie rozumiem?... 

- O twoją pracę... w eneszecie! - wypalił dowódca kompanii. 

Twarz  „Krzysztofa”  przed  chwilą  blada,  teraz  zrobiła  się  dosłownie 

sina. 

- Ja nic nie wiem... - próbował się wyłgać. - To jakieś nieporozumienie. 

O co wam chodzi? 

- Ależ na pewno wiesz - przerwałem mu. - Mów, poruczniku „Groź-

ny”. 

W  tej  samej  chwili  „Krzysztof”  błyskawicznie  zerwał  się  z  ziemi  i 

odskoczył  do  tyłu.  W  jego  ręku  błysnął  czarny  oksydą  vis,  szczęknął 

odciągany do tyłu kurek. 

-  Więc  i  to  wiecie...  -  wycharczał  raczej  niż  wykrzyknął.  Pistolet  w 

jego ręku podniósł się na wysokość oczu. - Tym gorzej dla was. 

Wiedziałem, że pistolet jest pusty, a jednak mimo to na moment zro-

biło  mi  się  chłodno.  Koszula  przylepiła  się  do  pleców...  Ciemny  wylot 

lufy hypnotyzował... 

Kurek  opadł  z  cichym  klapnięciem.  Krzysztof  zaklął  i  nerwowo  za-

repetował visa. Na trawę upadła dawno wystrzelona łuska. Suwadło zo-

background image

stało z tyłu... 

Zrozumiał, że pistolet jest niezaładowany. - Uciekać! To było jedyne 

wyjście. Jednakże zanim zdołał zrobić choćby jeden krok, doskoczył do 

niego „Sancho”. Silne uderzenie pięścią w brodę, zwaliło szpiega z nóg. 

„Tadek” odbezpieczył broń. 

- Spokój! - rozkazał usiłującemu podnieść się „Krzysztofowi”. - Ani 

jednego ruchu. Mój pistolet jest nabity. 

Szpieg zamarł w bezruchu. Na twarzy jego malowała się taka wście-

kłość, że przez chwilę sądziłem, że pragnie zerwać się i rzucić na „Tad-

ka”.  Wyciągnąłem  i  odbezpieczyłem  visa,  jednakże  sytuacja  była  już 

opanowana. „Sancho” odebrał „Krzysztofowi” pistolet, zwolnił suwadło, 

sprawnie przeprowadził rewizję. 

- Nic podejrzanego nie znalazłem - zameldował. 

- Co chcecie ode mnie? - zapytał głucho „Krzysztof”. 

-  Porozmawiać  -  odpowiedział  przeciągle  „Tadek”  -  na  razie  tylko 

porozmawiać. 

„Krzysztof” obrzucił wzrokiem całą naszą trójkę, w oczach jego bły-

snął jakby cień nadziei, ale zaraz odwrócił twarz. 

- Porozmawiać? Nic wam nie powiem. 

- Powiesz - osadził go w miejscu „Tadek”. - A nie... to kula w łeb. 

„Krzysztof” popatrzył na niego ponuro. Zrozumiał, że zgrywanie się 

na „bohatera” nie ma już najmniejszego sensu. Przegrał swoją brudną grę. 

A  stawką  była  jego  własna  głowa.  Postawił  za  grubo  i  na  niewłaściwą 

kartę. 

- Pytajcie...  

background image

- Dawno należysz do NSZ? - zadałem pierwsze pytanie. 

- Dawno... 

- Gdzie byłeś wcześniej: w eneszecie, czy u nas, w aelu? 

- W NSZ... 

- A więc przyszedłeś do nas z określonym zadaniem? 

„Krzysztof” milczał, opuścił głowę. 

„Sancho” potrząsnął go za ramię. 

- Odpowiadaj! 

- Tak - ledwo dosłyszalnie odpowiedział „Krzysztof”. 

- Mów głośniej. Konkretnie, z jakim zadaniem? 

- Miałem rozpracować dzielnicę ZWM, a potem, gdy przyszedłem do 

Czwartaków; zadanie mi zmieniono, chodziło o Czwartaków. 

- Jak miało wyglądać to rozpracowanie? 

- Miałem poznać kierownictwo i potem podać, co o nim wiem. Ryso-

pisy, adresy podpunktów... 

- Komu podać? Gestapo? 

- Nie, moim przełożonym. 

- A dopiero oni do gestapo? Tak? 

- Tego nie wiem. 

-  Nie  wiesz?  Przypuśćmy.  A  kiedy  dowiedziałeś  się  o  akcji  na  Pu-

ławskiej? 

Krzysztof drgnął. 

- Bezpośrednio... - zająknął się - bezpośrednio przed akcją. 

Kłamie? A jeśli to prawda? W takim razie jak przeciekła do gestapo 

wiadomość o akcji? 

background image

- Mów prawdę, wiemy wszystko - zdecydowałem się na bluff. 

-  Zygmunt  powiedział  mi  o  tym  dzień  wcześniej,  rozpoznawaliśmy 

teren... 

- I ty zameldowałeś o tym do gestapo? 

- Nie - żywo zaprzeczył „Krzysztof” - nie gestapo, ale moim przeło-

ż

onym. 

- Ale fabrykę otoczyli nie twoi przełożeni, lecz żandarmi, więc do ge-

stapo ta wiadomość dotarła? 

- Dotarła... 

- A ty twierdzisz, że nie wiesz, czy NSZ ma kontakt z gestapo - pod-

niosłem głos. - Mówiłeś, że nie wiesz? Tak? 

- Ma kontakt... - wykrztusił „Krzysztof” - ma, współpracuje... 

Nie  mogłem  się  skupić.  Przez  tego  bydlaka,  przez  tego  bezczelnego 

drania,  który  nie  wart  jest,  żeby  zmarnować  na  niego  nabój,  zginął 

Zygmunt... 

- Przesłuchuj go dalej - powiedziałem do „Tadka” - ja nie mogę dłużej 

patrzeć na tę plugawą mordę. 

Usiadłem  na  wypalonej  słońcem  trawie,  oparłem  twarz  na  rękach. 

Byłem wyprowadzony z równowagi, zdenerwowany do ostatnich granic 

wytrzymałości. 

Miałem już do czynienia z niejednym zdrajcą, lecz nigdy jeszcze nie 

zetknąłem się jednak z kimś takim jak ten podporucznik NSZ „Groźny”. 

To  nie  był  tuzinkowy  szpicel,  jakich  gestapo  werbowało  sobie  wśród 

rozmaitych szumowin i ludzi, załamanych do upodlenia - za marne pie-

niądze lub wręcz groźbą, to był „ideowiec”, spec od zdrady. Zaraz, co to 

background image

on  wykładał  na  akowskiej  podchorążówce?  Aha,  „Struktura  organiza-

cyjna  i  taktyka  działania...”  Swołocz,  ostatnia  swołocz...  A  myśmy  go 

uważali za kolegę, towarzysza broni... O NSZ, o haniebnej współpracy tej 

organizacji z gestapo słyszałem już nieraz. Teraz jednak po raz pierwszy 

zetknąłem się z tym bezpośrednio. Potworność...  \ 

Tymczasem „Tadek” nadal przesłuchiwał zdrajcę. „Groźny” wcale już 

nie był groźny. Z jego buty, bezczelności nie zostało ani śladu. Zdawał 

sobie sprawę, co go czeka, wiedział, że nie może już na nic liczyć i... nie 

potrafił zachować godności. 

- Nie znam nikogo... - mówił szybko, odpowiadając na pytania „Tad-

ka”  o  innych  agentów  NSZ  w  naszych  szeregach.  -  Pracowałem  sam, 

przysięgam wam, ale mi darujcie. Zrobię dla was wszystko... 

„Tadek” spojrzał na mnie pytająco. 

Skinąłem głową. 

Strzał spłoszył ptaki siedzące na pobliskich drzewach... 

Batalion  wyszedł  zwycięsko  z  jeszcze  jednej  próby.  Zdrajca,  który 

spowodował śmierć „Zygmunta”, nie wyda już nikogo. 

Veledog nr 5621 

Gdzieś pod koniec 1957 roku, wkrótce po spotkaniu byłych żołnierzy 

batalionu imienia Czwartaków, odwiedził mnie jeden z kolegów.  Znam 

go  dobrze  jeszcze  od  jesieni  1943  roku.  Braliśmy  wspólnie  udział  w 

przeprowadzaniu  wielu  akcji  bojowych.  Później  kontakt  nasz  był  nieco 

background image

luźniejszy,  niemniej  jednak  zapamiętałem  go  jako  dzielnego  żołnierza, 

odważnego  partyzanta  i  zawsze  żywię  dla  niego  szacunek  za  to,  czego 

dokonał w owych pamiętnych czasach. Nie widzieliśmy się dość dawno, 

więc  przegadaliśmy  chyba  ze  dwie  godziny  o  tym  i  o  owym,  zanim 

wreszcie zorientowałem się, że gość mój pragnie skierować rozmowę na 

jakiś  konkretny  temat,  ale  czuje  się  czymś  skrępowany.  Chcąc  mu  to 

ułatwić, zapytałem wprost: 

- No powiedz, przecież chyba mnie się nie krępujesz, masz, zdaje mi 

się, coś na sercu? 

Gość mój zmieszał się. Powiedział: 

- Tak, zgadłeś. Rzeczywiście... - tu znowu zaciął się. 

Milczałem,  powoli  mieszając  herbatę  łyżeczką.  Milczał  i  on.  Wyjął 

papierosa, zapalił. Odruchowo przysunąłem mu popielniczkę. 

- Widzisz - zaczął po chwili - w czasie naszego spotkania apelowałeś, 

ż

eby ci z kolegów, którzy mają jakieś pamiątki z batalionu, oddawali je, 

prawda? Chodzi o przekazanie ich Muzeum Wojska? 

Skinąłem potakująco głową. 

- Otóż ja mam taką pamiątkę. Chciałbym ci ją przekazać. 

-  Nie  ma  w  tym  nic  skomplikowanego.  Dasz  ją,  razem  z  innymi 

przekażemy ją do muzeum - odpowiedziałem - i sprawa załatwiona. 

-  I  ja  tak  myślę...  -  Rozchmurzył  się,  sięgnął  do  kieszeni  i  w  chwilę 

potem  położył  przede  mną  mały,  czarno  oksydowany  rewolwer.  Tak, 

pamiętałem tę broń. Została zdobyta przez mego rozmówcę latem 1944 

roku.  Ze  względu  na  mały  kaliber,  specyficzny  rodzaj  amunicji  i  nie-

wielką jej ilość rewolwer nie miał wartości użytkowej i stanowił dla niego 

background image

jakby  amulet,  jakby  talizman.  Zawsze  dokładnie  ustalałem  sytuację  i 

okoliczności, w jakich poszczególne sztuki broni zostały zdobyte. O ile 

pamiętam, ten rewolwer był zdobyty na krótko przed powstaniem, a po-

tem wobec ogromu wypadków po prostu zapomniałem o nim. I oto teraz 

leży przede mną na białej serwecie, czarny, o dziwnie wydłużanym, nie-

proporcjonalnym  bębenku  i  króciutkiej  lufie.  Rzadko  spotykany  typ  re-

wolweru. Wziąłem go w rękę. 

- Rozładowany - powiedział kolega. 

Tak,  to  ten  sam.  Rewolwer  typu  Veledog,  kaliber  5,75  mm,  numer 

5621. Tak... 

-  No  cóż  -  spojrzałem  na  mojego  gościa  -  przekażemy  do  muzeum 

razem  z  innymi  pamiątkami  przyniesionymi  mi  przez  chłopców.  Ale  - 

dodałem - chciałbym znać dokładną historię zdobycia tej sztuki... 

Mój rozmówca zmieszał się. 

- Widzisz, wolałbym... uniknąć tego. 

- Dlaczego? - zdziwiłem się. - Czy jest w tej historii coś, co chciałbyś... 

No, coś, o czym nie chciałbyś mówić? 

- Tak. To sprawa natury tak bardzo osobistej, a przy tym tak mi leżąca 

na sercu... Zresztą dobrze, opowiem ci. W muzeum może się przydać... 

Proszę  tylko  o  jedno:  żeby  moje  nazwisko  i  pseudonim  nie  były  nigdy 

wymienione... 

-  Obiecuję  -  powiedziałem.  I  czyniąc  zadość  tej  obietnicy  będę  w 

dalszym  ciągu  tego  opowiadania  nazywał  mego  rozmówcę  nazwą  typu 

przekazanego przez niego rewolweru - „Veledog”. 

- Było to w maju 1944 roku... - zaczął. 

background image

- W maju? - zdziwiłem się. - Przecież zdobyłeś ten rewolwer chyba z 

miesiąc przed powstaniem... 

- Ach, zdobyłem... Tak. Dostał się w moje ręce rzeczywiście miesiąc 

przed powstaniem, ale zaczęło się to w maju 1944 roku, niedługo po tym 

jak  zastrzeliliśmy  oficera  SS.  wiesz,  niedaleko  placu  Zbawiciela.  Przy-

pominasz sobie może, że zdobyty na nim pistolet Walther P-38 kaliber 9 

mm  został  przydzielony  mnie.  Byłem  z  niego  bardzo  dumny.  Otóż  w 

dniu, o którym zacząłem mówić, jechałem tramwajom przez Nowy Świat. 

Był to jeden z cieplejszych dni maja. Byłem bez płaszcza, pistolet miałem 

zatknięty  na  lewym  biodrze  za  pasek  spodni,  tak  że  lufa  ukryta  była  w 

spodniach, a luźna marynarka maskowała uchwyt pistoletu. Wiesz prze-

cież, jak - sam tak nosiłeś visa. 

W tramwaju było luźno. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem pięć-

dziesiąt groszy. W momencie kiedy podawałem je konduktorowi, moneta 

upadła na podłoże. Schyliłem się, żeby ją podnieść, i nagle przypomnia-

łem sobie, że pod rozpiętą marynarką mam pistolet. Poprawiłem szybko 

na sobie marynarkę, rozejrzałem się bacznie dokoła, ale nikt z jadących 

nie  zdradzał  zainteresowania  moją  osobą.  Odetchnąłem  z  ulgą  i  wrę-

czywszy konduktorowi owe pięćdziesiąt, groszy przeszedłem na przedni 

pomost.  Był  to  wóz  przyczepny:  w  pierwszym  wagonie,  jak  pamiętasz, 

nie wolno nam było wtedy jeździć na przednim pomoście, był on nur fiir 

Deutsche.  Myślałem  o  naszej  udanej  akcji  w  Zaborowie.  Przeżywałem 

jeszcze raz triumf, jaki odczuwałem wraz z kolegami biorącymi wówczas 

udział w akcji - po rozbiciu posterunku policji. Tak, to była akcja udana... 

Tramwaj zgrzytał na zakręcie kolo pomnika Kopernika. Na następnym 

background image

przystanku,  przy  Ordynackiej,  już  miałem  wysiadać.  Stanąłem  przy 

schodku  i  bezpośrednio  po  zatrzymaniu  się  tramwaju  wyskoczyłem. 

Chciałem jeszcze kupić szmatławca

. Już nie pamiętam, co mnie w nim 

tego dnia interesowało. Była, zdaje się, jakaś wiadomość, o której mi ktoś 

powiedział. Zatrzymałem się przy kiosku, kupiłem gazetę, po czym po-

szedłem dalej w kierunku domu, do Alej. Nagle spostrzegłem, że idącej 

tuż przede mną dziewczynie upadły na ziemię rękawiczki. Schyliłem się, 

podniosłem  zgubę  z  trotuaru,  a  następnie  szybkim  krokiem  dogoniłem 

ową dziewczynę, aby jej oddać. Była to młoda, zgrabna kobieta, ubrana w 

jasną, letnią sukienkę, skórzane pantofelki na korkowym koturnie, ostatni 

krzyk  mody  w  tym  czasie.  Szła  dość  szybkim  krokiem,  a  fala  ciemno-

blond włosów zakrywała jej kark. Dogoniłem ją i powiedziałem: 

-  Wybaczy  pani,  że  pozwolę  sobie  zaczepić  ją,  ale  jestem  usprawie-

dliwiony. Chcę oddać zgubę. - Mówiąc to, dałem jej rękawiczki. 

Spojrzała na mnie i teraz dopiero przyjrzałem się jej twarzy. Wiesz, nie 

było w niej nic charakterystycznego. Nie była jakąś wyszukaną piękno-

ś

cią... Po prostu miała bardzo regularne rysy, duże oczy budzące zaufa-

nie...  Ot,  milutka  buzia  przystojnej  osiemnastoletniej  dziewczyny.  Wy-

dało mi się, że gdzieś, chyba niedawno, ją widziałem. Może w tramwaju... 

-  Jest  pan  bardzo  uprzejmy  -  odpowiedziała  z  miłym  uśmiechem. 

Miała twardy, jakby śląski akcent. - Jestem panu bardzo wdzięczna. Do 

tych rękawiczek jestem bardzo przywiązana i strata ich zrobiłaby mi dużą 

przykrość. 

                                            

 Tak nazywano w okupowanej Warszawie wydawaną przez okupanta gazetę „Nowy 

Kurier Warszawski”. 

background image

Mruknąłem coś pad nosem, chcąc wytłumaczyć, że jestem szczęśliwy, 

ż

e dzięki mnie uniknęła przykrości, że zaoszczędziłem jej tego. 

- Zdaje mi się, że wysiedliśmy z jednego tramwaju? 

Spojrzała  na  mnie  ze  zdziwieniem,  jakby  zaskoczona,  i  uśmiechnęła 

się: 

- Nie, chyba się panu zdawało, szłam pieszo z Krakowskiego Przed-

mieścia. 

Czułem  się  bardzo  niezręcznie,  ale  dziewczyna  wybawiła  mnie  z 

kłopotu, mówiąc: 

- Zdaje się, że idziemy w jedną stronę, prawda? 

- Tak, ja idę do Alej. 

- To świetnie, w takim razie idziemy razem. 

I poszliśmy. Była ode mnie niższa o pól głowy... Jakoś dziwnie dobrze 

mi  było  czuć  jej  obecność  koło  siebie,  chociaż  była  dla  mnie  zupełnie 

obca. Nawet nie znałem jej imienia. Bezwiednie minąłem dom i szedłem 

z nią dalej. Doszliśmy do rogu Alej i Nowego Światu. Czułem, że wła-

ś

ciwie wypada się już żegnać. 

- Idę na prawo - powiedziała. - A pan? 

- Ja też na prawo - rzuciłem szybko, prawie mimo woli. W ten sposób, 

rozmawiając  o  wszystkim  i  o  niczym,  doszliśmy  do  rogu  Alej  i  Mar-

szałkowskiej. Tu już ostatecznie zdecydowałem się ją pożegnać. 

- Niestety, właśnie ja tu już muszę odejść, z przyjemnością towarzy-

szyłbym pani dalej, ale spieszę się i... 

-  Tak?  Szkoda...  -  w  glosie  jej  wyczułem  nutkę  żalu.  Poczułem  się 

ośmielony. 

background image

- Czy nie sprawiłoby pani przykrości zobaczyć się jeszcze ze mną? 

-  Ach  nie,  przeciwnie.  Bardzo  mile  mi  się  z  panem  rozmawiało. 

Przyznam  się  panu,  że  w  Warszawie  jestem  od  niedawna  i  nie  mam  tu 

specjalnie dużo znajomych. Prowadzę życie raczej samotnicze. 

Postanowiłem kuć żelazo póki gorące. 

- A więc może jutro? 

- Jutro? Ale chyba wieczorem. 

- Wieczorem to jest pojęcie względne. Godzina policyjna... Dwudzie-

sta druga... 

- No więc... W takim razie może o dziewiętnastej? 

- Świetnie. Do kina chyba pani nie chodzi? 

Spojrzała na mnie szczerze ubawiona, ale takim wzrokiem, który da-

wał jasno do zrozumienia, że w kinie jej się nie zobaczy. „Tylko świnie 

siedzą w kinie” - zdawała się odpowiadać popularnym warszawskim po-

rzekadłem

6

- A więc gdzie? 

- Chyba w kawiarni... - zawahała się. - Może w „Napoleonce”?. 

- Przyznam się, że nie wiem, gdzie to jest... 

-  Na  Nowym  Świecie.  Róg  Wareckiej.  Niedaleko  miejsca,  gdzie 

-upadły mi te pechowe rękawiczki. 

- A może nie pechowe?... Dla mnie przynajmniej nie pechowe. 

Roześmiała się. 

-  A  więc  dobrze.  Tam  gdzie  upadły  te  dla  pana  nie  pechowe  ręka-

                                            

 W okresie okupacji warszawiacy na ogół bojkotowali kina wyświetlające hitlerowskie 

filmy propagandowe. 

background image

wiczki. Dobrze? W „Napoleonce”. A więc do jutra... 

„Veledog”  przerwał.  Nerwowym  ruchem  zapalił  papierosa.  Widać 

było,  że  wspomnienia  poruszają  go  do  głębi.  Nie  bardzo  rozumiałem, 

dlaczego... 

- Tak - opowiadał dalej - tak się zaczęto. Nazywała się Zofia. Zako-

chałem się w niej do szaleństwa. Trudno mi było myśleć o czymkolwiek, 

co nie było z nią związane. 

Spotykaliśmy  się  w  kawiarniach:  w  „Napoleonce”  i  gdzieindziej. 

Nigdy  w  domu  -  wiesz  przecież,  w  jakich  ja  warunkach  mieszkałem 

wtedy. Zresztą byłem ostrożny - wtedy tym bardziej ze względu na nią - i 

nawet  nie  powiedziałem  jej,  gdzie  mieszkam.  Rozumiesz,  prawda? 

Uważałem,  że  będzie  bezpieczniej  dla  niej,  jeśli  nie  będzie  o  tym  wie-

dzieć... 

Gdzieś w połowie czerwca wynajęliśmy w małej prywatnej przystani 

na plaży na Żoliborzu kajak i popłynęliśmy w dół Wisły. Nie wiem, czy 

kiedykolwiek płynąłeś Wisłą w dół. Nie wiem, czy znasz te strony. Otóż 

przy lewym brzegu rzeki jest tam pełno małych wysepek. Są one poro-

ś

nięte gęstą wikliną, a nurt rzeki rozpada się tutaj na szereg małych nur-

tów,  kanałów,  przesmyków.  Niezwykle  romantycznie...  Pusto,  cicho, 

tylko woda, zieleń, czasem ptak przeleci... Płynęliśmy długo, aż nadszedł 

czas  powrotu.  Pod  prąd  ciągnąć  jest  dużo  ciężej.  I  chociaż  cały  ciężar 

wiosłowania spoczywał na mnie, ona pierwsza - mimo że nie byłą zmę-

czona - zaproponowała, żebyśmy zatrzymali się na jednej z wysepek. 

- Zmęczony jesteś - powiedziała. - Odpoczniesz trochę i popłyniemy 

background image

dalej. Przecież nie śpieszy się nam tak bardzo... 

Przybiliśmy  do  brzegu.  Tak.  cóż.  kochałem  ją,  byliśmy  młodzi... 

Zdawało mi się, że cały  świat należy do mnie...  I już od tej chwili wy-

dawało mi się, że nie potrafiłbym bez niej żyć. 

Często  wieczorem  -  pamiętasz,  akcje  kończyły  się  czasem  tuż  przed 

godziną policyjną - nie szedłem do domu. Matce mówiłem, że będę no-

cował u kolegi. Nocowałem u Zosi. Miała malutkie mieszkanie, na dru-

gim piętrze, przy ulicy Mokotowskiej. Byłem szczęśliwy, tak, jak tylko 

może  być  szczęśliwy  mężczyzna,  gdy  znajdzie  kobietę,  którą  kocha  i 

przez którą jest kochany. Wieczorami rozmawialiśmy dużo. Mówiła mi, 

ż

e ojciec jej jest w oflagu, matka nie żyje. Od ojca dostawała listy, wy-

syłała mu paczki... Niedawno przyjechała do Warszawy ze Śląska, skąd 

uciekła  przed  przymusowym  przyjęciem  volkslisty.  Zamieszkiwała  w 

mieszkaniu  ciotki,  która  właśnie  niedawno  wyjechała  do  krewnych  w 

Lubelskie. Pracowała u znajomych, którzy robili torebki damskie z der-

matoidu. Zarabiała dość dobrze i jej materialna sytuacja nie należała do 

ciężkich.  Któregoś  dnia  wyznała  mi,  że  pragnęłaby  nawiązać  kontakt  z 

jakąś organizacją. 

- Wstyd mi - mówiła - że dzisiaj, w czasie, kiedy każdy dobry Polak 

powinien walczyć za Ojczyznę, ja nic z siebie nie daję, zajmuję się jakimś 

własnym, małym światkiem. 

Miałem do niej bezgraniczne zaufanie i wtedy właśnie po raz pierwszy 

przyznałem  się  jej,  że  należę  do  organizacji,  i...  powiedziałem  jej,  do 

jakiej jednostki. Zaczęła mi robić wymówki, że ona dotąd nic o tym nie 

wiedziała. W ogóle - wyrzucała mi - tak mało jej mówię o swoich spra-

background image

wach, jakbym nie miał do niej zaufania. 

Odpowiedziałem, że tak nie jest. Po prostu - tłumaczyłem - bałem się 

ją  niepokoić,  nie  chciałem  zajmować  jej  sprawami  czysto  męskimi  i  w 

dodatku niebezpiecznymi. 

Oburzyła się na takie stawianie sprawy. Dla niej nie może być obojętne 

nic,  co  mnie  dotyczy,  a  już  w  żadnym  wypadku  walka  o  Polskę.  Jest 

dumna ze mnie, ale - wywodziła z patosem, który w jej ustach jakoś mnie 

nie raził - jako kobieta-Polka ona sama też musi stanąć w szeregu i wal-

czyć za Ojczyznę. Ja powinienem jej w tym pomóc, jako najbliższy dla 

niej  człowiek  i  jako  alowiec.  Bo  -  dodała  w  końcu  -  ona  też  pragnie 

sprawiedliwości społecznej. 

Po  takiej  argumentacji  nie  mogłem  nie  przyznać  jej  racji,  ale  i  nie 

obiecałem konkretnie niczego. 

Było to coś, co nas dzieliło. Nie chciałem jej skontaktować z nikim z 

organizacji. Bałem się o jej bezpieczeństwo i... no, po prostu chciałem ją 

mieć tylko dla siebie. Było to stanowisko egoistyczne, zdawałem sobie z 

tego sprawę, ale usprawiedliwiałem się sam przed sobą, że ja przecież w 

naszym  batalionie  nastawiam  karku  za  siebie  i  za  nią,  daję  z  siebie,  co 

mogę. 

Mijały dni. Zosia coraz częściej powracała do tego tematu, a ja stara-

łem się zawsze sprowadzić rozmowę na inne tory. 

- Wiesz - powiedziała mi pewnego razu - jeśli ty sam nie chcesz, czy 

nie  umiesz  wprowadzić  mnie  do  organizacji,  to  skontaktuj  mnie  przy-

najmniej z Konradem. On... 

- Czekaj - przerwałem jej zaskoczony. - Jak to z Konradem? Skąd, skąd 

background image

znasz to imię? 

-  Skąd?  -  powtórzyła.  -  Nie  bądź  śmieszny.  Przecież  wielokrotnie 

wspominałeś mi o nim, gdy mówiłeś waszym batalionie... 

Byłem zdruzgotamy. A więc tak mało panuję nad sobą... Nie, to chyba 

niemożliwe.  Nie  mogłem  uwierzyć,  żebym  bezwiednie  wymówił  imię 

dowódcy. Jak smarkacz, jak ostatni papla... 

- Niemożliwe, Zosiu. Nigdy ci tego imienia nie mówiłem. 

Roześmiała się. 

- Jak to, więc skąd bym je znała? 

To był rzeczywiście argument nie do odparcia. 

- No dobrze, ale po co właściwie ty chcesz się widzieć z Konradem? - 

zapytałem. 

- Chcę z nim porozmawiać, żeby mnie wziął do Czwartaków. On mi 

nie odmówi jak ty. On mi przyzna rację... Chcę walczyć, rozumiesz? Nie 

chcę siedzieć i przyglądać się wszystkiemu, jak... - szukała i nie mogła 

znaleźć odpowiedniego określenia. 

- Nie, z Konradem nie skontaktuję, cię. 

- Pożałujesz tego, obrażę się na ciebie, nie będę cię chciała znać 

Zamknąłem jej usta pocałunkiem. 

W parę dni po tej rozmowie szliśmy ulicą Mickiewicza w stronę placu 

Wilsona.  Szliśmy  nad  Wisłę.  Po  drodze  spotkaliśmy  Władka,  kolegę,  z 

którym chodziłem do gimnazjum. Podszedł do nas. Przedstawił się Zosi, 

niewyraźnie  -  jak  to  zwykle  bywa  -  wymawiając  swoje  nazwisko.  Po-

szliśmy  razem,  rozmawiając  na  jakieś  błahe  tematy.  Z  konspiracyjnego 

nawyku, bo tym razem wcale to nie było potrzebne, unikałem zwracania 

background image

się do niego po imieniu. Na placu Wilsona Władek pożegnał się z nami i 

wszedł do bramy domu, w którym mieszkał. Szliśmy z Zosią przez chwilę 

w milczeniu. 

- To był Konrad? - zapytała nagle. 

- Dlaczego pytasz? 

- Bo po prostu tak go sobie właśnie wyobrażałam. 

Uśmiechnąłem się. „Konrad” miał całkiem inny  wygląd zewnętrzny, 

nie mówiąc już o takich cechach charakteru jak  stanowczość i odwaga, 

podczas gdy Władek był chwiejny i niezbyt odważny. Ta jego słabość, a 

także  -  wbrew  pozorom  -  kiepskie  zdrowie,  były  przyczyną,  że  jak  się 

orientowałem,  nie  należał  on  do  żadnej  organizacji  podziemnej. 

Uśmiechnąłem się i trochę dla żartu, trochę z przekory powiedziałem: 

- Tak, to był Konrad, ale dziwi mnie, żeś go tak od razu poznała. 

- Widzisz, gdy wyobrażałam go sobie, przekonana byłam, że nie może 

on wyglądać inaczej. 

Spędziliśmy wtedy wspaniały dzień. 

Trzy  dni  później  zaskoczony  zostałem  wiadomością,  że  Władek  nie 

ż

yje.  Zginął  w  tajemniczych  okolicznościach  -  zastrzelony  na  ulicy,  w 

pobliżu  domu,  w  którym  mieszkał.  Nie  było  tam  w  tym  czasie  żadnej 

łapanki, ani strzelaniny, nic takiego, czym można było wytłumaczyć ten 

wypadek.  Został  zabity  wieczorem,  a  jego  starszy  brat,  który  razem  z 

matką  był  w  prosektorium  na  Oczki,  żeby  zobaczyć  zwłoki  Władka  i 

przygotować  pogrzeb,  powiedział  mi,  że  zginął  od  postrzału  w  czoło, 

oddanego  z  niewielkiej  odległości  z  broni  niezwykle  małego  kalibru. 

Otwór  wlotowy  był  tak  malutki,  jak  od  pocisku  z  floweru.  To  było 

background image

wszystko, czego dowiedzieliśmy się o zagadkowej śmierci Władka. 

Dwudziestego czwartego czerwca - przypominasz sobie? - byliśmy na 

akcji, która nie doszła do skutku - na akcji wysadzenia w powietrze na-

stawni, na Pradze. Wracałem z niej z „Tadkiem” i dopiero na Kole dowie-

działem się od ciebie, że na Radzymińskiej była strzelanina, że „Konrad” 

został ranny i, być może, wpadł w  ręce wroga. Pamiętasz, siedzieliśmy 

wtedy  w  napięciu  parę  godzin  i  dopiero  o  piątej  po  południu  dowie-

dzieliśmy się, że „Konrad” jest ranny, ale że wszystko w porządku i został 

już odwieziony do domu. „Tadek” na twoje polecenie odwołał stan po-

gotowia  i  pojechałem  -  pamiętam  -  pojechałem  wtedy  prosto  do  Zosi. 

Podenerwowany  wyczekiwaniem  na  wiadomość  o  „Konradzie”  zakata-

rzony po nocy spędzonej na gołej ziemi w czasie akcji, rozkoszowałem 

się gorącą herbatą, którą przyrządziła mi Zosia, i czułem, że nie uzyskam 

pełnego  odprężenia  nerwowego  i  umysłowego,  jeżeli  nie  podzielę  się z 

nią  przeżyciami  ostatnich  godzin.  Przecież  nie  miałem  powodów  do 

ukrywania przed nią czegokolwiek. 

- Dlaczego nie przyszedłeś wcześniej? - spytała w pewnej chwili. 

Nie przemilczałem tego, co zaszło, i opowiedziałem jej o zarządzonym 

pogotowiu, o tym, że „Konrad” został ranny i o naszych obawach doty-

czących rzekomego wzięcia go do niewoli. 

- Konrad? - zapytała przeciągle. Widziałem, że blednie. 

- Konrad - odpowiedziałem. - Ale co ci jest? 

- Nie, nic. Ot po prostu tak... To on jest ranny?... Biedak... 

Teraz wyraźnie widziałem, że była zdenerwowana. 

Ręce jej drżały, łyżeczka, którą mieszała cukier w herbacie, uderzała z 

background image

brzękiem w szkło szklanki, co nigdy się Zosi nie zdarzało. 

„Przejęła się. Kochana...” - pomyślałem. 

Tego wieczoru była jakaś dziwna, oschła, nieswoja. Jakby obca... 

- Co ci jest, kochana? Może jesteś chora?. - niepokoiłem się. 

- Nie, nic, bardzo się tylko przejęłam tą waszą przygodą. 

Odgarnęła mi włosy z czoła i... uspokoiłem się. 

- Naleję ci jeszcze szklankę herbaty, dobrze? 

- Bardzo ci będę wdzięczny. 

Poszła  do  kuchni  i zaczęła  się  krzątać.  Z  przyjemnością  myślałem  o 

szklance  gorącej  herbaty.  Byłem  rzeczywiście  solidnie  przeziębiony  i 

bardzo męczył mnie katar. Sięgnąłem do kieszeni i... stwierdziłem, że nie 

mam chusteczki do nosa. Musiałem gdzieś ją zgubić. 

Na stoliku koło lusterka stała torebka Zosi. Pomyślałem sobie: wy trę 

nos  w  jej  chustkę, jutro jej  oddam  wypraną.  Wziąłem  torebkę  do  ręki  i 

zauważyłem, że jest dziwnie ciężka, „Cóż ona tam nosi, tyle kluczy, czy 

co?”  Odciągnąłem  zamek  błyskawiczny  i  pierwszą  rzeczą,  którą  zoba-

czyłem po wyjęciu leżącej na wierzchu chusteczki, był... rewolwer. Ve-

ledog.  Oniemiały  ze  zdumienia  chwyciłem  go  w  rękę.  Tak,  nie  ulegało 

wątpliwości, Zosia miała broń. A przecież tyle razy mówiła mi, że z żadną 

organizacją nie ma nic wspólnego, że chce dopiero nawiązać jakiś kon-

takt,  żeby  walczyć...  A  więc  skąd  u  niej  broń?  Przekręciłem  bębenek. 

Wszystkie  otwory  były  napełnione.  I  wtedy  rzuciło  mi  się  w  oczy,  że 

rewolwer ten jest niezwykle małego kalibru. Na górze, na wierzchu było 

napisane:  kaliber  pięć,  przecinek,  siedemdziesiąt  pięć.  Trzymając  go  w 

ręku, zacząłem grzebać w torebce. Znalazłem pudełko z nabojami. Ale i 

background image

to nie rozwiązało niczego. Może Zosia w tajemnicy przede mną nawiązała 

kontakt z jakąś organizacją? Ale nie, to chyba niemożliwe. Kontaktu nie 

nawiązuje się tak łatwo. I broń dają przecież nie od razu... Nagle straszne 

podejrzenie  jak  błyskawica  przemknęło  mi  przez  myśl.  Władek  został 

zabity z broni niezwykle małego kalibru... Jeszcze raz spojrzałem w lufę 

miniaturowego  rewolweru.  Tak...  Czyżby?...  To  niemożliwe,  niemożli-

we... 

Położyłem  broń  na  stoliku,  obok  pudełko  amunicji  i  zacząłem  go-

rączkowo przeszukiwać torebkę. Jednakże nie znalazłem nic, co mogłoby 

wyjaśnić tę sprawę. Nagle wpadłem na pomysł przejrzenia dokumentów 

Zosi. Wyciągnąłem z bocznej kieszonki torby kennkartę. Od razu rzuciło 

mi się w oczy, że to nie była kennkarta polska. To nie była szara kenn-

karta.  To  była  brązowa  kennkarta  reichsdeutschki...  Półprzytomny  z 

przerażenia otworzyłem ją. S o p h i e... Dalej już nie czytałem. Chwyci-

łem następny dokument. Pod

1

 złowrogim czarnym orłem, trzymającym w 

szponach  wieniec  ze  swastyką  -  równie  złowrogi,  czarny  i  bezlitośnie 

jednoznaczny  napis:  Geheimestaatspolizei.  Gestapo...  Włożyłem  doku-

menty  do  kieszeni.  To  samo  zrobiłem  z  rewolwerem  i  amunicją.  Nie 

zastanawiając się, co robię, zasunąłem zamek błyskawiczny torby i od-

stawiłem  ją  na  miejsce.  Potem  usiadłem  na  krześle,  które  zajmowałem 

poprzednio. 

Z bolesną jasnością uświadomiłem sobie, że nasze poznanie nie było 

przypadkowe,  że  rękawiczki  (och,  jakżeż  pechowe!)  nie  przypadkiem 

upadły do moich stóp na trotuar i że Zosię, nie, nie Zosię - Sophie... rze-

czywiście widziałem owego fatalnego dnia w tramwaju. Musiała dostrzec 

background image

mego waltera, gdy schylałem się po zagubiony pieniądz. 

Zrozumiałem,  że  spotkanie  nasze  było  wyreżyserowane.  Och.  jakaż 

ona przebiegła, jaka aktorka... 

Czoło  miałem  mokre  od  potu.  Musiałem  też  dziwnie  wyglądać,  bo 

Zofia,  gdy  w  końcu  weszła  z  herbatą,  zatrzymała  się  i  spojrzawszy  na 

mnie, spytała: 

- Nie masz gorączki? 

- Jestem zmęczony i przeziębiony - sam nie poznawałem swego głosu. 

Postawiła szklanki z herbatą na stole. 

- Masz, pij, zaraz zrobi ci się lepiej. Jest gorąca i świeżo naparzona. 

Taka herbata jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła. 

Uśmiechnęła się. Och, jakże wstrętny, jakże sztuczny wydał mi się ten 

uśmiech. Jak to się stało, że dałem się tak zwieść tej gestapówce, że... 

- Co to jest? - wyciągnąłem rewolwer z kieszeni. 

Zbladła. 

- Znalazłeś? Oddaj! - oczy jej spoczęły na krótki moment na torebce 

stojącej na stoliku. 

- Skąd to masz? Odpowiadaj! 

-  Dostałam,  jeden  z  kolegów  pracujących  razem  ze  mną  należy  do 

organizacji.  Prosiłam  go  bardzo  i  dostałam.  Ciebie  też  prosiłam,  wielo-

krotnie, nie chciałeś mnie wciągnąć do organizacji, nie chciałeś, a ja tak 

bardzo pragnęłam coś robić... No i właśnie od niego dostałam na szkole-

nie... 

- Ach tak... - przerwałem jej wyciągając z kieszeni karton gestapow-

skiej legitymacji. - A to, co oznacza? To też od kolegi też z „organizacji”? 

background image

- A więc wiesz... - wyszeptała ledwie dosłyszalnie. 

- Tak, wiem. Teraz już wiem, że poznaliśmy się nieprzypadkowo, że 

specjalnie  rzuciłaś  rękawiczki.,  teraz  już  wiem,  że  widziałaś  mnie  w 

tramwaju  i  że  dostrzegłaś  u  mnie  pistolet,  teraz  wiem  także,  że  to  ty 

właśnie zabiłaś tego chłopaka, ty zabiłaś mego kolegę... 

-  Słuchaj,  możesz  sobie  myśleć  o  mnie  wszystko,  co  zechcesz,  ale 

przysięgam ci... 

- Kłamiesz. Chciałaś tylko przeze mnie dotrzeć do batalionu, zamor-

dować  „Konrada”.  Ech  ty...  -  nie  panowałem  już  nad  sobą  -  ty  szmato 

gestapowska! 

- Nie - mówiła gorączkowo - przysięgam, że mówię prawdę. Poznanie 

nasze  nie  było  przypadkowe  to  fakt.  Potem  dopiero,  gdy  poznałam  cię 

bliżej,  stałeś  mi  się  drogi.  Wtedy  na  kajaku,  pamiętasz  to  chyba,  przez 

cały czas myślałam o moim zadaniu. A potem... 

Nie mogłem tego słuchać. To było ponad moje siły... Ręka moja zna-

lazła się na uchwycie waltera. 

Nosiłem zawsze nabój w lufie, a skrzydełko bezpiecznika pozostawało 

w położeniu poziomym, tak, że widoczna była litera „F” - pierwsza litera 

niemieckiego słowa feuer - ogień. Aby oddać pierwszy strzał, trzeba było 

tylko  mocno  nacisnąć  język  spustowy,  przezwyciężyć  opór  sprężyny 

kurka. I oto czułem już pod palcem twardy ucisk spustu. 

Zofia, o dziwo, nagle uspokoiła się. 

- Możesz mnie zabić - powiedziała cicho - ale to i tak już niczego nie 

zmieni. Tak, okłamywałam cię, ciągnęłam za język. Serce mi się krajało, 

ale miałam z tego satysfakcję. Jestem Niemką, rozumiesz? A ty... ty jesteś 

background image

polskim  bandytą.  Jakże  nisko  upadłam...  że  takiego  właśnie  musiałam 

pokochać... Tak, to ja zabiłam tamtego chłopca. I szkoda, że to jednak nie 

był Konrad. Odkupiłabym przynajmniej przed führerem i vaterlandem to 

moje upodlenie i to... 

Już nie dokończyła. Wazonik z kwiatami przewrócił się od podmuchu 

powietrza  powstałego  przy  strzale,  woda  szeroką  strugą  rozlała  się  po 

nieskalanej bieli obrusa... 

I  taka,  widzisz  -  kończył  swą  opowieść  „Veledog”  -  jest  historia 

„zdobycia” tego rewolwerku. Zabiłem ją. Ty powiesz, że zlikwidowałem 

niebezpiecznego  wroga,  groźnego  dla  nas  agenta.  Tak,  to  prawda.  Ona 

była  bardzo  niebezpieczna,  najgroźniejsza  chyba  ze  wszystkich  tych, 

których  gestapo  usiłowało  na  nas  nasłać.  Ale  przecież  ja  ją  naprawdę 

kochałem... 

Umilkł. Zgarbił się. Sięgnął po papierosa. Widać było, jak go boli to 

wspomnienie... 

Zawiła i tragiczna jest historia tego małego na czarno oksydowanego 

rewolweru  kaliber  5,75  mm  typu  Veledog  i  związanego  z  jego  losami 

Walthera P-3&, kaliber 9 mm. 

Długo myślałem, zanim zdecydowałem się to wszystko opisać. Wiele 

szczegółów było dla mnie niejasnych, wiele taktów zagadkowych, trud-

nych  do  zrozumienia,  logicznie  niewytłumaczalnych...  Dlaczego  Zofia 

zabiła Władka, dlaczego nie przekazała go innym agentom i w ten sposób 

nie oddała go w ręce gestapo, które przecież chciałoby dowiedzieć się od 

niego wielu rzeczy? Przecież sądziła, że to jest „Konrad”, dowódca bata-

background image

lionu... Dlaczego wiedząc o tym, że „Veledog” jest jednym z Czwartaków 

i nie mając nadziei na to, że wciągnie ją do batalionu, gdyż wielokrotnie 

jej tego odmawiał, nie wydała go samego w ręce gestapo? Czyżby rze-

czywiście go kochała? 

Może miłość ta była tylko fikcją, a „Veledog” żyje tylko dlatego, że 

był  nicią  prowadzącą  do  naszego  batalionu?  W  takim  razie  jak  wytłu-

maczyć sobie taką, a nie inną śmierć Władka? 

Pytań takich można postawić więcej i nie sądzę, abym kiedykolwiek 

otrzymał  na  nie  autorytatywne  odpowiedzi.  Możni  tylko  snuć  takie  lub 

inne domysły. 

Veledog nr 5621 - jedyna dziś pamiątka tragicznej miłości alowca do 

agentki gestapo, miłości, którą przypłaciło życiem dwoje ludzi - a mogło 

przypłacić  znacznie  więcej  -  znajduje  się  obecnie  w  Muzeum  Wojska. 

Jego zdjęcie widnieje na okładce tej książeczki. 

Człowiek  nazywany  tutaj  „Veledogiem”,  ma  już  posiwiałe  skronie  i 

mało przypomina dziś tego chłopca z Walterem za paskiem, który pew-

nego  majowego  dnia  1944  r.  podniósł  upuszczone  przez  młodą  kobietę 

rękawiczki i w rezultacie tego drobnego wydarzenia zmuszany był podjąć 

najboleśniejszą  chyba  w  swym  życiu  decyzję.  Słuszną  decyzję.  Ale  to 

przecież nie zmniejszyło tragedii, jaką przeżył i jaką wspomina do dziś. 

background image

Posłowie 

Batalion  szturmowy  AL  im.  Czwartaków  został  zorganizowany  i 

działał  w  niezwykle  trudnych  warunkach  wielkomiejskich,  w  mieście 

okupowanym,  dławionym  mackami  gestapo.  Mimo  to  udało  się  nam 

przeprowadzić  wiele  śmiałych,  ryzykownych,  ale  udanych  akcji  bojo-

wych. 

Działalność nasza nie mogła ujść uwagi hitlerowskich władz bezpie-

czeństwa,  nie  mogła  nie  spowodować  reakcji  gestapo,  które  w  mieście 

określanym  przez  Niemców  jako  Banditenstadt  Warschau  i  będącym 

ośrodkiem promieniującym buntem na całą „Generalną Gubernię” zostało 

szczególnie rozbudowane. 

Sam  Himmler  stwierdził,  że  ruch  komunistyczny  jest  najbardziej 

niebezpieczny ze wszystkich nurtów podziemnych. Nic dziwnego więc, że 

warszawskie gestapo nie mogło tolerować sprężyście działającej i właśnie 

przez  komunistów  kierowanej  jednostki  dywersyjnej,  że  dokładało 

wszelkich starań, aby nas zniszczyć lub przynajmniej zdezorganizować. 

Walka  przybrała  charakter  niezwykle  zacięty,  bezpardonowy.  Wzię-

tych do niewoli Czwartaków katowano w nieludzki sposób, torturowano 

usiłując wydostać od nich informacje o jednostce i o towarzyszach broni. 

Nie  doprowadziło  to  jednak  oprawców  do  niczego.  „Zybek”-Łaski, 

„Adam”-Potocki  i  inni  umierali  skatowani,  zbici  na  miazgę  nie  wypo-

wiedziawszy jednak ani słowa, które mogłoby zaszkodzić sprawie.  Inni 

znalazłszy  się  w  sytuacji  bez  wyjścia  popełniali  samobójstwo  woląc 

background image

ś

mierć niż niewolę. 

Pragnąc  za  wszelką  cenę  uchwycić  jakąkolwiek  nić  prowadzącą  do 

batalionu  gestapo  chwyciło  się  także  starej  metody  szpiegostwa  i  pro-

wokacji.  Zaczęli  się  wśród  Czwartaków  lub  w  ich  otoczeniu  pojawiać 

agenci, którzy pod maską patriotów mieli zdobyć nasze zaufanie i spełnić 

rolę  konia  trojańskiego.  Do  najboleśniejszych  chyba  kart  historii  pol-

skiego ruchu oporu należy fakt, że jednym z tych ujawnionych i zlikwi-

dowanych  przez  nas  zdrajców  był  nie  bezpośredni  współpracownik  ge-

stapo,  ale  oficer  wywiadu  polskiej  organizacji  konspiracyjnej,  podpo-

rucznik NSZ. 

To, że wszelkie takie podle prowokacje nie dały zamierzonego przez 

wroga rezultatu, zawdzięczamy przede wszystkim Partii, której byliśmy 

zbrojnym  ramieniem  i  która  otaczała  nas  szczególną  troską  i  opieką. 

Zawdzięczamy  to  trudnej  i  jakże  odpowiedzialnej  pracy  ludzi  z  kontr-

wywiadu AL, którzy zawsze potrafili nas w porę ostrzec, w porę zwrócić 

naszą uwagę na pewne niepokojące zjawiska, jakich zajęci naszymi pod-

stawowymi,  bojowymi  zadaniami  nieraz  nie  dostrzegaliśmy.  Zawdzię-

czamy to także panującej w naszym środowisku atmosferze koleżeństwa i 

szczerości,  wzajemnego  zaufania  i  solidarności.  Aktyw  czwartacki  był 

zgrany, nie miał przed sobą tajemnic; byliśmy związani służbą i jedno-

cześnie  łączyła  nas  wszystkich  głęboka  przyjaźń.  Atmosfera  ta  leżała  u 

podstaw  sukcesów  batalionu  i  nieraz  pomogła  nam  wyjść  zwycięsko  z 

najcięższych terminów. 

Opowiadania  składające  się  na  niniejszy  tomik  poświęciłem  wyda-

rzeniom związanym właśnie z próbami penetracji batalionu im. Czwar-

background image

taków przez warszawskie gestapo. 

Czy  opisane  tu  wypadki  zamykają  tę  kartę  historii  Czwartaków  - 

trudno mi powiedzieć. Są to wszystkie znane wydarzenia tego rodzaju, ale 

czy są zarazem jedynymi, jakie miały miejsce? Nie sądzę, aby ktokolwiek 

potrafił  odpowiedzieć  na  to  pytanie.  Być  może,  były  jeszcze  jakieś,  o 

których  dowiemy  się  po  latach,  podobnie  jak  ja  stosunkowo  niedawno 

poznałem historię małego rewolweru, Veledoga.  O innych zapewne nie 

dowiemy się nigdy. 

Olbrzymi  procent,  bo  przeszło  trzy  czwarte  ludzi  naszego  batalionu 

zginęło w walce. Z wymienionych w tej książeczce - „Mirek”, dowódca 

pierwszej  kompanii,  poległ  w  powstaniu  warszawskim.  Zginął 

„Piotr”-Krajewski, zginął także w powstaniu podchorąży Armii Krajowej 

Stefan K. - do końca targany sprzecznymi uczuciami i do końca wierny 

swej żołnierskiej przysiędze. 

Ci  z  nas  -  niestety  nieliczni  -  którzy  pozostali  przy  życiu,  czynami 

swoimi  udowodnili,  że  walka  była  dla  nich  najlepszą  szkołą.  Dowódca 

batalionu,  „Konrad”'  -  ppłk  rez.  Lech  Kobyliński;  jest  profesorem,  kie-

rownikiem  Katedry  Teorii  Okrętu  na  Politechnice  Gdańskiej.  Pod  jego 

naukowym  kierownictwem  konstruowane  są  obecnie  słynne  „wodolo-

ty”... Dowódca drugiej kompanii, „Tadek” - pik dypl. Tadeusz Pietrzak, 

pełni  służbę  w  Wojsku  Polskim  na  poważnym,  kierowniczym  stanowi-

sku.  „Stasiek”-Sulima  jest  majorem,  służy  w  wojsku.  „Jurek”  -  Jerzy 

Konopka pracuje na wysokim stanowisku w „Orbisie”... Inni spisują się 

nie gorzej. 

E. R.