Żakiewicz Zbigniew Gorycz i sól morza

background image

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

Gorycz i sól morza

background image
background image

Gorycz i sól morza

s³owo

/

obraz

terytoria

Gdañskie Smorgonie

Z B I G N I E W ¯ A K I E W I C Z

background image
background image

Wnet siê rozbiega wszystek ród Ÿwierzêcy, Zbieraæ doktorow,

recept jak najwiêcej, Co ich mieæ mog¹ wszystkie lasy zgo³a, Li-

bijskie knieje i smorgoñska szko³a.

Franciszek Zab³ocki 1775

Có¿ ty siê tak skrzywi³a, smorgoñska fioko… Fiu, fiu w g³owie…

Juliusz S³owacki

Z³ota czaszka

O Smorgonjo, ja ciê kocham czule,

Lecz mi³oœæ dobra, jeœli brzêczy coœ w szkatule!

Konstanty Ildefons Ga³czyñski

Smorgonie, miasteczko w powiecie oszmiañskim województwa

wileñskiego, mieszczanie smorgoñscy obuczali niedŸwiedzi¹t-

ka i wodzili siê z nimi po Rzplitej; st¹d nazwa Akademii Smor-

goñskiej i jej akademików.

Aleksander Brückner

Encyklopedia staropolska

, 1939

Smorgoñski, odnosz¹cy siê do miasteczka Smorgoñ na Litwie,

gdzie by³ zak³ad tresowania niedŸwiedzi; akademik smorgoñ-

ski, gagatek smorgoñski, niezgrabiasz…

Micha³ Arct

S³ownik Ilustrowany Jêzyka Polskiego

, 1916

Smorgonie (Smarhoñ), w XVI – 1. po³owie XVII wieku oœrodek

kalwiñski, s³awny w Europie oœrodek tresury niedŸwiedzi, zwany

akademi¹ smorgoñsk¹, istniej¹cy byæ mo¿e ju¿ w XVI wieku,

w XVIII wieku prowadzony przez Cyganów (tresowali tu równo-

czeœnie kilkadziesi¹t niedŸwiedzi, a tak¿e ma³py).

Nowa Encyklopedia Powszechna PWN

, 1996

background image
background image

CZÊŒÆ PIERWSZA

Brzegiem morza

background image
background image

9

Wjazd

Jechaliœmy krain¹ rozleg³¹ i p³ask¹ w d³ugi lipcowy wieczór

i przez noc ca³¹, wszystko widz¹c z wysoka i w pêdzie. Œciem-
nia³ym srebrem ko³ysa³o siê wyk³oszone zbo¿e, jak plastry mio-
du ¿ó³ci³y siê rzepaki, migota³y klockowate domostwa, szare
i byle jakie. Nasze miejsca by³y nad szoferk¹, w oszklonej do
po³owy klatce. Podrzemywaliœmy zmorzeni ca³onocn¹ mordê-
g¹, przedmuchiwani nocnym wiatrem. Nagle poczu³em moc-
ne szturchniêcie w bok.

– Popatrz tylko, na sam koniec ziemi my zajechali – powie-

dzia³a ona, moja ciotuleñka*. By³a wyraŸnie poruszona i jej
szare oczka wróbla b³yszcza³y jak ¿ywe srebro.

Meblowóz wdrapa³ siê na Kokosze Wzgórze, sk¹d widzia³o siê

ceramiczn¹ wyspê ceglastych dachów. Wœród nich zalega³ ru-
dawy hipopotam bazyliki Mariackiej. Na lewo stercza³y szyje
jakichœ przedpotopowych gadów, d³ugie i ¿ylaste. Gadziska
z zatroskaniem pochyla³y siê nad rudymi kad³ubami i widaæ
by³o, ¿e kad³uby te s¹ martwe i ktoœ je próbuje galwanizowaæ,
gdy¿ b³yska³o tam i iskrzy³o jaskrawosinym ogniem.

A nad nimi i ponad miastem wznosi³o siê granatowe pole, skru-

pulatnie zakreœlone ³ukiem horyzontu. Na tych sinoœciach – bia³e,

* Zobacz:

Ciotuleñka. Opowieœci ¿artobliwe

, Gdañsk 1988.

background image

10

wielopiêtrowe budowle. Mog³o dziwiæ, ¿e ktoœ zlekcewa¿y³ tyle
szerokiego pola, zaora³ je, lecz nie obsia³ i postawi³ swe pa³ace.

– Wody mnogie stoj¹ ponad ziemi¹. I po co my tu przyjecha-

li? Tu ju¿ koniec wszystkiego – westchnê³a ciotuleñka.

– Ja cz³owiek ziemski: ani z wody, ani z powietrza. Nie miesz-

kaæ mnie tutaj – orzek³a po chwili, widaæ, ¿e szykuj¹c siê do
zamieszkania byle dalej od krañca.

Zjechaliœmy w dó³. Widzenie sczez³o. Pojawi³y siê domy i do-

meczki, potem kamienice. Przejechaliœmy obok potê¿nego gma-
szyska o stromym, czerwonym dachu. Naprzeciw wyrasta³o coœ
na kszta³t murowanego, gotyckiego zamczyska z wysmuk³¹ wie-
¿¹ zegarow¹. Co parê minut podje¿d¿a³y tu poci¹gi z gwizdem
i szczêkiem ¿elastwa, aby pêdziæ gdzieœ w g³¹b miasta.

Wpadliœmy w alejê ze szpalerem dziuplastych, kikutowatych

drzew. Niechêtnie i z oci¹ganiem pod lipy podesz³y bukowe
wzniesienia. Tu¿ zaraz, na placu wcinaj¹cym siê we wzgórza,
wybrzusza³ siê namiot cyrkowy. Nasz meblowóz stan¹³. Za nasy-
pem kolejowym trwa³ huk i ³omot. Rdzawe kad³uby oplot³a pa-
jêcza sieæ rusztowañ. £azi³y po niej granatowe mrówki, aby co
parê sekund wzniecaæ ów ostry b³ysk ujarzmionej b³yskawicy.

– Taka Wie¿a Babel budowaæ! Ciekawa ja bardzo, co tutaj

cz³owiek mo¿e sobie myœleæ? – zastanawia³a siê ciotuleñka,
przecieraj¹c chusteczk¹ za³zawione oczy.

Nasz kierowca, pan W³adzio, wychyli³ sko³tuniony ³eb z szo-

ferki i gestem rezygnacji wskaza³ przed siebie. Staliœmy przed
w¹skim przejazdem, w³aœnie przetacza³ siê tam wózek zaprzê-
¿ony w parê burych niedŸwiedzi. Ci¹gnê³y dyktê zapraszaj¹c¹
na cyrkowe atrakcje: tañce s³oni, podniebn¹ akrobacjê i specjal-
n¹ tresurê niedŸwiedzi.

– Jak to oni mog¹ specjalnie tresowaæ niedŸwiedzie? Nasz

Radziwi³³ Panie Kochanku jeŸdzi³ w poszóstnej karecie zaprzê-

background image

11

¿onej w niedŸwiedzie. A co tutaj ka¿¹ im robiæ? – zaintereso-
wa³a siê ciotuleñka.

Jakby w odpowiedzi da³ siê s³yszeæ jêk syren. I oto bury nie-

dŸwiedŸ wspi¹³ siê na tylne ³apy, ciê¿ko zatupa³ i zarycza³ bo-
leœnie. Odpowiedzia³y mu ryki z cyrkowych wozów i grzmot
lwiej têsknoty. Przed nami przemkn¹³ wóz stra¿acki i dwa ga-
ziki: trudno by³o dojrzeæ, czy milicjanci to, czy stra¿acy.

A niedŸwiedŸ dalej trwa³ w tej postawie, która z ma³py mia³a

uczyniæ cz³owieka, a obróciwszy ku nam sw¹ paszczê, coœ prze-
kazywa³ niedŸwiedzi¹ skarg¹. Czy ¿ali³ siê na to specjalne tre-
sowanie, czy te¿ dowodzi³, ¿e dalej siê chce ucz³owieczaæ?
Niech go tylko wyprzêgn¹ z tego wózka, a pójdzie na dwóch
³apach z odciskiem ludzkiej stopy ku bukowym wzgórzom.
A mo¿e na to granatowe pole nawis³e nad miastem, prowadz¹-
ce do zaprzepaszczonych Smorgonij?…

Wtedy niepozorny cz³eczyna w zat³uszczonym berecie

dŸgn¹³ bestiê ¿elazem pod ¿ebro i szarpn¹³ za chrapy. I nie-
dŸwiedŸ pos³usznie zacztero³api³. A myœmy ruszyli dalej w g³¹b
miasta.

* * *

Dom nasz stoi na stoku wzgórza, wokó³ szumi¹ buki, zalewa-

j¹c okna zielonym odblaskiem. Domostwo – z wie¿yczk¹ pa-
miêtaj¹c¹ prawdziwe dziewiêtnastowiecze, gdy ¿ycie domów
obliczano nie na jedno pokolenie.

Pakujemy siê na piêtro z meblami i bebechami pozbierany-

mi po ca³ym œwiecie. Pan W³adzio chodzi po pokojach, czupry-
nê ko³tuni i nadziwiæ siê nie mo¿e.

– A co ty sobie myœlisz? I jemu siê trochê poszczêœci³o! – ofuk-

nê³a ciotuleñka. – No, ja posiedzê tutaj tyle tylko, ¿eby jak¹œ
chatê znaleŸæ: byle dalej od wody.

background image

12

Po wniesieniu mebli odprawiamy ch³opców z s¹siedztwa na

zas³u¿one piwo, sami zaœ mamy zasi¹œæ przy stole, który by³
zostawiony na po¿egnanie Po³udnia, a teraz jest porêczny na
przywitanie Pó³nocy.

– IdŸ ty do s¹siadów i zaproœ ich na parapetówka. Nie uchodzi

tak œcichapêk siê wprowadzaæ. Przy okazji poznasz, z kim bê-
dziesz mia³ przyjemnoœæ na d³ugie lata – rozkazuje ciotuleñka.

– Ma³o to my siê nabadziali po œwiecie? Widaæ taki ju¿ nasz

los, ¿eby miejsca jednego za d³ugo nie zagrzewaæ – protestujê.

– Durák ty. Wkroczy³ w wiek mêski – tak oczekuj klêski. Nie

obejrzymy siê nawet, jak ja twoj¹ rówieœnic¹ bêdê. No, mnie
ju¿ nie obaczysz – mówi proroczo ciotuleñka.

Wychodzê na schody, czuj¹c zapach butwienia i starego

muru. „I kogo¿ mogê spotkaæ w tym mieœcie uczepionym sa-
mego szczytu mapy kraju – myœlê – zaokr¹glonego dziwnie,
jakby ktoœ niewprawn¹ rêk¹ zakreœli³ kszta³t serca”. I stajê
przed okienkiem, widz¹c buki b³yszcz¹ce oleiœcie w po³udnio-
wym s³oñcu, a dalej sin¹ kreskê zatoki.

Spoza drzwi dobiegaj¹ g³osy jakby sprzeczki. Jeden trochê pi-

skliwy, czy na wysokiej nucie, wyraŸnie kogoœ ruga. Drugi – od-
powiada pó³basem. Pukam i widzê znajom¹ postaæ w przet³usz-
czonym bereciku. Bucha smród papierosów i opary gorza³ki.

– Witam nowego s¹siada! – objawia niespodziewan¹ radoœæ

cz³eczyna, œciskaj¹c moj¹ d³oñ swoj¹ tward¹, spracowan¹ rêk¹
i zapraszaj¹c, a w³aœciwie wci¹gaj¹c do wnêtrza.

– A to Wiesio, malarz – przedstawia wysokiego szatyna o twa-

rzy junackiej, z w³osami do ramion. – Przyjaciel domu, mo¿na
rzec, i Niuœkin kawaler.

– Tak, on nowy s¹siad, trzeba mu kroplówki daæ, ¿eby nie

zas³ab³ po tej ciê¿kiej przeprowadzce – uprzedza gest gospoda-
rza Wiesio.

background image

13

Wypijam jak¹œ s³odkaw¹ nalewkê.
– Oblizuje siê nasz s¹siad. Miodek poczu³. Bêdziesz mia³,

Micha³ku, prawdziwego Misia pod rêk¹ – bezceremonialnie
spoufala siê malarz.

– Jak on Miszka, to bratem tobie bêdzie. Wypada, ¿ebyœcie

wypili brudzia – proponuje niedŸwiednik, wyraŸnie ju¿ podpity.

Nie pozostaje mi nic innego, jak zahaczyæ rêce w rytualnym

geœcie i wypiæ z musztardówki nape³nionej do po³owy miodówk¹.

– Kiedy ty ju¿ dla mnie bratem, to musisz poznaæ Niusiê. IdŸ,

nie bój siê – malarz lekko wpycha mnie do s¹siedniego pokoju.

Widzê dziewczynê siedz¹c¹ w pó³ obrotu przed wysokim lu-

strem, odbit¹ i ogl¹dan¹ podwójnie. Jedna – o ptasim profilu,
z nosem prostym i czo³em spadzistym niczym z greckiej wazy;
druga – patrz¹ca na mnie, o szerokich koœciach policzkowych,
miêkkim podbródku i pulchnych wargach o barwie dojrza³ej
jarzêbiny.

W pokoju pachnie wod¹ kwiatow¹ „Byæ mo¿e”, kremem „Ni-

vea” i gorzkaw¹ s³onoœci¹ morza.

– Coœ zanadto obcesowy jest ten Wiesio – b¹kam, przysiada-

j¹c siê na krzese³ku.

– Wiesio jak to Wiesio – mówi sentencjonalnie dziewczyna. –

Myœli pan zapewne o moim papciu, Michale? Trudno, jeœli ci¹-
gle z niedŸwiedziem ma siê do czynienia.

– Przyszed³em zaprosiæ s¹siadów na parapetówkê…
– Muszê panu zdradziæ – mówi Niusia, uœmiechaj¹c siê prze-

kornie – ¿e ja dla Wiesia za modelkê s³u¿ê. Pe³ny akt!

– Modelem jest dla mnie – potwierdza Wiesio, swoj¹ figur¹

przys³aniaj¹c drzwi. – Nawet kiedy jej nie malujê, to te¿ j¹
malujê. Czujê, ¿e we dwóch, panie Misiu, bêdziemy mieli jed-
n¹ modelkê.

– Ale¿ gdzie tam, wolne ¿arty…

background image

– Zostaw ich Wiesio, niech sobie pogawêdz¹. Jakiœ ty wœcib-

ski. ChodŸ, gorza³a stygnie – rozkazuje niedŸwiednik.

– Czekamy na s¹siadów na dole – próbujê wycofaæ siê choæby

z odrobin¹ godnoœci, ale Micha³ dostatecznie jest pijany, bo
zaczyna traktowaæ mnie jak najprawdziwszego niedŸwiedzia.
£apie za klapy i pod ¿ebra wsadza coœ na kszta³t widelca.

Wyrywam siê i uchodzê z alkowy, i nie wiem ju¿, czy jestem

wpychany, czy wypychany z ramion Wiesiowej modelki, bo
wszystko od chwili wjazdu na Kokosze Wzgórze zaczyna stawaæ
siê nieprawdopodobne.

background image

15

Pogr¹¿am siê i tonê

Ziemia tutejsza okaza³a siê z samego piasku: czystego, ¿ó³te-

go kwarcu, który skrzypi pod nogami jak œnieg w najsro¿sze
mrozy. Na tej oczyszczonej z wszelkiego ¿ycia glebie wyleguj¹
siê t³umy, prawie nagie, br¹zowe, czerwonawe albo bia³awe
z krwawym rumieñcem na brzuchu i ³ydkach.

– Rozwalili siê puzem do góry, nie dziwota: wszelkie ¿ycie

z wody wysz³o. Ci¹gnie cz³owieka do tych pieluszek, ciep³ych
i pluszcz¹cych – kwituje ciotuleñka swoje nauki, które zaczerp-
nê³a w Brukseli dalekiej u oœwieconych naturalistów czy in-
nych pozytywistów.

Nad pla¿¹ unosi siê sinawa œciana, a do niej – niby bia³e mo-

tyle – przypiête s¹ statki. Gdy siê im bli¿ej przyjrzeæ – raz wy-
daje siê, ¿e rozfalowana woda p³ynie ku nam, to znów, ¿e to
statki pod¹¿aj¹: jedne ku granicy owej œciany, która stanê³a
wysoko i siêga nieba, drugie ku d³ugiemu paskowi falochronu,
gdzie frasobliwie pochylaj¹ siê portowe dŸwigi. Choæ jest to
ju¿ rzecz zwyczajna, nie mo¿emy siê nadziwiæ morzu, które
uwypukla siê nad l¹dem i nie zalewa go.

– Wszystko tu jest myl¹ce, a ju¿ dla nas na pewno. Uwa¿aj ty

sobie – mówi ciotuleñka, nie wiedzieæ do czego pij¹c, bo w³a-
œnie, brn¹c po kostki w piachu, kieruje siê ku nam Niusia. Ró¿o-

background image

16

we pantofelki trzyma w garœci. W³osy w podmuchach bryzy
trzepocz¹ jak p³owa chor¹giewka.

– Ja wcale siê z ni¹ nie umawia³am – mówi ciotuleñka. – Prze-

cie nie mog³am nie powiedzieæ, ¿e idziemy do Jelitkowa.

Nie bardzo wiem, co o tym wszystkim myœleæ, a tu na doda-

tek do s³onawej gorzkoœci morza przypl¹tuj¹ siê zapachy „Byæ
mo¿e”.

– Dziœ mam wychodne – mówi Niusia. – Przespacerujemy siê

do Sopotu. Pani Ewelina na pewno bêdzie zadowolona…

– Ja tam, kochanieñka, ze wszystkiego jestem zadowolona.

I do chodzenia pierwsza. Tylko nie wiem, czy jemu bêdzie po
drodze? – mówi ciotuleñka.

– Bêdzie, bêdzie. Pan Misio ma teraz wakacje i ciekaw on

musi byæ œwiata tutejszego – uspokaja Niusia.

Brzegiem pla¿y dochodzimy do Sopotu. Ciotuleñka, widaæ to,

przejêta jest wszystkim wokó³. Tyle razy chcia³a byæ w tej perle
Ba³tyku, a tu patrzáj! – nawet przyje¿d¿aæ nie trzeba, kiedy raz
siê przyjecha³o. Szczególnie poci¹ga j¹ molo. Op³acamy siê
smutnej pani siedz¹cej w bia³ej budce. Pergole, gazony, kwiet-
niki i biegn¹ce pó³kolem, oszklone zadaszenie wcale ciotuleñki
nie interesuj¹.

– Mostem wejœæ na morze, to jest coœ! – mówi, wci¹¿ trzy-

maj¹c siê ramienia Niusi. Tytu³uje j¹ pani¹ Anusi¹. I obie gna-
j¹ w pó³kilometrow¹ dal pomostu, pod nim chlupie p³ukanie
wielkich, starych œcierek.

Ale im dalej zapuszczamy siê na ten dziwny most, po którym

nikomu nie jeŸdziæ, po obu stronach jest coraz wiêcej wody.
Zatrzymujemy siê przy drewnianej balustradzie, na której
równym rz¹dkiem siad³y bia³opierzaste mewy ze stalowym
grzbietem, ka¿da oddalona od drugiej o te dwadzieœcia centy-
metrów: ni mniej, ni wiêcej. Mewy siedz¹ i patrz¹ na nas pa-

background image

17

ciorkiem ¿ó³tego oczka, zielonkawym dziobem mierz¹c w prze-
strzeñ, ale wystarczy odrobina chleba, a ju¿ wzlatuj¹ z przeni-
kliwym „kia!”, pikuj¹c wprost na nas.

– A ¿eby was korszun porwa³! Rozdziobi¹ nas jak te kruki

i wrony – gorszy siê ciotuleñka bezczelnoœci¹ mew, które rze-
czywiœcie gotowe nam oko wyd³ubaæ w tym kosz¹cym i pikuj¹-
cym locie.

Na dolnym pomoœcie paru ch³opaków wyci¹ga nadzian¹ na

haczyk dziwn¹ rybê. Wielka jest jak liœæ ³opucha i jak ³opuch
p³aska: z jednej strony bia³a, z drugiej oliwkowoszara i coœ jak-
by z jednym okiem i jedn¹ skrzel¹.

– Dziwactwo jakieœ! I kto j¹ tak rozplaska³? – dziwi siê ciotu-

leñka.

– Wiadomo: morze plaska³o, a¿ rozplaska³o – mówiê.
Niusia œmieje siê serdecznie, wiêc i ciotuleñka uœmiecha siê

chitreñko i po swojemu.

– Kto by siê nie dziwi³? My ludzie oszmiañscy, z borów my

wyszli, dziêcielinê i grykê my siali, w Smorgoniach obwarzanki
zjadali. Idziemy dalej. Do Szwecji mnie œpieszno – mówi i uwodzi
nas za bia³¹ budkê z wysokim masztem, a tam schodkami w dó³.

– Most siê koñczy i do Szwecji nam nie dojœæ. To po co budo-

waæ takie mosty? – dalej dziwi siê przewrotnie.

Tymczasem morze dziwnie siê wyg³adza: nie woda to, a stal

niebieskoszara, po³yskuj¹ca oleiœcie. Nic, tylko wkroczyæ w tê
g³adŸ i iœæ przed siebie, a¿ do porzucenia wszelkiego ziemskie-
go sensu i porz¹dku.

– O, tu s¹ takie drabinki dla bardziej odwa¿nych – pokazuje

Niusia jakieœ ¿elazne prêty siêgaj¹ce g³adzi.

Na skraju pomostu siedzi stary, w¹saty cz³owiek w gumia-

kach, ubrany byle jak, ale z wêdk¹, plecaczkiem i blaszank¹
z przynêt¹.

background image

18

– Byli takie odwa¿ne – mówi on – ale siê skoñczyli. Dziœ nie

te czasy. Rybê i te Ruskie z morza wy³apali. A zaraz po wojnie
to mo¿na by³o morzem dojœæ do Bornholmu. A co do ryby, to
wêgorz by³ taki t³usty, ¿e smarowali jego na chleb. Widaæ od
tych potopionych, co uciekali przed Ruskim. Uciekali, uciekali,
a Ruskie wszystkich ich zbombili.

– Jak¿e¿ to tak? Do Bornholmu na piechotê? – przytomnie

zapytuje ciotuleñka.

– Widaæ, ¿e paniusia nie tutejsza. Zaraz po wojnie takie mro-

zy przyszli, ¿e morze œcisnê³o, kto wie, mo¿e do samej Szwecji.
No wszêdzie stali enkawudzisty i naród polski nie puskali –
chêtnie wdaje siê w pogawêdkê stary cz³owiek. Wyci¹ga z kie-
szeni kapciuch skórzany, z baranich mudów, i zabiera siê do
robienia skrêta.

– A ¿eby¿ ciebie licho! Tak ja widza, ¿e wy nie tutejszy,

a nasz – tamtejszy! – klaszcze w d³onie ciotuleñka. – Adkúl wy
bendziecie?

– Ja zawsze by³ tutejszy, choæby nawet by³ tamtejszy. My tu

wszyscy zjechali w czterdziestym pi¹tym albo szóstym. S¹ te¿
za Gomu³ki wypuszczone z samego Sybiru i z Kazachstanu –
z niezm¹conym spokojem odpowiada wêdkarz, œlini¹c skrêta,
jak siê nale¿y z porz¹dnie zadrukowanej gazety zrobionego.

– A du¿o tu jest, jak mówicie, tutejszych, co byli tamtejszymi?
– Du¿o. Chiba po³owa miasta. WieŸli nas za repatryjantów

jakichœ.  Wilna to wszystkich wyganiali, ¿eby Ruskim i co bar-
dziej bolszewickim Litwinom miejsca zrobiæ. A z wiosek to nie
puskali: „SiadŸi, rabotaj, szto – w³aœæ tobia nasza sia nie spodo-
ba³a?!”. Tak ludzie i siê zostali, jedno ze strachu, no w wienk-
szoœci to na Polska czekajonc.

– Tak ja wiem to wszystko – wzdycha ciotuleñka, coraz bar-

dziej na swojsk¹ mowê przechodz¹c. – Ja te¿ Ÿ Wilna wyjechaw-

background image

szy, ale tak naprawdê, to my Oszmiañczuki. NiedŸwiedzie my
tresowali w Smorgoniach.

– Tak ja od razu i wiedzia³, ¿e wy nasza. Ot, i zagada³sia ja

z wami. A co do niedŸwiedziów, to pierwsze s³yszê…

– Misie oni wszyscy, niedŸwiedzie prawdziwe… – wtr¹ca siê

do rozmowy Niusia.

– A niedŸwiedzia to w taki sposób tañcowaæ uczyli: stawiali

jego na blasze i grali na benbenku. Ot tak! – ciotuleñka bierze
blaszankê z przynêt¹ i wystukuje palcami bêbenkowe granie.
– Misio pocz¹tkowo patrza³ jak zdurnia³y na to wszystko, ale
kiedy pod blach¹ ogieñ zapalili, zacz¹³ ³apami przebieraæ. I tak
pozosta³o: tylko jemu zabêbniæ – tañcowaæ bêdzie!

– Chitreñko to wasze Oszmiañczuki obmyœlili, chitreñko –

chichoce wêdkarz.

Gdzieœ od l¹du, spod muszli koncertowej, sp³ywa po wodzie

granie kapeli ludowej. Ciotuleñka dalej bêbni po blaszance,
a d¿d¿ownice ró¿owymi skrêtami jej potakuj¹.

– No co, Misiu – mówi Niusia, ko³ysz¹c siê w biodrach. – Za-

tañczymy?

Czujê niepokój wielki i chaos. Szczególnie irytuj¹ca jest pew-

noœæ Niusi œwiêcie przekonanej, ¿e jej pó³kule, chwiej¹ce siê
rytmicznie, s¹ t¹ doskona³¹ pe³ni¹, za któr¹ pod¹¿ê jak w dym.

£apiê siê za drabinê wiod¹c¹ wprost na tê g³adŸ nieskalan¹.

I zanim tamci siê spostrzegli, co czyniê – ju¿ stopa moja doty-
ka napiêtej jak struna twardoœci morza.

…I zaczynam kroczyæ, jak w têsknocie, jak we œnie, jak

w Ewangelii. Oddalam siê, a oni krzycz¹ na mnie. Obzieram
siê ku l¹dowi – i dopiero pogr¹¿am siê, i tonê…

background image

20

Na brzytwie ¿yj¹cy

Na balkoniku siadaj¹ sikorki bogatki, ptaszki jakby zrêczn¹

rêk¹ wystrugane i pomalowane na ¿ó³to i niebieskawo: ³epek
czarny, bia³e policzki. Skacz¹ na drucianych nó¿kach i wszyst-
kie t³ustoœci, jakie im siê daje, wydzióbuj¹. Pobliski buk za
punkt obserwacyjny obra³y, sk¹d daj¹ znaæ ostrym, d³ugim
œwiœniêciem, ¿e ju¿ pora na ¿er.

– A kiedy im mas³o dajê, z mas³a jakby kwiatek zostaje

z ostrymi p³ateczkami. Tak dzióbkiem znacz¹ swoje sikorcze
³akomstwo – mówi ciotuleñka, bacznie obserwuj¹c ptaszki. –
Chleb rzucê, nie rusz¹, ale do ciastka to i owszem. Wypisz,
wymaluj, jak i u nas w PuciatowszczyŸnie. Mo¿e one i stam-
t¹d s¹. M¹dre one, nie to, co ty. Szaleju ty siê najad³, czy co?!
– wraca ciotuleñka do rannej reprymendy. – ¯eby nie pani
Anusia, poszed³byœ na dno jak gira do wa¿enia albo jak ten
pijany z Mejszago³y, co to wierzy³, ¿e l¿ejszy jest od wody. Bo
jak tobie wiadomo, lud nasz nie g³upi: kiedy samogon by³ s³a-
bieñki, oni jego stawiali na mrozie, i mrozik sprawiedliwie
rozdziela³ wodê od œpirtu, który na wierzch wychodzi³.

– G³upio wysz³o, to fakt – zgadzam siê niechêtnie, bo co mam

powiedzieæ?

– Mówi³am ja, ¿e wszystko tu jest dla nas myl¹ce. No, coœ mi

background image

21

siê wydaje, ¿e na z³oœæ chcia³eœ zrobiæ. I uparty ty jak Litwin,
niechby nawet Bia³oruski.

Ciotuleñka zaczyna siê krz¹taæ ko³o sto³u, gdy¿ korzystaj¹c

z tego, ¿e zostaliœmy sami, swoim zwyczajem zaprosi³a goœci –
tutejszych i tamtejszych. Pomagam jej w tym zbo¿nym dziele,
ale widaæ, ¿e ciotuleñka nie chce mi dziœ popuœciæ:

– Znam ja ciebie dobrze, jak twego tatuñcia i dziadunia zna-

³am. Ró¿nego mo¿na siê po was spodziewaæ, a ju¿ szczególnie
tutaj. Popatrz ty tylko…

I ciotuleñka wskazuje na skrawek ceglanego miasta i na siny

pasek morza.

– Widzisz, takie to sprawy. Tutaj – wody, którymi mo¿na kulê

ziemsk¹ obejœæ i choæby w samej Australii siê znaleŸæ, gdzie
ludzie do góry nogami chodz¹. A znowu¿ popatrz tam…

Ciotuleñka przechodzi do drugiego pokoju, co ma byæ salo-

nem. S¹ tu oszklone drzwi wiod¹ce na balkonik – karmnik siko-
rek, synagorlic i wœcibskich wróbli – który jak cycek przyczepi³
siê do budynku. I pokazuje drug¹ stronê œwiata:

– Wyci¹gn¹æ rêkê i masz góry, w¹wozy i doliny. Prawie jak

u nas, tylko ¿e buki jakieœ rosn¹. Drzewo to s³abieñkie, choæ
wygl¹da twardo i pieñ ma g³adki i lœni¹cy jak skóra u padalca.
Dlatego buk Bugu nie przekroczy³. Straszne mu nasze zimy
i nasze miacielice, niewygodnie tam buczkowi, widaæ za moc-
no Azj¹ i Pó³noc¹ pachnie. A my to lubimy.

– A i dom jakiœ dziwny. Dobrze ja jemu siê przyjrza³am. Wie-

¿yczka jak w zameczku tyrolskim, belki na krzy¿, czymœ podob-
nym œciany z pruska zapeckane. Okienka tu i tam powtykane,
balkoniki wisz¹ ni przypi¹³, ni przy³ata³. A na strychu to nawet
strasznowato! – mówi ciotuleñka, palec do góry podnosz¹c. –
By³am ja na tym czerdaku. Strych wysoki, ¿e z ca³ego maj¹tku
mo¿na tam pranie rozwiesiæ. Do wie¿yczki schody krêcone pro-

background image

22

wadz¹. W wie¿y pusto, tylko mysin¹ œmierdzi. No, pokoik ni-
czegowaty, akurat dla jakiejœ wiedŸmy i duchów germañskich.
Têsknotê tu czuje siê, niedzisiejsz¹, gotyck¹, i duch wielce
uczonych profesorów, co z Faustem za pan brat byli. I du¿o
chcieli. A jak coœ nie tak – to zaraz po ³bie œwiatu! Nie to, co
nasze dworki: proste, jasne i umiar znaj¹ce. Wroœniête w zie-
miê jak dorodny borowik z wielk¹, br¹zow¹ czap¹, niby œwie¿o
wypieczony bochen chleba. Spod gontów ³ypi¹ okienka
wdziêczne od kwiatków. Ganeczek wysoki, na czterech s³up-
kach, ¿eby gospodarz móg³ wyjœæ i goœci przywitaæ. Albo w czas
do¿ynek przyj¹æ wieniec i przed tym ganeczkiem wysmagaæ
bizunem parobka, który koniom owies podkrada³, ot co! – za-
perzy³a siê moja ciotuleñka. – I po co my tutaj przyjechali?!

– Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego cioci tu wszystko siê

nie podoba – oburzam siê szczerze. – Bo mnie to i owszem…

– Wiem, ¿e ty dosyæ siê nabadzia³ po œwiecie. I na tyle ju¿

zestarza³, ¿e swoje miejsce chcesz znaleŸæ. Bo i co my winne, ¿e
z ziemi naszych dziadów i pradziadów nas wypêdzili? Tak
samo jak i tych biednych Niemców. Jak i my, tak i oni darmo
budowali. Budowali swoje gotyki, budowali, ¿e nawet stacja
kolejowa i szalet – i ten u nich gotycki. A co do podobania siê – to
kto powiedzia³, ¿e siê mnie tutaj nie podoba? No powiedz ty
mnie, kiedy zobaczysz ciep³a wdówka, a i dziewczyna niczego-
wata – w kim ty siê zakochasz? Tak i mnie: Gdañsk siê spodoba³,
no zakochaæ siê w nim ani rusz… Chyba ¿e w KaszubszczyŸnie:
te same lodowce ziemiê tê przewalcowa³y, sypkie piachy
w góry spiêtrzy³y, lodowcow¹ wod¹ jary i doliny wyp³uka³y.
I s³oneczko to samo pochylenie ma, z czego rosn¹æ takim sa-
mym laskom jod³owym i brzozowym, krzaczkom wierzbiny
i ja³owcom. I byæ podobnym grzybom, rybom, no wandliny nie
te, bo i ludzie nie tacy, chocia¿ w czymœ Bia³orusinów przypo-

background image

23

minaj¹cy. I te buczki to st¹d, ¿e klimat tutaj morski, co ju¿
w koœciach czujê. I coœ mi siê wydaje, ¿e ludzi tutejszych te¿ po-
czujê – wzdycha ciotuleñka, która ju¿ zrobi³a pierwsze kroki,
aby osi¹œæ na Kaszubach.

Jakby na zawo³anie na nasze piêterko przybywaj¹ pierwsi

goœcie: Niusia z Wiesiem-malarzem.

– Tatuñcia pókij co w cyrku, zajêty przy niedŸwiedziach.
– Takie ma i ¿ycie, ten twój tatuñcia – wzdycha ciotuleñka,

bo wci¹¿ jest w smêtnym nastroju. – Za niedŸwiedziami po ca³ej
Polsce musi jeŸdziæ.

– ¯eby tylko po Polsce. On ju¿ i pó³ Europy objecha³! – chwali

siê Niusia, rozgl¹daj¹c siê za lustrem. – Mnie takie ¿ycie nie od-
powiada. Dlatego na wystêpy w nocnym lokalu siê zgodzi³am.

Wiesio-malarz chrz¹ka w zak³opotaniu wielkim. Uœmiech ma

obiecuj¹cy, jakby za chwilê mia³ obwieœciæ œwiatu jak¹œ radosn¹
nowinê: jak zawsze, gdy ma siêgn¹æ po pêdzel albo po kieliszek.

– Fio³a tam! Tatuñcio na niedŸwiedziach, a my tymczasem

wypijemy na przywitanie.

Ciotuleñka zbywa milczeniem ten wyraŸny nietakt i pyta

Niusiê:

– Powiedz ty mnie, kochanieñka, nie z Kaszubów ty bê-

dziesz?

– Moja mama z Koœcierzyny, a mamy tata z Francuzów. No,

babcia Kaszubk¹ by³a. Znowu¿ tata Micha³ z Torunia, ale jego
mama z jakichœ pruskich „fonów” mia³a byæ…

– Pomieszanie takie jak i u nas! – cieszy siê ciotuleñka. – I my

te¿ z prostego bojarstwa i z litewskich kunigasów, z polskich
zasiedleñców i niewolników Witoldowych, jak te¿ z tatarskich
zagoñczyków. Jak to mówi¹: „Biez wodki nie razbierosz”.

I ciotuleñka nalewa po kieliszku, ³askawie zwracaj¹c siê do

Wiesia-artysty:

background image

24

– W twoja rence perswadujê. Wiem ja, ¿e twoje rodzice Wil-

niuki, a ty w ko³ysce w niewoli zrodzony. No patrzáj – honor
trzymaj, ¿eby dziadowie twoi na Rossie na drugi bok siê nie
przewracali!

Wiesio chrz¹ka d³ugo i znacz¹co, co oznacza, ¿e czuje siê

winnym, ale co robiæ? – taka ju¿ ludzka natura, i wypija jed-
nym haustem.

– Coœ spóŸnia siê moja Irena. WyobraŸ ty sobie, moja Anusiu,

¿e znalaz³am tu córkê swojej przyjació³ki, z któr¹ razem nauki
pobiera³yœmy w Brukseli. By³o to jeszcze za cara. Znowu¿ Irena
w Wilnie u urszulanek razem z mamuñci¹ tego oto Misia do
¿ycia siê przygotowywa³a. Drugiego podobnie¿ ma mê¿a, który
wielkim teatralnym cz³owiekiem ma byæ.

– Znam ja jego – mówi Wiesio, którego znów chrz¹kanie za-

czyna mêczyæ. – Dekoracje my robiliœmy do jednej sztuki. Ni-
czego sobie pan, podobno z hrabiów, no prêdzej byæ jemu
z Oliwy, bo oliwa z niego idealna.

– Przygania³ kocio³ garnkowi! – oburza siê ciotuleñka. – I có¿

to znaczy – idealna?

– Z g³êbi serca p³yn¹ca i mocno zakochana w œwiecie. Jak to

z artyst¹ bywa – odchrz¹kuje Wiesio.

– O sobie ty myœlisz – domyœla siê ciotuleñka. – I jak to jest, ¿e

najlepszych i z talentem ludzi ten mus przyciska? A potem
umieraj¹ w sromocie cia³a i umys³u, jak ten Przybyszewski? No
u nas ludzie byli nie tacy, zapamiêtaj to sobie, panie Wies³a-
wie. My ¿adne tam Marmie³adowie, kochamy ¿ycie, to fakt.
Wódka jest u nas jak piesek – na przyzwanie, tylko ¿e jej mer-
daæ przed nami ogonem, a nie nam!

– Jeœli chodzi o sprawy idealne, to moim kochankiem jest

pêdzel – chrz¹ka Wiesio, oka ze sto³u nie spuszczaj¹c. – I on
merda przede mn¹ ogonkiem.

background image

M

ARCIN

Z

ALESKI

Ulica Ostrobramska

, litografia, 1845

background image

26

– A potrafisz ty œwiat przyrody tutejszej namalowaæ? – pyta

ciotuleñka. – Jak mnie prawdziwym obraz namalujesz, kupiê
od ciebie!

– Czemu by nie? Namalujê. Tylko muszê wiedzieæ, co pani

czuje?

– Co ja czujê? – powa¿nie zastanawia siê ciotuleñka. – Z jednej

strony nieskoñczonoœæ wielk¹ i choæ mani tam œcian¹, z³udzenie
to tylko. A nad tym niebieskoœæ niebieska i chmury – tlen i wo-
dór. A przecie¿ tak samo z morzem jest: tlen, wodór i nic wiêcej.
No popatrz ty tylko – niby z tego samego, a nie to samo. Z drugiej
znów strony: Kaszubia, co jak krowa cielna obci¹¿ona jest swoim
tajemnym, a nam siê wydaje, ¿e to wzgórza i lasy, jeziora i rzeki.
Na brzytwie tu ¿yjemy, mój kochanieñki…

– Z pani to najprawdziwsza poetka! – cieszy siê Wiesio-malarz.
– Nie plaskaj jêzorem, jak baba durnopianu siê najad³szy.

Siadajcie, bêdziemy piæ i zak¹sywaæ, jak Pan Bóg przykaza³ –
rozkazuje ciotuleñka.

Jakby czekaj¹c na tê chwilê, ktoœ delikatnie puka. Ciotuleñka

biegnie do wejœcia, szeroko otwieraj¹c ramiona, w które wpada
drobna, ciemnow³osa pani, g³adko uczesana, co podkreœla jej
kszta³tn¹ g³ówkê. Ubrana jest artystycznie: w samodzia³owy
sweter do kolan i granatow¹ spódnicê do pó³ ³ydki.

– Kochanieñka ty moja! Niech ja siê tobie przypatrzê. Wy-

pisz, wymaluj Maniusia! Tylko oczy nie te. Ona mia³a czarne,
a ty jakieœ takie mozaikowate – cieszy siê ciotuleñka. Odstawia
na wyciagniêcie rêki przyby³¹, aby siê jej do woli napatrzeæ. –
No tak, coœ ty masz ze Stankiewiczów. Chyba te oczêta jak dwa
królewiêta. No ca³a ty z Kokoszyñskich.

– A to jest mój Julo.
Ciotuleñka z miejsca uznaje arystokratyczny rodowód. Poda-

j¹c d³oñ do poca³owania, z uszanowaniem mówi:

background image

27

– Rada jestem wielce pana widzieæ. U Mirskich w Mirze by-

wa³am, u Radziwi³³ów ze swoim Puciat¹ tañcowa³am, a pan
z jakich stron?

– Z Poznania Julo. Kiedyœ jego przodkowie z Pr¹dzyñskimi

siê zw¹chali, a przed wojn¹ na uniwersytecie za czerwonego
hrabicza on by³. Dziwaczy³ siê, jednym s³owem, jak to Pozna-
niak, który bolszewików nie pozna³ – po swojskiemu mówi
pani Irena.

Podoba siê to ciotuleñce i ju¿ bez ceregieli przedstawia nas

wszystkich. Mnie jako syna tej biednej Oleñki, z któr¹ wszak
Irena razem u urszulanek byæ musia³a.

– Syn Oleñki! Przecie¿ odwiedza³am ich w Izabelinie pod

Mo³odecznem – cieszy siê pani Irena. – Tata mój, Kokoszyñski,
by³ rz¹dc¹ w okolicy. Jak¿e zazdroœci³am Oleñce syneczka. Kie-
dyœ, na wakacjach to by³o, wziê³am ja jego na rêce, a mia³am
piêkny be¿owy p³aszczyk. A ten swoim d¿ynd¿ulem obsika³
mnie ca³¹. Od góry do do³u. Ca³y p³aszczyk! – nie bez ¿alu wspo-
mina pani Irena z domu Kokoszyñska.

– No i co, nie wstyd tobie? – ca³kiem powa¿nie pyta mnie cio-

tuleñka. – Widaæ od pocz¹tku on taki by³. Nieobliczalny, mo¿na
powiedzieæ. Nasza pani Anusia coœ mo¿e o tym powiedzieæ, bo
kto jemu ko³o ratunkowe rzuca³?

– Chêtnie i ja bym tego ko³a siê chwyci³ – mówi pan Julo, ca-

³uj¹c d³oñ Niusi.

Dopiero teraz spostrzegam, ¿e jest on jak zje¿d¿ony koñ czy-

stej krwi arabskiej: w jakimœ niepokoju ustawicznym i wra¿li-
woœci wielkiej, o cienkiej koœci, ruchliwych, d³ugopalcych d³o-
niach, kobiecych i w¹skich. Na czole pana Jula króluje wielki ni
to guz, ni to róg – znamiê prorocze.

– Radzi my z przyjazdu pañstwa – mówi pan Julo, nerwowo

chwytaj¹c kieliszek w swe palce starej, arystokratycznej panny.

background image

– Pijemy za wasze przybycie i za tê bezbrze¿noœæ i szerokoœæ
duszy wileñskiej.

– On teraz nad Miciñskim siedzi – usprawiedliwia mê¿a pani

Irena. – Jemu teraz wszystko kojarzy siê z bazyleusem i bez-
brze¿noœci¹.

– A mnie z wielk¹ krow¹ le¿¹c¹ nad morzem, gdzieœ w okoli-

cach Lisiego Jaru – mówi Wiesio-malarz. – Z krow¹ i brzytw¹,
bo my wszyscy tu jesteœmy na brzytwie ¿yj¹cy…

background image

29

Taki nasz los

– Dziwna to jest okolica, to ca³e Trójmiasto – mówi moja cio-

tuleñka. – Miasto przy mieœcie jak paciorek na jeden sznurek
nanizany i uwi¹zany u szyi jakiejœ morskiej panny. No ¿eby
morska rusa³ka za mocno nie by³a pewna swego, do gardzio³ka
przy³o¿ono jej kosê helsk¹. Gdzie pó³noc, gdzie po³udnie, trud-
no te¿ rozeznaæ – sierdzi siê dalej moja Ewelina. – I ca³y ten
Gdañsk jakoœ krzywo do tej morskiej, zatokowej panny przy-
klejony. Gdybym tak chcia³a prosto na wschód iœæ z tego miej-
sca, to do wody bym wlaz³a, rzecz to pewna…

– Za Niemen, za Niemen i po có¿ za Niemen… – nucê sobie

pod nosem, co ciotuleñkê doprowadza do prawdziwej pasji.

– A dlaczegó¿ by nie!? Przecie¿ tak naprawdê to ja stamt¹d

nigdy nie wyjecha³am! Jak d³ugo cia³o z dusz¹ ma byæ roz³¹czo-
ne? Dlatego myœlê sobie, ¿e zmor¹ siê sta³am albo wampirem
jakimœ. Tylko pytanie, gdzie bardziej jestem: czy tam, gdzie
dusza, czy tu, gdzie cia³o.

– Gdzie „tam”? – pytam podstêpnie.
– Ty mnie nie z³oœæ dzisiaj! Sen ja mia³am, dziwny. A mo¿e to

nie by³ sen. Ale nie ¿eby to w dawnych czasach mia³o byæ, tylko
dzisiejszych. Widzê, ¿e na miejscu spalonego dworu, który ru-
scy partyzanci na rozkaz baciuszki Stalina skopcili, stoj¹ teraz

background image

30

ko³chozowe bunkry, cementowe, przerdzewia³¹ blach¹ pokryte.
W œrodku krowy rycz¹, widaæ nienakarmione albo Ÿle napojo-
ne. Drzew ¿adnych. Rzeczki nie ma, tylko rów proœciutko wyko-
pany. Pastwiska jakieœ z¿ó³knia³e z tej sowieckiej melioracji.
A wszystko to ogl¹dam dlatego, ¿e unoszê siê w powietrzu,
taka leciutka jak bañka mydlana. A¿ tu widzê, ¿e na brzegu
rowu, gdzie kiedyœ rzeczka by³a, siedzi babinka. Bia³a chustka
na czo³o nasuniêta, spódnica d³uga, samodzia³owa. Siedzi i ki-
jank¹ trzepie o deskê.

– Co tak Walercia po pró¿nicy trzepie? – mówiê do niej, bo

Walerciê poznajê, która u nas w maj¹tku od sieroty chowana
by³a.

A ona, jak tylko mnie zobaczy³a, zamiast siê ucieszyæ, w p³acz

i lament, i zaczyna ha³osiæ jak po umar³ym.

– Ach, nie przychodŸ ty do nas, dobra pániczka, ach zostaw ty

nas! Ojojoj, nie mencz ty nas i siebie samej!

Muszê siê przyznaæ, ¿e mocno ona mnie t¹ swoj¹ nie-

wdziêcznoœci¹ dotknê³a.

– Co ty, Walercia, zdurniawszy, czy co? Ja jeszcze nie umar³a!

Widaæ bizuna na ciebie trzeba!

Trochê jej za mocno powiedzia³am, to fakt. A ona jeszcze

w wiêkszy krzyk:

– ZejdŸ ty nam z oczu i z pamiêci, bo tak dalej ¿yæ nie sposób,

ojojoj!

Chwyta za kijankê i dawaj waliæ, a spod kijanki – krew! Naj-

prawdziwsza, ¿ywa krew!

– Co to, ch³opiec kogoœ por¿n¹³ za mi³oœæ nieodwzajemnion¹,

czy jak? – jakoœ tak niezrêcznie pytam.

A ona kijankê odk³ada, podnosi bia³e, lniane szmatki ca³e we

krwi i jakby trochê siê boj¹c, bo w oczy mi nie spojrzy, a oczy ma
takie niebieœciutkie, prawdziwie poleszuckie, mówi z wyrzutem:

background image

31

– Co to, dobra paniczka, nie poznaje sk¹d ta krew?
I wtedy zrozumia³am, ¿e to ja mam byæ t¹ zmor¹, co do Pu-

ciatowszczyzny wraca i krew ¿yw¹ wypija. I zaraz siê obudzi-
³am, ale siê czujê tak, jakbym z dalekiej podró¿y wróci³a, a nie
ze snu. Bo sk¹d mogê wiedzieæ, jak tam dzisiaj jest?

– Przecie¿ ja tam by³em. Cioci opowiada³em. Zdjêcia pokazy-

wa³em – przypominam.

– M¹drala siê znalaz³! Akurat twoje zdjêcia i opowiadania

mia³yby mi siê przyœniæ! Przecie¿ tylko to siê œni, co siê same-
mu widzia³o i prze¿ywa³o. Nie! W tym twoim Gdañsku nie
mam ja ¿ycia! Dusza moja co rusz po morskich falach do domu
wraca!

– I nie ma w tym nic dziwnego – zgadzam siê z moj¹ ciotu-

leñk¹. – Rzeczk¹ Puciatk¹, co spod korzeni Puciatowszczyzny
wyp³ywa, wody sp³ywaj¹ do Wilii, ta pod Kownem z Niemnem
siê ³¹czy, a Niemen tonie w g³êbokoœciach Ba³tyku, który jako
panna wodna i zatokowa o brzegi BrzeŸna, Jelitkowa i Sopotu
swoj¹ fal¹ chlaszcze.

Ciotuleñka podchodzi do okna i widz¹c tê wieczn¹ krechê

œwiêtego pó³kola, którym morze zaznacza horyzont, ciê¿ko
wzdycha.

– A co do tej krwi: list jakiœ albo wiadomoœæ od bliskich krew-

nych dostanê. Tylko od kogo? – pyta.

I sen siê sprawdzi³ szybciej niŸli zazwyczaj bywa³o, bo krew

siê œni³a, gdy ktoœ dopiero do pisania siê zabiera³ albo zaczyna³
myœleæ o krewniaku – czy nie warto mu jakiejœ niespodzianki
sprawiæ? Do naszego gotyckiego zameczku, ni z tego, ni z owe-
go, Toñko zajecha³. Przyby³ prosto z miasta £odzi, dok¹d go
rzuci³y losy powojenne. ¯ona z córk¹ starym zwyczajem nad
Morze Czarne wyjecha³a koœci rozgrzaæ w Z³otych Piaskach,
a Toñkê zostawia³a z syrenk¹ dopiero co za nauczycielskie

background image

32

oszczêdnoœci kupion¹. Bodaj¿e nawet na raty czy za pieni¹dze
z Kasy Zapomogowo-Po¿yczkowej.

– Ot i ja stojê przed wami – mówi Toñko g³osem raŸnym

i tubalnym, ³apska, którymi mo¿na brukowce t³uc, rozwiera.
Potê¿n¹ g³owê, na której piêæ kosmyków w poprzek zaczesa-
nych ³ysinê mu przekreœla, ³agodnie pochyla i wpatruje siê
w nas z oddaniem wielkiego dziecka, któremu nie sposób od-
mówiæ. – Jecha³, jecha³ i jakoœ dojecha³…

– A ¿eby ciebie korszun zadzioba³! Ot niespodziankê nam ty

sprawi³! A ja myœla³am, ¿e jeszcze coœ gorszego wyœni³am –
mówi ciotuleñka, nie spiesz¹c siê w Toñkowe objêcia, gdy¿ wie,
¿e to siê mo¿e Ÿle skoñczyæ: albo kark jej skrêci, podnosz¹c na
swoje dwa metry wysokoœci, albo udusi.

– Samochodem przyjecha³em – nie omieszkuje siê pochwa-

liæ Toñko, gdy¿ ju¿ ceremonia³ powitania szczêœliwie siê zakoñ-
czy³. – Popatrzcie tylko.

– Ty ta blaszanka samochodem nazywasz? Chyba sam j¹

w jakiejœ diabelskiej kuŸni wyklepa³ – œmieje siê ciotuleñka,
zerkaj¹c przez okno. – A czemu ty tak krzywo j¹ postawi³?

– Proœciej nie wysz³o… A z syrenki siê naœmiewaæ dzisiaj

w modzie jest – smêtnie zgadza siê Toñko.

– Przepraszam ja ciebie, chocia¿ wiesz, ¿e niemodna jestem.

I nawet nie wiedzia³am, ¿e na jakiejœ syrence jeŸdzisz. Nie dzi-
wi mnie teraz, ¿e do morza was ci¹gnê³o. Rusa³ek, syrenek
i morskich panienek zatrzêsienie tu wielkie.

– To ja i pomyœla³em, ¿e obejrzymy ca³¹ okolicê, bo tak praw-

dê mówi¹c, nad morzem to ja jeszcze nie by³. Œpieszy³em siê,
¿eby na czas prawo jazdy zrobiæ, no i najwy¿sza pora nasz¹ sy-
renkê rozruszaæ. Ania na niej próbowa³a jeŸdziæ, ale za bardzo
dok³adna by³a, jak to dentystka: do wszystkiego z kleszczami
podchodz¹ca. A samochód to nie ludzka szczêka.

background image

33

– Mówisz, ¿e dopiero prawo jazdy zrobi³eœ? – zapytuje ciotu-

leñka.

– Tak jakby…
– No to zobaczymy, jaki z ciebie kawalerzysta. Skoro œwit ju-

tro na Hel siê wybierzemy.

Z samego ranka brudnoszarawe mg³y stoj¹ nad morzem, aby

za godzinê rozp³yn¹æ siê bez œladu. Bezob³oczne niebo robi siê
jak stalowa blacha, na której œwieci wielkie szkliste oko – tak
jaskrawe i bezwzglêdne, ¿e nikt nie œmie na nie spojrzeæ. Po-
ranna, o¿ywcza bryza œpi i miêdzy morzem a l¹dem trwa dusz-
ny bezruch. Bukowe wzgórza nie zd¹¿¹ przez noc wyparowaæ,
jak do chlebowego pieca mo¿na w³o¿yæ rozczynione ciasto,
a wyroœnie i siê upiecze.

– Ptaszuczkom moim apetyt odebra³o. Nie œpiewaj¹, dziobki

otworzy³y i ziej¹ jak pies – martwi siê ciotuleñka, sypi¹c na bal-
konik okruszyny, choæ tak naprawdê ¿adnego ptaszka nie widaæ.

Ubrana jest odpowiednio do pogody: d³uga, ¿or¿etowa suk-

nia z dekoltem i krótkim rêkawem, s³omiany kapelusz z fiole-
tow¹ wst¹¿k¹. Na szyi niebieskie szk³a z wtopionymi p³atkami
z³ota, z weneckiej wysepki Murano jeszcze przed wojn¹ przy-
wiezione. Koszem, gdzie majówkowym zwyczajem jedzenie
i picie jest zapakowane, ka¿e siê mnie zaopiekowaæ.

Pakujemy siê do syrenki, która dalej stoi krzywo zaparkowa-

na i wtedy ciotuleñka przypomina sobie, ¿e przecie¿ Anusia
po nocnym tañcowaniu mog³aby na Hel siê wybraæ.

– Tylko uchowaj, Panie Bo¿e, ¿eby ty nas nigdzie nie prze-

wróci³! Jak¿e by mog³a ona potem tañczyæ, ca³a w siniakach!
I zobaczysz, jaka to panienka! – obiecuje ciotuleñka, jakby Niu-
sia by³a siódmym cudem œwiata.

Próbujê protestowaæ, ¿e niby w tej blaszance za ma³o miejsca,

ale ciotuleñka wie swoje, nie bacz¹c na to, ¿e znów wszystko „byæ

background image

34

mo¿e”. Wszak wybieramy siê na same krañce tej ziemi, która raz
brzytw¹ jest do gard³a przy³o¿on¹, to znów paluchem mami¹-
cym kogoœ z niezmierzonych przestrzeni Ba³tyku…

I Niusia jest przy nas, jakby czeka³a na skinienie ciotki Ewe-

liny. D³ugonoga, pszennow³osa, opalona pod kolor niedoœpia³ej
brzoskwini. Bufiasta batystowa sukienka pieni siê na niej jak
ró¿owa chmurka, zwiastuj¹c rych³e wzejœcie s³oñca. I s³oñce
wschodzi ca³e w z³ocie i w b³êkitach. Co widaæ po Toñku, który
oczy ¿murzy trochê z tatarska, a trochê jak kot, którego podra-
pano pod gard³em, i nadziwiæ siê nie mo¿e, ¿e taka jasna pa-
nienka sp³ynê³a ze swych wysokoœci. A wygrzebawszy siê ze
swego pud³a, obca³owuje ka¿d¹ r¹czkê oddzielnie.

– Widzisz, jakiego szczêœcia dost¹pi³ – mówi ciotuleñka. – Nie

tylko, ¿e przyjemnoœæ masz nas obwoziæ i morze obaczyæ, to
jeszcze Anusi za szofera pos³u¿ysz. Tylko patrzáj, ¿ebyœ nie by³
jak ten Dowgia³³o z Kopanego B³ota, co siê tak przej¹³, ¿e jasn¹
panienkê wiezie, ¿e z bryczk¹ i z panienk¹ do rowu siê obali³.
A potem zarzeka³ siê, ¿e to konie ponieœli, panieñsk¹ jasnoœci¹
oœlepione.

– Gdzie¿ bym œmia³ – burczy Toñko basem trzmiela opitego

miodem – gdzie¿ bym œmia³! Prendzej bym na rêkach pannê
Anusiê ponosi³: taka maleñka, taka mileñka…

– Panienka jak siê nale¿y, przy koœci, dobrych parê pudów

wa¿¹ca i wzrostu odpowiedniego. Widaæ nam dzisiaj z tob¹ nie
jechaæ. Zaœlepiony ty zosta³ jak te Dowgia³³owe klacze – mar-
twi siê ciotuleñka i zaczyna siê wygrzebywaæ z samochodu, ale
Niusia przytomnie wskakuje do syrenki.

– Wola Boska! – zgadza siê ciotuleñka. – Obaczym, jaki z cie-

bie furman. Pojéchali!

No i pojechaliœmy, ale nie tak od razu, bo w Toniusiowej

bryczce coœ sapa³o, coœ zgrzyta³o i dalej ani rusz. I kiedy byliœmy

background image

35

gotowi do wysiadania, syrenka nagle normalnie zaszumia³a,
obudzonym silnikiem szarpnê³a jak narowista koby³ka i ruszy³a
przed siebie.

– Tak dok¹d ty jedziesz? Zawracaj w drug¹ stronê! Nie wi-

dzisz, ¿e do lasu nas wieziesz? – zdziwi³a siê ciotuleñka.

– Widzieæ to ja widzê – zgodzi³ siê Toñko – tylko jakoœ tak

nieporêcznie na w¹skiej uliczce skrêciæ.

Wjechaliœmy w szerok¹, dolinn¹ drogê, miêdzy buki, graby

i z³otopienne sosny, i wci¹¿ jechaliœmy dalej, a¿ do dolinki z al-
tank¹ Gutenberga, której a¿urowe, przerdzewia³e firaneczki
i ko³pak blaszany smêtnie przypomina³y o dawnej secesyjnej
œwietnoœci. Tutaj Toñko nabra³ pewnoœci i szerokim, lewoskrêt-
nym ³ukiem objecha³ altankê.

– W lewo jakoœ porêczniej skrêcaæ – objaœni³ nam swój ma-

newr, ocieraj¹c sperlone potem czo³o, bo w blaszance pomimo
odsuniêtych szybek panowa³a ³azienna duchota.

– Uspokoi³ ty nas nadzwyczajnie. Teraz ca³y czas bêdziemy

skrêcaæ w lewo. No co bêdzie, jak dojedziemy do Redy? Kiedy
mamy prawoskrêtnie nad pe³ne morze zmierzaæ? – spyta³a nie
bez pewnej z³oœliwoœci ciotuleñka, lecz by³a nadal nadzwyczaj
spokojna, jak zawsze, gdy trzeba stawiæ czo³o wyzwaniom ciê¿-
kiego losu. Co wszak dla Wilniuków jest rzecz¹ powszedni¹,
a w pewnym sensie nawet po¿¹dan¹: ¿yæ w zwyczajnoœci jakoœ
nudnowato. W tym te¿ duchu da³a swe rozgrzeszenie na dalsz¹
podró¿ w nieznane:

– Lepiej zgin¹æ po pañsku, niŸli ¿yæ po parobczañsku. Zacinaj

ty swoja koby³ka!

I pojechaliœmy przez ma³omiasteczkow¹ cystersk¹ Oliwê, co

siê sta³a przedmieœciem Gdañska, aby nie wiedzieæ kiedy zna-
leŸæ siê w solidnym kurorcie z rzeczk¹ z kaszubska szumi¹c¹
i sapi¹c¹. St¹d Sopot siê wzi¹³. Tu miasto jakby na chwilê prze-

background image

36

rwa³o swój ¿ar³oczny rozrost: na prawo b³ysnê³o blach¹ szarego
morza, na lewo wci¹¿ ko³ysa³y siê lesiste wzgórza, przypomina-
j¹c, ¿e œwiat ziemski trwa i nie zamierza ulegaæ morzu. Ale oto
znów stanê³y domki chêdogie, nie za bogate, nie za ubogie,
zwiastuj¹ce miasto spe³nionych nadziei. Te¿ nie za wielkie
i nie za ma³e, akurat w sam raz. Gdynia dla ciotuleñki musia-
³a byæ wci¹¿ m³od¹ pann¹, bo na jej urodziny i dorastanie pa-
trzy³a z perspektywy swej burzliwej dojrza³oœci. Ale znów, gdy
siê zerka³o na pó³nocny zachód z królewskiego Gdañska, które-
mu nied³ugo stuknie tysi¹c latek, Gdynia wydawa³a siê zaled-
wie raczkuj¹cym oseskiem.

– Gdzie¿ tu sprawiedliwoœæ – rzek³a ciotuleñka, daj¹c g³oœny

upust swym rozmyœlaniom. – Wychodzi, ¿e teraz Gdynia ja-
kimœ powiatem jest, a nied³ugo mo¿e stanie siê nawet przed-
mieœciem Gdañska. A tyle balów z kotylionem przebalowa³am,
zbieraj¹c z³otówki na to nasze okno na œwiat. Jednego lata na-
wet wybieraliœmy siê tê Gdyniê zobaczyæ, no wiedzia³a ja, ¿e
mój Puciata za bardzo na Zoppot zerka: hazardzista on by³
i utracjusz. Tak my pojechaliœmy do Zaleszczyk. Szkoda wiel-
ka, bo dziœ mia³abym prawdziwe, przedwojenne wspomnienia.
A ty dok¹d znów skrêcasz? – przerwa³a swe rozwa¿ania, bo
Toñko, znalaz³szy siê na gdyñskim rozdro¿u, gdzie b³yska³o
wiele œwiate³, wyraŸnie siê zgubi³ i zacz¹³ skrêcaæ tym razem
w prawo. – Przecie tu zakaz stoi wyraŸnie napisany!

– Kto by siê na tych znakach rozpoznawa³!
Tu Toñko naprawi³ swój b³¹d, skrêcaj¹c w lewo.
Rozleg³ siê pisk opon, coœ nami lekko trzepnê³o, Toñko doda³

gazu i syrenka sprytnie przeœlizgnê³a siê przed nosem garbatej
warszawy, niby t³usta p³otka przed pyskiem szczupaka.

– Niech pan jedzie za t¹ ciê¿arówk¹ – przytomnie znalaz³a

siê Niusia.

background image

Toñko natychmiast us³ucha³, o ma³o co po drodze nie roz-

je¿d¿aj¹c matki z wózkiem, i ciê¿arówka szczêœliwie wyprowa-
dzi³a nas z pechowego rozdro¿a.

– Ot, dopiero teraz ja siê przestraszy³! – przyznaje Toñko. –

Mo¿e gdzieœ na chwilê przystaniemy, bo jakaœ dr¿¹czka mnie
chwyci³a. To chyba z tego gor¹ca.

– Wysi¹dziemy, nogi rozprostujemy i mo¿e gdzieœ jakiejœ

kawy siê napijemy – zgadza siê ciotuleñka. – Niech i ja wresz-
cie tê Gdyniê zobaczê, bo dziœ do Zaleszczyk ciut za daleko.
Szkoda tylko, ¿e Puciaty z nami nie ma.

– Dobrze pan, panie Toñko, pojecha³, bo ta ciê¿arówka wyraŸ-

nie do domu wraca³a – pociesza Toñkê Niusia, gdy wreszcie
stanêliœmy na poboczu. – Szczeciñsk¹ mia³a rejestracjê.

– Tak ja wiedzia³ od razu, jak jechaæ. Tylko trochê siê zagapi³.
– Ty siê zagapi³, nie chybi widokiem panny Anusi! A ¿eby

tak na tej ciê¿arówce by³a rejestracja z Omska czy z Tomska, to
byœ nas zawióz³ na sam¹ Syberiê?! Przyznaj siê, ty jamszczyku
za trzy kopiejki!! – grzmi ciotuleñka.

– Mo¿e by i zawióz³. Niezbadane s¹ wyroki Bo¿e – zgadza siê

Toñko. – Bo kto by pomyœla³, ¿e ja na stare lata prawdziwym szo-
ferem zostanê i was, i pannê Anusiê do Gdyni przywiozê. I tê
Gdyniê na w³asne oczy zobaczê?

– Taki los da³ nam Bóg, ¿e nie wiemy, gdzie pomrzemy – zga-

dza siê pokojowo ciotuleñka.

Wylaz³szy z rozgrzanego pud³a, drepcze ¿wawym kroczkiem

do szeroko rozwartych drzwi. Sk¹d ci¹gnie kwaœnym odorkiem
piwa i smrodem papierosów, które s¹ jedynym sportem miesz-
kañców tej dzielnicy.

background image

38

Na drugim l¹dzie

Siadamy na bia³y stateczek i wyp³ywamy z Gdyni. Wokó³ nas

wody coraz wiêcej. Woda jest zielonkawa i ko³ysz¹ca, przysiada
siê w doliny, jakby coœ wci¹ga³o j¹ w g³êbie, a potem wznosi siê
wysoko. I to jest oddech tego ¿ywio³u, który nazywamy mo-
rzem. Za stateczkiem lec¹ ptaki o œwidruj¹cym oku, z dziobem
w kolorze moczonej skórki pomarañczy. Ptaki dr¹ siê g³osem
m³odych gawronów str¹conych z gniazda: ich jaskrawa biel
wydaje siê byæ oszukañcza, ich g³os prawdziwy.

Tymczasem nasza ziemia, której nigdy nie zdradziliœmy

i tylko jej zdajemy siê byæ przeznaczeni – ³agodnieje, b³êkitnie-
je. Nasza ziemia staje siê nieziemska. I s³oñce wci¹¿ wierne zie-
mi buduje most, od którego œlepn¹ oczy. Gdzieœ przed nami, na
granicy pochmurnej wody i nieba, tkwi samotny ¿agiel.

Ciotuleñka milczy, wpatruj¹c siê z uporem w bia³y ¿agiel

i sama zaczyna bledn¹æ.

– Do Rygi pojadê, to rzecz pewna – mówi z powag¹, jakby cho-

dzi³o o sprawy ostateczne. – Widzê, ¿e i wasze miny coœ nietêgie…

– Do Rygi pojedziemy, bli¿ej domu bêdziemy!
– Co ty gadasz? Ryga port inflancki, bli¿ej tam do Pskowa.

A nam do Wilna przez K³ajpedê. Jak wiesz: z Rygi figa, a z Mem-
la – s³odki zemel. Tak to siê œpiewa³o w naszej ko³ysance. Pa-

background image

39

miêtasz: „Hyc, hyc nach Memel – bêc Rysiowi Zemel, hyc, hyc
nach Ryga – bêc Rysiowi figa”…

I nie wiedzieæ, czy od tego „hyc, hyc”, czy na skutek rozko³y-

sania zatoki moja ciotuleñka szybko pobieg³a do balustrady,
¿eby pogadaæ z rybkami. Wreszcie pozosta³em sam z Niusi¹,
wci¹¿ brzoskwiniow¹, w ró¿owej sukience niby chmurka z wier-
sza Lermontowa, co siê przytula³a do piersi skalistego wielko-
luda. A tu jest morze p³a¿¹ce siê szeroko i rozlewiœcie, gotowe
powstaæ z przyklêku i zalaæ nas do szczêtu. I wcale nie zbiera
mi siê na rzyganie, co jest nader dziwne, gdy¿ od najg³êbszego
dzieciñstwa mia³em ku temu wielk¹ sk³onnoœæ. Wystarczy³o
tylko pomyœleæ choæby o poci¹gu hamuj¹cym na ma³ej stacyj-
ce, gdzie czeka³y dziadkowe sanie, i o póŸniejszym ko³ysaniu
siê przez grudniowe zaspy, a ju¿ by³em gotowy.

– A gdybym tak poprosi³a, skoczy³byœ do wody? – pyta filu-

ternie Niusia.

– Mo¿e i skoczy³bym, ale na pewno nie dla ciebie – mówiê,

wpatruj¹c siê w wodê, a ta zaczyna mnie wci¹gaæ.

– Nawet jeœli by³oby to skakanie nie dla mnie, to do mnie –

mówi spokojnie Niusia i zwraca swój profil, zrysowany z wazy
zagubionej w pomroce dziejów, w stronê l¹du, a drugim okiem
i uchem – ma³ym, okr¹g³ym i miêkkim niczym pisklê – w mro-
cznoœci morza.

Milczymy czas d³u¿szy. Nagle odczuwam potrzebê mówienia

i zaczynam mówiæ, dziwi¹c siê sobie i nas³uchuj¹c siebie:

– Musisz wiedzieæ, g³upia dziewczyno, ¿e skakanie w odmêty

jest dla nas rzecz¹ powszedni¹, jak chleb z mas³em. Bo serca
nasze s¹ sk³onne ku ¿ywio³om i ¿ywio³ je sobie upodoba³, gdy¿
jesteœmy dzieæmi rojstów i dyrwanów, rozlewisk poleskich
i puszcz litewskich. Jak dzieci wszystko widzimy wprost, a nie
poprzez tê wasz¹ gdañsk¹, gotyck¹ cywilizacjê. Owszem, nieob-

background image

40

ce s¹ nam smutki, ale te¿ daleko nam do rozpaczy, bo za du¿o
w ty³ek dostawaliœmy, a¿eby chcieæ w³asnej zguby. A kiedy
zdaje siê, ¿e ju¿ wszystko siê rozpada i truchleje, wtedy idzie-
my, niechby nawet w lasy oliwskie, znajduj¹c obraz i podobieñ-
stwo. A przyroda wtóruje nam niby wielki pan ¯abczyc swoim
¿abim rechotem, zajêczym piskiem i ptasim kwileniem. I za-
czyna siê gra w chowanego, a Wielki Nieznajomy wymyka siê
nam, smagaj¹c po gêbie ga³¹zk¹ brzozy, odurzaj¹c zapachem
przegrzanych zió³, ³omoc¹c miêœniem sercowym i stukotem
kopyt sarenki oliwskiej. A On? – Skrywa siê nie wiedzieæ gdzie
i dlatego pe³no Go wszêdzie. Tak to jest, g³upia dziewczyno!

– Patrzcie no, patrzcie, poezje z ksi¹¿eczki jakowejœ Misio mi

zasoli³! – œmieje siê Niusia, ale oczy ma dziwnie powa¿ne, jeœli
wrêcz nie g³êbinne, ¿e mo¿na w tych oczach zanurzyæ siê i biec
przez jakieœ b³êkitne przestrzenie, pod niebem p³owym jak jej
w³osy, i zatraciæ siê w tych horyzontach a¿ do zapomnienia.

– Niuœka, nie b¹dŸ taka prostacka! Mówiê nieco metaforycz-

nie, bo mo¿e jestem artyst¹, jak twój Wiesio! – oburzam siê.

– Mam ja was wszystkich, artystów i nie artystów, a¿ po pê-

pek. Bo kiedy tak tañczê w „Akwarium” albo „Pod Komin-
kiem”, widzê, w co ga³y wlepiacie i jakiego nieznajomego szu-
kacie – odpowiada Niusia, ale jak to kobieta: potrafi swój g³os
tak zmiêkczyæ i tak odmieniæ, ¿e mówienie to brzmi dwuznacz-
nie, jeœli nie trójznacznie.

– Tak to, moi drodzy, i ja posz³am w œlady genera³a Hallera

i ju¿ jestem po zaœlubinach z Ba³tykiem – obwieszcza nie bez
pewnego zadowolenia ciotuleñka. Jest jeszcze trochê blada, ale
na policzki wracaj¹ malinowe placuszki, a oczy jarz¹ siê jak
dwie ciemne latarenki, odbijaj¹c przestrzennoœæ morza.

Stateczek nasz chowa siê za sierpiasto zakrzywione molo

i przybija do drugiego l¹du. Pachnie tu solonym œledziem

background image

41

i œwie¿oœci¹ wiosennych roztopów. Tu¿ przy brzegu klêcz¹ po
kolana w piachu bia³e domki, kratowane ciemn¹ belk¹, z roz³o-
¿ystym jak skrzyd³a ptaka dachem. Obok, za szumi¹cym listo-
wiem, kryje siê ma³y koœció³ek.

Wchodzimy na drugi l¹d i widzê, ¿e nasza ziemia jest za sze-

rok¹ wod¹, równ¹ i g³adk¹ jak wyszlifowany metal, i odleg³a
jak szare przywidzenie.

– Pozostawiliœmy wszystkie nasze dzienne sprawy. My teraz

spoza œwiata! – œmieje siê ciocia Ewelina, wskazuj¹c krechê
l¹du.

– Ty, Niusia, tutejsza. ProwadŸ, ale najsamprzód chcia³abym

zobaczyæ, co jest po tamtej stronie.

Niusia prowadzi nas przez jakieœ uliczki i op³otki, potem

piaszczyst¹ drog¹ miêdzy sosny kêdzierzawe i pokraczne. Obra-
staj¹ one wydmy wzniesione i zdeptane przez wieczn¹ wietrz-
noœæ tego miejsca. Im g³êbiej zanurzamy siê miêdzy pokracznoœæ
drzew poskrêcanych, jakby trawi³ je jakiœ ogieñ wewnêtrzny,
tym g³oœniejszy staje siê poszum wielkiego m³yna. Skar³owacia³e
sosny zaczynaj¹ o¿ywaæ i chwiaæ swymi sp³aszczonymi ³bami
niby gnomy strzeg¹ce wejœcia do miejsc zakazanych.

Niusia pêdzi do przodu, pozostawiaj¹c ciotuleñkê z Toñ-

kiem. Przyspieszam wiêc kroku. Lasek siê urywa i wchodzimy
miêdzy zadrutowane góry piachu, z którego, jak dzikie w³osy
pogrzebanego olbrzyma, wyrastaj¹ sprê¿yste ³ozy. W nozdrza
uderza zapach jodyny zmieszanej z sol¹. S³yszê szum burzy
trzymanej przy brzegu. I nagle dostrzegam w dole niby resztki
po uczcie Cyklopa – porozrzucane ludzkie cia³a, br¹zowe i pra-
wie nagie. A nad nimi spiêtrzenie wa³ów sun¹cych w karnych
odstêpach, jeden za drugim.

Strom¹ œcie¿yn¹ zeœlizgujemy siê wprost w objêcia rzeœkiego

wiatru. Niusia chrzêœci piaskiem, jakby tar³a w stêpie szk³o.

background image

42

Ró¿owe pantofelki trzyma w garœci, sukienka okleja jej cia³o, ¿e
jest bardziej niŸli rozebrana. Nie wiem, czy idê za ni¹, czy prze-
ciw niej, a¿ stajemy na samym skraju twardego piasku. Ku nam
nadbiegaj¹ wysokie wa³y, ciemnozielone jak piwne szk³o, roz-
trzaskuj¹c siê o pla¿ê w pienistym gniewie. Wzbiera we mnie
jakiœ lêk przed kresem i koñcem. I radoœæ z niespodziewanej
och³ody po upalnoœciach i brudach dnia.

– Hej¿e, Misiu, masz swoje ¿ywio³y! Hej¿e! – wo³a Niusia,

rozpuszczaj¹c sw¹ p³owow³os¹ chor¹giew.

W poœpiechu, niby w transie mi³osnym, zrzucam ubranie i po-

zostajê w œmiesznych kalesonach na gumce. Biegnê naprzeciw
szklanego wa³u. Dziwi mnie lodowatoœæ morza i za chwilê czujê,
jak twardo uderza s³ona woda. W bia³ej grzywie wa³ jest ciep³y,
do³em ci¹gnie lodowatym ch³odem. Rozdzierany sprzecznymi
pr¹dami, skrêcam siê w pó³ w sztywniej¹cym parali¿u. Takiego
wyrzuca mnie fala na piaszczyst¹ p³yciznê.

– Wszyscy ludzie siedz¹ na brzegu, a ten siê z k¹piel¹ wybra³

– zrzêdzi moja ciotuleñka, mocz¹c piêtê w s³onoœciach morza.

I za chwilê siê dziwi:
– I sk¹d w taki upa³ ten lód siê wzi¹³? Widzisz ty, jak na tym

œwiecie wszystko siê popl¹ta³o i pomiesza³o. Morze i to jakby
trochê zdurniawszy…

* * *

Wracamy na stacyjkê, najostatniejsz¹ wœród stacyjek tego kra-

ju, bo dalej nie ma nawet zagranicy. Nadje¿d¿a poci¹g i zielona
lokomotywa szybkim truchtem obiega trzy wagony. Nasz wagon
pêdzi przez te same pokraczne i kêdziarzawe sosny, przez stalo-
woszare mchy i sprê¿yste wrzosowiska, jeszcze bêd¹ce przed je-
siennym kwitniêciem. Czasami b³yœnie srebrna tafla zatoki, a po
prawicy wci¹¿ kot³uje siê o³owianosrebrzyste morze.

background image

43

– Dobrze mi jest jak nigdy – przyznaje ciotuleñka. – Gdzie nie

spojrzê, widzê, ¿e wolna jestem niby ptak morski. I spokojna te¿
jestem, ¿e bez huœtania do domu wrócimy.

– Patrzáj, ty patrzáj! – dziwi siê Toñko. – I okrêtem tu mo¿na,

i poci¹giem. Szkoda tylko, ¿e syrenka sama siê osta³a.

– I zostanie siê, bo noga moja wiêcej do twojej syrenki nie

st¹pi – mruczy ciotuleñka.

Toñko smêtnie wzdycha i chitreñko siê uœmiechn¹wszy,

wreszcie ca³¹ sprawê wyjaœnia.

– Tak prawdê powiedziawszy, to ja ¿adnego prawa jazdy nie

skoñczy³. Przecie¿ w technikum samochodowym uczê i ch³opcy
na rêkê poszli.

– A ¿eby¿ ciebie! Na granicy ¿ycia byliœmy, nic o tym nie wie-

dz¹c. A czy pomyœla³ ty dobrze, czy masz prawo do zabijania?

– A czy to dla nas nowina? Ci¹gle przecie¿ ¿yjemy na granicy –

zgadza siê Toñko i przylgn¹wszy do d³oni Niusi, ca³uje j¹ gor¹co.

– Wybaczy mi panna Niusia, my ludzie mocno szalone. I wszy-

scy zwariowani na punkcie tej szalonoœci. Bo jak inaczej nam
byæ? Taki nasz los, ¿e historia nas trzepa³a, trzepa³a, a¿ wszyst-
kich przetrzepa³a. Ot, i teraz my u was za sta³ych goœci.

– Wy zza Buga to jak ten Jan bez Ziemi. Tak powiedzia³ mój

chrzestny, Konkel – zgadza siê Niusia.

– Tu wokó³ co krok to Konkele – dodaje po chwili. – Nie dziw,

¿e jeden z Konkelów wygra³ z góralem zak³ad, gdzie jest wiêk-
sze echo. Wyszed³ Jontek na wierszyczek i wo³a „o hej”! Echo
trzykrotnie odpowiada „o hej!” Na to Konkel: jedziemy do nas,
na Hel. Wyszed³ na brzeg i wo³a „Konkele!” A tu przez ca³y
pó³wysep „A hoj! A hoj! A hoj…”

– L¹dowych Kaszubów znam trochê, ale morskiego na oczy

nie widzia³am – wzdycha ciotuleñka. – Chcia³abym poznaæ jed-
nego K¹kela.

background image

44

– I tak bêdzie – mówi Niusia. – Odwiedzimy naszego chrzestnego.
Dom Konkelowy, jak wszystkie checze, stoi od strony zatoki,

zakopany po same kolana w piachu. Okienka ma³e, dach wyso-
ki, z szarej karpiówki i z ma³¹ facjatk¹, z której mo¿na dostrzec
wydmiaste wzgórze z krzywym sosniakiem. Dalej buzuje
wieczne morze.

– Tutaj morze trochê oszala³e jest – t³umaczy nam Niusia. –

Kiedyœ woda kosê helsk¹ budowa³a, a teraz zabiera, co da³a.
A wszystkiemu winni panowie in¿ynierowie. Postawili port we
W³adys³awowie i pokie³basili pr¹dy przybrze¿ne. I nied³ugo
Hel wysp¹ siê stanie, jak przed wiekami.

– Amen – mówi ciotuleñka. – Niech morze zabierze, co jego.
Na ³aweczce przed checz¹ drzemie szary, prêgowany kot.

Pysk ma ³obuzerski, kark gruby, nadszarpniêty do krwi w usta-
wicznych walkach. Na ziemi, zwiniêty w k³êbek, œpi kud³aty,
rudy pies z ostrym pyskiem szpica i puszystym, lisim ogonem.
Kundel otwiera pysk, ale nie zbiera mu siê na szczekanie.
Wreszcie wydaje coœ na kszta³t warkniêcia. Kot kica do otwar-
tych drzwi, a spod dachu wylatuj¹ trzy bia³obrzuche jaskó³ki,
ostrym œwiergotaniem rozdzieraj¹c powietrze.

– Coœ nie widaæ twego chrzestnego. Chyba œpi on, jak ca³a

jego ¿ywio³a – martwi siê ciotuleñka, radoœnie wodz¹c okiem
po okolicy.

Ale za chwilê widzimy, jak prêgowate kocisko, postawiwszy

ogon w œwiecê, wyprowadza z pó³mroku sieni postawnego
ch³opa w wyp³owia³ej granatowej kurtce ze z³otymi guzikami.
Na posiwia³ej g³owie g³êboko naci¹gniêta czapka bosmanówka,
twarz ogorza³a, oczy przeraŸliwie b³êkitne, zdaje siê, ¿e nie oczy
to, a dwa lusterka odbijaj¹ce letni¹, jeziorn¹ toñ.

Konkel klepie ¿ylast¹, opalon¹ ³ap¹ Niusiê po plecach, jakby

chc¹c powiedzieæ: niczego sobie jesteœ dziewucha. W jego twa-

background image

45

rzy dostrzegam coœ znajomego i niepokoj¹cego zarazem. Czo³o
i nos zrastaj¹ siê u Konkela w prost¹ liniê, jakby by³y wyrzeŸbio-
ne jednym poci¹gniêciem rylca, co przydaje mu piêtno jakiejœ
helleñskiej staro¿ytnoœci. Niedu¿e oczka s¹ tak blisko osadzone
nosa, ¿e nadaj¹ znów Konkelowi wyraz, jaki ma tylko m¹dry,
ostro¿ny je¿, gdy po³o¿ywszy ig³y po sobie, rozgl¹da siê wokó³
i wêszy: przed czym tu trzeba siê broniæ? Co uchwyciæ? Co
wzi¹æ na z¹b?

Konkel wita siê niedbale, snadŸ bior¹c nas za przechodniów,

których dziœ na pó³wyspie moc. Ciotuleñka, wcale nie speszo-
na, siada na ³aweczce i ka¿e Toñkowi, który obj¹³ pieczê nad
majówkowymi, ledwie rozpoczêtymi zapasami, postawiæ kosz
na widoku.

– I co pan na to, panie K¹kel? My do pana z poczêstunkiem,

a pan nas z psem i kotem na podwórzu trzyma…

Dopiero Niusia wyjaœnia, co i jak. Konkel, naci¹gn¹wszy da-

szek bosmanówki a¿ na same oczy, przygl¹da siê bacznie ciotu-
leñce, wci¹¿ z tym je¿owym rozdwojeniem, i szeroko siê uœmie-
chaj¹c, mówi:

– Tak ja widza, ¿e mamy goœci Ÿ Wilna. Proszê ja was, rybeñki,

na ko³duny z blinami!

– Pods³ucha³ pan nasza mowa, panie K¹kel, no dwa grzyby

w barszcz, to za du¿o. Któ¿ to je bliny z ko³dunami? – nie traci
rezonu ciotuleñka. – A z goœcinnoœci skorzystamy, tylko po-
wiedz nam, jak to by³o z tym Janem bez Ziemi? Co to pan sobie
myœli, ¿e my jakieœ okrutniki: na pal ludzi wbijali, ¿ywcem pa-
lili i wrogami natury siê stali, jak ten nieszczêsny król Anglii?

Trzema schodami schodzimy w dó³, w pó³mrok ch³odnej sie-

ni z kaflowym, zielonkawym piecem i pod³og¹ skrzypi¹c¹ jak
na pok³adzie starego statku. Pachnie tu œwie¿¹ ryb¹ i solonym
œledziem, ze s³odkaw¹ domieszk¹ jakichœ zió³. Na œrodku œcia-

background image

46

ny wisi wielki, oszklony obraz z kolorow¹ reprodukcj¹ figurki
Matki Bo¿ej. Madonna na niewspó³miernie wielkiej g³owie
dzier¿y z³ot¹ koronê. Ma wyraziste, wdziêczne rysy póŸnogo-
tyckich rzeŸb. Na lewej rêce siedzi nagusieñkie Dzieci¹tko, rów-
nie¿ w z³otej koronie. Matka Bo¿a zda siê potrz¹saæ prawic¹
z wielkim, misternie rzeŸbionym ber³em. Ca³a jest w królewskich
kolorach z³ota, szata zakrywaj¹ca stopy mieni siê purpur¹, spod
której wyziera czubek z³otej ci¿emki. Figurê otacza z³ocona
aureola, przypominaj¹ca dwa z³¹czone skrzyd³a husarskie.

– Z tym Janem bez Ziemi by³o tak – mówi Konkel. – By³ on

panem wielkim, królowa³ od morza do morza. Jak nasta³a
zima, przenosi³ swój zamek nad Morze Czarne. Jecha³, mo¿na
powiedzieæ, na wczasy, ale jego serce zostawa³o nad tym mo-
rzem, Be³tem szerokim. St¹d byli jego ledzie. No, przysz³a taka
pora, ¿e na naszej pó³nocy zatrzyma³y siê mrozy i zimnice. Be³t
ca³y zamarz³ i z kamiennej pó³nocy przysz³y lody wielkie, dŸwi-
gaj¹c wielgachne g³azy. Ledzie naszi odzieli siê w ciep³e szuby,
st¹d i posz³a nazwa Kaszuby, ¿e to niby pytano „Ka ta szuba”.
I wziêli siê do roboty. Zaczêli reboczeæ w przerêblach. Po lasach
zwierza ³owiæ, a byli te¿ tacy, co zabrali siê do tych g³azów, któ-
re zamaka³y drogi, zatyka³y wszelkie Ÿród³a i ¿yw¹ wodê. Sto-
lemni siê zrobili oni od tej roboty i st¹d posz³y nasze wielkolu-
dy – Stolemy.

Tymczasem król Jan na tych wywczasach obrós³ w sad³o, nie

chcia³o mu siê rzucaæ czarnoziemnych maj¹tków, gdzie psze-
nica ros³a jak las, trawa ros³a jak pszenica, a dziewki by³y t³uste
i zwijne niby wangorz.

– Nie mów dalej, panie K¹kel. Znam ja dobrze te bolszewic-

kie gadanie, ¿e polska szlachta ze swojej wolnoœci i ¿yru siê
zbiesi³a. Nieprawda to. Przez wiele stuleci trzymali my na swo-
ich piersiach nawa³nicê wschodni¹. Otó¿ i u was widzê Matkê

background image

Bosk¹ skrzyd³em husarskim os³oniêt¹. Musi gdzieœ od nas byæ
ta Matka Boska Husarska.

– Mo¿e i od was – pokojowo zgadza siê Konkel. – Bo ta Ma-

teñka jest wondruj¹ca. Kiedyœ królowa³a ona na Helu, a kiedy
tamtejsze reboki przeszli na niemieck¹ wiarê, morzem przyp³y-
nê³a do Swarzewa i usiad³a na wzgórku ko³o ma³ej studzienki.
Tam i znaleŸli j¹ dobzi ludzie. A woda jak to woda – ¿yw¹
wod¹ w tej studzience siê sta³a. Dziœ króluje ona nam rebokom
i ¿eglarzom, i nigdzie jej ju¿ uciekaæ nie trzeba. Ani od Niem-
ców, ani od Turków i Tatarów, jako ¿e mówicie, ¿e ona husar-
ska jest.

– Mamy w Gdañsku Matkê Bosk¹ Stanis³awowsk¹, ale nazy-

waj¹ j¹ te¿ Ormiañsk¹, mamy tak¿e lwowsk¹, zwan¹ Zwyciê-
sk¹, u dominikanów ona jest, przed ni¹ królowie ho³dy sk³adali,
a u karmelitów w œw. Katarzynie mamy dwie emigrantki: Mat-
kê Bosk¹ Bo³szowieck¹ i Trembowelsk¹. We Wrzeszczu Naj-
œwiêtsza Panienka z Wilna przywieziona, w srebrnej sukience,
skopiowana z tej, co w Ostrej œwieci Bramie. Wiêcej grzechów
nie pamiêtam – koñczy chrzeœniaczka Konkela, Niusia.

– Znaczy siê, ¿e nie tylko my bez ziemi, ale i te nasze Mateñki.

Skoro tyle ich jest, widaæ dzisiaj tutaj nasza ziemia.

I posiliwszy siê nieco, ciotuleñka wzdycha g³êboko i przyzna-

je siê z ca³¹ szczeroœci¹:

– Cia³o to po¿ywi³a, no dusza moja dalej g³odna…

background image

48

Tatarska chandra

Lato przesz³o nagle, jak nag³e by³o w swym gor¹cu. Jesieñ

przyp³ynê³a w wysokich ob³okach i z niebem b³êkitnym tak
intensywnie, ¿e g³êbsze wydawa³o siê ono byæ od najg³êbszego
morza. A i morze od tego b³êkitu niebieszczy³o siê i mieni³o
niczym pawi ogon, odbijaj¹c w sobie niebo, ¿e w koñcu nie
by³o wiadome, co jest pierwsze – czy niebo, czy morze? Mia³a
racjê ciotuleñka, mówi¹c, ¿e i tu, i tam jest tlen i wodór, ale
wci¹¿ pozostawa³o zdziwienie – dlaczego niebo i morze, bêd¹c
z tego samego, nie jest tym samym?

W tym czasie Niusia stawa³a siê dla mnie coraz bardziej sio-

str¹, bêd¹c zarazem modelk¹ ¿ycia w tej bezbrze¿noœci miasta
na brzegu i w tych latach, które poczê³a zasmu¿aæ melancholia
przemijania. Bo choæ wszystko wokó³ by³o nowe i nieprawdo-
podobne, to wbrew tej nowoœci, która wszak ustokrotnia ¿ycie,
musia³em przecie¿ opijaæ tu swoje „po³owinki”, co oznacza³o,
¿e mam przed sob¹ ¿ycia tyle samo co za sob¹, o ile nie mniej.
– A có¿ ja na dobr¹ sprawê prze¿y³em poza wiecznym wygna-
niem, uciekaniem, dojrzewaniem, wyczekiwaniem? No có¿? –
tak siebie nie raz zapytywa³em.

To ci¹g³e pytanie musia³o odbijaæ siê w moich oczach, które,

jak rzek³a ciotuleñka, coœ zanadto spogl¹daj¹ na tamten brzeg.

background image

49

– Czy aby ty czasami, jak twoja œwiêtej pamiêci ciocia, nie

chory na tatarsk¹ chandrê?

– Jaka¿ znowu tatarska chandra? – rzek³em, szukaj¹c ratun-

ku za oknem, gdzie sta³y rude i br¹zowe buki i sk¹d tchnê³o
czymœ nieobliczalnie rembrandtowskim. Ale pod tym z³otem,
czerwieni¹ i br¹zami skrywa³o siê bezwstydne w swej szczeroœci
umieranie.

– Tatarska chandra, jak to chandra, nie ka¿dej duszy siê cze-

pia. Musi mieæ po¿ywkê odpowiedni¹, jak grzyb, co nie na ka¿-
dej ziemi wyroœnie, bo musi byæ w symbiozie z czymœ pomnym
wieków. Prawdziwy grzyb kocha drzewa. Im drzewo bardziej
wiekopomne, tym grzyb lepszy. S¹ borowiki œmig³ym jod³om
towarzysz¹ce. Jesienne, wrzosowe, z sosn¹ zaœlubione. Najpiêk-
niejszy jest jednak borowik dêbowy: korzeñ ma bia³y, a ³ebek
w najpiêkniejszym br¹zie. Nie najgorsze s¹ te¿ nasze podbiero-
zowiki, tutaj krawcami zwane, rosn¹ one pod brzoz¹ uzdrowi-
cielk¹. Podobnie rzecz siê ma z kozakiem w malinowej czapce
kozackiej… – dalej perorowa³a ciotuleñka, zapêdziwszy siê
w bory i lasy swej m³odoœci.

A spojrzawszy na mnie, gdy tak stojê, wlepiwszy wzrok

w rembrandtowskie umieranie, podsumowuje krótko:

– Pomyœl sam, jaki grzyb twoj¹ duszê trawi, ¿e mêczy siê ona

w tej duszewnej chandrze. No przedtem musia³byœ wiedzieæ,
pod jakim drzewem od ziemi wyrastasz. Inaczej poddasz siê
i upadniesz w tej dusznicy, nieraz samobójczej.

Zamilkliœmy oboje, gdy¿ a¿ za dobrze znana nam by³a tajem-

nica rodu znad Wilii, skrywana przed wœcibskim okiem ludzi,
którzy na glebie swej duszy nie pozwolili urosn¹æ nawet naj-
marniejszemu, psiemu grzybkowi. Ilu¿ to naszych przodków
koñczy³o w samobójczym skurczu! Nie tak dawno przecie¿,
i nie tak daleko st¹d, ciocia Lusia siedzia³a w szpitalnym fote-

background image

50

lu, podobna do przekarmionej, bia³ej g¹sienicy, z okiem ja-
snym, czystym i zrezygnowanym. Ale niech no tylko pielê-
gniarka zapomni na czas podsun¹æ lek, co z psyche czyni trupa,
a w ciociê Lusiê wstêpuje natchnione szaleñstwo. I w tym sza-
leñstwie zdawa³a siê byæ szczêœliwa, bo wszystko odbiera³a w spo-
têgowaniu zwielokrotnionym, by³a wiêc zwielokrotniona, ale
te¿ najnieszczêœliwsza z nieszczêœliwych, gdy¿ czu³a ból za œwiat
ca³y. I tak rozdarta, gotowa by³a do samounicestwienia.

– Dziwnie ten œwiat Pan Bóg stworzy³ – westchn¹wszy g³êbo-

ko, podejmuje ciotuleñka przerwany w¹tek. – Nie spotka³am ja
czuj¹cej duszy, która nie by³aby w symbiozie ze swoim grzy-
bem tajemnym. I trudno doprawdy dociec, kto kogo tak na-
prawdê karmi, czy mo¿e zatruwa? A przecie¿ trucizna odpo-
wiednio podana najlepszym lekarstwem jest.

– Coœ mi siê widzi – mówiê, wci¹¿ zatopiony w jesiennym

krajobrazie – ¿e ciocia zanadto zapuœci³a siê w nietzscheañskie
puszcze. Nag¹ duszê tu czuæ, tylko chuci brakuje…

– Cz³owiek ja jestem starej daty. Nawet Przybyszewskiego

z wypiekami na twarzy czyta³am. A co do tej symbiozy drzewa
z grzybem, to rzecz wiadoma od dawna. I czy to moja wina, ¿e
taki jest œwiat? Mówisz, ¿e chuci brakuje? O to lepiej siebie sa-
mego zapytaj. Za bardzo ja zna³am waszego œwiêtej pamiêci
dziadunia! – wybucha nag³¹ radoœci¹ ciotuleñka, bo w drzwiach
staj¹ goœcie w sam raz na czas jesienny: Julo z wieszczym gu-
zem na czole i Irena z domu Kokoszyñska.

– WyobraŸcie wy sobie, moje kochanieñkie, ¿e ten oto Jan bez

Ziemi, dziœ bez ¿on i dziatek, bo te za górami u dziadków wywcza-
suj¹, duma³, myœla³, a¿ wyduma³, ¿e mu po³owa ¿ycia ju¿ usz³a.
I dusza jego od tego po tatarsku w czarn¹ melancholiê wpad³a.
Chocia¿ i inne tu widzê przyczyny. A có¿ my wtedy mamy powie-
dzieæ? – zadaje retoryczne pytanie swym goœciom ciotuleñka.

background image

Przybycie niedŸwiedników do dworu

, rycina, XVII wiek

background image

52

– Tylko g³upiec tego nie widzi! A jak siê miewa Niusia od

taty niedŸwiednika? – chytrze zapytuje Irena.

– Bóg zap³aæ, miewa siê!
– Dziwne to jest, ¿e my wci¹¿ o niedŸwiedziach smorgoñ-

skich mówimy, a zapominamy o niedŸwiedniku, bez którego
one, niebo¿êta, z powrotem do Puszczy Nalibockiej powróci³y-
by – dalej chytrzy Irena.

– ¯e my naród narowisty, nieskory do tresowania i nienawy-

k³y do tej ca³ej krzy¿ackiej gotyckoœci, to fakt! I ¿adnych nie-
dŸwiedników nie œcierpielibyœmy ani te¿ cierpieæ nie bêdzie-
my! – zaperza siê ciotuleñka. – I dziwiê siê ja tobie, Irenko, ¿e
odmawiasz niedŸwiedziom prawa do mateczników. I niby co
to za niedŸwiedŸ, który tañcuje, jak mu ³apy przypiek¹: ani to
niedŸwiedŸ, ani tancerz.

– Bardzo podobny w tym jest do cz³owieka – niespodziewa-

nie wtr¹ca siê Julo, strzepuj¹c szczup³¹ d³oni¹ starej panny
jakiœ niewidoczny py³ek na rêkawie swej marynarki. – Albo-
wiem kondycja egzystencjalna cz³eka jest nie do okreœlenia.
Ale tak naprawdê, to cz³owiek jest nieobliczaln¹ besti¹. A czy
bestia mo¿e byæ nieobliczalnym cz³owiekiem?

Rzek³szy to, Julo jakby dziwi siê w³asnym s³owom. I zaraz

sobie odpowiada:

– I owszem, mo¿e byæ. U nas w maj¹tku by³ taki przypadek,

kiedy po œmierci ³owczego na grób jego poczê³a przychodziæ suka
Puñka, z piêknych ogarów polskich. Jak j¹ nie zamykano, nie
wi¹zano, a ona zamiast na sarny czy zaj¹ce – hyc! i ju¿ na cmen-
tarzu. Trwa³o to czas d³u¿szy, a¿ wreszcie ojciec odes³a³ j¹ w ka-
liskie do swego bratanka. I co pañstwo powiecie? Puñka wyrwa³a
siê z zamkniêcia, przesz³a przez prawie trzymetrowe ogrodze-
nie, potem przez Wartê, przez b³ota i lasy, i prosto do swego uzie-
mionego pana. Tam zaleg³a na kamiennej p³ycie i zdech³a.

background image

53

– Ona nie zdech³a, ona umar³a – z powag¹ mówi ciotuleñka. –

Dobrze powiedzia³eœ, kochanieñki, zwierzê mo¿e byæ nieobliczal-
ne w tym swoim dziwnym cz³owieczeñstwie. A skoro tak – to
czemu cz³owiekowi nie byæ nieobliczalnym w tej wszystko czu-
j¹cej zwierzêcoœci? A kiedy ju¿ taki bywa, do kogo jego porów-
naæ? Przecie¿ nie do anio³ów. Te nawet ziarnka gorczycy nie
zgryz³y. Lekkie one jak puch i piêkne jakby z choinki zdjête.

– Do wilka czy niedŸwiedzia… – dopowiadam. – Albo do bo-

rowika, smardza czy psianki…

– Widzisz go, m¹drala smorgoñski siê znalaz³! WeŸ swój bere-

cik i idŸ dziesiêæ kilo ziemniaków kupiæ. A kiedy my ju¿ tak
m¹drze pogadali, pora coœ wypiæ i przek¹siæ – ciotuleñka rozpo-
gadza siê do reszty i zaczyna krz¹taæ ko³o nakrycia.

Tymczasem Julo dalej jest pe³en jakiegoœ niepokoju we-

wnêtrznego. Chwyta mnie gor¹c¹, such¹ d³oni¹ i podrzucaj¹c
ramiê w charakterystycznym geœcie, zaczyna monologowaæ
w tonie pytaj¹co-twierdz¹cym. A poniewa¿ jestem z Julem na
„ty”, gdy¿ Julo z miejsca bruderszaci siê z wszystkimi, wiêc z t¹
swoj¹ poufa³oœci¹ wiecznego, przejrza³ego m³odzieñca zapytuje
mnie i zarazem potwierdza:

– Po có¿ siê trapisz, Misiu, czasem, co ucieka!? Có¿ my wiemy

o czasie? A co o przestrzeni?! Czy czas i przestrzeñ s¹ uchwytne,
jak to krzes³o i stó³? S¹ one doznaniem naszych zmys³ów! A có¿
nasze zmys³y mog¹ nam powiedzieæ?! Przecie¿ nie poznaæ
nam rzeczy samej w sobie – istoty krzes³owatoœci krzes³a ani
sto³owatoœci sto³u. Wtedy rozum przychodzi nam w sukurs
i scala tê konstrukcjê w „krzes³o” i w „stó³”. Umys³ nasz bowiem
kocha tworzyæ czyste pojêcia rozumu, które s¹ niczym innym
jak tylko ideami – krzes³a i sto³u! Wszystko jest z nas, a nic –
poza nami! B¹dŸmy wiêc odwa¿ni jak Kopernik: nie firma-
ment z gwiazdozbiorami siê obraca, ale my podró¿ujemy z nasz¹

background image

54

planet¹. Podobnie i czas, i przestrzeñ nie s¹ realnie poza nami,
jak pozorne obroty gwiazdozbiorów. One s¹ w nas, za formami
naszej umys³owoœci! Ooo, czy¿ nie tak!?

– Czy ty, kochanieñki, szaleju siê najad³? A mo¿e mnie te¿

nie ma? – powa¿nie zapytuje ciotuleñka.

– Trudno mi udowodniæ tw¹ istotê, lecz rozum praktyczny mi

podpowiada, ¿e istniejesz.

– Rozumiem, stó³ zastawiony ty zobaczy³ i nabra³ rozumu

praktycznego. Bo gdyby mnie nie by³o, to byœ praktycznie st¹d
g³odny i niewypity wyszed³! – œmieje siê ciotuleñka. – Ta oto
twój kantyzm na ziemiê zeszed³. Teraz nie dziwi mnie, ¿e ty za
czerwonego hrabina w Poznaniu by³. Skoro Boga nie ma, a tylko
idea Boga, któr¹ rozum wytwarza i duszy chyba te¿ nie ma,
Wszechœwiat zaœ nie opiewa swego Stwórcy, tylko œwiadczy
przez sw¹ budowê o Budowniczym. A któ¿ tym Budowniczym
jest? Czy¿ nie prawa przyrody, które same s¹ z siebie i dla sie-
bie?! Tak oto panteizm siê nam k³ania: „Bóg jest Natur¹! –

Deus

sive natura

”!!

– Oo, Ewelino! – unosi siê Julo, podrzucaj¹c proroczo rêkê do

góry i œciskaj¹c moj¹ d³oñ w uœcisku gor¹cym. – Bêdê zawsze
powtarza³: Rozgwie¿d¿one niebo nade mn¹ i prawo moralne
we mnie – oto dwie rzeczy, które nape³niaj¹ duszê czci¹ i po-
dziwem!

– On tak zawsze mówi, kiedy jego do muru przyprzesz – wy-

jaœnia Irena.

– I ja trochê w Brukseli Kanta pow¹cha³am – nie omieszkuje

pochwaliæ siê ciotuleñka. – Zawsze szkoda mnie by³o tego pedan-
cika, któremu inkaust w ¿y³ach p³yn¹³, mózg sam sobie zjada³
i ziarenka gorczycy on nie skosztowa³. Dziw, ¿e gwiaŸdzistemu
niebu potrafi³ siê dziwiæ. Nie chybi, robi³ to z czci¹ profesorsk¹
i wielce pedantycznie o wyznaczonej porze i godzinie. A potem –

background image

do waterklozetu, jeœli takowy w Królewcu by³, i w szlafmycy pod
górê gêsiego puchu.

A zwróciwszy siê do mnie, ciotuleñka mówi po naszemu:
– Nie tu¿ý, bratók. Nasz Julo ma racjê, choæ i bez niego my

wiedzieli, ¿e nic w rzeczy o rzeczy samej nie wiemy. A co do
naszej duszy, to nie ma ¿adnej w¹tpliwoœci: dziwna ona jest. Bo
tylko takiej chandrzyæ siê i cierpieæ w tym garniturku z cia³a
i kosteczek ju¿ wapniej¹cych nieco.

background image

56

Wysoki brzeg

I znów otwiera siê przed nami przestrzeñ sina i granatowa,

niepojêtnie rozrzutna, teraz zagospodarowana przez jakiegoœ
zdzicza³ego oracza, który przez ca³¹ noc ora³ g³êbokie bruzdy.
Skiby s¹ nierówne, na ka¿dej le¿y biel œniegów nadmuchanych
lodowatym i ociê¿a³ym od wilgoci oddechem, id¹cym spoza
krechy horyzontu.

Stoimy na brzegu i patrzymy w tê przestrzeñ, a zaorane pole

wêdruje ku nam. Im bli¿ej brzegu, tym wy¿ej staje dêba sina
i granatowa rola, œniegi zaczynaj¹ o¿ywaæ i przemieniaæ siê
w gêst¹ pianê. Na sierpiasto zakrzywionej pla¿y, p³owej jak
lwia grzywa, rysuj¹ siê d³ugie, poziome kreski rzeczy i pionowe
hieroglify ludzkich sylwetek. Podchodzimy bli¿ej. ¯ó³ta ³ódŸ
rybacka jak wielka ryba zdycha na pla¿y. Terkocze traktor, któ-
ry wyci¹ga³ j¹ ze spracowanego morza. Teraz przymierza siê
on do dyszla ogumionego wozu, za³adowanego sieciami i pust¹
skrzynk¹. Pod wysok¹ wydm¹ do¿ywa swego wieku niepotrzeb-
ny ju¿ rybacki kierat.

Stary rybak o br¹zowej twarzy Indianina porz¹dkuje p³awiki

oznaczone czarn¹ chor¹giewk¹. A gdy mówimy „szczêœæ Bo¿e”,
podnosi g³owê i patrz¹c na nas wyp³owia³ym chabrem swych
oczu, coœ niezrozumiale odpowiada. Parê ciemno odzianych

background image

57

kobiet wy³uskuje z sieci ¿ó³to-bia³e fl¹dry. Inne uk³adaj¹ do
skrzynek po³yskuj¹ce srebrem zielonkawe œledzie. Dziewczyna
w czerwonej chustce ze zgrabia³ych r¹k robi koszyczek i sadza
w nim ma³¹ dziewczynkê. Go³a pupa dziecka zdrowo ró¿owi siê
na mrozie. Dziewczynka ze spokojem patrzy na nas i oddaje
mocz do sypkiego piasku. I tylko ona nas widzi, bo nawet czar-
ny, kud³aty pies, który nie z jednego pieca jada³ chleb, zatro-
skany jest po³owem.

– S³yszysz ty, jak pracuj¹ M³yny Bo¿e? – zapytuje ciotuleñka,

ws³uchuj¹c siê w niestrudzony powrót fali. – I one s³uchaj¹ tego
m³yna i o czym tu mieliby z nami gadaæ? Przecie nie o Kancie
ani o Spinozie.

Nad ciemn¹ wod¹ polatuj¹ wielkie, szare mewy i rybitwy

z rozdwojonym ogonem. Zakreœliwszy wielki ³uk, z ostrym skwi-
rem zni¿aj¹ siê lotem kosz¹cym nad ¿ó³t¹ ³ódŸ, milcz¹cych ry-
baków i terkocz¹cy traktor. Rzucamy skorupki muszelek, ale
ptaki tanecznym ruchem omijaj¹ fa³szyw¹ przynêtê. Dziwi to
i cieszy moj¹ ciotuleñkê.

Od paru dni jesteœmy nad otwartym, zimowym morzem.

A wszystko dlatego, jak orzek³a ciotuleñka, aby ukoiæ duszê
tym szumem M³ynów Bo¿ych i tym widokiem z wysokiego
brzegu. I choæ miejscowoœæ sw¹ nazwê wziê³a od jastrzêbi, nie
uœwiadczysz tutaj tych ptaków: b³êkitne, nadmorskie niebo
swym ostrym skrzyd³em znacz¹ tylko bia³e ptaki morza.

– Idziemy do Szwecji? – wraca do starej œpiewki moja ciotu-

leñka, gdy stajemy naprzeciw lodowego pola, ze spiêtrzon¹,
zamar³¹ kr¹ przy brzegu. Tutaj w³aœnie czas zosta³ podpatrzony
w najbardziej dramatycznej chwili. Podpatrzony i unierucho-
miony. I ju¿ gotowa jest wkroczyæ na lód, aby pod¹¿yæ na pó³-
noc, ale coœ sobie przypomina i zmarszczywszy brwi, mówi po-
wa¿nie:

background image

58

– Ja ju¿ rozegra³am ten swój polski tarot, ty patrzáj na siebie.

Jaki twój atut? Czy B³azen, Król, Kap³an, czy te¿ Poeta? Skoñ-
czyæ czterdzieœci lat, to dla men¿czyzny niebezpieczna pora…

Zawracamy i ³api¹c siê porêczy, wdrapujemy siê w¹skimi,

stromymi schodkami na wysoki brzeg. Tu jest spokój i ³ad nad-
morskiego kurortu. Podobnie jak w Gdyni pachnie tu przed-
wojniem i latami trzydziestymi, kiedy siê zdawa³o, ¿e œwiat
jest u³adzony i nad krajem zaœwieci³a gwiazda pomyœlnoœci.
Wêdruj¹c nadbrze¿n¹ alej¹, widzimy, ¿e wysoka skarpa nagle
siê urywa i leci w dó³ wraz ze zwa³ami ¿ó³tego piachu. Przepaœæ
jest ogrodzona ¿erdkami wyœlizganymi od ludzkich r¹k.

Nad przepaœci¹ stoi stary cz³owiek, skrêcony jak korzeñ wie-

kowego drzewa. Oparty jest na kijku-laseczce, klapki uszanki
trzepoc¹ na tym wiecznym przeci¹gu miêdzy ziemi¹ a mo-
rzem. Starzec patrzy ³zawi¹cym, jasnob³êkitnym okiem na kre-
chê morza, która siêga po³owy horyzontu.

– Tu jest wszêdzie woda – mówi ucieszony nasz¹ obecnoœci¹.

– Tyle wody…

– Widzê, ¿e wy te¿ nietutejszy? – zapytuje ciotuleñka, rada

z okazji spotkaæ swojaka.

– Teraz wiem, sk¹d lec¹ te wszystkie deszcze i nawa³nice.

Woda zwala siê tam, z góry, bo jest ciê¿ka. Idzie do brzegu,
idzie, gryzie piasek, topi ziemiê. Potem wraca dolnym pr¹dem
i znowu zwala siê stamt¹d, z tej wysokoœci – dzieli siê z nami
swym odkryciem starzec.

– Tak ka¿dy na pocz¹tku myœli, dobry cz³owieku – prostuje

ciotuleñka. – A to tylko z³udzenie, kantowski punkt widzenia,
mój kochanieñki.

– Stamt¹d lez¹ wszystkie deszcze – wraca do swego stary

cz³owiek. – Przed wiekami, jak by³ potop, i nasze Karpaty tak
samo namuli³o. Nadmucha³o i namuli³o…

background image

59

– A duch unosi³ siê nad wodami. Widzê ja, ¿e wy prawdziwie

karpacki cz³owiek bêdziecie, z prorokami zaprzyjaŸniony.

– I powietrze tu inne: z jodyn¹, i nie mêczy mnie dusznica.

Dobrze, ¿e chocia¿ na stare lata dali mnie te pañskie wywcza-
sy. Popracowa³ ja trochê na pañstwowym i teraz mam to, czego
mnie daæ nie chcieli moje dzieci. A wy sk¹d bêdziecie? – zapy-
tuje starzec.

– My?… Spoza góry, spoza rzeki, spoza puszczy. Z niedŸwie-

dziej krainy, dobry cz³owieku.

– Na £emkówke to wy nie wygl¹dacie. Chocia kto was tam wie?

– zastanawia siê starzec. – U nas te¿ niedŸwiedzie bywa³y. Bli¿ej
Bieszczad to do dziœ chodz¹, od Ukrainy, od S³owaków przycho-
dz¹. Bardzo one ¿arte s¹ na s³odkoœci. Kiedyœ czyta³em, jednemu
pañstwu z samochodu wszystkie ciastka wy¿arli. Ot co! – dziarsko
postukuje laseczk¹ starzec. – Na niedŸwiedzia nie ma rady!

– Mo¿e u was, no nie u nas – prostuje dobrotliwie ciotuleñka.

– Kiedy u nas niedŸwiedŸ par³ na drzewo, ¿eby z barci miodu
siê nachapaæ, to sam siebie k³od¹ dêbow¹ z drzewa zwala³!

– Jak¿e to – sam siebie?
– Ano tak! Nasz smorgoñczyk zawiesza³ przy barci k³odê-sa-

mobija. NiedŸwiedzisko w k³odê ³ap¹, ta, i owszem, odchodzi-
³a, a potem misia prask po ³bie! Misio mocno rozeŸlony – po
k³odzie, a ta jeszcze go mocniej po ³bie! WyobraŸcie sobie, do-
bry cz³owieku, jaka si³a u rozeŸlonego niedŸwiedzia? I ta krze-
pa w koñcu jego gubi³a: misio lecia³ ³bem na dó³ i ju¿ nie do
miodku mu by³o.

– Wychodzi na to, ¿e u was niedŸwiedzie g³upie byli…
– Gdzie tam g³upie! M¹dre nad wyraz, ale nasi ludzie jesz-

cze m¹drzejsi.

– Tak i bêdzie. Cz³owiek zawsze m¹drzejszy od zwierza. Po-

patrzcie wy, i na Ksiê¿yc polecieli, i nic siê z niego nie wyla³o.

background image

60

I podobnie¿ sam kurz na tym Ksiê¿ycu. Wiadomo – przez wieki
niezamiatane, niesp³ukiwane. Zapomnienie wielkie, znaczy
siê. A na mnie ju¿ pora. Obiad nam teraz podaj¹! – nie bez
dumy oznajmia starzec i okrêcaj¹c siê niczym gnom wokó³ swej
laski-kijka, wêdruje w g³¹b l¹du.

– Widzisz ty jego: niezamiatane, niesp³ukiwane – prycha

moja ciotuleñka. – Porz¹dniœ siê znalaz³. A u nas popatrz ty
tylko: tyle wody, takie wiatry i nie da siê naszej Ziemi ani upo-
rz¹dkowaæ, ani zmyæ. I piêknie. Bo co zanadto czyste jest, nud-
ne i bez ¿ycia.

* * *

– Popatrz ty tylko, Kaszubi te¿ czcz¹ naszego królewica nie-

bieskiego – dziwi siê ciotuleñka, gdy po paru dniach okaza³o
siê, ¿e gospodarz naszego domu, gdzie zjechaliœmy na zimowe
wywczasy, a daleki kuzyn Niusi, jest z imienia najprawdziw-
szym Kaziukiem.

Stoimy na piêterku i patrzymy, jak po zmro¿onym, ziarni-

stym œniegu œlizga siê grubo przyodziany, ma³y cz³owieczek,
œwiec¹c czerwieni¹ podmro¿onych uszów. Za nim tañcz¹cym
krokiem, w œmiesznym, ³aciatym króliczym futerku – Niusia.

– Coœ ja czujê, ¿e dziœ bêdziemy mieli weso³ego Kaziuka! –

cieszy siê ciotuleñka. – Choæ ten ichniejszy KaŸmirz za ma³o
Kaziukowy, no Bo¿ena, wypisz, wymaluj, nasza Niusia. Patrzáj
ty i uwa¿aj, ¿ebyœ nie popl¹ta³ siê w tym wszystkim.

Córka KaŸmierza jest jakby odciœniêt¹ w jasnym bursztynie

replik¹ Niusi. Lecz wysmaga³y j¹ wiatry brzegowe, wybieli³a
sól morska, oczyœci³y piaski kwarcowe. Wszystko niby takie
same jak u tamtej, ale bardziej jasne i rusa³cze. W³osy raz ¿ó³te,
a gdy patrzeæ pod œwiat³o, rude jak wiewiórcza kita, to znów
jak miedŸ skrz¹ca w s³oñcu. Ale charakterek nie ten.

background image

61

– Liryczna ona i melancholijna, ta Kaziukowa Bo¿ena – pod-

powiada mi ciotuleñka. – Ale te¿ i bezceremonialna bywa.
Zupe³nie nie jak z ch³opów. I nie dlatego taka obcesowa, ¿e
nauczycielstwo j¹ oœmieli³o, oni wszystkich za dzieci maj¹, ale
dlatego, ¿e Bo¿ena najprawdziwsz¹ poetk¹ jest. A poeci to
naród, jakby tu powiedzieæ – ekshibicjonistyczny i trochê do-
stojewski.

Ciotuleñka siêga do br¹zowego tomiku, który nie wiadomo

sk¹d siê u niej znalaz³, i nie bez pewnego zadowolenia odczy-
tuje: „Jeszcze jestem tak boleœnie piêkna, ¿e nie s³yszê piasku.
Jeszcze tañczê w blasku swoich Ÿrenic, pod twym niebem kr¹¿ê
niby jastrz¹b. Jeszcze mogê szaleæ w twych ¿y³ach… Jeszcze
mogê unieœæ ciê wysoko i spaœæ nagle w trzêsawisko. Jeszcze
jestem…”

– Widzisz ty j¹: unieœæ siê wysoko i spaœæ w trzêsawisko! –

œmieje siê ciotuleñka – udaje bezwstydn¹! A sk¹d wtedy bab-
ski smutek i malancholia, co chandr¹ tatarsk¹ nie bêd¹? Cier-
pienia babskie dojmuj¹ce s¹ – bo w g³êbi cia³a swoje wieczne
gniazdo ho³ubi¹ce. Cierpienie to uleg³e i poddaj¹ce siê, macie-
rzyñskie i nigdy nienasycone… Coœ czujê, ¿e na zmianê pogody
idzie – opamiêtywuje siê w sam¹ porê moja ciotuleñka. I zaraz
drepcze na dó³, gdzie ju¿ s³ychaæ brzêk naczyñ i rozgwar licz-
nych g³osów.

Siedzimy za owalnym sto³em przykrytym obrusem, na któ-

rym z kaszubska rozkwitaj¹ na niebiesko, czerwono i zielono
tulipanowe i rumiankowe kwiaty. Bogato tu jest i bogobojnie.
W kredensie podrobionym na w³oski orzech dzwoni¹ kryszta-
³y. Na górze niklowany krzy¿ na okr¹g³ej podstawce i zaszklo-
ny obrazek klasztoru jasnogórskiego. Dwa porcelanowe s³onie,
goni¹ce szklan¹ rybê z wtopion¹ z³ot¹ ³usk¹. Pod œcianami fo-
tele i pluszowa kanapa, a nad kanap¹ oleodruk morski. Na

background image

62

morzu musi trwaæ porz¹dny sztorm, który ko³tuni morskie ba³-
wany i pêdzi spienione, siwe chmury, ale nie wiedzieæ czemu
trójmasztowa fregata ma ¿agle martwe, jakby z bia³ej blachy
zrobione.

Obiad ci¹gnie siê ju¿ d³u¿szy czas, ale towarzystwo jest jakieœ

nieruchawe.

– Widaæ ma³o wypiwszy, czy co? – zastanawia siê moja ciotu-

leñka i ujmuj¹c kryszta³owy kieliszek nape³niony po brzegi,
proponuje: – Tak i my pop³ynêli pod pe³nym ¿aglem, moje
kochanieñkie! Na Kazimierza zima umiera. ¯eby lody z na-
szych serc zesz³y i by³y te serca jak kaziukowe pierniki, obwa-
rzank¹ smorgoñsk¹ zakonszane, ot co! – dosyæ niezrozumiale
zakoñcza swój toast.

I wtedy opadaj¹ jakieœ sieci z goœci imieninowych, i wszyscy

odnajdujemy siê na tym samym brzegu, sk¹d widaæ daleko,
uroczyœcie i beztrosko. Ka¿dy gada to, co mu najlepiej siê mówi,
a poniewa¿ goœci jest sporo, a czas, jak wiadomo, wzglêdny,
wiêc nabrzmiewa wielka czasza chwili, prze¿ywana przez ka¿-
dego oddzielnie, ale we wspólnocie sto³u i miejsca. Bo¿ena,
b³yszcz¹c z³otog³owiem swych w³osów, ¿ali siê wierszem: „Od
kilku dni nie zdejmuje oficjalnego uœmiechu. Sukienki te¿ nie
ma innej. Skóra j¹ parzy, sk³ada g³adkie uk³ony, przemyka siê
miêdzy w³asnymi udami. Wszyscy j¹ kochaj¹ i pragn¹…”

Niusia, z pó³profilem obróconym do sto³u, œci¹ga swe pulchne,

jarzêbinowe wargi w kapryœnym uœmiechu i coœ g³oœno obwiesz-
cza. Brzmi to jak skarga albo z³orzeczenie. I chocia¿ nie mówi do
mnie, przez plecy przechodz¹ mi ciarki. A jej bliŸniacza, burszty-
nowa kuzynka dalej ci¹gnie swój wiersz. Teraz ju¿ bluŸnierczy,
jeœli nie wprost z £ysej Góry. „…tylko Pan Bóg w niebieskiej jaski-
ni, na krzy¿u zawis³ jak paj¹k i pracowicie wyplata jej grzechy na
kraty dla raju. A przecie¿ nie prosi³a nikogo, sama dŸwiga swe

background image

drewniane dni, jak krzyk, jak modlitwê o mi³oœci. To przecie¿
tylko lustro tak po¿¹dliwie dr¿y na jej widok…”

Zwracam siê do ciotuleñki, a ta nic: trzyma w garœci kijek

cienkiego wêdzonego wêgorza i wyraŸnie siê skaszubia. Widaæ,
¿e nie sprawia jej to zbytniej trudnoœci, bo wbrew pocz¹tko-
wym obawom, lud ten jest bardziej bia³oruski, niŸli siê myœla³o.
I moja ciotuleñka przyœpiewuje do solenizanta KaŸmierza:
„Harni, harni bulbu z pieczy u miaszoczek dyk na pleczy”.

A KaŸmierz, perkatonosy, z w³osem p³owym i rozwichrzo-

nym, ju¿ z hekatycznym rumieñcem na policzku, w odpowie-
dzi, tykaj¹c palcem w œcianê, ci¹gnie swój abecad³owy hymn
kaszubski: „To je krótczi, to je d³udzi, to kaszebska stoleca. To
s¹ base, to s¹ skrzypci, to oznacza szlachceca…”

– Szlachcica! Szlachcica! – wtóruje ciotka Ewelina.
Wstaje z przytupem i widaæ, ¿e chce zatañczyæ jakiegoœ ma-

zura, a w najgorszym razie Lawonichê: „A Lawon Lawonichu
palubiu, Lawonisie czarawiczki kupiu…”

Towarzystwo podrywa siê od sto³u i ju¿ zjednoczone w jed-

nym czasie zaczyna ¿eglowaæ po ciemnym, zba³wanionym
morzu: „¯egluj, ¿egluj, ¿eglarzu, ca³¹ nockê po morzu! Hej, hej,
ca³¹ nockê po morzu!…”

background image

64

Tañcz¹cy niedŸwiedŸ

Wprost z wysokiego brzegu, czepiaj¹c siê ¿erdeczek, które s³u-

¿¹ nam za porêcz, zeœlizgujemy siê na pla¿ê. Do¿ywa tu swego
kresu KaŸmierzowa ³ódŸ: niegdyœ ¿ó³ta, dziœ szara, ze spêkanymi
wrêgami, przypominaj¹ca walenia, który pcha³ siê ku l¹dowi,
s¹dz¹c, ¿e tam jest pe³nia ¿ycia. I pêk³o jego serce z daremnej
mi³oœci ku ziemi, bo nie by³a mu obiecana.

W tym te¿ duchu przemawia moja ciotuleñka, lecz ojciec

Bo¿eny, zdaje siê, nie chce poj¹æ, ¿e jego czas mo¿na wyt³uma-
czyæ podobn¹ metafor¹.

– £ódŸ to jest ojcowska, prze¿y³a ojca, trudno, ¿eby mia³a i mnie

prze¿yæ – t³umaczy.

– ¯yjesz ty teraz z wczasowiczów, piêtrowy bunkier z cemen-

tu postawiwszy. Ale nie mów, ¿e l¿ej tobie na sercu, kiedy be-
ton ma ciebie prze¿yæ – upomina KaŸmierza moja ciotuleñka.

Stary rybak wpatruje siê w ruchome, sine pole z pienist¹ si-

wizn¹ i wzdycha tylko:

– ¯eby to ja mia³ zdrowie…
– I syna – dodaje Micha³.
– Có¿ to by³by za taniec, ¿eby ch³opi sami siê ob³apiali? Dla

kogo ch³opy by szaleli i szli w ogieñ i w wodê, gdyby nas nie
by³o? – przewrotnie dziwi siê Niusia.

background image

65

– Gdzie diabe³ nie mo¿e, tam babê poœle. W³a¿¹ nasze bia³ki

ch³opom na g³owê – smêtnie zauwa¿a KaŸmierz.

– Od tego i jest baba bab¹ – zgadza siê Micha³.
I ja gotowy jestem na szczeroœæ, czy dlatego, ¿e wci¹¿ ¿eglu-

jemy po tym imieninowym morzu? A ta szczeroœæ sk³ania mnie
do rzeczy niedopuszczalnych, a¿ gotów jestem siê przyznaæ, i¿
duszê moj¹ trapi bezbrze¿noœæ iœcie morska i ¿e wci¹¿ pragnê
wkraczaæ na g³êbie. A mówiê tylko:

– Nie o taki model mi chodzi…
– Oksywska syrenka z bursztynowym warkoczem bêdzie jego

modelk¹! – œmieje siê Niusia, biegn¹c ku polom lodowym, któ-
re s¹ tu równe jak stó³.

– Zaklaœnij w d³onie, przyjdzie do ciebie!
Klaszczê w d³onie i gdzieœ zza ogo³oconego z liœci bukowego

lasu wylatuje stadko mew i zaczyna kr¹¿yæ nad nami, jakby
upatruj¹c tu swój ³atwy ¿er.

Bo¿ena, teraz zupe³nie rudow³osa, gna przed siebie brzegiem

pla¿y, lekko podmro¿onym i wci¹¿ sypkim.

– Ona zupe³nie zwariowana jest. Niech no tylko pow¹cha

kieliszek: albo w morze, albo na latarniê – dzieli siê sw¹ bied¹
ojciec Bo¿eny.

Wspinamy siê œcie¿k¹ wij¹c¹ siê miêdzy bukowym korze-

niem, który oplata stolemowe g³azy i jesteœmy pod star¹, roze-
wsk¹ latarni¹. Widaæ, ¿e córka KaŸmierza jest tu zadomowiona,
bo z miejsca wpuszczaj¹ nas do œrodka.

Krêtymi schodkami prowadzi starszawy ju¿ cz³owiek o twa-

rzy poradlonej g³êbokimi zmarszczkami, br¹zowej od wiatrów
czy od marcowego s³oñca.

– To tak tu mo¿na sobie wchodziæ? – dziwi siê moja ciotu-

leñka.

Nasz przewodnik mierzy j¹ wzrokiem cz³owieka, który nie-

background image

66

jednego w ¿yciu doœwiadczy³ i – zdawa³oby siê – zupe³nie bez
sensu mówi:

– Jak ja by³ m³ody, to wziêli nas do Kriegsmarine. Gdzie tam

widzieæ morze. Wsadzili w ubota i siedzia³ ja tam jak szprotka
w ¿elaznej puszce.

– To dlatego teraz pracujesz na latarni?
– Ja tu wcale nie pracujê. Ja wprowadzam ludzi na stara la-

tarnia, ot i ca³a moja robota.

– Jak daleko ona œwieci, ta latarnia? – pytam, szykuj¹c siê do

bezbrze¿noœci, której tutaj musi byæ parokrotnie wiêcej niŸli
z ¿abiej, pla¿owej perspektywy.

– Na jakieœ trzydzieœci mil morskich. W ubocie my widzieli

tylko dupa kolegi. A jak wyp³yn¹³ na powierzchniê, to tyle jak
z porz¹dnego kutra. Nie ka¿demu pozwalali tak od razu wycho-
dziæ na powietrze, to siedzia³o siê gorzej od œledzia w beczce –
wraca do swego.

– Ile ten kaszubski naród prze¿y³ – wzdycha ciotuleñka.
– Wy to chyba bêdziecie od ruskiej granicy? – domyœla siê

nasz przewodnik.

– Mo¿na i tak powiedzieæ – zgadza siê ciotuleñka. – Kiedyœ do

ruskiej granicy by³o parêset kilometrów. Potem nie by³o ¿adnej
granicy, a po pierwszej wojnie, to jak komu Bóg da³. Siedemna-
stego wrzeœnia szli do nas równe dwadzieœcia godzin.

– Do nas to nie musieli wcale iœæ. Byli tu zaraz za Piaœnic¹, za

rzeczk¹. A na Hel weszli po miesi¹cu. A potem tak siê zrobi³o,
¿e ja by³ w Hitlerjugend. Spytacie dlaczego? Nie sz³o inaczej:
albo do Hitlerjugend, albo do obozu. Pod koniec wojny, kiedy
mnie wziêli do Kriegsmarine, to tych z Ostprojsu rozrzucili po
ca³ym œwiecie, ¿eby Kaszubenvolk nie dogada³ siê ze swoimi…

– Nas te¿ rozrzucili a¿ po Kazachstan, Workutê i Sybir. Ja

cudem ocala³am: w Wilnie gazetow¹ sprzedawczyniê udaj¹c,

background image

67

a znajomych i bliskich wsadzili do bydlêcych wagonów i wieŸli
w tê straszn¹ zimê 1940 roku, kiedy mrozy do czterdziestu gra-
dusów dochodzi³y. Jak dzieci¹tko zamarz³o, to wyrzucali je na
ludzki nawóz, który przed wagonami siê nagromadzi³. Bo na
wêz³owych stacjach zatrzymywali transport i pozwalali lu-
dziom ty³ki na mróz wystawiæ. I naszych ch³opców brali do
Krasnej Armii, obdarzywszy nas ³ask¹ sowieckiego gra¿dañ-
stwa. Tak to by³o kochanieñki!

– Strach pomyœleæ, co ludzie prze¿yli – zgadza siê stary cz³o-

wiek. – Ale to jeszcze nie koniec!

– Co ty bredzisz, kochanieñki!
– Fatimska przepowiednia wy znacie? Takie czasy nast¹pi¹,

¿e cz³owiek cz³owieka bêdzie szuka³, a jak go znajdzie, to siê
rozp³acze, nie ¿eby z radoœci, a ze strachu, ¿eby jego ten nie
zabi³.

– Ty, kochanieñki, straszysz, a ja siê nie bojê! – prawie ujmu-

j¹c siê pod boki, buñczucznie oœwiadcza ciotuleñka. – Ka¿demu
jego koniec œwiata jest pisany. Mnie, na ten przyk³ad, za jakieœ
piêtnaœcie lat. A co po tamtej stronie tego Morza Wiecznoœci
bêdzie, to jeszcze zobaczymy.

W tej chwili, jakby na ciotczyne zaklêcie, wychodzimy na

otwart¹ przestrzeñ. W oczy uderza jasnoœæ rozproszonego œwiat³a,
które oblewa nas zewsz¹d. Jest tak, jakbyœmy unosili siê w powie-
trzu, choæ trwa pod nami uparcie ceglany trzon latarni.

Na prawo widzê d³ugi, sierpiasto zagiêty ogon zwierzêcia, któ-

re leg³o miêdzy Zatok¹ Puck¹ i morzem, a swój ³eb zary³o w mor-
skich piaskach gdzieœ tutaj. I my stoimy na rogu tego nieopisanie
leniwego zwierzêcia, które drzemie tak od dziesiêciu tysiêcy lat.
Od czasów, gdy lodowce odesz³y za morze i Kaszubska Kraina
powsta³a z przyklêku, gnieciona gigantycznymi wie¿ami z lodu
i kamienia.

background image

68

– Popatrz tam – mówi Bo¿ena, wskazuj¹c przed siebie. Patrzê

na wprost i widzê, jak morze dolewa trzykrotnie, a mo¿e wiê-
cej, o³owianosrebrnej wody w michê otoczon¹ opiekuñczym
ramieniem horyzontu:

– Wpatruj siê dobrze – powtarza dziewczyna. A pachnie teraz

œwie¿oœci¹ jodowego wiatru i o¿ywczym zapachem ¿ywej ryby,
której œliskich tañców mo¿na siê tylko domyœlaæ, bo gdy z³apie
siê j¹, ginie woñ zimnokrwistego cia³a.

– Co zobaczy³eœ? – pyta, zbli¿aj¹c siê do mnie na odleg³oœæ

oddechu, i z kolei czujê woñ œwie¿ego alkoholu i znany zapach
wody kwiatowej „Byæ mo¿e”.

– Tak jakby horyzont siê rozstêpowa³…
– Tak marynarze widz¹ i nie wiedz¹, ¿e s¹ uwiêzieni w tym

wielkim kole wêdruj¹cym wraz z nimi. I tylko niektórzy widz¹
to, co nale¿y zobaczyæ.

– A co nale¿y?
– W³aœnie Morze Wiecznoœci.
– A ty je widzisz?
– Czasami. I wtedy piszê wiersz. A kiedy go ju¿ dokoñczê,

widzê, ¿e znów jestem pod kloszem szklanym. Taka bzycz¹ca
mucha.

– Nas ty¿ wieŸli w takich wagonach – z zadum¹ mówi stary

przewodnik, wpatruj¹c siê za³zawionym okiem w jaœniej¹c¹
przestrzeñ. – Ruskie trzymali nas w niewoli, w Poznaniu, bar-
dzo du¿o ludzi. A¿ tu któregoœ dnia zagnali do wagonów po
szeœædziesi¹t ch³opa i wieŸli ca³y miesi¹c. Kiedy nas wypuœcili
na powietrze, ludzie padali jak muchy. Potem my siedzieli
w takich ziemiankach i do roboty. Fabryki my budowali, a mia-
sto nazywa³o siê Czelabiñsk. Wiêcej ja nosi³ umar³ych, jak bu-
dowa³. Rzuca³o siê ich do do³ów, ca³kiem rozebranych, i kopco-
wali my ich jak buraki na zimê. Mówi¹ o zbiorowych mogi³ach

background image

69

w Piaœnickich Lasach, a o tych z Czelabiñska nikt nie umie po-
wiedzieæ. Bo siê boi. Umar³by ja tam, a¿ Ruskie pomyœleli, ¿e
za du¿o umiera w Czelabiñsku, to niech zdychaj¹ u siebie
w domu. Ja do komendanta, a by³ to dobry ch³op. „Poje¿d¿áj ty
– mówi on – zdychaæ nad te swoje morze”. I tak ja powróci³ do
siebie.

– Widaæ taki wasz los, ¿e w swojej ziemi z³o¿yliœcie koœci –

mówi ciotuleñka. – A mo¿e chcielibyœcie marynarskim zwycza-
jem w morzu siê pogrzebaæ?

– Jo! Na po¿ywka dla wangorza albo dorsza!? Z morzem to

jest taka sprawa: od tego ono jest, ¿eby nakarmiæ cz³owieka, ale
uwa¿aj, ¿eby ciebie nie wziê³o. Chodzili my jak fl¹dra przy sa-
mym dnie, brzuchem my czasami tarli o piasek. Tu na Be³cie.
Za nic nie chcia³bym mieæ ¿elazna trumna.

– To znaczy, ¿e nie chcieliœcie morza na swoj¹ wiecznoœæ.
– Jo! Myœla³o siê mnie w tym ubocie, ¿e jak tam legnê, to do

koñca œwiata zabraknie dla mnie powietrza i s³oñca.

– Dlatego, wujo, za latarnika robicie – mówi Bo¿ena.
– Chcia³bym ja za latarnika, ale siê nie nada³, bo by³ w Kriegs-

marine. Teraz za schodziarza robiê.

– A ile tych schodów macie, wujo?
– W sam raz jak na moje nogi.
– Czy o takim wietrze od morza marzy³ nasz ¯eromski? – za-

pytuje retorycznie ciotuleñka.

– Nas Kaszubów krzywdzili i krzywdziæ bend¹ – spokojnie

stwierdza KaŸmierz. – Nic to. Przetrzymali my tysi¹c lat, prze-
trzymamy i drugie tyle.

– To jest szczera prawda. Kaszubi to lud stary, prastary. By³

te¿ wielki, nad ca³ym Ba³tykiem siedzia³, a¿ po same Morze
Pó³nocne – recytuje Bo¿ena, potrz¹saj¹c sw¹ bursztynow¹ grzy-
w¹. – A teraz pozosta³o wam Morze Wiecznoœci, nieprawda¿?

background image

70

Nagle wszystkich ogarnia lekkoϾ bytowania na tym cegla-

stym rogu wetkniêtym w wysoki brzeg. Solenizant KaŸmierz
wyci¹ga z kieszeni butelkê, z drugiej gliniany, jakby z ¿ytniego
chleba ulepiony kieliszek. Gliniana czarka kr¹¿y miêdzy nami
i znów zgodnym chórem œpiewamy: „¯egluj, ¿egluj, ¿egluj¿e,
ca³¹ nockê po morzu! Hej, hej, hej, la, ca³¹ nockê po morzu!”.

* * *

– Wcale mnie do tych gdañskich gotyków nie ci¹gnie. I zaw-

szeæ wspólna droga weselsza – mówi ciotuleñka na drugi dzieñ,
wywiedziawszy siê, ¿e po Niusiê i ojca nazajutrz ma przyjechaæ
samochód. Ujê³a j¹ te¿ goœcinnoœæ KaŸmierza.

Ale tak naprawdê ci¹gnê³o nas nad otwarte morze, zakrzep³e

w zlodowacia³ym spiêtrzeniu przy wysokim brzegu, z krzykiem
mew, z wiecznym, pó³nocno-zachodnim wiatrem, nios¹cym oddech
z Morza Pó³nocnego i Atlantyku. I ten przenikliwy zi¹b, który ziêbi³
koœci, ale nie duszê, bo szed³ z tajemniczych lodów pó³nocy.

Rych³o okazuje siê, ¿e u nadmorskich Kaszubów zachowa³ siê

prawdziwy kresowy duch, a z nim zwyczaj.

– Po imieninach, jak Bóg przykaza³, musz¹ byæ poprawiny –

przewrotnie t³umaczy nam Bo¿ena. – Inaczej, co s¹siedzi po-
wiedz¹?

I wyci¹ga zawekowanego w sosie w³asnym wêgorza, bia³e

grzybki zbierane w Puszczy Dar¿lubskiej i kwaœn¹, sma¿on¹ ¿u-
rawinkê z pobliskich B³ot Karwieñskich. Jako dodatek do indy-
ka na zimno.

– Tak ty mówisz, ¿e te borowiki z Puszczy Dar¿lubskiej. A jest

u was jakaœ puszcza? A ¿urawinka z tutejszych b³ot. Wiem, b³o-
ta macie du¿o. Wengorz to chyba spod samej latarni, przyznaj
siê szelmo jedna? – nie mo¿e wyjœæ z podziwu moja ciotuleñka.
– A czemu¿ ja wczoraj tego nie widzia³a?

background image

71

– Widzia³a, widzia³a, tylko zapomnia³a – Bo¿ena na to, bo jej

równie¿ ciotuleñka wyraŸnie przypad³a do gustu.

– Macie wy szlachecki zwyczaj, ¿e zimna zakonska na pocz¹-

tek. Tak to rozumiem! – cieszy siê ciotuleñka.

– Do Puszczy Dar¿lubskiej rêk¹ podaæ. Bajorka i b³otka,

wzgórki i dolinki. Drzewa wiekowe i jak to w puszczy, las mie-
szany: buki i dêby, modrzewie i choiny, sosny i nawet jesiony s¹
z grabami. I ludzk¹ rêk¹ ma³o co sadzone.

– A Ÿwierzyna jakaœ uchowa³a siê?
– Na w³asne oczy widzia³am jelenia i kozio³ka sarny, dzików

zatrzêsienie, rudy lisek skaka³ na ³¹ce, ³api¹c myszy, borsuk dro-
gê mi przeszed³, nie mówi¹c o wiewiórkach, je¿ach i ¿mijach.

– Co ty nie powiesz! Gadziuki te¿ s¹!
– Ptaków rozmaitoœæ wielka. Znam takie miejsca, gdzie tur-

kawki turkoc¹, niedaleko siniaki gniazduj¹ w dziuplach, a u le-
œniczego na strychu niby szare woreczki – wisz¹ gacki-nietoperze.
W przeœwitach leœnych co rusz to myszo³ów rudym skrzyd³em
machnie. Drapie¿ne kanie s¹ i d³ugodziobe s³onki. Wszystko to
widzia³am…

– Jak na prawdziw¹ poetkê przysta³o – zgadza siê moja ciotuleñ-

ka. – A powiesz ty mnie: wilcy-wilkowie bywaj¹ w tej puszczy?

– Jakoœ o tym nie s³yszeliœmy…
– To Ÿle! wierz bez wilków zwyradnia siê! A co o niedŸwie-

dziu, kochanieñka, mnie powiesz?

– O to trzeba zapytaæ wuja Micha³a – rezolutnie odpowiada

Bo¿ena.

W tym momencie do pokoju wchodzi gospodarz z Micha³em. Na

tacy nios¹ paruj¹cy grog po kaszubsku: gor¹ca woda ze spirytusem.

– O niedŸwiedziach mowa i Micha³ ju¿ tu. Tak oto, co ja wam

powiem. Puszcza Dar¿lubska nie ca³kiem puszcz¹ jest! – og³a-
sza ciotuleñka po ma³ym ³yczku paruj¹cego trunku.

background image

72

Wszyscy zgadzaj¹ siê, ¿e bez niedŸwiedzia trudno mówiæ o pusz-

czy, o czym ju¿ pisa³ Mickiewicz, tylko Bo¿ena wtr¹ca siê, ¿e nie-
dawno na Karwieñskich B³otach pojawi³y siê ³osie. Musia³y przyjœæ
z puszczy, no bo sk¹d?

– £oœ zwierzyna wêdrowna, moja kochanieñka. One przysz³y

w œlad za nami – z b³ot poleskich i mokrade³ nadniemeñskich.
Dla nich Bug czy Niemen przep³yn¹æ, to tak jakby tobie wiersz
mi³osny napisaæ. Kochaj¹ one to bardzo.

Po wypiciu kaszubskiego grogu i zakonszeniu, jak by³o do

przewidzenia, rudow³osa Bo¿ena wiedzie nas nad morze. Pod
o³owianym niebem szarpi¹ siê jak bia³e szmaty srebrzyste
mewy, skoml¹c swoje „kjau”. Tu¿ nad drzewami kr¹¿¹ w ja-
kimœ odurzeniu oszala³e gawrony, które tu zlecia³y siê na zimo-
wisko gdzieœ spod Pskowa czy znad fiñskich ska³.

– I nagle od strony morza wy³ania siê anielska trójca. Zupe³-

nie jak ze starej ikony. Lec¹ skrzyd³o w skrzyd³o. Œnie¿nobia³e,
ze strza³¹ d³ugiej, smuk³ej szyi, z pomarañczowym grotem
wymierzonym w nieskoñczonoœæ. Przelatuj¹ nad nami ze œwi-
stem swych anielskich piór, a my martwiejemy, skuci w naszej
ludzkiej skoñczonoœci.

– Wydawa³o siê mnie, Bo¿enko, ¿e ty teraz jakiœ wiersz po-

wiedzia³aœ? – zapytuje moja ciotuleñka. Bo rzeczywiœcie, nie
wiadomo, czy wszystkim to siê przywidzia³o, czy by³ to wiersz
wypowiedziany w milczeniu.

Znów sp³ywamy w dó³. Morze podchodzi pod sam nos. Jest

w kolorze o³owiu i jak o³ów musi byæ zwarte w swej masie, ci¹-
¿¹c do samego rdzenia Ziemi. Pod ciemnym niebem w³osy
dziewczyny odzyskuj¹ sw¹ bursztynow¹ jasnoœæ i jak pocierany
bursztyn elektryzuj¹. Idê za Bo¿en¹, nie bacz¹c na to, ¿e g³adzi-
na lodu o¿y³a, jakby pod lód wœliznê³a siê wielka, trzepocz¹ca
ryba.

background image

73

Idê coraz dalej, czujê plecami, ¿e ktoœ równie¿ pod¹¿a ku

otwartemu morzu. Lód faluje niby ko¿uch narzucony na grzbiet
budz¹cego siê Cyklopa. A kiedy przyzwyczajam siê do tej normal-
noœci – w lodzie bezg³oœnie otwieraj¹ siê szczeliny, sk¹d tryska
woda. Bo¿ena obraca siê twarz¹, a jest ju¿ na oddzielonej lodowej
p³ycie, i wtedy poznajê w niej tamt¹ dziewczynê jak z greckiej
wazy – o ptasim profilu, z nosem prostym i czo³em spadzistym.

– No co, Misiu, zatañczymy! – s³yszê jej g³os niesiony ciê¿kim

wiatrem dm¹cym z Nord-Westu.

Obracam siê ku l¹dowi, widz¹c wysoki brzeg i delikatn¹ siat-

kê bukowych ga³êzi koronuj¹cych pnie. Umieraj¹c¹ w piasku
KaŸmierzow¹ ³ódŸ, przysadzist¹ figurkê mojej ciotuleñki, p³o-
wow³os¹ Niusiê i wczorajszego solenizanta. Dostrzegam te¿
pokraczny pniak wyrzucony przez morze, ¿ó³ty plastikowy
pojemnik, a u góry – kot³owaninê chmur i ptaki.

Od l¹du musz¹ nawo³ywaæ, wiatr znosi te g³osy, a na skrzy-

d³ach wiatru od morza niesie siê rusa³cze nawo³ywanie: –
Tañcz, Misiu metafizyczny, tañcz!

Wcale nie dziwi mnie, sk¹d ona mo¿e znaæ to zawo³anie, któ-

rym obdarzony jestem przez co bystrzejszych przyjació³ z g³ê-
bi l¹du. Niepokoi jedna uci¹¿liwa myœl: czy zawsze mam ton¹æ
przy brzegu?

I wtedy s³yszê g³os tu¿ obok, a jest to Micha³-niedŸwiednik.
– Nie wydurniaj siê pan, panie Misiu. ¯aden ty wolny nie-

dŸwiedŸ, Smorgoñczyk ty i nic wiêcej. Wracaj do brzegu, powo-
lutku…

Micha³-niedŸwiednik trzyma w garœci jak¹œ d³ug¹ ¿erdeczkê

i t¹ ¿erdeczk¹ jakby chce mnie szturchn¹æ albo podaæ mi j¹.

Zwracam siê ku otwartemu morzu. Bo¿ena-poetka ko³ysze

biodrami, chwiej¹c kr¹ i wci¹¿ to swoje: „Tañcz, Misiu metafi-
zyczny, tañcz!”.

background image

74

– Nie patrz na ni¹! Nie widzisz, ¿e pijana?! Bo¿ena, doœæ

tych wierszów! Wracaj, a to zdzielê tym kijaszkiem!

– Dobra, wuju, dobra. Niech przedtem on ze mn¹ zatañczy!
– Ja tobie zatañczê!
I Micha³-niedŸwiednik nie poetkê, ale mnie wali ¿erdeczk¹-

-kijaszkiem po boku, jak bia³oruski ch³op krowê.

– A¿esz ty, chamie jeden! Co ty sobie wyobra¿asz?! Nie wiesz,

z kim masz do czynienia?!

Micha³-niedŸwiednik, czy z obrazy, czy naprawdê chc¹c mnie

zawróciæ do brzegu, wali starym milicyjnym uderzeniem: od
ty³u po ³ydkach, ¿e z miejsca siadam na lodzie.

– Powolutku, rakiem, rakiem, powolutku – dyryguje.
– Nie s³uchaj Misiu mego wuja-chama. Ja dla ciebie modelk¹,

a ty maluj mnie w swojej duszy, metafizyczny Misiu! – wrzesz-
czy Bo¿ena i widzê, ¿e naprawdê jest pijana.

Usi³ujê podnieœæ siê z cztero³apienia, aby przybraæ godn¹

cz³owieka postawê, ale gdzie tam! – kra zaczyna siê kiwaæ i tak
ju¿ pozostajê, jak posadzi³ mnie Micha³-niedŸwiednik. I gdy
tak nie wiem, co mam robiæ, moja kra niebezpiecznie siê prze-
chyla. Nie pozostaje mi nic innego, jak u³apiæ siê ¿erdeczki,
któr¹ przed chwil¹ by³em ok³adany i przeczo³gaæ siê na lodow¹
caliznê. Brzuch, pierœ i nogi mam przemoczone ciê¿k¹, morsk¹
wod¹. I widzê, ¿e to Bo¿ena wyczynia jakiœ taniec z £ysej Góry
na mojej krze, wcale nie boj¹c siê utoniêcia.

– Nie patrz na ni¹. Ona jest g³upia, jak wszystkie baby. A mo¿e

ona i nie baba, mo¿e ona rozewska rusa³ka, bo czemu wiersze pi-
sze? – zastanawia siê Micha³, pomagaj¹c mi powstaæ z czworaków.

* * *

– Zdurniawszy ty do reszty, ¿eby jeszcze pijany by³, to rozu-

miem! TrzeŸwiutki jak œwinia, no mo¿e nie jak œwinia, bo lekki

background image

R

YSZARD

S

TRYJEC

Ex Libris Zbigniewa ¯akiewicza

,

akwaforta

background image

76

rausz mia³eœ, a durnowatego udaje! – udziela mi nale¿nej re-
prymendy moja ciotuleñka.

Siedzimy na górze KaŸmierzowego pensjonatu, bo na dobr¹

sprawê ten betonowy bunkier z p³askim dachem musi byæ pen-
sjonatem, skoro w nim tyle pokoików. A na dole przybudowa-
ne dwie werandy i pó³piwnica zastawiona ³ó¿kami. Siedzimy,
a ciotuleñka starym zwyczajem czyni ca³odzienny rachunek
sumienia.

– I znów topiæ siê laz³eœ. A mówi³am: uwa¿aj, ¿ebyœ nie spl¹ta³

diab³a z anio³em, anio³a z bab¹, a swojej duszy w morzu nie
utopi³, bo ona ziemska jest i niechby nawet trochê pogañska.
Kochaj¹ca przecie¿ te przeró¿ne ¿uczki i muraszki, gryki i dziê-
cieliny, o których nasz Adam pisa³, ¿e ona – pa³a, chocia¿ na
dobr¹ sprawê, nie wiem, jaka ona jest, ta pa³aj¹ca dziêcielina.
A nie – woda i tylko woda, a w niej ryby. Ta bezbrze¿noœæ, tak
wielka, ¿e wszystko w niej ginie i siê unicestwia, wymys³em
diab³a jest! Bóg powiedzia³ o sobie – Jestem, Który Jest. Skoro
On Jest, to ka¿dy kamuszek, ziarenko piasku, listek i zwierz
wszelaki, nie mówi¹c o cz³owieku – jest, jakie jest. A¿eby zoba-
czyæ, jakie jest, trzeba to wszystko pokochaæ, jakie ono jest,
a nie, jakim siê tobie wydaje. Ale do tego potrzeba, ¿eby ja
sama siebie zrozumia³a, jaka jestem. Nie, jak¹ chcê siê sobie
wydawaæ, ale jak¹ jestem naprawdê. Ca³e ¿ycie tego siê uczê
i ci¹gle w pierwszej klasie jestem – wzdycha moja ciotuleñka.

– A popatrz ty tylko, jak¹ prost¹ dro¿yn¹ id¹ dzieciuczki

Bo¿e: te prostaczki, te szalone œwiête Franciszki i malutkie
Tereski. Która, kiedy koby³a jej drogê zast¹pi³a, przesz³a pod
jej brzuchem, wcale stworzenia bo¿ego siê nie boj¹c.

– Gdzie nam do nich – zgadzam siê z ciotuleñk¹.
– Powiedzia³, co wiedzia³! Znam ja was za dobrze: i twego

dziadunia zna³am, i tatuñcia. Za babami wy gonicie i pod

background image

77

spódnic¹ metafizyki szukacie. A przecie¿ twoje œwiêtej pamiê-
ci dziadunie i tatuñcie leŸli nie w morze, ale w czahary, w cha-
szcze wszelakie, w puszcze i w bory leŸli, taka ich têsknota
po¿era³a. Chcieli byæ œwiêci, tylko nie wiedzieli jak. Szli wtedy
na Tatarów, na Moskwê, na Turka, a jak nie by³o na kogo – od-
bywali pielgrzymkê do Ziemi Œwiêtej jak Radziwi³³ Sierotka.

– Napl¹taæ to ju¿ chyba wiêcej nie mo¿na – oœmielam siê sta-

n¹æ okoniem, ale ciotuleñka wcale siê nie obrusza, przeciwnie,
uspokaja siê ca³kowicie:

– Masz racjê. ¯eby ¿ycie nie by³o takie spl¹tane, prosto da³oby

siê o nim mówiæ. A tak, jakbyœ nie powiedzia³, zawsze spl¹czesz.
Tak lepiej pomilczymy.

Pomilczawszy trochê, idziemy do swoich pokoików: w ka¿-

dym dwa tapczany, szafa, stolik i dwa foteliki. Szybko siê roz-
bieram, aby wreszcie wypocz¹æ po ciê¿kim dniu. Za oknem sza-
leje pierwszy przedwiosenny sztorm. Dudni¹ blaszane rynny,
œwiszcze w szparach okiennych. KaŸmierz wstawi³ elektryczny
piecyk, ale wci¹¿ czujê wewnêtrzne dr¿enie i ch³ód, którym
przenikn¹³em na lodowej krze.

I ponownie przystêpuje do mnie morze, podwójnie i potrój-

nie widziane i odczuwane, a wraz z nim wiedŸma czy rusa³ka
tañcz¹ca na lodowej krze. I ten starogrecki profil otoczony s³o-
wiañskim bursztynem jasnych w³osów. I widzê wiœniowe, lek-
ko odête wargi, wypuk³e koœci policzkowe. A za oknem œwiszcze
i grzmi sztorm, i najwyraŸniej wygwizduje jakiœ szalony wiersz.
Uk³ada siê on w znajome sk¹dœ s³owa: „Jeszcze mogê oszaleæ
w twych ¿y³ach, kopyt cwa³ roziskrzyæ w gwiazdy. Jeszcze mogê
unieœæ ciê wysoko i spaœæ nagle w trzêsawisko!”.

Ogarnia mnie s³odycz przeczucia wielkiego nieznanego i to

nieznane jest w osobie, i ono, nieznane, jest, jakie jest, i inne byæ
nie mo¿e, jak inn¹ byæ nie mo¿e ta osoba. – Czy to Wielki Niezna-

background image

jomy? – mêczê siê coraz bardziej, ale przech³odzenie na krze robi
swoje. Zrywam siê z ³ó¿ka i szybko kuœtykam do toalety.

Wracam do siebie, otwieram drzwi i uk³adam siê na tapczani-

ku. Na lewo od drzwi. Tr¹cam bokiem o coœ cielesnego, zwarte-
go w sobie i ch³odnego. „Bo¿e mój, ryba”! – myœli mi siê za mnie,
bo ja nie jestem w stanie nic pomyœleæ. Ale ryba nie mo¿e sapaæ,
a to sapie, ryba nie mo¿e mieæ w³osów, a to jest ow³osione. – Czy
ryba mo¿e byæ kobiet¹? Bo w sztormowych mrokach widzê zarys
kobiecego cia³a: zwartego w sobie, twardego jak z lanej gumy
i bia³ego jak ser. Czy to jest Niusia, czy Bo¿ena, darmo mi docho-
dziæ, bo to, co ma byæ kobiet¹ albo ryb¹, ogarnia mnie ch³odnym
ramieniem i przyci¹ga do siebie…

I tak oto spoczywamy, wreszcie dosiêg³szy idea³u, a jest on

cielesny, choæ na pewno jest te¿ duchowy. A jeœli nie w pe³ni
duchowy, to na pewno na wpó³ cielesny i na wpó³ duchowy:
model ludzkiego ¿ycia.

Skoro jestem miœ metafizyczny, muszê sobie poradziæ z tym

„na wpó³”, obudziæ w sobie zwierza, ¿eby zatañczy³ na tej sero-
wej bia³oœci i obudziæ te¿ duchowoœæ, aby syci³a swoje g³ody
nigdy nienasycone.

Tak w³aœnie rozwa¿am, ale im d³u¿ej rozwa¿am, tym mój

zwierz staje siê coraz bardziej ³agodny, misiowaty, tresowany
w cyrku na oczach publicznoœci. Ju¿ godzinê próbujê tego zwie-
rza w sobie wznieciæ. Równie¿ ta – czy to ryba, czy kobieta, czy
Bo¿ena, czy Niusia – chce mieæ zwierza. A jeœli nie misia, to
niechby oszczepnika, który z ostrym i twardym oszczepem
naciera na zwierza. A tu nic.

I oto znika z lekkim trzaskiem drzwi to nie wiedzieæ co. W mó-

zgu odzywaj¹ siê dŸwiêki Chopinowskie, albo raczej Norwidowe.
O fortepianie i o bruku…

background image

79

Sofia Nierz¹dnica

– Jestem pierwsza i ostatnia, czczona i poni¿ana, nierz¹dnica

i œwiêta, ma³¿onka i dziewica, ja³owa i zarazem p³odna – gor¹cz-
kuje siê Julo, trzymaj¹c moj¹ rêkê w uœcisku swej staropanieñ-
skiej, arystokratycznej d³oni, a jego wieszczy guz rozb³yskuje na
czole niczym Gwiazda Zaranna. – Ja, Sofia, wieczna m¹droœæ
œwiata, eon uwiêziony w ciele, aby oddaæ siê gwa³tom i nierz¹do-
wi, i oto jestem oczyszczona, gdy¿ moim pos³annictwem by³o
zrodzenie androginii, gdzie mêskie i ¿eñskie stanowi¹ jedno…

– Nie s³uchaj ty jego – mówi z ca³ym przekonaniem Irena

z domu Kokoszyñska. – Widocznie taka jest jego staroœæ, ¿e tyl-
ko w myœlach jemu przysz³o grzeszyæ.

– Nie czujesz prawdziwej poezji, ooo! – gor¹czkuje siê Julo.
– Jaka¿ to poezja? Œlimacza i obojnacka – tam samiec mo¿e

byæ samiczk¹. Nudne to.

Julo strzepuje d³oni¹, jakby chcia³ odpêdziæ siê od dokuczli-

wej muchy, i rozgl¹da siê pa³aj¹cym okiem po wspó³biesiadni-
kach, którzy rozsiedli siê na szerokich ³awach sporz¹dzonych
z rozszczepionej k³ody. W³aœnie jesteœmy po premierze sztuki,
któr¹ w Kameralnym wyre¿yserowa³ Julo. Jak zawsze, Julo dr¹-
¿y pok³ady duszy rozczworzonej, grzesznej, gdzie cielesnoœæ
gnêbiona jest duchowoœci¹, a duchowe nic o sobie nie wie.

background image

80

Na piêterko drewniaka dobudowanego do secesyjnej kamie-

nicy wchodzi siê po skrzypi¹cych schodach, które s¹ tak strome,
¿e dla niejednego goœcia zjazd z nich bywa ³atwiejszy, niŸli
wdrapywanie siê. Lubi¹ tu przychodziæ artyœci, podnajemcy
lokalu, co elegantsze panienki, zwane z morska mewkami, zmê-
czone luksusem Grand Hotelu, cinkciarze i milicjanci z obycza-
jówki. Czasami ze swego nieba zst¹pi wielki artysta. Stali bywal-
cy demonstracyjnie nie zauwa¿aj¹ go i on tym niezauwa¿aniem
siê delektuje, gdy¿ to jest najwy¿szy stopieñ zauwa¿ania. Plasty-
cy swoj¹ budê urz¹dzili w stylu ludowym, z pewnymi ekstrawa-
ganckimi dodatkami, które trudno zakwalifikowaæ jako porno-
grafiê, ale na pewno wyra¿aj¹ one ca³kowite lekcewa¿enie, jeœli
nie pogardê wobec mieszczucha i w³adzy (takowa tu równie¿
bywa, poczytuj¹c to sobie za dowód liberalizmu i odwagi). Naj-
wa¿niejsze jest jednak to, ¿e wóda tu jest tania, a co niektórym
pan Wojtek daje na krechê.

G³ówny salon z bufetem i zapleczem, sk¹d sp³ywaj¹ zak¹ski

na gor¹co, s¹siaduje z mniejszym salonikiem, wychodz¹cym
jednym oknem na wysmo³owane dachy domków schowanych
na zapleczu G³ównego Deptaka. Tutaj te¿, zgodnie z odwiecz-
nym zwyczajem, odbywa siê popremierowa biesiada.

– A czemu¿ to Ewelina pogardzi³a naszym towarzystwem? –

pyta Irena raczej dla formy, bo wie, ¿e moja ciotuleñka zastrze-
g³a siê z góry: za zaproszenie dziêkujê, do teatru chodziæ dla
mnie to wielka przyjemnoϾ, ale w tancbudzie noga moja nie
stanie.

– Mo¿e i mia³a racjê – po chwili odpowiada sobie. – Ostatnio

mój Julo zanadto mistyczny, a to dla nas z Ewelin¹, jakby kto
kota pod w³os g³aska³. Bo my kochamy Sofiê, ale nie tak¹.

Przy stole zebra³o siê towarzystwo przesi¹kniête mistyk¹

sztuki. Poniewa¿ Jula kochaj¹ wszyscy – przyszli wiêc i m³odzi,

background image

81

i starzy, plastycy i aktorzy, pisz¹cy i krytykuj¹cy oraz osoby, bez
których adoracji artystom ¿yæ trudno. Oni bowiem oddaj¹
z nawi¹zk¹ to, czym natura obdarzy³a artystów, gdy¿ s¹ praw-
dziwymi wybrañcami szalonego i niespokojnego ducha, staj¹c
siê nieobliczalni w czynach i gestach. S¹ jak Demostenes, któ-
remu uciêto jêzyk, albo jak Leonardo przed swym czasem oœle-
piony.

– Kocham was wszystkich! – g³oœno objawia swe zadowolenie

Julo, powstaj¹c i wznosz¹c kieliszek, w którym srebrzyœcie po-
³yskuje woda ¿ycia –

aqua vita

.

Goœcie przywo³ani Julowym toastem podchodz¹, aby uca³o-

waæ siê z nim z dubeltówki. Julo jest coraz promienniejszy,
wszystkich po równo obdarzaj¹c swym szczêœciem. I ja równie¿
nale¿ê do ich grona, bo jestem o¿ywiony wod¹ ¿ycia, pomny, ¿e
niepij¹cych Julo nie znosi: za du¿o w nich przyziemnoœci, ale
za ma³o wolnego ducha.

– Pokochaj j¹, pokochaj! – wionie gor¹cem Julo, gdy policzki

nasze siê zetknê³y. Oczy jego zapalaj¹ siê jakimœ ognikiem
przewrotnym: rzek³byœ, ¿e na ciemnych bagnach wybuchn¹³
sino p³on¹cy spirytus. – Wydupcz j¹!

Julo od dawna p³onie duchow¹ namiêtnoœci¹ do Szalonej,

Czarnej i Nienasyconej, bo takimi epitetami mo¿na obdarzyæ
g³oœn¹ aktorkê g³oœnego filmu, któr¹ Julo sprowadzi³ do swego
teatru. Poniewa¿ duchowe i cielesne jest to¿same we wznios³o-
œci i zbrukaniu, wiêc ja mam dope³niæ cieleœnie tê duchow¹
namiêtnoœæ. Bêdzie to spó³kowanie zastêpcze, z Julowym gor¹-
cym b³ogos³awieñstwem.

Jakby s³ysz¹c te s³owa, od sto³u zrywa siê Krycha – od dawna

przynale¿na do lokalu, z ducha poetka, a z szarej codziennoœci
twórczyni cepeliowskich laleczek.

– Julo, kochaj mnie!

background image

82

Na nikim nie robi to jednak specjalnego wra¿enia, ale dziœ

Krycha jest w tym szczególnym napiêciu twórczym, kiedy po-
wstaj¹ wielkie improwizacje. Wskakuje na ³awê: bujna, roz³o-
¿ysta, z jasnym w³osem splecionym w krótki, gruby warkocz. Jej
twarz, niby zdjêta z p³ótna Malczewskiego, jaœnieje natchnie-
niem. Krycha zdecydowanym ruchem zrywa z siebie bluzkê,
oœlepiaj¹c nas biel¹ nieskalanie kulistej piersi z zawi¹zkami
dwóch czarnych ró¿.

– Kochaj j¹! – z zachwytem szepce Julo, a uœcisk jego d³oni

staje siê niby bransoletka kajdanków, którymi spinaj¹ siê lu-
dzie przed ostatecznym skokiem.

– Ona jest twoja, kochaj j¹!
– G³upia, dupê lepiej poka¿ – zauwa¿a przyjaŸnie Irena. –

Matki karmi¹ce Julo widzi na co dzieñ.

Ale Krycha rzeczywiœcie jest w natchnieniu niczym wieszczy

Adam w ciemn¹ noc improwizacji. Na dó³ zje¿d¿a falbaniasta
spódnica i Krycha staje siê Syren¹ w b³yszcz¹cych rajstopach,
z biustem zaokr¹glonym zwyciêsko, ze wzniesion¹ rêk¹ darmo
szukaj¹c¹ miecza, gdy druga – miast tarczy – przytula do piersi
be¿owy Julowy beret.

Gest jest bezb³êdnie teatralny, wszyscy to potrafi¹ doceniæ,

i wtedy powstaje ze swego miejsca Julowa Sofia. Nawet nie fa-
tyguj¹c siê o jakikolwiek postument, staje obok niedope³nio-
nej Syrenki i bez poœpiechu zaczyna rozpinaæ czarn¹ sukniê, od
góry do do³u zapinan¹ rzêdem drobnych jak paciorki, czerwo-
nych guzików. Jej pierœ, wci¹¿ niepotrzebuj¹ca stanika, wy³u-
skuje siê spod jedwabiu, opadaj¹c ³agodnym, miêkkim ³ukiem
zwieñczonym ostro zakoñczon¹ sutk¹.

Zapada milczenie. A Julowa Sofia, szalona, niedostêpna

i nierz¹dna, czarna jak noc i lodowata jak piek³o, mierzy nas
pogardliwym spojrzeniem. ¯eby do koñca wyraziæ swe lekce-

background image

83

wa¿enie, rozpina guziczek po guziczku, ca³kowicie samotna, nie-
baczna, rozdwojona w sobie, bo tylko sob¹ zajêta. Czarna pow³oka
sp³ywa z niej jak sztandar. Staje absolutnie bezb³êdna, smag³a,
podkreœlona w swej jarz¹cej siê kobiecoœci czerwieni¹ koronko-
wych fig. S³ychaæ bzyk zb³¹kanej zbudzonej muchy, dŸwiêk ¿y-
cia z s¹siedniej sali zatyka tampon ciszy, która wdziera siê
w nasze uszy, patrzenie bowiem zdusi³o wszelkie zmys³y.

– Piêkna… piêkna… piêkna… – modlitewnie szepce Julo.
Sofia, wci¹¿ platoñsko bezb³êdna, lekko unosz¹c stopy, œci¹-

ga ostatni¹ przes³onê i rzuca figi wprost w twarz Julowi. Od-
wraca siê, ukazuj¹c pe³n¹ taliê przechodz¹c¹ p³ynnie w dzwon
bioder zwieñczonych dziewczêc¹ kr¹g³oœci¹ poœladków – i obo-
jêtna powraca do swego czarnego kokonu.

Dopiero teraz wybucha wrzawa.
– Ona nie jest prosto kurwa, ona jest wyrafinowana kurwa –

z rozwag¹, beznamiêtnie ocenia sytuacjê Irena, dr¿¹c¹ rêk¹
zapalaj¹c papierosa.

– Spójrz tylko, ooo! – w geœcie tryumfatora unosi Julo sw¹

d³oñ. – Widzia³eœ! Taka ona jest – nasza siostra Sofia! Czy¿ So-
fia nie po to upad³a i pogr¹¿y³a siê w cielesnoœci, a¿eby ciele-
snoœæ zazna³a boskoœci? I czy¿ nasze po¿¹danie nie jest œwiête?
Ona Lilith i Œwiêta…

– Twoja œwiêta posz³a i powlok³a za sob¹ faceta – z tym sa-

mym spokojem komunikuje Irena. – Majtki to jej oddaj. Nie
widzisz, francuskie koronki. A Misio prêdzej zadurzy siê w Zo-
sieñce kurki karmi¹cej, a nie w tej twojej Sofii-nierz¹dnicy.

– On jest kochany! Wy wszyscy, Litwini, jesteœcie kochani!
– Teraz na tapecie mistyka Wschodu – bezb³êdnie interpre-

tuje nastroje swego mê¿a Irena. – Miciñski i, jak go tam zwaæ,
Towiañski, i te czterdzieœci i cztery, z matki obcej, a krew jego
dawne bohatery…

background image

84

– Julo to mo¿e spó³kowaæ nawet z rynn¹ – ¿ali siê komuœ Kry-

cha, ale tak, ¿eby byæ dos³yszaln¹. – Z rynn¹ i rur¹ wydechow¹,
a teraz znalaz³ sobie Misia…

– Herbu Podogoñczyk – po raz pierwszy odzywa siê Starzec Pro-

fesor, malarz ciemnoœci duchowych, rodem znad Wilii, z ducha
przedwojenny radyka³ i wolnomyœliciel.

Zd¹¿y³em ju¿ odbyæ niejedn¹ rozmowê z tym starszym, si-

wym, ³ysiej¹cym panem z mefistofeliczn¹ bródk¹ i spojrze-
niem s³owiañsko-melancholijnym. Na wstêpie znajomoœci na-
razi³em siê mu mocno, powo³uj¹c siê na wspólnotê wileñsk¹
i na herb swych przodków po k¹dzieli. Z czasem zawi¹za³a siê
miêdzy nami dziwna wiêŸ, która – teraz to widzê – jest jakby
symetryczn¹ odwrotnoœci¹ wiêzi, jaka ³¹czy mnie z poznañ-
skim studentem filozofii, niegdyœ czerwonym hrabiczem. WiêŸ
to przewrotna i wieloznaczna i, mniemam, podsycana tym, ¿e
okaza³o siê, i¿ ja – belfer – równie¿ poniek¹d bywam artyst¹. Maj¹
o tym œwiadczyæ moje ksi¹¿czyny, pisane po kryjomu i wreszcie
wydane, snadŸ, aby ostatecznie zachwiaæ równowagê mego du-
cha. Wszak i bez tego w¹t³ego, niebacznego i rozdwojonego w so-
bie: niczym duch Sofii-nierz¹dnicy.

– Misio kobyle spod ogona nie wypad³, wiem na pewno –

dobrodusznie zauwa¿a Irena, która ze Starcem Profesorem ma
na pieñku. Nie wiedzieæ dlaczego, bo nieraz lubi¹ wspominaæ
Wilno i bodaj¿e studiowali w tych samych latach: Irena prawo,
a Starzec, dziœ profesor od malarstwa, na wydziale sztuk piêk-
nych. Oboje na uniwersytecie, co siê dumnie mianowa³ – Ste-
fana Batorego.

– Mówiê: herbu Podogoñczyk – z naciskiem powtarza Profe-

sor. – Mocno trzymaj¹ siê go te pró¿noœci szlacheckie.

– Zbli¿aj¹ siê takie czasy, co mówiê – ju¿ s¹, ¿e wszyscy zatê-

sknimy do swoich korzeni, drogi Stasinku – ³agodnie upomina

background image

85

Starca Profesora Irena. – Za du¿o straciliœmy, ¿eby ¿yæ na rucho-
mych piaskach.

Mo¿e nieœwiadomie Irena uderza w najczulsze miejsce Sta-

sinka, gdy¿ ten jest przesycony do ostatniego koniuszka w³o-
sów g³êbok¹ wiar¹, któr¹ wiernie wyznaje od czasów radykalnej
m³odoœci, i¿ istot¹ cz³owieczeñstwa jest absolutna niezale¿noœæ
od czegokolwiek, a ju¿ na pewno od herbowych przodków.

– Co ty bredzisz, moja droga! O jakiej stracie mówisz? Co mogli-

œmy straciæ – nic nie maj¹c? Co zawdziêczam naszym szlachetnym
przodkom: niewolê, g³upotê, czerep rubaszny i syfilis na koñcu?!

– Ja tam w twoich rodzinnych pieleszach siê nie grzebiê! –

odcina siê Irena, gdy¿ Starzec Profesor parokrotnie coœ nie-
bacznie napomyka³ o swoim ojcu lekkoduchu bawi¹cym siê
w Pary¿u wraz z arystokracj¹ litewsk¹. – Nasze rodziny nie by³y
takie g³upie, jeœli my ¿yjemy, i jak na Kaziukowym pierniku
pisa³o: mamy – „serce goroñce jak samo s³oñce”.

– Przypomnia³ siê babie dziewiczy wieczór. Stañ przed nami

naga jak sama prawda, a wtedy bêdziesz mia³a prawo mówiæ
„o sercach goroñcych”.

– Widzicie go, ma³o mu dzisiaj cycek i babskich poœladów –

schodzi w niskie rejony Irena, która zd¹¿y³a ju¿ wydrzeæ z r¹k
Jula czerwone figi.

– Masz tu, Stasiulku, flagê waszej œwiêtej Sofii!
Krycha, wci¹¿ niedowartoœciowana i pomna niedawnego

poni¿enia, ³apie rzucone i triumfalnie rozdziera majtki na ka-
wa³ki, obdarowuj¹c nimi Julowych goœci.

„I znów idea³ siêgn¹³ bruku – myœli mi siê jak onegdaj. – Bo

jeœli rzeczywiœcie tak siê ma z Sofi¹, œwiêt¹ i nierz¹dnic¹, to
sponiewieranie tej ostatniej zas³ony skrywaj¹cej sacrum (nie
tylko Julowe to sacrum, ale dla wielu spoœród tu zebranych)
czym¿e jest, jeœli nie bluŸnierstwem?”

background image

86

W tym te¿ duchu reaguj¹ wszyscy, nie wy³¹czaj¹c Ireny,

przez któr¹ przemówi³a kobieca roztropnoœæ: majtki rzeczywi-
œcie musia³y byæ paryskie.

– Krycha! Kryœka! Wariatka! Szalona!
– Chcecie zobaczyæ jaka jestem? ChodŸcie na molo! – mê¿nie

odpiera ataki Krycha.

Hurmem opuszczamy lokal, co niektórzy po drodze za³apuj¹

siê u Wojtka-barmana na setkê i na ³eb, na szyjê zje¿d¿amy po
schodach.

Morze oddycha spokojnie, z monotonnym pluskiem rozbijaj¹c

siê o sosnowe s³upy pomostu. Gdzieœ na krañcach widzialnego
migaj¹ rozrzucone paciorki œwiate³: nie wiadomo, czy s¹ to statki
na redzie, czy przywidzenie jakichœ tajemniczych, weso³ych lu-
naparków, do których nigdy nie bêdziemy mieli dostêpu.

Krycha zatrzymuje siê przed zejœciem do dolnego pomostu.

Sprawnym ruchem p³ywaczki zrzuca odzienie i wskakuje na
balustradê. Stoi bia³a i nieporuszona, i akurat w tym miejscu,
gdzieœmy z ciotuleñk¹ ogl¹dali wy³owion¹ z zatokowych g³êbin
wielk¹, p³ask¹ rybê o jednym oku wytrzeszczonym na jaskra-
woœæ œwiata. Teraz panuje tam mrocznoœæ oleiœcie po³yskuj¹ca,
rozko³ysana, ciê¿ka. Dziewczyna unosi rêce do góry i zakreœla-
j¹c wielki ³uk – znika pod wod¹.

– Durna, ot durna! – z³oœci siê Irena, nie wiadomo, czy wci¹¿

myœl¹c o paryskich majtkach, czy o szaleñczym skoku.

Mija d³u¿sza chwila i zebrani zaczynaj¹ siê powa¿nie zasta-

nawiaæ, jak d³ugo Krystyna wytrzyma pod wod¹, choæ jest mi-
strzyni¹ w p³ywaniu. A w kochaniu?… I okazuje siê, ¿e nikt nie
jest w stanie pochwaliæ siê, ¿e wie, czy Krycha jest najpraw-
dziwsz¹ rusa³k¹-uwodzicielk¹, czy mo¿e syrenk¹, kobiet¹-ryb¹?

– Nie widzieliœcie tych szeœciu wieszczych kêdziorów u jej ³ona?

– zapytuje Starzec Profesor. – Mówiê wam, to ona jest Sofi¹.

background image

– Pokochaj j¹! Pokochaj! – gor¹czkowo szepce Julo i widzê,

jak w pó³mroku zapala siê nad jego czo³em coœ jakby b³êdny
ognik.

Julo mówi tak sobie, ale ja zaczynam odczuwaæ coœ na kszta³t

zawrotu g³owy: wszystko wokó³ staje siê lekkie, wrêcz nieziem-
skie i wiruje tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy upi³em siê
na wakacjach u mego wuja Witolda. Prze¿y³ on ³agry, Monte
Cassino i Boloniê, a wszystko po to, aby doœwiadczyæ moj¹
mêskoœæ. Dziœ wujo spoczywa w ziemi poniemieckiej, gdzieœ
nad Odr¹, a do mnie powraca tamta pamiêæ i tamto upojenie.
Jakbym nie ja to czyni³, ale ktoœ za mnie, rozdziewam siê do
gatek i natchnionym ³ukiem spadam w ciemn¹ g³êbiê, s³ysz¹c
jeszcze gderanie Ireny:

– Durny, ot durny!
I kiedy tak nieodwo³alnie znów zaczynam ton¹æ, czujê, jak

od dna wynosi mnie jakaœ wielka, bia³a ryba. – Ryba jest ciep³o-
krwista i ow³osiona. Zaczynam siê zapl¹tywaæ w jej kêdziorach.
Tak widocznie ma byæ, gdy¿ to oplatanie ratuje mnie przed
¿ywio³em, który upodoba³y sobie p³askie p³astugi i ¿ar³oczne
wangorze…

background image

88

Dorek

Julowe mieszkanie nie jest zwyk³ym sobie mieszkaniem.

Mamy tu wiêc ciemny korytarz, za³amany pod k¹tem prostym
i biegn¹cy w g³¹b domowych mateczników; jedna œlepa œcian¹,
a w drugiej bieleje ozdobiony secesyjnymi szybkami szereg
drzwi wiod¹cych do ma³ych pokoików, z których jeden okazuje
siê byæ kuchni¹. Korytarz koñczy siê pó³okr¹g³ym pokojem. Z po-
wodzeniem móg³by byæ on samym j¹drem termiterii, gdzie ro-
œnie i rozwija siê – a¿ do zape³nienia ca³ego wnêtrza swym bia³ym
odw³okiem – królowa-rodzicielka. Matka termiterii skazana na
wieczne rodzenie, skazana jest te¿ na œmieræ, gdy¿ nigdy ju¿ jej
nie opuœciæ w¹skim korytarzem swego królewskiego ³o¿a.

Tak mog³oby byæ w domyœle i w domniemaniach, bo rzadko

kto jest dopuszczany do zagl¹dania w te odleg³e regiony. ¯ycie
toczy siê w dwóch frontowych, wysoko sklepionych salonach,
wychodz¹cych na ulicê i wysoki nasyp, którym gruchoc¹ nie-
koñcz¹ce siê poci¹gi. Pierwszy – to s³awetna biblioteka, oplata-
j¹ca œciany nieporêcznie skleconymi pó³kami, na ka¿dej anty-
kwaryczne znaleziska.

Pe³ni¹ towarzyskiego ¿ycia kipi drugi salon, z gipsow¹ sztu-

kateri¹ na œcianach i suficie. Króluje tu piêkny barokowy sekre-
tarzyk z wieloma tajemniczymi szufladkami, na nim puchary

background image

89

i maski nagród teatralnych. Pod jedn¹ œcian¹ kulawy, stylowy
stolik empire, przepastna kanapa i fotele; pod drug¹ – szerokie
³o¿e-tapczan zas³ane szarym kocem. Chêtnie spoczywaj¹ tu
ostrow³ose psy, œci¹gaj¹c do legowiska koœci. Gdy Julo nieco siê
uraczy, musi siê rozpychaæ z rud¹ suczk¹ i jej dorastaj¹cym sy-
nem. Skory jest te¿ do dzielenia ³o¿a niedawno uratowany
spod obucha kaszubskiej siekiery czarny, ¿ó³to nakrapiany nad
okiem ¯uczek. Psy, aczkolwiek niechêtnie, przyjmuj¹ Julowe
odpoczywanie, potem s¹ lojalne, jeœli wrêcz nie opiekuñcze,
wobec mê¿a swej pani (bo Irena z domu Kokoszyñska jest ich
mistrzyni¹) i nie dopuszczaj¹ byle kogo na blisk¹ odleg³oœæ,
szczerz¹c k³y i podnosz¹c psi jazgot.

Pewnego jesiennego dnia, gdy od morza d¹³ sztorm, a w mie-

œcie – gwa³towne przeci¹gi, ostry lot skwirz¹cych mew i spada-
nie dachówek, Julo zadzwoni³ do nas z podniecaj¹c¹ wieœci¹.

Oto przed nasz¹ Sofi¹ otwieraj¹ siê wielkie perspektywy:

z Warszawy zaje¿d¿a literacka znakomitoœæ, poszukuj¹ca ak-
torki do filmu, którego scenariusz ma w kieszeni. Julo jest pra-
wie pewien, ¿e pragnie on zaanga¿owaæ w³aœnie Sofiê.

– Ale wiesz, jaka ona jest! Chcia³bym wiêc, a¿ebyœ ty, cierpli-

wy Litwin, by³ tym swatem i dobrym duchem dla – ooo! – na-
szej piêknej i po¿¹danej, i – ooo! – zbyt dumnej, aby bez opo-
rów ulec warszawskim pokuœnikom. Nasza Sofia dziœ wystêpuje
w teatrze, umówi³em siê z Izydorem w hotelowej restauracji
„Monopolu” i tam bêdziemy czekaæ na zakoñczenie spektaklu.

– A potem pojedziemy do twoich apartamentów?
– Chcia³bym bardzo goœciæ Dorka, ooo! – to jest niebywa³a

postaæ! Ale wszystko zale¿y od okolicznoœci…

Niezbyt d³ugo oczekiwa³em w pustawej, s³abo oœwietlonej

sali z nudz¹cym siê kelnerem w k¹cie, gdy schodami na piêter-
ko wdrapa³ siê Julo: w kusej, samodzia³owej marynarce, przy-

background image

90

krótkich spodniach. Jak zawsze pod pach¹ œciska³ teczkê, wy-
pchan¹ ró¿nymi notatkami, ksi¹¿kami i tym wszystkim, co
mog³o mu w ka¿dej chwili siê przydaæ. Szed³ tym swoim dziw-
nym, zawijasami wymierzonym krokiem, na dodatek lekko
kulej¹c na lew¹ nogê. Od pewnego czasu Julo hodowa³ na sto-
pie wielki odcisk i by³ to jego drugi znak cierpiêtniczy: odcisku,
podobnie jak wieszczego kaszaka, Julo nie chcia³ usun¹æ, znaj-
duj¹c w tym jakieœ swoje masochistyczne zadowolenie.

– Dzisiaj bez szaleñstw: ¿adnych zak¹sek! – zakpi³ z siebie czy

z Ireny z domu Kokoszyñskiej. Tak¹ srog¹ oszczêdnoœæ wpro-
wadzi³a pewnego razu Irena, ujrzawszy dno domowej kasy. –
Wypijemy wtedy symbolicznie litra, i starczy.

– A co na to mistrz warszawski?
– Ooo! dla Dorka weŸmiemy drugiego litra. Za chwilê powi-

nien tu byæ, a my tymczasem tego naszego pierwszego.

Kelner niós³ ju¿ butelkê „Wyborowej”, œledzika w oleju i wodê

mineraln¹.

– Panie Kostusiu, kiedy zjawi siê tu Dorek, pan postawi drug¹

butelkê i schabowego, my ju¿ po kolacji – zarz¹dzi³ Julo i wdziêcz-
nie rozstawiwszy d³oñ, uj¹³ w dwa palce kieliszek, szybko go
opró¿niaj¹c.

– Rozumiesz, ona bêdzie niedostêpna, lekcewa¿¹ca, to dobre

dla Dorka, bo uwa¿a siê za Casanovê. Nie trzeba te¿ przedo-
brzyæ i dlatego mam pewien plan…

„Uwa¿aj ty dobrze – przypomnia³em sobie pouczenie ciotuleñ-

ki, gdy ta zwiedzia³a siê, do jakiej misji zosta³em wyznaczony. –
Raz ona kobieta narowista, a wasz literat, jak mówisz, kochanek
kobiet, którymi siê z zasady poniewiera – mog¹ z tego, jak to siê
mówi, powstaæ jakieœ wybuchi, jakby kto rzuca³ muchi na gor¹-
ce blachi – zachichota³a na koniec moja ciotuleñka. – Szkoda, ¿e
ja z wami byæ nie mogê”.

background image

91

Julo nie zd¹¿y³ objaœniæ swego planu, bo do sali wkroczy³ nasz

goœæ. Szed³ lekko niedba³ym krokiem, jakim spaceruj¹ cinkcia-
rze czyhaj¹cy na dolarowych goœci albo m³odzieñcy w nieokre-
œlonym wieku. Ch³opiêcoœæ twarzy, szelmowski b³ysk w ciem-
nym oku wskazywa³y na m³odoœæ Dorka, ale g³êbokie bruzdy
na policzkach, pewna suchoœæ, jeœli nie osch³oœæ w¹skich warg
oraz coœ nieuchwytnego w szczup³ej sylwetce sprawia³o, ¿e Izy-
dor wydawa³ siê byæ ponad swe lata.

– Dhu¿o s³ysza³em o panu – rzek³ na przywitanie, przyjaciel-

sko klepn¹wszy Jula po plecach. – Julo chwali pana za te wzh-
loty i inne kuhestwa. I ja nieraz ton¹³em w waginie. Co tam
bêdziemy sobie panowaæ – Dohek jestem! – zakoñczy³, bior¹c
Julowy kieliszek.

Kiedy pojawi³a siê druga butelka i zimny schabowy, byliœmy

ju¿ z Dorkiem po bruderszafcie.

– A gdzie¿ ona jest, ta nasza piêkna? Jeszcze w teatrze? Niech

Isztah pl¹sa w samym gaju. Czy¿ Plutarch nie mówi³, ¿e w¹¿ –
zwierz boski, ma byæ samowystarczalny? Przyznaj, stary zbereŸ-
niku, ¿e w¹¿ samopo¿eraj¹cy siê, w¹¿ na kszta³t dzidy, z zêbem
s³odkim i jadowitym, to jest w¹¿ naszej wiecznoœci. Pluñmy na
Sofiê, prowadŸ do domu mêskich schadzek!

Julo, jak zahipnotyzowane przez wê¿a ptaszysko, zdawa³ siê

zapominaæ o celu naszego spotkania. Wygl¹da³o, ¿e jeœli nawet
domu mêskich schadzek na podorêdziu nie ma – wnet takowy
siê znajdzie. A Dorek, wpad³szy w swój styl, dalej z hrabiowska
grejzerowa³.

– Sh³ysza³em, ¿e u was na Litwie klaczki by³y w cenie. Jak siê

to u was robi³o? Wiem, ¿e koby³ce trzeba piczkê przytrzymy-
waæ, a jak z klacz¹?

– U nas siê mówi³o, ¿e Litwin kobyle spod ogona nie wypad³.

Co innego Mazurzy – odparowa³em w miarê spokojnie.

background image

92

Dorek rozeœmia³ siê ch³opiêco.
– Ja nie Mazur. Oba my wygnañcy: jeden z Lwowa, ty z Mysi-

kiszek. Sk¹d u nas tyle artystów? Masz córki? Chcesz byæ wiel-
kim ahrtyst¹ – przejedŸ j¹.

Na takie bezeceñstwa, jak poucza³a wielokrotnie ciotuleñka,

s¹ tylko dwa sposoby: – Jeœli on g³upawy i s³abieñki – zrugaæ go
po mátuszce. A jeœli nie jest to zbyt bezpiecznie, zdaæ siê trze-
ba na bia³orusk¹ dobrotliwoœæ – raptownie uklêkn¹æ i z³o¿yw-
szy palec na krzy¿, powiedzieæ: „Jak Boh na niebie, tak ty pra-
wálíœ skwoŸ ziamlú. A kysz, a kysz, a kysz!”.

Zaledwie zd¹¿y³em przyklêkn¹æ, a przy stoliku znalaz³a siê

nasza Sofia. Wygl¹da³o wiêc, ¿e klêkam nie jako zaklinacz, lecz
jako czciciel Sofii.

– Gdzieœ tu mi spad³ pieni¹¿ek – rzek³em, ma³odusznie siê

ratuj¹c.

– Phieni¹¿ek? Julo, nie masz phieni¹¿ka! A mo¿e pani ma

phieni¹¿ek?

– Owszem, mam – odpar³a Sofia, patrz¹c na Dorka ze spokoj-

nym majestatem – ale nie dla pana!

– A dlaczego¿ to, moja khasawico?
– Bo mój pieni¹¿ek nie dla amatorów.
– Khasawica chce, ¿ebym j¹ przelecia³ i skatowa³?! – odpar³ nasz

warszawski goœæ, bo wszystkim by³o wiadomo, ¿e oprócz zagrania
w g³oœnym filmie Sofia otar³a siê o wielkiego buntownika literatu-
ry, jak z³oœliwie mówiono, narcyza i sadomasochistê, a ponadto
szofera, lotnika, kryminalistê, alkoholika w jednej osobie.

– Ani ten krok, ani te chmury. Ani piêkny, ani dwudziesto-

letni. Julo, gdzie mój kieliszek? – zakoñczy³a wstêpny pojedy-
nek nasza Sofia.

Siêgn¹wszy po papierosa i nie pozwalaj¹c obs³u¿yæ siê Dorko-

wi, Sofia wypuœci³a k³¹b dymu, uwa¿nie lustruj¹c ka¿dego z nas.

background image

NiedŸwiedzica karmi¹ca dwoje ma³ych i ch³opca

, XVII

background image

94

– Dorek ma ciekawy scenariusz i poszukuje odpowiedniej

aktorki – zacz¹³em.

– Wiem – przerwa³a Sofia. – Tylko po raz pierwszy s³yszê, ¿e

to ma byæ ciekawy scenariusz.

– Hola, hola, moja khasawico!… A dok¹d to phêdzisz kozacze?!
I Dorek, klasn¹wszy w d³onie, przywo³a³ kelnera:
– Dla tej dziewczynki wodê z b¹belkami, dla nas dwa whiskacze.
– A tehaz, powiedz, moja mi³a: ile masz w biuœcie? Tak w³a-

œnie myœla³em: przywiêd³y kwiat, przyby³o lat.

– Ona jest piramidalna. Ooo! ¿ebyœ ty j¹ widzia³ w ca³ej pe³-

ni! Ona jest wprost boska!

Julo zacz¹³ wzbijaæ siê pod swe niebiosa, a jego wieszczy róg

rozgorza³ jak gwiazda wiod¹ca w najg³êbsze mateczniki p³ci.
Ale wbrew Julowym wzlotom przy stoliku zapad³o ch³odne
milczenie. I wtedy zaczê³o siê spe³niaæ ciotuleñkowe proroko-
wanie: gdzieœ w hotelowym k¹ciku da³y siê s³yszeæ jakieœ wy-
buchy. Nie by³y to jednak muchy padaj¹ce na gor¹ce blachy,
tylko pan Kostuœ musia³ przygotowaæ butelkê z b¹belkami.

– Co on tam tak sthrzela?… – zaniepokoi³ siê nasz warszawski

goϾ.

Wówczas nie wiedzieæ dlaczego ogarnê³o mnie niejasne na-

tchnienie:

– Wiecie, co siê pija³o na Litwie, w najlepszych ziemiañskich do-

mach? Po husarsku, po petersbursku: szampánskoje z koniakiem!
Bo na wszystkie duchowe dolegliwoœci – najlepszy jest „jorszyk”.

– Ooo, Dorek jest naszym wielkim goœciem! Jak¿e by inaczej,

Dorek! – przyszed³ mi w sukurs Julo.

– Panie Kostusiu, nie whiskacza, tylko piêciogwiazdkowe

ormiañskie – zarz¹dzi³em.

Ku mojemu zdumieniu kelner ju¿ niós³ na tacy wysmuk³¹

butelkê „Araratu” i „Sowietskoje szampanskoje”. Kierowany

background image

95

jakimœ wy¿szym musem zacz¹³ przyrz¹dzaæ najprawdziwszego
„jorsza” – pó³ na pó³ szampanskoje z koniakiem.

– Barbarzyñcy wy, Huskie! – rozpromieni³ siê nasz goœæ, szel-

mowsko pomruguj¹c do Jula. – Jutro stawiasz „Khwaw¹ Mehy”,
bo pierwszy bêdziesz le¿a³ pod tym sto³em!

I zaczê³y siê dziaæ dziwy. Sofia, zdegustowawszy pe³n¹ szkla-

neczkê „jorsza”, zdawa³a siê byæ gotowa na wszystko: niczym
Kirke, która zobaczy³a Odysa. Julo, coraz gwa³towniej podrzu-
caj¹c ramieniem, wskazywa³ swym arystokratycznym, panieñ-
skim placem to na Sofiê, to na Dorka, jednocz¹c ich i zbli¿aj¹c.
Dorek sta³ siê szelmowskim ch³opaczkiem o sercu niewinnym
i prostym i ze swego czystego serca obj¹³ Sofiê, próbuj¹c poca-
³owaæ j¹ w kraœne, pe³ne usta. Ja zaœ czu³em siê coraz bardziej
g³upio i nie na miejscu, bo znów zaczê³y od¿ywaæ we mnie ja-
kieœ têsknoty za burzliwym i nieskoñczonym…

Ku naszemu i pana Kostusia strapieniu nieub³agalnie zbli-

¿a³ siê czas zamykania lokalu. Takie panowa³y zasady w pañ-
stwowej gastronomii. Pozosta³o uregulowaæ rachunek, jedn¹
butelkê zagarniaj¹c ze sob¹. Resztê wieczoru mamy spêdziæ
w Julowych apartamentach.

Przy wyjœciu, jak siê Julo nie broni³, wywijaj¹c siê niby wstydli-

wie ³echtana panienka, tysi¹c z³otych, które wyci¹gn¹³ z kiesze-
ni, z powrotem zosta³o wciœniête tym razem za jego ko³nierz.
Dorek zaœ z niewinnym ch³opackim uœmieszkiem, obskakuj¹c
Jula, przygadywa³:

– A kto tu bêdzie p³aci³? My – warszawiacy, khezusi. Wielcy

dhamaturdzy! Kulwa wasza maæ!

Kiedy obdarowa³em Kostusia skromnym napiwkiem, dziê-

kuj¹c za niespodziankê z „jorszykiem”, pan Kostuœ lekko stro-
piony wyt³umaczy³ siê:

– Przecie¿ dzwoni³a jakaœ pani od literatów czy z jakiegoœ innego

background image

96

urzêdu. „Na koniec, kochanieñki, ma byæ «jorszyk»” – powiedzia³a
ona tak jakoœ z ruska. – „A ich pókij co – s³uchaæ siê nale¿y…”

* * *

Jak siê zakoñczy³a Julowa dyplomacja, dowiedzia³em siê któ-

regoœ dnia od ciotuleñki, która od dosyæ dawna pozostawa³a
w pewnej za¿y³oœci z Iren¹.

– Dobrze, ¿e do koñca tam nie urzêdowa³eœ. Podobno wióz³

was na ³ebka jakiœ fircyk w bia³ym swetrze. A wy gdzieœcie ca³y
czas siedzieli?

– W salonie. Julo z psami na tapczanie, bo zmóg³ go ciotczyny

„jorszyk”, a my przy stoliku.

– I co dalej?
– Przecie¿ opowiada³em: butelka skoñczy³a siê i Dorek wy-

prawi³ mnie do meliny.

– Ty do meliny, a on do dziewczyny!?
– Na to jakby siê zanosi³o…
– A kiedy wróci³eœ – znalaz³eœ wasz¹ Sofiê z tym kazirodc¹?
– Niby dlaczego ciotuleñka pyta? – zacz¹³em siê niepokoiæ,

przypominaj¹c, ¿e gdy wróci³em z butelk¹, Dorek siedzia³ na
tapczanie po turecku, z niewyraŸn¹ min¹, obok psów i chrapi¹-
cego Jula, ale Sofii nie by³o.

– Otó¿ ty po d¿entelmeñsku jego zostawi³eœ, a tymczasem

wasza Sofia wcale nie posz³a siusiu. Ona siê znalaz³a w tym
strasznym, ostatnim pokoju, ale nie sama. Ona siê gzi³a z tym
kierowc¹ w bia³ym swetrze. Irena powiedzia³a, ¿e takiego sa-
mozatracenia to jak œwiat œwiatem nie widzia³a.

I podumawszy, ciotuleñka ze smutkiem orzek³a:
– Czemu tak zrobi³a, kto j¹, szalon¹, wie? Mo¿e na z³oœæ temu

zboczeñcowi albo sobie na pohybel. Bo coœ mi siê zdaje, ¿e Ire-
na ma racjê: d³ugo jej tak nie po¿yæ…

background image

97

W Kniaziejkowym siedlisku

Zanurzeni jesteœmy na samo dno Kaszubskiej Krainy. W po-

mrokach sierpniowej nocy ledwo przecieraj¹ siê zarysy rzeczy,
które wst¹pi³y w pó³istnienie. A nad nami trwa zadziwiaj¹co
g³êbokie, granatowe niebo, w którym oddalone na nieskoñczo-
noœæ naszej pamiêci, b³yszcz¹ i srebrz¹ siê srebrem kule choinko-
wych bombek. A gdy kule zapl¹cz¹ siê w koronach drzew, mamy
nad sob¹ przeogromne sierpniowe Bo¿e Narodzenie. Tam, gdzie
we dnie by³ pó³nocny zachód, czuwa pokraczna ¿yrafa Wielkie-
go Wozu, podwójnym zygzakiem znaczy niebo Kasjopeja, powoli
do ciemnej koronki œwierkowych czubów zbli¿a siê Wenus –
Gwiazda Wieczorna, aby po tamtej stronie lasu spotkaæ sierp
Ksiê¿yca i wspólnie dokonaæ nocnych do¿ynek. Powtarza siê to
w ka¿dy póŸny wieczór. Wówczas granat nieba przepasuje bia³a-
wa wstêga, która ma byæ skupieniem nieskoñczonej liczby
gwiazd uk³adaj¹cych siê w wielki wiruj¹cy dysk.

– Zawieszeni na obrze¿ach Galaktyki, widzimy w niej tylko

Drogê Mleczn¹, i nic wiêcej. My, koty chlipi¹ce mleko Wszech-
œwiata – smêtnie zauwa¿a Starzec Profesor.

– Koty Wszechœwiata? – dziwi siê moja ciotuleñka. – Powiedz

mnie lepiej, czemu malowanie twoje takie smutne? Mury, œle-
pe okna i ani Ÿdziebe³ka ¿ycia?

background image

98

– Widocznie taki jest mój portret w³asny – powa¿nie odpo-

wiada Starzec Profesor.

Kiedyœ zawêdrowaliœmy z ciotuleñk¹ na zbiorow¹ wystawê

miejscowych malarzy i tam, w ostatniej salce, tu¿ przy wyjœciu,
porazi³ nas niedu¿y pejza¿ miejski z wampiryczn¹ biel¹ murów
i zatrzaœniêtymi na g³ucho czarnymi oczodo³ami okien. Coœ
tragicznego i ciemnego dzia³o siê we wnêtrzu tego samotnego
domu. „Dostojewszczak to musi byæ, rzecz pewna” – powiedzia-
³a ówczas ciotuleñka. A potem obejrzeliœmy jeszcze obraz zaty-
tu³owany

Okno

. By³ to dziwny i zarazem mistrzowski portret

okna wprawionego w brudny mur. Nad oknem fragment czar-
nej belki, lewy róg pokryty bielmem szarej deski. Zadziwiaj¹co
bezb³êdnie zosta³a oddana atmosfera grozy: za tym oknem
musia³o kryæ siê wnêtrze, gdzie dokonano zbrodni, najciê¿szej,
bo wymierzonej przeciw duchowi.

– Popatrz, czujesz, jak kupiec Rogo¿yn pochyla siê nad cia-

³em swej piêknej Nastazji Filipowny? I s³yszysz ten œmiech
ob³¹kanego kniazia Myszkina? – spyta³a ciotuleñka, jakby chc¹c
znaleŸæ potwierdzenie swego przywidzenia.

A teraz siedzimy ze Starcem Profesorem na ³aweczce pod

starym domostwem rzuconym w jeziorne, sosnowe lasy po³u-
dniowej Kaszubszczyzny. Krainy tak dziwnie podobnej do tam-
tej ziemi i tamtej krainy, a przecie¿ nic siê powtórzyæ nie mo¿e
– skoro œwiat jest niepowtarzalny, a¿ do zatracenia siê w swym
nieprawdopodobieñstwie.

– Dlaczego malujê mury? – podejmuje po chwili Stasinek. –

Bo urodzi³em siê w Wilnie – mieœcie baroku, targowisk, knajp
i burdeli. A czy pamiêtasz te biele murów z zielonymi nawi-
sami drzew w w¹skich, krêtych uliczkach Bakszty, Suboczy,
£otoczki? Gdziekolwiek pojawia³em siê wiele lat póŸniej,
wszêdzie odnajdywa³em bia³e prostok¹ty murów zanurzone

background image

99

w czerñ i grynszpan: biologiczn¹ tkankê pejza¿y mego dzie-
ciñstwa…

– Jak¿e¿ by mnie nie pamiêtaæ, chocia¿ ja z prowincji g³êbo-

kiej. Nie tylko te mury pamiêtam, ale nade wszystko ludzi.
Popatrz ty tylko, kogo tam nie by³o: i Karaimi, i Litwini, Polacy
i ¯ydzi. I jêzyki ró¿ne, i tradycje, i obyczaje. Koœcio³y, synagogi,
cerkwie, kirchy i meczety. Tak ty maluj tê krainê, a nie strasz
nas Domem Umar³ych!

– Domy umar³ych te¿ pamiêtam. Rzecz to nieprawdopodob-

na: gdy mia³em jakie trzy, cztery lata w mózg mój wbi³y siê
obrazy i doznania, które sta³y siê budulcem mojej wyobraŸni.
Pamiêtam codzienne zbieranie przez konne ambulanse ludzi
zmar³ych z g³odu. Le¿eli na ulicy jak z³achmanione t³umoki.
Pamiêtam ciche, wymar³e z ¿ycia, puste i bia³e ulice, powtarza-
j¹ce s³abe echo turkotu kó³ tych ambulansów œmierci. I poje-
dyncze dalekie wystrza³y.

– Wielki g³ód by³ w Wilnie w pierwsz¹ wojnê œwiatow¹, coœ

wiem o tym. Front stan¹³ pod Smorgoniami i Krewem, i ani
rusz do Wilna nie mo¿na by³o dojechaæ. A tam nasi z g³odu
padali, gorzej od much – wzdycha ciotuleñka.

Puciatowszczyzna jej by³a prawie tu¿ przy samych okopach,

a smród gazów, którymi Niemcy pod Smorgoniami obwieœcili
now¹ erê wojen chemicznych, dociera³ a¿ do rzeczki Puciatki
wraz z trupami ruskich so³datów.

– Was Niemcy ograbili, obdarli z wszystkiego, a u nas powie-

trze zatruli. A dziœ materiê poruszyliœmy, ¿e przenika przez
nasze koœci, wody zatruwamy i tak powolutku zbli¿amy siê do
czasów S¹du nad ¿ywymi i umar³ymi – mówi ciotuleñka.

– Od dawna wiadomo, ¿e cz³owiek jest jedynym b³êdem w na-

turze – melancholijnie potakuje Starzec Profesor i wraca do
wspomnieñ: – Dobrze pamiêtam smak, zapach i kolor g³odu. Na

background image

100

co dzieñ jad³o siê w naszym domu placki z obierzyn ziemniacza-
nych, lepionych wod¹ z otrêbami. Piek³o siê te placki na blasze
posypanej otrêbami. Pamiêtam szarobia³awy kolor tych plac-
ków-sucharków, ich prostok¹tny, nieco wklês³y kszta³t, d³ugie
czekanie w wielkim napiêciu, a¿ siê upiek¹. Pamiêtam ich spe-
cyficzny stêch³o-piwniczny zapach i md³awy, przypalony smak.
Pamiêtam…

Granat niebosk³onu przekreœla smuga œwiat³a, która rozpra-

sza siê, zbli¿aj¹c ku ziemi, aby rozp³yn¹æ siê bez œladu. Stasinek
milknie. Jest tylko to niebo i ta chwila absolutnie bezchwilowa,
gdy¿ przesz³oœæ ulega zapomnieniu, a przysz³oœæ jest tylko te-
raŸniejszoœci¹.

– Mówisz, ¿e jesteœmy jedynym b³êdem w naturze? – dziwi

siê ciotuleñka.

– Jeœli Bóg istnieje, musi byæ m¹droœci¹ i sprawiedliwoœci¹ –

dlaczego wiêc nie pozwoli³ mi, a¿ebym spe³ni³ siê do koñca
choæby jak ten perkoz albo kurka wodna? Powiesz, ¿e po to jest
ludzki rozum, aby wyjaœniæ swe idiotyczne po³o¿enie? Jakkol-
wiek rzeczy siê maj¹: jesteœmy skazani na siebie takich, jakimi
jesteœmy. Tymczasem stworzyliœmy wielk¹ cywilizacjê technicz-
n¹, która dziœ po¿era przyrodê, jutro po¿re nas samych. I gdzie tu
rozumnoœæ i zrozumienie? – zapytuje ze smutkiem Stasinek.
I podumawszy chwilê, ci¹gnie sw¹ myœl: – Za ka¿dym dotkniê-
ciem umys³u otwieraj¹ siê nowe ksiêgi tajemnicy. Nie oznacza
to jednak, ¿e tajemnice te s¹ choæby w ma³ym stopniu pozna-
ne. Wrêcz przeciwnie. Rosn¹ stopnie naszego poznania i roœnie
nasza przeogromna, galaktyczna wrêcz niewiedza. Dziœ jeste-
œmy g³upsi ni¿ kiedykolwiek w przesz³oœci i tylko œwiadomoœci¹
tego faktu jesteœmy m¹drzejsi od naszych ojców…

– Teraz rozumiem ciemnoœci twojego malowania. Tylko sk¹d

ten smutek. Jak¹ zbrodniê ty kryjesz przed œwiatem? I czemu nie

background image

101

malujesz ludzi? – zapytuje ciotuleñka, oœmielona ciemnoœci¹
nocy.

– Czemu tak ma³o portretów? Bo nie lubiê ludzi.
Trzeszcz¹ stopnie ganeczka i na tle nieba rozjaœnionego zo-

diakalnym œwiat³em wycina siê krêpa, têgawa sylwetka daw-
nego ucznia Starca Profesora, gospodarza domu, Jurka Knia-
ziejki. W pomrokach nocy ledwo widoczna jest jego okr¹g³a,
pe³na twarz, okolona starowiercz¹ brod¹ i jakby ¿ywcem zryso-
wana z ruskiej ikony.

– Wreszcie uœpi³em Lusiê. Idzie na zmianê pogody – objaœnia

nam swym miêkkim g³osem cz³owieka stamt¹d. Wiem, ¿e w tej
chwili jego jasnoniebieskie oczy, lekko przys³oniête tatarsk¹
fa³dk¹, wilgotniej¹ ze wzruszenia.

– Tak ja ju¿ pójdê na spoczynek. Jutro skoro œwit na grzyby!

A wy m³odzi, szlachta zaœciankowa, pogadajcie sobie – nie bez
pewnej z³oœliwoœci ¿egna siê Starzec Profesor.

– Dziwny to jest cz³owiek, ten wasz profesor od malowania –

po d³u¿szym milczeniu mówi ciotuleñka. – Nie lubi on ludzi,
a kocha towarzystwo, i to takie, które jest mu uleg³e. Nie chce
malowaæ portretów, a podobno dwie ¿ony mia³.

– Stachu to rasowy pan, Sarmata. Wystarczy przyjrzeæ siê

jego czaszce. Jak ka¿dy wielki pan, nie wybacza sobie, a tym
bardziej œwiatu. Kocha porz¹dek, gdy¿ boi siê chaosu. Malu-
je ciemnoœci, gdy¿ mózg jego po¿era ¿elazna logika. Ona
parali¿uje mu rêkê. Wystarczy powiedzieæ, ¿e nad jednym
murkiem z czarn¹ dziur¹ mêczy siê pó³ roku – objaœnia nam
Kniaziejko.

– Nie lubisz ty jego.
– Co te¿ pani mówi! Ja go podziwiam!
– S³ysza³em, ¿e i tobie malowanie idzie ciê¿ko?
– Ostatnio nie maluje mi siê, bo i po co?

background image

102

– B¹dŸ m¹drzejszy i wybacz sobie, a swój talent znów odko-

piesz – dobrotliwie upomina moja ciotuleñka.

– Stachu lubi nam podokuczaæ. Nieraz mówi: szlachta wy po-

czciwa, boæwina taka, z zaœcianków i folwarków. Boga nie wie-
dzieæ czemu nauczeni szukaæ i dlatego bij¹ was po pysku, a jak
trzeba, to utopi¹ albo i zadepcz¹. A wyœmiaæ to na pewno wy-
œmiej¹ – œpiewnie skar¿y siê gospodarz.

– Nie takie z was znów poczciwce. Gdybyœcie nie byli tym Janem

bez Ziemi, mo¿e wtedy wasze dusze sad³em by obros³y. Z parob-
czankami po stodo³ach i odrynach byœcie siê ob³apiali, dzieci-baj-
struki nieœlubne ka¿dy by mia³. I wasze dzieci szuka³yby przyrod-
nich po ró¿nych Kotach, Zahorzach i Je³ahach. Ale Bóg widocznie
zlitowa³ siê nad wami, zacz¹³ nêkaæ i ¿elazn¹ rózg¹ paœæ, z ziemi do
ziemi przeganiaæ, a¿ wreszcie pod ¿eberko na haku zawiesi³ i gdzie
wam dziœ do poczciwoœci! – twardo obwieszcza ciotuleñka.

– A czy¿ nad cioci¹ Pan Bóg siê nie zlitowa³? Czego¿ wtedy

rêce za³amywaæ, ¿e w PuciatowszczyŸnie bolszewicy byd³o
morz¹, z rzeki rów robi¹, a zamiast m³yna i dworu, i ¿ywic¹
pachn¹cych stodó³, odryn, œwirów, stajni – betonowe bunkry
stoj¹! Po co tam wampirem powracaæ? – pytam.

– Tak ja i mówi³a, ¿e moja dusza niepotrzebnie siê tam b³¹ka.

Ale ja stara, stareñka, wy to co innego. Wam ¿yæ tutaj – wpada-
j¹c w ton bia³oruskiej babiny, ¿a³oœnie przyznaje siê ciotuleñka
do swego grzechu g³ównego, ustawicznego i codziennego, bo
tak naprawdê to uwa¿a ona za rzecz niegodn¹ ¿yæ bez zgody ze
swym czasem niechby najg³upszym, z miejscem niechby naj-
gorszym. – Wybaczcie wy mnie, durnej, stareñka ja, a ¿yæ siê
nie nauczy³am. Ci¹gnie mnie do wczorajszego i do ludzi wczo-
rajszych, podobnych do waszego profesora.

– Dziwny to cz³owiek, Stachu… Nikt go nie rozumie i myœlê,

¿e nawet pani, pani Ewelino, nie pojmie go – mówi malarz,

background image

103

przysiadaj¹c siê na ³aweczce. – Od pani – bij¹ce ciep³o, a od
niego ch³ód. A przecie¿ cz³owiek to autentyczny, konsekwent-
ny, dumny a¿ do nieludzkiej samotnoœci.

– Nie bardzo rozumiem…
– Stachu samotnie mieszka w wielkiej pracowni, ale za nic

nie podniesie s³uchawki, choæ go mêczy ciê¿ka grypa. Nie
otworzy drzwi na Bo¿e Narodzenie czy Wielkanoc, choæ dobi-
jaj¹ siê przyjaciele. Mo¿e nie ma wtedy pieniêdzy, co mu siê
czêsto zdarza, a mo¿e chce sprawdziæ, na ile jeszcze jest samo-
wystarczalny i wolny? Wzorem dla niego Natura. Nieraz przy
czarce ulubionej œliwowicy Stachu zapytywa³ mnie, a mo¿e
bardziej siebie, bo tak naprawdê w nikim nie widzia³ on równo-
rzêdnego partnera, zapytywa³ wiêc – „jeœli Bóg istnieje jako
Rozum i daj¹c mi rozum i œwiadomoœæ, czemu ogranicza mnie
w mojej wolnoœci? Tej w³aœnie wolnoœci, której granice wyzna-
cza rozum wy³oniony z Jego Rozumu? Przekraczam wiêc boskie
granice, ¿eby samemu dŸwigaæ za wszystko odpowiedzialnoœæ.
A mo¿e nie s¹ to granice wyznaczone przez Boga, tylko przez
kulturê i cywilizacjê bia³ego cz³owieka?

A gdy odwa¿ê siê przekroczyæ te ludzkie normy – kim wówczas

bêdê? Dla ludzi – amoralist¹. Dla Boga?… Nie s¹dzê, aby Bóg chcia³
staæ siê Osob¹ w tym celu tylko, ¿eby zaj¹æ siê ludzkoœci¹ i kimœ ta-
kim jak ja. Nie s¹dzê”. Tak mniej wiêcej, wynurza³ siê nasz Stachu
przy kielichu œliwowicy. A kiedy koñczy³a siê butelka, wówczas
wpada³ w gniew, a nawet we wœciek³oœæ na to ograniczenie, choæby
przez Nieograniczonego. No, i ¿e butelka siê skoñczy³a.

– ¯artujesz ty sobie, a on, biedaczyna, cierpi. I to bardzo –

wzdycha ciotuleñka.

– Cierpi, cierpi, napl¹ta³, to niech teraz cierpi! – przeœmiew-

czo chichocze Kniaziejko. – Czy wie pani, ¿e jego pierwsza ¿ona
jest zarazem babk¹ jego drugiego syna i córki?

background image

104

– Nie rozumiem…
– A w dodatku jego pierwszy, najstarszy syn jest przyrodnim

bratem jego drugiej ¿ony?

– Mów jaœniej, kochanieñki, bo w tych ciemnoœciach nic siê

nie rozbieram.

– Mówiæ dalej? Otó¿ do syna swojej babci ta m³odsza dwójka

– urodziwa córka i cygañskiej urody syn – nie powinien mówiæ
wujku, ale bracie. I tak mówi¹…

– Kazirodztwo, chcesz powiedzieæ, pope³niono?!
– Pope³niono i nie pope³niono, w ludzkim porz¹dku, oczywi-

œcie! A by³o tak. Nasz Stachu, wolny duch i twórca, pozna³
w Wilnie brunetkê o wyj¹tkowo wyrafinowanej, subtelnej uro-
dzie. By³a ona komunistk¹, a mo¿e tylko wychowan¹ na dziele
rosyjskiego utopisty, nauczyciela Lenina, Czernyszewskiego,
autora arcydzie³ka pod tytu³em

Co robiæ?

I wst¹pi³a w wolny

zwi¹zek jeœli nie z komunist¹ to z lewicowcem. Z tego zwi¹zku
urodzi³a siê im wyrafinowanej urody czarnula. Po pewnym
czasie, zgodnie z zaleceniem mistrza Czernyszewskiego, w imiê
godnoœci i wolnoœci osoby, i czystoœci uczuæ lewicowcy poszli
ka¿dy w swoj¹ stronê. Wówczas to Stachu wst¹pi³ w niekrêpu-
j¹cy zwi¹zek z ow¹ ju¿ woln¹ brunetk¹, adoptuj¹c pasierbicê.
Choæ trudno tu by³o mówiæ o prawdziwej pasierbicy, skoro nie
by³o prawdziwego ma³¿eñstwa. Wybuch³a wojna, wygnañstwo,
osiedlenie w Gdañsku. Tymczasem z komunizuj¹c¹ dam¹ Sta-
chu sp³odzi³ syna. Z up³ywem lat pasierbica dojrza³a, wy³adnia-
³a, znaæ zapatrzywszy siê w urodê matki, i Stachu zgodnie
z wymaganiami Natury rozszed³ siê z wileñsk¹ mi³oœci¹, aby
z ojczyma staæ siê mê¿em.

Rozeszli siê za obopóln¹ zgod¹, bez ¿alu i pretensji. Ale co

tak naprawdê myœla³a matka, oddaj¹c córkê za ¿onê swemu
wolnemu mê¿owi? – tego mój prowincjonalny, zaœciankowy

background image

105

rozum nie jest w stanie poj¹æ. Wszystko jest jednak okay, zgo-
dliwie, skoro Stachu doczeka³ siê piêknego potomstwa, a sw¹
wileñsk¹ towarzyszkê obdarzy³ wnukiem i wnuczk¹.

– Dosyæ jak na dzisiaj. Noc piêkna, no i nam pora na spoczy-

nek! – dysponuje moja ciotuleñka, co przyjmujemy ze zrozu-
mieniem, chocia¿ noc rzeczywiœcie jest niebywa³ej urody.

* * *

– Popatrzcie wy tylko, musia³ to byæ najprawdziwszy dwo-

rek. Belki szerokie, obciosane zgrabnie, wêg³y zak³adano po
ichniemu, po kaszubsku – na rybi ogon. Drzewo œwierkowe
mocno nadgryzione przez czas. Zdaje siê, ¿e wetkniesz palec
i wejdzie jak w mas³o. Ale gdzie tam: stwardnia³o na kamieñ
przez te sto lat, a mo¿e i wiêcej! – objaœnia ciotuleñka, gdy po
rannym grzybobraniu przysiedliœmy pod domem na szerokiej
³awie przy heblowanym stole, aby posiliæ siê nieco.

– Dobrze zrobi³eœ, kochanieñki, ¿e tu swój nowy dwór pokry-

³eœ trzcin¹ jeziorn¹. Tak¹ sam¹ widzia³am na dachach prawie
sprzed trzech tysiêcy lat. W Biskupinie. I koguciki piêknie
wyciosane z dwóch szczytów twego dobytku strzeg¹. A od stro-
ny pó³nocnej, widzieliœcie? Za trzcinê chwyci³ siê mech zielo-
niutki jak perski aksamit i jak aksamit gêsty. Mech to staro-
wieczny, piêknie dach wi¹¿¹cy.

Siorbn¹wszy gor¹cej kawy, ciotuleñka rozgl¹da siê po raz

któryœ okiem doœwiadczonym i bystrym i mówi:

– Nie tylko sam dwór, ale i miejsce… Co ja mówiê – ¿adne to

miejsce. To najprawdziwsze pradawne siedlisko. Ludzie wtedy
wiedzieli, gdzie mo¿na stawiaæ sadyby. W³aœnie tak jak tu, na tym
wzgóreczku suchym i ³agodnym, daleko widz¹cym. Cz³owiek zna³
tajemnice z³ych miejsc, obfituj¹cych w ¿y³y wodne, zjadliwe grun-
ta, na których kobiety mia³y ciê¿ki poród albo w ogóle nie rodzi³y.

background image

106

I gdzie ludzie ³atwo chorowali i lubia³y uderzaæ pioruny. Dlatego
ros³y tu i mno¿y³y siê ca³e pokolenia. I gdzie one teraz?…

Pytanie ciotuleñki jest na miejscu, bo dwór Kniaziejki tkwi

w osamotnieniu, bez zabudowañ gospodarczych. Wokó³, na
piaszczystych wzgórkach, roœnie m³ody las. Gdzieœ znik³y wiej-
skie zagrody z bekiem owiec i ciel¹t i œnie¿n¹ biel¹ kaszubskich
gansi. Pozosta³ tylko strumyk wij¹cy siê wœród soœniaka i podmo-
k³e ³¹ki, na których pasie siê nie wiedzieæ czyj bia³y koñ. Ale
poutykane tu i ówdzie na wykupionych dzia³eczkach stoj¹ nowe
murowañce: niby dacze – wiejskie chaty zbudowane przez pañ-
stwo ze S³upska, Koszalina i Gdañska. Albowiem w któr¹ stronê
tu siê nie obrócisz – jeziora i jeziorka, laski i bory, dyrwany i uro-
czyska poros³e wrzosem po pas. A w bukowych i jod³owych g¹sz-
czach – leœne oczka obros³e mchami i porostami. Wœród nich pleni
siê ¿urawina, na obrze¿ach czerwona borówka. Niech no jednak
uwa¿a zbieracz, któremu œpieszno do jagód. W œrodku oczka
tkwi dziwny br¹zowy krzak, omsza³y i bezlistny. Jedyny to œlad
po jeleniu, którego wci¹gnê³o zdradliwe bagno.

– Pokolenia posz³y na miastowy chleb – wyjaœnia Kniaziejko.

– Kiedy odkupi³em od lasów pañstwowych dworzyszcze, sta³y
tu szcz¹tki zabudowañ, gnojowica, brukowane podwórze. Pew-
nego dnia przyjecha³ jakiœ starowina, siad³ na tej ³aweczce
i tkwi³ ko³kiem nic nie mówi¹cy. Ojcowizna tu jego by³a, maj¹-
teczek prawie stuhektarowy – pola, pastwiska, ³¹czki, ale lasów
mniej. „£adnie tu teraz – powiedzia³, jakby ockn¹wszy siê ze
snu – tyle zielonego. I ziêby wszêdzie swój ogon wsadzaj¹”. By³a
wiosna i na wzgórzu, sk¹d wyrzuci³em brukowce, kwit³y w tra-
wie leœne fio³ki i stercza³y drobne, ¿ó³to-bia³e bratki. A w sztucz-
nym stawku w skalniaku moczy³y swoje piórka wœcibskie ptasz-
ki z czekoladowym brzuszkiem i niebieskim ³ebkiem. Dopiero
wtedy siê dowiedzia³em, ¿e s¹ to ziêby.

background image

107

Staruszek posiedzia³ tak do wieczora, tutaj, na po³udniowej

stronie, patrz¹c na wi¹zy i tamten pokraczny d¹b, i na drogê za
dêbem i p³otem. A drog¹ t¹ ju¿ nikt nie jeŸdzi³.

Na wysokim, przedwieczornym niebie kr¹¿y³ jakiœ wielki,

wodny ptak – ¿uraw czy czapla? Dlaczegoœ szczególnie zainte-
resowa³ on staruszka. „Czêsto on tu ko³uje?” – zapyta³, ale ja
nie umia³em odpowiedzieæ, bo wtedy jeszcze nie zauwa¿a³em
ptaków. „Richitk. Znaczy siê pora na mnie. Trzeba ta poczekal-
nie zostawiæ” – powiedzia³. O jakiej poczekalni on myœla³, nie
bardzo wtedy pojmowa³em. Na po¿egnanie kaza³ dawaæ ba-
czenie na rozdarty d¹b, nazywaj¹c go „diabelsczim drzewem”.

– Dziœ ju¿ wiesz, kochanieñki, o jakiej poczekalni by³a

mowa? – upewnia siê ciotuleñka. – Pomyœl wtedy, ile pokoleñ
za¿ywa³o na tej ³awce wieczornej sjesty, patrz¹c na zachody
s³oñca. O czym tu mówiono, Bo¿y dzieñ podrachowuj¹c?
Czym siê trapiono? Jakie plany na jutro uk³adali gospodarz
z gospodyni¹? A m³odzi?… Jak serca im bi³y, kiedy zza lasu wy-
chodzi³ ksiê¿yc i ostatnie jaskó³ki ucieka³y pod strzechê. Jak siê
zmawiali na tañce i na spotkania, choæby nad tym czarnym
jeziorem w starodrzewiu. Bo w trzêsawiskach, w olszynie,
wierzbinie i gorzko pachn¹cej czeremsze musieli œpiewaæ nie
byle jacy ptakowie – s³owiki leœne… Wszyscy przysiadali na tej
³aweczce niby w dworcowej poczekalni, czekaj¹c na poci¹g, co
mia³ ich dowieœæ do stacji o nazwie „Wiecznoœæ”. A na jaki po-
ci¹g siê czeka, dowiadujemy siê za piêæ dwunasta. Ot co! – koñ-
czy moja ciotuleñka, chmurz¹c siê i upodabniaj¹c do krn¹brnej
dziewczynki, która wbrew wszystkim zawsze wie swoje.

– Stacja o nazwie „Wiecznoœæ”? – g³oœno zaznacza sw¹ obec-

noœæ Starzec Profesor, staj¹c w progu domu. Bawi³ on w kuchni,
jeszcze raz dok³adnie i pedantycznie przegl¹daj¹c i czyszcz¹c
ranne grzybobranie. – Do jakiej wiêc „Wiecznoœci” jest ta stacja?

background image

108

Bezistnienie i bezczas poœmiertny te¿ jest wiecznoœci¹. A skoro
wyszliœmy z bezczasu i bezistnienia ¿ycia przedp³odowego, aby
zd¹¿yæ, do czego? Równie¿ do bezczasu i bezistnienia!… Po có¿
wiêc ten piêkny, nie przeczê, ¿art, jakim jest ta chwila pomiêdzy
dwiema wiecznoœciami? Natura, ta przynajmniej jest m¹dra:
nie musz¹c k³opotaæ siê o wiecznoœæ, sama jest wiecznoœci¹.
Z grzybni – grzybek, w grzybku – robaczek, z robaczka – owad,
a z grzyba lapsztuka nawóz dla grzybni, z której wyrosn¹ nowe
grzyby, aby owad mia³ gdzie z³o¿yæ jajeczka, a z nich robaczki,
i tak dalej… A jest tych owadów ponad trzy miliony gatunków,
z czego poznaliœmy zaledwie trzydzieœci procent. Owady by³y
przed nami i przetrwaj¹ te wszystkie ekscesy cywilizacji i nukle-
arne wybuchy. Czy dlatego dana im jest wiecznoœæ, ¿e t¹
wiecznoœci¹ wcale siê nie k³opoc¹, moja droga Ewelino?

– Czy¿byœ zazdroœci³ pluskwom, bo te, wiadomo, m¹drale s¹

niebywa³e? – zapytuje wyraŸnie zdegustowana ciotuleñka. –
Pamiêtam ja, jak przysz³o siê nam zanocowaæ w ¿ydowskim
hoteliku smorgoñskim. Tak siê buda nazywa³a: „Hotelik”. Od
progu poczu³am, i¿ œmierdzi tu pluskw¹, kaza³am wiêc sk³ada-
n¹ le¿ankê, z któr¹ siê wtedy jeŸdzi³o, postawiæ poœrodku izby.
Ka¿d¹ nogê le¿anki w miskê z wod¹. Tylko siê po³o¿y³am, a te
chytruski – pac! pac! – na mnie z drewnianej powa³y. I sk¹d
one, cholery, wiedzia³y, ¿e ja bêdê mia³a przyjemnoœæ postawiæ
le¿ankê w tym miejscu? B¹dŸ i ty wtedy m¹dry jak te pluskwy.
Coœ mi siê widzi, ¿e ty jak æma – œwiat³oœæ z ogniem niszcz¹cym
mylisz. Patrzaj, ¿eby ogieñ ciebie nie spali³.

– Ja w piek³o nie wierzê…
– Ka¿dy swoje piek³o nosi w duszy, mój kochanieñki. W takie

piek³o to ty chyba wierzysz?

Kniaziejko, który obdarza ciotuleñkê coraz wiêksz¹ estym¹,

nerwowo szarpie sw¹ brodê staroobrzêdowca i zdobywszy siê

background image

109

na odwagê, wypala: – Mam tu taki wiersz na podorêdziu. Pasu-
je on do tych okolic, a mo¿e i nie tylko. Przepraszam, jeœli zaj¹-
kliwie powie mi siê. Na aktora ja nie uczony:

„…I chodŸ glob na zachodzie czarna czeluœæ wch³ania,
spójrz, brzask bryzga na wschodu rumiane rubie¿e –
Jasnoskrzyd³y Duch ogrzewa, os³ania
Pisklê – œwiat – piersi¹ œwitu i ach! œwiat³a pierzem!”.
– Przepraszam, nie rozumiem – uprzejmie dziwi siê Starzec

Profesor.

– To i dobrze. Ka¿demu wed³ug jego potrzeb. Lepiej powiedz

nam, kochanieñki, ile borowików masz dziœ na rozk³adzie?
Wiecie, jak Stasinek grzyby zbiera? Kiedy o grzyb siê potknie,
ale bestia wie, gdzie grzyby lubi¹ rosn¹æ, okular na nos na³o¿y,
obejrzy ze wszystkich stron, wyjmie œciereczkê, grzybek obe-
trze, no¿ykiem ogonek oskrobie i grzybek akuratnie do koszycz-
ka w³o¿y. I w taki oto sposób zosta³ dziœ królem grzybobrania.

– Nie zaprzeczam – nie obra¿aj¹c siê, odpowiada Stasinek. –

Rzeczywiœcie, mam na rozk³adzie osiem borowików, wœród
nich, jak widzia³aœ, najwiêkszy okaz: z góry skórka chleba razo-
wego ¿ó³tkiem poci¹gniêta, z do³u ciemnozielony jak mech
leœny, a nó¿ka dziewiczo bia³a. Prawdziwy to król borów ka-
szubskich.

– Tak, tak… Widzia³am, jak szczêœliwy by³eœ. I jak grzyby do

ciebie same laz³y. Muchomory tobie te¿ siê k³ania³y?

– I czerwone muchomory siê jad³o. Trzeba tylko wodê parokrot-

nie po gotowaniu odlaæ. Ze sromotnikiem, z tym nie ma ¿artów.

– Stachu na mazurskich jeziorach pêdzi³ ¿ycie pustelnika –

mówi Kniaziejko. – Z grzybów ¿y³ i z tego, co na wêdkê z³apa³.
Opowiedz, Stachu, jak to by³o?

Starzec Profesor powstaje i bez s³owa zmierza do wjazdu,

gdzie roœnie niewysoki, krzepki d¹b z rozdartym wnêtrzem.

background image

110

Œlad po po¿arze, który strawi³ stoj¹c¹ nieopodal stodo³ê. Po
budynku nie ma nawet podmurówki, gdy d¹b trwa nadal.

– Nie lubi o tym wspominaæ. Z jakiejœ swojej dumy porzuci³

uczelniê. Wtedy muchomory nauczy³ siê jeœæ. A raz zjad³ ustrze-
lon¹ ³yskê. Zawin¹³ w pokrzywy i na jakiœ czas zakopa³, a potem
upiek³. Smaczniejsze to by³o od giczu jeleniego gotowanego
przez dwa dni, chwali³ siê potem – objaœnia Kniaziejko.

Wstajemy z ³awy. Nad g³owami szumi¹ wiekowe wi¹zy, wie-

lopienne, rozga³êzione na kszta³t wi¹zanego stromo bukietu.
Gnie¿d¿¹ siê tu krukowate ptaki, a w w¹skich dziuplach drob-
ne ptaszki. Nad wi¹zem kr¹¿y rudy jastrz¹b. I tak musia³o byæ
zawsze i rodzice tego jastrzêbia równie¿ musieli obraæ to za-
drzewione, ob³e wzgórze za dogodny punkt do swych ³owów.

Z ulg¹ stwierdzam, ¿e gdzieœ przepad³a moja chandra tatar-

ska. Có¿ z tego, ¿e skoñczy³em lat czterdzieœci, a w³aœciwie to
i o wiele wiêcej? M¹drze rzek³o siê Kniaziejce: „Jasnoskrzyd³y
Duch: pisklê – œwiat – os³ania œwiat³em swego pierza”. I to pie-
rze po wybuchu œwitu teraz szybuje na du¿ej wysokoœci, zwia-
stuj¹c cirrusowym p³yniêciem jasny, s³oneczny dzieñ. A mo¿e
moj¹ modelk¹ na ¿ycie bêdzie ten d¹b rozdarty od wewn¹trz,
wypalony ogniem trawi¹cym, ale krzepki nad podziw, przysa-
dzisty i samoswój jak mój Jurek Kniaziejko? Niestety, by³by to
plagiat bezczelny, bo ju¿ ktoœ w pradawnym czasie egzaltowa-
nej polszczyzny coœ mówi³ o rozdartym drzewie…

Przystajemy przy dêbie. Drzewo opukuje Stasinek, jakby

chc¹c wypukaæ tajemnice przekleñstwa, o którym mówi³ Ka-
szub.

– Mo¿na go zaleczyæ plomb¹ cementow¹ – mówi.
Jurek Kniaziejko, w pewnej irytacji i rozjaœnieniu zarazem,

spogl¹daj¹c to ku domowi, to znów wracaj¹c duchem do towa-
rzystwa, objaœnia, ¿e ktoœ tu siê mia³ obwiesiæ, a mo¿e spaliæ, ale

background image

111

na pewno – tak mówi¹ kaszubscy s¹siedzi – zginê³o tu dziecko.
W dêbie zagnieŸdzi³y siê szerszenie: dzieci bawi³y siê w chowa-
nego. Jedno wlaz³o do œrodka i w ferworze zabawy rozdar³o
pow³okê szerszeniowego gniazda.

Od domostwa zbiega niewysoka, szczup³a dziewczyna ze sta-

rannie uplecionym, mysim warkoczem ozdobionym kokard¹. Jej
szeroka twarz przeroœniêtego dziecka, które jest ju¿ ponad cza-
sem i ponad wszelk¹ ras¹, choæ na pierwszy rzut oka mo¿na j¹
uznaæ za córkê szerokich stepów Mongolii, promienieje radoœci¹.
Kniaziejko w jakimœ zatroskaniu ojcowskim szeroko otwiera ra-
miona. Dziewczyna ca³uje mokro i serdecznie. Za chwilê rów-
nie¿ i nas obdarzy tym darem cz³owieka niezawiedzionego
w swej ufnoœci. Z sobie wiadomych powodów omija tylko niektó-
rych przybyszy ze œwiata. Do nich nale¿y Starzec Profesor.

Ale dziœ Lusia, ku naszemu zdumieniu, w pierwszej kolejno-

œci wybiera Stasinka. Jakby odezwa³a siê w niej druga natura,
która od dawna nie jest dzieckiem. Starzec Profesor robi siê
ostentacyjnie obojêtny.

– Zobaczy³a starego grzyba, pannica leœna…
– Widzisz, Lusia bada³a ciebie, bada³a, a¿ przysz³a twoja

pora! – wyjaœnia ciotuleñka.

– Duby smalone waœæka plecie! – z³oœci siê profesor, nie wie-

dzieæ czemu, wpadaj¹c w staropolszczyznê. – Dlaczego mia³aby
mnie badaæ?!

– Na pierwszy rzut oka jesteœ twardy orzech do zgryzienia.

Ale przecie¿ ona to cz³owiek Bo¿y.

– Œni¹ siê, waœæce, jurodiwe. Pañskie ci¹goty siê odezwa³y.

Tylko do was mog³y œci¹gaæ Rasputiny, bo gdzie znaleŸæ lepsze
pos³uchanie?

– Do jakich „do was”, jeœli ³aska?! – srogim tonem zapytuje

ciotuleñka. – Wiemy, co chcesz powiedzieæ, ¿e to niby durnowa-

background image

112

te my jesteœmy. Mo¿e i masz racjê. Lepiej jednak byæ durno-
watego serca niŸli suchego rozumu.

– Prêdzej ³atwego serca – mówi Starzec Profesor, przyg³adza-

j¹c sw¹ bródkê, co jest dowodem du¿ego poruszenia.

Pada na wszystkich jakby cieñ sowiego skrzyd³a. S³oñce za-

chodzi za chmurkê zab³¹kan¹ w b³êkicie nieba. Drobne, blasza-
ne liœcie, wykrojone misternie, o¿ywiaj¹ siê w porywistym po-
szumie. Obejmuje nas lekki ch³odek. Jurek Kniaziejko, staraj¹c
siê wci¹gn¹æ wielki brzuch, przyjacielsko proponuje:

– ChodŸmy lepiej, Stachu, za granicê. Na niemieckie piwko!
Z przetartego miejscami asfaltu przeziera przedwojenny bruk,

który t³ukli i uk³adali bezrobotni. Z przydro¿nych rowów niesie
zapach macierzanki i rumianku. Mijamy niewysoki soœniak, za
nim widaæ podmurówkê pozosta³¹ po niedu¿ym budynku. Przed
nami wyrasta wysoka, równa œciana starodrzewia. Granica wyso-
kopiennego œwierku oznacza, ¿e tu koñczy³y siê polskie Kaszuby,
a w ciemnym lesie trwa³a pruska Kaszubia. Tam kryje siê te¿ upa-
trzone przez ciotuleñkê ciemne jezioro, gdzie wiosn¹ s³owicy œpie-
waj¹. Po drodze mamy piwiarniê dla miejscowych i letników.
Podmurówka to jedyny œlad po budce polskiego celnika.

Kniaziejko, przekraczaj¹c granicê, której od trzydziestu lat

ju¿ nie ma, powtarza opowieœæ Kaszubów o nieroztropnym
¿o³nierzu, który wczesnym rankiem pierwszego wrzeœnia
w pojedynkê broni³ granicy. „I zosta³ zastrzelony, a przecie¿
móg³ trafiæ do niewoli i ¿y³by sobie do dziœ. A gdzie jego mogi-
³a, nikt nie wie” – z pewnym ¿alem mówi¹ mieszkañcy wiosecz-
ki. Jakby zapominaj¹c, ¿e siedem kilometrów st¹d, id¹c wprost
przez lasy, wznosi siê pomnik rozstrzelanych. Chcia³ ich rato-
waæ major czy pu³kownik – bohater spod Verdun czy Sommy –
bo byli to jego kaszubscy, lipuscy krajanie. I mo¿e by ich urato-
wa³, ale ci nowi byli szybsi w rozstrzeliwaniu.

background image

113

Grzeszne ¿ycie

Piwiarnia kaszebska jest to miejsce szczególne. Celebruje siê

tu mêsk¹ wolnoœæ od wszechobecnych bia³ek. Jeœli jednak któ-
raœ przyjdzie po swego ch³opa, ten jest na d³ugo obœmiany
przez s¹siadów. Bo tu jest jak w bo¿nicy – baby mog¹ staæ, ale
w swoim zagródku. Panuj¹ tu inne prawa. Najwiêksi nawet
gospodarze nie zdejmuj¹ czapki czy wyt³uszczonego beretu,
choæ na œcianie wisi czarno na bia³ym: „Prosimy o zdejmowa-
nie nakryæ g³owy” albo w tonie kategorycznym: „Zabrania siê
przebywaæ w nakryciach g³owy!”. Napis jest dla goœci niewie-
dz¹cych o tym, ¿e wstêpuj¹ do mêskiej kaplicy, gdzie wszystko
sakralizuje siê w sposób w³aœciwy sobie. I porz¹dny Kaszeba,
nawet jeœli bêdzie trzyma³ czapkê w garœci, to przest¹piwszy
próg piwiarni obowi¹zkowo g³êboko nasunie j¹ na g³owê. Ka¿-
da rozmowa ma tu sens g³êbszy, jak to bywa w jêzyku liturgicz-
nym, a przygodnym goœciom mo¿e siê wydawaæ, ¿e mówi siê tu
o niczym. Bo jak w liturgii s³owa, s³owa s¹ tylko znakiem kryj¹-
cym inn¹ rzeczywistoœæ.

Im d³u¿ej odprawia siê ceremonia³ piwopicia, tym obrzêd

staje siê g³oœniejszy – wreszcie wszyscy tworz¹ zgodny chór.
Jeden drugiego ju¿ nie musi s³uchaæ, aby uczestniczyæ w tym
rytuale poruszonych szerszeni czy pszczó³ robotnic, bucz¹cych

background image

114

i wachluj¹cych skrzyde³kami swój przegrzany ul. Im rój jest
silniejszy, tym buczenie potê¿niejsze. I po tym cz³owiek do-
œwiadczony poznaje, na ile jest silna okolica i jakie tu s¹ ch³o-
py. I w taki oto sposób odbywa siê sta³a mêska komunia dusz,
gdzie wszyscy s¹ sobie braæmi, zjednoczeni w ceremonii kufla
nape³nionego z³ocistym berszem.

Miastowi traktowani s¹ w piwiarni tak, jak mog¹ byæ trakto-

wani innowiercy wstêpuj¹cy do sakralnego przybytku. Nie za-
uwa¿a siê ich wcale, a kiedy utworzy siê kolejka do bufetu,
bywa, ¿e goœciowi ust¹pi siê miejsca. Bo tak naprawdê obcy jest
tu od razu zauwa¿ony i oceniony. Jeœli bywalec uzna, ¿e jest to
tylko „bosy Antek” i nikt wiêcej, bêdzie niezauwa¿any do koñca
i nie dozna ¿adnych uprzejmoœci. Gdy jednak „bosy Antek”
oka¿e pewn¹ szlachetnoœæ, nie bêdzie zadziera³ nosa i nie pod-
skoczy wy¿ej od swojego ty³ka – dozna pewnej tolerancji. Jeœli
uzna sakralnoœæ piwiarni oraz liturgicznoœæ wspólnego picia,
wówczas, nie wiedzieæ kiedy, stanie siê swój.

Takiego wtajemniczenia dost¹pi³ Jurek Kniaziejko.
Dzieñ jest jeszcze wczesny, sobotni, grzybnej sierpniowej pory.

W piwiarni siedzi ju¿ kilku sta³ych bywalców i paru grzybiarzy
z plastikowymi wiaderkami; na samym wierzchu demonstracyj-
nie pyszni¹ siê tam bia³onogie, br¹zowe borowiki i kozacze twar-
de g³ówki. Siadamy pod napisem wplecionym w niebiesko-¿ó³ty
kaszubski haft: „Nie ma Kaszeb bez Polonii, a Polsszci bez Ka-
szeb”. Kniaziejko zamawia po kuflu piwa, tylko Lusia zadowala
siê oran¿ad¹ i lizakiem.

Kniaziejko, ³ykn¹wszy piwa, pozostawia nas i funduje dwa

kufle s¹siadom. Obaj w wyszmelcowanych drelichach, jeden
w cyklistówce, a drugi w bosmañskiej czapce, nie wiedzieæ cze-
mu w g³êbi kraju zwanej leninówk¹, bo co ma Lenin do czapki,
skoro przyby³a ona tu z Holendrami i Hanz¹?

background image

115

– Ci¹gnie Jurka do ch³opa – mruczy Stasinek, ocieraj¹c w¹sy

z piany – bo wtedy czuje siê prawdziwym panem. A ch³op, choæ
ma pana za durnia, ani rusz nie mo¿e wytrzymaæ bez pana.
Lubi byæ uczony i poduczany, wtedy l¿ej mu na duszy: prawda
jakaœ jest! A ¿e od zaœciankowych szlachetków id¹ca, có¿ z te-
go?! Taka jest natura m¹droœci, ¿e nie mo¿e byæ ona zrozumia-
³a. I nic jej do ¿ycia.

I ³ykn¹wszy wielki haust berszu, mówi dalej:
– Oj, spoufala³ siê nasz panek z ch³opem. Spoufala³! Z nim

tylko obcowa³ i zdawa³o siê jemu, ¿e dobrze go rozumie. I mo¿e
rzeczywiœcie tak bywa³o, bo czym¿e wyœcie siê od niego ró¿ni-
li? Tylko tym, ¿e pan w swej wolnoœci i swej naturze rustykal-
nej folgowa³ w trochê innym stylu: na polowaniach, kuligach,
zajazdach, ganiaj¹c w brzeŸniaku za dziewk¹ z tward¹ pyt¹,
jak to piêknie opisa³ nasz nowy wieszcz. A có¿ ch³op? Robi³ to
samo: tylko nos od gnoju i ziemi œwiêtej oderwa³, zaraz na k³u-
sowanie, do ¿ydowskiej karczmy z siwuch¹, na baby w stodole
na sianku. A czasami w ciemn¹ noc myl¹c matulê z córk¹, a sy-
now¹ ze œwiekr¹, wstêpowa³ w œlady biblijnych praojców.

– Có¿ za hadkoœci wygadujesz, kochanieñki? – pyta niby spo-

kojnie ciotuleñka.

– By³o, minê³o… – wzdycha Stasinek. – Dziœ nasta³ czas Sofii-

-nierz¹dnicy i pomieszanie wszelkiej materii. Bo ten Kaszub,
na przyk³ad, jaki on ch³op? Ranek, a on ju¿ w knajpie. Na pew-
no to ch³oporobotnik, doje¿d¿aj¹cy przez pó³ dnia do Gdyni
czy S³upska, a¿eby odbêbniæ te osiem godzin.

Stasinek ma racjê, gdy¿ Kaszub w czapce bosmañskiej to zna-

ny w okolicy stary kawaler, który kiedyœ mia³ du¿¹ si³ê, ale j¹
poderwa³ na kolei. „Mów do mnie Szmalec” – spoufali³ siê on ze
mn¹ z miejsca, gdyœmy z Kniaziejk¹ nawiedzili piwiarniê.
Szmalec to znany karciarz-hazardzista, rybak-k³usownik i je-

background image

116

den z arcykap³anów piwiarni. Teraz Szmalec mruga do mnie
i wydaje mi siê, ¿e to mruga ca³a Kaszebia, chc¹c mnie wyrwaæ
z r¹k Stasinka. Bo nie ulega w¹tpliwoœci, ¿e te wszystkie tyrady
i k¹œliwe uwagi, te kazania i œwieckie homilie niby do kogo s¹
skierowane? Wbrew pozorom z tych mrocznych ciemnoœci
wyziera za¿arty dydaktyzm, niechby nawet smutny i melan-
cholijny, ale w swej za¿artoœci równy zachwytom Jula.

W ostatnich czasach odnios³em wra¿enie, ¿e Stasinek

wszystko postawi³ na jedn¹ kartê, nie ustêpuj¹c w niczym
Szmalcowi-hazardziœcie, który w jedn¹ noc gotów jest przegraæ
ca³¹ sw¹ rentê. Parê dni temu, wêdruj¹c z Kniaziejk¹ po staro-
miejskich lokalach, zastaliœmy Stasinka samotnie siedz¹cego
w kawiarni artystów przy Chlebnickiej, nad pe³nym kielisz-
kiem œliwowicy. „Dziœ rano mia³em jakby zawa³” – powiedzia³,
wyraŸnie rad z naszej obecnoœci. Kiedy zaczêliœmy raiæ lekarza
i szpital, Stasinek kaza³ podaæ jeszcze jedn¹ œliwowicê, oœwiad-
czaj¹c, ¿e dosyæ ma miasta, gdzie trzeba wci¹¿ zabiegaæ o miê-
so-szmiêso, o m¹kê-szm¹kê, o cukier-szmukier i mia³by do tego
dojœæ jeszcze szpital-szmital? I w taki oto sposób znaleŸliœmy siê
w Kniaziejkowej sadybie na ukochanym przez Stasinka grzybo-
braniu.

Ciotuleñka, maj¹c baczne oko na otoczenie, lekko szturcha

mnie kolanem:

– Kaleha kaszubski ma coœ do ciebie. IdŸ, a my z profesorem

dawne czasy powspominamy, kiedy bizunem ch³opa ze szkody
siê wygania³o. Takie to by³y obyczaje, mój kochanieñki…

Zamawiam cztery du¿e bomby i sam przysiadam do Szmal-

cowego stolika. A jest to miejsce godne, dlatego bufetowa –
kobieta o czterech biustach i dobrotliwym obliczu barokowej
anielicy – w³asnorêcznie przynosi tu piwo.

– Wangorza mamy – tajemniczo szepce Szmalec.

background image

Ma³y ch³opczyk z Wileñszczyzny

background image

118

– Wangorza i coœ do wangorza – dodaje towarzysz przezywa-

ny D³ugim Janem, o puco³owatym rumianym obliczu wieczne-
go wyrostka, chocia¿ D³ugi Jan ma dobrze po czterdziestce.

Tatarskie, ikonowe oblicze Kniaziejki promienieje nowym

blaskiem, a z oczu wieje smêtkiem wiecznego winowajcy.
Kniaziejko, jak przysta³o na kresow¹, szlacheck¹ duszê, hoduje
w sobie g³êbokie rozdarcie miêdzy trunkowoœci¹, a ohyd¹ po-
znania w³asnej nikczemnoœci. A gdy to rozdarcie dochodzi do
kulminacji – wówczas jedynym ratunkiem dla Kniaziejki jest
rzucenie siê g³ow¹ w dó³. Coœ mi siê zdaje, ¿e w³aœnie nastêpuje
ten prze³omowy moment. Nie bez pewnej ciekawoœci oczekujê
wiêc, w jaki sposób zrealizuje siê ta szatañska pokusa, skoro
piwiarnia nie prowadzi wyszynku, a do najbli¿szego sklepu
jest piêæ kilometrów?

Na dany znak kaszubska anielica przynosi butelkê wody gro-

dziskiej, Szmalec zaœ wyci¹ga z gazety d³ugiego, br¹zowego
wê¿a, pachn¹cego ja³owcem i rybim tranem.

– Wangorz je t³usty. Musowo trzeba jego wod¹ popiæ – mówi,

dobrotliwie siê uœmiechaj¹c i rozlewa do czterech szklaneczek
grodzisk¹.

Bez chuchniêcia czy skrzywienia wypija nalane, poprawia

piwem i dopiero wtedy bierze siê za wangorza. A pomny wagi
stolika, rozdziela rybê na dzwonka i podaje na gazecie do sto-
lika ciotuleñki i profesora, którego Lusia akurat raczy lepkim
lizakiem.

– To je pon, to jest wasta! – podziwia Stasinka Szmalec, zdej-

muj¹c czapkê i drapi¹c siê po wielkiej, p³askiej ³ysinie. To od
niej dosta³ nasz wspó³biesiadnik swe imienisko. Kiedyœ D³ugie-
mu Janowi rzek³o siê, ¿e jego przyjaciel ma taki wielki, lœni¹cy
³eb, jakby kto psu jaja szmalcem posmarowa³. Kiedyœ Szmalec
zgra³ siê do szczêtu, musia³ zastawiæ swój ³eb. A kiedy i tê par-

background image

119

tiê przegra³, kompani od kart wysmarowali mu ³ysinê œwiñskim
szpekiem. A dlatego, a¿eby spe³ni³y siê s³owa Janowe.

– Jaki on pan. Ho³ysz. Bosy Antek – mówi mi siê, gdy¿ nie-

opatrznie poszed³em w œlady Szmalca, pij¹c nalan¹ ju¿ wodê.

– Nie, wy stamt¹d nie jesteœcie bose Antki. Wy wszystkie

kniazie: bryczk¹ w cztery konie jeŸdzili, same szynki jedli, œmie-
tan¹ zapijaj¹c.

– Kniaziejko to wam nagada³? – zapytujê ze smêtkiem, gdy¿

wyraŸnie s³yszê tu znajomy ton.

– No! Jurek to je prawdziwy kniaŸ! – potwierdza D³ugi Jan.
– Prawdziwy kniaŸ siedzi tam! Jurek to tylko syn z nieprawe-

go ³o¿a, bo prawdziwy kniaŸ mo¿e mieæ dzieci z kim chce i kie-
dy chce – t³umaczê swoim nowym przyjacio³om.

Zapada wielce k³opotliwa cisza. Dwaj Kaszubi wk³adaj¹ nos

w kufelki pij¹ i d³ugo, z powag¹. Szmalec niezrêcznie zapala
papierosa, jest to papieros biesiadny, bo Szmalec na co dzieñ
nie pali i puszczaj¹c dym nosem, obojêtnie zauwa¿a:

– KniaŸ bêdzie zawsze z kniazia. Wy wszyscy œlachta – z knia-

ziów, i mo¿e dlatego bieda na was przysz³a. U nas te¿ œlachta
kaszebska siê odœlachci³a i teraz ka¿dy ma czarne podniebie-
nie.

– My Jany bez Ziemi, nieprawda¿? – pytam prowokuj¹co.
– A po co wam ziemia, kiedy wy jej i tak utrzymaæ nie umieli?
Czujê, ¿e profesor swym trzecim uchem coœ musi s³yszeæ z tego

gadania, nie mówi¹c ju¿ o ciotuleñce. Tylko Jurek Kniaziejko
zapada w coraz wiêksz¹ nostalgiê wielkiego grzesznika: patrzeæ,
a za chwilê bêdzie siê kajaæ i biæ w piersi za w³asne grzechy, ale
nie przodków.

– S³yszysz, co mówi¹, ¿eœmy nasz¹ ziemiê przegrali? – zapytu-

jê Jurka.

– Jak¹ ziemiê? – powraca z niebytu Kniaziejko.

background image

120

– Spod twojego Wo³kowyska i z Puciatowszczyzny, spod

Smorgoñ i ¯odziszek, i w ogóle z ca³ej Bohatyrowszczyzny.

– A¿esz wy parsiuki nieskrobane! A¿esz wy kabany niesamlo-

ne! S³uchajcie wy mnie dobrze. Czy wiecie, ¿e najwiêksza Ar-
mia Krajowa by³a u nas? Wasz zakichany „Gryf” to zabawa dla
paru ch³opaków, co uciekli od wermachtu! A s³yszeliœcie wy coœ
o Kmicicu i £upaszce! O generale Wilku i wielkim organizato-
rze maj¹tkowego podziemia, Komarze? Kto nasz¹ ziemiê krwi¹
u¿yŸnia³? Kto wioski, miasteczka i miasta zdobywa³, aby Ostr¹
Bram¹ do Wilna wkraczaæ? No kto?!

I Kniaziejko dok³adnie zaczyna wy³uszczaæ kresowe bohater-

stwo siêgaj¹ce czasów Moskwy, Tatarów, Turków i Szweda,
a wszystko tonem podnios³ym, ale bez zagniewania.

Nasi towarzysze s³uchaj¹ z nabo¿n¹ uwag¹, na szczêœcie nie

rozumiej¹c, co znaczy byæ „parsiukiem” i „kabanem”. Po chwili
Szmalec, westchn¹wszy, przywo³uje wielk¹ jak ob³ok i miêkk¹
jak kaszubska pierzyna anielicê i zamawia drug¹ butelkê wody
grodziskiej. Bez ceregieli przysuwa swój stolik do ciotuleñki
i Stasinka, stawiaj¹c przed nimi dwie szklaneczki.

– Posiedzimy razem. Po s¹siedzku, po chrzeœcijañsku – mówi

z ojcowskim uœmiechem, nalewaj¹c do szklaneczek. – U nas te¿
ko³choz robili. Po tej stronie, niemieckiej. Jakoœ tak wychodzi³o,
¿e gnoju by³o coraz wiêcej, a bydl¹t mniej. Wiadomo, jak ch³op
z bia³k¹ za d³ugo pod pierzyn¹ le¿¹…

– A jak¹¿ to wod¹ nas raczysz, mój kochanieñki? – zapytuje

ciotuleñka, pow¹chawszy szklaneczkê.

– Wszystko przez te pegieery i kó³ka rolnicze – chytrze wtr¹-

ca siê do rozmowy D³ugi Jan, który swego czasu by³ magazynie-
rem czy nawet kierownikiem, a¿ nie wiedzieæ za co na pó³ roku
osiad³ w kryminale.

– Tam my siê nauczyli mleko od wœciek³ej krowy piæ.

background image

121

– Jo. To je prawda. My naród katolicki, ma³o pij¹cy – zgadza

siê Szmalec, wypijaj¹c szklaneczkê grodziskiej.

– Kto przed wojn¹ s³ysza³, ¿eby szklaneczkami sznapsowaæ?!

Nigdy! – dalej chytrzy D³ugi Jan. – Kaszuby po niemieckiej stro-
nie, dlaczego by nie? Bo im zawsze by³o z wiatrem. Za okupa-
cji to oni mogli g³oœno i w poci¹gu, i w urzêdach po kaszebsku
mówiæ, a my nie. Wtedy my zaczêli mówiæ, ¿e my spod Bytowa
jesteœmy. I jak ju¿ zaczêliœmy ma³pê z siebie robiæ, tak bez ich-
niego sznapsa siê nie obesz³o…

– Bo¿e¿ ty mój, jaka wielka bieda! – z³oœci siê ciotuleñka. –

To mo¿e powiesz, ¿e z tego nieszczêœcia i my za ma³pê robimy?

– S³aba jest natura ludzka – g³êboko i szczerze wzdycha Knia-

ziejko. – Moja dziewczynka patrzy na mnie i wszystko rozumie.
A ja, stary koñ, siedzê tu i udajê, ¿e nic nie wiem.

A wychyliwszy szklaneczkê, w przyp³ywie ¿alu serdecznego

zdradza sw¹ najwiêksz¹ tajemnicê:

– Musicie wiedzieæ, ¿e ja dla niej tylko ¿yjê. Co ona bidula

zrobi, kiedy mnie nie stanie?

– Piwny brzuch zrzucisz, sto lat po¿yjesz – mówi Starzec Pro-

fesor.

– Piwo rzucisz, swoje ¿ycie zarzucisz – mówi ciotuleñka.
– KniaŸ to je porzêdny knep. ¯eby takie wszystkie ledzie byli

– zgadza siê Szmalec.

– Ja waszych pozna³ w kopalni. Wszystkie kniazie, konno jeŸ-

dzili – dodaje D³ugi Jan. – Za Stalina brali nas, Kaszubów, niby
do wojska, a potem kilof do garœci, ³opata i na dó³, do kopalni.
Tam byli ludzie od was. Jeden ze mn¹ robi³. Opowiada³, ¿e by³
w KOP-ie, konno bolszewików tratowa³, a jednego to nawet
w zbo¿u zastrzeli³. Zdradzi³ siê z tym grzechem, kiedy nas Mat-
ka Boska Sianowska od œmierci uratowa³a… Pytacie, jak to by³o?
Przywali³o nas wêglem. ¯adnej pomocy ani nadziei, a ona,

background image

122

Matinka nasza, z tego oto medalika, uratowa³a nas. Wtedy wasz
kniaŸ z ciê¿kich grzechów przede mn¹ siê spowiada³ i z tego, ¿e
cz³owieka zabi³, choæ on bolszewik by³.

I D³ugi Jan wyci¹ga spod koszuli medalik, na dowód praw-

dziwoœci swoich s³ów.

– Ja te¿ wtedy g³oœno swoje grzechy wyspowiada³. No, jakie ja

wtedy móg³ mieæ grzechy?

– My wszystko chrzeœcijanie, katoliki. Ka¿dy katolik musi

mieæ jakiœ grzech. Pogañska natura to co innego, ona nie zna
swego grzechu – poucza swego przyjaciela Szmalec.

W piwiarni robi siê coraz ludniej i gwarniej. Patrzeæ, a bê-

dziemy wstêpowaæ we wspóln¹ piwn¹ komuniê. Tak te¿ siê
staje, bo Jurek Kniaziejko – zgodnie ze swym kniaziowskim
powo³aniem – bierze Szmalca pod pachê i prowadzi do bufetu.
Szmalec jest znany z tego, ¿e za jednym razem mo¿e przynieœæ
cztery kufle, nie roni¹c pianki.

– Kochanieñkie, nie za du¿o tego bêdzie?! – zapytuje ciotu-

leñka, która mocz¹c wargi w grodziskiej, osuszy³a swoj¹ szkla-
neczkê.

– Droga Ewelino, wy katolicy zawsze bêdziecie grzeszni. Nie

wpadaj wiêc w laick¹, pogañsk¹ pychê – elegancko zauwa¿a
Starzec Profesor.

– A ty to kto niby jesteœ?
– Ja jestem cz³owiekiem wolnym – mówi Stasinek.
– Ty nie jesteœ wolny. Ty jesteœ bardzo samotnym cz³owiekiem.
Stasinek udaje, ¿e nie s³yszy tych s³ów, gdy¿ w³aœnie staje

przed nim pieni¹cy siê kufel. W piwiarni roœnie gwar g³osów,
które ³¹cz¹ siê w jeden zgodny chór, s³awi¹cy grzeszne kaszub-
skie ¿ycie. „Jak¿e ciê¿ko musi byæ bezgrzesznym w ich upartej
samotnoœci” – tak musi myœleæ moja ciotuleñka. I w milczeniu
s¹czy piwo.

background image

123

JeŸdziec Apokalipsy

Po powrocie z Kniaziejkowego siedliska Starzec Profesor zapad³

na jakiœ czas jak ranny odyniec w swej ogromnej pracowni, ma-
luj¹c kolejn¹ szaroœæ i wampiryczn¹ biel domu zatrzaœniêtego na
g³ucho. Malowanie sz³o mu nieskoro, a mo¿e w³aœciwie wcale
nie malowa³, lecz tylko przymierza³ siê do sztalug, z masochi-
stycznym zadowoleniem odkrywaj¹c u siebie niezdolnoœæ do
pracy. Tak przynajmniej s¹dzi³ Kniaziejko.

– Niedobrze z nim jest, jeœli nie ca³kiem Ÿle – pewnego razu

powiedzia³ mi Kniaziejko. – OdwiedŸ go. Coœ mi siê zdaje, ¿e
Stachu ma do ciebie jakiœ interes.

Szarówkowego dnia, gdy po ulicach starego Gdañska kr¹¿y³

wilgotny zi¹b ci¹gn¹cy od Mot³awy, a pod bezbarwnym niebem
szarpa³y siê ostatnie mewy, zastuka³em w okno od podwórka.
Tylko takie meldowanie siê przyjmowa³ Stasinek w dniach ciê¿-
kiego stanu ducha. Zastuka³em po raz drugi, trzykrotnie. Brudna
firanka wisia³a niby pajêczyna, kryj¹c krainê, do której nikt od
dawna nie zagl¹da³. Okno tchnê³o milczeniem.

Pomyœla³em, ¿e Starzec Profesor urzêduje w kuchence od

frontu, pichc¹c s³ynne bigosy, piek¹c babkê ziemniaczan¹ albo
– co siê zdarza³o w dniach chwilowego bogactwa – przyrz¹dza-
j¹c soczyste, tryskaj¹ce ³ojem ko³duny. Zastuka³em do drzwi –

background image

124

trzy razy po trzy. Milczenie domu a¿ nadto by³o s³yszalne, ale
nie wiedzieæ dlaczego zdawa³o mi siê, ¿e jednak ktoœ tam jest.

– Jak on na ciebie czeka, na pewno wpuœci – upewnia³a mnie

ciotuleñka, zwiedziawszy siê o planowanej wizycie. – Chocia¿
kto go tam wie: stary chrien, choæ ³ykowaty, oczy wy¿reæ
mo¿e…

Okr¹¿y³em dom i po raz drugi zastuka³em w okno. Po chwili

zacz¹³em rozró¿niaæ wielkie biurko zawalone ksi¹¿kami i tub-
kami z farb¹, obok wazon, w którym tkwi³y przedwczorajsze
palemki wileñskie, na œrodku sztalugê z niewyraŸnym zarysem
malunku. A w odleg³ym k¹cie wielk¹, dêbow¹ szafê. Mebel ten
stanowi³ jedyny maj¹tek wileñski, który Starzec Profesor za-
trzyma³ po pierwszej ¿onie. Pomimo radykalnej przesz³oœci
¿ywi³a ona prawdziwie kobiece przywi¹zanie do staroci. Rzecz
dziwna, teraz uprzytomni³em to sobie, ¿e nigdy nie widzia³em
szafy otwartej, dziœ drzwi by³y szeroko uchylone.

Zastuka³em po raz ostatni i oto, jakby na zawo³anie, gdzieœ

z g³êbi pracowni wy³oni³ siê Stasinek. W rêku trzyma³ coœ na
kszta³t grubego bicza, czy raczej nahajki. Podobn¹ nahajk¹ na
koziej nó¿ce smagano konie, zmuszaj¹c je do galopu, albo, jak
opowiada³a ciotuleñka, ch³opa, gdy z krow¹ wlaz³ w szkodê.

– Czeka³em na ciebie – rzek³ po prostu, jakby nigdy nic Stasi-

nek, uchylaj¹c okno.

Wszed³em do znajomego ogromnego pokoju, rozjaœnionego

¿ywym wapnem: tynk by³ œwie¿y i wapno k³ad³o siê równo. Ta
czêœæ Gdañska powsta³a niedawno z gruzów i popio³ów.

– Popatrz – rzek³, wskazuj¹c na szereg naci¹gniêtych blejtra-

mów. – Tak oto pracujemy.

Blejtramy sta³y za szaf¹ i trudno by³o cokolwiek na nich roz-

poznaæ. Coœ jakby szare b³oto bezmyœlnie rozsmarowane na
p³ótnie, aczkolwiek przyjrzawszy siê dok³adniej, mo¿na by³o

background image

125

dostrzec zarysy jakichœ widmowych domów, zau³ków i uliczek
– wszystko bez zdecydowanej formy i ducha.

– Takie oto bogactwo zgromadzi³em. Szkice do arcydzie³a,

mój drogi. W szafie mam jeszcze parê ostatnich tchnieñ mego
powo³ania. Wyobra¿asz sobie, co by siê sta³o, gdyby jakaœ wdo-
wa – bo szaleñcy maj¹ równie¿ szalone wdowy – zechcia³a
urz¹dziæ wystawê poœmiertn¹? Ale ja nie bêdê mia³ takiej
wystawy... Jesteœ szczêœciarzem, mam w lodówce ko³duny: jak
nale¿y, z czosnkiem i ³ojem, z baraniego comberka – uroczyœcie
obwieœci³ Stasinek, odk³adaj¹c na bok swój zaskakuj¹cy przy-
rz¹d do poskramiania leniwych i niegodnych.

Zasiad³em za szerokim biurkiem inkrustowanym ciemnym

dêbem w szachownicê. W masywnych nogach kry³y siê szafki,
w nich, w chwilach profesorskiej prosperity, spoczywa³y butel-
czyny œliwowicy, albo nawet triszdiwinis, w³asnorêcznie przy-
rz¹dzone przez gospodarza. I Stasinek, wysypawszy na p³aski
talerz paruj¹ce ko³duny, z lewej nogi biurka wyci¹gn¹³ napo-
czêt¹ butelkê. W milczeniu wypiliœmy po literatce ¿ó³tego
trunku, bo tylko w takich szk³ach pi³o siê w tym domu.

– Czeka³em na ciebie z ca³¹ t¹ styp¹ – zacz¹³ lekko drwi¹co

Starzec Profesor. – A dlaczego – sam widzisz.

– Te szkice czekaj¹ na dope³nienie. Ju¿ widzê twoj¹ niepo-

wtarzaln¹ biel, twój popiel i twoj¹ czerñ – rzek³em.

– Dope³nienie… Dope³nienie zaczê³o siê dawno temu, w dniu, gdy

nasza Wilia i Wilenka straci³y swe imiê – w zasêpieniu mrukn¹³ Sta-
sinek, nalewaj¹c nastêpn¹ literatkê i odstawiaj¹c w k¹t pust¹ butelkê.

– Trudno – nasze rzeki zniknê³y z mapy tego œwiata, ale ty

zyska³eœ s³awê i swe imiê.

– S³awê?! Kto tu mówi o s³awie. Liczy siê tylko praca i ona

mnie zawiod³a. Reszta to lichota. Nie wiesz zapewne, ¿e zacz¹-
³em samodzielnie studiowaæ, gdzieœ od czternastego roku ¿y-

background image

126

cia. A gdy mia³em lat siedemnaœcie, debiutowa³em ju¿ na wy-
stawie Wileñskiego Towarzystwa Artystów w charakterze go-
œcia. A by³o to w roku 1932. Ty siê wtedy chyba urodzi³eœ?
W po³owie lat trzydziestych dwukrotnie wystawia³em w Krze-
mieñcu. Wówczas podobali mi siê Jamontt i Ruszczyc, Niesio-
³owski i Gudajtis – moi nauczyciele, choæ takowych naprawdê
nie potrzebowa³em. Wystarczy³o, ¿e wiedzia³em, kim byli Ver-
meer, Tycjan i Rembrandt. A dziœ? Có¿ dziœ?

To rzek³szy, Stasinek wyci¹gn¹³ z lewej nogi s³awnego biurka

drug¹ butelkê œliwowicy. Nala³ i w jakimœ samobójczym na-
tchnieniu wychyli³ jednym haustem. Rumieniec rozkwit³ na
jego bladych policzkach. G³aszcz¹c szlachetn¹ bródkê, niby
pytaj¹c, wpad³ w swe odwieczne monologowanie:

– Co byœ uczyni³, mój drogi – rozpocz¹³, dobitnie akcentuj¹c

ka¿de s³owo – gdybyœ by³ starszym panem, który uzna³ za sens
swego ¿ycia malowanie i tylko malowanie, i nagle stwierdzi³, ¿e
nie mo¿esz utrzymaæ pêdzla w d³oni? Na dodatek ów jegomoœæ
zaczyna cierpieæ na dotkliwe bóle g³owy. Kieruj¹ go na specja-
listyczne badania do Miêdzylesia pod Warszaw¹. W szpitalu-
-szmitalu okazuje siê, ¿e ¿aden guz mu nie zagra¿a, a jest on po
prostu hodowc¹ krêtka bladego!

Stasinek przerwa³, jakby dla spotêgowania oratorskiego efek-

tu i spojrzawszy mi g³êboko w oczy, zapyta³:

– Powiedz, metafizyczny niedŸwiedziu, co ma robiæ ten od

niechcenia mannowski doktor Faustus, ten Adrian Leverkühn
malarstwa, który nie zd¹¿y³ stworzyæ swej genialnej symfonii?
A przecie¿ nie kusi³ on swego kulawego towarzysza, przynaj-
mniej nie w tej dziedzinie, bo wierzy³ w swe proste, poczciwe
powo³anie. Otó¿ tatusiek tego jegomoœcia, pan czasów feudal-
nych, trwoni¹c maj¹tek, nabawi³ siê syfilisu w Pary¿u. I gdzie
tu sens i sprawiedliwoϾ?

background image

127

– Przyj¹³bym to, co jest mi dane – oœmieli³em siê odpowiedzieæ.
– Brak ci odwagi! Przyznaj siê: machn¹³byœ rêk¹ na œwiat ca³y

i poszed³ w nieznane, Misiu.

– Moj¹ si³¹ jest moja s³aboœæ. Czego siê mam obawiaæ? Jeœli

nawet zaczn¹ bluzgaæ, wybaczê sobie, bo wiem, ¿e jestem s³aby.
I tym samym wybaczê swemu…

– Losowi? Swemu Panu Bogu? – podchwyci³ przeœmiewczo

Stasinek. – Widzisz, zwyciêstwo nad œmierci¹ mo¿na odnieœæ
jedynie przyjmuj¹c na siebie niszcz¹c¹ si³ê œmierci, mój ty po-
czciwy Misiu.

– Nie rozumiem.
– Proste. Przyjmuj¹c sw¹ s³aboœæ, chcesz byæ nad s³aboœci¹,

a ja, przyjmuj¹c œmieræ… Nie myœl, ¿e pope³niam biesowy pla-
giat nad Dostojewskim. To raczej on, wyprzedzaj¹c mnie, po-
pe³ni³ plagiat – gorzko uœmiechn¹³ siê Stasinek i krytycznym
okiem pocz¹³ lustrowaæ blejtram ustawiony na sztaludze.

Na p³ótnie tym widnia³a malowana od dawna dramatyczna

forma, coœ na kszta³t ryby-potwora z rozwart¹, zêbat¹ paszcz¹.
Ca³a w czerni z przybrudzon¹ biel¹. A w³aœciwie nie by³a to ryba,
tylko drapie¿ny pysk z chudziutkim, zanikaj¹cym tu³owiem.

Myœl Stasinka b³¹ka³a siê jednak w jakichœ odleg³ych rewi-

rach.

– Pierwszy raz jeŸdŸców Apokalipsy ujrza³em w Wilnie. Wy-

daje siê niewiarygodne, ale s¹ to wci¹¿ te same lata paroletnie-
go ch³opca, czasy g³odu i w³aœnie Apokalipsy – jakby mówi¹c
do siebie, rozpocz¹³ swe wspomnienia. – Pamiêtam pierwszych
czerwonoarmistów, nieogolonych, wynêdznia³ych i czasami
bosych. Ale czêsto w czerwonych lub malinowych rubaszkach
i skórzanych kurtkach, te¿ czerwonych, czasami czarnych. Z na-
ganami wi¹zanymi do pasa albo skoœnie przez pierœ. Na skórza-
nych rapciach lub po prostu na sznurkach – krzywe szable

background image

128

w czarnych pochwach ozdobionych z³ocistymi, nie wiedzia³em
– mosiê¿nymi, miedzianymi? – okuciami. Pamiêtam, ¿e zasta-
nawia³em siê, czy pochwy s¹ metalowe, skórzane czy drewnia-
ne. A¿ wreszcie ujrza³em przewalaj¹c¹ siê pewnego wieczoru
pod oknami naszego drugiego mieszkania – przy ulicy Piaski –
kawalkadê czerwonej kawalerii. Na ma³ych, w³ochatych, o d³u-
giej sierœci, br¹zowomyszowatych, wychudzonych konikach.
Chyba ju¿ póŸniej skojarzy³em tych kawalerzystów z Dürerow-
skimi

JeŸdŸcami Apokalipsy

. Tych jeŸdŸców Apokalipsy prawie

natychmiast ujrza³em w naszym ogrodzie, jak zrywali czerwone
jab³ka. Dziœ wiem, ¿e by³ to sierpieñ dwudziestego roku i konna
dywizja Gaja sz³a ruchem oskrzydlaj¹cym na Warszawê. Ich
wojennym zawo³aniem by³o: „Dawáj Warszawu!”. Jesteœmy,
mój drogi, dzieæmi Apokalipsy, ale kto tkwi w paszczy Lewia-
tana, ten o tym nie wie – sentencjonalnie zakoñczy³ Stasinek.
– Po¿ar³ on nasz¹ wileñsk¹ ziemiê, zdruzgota³ w swych szczê-
kach tysi¹cletni Gdañsk i wdepta³ w ziemiê Warszawê.

– Oto jedyna pami¹tka z tych czasów – powiedzia³ po d³ugim

milczeniu, podaj¹c mi zagadkow¹ nahajkê. – Nie myœl, ¿e zwêdzi-
³em j¹ od id¹cych w odwrocie gajowców. To mój kochany tato
wkroczy³ zwyciêsko do Wilna na czarnym, ros³ym koniu, z t¹
nahajk¹ w rêku i z d³ug¹, prost¹ szabl¹ u boku, zwan¹ póŸniej
przez ojca austryjackim rapierem. Odziedziczy³em wiêc po ojcu
dwie pami¹tki. Uczcijmy nale¿ycie jego pamiêæ! – zaintonowa³,
podnosz¹c literatkê. – Tobie, niedŸwiedziu wileñski, miodku
na sto lat, bo dla mnie – kaputta i finita!

Wypiliœmy. Stasinek skrupulatnie wytar³ w¹sy z³o¿on¹ w czwo-

ro chusteczk¹, wzi¹³ do rêki plecion¹ ze skórzanych warkoczy na-
hajkê, jak siê okaza³o nie na koziej nó¿ce, lecz o twardej rêkojeœci
przylegaj¹cej do d³oni i strzeli³ ni¹ z wielk¹ wpraw¹.

– Nie jestem gorszy od pana oficyjera, nieprawda¿?

background image

129

To mówi¹c, smagn¹³ koñcem nahajki w pysk ryby-potwora.

Powsta³a d³uga szrama przepo³awiaj¹ca obraz.

– Nie myœl, ¿e jestem pijany! Mam niebywa³¹ jasnoœæ myœli,

mój ty ³apciuchu zaœciankowy. Podziwiaj, jak w³adn¹ mam rêkê.

I zaczê³o siê coœ, co mog³o siê przyœniæ tylko w groteskowym

œnie. Starzec Profesor – ¿yj¹cy wci¹¿ w jakimœ zacisku logicz-
nym, w jakiejœ niesamowicie ch³odnej mózgowoœci, w matema-
tycznym rozrachunku ¿ycia – przeistoczy³ siê w kogoœ w czer-
wonej lub malinowej rubaszce (a mia³ na sobie obszern¹, bia³¹
bluzê z per³owymi guzikami). I choæ by³ bez nagana zawieszo-
nego ukoœnie przez pierœ, bez krzywej szabli w czarnej pochwie
ani te¿ bez ojcowskiego prostego rapiera, to jednak w d³oni
trzyma³ narzêdzie równie niezawodne i niszczycielskie. Id¹c
tak od blejtramu do blejtramu, smaga³ swoje ciemne zau³ki,
widmowe domy, krzywe uliczki. Wszystko jeszcze w zarysie,
czekaj¹ce swego dope³nienia. I dope³nienie siê dokona³o: z na-
ci¹gniêtych na ramy p³ócien pozosta³y smêtne strzêpy zwisa-
j¹ce jak chor¹gwie rozgromionych wojsk.

–

Finita la opera

!

Siad³, ciê¿ko dysz¹c. W oczach jego dalej gorza³ jakiœ ob³êdny

ognik, nie Julowy – s³odki i mami¹cy w grz¹skie otch³anie
Wiecznej Sofii, ale w³aœnie Starczy i Profesorski – wszystko
maj¹cy za nic, gdy¿ wszystko by³o nicoœci¹.

* * *

Gdy podzieli³em siê z Kniaziejk¹ swymi prze¿yciami, zdra-

dzaj¹c tylko tyle, ¿e Stasinek w amoku alkoholowym poigra³
trochê ojcowsk¹ nahajk¹ (nie oœmielaj¹c siê jednak wyjawiæ do
koñca tej nie do przyjêcia dla malarza prawdy o samounice-
stwieniu artysty niszcz¹cego swe dzie³o), Jurek wcale nie by³
zaskoczony.

background image

– Mia³eœ szczêœcie. Wiesz, dlaczego Stasinek musia³ zrezygnowaæ

ze swych profesorskich apana¿y? Otó¿ zbyt czêsto na jego pierw-
szej towarzyszce ¿ycia by³y widoczne œlady czegoœ, co mog³o przy-
pominaæ smagniêcie ruskim knutem. Pocz¹tkowo brano to za
nasze wileñskie, ponoæ ruskie mi³owanie, a¿ wreszcie koledzy
orzekli, ¿e nie uchodzi, mocium panie, aby profesor tak nagannie
kocha³. Tak os¹dzili galicjaki, co siê w naszej szkó³ce szarogêsili.
Wówczas Stasinek uniós³ siê szlacheck¹ dum¹ i trzasn¹wszy
drzwiami, zatrzasn¹³ za sob¹ w miarê dostatnie ¿ycie. Po tym fak-
cie nasta³o robinsonowe bytowanie na jakimœ mazurskim ostrowiu.
Dziœ Stachu jest panem, bo przyznano mu emeryturê.

Nied³ugo po naszym spotkaniu Stasinka chwyci³ nie wiedzieæ

ju¿ który zawa³. Stan¹wszy na krawêdzi, przechyli³ siê parokrot-
nie raz w tê, raz w tamt¹ stronê. Na nic zda³y siê namowy na le-
czenie, bo on obaliæ siê na plecy nie chcia³. To ostatnie mia³o siê
dokonaæ w marszu. Upokorza³a go sama myœl o szpitalnym ³ó¿ku
i to ca³e urzêdowe mi³osierdzie, czy te¿ jakiekolwiek mi³osier-
dzie, które wynika jedynie z tchórzostwa, aby siê nie os¹dziæ
w ca³ej jaskrawoœci naszej bezwzglêdnej natury wyhodowanej
w czas Apokalipsy i bêd¹cej sprawc¹ tej¿e Apokalipsy.

W dwa miesi¹ce po naszej rozmowie Starzec Profesor poje-

cha³ jako juror do s¹siedniego miasta, które zorganizowa³o
przegl¹d malarstwa. I tam siê – dokona³o.

A gdy run¹³ twarz¹ do przodu, wreszcie otworzy³o siê przed

nim czarne okno tylekroæ przeczuwane. A co on odkry³ w tym
dziwnym pomieszczeniu zasnutym szar¹ pajêczyn¹, nie wie-
dzieæ nikomu. Bo nawet gdyby móg³ – Starzec Profesor nie
zdradzi³by swej ostatniej tajemnicy…

background image

CZÊŒÆ DRUGA

Gdañskie Smorgonie

background image
background image

133

Bezbrze¿na ciotuleñka

I oto nie wiedzieæ kiedy i jak up³ynê³y lata zadamawiania siê

w tym mieœcie na brzegu horyzontu, mieœcie na skraju œwiata.
Wówczas by³o to miasto odwrócone ode mnie i wpatrzone
tam… Miasto ujrzane przez fale ziemi zgromadzonej w przy-
p³ywie morenowych wzgórz, z potê¿n¹ wie¿¹ wznoszon¹ od
1379 roku, z dachem tak wielkim jak pó³ mego palca, w kolorze
zle¿a³ej ¿ywicy. Wznoszona za Krzy¿aka w duchu i w wierze.
A obok bliŸniacze kolumny, czworok¹tne, zsiwia³e cementem,
rych³o wspieraj¹ce pozielenia³y wie¿owiec. Za nimi pochyla³y
swe szyje wysokie ¿urawie. Ob³e kad³uby statków rdzewia³y
krwawo, ludzie-mrówki zapl¹tani w sieæ rusztowañ iskrzyli ja-
skrawo sinym ogniem.

Pozostawiaj¹c za sob¹ ziemiê wypinaj¹c¹ swe plecy ow³osio-

ne gêsto, z korzeniem wpuszczonym pod skórê, pamiêtam, jak
mozolnie sz³a ona spoza horyzontu, gdzie kry³o siê jej oko wiel-
kie i lipowe, oko zielone, oko zamglone. Stan¹wszy na brzegu –
o sto mil od tamtego siebie, sto mil przed sob¹ – zapytywa³em:
Kim jestem? Czy tym – z wczoraj? Czy potrafiê byæ tym – z dziœ?
I czy w ogóle – jestem?

I pamiêtam to pierwsze pogodzenie, gdy niebo uk³ada³o siê

w wodzie, a morze stawa³o na g³owie i tak wisia³o nieprawdo-

background image

134

podobne. Tkwi³ w nim statek dziobem naprzeciw wiatrom
i ptak z podwójnym ¿aglem rozchylanym przez bryzê. I wów-
czas, pod piramid¹ chmury zwanej cumulusem, mój l¹d odszed³
daleko, ziemia zapad³a w g³¹b. I by³o morze. I zapytywa³em –
có¿ byæ mo¿e?

* * *

– Co mo¿e byæ dalej? – zapytuje mnie ciotuleñka, która od daw-

na ju¿ zamieszkuje na swej zagrodzie, ale zjawia siê jak gdyby
nigdy nic i zaczyna to swoje nieœmiertelne o nieœmiertelnoœci.

– Dalej – mówi – dopiero wszystko siê zaczyna. I znaki tego

dawane s¹ bez ustanku. Popatrz ty chocia¿by na mnie: umiera-
³am ja wielokrotnie i w roku dwudziestym, i w trzydziestym
dziewi¹tym, i w czterdziestym pi¹tym i, g³upia, myœla³am, ¿e
to kajúk, a tu dopiero, jak dobijam lat siedemdziesi¹tych, nie
tylko, ¿e nie jestem œmiertelna, ale wprost rwê siê do nieœmier-
telnoœci. I po co ja siê wtedy tak ba³am, ¿e wszystko siê skoñ-
czy? Dopiero dziœ jestem bezbrze¿na jak morze, dopiero teraz
widzê wszêdzie przeistoczenie! Patrzê, na ten przyk³ad, na
¿o³¹dŸ w zielonym kapturku albo na kasztan, który spod kol-
czastego kaftanika wystawia swój br¹zowy brzuszek – i có¿ wi-
dzê? Nie ¿o³¹dŸ z ¿o³êdzia wyrasta, ale d¹b wiekopomny, nie
kasztanowa góra w zielonej koluczce, ale palczastolistne drze-
wo, które zawsze w maju stawia swe piêkne, bia³e œwieczniki.
Przeistoczenie, wszêdzie przeistoczenie!

Po chwili w jakiejœ smêtnej zadumie dodaje:
– A ja cia³em w ziemiê siê zapadnê, od której po strokroæ bra-

³am dla tego cielska spaœnego nieco, i nie powiem, czasami
nawet lubi¹cego sobie podhumorzyæ, ale dziœ wiem, ¿e moja
glina wróci do gliny – ale nie ja! Przeistoczenie, wszêdzie prze-
istoczenie!

background image

135

– Zaskakuje mnie ciocia, szczególnie tym morzem…
– Tylko krowa nie zmienia pogl¹dów. A mo¿e po to ja siê

zag³êbi³am w Kaszubszczyznê, ¿eby poj¹æ coœ z tamtej ziemi, co
by³a jak zdrowie, i to, ¿e ona ju¿ nie taka i nie tam. Podobnie jak
to morze?

A opró¿niwszy szklaneczkê domowego wina, którym zosta³a

obdarowana przez swych nowych s¹siadów, moja ciotuleñka
wpad³a w dalsze filozofowanie:

– Ktoœ ostatnio powiedzia³, ¿e ¿ycie i nie¿ycie stanowi¹ za-

dziwiaj¹c¹ jednoœæ. Mówi³ on mniej wiêcej tak: nasze ¿ycie
podobne jest do drzwi. Wszak te same drzwi otwieraj¹ siê
przed wchodz¹cym, jak i przed tym, który wychodzi. S¹ powi-
taniem i po¿egnaniem. I gdyby nie by³o drzwi – wszelki ruch
usta³by. Bylibyœmy jakby przed stworzeniem. Jegomoœæ ten
powiedzia³ te¿: nasze ¿ycie zadziwiaj¹co podobne jest do p³o-
n¹cej œwiecy. Pal¹c siê, nieodwracalnie zbli¿a siê ona do tej
granicy, gdy ju¿ knotek nie ma czym karmiæ p³omienia. Po-
wiesz – po co wtedy zapalaæ œwiecê? Nie spalasz siê – nie ¿y-
jesz, ot co, mój kochanieñki.

– I wówczas nastêpuje przeistoczenie? – zapytujê sw¹ ciotu-

leñkê.

– Mo¿na to i tak nazwaæ! – niespodziewanie zmienia front

moja ciotuleñka. – A tak naprawdê, to jest powrót do najpraw-
dziwszej ojczyzny. Ziemia jest tylko przystankiem, na który
przyszliœmy nago, i sk¹d odchodzimy, nic ze sob¹ nie zabiera-
j¹c. Dlatego dopiero teraz to pojmujê, ¿e nasze Piekieliszki,
Puciatowszczyzny, Ponizia i Zahorza by³y nam dane na chwilê
tylko. Teraz s¹ tam inni, równie¿ oczekuj¹cy, co tam siê urodzi-
li i ju¿ nic o nas nie wiedz¹. Chyba ¿e wg³êbi¹ siê w historiê tej
ziemi Wielkiego Pogranicza… A ¿e wracamy tam, sk¹d przy-
szliœmy, odczuwa nasza dusza w tych dziwnych stanach, jakie

background image

136

prze¿ywaj¹ ludzie w czasie œmiertelnych wypadków i zapaœci
serca. Choæby w czasie operacji. Zgodnie twierdz¹ oni, ¿e wi-
dzieli swe cia³a z³o¿one na stole operacyjnym, krz¹taj¹cych siê
chirurgów, a za chwilê pod¹¿ali w œwiat³oœæ i tam napotykali
kogoœ bardzo bliskiego. A On mówi³: „jeszcze nie teraz, jeszcze
nie twój czas, jeszcze nie wype³ni³eœ swego zdania. Wracaj”.
I oto z prawdziwym bólem rozstania ludzie ci powracali do
swego obola³ego cia³a. I znów zaczynali ¿yæ, ale z niebywa³¹ tê-
sknot¹ za tamtym Œwiatem…

– Amen – rzek³em nie bez pewnego niepokoju, bo nie ulega-

³o w¹tpliwoœci, ¿e moja ciotuleñka zanurzy³a siê w bestseller
z ostatnich lat:

¯ycie po ¿yciu

.

– Ty chyba myœlisz, ¿e ja cytujê tê metafizykê dla ma³owier-

nych – domyœla siê ciotuleñka. – Owszem, czyta³am. Mo¿e s¹ to
tylko zwidy wstrz¹œniêtego mózgu, chocia¿ nale¿a³oby siê spy-
taæ, czemu ludzki mózg têskni na sposób biblijny? Ale ja s³ysza-
³am o tym od naszego Sybiraka. Umiera³ on dwukrotnie i dwu-
krotnie nad sob¹ ulatywa³, i widzia³ te wszystkie krz¹tania wokó³
siebie. A kiedy serce zaczê³o mu biæ, musia³ wracaæ do siebie.
Lekarzom, którzy stawiali nad nim krzy¿yk – opowiedzia³, co i jak
z nim by³o. I teraz wszyscy oni nawrócili siê: jedni na buddyzm
i od dziœ wierz¹, ¿e ¿ycie nie ma kresu i mo¿liwe, ¿e nasz Sybirak
maluczko, a wcieli³by siê w kota albo w psa, bo by³ to cz³owiek
prawdziwie têskni¹cy za udomowieniem, jak to Sybirak, co przez
lata r¹ba³ tajgê. Inni znów orzekli, ¿e mózg ludzki pracuje
w wielu wymiarach, jako ¿e i Wszechœwiat jest wielowymiarowy,
co ju¿ udowodni³ Einstein graj¹cy na skrzypcach.

Moja ciotuleñka przed laty pozna³a Stasia Misakiewicza, któ-

ry pocz¹tkowo zda³ siê jej zbyt prostacki, z grubsza ciosany, do
tego babiarz bardziej na sposób ch³opski niŸli szlachecki. Pij¹cy
i owszem, jak wszyscy, którzy zakosztowali gorzkiej wody z tam-

background image

137

tych studni nie do zapomnienia. Z czasem jednak okaza³o siê,
¿e Misakiewicz w tym swym ³ysym, wielkim czerepie nie sam¹
rubasznoœæ hoduje, ale te¿ poezje wielkiej m¹droœci.

– Widzisz ty jego, taki konusek na parobka wygl¹daj¹cy, a dusza

w nim anielska – orzek³a pewnego dnia ciotuleñka po wizycie
Stasia, który czyta³ jej swe wiersze. – Krew ma zimn¹, a serce gor¹-
ce. Dziêki temu przed pluskwami zabezpieczony i byle cham nie
móg³ jego w tajdze zamorzyæ.

Misakiewicz, jak zawsze wspominaj¹c lata syberyjskiej udrê-

ki, opowiedzia³ te¿ o tym, jak po ³agrze, na przymusowym osie-
dleniu, w chatce drwali ¿ar³y ludzi pluskwy-k³apý. Wszyscy
latem spali na powietrzu, ale nie on. Stasia pluskwy siê nie
ima³y, bo mia³ ni¿sz¹ temperaturê cia³a.

– A za trzecim razem nasz Sybirak ju¿ nie wróci³ ze swego wê-

drowania – wzdycha ciotuleñka. – Œwiat³oœæ wielka jego porwa³a.
I nie dziwiê siê, ¿e po tamtym doœwiadczeniu ciê¿ko mu by³o
w ziemskim rozgardiaszu. Têskni³ za czymœ, co trudno s³owem
okreœliæ i przed ostatecznym odlotem takie oto s³owa napisa³…

Ciotuleñka wyjmuje jakieœ karteluszki zapisane zdecydowa-

nym, nieco sztywnym pismem i zawiesiwszy na nosie przydu¿e
okulary, czyta: „Cisza jest pocz¹tkiem i koñcem wszystkiego.
Z niej siê wychodzi, do niej siê wraca, w niej siê przebywa. Jej
wszechmoc kryje siê w niezmiennoœci. Nie ma ona wymiarów,
punktów oparcia, zakrêtów, podzia³ów. Œciele siê jak mg³a –
³agodnie, bezbarwnie, przecieka przez nas ledwo odczuwal-
nym strumykiem ciep³a. Najwiêkszy krzyk, wo³anie, ³kanie
mog¹ zak³óciæ jej spokój, ale nigdy nie zmieni¹ substancji”.

– A tak naprawdê to on o œmierci pisa³ – mówi ciotuleñka, sk³a-

daj¹c swoje, widaæ, czêsto odczytywane karteluszki. – O œmierci,
mój kochanieñki… Wiem ja coœ o tym. Nasze wo³ania i krzyki
mog¹ zak³óciæ jej spokój, ale nigdy nie zmieni¹ substancji.

background image

138

– Tak my weŸmy siê za ta substancja! – nagle zmienia nastrój.

– Jab³ecznik to dobry. Prawie jak nasz. WyobraŸ ty sobie, ¿e zwie-
rzuki na tych Kaszubach po naszemu szczekaj¹, miaucz¹ i kud-
kudacz¹: „jajka noszê, boso chodzê – kudkudaki kup chodaki!”.

I jak czasem mnie twoja chandra tatarska najdzie, przygl¹-

dam siê ja uwa¿nie i u tych m¹drzejszych – u kozy, u kota sa-
motnika, u psa, a nawet u œwinki – widzê czyjeœ znajome oko.
Mruga ono do mnie, niby nic nie wiedz¹c, ale ni bój siê! – pozna-
jê ja twojego dziadunia, a mo¿e i tatuñcia. A ostatnio Stasinek
Profesor do mnie zachrumka³: „chrum, chrum, chrum”. Myœlê ja
sobie, ¿e i nasz Sybirak jakimœ szczeciniastym dzikiem z lasów
wyskoczy, ¿eby biedn¹ Wilniuczkê na staroœæ rozweseliæ.

– A Micha³a-niedŸwiednika ciocia nie spotka³a? – pytam, wie-

dz¹c, ¿e ciotuleñka mocno prze¿y³a jego nag³e, tragiczne odejœcie.

– Jego biedna dusza z ¿adnym zwierzukiem siê nie pogodzi.

Ani z drzewem, ani z kamieniem, bo jak mówi¹ poeci – kamieñ
w swojej kamiennoœci ma niedostêpn¹ substancjê… A pamiê-
tasz, co ksi¹dz Klimuszko mówi³? Ten, kto nagle z tej ziemi
odchodzi, komu gwa³t zadano – pozostawia sw¹ energiê. Jest to
najprawdziwsza substancja ¿ycia, która przenika ca³y Wszech-
œwiat. Kr¹¿y ona w naszym ciele niby w jakiejœ boskiej elektrow-
ni. Tak¹ substancjê Klimuszko wyczuwa³ nawet nad mogi³¹
rzymskich legionistów, zasiekanych przez Germanów – to co
mówiæ o naszym biednym Michale? Zanim zesztywnia³ i zwo-
skowia³, jak zgaszona œwieczka, musia³ rozstaæ siê ze swym cia-
³em i to bez przepisowych trzech wydechów, kiedy to dusza
z cia³a wylatuje i na zielonej ³¹ce staje. Teraz dusza jego u Boga,
a substancja gdzieœ tu kr¹¿y…

Milkniemy. Za oknem szumi¹ zielone buki, jak bliskie morze.

Zatoka, ju¿ oswojona i jakby zapomniana, staje œcian¹ b³êkitn¹
niby dekoracja zbudowana przez mistrza przyzwyczajonego a¿

background image

Kresowa pani z maj¹teczku Ponizie Tatarskie

background image

140

do znudzenia do swej roboty. Nad nasz¹ g³ow¹ – znajome i nie-
znajome kroki, ale nie bêd¹ to ju¿ dreptania ma³ego cz³o-
wieczka, który bez lêku dŸga³ w bok kosmate bestie.

– Czy musia³o tak byæ, ¿eby ruski Miszka zdj¹³ mu beret? – po

raz któryœ zastanawia siê ciotuleñka. – Z naszymi smorgoñczy-
kami sprawa jasna: ³apy im podpiekano, na bêbenku grano, ale
karmiono sowicie i obchodzono siê nale¿ycie. Uczone, mo¿na
rzec, by³y na cz³owieka. A u Sowietów z misia zrobiono zwierza.
Bity, g³odzony, przeró¿nych sztuczek siê nauczy³, ale w pamiê-
ci ma jedno – jakby tu cz³owiekowi odp³aciæ za swoj¹ niedŸwie-
dzi¹ krzywdê. Mi³oœci u niego nie szukaj ani misiowej lojalnoœci.
Jak siê Miszka czuje s³aby – bêdzie chodzi³ na czterech ³apach,
kiedy poczuje, ¿e cz³owiek ma serce miêkkie i pe³ne ludzkich
utrapieñ i w¹tpliwoœci – stanie dêba i pazurem zdejmie tobie
berecik. Strach nawet pomyœleæ!

Sta³o siê to niedawno. Do kraju przyjecha³ sowiecki cyrk

i w zjednoczeniu cyrkowym znalaz³ siê Micha³ ze swoimi misia-
mi. Niezgoda wielka zapanowa³a w niedŸwiedzim towarzy-
stwie: syberyjskie Miszki zanielubi³y Micha³a i jego podopiecz-
nych. Stary treser próbowa³ godziæ niedŸwiedzie towarzystwo.
A¿ któregoœ poranka znaleziono Micha³a pod klatk¹ ruskiego
Miszki, prawid³owo oskalpowanego, jakby Miszka by³ wyuczo-
ny u amerykañskich Indian.

* * *

Wprost z domu wychodzimy w dolinê prowadz¹c¹ do gaju

i altanki Gutenberga, gdzie w czasach mitycznych mieszkañcy
Wrzeszcza, którzy utracili swe wrzosowe imiê od wresku –
wrzosu kaszubskiego – nadane, staj¹c siê Langfurtem, zajadali
kie³baski, popijaj¹c bereszem z pobliskiego browaru i wys³uchu-
j¹c orkiestry dêtej ksi¹¿êcych husarów.

background image

141

Leœnie tu jest i przestronnie jak w gotyckiej katedrze wspar-

tej na popielatych, gonnych kolumnach. Czasami w przeœwicie
bukowych koron mignie czerwieñ dachów starych kamienic
podchodz¹cych pod wzgórza, a w oddali horyzont zamyka be-
tonowa œciana ludzkiego mrowiska. Ten wielopiêtrowy mur na
dobre zatrzaskuje siny pasek zatoki i morze ju¿ nie grozi pro-
longowanym przed wiekami potopem.

Na kopiastej górce, podobnej do wielkanocnej baby, poran-

ne s³oñce wy³uskuje dojrza³y kasztan sarniego stadka. Mo¿e jest
to to samo stadko, które zamar³o na bukowym zboczu, wysoko
nad nami, gdy piaszczysta ziemia przyjmowa³a Micha³a-nie-
dŸwiednika? Jak wówczas, tak i teraz rogaty kozio³ek w nag³ym
zrywie p³ynnych susów sp³ywa za sk³on górki, a za nim ³anie,
œwiec¹c bia³ym lusterkiem kupra.

W dole rozpoœciera siê ni to las, ni to park bukowy, podszyty

krzewami sprowadzanymi z ró¿nych stron œwiata, a nawet, jak
cyprysopodobna tuja, spod samych Himalajów. Zbocza rozleg³ej,
rozcz³onkowanej doliny przecinaj¹ tarasy, na ka¿dym krzy¿e
i p³yty nagrobne: podobnie jak w ca³ej dolinie u³o¿one w równe
szeregi, niczym wojsko zgromadzone do ostatniego przegl¹du.

Ile¿ to ju¿ razy schodziliœmy do tej Doliny Jozefata (przezwa-

nej przez s¹siedztwo z rzeczk¹ Strzy¿¹, nad któr¹ sta³y m³yny prze-
kuwaj¹ce srebro na potêgê Gdañska – Srebrzyskiem, lecz ten przy-
padek okazuje siê dziœ najbardziej na miejscu, gdy¿ tyle koœci tu
próchniej¹cych srebrzy siê i fosforyzuje) z tamtej, oficjalnej
strony, zatrzymuj¹c siê w czerwonym budyneczku. W zale¿no-
œci od pogl¹dów najbli¿szych unosi³a siê tam czarna zas³ona
ukazuj¹ca krzy¿, to znów opada³a, aby nie raziæ tych, którym
ten znak by³ niepotrzebny. Trumna sz³a za trumn¹ i zdarza³o
siê, i¿ ¿a³obnicy mieszali siê ze sob¹, pod¹¿aj¹c nie za w³asnym
orszakiem. Bo miasto jakby w poœpiechu zape³nia³o groby wygnañ-

background image

142

cami ze wszystkich stron œwiata. SnadŸ, aby ich dzieci i wnuki
mog³y wracaæ pamiêci¹ ju¿ do tej piaszczystej, morenowej zie-
mi. Na p³ytach nagrobnych widnia³y coraz egzotyczniej i obco
brzmi¹ce nazwy z ziem nieby³ych.

W taœmowym rwetesie zapominano o odwiecznym zwyczaju

pustej nocy, gdy od wieczora do rana towarzyszono zmar³emu,
¿egnaj¹c go poca³unkiem pokoju w woskowe czo³o. Czasami
tylko otwierano trumnê, jakby ze wstydem i lêkiem przed t¹
ostatecznoœci¹, która wszak nikomu nie jest darowana. Z zasa-
dy ¿egnano tak tych zza Niemna i Buga: czy p³ynê³o to z pa-
miêci o prawos³awnych koligacjach, czy mo¿e z potrzeby serca,
które tak ³atwo nie umia³o po¿egnaæ siê z ostatnimi œwiadkami
z tamtej sennowidmowej krainy?

Przed czterdziestu dniami le¿a³ tam Micha³ i nikt nie oœmieli³

siê zajrzeæ do trumny, a¿ nagle Wiesio, chrz¹kaj¹c, jakby by³ po
paru g³êbszych, za¿¹da³ otwarcia wieka. Na czarno ubrani ch³opcy
nawet nie musieli odkrêcaæ œrub, przygotowani na tak¹ niespo-
dziankê. Le¿a³ w niej ma³y cz³owieczek, jeszcze bardziej pomniej-
szony, ubrany w jakiœ staroœwiecki surdut i wizytowe spodnie
w paski. Twarz jego, lekko zsinia³a, w jakiœ trudny do okreœlenia
sposób by³a zadowolona z siebie. A nawet jakby uœmiecha³a siê
szelmowsko i trochê zadziornie, gdy¿ w³osy niedŸwiednika prze-
krzywi³y siê na bakier, nadaj¹c jej ten niezbyt przyzwoity wyraz.

Wiesio czas jakiœ przygl¹da³ siê swemu przyjacielowi od kie-

liszka i kufla i ca³kiem powa¿nie nakaza³:

– Stary Cyganie, wstawaj! Nie widzisz, ¿e niedŸwiedzie id¹

w las! Ja tobie mówiê, podnieœ siê!

Niusia zanios³a siê g³oœnym ³kaniem. Jakiœ pan stoj¹cy w sze-

roko otwartych drzwiach, widocznie przypisany do nastêpnej
trumny, zakrzykn¹³ zgorszony:

– Ludzie, co za bluŸnierstwo!

background image

143

– Nie widzisz pan, ¿e to wariat – poczêto go uspokajaæ.
Ale Wiesio wcale nie zamierza³ spasowaæ. Zbli¿y³ siê do

trumny z wyraŸnym zamiarem wyciagniêcia Micha³a z jego
drewnianego ³o¿a. Przytomni grabarze chwycili go pod ³okcie
i w ciszy, jaka nagle zapanowa³a, s³ychaæ by³o tylko stuk m³ot-
ków i bliski œpiew ptaka.

– Ja ciebie rozumiem, kochanieñki. Mo¿e on i œpi nawet, ale

lepiej jego wiêcej nie budziæ – uspokaja³a malarza moja ciotu-
leñka. Lecz Wiesio rzeczywiœcie wydawa³ siê byæ bezrozum-
nym. I wtedy w³aœnie poj¹³em, dlaczego Wiesio by³ malarzem
na brzytwie ¿yj¹cym, od zarania samoukiem, a przecie¿ tak
du¿o umiej¹cym. I pomyœla³em te¿ o tych niedŸwiedziach,
które, rzecz to pewna, têskni¹ za swym niedŸwiednikiem, bo
darmo im wracaæ do swych Smorgonij…

A teraz szliœmy, aby po czterdziestu dniach nawiedziæ œwie¿¹

mogi³kê, gdy dusza ludzka przeszed³szy przez czas pustynny,
poddana trzem ziemskim pokusom, oddala siê niby b³êdna
gwiazda w swe wszechœwiaty. Ale przedtem, po raz ostatni,
musi musn¹æ o prochy, z którymi stanowi³a jednoœæ nieroz³¹cz-
n¹, a przecie¿ rozdart¹, tym razem, niedŸwiedzi¹ ³ap¹.

Schodzimy ostro w dó³, gdzie w lewym zak¹tku cmentarza

tul¹ siê groby cygañskie i dziwnym zrz¹dzeniem losu, o dwa
tarasy ni¿ej, ¿ó³ci siê kopczyk Micha³a-niedŸwiednika: z pro-
stym krzy¿em i wieñcem ze sztucznych kwiatów, jeszcze nie-
ukradzionym. Nad grobem roœnie sosna z³otopienna i m³oda
brzózka samosiejka. I ¿eby ostatecznie znaleŸæ jakiœ wy¿szy
sens w tym naszym bytowaniu nadmorskim, id¹c prosto w dó³,
na dnie doliny mo¿emy odnaleŸæ nagrobn¹ p³ytê piêknej Sofii.
Trafiæ do niej ³atwo, gdy¿ obok pogrzebano kapitana z morskich
szlaków, jako znak nadziei przywalaj¹c grób odlan¹ w ¿eliwie,
metrowej wysokoœci kotwic¹.

background image

144

– Pok³oñcie siê prochom i rych³o wracajcie. Zdaje siê mnie, ¿e

nie tam jego szukaæ – rzek³a przed godzin¹ moja ciotuleñka, cze-
goœ tam szukaj¹c w germañskich gotyckoœciach domu na skraju
lasu. A kiedy napomkn¹³em o tym przemo¿nym musie, jaki za-
pewne ow³adn¹³ Micha³em w jego czystej, duchowej postaci, cio-
tuleñka coœ mruknê³a pod nosem o substancji i o Stasiu Sybiraku.

Wszyscy stanêliœmy pod sosenk¹: dwie, prawie bliŸniacze sio-

stry – Bo¿ena-poetka i Niusia, Kniaziejko, w tym miejscu akurat
na czasie, bo jego ikonowe oblicze najbardziej pasowa³o do pra-
wos³awnego „pominanija” po biblijnych dniach czterdziestu,
Wiesio-malarz z siwymi pasmami w lwiej grzywie, podchodz¹cy
pod jakiegoœ patryjarchê, a przynajmniej przybysza z wileñskie-
go orientu.

Nikt z nas nie potrafi³ wyb¹kaæ paru s³ów modlitwy, wiêc sta-

liœmy tak w pewnym zak³opotaniu, zupe³nie zdesakralizowani.

Przez koronê sosny przemknê³a bystra wiewiórka i wystawia-

j¹c zza pnia ³ebek, z ostrym uchem i z wielkimi, wypuk³ymi
œlepiami, w z³oœci czy w zdziwieniu cmoknê³a parokrotnie niby
niemowlê ci¹gn¹ce smoczek. Zgodnie pomyœleliœmy o tym sa-
mym i Wiesio wyci¹gn¹³ z torby butelkê i jeden kieliszek.

– Na pamín duszý – mrukn¹³ Kniaziejko, prze³ykaj¹c piek¹cy

p³yn i rozgl¹daj¹c siê za jakimœ „zakonszaniem”, bo oczywiœcie
Kaszubi o kutii przyrz¹dzanej z pszenicy, miodu i orzechów nie
wiedzieæ nie mogli. A tu tymczasem nawet kawa³ka kie³basy
nie ma.

– Dziadów odprawiaæ oni nie nauczeni – pouczy³em Kniaziej-

kê. – A tym bardziej trapiezy.

Na wy¿szym tarasie, jak w lustrzanym odbiciu, trzech sta-

rych Cyganów równie¿ œwiadczy³o ostatni¹ pos³ugê. Wiesio ju¿
by³ gotów do bratania siê, wiedziony swym bezb³êdnym niu-
chem, ale Cyganie pozostali obojêtni.

background image

145

– Zdurnia³ dokumentnie – orzek³ Kniaziejko, który niezbyt

ceni³ samorodny talent Wiesia, szczególnie na trzeci dzieñ po
d³ugiej, wspólnej libacji.

– Kto zdurnia³, ten schamia³. Od tego s¹ Cyganie, ¿eby misie

ze smutku nie zdech³y! – coraz bardziej zapala³ siê Wiesio, tra-
wiony jakimœ wewnêtrznym ogniem.

I opuœci³ nasze towarzystwo, gdy¿ u Cyganów dalej trwa³

zbo¿ny obrz¹dek.

Niusia zamaszystym krokiem pod¹¿a³a w dó³, my za ni¹, a¿

oparliœmy siê o potê¿ny, ¿eliwny znak nadziei.

– Chyba gdzieœ tu pochowano piêkn¹ Sofiê? – przypomnia³a

Bo¿ena.

– W³aœnie tu.
Stanêliœmy przed lastrykow¹ p³yt¹ z dat¹ urodzin i œmierci,

spinaj¹c¹ w klamrê to ¿ycie urwane tak nagle, jakby na ur¹go-
wisko wszelkiemu spe³nieniu, za którym tak bardzo têskni³a
piêkna Sofia.

– Ona by³a po prostu szalona – rzek³a nie bez pewnej zgryzo-

ty Niusia, która ju¿ pogodzi³a siê ze swoim czasem.

A przede mn¹, w tym miejscu i w tym w³aœnie czasie, objawi-

³a siê ca³a prawda o wiecznej Sofii. I dlaczegoœ przypomnia³ siê
te¿ Starzec Profesor, którego po¿era³ smutek heroiczny, chcia-
³oby siê rzec, ascetyczny, wyhodowany na ca³kowitej duchowej
samowystarczalnoœci.

Tymczasem bies, który trawi³ Piêkn¹, mia³ charakter i naturê

kobiec¹: a¿ do perfekcji opanowa³ sztukê mimikry, upodobniania
siê, w przeciwieñstwie do samowystarczalnego biesa mêskiego.

Jej bies – kobiety i aktorki – nie by³ jednak w stanie siêgn¹æ do

samego j¹dra cz³owieczeñstwa, nie pojmowa³a bowiem, co okre-
œla ludzkie bytowanie. Organizowa³a wiêc wieczn¹ gonitwê po
to, aby cz³owieka doœcign¹æ i upodobniæ siê do niego, a w³aœciwie

background image

– aby mu siê przypodobaæ. A nie widz¹c owego j¹dra, nagle poj-
muj¹c, ¿e wszystko to tylko gra pozorów – dusz¹ Sofii targa³o
uczucie zawodu: „Wiêc to tylko tyle? Tyle on jest wart. Có¿ on
ma mi do zaofiarowania – skoro naprawdê go nie ma…”. Uczu-
cie zawodu czy wrêcz wstrêtu nastêpowa³o tym szybciej, im bar-
dziej zgrany by³ cz³owiek z tych samych dantejskich krêgów.
I mo¿e dlatego Sofia pogardzi³a naszym Dorkiem, a zaleg³a
w ostatnim, matecznikowym pokoju z przygodnym ch³opakiem
w bia³ym swetrze?

A jeœli osoba doœcigana, z jakichœ dla niej niepojêtych powo-

dów, nie tak ³atwa by³a do przedrzeŸniania, wch³oniêcia i wyplu-
cia, Sofia cierpia³a na g³ód nie do nasycenia. Po³yka³a wówczas
przeró¿ne proszki i pigu³ki, regularnie przybywali z pomoc¹
towarzysze z tej samej aktorskiej niedoli. Czasami byli to s¹sie-
dzi albo gorsi, bo miejscowi, Dorkowie. A¿ pewnego dnia, a sta³o
siê to na tydzieñ przed premier¹ awangardowej sztuki, tam
Sofiê obsadzono w tytu³owej roli (a widziano j¹ jakby nawet
szczêœliw¹), kobieta znów za¿y³a te swoje pigu³ki przyzwania.
Potem otworzy³a gaz. Tym razem pomoc by³a nierychliwa.

Sofia przez miesi¹c le¿a³a w szpitalu, lecz jej zatruty mózg

straci³ wszelki kontakt ze œwiatem. I tak bezprzytomna opuœci-
³a niegoœcinn¹ ziemiê.

background image

147

Powrót do Smorgonij

Sny moje, stwierdzi³em to wielokrotnie, maj¹ dziwn¹ prawi-

d³owoœæ: im bardziej monotonny dzieñ cz³owieka chyl¹cego siê
ku staroœci, tym bogatsze sny. Intensywnoœæ sennego bytowa-
nia jakby chcia³a zadoœæuczyniæ za mizernoœæ dnia, tak krótkie-
go, ¿e zaledwie otworzê lekko zaropia³e powieki, a ju¿ znów
wiercê siê na ³o¿u bezsennoœci, aby wreszcie powróciæ do prze-
dziwnie nocnego ¿ycia, w którym wszystko mo¿e siê wydarzyæ.
I rzeczywiœcie, tak mocno i zaborczo siê wydarza, ¿e nie w¹t-
piê, i¿ prawdziwie prze¿ywam to nieprawdziwe.

Jaka¿ wiêc udrêka po przebudzeniu, gdy sny wyparowuj¹

z ca³ym ciep³em swej niebywa³oœci, a mnie ogarnia mizeria
mojego losu.

W noc poprzedzaj¹c¹ dzieñ „pominanija” Micha³a-niedŸwied-

nika – jak to czêsto ostatnio bywa w snach – przebywa³em czas nie
wiedzieæ jak d³ugi w naszym rodzinnym, dziwnie odmienionym
domu. Dzieje siê to gdzieœ w Smorgonii. Jest ze mn¹ matka, jak
zawsze pe³na ¿ywotnoœci, nawet na moment nie zapominaj¹c
o tym, ¿e przychodzi spoza ¿ycia. I widzê, ¿e w przestronnych po-
mieszczeniach naszego domu hodujemy piêæ burych niedŸwie-
dzi. Zwierzêta wcale nie s¹ groŸne, wrêcz przeciwnie – okazuje
siê, ¿e hodujemy je na futra i miêso. W³aœciwym pasterzem nie-
dŸwiedzi jest w³aœnie moja matka. Odstrza³ trzech niedŸwiedzi

background image

148

odbywa³ siê poza granicami snu. Przychodzi kolej na czwartego.
Matka wyci¹ga d³ugi, ruski karabin, repetuje i przystawia lufê do
serca niedŸwiedzia, poci¹ga za spust. Miœ jest najwiêkszy ze
wszystkich niedŸwiedzi i z jak¹œ uleg³¹ potulnoœci¹ przegranego
pozwala, aby lufa dotyka³a jego futra. Strza³ nie pada, gdy¿ kara-
bin jest zbyt stromo pochylony: widzê, ¿e pocisk w komorze zam-
kowej przesuwa siê do przodu i iglica nie uderza w sp³onkê.

Ujmujê broñ w swoje rêce i bez k³opotu uœmiercam misia. „Bê-

dziemy mieli zapasy na zimê. A jakie piêkne futro!” – orzeka
z zadowoleniem moja matka. „A tego misiaczka zostawmy na po-
tem. Niech nam dorasta”. Pi¹ty miœ okazuje siê byæ m³odym nie-
dŸwiadkiem. Zaganiamy go do ma³ego pokoiku na dorastanie.

Niespodziewanie, mo¿e za spraw¹ ci¹gu skojarzeñ, gdy¿ karabin

by³ d³ug¹, rusk¹ „wintowk¹”, odnajdujê siê w Rosji. Ni to jako goœæ
z jak¹œ wycieczk¹, ni to cz³onek zespo³u z³o¿onego z ch³opców
i doros³ych mê¿czyzn, który nie wiedzieæ czemu zwie siê „Polo-
ni¹”. Jest on o wiele lepszy od zapomnianego „Mazowsza”. Ogar-
niêty mo¿e nie tyle uczuciem lepszoœci naszej grupy, ile ow¹ si³¹,
która pozwoli³a mi uœmierciæ wielk¹ bestiê, przygl¹dam siê jakimœ
barwnym, orientalnym zespo³om przyby³ym z g³êbi rosyjskiej Azji.
Wci¹¿ panuj¹c nad sytuacj¹, ogarniêty têsknot¹ za kobiec¹ bez-
brze¿noœci¹ i wdziêkiem, uprowadzam piêkn¹ Buriatkê czy Uz-
beczkê. Ona jest ca³kowicie mi uleg³a, albowiem moje uczucie
jest jej uczuciem. Wszak jestem panem tego œwiata. Kryjemy siê
w jakimœ legowisku, tu¿ za plecami matki. Ta jest czymœ mocno
zaprz¹tniêta. I tak w tej bezwstydnej bliskoœci spe³nia siê akt, któ-
rego swego czasu nie dano mi spe³niæ z Niusi¹, czy te¿ z Bo¿en¹.
Bóg jeden zreszt¹ wie, z któr¹…

Moja Azjatka z oddaniem kobiety Wschodu pragnie mi to-

warzyszyæ do kresu dni. I oto wyruszamy w jak¹œ zeszmacon¹,
sowieck¹ rzeczywistoœæ miasta, które okazuje siê labiryntem

background image

149

tuneli metra, sklepów, brudnych sal i korytarzy. Dzieje siê to
jakby nazajutrz po spe³nionej mi³oœci.

W trakcie wêdrówki azjatycka piêknoœæ zamienia siê w pod-

starza³¹, zmêczon¹ kobietê. „Có¿, czas robi swoje” – próbujê rato-
waæ sytuacjê, ale wiem ju¿, ¿e moja gra jest skoñczona. Wyrazi-
sta twarz Azjatki ze smutkiem ginie, pojawia siê nieokreœlona do
koñca, wywo³ana z niebytu jasnow³osa, œwietlista dziewczyna.
Wobec niej jestem bezsilny, a mo¿e to sen mnie opuszcza,
a z nim gaœnie moja potêga? Gdy siê budzê, wyparowuje ze
mnie jak z gor¹cego bochna ciep³o i uczucie spe³nienia.

Opowiadam ciotuleñce o tych dziwnych niedŸwiedziach hodo-

wanych niby byd³o domowe na rzeŸ, przezornie milcz¹c o sen-
nym w³adaniu nad nieznan¹ mi tancerk¹ z orientalnego zespo³u.

– Ty siê nie dziw, czemu twego sennego domu nie chc¹ opu-

œciæ nasze smorgoñczyki – wyjaœnia mi ciotuleñka jako rzecz
oczywist¹. – Gdzie¿ one, biedaki, w czasach dzisiejszych maj¹
siê podziaæ? A ¿e chcia³eœ zakosztowaæ niedŸwiedziny? Niejed-
nego z naszych przodków niedŸwiedŸ wzi¹³ pod pazur i na z¹b.
I ty widaæ chcia³eœ odp³aciæ im piêknym za nadobne. Prawda
te¿ jest w tym, ¿e nie masz przysmaku nad niedŸwiedzi¹ ³apê!

Wracamy ze Srebrzyska t¹ sam¹ drog¹. Wiatr siê zrywa

szumny, pêdz¹c po niebie przeraŸliwie b³êkitnym bia³e k³aki
ob³oków; wychodz¹ one gdzieœ zza wzgórz i gin¹ za skrajem
horyzontu. Miejscami zamyka go bia³a œciana ludzkiego mrowi-
skowca, miejscami przeœwieca granat morza. Sarnie stadko,
jakby chc¹c spuentowaæ ten oddzielny œwiat, znów czujnie
wypatruje nas czy nam podobnych. Nieopodal rozlega siê hi-
steryczne psie szczekanie. Sarny znikaj¹ jak przywidzenie.

Niespodziewanie Niusia przypomina mi rozmowê sprzed lat

na stateczku p³yn¹cym na Hel: o lasach oliwskich i o Wielkim
Nieznajomym, którego mia³em odnajdywaæ nawet w tupocie

background image

150

sarenki. „Skrywa siê On we wszystkim i dlatego pe³no Go wszê-
dzie” – cytuje mnie tamtego, nie dzisiejszego.

I jest tak, jakbyœmy siê zamienili rolami. „Wszechobecny

Wielki Nieznajomy…” Gdzieœ zginê³o moje brzegowe, bezbrze¿-
ne zdziwienie. A nie wiedz¹c nawet o tym – m³ody! – nadal
¿y³em w swych Smorgoniach. Czy jest jeszcze mo¿liwy powrót?
A mo¿e on wci¹¿ trwa? I ten œwiat na skraju l¹du, na brzegu
morza, niemo¿liwy do udŸwigniêcia, ni to nadmorski, ni to l¹-
dowy, nie wczorajszy i nie jutrzejszy, ale w³aœnie dzisiejszo-
nadmorski, dzisiejszo-ludzki, dzisiejszo-kaszubski – jest moim
jedynym powrotem. I innym powrotom ju¿ nie byæ…

Chcê podzieliæ siê tym olœnieniem z Niusi¹, która z up³ywem

lat z dziewczyny, jaka zdarza siê tylko w snach, sta³a siê mi bli-
ska przez to, ¿e mogê odnaleŸæ w niej coœ z siebie, ale zupe³nie
innego, bo na inny ³ad ug³askuje nas czas, zdradzaj¹c nieub³a-
gan¹ w³adzê hormonów. I dostrzegam na jej skroni jakby deli-
katny osad jesiennego szronu.

– A mo¿e Bezbrze¿nie Znajomy, w tym naszym wiecznym, dzi-

siejszym, kaszubsko-wereskowo-wrzosowym œwiecie? – zapytujê.

– Co tam nasz Misio poezjuje? – wtr¹ca siê Bo¿ena-poetka,

której przyby³o sporo na wadze, ale wci¹¿ pozostaje nienagan-
nie z³otow³os¹, snadŸ przybrze¿ne, s³onawe wiatry nie przesta³y
przeczesywaæ Wysokiego Brzegu. I chocia¿ sporo siê zdarzy³o:
zjawi³ siê m¹¿ belfer i dwóch synów, Bo¿ena nadal kr¹¿y w swo-
ich wysokich regionach. I z tych wysokoœci spogl¹daj¹c, musi
myœleæ: „No có¿, mizeraku, porwa³eœ siê na niedŸwiedzie ma-
teczniki, a teraz co? Chlasz to swoje piwsko, brzuch ci urós³, jak
œwiêtej pamiêci tacie, biedny piwny Miœ…”

– Popatrzcie tylko, nasz pan Miœ zbiela³. Doprawdy teraz to

polarny Miœ! – dalej spoufala siê Bo¿ena-poetka. – Chcecie, to
opowiem wam historiê o pewnej metamorfozie?

background image

151

I nabrawszy oddechu Bo¿ena opowiada bajeczkê, widaæ, ¿e

dawno obmyœlon¹:

– Pewnego razu ¿y³o sobie bure niedŸwiedzisko. Chude by³o

i m³ode, duszê mia³o nieumiarkowan¹ i lekko szalon¹. I jak ka¿dy
m³odzik Misio chciwy by³ œwiata. Ruszy³ w poszukiwaniu swego
Graala, a poniewa¿ by³ Misiem borealnym, jeœli wrêcz nie ba³to-
s³owiañskim, skierowa³ swe kroki ku zenitom Pó³nocy: nie by³by
Misiem maksymalist¹! Wreszcie dotar³ na sp³aszczony lekko
szczyt kuli ziemskiej. Patrzy, a tu wokó³ idealne piêkno: biel i har-
monia lodowych szczytów, b³êkitne przerêble, a w ka¿dej, nie, nie
piwo – foki, foczki w foczych futerkach. Na niebie zaœ feerie barw
zorzy polarnej. O wiele to ³adniejsze od kolorowej telewizji.
Zasiad³ Miœ nad przerêbl¹, ³ap¹ po foczkê i ³eb do góry. I có¿ on wi-
dzi?… – NiedŸwiedzicê Wielk¹ i Gwiazdê Polarn¹! Od tego kon-
templowania i konsumowania nasz Miœ uty³, ustatkowa³ siê, no
i zbiela³ jak przysta³o na powa¿nego i szanownego Misia. I tak by³-
by zgnuœnia³ do reszty, gdyby nie jedna drobna rzecz…

– Miœ potrzebowa³ Misiowej, ale nie takiej… – wtr¹ca siê

Kniaziejko.

– Otó¿ Miœ, kontempluj¹c Gwiazdê Polarn¹, zacz¹³ czegoœ

cierpieæ i wzdychaæ. Chcia³ bowiem wiêcej i wiêcej owej
gwiezdnoœci. A có¿ dla naszego Misia ba³to-s³owiañskiego
mo¿e byæ równe owej gwiezdnoœci? Co, czy te¿ kto, jest jedyn¹
Gwiazd¹ Gwiazd?! Bêdzie to tylko pani na tatarskim pó³ksiê-
¿ycu – Wielka Ksiê¿na Litewska! I z tej têsknoty nasz gruby Miœ
na powrót zmetafizycznia³…

– £adna mi bajka! – z nagan¹ kwituje opowieœæ Kniaziejko. –

Wy, Kaszubki, nie wiecie o tym, ¿e my stamt¹d wszyscy jesteœmy
–

Mariae vitae cultores

, coœ jakby mariawici. A nasz Dziadek ja-

kie obrazki zawsze zawiesza³ nad ³ó¿kiem? Znaczy siê, ¿e i Pi³sud-
ski by³ zmetafizycznia³y, choæ rozwodnik on i wyznanie swe

background image

zmienia³ dla pewnej piêknej pani. Chocia¿, jeœli weŸmie siê pod
uwagê to rozmno¿enie obrazków, pachnie to ba³wochwalstwem.
Tak mawiaj¹ protestanci. A jeœli weŸmie siê pod uwagê ¿ycie
Marii, to nasza Ostrobramska bêdzie t¹ najprawdziwsz¹, oczeku-
j¹c¹, adwentow¹. I nie taki znów g³upi by³ ludek wileñski, kiedy
siê przyznawa³, ¿e do Ostrobramskiej ³atwiej siê modliæ: „bo
i Dzieci¹tko nie pods³ucha”. Mia³ on zbo¿ny lek przed Bo¿ym
majestatem i zanim trafi³ do Króla Wszechœwiatów, spieszy³ do
Panienki. Ona ludzka jak my, ona wszystko zrozumie.

– Zbzikowani wy wszyscy. Nic dodaæ, nic uj¹æ. Ciekawam, co

tam te¿ naszykowa³a nasza pani Ewelina – niepokoi siê Niusia.

– O ile wiem, theatrum – wyjaœnia Kniaziejko. – Pani Eweli-

na wyrazi³a siê, mniej wiêcej, w tym duchu: zrobimy dziœ takie
dziady, a¿ theatrum z tego wielkie wyjdzie.

– Nic nie wiedzia³aœ o theatrum? – przewrotnie siê dziwiê. –

Przecie ciotuleñka by³a przeciwna chlaniu na cmentarzu i dzia-
dy nasze, wileñskie, urz¹dzi w domu. I bêd¹ to najprawdziwsze
dziady. Nie ustêpuj¹ce w smaku i aromatach obwarzankom
smorgoñskim, zwo¿onym na Kaziuka ca³ymi furmankami na
plac £ukiski, i tym sercom piernikowym z lukrowan¹ dedykacj¹:
„Serca moja skik na twoja. Powiedz ci kcesz zostaæ moja?”, i praw-
dziwym kindziukom, i kartoflanej kiszce, i cepelinom, i mocnym
krupnikom robionym na miodku leœnym z Puszczy Nalibockiej,
jako te¿ nalewce na ¿ubrzej trawce spod samej Bia³owie¿y, no i,
oczywiœcie, kutii na pszenicy, na maku i miodku robionej?

– Jak to siê rozochoci³ do ¿are³ka! ¯aden tam teatr: ¿arcie

i picie bêdzie! – schodzi ze swej stratosfery z³otow³osa Bo¿ena.

– Miœ, prawdziwy Miœ! – œmiej¹ siê obie kobiety, a my z Knia-

ziejk¹ patrzymy na to spode ³ba, bo co one mog¹ wiedzieæ
o naszych Smorgoniach?…

background image

153

Dziady gdañskie

Wracamy do tego niby zameczku w dwa piêtra, os³oniêtego

bukowym starodrzewiem szumi¹cym na przedpotopowych mo-
renach, a tu tymczasem – nic! Stolik skromnie nakryty i po po-
morsku-kaszubsku s³odkoœciami zastawiony. Butelka „wermutu”
i kawa albo herbata, wed³ug ¿yczenia.

Ciotuleñka krz¹ta siê zadowolona czegoœ. Asystuje jej Julowa Ire-

na, coraz bardziej upodobniaj¹ca siê do ciotuleñki w tym swoim
ba³agulstwie i chytrawej dobrotliwoœci, ale nie w pow³oce cielesnej,
bo jeœli ciotuleñka zaokragla siê i jak sama mówi: dwie mnie mo¿na
z dzisiejszej Eweliny skroiæ, to Irena – chudziutka, drobna, g³ówka
kszta³tna i szlachetna, g³adko przyczesana, jakby z prababcinego
portretu trumiennego zdjêta. Ca³y absurd ¿ycia wyraŸnie siê tu
uwidacznia, gdy uprzytomniê sobie, ¿e gdzieœ pod Mo³odecznem
Irena mia³a mnie na rêkach trzymaæ, a ja d¿yd¿ulkiem jej be¿owy
p³aszczyk pensjonarski mia³em obsikaæ. Teraz ja mogê j¹ nosiæ, i to
na jednej rêce; z ciotuleñk¹ to ju¿ by³oby trudniej, chocia¿ ona nie
od tego, gdy¿ wyraŸnie zaczyna na nogi niedomagaæ.

– Siadajcie. Czas wielkie fajf klok zaczynaæ – chytrzy ciotuleñka,

widz¹c nasze z Kniaziejk¹ miny.

Tylko Niusia z Bo¿en¹ zdaj¹ siê byæ zadowolone z takiego obro-

tu sprawy.

background image

154

– Widzê, ¿e u was z kaszubska siê zaczyna – nie traci nadziei

Kniaziejko. – Nie bêdê ukrywa³, ¿e zgagê od tego dostajê, czyli
mówi¹c po naszemu – pieczajka mnie piecze.

– Patrzaj, jaki niecierpliwy. Siadaj i mów, jak tam by³o?
– Pani Ewelino, prawdziwe dziady tu odprawiaæ nie nauczone.

Theatrum jakieœ by siê przyda³o… – zaczyna domagaæ siê swego
Kniaziejko, a jego oczy dziwne, nietutejsze, patrz¹ jak z najpraw-
dziwszej ikony nawiedzonego.

– Ciemno wszêdzie, g³ucho wszêdzie. Ci coœ bêdzie, ci nie

bêdzie? – recytuje Irena. – Ach, jak mnie pragnienie pali: gdy-
by ma³a wódy miarka! Ach, gdybyœcie mi podali choæby dwa
pszenicy ziarka!

– Nie tu¿ý, bratók – mówi ciotuleñka. – Mamy winko na gorz-

kich zio³ach robione, bo wiadomo, ¿e wed³ug bo¿ego rozkazu,
kto nie dozna³ goryczy ni razu, ten nie dozna s³odyczy w nie-
bie, mój kochanieñki.

– Ale¿ ja wcale nie palê siê i pragnienie mnie nie pali! – wyraŸ-

nie czuje siê dotkniêty w swym honorze Kniaziejko. I podnosz¹c
rêkê do góry, zaklina siê na Pana Boga.

– Jej Bohu, Bóg mi œwiadkiem, pani Ewelino!
W tej samej chwili sufit nad nami zatrzeszcza³ i rozleg³ siê

gruchot, jakby przynajmniej spad³ wielki, t³usty anio³ z wileñ-
skiej piosenki o aniele: który worek m¹ki niós³, mia³ piêkne
oczy i taki du¿y biust.

Tak te¿ i pojmuje ha³as moja ciotuleñka.
– Nasz goœæ coœ zakrzywoprzysiê¿y³: anio³y spadaj¹!
– To tylko obraz spad³ ze œciany – objaœnia Niusia, wracaj¹c

z góry.

– Na pewno ten z jeleniem na rykowisku. Nie dziwi mnie to.

Dysharmonia jest w nim a¿ nadto wyraŸna: cielê z g³ow¹ jak
ceber i z wyba³uszonym okiem – mówi ciotuleñka.

background image

155

– A có¿ to ma do rzeczy?!
– Substancji ¿ycia, mój kochanieñki, jakbyœ nie krzycza³, nie

wo³a³, nie ³ka³ – nic nie zak³óci – poucza Kniaziejkê ciotuleñka.
– Obraz jest kiczowaty, ot i wszystko.

Pijemy w milczeniu wino zaprawione gorzkim zio³em. Irena,

westchn¹wszy, przypomina, jak to po œmierci Sofii w salonie
przez parê wieczorów ¿yrandol krêci³ siê wokó³ swej osi, a w ku-
chni spada³y talerzyki. Musia³y to byæ talerzyki, z których Sofia
jada³a.

– To znaczy, ¿e i nasz Micha³ obrazami ciska?
– Ot, durnowato powiedziane! Nie Micha³ to, a najwy¿ej

Micha³owe!

– Nie bardzo ja rozumiem… – przyznaje Kniaziejko.
– Ja te¿. Bo ¿eby to by³o do zrozumienia, toby obrazów nie

zrzuca³o. A czy ty coœ rozumiesz ze swych piêciu palców i ze
swej rêki – jak ona z ciebie wyros³a i siê rozpiêciopalczy³a? Albo
z m¹drego ibisa, albo z Behemota, albo z cyrkulacji gwiazd
Zodiaku? I jak to jest, ¿e Wszechœwiat jest Wszechœwiatem,
a Bóg – Bogiem, no przecie¿ niczemu nie istnieæ bez Boga? Ni-
coœæ i cisza by³a pocz¹tkiem i do ciszy wraca, ale nie do nicoœci
– poucza ciotuleñka. – A my tymczasem poczekajmy, a¿ towa-
rzystwo siê zejdzie, wszak dziœ poniedzia³ek. Aktor te¿ cz³owiek
– nie zawsze musi byæ ma³p¹.

– I wtedy odprawimy dziady! – zaciera rêce Kniaziejko.
– Romantyka minê³a i nasza siermiê¿na mistyka, mój kocha-

nieñki. Mickiewicza dziœ ma³powaæ nie uchodzi! – sro¿y siê cio-
tuleñka.

Siedzimy dalej przy kieliszku s³odko-gorzkawym jak samo

¿ycie, gadaj¹c o tym i o owym, trzecim uchem nads³uchuj¹c,
czy coœ nie spada, nie chroboce, nie trzeszczy, a¿ doczekujemy
siê zmierzchowej pory.

background image

156

Nadchodzi Julo, pod pach¹ œciskaj¹c swoj¹ têgo nabit¹ te-

czuszkê, w kieszeni marynarki jakaœ gazeta, dziœ szczególnie
silnie kulej¹c na lew¹ nogê: widaæ, ¿e odcisk czuje siê coraz
bardziej panem Julowej stopy. Wieszczy kaszak p³onie lekko
ró¿owym ognikiem, co Irena kwituje: „No tak, dziorn¹³ ju¿
parê kielonków”. Z Julem pani Ruta, czyli pani Rozchlapana.
Nie jest ona aktork¹, ale z bran¿y, bo ¿yje z teatru i teatrem,
niekoniecznie takim, jaki ukocha³ Julo, ale stara siê byæ jak
najbli¿ej Jula, zawsze wy³aniaj¹c siê niby spod ziemi. Julo j¹
toleruje i nawet mo¿e trochê lubi, jak lubi siê w³asne s³aboœci.
Bo pani Rozchlapana jest te¿ mocno kielonkowa i w jakiœ bez-
ceremonialny sposób w³aœnie rozchlapana.

Z nimi tarabani siê z czymœ, co przypomina trumnê na krót-

konogiego grubasa z ma³¹ g³ówk¹ – wielki, rudobrody, z ogolo-
n¹ po tatarsku g³ow¹, natchniony kontrabasista Zygfryd. Jego
kontrabas s³ynie z tego, ¿e sw¹ muzyczn¹ dusz¹ potrafi wcieliæ
siê w Zygfryda i nie wiadomo, kto godzinami gra w sposób zgo-
³a niesamowity, cierpi¹c, kochaj¹c i przeklinaj¹c: Zygfryd czy
jego kontrabas.

– A gdzie¿ reszta towarzystwa? – zapytuje ciotuleñka, uda-

j¹c, ¿e nic jej do butelek, które wyci¹ga ze swej torby podrêcz-
nej pani Rozchlapana.

– Jad¹, jad¹. Z³ego licho nie porwie. Uparli siê na mercedesa,

to poczekaj¹ – uspokaja Rozchlapana, nalewaj¹c do naszych
wermutowych kieliszków. – My sobie karniaka, a wy patrzcie
w ten czas i zazdroϾcie.

– A kuku, ju¿ jestem – odzywa siê z progu pulchna, z anielska

piersiasta i blondynkowata Kaœka: najnowszy nabytek teatru
i wielka faworyta Jula.

– Tamci widaæ nie dojd¹. Ich znarowiony koñ skrêci³ do Spa-

tifu. A ja jestem.

background image

157

– Ooo! – rozpromieni³ siê Julo. Wstaje i podnosi kieliszek.
I wtedy po raz drugi rozlega siê nad naszymi g³owami

grzmot ciê¿kiego upadku, a¿ z sufitu sypie siê bia³y py³.

– A nie mówi³em: z nimi, Litwinami, nigdy nic nie wiadomo

– t³umaczy siê zbity z tropu Julo, patrz¹c z niedowierzaniem na
rozchlapany kieliszek.

– A tak naprawdê, co to by³o? – pyta pani Rozchlapana.
– NiedŸwiedzie tañcuj¹. Nie wierzycie? Taki tu obyczaj –

objaœnia Irena. – ChodŸmy, zreszt¹, pod sam dach tego domu,
a zobaczycie!

– Na górê, na szczyty! – dodaje ducha Kniaziejko.

* * *

Obszerny strych z ¿ebrowaniem drewnianych krokwi, pod-

trzymuj¹cy wysoki niczym w gotyckiej œwi¹tyni dach, nie jest
zawieszony praniem dla ca³ego maj¹tku, jak niegdyœ rzek³o siê
ciotuleñce, ale kilimami i czymœ na wzór perskich kobierców.
Poœrodku okr¹g³y stó³ gdañskiej roboty, wokó³ kufry podró¿ne
s³u¿¹ce za ³awy. Na stole œwiecznik siedmioramienny: kiedyœ
widzia³em go w Julowych pokojach.

– Dawnoœci¹ tu pachnie, wypisz, wymaluj jak w jakimœ dwo-

rze – rozrzewnia siê Kniaziejko.

Zasiadamy ko³em na kufrach, k³ad¹c d³onie na stole, tak ¿e

nasze palce stykaj¹ siê ze sob¹. £añcuch ma tworzyæ pierœcieñ
energii kr¹¿¹cej w nas niczym w jakimœ agregacie pr¹dotwór-
czym. A kiedy dostatecznie siê na³adujemy, wówczas nast¹pi
najprawdziwsza eksplozja duchowoœci. Zaczniemy te¿ mówiæ
g³osami, ale to nie bêdziemy my, tylko przez nas przemówi¹ te
wszystkie energie, które poœmiertnie pl¹cz¹ siê w tym domu
i gdzie indziej. Chocia¿ tak naprawdê trudno dziœ rozgraniczyæ,
co w nas nie nasze, jak trudno stwierdziæ, co w nas fizyczne, co

background image

158

psychiczne, a co bioenergetyczne, tudzie¿ p³yn¹ce z energii
kosmicznej…

Pouczeñ tych udziela nam Irena, która czuje siê duchem

ca³ego towarzystwa, jeœli nie jako pani od Jula, re¿ysera, to na
pewno jako ta, która ma najmocniejsze przekonania.

I rzeczywiœcie, czujemy, jak przez nasze palce idzie mrowie-

nie: od serdecznego palca do palca s¹siada, od mego lewego
palucha do paluchowatego kciuka prawej rêki, a w œrodku d³o-
ni moœci siê ma³y, ciep³y kotek. Zwierz¹tko jest wyraŸnie œpi¹ce
i my te¿ dziwnie gnuœniejemy.

– Czujecie?! – zapytuje Irena.
– Jakby go³¹bek nasra³ do d³oni – przyznaje siê pani Rozchlapana.
– Najg³upsze przychodzi pierwsze – orzeka Julowa ¿ona.
Siedzimy dalej, teraz nikt nie odwa¿y siê pisn¹æ ani s³ówka.

Mrowienie potêguje siê i nasz kotek wyraŸnie siê przeci¹ga i jak-
by od niechcenia wsadza pazurek w d³oñ.

– A teraz co czujecie?
– To samo – niezmordowanie trzyma siê swego pani Rozchla-

pana. – Tylko jakby nie go³¹b, ale orze³.

– Ruta, opuszczasz kr¹g! – decyduje Irena.
Wy³uskuje te¿ z energetycznego obiegu Zygfryda, nakazuj¹c

mu zasi¹œæ do kontrabasu. Zygfryd zaczyna desperacko szarpaæ
struny, dorzynaj¹c swój instrument wielkim smykiem. Mu-
zyczna wibracja przenika nasze cia³a: wszyscy zdajemy siê byæ
jednym instrumentem, a strych poniemieckiego domostwa
wielkim uchem nastawionym na bezbrze¿noœæ.

Nagle pani Rozchlapana, nie bacz¹c na to, ¿e jest poza krê-

giem, zaczyna mówiæ po niemiecku. Niektóre s³ówka znam jesz-
cze z czasów wojny: s¹ to przekleñstwa i z³orzeczenia, którymi
Niemcy ok³adali swój los, swego wodza i to, ¿e s¹ skazani na ¿y-
cie i gnicie w zasranym, brudnym, zacofanym i bandyckim Oœcie.

background image

Zdjêcie autora

, fotografia Iza Koz³owska

background image

160

– Wszyæko jedno Molodeczno, wszyæko jedno wojna, Hitler

kaputt, komunist banditen – z kolei wpl¹tuje siê w ten s³owo-
tok powiedzonkami a¿ za dobrze znanymi Bo¿ena-poetka. –
Fiken, fiken, kondon, kondon – ci¹gnie dalej, czyni¹c nieprzy-
stojne ruchy i tr¹c poœladkiem o nasze repatrianckie kufry.

W podobny trans wpada pani Rozchlapana i nie wiadomo,

czy to nie od niej Bo¿ena-poetka otrzymuje swój dionizyjski
bodziec. Chocia¿, jak mog¹ one bredziæ Molodecznem – wszak
s¹ tutejsze i powojenne?

Trapiê siê tymi w¹tpliwoœciami, a tu w³¹cza siê do akcji na-

dobna Kasia. Potrz¹saj¹c swym biustem, wielkim i miêkkim jak
dwa puchowe jaœki, zawiadamia:

– Jestem Wieczna Sofia, œwiêta i przeklêta, ma³¿onka i oblubie-

nica! Oooo! Androginia, androginia – mêskie i ¿eñskie spó³kuje
we mnie pospo³u! – wrzeszczy Kaœka dobrze znanymi, pamiêtny-
mi s³owami, g³osem dziwnym, jakby z brzucha id¹cym.

– Julo opuszcza kr¹g! – rozkazuje Irena.
– Jestem nie prost¹ kurw¹, jestem wyrafinowan¹ kurw¹!

Chcesz?! Masz tu chor¹giew œwiêtej nierz¹dnicy! Oooo! – wy-
raŸnie dra¿ni siê z Iren¹ wizjonerska Kaœka.

Przerywa kr¹g i zbiera siê do rozbierania.
– Julo, s³yszysz?! Julo!
Ale wyznawca Wiecznej Sofii ca³kowicie jest poddany magii

krêgu, czy te¿ Zygfrydowej muzyce, która rozbrzmiewa z³o-
wieszczo, nieomal faustycznie. Jego proroczy guz rozrasta siê
niepomiernie, w oczach rozpala siê nie ognik b³¹kaj¹cy siê po
bagnach i oparzeliskach, ale prawdziwy p³omieñ s³odkawego
szczêœcia i zarazem jakiegoœ zawodu i goryczy p³yn¹cej z po-
znania tej prawdy, ¿e cielesne nigdy nie bêdzie zaspokojone,
a duchowemu nie znaleŸæ godnego siebie partnera.

– Julo! paszó³ won!

background image

161

Smêtek Julowych oczu przygasa i pojawiaj¹ siê przeœmiew-

cze iskierki:

– Oooo, piêkna! Przed tob¹ bie¿y baranek, nad tob¹ leci mo-

tylek… Oooo, poka¿ piêkna, swój kurhanek Maryli – egzaltuje
siê Julo.

Ciotuleñka, dotychczas trwaj¹ca w lekkim os³upieniu, podry-

wa siê od sto³u.

– Owszem, bywa³am ja na ró¿nych medialnych seansach –

mówi w miarê spokojnie. – Widzia³am nawet, jak metaplazma
z cz³owieka wyp³ywa i przekszta³ca siê w przedziwne zjawy,
zwierzuki, bestie i wê¿e, ale was to po prostu hadko s³uchaæ.
Zygfryd, przestañ siê mêczyæ, a ty, g³upiutka, zak³adaj kieckê.

Kaœka, która ju¿ zd¹¿y³a zrzuciæ bluzkê i spódnicê, i zabiera³a

siê do powtórzenia g³oœnej sceny sprzed lat, o której mówi siê
dziœ jako o piêknych czasach m³odoœci artystów Wybrze¿a, gdy
piêkna Sofia po raz pierwszy zademonstrowa³a w Spatifie
strip-tease, z pewnym oci¹ganiem zaczyna siê ubieraæ. Mu-
zyczna wibracja ustaje, z ulg¹ odczuwamy, jak od morza ci¹-
gnie o¿ywczy powiew, a przez morenowe wzgórza przechodzi
bukowy poszum.

– G³ucho wszêdzie, ciemno wszêdzie. Zapomnieliœmy ciem-

noœci rozjaœniæ kielonkiem – odzywa siê Kniaziejko, zerkaj¹c ku
torbie pozostawionej swemu losowi.

– Mój Bo¿e, œwiecznik! Œwiecznik trzeba by³o zapaliæ! Nie te

energie zosta³y poruszone! – ³apie siê za g³owê Irena, ale na
swego Jula nawet nie spojrzy.

– Posiedzim, poba³akajem, wypijemy kapkê. Widaæ nie nam

wodziæ na pokuszenie, bo nas zwodzi – decyduje ciotuleñka.

Zapalamy œwiecznik, pani Rozchlapana opró¿nia sw¹ torbê,

a ciotuleñka wysy³a na dó³ Niusiê z Bo¿en¹ po jakieœ tam na-
czynia.

background image

162

– Tak prawdê powiedziawszy, to ja myœla³am o smorgoñczy-

kach, a tu zamiast dworu i naszych, tamtejszych, bo o Michale
to nam nie myœleæ, pornografia siê objawi³a. Nie wiesz, dlacze-
go, kochanieñki? – zapytuje Jula ciotka Ewelina.

– Wiem! – odpowiada niegdysiejszy czerwony hrabicz, które-

go w porê obs³u¿y³a kieliszkiem pani Rozchlapana. – Bo powia-
da siê, ¿e moc, która jest w menstruacji i spermie, a któr¹ nazy-
wa siê Psyche, by³a gromadzona i zjadana. I powiada siê, ¿e ta
sama Psyche rozproszona jest w bestiach, rybach, wê¿ach, lu-
dziach, jarzynach, drzewach i we wszystkim, co stworzone, a ju¿
szczególnie w smorgoñczykach. Z gor¹cymi ¿yczeniami reinte-
gracji do pe³ni w dniu litewskich dziadów albo – jak kto woli –
prawos³awnej trapiezy…

I Julo z wielkim uszanowaniem ca³uje ciotczyn¹ d³oñ. A znaj-

duje siê w jakimœ podnios³ym transie.

Widoczne jest lekkie os³upienie ciotki Eweliny. Nie bardzo

te¿ przyjmuje ona do œwiadomoœci pojawienie siê Wiesia-ma-
larza i pañ wys³anych na dó³.

– Przydyba³yœmy dziadka w lasku! – radoœnie obwieszczaj¹

kobiety. – To on grasowa³ po mieszkaniu Micha³owym. Sza-
brownik! Rabuœ!

– A fijo³a tam! Jaki rabuœ? Jaki szabrownik? Powiecie, ¿e te

obrazy dla was malowa³em? Fijo³a tam! Wy siê wcale nie zna-
cie na sztuce. A mo¿e powiecie, ¿e Micha³ nie potrzebuje dziœ
weso³ego niedŸwiadka? A wam nic do tego!

Wiesio robi parê niedŸwiedzich przytupów i ¿eby siê nie oba-

liæ, chwyta wpó³ Bo¿enê.

– Czy¿ tu nie masz ludzi,
¿e siê ten b³azen z Litwy do Gdañska
nam trudzi?
Jeœli do tañca, czemu nie raczy

background image

do Wilna.
Kêdy pod sza³amaje niedŸwiedŸ
pl¹sze dziki…
– znajduje siê na miejscu i na czasie pani Rozchlapana. A cio-

tuleñka dalej siedzi jak zamurowana.

– Ot, i macie swoje dziady i swoje niedŸwiedzie! – œmieje siê

do Niusi Kaszubka i zerka ku mnie przewrotnie. – Nieprawda¿,
panie Misiu smorgoñski?

background image

164

Tukajowe wernisa¿e

„Uwa¿aj ty tylko, kochanieñki, niedŸwiedzie posz³y w las, gdy

niedŸwiedników nie sta³o” – rzek³a moja ciotuleñka, zwiedziawszy
siê, ¿e siê udajê na Tukajowy wernisa¿, sama z zapa³em skaszu-
biaj¹c siê gdzieœ nad Czarn¹ Wd¹ ¿ycia.

Funio Tukaj – koœcisty, ¿ylasty, z siw¹, rozwichrzon¹ brod¹, po-

dobny do don Kichota, bo o duchu niespo¿ytym i bez zbêdnych
w¹tpliwoœci: Julowego rozdwojenia i Stasinkowych bluŸnierstw
i samounicestwieñ – og³osi³ kolejne zgromadzenie celem uczcze-
nia pisarza, którego w³aœnie sobie upodoba³.

Jego dwuizbowa pracownia, z przyleg³ym pokoikiem-sypialni¹,

bo tylko tam sta³o coœ na kszta³t tapczanu-³ó¿ka, przypomina³a ki-
klopow¹ pieczarê. A to z uwagi na wysokoœæ stropu, odwieczny kurz
i nagromadzenie przeró¿nych klamotów i narzêdzi pracy. W pierw-
szym pomieszczeniu dobudowano pó³piêterko z chybotliw¹ balu-
strad¹ i stromymi schodkami. Tu odbywa³y siê kameralne biesiady
dla grona wybranych. Naprzeciwko sta³ ogromny piec ceramiczny,
zim¹ dogrzewaj¹c pomieszczenie, latem wyciskaj¹c z goœci siódme
poty. Kiklop móg³by z powodzeniem podsma¿aæ w nim towarzyszy
Odysa. Piec nadawa³ odpowiedni¹ twardoœæ i wypala³ wielobarw-
ne szkliwa na naczyniach, kaflach i fantastycznych zwierzêtach,
które wysz³y spod rêki Tukajowego przyjaciela Ryszarda Ma³ego.

background image

165

Nie tak dawno pracownia by³a œwiadkiem rodzicielskich unie-

sieñ Tukaja, gdy ¿ona obdarowa³a go kolejn¹ córk¹. Wówczas
to Funio cisn¹³ pieluszki i ubranka niemowlêcia w mieszankê
ceramiczn¹, zarzekaj¹c siê, ¿e wiêcej nie pozwoli swym lê-
dŸwiom na folgowanie, skoro rodz¹ siê z tego same dziurawce.
Dlaczegoœ nazwa³ najm³odsz¹ – Zuzi¹, mo¿e maj¹c na uwadze
swój wiek zbli¿aj¹cy siê do wieku biblijnych starców? Ale Zuzia
okaza³a siê nad podziw ¿ywotna, czego parokrotnie dowiod³a,
spadaj¹c raz pod balustradê, to znów miêdzy okno i pó³piêter-
ko, nawet nie zadrasn¹wszy siê o szk³o, deski i wszelki ch³am.
„Bêdzie z niej nie lada gagatek, jak i jej tatko!” – orzek³ z zado-
woleniem Tukaj i od tego czasu Zuzia sta³a siê jego ulubienic¹,
zamieszkuj¹c w pracowni.

Drugie pomieszczenie s³u¿y³o przyjacio³om jako rzeŸbiarska

pracownia. Stawiano w niej wymyœlne konstrukcje, oblepiaj¹c
je gipsem, a¿ wy³ania³y siê modele figur zdobi¹cych póŸniej
place i koœcio³y. Czêœciej jednak odbywa³y siê w niej g³oœne
wernisa¿e, inaczej mówi¹c, promocje pisarzy, którzy w oczach
Tukaja zas³u¿yli na szczególne wyró¿nienie. Wejœcie trzeba
by³o okupiæ butelczyn¹. Ostatnio Tukaj przy pomocy grona
odwiecznych satelitów, którzy kr¹¿yli wokó³ niego niby lekko
zwichrowane sputniki, a po których mo¿na siê by³o spodziewaæ
wszystkiego, organizowa³ beczu³kê piwa. Jakimi argumentami
pos³ugiwali siê przyjaciele domu, ¿e dyrektorzy bez szemrania
odpuszczali beczu³kê, by³o ich tajemnic¹. Z uwagi na otwartoœæ
i ów fant wejœciowy wernisa¿e nawiedzali nieraz dziwni goœcie.

Ciotuleñka, dowiedziawszy siê o tym, ¿e tym razem bohate-

rem wieczoru ma byæ Mohylewicz o piêknym imieniu Samuel,
tu ju¿ urodzony, ale rodem nietutejszy, rzek³a ni to z podzi-
wem, ni to z przek¹sem: „Patrzáj ty tylko, kochanieñki, prze-
cie¿ on jakby ze smorgoñczyków, choæ móg³by powtórzyæ za

background image

166

Adamem – z matki obcej, krew jego dawne bohatery, a jak
nauczony gdañskoœci. Niby pierekati-pole swój korzeñ wszê-
dzie umiej¹cy zapuœciæ. Jemu widaæ wschodziæ, a nam, Janom
bez Ziemi – zachodziæ”. I z przestrog¹ doda³a: „Pilnujcie siê wy
u tego czorta Tukaja, bo mówiê – niedŸwiedzie posz³y w las”.

Tukajowe mateczniki znajdowa³y siê na parterze domu le-

¿¹cego w samym sercu tego miasta na brzegu, miasta u ujœcia
wiecznej Wis³y, miasta odwiecznego, bo wiêcej niŸli tysi¹cletnie-
go. Dom powsta³y z nicoœci, z gruzów i z pamiêci, kuli³ siê w cie-
niu bazyliki, tego hipopotama wiary, taplaj¹cego siê w grz¹sko-
œciach nadmot³awskich gruntów. Ogrom œwi¹tyni godny by³
tym wiêkszego podziwu, ¿e bazylikê sk³adano z milionów ce-
gie³ przez wieków parê, buduj¹c pomnik maniakalnego wrêcz
uporu mieszkañców oraz ich niezachwianej wiary w si³ê i bo-
gactwo grodu. Nie darmo z latami dewiz¹ miasta sta³o siê za-
wo³anie:

Nec temere, nec timide

– ani zuchwale, ani tchórz-

liwie. Panuj¹ tu wieczne przeci¹gi i wiatry. Czasami wydaje siê,
¿e wszystkie szkwa³y, sztormy i zawirowania powietrzne tu
maj¹ swe tajemne Ÿród³o. ¯e w tym miejscu Duch, który przed
wiekami zagoœci³ w bazylice Najœwiêtszej Marii Panny, tchnie
bez ustanku w zapale wiecznego stwarzania.

Szliœmy z Samuelem gnani podmuchami wiatru, który dziœ

by³ szczególnie dokuczliwy i szed³ z góry, sp³ywaj¹c z hektarów
czerwonych dachówek, aby nieoczekiwanie odbiæ siê od jezdni
i przedpro¿y ulicy Piwnej, uchodz¹c w niebieskie, szkliste, nad-
morskie niebo. Przed nami furkota³y damskie spódnice, w le-
jowym wirze unosi³y siê opakowania, strzêpy papieru, to znów
kurz i py³. Nagle, z niewiadomej przyczyny, otworzy³a siê skó-
rzana teczuszka Samuela, wiatr wy³uska³ kartki maszynopisu,
pochwyci³ w gwa³townym tchnieniu i uniós³ w górê. Niby sta-
do bia³ych go³êbi, w które uderza bystroskrzyd³y jastrz¹b –

background image

167

maszynopis rozpierzch³ siê ponad dachami domów, a potem
wy¿ej, ponad bazylikê.

Mohylewicz, który od pocz¹tku ¿ywi³ nader sprzeczne uczucia

wobec Tukajowej imprezy: by³a to jedyna prywatna i oddolna
forma prezentacji i uznania, z jak¹ siê spotka³, a w dodatku sta³ za
ni¹ cz³owiek ze starogdañskiego rodu Tukajów; z drugiej zaœ stro-
ny – z³a s³awa, któr¹ cieszy³y siê burzliwe posiady, kaza³a mieæ siê
Samuelowi na bacznoœci.

– I co teraz bêdzie? – spyta³ bez specjalnej emocji. – Mo¿e

lepiej jeszcze zawróciæ? Nie jest to dobry znak.

– Spójrz tylko, dok¹d ulecia³y kartki. Jakie duchy teraz czytaj¹

twoje stronice – stara³em siê go uspokoiæ, gdy¿ Samuel po swych
przodkach odziedziczy³ przekonanie o tajemnej sensownoœci
bytu: wszystko, co siê dzieje, nie dzieje siê bez przyczyny. – U Tu-
kaja kryj¹ siê odwieczne miazmaty, tam siê unosi duch gdañskie-
go bówki. Ch³opcy poczytaj¹ coœ z twojej ksi¹¿eczki, a ty uœwiet-
nisz towarzystwo swoj¹ osob¹. I po ptakach.

Pracowniê zape³ni³ ju¿ spory t³umek goœci, obsiadaj¹c dwie

³awy, sto³ki i podrêczne skrzynki. Przy wejœciu le¿a³a na boku, niby
ma³y, t³usty wieprzek, srebrzysta beczu³ka z pod³¹czonym krani-
kiem. Na niskim stoliku – butelki, piramidki kanapek zrobionych
przez majordomusów, paluszki i pokrajany œledŸ na tekturowej
tacce. Beczu³ka ju¿ nie raz raczy³a goœci, gdy¿ tu i ówdzie wala³y
siê plastykowe kubki.

Bohatera spotkania powitano radosn¹ wrzaw¹ i œcisn¹wszy siê,

zrobiono miejsce na ³awie. Pod œcian¹, na prowizorycznym pos³aniu,
w pozie rzymskiego patrycjusza le¿a³ potê¿ny, z dobrotliw¹, nalan¹
twarz¹ kurpiowskiej baby, o bystrych piwnych oczkach dzika-odyñ-
ca, równie staroleœny jak staroleœne s¹ Kurpie – Czychoœ-poeta. To
w³aœnie on pierwszy zwróci³ uwagê na Samuela, wprowadzaj¹c go
w kr¹g wybranych. Funio przyklasn¹³ trafnoœci wyboru.

background image

168

Usadowiono nas naprzeciw znanej mi pary. On postawny

blondyn, barczysty i rumiany, zawsze w przedziwnych mundu-
rach, czêsto oficera marynarki wojennej. Ona o olœniewaj¹cej
urodzie dzikiego wodnego ptaka. Parê tê ³¹czy³ skomplikowa-
ny zwi¹zek wzajemnej udrêki i poniewierania. Jeœli skalê
uczuæ mierzyæ ich natê¿eniem, to wi¹za³o ich jedno z najsil-
niejszych uczuæ: nie wiedzieæ, czy s³odkiej nienawiœci, czy udrê-
czonej mi³oœci.

Funio zaklaska³ w d³onie, uroczyœcie obwieszczaj¹c:
– Wypijmy sto lat za Sama! Od pokoleñ on nie st¹d, ale du-

szê ma gdañsk¹!

Toastem tym Tukaj ostatecznie nobilitowa³ Samuela, gdy¿ tyl-

ko on, starogdañszczanin, by³ uprawomocniony do takiego aktu.

Zebrani ochoczo dorwali siê do butelek, nalewaj¹c do kielisz-

ków, kubeczków, s³oiczków po farbach, a nawet do ceramicznej
figurki w kszta³cie niedŸwiadka podaj¹cego pucharek.

Odœpiewawszy „sto lat” – hucznie i na weso³o – goœcie ju¿

rozluŸnieni i jakby nieco rozleniwieni, uciszyli siê, oczekuj¹c na
S³owo. Ale S³owa nie by³o, bo uniós³ je Duch ponad dach bazy-
liki, aby odczytali je tam anio³owie, a nie zgraja szukaj¹ca oka-
zji do wypitki.

Tak, mniej wiêcej, nale¿a³oby wyt³umaczyæ Samuelow¹ nie-

mo¿noœæ, ale on, pe³en wewnêtrznych w¹tpliwoœci, zahamo-
wañ, a zarazem nie bez pewnej nieokreœlonej nadziei, skrom-
nie zaproponowa³:

– Pomyœla³em ja sobie, ¿e to wy poczytacie z mojej ksi¹¿ecz-

ki. Jeœli, oczywiœcie, mo¿e to byæ dla was interesuj¹ce…

– Powieœæ jest bluszczowata…
S³owa te wypowiedzia³, g³oœno i dobitnie, Tokarz-filozof, któ-

ry czyta³ wszystko, co by³o napisane, a czyta³ we w³aœciwy sobie
sposób. Równie¿ myœlenie jego by³o uparte i totalnie bezinte-

background image

169

resowne, tak¿e czasami zdawa³o siê, i¿ stanowi ono byt sam
w sobie. Gdy jednak spojrza³o siê na wielk¹, kulist¹ i przed-
wczeœnie ³ys¹ czaszkê filozofa, wszystko stawa³o siê jasne. Tylko
w tej g³owie, u osoby o tak potê¿nej posturze, z piêknymi, okr¹-
g³ymi oczami upartego dziecka, mog³y rozwin¹æ siê myœli po-
dobne ideom wyhodowanym pod czaszk¹ W³odzimierza Iljicza
wiêzionego nad rzek¹ Len¹. I ¿eby nie by³o ¿adnych w¹tpliwo-
œci co do pokrewieñstwa umys³ów (mo¿e i dusz?), Tokarz by³
te¿ za¿artym marksist¹ i ateuszem. Jak na Gdañsk i na jego
œrodowisko postawa Tokarza, próbuj¹cego te¿ pióra, by³aby
dowodem skrajnego zidiocenia, ale, podobnie jak kniaŸ Mysz-
kin, równie¿ Tokarz cieszy³ siê ogóln¹ pob³a¿liwoœci¹, a nawet
sympati¹.

– Waœka, co ty chrzanisz? – odezwa³ siê z kurpiowska dobrotli-

wie ze swego ³o¿a Czychoœ.

– Jest bluszczowata, bo siê owija wokó³ twórczoœci Grassa i na-

wet mogê wskazaæ, wokó³ jakiej ksi¹¿ki owija Sam swe stylistycz-
ne i wyobra¿eniowe bluszcze!

– A co ty myœlisz, globusie, ¿e w sztuce panuje samorództwo?

Po tym od kogo wychodzisz, poznaje siê kim jesteœ – z ojcowska
wyjaœni³ poeta, sam wszêdzie i wobec wszystkich przyznaj¹cy
siê do Norwidowego patronatu.

– Günter Grass wielkim pisarzem jest! – wtr¹ci³ ktoœ bardziej

oblatany w literaturze.

– Günter czyta³ t³umaczenie i jest pe³en uznania dla naszego

Sama. Powiedzia³: „Fest, zer gutt, to jest dobra i mocna rzecz”
– wszed³ w s³owo Tukaj, który niedawno wiód³ trochê pijane
rozhowory ze swym gdañskim, s³awnym wspó³ziomkiem.

– A co mia³ innego powiedzieæ? Siebie samego zdeptaæ, zde-

precjonowaæ. Dobrze, ¿e nie powiedzia³ wiêcej, bo móg³. Widaæ
po¿a³owa³… – z uporem dalej rozwija³ swój w¹tek Tokarz.

background image

170

– Co móg³ powiedzieæ, globusie?! – innym ju¿ tonem prze-

mówi³ Czychoœ, œwidruj¹c Waœkê swym bystrym, wszechwidz¹-
cym okiem odyñca, który tak naprawdê nigdy nie opuœci³ kur-
piowskich ostêpów, pojmuj¹c wiele i ponad miarê dzisiejszego
cz³owieka. – No co, Waœka!

Gdyby Tokarz nie by³ Tokarzem, umilk³by, widz¹c, ¿e Czychoœ

opuszcza swe legowisko rzymskiego patrycjusza, siada i przygl¹-
da siê mu z czujnoœci¹ dzika, którego zaczyna otaczaæ nagonka.
Ale on ze spokojem ci¹gn¹³ swoje:

– Móg³by Mohylewiczowi wykopaæ mogi³kê, oskar¿aj¹c go

o plagiat.

Czychoœ, jakby tylko czekaj¹c na tê chwilê, szybko i fachowo

odkrêci³ sw¹ praw¹ r¹czkê i z wpraw¹ cisn¹³ ni¹ w Tokarza.
Proteza rozciê³a skórê tu¿ nad czo³em i Waœka z miejsca zala³
siê krwi¹. Wiele siê s³ysza³o o tym, jak Czychoœ sprawnie u¿ywa
protezy wœrubowanej w ramiê zamiast prawej rêki, któr¹ stra-
ci³ w dzieciñstwie, bawi¹c siê niewypa³em, ale ujrzeæ to na
w³asne oczy by³o rzecz¹ mocn¹, nawet bior¹c pod uwagê tê
³agodz¹c¹ okolicznoœæ, ¿e poeta ze swej s³aboœci czerpa³ moc: ze
sztucznej prawicy czyni³ narzêdzie sprawiedliwoœci, i to dzia³a-
j¹ce na odleg³oœæ.

Tokarz, jakby to by³a zwyczajna rzecz, przy³o¿y³ do twarzy

podane mu p³ócienko i uda³ siê do wucetu, gdzie wiecznie s¹-
czy³o siê ze sp³uczki. Zdj¹wszy z siebie tê niespodziewan¹ chustê
Weroniki, starannie obmy³ twarz. Któraœ z dziewczyn obwi¹za³a
mu g³owê bohaterskim turbanikiem i Tokarz z filozoficznym
spokojem oœwiadczy³:

– Stary, jeœli masz takie argumenty, to, kurcze blade, wiêcej

z tob¹ nie rozmawiam.

– Jaka mowa, takie argumenty. A wiesz, co u nas robi³o siê

z niedŸwiedziem, kiedy ten pcha³ siê do barci? Zawiesza³o siê

background image

171

k³odê. NiedŸwiedŸ do barci, a k³oda buch go po ³bie. RozeŸlony
niedŸwiedŸ do k³ody – a ta znów go po mordzie! Nie pchaj siê
nie do swojej barci, Waœka – wcale nie czuj¹c siê winowajc¹,
poucza³ poeta.

– Mówisz, ¿e siê nie znam na literaturze?! To zaraz wszystko

ci udowodniê! – po raz pierwszy zaperzy³ siê filozof.

Funio, widz¹c, ¿e siê zapowiada na d³ugie gadanie, skoczy³ na

sto³ek, w natchnionym geœcie szeroko rozrzucaj¹c ramiona, g³o-
wê odrzucaj¹c do ty³u i siw¹ brod¹ mierz¹c w dal. Towarzystwo
przycich³o, wiedz¹c, ¿e gospodarz wchodzi na sw¹ trybunê, sk¹d
wieszczy³ wersami poezji Czychosia. Zazwyczaj dzia³o siê to
w stanie ogólnego zamroczenia. Dziœ Tukaj siê pospieszy³. Z za-
pa³em, z dziwaczn¹, nieco archaiczn¹ i z niemiecka tward¹ ak-
centacj¹ rzuci³ w nas ukochanym przez siebie wierszem:

…Siedzê teraz. W piecu palê.
I u rêki palce liczê.
Liczyæ palce – rzecz okrutna.
£atwa. I ogromnie smutna.
…Drogi mi siê zagubi³y,
jakby wszystkie z wiatru by³y.
Obróci³em siê na wiatr:
Jakie drogi – taki œwiat.
Nie mieæ drogi – rzecz okrutna.
Ludzka i ogromnie smutna…

Przy s³owach „liczyæ palce rzecz okrutna” Tukaj policzy³ piêæ

palców u prawej rêki, wywo³uj¹c ogromny aplauz. Do dzie³a przy-
st¹pili teraz najwierniejsi majordomusi: d³ugow³osy, ze smêtnym,
cienkim w¹sikiem, cichy, jakby przedwczeœnie postarza³y, zawsze
w sobie zamkniêty Krystian. I Wileñczuk – Pupejko. Prezentowa³

background image

172

on niezbyt udan¹ replikê samego Tukaja. Równie¿ koœcisty i ¿yla-
sty, z rudop³ow¹ nieuczesan¹ brod¹, bia³orzêsy, o wypuk³ych,
zaczerwienionych oczach upartego koz³a i z zadziwiaj¹co silnym
chwytem chudej d³oni. Pupejko przeœladowa³ ludzi bezustann¹
cieczk¹ s³own¹, której nikt poza Funiem nie potrafi³ œcierpieæ, to
siê samobiczuj¹c, to wpadaj¹c w bezwstydne samochwalstwo.
Czu³ siê bowiem najprawdziwszym literatem i takowym mia³ pra-
wo byæ – skoro cierpia³ i czu³ jak literaci ca³ego œwiata. Pupejko
opuœci³ Wilno za Gomu³kowskiej repatriacji. Tym dziwniejsza
wydawa³a siê komitywa starogdañszczanina z ho³yszem znad
Wilii. Widocznie skrajnoœci lubi¹ siê przyci¹gaæ.

Krystian z Pupejk¹ gorliwie obs³u¿yli najwa¿niejszych goœci,

zaczynaj¹c od Czychosia, przyjmuj¹cego pe³ny kielich z przyja-
zn¹ pob³a¿liwoœci¹ mistrza, a koñcz¹c na Samuelu, który stawa³
siê coraz bardziej ponury i ma³omówny. Ju¿ nieraz zdarza³o siê
w barze przy ulicy Piwnej, ulubionej knajpie Samuela, w miej-
scu, które obra³ te¿ za swoj¹ siedzibê Pupejko, ¿e burzy³ on ducho-
wy spokój Sama. Pupejko nie tylko gada³ bez koñca i umiaru, ale
te¿ cierpia³ na notoryczny brak pieniêdzy, ¿ywi¹c siê fundowa-
nym piwem, rzadziej drinkiem, papierosem i swym niezmordo-
wanym s³owem. „O dwie rzeczy za du¿o: gadanie Pupejki i fun-
dacja Pupejki” – mawia³ wygnany z knajpy Samuel.

– No nie, tylko nie to! – jêkn¹³ wiêc, gdy Pupejko zawis³ nad

nim jak rudawop³owa, dobrotliwa chmura.

– Niet, ja nie Bajron, ja drugój, jeszczó nie wiedomyj izbran-

nik, kak on gonimyj mirom strannik – rozpocz¹³ z wysokiego
tonu Pupejko.

– Znasz ten genialny Lermontowski wierszyk? Samie, w du-

szy naszej jak w oceanie drzemi¹ si³y niezbadane. Ty siê ju¿
spe³niasz i ja równie¿ jestem w potencji twórczej. „I kto to³pié
moi rasska¿et dumy? – Ja, ili niktó”. Dusz¹ jesteœmy w tym ko-

background image

173

rowodzie genialnych, profetycznych, z Lermontowem, Puszki-
nem, z naszym mesjañskim Adamem czy z nawiedzonym syfi-
litykiem Wyspiañskim. „G³owa moja macha uszami, jak skrzy-
d³ami ptak. Na jej szyi nogi… Ach, kocham ja poetów. Zabawny
ludek. Zawsze znajdujê u nich historiê sercu znajom¹ – jak
u pryszczatej kursistki… Czarny cz³owieku, tyœ ohydny goœæ!” –
to s¹ moje t³umaczenia. A teraz t³umaczê Achmatow¹. Wszyst-
ko to dusze natchnione, bo kim¿e jest Czychoœ, niby prostak,
a pozna³ ca³e kurestwo egzystencji. Nie dziw, ¿e mu siê drogi
zagubi³y, jakby wszystkie z wiatru by³y…

I Pupejko wci¹¿ w oczy Samuela zagl¹da³, rêkê jego w ¿ela-

znym uœcisku przytrzymywa³ i z przejêciem gada³ i gada³. Lecz on
dusz¹ by³ daleko, gdzieœ nad jak¹œ swoj¹ wod¹ wielk¹ i czyst¹.

– On go zamêczy – cicho zauwa¿y³ Krystian i jakby zawsty-

dziwszy siê swoich s³ów, powróci³ do niemówienia.

OtrzeŸwi³o to Funiego, gdy¿ Krystian nie mówi³ prawie wca-

le, ale jeœli ju¿ wyrzek³ s³owo, oznacza³o to, ¿e dzieje siê coœ
wa¿nego. Uczyni³ wiêc jedn¹ rzecz s³uszn¹. Uj¹³ Pupejkê pod
ramiona, lekko uniós³ go do góry, odkleszczaj¹c mówcê od
Sama, i przestawi³ go o parê metrów dalej. A przypomniawszy,
czyj to mia³ byæ wieczór, zarz¹dzi³ czytanie ksi¹¿ki, o której
Günter mia³ rzec, ¿e jest „fest i zer gut”. Zapanowa³a ogólna
konsternacja i poszukiwanie dzie³a.

– Nie trzeba widzieæ niedŸwiedzia, ¿eby wiedzieæ, jaki on

jest – filozoficznie zauwa¿y³ Czychoœ. – Wszyscy dobrze znamy
Sama. To nam wystarczy.

– A sk¹d oni maj¹ wiedzieæ, czy jest to niedŸwiedŸ puszczañ-

ski, czy mo¿e napchany trocinami miœ? – powróci³ do swego
Tokarz, poprawiaj¹c lekko zakrwawiony turban. – Oni czytaj¹
tylko to, co napisane w sraczu. Dziœ mamy tryumf pornografii
– dupa podnosi g³owê, jak rzek³ nasz satyryczny wieszcz.

background image

174

Rozleg³y siê ogólne burzliwe protesty, wyra¿one s³owem pro-

stym i szczerym, szczególnie ukochanym przez lud polski, a jak
t³umacz¹ etymolodzy, wywodz¹cym siê od krwy – krowy. Wska-
zywa³oby to na pastersk¹ prapamiêæ Polaka.

W sukurs Tokarzowi niespodziewanie przysz³a Piêkna. Nie

wiedzieæ, czy poruszona jego samozaparciem, czy te¿ znajdu-
j¹c siê na etapie s³odkiej nienawiœci wobec swego partnera,
przyodzianego dziœ w mundur kapitana marynarki wojennej.

– Jesteœcie b³azny i tchórze! Gdzie wam do prawdziwych

mê¿czyzn! Gdzie wasza m¹droœæ, opilcy! – wo³a³a.

– Bierz go sobie! Ale ju¿, s³yszysz, ty…! – z oficerska znalaz³

siê mê¿czyzna, jednocz¹c siê we wspólnym s³owie, które wci¹¿
wisia³o w gêstym papierosowym dymie.

Piêkna, jakby dawno oczekuj¹c na tê chwilê, ujê³a pod rêkê

Tokarza, wyprowadzaj¹c go z pokoju.

– Ot, i mam ja za swoje… – westchn¹³ mój towarzysz, wyraŸ-

nie obzieraj¹c siê za drzwiami.

* * *

Trzykrotnie zastukano do okna, znak, ¿e goœæ jest swój, i do

Tukajowej pracowni wkroczyli kto wie czy nie najwa¿niejsi
goœcie. By³a to amatorska ekipa filmowa pod¹¿aj¹ca œladami
wielkiego Güntera. Pulchna Angelika, szykuj¹ca siê od lat do
pracy dyplomowej, by³a szefem zespo³u. Angelika, od doœæ
dawna kr¹¿¹ca po naszym mieœcie, zjedna³a sympatiê wszyst-
kich sw¹ bawarsk¹, katolick¹ dobrodusznoœci¹, piêkn¹, gard³o-
w¹ polszczyzn¹ oraz fordem, który s³yn¹³ z tego, ¿e gdzie by siê
nie stuknê³o – spod lakieru wypada³a dziura. „Patrzcie, student-
ka, a ju¿ ma samochód” – mówiono, pob³a¿liwie wybaczaj¹c jej
bogactwo oczywistym faktem, ¿e pojazd kupi³a na z³omowisku.
Swojego czasu Angelika zawstydzi³a Tukajowe towarzystwo,

background image

175

przywo¿¹c dwa ogromne ananasy, a gdy zebrani stracili wszel-
k¹ nadziejê, a¿eby przez tward¹, ³ykowat¹ skórkê trafiæ do aro-
matycznej treœci, dziewczyna jednym cesarskim ciêciem rozpo-
³owi³a egzotyczny owoc.

Angelika, jako ¿e ju¿ zna³a Samuela, a mo¿e z uwagi na be-

czu³kê z berszem, ku której zerkali jej towarzysze, z miejsca
przyst¹pi³a do akcji:

– Samuelu, co odnajduje pan w piêknej, gdañskiej grassowej

günterjadzie?

– Niemiecki umys³, summa œcis³ych sum. Tym bardziej, ¿e

cogito ergo sum

– z miejsca odparowa³ Sam.

– No tak. Ale ta ciemna, borealna kaszubskoœæ z obcej matki?…
– Faust ba³ siê œmierci, dok³adnie wiedzia³, kêdy wchodz¹

czarci. Zjad³ zêby na Galenie, Avicennie, wiedzia³, sk¹d koœci
bierze siê trzeszczenie, gdzie pnia ka¿dego pl¹cz¹ siê korzenie,
ale nie Grass…

– A pewna bluŸnierczoœæ

Blaszanego bêbenka

, czy¿ nie jest

faustyczna? Chocia¿by wtedy, gdy Oskar zasiada na kolanach
Matki Boskiej? – zaoponowa³a Angelika.

– Bóg w dó³ spogl¹da. Cz³owiek w górê. I to s¹, wolno s¹dziæ, ró¿-

ne strony. Bóg ograniczony jest. Cz³owiek zaœ posiada pu³ap. Tu
koñczy siê pu³ap chwiejny i nietrwa³y zreszt¹. Takim by³ doktór
Faust. I tacy sami Marlowe i Goethe, i Tomasz Mann, i masa wiesz-
czów… – z pe³nym przekonaniem wyg³osi³ sw¹ kwestiê Samuel.

– Czy¿by! – sp³oszy³a siê Angelika. – A pierwiastek ¿eñski.

A fraulein Margarita?

– Ich liebe jasnoœæ. Ich liebe œcis³oœæ. Wi aluzjowatsz seksualni

szliskoszcz? – coraz bardziej rozzuchwala siê wyraŸnie cudzym
s³owem Samuel.

– On kogoœ cytuje – domyœli³ siê Tukaj, uwa¿nie œledz¹cy

przebieg wywiadu, który mia³ iœæ na ca³¹ zachodni¹ Germaniê.

background image

176

– Gdy¿ sztuka to jest sztuka. Ten w raju œpiewa, ów na scenie

duka! Chwilo zatrzymaj siê, tak jesteœ piêkna! Tu zda³o by siê
sznapsa… – zakoñczy³ sw¹ rolê Mohylewicz, nalewaj¹c z butelki,
któr¹ w³aœnie dostarczy³ umyœlny z „Delikatesów”. – Dobranoc,
meine Herren. Gute Nacht.

– Pan kpinki ze mnie robi! – wreszcie wpad³a we w³aœciwy

ton i na w³aœciwy trop Angelika, co wykorzystali jej asystenci,
ciskaj¹c sw¹ aparaturê w k¹t i bior¹c siê do gdañskiego piwa.

– Przykro mi, fraulein, widocznie mam ju¿ tak¹ s³owiañsk¹,

plagiatorsk¹ naturê – przyzna³ siê Samuel i rzuci³ siê w wir
Tukajowej biesiady.

Potem dzia³o siê tak, jak od pocz¹tku przewidywa³a ciotu-

leñka. Zacz¹³ siê jakiœ szalony, przyœpieszony film z czerwony-
mi gêbami, z ekspresjonistycznym rozdziawianiem pysków,
harmiderem i krzykiem, wobec którego kaszubska piwiarnia
wydawa³a siê mi³ym zaciszem. Chwilami szalony operator za-
trzymywa³ kadr i wówczas wszystko klarowa³o siê w ostrej,
wizyjnej jasnoœci.

…Pojawia siê Zuzia. Sk¹d tu ma³a, niebieskooka Zuzia w uty-

t³anej sukienczynie?

– Tatko, tatko, a pan Tokarz bije pani¹!
– Zuzia, co ty, dziecko, breszesz?
To Pupejko, który uœmierca swym gadulstwem Angelikê.
– Kapitán, kapitán u³ybnisiá, bo u³ybka eta f³ag karablá!
To znów z ruska œpiewa Samuel, gdy w mundurze kapitana

wali siê piêœciami po swym czerwonym pysku i ryczy niczym
okrêtowa syrena.

– Tatko, tatko, a pan Tokarz le¿y na pani, gryzie i kopie nogami.
– Ej¿e, ty wredne dziecko, kudý leziesz w nieswoje! – Pupej-

ko przytomnieje nieco, z czego korzysta Angelika i ucieka ze
swymi Niemcami.

background image

Nic innego mi nie pozostaje, jak rzuciæ siê w dó³, w to rozfa-

lowane, zba³wanione morze. Bo có¿ jeszcze byæ mo¿e? Có¿?…

Film siê urywa. Gdy nie wiedzieæ po jak d³ugim czasie rusza

– odnajdujê siê na stosie p³aszczy i jakichœ kapot. Na tapczanie-
³ó¿ku chrapie Pupejko, obejmuj¹c wpó³ Funia Tukaja. U ich
nóg œpi skulona Zuzia.

Ktoœ obok wierci siê i pojêkuje z cicha. S³yszê znajomy g³os

Samuela:

– Ten w raju œpiewa, ów na scenie duka… Chwilo, ruszaj, je-

steœ obrzydliwa! Zda³o by siê sznapsa…

background image

178

Wielki Nieznajomy

Dopiero teraz widaæ, kim by³ nasz Julo: wielkim magiem, bluŸ-

nierc¹, wariatem z sercem ogarniêtym rozedm¹, bo oddycha³ on
nie p³ucem, a tym czu³ym miêœniem, i ka¿dy z nas (a mo¿e i ja
kiedyœ tam?) by³ dla niego i Sofi¹, i Juli¹, i Wielk¹ Nierz¹dnic¹. Bo
co nadpsute – ma swój smaczek niepowtarzalny, bezczelne to jest,
a przecie¿ przekraczaj¹ce granice i przez to ¿yj¹ce w sposób nie-
podlegaj¹cy w¹tpliwoœciom. Wiadomo, kto zazna³ Piek³a, ten
wierzy w oczywistoœæ Nieba. W jednej z ostatnich rozmów Julo
gor¹co spiera³ siê sam z sob¹, czy ze swoim sumieniem – bo nie ze
mn¹ – czy Piek³o istnieje? Widaæ przeczuwa³, biednieñki, ¿e przy-
chodzi jego koniec i nawet jakby przesta³ ³ykaæ te swoje naserco-
we pigu³ki, ale kielichowaæ nie zaprzesta³.

I teraz nie wiedzieæ nam, czy ten koniec wagnerowski, które-

go to Wagnera Julo stawia³ ponad ca³¹ muzykê – w duchu ja-
kich Nibelungów i Walkirii, z b³yskawicami, grzmotami, wichu-
rami i wzburzonym morzem – by³ wywo³any jego magi¹ bluŸ-
niercz¹, czy te¿ walczy³y o jego duszê najwiêksze Archanio³y:
te od Boga i te duchy upad³ej jasnoœci? Co by na jedno wycho-
dzi³o, bo magia jego by³a jakby faustyczna, a mo¿e raczej od
naszego pana Twardowskiego, który ca³e ¿ycie spêdzi³ w karcz-
mie „Rzym”. A ¿e nie mia³ swojej pani Twardowskiej – bo

background image

179

gdzie¿ do niej naszej Irenie Kokoszyñskiej? – to porywali go
jedni i drudzy w strasznym pojedynku. St¹d te ¿ó³te po¿ary na
czarnym niebie, te grzmoty przewalaj¹ce siê przez ca³¹ zatokê
i odbijaj¹ce siê od Wzgórz Oliwskich, te huragany wzdymaj¹-
ce wielk¹ falê. Walczy³y o niego potê¿ne duchy, a on, bieda-
czek, le¿a³ na gdyñskim peronie i by³o mu ju¿ wszystko jedno…

Tak, w zaskakuj¹co podnios³ym duchu, monologowa³a moja

ciotuleñka, gdy wszystko siê sta³o i by³o jasne jak s³oñce, ¿e Julo,
odchodz¹c z tego œwiata, odchodzi³ w stylu patetycznym. Albo jak
chcieli inni: tym razem nie on wystawia³, ale to jemu wystawiono
sztukê najczystszego romantycznego lotu, w której zagra³ sw¹
ostatni¹ rolê. Dotyczy³o to zarówno zgonu na gdyñskim peronie,
we wczesny styczniowy poranek, gdy wokó³ rozszala³a siê dziwna
tropikalna burza, jak i samego pogrzebu u stóp romañskiej œwi¹-
tyñki, sk¹d bi³y Ÿród³a prastarej wielkopolszczyzny.

* * *

Dzieñ poprzedzaj¹cy feralny poranek, a dla mnie dziwn¹,

straszn¹ noc, by³ dniem Tukajowych poprawin. Gdy do Tuka-
jowej œwiadomoœci dotar³o Samuelowe wezwanie: „Chwilo,
ruszaj, jesteœ obrzydliwa. Zda³oby siê sznapsa” – natychmiast
powróci³ do niego starogdañski wigor. Zaraz pchn¹³ Pupejkê po
flaszkê, na któr¹ z³o¿yli siê wszyscy, a przede wszystkim Samu-
el. Abstynencka samotnoœæ w takiej chwili by³a równa tragedii
i kto wie jakich czynów mo¿na siê wówczas dopuœciæ.

ZnaleŸliœmy siê znów w zgodnej kompanii i nawet Pupejko

zrezygnowa³ ze swego podnios³ego gadulstwa. Pierwsze kielisz-
ki pi³o siê, jakby ktoœ nala³ w szk³o czystej chemicznej substan-
cji. Ale po pewnym czasie poczu³em, jak wzrasta we mnie jakaœ
twarda pewnoœæ i intensywne uczucie, które podobne by³o do
zimnej, pal¹cej siê równym p³omieniem ekstazy: „Cierpiê,

background image

180

wiem, ¿e cierpiê, ale tak ma byæ, gdy¿ nic nie istnieje oprócz
cierpienia. Jeœli cierpienie ma byæ tak intensywne, pe³ne i bez-
brze¿ne, byæ mo¿e jest to nienazwana jeszcze odmiana szczê-
œcia? A Wielki Nieznajomy uczestniczy w tym doznaniu w spo-
sób nigdy dotychczas nienazwany i niepojêty…”

Chcia³em siê podzieliæ tym doœwiadczeniem ze sw¹ kompa-

ni¹, ale Pupejko ju¿ znormalnia³ i mówi³ coœ o tym, ¿e wszyscy
jesteœmy pod wulkanem i ¿e jesteœmy równie¿ wielkimi Mac
Lowrymi. Wobec tego bezczelnego plagiatu opuœciliœmy tê ki-
klopow¹ pieczarê, radzi, ¿e uszliœmy z ¿yciem.

Gdy wyszliœmy na ulice miasta, wyda³o siê mi, ¿e wszystko

wokó³ jest czyste i dotykalne, jakby wzrok uzyska³ zdolnoœæ bez-
poœredniego fizycznego kontaktu. Napotykani ludzie byli rów-
nie dok³adnie postrzegani i sprawiali tê sam¹ cierpiêtnicz¹ ra-
doœæ. Zdawa³o siê, ¿e w tej chwili mo¿na spokojnie umrzeæ.
Umieranie bowiem przybierze tê jedyn¹, konieczn¹ i poetyczn¹
pozê, która towarzyszy wszystkim bezb³êdnym uczynkom, jak to
siê dzieje na p³ótnach czy rzeŸbach wielkich mistrzów, u których
wszystko, nawet b³¹d, nabiera cech nieodpartej prawdy.

Kierowani wspólnym odruchem trafiliœmy do baru. Piwo

wydawa³o siê byæ napojem ³agodnym i syc¹cym.

– Mam propozycjê nie do odparcia – rzek³ Samuel po drugim

kuflu. – Dziœ s¹ urodziny kumpla, który by³ dzieckiem, kiedy ty
zaje¿d¿a³eœ nad ten brzeg morza. Przyjrzyj siê, jak siê uciele-
œnia bezcielesny czas. Oni teraz s¹ w twoim, tamtym czasie.

– I ty, Samie, jesteœ prawie dok³adnie w tym samym miejscu, co

ja wówczas – zgodzi³em siê, ogarniêty t¹ dziwn¹ jasnoœci¹. I po-
myœla³em: „Czy¿by zbli¿a³ siê jakiœ fina³, skoro powracaj¹ do mnie
nadmorskie pocz¹tki?”.

Tak rozmawiaj¹c, górnolotnie i zasadniczo, znaleŸliœmy siê

w du¿ym mieszkaniu, gdzie k³êbili siê m³odzi ludzie, sta³ stolik

background image

181

z zak¹skami, bateria butelek z piwem i wódk¹. Pi³em piwo, póŸ-
niej wódkê z dziwnym uczuciem braku smaków, jakby w naczy-
niach by³a woda, i dopiero gdy od spodu zacz¹³ piec jêzyk, niby
oblany ¿r¹cym p³ynem, poj¹³em, ¿e przyjmujê alkohol i ¿e ten al-
kohol straci³ nagle sw¹ odurzaj¹c¹ moc. Zachêcony ich m³odoœci¹,
a mo¿e ich m³odym, niedojrza³ym poznaniem œwiata, nabiera-
³em z ka¿d¹ chwil¹ pewnoœci cz³owieka, który wie, ¿e kontaktuje
siê z tym, co jest pierwsze, co pozby³o siê wszelkiej mistyfikacji
i co nie zna owej w¹tpi¹cej dwuznacznoœci, spoza której wyzie-
ra maska parodii lub zimna obojêtnoœæ rzeczy wzglêdnych.

I zacz¹³em mówiæ o Wielkim Nieznajomym, który przez to, ¿e

jest Wielki i tak bardzo Obecny, aczkolwiek przez swoj¹ bezbrze¿-
noœæ nigdy niepoznany – z samej swej natury musi zape³niaæ tê
nicoœæ i pustkê, w której tkwimy, oczekuj¹c pe³ni i mi³oœci, a zara-
zem odmawiaj¹c sobie nawzajem nawet ziarnka mi³osierdzia.
A skoro On jest (a ¿e jest, to rzecz pewna), to nie mo¿e gorszyæ siê
stworzonym przez siebie ani te¿ nasz¹ s³aboœci¹, ani nawet nik-
czemnoœci¹. Przeciwnie, jest najbli¿ej tych, którzy wydaj¹ siê byæ
zgorszeniem, jak te¿ najbli¿ej tych, którzy siê gorsz¹ œwiatem wy-
³onionym z Jego niepojêtych wnêtrznoœci…

Któraœ z dziewczyn zachichota³a, trochê histerycznie, reszta

towarzystwa umilk³a i patrzy³a na mnie dziwnym okiem.

– On mówi o Chudym, Powieszonym… – zabluŸni³ solenizant.
– Mo¿e nim byæ Budda, Mahomet, Wielki Manu… – domyœla³

siê ktoœ inny.

– Wielki Nieznajomy nazywa³ siê Jeszua ben Josef! – rzek³

z ca³¹ moc¹ Samuel.

Nie wiedzia³em, czy przemawia przez niego g³os krwi, czy

przyjacielska lojalnoœæ, bo towarzystwo zaczê³o siê zabawiaæ
nadawaniem imienia Temu, który siê objawi³, ¿e Jest Tym,
który Jest, a co dla nich by³o zupe³nie nie do pojêcia.

background image

182

Wreszcie ktoœ sprowadzi³ taksówkê i szybko znalaz³em siê

w domu. Nie przeczuwaj¹c, jaka noc mnie czeka, szybko roze-
bra³em siê i leg³em na tapczanie, choæ jeszcze by³a wczesna
pora. Musia³em od razu zasn¹æ i spa³em bez ¿adnych snów.
Obudzi³em siê równie nagle, zupe³nie trzeŸwy, z ow¹ jasnoœci¹,
która przeœladowa³a mnie przez ca³y dzieñ. Za oknem pano-
wa³a styczniowa ciemnoœæ. By³o cicho: wichura i sztorm czai³y
siê jeszcze u wybrze¿y Helgolandu czy innych odleg³ych, bore-
alnych l¹dów.

…Nagle poczu³em, ¿e coœ zbli¿a siê, równie jasnego i konieczne-

go, przed czym nie ma ucieczki. By³o to proste, bez ¿adnych wie-
loznacznoœci, pewne i niew¹tpliwe jak ca³y prze¿yty dzieñ. Za-
mkn¹³em oczy, ale tym silniej poczu³em, ¿e to siê zbli¿a. „A wiêc
dobrze – pomyœla³em – wiem, ¿e siê zbli¿asz, i dlaczego, ¿e wiem
o tobie – nie mo¿esz podejœæ i zapanowaæ nade mn¹”.

A gdy tylko tak pomyœla³em, natychmiast poczu³em, ¿e ono

jest ju¿ we mnie t¹ moj¹ œwiadomoœci¹ – czarn¹, nienazwan¹,
ca³¹ w dr¿eniu i trwodze. A pod t¹ trwog¹ rozlewa³o siê czarne
morze smutku.

„A wiêc dobrze, wiem, ¿e siê zbli¿y³eœ i ¿e jesteœ, i w tym moja

przewaga i si³a”. I poj¹³em, ¿e ono jest ju¿ czêœci¹ mojej œwiadomo-
œci: czarn¹, nienazwan¹, w tym dr¿eniu i w tej nieustaj¹cej trwo-
dze. Ja zaœ trwam jakby w dwóch stanach, ale ¿aden stan œwiado-
moœci nie mo¿e byæ ponad, nie mo¿e byæ sterem i ¿eglarzem.

„A wiêc dobrze!!!…”
Czu³em, ¿e za wszelk¹ cenê muszê siê wyzwoliæ z tego strasz-

nego stanu dwóch niepoddanych sobie œwiadomoœci, lecz to, co
siê zbli¿a³o, kry³o siê w³aœnie w tym, ¿e by³em katowany w so-
bie i przez siebie. Kim¿e bowiem jestem – bêd¹c dwiema œwia-
domoœciami naraz?!

„A wiêc dobrze…”

background image

Bez tytu³u

, fotografia Pawe³ Huelle

background image

184

A gdy ju¿ ca³kowicie mia³em poddaæ siê temu rozdarciu,

objê³y mnie ciemnoœci. Znajdowa³em siê w nieprzeniknionym
mroku i œwiadomoœæ moja by³a œwiadomoœci¹ mroku. Nawet
nie zd¹¿y³em odnotowaæ tego zwyciêstwa nad rozdwojeniem,
gdy¿ w tej¿e samej sekundzie przesta³em myœleæ i znalaz³em
siê w stanie. Oto trwa³em w ciemnoœci, w jakimœ w¹skim kory-
tarzu-szczelinie, wepchniêty w p³ytkie zag³êbienie. Obok ciem-
noœci fizycznej panowa³o ca³kowite unieruchomienie czasu,
gdy¿ nie mia³em poczucia jego p³yniêcia. To, ¿e wiedzia³em,
czym jest, wynika³o jedynie z tego, ¿e nie wiedzieæ kiedy roz-
sta³em siê z rzeczywistoœci¹ – dynamiczn¹, ¿yw¹, o¿ywion¹
przez czas. Tu, w moim szczelinowym ucisku, w tym wiecznym
teraz: nigdy, ale to przenigdy nic siê nie zmieni!

W mojej totalnej samotnoœci nie by³em jednak sam. Za t¹

skaln¹, nieprzeniknion¹ œcian¹ istnia³, ¿y³ Ten, którego Samuel
nazwa³ Jeszu¹ ben Josefem, a którego nazywano te¿ inaczej. On
by³! I by³ jak najbardziej Osobowy, by³ Wielkim Nieznajomym.
Moje cierpienie zaœ i mój bezbrze¿ny smutek polega³y na tym, ¿e
choæ czu³em Jego obecnoœæ, pojmowa³em te¿, ¿e nigdy nie bêdê
w stanie Go ujrzeæ. Tak bêdzie zawsze, i sam jestem winowajc¹
tej kosmicznej samotnoœci. I ten ¿al do siebie samego, i ten smu-
tek nie do zniesienia, i œwiadomoœæ, ¿e muszê to znosiæ w nie-
skoñczonoœæ – potêgowa³y bezkresnoœæ cierpienia.

Mêka moja trwa³a nie wiedzieæ jak d³ugo: mo¿e sekundy,

mo¿e godziny, mo¿e wieki ca³e, gdy¿ czas odmierzany na zegar-
ku nic tu nie móg³ odmierzyæ. Ockn¹³em siê, aby powróciæ do
dwóch œwiadomoœci. Jedna chcia³a mnie broniæ przed drug¹, ale
zapl¹ta³y siê w lustrzane powtarzanie: „Wiem o tym, ¿e wiem…”
Druga zaœ by³a ciemnoœci¹, lêkiem i dr¿eniem przed stanem.

Musia³em jêczeæ i wyrzekaæ, gdy¿ znalaz³a siê przy mnie bli-

ska osoba, ale gdy poj¹³em, ¿e nie mo¿e mi ona towarzyszyæ

background image

185

tam, sk¹d przybywam, poczu³em tym wiêksze opuszczenie
i samotnoœæ. Chcia³em coœ powiedzieæ i wtedy ponownie i nie-
spodziewanie, jak za pierwszym razem, znalaz³em siê w swojej
szczelinie: w bezczasie, w wiecznym oddzieleniu od Tego, któ-
ry By³, a którego siê pozbawi³em. Znów wpad³em w stan… Po
raz drugi wychyn¹³em z tych niewyobra¿alnych g³êbin wiecz-
noœci i cierpienia. Czuj¹c ból w czaszce i widz¹c dziwn¹ bia³¹
poœwiatê za oknem, dozna³em nag³ego olœnienia: „Piek³o, pie-
k³o! Jestem w piekle!”.

Po raz trzeci, ostatni, zosta³em zanurzony w ciemnoœci stanu,

gdzie On by³, ale odgrodzony na wiecznoœæ. Cierpienie moje sy-
ci³o siê i gorza³o jak samospalaj¹ca siê pochodnia rzucona
w bezczas.

Le¿a³em bezsilny, zlany z³ym, kwaœnym potem. Otêpia³y ból

czo³owych p³atów mózgu œwiadczy³, ¿e przyst¹pi³y do mnie
demony, które drêczy³y nasz¹ biedn¹ ciociê Lusiê, poczynaj¹c
delikatnie od chandry tatarskiej, aby póŸniej przyst¹piæ do
ostatecznego szturmu.

Jeœli wiêc by³a to tylko fizjologia, niechby nawet ta najg³êbiej

siêgaj¹ca w tajemne pok³ady mojej istoty – sk¹d ten stan, sk¹d
ta pieczêæ, teraz widzê, ¿e nie do starcia do koñca ¿ycia? Sk¹d
to doœwiadczenie totalnej samotnoœci, która by³a niczym in-
nym jak staniêciem (w ukryciu, w mrocznej szczelinie) wobec
nieprzekraczalnej granicy, jaka dzieli cz³owieka-osobê od Oso-
bowego i tak Istotowego, ¿e wszystko co trwa i istnieje – ¿yje
i uosabia siê dziêki Niemu?

Burza tych pytañ przysz³a póŸniej, gdy¿ w owych pierwszych

kwadransach i godzinach b³ogos³awionego czasu (czasu, który
znów siê odezwa³) by³em bezradny jak niemowlê i pora¿ony
prze¿ytym stanem.

background image

186

A gdzieœ w tych¿e godzinach Julo ¿egna³ siê z pani¹ Rozchlapan¹

i ze swymi kompanami, których chytrze ho³ubi³ dla dobra wysta-
wiania sztuk, gdzie indziej w tym kraju i w tym czasie nie do wysta-
wienia. Pili ostatnie drinki w tym samym lokalu, gdzie kiedyœ spo-
tkaliœmy samotnego Starego Profesora pochylonego nad kielichem
œliwowicy. Ciœnienie musia³o skakaæ jak ma³pa zamkniêta w przy-
ciasnej klatce, bo huragan min¹³ ju¿ rogatki pañstwa królewicza
duñskiego, zbli¿aj¹c siê do po³udniowych wybrze¿y Ba³tyku.

Dopiero noc¹ zajecha³ Julo do swych salonów. W³aœciwie ju¿

nie mia³ czasu, aby przylec na szerokim ³o¿u, jak zawsze zajêtym
przez niechêtne mu psy. Pierwszym trójmiejskim mia³ jechaæ do
Gdyni, aby przesi¹œæ siê na ekspres do Szczecina. Tam czekali na
niego aktorzy, z którymi mia³ iœæ œladami Becketta, daremnie
oczekuj¹cego na Godota. Na chwilê jednak przyleg³. I tym ra-
zem po raz pierwszy ostrow³osa, ruda suczka przyjacielsko po-
dzieli³a siê ³o¿em. Lekko przyspa³. Obudzony przez Irenê, œpiesz-
nym zawijasowym i kulej¹cym krokiem dopad³ do ostatniego
wagonu, obwieszony torb¹, pod pach¹ œciskaj¹c teczuszkê ze sce-
nopisem Godota. PóŸniejsi œwiadkowie mówili, ¿e gdy siad³, ³a-
pa³ powietrze jak ryba wyrzucona na piasek. Siêgn¹³ po coœ do
kieszeni, ale jakby rozmyœliwszy siê, strzepn¹³ z irytacj¹ palcami
i otworzy³ teczuszkê z maszynopisem.

Ktoœ mu pomóg³ wyjœæ z wagonu i podprowadzi³ do ³awecz-

ki. Fala portowych robotników, sprzedawczyñ i sprz¹taczek
sp³ynê³a w dó³ do tunelu. Julo pozosta³ sam. Po raz drugi siê-
gn¹³ do kieszonki: pigu³ki rozsypa³y siê po peronie. Schyli³ siê,
aby siêgn¹æ po lekarstwo, ale wybra³ ³aweczkê. Zaleg³ na niej
i tam dosiêg³a go wiecznoœæ. Min¹³ d³u¿szy czas, gdy w œpi¹cym
starszym panu rozpoznano nieboszczyka.

W tej¿e godzinie do nadmorskich brzegów dorwa³y siê osza-

la³e kawalkady wichrów, spiêtrzaj¹c wody Ba³tyku i wlewaj¹c

background image

187

je w gard³a rzek cofaj¹cych siê w g³¹b l¹du, nadgryzaj¹c Pó³wy-
sep Helski i u nasady przelewaj¹c siê do Zatoki Puckiej, two-
rz¹c jak przed wiekami Wyspê Helsk¹. Rosn¹ce jak ciasto mo-
rze zdawa³o siê nie mieœciæ w zatoce, podchodz¹c pod same
wydmy, za którymi przycupnê³y rybackie domki. A na pe³nym
morzu, za Cyplem Oksywskim, staj¹ce dêba fale gotowe by³y
przelaæ siê przez chudy, mizerny lasek pod Karwi¹ i z wrzoso-
wisk, i B³ot Karwieñskich uczyniæ Karwieñskie Jezioro.

Nad t¹ wodn¹ apokalips¹ rozpala³y siê i gas³y ¿ó³te ognie.

Niebo pêka³o od zwielokrotnionego huku, zlewaj¹c ziemiê
potokami wody przygnanej gdzieœ znad wyziêbionych prze-
strzeni Atlantyku i Morza Pó³nocnego. Jula wieziono do kost-
nicy. Ja le¿a³em na w¹skim tapczaniku, czekaj¹c, kiedy na
moj¹ udrêczon¹ g³owê zwali siê ta ca³a nieszczêsna niemiecka
gotyckoœæ, a z ni¹ œwiat ca³y.

* * *

– Nic innego, tylko delirkê z³apa³eœ – pogodnie rzek³a moja cio-

tuleñka. – Nic to. Zdarza siê nawet w najlepszej rodzinie. Tylko
dziwi mnie jedno, ¿e nie widzia³eœ bia³ych myszy, czy choæby jak
nasz Boguœka w ¯odziszkach – bia³ej kury. Jak wiesz, odwiedzi³ on,
biednieñki, swoje dawne strony. Czêœæ jego rodziny zosta³a tam
i mocno zruszcza³a. Gdzie Boguœka nie pójdzie, zaraz wyci¹gaj¹
kankê od mleka, a tam samogonka. Nalewaj¹ do blaszanych kub-
ków – „Pij, kochanieñki, kiedy ty men¿czyzna i Polak do tego”. Pi³
nasz Boguœka najpierw jako men¿czyzna, a kiedy ju¿ nie móg³, to
jako Polak swój honor znaj¹cy. A kiedy wraca³ na strych, na sianko
do swego kuzyna, ten skoro œwit œci¹ga³ go za nogi: „Boguœka, kury
ju¿ dawno z grzêdy zszed³szy, a my jeszcze nie wypiwszy”.

Po tygodniu tego goszczenia nasz Boguœka zerwa³ siê ze swe-

go sianka, tak jak ty, dziwn¹ jasnoœci¹ ogarniêty. Schodzi na

background image

dó³, a tam na stole, obok karafeczki z zielonkaw¹ mereczank¹,
specjalnie na tê okazjê sprowadzon¹ a¿ znad Mereczy – space-
ruje kura. „A kysz! pasz³á! A kysz!” – tak z mickiewiczowska
rozeŸli³ siê Boguœka na tê bezczelnoœæ, wiedz¹c, ¿e tamtejsze kury
nie pojmuj¹, co znaczy „A sio!”. A ta ³ebek przekrzywia i zaczyna
mówiæ do niego – po polsku! I to bez ¿adnego akcentu, jakby
by³a z samej Warszawy. Jak nie skoczy Boguœka na rower, jak
nie popêdzi gdzie go oczy ponios¹, o ma³o co do Wilii nie wpad³-
szy. I tak gania³ przez ca³y tydzieñ, ¿e potem móg³ zostaæ mi-
strzem Polski. Tak i ja tobie radzê, zrób coœ w tym rodzaju.

A po chwili, g³êboko siê zasêpiwszy, co u ciotuleñki rzadko

siê zdarza³o, rzek³a:

– Dochodzi do samozniszczenia nasz ludek bia³oruski. Podob-

no po piêædziesi¹tce nikogo z mê¿czyzn tam nie znajdziesz: je-
den w rowie – zamarz³, drugi na traktorze siê rozbi³, trzeci czwar-
temu ³eb rozbi³ ho³obl¹, pi¹tego spirytus spali³ od œrodka. Roz-
darty tam naród przez swoj¹ dobrotliwoœæ i „tutejszoœæ”, co to
mówi „Moja chata skraju, ja niczahó nie znaju” – a ko³chozowe
bisurmañstwo przez Ruskich twardo wprowadzone. Mówisz, ¿e
i ty w mózgowym rozdarciu by³eœ, w jakieœ czarne g³êbiny wpa-
da³eœ, gdzie odnalaz³eœ swego Boga. Musia³ to byæ Bóg straszny.
Nasza biedna Luœka, zanim ca³kowicie zwariowa³a, te¿ coœ o Bo-
gu mówi³a i to w ogromnej mêce duchowej. Widaæ z tego, ¿e
dziwnymi drogami przychodzi do nas Bóg. Jedno jest pewne,
jak mawia³a twoja babcia Wandzia – kto za ¿ycia dozna³ piek³a,
ten nie trafi tam po œmierci. Tak czego tobie siê baæ?…

background image

189

Gorycz i sól morza

Gdy tak sta³em nieco oddalony od zgromadzenia, które st³o-

czy³o siê wokó³ prostok¹tnej jamy wykopanej w prastarych
pok³adach jednego z g³ównych grodów Piastów-Piastunów, co
to zapiastunowali na œmieræ swych w³adców, aby zadoœæ siê
sta³o odwiecznym prawom, ¿e nic bez krwi i si³y wzrosn¹æ nie
mo¿e – widzia³em te¿, jak za niskim, kamiennym murkiem
otwiera siê szerokie pole oziminy. W tej pe³nej nadziei, choæ
jeszcze styczniowej zielonoœci, ale te¿ w staro¿ytnoœci miejsca
z kamienn¹ œwi¹tyñk¹ dŸwigaj¹c¹ osiem wieków – kry³ siê ja-
kiœ niejasny, pe³en sprzecznoœci sens. I podobny duch panowa³
we wszystkim, co siê dzia³o w tym zak¹tku po³o¿onym nad
grz¹skoœciami Maskawy i na gieczañskim wzgórzu.

Wprzódy w drewnianym koœció³ku, pachn¹cym s³odko woska-

mi i starym drewnem, z ma³¹ ambonk¹ rozmalowan¹ w ciem-
ne, sosiste kolory, zgromadzi³o siê towarzystwo rzadko kiedy
nawiedzaj¹ce œwi¹tynie. W skrzypi¹cych ³awach rozsiad³y siê
niezbyt pewne swego miejsca babiny i paru ch³opów, zwie-
dziawszy siê, ¿e zjawi siê tu ¿a³obny kondukt odprowadzaj¹cy
wnuka dziedzica, który ¿y³ jeszcze w XIX wieku. Bowiem wnuk
za¿yczy³ sobie byæ pogrzebanym w miejscu, gdzie ju¿ od wie-
ków nikogo nie grzebano, za wyj¹tkiem jego dziada. „Zbytko-

background image

190

wy pan w zabytkowym miejscu” – mogli powtórzyæ s³owa pew-
nego ¿artownisia.

Ksi¹dz proboszcz solennie i z namaszczeniem odprawi³ mszê

¿a³obn¹, co œwiadczy³oby, ¿e wszystko dzieje siê zgodnie z natur¹
rzeczy. I wlaz³szy na ambonkê od dawna nieu¿ywan¹, z wysoko-
œci chwali³ nie tyle wnuka, ile pamiêæ dziejów, która trwa tu ni-
czym biblijna opoka, ¿e nawet w telewizji mówiono o naszym na
ca³¹ wiecznoœæ goœciu.

PóŸniej do kontrabasu zasiad³ brodaty Zygfryd z g³ow¹ ogo-

lon¹ na Tatara i zacz¹³ wydobywaæ ze swego instrumentu jêki
i p³acze ca³ego œwiata. DŸwiêki kontrabasu nape³ni³y koœció³ek
po brzegi, wprawiaj¹c w drgania wiekowe drewno i brzêcz¹c
¿yrandolem ze szkie³kami udaj¹cymi kryszta³. I oto woski opu-
œci³y swe zakamarki, trac¹c ca³¹ s³odycz i nabieraj¹c aromatu
mocnej gorza³y. Wtedy to parafianie dostrzegli gorsz¹cy niepo-
rz¹dek, gdy¿ stypê urz¹dza siê dopiero po pogrzebie. Im d³u¿ej
mêczy³ siê ogolony na pa³ê brodaty muzyk, tym wiêcej ¿a³ob-
ników wychodzi³o za próg, a¿eby zaci¹gn¹æ siê papierosem,
podnosz¹c taki zgie³k jak na odpuœcie albo jarmarku.

…Sta³em wiêc nieco oddalony od kompanii, która zjecha³a

dwoma autokarami z dwóch wielkich miast, wpatruj¹c siê w ja-
snoϾ zielonkawo-seledynowej runi. Trumna z Julem ani rusz nie
chcia³a wejœæ do ziemi. Trwa³o tak d³u¿szy czas, a to za spraw¹
grabarza-amatora, który kopi¹c grób, nie wzi¹³ pod uwagê rozmia-
rów zalutowanej trumny. Tak s¹dzili niektórzy, zapominaj¹c, ¿e
w tym, co lubimy nazywaæ ludzk¹ pomy³k¹, kryj¹ siê rzeczy poza
naszym rozumieniem. Bo dlaczego grób kopa³ grabarz-amator?
Wszak wieœ mia³a swój ma³y cmentarzyk i swego grabarza? Albo
znów, dlaczego trumna by³a nie na miarê zwyk³ego cz³owieka?

„Cóœ mi siê widzi – jak póŸniej podsumowa³a moja ciotuleñka

– ¿e nasz Julo stan¹³ dêba i ani rusz nie chcia³ wracaæ do ziemi,

background image

191

choæ to, jak mówisz, by³a jego ojcowizna. U nas, kiedy tak siê
rzecz mia³a, trumnê otwierano: czy aby nie trzeba nieboszczy-
ka przebijaæ osinowym ko³kiem. Ot co, mój kochanieñki!”

– Mia³by wiêc byæ Julo ze s³owiañska wampirem-zmor¹?
– Durny ty! Ja wcale tego nie powiedzia³a. Patrzáj lepiej, co

siê dzia³o w godzinê jego zgonu. Widaæ nasz Julo pe³en by³ ja-
kiegoœ ¿ycia, o którym nam te¿ nic nie wiedzieæ. I mówisz, ¿e
chowano go akurat w dniu jego urodzin? I w tym równie¿ jest
jakaœ prawda. A jaka? Pytaj jakiejœ wiedŸmy, a nie mnie…

Nie opowiedzia³em ciotuleñce o dziwnym zjawisku, którego

by³em œwiadkiem. Gdy ¿a³obnicy nadal deptali siê wokó³ grobu
z ustawion¹ na ukos trumn¹, a czêœæ poœpieszy³a do oddalo-
nych miast, wówczas na skraju rozjaœnionej runi pojawi³ siê
k³¹b czegoœ, co wygl¹da³o, jakby przez pole toczy³a siê kula s³o-
my albo zetla³ego siana. Wygl¹da³o, ¿e za krótkim, zimowym
horyzontem zerwa³ siê wiatr i urwawszy ze stogu wysuszone
gna je przez pole. Im bardziej jednak zbli¿a³ siê k³¹b, tym wy-
raŸniejsze by³o wirowanie wokó³ w³asnej osi. W pewnym mo-
mencie, teraz ju¿ wyraŸnie ukszta³towana, kula podnios³a siê
ponad zielonkaw¹ seledynowoœæ, stanê³a w miejscu, wiruj¹c
coraz szybciej i powiêkszaj¹c siê do sporych rozmiarów. Po
chwili kula rozjaœni³a siê od wewn¹trz jaskraw¹ zielonoœci¹.
By³o coœ ponad naszym wymiarem w tym przeistoczeniu, ¿e
pomyœla³em o kosmitach i kosmicznej energii…

Rozleg³ siê ³omot skrzyni. Wirowanie nagle usta³o. Zapanowa³

dziwny, stê¿a³y spokój, który wyczuwa³o siê wszystkimi porami
skóry. Jakby zosta³ zawieszony czas i wszelkie dzia³anie. Kula
znieruchomia³a, nabieraj¹c lunetowej g³êbi. I staj¹c siê czymœ na
kszta³t oka zielonego, oka lekko zamglonego, zapatrzonego w prze-
strzenie poros³e runi¹, krzewem, drzewem i wszelkim ¿ywym
dostatkiem. Jak te¿ w te przestrzenie g³êbinne, podkorzenne…

background image

192

„Co mo¿e jeszcze widzieæ to dziwne oko, objawione w czas

ostatecznego powrotu? I czy¿ nie jest to spojrzenie, do którego
têsknimy od zawsze. Jak do bezbrze¿noœci?” – ko³ata³o w moim
mózgu.

I powróci³y do mnie odleg³e ju¿ s³owa, zapisane niegdyœ nad

zatok¹, w tym mieœcie na brzegu, mieœcie na skraju horyzontu
– o morzu, po którego g³adzi mia³em kroczyæ lekko i posuwiœcie
jak w polonezie.

A pisa³em wówczas mnie wiêcej tak: „…Tkniêty wiar¹, co

przenosi góry, wst¹pi³em na jasne ³¹ki i stopy moje obj¹³ uœcisk
tej ziemi, której nie zna³ nikt wœród ¿ywych. By³a to g³adŸ nie-
zdeptana stop¹, tajemny grunt, dla którego zabrak³o ludzkiej
wiary.

Szed³em lekko i posuwiœcie jak w tañcu, a œwietliste pole roz-

war³o swe ramiona, jak mog³o najszerzej. Pod¹¿a³em, czuj¹c
ciê¿ar morza, które zapad³o w g³¹b i jego ch³ód zagoœci³ pod
moj¹ skór¹.

A gdy ju¿ na dobre oddali³em siê od brzegu tamtego l¹du i za

plecami ucich³ szum i zgie³k ¿ycia, przystan¹³em, aby zaczerpn¹æ
oddechu – pe³en dobrych nadziei, przeœwietlony na wskroœ t¹
jasnoœci¹, która by³a œwiat³em pola.

I zanim nasyciæ siê wiatrem, co szed³ z nieznanych przestrze-

ni, po raz ostatni obróci³em siê ku porzuconym brzegom. A uj-
rzawszy siê tak daleko, zachwia³em siê w swej wierze. I wtedy
sta³a siê katastrofa na miarê mojego ¿ycia:

– Oto g³adŸ pêk³a z cichym trzaskiem.
Morze powsta³o ze swego upadku.
Pole zatonê³o tak nagle, jakby zawsze by³o dnem.
Zakwili³y mewy, wznosz¹c siê pod odnalezione niebo.
Zacz¹³em powoli osuwaæ siê na kolana,

background image

i coraz ni¿ej,
czuj¹c na koñcu jêzyka gorycz i sól morza.
I po raz ostatni wst¹pi³em w ramy przybrze¿ne,
aby pozostaæ tam na zawsze…”

1994–1998

background image
background image

Spis treœci

Czêœæ pierwsza: Brzegiem, morzem

7

Wjazd

9

Pogr¹¿am siê i tonê

15

Na brzytwie ¿yj¹cy

20

Taki nasz los

29

Na drugim l¹dzie

38

Tatarska chandra

48

Wysoki brzeg

56

Tañcz¹cy niedŸwiedŸ

64

Sofia Nierz¹dnica

79

Dorek

88

W Kniaziejkowym siedlisku

97

Grzeszne ¿ycie

113

JeŸdziec Apokalipsy

123

Czêœæ druga: Gdañskie Smorgonie

131

Bezbrze¿na ciotuleñka

133

Powrót do Smorgonij

147

Dziady gdañskie

153

Tukajowe wernisa¿e

154

Wielki Nieznajomy

178

Gorycz i sól morza

189

background image

Ilustracja na ok³adce: Ryszard Stryjec

Don Kichot

Redakcja: Ma³gorzata Ogonowska
Korekta: Izabela Biliñska
Sk³ad: Piotr Górski
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictw Naukowych SA,
£ódŸ, ul. ¯wirki 2

© Copyright by Zbigniew ¯akiewicz
© Copyright by s³owo/obraz terytoria Gdañsk 2000

Adres: wydawnictwo s³owo/obraz terytoria
80-244 Gdañsk, ul. Grunwaldzka 74/3, tel.: 341 44 13,
tel./fax: 345 47 07
e-mail: slowo-obraz@terytoria.com.pl

ISBN 83-87316-73-3

background image

Ksi¹¿ka ukazuje siê dziêki pomocy Wojciecha Prokurata
oraz Pañstwowej Instytucji Filmowej „Neptun-Film”


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Thalassoterapia i sól z morza martwego
Żakiewicz Zbigniew Opowieść o wiernym Pająku
Zbigniew Żakiewicz Opowieść o wiernych
05 GEOLOGIA jezior iatr morza
ZAŁ V zapobieganie zanieczyszczaniu morza
PEROU 5 sol 316 2009
Kuchnia francuska po prostu (odc 17) Pizza z owocami morza
Geografia morza-sciaga, Akademia Morska Szczecin, Wojsko
Analizując i interpretując wiersz Zbigniewa Herberta
Błoto z Morza Martwego
Sól Epsom i jej zastosowanie w kosmetyce
Żeglugę kabotażową rozwinęły państwa mające szeroki dostęp do morza doc
Czy ktoś przeprosi Zbigniewa Ziobro
SPAGETTI Z OWOCÓW MORZA, kulinaria
02 08 o zapobieganiu zanieczyszczaniu morza przez statki
Dark Horizons Universe Crisis on Sol Observatory
LAMBADA NA BRZEGU MORZA. Akcent, Teksty 285 piosenek

więcej podobnych podstron