Mateja Jakub
Dzień, w którym nastąpił koniec świata
Z „Science Fiction” nr 7 – sierpień 2001
Dzień, w którym nastąpił koniec świata, rozpoczął się dość nieprzyjemnie.
Już od najwcześniejszych godzin porannych pod sklepieniem niebieskim toczyła się walka
rozgniewanych potworów. Naznaczone barwami wojennymi kształty kłębiły się i wirowały niecierpliwie,
rycząc przy tym tak zaciekle, że dawno wypędzone z dusz ludzkich lęki budziły się ze snu i po długiej
nieobecności powracały z powrotem do swych siedzib, w kruchych, ale jakże przytulnych ludzkich
wnętrzach.
Tego dnia byłem akurat w drodze. Gdybym wcześniej wiedział, że wraz z nastaniem wieczoru moja dusza
opuści ten nieprzyjemny świat, nie wyruszałbym w podróż, ale skąd niby mogłem wiedzieć o zbliżającym
się Końcu, skoro nawet sami jego sprawcy, jak się później okazało, niczego nie planowali.
Pierwszy lęk napotkałem nieopodal lasu, przez który musiałem przejść. Lęk ów był jeszcze słaby i
onieśmielony. Minęliśmy się z pozorną obojętnością. Zanim się jednak spostrzegłem, złośliwa istota
przedarła się do mojego stoickiego umysłu i zaczęła grasować w jego zakamarkach, nie mogąc się
zdecydować, co uczynić najpierw: zwabić swych braci czy umocnić własną pozycję.
Szybciej... szepnąłem do wlokącego się za mną muła.
Strachy tymczasem zapanowały już na dobre nad tą częścią świata. Ludzie, wiedząc, że nie należy się
zmorom okrutnym przeciwstawiać, a zwalczyć ich zarówno mądrością, siłą, jak i czarami nie można,
pozamykali się w swoich domach i drżąc oczekiwali końca toczącego się wysoko w przestworzach boju.
Ubranie miałem przemoczone, w uszach grał mi szum wiatru, a każdą, nawet najmniejszą gałązkę, która
spadając z drzewa ośmieliła się o mnie otrzeć, brałem za śmiercionośny pocisk, rozmyślnie rzucony we
mnie przez zamieszkujące gęstwinę leśną trolle.
Szybciej, niewdzięczniku, szybciej! - krzyczałem rozgoryczony do wlokącego się za mną muła, który na
przekór mej woli szedł coraz wolniej i wolniej.
Aż w końcu, było to akurat w samym środku lasu, zatrzymał się na dobre. W pierwszej chwili
pomyślałem, że to zmęczenie zmusiło go do spoczynku. Dopiero po dokładniejszym zlustrowaniu okolicy
dostrzegłem przygarbioną, czarną postać, wyłaniającą się z mroku przede mną.
Bądź błogosławiony - mruknęła postać, zbliżając się do mnie. Wyglądała niczym schorowany, tysiącletni
wampir, mający za sobą kilkanaście nieudanych prób samobójczych.
W dłoniach dzierżyła saksofon.
Jej oblicze było opanowane. Coś, co miało być uśmiechem. pojawiło się na jej ustach.
Choć w mym wnętrzu lęki oddawały się rozpustnej orgii, a członki me drżały niczym gałęzie
otaczających mnie drzew, nic chciałem ulegać tak mało szlachetnym pokusom jak ucieczka lub
prewencyjny atak. Postanowiłem być dzielny.
- Coś ty za jeden? - zapytałem w końcu, z zadziwiającą mnie samego nonszalancją.
-
Ja? Jestem aniołem - odparła wampirowata istota, ściskając kurczowo saksofon. - A ty?
- Ja?
- A widzisz tu kogoś innego?
- Jak to? Nie wiesz, kim jestem?
-
A niby skąd miałbym wiedzieć? Przecież się nie znamy. Jestem tylko zwykłym aniołem, nie prorokiem.
-
To znaczy, że wcale nie czekałeś tu specjalnie dla mnie?
-
A niby po co miałbym na ciebie czekać? zapytał sarkastycznie anioł. - Na dodatek w tym cholernym
deszczu. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Przypadkowo usłyszałem, że ktoś się zbliża, a bardzo potrzebny jest
nam ogień...
- Wam? - wymamrotałem.
- Właśnie. Najlepiej zapalniczka. Zapałki nie na wiele się zdadzą przy takiej ulewie...
-
Cóż, ja... ja nie wiem. Musiałbym sprawdzić, czy nie zapomniałem, chwileczkę... ale... czy naprawdę nie
czekałeś specjalnie na mnie?
- Już mówiłem, że nie. Skąd ten idiotyczny pomysł?
-
No, wiesz... w Biblii anioły na ogół nie pojawiają się ludziom przypadkowo...
-
Momencik - przerwał mi anioł - ja się tu wcale nie pojawiłem. To ty się tu przybłąkałeś nie wiadomo po
co.
-
W każdym razie Biblia poucza, że anioły pojawiają się zbłąkanym duszom aby je nawracać, pouczać,
przestrzegać...
Poważnie? zapytał anioł z poważnym wyrazem twarzy. - Szczerze mówiąc, nigdy nic czytałem Biblii.
Mówisz więc, że powinienem cię przed czymś przestrzec? Hmm, nie wiem za bardzo przed czym... no, co z
tym ogniem?
- Już, już - szepnąłem, próbując rozwiązać woreczek, w którym przechowywałem najniezbędniejsze
przedmioty.
Anioł niecierpliwie przytupywał nogą. Burza tymczasem szalała w najlepsze. Demony natury, kpiąc
zarówno z ludzi i ich bezradności, jak i wykutych w ziemskich kuźniach włóczni, odlanych ze zwykłego
ołowiu kuł i wyrzeźbionych w domowych zaciszach bożków ochronnych, radowały się podniebnym
spektaklem.
- Po co ci właściwie ten ogień? spróbowałem zagadnąć anioła.
Nic twoja sprawa. - odburknął. Po chwili dodał jednak:
-
Zresztą, pal licho, w sumie mogę ci powiedzieć, i tak nic będziesz już miał okazji, by komuś wygadać, a
jeśli nawet, to wątpię, by ktoś był na tyle naiwny, by ci uwierzyć. A więc sytuacja wygląda następująco:
musimy koniecznie rozpalić kadzidła na ołtarzu, a w pośpiechu Pankracjusz zapomniał zapalniczki. Tak,
tak, wszystko potoczyło się lak szybko...
- Pankracjusz?
- Mój mistrz.
W tej samej chwili dal się słyszeć trzask łamanych gałęzi.
Mój tajemniczy towarzysz nadstawił uszu, rozejrzał się uważnie dookoła, po czym wolną ręką wyrwał mi
z dłoni worek, w którym właśnie usiłowałem znaleźć tak pożądane przez niego narzędzie.
-
Hej, Ikatur! - krzyknął ktoś z zarośli - co ty tam wyprawiasz? Najwyższy czas by zacząć.
- To Pankracjusz - objaśnił anioł. - Muszę już iść.
- A ja?
- Co z tobą?
- Co mam teraz robić?
-
Skąd ja to mam wiedzieć, do cholery? Rób to, co robiłeś zanim mnie spotkałeś. Idź sobie.
Rzekłszy to, odwrócił się do mnie plecami i ruszył w kierunku, z którego przedtem dobiegło wołanie.
Zanim jednak został pochłonięty przez żarłoczny mrok, odwrócił się po raz ostatni w moją stronę i rzekł:
-
Wiesz, myślałem o tym, co mi mówiłeś na temat aniołów i ich obowiązku przestrzegania. Jeśli chcesz,
mogę cię przed czymś przestrzec.
- Tak?
- Otóż, nastąpi koniec świata.
-
Koniec świata... - powtórzyłem mechanicznie, nie wiedząc czy anioł mówi poważnie, czy też sobie kpi.
- Właśnie. Koniec świata.
- Kie... kiedy?
- Za chwilę.
Gdy odzyskałem przytomność, anioła już nie było. Początkowo skłonny byłem myśleć, że był to tylko
koszmarny sen, wywołany przez zagnieżdżone we mnie upiory. Podszedłem do muła, poklepałem go po
zadzie i ponagliłem do pośpiechu. Postawa i spokój zwierzęcia utwierdzały mnie w przekonaniu, że miałem
do czynienia wyłącznie z wywołanymi przez wyczerpanie i strach majakami.
- Szybciej... - szepnąłem jedyne słowo, jakie muł znał. Ledwo uszedłem parę kroków, mych uszu dobiegł
subtelny dźwięk saksofonu altowego. Sekundę później dał się słyszeć kolejny saksofon, a następnie trzeci,
czwarty, piąty...
Ocknąwszy się ze zdumienia, usłyszałem siedem saksofonów, wypełniających las swymi ponurymi
dźwiękami. Była to melodia śmierci, melodia końca świata. Spodziewałem się, że wywabi ona z głębin lasu
wszystkie te ohydne stwory, które w ciągu wielu pokoleń powołała do życia ludzka wyobraźnia, wszystkie
znane mi z fresków smoki stugłowe i diabły rogate, wszystkie pokraczne stworzenia, którym udało się
wyrwać ze sfery fantazji, przybrać materialne kształty i ukryć się w najgęstszych borach.
Myślałem, że staną się głosy, gromy j błyskawice. Nie pojawił się jednak ani jeden smok, ani jeden
potwór, ani jedna krwiożercza bestia.
Anioły grały swoją melodię przez kilkanaście minut, a gdy ostatni z nich zakończył swe solo, Ziemia
zadrżała i pękła.
Jakub Mateja